- Postaraj się wreszcie o jaja, Dhamari! – warknęła Tzigone. – Dzięki tobie
i Kivie mogę powiedzieć ci z własnego doświadczenia, że można przetrwać
niemal wszystko.
W odpowiedzi mag wrzasnął. Tzigone wymamrotała zwrot zasłyszany
kiedyś na ulicy pochylił się nad mężczyzną. Szybko wcisnął mu do ręki
talizman matki. Wrzaski natychmiast przycichły do żałosnego jęczenia.
- Chcę, abyś przeżył – powiedziała. Jej głos był zimny, a spojrzenie
całkiem pozbawione figlarności, która stała się jej znakiem i tarczą. – Znajdę
sposób na opuszczenie tego miejsca dla nas obojga… a kiedy to się skończy,
sama cię zabiję.
Wpis do Królewskiej
Księgi Mądrości, 22 dnia
Księżyca Czerwonego Przypływu,
w 73 roku panowania
króla Zalathorma.
Gdyby bydło było bardami, rzeźników uważałoby za łotrów. To przysłowie
jordainów przypomina nam, że każda opowieść jest kształtowana przez tego,
kto ją opowiada. Jestem Matteo, nowy doradca króla Zalathorma, jordain
zaprzysięgły służbie prawdzie, Halruaa i rządzącym nim magom.
Kiedyś, nie tak dawno temu powiedziałbym, że ci trzej władcy mówią
jednym głosem. Teraz moje imię wymawiają setki głosów, wszystkie są
zniewalające, a wiele z nich jest ze sobą sprzecznych. Niech i tak będzie. Nie
ma czasu na oglądanie się wstecz ani filozofowanie – czeka mnie zbyt wiele
zadań. Przedstawię moją opowieść jak najprościej.
Dzieje Halruaa zaczynają się w Netherilu, starożytnym północnym
królestwie słynnym z ekstrawaganckiej magii. Nim jeszcze jego chwała stała się
przyczyną jego upadku, grupa magów opuściła swoją ojczyznę i wywędrowała
daleko na południe, aby osiedlić się w pięknym otoczonym przez góry i morze.
Tu, w naszym Halruaa, uniknęliśmy losu Netherilu dzięki dopracowanym
prawom i protokołom oraz serii zabezpieczeń. Jednym z takim zabezpieczeń są
jordainowie, doradcy magów.
Jesteśmy zakonem wojowników-mędrców, silnych ciałem i duszą,
naczyniami, którym przeznaczone jest na zawsze pozostać pozbawionymi
Sztuki Mystry. Pani Magii nie dała nam żadnego talentu, za to nasyciła dużą
odpornością na magię. Jordainowie się wykrywani przez urodzeniem,
zabierani ze swoich rodzin i zapoznawani ze sztuką strategii oraz dziejami
naszej ziemi. Ponieważ nie jesteśmy w stanie korzystać z magii, możemy
doradzać naszym panom, ale nie wpływać na nich. Żaden mag nie może też
podziałać na nas. Powierzonych nam tajemnic nie można wykraść ani
przekształcić dzięki magii.
Wierną służbę jordainów zapewniają też dodatkowe prawa i zwyczaje.
Nie może nas skusić ambicja, gdyż nie posiadamy tytułów ani majątków.
Zakazano nam używać środków mogących zaćmiewać umysł, odradza się też
wchodzenie w osobiste związki, które mogą wpłynąć na nasz osąd.
Najpotężniejszymi strażnikami czystości jordainów są Ogarowie Magów,
czarodzieje służący jako Inkwizytorzy w kościele Azutha, Pana Magii.
Ogarowie Magów dysponują czarami i magicznymi przedmiotami, które
mogą się przebić nawet przez odporność jordainów. Jeśli Ogar Magów oznajmi,
że jordain nie nadaje się do służby, jest ona skończona. Jeśli oznajmi, że jordain
jest skażony magią, oznacza to dla niego wyrok śmierci. Surowe to prawa lecz
zaufanie między magiem a jego doradcą wymaga absolutnej pewności.
Zeszłego lata Ogar Magów, elfka zwana Kivą, odwiedziła Szkołę
Jordainów. Wydała wyrok na Andrisa, najbardziej obiecującego studenta,
jakiego pamiętano. Jego „śmierć” dokonała się od razu. Jednak Kiva ją
sfałszowała. Wykradła Andrisa i w tajemnicy zgromadziła armię odpornych na
magię wojowników. Poprowadziła ich na Bagna Akhlaura, nazywane tak od
imienia okrytego złą sławą nekromanty, który zniknął dwa wieki temu. Tam
zwabiła larakena, potwora karmiącego się magią. Moim zdaniem Kiva nie
chciała go zniszczyć, lecz wypuścić w teren. Jej celem, na ile mogę się
domyślać, było wywołanie zamętu wśród magów Halruaa.
Kivie mogło się udać, gdyby nie młoda kobieta o imieniu Tzigone,
dziecko ulicy nieszkolone w sztukach magii. Tzigone posiadała potężny,
niećwiczony talent wywoływania. Jej głos miał być przynętą, mającą odciągnąć
larakena jak najdalej od jego magicznego środowiska: bulgoczącej sadzawki
mającej swoje źródło na Planie Wody. Jednak, jeśli w coś zamieszana jest
Tzigone, rzeczy rzadko idą tak, jak się tego spodziewamy!
Tzigone przywołała larakena i trzymała go pod swoją kontrolą, podczas
gdy my, wojownicy, zaatakowaliśmy. Mogliśmy zniszczyć potwora, lecz uciekł
on przez bramę wiodącą na Plan Wody, nim Kiva przeniosła tę bramę do
jakiegoś nieznanego miejsca. Czyn ten był ponad siły Kivy i nim walka dobiegła
końca, czepiała się życia najcieńszą z możliwych nici. Osobiście zawiozłem ją
do sanktuarium Azutha, mając nadzieję, że kapłani uzdrowią ją i dowiedzą się,
gdzie ukryła bramę.
Kiva rzeczywiście przeżyła. Uciekła i zgromadziła sojuszników, by znów
zaatakować Halruaa. Ona raz elfy z dżungli Mhair najechały Zwierciadło Pani,
świątynię Azutha i skarbiec rzadkich ksiąg czarów i artefaktów. Inne magiczne
skarby zostały dla niej zebrane przez bandę Crinti – „widmowych amazonek” z
Dambrath, wojowniczek będących potomkami ludzi i drowów.
Choć piszę to z bólem, wśród sojuszników Kivy znalazł się także Andris,
który wkrótce po bitwie na Bagnach Akhlaura dowiedział się o swoim
odległym elfim dziedzictwie. My jordainowie nie posiadamy rodzin i Andris
był przytłoczony perspektywą rodzinnych więzów. Prawdopodobnie to właśnie
kazało mu dostrzec honor w takich działaniach Kivy, w których w żaden
sposób nie dawało się go zauważyć.
Kiva musiała mieć kontakt z czarodziejami z sąsiednich krajów, gdyż ich
plany pokrywały się. Choć waham się zasugerować, że magowie Halruaa
również z nią współpracowali, to działania Dhamari Exchelsora, maga, który
zaprzyjaźnił się z Tzigone, bez wątpienia powiększyły chaos. (Niech będzie
zapisane, że Inkwizytorzy Azutha badali Dhamariego i nie uznali go winnym
spiskowania z Kivą).
Podczas gdy miały miejsce te różnorodne wydarzenia, jak szukałem
Kivy, obawiając się, że elfka otworzyć bramę i wypuścić larakena. Andris, który
oczekuje na proces za zdradę, twierdzi, że celem Kivy było zniszczenie
wiekowego nekromanty Akhlaura. Podążyła za nim na Plan Wody,
zdecydowana go pokonać, lecz nie powróciła.
Tak twierdzi Andris. Żałuję, że nie mogę mu uwierzyć. Dla niego Kiva
była bohaterką, która poświęciła życie, by zniszczyć najmniejszy nawet ślad po
panowaniu Akhlaura. Widziałem Kivę w działaniu i nie wierzę, aby z takiego
zła i nienawiści mogło narodzić się coś dobrego.
Niezależnie od tego, jak wygląda prawda, Ogar Magów znów została
pokonana. Jeszcze raz Tzigone pokrzyżowała jej plany. Dziewczyna zamknęła
swoją magią dwoje drzwi: bramę na Plan Wody i zasłonę między naszym
światem a światem Niewidzialnego Ludu. Gdy piszę te słowa, ona jest
uwięziona w tym mrocznym i nieznany wymiarze. Niech Pani Mystra udzieli
jej łaski i sił, by przetrwała do chwili, kiedy zdołamy ją uwolnić!
Mimo naszych zwycięstw i ofiar, zamieszanie, jakie wywołała Kiva, nie
dało się tał łatwo uspokoić. Z północy uderzyły Crinti, a wojownicy, którzy
stawili im czoła, zostali wkrótce potem zaatakowani przez Niewidzialny Lud.
Na ulice królewskiego miasta Halarahh wyszła armia nakręcanych żołnierzy.
Każdy z tych wrogów byłby łatwy do pokonania, lecz nasza siła została
osłabiona przez wcześniejsze intrygi Kivy. Oddziały pospolitego ruszenia
zostały rozstawione wzdłuż zachodniej granicy, by strzec nad przed kolejnymi
wypadami wrogich elfów. Gdy rozeszła się wieść o pokonaniu larakena, wielu
dzielnych magów i poszukiwaczy przygód zniknęło na Bagnach Akhlaura, by
szukać skarbu, który, jak niosła wieść, pozostawił po sobie nekromanta.
Nawet pory roku zdawały się pomagać Kivie, gdyż wczesnym latem,
przed nadejściem monsunów, bardzo nasiliły się ataki piratów. Okręty Halruaa
postawiły żagle, by chronić morski handel i przybrzeże miasta, zabierając na
pokład wielu najlepszych wojowników. Siła królestwa jest znaczna, lecz była
rozdzielona i mocno nadwerężona.
I wtedy nadszedł najgorszy cios. Inwazja oddziałów z Mulhorandu, które
wkroczyły przez wschodnie góry do samego Halruaa – niewykryte naszą magią.
Po raz pierwszy od prawie stulecia król Zalathorm, największy wieszcz
kraju, nie zdołał przewidzieć nadciągającego zagrożenia. Nie sposób wyrazić,
jak mocny był to cios dla umysłów jego poddanych. Być może na to właśnie
cały czas liczyła Kiva.
Jeśli ta uwaga wydaje się nieco niewiarygodna, trzeba wziąć pod uwagę
jeszcze jedno: jednym z sojuszników Kivy, twórcą niszczycielskiej armii, była
ukochana małżonka Zalathorma, królowa Beatrix.
Nie żywię wobec mojego króla nic poza podziwem, lecz mówiąc prawdę
muszę nazwać Beatrix największą słabością Zalathorma. Niezależnie od tego,
kim była kiedyś, nie jest już władczynią Halruaa. Poraniona i cierpiąca
wewnętrznie, stopniowo wycofywała się ze świata, szukając towarzystwa
pośród nakręcanych istot, których tworzenie nadzorowała.
Na początku ostatniego cyklu księżycowego, jeden z mechanicznych
żołnierzy Beatrix wymknął się spod kontroli. Walczyłem i zniszczyłem go, lecz
zdążył zabić jednego robotnika, a kilku innych poranić. Nim zdołałem zanieść
o tym wiadomość królowi, mechaniczne potwory magicznie zniknęły. Rodzinie
zabitego robotnika zaproponowano jego wskrzeszenie, a rannych uleczono i
dano nowe ubrania. O sprawie być może by zapomniano, gdyby Tzigone znów
nie interweniowała.
Potrafisz z niesłychaną dokładnością naśladować głosy obcych; panuje
nad widownią z talentem, którego mógłby jej pozazdrościć nawet bard.
Ostatnio porzuciła życie ulicznego artysty na rzecz nauki u czarodzieja, lecz
niespokojne życie wyostrzyło jej inne, mało chwalebne zdolności. Ma szybkie i
zwinne palce. Przywołuje rozśmieszające półprawdy z taką samą łatwością, z
jaką behir pluje ogniem. Stąpa cicho jak cień, wspina się jak jaszczurka i
parska ironicznie na widok najbardziej skomplikowanych zamków. Nawet
straże pałacowe i alarmy nie mogą jej zatrzymać.
Tzigone wślizgnęła się do warsztatu Beatrix i dzięki posążkowi z
magicznymi ustami nagrała bardzo niepokojącą rozmowę, jaką królową
przeprowadziła z Kivą. Elfka przyszła do Beatrix, skomentowała jej prace i
zabrała metalowe potwory, by przygotować się do nadchodzącej walki.
Gdy Tzigone posążek do mnie, obowiązek nakazywał mi poinformować
Zalathorma o zdradzie żony. Królową czeka proces. Ta tragedia zniszczyła to,
co w przeciwnym wypadku mgło zostać uznane za jeden z największych
tryumfów Halruaa.
Zniszczone? Tak, tego się obawiam. Najeźdźcy zostali odparci, a Brama
Wody zamknięta dosłownie i w przenośni. Lecz królowa staje przed sądem
oskarżona o zdradę. Choć nikt nie ośmiela się wypowiedzieć tych słów,
wszyscy wiedzą, że król Zalathorm również jest w tym procesie sądzony.
Jeśli król wiedział o perfidii swojej królowej, jest tak samo winny jak
ona. Jak najpotężniejszy wieszcz w całym Halruaa mógł nie zauważyć, co się
dzieje w jego własnym pałacu? A z drugiej strony, jeśli rzeczywiście tego nie
zauważył? Czy jego moc zniknęła? Czy dlatego nie wiedział o inwazji, póki
oddziały z Mulhorandu nie stanęły na halruańskiej ziemi?
Wszyscy w państwie szeptem zadają sobie te pytania. Jeśli koło historii
tak się właśnie potoczy, wkrótce potężni i ambitni magowie zaczną robić coś
więcej, niż tylko szeptać. Nikt nie sięgnął po koronę Zalathorma przez prawie
trzy pokolenia, a kraj rozkwitał w spokoju. Jednak w przeszłości Halruaa było
miejscem straszliwych wojen wywołanych przez ambicje, wojen, w których
czarodziej stawał przeciw czarodziejowi rzucając zaklęcia o zadziwiającej
konstrukcji i niszczycielskiej mocy.
W ten sposób moja opowieść zatoczyła pełne koło i do kolejnego
zabezpieczenia, jakie zapewniamy my, jordainowie. Jesteśmy strażnikami
wiedzy; pierwszy dwadzieścia lat naszego życia spędzamy na uczeniu się na
pamięć dziejów Halruaa. Opowieści o wojnach magów są najgorszymi, jakie
znam. Codziennie modlę się do Pani Mystry, by Halruańczycy nauczyli się
czegoś z tych często powtarzanych opowieści i stali na tyle mądrzy, by uniknąć
wojny.
Nie mogę jednak zamykać oczy na niepokojącą prawdę: jeśli te modlitwy
zostaną wysłuchane, to staniemy się pierwszymi naprawdę mądrymi ludźmi w
dziejach/
PROLOG
Jakieś dwieście lat temu, w ponurym momencie dziejów Halruaa, na
skraju starego bagna wznosiła się czarna wieża.
Klatki stały wzdłuż ścian wielkiej sali, dużej, okrągłej komnaty zajmujące
cały parter wieży, która z kolei była znacznie większa, niż sugerowały to jej
czarne, marmurowe ściany. Wewnątrz tych klatek rozmaici więźniowie
chodzili w kółko lub w akcie rozpaczy rzucali się na kraty. Wieżę wypełniały
ich rozpaczliwe krzyki, brzmiąc niczym echo dochodzące z piekielnych
czeluści. Odziani w czerwone szaty uczniowie spokojnie zajmowali się swoimi
sprawami, nie zauważając tego albo się tym nie przejmując.
W jednej z klatek kuliła się drobna, brudna kobieta, odziana w krótką
koszulkę, która nie ukrywała blizn pozostałych po często powtarzanych
magicznych eksperymentach. Wyglądała przez będące dziełem krasnoludów
kraty, a jej oczy lśniły świadomością nieuniknionej śmierci.
Kiedyś była Akivarią, dumną elfią dziewczyną z klanu Szkarłatnego
Drzewa, a teraz po prostu Kivą, ulubioną niewolnicą i zabawką Akhlaura. Jej
serce umarło w dniu, w którym nekromanta wymordował cały jej klan, lecz
życie podtrzymywały niespodziewanie głębokie rezerwy upory i sprytu.
Przeżyła nawet narodziny larakena, co zaskoczyło zarówno ją, jak i jej
ludzkiego dręczyciela. Lecz dziś, choć trwało to długo, jej życie wreszcie się
zakończy.
Kiva odważyła się spojrzeć w duże, owalne szkło wstawione między
kraty jej klatki – okno do świata wody i magii. Za nim szalał przerażający
potwór, demon zaglądał na Plan Wody z pierwotnych głębin Otchłani. Był
najczystszym złem odzianym w potężne ciało: dwa razy większy od człowieka i
niemal tak samo dobrze umięśniony jak krasnolud. Kiva dobrze znała demona
– czarodziej pojmał go i torturował wcześniej – a wspomnienia minionych z
nim spotkań przepełniały ją przerażeniem i obrzydzeniem.
Wielkie pięści demona uderzały bezgłośnie o portal. Niczym u meduzy,
jego głowę wieńczył węgorze, wijące się wściekle wokół ohydnej,
asymetrycznej twarzy. Ich drobne kły kłapały w kontrapunkcie do cichych
wrzasków demona. Nekromanta często trzymał demona uwięzionego w
magicznym piekle aż do chwili, gdy wpadał w szał. Kiva nigdy nie wiedziałą,
kiedy demon może wpaść do jej klatki. To czekanie było jedną z
najokrutniejszych tortur czarodzieja.
Przypomniała sobie o eksperymencie szykowanym na dzisiejszą noc.
Eksperymencie, którego nie będzie w stanie przeżyć, lecz nawet obietnica
śmierci nie była zbyt pocieszająca. Radości elfiego życia po śmierci znajdowały
się daleko poza jej zasięgiem, podobnie jak marzenia o wbiciu noża w serce
nekromanty!
Przekręciła głowę, rozglądając się za ulubioną zabawką nekromanty –
szkarłatnym klejnotem, w którym uwięził dusze pokonanych elfów z jej klanu.
Dla Akhlaura elfia esencja życia była źródłem energii, równie wartościowym,
jak kilka drewienek, dzięki, którym kucharka może podtrzymać ogień. Dla
jednego z elfów Akhlaura śmierć nie oznaczała nic innego, jak tylko nowy
rodzaj niewoli.
Klejnot nie znajdował się na swoim zwykły miejscu. Oznaczało to, że
Akhlaur i jego laraken znów ruszyli na łowy.
Ponad kakofonią dźwięków rozległo się długie, przeraźliwe skrzypienie.
Kiva usiadła, nagle znowu czujna, a jej wytrwały duch rozpalił się nadzieją.
Obudzili się wreszcie kamienni strażnicy!
Wieża nekromanty była strzeżona przez armie nieumarłych i straszliwe
pułapki, zaś przed interwencją czarodziejów chronił ją wysysający magię,
wiecznie głodny laraken. Nikt jeszcze nie przebił się przez te zabezpieczenia,
by uruchomić bliźniacze gargulce, chroniące drzwi do wieży.
Kiva zerwała się na równe nogi i odrzuciła na bok pasemko włosów,
które kiedyś miało barwę kuszącego jadeitu. Przywarła do krat i nadstawiła
ucha, nasłuchując odgłosów walki. Odległy hałas stawał się coraz głośniejszy,
aż dotarł do kamiennych magazynów, w których siedziała większość jeńców
nekromanty. Serce elfki zaczęło bić żywiej – w tych celach przebywało wielu z
jej ludu!
Słyszała, jak twarde dębowe drzwi magazynów pękają niczym drzewa
trafione błyskawicą. Buchnął chór elfiej pieśni, który ucichł, gdy uwolnieni
jeńcu uciekli do pobliskiego lasu. Z oczy Kivy spływały łzy radości, choć sama
nie mogła mieć nadziei na uwolnienie.
Drzwi do wieży otwarły się i uderzyły o mur. Do pokoju wkroczyły dwa
wielkie gargulce, podobne z wyglądu do wodnego demona. Zajęły pozycje po
obu stronach drzwi.
Po chwili zaskoczenia uczniowie uzbroili się w różdżki i zaklęcia kul
ognistych. Jeden przywołał szkarłatną błyskawicę i trzymał ją w wysoko
uniesionej ręce niczym oszczep. Nawet sama wieża przygotowywała się do
uderzenia. pęknięcia wśród jasnych żyłek marmuru zapłonęły ogniem,
gromadząc moc, która mogła buchnąć gejzerami zabójczych płomieni. Ożyły
kamienne płaskorzeźby. Z reliefu na suficie zerwały się skrzydlate węże i po
spirali zleciały w dół. Marmurowe szkielety z czarnego marmuru wyrwały się
z ponuro wyrzeźbionych splotów, które uchodziły za sztukę.
W wieży zapadła cisza, gdy jeńcy oczekiwali nadchodzącej walki z
mieszaniną przerażenia i nadziei.
Na górę, szybko!
Cicha komenda rozbrzmiewała w umyśle Kivy niczym elfki okrzyk
bojowy. Zmieszanie na twarzach pozostałych więźniów świadczyło o tym, że
wiadomość dotarła do wszystkich. W cichym głosie kryła się potężna magia,
nietknięta przez złowrogie rozbawienie nekromanty. Kivie to wystarczyło.
Nadzieja dodała jej sił. Podskoczyła, chwyciła poprzeczny pręt,
podciągnęła nogi i przełożyła przez sztabę, po czym podciągnęła się i sięgnęła
do następnego uchwytu. W całej komnacie więźniowie gramolili się do góry
najlepiej, jak potrafili.
Z rykiem godnym pojmanego smoka wewnątrz wieży pojawiła się szara
chmura i eksplodowała ulewą. Jej siła groziła zmyciem Kivy z miejsca, gdzie
siedziała, lecz wspinała się jak szalona. Gdy wyobraziła sobie strategię
atakujących, kąciki jej ust wygięły się w dziwny, nieznany jej łuk.
Gdy wyczarowana woda spadła na ukryte płomienie nekromanty, z
podłogi z przerażającym sykiem uniosła się woda. Uczniowie cofnęli się
chwiejnie, krzycząc i odrzucając magiczną broń, by osłonić twarze przed
unoszącą się, parzącą mgłą.
Chmura natychmiast zmieniła się w olbrzymią, lodowato-błękitną
osłonę. Otuliła ona Kivę widmowym uściskiem, po czym spadła na gorącą
mgłę. Para zmieniła się w delikatną pajęczynę lodowych kryształków, które z
kolei z chrzęstem stały się grubymi, solidnymi taflami lodu.
Kamienni i marmurowi strażnicy zamarli, gdy ich stopy zostały uwięzły
w lodzie i zniknęła ożywiająca ich magia. Jeden ze skrzydlatych węży jeszcze
nie wylądował. Gdy minęła go lodowa chmura, skrzydła mu znieruchomiały i
spadł, rozsypując na zamrożonej podłodze deszcze igieł z czarnego marmuru.
Tylko bliźniacze gargulce otrząsnęły się z pozbawiającego magii ataku.
Szarpały się gorączkowo, lecz nie mogły się uwolnić z lodowej pułapki. Jednak
komuś innemu najwyraźniej się to udało.
Wokół nich pojawiły się szerokie szczeliny, a kamienne potwory
wzniosły się w powietrze wraz z niewielkimi kwadratami lodu niczym
potworni sułtani na swoich małych latających dywanach. Wciąż szarpiąc się,
wyleciały przez otwarte drzwi i z głuchym łomotem wylądowały na swoich
miejscach.
Kiva opadła na podłogę swojej klatki, ignorując parzące bose stopy
zimno. Szybko rozejrzała się wokół, szukając innych obrońców.
Kilka uczniów nekromanty leżało martwych, ich ciała pokrywały gruby
całun lodu. Inni tkwili po kostki w lodzie, niektórzy krzyczeli w agonii, inni
milczeli w szoku. Jeden z nich miał dość rozumu, by wspiąć się powyżej
poziomu mgły. Usiadł na ramionach marmurowego szkieletu, spoglądając z
ogłupiałym zdziwieniem na kawałek szkarłatnej lin w dłoni – tylko tyle zostało
z jego wspaniałej błyskawicy. W połowie kręconych schodów stała uczennica o
dzikim spojrzeniu i wyrywała ze swojej różdżki wijące się dziko pędy, jakby to
miało przywrócić jej dawną funkcję. Gdy napastnicy weszli, popatrzyła na nich
z roztargnieniem i ponownie skupiła cała uwagę na zniszczonej różdżce.
Do komnaty weszło kilku mężczyzn w strojach wojowników, ich wzrok
szukał dalszych punktów oporu. Gdy nikogo nie znaleźli, zajęli się
uwalnianiem jeńców. Do klatki Kivy podszedł wysoki, dobrze zbudowany
człowiek o nosie jak sejmitar i ciemnobrązowych włosach zebranych w
warkocz. Wyjął zza pasa małą różdżkę i wymierzył go w zamek o kształcę
czaszki.
- Nie! – zaskrzeczała Kiva głosem zdartym od zbyt wielu krzyków i zbyt
krótkich chwil śpiewu. Sięgnęła przez kraty i chwyciła jego nadgarstek. Drugą
ręką wskazała na „lustro” oraz demona, który był niespodziewanie spokojny i
czujny.
Potwór wyszczerzył się w oczekiwaniu. Z jego kłów zwisały długie nici
krwawej śliny.
- Nie możesz – powtórzyła Kiva. – Narusz zamek, a uwolnisz demona.
Mag popatrzył na szczerzącego się potwora.
- Nie obawiaj się, dziecko. Nie pozwolimy, aby cię skrzywdził.
- Lord Akhlaur wkrótce powróci! Nie możecie walczyć równocześnie z
nim i z demonem – tłumaczyła.
- Akhlaur też nie może stoczyć dwóch walk naraz. Czy ten demon jest
wobec niego lojalny?
Lojalny wobec Akhlaura? – powtórzyła bezgłośnie i z niedowierzaniem.
- Demon jest więźniem.
- Zatem nie musisz obawiać się jego uwolnienia. Nie będzie szukał ani
mnie, ani ciebie. Bądź tylko gotowa szybko uciec, gdy drzwi zostaną otwarte.
Nagle oczy maga zaćmiły się, jakby słuchał odległych głosów. Po chwili
jego wzrok wyostrzy się, był twardszy. Odwrócił się do swoich towarzyszy.
- Akhlaur nadchodzi.
Stanęli w szeregach, trzymając różdżki niczym miecze, lub też jasne
kule, trzeszczące i dygoczące od nagromadzonej w nich mocy.
Do wieży wszedł wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Bogate
czarno-czerwone szaty wirowały wokół niego, gdy rozglądał się niczym
dworak, który wszedł do Sali balowej. Za nim szła Noor, jego ulubiona
uczennica, kobieta o łagodnej urodzie, gołębich oczach i żelaznej ambicji.
W dłoniach niosła kryształ o barwie rubiny i kształcie wieloramiennej
gwiazdy, wielki niczym głowa i migoczący tysiącami fasetek. Całkiem
dosłownie pulsował życiem. Wzrok Kivy przywarł do szkarłatnego kamienia z
mieszaniną tęsknoty i rozpaczy.
- Miło cię widzieć, Zalathorm – rzekł Akhlaur z nutką rozbawienia.
To imię zaskoczyło Kivę. Słyszała je nawet tu, jako więzień w położonej
na odludziu wieży! Słyszała opowieść o magu, który powoli zaprowadzał
spokój i ład w morderczym chaosie, jaki wywołała potęga Akhlaura.
Drugi dreszcz przeszedł ją, gdyby jeden z magów wyrwał się z szeregu i
ruszył do przodu. Wielki Zalathorm był mężczyzną w średnim wieku i
przeciętnego wzrostu. Jego włosy i broda miały kolor delikatnego brązu, który
według standardów Halruaa był barwą dość bladą. Nic w jego twarzy ani
stroju nie sugerowało wielkiej mocy. W dłoniach nie widać było żadnej broni
ani magii. Był o głowę niższy od Akhlaura, a ponura twarz o prostych rysach
stanowiła ostry kontrast wobec arystokratycznych rysów nekromanty. W
głowie Kivy pojawił się obraz walki między kasztanowym kucykiem farmera a
czarnym jak kruk pegazem.
- Zastanawiałem się, kiedy wpadniesz z wizytą – powiedział Akhlaur.
Popatrzył na Zalathorma, a potem jego wzrok przesunął się na gotowych do
walki magów. Krzywy uśmieszek zmienił się w pełen pogardy grymas. – To
wszystko, na co cię stać? Zamiana w bezmyślnych nieumarłych wyszłaby im
tylko na dobre!
Siwowłosy mag splunął i uniósł różdżkę, by pomścić tę zniewagę. Gdy
wycelował ją w Akhlaura, Kiva dostrzegła na twarzy Noor czystą panikę.
Uczennica krzyknęła cicho i wyciągnęła dłoń, jakby chciała odpędzić magiczny
atak.
Z różdżki starego maga buchnęło światło. Skręciło ostro z dala od
Akhlaura i poleciała w stronę Noor niczym błyskawica przyciągana przez
magnetyt. Gdy magiczna energia wpadła w szkarłatny kamień, czarne włosy
Noor uniosły się i skręciły wokół jej wykrzywionej twarzy. Różdżką szybko
straciła swoją moc, poczerniała i opadłą jako cienka linia popiołu.
Magia działała dalej, płynęła aż do chwili, gdy z wyciągniętej ręki maga
została tylko skóra i kości. Gdzie było życie, była też magia, a szkarłatna
gwiazda Akhlaura spijała chciwie i jedno, i drugie. Dzielny człowiek umarł
szybko, a jego pusta powłoka z cichym stukotem opadła na pokrytą lodem
posadzkę.
