Cunningham Elaine Doradcy i królowie 2 Brama Wody

background image

W oczach wojowniczek Crinti zabłysła radość, ponura i jasna niczym

piekielny ogień.

- Nadszedł czas walki? – spytała z zapałem Xibryl.
Shanair pokręciła głową.
- Wkrótce będziemy robić to, co zaplanowałyśmy. Teraz rabujemy i

napadamy. Czekamy na Kivę. We właściwym czasie Crinti wyjdą z cienia, a
całe Halruaa spłynie morzem krwi!

Dedykacja

Dla Mary Kirhoff, która wysłała mnie do Halruaa.

Podziękowania

Ta historia wiele zawdzięcza Andrew, Seanowi, Brandonowi, Tycho i

Tylerowi: drużynie poszukiwaczy przygód, których pierwsza wyprawa w świat
gier fabularnych przypomniała mi, jak to jest odkrywać światy D&D®.

Dziękuję również redaktorowi Peterowi Archerowi, człowiekowi

obdarzonemu ogromnym taktem i cierpliwością, który bez wątpienia w dowód
tego, iż żadna cnota nie ujdzie bezkarnie, wylądował ze mną po raz kolejny.
Ogrody Elżbietańskie na wyspie Roanoke, które łączą tropikalną dekadencję z
narzuconym porządkiem, dostarczyły ziarno, z którego potem wyrósł i
wykształcił się halruański krajobraz. W sztuce M. C. Eschera wszystko zmieni
się w coś innego i nic nie jest tym, czym się wydaje – tu doskonały model
halruańskiej architektury i, jeśli o to chodzi, halruańskiej kultury. Początkiem i
ciągłą inspiracją dla każdej historii osadzonej w Krainach jest, rzecz jasna, Ed
„Człowiek, Którego Nie Trzeba Przedstawiać” Greenwood – to on zbudował
piaskownicę, w której się wszyscy bawimy. Dziękuję także ekipie Wizards of
the Coast, którzy zapewniają miejsce, gdzie snuje się opowieści i zaczyna
przygody.

Wreszcie dziękuję również Andrew za naprawdę pokręconą kombinację

zaklęć w walce nekromanty. Mama jest z ciebie bardzo dumna.

PROLOG

Szala walki przechyliła się na niekorzyść larakena.
Potwór wiedział o tym, ale jego przeciwnicy nie. Walczyli dalej z

zaciekłością typową dla dzielnych mężczyzn, którzy chcieli umrzeć z honorem.

Mężczyźni już wcześniej przychodzili na bagna Akhlaura, ale ci

wojownicy nie byli uzbrojeni w zaklęcia, lecz miecze, włócznie i strzały. Była z
nimi dziwnie znajoma elfka, która nie była ani pożywieniem, ani wrogiem.

Laraken zbliżał się, wrzeszcząc niczym demon, którego przypominał, i

background image

nie zważał na strzały oraz włócznie, które sterczały mu z grzbietu. Pazurzaste
łapy miażdżyły leżących. Przypadkowy kopniak odrzucił na bok ciało wemika –
potężnego lwiego centaura, który zginął, chroniąc elfkę. Zmasakrowane ciało
upadło i przesunęło się po mokrym gruncie, oblewając ocalałych wojowników
śmierdzącą wodą, aby wreszcie zatrzymać się wśród wygiętych korzeni
drzewa bilboa.

Laraken szedł dalej, szarżując na ludzi… i oddalając się od źródła

życiodajnej magii. Jego okrzyki miały niewiele wspólnego z żądzą walki, więcej
z gnębiącym umysł głodem. Z niezliczonych ran wyciekała zielonkawa krew,
lecz to głód, nie ludzka broń, mógł stać się przyczyną śmierci larakena.

Jego jedynym pokarmem były zaklęcia elfki i odrobina magii życia

dostarczana przez wysokiego, rudowłosego wojownika. Laraken chciwie
pochłaniał tę odrobinę pożywienia, czyniąc człowieka przezroczystym niczym
kropla rosy. A jednak mężczyzna żył i walczył!

Podobnie czynili jego towarzysze, jednak żaden z nich nie walczył tak

zaciekle jak śniady człowiek, który przywarł do pleców larakena niczym
kleszcz, tnąc, dopóki potwór nie zaczął wrzeszczeć z gniewu i bólu.

Największym wrogiem larakena była drobna, ludzka kobieta, której oczy

były ciemnymi sadzawkami pełnymi magii i której głosu nie można było
ignorować. Jej pieśń przyciągała stwora, choć instynkt nakazywał uciekać do
wycieku płynnej magii, będącej jego głównym pożywieniem.

Ta, Która Wzywa siedziała na wysokim drzewie, nad polem bitwy.

Wyciekająca z niej magiczna pieśń przepełniała larakena ogromną tęsknotą,
wydając się zarówno kusić go, jak i szydzić z jego głody. Frustracja powoli
ustąpiła miejsca strachowi: laraken pamiętał z dawnych czasów czarodzieja,
którego magii nie można było zjeść.

Ku oku larakena skoczyła srebrna błyskawica i wybuchła potwornym

bólem. Laraken zawył i poderwał górną parę rąk do zniszczonego oka. Dolne
młóciły wściekle, poszukując wojownika, który go oślepił. Pazury odnalazły
ludzkie ciało. Człowiek zwolnił wreszcie ucisk i stoczył się z jego pleców.

Popędzony rozpaczliwym odruchem przetrwania, laraken wyrwał się z

uścisku pieśniarki i pognał w stronę sadzawki. Elfka wykrzyczała dziwne
słowo i rzuciła coś na bulgoczący wyciek magii. Bańki błyskawicznie urosły w
opalizujące kopuły wielkości człowieka i wybuchły deszczem życiodajnych
kropel. Laraken odruchowo zanurkował w wodę.

Natychmiast został otoczony płynną burzą, która wytłumiła furię walki.

Laraken wpadł – a może przeleciał – przez wirujący, biały koszmar. Jego
otępiałe zmysły zarejestrowały bolesny upadek, ryk wody i grzmiące
dudnienie zamykającej się magicznej bramy.

A potem nastała cisza.
Zaskoczony i zdezorientowany laraken wynurzył się nad wodę.

Dryfował, ledwo świadom szczypania energii, która ze szmerem ocierała się o

background image

jego pancerny grzbiet i wsiąkała głęboko w jego kości i ścięgna.

Po chwili zaczął dostrzegać swoje nowe otoczenie. Woda znajdowała się

wszędzie, ale nie tak, jak woda na jego bagnach. Była to płynna magia – mniej
gęsta niż zwykła woda, bardziej żywa niż powietrze. Laraken mógł w niej
oddychać, a każdy oddech przynosił nowe siły.

Potwór ostrożnie ruszył naprzód, poruszając się dzięki czterem

płetwowatym kończynom. Nie podziwiał piękna koralowych pałaców czy
falujących morskich lasów, tak bujnych i kolorowych jak dżungla. Nie zwrócił
uwagi na kunsztownie rzeźbiony łuk okalający miejsce, gdzie, tuż za granicą
wzroku i zmysłu, kryła się magiczna brama. Podobne do węgorzy wyrostki
otaczające demoniczną twarz larakena poruszyły się. Wężowe oczy otworzyły
się gwałtownie, szczęki rozwarły szeroko, a kły wyciągnęły niczym ukryte
pazury. Węgorze zaczęły drżeć, kłapiąc pyskami na widok przepływającej
kolonii drobnych, kolorowych rybek.

Larakena otoczył przytłaczający zapach magii, gryzący, ściskający

żołądek odór, który potwór odruchowo rozpoznał jako sygnał
niebezpieczeństwa. Obrócił się z warknięciem, by stawić czoła niewidocznemu
zagrożeniu.

Biała smuga nadpłynęła z nienaturalną szybkością. Pierwszym, co ujrzał

laraken, by wielki rozmiar i otwarta paszcza ogromnej, ohydnej bramy. W
ciągu jednego uderzenia serca dostrzegł, że ta „brama” była tak naprawdę
paszczą gigantycznego rekina, tak wielką, że mogła połknąć wysoką na
dwanaście stóp ofiarę. Klinowate zęby otaczały szczękę kilkoma rzędami. Dalej
była kość, i nic więcej.

Instynkt nakazywał larakenowi ucieczkę, ale wyczuwał, że ten czyn

byłby daremny. Zamiast tego skoczył wprost w bramę z kłów, napierając w
stronę otwartej wody, znajdującej się za pustymi, białymi żebrami.

Kości rekina zacisnęły się wokół swej ofiary. Chrząstka zaskrzypiała,

kiedy kości zwarły się i zacisnęły niczym palce. Nagle głowa larakena uderzyła
w wąski koniec zrobionego z kości kokonu, niespodziewanie odcinającego mu
drogę na wolność. Dwa zaciśnięte żebra przycięły jedną z węgorzowatych
macek larakena. Odcięty rybi łeb popłynął we wzburzonej wodzie.
Przepływająca obok ryba złapała go i tryumfalnie odpłynęła.

Laraken zacisnął pazury stóp na kręgosłupie rekina i szarpnął się do

góry, złapać parę zaciśniętych żeber wszystkimi czterema kończynami.
Napinając nogi, skupił całą siłę na rozerwaniu prętów swojej klatki. Elastycznie
kości rekina wygięły się, lecz nie pękły. Przerażony laraken miotał się z jednego
końca więzienia w drugi, póki nie poobijał się i nie zaczął krwawić. Szkielet
rekina po prostu płynął dalej, dawno temu zapomniawszy o pragnieniu krwi.

Laraken odrzucił do tyłu swoją ohydną głowę i wrzasnął niczym demon

właśnie skazany na potępienie. Wypuszczone bańki zaczęły mieszać się z
gwałtownymi prądami wody.

background image

Przez odgłos wzburzonej wody i własne ryki na granicy świadomości

potwora przebiła się nowa nuta, magia bardziej skoncentrowana i ostra niż ta
w wodzie. Laraken odruchowo sięgnął po nią, ale nie znalazł żadnego
pożywienia. Nieuchwytna magia pachniała podobnie jak siła życiowa elfki,
tylko mocniej.

Mocniej i dziwnie znajomo.
Larakena ścisnęło skrajnie przerażenie. Porzuciwszy nadzieję na

ucieczkę, skulił się w najdalszym kącie swojej klatki i zaczął bezmyślnie
wrzeszczeć, niczym małpka, która przywiera do pnia czekając, aż zacisną się
na niej szczęki dzikiego kota.

Laraken zobaczył maga, a jego wrzaski przeszły w stłumione łkanie. W

zapadłej ciszy potwór oczekiwał – i liczył – na śmierć.

***

Akhlaur podszedł w stronę szkieletu rekina, poruszając się w wodzie tak

łatwo, jak kiedyś kroczył pod niebem Halruaa. Magia nekromanty
podtrzymywała jego życie podczas tego długiego wygnania, jednak dwieście lat
na planie żywiołu wody bardzo go zmieniło. Nadal był potężnym człowiekiem,
wysokim i chudym, z czarnymi i ostrymi, proporcjonalnymi rysami twarzy.
Obecnie jego skórę pokrywały jednak drobne łuski, a na bokach szyi
wachlowały skrzela o kształcie błyskawic. Zaciskając się na lasce palce były
długie i spięte błoną, a skóra miała lekko zielony odcień.

Mag nie tylko przetrwał, ale i nieźle dawał sobie radę. Jego słudzy

dostarczyli mu szat uszytych z dobrej tkaniny o barwie morskiej zieleni,
ozdobionej runami wykonanymi z czarnych pereł. Widać było jego
nekromancie umiejętności. Laska, którą nosił, nie była wykonana z drewna,
lecz z żywego węgorza, znieruchomiałego w dzikiej, sztywnej pozie. Z
wykrzywionego w grymasie pyska ryby wyskakiwały drobne, rzucając światło
błyskawice, migoczące na gołej dłoni maga.

Akhlaur wyciągnął laskę i dotknął czaszki rekina między pustymi,

błyszczącymi oczyma

- Co mi przyniosłeś, mój mały? – spytał szeptem.
Błękitna błyskawica przeskoczyła z węgorza na nieumarłego rekina.

Koścista klatka rozbłysła niespodziewanym światłem, wywołując grzmiący,
zamierający powoli wrzask jego ostatniej ofiary. W wodzie zawirowała masa
baniek i długi, wznoszący się i opadający krzyk.

Akhlaur, zaintrygowany, ale nie zaskoczony, pochylił się, aby się temu

lepiej przyjrzeć. Jego oczy nagle się rozszerzyły.

- Przekleństwo i prądy! Znam tę bestię!
Jego skrzela zafalowały, gdy zastanawiał się nad tym, co daje mu

najnowsza zdobycz. To był laraken, bękart poczęty z wodnych demonów i elfiej
magii! To było jego dzieło, połączenie z ojczyzną. Skoro laraken odnalazł drogę
na plan wody, być może wreszcie on, Akhlaur, znajdzie drogę na zewnątrz!

background image

- Jak się tu znalazłeś? – spytał mag. – Co przyniosłeś mi tym razem?
Oparł laskę o koralowy obelisk i zaczął gestykulować obiema rękami, z

łatwością odszukując czar, którego nie rzucał od dwustu lat.

W odpowiedzi ze stwora zaczęła wyciekać magia, niczym krew ze

śmiertelnej rany. Laraken chwycił się klatki z kości, podczas gdy mag wysączał
go aż do chwili, kiedy znalazł się o włos od śmierci.

Akhlaur delektował się skradzionymi czarami niczym koneser łykiem

wina.

- Ciekawe. Bardzo ciekawe – ocenił. – Mieszanina wszystkich szkół magii

z dominacją Azutha. Z pewnością to halruańskie zaklęcia, ale odmiana zaklęcia
jest nieco inna, jakby mag nie pochodził stamtąd. Sądząc po akcencie był to…
elf?

Mag zadumał się. Tak, ofiarą larakena był elf, prawdopodobnie kobieta.

Wpływ treningu Azutha nadawał zaklęciom specyficzny posmak – dla
Akhlaura ślad kapłańskiej magii był tak nieprzyjemnie mdły jak cukier w
gulaszu.

Warknął, wypuszczając przy tym strumień baniek.
- Naprawdę, Halruaa jest w żałosnym stanie. Elfie dziewki i kapłani

Azutha!

Mimo wszystko ta perspektywa wcale nie była nieprzyjemna. Zabił setki

elfów, przechytrzył i pokonał wielu kapłanów. Takich wrogów z łatwością
pokona.

Mógłby, gdyby tylko zdołał wyrwać się z tego miejsca!
Jakimś dziwnym zrządzeniem losu Akhlaur, największy nekromanta

swoich czasów, został wygnany z kraju, którym przeznaczone mu było rządzić.
Przez ponad dwieście lat każda próba uwolnienia się z tego więzienia kończyła
się niepowodzeniem. Jak zatem jakiś mniej potężny mag zdołał otworzyć
bramę na tyle szeroką, aby przepuścić larakena?

To powinno być niemożliwe. Każdy mag, który zbliżył się do larakena,

powinien zostać zniszczony, a jego magia i siły życiowe wyssane przez
nienasyconego potwora. Oczywiście Akhlaur był na to odporny, w końcu to on
stworzył potwora, starannie tworząc kanały, czyniące z larakena przekaźnik,
który płynęła skradziona magia. Było to jedno z najdoskonalszych osiągnięć
Akhlaura, szczyt nekromancji. Stworzenie larakena zajęło wiele lat. Kilka prób
zakończyło się niepowodzeniem, kiedy rosnący potwór niszczył swoją elfią
nosicielkę. Dopóki Akhlaur nie wymyślił, aby związać go na śmierć i życie z
elfią dziewką, która przezwał Kiva…

Jego tok myśli zatrzymał się na tym niespodziewanym spostrzeżeniu.
- Nie – wymruczał. – To niemożliwe!
Lecz było to możliwe. Kiva była świadkiem wielu jego najbardziej

tajemnych eksperymentów. Trzymała się życia tam, gdzie setki innych poddały
się bólowi i rozpaczy. Udało się jej nawet przeżyć narodziny larakena… z

background image

trudem, ale jednak. Akhlaur nie poświęcał jej zbyt wiele uwagi. Kto by
przypuszczał, że ta wychudła elfka nie tylko przeżyje, ale jeszcze się czegoś
nauczy?

- Wygląda na to – zauważył – że nieoczekiwanie zyskałem uczennicę.
Skinął głową, przyjmując to wyjaśnienie. Najwyraźniej odporność Kivy

na larakena przetrwała poza jego narodziny. Była w stanie podejść na tyle
blisko, aby otworzyć bramę i przepuścić przez nią potwora, nawet jeśli
oznaczało to utratę zaklęć.

Czemu to zrobiła?
Akhlaur przyjrzał się istocie, skulonej wewnątrz nieumarłego rekina. Co

zmusiło Kivę do ryzykowania życiem, aby odesłać larakena tutaj? Na pewno
nie matczyne uczucie! Elfy ledwo tolerują stosunki z ludźmi, a co dopiero z
wodnymi demonami. Jedynym motywem, który mógł sobie wyobrazić Akhlaur,
była zemsta.

Z pewnością jednak Kiva zrozumiała, że laraken nie mógł zabić swojego

twórcy. Być może wysłała potwora nie jako zabójcę, ale posłańca.

Tak, przyznał Akhlaur. To była właściwa odpowiedź. Mała Kiva wysłała

mu wiadomość.

Mag spojrzał na koralowy obelisk, gdzie starannie wyryte runy znaczyły

przejście każdego księżycowego przypływu. Księżycowy rytm odbijał się
echem w maleńkim otworze, który szydził z jego pojmania, a obelisk
wskazywał drogę do domu niczym palec bogini. Wkrótce, kiedy księżyc będzie
w pełni, a ścieżka między światami najkrótsza i najpewniejsza, złakniona
zemsty i nadzwyczaj potężna Kiva przybędzie, aby odpłacić mu tą samą
monetą.

- Chodź, mała elfko – nucił, spoglądając wzdłuż obelisku w stronę

niewidzialnej bramy. – Chodź, dowiedz się całej prawdy o więzi na śmierć i
życie, którą stworzyliśmy.

Do pani Mystry

Wielka pani, nie rozmawialiśmy wcześniej a przynajmniej nie słowami,

które bym ułożył i dostrzegł. Jestem Matteo, doradca królowej Beatrix z Halruaa.
To lato oznacza drugi rok pełnienia mojej powinności jako jordaina w służbie
prawdy, Halruaa i magów, którzy nią rządzą. Zawsze wiedziałem, że opiekujesz
się tą krainą. Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się dziwne, że to pierwsza
modlitwa, jaką odmawiam.

Widzisz, my, jordainowie, zostaliśmy nauczeni, aby czcić Panią Magii i

szanować Azutha, Patrona Czarodziejów, ale zawsze z dala. Jesteśmy nietknięci
przez Sztukę i posiadany silną odporność na jej moc. Zostaliśmy wyszkoleni tak,
aby stać z dala od nurtu halruańskiego życia, obserwując i doradzając.

Lecz nigdy nie działając!

background image

Proszę, wybacz mi ten wybuch. Był nie tylko niestosowny, ale i nieszczery.

Od zeszłego lata uczyniłem wiele rzeczy i przez działanie odszedłem daleko od
pierwotnej wizji służby jordaina. Nie jest już dla mnie tak jasne, kim jestem i kim
powinienem być.

Ta sama niepewność sprowadza mnie do ciebie. Przysiągłem, że nie będę

mieć innej niż prawda, ale jak człowiek może zmierzyć prawdę? Kiedyś
wierzyłem magom, zakonowi jordainów, kapłanom i ogarom magów, prawom
Halruaa, wiedzy i naukom, które musiałem zapamiętać. To wszystko są rzeczy
dobre, ale nie mogę być ślepo posłuszny żadnej z nich. Poza tym, jaki śmiertelnik
jest na tyle mądry, aby tworzyć własną ścieżkę? Jaki wzór powinien zobaczyć w
dziwnych zakrętach, jakie pojawiły się w moim życiu?

Od czasu opuszczenia Szkoły Jordainów byłem doradcą Procopio Septusa,

lorda burmistrza Halarahh, a teraz królowej Beatrix. Dowiedziałem się, że
wielcy magowie mają swoje wady i mylą się. Opłakałem „śmierć” Andrisa,
mojego najlepszego przyjaciela, po czym spotkałem go tylko po to, aby bezradnie
przyglądać się, jak zostaje odarty ze wszystkiego, aż pozostał tylko cieniem
człowieka. Spodziewałem się, że będę doradzał magom w sprawach strategii, a
nie sprawdzał umiejętności i odwagę w prawdziwej walce. A jednak walczyłem u
boku moich braci jordainów – wielu z nich miało odebrane dotychczasowe życie
przez fałszywą ogar magów, Kivę. Pokonaliśmy wielkie i starożytne zło, po czym
oddaliśmy Kivę pod surowy osąd kapłanów Azutha. Jednak najdziwniejsza chyba
była moja przyjaźń z wychowaną na ulicy dziewczyną o imieniu Tzigone.

Przypuszczam, że Tzigone, podobnie jak ja, nie modli się za często. Życie

nie dało jej zbyt wielu powodów, aby błogosławić magów Halruaa czy – wybacz
mi – ich boginię. Jednak Tzigone jest niczym cygański skowronek, wesoła i pełna
pieśni, niezależnie od wewnętrznej ciemności, na tyle głębokiej, że skrywa jej
najwcześniejsze wspomnienia. Chce rozwikłać zagadki swojej przeszłości i
poznać o matce, której właściwie nie pamięta. Przypuszczam, że Tzigone,
podobnie jak ja chce dowiedzieć się, kim tak naprawdę jest.

Jej prawda, moja prawda przypuszczam, że są one w jakiś sposób ze

sobą powiązane. To przekonanie zaprzecza logice i nie może być wytłumaczone
moim szkoleniem jordaina. Jednak wiem, że tak jest. Moje własne serce jest dla
mnie obce, ale dostrzegam, że posiada własną logikę i własną mądrość.

Jednak ta wizja jest młoda i daleka od przejrzystości. Po raz pierwszy, o

Pani, rozpoznaję potrzebę ciebie. Pomóż mi dotrzymać przysięgi i nie zdradzić
własnego serca. Naucz mnie rozpoznawać prawdę, kiedy ją widzę, wiedzieć,
kiedy mówić, a kiedy honorowo milczeć. Nie są to łatwe prośby, a kiedy je
wypowiadam, przypuszczam, że nie żałujesz zbytnio mojego wcześniejszego
milczenia! Nie podoba mi się też zbytnio myśl, że człowiek może znaleźć własną
drogę, prowadzony tylko przez prawdę własnego serca i głos bogini.

Być może z upływem kolejnych dni coraz bardziej będziemy zgodni.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Słońce oświetlało udeptaną ziemię pola treningowego Szkoły Jordainów.

Znad zatoki Taertal wiała lekka bryza, przynosząc ze sobą smak soli, ale nie
dając ulgi w upale letniego słońca. Ciepło wznosiło się z ziemi migoczącymi
falami, pot błyszczał na nagich torsach dwóch stojących naprzeciw siebie
wojowników o wykrzywionych gniewem twarzach, trzymających dobyte
miecze.

Matteo niespodziewanie rzucił się do przodu, opuszczając ostrze – był to

atak, który, gdyby się powiódł, mógł przeciąć ścięgna przeciwnika i szybko
zakończyć walkę. Andris z łatwością go zablokował i odskoczył. Odpowiedział
serią krótkich pchnięć, celując to wysoko, to nisko, we wzorze zbyt złożonym,
aby można go było przewidzieć. Matteo parował każdy atak, radując się ostrym
szczękiem stali, jak mędrzec dobrą rozmową. Było to tak znajome, że przez
kilka chwil niemal zapomniał o zmianach, jakie przyniósł ostatni rok.

Jak mógł?
Kiedyś włosy Andrisa były kasztanowe, oczy zielone, a skóra piegowata

od słońca. Żartował, że miałby ładną opaleniznę, gdyby tylko jego piegi
zgodziły się połączyć. Teraz te wszystkie dziwne kolory były jedynie
widmowymi cieniami. Nawet miecz w jego ręku bardziej przypominał szkło,
niż metal. Andris nie był bardziej materialny niż tęcza o kształcie człowieka.

Jakby chcąc odpędzić ponure myśli Mattea, Andris wzmógł tak. Nacierał,

wyprowadzający ciosy, które miały odpowiednią siłę i masę. Dwaj mężczyźni
krążyli wokół siebie, wymieniając ataki w gwałtownym, brzęczącym dialogu.
Kiedy wpadli w nowy rytm, Matteo dostrzegł, że poranek właściwie już minął –
słońce kierowało się w stronę kopuły wieńczącej Salę Werdyktów. Przez
przezroczystą postać Andrisa łatwo można było dostrzec budynek i słońce.

Matteo odepchnął te myśli i odskoczył, aby uniknąć ukośnego cięcia z

wysoka. Sparował atak, trzymając miecz pod ostrym kątem wobec ramienia.
Kiedy ostrze Andrisa ześlizgiwało się po jego ostrzu, Matteo przeniósł masę
ciała na wysuniętą do przodu nogę, aby usunąć się z zasięgu ewentualnej
kontry. Odskoczył, wyginając rękę, by ustawić broń do kolejnego ataku.

Niespodziewanie uderzył go promień światła. Matteo od razu zrozumiał,

co uczynił Andris. Dał mu doskonałą okazję do sparowania ciosu. W chwili,
kiedy Matteo odwrócił się bokiem, Andris wykorzystał swój przezroczysty
miecz jako pryzmat, aby pochwycić poranne słońce i skierować je wprost na
twarz przeciwnika.

Matteo cofnął się o kilka kroków, mrugając, aby odpędzić ciemne plamy

tańczące mu przed oczami. Nie był jednak zbyt szybki. Płaz broni Andrisa trafił
go w biodro. Matteo opuścił miecz i cofnął się, pocierając uderzone miejsce.

- Niezła sztuczka – przyznał.
- Znam jeszcze lepszą – odparł chytrze Andris.

background image

Widmowy jordain zaatakował serią szybkich pchnięć. Kiedy jego miecz

skupił uwagę Mattea, Andris wyciągnął zza pasa sztylet. Trzymał go w górze,
zmieniając swoje ruchy tak, że niezależnie od tego, co robiła reszta ciała,
sztylet pozostawał pod tym samym kątem w stosunku do słońca. Światło
przeszło przez metal i skupiło się w cienkim promyku, który padł na ziemię. Z
czerniejącego, rozszerzającego się koła zaczął unosić się dym.

W rękach kogokolwiek innego taka broń oznaczała śmierć. Matteo nie

obawiał się swojego przyjaciela, lecz walczył zażarcie, aby rozwiązać zagadkę,
którą zadał mu Andris. Przez kilka chwil walczyli ze sobą w zwarciu. Tylko to
mógł zrobić, aby parować każdy z ataków przeciwników. Nie miał szansy na
kontratak, a co dopiero na wybicie Andrisa z miejsca i zmuszenie go, by opuścił
sztylet.

Niespodziewanie Andris opuścił nieco broń. Linia czerwonego światła

nagle rozdzieliła się na dwa promienie, z których jeden podniósł się i zacisnął
na ramieniu Mattea.

Matteo jęknął z zaskoczenia i odskoczył. Szybko wziął się w garść i natarł

zaciekle, chwytając miecz przeciwnika pod swój i sprowadzając go ku ziemi.
Pochylił się, wykorzystując masę ciała, aby wbić czubek miecza w piach i
przygwoździć pod nim broń Andrisa. Wolną ręką chwycił za nadgarstek dłoni
ze sztyletem. Andris mógł go przewyższać o głowę, ale Matteo przebijał go
ciężarem i ilością mięśni. Szybkim obrotem pozbawił wysokiego mężczyznę
sztyletu. Kolejny obrót zmusił Andrisa do uklęknięcia na jedno kolano.

- Jesteś mój – oznajmił tryumfująco Matteo.
- Nie sądzę – wysoki jordain spojrzał na jego ramię.
Wzrok Mattea podążył za jego wzrokiem, a usta wykrzywiły się w

krzywym uśmiechu. Pochwycone przez sztylet światło wypaliło na jego skórze
runę – runę oznaczającą imię Andrisa.

- Wygląda na to, że zostałem napiętnowany – przyznał. Wsunął miecz do

pochwy i pomógł Andrisowi wstać, gratulując mocnym klepnięciem w plecy. –
A ponieważ to krowa idzie pod nóż, a nie rolnik, moja deklaracja zwycięstwa
brzmi fałszywie! Stałeś się podstępny.

Miała to być szczera pochwała, ale chytry uśmiech Andrisa znikł z jego

twarzy tak gwałtownie, że Matteo spodziewał się, iż usłyszy, jak z brzękiem
uderza o ziemię.

- Lepszy jest podstępny umysł niż arogancka pewność – powiedział

Andris. – My, jordainowie, chcemy wierzyć, że wszystko jest proste i osiągalne.

Tępy wyraz przezroczystych oczu Andrisa zaskoczył Mattea.
- Ostatnio zdarzyło się wiele dziwnych rzeczy – zgodził się – ale w

gruncie rzeczy nasze cele są takie same, jak wcześniej.

- Być może – wzruszył ramionami wysoki jordain.
Niepokój Mattea jeszcze bardziej się pogłębił. Kiedy usłyszał własne

wątpliwości wypowiedziane przez kogoś innego, nabrały one konkretny

background image

kształtów. Z drugiej strony, dlaczegóż nie mieliby porozmawiać otwarcie? Być
może mogliby znaleźć wreszcie jakieś rozwiązanie.

- Powiedz, co się zmieniło – zachęcił go.
Andris, nim odpowiedział, wrzucił rozgrzany słońcem sztylet do

cebrzyka z wodą; przyglądał się, jak unosi się z niego para i rozwiewa się w
powietrzu.

- Wiesz, że mam w sobie elfią krew.
Matteo zamrugał, zaskoczony nieoczekiwany zwrotem.
- Tak. I co?
- To wszystko zmienia. Nie mówię o rzeczach oczywistych – wyjaśnił

Andris, wskazując na swoją przezroczystą postać. – Ścieżka mojego życia
byłaby inna, nawet gdyby na bagnach Akhlaura nie zmienił się mój wygląd.

Zamilkli, przypomniawszy sobie to straszne miejsce. Pierwszy odezwał

się Matteo.

- Czemu odległe elfie dziedzictwo miałoby określić twoje przeznaczenie?
- Dziedzictwo to potężne rzecz. Czy zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego

jordainom nie wolno poszukiwać swoich rodziców?

W umyśle Mattea pojawił się niepokojący obrazek: wspomnienie

drobnej, zagubionej kobiety, uwięzionej we własnym umyśle. Jeśli Tzigone po
raz pierwszy powiedziała czystą prawdę, tak smutna kobieta była jego
rodzicielką. Jakimś dziwnym kaprysem losu dziewczyna odnalazła ją, szukając
własnej matki. Matteo nie rozumiał jej gorączkowej potrzeby posiadania
rodziny, ale w widmowych oczach Andrisa rozpoznawał te same emocje.

- Zakon ma swoje powody – rzekł Matteo, usiłując nie zagłębić się w

podpowiedzi Tzigone, dotyczące tożsamości jego drugiego rodzica. – Zatem
posiadasz elfią krew. Czy teraz, kiedy o tym wiesz, jesteś innym człowiekiem,
niż wcześniej?

Andris odwrócił się i podszedł do ekwipunku, starannie ułożonego na

skraju pola. Zatrzymał się przy skórzanej torbie i wyciągnął stamtąd mały,
migoczący przedmiot.

- Wiedza przynosi odpowiedzialność – powiedział, trzymając go na

otwartej dłoni.

Leżała na niej szczegółowo wykonana figurka, drobny, skrzydlaty

chochlik, nie większy niż dłoń. Wyglądał, jakby wykonano go z kryształu; był
doskonały w każdym szczególe, zupełnie jak żywa istota, którą zresztą kiedyś
był. Matteo dziwił się, czemu Andris go zachował. Na bagnach Akhlaura wpadł
przypadkiem na przezroczystego elfa i przekonał się, że nie było to solidne
szkło, lecz pustka o kształcie elfa, zimniejsza od lodu.

Położył dłoń na przezroczystym ramieniu przyjaciela.
- Elfy z bagien Akhlaura i chochlik, którego obraz trzymasz, zostały

uwolnione przez śmierć dawno przed twoimi narodzinami. Nic więcej nie
można zrobić. To o ciebie się martwię, druhu. Kapłani Azutha zrobili, co mogli,

background image

a teraz ty musisz to odsunąć na bok i podjąć obowiązki jordaina.

Andris wzruszył ramionami i odwrócił się, ale Matteo zdążył dostrzec w

jego oczach zmieszanie.

- Przeraża cię przesłuchanie – zauważył.
- A ciebie nie? – odparł jego przyjaciel. W milczeniu schował

przezroczystego chochlika wyprostował się i odwrócił w stronę Mattea. – Znasz
kapłanów. Będą sprawdzać, rozmawiać, ostukiwać i modlić się, aż samej
Mystrze się to znudzi. Może dzięki temu lepiej zrozumieją magię, ale nie
odpowiedzą na najważniejsze pytania: dlaczego przeżyłam? Czemu przeżyła
Kiva? Jest elfem. Czemu nie stała się przezroczystą pustką, jak wszystkie inne?

- Być może Kiva zdołałaby na to odpowiedzieć.
- Wróciła do życia? – oczy Andrisa rozbłysły.
- Nie do końca – odparł Matteo. – Ogarowie magów, którzy ją sprawdzali

mówili, że wiele jej mocy zniknęło wraz z czarami. Wygląda na to, że magia i
siły życiowe mocniej splatają się w elfach, niż w ludziach. Mówią, iż to cud, że
przeżyła.

Spomiędzy zębów Andrisa wyrwało się pełne niecierpliwości syknięcie.
- W świątyni jest więcej kapłanów niż kleszczy u niedźwieżuk. Czy żaden

z nich nie może jej uleczyć?

- Zadałem to samo pytanie – Matteo potrząsnął z niesmakiem głową. –

Kiva dysponuje informacjami ważnymi dla całego kraju. Jednak kapłani
uważają, że modlitwa o uzdrawiające zaklęcia dla zdrajcy będzie
świętokradztwem.

Andris mruknął coś. Podniósł biała tunikę i założył ją przez głowę. Kiedy

tkanina nasunęła się na jego ciało, również stała się przezroczysta. Jordain
znów się pochylił, tym razem aby podnieść bukłak z wodą. Wyciągnął korek i
pociągnął głęboki łyk. Matteo odruchowo liczył, że zobaczy, jak płyn ścieka w
głąb niematerialnego gardła jego przyjaciela, ale woda znikała, kiedy tylko
dotknęła ust jordaina.

Andris zauważył jego spojrzenie i odruchowo opuścił bukłak. Matteo

natychmiast odwrócił oczy.

- Przepraszam. Nie powinienem był się tak gapić.
- Żadnej magii, żadnej kary – odparł lekko, zbywając przeprosiny

sloganem znanym początkującym jordainom. – Co będziesz teraz robił?
Wracasz do pałacu królowej?

Matteo pokręcił głową.
- Wydaje mi się, że królowa Beatrix nie potrzebuje moich rad bardziej,

niż Halruaa mojego działania. Kiva nie zamknęła bramy na plan żywiołu
wody, lecz ją tylko przeniosła. Trzeba odnaleźć to nowe miejsce. Obiecałem też
pomóc Tzigone odszukać jej matkę, a przynajmniej dowiedzieć się czegoś o jej
losie.

- Pierwszego ci nie zazdroszczę, drugie może być dość łatwe. Kiva

background image

opisywała Keturah jako mistrzynię wywoływania. Tacy magowie są szeroko
znani. Musisz tylko popytać.

- To bardzo skomplikowane – przyznał Matteo. – Pytania mogą wywołać

niepożądane, a może nawet niebezpieczne zainteresowanie osobą Tzigone.
Nikt nie może wiedzieć, że jest córką Keturah. Musisz przyrzec, że nigdy o tym
nie wspomnisz.

Na twarzy Andrisa pojawiło się zrozumienie, szybko zastąpione

przerażeniem.

- Na Pana i Panią! Matteo, nie mówisz chyba, że Tzigone to bękart maga?
- Nie, nie zamierzałem ci tego powiedzieć – odparł Matteo – ale taka jest

prawda.

Andris przesunął dłonią po lekko brązowych włosach i westchnął ciężko.
- Masz ciekawe towarzystwo, przyjacielu. Czy wie o tym ktoś jeszcze?
- Poza Kivą, chyba nie – opowiedział Andrisowi o wiadomością, którą

sfałszowała Kiva, liście, który miał pochodzić od Cassii, jordainki doradzającej
królowi; prosiła w nim wszystkich jordainów z Halarahh, aby pomogli jej
odnaleźć córkę Keturah. – Z początku sądziłem, że ta wiadomość była rozesłana
do wszystkich, ale Kiva chciała, abyśmy zobaczyli ją tylko ja i Tzigone. Chciała
ściągnąć nas do komnaty Cassii, a stamtąd na bagna Akhlaura, machając
dziedzictwem Tzigone przed jej nosem niczym marchewką przed zgłodniałym
osłem.

- A za jaką marchewką ty podążyłeś? – spytał Andris. Jego widmowe,

orzechowe oczy stały się nagle czujne i skoncentrowane. – Za dziewczyną?

Pytanie nie było pozbawione sensu i Matteo głęboko się zastanowił, nim

odpowiedzią. Nie mógł jednak znaleźć słów, którymi zdołałby wyjaśnić swoją
przyjaźń z Tzigone.

- Tak sądzę – przyznał.
Andris skrzywił się.
- Wiesz, rzecz jasna, że jordainom nie wolno się żenić.
Obraz Tzigone, z łobuzerską minką zastąpioną przez poważny uśmiech i

oczy skromnie ukryte pod woalką był tak zabawny, że Matteo wybuchnął
śmiechem.

- Nigdy mi to nie przyszło do głowy i gotów jestem zastawić posąg

królowej, że jej również! Tzigone jest przyjacielem i nikim więcej.

Andrisowi wyraźnie ulżyło.
- Pewnego dnia będzie magiem. Jordainowie mają służyć magom

Halruaa, a nie przyjaźnić się z nimi.

W tej chwili podbiegł do nich młody student, ratując Mattea przed

potwierdzeniem tej niewygodnej prawdy. Spojrzenie chłopaka spoczęło na
Andrisie i prześlizgnęło się dalej.

- Andris ma pozwolenie na opuszczenie szkoły – oznajmił – a dyrektor

chce rozmawiać z Matteo.

background image

- Pójdę prosto do niego – zapewnił go Matteo. Odczekał, aż posłaniec

oddali się poza zasięg słuchu i ciągnął dalej: – Szkoda, że magowie ze szkoły nie
mogą cię sprawdzić i oszczędzić wędrówki na północ.

Andris skrzywił się.
- To jedno z niebezpieczeństw związanych z byciem jordainem. Na nas

działa tylko magia ogara magów. To, oczywiście, ważne zabezpieczenie.

Matteo nie skomentował tej wyraźnej ironii: Andris został uznany –

niesłuszne – za fałszywego jordaina przez ogara magów z zakonu Azutha.
Teraz jego życie po raz wtóry spoczęło w ich rękach.

Nie mógł pozwolić, aby przyjaciel stanął przed nimi samotnie.
- Kiedy wyjeżdżasz?
Andris odwrócił się i zaczął zbierać swoje rzeczy.
- Najwcześniej jutro rano.
- Pojadę z tobą – kiedy Andris spojrzał na niego pytająco, dodał: – kiedy

Kiva odzyska siły, mam do niej pytania, których raczej nie powierzyłbym
ogarowi magów.

- Ważki argument – Andris wstał i położył dłoń na ramieniu przyjaciela.

– Lepiej zobacz, czego chce dyrektor. Reszta może poczekać do jutra, Ferris
Grail nie.

Matteo zareagował prychnięciem na celny dowcip przyjaciela i szybko

ruszył w stronę wieży dyrektora.

Widmowy jordain przyglądał się, jak odchodzi. Z westchnieniem

zarzucił swoje rzeczy na ramię i poszedł w stronę kwater dla gości. Wydawało
mu się dziwne, że jest gościem w jedynym domu, jaki kiedykolwiek miał. Z
drugiej strony, po kilku miesiącach z dala od niego, życie w Szkole Jordainów
zdawało się dalekim snem.

Andris, nie ciesząc się zbytnio, oczekiwał zbliżającego się przesłuchania,

lecz mimo doświadczenia z Kivą, nie wierzył, by wszyscy ogarowie magów byli
fałszywi i skorumpowani. Po jej zdradzie kapłani Azutha bez wątpienia
starannie oczyścili swoje szeregi. Przesłuchanie nie będzie przyjemne, ale
wreszcie się skończy. A potem co? Powrót do zakonu jordainów? Służba
magowi, któremu nie będzie przeszkadzać przezroczysta postać jordaina i jego
wątpliwa sława?

W jego umyśle pojawił się niespodziewany obraz: skupiona i uradowana

twarz Kivy, gdy rozbijała kryształową kulę przyniesioną z bagna Kilmaruu i
uwalniała pojmane przez złego Akhlaura duchy dawno zabitych elfów.

Ten obraz, uznał Andris, przeważył szalę.
Z początku podążał za Kivą, gdyż sądził, że mówi w imieniu króla

Zalathorma. Ta bajeczka szybko przestała być prawdziwa, ale pojawiły się inne
powody, na tyle ważne, aby utrzymać go u jej boku.

Według wszystkiego, co Andris wiedział i w co wierzył, zgodnie z

prawami kraju i dekretem Rady Starszych, Kiva była zdrajczynią Halruaa. Czy

background image

to możliwe, że szła za głosem jakiejś głębszej, ukrytej prawdy? Czy jej sprawa
była tego warta, nawet jeśli ścieżki, którymi podążała, były czasem kręte i
ciemne?

Zadumany Andris otworzył drzwi do swojego pokoju. Powitał go cichy,

ochrypły skrzek i trzepotanie jasnych skrzydeł.

Jego usta wykrzywiły się, kiedy zobaczył siedzącą na parapecie papugę.

Nie była większa od jego pięści, jej upierzenie zdobił niemal kwiatowy wzór
różu i żółci. Ptak siedział spokojnie, kiedy jordain zbliżał się do niego. Jasno
upierzona głowa przekrzywiła się na bok, spoglądając na zbliżającego się
człowieka.

- Witaj, przyjacielu – powiedział Andris. – Jak sądzę, uciekłaś komuś.

Gratuluję ucieczki. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ktoś miałby zamykać ptaki
w klatkach tylko dla ich śpiewu!

- Zgadzam się – odparł czystym głosem ptak. – Na szczęście to mądre

zdanie wydaje się być podzielone w tej okolicy. Wchodzę i wychodzę, kiedy mi
się podoba.

Andris cofnął się o krok. Wiele z halruańskich ptaków gaworzyło jak

małe, upierzone echa. Rozumiem ptaki wcale nie były rzadkością. Nigdy jednak
nie spodziewał się, że ktokolwiek w Szkole Jordainów mógłby posiadać takiego
ptaka.

- To nieoczekiwana przyjemność, mój przyjacielu. Czy mogę spytać, co

cię tu sprowadza?

Ptak podskoczył kilka kroków bliżej. Jego łepek obracał się na wszystkie

strony, jakby chciał się upewnić, że nikt go nie podsłuchuje.

- Wiadomość.
- Wiadomość? Od kogo?
- Czytaj książki.
- Książki? – spytał tępo Andris.
Różowożółte skrzydła zatrzepotały niecierpliwie.
- Ukryte pod materacem. Przeczytaj je i odłóż.
Ptak znikł. Nie odleciał: po prostu… znikł.
Andris był zaskoczony. To była robota maga, i to całkiem

skomplikowana! Surowe prawa zakazywały jordainom używania magii
samodzielnie lub przez kogoś innego w ich imieniu. Znikający ptak mógł być
albo jakąś istotą, albo przywołanym obrazem: oba były zakazane.

Świadomość ta nie powstrzymała go od spojrzenia pod materac.

Wyciągnął starą księgę oprawioną w cieką, pożółkłą skórę. Porządny
pergamin, z którego były wykonane strony, postarzał się do bladej sepii,
pokrywały go wyblakłe rysunki. Andris przeniósł książkę do okna i zaczął
czytać.

Z każdą obróconą stroną oddalał się od niej, jakby chciał zdystansować

się od potworności, jakich się dowiedział. Trzymał w swoich rękach dziennik

background image

Akhlaura! Te runy zapisała ręka maga śmierci, to jego dłoń przewracała te
karty!

Andris poczuł ciarki. Chore uczucie wzmogło się, kiedy zobaczył oprawę.

Żadne zwierzę nie miało tak cienkiej i delikatnej skóry. Była to skóra
człowieka, albo, co bardziej prawdopodobne, elfa.

To podejrzenie w miarę lektury zmieniło się w pewność. Staranne,

drobne runy i szczegółowe rysunki opisywały z wyraźną obojętnością
okrucieństwa wykraczające poza najmroczniejsze wyobrażenia Andrisa. Elfy
były ulubionymi obiektami doświadczalnymi nekromanty, a żaden z nich nie
wytrzymał tak wiele, jak dziewczynka Akivaria, w skrócie nazywana Kivą.

Andris czuł się jak chory na malarię – płonął gniewem, lecz jednocześnie

opanowało go otępiające niezdecydowanie. Ta książka zawierała tajemnice,
które, gdyby zostały ujawnione, mogły zniszczyć zakon jordainów. Teraz je
poznał.

Jak powiedział Matteo, wiedza niesie ze sobą odpowiedzialność.
Drżącymi rękami Andris wyciągnął drugą książkę, która okazała się być

szczegółową genealogią zakonu od jego początku. Kiedy czytał, modlił się, aby
przyjaciółka Matteo Tzigone nie poznała szczegółów jego elfiego pochodzenia,
albo nie uświadomiła sobie, że jeden z jego przodków wciąż żyje i jest
„gościem” świątyni Azutha.

Zerwał się gwałtownie, złapał kilka należących do niego rzeczy i wrzucił

je do podróżnej torby. Po chwili wahania spakował również książki.

Oczy piekły go od łez, kiedy wyślizgiwał się drogą, którą opracował jego

przyjaciel Themo, by wymykać się na potajemne wycieczki do Khaerbaal. Nikt
nie zauważył zniknięcia widmowej sylwetki. Po raz pierwszy Andris był
wdzięczny, że jordainowie stali się tak dobrze w odwracaniu wzroku. Mógł
poruszać się między nimi, jakby naprawdę był duchem.

W pewnym sensie nim był. Jego przyszłość zniknęła, pochwycona przez

szaleństwo czarodzieja Akhlaura i nauczycieli jordainów, którzy najpierw
utajnili tę wiedzę, po czym rozsypali ją przed nim jednym, oślepiającym
błyskiem. Jedynym życiem, jakie Andris znał, było życie jordaina. Jego
przyszłość zniknęła.

Stąpając cicho i szybko, Andris zamierzał odzyskać swoją przeszłość.

ROZDZIAŁ DRUGI

Matteo ruszył za chłopakiem, który szedł w stronę wieży dyrektora

niczym ogar na tropie.

- Znam drogę – zauważył. – Jeśli masz inne obowiązki, nie będę cię

zatrzymywał.

Chłopak rzucił mu przez ramię nieufne spojrzenie.
- Dyrektor kazał mi cię sprowadzić – w jego mniemaniu był to początek i

background image

koniec sprawy.

Matteo westchnął, zazdroszcząc mu jego pewności. Gdy credo jordainów

– prawda, Halruaa i magowie – były trzema nierozerwalnymi aspektami
całości, życie wydawało się znacznie prostsze.

Zbudowana z białego marmuru wieża wznosiła się lekkim łukiem,

przypominając smukłą łodygę zwieńczoną rozwijającym się pąkiem lotosu.
Ogromne rozmiary nie burzyły poczucia gracji i spokoju, którymi emanował
ten kwiat. Budowlę otaczał bogaty ogród, po którym kręcili się ogrodnicy
odziani w proste, zielone stroje.

Na przekór zakazom używania magii, wieża czarodzieja, jak najbardziej

pasowała do tego miejsca. Jordainowie musieli znać magię niemal tak dobrze,
jak sami czarodzieje. Matteo mógł rozpoznać setki zaklęć po geście czy z
połączonego zapachu rozmaitych składników zaklęcia. Posiadanie maga jako
pana wydawało mu się czymś zwykłym i naturalnym.

- Zwykłym i naturalnym – wymruczał z większą goryczą niż chciał. Nie

było nic naturalnego w obrazie, którym codziennie go nawiedzał: postarzałej
kobiety o wymizerowanej twarzy i pustych oczach. Nie znał jej imienia. Nie
wiedział o niej nic poza tym, że dała mu życie.

Co dziwniejsze, gdyby wskazówki Tzigone okazały się prawdziwe, imię

jego ojca była mu dobrze znane. Najprawdopodobniej słyszał je przez całe
życie, nie zdając sobie sprawy z jego wartości.

Od czasu, kiedy wrócił do Szkoły Jordainów, Matteo często łapał się na

tym, że przyglądał się twarzom byłych mistrzów szukając podobieństwa do
siebie. To dodawało nadchodzącemu przesłuchaniu niepewności.

Odziany w zieloną szatę służący wpuścił Mattea i zaprowadził do małego

przedpokoju, gdzie miał czekać na wezwanie. Jordain usiadł, a kiedy nie mógł
już wysiedzieć, zaczął się przechadzać. Miał dość czasu, gdyż zanim służący
pojawił się znowu, słońce minęło zenit i opuściło się na dystans trzy razy
większy od swojej średnicy. Do tego czasu Matteo po cichu gotował się z
niecierpliwości. Czemu Ferris Grail przywołał go do wieży i kazał tak długo
czekać?

Przybrał spokojny wyraz twarzy i wszedł do gabinetu. Czekało na niego

dwóch magów. Ferris Grail był wysokim mężczyzną w średnim wieku, mocno
umięśnionym i odzianym w proste, białe szaty jordaina. Można go było wziąć
za jednego z uczniów-wojowników, gdyby nie starannie przystrzyżona czarna
bródka i złoty talizman z pieczęcią maga. Gdyby był jordainem, byłby gładko
ogolony i nosiłby medalion z ich emblematem: zielone i żółte półkole
rozdzielone jasnoniebieską błyskawicą. Drugi mag był starszy, o twarzy
zasuszonej przez upływ czasu i rzucanie potężnej magii. Vishna, ulubiony
mistrz Mattea, był magiem bitewnym, nim przeszedł na emeryturę i zaczął
nauczać w Szkole Jordainów.

Ferris Grail gestem zaprosił Mattea do środka.

background image

- Jest dla ciebie wiadomość – powiedział bez wstępów, wskazując na

umieszczoną na piedestale kulę z księżycowego kamienia.

Matteo spojrzał na nią skonsternowany, marszcząc brwi. W kuli odbijała

się twarz kobiety, biała jak porcelana i nienaturalnie obojętna. Jej ciemne oczy
były pozbawione wyrazu, starannie umalowane proszkiem antymonowym; na
nienaturalnie białej twarzy wydawały się bardzo duże. Była to piękna twarz,
otoczona starannie wykonaną perukę o białych i srebrnych splotach, na
których spoczywała srebrna korona.

- Królowa Beatrix czeka – przynaglił go dyrektor.
Młody jordain posłał mu zdziwione spojrzenie. Ferris Grail przełknął

ślinę.

- Królowa zna ograniczenia dotyczące swoich doradców-jordnainów. Nie

wzywałaby cię przy pomocy magii, gdyby nie zaistniała ku temu bardzo
poważna potrzeba. Służba magom Halruaa jest pierwszą zasadą, której musisz
przestrzegać.

Matteo nie był tego pewien, ale po namyśle uznał, że kula wróżąca nie

stanowiła prawdziwego niebezpieczeństwa. Dziś rano wraz z Andrisem
ćwiczyli mieczami, zamiast parami sztyletów, tradycyjnym orężem jordainów.
Prawda nie była zmienna. Długość broni i sposób komunikacji z czyimś panem
tak.

Świadomość akceptowała ten sposób rozumowania, ale kiedy podchodził

do kuli i stawał w polu widzenia swojej pani, stopy miał jak z ołowiu.

Nic nie wskazywało na to, że królowa go rozpoznała, ale po chwili

wymówiła jego imię gładkim, niemal pozbawionym intonacji głosem.

- Jestem gotowa na swój spacer po Promenadzie. Możesz pójść ze mną.
Matteo stłumił westchnienie.
- Wasza Wysokość, pozwoliłaś mi opuścić pałac, aby załatwić ważne

sprawy. Byłem poza nim przez ponad jeden cykl księżyca.

Wyraz twarzy królowej wcale się nie zmienił. Nie wyglądała na smutną,

że o tym zapomniała, ani zirytowana nieobecnością Mattea.

- Czy te sprawy są załatwione?
Powiększanie się bagien Akhlaura zostało powstrzymane, laraken

odpędzony. Kiva znajdowała się w rękach kapłanów Azutha. Jordainowie
fałszywie skazani przez Kivę i zmuszeni do walki w jej osobistej armii zostali
oczyszczeni ze wszystkich zarzutów. W oczach wszystkich poza sobą samym,
Matteo z nawiązką wypełnił swoje obowiązki doradcy.

- Nie, moja królowo – odparł w końcu. – Są sprawy, których jeszcze nie

załatwiłem.

- Dobrze – powiedziała to tak, jakby odpowiedź, a może jego obecność,

nie miała dla niej żadnego znaczenia. Jej obraz zniknął z kuli, pozostawiając
tylko słabo świecący księżycowy kamień.

- Sprawy do załatwienia? – spytał Ferris Grail. – Jakie?

background image

Matteo z szacunkiem ukłonił się przed mężczyzną.
- Sprawy osobiste, panie. Jeśli masz jakieś pytanie, zwróć się do mojej

pani.

W ten sposób Matteo zbliżył się do nieprawdy tak bardzo, jak tylko mógł.

Nie powiedział, że załatwiał sprawy królowej, ale jego słowa można było w ten
sposób rozumieć. Ferris Grail uniósł w zdziwieniu czarną brew.

Vishna zeskoczył z krzesła i dotknął ramienia Mattea.
- Zatem najlepiej będzie, jeśli już pójdziesz – powiedział ciepło. – I tak

straciłeś tu zbyt wiele czasu.

Matteo pozwolił staremu magowi wyciągnąć się z wieży. Kiedy dotarli na

podwórze, wysunął ramię z jego uścisku i skłonił głowę w pełnym
wdzięczności ukłonie.

- To miło z twojej strony. Nie zamierzałem przeciągnąć tego spotkania.
Vishna uśmiechnął się chytrze.
- Synu, najpierw posłuchaj dobrej rady, a potem zdecydujesz, czy mi

dziękować. Masz wiele talentów, ale łganie do nich nie należy! Jeśli masz uczyć
się tej sztuczki, radzę poćwiczyć przed lustrem, póki nie zamaskujesz na twarz
poczucia winy!

Ton głosu maga był spokojny i karcący, ale Matteo nie mógł znaleźć

żadnej odpowiedzi. Cóż miał rzec, jeśli zaufany mistrz mówił o świadomym
kłamstwie, jakby było dobrym i szlachetnym celem?

Kiedy milczenie się przeciągało, Vishna z troską przyjrzał się twarzy

młodego mężczyzny.

- Ta niedokończona sprawa musi być naprawdę poważna.
- Nie bardziej niż ta, która stoi przed każdym jordainem – odparł krótko

Matteo. – Szukam prawdy.

- Ach – w uśmiechu mężczyzny kryła się nagana. – Poszukiwanie prawdy

może zaprowadzić na niespodziewane ścieżki. Twoje i zakonu jordainów
rozeszły się.

Sugestia mężczyzny zaskoczyła Mattea.
- Dlaczego to mówisz?
- Znam cię od czasu, kiedy opuściłeś żłobek i zacząłeś się uczyć. Nigdy

nie dawałeś wymijających odpowiedzi. To świadczy o słabnącym zaufaniu.

Matteo nie mógł temu zaprzeczyć.
- Jeśli cię uraziłem, mistrzu Vishna, błagam o przebaczenie.
- Nie trzeba – mag poklepał go po ramieniu. – Mądry człowiek zbyt

szybko nie pokłada w kimś zaufania ani nie odzywa się bez potrzeby.

- To prawda, ale podejrzenia męczą duszę, podobnie jak cisza. Szkoda, że

minęły już dni, kiedy mogliśmy mówić otwarcie to, co myślimy, bez subtelności
i ukrytych znaczeń.

- To przywilej dziecka, Matteo. A ty nie jesteś już dzieckiem – uśmiech

Vishmy usunął z jego słów wszelki możliwy jad. – Ale pozwólmy sobie na ten

background image

luksus. Cóż więc martwi mojego najlepszego ucznia?

Tym razem Matteo staranniej dobierał słowa.
- Uważa się nas, jordainów, za strażników wiedzy Halruaa, ale jest wiele

rzeczy, których nas nie nauczono.

- Ach. Przypuszczam, że chodzi ci o coś konkretnego.
- Kilka rzeczy. Dlaczego nie uczy się nas historii halruańskich elfów?
- Nie ma elfów, o których można by mówić – zauważył Vishna.
- Dokładnie tak. Jednak dawno temu na bagnach Akhlaura i Kilmaruu

mieszkało wielu elfów. Wydaje się dziwnie, że takie miejsca, z których żadne
nie jest bagnem od zarania dziejów, wyrosły na gruzach elfich osiedli.

Vishna uśmiechnął się pobłażliwie i powtórzył przysłowie jordainów o

tym, że bagna Kilmaruu istnieją po to, aby ograniczać liczbę głupców w
Halruaa do znośnego poziomu.

- Andris nie jest głupcem – oznajmił Matteo – i za to Halruaa powinna

dziękować Mystrze. Nie zauważyłeś, że nieumarli z Kilmaruu spoczywają w
pokoju?

- Skoro o tym wspominasz – powiedział w zadumie mag – to farmy i

wybrzeże w okolicy bagna są ostatnio dość spokojne. Mówisz, że to dzieło
Andrisa?

- Opracował strategię, aby pozbyć się nieumarłych z bagien i przedstawił

to jako pracę na piątym roku. Jestem zaskoczony, że o tym nie słyszałeś,
mistrzu.

- Hm. – Mag zastanowił się nad tym, a jego pomarszczona twarz

wyrażała głęboki niepokój.

- Szkoła Jordainów jest mniej otwarta, jeśli chodzi o przekazywanie

informacji, niż by sugerowała jej reputacja – ciągnął Matteo. – Na własne oczy
widziałem, że kiedyś na bagnach Akhlaura żyło wielu elfów. Dlaczego się o tym
nie mówi?

Vishna rozłożył ręce.
- Takie rzeczy trudno się zgłębia. Jeśli gdzieś pojawiają się elfy, zawsze

pojawia się więcej legend niż faktów. Równie dobrze możesz szukać prawdy o
Koterii!

Jego głos był spokojny i łagodny, gdy wymienił najlepszy przykład

daremnych poszukiwań, ale Matteo nie był w nastroju do żartów ani
pobłażania. Założył ręce i na uśmiech czarodzieja odpowiedział uważnym
spojrzeniem.

- Być może takie badania mają swoje zalety.
Uśmiech Vishny znikł, a oczy spoważniały.
- Nie zgadzasz się tym – naciskał Matteo.
- Nie. Elfy zniknęły, za wyjątkiem kilku, mieszkających tu i ówdzie. Tak

to już jest z naturą. Przed nimi rządziły smoki. Ich liczba znacznie się
zmniejszyła, ale nie będą patrzeć spokojnie, jak usiłujesz zabrać im jajka i

background image

zadbać o nie do chwili, kiedy się wyklują młode. Podobnie elfy nie podziękują
ci za wtrącanie się w ich życie, i kiedy spróbujesz zajrzeć im w historię, nie
powitają cię z otwartymi ramionami.

- A co z Koterią? Słyszałem o niej przez całe życie, ale niczego się o niej

nie dowiedziałem.

- I słusznie. Koteria to szczególny przypadek legendy – rzekł powoli

Vishna. – Z tych, które nabierają kształtu przez cały czas, składając się z
pogłosek powtarzanych tak często, że zaczynają wydawać się prawdziwe.

- Niektórzy mówią, że to głęboko ukryty spisek.
Vishna prychnął.
- Spiski są pożyteczne. Odciągają puste, leniwe umysły od prawdziwego

myślenia. Tacy ludzie uznają ponure ostrzeżenia za dowód mądrości. Obaj
spotkaliśmy halruańczyków, którzy pogodnego wieszczka uznaliby za
bluźniercę, albo w najlepszym przypadku, szarlatana.

- Jak mówi przysłowie, nigdy nie myl ponurego nastawienia z głęboką

myślą.

- Dokładnie tak, chłopcze. – Mag odprężył się, wróciwszy na znajomy

grunt. – Kiedy ruszysz zajmować się sprawami królowej?

- Jutro rano, o świcie – odparł Matteo. – Pojadę z Andrisem do świątyni

Azutha.

Stary mag spojrzał na niego pytająco.
- Ależ Andris już wyjechał.
- Co?!
Jego ostry ton zaskoczył Vishnę.
- To prawda – zapewnił, jakby Matteo wywołał u niego przypływ

prawdomówności. – Okno dyrektora wychodzi na tylną, kuchenną bramę.
Kiedy rozmawiałem z dyrektorem widziałem, jak Andris się wymyka. Dlaczego
to takie dziwne? Miał zezwolenie na opuszczenie szkoły, czekając na niego w
świątyni Azutha.

Matteo nie znalazł odpowiedzi. Czuł, jakby jego gardło ścisnęła łapa

żelaznego golem. Mógł pogodzić się z faktem, że niektórzy z magów Halruaa
mieli swoje ponure sekrety. Z trudem mógł pojąć, że jego ukochany zakon mógł
brać udział w ich ukrywaniu. Ale że Andris, jego najbliższy przyjaciel, otwarcie
mu skłamał – to było niepojęte.

Obrócił się na pięcie. Vishna chwycił go za ramię.
- Nie, Matteo – powiedział cicho. – Dla dobra twojego przyjaciela,

zatrzymaj się i zastanów. Nie powiem ci, dlaczego Andris wyruszył sam, ale
jedno wiem na pewno: nie zawsze musisz rozumieć wybory swoich przyjaciół,
lecz powinieneś je uszanować. Wróć do Halarahh i pozwól mu podążać za
przeznaczeniem, jakie dała mu bogini.

Matteo delikatnie się wyrwał.
- Dziękuję ci za lekcję, mistrzu Vishna – powiedział, używając

background image

tradycyjnego zwrotu stosowanego pomiędzy jordainem-uczniem i
nauczycielem. – Twe słowa jak zwykle niosą ogromną wiedzę.

Na twarzy maga odbiła się wielka ulga.
- Zatem wrócisz na dwór?
- To nie jest wniosek, jaki wyciągnąłem z twojej lekcji – powiedział cicho

młody mężczyzna. – Słyszałem, jak mówiłeś, że nie trzeba rozumieć czyjegoś
wyboru, ale go uszanować – Matteo skłonił się, obrócił i pognał do stajni.

Przy wrotach chwycił siodło i zestaw wędrowna.
- Biorę Cyrica – oznajmił zaskoczonemu stajennemu. – Sam go osiodłam.
Westchnienie ulgi, jakie wydał chłopak, było niemal komiczne. Cyric,

czarny ogier potrafiący biec niesamowicie szybko i posiadający ognisty
temperament nosił imię złego i szalonego boga. Niemal nie sposób było na nim
jeździć, ale jego charakter znakomicie pasował do nastroju i potrzeb Mattea.

Zabrał się za siodłanie i nakładane koniowi uprzęży. Cyric wyczuł

pośpiech jordaina i uznał, że mu to pasuje. Po raz pierwszy ogier stał spokojnie,
otworzył nawet pysk, aby włożyć mu wędzidło. Ledwo Matteo usiadł w siodle,
Cyric wystrzelił ze stajni niczym pocisk, z łoskotem kopyt kierując się w stronę
bramy i wszystkiego, co za nią czekało.

ROZDZIAŁ TRZECI

W swojej wodnej kryjówce Akhlaur pochylił się nad stołem, w

gorączkowym pośpiechu przepisując runy na delikatny, lekko niebieski
pergamin. Po wielu próbach odkrył, że skóra trytona była najlepszym
pergaminem – trwałym i odpornym na wodę, nie wspominając o przyjemnym,
lazurowym odcieniu.

Trzy oszołomione magią trytony, póki co wciąż okryte swoją niebieską

skórą, kuliły się w jednej z klatek, stojących pod ścianą rozległej komnaty
wzniesionej z korala. Akhlaur bardzo je lubił i pod względem użyteczności
uważał za niemal doskonały odpowiednik elfów. Za wyjątkiem ubarwienia,
wspaniałego piękna i foczych płetw bardzo przypominały ludzi i jako takie
były znakomitym obiektem testów. Jednak ich wrodzona magia zapewniała
niespodziewane i ciekawe możliwości.

Akhlaur nie ograniczał swoich badań do trytonów. Każda klatka mieściła

istoty, których życie i śmierć przyczyniały się do rozwoju sztuki nekromanty.
Ich jęki i krzyki stanowiły kontrapunkt dla jego gniewnych myśli.

- To bardzo ciekawe zaklęcie – mruczał, bazgrząc. – Nie sądziłem, że elf

je zniesie. Elfy nie mogą być nekromantami. Phi! Ktokolwiek to powiedział, nie
spotkał mojej małej Kivy.

Do wynurzeń maga wkradła się nuta dumy. Odrzucił na bok cała lata jej

uwięzienia i zadawanych jej tortur, wolał traktować ją jak „uczennicę”.

- Uczniowie wyzywają swych mistrzów. Taka jest kolej rzeczy. Dobrze się

background image

sprawiłaś, mała elfko… – przerwał, aby skupić się na napisaniu szczególnie
przemyślnej i zabójczej runy – …ale nie jesteś gotowa, aby w boju stawić czoła
Akhlaurowi.

Mag zamaszyście dokończył zaklęcie. Wstał i pogładził się po

łuskowatym podbródku, przechadzając się wzdłuż szeregu klatek.

Zatrzymał się przed wykonanym z kości i koralu lochem, w którym

mieszkał laraken. Potwór instynktownie rzucił się w stronę otaczającej
Akhlaura życiodajnej magii, po czym cofnął się, uświadomiwszy sobie jej
źródło.

Mag przez długą chwilę przyglądał się swojemu zwierzakowi.

Potrzebował istoty, na której mógłby przetestować właśnie przepisane, trudne
zaklęcie. Laraken już raz przeżył jego działanie, ale Akhlaur nie był pewien,
czy uda mu się to ponownie. Większość zaklęć wyciągniętych z Kivy przeszła
przez larakena w całości; ten dotarł do nekromanty jako zaledwie cień czaru.
Podczas jego rzucania potwór przejął jego ogólny kształt i postać, po czym
przekazał ten niedoskonały zapis swemu panu. Akhlaur musiał zapełnić kilka
dziur. Najprawdopodobniej ulepszył je, ale kto wie, jak to jest z elfią magią.

- To zbyt ryzykowne – uznał. – Wyślijmy inną bestię i zobaczmy, jak daje

sobie radę.

Nekromanta przespacerował się wśród swojej kolekcji potworów. Wpadł

mu w oko dziki, czteroraki człowiek-ryba przypominający zmutowanego
sahuagina. Na planie żywiołu wody te istoty były dość powszechnie spotykane.
Gdyby eksperyment się nie powiódł, z łatwością złapałby następnego.

Kiwnąwszy głową, Akhlaur potrząsnął zwojem i zaczął głośno czytać. W

żywej wodzie zabrzmiało zaklęcie wzięte od larakena, który z kolei zabrał je
Kivie. Z ust nekromanty wypłynęły bańki, które otoczyły zamkniętą w klatce
bestię. Wirowały, nurkowały i rozbłyskiwały, przywodząc na myśl tańczące
pod gwiazdami elfy. Akhlaur zignorował elfi smak zaklęcia Kivy i skupił się na
jego pomysłowości.

Wraz z kontynuowaniem czaru, bańki zaczęły się łączyć i rosnąć. Kiedy

Akhlaur wypowiedział ostatnie, ostre słowo mocy, bańki połączyły się w
otaczająca potwora sferę.

Przez chwilę nekromanta tylko stał i obserwował, jak istota miota się z

jednego końca więzienia w drugi, sapiąc w rzadkim i nieznany sobie
powietrzu. Zapach jego przerażenia był tak trujący, jak zielny ogródek zielonej
wiedźmy. Akhlaur wdychał go wielkimi haustami, rozkoszując się jego
ostrością. Kiedy wreszcie poczuł się zadowalająco nasycony, wyjął z sakiewki
małe, koralowe kółko i umieścił je między sobą a uwięzionym potworem.
Wisiało niczym okrągła, pusta rama na niewidzialnej ścianie albo wizjer, jaki ci
przesądni i pozbawieni mocy często montowali w swoich drzwiach.

Akhlaur znów rozpoznał śpiewanie. Ściana mocy zaczęła wypływać z

krawędzi koralowego okręgu, świecąc dziwnym, zielonkawym światłem. Kiedy

background image

ściana objęła cała obszerną komnatę, mag wziął mały, metalowy krążek i rzucił
w koralową ramę, wykrzykując słowo.

Krążek znikł z hukiem w rozbłysku światła. Wielka bańka popłynęła w

stronę koralowego kręgu. Przywarła do niego, a zawarte wewnątrz klatki
powietrze pomknęło przez dziurę w wirze baniek. Potwór również został
przyciągnięty do otworu. Jego postać wydłużyła się dziwnie i przeleciała przez
otwór niczym dżin wynurzający się z butelki o długiej szyjce.

W ciągu kilku chwil wielka bańka znikła, a potwór znajdował się o trzy

kroki od Akhlaura. Mag jednym gestem rozproszył zaklęcie i uśmiechnął się do
swego ohydnego więźnia. Potwór odsłonił kły i warknął niczym osaczony wilk.

- Zaatakuj mnie – zachęcił go nekromanta. – Ten dzień nie obfitował w

rozrywki.

Przez chwile instynkt walczył z instynktem, kiedy istota rozważała

pewną śmierć i dalszą niewolę. Z jej gardła wydarł się pełen udręczenia ryk.

Akhlaur wzruszył ramionami.
- Niezdecydowanie to też decyzja – zauważył. Kiwnął głową i wykonana

z kości krata w klatce potwora otworzyła się. Delikatny ruch palców
nekromanty stworzył miniaturowy wir, który wciągnął bestię do więzienia i
zatrzasnął za nią drzwi.

Nie zwracając sobie nią głowy, nekromanta wrócił do pracy, mocując

koralową ramkę do jednego z prętów klatki i zabezpieczając ją zaklęciami.

- Prezent dla ciebie, mała Kivo – powiedział, spoglądając na kolejne

drobne rozdarcie niedoskonałą bramę, przeciek przez który do Halruaa
wylewała się woda i magia. – Wysłałaś do mnie larakena. Kiedy dotkniesz
wody ze źródła, odpowiem własnym posłańcem. Biorąc pod uwagę ilość
kłopotów, które sobie zadałaś, zignorowanie cię byłoby czymś niegrzecznym.
W końcu pewne zasady muszą zostać zachowane.

Nekromanta zachichotał, wyobrażając sobie zaskoczenie elfki, kiedy z

bramy wyskoczy czteroręka bestia. Był to drobny podstęp, zaledwie finta w
rozpoczynającej się walce. Och, lecz jakże cudowna była wizja godnego siebie
przeciwnika!

Akhlaur pozwolił sobie na odpłynięcie w sny o zemście. Jego myśli nie

dotyczyły tylko elfki, ale również jego najstarszych przyjaciół… najbardziej
znienawidzonych wrogów.

***

Nath, północno-wschodni róg Halruaa, był jednym z najdzikszych i

najbardziej bezludnych miejsc w kraju. Biegło tędy kilka dróg, ale były one
wąskie i rzadko uczęszczane. Nagie, kamieniste doliny wiły się wśród wzgórz
pełnych jaskiń i często porośniętych gęstym lasem. W tych miejscach mieli
swoje kryjówki bandyci i potwory, ale jeszcze niebezpieczniejsze były zwinne,
szare postacie, które poruszały się jak cienie między dymiącymi
pozostałościami karawany.

background image

Wszystkie były kobietami Crinti, podchodzącą od elfów rasą, która miała

szare włosy, skórę i dusze. Ich przywódczyni trzymała się z boku, siedząc na
siwym koniu i kierując wszystkim rzadkimi gestami szczupłych, szarych dłoni.
Jeszcze rzadziej zdarzało jej się warknąć komendę w języku, który kiedyś,
dawno temu był językiem drowów. Shanair, przywódczyni Crinti, była bardzo
dumna ze swego ponurego dziedzictwa.

Halruańczycy nazywali je „widmowymi amazonkami”. Dzięki ludzkim

barbarzyńcom, którzy byli niegdyś jej przodkami, Shanair, jak na kogoś z
krwią elfa, była wysoka i do tego potężnie zbudowana. Kończyny miła długie i
chude, a ciało silnie umięśnione, lecz jednocześnie kobieco zaokrąglone. Włosy
o barwie żelaza spadały na ramiona niczym górski strumień, otaczając twarz
składającą się właściwie z samych płaszczyzn i ostrych kątów. Choć jej uszy
były tylko lekko zaostrzone, podkreślała swoje elfie pochodzenie srebrnymi
nakładkami o przesadnie długich, zaostrzonych końcach. Jej buty, skórzany
strój i płaszcz były szare. Poza oczami, które miały wyjątkowo jasny odcień
błękitu, jedyną plamą o innej barwie był poszarpany czerwony tatuaż,
otaczający jej ramię i czerwona farba, która zmieniła paznokcie w
zakrwawione szpony.

Znad wzgórz nadleciał odległy krzyk. Głowa Shanair odwróciła się

gwałtownie.

- Rekatra!
Uderzyła końskie boki piętami.
Dwie adiutancki Shanair wskoczyły na swoje wierzchowce i ruszyły za

nią, gnając w stronę skazanego na zagładę zwiadowcy – skazanego przez
własny głos, gdyż żadna prawdziwa Crinti nie krzyczała ze strachu ani bólu.

Znalazły Rekatrę rozciągniętą obok małego strumienia, zaciskającą

dłonie na czterech głębokich, szerokich ranach, które rozdarły skórzaną zbroję
i wyorały głębokie bruzdy w brzuchu i jelitach. Ze zwiadowcy Crinti uszła
niemal cała krew. Oczy, którymi spojrzała w twarz Shanair, były już błyszczące
i zmętniałe.

- Matko – powiedziała słabo. W jej głosie kryła się nadzieja i przeprosiny,

skarga zranionego dziecka.

Shanair zeskoczyła z konia i podkradła się do zwiadowcy. Jednym

płynnym ruchem wyciągnęła dwa zakrzywione miecze. Spadły, przecinając na
krzyż gardło wojowniczki i pokrywając się krwią.

Wódz Crinti schowała do pochwy zakrwawione ostrza i przeszła nad

zwłokami, które były jej zwiadowcą i córką. Dwie pozostałe kobiety również
zsiadły z koni i zbliżyły się. Na ich twarzach nie było żadnego ślady wstrętu ani
zaskoczenia na widok zachowania ich przywódczyni.

- Spójrzcie na te ślady – Shanair wskazała krawędź jednego z głębokich

nacięć.

Kobieto pochyliły się. Cięcia były na tyle głębokie, aby zabić, ale

background image

wewnątrz każdego z nich znajdowało się kolejne rozdarcie, nachylone pod
ostrym kątem w stosunku do głównego cięcia.

- To, co ją przecięło było nie tylko ostre, ale i zagięte – zauważyła

Whizzra, zastępczyni Shanair.

- Oraz wielkie – dodała trzecia Crinti. Xibryl, tęga wojowniczka

dorównująca Shanair wzrostem i siłą położyła dłoń na brzuchu martwego
zwiadowcy i rozstawiła grube palce najszerzej jak mogła. Były długie, a
paznokcie podobnie jak Shanair dzięki farbie wyglądały jak zakrwawione
szpony.

- Jeśli te ślady pochodzą od szponów, to łapa musiała być cztery razy

większa od mojej. Jakie stworzenie ze wzgórz mogło zrobić coś takiego?

Shanair odchyliła się na piętach i wstała płynnym ruchem.
- Coś nowego. Coś, czego jeszcze nie widziałyśmy.
Jej oczy rozglądały się po ponurym terenie, szukając wskazówek. Jej

bystre oko nie dostrzegło żadnych śladów, żadnej ścieżki. To, co zaatakowało
Rekatrę, uciekło z biegiem strumienia.

Błękitne oczy Shanair zwęziły się, gdy ujrzała bulgoczący strumień.

Śnieg wciąż leżał na najwyższych szczytach gór otaczających Halruaa, ale
wiosenna odwilż dawno już minęła. Było lato, lecz ciężkie monsunowe deszcze
miały nadejść dopiero za dwa, trzy księżyce. Woda nie powinna płynąć tak
szybko.

- Pójdziemy do źródła tego strumienia – oznajmiła. Wskoczyła na konia i

ruszyła kłusem na północ, nie zajmując się martwą dziewczyną ani sekundy
dłużej.

Z każdą chwilą teren stawał się coraz bardziej płaski i niegościnny.

Wkrótce skalista przełęcz ustąpiła miejsca lasowi, który, im wyżej się wspinały,
z wolna kurczył się do karłowatych sosenek. Z każdym krokiem pieśń
strumienia stawała się silniejsza i bardziej przynaglająca.

Crinti jechały, póki słońce nie zaszło, a potem dalej przez wydłużające

się cienie zmierzchu. Wśród drzew niosły się echem dźwięki nadchodzącej
nocy – skrzeczenie drapieżników, warkot dzikich kotów, ostry, niespodziewany
pisk ofiar. Kiedy stało się zbyt ciemno, by jechać dalej, zsiadły z koni i
poprowadziły je za uzdy, polegając na zdolności widzenia w nocy,
odziedziczonej po odległych drowich przodkach.

Kiedy dotarły na malutką polanę, już świtało. Z jej środka bił strumień,

wypływający z małej i najwyraźniej płytkiej sadzawki. Ani śladu istoty, która
rozdarła Rekatrę.

Shanair pozostawiła konia na skraju polany i podkradła się bliżej.

Obeszła źródło dookoła, bacznie wpatrując się w porośniętą mchem ziemię.

- Dajcie mi gruby kij – rozkazała.
Xibryl od razu podniosła długi na sześć stóp kawałek martwego drewna,

odcinając toporem boczne gałęzie. Shanair ujęła prymitywną laskę i na próbę

background image

wsunęła do wody. Mimo starań, nie mogła znaleźć źródła. Na dnie był tylko
solidny grunt.

- Niemożliwe – wymruczała. Uniósłszy laskę nad głowę, z całej siły wbiła

ją w wodę.

Kij zanurzył się tak głęboko i łatwo, że Shanair niemal straciła

równowagę. Odskoczyła, spoglądając zaskoczona na trzymany w dłoniach
dwustopowy kawałek drewna.

Ze źródła wystrzeliła duża zielona ręka i chwyciła puste powietrze w

miejscu, gdzie przed chwilą stała Shanair. Dłoń miała rozmiar małej tarczy.
Cztery palce, z których każdy był długi jak jej przedramię i zakończony
pazurem zakrzywionym niczym haczyk na ryby, łączyła błona. Zniknęła tak
szybko, jak się pojawiła, z chlupotem zanurzając się w niezwykłej sadzawce.

Shanair szybko przemogła zaskoczenie i wyciągnęła miecze zasyczała

stal, uwalniania z pendentu Whizzra. Brzęk wirującego łańcucha oznajmił, że
korbacz Xibryl rozpoczął śmiertelny taniec. Trzy Crinti szybko rozstawiły się
wokół źródła tworząc trójkąt.

Nagle polana zdała się eksplodować. Potwór wyskoczył z wody niczym

gejzer, a jego głos był jak ryk wodospadu.

Potężna istota była dwa razy wyższa od Shanair. Miała humanoidalną

postać, poruszała się na dwóch żabich łapach. Cztery umięśnione i pokryte
łuskami ramiona uniosła w pozycji zapaśnika gotowego do walki. Głowa
potwora była wielka, zwieńczona zakrzywioną płetwą i niemal rozdarta na
dwoje paszczą pełną kłów. Zęby, wielkie jak sztylety, kłapały niecierpliwie.

Crinti przyjrzały się swojemu przeciwnikowi, oceniając jego mocne i

słabe punkty.

- Sahuagin? – domyśliła się Xibryl.
- Gorzej – odparła z dzikim uśmiechem Shanair. Podejrzewała, że ten

potwór nie był istotą z tego świata. Przywódczyni Crinti rozpoczęła starożytny
taniec śmierci, a żądza walki płonęła w niej gorącym płomieniem.

Pozostałe ruszyły za nią, robiąc uniki z boku na bok, wyskakując do

przodu i odskakując. W ich ruchach była magia, kuszenie równie potężne jak
syrenia pieśń. Crinti nie osłabiały swoich wrogów. One ich kusiły.

Potwór rzucił się na nie, robiąc potężny zamach na najbliższą Crinti.

Whizzra zwinnie upadła i odtoczyła się do tyłu, zaś Shanair skoczyła od
przodu, nim bestia zdążyła odzyskać równowagę. Trzymany w lewej ręce
miecz uderzył mocno w połączenie ramienia i klatki piersiowej i ześlizgnął się
po łuskowatej zbroi.

Shanair zanurkowała, kiedy następne grube ramię zahuczało nad jej

głową. Błyskawicznie oceniła siłę ciosu i uznała, że nie zdoła go powstrzymać.
Poluzowała uchwyt na broni i pozwoliła, aby uderzenie wytrąciło ją z ręki.
Warknęła słowo-rozkaz, oznaczające wypraktykowany manewr.

Pozostałe Crinti rozstawiły się po bokach potwora migając bronią tak,

background image

aby zająć wszystkie cztery łapy potwora. Shanair skoczyła do przodu, nurkując
pod młócącymi łapami. Chwyciła miecz obiema rękami i wyskoczyła w
potężnym pchnięciu do góry. Jej łuskowa zbroja zasyczała, ocierając się o
zielony tors.

Ostrze wbiło się w jaszczurze fałdy poniżej podbródka stwora. Przebiło

się przez zęby i szczękę, uderzyło o kościste podniebienie wielkiej paszczy.
Krzyk bestii był pełen krwi, ale Shanair instynktownie wiedziała, iż nie zadała
morderczego ciosu.

Topór Xibryl opadł, zbijając zbrojną w pazury łapę, która próbowała

chwycić wbity w ciało miecz. Shanair puściła broń, aby uniknąć lecącego
ostrza, odwróciła głowę, by ochronić oczy przed iskierkami skrzesanymi z
metalu, po czym znowu chwyciła za rękojeść. Podskoczyła, oparła nogi na
piersi potwora i odepchnęła się, wyciągając miecz.

Przetoczyła się do tyłu i poderwała na równe nogi, po czym cofnęła się i

gwizdnęła na konia. Wyszkolony do walki rumak podbiegł, najwyraźniej nie
dostrzegając potwora i jego gorączkowych starań, aby uwolnić się od
przeciwnika.

Shanair odwiązała pęk oszczepów i wbiła je w porośniętą mchem

ziemię. Chwyciła jeden, wycelowała i rzuciła.

Broń pomknęła ku potworowi, odcinając jeden z szarych warkoczy

Xibryl. Ciągnąc za sobą pasemko włosów niczym chorągiew, ostrze wbiło się w
jedno z czarnych oczu bestii.

Okrzyk triumfu zamarł Shanair na ustach, kiedy oszczep odbił się u

upadł. Celowała dobrze, ale oszczep nie przebił czaszki!

Jednak potwór był częściowo oślepiony. Shanair rzuciła drugim

oszczepem i dokończyła zadania. Potwór walczył dalej, a jego ciosy i zbicia były
tak samo dokładne, jak przedtem.

Czuły słuch Crinti wychwyciły słaby, klikający dźwięk, jakby odległa

pieśń cykad. Pod wodą ten dźwięk prawdopodobnie niósł się całe mile. Shanair
zauważyła, że nawet na powietrzu zdolność potwora do kierowania się
dźwiękiem była równie skuteczna, co u nietoperza.