Wśród magów zapanowała pełna zaskoczenia cisza. Tylko Zalathorm
zachował przytomność umysłu. Skinął w stronę gwiazdy. Klejnot wyfrunął ze
szczupłych dłoni i przyleciał do niego. Ku zaskoczeniu Kivy, Akhlaur nie
wtrącał się.
- Nie możemy zrobić mi tym krzywdy – powiedział nekromanta, w jego
głosie nadal rozbrzmiewała nutka rozbawienia.
- Ty mnie również – odparł ponuro Zalathorm. – Wraz z tym kamieniem
powierzyliśmy nasze życia sobie nawzajem.
Nekromanta uniósł czarną, krzaczastą brew w szyderczym zdziwieniu.
- Doprawdy, Zalathormie! Uważaj albo zacznę podejrzewać, iż żywisz
jakieś wątpliwości co do naszej przyjaźni!
- Wątpliwości? Nie wiem, co jest większą perwersją: to, jak
wykorzystałeś ten klejnot, czy to, jakiego potwora uczyniłeś z człowieka,
którego kiedyż zwałem przyjacielem.
Akhlaur popatrzył ze zdziwieniem na swoją uczennice. Noor stała nad
zabitym magiem, trzymając dłonie przy ustach, a po jej ślicznej twarzy płynęły
strumienie łez. Nekromanta zdawał się nie zauważać jej rozpaczy.
- Nudny jest, nieprawdaż? – skinął głową w stronę Zalathorma. – Ale
czegóż można oczekiwać od człowieka, którego rodzinne motto brzmi „Zbyt
głupi, by umrzeć”?
Zalathorm uniósł klejnot jakby w groźnym geście, po czym zwinnie
wykonał druga ręką gest zaklęcia. Każdy mag w pomieszczeniu powtórzył jego
ruchy.
Pokój eksplodował białym światłem i trzeszczącą mocą. Kiva zgięła się i
przypadła do podłogi klatki, gdy wieża wyrwała się ze swoich fundamentów i
poleciała ponad leśnym poszyciem.
Znów się uśmiechnęła, gdyż moc zaklęcia była równie potężna jak
magia, której doświadczyła z rąk Akhlaura. Poruszenie całej wieży, wieży maga
– wieży Akhlaura! – było czymś zaskakującym! Natychmiast wyczuła zamiary
Zalathorma i znów odważyła się mieć nadzieję.
Gdy wieża zatrzęsła się po raz ostatni, Kiva zamknęła oczy i wciągnęła
głęboko powietrze, jakby chciała wciągnąć w siebie las. Niemożliwe do
opisania dla człowieka zmysły powiedziały jej, gdzie wieża wylądowała.
Głęboko na bagnach znajdowała się szczelina wyrzeźbiona w ziemi przez
dawny kataklizm, zwany przez elfy Roztrzaskaniem. Szczelina była miejscem
ukrytym, doskonałym grobowcem dla wieży Akhlaura… a także oddalonym od
larakena i jego wysysającej magię mocy.
Kiva dźwignęła się na kolana i rozejrzała w poszukiwaniu nekromanty.
Stał przykucnięty w pozycji obronnej, trzymając zwieńczone czaszką berło i
hebanową różdżkę, jakby to była para mieczy. Gardło się jej ścisnęło, gdyż
wiedziała, jakie zaklęcia kryją się w tym orężu i wiedziała, że Akhlaur może
bardzo długo bronić się magicznymi atakami.
A jednak nie uderzał.
Spojrzała na jego twarz. Minęła pełna zaskoczenia chwila, gdy
zrozumiała, co znaczy ten dziki wyraz oczu i skrzywiona twarz.
Akhlaur się bał.
Oczywiście! Magiczny deszcz pozbawił mocy nawet te potężne bronie!
Akhlaur pokładał zaufanie w swoim larakenie i jego zdolności do wyciągania
czarów z innych magów, by potem przekazać je swemu panu. Teraz wieża
znajdowała daleko od terenów łowieckich larakena, a do nadstawionego berła
i różdżki nie wpływała żadna magia.
Rozbiegane spojrzenie Akhlaura spoczęło na jego uczennicy.
- Laraken! – wrzasnął do Noor, zamierzając się na otaczających go
magów berłem jak ktoś, kto próbuje patykiem odpędzić wilki. – Przywołaj
larakena!
Kiva roześmiała się. Dźwięk był szorstki, a jednak rozbrzmiewał
nienawiścią i tryumfem. Noor nie zrobi tego, o co prosił ją Akhlaur. Zabity mag
był jej ojcem – Kiva czuła to we krwi i w kościach, tak jak czuła, że duch starego
maga jest teraz uwięziony w szkarłatnej gwieździe, wraz z krewniakami Kivy.
Ból i wina malujące się na twarzy Noor w chwili śmierci siwego czarodzieja
były dla Kivy równie znajome jak odgłos bicia własnego serca.
Jednak posłuszeństwo wobec Akhlaura okazało się potężnym
przyzwyczajeniem. Nim pojęła, co robi, jej dłonie zaczęły poruszać się w geście
zaklęcia przywołania. Zawahała się, a na wpół ukształtowana magia
trzeszczała w błyszczącej aureoli, podczas gdy kobieta rozglądała się
niepewnie po komnacie.
Kilku magów wycelowało w nią swoje różdżki, gotowi zabić ją w razie
potrzeby. Wszyscy patrzyli na Zalathorma, który uniósł dłoń i przyjrzał się
Noor uważnie i z sympatią.
- Twój ojciec – powiedział cicho – był człowiekiem twardym, ale dobrym.
Wierzył, że za magię płaci się wysoką cenę. Przybył Ti, by spłacić długi swojej
córki.
Spojrzenie Noor nie odrywało się od szkarłatnej gwiazdy w dłoniach
Zalathorma.
- Czy go uwolnisz?
- Tak – odparł krótko mag i dodał ciszej: – Zapewnię mu spoczynek i
szacunek.
Radość wybuchnęła w Kivie niczym wiosna. Przez pełną radości chwilę
sądziła, że Zalathorm uwolni ją, uwolni ich wszystkich!
Jednym ostrym gestem Noor dokończyła zaklęcie wezwania. Kiva wiele
razy widziała przywoływanie larakena i od razu wiedziała, że to nie było
zaklęcie, jakie Noor zaczęła rzucać.
Wnętrze wieży zatrzeszczało od mocy, powietrze wypełnił ryk
rozwścieczonych mórz. Nad przypływem rozległ się niesamowity, żądny
zemsty skrzek. Skrzek, który Kiva doskonale znała.
Rozpaczliwie cofnęła się od portalu, rozpłaszczyła na prętach, oczekując
uwolnienia demona.
Cofnij się!
Znów w jej głowie zabrzmiał ten głos – głos maga, który zaczynał ją
uwalniać. Kiva cofnęła się od prętów. Przeskoczyła między nimi jasna energia,
a szczęka kłódki-czaszki opadła stopiona. Kiva skoczyła do drzwi, nie
przejmując się tym, że rozgrzany metal parzy ją w palce.
Chwiejnie wypadła z klatki. Nikt nie zauważył jej ucieczki, gdyż uwaga
magów była skupiona na potworze, wyrywającym się z błyszczącego owalu i
otwartej klatki.
Wodny demon osłonił lśniące czerwone oczy pazurzastą łapą, a jego
spojrzenie omiotło komnatę. Czerwone źrenice skupiły się na nekromancie.
Nienawiść płonęła w nich z mocą piekielnego ognia.
- Akhlaur – powiedział demon szorstkim, bulgoczącym głosem,
wypowiadając te słowa niczym obrzydliwe przekleństwo. Skoczył
niewiarygodnie szybko, unosząc wielkie łapska z zakrzywionymi pazurami.
Mag rzucił bezużyteczną broń i chwycił potwora za nadgarstki.
Gorączkowo wyśpiewywał zaklęcia, aby wezwać nienaturalną siłę i zabójczą
magię. Magowie Zalathorma cofnęli się, gdy zło walczyło ze złem niczym dwa
ciemne płomienie, z których każdy był zdecydowany pochłonąć drugi.
Moc trzeszczała wokół nich jak czarna błyskawica. Bujne czar włosy
Akhlaura zniknęły w chmurze pyłu. Przystojna twarzy pokryła się pęcherzami
i skrzywiła z bólu – bólu karmiącego jego napędzane śmiercią zaklęcia.
Nagle węgorze na głowie demona wrzasnęły i zatrzepotały w agonii.
Płonęły i wiły się jeden po drugim, poczym opadały bezwładnie na masywne
ramiona potwora niczym pasemka włosów. Z jego ciała uniosła się śmierdząca
para, a czarno-zielone łuski odpadały niczym zużyte dachówki. Demon, zbyt
rozwścieczony, by umierać samotnie, zaczął nieubłaganie ciągnąć Akhlaura w
stronę portalu.
Przepełnione nienawiścią oczy nekromanty spojrzały w stronę twarzy
Noor. Gdy ich spojrzenia spotkały się, uniósł jedną z rąk demona, naśladując
cięcie pazurami. Głowa dziewczyny odskoczyła do tyłu, a na jej gardle
otworzyły się cztery krwawe linie.
A potem Akhlaur zniknął. W zwierciadle splecione ze sobą postacie
nekromanty i demona malały gwałtownie, aż znikły w lśniącym portalu. Kiva
poczuła przypływ tryumfu, a potem nagłe, skręcając wnętrzności uczucie
spadania.
Ku swemu zaskoczeniu poczuła, że jest wciągana na Plan Wody wraz z
nekromantą!
Poleciała w dół, tonąc w morzu magii, z dala od lasu, klanu i rodaków. Z
dala od przeszłości i dziedzictwa. Z dala od siebie. Zbyt daleko, by kiedykolwiek
wrócić.
Jakąś częścią umysłu Kiva wiedziałą, że została uwięziona we śnie. Od
czasu pokonania Akhlaura minęło dwieście lat. Obudziła się gwałtownie, ale
bez drgnięcia, które zwykle następowało po gwałtownie przerwanym śnie.
Ku swemu przerażeniu wciąż spadała, wirując bezradnie w górskim
powietrzu. Wizja wieży Akhlaura była tylko snem, lecz ten koszmar był bardzo,
bardzo prawdziwy!
Elfka machała kończynami i wirowała w powietrzu, usiłując
rozcapierzonymi palcami chwycić pustą ciemność. Wiatr świszczał jej w
uszach i niósł jej wrzask w obojętną noc. Nad jej głową gwiazdy wirowały i
kręciły się szydząc z dawno zapomnianych wspomnień o tańcach na
oświetlonych przez nie elfich łąkach. Kiva nie czuła żalu za zapomnianą
niewinnością – była to zbyt stara strata, by ją opłakiwać. Spadając ku pewnej
śmierci żałowała tylko, że nie dokończy zemsty, która żyła przez ostatnie
dwieście lat.
Nagle minęła ją smuga światła i barw, zakręciła i zniknęła z pola
widzenia. Kiva uderzyła w coś miękkiego i poczuła, iż została przechwycona i
kołysze się w mocnych, jedwabistych ramionach.
Przez kilka chwil leżała na brzuchu, zbyt oszołomiona, by się poruszyć,
zbyt ogłuszona, by zdawać sobie sprawę z upadku czy z ocalenia. Po chwili
uniosła głowę i popatrzyła na skomplikowany wzór na dywanie. Wiatr wciąż
szumiał jej w uszach, ale nie był już zimny ani szyderczy.
A zatem latający dywan. Kiva namacała krawędzie magicznego środka
transportu i przeturlała się ku bardziej bezpiecznemu środkowi. Ostrożnie
usiadła i znalazła się twarzą w twarz z samym Akhlaurem.
Dwa wieki wygnania na Planie Wody odcisnęły na nim swoje piętno.
Bujne czarne włosy ustąpiły miejsca czaszce pokrytej eleganckimi, lekko
zielonymi łuskami. Długie palce miał połączone błoną pławną, a szeregi skrzeli
wyglądały jak poszarpane błyskawice, migoczące po bokach karku, lecz wyraz
lekkiego, pogardliwego rozbawienia nie zmienił się walce. Przez chwilę Kiva z
całego serca żałowała, że nie pozostawiła go w tym wodnym więzieniu.
- Niespokojnie śpisz, moja mała Kivo – zauważył łobuzerskim tonem.
- Elfy nie śpią – przypomniała mu, choć zdziwiła się, czemu ją to
obchodzi. Akhlaur nie był zainteresowany naturą elfów, chyba że było mu to
potrzebne do jego eksperymentów.
- Ufam, że nic sobie nie zrobiłaś podczas tej małej przygody? – spytał,
szyderczo naśladując ton pana troszczącego się o wiernego sługę.
Kiva zdobyła się na słaby uśmiech, choć przypuszczała, że to Akhlaur
zrzucił ją z dywanu, aby po prostu rozkoszować się jej spadaniem i
przerażeniem!
- To było… zabawne – przyznała, zabarwiając swoje słowa ponurą ironią,
która Akhlaur tak bardzo lubił. – A ja jestem wdzięczna za ratunek.
Nekromanta pochylił głowę w geście łaskawości, przyjmując jej
podziękowania. Miał powód, by troszczyć się o Kivę. Między nimi
zadzierzgnęły się więzy śmierci, wykute dwa stulecia temu, by mogła przeżyć
narodziny larakena. Kiva nie mogła zranić Akhlaura, nie raniąc siebie, i liczyła,
że to właśnie przekona maga o szczerości jej intencji.
- Śpij – poleciał jej. – Jutro mamy wiele do zrobienia.
Kiva posłusznie zwinęła się na dywanie i udawała, że znów odpłynęła w
śnienie, lecz sny o przeszłości były przyćmione wizją czekającej ich wielkiej
bitwy.
Podczas tej bitwy Akhlaur, mag, którego tak niewiele dzieliło od podboju
Halruaa, będzie walczył nie jako jej pan, ale jako jej zabójcze i nieświadome
narzędzie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Drobny, śniady młody mężczyzna przemykał niczym brązowy cień po
labiryncie korytarzy pod pałacem króla Zalathorma. Do świtu było jeszcze
daleko, a to położone głęboko miejsce oświetlała tylko niewielka błękitna kula
w dłoni młodego czarodzieja.
Stąpając z pewnością, jaką może dać tylko doświadczenie, nie zwracał
uwagi na stare szkielety, zalegające boczne korytarze – milczące świadectwo
hartu ducha halruaańskich poszukiwaczy przygód i skuteczności zabezpieczeń
najgłębiej ukrytych skarbów w kraju.
Dostał się do centrum labiryntu i wstąpił do kręgu otoczonego przez
głęboko wycięte runy. Gdy śpiewał w starożytnym, tajemnym języku
halruaańskiej magii, kamień pod jego stopami zniknął, opadając niczym gęsta
szara mgła i pojawiając się ponownie jako wąskie, kręcone schody.
Schodził na dół, coraz niżej i niżej, aż do serca ziemi. Z każdym krokiem
intonował wyjątkowe, tajemne słowo, które było wymagane. Z szacunkiem
omijał poczerniałe plamy oznaczające miejsca ostatniego spoczynku tych
czarodziejów, których zawiodła pamięć.
U stóp schodów znajdowała się wielka sala, wzdłuż każdej ze ścian stał
tuzin żywych strażników. Zgromadzono tu wielu z największych nekromantów
Halruaa, czuwając nad tajemnicami wyszeptanymi na łożu śmierci przez usta,
które dawno temu rozpadły się w proch. Gdy młody człowiek przechodził,
kiwali mu głową, okazując szacunek należny królewskiemu posłańcowi. Nikt z
nich nie domyślał się prawdziwej tożsamości czarnookiego młodzieńca o
brązowej skórze.
Przebrany mag stanął przed wielkimi drzwiami i skłonił się strzegącemu
ich wiekowemu arcymagowi o trupim wyglądzie. Wręczył starcowi zwój.
- Pismo od króla – powiedział ze śpiewnym akcentem typowym dla
przybrzeżnych wysp.
Arcymag spojrzał na wiadomość, po czym jeszcze raz na posłańca.
- Z rozkazu króla musimy odpowiedzieć na twoje pytania z taką samą
szczerością, jaką oferowaliśmy jemu. Daję słowo maga, że tak będzie.
Młodzieniec pochylił głowę w pełnym szacunku podziękowaniu.
- Chciałbym wiedzieć, kto stworzył armię nieumarłych i kto nią dowodził
podczas bitwy z najeźdźcami z Mulhorandu.
Strażnicy popatrzyli po sobie niepewnie.
- Mówi się, że to sam król odniósł zwycięstwo – zaryzykował arcymag.
Posłaniec prychnął.
- A od kiedy to król jest mistrzem nekromancji? Powiedz mi, kto spośród
was mógłby zrobić coś takiego.
Usta starca zacisnęły się, jakby chciał zdusić odpowiedź, której przysięga
zobowiązał się udzielić.
- To poza moimi zdolnościami – przyznał w końcu. – Nikt w tej komnacie
nie zdołałby rzucić takiego czaru. Oczywiście, możemy ożywiać i kierować
umarłymi, lecz nie w takiej liczbie! Skoro to nie król rzucił zaklęcie, musiał
zrobić to ktoś równy mu mocą.
- A kto jest równy królowi? – spytał przebrany mag, nasączając swój głos
taką mieszanką niedowierzania i troski, jaką mógłby okazać wierny, młody
posłaniec.
- Zakładam, że pytasz retorycznie, tak jak ja – pospiesznie odparł
arcymag. – Któż mógłby być równy królowi?
Zaiste, kto? Mag stłumił krzywy uśmiech, który wypełzał mu na usta.
Riposta arcymaga była zwinna jak u każdego szermierza, lecz tak naprawdę to
wielu magów zaczynało się zastanawiać, czy przypadkiem to nie oni okażą się
równi królowi. Pytanie strażnika mogło być retorycznie, lecz niezbyt długo
pozostanie wyłącznie w pozbawionym krwi królestwie retoryki.
Mag skłonił się w podziękowaniu i wskazał na drzwi. Arcymag odsunął
się, najwyraźniej zadowolony, że może zakończyć tę kłopotliwą rozmowę.
Masywne, okute żelazem wrota otworzyły się do środka na cichych
zawiasach, nietkniętych ręką śmiertelnika. Umieszczone na ścianach
pochodnie buchnęły płomieniem, oświetlając okrągły pokój z kilkoma
drzwiami i czarną dziurą w miejscu podłogi. Uniosły się z niej słabe, ale
przerażające skowyty, a wraz z nimi słaby zapach kostnicy i obietnica
zapomnienia.
Mag wszedł do środka, odliczył kilka kroków na lewo i przeszedł pewnie
przez pustkę. Minął jeszcze trzy zabezpieczone magią pokoje i wreszcie dotarł
do miejsca, którego szukał.
Ostatnia komnata była pusta, jeśli nie liczyć otoczonego rubinową
poświatą kryształu, unoszącego się na jej środku. Miał on kształt
wieloramiennej gwiazdy i płonął własnym światłem, oświetlając
pomieszczenie szkarłatnym blaskiem.
Mag pozwolił, by jego przebranie stopiło się, odsłaniając łagodną twarz
mężczyzny w średnim wieku, który odzyskał szkarłatną gwiazdę jakieś
dwieście lat temu. Przyklęknął na kolanie i zaczął skomplikowany proces,
którego wymagała każda wizyta: oczyszczenie umysłu z myśli, a serca ze
smutku i poczucia winy. Gdy wreszcie cisza w jego wnętrzu dorównywała tej w
komnacie, wstał, uniósł spojrzenie na klejnot i przemówił.
- Serce Halruaa szuka rady – powiedział cicho król Zalathorm.
W krótkich słowach opisał bojowe, zaklęcia, które niecałe dwa dni temu
wyssały płyny z setek ludzi, by stworzyć wielkiego żywiołaka wody, a potem
podnieść wysuszone ciała jako armię nieumarłych.
- Jak mag, żywy lub martwy, mógł rzucić takie zaklęcie? – zakończył.
Dostroił swój wewnętrzny słuch do cichej odpowiedzi, znajomego chóru
elfich głosów dawno zmarłych mędrców. Odezwali się jednym chórem
pozbawionym słów, wszechogarniającego przerażenia. Fale emocji szalały
wokół niego niczym lodowa burza, odbierając oddech, powstrzymując bicie
serca.
Miażdżący ból ścisnął pierś Zalathorma, aż cofnął się chwiejnie. Wpadł
na drzwi, nie mogąc poruszyć się ani oddychać. Przez kilka chwil był
przekonany, że umrze w tym pokoju.
Wreszcie lecząca magia, starsza od pamiętanego przez mędrców
przerażenia, zaczęła pulsować ze szkarłatnej gwiazdy.
Serce króla podskoczyło boleśnie, po czym zaczęło pracować normalnie.
Agonia powoli się cofnęła. Jeszcze raz gwiazda ocaliła swojego twórcę.
Jeszcze raz dała Zalathormowi odpowiedź, jakiej nie mógłby znaleźć
nigdzie indziej. Klejnot był nieumierającą przeszłością, wiekami doświadczenia
zachowanymi w wiecznej teraźniejszości. W całej długiej historii Halruaa
Zalathorm znał tylko jednego maga, który w sercach zamarłych w czasie
mędrców mógł wywołać takie przerażenie. Choć nie padło żadne słowo,
Zalathorm znał odpowiedź.
Akhlaur znalazł jakiś sposób, aby powrócić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Choć słońce ledwo wychyliło się poza wschodni mur, ulice przed
pałacem króla Zalathorma tętniły życiem. Matteo stał u boku władcy, słuchając
jak Zalathorm przyjmuje, zdawałoby się, nieskończoną liczbę interesantów.
Był to pierwszy dzień służby Mattea jako Doradcy Króla i już zwalczał
chęć nerwowego kręcenia się jak uczniak. Król nakazał mu obronę królowej
Beatrix. Dlaczego nie pozwolił, by się tym zajął?
Matteo nie mógł zrozumieć, dlaczego król nalegał, by uszanować jego
zwyczaj codziennego udzielenia audiencji. W tych wyjątkowych czasach
codzienna rutyna wydawała się równie nie na miejscu, jak owieczka między
jednorożcami!
Wszędzie było widać pamiątki po ostatnich walkach. Robotnicy wciąż
sprzątali śmieci i gruz, zalegające na ulicach królewskiego miasta. Wciąż
płonęły stosy na położonych za miastem cmentarzach. Zawodowe płaczki
śpiewały aż do utraty głosu i ustępowały miejsca nowym. Ich przejmujące
pieśni wznosiły się wraz z kłębami dymu, polecając dusze poległych
Halruaańczyków bogom, a ciała niebiosom.
Halruaańczycy byli dumnym i butnym ludem, który łączył rytuały
pogrzebowe z wystawnymi obchodami zwycięstwa. Uczniowie szkół magii
zostali wysłani do domów na faerie, aż do nowego księżyca. Kupcy i
rzemieślnicy zamykali swoje sklepy przed południem i nie otwierali ponownie
aż do zmierzchu. Kuglarze i bardowie śpiewali swoje piosenki i odstawiali
skecze. Na nocnym niebie wybuchały fajerwerki. Poważni, ciężko pracujący
Halruaańczycy, tak czarodzieje, jak i zwykli ludzie, poświęcali się pełnym
wyzwania świętom, jakby zadzierają nosa wobec wszechobecnej śmierci.
Na zewnątrz pałacu znajoma uliczna piosenka zaczęła się szybki
crescendo, a po chwili przeszła w lekki fałsz. Zalathorm skinął na Mattea.
Młody jordain, rad z polecenia, wyjrzał przez okno, by zobaczyć, co się dzieje.
Jak zwykle na zewnątrz stały tłumy, mając nadzieję na audiencję u
króla. Panował nastrój festynu. Uliczni handlarze oferowali swoje towary, a
kuglarze zabawiali tłum. Matteo szybko odwrócił oczy od ulicznego żonglera,
gdyż zwinne ręce chłopaka i beztroski uśmiech zbyt boleśnie przypominały mu
o przyjaciółce Tzigone.
Jego wzrok prześlizgnął się po tańczącym niedźwiedziu, stąpającym
ciężko i obracającym się niczym korpulentna matrona i po poganiaczach
głośno zachwalających egzotyczne potwory. Zachwyceni rodzice podsuwali
dzieci, by mogły przejechać się na wielbłądzie z pustyni Calimshan albo
wielkiej jaszczurce o trzech rogach z dżungli Chult czy starym i dość
wyleniałym jednorożcu. Był nawet młody słoń, zwierzę rzadko widywane w
Halruaa. Dwójka małych, pokrzykujących dzieci trzymała się jaskrawego
żółto-czerwonego koszyka na szerokim, szarym grzbiecie zwierzęcia.
Oczy Mattea spoczęły na słoniu. Trąba kołysała się w przód i w tył, jakby
opędzał się od roju natrętnych owadów. Przyjrzał mu się bliżej i zrozumiał, że
zwierzę dokładnie to robi. Kilkoro ludzi zaczęło obrzucać nieszczęsne zwierzę
owocami i słodkimi ciasteczkami.
Odwrócił się do Zalathorma.
- Jeden z poganiaczy przyprowadził słonia. Tłum go atakuje, być może
dlatego, że zwierzę pochodzi z Mulhorandu i przypomina o najeźdźcach.
Twarz króla zachmurzyła się. Wstał z tronu i podszedł do oka, gestem
nakazując Matteo, by za nim podążył. Dworzanie rozstępowali się przed nimi,
spoglądając ze ściągniętymi brwiami, jak król łamie swój własny, niepisany
zwyczaj.
Zalathorm poszedł do ukrytych schodów, wąskich i krętych,
prowadzących na ulice. Pokonał je zaskakująco żwawym krokiem.
- Z całym szacunkiem panie, czy mogę spytać, co planujesz? – zawołał
Matteo, spiesząc za królem.
Zalathorm zatrzymał się i rzucił okiem na swojego doradcę.
- Ludzie przed pałacem oczekują, że będę rozsądzał spory. Ta jedna
sprawa z każdą chwilą będzie się robić coraz gorsza.
Matteo sprzeciwiłby się uznaniu wejścia w sam środek ulicznego
zamieszanie za rozsądne posunięcie, ale zakładał, że król miał swoje powody.
Szedł szybko, poluzowując węzły pokoju na swoich sztyletach.
Nim dotarli na ulicę, panował tam już chaos. Słoń kręcił się to w jedną, to
w drugą stronę, rzucając się na swoich ciemiężycieli w krótkich i zaskakująco
szybkich szarżach. Dwaj magowie rzucili zaklęcia lewitacji, by zdjąć
przerażone dzieci z pudełkowatej lektyki. Kopiąc i machając rękami płynęły w
powietrzu, by wpaść w wyciągnięte ręce rodziców.
Kilku innych magów zbliżyło się do zwierzęcia. Z ich wyciągniętych
dłoni wyleciały niewielkie kule trzeszczącej, błękitnej energii, które z ostrym,
syczącym pyknięciem eksplodowały na boku słonia.
Matteo natychmiast wyczuł ich strategię: zapędzić słonia do otoczonego
murem ogrodu, gdzie łatwo będzie można go uspokoić. Jednak zwierzę było
zbyt spanikowane, aby współpracować. Trąbiąc zaczęło stawać dęba i wierzgać
niczym użądlony przez gza ogier.
- Idioci – mruknął Zalathorm.
Ponieważ miniaturowe kule nie skłoniły słonia do ucieczki, magowie
zaczęli rzucać większymi pociskami. W jego stronę poleciała niewielka fala
wielobarwnych światełek.
Król uniósł ręce i uderzył prawą pięścią w lewa dłoń. Pociski
natychmiast uderzyły w niewidzialny mur i skręciły pod ostrym kątem, lecąc w
niebo niczym fajerwerki.
Jeden z pocisków, energia o kształcie czerwonego oszczepu, odbił się od
magicznej bariery i skręcił niczym ryba gwałtownie zmieniająca kierunek w
szybko płynącym strumieniu. Poleciał wprost na maga, który zakłócił tor jego
lotu.
Odpowiedź Mattea była częściowo wytrenowana, częściowo
instynktowna. Wskoczył przed króla, wyciągając ręce w stronę drzewca
magicznego oszczepu. Broń wpadła w jego zaciśniętą pięść – tylko wrodzona
odporność na magię sprawiła, iż nie spłonął do kości.
Gdy palce zacisnęły się na drzewcu, przekręcił lekko nadgarstek, nie
tylko usiłując zatrzymać broń, co zmienić tor jej lotu. Magiczna broń zakręciła,
lecz dalej trzymała kurs. Prawe ramię Mattea wypadło z barku z
rozdzierającym, rozpalonym do białości błyskiem bólu. Poleciał do tyłu, wciąż
trzymając czerwony pocisk, i wpadł na mur.
Odrzucił znikającą broń i sięgnął po lewy sztylet, gotów w razie potrzeby
bronić króla. Nim zdołał jednak odpędzić sprzed oczu tańczące gwiazdki,
Zalathorm stanął obok słonia.
Król pogładził uspokajająco poraniony bok. Gdy poganiasz zbliżył się, by
przejąć wodze, Zalathorm wypowiedział kilka cichych słów. Matteo nie słyszał,
co mówi, lecz dostrzegł, jak z twarzy poganiacza odpływa krew. Mężczyzna
cofnął się, pochylając głowę w szybkich, nerwowych pokłonach.
Spojrzenie Zalathorma spoczęła na cichym, czujnym tłumie.
- Przed nami jeszcze wiele zadań. Halruaa traktuje je wszystkie równie
poważnie, przynajmniej tak długo, jak długo nasza uwaga nie jest odciągana od
istotniejszych spraw. Ci, którzy oczekują na królewski wyrok, mogą czekać w
spokoju. Ci, którzy przybyli zobaczyć widowisko, powinno czuć się
usatysfakcjonowani i odejść w swoją stronę.