Shanair uderzyła piętami boki klaczy i zmusiła ją do galopu. Pozostałe

konie dotrzymywały kroku przewodnikowi. Cała trójka pędziła wokół polany,
raz po raz przeskakując nad strumieniem. Echo uderzających podków rozmyło
się w dudnienie, niczym wojenne bębny elfów z dżungli. Ten dźwięk
pochłaniał nawet bitewny okrzyk Shanair, zbliżającej się do zaskoczonej i
rannej bestii.

Teraz naprawdę oślepiona istota usiłowała odskoczyć, ale zrobiła krok w

złą stronę. Wojowniczki Crinti zwarły szyk.

Wykonywał zadanie powoli, nie tylko dla przyjemności powolnego

zabijania. Bawiły się z potworem, póki nie wyczerpał się, potem spróbowały
podważyć kilka łusek, badając nagłymi, głębokimi pchnięciami, które rany

background image

krwawią, a które zadają najwięcej bólu, a wreszcie, które zabiją. Gdyby nie
była to jedyna istota takiego rodzaju, takie informacje mogłyby zadecydować o
przebiegu następnej bitwy.

Wreszcie Crinti stały nad swoją ofiarą, mokre z wysiłku i od krwi, nie

tylko potwora. Cała trójka miała na twarzach dzikie, zadowolone uśmiechy.

- Zabierzcie trofeum – rozkazała Shanair.
Wojowniczki zabrały się do roboty, odcinając głowę i oczyszczając ją ze

skóry oraz mięśni. Shanair wyrwała kilka zębów i dała je wojowniczkom.
Czaszka była zbyt ciężka, aby mógł ją unieść jeden koń, zatem ułożyły ją w
płaszczu, zawieszonym między dwoma wierzchowcami niczym hamak.
Dokonawszy dzieła, wskoczyły na siodła i ruszyły, aby dołączyć do
towarzyszek.

- Dobra zdobycz – zauważyła Whizzra.
Jej słowa były prawdziwe, ale w tonie kryło się zarówno wahanie, jak i

satysfakcja. Shanair uniosła w zdziwieniu brew.

- Ten potwór, ten strumień – ciągnęła wojowniczka. – Co to znaczy?
- Nie poznajesz polany? – spytała Shanair. – Tam przychodziłam, aby

spotykać się z Kivą. Co do strumienia, to jest brama do świata wody. To może
tylko oznaczać, że elfce się powiodło.

W oczach wojowniczek Crinti zabłysła radość, ponura i jasna niczym

piekielny ogień.

- Nadszedł czas walki? – spytała z zapałem Xibryl.

Shanair pokręcił głową.
- Wkrótce będziemy robić to, co zaplanowałyśmy. Teraz rabujemy i

napadamy. Czekamy na Kivę. We właściwym czasie Crinti wyjdą z cienia, a
całe Halruaa spłynie morzem krwi!

ROZDZIAŁ CZWARTY

Młoda kobieta, odziana w jasnoniebieską szatę ucznia czarodzieja,

usiadła przy stole w bibliotece maga. Szata nie była zapięta, odsłaniając
szczupłą postać odzianą w porządną tunikę i obcisłe spodnie, kończące się
kilka cali nad bosymi stopami. Jej twarz była proporcjonalna, z dużymi,
ciemnymi oczyma i szerokimi, wyrazistymi ustami, ściągniętymi obecnie w
wyrazie buntu. Krótkie brązowe włosy sterczały na boki jakby wzburzone
zniecierpliwioną ręką, a paznokcie plamił czerwony atrament. Po jej lewej
stronie leżał mały stosik pergaminów, po prawej kilka dokończonych zwojów,
a wokół stóp leżała porozrzucana cała sterta pogniecionych pergaminów.

Niespodziewanie odłożyła pióro i wstała. Szybki kopniak wyrzucił w

powietrze plik kartek.

- Przepisz zwój z zaklęciem, Tzigone – powtórzyła, doskonale imitując

radosny ton mistrza. – Do południa będziesz znać go jak swoje imię, a wieczór
będziesz miała wolny.

background image

- Cóż, wiesz co, Basel – powiedziała swoim głosem, przechodząc przez

komnatę i spoglądając na portret maga. – Ja nie znam swojego prawdziwego
imienia, słońce jest najwyżej jak tylko może, a ja nauczyłam się tego
cholernego zaklęcia już wtedy kiedy po raz pierwszy skopiowałam ten po
trzykroć przeklęty zwój!

Obraz Basela Indoulura wciąż się na nią gapił, nie zaniepokojony tym

nietypowym dla niej wybuchem złego nastroju.

Tzigone westchnęła i na przeprosiny przesłała obrazowi buziaka. W

zasadzie lubiła swojego nowego mistrza – pierwszego mistrza. Jeśli miała
nauczyć się sztuki magii, a to właśnie robiła, mogła to zrobić na wiele znacznie
gorszych sposobów.

Basel Indoulur był okrągłym, wesołym mężczyzną, który lubił dobrze

spędzać czas i przyjemne rzeczy. Lubił zabawę, ale nie był frywolny. Był
mistrzem szkoły przyzywań, członkiem Rady Starszych i burmistrzem
Halagardu, miasta położonego na południe od królewskiego miasta. Lubił
uczyć i był jednym z wielu magów, którzy ubiegali się o Tzigone po
wydarzeniach na bagnach Akhlaura. Wielu magów chciało wyszkolić
wrodzony dar na tyle silny, aby wytrzymać wysysającą magię moc larakena.
Tzigone wybrała Basela z dwóch powodów, ale przyznałaby się tylko do
jednego z nich. Jego oczy wiedziały, jak się śmiać.

Był cierpliwym, ale wymagającym nauczycielem. Taka dyscyplina była

dla Tzigone czymś nowym, niewygodnym dla dziewczyny, która nigdy nie
spędzała dwóch nocy w tym samym miejscu. Inni uczniowie Basela przeżyli
nudę kopiowania zwojów z czarami, zatem Tzigone założyła, że jej szanse
przetrwania są całkiem niezłe.

Siedziała nad tym od rana, raz po raz przepisując runy. Basel cierpliwie

tłumaczył, że magii, podobnie jak nauki o liczbach, najlepiej uczyć w ściśle
określonej kolejności. Uczeń musi wyćwiczyć sobie pamięć, podnieść zdolność
koncentracji, opanować setki dokładnych i subtelnych ruchów z oddaniem
tancerza, nauczyć się tajemnego języka, w którym recytuje się wszystkie
zaklęcia Halruaa, zdobyć podstawową wiedzę o czarach i sztuczkach.
Wyglądało na to, że rzucanie czarów to coś więcej, niż wrzucenie do kotła kilku
śmierdzących składników i wypowiedzenie nad nimi zaklęć.

Tzigone rozprostowała zaciśnięte palce, podniosła jedno z upuszczonych

piór i ponownie zanurzyła w kałamarzu. Wiedziona jakimś impulsem,
machnęła piórem w stronę portretu jakiegoś ponurego przodka Indoulura.
Atrament poleciał deszczem szkarłatnych kropli. Tzigone wykonała drobny
gest i inkaust rozlał się po płótnie na kształt długich, zakręconych do góry
wąsów.

Uśmiechnęła się, zadowolona z rezultatu – chociaż ów przodek był

kobietą. Wąsy dodawały pikanterii nadmiarowi jedwabi, klejnotów i
zamiatających pawich piór.

background image

Ten sukces sprawił, że wpadła na pewien pomysł. Tzigone wzięła czystą

kartę i przyczepiła ją do ściany. Zanurzyła pióro i znów nim machnęła, lecz
kiedy tym razem atrament leciał w powietrzu, zanuciła czar, który miała
skopiować.

Inkaust rozchlapał się na karcie i zaczął wirować. Pojawiły się na niej

runy prostego zaklęcia, znacznie bardziej dokładne i ładniejsze, niż zdołałaby
nakreślić ręką.

Tzigone wydała z siebie cichy, tryumfalny okrzyk i zatańczyła w miejscu.

Jednak jej radość była krótkotrwała, kiedy przypomniała sobie, że może rzucić
to zaklęcie tylko dwa razy dziennie.

Chyba, że…
- W tym miejscu musi być coś, co mi się przyda – mruknęła, rozglądając

się po komnacie. Było tu pełno ksiąg zaklęć, fiolek, butelek i małych, nakrytych
kociołków oraz dziwna kolekcja trofeów i bibelotów.

Jej wzrok padł na posąg Mystry. Boginię otulała niewielka, jasna tęcza.

Wzrok Tzigone podążył do jej źródła. Wpadające przez okno światło słońca
przechodziło przez szklany pryzmat, spoczywający na wysokim, drewnianym
postumencie.

Pchnięta jakimś impulsem Tzigone podeszła do postumentu i podniosła

pryzmat. Wyglądał jak zwykły, kryształowy przycisk do papieru, ale
wyczuwała w nim wibrowanie magii i domyślała się, co może zrobić.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech, plan nabierał konkretniejszych

kształtów. Ułożyła wokół niego kilka tuzinów piór, odchodzących niczym
szprychy od osi koła. Na zewnętrznych krawędziach ustawiła wszystkie
kałamarze, jakie zdołała znaleźć, po czym kawałkami wosku przymocowała do
ścian pergaminowe karty. Kiedy wszystko było już gotowe, rzuciła zaklęcie.

Tak jak przypuszczała, pryzmat wychwycił i wzmocnił jej prosty czar.

Wszystkie pióra wyskoczyły w powietrze i sprytnie zanurzyły się w
kałamarzach. Uniosły się, machnęły w stronę pergaminów, po czym wróciły,
aby się napełnić. W krótkiej chwili zaklęcie zostało doskonale skopiowane na
wszystkich dostępnych kartkach.

Ale pióra nie zamierzały spocząć. Zaczęły rozchlapywać atrament po

ścianach, jedwabnych obiciach, lustrach. Na sufit i na portret wąsatej
przodkami Indoulura. Na twarz Tzigone.

Wypluła atrament i skoczyła w stronę pryzmatu tylko po to, aby oberwać

od kilku piór, wracających do swoich kałamarzy. Zmieniła taktykę, złapała za
korki i pozatykała kałamarze.

Okazało się to skuteczne, ale do pewnego czasu. Niektóre z piór wbiły się

w korki i tak już zostały. Starały się uwolnić z takim zapałem, że naczynia
brzęczały i tańczyły na stole.

Tzigone sięgnęła po ostatni kałamarz i uskoczyła przed dużym, ostrym

piórem, które leciało ku niej jak nóż do rzucania. Wbiła korek w szyjkę

background image

kałamarza i rzuciła się w bok.

Ku jej zmartwieniu, pióro leciało za nią, nurkując i skręcając w locie ze

zwinnością nietoperza o zmierzchu.

Do pościgu przyłączyły się inne pióra. Odrzucone pióra uniosły się z

podłogi, z szuflad wyskoczyły te, które jeszcze nie były zaostrzone, wyrwały się
również z dużej, wypchanej czapli. Kiedy Tzigone przebiegała koło portretu
przodkami Indoulura, z obrazu wyskoczyły prawie pióra.

Nie było innego wyjścia, jak pozbyć się atramentu, chociaż butelka

atramentu czarodziejów kosztowała tyle pereł, ile ważyła Tzigone. Chwyciła
kałamarz, wycelowała w otwarte okno i rzuciła.

Rój piór wyleciał za pociskiem. Tzigone podeszła do okna i wyjrzała,

patrząc, jak kałamarz i pióra toną w ogrodowej sadzawce. Kiedy atrament
wypłynął fontanną, woda nabrała delikatnego odcienia lawendy.

Cofnęła głowę i odwróciła się, mrucząc przekleństwa, zasłyszane przez

całe lata od różnych uliczników i wędrownych kuglarzy. Jej głos zamarł w
połowie szczególnie ordynarnego zwrotu. Jej nowy mistrz stał w drzwiach, a
ciemne oczy z zaskoczenia wychodziły mu niemal z orbit.

Basel Indoulur stał cicho i nieruchomo. Dla Tzigone było to niepokojące.

Mag był zawsze w ruchu: warkoczyki wirowały wokół ramion, dwa podbródki
trzęsły się wtórując częstemu śmiechowi. Teraz się nie śmiał.

Tzigone podążała za jego wzrokiem, prześlizgującym się po

zdemolowanym pokoju. Teraz, kiedy miała czas się nad tym zastanowić,
zaskoczył ją rozmiar zniszczeń. Nie przywiązywała wielkiej wagi do bogactwa i
rzeczy, które można za to kupić, ale znała kilka osób, które tak właśnie
myślały.

Basel wolno wszedł do pokoju. Zatrzymał się przed zbezczeszczonym

portretem. Jego ramiona napięły się.

Tzigone westchnęła z rezygnacją. Niewiele rzeczy tak bardzo obrażało

Halruańczyków jak zniewaga przodków.

- Nie musisz tego mówić. Pozbieram swoje rzeczy.
Mag przełknął ślinę i obrócił się ku niej.
- Dorysowałaś wąsy siostrze moje j babki.
Przyznała to wzruszeniem ramion.
- To wstyd, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, jak wiele zadała sobie

trudu, aby pozbyć się własnych.

W głosie maga brzmiała lekko stłumiona nuta, a Tzigone

niespodziewanie nabrała podejrzeć, że tłumił nie gniew, ale rozbawienie.

- Atrament da się zetrzeć, a ja mogłabym przykleić pawie pióra z

powrotem – podsunęła.

- W żadnym razie! Kiedy byłem chłopcem, zawsze zmuszali mnie do

pocałowania na dobranoc cioteczne babki Aganzard, choć zawsze nosiła pióra
z całego ptaka albo i więcej. W nosie mnie kręci na samą myśl. Ciepło mi się

background image

robi na sercu, kiedy choć raz widzę tę starą wiedźmę bez jej świecidełek. Zatem
– dokończył szybko, jak ktoś, kto ma ruszyć dalej – skończyłaś ze zwojami?
Dwadzieścia siedem kopii?

- Przynajmniej.
- Dobrze, dobrze – powiedział rozpromieniony. – Ponieważ skończyłaś

na dziś robotę, masz czas na odrobinę rozrywki.

To ją zaskoczyło. Choć była wdzięczna magowi, iż nie był na nią zły, nie

spodziewała się, że zostanie nagrodzona za zniszczenie jego pracowni.

- Podnosimy Avariela – ciągnął dalej, mówiąc o statku powietrznym,

który Tzigone podziwiała od pierwszego dnia, kiedy pojawiła się w wieży. –
Zamierzam odwiedzić Procopio Septusa, lorda burmistrza Halarahh, i
przedstawić siebie jako nową uczennicę. Może zechcesz się wpierw wykąpać i
przebrać. Jeśli Procopio pomyśli, że tłoczymy winogrona, będzie domagał się
swojej porcji wina.

Popatrzyła na siebie. Jej szata, tunika i ramiona były upstrzone

purpurowym atramentem. Rzut oka w lustro przekonał ją, że twarz również
nie jest nietknięta. Była dosłownie umazana głęboką czerwienią… i blada jak
pergamin na myśl, że znowu miałaby wejść do wilii Procopia.

Tzigone nie mogła wytłumaczyć tej chwili paniki. Już wcześniej

zakradała się do tej wilii, aby odwiedzić Mattea podczas jego służby. Nie stało
się nic złego. Po prostu nie lubiła tego miejsca.

- Miałabyś spotkać się z Procopio Septusem? – powtórzyła pytająco.
- Przedstawianie sobie nowych uczniów to tradycja. W ten sposób

okazuję szacunek swojemu koledze. Czekałem na odpowiedni moment i śmiem
twierdzić, że jest w zasięgu ręki!

Motywacja Basela zaczęła stawać się dla niej jasna.
- Czasem nie potrafimy odróżnić kary od nagrody.
- Właśnie tak, moja droga – odparł z uśmiechem ostrym niczym sztylet.

Po ojcowsku położył rękę na jej ramieniu. – Dzięki Pani, nie jestem żadnym
wieszczkiem, ale podejrzewam, że spotkanie ciebie i dobrego Procopia okaże
się słuszną nagrodą dla was obojga.

Tzigone podążyła za jego wzrokiem po zrujnowanym pokoju i

stwierdziła, że nie może się z tym nie zgodzić.

***

Procopio Septus nie był zadowolony, gdy dowiedział się o wizycie Basela

Indoulura. Jako mistrz wieszczenia, Procopio był jednym z najbardziej
szanowanych magów Halruaa. Przywoływanie, specjalność Basela, nie było aż
tak bardzo szanowane, ale mag wciąż nie reagował na wszelkie starania
Procopia, aby pokazać mu, iż jego status jest niższy.

Procopio podejrzewał, że te starania powróciły do niego ze zdwojoną

siłą. Z pewnością Basel przybywał, aby rozkoszować się utratą Zephyra,
wiekowego elfa-jordaina, który był w służbie Procopia aż do chwili egzekucji

background image

jako zdrajca Halruaa.

Taka rzecz mogła się okazać zgubna dla każdego ambitnego człowieka, a

co dopiero dla maga ze szkoły wieszczenia! Procopio powinien wiedzieć, co się
dzieje pod jego nosem, ale tak się nie stało. Choć bardzo się starał, nie potrafił
w żaden sposób się usprawiedliwić.

Nie mógł też zignorować ogromnej utraty, jaką ten błąd za sobą

pociągnął. W cichości ducha hołubił aspiracje do tronu po Zalathormie, a tu
pojawiły się plotki, jakoby miano go zastąpić na stanowisku burmistrza
Halarahh kimś innym! Jeśli szybko nie odzyska pozycji, wszystkie jego
marzenia umrą przed swoimi narodzinami.

Tylko jedna tajna informacja pomagała mu znieść obecność Basela. Ten

głupiec wziął na uczennicę córkę Keturah!

Z racji sprawowanego wysokiego urzędu Procopio słyszał o skandalu

dotyczącym Keturah, ale zapomniał o nim, kiedy zbiegła czarodziejka i jej
bękart zostały złapane, a sprawę rozwiązano zgodnie z prawem. Jednak
ostatnio Cassia, jordainka służąca królowi Zalathormowi jako główny doradca,
powiedziała mu, że córka Keturah nadal żyje. Od tego czasu Procopio starał się
odkryć tożsamość tej dziewczyny – zadanie to utrudniło zamordowanie Cassii.
Obficie rozdawał pieniądze, magię i zaszczyty, aby upewnić się, że sekret, który
powierzyła mu Cassia, pozostanie tylko przy nim. Było to ryzykowne, ale on
uznał, że warto je podjąć. Gdyby pojawiła się taka potrzeba, miałby przeciwko
Basenowi Indoulurowi ukrytą broń.

Procopio, mimo iż był człowiekiem rozważnym, miał nadzieję, że kiedyś

tak się stanie.

Wyszedł na taras swojej willi, aby obserwować przylot maga. Avariel

nadlatywał szybko, trzy kolorowe żagle napięte, dziób dumnie wystawiony pod
wiatr.

Kiedy statek się zbliżył, Procopio dostrzegł niewielki, czwarty żagiel,

lecący o długość statku za nim. Zaskoczony, podniósł lunetę i skierował ja na
statek. Do rufy była przywiązana lina, na której końcu znajdowała się mała
figurka, a stamtąd biegła do żagla z jasnego jedwabiu, który chwycił wiatr i
utrzymywał w górze tancerza wiatru.

Słyszał o tym sporcie, ale osobiście nie znał nikogo, kto byłby na tyle

głupi, by tego próbować. Wsunął do środka grubsze soczewki, aby lepiej
przyjrzeć się małej postaci. To, co zobaczył, wykrzywiło mu usta w uśmiechu.

To była córka Keturah. Z tej odległości dziewczyna wyglądała raczej jak

rozrabiający ulicznik niż córka pięknej, upadłej czarodziejki. Rozwiane przez
wiatr włosy były obcięte krótko, jak u chłopaka, a okryta tuniką sylwetka
wyglądała na równie prostą i szczupłą.

Procopio skierował szkło na pokład. Stał tam Basel z jednym ze swoich

wszechobecnych uczniów. Obaj przyglądali się dziewczynie z szerokimi,
pełnymi zadowolenia uśmiechami. Ich podziw nie był czymś wyjątkowym – w

background image

końcu ten „ulicznik” był bohaterem z bagien Akhlaura.

Opowieści o tej walce rozchodziły się szybciej niż plama rozlanego wina.

Wszyscy, którzy je słyszeli, wręcz pękali z dumy, od pozbawionego magii
pastucha do najpotężniejszych magów. Tak potężna jest magia Halruaa, że
nawet niewyszkolona w Sztuce dziewka żyjąca na ulicy potrafi pokonać
strasznego potwora!
Ballady o tym wydarzeniu śpiewano na rynku, w
tawernach i pałacach. Słyszał nawet tę opowieść intonowaną w kantyczce
kapłanów Azutha!

Procopio zastanawiał się, jak Basel zareagowałby, gdyby dowiedział się,

że jego nowa uczennica była złodziejką, włóczęgą i, co najgorsze bękartem
czarodziejki.

Był to wspaniały obraz.
Zbliżając się do lądowiska na szczycie południowego muru Procopia,

statek zwolnił. Dziewczyna opuszczała się po linie cumowniczej, skracając ją
tak, żeby wylądować bezpiecznie na pokładzie. Basel i jej uczeń podbiegli, aby
ją złapać. Wpadła między nich i cała trójka potoczyła się po pokładzie,
szaleńczo rozbawiona.

Procopio odłożył lunetę z pełnym niesmaku westchnieniem i udał się na

podwórze, aby oczekiwać „znakomitych gości”.

Pierwszy wszedł Basel, w którego ciemnych oczach wciąż migotało

rozbawienie.

- Witaj, lordzie Procopio. Przybywamy w pokoju i przyjaźni, a w tych

murach nie użyjemy niechcianej magii.

Obejrzał się na swoich uczniów.
Było ich troje: uderzająco piękna dziewczyna z rodu Noor, chłopak z

pospólstwa i bękart Keturah. Pierwsza dwójka powtórzyła tradycyjną
formułkę. Basel spojrzał ostro na rozczochraną ulicznicę, która wzruszyła
ramionami i powiedziała:

- Dobra. To samo, co oni.
Basel potrząsnął głową i wzniósł oczy do nieba w udawanej prośbie.
- Lordzie Procopio, poznałeś już Farrah Noor i Masona. To jest Tzigone,

moja najnowsza uczennica. Modlę się, aby służyła Halruaa równie wiernie, jak
ty sam.

- Niech Mystra wysłucha twej modlitwy. Skoro ma takiego mistrza,

jakżeby mogło być inaczej? – Procopio zareagował na tradycyjne słowa Basela
stosownie, choć z kamienną twarzą, oschłym tonem i dużą dawką osobistej
ironii.

Przez kilka chwil bez zająknięcia on i Basel wymieniali uprzejme

formuły. Kiedy weszli służący z pucharami chłodzonego wina i owocami,
Procopio zaproponował, aby uczniowie przeszli się po ogrodzie. Tzigone zeszła
mu z oczu najchętniej z nich wszystkich, co go zresztą wcale nie zdziwiło.
Procopio wiedział, że ludzie, którzy mają swoje tajemnice, całkiem słusznie

background image

unikają potężnych wieszczów. W ciągu godziny poznałby najciemniejsze
zakamarki duszy dziewczyny. Szybko uniósł do ust puchar, aby zamaskować
uśmiech, którego nie mógł skryć.

- Twoja nowa uczennica spisuje się tak, jak oczekiwałeś?
Basel zachichotał w odpowiedzi.
- Nieźle daje sobie radę, choć po tym, jak udało się jej z larakenem,

musiałaby teraz chyba siłować się na rękę z czerwonym smokiem, by spisać się
zgodnie z oczekiwaniami.

- Ach tak, laraken – rzekł Procopio. – Chciałbym usłyszeć tę opowieść z jej

własnych ust, bez publiczności, która zachęcałaby ją do koloryzowania. Za
twoim przyzwoleniem, rzecz jasna.

Basel właściwie nie mógł odmówić, nie łamiąc przy tym przynajmniej

tuzina zasad protokołu. Oczywiście Procopio również naciągał granice
przyzwoitości, ale Basel właściwie nie mógł mu tego wytknąć. Przyłożył
tymczasem palce do piersi w parodii wieszczącego przyszłość szarlatana.

- Widzę pojedynek na rękę między swoją uczennicą a czerwonym

smokiem. I – na Mystrę! – widzę Tzigone w nowych butach ze smoczej skóry!

- Zostałem ostrzeżony – odparł mag tonem suchym jak piasek.
Podszedł do pergoli, przy której stała z założonymi rękami Tzigone,

spoglądając na pnący jaśmin tak, jakby żywiła do niego szczególną odrazę.

Przyjrzał się jej uważnie, usiłując przypomnieć sobie twarz Keturah i

szukając w twarzy dziewczyny jakiegoś podobieństwa, które mogłoby ożywić
jego pamięć. Odwróciła się i napotkała jego uważne spojrzenie. Jej oczy
błysnęły czujnie – instynktowna reakcja zwierzęcia, które wyczuwa
drapieżnika.

Procopio uśmiechnął się uspokajająco.
- Widziałem twój występ na Avarielu. Całkiem śmiały.
Wzruszyła ramionami, spoglądając na niego i czekając, aż przejdzie do

rzeczy. Podszedł bliżej i niespodziewanie wykonał gesty prostego zaklęcia,
które określało ogólną ilość magicznej mocy drzemiącej w określonej osobie
oraz jej skłonności. Zaklęcie było proste, ale stanowiło poważne złamanie
zasad gościnności. Żaden mag nie mógł w ten sposób tak po prostu ingerować
w prywatność gościa.

Ku swemu zaskoczeniu zaklęcie po prostu znikło. Albo dziewczyna była

tak potężna, aby oprzeć się jego Sztuce, albo pozbawiona magii niczym glina.

Zaintrygowany czarodziej przywołał znacznie potężniejszy czar i sięgnął

mocniej oraz głębiej, przywołując magię, która mogła odrzucić zapory umysłu i
wyciągnąć z niego, co tylko chciał. Było to zaklęcie tak nachalne, że halruańska
kobieta poczułaby się mniej urażona, gdyby ktoś wsadził jej rękę między uda.
Jednak nawet to potężne zaklęcie nie wyszło.

Nie wyszło, ale też nie uszło jej uwadze. Duże oczy dziewczyny zapłonęły

furią.

background image

- Cofnij się – powiedziała cichym, niebezpiecznym głosem. – Dotknij

mnie jeszcze raz, a urwę ci rękę w łokciu i wsadzę w… sakiewkę na składniki.

Mimo własnego nietaktu, Procopio nie zamierzał przyjąć takiej obrazy.

Wyprostował się.

- Zapominasz się, dziewko! Nie spodziewałem się, że dożyję dnia, w

którym nieopierzony uczeń będzie zwracał się w ten sposób do mistrza!

- Naprawdę? – spytała przez zaciśnięte zęby. – Zatem to będzie

prawdziwą niespodzianką!

Nim Procopio zdążył zareagować, zacisnęła drobną, poplamioną

atramentem pięść i wyrżnęła go w twarz.

Magiczne tarcze były na swoim miejscu. Był tego pewien. Dlaczego

zatem leżał na plecach, głowa bolała go od kontaktu z kamieniami, a cała twarz
pulsowała niczym jeden wielki ból zęba?

Z rozmazanego wiru, jakim stały się jego myśli, nie wychyliła się żadna

odpowiedź na tę zagadkę. Po chwili Procopio usiadł. Uniósł dłoń do szczęki i
ostrożnie ją pomacał.

Basel skakał wokół niego, a jego pulchna twarz drgała od emocji.
- Jestem wstrząśnięty, mój przyjacielu! Zdumiony! Całkowicie

zażenowany! Na wiatr i słowo, przysięgam, że zajmę się moją uczennicą
szybko i stosownie do sytuacji.

Mag odepchnął pulchną, zdobioną pierścieniami dłoń, którą wyciągnął

ku niemal Basel i wstał sam, wspierając się na pergoli z jaśminem. Kiedy ogród
przestał wirować odwrócił się, aby spojrzeć na niezwykłego napastnika.

Dziewczyna stała napięta i gotowa niczym naciągnięty łuk, ciężar ciała

na piętach, zaciśnięte w pięści dłonie opuszczone. Mimo powagi sytuacji,
wyglądała, jakby nie marzyła o niczym innym, jak tylko przyłożyć mu po raz
wtóry.

Procopio uspokoił swój gniew i ukoił zranioną dumę. Ten mały bękart

zapłaci za to w swoim czasie, kiedy już zostanie wykorzystana jako karta w
trwającej od dawna grze z Baselem Indoulurem. Tymczasem Basel został
zobowiązany słowem maga, aby obejść się z nią surowo. Ponieważ
zaatakowanie maga było jednym z najpoważniejszych przestępstw w kraju,
Basel musiał wymyślić jakąś karę, niewiele łagodniejszą od śmierci i
ćwiartowania.

Procopio odprawił wszystkich ruchem dłoni.
- Zabierz tę dziewkę i postąp z nią stosownie do jej uczynku. Jesteś

związany przysięgą.

Basel skłonił się nisko i wziął Tzigone za ramię, wyciągając z podwórza

na ulicę.

Doigrałaś się, pomyślała, a serce osuwało się jej do żołądka. Co ją

opętało, kiedy sądziła, że może żyć wewnątrz statecznych granic wieży maga,
wśród niezliczonych reguł i uprzejmości wymaganych przez czarodziejów

background image

Halruaa? Tzigone nie przystawała do tego bardziej, niż na wpół dzikie
grafiątko. Prędzej czy później coś takiego musiało się stać. Teraz Basel,
niezależnie od swego pobłażania i dobrego humoru, musiał coś zrobić. Tzigone
zastanawiała się, czy nie wyrwać się i uciec, ale zrezygnowała widząc
końcówkę różdżki z drzewa jarzębiny, wystającą ze szkarłatnego rękawa
Basela. Jak na kogoś tak pogodnego, Basel nosił zadziwiająca ilość magicznego
wyposażenia.

Przeszli w milczeniu kilka ulic; Mason i Farrah wlekli się ponuro za

nimi. Tzigone nie uznała za rozsądne pytać, dlaczego nie idą wprost do statku.

Wreszcie zatrzymali się przed szeregiem bogatych sklepów. Basel puścił

ramię Tzigone i wskazała na towary wystawione w oknie przed nimi.

- Powiedz mi, czy podobają ci się?
Spojrzała w okno, po czym z zaskoczeniem pokiwała dwa razy głową. Na

czarnym aksamicie wyłożono najwspanialsze okazy broni, jakie kiedykolwiek
widziała.

Ze sklepu wyskoczył rozpromieniony sprzedawca.
- Panie i panowie, oto towar dla porządnego maga! Żaden z tych mieczy,

sztyletów czy noży nie zawiera w sobie zaklęcia. Nikt ich nie wyśledzi,
zaczaruje albo obróci przeciwko wam. Oczywiście trzeba je ostrzyć – same się
magicznie nie naostrzą – zachichotał ze swojego drobnego żartu. –
Sprzedajemy jednak również osełki – dodał, na wypadek, gdyby ktoś miał co do
tego wątpliwości.

Tzigone przyglądała się wspaniałej broni. Czemu Basel wymachiwał jej

nimi przed nosem? Nie miała pieniędzy, aby je kupić, wątpiła też, aby chciał,
żeby zademonstrowała mu swoje złodziejskie zdolności. Gdyby chciał ją zabić
albo napiętnować – a jeśli jej rozumienie halruańskiego prawa było właściwie,
miał prawo zrobić obie te rzeczy – czemu kazałby jej wybierać broń? Nigdy jej
nie uderzył.

- Czy podobają ci się? – powtórzył cierpliwie Basel.
Tzigone przełknęła ślinę.
- Nigdy nie widziałam piękniejszych.
- Są dość dobre. Mają też zawyżoną cenę, ale cóż mogę powiedzieć?

Jestem związany słowem czarodzieja i przysiągłem, że zajmę się tobą
stosownie do sytuacji. Wybierz coś.

Spojrzała na niego pytająco. Ku jej wielkiej uldze, wyjątkowo spokojny

wyraz twarzy Basela ustąpił miejsca szerokiemu uśmiechowi.

- Posadziłaś lorda Procopia na tej chudej namiastce rzyci i przysiągłem,

że odpowiednio się tobą zajmę. Śmiem twierdzić, że ekstrawagancki prezent
jest jak najbardziej na miejscu – odwrócił się do swoich uczniów. – Mason?
Farrah?

- Bardzo na miejscu – zgodził się Mason z pełnym ulgi uśmiechem.

Farrah Noor roześmiała się z radością i zaklaskała w zdobione biżuterią dłonie.

background image

- Jest w tym coś więcej, niż sądzisz – powiedział Basel, nagle poważnieją.

– Zaklęcia wieszczenia są w Halruaa równie częste, co deszcz podczas
monsunu, ale istnieją pewne zasady i ograniczenia. Lord Procopio je omija.
Głodny ulicznik może stracić dłoń za to, że odetnie bogaczowi sakiewkę, ale
najpotężniejsi magowie mogą bezkarnie grzebać w umyśle innego człowieka.
Procopio już raz wdarł się do umysłu jednego z moich uczniów – powiedział
Basel, spoglądając na Farrah Noor – i podejrzewałem, że nie oprze się pokusie,
jaką sobą prezentujesz. Zasłużył na grzeczne przypomnienie, że nie wszyscy
będą tolerować jego arogancję.

Nastrój czarodzieja stawał się coraz bardziej ponury.
- Wybacz mi, dziecko, że naraziłem cię na taką zniewagę. Nigdy bym nie

podejrzewał, że Procopio posunie się tak daleko. A powinienem, bo znam go
dobrze.

Tzigone westchnęła z głęboką ulgą i otoczyła Basela w szybkim uścisku.

Wyciągnęła dłoń po błyszczące srebro – długi, smukły nóż, doskonale
wyważony i nadający się tak do walki, jak i do rzucania.

- Wiem, że powinnam kopnąć go jeszcze kolanem w krocze.
- Jestem bardzo rad, że tego nie zrobiłaś – odpowiedział Basel z

paskudnym blaskiem w oczach, odliczając pieniądze. – Gdybyś to zrobiła,
musiałbym chyba przepisać na ciebie Avariela.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Matteo ścigał Andrisa dłużej, niżby się tego spodziewał. Jego porywczy

ogier gnał przez cały dzień, a Matteo podejrzewał, że gdyby nie zatrzymali się
na postrój, Cyric mógłby tak pędzić również przez całą noc. Drugiego dnia
ulewne deszcze zwolniły tempo jazdy i rozmyły ślad. Matteo był niezłym
tropicielem, ale gdyby nie znał tak dobrze Andrisa, całkowicie zgubiłby ślad. To
nie ślady pozwoliły mu odnaleźć właściwą drogę, ale drobne sztuczki i
podstępy, którymi jordain próbował je zatrzeć.

Trzeciego dnia nie mógł już dłużej wątpić w cel podróży Andrisa. Jordain

udawał się do świątyni Azutha, jak mu nakazano. Dla Mattea nie miało to
żadnego sensu. Skoro Andris zamierzał stawić się przed inkwizytorami,
dlaczego wymykał się bez słowa?

Kiedy Cyric wjechał przez świątynną bramę, ostatnie długie, złociste

promienie słońca oświetlały zwieńczoną wysoką kopułą świątynię Azutha.
Matteo przedstawił się odźwiernemu, podał powód swego przybycia i
odczekał, aż mężczyzną sprowadzi kapłana.

Do bramy podszedł starszy mężczyzna, noszący szary strój kapłana

Azutha. Wzrok Mattea spoczął na symbolu umieszczonym nad jego sercem:
otoczona płomieniami ludzka dłoń z uniesionym palcem wskazującym.
Płomienie otaczające wyhaftowaną dłoń nie były wyszyte jedwabną nicią, lecz

background image

składały się z magicznych płomyków, które skakały i tańczyły, dając przy tym
głębokie, czerwone światło. Kolor płomienia oznaczał rangę. Rozmówca Mattea
był kapłanem wysokiej rangi. Biorąc pod uwagę zasługi jordaina dla wydania
zdradzieckiej Kivy, uznał powitanie przez tak znaczną osobę za stosowne.

Kapłan szybko wypowiedział zwyczajowe uprzejmości, nie podając

nawet swojego imienia. Zaprosił Mattea do swej komnaty i zamknął mocno
drzwi. Jordain z narastającym zmieszaniem czekał, podczas gdy kapłan zatopił
się w modlitwie, wyśpiewując dane mu przez Azutha czary, aby zabezpieczyć
pokój przed wtargnięciem przy pomocy magii.

Wreszcie Matteo nie zdołał powstrzymać zdziwienia.
- Boisz się, że jakiś mag może wedrzeć się do tego świętego miejsca? To

zabronione!

- Zabronione czy nie, już się to zdarzało – kapłan zasiadł na krześle i

wskazał jordainowie drugie. – Szukasz jordaina Andrisa. Nie pojawił się w
świątyni.

- Zapewnił mnie, że tu przybędzie.
- Powiedziałeś o tym odźwiernemu. Powiedziałeś też, iż Andris obiecał,

że nie opuści Szkoły Jordainów aż do jutrzejszego poranka – zauważył kapłan.

Matteo nie potrafił na to odpowiedzieć.
- Muszę przyznać, że działania mojego przyjaciela są dla mnie zupełną

zagadką. Byłbym wdzięcznym za każde wyjaśnienie, które możesz mi
zaoferować.

Przez dłuższą chwilę kapłan wahał się.
- To, co zamierzam ci powiedzieć, musisz potraktować z taką samą

dyskrecją, jaką jordain obdarza swego pana.

Matteo wyraził zgodę ostrożnym kiwnięciem głowy.
- Na tyle, na ile będę mógł, nie zdradzając interesów mojej pani,

królowej, albo służby prawdzie.

- To będzie musiało wystarczyć – westchnął ciężko kapłan. – Andris nie

stawił się u naszych bram, to prawda, ale był tutaj. Moim zdaniem szukał Kivy.

Była to najdziwniejsza wiadomość, jaką Matteo usłyszał.
- Znalazł ją?
- Kiedy znajdziesz odpowiedź na to pytanie, daj mi znać. Mnie, i nikomu

innemu.

Matteo osunął się na krzesło, kiedy dotarło do niego, co mężczyzna

chciał przez to powiedzieć.

- Kiva uciekła? Jak?
Kapłan zesztywniał.
- Mógłbym sklecić jakieś wyjaśnienie, ale po tracić czas na coś, co już nie

zmieni sytuacji?

Matteo w milczeniu pogodził się z „sytuacją”. Kiva zniknęła, a wraz z nią

brama do planu wody. Mniej ważną kwestią, lecz dla Mattea nie mniej istotną,

background image

było pytanie, jaką rolę odegrał w tym Andris. Wierzył, że jego przeznaczenie
było związane z elfami, a Kiva była jedynym znanym mu elfem. Wydawało się
niewiarygodne, aby Andris miał coś wspólnego ze zdradziecką elfką, ale
Matteo nie był tego całkowicie pewien.

Po dłuższej chwili ubrał swoje obawy w słowa.
- Czy podejrzewasz, że Andris mógłby pomagać jej w ucieczce?
Kapłan pokręcił głową.
- Kiva zniknęła na długo przed przyjazdem jordaina. Kiedy odzyskała

przytomność, został natychmiast, choć krótko, przesłuchana przez jednego z
naszych inkwizytorów. Wymieniła imię wspólnika, na którym rychło
wykonano wyrok śmierci.

- Zephyr – mruknął Matteo, przypominając sobie łagodną, zmęczoną

twarz wiekowego elfa – jedynego jordaina, który traktował go przyjaźniej
podczas służby u Procopio Septusa. – Jakie były przeciwko niemu dowody?

- Wyrok był sprawiedliwy – zapewnił go kapłan. – Kiva powiedziała o

nim samą prawdę, jeśli niewiele więcej. Inkwizytor sądził, że jest za słaba, aby
zeznawać dalej, a jednak uciekła w ciągu godziny. Nie wierzyłem, że to będzie
możliwe, a jednak.

W tym zdaniu mieszały się dobre i złe wieści. Andris nie był winny, ale z

drugiej strony, Kiva od pewnego czasu pozostawała na wolność. Zgodnie z
halruańskim obyczajem, wyrok na Zephyrze wykonano przy świetle między
kwadrą a nowiem. Przez ten czas minął nów, a księżyc zaglądał do świątyni
niczym leniwe, zmrużone oko.

Matteo przełknął swoją frustrację.
- Jakie poczyniono wysiłki, aby ją znaleźć?
- Oficjalnie żadnych – odparł kapłan. – Widzisz, Kiva zniknęła na

zalesionej przełęczy, która prowadzi przez góry do dżungli Mhair. Na
podstawie traktatu z tamtejszymi elfami, kapłani Azutha nie mogą tam wejść.
Magowie, żołnierze i zwykli wyznawcy Azutha nie są związani tym zakazem,
ale żaden nie znalazł śladu elfki.

- I nie znajdą. Śledzić elfa w lesie to jak śledzić ślad lotu sokoła na

pochmurnym niebie.

- Dokładnie tak. Rozumiesz, dlaczego wahaliśmy się, aby poprosić o

pomoc gdzieś indziej.

Matteo rozumiał to doskonale. Dopóki zniknięcie Kivy nie stanowiło dla

Halruaa zbyt wielkiego zagrożenia, kapłani Azutha szukali jej po cichu, mając
nadzieję, że znajdą zdrajczynię, zanim o ucieczce dowiedzą się wszyscy.

Przyjrzał się kapłanowi.
- Nie mówiłbyś mi o tym, gdyby nie istniał ku temu słuszny powód.
Kapłan uniósł brwi, słysząc tak bezpośrednią wypowiedź, ale nie

sprzeciwił się.

- Czy dobrze znasz tego Andrisa?

background image

Matteo powtórzył słowa, które wypowiadał już wiele razy wcześniej.
- Tak dobrze, jak jeden człowiek może znać drugiego.
Jego gospodarz uśmiechnął się słabo.
- Czy to dowód braterstwa, czy cynizmu?
- Sądzę, że obu tych rzeczy naraz.
- Mądre zrównoważenie. Powiedz mi, czy twoim zdaniem Andris

wyruszył za Kivą? Na przykład, aby się zemścić?

- Gdyby miał taki zamiar, znalazłby wystarczająco wiele powodów.
- To ciekawe – mruknął kapłan i spojrzał ciepło na Mattea. – Śledziłeś

tego jordaina do samej świątyni. Czy mógłbyś ruszyć za nim do lasu?

- Lepiej poradziłbym sobie w jakimś towarzystwie. W Szkole Jordainów

jest dwóch ludzi, którzy są znakomitymi tropicielami i dobrymi wojownikami.
Poślesz po nich?

Kapłan skinął głową.
- Jeśli sądzisz, że ich doświadczenie zrównoważy dodatkowe opóźnienie,

tak. Ufasz im?

W odpowiedzi Matteo uśmiechnął się przebiegle i smutno.
- Tak bardzo, jak mogę ufać innym.

***

Minęły trzy dni, podczas których Matteo oczekiwał przyjazdu swoich

braci jordainów. Większość tego czasu spędził w świątynnej bibliotece,
przeglądając mapy i zapiski o dżungli Mhair. Resztę czasu poświęcał na naukę
jazdy na dużych, oswojonych jaszczurach, które kapłani trzymali w stajniach –
na wszelki wypadek, tak przynajmniej przy każdej okazji zapewniali go
stajenni. Były to jedyne zwierzęta, które potrafiły poruszać się w dżungli.
Wprawdzie nikt ze świątyni się tam nie udawał, podkreślali, że posiadają
odpowiednie wierzchowce, gdyby pojawiła się taka konieczność.

Wreszcie dźwięk świątynnych dzwonów ogłosił przybycie gości. Matteo

pospieszył do bramy, aby spotkać się z przyjaciółmi.

Themo był mężczyzną wielkim jak góra, o rubasznej, radosnej twarzy

psotnego chłopca i takim temperamencie. Choć był w wieku Mattea, ciągłe
łamanie zasad jordainów sprawiło, że musi powtórzyć piąty rok, nim zostanie
pełnoprawnym doradcą. Matteo podejrzewał, że Themo nie przejąłby się,
gdyby ten zaszczyt nigdy nie przypadł mu w udziale, gdyż znacznie lepiej
nadawał się na pole bitwy, niż do sali narad. Iago był szczupłym, śniadym
mężczyzną o spoglądających w głąb oczach mędrca. Był również jednym z
najlepszych mistrzów walki, jakich wydała szkoła i specjalistą od koni.

Iago był jednym z jeńców Kivy i miał niemal tyle samo powodów do

zemsty, co Andris. Wysłuchał opowieści Mattea i zgodził się, że Andris ruszył w
pościg za Kivą. Z drugiej strony Themo chętnie wyruszyłby na taką wyprawę,
jak i na każdą inną.

Do bocznej bramy odprowadził ich ten sam wysoko postawiony kapłan,

background image

życząc powodzenia i przypominając o konieczności zachowania tajemnicy.

- Powodzenia – wymruczał później Themo, po raz chyba piąty usiłując

wspiąć się na grzbiet jaszczura. – Jeśli przed końcem dnia jeszcze dwa razy
spadnę z tej namiastki konia, uznam ten dzień za dobrze przepracowany.

- Chcesz wrócić do szkoły? – spytał Iago.
Themo wyglądał na nieco zaskoczonego.
- Do dziewięciu piekieł! Czy człowiek nie może już sobie ponarzekać

tylko po to, aby usłyszeć swój głos?

- Człowiek może. Jordain nie powinien. Miarą ducha mężczyzny jest

odległość między próbą a przygodą – zauważył Iago, cytując znane przysłowie.

- Szkoła jest ciężką próbą – burknął Themo. – A co do przygody żałuję, że

nie byłem z tobą na bagnach Akhlaura.

- Nie masz czego – powiedział Iago z cichym przekonaniem. –

Przypomnij sobie, co stało się Andrisowi.

Wielkolud zbył to wzruszeniem ramion.
- Biedny drań. Spędzenie reszty życia jako szklana rzeźba niezbyt mi się

podoba. Ludzie zawahają się, nim się na ciebie zamierzą.

- Pohamuj swoje współczucie, póki nie znajdziemy Andrisa i Kivy –

poradził Matteo, po raz pierwszy dając wyraz swoim niechętnym
podejrzeniom.

Iago spojrzał na niego pytająco, ale Themo odpowiedział wysuwając

język i wydając nieprzystojny, warkoczący dźwięk.

- Mówisz jak mistrz logiki retoryki, Matteo. Wcześniej jednak, gdyż,

ponieważ – cytował Themo szyderczą piosenkę. – Jedna rzecz nie zawsze wiąże
się z drugą, powiązane niczym płynące rządkiem kaczuszki. Elfka zniknęła,
Andris też i co z tego? To jeszcze nie znaczy, że Andris wtrącił się w sprawę
Kivy. Może po prostu nie chce, aby azuthanie go opukiwali. Nie mogę go
oskarżać.

- Ja też nie – Matteo poczuł przeszywające poczucie winy. Tak, przyjaciel

zwiódł go na manowce, ale musiał przyjąć, że jego przyjaciel miał ku temu
właściwy powód.

Jechali, zatrzymując się często, aby odnaleźć słabe, subtelne znaki

pobytu Andrisa. Jaszczury poruszały się bez dźwięku, odnajdując między
gęstymi pnączami i poszyciem przejścia, których żaden z nich nie mógł
zobaczyć.

- Jedziemy za Andrisem, ale za kim do Dziewięciu cholernych Piekieł

jedzie on? – zastanawiał się Themo, wyciągając liść z włosów. – Oczywiście
poza słońcem.

- Według wiedzy ze świątyni, na zachodzie znajduje się wioska elfów.

Kiva została mocno osłabiona przez larakena. Będzie potrzebować pomocy.
Można założyć, że będzie jej szukać wśród swoich.

- Nie jestem pewien, co mi się mniej podoba – mruknął wielkolud. –

background image

Więcej logiki jordainów, czy stwierdzenie, że tam może być więcej takich jak
Kiva. – Niespodziewanie jego twarz rozjaśniła się, wskazał na znajdującą się
przed nimi długa, wąską przecinkę. – To ścieżka. Też wiedzie na zachód!

„Ścieżka” była dziwną przecinką o kształcie stożka. Nie, zauważył nagle

Matteo, ścieżka nie została wycięta, lecz wypalona. Roślinność zmizerniała,
pokrywając ziemię gęstą warstwą czerni.

Matteo zsiadł z jaszczura. Przyjrzał się przejściu, po czym kopnął kilka

pnączy. Rozszedł się smród gnijących roślin oraz wyraźny odór zepsutych jaj.

- Gaz chlorowy – oddech zielonego smoka – powiedział cicho Matteo. –

Niektóre z roślin w dżungli potrafią wchłaniać trujące gazy, dlatego nadal
możemy je poczuć.

Iago podszedł do Mattea.
- Sądząc po jego odchodach, smok przeszedł tędy dawno temu – wskazał

na stertę ekskrementów, niemal suchą i usianą kośćmi po dawnych posiłkach.

- Możemy skorzystać ze smoczej ścieżki – Themo mocno szturchnął

piętami swojego wierzchowca. Stwór ruszył do przodu niczym wypuszczona z
łuku strzała. Themo odchylił się, przeklinając i usiłując utrzymać się w siodle.

Zaskoczony tym nagłym działaniem Matteo nie miał czasu, aby

wykrzyczeć ostrzeżenie. Ruszył za przyjacielem i chwycił tunikę Thema, kiedy
ten go mijał. Zaparł się mocno i zdołał ściągnąć wielkiego jordaina z jaszczura.

Themo upadł ciężko i zerwał się rozwścieczony. Zamachnął się na

Mattea, łącząc to z ciosem w szczękę, który zachwiał niższym mężczyzną.

- Nie potrzebuję pomocy, aby spaść z przeklętego jaszczura!
Matteo dźwignął się na nogi w samą porę, aby powstrzymać drugi cios

Thema. Złapał go za nadgarstki i wykręcił ręce za plecami. Obrócił nim, aby
spojrzał na ścieżkę.

- Widzisz tamte pajęczyny na końcu drogi?
Wielki jordain spojrzał zmrużonymi oczami na warstwy delikatnych

siatek.

- I co?
Nim Matteo zdołał odpowiedzieć, „sieć” spowiła rozpędzonego jaszczura

wciągnęła go do góry.

- Aha. To nie jest zwykła sieć – zauważył Themo, spoglądając potulnie na

przyjaciela.

Uwaga Mattea była skupiona na drzewach ponad ich głowami. Nagle

puścił Thema i wyciągnął miecz.

Niespodziewanie dżungla rozbrzmiała podnieconymi piskami. W

poszyciu zamigotały złociste, podobne do kocich, oczy. Z drzew skoczyła ku
nim przygarbiona, zielona postać, trzymając się jedną ręką pnącza. Pod pachą
drugiej trzymała powykręcaną włócznię z kościstym ostrzem, przez co jej lot
wyglądał jak powietrzna szarża.

Istotka przeleciała nad ich głowami i wylądowała na wysokiej gałęzi.

background image

Siedziała tam, świergocząc i potrząsając drobną piąstką.

- Co do…
Wybuch Thema skończył się głośnym „uff!”, kiedy kolejne pnącze, tym

razem z uczepionym trzema postaciami, uderzyło go w plecy. Opadł na
czworaki, a wtedy z poszycia wyskoczyło jeszcze więcej małych istotek i rzuciło
się na niego. Gdy usiłował wstać, przywarły do niego, waląc rękami i piszcząc.

Inne otoczyły Mattea. Stworki były ohydne, zielone jak gobliny, ale

znacznie mniejsze i zgarbione w stałym pochyleniu. Żadne z nich nie sięgało
Matteo wyżej niż do kolan. Ich chód był niezgrabny, a zachowanie tchórzliwe.
Miały jednak sporo broni elfiej i ludzkiej, stanowiącej wymowne świadectwo
wcześniejszych sukcesów.

- Tasloi – wymruczał Matteo.
- Jaszczurzy pokarm! – odparł Themo. Oderwał jedną z istotek i rzucił w

stronę uwięzionego i szarpiącego się jaszczura. Tasloi, popiskując żałośnie,
poleciał w głąb ścieżki i wylądował nieco za daleko od pułapki. Themo
wzruszył ramionami i rzucił kolejnym szkodnikiem. Wyciągnął sztylet i zaczął
brnąć wśród tłumu, kierując się w stronę Iago i ciągnąc tasloi, który przywarł
do jego kostki niczym pies.

Matteo spojrzał na Iago. Niski jordain kręcił się w miejscu, uderzając

tasloi, który skoczył mu na plecy. Kilka innych świergotało w podnieceniu,
stojąc wokół tańczącego taniec derwisza Iago. Mimo iż wszyscy trzymali broń,
żaden z nich nie atakował. Najwyraźniej czekali na chwilę, kiedy ich towarzysz
powali jordaina.

Themo złapał kawałek wyschłych odchodów i rzucił w sam środek

widowni. Smocze łajno rozgryzło się, a tasloi uciekli, wydając przeraźliwe,
pełne zaskoczenia okrzyki. Iago skorzystał z chwili wytchnienia, aby oprzeć się
o drzewo. Raz po raz uderzał o nie plecami, usiłując pozbyć się przyczepionego
tasloi.

Przyjaciele Mattea zdawali się panować nad sytuację. To dobrze, bo

grupa tasloi, która go otoczyła, nie dawała mu szansy, aby udzielić im
natychmiastowej pomocy.

Obracał się w różne strony, grożąc im mieczem i trzymając na dystans.
Nieoczekiwanie tasloi rzucili się na niego hurmem. Pochylił się nisko,

odbijając na bok włócznię wycelowaną wprost w niego. W tej samej chwili
kopnął do tyłu, uderzając tasloi atakującego z tyłu. Wyciągnął miecz i machnął
nim w lewo z dzikim okrzykiem, który sprawił, że kilka istot się rozbiegło.
Gwałtownie odwrócił się i skoczył na dwóch tasloi, którzy zachodzili go z
prawej. Jeden z nich spanikował i pragnąc się jak najszybciej wycofać,
właściwie nadział swego towarzysza na ostrze Mattea. Jordain skrzywił się i
strząsnął ciało. Sparował pchnięcie sztyletem, kopniakiem odrzucił napastnika
na bok i odwrócił się do trójki, która właśnie zmieniała szyk.

W tej chwili większość tasloi zmieniła zdanie co do szansy powodzenia

background image

ataku. Pozostali przy życiu członkowie stada wtopili się w dżunglę,
pozostawiając ciała.

Trzech mężczyzn wspólnie uwolniło wierzchowca Thema i starało się

nie słuchać, jak pozostałe dwa jaszczury głośno pożywiają się zabitymi tasloi.

- Niezła rozrywka – zauważył radośnie Themo. – Oczywiście zielony

smok byłby lepszy, ale jest jakieś przysłowie mówiące o zaczynaniu od małego.

- Zasadzka tasloi zatarła wszelkie małe ślady, które zostawił Andris. Czas

spędzony na tropieniu będzie stracony – powiedział Iago.

Themo niezbyt podobało się porzucenie przygody.
- Ale jeśli będziemy dalej jechać na zachód, znajdziemy tę wieś.
Matteo pokręcił głową.
- Chciałbym, żeby to była prawda. Niestety, naszą jedyną szansą na

odnalezienie wioski było śledzenie Andrisa, aż doprowadzi nas do Kivy. Z tego,
co wiem o dzikich elfach, moglibyśmy przejść pod tą wioską i nie zauważyć jej,
dopóki elfy by tego nie zechciały.

Trójka przyjaciół zamilkła. Jaszczur Thema przebiegł po polu bitwy i

powąchał jednego z towarzyszy. Poza kilkoma mniej smacznymi kąskami uczta
była skończona. Oszukany jaszczur wrócił do swego pana, wlokąc za sobą ogon
i wyglądając jak kopnięty pies.

- I co teraz? – spytał Themo zrezygnowanym tonem, wsiadając na

swojego rozczarowanego wierzchowca.

- Może odpowiedź znajduje się w niedawnych wydarzeniach z życia Iago

– rzekł wolno Matteo. Kiedy zwrócił się do niskiego jordaina, w jego oczach
była prośba o wybaczenie.

- Byłeś na służbie Procopio Septusa. Możliwym jest, że Zephyr, jego

jordain, zdradził cię Kivie, ale nie wydał w jej ręce osobiście.

Oliwkowa skóra Iago pobladła.
- To prawda.
- Być może powinniśmy sprawdzić tę ścieżkę. Już raz prowadziła do

Kivy. Może to zrobić jeszcze raz.

Przez kilka chwil niski jordain jechał w ciszy.
- Spędziłem trzy dni w obozach Crinti – powiedział cicho. – Pod koniec

tego czasu byłbym wdzięczny, gdyby sprzedano mnie jako niewolnika.

Matteo odpowiedział na to posępnym kiwnięciem głowy.
- Czy Crinti układały się bezpośrednio z Kivą?
- Tak. Oszczędziły mi poniżenia targu niewolników, jeśli nie czegoś

gorszego. Zrozum to, Matteo: plotki o widmowych amazonkach nie są tak
przerażające jak prawda.

Themo spojrzał na niego zniesmaczony.
- Jeśli nie podoba ci się ten plan, powiedz to od razu.
- Nie powiedziałem, że to nie zadziała – rzekł powoli Iago. – Gdybym

mógł wymyślić coś lepszego, od razu bym wam o tym powiedział.

background image

- To niebezpieczne, prawda?
- Wolałbym wskoczyć nago do jamy pełnej wrzącej smoły, niż wrócić do

tamtego piekła.

Iago powiedział to ze spokojem, który zmroził Mattea, ale Themo kiwnął

głową, jakby to oświadczenie potwierdzało skrywaną od dawna nadzieję.

- A zatem będzie jakaś walka?
- Mogę ci to niemal zagwarantować – wymruczał Iago. Kiedy tak mówił,

jego oczy stały się zimne i twarde.

Themo zauważył zmianę na twarzy przyjaciela i zawył z aprobatą.

Odzyskawszy dobry humor, uderzył jaszczura lejcami po karku.

- Zatem, na co jeszcze czekamy?

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Niska, przygarbiona postać przedzierała się przez dżunglę, chwiejnie

przebiegając od drzewa do drzewa, przywierając do nich, jakby czerpała z nich
siły. Kiva, niegdyś potężny ogar magów, szła bosa, odziana tylko w prostą,
szarą tunikę pokutującego wyznawcy Azutha. Długie, zielone niczym jadeit
włosy zwisały wokół jej twarzy. Jedyną magią w jej dłoniach była ta, którą
wydarła z orzechowca, o który się opierała. Kiva wyczuwała szybki puls lasu,
słyszała łagodną muzykę Splotu, ale słabo, jakby z wielkiej dali.

Była tak słaba, że czuła pełne zakłopotania pokrewieństwo z własnym

cieniem. Jej siłą została skradziona w walce z larakenem, magia została
wyssana. Przez całe dni tylko duma sprawiała, że szła dalej. Teraz nawet ona
zniknęła. Wszystko, co Kiva mogła przywołać, to dawne wspomnienia i
zrodzone z nich pragnienie zemsty. Kiedy jej wzrok zaczynał tracić na ostrości,
zamykała oczy i szeptała „Akhlaur!”.

Nienawiść pomagała się jej skupić, wzmacniała ją. Nie po to ćwiczyła,

knuła i walczyła przez dwa wieki, aby umrzeć teraz, nie dopełniwszy zemsty!

Kiva odepchnęła się od drzewa i chwiejnie ruszyła naprzód. Instynkt

prowadzi ją tam, gdzie zawodziła pamięć, gdyż była dzieckiem tego lasu. Żaden
elf, przebywający nieważne jak daleko od miejsca swego urodzenia i nieważne
jak bardzo posunięty w latach, nigdy nie tracił związku z ziemią. Żaden żyjący
elf nie był całkowicie pozbawiony magii.

Kiedy nadszedł zmierzch, żądlącymi chmurami nadleciały owady. Kiva

przypomniała sobie wydarzenia z dzieciństwa i nabierała długie hausty
powietrza, aż poczuła słabą, ostrą nutę ostrzycy. Poszła za tym zapachem i
wyrwała gruby pęd, złamała na pół i rozsmarowała mocno pachnący, zielony
żel na skórze. Zapach zniknął od razu, podobnie jak głodne owady.

Ten drobny sukces dodał jej sił. Dostrzegła zakapturzony kwiat, wysoki

niemal do kolan, z krwawoczerwonym pręcikiem, przypominającym
uśmiechniętego goblina. Był to jedyny, naprawdę paskudny kwiat, jaki znała,

background image

którego sok był jedną z najgorszych trucizn w całym Mhair. Kiva uklękła obok
niego i zaczęła kopać w poszukiwaniu skarbów, których strzegł.

Po chwili znalazła je – trufle, wielkie jak jej pięść, delikatne i mięsiste.

Oczyściła delikatny grzyb z ziemi i zaczęła jeść, z początku na rozum, aby
odzyskać siły, a potem z prawdziwego głodu.

- Kiva – powiedział męski głos, głęboki i niepokojąco znajomy.
Poderwała się zaskoczona na równe nogi. Zbyt gwałtowny ruch sprawił,

że zakręciło się jej w głowie, a przed oczami zatańczyły drobne iskierki. Kiedy
zniknęły, dostrzegła widmową postać Andrisa, jordaina, którego skazała,
wykorzystała i odrzuciła.

Na moment zesztywniała z przerażenia – ona, która uważała się za

stojącą ponad takimi emocjami!

- Zatem taki ma być mój los? – mruknęła. – Mam być nawiedzana przez

tych wszystkich, których zabiłam?

- Skoro tak, nigdy nie zabraknie ci towarzystwa – odparł Andris. – Być

może inni są tu teraz, ale ja nie jestem duchem.

Kiedy to powiedział, dostrzegła, że to była prawda. Wysoki jordain był

przezroczysty, ale zachował kolory, jak lekko barwione szkło. Kiedy się do niej
zbliżył, trawa uginała się pod jego stopami i rozchylała się na boki.

Jej pierwszą reakcją, opanowaną do perfekcji przez wiele lat spędzonych

między magami Halruaa, było rzucenie czaru. Na jej wezwanie nie zjawił się
żaden. Wyciągnęła jedyną broń, która jej pozostała – kieł dzika, długi jak
sztylet i prawie tak samo ostry – po czym zbliżającego się człowieka.

Andris z łatwością uchylił się i złapał ją za nadgarstek. Elfka usiłowała

się wykręcić, ale uchwyt przeciwnika był zaskakująco pewny i silny. Szybko
uświadomiła sobie daremność swoich poczynań i zmusiła się, aby spojrzeć mu
w oczy. Ku swej uldze i zaskoczeniu nie ostrzegła w nich wyroku śmierci.

- Jak to możliwe? – spytała, patrząc na jego przezroczystą postać.
- To dzieło larakena. Mam w sobie elfią krew, to dar jakiegoś odległego

przodka. Odległego w sensie lat – dodał.

W złotych oczach elfki pojawiło się zrozumienie, przynosząc światło, ale

nie ciepło. Andris poczuł nieuzasadnione ukłucie rozczarowania.

Z braku słów wręczył Kivie książkę nekromanty. Przejrzała ją z pobladła

twarzą i ustami zaciśniętymi w wąską linię.

- Czy to prawda? – spytał łagodnie Andris.
Kiva zatrzasnęła tom.
- W zasadzie tak. Ale wiele zostało niedopowiedziane.
Andris gwizdnął cicho.
- Jeśli to prawda, cieszę się, że to pominięto.
- I słusznie – jej głos był słaby, a przed oczami stanęły wspomnienia.
Po chwili Andris ciągnął dalej:
- Ta książka tłumaczy wiele spraw. Zastanawiałem się, w jaki sposób ty,

background image

elfka pełnej krwi, mogłaś stawić czoła larakenowi i przeżyć.

Pytanie ściągnęło ją na ziemię.
- Naprawdę? – wycedziła. – Larakena i jego stwórca… – podkreśliła to

odrzucając książkę Andrisowi – …zabrali mi wszystko, co było dla mnie ważne.
Oddycham, mówię i poruszam się. Nienawidzę! A czy żyję? To już temat na
dyskusję mędrców!

Andris usłyszał w jej głosie gorycz i szaleństwo. Nie zboczył jednak z

obranej drogi.

- Jeśli zostaniesz tutaj dłużej, rozwiążesz ten problem za nich. Jesteś

słaba, Kivo. Nie przeżyjesz sama.

Zadarła podbródek.
- Mam sprzymierzeńców.
- Lepiej znajdź ich szybko.
Zamierzała właśnie odpowiedzieć, kiedy usłyszeli odległy szelest

poszycia i słabe, zgrzytliwe sapnięcia. Dzik, zauważył ponuro Andris.
Zgłodniała Kiva najwyraźniej zapomniała, że zapach trufli może ściągnąć
jedną z tych niebezpiecznych bestii.

Oczy Kivy skoczyły w stronę dźwięku, potem ku przezroczystemu

mieczowi u boku jordaina.

- Pomogę ci – powiedział cicho Andris, wyciągając broń. – Z dzikim

innymi rzeczami.

Elfce udało się zaśmiać cicho i pogardliwie.
- Za jaką cenę?
- Powiesz mi, jak można zniszczyć Koterię.
Tego Kiva najwyraźniej nie oczekiwała. Spojrzała zaskoczona na

jordaina.

- Tylko elfy i idioci wierzą w istnienie Koterii. Czy kiedy wspominałeś o

elfiej krwi, mówiłeś prawdę?

Andris zauważył, że mówiła o rasie, nie o pokrewieństwie.
- Czy mówiłem prawdę? Jestem jordainem, pani – rzekł, a w jego oczach

migotała ironia.

Puściła to mimo uszu. Po raz pierwszy spojrzała na niego, a w jej

bursztynowych oczach pojawiło się coś przypominającego pokrewieństwo.

- Widziałeś pojmane elfy z Kilmaruu, czytałeś dziennik Akhlaura –

powiedziała głosem cichym, ale jakby wykutym ze stali. – Wiesz, kim jesteśmy i
co musimy zrobić. Niech się zatem tak stanie.

Wzrok Andrisa napotkał spojrzenie elfki i dostrzegł w nim

przeznaczenie, które dotyczyło ich obojga. Odpowiedział ponurym kiwnięciem
głowy.

Nie było czasu na nic więcej. Poszycie nagle eksplodowało dźwiękiem i

ruchem. Andris obrócił się, aby stawić czoła szarżującej bestii – wielkiej
czarnej losze, której brzuch jeszcze był obwisły po niedawnym porodzie, a w

background image

czerwonych oczach lśniła rozpaczliwa świadomość, że jej potomstwo jest
głodne. Ocenił, że waży o połowę mniej niż bojowy rumak, a jest trzy razy
bardziej wściekła i żądna walki.

Kiva dotknęła pleców Andrisa, tuż poniżej łopatek.
- Tutaj – powiedziała krótko. – Uderzaj mocno.
Odpowiedział krótkim skinieniem głowy, po czym odetchnął ją na bok,

stojąc niewzruszenie, podczas gdy dzik szarżował z opuszczonym łbem niczym
Bk. W ostatniej chwili Andris zrobił krok w bok, obrócił się i uderzył.

Ostrze zanurzyło się w garbie tłuszczu, będącym najwrażliwszym

miejscem na grzbiecie dzika. Nim miecz został mu wyrwany z ręki, Andris
poczuł jeszcze, jak ostrze ociera się o żebra. Jednak nawet wtedy locha zrobiła
jeszcze kilka kroków, nim wreszcie zachwiała się i upadła.

- Ostrożnie – ostrzegła go elfka, kiedy się zbliżył. – Nadal może rozerwać

cię ruchem łba.

Zraniona locha dźwignęła się na nogi i obróciła tyłem do drzewa.

Pozbawiona możliwości ucieczki, machnęła wielkim łbem, jakby chcąc
zachęcić Andrisa do ataku. Jordain stał cierpliwie w pozycji bojowej.

W naturze dzika nie leżało spokojnie oczekiwanie na śmierć. Wydał z

siebie przeszywający ryk i zaszarżował nie na Andrisa, ale na bezbronną Kivę.

Andris wykrzyczał ostrzeżenie i popędził naprzeciw bestii, tnąc w

pochylone czoło. Trysnęła krew, a oślepiona locha zaczęła się dziko miotać.

Andris wskoczył na najeżony grzbiet i chwycił za rękojeść miecza, ale

świnia kręciło się i brykała, tnąc powietrze szablami. Z każdym ruchem wbity
miecz chwiał się i tańczył niczym palma chłostana monsunem. Poruszenia
miecza miotały Andrisem. Choć się starał, nie mógł go pochwycić bez łapania
za ostrze albo rozluźnienia uchwytu na dziku.

Podskoki lochy sprawiły, że las rozmył się w wirującą, zieloną mgłę. Był

ledwo świadom okrzyków Kivy, niemal niesłyszalnych przez wściekłe
kwiczenie i ryki dzika oraz brzmiące jak grom bicie własnego serca. Wyczuł,
jak leci w jego stronę ciemne pasmo, poczuł silny cios w ramię i opadł ciężko
na grzbiet lochy.

Dzik zatrzymał się, aby spojrzeć na nowe zagrożenie. Andris skupił

rozbiegany wzrok na elfce, która stała na szeroko rozstawionych nogach z
kawałem kija w dłoniach.

- Miecz! – wrzasnęła, zamierzając się ponownie.
Andris złapał za rękojeść. Nim zdołał wepchnąć go głębiej, dzik

wystartował do następnej szarży w stronę Kivy. Jordain odchylił się, pewien, że
straci oparcie i wyciągnie miecz.

Gdyby Kiva była mniej zwinna, tak właśnie mogłoby się stać. Elfka

odskoczyła na bok, przetoczyła się i zerwała na równe nogi. Kątem oka
dostrzegł, że bierze zamach, unosząc pałkę do góry.

Kij trafił go w plecy, rzucił do przodu. Ból promieniował przez żebra

background image

niczym roztopiony ogień, lecz zdołał o nim zapomnieć i wykorzystać pęd, aby
wepchnąć miecz głębiej między żebra lochy. Wciąż trzymając za rękojeść,
zeskoczył z grzbietu, ciągnąc za sobą broń. Puściła ją i odtoczył się od zranionej
bestii. Szybko przykucnął, wyciągnął swoje sztylety jordaina i czekał.

Z pyska lochy i jej szabel kapała krew, lecz mimo to zrobiła kilka

chwiejnych kroków w stronę Andrisa. Zbliżyła się niemal na wyciągnięcie
ramienia, aż wreszcie nogi się pod nią ugięły. Upadła bestia padła, zadrżała i
znieruchomiała.

Andris wypuścił powietrze w długim, urywanym westchnieniu ulgi.

Spojrzał skrzywiony na Kivę. Jej ostra, elfia twarz była ściągnięta i blada,
niemal szara pod miedzianym odcieniem skóry. Powstrzymał cisnące mu się
na język sarkastyczne „dzięki” i zabrał się za oprawianie dzika. Kivie udało się
rozpalić ogień. Na mocy niewypowiedzianej umowy, pracowali w wielkim
pośpiechu. Zapadała noc, wkrótce na żer wyruszą ścierwojady. Szybko upiekli i
zjedli kilka małych kawałków mięsa.

Gdy ich pospieszny posiłek dobiegł końca, elfka wskazała na pobliskiego

orzechowca. Pomógł elfce wspiąć się na gałąź. Sam oparł się o mocny pień,
jęknął z bólu i zaczął obracać, aż znalazł pozycję, w której jego poobijane
ramiona nie cierpiały zbytnio. Usiedli we względnie bezpiecznym miejscu, aby
oczekiwać świtu.

Między nimi zalegała cisza ciężka od niezbadanych pytań. Nagle

odezwała się Kiva.

- To nie zadanie dla paladyna. Czy będziesz w stanie to znieść? Znieść

mnie?

Wyciągnęła rękę i dotknęła jego pulsującego bólem ramienia.
- Ta podróż zaczęła się boleśnie. Najprawdopodobniej dalej nie będzie

lepiej. Nie będę strzępić języka na żal, którego nie czuję i zrobię wszystko, co
trzeba, aby pomścić zło, jakie wyrządzono twojemu i mojemu ludowi. Czy
wiedząc to, będziesz dalej za mną podążał?

Andris odparł tak uczciwie, jak mógł.
- Nie mogę udawać, ze rozumiem wszystko, co zrobiłaś, ale sądzę, że

mamy wspólny cel.

- I to ci wystarcza, jordainie?
Nie spodziewał się niczego więcej. Zapytał głośno:
- Gdzie zaczynamy?
Uśmiech Kivy stał się niespodziewanie bardzo koci.
- Spotkamy się z kilkoma sojusznikami, o których ci mówiłam.

Podziwiam twoje zaufanie do mnie, Andrisie, ale czy naprawdę sądzisz, że we
dwoje moglibyśmy pokonać całe Halruaa?

***

Andris przebudził się, gdy słońce jeszcze spało. Przyglądał się, jak

światło wolno przedziera się przez warstwy liści i oświetla spokojną,

background image

zniszczoną twarz śpiącej obok niego elfki.

Kiva znajdowała się w Zadumie, charakterystycznym dla elfów stanie

śnienia na jawie, przynoszącym więcej odpoczynku niż sen. Jej kocie oczy były
otwarte, skupione na jakimś odległym, miłym widoku. Na jej ustach malował
się delikatny i niewinny uśmiech. Wyglądała bardzo młodo, w niczym nie
przypominała zimnego, zdeterminowanego ogara magów, który zniszczył jego
życie. Przez moment Andris zastanawiał się, jak głęboko musiała cofnąć się
Kiva, aby odnaleźć tę osobę i te wspomnienia.

Niespodziewanie się obudziła, a jej oczy były zimne jak u polującego

kota. Andris spojrzał na bok, ale elfka wcześniej dostrzegła, że się jej przygląda.

- No i? – spytała.
- Mamy wiele do zrobienia. Zagadkę zła rozważać będę kiedy indziej.
Wyglądała na zmieszaną, a potem na zdziwioną. Przez chwilę myślał, że

będzie chciała rozmawiać na ten temat. Ale Kiva nie była jordainem i
najwyraźniej nie podzielała jego zamiłowania nie tylko do dyskusji, ale i do
prawdy.

A może, uświadomił sobie, jego opinia po prostu nie miała dla niej

znaczenia.

Bez słów rozwiązali pnącza, którymi przywiązali się do gałęzi

orzechowca. Kiva szybko zaplotła włosy w dwa warkocze i wypili nieco rosy,
która zebrała się na dużych, pachnących migdałami liściach.

Kiedy schodzili w dół, na głęboko ocienioną polanę, Andris dostrzegł, że

elfka wygląda na silniejszą. Wydawało się, że pobiera siłę z tętniącego życia
lasu. W umyśle jordaina nagle pojawił się obraz – ohydny laraken, nabierający
ciała z wysysanej magii i życia. Jaka matka, takie dziecko. Ta analogia
wywołała w Andrisie dreszcz obrzydzenia. Zeskoczył na gęsty dywan mchu,
niespodziewanie chcąc odsunąć się od elfki.

Kiedy stopy Kivy dotknęły ziemi, na polanę wleciała strzała. Wbiła się w

jeden ze szmaragdowych warkoczy i przybiła go do drzewa.

Oczy elfki rozszerzyły się, ale nie poruszyła się. Powiedziała coś w

języku, który bardziej niż ludzką mowę przypominał odgłos wiatru i ptasi
śpiew.

Na polanę weszło pięć elfów, cichych niczym cienie. Wszyscy byli

mężczyznami i sięgali Andrisowi najwyżej do ramienia. Ich twarze o ostrych
rysach były piękne, skóra mieniła się od barwy miedzi do wypolerowanego
drzewa sandałowego, zaś włosy miały bogaty odcień brązu lub zieleni. Nie byli
ludem prymitywnym, jak zawsze słyszał Andris, ale posiadającym własną
sztukę, a nawet bogactwo. Nosili ubrania z dobrze wykonaj tkaniny, zaś grot
strzały, która przyszpiliła Kivę do drzewa, był wyrzeźbiony z klejnotu.

Te myśli pojawiły się w umyśle Andrisa i zniknęły, zastąpione przez

narastający podziw dla zbliżających się powoli elfów. Poruszali się z czujnością
i śmiertelną gracją dzikich kotów. Andris nigdy nie widział wojowników,

background image

którzy napełnialiby go takim podziwem i wyglądali bardziej złowrogo. A on był
spokrewniony z tym zadziwiającym ludem!

Oczywiście nie znaczyło to, iż nie zabiją go na miejscu.
Bardzo niechętnie sięgnął po miecz.
- Odłóż broń, karasanzor – powiedział jeden z elfów w mocno

akcentowanym halruańskim. – Nie chcemy waszej krzywdy.

Minęła chwila, nim Andris zorientował się, że elf mówi do niego, nie do

Kivy. Była ogar magów nie miała broni, ale kiedy elf mówił, skupił spojrzenie
na niej.

Andris posłuchał elfa, bo chciał im uwierzyć i dlatego, że tak naprawdę

nie miał wyboru. Odrzucił miecz na bok i uniósł dłonie w geście pokoju. Nadal
nikt na niego nie spojrzał.

- Jesteś z Ludu – powiedział do Kivy elf – a twój głos zna pieśń dżungli. A

jednak nosisz ludzki strój i masz ludzkiego… towarzysza.

Kiva zaczęła mówić w języku elfów, ale mężczyzna przerwał jej kilkoma

ostrymi słowami. Zbladła, lecz uniosła dumnie głowę.

- Dobrze więc, będę mówiła w języku ludzi, dopóki nie zyskam w twoich

oczach prawa do mówienia jak ktoś z Ludu. Przez wiele lat żyłam pośród ludzi
z Halruaa, ale kiedyś w tych lasach śpiewano moje imię – Akivaria, córka
Szkarłatnego Drzewa.

Elfy popatrzyły po sobie.
- Tak, jestem Akivarią – rzekła zgryźliwie. – Ocalała z wioski, której

pilnujecie… jedyna ocalała. Mój krewniak Zephyr został zabity przez ludzi.

Odpowiedzią na te wieści była chwila głębokiej ciszy. W oczach jednego

z elfów pojawiły się łzy i popłynęły po policzkach, nie ścieranie i nie wywołując
wstydu. Andris czuł jego żal jakby był jego własnym, jednak mieszał się on z
dziwnym uczuciem radości. Zephyr był krewniakiem Kivy, a ten wojownik
wylewał nad starym jordainem pobratymcze łzy. Być może te elfy rzeczywiście
były jego rodziną, nie tylko przez odległe więzy wspólnej rasy.

Rodzina… było to słowo, o którym nigdy nie sądził, że użyje w stosunku

do siebie. Obracał je w głowie, usiłując dopasować do tego, co wiedział o tych
rzeczach, do czujnych, ostrożnych elfów o obcych oczach i z wyciągniętą
bronią.

- Dlaczego wróciłaś? – Na miedzianej twarzy elfa nie było widać radości

ze spotkania. Gdyby Andris nie czuł takiego samego bólu, nie dostrzegł
skrzywienia warg Kivy.

- Czy nie wystarczy, że po prostu chciałam wrócić do domu? – spytała

Kiva.

- Skoro tak, mogłaś wrócić wcześniej – elf odwrócił głowę ku Andrisowi.

– Mogłaś przyjść sama.

Kiva puściła tę uwagę mimo uszu.
- Nadal jesteśmy o kilka dni drogi od Szkarłatnego Drzewa. Szybko nas

background image

znaleźliście.

- Nasi zwiadowcy donieśli o ludziach na leśnej przełęczy – odparł inny,

młodszy elf. – Kilka grup myśliwych. Ostatnia składała się tylko z trzech ludzi,
ale w przeciwieństwie do innych, znaleźli ścieżkę karasanzora i nią podążyli.

Andris miał głębokie przeczucie.
- Czy byli ubranie na biało i mieli takie medaliony, jak ja?
Przywódca elfów i Kiva spojrzeli na swoich towarzyszy uciszająco.

Andris jednak poznał odpowiedź z zaskoczenia w oczach młodszego elfa.

Zatem Matteo przybył, aby go odszukać. Nie było to całkiem

nieoczekiwane, lecz mimo to denerwujące. Nie było przyjaciela, którego Andris
bardziej by sobie cenił i wroga, którego bardziej by unikał.

- Pamiętamy Akhlaura – powiedział elf. – Pamiętamy najazd na naszą

wieś. Wielu z nas straciło później krewnych i przyjaciół przez jego bagiennego
potwora. Nie chcemy mieć nic wspólnego z Halruaa i tymi z Ludu, którzy
kochają ludzi na tyle, by żyć pośród nich i ich ohydnej magii.

- Czy chcesz dzika, węgorze bagienne smoki? – spytała Kiva. – Jeśli chcesz

coś upolować, musisz się skradać i poznać jego zwyczaje. Znam Halruaa lepiej
niż oni sami.

- I co z tego? – elf złożył ramiona.
- Wiedza to zabójczy miecz. Ofiarowuję go Ludowi Mhair.
- Mamy polować na magów, prawda? – spytał elf z sarkazmem ostrym

niczym nóż? – Czym? Orężem dżungli?

- Ich własną bronią – odparła Kiva. – Będziemy walczyć magią

czarodziejów.

Elf parsknął szyderczo.
- Równie dobrze możesz proponować, że przyciągniesz do dżungli statki

z morza! Cóż warta jest broń, której nie możemy użyć?

- Ja mogę jej użyć. Jestem czarodziejką – powiedziała Kiva. Skrzywiła się,

po czym dodała: – A przynajmniej byłam, póki laraken nie wyssał ze mnie
czarów.

Wśród elfów nastała chwila głębokiej i pełnej szacunku ciszy.
- Stawiłaś czoła larakenowi? I zabrał ci tylko ludzkie czary? – spytał

przywódca.

- Jestem osłabiona – przyznała Kiva – ale nadal żyję.
- Jak to możliwe, skoro potwór pozbawił wielu elfów życia tak szybko, że

pozostały po nich dziury w osnowie Splotu?

- Moja magia czarodziejki była silna – rzekła Kiva. – Laraken wypił ją i

był zadowolony. Co zostało mi zabrane, można odzyskać.

Przywódca elfów spojrzał na przezroczystego jordaina.
- A karasanzor?
- Nazywa się Andris. Również przeżył spotkanie z larakenem. Jest

jordainem, tak ludzie z Halruaa nazywają swoich mistrzów wiedzy. Jest

background image

również mistrzem walki, odpornym na magię czarodziejów, wyszkolonym w
walce z nią.

Elf wyglądał na zaskoczonego.
- Mówisz, że on nimi jest?
- Tak. Jest.
Andris nie był pewien, co znaczy ta tajemnicza wymiana zdań, ale

dostrzegł, że Kiva nie wspomniała o jego elfiej krwi. Bardzo chciał przyznać się
do pokrewieństwa. Nim jednak zdołał się odezwać, Kiva wbiła w niego wzrok,
wymownie i dobitnie nakazując mu milczeć.

Jednak przywódca elfów nie skończył pytać.
- Powiedzmy, że masz swój oręż magii. Załóżmy, że mamy nad ludźmi

przewagę. Czemu znów mielibyśmy z nimi walczyć, skoro tak trudno było o
pokój i tak długo o niego zabiegaliśmy?

- Ponieważ jeśli tego nie uczynimy, Akhlaur powróci.
Jej słowa spotkały się z pełną zaskoczenia ciszą. Andris wyglądał na

równie zaskoczonego i niedowierzającego, jak elfy.

- Przez te wszystkie lata – ciągnęła Kiva – źródłem siły larakena był

wyciek wody z innego świata, pełnego magii… nieskończonego źródła magii.
Laraken uciekł do tego świata. Podobnie Akhlaur.

Przerażenie zmusiło Andrisa do odezwania się bez zaproszenia.
- Czemu pomogłaś mu uciec?
Spojrzenie elfki przesunęło się na niego.
- A czemuż poprowadziłam armię pozbawionych magii wojowników na

larakena, jeśli nie po to, aby go zniszczyć? Po zniszczeniu larakena,
zamierzałam wkroczyć do Planu Wody, aby stawić czoła Akhlaurowi. Lecz
Tzigone nie utrzymała larakena, zamiast tego woląc tracić zaklęcia na
atakowanie mnie.

Andris cofnął się myślami do zamieszania i chaosu walki. Laraken

wyrwał się Tzigone i ruszył do źródła, kiedy Kiva przywołała dużą, bulgoczącą
bramę. Gdy Kiva upadła, znajdowała się na wyciągnięcie ramienia od bramy.
Być może ucieczka larakena rzeczywiście była przypadkowa, ale wzmianka o
„stawieniu czoła Akhlaurowi” nie mogła pomieścić mu się w głowie.

- Kivo, nekromanta zniknął dwieście lat temu. Bez wątpienia nie żyje od

dawna.

- A od kiedy to nekromancie przeszkadza śmierć? – spytała Kiva tonem,

jakim karci się dziecko wtrącające się do rozmów dorosłych. – Czy sądzisz, że
nie był w stanie zmienić się w licza?

Andris nie potrafił na to odpowiedzieć. Widmo nieumarłego Akhlaura

sprawiło, że każda możliwa odpowiedź stała się nieważna.

- To nie wszystko – ciągnęła elfka. – To Akhlaur stworzył larakena,

konstruując go w taki sposób, że wszelka magia, którą wchłonie potwór,
przechodzi do jego pana. To tylko przyspieszy jego powrót do pełni mocy i do

background image

Halruaa. Kiedy przybędzie, nieważne, żywy czy martwy – a w końcu do tego
dojdzie – będzie to najpotężniejszy nieumarły mag, jakiego Halruaa
kiedykolwiek widziała. Jeśli ma zostać powstrzymany, musimy zrobić to teraz.

Andris powoli skinął głową, dostrzegając w skomplikowanym gobelinie

Kivy wątek logiki. Jak mogła pomścić siebie i jej lud, skoro mag odpowiedzialny
za taki ogrom cierpienia znajdował się poza jej zasięgiem? Biorąc pod uwagę
wszystko, co wiedział o Kivie, jej plan zakładał coś więcej, niż zwykłe okładanie
się zaklęciami. Nie całkowicie jej wierzył, ale skoro Akhlaur miałby zostać
pokonany raz na zawsze, czyż nie było to warte ryzyka?

Elfy wydawały się równie zmieszane.
- Nazywają mnie Nadage – powiedział wreszcie przywódca elfów. –

Jestem zwiadowcą i wojownikiem. To, co chcesz zrobić, to sprawa dla
starszyzny.

- Nie ma wiele czasu – sprzeciwiła się Kiva. – Taka podróż może potrwać

wiele dni.

- Nie. Kiedy dostrzeżono ludzi na leśnej przełęczy, zaczęły się

przygotowania do bitwy. Do zmierzchu dotrzemy do naszego obozu. Pójdziesz i
przemówisz przed Ludem.

Bez dalszej dyskusji elfy odwróciły się ruszyły na zachód. Kiva dała

Andrisowi lekkiego kuksańca i ruszyli za nimi.

- Być może popełniłem błąd, przychodząc z tobą – zauważył cicho

Andris. – Wygląda na to, że wobec obcych niechętnie mówią, co myślą.

- To nie po elfiemu. Urodziłam się w tej dżungli, ale nie było mnie tu

przez wiele lat. Zauważyłeś, że nie powitali mnie radośnie ani nie
zaproponowali, że powiedzą o wszystkim, co się zdarzyło podczas mojej
nieobecności.

- Nie lubią osób o mieszanej krwi?
Kiva prychnęła.
- Wy, jordainowie, macie talent do niedomówień.
Andris uznał to za bolesne, ale logiczne.
- Biorąc pod uwagę malejącą liczbę elfów, to dość rozsądne. Domyślam

się, że uważają mieszańców za zagrożenie?

Posłała mu słaby, twardy uśmiech.
- Gdyby uznali cię za zagrożenie, już byś nie żył. Zauważyłeś że nie

patrzyli na ciebie?

- Tak, ale byłem zbyt zajęty radością, że mnie nie zastrzelili, aby się tym

przejmować – odparł Andris. Po chwili wahania dodał: – Być może
zawdzięczam życie faktowi, iż uznali mnie za martwego.

- Jesteś blisko. Nazywali cię karasanzor. To oznacza „kryształowego” i

jest określeniem pełnym szacunku. Nie patrzyli na ciebie, bo nie patrzymy na
kryształowe duchy naszych elfich braci.

Andris wskazał na swoją przezroczystą postać.

background image

- Zatem według elfów taki wygląd jest czymś dobrym?
- Stawia cię w wyjątkowej sytuacji – zgodziła się Kiva. – Najwyraźniej

jesteś człowiekiem – powinieneś wybaczyć mi to wyrażenie – ale wygląda na
to, że dzielisz los karasanzora. Co więcej, stawiłeś czoła larakenowi i żyjesz. Nie
wiedzą, co o tobie myśleć.

- Nie są w tym odosobnieni – mruknął Andris.
Nie odzywali się aż do chwili, kiedy pod wieczór elfy zatrzymały się.

Zwiadowcy zaprowadzili ich do domku zbudowanego wysoko na drzewie, z
dala od właściwego obozu.

Andris i Kiva zjedli owoce, które pozostawiły dla nich elfy, i ułożyli się

spać. W głębi dżungli niewidoczne elfy zaczęły śpiewać. Melodia była wolna i
tęskna, o delikatnym, pulsującym rytmie.

Andris nigdy nie miał matki, ale przypuszczał, że ta pieśń była

kołysanka. Nigdy nie słyszał czegoś tak poruszającego. Koiła go i zasmucała
jednocześnie.

Kiva przestała rozczesywać włosy i odwróciła się do niego.
- Czy wiesz o Zwierciadle Pani?
Zadane niespodziewanie pytanie zniszczyło zaklęcie muzyki. Andris

zmarszczył brwi.

- To sadzawka poświęcona Mystrze, Pani Magii; opiekują się nią

magowie czczący jej sługę Azutha, Pana Czarów. Niektórzy mówią, że podczas
pełni księżyca w nieruchomych wodach można dostrzec twarz bogini. Ten
widom uważany jest za znak wielkiego błogosławieństwa.

- Obok brzegów Zwierciadła znajduje się mała świątynia. To składnica

ksiąg czarów i artefaktów, do tego niezbyt pilnie strzeżona – jej wzrok
prześlizgnął się po nim, wytrzymał jego pełne zaskoczenia spojrzenie i
poczekał, aż się otrząśnie.

Powoli zaczynał rozumieć. W świątyni służył może z tuzin wyznawców

Azutha, a w każdym czasie mogło tam znajdować się jeszcze ze dwudziestu
gości, którzy przybyli na pielgrzymkę albo by zgłębiać księgi. Nie była to
ufortyfikowana twierdza, tylko kilka małych budynków, niewiele większych od
chatek wędrowców, rozrzuconych w pobliskim zagajniku. Jednak nigdy nie
zaginęła ani jedna z magicznych ksiąg czy przedmiotów. Takie działanie było
równoznaczne ze zrywaniem gobelinów ze ścian Sali tronowej króla
Zalathorma.

- Nie chcesz chyba zbezcześcić Zwierciadła Pani! – zaprotestował.
- Nie – powiedziała z ponurym rozbawieniem. – Zamierzam je najechać.

Do rana powiesz mi, jak.

Uśmiechnęła się, widząc jego zdumienie i poklepała go po policzku jakby

był ociężałym, ale obiecującym dzieckiem.

- Prześpij się nieco. Wstajemy o świcie.
Andris położył się, pewien, że wobec takiego zadania wcale nie uśnie, ale

background image

wieczorny obrzęd elfów podziałał na niego tak, jak nie mogła magia
czarodziejów. Wkradał się do jego krwi, w jego duszę, uspokajał w sposób, o
którym nie sądził, aby kiedykolwiek był możliwy.

Jordain zastanawiał się nad elfią Zadumą i smętnie pragnął żywych

marzeń na jawie, które miały być bardziej odprężające niż sen. Być może tu, w
tym miejscu, mógłby uzyskać choć odrobinę tego spokoju elfów.

Jednak kiedy zasnął, jego sny nie były spokojne. A gdy nadszedł ranek,

plan, który przedłożył Kivie sprawił, że jej oczy rozbłysły złotym ogniem.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kiedy Matteo i jego przyjaciele wyjechali z porośniętej lasem przełęczy,

odległe wieże świątyni Azutha wznosiły się pod chmurami towarzyszącymi
zachodowi słońca.

- Leci ku nam mały gołąb – zauważył Themo, wskazując na drobną, szarą

postać, która biegła w stronę jordainów, cały czas machając rękami i nogami. –
Ma niezły czas.

- To musi być coś ważnego, skoro nie mogło poczekać jeszcze kilku

godzin – dodał Iago.

Matteo skinął głową i potrząsnął lejcami swojego wierzchowca. Inni

podążyli za nim. Pospieszyli, aby spotkać się z gońcem – bosą dziewczyną,
odzianą w krótką tunikę wyznawcy Azutha. Skłoniła się i wręczyła Matteo
zwój.

- Mamy poczekać na twoją odpowiedź, panie.
- Wystarczy Matteo – poprawił odruchowo, łamiąc pieczęć. – Jordainom

nie przysługują tytuły.

- Jak sobie życzysz – mruknęła posłusznie dziewczyna.
- To nie jest to, czego sobie życzyłem – wtrącił Themo, tylko w połowie

żartując. – Co ty na to, Iago? Jaki tytuł pasowałby do mnie? Themo baron?
Themo królewski generał?

- Themo dupek – odparł Iago.
Themo prychnął i trącił Matteo w ramię.
- No, powiesz nam, co było warte zmęczenia pięknych stópek tej

panienki, czy też każesz nam zgadywać?

Matteo popatrzył na swoich przyjaciół.
- Wiadomość od królewskiego zarządcy. Martwi się o królową Beatrix i

każę mi natychmiast wracać.

- Twoja odpowiedź? – podpowiedziała akolita.
- Może być tylko jedna. Wyjeżdżam do Halarahh o świtaniu.
- Pojadę z tobą – zaproponował Iago.
- I ja! – wtrącił się dumnie Themo. Uderzył lejcami kark swego

wierzchowca, jakby miał jechać całą drogę. Ramiona wielkiego stwora uniosły

background image

się i opadły w nadzwyczaj ludzkim geście rezygnacji.

Matteo położył rękę na ramieniu wielkiego jordaina.
- Z chęcią bym cię zabrał, ale twój trening jeszcze się nie skończył.
- Trening! – burknął Themo. – Moja głowa zawiera wszelkie informacje,

które chce. Teraz mężczyzna musi przestać myśleć i zacząć działać. Na Mystrę,
ten kraj potrzebuje dobrej wojny!

Przed oczami Iago stanęły ponure wspomnienia z ostatniej bitwy na

bagnach. Przez chwilę Matteo sądził, że Iago wyciągnie na Thema broń i zmyje
tę teorię jego własną krwią. Niski jordain szybko odzyskał spokój.

- Wojna to zwykle przerwa w myśleniu – zauważył Iago. – Zatem

zakładam, że twoje słowa mają jakieś logiczne uzasadnienie.

- Logika – prychnął Themo. – Wolałem, kiedy nazywałeś mnie dupkiem.
Iago uśmiechnął się.
- Szczęśliwy człowiek, któremu wystarcza to, kim i czym jest.
Choć mówił do Thema, posłał długie, ponure spojrzenie w stronę Mattea.
Themo, którego radość z dobrej obelgi była większa niż subtelność,

usłyszał ten dowcip i przeoczył ostrzeżenie. Matteo zauważył je i w
nadchodzących dniach miał często o tym rozmyślać.

***

Podróż do Halarahh minęła szybko i bez przygód. Rzeka Halar była

głęboka i bystra, a płytka łódź azuthan mknęła po wodzie niczym nisko lecący
łabędź. W porcie Matteo i Iago przesiedli się na statek. Ich kapitan trzymał się
wybrzeża, gdyż daleko nad jeziorem ołowiane chmury grzmiały i zderzały się
jak ogromne krasnoludy, które obudzono zbyt wcześnie. Pod koniec dnia na
horyzoncie pojawiły się doki Halarahh.

Dwaj jordainowie przechylili się przez reling i przyglądali, jak maleje

odległość między statkiem i miastem.

- Nie mówiliśmy o twoich planach, Iago. Czy wrócisz do Procopio

Septusa?

Niski jordain wzruszył ramionami.
- Jesteś uznanym strategiem, a lord Procopio to człowiek ambitny. Nie

pozwoli ci zbyt szybko odejść.

- Jest ambitny – zgodził się Iago – a ze względu na swe ambicje nie może

pozwolić sobie na splamienie się jakimkolwiek błędem. Zephyr był
sojusznikiem Kivy. Walczyłem dla niej. Choć Rada Jordainów oczyściła mnie ze
wszystkich zarzutów, w oczach wielu obserwatorów mogło wydawać się, że
obaj jordainowie Procopia zostali oblani zawartością tego samego nocnika.

- Walczyłeś z larakenem i wygrałeś – przypomniał mu Matteo. – Twój

sukces może nie tylko zmyć zdradę Zephyra, ale dać ci więcej. Z pewnością
dowiódł twoich umiejętności walki, czegoś, co lord Procopio wielce ceni. Jest
zbyt ambitny, aby przyglądać się, jak tak wyjątkowe zdolności marnują się dla
jakiejś akuszerki czy aptekarza.

background image

Iago prychnął.
- Tak naprawdę, to wolałbym służyć handlarzowi eliksirami niż jakiemuś

wodzowi.

Wódz. Ten tytuł zawisł ciężko w ciszy, która potem nastała. Matteo

ponuro pokiwał głową.

- Zatem też to zauważyłeś. Procopio zamierza przywdziać ten płaszcz.
- Lord Procopio jest ambitny – powtórzył ostrożnie Iago.
- Wojna często jest ścieżką do władzy. Jeśli możesz, zostań z Procopio –

nalegał Matteo. – Będzie obserwowany.

Jordain spojrzał na niego nieufnie.
- Co sugerujesz?
Matteo ostrożnie dobierał słowa, gdyż wchodził na nowy i niebezpieczny

teren.

- My, jordainowie, składamy wiele przysiąg, wiążących nas z naszymi

panami, z Halruaa i prawdą. Co się stanie, jeśli te przysięgi znajdą się ze sobą w
sprzeczności?

- Ależ…
- Posłuchaj mnie. Co jest naszym podstawowym celem? Czy służymy

ambicjom jednego człowieka? Dobru kraju? Prawdzie? A co określa to „dobro”,
tę „prawdę”? Nasze własne spostrzeżenia, czy spostrzeżenia pana? Czy
słuchamy głosu rozsądku, czy żądań ambicji?

Iago milczał przez długi czas.
- Powinieneś być ostrożny z wypowiadaniem takich myśli, przyjacielu.

Niektórzy mogliby je uznać za zdradę.

- Inni mogliby to uznać za przejaw honoru – zauważył Matteo. – Gdy my,

jordainowie, porzucimy honor, co dobrego możemy zdziałać? Czy możemy być
strażnikami Halruaa, nie mając innego kompasu niż kaprys naszych
panów-magów? Znasz historię. Wiesz, co może zdziałać ambicja maga.

- Służymy magom – zaczął Iago.
- Tak, podobnie jak chłopcy, na posyłki, noszący wiadomości, z jego

kuchni do rzeźnika. Czy bardzo się od nich różnimy, jeśli robimy bez namysłu
wszystko, co nam każą?

Niski mężczyzna umilkł.
- Rozważę twoje słowa, Matteo. Ponieważ jesteś przyjacielem, nie będę

ich powtarzał.

Iago mówił z wielkim zdecydowaniem. Matteo był zaskoczony, że podjął

niewygodny wątek tej rozmowy.

- Mówiłeś otwarcie. Czy wysłuchasz kilku szczerych słów?
- Oczywiście!
- Łatwo ufasz innym – zauważył Iago – i jesteś stanowczo zbyt

impulsywny. Chcesz zrobić wszystko, o co poprosi cię przyjaciel. Być może za
bardzo przejmujesz się losem swoich przyjaciół.

background image

Matteo zmarszczył brwi.
- Czy to wada?
- Nie powiedziałem, że to wada, tylko zagrożenie. Co zrobisz, Matteo, jeśli

będziesz musiał wybierać między obowiązkami jordaina i przyjaciółmi?
Biedzisz się nad konfliktami między prawdą, dobrem kraju i wolą magów. O ile
trudniej będzie, jeśli na jednej szali położysz dobro Halruaa, a na drugiej życie
przyjaciela? A co z prawdą? Czy skłamiesz dla Andrisa? – jego spokojne, czarne
oczy zwęziły się. – A może dla Tzigone? Wydaje mi się, że dla tej dziewczyny
jesteś zdolny do wielu rzeczy.

Matteo poczuł, jak palą go policzki.
- Powtarzam, jest przyjacielem i nikim więcej.
- Jak usiłuję ci powiedzieć, być może za bardzo przejmujesz się losem

swoich przyjaciół. Już raz pokonałeś dla Tzigone wemika ogara magów.
Poszedłeś do więzienia zamiast nazwać ją złodziejem, choć ukradła miecz,
przez który cię zaaresztowali i nie wspomniała ci, iż ukryła go wśród twoich
rzeczy. Aby ją chronić, zabiłeś maga. Maga, Matteo! Stół Werdyktów uwolnił
cię od oskarżenia o złamanie prawa, ale czy masz pojęcie, jak magowie
postrzegają jordaina, który zabija? W oczach wielu z nich jesteś tak samo
niebezpieczny i nieprzewidywalny jak na wpół dziki pies.

- Wiem o tym – odparł cicho Matteo.
- Wiesz wiele rzeczy, jednak ta wiedza nie daje ci mądrości! Za każdym

razem, kiedy pojawia się ta czarująca, mała wiedźma, przestajesz myśleć i
zaczynasz tylko działać.

Matteo milczał przez długi czas. Kiedy się odezwał, zaskoczyły go własne

słowa.

- Uważasz ją za czarującą?
Starszy mężczyzna westchnął ciężko.
- Nieważne, co myślę. Nie jestem tym, którego ominął rytuał

oczyszczenia.

Matteo nie mógł zapomnieć o tym wstydzie, choć nie był pewien,

dlaczego Iago napomknął o tym właśnie w tym momencie.

- Będę o tym pamiętał – obiecał.
Iago jeszcze nie skończył.
- Wszyscy znamy opowieści o niemożliwych do wypełnienia zadaniach i

tragicznych uczuciach. Tylko bohaterowie mogą dokonać takich rzeczy, Matteo.
My nie jesteśmy bohaterami. Jesteś doradcami.

Młody mężczyzna potrząsnął głową, oszołomiony.
- Wiem, kim jestem.
- Mam nadzieję, Matteo – powiedział cicho Iago, spoglądając czarnymi

oczami na szybko zbliżające się doki.

Nie odezwali się do siebie, za wyjątkiem wyrecytowania zwyczajowych

słów pożegnania, kiedy zeszli ze statku i rozeszli się w swoje strony.

background image

Nim Matteo wydostał się z zatłoczonej strefy doków na szerokie,

wysadzane drzewami ulice Halarahh, miasto otuliła noc. Kiedy szedł szybkim
krokiem w stronę pałacu, magiczne latarnie zamrugały światłem.

Jego myśli zwróciły się ku królowej Beatrix. Nie wiedział, co dokładnie

wzbudziło troskę zarządcy, ale przyszło mu do głowy kilka rzeczy. Objął to
stanowisko po śmierci poprzednika. Poprzedni doradca został zabity przez
jedno z jej mechanicznych urządzeń.

To długo niepokoiło Mattea. Nikt w pałacu nie wspominał o tym

wypadku. Śmierć jordaina nie była też omawiana w Szkole. Matteo był wtedy
jeszcze uczniem i z pewnością usłyszałby jakieś opowieści. Czy było możliwe,
że śmierć człowieka mogła być trzymana w tak ścisłej tajemnicy i bez
konsekwencji dla winnych? Halruaa była krajem prawa. Z pewnością nawet
królowa nie stała ponad nim!

Jednak, na ile Matteo zdołał się zorientować, nie podjęto żadnych

kroków, aby ograniczyć dziwne i niebezpieczne zainteresowania królowej.

W jego królewskiej pani wiele rzeczy go niepokoiło, a wcale nie

najmniejszą z nich była dziwna piosenka, którą podsłuchał podczas ich
ostatniego spotkania. Przez krótką chwilę królowa przypominała mu Tzigone.

Jednak głos nie był ten sam, a między królową i jego przyjaciółką nie

było fizycznego podobieństwa. Z pewnością widział duchy w domu, który nie
był nawiedzany! Obiecał Tzigone pomóc odnaleźć matkę i oczywiście mógł
szukać jej twarzy w każdej kobiecie, którą spotkał. Nie ułatwiał mu sprawy
fakt, że Tzigone była obdarzona niezwykłym darem naśladowania i
nadzwyczaj ruchliwymi rysami twarzy, przez co mogła zmienić się na
zawołanie. Bez wątpienia mogła upodobnić się do połowy kobiet w Halruaa!

Odruchowo uniknął rozchichotanej parki, która wytoczyła się na ulicę z

piwiarni i podtrzymując się, ruszyła chwiejnie ulicą. Kiedy Matteo minął wąską
uliczkę, biegnąca za lokalem, wśród cieni znieruchomiała drobna postać, a
bardzo brudna twarz odprowadziła go wzrokiem.

Jordain szedł, świadom cichego plaskania stóp za sobą. Nie był wcale

zaskoczony, kiedy poczuł ostrożny dotyk na rękojeści srebrnego sztyletu.

Matteo sięgnął do tyłu i złapał za delikatny nadgarstek. Odwrócił się w

stronę złodzieja, wykręcając chłopakowi ramię i obracając tak, by znalazł się
plecami do Mattea, z ręką uniesioną wysoko za plecami. Matteo pchnął
złapanego w zacisze uliczki. Wszystko to stało się szybko, jak najciszej i bez
zbędnych ruchów. Prawa tego kraju były surowe dla złodziei.

Chłopak zdawał sobie z tego sprawę. Zachowywał się cicho, bez

wątpienia mając nadzieję, że ucieknie, kiedy będą z dala od wścibskich
spojrzeń.

Matteo wszedł z nim za stertę skrzyń.
- Nie musisz się mnie obawiać – powiedział cicho. – Kradzież sugerujesz

wielkie ubóstwo. Jeśli tak jest, mów śmiało. Odwzajemnię twoje zaufanie i

background image

zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby ci pomóc.

- Cóż, skoro już prosisz, swędzi mnie między łopatkami, tam, gdzie nie

mogę sięgnąć – zaproponował znajomy głos, bogaty alt, wibrujący tłumionym
śmiechem.

W Matteo zagrały znajome emocje – rozbawienie, sympatia, irytacja oraz

mieszanka smutku i radości, które odczuwał jego dzieciak, kiedy padł ofiarą
jednego z żartów Andrisa.

- Tzigone – mruknął. Puścił „ulicznika”, który obrócił się, aby na niego

spojrzeć.

Nawet teraz, kiedy poznał jej tożsamość, Matteo miał kłopot z

rozpoznaniem przyjaciółki w tym przebraniu. Aby nadać twarzy wygląd
opalonej na brąz, wysmarowała ją ciemną maścią, a na obrzękłym policzku
znajdowały się żółknące ślady dużej szramy. Wypluła małą, zwiniętą szmatkę i
jej twarz nabrała bardziej znajomych rysów.

Tzigone zacisnęła brudne dłonie na jego włosach i pociągnęła w dół, aż

znalazł się na jej poziomie. Pocałowała go głośno w nos, po czym wytarła
smugę, którą pozostawiła.

Czując się dziwnie zażenowany, Matteo cofnął się i owinął godnością

jordaina niczym płaszczem.

- Czy tak właśnie Basel Indoulur ubiera swoich uczniów?
- Dzięki, sama się tak ubrałam – odparła Tzigone z oczami migoczącymi z

radości. – To samo, jeśli chodzi o rozbieranie się. Nie myśl, że taka śliczna
dziewuszka jak ja nie ma żadnych propozycji.

- Bez wątpienia – mruknął Matteo. – Zatem, jak ci idzie nauka?
Jej uśmiech zblakł i zmienił się w krzywy grymas.
- Spodziewam się, że za tydzień stanę się członkiem Rady Starszych.
- Czy dowiedziałaś się czegoś o swojej matce?
Światło w jej oczach zgasło.
- Sądziłam, że się tak wyrażę, iż łatwo będzie znaleźć zaginionego maga,

kiedy już znajdę się w wieży. Magowie gromadzą wiedzę niczym odziedziczone
księgi zaklęć. Ponieważ jesteśmy szczerzy i poważni, teraz ja mogę zadać
pytanie. Jakieś wieści o Kivie?

- Uciekła. – Matteo położył dłoń na ustach Tzigone, aby stłumić wybuch,

po czym od razu ją uwolnił. – Dałem słowo kapłanom Azutha, że zachowam tę
wiadomość w tajemnicy, dopóki nie stanie to w sprzeczności z wcześniejszymi
przysięgami. Nasza umowa i przyjaźni jest jedną z nich. Ponieważ Kiva ścigała
cię przez całe twoje życie, czułem, że powinnaś zostać ostrzeżona.

- Dzięki – mruknęła Tzigone roztargnionym tonem. – Zatem masz taki

sam problem, jak ja – musisz znaleźć kogoś bez mówienia komukolwiek, że
szukasz. Czy jest ktoś, komu możesz zaufać? Co z tym starym elfem, który był
dla ciebie taki miły, kiedy pracowaliście dla Procopio Septusa? Może jego
przyjaciele wiedzą coś pożytecznego.

background image

- Obawiam się, że tę drogę przegradza mur. Zephyr umarł śmiercią

zdrajcy. Wszyscy, którzy go znali, uciekają jak najdalej.

Tzigone spojrzała na niego oceniająco.
- Cynizm. To u ciebie coś nowego.
Matteo westchnął.
- Czy możemy przez chwilę porozmawiać poważnie?
- Jedno z nas może, to pewne – mruknęła.
Zignorowała ten przyjacielski przytyk.
- Jako jordain muszę służyć królowej, mojej pani. Jako przyjaciel

obiecałem ci pomoc w poszukiwaniu matki. Obie te rzeczy są ważne, ale Kiva
musi zostać odnaleziona, i to szybko.

- Zgadzam się – powiedziała zdecydowanie Tzigone – ale czemu szukasz

jej w Halarahh?

- Nie szukam. Kazano mi wrócić do pałacu. Będę kontynuował

poszukiwania, jak tylko pozwolą mi stąd wyjechać.

Zamyśliła się.
- Co dzieje się z jordainem, który po prostu zabiera swoje manatki i

odchodzi?

- Nie wiem – odparł zaskoczony. – Z tego co wiem, coś takiego nigdy się

nie zdarzyło.

- Hm – Tzigone posłała mu długie spojrzenie spod opuszczonych rzęs, ale

nie naciskała.

Przez jakiś czas rozmawiali o innych rzeczach, a wtedy Matteo śmiał się

częściej, niż podczas ostatnich dwóch miesięcy. Kiedy Tzigone odeszła, jordain
ruszył do pałacu z lżejszym sercem.

Udał się prosto do komnat królowej. Jak się spodziewał, w warsztacie

wrzała praca. Dostrzegł królową przy stole w odległym zakątku komnaty i
zbliżył się, aby złożyć się, aby złożyć wyrazy szacunku. Równie dobrze mógł
próbować rozmawiać z kotem o filozofii. Nigdy nie podnosiła wzroku znad
niedokończonego przedmiotu, zapominając o wszystkim poza skrzydlatym,
metalowym stworzeniem nabierającym kształtu w jej dłoniach.

Po kilku bezowocnych próbach Matteo wyszedł, aby poszukać zarządcy

dworu królowej. Znalazł Timonka w piwnicy na wino, pociągającego z butelki
mocny łyk złocistego haerlu.

Wszedł cicho i złapał mężczyznę za nadgarstek. Zaskoczony w chwili

przełykania Timonk oderwał się od flaszki z pełnym sprzeciwu bulgotem.
Aromatyczny płyn splamił jego tunikę.

Matteo podniósł kaszlącego i plującego mężczyznę na nogi.
- Przeproszę, kiedy dowiem się, dlaczego mnie tu ściągnąłeś.
Mętny wzrok zarządcy nieco się wyostrzył.
- Jest z nią coraz gorzej – rzekł ponuro. Uniósł zabandażowaną dłoń.

Niezgrabnie zsunął opatrunek.

background image

Oczy Mattea rozszerzyły się. Z jego dłoni pozostały tylko dwa palce i

kciuk. Pozostałe zostały czysto odcięte.

- Jedna z nakręcanych istot? – spytał cicho. Mężczyzna pokiwał głową.
- Od czasu, kiedy wyjechałeś, cały czas konstruuje.
- Czemu nie powiedziałeś o tym królowi?
Jedyną odpowiedzią Timonka było głośne prychnięcie, pijackie, ale

szydercze.

Matteo położył dłoń na jego ramieniu, po czym odwrócił się i pognał po

schodach wiodących do pałacu królowej. Przebiegł przez potrójne drzwi, w
powstrzymujące jej zabawki przed niepokojeniem reszty dworu, obok
stojących na straży mechanicznych białych smoków i korytarzem, wiodącym
do królewskiej sali narad.

Przy drzwiach zatrzymała go pulchna kobieta o dobrodusznej twarzy

odziana w błękit herolda. Jej twarz zachmurzyła się, kiedy wysłuchała
opowieści jordaina i poprosiła go, by poczekał.

Wróciła po chwili.
- Król właśnie odbywa posłuchanie, ale porozmawia z tobą, jak tylko

będzie to możliwe.

Matteo kiwnął w podzięce głową i przedarł się przez tłum, który

zgromadził się w wysokiej sali. Czekał cierpliwie w alkowie, aż zostanie
udzielone posłuchanie ostatniemu z petentów. Wreszcie król odprawił dwór
oraz straże i gestem nakazał jordainowi podejść.

Z pełnym ulgi westchnieniem król Zalathorm zdjął koronę i położył ją na

pustym stoliku po prawej stronie. Na stoliku po lewej piętrzyły się stosy
pergaminów, nieme świadectwo mnóstwa doczesnych spraw, które zaprzątały
uwagę wielkiego maga.

Król Halruaa był łagodnie wyglądającym mężczyzną przeciętnego

wzrostu, o miękkiej, brązowej brodzie i zamyślonym, niemal rozmarzonym
wyrazie twarzy. Wyglądał na osobę w wieku średnim, ale rządził królestwem
przez całe życie Mattea, jak również jego nieznanych rodziców i rodziców jego
rodziców.

- Masz zatroskaną twarz, Matteo – rzekł król. – A ponieważ jesteś

jordainem, twoje myśli są nie do przeniknięcia zaklęciami wieszczenia. Mów.

- Zarządca dworu królowej odwołał mnie do Halarahh, wyrażając troskę

i jej dobre samopoczucie – powiedział ostrożnie Matteo. – Jest wiele rzeczy,
których o królowej nie wiem. Jeśli mam jej służyć, muszę wiedzieć, w jaki
sposób została tym, czym jest. Czy możesz powiedzieć mi o jej życiu, nim
przybyła do Halarahh?

Matteo wątpił, aby istniały bezpieczne drzwi do tak niebezpiecznego

pokoju, ale było to najbardziej taktowne podejście, jakie mógł sobie wyobrazić.
Już raz król mu zaufał. Być może jeśli Zalathorm powie o mrocznej przeszłości
królowej, znajdą sposób, aby omówić jej obecne problemy.

background image

Na twarzy Zalathorma pojawił się cień. Uniósł dłoń i z roztargnieniem

potarł szczękę.

- Beatrix urodziła się w rodzinie magów, wychowywała się w cichej

osadzie wśród wzgórz na północnym wschodzie – wyrecytował zmęczonym
głosem. – Wszyscy w Halruaa znają jej dzieje. Crinti zaatakowały i brutalnie
wymordowały wszystkich. Beatrix była jedyną osobą, która przeżyła.

- Była śmiertelnie ranna – podsunął Matteo.
- To i jeszcze więcej. Została straszliwie okaleczona – król zamilkł na

długa chwilę. – Proste zaklęcie dało jej ładniejszą twarz, ale to Beatrix nie
wystarczyło. Jej porcelanowa twarz to coś więcej niż duma królowej czy
kobieca próżność. To tarcza, jaką postawiła między sobą i atakami wspomnień.

- Nic nie pamięta?
- Nie. Być może tak jest najlepiej.
- Kiedy wiele lat temu królowa przybyła do miasta, była przepytywana

przez ogara magów o imieniu Kiva, obecnie uznaną za mordercę i zdrajczynie
Halruaa. Jakie to może mieć znaczenie?

Zalathorm machnął ręką.
- O ile wiem, żadnego. Najwyraźniej elfka ukrywała swoje tajemnice

przez bardzo długi czas. Nie mogłaby tego zrobić, gdyby starannie nie unikała
sprawdzania. Mogę tylko przypuszczać, że przez całe lata Kiva wykonywała
swoją robotę dokładnie i dobrze. Korzystając z przepisowych zaklęć i
artefaktów wyciągniętą z Beatrix informację o najeździe Crinti. Nie mam
powodów, aby w to wątpić.

- A jednak Kiva twierdziła, że zamordowała Cassię na rozkaz królowej.

Mówiła, iż królowa troszczy się o czystość zakonu jordainów i jakość rad, które
otrzymujesz. Posłała po Kivę, która sprawdziła Cassię i wydała wyrok.

Król uniósł brew.
- Powiedz mi, Matteo, czy twoim zdaniem Beatrix troszczy się o czystość

zakonu jordainów?

- Nie – przyznał.
- Starsi zgodzili się z tobą. Opowieść Kivy była powtarzana i rozważana.

Większość uznała ją za absurdalną. Beatrix nie jest zdolna do zdrady. –
Ramiona króla-maga uniosły się i opadły, jakby spoczywał na nich wielki
ciężar. – Niemal żałuję, że tak jest.

Wyraz oczu Zalathorma stał się nieobecny, jakby spoglądał głęboko w

przeszłość.

- Kiedy Beatrix po raz pierwszy zjawiła się Halarahh, przypominała

rozwijający się kwiat. Niczego nie pamiętała, zatem wszystko było dla niej
nowe. Żyję zbyt długo – zakończył ze smutnym uśmiechem. – Zapomniałem, jak
jasny jest świat, kiedy jest nowy. Przez kilka lat Beatrix była moimi oczami.
Była klejnotem w koronie. Magia użyczyła jej piękna, ale całe Halruaa
podziwiało jej wdzięk, urok, żywotność i przede wszystkim odwagę. Wtedy lud

background image

ją kochał. Ja kocham ją nadal.

Zdaniem Mattea król za bardzo dał się ponieść wspomnieniom.
- Zatem w owych wczesnych latach było możliwe odkrycie dalszych

informacji na temat jej pochodzenia.

Światło w oczach Zalathorma zniknęło.
- Tak przypuszczam, ale czemu miałoby służyć przypominanie jej

rodziny, którą straciła i potworów, które ich zabiły?

- A jeśli był ktoś jeszcze, o kim zapomniała? Ktoś, o kim chciała

pamiętać? – naciskał Matteo.

Twarz króla zachmurzyła się.
- Są pewne rzeczy, które znajdują się poza królewskim prawem i mocą

maga. Beatrix jest tym, kim jest. Musisz się z tym pogodzić, podobnie jak ja.

Matteo skłonił się, aby okazać przyjęcie tej rady.
- Jeszcze jedno, wasza wysokość. Chodzi mi o mojego poprzedniczka,

jordaina o imieniu Quertus.

- Ach tak – przypomniał sobie król. – Jak sądzę, był mądry, ale cichy.

Wszyscy w pałacu mogliby powiedzieć ci to i jeszcze więcej.

- Nikt w pałacu nie mówi o Quertusie – rzekł krótko Matteo – ale

słyszałem, że został zabity przez jedną z maszyn królowej.

Oblicze króla zachmurzyło się.
- Kto rozpowiada to kłamstwo?
- Ktoś zaprzysiężony prawdzie, wasza wysokość. Twój były doradca,

jordainka Cassia.

- Ach – Zalathorm machnął ręka. – Lepiej, abyś nie brał słów Cassii na

poważnie. Jest wiele rzeczy, których o niej nie wiesz.

- Wiem o jej niechęci do królowej i jednostronnej rywalizacji, która

napełniała ją goryczą – odparł Matteo.

Zalathorm odchylił się i ze zdumieniem przyjrzał młodemu mężczyźnie.
- Wygląda na to, iż wierzysz w mówienie prawdy bez ogródek.
Matteo skłonił się.
- Jeśli cię uraziłem, proszę o wybaczenie.
- Zaskakujesz mnie. Minęło wiele lat od chwili, kiedy słyszałem z ust

członka twojego zakonu proste słowa – położył dłonie na poręczach tronu i
rozsiadł się wygodnie. – Proszę, mów dalej.

- Cassia miała swój wkład w mój awans w służbie królowej. Złapała mnie

na pewnej głupocie i uznała, że będzie zabawnie, jeśli narzuci królowej
nieudanego doradcę.

- To podobne do Cassii – kiwnął głową Zalathorm. – A teraz posłuchajmy

trochę tej tak wychwalanej prawdy jordainów.

Król pochylił się, patrząc na twarz Mattea.
- Co byś zrobił, jordainie, gdyby służba Halruaa stanęła w sprzeczności z

obowiązkiem wobec twojego pana? Komu jesteś bardziej lojalny?

background image

Wstrząs, towarzyszący usłyszeniu swych własnych rozterek

wypowiedzianych głośno przez władcę Halruaa na chwilę odebrał Matteo głos
i zdolność do odpowiedzi. Wziął się w garść i dał dyplomatyczną odpowiedź:

- Jordainowie służą prawdzie, wasza wysokość. Uważam, że prawda

posłuży zarówno Halruaa, jak i królowej Beatrix.

Twarz Zalathorma wykrzywiła się z niesmakiem.
- Gdybym chciał usłyszeć sofistykę, zapytałbym polityka! Chociaż raz

chciałbym usłyszeć odpowiedź, a nie wykręt. Gdybyś musiał wybierać, komu
byś służył: swemu patronowi czy ojczyźnie?

Było to pytanie, na które nie sposób było odpowiedzieć. Mimo to Matteo

odparł bez wahania:

- Wasza wysokość, wierzę głęboko, że jeden wybór zawsze służy obu, ale

gdyby zaistniał między nimi konflikt, służyłbym Halruaa.

Król skinął powoli głową, nie dając żadnej wskazówki, jak przyjął to

oświadczenie.

- Tak naprawdę – ciągnął Matteo – ten sam problem nakazał mi udać się

na tę audiencję. Timonk, zarządca dworu królowej, wezwał mnie do pałacu.
Troszczy się nie tyle o zdrowie królowej, co o jej bezpieczeństwo. Pokazał mi
swoją rękę. Przez jeden z mechanizmów królowej stracił dwa palce.

- Rozumiem – rzekł powoli Zalathorm. – Nic dziwnego, że pytałeś o

Quertusa. Prawda jest taka, że Quertus nie został zabity przez maszynę, ale
skazany za ukrywanie magii.

Matteo nagle zaczął coś podejrzewać.
- Skazany, panie? Czy przypadkiem ogarem magów, który go skazał, nie

była Kiva?

Nastąpiła długa chwila ciszy, po której Zalathorm odparł:
- To możliwe.
- Nie byłby to pierwszy raz, kiedy Kiva dla własnych celów skazała

niewinnego człowieka. Nie byłby to również pierwszy raz, kiedy jej ścieżki
skrzyżowały się ze ścieżkami królowej. Ta sprawa wymaga dokładniejszego
zbadania.

Zalathorm pozwolił sobie na wybuch pozbawionego radości śmiechu.
- Słyszałem przysłowie jordainów, że dzieci szewca chodzą bez butów.

Czy sugerujesz, aby wieszczek, zajął się własnym domem?

- Z całym szacunkiem, panie.
Oczy króla stały się zimne.
- Dość szczerości na jeden dzień, jordainie. Możesz wrócić do mojej

królowej i służyć jej najlepiej, jak potrafisz.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Po rozstaniu z Matteo, Tzigone znalazła beczkę deszczówki i zmyła z

background image

twarzy farbę. Wyciągnęła z torby ciasno zwiniętą, jasnoniebieską szatę,
wygładziła zmarszczki i nałożyła na zniszczone łachy ulicznika. Odpowiednio
odziana wróciła do willi, w której Basel Indoulur spędzał czas podczas częstych
wizyt w stolicy.

Niedaleko bramy, w oświetlonej lampą alkowie, dającej schronienie

podróżnym, siedziała samotna postać. Tzigone rzuciła okiem na elegancko
odzianą kobietę i obróciła się na pięcie, aby szybko się wycofać.

- Nie odchodź – zawołała Sinestra Belajoon. – Odnajdę cię znowu. Kto

wie, nasze następne spotkanie może być mniej dyskretne i mniej wygodne?

Tzigone zastanowiła się nad tym. Jeśli konfrontacji nie można było

uniknąć, ta pora była równie dobra, jak każda inna. Niebo było czarne jak
aksamit, a ustawienie gwiazd wskazywało, że zbliża się północ. Niewielu ludzi
miało powód, aby przechodzić tą cichą ulicą, a większość już dawno
znajdowało się w domach.

Tzigone niechętnie wróciła do swojego gościa. Nie tak dawno temu

udawała maga i damę, zyskując zaufanie Sinestry Belajoon, aby kobieta mogła
przedstawić ją pewnemu przemądrzałemu handlarzowi behirami. Lubiła
Sinestrę i nie czuła się dobrze z tym, że ją zdradziła.

Jednak Sinestra wydawała się przyjmować to spokojnie. Przesunęła

wzrokiem po błękitnej szacie Tzigone, a umalowane usta wykrzywiły się w
półuśmiechu.

- Uczennica przyzywacza. Kiedy spotkałyśmy się zeszłym razem, byłaś w

pełni opierzoną iluzjonistką. Nieco się zdegradowałaś, nieprawdaż?

- To zależy. Powinnaś zobaczyć mnie godzinę temu.
Oczy Sinestry rozbłysły.
- Żałuję, że tego nie widziałam. Jestem pewna, że było to bardzo

pouczające.

Tzigone złożyła ramiona.
- Słucham?
Czarodziejka wręczyła jej skrawek pergaminu.
- To wiadomość od Cassii, królewskiego jordaina. Napisała ją do mnie tuż

przed śmiercią, określając cię mianem złodziejki. Czy jest w tym choć ziarno
prawdy?

- Nie żyje. To chyba wystarczająco prawdziwe.
Sinsetra syknęła z rozdrażnieniem.
- Czy widzisz, aby w moim cieniu ochładzał się pluton straży miejskiej?

Jeśli przyznasz się, nie tylko będę dyskretna, ale i uradowana!

Dla Tzigone to dziwne spotkanie zaczynało nabierać sensu.
- Chcesz wynająć złodzieja, aby coś dla ciebie zdobył.
- Coś w tym rodzaju. Chcę wynająć złodzieja, aby nauczył mnie fachu.
Spojrzenie Tzigone prześlizgnęło się po kobiecie. Jej włosy były

ufryzowane w kunsztowne, czarne loki. Warte fortunę błękitne topazy

background image

ozdabiały jej pierś, pasując do rozwodnionego błękitu sukni i pantofelków.

- Nie musisz kraść. I tak masz tyle, że nie wiesz, co z tym zrobić.
- O to właśnie chodzi! Mam wszystko, czego bym zachciała i już mnie to

nudzi – oznajmiła kobieta. Wstała gwałtownie. – Przejdź się ze mną.

Szły w ciszy po wysadzanej drzewami ulicy. Po chwili Tzigone przeszła

do rzeczy.

- Co chcesz zdobyć?
- Zdrowe zmysły – powiedziała prosto z mostu Sinestra. – Cierpię na

nudę… cierpię poważnie, jestem o uderzenie serca od pognania z wrzaskiem
ulicami!

- Zatem zrób to, co inne rozpieszczone szlachcianki. Znajdź sobie

kochanka.

Sinestra uniosła czarną jak heban brew.
- Powiedziałam, że jestem znudzona, a nie głupia. Czy mam ci

przypominać, że wyszłam za maga ze szkoły objawień? Niezbyt potężnego, ale
ma dość talentu, aby sprawdzać swoje podejrzenia.

- Krótka smycz? – spytała ze współczuciem Tzigone.
Czarodziejka wsunęła zagięty palec pod naszyjnik i pociągnęła za niego

jak za obrożę.

- Mój pan Belajoon otoczył mnie zaklęciami strzeżenia, zabezpieczając

przed takimi wyskokami.

- Zatem jak mogłabyś być złodziejem?
- Bo stary Belajoon się tego po mnie nie spodziewa – odparła Sinestra.

Westchnęła ciężko. – Na wiatr i słowo, muszę coś zrobić, inaczej oszaleję!

Ponieważ Tzigone spędziła większość dnia jako ulicznik, unikając nauki

na rzecz jednego figla po drugim, było to uczucie, które rozumiała. Zagryzła
dolną wargę.

- Jak poważne o tym myślisz?
- A jak poważnie myśli o śmierci nekromanta? – odpaliła Sinestra. –

Naucz mnie, zrobię wszystko, co powiesz.

Tzigone uniosła dłoń i rozczochrała swoje krótko obcięte włosy.
- Czy możesz skrócić fryzurę do takiej długości?
Czarodziejka zbladła. Zatrzymała się i mocno zacisnęła oczy. Po chwili

spojrzała twardo na swojego wybranego mentora.

- Tak – powiedziała odważnie.
Tzigone uśmiechnęła się i poklepała Sinestrę po ramieniu.
- Zapomnij o tym. Złodziej musi wykorzystywać każdą zaletę, jaką

posiada. Ty stałabyś się ośrodkiem uwagi nawet podczas wojny magów,
wystarczyłoby, abyś się pokazała. Znajdziemy jakiś sposób, aby to wykorzystać.

Starsza kobieta skrzywia się.
- Sądziłam, że już mi się to udało. Mam nadzieję, że powiesz coś bardziej

interesującego.

background image

W odpowiedzi Tzigone wręczyła jej niewielką książeczkę.
- Jak sobie przypominam, lubisz plotkować. Takie rzeczy zawsze

zawierają kilka bezcennych bryłek złota.

Oczy Sinestry zrobiły się okrągłe, kiedy rozpoznała własny grimoire,

księgę zaklęć zawierającą najbardziej osobiste zaklęcia i tajemnice. Po chwili
wybuchła śmiechem.

- Och, to będzie bardzo zabawne!
- To samo powtarzam mojemu przyjacielowi – zauważyła z uśmiechem

Tzigone. – Ciebie łatwiej przekonać niż jego.

Brwi Sinestry uniosły się.
- Zatem jest jakiś „on”, nieprawdaż?
- Wielu – odparła Tzigone, kwitując Mattea ruchem dłoni.
- Sprytna dziewczyna. Gdybym myślała w ten sposób, nie miałabym

teraz tych problemów – czarodziejka objęła Tzigone ramieniem.

Gest był przyjacielski, przypadkowy, ale Tzigone uderzyła iskierka magii.

To ją zmieszało. Niewiele zaklęć potrafiło dotknąć muru wokół niej. Ona zaś
mogła wyczuć niemal każdy czar, za wyjątkiem tego, który jej matka rzuciła
dawno temu, aby zablokować niebezpieczne, wczesne wspomnienia córki…

Matka.
Tzigone zatrzymała się. Dotyk matki… tak właśnie odebrała magię

Sinestry!

Serce łomotało jej w uszach, a cicha uliczka zakręciła się wokół niej

niczym oszalały kalejdoskop. Czy po tych wszystkich latach poszukiwań matki
przypadkowe spotkanie mogło przynieść sukces?

Część niej chciała w to uwierzyć. Polubiła Sinestrę od razu, czuła z nią

pokrewieństwo. Jednak kobieta była stanowczo zbyt młoda… prawdopodobnie
jeszcze przed trzydziestką.

Zorientowała się, że Sinestra również zatrzymała się i spogląda na nią

dziwnie.

- Czy jesteś chora, Margot?
Tzigone chwyciła się tego słowa.
- Margot! Czy to moje prawdziwe imię?
Zaskoczenie czarodziejki stało się jeszcze głębsze.
- Tego imienia używałaś, kiedy się spotkaliśmy. Twierdziłaś również, że

jesteś iluzjonistką, zatem skąd mam wiedzieć?

Pojawiło się rozczarowanie, które szybko zniknęło. Tzigone przeżyła

dzięki temu, że była ostrożna; jeśli ta kobieta była kiedyś Keturah, powinna być
równie ostrożna. Ich ponownie spotkanie, jeśli rzeczywiście nim było, powinno
z konieczności odbywać się małymi kroczkami.

Spojrzała na śliczną czarodziejkę i nie dostrzegła niczego, co

przypominałoby choć odrobinę jej własną twarz.

- Zastanawiam się, jakbym wyglądała z twoimi włosami.

background image

Na twarzy Sinestry pojawiło się przerażenie, przycisnęła swoje

kruczoczarne loki obiema rękami.

- Zapomnij o tym! Już powiedziałaś, że mogę je zatrzymać!
Tzigone zachichotała.
- Nie myślałam o zrobieniu z nich peruki. Po prostu je podziwiam. Może

pójdę do iluzjonisty i poproszę, aby rzucił na mnie czar.

W ciemnych oczach Sinestry pojawił się błysk emocji, szybko zastąpiony

zwykłym wyrazem lekko rozbawionego znudzenia. Pogładziła lśniące sploty.

- To wszystko moje własne. Jeśli je rozpuszczę, sięgają mi do kolan.
Przed oczami Tzigone pojawiło się dziwne wspomnienie, obraz bawiącej

się z nią matki, biegnącej za ulotnymi kulami światła. Jej rozpuszczone włosy
biegły za nią niczym jedwabisty cień.

- Tak – powiedziała Tzigone lekko stłumionym głosem. – Wyobrażam

sobie.

***

Przez kilka dni Matteo starał się wypełnić polecenie króla i służyć swojej

pani najlepiej, jak potrafił. Beatrix nie prosiła go o poradę. Odrzucała jego
prośby o udzielenie posłuchania.

Przez jej laboratorium przepływał nieustanny strumień rzemieślników i

magów. Z każdą godziną frustracja Mattea rosła.

Pewnego ranka nie mógł dłużej tego znieść. Przed świtem wyszedł z

pałacu kuchennym wyjściem i udał się w stronę siedzib kupców, którzy
zaopatrywali królewski stół. Uskoczył przed niewielkim stadkiem gęsi i
roztargnieniem kiwnął głową w odpowiedzi na powitanie gęsiarki.

Widok wschodzącego słońca zmusił go do przyspieszenia kroku.

Procopio Septus zwykle wcześnie opuszczał swoją willę. Mag mógł nie
odpowiedzieć na pytania Mattea w domu albo pałacu, ale może będzie bardziej
skory do rozmowy między tymi punktami.

Podczas służby u Procopia Matteo często chodził tą drogą. Dostrzegł

maga kilka ulic od jego pałacu zbudowanego z różowego marmuru.

- Lordzie Procopio!
Mag podniósł głowę. Jego uśmiech był słaby i wystudiowany, a czarne

oczy nieprzeniknione.

- Zatem bohater z bagien nareszcie powrócił! Zły ogar magów

zdemaskowany, laraken pokonany, magowie uratowani. Na bogów, Matteo!
Przestałeś dla mnie pracować trzy miesiące temu i tak spędzasz ten czas?
Sądziłem, że lepiej cię wyszkolono.

Matteo zachichotał.
- Gdybym pozostał dłużej na twojej służbie, utkałbym większy gobelin.

Krawędzie tej opowieści są w smutny sposób wystrzępione.

Mag uniósł siwą brew.
- Subtelne pochlebstwo. Eleganckie przejście od żartu przez komplement

background image

do sprawy właściwej. Szybko się uczysz, młody jordainie. Jakież to twoim
zdaniem luźne wątki pomogę ci połączyć?

- Wiesz, że Kiva, elfia inkwizytorka, została zabrana do świątyni Azutha

– Matteo starannie dobierał słowa, aby uniknąć złamania obietnicy milczenia. –
Zakładam, że znasz sprawę.

Procopio zacisnął szczęki i odpowiedział dopiero po chwili.
- Jak wieszcze od dawna wiedzieli za rozwój bagna odpowiedzialny był

przecież z portalu wiodącego na plan wody. Obecność larakena utrudniała jego
odcięcie. Każda magia, wykorzystana przeciwko temu potworowi, tylko czyniła
go silniejszy. I odwrotnie, gdyby zamknąć bramę, laraken zostałby zmuszony
do szukania magicznego pożywienia gdzie indziej. Wreszcie potwór zostałby
zniszczony, ale cios zadany magom Halruaa byłby znaczny. Rada Starszych
sądzi, że taki był cel Kivy. Teraz, dzięki tobie i twoim przyjaciołom, laraken
został pokonany, a brama zamknięta.

- Nie zamknięta – oznajmiła Matteo. – Przeniesiona.
W oczach maga pojawiło się zaskoczenie, szybko zmyte falą wątpliwości.
- To wyjątkowe stwierdzenie. Spodziewam się, że umiesz go dowieść.
W kilku słowach Matteo opisał ostatnie chwile bitwy na bagnach

Akhlaura. Laraken zniknął w płytkim źródle. Kiva rzuciła na wodę duży
kawałek czarnego jedwabiu.

- Zarówno jedwab, jak i źródełko zniknęły – zakończył. – Zamknięcie

magicznej bramy wymagało wielkich sił… więcej, niż Kiva w owym czasie
posiadała. Mógłby to uczynić potężny artefakt, ale niewiele magicznych
przedmiotów mogłoby przetrwać głód larakena.

- Przenośna dziura mogłaby – rzekł ponuro Procopio. – Ponieważ magia

jest skupiona raczej w miejscu wyjścia niż w jedwabnym portalu, laraken
znalazłby w tkaninie Kivy tyle magii, co w kobiecej sukni. Zgadzam się z twoim
stwierdzeniem: brama została przeniesiona. Czemu rada o tym nie wie?

- Nie wiem – odparł ostrożnie Matteo. – Złożyłem szczegółowe

wyjaśnienia w Szkole Jordainów i przed kapłanami Azutha. To sprawa złożona
i bardzo delikatna – kiedy mag kiwnął zachęcająco głową, Matteo dodał: –
jordain Zephyr był sojusznikiem Kivy.

Twarz Procopio stała się chłodna i nieruchoma.
- Wiesz, że Zephyr zginął jako zdrajca, rozumiem też, że wymawianie

jego imienia i czynów jest poważnym naruszeniem etykiety – zapewnił
pospiesznie Matteo.

- Zatem czemu o nim mówisz? – głos maga był szorstki, a oczy spoglądały

wprost na niego. Poczerwieniał i przyspieszył korku, jakby chcąc zdystansować
się od niesmacznego tematu.

Matteo dogonił go.
- Być może Zephyr zostawił jakieś drobne wskazówki, które mogą

zaprowadzić nas do miejsca ukrycia bramy. Dla dobra Halruaa…

background image

Procopio stanął. Odwrócił się i przebił Mattea spojrzeniem, które

powstrzymało słowa młodego jordaina niczym lanca wbita w gardło.

- Chcesz mówić mi, co może być „dobre”? O tym decydują

lordowie-magowie! Jordain dostarcza informacji i rad – rozsądnych i przy
zachowaniu odpowiedniej dyskrecji.

Matteo usłyszał w głosie Procopia oskarżenie.
- Służyłem ci wiernie – odparł. – Królowa nie ma powodu narzekać na

moje rady i dyskrecje. Nigdy nie zawiodłem czyjegoś zaufania.

- A jednak przychodzisz do mnie z mrugnięciami i kuksańcami, jeśli nie

słowami!

Nie było to w porządku ani dokładne, ale Matteo nie protestował.
- Zephyr zrobił to, co zrobił – ciągnął dalej Procopio. – Nie mogę tego

wyjaśnić ani za to przeprosić. Nie zrobię tego, mimo iż są tacy, którzy chcą,
abym biegał i wykrzywił niegodne oświadczenia. Jesteś młody i stanowczo zbyt
idealistyczny dla swojego dobra i czyjegokolwiek innego, ale z pewnością
zauważyłeś, że ambicja rządzi w Halruaa niepodzielnie. Każdy ambitny mag w
tym mieście – każdy mag – będzie pamiętał niełaskę mojego jordaina i
wykorzysta to jako broń przeciwko mnie. Nie będę dostarczał im amunicji!

- Nie to jest moim zamiarem.
- Twoim zamiarem? Jordainowie mają z tuzin przysłów o wartości

dobrych chęci! – warknął Procopio. – Zapomnij o swoich intencjach i pamiętaj o
przysiędze. Nie wolno ci mówić o tym, co widziałeś i słyszałeś, kiedy byłeś u
mnie na służbie, ani wprost, ani nawet półsłówkami. Jeśli to zrobisz,
przysięgam na wiatr i słowo, że podzielisz los starego elfa!

Z każdym słowem mag stawał się wyższy i potężniejszy, a kiedy

skończył, górował nad znacznie wyższym od siebie jordainem. Był to prosty
czar, który niektórzy magowie przywoływali niemal odruchowo, kiedy byli
zdenerwowani lub zostali wyzwani.

- Nie musisz przypominać mi o przysięgach jordaina – powiedział Matteo

z cichą godnością. – Jeśli chcesz, przysięgnę, że wszystko, czego się
dowiedziałem i co zobaczyłem w twojej służbie pozostanie za murami mojej
pamięci.

- Tak długo, jak długo jej dotrzymasz – burknął Procopio – nie mam

powodów, aby rozmawiać z Radą Jordainów. Wiedz jednak, że jeśli oskarżę cię
o zawiedzenie zaufania, twoje zasługi na bagnach Akhlaura cię nie uratują!

Mag zniknął w rozbłysku lazurowego ognia. Matteo wciąż mrugał,

usuwając powidok od światła, kiedy poczuł na plecach delikatne dotknięcie,
wyrysowujące błyskawicę otoczoną kołem. Symbol jordainów.

Odwrócił się i zobaczył niską kobietę w błękitnej szacie ucznia maga i z

bezczelnym uśmieszkiem. Przechylała się przez mur ogrodu i niedbale
wisiorkiem jordaina, zawieszonym na placu. Matteo spojrzał w dół; jego
medalion zniknął. On, znakomicie wyszkolony wojownik, nie usłyszał, jak

background image

Tzigone się zbliża ani nie poczuł kradzieży.

Irytacja sprawiła, że powiedział ostro
- Czy nie masz żadnych obowiązków?
Część radości zniknęła z twarzy Tzigone.
- Basel wysłał mnie na zakupy – powiedziała ponuro. Uniosła wianuszek

małych, śmierdzących grzybów. – Nie uwierzysz, co zamierza z nimi zrobić.

Matteo odruchowo odpowiedział:
- Są wykorzystywane jako składniki do zaklęć. Rozsypane na polu bitwy

przed deszczem od razu tworzą armię. W czasie pokoju zaklęcie można
wykorzystywać do ochrony przed intruzami. Grzyby są również
wykorzystywane do nadziewania kokatryks, jako naturalne antidotum na
truciznę, która mogła pozostać w ciele ptaka.

Tzigone popatrzyła na niego kwaśno.
- Na przyjęciach musisz być dyszą towarzystwa. Co powiedział stary

Śnieżny Jastrząb?

Matteo zaczynał przyzwyczajać się do błyskawicznej zmiany tematu

przez Tzigone, więc szybko się przestawił. Właściwie, to „Śnieżny Jastrząb”
bardzo pasowało do lorda burmistrza.

- Obawiam się, że nic ważnego. Lord Procopio nie chce rozmawiać o

Zephyrze i ostrzegł mnie przed dalszymi próbami. Wygląda na to, że zamknęły
się przede mną następne drzwi. Przepraszam, Tzigone.

Skwitowała jego przeprosiny wzruszeniem ramion.
- Czy Procopio znalazł sobie jordaina na miejsce Zephyra?
- Nie sądzę.
- To dobrze. Zatem pokoje elfa sa prawdopodobnie nienaruszone.
Matteo sapnął.
- Nie podoba mi się, do czego to zmierza.
- Nie martw się – powiedziała, lekceważąco machając ręką. – Byłam

ostatnio w willi Śnieżnego Jastrzębia i nie chcę tam wracać.

- Tak? – spytał ostrożnie Matteo.
Jej spojrzenie uciekło na bok.
- Raczej dałabym się rozebrać do goła, wysmarować miodem i postawić

tam, gdzie mogłyby po mnie chodzić pszczoły, niż ponownie spotkać się z tym
człowiekiem. Czy to wystarczy jako środek odstraszający?

- Wystarczy. – Nad jeziorem przetoczył się grom. Matteo wskazał na

grzyby. – Lepiej zanieś je mistrzowi, nim zacznie padać.

Tzigone przesłała mu buziaka i odeszła. Śpiewała, aby powstrzymać się

od krzyku frustracji. Skoro Matteo nie mógł pokonać barier, które napotykali
za każdym rogiem, jak mogli mieć nadzieję na sukces?

Poszła wprost do pracowni Basela. Podniósł głowę, a na jego pyzatej

twarzy pojawił się uśmiech pełen autentycznego uczucia. W jednej chwili
Tzigone uznała, że Basel jest prawdopodobnie jej najlepszą okazją na

background image

dowiedzenie się czegoś o matce. Cierpliwie wysłuchiwał pytań i nie za bardzo
dręczył własnymi. Basel miał własny sekret czy dwa – poczyniła spore wysiłki,
aby je odkryć – ale któż ich nie miał?

- Lordzie Baselu, czy możesz powiedzieć mi coś o czarodziejce zwanej

Keturah?

Jego twarz zesztywniała od jakichś niezrozumiałych uczuć. Spuścił

wzrok i przełknął ślinę. Kiedy znowu na nią spojrzał, był spokojny i słabo się
uśmiechał. Tzigone zauważył, że mu siało go to kosztować sporo wysiłku i
mocno się zdziwiła.

- Gdzie usłyszałaś to imię, dziecko?
- Na bagnach Akhlaura. Powiedzieli mi, że Keturah była szkolona w

sztuce wywoływania. Porównywano mnie z nią. – Jak na razie była to prawda.
Tzigone stłumiła protesty sumienia i nie odrywała wzroku od twarzy Basela.

- O jakich „onych” mówisz?
Odpowiedziała wzruszeniem ramion i niewyraźnym gestem rąk, jakby

robiła nimi młynka.

- No wiesz. Oni.
- Tzigone – jego głos stał się niespodziewanie ostry.
- Kiva, elfi ogar magów.
- Aha – odetchnął Basel. – Cóż, to logiczne. Co jeszcze powiedziała ci

Kiva?

- Nic. Jeśli nie uznamy rzucania ognistych kul za formę rozmowy, to

właściwie ze sobą nie rozmawiałyśmy.

- Rozumiem. Zatem od kogo usłyszałaś to imię?
Dociekliwość maga zmieszała ją.
- Od Andrisa, jordaina, który przeżył wyssanie magii przez larakena.
- Ach tak. Ta historia wywołała pewne zamieszanie – Basel oparł łokcie

na stole i splótł pulchne palce. – Fascynująca opowieść. Jordain nie okazuje
śladu magicznego talentu, ale magia, pozostałość po jakiś dawnym elfim
przodku, spoczywa w nim uśpiona. Rada Jordainów zastanawiała się, czy
Andris posiadał magię, czy nie, czy był fałszywym jordainem. Nie są w tym
odosobnieni. Mag nie może wyjść z wychodka nie natykając się na filozoficzną
debatę o naturze magii i życia. Kapłani Azutha nie rozwiążą tej zagadki, ale
chętnie przeczytam ich raporty na temat tego Andrisa.

- A wracając do tematu – zakończył Basel – czy mogę spytać, skąd twoje

zainteresowanie Keturah?

Tzigone wskazała na wiszące w pokoju portrety, wszechobecny krąg

przodków Indoulura.

- Pochodzisz z długiej linii specjalistów ze szkoły przyzywania. Ja nie

mam rodziny. Nikt mi nie powie „Nie przejmuj się, twoja siostra również miała
problemy z tym zaklęciem”. Sam powiedziałeś, że moje magiczne talenty są
niesamowite. Może pomogłaby rozmowa z kimś, kto jest chociaż odrobinę taki

background image

jak ja.

Basel odchylił się do tyłu i popatrzył w jakiś odległy punkt, jakby

przyglądał się portretowi na ścianie naprzeciwko, szacując wagę rodziny i
dziedzictwa.

- To rozsądny argument – powiedział wreszcie – ale czy więcej sensu nie

miałoby poszukanie kogoś z twojej rodziny, a nie kogoś o podobnym talencie?

- Oczywiście, że tak – odparła szybko, rozumiejąc, że inna odpowiedź

byłaby kłamstwem szytym zbyt grubymi nićmi. – Nie myśl, że nie próbowałam.
Przez jakiś czas opiekowałam się nawet młodymi behirami, aby nauczyć się
czytać zapiski genealogiczne. Przez to wszystko, co robią dobierający je
hodowcy, ich zapisko sa niemal tak skomplikowane, jak zestawienia magów i
ich darów.

- Bardzo pomysłowe – wymruczał – ale te starania na niewiele ci się

zdały, chyba że twoi przodkowie byli ośmionogimi krokodylami.

Tzigone zawahała się, zastanawiając się, jak wiele może powiedzieć

nawet swojemu łagodnemu mistrzowi.

- Próbowałam dostać się do Archiwum Królowej.
Mag znieruchomiał.
- Czego się tam dowiedziałaś? – spytał nieco zbyt niedbale.
Jego reakcja skłoniła ją do szybkiej rejterady.
- Nim zdołałam czegokolwiek się dowiedzieć, wtrąciła się Cassia,

królewska jordainka i zamknęła mnie.

- Zaś drzwi, jak przypuszczam, w tajemniczy sposób się otwarły.
- Życie jest pełne zagadek – zgodziła się Tzigone.
- A Cassia została zamordowana, nim mogła zacząć cię ścigać – dodał.
To nie było coś, nad czym chciałaby się zastanawiać. Kiva wykorzystała

Cassię, aby ściągnąć Tzigone na bagna Akhlaura. Tzigone starała się jakoś z tym
żyć. Czy było coś więcej? Czy Cassia znała jakieś tajemnice, które zmusiły Kivę
do zabicia jej?

Basel pierwszy otrząsnął się z zamyślenia.
- Pewnego dnia Keturah po prostu zniknęła. Nikt nie wiedział, co się z

nią stało. Ponieważ żaden Halruańczyk nie lubi mówić o swoich błędach, twoje
pytania będą uznane za poważne naruszenie etykiety i obelgę dla tych magów,
którzy próbowali, ale im się nie udało. Musisz zrozumieć, że każde pytanie,
jakie zadasz, pociągnie za sobą sto następnych. Wybacz mi, dziecko, ale czy
twoja przeszłość zniesie tak dokładne badanie?

W kraju, gdzie wędrowni kuglarze są postrzegani jako oszuści i złodzieje,

a za kradzież karze się obcięciem członków, nie było to zwykle pytanie.

- Zatem nic nie mogę zrobić – stwierdziła apatycznie.
Basel przyglądał się jej przez chwilę.
- Skoro jesteś tak zdecydowana, może Dhamari Exchelsor może ci

pomóc. Poślubił wspomnianą kobietę.

background image

To zbiło Tzigone z nóg. Nawiedziły ją żywe wspomnienia z dawno

minionych nocy, podczas których była wyrywana ze snu, aby uciekać przed
„mężem swojej matki”. Jej niechęć do tego człowieka była tak wielka, że nigdy
nie pomyślała, aby odszukać go ani nawet dowiedzieć się, jak się nazywa. Było
to proste rozwiązanie, krótka ścieżka. Jednak myśl o spotkaniu z nim dotykała
zadawnionych pokładów strachu, gniewu i straty. Tzigone z trudem to zniosła,
spychając wspomnienia na właściwe miejsce.

- Zatem powinnam tak po prostu udać się do jego wieży na pogawędkę?
Basel rozłożył ręce w geście niepewności.
- Dhamari Exchelsor bardzo ceni sobie prywatność. Nie jest członkiem

Rady Starszych i spędza czas we własnym towarzystwie. Nie jestem w stanie
stwierdzić, co sądzi o tej sprawie. Po zniknięciu Keturah wniósł do Rady
Starszych wniosek o oficjalny rozwód. Jednak nawet wtedy wysłał kilku
magów i najemników, aby jej szukali. Przestałem słyszeć o tych działaniach
jakieś pięć lat temu. Być może pogodził się z tym, że Keturah zniknęła na
dobre.

To wiązało się ze wspomnieniami Tzigone.
- Czemu odeszła?
- Nie potrafię ci powiedzieć – rzekł Basel, wzruszając ramionami. –

Dhamari Exchelsor mógłby. Albo lepiej, wyślij do niego kogoś, aby z nim
porozmawiał, kogoś, kto może przedstawić rozsądny powód, aby zadawać mu
takie pytania.

Matteo mógł się tam udać. Każdy mag otworzy drzwi przed jordainem

królowej. W rozmowie mógł pojawić się temat bitwy na bagnach Akhlaura –
zawsze tak się działo. Kiva kryła się za tą bitwą. Kiva była też jedną z osób
wysłanych w celu odnalezienia Keturah. Matteo z pewnością znajdzie sposób,
aby przejść z rozmowy o Kivie na temat zbiegłej czarodziejki.

- To brzmi rozsądnie – powiedziała w końcu.
- Co bez wątpienia oznacza, że zrobisz coś dokładnie odwrotnego.
Ta dziwna uwaga sprawiła, że dziewczyna uśmiechnęła się, a potem

zmarszczyła brwi.

- Bycie przekornym jest niemal jak bycie przewidywalnym, nieprawdaż?
- Tak, ale tylko wtedy, gdy jesteś przekorna przez cały czas. Od czasu do

czasu rób coś, co jest słuszne – poradził. – To zaskoczy większość ludzi i
zamydli oczy pozostałym.

Zabrzmiał jej śmiech, głośny i pełen zadowolenia.
- Dobra rada. Może nawet się do niej zastosuję.
Basel uśmiechnął się i skwitował jej pożegnanie machnięciem ręki.

Uśmiechał się, póki nie zamknęły się za nią drzwi, a potem ukrył twarz w
dłoniach. Podziękował Pani Mystrze, a potem ją przeklął, za słodko-gorzkie
wspomnienia, które w nim wywołała.

- Keturah – wymruczała głosem pełnym tęsknoty nigdy nieosłabionej ani

background image

niezapomnianej. – Nigdy nie sądziłem, że jeszcze usłyszę twoje imię, a
zwłaszcza twoją pieśń! Na wiatr i słowo, ona dźwięczny echem w śmiechu
twojej córki!

***

Tzigone zatrzasnęła drzwi do gabinetu Basela Indoulura i oparła się o

nie ciężko. Uniosła dłonie wnętrzem go góry.

- Procopio Septus – wymruczała, opuszczając lewą dłoń, jakby położono

na niej wielki ciężar. Wypowiedziała imię męża jej matki i jej prawa dłoń
opadła jeszcze niżej. Przez chwilę stała z dłońmi bujającymi się niczym szale
wagi.

Niespodziewanie oderwała się od ściany i pognała do komnaty

wróżebnej Basela, poruszając się posuwistym, cichym krokiem, który
opanowała w setkach zakazanych korytarzy. Utrzymywanie wszystkich
umiejętności na najwyższym poziomie nigdy nie zaszkodzi.

Komnata, dziwny owoc kaprysów maga, była, okrągła i nakryta kopułą.

Miała posadzkę wyłożoną lustrami, przez co wydawała się kulista. Ściany
pokrywały malowidła przedstawiające podmorski krajobraz, falujące
wodorosty, fantastyczne budynki z korali i kolonie jaskrawo ubarwionych ryb.
Para namalowanych morskich panien szarpała się zaciekle, znieruchomiała w
niezbyt godnej, ale zabawnej bójce. Światło wypełniało pokój głębokim, nieco
falującym błękitem. Kule bujały się delikatnie w powietrzu niczym zbyt duże
bańki. Tzigone chwyciła mijaną kulę i usiadła na sofie udającej koral.

Basel nauczył ją podstaw magicznego porozumiewania się, ale Tzigone

sama odkryła w sobie kilka ciekawych zdolności. Skontaktowanie się z Sinestrą
Belajoon było proste – dostroiła kulę, wykorzystując pierścień, który zdjęła z jej
ręki podczas ich ostatniego spotkania.

W krysztale zakłębiły się chmury, które się rozsunęły, ukazując śliczną

twarz Sinestry. Czarodziejka wyglądała na zdziwioną, ale spokojną – była to
odpowiednia reakcja, kiedy odpowiadało się na wezwanie nieznajomej osoby.
Kiedy Tzigone podniosła pierścień, Sinestra odrzuciła głowę w zdecydowanie
nieprzystającym damie wybuchu śmiechu.

- Zatrzymaj go – zaproponowała, wciąż uśmiechając się szeroko. – Uznaj

to za uiszczoną z góry zapłatę za nauczenie mnie tej sztuczki!

- Najpierw najważniejsze – powiedziała Tzigone. – Naucz się chodzić w

moim cieniu, a potem nauczę cię, jak stworzyć własny.

Ekscytacja rozjaśniła twarz czarodziejki.
- Kiedy? Gdzie?
- Znasz Procopio Septusa?
Sinestrze opadła szczęka.
- Czy go znam? To jeden z najpotężniejszych wieszczów w kraju! To jego

willę chcesz obrabować?

- A czemu nie?

background image

- Czemu nie? – czarodziejka załamała ręce. – Od czego mam zacząć? Czyś

ty całkowicie oszalała?

- Już raz tam byłam. Nie jest to tak trudne, jak by się mogło wydawać.
- A ponieważ ja sądzę, że to niemożliwe, być może masz rację. Na bogów,

dziewczyno! Czy nie masz lepszego planu?

- Mam inne. Żaden z nich nie jest dobry. To najlepszy i najszybszy sposób

na zdobycie skarbu, o którym myślę.

W oczach Sinestry pojawiło się podejrzenie.
- Jaki to skarb?
- Jestem magiem ze szkoły wieszczenia. Jakiego skarbu pożądasz?
Ręka czarodziejki odruchowo podążyła ku zawieszonym na szyi

czarnym perłom wartym fortunę, ale potem jej oczy rozbłysły zrozumieniem.

- Informacja może być cenniejsza niż rubiny i trudniejsza do znalezienia

niż skradzione klejnoty. Zróbmy to!

Tzigone spodziewała się dłuższej wymiany zdań.
- Pokładasz wiele zaufania w złodzieju, którego właściwie nie znasz. To

może być ryzykowne.

- Tak naprawdę to nie. Mam pierścień teleportacji, i możesz być pewna,

że pozostawię cię przy pierwszych oznakach zagrożenia. Dał mi go mój drogi
lord Belajoon, abym mogła pojawić się u jego boku za każdym razem, kiedy
ryknie.

- Ładny prezent.
- Zapewniam cię, to ostatnia deska ratunku.
Tzigone odruchowo zakreśliła na sercu znak ochronny; był to nawyk,

który nabyła od przesądnych kuglarzy, z którymi podróżowała przez te
wszystkie lata. W jej świecie nie istniało coś takiego jak „ostatnia deska
ratunku”. Było wiele możliwości i nadzieja na jeszcze lepszą za rogiem. Takie
właśnie rozumowanie kierowało nią teraz. Udanie się do Dhamariego
Exchelsora brzmiało jak ostatnia deska ratunku. Najpierw chciała wyjaśnić
powiązanie między magią Sinestry i wspomnieniami swojej matce. Gdyby
nieprawdopodobne okazało się prawdą, że Sinestra i Keturah były tą samą
osobę, Tzigone nie musiałaby wcale przejmować się Dhamarim.

- Lekcja pierwsza – rzekła pewnie. – Jeśli chcesz zostać złodziejem, nigdy

nie powinnaś określać czegokolwiek mianem „ostatniej deski ratunku”. To jak
wzywanie bogów, aby udowodnili ci, że się mylisz. Nieważne, jak źle wygląda
sytuacja, zawsze może być gorzej.

Twarz Sinestry jednocześnie zrozumienie i zainteresowanie.
- Jak możesz być tak cyniczna, skoro nigdy nie wyszłaś za mąż? Kiedyś

chętnie wysłucham opowieści o twoim życiu.

Tzigone udało się nie skrzywić i mrugnąć okiem.
- Ja również.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Grupa elfów przekradała się zalesioną przełęczą wiodącą z dżungli

Mhair przez góry otaczające Halruaa od zachodu. Drzewa skończyły się nagle,
nie spodziewanie ustępując otwartej przestrzeni, niczym klif spadający wprost
do morza. Elfy zatrzymały się i spojrzały na przezroczystego człowieka, który
ich tu przyprowadził.

Andris kucnął i rozejrzał się po okolicy. Padający przez kilka dni deszcz

sprawił, że trawa urosła i sięgała mu do kolan. Nocne niebo osłaniały gęste
mgły, a jedynym źródłem światła był monument na końcu pola – podobizna
lewej ręki z palcem wskazującym wycelowanym w górę. Mistyczne płomienie
otaczały kamienną dłoń migoczącym nimbem, sączącym się przez mgłę słabym
blaskiem.

- Symbol Azutha. – Andris powiedział to cicho, gdyż miejsce to było

święte, nie z obawy przed podsłuchaniem. Doleciała ich odległa kakofonia
śmiechu i muzyki, radość dziwnie nie przystająca do tego spokojnego
otoczenia.

- Bądźcie gotowi na manifestacje Pana albo Pani.
Kiva wskazała na wyraźnie zaniepokojone szare psy o gładkiej sierści,

które przechadzały się na skraju terenu świątyni. Łaska Azutha często
przejawiała się występowaniem szarych zwierząt.

- A co z nimi?
Do boku Andrisa podkradła się drobna elfa o starannie zaplecionych

warkoczykach szamana. Wyjęła ze swojej torby garść lśniących, czarnych
kamieni. Zaciskając pięść spojrzała na psy i daleko za nie.

- Wzór Splotu wokół tych bestii jest idealnie gładki – oznajmiła. – Są

zaniepokojone… być może zaskoczone zachowaniem swoich panów albo dziką
magią, ale to istoty żywe.

Kiva kiwnęła z satysfakcją głową i skinęła na czterech łuczników,

kucających za nią. Nałożyli bełty na małe kusze i wystrzelili je w dwóch
szybkich salwach. Zaskoczone psy podskoczyły, dziko machając łapami w
powietrzu. W przeciągu kilku chwil osunęły się na ziemię i zapadły w
wywołany ziołami sen.

Andris zaczął czołgać się w wysokiej, mokrej trawie. Wyczuwał raczej

niż słyszał, że elfy poruszają się tuż za nim. Świątynię otaczał gęsty zagajnik,
dając schronienie lub możliwość schowania się w cieniu.

Odgłosy dzikiej zabawy stawały się coraz głośniejsze. Gdy mijali rzeźbę.

Kiva wskazała na umieszczone na jej postumencie credo.

- Spokój i ostrożność – mruknęła szyderczo.
- Kochają magię dla niej samej – zauważył Andris. – Od czasu do czasu

wypuszczają dziką magię i tańczą wśród chaosu tylko po to, aby tego
doświadczyć.

background image

Do Andrisa podkradł się dowódca Nadage.
- Skąd wiedziałeś, że ten taniec odbędzie się dziś w nocy?
- Nie ma wzorca ani ustalonego czasu – Andris popatrzył na elfy, które

podkradły się bliżej, aby go wysłuchać. – Kiedy byłem w świątyni Azutha,
podsłuchałem, jak dwaj kapłani mówili o nowym Magistrati – to specjalny
rodzaj kapłana. Wielu ze zgromadzonych tam kapłanów również zostało
awansowanych. Chcieli to uczcić przed pełnia księżyca, podczas nocy, kiedy
nie będzie padać, ale będzie gęsta mgła.

- Chcą osłonić swoją głupotę ciemnościami – podsumował Nadage.
- Chcą jak najlepiej wykorzystać swoje magiczne przedmioty i zaklęcia

oświetlające – poprawił Andris. – Światło wewnątrz kręgu będzie oślepiające.
To dla nas jeszcze lepiej, gdyż nie dostrzegą, że się zbliżamy.

Szamanka Cibrone zmrużyła oczy i spojrzała w stronę zagajnika

leżącego pomiędzy nimi a bawiącymi się.

- Mam nadzieję, że masz rację, karasanzor. Wchodząc na te ziemię

łamiemy traktaty i ryzykujemy gniew magów z Halruaa. Wieli z nas nosi blizny
z czasów ostatniej wojny z ludźmi.

Andris położył przezroczystą rękę na ramieniu kobiety i był jej

wdzięczny, że się nie wzdrygnęła.

- Czy twoje czary są gotowe?
Szamanka poklepała torbę przy pasie i spojrzała na Nadage’a, oczekując

sygnału.

- Idziemy – powiedziała krótko przywódca.
Elfy wstały i przemknęły w stronę drzew. Wspięły się na nie zwinnie

niczym lemury i zniknęły. Andris pozostał na ziemi mając nadzieję, że jego
przezroczystą postać zapewni mu odpowiednią osłonę. Przekradł się, w
napięciu oczekując znaków niezadowolenia Azutha. Zatrzymał się na skraju
zagajnika i przyjrzał się temu, co się działo na polanie.

Na miękkim mchu został wykreślony duży okrąg, otaczający Zwierciadło

Pani i większość polany. Nad nim zamykała się wielka, przezroczysta kopuła.
Wewnątrz szalała dzika magia. Skakały i rozbłyskiwały magiczne iskierki,
przekazując zmieniające się kolory wirującym mgłom. Szybkie, fantazyjne
iluzje migały w powietrzu i odbijały się na powierzchni sadzawki. Odgłosy
przyboju, burzy i pieśni przewalały się nad ludźmi, którzy szaleli wewnątrz
kręgu. Wszyscy byli ubrani w szare szaty Azutha i nosili na sercach jego
symbol. Wokół każdej wyszytej dłoni tańczył kolorowy ogień, oznaczając rangę.
Wyznawcy Azutha wirowali niczym rozbawione dzieciaki albo snuli się
wokoło, pozwalając migoczącym mgłom przesiewać się przez ich wyciągnięte
ręce. Ich pieśni i śmiech osiągnęły szczyt, wzmacniane i zniekształcane przez
zabezpieczające ich zaklęcia.

Nadage wylądował cicho obok Andrisa.
- Spokojni i ostrożni – powtórzył drwiąco.

background image

Kilka osób pozostało na zewnątrz magicznego kręgu. Andris wskazał na

dwie kobiety, noszące miecze i praktyczne, szare tuniki oraz spodnie. Wokół
ich symboli tańczyły czerwone płomienie.

- Ten kolor oznacza doświadczenie i siłę. Te kobiety nie są kapłankami,

ale wojowniczkami, może magami bitewnymi. Usuńcie je w pierwszej
kolejności. Następne zajmijcie się tymi z żółtymi płomieniami.

- A białymi? – spytał elf, wskazując na mężczyznę, którego symbol lśnił

jak biała gwiazda.

- Nowy Magistrati – powiedziała Kiva, podchodząc do obu mężczyzn. –

Pamiętajcie, czego się po nim spodziewać.

Nadage spojrzał na gałęzie drzew i wydał z siebie cichy dźwięk,

przypominający sennego, moszczącego się w gnieździe ptaka. W odpowiedzi
wśród liści zaszumiała strzała i poleciała wysoko w niebo. Zwolniła, zbliżając
się do najwyższego punktu, po czym zaczęła nabierać szybkości, spadając w
sam środek bawiącego się tłumu. Uderzyła w kopułę, która eksplodowała.
Odłamki światła rozsypały się po całej polanie niczym resztki ochronnej tarczy.

Tak jak spodziewał się Andris, strzała uruchomiła zaklęcie, które

utrzymałoby atakujących z dala, póki bawiący się nie otrząsnęliby się po
skutkach działania dzikiej magii. Równie skutecznie trzymało ich wewnątrz.

Pochłonięci dziką magią ludzie z opóźnieniem zauważyli ten ostatni

wybuch magicznego światła. Wszyscy strażnicy natychmiast stanęli w
gotowości. Jedna z wojowniczek wyciągnęła zza pasa smukła piszczałkę i
dmuchnęła. Andris nic nie usłyszał ale elfy skuliły się.

- Przywołują psy – wyjaśniła Kiva przez zaciśnięte zęby. – Wiele im to nie

pomoże!

Strażniczka szybko doszła do tego samego wniosku. Odrzuciła piszczałkę

i wyciągnęła miecz. Jej towarzyszka zaczęła rzucać czar. Szkarłatne płomienie
wokół jej symbolu wzbiły się wyżej wraz ze wzbierająca mocą. Święty ogień
zeskoczył i rozlał się na całej długości jej miecza.

Andris wciągnął powietrze z głośnym świstem. Nadage spojrzał na niego

z troską.

- Niedobrze?
- Świecący miecz to rzadko coś dobrego, chyba że jesteś tym, który go

trzyma.

Rozległ się głośny brzęk i w szyi wojowniczki pojawiła się nagle strzała.