Choć król mówił spokojnie, jego głos usłyszeli nawet najdalej stojący
ludzie. Niektórzy odeszli, inni na powrót stanęli w szeregu spokojnych twarzy.
Matteo stanął u boku Zalathorma, podtrzymując lewą dłonią łokieć
rannej ręki.
- Dobre przemówienie – mruknął. – Wiele zadań przed nami… trudno o
lepszą ilustrację niż fakt, że król jego doradca zajmują się samopoczuciem
schwytanego zwierzęcia.
Król spojrzał na niego ostro.
- Jeśli ten sarkazm jest wywołany przez ból, pozwól natychmiast uleczyć
twoje ramię wszelkimi dostępnymi środkami.
Matteo ukłonił się lekko.
- Wybacz panie. Choć dziękuję za troskę, zaklęcia leczące i modlitwy
kapłanów mają taki sam wpływ na jordainów, jak…
- …jak komplement na muła – dokończył Zalathorm. – To porównanie,
które uważam za zaskakująco trafne.
Ujął ramię Mattea i pociągnął ostro nagły, dokładnym ruchem. Ból
eksplodował w ramieniu jordaina, rozlał się po kończynach i kręgosłupie.
Zniknął tak nagle, jak się pojawił, stał się tępy i przeszywający.
Matteo ostrożnie poruszył ramieniem.
- Zadziwiające. Wątpię, czy mistrz walki jordainów mógłby zrobić to
lepiej.
Z jakiego powodu ta uwaga rozbawiła Zalathorma.
- To dopiero komplement!
Ruszył w stronę pałacu i schodów, które nagle pojawiły się w zupełnie
innym miejscu. Matteo szedł za nim.
- Czy mogę spytać, co powiedziałeś temu poganiaczowi, panie?
- Jaharidowi? Powiedziałem, że uspokoiłem słonia rozmawiając w jego
umyśle. Przypomniałem mu, że słoń to inteligentne, a może rozumne zwierzę i
zasugerowałem, że ponieważ mógł być świadkiem wielu jego mało legalnych
przedsięwzięć, powinien dbać o to zwierzę z należnym mu szacunkiem.
Matteo zastanowił się nad tym.
- I słoń ci o tym powiedział?
Król popatrzył rozbawiony przez ramię.
- Nasz duży, szary przyjaciel nie wypowiadał swojej opinii co do praktyk
Jaharida. Niewiele słoni zna się dobrze na halruaańskim prawie.
- Rozumiem. Zatem znasz tego Jaharida.
- Nigdy nie widziałem go na oczy. Proste zaklęcie objawienia pozwoliło
mi poznać jego imię, ujrzałem też interesujący obraz: Jaharid targujący się z
piratami z Mulhorandu o słoniątko. Czy gdybyś miał kontakty z
Muhorandczykami to chciałbyś, aby wyszły one na jaw? Jestem pewien, że
Jaharid będzie dobrze traktował to zwierzę i nie dawał mu powodów do
niezadowolenia.
Matteo rozważył te słowa.
- Według tego, co wiem o sztuce objawień, ta wizja była szczególnie
interesująca. Objawienia to zgłębianie przyszłości.
Król wzruszył ramionami.
- Pory roku odchodzą i powracają. Przyszłość może być często odczytana
we wzorach z przeszłości.
Choć te słowa brzmiały prozaicznie, niosły ze sobą obraz, który
zelektryzował Mattea: Tzigone pogrążona w transie, by odnaleźć swoje
najwcześniejsze wspomnienia, przypadkowo przesuwającą się w przeszłość
własnych doświadczeń, by być świadkiem wydarzeń, które miały miejsce na
długo przed jej narodzinami. Wyglądało na to, że Zalathorm sam posiadał
pewne niekonwencjonalne talenty.
- Jesteś, panie, kimś więcej niż zwykłym wieszczem – zauważył.
Zalathorm zatrzymał się i odwrócił.
- Jesteś królem – odparł krótko. Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu i
dodał: – Przynajmniej na razie.
Ruchem ręki uciął protesty Mattea.
- Żaden mag jeszcze mnie nie wyzwał, ale to tylko kwestia czasu. Obaj o
tym wiemy. Twój były pan, Procopio Septus, znacznie wybija się nad
pozostałych.
Matteo zgodził się z tym w cichości ducha.
- Panie, wiesz że przysięga zabrania mi wyjaśniania sekretów jednego
mojego pana drugiemu.
Zalathorm spojrzał na niego badawczo.
- A czy prosiłem cię o to? Procopio jest ambitny. Nie potrzebuję jordaina,
aby mówił mi to, co widzę własnymi oczami.
- Oczywiście, panie – Matteo zawahał się, a potem zadał pytanie, które
dręczyło go od czasu, gdy został królewskim doradcą. – Wybacz, ale właściwie
do czego jestem ci potrzebny? Przeżyłem dwadzieścia jeden wiosen, niewiele to
czasu, by zebrać mądrość, jakiej potrzebuje królewski doradca.
Król uśmiechnął się słabo.
- Z pewnością słyszałeś plotki, kwestionujące moją zdolność do
rządzenia. Czy zgadzasz się z nimi?
Pytanie to zaskoczyło Mattea, a odpowiedź, która się pojawiła, wprawiła
w zakłopotanie. Zalathorm czekał, obserwując go oczami, które nie
potrzebowały magii, aby ocenić człowieka.
- Nie jestem pewien – odparł w końcu Matteo.
Zalathorm skinął głową.
- I tu leży odpowiedź na twoje pytanie. Starszy, mądrzejszy jordain
powiedziałby mi to, co chciałbym usłyszeć.
- Jeśli cię uraziłem, błagam o wybaczenie… – zaczął Matteo.
król przerwał mu uniesioną ręką.
- Jeśli będziesz przepraszać za każdą szczerość, niewiele będziesz mieć
czasu na wypowiadanie się w innych sprawach. Uczciwość jest godna
pochwały, ale na razie umówmy się, że najbardziej docenia się ją wtedy, gdy
rada jest już dana.
Te proste słowa przywołały w umyśle Mattea obraz zuchwałej twarzy
Tzigone, jej wyrazistych ust wykrzywionych w irytacji, że nie potrafił przydać
prawdzie „ciekawych barw”. Przełknął kulę, która nagle pojawiła się w jego
gardle i starł z ust tęskny uśmieszek.
- Czyżbyś się z tym nie zgadzał? – spytał król.
- Nie, panie – odparł, pochylając głowę w lekkim, pełnym szacunku
ukłonie. – Po prostu słyszałem już te słowa wcześniej.
Do południa wszyscy proszący zostali wysłuchani. Uliczna piosenka stała
się sennym mruczeniem, gdy mieszkańcy Halarahh szukali schronienia przed
południowym skwarem. W tym gorącym kraju południowa sjesta była
zwyczajem i koniecznością.
Jednak król i jego doradca nie mieli czasu na odpoczynek. Matteo
podążył za Zalathormem przez labirynt korytarzy i kręconych schodów,
mijając uzbrojonych strażników i magiczne zabezpieczenia strzegące wysokiej
wieży, w której była uwięziona królowa Beatrix.
Niewielka komnata była luksusowo urządzona, lecz równie biała, jak
gabinet zielonego maga. Ściany zostały niedawno pomalowane na biało, a
dywan utkany był z grubego jagnięcego runa. Na łóżku piętrzyły się poduszki z
białej satyny, a długa kanapa była przykryta wykończonym na biało
jedwabiem. Beatrix siedziała na niej bez ruchu, niczym jedna z metalowych
konstrukcji, które były jej pasją i stały się przyczyną upadku.
Mimo uwięzienia, była ubrana w elegancką szatę z białej satyny i
srebrnego brokatu. Starannie wykonana peruka z białych i srebrnych splotów
okalała twarz tak bladą, jakby wykonaną z porcelany. Ciemne oczy
podkreślone proszkiem antymonowym na tle nienaturalnej bladości skóry
wydawały się bardzo duże.
Zalathorm pochylił się, by pocałować ją w śnieżnobiały policzek.
- Czy dobrze się czujesz, moja pani?
Odpowiedziała po chwili lekkim skinięciem głowy.
Król usiadł obok niej i ujął jej drobną, nieruchomą dłoń.
- Jesteś tu z mojego rozkazu. Nie miałem wyboru. Nie wierzę jednak w
nic, co zostało o tobie powiedziane.
Królowa uniosła oczy, spoglądając niezupełnie na Zalathorma.
Spoglądając gdzieś ponad jego ramieniem uniosła wolną rękę i delikatnie
dotknęła jego policzka. Król nie wytrzymał chwycił dłoń i przycisnął do swoich
ust.
Matteo, choć nie chciał przeszkadzać, musiał do nich podejść.
- Pani, czy pamiętasz jak Kiva odwiedziła cię, zabierając mechaniczne
stworzenia?
- Kiva – powtórzyła Beatrix. Matteo mógł wziąć tę odpowiedź za zwykle
echo, gdyby nie niezwykły, ponury ton, który pojawił się w głosie królowej.
Matteo przykucnął, aby popatrzeć prosto w jej oczy.
- Jesteś oskarżona o spiskowanie z Kivą i zbudowanie mechanicznych
stworzeń na jej rozkaz. Czy byłaś pod wpływem zaklęcia?
- Nie pod zaklęciem Kivy.
Matteo i Zalathorm popatrzyli po sobie zmieszani. Królowa wydawała
się wyjątkowo rozmowna, lecz te słowa były nieoczekiwane.
- Czyjego zatem?
- Nie czyjego. – Twarz Beatrix zachmurzyła się, słabe światełko w oczach
przygasło. Wysunęło ręce z uścisku króla i złożyła je na swoim łonie.
- Jeśli nie przez kogoś – dopytywał się Matteo – to przez coś?
Na pomalowanej twarzy pojawiła się iskierka ożywienia, po czym
kobieta spojrzała na niego.
- Tak.
- Tak?
- Tak. Coś.
Matteo zastanowił się nad tym. Nagle go oświeciło.
- Nie zostałaś zaczarowana przez osobę, tylko przez rzecz?
Beatrix kiwnęła po chwili głową.
Wreszcie jakiś postęp! Matteo popatrzył z tryumfem na króla. Wyraz
twarzy Zalathorma ostudził jego radość.
Król patrzył na swoją żonę, śmiertelnie blady i przerażony. Opadł na
kolana i wtulił twarz w podołek królowej. Jego słowa były ciche i stłumione
przez emocje, lecz Matteo wychwycił coś podobnego do „Bogowie, co ja ci
zrobiłem?”.
Po chwili jordain podszedł do drzwi i zapukał w nie cicho. Strażnicy
wypuścili go, a on stał cicho w korytarzu czekając, aż król do niego dołączy.
- Panie, choć ta wiadomość była niepokojąca, dokonaliśmy jakiegoś
postępu. Powinniśmy pytać dalej.
Zalathorm pokręcił głową.
- Nie dowiesz się już niczego więcej. Ta chwila minęła.
- Lecz wcześniej dowiedziałeś się czegoś ważnego.
- Tak. – Zalathorm przełknął ślinę, po czym odwrócił się i ruszył ku
schodom do wieży.
Matteo szedł za nim i czekał, lecz król nie powiedział już nic więcej. Po
kilku chwilach jordain przestał udawać, że czeka. Zaszedł królowi drogę, stanął
z nim twarzą w twarz i spojrzał wyzywająco.
- Z całym szacunkiem, panie, nakazałeś mi strzec królowej, lecz nie
powiedziałeś mi nic, co mogłoby mi pomóc w jej obronie!
Ku zaskoczeniu Mattea, król pierwszy opuścił wzrok.
- Magia nie jest rozwiązaniem każdego problemu. Czasami tworzy ich
równie wiele, jak rozwiązuje. Do dziś nie byłem świadom istnienia jednego z
nich. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć – uniósł dłoń, by stłumić protesty
Mattea. – A przynajmniej nic, co nie jest trzymane w tajemnicy przez potężne
zaklęcia i słowa magów.
Jordain nie ruszył się z miejsca jeszcze przez kilka chwil. Słowo maga
było święte, nie można go było złamać. To nie była tylko kwestia wyboru.
Konsekwencją wypowiedzenia „na wiatr i słowo” było to, że usta
halruaańskiego maga były magicznie zapieczętowane.
Zatem tak to było. Trudne zadanie Mattea sięgnęło królestwa
niemożliwości! Miał dwadzieścia dni na odkrycie tajemnicy, o której król nie
mógł mówić, tajemnicy, której nie mogła odkryć całą grupa lordów
czarodziejów.
Dwadzieścia dni, a każdy mijający dzień pozostawiał Tzigone samotną,
w miejscu pełnym okropności, których Matteo nawet nie mógł sobie
wyobrazić.
Po chwili uświadomił sobie, że król mu się przygląda.
- Myślisz o swojej przyjaciółce – powiedział łagodnie Zalathorm. Matteo
uśmiechnął się słabo.
- Nie sądziłem, że ktokolwiek poza Ogarem Magów zdoła zgłębić serce
jordaina.
- Jest córką swojej matki. Takie kobiety są zdolne w równie wielkiej
mierze dawać radość i sprawiać ogromny ból. Nie znam sposobu, jak uwolnić
twoją przyjaciółkę – powiedział, przewidując następne pytanie Mattea – ale czy
mogę coś zasugerować?
- Proszę!
- Idź za swoim sercem tam, gdzie cię prowadzi. Być może tajemnice córki
rzucą nieco światła na tajemnice matki.
Matteo chwycił króla za ramię, zatrzymał.
- Przewidujesz to? – spytał z naciskiem.
Król uwolnił się i przyjrzał badawczo.
- Czy jesteś sobie w stanie wyobrazić, jordainie, sytuację, w której z
własnej woli, a nawet chętnie, złamiesz przysięgę? I to niezależnie od tego, ile
ma cię to kosztować, albo ile ktoś inny na tym zyska?
Matteo zawahał się i pokręcił głową.
- Zatem jesteś lepszym człowiekiem. Już raz zapłaciłem cenę miłości
monetą honoru. Zrobiłbym to jeszcze raz, żeby uwolnić Beatrix. A ponieważ
nie mogę pomóc królowej, pobłogosławię człowieka, który jest to w stanie
zrobić, a sam poniosę tego cenę.
Nim jordain zdołał odpowiedzieć, Zalathorm po prostu zniknął.
Głęboko zaniepokojony Matteo przyjął prawdę o swoim zadaniu.
Zalathorm był tak samo uwięziony jak Beatrix czy Tzigone, a zadaniem
jordaina było uwolnić władcę Halruaa.
Nawet jeśli miało go to zniszczyć.
ROZDZIAŁ TRZECI
Głęboka, srebrzysta mgła, tak gęsta, że właściwie mogła uchodzić za
mżawkę, i tak blada oraz zimna, że przypominała zmiennokształtne duchy,
wirowała w powolnym tańcu w ponurym krajobrazie. Gęsty mech porastający
kurhany faerie był nasiąknięty wodą jak gąbką, woda kapała tez w dziwnym,
szalonym rytmie z chorych drzew.
Pod wątpliwą osłoną niewielkiej kamiennej jaskini kuliła się drobna,
sponiewierana postać, obejmując rękami kolana. Jaskinia, choć wilgotna i
zimna, dawała przynajmniej złudzenie ochrony, a Tzigone uznała, że w tym
miejscu iluzja jest naprawdę czymś potężnym.
Jeden z elementów jej wyobraźni obwąchiwał właśnie małą, czarną
padlinę. Gryf, choć prawie tak samo niematerialny jak mgła, walczył na jej
rozkaz, a ponieważ jego dziób i pazury podobne były do orlich, zmusił
Niewidzialny Lud do ucieczki.
Jej dręczyciele zostawili ciało zabitego towarzysza. Tzigone zmusiła się,
by obejrzeć poszarpane i połamane ciało, mając nadzieję, że znajdziesz jakieś
słabe punkty tych, którzy ją pojmali. Ciemne faerie były tak szybkie, że jej oczy
nie potrafiły za nimi nadążyć.
***
Martwe faerie było niższe od Tzigone – miało wzrost bliższy czterem niż
pięciu stopom. Choć Tzigone była bardzo chuda i brakowało jej kobiecości, w
porównaniu z tą delikatną istotą czuła się naprawdę krzepka. Jego skóra była
smoliście czarna, a rysy jeszcze bardziej pociągłe i kanciaste niż u elfka. Małe,
dziwnie kształtowane skrzydła – zniszczone, lecz wciąż piękne – opadały z
wąskich ramion. Były dziwnie, przezroczyście czarne, choć pod nimi kotłowała
się i migotała cała tęcza barw. Pociągła, owalna głowa nie miła włosów, zresztą
ich nie potrzebowała. Dziwne piękno tej istoty nie zachęcało do jakichkolwiek
porównań z ludźmi. Niewidzialny Lud był tym, czym był a był przerażający
ponad wszelkie wyobrażenie.
Tzigone pozwoliła spojrzeniu prześlizgnąć się dalej, mając nadzieję, że
kiedy znów spojrzy na ciało, obwąchująca je bestia zniknie.
Nie znikła. W tym miejscu koszmary nie dawały się odpędzić.
Iluzja potwora w niczym nie przypominała żadnej żywej istoty, którą
znała. Gdy przypadkiem przywołała ją po raz pierwszy, Matteo powiedział, że
takiej istoty nie widziano od trzystu lat. Wymarłe dawno temu gryfy miały
potężne ciało smoka, skórzaste, nieco opierzone skrzydła i prymitywną ptasią
głowę. Szyję otaczała gęsta grzywa, a stąpał na mocnych lwich łapach.
Bestia zanurzyła zakrzywiony dziób w padlinie i pociągnęła. Ciało
oderwało się z obrzydliwym, mokrym dźwiękiem, któremu towarzyszyło
trząśnięcie delikatnej kości.
Tzigone wsadziła sobie pięść w usta i starała się zmienić przerażenie we
wdzięczność. W końcu mglisty gryf uwolnić ją od ciemnych faerie i ich
niekończących się tortur – tortur, które w większości były iluzją, ale wcale nie
bolały przez to mniej.
Niewidzialny Lud w jakiś sposób zdołał dostać się do jej umysłu i serca.
Dręczyli ją wszystkim, co znaleźli w ciemnych zakamarkach i tym, co mogła
przywołać jej udręczona wyobraźnia. Potworny gryf okazał się jednak bronią
obosieczną.
Jej zwinny umysł krążył wokół myśli o ucieczce. Z tego szarego świata
musiało istnieć jakieś wyjście. Ona i Matteo walczyli już wcześniej z ciemnymi
faerie i widać było, że jordain niewiele wie o swoim przeciwniku. To był zły
znak. Zdaniem Tzigone Matteo wiedział więcej, niż bogowie zapomnieli. Skoro
nie mógł uporać się z Niewidzialnym Ludem, jaką szansę miała ona?
Z drugiej strony Dhamari Exchelsor wiedział, jak otworzyć zasłonę
między światami. Najwyraźniej było to jakieś zaklęcie, a Matteo dowie się,
jakie.
- Dhamari – mruknęła, nagle przypominając sobie, kto dzieli jej los
wygnańca. Wstała, krzywiąc się z bólu i ostrożnie sprawdzając swoje
kończyny. Zrobiwszy kilka ostrożnych kroków, ruszyła na poszukiwanie
zdradzieckiego czarodzieja.
Długo szła wśród wirującej mgły. Wreszcie zmęczona i zrezygnowana,
kopnęła w wielki muchomor i przyglądała się, jak zarodniki unoszą się w
chmurze. W ten sposób nigdy nie znajdzie Dhamariego. Skoro potrafiła
przywołać iluzoryczne istoty, to czemu nie wezwać sfory psów gończych?
Ta myśl niezbyt się jej uśmiechała. Podczas swojej kariery na ulicy,
Tzigone zbyt często była ścigana przez psich strażników, by pałać do nich
wielką miłością. Poza tym wezwanie istoty mogły być niebezpieczne i
nieprzewidywalne, nawet w świecie, jaki znała. Przypomniała sobie
niedźwieżuk, który zaatakował towarzyszy jej podróży, i gorączkowo
odpędziła tę myśl. Tutaj takie wspomnienia mogły okazać się zabójcze. Zamiast
tego przywołała obraz spanikowanej twarzy Dhamariego, gdy wciągała go za
sobą poza zasłonę.
Z rozmyślań wyrwał ją słaby, cichy szloch. Otworzyła oczy w ostatniej
chwili, bo już prawie potknęła się o czarodzieja.
Dhamari Exchelsor leżał zwinięty w kłębek niczym nowonarodzona
mysz. Rzadkie włosy miał przesiąknięte wodą, a szeroko otwarte, szkliste i
nieruchome oczy świadczyły o niekończącym się koszmarze. Mag był
więźniem umysłu, torturowany przez własne nieprawości. Tzigone nie mogła
wyobrazić sobie bardziej odpowiedniego wyroku.
Sprawiedliwość czy nie, w tym stanie Dhamari nie nadawał się do
niczego.
Tzigone westchnęła, usiadła obok pogrążonego w śpiączce maga i
położyła dłoń na jego ramieniu. Było prawie tak samo zimne, jak mgła. Zaczęła
pocierać jego ręce i dostrzegła łańcuch przepleciony między jego palcami.
Pociągnęła za niego, zaciekawiona. Z naciśniętej pięści wypadł mały medalion
wykonany za zmatowiałego od mgły metalu z prostym, znajomo wyglądający,
ornamentem.
Zmarszczywszy brew, zaczęła grzebać w bucie, gdzie schowała medalion
matki. Nie było go tam. W jakiś sposób Dhamari go jej odebrał.
Wyrwała cenną błyskotkę z dłoni maga. Ciało Dhamariego wygięło się
konwulsyjnie, a usta wykrzywiły się w grymasie udręki.
- To chroniło moją matkę przed tobą i twoimi agentami – mruknęła,
pojmując, co dolegało czarodziejowi. – Gdy go dostałeś, chronił cię przed tobą
samy, co jest prawdopodobnie jednym powodem, dla którego przeżyłeś tak
długo.
Z drugiej strony medalion dawał Tzigone klucz do przeszłości i
odpowiedzi, które mogą być tam ukryte. Z pewnością wszystko, czego się dowie
dzięki swoim rozwijającym się mocom, będzie bardziej prawdziwe niż
cokolwiek, co może jej powiedzieć Dhamari.
Tylko chwilka, postanowiła. Zacisnęła matczyny talizman w dłoni.
Stosując ćwiczenia umysłu, których nauczył ją Matteo, zapadła się głęboko w
swoją pamięć.
Miasto Halarahh spało pod osłoną mgły, nie zwracając uwagi na młodą
kobietę, która biegła po chodnikach na szczycie grubych, miejskich murów. Była
zwinna, miała szczupłe, śniade kończyny, poruszała się wdzięcznie niczym
młoda gołębica. Magowie pełniący na murach straż przed świtem kłaniali się z
szacunkiem, gdy ich mijała, gdyż imię Keturah było znane w mieście
czarodziejów. Była niska, smukła i szybka jak tancerka, miała gęste i lśniące
brązowe włosy oraz duże ciemne oczy pełne śmiechu i tajemnic magii…
Tzigone wróciła do rzeczywistości. To była jej matka, widziała ją
znacznie wyraźniej niż sama pamiętała! Gorączkowo odrzuciła wizję i
zanurzyła się z powrotem, jeszcze głębiej, poza mgliste wrażenia, w
perspektywę samej Keturah. Jak przez mgłę, jakimś fragmentem świadomości
Tzigone uświadomiła sobie, że stała się Keturah. Zaciskając dłoń na cennym
talizmanie całkowicie oddała się wizji.
***
Tzigone-Keturah oparła łokcie na rzeźbionym murze i zaczęła nucić,
spoglądając rozmarzonym wzrokiem na miasto, serce jej ukochanego kraju i
dom żyjącego w samotności króla Zalathorma. Ze swojego miejsca przed
Keturah roztaczał się widok, którego mógł jej pozazdrościć nawet sokół.
Słońce wynurzyło się zza najwyższych szczytów wschodnich gór,
barwiąc szafirowe nocne chmury na srebrzysty róż. Na południu, daleko za
Jeziorem Halruaa gęste, szare burzowe chmury burczały niczym wielkie
krasnoludy, zbyt wcześnie wyrwane z łóżka. Samo miasto budziło się szybko,
nie kłócąc się z nadchodzącym dniem. Konne wozy terkotały w stronę rynku.
Znad ogrodów unosiła się mgła, pachniał jaśmin, a wraz z nim doleciał chór
głosów dziewic zbierających rosę do eliksirów piękna i miłości. Żwawe tempo
piosenki przyspieszało wykonywanie czynności, gdyż nawet w tej
najzimniejszej porze roku ciepło słońca nadchodziło szybko.
Keturah przyglądała się, jak wraz ze świtem zaczynają pojawiać się
lubiące jego blask istoty. W niebo wzbiły się gwiezdne węże, migoczące niczym
sznury drogich kamieni. Pomarańczowe i żółte jaszczurki wspinały się na
ściany dzięki szerokim, lepkim opuszkom palców. Z fosy uniósł się w niebo ryk
krokodyla. Odpowiedź przyszła z ogrodów rosnących w cieniu wielkiego muru.
Brew czarodziejki zmarszczyła się. Zbiegła schodami prowadzącymi do
wewnętrznego muru i do publicznych ogrodów. Zatrzymała się nad sadzawką i
zaczęła śpiewać czystym, bogatym altem – głosem ślicznym, lecz także pełnym
magicznej zachęty.
W odpowiedzi z sadzawki wynurzył się duży, gadzi pysk. Złote oczy z
czarnymi źrenicami skupiły się na śpiewającym magu. W ciągu kilku chwil
istota wyszła na brzeg, okazując się behirem, istotą groźniejszą od krokodyla i
bardziej delikatną od smoka. Wzdłuż długiego, wężowego ciała pokrytego
kobaltowej barwy łuskami ciągnęły się cztery pary nóg. Szyja była długa, a
smukłe rogi odchylały się do tyłu wzdłuż długiej, ostro zakończonej głowy.
Behiry były w tym mieście równie cenne, jak świnie, lecz zamiast bekonu,
szynki i kiełbas te egzotyczne gady wykorzystywano jako magiczne
komponenty i do robienia ozdób. Był to zwyczaj, do którego Keturah nigdy nie
potrafiła się do końca przekonać.
Behir zatrzymał się niezdecydowany na brzegu. Gdy powąchał magię
Keturah, wokół niego zasyczały drobne, błękitne iskierki.
Melodia jej pieśni uspokoiła się, przeszła w kołysankę. Błysnęły
kryształowe kły, gdy behir ziewnął. Istota zrobiła dwa kółka jak senny pies, po
czym położyła się z nosem ukrytym między przednimi łapami. Syczenie magii
ustało, gdy behir zapadł w głęboki sen.
Keturah śpiewała dalej, lecz rozłożyła szeroko ręce i zaczęła wykonywać
gesty potężnego zaklęcia pomniejszającego. Każde poruszenie dłoni odbywało
się coraz bliżej złączenia, z każdym z nich behir coraz bardziej malał. Rzucała
zaklęcie, aż mierząca dwanaście stóp bestia nie była większa od ważki.
Podniosła miniaturowego behira i położyła go sobie na ramieniu.
Drobne pazurki instynktownie wbiły się w tkaninę jej tuniki. Ruszyła do domu,
w biegu planują, jak i gdzie wypuścić tę istotę.
Keturah zatrzymała się kilka kroków przed wieżą i jak zwykle zdziwiła
się, że ta posiadłość należała do niej. Była otoczona murem, a także
kompleksem przyzwoitych budynków: kwaterami służących, domem dla gości,
łaźnią, a nawet stajnią. Bujne ogrody pachniały kwitnącymi ziołami i
rozbrzmiewały porannymi trelami ptaków. Jednak zwieńczeniem posiadłości
był wieża maga, smukła, sześciokątna budowla z zielono żyłkowanego
marmuru, porośnięta kwitnącymi pnączami i nakryta cebulastą kopułą z
zaśniedziałej miedzi.
Mając dwadzieścia pięć lat, Keturah była dość młoda jak na właścicielkę
takiej posiadłości, lecz była tez mistrzynią Wywoływania, szkoły magii wielce
w Halruaa poważanej i niesłynącej z wielkich talentów. Na jej usługi było
wielkie zapotrzebowanie i odpowiednio za nie płacono. Wieżę uzyskała w
zamian za nauczanie Dhamariego Exchelsora, jedynego syna bogatych
posiadaczy kopalni elektrum i kupców handlujących winem. Keturah nie
podobało się, że cały dom zawdzięcza tylko jednemu uczniowi, ale często tak
się działo. Opłaty za nauczanie były wysokie. Naprawdę utalentowany uczeń
nigdy nie narzekał na brak nauczycieli, lecz ambitny czarodziej o przeciętnym
talencie musiał słono płacić. A talenty Dhamariego były bardzo przeciętne.
Trzeba przyznać, że ciężko pracował. W przeciwieństwie do niektórych
uczniów Keturah nie interesował się ani nią, ani swoimi koleżankami. Nie
napastował też służących. Zawsze był akuratny, grzeczny i pełen szacunku.
Gdyby nie fascynacja niedawno przyjętą uczennica, Keturah uznałaby go za
oziębłego.
Westchnęła, zmartwiona faktem, w jaką stronę skręciły jej myśli. Kiva,
akolita ze świątyni Azutha, została do niej przysłana niedawno, w ramach
obowiązkowego treningu w każdej szkole Sztuki. Kiva była dzikim elfem, co w
cywilizowanych krajach było rzadkością. Złote oczy kojarzyły się Keturah z
dzikim kotem i podejrzewała, że elfka jest równie nieprzewidywalna.
Jednej rzeczy była pewna: Kiva miała zły wpływ na Dhamariego.