Pociekła krew, najpierw mieszając, a potem gasząc płomienie Azutha. Kobieta
upuściła miecz i upadłą na kolana, zaciskając obie ręce na zabójczym drzewcu.

- Nie! – krzyknął Andris odwracając się do Kivy, która stała spokojnie z

łukiem w ręku.

Słowo wyskoczyło z niego, nim zdołał pojąć skutki. Nadage wyglądał na

równie zszokowanego jak Andris.

- Nie tak się umawialiśmy! – syknął elf. – Mieliśmy ich ogłuszyć, a nie

background image

zabijać.

Po raz pierwszy spojrzał Andrisowi w oczy.
- Musimy natychmiast się wycofać.
Kiva potrząsnęła głową i wskazała na Magistrati.
- Za późno! Padnij i kryj się!
Nowy kapłan odwrócił się w stronę, skąd krzyczał Andris. Uniósł wysoko

jedną rękę, jak dziecko, które zamierza rzucić piłką. W jego dłoni pojawiła się
migoczącą kula.

Nim mag zdążył rzucić magiczny pocisk, elf zniknęły wśród drzew

niczym cienie, zaś Andris schował się za grubym cyprysem. Stał nieruchomo,
niemal bojąc się oddychać.

Kątem oka dostrzegł światło mijające go i znikające między drzewami.

Podczas lotu rozdzieliło się na pięć szukających celu płomienistych kul. Światła
miotały się między drzewami. Słabły, gasły, a potem zniknęły niczym świetliki
o poranku.

Andris odetchnął z ulgą. Zdolność rzucania tego czaru otrzymywali

wszyscy Magistrati, ale ten człowiek nie posiadał mocy na tyle długo, by
pamiętać o jego ograniczeniach: nie mógł trafić celu, którego nie widział ani
nie potrafił nazwać.

Rozejrzał się wokoło, podczas gdy stara kobieta powoli wstawała z

krzesła, a rzadkie siwe włosy lśniły niczym księżyc w odwróconym świetle jej
świętego symbolu. Uniosła obie ręce, wykonujące gesty do zaklęcia.

- Stara Magistrati – wymruczał Andris, osłaniając oczy ręką i spoglądając

na migoczące białe światło, otaczające starą kapłankę.

- Przygotuj się, Cibrone! – wykrzykną. – Mag rzuca zaklęcie ochronne.

Mur.

Szamanka zeskoczyła z drzewa. Wsadziła obie ręce do swojej torby i

wyciągnęła całe garście ziarna.

- Daj mi się zbliżyć, karasanzor.
Andris zaczął biec przez polanę, zygzakując między drzewami; elfka

deptała mu po piętach. Kilka kapłanów Azutha rzucało w widmowych
napastników magicznymi pociskami. Poleciał na nich rój drobnych, ognistych
kul, które rozpadły się tuż przed Andrisem – jego odporność jordaina
unicestwiała taką broń.

Andris starał się dostrzec pierwsze znaki powstawania muru.

Uśmiechnął się z ponurą satysfakcją, widząc, jak tuż za zagajnikiem wyrasta z
ziemi kamienny mur. Wyznawcy Azutha byli pobożni – ściana ognia byłaby
trudniejsza do przebycia, ale w pierwszym odruchu otoczyli się szarością
Azutha.

Szamanka rzuciła ziarna na podstawę muru i zaczęła wysoki,

skowyczący zaśpiew. Z ziemi wystrzeliły zielone pędy, wspinające się po
rosnącym murze. Wkrótce stały się tak wysokie jak on.

background image

Kiedy tylko mur uniósł na tyle, aby ich zasłonić, z drzew zeskoczyła

reszta elfów i zaczęła biec. Czas był rzeczą podstawową, gdyż musieli pokonać
mur, nim zniknie dzika magia i bawiący się połączą siły w obronie. Chwycili
pnącza i zaczęli wspinać się po szybko rosnącym murze. Kiedy dotarli na
szczyt, Andris złapał Kivę za ramię.

- Powal ich – przypomniał jej. – Tylko tyle.
Elfka strząsnęła jego dłoń. Jednym płynnym ruchem opadła na kolano,

zdjęła łuk z pleców, nałożyła strzałę i wypuściła ją.

Jej pocisk przeszył serce nowego Magistrali, sprawiając, że mężczyzna

zrobił kilka kroków do tyłu. Stał tak przez chwilę, spoglądając na wystające mu
z piersi drzewce.

- Jest zbyt głupi, by wiedzieć, że nie żyje – powiedziała Kiva, sięgając

przez ramię, aby wyciągnąć następną strzałę.

Andris złapał ją za nadgarstek.
- Przestań!
- Za późno – przechyliła się przez krawędź, pociągając Andrisa za sobą.
Poturlał się po stromym stoku i mocno uderzył o ziemię. Kiedy gramolił

się na nogi i wyciągnął miecz, w jego uszach łomotały odgłosy bitwy.

Czarodziejka, którą dostrzegł wcześniej, zbliżyła się do jednego z elfów.

W jej dłoniach błyszczał miecz zabitej towarzyszki, a twarz wykrzywiał gniew.
Wyśpiewała zaklęcie zbliżając się i światło miecza zaczęło pulsować,
nabierając mocy. Andris skoczył między czarodziejkę i elfa – w samą porę, aby
przyjąć na pierś pocisk szkarłatnej energii.

Fale mocy przepłynęły po nim, sprawiając, że włosy rozwiały mu się

wokół twarzy, a skóra zapiekła i zadrżała. Szybko pozbierał się i przyjął
pozycję do cięcia z góry.

Oczy kobiety rozszerzyły się w zaskoczeniu, kiedy dostrzegła nowego

przeciwnika. Odruchowo uniosła miecz do góry, aby sparować opadający cios
Andrisa.

Błyszczący miecz z głośnym brzękiem zderzył się z jego przezroczystą

bronią. Nie spodziewała się u widmowego jordaina takiej siły – Andris poznał
to po sposobie, w jaki jej miecz pochylił się pod jego ciosem. Nim zdołała
poprawić uchwyt, zakręcił bronią szybkie koło, wykręcając jej złożone dłonie i
wyrywając miecz ze zbyt luźno trzymających go rąk.

Czarodziejka wyciągnęła zza pasa dwa długie sztylet. Andris odrzucił

miecz na bok i wyciągnął swoje. Okrążali się, czyniąc próbne wypady i
sprawdzając nawzajem. Kobieta zasypała go lawiną ciosów, atakując niczym
zamknięty w klatce dziki kot. Andris parował każdy cios, a brzęk sztyletów
niemal zagłuszył cichnącą kakofonię dzikiej magii i odgłosy bitwy.

Niespodziewanie kobieta poleciała do przodu. Andris odskoczył na bok,

kiedy upadła, i spojrzał z zaskoczeniem na kamienną twarz Kivy. Z pleców
wojowniczki wystawała strzała. Elfka miała już nałożoną następną strzałę.

background image

- Była szlachetną wojowniczką – powiedział Andris z tłumioną furią. –

Odpowiesz za to!

- Nie teraz i nigdy przed tobą – warknęła elfka, unosząc łuk i

wypuszczając strzałę, jednocześnie krzyczą: – Za tobą!

Andris zawirował, kiedy mijała go strzała, odruchowo krzyżując sztylety

w obronnym X. W miejsce skrzyżowania broni uderzył gruby kij. Jego
napastnik był odzianym w szaty kapłana mężczyzną o czarnej brodzie, dzikim
grymasie wojownika i ramionach żylastych jak u żeglarza.

Andris z całej siły pchnął do góry, wyrzucając zakleszczoną laskę.

Przenosząc ciężar ciała na lewą nogę, kopnął mocno prawą. Jego but mocno
trafił w brzuch mężczyzny. Kapłan zgiął się z sapnięciem, a Andris mocno
uderzył go w kark rękojeścią sztyletu. Mężczyzna padł, ogłuszony, ale żywy.

Jordain rozejrzał się wokoło. Wszyscy strażnicy byli martwi lub

nieprzytomni. Tu i tam migotało kilka drobnych ogników, pozostałości ich
obronnej magii. Otaczająca wyznawców Azutha kopuła światła szybko
przygasała.

Jeden z elfów podbiegł do Kivy. Niósł plecak pełen ksiąg zaklęć i

artefaktów, a w dłoni trzymał dwie małe, ciemne kule. Kiva chwyciła je i
rzuciła w stronę ochronnej sfery. Delikatny kryształ rozbił się od siły
uderzenia, a po zaokrąglonej powierzchni zaczęła rozlewać się lepka, czarna
substancja. Elfka wyjęła strzałę i wyłożyła ją do jednego z niewielkich
płomieni. Strzała zapaliła się. Uniosła wysoko łuk i wypuściła płonący pocisk w
stronę kopuły.

Strzała wywołała eksplozję światła i mocy. Ogień popłynął niczym lawa,

otaczając ochronną sferę zakrzywionym murem płomieni.

Gniew, który rozgorzał w Andrisie dorównywał temperaturą płonącej

kopule. Szedł za wycofującymi się elfami, zatrzymując się tylko po to, by
poprawić uchwyt na niesionym na plecach rannym elfie. Dwa elfy odebrały od
niego rannego towarzysza i zniknęły wśród drzew.

Andris pobiegł do Kivy, która przyglądała się pożarowi.
- Zabijesz ich wszystkich!
Spojrzała na niego z wyniosłym uśmiechem.
- Szybko i skutecznie. Twój plan był doskonały, ale ja potrzebowałem

czegoś więcej.

- Dlaczego? – spytał, wskazując na płonącą kopułę. – Mieliśmy ogłuszyć

strażników, obrabować bibliotekę i uciec, nim bariera ochronna opadnie. Nikt
nie musiał umierać!

Elfka nie odpowiedziała. Przyglądała się przygasającym płomieniom z

taką uwagą, iż Andris nie był nawet pewny, czy go w ogóle usłyszała.
Niechętnie odwrócił się, aby zobaczyć, co tak przykuło uwagę Kivy.

Ogień zgasł niemal tak szybko, jak rozgorzał. Ochronna sfera zniknęła

również, odsłaniając to, co było wewnątrz. Wyznawcy leżeli w pełnych

background image

cierpienia, poskręcanych pozach, a ich odświętne stroje poczerniały i dymiły.

Andris podszedł bliżej jakby we śnie. Pochylił się nad martwym

kapłanem. Rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że nic nie można już dla niego
zrobić.

Do jego uszu doszedł cichy jęk. Wstał i odwrócił się w stronę sadzawki.

Na brzegu leżała młoda kobieta. Blask ognia tańczył na jej twarzy, zszargane
skrzydła zwisały bezwładnie z ramion. Twarz miała wykrzywioną z bólu i
zadziwienia. Andris odruchowo zdjął płaszcz i podbiegł ku niej.

Kiva przypadła do jej boku, przemawiając łagodnie w języku elfów,

wołając szamankę. Nad dziewczyną pochyliły się dwie elfki. Kiva wlała jej do
ust eliksir, podczas gdy szamanka śpiewała modlitwę o uleczenie. W końcu
szamanka pomogła dziewczynie wstać i odprowadziła delikatnie na bok.
Andris złapał Kivę, nim zdążyła odejść.

- Rusałka – wyjaśniła. – Sadzawka była bez wątpienia jej domem, to jej

twarz pielgrzymi widzieli w wodzie. Wyznawcy Azutha byli albo głupcami,
albo szarlatanami, błogosławiąc Mystrę za te oznaki „wielkiej łaski”!

- Wiedziałaś! – powiedział Andris z nagłym przekonaniem. – Wiedziałaś,

że w Zwierciadle Pani żyje rusałka. Czemu inaczej rozpalałabyś ten ogień, jeśli
nie po to, by wyciągnąć ją z gorącej wody na powietrze?

Spojrzenie Kivy przesunęło się po pobojowisku.
- Zginęły całe tuziny – magów, ogarów magów, kapłanów Azutha. Moim

zdaniem był to kawał dobrej roboty, nawet bez ksiąg czarów, które również
zamierzałam zabrać. Do tej pory nasi przyjaciele powinni kończyć rabowanie
biblioteki.

Księgi trzymane przy Zwierciadle Pani były bezcenne. Andris znał ich

wartość i wiedział, że Kiva potrzebuje takich rzeczy, aby odzyskać swoją
magię.

- Dlaczego rusałka?
Spojrzenie elfki stało się szydercze.
- Ostrzegałam cię, że to nie będzie wyprawa dla paladyna. Chcesz

zniszczyć porządek Halruaa, odsłonić jej najstarsze tajemnice. Na pewnie nie
myślałeś, że dokona się to bez ognia i krwi!

- Nie jestem aż tak naiwny – odparł Andris. – Aby zniszczyć Koterię, będę

walczył i, jeśli zajdzie taka potrzeba, polegnę. W uczciwej i honorowej walce,
Kivo, a nie w bezsensownej rzezi.

Elfka przez chwilę wyglądała na zaskoczoną, a potem jej śmiech poniósł

się nad zasłaną ciałami polaną niczym szydercze dzwoneczki.

- Mój drogi Andrisie, sądziłam, że uczyłeś się taktyki! Nie słyszałeś, że

kiedy już wszystko się dokona, różnica między zwycięstwem a rzezią zależy od
tego, kto o tym opowiada?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

background image

Po najeździe na Zwierciadło Pani Andris i Kiva udali się na północ,

bardziej trzymając się słabo widocznych ścieżek, niż szlaków handlowych.
Podróżowali sami, gdyż żaden z elfów z Mhair nie chciał mieć więcej do
czynienia z Kivą.

Jeden z elf został ciężko poparzony; blizny miały pozostać mu na zawsze.

Kilku innych było rannych od miecza czy zaklęć. Mimo to nikt nie zginął, a do
Mhair przynieśli bogate skarby. Kiva zapewniła ich, że magiczne skarby
przywrócą jej moc i przygotują na pokonanie Akhlaura.

Mimo to przywódca elfów pożegnał ich jeszcze tej nocy, zdecydowanie i

w sposób wykluczając jakikolwiek sprzeciw. Kiva nie przejmowała się tą
odmową, choć wymusiła na elfach obietnicę, że zajmą się ranną i bezdomną
rusałką. Według Andrisa byli urażeni, iż uznała za stosowne im o tym
przypomnieć.

Szli, póki nie znaleźli położonej na odludzi wsi. Kilka monet ze

świątynnego skarbca zapewniło im konie i prowiant. Podczas jazdy Kiva wciąż
gorączkowo przeglądała księgi zaklęć, poruszając ustami, przygotowując jedno
zaklęcie po drugim. Za każdym razem, kiedy zatrzymywali się na popas
ćwiczyła drobne sztuczki: przywoływanie świateł, rozpalanie małych płomieni
– rzeczy, które potrafiło każde halruańskie dziecko.

Andris nigdy nie widział tak zaciekłego, absolutnego skupienia. Znał

magów i ich sposoby działania, ale nie miał pojęcia, że magia może być
poznawana tak prędko. Te wysiłki drogo ją kosztowały. Kiva szybko i wyraźnie
starzała się, jakby zamieniając swoje siły życiowe na innych rodzaj magii.
Przedzierała się przez księgi i zwoje pospiesznie krok za krokiem, niczym
dziecko zdecydowane przeżyć w jednym dniu całe dzieciństwo.

Przez kilka dni przekraczali góry, jadąc ciągle na północ, a potem na

wschód. W miarę upływu czasu droga stawała się coraz gorsza i coraz bardziej
niebezpieczna. Codziennie Andris starał się wydobyć z Kivy odpowiedź na
temat celu ich podróży. Ignorowała go, aż wreszcie te nagabywania rozpaliły
jej gniew. Odrywając pełne złości złote oczy od czytanej strony, machnęła ręką.
Błysnęły języki ognia.

Andris instynktownie pochylił się, ale nie po to, by oddalić się od

płomieni, lecz ku nim. Znalazł się między ogniem a końskim karkiem, niemal
przywierając do siodła i chroniąc wrażliwego wierzchowca.

Pocisk trafił go w ramię, zasyczał i rozwiał się w dym. Andris odczuł siłę

jego uderzenia, ale nie ciepło. Wstrząs wybił go z chwiejnej równowagi. Upadł
na kamienie podłoże i odtoczył się od zdenerwowanego konia. Wstał i
popatrzył na elfkę.

- Za co?
- Tak dla wprawy – odparła z zimnym uśmiechem.
Złapał cugle, po czym wskoczył na siodło. Sięgał do juków po maść, kiedy

background image

dostrzegł nagły ruch. Podniósł głowę i sięgnął raczej po miecz.

Wzdłuż ścieżki wznosiło się urwisko. W nim, nie wyżej niż tuzin kroków

nad ich głowami znajdowała się płytka jaskinia. Cienie zbierały się tam jak
deszczówka w strumieniu, ale te cienie oddychały, poruszały się i ruszyły do
przodu, aby nabrać ciała. Wyszkolony w walce jordain poczuł suchość w
ustach.

Trójka wojowników, kobiet uzbrojonych w zakrzywione miecze i

korbacze, szła wolno w ich kierunku. Wszystkie były wysokie, miały piękną
postać i wzbudzające szacunek mięśnie. Wszystkie miały skórzane zbroje,
niesforne szopy kędzierzawych, szarych włosów i duże, migdałowe oczy,
osadzone w kanciastych twarzach o barwie dymu.

- Crinti! – krzyknął, wyciągając miecz. Wyciągnął rękę, aby uderzyć

płazem wierzchowca Kivy, mając, że koń ucieknie i zawiezie ją w bezpieczne
miejsce.

Koń tylko prychnął z oburzeniem. Kiva spojrzała na widmową trójkę, a

potem na Andrisa.

- Są. Witaj, Shanair! – zawołała.
Ku zaskoczeniu Andrisa, wszystkie trzy wojowniczki uklękły przed Kivą

na jedno kolano. Najwyższą z nich zacisnęła dłoń w pięść i uderzyła nią w
swoje lewe ramię.

- Shanair melduje – powiedziała dziwnie szorstkim, syczącym głosem. –

Wzgórza są nasze, a skarb wielki.

- Co z bramą? – spytał niecierpliwie Kiva.
W odpowiedzi Shanair zdjęła z szyi skórzany rzemień i wyciągnęła, aby

można mu się było przyjrzeć. Wisiał tam tuzin przedmiotów barwy kości,
długich, zakrzywionych, z zaczepami jak na haczykach do łowienia ryb. Andris
po chwili zorientował się, że to pazury.

- Kiedy Crinti pilnują – powiedziała Shanair z dziką dumą – nic się nie

przedrze.

Kiva zsunęła się z konia i przyjęła makabryczny dar. Przez długą chwilę

przypatrywała mu się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Andris przyglądał
się, jak w jej oczach pojawia się cień uśmiechu, a w bursztynowych oczach
rozpala się trudny do pomylenia blask walki. Wolał nawet nie myśleć, co to
oznaczało.

Gestem kazała trzem Crinti wstać.
- Nic się nie przedarło – powtórzyła, po czym uśmiechnęła się i dodała –

Nic, z czym my, elfy, nie moglibyśmy sobie poradzić.

Przywódczyni Crinti odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się z dziką

radością. Objęła Kivę, niemal miażdżąc drobną elfkę w swoim silnym uścisku.

- Chodź, siostro – powiedziała, kiedy ją puściła. – Moje wojowniczki i ja

zabierzemy cię do bramy wody.

***

background image

Przez cały ranek Procopio Septus przyjmował petentów, czytał raporty –

wiele z nich zawierało niepokojące wieści z różnych zakątków kraju – i
przewodniczył zebraniom. Mimo to ostatnia rozmowa z Matteo wciąż gościła w
jego umyśle.

Kiedy zachód słońca obwieścił koniec załatwiania spraw, Procopio

wrócił do wieży i wysłał wiadomość do Ymani Golda, kapłana Azutha.

Mag zamknął i zabezpieczył zaklęciem drzwi do swojej najbardziej

prywatnej komnaty, po czym usiadł na wygodnym krześle. Rozpoczął zaśpiew,
który miał wprowadzić go w głęboki trans maga i wysłać jego rozumny obraz
do pracowni kapłana.

Przed oczyma Procopio pojawiła się ciemność, która stopniowo zaczęła

rozjaśniać się do wirującej szarej mgły. Obraz nabrał kształtu i materialności,
nawet trochę koloru, i pokazał surową komnatę pasującą do kapłana Azutha.

Cały pokój był utrzymany w różnych tonach szarości. Ściany pokrywał

postarzały do srebrzystego odcienia cedr. Biurko było wyrzeźbione z ciemnego
marmuru, a krzesła wyłożone jedwabiem o barwie dymu. Nawet dywan miał
wzór w odcieniach szarości. Jednak Procopio dostrzegł, że była to porządna
calimshańska robota, dzieło sztuki warte rocznych zarobków.

Ymani Gold siedział za stołem, bezwiednie zmniejszając liczbę

cukrzonych fig i czytając zwój z wiadomością. Pulchna dłoń wciąż poruszała
się między tacą a ustami, zaś rytmiczne ruchy szczęki kojarzyły się Procopio z
przeżuwającą krową rotha. Kapłan nie był jeszcze w wieku średnim, ale
wydatny nos był mapą popękanych żyłek, zaś pod oczami miał ciemne wory.
Nosił pięknie haftowane szare jedwabie, skrojone w lejące się warstwy aby
ukryć jego tuszę. Krótko mówiąc, widać było, że Ymani Gold był miłośnikiem
dobrych rzeczy. Procopio wiedział o jego innych, mniej widocznych
skłonnościach. Ponieważ zarobki kapłana, z trudem wystarczały na
zaspokojenie różnych apetytów Ymaniego, Procopio odkrył, że chętnie będzie
służył lordowi burmistrzowi Halarahh… za pieniądze.

Procopio szybko rzucił zaklęcie, mając nadzieję pobrać wiadomość ze

zwoju z umysłu Ymaniego, nim kapłan odkryje jego obecność. Skradziona
wiadomość wyrwała mu z piersi niezamierzone sapnięcie, co od razu pokrył,
chrząkając znacząco.

Ymani Gold zerwał się na równe nogi, głośno odsuwając krzesło. Gdyby

zabrana mu wiadomość nie była tak zła, zaskoczenie na jego twarzy mogłoby
rozbawić Procopia.

- Witaj, kapłanie, pokój temu domowi. Obiecuję, że w tych murach nie

użyję niechcianej magii.

Dalszej magii, dodał cicho.
Ymani odzyskał spokój i usiadł z powrotem na krześle.
- Lord Procopio – powiedział nosowym tenorem. – Co sprowadza tak

wielką osobistość w moje skromne progi?

background image

Procopio, nim się odezwał, usiadł na najlepszym krześle w pokoju.
- Mamy podobny problem. Kiva, ogar magów, uciekła.
Zaskoczony kapłan zamrugał. Na jego twarzy pojawił się cień

podejrzenia.

- Jesteś dobrze poinformowany. Właśnie sam się o tym dowiedziałem.
Procopio doszedł do wniosku, że najlepszym sposobem ukrycia jakiegoś

niedopatrzenia będzie skierowanie uwagi na inne.

- Trudno ukryć takie rzeczy przed kimś dysponującym magią

wieszczenia, choć kościół Azutha z pewnością próbował.

- Skoro się o tym dowiedziałeś, najwyraźniej nie staraliśmy się

wystarczająco dobrze – skrzywił się. – Nie mów mi, jak potężnym jesteś
magiem i że nic nie zdoła się przed tobą ukryć. A teraz mów prawdę! Skąd się o
tym dowiedziałeś?

- Odwiedził mnie jordain, który kiedyś u mnie służył, młodzieniec znany

jako Matteo.

W oczach Ymaniego zapłonęła złośliwość.
- Słyszałem to imię. Mistrzowie mówili o nim jako o doskonałym

przykładzie tego, czym powinien być jego rodzaj. Mówili, że od czasu, kiedy
nakazano mu dochować tajemnicy w tej sprawie, nigdy nie odezwie się na ten
temat. Dobrze wiedzieć, że taki wzór doskonałości potrafi być niedyskretny i że
tak zwani mistrzowie jordainów tak samo popełniają pomyłki jak zwykli
ludzie.

- Mistrzowie jordainów mają w tej kwestii więcej racji, niż sądzą –

mruknął mag. – Matteo jest uparty, oddany służbie i honorowy.

Oczy kapłana zwęziły się.
- Czy mam rozumieć, że masz nad tym jordainem jakąś moc, która

pozwoliła ci wydobyć z niego tę informację?

Procopio dostrzegł, do czego tamten zmierza.
- To niesłuszna konkluzja.
Kapłan niezrażony ciągnął dalej:
- Tylko inkwizytorzy Azutha mają zdolność wnikania w umysły

jordainów. Wdajesz się obiecujący. Jeśli zechcesz zgłosić się na akolitę, poprę
twoje zgłoszenie.

Mag pozwolił Ymaniemu się bawić, ale zakonotował to sobie do

późniejszego wyrównania rachunków.

- Pozostaje pytanie: co zrobić z Kivą?
Uśmiech na twarzy kapłana zamarł. Pocieszył się następną figą.
- To bardzo poważna sprawa, która nie znajduje się w zakresie

obowiązków lorda burmistrza Halarahh.

- Mam w tym swój udział – powiedział krótko mag. – Służący mi elf

jordain działa w zmowie ze zdrajczynią. Nie zniosę kolejnej plamy na swoim
nazwisku, nieważne jak małej. Chcę mieć pewność, że elfka nie zrobi nic, co

background image

mogłoby ją powiększyć.

- To zrozumiałe. Co chcesz, abym zrobił?
- Chcę ogara magów, który sprawdzał Kivę przed jej ucieczką. Sprowadź

go pod jakimś pretekstem do Halarahh, a wyciągnę mu z umysłu wyniki jego
poszukiwań. Najdrobniejsza informacja może okazać się drogowskazem.

- Jeśli coś takiego istniało, z pewnością moi bracia odnaleźli ją i ruszyli

tym tropem – zaprotestował Ymani. – Pomijając już twoje zaangażowanie, takie
zaklęcia są ohydne i nielegalne. Nie przyłożę do tego ręki!

Mag prychnął.
- Kapłani Azutha pozwolili zdrajcy króla i kraju prześlizgnąć się między

palcami. Co gorsza, milczycie, przedkładając waszą reputację nad
bezpieczeństwo kraju. Ty i ja jesteśmy na pokładzie tego samego statku
powietrznego, przyjacielu. Lecimy albo spadamy razem. Znajdź sposób, aby
sprowadzić tego człowieka do mnie, i to szybko.

- Jesteś bardzo przekonywujący. Oczywiście, zrobię, co tylko będę mógł. –

Ymani uniósł rękę i wykonał gest błogosławieństwa Azutha.

Normalnie Procopio czułby się obrażony tak ostrą odprawą, ale i tak

poświęcił grubemu kapłanowi zbyt wiele czasu. Wyswobodził się ze swojego
wizerunku, przeciągając się po wątkach magii z powrotem do wieży.

Procopio wrócił do swojej komnaty, do ciała, które boleśnie zesztywniało

i ochłodziło się. Przeklinając się za zbytnie ociąganie, zsunął się z krzesła i
powlókł do kominka niczym stary, bezzębny sługa. Szybkie zaklęcie wywołało
ogień; rozgrzewając lodowate dłonie, rozważał problem.

Zniknięcie Kivy rzucało inne, ponure światło na wydarzenia ostatnich

dni. Rankiem otrzymał wiadomość o napadzie na Zwierciadło Pani. Nikt nie
ocalał, ale magiczne środki pozwoliły ustalić, że napastnikami były dzikie elfy.
Dzikusy z Mhair trzymały się swoich lasów przez niemal pięć ludzkich
pokoleń. Kary za złamanie traktatu powinny być surowe. Coś niezwykłego – a
może potężnego i przekonującego – musiało skłonić elfy do tego samobójczego
kroku. Elfy gardziły innymi rasami, zatem najprawdopodobniej ich przywódca
był z ich własnej rasy. Kto poza wyszkolonym na halruańską modłę magiem
znałby wartość skradzionych ksiąg i zwojów? Najlepszy użytek, jaki mogły z
nich zrobić elfy, to podrzeć je i wykorzystać w celach higienicznych, a Mystra
wie, że mają dość liści do tego celu! Zdaniem Procopia, osoba stojąca za tym
atakiem była dzikim elfem i magiem, kimś, kto bardzo potrzebował magii,
kimś, kto miał niewiele do stracenia.

W skrócie – Kiva. Myśl, że były ogar magów posiadł skarby Zwierciadła

Pani i jaki może zrobić z nich użytek, sprawiła, że Procopio zakręciło się w
głowie.

Rozważył raporty o najazdach na niestrzeżone klasztory, wieże i

karawany. Wzgórza zawsze roiły się od bandytów i wszystkie te wydarzenia
były akceptowane jako wypadki, ale jeśli to nie było tak? Kiva przez całe lata

background image

skrycie tworzyła armię odpornych na magię wojowników, aby zaatakować
bagna Akhlaura. A jeśli gromadziła również magiczne skarby? W rezultacie
zgromadziłaby potężną fortunę, jak również więcej magicznej mocy niż
większość północnych magów widziała podczas swojego życia i bycia liczem.
Co zła i bez wątpienia szalona elfia wiedźma mogła uczynić z taką mocą?

To była myśl, która mogła zmrozić krew w żyłach.
Były to również czyste spekulacje, ale Procopio jak mag wieszczeń czuł

znajomy dotyk przeczucia. Nawet jeśli nie miał racji co do szczegółów, był
pewien, ze szykuje się coś bardzo złego.

Pospieszył do skromnie urządzonego pokoju Zephyra i wykonał serię

gestów, rzucając zaklęcie szukania magii. Nie pojawił się żaden znaczący,
lazurowy blask. Zirytowany, zwątpił w moc tego czaru.

Mag odwrócił się, aby wyjść z sypialni. Był prawie u drzwi, kiedy

zobaczył wstęgi błękitnego światła, okalające fragment drewnianej podłogi.

Padł gwałtownej na kolana i wyciągnął zza pasa nóż o solidnym ostrzu.

Wsunął go w lśniącą szczelinę i podważył zapadkę. W schowku znajdowała się
mała, kryształowa kula.

- Chwała Mystrze – wyszeptał, unosząc ją. Była to kula do wróżenia, z

rodzaju wykorzystywanych do prywatnej komunikacji. Mógł ich używać nawet
chłop albo jordain, były dostrojone do jednej osoby i nie wymagały magii, tylko
zwykłego dotyku. Z pewnością było to połączenie Zephyra z Kivą!

Procopio skrył kulę w dłoniach. Oczyścił umysł i uspokoił serce. Niewielu

wieszczów osiągnęło ten poziom zdolności, ale ludzie tacy jak on mogli
dostrzegać magię, która przylegała do niektórych przedmiotów jak zapach do
kwiatu. Wyszkolonymi zmysłami maga, wyczulonymi niczym nos ogara,
nasłuchiwał słabych ech zaklęcia dostrajającego.

Kiedy opanował zaklęcie, jego usta wykrzywił tryumfalny uśmiech.

Szybko wyśpiewał słowa i spojrzał wyczekująco w głąb kuli.

Głęboko wewnątrz kryształu zgromadziły się chmury, wirując niczym

zataczające koła mewy, ale nie rozdzieliły się, by odsłonić twarz elfki. Była tam
magia – co do tego Procopio nie miał wątpliwości – a wiadomość została
wysłana, lecz na drugim końcu nie było magii, aby dopełnić połączenia.

Mag poczuł gorzkie rozczarowanie. Oczywiście, że Kiva nie odpowie!

Jeśli zabrała swoją kulę na bagna, to magia została z niej wyssana, aby
nakarmić larakena. Według wszystkich doniesień została pozbawiona zaklęć.
Nie miała więcej mocy, niż ludzki berbeć. Procopio przypomniał sobie, jakie
przedmioty zabrano ze Zwierciadła Pani i jak Kiva może je wykorzystać. Elfka
uczyła się bardzo szybko. Tymczasem miał inne badania do przeprowadzenia,
bardziej nawet ryzykowne niż rozmowa ze zdrajczynią.

Wróciwszy do swej pracowni, Procopio otworzył ukrytą szafkę i wyjął z

niej świetnie wykonaną butlę z przezroczystego, zielonego szkła. Wewnątrz
znajdował się luksusowo urządzony pokój i drobna kobieta w stroju dziewki z

background image

calimshańskiego haremu.

Mag wziął skrawek pergaminu i nakreślił na nim kilku run. Zwinął go w

mały rulonik i wrzucił do środka odkorkowanej wcześniej butli. Wpadając,
pergamin zmniejszył się do skali pokoju.

Drobna kobieta podniosła rulon i rozwinęła go. Odchyliła głowę w

wybuchu radosnego śmiechu, po czym zniknęła w błyszczącym dymie.

Procopio zdjął złoty pierścień z szyjki dokładni zakorkowanej butelki.

Wsunął go na palec i zamknął oczy.

Powietrze wypełnił zapach anyżku, drzewa sandałowego i róż. Procopio

otworzył oczy i znalazł się świecie pełnym zielonego światła. Butelka nie była
schronieniem służącego mu dżina, ale oknem do innego wymiaru, który
Procopio tworzył przez długie lata. „Dżin” tak naprawdę był kurtyzaną z
niewielkim talentem magicznym i wielkim pragnieniem przygody. Uwielbiała
na życzenie Procopia sprowadzać mężczyzn do tego świata.

Nalał sobie puchar owocowego nektaru i usiadł, oczekując gościa.

Minęła może godzina, nim mgła zaczęła wznosić się, jak para z jedwabnych
poduszek złożonych w osłoniętej kotarami alkowie. Mgłą zgęstniała,
przyjmując postać korpulentnego mężczyzny o czarnej brodzie, splecionego w
uścisku ze służka Procopia.

Mag chrząknął. Jego „gość” usiadł gwałtownie, rozszerzonymi oczyma

oglądając nowe miejsce. Kobieta uwolniła się od niego, poprawiła szaty i
wyszła do ogrodu.

- Witaj, Ameerze Tukephremo – rzekł Procopio. – To prawdziwa

przyjemność. Rzadko mam okazję zabawiać maga z Mulhorandu.

Mag oprzytomniał i odsunął zasłonę, poprawiając pas swojej szaty.
- Gdzie jest to miejsce?
Procopio dostrzegł jego aprobatę.
- Nie gdzie, ale czym. To portal wymiarowy, mój dobry człowieku, plan

niedostępny dla nikogo, za wyjątkiem największych mistrzów Sztuki.

- Ach – brodaty mag uśmiechnął się słabo. – Po akcencie i skromności

mowy wnoszę, że jesteś Halruańczykiem. Czy mogę też poznać twoje imię?

- Lepiej nie. Chciałbyś się może odświeżyć?
- Z przyjemnością.
Procopio machnął ręką i w powietrzu zawisły porcelanowe filiżanki.

Unosił się z nich delikatny zapach wraz ze wstążkami dymu.

Mulhorandczyk pociągnął łyk.
- Zielona herbata z miodem i imbirem, a także coś jeszcze…
- Brandy Haerlu. Dobry halruański trunek.
- Wyśmienite.
Przez kilka chwil popijali i wymieniali uprzejmości, aż wreszcie Ameer

przeszedł do rzeczy.

- Nie zaprosiłeś mnie do swego domu. W moim kraju uznano by to za

background image

obrazę.

- W moim kraju byłoby to uznane za przestępstwo – odparł Halruańczyk.

– Moim braciom, lordom czarodziejom nie podoba się pomysł przestawania z
magami z Mulhorandu.

Ameer roześmiał się tak, że aż zatrząsł mu się brzuch.
- Nie podoba się im? Zatłuką cię jak wściekłego psa! Rozmawiając ze

mną, bardzo ryzykujesz. Musisz oczekiwać dużej nagrody.

Nie od ciebie, powiedział cicho Procopio, starannie maskując niesmak na

widok pełnego zadowolenia wyrazu twarzy Mulhorandczyka. Mężczyźnie
najwyraźniej podobało się, że mag z Halruaa prosi go o cokolwiek. Rodacy
Procopia uważali magię swoich wschodnich sąsiadów za ledwo godną
wzmianki.

Na takie właśnie nastawienie liczył mag.
- Wy, Mulhorandczycy, macie zaklęcia maskujące, aby nikt nie wtykał

nosa w wasze sprawy. Niektóre z tych zaklęć wymagają składników
niedostępnych w Halruaa.

Mężczyzna zamrugał i z głośnym stukiem odstawił swoją filiżankę.
- Skoro wiecie tak wiele, te zaklęcia nie są tak dobre, jak wasze.
- Wiemy o nich. A to różnica.
W oczach Ameera zaczęło pojawiać się zrozumienie, a usta wykrzywił

chytry uśmieszek.

- Chcesz ukryć jakieś swoje posunięcia przed oczyma swoich konfratrów.

Przydałoby się rodzinne zaklęcie przekazywane z pokolenia na pokolenie,
rzucone przy użyciu składników dostępnych tylko w Mulhorandzie. Wiesz,
czego trzeba do takiego czaru?

- Drobno zmielonych szczątków zmumifikowanego maga z Mulhorandu.

Najlepiej przodka.

Ameer z powagą kiwnął głową. W dramatycznym geście położył na sercu

dłoń z szeroko rozstawionymi palcami.

- O wiele prosisz, Halruańczyku. Jaką cenę zapłaci człowiek za swoje

dziedzictwo? Za święty honor swoich przodków?

- A jaką cenę zapłacisz za halruańską księgę czarów? – odparł Procopio.
Dłoń maga nieświadomie zacisnęła się, gniotąc wyszywany jedwab

szaty.

- Sprzedasz mi halruańskie sekrety? To oznacza dla ciebie śmierć!
- Nie zamierzam sprzedać ci halruańskiej magii. Wzmocnię słabe

zaklęcie, które mi dasz. Zmienię je, nadam mu wagę i moc ochronnej magii
Halruaa i wykorzystam, aby założyć drugie, ukryte zabezpieczenie na
wschodnich granicach państwa.

Ponieważ jego gość nadal nie wyglądał na przekonanego, Procopio

zaprowadził go do zasłoniętej alkowy. Odciągnął jedwabne zasłony odsłaniając
duże, okrągłe okno. Po drugiej stronie była sypialnia, przypominająca kwitnący

background image

różany ogród. Różowe jedwabie osłaniały okna i szerokie łoże, na którym
spoczywała kobieta o kruczoczarnych włosach. Na niskim stoliku obok stał
duży dzban z winem, oraz dwa puchary.

Procopio zacmokał z niezadowoleniem.
- Wygląda na to, że Miohari znowu wróciła późno w nocy. Nawet jeśli tak

było, czas ją zbudzić.

Zastukał mocno w szybę.
Kobieta przeciągnęła się i usiadła, rozglądając sennie naokoło. Po chwili

wzruszyła ramionami i wstała. Podeszła do okna i usiadła na niskim krzesełku
naprzeciwko. Z niewielkiego stolika przez sobą wzięła słoiczek z barwną
maścią i zaczęła przecierać sobie twarz. Nic nie wskazywało na to, że widziała
obydwu mężczyzn, choć wydawała się znajdować od nich na wyciągnięcie ręki.

- Była kochanka – rzekł Procopio niedbałym tonem. – Piękna, ale nie

obdarzona Sztuką. Dla niej portal to tylko lustro w złotej ramie. Widzi tylko to,
co spodziewa się zobaczyć. Ale ty i ja dostrzegamy zarówno magię, jak i
rzeczywistość za nią.

- Fascynująca – mruknął Ameer. Czarne oczy obserwowały to piękną

kobietę, to gospodarza. – Dobrze przedstawiłeś swoje stanowisko, mój
halruański lordzie.

- Magowie z Halruaa zobaczą, co chcą zobaczyć. To, co będzie się działo

za Wschodnim Murem, zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Oczywiście, będę
tego świadomy, ale będę zajmował się swoimi sprawami, dopóki nie zmienię
zdanie.

- Poświęcisz bezpieczeństwo własnych granic? – spytał zdumiony

Mulhorandczyk.

Śmierć Procopia był zabarwiony pogardą.
- Och, sądzę, że przeżyjemy niezależnie od tego, co możesz przeciwko

nam sprowadzić.

- Zatem po co to robić?
- To proste. Nasz król, Zalathorm, zyskał władzę jako mag bitewny i

utrzymał tron przez te wszystkie lata, ponieważ od tamtej pory przewidywał i
zapobiegał każdemu większemu zagrożeniu.

- Ach! Kto wie, co się zdarzy, jeśli nie przewidzi kolejnego zagrożenia, a

uczyni to inny mag? – powiedział bystro Ameer.

Wieszcz rozłożył dłonie w parodii skromności.
- Kimże jestem, aby mówić, co się wydarzy? Historia ma swoje fazy,

które zanikają, a potem wracają.

Mulhorandczyk pokiwał głową i roztargnionym gestem uniósł dłoń. W

powietrzu pojawiła się dymiąca fajka. Wziął ją i ssał z namysłem przez chwilę,
po czym wydmuchnął kilka kółek dymu – kółek, które otoczyły staranne,
oznaczone runami wzory. Bez wątpienia były to jakiś słabsze, czary,
prawdopodobnie mające na celu osłonięcie jego myśli i zamiarów. Technika

background image

była interesująca, odwrócenie uwagi subtelne, ale Procopio nie miał zamiaru
nauczyć się tej sztuczki. Mógł dmuchać dymem w twarz rywala bez
zaczerniania sobie zębów i dorabiania się zadyszki.

- Nie jestem całkowitym ignorantem w sprawach waszej historii –

powiedział wreszcie Ameer. – Wiem, że wszyscy, którzy zaatakowali Halruaa,
zostali odparci.

- Zwycięstwo i porażka to nie terminy absolutne. Chodź.
Procopio zaprowadził swojego gościa do bocznego pokoju, gdzie stał stół

do gry podobny do tego, który stał w jego willi: szczegółowo odwzorowany,
miniaturowy teren z poszarpanymi wzgórzami i kamienistymi przełęczami.
Wyciągnął z rękawa różdżkę i postukał w krawędź stołu. Ze wszystkich
czterech stron otwarły się szuflady. Wyskoczyły z nich setki małych,
ożywionych magią żołnierzyków: piechota, kawaleria, jeźdźcy na gryfach, a
nawet trzech maleńkich magów na latających dywanach. Ameer uśmiechnął
się jak chłopak trzymający nową, cudowną zabawkę.

- To odtworzenie bitwy o Przełęcz Gwiezdnego Węża – rzekł Procopio. –

Patrz i ucz się.

Figurki ruszyły do bitwy. W powietrzu pojawiły się iskierki, gdy rzucono

zaklęcia, a miniaturowa rzeka spłynęła czerwienią, gdy na szarżujące oddziały
spadł deszcz strzał rozmiarów szpilki.

- To Crinti! – wykrzyknął Ameer, wskazując na falę małych wojowniczek,

wjeżdżających galopem w dolinę.

- Tu też – powiedział mag, wyciągając rękę i zdejmując szczyt góry.

Znajdował się tam labirynt jaskiń i korytarzy. Przekradała się nimi grupka
wojowniczek, zachodząc od tyłu znajdujących się na zapleczu halruańskich
szlachciców. Crinti wyskoczyły niespodziewanie z ukrycia, a rzeź, jaka potem
nastąpiła, była szybka i brutalna. Widmowe amazonki uciekły tak szybko, jak
się pojawiły, zabierając łup pełen zaczarowanego oręża i wypełnionych
czarami artefaktów.

Ameer uśmiechnął się i kiwnął głową.
- Sprytne posunięcie. Sądzę, że tę grę wygrają.
- Tak, ale nie w taki sposób, jak przypuszczasz. Patrz.
Amazonki Crinti przebiegł korytarzami i wynurzyły się po drugiej

stronie góry, z dala od pola bitwy. Odwiązały oczekujące tam konie i odjechały
w stronę łąk swojej barbarzyńskiej ojczyzny. Za nimi ich siostry uwięzione na
przełęczy o pionowych ścianach umierały tuzinami z rąk halruańskich magów
bitewnych.

Kiedy rozegrała się ostatnia scena, Procopio znowu zastukał w stół.

Poruszające się figurki zniknęły, pozostawiając dziwnie ciche pole bitwy,
zasłane drobnymi ciałami.

- Kto pamięta o piechocie, która zgnije tam, gdzie padła? To magowie, ich

zaklęcia, ich dziedzictwo – oto opowieści, jakie zapełniają księgi.

background image

W oczach Mulhorandczyka zapaliło się chciwe, zielone światło.

Zachęcony tym Procopio ciągnął dalej.

- Jedna halruańska księga czarów zapewni ci sławę. Halruańscy

bardowie będą śpiewać o odpartej inwazji, Mulhorandczycy o śmiałym
najeździe. To zadziwiające, na ilu nut może być śpiewana ta sama pieśń.

Nim Ameer odpowiedział, znowu pociągnął z fajki.
- Sądzisz, że mogę natknąć się na taką księgę?
- Kto wie? – powiedział Procopio, wzruszając ramionami. – Na wojnie los

potrafi się szybko zmienić.

Było to jedyne potwierdzenie, jakiego oczekiwał Mulhorandczyk.
- Dostarczę ci zaklęcie i prochy moich przodków – powiedział. – Tobie dla

twojej zdrady, mnie dla mojej. Niech Pani Mystra nas rozsądzi.

- Och, daj spokój – zaszydził Procopio. – Żaden z nas nie jest kapłanem

ani paladynem! Magia nie jest dobra albo zła: ona po prostu jest. Nie myślmy o
sądach, tylko o umiejętnościach.

Ameer Tukephremo uśmiechnął się ponuro.
- Z pewnością to pocieszającą myśl. Mam nadzieję, że masz rację,

halruański lordzie. Dla dobra nas obu.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Do świtu pozostało jeszcze wiele godzin, kiedy Tzigone szła ostrożnie

korytarzem willi Procopio Septusa, starając się nie wylać na lśniącą
marmurową podłogę zawartości przepełnionego nocnika. O krok za nią szła
wolno podobnie obciążona Sinestra Belajoon. Piękna czarodziejka była ubrana
w fartuch i chustkę pokojowej, ale wyraz jej twarzy – mieszanina niesmaku i
niedowierzania – był niezbyt odpowiedni dla doświadczonej służącej. Na
szczęście tylko kilka osób, które napotkały, szybko nabierało powietrza,
odwracało wzrok i przyspieszało kroku.

- Czemu nie ma tu zabezpieczeń? Ani magicznych strażników? – syknęła

Sinestra.

- Są – magia wypełniała powietrze, gęstsza i bardziej śmierdząca niż woń

wydobywająca się z niesionego przez Tzigone naczynia. Tłoczyła się nad nią, aż
cierpła jej skóra. – Wiele dni zajęło mi odkrycie, jak się można obok nich
przedrzeć. Nadal mogą być zaklęcia kradnące umysł. Pamiętaj, że jesteśmy
służkami, normalnie zatrudnionymi i wykonującymi swoje obowiązki.
Pamiętaj o tym, a może wyjdziemy stąd cało. I przestań kręcić nosem! Każdy
pomyśli, że nigdy wcześniej nie dotykałaś nocnika.

Sinestra burknęła coś, a potem uspokoiła się. Minęły kilka bocznych

korytarzy, po czym wyrzuciły zawartość nocników do zsypu przy pralni i
prześlizgnęły się przez wyłożone boazerią drzwi. Prowadziły do przedsionka
biblioteki maga, pokoju przeznaczonego do wszelkich badań. Tzigone ściągnęła

background image

kilka tomów, nim znalazła ten, którego szukała.

- Tutaj… uwagi o wszystkich jordainach Procopia – przejrzała ją szybko i

cicho gwizdnęła. – Miał ich więcej niż na niego przypadało. Ciekawe, dlaczego.

- Zapomnij o innych. Przyszłyśmy po zapiski o Zephyrze – przypomniała

Sinestra. Kręciła się niespokojnie, spoglądając to na jedne, to na drugie drzwi.

- Tutaj – Tzigone przesunęła palec w dół strony, oglądając starannie

wypisane runy. – Zephyr służył kiedyś królowej Fiordelli. Bardzo ciekawe.

- Co to znaczy?
Tzigone wzruszyła ramionami.
- Żebym to ja wiedziała. Zapisz to: po śmierci Fiordelli, Zephyr przeszedł

do nekromantki Cyclominii, a stamtąd do Rondatiego Denistera, a wreszcie do
Procopia.

Czarodziejka pisała pospiesznie na kawałku pergaminu.
- A przed królową?
Tzigone przeczytała imiona jego panów, a Sinestra je zapisała.
- To cofa nas o dwieście lat wstecz, ale on był bardzo starym elfem. Nie

wiemy, co robił wcześniej – westchnęła i zamknęła książkę. – Sprawdźmy jego
pokój.

Sinestra nie wyglądała na zachwyconą, ale wręczyła Tzigone pergamin i

poszła za młodą złodziejką, która stukała cicho w półki boazerię.

- Tutaj – powiedziała w końcu. Oparła się o jedną z półek, która

przekręciła się równie łatwo, co kurek na słabym wietrze. Zapaliły się
niewielkie lampy, odsłaniając długi, wąski korytarz.

Sinestra zajrzała do środka.
- Magiczne oświetlenie. Brak kurzu. Nie tak wyobrażałam sobie ukryte

przejście.

- Jeśli chcesz pajęczyn i duchów, niżej są znacznie ciekawsze tunele –

powiedziała Tzigone, tylko częściowo żartując. Popchnęła kobietę. Sinestra
jęknęła, ale zaczęła iść.

Szybko doszły do końca korytarza i podążyły w górę wąską, spiralną

klatką schodową.

- Lordowie czarodzieje nie lubią czekać – wyjaśniła Tzigone – i lubią

mieć sekrety. Kiedy odwiedzisz kilka willi, dostrzegasz pewien wzór: tylne
korytarze dla służących, prywatne wejścia dla doradców i pani. Stawiam złote
monety przeciwko łupinom, że zaprowadzą nas do pokoju jego głównego
doradcy.

Tzigone prawie miała rację – przejście zaprowadziło je do bogato

urządzonej sypialni. Dwie pokojówki pracowicie ściągały pomięty jedwabny
pokrowiec z szerokiego łoża. Spojrzały zaskoczone na nowo przybyłe.

- Zdejmij chustkę – wyszeptała Tzigone.
Sinestra usłuchała. Jej włosy spadły długimi, błyszczącymi falami na jej

twarz.

background image

- Zacznij się rozbierać.
Usta czarodziejki skrzywiły się, kiedy pojęła, o co chodzi Tzigone.

Zaczęła zdejmować ubranie służącej, odsłaniając ukrytą pod nimi, śmiałą
suknię.

Tzigone odwróciła się do służących.
- Czy kąpiel już gotowa?
Dziewczęta spojrzały po sobie.
- Nie – zaryzykowała wreszcie jedna z nich.
- Zatem idźcie do kuchni i przynieście gorącej wody! Dopilnujcie, aby

było w niej dużo jaśminu i hizopu. Lord Procopio prosił wyraźnie o spotkanie o
zachodzie słońca, nie ma zatem wiele czasu!

Służące wyszły z pokoju, aby wykonać swoje najwyraźniej rutynowe

czynności. Sinestra zachichotała i umieściła chustkę z powrotem na miejscu.

- Szybko myślisz! Wracamy do biblioteki i próbujemy ponownie?
- Chyba, że wolisz poczekać tu na Procopia.
Próbowały jeszcze dwa razy, nim zdołały dotrzeć do komnaty Zephyra.

Pokój był surowy i ponury: łóżko polowe, stół z kałamarzem i świecą, małe
lustro, trzy wąskie okna. Kilka strojów jordaina z dziewiczo białego płótna
wciąż wisiało na wbitych w ścianę kołkach.

Mimo to Tzigone starannie sprawdziła pokój. Znalazła pustą szafę ukrytą

za lustrem i klapę w podłodze, ale nic więcej.

- Nic, co by łączyło Zephyra z Kivą – powiedziała w końcu. – Byłam

pewna, że zostawi chociaż mały ślad. Ludzie zwykle tak robią.

- Może był ostrożny.
- A może ktoś inny był tu przed nami – odparła Tzigone. – Procopio

prawdopodobnie zależało na znalezieniu tego śladu tak samo mocno, jak mnie!

- Z pewnością Procopio Septus nie ma nic wspólnego z elfim przestępcą!

– zaprotestowała Sinestra.

- Myślę dokładnie to samo. Chce pozbyć się wszystkiego, co mogłoby

wskazywać na ich powiązania – Tzigone westchnęła i poruszyła ramionami,
aby ulżyć mięśniom. – Jestem wykończona. Chcesz coś zabrać, nim
odejdziemy?

Czarodziejka rozejrzała się po pokoju, stukając w namyśle wskazującym

palcem w podbródek.

- Nie ma tu zbyt wiele do wzięcia. Łup po jordainie wydaje się raczej

mizerny.

- To prawda, ale zawsze coś – Tzigone znowu zabrała się do pracy,

szukając ukrytych schowków, umiejętnie schowanych kieszeni w ubraniach.
Znalazła małą kieszonkę w szwie tuniki, w niej zaś kawałek papieru, w którym
znajdował się brązowy pył. Wręczyła go czarodziejce.

- Czy to wygląda interesująco?
Sinestra polizała czubek palca, zanurzyła go w proszku, poczym

background image

dotknęła języka. Skrzywiła się.

- Bardzo paskudny, co niemal gwarantuje, iż to jakiś ważny składnik

czarów. Wezmę go.

- Nie cały – ostrzegła Tzigone. – Chciwi złodzieje dają się złapać. Jeśli

weźmiesz szczyptę, Procopio pewnie nie znacznie cię szukać.

Czarodziejka wyglądała na zmieszaną.
- A czemu miałby mnie szukać? Wątpię, czy wie, że to się tu znajduje.

Magowie trzymają swoje składniki w dobrze strzeżonych pokojach.

- Jeśli z jakichś powodów zaczną coś podejrzewać, w pierwszej kolejności

sprawdzą te dobrze strzeżone pokoje – zauważyła Tzigone. – Poza tym, ktoś tu
niedawno był. Klapa została podważona nożem – widać świeżę zadrapania na
drewnie oraz ślady palców na drewnie obok. Założę się, że to Procopio. Jego
służący tu nie wchodzą.

- Czemu nie? Magowie zbytnio ufają swoim sługom. Zobacz, jak łatwo

wchodzimy wszędzie, gdzie chcemy!

Tzigone nie próbowała nawet tego wyjaśniać. Nie miała pojęcia,

dlaczego tak dobrze wyczuwa magię, choć pozostaje dla niej niewidzialna.
Magiczne zabezpieczenia chroniły niemal każde drzwi i każdy korytarz tej
willi. Wyczuwała je wszystkie, ale one jej nie. Idąca pół kroku za nią Sinestra
znajdowała się w jej cieniu. Doświadczenie pokazało Tzigone, jak daleko
rozciąga się jej sfera ochronna. Znała ją i z niej korzystała… ale nie rozumiała.

- Chodźmy – powiedziała krótko.
Oczy Sinestry lśniły z podniecenia, choć jej „skarb” był mizerny i

niepewnej wartości. W euforii zapomniała, aby trzymać się pół kroku za młodą
złodziejką, a Tzigone jej o tym nie przypomniała. Kiedy mijały duże, okrągłe
lustro, zerknęła na ich odbicia. Tzigone wyglądała jak w każdym przeciętnym
zwierciadle. Sinestra nie.

Młoda złodziejka rozejrzała się po korytarzu, aby upewnić się, że są

same. Złapała czarodziejkę za ramię, zerwała kryjącą ją chustkę i zaciągnęła
przed lustro.

Odbite oczy Sinestry rozszerzyły się z przerażeniem, po czym

zmatowiały z rezygnacji… wraz z upływem lat, upływem lat, ukrywanych pod
magicznym przebraniem.

Odbicie czarodziejki nie tylko było starsze, ale i mniej powabne. Jej

włosy nadal były długie i gęste, ale zamiast lśnić czernią, miały barwę brązu,
zmatowiałego przez czas i przetykanego siwizną. Nadal była smukła, ale jej
kształty nie były już tak pociągające. Twarz była raczej pociągła, niż o kształcie
serca, a usta szersze. W kącikach umalowanych oczu pojawiło się kilka
zmarszczek. Gładki jedwab jej skóry o barwie ciemnego miodu został
zastąpiony niezdrową, piegowatą cerą. To nie była twarz wyfiokowanej
szlachcianki, lecz chłopki, która prowadziła ciężkie życie… albo czarodziejki,
która przez wiele lat uciekała.

background image

- Spójrz na nas – wyszeptała Tzigone, przyglądając się ich odbiciom. –

Mogłybyśmy być krewniaczkami.

Nowe usta Sinestry wykrzywiły się w słabym uśmiechu.
- Może siostrami.
- Nie. Jesteś na tyle stara, aby być moją matką – powiedziała wprost

Tzigone.

- Au! Czemu nie wbijesz mi noża w plecy i nie dobijesz mnie?
Tzigone zignorowała ją i wzięła głęboki oddech.
- Czy nią jesteś?
Przez dłuższą chwilę Sinestra nie odpowiadała. Tzigone przyglądała się

odbiciu jej twarzy w poszukiwaniu jakichś znaków nadziei, winy, żalu,
nieuczciwości. Czegokolwiek!

Po chwili czarodziejka wzruszyła ramionami i odwróciła głowę od ich

wspólnego odbicia.

- Sądzę, że to możliwe.
- Możliwe?
Pojawił się ostry zapach kamfory. Tzigone obróciła się i zobaczyła, że

nadchodzi jeden z lekarzy lorda czarodzieja. Jego zaciekawione spojrzenie
przesunęło się po hebanowych włosach Sinestry i zaokrąglonych kształtach.
Tzigone szybko stanęła między magiem i fałszywym odbiciem.

- Witaj, piękna – zagruchał lekarz do Sinestry, zbliżając się do dwóch

kobiet. – Jesteś tu nowa. Czy ktoś odpowiednio cię tu przywitał?

Wyciągnął do niej rękę. Sinestra odsunęła się, ale palce mężczyzny

dotknęły jej ramienia. „Prezent” lorda Belajoona zareagował na dotyk innego
mężczyzny i Sinestra zniknęła w połowie przekleństwa.

Zaskoczony lekarz spojrzał na Tzigone. Uśmiechnęła się słodko.
- Lord Procopio robi się zaborczy, nieprawdaż? Wyobraź sobie, zużyć tak

potężny czar tylko po to, aby upewnić się, że żaden ze służących nie dobierze
się, że się tak wyrażę, do dojrzewającego wina.

- To przypadek. Potknąłem się. Nigdy nie zamierzałem dotknąć tej

dziewki – bełkotał mężczyzna. Tzigone poklepała go po policzku i odeszła,
całkiem pewna, że nie będzie rozpowiadał o nagłym zniknięciu pokojówki.

Tzigone opuściła willę bez dalszych przygód. Kiedy odchodziła, do jej

ducha przykleił się nietypowy mrok. Przez te wszystkie lata, kiedy szukała
swojej matki, nigdy nie przyszło jej do głowy, że Keturah może nie wiedzieć
albo nie interesować się, co się stało z jej dzieckiem. Nawet jeśli Sinestra i
Keturah nie były tymi samymi osobami, odpowiedź Sinestry rodziła
niepokojące pytania.

Być może nadszedł czas sięgnąć po środki ostateczne.

***

W ciągu godziny Tzigone zmieniła strój służącej na skąpą suknię, która

suszyła się na krzaku za burdelem, umalowała oczy i usta odrobiną farby

background image

pożyczonej z sakiewki Sinestry i udała się do pałacu. Czekała przy bramie,
którą zwykle wychodził Matteo. Wstawał rano, zatem nie czekała długo.
Wpadła na niego, złapała go za ramię i odciągnęła z dala od porannej
krzątaniny.

Kiedy szybko odchodzili od pałacowej bramy, Matteo spojrzał na nią z

ukosa.

- Każdy, kto nas zobaczy, będzie cmokał i narzekał, że tutejsze ladacznice

stają się zbyt agresywne! Skoro nie dbasz o własną reputację, Tzigone, to może
pomyślałabyś o mojej?

- Jesteś jordainem – odparła. – Jeśli zobaczą cię z kurtyzaną, to tylko

polepszy sprawę. Nie przejmuj się tym razem. Chciałabym, abyś kogoś dla mnie
znalazł.

- Znalazłaś kogoś, kto chciał mówić o Keturah?
- W pewnym sensie. Prosto z mostu zapytałam Basela Indoulura, czy coś

wie. Zasugerował, że jest ktoś, kto mógłby mi pomóc.

Oczy Mattea rozszerzyły się z niepokoju.
- Czy powiedziałaś mu, że była twoją matką?
- Czy ja tak głupio wyglądam? – Jego wzrok spoczął na tandetnej

sukience. – Wiesz, o co mi chodzi.

- Owszem. Opowiedz mi o osobie, którą mam znaleźć.
- Dhamari Exchelsor. To mag wykształcony ogólnie, przyrządza eliksiry.

Znajdziesz go w wieży z zielonego marmuru, na rogi ulicy Sylfów i
Południowej Handlowej.

Matteo spojrzał na nią z namysłem.
- Bez wątpienia mogę to zrobić, ale skoro wiesz już tak wiele, czego ode

mnie oczekujesz? Czemu nie pójdziesz tam sama?

- Był mężem Keturah.
- Ach. Chcesz, abym spotkał się z nim pod jakimś pretekstem, poznał, co

to za człowiek – podsumował Matteo.

- Jest bardzo sprytny – powiedziała Tzigone o nikim konkretnym.

Zgryźliwy wyraz twarzy znikł, spojrzała prosząco na Mattea. – To może być
moja największa nadzieja na dojście do prawdy o mojej matce. Być może
jedyna. Wiem, że jordainowie są zobowiązani szukać prawdy – dodała
pospiesznie – i nie proszę cię, abyś dla mnie skłamał. Tylko żebyś… ją obszedł.
Wiesz… pociąć przynętę na kawałki, które łatwo dają się przełknąć, ale ukryć
haczyk. – Jej głos ścichł niepewnie.

Matteo zastanawiał się nad tym przez długą chwilę.
- Pytając tak otwarcie o Keturah, ryzykowałaś. Czy ufasz Baselowi

Indoulurowi?

- W pewnym sensie.
Jego uśmiech był słaby i pozbawiony radości.
- To teraz częste uczucie. Dobrze, spotkam się z tym magiem i dowiem się

background image

wszystkiego, czego zdołam.

Działając odruchowo, Tzigone zarzuciła ręce na szyję Mattea. Kącikiem

oka dostrzegła wychodzących przez pałacową bramę dwóch odzianych na
biało mężczyzn. Poczuła, że musi zrobić jakąś psotę i zawisła mu na szyi.
Ramiona Mattea odruchowo ją objęły, aby uratować przed upadkiem. Po chwili
puściła go i cofnęła się, mrugając i krzywiąc usta w leniwym, pełnym
uśmiechu.

- O nie, mój panie – zaprotestowała bez tchu, wręczając mu z powrotem

mieszek pełen monet. – Takie mistrzostwo nie ma ceny.

Stłumiła głębokie westchnienie i przygładziła włosy. Potem, odwracając

się, odeszła falującym krokiem dziewczyny do wynajęcia. Spojrzała do tyłu i
uśmiechnęła się, widząc pełne szacunku spojrzenia, jakimi inni jordainowie
obdarzyli Mattea. Jeden z nich, przechodząc obok, poklepał go przyjacielsko po
ramieniu.

Matteo spojrzał na nią i dogonił kilkoma szybkimi krokami.
- Martwiłeś się o swoją reputację – powiedziała niewinnie Tzigone,

cofając się, aby zachować dystans. – Wygląda na to, że odrobinę się poprawiła.

Jego surowy wyraz twarzy zniknął, a usta wykrzywiły się z niechętnym

uśmiechu. Szybko odzyskał pochmurne spojrzenie i złapał melon z mijającego
ich wozu. Rzucił protestującemu kupcowi monetę, po czym uniósł melon i
wycelował w Tzigone.

Uciekła z pełnym zaskoczeniu piskiem, chowając się we wnęce w

grubych, pałacowych murach. Kiedy obok nie przeleciał żaden pocisk,
zaryzykowała szybki rzut oka na zewnątrz.

Matteo stał kilka kroków od niej. Trzymał ładnie ucięty plaster.
- Śniadanie?
Tzigone wzięła owoc i poklepała ławkę obok siebie. Matteo usiadł w

milczeniu doradca królowej i umalowana uliczna dziewka dzielili owoc i
bochenek, który Tzigone wyciągnęła ze swojej torby. Po raz pierwszy Matteo
nie pytał jej, skąd go ma. Nie komentował też dziwnych spojrzeń, jakie tej
niedopasowanej parze rzucali przechodnie.

Nie mówili o różnicach, które ich dzieliły, ani kłopotach, które ich

połączyły. Mimo to, nim słońce wspięło się nad wschodni mur miasta, mrok
opuścił serce Tzigone.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Matteo udał się wprost do wieży Dhamari Exchelsora, pewien, że

zostanie przyjęty. Nikt nie odmawiał jordainowi królowej, choć powody tej
gościnności mogły się różnić. Matteo przywykł do różnych przyjęć, od
wyjątkowej ostrożności do krzykliwej ambicji, zależnie od tego, jakich
wiadomości oczekiwano.

background image

Aby się z tym uporać, Matteo wyjaśnił odźwiernemu, że nie przyszedł w

sprawie królowej, ale chce porozmawiać o sprawach osobistych. Z
zainteresowaniem obserwował reakcję służącego: w jego oczach była rozpacz,
jakby ta wiadomość zniszczyła długo hołubiona nadzieję. Niektórzy ludzie nie
znali granic swojej ambicji!

Odźwierny szybko wrócił i zaprowadził Mattea do wieży. Pokój przyjęć

nie był zbyt wielki, ale wyposażony w wygodne krzesła i małe, rozstawione tu i
tam stoliki. W rogu biła fontanna, oblewając butelki wina zanurzone w czymś,
co Matteo uznał za magicznie chłodzoną sadzawkę. Na pobliskim stoliku stały
srebrne puchary, a pod szklaną kopułą ułożono kandyzowane owoce. Na
stolikach między krzesłami ułożono książki i świece, aby ułatwić lektura. Na
każdej ścianie, w pewnych odległościach od siebie, wisiały sznury od
dzwonków sugerując, że służący przyjdą, aby zaspokoić potrzeby gości. W
sumie komfortowo wyposażony i przytulny pokój.

Matteo ledwo zdołał usiąść, kiedy pojawił się gospodarz. Od razu wstał i

wygłosił stosowne formułki. Chociaż prawo nie nakazywało jordainom
opuszczać wzroku podczas kłaniania się magom, Matteo zrobiło to, by ukryć
zaskoczenie. Nie mógł wyobrazić sobie, jak kobieta, która urodziła Tzigone,
mogła poślubić takiego mężczyznę!

Dhamari Exchelsor wyglądał łagodnie, miał miękkie ciało i bladą cerę.

Łysiejąca głowa sięgała Matteo do ramienia, a oczy mrużyły się
krótkowzrocznie jak u człowieka, który spędzał niewiele czasu na zewnątrz.
Ciemnobrązowa broda była starannie przycięta, a ubranie proste i dobrze
wykonane. Podobnie jak komnacie przyjęć, brakowało mu ostentacji albo
pretensjonalności. Wyglądał jak człowiek, który żyje wygodnie i jest mu zbyt
dobrze, aby starać się o coś więcej. Słowo, które najlepiej pasowało Matteo
brzmiało „nieszkodliwy”.

- Proszę, to zbyt wielki zaszczyt – zaprotestował łagodnie Dhamari. –

Mam nadzieję, że pozwolisz mi to odwzajemnić. Jeśli jest coś, czym mogę ci
służyć, mów śmiało.

Matteo spojrzał w zaskoczone oczy swego gospodarza.
- Jesteś niezwykle łaskawy, ale możesz pożałować swojej propozycji,

kiedy usłyszysz, co mnie tu sprowadza.

- Ocenimy opowieść, kiedy się skończy. Napijesz się wina? – Dhamari

wskazał na chłodzącą sadzawkę. – To różowy Exchelsor, dobry towarzysz
długich i wzmagających pragnienie historii.

Jordain odmówił grzecznie i usiadł na krześle, które wskazał mu

Dhamari. Opowiedział skróconą wersję wydarzeń na bagnach Akhlaura,
opisując obrażenia, które pchnęły Kivę w długi trans podobny do snu, lecz
opuszczając szczegóły o jej ucieczce.

- Widzisz zatem – zakończył – jak istotne jest, abyśmy dowiedzieli się

czegoś o losie tej bramy – jeśli nie od Kivy, to może od kogoś, kto miał z nią

background image

jakieś kontakty.

Dhamari odchylił się na krześle.
- Przyszedłeś dobrze przygotowany. Niemal zapomniałem o czasach,

jakie spędziłem z Kivą w tej wieży.

To była prawdziwa nowość!
- Dawno?
- Jakieś dobre sześć i dwadzieścia lat temu – przypomniał sobie mag. –

Oboje byliśmy uczniami tej samej mistrzyni, bardzo utalentowanej
czarodziejki ze szkoły wywoływania. To prawie niemożliwe, aby działo się to
tak dawno temu!

Matteo zamierzał wspomnieć o Kivie i przejść do pojmania przez elfkę

Keturah. To był nieoczekiwany skrót.

- Czy ta czarodziejka, twoja mistrzyni, mogła wiedzieć o życiu Kivy z

czasów przed jej szkoleniem?

- Czy mogła? O tak, ku jej i mojemu smutkowi! – mag westchnął ciężko i

uśmiechnął się przepraszająco do Mattea. – Wybacz. Tak rzadko mówię o mojej
pani Keturah. To dla mnie wielka radość i wielki smutek. Może znasz to imię?

- Usłyszałem je na bagnach Akhlaura.
- Domyślam się, dlaczego – Dhamari pochylił się. – Ta niewyszkolona

dziewczyna z pospólstwa, której głos powstrzymał larakena… opowiedz mi o
niej.

Matteo niedbale rozłożył ręce.
- Niewiele mogę powiedzieć. Jest ulicznym kuglarzem, dziewczyną o

bystrym umyśle i z radością w sercu. Może naśladować każdy głos, jaki
usłyszała. Z pewnością jest niewyszkolona w Sztuce, ale poznała tu i ówdzie
jakieś zabłąkane czary. Posiada silny, dziki talent, rzadki w naszych
cywilizowanych czasach, ale obecnie się ćwiczy.

- Tak, u Basela Indoulura. Słyszałem – powiedział Dhamari. – Byłem

jednym z wielu magów, którzy proponowali jej naukę, ale zarówno rada, jak i
sama dziewczyna, skłaniali się raczej ku Baselowi. Wiesz, że ma duże
doświadczenie jako nauczyciel.

Matteo nie wiedział o tym, ale pokiwał głową.
- Lord Basel bardzo lubi uczyć – ciągnął Dhamari. – Szkoli trzy osoby

jednocześnie. Robi tak od czasu, kiedy opuścił Szkołę Jordainów.

Ta informacja uderzyła Mattea niczym młot barbarzyńcy.
- Był mistrzem w szkole?
- O tak. Sądzę, że było to przed twoimi narodzinami, ale niedługo

wcześniej. Osiemnaście, może dwadzieścia lat.

Było to z pewnością przed jego treningiem, ale nie przed narodzinami!

Matteo przypomniał sobie słowa Tzigone, że jeden z mistrzów było również
jego ojcem. Spoglądał na tych, którzy wciąż pozostali w szkole, nie
zastanawiając się nad innymi możliwościami. W przeciwieństwie do Tzigone.

background image

To do niej pasuje, pomyślał Matteo. Tzigone ma silne, choć

niekonwencjonalne poczucie honoru. Kiedy zgodził się pomóc jej odnaleźć
rodzinę, być może uznała, że odpłaci mu tym samym. Znalazła jego matkę. Być
może została uczennicą Basela Indoulura, aby dowiedzieć się czegoś o jego
ojcu.

Matteo uświadomił sobie, że gospodarz spogląda na niego z troską.

Uśmiechnął się, choć uśmiech ten wyglądał równie nieprzekonywująco, jak
sam się czuł. Dhamari nalał kielich wina i wręczył mu, gestem nakazując
wypić. Matteo pociągnął łyk i poczuł, że odzyskuje równowagę.

- Jak na tę porę roku, dzień jest niezwykle gorący i trzeba dużo pić, żeby

uniknąć zawrotów głowy – powiedział mag.

Była to elegancka i wygodna uwaga. Matteo kiwnął w podzięce głową.
- Wspomniałeś o opowieści dotyczącej Keturah. Nie słyszałem jej.
Po długiej chwili Dhamari Exchelsor skinął głową.
- Nie jestem pewien, czy ta opowieść ci pomoże, ale możesz zrobić z nią,

co zechcesz. Keturah, która kiedyś była moją mistrzynią w sztuce
wywoływania, została moją żoną – zaczął powoli. – Przez krótki czas
mieszkaliśmy razem, tutaj, w tej samej wieży, w której ćwiczyłem. Z początku
byliśmy zadowoleni, ale Keturah była ambitna i stawała się coraz bardziej
śmiała w sprawdzaniu granic swojej mocy. Przywoływała do swego boku
najpotężniejsze istoty, jak pasterz gwizdnięciem przywołuje psa. Z biegiem
czasu zwracała się ku istotom mroku, potworom znacznie silniejszym od niej.
One nadwerężyły jej magię. Splamiły jej duszę – zakończył niemal trudno
słyszalnym głosem.

Po chwili przełknął ślinę i ciągnął dalej.
- Wyczuwałem, że z Keturah nie dzieje się dobrze. Często znikała,

niekiedy na całe dni. Nawet kiedy przebywała w wieży, często przesypiała pół
dnia z potwornymi bólami głowy, które pojawiały się nagle i bez ostrzeżenia.
Stała się wybuchowa, miała cięty język, łatwo wpadała w gniew. Nie
zwracałem uwagi na jej humory. Gdyby zareagował wcześniej – powiedział z
głębokim i pełnym bólu smutkiem – ta opowieść mogłaby brzmieć zupełnie
inaczej. Ostatni raz widziałem Keturah w dniu, kiedy zmarłą zielona
czarodziejka, zaatakowana w swojej wieży przez trzy gwiezdne węże.

- To niemożliwe! – zaprotestował Matteo. – Takie istoty unikają magów i

nawzajem.

- W normalnych przypadkach – tak. Wygląda na to, że te zostały

przywołane.

Wniosek był kłopotliwy, ale niemożliwy do uniknięcia. Zielonymi

czarodziejkami nazywano akuszerki szkolone w sztuce uzdrawiania i leczenia
ziołami, zwykle z odrobiną daru wieszczenia, zawsze szkolone przez
inkwizytorów Azutha. Nie do końca mag, nie do końca kapłan, nie do końca
ogar magów, nie do końca wiedźma, ale zdecydowanie więcej niż lekarz,

background image

dbający o zdrowie magów Halruaa. Ponieważ u czarodziejów magia i zdrowie
były ze sobą związane, konieczny był tak złożony trening.

- Mówiłeś, że Keturah czuła się źle. Poszła do tej czarodziejki po

lekarstwo?

- Tak. Według służących zielonej czarodziejki, Keturah była ostatnią

osobą, która widziała kobietę żywą – Dhamari stłumił urywane westchnienie. –
Być może to ona wezwała gwiezdne węże. Być może nie. Nigdy się tego nie
dowiem, gdyż tego dnia zaginęła.

Morderstwo przy użyciu magii było bardzo poważnym przestępstwem,

takim, które z pewnością przypieczętowałoby śmierć Keturah. Już to mogłoby
tłumaczyć jej ucieczkę. Mimo to Matteo podejrzewał, że kryło się za tym coś
więcej i głośno wyraził swoje wątpliwości.

- Tak – zgodził się smutno mag. – Zawsze się tak wydaje, nieprawdaż?
Jordain kiwnął głową, odwzajemniając słaby, smutny uśmiech

gospodarza.

- Przez kilka lat Keturah unikała pościgu. W Halruaa to niesamowity

wyczyn! Wielu jej szukało, a od czasu przychodziły do mnie jakieś wieści – mag
spojrzał na Mattea. – Urodziła dziecko. Nikt nie zdołał określić, jak się nazywał
ojciec. Rozumiesz powagę sytuacji.

- Tak.
W Halruaa dzieci magów nie rodziły się z przypadkowych związków, jak

w niecywilizowanych krajach północy. Magowie było kojarzeni dzięki magii
objawień i starannie prowadzonym zapiskom, aby upewnić się, że linie krwi
pozostaną silne. Niebezpieczne magiczne dary, niestabilność umysłu lub
słabość ciała – dla potomstwa magów takie rzeczy mogły okazać się zabójcze.
Zwyczaj ten był tak zakorzeniony, że niewiele halruańskich dzieci rodziło się z
nieprawego łoża. Bękarty były napiętnowane na całe życie. Bękart
czarodziejki, jeśli nie dawało się określić ojca, był zabijany po urodzeniu.

- Keturah również znała prawo – ciągnął mag. – Uciekła, ukryła się,

ochraniała dziecko. ochraniała je swoim własnym życiem!

Dhamari wstał i podszedł do stołu szybkimi, gwałtownymi krokami.

Podniósł rzeźbione pudełko i wyjął z niego mały przedmiot, owinięty w
jedwab. Wygładzając przykrycie, wrócił do Mattea i pokazał mu prosty
medalion.

- Należał do Keturah. Kiva ją dogoniła, a jako trofeum przyniosła ten

medalion. Śmiejąc się, opowiedziała, jak zmarła moja żona – oczy, którymi
popatrzył na Mattea, były pełne niewylanych łez. – A ponieważ to Kiva znalazła
Keturah, założyłem, że złapała również dziewczynkę.

- Też tak słyszałem – powiedział ostrożnie Matteo. Nie dodał, że młodej

Tzigone w jakiś sposób udało się umknąć.

Mag odwrócił głowę i kilka razy przełykał ślinę, nim zaczął mówić.
- Jesteś jordainem. Znasz ukrytą wiedzę na temat naszego kraju.

background image

Powierzane są ci rzeczy, o których nie można mówić. – Podniósł wzrok, a
Matteo pokiwał zachęcająco głową. – Jeśli dziecko przeżyło, człowiek taki jak ty
może dowiedzieć się, co się z nią stało. Może weźmiesz ten drobiazg, tak na
wszelki wypadek. Jeśli ją znajdziesz, daj to jej i opowiedz o matce. Powiedz jej
niewiele albo wiele, ile uznasz, że zniesie. Jordain musi mówić prawdę, ale
wybierz ziarno i odsiej plewy.

Matteo nie wiedział, jak odpowiedzieć, ale wiedział też, iż Tzigone

ucieszy się z medalionu matki.

- Popytam, jeśli tego chcesz – rzekł. – Jeśli córka Keturah żyje, dopilnuję,

aby go dostała… i opowiem jej o matce.

Na twarzy maga pojawiła się głęboka wdzięczność.
- Jesteś bardzo miły. Waham się, czy prosić cię o kolejną przysługę, ale…

– przerwał i przełknął ślinę. – Jeśli dziewczynka żyje, czy możesz jej
powiedzieć, iż chciałbym się z nią spotkać? Keturah była moją ukochaną żoną.
Musiałem się z nią rozwieść, ale chętnie – i z dumą! – przyjmę jej dziecko jak
własne. Dziecko powinno znać matkę, ale powinna poznać również nazwisko
ojca i jego przodków, a ta wieża i wszystko, co się w niej znajduje, będzie po
mojej śmierci należeć do niej.

Matteo zakręciło się w głowie od tej propozycji: rodzina, nazwisko,

spadek, koniec uznania za dziecko z nieprawego łoża i trwającej całe życie
ucieczki. Choć uznano jej wkład w bitwie na bagnach Akhlaura, każde srebro z
czasem traci blask. Matteo wiedział dość o ludzkiej naturze, by rozumieć, że
jedyną rzeczą, którą ludzie lubią bardziej niż wynosić bohatera pod niebiosa
jest obserwacja, jak uderza o ziemię. Tzigone była bękartem maga. W pewnym
momencie to się wyda.

- Zrobię, co będę mógł – obiecał.
Dhamari uśmiechnął się.
- Jestem zadowolony. Ale ty… przybyłeś rozmawiać i poważnych

sprawach, a zaczekałeś, aby wysłuchać opowieści starca. Cóż mogę ci
powiedzieć, aby pomóc ci odnaleźć Kivę?

- Kiva polowała na Keturah i przyszła do ciebie, rozkoszując się

zwycięstwem. Rozumiem pierwszą część – była ogarem magów, wykonującym
swojej obowiązki – ale nie rozumiem drugiej. Czemu chwaliła się swoim
czynem? Czy pomiędzy wami istniały jakieś tarcia, które wywołały u elfki
żądzę zemsty?

Mag wahał się przez moment, po czym kiwnął ponuro głową.
- Kiva przywołała impa i nie umiała go odesłać. Nim Keturah przyjechała

i zrobiła z nim porządek, narobił znacznych szkód. Wygnała Kivę z wieży.

- Zatem były między nimi jakieś waśnie?
- Nie ze strony Keturah. Wygnała Kivę, ponieważ to było słuszne i

rozsądne posunięcie. Stoję przed tobą jako dowód, że w sercu Keturah, chociaż
wielkim, nie było miejsca na waśnie. Widzisz – powiedział z wyraźną niechęcią

background image

– pomagałem Kivie rzucić ten czar. Keturah nie tylko mi wybaczyła, ale i
zgodziła się na ślub.

Twarz maga zachmurzyła się.
- Nadal trudno uwierzyć, że Kiva cieszyła się z zabicia Keturah całe lata

później, aby pomścić tę drobnostkę. Któż byłby zdolny do takiego zła?

Ponieważ pytanie Dhamariego było retoryczne, Matteo nie

odpowiedział. Wymienili formułki pożegnalne i rozeszli się. Zostawiając za
sobą zieloną wieżę, Matteo rozpamiętywał wszystko, co usłyszał. Doprawdy,
ziarno i plewy! Keturah jako czarodziejka-renegatka, morderczyni,
cudzołożnica. Jak to wszystko opowie Tzigone?

Jakże mógłby o tym nie mówić? Utajanie przed przyjacielem ważnych

spraw nie było lepsze od otwartego kłamstwa.

Czyż nie było to właśnie to, co robiła Tzigone? Z pewnością wiedziała o

przeszłości Basela Indoulura – była równie ostrożna i sprytna, jak każdy, kogo
spotkał Matteo. Być może robiła dokładnie to, o co jego prosiła – oceniała
czarodzieja. Nie wiedział, czy się złościć, czy być jej wdzięcznym. Nie wiedział,
co o tym myśleć.

Matteo wyjął medalion z kieszeni i przyjrzał mu się. Wzór był prosty,

wykonanie przeciętne. A jednak Keturah była czarodziejką, której powiodło się
na tyle, by przyciągać uczniów i zamieszkać w ładnej wieży z zielonego
marmuru. Nie nosiłaby tak nędznego drobiazgu, gdyby nie był mocno
zaczarowany. Gdyby tak było, to dając go Tzigone, bardzo by ją naraził. Nie
znał Dhamariego na tyle dobrze, aby mu zaufać.

Rozwaga podpowiadała, aby medalion sprawdził jakiś mag, ale komu

mógłby zaufać? Z pewnością nie królowej. Ponieważ nie ma tu dźwigni i
gwizdków, nie będzie nim zainteresowana. Nie Procopio Septus. Ani
którykolwiek z magów ze Szkoły Jordainów.

Pojawił się impuls, którego nie chciał zbyt dokładnie sprawdzać z obawy,

że może nie wytrzymać sprawdzenia logiką jordainów.

Matteo obrócił się na pięcie i szybko ruszył na najbliższy bulwar.

Przeczekał kilka magicznych środków transportu i zaczekał na zwykły wóz z
czwórką koni. Kazał woźnicy zawieźć się do wieży Basela Indoulura.

Dom maga w Halarahh był skromną, ale komfortowo wyposażoną willą

w zacisznej bocznej uliczce, nie pasującą do kryjówki ambitnego lorda
czarodzieja. Matteo przypomniał sobie, że lord Basel był burmistrzem innego
miasta, gdzie bez wątpienia pozwalał sobie na wszystkie przejawy dumy i
bogactwa. Poprosił woźnicę, aby zaczekał, po czym podał imię swoje i swojej
pani odźwiernemu, proszą o prywatne posłuchanie u lorda czarodzieja.

Służący zaprowadził Mattea do ogrodu i do niewielkiego budynku,

porośniętego kwitnącymi pnączami. Kiedy Matteo znalazł się w środku, odkrył,
że duże okna, niewidoczne z zewnątrz, wpuszczały do środka słońce.
Najwyraźniej lord Basel był dobrze przygotowany na potajemne spotkania.

background image

Kiedy Basel wszedł, pierwszą myślą Mattea było, iż Dhamari musiał

pomylić się co do przeszłości czarodzieja. Mistrzowie jordainów swym
wyglądem zwykle odzwierciedlali prostotę i dyscyplinę, jaka cechowała życie
ich uczniów. Szaty Basela miały barwę fioletu i szkarłatu, te same kolory
powtarzały się w koralikach, zdobiących mnóstwo drobnych warkoczyków.
Twarz miał okrągłą, a brzuch bardzo daleki od zapadnięcia się. Matteo nie
wyobrażał go sobie wśród wojowników i uczonych, którzy kształtowali życie
jordainów.

Usiłował odnaleźć jakieś fizyczne podobieństwo i go nie znalazł. Włosy

Basela były czarne jak sadza, nos prosty i mały, skóra lekko oliwkowa.
Podobnie jak większość jordainów, Matteo był tak zwinny i silny jak wojownik,
a sześć stóp wzrostu czyniło go wysokim, jak na Halruańczyka. Jego włosy
miały barwę ciemnego orzecha z czerwonymi przebarwieniami,
połyskującymi w świetle słońca niczym nagły atak złości. Jego rysy były
bardziej wyraziste niż u maga, podbródek mocniej zarysowany, a łuk nosa
większy. Jeśli ten mężczyzna był naprawdę jego ojcem, na twarzach nie można
było odnaleźć żadnych na to dowodów.

- Czym mogę służyć doradcy królowej? – spytał Basel, przełamując

przedłużającą się ciszę.

Matteo pokazał medalion.
- Jordainowie nie wolno nosić magicznych przedmiotów. Możesz

powiedzieć mi, czy zawiera jakieś zaklęcia i jeśli tak, to jakie?

Mag wziął wisiorek i obrócił go w pulchnych dłoniach. Pierścienie na

palcach migotały przy każdym ruchu.

- To coś prostego.
- Czy posiada magię?
Basel oddał go.
- Mag ze szkoły wieszczenia powiedziałby ci więcej. Służyłeś lordowi

Procopio. Czemu nie pójdziesz do niego?

Matteo starannie dobierał słowa.
- Ostatnio próbowałem porozmawiać z lordem Procopio o Zephyrze,

jordainie sprzymierzonym z ogarem magów Kivą. Próbowałem dowiedzieć się
o niej czegoś więcej i uznałem, że to rozsądna droga postępowania.

- Aha – Basel uniósł do ust, ale Matteo zdążył dostrzec szybki,

sardonicznych uśmiech. – Znając lorda Procopio, zakładam, że nie był zbyt
zainteresowany tematem.

- Niczego takiego nie zauważyłem.
- Będzie wyczulony na wszelkie sugestie tyczące się dalszego

dochodzenia. Jeśli przyjdziesz do niego z talizmanem, natychmiast uzna, że to
część twoich poszukiwań.

W pewien sposób może i tak było. Talizman ochronny tłumaczyłby,

dlaczego Keturah udawało się tak długo unikać pojmania.

background image

- Czy może zostać zlokalizowany magią?
Basel uśmiechnął się krótkim, urwanym uśmiechem.
- Jeśli tak, byłby bardzo słabym zabezpieczeniem.
- W rzeczy samej – Matteo wstał, zamierzając podziękować magowi i

odejść.

Gospodarz zatrzymał go uniesioną ręką.
- Twoje oczy mówią, że nie wiesz, czy mi zaufać, czy nie. To dowodzi

ostrożności. Nie poszedł do Procopia. To dowodzi mądrości. Skoro mój stary
przyjaciel złości się na ciebie – a nie muszę posiadać daru wieszczenia, aby
wiedzieć, że prawdopodobnie tak właśnie jest – może donieść na ciebie, że
nosisz magiczny przedmiot albo zażądać jego natychmiastowego oddania.
Będzie miał prawo i możliwości.

- Podobnie jak ty.
- To prawda – zgodził się Basel. – Masz niewiele powodów, aby mi zaufać.

A jednak tu jesteś. Jeśli nie wierzysz niczemu, co powiedziałem, uwierz temu:
gdyby w tym medalionie znajdowało się coś niebezpiecznego, gdyby istniała
szansa, że w jakikolwiek sposób zagrozi Tzigone, nigdy nie opuściłby tego
pokoju.

Matteo nie mógł powstrzymać zaskoczenia na swojej twarzy. Mag

pokiwał głową.

- Tak, wiem, że Tzigone jest córką Keturah. Znałem Keturah i rozpoznaję

talizman. Służył jej dobrze przez znacznie dłuższy czas, niż sądziłam.

Umysł jordaina zaczął działać.
- Czy inni go rozpoznają? Czy mogą połączyć Keturah i Tzigone?
- Mało prawdopodobne. Keturah zdobyła talizman tuż przed ucieczką z

Halarahh. Byliśmy przyjaciółmi z dzieciństwa. Po tym, jak uciekła, przyszła do
mnie kilka razy w potrzebie.

Waga tych rewelacji ogłuszyła Mattea. Jeśli wszystko, co Dhamari

Exchelsor powiedział o Keturah było prawdą, zatem Basel złamał prawa
Halruaa i ryzykował śmiercią, aby jej pomóc.

- Czy Tzigone o tym wie?
- Nie – odparł z naciskiem Basel. – Ponieważ jest tak zdeterminowana,

aby znaleźć matkę, postanowiłem kierować jej krokami. Wiedziałem, że w
końcu znajdzie drogę do Dhamariego Exchelsora. Kiedy zasugerowałem jej,
aby wysłała zaufanego przyjaciela, sądziłem, że poprosi ciebie.

- Spodziewałeś się, że tutaj przyjdę? – mówiąc to, Matteo miał w części

nadzieję, że okaże się to prawdą.

Mag zastanowił się, po czym potrząsnął głową.
- Nie, ale cieszę się, że to zrobiłeś. Poznawszy przyjaciela Tzigone, czuję

się spokojniejszy o jej los.

Matteo nie mógł nie zauważyć szczerego uczucia w oczach maga.
- Troszczy o nią.

background image

- Jak o własną córkę – przyznał Basel. – Aby z kolei ulżyć tobie, powiem ci

w zaufaniu, iż zrobię wszystko, co będzie możliwe, aby chronić ją przed
stygmatem nieprawego urodzenia. Jeśli zostanie odkryta, uznam się za jej ojca.

Po raz drugi tego dnia świat wokół Mattea stanął na głowie. Przyznanie

się do ojcostwa oznaczało dla Basela przyznanie, iż widział się z Keturah po jej
ucieczce. Było to wbrew prawu, podobnie jak poczęcie dziecka z dwóch linii
magów poza granicami starannie kontrolowanego drzewa rodowodowego.
Każdy z tych zarzutów oznaczał niełaskę. A jednak Basel Indoulur był gotów
uczynić to dla bezpieczeństwa Tzigone. Przez chwilę Matteo żałował, że ten
dobry człowiek naprawdę nie jest jego ojcem.

Ale czy dobry człowiek stałby bezczynnie, podczas gdy jego żona

niszczyłaby swój umysł i magię, aby upewnić się, że urodzi dziecko jordaina?
Szkolenie nauczyło Mattea, że najważniejsza była służba Halruaa. Może Basel
kiedyś w to wierzył i odkrył, że w jego sercu spoczywają głębiej inne
zobowiązania.

Poradziła go następna myśl, a szok był nie mniejszy niż poprzednio. A

jeśli słowa Basela były prawdą? A jeśli mag był ojcem Tzigone? Gdyby tak było,
przyjaciółka Mattea byłaby również jego siostrą! Kiedy rozważał tę
skomplikowaną zagadkę odkrył, że nie chce od razu odrzucać tej możliwości.
Gdyby był w stanie to zrobić, przyjąłby te nietypową rodzinę z dumą. Przyjrzał
się twarz maga w poszukiwaniu podobnego objawienia i nie znalazł go.

- Widziałem ludzi porażonych piorunem, którzy wyglądali na mniej

ogłuszonych od ciebie – powiedział Basel z lekkim uśmiechem. – Mimo
wszystko nie różnimy się aż tak bardzo. Przypuszczam, że jednym z powodów,
dla których szukasz Kivy tak pilnie, jest fakt, iż pewno zna pochodzenie
Tzigone. Nie chcesz, aby skrzywdziła ją bardziej, niż uczyniła to do tej pory.

Matteo zamrugał.
- Nie myślałem o tym w ten sposób.
- Czasem najtrudniej ujrzeć własną, wewnętrzną prawdę – mag

przytoczył przysłowie jordainów tonem kogoś, kto zna to z doświadczenia.

Porozmawiali jeszcze przez kilka minut, po czym Matteo wyszedł

odruchowo podał woźnicy nazwę miejsca, które już raz odwiedził. Konie
pokłusowały na zachód, wśród szeregu eleganckich domów wyhodowanych
magicznie z koralu, przez kwartały o mniejszej zamożności i prestiżu. Wreszcie
zatrzymali się przed wysokim murem okalającym ogród.

Przeszedł przez bramę i poszedł do chatki, którą odwiedził wraz z

Tzigone. Drzwi były uchylone. Zapukał cicho i wszedł do środka.

Kobieta stała przy oknie, spoglądając na mały ogródek z tyłu domu,

ściśle otulając ramionami szczupłą postać.

- Niech spocznie na tobie błogosławieństwo Mystry, matko – był to

zaledwie zwrot przeznaczony dla kobiet w jej wieku, ale na jego ustach słowo
to zabrzmiało bardzo słodko.

background image

Kobieta odwróciła się obojętnie w jego stronę. Matteo cofnął się,

sapnąwszy z zaskoczenia.

To nie była ta sama osoba.
- Czego chcesz? – spytał cichy, pełen firnu głos za jego plecami.
Matteo odwrócił się i zobaczył kobietę ubraną w strój służącej. Jej twarz

był pulchna i okrągła, a gdyby nie ponuro zaciśnięte usta, byłaby nawet ładna.

Wskazała na jego medalion jordaina.
- Jeśli któryś z was przychodzi zadawać pytania, każda kobieta, którą

spotka, jest przenoszona w inne miejsce. Nie sądzisz, że te kobiety i tak dużo
wycierpiały nawet nie tracąc swoich domów? Teraz i ta kobieta zostanie
przeniesiona. I jeszcze raz, jeśli przyjdzie taka potrzeba, aż ty i tobie podobni
zostawcie je wreszcie w spokoju.

Poczucie winy i smutek zalały go niczym fala przypływu.
- Nie wiedziałem o tym.
- Cóż, teraz już wiesz. Wyjdź, nim narobisz więcej szkód. Są pewne

rzeczy, jordainie, które są ważniejsze, niż twoje prawo do całej wiedzy
Halruaa!

Wypluła jego tytuł, jakby to było przekleństwo. Matteo nie był całkiem

pewny, czy nie miała racji. Wykonał głęboki, przepraszający ukłon i wcisnął
służącej sakiewkę.

- To, aby ułatwić jej podróż – powiedział, po czym odwrócił się i uciekł.
Wrócił pieszo do pałacu, choć zajęło mu to resztę dnia i znalazł się przed

bramą, kiedy nad miastem brzmiało ostatnie echo pałacowego capstrzyku. Był
to bardzo ciężki dzień, jeden z tych, które przynoszą więcej pytań, niż
odpowiedzi. Jednak jedna ścieżka była wyraźna. Opowie Tzigone wszystko,
choć będzie to opowieść trudna do wysłuchania. Oskarżenia wobec Keturah
były zarówno ciężkie, jak i prawdopodobne, lecz rozumiał teraz, co przez tak
wiele lat prowadziło Tzigone ku tym odpowiedziom. Choć wysłuchanie
opowieści o losie jej matki może być bolesne, Matteo rozumiał teraz, że jest coś
znacznie gorszego.

Niewiedza.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Andris siedział sam poza światłem ognisk, przyglądając się z

niedowierzaniem, jak Kiva z dumą przyjmuje skarby, które dla niej
zgromadziły bandyckie Crinti. Uniosła w dłoniach kulę z księżycowego
kamienia, gruchając nad nią jak młoda matka, podziwiająca swoje dziecko.

Andris ostro przypomniał sobie o wadze ich wyprawy. Koteria była

zgnilizną, toczącą samo serce Halruaa. Musiał ją zniszczyć, nie tylko ze
względu na swoje elfie dziedzictwo, ale także dlatego, że nadal był jordainem,
związanym przysięgą, aby służyć Halruaa. Kiva była jego jedynym

background image

sprzymierzeńcem, jedyną szansą, aby naprawić to, co złe.

Wszystko to sobie powtarzał. Zdania te były mu tak dobrze znane, jak

dla kapłana modły o zachodzie słońca. Jednak w przeciwieństwie do
wyznawców Azutha, jego ciche słowa brzmiały pusto i fałszywie.

Przyglądał się, jak Crinti obsypują elfkę skradzionym bogactwem i

straszliwymi trofeami. Szczególnie dumne były z dużej czaszki,
przypominającej nieco czerep wielkiego sahuagina. Ich zachowanie dziwnie
przypominało postępowanie dzieci, które zabiegają o aprobatę rodziców, ale
nie spodziewają się, że się jej doczekają.

Andris rozumiał aż za dobrze, że elfy unikają osób mieszanej krwi i nimi

pogardzają. Kiva to wykorzystała. Prosty dar jej obecności uczynił z niej
królową Crinti, a udawaną akceptację wojowniczki traktowały jak wytęsknione
pokrewieństwo. Zostały oszukane przez Kivę, ponieważ chciały jej uwierzyć.

W jak dużym stopniu, zastanawiał się, odnosiło się to również do niego

samego?

Kiva, zasiadająca na okrytym futrem kamieniu niedaleko ognia, była

świadoma niepokoju Andrisa, ale nowy skarb zbyt ją zajmował, by zwracała na
to większą uwagę. Szczególnie podobała się jej kula do wieszczenia. Pogładziła
księżycowy kamień, dostrajając go do swoich osobistych mocy.

Shanair przyglądała się jej z dumnym uśmiechem.
- Czy to wystarczy?
- To wspaniały skarb – zapewniła ją Kiva. – Będę potrzebować nieco

czasu, aby dobrze go poznać.

Crinti wskazała na wielką czaszkę.
- To była niezła zabawa. Czy przez bramę wody przyjdzie ich więcej?
Andris poderwał się gwałtownie, zaskoczony wnioskiem płynącym ze

słów Shanair. Jego wzrok spoczął na trofeum. Światło ognia skakało po
krawędziach i dziurach sprawiając, że ozdobiona kłami szczęka błyszczała
niczym uśmiech demona. To nie był sahuagin ani jakakolwiek istota znana w
tym świecie!

- Brama otworzy się we właściwym czasie – zapewniła ją Kiva. – Ten

potwór to tylko zapowiedź tego, co przyjdzie.

Andris skoczył na równe nogi i podszedł. Zatrzymało go pięć ostrzy

Crinti. Pięć wojowniczek o szarych twarzach popatrzyło na niego
świdrującymi, błękitnymi oczami, płonącymi niczym małe płomyki wśród
popiołu.

- Kiva cię nie wzywała – powiedziała jedna, spoglądając na Andrisa jak

na coś, co właśnie zeskrobała z buta. – Znasz swoje miejsce, wracaj na nie.

- Pozwólcie mu mówić – oznajmiła Kiva.
Andris przeszedł obok wojowniczek i ukucnął przy boku Kivy.

Pochyliwszy się tak, by czujnie Crinti nie podsłuchały jego słów, powiedział
gwałtownie.

background image

- Nie możesz otworzyć bramy. Koteria musi zostać zniszczona, ale nie

trzeba znosić przy tym całego Halruaa!

Złociste oczy elfki zwęziły się i zapłonęły.
- Czy mam ci przypominać o elfim mieście na bagnach Kilmaruu,

zatopionym przez maga Akhlaura i dwóch jemu podobnych? Jeśli Halarahh
utonie pod morzem i bagnem, czy nazwiesz to niesprawiedliwością?

- Czy taki jest twój zamiar?
Kiva milczała przez chwilę.
- Nie – powiedziała cicho. – Sprawiedliwość wymaga, aby magowie

zapłacili za wszystko, co uczynili. Nie znaczy to, że zniszczę więcej ziemi moich
przodków.

- Twoje przyjaciółki chyba uważają inaczej.
Wstała.
- Moje przyjaciółki szanują swoje elfie dziedzictwo i zniszczą tych, którzy

tego nie czynią – jej głos zabrzmiał czysto i donośnie, a wzrok objął nie tylko
Andrisa, ale też gotowe do walki wojowniczki Crinti.

Shanair zrozumiała sugestię i spojrzała na Andrisa z nieco większym

szacunkiem.

- Ten mężczyzna ma w sobie krew elfów?
- Czy zadawałabym się z nim, gdyby było inaczej? – odparła Kiva.
Bandytka odwróciła się do swojej zgrai i wydała ostry, gardłowy rozkaz.

Z niechęcią opuściły broń i wróciły do ogniska.

Do Andrisa dotarło, że Kiva mówiła Crinti to, co spodziewały się usłyszeć

– podobnie jak leśne elfy i jordainowie, którzy walczyli dla niej na bagnach
Kilmaruu i Akhlaura. Podobnie, bez wątpienia, postępowała z nim. Andris był
zaskoczony, jak bardzo zabolała go ta świadomość. Uważał, że jest odporny na
żądła zdrady i półprawd.

Z trudem skupił się ponownie na rozmowie o bramie wody.
- Kiedy nadejdzie właściwy czas, wypuścimy bestie, które będą stanowić

wyzwanie nawet dla Shanair – ciągnęła Kiva.

Rozległ się pełen pogardy śmiech Crinti, a w jej dziwnych, niebieskich

oczach zajaśniało podniecenie.

- Oby ten dzień nadszedł szybko, siostro! Powiedz nam, jak się

przygotować.

- Na początek musicie poprawić swoje zdolności pływackie.
Kobiety zachichotały ponuro, a żadna nie zauważyła, że widmowy

człowiek między nimi nie podziela ich radości.

***

Następnego ranka Andrisa obudziło chlapanie wody oraz szczęk broni.

Zapiął miecz i podążył za dźwiękiem do strumienia nieopodal obozowiska
Crinti.

Kilka półelfem ćwiczyło w wodzie po pas. Uznał komentarz Kivy na

background image

temat pływania za dowcip, ale najwyraźniej Crinti wzięły to dosłownie.

Przez długi czas Andris stał na brzegu, przyglądając się wojowniczkom.

Były dobre – jedni z najlepszych wojowników, jakie kiedykolwiek widział – ale
obciążone skórzaną zbroją i ciężkim orężem. Woda odbierała im siły i
spowalniała ruchy. W świetle tego, co usłyszał w nocy, był to poważny
problem.

Istota, której czaszkę zdobyła Shanair, z pewnością nie była spowolniona

przez wodę albo broń. Andris widział takie istoty opisane w księdze o stworach
z planu wody. Widział, jak laraken przeciska się przez szczelinę w bramie
wody. Podejrzewał, że zabity potwór był swego rodzaju odpowiedzią. Zeszłej
nocy Andris po raz pierwszy zaczął wierzyć, że Akhlaur nadal żyje. Wątpił, by
zastępy czarodzieja ograniczały się do jednego potwora.

Może mimo wszystko podjęte przez Crinti środki ostrożności wcale nie

były przesadzone.

Andris odpiął pas z mieczem i zawiesił go na gałęzi drzewa. Zdjął tunikę

i pantofle, zostając w bieliźnie. Lepiej walczyłoby mu się w wodzie, gdyby był
całkiem nagi, ale znając nastawienie Crinti do mężczyzn, nie uważał za mądre
pokazywanie im tak dogodnego i oczywistego celu.

Wszedł do strumienia uzbrojony w sztylety jordainów. Jedna z Crinti

dostrzegła go i trąciła łokciem siostrę, dobrze zbudowaną kobietę, która była
chyba największa z nich. Kobieta prychnęła i wykrzyknęła coś
niezrozumiałego, ale wyraźnie drwiącego.

Andris uznał, że będzie tak samo dobrym przykładem, jak każdy inny.
Kiedy znajdował się o kilka kroków od nich, wziął głęboki oddech i

zanurkował w stronę wielkiej Crinti i jej towarzyszki. Jego przezroczysta
postać całkowicie zniknęła. Woda zaczęła się burzyć, kiedy obie kobiety dźgały
ją, celując w niewidocznego przeciwnika. Odczekał poza zasięgiem na
stosowną chwilę, po czym chwycił szare dłonie, które wbijały miecz w wodę.
Pociągnął dalej w tę samą stronę, dodając swoją siłę, aby wepchnąć ostrze
głębiej w dno. Dodatkowa „pomoc” wytrąciła elfkę z równowagi. Andris kopnął
mocno, trafiając w jej nogę tuż nad kolanem. Wynurzył się, odskakując w samą
porę, aby zobaczyć, jak kobieta wpada twarzą do wody, a za bujnymi,
odzianymi w skórzaną zbroję kształtami podążają machające buty.

- Wieloryb wyskakujący w powietrze – zaszydził Andris. Odwrócił się do

jej towarzyszki, która trzymała nad wodą miecz do pchnięcia. – Następny jak
sądzę, będzie narwal.

Crinti natarła gwałtownie, ale nie spodziewała się takiego oporu wody.

Andris uchylił się pod wodą. Złapał kobietę za biodra, tuż pod środkiem
ciężkości i popchnął mocno, kiedy wstawał. Precyzyjnie obliczony ruch
wyrzucił Crinti w krótki i nieoczekiwany lot. Chlusnęła w wodę, młócąc ją
niczym podskakująca ryba.

W zapadłej ciszy rozległ się głos Andrisa.

background image

- Wieloryb i narwał to istoty, które znam. Dla mądrego wojownika

wiedza przychodzi przez walką.

Mokra, szara twarz wielkiej Crinti rozjaśniła się.
- Znasz istoty z tego wodnego świata?
Andris podał zwięzły opis mantinarga, istoty, której czaszkę z taką dumą

pokazywała Shanair.

Wielka Crinti pokiwała głową.
- Tak, to bestia, z którą walczyłyśmy. Opowiedz nam o innych.
Wojowniczki zgromadziły się, a Andris opowiadał im, co wiedział. Zaczął

od trytonów, potężnych wojowników o błękitnej skórze z płetwami zamiast
nóg. Crinti wyszydziły pomysł walki z trójzębami, porównując ten kłujący oręż
do żałosnej obrony ludzkich rolników. Andris sporządzi prymitywny trójząb z
gałęzi, aby przekonać je, że nie mają racji. Kiedy powalił trzy wojowniczki na
ich muskularne siedzenia, pozostałe zaczęły traktować jego słowa poważnie.

Andris po raz kolejny wszedł w rolę dowódcy – pokazywał Crinti nowe

ataki, sugerował dobór ćwiczących w odpowiednie pary, starannie
obserwował słabe i silne punkty swoich oddziałów, szykował strategię walki.
Po silnym konflikcie wewnętrznym, który trwał przez kilka dni,
zaangażowanie się w coś, co rozumiał, było ogromną ulgą.

Kiva przyglądałam się z oddali z pełnym aprobaty uśmiechem. Andris,

podobnie jak laraken, okazał się być bardziej użyteczny, niż początkowo
zakładała. Jego elfie dziedzictwo niemal zabiło go na bagnach Akhlaura, a
jednak przyprowadziło do niej. Najwyraźniej zmagał się z ponurą
rzeczywistością wybranej przez siebie ścieżki, ale nie zawrócił. Andris należał
do niej. Wyczytywała to w jego oczach, kiedy uświadomił sobie pokrewieństwo
z elfami z Mhair.

Nawet u ludzi siła więzów pokrewieństwa była znaczna. Rodzina była

przeznaczeniem – Kiva wierzyła w to do głębi własnej duszy. Być może dlatego
natknęła się na trzech bezpośrednich potomków Akhlaura i niemal co chwila
na uczestników jego spisku. Może oni też mieli przeznaczenie.

Kula na podołku Kivy zaczęła się świecić. Zaskoczona, położyła dłoń na

chłodnym księżycowym kamieniu. Magia emanująca z kuli była
zaklęciem-podpisem Zephyra: znajomym, ale subtelnie zmienionym.

Ostrożnie otworzyła magiczną ścieżkę. W kuli pojawiła się twarz – twarz

zasłonięta mgłą, szara jak u Crinti, bez kształtu ani rysów. Mag mógł być
starcem lub młodzieńcem, kobietą lub mężczyzną, elfem albo orkiem. Jednak
Kiva spędziła wiele lat zbierając urządzenia do wieszczenia i badając ich
właściwości. Rzuciła kontrzaklęcie i przyglądała się, jak mgła rozwiewa się,
odsłaniając prawdziwą twarz jej „gościa”. W kuli pojawiła się twarz ludzkiego
mężczyzny o przenikliwych, czarnych oczach i nosie wykrzywionym jak
sejmitar.

Poczuł ucisk w gardle, kiedy rozpoznała Procopio Septusa, maga, który

background image

zatrudnił Zephyra. Jeśli mężczyzna wiedział tyle, aby dotrzeć aż tutaj, powinna
lepiej ocenić jego wiedzę.

Powitała go po imieniu.
Mag zamrugał, chwilowo zakłopotany. Zgrabnie odwzajemnił

uprzejmość, nadając nawet Kivie zabrany jej tytuł inkwizytorki, po czym
przeszedł do zwyczajowych formalności, które Halruańczycy uznawali za
niezbędne przy każdej okazji.

Kiva ostro uderzyła w kulę, uciszając maga.
- Mów, o co chodzi.
- Może po prostu chcę się pochwalić – zasugerował obraz Procopia. –

Zabrałaś mi Zephyra, ale udało mi się odzyskać innego zaginionego jordaina.
Pamiętasz Iago, mojego mistrza od koni? Po bitwie na bagnach Akhlaura jest
bohaterem. Jego sława przydaje blasku mojemu domowi. Zatem być może chcę
ci również podziękować.

A może, zauważyła ponuro Kiva, mag był smrodliwym workiem z

wiatrem. Odpowiedziała niewinną uwagą:

- Iago jest zdolny.
- Bardzo zdolny – zgodził się Procopio. – To doskonały tropiciel, posiada

doskonałą pamięć. Mapy ze swoich podróży, które narysował, są całkiem
udane. Jechał przez Nath, kiedy porwały go Crinti. Mogę sobie wyobrazić, że
było to straszliwe doświadczenie. Słyszałem, że niewiele rzeczy jest w stanie
zmrozić krew w żyłach tak, jak bojowy okrzyk Crinti.

Przechylił głowę na bok, jakby nasłuchując okrzyków i przekleństw

dobiegających znad położonego niedaleko strumienia.

Nie worek z wiatrem, pomyślała Kiva, ale niebezpieczny człowiek. Mimo

to nie chciała, aby bawił się z nią w ten sposób.

- Czego chcesz? – spytała bez ogródek.
Mag uśmiechnął się.
- Powiedz mi, inkwizytorko, co słychać na odległej północy?
- Co każe ci sądzić, iż to wiem?
Siwe brwi Procopia uniosły się.
- Zamierzam podzielić się wiadomościami, nawet jeśli ty tego nie

zamierzasz. Ostatnio odwiedził mnie Matteo. Szukał cię.

- Przerażające – zauważyła uprzejmie Kiva. – Może później zemdleję.
- Jest upartym, młodym człowiekiem – ciągnął Procopio, jakby jej nie

słysząc. – Usiłuje przekonać królową Beatrix, aby poprosiła o wynajęcie Iago.
Ponieważ szalona królowa Zalathorma nie będzie miała z drugiego jordaina
większego pożytku niż kot z drugiego ogona, możemy przypuścić, że Matteo
ma dla mojego jordaina jakieś zadanie… a także dla jego map i wspomnień.

- Wygląda na to, że masz kłopot z zatrzymaniem przy sobie doradców –

zauważyła chłodno Kiva, dając wyraz narastającemu wewnątrz niepokojowi.

- Właśnie. Dość często napadałaś na mój kurnik, Kivo. Chciałbym

background image

wiedzieć, dlaczego.

- Jestem magiem – przypomniała. – Nie będę pierwszym magiem, który

znajduje zastosowanie dla odpornych na magię służących.

- Jeśli myślisz o wykorzystaniu Mattea, może powinnaś to przemyśleć.

Nigdy nie był szczególnie posłusznym narzędziem.

- Podobnie jak jego ojciec, ale uznaję go za tak samo użytecznego.
Zapadło milczenie, kiedy Procopio rozważał te prawdę ukrytą jako

kłamstwo. Jordainowie byli potomstwem magów, a żaden Halruańczyk nie
uwierzy, że któryś z ich magów mógłby być podporządkowany elfce.

- W czym imieniu działasz? – spytał Procopio w dość łatwy do

przewidzenia sposób. Kiva roześmiała się szyderczo.

- Żaden mag nie trzyma mojej smyczy. Sama sobą kieruję.
Ku jej zaskoczeniu, w oczach Procopia zamigotała ulga, a nie

protekcjonalnie niedowierzanie, którego się spodziewała.

- Jak wiele możesz uzyskać od maga na tyle słabego, aby poddać się

twojej kontroli? Z kolei partnerstwo między równymi sobie może przynieść
obu stronom wielkie korzyści.

- Co mógłbyś mi dać? – jej ton był szyderczy, ale nie tak bardzo, aby nie

można było tego zinterpretować jako pytania.

Procopio wychwycił różnicę.
- Zaklęcie, które pozwoli ci na wieszczenie na terenach za wschodnią

granicą.

- Takie bogactwo – zaszydziła. – Mam takie czary. Jakiż mag ich nie ma?
- Wykorzystaj je i powiedz mi, co widzisz.
Po chwili wahania zrobiła tak, jak radził Procopio. Widok w kuli

natychmiast się zmienił, pokazując szczegółowo ciągnące się na wschodnie
góry i sine kolory zachodzącego słońca, gromadzące się nad szerokimi i
pustymi równinami Dambrath.

Kiva odprawiła obraz niecierpliwym ruchem palców i spojrzała w

zadowoloną z siebie twarz Procopia.

- Nic nie widzę.
- To samo widzi każdy inny mag w Halruaa. Spójrz głębiej, bez użycia

magii. Potem porozmawiamy.

Obraz maga zniknął z kuli. Zaskoczona Kiva zawołała Shanair i spytała,

co Crinti wie o wschodnich granicach Halruaa.

- Przychodzą wojownicy – rzekła ta z zadowoleniem. – Piechota z

Mulhorandu, kawaleria i magowie, maszerują na Halruaa. Dobra armia, nawet
jeśli to mężczyźni.

Kiva zasyczała rozwścieczona. Tego się nie spodziewała! Nie, żeby nie

chciała wyciągnąć przeciwko Halruaa kolejne broni, ale tylko wtedy, gdy było
to częścią jej skoordynowanego ataku!

- Ci ludzie maszerują przez równiny Dambrath. Czemu nie każesz swoim

background image

ich powstrzymać?

Shanair wyglądała na zdziwioną.
- Sądziłyśmy, że to część twojej inwazji. Jeśli nie, czy pozwolimy, aby ich

stopy deptały naszą ziemię? – niespodziewanie splunęła i zaklęła. – Na nogi
Lolth! Trzymałyśmy naszą broń suchą bez powodu?

- Niedługo będzie mokra od halruańskiej krwi – zapewniła ją Kiva.
Zbyt szybko, dodała ponuro elfka. Zbliżała się bitwa, przyspieszana przez

wydarzenia, nad którymi nie miała kontroli. Nie miała wyboru, musiała
działać z Procopio Septusem. Później odpłaci mu za zmuszenie jej do działania
przed czasem. Najważniejszy element jej panu nie był jeszcze na miejscu. Nim
zacznie się bitwa, będzie musiała wrócić do Akhlaura.

Nie na bagna, ale do samego Akhlaura.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Tzigone pociągnęła łyczek wina, wybranego przez Matteo. Było cudowne

– najlepsze, jakiego kiedykolwiek próbowała, kupionego lub kradzionego. Kto
mógłby sądzić, że ten człowiek miał jakiś smak?

Tak naprawdę wszystko w tej ślicznej gospodzie świadczyło o smaku,

elegancji i przywilejach. Na stołach leżały obrusy z białego adamaszku. Każde
miejsce upiększały kwiaty. Wszystkie talerze były z jednego kompletu.
Uprzejmi służący nie liczyli srebrnej zastawy, sprzątając po każdym daniu.
Każda z tych rzeczy stanowiła nowy poziom luksusu i szacunku. Ogólnie rzecz
biorąc, ten posiłek był kaprysem, który Tzigone przez długi czas będzie
wspominać z przyjemnością.

Co ważniejsze, był to pierwszy raz, kiedy to Matteo ją odszukał. Zwykle

ich spotkania były nieregularne i z jej inicjatywy – bardziej przypominały
przyjacielską zasadzkę niż spotkanie. Przyjemność z tego zaproszenia była tak
wielka, że nawet nie przyćmiły jej rzucane ukradkiem spojrzenia i szeptane
uwagi, jakie wywoływała ich obecność. W dobrze wychowanym Halarahh – a
jeśli o to chodzi, również w całym Halruaa – jordainowie nie przestawali z
uczniami czarodziejów.

Po raz pierwszy Matteo zdawał się nie przejmować takimi rzeczami.

Kiedy powiedział, co chciał powiedzieć, jej pogodny nastrój uległ pogorszeniu,
ale wysłuchała go bez przerywania i przeklinania – choć bardzo chciała to
wszystko zrobić.

- Nie jestem tego wszystkiego pewna – powiedziała z powątpiewaniem

Tzigone, kiedy zrobił przerwę dla nabrania oddechu.

Matteo nachylił się ku niej.
- Dhamari Exchelsor uczynił hojną ofertę, taką która może zmienić twoje

życie… która może ocalić ci życie. Powinnaś przynajmniej ją przemyśleć.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

background image

- Pomyślę. Czy dowiedziałeś się czegoś dla siebie?
Przez chwilę był zaskoczony.
- Aha, chodzi ci o wieści o Kivie.
Tzigone uniosła oczy do nieba i przysnęła karafkę z winem nieco bliżej

siebie.

- Najwyraźniej masz już tego dość. Pamiętasz Kivę? Żółte oczy, zielone

włosy, czarne serce?

- Wygląda na to, że w tym mieście niewiele można się dowiedzieć –

powiedział z głębokim zniechęceniem. – Świątynia Azutha nie chce mieć ze
mną nic wspólnego. Zephyr i Cassia nie żyją. Odszukałem kilku elfów, ale
żaden nie wie, gdzie jest Kiva, ani nie miał z nią kontaktu.

- Może po prostu zadajesz niewłaściwe pytania – Tzigone przechyliła

karafkę nad kielichem. Spłynęła z niej pojedyncza, złocista kropla. Z
westchnieniem pełnym rezygnacji sięgnęła po swój nóż do jedzenia i zatknęła
go za pas, nie bez żalu pozostawiając wszystkie srebra na stole. Matteo wstał i
obszedł stół, aby odsunąć jej krzesło – było to uprzejmość, jaką jordain
okazywał czarodziejce. Na tę myśl Tzigone przeszedł dreszcz.

- Coś się stało? – spytał cicho.
- Pani – mruknęła. – Czarodziejka.
Matteo nie prosił o wyjaśnienie – wiedział, jak niepewnie czuła się

Tzigone w roli, którą wybrała.

- Pani – odpowiedział, kłaniając się jej z pełnym udawanego strachu

uniżeniem.

Oboje wybuchnęli śmiechem, przyciągając spojrzenia spokojniejszych

gości. Wciąż chichocząc, porzucili chłodny luksus karczmy na rzecz zalanej
blaskiem słońca ulicy.

Niespodziewanie Tzigone przypomniała sobie o czymś. Zatrzymała się i

chwyciła go za rękę.

- Zapomnieliśmy zapłacić! Uciekajmy!
Przez chwilę spoglądał na nią z niedowierzaniem, po czym wydał z

siebie okrzyk wielkiej radości. Tzigone założyła ręce i patrzyła na niego
czekając, aż jego radość minie.

Matteo otarł łzę z kącika oka i sięgnął po swój medalion jordaina. Na

jego twarzy zagościł znajomy, pełen powagi wyraz, ale turkot nadjeżdżającego
wozu z lodem zagłuszył późniejszy wykład.

Kiedy pojazd zrównał się z nimi, ciężka płócienna zasłona z tyłu

odchyliła się. Spod niej wychylili się dwaj mężczyźni, złapali Tzigone i
wciągnęli ją do zakrytego wozu.

***

Atak był nagły i całkiem niespodziewany. W jednej chwili Matteo

zamierzał wytłumaczyć Tzigone, że jordainowie rzadko kiedy noszą pieniądze
w myśl teorii, że przez to będą mniej podatni na żądzę ich posiadania.

background image

Oczywiście, to samo rozumowanie powstrzymywało jordainów przed bliskimi
przyjaźniami, z obawy, że mogą one zaciemnić ich osąd spraw i wpłynąć na
radę.

W jednej krótkiej chwili, Matteo zrozumiał, dlaczego tak sądzono. Jedyną

rzeczą, która się teraz dla niego liczyła, była drobna, szarpiącą się dziewczyna i
dwóch zbirów, którzy położyli na nie łapy. Rzucił się pędem.

zasłona odchyliła się, wyjrzała zza niej wyszczerzona, brodata twarz.

Trzeci mężczyzna, wielki i kudłaty jak barbarzyńcy z krajów północy, rzucił na
ulicę jasnobłękitną szatę, taką samą jak ta, którą nosiła Tzigone. Choć to
wszystko wydarzyło się w przeciągu dwóch uderzeń serca, Matteo dostrzegł, że
szata była przesiąknięta czerwienią.

Wiadomość była wyraźna.
Matteo biegł najszybciej jak mógł, po raz pierwszy żałując, że nie ma w

sobie odrobiny magii, jakiegoś sposobu, aby spowolnić pęd wozu. Jakby
szydząc z niego, woźnica potrząsnął lejcami nad karkami koni i wóz pomknął
do przodu.

Zrozpaczony Matteo włożył wszystkie siły w ostatni, długi sus. Upadł tuż

za wozem, ale jego palce zacisnęły się na zwisającym końcu liny, która miała
sznurować płótno. Ledwo świadomy faktu, że jedzie po szorstkim bruku,
Matteo podciągał się wolno po linie, do wozu. Znalazł wygodny uchwyt na
tylnej osi i zaczepił się, podczas gdy wóz toczył się przez ulice.

Kiedy tak gnali, dzieci pokazywały go palcami, a dorośli krzywili się, ale

nikt nie podnosił alarmu. Wóz jechał szybko, ale nie przekraczał dopuszczalnej
prędkości w kraju tak gorącym, że lód znikał szybciej niż kula ognista.

Matteo wziął uspokajający oddech i zaczął planować walkę. Było ich co

najmniej czterech – dwóch, którzy złapali Tzigone, ten wyszczerzony i woźnica.
Jednak wóz był duży i wewnątrz mogło ich być jeszcze więcej. A Tzigone była z
nimi sama.

Próbował o tym nie myśleć. Każdy zmysł nakazywał mu przebić się do

przyjaciółki. Przeważyły logika i trening. Nie mógł uderzyć z zaskoczenia i nie
mógł oczekiwać, że tamci będą grzecznie czekać, podczas kiedy on będzie
wskakiwał do środka. Najlepszą okazją na uratowanie Tzigone będzie
poczekanie, aż wóz dojedzie na miejsce przeznaczenia. Paradoksalnie,
zakrwawiona szata dawała mu nadzieję, że będzie nietknięta. Jej porwanie
miało być ostrzeżeniem i być może pułapką.

Dobrze, da im szansę dostarczyć tę wiadomość prosto do nadawcy i to

szybciej, niż oczekiwali. Z ponurym uśmiechem Matteo przysiągł sobie, że
uczyni tę „konwersację” tak interesującą, jak to tylko możliwe.

Wreszcie dostrzegł na horyzoncie duży zarys składu z lodem. Wóz

skręcił w otaczające olbrzymi budynek boczne uliczki i zajechał od tyłu.
Szerokie, podwójne drzwi otworzyły się przed nimi i zaraz zamknęły. Wóz
zwolnił, potem zatrzymał się.

background image

Matteo cicho wylądował na ziemi i omiótł wnętrze spojrzeniem.

Wszystko wydawało się być w porządku. Metalowe haki i narzędzia były
pozbawione rdzy. Na klepisku rozsypano świeże siano, a na wysokich belkach
nie było pajęczyn. Zaklęcia, które otwierały i zamykały wrota dla wozów, były
z pewnością dobrze utrzymane. Krótko mówiąc, nie był to budynek
opuszczony przed długi czas. Mimo to nikt nie pracował, choć południe już
minęło i skończyły się godziny sjesty. Matteo dostrzegł również, że ściany były
grube, aby utrzymywać lód w chłodzie oraz, co nie było pewnie przypadkiem,
tłumiły dźwięki.

Panującą przez chwilę ciszę zakłócił dziki łomot i przekleństwa, z

których te ostatnie pochodziły od Tzigone, choć kilka stłumionych i
wykrzyczanych z bólem przez porywaczy słów wskazywało na to, że
dziewczyna nieźle daje sobie radę. Głos Tzigone nagle zmienił się w pełne furii
bełkotanie. Tylna klapa padła z trzaskiem, zza zasłony wyszło trzech
mężczyzn, niosąc odmawiającą współpracy ofiarę. Udało im się wsadzić jej w
usta jakiś gałgan i zrobić z tego knebel. Dziewczyna szarpała się, kopała i
prawdopodobnie klęła, ale na próżno. Mężczyźni uchwycili ją tak, że ręce
pozostawały nieruchome, nie dając możliwości rzucenia czaru.

Za nimi szedł inny człowiek – mag z długą różdżką w dłoni. Kiedy

zobaczył Mattea, szybko dotknął nią z każdego z trójki. Jordain usłyszał cichy
szczęk, kiedy różdżka ich dotykała, jakby mag stukał o granit.

Kamienna skóra, zauważył ponuro. Spodziewali się, że za nimi podąży i

byli dobrze przygotowani. Szybko ocenił swoje szanse przeciwko wojownikom,
posiadającym taką magiczną ochronę. Czterech mężczyzn na jednego było
wystarczająco dużym wyzwaniem – pięciu, jeśli uwzględnić tego, który zsiadał
z kozła. Teraz musiał zadać każdemu z nich kilka solidnych ciosów, aby
rozproszyć zaklęcie i wziąć pod uwagę wariacje stworzone przez czterech
takich przeciwników.

- Siedemset osiemdziesiąt pięć do jednego, plus minus kilka –

wymruczał. Wzruszył ramionami, wyciągnąć swoje sztylety i zaatakował.

- Brać go! – wykrzyknął zbir, trzymający Tzigone za kostki. Mag

wycelował różdżką w Mattea i wypowiedział słowo aktywujące czar.

Z różdżki wystrzeliło złote pasmo, jordain padł i przetoczył się. Pocisk

nie trafił go, ale i nie zniknął. Strumień światła zwolnił, rozpadł się i zaczął
zmieniać. Rój pszczół zakreślił w powietrzu łuk i poleciał bezbłędnie w stronę
zamierzonego celu.

Zakłębiły się nad Matteo ciemną, wirującą chmura. Poczuł ukłucie w tył

karku i opanował się, aby nie uderzył owada. Zamiast tego skoczył w bok,
kierując się prosto na złośliwie uśmiechniętego maga i ciągnąc owady za sobą.

Oczy maga rozszerzyły się i po chwili uniósł różdżkę do kolejnego ataku.

Matteo przypadł do ziemi, wykorzystując do powalenia maga cios nogami,
którego zaledwie kilka miesięcy wcześniej nauczył go Andris. Złapał za twardą

background image

jak skała kostkę i wbił sztylet w miękką podeszwę buta – jedyne miejsce
niechronione czarem.

Ostrze przebiło się przez skórę i sięgnęło do kości. Matteo naparł mocno

na ostrze, przebijając się między dwoma kośćmi łydki i sięgając do ukrytego za
nimi ścięgna. Szybkim ruchem przeciął ścięgno.

Ignorując owady, które wciąż roiły się i żądliły go, Matteo przetoczył się

na nogi i zaatakował mężczyzn trzymających Tzigone za ręce. Jeden z nich
zaufał magii czarodzieja i nadal ją trzymał, drugi puścił dziewczynę i
wyciągnął zza pasa nóż.

Zakrwawiony sztylet Mattea uderzył w rękę, zanim broń zdążyła opuścić

pochwę. Uderzenie stali o kamienną skórę poczuł w całym ramieniu. Uderzał
raz po raz. Przez cały czas owady podążyły za jego ruchami niczym zdradziecki
cień.

Zbir bronił się najlepiej jak mógł, zdołał też sparować część ciosów

Mattea, ale z każdym zadawanym przez niego ciosem skuteczność zaklęcia
malała. Po chwili sztylet jordaina uderzył w ciało, a potem w kość.

Przeciwnik Mattea cofnął się chwiejnie, krzycząc z szoku i bólu,

spoglądając na głębokie nacięcie w ręce, odsłaniające białą kość.

Jordain obrócił się i wbił stopę w jego krocze. Obróciwszy się z

zadziwiającą szybkością w przeciwną stronę, wyprowadził wysoki kopniak w
podbródek. Głowa mężczyzny odskoczyła do tyłu i zbir padł jak zwalone
drzewo, szeroko rozkładając ramiona.

Matteo odwrócił się w stronę Tzigone, której pozostał już tylko jeden

napastnik. Stała teraz z dłońmi pewnie założonymi za plecami. Wielki, brodaty
mężczyzna, który trzymał jej stopy, opierał się teraz o wóz, wypluwając zęby
do złożonych dłoni. Ze złamanego nosa ciekła krew. Jedno oko miał tak
spuchnięte, że ledwo przez nie widział, spojrzenie drugiego zaczynało już
tracić ostrość. Tzigone wciąż szarpała się, kopała i uderzała, nawała ciosów
osłabiając zaklęcie rzucone na ostatniego przeciwnika. Przez chwilę Matteo
zastanawiał się, czy naprawdę potrzebowała jego pomocy.

Niespodziewanie Tzigone zwinęła się, jakby została pokonana. Matteo

nie dał się oszukać, ale zbir, który trzymał Tzigone, wydał z siebie pełne ulgi
westchnienie. Dźwięk zakończył się sapnięciem, oczy mężczyzny otworzyły się
szeroko i zalśniły bólem.

Najwyraźniej Tzigone udało się trafić w coś, co porywacz bardzo sobie

cenił. Wykręciła się z jego uchwytu. Wyrywając knebel, kopnęła go jeszcze raz
w urażone miejsce, i ponownie, kiedy padał. Machnęła ręką w stronę
krążących pszczół i zaczęła składać zaklęcie.

Z klepiska wzniósł się delikatny dym, pachnący czymś, co kojarzyło się z

makami i letnim słońcem. Pszczoły zwolniły i odleciały, aby zgromadzić się na
drewnianych belkach.

Wolny od tego przykrego balastu Matteo rozejrzał się, szukając

background image

ostatniego zbira – woźnicy, który nie włączył się jeszcze do walki. Tylne drzwi
otworzyły się, mężczyzna wpadł do środka, a za nim posiłki, które zdołał
wezwać. Biegnąc w stronę Mattea, porwali haki do lodu, długie jak miecze, o
paskudnie zakrzywionych końcach.

Tzigone zaczęła rzucać następny czar – prostą sztuczkę rozgrzewająca

metal. Jednak ich haki nie rozjarzyły się na czerwono. Zaskoczony Matteo
podążył spojrzeniem za wzrokiem Tzigone ku sufitowi. Tam, na linach grubych
jak jego ramię, wisiały ogromne, żelazne kleszcze, służące do przenoszenia
lodu na stryszek. Ich szczęki były czerwone jak wschodzące słońce, a z
trzymanego przez nie bloku lodu unosiła się para.

Lód zazgrzytał o metal, kiedy masywne szczęki puściły. Matteo chciał

złapać Tzigone, ale ta byłą szybsza i już biegła w stronę płachty ciężkiego
płótna na drugim końcu pomieszczenia. Uniosła ją tak, aby Matteo zdążył
zanurkować pod jej osłonę, po czym owinęła ich i przytuliła twarz do jego
piersi.

Uderzenie było ogłuszające, a rozpadający się lód pękał raz za razem

niczym kruche echo. Odłamki spadły na dwoje przyjaciół, ale żaden z nich nie
przebił grubego, impregnowanego materiału.

Kiedy wszystko ucichło, Matteo i Tzigone, wyczołgali się spod brezentu i

ponuro rozejrzeli wokoło. Wnętrze składu przypominało pole bitwy. Wóz leżał
na boku, jedno koło było zniszczone, a pozostałe trzy wirowały dziko. Konie, co
było dość dziwne, uniknęły poważniejszych obrażeń. Wyrwały się ze swoich
uprzęży i teraz tupały w kącie. Podłogę zaściełały odłamki lodu, niektóre
zabarwione na czerwono. Przynajmniej dwóch zbirów było na pewno
martwych. Kilku innych leżało nieruchomo. Jedna sterta lodu poruszyła się,
kiedy ranny usiłował się uwolnić. Spod przewróconego wozu rozległ się słaby
jęk.

Tzigone popatrzyła na tę rzeź, a twarz miała bladą i nieruchomą.
Matteo podtrzymał ją ramieniem.
- Trzeba o tym donieść władzom.
Zaczęła protestować, po czym westchnęła.
- Nigdy nie spodziewałam się, że nadejdzie dzień, w którym będę szukała

prawa, a nie odwrotnie.

- Zajmę się tym – obiecał.
Pierwszą reakcją Tzigone był szybki, pełen wdzięczności uśmiech,

jednak potem zmarszczyła brwi.

- Ktoś mógł widzieć, jak mnie porywają. Będziesz musiał powiedzieć coś

straży.

- Te zbiry porwały młodą kobietę. Podążyłem za nimi, wywiązała się

walka. Ona uciekła.

Prychnęła.
- Czy to najlepsze, co ci przyszło do głowy? Nie jest to zbyt ciekawe.

background image

- Jedną z zalet mówienia prostej prawdy – powiedział sucho – jest to, że

nie trzeba pamiętać ciekawych szczegółów. Skoro już o tym mówimy, tego
wieczora dowiedziałem się bardzo ciekawej rzeczy: robię większe postępy, niż
sądziłem.

Podeszli do tylnych drzwi.
- Następne pytanie: kto jest właścicielem tego budynku. Działający skład

lody nie jest pusty popołudniami. Ten atak nie musiał zostać zlecony przez
właściciela, ale on lub ona mogą wiedzieć, kto miał prawo odesłać robotników.

- Czemu nie sprowadzimy kogoś, aby ich spytał? – wskazała na jednego z

martwych ludzi.

Pierwszym odruchem Mattea był protest. Aby porozmawiać z umarłymi,

potrzebna była potężna magia kapłańska. Jordainowie nie mieli takiej magii na
swoje usługi.

Nie miał szansy, aby jej o tym przypomnieć. Nim zdołał się odezwać,

trupy i ranni zmienili się w szybko rozwiewającą się mgłę. W jednej chwili on i
Tzigone byli w składzie sami.

Gwizdnęła cicho.
- W porządku, zadawałeś właściwe pytania. Nie sądzę, abym polubiła

tych, którzy znają odpowiedzi.

- Tym bardziej powinnaś stąd iść. Przyjrzę się tej sprawie i kiedy

spotkamy się ponownie, powiem ci wszystko, czego się dowiedziałem.

Skinęła głową i znikła – nie wyszła przez drzwi, ale podeszła do ściany.

Wspinając się zwinnie po poprzeczkach i linach wtopiła się w cienie
gromadzące się pod wysokim dachem.

Matteo wyszedł na ulicę, aby powiadomić straż miejską. Zaoszczędzono

mu kłopotu, gdyż łomot spadającego lodu przyciągnął uwagę handlarzy z
pobliskiego targu rybnego. Sprzedawca stał obok z długim, zakrzywionym
rogiem przy ustach, wygrywając na nim ochrypły, ale skuteczny alarm. Wokół
budynku już zgromadził się niewielki tłumek sprzedawców i rybaków.
Rozstąpili się, aby pozwolić przejść straży.

Matteo szybko wyjaśnił, co się stało, nie podając imienia Tzigone i

mówiąc tylko, że porwana dziewczyna uciekła. Kiedy powiedział im, że
napastnicy również zniknęli, strażnicy unieśli brwi i popatrzyli po sobie z
niedowierzaniem. Nikt nie odważył się podważyć prawdziwości słów jordaina
królowej, ale Matteo wiedział, jakim torem podążają ich myśli. Jak kilku
mężczyzn mogło uciec przed jednym jordainem? Gdyby Matteo określił słowo
„zniknęli” w dosłownym i magicznym sensie, strażnicy zaakceptowaliby jego
opowieść kiwnięciem głowy. W końcu było to Halruaa i dziwne magiczne
przypadku stanowiły tu normę.

Dziwne magiczne wypadki były również starannie badane. A jak

zauważyła Tzigone, było mało prawdopodobne, by odpowiedzi uznano za
uspokajające.

background image

***

Godzinę później Matteo wszedł do pałacu z różowego marmuru, w

którym mieściły się biura urzędników miejskich. Kilku strażników i sekretarzy
rozpoznało go, z szacunkiem schylając głowy, kiedy ich mijał. Przeszedł nie
zaczepiany do apartamentów lorda burmistrza i podążył korytarzami do
królestwa głównego sekretarza Procopia.

Tak jak się spodziewał, zastał mężczyznę przy biurku. Do jego

obowiązków należało układanie przesyłek do lorda burmistrza w jednej linii,
aby Procopio mógł przejrzeć szybko wieści z całego dnia i postanowić, jak
najlepiej zagospodarować swój czas.

- Witaj, Shiphor – powiedział cicho Matteo.
Zaskoczony sekretarz podniósł głowę. Na jego twarzy pojawił się

radosny uśmiech.

- Matteo! Proszę, powiedz, że przydzielono cię do tego poziomu!
Matteo skwitował żart chichotem i rozejrzał się po małym, zawalonym

papierami pokoju Shiphora.

- Twojego poziomu? To serce miasta. Przez twoje ręce płynie jego krew.
- Przynajmniej jeden człowiek przyznaje, jak ważna jest moja praca –

powiedział sucho sekretarz. – Ponieważ wykazałeś się tak nieprzeciętną
inteligencją, oszczędzę ci konieczność wygłaszania dalszych pochlebstw i po
prostu powiem wszystko, co chcesz wiedzieć. Choć niezbyt mi się to podoba,
pamiętaj.

Jordain uśmiechnął się, dostrzegając, że cynicznemu tonowi głosu

Shiphora przeczyły błyski w jego oczach.

- Czy mogę zobaczyć twoje zapiski z kilku ostatnich dni oraz dzisiejsze

wiadomości.

Shiphor od razu wyciągnął z różnych stert papieru kilka kart, działając

tak samo bezbłędnie, jak kwoka rozpoznająca swoje dziecko w stodole pełnej
żółtych piskląt. Matteo przejrzał sumariusze i zabrał się za nowe wieści.
Przeglądały karty, aż w oko wpadło mu imię Kivy. W miarę jak czytał, jego i tak
ponury nastrój stawał się jeszcze gorszy.

Kiva została już ogłoszona zdrajczynią, ale najwyraźniej Procopio nie

uważał tego za wystarczające. Została wyklęta przez kościół Azutha. Matteo
powtórzył jedno z przekleństw, jakie ostatnio zasłyszał od Tzigone.

Sekretarz spojrzał na niego przenikliwie.
- Jakieś problemy?
- Wygląda na to, że w Halruaa jest ich pełno – rzekł ponuro Matteo. –

Chciałbym, za twoim pozwoleniem, zwrócić uwagę lorda Procopia na
szczególnie kłopotliwy przypadek.

Shiphor wziął kartę, którą podał mu Matteo i przyjrzał się jej. Mężczyzna

natychmiast wyciągnął wnioski – najwyraźniej znajomość polityki była u
sekretarza znacznie lepsza niż sądził jego pryncypał.

background image

- Lord burmistrz będzie bardzo niezadowolony z tej wiadomości i tego,

kto mu ją przyniesie – oddał kartę z suchym uśmiechem. – Nie biłbym się z
tobą o ten przywilej, ale wydaje mi się, iż najlepiej będzie, jeśli lord Procopio
pozna tę wiadomość wraz z pozostałymi. Nie brakuje złych wieści, którymi
można by złagodzić tę informację.

- A po co łagodzić? – spytał Matteo. – Procopio zasłużył sobie na

kuksańca albo dwa.

Sekretarz z powrotem usiadł i popatrzył na rozzłoszczonego jordaina.
- W tej okolicy nikt nie będzie się z tobą sprzeczał. Idź z moim

błogosławieństwem… choć bardziej przydałoby cię się błogosławieństwo
Mystry.

Matteo już wyszedł, zbyt wściekły, aby zastanowić się nad ostrzeżeniem

albo możliwymi konsekwencjami.

Rozporządzenie w sprawie ekskomuniki oznaczało, że zabroniony był

jakikolwiek kontakt z Kivą. Każde pytanie na jej temat mogło zostać
zauważone przez jakieś wyjątkowo złośliwe oko. Matteo nie potrafił wyobrazić
sobie bardziej skutecznego sposobu na uciszenie wszelkich pytań na temat
ogara magów.

Przedarł się przez straże przy drzwiach Procopia i wpadł do pokoju. Mag

odprawił strażników.

- Twoje kłopoty muszą być wielkie, Jordanie, skoro zmusiły cię do takiej

impertynencji – zauważył z wystudiowanym spokojem.

- Co zrobiłeś z Kivą? – spytał Matteo.
- Kivą? – powtórzył łagodnie Procopio.
Matteo wziął głęboki, uspokajający oddech.
- Żaden z nas nie jest głupcem, ale traktowanie mnie w ten sposób rzuca

cień wątpliwości na nas obu.

Procopio skwitował wypowiedź Mattea krótkim skinięciem głowy,

wskazując mu krzesło. Jordain potrząsnął głową i stał dalej – kolejne złamanie
protokołu.

- Widzę, że ta sprawa jest dla ciebie ważna – zaczął mag.
- Kiva – uciął Matteo, gdyż dobrze znał umiejętność czarodzieja do

zmieniania tematu.

Procopio uśmiechnął się lekko.
- Zatem do rzeczy. Co zrobiłem z Kivą? Jednym słowem, nic.
Uniósł dłoń, aby powstrzymać pełną oburzenia odpowiedź Mattea.
- Przyznam, że moje niedbalstwo to czyste samolubstwo. Z pewnością

zdajesz sobie sprawę, że jako pan Zephyra, zostałem splamiony zdradę elfa.

Matteo skinął głową.
- Mówi się o potrzebie nowego lorda burmistrza – ciągnął Procopio.

Wskazał na piękny gabinet i duże okno, wychodzące na królewskie miasto. –
Jak widzisz, mam wiele do stracenia. Lecz kiedy zacznę bardziej skupiać się na

background image

własnym powodzeniu niż na dobru Halruaa, być może nadejdzie pora, abym
się wycofał.

To rozbroiło Mattea. Nigdy nie widział aroganckiego maga tak

pokornym. Przeszło mu przez myśl, że Procopio próbuje kolejnego wybiegu.
Manipulacja była obrażą, ale podjął grę czarodzieja, aby zobaczyć, dokąd go to
zaprowadzi.

- Dla miasta byłaby to wielka strata, mój panie.
Uśmiech Procopia był słaby i szydził z niego samego.
- Już mi nie służysz, Matteo. Nie musisz kłopotać się wyszukiwaniem

odpowiednich słów.

- Czy kiedykolwiek tak robiłem?
Mag zamrugał, po czym wybuchnął śmiechem.
- Dobrze powiedziane! Zawsze szybko mówiłeś mi, kiedy się myliłem.

Może zatem, kiedy mówisz, że mam rację, powinienem zaufać twojemu
osądowi.

- Nie chciałbym posuwać się tak daleko, panie – rzekł chłodno Matteo. –

Wybacz mi, że mówię prosto z mostu, ale nie mam ani czasu, ani cierpliwości
na słowne gierki. Czy przekonałeś kościół Azutha, aby obłożył Kivę
ekskomunikę?

Z twarzy maga zniknął rumieniec, stała się szara i bez wyrazu. Dla

Mattea była to wystarczająca odpowiedź.

- Jesteś tego pewien? – spytał Procopio.
Matteo podał mu kartę. Podczas lektury twarz maga stawała się coraz

bardziej zacięta.

- To nie moje dzieło. Przysięgam słowem maga – rzekł ponuro Procopio.
- To nie będzie konieczne – skłonił się Matteo, - Jeśli uraziłem cię, panie,

błagam o wybaczenie.

- Oświeciłeś mnie. Oświecenie, choć czasem denerwujące, jest czymś, co

sobie cenię. – Niespodziewanie mag przyjrzał się z namysłem. – Czy jesteś
zadowolony ze służby u królowej Beatrix?

- To zaszczyt, którego właściwie nie sposób było odrzucić, kiedy mi go

zaproponowano – wykręcił się Matteo.

- Teraz też byś go nie odrzucił, jak sądzę – rzekł Procopio. – Szkoda. Jesteś

dobrym doradcą, jednak wygląda na to, że twoja najważniejsza działalność
odbywa się poza pałacem twojej pani. Mógłbym ci pomóc. Uważaj jednak, nie
wszyscy, których napotkasz, będą nastawieni w ten sam sposób.

- Doświadczyłem tego – rzekł sucho Matteo. Przyjmując propozycję

pomocy od maga, opisał pokrótce napaść w składzie z lodem.

Mag z namysłem pokiwał głową.
- Tytuły i prawa własności w tym mieście mogą być skomplikowane, ale

odszukanie właściciela tego budynku nie powinno być trudne. Dopilnuję tego.

Kiedy Matteo wyszedł, Procopio Septus siedział cicho i nasłuchiwał,

background image

czekając, aż kroki młodego mężczyzny ucichną. Kiedy był pewny, że
sprawiający kłopoty jordain już nie wróci, zerwał się na nogi i wyciągnął ręce
w górę. Z podłogi, niczym język smoczego ognia buchnęło jasne światło,
otaczając wściekłego maga. W mgnieniu oka przeniósł się przez miasto do
opływającego w luksusy, szarego świata Ymani Golda.

Zastał kapłana, kiedy ten oddawał się jedne ze swoich ulubionych

słabości. Młoda akolita, zaskoczona niespodziewanym pojawieniem się
Procopia i towarzyszącym mu światłem, uciekła z piskiem. Złapała szatę i
wymknęła się bocznymi drzwiami.

Z drugiej strony Ymani nie wyglądał na wytrąconego z równowagi.

Poprawił szaty i usiadł za biurkiem.

- Nie ma potrzeby robić takich teatralnych gestów, lordzie Procopio.

Mówiłem ci, że uporam się z Kivą, i tak też zrobiłem.

- Jest takie stare przysłowie – powiedział Procopio, którego ciemne oczy

miotały płomienie – że ci utalentowani zostają magami. Ci bez talentu spędzają
całe życie modląc się o niego.

Z twarzy kapłana znikł pełen zadowolenia uśmiech, gdy usłyszał tę

obelgę.

- Zaraz, zrozum…
- Ciii! – Procopio uniósł dłoń w geście zdegustowania. – Jak ktoś, nawet

kapłan, mógł coś zepsuć aż do tego stopnia?

- Jeśli mówisz o Kivie, nie ma się czym martwić. Zadbałem o to, aby nikt

się już o nią nie pytał – powiedział sztywno Ymani.

- Wręcz przeciwnie. Wywołałeś takie zamieszanie, że każdy musi w nie

wdepnąć – odparł Procopio. – Już niedobrze się stało, że Kiva została ogłoszona
zdrajczynią. Teraz jest wyklęta. Zephyr, jordain, który mi służył, może zostać
podobnie potępiony z racji powiązania z Kivą. Żaden mag z Halruaa nie może
pozwolić, aby łączonego z taką skazą. Równie dobrze mogłeś do wyroku
potępienia dołączyć i mnie!

Przez chwilę kapłan wyglądał tak, jakby pożałował tego przeoczenia.

Mięsista warga wypchnęła się do przodu, nadając jego twarzy nadąsany wyraz.

- Chciałeś, abym powstrzymał jordaina Matteo przed zadawaniem

dalszych pytań. To powinno załatwić sprawę.

Procopio położył ręce na stole i pochylił się.
- Takiego człowieka jak Matteo nie powstrzyma się, rzucając mu kłody

pod nogi. W ten sposób tylko umacniasz go w powziętym postanowieniu.

- Zatem co, według waszej nieocenionej mądrości, powinniśmy zrobić?
Mag uśmiechnął się paskudnie.
- Odwrócił jego uwagę, a potem skompromitować. Już raz, choć na

krótko, to zadziałało, i śmiem twierdzić, że tym razem usadzi go na dobre.

ROZDIZAŁ PIĘTNASTY

background image

Kiedy Matteo opuszczał ratusz, wiele wbitych żądeł zaczynało już

swędzieć i puchnąć. Szukając łagodzącej maści, skręcił do aptekarza, którego
sklep mijał wiele razy, kiedy służył lordowi Procopio.

Sklep był budynkiem zbudowanym metodą ryglową, znajdującym się w

starannie utrzymanym ogrodzie pełnym ziół. Ptaki podskakiwały dziobiąc
nasiona, które wysypała dla nich jakaś litościwa dusza. Ładny żółty ptak leciał
za Matteo aż do sklepu i usiadł na parapecie, jakby słuchając rozmowy.

Aptekarz był pomniejszym magiem o pulchnych policzkach i niemal

bezzębnym uśmiechu, przez co wyglądał jak posiwiały, przerośnięty dzieciak.
Matteo wymienił zwykłe uprzejmości i wyjaśnił, czego potrzebuje.

Mężczyzna zapisał listę na kawałku pergaminu i udał się do pokoju na

tyłach, aby zebrać potrzebne składniki. Zajęty pracą nie zauważył żółtego
ptaka, który wleciał przez okno i usiadł na wysłanej sitowiem podłodze.

Szybko niczym myśl ptak przybrał swój prawdziwy kształt: czarodziejki

o śmiałych, czarnych oczach, noszącej prostą koszulę i spódnicę z żółtej
tkaniny. Uniosła ceramiczną urnę i uderzyła nią maga w tył głowy. Pochylił się
na ławie i osunął na podłogę. Kobieta zebrała składniki i pospieszyła do pokoju
frontowego.

- Ojciec musiał wyjść – powiedziała do Matteo. – Kazał mi cię opatrzyć.

Rany, wygląda, jakbyś przedzierał się przez gąszcz cierni!

Szczebiotała tak, prowadząc go do małego pokoiku za sklepem. Po chwili

zaskoczenia, Matteo podążył za nią. Na jej prośbę usiadł na brzegu wąskiego
łóżka.

Dziewczyna usiadła obok niego, pokrywając ukłucia na jego karku i

rękach szybkimi, wprawnymi ruchami.

- Zdejmij tunikę, ja zajmę się resztą – zaproponowała ze skromnym

uśmiechem.

Matteo wstał.
- Dziękuję, ale chyba nie mam już więcej ukąszeń.
- Tak sądzisz, ale chciałabym to zobaczyć.
- Nie trzeba. Jesteś chluba swojego ojca i dobrą uzdrowicielką.
Jej uśmiech poszerzył się i stał się podobny do uśmiechu kota.
- Mam też inne zdolności.
- Bez wątpienia – mruknął, całkiem już zmieszany.
Z cichym, pełnym irytacji westchnieniem, kobieta zsunęła koszulkę,

odsłaniając ramiona i przybierając kuszącą pozę.

- Chodź do mnie – zachęciła go.
Policzki Mattea zapłonęły ze wstydu. Czuł się jak głupiec, że wcześniej

nie przejrzał jej zamiarów.

To musiało ja rozbawić.
- Czemu się tak dziwisz, jordainie? Ofiaruję ci godzinę przyjemność, bez

background image

żalu ani konsekwencji.

Matteo szybko wziął się w garść.
- Wszelkie działania mają swoje konsekwencje, moja pani. Te może

nawet więcej niż inne – zdziwienie dziewczyny wyglądało na szczere, zatem
wyjaśnił: – Jordainom nie wolno mieć rodzin.

Posłała mu pobłażliwy uśmiech.
- Nie proszę cię, abyś się ze mną ożenił. Odrobinę pofiglujmy… co w tym

złego?

Matteo przyjrzał się dziewczynie. Była młoda i sądząc po wyglądzie,

zadbana oraz dobrze wychowana. Dziewczęta z Halruaa często były chowane
w zamknięciu. Mimo jej śmiałości, czy było możliwe, że ona naprawdę o tym
nie wiedziałą?

- Z tego może być dziecko – powiedział łagodnie.
Otępiała, patrzyła na niego przez dłuższą chwilę. Potrząsnęła głową i

zaczęła chichotać.

- To byłby jeden z lepszych cudów Mystry! Ten wasz „rytuał

oczyszczenia” jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie wyszły ze Szkoły
Jordainów. Skoro magiczne linie krwi są tak ważne, nikt nie odważy się
zaryzykować bękarta – jej uśmiech stał się znaczący, zaczęła rozsznurowywać
troczki koszulki. – Może ogiery są szybkie, ale wałachy potrafią galopować
dłużej i dalej. Jak sądzisz, dlaczego jordainowie są tak popularni wśród dam
Halruaa?

Teraz na Mattea przyszła kolej osłupieć. Nie przeszedł rytuału

oczyszczenia, ostatecznej próby, po której następował okres samotnej
kontemplacji. Nigdy nie przypuszczał czegoś takiego, ale bez wątpienia w
słowach dziewczyny kryła się prawda. Było to zbyt logiczne i tłumaczyło wiele
rzeczy.

Część jego umysłu spokojnie przyjmowała do wiadomości, że rytuał był

rozsądnym środkiem zapobiegawczym. Nie byłby zdziwiony, gdyby dzięki
potomstwu jordainów pojawiły się jakieś niebezpieczne dary. Ostrożność była
dzieckiem katastrofy, a tak drastyczny środek nie mógł zostać postanowiony,
gdyby nie było to konieczne.

Nawet kiedy to zrozumiał, inna jego część gorzała rozpalonym do

białości gniewem. Jak można było odebrać taką decyzję tym wszystkim
młodym mężczyznom i kobietom, którzy zostawali jordainami? Czy nie
zasługiwali na to, aby wiedzieć i móc wybierać?

Lekko skłonił się dziewczynie.
- Dziękuję za twoją uprzejmość, ale muszę.
Wzruszyła ramionami i założyła koszulkę z powrotem.
- Twoja strata.
Z uśmiechem poprawiła fragment włosów i przesunęła dłonią po ciele.
- Jeśli w to wątpisz, zapytaj o mnie każdego innego jordaina w tym

background image

mieście.

Kiedy szedł pospiesznie do willi Procopio Septusa, jej przechwałka

bardzo go zaniepokoiła. Źle, że odprawiano ten rytuał na nieświadomych
młodzieńcach, ale to nie dawało im prawa do zachowywania się w sposób
nieodpowiedzialny. Tak jak powiedział dziewczynie, każda akcja miała swoje
konsekwencje. Nawet jeśli nie narodziło się z tego dziecko, mężczyzna i kobieta
nie mogli spać razem i opuszczać wspólne łóżko niezmienieni. Rodziny można
założyć na wiele sposobów, a żaden jordain nie mógł sobie pozwolić na
postawienie czegokolwiek ponad obowiązkiem wobec Halruaa i jej magów.

Jednak Matteo pomyślał o swoim przyjacielu Themo, który zawsze miał

czas, aby pokazać młodszym jordainom jakąś nową grę albo ćwiczyć z nimi
szermierkę. Znano go także z tego, że wyrażał się z nostalgią o pewnej
barmance z Khaerbaalu, choć nie tak, jak sprośni żołnierze o kobietach w
ogóle. Matteo mógł wyobrazić sobie Thema służącego jako jordain magowi
bitewnemu, po czym łapiącego za miecz i ruszającego do boju, kiedy już dał
jakąś radę. Po bitwie mógłby wrócić do szczęśliwej żony i hałaśliwych dzieci.
Takie życie pasowałoby do Thema lepiej niż jego własny cień, a jednak nigdy
już tak nie będzie. Nie dowie się o tym, póki nie będzie za późno.

Czemu Matteo oszczędzono tego rytuału? Ponieważ z powodu Kivy zbyt

wiele czasu spędził w Khaerbaal, zjawił się w szkole o dzień za późno i został
pospiesznie odesłany z widoku. Nie powiedziano mu o tym zaniedbaniu, co
było niemal tak samo niepokojące, jak sam rytuał.

Niespodziewanie pojawiły się przed nim mury willi Procopia. Spojrzał

na słońce. Przyszedł wcześnie – o tej porze dnia Procopio zwykle obradował z
innymi Starszymi. Porozmawiał krótko z odźwiernym, po czym pospieszył do
długiego, niskiego budynku, w którym mieściły się stajnie. Znalazł tam Iago
wyczesującego źrebię pegaza, mocno wygładzając czystą, białą sierść.

Jordain podniósł głowę, kiedy zbliżył się Matteo. Jego twarz rozjaśniła

się.

- Królowa zgodziła się?
- Nie miałem jeszcze okazji z nią rozmawiać – powiedział wolno Matteo.

– Od kilku dni królowa nie udziela mi audiencji, ale nie będzie problemów z
przekonaniem jej, że potrzebuje twoich usług. Jednak w tej chwili nie
wyglądasz na zbyt nieszczęśliwego w służbie u lorda Procopia.

Iago spojrzał na szereg boksów, sprawdzając, czy ktoś ich nie

podsłuchuje.

- Masz rację co do ambicji Procopia. Wiesz oczywiście, że zamierza być

królem po Zalathormie.

- Przed swoimi doradcami Procopio zawsze mówił otwarcie –

odpowiedział ostrożnie Matteo. – Król nie wyznaczył następcy. To wzbudza
ambicję. Ale ambicja może być albo ojcem sukcesu, albo matką zdrady. Czy
Procopio zrobił coś, aby przekroczyć tę linię?

background image

- Nic szczególnego – rzekł ostrożnie Iago – ale wydaje się bardzo

zainteresowany doniesieniami z zachodu i północy. Jest burmistrzem
królewskiego miasta. Takie rzeczy znajdują się poza jego obowiązkami.

- Znajdują się również poza naszymi obowiązkami – przypomniał mu

Matteo. – A jednak nie możesz się doczekać, kiedy królowa Beatrix poprosi o
twoje usługi, abyśmy mogli pojechać na tę tonącą w kłopotach północ.

Iago skwitował to wzruszeniem ramion.
- Z czasów, które spędziłem u Kivy, pozostało mi wiele blizn. Wcale nie

najmniejszą z nich jest niezadowolenie. Przez całe nasze życie my,
jordainowie, ćwiczeni jesteśmy do walki, aby potem tylko obserwować i
doradzać. Czy to trudno stać bezczynnie z boku?

Poczekał, aż Matteo powie to, co myśli. Przez dłuższy czas jedynymi

dźwiękami był szelest zgrzebła i pełna zadowolenia melodia, nucona przez
źrebaka.

- Podczas naszej podróży do Halarahh przypomniałeś mi, że ominął

mnie rytuał oczyszczenia. Skąd o tym wiedziałeś?

Zgrzebło znieruchomiało, przez co źrebak przerwał swoją pieśń i

rozkazująco zatupał kopytami. Iago znowu zajął się czyszczeniem.

- Rozmawiałem ze strażnikiem, który wpuścił cię następnego dnia.
Matteo przywołał obraz twarzy mężczyzny – opalona skóra koloru

siodła, głęboko przeorana zmarszczkami i okolona drobnymi kosmykami
siwiejących włosów. Choć mężczyzna był w Szkole Jordainów od kiedy Matteo
pamiętał, nie przypominał sobie, aby go widział podczas ostatniej wizyty.

- To mógł być Jinkor. Jak się miewa?
- Nie żyje – powiedział gorzko jordain. – Mężczyzna, który go zabił, stoi

teraz przed tobą.

Matteo wolno usiadł na beli z sianem.
- Jak to się stało?
- Lubił wino haerlu. Wiedziałeś o tym?
- Nie.
- Podczas mojej nauki przynosiłem mu czasem butelkę z magazynu –

Iago wzruszył ramionami. – Zwykle nie wypijał więcej niż kielich za jednym
posiedzeniem. Byłem więc zaskoczony, kiedy ją odkorkował i wypił, jakby
zamierzał wytrąbić wszystko od razu. Rozumiałem, że miał robaka do zalania i
usiadłem obok, na wypadek, gdyby potrzebował kogoś do wysłuchania.

- Miło z twojej strony.
- Dobre intencje – powiedział Iago z pogardą. – Dobrze, Jinkor się

odezwał. Kiedy w jego głowie było więcej wina, niż rozsądku, zapomniał o
pigułce, do której połknięcia zmusiła go Kiva.

Matteo zerwał się na równe nogi.
- Kiva?
- O tak. Wygląda na to, że przez lata obserwowała zakon jordainów.

background image

Potrzebowała źródeł informacji i jedno z nich znalazła w Jinkorze, który jak się
okazało, miał więcej niż jeden kosztowny nawyk. Kiva zapewniła sobie jego
milczenie.

Matteo słyszał, że czasem magowie dają swoim sługom eliksiry, które

zmuszają ich do zachowania tajemnicy, ale ta metoda była zbyt radykalna jak
na tę sprawę.

- Co Kiva obchodził rytuał jordainów?
Iago popatrzył na Mattea.
- Wszedłeś jej w drogę. Chciała się z tobą rozprawić.
- Miała ku temu lepsze okazje! Czemu akurat ta?
- Jinkor zadał to samo pytanie. Kiva powiedziała mu, że zabicie ciebie

wywołałoby alarm. Nie mogła zabić cię wprost, zatem zaaranżowała wszystko
tak, abyś zniszczył się sam.

Matteo przypomniał sobie swoją ostatnią rozmowę z Iago.
- Dlaczego pytałeś mnie, czy pomiędzy mną a Tzigone jest coś więcej niż

przyjaźń.

- Kiva wiedziała, jak wiele ryzykowałeś dla tej dziewczyny. Założyła, że

ludzki mężczyzna może mieć tylko jeden powód, aby zainteresować się
kobietą. Niektórzy z jej żołnierzy zachowywali się w sposób, który utwierdził ją
w tym przekonaniu. Wiesz, co mówią o elfkach.

Matteo pokiwał głową. Elfy były w Halruaa rzadkością, tutaj bycie

nieczłowiekiem było niemal jednoznacznie z bycie podczłowiekiem. Kilka osób
z mieszanych związków stało się magami, a kilku magów z krwią elfów dostało
się do Rady Starszych. Jednak dla półelfek najczęstszym zawodem była profesja
kurtyzany. Skoro służący Kivie żołnierze traktowali ją w ten sposób, o ile
bardziej śmiali byli magowie, z którymi się zadawała? Nie podobało mu się to,
co myślała o nim Kiva, ale rozumiał, jakim tokiem podążało jej rozumowanie.
Jordainom nie wolno było się pobierać i nigdy nie słyszał, aby któryś z nich
miał dziecko, ale podejrzewał, że ta droga, gdyby nią podążył, na pewno by go
zniszczyła.

- Dlaczego Kiva nie mogła zabić mnie otwarcie? Jaki „alarm” by to

wywołało?

Iago zabrał się do czyszczenia kopyt.
- Co wiesz o Koterii?
Matteo parsknął śmiechem pełnym zaskoczenia.
- Dziwny kontekst, Iago. Sugerujesz, że aby mnie chronić, powołano tajne

stowarzyszenie?

Twarz niskiego jordaina przybrała zacięty wyraz. Matteo natychmiast

pożałował swojego sarkazmu.

- Przepraszam, Iago. Jeśli jest coś, o czym powinienem wiedzieć, powiedz

mi.

Jordain wzruszył ramionami.

background image

- Wśród jordainów uleganie obsesjom nie jest niczym niezwykłym. U

Andrisa był to paradoks Kilmaruu. U mnie legenda o Koterii. Niektóre z
opowieści zdają się współbrzmieć z tym, co sugerował Jinkor, to wszystko. Nic
ważnego – ton jego głosu sugerował, że sprawa jest zamknięta.

- W planie Kivy brakuje logiki – powiedział Matteo, wracając do

wcześniejszej sprawy. – Gdybym podążył ścieżką, którą dla mnie wyznaczyła,
byłoby oczywiste, że nie przeszedłem rytuału. Potwierdzą to zapiski szkoły. Nie
mógłbym uniknąć oskarżeń, ale ponieważ do dziś nie wiedziałem, na czym ten
rytuał polega, moich działań nie można by uznać za świadomą zdradę.

- Zapiski szkoły tego nie potwierdzą – odparł Iago. – Podobnie jak nie

potwierdzą twojej niewinności. Jinkor powiedział mi, że do szkoły przyjechał
na twoim koniu, jakiś chłop, na tyle podobny do ciebie z wieku i budowy ciała,
że mógł cię zastąpić. Ten człowiek wpisał się twoim imieniem do ksiąg i poddał
się rytuałowi. Dokonujący go kapłan nie zauważył różnicy. Podobnie, jak
przypuszczam, mistrzowie. Najwyraźniej byłem pierwszą osobą, której Jinkor
o tym opowiedział.

Matteo wstał powoli, zaciskając pięści. I tak było źle, że jordainowie

musieli poddawać się czemuś takiemu! Chłop, który zajął jego miejsce, nie był
częścią rządzących Halruaa praw magii i władzy!

- Czy wiesz, co się stało z tym człowiekiem?
- Nie, ale jeśli cenisz sobie jego życie, nie powinieneś go szukać –

zauważył Iago. – Z drugiej strony, jeśli cenisz sobie swoje, może powinieneś to
zrobić. Gdyby umarł, odpowiadając na pytania, zaczęłoby się śledztwo, może
po zaklęciu dałoby się wyśledzić, kto je rzucił.

- Sugerujesz, iż ktoś może podejrzewać, że to ja wszystko

zaaranżowałem?

- Zostałeś uwolniony z więzienia w samą porę, abyś zdążył wrócić do

szkoły, a jednak zjawiłeś się dzień później. Inny mężczyzna przyjeżdża w samą
porę na twoim koniu. Logicznie myśląc, kogo wskażą?

- Kivę oczywiście.
- I tu leży problem – rzekł ponuro Iago. – Nigdzie nie można jej znaleźć.

Gdyby przesłuchał cię ogar magów, mógłby uznać cię za niewinnego, albo nie.

- To absurd!
- Doprawdy? Czy teraz, kiedy wiesz, na czym polega rytuał oczyszczenia,

wrócisz do Szkoły Jordainów i poddasz mu się dobrowolnie?

- A ty? – odparował Matteo.
Iago uśmiechnął się lekko.
- Tu mnie masz. Magia ogara magów mogłaby odkryć twoje złamanie

reguły jordainów. Wina lub niewinność to czasem sprawa lekkiego odcienia.
Szczegóły są jak pionki w grze strategicznej – mogą być wykorzystane przez
obie strony, ale z bardzo różnym skutkiem.

Matteo nie chciał tego rozważać.

background image

- Czy w szkole ktoś jeszcze o tym wie?
- Nie mówiłem o tym nikomu, jeśli o to ci chodzi? Po prostu… bądź

ostrożny.

Matteo położył dłoń na ramieniu jordaina.
- Dziękuję, że mi o tym opowiedziałeś. Jesteś dobrym przyjacielem.
- Wydostań mnie z tej stajni i posadź na konia, a uznam dług za spłacony

– powiedział Iago z lekkim uśmiechem.

W stajni zapaliły się lampy, reagując na zbliżanie się zmierzchu.
- Wkrótce będzie tu lord Procopio – powiedział Matteo. –

Porozmawiamy, AK tylko się czegoś dowiem.

Pospieszył do wieży maga. Procopio przyjął go od razu z ponurą twarzą i

bez wymaganych protokołem kurtuazyjnych formułek. Zaprowadził Mattea do
swojego gabinetu i szczelnie zamknął drzwi.

- Nie spodoba ci się to – powiedział krótko. – Nie mam pojęcia, co z tym

zrobić.

Matteo przełknął ślinę. Nigdy nie słyszał, aby Procopio tak otwarcie

przyznawał się do czegoś – mag szczycił się tym, że wszystko odczytywał od
razu.