Interesowały go legendarne stworzenia i mroczna magia, a egzotyczna Kiva
zdawała się rozpalać jego wyobraźnię coraz to nowymi możliwościami.
Ostatnio poprosił Keturah, by nauczyła go zaklęć pozwalających na
przywoływanie i rozkazywanie zwierzętom, tak jak robiła to ona, lecz Dhamari
nie miał szczególnego talentu do tego rodzaju wywoływań… i jeśli o to chodzi,
do jakiegokolwiek innego. Wkrótce Keturah będzie musiała zachęcić go, by
poszukał sobie innego mistrza i spróbował sił w innej szkole magii. Sama myśl
o tym napełniła ją niewypowiedzianą ulgą.
Keturah otrząsnęła się z tych myśli i przeszła przez bramę. Nagle
znieruchomiała, zamrożona tak pewnie, jakby uderzył w nią oddech białego
smoka.
Kark ją zaswędział, poczuła na ramionach gęsią skórkę. Drugi dreszcz
przeszył ją w chwili, gdy jej umysł pojął to, co przewidziały zmysły: jakaś
mroczna i ohydna istota zaatakowała jej dom!
Zaczęła nucić zaklęcie orientacji. W powietrzu rozwinęły się macki
wirującej zielonej mgły – manifestacja potężnego zaklęcia poszukującego. W
ponurym nastroju ruszyła za nimi do wieży, po kręconych schodach. Z
komnaty nad jej głową buchnęła nagle kakofonia dźwięków, a mgła nie była
już potrzebna, aby prowadzić ją dalej.
Pokonała biegiem kilka ostatnich stopni i wpadła do głównego
laboratorium. Ciężkie drewniane drzwi były zamknięte, wyginały się i dygotały
pod uderzeniem jakiejś nieznanej siły. Keturah przywołała kulę ognistą i
trzymała ją w uniesionej dłoni. Drugą ręką otworzyła drzwi, odskakując w
ostatniej chwili na bok.
Drzwi uderzyły o ścianę, a na korytarz wyleciał kłąb kołyszących się,
drgających macek. Za nim wyleciały kłęby dymu, niosąc ze sobą ostry zapach
siarki.
Choć Keturah nie mogła zajrzeć do środka, z hałasu udało się jej wyłonić
pojedyncze dźwięki: dźwięczenie drżących szklanych probówek, trzask ognia,
uderzenia bezcennych ksiąg zaklęć o ściany, łomot przewracanych mebli.
Męskie stęknięcia świadczące o bólu i wyczerpaniu oraz śliczny, brzmiący jak
dzwoneczek sopran, śpiewając zaklęcie. Nad tym wszystkim unosił się ostry,
szalony, radosny chichot, świdrujący uszy niczym paznokcie na talerzu.
- Imp – mruknęła Keturah. Pozostawiła kule wiszącą w powietrzu
niczym wielkiego świetlika i zaczęła przedzierać się obiema rękami przez
macki blokujące wejście. – Ci idioci przywołali impa!
Dostrzegła niewielki otwór i przedarła się przez niego. Przez chwilę stałą
nieruchomo, ogarniając panujący chaos.
Bogato odziany młody mężczyzna gorączkowo deptał tlący się dywan.
Buty mu się dymiły, a szczupła twarz była wykrzywiona z przerażenia i
ubrudzona sadzą. Wywijał też sztyletem, usiłując trafić istotę, wirującą wokół
niego jak przerośnięty komar.
Jego przeciwnik był wyjątkowo paskudnym impem wielkości kota, z
dużymi nietoperzowymi skrzydłami, okryty żółtawą skórą. Dominującym
elementem jego paskudnej gęby był zakrzywiony, bulwiasty nochal.
Imp miał sporo roboty. Na obiciach i tapecie widać był ślady jego
pazurów, krawędzie dymiły się od jego dotyku. Gdy imp okrążał Dhamariego,
pluł parzącą parą, chichocząc radośnie, gdy słyszał pełne bólu krzyki
trafionego.
Kiva stała nad doniczkową odmianą drzewa cytrynowego, wyśpiewując
zaklęcie wzrostu. Widać było, że elfka nie po raz pierwszy próbuje zapanować
nad impem. Na środku pokoju stała klatka utworzona z gęstych pędów
kwitnącego zioła – byłoby to niezłe zaklęcie, gdyby nie to, że drzwi do klatki
stały otworem. Impy były wyjątkowo trudne do opanowanie.
Keturah westchnęła z rezygnacją.
Dhamari podniósł wzrok i dostrzegł mistrzynie. Na jego twarzy poczucie
winy walczyło o lepsze z ulgą.
- Chwała Mystrze! Keturah wróciła!
Jego okrzyk przerwał elfce rzucanie zaklęcia. Kiva obróciła się w stronę
maga, a wyraz jej dziwnej, miedzianej twarzy zmienił się z koncentracji w
oskarżenie, jakby Keturah w jakiś sposób była odpowiedzialna za szaleństwa
impa.
- Zrób coś! – warknęła elfka.
W tej samej chwili jej przyszłość w tej wieży dobiegła końca. Keturah
zacisnęła szczękę i sięgnęła do sakiewki u pasa. Wyjęła odrobinę proszku
zawiniętego w jedwab; był to ten rodzaj zaklęcia, który każdy szanujący się
wywoływacz trzyma jako zabezpieczenie na wypadek nieudanego czaru.
Rzuciła nim w stronę impa.
Jedwab opadł, a migoczący proszek zawisł w powietrzu, tworząc z siebie
przezroczysty mur. Nietoperzowate skrzydła załopotały gwałtownie, gdy imp
próbował go uniknąć, lecz mur pochwycił go i uwięził niczym muchę w sieci.
Istota szarpała się, skrzeczała i przeklinała, lecz na nic się to nie zdało.
Wreszcie zamilkła, żółta pierś unosiła się w niespokojnym gniewem.
- Odejdź – powiedziała cicho Keturah. Istota i jej magiczne więzienie
znikły szybko jak myśl.
Czarodziejka odwróciła się, by przyjrzeć się przyczynie tego
zamieszania. Kiva, mimo walki na czary z impem, wyglądała imponująco i
dumnie niczym królowa. Była odziana w piękną zieloną suknię i dobrane do
niej klejnoty. Ciemnozielone włosy zostały starannie utrafione w loku, a każdy
splot lśnił barwą jadeitu. Delikatny makijaż podkreślał egzotyczne rysy, a
perfumy, pachnące zielenią, dziczą i w jakiś sposób niepokojące, mieszały się z
zapachem roślin, które zamieniły komnatę w bujną dżunglę. Elfka była nieco
wyższa od Keturah, lecz tak elegancko ubrana i zadbana, że młoda
czarodziejka poczuła się jak prosta dziewka. W obecności Kivy Keturah często
musiała sobie przypominać, że to ona, a nie elfka, jest tutaj panią.
- Zatem przywołaliście impa – powiedziała zimno. – Ceowo?
Dhamari i Kiva popatrzyli po sobie.
- Tak – przyznał z wahaniem młody czarodziej.
- Rozumiem – Keturah przesunęła ręką w stronę dzikiej, więdnącej
roślinności. – A to, jak się domyślam, jest zaklęcie odegnania, które miało
odwrócić przywołanie?
- Wiesz, że nie – odparła elfka równie uprzejmie. – Nie uznałaś za
stosowne nauczyć nas koniecznych zaklęć odsyłających.
Keturah z wielkim wysiłkiem zachowała spokój.
- Koniecznych, akurat! Rzucanie zaklęcia, dowolnego, nad którym nie
można zapanować, jest ogromnym ryzykiem. Nie rzuciliście nawet na siebie
zaklęcia ochronnego, prawda?
Dhamari zwiesił głowę, lecz Kiva tylko parsknęła, jakby chciała wyśmiać
tak oczywiste pytanie.
- Oboje zapomnieliście o kilku podstawowych zasadach wywoływania –
ciągnęła dalej Keturah i zaczęła wyliczać je na palcach. – Nie rzucać czarów,
których się nie potrafi odwrócić, nie przywoływać istot, których się nie potrafi
odegnać i nigdy, przenigdy nie wzywać istot, z którymi nie można sobie
poradzić.
- Istot, z którymi nie mogę sobie poradzić – powtórzyła Kiva,
wypowiadając każde słowo z pełną niedowierzania precyzją. – Moja droga
Keturah, dawałam sobie radę z potworami znacznie bardziej przerażającymi
niż ten śmierdzący, żółty imp!
Keturah przez chwilę popatrzyła swoje uczennicy prosto w oczy. Zdjęła
małego, śpiącego behira z ramienia i starannie posadziła na gałęzi cytryny.
- Zatem dobrze – powiedziała spokojnie. – Skoro jesteś taka mądra,
zapanuj nad tą istotą.
Elfka popatrzyła na jaszczurowate zwierzę i spojrzała na Kivę wzrokiem,
który u ludzi można by uznać za głupawy uśmiech. Delikatne palce o
miedzianym odcieniu sięgnęły po niewielką jaszczurkę.
Z behira wystrzeliły błyskawice, parząc palce Kivy i sprawiając, iż jej
zielone włosy zatańczyły wokół twarzy jak liście na gwałtownym wietrze.
Cofnęła dłoń, posykując z bólu. Spojrzenie, które posłała Keturah było pełne
zimnej furii i całkowicie nieludzkie.
- Ty podła krowo – powiedziała cicho.
Po kręgosłupie Keturah przeszedł dreszcz, gdyż kontrast między
pięknym głosem i złowrogim tonem był przerażający, jakby słyszała swoje
podzwonne wygrywane na elfich dzwoneczkach.
Szybko odrzuciła na bok to wrażenie.
- Czarodziej nigdy nie może sięgnąć dalej, niż pozwala mu zasięg rąk,
Kivo, a jego duma musi być zrównoważona przez umiejętności i wiedzę.
Zapamiętaj tę lekcję, a uderzenie behira będzie warte tego bólu. To także twoja
ostatnia lekcja – dodała szybko. – Do zachodu słońca masz załatwić wszystko ze
swoją świątynią i opuścić tę wieżę. Nie spotkamy się już.
Przez długą chwilę obie kobiety patrzyły sobie w oczy. Kiva odezwała się
pierwsza, pochylają się w głębokim i szyderczym ukłonie.
- Skoro tak mówisz, mistrzyni, to tak musi być.
Odwróciła się i wyszła, poruszając się wśród roślinności zdecydowanym,
cichym krokiem istoty z dżungli.
Keturah odprowadzała ją wzrokiem, a jej twarz była zmartwiona i
zamyślona. Teraz miała jeszcze jednego winowajcę, z którym musiała się
uporać i gdy spojrzała na bladego młodzieńca, jej gniew powrócił z całą mocą.
- Jeśli zamierzasz dotrwać w tej wieży do następnego dnia, Dhamari,
musisz obiecać mi pod słowem maga, że nigdy więcej nie będziesz rzucał
takiego zaklęcia!
Był to ostry warunek, ale Keturah nie uważała go za niesprawiedliwy. O
takie przysięgi nigdy nie prosiło się ani nie składało lekko. Nie było żadnego
miejsca na zmianę zdania lub żal. Żaden mag nie mógł złamać takiej przysięgi,
nawet gdyby bardzo chciał… nawet gdyby miało mu to uratować życie.
Nic z tego zdawało się nie obchodzić nieopierzonego czarodzieja. Jego
buty wciąż dymiły od deptania ognia impa. Jego twarz wyglądała niczym twarz
arlekina: blada z jednej strony, z drugiej czerwona od gorącej pary. Ciemne
oczy były przyćmione bólem i rozszerzone z przerażenia. Gdy dotarł do niego
sens słów Keturah, na jego twarz spłynęła ulga. Ujął dłoń Keturah w swoje ręce
i ukląkł na jedno kolano.
- Mystra jest łaska, ale nie tak jak ty! – powiedział z zapałem. – Niech
Pani cię błogosławi! Byłem pewien, że wygnasz mnie za to tak, jak Kivę.
- I tak uczynię, jeśli nie złożysz przysięgi. Pohamuj zatem swoją radość –
powiedziała ostro, wyrywając dłoń. – Nie proszę cię o jakąś błahostkę!
- Jak mówisz, pani – zgodził się, lecz jego ulga była tak wielka, iż nie
wydawał się szczególnie zawstydzony jej słowami. Wstał i zdjął z szyi złoty
medalion. Była na nim wyryta pieczęć, magiczna runa stanowiąca jego podpis i
znacznie więcej. Wręczył go jej w symbolicznym akcie, że od tej pory całkiem
dosłownie znajduje się w jej rękach. Zakasał rękawy, zamknął oczy i uniósł
ręce do góry, jakby próbował rzucać zaklęcie.
- Na słowo i wiatr, słońce i gwiazdę, na święte płomienie Pani Mystry i
magię, którą mnie obdarzyła, przysięgam, że nigdy w tym ani innym życiu nie
przywołam istoty, której nie znam i nie potrafię kontrolować – oczy otwarły się
gwałtownie, spojrzał z napięciem na Keturah. – Składam ci tę przysięgę z
ochotą i dobrowolnie, podobnie jak inne, których będziesz ode mnie wymagać!
Po jego oczach i głosie można było poznać, że mówi szczerze.
- Wystarczy – powiedziała, udobruchana. Kazała mu wezwać ogrodnika,
by posprzątał pnącza i kwiaty. Odszedł szybko, jakby uległość mogła zmienić
jej nastawienie do niego.
Pozostawiona sama sobie Keturah zaczęła porządkować bałagan.
Odstawiła dwie księgi czarów na pustą półkę i zaczęła przedzierać się przez
pnącza w poszukiwaniu pozostałych. Usta zacisnęły się jej w wąską kreskę, gdy
dostrzegła zaplątaną wśród roślin, spaloną i zmiętą kartkę. Wyrwała resztkę
pergaminu i wygładziła go, mając nadzieję, że nie jest to jedna z jej cennych
ksiąg.
Już pierwszy rzut oka wystarczył, by poznać, że tak nie jest. Większość
kartki była spalona, a to co pozostało było brązowe i kruche przy krawędziach,
jednak zdołała dostrzec kilka dziwnie narysowanych znaków. Były jej
całkowicie nieznane: ostre, kanciaste, eleganckie… i w jakiś sposób złowrogie.
Keturah zdmuchnęła odrobinę sadzy i popiołu, po czym zaczęła
uważniej przyglądać się urywkowi. Nie rozpoznała zaklęcia ani nawet języka,
lecz uznała, że te znaki wyglądają na całkowicie elfie. pełna złych przeczuć,
przeszła z laboratorium do prywatnej biblioteki, niewielkiego pokoju, w
którym trzymała skarby przekazane jej przez ostatniego mistrza. Z ukrytego w
ścianie sejfu wyjęła duży, smukły tom.
Księga była artefaktem, najcenniejszą rzeczą, jaką Keturah posiadała.
Znajdowały się w niej tylko dwie karty z elektrum wykutego na płasko i
doskonale wygładzonego. Na lewej wyrysowanego pusty, zwój, prawa
przedstawiała owalne lustro i mniejszy zwój. Każda strona była okolona
skomplikowanym wzorem, który na drugi rzut oka okazywał się być złożony z
tysięcy run, zbyt drobnych i licznych, by dawało się je odczytać osobno. Według
słów mistrza Keturah, w tej plątaninie można było odnaleźć niemal każde
zaklęcie. Księga mogła wyjawić pochodzenie niemal każdego zaklęcia, a
czasem nawet tożsamość maga, który je stworzył. Keturah nigdy tego nie
sprawdzała, gdyż za taką magię płaciło się wysoką cenę.
Zabrała się do pracy rysikiem o diamentowym czubku, starannie
przenosząc dziwne runy na zwój z elektrum. Zadowolona z wyniku pracy
postanowiła otwartą księgę na stole, ustawioną pod takim kątem, by strony
były do siebie zwrócone. Wyjęła niewielką świeczkę wykonaną z dodatkiem
drogich przypraw, umieściła ją między stronicami, zapaliła, po czym zabrała
się za rzucanie skomplikowanego zaklęcia. Srebrzystobiała powierzchnia
„zwierciadła” z elektrum zbladła, zastąpiło ją matowe szkło i cień twarzy
pozbawionej rysów. Zwój zaczął zapełniać się drobnymi, starannie
wykreślonymi runami Halruaa.
Nachyliła się i zaczęła czytać je na głos.
- „Zaklęcie jest niekompletne, a jedna z run odwrócona i przekręcona w
lewo o ćwierć obrotu. Zaklęcie wygląda na ilythiiryjskie. Żaden obraz maga nie
pojawił się w odpowiedzi na zew lustra, lecz tyle ja, Księga, jestem w stanie
stwierdzić z całą dokładnością. Czy chcesz, aby Księga dokonała przekładu?”
Keturah cofnęła się i odetchnęła głęboko.
Ilythiiri. Samo słowo niosło w sobie przerażenie, choć nazywano w ten
sposób lud wygnany z Halruaa w niepamiętnych czasach. Mędrcy nadali
nazwę Ilythiiri ciemnym elfom z południa, przodkom złych drowów.
Magia Ilythiiri – na wiatr i słowo, co ta Kiva sobie myślała!
Keturah pobiegła do skarbca po złoto i klejnoty niezbędne do następnego
etapu śledztwa. Zamknęła księgę, by wymazać oba zwoje, po czym otworzyła ją
i przepisała fragment wraz z zaklęciem tłumaczącym. Złoto i klejnoty umieściła
w niewielkim kociołku wraz z kawałkami pszczelego wosku i szerokim
wyborem rozmaitych magicznych proszków. Postanowiła kociołek na węglach
paleniska. Gdy wosk się stopił, przelała całą zawartość do formy na świece i
czekała niecierpliwie, aż zaklęta świeca uformuje się. Zapaliła ją i czekała, aż
klejnoty stopią się wraz ze świecą, udzielając mocy zaklęciu. Na karcie z
elektrum pojawiły się nowe runy. W miarę czytania Keturah czuła, że krew
powoli odpływa z jej twarzy.
Fragment zaklęcia mówił o Niewidzialnym Ludzie: ciemnych faerie
nawiedzających góry Halruaa, tajemniczych istotach, tak niewyobrażalnie
złych, iż mówiło się, że boją się ich nawet drowy. Obrócona i skręcona runa
była zaklęciem chroniącym przed tym śmiertelne niebezpiecznym ludem.
- Ochrona odwrócona – powiedziała powoli. – Zatem zaklęcie rzucane
przez Kivę nie było zaklęciem obrony, lecz przyzwania!
Słodka Mystro! To tłumaczyło, dlaczego Dhamari zawahał się, gdy
spytała, czy świadomie przywołali impa. Wezwanie było świadome, lecz
pojawienie się impa omyłkowe, choć szczęśliwe. Keturah nie była pewna, czy
zdołałaby powstrzymać złe istoty, które jej uczniowie zamierzali przywołać!
Chwała Pani, ani Dhamari ani Kiva nie byli na tyle utalentowani, by
przekraczać granice między światem, jaki znali, i ukrytym królestwem
Niewidzialnego Ludu. Keturah nie była pewna, co powinna zrobić, nie miała
też ochoty poznawać odpowiedzi na to pytanie. Dhamari nie spróbuje tego
ponownie: był teraz związany słowem maga. Ale Kiva…
Keturah zerwała się od stołu i rozejrzała gorączkowo wokół, szukając
fragmentu pergaminu – ważnego dowodu na wypadek, gdyby ambicje Kivy
trzeba było ukrócić. Elfka była nieopierzonym Ogarem Magów. Keturah nie
była tak młoda i idealistycznie nastawiona do świata, by wierzyć, że wyznawcy
Azutha obrócą się przeciwko jednemu ze swoich tylko na jej słowo. Kapłani
Azutha, Pana Czarów, byli w tym oddanym Mystrze kraju mniejszością i z
zapałem strzegli prestiżu i pozycji swego boga. Większość z nich była dobrymi
ludźmi, lecz gdy wtrącał się mag, bronili się jak osaczone wilki.
Oczy Keturah spoczęły na popalonym skrawku, niemal zagubionym
wśród usychających pnączy. Spadł ze stołu, gdy szykowała zaklęcie. Uklękła i
wyciągnęła po niego rękę.
Jej palce zacisnęły się wokół chmurki zielonej mgły. Przeleciała jej przez
palce i uniosła się do twarzy. Miała głęboki, zielony zapach, aż za dobrze jej
znajomy. Niespodziewanie znikła, pozostawiając woń perfum Kivy wiszącą w
powietrzu niczym szyderczy śmiech…
***
Tzigone wyrwała się z tej wizji i popatrzyła na wijącego się,
zasłaniającego rękami Dhamariego. Ponieważ w tym miejscu iluzje miały
potężną moc, gotowa była przysiąc, że nadal czuje zapach perfum elfki i smród
siarki na ubraniu Dhamariego.
Potrząsnęła czarodziejem, krzycząc, aby uciekł z tego wywołanego przez
samego siebie letargu. Wyrwał się, wymachując rękami i błagając, by nie
przebijała go swoimi rogami.
- Rogami – mruknęła, wstając.
Przez długą chwilę patrzyła na skulonego mężczyznę, straszną osobę
pochwyconą w bagno własnych nieprawości. Kusiło ją bardzo, aby go kopnąć,
ale udało się jej odegnać to pragnienie.
- Postaraj się wreszcie o jaja, Dhamari! – warknęła Tzigone. – Dzięki tobie
i Kivie mogę powiedzieć ci z własnego doświadczenia, że można przetrwać
niemal wszystko.
W odpowiedzi mag wrzasnął. Tzigone wymamrotała zwrot zasłyszany
kiedyś na ulicy i pochyliła się nad mężczyzną. Szybko wcisnęła mu do ręki
talizman matki. Wrzaski natychmiast przycichły do żałosnego jęczenia.
- Chcę, abyś przeżył – powiedziała. Jej głos był zimny, a spojrzenie
całkiem pozbawione figlarności, która stała się jej znakiem i tarczą. – Znajdę
sposób na opuszczenie tego miejsca dla nas obojga… a kiedy to się skończy,
sama cię zabiję.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Malejący księżyc wznosił się nad ulicami Halarahh, a jego światło otulały
ciemne kłęby dymu unoszące się ze stosów. Dwaj odziani na czarno mężczyźni
przemykali w ciemności pod mur otaczający wieżę z zielonego marmuru.
Matteo podążył za Baselem Indoulurem – potężnym magiem i
burmistrzem Halagardu, siostrzanego miasta Halarahh – gdy ten podszedł do
muru. Korpulentny czarodziej wspinał się zwinnie jak chłopak, wyszukując
uchwyty na ręce i szpary, których nie mogły dostrzec młodsze przecież oczy
jordaina. Lecz Basel bardzo dobrze znał Keturah i miał prawo znać tajemnice
wieży. Matteo był zaskoczony, jak sprawnie mężczyzna się wspinał i jak wiele
przyjemności sprawiała mu ta mała wycieczka, choć jej cel był bardzo
poważny.
Po raz pierwszy dostrzegł też podobieństwo między magiem a Tzigone,
która była uczennicą Basela, a najprawdopodobniej także jego córką.
Podejrzewał, że Basel mógł być także jego ojcem. I choć Mattea wychowano w
Szkole Jordainów bez rodziny, to czuł, że między nim a tymi dwoma tak
różnymi od siebie łotrzykami istnieje więź tak mocno pętająca jego serce jak
sama prawda.
Obaj mężczyźni wspięli się na mur i szybko przebiegli przez pachnący
ziołami ogród. Dhamari, który przejął wieżę po wygnaniu Keturah, był
mistrzem przyrządzania eliksirów i wąskie ścieżki prowadzące do budowli
były niemal całkiem zarośnięte gęstą roślinnością. Intruzi bez przeszkód
dotarli do podnóża wieży i przez chwilę spoglądali na pnącza, które zdawały
się wyrastać wprost z zielono żyłkowanego marmuru.
Basel pochwycił spojrzenie Mattea. Ze smutnym uśmiechem popatrzył
na swój okrągły brzuch.
- Jestem prawie dwa razy większy niż wtedy, gdy ostatni raz wspinałem
się do tej wieży. Niestety, mówię to całkiem dosłownie. Jesteś pewien, że nie
możemy wejść głównymi drzwiami? Jakie miejsce w Halruaa jest zamknięte
przed królewskim doradcą?
- Żadne, o ile chce, by moje działania były kontrolowane przez radę
miejską. Dhamari to ofiara wojny. Ustanowił Tzigone dziedziczką wieży, lecz
ona również zaginęła, nie wyznaczają następny. Dopóki Rada Starszych tego
nie rozstrzygnie, wieża będzie zabezpieczona przed magicznym wtargnięciem.
Jeśli naruszymy zabezpieczenia na drzwiach albo wejdziemy do środka dzięki
magii, Procopio Septus dwie się o tym.
- Ach – twarz Basela stężała. – Już wolę nóż w gardle, niż gdyby ten
człowiek miał zaglądać mi przez ramię. – Popatrzył na Mattea. – Wiem, że był
twoim panem.
- Nigdy nie przepraszaj za mówienie prawdy. Tzigone miała o naszym
lordzie burmistrzu podobne zdanie. Nazywała go „starym jastrzębiem”.
- Między innymi, jak sądzę. No, miejmy to już za sobą – Basel zaczął
śpiewać i wykonywać niezbędne gesty.
Matteo widział już wcześniej, jak czarodzieje rzucają zaklęcia iluzji, lecz
po raz pierwszy zobaczył, jak dzięki magii ubywa lat. Twarz Basela wyciągnęła
się, rysy wyostrzyły. Obwisła skóra na policzkach uniosła się i znikła, podobnie
jak ślady zrezygnowania i zbytniego przyzwyczajenia do luksusu. Lecz
błyszczące oczy pozostały takie same, a czarne włosy nadal były zaplecione w
mnóstwo drobnych, zdobionych koralikami warkoczyków.
Basel mrugnął do zadziwionego jordaina.
- Piękny byłem, nieprawdaż?
Matteo odpowiedział słabym uśmiechem. Tak naprawdę to w rysach
odmłodzonego czarodzieja szukał podobieństwa do siebie. Twarz Basela była
okrągła, a jordaina jak wyciosana dłutem: wyraźne brwi, wysunięty
podbródek, wąski, nieco orli nos. Włosy Mattea były też jaśniejsze – rzadko
spotykany odcień kasztana z przebłyskami rudości. Mierzył prawie sześć stóp
wzrostu, był jak na Halruaańczyka wysoki, a do tego zdecydowanie wyższy od
Basela. Tylko ich sylwetki były mniej więcej podobne: szerokie ramiona,
wysklepione piersi i mocno umięśnione kończyny.
Jordain nie był jedyną osobą, która dostrzegła te podobieństwa. Basel
znów mrugnął:
- Niech to będzie lekcja dla ciebie. Widzisz, co się dzieje, gdy przestajesz
codziennie ćwiczyć? Z dobrego serca radzę ci trzymać się z daleka od starych
serów, czerwonych win i słodzonych fig.
Matteo szarpnął na próbę gruby splot kwitnących pnączy.
- Czy jeśli ta wyprawa się nie powiedzie, mogę zawrzeć tę radę w twoim
nekrologu?
Basel parsknął.
- Od kiedy to w ramach retoryki uczą jordainów sarkazmu?
Młody mężczyzna wzruszył ramionami i zaczął się wspinać. Wieże
magów były strzeżone przez magiczne zabezpieczenia, lecz, jak Matteo nauczył
się od Tzigone, zwykłe metody okazywały się czasem skuteczniejsze od
kontrzaklęć. Mimo to, sposób wchodzenia do wieży Keturah wywoływał u
niego wyrzuty sumienia. W jego przyjaźni z Tzigone niewiele było rzeczy, które
nie wywoływały takiego efektu.
Według praw Halruaa Tzigone była bastardem czarodzieja; było to
niczym niezawinione przestępstwo, które groziło wieczną hańbą i nawet
śmiercią. Była też złodziejem, jednak Matteo, który przysięgał przestrzegać
praw Halruaa, osłaniał ją za każdym razem.
Wyglądało na to, że kobiety mają zdolność do komplikowania życia na
wielką skalę.
Basel wciągnął się przez otwarte okno na trzecim piętrze i otrzepał
dłonie.
- Nie ma sensu wspinać się wyżej. To miejsce jest opuszczone.
- Wygląda na to, że służący Dhamariego nie byli wobec niego zbyt lojalni
– zauważył Matteo.
Sztucznie młoda twarz Basela stała się ponura.
- I mieli do tego dobry powód. Chodź.
Poprowadził go schodami w górę, do gabinetu Dhamariego. Matteo
wszedł i rozejrzał się po wielkiej komnacie. Była podobna do innych gabinetów
czarodziejów za wyjątkiem wielkiej korkowej tablicy, przymocowanej do
jednej ze ścian – sądząc po jej wyglądzie, była to kolekcja motyli. Podszedł
bliżej, a gdy przyjrzał się przypiętym do ściany istotom, jego niesmak zmienił
się w przerażenie.
Dhamari nie interesował się motylami. Małe nietoperze-kameleony były
starannie rozpięte obok wysuszonych baśniowych smoków i maleńkiego,
zmumifikowanego chochlika. W tablicę było wpiętych kilka pustych szpilek.
Matteo wyciągnął jedną z nich i przyjrzał się strzępkowi przezroczystego,
papierowego błękitu, który do niego przywarł.
Pokazał go Baselowi.
- Wygląda jak łuska z wylinki gwiezdnego węża.
Czarodziej wymruczał przekleństwo.
- Oddałbym dziesięć lat życia za ustalenie, kiedy i jak Dhamari zdobył tę
skórę.
Matteo kiwnął głową, rozumiejąc punkt widzenia czarodzieja.
Dwadzieścia lat temu Keturah została skazana za morderstwo, gdyż posiadała
umiejętność przywoływania tych niebezpiecznych istot. Była do zdolność
rzadka, po tym, jak uciekła, nikt już nie szukał winnego gdzie indziej.