- Mów dalej.
Czarne, jastrzębie oczy czarodzieja spoczęły na Matteo.
- Skład lody, gdzie ty i dziewczyna zostaliście zaatakowani, należy do

Ferrisa Graila, dyrektora Szkoły Jordainów.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Matteo podążył szybko do pałacu królowej, a w jego umyśle szalał wir

zmieszania i gniewu. Nie miał powodu, by wątpić w słowa Procopia. Gorąco
pragnął znaleźć takowy.

Jego wiara w zakon jordainów już dawno się zachwiała. Teraz zaczęła się

walić. Zephyr został przekabacony przez Kivę. Matteo starał się zbyt wiele nie
zastanawiać nad zniknięciem Andrisa, lecz ponieważ mijało coraz więcej
czasu, a przyjaciel się nie pojawiał, jordain musiał stawić czoła podejrzeniu, że
jego przyjaciel zdradził. Podejrzeniu – nie mógł zaakceptować tego jako
prawdy, dopóki nie zobaczy Andrisa u boku Kivy. Czy możliwe było, że
dyrektor Szkoły Jordainów wynajął zbirów, aby zakończyć jego poszukiwanie
prawdy?

Zbliżył się do ciężkich drzwi, oddzielających dwór Beatrix od reszty

pałacu, zdecydowanie otrzymać od niej zezwolenie na opuszczenie miasta.
Jeśli go nie otrzyma, postąpi wedle rady Tzigone – wyjedzie i tak.

Przed drzwiami czekało kilku mężczyzn i dwie kobiety, wszyscy z

narzędziami, zaś strażnik usuwał magiczne zabezpieczenia. Sądząc z łoskotu i
krzątaniny w komnatach Beatrix, straż była zajęta tymi, którzy przychodzili i

background image

wychodzili. Było troje drzwi, a wszystkie starannie zamknięte i strzeżone.

Matteo znowu przypomniał sobie przysłowie jordainów: „Ostrożność to

dziecko katastrofy”. Nie zostałyby podjęte tak poważne środki bezpieczeństwa,
aby oddzielić komnaty królowej od reszty pałacu, gdyby nie istniała
rzeczywista potrzeba. Jednak król Zalathorm zlekceważył pogłoski i
poprzedniku Mattea, zaś jordain nie mógł uwierzyć, że król kłamał.

Wmieszał się między robotników i przechodząc, kiwnął głową

zapracowanemu strażnikowi. Mężczyzna rozpoznał Mattea i przyłożył w
salucie palce do głowy, po czym wywrócił oczami, wyrażając swoją opinię na
temat tego, co się wokół działo. Matteo pokiwał głową, zgadzając się z nim z
całego serca.

Wewnątrz warsztatu panował chaos. W olbrzymim palenisku

umieszczono kuźnię. Dzwoniły młoty, rozbijając metal na cienkie, gładkie
płyty. Nad długim stołem pochylali się kowale, bardzo ostrożnie nadając
niewielkimi narzędziami kształt rozgrzanemu metalowi. Grube niziołki o
włochatych stopach ściągnięte z pobliskiego Luiren siedziały na stołkach i
składały drobne mechanizmy, a ich zręczne, małe dłonie śmigały z łatwością,
jaką daje wieloletnia praktyka. W kącie trzech rzemieślników kłóciło się nad
mechanicznym behirem, mierzącym sobie dwadzieścia stóp krokodylowym
potworem, który miał dwa razy więcej nóg, niż dopuszczała natura. Kiedy
dyskusja stała się jeszcze bardziej zaciekła, jeden z nich kopnął ze złości
metalową bestię mocniej, niż zrobiłby to, gdyby nie rozproszył go spór.
Urządzenie głośno załomotało. Mężczyzna zawył i zaczął skakać wkoło na
jednej nodze, podczas gdy jego koledzy wyli ze śmiechu.

Matteo rozglądał się z narastającą dezorientacją. W dużej komnacie

pracowało ponad dwustu rzemieślników, w dalszych pokojach zauważył
następnych. Efekty ich pracy – nakręcane stworzenia każdego kształtu i
rozmiaru – otaczały pokój niczym strażnicy. Były oparte o mur, zalegały
stosami, tłoczyły się na półkach, zwisały z belek sufitu. Te mechaniczne
cudeńka obejmowały pełną gamę stworzeń: od słonia naturalnych rozmiarów
przez sokoła, po rozmaite potwory, jak również wykonane dla kaprysu
konstrukcje nie posiadające żywych odpowiedników. Metalowe przedstawienia
istot, których Matteo nigdy nie widział i nie mógł sobie nawet wyobrazić, stały
w pogotowiu, oczekując na jakiś niewypowiedziany rozkaz.

Matteo dalej szukał królowej. Znalazł Beatrix w pokoju bez okien,

oświetlonym przez zawieszony nisko kandelabr ze świecami. Królowa była
sama i przyglądała się ohydnemu metalowemu potworowi o cienkich
skrzydłach podobnych do skrzydeł nietoperza i ostro zakończonym pysku
pełnym stalowych kłów. Wyglądałby jak jaszczur, gdyby nie szorstka szczecina,
biegnącą wzdłuż jego kręgosłupa. Każdy włosek był metalowym włóknem,
gładkim niczym jedwabna nić.

- To zadziwiające, moja królowo – powiedział cicho, nie chcąc

background image

przestraszyć kobiety.

Nie podskoczyła ani nie obróciła się ku niemu.
- To bestia mroku – powiedziała swoim obojętnym, pozbawionym uczuć

głosem. – Magowie z Thay składają je z kawałków martwych ciał.

Matteo nie był pewien, jak odpowiedzieć na to dziwne zdanie.
- Wykorzystujesz stal. To lepszy sposób, Wasza Wysokość
Beatrix powoli przekrzywiła głowę. Jej kosztowna, biało-srebrna peruka

zamigotała w świetle świec.

- Ciało albo stal. To nie ma znaczenia. Na polu walki obu tych rzeczy jest

pod dostatkiem.

Mówiła z pewnością, która go zaskoczyła.
- Polu bitwy?
Kiedy królowa nie odpowiedziała, wziął ją za ramiona i obrócił ku sobie.

Pochwycił jej nieobecne spojrzenie i popatrzył intensywnie w jej otoczone
antymonową kredką oczy.

- Słyszałem w twoim głosie zapowiedź przyszłości. Wieszczkowie,

odczytujący przyszłość z lotu ptaków, przemawiają z mniejszym
przekonaniem. Co to za pole bitwy?

W brązowych oczach Beatrix pojawił się błysk ożywienia.
- Nie wiem – wyszeptała. – Nadchodzi wojna. Wojna idzie tam, gdzie

chce.

Matteo nie zbywał jej słów. Królowa nie okazywała wielkiego

zainteresowania światem zewnętrznym, lecz być może słyszała i wyczuwała
rzeczy, których inni nie potrafili zauważyć. W tej chwili wydawała się niemal
zdrowa.

- Musze opuścić miasto i dowiedzieć się więcej o nadchodzącym

konflikcie.

Patrzyła na niego przez długą chwilę, jakby rozważając, czy będzie w

stanie zrobić to, o czym mówił. Nim zdołała się odezwać, ponad łomot w
głównej komnacie wybił się głośny krzyk. Potem rozległo się wściekłe
łomotanie żelaza, po którym nastąpił chór wrzasków i tupot nóg ku drzwiom.

- Za twoim pozwoleniem – rzekł pospiesznie Matteo. Choć protokół tego

wymagał, nie czekał, aż królowa go odprawi. Obrócił się, wyciągnął broń i
pobiegł do głównej komnaty.

Rzemieślnicy przepychali się do wyjścia, tratując wszystkich, którzy się

potknęli. Jeden z niziołków leżał bez ruchu, poturbowany. Większość
mechanicznych istot stała nieruchomo. Kilka z nich stawiało chwiejne kroki,
opuszczone przez swoich spanikowanych twórców, kiedy poruszyły się po raz
pierwszy.

Matteo usłyszał nad sobą metaliczne skrzypienie. Podniósł głowę i

skoczył w bok.

Istota rodem z koszmarnych snów zeskoczyła na podłogę ze sterty

background image

skrzynek, mimo głośnego łomotu lądując z kocią gracją. Jej ciało przypominało
płytową zbroję, jaką mógłby nosić wojownik z północy. Istota nie miała broni i
jej nie potrzebowała. Każdy z czterech palców kończył się zakrzywionym,
stalowym szponem. Metalowe ciało pokrywały długie kolce, a głowa
pasowałaby do potomka ogra i rekina. Świński ryj porośnięty krótszymi
kolcami kończył się długą, wypełnioną kłami szczęką. Kły były jeszcze
dziwniejsze: ostre trójkąty, starannie i dokładnie dopasowane, niczym kły
wielkiej piranii.

Nakręcany rycerz dostrzegł na podłodze otępiałą, jęczącą kobietę.

Podszedł bliżej i przytulił ją w śmiertelnym uścisku do ozdobionej kolcami
piersi. Krzyk agonii urwał się nagle, a nakręcany potwór odsunął ciało.

Matteo nie miał czasu zadziałać. Odrzucił zrodzoną z przerażenia falę

mdłości oraz winy i zmusił się do wzięcia udziału w walce. Jedna rzecz była
całkowicie pewna: przeciwko temu wrogowi sztylety będą bezużyteczne.

Nie miał w zasięgu ręki lepszej broni. Przypomniawszy sobie szybką

orientację Tzigone w składzie z lodem, spojrzał do góry.

Z sufitu zwisał gigantyczny, metalowy albatros, podwieszony na dwóch

grubych linach, zaczepionych o końce masywnych skrzydeł. Sztuczka, którą nie
tak dawno bawił się Andris, natchnęła go pewnym pomysłem.

Matteo zmierzył w myśli odległość między podłogą i ptakiem, po czym

obliczył kąt, pod którym przez umieszczone wysoko okna wpadało światło
słońca. Chwycił metalową pięść żelaznego centaura i zacisnął jego zgięte palce
na jednym ze swoich sztyletów. Wypolerowany metal ostrza złapał światło
słońca i odbił dokładnie na jedną z lin.

Teraz musiał przeżyć tyle czasu, aby słońce zrobiło, co do niego należało!
Matteo uniósł drugi sztylet i skoczył na mechanicznego potwora.

Wymierzył dźwięczący, bezsensowny cios i odskoczył. Stwór upuścił martwą
kobietę i rzucił się na nowego wroga.

Matteo zniknął, bez kłopotów biegając za plecami istoty. Kopnął go w

metalowy tyłek na tyle mocno, że pojawiło się wgniecenie. Maszyna wykonała
ociężały obrót i zaczęła ścigać Mattea powolnym, ociężałym krokiem.

Jordain zmusił ją do poruszania się, pozostając tuż poza zasięgiem

pazurów mechanizmu i coraz zacieklej kłapiących szczęk. Przez cały ten czas
obserwował dymiącą, strzępiącą się linę. Kiedy nadeszła odpowiednia chwila,
stałą we właściwym miejscu. Udając, że się potknął, opadł na kolano.

Nakręcana bestia skoczyła na niego, zginając i rozprostowując palce,

jakby nie mogła się doczekać.

Nad jego głową trzasnęła lina, a wielki albatros zaczął się poruszać.

Głowa potwora odchyliła się do tyłu, a błyszczące, czerwone oczy rozbłysły
nagle, widząc, jak w jego stronę spada masywna, rozkołysana machina.

Matteo padł na podłogę i przetoczył się na bok. Metalowy ptak poruszał

się niczym wahadło, uderzył w mechaniczną istotę i pociągnął ją ze sobą.

background image

Połączone maszyny upadły na stos metalowych orków. Przewróciły się z
łoskotem, tocząc się niczym źle ułożone drewniane belki i grzebiąc metalowego
wojownika pod stosem stali. Albatros wyleciał z tego bałaganu. Metalowa
końcówka skrzydła z ostrym zgrzytem zadrapała posadzkę.

Matteo wstał. Nim odetchnął z ulga, sterta metalowych orków zaczęła się

chwiać i podnosić. Kolczasty wojownik uwolnił się i zaszarżował na Mattea
niczym gigantyczny jeż-berserker.

Jordain rozejrzał się, szukając jakiejś broni albo drogi ucieczki. Dostrzegł

linę, przywiązaną do tkwiącego w podłodze metalowego pierścienia, potem
jego wzrok przesunął się na metalowy bloczek, a następnie niemożliwego do
opisania skrzydlatego potwora, podwieszonego na drugim końcu. Chwycił
zabezpieczoną linę i zaczął pospiesznie się wspinać. Nakręcany potwór skoczył
na niego.

Matteo wyrywał się do przodu jak mógł, usiłując wydostać się poza

zasięg jego morderczych kłów. Metalowe szczęki zacisnęły się… ale nie na
nodze Mattea, lecz na linie.

Trzasnęła pod nim, a skrzydlaty potwór przywiązany na drugim końcu

zaczął opadać ku podłodze. Kiedy spadał, Matteo poleciał pod sufit. Ptak spadł
dokładnie na mechanicznego wojownika i pogrzebał go pod stertą
pogniecionego metalu.

Matteo wisiał na linie, póki nie był pewien, że walka się skończyła.

Rozbujał się w tył i przód, aż zdołał dosięgnąć dłuższej części liny. Obejmując
rękami i nogami główną linę, przywiązał do niej koniec swojej, a potem
ześlizgnął się ku stercie metalu i zeskoczył, aby obejrzeć szkody.

Kawałki zbroi potwora oderwały się i rozsypały po całej podłodze. Kółka

zębate potoczyły się niczym rozsypane monety. Przygwożdżone ogromnym
skrzydłem resztki nakręcanego potwora drgały niczym gnębiony koszmarami
pies. Z metalowego wnętrza, powoli cichnąc, wydobywały się ciche syki i
zgrzyty. Światło w błyszczących czerwonych oczach zblakło i wreszcie zgasło.

Matteo rozejrzał się po komnacie. Żadna inna maszyna nie powstała,

gotowa walczyć dalej. Pod ścianą na drugim końcu pomieszczenia kuliło się
kilka osób. Kazał im opatrzyć rannych i poszedł sprawdzić, co z królową. Po
trwających godzinę poszukiwaniach znalazł ją – nie w oświetlonej światłem
świec komnacie, ale w zabezpieczonym pokoju położonym w głębi pałacu.

Beatrix siedziała na okrytym materią szezlongu, przyglądając się

rysunkowi kolejnej mechanicznej istoty i pracowicie kreśląc rysiłkiem.

- Problem leży tutaj – mruknęła, kreśląc kilka znaków na rysunku. –

Kryształy wewnątrz wypaczają zaklęcie aktywacji. Kamień magnetyczny
zadziała lepiej, może pochłonie energię dającego życie czaru. Tak, spróbujemy
w ten sposób. Tak.

Matteo obrócił się na pięcie i wyszedł po cichu, gdyż jego zadanie wciąż

nie zostało wykonane. Nie mógł pozostać w jej obecności ani chwili dłużej,

background image

inaczej gniew wylałby się z niego niczym zdradziecka fala. Nadal
obowiązywała go przysięga wobec królowej, ale sympatia dla tej kobiety
została mocno zachwiana. Jak ktokolwiek, choćby i nie w pełni władz
umysłowych, mógł traktować z takim lekceważeniem skutki swoich działań?

Znalazł zarządcę dworu królowej, stojącego we drzwiach pracowni,

wybałuszonymi oczyma spoglądającego na bałagan wewnątrz.

- Zajmij się tym – warknął Matteo. – O świcie wyjeżdżam z miasta.

Królowa nie odmówiła mi pozwolenia. Uznałem to za zgodę.

Zarządca tylko skinął głową, zbyt przejęty wypadkiem, aby zwracać

uwagę na wściekłego jordaina. Matteo minął go i wdarł się do królewskiej sali
posłuchań, strząsając z siebie dłonie heroldów. Podszedł wprost do tronu i
ukląkł przed królem na kolano. Nie opuścił jednak wyzywającego i wściekłego
spojrzenia.

Zalathorm uniósł dłoń, aby odprawić straże, po czym wydał seneszalowi

milczący rozkaz. Mężczyzna zaczął usuwać petentów z sali. Król i doradca
patrzyli na siebie, póki za ostatnim człowiekiem nie zamknęły się drzwi.

- I? – spytał Zalathorm. To słowo odbiło się echem w pustej sali.
Matteo wziął uspokajający oddech.
- Nie tak dawno temu pytałeś mnie, czy ostatecznie jestem wierny

Halruaa czy mojej pani. Miałem nadzieję, że ten dylemat pozostanie na zawsze
nierozstrzygnięty. Z głębokim żalem muszę poinformować cię, że jedna z
mechanicznych istot królowej Beatrix zabiła rzemieślnika, kobietę.

- To niemożliwe – powiedział bez emocji król.
- Byłem tam. Widziałem, jak to się stało.
Dłonie Zalathorma zacisnęły się na poręczach tronu, aż pobielały mu

kostki palców.

- Sprzeciwisz się słowom swojego króla?
- Mojego króla tam nie było. Ja tak.
Mag ponuro pokiwał głową.
- Dobrze, jordainie. Wstań i powiedz mi, co widziałeś.
Matteo opisał kolczastego wojownika oraz inne niebezpieczne bestie,

które skonstruowała Beatrix. Zalathorm słuchał bez słowa, póki jordain nie
skończył. Niespodziewanie wstał z tronu i ruszył wprost do pałacu królowej.

Szli w milczeniu długim korytarzem, wiodącym do warsztatu królowej.

Matteo wszedł, a potem się zatrzymał.

Pokój był niemal pusty.
Pozostało tylko kilka metalowych stworów, ale tylko tych bardziej

wyszukanych i mniej strasznych. Po kolczastych wojowniku i wielkiej,
skrzydlatej bestii, która go zgniotła, nie pozostał żaden ślad. Kilku
rzemieślników spojrzało na nich znad swoich dzieł i skłoniło się z
zaskoczeniem widząc, że wśród nich znajduje się król; Matteo nie rozpoznawał
żadnego z nich.

background image

- Byli tu – wyszeptał Matteo. – Przysięgam na swoje życie i honor.
Zalathorm ujął go za ramię i wyprowadził z pokoju.
- Nie wątpię w twoje słowa – powiedział cicho – ale chciałem cię

przekonać, że twoje najgorsze obawy są bezpodstawne. To, co zamierzam ci
powiedzieć, musi zostać zachowane w najgłębszej tajemnicy.

Matteo kiwnięciem głowy wyraził swoją zgodę.
- Wokół serca Halruaa rozciąga się ochronna tarcza. To bardzo stare i

bardzo potężne zabezpieczenie.

Jordain zmarszczył brwi.
- Zaklęcie?
- Nie do końca – rzekł ostrożnie król. – To potężna i tajemnicza siła. Nie

mogę ci tego lepiej wyjaśnić. Kiedy sercu Halruaa coś zagraża, ta siła dba o to,
aby zarówno zagrożenie, jak i zagrożeni zostali przeniesieni w bezpieczne
miejsca.

Matteo przypomniał sobie mężczyzn w składzie z lodem, roztapiających

się w magicznej mgle.

- Co jest sercem Halruaa?
Zalathorm milczał przez chwilę.
- Usunięcie źle działających maszyn z pałacu to rodzaj manifestacji,

jakiej się spodziewałem. Nie musisz obawiać się o bezpieczeństwo swojej pani.

- A co z bezpieczeństwem tych, którzy ją otaczają?
Król westchnął.
- Dobrze, przyznaję, że zabawki królowej stały się zbyt niebezpieczne i

jest ich za dużo. Dopilnuję, aby ta mania konstruowania została ukrócona, każę
kapłanom uleczyć rannych oraz przywrócić zabitą kobietę do życia i jej
bliskim. Czy to cię zadowala?

Matteo zastanowił się nad dopytaniem się o „serce Halruaa” i

postanowiła, że poczeka z tym na inną okazję.

- Prawie, wasza wysokość – rzekł. – Teraz, kiedy upewniłeś mnie, że

królowa jest bezpieczna, proszę o pozwolenie opuszczenia Halarahh na czas
nieokreślony. Będę potrzebował koni i zapasów. Próbowałem przez jakiś czas
wnieść tę prośbę przed królową i poprosić, aby przyjęła jordaina Iago, obecnie
służącego Procopio Septusowi. Będzie mi towarzyszył w podróży.

- Czy to wszystko? – spytał sucho król.
- Niezupełnie. W szkole znajduje się jordain Themo, student piątego

roku. Królowa potrzebuje również i jego usług. Pojedziemy na północ i
spotkamy się z nim w zajeździe przy drodze z Orphamphal, ale musi wyjechać
już dziś, mimo iż nie ukończył jeszcze swego treningu.

Zalathorm przyjrzał się twarzy Mattea, po czym wolno skinął głową.
- Nie mogę czytać w twoim umyśle, jordainie, ale po twoim głosie i

oczach poznaję, że to ważne. Przyjdzie do mnie nie było czymś łatwym, ale
nade wszystko przedkładasz służbę Halruaa. I dlatego wszystko zostanie

background image

zrobione tak, jak prosiłeś.

Matteo skłonił się.
- Dziękuję, wasza wysokość.
- Nie dziękuj mi – powiedział król z ponurym uśmiechem. – Czyż

jordainowie nie mają przysłowia, że cnota nigdy nie uniknie kary?

- Nigdy nie słyszałem tego przysłowia, ale większość z nich rzeczywiście

pochodzi od jordainów.

- Innymi słowy, zrzućmy to na jordainów?
- Być może, panie – odparł sucho Matteo – to nasza prawdziwa funkcja.
Ku jego zaskoczeniu król zachichotał i poklepał go po plecach.
- Niech cię Mystra chroni w podróży, chłopcze. Będę chciał z tobą

porozmawiać później, kiedy załatwisz już swoje sprawy na północy.

Matteo znowu się skłonił i patrzył, jak Zalathorm odchodzi korytarzem,

oddzielającym pałac królewski od pałacu królowej. Odwrócił się i pognał do
królewskich stajni, po czym szybko pojechał do wieży Basela Indoulura. Ładna,
ciemnooko uczennica powitała go u drzwi i odeszła, aby zawiadomić Tzigone.

Jego przyjaciółka podeszła do drzwi ubrana w błękitną szatę, mocno

usmarowaną sadzą. Jej twarz również była ubrudzona, a włosy stały na głowie
kolcami, nadając wygląd osmalonego jeża.

- Nie pytaj – doradziła.
- Jutro o świcie wyjeżdżam z miasta. Nim odjadę, chcę ci powiedzieć parę

rzeczy.

Tzigone wzięła go pod ramię i zaprowadziła do ogrodu. Ukryli się w

porośniętej różami altanie, ustronnym miejscu skrywającym małą sadzawkę i
ławkę usłaną jasnymi poduszkami z jedwabiu. Kiedy tylko usiedli, Matteo
włożył dłoń do sakiewki i wyciągnął medalion, który powierzył mu Dhamari
Exchelsor.

Nim zdołał wyjaśnić jego pochodzenie, oczy Tzigone zrobiły się wielkie

jak spodki.

- Należał do mojej matki – wyszeptała.
Jej brudne palce zacisnęły się na krążku, co chwila obracanym w

dłoniach.

- Wydaje mi się, że go pamiętam. Za każdym razem, kiedy musieliśmy

uciekać, matka dotykała go, a jej twarz stawała się bardzo nieruchoma, jakby
nasłuchiwała. Czasem pozwalała mi bardzo nieruchoma, jakby nasłuchiwała.
Czasem pozwalała mi go dotknąć, ale wszystko, co mogłam wyczuć, należało do
niej. Jak sądzisz, dlaczego tak było?

- Może dzieci stają się bardziej dostrojone do swoich rodziców –

podsunął Matteo. – Niekiedy magiczne przedmioty posiadają coś z aury ich
właścicieli. Bez wątpienia to właśnie dostrzegałaś.

Tzigone spojrzała w ziemię.
- Trzymam go teraz. Nic nie czuję.

background image

Milczenie, które zapadło między nimi, było ciężkie i długie. Wreszcie

Tzigone spojrzała oczami pełnymi udręki na twarz Mattea. Skinął głową,
odpowiadając na pytanie, którego nie zadała.

Tzigone zacisnęła mocno oczy, a jej twarz stała się nieruchoma, jakby

szukała w głębi siebie jakichś zapasów sił. Minęło kilka chwil, nim zdołała
opanować swoje emocje.

- Skąd to masz? – spytała słabym głosem.
- Dał mi to Dhamari Exchelsor. Chciał dać ci go sam, kiedy się wreszcie

spotkanie, ale nie miał okazji.

- A skąd on go wziął?
- Kiva przyniosła go do Dhamariego, chwaląc się pojmaniem Keturah.

Widzisz, oboje byli uczniami, a Keturah ich mistrzynią. Razem w tajemnicy
rzucali czar, który się nie udał i za który Keturah wygnała Kivę ze swojej wieży.
Najwyraźniej Kiva miała o to żal do twojej matki. Być może nie znosiła też
Dhamariego, że nie został potraktowany tak samo.

- Jaki on jest? – spytała niechętnie.
- Spokojny człowiek ceniący umiar w zachowaniu i strojach. Mówił o

twojej matce z wielką sympatią i ogromnym smutkiem.

Dziewczyna pociągnęła nosem, wcale tym nie poruszona.
- Powinnaś się z nim spotkać.
Poderwała gwałtownie głowę.
- Już to mówiłeś. Dhamari proponuję bękartowi czarodziejki dom,

nazwisko, pochodzenie, wieżę i fortunę. Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego?

- Jesteś córką Keturah. Może to wystarczający powód.
- To właśnie mnie niepokoi. Czemu moja matka musiała uciekać od tego

Dhamariego, skoro to taki dobry człowiek?

Matteo opowiedział jej o fascynacji Keturah istotami z mroku.

Opowiedział jej o losie zielonej czarodziejki i gwiezdnych wężach, które wbrew
swej naturze zgromadziły się razem, aby zaatakować. Tzigone słuchała, a łzy
niedowierzania spływały po jej twarzy, pozostawiając w sadzy błotniste ślady.
Matteo spodziewał się, że odrzuci wzmiankę, iż jej matka na skutek uprawiania
ciemnej magii mogła stać się tak chora, ale po chwili kiwnęła głową.

- To… możliwe.
- Zatem spotkasz się z Dhamarim?
- Dlaczego ten mag – albo, jeśli o to chodzi, jakikolwiek inny –

zaprzątałby sobie mną głowę?

Matteo zawahał się, żałując, że nie może jej powiedzieć o przysiędze

Basela, o ewentualnym uznaniu jej za własną córkę. Lecz nie tylko naruszyłoby
to zaufanie maga, ale również zniweczyło wszystko, co Basel chciał osiągnąć.
Tzigone nigdy nie przyjęłaby tak kosztownego daru.

Otarł brudną łzę z jej policzka.
- Biorąc pod uwagę, co cię może spotkać – tak, sądzę, że powinnaś

background image

spotkać się z Dhamarim i poważnie rozważyć jego ofertę.

- Zastanowię się nad tym.
Porozmawiali trochę o nakręcanych istotach i przeznaczeniu Mattea.

Kiedy wstali, uniosła dłoń, kreśląc szybki i wdzięczny taniec pożegnalny –
zwyczaj u magów tak powszechny, jak deszcz latem. Potem odwróciła się o
wyślizgnęła jak złodziejka, którą zresztą była.

Ten drobny, znajomy rytuał poderwał Mattea na nogi. Po raz pierwszy

zrozumiał, że trening, który podjęła Tzigone, nie był żadnym kaprysem, lecz
prawdziwym wyborem. Urodził się z czarodziejki, płynie w niej krew
czarodziejów.

A ponieważ on był tym, kim był – jordainem spętanym przysłowiami i

zakazami – nie mógł podążyć tam, gdzie ona odeszła.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Tzigone pobiegła do wieży Basela zapomniawszy o młodzieńcu, który

oczyma bez wyrazu przyglądał się, jak odchodzi. Miała dużo do zrobienia i
niewiele czasu. Tej nocy spotykała się Rada Starszych, Procopio Septus z
pewnością będzie na niej obecny. To będzie najlepsza pora, by ponownie
wślizgnąć się do jego willi. Mag był naprawdę bardzo potężny, a choć jej
odporność na magię była niemal całkowita, nie podobała jej się myśl o
przekradaniu się tuż pod jego nosem.

Zastanowiła się czy nie nawiązać kontaktu z Sinestra, ale odrzuciła ten

pomysł. Nie chciała mieć z tą kobietą więcej do czynienia. „To możliwe”,
mruknęła, powtarzając jej odpowiedź, kiedy spytała, czy może być jej córką.
Możliwe! Na Dziewięć Piekieł, co to miało znaczyć?

Lecz Sinestra nie była jej matką. Jej matka nie żyła. Było to łatwiejsze do

zrozumienia niż łatwa wymówka pięknej kobiety.

Tzigone stanowczo usunęła Sinestrę z umysłu. Przebrała się w strój o

barwie cienia i przeskoczyła przez mur, otaczający publiczny ogród. Tam
pozostało tylko wspiąć się na drzewo bilboa i przedostać po wierzchołka drzew
ku domowi Procopio Septusa. Znalazła gałąź zapewniającą jej odpowiedni
widok, po czym usiadła, aby obserwować i czekać.

Kiedy zapadła noc i lord czarodziej opuścił willę, prześlizgnęła się przez

kuchenny ogródek i weszła do jego prywatnego gabinetu. Znalazła tom
zatytułowany „Królewskie dekrety”, wydany na rok przed jej narodzinami.

Na jego stronach znalazła potwierdzenie słów Dhamariego Exchelsora.

Keturah został oskarżona o zamordowanie magicznymi sposobami Whendury,
zielonej czarodziejki z Halarahh. Wolała uciec z miasta tego samego dnia niż
poddać się magicznemu przesłuchaniu, które, gdyby była niewinna,
oczyściłoby jej imię. Według praw Halruaa ucieczka przed sprawiedliwością
oznaczała przyznanie się do winy.

background image

Tzigone zamknęła księgę drżącymi rękami. Według praw Halruaa jej

matka była morderczynią. Ta świadomość tylko wzmagała jej pragnienie
poznania całej prawdy. Według praw Halruaa sama też nie była czysta jak łza.
W tym kryło się coś więcej, a jeśli się bardzo nie myli, to Kiva stanowiła wątek
łączący przeszłość Tzigone z wydarzeniami, które toczyły się obecnie.

Znalazła najnowsze wydanie „Królewskich dekretów” oraz spory tom,

zawierający zapiski lorda Procopia z ostatnich posiedzeń rady miasta. Usiadła
pod stołem ze skrzyżowanymi nogami i zaczęła czytać.

Wyglądało na to, że kłopoty pojawiają się wszędzie. Wzrost aktywności

piratów był do przewidzenia – sezonowe zagrożenie, gdyż morscy drapieżcy
chcieli zebrać jak najwięcej skarbów, nim na poważnie zaczną się letnie
monsuny. Mniej zrozumiała była liczba karawan znikających w Nath. Potem
wspominano o całkowicie niespodziewanym ataku dzikich elfów na
Zwierciadło Pani. Jako zabezpieczenie przed następnymi atakami, nad
zachodnią granicę przesunięto dużo pospolitego ruszenia. Posłano więcej
żołnierzy do ochrony kopalni elektrum i pobliskiej mennicy. Góry tworząc
wschodni mur zdawały się być ciche i bezpieczne, ale wiele się działo na
bagnach Akhlaura.

- To akurat ma sens – mruknęła. Kiedy rozeszły się wieści o larakenie i

jego pokonaniu bagna straciły wiele ze swej grozy. Pojawienie się tam grup
skretyniałych magów szukających zaginionego skarbu Akhlaura było tylko
kwestią czasu.

Tzigone prychnęła pogardliwie. Następne przeszukała pokój, szukając

skrytek, w których Procopio trzymałby najważniejsze papiery. Znalazła
schowek w rzeźbionym krześle i przekopała się przez dużą stertę upchniętych
wewnątrz pergaminów. Wśród nich była lista wcześniejszych panów Zephyra.

Wymacała w kieszeni kawałek pergaminu – notatki, które Sinestra

zrobiła w dniu, gdy przeszukiwały komnatę elfiego jordaina. Mimo wszystko
wydawało się jej, że ta informacja będzie ważna. Nie była tylko pewna,
dlaczego.

Jej oko spoczęło na pierwszym nazwisku z listy:
Akhlaur Reiptael, nekromanta.
Z długim sykiem wypuściła powietrze z płuc. Zatem Zephyr służył

niesławnemu Akhlaurowi, magowi, na którego dziedzictwo natykała się,
gdziekolwiek się nie obróciła!

Mogłaby się założyć, że stary elf raczej się tym nie chwalił, a założyłaby

się o dwa razy większą stawkę, że ten spis znajdował się tylko w gabinecie
Procopia. Była to wiadomość, którą potężny mag mógłby wygrzebać, ale nie
coś, o czym chciałby, żeby śpiewano w tawernach i na wiosennych jarmarkach.

Zephyr, Kiva, Akhlaur, laraken, Keturah, a teraz ona. Oraz Matteo, a być

może nawet jego przyjaciel Andris. Wszyscy byli w jakiś sposób powiązani, ale
Tzigone nie umiała zgadnąć, jaki wzór tworzą te splątane wątki.

background image

Szybko sporządziła kopię historii Zephyra i pospieszyła do pałacu, mając

nadzieję, że Matteo udało się lepiej. Po drodze pożyczyła sobie odpowiednią
szatę i wślizgnęła się do pałacu królowej.

Mimo późnej pory Mattea nie było w pokoju. Niezauważona przez

nikogo znalazła go wreszcie w spiżarni, robiącego zapasy na drogę. Nie był
sam. Zabudowania kuchni tętniły życiem.

- Na bogów – mruknęła. – Czy tutejsza służba kiedykolwiek sypia?
Cichy, szybko stłumiony chichot kazał jej obrócić głowę w stronę

pobliskiej zagrody dla kóz. Obok stało wiadro świeżego mleka, niedaleko od
wiodącej na stryszek drabiny. Tzigone wspięła się na drabinę i zobaczyła
dokładnie to, czego się spodziewała: stertę świeżego siana, dwoje ludzi
całkowicie nieświadomych jej obecności i nieco zrzuconych w pośpiechu
ubrań. Tzigone szybko zrzuciła suknię pokojowej i założyła przez głowę krótką,
niebieską sukienkę dziewczyny.

Tak ubrana, szybko ruszyła po porzucone wiadro z kozim mlekiem.

Podniosła je i wpadła na Mattea, starając się rozlać nieco na jego buty.

Przyjął bez zdziwienia jej skąpy strój dojarki, udało mu się nie

przewrócić oczami, kiedy przepraszała go wylewnie z charakterystycznym
śpiewnym akcentem pasterzy z północnych krain. Poszedł za nią, kiedy ona
gadała i cofała się. Szybko przyjął listę, którą wcisnęła mu w zamieszaniu, i
schował za pas.

Na Mystrę, pomyślała ze zdumieniem. Jeszcze jest dla niego nadzieja!
Przedostali się w zaciszny kącik między zagrodą dla kóz a browarem.

Matteo wyjął wiadomość zza pasa, przyjrzał się jej i spojrzał na nią ponuro.

- Skąd to masz?
- Przy południowej bramie jest nowa tawerna – zaczęła, wciąż głosem

dziewki od kóz. – Kucharz robi tam ptysie, potem je rozcina i wsuwa do środka
bogactwo lub drobiazg. Ja znalazłam pierścionek ze szmaragdem, który
przehandlowałam za tę listę przyjacielowi, z którym byłam.

Matteo spojrzał na nią.
- Jeśli nie chcesz powiedzieć, mów tak od razu.
- Nie chcę ci powiedzieć – odparła szybko. – Co z tym zrobisz?
Oddał jej pergamin.
- Zephyr służył magom Halruaa przez ponad dwieście lat. Był jednym z

pierwszych jordainów. Może Akhlaur miał swój udział w tworzeniu zakonu.

Tzigone nie wyglądała na przekonaną.
- Jordainowie i Akhlaur. Te dwa smaki nie pasują do tej samej zupy.
- Też tak sądzę, ale Akhlaur był potężnym nekromantą. Tacy magowie

nie zajmują się wyłącznie śmiercią, ale też zmieniają żywych tak, aby służyli
ich celom. Skoro już do tego doszliśmy, to czy można lepiej opisać jordainów,
niż jako ludzi zmienionych tak, aby służyli celom magów?

Przyjęła to.

background image

- Jak w to wpasowuje się Kiva?
- Elfy żyją bardzo długo. Kiva może nie wyglądać na starszą od ciebie czy

mnie, ale niewykluczone, że znała Zephyra, a być może i Akhlaura, już
dwieście lat temu.

- Co oni mają wspólnego z moją matką? Z nami?
Matteo westchnął.
- Tzigone, ty i ja mamy ze sobą wiele wspólnego. Oboje jesteśmy odporni

na magię, oboje zostaliśmy oddzieleni od naszych rodzin. Być może oboje
zostaliśmy „zrobieni”, aby służyć celom jakiegoś maga, tak jak z żelaza czy
gliny tworzą golem.

- Cóż, to pocieszające!
- Co była wolała – ponurą prawdę czy pocieszające kłamstwo?
- Hm. Czy chcesz, abym odpowiedziała już teraz?
- Tak, i ty również tego chcesz – powiedział, obracając jej własny

nieudany żart przeciwko niej. – Porozmawiaj z Dhamarim Exchelsorem.

Milczała przez dłuższą chwilę.
- Wiesz co, Matteo? Naprawdę, naprawdę nie znoszę, kiedy masz rację.
- W takim razie – powiedział ponuro, lecz z błyskiem podejrzenia w

ciemnych oczach – powinnaś przyzwyczaić się do stałej irytacji.

Jego przytyk sprawił, że Tzigone poczuła irracjonalną mieszaninę

rozdrażnienia i przyjemności.

- Stałej irytacji, tak? Cóż, sądzę, że zdołam z tym żyć, skoro i ty potrafisz.
Nim zdołał odpowiedzieć, Tzigone wylała mu na głowę wiadro koziego

mleka. Kiedy jej przyjaciel pluł i klął, wybiegła z kuchni, uśmiechnięta niczym
gargulec.

Tak, pomyślała radośnie, dla Matteo wciąż jeszcze była nadzieja.

***

Nim Matteo opuścił miasto, jeszcze raz odwiedził królową Beatrix.

Perspektywa spotkania z koronowaną wariatką niezbyt mu się podobała, ale
nie mógł wyjechać, nie próbując zrozumieć jej ponurych przepowiedni.

Królowa słuchała z kamienną twarzą, kiedy mówił o planach poroży w

poszukiwaniu wiedzy istotnej dla pałacu. Nie potrafił powiedzieć, czy ja to
obchodziło, ani czy go w ogóle rozumiała. Coraz trudniej było wchodzić do
dziwnego krajobrazu jej umysłu. Wreszcie porzucił subtelności i przypomniał
jej, iż przepowiadała nadchodzącą wojnę.

- Naprawdę? – spytała niepewnie.
- Tak – zawahał się, po czym dodał. – Wyjadę na jakiś czas. Nath to dzikie

i niebezpieczne miejsce, a drogi są tak niedobre, że utrudniają szybką podróż.

Nath. Wspominając miejsce jej wielkiej tragedii Matteo czuł się jak

okrutnik, ale musiał ocenić jej poczytalność. Może miała na myśli jakąś bitwę,
która już się rozegrała, najprawdopodobniej rajd, który zniszczył jej rodzinę.

Matteo przyglądał się jej twarzy szukając emocji, które ta nazwa

background image

mogłaby wywołać. Nawet błysku rozpoznania. Oddalenie królowej było
zatrważające i niemal całkowite.

W cichości ducha przyznał się do porażki, ale spróbował jeszcze raz.
- Nim odjadę, muszę się spotkać z dyrektorem Szkoły Jordainów. Czy

mogę skorzystać urządzenia, które wykorzystałaś, aby mnie tu sprowadzić?

Królowa wyraziła swoją zgodę roztargnionym ruchem dłoni.
- Ale ja nie korzystam z magii – dodał Matteo, niespodziewanie

odwracając się. – Nie mogę skorzystać z kuli bez pomocy maga.

- Maga – powtórzyła Beatrix. Matteo wydawało się, że w jej

pozbawionym zwykle wyrazu głosie wychwycił jakąś ironię. – Dotknij kuli. To
wszystko, czego trzeba.

Matteo poszedł do niewielkiej komnaty służącej do wróżenia i zamknął

drzwi. Kule zwisały z sufitu na starannie wykonanych pasach, spoczywały na
piedestałach albo kołysały się w powietrzu bez żadnego widocznego oparcia. Z
wahaniem dotknął gładkiej, bujającej w powietrzu kuli z księżycowego
kamienia, pasującej do tej w gabinecie Ferrisa Graila. Urządzenie zajaśniało,
budząc się do życia. Po chwili zachmurzona powierzchnia kamienia
wygładziła się, odsłaniając twarz dyrektora Szkoły Jordainów.

Kiedy rozpoznał, kto go wezwał, wyraźnie się zdziwił. Matteo zastanowił

się, czy to zaskoczenie wynika z faktu, że złamał zasady jordainów, czy dlatego,
iż Ferris spodziewał się, że jordain padł ofiarą zbirów w składzie z lodem.

Matteo zadał to pytanie wprost.
- Nie spodziewałeś się ujrzeć mnie, lordzie Ferris, i to nie tylko ze

względu na ograniczenia zakonu.

Ciemne brwi maga zbiegły się w surowe V.
- Jeśli masz jakieś pytanie, zadaj je. Nie mam czasy na gry i zagadki.
- Niewątpliwie obowiązki właściciela ziemskiego w połączeniu z

obowiązki w szkole sprawiają, że jesteś bardzo zajęty – odparł Matteo. –
Wyobraź sobie moje zaskoczenie, kiedy dowiedziałem się, że twoje imię jest
wypisane na akcie własności składu z lodem w królewskim mieście.

- I co z tego? – spytał Ferris. – Mimo iż jestem dyrektorem szkoły, jestem

magiem, nie jordainem. Żadne prawa nie zabraniają mi posiadać własności.

- To sofistyka.
- To praktyka – sprzeciwił się dyrektor. – Większość z lordów

czarodziejów Halruaa zbiła olbrzymie fortuny. Zarobki dyrektora wystarczają
mi na obecne potrzeby, ale co potem? Dokonuję takich zakupów, co do których
uważam, że w przyszłości nabiorą wartości, abym mógł żyć wygodnie, kiedy
już opuszczę szkołę. Nie muszę ci się tłumaczyć.

- Właściwie to tylko jedna, drobna rzecz wymaga wyjaśnienia – odparł

jordain. – Kiedy mnie i moją towarzyszkę zaatakowali bandyci, czemu, aby się
nas pozbyć, zabrali nas do twojego składu?

Zaskoczenie na twarzy maga wydawało się zbyt szczerze, by mógł

background image

udawać. Być może, przyznał Matteo, Ferris Grail nie wiedział o ataku.

- Czy chcesz się o tym dowiedzieć? – spytał spokojniejszym głosem.
- Chyba powinienem – odparł ponuro dyrektor.
Matteo w kilku słowach streścił historię.
- Bez wątpienia otrzymasz od władz miasta wiadomość o moim

doniesieniu.

- Skoro tam zginęło kilka osób, będę oczekiwał czegoś więcej! Wiesz, że

jeśli rozpocznie się oficjalne śledztwo, będziesz musiał się stawić przed Stołem
Werdyktów. Dodam, że po raz trzeci w tym roku.

- Nie będzie wniosku, ponieważ nie ma ciał – Matteo opisał, jak ranni czy

zabicie napastnicy po prostu zniknęli.

Twarz dyrektora stałą się blada niczym kula z księżycowego kamienia.
- Dziewczyna, która z tobą byłą… czy to ta sama, która walczyła z tobą na

bagnach Akhlaura?

- Tak – odparł krótko, spodziewając się znajomej lekcji.
Ferris popatrzył na niego z namysłem.
- Spędzasz z tą dziewką sporo czasu. Więcej, niż przystoi jordainowi.
- Wygląda na to, że naszym ścieżkom przeznaczone jest się krzyżować –

odparł krótko. – Spodziewałem się, że znacznie bardziej przejmiesz się ogarem
magów Kivą. Co o niej wiesz?

- Tyle co ty, i nic więcej – odparł dyrektor. – Tak, świątynia Azutha

skontaktowała się ze mną, informując o jej ucieczce. Zgodziłem się, aby póki co
wieść ta została zachowana w tajemnicy. To ważne, zwłaszcza w świetle
najazdu na Zwierciadło Pani, aby kapłani Azutha nie wydawali się całkowicie
bezbronni.

- Upierałbym się, że czasy są niebezpieczne z powodu Kivy i że ta

bezbronność jest prawdziwa.

Ferris skrzywił się.
- Przypisujesz tej elfce zbyt wielką moc.
- To warte rozważenia, lecz może następnym razem. Odpowiem na twoje

pytania dotyczące Tzigone. Pozwól kapłanom Azutha zatroszczyć się o swoje
dobre imię, ale jordainowie są zobowiązani służyć krajowi. Przyjmuję pomoc i
przyjaźń od tych, którzy mają podobne obowiązki.

- Twoim obowiązkiem jest służenie twojemu panu – przypomniał mu

Ferris – nie zaś podejmowanie osobistych zadań.

- Mam królewskie pozwolenie na postępowanie według własnego

uznania i korzystanie z dowolnych środków, jakich będę potrzebował.

- Tak, wiem – jęknął dyrektor. – Themo wyjechał wczoraj ze szkoły,

gnając prędzej niż pchła uciekająca z salamandry. Nie jest rozsądne wysyłać na
służbę jordaina, który jeszcze nie ukończył swojego szkolenia.

- Możliwe, że Themo nigdy nie ukończy szkolenia. W głębi serca jest

wojownikiem, nie jordainem. Chciałem, aby wypuszczono go teraz, nim

background image

przejdzie testy i rytuały, które kończą szkolenie – Matteo zrobił znaczącą
pauzę, po czym dodał. – Podobnie jak niektórzy inni.

Oczy Ferrisa Graila zwęziły się.
- Czemu sądzisz, że doświadczenie jednego jordaina mogłoby się różnić

od doświadczenia innego? Jordainowie są zobowiązani dochować tajemnicy co
do istoty tych rytuałów.

- Po fakcie! Na Mystrę, któż chciałby się tym chwalić! – powiedział

zapalczywie. – Tyle wiem: ta praktyka jest zła.

Twarz maga pociemniała.
- Czy chcesz wyzwać cały zakon? Te zasady mogą być surowe, ale istnieją

z określonych powodów.

- Kiedy je poznam, sam je ocenię.
- Nie oczekuje się po tobie, że będziesz wiedział wszystko, młody

jordainie. Jesteś szkolony na doradcę nie na sędziego! – warknął Ferris.

- Szukając prawdy nie czynię więcej ponad to, do czego zostałem

wyszkolony do czego zostałem zrodzony – zakończył gorzko.

Zapadła długa cisza. Matteo dostrzegł na twarzy maga winę i strach.

Dotarło do niego, że odźwierny Jinkor mógł nie być jedynym źródłem
informacji Kivy. Przez lata ktoś zdradzał uczniów jordainów, którzy byli
najlepiej dostosowani do jej celów. Kto mógłby lepiej wypełnić swój niecny
obowiązek niż dyrektor? A może Ferris Grail, mag ze szkoły wieszczeń,
wiedział, kim jest zdrajca, ale chronił szkołę przed skandalem? To by
tłumaczyło jego chęć, aby Kiva pozostało wygodnie zaginiona.

- Możesz zatrzymać Thema – powiedział wreszcie mag. – Jest wolny od

swoich przysiąg jordaina. W zamian pragnę od ciebie przysięgi, że nie będziesz
przyglądał się zakazanym rzeczom.

- Tego nie mogę zrobić – powiedział krótko Matteo.
Twarz Ferrisa Graila pociemniała. Przez chwilę Matteo pomyślał, że

może powinien ponownie negocjować wolność Thema, ale surowa maga
zapadła się w sobie. Zmęczonym gestem przesunął dłonią po twarzy.

- Idź zatem i niech Mystra cię błogosławi. Proszę, abyś po zakończeniu tej

wyprawy wrócił do szkoły. Są rzeczy, o których powinieneś wiedzieć, nim
podążysz dalej tą ścieżką.

- Takie jak fakt, że nekromanta Akhlaur przykładał dłoń do stworzenia

naszego zgromadzenia?

Strzelał na ślepo, ale trafił. Z twarzy Ferrisa Graila odpłynęła krew.
- Przybądź do szkoły – powtórzył. – Zrobię, co będę mógł, aby ci pomóc. I

niech Pani Mystra zmiłuje się nad nami oboma.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Tzigone popatrzyła na wieżę z zielonego marmuru, próbując wyobrazić

background image

sobie swoją matkę mieszkającą tam i robiącą rzeczy, które według Dhamariego
Exchelsora i halruańskiego prawa robiła. Otrząsnęła się z tego, odpędziła
kłopotliwe myśli i podeszła do bramy. Podała służącemu imię i poprosiła o
posłuchanie. Kiedy wrócił, przyszedł z nim drobny, łysiejący mężczyzna.

Nie robiący zbyt wielkiego wrażenia przybysz nie wyglądał jak pan tej

wieży, ale wyciągnął jak pan tej wieży, ale wyciągnął dłonie w tradycyjnym
powitaniu dwóch magów.

Zatem to był Dhamari Exchelsor, potwór, którego przez całe lata znała

jako „męża matki”. Nim zdołała coś powiedzieć, mag zatrzymał się jak wryty i
popatrzył na nią. Szybko oprzytomniał i pochylił głowę w ukłonie
oznaczającym maga mniej doświadczonego, ale wyższego rangą.

Tzigone nie była pewna, co zrobiło na niej większe wrażenie: czy to, że

Dhamari Exchelsor najwyraźniej rozpoznał ją jako córkę Keturah, czy że nie
przeszedł od razu do rzeczy. Wylewne powitanie, jakikolwiek rodzaj
przyznania się do niej sprawiłby, że uciekłaby pędem. Od matki nauczyła się
ostrożności. Może ten człowiek znał Keturah na tyle dobrze, by nadać temu
spotkaniu prawdziwą wartość.

Wyjęła z sakiewki talizman Keturah i podniosła do góry.
Przez dłuższą chwilę Dhamari w milczeniu przyglądał się medalionowi.

Kiedy znowu spojrzał na nią, w jego oczach była łagodność.

- Wejdź do ogrodu, moje dziecko. jestem pewien, że masz wiele pytań.
Szła za nim wąskimi ścieżkami, słuchając, jak mówi o właściwościach tej

czy tamtej rośliny. Wydawał się być doskonale zorientowany w sprawach ziół i
na tyle uprzejmy, aby dać jej czas przyzwyczaić się do jego osoby. Tzigone
odczuwała niechętny podziw.

- Jestem gotowa do rozmowy – oznajmiła nagle.
- Zatem porozmawiamy – wskazał stojąca w małej niszy ławkę i usiadł

obok niej. – Pytaj, o co chcesz.

- Keturah opuściła miasto tego samego dnia, w którym zielona

czarodziejka została zaatakowana przez gwiezdne węże.

Ze smutkiem pokiwał głową.
- To prawda.
- Czy sądzisz, że to ona zrobiła? Przywołała gwiezdne węże?
- Szczerze mówiąc, nie wiem.
Oczy Tzigone zwęziły się.
- Czy brałeś udział w poszukiwaniach?
Dhamari zawahał się.
- Zrozum, że odpowiadając swobodnie składam swoje życie w twoje ręce.

Jeśli żywisz jakąś złą wolę, wykorzystasz to, co zamierzam ci powiedzieć. Taj,
szukałem Keturah – ciągnął dalej, nie czekając ani chwili, aby ocenić jej reakcję
i zarazem swoje własne bezpieczeństwo. – Zatrudniłem tropicieli, aby
przeczesywali lasy, wieszczków, aby rzucali zaklęcia i czytali przepowiednie z

background image

lotu ptaków. Setka zaufanych kupców zawiozła wiadomości do każdej części
kraju, ogłaszając nagrodę za jej odnalezienie. Ale działałem tylko z miłości do
niej. Gdybym ją znalazł, odesłałbym ją bezpiecznie daleko od Halruaa i otoczył
najlepszą opieką, jaką fortunna Exchelsorów może zapewnić.

- Opieką? – powtórzyła Tzigone. – Czy była chora?
- Przygotowywała się, aby urodzić jordaina – przyznał. – Po to nas

skojarzono, ale Keturah nigdy nie chciała pozostawiać wszystkiego
przypadkowi. Przyjmowała eliksiry, aby upewnić się, że dziecko, które urodzi,
będzie najpotężniejszym jordainem, jakiego kiedykolwiek znano.

Serce Tzigone tłukło się boleśnie. Ona – nieudanym jordainem? A

właściwie dlaczegóżby, nie? Podczas swojego krótkiego życia była
kieszonkowcem, kuglarzem, hodowcą behirów, wykonywała setki dziwnych
zawodów. Nie było zbyt wiele nowych profesji.

Miał to również straszliwy sens. Odporność na magię, przenikliwy umysł

i cięty język. Jednak w przeciwieństwie do prawdziwych jordainów miała
również dar magów. W rezultacie powstał potencjalny czarodziej, który nie
tylko potrafił posługiwać się magią, ale i był niemal całkowicie odporny na
kotrzaklęcia. Nic dziwnego, że bękart czarodziejki został uznany za
niebezpiecznego!

- Te procesy zakłóciły jej magię i zabrały umysł – ciągnął Dhamari. –

Błagałem ją, aby przestała, ale była zdecydowana. Moja Keturah była bardzo
upartą kobietą.

Tak, to również miało sens. Ostatnie wspomnienia matki, jakie miała

Tzigone, wiązały się z jej słabnącą magią, której nie można było zaufać. Mogły
to wywołać eliksiry podawane matkom jordainów. Co więcej, gdyby Kiva nie
wtrąciła się, Keturah mogłaby żyć.

- Znaleźć Kivę – powiedziała Tzigone. – Czy wynająłeś ją, aby odnalazła

moją matkę?

Dhamari milczał przez długi czas.
- Tak, ku mojemu ciągłemu wstydowi i żalowi. Posiadała umiejętności,

które uważałem za pożyteczne. Żaden człowiek nie zna lasu tak jak elf.

- Ale moja matka została pojmana w mieście!
- To prawda, ale poszukiwania trwały długo – Dhamari nie proponował

dalszych wyjaśnień. Nie było zresztą takiej potrzeby, bo te poszukiwania
określiły początek życia Tzigone. – Kiva zdradziła moje zaufanie i zabiła twoją
matkę. Powiedziała mi, że zabiła również dziecko Keturah. Szydziła ze mnie i
jako dowód dała ten medalion.

- Czy chciałeś się za to zemścić?
- Nie – to wyznanie zdawało się go zawstydzić. – W międzyczasie Kiva

została inkwizytorką Azutha – ogarem magów. Mogłem pokonać kogoś na tak
wysokim stanowisku, ale najprawdopodobniej spotkałaby mnie porażka i
niełaska.

background image

Dhamari westchnął znużony.
- Szczerze mówiąc, to nigdy nie zaliczano mnie do wielkich magów

Halruaa. Keturah mogłaby, gdyby nie została zabita przez Kivę. Mierzyłem
swoje zamiary podług porażki potężniejszego czarodzieja.

- Prawa Halruaa są potężnym zabezpieczeniem, ale czasem stają się

również mroczną fortecą. Czasem taki tyran jak Kiva kryje się za nim,
powiększając swoją władzę. Prawo wspierało ją i pomagało jej, przynajmniej
do czasu.

- Cóż, ten czas już minął – powiedziała Tzigone.
- W niemałej części również dzięki tobie. Keturah byłaby z ciebie dumna.

– Dhamari posłał jej smutny uśmiech.

Tzigone wstała gwałtownie.
- Powinnam już iść.
Na twarzy maga pojawiła się troska.
- Czy jesteś szczęśliwa w wieży lorda Basela? Nie zrozum mnie źle, to

dobry człowiek, ale zastanawiam się, czy ścieżka przywoływania pasuje do
twoich talentów. Twoja matka była mistrzynią szkoły wywoływania. Może
zechcesz poznać różne gałęzie sztuki, nim zdecydujesz się wybrać którąś z
nich.

- To dobry pomysł – powiedziała niezobowiązująco, doskonale wiedząc,

co będzie dalej. Niejeden mag próbował wyciągnąć ją z wieży Basela.

Lekko wzruszył ramionami.
- Jestem magiem wykształconym ogólnie, ale od twoje matki nauczyłem

się wielu zaklęć. Jeśli tylko zechcesz, z radością cię ich nauczę. Nie jako mistrz –
nie mam takiego talentu od uczenia, jak Basel – ale jako dar, w hołdzie dla
twojej matki.

- Porozmawiam z Baselem.
Jej zgoda była zaskoczeniem dla nich obojga. Dhamari zamrugał, po

czym odwrócił się, aby ukradkiem otrzeć łzę.

Przez całe życie Tzigone uważała stratę Keturah za swoje osobiste

cierpienie. Nigdy nie przypuszczała, że to brzemię może dźwignąć również jej
mąż.

- Czy jutrzejszy dzień będzie odpowiedni? – spytała nagle.
Oczy Dhamariego rozbłysły.
- Jeśli tylko odpowiada to twojemu mistrzowi.
Coś w tonie jego głosu włączyło jej w głowie ostrzegawcze dzwonki.
- Czemuś miałoby to mu nie odpowiadać? Czy Basel ma ku temu jakieś

powody?

- Nie – powiedział wolno. – Basel i Keturah byli przyjaciółmi z

dzieciństwa. Sądziłem, że starał się być także kimś więcej. Spoglądając na niego
teraz niełatwo to sobie wyobrazić.

- Och, nie sądzę. – Właściwie Tzigone była sobie w stanie wyobrazić, jak

background image

dobrym towarzyszem i współspiskowcem mógł być Basel. – Czemu nic z tego
nie wyszło?

- Magowie nie wybierają, z kim mogą się pobrać. Lord Basel pochodzi z

długiej linii magów specjalizujących się w przyzywaniu i założono, że będzie
kontynuował tradycję rodzinną z kobietą pochodzącą z tej samej szkoły magii.
Słyszałem plotkę, iż odwoływał się w sprawie swojej partnerki do Rady i jego
wniosek został odrzucony. Jeśli będzie miał o to do mnie żal, nie winię go za to.

Dhamari przerwał i uśmiechnął się tęsknie.
- Magom rzadko trafia się takie szczęście w małżeństwie, jak mnie –

ciągnął dalej. – Kochałem twoją matkę, Tzigone, i minęło wiele lat, nim
pogodziłem się z faktem, że odeszła. Ale jej córka żyje. To daje mi więcej
szczęścia niż spodziewałem się zaznać w życiu.

Nie prosił ją o nic i nic jej nie proponował, poza zaklęciami matki. To ją

cieszyło.

- Większość z zaklęć Keturah wiązało się z przywoływaniem istot –

mówił dalej Dhamari. – Lepiej nam będzie poza murami miasta, gdzie nie
istnieje ryzyko przywołania strażniczych behirów i chowańców czarodziejów.
Minęło wiele czasu od chwili, kiedy opuściłem tę wieżę. Przydałaby się nam
krótka wycieczka, ale nie jestem pewien, co do szczegółów.

To było coś, na czym Tzigone doskonale się znała.
- Wrócę rano. Przygotuj sobie parę wygodnych butów i poślij po kilku

ochroniarzy od Najemników Filorgiego. Resztę pozostaw mnie.

- Przygotujesz wyprawę do jutrzejszego poranka? – zdziwił się.
- Pewnie – Tzigone uśmiechnęła się przelotnie. – Zwykle mam jeszcze

mniej czasu.

Mag pojął sugestię się ironicznie.
- Wygląda na to, że częściowo jestem odpowiedzialny za twoją

zaradność. Jeśli Mystra pozwoli, nasza znajomość będzie czystym
błogosławieństwem.

- To się nigdy nie zdarzy – powiedziała, wstając. Kiedy Dhamari uniósł

pytająco brwi, dodała: – Przez całe lata prosiłam o wiele rzeczy. Równie dobrze
mogę być z tobą szczera: mieszane błogosławieństwo to najlepsze, co można w
życiu dostać.

Uśmiech Dhamariego świadczył o wielkim zadowoleniu.
- Zatem naprawdę jesteś córką swojej matki.

***

Złocisty klin słońca przedzierał się wstydliwe przez leśne poszycie,

świadcząc o tym, że minęła już połowa ranka. W położonym w górach
zajeździe, zawieszonym ponad linią drzew, Matteo i Iago stali w otwartych
drzwiach i spoglądali niepewnie na drogę z Orphamphalu i w dzicz znaną jako
Nath.

- Do tej pory Themo powinien tutaj być – burknął Matteo. – Może

background image

powinniśmy zacząć go szukać.

- Zaczekamy tutaj – powiedział zdecydowanie niski jordain. – Jeśli się

spóźni, opuszczenie miejsca, w którym się umówiliśmy, to pewny sposób na
minięcie się w drodze.

Matteo skwitował t kiwnięciem głowy.
- Sprawdzę teren. Zostań tu i czekaj na niego.
Gwizdnął na konia – czarnego ogiera zwanego Cyrikiem Trzecim – i

wskoczył na jego grzbiet, nim Iago zdążył zaprotestować. Trąciwszy boki
wierzchowca piętami ruszył ścieżką, która wiła się łagodnie pod górę, wśród
karłowatych sosen i skał.

Wcześniej owinął końskie kopyta szmatami, nie tylko po to, by zrobić

podkładkę chroniąca przed kawałkami ciemnego kamienia, który spadał z
klifów, ale również po to, by stłumić odgłos ich przejazdu. Te środki
bezpieczeństwa opłaciły się – jechał na tyle cicho, że zdołał wychwycić odgłosy
toczącej się o jakąś ligę lub dalej potyczki.

Matteo podjechał tak blisko, jak się odważył. Zeskoczył z konia,

wyciągnął sztylet i po cichu podszedł w stronę małej, płaskiej polanki.

Walczyło tam dwóch dziwnych przeciwników. Kobieta o szarej skórze,

wyglądająca bardziej jak morderczy cień niż istota ludzka, odsłaniała zęby,
atakując mieczem i korbaczem mężczyznę wyglądającego nawet dziwniej niż
ona. Słońce odbijało się w jego kryształowych sztyletach. Po widmowej twarzy
ciekły strumyk potu – a może przezroczystej krwi.

- Andris – wyszeptał Matteo.
zaskoczenie szybko minęło. Andris był jednym z najlepszych

wojowników, jakich znał, ale widmowe amazonki słynęły z pełnej zaciekłości
zdrady. Mimo ostro zakończonych uszu i ostrych rysów twarzy w Crinti nie
było elfiej delikatności. Matteo widział barbarzyńców, którzy nosili mniej
broni i byli słabiej umięśnieni.

Matteo zerwał się na nogi i ruszył na pomoc przyjacielowi,

wywrzaskując wyzwanie. Szary cień obrócił się na pięcie, aby stawić mu czoła.
Kiedy się obracała, na jej biodrach kołysały się dwie pochwy. W trzech
szybkich krokach znalazła się przy nim obietnicą śmierci w lodowato
błękitnych oczach. Jej miecz jak błyskawica wirował po odwróconych kole,
nabierając siły do uderzenia, które spadło gładkim, śmiertelnym łukiem na
jego kark. W międzyczasie jej korbacz – kawał łańcucha z nabijaną kolcami
metalową kulą – nadleciał z innej strony. Razem oręż Crinti utworzył zabójcze
nawiasy, uniemożliwiające unik bądź ucieczkę.

Ucieczka była ostatnią rzeczą, która zagościła w umyśle Mattea.

Podskoczył bliżej i uderzył sztyletem w zakrzywiony jelec jej miecza. Potężny
cos zatrząsł jego ramieniem i odezwał się echem w kręgosłupie, ale nie
pozwolił, aby ból spowolnił jego kontratak. Z całej siły pchnął do góry,
najpierw powstrzymując rozpęd miecza, a potem popychając do góry

background image

połączone ostrza. W tej samej chwili obrócił się gładko pod zablokowanym
orężem, zmuszając przeciwnika do obrócenia się wraz z nim tak, że stanęli do
siebie plecami. Ponieważ miał dłuższe ręce, uniósł sztylet i miecz wysoko,
wyrywając go z ręki kobiety, podczas gdy obrót umieścił go na drodze
korbacza.

Miecz Crinti zadzwonił na skalistej ziemi. Matteo zacisnął zęby, kiedy

łańcuch owinął się mocno dookoła jego bioder, ale prawdziwe zagrożenie –
nabijana kolcami kula – z mokrym, obrzydliwym stukiem uderzyła
przeciwniczkę w nogę.

Matteo szybko opuścił rękę ze sztyletem i lekko ugodził w dłoń

trzymającą rękojeść korbacza. Crinti warknęła i puściła broń. Matteo odrzucił
łańcuch na bok i zrobił piruet do tyłu, po czym niespodziewanie wykonał
kopnięcie. Cios trafił Crinti w zagłębienie pod kolanem. Upadła ciężko na
dłonie i kolana. Szybko oprzytomniała i zerwała się z ziemi, nie zwracając
uwagi na krew ściekającą z dziur powstałych w miejscach, gdzie kole przebiły
jej szare skórznie.

Jordain złapał miecz, zatrzymując sztylet jako drugą broń. Już docenił

zaletę większego zasięgu, tym bardziej, że żadna z jego broni nie dorównywała
drugiemu mieczowi, noszonemu przez widmową amazonkę przy drugim boku.

Crinti wyciągnęła miecz – identyczny jak trzymany przez Mattea – i

sprawnie zakręciła nim koło. Choć ten gest wyglądał jak rytuał, Matteo
wiedział, że lepiej nie powtarzać jej ruchu. Miecz był ciężki i dziwnie
wyważony: ona znała tę broń, on nie.

Matteo cofnął się i wykonał kilka krótkich cięć, aby poczuć broń. Jej

środek ciężkości leżał bliżej sztychu, niż był przyzwyczajony – dodawało to siły
pchnięciom i cięciom, świadczyło o wielkiej sile i morderczych zamiarach. Nie
podobał mu się pomysł walki z Crinti tak nieznaną sobie bronią.

Półelfka zaatakowała. Ku zaskoczeniu Mattea wyrzuciła miecz w górę.

Zawirował w powietrzu i spadł ostrzem w dół. Złapała go, zaciskając dłonie w
połowie ostrza. Między pobielałymi kostkami pociekła krew. Popatrzyła Matteo
w oczy, uśmiechnęła się szyderczo i splunęła.

Potem uniosła miecz ostrzem ku piersi i wepchnęła go prosto w pierś.
Ostatkiem sił cofnęła się, jakby zdecydowana nie upaść u jego stóp.

Upadła ciężko, z rozłożonymi ramionami. Zakrwawione dłonie zacisnęły się w
pięści, potem rozluźniły i zwiotczały.

Przez długą, pełną niedowierzania chwilę Matteo spoglądał na martwą

wojowniczkę.

- Taki mają zwyczaj – powiedział cicho Andris. – Crinti, która uważa się

za zhańbioną, woli śmierć niż wstyd. Są ludem brutalnym, ale dumnym.

Matteo wolno obrócił się ku przyjacielowi.
- Skąd to wiesz?
Andris zakreślił ręką szerokie koło, ogarniając wyżej położone, dzikie

background image

tereny.

- To jest Nath. Jeśli chcesz tutaj przeżyć, musisz poznać

niebezpieczeństwa.

- Ale to nie znaczy, że musisz do nich przystawać! – zaprotestował

Matteo. – Na bogów, Andris, co ty wyrabiasz?

Widmowa szczęka jordaina zacisnęła się.
- To co, uważam za słuszne. Idź w swoją stronę i zostaw mnie.
- Wiesz, że nie mogę. Kiva musi zostać odnaleziona i powstrzymana.

Bandyckie Crinti to mój jedyny ślad.

Kiedy wypowiadał te słowa wiedział, że mówi nieprawdę. Zaciśnięta

twarzą Andrisa zmusiła Mattea do uświadomienia sobie całej, bolesnej
prawdy.

- Znów walczysz u boku Kivy – zdziwił się – i to wraz z tymi przeklętymi

Crinti! Andris, czym usprawiedliwisz taki sojusz?

- Halruaa – odparł krótko. – Moimi przysięgami jordaina. Złem

wyrządzonym moim elfim przodkom.

- Kiva zdradziła Halruaa. Jak możesz służyć krajowi sprzymierzając się z

tą, która go zdradziła?

- Nie osądzaj mnie, Matteo – ostrzegł Andris. – Dla dobra nas obydwóch,

nie zatrzymuj mnie.

Przez chwilę Matteo stał nieruchomo, rozdarty między własną

powinnością a błaganiem w oczach Andrisa. Wolno wypuścił z ręki miecz
Crinti. Uśmiech, pełen ulgi i zarazem smutny, który pojawił się na ustach
Andrisa zniknął, gdy Matteo wyciągnął swoje sztylety jordaina.

- Wróć ze mną, Andrisie – powiedział cicho.
W odpowiedzi widmowy jordain wyciągnął własny sztylet i przyjął

postawę obroną.

Matteo spróbował po raz ostatni.
- Nie chcę z tobą walczyć, przyjacielu!
- Nic dziwnego. Zwykle przegrywałeś.
Dłoń Andrisa skoczyła do przodu. Jego sztylet zatrzymał się tuż przed

błyskawicznie uniesionym do sparowania orężem Mattea, ale sztylet nie był
prawdziwą bronią Andrisa. Wolną dłonią rzucił w twarz Mattea garść
migoczącego proszku.

Proszek uderzył go w eksplozji niewyobrażalnego bólu. Palił go i

oślepiał. Mattea wypuścił sztylety i zatoczył się do tyłu, zaciskając dłonie na
piekących boleśnie oczach.

Z dziwnym poczuciem oddzielenia Mattea zarejestrował cios tuż poniżej

żeber. W porównaniu z bólem w oczach był prawie niezauważalny, ale ciało
zareagowało zginając się wpół. Dwa ostre precyzyjnie wymierzone ciosy w tył
karku sprawiły, że ziemia pomknęła mu na spotkanie.

Z wielkiej dali Matteo słyszał głos Andrisa, mówiąc tonem brzmiącym

background image

jak żal:

- Skutki działania proszku wkrótce miną. Do tego czasu staraj się zbytnio

nie pocierać oczu. Jednak nie idź za mną, Matteo. następnym razem być może
nie będę w stanie cię wypuścić.

***

Z wysokiej skalnej półki Kiva obserwowała walkę między Andrisem i

Matteo. kiedy sprawiający kłopoty jordain upadł, jej usta wykrzywił uśmiech.
Tak jak podejrzewała, Andris należał do niej. Podobnie jak Crinti, przykładał
tak wielką wagę do swego elfiego dziedzictwa, że inne okoliczności traciły
znaczenie. Dla Andrisa zwrócenie się przeciwko zaprzyjaźnionemu jordainowi,
najlepszemu przyjacielowi, było tego najlepszym dowodem.

Oznaczało to więcej, niż Kiva chciała przyznać. Wybrała Andrisa, nim

dowiedziała się o jego przodkach, a także dlatego, że nie był Matteo. przodków
Mattea znała od dawna. Fakt, że Andris i Matteo byli przyjaciółmi niepokoił ją,
podobnie jak przyjaźń Mattea i Tzigone. Sny Kivy niejeden raz nawiedzał
strach, że ta trójka ludzi była połączona przeznaczeniem, którego żadne z nich
w pełni nie rozumiało.

Elfka zeszła do obozu Crinti i odszukała Shanair. Opisała jej Mattea,

polecając półelfce zebrać grupę wojowniczek i wciągnąć go wraz z
towarzyszami na nawiedzone wzgórza. Podkreśliła, że ludzie mają zostać przy
życiu, dopóki Shanair nie otrzyma innego polecenia.

Kiedy przywódczyni Crinti burknęła potwierdzająco, Kiva wzięła kulę do

wieszczenia i odeszła poszukać jakiegoś zacisznego miejsca, w którym mogłaby
porozmawia z pewnym magiem. Nie kontaktowała się z nim przez wiele lat i
odnalezienie go pośród srebrnych wątków Splotu było niełatwym zadaniem.

Opanowanie zaklęcia dostrajającego zajęło Kivie większość poranka.

Nawet teraz minęło nieco czasu, nim mag odpowiedział. Usta elfki wykrzywiły
się z pogardą, kiedy wreszcie pojawiła się przed nią twarz mężczyzny. Lata nie
obeszły się z nim dobrze. Był chudy i łysiejący, a podejrzliwy wyraz twarzy
sprawiał, że wyglądał jak łysa fretka.

- A niech cię, Kiva! Po tych wszystkich latach musiałaś wybrać akurat tę

chwilę? – syknął.

- Jakieś kłopoty, ukochany? – spytała szyderczo. – Sądziłam, że nie jesteś

w stanie spłodzić cokolwiek interesującego.

- Gdzie byłaś? Co się dzieje?
- Bez wątpienia słyszałeś o pochwyceniu mnie na bagnach Akhlaura.
- Tak, o wyklęciu przez Bractwo Azutha również. Jestem pewien, że

złamało ci to serce.

Kiva roześmiała się pogardliwie.
- Tak, ale wiara w tego, którego ludzie nazywają Panem Czarów

podtrzymywała mnie na duchu w chwilach próby. Ale dość pogaduszek. Zbliża
się walka, musimy uruchomić wszelką naszą broń albo poniesieniem całkowitą

background image

klęskę! Będziesz musiał rzucić zaklęcie przyzywania, które przygotowaliśmy.

Mag potrząsnął głową.
- Wiesz, że nie mogę. Po wypadku z impet, Keturah zobowiązała mnie

pod słowem maga, że nie będę nigdy przyzywał istoty, której nie rozumiem ani
nie potrafię kontrolować. Każdego maga, który złamie takie słowo, czeka
śmierć!

Elfka uniosła szmaragdową brew.
- Jakoś mogę z tym żyć.
- A ja najwyraźniej nie. Na szczęście, nie będę musiał.
Złote oczy Kivy rozbłysły.
- Masz dziewczynę?
- W garści – odpowiedział zadowolony z siebie Dhamari Exchelsor. W

kilku słowach opisał jej wydarzenia kilku ostatnich dni i nową znajomość z
Tzigone. – Teraz jedziemy na północ. Bękart Keturah nie nauczył się jeszcze
potrzebnego czaru, ale nim dotrzemy do Nath, opanuję go.

- Dobrze się spisałeś – powiedziała Kiva. – Nadspodziewanie dobrze! Ta

Tzigone to sprytna dziewka, która ma powody, aby ci nie ufać. Jak ci się udało
ją przekonać?

- Dla odmiany starałem się mówić prawdę tak często, jak to było

możliwe. Oskarżenia wobec Keturah są w publicznych zapisach, więc łatwo jej
było to sprawdzić, jednak przekonanie jej i jordaina Mattea o moim
niezłomnym charakterze i dobrych zamiarach wymagało odrobiny sprytnie
rzuconej magii.

- Teraz wiem, że kłamiesz – powiedziała zjadliwie Kiva. – Po pierwsze,

nie jesteś zbyt mądry. Po drugie, nie masz jakiegokolwiek charakteru, a po
trzecie, twoje zamiary nigdy nie są dobre. Co więcej, ani Matteo ani Tzigone nie
można przekonać przy użyciu magicznych środków.

- Ach, ależ zaklęcie nie było rzucone na nich, ale na mnie! Pamiętasz

talizman Keturah? Ten, który chronił właściciela przede mną i moimi
wysłannikami? Kazałem go skopiować. Kopię dałem Matteo, aby przekazał go
Tzigone, zaś sam zachowałem oryginał należący do Keturah.

Szyderstwo zniknęło z twarzy elfki.
- Chroni cię przed tobą samym!
- Właśnie tak – powiedział dumnie Dhamari. – Ponieważ jordain i

dziewczyna są obecnie największym zagrożeniem dla mojego powodzenia,
talizman chroni mnie przed tym, uniemożliwiając mi zrobienie czegokolwiek,
co objawiłoby moje prawdziwe myśli i cele – uśmiech maga był pełen
satysfakcji. – Jeśli chcesz wycofać się ze swoich oskarżeń, z wdzięcznością tego
posłucham.

- Po prostu jak najszybciej sprowadź dziewczynę do Nath. Dopilnuj, aby

po drodze nauczyła się zaklęcia przyzwania!

Kiva przesunęła dłonią nad kulą, zmazując obraz uradowanej ludzkiej

background image

fretki. Schowała kulę do torby i zaczęła schodzić po równym wąwozie do
niewielkiej, dobrze ukrytej dolinki.

Teren był tu pozbawiony jakiejkolwiek roślinności za wyjątkiem

srebrzystych porostów i prawie równy za wyjątkiem stożkowatego pagórka,
który wznosił się na jakieś dwadzieścia metrów w stronę stalowego nieba.
Wokół niego leżał potrzaskane kawałki skał, wskazując na jakąś dawną
eksplozję. W całym Nath było kilka podobnych miejsc. To było najmniej
odstręczające i jako takie stanowiło najlepszy wybór do konkretnego celu Kivy.

Podeszła do pagórka i ostrożnie przycisnęła dłoń do porosłego mchem

zbocza. Poczuła słabe wibrowanie, nie do końca słyszalne brzęczenie magii,
mocy i wiekowego, pierwotnego zła. Kiva, mimo wszystkiego, co wycierpiała i
tego, czym się stała, zadrżała.

Równie ostrożnie jak ulicznik gwiżdżący na cmentarzu, zaczęła nucić

dziwną melodię, pieśń, którą czasem niosło echo wśród dzikich miejsc i
przełęczy Halruaa. Był to czyn wymagający brawury i desperacji, a kiedy
śpiewała, włosy na jej karku stanęły dęba. Zło pod jej dłonią zmroziło ją
niczym pieszczota złowrogiego ducha.

Kiva nadal śpiewała, szykując się do wypełnienia zadania, które jednak

może jej przypaść. Zawsze istniała szansa, że córka Keturah nie zdoła wypełnić
zadania, do którego została zrodzona.

Kiva śpiewała, aż jej w gardle zaschło, ale to działanie nie przyniosło

zmiany w tonacji brzęczenia magii kopca. Ucichła, niepewna, czy powinna
czuć rozczarowanie, czy ulgę. Jak powiedziała jej kiedyś Keturah,
przywoływanie czegoś, czego się nie pojmuje ani nie potrafię panować, jest
zupełną głupotą.

Nikt nie rozumiał Niewidzialnego Ludu, ludu faerie nawiedzającego

górskie przełęcze i dzikie rejony Halruaa. Ukryte bramy prowadziły do
podziemnego świata ich dworu – miejsca pełnego zła, krainy nie do końca
pochodzącej z tego świata. Niewielu spośród tych, którzy tam wchodzili,
wracało. Nawet Crinti obawiały się ciemnych faerie i uciekały, słysząc ich
pieśń.

I właśnie dlatego Kiva potrzebowała tego czaru.
Włączenie Crinti do jej planu było jak zaproszenie szczurów do

spichlerza, aby zjadły nieoczekiwaną nadwyżkę. Paskudne szare stworzenia,
obojętnie, na dwóch czy czterech nogach, niechętnie odchodziły, kiedy ich
zadanie zostało wykonane. Widok ciemnych faerie pchnie Shanair i jej
muskularne siostrzyczki szybkim truchtem z powrotem do Dambrath.

Z tego, co wiedziała Kiva, nikomu nie udało się przywołać

Niewidzialnego Ludu, a co dopiero ich kontrolować. Dziesiątki lat, zgłębiania
magii mrocznych elfów dostarczyły jej wiedzy o ciemnych faerie, gdyż według
legendy przodkowie drowów z południa nauczyli się wszystkiego w niewoli
ciemnych faerie, ku swemu wielkiemu żalowi i ostatecznemu potępieniu.

background image

Niech i tak będzie. Przez lata pracy stworzyła obiecujące zaklęcie. Jednak

badania to była jedna sprawa, a talent to coś zupełnie innego. Ani Dhamari ani
Kiva nie posiadali daru przyzywania. Dysponowała nim Keturah, i to w
stopniu, w jakim posiadało go zaledwie paru Halruańczyków. Niestety, uparta
mała wiedźmia dziewka nie zrobiła nic, aby poprzeć sprawę Kivy. Lecz jako
elfka, Kiva była w stanie utorować sobie długą drogę wokół tej przeszkody.

Obróciła się na wschód, gdzie dzikie, okryte śniegiem góry wznosiły się

jak zębaty mur oddzielający Halruaa od położonych za nim pustkowi. Nie
mogła dostrzec gromadzących się za nimi na równinach wojsk, ale nie mogli
ich dostrzec również magowie Halruaa.

To był nieoczekiwany dodatek do jej uderzenia, ale starannie włączyła

go w swój plan. Przez ponad dwa stulecia Kiva szykowała go i poprawiała.
Pozostawiało kilka utrzymujących się niewiadomych, ale już dowiodła, że
potrafi pokonywać przeciwności.

Nadeszła pora, aby Halruaa umarło. Wszystko, czego potrzebowała, to

mag, który dopełniłby dzieła zniszczenia.

Nadeszła pora, aby powrócić Akhlaur.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Tzigone grzała ręce nad ogniskiem, pocierając je energicznie, aby

odpędzić poranny chłód. Nie spodziewała się, że „wycieczka” Dhamariego
Exchelsora zamieni się w wyprawę do dzikiej głuszy.

Przez całe życie była włóczęgą i w Halruaa nie było zbyt wielu miejsc,

których nie odwiedziła. W przeciwieństwie do większości Halruańczyków,
zawędrowała nawet do kilku krain położonych za górami. Jednak podobnie jak
każda rozsądna osoba, która znała, unikała Nath.

Co dziwniejsze, Dhamari udał się wprost ku północnym wzgórzom.

Mimo twierdzeń o braku doświadczenia w podróżach, powiększył wszystko, co
przygotowała Tzigone, o starannie dobrane zapasy i wyjątkowo duży, zbrojny
oddział.

Pieniądze, powiedział sobie. Jeśli masz ich wystarczająco dużo, nie

musisz być ekspertem. Dhamari najwyraźniej miał kotły pełne pieniędzy. Był
pierwszym pokoleniem magów, dumą dwóch rodzin bogatych kupców. Po
matce odziedziczył fortunę w kopalniach elektrum, zaś rodzina jego ojca
posiadała ziemię idealną do uprawy kolorowych winogron na fantazyjne
halruańskie wina.

Dhamari opowiedział jej historię swojej rodziny, kiedy jechali na północ.

Powiedział jej delikatnie, że jeśli miała przyjąć nazwisko Exchelsor, powinna
wiedzieć takie rzeczy. Tzigone wysłuchała tego, ale wolała czas, który spędzali
studiując zaklęcia Keturah.

Przynajmniej tak się czuła na początku.

background image

Z każdą godziną jej niepokój wzrastał. Podczas drogi Dhamari uczył ją

zaklęcia za zaklęciem. Przywoływali dzikie koty, niedźwiedzie, a nawet
niewielką bandę goblinów. Problemem było to, że kiedy już te istoty przybyły,
trzeba było z nimi coś zrobić. Zeszłej nocy nie wyszło jej trudne zaklęcie i jej
pieśń sprowadziła do obozy ryczącego sowoniedźwiedzia. W walce z potężnym
ptakopodobnym stworem zginęło dwóch ludzi z eskorty. Tzigone oskarżała się
o ich śmierć. Ku jej zaskoczeniu, nie czynili tego ich towarzysze.

Kiedy nie uczyła się czarów, chodziła swobodnie między wojownikami.

Niektórzy z nich mieli już wcześniej kontakty z Dhamarim, a ci, którzy znali go
najlepiej, wydawali się go przynajmniej lubić. Nikt nie opowiadał o nim
żadnych historii, ani nie narzekał otwarcie. Mimo to po kilku dniach w drodze
Tzigone zaczęła się zastanawiać, czy zarówno ona, jak i Matteo nie pomylili się
w ocenie maga.

Szturchnęła poranne ognisko patykiem podsycając ogień. Na węglach

postawiła mały kociołek z żelaza. Wraz z parą uniósł się zapach ziół, grzybów i
warzyw. Najemnicy siedzieli wokół większego ogniska o kilka kroków dalej,
używając noży i zębów do oddzierania pasków mięsa od pieczonych górskich
królików niemal wielkości psów.

Bogaty, korzenny zapach sprawił, że Tzigone zaburczało w brzuchu. Z

jakiegoś powodu podczas tej podróży nie mogła jeść żadnego mięsa.
Przywoływanie zwierząt wymagało dziwnego powiązania z nimi. Tzigone
podejrzewała, że to minie, lecz na razie poprzestawała na ziołach i zieleninie.

- Jak możesz utrzymać siły na takiej diecie?
Tzigone spojrzała w zatroskaną twarz Dhamariego. Zamieszała w

kociołku i uniosła dymiącą łyżkę.

- Chcesz trochę? To nie jest złe.
- Może później. Mam dla ciebie następny czar – nieśmiało wręczył jej

zwój.

Tzigone rozwinęła go, ułożyła na podołku i przeczytała. Było to

skomplikowane zaklęcie, bez wątpienia najtrudniejsze, jakie kiedykolwiek
widziała. Inkantacja wymagała elfiej intonacji, co stanowiło wyzwanie dla jej
zdolności do naśladowania. Była tam również dziwna tabulatura, wyglądająca
trochę jak zapisana muzyka, wskazując, że zaklęcie musiało być zaśpiewane.
Jednak melodia sięgała do najniższych rejestrów głosu Tzigone i wzbijała do
rejonów, których nigdy nie spodziewała się odwiedzać. Na pierwszy rzut oka
wskazówki kierujące ruchem ręki wydawały się być bardziej chaotyczne niż
ślady ostatniego biegu bezgłowe kurczaka. Przynajmniej połowa z run była jej
całkowicie nieznana. Przypuszczała, że pochodziły z całkowicie odmiennej od
panującej w Halruaa tradycji magicznej. Jednak w miarę lektury podstawowe
znaczenie czaru wyłoniło się z poplątanego bałaganu.

Tzigone popatrzyła z niedowierzaniem na zwój. Dhamari dał jej zaklęcie

przywołania i wygnania Niewidzialnego Ludu!

background image

Popatrzyła zaskoczona na jego pełną oczekiwania twarz.
- Jeśli chciałeś mnie zabić, powinieneś otruć mnie przed opuszczeniem

miasta, wówczas wszyscy zaoszczędzilibyśmy sobie zdzierania butów.

Zamrugał i zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem.
- A niech cię! Jestem tylko uczennicą. To zaklęcie stanowi wyzwanie dla

siwobrodego maga.

- Masz wyjątkowy talent.
- I powalającą urodę – przerwała, naśladując jego ton. – Ale tak dla

podtrzymania rozmowy, powiedzmy, że potrafię to rzucić. I co potem? Czy
sowoniedźwiedź nie dostarczył ci dość rozrywki? A im? – zakończyła wściekle,
wskazując na ocalałych członków ich ochrony.

Dhamari uniósł dłoń w uspokajającym geście.
- Nie chciałem, aby przywoływała ciemne faerie – odparł spokojnie. –

Wcale nie o to chodzi. Byłoby to nie tylko głupie, ale i zbędne. Już tu są. Nie
słyszałaś ich?

Zawahała się, a potem skinęła głową. Dziwna, pociągająca pieśń, odległa

i słaba, przez trzy dni rozbrzmiewała na skraju nocy.

- Te wzgórza są dziwne i niesamowite – ciągnął mag. – W Halruaa

zasłony pomiędzy światami są bardzo cienki – w zaledwie kilku miejscach na
świecie istnieje więcej portalu do odległych miejsc. Niewidzialny Lud jest
dookoła nas. Wiedząc, że sprowadziłem cię w to niebezpieczne miejsce,
zaznałbym wielkiego ukojenia, gdybyś mogła rzucić zaklęcie wygnania.

- Dlaczego to takie konieczne? Nie możesz tego zrobić sam?
Posłał jej jeden ze swoich słabych, tęsknych uśmiechów.
- Nie mam talentu Keturah i zdaję się na maga, którego głos powstrzymał

larakena.

Tzigone nie lubiła pochlebstw, ale nie mogła zaprzeczyć sensowności

słów Dhamariego. Pozwoliła zatem, by nauczył ją zaklęcia wstępnego,
pozwalającego czytać runy. Dał jej pierścień tłumaczenia, aby mogła
odpowiednio wymawiać dziwne, elfie słowa.

Kiedy raz po raz mruczała słowa zaklęcia, poranny wiaterek stawał się

coraz zimniejszy. Na jej ramionach pojawiła się gęsia skórka, nie mógł nawet
ciepły płaszcz, którym otulił ją Dhamari. Tzigone pozwoliła mu rozpalić
większy ogień, ale nie spodziewała się, że to coś pomoże. Nie ziębiło jej
rozrzedzone górskie powietrze, lecz własny głos.

Zaklęcie przerażało ją, nawet w tak początkowym stadium jego rzucania.

Ponieważ służyło wygnaniu, było to, jakby powiedział Matteo, logiczne.
Tzigone nie spodziewała się, by Niewidzialny Lud został odegnany jakąś słabą
magią. Jednak czuła, że ta magia jest szkodliwa i w jakiś sposób zła.

Przez resztę dnia i cały następny studiowała zaklęcie, choć wzrok się jej

rozmywał, a głowa bolała od prób owinięcia umysłu i woli dookoła

background image

powykrzywianej magii.
Drugiej nocy migotanie ognia sprawiło, że runy zaczęły tańczyć na stronie.
Tzigone uczyła się dalej, zachęcana przez słabe, szydercze echa przeskakujące
ze wzgórza na wzgórze – przeklętą muzykę Niewidzialnego Ludu.

***

Daleko na południu Basel Indoulur przechadzał się po ogrodzie swojego

domu w Halarahh. Spodziewał się, że Tzigone wróci do domu już kilka dni
temu i wyrzucał sobie, że pozwolił jej na wyjechanie z miasta z Dhamari
Exchelsorem. Tzigone uważała go za nieszkodliwego, a Basel zaufał jej
osądowi. Jednak jej otwartość była mniej niż zupełna.

W tej sprawie również Basel nie był bez winy. Mógł porozmawiać z

Tzigone o jej matce, ale tego nie zrobił. Nie powiedział jej o wizycie Mattea,
albo zasugerował, że to młody jordain nakłonił Tzigone do spotkania z
Dhamarim, co miało być sposobem na ocalenie jego, Basela, przed
szaleństwem ojcowskiego instynktu.

Ironia – a właściwie całe jej pokłady – była niemal przytłaczająca.
Z westchnienia opuścił ogród i udał się kręconymi schodami wieży na

piętro, gdzie mieszkali uczniowie. Dał Masonowi i Farrah Noor dzień wolny.
Nikt nie spytał go, dlaczego czuł się zmuszony staną przed drzwiami pokoju
Tzigone.

Tęsknił za tą psotną, małą dziewczyną. Podobał mu się jej bystry umysł i

figlarne usposobienie, kochał ją tak, jak kochałby córkę, którą powinien mieć –
mógł mieć, gdyby nie wtrąciła się rada. Tymczasem został wystawiony jak byk
na pastwisku z idealistyczną i myślącą jednotorowo jałówką. W oczach prawa,
w każdej sprawie, jaka naprawdę się liczyła, żona Basela była martwa –
zniszczona przez własne poświęcenie dla dobra Halruaa.

Spojrzenie maga spoczęło na drzwiach do pokoju Tzigone i przeszłość

zniknęła z jego umysłu niczym zdmuchnięta świeca. Drzwi były lekko
uchylone.

Oczy Basela zwęziły się. Tzigone zawsze zostawiała drzwi otwarte. Była

przyzwyczajona do otwartych przestrzeni i nie mogła spać, jeśli każde drzwi i
okno nie było szeroko otwarte. Mag podszedł bliżej. Z pokoju dobiegały odgłosy
intensywnego przeszukiwania, a potem rozległo się pełne zaskoczenia
westchnienie.

Mimo swojego wzrostu Basel umiał poruszać się szybko i cicho.

Wyciągnął z sakiewki na komponenty mały żelazny gwóźdź i wsunął się do
pokoju. Jego dłoń zakreśliła szybko koło, kiedy wymawiał jedno, tajemne
słowo. Gwóźdź zniknął, a intruz znieruchomiał w chwili, kiedy się do niego
obracał.

Basel podszedł, aby przyjrzeć się włamywaczowi. Kobieta była średniego

wzrostu i wyjątkowo piękna. Włosy miała połyskujące, czarno-błękitne, do tego
twarz o delikatnych rysach i bujne kształty. Miała na sobie jasnobłękitną szatę

background image

– bez wątpienia była to próba przebrania się. Na nieruchomej twarzy malował
się wyraz zaskoczenia, a w sztywnej ręce ściskała medalion.

Kiedy mag przyjrzał się drobiazgowi, serce zaczęło bić mu szybciej. Bez

wątpienia był to talizman Keturah! Nie było w nim innej magii, niż ta, którą
przywoływały wspomnienia. Niewątpliwie Tzigone zostawiła go tu w
bezpiecznym miejscu, nie chcąc ryzykować jego utraty.

Basel wyjął łańcuszek spomiędzy nieruchomych palców kobiety. Jej oczy

śledziły jego ruchy i błyszczały rozpaczą.

Poznał w niej Sinestrę, pomniejszą czarodziejkę, poślubioną jednemu z

braci Belajoon. Rodzina pochodziła ze starej linii magów, a w królewskim
mieście posiadała znaczny majątek i szacunek. Co mogło popchnąć
rozpieszczoną, młodą żonę do kradzieży?

Basel, bardziej zaciekawiony niż wściekły, ruchem dłoni zwolnił

wstrzymujące zaklęcie.

Kobieta skoczyła do przodu, rzucając się na medalion w dłoni Basela.
- Dawaj go! Jest mój!
Zręcznie zrobił krok w bok, a intruz zachwiał się i padł twarzą na łóżko

Tzigone. Stłumione przekleństwo było zarówno ostre, jak i znajome. Basel
słyszał je od Tzigone, a wcześniej od jej matki.

Jego serce zamarło.
- Kim jesteś? – wyszeptał.
Usiadła i rzuciła w powietrze nad swoją głową szczyptę proszku.

Migoczące drobiny zawisły w powietrzu, potem stopiły się razem, aby
utworzyć cienką, migoczącą zasłonę. Opadłą na nią i zniknęła – pozostawiając
na jej miejscu całkiem inna kobietę.

Jej rysy nie były tak delikatne, jak Basel pamiętał, zaś czas przyćmił

blask.

Basel popatrzył z niedowierzaniem na wyblakły obraz kobiety, którą od

dawna uważał za zmarłą. Choć nie opłakał jej przez tuzin lat, jego serce nie
zareagowało radością.

- Keturah? – powiedział, nie mogąc w to uwierzyć.
- Tak właśnie chcieliśmy, aby myśleli, nieprawdaż?
Wróciła mu pamięć.
- Oczywiście! Jesteś przyjaciółką Keturah, damą, która pomogła jej

uniknąć pojmania!

- Przyjaciółką, tak – powiedziała kobieta. Jej usta wykrzywiły się w

krótkim, gorzkim uśmiechu. – Ale nie damą.

Przypomniała mu się stara historia. Wkrótce po ślubie z Dhamarim,

Keturah udała się do rodzinnego miasta Basela, Halagardu, w towarzystwie
najemników Exchelsora. Jeden z nich położył na niej ręce i dzięki magii
obronnej stracił je aż do łokci. Zniewaga stała się jeszcze większa, kiedy
przewodnik karawany wyjaśnił, iż najemnik pomylił ją z markietanką. Kilka

background image

słów, które Keturah zamieniła z tą kobietą, przekonało ją, iż „markietanka” nie
wybrała sobie tego stylu życia. Czarodziejka nalegała, aby kobieta została
przekazana pod jej opiekę, dała jej również zatrudnienie w wieży i po cichu
ćwiczyła magiczne zdolności.

- Kurtyzana nadal może być samą, niezależnie od urodzenia czy zawodu

– zauważył Basel.

- Kurtyzana! – prychnęła. – To wciąż za wysoko! Moja matka mogła

zgłaszać pretensje do takiego tytułu. Była kochanką czarodzieja. Domyślasz się,
czym ja się przez to stałam?

- Niezależnie od legalności związku, jeśli znasz imię ojca i jego

przodków, masz zagwarantowane pewne prawa i szkolenie na maga.

- Och, znam imię, ale wżenił się we wpływową rodzinę i nie chciał

narobić im wstydu. I tak zostałam odesłana. Przekazano mnie grupie kupców
jako rodzaj przenośnej rozrywki.

Waga tego oświadczenia ogłuszyła Basela tak, że zaniemówił. Każde

słowo, które przychodziło mu do głowy, tylko trywializowała taką zdradę.

Po chwili Sinestra wzruszyła ramionami.
- To stara historia opowiedziana w skrócie. Cokolwiek zamierzasz ze

mną zrobić, bierz się do roboty.

- Wszystko, czego od ciebie chcę, to wyjaśnienie. Czemu przybyłaś tu,

szukając talizmanu Keturah?

- Nie talizmanu. Szukałam twojej uczennicy.
Basel przyjrzał się kobiecie. Już wracała do swojego zaczarowanego

wizerunku: jej włosy ciemniały, skóra nie byłą już żółtawa, ale złocista i gładka.
Pracował już kiedyś z takimi zaklęciami.

- O ile się nie mylę, zaklęcie, które masz na sobie, jest dziełem Keturah.
- Nie mam aż takich zdolności – zgodziła się. – To zaklęcie działające

trwale. Nie działa na nie nic, poza proszkiem, który dała mi Keturah, a możesz
się założyć, iż nie używam go zbyt często! Jednak w pewnym sensie medalion
należał do mnie. Kupiłam go dla Keturah. Była dobrym przyjacielem i hojna
panią. Odkładałam każdy miedziak, który mi dała, do dnia, w którym
mogłabym jej odpłacić.

Coś w tonie jej głosu uruchomiło ostrzegawczy dzwonek w głowie

Basela.

- Dlaczego sądzisz, że to będzie konieczne?
Twarz Sinestry, która zdążyła już wrócić do swojej pięknej postaci,

skrzywiła się od frustracji.

- Nie mogę ci powiedzieć.
- Rozumiem – zadumał się Basel. – A może powiesz mi, do czego był ci

potrzebny talizman Keturah?

- Jest wiele rodzajów niewoli – odparła krótko. – Niektóre klatki mają

złote kraty, ale pod koniec dnia nie ma różnicy między złotem i żelazem. Jak

background image

dobrze znasz mojego męża?

- Niezbyt dobrze.
- Masz szczęście. Dzięki temu talizmanowi może uda mi się wyrwać spod

jego śledzących oczu. Byłoby cudownie dysponować godziną lub dwoma tylko
dla siebie.

- Albo wymyślić sobie nową tożsamość i zacząć nowe życie gdzie indziej,

jak już to kiedyś robiłaś.

- Być może – powiedziała bez przekonania.
- Przypuszczałaś, że Tzigone będzie miała talizman?
- Czemu miałabym tak myśleć? – spytała, ściągając brwi w autentycznym

zdziwieniu. – Po złapaniu Keturah jej rzeczy zostały przekazane Dhamariemu
Exchelsorowi. Planowałam ukraść to jemu i dlatego wynajęłam Tzigone… –
przerwała nagle i zagryzła wargi w konsternacji.

- Spokojnie. Już wiem, że metody Tzigone leżą nieco poza granicami

prawa. Mów dalej. Wynajęłaś złodzieja, aby odzyskał dla ciebie talizman.

- Do czego zmierzasz? Znam kilka różnych więzień i nie będę

odpowiedzialna za wysłanie tak kogokolwiek innego – rzekła ponuro. –
Wynajęłam Tzigone, aby mnie wyszkoliła, bym mogła udać się po niego sama.

Basel z zadowoleniem pokiwał głową. Ta kobieta ryzykowała dla

Keturah życie. Była właśnie takim rodzajem przyjaciela i sojusznika, którego
Tzigone potrzebowała.

- Najwyraźniej Dhamari Exchelsor nie ma talizmanu. Oddał go córce

Keturah.

Na twarzy Sinestry pojawiło się zmieszanie, które ustąpiło pełnemu

zaskoczeniu zrozumieniu.

- Matko Mystro – wyszeptała. – To dlatego tak mnie ciągnęło do Tzigone.

Od chwili, kiedy się spotkałyśmy, czułam się przy niej jak stara przyjaciółka.
Nie jest nawet w połowie tak piękna jak matka, ale ma ten sam śmiech i tę
samą przekorną naturę.

Jej oczy rozszerzyły się w nagłej panice.
- Powiedziałeś, że Dhamari dał jej talizman? Wie o niej?
Basel zaczynał mieć bardzo złe przeczucie.
- Jest z nim teraz.
Kobieta zeskoczyła z łóżka i chwyciła Basela za tunikę obiema rękami.
- Zabierz ją od niego!
Zauważył narastający w jej głosie ton histerii. Tłumiąc własną,

narastającą panikę, starał się mówić spokojnie.

- Opowiedz mi o tym.
- Doprawdy nie mogę – puściła jego odzienie. Na jej twarzy malowała się

krótka, milcząca walka, po czym jej szczęka zacisnęła się zdecydowanie. – Nie
mogę ci powiedzieć, ale możesz sam to zobaczyć. Idź do wieży Keturah i do
pracowni Dhamariego. Zrozumiesz, dlaczego…

background image

Niespodziewanie jej głos zamilkł. Zadrżała, oczy umknęły do góry, aż

pokazały się białka. Upadła na podłogę w dzikich drgawkach, kręgosłup wygiął
się tak mocno, iż Basel słyszał trzask kości. Jej agonia była na szczęście krótka.
Kiedy Basel uklęknął koło niej, zwiotczała i znieruchomiała.

Mag zaklął cicho. Wielu z jego kolegów zabezpieczało swoich służących

przed wyjawieniem tajemnic. Najwyraźniej ktoś był ostrożniejszy od ich.
Nawet ta odrobina, którą wypowiedziała Sinestra wystarczyła, aby skazać ją na
śmierć.

Basel wyciągnął dłoń i delikatnie zamknął oczy dzielnej kobiety. Pod jego

dotykiem roztopiła się w mgłę, która potem się rozpłynęła. Kolejne
zabezpieczenie, zauważył ponuro. Bez ciała do sprawdzenia było bardzo
trudno wyśledzić pochodzenie czaru, który zabił.

Wstał gwałtownie. Wobec znacznie poważniejszych spraw ta tajemnica

będzie musiała poczekać.

Pomiędzy jego wieżą a wieżą Keturah nie było magicznych bram, gdyż

nie chciał zostawiać ścieżki, którą mógłby podążyć inny mag. Basel nie jeździł
konno od paru lat, ale szybko dosiadł najszybszego wierzchowca i rychło
pokonał niewielki dystans dzielący go od wieży Keturah. Odźwierny
poinformował go, że Dhamariego nie ma w domu. Basel bez większego
problemu służącego, by i tak go wpuścił; tak naprawdę, dostrzegł w jego oczach
pełen nadziei błysk.

Basel pobiegł po schodach do pokoju, w którym Dhamari przyrządzał

eliksiry. Był większy, niż pracownie większości magów, ale na pierwszy rzut
oka wydawało się, że nic nie zginęło. Jak na pracownię maga, pokój był
również wyjątkowo czysty i porządny, szeregi fiolek, naczyń i kociołków
poustawiano w szeregach w wyjątkowo pedantyczny sposób. Na jednej ścianie
wisiała kolekcja motyli, starannie przymocowanych szpilkami do dużego
arkusza korka. Basel prychnął z pogardą. To nie było trofeum, którym
chwaliłaby się większość mężczyzn!

Mimo to coś w kolekcji zwróciło jego uwagę – być może wrażenie, że coś

ważnego zostało przeoczone. Basel podszedł do wielkiej płachty z korka,
uważnie przyglądając się kolekcji z początku kolory motyli były oślepiające, we
wszystkich podobnych do klejnotów barwach halruańskiego ogrodu. Potem
pojawiły się motyle, jakich nigdy nie widział, wielkie stwory uzbrojone w żądła
i komarze ryjki lub dziwne pazurzaste stopy, odziane w głębokie zielenie,
szkarłaty i pomarańcze, przywodzące na myśl kwiaty dżungli. Potem były
motyle w barwach nagich skał i piasku pustyni. Śnieżne ćmy, delikatne niczym
światło księżyca. Nietoperze! Większość stanowiły małe nietoperze-kameleony,
krążące po niebie o zmierzchu. Były umieszczone na jasnych kawałkach
jedwabiu, który sprawdzał i zachowywał ich zdolności do zmiany koloru.

Jego wzrok spoczął na kolejnych istotach przyczepionych do tablicy,

starannie zakonserwowanych i opatrzonych etykietkami. Wysyczał pełne

background image

złości przekleństwo. Wisiał tam smok faerie; jaskrawe skrzydełka były
delikatnie rozsunięte, drobne kły odsłonięte w ostatnim, pełnym buntu
warknięciu. Obok wisiał zmumifikowany chochlik, drobna, uskrzydlona
kobieta rozwieszona z taką samą starannością, z jaką Dhamari zbierał insekty.
Gardło Basela ścisnęło się, kiedy przypomniał sobie nauki, jakie przekazywała
Keturah swoim uczniom. Motyle i nietoperze były najłatwiejsze do wezwania.
Nawet Dhamari był w stanie to zrobić.

- Dhamari przywołał je – mruknął. Najwyraźniej były uczeń Keturah nie

porzucił pragnienia opanowania wyjątkowej sztuki swojej mistrzyni.
Zacząwszy od drobnych mieszkańców ogrodu Keturah, poczynił na tym polu
niejakie postępy. Gdy, zastanowił się Basel, mogłaby zakończyć się ta
wyprawa?

Podszedł do półek i zaczął szukać odpowiedzi. Jednym ruchem dłoni

rozsunął na boki równe szeregi kociołków i fiolek. Za nimi krył się drewniane
pudełko, prawie do połowy wypełnione niewielkimi fiolkami. Kiedy Basel
wybierał fiolkę z pudełka, dostrzegł identyczne naczynie, leżące puste na półce.
Obok stała karafka na wino, zakurzona i starannie zakorkowana. Każdą z
fiolek oznaczała runa – takie same były wyryte na eliksirach, które żona Basela
przyjmowała podczas ich krótkiego i tragicznego związku – eliksiry
zapewniające narodziny dziecka jordaina.

Basel chwycił butelkę i wypowiedział słowa zaklęcia przenoszącego.

Konia odbierze potem – to nie mogło czekać.

W swojej wieży w Halabardzie, o dobry dzień drogi od pracowni

Dhamariego, Basel pospieszył do swojej wagi. Tradycyjna waga o dwóch
ramionach stała na tyle ekranu z białego jedwabiu. Każde ramię kończyło się
zaokrągloną fiolką z czystego kryształu, który lśnił mocnym światłem, kiedy
rzucono na nie pewne zaklęcie. Basel nalał eliksiru jordaina do jednej z nich, a
do drugiej wina. Szybkim, niecierpliwym gestem sprawił, że obie zaczęły się
świecić.

Na białej zasłonie zaczęły tańczyć skomplikowane wzory, tajemne wzór

z barw, run i poplątanych, czarnych linii. Basel wypowiedział drugi rozkaz i
przyglądał się, jak charakterystyczna złota barwa wina znika. Tak jak się
spodziewał, pozostałe ślady były podobne do tych rzucanych przez eliksir
jordaina.

Podobne, ale różne Dhamari zaprawił wino eliksirem jordaina… i czymś

jeszcze.

Basel położył pośrodku wagi trzeci kryształ i zaczął cicho śpiewać. Wzór

winnego eliksiru zaczął zmieniać się, kiedy nieznana substancja
wyparowywała. Gdy wzór eliksiru z wina stał się identyczny z wzorem eliksiru
jordaina, rzucił zaklęcie światła na trzecią fiolkę. Na białym jedwabiu błysnęła
zielona, poszarpana maska, identyfikując dodatkowy składnik. Basel
wstrzymał oddech.

background image

- A to syn wściekłego szakala – powiedział cicho, kiedy cały plan

Dhamariego stał się dla niego jasny.

Basel nie wytwarzał takich eliksirów, podobnie jak każdy szanujący się

mag w Halruaa, ale wiedział o takich rzeczach. Był to znak niebezpiecznego
zioła, wykorzystywanego przez szamanów w danych czasach i przez bardziej
prymitywne kultury do zyskania kontrolami nad potworami, których nie
można przywołać normalną magią.

Zatem to było dziedzictwo, które Dhamari chciał przekazać! Chciał magii

Keturah, zmienionej i przelanej w dziecko, które byłoby jego, które mógłby
kontrolować, które zrobiłoby dla niego to, czego nie mógł zrobić on sam.

Gniew rozpalił się w Baselu do białości.
Mag odwrócił zaklęcie przenoszące i wrócił do pracowni Dhamariego.

Starannie przeszukał jego bibliotekę, gdzie znalazł zaskakujący plik
materiałów dotyczących historii Crinti, wiedzy drowów i legend o
Niewidzialnym Ludzie.

- Dość ciekawa lektura jak na kogoś, kto zbiera motyle – wymruczał

Basel. – Zobaczymy, czym jeszcze się interesował.

Znalazł jego spis czarów i ostrożnie sprawił brakujące zwoje, księgi i

eliksiry. Wynik był straszny. Arsenał, który Dhamari zabrał ze sobą na „małą
wycieczkę” z Tzigone przeraził Basela do głębi.

Wybiegł z wieży, zatrzymując się przy bramie, aby wręczyć

odźwiernemu ciężką sakiewkę.

- Idź do portu. Znajdź statek płynący do dalekich krajów i załatw sobie

przewóz.

- Jestem zobowiązany służyć tutaj… – zaczął mężczyzna.
- Tak, świetnie wiem, jak Dhamari zobowiązuje swoją służbę. Nie mów

nikomu, co tu widziałeś, a będziesz bezpieczny przez jakieś dziesięć dni.

Odźwierny ostrożnie skinął głową.
- A potem, panie?
- Żadne prawo ani zaklęcie nie zobowiązuje cię do służby martwemu

człowiekowi – powiedział krótko Basel.

Oczy mężczyzny rozszerzyły się i rozbłysły wdzięcznością.
- Niech Mystra cię prowadzi, mój panie!
Basel powtarzał tę modlitwę, kiedy wracał do swojej wieży w Halarahh i

kazał przygotować statek powietrzny. Wiedział, że nie zdoła wyśledzić Tzigone
– jej wyjątkowa odporność na magię nie pozwalała mu jej wyśledzić, kiedy się
wymykała, unikając swoich obowiązków – ale bardzo łatwo znajdzie
Dhamariego.

A jego stary przyjaciel Procopio Septus był tym właśnie człowiekiem,

któremu powinien o tym powiedzieć.

***

Procopio Septus przyglądał się swojemu nowemu stołowi do gry, usiłując

background image

zapamiętać krajobraz, zastanawiając się nad możliwościami, jakie dawały
żleby, klify i jaskinie.

Przez lata grywał w gry strategiczne, odtwarzające znane bitwy i ucząc

się na sukcesach i błędach dawnych lordów czarodziejów, ale ten stół
przedstawiał ważną część wschodniej granicy taką, jaką była obecnie. Armia
przedzierająca się przez górskie przełęcze została ściągnięta dzięki jego
układom z magiem z Mulhorandu. Procopio był jedynym magiem w Halruaa,
świadomym nadchodzącego konfliktu.

Drobna figurka, wojownik na skrzydlatym wierzchowcu, wyrwał się z

walki. Poleciał nad stół i zawirował wokół głowy Procopia. Zirytowany mag
pacnął uszkodzoną zabawkę.

Choć ledwo ją dotknął, uderzenie przeszło przez niego niczym

miniaturowa błyskawica. Procopio potrząsnął ręką i popatrzył z
niedowierzaniem na rosnącą gwałtownie postać. W ciągu kilku chwil na jego
calimshańskim dywanie stąpał koń. Złożył szerokie na pokój skrzydła ruchem,
który rozkołysał kandelabry i zmiótł z pola bitwy setki drobnych figurek.

Skrzydlaty koń był dropiatym gniadoszem, ale jego maść nie

przypominała niczego, co Procopio kiedykolwiek oglądał. Jego derka była w
brązowe i zielone kropki, zaś zwisający niemal do kopyt czaprak miał barwę
górskich sosen. Pióra skrzydeł miały łagodny odcień zieleni i brązu. Był to
najdziwniejszy wierzchowiec, jakiego widział, lecz pasował do siedzącej na
jego grzbiecie kobiety.

Była leśnym elfem o miedzianej skórze i bursztynowych oczach typowy

dla mieszkańców Mhair. Długie włosy, zaplecione w warkoczyki miały głęboką
barwę szmaragdu. Odziana w prostą tunikę i buty, w niczym nie przypominała
ufryzowanego i strojnego ogara magów, którego Procopio widział raz czy dwa.
Nie był ekspertem w ocenianiu wieku elfów, ale ta kobieta zdawała się mieć
między dwudziestoma a trzydziestoma latami ludzkimi. W kącikach jej kocich
oczu pojawiły się drobne zmarszczki, a głęboko zapadnięte policzki okrywał
cień. Jednak, jak wiele zielonowłosych elfów mieszkało teraz w Halruaa?

Procopio powitał ją po imieniu.
- Co za miła niespodzianka. Zechcesz się odświeżyć? Wina? A może

cebrzyk owsa?

Kiva zeskoczyła z konia i poklepała go po boku. Uskrzydlony

wierzchowiec ruszył kłusem, robiąc może ze cztery kroki, nim zaczął się
gwałtownie zmniejszać i unosić w powietrze. Zmalał do rozmiarów muchy i
odleciał

Procopio nigdy nie przyszłoby do głowy, że ktoś mógłby złamać

zabezpieczenia jego wieży dzięki magii stołu do gry. Był jednocześnie
poirytowany i pod wrażeniem.

- Dobrze zapłacę za kopię tego zaklęcia i imię maga, który go stworzył.
Elfka skrzywiła się.

background image

- Gdybym go sprzedała, nie dałabym drewnianego skie za to, że ten

człowiek dożyje następnego nowiu.

Procopio chrząknął.
- Przejdźmy do ważniejszych spraw. Iago, mój były doradca, potwierdził,

że wyrwałaś go z rąk bandy Crinti. Zawarłaś z nimi sojusz, a przynajmniej
masz z nimi jakieś układy.

- A ciebie fascynują widmowe amazonki – odparła Kiva. – Co ważniejsze,

okazałeś się być zainteresowany wymianą informacji za informację. Twoje
uwagi na temat aktywności za wschodnim murem doprowadziły do powstania
kilku interesujących możliwości. Co jeszcze możesz mi dać?

- A czego chcesz? – spytał bez ogródek Procopio.
Kiva zamrugała, jakby zaskoczona taką bezpośredniością ze strony

halruańskiego maga.

- Wielu rzeczy. Najpierw może zniszczenia Koterii.
Teraz na Procopia przyszła kolej być zaskoczonym.
- Jak można to osiągnąć?
- Pomóż mi odsunąć od władzy Zalathorma, a ci pokażę.
Żadna odpowiedź nie sprawiłaby mu większej przyjemności. Z drugiej

strony fakt, że cele jego i elfki tak dokładnie się pokrywały, wydawał mu się
zbyt dogodny.

Przybrał wyraz dezaprobaty.
- Załóżmy, że zgodę się obrać tak głupią i zdradziecką drogę. Jednym

odpowiednio silnym bodźcem byłaby korona Zalathorma. Z jakiej racji
miałabyś mi pomagać?

- Z żadnej – wzruszyła ramionami. – Nie obchodzi mnie, czyj tyłek grzeje

tron Halruaa. Masz coś, czego ja chcę, a Zalathorm nie.

- Co to takiego? – spytał czujnie.
- Znasz Crinti – powiedział, wskazując jeden ze starszych stołów. –

Kiedyś były mi przydatne, ale stały się zbyt liczne i zbyt śmiałe. Całymi
grupami przechodzą przez jaskinie do Nath.

- Czemu miałby mnie to obchodzić?
- To działanie może ściągnąć uwagę na wschód. Jeśli twoi koledzy

magowie dowiedzą się o nadchodzącej z Mulhorandu inwazji, stracisz okazję
przepowiedzenia zagrożenia, którego nie przewidział Zalathorm. Pomóż mi z
Crinti, a pomożesz także sobie.

Procopio starannie ukrył podniecenie. Walczyć z Crinti! Setki razy

marzył o takich bitwach. Planował strategie i sprawdzał wyniki. Czekał na taką
okazję przez bardzo długi czas! Mimo to starał się mówić spokojnie i wyglądać
na wątpiącego.

- A co dokładnie chcesz, abym zrobi?
- Jesteś lordem burmistrzem tego miasta. Z pewnością masz pod swoim

dowództwem jakieś pospolite ruszenie. Ogłoś, że twoja wielka moc wieszczenia

background image

przewidziała zagrożenie ze strony Crinti i przekonaj innych, że z racji swoich
studiów jesteś lepiej przygotowany do stawienia mu czoła niż ktokolwiek inny.
Powiem ci, gdzie są ukryte ich obozy i jaskinie. Po takim zwycięstwie zyskasz
sławę, a kiedy przewidzisz nadejście oddziałów mulhorandczyków, ludzie to
zauważą.

- Argument nie do odparcia – przyznał. – A jeśli pospolite ruszenie

zacznie domagać się jakiegoś uzasadnienia?

- Dwóch twoich byłych jordainów udało się do Nath. Donieś królowi, że

martwisz się o tych młodzieńców, bo miałeś niepokojące wizje. Wykorzystam
moje wpływy u Crinti, aby pojmały jordainów. Wyślij zwiadowców, aby ich
„uratowali”. Kiedy wrócą do stolicy szeroko opowiadając o okrucieństwach
Crinti, wyjdziesz na prawdziwego proroka.

- Zgoda – rzekł od razu Procopio – lecz muszę od razu cię ostrzec, że

zbadałem każdą możliwą odmianę walki na północnych wzgórzach. Twoje
Crinti nie mogą mnie oszukać, a ty lepiej nie próbuj mnie zdradzić.

- Czemu miałabym to zrobić? – odparła. – Ty chcesz sprawdzić się w

bitwie, ja chcę pokonania Crinti. Ty chcesz zostać następcą Zalathorma i
potrzebujesz do tego chaosu, który jestem w stanie ci zapewnić. A ja chcę
zatańczyć na grobie Zalathorma.

Procopio nigdy nie słyszał słów przesyconych takim jadem i nie widział

oczu tak błyszczących nienawiścią, jak u Kivy.

- Być może mam powód, aby mimo wszystko ci zaufać.
- Sprawdź mnie, a zobaczysz!
Elfka rozstawiła szeroko nogi i zamknęła bursztynowe oczy. Procopio

szybko rzucił proste zaklęcie wieszczenia, mające sprawdzić jej motywy.

Natychmiast został otoczony lodową burzą emocji, lodowcem

zdecydowania. Pragnienie zemsty Kivy było tak wielkie, że odczuł je jako
fizyczny cios. Wstrząsnęły nim gwałtowne dreszcze, chwiejnie cofnął się na
niespodziewanie sztywnych i zdrętwiałych nogach.

- Czemu? – wykrztusił z siebie.
- A co cię to obchodzi, skoro jesteś pewien mojej szczerości? – Elfka

rozłożyła szeroko ramiona i zaczęła kręcić się jak rozbawione dziecko. jej stopy
oderwały się od ziemi. Wciąż wirując, zaczęła lecieć, kurcząc się i wznosząc tak
szybko, jak wcześniej skrzydlaty koń. W ciągu kilku chwil zniknęła – niewielka
burza, która narobiła zamieszania i ruszyła dalej.

***

Kiva wyszła z wirującego zaklęcia wprost na czarną ziemię północnych

terytoriów. Jednak nadal wirowała, śmiejąc się i krążąc w przyprawiającym o
zawrót głowy tańcu. To było zbyt piękne! Lord czarodziej chcący sprowadzić
wojska do Nath! Crinti zmiażdżą je niczym mrówki pod kopytami wołu!
Nieprzypadkowo wypad Procopia pozbawi stolicę obrońców.

background image

Powiedziała Procopio prawdę… w pewnym sensie. Tak, Zalathorm

zostanie pokonany, ale nie teraz, nie w ten sposób. Podczas tego najazdu
popłynie krew wojowników. Gniew Kivy ukoi tylko krew magów.

Królewskie ambicje Procopia będą musiały poczekać. Póki co, niech

Zalathorm siedzi na swoim tronie, spoglądając na szarpane niepokojami
pogranicze. Być może wtedy nie zorientuje się, że prawdziwe
niebezpieczeństwo znajduje się wewnątrz jego kraju, w samym sercu Halruaa.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Andris przyglądał się, jak Kiva wjeżdża do obozu, kiwając głową

przyglądającym się jej Crinti, ale kierując się wprost ku niemu.

- Wyjeżdżamy – powiedziała krótko.
Wstał powoli ze swojego miejsca przy ognisku.
- Wszyscy?
- My dwoje. Przed południem chcę być pod drzewami Mhair.
Zaśpiewała inkantację i wyciągnęła do niego rękę. Kiedy tylko dotknął jej

palców, zostali wessani w wirującą mgłę delikatnego, białego światła. Andris
spodziewał się szumu wiatru, odczucia ruchu. Było tylko światło i cisza tak
intensywna, że bicie własnego serca brzmiało niczym uderzenie przyboju.

Światło pogłębiło się, zamieniając w złocistą zieleń słońca

przechodzącego przez gałęzie, biała cisza stała się bujną kakofonią dżungli.
Ptaki ćwierkały i nawoływały się w gałęziach nad ich głowami. W pobliskiej
płyciźnie rechotały żaby. Owady buczały. Dobiegający z oddali warkot
świadczył o tym, że jakiemuś dzikiemu kotu nie udało się polowanie. Pod tym
klekotem słyszał cichą, pulsującą pieśń lasu, wcześniej niesłyszalną dla jego
uszu.

To właśnie, przypuszczał Andris, słyszały elfy – głos życia i magii! Kiedy

jego słuch powrócił do normalnego poziomu wrażliwości, pieśń ucichła. Poczuł
się jak ślepiec, któremu dano chwilę zwodzącego wzroku, po czym z powrotem
wrzucono w ciemność zapomnienia.

- Wyglądasz na rozczarowanego – powiedziała rozbawiona Kiva. –

Magiczna podróż nie sprostała twoim oczekiwaniom?

Andris nie chciał tego wyjaśniać.
- Nie jestem nieszczęśliwy z powodu opuszczenia Nath i obozu Crinti. Ale

czemu wróciliśmy do Mhair?

Kiva przyłożyła splecione dłonie do ust i wydała z siebie wysoki,

wibrujący krzyk. Był na tyle słodki i melodyjny, że można by go uznać za ptasi
trel, ale niezbyt głośny. Mimo to Andris odniósł wrażenie, że pomknął przez las
na cichych skrzydłach. Wiadomość została wysłana.

Usiedli na niższych gałęziach kwitnącego drzewa, uważnie obserwując

las dookoła nich. Niespodziewanie Kiva zeskoczyła z gałęzi i uniosła dłoń,

background image

witając elfy, które wychyliły się z głębokich, zielonych cieni. Zdziwiony Andris
pokręcił głową. Nie widział ani nie słyszał, jak się zbliżali.

Zszedł z drzewa i podszedł do boku Kivy. Elfy były znajome – walczył z

nimi nad Zwierciadłem Pani – ale w ich oczach nie było radości powitania.
Dowodził nimi Nadage, strateg, którego Kiva zamieniła w rabusia.

- Nie należysz już do klanu, Kivo – powiedział uroczyście elf. – Ten las

jest dla ciebie zamknięty. Choć pod innymi drzewami albo zgiń.

Kiva pochyliła głowę, przyjmując ten wyrok.
- Jeśli do mnie dołączysz, będę chodziła pod drzewami na bagnach

Akhlaura.

Na miedzianej twarzy elfa pojawił się wyraz szczerego niedowierzania.
- Czy zadaniem twojego życia jest zniszczenie wszystkiego, co zostało z

elfów Mhair?

- Nie ma już larakena. Elfy mogą bezpiecznie chodzić po bagnach.
- Jeśli nawet, to mamy chodzić między kryształowymi duchami naszych

rodzin, naszych przyjaciół? Prosisz o zbyt wiele.

- Zbyt wiele? – wypowiadała te słowa cicho, ale z dużym naciskiem? –

Jaka cena będzie zbyt wysoka za zniszczenie maga Akhlaura?

- Był człowiekiem. Skąd pewność, że jeszcze żyje?
Kiva wzruszyła ramionami.
- Żywy, martwy. To nie ma znaczenia. Akhlaur był nekromantą, magiem

parającym się tajemnicami życia i śmierci. Wiem, że przygotowywał zaklęcie
licza – widziałam, jak to robił. Kiedy jego ciało umrze, jego zło może żyć dalej.
Jeśli do tego doszło, gdzie jakikolwiek elf może chodzić bezpiecznie?

Na twarzy elfiego dowódcy pojawiło się niezdecydowanie.
- Już raz nas okłamałaś. Jak możemy zaufać ci teraz?
- O to właśnie mi chodzi – odparła Kiva. – Czy przyjmiesz z mocuj ust

wieść o śmierci Akhlaura? A może twoje Zaduma wreszcie zazna spokoju,
kiedy własnymi rękami rozrzucisz jego kości? Chodź ze mną na bagna.
Pokonam go i przyprowadzę do ciebie.

Cibrone, szamanka, wrzuciła drobne dłonie w geście odrazy.
- Jak możesz pokonać maga, który zniszczył setki elfów?
Kiva wyjęła ze swojej torby niewielką książkę. Andris rozpoznał w niej

księgę czarów, którą zabrał ze Szkoły Jordainów. Kiedy ją podniosła, jej twarz
była ponura.

- Ta księga zawiera tajemnice Akhlaura. Kiedy jej dotkniesz, Cibrone,

wyczujesz magię. Sprawdź prawdziwość moich słów.

Szamanka z wahaniem wyciągnęła palce i dotknęła delikatnej, pożółkłej

oprawy ze skóry. Oderwała dłoń od tej ponurej księgi, po czym pogładziła w
drobnej, smutnej pieszczocie.

- Filora – rzekła łamiącym się głosem. – Moja siostra.
Na twarzy Kivy pojawił się smutek – Andris nie mógł ocenić, prawdziwy

background image

czy udawany.

- Nie wiedziałam o tym, Cibrone. Ale wiedzę, że przynajmniej ty mnie

rozumiesz. Wiesz, co ten nekromanta zrobił. Prędzej czy później Akhlaur
uwolnił się ze swego więzienia. Już nauczył się, jak wysłać jednego ze swoich
stworów przez bramę wody. Czy wiesz, że laraken uciekł do świata wody? Że
Akhlaur może odzyskać z larakena wszelką magię, która ten potwór ukradł?
Czy możesz wyobrazić sobie, jak szybko będzie wzrastać jego moc?

- Akhlaur musi zostać powstrzymany – twierdziła Kiva. – Tu. Teraz. Przez

dwieście lat zgłębiałam jego magię. Wiem, jak można go pokonać i wierzę, że
mogę to zrobić, jeśli ruszymy jak najszybciej. Jeśli przegram, jakaż to dla was
będzie strata? Nie będziecie mnie zbytnio opłakiwać.

Elfy zamyśliły się, omawiając wszystko swoją bogatą, bezgłośną mową.
- Pójdziemy – rzekł wreszcie Nadage. – To zło musi zostać powstrzymane.

Wiedz jedno, Kivo: jeśli znowu rozlejesz niewinną krew albo niepotrzebnie
narazisz Lud, nigdy nie opuścisz bagien.

- Niech tak będzie. Przygotujcie wojowników i przyprowadźcie ze sobą

rusałkę.

To zaskoczyło elfiego przywódcę.
- Dlaczego?
- Wieża Akhlaura znajduje się głęboko pod wodą. Rusałka może

wyciągnąć stamtąd skarby – rzeczy, których potrzebuję, aby wyruszyć za
Akhlaurem i go pokonać.

- Spytam ją – powiedział z wahaniem Nadage – ale nie poproszę jej, aby

podążyła za tobą do świata wody.

- Ja też nie! To stworzenie magiczne. Tam kryje się laraken, byłaby to dla

niej pewna śmierć.

Nadage skinął głową i elfy zniknęły wśród drzew. Kiva i Andris

przeczekali cały dzień i większość następnego, nim drużyna wróciła z rusałką –
szczupłą dziewczyną o białej skórze, kruczoczarnych włosach i ślicznej twarzy
o nieokreślonym wieku. Jej ramiona otulały niewielkie, delikatne białe
skrzydła, ułożone jak u nurkującego ptaka. Andris z trudem rozpoznał w niej
poparzoną, cierpiącą istotę, którą podnieśli znad Zwierciadła Pani. Widząc ją
teraz zrozumiał, dlaczego pielgrzymi, którzy przez chwilę widzieli jej twarz,
wierzyli, że pozwolono im zobaczyć boginię.

Jednak podczas marszu na bagna piękno rusałki malało. Elfy poruszały

się zwinnie, codziennie przechodząc dłuższy dystans niż Andris uznawał za
możliwe. Uważał się za silnego i zwinnego, ale miał kłopoty z nadążeniem za
nimi. Dla rusałki było to wyjątkowo trudne i za każdym razem, kiedy Andris
spoglądał na nią, wydawała się chudsza i słabsza.

Kiedy weszli na bagna Akhlaura, elfy poczuły przygnębienie. Powietrze

było stęchłe jak w otwartym grobie. Kiedy szli wśród ozdobionych mchem
drzew, długie włókna ocierały się o nich niczym pozbawione życia palce.

background image

Każdy mijany przez nich kryształowy duch elfa był okazją do opłakiwania.
Kiva poganiała ich, a po chwili zaczęli śpiewać w rytm swoich kroków
przenikliwy lament, niczym żałobny marsz.

Również Andris musiał stanąć przed swoimi zmarłymi. Drugiego dnia na

bagnach dotarli do miejsca, gdzie walczyli z larakenem.

Dżungla już odzyskała dawne pole bitwy. Rośliny spalone podczas walki

na kule ogniste między Kivą a Tzigone wyleczyły się już i urosły. Kwitnące
pnącza owijały nagie żebra lwiego centaura, który zginął, chroniąc swoją elfią
panią. Andris był wdzięczny, że nie musi oglądać kości swoich towarzyszy.
Ponieważ nie mieli narzędzi, znieśli ciała i wrzucili je do leżącej nieopodal
głębokie sadzawki.

Uderzyła go fala odoru – zapach był tak okropny, że Andris poczuł

zawrót głowy i mdłości. Był znajomy, choć przez chwilę nie mógł go
zidentyfikować.

- Kilmaruu – wymruczał, przypominając sobie walkę na bagnach i odór

ciał spoczywających od dawna w wodzie.

Andris sięgnął do swojej torby po słoik z maścią o ostrym zapachu, którą

przygotował na tę walkę. Szybko rozsmarował sobie odrobinę pod nosem, aby
pomóc zablokować smród. Rzucił ją Kivie, wyciągnął miecz i stanął w pozycji
bojowej. Za nim ustawiły się elfy.

Wśród roślin błądził gnijący, napuchnięty trup. Spuchnięta ręka cofnęła

się i rzuciła w Andrisa czymś brązowym i mokrym. Jordain zamachnął się
mieczem, aby to odbić, z łatwością przecinając gąbczasty pocisk. U jego stóp
wiły się dwie połówki wampirze pijawki, każda wielka jak jego pięść.

Po plecach Andrisa przebiegł dreszcz. Pijawki były niemal tak samo

żarłoczne, jak ich imiennicy i prawie niemożliwe do oderwania. Jeśli trafiła w
żywy cel, nim zdołało się ją oderwać, mogła wyssać dość krwi, aby napełnić
butelkę po winie.

Nieumarły nadszedł, wyciągając z zardzewiałej pochwy miecz. Andris

zrobił krok do przodu i zablokował atak. „Miecz” pękł na dwoje niczym
wyschnięta trzcina. To nie była broń wojownika, ale cienka, pusta w środku
tuba.

Andris rzucił okiem na klatkę piersiową trupa. Z jego ust wyrwał się jęk,

kiedy dostrzegł ranę po pchnięciu w serce, niemal niewidoczną przez blade,
napuchłe ciało dookoła. To był Dranth, uczeń jordain który opuścił szkołę z
„ogłupiającą chorobą” – określenie równie fałszywe jak to, które sprawiło, że
Andris trafił w szeregi wojowników Kivy. Dranth zginął na bagnach, zabity
przez wielkiego żądlaka. Broń, którą trzymał w ręku, była tym, co zadało mu
śmiertelny cios: ssawką żądlaka.

W martwych oczach nie było śladu inteligencji, z Drantha nie pozostało

nic. To czyniło zadanie Andrisa nieco łatwiejszym. Trzema szybkimi ruchami
pozbawił głowy idące ciało i przebił mieczem martwe serce.

background image

Dranth już nie żyje, przypomniał sobie Andris, kiedy zatrzymał się, by

zetrzeć z miecza śmierdzącą ropę.

Za nim rozległ się jęk niewypowiedzianej zgrozy. Andris obejrzał się na

rusałkę. Wodna panna stała tylko dlatego, że Cibrone podtrzymywała ją w
pasie. Obie kobiety ze smutkiem i obrzydzeniem przyglądały się bezgłowemu
zombie. Andris wiedział dość o elfach, by uświadomić sobie, jak wielki
szacunek żywią one dla życia pozagrobowego. Myśl o ożywieniu ciała była dla
nich nie do zniesienia.

Z otulonego pnączami zagajnika rozległo się wściekłe, bulgoczące wycie.

Jordain obrócił się na pięcie i stawił czoła nowemu zagrożeniu, zdecydowany
zniszczyć ożywione ciała dawnych towarzyszy.

***

Themo zjawił się w zajeździe dwa dni później, zaróżowiony od słońca i

podniecenia, gotów na spotkanie przygody. Wszelkie wątpliwości, jakie mógł
mieć jeszcze Matteo co do wmieszania się w jego życie zniknęły, gdy zobaczył
uśmiech na twarzy wielkiego mężczyzny. Zeskoczył z konia i objął Mattea w
miażdżącym kości uścisku.

- Co powiedziałeś staremu Ferrisowi, że pozwolił mnie wypuścić?
Matteo zmusił się do słabego uśmiechu.
- Może raczej wolałbyś dowiedzieć się, na co polujemy?
Themo chętnie wysłuchał, kiwając głową i podając od czasu do czasu

jakieś sugestie. W dobrych nastrojach trzej jordainowie ruszyli w drogę, jadąc
śladem Crinti dalej na wzgórza, spodziewając się zasadzki za każdym krzakiem
i w każdej mijanej jaskini. Śladów było dużo, ale nigdzie nie widzieli zdobyczy.

- Niewiele w tym zabawy – narzekał Themo po kilku godzinach.
Matteo i Iago wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
- Może jego miecz jest ostrzejszy niż umysł – powiedział sarkastycznie

niski jordain.

- Podczas służby u Procopio Septusa często grałem z magiem w gry

strategiczne – zaczął Matteo, zręcznie ucinając pełną oburzenia odpowiedź
Thema. – Mieliśmy czarodziejski stół, wysklepiona mapę ukształtowaną
podobnie, jak ten dziki kraj. Były tam setki drobnych figurek. Które poruszały
się i walczyły. Kazał im staczać bitwy, abyśmy mogli oglądać pole walki z góry,
niczym bogowie, i mogli lepiej zrozumieć, jak toczyła się bitwa. Czasem
rozgrywaliśmy tę samą bitwę raz po raz, z różnymi odmianami, aby
dowiedzieć się, co działało, a co nie.

Na twarzy potężnego mężczyzny pojawił się tęskny uśmiech.
- To byłoby warte zobaczenia!
- Z pewnością było to pouczające. Jedna ze strategii uwzględniała

latającego maga, jednego z najbardziej niebezpiecznych przeciwników. My
jordainowie wiemy, jak zwiększyć szanse powodzenia, trzymając magów przy
ziemi. To samo wiedzą Crinti. Zasadniczo trzymają się jaskiń i dużych lasów.

background image

Ale ta ścieżka nie jest osłonięta i prowadzi na coraz bardziej otwarty teren. To
nie jest typowe zachowanie Crinti.

- Żaden z nas nie jest magiem – zauważył rozsądnie Themo.
- To prawda, ale sprawnych strategii nie porzuca się tak łatwo. Crinti nie

wybrałyby takiej drogi bez jakiegoś celu – Matteo przerwał i spojrzał na niebo
na zachodzie. Nad wzgórzami widać było tylko szkarłatną krawędź słońca. – A
ponieważ to Nath, mamy dodatkowe zmartwienia.

Znad wzgórz podniosła się pieśń ciemnych faerie, niczym głos aktora

reagującego na podpowiedź.

- Crinti boją się Niewidzialnego Ludu, a mimo to prowadzą nas coraz

głębiej w nawiedzoną krainę.

Iago ukradkiem zerknął w stronę, skąd dobiegał dźwięk.
- Może są niczym przepiórka, udają, że mają zranione skrzydło i

odciągając zagrożenie od gniazda.

- Albo Crinti nie odciągają nas od czegoś, lecz ku czemuś prowadzą.
- Najprawdopodobniej w zasadzkę – mruknął Themo, z nowym

zainteresowaniem przyglądając się otoczeniu.

Matteo zastanowił się nad tym logicznym założeniem. Ślad Crinti

prowadził przez wijącą się, wąską przełęcz, obok niewielkich, ciemnych jaskiń
i stert kamieni. Nietknięci wyjechali z przesmyku na dużą polanę –
najdziwniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widział.

- Na Pana i Panią – wyszeptał. Zsiadł z konia.
Z ziemi wznosiły się stożkowate pagórki, pokryte zielonym mchem.

Niektóre ze wzgórz sięgały Matteo do ramienia, ale większość była
przynajmniej dwa razy wyższa od człowieka.

Powietrze tutaj wydawało się całkiem inne. Tuż za przełęczą niebo miało

barwę jasnego szafiru typowego dla letniego zachodu słońca, a kilka
niewielkich chmurek, które przykleiły się do szczytów gór, miało barwę złota,
szkarłatu i fioletu. Tutaj wszystko było spowite szarą mgłą i pełznącymi nisko
przy ziemi chmurami. Większość Nath stanowił karłowaty las albo nagie skały,
a tutaj ziemia i wzgórza były pokryte gęstym, jasnozielonym mchem, który
można znaleźć tylko w najgłębszych lasach. Matteo miał dziwne wrażenie, że
wyboista przełęcz zaprowadziła ich nie tylko do tej osłoniętej polany, ale
również do innego świata.

- Nigdy nie widziałem tak magicznego miejsca – wymruczał w podziwie.
- Magicznego! – Themo spojrzał na niego surowo. – Spędziłeś wśród

czarodziejów zbyt wiele czasu.

Twarz mężczyzny była nienaturalnie blada, przestępował z nogi na

nogę, równie przestraszony co spłoszone konie.

Iago położył mu dłoń na ramieniu.
- To właśnie mu powiedziałem, Themo – posłał Matteo przepraszające

spojrzenie, po czym przyjrzał się uważnie Themo. Matteo zrozumiał to i lekko

background image

skinął głową. Themo uwielbiał plotki, a odwrócenie uwagi było tu jak
najbardziej na miejscu.

- Czy wiesz, że Matteo spędza każdą wolną chwilę z dziewczyną, która

przywołała larakena?

Ta odrobina skandalu całkiem pochłonęła uwagę Thema, na twarz

wróciły mu rumieńce.

- Czyś ty oszalał? Uczennica maga? Choć przypominam sobie, że jest

całkiem ładna – wspominał – zwłaszcza jeśli lubisz duże, ciemne oczy.

Matteo nie słuchał ich dłużej. Podszedł do jednego z kopców i położył na

nim dłoń.

- Poczujcie to.
Pozostali jordainowie poszli za jego przykładem. Stożki buczały od

magicznej energii – mógł ją wyczuć nawet odporny na magię jordain!
Porośnięta mchem skała wydawała się nierzeczywista, nie całkiem solidna.

- Zasłony tutaj są cienkie – powiedział zmartwiony Iago wycierając dłoń

o biodro, jakby chcąc pozbyć się niepokojącego szczypania. – Dlatego słyszymy
pieśń Niewidzialnego Ludu.

- Czy faerie mogą tędy przejść? – spytał Themo.
- Podobno tak, od czasu do czasu, ale tylko jednemu czy dwóm udało się

przejść. Najwyraźniej jest to trudne, możliwe tylko w określonym czasie i
miejscach.

- Zatem nie ma szans, że nagle wyleci stamtąd cała ich armia? – upierał

się Themo, wskazując brodą na pagórki.

- Nie, dopóki nie zostaną przywołane – uspokoił go Matteo – a tego nie

trzeba? Kto zdołałby?

Oczy Iago spoczęły na czymś i rozszerzyły się.
- Czy nie mamy przysłowia, aby nie zadawać pytań, chyba że naprawdę

chce się poznać odpowiedź?

Matteo spojrzał tam, gdzie on. U wyjścia z przełęczy stała Tzigone.

Błękitna szata była pomięta od podróży, podkasana i wetknięta za pas, aby
ułatwić poruszanie się. Na bladej i wściekłej twarzy jej ciemne oczy wydawały
się bardzo duże.

- Za tobą! – krzyknęła, wskazując na coś palcem.
Obejrzał się i nie był zaskoczony, widząc, jak ciebie po drugiej stronie

polany gęstnieją i zaczynają nabierać kształtów. Postacie, które przyjęły, ścięły
mu krew w lód.

Ciemne faerie, chude jak widma i ciemne niczym drowy, spoglądały na

intruzów czarnymi, dziwnie błyszczącymi oczami. Nie były wyższe od dzieci.
Poruszały się z nieprawdopodobną gracją, przeskakując między pagórkami tak
zwinnie, że oko nie mogło za nimi nadążyć.

Matteo przełknął ślinę i wyciągnął broń. Kiedy to uczynił, istoty znikły.

Usłyszał cichy dźwięk przypominający wiatr, ale wrażenie minęło tak szybko,

background image

że nie był jego pewien aż do chwili, kiedy zobaczył, jak zza najbliższego
pagórka wychylają się świecące oczy. Niewidzialny Lud nie poruszał się dzięki
magii – a przynajmniej nie tak, jak on to rozumiał. Były po prostu bardzo
szybkie.

- Nie wypuszczajcie ich! – zawyła Tzigone. – Zatrzymajcie je w dolinie!
Matteo spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Coś jeszcze?
Ale już biegła.
- Utrzymajcie je jak najdłużej. Wrócę, jak tylko zabiję pewnego

drańskiego maga!

Głos Tzigone ucichł, podobnie jak stukot jej butów na kamieniach. Faerie

również zniknęły, a w mgnieniu oka ich dzikie oczy wyjrzały znad krawędzi
innego, bliższego pagórka. Rozległa się ich pieśń, mrożąca krew w żyłach,
niesamowita melodia, która przeskakiwała z pagórka na pagórek, była
wszędzie i nigdzie.

- Matko Mystro – jęknął Themo, a w jego ciemnych oczach niepewnie

błyszczała chęć walki. – Jak mamy z tym walczyć?

Matteo wyciągnął miecz i podszedł do najbliższego pagórka.
- Najlepiej, jak potrafimy.

***

Tzigone biegła przełęczą i wpadła na Dhamariego niczym ludzka strzała.

Oboje przewrócili się, poturlali po kamieniach, tłukąc boleśnie. Był zbyt
zaskoczony, aby stawiać opór, więc szybko przyszpiliła go do ziemi.

- Oszukałeś mnie – wysyczała, zaciskając pięści na jego tunice i

potrząsając nim wściekle. Ruch, wyciągnął srebrny łańcuszek z kryjówki pod
tuniką. Wisiał na nim medalion… talizman jej matki!

Tzigone chwyciła go. Palce przeszył dreszcz znajomej magii, która wylała

się z krążka, magii ochronnej, którą pamiętała od najwcześniejszych dni.
Ostrym szarpnięciem zerwała talizman – prawdziwy talizman – i wsunęła go
do buta.

Po raz pierwszy dostrzegła w oczach maga zimny, złowieszczy blask.
- Oszukałeś mnie – powiedziała znów, tym razem z podziwem, kiedy

zaczęła ogarniać rozmiar zdrady Dhamariego. – Powiedziałeś mi, że rzucam
zaklęcie strzeżenia i wygnania, ale tak naprawdę było to wezwanie!
Przywołałam je!

- Przypadkiem – zaprotestował mag. – Mówiłem ci, ta magia jest dla mnie

za potężna.

- I dlatego dałeś to całkiem zielonej uczennicy!
Na jego twarzy przez chwilę pojawiła się skrucha.
- Puść mnie, a dam ci zwój z zaklęciem odwracającym.
- Cóż, to było łatwe – powiedziała sarkastycznie – i prawdopodobnie

warte wysiłku.

background image

Znowu potrząsnęła magiem.
- Wiem, że możesz zmienić metal…widziałam, jak czytałeś zwój! Zamień

mój sztylet w żelazo. Ale już! – wrzasnęła, kiedy Dhamari się zawahał.

Usta maga zacisnęły się ponuro, ale pokiwał głową. Tzigone podniosła go

i pokazała srebrny nóż, który kupił jej Basel.

- Żelazo – przypomniała mu. – I na wiatr i słowo, lepiej bądź przy mnie,

aby zrobić to samo z bronią jordainów.

Dhamari spojrzał przez ramię. Jego strażnicy – ci, którzy jeszcze nie

uciekli przełęczą – stanęli za nim murem.

- Słyszałeś ją – powiedział szorstko kapitan.
Mag wziął nóż i rzucił zaklęcie. Kiedy było po wszystkim, spojrzał z

przerażeniem na ciężką broń.

- Rozważ to – błagał – nie możesz z nimi wygrać.
Tzigone zabrała mu żelazny nóż i pobiegła na pomoc Matteo. kiedy

wypadła na polanę, jęknęła ze strach. Jej przyjaciołom nie szło najlepiej.

Wojownicy faerie byli szybcy i cisi, przewyższali jordainów szybkością,

bawili się z nimi swoimi zakrzywionymi, małymi nożykami. Cała trójka
krwawiła z wielu drobnych ran, ale żaden nie potrafił dosięgnąć żadnego ze
śmigających przeciwników. Żelazna broń byłaby pomocna, ale Tzigone nie
mogła być jedyną, która ją posiadała. Spojrzała przez ramię. Dhamari
Exchelsor przesuwał się niepewnie w stronę polanki.

- Transmutuj metal! – wrzasnęła. Mag spojrzał jej w oczy i szybko zaczął

rzucać czar po raz kolejny. Kiedy zaklęcie było gotowe, oczy uciekły mu do
góry i osunął się na ziemię – zdaniem Tzigone, zbyt delikatnie.

- Idiota – wymruczała Tzigone. Tchórzliwe zachowanie Dhamariego

mogło uchronić go przed walką, ale również uniemożliwiało obronę.

- Zabierzcie go stąd – powiedziała ludziom, którzy wyszli za nim na

polanę. Ich twarze mówiły wyraźnie, że z chęcią popatrzą, jak mag umiera
tam, gdzie leży. Wzrok Tzigone przesunął się po nich.

- Ruszcie go, albo będziecie mieć ze mną do czynienia.
Nie miała czasu zastanowić się nad strachem, a potem wstydem, jaki

pojawił się na ich twarzach.

- Jak mówisz, pani – wymruczał dowódca.
Tzigone już biegła. Stanęła dokładnie na drodze jednego z członków

Ciemnego Ludu – największego, którego widziała pośród nich. Istota
zatrzymała się przed nią, nie dalej, niż na odległość oddechu, odepchnięta i
osłabiona trzymanym przez nią żelazem.

Tzigone uniosła nóż w groźnym geście, po czym szybko poderwała

kolano. Czarne oczy faerie rozbłysły czymś, co, jak miała nadzieję, było bólem.

- Pani – powtórzyła pogardliwie. – Nie sądzę.
Żelazny nóż wbił się w ciało.
Wyrwała go i obróciła się, by przyjrzeć się polu bitwy. Matteo odrzucił

background image

na bok miecz, teraz już żelazny – jak się domyślała, był za ciężki – lecz tak jak
jego dwaj przyjaciele walczył sztyletami. Stanęli w trójkącie, plecami do siebie,
poruszając się zgodnie, kiedy dostrzegli swojego dziwnego przeciwnika.
Niewidzialny Lud był nadal bardzo szybki, ale żelazny oręż zdawał się wysysać
z nich moc tak, jak laraken wysysał magię.

Kiedy Tzigone zaczynała mieć nadzieje, że szala potyczki przechyliła się

na ich korzyść, wielki jordain zachwiał się i upadł. Pieśń faerie uniosła się
tryumfem, kiedy ciemne faerie rzuciły się na nich.

Skoczyła, aby zająć miejsce rannego. Znikąd pojawił się nóż faerie,

drasnąwszy ją w biodro. Kopnęła napastnika i trafiła w powietrze. Widząc
bezsens samotnej walki, stanęła na jednej pozycji z Matteo i Iago, po czym
dopasowała się do ich rytmu walki.

- Cofnij się, Tzigone – wysapał Matteo, odbijając jeden szybki atak za

drugim. – Nie jesteś do tego wyszkolona.

- A kto jest?
Rzucił jej szybkie, wyczerpane spojrzenie.
- Po prostu idź!
- To ja je przywołałam – odparła ponuro.
Matteo nie mógł się z nią kłócić, nawet jeśli musiał. Kiedy żelazna broń

spowolniła ruchy ciemnych faerie, ich liczba stała się bardziej widoczna.
Zaklęcie Dhamariego sprawiło, że około dwudziestu tych potworów
przecisnęło się przez zasłonę.

Niespodziewanie dziwna muzyka umilkła, a napastnicy cofnęli się.

Kręcili się niepewnie wokoło. Serce Tzigone zadrżało od niespodziewanej
nadziei, ale Matteo zaklął z uczuciem.

Przechyliła ku niemu głowę.
- Co?
Matteo grzbietem dłoni otarł płynącą z czoła strużkę krwi.
- Widziałem takie ustawienie – powiedział – ale nigdy w walce.
Kiedy to mówił, ciemne faerie zaczęły krążyć wokoło. Ich pieśń

wybuchła ostrym pełnym tryumfu zapałem. Niczym małe wilki zaczęły zbliżać
się, aby zabić.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Na polanę padło jasne światło, zmuszając ciemne faerie do

błyskawicznej ucieczki. Matteo zasłonił oczy dłonią i popatrzył w stronę, z
której padało. Ramiona uniosły się opadły z ulgi, kiedy zobaczył statek Basela
Indoulura. Ponieważ walka już się skończyła, uklęknął przy boku Thema.

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że rany wielkiego jordaina nie są

groźne – paskudne, powierzchowne ranki, jakie miał również on. Jednak tępy,
pełen strachu wyraz oczy przyjaciela sugerował co innego.

background image

Czerwony jedwab zaszeleścił, kiedy Basel uklęknął obok niego.
- Jak mogę pomóc?
- Niewidzialny Lud potrafi naznaczyć śmiertelnika niczym wampir –

powiedział Matteo. – Themo musi być uleczony i oczyszczony, inaczej nigdy nie
stanie się niczym więcej, niż widzisz w tej chwili. Masz ze sobą kapłana?

Mag potrząsnął głową.
- Zabierzemy go do najbliższej świątyni – kiedy to mówił, jego wzrok

przesunął się na skraj polany, gdzie z zadartym podbródkiem stała Tzigone,
prawie stykając się nosem z bardzo rozgniewanym Iago. Wyglądało na to, że
jordain wymyśla Tzigone, oskarżając ją o to, co się stało. Po raz pierwszy
dziewczyna trzymała język za zębami. Znając jej dziwne poczucie honoru
Matteo rozumiał, że już odczuła skutki niefortunnie rzuconego zaklęcia.

Basel szybko stanął między wściekłym jordainem i swoją uczennicą.
- Tzigone, wsiadaj na pokład Avariela – powiedział spokojnie. – Zabierz

pozostałych.

Iago splunął.
- Nie będę leciał tym samym statkiem, co ta wiedźma!
- Nie jesteś zaproszony – odparł zimno Basel. – Weź najemników i jedź do

najbliższego miasta. Albo zostań tu i znowu staw czoła tym istotom, jak wolisz.

Jordain odszedł i wygłosił krótką, gniewną przemowę do ludzi

Dhamariego. Po chwili do Basela podszedł kapitan najemników, ciągnąc
Dhamariego za kołnierz tuniki.

- Weźmiesz jeszcze jednego? W tym stanie nie może jechać, a każdy z nas

raczej by go zabił, niż się nim zaopiekował.

Basel skinął krótko głową. Dwaj najemnicy bezceremonialnie wnieśli

maga po trapie, prowadzącym na pokład wiszącego nad ziemią statku.

Matteo ujął Thema pod ramię i wniósł, niepewny, czy zostać, czy

dołączyć do pozostałych walczących. Statek zaczął wznosić się, zanim zdołał
wysiąść i w ten sposób decyzję podjęto za niego. Usiadł obok łóżka Thema.
Jeden z ludzi Basela przyniósł wodę i płótna więc czyścić i bandażować drobne
rany jordaina.

Po kilku minutach zza rogu małej nadbudówki wyjrzała Tzigone.

Spojrzała na Themo, który był zabandażowany niemal tak dokładnie, jak
mulhorandyjska mumia. Jej żywe oczy przepełniały niepokój i poczucie winy.

- Nie bierz tego do siebie – powiedział Matteo, wskazując na Thema. – To

nie twoja wina.

- Ten chudy jordain nie zgodziłby się z tobą – przesunęła ręką po twarzy,

zostawiając smugi brudu i krwi. – Ja też.

Matteo wezwał ją gestem. Usiadła na skraju łóżka i poddała się jego

zabiegom. Kiedy wszystkie rany zostały opatrzone, usiadł obok niej i przytulił.

Tzigone oparła głowę na jego ramieniu. Słowa płynęły z niej, wpadały na

siebie wzajemnie. Matteo słuchał bez przerywania, jak opowiadała mu o

background image

spotkaniu z Dhamarim i decyzji o udaniu się w podróż za miasto, aby nauczyć
się wszystkich czarów, jakie zdoła.

- Powiedział, że to wezwanie było przypadkiem – zakończyła.
- Wierzysz mu?
Wstała z łóżka i zaczęła się przechadzać.
- Nie wiem. Znalazłeś Kivę?
- Jednego z jej towarzyszy.
Spojrzała na jego ponurą twarz.
- Twoja kolej.
Matteo opowiedział jej o spotkaniu z Andrisem i Crinti. Opowiedział o

rytuale oczyszczenia jordainów, ale nie przeszedł do spekulacji Iago nad
motywami Kivy. Wspomniał, że skład z lodem, do którego została zabrana
Tzigone, należał do Ferrisa Graila.

- Zdrada Andrisa złamała mi serce, a to już całkiem wytrąciło mnie z

kursu. Jak mogę ufać zakonowi jordainów, strażników Halruaa?

- Może myśleli, że przeciwstawienie się tobie zapewni Halruaa

bezpieczeństwo.

Matteo zastanowił się nad tym, zwłaszcza w świetle wyjaśnień króla

Zalathorma o tajemniczej sile chroniącej „serce Halruaa”. Być może tym
„sercem” był zakon jordainów. Może odchodząc od surowej reguły i
odkrywając sekrety czynił szkody tam, gdzie pragnął czynić wyłącznie dobro.

Popatrzył bezradnie na swoją przyjaciółkę.
- Nie wiem, co dalej robić.
Usiadła obok niego.
- Wiesz, zaczynam dostrzegać sens w credo jordainów. Jesteś jedyną

osobą, o której wiem, że mówi prawdę. W pewien sposób to naprawdę głupie,
ale też właśnie z tego powodu jesteś jedyną osobą, której naprawdę ufam.
Żywisz zdrowy szacunek dla magii, ale nauczyłeś się, jak obywać się bez niej.
Widziałam magów, którzy bez zaklęcia nie zdołaliby nawet trafić do nocnika.
Cóż, nie widziałam, ale wiesz, co mam na myśli. Naprawdę jesteś strażnikiem
Halruaa. To warto robić. Dużo podróżowałam. Halruaa nie jest doskonałe, ale
to najlepsze miejsce, w jakim byłam.

Matteo wziął ją za rękę.
- Kiedy stałaś się taka mądra?
Uśmiechnęła się i zatrzepotała rzęsami w parodii flirtu.
- Zawsze byłam mądra. Mężczyźni zdają się nie dostrzegać moich innych

zalet tylko dlatego, że jestem taka powalająca.

Zachichotali cicho.
- I co teraz? – spytała.
- Jeśli wierzyć królowej, zbliża się wojna – powiedział cicho Matteo.
Tzigone nie wyglądała na przekonaną.
- Z tego co słyszałam, królowa jest szalona niczym księżycowa ćma.

background image

- Jednak fakt, że to właśnie Kiva sprowadziła Beatrix do Halarahh, może

mieć jakieś znaczenie.

- Zatem sądzisz, że królowa i Kiva są ze sobą w sojusz?
- Mało prawdopodobne. Zalathorm to potężny wieszcz. Przez ponad

siedemdziesiąt pięć lat przewidywał trafnie każde zagrożenie dla kraju.

Zastanowiła się nad tym.
- Dowiedzmy się, czy królowa naprawdę coś wie. Ponieważ wokół niej

jest tyle urządzeń, nikt nie zwróci uwagi na kolejne.

- Na twoim miejscu nie myślałbym o czymś takim – powiedział Matteo. –

Umieszczenie urządzenie do wieszczenia to użycie magicznego przedmiotu, a
tego jordainom nie wolno.

- Ale nie uczniom czarodziejów – odparła.
- Polecenie komuś, aby użył magii w twoim imieniu oznacza to samo –

sprzeciwił się Matteo.

- W twoim imieniu! Posłuchajcie no! Czyj to w ogóle był pomysł?
- To głupie, nielegalne, a możliwe, że i samobójcze – powiedział

zapalczywie, wyliczając na palcach. – Zatem najwyraźniej pomysł był twój.

Z jakiegoś powodu rozbawiło to Tzigone.
- Zatem gdzie się udasz?

Popatrzył na śpiącego jordaina.
- Odwiozę Thema do świątyni na leczenie, a potem zgłoszę się do pałacu.
- Ale? – spytała, dostrzegając wahanie w jego głosie.
- Być może powinienem zanieść wiadomość o tym ataku Procopio

Septusowi.

- Staremu śnieżnemu jastrzębiowi? Po co?
- Przez długi czas zajmował się Crinti. Będzie chciał doradzić królowi.
Tzigone zgodziła się, nie dlatego, aby akceptowała plan Mattea, lecz

dlatego, że pasował jej. Jeśli Matteo nie pojawi się w pałacu,
najprawdopodobniej jej tam nie złapie.

Doświadczenie uczyło ją, aby uważać na wszystko i wszystkich, którzy

mieli styczność z Kivą. Nadeszła pora, aby sama rzuciła okiem na królową
Beatrix.

***

Dhamari Exchelsor jęknął i uniósł dłoń do bolącej skroni. Pamiętał, że

dwa razy rzucał zaklęcie, ale zwyczajny nadmierny wysiłek nie tłumaczył bólu
w głowie ani guza wielkiego jak jajo, który czuł tuż pod włosami. Potem sobie
przypomniał – jego ludzie zanieśli go na pokład statku powietrznego Basela
Indoulura i rzucili na drewniany pokład. Jego ludzie!

Wzrok mu się wyostrzył i spoczął na twarzy Basela Indoulura. Mag

opierał się z założonymi rękami o zamknięte drzwi małej kabiny, spojrzenie
miał łagodne.

- Zatem ocknąłeś się. Jak się czujesz?

background image

- Bardzo źle odczuwam twoją gościnność – burknął czarodziej, ostrożnie

dotykając palcami bolącej głowy. Jego „gospodarz” rozłożył pulchne dłonie w
geście „I cóż mogę na to poradzić”?

- Twoi ludzie mają honor. Żałuję, że nie mogłem zabrać ich na pokład

swojego statku – Basel uśmiechnął się widząc ulgę, jaka po tych słowach
pojawiła się na twarzy Dhamariego i nie był to przyjemny uśmiech. – Ale jeśli
chcesz, z chęcią przekażę cię pod ich troskliwą opiekę.

- Bez wątpienia nie trudząc się o wcześniejsze lądowanie – odparł

Dhamari.

Mag uniósł brew.
- Nie pomyślałem o tym, ale dziękuję za radę.
Niespodziewanie odepchnął się od drzwi, a z jego twarzy zniknęły

wszystkie ślady łagodności.

- Zapamiętaj: jeśli kiedykolwiek zbliżysz się znowu do Tzigone, jeśli

chociaż się do niej odezwiesz, wiedz, że postąpię zgodnie z twoją sugestią!

Wyszedł, trzaskając drzwiami.
Dhamari wykonał w ich stronę obelżywy gest, po czym wyjął z ukrytej

kieszeni szaty niewielką kulę z księżycowego kamienia. Odwrócił się plecami
do drzwi i pochylił nad kulą, mrucząc zaklęcia, które mogłyby przywołać jego
elfią wspólniczkę.

W kuli zakłębiło się od złocistych i zielonych świateł, które szybko

opadły, tworząc obraz pięknej, choć nieco podstarzałej Kivy. Dhamari starał się
wyglądać na skruszonego.

- Jak się umawialiśmy, nauczyłem córkę Keturah zaklęcia wezwania.

Ona… rzuciła go.

Kiedy elfka odgadła z jego wahania prawdę, w jej oczach pojawiła się

płynna furia.

- Doprawdy?
- Tego się obawiam. Aby ją skłonić do nauczenia się go powiedziałem, że

to zaklęcie wygnania. Lecz nic się nikomu nie stało! Była walka, a ciemne
faerie uciekły na swoje wzgórza.

- Była walka – powtórzyła Kiva z podejrzanym spokojem. – Kto walczył?
- Trzej ludzie w strojach jordainów… ale to mag na statku powietrznym

odstraszył faerie.

Kiva odetchnęła głęboko. Dhamari widział mniej wściekłe wydechy u

czerwonego smoka. Stłumił uśmiech.

- Ty idioto! – wściekła się. – Za wcześnie! Mogłeś wszystko zniszczyć!

Powiedz mi chociaż, że to statek Procopio Septusa.

Dhamari wtulił głowę w ramiona, jakby chciał uniknąć ciosu.
- Basela Indoulura.
Elfka wydała z siebie długi i przeszywający krzyk.
- Zaniesie wiadomość do stolicy! Lord Procopio uwierzy, że go

background image

zdradziłam!

Mag schował tę wiadomość do wykorzystania w przyszłości.
- Co mogę zrobić, aby to naprawić?
Kiva popatrzyła na niego z odrazą.
- Umrzeć powoli i w cierpieniach.
- Potrzebujesz mnie! – zaskomlał.
- Potrzebowałam twojego zaklęcia. Tzigone potrafi go rzucić.
- Zawarliśmy układ. Przysiągłem ci słowem maga!
- Więc będziesz milczał, albo zginiesz! – wykrzyknęła Kiva. – Nie

składam takiej przysięgi, a te, które złożyłam, łamię. Przysięgę z tobą również!
Jesteś mi tylko zawadą. Między nami nic nie było. Rozumiesz?!

Dhamari rozumiał to aż za dobrze. Między nimi nic nie było. Stał na

przeszkodzie sprawie Kivy. Kiedy będzie przesłuchiwany przez ogarów magów
– a będzie – potwierdzą to. Miał, czego pragną, a potem zatańczy bez płacenia
grajkowi.

Po jego policzku spłynęła krokodylowa łza.
- Kiedyś mnie kochałaś.
Twarz elfki wyrażała przez chwilę bezbrzeżne zdumienie, potem rozległ

się jej śmiech, ostry i szyderczy. Wykonała ostry gest obiema rękami i złożyła je
razem tuż przed twarzą. Kula w dłoniach Dhamariego zadrżała.

Płonące w niej światło nagle zgasło. Kawałki kamienia wysypały się z

dłoni maga i spadły jak deszcz na podołek. Uniósł dłonie i przyjrzał się im
uważnie. Tak jak się spodziewał, nic mu się nie stało.

W sumie to było jego wina, że kula została zniszczona – wywołał w Kivie

furię. To było głupie, ale przed samym sobą był dobrze chroniony.

Dhamari wyciągnął z rękawa ukryty tam medalion. Potężna magia

ukryta w talizmanie nadal w nim szumiała, ale sam medalion zamienił się w
żelazo. Był teraz znacznie cięższy – tak ciężki, że wypadł na ziemię z buta
Tzigone się na kamienie.

***

Tzigone już kiedyś wchodziła do królewskiego pałacu, ale widok

ogromnego warsztatu był równie przytłaczający, jak za pierwszym razem.
Przez wysokie okno wpadało światło księżyca. Istoty z metalu, skóry i płótna
czkały, a ich cienie splątane były jakby w potajemnej rozmowie.

Zimny wiatr owionął skórę Tzigone. Poznawszy dotyk potężnej magii,

zanurkowała pod stół.

Światło księżyca zdawało się nabierać mocy, zmieniać się w wirujący

stożek białego światła, który stanął w miejscu jak malutka trąba powietrzna. Ze
światła wyszła szczupła, zielona postać. Tzigone zagryzła wargi, aby nie
krzyknąć, kiedy rozpoznała w niej Kivę.

Jedna z mechanicznych istot odwróciła się w stronę intruza. To nie była

maszyna, ale kobieta. Srebrzysta suknia i biało-srebrna peruka nadawały jej

background image

sztuczny wygląd, do tego stała tak nieruchomo, że Tzigone nie uznała, iż jest
żywą istotą.

Kiva skłoniła się ironicznie.
- Witaj, Beatrix.
A więc to była królowa. Tzigone cicho sięgnęła po magiczny przedmiot –

butelkę ukształtowaną na obraz brodatego mędrca z fajką i złośliwym, nieco
sprośnym uśmieszkiem. Wyciągnęła korek, aby wszystko, co zostanie
wypowiedziane, można było zamknąć wewnątrz.

Kiva omiotła wzrokiem warsztat.
- Stworzyłaś znacznie więcej istot. Gdzie są pozostałe?
- Odeszły – odparła zagadkowo Beatrix.
- Zostały ci odebrane?
- Tak. Przez mgły.
Elfka zmarszczyła brwi, po czym kiwnęła głową.
- Właściwie to nawet lepiej! Zaoszczędzi mi kłopotu ich zabierania.

Nigdy nie sądziłam, że wykonasz aż tak wiele.

Beatrix odwróciła się, najwyraźniej nie zainteresowana opinią elfki.

Tzigone obserwowała, jak Kiva gestykulując, wypowiada słowa zaklęcia. Reszta
nakręcanych istot zniknęła, a Kiva podążyła za nimi w wirze białego światła

Tzigone wsadziła korek na miejsce. Została pod stołem i czekała, aż

królowa odejdzie, ale kobieta zdawała się podziwiać widok za oknem, dawno
po tym, jak księżyc zniknął z pola widzenia. Kiedy Beatrix wreszcie odeszła,
Tzigone przemknęła się przez pałac do pokojów Mattea.

Spał. Rzuciła się na niego, złapała za poduszkę po obu stronach głowy i

solidnie potrząsnęła.

Świat nagle odwrócił się do góry nogami. Tzigone mocno upadła twarzą

na podłogę. W jej plecy wbiło się kolano. Silna dłoń złapała ją za włosy i
obróciła głowę tak, aby policzek był przyciśnięty do podłogi. Druga ręka
przyciskała nóż do tętnicy na szyi.

Kącikiem oka dostrzegła, jak wyraz twarzy Mattea zmienia się z miny

ponurego, zaskoczonego wojownika w znajome, braterskie rozdrażnienie.

- A ja sądziłam, że to krasnoludy po przebudzeniu są zrzędliwe –

skomentowała. – Odkryłam, że najlepszą rzeczą, którą można zrobić z
krasnoludami, to je wymęczyć i zostać, kiedy jeszcze śpią. Chcesz usłyszeć
szczegóły?

Matteo westchnął i pomógł jej wstać.
- Lepiej, by to było ważne.
Wyjęła korek z butelki magicznych ust i pozwoliła, aby wydobyły się z

niej słowa potępienia.

- Co z tym zrobisz? – spytała.
- Jedyną rzecz, jaką mogę – odparł twardo. – Prawda musi zostać

ogłoszona, musimy zaufać Mystrze, że zadziała dla dobra Halruaa.

background image

***

Pierwszą rzeczą, jaką zrobił rano Matteo, było udanie się do sali narad

Zalathorma. Było tam wielu starszych Halruaa, w tym Basel Indoulur i
Procopio Septus. Kiedy spojrzenie króla spoczęło na Matteo, gestem kazał mu
podejść. Lordowie czarodzieje rozstąpili się, aby go przepuścić.