- Jak Tzigone i ja mogliśmy przeoczyć coś tak oczywistego?
Basel sięgnął do niewielkiej torebki przy pasie i wyciągnął z niej
talizman, który Dhamari dał Tzigone.
- Wykonałem szereg magicznych testów i odkryłem, że to nie jest
prawdziwy talizman Keturah, lecz jego kopia – bardzo dobra, lecz całkowicie
pozbawiona magii. Z początku sądziłem, że po śmierci Keturah jego magia
zanikła.
Rozsądne założenie, tylko że Keturah nie zmarła. Widząc posępne
spojrzenie czarodzieja, Matteo z całego serca pożałował, że nie może
powiedzieć Baselowi wszystkiego.
- Oryginał zawiera w sobie trwale działające, bardzo potężne zaklęcie,
które chroni właściciela przed konkretną osobą i wszystkimi, którzy dla niej
pracują – zakończył mag.
- W przypadku Keturah byłby to Dhamari – zastanowił się Matteo – Czy
to możliwe, by Dhamari przejął prawdziwy talizman, wykorzystując go jako
ochronę przed samym sobą?
Basel gwizdnął cicho.
- Nie podejrzewałbym tej małej łasicy o taki spryt, lecz to by tłumaczyło,
w jaki sposób ukrywa swój charakter i motywacje.
- Dlaczego?
- Ambicja – odparł krótko Basel. – Wkrótce po tym, jak Keturah wzięła go
na ucznia, podsłuchała, jak przechwalał się, że zostanie zarówno Starszym, jak
i arcymagiem. Powiedziała mi o tym, ponieważ uznała to za dość dziwne i
całkiem nie pasujące do jego charakteru. Dhamari był człowiekiem o
przeciętnych zdolnościach, zdawał się to rozumieć i akceptować. Ale dość
gadania. Zobaczymy, jak daleko uda się nam zajść.
Zabrali się do roboty, przeszukując warsztat i biblioteki w poszukiwaniu
czegokolwiek, co mogłoby rzucić światło na zaklęcie, jakie Dhamari dał
Tzigone – zaklęcie, które przeniosło ich oboje do krainy Niewidzialnego Ludu.
Matteo szybko przekładał zwoje traktujące o truciznach i transformacji
eliksirów, dłużej zatrzymujące się za to nad wszystkim, co miało jakiś
związane z elfią magią. Wydawało się to rozsądne, gdyż Kiva odgrywała pewną
rolę w planach Dhamariego i prawdopodobnie vice versa. Wreszcie na dnie
głębokiej skrzyni znalazł zmurszałą księgę zapisaną zamaszystymi,
kanciastymi runami.
Gdy pojął ich znaczenie, serce tańczyło w nim z radości. Podszedł do
Basela, niosąc księgę z taką samą troską i odrazą, jaką okazywałby martwej
żmii.
- Ilithiiri – powiedział, wręczając księgę czarodziejowi. – Słyszałem
legendy o halruaańskich ciemnych elfach, ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że
jakieś artefakty, nawet księgi zaklęć, mogą przetrwać tak długo.
Basel położył delikatny tom na biurku i zaczął przeglądać kartki. Po
kilku minutach wyciągnął z tuniki niewielki zwój pergaminu i zaczął
przepisywać zaklęcia.
- Czy to rozsądne?
Mag podniósł na niego wzrok.
- A czy mądre jest picie jadu jednego węża, aby wyleczyć się z ukąszenia
drugiego? Jeśli przodkowie drowów i bandytek Crinti pomogą mi naprawić to,
co zrobił Dhamari, przekażę ich przeklętym potomkom cały swój majątek!
Matteo pomyślał o Andrisie, uwięzionym za pomoc zdradzieckiej Kivie.
- A czy ze zła może przyjść coś dobrego?
Basel parsknął i przepisywał dalej.
- Mogę schować głowę w piasek i udawać, że zło nie istnieje, ale w ten
sposób mój tyłek stanie się wygodnym celem.
- Ale…
Mag spojrzał na niego ostro.
- Chcesz pomóc Tzigone, czy nie?
Matteo wytrzymał to spojrzenie, aż poczuł, że szydzi z niego jego własne
surowe sumienie.
- Zaczynam rozumieć, że moralne wybory są często trudne i rzadko
czarno-białe – powiedział w końcu.
- Zakładam zatem, że tak – burknął Basel. – Dlaczego nie poszukasz dalej,
podczas gdy ja będę to przepisywał?
Matteo nie ruszył się, zdecydowany powiedzieć magowi tyle, ile tylko
mógł.
- Gdy księżyc znajdzie się w nowiu, królowa Beatrix stanie przed sądem.
Czy wiesz, że król Zalathorm powierzył jej obronę?
Oczy czarodzieja zwęziły się.
- Tak, słyszałem. Czemu teraz o tym wspominasz?
- Ponieważ działamy razem, by uwolnić Tzigone, wydawało mi się
rozsądne poszukać twojej rady także w tej drugiej sprawie.
- Nie zazdroszczę ci tego zadania – odparł krótko Basel. – Niektórzy z
rzemieślników budujących mechaniczne istoty przyszli, by zidentyfikować
resztki. Magiczne badanie wykazało, że wszyscy pracowali tylko dla królowej i
nikogo innego.
- Tak – był to jeden z niepokojących faktów, które wykazało śledztwo
Mattea.
- Być może zdołasz dowieść, że królowa Beatrix nie zamierzała nikomu
uczynić krzywdy ani nie planowała zdrady.
- Nie jestem pewien, czy słowo „zamierzała” jest tu odpowiednie. W
ostatnich latach królowa wydawała się niezdolna do logicznego myślenia. Co
więcej, każda tego typu obrona będzie kontrowana opowieściami o szaleńcach
i kokonach przez nich aktach zniszczenia. Halruaańska historia posiada wiele
takich przykładów. Żaden z tych szalonych złoczyńców nie uszedł
sprawiedliwości i jeśli ten argument będzie jej jedyną obroną, Beatrix podzieli
ich los.
- Być może uda ci się dowieść, że jej dzieło zostało źle wykorzystane.
Według halruaańskiego prawa, jeśli jeden mag stworzy mordercze zaklęcie, a
drugi je zmodyfikuje i wykorzysta ten pierwszy uważany jest za niewinnego.
Beatrix wykonała nakręcane istoty, lecz Kiva zabrała je i wykorzystała jako
wojowników. Jeśli Beatrix nie wiedziała, jakie Kiva ma zamiary – a
prawdopodobnie tak właśnie było – być może jest chroniona prawem.
- Gdyby Kivę udało się magicznie przesłuchać, to mogłaby być dobra
linia obrony.
Basel dumał przez chwilę.
- A czy zastanawiałeś się nad możliwością, że stan umysłu Beatrix jest
rezultatem uroku?
Matteo przypomniał sobie wyraz twarzy króla Zalathorma, gdy Beatrix
powiedział, że została zauroczona… i to nie przez kogoś, tylko przez coś.
- To będzie trudne do udowodnienia – mruknął, zastanawiając się nad
przysięgami, które zmusiły Zalathorma do milczenia.
- Czy królowa była poddawana testom przez Ogarów Magów? Przez
wieszczów?
- Tak. Nie znaleźli nic, co mogłoby ją skazać albo uniewinnić. Wygląda na
to, że magiczna zasłona roztoczona nad królową blokuje wszelkie możliwości
sprawdzenia.
Zasłona, której król nie mógł rozproszyć, dodał w milczeniu. Jeszcze raz
zastanowił się, dlaczego Zalathorm złożył tak ważne zadanie na barki
pozbawionego magii doradcy.
- Wyglądasz na zmartwionego – zauważył Basel.
Matteo otrząsnął się ze wspomnień.
- To skomplikowana sprawa, ale dziękuję ci za radę. Masz duże pojęcie o
halruaańskim prawie, takie, jakiego oczekiwałbym po byłym mistrzu
jordainów…
Urwał nagle, lecz szeroko otarte, zaskoczone oczy Basela świadczyły o
tym, że kot już dostał się do spiżarni. Mag szybko się opanował i poprawił na
krześle.
- Najwyraźniej miałeś na myśli wiele różnych rzeczy! Czy jest jakiś
konkretny powód, dlaczego sprawdzałeś moje byłe zatrudnienie, czy to była
tylko zwykła ciekawość?
Przez chwilę Matteo zastanawiał się, czy podążyć tą drogą. Pragnienie
wiedzy przeważyło nad dobrym wychowaniem.
- Wczoraj, po tym, jak król mianował mnie doradcą, powiedziałeś, że
mamy pewne sprawy do omówienia – jego serce waliło jak młotem, gdy czekał,
aż mag przyzna to, co zauważyła Tzigone i podejrzewał Matteo: że Basel był
jego prawdziwym ojcem.
Na twarzy starszego człowieka nadal malowało się zmieszanie.
- Mówiłem o ratowaniu Tzigone.
Matteo poczuł niezrozumiały przypływ rozczarowania. Nie był jeszcze
gotów, by porzucić ten temat, więc zapytał maga, czego nauczał.
- Obrony przed magami bitewnymi. Dlaczego pytasz?
- Szczególnie mnie to interesuje. Czy moglibyśmy o tym porozmawiać w
przyszłości? oczywiście, jeśli pamiętasz coś ze swoich lat spędzonych w Szkole
Jordainów.
Błysk w oczach Basela zgasł.
- Czy jordainowie nie mają czasem przysłowia, że pamięć jest
przekleństwem i błogosławieństwem?
- Nie sądzę.
Uśmiech maga był krótki i słaby.
- Zatem powinni takie mieć.
***
Słowa Basela ścigały Mattea aż do pałacowych podziemi. Kilka dni
wcześniej zamknął w tym miejscu więźnia – innego jordaina, swojego
najdawniejszego przyjaciela. Pamięć o tym fakcie odczuwał jak przekleństwo.
Korytarze były wyjątkowo ciche i ciemne, a światło pochodni Mattea
zdawało się niepewnie i odpychać mrok. Skręcił za róg i niemal potknął się o
dużą, skuloną postać. Pochylił się nad szczególnie krzepkim strażnikiem i
dotknął jego szyi. Pod palcami, słabo lecz regularnie, bił puls. Tylko bardzo
doświadczony wojownik zdołałby pokonać uzbrojonego człowieka, nie robiąc
mu przy tym krzywdy. Oznaczało to, że cel Mattea tędy przechodził.
jordain wstał i ruszył ostrożnie w stronę łukowatego przejścia do
następnego korytarza. Wyciągnął ze swojej torby garść mąki i rzucił odrobinę
w powietrze w kierunku łuku. W krótkiej mgiełce nie pojawiły się żadne
fałszywe stożki światła.
Jordain zmarszczył brew. Jako doradca królowej musiał nauczyć się o
zabezpieczeniach pałacu. Te drzwi powinny być strzeżone potężną pajęczyną
magii.
Pochylił się i przejechał palcami po gładkiej, kamiennej podłodze. Na
kamieniu znalazł drobne, żwirowate resztki, mieszające się z mąką. Matteo
powąchał kryształy, które przywarły mu do palców i pochwycił słaby, ostry
zapach.
- Sole mineralne – mruknął. Wstał i pobiegł w stronę wschodniej części
lochu.
Cela Andrisa znajdowała się pod mineralnym źródłem, które zasilało
pałacową łaźnię. Przez lata woda przeciekała przez pył i kamienie,
pozostawiając niemal niedostrzegalny osad na ścianach. Sole mineralne były
proste i powszechnie dostępne, lecz w rękach znającej się na rzeczy osoby
stawały się potężną bronią. Niektóre czarownice używały soli do
powstrzymywania magii albo odpędzania magicznych ataków. Magowie
wykorzystywali kryształu do skupiania i wzmacniania magicznej energii.
Kryształy mogły ją również rozpraszać. Sole, setki drobnych kryształów
rozrzuconych we właściwym miejscu we właściwym czasie mogły przerwać
działanie niektórych zaklęć. Andris posiadał taką wiedzę.
Po bitwie pod Nath, Andris poddał się Matteo dobrowolnie, niemal z
żalem. Czemu teraz próbował uciekać?
Matteo dobiegł do celi. Tak jak się spodziewał, drzwi były otwarte. Z
zamka wystawał duży klucz, a dwaj pozbawieni zmysłów strażnicy siedzieli
oparci o kraty. Podniósł dzban z wodą ze stołu na krzyżakach i wylał zawartość
na twarze strażników. Mężczyźni oprzytomnieli, plując na wszystkie strony.
Chwycił jednego z nich za ramię i potrząsnął mocno.
- Wasz więzień uciekł. Powiedz mi, jak go tu doprowadziliście?
- Przez labirynt gargulców – wymruczał strażnik, masując sobie skronie.
- Ogłoście alarm, wyślijcie strażników do głównego korytarza gargulców.
Powiedz mi, by gasili za sobą pochodnie. Powiedz im, by skręcili w stronę
korytarzy ku fosie i to głośno, aby było słychać, że to robią.
Strażnicy zawahali się.
- Ale długi korytarz nie będzie strzeżony.
- Zostawcie to mnie – odparł Matteo.
Wysłał ludzi do wykonania zadań. Stół zastawiony był kośćmi do gry i
pustymi kubkami. Przestawił je na bok i podniósł nieprzymocowany blat.
Oparł go sobie na głowie i ruszył cicho w stronę skraju głównego korytarza
gargulców, który nieprzypadkowo był położony w pobliżu zakratowanego
wejścia do kanałów, dzięki czemu stanowił najlepszą drogę ucieczki.
Korytarz był ciemny, w powietrzu wisiał słaby zapach dymu z pochodni.
Na końcu korytarza Matteo kopnął ciężkie dębowe drzwi, zamykając je i
pogrążając korytarz w nieprzeniknionej ciemności. Zrobił kilka kroków, aż
znalazł pęknięcie w kamiennych płytach posadzki. Wówczas zdjął blat i
postawił go na podłodze. Podparł go ramieniem i czekał.
Jego bystry słuch wychwycił odgłos biegnącego bosego człowieka o
lekkim kroku. Przygotował się tuż przed tym, jak ktoś wpadł na płytę.
Matteo natychmiast pchnął blat i sam rzucił się zaraz za nim. Mimo
podwójnego uderzenia, blat podskoczył, gdy przygnieciony pod nim człowiek
próbował się uwolnić. Ręce Mattea zacisnęły się na jego gardle.
- Nie ruszaj się, Andris. Nie pogarszaj sytuacji.
Nastała chwila ciszy, po czym ochrypły głos zapytał:
- Matteo?
- A kto inny mógłby odgadnąć, że będziesz liczył kroki w ciemności?
Minęła chwila ciszy, po czym Andris wydał z siebie tłumiony chichot.
Matteo poluzował uścisk i stoczył się ze stołu. Odrzucił go na bok i pomógł
zdyszanemu uciekinierowi wstać.
- Osiemdziesiąt siedem kroków – powiedział Andris. – Kolejne pięć i
zwolniłbym przed drzwiami. Jak sądzę, nie mogłeś cofnąć się ani odrobinę.
- Coś takiego przyszło mi do głowy. Na chwilę. – Matteo otworzył drzwi,
do środka wpadło słabe światło. W mroku przezroczysta postać Andrisa była
niemal niewidzialna, teraz wyglądał bardziej widmowo niż kiedykolwiek. Jego
zwykle kanciasta twarz była wychudzona i ściągnięta.
On zanika, uświadomił sobie Matteo. zaskoczyło go, że ta myśl wywołała
w nim taki smutek i przerażenie. Do tej pory sądził, że będzie bardziej
zahartowany wobec straty przyjaciela. Odsunął te uczucia i popatrzył surowo
na byłego jordaina.
- Dlaczego próbowałeś uciec?
- To nie tak, jak ci się wydaje. Choć trudno w to uwierzyć, szukałem
ciebie.
Matteo założył ręce.
- No to jestem. I byłbym, gdybyś tylko poprosił strażników, aby mnie
wezwali.
- Myślisz, że nie próbowałem? – odparł Andris. – Przekonywali mnie, że
królewski doradca ma poważniejsze rzeczy na głowie, niż ucinanie sobie
pogawędek ze zdrajcą.
Matteo dostrzegał w tym pewną logikę.
- Powinienem zostawić im instrukcje.
Andris wzruszył ramionami.
- No to tu jesteś. A przynajmniej, gratuluję stanowiska. Nie przychodzi mi
do głowy inny człowiek, który bardziej zasługiwałby na ten zaszczyt.
- Powtarzaj to dalej – odparł sucho Matteo. – Jeśli słowa naprawdę mają
moc, mogą zmienić to marzenie w rzeczywistość. Co chciałeś mi powiedzieć?
- Słyszałem, jak strażnicy rozmawiają o bitwie z Muhorandczykami –
zaczął Andris. – Czy to prawda, co mówili o nekromanckich zaklęciach?
- Trudno by im było przesadzać.
- Kto je rzucił?
Matteo zmarszczył brew.
- Wedle wszelkiej wiedzy, król.
- Czy to potwierdził?
Jordain zastanowił się nad tym.
- Nie zaprzeczał.
Andris złapał Mattea za ramię.
- To, co powiem, może być trudne do uwierzenia, ale wysłuchaj mnie do
końca. Nim opuściłem Szkołę Jordainów, aby przystać do Kivy, ktoś przesłał mi
czarodziejskiego ptaka, aby powiadomić mnie o księgach ukrytych w mojej
komnacie. Jedna z nich dotyczy pochodzenia jordainów. Dowiedziałem się z
niej imienia mojego elfiego przodka. Imienia, które dobrze znasz.
- Kiva – powiedział powoli Matteo. – Może mieć setki lat, żywy przodek.
To dlatego się z nią związałeś!
- Tak, to był jeden z powodów, lecz to inna historia. Druga książka była
grimuarem, księgę zaklęć Akhlaura. Akhlaur był nekromantą.
- O bogowie! Mówisz, że to zaklęcie było w tej księdze? Że to było
zaklęcie Akhlaura?
- To i jeszcze coś. Matteo, Akhlaur żyje. Powrócił.
Matteo spoglądał na niego w milczeniu.
- Jak to możliwe?
- Nie wiem, ale to jedyne logiczne wyjaśnienie. Kiva posiadała przez
chwilę księgę czarów, lecz odeszła, nim zaklęcie zostało rzucone. Każdy
halruaański czarodziej szybko pochwaliłby się takim wyczynem. Zalathorm ani
nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Przypuszczam, że doszedł do tego samego
wniosku, co ja. Pozwala ludziom myśleć, co chcą, podczas gdy sam
przygotowuje się do nieuniknionej konfrontacji.
Gdy Matteo próbował ogarnąć ponurą logikę przyjaciela, w głowie mu
się zakręciło. Nie chciał w to uwierzyć, ale nie mógł też zaprzeczyć słowom
Andrisa. Westchnął ciężko, po czym wyciągnął jeden ze swoich sztyletów, a z
torby kawałek krzesiwa. Wprawnym ruchem skrzesał iskrę i zapalił
pochodnię. Potem odwrócił się do przyjaciela.
- Lepiej będzie, jeśli opowiesz mi wszystko, co wiesz.
Andris pokiwał głową.
- Wiele lat temu, nim Akhlaur zaczął zwiększać swoją moc, trzej młodzi
czarodzieje, przyjaciele od dzieciństwa, stworzyli potężny artefakt. Był on
symbolem ich przyjaźni. Połączył ich, aby mogli użyczać sobie nawzajem sił.
Zrobili tak w reakcji na niebezpieczne czasy, gdyż wszyscy działali w obronie
Halruaa. W młodzieńczej arogancji nazwali się Sercem Halruaa. Artefakt miał
chronić ich i ich potomków, tworząc dziedzictwo strażników.
Matteo zerwał się na równe nogi, gdy przypomniał sobie rozmowę z
Zalathormem, w której król wspominał o potężnej magii osłaniające „Serce
Halruaa”.
Andris dostrzegł jego reakcję.
- O co chodzi?
- Nie tak dawno temu Tzigone i ja zostaliśmy zaatakowani przez
bandytów i zabrani do składu lodu. Mówiąc między nami, pokonaliśmy wielu z
nich. Zabici i ranni po prostu zniknęli. Król Zalathorm powiedział mi wtedy, że
kiedy coś wiąże się Sercem Halruaa, zagrożenie albo zagrożeni są usuwani z
miejsca zdarzenia. Coś podobnego wydarzyło się, gdy nakręcane potwory
oszalały w warsztacie królowej.
Oczy widmowego jordaina zrobiły się wielkie jak spodki. Matteo uniósł
pytająco brew, lecz Andris pokręcił głową.
- Nieważne… to była ulotna i nieukształtowana myśl, niewarta
wzmianki. Podejrzewam, że przyszedłeś tu prosić nie o pomoc w odnalezieniu
śladów Kivy, by określić, jaką odegrała rolę w upadku królowej.
- To prawda.
- Pomogę co. W zamian pomożesz mi zniszczyć Koterię.
Matteo wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
- Jakby te dwa czekające mnie niewykonalne zadania nie wystarczały!
Andrisie, nawet nie wiem, czy Koteria istnieje!
- Właśnie ci to powiedziałem.
Matteo oprzytomniał.
- Artefakt? Serce Halruaa?
- Cóż, dobrze wiedzieć, że pałacowe życie nie uczyniło cię ociężałym –
zauważył sucho Andris.
- To ma pewien makabryczny sens – zastanawiał się jordain. – Przez całe
życie słyszałem opowieści i tajnej grupie czarodziejów, którzy w tajemniczy
sposób wspierali i kontrolowali władzę w Halruaa. Mówisz, że w tych
opowieściach nie ma prawdy?
Słaby uśmiech Andrisa zawierał w sobie całe oceany goryczy.
- Czasem prawda może być znaleziona tylko w pokładach ironii.
- Jeśli to nie jest przysłowie jordainów, to powinno nim być – odparł
Matteo. – Skąd wiesz o takich rzeczach?
- Czytałem grimuar Akhlaura – przypomniał mu Andris. – Wiem,
dlaczego ten artefakt zostało stworzony, wiem, czym się stał. Musi zostać
zniszczony.
Przez długą chwilę Matteo przyglądał się przyjacielowi.
- Kiedyś zrobiłbym wszystko tylko dlatego, że ty tak mówisz. Wybacz, ale
te dni już minęły.
Widmowy jordain skinął głową.
- No i dobrze. Widziałeś, jak laraken wysysa siłę życiową – esencję
magiczną – ze wszystkich elfów, jakie napotkał.
Matteo oderwał oczy od przezroczystej postaci Andrisa.
- Tak.
- Gdzie się ta magia podziewa?
Zamrugał, po czym zmarszczył brwi.
- Zakładam, że laraken pożera ją, jak jedzenie.
Andris pokręcił głową.
- Laraken był tylko przewodnikiem. Skradziona siłą życiowa składowana
jest w sercu bardzo starego klejnotu.
- Jesteś tego pewien? – naciskał Matteo.
- Widziałem podobny klejnot na Bagnach Khaerbaala. Przyniosłem go
Kivie. Rozbiła go. Widziałem duchy elfów, pojmane stulecia temu i uwolnione!
Nigdy nie widziałem takiej radości. Choć podążanie za Kivą wielce mi ciąży,
pomyślałem tej chwili i o tym, jaką odegrałem w niej rolę.
Matteo pokiwał głową, wreszcie rozumiejąc, co kierowało jego
przyjacielem.
- Czy mi pomożesz? – pytał z naciskiem Andris.
Wciąż się wahał.
- Zamierzasz zniszczyć artefakt, który wspiera rządy króla Zalathorma.
- Dlaczego nie? Czy to nie ty mówiłeś, że z sojuszu ze złem nie przyjdzie
nic dobrego? Mówiłeś też o konflikcie między trzema panami jordaina:
prawdą, Halruaa i czarodziejami. Pora, aby wreszcie powiedzieć prawdę, a ty
być może będziesz musiał wybierać między swoim panem a dobrem Halruaa.
Może tego właśnie chciał Zalathorm, pomyślał Matteo. Być może to
Koteria była owym tajemniczym „czymś”, które zauroczyło Beatrix.
- Zastanowię się nad tym – powiedział wreszcie. – W zamian daj mi
słowo, że nie uciekniesz. Przysięgnij na swój elfi honor.
W spojrzeniu Andrisa jakby stopniał jakiś lód.
- Nie sądziłem, że rozumiesz, co to dla mnie znaczy.
- Nie, nie rozumiem, a w każdym razie nie całkowicie, ale uczę się
znaczenia dziedzictwa.
Wyciągnął rękę i uścisnęli się za nadgarstki, jak towarzysze, którzy nigdy
się nie rozstali.
- Nie pożałujesz tego – obiecał Andris.
- Nie muszę. Już tego żałuję – odparł jego przyjaciel, tylko częściowo
żartując.
Korytarz kończył się zamkniętą kratą. Matteo podniósł głos, by zawołać
strażników. W odpowiedzi nadbierał, brzęcząc zbroją, niewielki batalion.
Matteo przywołał mężczyznę z insygniami dowódcy.
- Uwolnisz tego więźnia – oznajmił.
Strażnik nastroszył się.
- Z czyjego rozkazu?
Matteo tylko uniósł brew – na widok tego władczego gestu Andris z
trudem powstrzymał uśmiech. Strażnik pochylił głowę w nerwowym ukłonie.
- Nie zamierzałem spierać się z królewskim doradcą, lecz ten człowiek
właśnie zamierzał uciec!
- Mam jego słowo, że mi nie ucieknie. A wy?
Strażnik otworzył usta, po czym zacisnął je w wąską kreskę.
- Nie – odparł po chwili.
Matteo wskazał na drzwi. Strażnicy zaczęli zdejmować łańcuch z zamka
i usuwać magiczne zabezpieczenia.
- Świetnie ci poszło – mruknął Andris, gdy szli korytarzem. W jego
przezroczystych, piwnych oczach znów pojawiły się dawne iskierki, a
wspomnienie dawnych więzi przywołały w jego głosie nutki rozbawienia.
Matteo spojrzał na niego z ukosa.
- Wygląda na to, że się rozwijam. Nigdy nie sądziłem, że nadejdzie dzień,
w którym przechytrzę Andrisa. I to blatem na krzyżakach! Mówi się, że
wartość mężczyzny mierzy się wartością broni, jaką go pokonano.
Widmowy jordain parsknął.
- Nie przeszkadzaj sobie. Ciesz się tą chwilą.
- I zamierzam! W takim razie wkrótce pokonam cię w walce.
Szeroki uśmiech Andrisa powrócił.
- Powtarzaj to sobie. Jak ostatnio zauważył pewien mędrzec, jeśli słowa
naprawdę mają moc, może wreszcie kiedyś staną się rzeczywistością
ROZDZIAŁ PIĄTY
Powietrze wypełniał zapach dziwnych ziół, a delikatna muzyka fletni i
instrumentów strunowych o długich gryfach podążała za Matteem korytarzem
zielonego czarodzieja. Było to skrzydło pałacu, w którym leczyła się służba i
dworzanie.
Matteo zatrzymał się w otwartych drzwiach i przez dłuższą chwilę
spoglądał na wielkiego mężczyznę, który leżał na wąskim łóżku, wsparty na
poduszkach. Themo, jego przyjaciel ze szkoły jordainów, obudził się wreszcie z
długiego i nienaturalnie głębokiego snu. Oczy miał szeroko otwarte i
przytomne; zadumany, wyglądał przez okno.
Matteo zapukał we framugę.
- Wejdź, królewski doradco – odparł Themo, nawet się nie odwracając.
Kąciki ust jordaina lekko uniosły się do góry.
- Skąd wiedziałeś?
- Tylko ty pukasz. Zieloni czarodzieje wpadają do środka niczym banda
orków.
- Przynajmniej nie brakowało ci towarzystwa – Matteo wszedł do środka
i położył na stoliku obok swój prezent – niewielką butelkę złotego wina haerlu.
Themo chwycił ją, wyciągnął korek zębami i pociągnął długi łyk. Otarł
usta grzbietem dłoni.
- Mówiłeś coś o orkach i ich manierach? – zauważył suchym tonem
Matteo.
Wielki jordain wzruszył ramionami.
- Lepiej kuć żelazo, póki gorące. Wiesz, co mistrzowie jordainów mówią
o winie.
Matteo usiadł na jedynym w pokoju krześle.
- Wygląda na to, że zrezygnowałeś z powodu do Szkoły Jordainów.
- A mam inny wybór?
Pytanie było retoryczne, lecz Matteo i tak na nie odpowiedział.
- Podążaj za głosem swego serca i zamiast doradcą zostań wojowników.
Oczy Thema rozszerzyły się z zaskoczenia.
- Czy to możliwe?
- Rzadkie, ale były już takie przypadki. Zgoda Zalathorma zwolni cię z
przysiąg. – Matteo popatrzył uważnie na spoważniałą twarz mężczyzny. –
Sądziłem, że ta perspektywa ci się spodoba.
Themo odrzucił przykrycie i podszedł do okna. Oparł dłonie na
parapecie, jakby inaczej nie mógł utrzymać ciężaru własnego ciała.
- Nie jestem pewien, czy pisane jest mi być wojownikiem.
- Dziwne słowa jak na najlepszego wojownika, jaki w tym dziesięcioleciu
opuścił Szkołę Jordainów.
Mężczyzna zaśmiał się krótko i bez radości.
- Prawda, Halruaa i lordowie czarodzieje – przypomniał Matteowi. –
Możesz uważasz, że nieźle dajesz sobie radę w tych dwóch ostatnich
kategoriach, ale z prawdomównością coś ci nie idzie. Ile raz mnie pokonałeś?
Ile razy Andris oparł ostrze o moje gardło? Jestem największy spośród was, ale
czy najlepszy?
- Masz coś, czego brakuje Andrisowi i mnie. Walczysz z pasją, a nawet z
radością.
Odwrócił się.
- Drowy też.
Matteo zamrugał zaskoczony, lecz wówczas dostrzegł w tym jakiś sens.
- Ciemne faerie dostrzegły twoje umiłowanie walki i wykorzystały je
przeciwko tobie. To cię pokonało, dlatego wciąż wątpisz w swoje możliwości.
Wypaczyły to, Themo.
- Niewiele – odparł wielki mężczyzna. – W czasie bitwy przeżyłem
ponownie każdy błąd, jaki w życiu popełniłem, każdą swoją ponurą tajemnicę.
To nie wszystko… to było tak, jakbym był osobiście odpowiedzialny za każdą
złą rzecz, jaka wydarzyła się w przeszłości Halruaa.
Matteo poczuł, że gardło ściska mu strach, palący i gorzki. Skoro Themo
przeżył tyle w czasie krótkiej walki z ciemnymi faerie, co przeżywa teraz
Tzigone w krainie Niewidzialnego Ludu? Do tej pory koił swoje obawy
wspomnieniami o jej poczuciu honoru. Tzigone nie była paladynem, lecz miała
odwagę i dobre serce.
Skoro jednak nawet Themo mógł być dręczony świadomością o
przeszłości, co zdołaliby wyciągnąć z Tzigone i jej daru wieszczenia? Mogła
przeżyć przeszłość tak wyraźnie, jakby to była sztuczka iluzjonisty.
- Wybacz, Matteo. Ci, którzy stąpają po odchodach rotha, nie powinni
wycierać nóg na dywanie przyjaciela.
Matteo oprzytomniał, zaskoczony tym dziwnym, nieznanym my
przysłowiem.
- Słucham?
- Nie chciałem składać swoich problemów na twoje barki – wyjaśnił
Themo, źle interpretując ostry ton jego głosu.
Wzruszył ramionami.
- Nie ma magii, nie ma kary – powtórzył frazę, której często używali jako
chłopcy. Te słowa zmuszały do myślenia. Jako dzieci walczyli jak szczeniaki.
Jednym z najmilszych wspomnień Mattea były chwile, kiedy on, Andris, Themo
i ich bracia jordainowie okładali się w pyle podwórka.
- To pałacowe życie mnie zniszczy – stwierdził, klepiąc się po płaskim
brzuchu. – Zbyt wiele wina i za mało ćwiczeń. Byłbym wdzięczny za jakieś
krótkie starcie.
Zauważył, że w oczach przyjaciela pojawiła się odrobina
zainteresowania.
- To rozwścieczy zielonych czarodziejów, co bez wątpienia poprawi ci
samopoczucie – dodał.
- Otóż to – zgodził się Themo z przelotnym uśmiechem. Wielki jordain
sięgnął po swoją tunikę. Założył ją przez głowę i zapiął pas z bronią.
- Lepiej wyjść przez okno – powiedział, zerkając na otwarte drzwi.
Matteo ruszył za nim, przechodząc przez niski parapet do ogrodu.
Obrzucił spojrzeniem „pole walki”. Pod stopami uginał się im miękki, zielony
mech, ozdobiony drobnymi, żółtymi kwiatkami. W płytkiej sadzawce,
umieszczonej na środku szumiała fontanna. Drzewa ocieniające ogród były
przecięte tak, by nie można było dotknąć wiszących najniżej gałęzi.
Wyciągnął miecz i uniósł go do czoła w salucie. Themo powtórzył gest,
po czym stanął w postawie.
Matteo wykonał krótki, gwałtowny wypad. Wielki jordain nie dał się
nabrać. Przeniósł ciężar ciała na tylną nogę i szybko wykonał kontrę. Nie szedł
jednak za nią jego ciężar, więc Matteo szybko go sparował. Pierwsza, próba
wymiana ciosów zakończyła się, rozdzielili się i zaczęli krążyć wokół siebie.
- Jesteś słabszy w mieczu niż w sztyletach jordainów – zauważył Matteo.
– Może zmienimy broń?
Themo wyszczerzył się.
- Proszę bardzo. Lepszy zasięg mnie nie zmartwi.
Jakby chcąc to zademonstrować, machnął mieczem, zakreślając półkole
nad głową Mattea. Odsłonił pierś, lecz Matteo nie dał się sprowokować. Mimo
swego rozmiaru, Themo był szybki jak kot i wchodzenie w zasięg jego
dłuższych rąk było głupotą
Dlatego Matteo zrobił unik i obrócił się, idąc za ciosem Thema. Zamiast
parować, uderzył w opadające już ostrze przeciwnika, dodając mu jeszcze
szybkości i lekko wytrącając Thema z równowagi
Wielki jordain szybko ją odzyskał i mocno uderzył do tyłu łokciem.
Matteo zszedł z drogi ciosu, który tylko musnął jego tunikę i zwinnie odskoczył
na bok.
Themo zaatakował serią pchnięć, które Matteo sparował szybkimi,
dźwięcznymi odpowiedziami. Zbliżali się do krawędzi sadzawki.
Matteo dostrzegł błysk w oczach przyjaciela i przypomniał sobie
rozplanowanie ogrodu. Fontanna znajdowała się dwa kroki za nim. Przez
chwilę Mattea kusiło, by pozwolić przyjacielowi wrzucić się do wody. Szybko
odrzucił ten pomysł. Nawet gdyby Themo nie zauważył tego podstępu – a wcale
się na to nie zanosiło – Matteo zawsze uważał, że celowe przegranie starcia
było kłamstwem powiedzianym przy użyciu broni, a nie słów.
Obrócił się w prawo. W trzech szybkich krokach znalazł się za Themo.
Uderzył płasko, tak, by płaz trafił wielkiego jordaina w tyłek.
Themo wykonał markowany atak, a potem z szybkością zaskakującą
przy jego tuszy zawirował i chwycił Mattea za tunikę. Rzucił się do tyłu,
pociągając za sobą mniejszego jordaina.
Upadli z głośnym pluskiem. Matteo wyrwał się, zerwał na równe nogi… i
wtedy zaczepił nogą o jedną z doniczek, w których umieszczono wodne lilie.
Wielki jordain oparł dłoń na piersi Mattea i pchnął. Ten znów upadł. Gdy
wstał, plując, Themo już wyszedł z sadzawki, szczerząc się jak gargulec.
- Mądry wojownik korzysta z terenu – przypomniał mu.
Matteo ruszył w stronę przeciwnika.
- Nie sądziłem, że zechcesz przenieść walkę do wody.
- A powinieneś – Themo znów zaatakował. Matteo uniknął ciosu i
odpowiedział, zbijając miecz i wyprowadzając pchnięcie tuż pod żebrami.
Themo zgiął się z głośnym „Uch!”.
- To było niezłe – pogratulował stłumionym głosem.
Matteo wykorzystał tę chwilę, by wyjść z sadzawki. Zaatakował nagle,
celując mieczem w dół. Wielki jordain przeskoczył nad ostrzem i cofnął się.
Jego miecz kreślił skomplikowany, kolisty wzór – mieszanka wyzwania i
brawury.
Themo atakował bezustannie, a jego broń migała w słońcu. Z każdym
ciosem uśmiech wielkiego jordaina stawał się coraz szerszy. Ciemne oczy
migotały odrodzoną radością, gdy Matteo reagował na każdy atak i odpowiadał
pięknym za nadobne.
Po dłuższym czasie rozdzielili się, ciężko dysząc.
- Wygrałem – powiedział zdumiony Themo.
Choć tak naprawdę był remis, Matteo nie sprzeczał się. Themo odzyskał
to, co wydawało mu się, że utracił. Matteo pożegnał się i zamienił kilka
uspokajających słów z zieloną czarodziejką o zaciśniętych w kreskę ustach,
która przybiegła i obserwowała udawaną walkę. Gdy odchodził, słyszał jeszcze
żartobliwe odpowiedzi Thema na jej narzekania, słowa, które szybko gasiły
gniew jej słów. Ostatnią rzeczą, która do niego dotarła, był śmiech czarodziejki,
pełen zaskoczenia, radości i całkowicie kobiecy.
Matteo zachichotał, rad, że Themo może wykorzystać inne zdolności niż
tylko jordaina. Wcale nie byłby zaskoczony, gdyby wielki mężczyzna udał się
do portowego miasta Khaerbaal i przy pierwszej okazji odnowił swoją
znajomość z pewną miłą barmanką.
Uśmiech jednak zgasł szybko. Tzigone, przyjaciel, który najbardziej go
potrzebował, nie mógł zostać tak łatwo uratowany.
***
Tzigone jeszcze nigdy nie była tak zmęczona. Opadła na ziemię, ciężko
dysząc, nie przejmując się mokrym mchem i nie czując chłodu.
Ciemne faerie znów zaatakowały. Tym razem wyciągnęły z niej
wspomnienia pierwszych lat jej życia, po tym, jak pojmali matkę i została
sama. Tzigone przez całe lata starała się odzyskać te wspomnienia, uważając je
za klucz do poznania, kim naprawdę była. Teraz była wdzięczna ciemności, że
osłaniała je przez tak długi czas.
Przewróciła się na plecy, chcąc oddychać głęboko i powoli. Wydawało się
jej, że biegła całymi godzinami, uciekając od jednych przerażających
wspomnień tylko po to, by znaleźć się w innych. Mogła tak biec cały czas, lecz
jej Niewidzialni dręczyciele wypuścili ją. Nie mieliby z niej większej radości,
gdyby ścigali ją aż do chwili, w której pękłoby jej serce.
Szukając odpoczynku i radości, zapadła się w głąb swojej pamięci, daleko
poza złe wspomnienia dziecka ulicy, za czas spędzony jak córka ściganej
czarodziejki. Tajemnice jej życia zostało odsłonięte. Jeśli istniały jakieś
odpowiedzi, droga ucieczki z tego niekończącego się więzienia, to nie kryły się
one w jej życiu, lecz w życiu jej matki…
***
Był zmierzch, ulubiona pora Keturah, a trzej przebywający z nią młodzi
czarodzieje wydawali się tak samo szczęśliwi jak ona, że oto znajdują się pod
otwartym niebem. Cała czwórka stała na płaskim dachu domu gościnnego,
obserwując, jak zachodzące słońce zamieniło burzowe chmury nad jeziorem
Halruaa w smoczy skarb, stos błyszczącego złota, rubinów i ametystów. Za
nimi wznosiła się wieża Keturah, a jej zielono żyłkowany marmur lśnił w
gasnącym świetle.
Keturah przyglądała się, jak jej uczniowie ćwiczą proste zaklęcie
wezwania. Wcześniej nauczyła ich przyzwać nietoperze, które pojawiały się z
nadejściem nocy – małe nietoperze-kameleony, które zmieniały kolor, gdy
zataczały kręgi na tle wieczornych chmur.
Najmłodsza uczennica, która nawet jeszcze nie weszła w wiek
dojrzewania, miała na dłoniach rękawiczki z jasnoróżowego jedwabiu.
Nietoperz wylądował na jej dłoni, zwisając z palca niczym rozczulająco
paskudny kwiat fuksji. Śmiech dziewczynki był pełen radości i podniecenia –
magia dzieciństwa mieszała się z tą płynącą ze Sztuki. Keturah zachichotała z
przyjemnością.
W ogrodzie poniżej zabrzmiał dzwon, ogłaszający nadejście gościa zbyt
ważnego, by można go było zignorować. Keturah kazała uczniom ćwiczyć dalej
i zeszła po schodach.
Jej gość był elfem, wyjątkowo atrakcyjnym mężczyzną o miedzianej
skórze i uderzająco przystojnej twarzy. Gdyby nie tradycyjne białe szaty i
niebiesko-zielono-żółte barwy medalionu, można by go było wziąć za
wojownika albo dworzanina. Keturah znała go z widzenia, znała też jego imię,
podobnie jak większość społeczeństwa Halruaa. Król Zalathorm może i był
samotnikiem, ale nie można było powiedzieć tego samego o królowej. Fiordella
lubowała się w wielkich balach i festynach, często tez widywano ją w
towarzystwie Zephyra, jej ulubionego doradcy.
Keturah wyrzuciła plotki z głowy i wymieniła z gościem uprzejmości.
Gdy tylko mogła to zrobić bez naruszania dobrych obyczajów zapytała, czym
może służyć swojej królowej.
- Niczym więcej, niż oczekuje się od wszystkich magów – odparł
poważnie Zephyr. – Musisz być posłuszna prawom Halruaa.
Keturah zamrugała.
- W czym uchybiłam?
- Nie jesteś jeszcze zamężna.
- Owszem – odparła ostrożnie – lecz jestem młoda i nie spieszy mi się
zbytnio.
- Masz dwadzieścia sześć lat – zauważył. – Magowie powinni wstępować
w związki małżeńskie, nim ukończą lat dwadzieścia pięć.
- Nigdy nie słyszałam o tym prawie – zaprotestowała.
- Większość magów żeni się wcześnie, rzadko więc trzeba je
przypominać. Lecz jest to prawo, moja pani, i nie możesz go ominąć.
- Sądzę, że nie – odparła z westchnieniem. – Przed nadejściem nowiu
skontaktuję się ze swatką.
- Nie ma takiej potrzeby. Znaleziono już dla ciebie odpowiednią partię.
Serce Keturah zerwało się do lotu, dotarło najdalej jak zdołało i boleśnie
opadło z powrotem na miejsce.
- Ale to kobieta na prerogatywę rozpoczęcia procesu poszukiwania
małżonka!
- Są od tego wyjątki – zauważył. – Od czasu do czasu określa się, że linia
przodków jednego czarodzieja wyjątkowo dobrze pasuje do drugiej.
- Określa? Kto?
- Związek został rozpatrzony przez Radę Starszych i zatwierdzony.
Normalnie od sugerowanego związku można się było odwołać, ale jeśli
sprawy zaszły aż tak daleko, nie można było się z tego wycofać.
- Kogo dla mnie wybrano? – spytała z rezygnacją.
- Dhamari Exchelsora.
Niedowierzanie przeszyło ja niczym lodowaty wiatr.
- To niemożliwe. Był moim uczniem. To by było niezwykłe.
- Opuścił twoja wieżę niemal rok temu – zauważył elfki jordain. – Jego
obecny mistrz uważa, że jest gotów do poddania się testom na czeladnika ze
szkoły ogólnej. Jego specjalnością jest przygotowywanie eliksirów. Nie będzie
potrzebował twojej nauki w sztuce wywoływania.
Keturah odetchnęła głęboko i powoli.
- Gdy sprawa mariażu czarodziejów z dwóch szkół jest już
postanowiona, istnieje zwyczaj rozpatrzenia natury ich uczuć. Między nami
nie zaszło nic, co mogłoby doprowadzić nas do ślubu!
- On już się zgodził. Związek został zawarty i zaaprobowany, trzeba tylko
wyprawić wesele, które, jak rozumiem, jest ustalone na tę noc. – Jordain
przekrzywił głowę i nasłuchiwał łomotu zbliżającego się do bramy Keturah. –
To chyba rodzina Exchelsora. Czy pani wieży nie powinna ich powitać?
Keturah niczym we śnie przeszła na podwórze. Dhamari Exchelsor
wszedł do ogrodu, dziwnie nieśmiały. Keturah niewiele się tym pocieszyła. Jeśli
była przygnieciona wydarzeniami toczącymi się poza jej kontrolą, to
przynajmniej nie była sama.
Zaraz za Dhamarim szła jego rodzina i przyjaciele. Był też kapłan Mystry
i służący z tacami, na których ułożono zwyczajowe ślubne podarki: srebrny
kielich, zwój, mały, wysadzany klejnotami nóż. Jedna ze służących niosła szatę
ze szkarłatnego jedwabiu, bogato zdobioną drogimi kamieniami. Wyciągnęła
ją, cmokając z niezadowoleniem na widok prostej tuniki i gołych nóg.
- Już teraz? – mruknęła Keturah, spoglądając pytająco na doradcę
królowej.
Zephyr wzruszył ramionami.
- A czemu mielibyśmy czekać? Sprawa jest już załatwiona.
Poruszając się jak we śnie, Keturah pozwoliła, aby służąca założyła jej
suknię i zawiązała ślubny sznur wokół talii.
Powtórzyła zaklęcia związania i opróżniła kielich, który jej podano. Gdy
wręczono jej ceremonialny nóż i odciągnęła rękaw szaty, odsłaniając
nadgarstek, przez chwilę przyglądała się życiu pulsującemu pod jej skórą.
Kapłan, jakby obawiając się, co może uczynić, szybko odebrał jej nóż i
wręczył go Dhamariemu. Ten naciął nadgarstek Keturah, a potem własny.
Przycisnęli je do siebie – w ten sposób linie ich krwi symbolicznie się połączyły.
Gdy ceremonia wreszcie się zakończyła, klan Exchelsor zaczął hałaśliwie
świętować. Dhamari mrugnął i posłał Keturah nieśmiały, smutny uśmiech.
- Wyglądasz na tak samo ogłuszoną jak ja, moja pani. Jeśli chcesz kilka
chwil spokoju, by odsapnąć, spróbuję trzymać gości z daleka.
Kiwnęła głową wdzięczna, że ją zrozumiał, i odeszła w cichy zakątek
ogrodu.
Dhamari patrzył, jak odchodzi, potem odszukał jordaina królowej.
Znalazł elfa w pobliżu głównej bramy, obserwującego wesele spod
zmrużonych oczu.
- Wszystko załatwione i to tak, jak trzeba – powiedział.
- Doprawdy? – odparł Zephyr. – Przybyłeś tu znacznie przed ustaloną
godziną, nim Keturah dowiedziała się, dlaczego ma za ciebie wyjść. Według
prawa musi się o tym dowiedzieć.
- I dowie się, w stosownym czasie. Zostaw to mnie.
Gdy jordain zawahał się, Dhamari wcisnął mu w dłoń małą, wypełnioną
monetami sakiewkę.
- Nasza pani nie potrzebuje bogactwa. Jest bogata, posiadając twoją
wierną służbę – powiedział znacząco.
- A eliksiry?
- Jestem uprawniony do ich wydawania – przerwał na chwilę i
uśmiechnął się w zadumie. – Nie widziałeś rozwścieczonej Keturah. Najlepiej
będzie, jeśli usłyszy cała historię z moich ust, na osobności.
- Skoro tak mówisz. – Zephyr wręczył Dhamariemu drewniane pudełko.
Dhamari uniósł wieczko i wyjął z niego jedną z wielu niewielkich fiolek.
Wlał eliksir do zdobionego klejnotami pucharu z winem.
- Zaczniemy już w nocy – zapewnił jordaina. – Powiedz swojej pani, że
wszystko pójdzie tak, jak zaplanowała.
Na twarzy elfa pojawił się dziwny, lekki uśmieszek.
- Jestem pewien, że słysząc to, będzie zachwycona.
- Proszę, przekaż też moje wyrazy uszanowania i podziękowanie
królowej.
Znów ten dziwny, tajemniczy uśmiech.
- To również przekażę – odparł Zephyr – choć może nieco później.
Potwierdził tę tajemniczą uwagę stosownym ukłonem jordaina, po czym
odwrócił się i z elfką zręcznością zniknął w mroku. Dhamari wzruszył
ramionami i z ukrytej kieszeni swojej tuniki wyciągnął niewielką paczuszkę.
Oderwał jej róg i dosypał do wina jej zawartość. Przez chwilę płyn syczał i
bulgotał, uspokajając się powoli i nabierając setek odcieni szkarłatu, fioletu i
zieleni. Potem niespodziewanie nabrał znów barwy starego, złotego wina
haerlu. Dhamari uśmiechnął się z zadowoleniem i ruszył na poszukiwanie
swojej małżonki…
***
Czysta i paląca furia wyrwała Tzigone z przeszłości i przywróciła
teraźniejszości. Wokół niej migotały słabe cienie zielonej wieży i ogrodu
pełnego widmowych gości weselnych. Oczy Tzigone szukały matki wśród cieni.
- Nie wiedziała – mruczała, myśląc o eliksirach, które ukształtowały
przeznaczenie tak jej matki, jak i jej samej. – Ten syn skorpiona ją otruł!
Furia napełniła ja, pomogła jej się skoncentrować. Tzigone szybko
zapadła w wizje przeszłości…
***
Odpoczynek Keturah nie trwał długo. Ktoś z rodziny Exchelsora, tęga,
wyglądająca jak matrona kobieta, której imienia czarodziejka nigdy nie
słyszała, wpadła na nią niczym przerośnięty kocur i zawlokła w sam środek
zabawy. Panna młoda stała plecami do okalającego ogród muru, spoglądając
na zabawę z dystansem, niczym stary, znikający upiór szpiegujący żywych. Na
wiatr i słowo, nie mogła zrozumieć, dlaczego ci obcy są tacy zadowoleni!
Zbliżył się jej nowo poślubiony małżonek, niosąc w obu rękach puchar
wina. W jego oczach widziała dziwne błyski, od których mrowiła ją skóra.
Keturah znała różne męskie sztuczki i dobrze wiedziała, jaką odpowiedź
wyrażała swoim ciałem i całą postacią. Wzięła od niego puchar i zmusiła się do
wypicia łyku. Jej żołądek zwinął się w proteście, odwróciła głowę, aby nie
zobaczył tego na jej twarzy.
Ten właśnie moment wybrała matka Dhamariego, aby się wtrącić.
Ubrana w srebrny brokat, przypominający wszystkim o jej bogactwie w
kopaniach elektrum, szumiała niczym osikowe liście na wietrze.
- Gdzie twój służący, córeczko? Są sprawy do załatwienia i uczniowie do
odprawienia.
- Odprawić uczniów? – powtórzyła tępo Keturah. – Dlaczego?
Kobieta zachichotała.
- Musiałeś naprawdę mocno się upić, skoro zapomniałaś o księżycu
odosobnienia! Dzięki niech będą Pani Mystrze, wkrótce poświęcisz się
obowiązkom matki. W nadchodzących latach nie będziesz miała czasu na
uczniów.
W oczach kobiety płonęła ambicja, rzucając światło na radość całej
rodziny.
Ród Exchelsor opływał w dostatki, nie wahali się z nich korzystać, by
dostać to, czego chcieli. Dali jej tę wieżę jako zapłatę za naukę Dhamariego. Ich
syn był magiem, lecz jego talenty nie były wielkie, nigdy nie będzie sławny ze
swego mistrzostwa w Sztuce. Lecz jeśli poślubi potężną czarodziejkę o rosnącej
sławie, jego dziecko będzie mogło zrobić to, czego on nie mógł. Z pomocą
Keturah, ród Exchelsor będzie znany jako ród czarodziejów. W Halruaa
stanowiło to prostą drogę do szlachectwa.
Ale jeśli jej nierozważne zamążpójście miało za podstawę tylko ambicję
kupieckiej rodziny, dlaczego zgodziła się na to Rada? Keturah nie wierzyła, że
Starsi dali się skusić samym bogactwem. Jakiż to ukryty dar posiadał Dhamari,
iż z taką niecierpliwością oczekiwano dziecka z ich zmieszanej krwi? Co mogło
zainteresować królową Fiordellę?
Rozejrzała się szukając Zephyra, lecz elfiego jordaina nigdzie nie można
było znaleźć.
- Wypij – powiedział cicho Dhamari, wskazując na trzymany przez
Keturah puchar. – Wlałem do niego eliksir, który pomoże ci zasnąć. Gdy
nadejdzie ranek, spróbujemy jakoś znaleźć w tym sens.
Jego słowa stanowiły tak bliskie echo jej myśli, że Keturah uniosła
wysadzany klejnotami puchar do ust. Jak obiecał Dhamari, każdy łyk
wprowadzał ją coraz głębiej w stan błogosławionego letargu. Jak przez mgłę
zauważała, że wesele robi się coraz bardziej huczne, że wschodni księżyc, a
goście rzucają szyderstwa, gdy osunęła się, a Dhamari podniósł ją i zaniósł do
wieży.
A porem Dhamari zniknął i pozostała tylko młoda uczennica. Jej
dziecięca twarzyczka była zmartwiona i zakłopotana, gdy pomagała Keturah
zdjąć weselną suknie i wejść do łóżka.
Może Dhamari miał rację, pomyślała Keturah, zapadając w drzemkę.
Może z nadejściem świtu wszystko znacznie wyglądać jasno…
***
Dziwna pieśń ciemnych faerie wyrwała Tzigone ze wspomnień,
ponownie wpędzając w przerażenie, od którego tak niedawno uciekła.
Przycisnęła obie dłonie do pulsujących skroni.
- Nie wiedzą, kiedy skończyć – mruknęła. Z trudem przywołała iluzję.
Mgłę rozświetlił słaby blask ognia, ukazując przytulne łóżko w gospodzie
i dwóch mieszkańców – chłopaka w stroju farmera i rudowłosą kobietę w
powiewnych, czarnych jedwabiach. Podeszła bliżej i uśmiechnęła się do swego
wybrańca. W blasku ognia zalśniły długie, mordercze kły. Chłopiec cofnął się,
potknął o stołek, gorączkowo popełzł na czworakach w stronę drzwi. Piękna
wampirzyca stanęła mu na drodze szybko jak myśl, jak jedna z ciemnych
faerie. Delikatne dłonie chwyciły ofiarę i postawiły na nogi. Przez długą chwilę
trzymała go, uwięzionego, sycąc się jego przerażeniem. Potem opuściła głowę i
zaczęła się pożywiać. Po kilku chwilach odrzuciła go na bok. Padł na podłogę,
wysuszony i nieruchomy.
- Krew jest niczym wobec wina strachu – wyszeptała.
Iluzja zblakła, a wraz z nią dręcząca pieśń faerie.
Przez twarz Tzigone przemknął delikatny uśmiech.
- Niewidzialni mają swoje wady, ale nikt nie twierdzi, że nie potrafią
pojąć sugestii – mruknęła i na powrót zapadła w pożyczone wspomnienia…
***
Mgła zawirowała i rozstąpiła się, ukazując Keturah stojącą na wąskim
balkonie otaczającym wieżę, jej własnym miejscu osłoniętym przed skwarem
cebulastą kopułą powyżej, a przed ciekawskimi spojrzeniami dużą wysokością
wieży. Często tu przychodziła, aby pospacerować w samotności.
Minął ponad rok od jej dziwnego ślubu. Nie przyjmowała już uczniów z
powodów, do których bała się przyznać sama przed sobą. Jej towarzyszami
były zwykle istoty przybywające na jej zew.
Czarodziejka oparła łokcie o mur i przyglądała się, jak gwiezdne węże
szybują na opalizujących skrzydłach, wyglądające niczym sznury klejnotów na
tle szafirowego nieba. Zaczęła śpiewać, a jej mocny i pewny głos uniósł się na
wietrze.
Stwór przeleciał obok, nie zwracając uwagi na jej wołanie.
Pieśń Keturah urwała się nagle. Ukryła twarz w dłoniach i odetchnęła
głęboko, urywanie. To nie był pierwszy raz, gdy magia ją zawodziła. Przez
ostatnie kilka księżyców stawała się coraz bardziej niestabilna.
Z jakiegoś powodu ukrywała te drobne niepowodzenia przed Dhamarim.
Nie było to trudne: większość czasu spędzał samotnie. Eliksiry fascynowały go,
pochłaniało go tworzenie księgi czarów, która zapewniłaby chwałę magom z
rodu Exchelsor. Co dziwne, od czasu ich ślubu nie zrobiło niczego, co mogłoby
zapewnić trwałość rodu i przekazanie dziedzictwa.
Pierwsze dni ich małżeństwa, tradycyjny księżyc odosobnienia, był dla
Keturah krępujący. Za dnia spacerowali po plaży, przywołując morskie
zwierzęta i obserwując, jak bawią się, chlapiąc wodą pośród fal. Pokazała
Dhamariemu zaklęcia, jak przywoływać wielką kałamarnicę i drażnić, by
wystrzeliwała strumienie sepii, które dawało się złapać i wykorzystać jako
składnik atramentu. Rozmawiali z selkie, przyglądali się igrającym delfinom,
lecz wyglądało na to, że znów stali się mistrzynią i uczniem. Dhamari był
grzeczny, pełne szacunku i trzymał się na dystans. Każdej nocy zostawiał ją
przed drzwiami sypialni i wracał do swoich badań.
Ten cykl trwał, gdy wrócili do Halarahh i jej wieży. Dhamari był
nienagannie grzeczny. Każdego wieczora jadali razem, hojnie szafował drogim
winem z piwnic Exchelsorów i wciągał w uczone rozmowy. Ich związek nie był
nieprzyjemny, ale nie był też małżeństwem. Nie była to nawet przyjaźń, a
Keturah nie mogła zmusić się do przyznania przed tym obcym człowiekiem do
swojej troski o słabnącą moc.
Przyglądała się, jak gwiezdny wąż znika w chmurach towarzyszących
wschodowi słońca. Nie była w stanie zgromadzić dość magii, by zwrócić jego
uwagę, a co dopiero poskromić jego wolę!
Otuliła się magią i kawałkiem trzepoczącego jedwabiu, po czym cicho
ruszyła przez miasto do domu zielonej czarodziejki Whendury. W mieście było
wielu takich lekarzy, pomniejszych magów i kapłanów, zgłębiających sztukę
ogarów magów, jak również sztukę wieszczenia i wiedzę o ziołach. Zwykły lud
miał swoje akuszerki i duchownych, ale zdrowie maga było tak związane ze
Sztuką, że wymagało specjalnych umiejętności. Whendury była szanowana,
lecz jej dom znajdował się z dala od modnego wybrzeża. Było to miejsce
starannie wybrane, aby dać klientom poczucie prywatności i bezpieczeństwa…
przynajmniej na tyle, na ile takie rzeczy istniały w Halruaa.