- Otrzymałem twój raport i porozmawiałem z lordem Baselem –

powiedział Zalathorm głosem niosącym się przez całe pomieszczenie. – Czy
masz coś jeszcze do dodania?

- Kilka rzeczy, wasza wysokość. Jestem przekonany, że elfka Kiva

gromadzi armię przeciwko Halruaa.

Usta króla wykrzywiły się w grymasie powątpiewania.
- Armia czego? Niewidzialnego Ludu?
- Między innymi Crinti.
- Lord Procopio zapewnił mnie, że było kilka najazdów, z którymi szybko

sobie poradzono.

Matteo kiwnął przepraszająco głową w stronę maga o jastrzębich rysach.
- Skoro było tylko kilka najazdów, dlaczego Kiva zadała sobie tyle trudu,

aby uzyskać środki na ich powstrzymanie? – opowiedział im o zaklęciu
Dhamariego i ciemnych faerie, które nieumyślnie przywołała Tzigone. –
Wygląda na to, że Kiva wywołała jeden pożar, żeby ugasić inny. Kiedy Crinti
przestały służyć jej celowi, przywołanie Niewidzialnego Ludu wygnałoby
widmowe amazonki za góry. W przeciwnym wypadku czemu Kiva
rozmieszczałaby obozy Crinti wokół najczęściej nawiedzanych przez nie
wzgórz?

Zalathorm skinął głową.
- Lordzie Procopio?
Twarz maga była sina, a usta zaciśnięte w wąską kreskę.
- To możliwe, panie – przyznał. – To rozsądne posunięcie.
- A ty co powiesz, Dhamari?
Matteo wstrzymał oddech. Dhamari był tutaj, w sali narad króla?

Podobnie jak większość zebranych spojrzał na półprzytomnego maga.

- Podejrzenia młodego jordaina nie są pozbawione podstaw – zaczął

Dhamari. – Wiele lat temu ja i Kiva byliśmy uczniami. Razem rzuciliśmy
nieudany czar przyzywający impa. Matteo wiedział o tym. Naturalnie mógł się
zastanawiać, czy moje kontakty z Kivą trwają nadal. Lord Basel może
potwierdzić, że, według słów inkwizytorów Azutha, tak nie jest.

- Basel? – spytał król, odwracając się ku barwnemu magowi.
Czarodziej potwierdził to lekkim skinięciem głowy.
- Został przesłuchany.
- Zaklęcie, które w niezaplanowany sposób przywołało Ciemny Lud,

zostało zaadaptowane z zaklęcia wygnania – ciągnął dalej Dhamari. – Nie mam
dość talentu, aby go rzucić, zatem nie mogłem dokładnie wiedzieć, jakie

background image

przyniesie rezultaty, ale daję słowo maga, że jego rzucenie nie miało na celu
wsparcia zdrajczyni Kivy!

Król wysłuchał tego oświadczenia z nieruchomą twarzą.
- Dobrze się broniłeś – powiedział. – Teraz ty, Matteo. powiedziałeś, że

Crinti to zaledwie zalążek armii Kivy. Mów dalej.

- Prawie na pewno to Kiva kierowała atakiem na Zwierciadło Pani. Ma

również dostęp do bramy wiodącej do Planu Wody. Jeśli rozkazuje Crinti i
dzikim elfom, kto wie, jakimi jeszcze siłami dysponuje.

- To niedorzeczne! – wykrzyknął jeden z lordów czarodziejów,

oczekujących na posłuchanie. – Przez cały czas swych rządów król Zalathorm
zawsze przewidywał wszelkie zagrożenia!

Przez sale przeszedł pomruk aprobaty, ale król uciszył go gestem.
- Halruaa żyje w pokoju dzięki czujności wszystkich lordów

czarodziejów i jordainów. Jeśli istnieje jakieś zagrożenie, pozwólcie je dostrzec.

Przenikliwy wzrok króla stracił na ostrości, jakby przyglądał się czemuś

położonemu bardzo daleko. Po chwili potrząsnął głową, marszcząc brwi.

- Niedawną przeszłość i bliską przyszłość otula jakaś delikatna zasłona,

której nie mogę przeniknąć i jakiej nigdy jeszcze nie napotkałem. To sprawa na
posiedzenie całej rady.

Zalathorm wezwał pokojowca, który wyszedł z komnaty i wrócił z dużą,

bursztynową kulą. Kiedy końce palców Zalathorma pogładziły jej
powierzchnię, złociste światło otoczyło dłonie każdego z obecnych magów.
Każdy członek halruańskiej Rady Starszych nosił złoty pierścień z miniaturową
bursztynową kulą, aby Zalathorm mógł porozumieć się ze wszystkimi swoimi
magami jednocześnie.

- Panie i panowie, musicie natychmiast stawić się w królewskiej sali

narad – powiedział poważnie. – Przybywajcie na skrzydłach najszybciej magii,
jaką dysponujecie.

Służba pobiegła do drzwi, nie chcąc zostać stratowana przez magów,

którzy chcieli być szybsi od swoich towarzyszy.

- Jest coś jeszcze, Wasza Wysokość – powiedział Matteo – o czym najlepiej

będzie porozmawiać na osobności.

- To może poczekać – odparł Zalathorm. Członkowie Rady zaczęli

zapełniać komnatę.

Kiedy w komnacie powstał nieopisany ścisk, król przedstawił obawy

Mattea i dziwny obraz przyszłości, jaki ujrzał. Na jego rozkaz w powietrzu
pojawiły się zielone runy.

- Oto zaklęcie wieszczenia. Wymówimy je wspólnie. Być może razem

dostrzeżemy to, czego nie może zobaczyć jeden człowiek.

Wzrok Mattea spoczął na Procopio Septusie. Spojrzenie, jakim obdarzył

go mag, było przepełnione czystym jadem.

Zaczęło się rzucanie zaklęcia. Zalathorm uniósł laskę i zaczął wybijać nią

background image

na podłodze równy rytm. Dźwięk niósł się echem po pokoju, stając się coraz
głośniejszy, podczas gdy magowie po cichu czytali słowa zaklęcia.

Pokój wypełnił śpiew, a świecące na zielono runy stawały się coraz

jaśniejsze. Barwy zmieniły się w tęczę, która powoli zamieniała się w kobierzec
światła. Pojawił się utkany z pasm magii obraz wielkiej armii, gromadzącej się
na wzgórzach.

Śpiew umilkł, przerwany stłumionymi, pełnymi zaskoczenia

sapnięciami, które wypełniły komnatę.

- Halruaa grozi inwazja! – wyrzucił z siebie jeden z magów.
- Nie – Matteo zrobił krok do przodu i wskazał na migoczący gobelin. –

Ten szczyt to Jhiridial, na wschodniej ścianie. Spójrzcie na słońce: wschodzi zza
gór.

- O Pani Mystro – wyszeptał cicho Zalathorm, rozumiejąc, co chce

powiedzieć Matteo. – Te wojska nie są po drugiej stronie gór! One znajdują się
w samym Halruaa!

Matteo pokiwał głową.
- Inwazja już się rozpoczęła.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Gniew płynął w żyłach Procopia niczym płynna stal. Stał przed królem w

chwili, która powinna być przełomowym momentem jego życia. A dzięki temu
przeklętemu Matteo wszystkie jego plany i marzenia prześlizgiwały mu się
przez palce niczym woda!

Mimo to nadal mógł coś z tego wynieść.
- Wasza Wysokość, poprowadzę flotę statków powietrznych do Nath, aby

odeprzeć Crinti, a potem spotkam się z twoją armią przy wschodnim murze.

Zalathorm pokiwał głową.
- Dobrze. Jeśli Crinti jest tak wiele, jak obawia się Matteo, mogą z nich

zejść i zaangażować nasze siły.

Procopio spojrzał na kłopotliwego jordaina.
- Prosiłbym, aby Matteo mi towarzyszył. Kiedy był na mojej służbie,

opracowaliśmy wiele strategii na wypadek takiej inwazji.

Był to delikatny sposób przejęcia dla siebie odrobiny chwały za wczesne

ostrzeżenie Mattea. Co więcej, wskazywało na to, że on przewidział zagrożenie,
którego nie dostrzegł Zalathorm. Nie było to dokładnie to, na co liczył, ale
zapracuje sobie na to.

- Najwyraźniej jesteś dobrze przygotowany – zauważył Zalathorm,

spoglądając na Procopia oczami, które widziały stanowczo zbyt wiele. –
Poprowadzę tak na zbliżającą się armię Mulhorandu. Niech pozostali wezwą
wszystkie siły, którymi dowodzą, i ruszają za mną.

Dobrze, pomyślał Procopio. Zalathorm wygra jedną bitwę, a ja drugą.

background image

Matteo jednak jeszcze nie skończył.
- Wasza Wysokość, jest jeszcze jedno zagrożenie. Waham się mówić o

nim wobec całej Rady.

- Nie ma czasu na subtelność! – warknął Zalathorm. – Jak sam

zauważyłeś, bezpieczeństwo Halruaa jest najważniejsze. Mów!

Matteo opowiedział z wahaniem o wdarciu się Kivy na komnaty

królowej i zabraniu przez nią wieli mechanizmów.

- Obawiam się, że te istoty są gdzieś w pobliżu. Potrzeba wielkiej mocy,

aby przetransportować tak duże przedmioty na dowolną odległość. Kiva
wykorzystała zaklęcie rozproszenia, potężne zaklęcie bojowe, które potrafi
rozproszyć całą armię, rozstawiając jej członków w kilku niedalekich od siebie
miejscach.

Oczy Zalathorma zwęziły się.
- Słyszałeś to zaklęcie? Jak to możliwe, że byłeś w komnatach królowej,

kiedy to się wydarzyło?

- Nie ja. To urządzenie.
Pokazał królowi butelkę magicznych ust, po czym wyciągnął korek.

Procopio stłumił radosne prychnięcie, kiedy rozpoznał wyrzeźbiony wizerunek
jednego z największych magów z krain północy. Mówiło się, że Stary Mędrzec
rzuca długi cień, ale żeby aż do Halruaa?

Echo sopranu Kivy wypełniło pokój bogatym w magię zaśpiewam i

Procopio zapomniał o wszystkim. Kiedy zaklęcie się skończyło, Matteo z
powrotem zatkał butelkę.

Król siedział z ponurym wyrazem twarzy.
- Dobrze. Miasto musi zostać ufortyfikowane i wzmocnione. Mag bitewny

Lhamadas będzie dowodził jego obroną.

- Jest kolejne niebezpieczeństwo – rzekł Matteo głosem pełnym

cierpienia. – W samym pałacu.

Znowu wyciągnął korek. Głos królowej Beatrix odpowiadał na pytania

Kivy. Cała Rada Starszych słyszała, jak Kiva chwali ją za dobrze wykonaną
pracę.

Przez długi czas w sali narad panowała głęboka cisza.
- Gdybym mógł ci tego oszczędzić, panie – powiedział cicho Matteo – z

pewnością bym to zrobił.

Król popatrzył mu w oczy.
- Zrobiłeś, co do ciebie należało, jordainie. Teraz ja zrobię, co należy do

mnie.

Procopio wystąpił na przód, aby pochwycić właściwą chwilę i, jeśli

Mystra pozwoli, również tron.

- Wasza wysokość, nikt nie może zaprzeczyć, że Beatrix dopuściła się

poważnej zdrady. Według prawa karą za to jest śmierć, którą to karę należy
wymierzyć natychmiast.

background image

***

Po raz pierwszy Matteo dostrzegł w oczach Zalathorma ciężar wielu

minionych lat. Serce bolało go z powodu króla i tej dziwnej, smutnej kobiety,
którą Zalathorm kochał.

- Każdy Halruańczyk ma prawo do magicznego przesłuchania – rzekł

zimno król-mag. – Z pewnością królowa ma takie sama prawa jak handlarska
rybami!

Nim Procopio zdążył zaprotestować, wystąpił Matteo.
- Król znajduje się pomiędzy dwoma obowiązkami. Jak może obronić

zarówno królową, jak i kraj? Niech ta sprawa poczeka do chwili, kiedy nasze
granice będę bezpieczne.

- Sprawiedliwość Halruaa jest szybka – przypomniał mu Procopio.
- Jeśli jest zbyt szybka, przestanie nią być – odparł Matteo.
W komnacie rozległ się pomruk aprobaty.
- Proponuję kompromis – powiedziała szczupła kobieta o włosach

czerwonych jak płomień. – Królowa musi zostać uwięziona do chwili, kiedy
inwazja zostanie odparta i będzie można poświęcić tej sprawie należytą uwagę.

Zalathorm wolno skinął głową.
- To sprawiedliwe. Zabierzcie ją do pałacowych wież i rozstawcie wokół

zaklęcie wiązania. To wszystko. A teraz idźcie – wszyscy wiecie, co macie robić.
Niech Mystra doda nam sił.

A cicho, tak, że usłyszał go tylko stojący obok jordain, wyszeptał:
- I niech Keturah mi wybaczy.
Matteo znieruchomiał, słysząc znajome imię. Spojrzał na twarz

Zalathorma i wyczytał w smutnych, brązowych oczach króla potwierdzenie.

Nie było czasu na zadawanie pytań. Skłonił się królowi, po czym

odwrócił się, by udać się za oddalającym się z szybkim staccato kroków
Procopio.

***

W sercu bagna Akhlaura rusałka ciężko dysząc leżała nad brzegiem

głębokiej sadzawki, a jej czarne warkocze wisiały luźno wokół zbyt bladej
twarzy. Obok leżały jasne sterty szlachetnych kamieni, skarbów z zatopionej
wieży.

Te bogactwa zdobyto z wielkim trudem. W wodach bagna Akhlaura

czaiła się dziwna magia, na tyle potężna, że zdołała zamienić martwych
towarzyszy Andrisa w strażników-zombie. Rusałka najwyraźniej musiała
spotkać się z innymi strażnikami. Jej ramiona były mapą wściekle czerwonych
pręg, a we włosach nadal drżała jakąś cienka macka.

Andris ostrożnie wyciągnął ja. Jego palce były niemal tak samo

przezroczyste, jak resztki meduzy.

- Bąbelnica – powiedział. – Trucizna zabiłaby człowieka. Nie wiem, jak

bardzo zaszkodziła istocie z wody i powietrza.

background image

- Wystarczy – powiedział ostro Nadage. – Rusałka musi odpocząć do

jutra.

- Jeszcze jeden raz – nalegała Kiva. Opisała rusałce klejnot, który musi

wydobyć i jego potencjalne położenie wewnątrz wieży. – To otworzy bramę
wody. Przysięgam! znajdź go, a przeszukiwanie wieży Akhlaura zakończy się.

Elfy popatrzyły po sobie.
- To rusałka powinna o tym zadecydować.
Wyczerpana istota pokiwała głową i zanurkowała głęboko. Mijał czas,

nad bagnem zaczęły gromadzić się wieczorne cienie. Wreszcie jeden z elfów
sapnął i wskazał palcem.

Wśród gęstwiny czarnych lilii wypłynęło bezwładne ciało. Andris

wskoczył do wody i wyciągnął rusałkę na brzeg. Elfia szamanka pochyliła się
nad nią i potrząsnęła głową.

- Pożyje, ale niedługo.
Kiva pochyliła się i zza pasa umierającej wyciągnęła sakiewkę.

Pociągnęła za sznurki i wysypała zawartość na dłoń. Duży, doskonały
szmaragd pochwycił ostatnie promienie umierającego słońca. Na twarzy elfki
pojawił się uśmiech zadowolenia, choć oczy pozostały całkiem zimne.

Opadła na kolana, śpiewając zaklęcie. Na piersiach rusałki położyła

niewielką fiolkę, a potem zacisnęła dłonie na delikatnych, białych piórach
okalających ramiona istoty. Szybkim, gwałtownym ruchem wyrwała je.

Rusałka wygięła się w agonii i skonała. Nie pozostało z niej nic poza

piórami w dłoniach Kivy i świecącej fiolce na brzegu.

Elfy stały nieruchomo, zaskoczone i przerażone. Kiva zignorowała je i

wlała zawartość fiolki do ust. Błyszczący płyn zniknął, a z ramion Kivy
wystrzeliły skrzydła. Andris nigdy nie widział takiego zaklęcia, ale nietrudno
było zrozumieć, co zrobiła elfka. Ukradła rusałce jej siły życiowe i
przynajmniej na jakiś czas, zdolność do życia pod wodą.

Zasyczała wyciągana z pochew stal, każde ostrze skierowano w pierś

Kivy. Ta wypowiedziała słowo wyzwalające czar i miecze rozgrzały się do
czerwoności. Elfy, krzycząc z zaskoczenia, wypuściły broń, która dymiła i
syczała na ziemi. Wsunęły poparzone dłonie do chłodnej sadzawki.

Kiva zwróciła się do Andrisa.
- Zabij ich.
Andris pokręcił głową.
- A co z Koterią? – kusiła go. – Jaka cena jest zbyt wielka za jej

zniszczenie?

- Ta – powiedział cicho.
Dłonie Kivy uniosły się i cisnęły niebieskim ogniem. Błyskawica zabłysła

na wodzie, skacząc po jej powierzchni, sycząc na i tak poparzonych dłoniach
elfów. Nim Andris zdołał ją powstrzymać, nim zdołał wypowiedzieć choć jedno
słowo sprzeciwu, ich towarzysze nie żyli.

background image

- Żadna cena nie jest zbyt wielka – powiedziała stanowczo.

***

Dhamari Exchelsor siedział w oknie swojej wieży, przyglądając się, jak

jaskrawo pomalowany Avariel płynie na północ w towarzystwie tuzina innych
statków powietrznych. Oczywiście Basel poleci na północ, mimo długotrwałej
waśni z Procopio Septusem, gdyż Tzigone zechce walczyć u boku swojego
jordaina. Gdyby Basel nie był taki ustępliwy, Dhamari wyobraził sobie, że
Tzigone znalazłaby inny sposób.

Ulice pod nim rozbrzmiewały brzękiem mechanicznej armii królowej.

Jej liczba była imponująca. Mechaniczni wojownicy wynurzyli się z piwnic i
wychodków, stajni, komnat gościnnych i ogrodów, atakując każdego, kto stanął
im na drodze. Według zaklęć Dhamariego, niewielkie grupki były wszędzie.
Widział, jak dwa metalowe gnolle – ohydne bestia o głowach
przypominających pustynne psy dingo – brzęczały na ulicy, niczym zabawką
przerzucając się wrzeszczącym dzieckiem. Strażnicy Dhamariego rzucili się za
nimi w pogoń, zostawiając wieżę bez obrony.

Nie miało to znaczenia. Mag przyglądał się, jak znikają, obracając w

palcach drobną monetę, która przeniesie go do boku Tzigone, kiedy tylko
zostanie rzucone mordercze zaklęcie, a ciemne faerie przywołane.

A na pewno je przywoła. Kiva zadbała o to, niezależnie od tego, czy

Tzigone wie o tym, czy nie.

***

Procopio widział taką bitwę setki razy, rozgrywaną w miniaturze. Czemu

zatem teraz nie był tak przygotowany na rzeź?

Jak ostrzegała Kiva, niewielki grupki Crinti zajęły pozycje w górach,

wybierając skalne półki położone tak wysoki, że statki powietrzne nie mogły
się tam wspiąć. Były zbyt okopane, aby znajdujący się w powietrzu magowie
mieli czyste pole ostrzału lub choćby można było ocenić ich liczbę, która, jak
sugerował Matteo, była większa, niż mówiła Kiva. W szerokiej dolinie pod nimi
grupa najemników pod wodzą jordaina Iago staczała krwawy bój z szarymi
wojownikami.

Większość statków wisiała nisko nad doliną. Walka toczyła się zbyt

blisko, by zaklęcia się na coś przydały więc obecni na pokładach wojownicy
opuścili liny, aby ruszyć do walki. Co odważniejsze Crinti wspinały się po nich,
aby wedrzeć się na pokład.

Procopio wysłał niewielkie oddziały w góry, aby wybiły pozostałe Crinti,

których pozycje „przewidział”. Wśród wysłanych wojowników był Matteo.
Procopio zamierzał zatrzymać jordaina przy sobie, ale Matteo odszedł,
ześlizgując się po linie i spadając kilka stóp w dół. Zatrzymał się, aby sprawdzić
plecak i zaczął biec. Z pełnym oburzenia prychnięciem Procopio pozostawił
jordaina własnemu losowi i skupił uwagę na bitwie toczącej się pod ręką.

Kazał sternikowi unieść statek wyżej, ponad odór śmierci i krzyki

background image

umierających. W końcu przywykł do oglądania takich bitew z góry.

***

Matteo pognał górską ścieżką wzdłuż strumienia, który zdawał się

płynąć zbyt szybko jak na ten teren i porę roku. Z pokładu statku dostrzegł, że
wypływał ze źródełka na środku małej polanki, prawie tak samo, jak strumień
na bagnach Akhlaura, który przez dwieście lat utrzymywał przy życiu
larakena. Strzegło go kilka wojowniczek Crinti, potwierdzając podejrzenia
Mattea.

Z pewnością to tutaj Kiva przeniosła bramę wody.
Biegł w stronę niebezpiecznego miejsca, nie do końca pewien, co zrobi,

kiedy już tam dotrze, ani co tam napotka. Jego jedyną myślą było to, że brama
musi zostać zamknięta. Miał tylko nadzieję, że pożyje na tyle długo, aby
oznaczyć to miejsce dla Basela Indoulura. Mag powinien zrobić resztę.

***

Daleko na zachodzie, obok sadzawki, która strzegła skarbów Akhlaura

potworami i magią, Kivą stawiała czoła rozwścieczonemu, przezroczystemu
jordainowi. Zmuszała się do mówienia spokojnie i kojąco, zwracając się do
człowieka jak do wściekłego psa.

- Pamiętaj o swoim celu. Wiesz, jaką cenę zapłaci inni za moc, którą

dysponują magowie Halruaa. Sądzisz, że takie zło można łatwo naprawić?

Andris wskazał na zabite elfy.
- One nie musiał umrzeć.
- Tak, musiały – odparła elfka – tak jak ja.
Uśmiechnęła się, widząc jego zdumioną twarz.
- Czy myślałeś, że chcę rządzić stadem magów? Na tym świecie pozostała

mi już tylko zemsta. Umrę z nożem wbitym w serce Akhlaura i będę
zadowolona.

- Ale zadanie nie jest ukończone!
- Nie, ale moja część jest już temu bliska. Twoim zadaniem będzie

utrzymać bramę do chwili, kiedy zdołam przejść na plan wody. Kiedy brama
się zamknie, będziesz wiedział, że mi się udało i że nie żyję.

Andris przyjął to kiwnięciem głowy.
- A co z Koterią?
- Aby ją zniszczyć, ktoś musi zniszczyć samego Zalathorma.
Twarz Andrisa stała się jeszcze bardziej widmowa.
- Nie mogę tego zrobić.
- Nie możesz – zgodziła się – ale i nie będziesz musiał. Już to zrobiłam.

Zalathorm nie żyje – jest tylko zbyt głupi, aby to wiedzieć. Ale dość gadania.
Tylko pożyczyłam sobie siłę rusałki. Wkrótce ją stracę.

Podała mu rękę. Po chwili wahania przyjął ją. Razem wkroczyli w wir

białej magii, który zaniósł ich do bramy wody. Żadne z nich nie oglądało się za
siebie.

background image

***

Matteo wypadł na polanę z dzikim okrzykiem bojowym i uniesionym

mieczem.

Dwie Crinti pobiegły mu na spotkanie. Trzecia, wysoka, niemal krępa

kobieta, trwała dalej przy źródle.

Trzy miecze, jednocześnie zadzwoniły o siebie.
- Mój! – warknęła wyższa Crinti, uwalniając ostrze. Uniknęła wypadu

Mattea i ramieniem usunęła towarzyszkę z drogi.

- Whizzra! Sprowadź posiłki.
Wypowiedziała to słowo z drwiną. Najwyraźniej sądziła, że dwie Crinti

to aż nadto na jednego człowieka. Matteo zamierzał pokazać im, jak bardzo się
mylą.

Obrócił się w stronę półelfki, obracając miecz w niskim cięciu na

poziomie biodra. Był to cios trudny do obrony, ale Crinti opuściła swój miecz w
brutalnym uderzeniu, które zablokowało broń Mattea.

Jordain pochylił się nad mieczami i złapał ją za kark. Kiedy była

wytrącona z równowagi, zaczepił nogą za jej kostką i rzucił się w tył,
pozwalając, aby masa jego ciała powaliła obydwoje.

Crinti była szybka, ale nie mogła odzyskać równowagi ani znowu użyć

miecza. Upadła ciężko na Matteo – zaskakując go całkiem sporą wagą – i
cofnęła pięść, aby zadać szybki cios w gardło.

Matteo, od dziecka szkolony w walce wręcz, złapał ją za nadgarstek i

przekręcił. W trzech szybkich ruchach miał ją przygniecioną twarzą do ziemi, z
rękami za plecami.

Zerwał rzemień wiążący włosy i szybko związał jej ręce. Przez cały czas

miał oko na drugą Crinti, która przyglądała się z rękami na biodrach i
ponurym rozbawieniem na ustach.

- Twój, Shanair? – parsknęła.
- Bierz go! – zaskrzeczała przewrócona kobieta. – Ale trofeum za jego

zabicie jest moje!

- Nie, Shanair – powiedział znajomy głos. – To trofeum należy do mnie.
Matteo spojrzał na widmową twarz swojego przyjaciela z dzieciństwa.

Zszedł z przewróconej Crinti i sięgnął po leżący miecz, wstając powoli i nie
spuszczając z oka nowego, śmiertelnie groźnego przeciwnika.

Shanair odtoczyła się i zerwała na równe nogi. Podskoczyła,

podkurczając kolana do brody i przekładając pod nimi związane ręce. Podeszła
do drugiej Crinti i wyciągnęła dłonie. Kobieta prychnęła i wyciągnęła nóż z
pochwy przy nadgarstku. Jednym ruchem przecięła rzemień, po czym obróciła
ostrze, aby je schować.

Ale Shanair kopnęła mocno, wybijając nóż wysoko w powietrze.

Obracając się na drugiej nodze kopnęła znów, uderzając kobietę w przedramię
i pchając rękę wraz z trzymanym już w niej nożem prosto w jej twarz.

background image

Brutalność tego ataku zniesmaczyła Mattea.
- Siostra przeciw siostrze, brat przeciw bratu – mruknął, kiedy on i

Andris przyjęli postawy bojowe. – Jak to się stało?

- Zamierzasz walczyć, czy zagadać mnie na śmierć?
Andris wyprowadził w stronę Mattea krótki, próbny cios. Broń Mattea

błysnęła i zbiła go na bok.

- Nikt tu nie musi umierać.
- Tylko Halruaa. Tylko jej magowie, jej prawa, jej kłamstwa!
- Nie mogę się z tym zgodzić – powiedział Matteo, parując kilka szybkich

ciosów. – Niezależnie od tego, co dokucza Halruaa, dzisiaj nie umrze.

- Już umarło – powiedział Andris z lekkim, dziwnym uśmiechem, którego

Matteo nie zdołał rozszyfrować. – Jest tylko zbyt głupie i uparte, aby się do tego
przyznać.

***

W wiszącym nad polaną statku powietrznym Tzigone wychylała się

mocno za burtę, obserwując walkę. Farrah Noor, zdenerwowana tą śmiałością,
stała za nią, trzymając obiema rękami za tunikę. Tzigone łagodnie wyrwała się
z jej uścisku i spojrzała na Basela.

- Schodzę na dół.
Mag pokręcił głową.
- Ten statek nie zbliży się wystarczająco. Musiałby wysadzić cię w

dolinie, gdzie walka jest zbyt zażarta. Nawet jeślibyś się przebiła, nigdy nie
dotrzesz pod górę na czas.

Tzigone nie słuchała go. Jej oczy błądziły po statku, szukając jakiegoś

rozwiązania.

- Żagiel tancerza wiatru. Mogłabym go przytrzymać i skoczyć. Spowolni

mój upadek.

- Podobnie jak zaklęcie piórkospadania – odparł Basel – ze znacznie

większą dokładnością i bezpieczeństwem.

Tzigone uniosła brew. Mag rozłożył ręce.
- Dobrze, jest sposób, aby sprowadzić cię na dół.
Basel pobiegł do kabiny i wrócił z niewielkim zwojem. Tzigone

zapamiętałą proste zaklęcie i przeskoczyła nad relingiem, śpiewając w miarę
opadania. Zaklęcie niespodziewanie zadziałało – odniosła wrażenie, że
powietrze stało się gęste niczym śmietana. Wylądowała bez problemów,
biegnąc, nim jeszcze buty dotknęły kamieni. Popędzał ją odgłos mieczy
zderzających się i dzwoniących w zaciekłej walce.

Dostrzegła potężną szarą wojowniczkę, stojącą przy źródle,

przyglądającą się walce dwóch mężczyzn i z niecierpliwością w oczach
wyczekującą śmierci Mattea. Tzigone wymknął się cichy krzyk. Szara kobieta
spojrzała w jej stronę. Tzigone zanurkowała za stertę głazów. Po chwili Crinti
znów skupiła uwagę na walczących.

background image

Tzigone wyjrzała spomiędzy skał, nie do końca pewna rezultatu starcia.

Zarówno Matteo, jak i Andris byli niesamowicie zwinni i wytrenowani.
Walczyli zwinnie jak partnerzy w tańcu, dopasowani do siebie jak cień i ten,
kto go rzuca. Tzigone wyczuwała, że łączące ich więzy są silne. Andris zdawał
się walczyć tak, aby je zerwać. Równie desperacko Matteo walczył, aby
powstrzymać przyjaciela od odejścia.

Tzigone kurczowo chwyciła się skały, jakby to była jej jedyna nadzieja.
- Puść go, Matteo – wyszeptała.
Tak się skupiła na walce, że nie dostrzegła zbliżających się Crinti.

Niespodziewanie na polanę wślizgnął się tuzin z nich i utworzył krąg wokół
walczących.

Serce uciekło Tzigone w pięty. Crinti nie pozwolą Matteo opuścił tego

miejsca, niezależnie od tego, czy wygra, czy nie. Nie mogła zrobić dla niego nic,
tylko przyglądać się, jak umiera.

Doprawdy?
Dhamari twierdził, że wystarczyła pieśń Niewidzialnego Ludu, aby

zmusić Crinti do ucieczki. Miała nadzieję, że mówił prawdę.

Tzigone obeszła dolinę i wspięła się po kamiennej ścianie na szczyt

niewielkiego klifu, aby jej pieśń mogła tańczyć między górami, nie zdradzając
jej kryjówki. Z tego miejsca mogła obserwować zarówno walkę Mattea, jak i
większe starcie w dolinie.

Spojrzała na główne pole bitwy. Trzy statki powietrzne leżały w dolinie

jako dymiące zgliszcza. Ciał było tak wiele, że pozostali z trudem mogli się
między nimi poruszać. Wyglądało na to, że na nogach stoi więcej Crinti. Teraz,
kiedy nie było już tak tłoczno, ze znajdujących się w powietrzu statków
poleciało kilka magicznych pocisków, jednak magowie wciąż obawiali się, że
trafią pozostałych przy życiu Halruańczyków.

Z jaskiń i przełęczy wychodziły kolejnej oddziały Crinti, zbiegając się

wokół ginącej armii. Mogła zmusić je do ucieczki. Musiała tylko rzucić zaklęcie
i modlić się, aby wciąż miała dość sił, by wygnać ciemne faerie, kiedy już
zrobią, co do nich należy.

Tzigone przykucnęła i zaczęła śpiewać zaklęcie. Wszędzie wokół niej

góry odbiły echo, gdy Niewidzialni powtórzyli jej pieśń. Crinti w dolinie zaczęły
uciekać, ale krąg wokół dwóch jordainów trwał nadal.

- Lojalne, ale niezbyt mądre – powiedział głos przy jej kolanie. – Tam

brama jest najcieńsza.

Tzigone obróciła się, a kiedy zobaczyła Dhamariego Exchelsora, głos

zamarł jej z zaskoczenia.

- Śpiewaj dalej – zachęcił ją – ale powstrzymaj się przed ostatecznymi

gestami. Od tego zależy życie twojego przyjaciela.

Mag wstał. Światło wylewało się z niego jak z latarni.
- Crinti! – zawołał niespodziewanie czystym, dźwięcznym głosem.

background image

Widmowe amazonki obróciły się w stronę nowego zagrożenia.
- Za wami – powiedział, wyciągając dłoń w dramatycznym geście.
Tzigone, cały czas śpiewając, popatrzyła w tamtym kierunku. Na polanie

migocząca zasłona nabierała właśnie kształtu. Za nią, aż do jakiejś
niewyobrażalnych głębi, czaiło się morze podobnych do cieni postaci o
błyszczących, czarnych oczach. Dhamari wziął ją za ramię i pociągnął w stronę
zasłony.

- Puśćcie jordaina, zatrzymamy ciemne faerie – powiedział, kiedy wraz z

Tzigone zatrzymali się o krok od zasłony. – Zabijcie go, a je wypuścimy – jakby
na dowód prawdziwości swoich słów, złapał rękę Tzigone i zbliżył ją do
zasłony.

- Tzigone, nie! – błagał Matteo pomiędzy ciosami. – Z sojuszu ze złem nie

wyjdzie nic dobrego!

Dhamari naparł na nią całym ciałem, popychając do przodu tak, że

dotknęła zasłony w ostatnim geście czaru.

W jej ciele zaczęła pulsować magia. Tzigone pociemniało w oczach. W

ciemności dostrzegła przez chwilę wyraźny, wykrzywiony obraz samej siebie,
o ciele niemal tak przezroczystym, jak kryształowe duchy z bagien Akhlaurem.
Jej kości lśniły na niebiesko, a krew była czarnym lodem.

Minęła chwila, nim jej naturalne zdolności obronne wróciły na swoje

miejsce, ale zło już się dokonało. Zasłona stawała się coraz bardziej
przezroczysta. Pieśń Niewidzialnego Ludu stała się głośniejsza, tryumfująca,
chór zła śpiewający do wtóru uderzeń mieczy jordainów. Crinti uciekły,
znikając w górach niczym szary dym. Kątem oka Tzigone dostrzegła
miedziano-jadeitową elfką zbliżającą się do źródła z gracją polującego kota.

Źródło!
Z wody uniosła się magia, łaskocząc wrażliwą skórę Tzigone niczym

bąbelki musującego wina. W jednej przerażającej chwili wszystko zrozumiała.

Kiva wróciła do bramy wody.
Tzigone nie wiedziałą, jaki może mieć w tym cel, ale jedno wiedziała na

pewno: jeśli elfce się uda, Matteo zginie, a wraz z nim całe Halruaa.
Zrozpaczona, lecz zdecydowana Tzigone śpiewała dalej, lecz tym razem jej
pieśń mówiła o wygnaniu, przełamaniu złych czarów i zamkniętych bramach.
Jej głos wzbił się nad pieśń Niewidzialnych niczym zew bojowy niezwykłe go
paladyna, i dwa zaklęcia walczyły ze sobą niczym dwaj jordainowie.

Magia nabierała mocy, wstrząsała górami i sprawiała, że głazy zaczęły

staczać się w dolinę. Dhamari próbował się cofnąć, ale Tzigone trzymała go
mocno. Kiedy zasłona opadła, wskoczyła za nią, ciągnąc maga za sobą.

Jej pieśń splotła się z magią wypływającą z dworu Niewidzialnych –

spotkania ognia i oliwy. Eksplozja wstrząsnęła górami i rzuciła w bok dwóch
ludzi, którzy pozostali na polanie.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Akhlaur stał przy koralowym obelisku, spoglądając przez świecącą

konstrukcję na niewidzialną bramę za nim. Według jego obliczeń, nad Halruaa
powinien już wznosić się księżyc w pełni. Był to czas mocy, kiedy zaklęcia były
bardziej potężne, a głód mroczny i głęboki.

Przez wodę poniosło się echo odległej magii. Akhlaur odrzucił głowę do

tyłu i głęboko wciągał powietrze, niczym żeglarz sprawdzający wiatr przed
nadchodzącym sztormem. Jego zmysły, niezwykle wyostrzone przez lata
spędzone na planie wody, dostrzegły wir odległego, szybko podążającego w dół
prądu wody. Podniecenie narastało w nim niczym dawno zapomniana żądza.

Wirująca magia przybyła bezbłędnie do niego. Bąbelki zakręciły się i

zniknęły, odsłaniając drobną, szczupłą elfkę. Uklękła na kolano i wyciągnęła
dłonie wnętrzem do góry, jedna spoczywająca na drugiej. Na górnej spoczywał
duży, doskonały szmaragd, klejnot wart skarbca tuzinów królów – i życia setek
elfów.

Usta zacisnęły mu się z zaskoczenia, kiedy przyglądał się istocie,

klęczącej przed nim. Nie tego się spodziewał. Elfka miała powody, aby się
mścić, a tymczasem oddała mu należny hołd i dała nie broń, ale od dawna
upragniony klucz do wolności.

- Co to, mała elfko? – spytał.
Kiva spojrzała na niego swoimi bursztynowymi oczami.
- Kraj jest w chaosie, lordzie Akhlaurze. Zwierciadło Pani zostało

splądrowane, Crinti masowo najeżdżają północ, a Niewidzialny Lud znalazł
drogę, aby przekroczyć swoje nawiedzone wzgórza. Armie z Mulhorandu
nacierają na wschodzie granice. Nawet królowa obróciła się przeciwko
swojemu ludowi, wypuszczając nań metalowe potwory.

Akhlaur stłumił pełen zadowolenia chichot.
- To wszystko jest rzecz jasna bardzo interesujące, ale co to ma

wspólnego ze mną?

Elfka wciąż trzymała klejnot.
- Mogę zabrać nas oboje do Halruaa. Potrzeba jest wielka, mój panie.

Kraj i wszystko, co w nim żyje, zostaną zniszczone – w miarę mówienia ton jej
głosu stawał się coraz bardziej radosny, a w kocich oczach pojawił się błysk
szaleństwa.

Nekromanta zaczął dostrzegać światełko w tunelu.
- I któż lepiej dokona tego zniszczenia, jeśli nie twój stary mistrz.
- Czy udasz się ze mną?
Akhlaur przyjrzał się jej.
- A cóż ty poczniesz z tym chaosem? Będziesz upajać się nim, niczym

jakiś oszalały wyznawca Azutha tańczący wśród dzikiej magii? A może twoje
działania mają jakiś cel?

background image

- Mają, panie – odparła stanowczo. – Chcę zniszczyć Koterię.
Lata odeszły gdzieś na bok. Akhlaur przypomniał sobie stworzenie

wielkiego artefaktu, przyjaciół, którzy pracowali wraz z nim… i zdradę, która
doprowadziła do jego wygnania. Nienawiść napłynęła wielkimi falami. Nie
pozwolił jednak, by pojawiły się w jego głosie ani na jego twarzy.

- Ach, tak. Ciekawy eksperyment, ale już dawno przestał być użyteczny.

Powiedz mi, mała elfko, kto posiada serce Halruaa?

Tym razem jej kociego uśmiechu i błysku w oczach nie można było

pomylić z niczym innym.

- Twój stary przyjaciel Zalathorm rządzi jako król-mag.
Tym razem Akhlaur nie zdołał powstrzymać wybuchu śmiechu. Tego

było za wiele! Zalathorm żył i panował, dzięki mocy Koterii!

- Jest uznawany za najpotężniejszego maga w kraju.
- Zobaczymy – powiedział nekromanta, sięgając po szmaragd w dłoni

Kivy. – Zabierz mnie natychmiast do walki.

***

Matteo starł żwir z powiek i powoli wstał. Odruchowo wyciągnął dłoń do

Andrisa, który również wracał do przytomności. Chwycili się za przedramiona,
chwiejąc się i usiłując przypomnieć sobie, gdzie byli i jak się tu znaleźli.

Po oczach Andrisa widać było, że wróciła mu pamięć, a wraz z nią

przyszedł chłód. Wyrwał się z uchwytu Mattea i chwiejnie podszedł do źródła.
Opadł przy nim na kolano. Po chwili jego ramiona zwisły, a głowa opadłą na
pierś.

W górach panowała cisza. Po zgiełku walki i magii była niesamowita.

Nawet hałas dobiegający z doliny poniżej ścichł do cichych brzęków stali i
głosów. Matteo rozejrzał się za Tzigone. Zasłona zniknęła, a pieśń ciemnych
faerie ucichła. Na próbę uniósł dłoń, jakby chcąc dotknąć miejsca, w którym się
znajdowała i gdzie zniknęła jego przyjaciółka. Po ciemnych faerie i
dziewczynie, która je wygnała, nie pozostał żaden ślad.

- Dlaczego, Tzigone? – spytał cicho.
Odruchowo popatrzył na Andrisa, szukając odpowiedzi. Jordain wciąż

klęczał przy źródle. Nie płynęła z niego woda. Źródło zniknęło.

Brama wody została zamknięta.
Matteo, zaczynając rozumieć, sięgnął po pasek mocujący torbę do

pleców. Torba zniknęła, a wraz z nią magiczne urządzenia, które dał mu Basel,
aby wrzucił je do źródła i dzięki którym mag mógłby wywołać potężną
implozję. Nie byli pewni, czy to zamknie bramę. Teraz wiedzieli.

Potrząsnął głową, z trudem wierząc w zdolności i nerwy Tzigone. Udało

się jej odciąć paski jego torby, kiedy on walczył, a ona rzucała zaklęcie, a do
tego wplotła zaklęcie Basela w swoje. W rezultacie powstała eksplozja, która
nie tylko zamknęła portal do królestwa Niewidzialnych, ale również
zatrzasnęła na głucho wąskie przejście na plan wody.

background image

Jeszcze raz Tzigone pokrzyżowała plany Kivy, lecz tym razem

kosztowało ją to życie.

Ponieważ gniew jest łatwiejszym uczuciem niż smutek, Matteo złapał za

miecz i podszedł do Andrisa. Wsunął ostrze pod brodę zdrajcy i zmusił go, by
podniósł głowę.

- Gdzie jest Kiva? – spytał.
- Nie żyje – Andris popatrzył na niego, a przezroczyste, orzechowe oczy

spokojnie wytrzymały nieubłagane spojrzenie Mattea. Po ostrzu popłynęła
przezroczysta krew, aby wymieszać się z wysychającym źródłem.

- Kiva weszła na plan wody, aby zmierzyć się z Akhlaurem i pokonać go.

To, czy się jej uda, czy nie, nie ma znaczenia. Brama została zamknięta, a to
przypieczętowało również jej los.

Matteo poczuł znacznie mniejszą ulgę, niż się spodziewał. Z dawna

oczekiwane zwycięstwo nie mogło wypełnić przeraźliwej pustki, jaką
pozostawiła Tzigone. Jednak ani zwycięstwo, ani strata nie zwalniały go z
obowiązku. Powoli zabrał miecz od gardła Andrisa.

- Przysięgniesz?
- Poślij do świątyni Azutha po najpotężniejszych ogarów magów.

Poddam się przesłuchaniu, tak jak poddaję się tobie jako więzień.

- Dokładnie tak.
- Dokładnie tak – powiedział zmęczonym tonem Andris. – Moja rola już

się skończyła.

Matteo pomógł mu wstać, ale trzymał miecz w pogotowiu, kiedy

schodzili w dół, ku toczącym się przed nimi bitwom. Kiva mogła nie żyć, ale
Matteo przypuszczał, że wszystko się jeszcze nie skończyło.

***

Avariel leciał w kierunku wschodnich gór, przesuwając się szybko w

stronę sił napastników. Andris został zamknięty w kabinie pod pokładem, zaś
Basel Indoulur i Matteo stali w odrętwiałym milczeniu na dziobie statku,
spoglądając pustym wzrokiem na teren pod nimi. Docierali już na pole bitwy,
kiedy mag wyraził słowami stratę, którą obydwaj czuli:

- Przynajmniej wzięła ze sobą Dhamariego.
- Tak – Matteo usiłował się uśmiechnąć. – Zastanawiam się, kogo mógł się

bardziej bać: Tzigone czy Niewidzialnego Ludu.

- To prawda.
Znów umilkli. Matteo patrzył na ziemie, zmuszając się do myślenia nad

oczekującymi go zadaniami. Nacierająca armia właśnie się pokazała. Masa
ciemno odzianych żołnierzy, wyglądających z tej odległości jak mrówki, roiła
się wokół żołnierzy Halruaa. Halruańczycy, łatwi do rozpoznania dzięki
mundurom barwy morskiej wody, padali niczym ścięta trawa.

- Za mało nas – mruknął Matteo.
- I zbyt blisko – dodał mag, a jego okrągła twarz była ściągnięta z

background image

niepokoju. – Nie znam żadnego zaklęcia, które mogłoby trafić właściwą stronę
podczas walki wręcz.

- Potrzeba więcej wojska – Matteo przypomniał się dziwna rzecz:

Tzigone trzymająca sznurek pachnących grzybów, przebrana za ulicznika, aby
niego uprzyjemnić sobie robienie sprawunków, po które została wysłana.

- Grzyby fagoila, które ostatnio kupiła Tzigone… masz je na pokładzie?
Wzrok Basela wyostrzył się, a potem stwardniał.
- Tak, przygotowałem też zaklęcie na stworzenie armii od ręki. Dobry

pomysł, ale nie ma ani śladu deszczu.

- Rzuć te grzyby, a potem wznieś Avariela ponad chmury.
Podczas gdy bosman wydawał rozkazy załodze, Basel zajął miejsce u

steru. W ferworze czarowania zamknął oczy i poruszał ustami, zaciskając
dłonie na magicznym berle, zapewniającym statkowi wznoszenia i pęd.

Statek zaczął gwałtownie nabierać wysokości. Dwaj mniejsi czarodzieje

wyrzucali za burtę małe torebki śmierdzącego proszku, zaś żeglarze męczyli
się z linami i żaglami, usiłując utrzymać statek przy nabierającym szybkości i
kapryśnym wietrze.

Była to niebezpieczna zagrywka i wszyscy na pokładzie byli tego

świadomi. Statek nie był przystosowany do takich wysokości, a Basel naciągał
jego konstrukcję i magię do granic wytrzymałości. Gdyby ją przekroczyli, statek
mógłby pęknąć i spaść na ziemię niczym wystrzelony z łuku.

Pokład trzeszczał i dygotał, kiedy Matteo przebiegał po nim, czepiając się

lin i pokazując żeglarzom, jak sypać garście piasku z balastu na chmury.
Uwolniony od tego ciężaru statek wznosił się coraz wyżej. Wiry powietrzne
pochwyciły go i zatrzęsły niczym wściekły pies. Matteo chwycił się relingu i
mocno wychylił, spoglądając na chmury pod nim. Ku jego uldze, zaczynały się
kłębić i ciemnieć.

- To działa – Matteo przekrzykiwał narastający wiatr. – Musimy szybko

opaść na dół.

Basel skinął krótko głową i powiedział coś do bosmana, który chwycił

świecący róg, uniósł go do ust i wykrzyknął:

- Trzymać się!
Kiedy magiczne ostrzeżenie rozległo się na statku, Matteo padł na pokład

i objął ramionami przybitą beczkę. Żeglarze, których nogi trwały w miejscu
dzięki magii rogu, w gorączkowym pośpiechu zwijali żagle.

Avariel opadał przez chmury, obracając się powoli i mijając kłębiącą się

szarą mgłę. Płótno łomotało niczym grzmot, gdy żeglarze usiłowali opuścić i
związać żagle. Ich wysiłki utrudniał bijący grad. W posypanych chmurach
tworzyły się kawałki lodu, utrzymywane w powietrzu dzięki wirującym
wiatrom, póki nie były zbyt ciężkie, aby je można było utrzymać.

Kiedy opadli poniżej poziomu chmur, nad statkiem zajaśniała

błyskawica. Burza rozpętała się niemal natychmiast. Grad zasypywał Avariela

background image

podczas jego drogi na dół, po drodze roztapiając się. Kiedy tylko dotykał ziemi,
zaklęcie Basela zaczynało działać.

Wojownicy w zielononiebieskich strojach wojsk Halruaa wyskoczyli z

ziemi niczym grzyby po letnim deszczu. Wśród zdziesiątkowanych oddziałów
rozległy się okrzyki nowego zapału. Ciemno odziani najeźdźcy nagle
przytłoczeni liczbą i siłą przeciwnika byli spychani w stronę swoich
towarzyszy.

Basel z zadowoleniem pokiwał głową.
- Drobny krok, ale właściwy. – Wyciągnął rękę, aby dotknąć świecącej

kuli, umieszczonej obok steru. Światło rozdzieliło się, ukazując samego króla
Zalathorma.

Trudno było rozpoznać w twarzy z kuli spokojnego człowieka, który

przewodniczył niekończącym się zebraniom. Mężczyzna miał dzikie oczy
wojownika i nosił skrojone w dawny sposób szat maga bitewnego, w tak
jaskrawych kolorach, że mogłyby należeć do barbarzyńcy.

- Dobra robota, Basel! Jeśli masz kilka podobnych pomysłów, mów

szybko.

- To nie był mój plan, lecz Mattea.
Na twarzy króla przez moment walczyły równe uczucia, ale zniknęły.
- Gdzie jordain?
- Na pokładzie Avariela, panie – Basel kiwnął ręką i Matteo wszedł w pole

widzenia króla.

Król kiwnął głową.
- Przyślij go do mnie. Jeśli wymagałoby to rozgrzeszenia za użycie

zaklęcia transportującego, powiedz mu, że nie jest jedynym, który dla dobra
Halruaa musi dokonywać trudnych wyborów. Baselu, zwalniam cię z przysiąg
milczenia.

Obraz króla zniknął. Matteo spojrzał pytająco na maga.
Basel grzebał właśnie w torbie, szukając odpowiednich składników i nie

spojrzał w oczy jordaina.

- Gdybym mógł, zatrzymałbym cię przy sobie, synu, ale król potrzebuje

twojej rady. Przyjdź do mnie po bitwie, porozmawiamy.

Zamknął oczy i zaczął wyśpiewywać zaklęcie teleportacji. Matteo wszedł

w niewielki, czerwony tunel wiatru, który zszedł z dłoni Basela. Natychmiast
został przeniesiony do białego, pozbawionego dźwięków świata, ale słowa
maga – i możliwości, jakie się przed nim otwierały – szły za im aż w próżnię.

***

Procopio zaciskał ręce na relingu Gwiezdnego Węża, jego osobistego

statku i statku flagowego oddziałów z Halarahh. Spoglądał na toczącą się
poniżej bitwę i wściekle szukał czegoś, co mogłoby zmienić przebieg bitwy i
zapewnić zwycięstwo tak Halruaa, jak i jemu samemu.

Nie było dobrze. Z północy, z Halarahh, powinno nadejść kilka legionów.

background image

Najwyraźniej zatrzymała ich metalowa armia królowej. Grzybowa armia
Basela Indoulura wyrównała nieco siły, ale tacy wojownicy nie istnieli zbyt
długo. Zbyt wielu ludzi zginęło w Nath. Przynajmniej trzy statki powietrzne
leżały w dymiącej ruinie między wzgórzami, a wraz z nimi przynajmniej tuzin
magów. Jednak mimo to kampania Procopia była uważana za zwycięską, a jego
statek leciał prawie na czele floty Zalathorma.

Halruańskie statki spadły na najeźdźców niczym łaknące zemsty smoki.

Utrzymywały formację klina, aby magowie z każdego statku mogli bez
przeszkód rzucać czary. Ogniste kule i błyskawice latały niczym fajerwerki na
festynie – i równie nieszkodliwie gasły. Napastnicy byli dobrze przygotowani
na konwencjonalną magię bojową.

Na nieszczęście dla Procopia, przez całe lata zgłębiał on wyłącznie takie

taktyki. Potrzeba było czegoś innego, czegoś niespodziewanego!

Z pobliskiego statku rozległ się wysoki dźwięk – kurant zapowiadał

rzucenie potężnego zaklęcia. Muzyka trwała i trwała, aż Procopio zatkał uszy
dłońmi. Na wschodzie dwie największe góry, nawet w lecie pokryte śniegiem,
zaczęły się trząść. Lodowe czapy pękły niczym puchar trafiony wysoką, czystą
nutą. Lawina z grzmotem zeszła z gór, zagarniając ostatnią falę
Mulhorandczyków i zasypując przełęcz.

Mimo to wrogom daleko było do klęski. Z mgły i śnieżnego pyłu

zaczynały wznosić się chmury, przyjmując postać człowieka. Tytaniczna postać
nakreślona w barwach bieli, błękitu i szarości nabierała kształtu, stojąc
głęboko w śniegu i wyrzucając do nieba potężnego pięści. W dłoni trzymała
sztylet barwy lodu, długi niczym maszt statku.

Broń opadłą, rozdzierając żagle i wbijając się w pokład. Dźwięk

rozbijanego drewna zagłuszyła gwałtowna eksplozja, gdy magiczne berło
napędzające statek wyskoczyło ze swego miejsca. Statek przechylił się miejsca.
Statek przechylił się na lewą burtę i zaczął opadać po spirali.

- Żywiołak burzy – mruknął Procopio, rozpoznając tajemnicze zaklęcie

Mulhorandczyków.

Zaczęły wznosić się inne postacie, czerpiąc moc z lawiny. U jednego z

gigantów Procopio dostrzegł znajomą twarz – był to Ameer Tukephremo, mag z
Mulhorandu, który sprzedał mu zaklęcie ukrywania w zamian za obietnice
halruańskiej magii.

Mag poczuł dreszcz niepewności. Procopio nie rozważył możliwości, że

Mulhorandczycy mogą wkroczyć do kraju, a to już im się udało. Czy to
możliwe, że mają przewagę? Że może stracić nie tylko tron, ale i ojczyznę?

Przez chwilę mag rozważał swoje posunięcia. Mógł przyznać się do

wszystkiego, co zrobił i przekazać halruańskim magom, jakimi tajemnicami i
atutami dysponują ich przeciwnicy. Procopio przez wiele lat badał magię
Mulhorandu i magowie mogliby użyć tej wiedzy przeciwko najeźdźcom.

A może mógłby to wykorzystać, aby wesprzeć własną sprawę?

background image

W końcu wybór był prosty. Procopio zaczął wyśpiewywać zaklęcie

kształtowania chmur, tworząc potwora, który mógłby stawić czoła dwóm
gigantom z Mulhorandu naraz. Widok jego twarzy u tej boskiej postaci
wywołał u niego pełen ekscytacji dreszcz; roześmiał się głośno, pragnąć, aby
jego żywiołak starł się z Ameerem Tukephremo.

Niebiescy giganci starli się niczym dwie burze. Ten Procopia wywijał

mieczem większym niż górska sosna. Zakrzywiony sejmitar Ameera migał na
niebie niczym księżyc w nowiu.

Przyglądając się bitwie, mag sięgnął po następną sekwencję zaklęć.

Wezwał ognistą kulę, a potem zaklęcie, które umieściło ją, znacznie
powiększoną, w dłoniach jego stworzonego z chmur awatara.

Światło magicznego pocisku prześwietlało niematerialną postać, nadając

jej barwę i migotanie chmur o zachodzie słońca. Wielki sobowtór Procopia
rzucił kulą, która przeszła przez postać Mulhorandczyka niczym oszczep.
Żywiołak cofnął się chwiejnie i zaczął się rozsypywać, krawędzie jego ciała
rozpadały się w pasemka chmur. Procopio ruszył za nim z zaklęciem
miecza-błyskawicy. Ostrze jego żywiołaka stało się poszarpane, nabrało
jasnobłękitnego odcienia. Procopio chciał, aby postać uderzała raz po raz w
utworzoną z chmur postać jego wroga i partnera.

W końcu olbrzymia postać Ameera rozwiała się. Procopio utrzymał

zaklęcie i przez długą chwilę jego żywiołak stał na niebie niczym bóg, który
dokonał zemsty, trzymając miecz-błyskawicę w górze, jakby wyzywając inne
postacie z chmur.

Żaden z żywiołaków na nie nie odpowiedział. Rozwiały się, kiedy

magowie z Mulhorandu wycofali się, zachowując swoje moce na mniej
ryzykowne zaklęcia. Procopio uwolnił utworzoną z chmur postać i pochylił się,
by podnieść niewielką książkę, która spadła z powietrza na pokład u jego stóp.
Zerknąwszy tylko pobieżnie, wrzucił tom do czarowanej torby, która miała
odesłać go do biblioteki. Wiedział, o czym była ta książka i co oznaczał jej
zwrot. Była to księga czarów, dla której zdobycia tak bardzo ryzykował Ameer
Tukephremo. Jej zwrot oznaczał, że mag nie żyje.

Wyczerpany czarami Procopio opadł na ławkę, ale uśmiechał się.

Halruaa długo nie zapomni obrazu tytanicznego Procopia, stojącego w
tryumfie wobec wszystkich przeciwników. Może nie uda mu się wykonać
wszystkiego, co sobie zaplanował, ale może wystarczą mu takie sukcesy.

***

Kiva wstała i zacisnęła dłonie wokół szmaragdu, świadoma setek dusz,

które błagały o uwolnienie. Elfka czuła ich ból, ale jakby z dużej odległości. Jej
własny ból zniknął już dawno temu, a serce stwardniało w coś znacznie
twardszego niż zielony klejnot.

Zimne palce nekromanty zacisnęły się na jej dłoniach, a magia, nad

którą pracowała przez niemal dwieście lat pochwyciła ich i porwała w dal.

background image

Lecieli przez płynną magię, jakby zostali wciągnięci we wznoszący się

wir. Podążali w górę, pochwyceni potężnym zaklęciem, które cisnęło ich
między światami i przez bramę. Przelecieli przez gęste i puste powietrze
niczym strzała wypuszczona z łuku. Brama zamknęła się za nimi z głuchym
łoskotem.

Moc zaklęcia wibrowała w kościach Kivy i eksplodowała rozpalonym do

białości bólem. Cały blask i wrażenia po prostu nagle przestały istnieć.

Później – Kiva nie wiedziała dokładnie, kiedy – świat zaczął wracać do

życia. Otworzyła oczy, słuchała, jak dzwonienie w jej uszach powoli cichnie.
Kiedy jej zmysły powoli się budziły, uświadomiła sobie, że ziemia pod nią jej
miękka i ugina się.

Usiadła i rozejrzała się wokoło błędnym wzrokiem. Zamiast kamiennej

polany, gdzie źródło przepuszczało wodę z niemal zamkniętej bramy,
spoczywała na wielkim dywanie, który z kolei spoczywał łagodnie na chmurze.

Nekromanta siedział ze skrzyżowanymi nogami, przyglądając się jej z

czymś, co przypominało szacunek.

- Nie spodziewałem się tak potężnego zaklęcia. Pracowałaś ciężko, mała

elfko, i poczyniłaś w Sztuce większe postępy, niż się spodziewałem. Później
pokażesz mi to zaklęcie.

Zajmie się tym „później”, kiedy ono nadejdzie. Być może do tej pory

będzie w stanie dowiedzieć się, jaka magia zgromadziła się wokół bramy i tak
potężnie wyrzuciła ich z planu wody.

- Bitwa? – podpowiedział Akhlaur.
Zebrawszy się w sobie, wskazała miejsce inwazji. Przybyli w samą porę,

aby zobaczyć, jak chmury tworzą na niebie wielkie postacie, by zobaczyć
zwycięstwo żywiołaka burzy o krótko przyciętych lokach i twarzy jastrzębia.

- Pomysłowe – mruknął Akhlaur. – Podziwiam człowieka, który zgłębia

magię swoich wrogów.

Na ziemi siły Mulhorandu nadal miały przewagę nad Halruańczykami.

Fala ciemno odzianej piechoty ruszyła do przodu, a oczekująca jazda zadrżała
z niecierpliwości.

- Armia Halruaa zostanie zniszczona – powiedziała Kiva.
- Niekoniecznie. Żywiołak wody może powstrzymać przypływ –

naprawdę potężna istota, zdolna skruszyć jazdę pod stopą.

Kiva wskazała na nagą równinę.
- Panie, w zasięgu wzroku nie ma wody.
- Nie? – prychnął. – Zapomniałaś nasze lekcje, mała elfko. Człowiek

wykonany jest z ciała i krwi – ciała i krwi, które można w nieskończony sposób
zmieniać. Co jest najważniejszym składnikiem tego ciała i krwi?

Kiwnęła głową, nagle rozumiejąc:
- Woda! Oczywiście!
Akhlaur uniósł płetwiaste dłonie i zaczął śpiewać. Nad jego głową

background image

pojawiła się, burcząc grzmotami i drżąc, ciemna chmura. Nastąpiła gwałtowna
eksplozja i do chmury podniosła się ulewa.

Wojownicy znajdujący się dokładnie pod zaklętą chmurą natychmiast

rozpuścili się w wyschłe kości. Inni upadli jako suche sterty okrytych skórą
gnatów. Fala zniszczenia rozchodziła się wokół, jakby kto wrzucił ogromny
kamień. Mulhorandczycy ginęli setkami, tysiącami. Fluidy, które dawały im
życie, płynęły do oczekującej chmury.

Obłok zaczynał szybko nabierać kształtów. O ziemię uderzyły nogi

wielkie jak wieże magów. Kawałki kości poleciały na wszystkie strony, gdy od
uderzenia rozpadły się tuziny szkieletów. Istota stworzona z chmury obróciła
się i zaczęła iść przez szeregi napastników.

Magowie z Mulhorandu rzucali na żywiołaka wody zaklęcie za

zaklęciem. Ten tratował ich, albo porywał w górę i połykał. Tonący wirowali
wśród płynów swoich towarzyszy, rozpaczliwie uderzając w magiczną „skórę”
dziwnego żywiołaka.

- I to by było na tyle – powiedział z satysfakcją Akhlaur. – Żywiołak

wykończy Mulhorandczyków, a potem zwróci się przeciwko Halruańczykom.
Jestem bardzo ciekaw, co Zalathorm wymyśli na tego potwora.

***

Matteo stał u boku króla Zalathorma, spoglądając z zaskoczeniem na

makabrycznego żywiołaka.

- Na Dziewięć Piekieł, kto go mógł przywołać?
- Nikt, kogo znam, nie mógł zrobić czegoś takiego! – rzekł król. –

Przynajmniej walczy po naszej stronie.

- W tej chwili tak. A jeśli, że tak powiem, przypływ się odwróci, musimy

być przygotowani.

W chwili, gdy to mówił, żywiołak obrócił się ociężale i zaczął zbliżać się

w stronę linii Halruaa.

Matteo zaklął cicho.
- Jaką największą istotę możemy przywołać?
- Największy jest rok – powiedział Zalathorm, mając na myśli podobnego

do orła potwora tak wielkiego, iż był zdolny unieść w swych szponach słonia –
ale najbliższy mieszka na pustyniach Calimshanu.

Jordain nie zastanawiał się długo.
- Czy możesz rzucić zaklęcie przekształcenia ognia?
- Oczywiście.
- Skontaktuj się z każdym magiem na ziemi i w powietrzu. Na mój znak

niech wystrzelą w żywiołaka największe kule ogniste, jakie są w stanie
utworzyć. Ty rzucisz przekształcenie.

- Ale zaklęcie przemieni tylko jeden ognia – przypomniał mu król.
- Jeden ogień – zgodził się Matteo. – Pochwyci kule ogniste, kiedy stopią

się w jeden ogień.

background image

Król prychnął.
- Masz bardzo dobre mniemanie o mojej mocy i celności magów.
- To wymaga dobrego wyczucia czasu – przyznał Matteo – a zabłąkana

kula może zmniejszyć wielkość żywiołaka.

Król skinął głową i dotknął Kuli Starszych. Wydał rozkaz, a Matteo

zaczął liczyć. Na jego znak z każdego statku, latającego rumaka i magów na
ziemi wystrzeliły kule ognia. Z każdej strony pomknęły w stronę żywiołaka.
Kiedy Matteo opuścił rękę, król wykrzyczał jedno słowo.

Ogień w powietrzu połączył się, tworząc płonącego roka. Fala gorąca

przesunęła się nad doliną, kiedy ognisty ptak chwycił żywiołaka wody w
szpony i odleciał. Obie istoty zniknęły w gejzerze pary – spadająca na ziemię
kometa, która płonęła czerwono i pomarańczowo na tle wieczornego nieba.

Zalathorm wydał krzyk radości.
- Ognisty rok zabiera go!
- Nie mamy dość broni, aby stracić taką okazję. Rozkaż ptakowi, aby

upuścił żywiołaka na jazdę Mulhorandu.

Król spojrzał zaskoczony na Mattea i skinął głową.
- Powiedz mi, kiedy.
Rozpoczął zaklęcie i utrzymał je, póki jordain nie dał mu znać.
Potężna magia, raz wyzwolona, nie była tak łatwa do odwołania. Dziki

rok wydał głośny pisk protestu, ale zmienił kierunek lotu i poleciał z
powrotem, ujęty zewem halruańskiego króla-maga. Wypuścił żywiołaka i wzbił
się w niebo niczym fajerwerk.

Żywiołak spadł, kręcąc się w powietrzu; z tej odległości wyglądał jak

człowiek, który wypadł ze statku powietrznego. Choć bardzo zmalał, nada
rozmiarem przypomniał dorosłego smoka.

Płynny potwór uderzył o ziemię i pękł niczym pełny bukłak. Ludzie i

konie tonęli wśród krzyku i rżenia, na jałową równinę popłynęła krew
zmieszana z wodą. Kopyta spanikowanych koni szybko zmieniły ziemię w
błoto.

Matteo czuł mdłości, widząc śmierć, która nadeszła na jego rozkaz, ale

zdał raport.

- Żywiołak zabrał ze sobą jedną trzecią ich jazdy.
- Wyślijcie piechotę – polecił król. Rozkaz powtórzono, nad równinami

poniósł się odgłos rogów. Halruańscy żołnierze natarli z obu stron,
przygważdżając do ziemi większe liczebnie siły. Niektórzy z konnych
Mulhorandczyków próbowali uciekać, ale ich konie grzęzły w błocie.

Mimo to piesi byli w gorszej sytuacji od konnych. Kiedy minęła chwila

pierwszego zaskoczenia, szala bitwy znowu zaczynała przechylać się na stronę
napastników.

- Co radzisz, jordainie? – spytał Zalathorm.
Matteo skrzywił się.

background image

- To ci się nie spodoba.
- Nigdy mi się nie podobało – odparł król – ale jeśli powiesz, że to dla

dobra Halruaa, uwierzę ci. I niech Mystra nas ocali.

***

Akhlaur bił brawo, jego długie, błoniaste palce ocierały się o siebie.
- Doskonałe! Nie sądziłem, że Zalathorm zna to zaklęcie. Jednak jego

oddziały na ziemi nie dają sobie zbyt dobrze rady.

- Przegra – powiedziała z zadowoleniem Kiva.
- Jeszcze nie teraz i nie tutaj.
Powietrze wypełnił klekot. Z ziemi powstały tysiące szkieletów,

pozostałych po pierwszym ataku nekromanty. Armia szkieletów ruszyła w
stronę swoich byłych towarzyszy, niepowstrzymana jak plaga szarańczy.
Doszli do walczącej jazdy, ściągali Mulhorandczyków z siodeł, rozdzierając tak
ludzi, jak i konie.

- Żadne zaklęcie nie powinno służyć tylko jednemu celowi – powiedział

Akhlaur. – Woda z żywych, wojownicy z martwych. Jest w tym pewna
elegancja, nie sądzisz?

Pod nimi, ze statku króla-maga spłynęły strugi kolorowego światła.

Popłynęły nad polem bitwy niczym delikatne, świecące wstążki, otulając się
wokół nieumarłych żołnierzy i uwalniając ich od żądzy walki.

- Daj im spokój i szacunek – wymruczał z pogardą Akhlaur. Kiva

przypomniał sobie, jak słyszała Zalathorma wypowiadającego te słowa dawno
temu i jej usta wykrzywiły się w pogardzie równie wielkiej, jak u nekromanty.

Zalathorm mógł wypuścić szkielety, ale ich dzieło dobiegło końca.

Poranione resztki wojsk Mulhorandu zawróciły i uciekały ku północnym
przełęczom.

Rogi Halruaa zagrały do ataku, ale niewielu było tych, którzy ruszyli w

pościg.

Pole było zasłane trupami. Żywi krążyli wokoło, zbyt oszołomieni, aby

uświadomić sobie, że bitwa została wygrana. Powietrze wypełniały jęki i
krzyki rannych i konających.

Nad pobojowiskiem uniósł się tryumfujący okrzyk, pozbawiony słów

wrzask zwycięstwa, który wzniósł się niczym feniks z ognia. Niczym iskra
pojawił się rozszedł się szeroko.

Pojedynczo i w grupkach, wyprostowani lub wspierający się na

towarzyszach, żywi Halruańczycy unosili pięści i miecze, wykrzykując
tryumfalnie pod niebiosa.

- Zatem jeszcze raz Halruańczycy uratowali swoją ojczyznę przed

zewnętrznym zagrożeniem – powiedziała Kiva. – Jeszcze raz historia zatoczyła
koło.

Nekromanta spojrzał na nią.
- Jesteś dzisiaj hojna, mała elfko. – Najpierw dajesz mi klucz do wolności,

background image

potem ofiarowujesz niezłe przedstawienie, a teraz zagadkę?

- To nie jest zagadka dla kogoś, kto przyglądał się obrotowi koła historii.

Halruaa często stawiała czoło zagrożeniom z zewnątrz. Aby stawić im czoło,
ruszają silni przywódcy. W ten sposób Zalathorm doszedł od władzy i przez
wiele lat utrzymał tron.

Akhlaur pokiwał głową, zaczynając rozumieć.
- Inni magowie również dobrze się dziś spisywali. Ten, który przywołał

żywiołaka burzy wydaje się robić wrażenie.

- Nie miej o nim zbyt dużego mniemania – odparła Kiva. – To nie jest

żaden lis, tylko kura plądrująca własny kurnik. Wiedział o zbliżającym się
ataku Mulhorandczyków i o tarczach, które uniemożliwiały innym
halruańskim magom dostrzeżenie oddziałów gromadzących się na granicy.

- Zatem przewidział nadchodzące zagrożenie, którego nie zauważył

Zalathorm. Sprytne zagranie!

Elfka skrzywiła się.
- Mogło mu pójść lepiej. Miałam nadzieję, że ta bitwa lepiej

zdyskredytuje Zalathorma. Mogło tak się stać, gdybyś nie stanął po jego stronie,
ale większość Halruańczyków będzie wierzyć, że to król przywołał żywiołaka
wody i ognistego roka. Nekromanci na jego dworze chętnie przypiszą sobie
zasługę utworzenia armii szkieletów. Trudno będzie usunąć tak potężnego
bohatera.

- Nie dostrzegasz pewnej oczywistej rzeczy.
- Owszem, dostrzegam! Zamierzałam osłabić Zalathorma, dając

ambitnym czarodziejom dość nadziei na jego zastąpienie, aby rzucili się na
siebie! Planowałam rozniecić iskrę, która mogłaby rozpalić kolejną wojnę
magów!

- I tak się stało. Pomyśl, mała elfko, i powiedz mi to, co najważniejsze.
Po chwili Kiva wolno kiwnęła głową.
- Mimo tego, co mogą sądzić inni. Zalathorm wie, że to nie on rzucił to

zaklęcie.

- Dobra robota. Znając Zalathorma tak jak ty czy ja, jak sądzisz, co zrobi?
Oczy elfki rozbłysły.
- Nie spocznie, dopóki nie dowie się, kto je naprawdę rzucił. A kiedy się

dowie, dotrze do ciebie!

Akhlaur popatrzył na rzeź.
- To był bardzo zabawny pokaz, mała elfko, ale sądzę, że ty i ja możemy

przygotować jeszcze lepszy.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Świętowanie rozpoczęło się dzień po bitwie. Muzyka wypełniała miasto,

a na każdym rogu pokazywano magiczne sztuczki. Kiedy zapadła noc, nad

background image

głowami rozbłysły fajerwerki, a wiele z nich przybierało postać gigantycznego
ptaka. Płonący rok był wszędzie – wyhaftowany na sztandarach, wytatuowany
na ramionach wojowników, w grządkach ogniście czerwonych kwiatów, które
pojawiły się w ciągu nocy. Zalathorm był bohaterem, a ognisty ptak nowym,
pełnym dumy symbolem mocy króla-maga.

Jednak po kraju zaczęły rozchodzić się szepty nieprzychylne królowi,

wraz z pogłoskami o aresztowaniu królowej i mającym się odbyć procesie.
Wiele osób zginęło, walcząc z jej mechanicznymi potworami. Z ust do ust
krążyły pytania, jak król mógł przeoczyć niebezpieczeństwo w samym pałacu.
W rzeczy samej, mówili ludzie, jak król mógł nie przewidzieć inwazji
Mulhorandu?

Mimo tych wątpliwości, całe Halarahh zgromadziło się tej nocy na

dużym placu, aby uczcić swoich bohaterów. Najbardziej chwalono Procopio
Septusa, który zmusił do ucieczki Crinti i pokonał zrobione z chmur awatara
Mulhorandczyków. Nie było to halruańskie zaklęcie i mieszkańcy Halarahh
byli zadowoleni i dumni, że ich lord burmistrz był na tyle czujny, by nauczyć
się magii ich wrogów.

Kiedy nadeszła kolej Procopia, by podejść do króla, Zalathorm wymienił

zasługi maga i spytał, jakiej nagrody oczekuje. Procopio mówił otwarcie, jego
głos wybijał się nad głosy ciżby dzięki zaklęciom wzmacniającym,
przekazującym uroczystość do najdalszych zakątków miasta.

- Mój królu, proszę tylko o to, bym mógł dalej służyć krajowi jaki mistrz

szkoły wieszczenia, tak jak ty czynisz przez te wszystkie lata.

Zgromadzeni zaczęli wiwatować. Stojący dalej w szeregu bohaterów

Basel Indoulur obserwował to ze słabym, ostrożnym uśmiechem, a Matteo ze
starannie wyszkolonym, nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Z pozoru prośba
lorda burmistrza wydawała się odpowiednio pokorna, ale wyzwanie nie było
zbyt dokładnie zamaskowane.

- Ziarno zostało zasiane – wymruczał Basel. – Czy przypadkiem

zauważyłeś wyraźne podobieństwo między żywiołakiem burzy Procopia i jego
wietrznym przeciwnikiem?

- Wydawało mi się, że znają – odparł Matteo. – W ogóle lord Procopio był

wyjątkowo dobrze przygotowany. Uczył się taktyki Crinti i posiadał
zadziwiającą wiedzę o mulhorandyjskiej magii.

- Tak, również to zauważyłem – powiedział Basel. – Trzeba mieć na niego

oko. Granice Halruaa zostały zabezpieczone, ale podejrzewam, że Halruaa
bardziej musi obawiać się własnych magów.

Owacja na cześć Procopia wreszcie ucichła, a herold wywołał kolejne

imię. Kiedy nadeszła kolej Basela, skinął głową w stronę Mattea.

- Przedkładam ci moją prośbę, panie. Proszę o usługi jordaina.
Spojrzenie króla Zalathorma przesunęło się z maga na Mattea i z

powrotem.

background image

- Obawiam się, że nie mogę spełnić tej prośby, stary przyjacielu. Mogę

jednak założyć szkołę przyzywania w twoim rodzinnym mieście, tak, jak od
dawna prosiłeś.

Matteo ścisnęło się gardło. Czy król naprawdę cenił sobie jasną i

prawdziwą wypowiedź, czy może miał na myśli jakiś rodzaj odwetu za udział
Mattea w aresztowaniu królowej?

Król spojrzał poważnie na Mattea.
- A ty, jordainie, czy w nagrodę za swoje czyny w bitwie zgodzisz się

służyć mnie?

- Nie jest to kara, jakiej oczekiwałem, panie – rzekł cicho, aby nie mogły

tego wykryć zaklęcia wzmacniające – nie jest to również nagroda, jakiej się
spodziewałem.

Usta Zalathorma wykrzywiły się w lekkim, ironicznym uśmiechu.
- Cóż, zatem rozumiesz zadanie, jakie ciebie czeka, znacznie lepiej niż

inni – unosząc głos, dodał: – zatem niech tak będzie. Niech jordain Matteo
będzie znany jako królewski doradca.

Wskazał na herolda, wzywając następnego. Matteo i Basel skłonili się i

zeszli z podwyższenia.

Mag posłał Matteo smutny uśmiech.
- W nadchodzących dniach król będzie potrzebował dobrych rad. Sądzę,

że będziesz dość zajęty.

- A co z tobą, panie?
Basel nabrał powietrza i westchnął ciężko.
- Będę zgłębiał wiedzę na temat Niewidzialnego Ludu. Jeśli istnieje jakiś

sposób na wyciągnięcie Tzigone z tego miejsca, znajdę go.

W sercu Mattea rozpalił się mały płomyczek nadziei.
- Powiadomisz mnie, jeśli będę ci mógł jakoś pomóc?
- Będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie. Oczekuj, że wkrótce się

z tobą skontaktuję, gdyż są między nami rzeczy, które muszą zostać
wypowiedziane. Niech Mystra cię błogosławi, mój synu.

Taki zwrot był często używany w kontaktach między ludźmi w wieku

Basela i Mattea. Być może nie znaczył on nic. Być może znaczył wszystko. Była
to jeszcze jedna rzecz, której jordain nie wiedział.

- Niech Mystra cię błogosławi – powtórzył cicho.
Kiedy uroczystości dobiegły końca, Matteo udał się do swoich nowych

komnat w pałacu króla. Ku jego zaskoczeniu, Zalathorm oczekiwał na niego,
siedząc zmęczony na jednym z krzeseł, które Cassia, jego poprzedniczka,
porozstawiała po pokoju.

- Potrzebuję twojej porady, jordainie – powiedział król słabym i

zachrypniętym od krzyku głosem.

Matteo skinął głową, czekając, aż będzie kontynuował.
- Nim omówimy tę sprawę, mam pytanie. Pod koniec bitwy, nim wstały

background image

szkielety, zamierzałeś doradzić mi coś, czego, jak sądziłem, nie chciałbym
usłyszeć.

- Nie ma potrzeby mówić tego teraz – powiedział Matteo, marszcząc

brwi. – I jeśli o to chodzi, nie było potrzeby mówić tego wówczas! Wiedziałeś,
co było konieczne i zareagowałeś, nie czekając na moją rade. Tworzenie
wojowników ze szkieletów to ponure zadanie i całe Halruaa jest ci wdzięczne,
że wziąłeś to zadanie na siebie.

- Obserwowałeś mnie, kiedy rzucałem ten czar?
Jordain zawahał się.
- Nie, ale żaden z naszych nekromantów nie przyznał się, że to on, zatem

zakładam, że było to wcześniej przygotowane zaklęcie, uwolnione z jakiego
magicznego przedmiotu.

Zalathorm nie skomentował tej uwagi.
- Uroczystości potrwają całe dziesięć dni. Potem królowa stanie przed

sądem. Jeśli zostanie skazana, będzie stracona przy świetle księżyca między
kwadrą a pełnią. Masz dwadzieścia dni na to, by udowodnić jej niewinność.

Matteo z trudem zachował neutralny wyraz twarzy.
- Wybacz mi zarozumiałość, panie, ale wiem, co to znaczy stracić kogoś

bliskiego. Straciłem dwoje najlepszych przyjaciół, jakich miałem, i nie mogę
jeszcze pogodzić się z tym faktem.

- A co był zrobił, aby ich uratować?
Matteo wyobraził sobie zasłonę między światami i błyszczące oczy

czekających za nimi ciemnych faerie.

- Gdybym mógł, poszedłbym dla nich do piekła.
- Tak sądziłem. Dlatego właśnie powierzam ci to najwyraźniej

niemożliwe zadanie.

Westchnął ciężko.
- Słyszeliśmy, że Kiva rozkazała królowej stworzyć mechaniczną armię.

Kto mógłby temu zaprzeczyć?

- Z pewnością są inne okoliczności, które będą miały wpływ na decyzję

rady.

- Nie będę ubarwiał faktów, aby ocalić królową – powiedział cicho

Matteo.

król skinął głową, jakby się tego spodziewał.
- W swoim sercu na pierwszym miejscu stawiasz dobro Halruaa. Dlatego

poprosiłem o twoje usługi. Mimo to pamiętaj, że nawet najbardziej uczciwy
człowiek może przekonać się do wątpliwej prawdy i najbardziej gorliwy
paladyni ku swemu przerażeniu odkrywają, że ich szczytny cel nie uświęca
każdego brutalnego środka.

- Będę o tym pamiętał, panie. Jednak szczerze mówiąc, nie rozumiem, o

co ci chodzi.

Zalathorm wstał i spojrzał w oczy młodego jordaina.

background image

- Od chwili, kiedy bitwa się skończyła, nauczyłem się wielu rzeczy. Nie

mogę powiedzieć ci, jak się tego dowiedziałem. Mogę powiedzieć jednak, że
królowa Beatrix była znana kiedyś jako Keturah, kobieta, której twoja
przyjaciółka Tzigone tak rozpaczliwie szuka. Poza mną nie wie o tym nikt z
żyjących, nawet sama królowa. Powiedz mi, jordainie, co teraz zrobisz?

Pod stopami Mattea zatrzęsła się ziemia, a w jego głowie szumiał rój

pszczół, z trudem przełknął ślinę.

- To samo, panie.
- A jeśli powiem ci, że Keturah jest w stanie otworzyć dla ciebie drzwi,

abyś mógł ruszyć do piekła za swoją przyjaciółką? Czy nie zechcesz ocalić jej za
wszelką cenę, czy też nawet wówczas będziesz wierny prawdzie?

- Nawet wtedy – szepnął z cierpieniem w głosie.
Król wolno skinął głową.
- Cóż, masz może szanse powiedzenia. Masz dwadzieścia dni.
Zalathorm odwrócił się i odszedł powoli, nie mogąc dłużej patrzeć w

płonące oczy młodego mężczyzny. Rozumiał zbyt dobrze wypisany w nich ból.

Córka Keturah. Zamknął oczy i przywołał w pamięci obraz dziewczyny o

krótko przyciętych brązowych włosach i łobuzerski uśmiechu, stojącej u boku
Basela Indoulura. To ona przyniosła magiczne usta do warsztatu królowej, w
ten sposób zyskując dowód, który skażę jej własną matkę. Czy zrobiłaby to
samo, gdyby znała prawdę? A może trzymałaby się zasad równie mocno, jak
Matteo?

Zalathorm z westchnieniem zszedł ukrytymi schodami do najgłębszych i

najbardziej ukrytych części pałacu. Idąc, rzucił na siebie potężne zaklęcie
zmieniając jego wygląd. Nigdy nie zbliżał się do tajnej komnaty bez tego
przebrania, choć minęło wiele lat, kiedy pokazywał te twarz poza pałacem.
Szeregi nekromantów, stojących przed drzwiami niczym wartownicy znały
tylko to fałszywe oblicze i skłaniały głowy, kiedy ich mijał.

Zalathorm zamknął i zabezpieczył drzwi, po czym odwrócił się do

wielkiego klejnotu, który wisiał dokładnie na środku komnaty. Z grubsza miał
kształt gwiazdy, bardziej czerwonej niż granat, o setkach gładkich,
migoczących ścianek. Wewnątrz jego serca pulsowało światło.

Król skłonił głowę przed rozumnym klejnotem, bardziej przepraszająco

niż prosząco, i wyszeptał:

- Serce Halruaa potrzebuje twojej rady.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cunningham Elaine Doradcy i królowie 3 Wojna Magów
Cunningham Elaine Dobry interes
Cunningham Elaine Obrzed Krwi
Cunningham Elaine Pieśni i Miecze 05 Kule snow
Cunningham, Elaine Obrzęd krwi
Cunningham Elaine Obrzed Krwi
Cunningham Elaine Obrzed Krwi
Cunningham Elaine Obrzęd krwi
Cunningham Elaine Piesni i Miecze 03 Srebrne cienie(1)
Cunningham Elaine Krainy Podmroku Obrzęd krwi
Cunningham Elaine Obrzed Krwi
Forgotten Realms Songs & Swords 01 Elfshadow # Elaine Cunningham
Forgotten Realms Songs & Swords 03 Silver Shadows # Elaine Cunningham
Elaine Cunningham Piesni i Miecze 01 Cien Elfa
Forgotten Realms Songs & Swords 04 Thornhold # Elaine Cunningham
Elaine Cunningham Piesni i Miecze 02 Piesn Elfa
Forgotten Realms Songs & Swords 02 Elfsong # Elaine Cunningham
Elaine Cunningham Obrzęd Krwi

więcej podobnych podstron