Whendura, niska, pulchna kobieta, wyglądająca, jakby jej
przeznaczeniem było obdzielanie wnucząt miodowymi ciasteczkami, powitała
Keturah u drzwi z ciepłym uśmiechem. Zaprowadziła gościa dwa piętra w górę,
do małego pokoiku i rozmawiała o nieistotnych rzeczach, jednocześnie
wybierając zioła i mieszając z rozwodnionym winem. Keturah rozebrała się do
koszuli, odłożyła na bok wszystkie sakiewki z komponentami, różdżkami i
amuletami, by nic nie zakłócało testów zielonej czarodziejki. Wypiła podany jej
zielony, gęsty płyn, po czym odpowiedziała na długą listę pytań i zniosła wiele
magicznych stuknięć i badań.
Wreszcie Whendura kiwnęła głową i zaczęła zbierać swoje różdżki i
kryształy
- Tyle w tobie magii – powiedziała z szacunkiem. – Ofiarujesz Halruaa
wielki dar!
- Nie rozumiem – Keturah zmarszczyła brwi.
Dłonie zielonej czarodziejki nagle znieruchomiały, a w jej oczach pojawił
się błysk współczucia.
- Nie denerwuj się – powiedziała, niemal podśpiewując. – Często tak się
dzieje. Eliksiry mogą wywoływać oszołomienie.
- Eliksiry – powtórzyła bezrozumnie Keturah. – Oszołomienie?
Whendura uśmiechnęła się do niej pocieszająco.
- To się zmieni, gdy maleństwo się urodzi – powiedziała łagodnie, dalej
zbierając swoje narzędzia. – Jeśli Mystra da – dodała szeptem.
Keturah zorientowała się, że łapie powietrze ustami niczym karp.
- Maleństwo? Jakie maleństwo?
Teraz zielona czarodziejka się zdziwiła.
- Nie jesteś w ciąży?
- Nie – odparła obojętnie. – To niemożliwe.
Jak to by się stało, skoro jej „mąż” nigdy nie przekroczył progu jej
komnaty?
- Dlaczego zatem przyszłaś się zbadać?
- Już ci mówiłam – powtórzyła niecierpliwie Keturah. – Moja magia staje
się coraz słabsza i bardziej zawodna. Do kogo miałam się z tym zgłosić, jeśli nie
do zielonej czarodziejki?
Na twarzy kobiety pojawił się smutek i zrozumienie.
- Zawsze tak się dzieje, gdy kobieta ma urodzić jordaina. Nie bądź tak
zaskoczona, dziecko – powiedziała, najwyraźniej zaniepokojona tym, co
zobaczyła na twarzy Keturah. – Pewnie powiedziano ci o tym, ale czasem
kobieta wraz z magią traci również pamięć.
Prawda uderzyła w Keturah niczym monsun. Przygotowywano ja do
urodzenia jordaina!
Zmusiła się do uspokojenia szalejących myśli i przypomniała wszystko,
co wiedziała o tych sprawach. Choć jordainowie od czasu do czasu rodzili się
sami, częściej byli rezultatem rzadkich i bardzo tajemniczych zabiegów, gdzie
niezbędne były eliksiry powstrzymujące przekazywanie magii z matki do
dziecka.
To dlatego Dhamari zadowalał się wieczornym odprowadzaniem jej pod
drzwi! Ich związek został zawarty, gdyż istniała szansa na narodzenie
jordaina. Keturah pomyślała o przyprawianym korzeniami winie, które pili
podczas wspólnego, wieczornego posiłku. Bez wątpienia wlewał jej eliksiry, by
ukształtować przeznaczenie ich dziecka. Nie zaryzykuje przerwania tego
procesu, nim nie dobiegnie on końca.
Czemu to robi? Czegoś takiego nigdy nie robiono kobiecie bez jej wiedzy
i zgody!
Gniew, zaciekły i głęboki, zaczął wypalać jej strach. Tożsamość rodziców
jordaina była trzymana w tajemnicy, ale magów, którzy ofiarowali krajowi
doradcę, czekały wielkie zaszczyty. Była to pewna droga do uzyskania lepszego
statusu i nikt nie potrzebował wiedzieć, dlaczego. Mimo wielkiej mocy
halruaańskiej magii – a może właśnie dlatego – wiele dzieci umierało w
niemowlęctwie. Potencjalny jordain był odbierany matce i wpisywany do ksiąg
jako zmarły tuż po porodzie, jeden z wielu, które były zbyt delikatne, by
udźwignąć brzemię halruaańskiej mocy. Rodzice nigdy nie poznawali imienia i
dalszego losu swego dziecka, a społeczeństwo nigdy nie dowiadywało się,
dlaczego pewni magowie otrzymywali rzadkie księgi czarów, świetną posadę
czy nawet stanowiska w Radzie Starszych.
Jej przyjaciel Basel opowiedział jej o tym pewnej nocy, zaraz po śmierci
swojej żony i nowo narodzonego dziecka. Jego opis tych tajemniczych
procesów dodawał słowom gorzkiej prawdy.
Keturah usłyszała, że zielona czarodziejka mówi coś w sąsiednim pokoju,
zabrzmiały delikatne, melodyjne tony, gdy otwierał portal wróżący. Podkradła
się do drzwi, uchyliła je odrobinę i nasłuchiwała.
- Takie wielkie poświęcenie! – mówiła Whendura do kuli. – Jeśli Keturah
straciła pamięć tak szybko, obawiam się, że jej umysł nie zniesie narodzin
dziecka.
- Dobrze zrobiłaś, że się ze mną skontaktowałaś – doleciał z kuli
przepełniony najszczerszą troską głos Dhamariego. – Narodzenie dziecka nie
przyjdzie Keturah łatwo. Rankiem nie chce, aby ktoś przy niej był. Czasem jej
choroba przeciąga się aż do południa. Czy nie ma eliksiru, który by ulżył jej w
cierpieniach?
Troska w jego głosie sprawiła, że Keturah zaczęła trząść się ze złości.
- Wiesz, że nie ma – odparła zdecydowanie ogar magów. – Nie może
przyjmować żadnych magicznych eliksirów, aby nie zakłócić delikatnej
równowagi i uszkodzić dziecka.
Oczy Keturah rozszerzyły się, gdy do jej mózgu dotarła pewna ponura
możliwość. Dhamari wiedział o jej oddaniu dla Halruaa. Gdyby została
wybrana na matkę jordaina, znalazłaby sposób, aby się z tym pogodzić. Jednak
on musiał się upewnić, że nic o tym nie będzie wiedziała.
- Zatrzymaj moją panią u siebie – ciągnął Dhamari swoim łagodnym
głosem. – Jest zbyt oszołomiona, by pozwolić jej samodzielnie wrócić do domu.
Przyjadę i ją zabiorę.
Keturah skoczyła do okna. O mur opierały się wysokie żelazne pręty, po
których pięły się bladolawendowe róże z ogrodu czarodziejki. Gdy wychyliła
się i zaczęła schodzić na dół, błogosławiła Mystrę, że Dhamari nigdy nie miał
zdolności do czarów przemieszczania. Będzie musiał polegać na ich stajniach.
Jazda do domu ogara magów i z powrotem do Keturah nieco czasu.
Gdy stanęła na ziemi, przywołała portal i wskoczyła w niego. Wyszła nie
we własnym domu, lecz w publicznych ogrodach, obok sadzawki, w której
prawie rok temu znalazła błękitnego behira.
Przez chwilę zastanawiała się nad otwarciem kolejnego portalu, lecz nie
wiedziała, gdzie będzie następne losowe miejsce lądowania. Ruszyła na
piechotę mając nadzieję, że spokojna klacz, na której zwykle jeździł Dhamari
będzie poruszać się swoim zwykłym, leniwym krokiem.
Nim dotarła do wieży, zdawało się jej, że minęła wieczność. Pobiegła po
schodach, by zebrać parę rzeczy i poszukać kilku odpowiedzi.
- Pani.
Keturah zatrzymała się na półpiętrze i odwróciła, spoglądając na kobietę
o twarzy podobnej do jej własnej, lecz bardziej szorstkiej i pozbawionej
symetrii.
- Co się stało, Hessy?
- Czy widziałaś się tego ranka z zieloną czarodziejką Whendurą?
Keturah zamrugała.
- Tak. I co?
- Nie żyję. Słyszałam, że krzyczeli o tym na targu – Hessy z trudem
przełknęła ślinę. – Mówią, że zabiły ją gwiezdne węże.
- Gwiezdne węże? O tej porze? To niemożliwe, chyba żeby weszła na
jedno z drzew bilboa, aby schwytać jednego z nich w czasie snu.
- Została zaatakowana we własnej wieży. Mówili, że były przynajmniej
trzy węże.
Keturah zaczął paraliżować strach, torując drogę narastającej pewności.
Skrzydlate węże nigdy nie wchodziły do ludzkich osiedli. Były samotnikami,
zaciekle strzegącymi swojej prywatności, zdolnymi do wychowywania
młodych bez potrzeby innych przedstawicieli swojego gatunku. Unikały siebie
jak ognia – nigdy nie widziała więcej niż jednego osobnika w tym samym
miejscu. Choć gwiezdne węże były bardzo odporne na magię, żaden dziko
żyjący wąż nie zaatakowałby maga, gdyby nie zmusiło go do tego potężne
zaklęcie.
Keturah zaczęła pojmować plan Dhamariego. Nie mógł pozwolić, by
sympatyczna zielona czarodziejka stała się sojusznikiem Keturah z obawy, co
dwie kobiety mogą razem odkryć. Powinna zostać zaprowadzona do wieży,
pod opiekę Dhamariego, aż urodzi cenne dziecko. Potem zostanie przekazana
halruaańskiemu prawu – o ile przeżyje narodziny dziecka z nietkniętym
umysłem – a dziecko znajdzie się pod opieką Dhamariego. Bez wątpienia ogar
magów mógł wykryć w nim iskierkę magii, która usunęłaby je z szeregów
jordainów. Wszyscy uznaliby to za ogromną stratę i patrzyli na Dhamariego z
wielkim współczuciem.
Ach jak zmyślnie! Jedyny problem polegał na tym, że Keturah jeszcze nie
nosiła w sobie dziecka. A on miał prawdopodobnie przygotowane czary, by
uwięzić ją na tak długo, by zatroszczyć się o ten brak.
- Jak sądzę, to Dhamari znalazł Whendurę – jej głos był ostry jak miecz. –
A raczej to, co z niej zostało?
Hessy kiwnęła głową, a jej oczy potwierdziły niewypowiedziane
podejrzenia Keturah.
- Straż przepytuje służbę, kto do niej wchodził. Nie poddawano go
testowi prawdy. Straż nie widziała takiej potrzeby, gdyż jest wytwórcą
eliksirów i wszystkim wiadomo, że nie potrafi przyzywać takich istot.
- W przeciwieństwie do jego żony – odparła gorzko Keturah. – Tak,
Dhamari potrafi być bardzo przekonywujący.
- Będą cię chcieli sprawdzić, pani – odparła z nadzieją w głosie Hessy. –
Dowiedzą się prawdy.
Keturah pokręciła głową.
- Dał mi eliksiry, które zakłócają magiczne testy. Whendura sądziła, że
jestem w ciąży, a to jedna z najlepszych zielonych czarodziejek w stolicy. Rada
poczeka, aż urodzę Dhamariemu dziecko. na wiatr i słowo, nie doczekają się! –
przysięgła. – Niech ten parszywy potomek szakala i hieny odnajdzie, mnie jeśli
zdoła!
Służąca zawahała się, a potem wcisnęła Keturah w dłoń kawałek
błyszczącego metalu.
- Noś ten talizman, gdziekolwiek się udasz – wyszeptała z naciskiem. –
Powie ci, kiedy w pobliżu jest Dhamari albo ktoś przez niego wysłany.
Keturah spojrzała z zaskoczeniem na służącą.
- To rzadka i droga rzecz. Skąd ją wzięłaś?
Dziewczyna próbowała się uśmiechnąć.
- Dobrze mi płacisz, a ja wiele nie potrzebuje. Oszczędzałam każdy grosz,
mając nadzieję, że kiedy nadejdzie właściwa chwila zobaczę, jak oddalasz się
bezpiecznie.
- I kiedy ta właściwa chwila nadeszła?
- Sprzątałam w jego laboratorium – odparła beznamiętnie Hessy. –
Widziałam, jakie tworzy zaklęcia. Wybacz, że nie powiedziałam tego, co wiem!
Wielu magów zaklinało swoich służących i uczniów, aby nie zdradzali
sekretów. Mimo tego, troska Hessy dotyczyła bezpieczeństwa jej pani, a nie jej.
Keturah nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Otworzyła ramiona, a Hessy
wpadła w nie. Przez chwilę obie kobiety trwały objęte.
Keturah odsunęła się i podeszła do otwartego okna, nucąc po drodze
zaklęcie. Wyszła na wiatr, nie przejmując się, czy czar wytrzyma, czy nie.
***
Tzigone padła twarzą na ziemię, lądując z głośnym plaskiem i
przyprawiającym o mdłości wstrząsem. Zerwała się z posłania z mchu,
ocierając wilgoć z twarzy. Spacerowała przez chwilę czekając, aż znikną
ostatnie cienie z jej wizji. Gdy widziała już tylko mglisty zarys skalistych
moczarów, usiadła, opierając się plecami o jeden z menhirów, od których roiło
się królestwo ciemnych faerie.
Zatem tak zaczęła się jej historia. Przez całe lata Keturah unikała pościgu
Dhamariego, aż wreszcie wpadła w ręce Kivy, elfiego ogara magów. Gdzieś w
międzyczasie urodziła się Tzigone.
To ciekawe, lecz Tzigone nie wiedziała, jak to pomoże jej opuścić to
miejsce. Mogła spróbować jeszcze raz… później. Teraz była śmiertelnie
zmęczona na ciele i duszy.
Mimo to zebrała resztki sił i próbowała cofnąć się w głąb najnowszych
wspomnień. Gdy otworzyła oczy, stała nad nią szczupła, dobrze zbudowana
postać ze złożonymi na piersiach rękami i wyrazem szczerej na twarzy. Iluzja
Mattea była niemal tak samo widmowa jak postać jego przyjaciela Andrisa,
lecz Tzigone cieszyła się z takiej choćby jego obecności.
Uniosła oczy na jego widmową twarz.
- Dobre wieści, Matteo. Dhamari nie jest moim ojcem.
Jesteś tego pewna? – zapytała iluzja z typowo jordanowskim
sceptycyzmem.
- Tak. Widziałam to w jednym z tych transów, których mnie nauczyłeś.
Ta mała łasica nawet nie próbowała zostać ojcem. Można by pomyśleć, że te
wszystkie różdżki, kielichy i szklane kule, którymi otaczają się magowie,
powinny podsunąć mu ten pomysł. Ten człowiek nie docenia symboli! Nigdy
nie rzucił zaklęcia, jeśli potrafisz w to uwierzyć.
Widmowa twarz Mattea ściągnęła się.
Żadnych czarów? Przecież Dhamari jest czarodziejem.
Tzigone jęknęła.
- Wyłożę to na chłopski rozum: albo w piórze Dhamariego nie było
ołowiu, albo nigdy nie był w nastroju, aby pisać.
Na twarzy złudzenia pojawił się lekki rumieniec.
Widziałaś to?
- Chwała Mystrze, niewiele było do oglądania – z jej oczu zniknęło
rozbawienie; przez dłuższą chwilę przyglądała się Matteowi. – Wiesz, że nic z
tego nie jest realne. Nic z tego, co tu się dzieje, nie jest realne, nie jestem też
wcale pewna, jak to wygląda w Halruaa. Życie to w większość złudzenia i
pobożne życzenia, nieprawdaż?
Tak.
- Jesteś jedyną znaną mi osobą, która jest dokładnie tym, na kogo
wygląda – uśmiechnęła się przelotnie. – Przepraszam cię za wszystkie te
chwile, kiedy nazwałam cię nudnym i przewidywalnym.
Nie, nie jestem, odparła iluzja Mattea.
Tzigone zachichotała.
- Cóż, może nie przez cały czas.
Zaczęła odpływać i oparła się o kamień.
- Zostaniesz ze mną przez chwilę?
Zawsze.
Ponieważ było to królestwo Niewidzialnego Ludu i iluzje miał tu wielką
moc, odpowiedź, jaką Tzigone usłyszała, była dokładnie taka, jakiej się
spodziewała. A gdy wyczerpana dziewczyna zapadła w sen, uświadomiła sobie,
że prawda, w swojej najczystszej formie, nieco różniła się od faktu. Matteo było
o całe światy z dala od niej, ale tak naprawdę był razem z nią.
Znajome ciepło obecności przyjaciela otuliło ją niczym płaszcz. Otulając
się nim jeszcze dokładniej, Tzigone zapadła w sen, kiedy jeszcze mogła.
Ciemne faerie mogły wkrótce powrócić.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Dwie postacie szły przez bagno, ufne w zaklęcia, która pozwalały im
stąpać po mulistej wodzie z taką samą łatwością, z jaką ktoś z północy mógłby
chodzić po zamarzniętej sadzawce. Mimo wspomagania się magią, obaj
wędrowcy wyglądali tak, jakby w tym dzikim miejscu czuli się jak w domu.
Miedziana skóra i jadeitowozielone włosy Kivy świadczyły, że pochodzi z
dżungli. Jej barwy mieszały się z bujną roślinnością, a ruchy miały w sobie coś
z przesuwających się cieni. Łuskowata, lekko zielona skóra mężczyzny, skrzela
na szyi i błona między palcami wskazywała na istotę dobrze dopasowaną do
miejsc, gdzie mieszają się woda i powietrze.
Dwudyszny czarodziej zatrzymał się, oparł na swojej lasce i odpoczywał.
Przez kilka chwil jedynymi dźwiękami były odgłosy z bagna, słaby trzask
energii otaczającej laskę Akhlaura – żywego, lecz zamarłego na sztywno i
twardego jak mithril węgorza – oraz jego ciężki oddech.
- Powietrze jest rozrzedzone. Dwieście lat w bogatej w magię wodzie nie
cofnie się w przeciągu kilku dni – warknął na swoją towarzyszkę, jakby
szydziła z jego słabości.
Kiva uniosła dłonie w obronnym geście.
- Dżungla zawsze była trudna dla ludzi. Z pewnością pamiętasz, kiedy
byłeś tu ostatnim razem.
Usta Akhlaura wykrzywiły się w uśmiechu.
- Nie było aż tak źle. Tubylcy umierali tu tak samo łatwo, jak
gdziekolwiek indziej.
Dzika elfka stłumiła gniew i zachowała spokój na twarzy.
- Gdy będziesz gotów, ruszymy dalej.
Ruszyli w głąb Bagien Kilmaruu, miejsca pierwszego wielkiego
zwycięstwa Kivy. Gdy dotarli do terenu, gdzie znajdowała się płynąca wartko
rzeka otoczona przez głębokie wąwozy i spięta resztkami mostu utworzonego z
jednego ogromnego pnia, nad bagnami zapadał już zmierzch.
Akhlaur przyjrzał się szkieletowi bestii o trzech rogach, rozciągniętemu
w poprzek poczerniałego drewna. Jego twarz przybrała rozmarzony wyraz,
jakby zagubił się we wspomnieniach.
- Potwory z Chult… niemal zapomniałem to zaklęcie! Sprowadzenie ich
tutaj było trudne, ale warte zachodu. Dzikie elfy nigdy nie widziały takich istot.
To było całkiem zabawne.
- Bez wątpienia – odparła sucho Kiva. Wskazała na drugi brzeg. – Tędy.
Nekromanta spojrzał na najwyraźniej nieprzebytą ścianę lasu.
- Gdy ostatnio tędy przechodziłem, to tak nie wyglądało. Wśród drzew
było ogrody na tarasach.
- Dwieście lat – przypomniała mu elfka. – Dżungla okrywa wszystko i o
niczym nie zapomina.
Spojrzał na nią ostro.
- To dziwnie przypomina ostrzeżenie, moja mała Kivo.
- To przysłowie – odparła spokojnie – z tych, które często powtarzają
jordainowie. Podczas twojego wygnania te powiedzenie rozpleniły się w języku
Halruaa niczym robaki na przejrzałym owocu.
- To tyle, jeśli chodzi o mój dar dla Halruaa – zauważył Akhlaur. – Mówi
się, że żaden dobry uczynek nie uniknie kary!
Kivie przyszło do głowy kilka odpowiedzi, ale wszystkie gwarantowały
gniew nekromanty. Skwitowała ironicznie przysłowie kiwnięciem głowy, po
czym poprowadziła go przez most z pnia. Przeczołgali się przez klatkę
piersiową potwora Akhlaura i weszli do lasu. Mag podążał za nią dawno
zapomnianymi, elfimi ścieżkami, których żaden człowiek magicznie
uzdolniony, czy nie, nie mógł nawet zobaczyć.
Zapadła noc, a ścieżka zaprowadziła ich na wzgórze o łagodny zboczach.
Minęli kilka wąwozów i dołów – wszystko, co pozostało z zewnętrznych
umocnień elfów. Wreszcie stanęli wewnątrz rozpadających się murów
starożytnego elfiego miasta.
Księżyc oświetlał zrujnowany dziedziniec, zatrzymując się na
pociemniałych, zarośniętych pnączami ruinach.
Akhlaur popatrzył na to z osłupieniem.
- Co się tu wydarzyło? Rozumiem rabunek, gdyby wiedziano, że elfy żyły
w tej części Halruaa! Lecz to było ukryte miasto. Z pewnością kilku bardziej
wykształconych czarodziejów podejrzewało jego istnienie, ale mędrcy i rabusie
rzadko piją z tej samej butelki.
- Nie rabusie, lordzie Akhlaur, ale czas. Czas i samo Halruaa spiskowały,
aby je zniszczyć.
- Nie jestem w nastroju do słuchania zagadek – ostrzegł.
Przez chwilę dobierała właściwe słowa.
- Zniszczenie elfów Halruaa nie mogło zostać dokonane przez jednego
czarodzieja, nawet tak potężnego, jak ty. Gdy ty wzrastałeś w moc, wszyscy w
Halruaa szukali innego sposobu i udawali, że nic nie wiedzą.
Nekromanta spojrzał na nią tak, jakby twierdziła, że większość drzew
jest zielona.
- I dopiero teraz odkryłaś naturę ludzkości? Nawet ci, którzy uważają
siebie za szlachetnych dostrzegają tylko to, co chcą zobaczyć. Zwłaszcza ci,
którzy uważają siebie za szlachetnych! W końcu raz stworzona iluzja musi być
podtrzymywana.
- Tak, panie – zgodziła się, choć jego uwagi nie miały dla niej zbyt
wielkiego sensu.
Gdy przedzierali się przez stosy kryształowych śmieci w stronę
pozostawionego przez Akhlaura skarbu, nad miastem wisiała dziwna cisza.
Kiva zatrzymała się u wrót elfiej świątyni, spoglądając ze wstrętem na
scenę przed sobą. To, co kiedyś było miejscem promieniującym pięknem i
spokojem, teraz przypominało opuszczoną kostnicę.
Kości zalegały całymi stosami. Długie, delikatne elfie kości zwalono w
jedno miejsce wraz z cienkimi, pożółkłymi szczątkami ludzi, bagiennych
goblinów, a nawet takich istot jak ptaki czy krokodyle. Większość była
poczerniała i połamana, prawdopodobnie od wybuchu, dzięki któremu sprytny
jordain Andris przełamał szarżę nieumarłych istot. Kiva zastanawiała się, ile
czasu minie, nim zniszczone, porozrzucane szczątki pozbierają się i wrócą na
swoje miejsce.
Spojrzała na Akhlaura. Kiwnął głową i przestąpił próg.
Jego wtargnięcie uruchomiło zaklęcie ochronne. Stosy kości zadrżały. Ze
strasznym klekotem nieumarli strażnicy powstali.
Elfie kości potoczyły się po posadzce, odrzucane w miarę jak inne istoty
nabierały kształtu. Oczy Kivy zwęziły się, jakby chciał stłumić błysk tryumfu,
który się w nich pojawiły. Elfy, których kości się tu znajdowały, znalazły się
daleko poza mocą Akhlaura.
Jednak pozostałe nie. Szkielet z szarego kamienia, niska i krzepka postać
dawno zmarłego krasnoluda uniosła gigantyczny piszczel niczym pałkę i
ruszyła do przodu. Podłoga pod jego stopami zaczęła się wić, gdy zastępu
nieumarłych węży i krokodyli pełzły naprzód, odsłaniając obrzydliwie kły.
Inne szkielety trzymały się za tą forpocztą, niektóre w całości, inne
niekompletne, skacząc, kulejąc lub pełznąć w stronę intruzów.
Nekromanta zanucił coś cicho, wskazując na zbliżającą się armię, każąc
im stanąć tu i tam, jakby był wodzirejem. Zbliżająca się fala nieumarłych
rozdzieliła się, tworząc dwa długie szeregi, zwrócone twarzą do siebie.
W świątyni rozległ się ostry trzask, gdy każda dwunożna istota oderwała
sobie ramię i drugą ręką uniosła je do góry, tworząc honorowy szpaler na
powitanie swego mistrza.
Akhlaur przeszedł pod tym ponurym łukiem do najświętszego i
najpotężniejszego miejsca w świątyni. Elfka szła za nim, z trudem kryjąc
obrzydzenie.
Tyle magii i po co? Czy ludzie nigdy nie nauczą się, że jeśli coś może
zostać zrobione, to jeszcze nie znaczy, że tak być powinno? Mimo całego
samozadowolenia, ostrożnych praw i zwyczajów, Halruaańczycy nie różnili się
zbytnio od swoich przodków z Netherilu.
Akhlaur zatrzymał się nagle. Przez dłuższą chwilę spoglądał w
konsternacji na pusty ołtarz.
To był najbardziej niebezpieczny moment. Wszystkie pomysły Kivy
zostaną sprawdzone właśnie teraz.
Nekromanta spojrzał na nią z furią.
- Gdzie jest kula?
Kiva tylko potrząsnęła głową, jakby była zbyt ogłuszona, by się odezwać.
- Skradziona – zdziwiła się wreszcie. – Musiała zostać skradziona.
- Jaki czarodziej mógł zbliżyć się do tego miejsca?
Stłumiła uśmiech. Oczywiście Akhlaur zakładał, że tylko halruaański
czarodziej byłby zdolny do takiego czynu!
- Żaden, mój panie – odparła pospiesznie.- Słyszałam jednak pogłoski…
- Mów!
- Krążą opowieści o armii odpornych na magię wojowników. W
większości jordainów.
Twarz maga wykrzywił wyraz wyjątkowego niesmaku.
- Znów ci jerdayeen – powiedział, używając starego netherilskiego słowa
określając nadwornego błazna. – Nie był to jeden z moich najbardziej udanych
eksperymentów.
- A jednak ci głupcy stali się w Halruaa wyjątkowo poważanymi
doradcami. – Akhlaur zachichotał, słysząc jej słowa, a Kiva dodała: – Nawet
król ich zatrudnia.
Jej ton był dość niewinny, lecz słowa wywarły pożądany efekt. Na twarzy
Akhlaura pojawiło się zastanowienie, a zaraz potem gniew.
- Zalathorm – mruknął. – To on posłał jordainów. To on ma kulę!
Kiva wolno skinęła głową.
- To możliwe. Któż inny mógłby wiedzieć tyle o twojej magii i tych
elfach?
Rzeczywiście, kto? – pomyślała. Przez chwilę Kiva czuła błysk radości –
emocji, którą, wydawało się, wygnała z serca na zawsze – jaką poznała, gdy
pękł zielony kryształ Akhlaura, a uwięziona wewnątrz duchy wydostały się na
wolność.
Akhlaur odwrócił się i ruszył z powrotem pod kościstym łukiem,
mamrocząc coś po drodze.
- Zginęły dwie kule, a wraz z nimi całą zawarta w nich magia! Tysiące
zaklęć, setki sił życiowych… a wszystko skradzione. Na przekleństwo i prądy,
Zalathorm zapłaci za to!
Na twarzy elfki pojawił się paskudny, pełen zadowolenia uśmieszek.
Szybko go jednak zmazała.
- Byłeś tak blisko, lordzie Akhlaur. Gdyby Zalathorm się nie wtrącił,
miałbyś w rękach lwią część magii Halruaa. I tak się stanie – dodała
pospiesznie, gdy nekromanta spojrzał na nią przez ramię.
- Tego możesz być pewna – burknął. – Mam inne kryjówki, inne miejsca
mocy. Wystarczą aż nadto.
Gdy wynurzyli się na zrujnowanym dziedzińcu, rozłożył szeroko ręce.
Pojawił się migoczący owal. Akhlaur wszedł w niego…
I znikł jak kamień w mętnej wodzie.
Kiva wyszła magiczną bramą za nim, stąpając lekko po wodzie bagna. W
przeciwieństwie do Akhlaura, spodziewała się tak mokrego przyjęcia.
Mag wystrzelił z wody i usiadł obok Kivy, nie wyglądając ani trochę
gorzej niż przed zanurzeniem. Rozejrzał się z zaskoczeniem.
- Co to za miejsce?
- Znałeś je, panie, jako Bagno Ghalahara. Teraz nosi twoje imię.
Kiwnął głową, przypominając sobie.
- Stała tu moja wieża, zanim Zalathorm i jego przeklęta banda
szarlatanów ją przesunęła. Gdzie reszta posiadłości?
- Więzienia były tam – powiedziała Kiva, wskazując na zbity gąszcz
kwitnących pnączy. – Tu, gdzie stoimy, kiedyś były ogrody. Widzisz, był tu
przeciek z Planu Wody. Niewielki przeciek płynnej magii karmił larakena i
trzymał z dala magów.
Blada twarz Akhlaura rozjaśniła się.
- Zatem moja wieża pozostała nietknięta?
- Tak, za wyjątkiem klejnotu, który wykorzystałam, aby cię uwolnić –
przerwała na chwilę dla wzmocnienia efektu i dodała: – Wykorzystałam
undynę, aby go zdobyć.
Oczy nekromanty zwęziły się.
- Nie próbuj powiedzieć mi, że moja wieża znalazła się pod wodą!
Wzruszyła przepraszająco ramionami.
- Zalathorm wrzucił ją do głębokiego pęknięcia. Jestem jedną z trzech
żywych osób, które wiedzą, gdzie się znajduje – jej słowa zawierały subtelne
kolce, przypominając nekromancie, że dwóch jego wrogów wciąż żyje.
Akhlaur skrzywił się i rozejrzał po bagnie.
- Zadziwiające, co może przynieść upływ lat.
- To los długowiecznych, panie. Jesteśmy świadkami wielu rzeczy i
przeżywamy wielkie zmiany.
Akhlaur kiwnął głową, nie do końca rozumiejąc porównanie Kivy. Była
wciąż młoda jak na elfkę, lecz podczas jej życia zapisano jeden z
najstraszliwszych rozdziałów ludzkiej historii. Czarodzieje i mędrcy nie
pojmowali tych ponurych prawd, a ludzie z Halruaa nie wiedzieli o tym, ani
ich to nie obchodziło.
Cóż, wkrótce się dowiedzą.
Stali przez chwilę razem, pochłonięci prywatną i całkowicie odmienną
kontemplacją. Akhlaur pierwszy otrząsnął się ze wspomnień. jego bystre,
czarne oczy omiotły krajobraz, aż wreszcie spoczęły na dłużej, czarnej
strzydze, posilającej się na trupie fhamara, bezwłosego torbacza bagiennego.
Owad przypominał komara, ale był wielki niemal jak kociak, a porośnięty
czarnym futrem brzuch pęczniał od wysysanej krwi. Słychać też było od niego
dziwną, buczącą melodię.
- Wystarczy – powiedział Akhlaur i zaczął nucić.
Strzyga urosła gwałtownie, niemal natychmiast. W mgnieniu oka
wyciągnięty ryjek zmienił się w zabójczy oszczep, a dodatkowa długość
wypchnęła nagle powiększoną istotę wysoko pod niebo. Pieśń strzygi urwała
się gwałtownie. Pieśń Akhlaura wypełniła zapadłą nagle ciszę.
Owad zwrócił fasetkowe oczy w stronę magów. Wielkie skrzydła zaczęły
furkotać niczym wiat w osikach, po czym stwór runął w zabójczych zamiarach
w stronę Akhlaura.
Nekromanta uniósł dłoń. Strzyga zatrzymała się w powietrzu tak
gwałtownie, jakby uderzyła w mur. Akhlaur zakreślił dłonią mały krąg, a
wisząca w powietrzu strzyga odwróciła się grzbietem w ich stronę.
- Usiądź – poradził czarodziej, wskazując na stopy potwora. Istota miała
podwinięte szpony, zakrzywione w kształt kosza.
Kiva chętnie usiadła na proponowanym jej „siedzisku”. Akhlaur usiadł
obok niej i wypowiedział rozkaz. Wielka strzyga wzbiła się w powietrze z
szybkością zapierającą Kivie dech w piersi.
Leciała przez dżunglę, skręcając to w jedną, to w drugą stronę,
przebijając się przez gęste poszycie. Gałęzie rozchylały się, by ich przepuścić,
jaskrawo upierzone ptaki odlatywały w skrzeczącym proteście. Gdy była
trzeba, Kiva wskazywała drogę krótkimi słowami, trzymając się mocno
groteskowej grzędy.
Wreszcie strzyga wylądowała obok długiej, wąskiej sadzawki. Kiva
zeskoczyła i starła z rąk zakrzepłą krew – istota nie należała do najczystszych
biesiadników. Uwolniona spod wpływu zaklęcia istota odleciała z buczeniem,
gwałtownie malejąc.
Przez długą chwilę Akhlaur przyglądał się wodzie. Uniósł wysoko ręce i
zaczął śpiewać zaklęcie, które stworzyło podczas najazdu Mulhorandów
wielkiego żywiołaka wody. Powierzchnia sadzawki zadrżała, potem tony wody
podskoczyły do góry, by przybrać nowy kształt.
Człekokształtna postać, trzy razy wyższa niż elf, podążyła do brzegu,
rozchlapując wodę. Akhlaur śpiewał dalej, tym razem kształtując zaklęcie
wyparowania. Istota znikła we mgle, która uniosła się niczym upiór, aż
ukształtowała się z niej gęsta burzowa chmura. W jej wnętrzu zagrzmiał grom,
zajaśniała niecierpliwie błyskawica.
- To znacznie obniży poziom wody – powiedziała Akhlaur wyglądając na
zadowolonego z siebie. – Gdzie powinienem odesłać chmurę? Khaerbaal?
Halagard?
- Do królewskiego miasta – podsunęła Kiva, odpowiednio dobierając
słowa. – Odeślij ją do Halarahh.
Akhlaur uśmiechnął się jak rekin i wskazał na wschód. Chmura
odleciała, zdecydowana zrzucić swój ładunek nad miastem Zalathorma.
Nekromanta popatrzył pytająco na Kivę.
- Wspaniałe zaklęcie, lordzie Akhlaur – wydusiła z siebie elfka. – Nigdy
nie widziałem czegoś takiego!
- Śmiem twierdzić, że czegoś takiego nie widział nikt w całym Halruaa.
Przez dwieście lat żyłem i uczyłem się w świecie płynnej magii.
Wargi Kivy skrzywiły się.
- Zatem wierzę, że tegoroczna pora deszczowa będzie wyjątkowo
interesująca.
Nekromanta zachichotał, zadowolony z czarnego humoru elfki, po czym
zabrał się do pracy, wydając Kivie jedno polecenie po drugim, jakby była
jakimś początkującym uczniem albo zgoła dziewką służebną. Przyjęła swoją
rolę bez narzekań. Odgrywanie przed Akhlaurem służącej było niczym w po
równaniu z tym, co już przeszła… i niewielką opłatą za długo oczekiwaną
zemstę.
***
Za oknami wieży Basela Indoulura szalała wyjątkowo gwałtowna burza.
Wiatr w stolicy niczym potępiona dusza, a nieprzerwanie padający szary
deszcz sprawiał, iż wspomnienia słonecznych dni zdawały się tak odległe jak
sny z dzieciństwa. Basel uważał, że to doskonale tło dla jego badań.
Westchnął i odsunął na bok książkę, rzadki tom pożyczony od człowieka,
który zastąpił go w Szkole Jordainów. W młodości Basel walczył z Crinti, choć
poza osobistym doświadczeniem w walce wręcz niewiele wiedział o tych
widmowych amazonkach. Lecz im więcej czytał, tym bardziej nabierał
przekonania, że klucz do całej sprawy znajduje się u tych kobiet z domieszką
drowiej krwi w żyłach. Crinti obawiały się wyłącznie ciemnych faerie. To
wskazywało na to, że widmowe amazonki posiadają użyteczne informacje.
Basel wstał i zaczął spacerować. Jego odwieczny rywal, Procopio Septus,
był gorliwym badaczem Crinti, co udowodnił podczas swego ostatniego
zwycięstwa nad nimi.
Zwycięstwa, które zdaniem Basela było może nieco zbyt dogodne w
czasie. Być może nadeszła pora, aby potrząsnąć drzewem lorda burmistrza i
zobaczyć, co z niego spadnie.
***
Godzinę później Basel Indoulur uniósł swój puchar w stronę gospodarza.
- Za bohatera chwili, mistrza żywiołaków burzy. Komponenty od tego
wielkiego czynu musiały kosztować małą fortunę! Lecz dla Halruaa żadne
poświęcenie nie jest zbyt wielkie… – i tak dalej, na tę samą melodię.
Procopio Septus udał, że pije i próbował nie patrzeć na swego gościa
ponad krawędzią kielicha. Choć bardzo się starał, nie mógł pojąć, o co chodzi
Baselowi. Pękaty czarodziej ze swoją jowialnością i wyraźnym zamiłowaniem
do dobrego życia był, jak się wydawało, osobą, którą łatwo odprawić. Jednak ci,
którzy stali się na halruaańskiej polityce wiedzieli, że jest sprawiedliwym, a
nawet mądrym gospodarzem miasta Halagard. Wielu magów, zwłaszcza ze
szkoły przyzwań, zawdzięczało swoje wyszkolenie Baselowi Indoulurowi.
Nigdy nie było u niego mniej niż trzech uczniów. Procopio dziwił się, że Basel
nie znalazł jeszcze kogoś na miejsce Tzigone, sprawiając kłopoty dziewki,
której zasługi w ostatniej bitwie były znacznie wyższe niż koszta, jakie poniósł
Procopio.
Tak naprawdę ostatnia inwazja przyniosła Procopio same zyski. Był
podejrzane przez ostatnie kilka miesięcy, od czasu gdy na Zephyrze, jego elfim
jordainie, wykonano karę śmierci jako zdrajcy i współpracowniku Ogara
Magów Kivy. Po sukcesach Procopia podczas najazdu Mulhorandczyków
wszystko poszło w niepamięć. Lud Halarahh stał murem za swoim
burmistrzem, dumny z jego magicznych zdolności i sukcesów militarnych.
Więcej niż jeden mag przychodził do niego po cichu mówiąc, że być może król
nie jest już taki jak kiedyś, i delikatnie sugerując, że być może nadszedł czas, by
człowiek z talentami Procopia sięgnął po swoje.
Mimo to Procopio nie mógł zapomnieć, że uzyskał to wszystko dzięki
dużej liczbie bardzo nielegalnych działań. Przyjrzał się okrągłej twarzy Basela,
szukając jakiegoś śladu zadowolonego, domyślnego uśmiechu. Czy to tyko jego
wyobraźnia, czy w tych mrugających czarnych oczach widzi złowrogi błysk?
- Nie jesteś tu tylko po to, by wypić za moje zdrowie – zauważył krótko.
Basel położył dłoń na piersi, rozstawiając szeroko pulchne palce. Wyraz
skruchy na jego twarzy wyglądał wiarygodne.
- Nuży cię mówienie o swoich zwycięstwach. Powinienem był się
domyślić, wszak znam cię jako człowieka skromnego. Wybacz, lecz tak,
przybyłem tu obładowany pytaniami. Po bitwie zawsze jest zbyt wiele
zamieszania.
Procopio usłyszał w tych słowach ostrzeżenie. Choć Basel mógł być teraz
odrażającą mała ropuchą, wiele lat temu zyskał sobie sławę skutecznego maga
bitewnego. Delikatnie pomachał swoją flagą, przypominając Procopiowi, że
posiada doświadczenie w dostrzeganiu tego, co potrafią przeoczyć inni.
Wieszcz wstał.
- Pokażę ci coś, co może stanowić odpowiedź na wiele z twoich pytań.
Zaprowadził gościa do pokoju z grami. Stało tam kilka stołów, a na
każdym z nich inny skomplikowany teren, przedstawiający pole historycznej
bitwy. Podszedł do stołu odwzorowującego górzysty północny region znany
jako Nath, miejsce jego zwycięstwa nad Crinti.
Słowo Procopia otworzyło ukryte szuflady, umieszczone wokół stołu.
Tysiące drobnych, animowanych figurek wyskoczyło z nich i ruszyło do walki.
Powietrze nad doliną pełną małych wojowników pochłoniętych walką zaroiło
się od niewielkich statków powietrznych. Wystrzeliły z nich nitki kolorowych
błyskawic. Oczy Basela rozszerzyły się, gdy dostrzegł niewielki stateczek z
barwnymi żaglami, na którego pokładzie wymalowano zmysłowe, dość
roznegliżowane skrzydlate elfy.
- Tak, to twój Avariel – zapewnił go Procopio. – Widzisz przed sobą bitwę,
w której ostatnio braliśmy udział. Dzięki tym stołom i zabawkom mogę
odtwarzać bitwy raz po raz, sprawdzając różne strategie i scenariusze. Przez
lata wiele się nauczyłem.
Procopio wyjął zza pasa różdżkę i machnął nią nad stołem. Niektóre
figurki zniknęły, ich miejsce zajęły inne. Wiele z wojowników stanowiły
drobne, szare kobiety.
- Crinti – potwierdził, dostrzegając domyślnie kiwnięcie Basela. –
Darzyłem je szczególnym zainteresowaniem. Według mnie nikt inny nie zgłębił
tak bardzo tajemnic szarych amazonek.
- Zatem twoja wiedza o Crinti wzięła się z twojego zainteresowania
grami wojennymi?
- Żaden z moich wyborów nie jest tak do końca przypadkowy, mój drogi
Baselu – odparł Procopio, punktując swoje słowa z protekcyjnym uśmiechem. –
Zapomniałeś, że jestem wieszczem. Dostrzeganie tego, czego nie widzą inni, to
mój dar.
Te słowa, podobnie jak wcześnie Basela, niosły w sobie subtelne
ostrzeżenie. Głupi przywoływacz zachichotał i poklepał Procopia po plecach,
jakby gratulował staremu przyjacielowi doskonałego żartu.
- Ciągle mi to powtarzasz – powiedział jowialnie. – Znalazłeś się w niezłej
pozycji. Jeśli nikt inny nie może zobaczyć wszystkich tajemnic, które ty
dostrzegasz, któż mógłby się spierać z twoimi decyzjami?
Procopio odpowiedział lekkim uśmiechem, lecz przez resztę rozmowy
nie mógł zmusić się do więcej niż kilku krótkich odpowiedzi. Wreszcie ten brak
serdeczności przebił się nawet przez zbroję Basela i pulchny natręt wyszedł, by
zanudzać kogoś innego.
Wieszcz natychmiast udał się do swojej pracowni, ściskając w dłoni
jasnożółty koralik z jednego z warkoczyków Basela. Proste zaklęcie uwolniło
go, a kolejne sprowadziło do dłoni Procopia. Mając tak osobisty przedmiot, z
łatwością dowie się tajemnic Basela.
Resztę popołudnia Procopio spędził w narastającej frustracji,
przyglądając się kulom wróżenia w poszukiwaniu czegoś, co mógłby
wykorzystać przeciwko swojemu wrogowi. Basel Indoulur najwyraźniej nie
miał wrogów, nawet kogoś, kto żywiłby do niego urazę. Procopio przywoływał
obrazy byłych uczniów maga. Gdy delikatnie kierował ich myśli w stronę
byłego mistrza, na każdej twarzy pojawił się uśmiech. To samo ze służącymi
Basela, podległymi mu urzędnikami, znajomymi czarodziejami. Wydawało się,
że poza samym Procopiem żaden z jego znajomych nie ma nic przeciwko
niemu.
Nagle wpadł na pomysł. Procopio zebrał swoją niechęć w jedną,
skumulowaną energię. Wysłał ją do błękitno-czarnej kuli, rozsyłając po całym
Halruaa w poszukiwaniu jej odbicia. Gdy kula zaczęła się rozjaśniać i pojawił
się obraz, twarz wieszcza powoli zaczął wykrzywiać uśmiech.
Choć wydawało się to niemożliwe, był ktoś, kto nienawidził Basela nawet
bardziej niż on.
***
Po każdym zwycięstwie jest święto, ale także i łzy. Większość żalu
Halruaa znalazło ujście w wielkich i uroczystych rytuałach, lecz w całym kraju
ludzie wylewali łzy i w milczeniu składali przysięgi.
Jedna ze wspaniałych willi w Halarahh stanowiła własność rodziny
Belajoon. Wiekowa i rozległa, była domem dla czterech pokoleń magów i kilku
bocznych gałęzi rodzinny. Podobnie jak większość halruaańskich budynków,
posiadała też swoje sekrety.
W komnacie pod najstarszą częścią budynku stary mężczyzna klęczał
przed szklanym sarkofagiem. Leżał w nim jego największy skarb, młoda i
podziwiana żona Sinestra. Była martwa… zabita nie w walce, lecz tajemniczą
magią.
Żal mieszał się u Uriaha Belajoona z poczuciem winy. Był już nie
pierwszej młodości, a jego imię nigdy nie zostanie zaliczone w poczet
największych magów Halruaa. Poza bogactwem i absolutnym poświęceniem
nie miał czego zaoferować kobiecie takiej jak Sinestra. Lecz w Halruaa było
wielu innych bogatych mężczyzn, z Uriaha dobrze wiedział, ile oczu podąża za
Sinestrą. Dał jej ochronny talizman, klejnot, który mógł przenieść ją wprost do
domu, gdyby jakiś mężczyzna chciał jej dotknąć.
Przybyła do domu. Uriaha znalazł ją w łóżku, a zbyt nieruchoma twarz
dziwnie się zmieniła. Jednak poznał ją po pierścieniu i niewielkich znakach,
które, jak miał nadzieję, znał tylko on.
Śmierć Sinestry odsłoniła zaskakującą tajemnicę: swoje piękno w dużej
mierze zawdzięczała magii. Tego Uriah nigdy nie podejrzewał. Nie był co
prawda najpotężniejszym magiem, lecz Sinestra była jego uczennicą i nigdy nie
wyczuwał w jej darze jakiejś niezwykłej siły. Czarodziej, który zmienił jej twarz
w oblicze bogini musiał dysponować znajomością Sztuki poza zdolnościami
Uriaha.
A może to właśnie brak zdolności Uriaha ją zabił! Może to słabe,
ochronne zaklęcie zmieniło dzieło potężniejszego czarodzieja w truciznę. Ta
myśl dręczyła go tak długo, aż nie mógł jej w końcu znieść.
Zerwał się na równe nogi i ruszył szukać Inkwizytora, specjalnie
szkolonego czarodzieja związanego ze świątynią Azutha. Niewielu
czarodziejów było tak sprawnych w wyszukiwaniu początków zaklęć, jak
ogarowie magów.
Przed zmierzchem powrócił z wysokim, szczupłym mężczyzną, którego
rozdrażniona twarz nie pozostawiała wątpliwości, co sądzi o tej wyprawie.
Uriah przypuszczał, że mężczyzna w ogóle nie przyszedłby, gdyby nie
reputacja klanu Belajoon. Ogar magów oczekiwał hojnego wynagrodzenia, lecz
to oczekiwanie nie poprawiło jego opinii na temat klienta.
Uriaha dawno przestało obchodzić, co sądzą o nim inni Halruaańczycy.
Poprowadził go do grobu Sinestry i zostawił, aby zrobił to, co do niego
należało. Usiadł jednak w najdalszym kącie komnaty, przyglądając się bacznie,
jak ogar magów rzuca swoje zaklęcia wykrywające.
Wyraz twarzy kapłana zmienił się z niecierpliwości w niedowierzanie.
Wreszcie opuścił swoją srebrną różdżkę wysadzaną jadeitem i popatrzył na
Uriaha.
- Mam naprawdę złe wieści.
Stary mag przygotował się na wiadomość, że to jego zaklęcie i brak
zdolności były przyczyną śmierci ukochanej Sinestry.
- Na twojej żonie spoczywa zaklęcie, nakazujące jej wrócić do twojego
boku, gdyby dotknął ją inny mężczyzna.
Uriah potwierdził to kiwnięciem głowy
- Mężczyzną, który jej dotknął, był lord Basel Indoulur.
Przez długą chwilę czarodziej i ogar magów spoglądali na siebie, nie do
końca zdolni pojąć prawdę. Wreszcie w sercu Uriaha zaczęły gromadzić się
emocje. Był tam strach – gdyż Basel Indoulur był znanym przywoływaczem –
lecz ten strach bladł wobec gniewu. A z gniewem przyszły mordercze myśli.
- Jesteś tego pewien?
Jego głos był spokojny i ponury. W oczach ogara magów pojawiła się
czujność, bliska szacunkowi.
- Nie mam wątpliwości. Co mam zrobić z tą wiedzą?
Stary mag zastanowił się. Pomści Sinestrę, tego był pewien. Problem
polegał na całkowitym braku pomysłów, jak się do tego zabrać!
Zdjął z szyi ciężki, złoty łańcuch i przekazał go ogarowi magów.
- Na razie zachowaj tę wiadomość dla siebie. Gdy nadejdzie właściwa
pora, wezwę cię, abyś przeprowadził dochodzenie. Ty, i nikt inny.
Oczy ogara magów błysnęły ambicją. W tych niepewnych czasach
Halruaańczycy szukali zdrajców w każdej studni i pod każdym łóżkiem. Gdyby
zdołał postawić przed sądem tak potężnego i sprytnego maga jak Basel
Indoulur, jego sława zostanie ugruntowana!
Pochylił głowę przed Uriahem, zaszczycając pomniejszego czarodzieja
ukłonem, jaki zwykle wymieniali tylko ludzie o równej randze i mocy.
- Będzie tak, jak mówisz, lordzie Uriah.
Mag czekał, aż jego gość wyjdzie, po czym rzucił się na wypukłe wieko
sarkofagu Sinestry i zapłakał. Każda łza syciła jego nienawiść do Basela
Indoulura. Z pewnością nadejdzie okazja do uderzenia, nawet dla takiego
mężczyzny jak on! A jeśli nie, znajdzie kogoś dysponującego większą mocą i z
większymi szansami powodzenia.
Jego Sinestra nie żyła. Tak, czy inaczej, Basel Indoulur za to zapłaci.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Grupka wojowników podążała za niską, ubraną na zielono czarodziejką.
Półelfka poruszała się w podmokłej dżungli niczym kot. Trzymali się blisko, z
ponurymi twarzami, rozglądając się nieustannie w poszukiwaniu nowego
niebezpieczeństwa.
Wśród liści nad ich głowami jakiś ptak wybuchnął maniakalnym
śmiechem. Skrzek ukrytych żab drzewnych przypominał grupę złych duszków,
szepczących za drobnymi rączkami i szykujących jakąś psotę. Skradający się
kot z dżungli – stadna istota znacznie sprytniejsza i mordercza niż górski wilk –
wyryczał zaproszenie na łowy. Z otaczającego ich lasu dołączały się kolejne
kocie głosy, aż same drzewa zdawały się wibrować pieśnią niosącą w sobie
zapowiedź śmierci.
Największy mężczyzna w grupie, daleki kuzyn czarodziejki, opuścił
maczetę.
- Tylko głupcy wchodzą na Bagna Akhlaura, czy tam jest laraken czy nie!
Półelfka zatrzymała się i odwróciła. Mimo niskiego wzrostu, roztaczała
aurę mocy, która zatrzymała wojowników w pół kroku. Podobnie jak oni
wykazywała oznaki zmęczenia po ciężkiej podróży w dusznym gorącu. Czarne
włosy zwisały w mokrych strąkach wokół lekko spiczastych uszu, a duże,
migdałowe oczy były głęboko ukryte w wychudłej, poczerwieniałej twarzy.
- Nazwałeś mnie głupcem, Bahari? – spytała ze złowrogim spokojem.
Mężczyzna spojrzał na nią.
- Weszło nas tu trzydziestu. Zostało siedemnastu. Jak wielu jeszcze musi
umrzeć?
Uniosła podbródek, a ciemne oczy zwęziły się.
- Dałam słowo maga.
- Jestem pewien, że żona twojego ojca była tym bardzo poruszona –
parsknął. – Chętnie służysz kobiecie, która tobą gardzi.
Półelfia czarodziejka odwróciła się.
- Nie sądzę, abym znała serce lady Charnli. Ty też nie.
- Znam ją lepiej, niż bym chciał. Nieważne, jak to się skończy, raczej nie
wynagrodzi żadnego z nas, nawet ci nie podziękuje.
Czarodziejka wzruszyła ramionami i skupiła uwagę na drodze przed
nimi. Pnącza stawały się coraz grubsze, a duże, lekko świecące zielone kwiaty
kiwały się w gąszczu. Jeden z nich, duży, ale mocno ściśnięty chwiał się i miotał
dziko, jakby wewnątrz znajdował się ptak, rozpaczliwie usiłujący wyrwać się z
tego jaja o miękkiej skorupce. Dochodziło stamtąd stłumione popiskiwanie.
Czarodziejka uniosła maczetę i delikatnie odcięła kwiat od łodygi.
Wypadła z niego mała złota małpka, wymachując łapkami i piszcząc. Kobieta
upuściła maczetę i złapała stworzonko, po czym cofnęła rękę z pełnym
zaskoczenia przekleństwem, gdy małpka wbiła ostre jak igły zęby w jej kciuk.
Zwierzątko odskoczyło, przeklinając półelfkę, jakby to ona była przyczyną
wszystkich jego nieszczęść.
Bahari uniósł sardonicznie brew w milczącym komentarzu co do natury
wdzięczności. Uniósł maczetę swoją i jej, po czym podał kobiecie z lekkim
ukłonem – szyderstwem z dumnej halruaańskiej rodziny, która wydziedziczyła
ich oboje.
Z pełnym rezygnacji westchnieniem półelfka skupiła się na kwitnących
pnączach. Śliczne rośliny były mięsożerne i rosły tam, gdzie było dużo padliny.
Co dziwne, wśród pnączy było zaplątanych zaledwie kilka kości.
Rozejrzała się bacznie po okolicy. Pnącza wyrastały z pni grubych,
znacznie starszych bambusów. Jej wzrok przyciągnęła długa, pożółkła kość.
Wyjęła ją ze starych korzeni, przechylając głowę na bok, by uniknąć kłapiącego
kwiatu.
Czarodziejka wyprostowała się i pokazała wojownikom ludzki piszczel.
- To nie Zilgorn. Ten człowiek był martwy zbyt długo. Lecz ktoś tu
niedawno był… te pnącza to nowe odrosty na starych łodygach. Idziemy dalej.
Mężczyźni jęknęli, lecz odsunęli się na bok, gdy czarodziejka rzucała
zaklęcia, by wysuszyć niebezpieczne pnącza. Szybko porąbali wyschłe zwoje i
wyszli na coś, co wyglądało na dużą, głęboko ocienioną polanę.
Bahari zapalił pochodnię. Migoczące światło padło na stos marmuru –
wszystko, co pozostało ze świetnej niegdyś budowli zwalonej przez upływ
czasu i nieubłagane, zielone ręce dżungli. Pnącza wypełniały pomieszczenie
niczym gniazdo śpiących węży, niemal całkowicie zasłaniając resztki świątyni
Mystry. Owijały ołtarz i przechodziły między szkieletami wojowników, którzy
zginęli z bronią w ręku.
Dwaj mężczyźni nakreślili na swoich sercach znaki odpędzające zło.
- To musi być świątynia ze starej posiadłości Ghalagara – rozmyślała na
głos półelfka. – Matka mówiła mi o niej. Jej lud mieszkał pod tymi drzewami
dawno temu, nim klan Ghalagar stracił te ziemie i zmienił nazwisko na Noor.
Czarodziejka odwróciła się, by odejść, zatrzymując się nagle, gdy stanęła
twarzą w twarz ze szklaną elfią statuą. Jej oczy wypełnił głęboki smutek, a
kiedy cofnęła się, zaśpiewała kilka przejmujących słów w elfim języku.
- Nekromancja – zauważył ponuro Bahari. – Do tego miejsca przywarł
smród magii śmierci. Umówmy się, że ta dżungla to świetny grób dla
nekromanty. Zilgorna i wynośmy się stąd.
Pokręciła głową.
- Zilgorn był moim przyrodnim bratem, nieważne, kim jeszcze. Idziemy
dalej.
Niewielka grupa w ciszy opuściła świątynię i ruszyła wąską, niemal
niedostrzegalną ścieżką w stronę rzeki. Odgłosy istot z bagna stawały się coraz
głośniejsze – rechot wielkich ropuch, ryk krokodyli, brzęczenie niezliczonych
owadów.
Ich wyprawa zakończyła się na brzegu rzeki przy dziwnym strażniku
stojącym nad samą wodą.
Otulone skórą kości sugerowały, że był to wysoki, potężnie zbudowany
człowiek. Do szkieletu przywarły resztki niegdyś doskonałej czerwonej
tkaniny, a długie, czarne włosy gniły wokół pozbawionej ciała twarzy.
Półelfka podeszła i ostrożnie podniosła złoty medalion, wiszący na jego
szyi. Przyglądała mu się przez chwilę, po czym kiwnęła głową.
Bahari założył ramiona.
- I tak się to kończy. Znałaś prawdopodobny los Zilgorna, zanim postawił
nogę w tym przeklętym miejscu.
- Jego matka jest stara. Nie spędzi reszty życia zastanawiając się, co się
stało z jej pierworodnym.
Wojownik machnął z niesmakiem ręką. Oczy mu się zwęziły, kocim
ruchem uniósł maczetę niczym miecz i rzucił się na półelfkę.
Atak był niespodziewany, lecz była na tyle szybka, aby odtoczyć się na
bok. Gdy upadła, słyszała, jak w ciele jej brata rozległa się jakiś klekot. Ze
zmumifikowanej piersi wystrzeliła chmura gryzącego, brązowego dymu, a za
nią błyszcząca, zielona głowa bagiennej żmii.
Najemnik zakreślił maczetą szybko, okrągły ruch, owijając zabójczego
węża wokół ostrza i zatrzymując jego atak. Krzyknął na dwóch innych ludzi, po
czym rzucił węża na ziemię między nimi. Zaczęli go dziko siekać maczetami.
Polaną zatrzęsła niewielka eksplozja, a z posiekanego węża wystrzeliła
błyszcząca chmura. Wisiała przez chwilę w gęstym powietrzu, drżąc od
gromadzącej się magii. Rozpętała się mała burza i błyszczące zielone iskierki
opadły jak kawałki jasnego, leniwie dryfującego gradu.
- Proszek zombie! – krzyknęła czarodziejka, zrywając się na nogi i
biegnąć. – Nie wdychajcie go, nie pozwólcie, aby was dotknął!
Większość mężczyzn posłusznie zasłoniła rękami usta i nosy, po czym
uciekła jak najdalej. Jeden z wojowników potknął się o korzeń i przewrócił.
Migoczące zieleń opadła, całkowicie go pokrywając. Błysnęło oślepiające, jasne
światło i szybko zgasło. Ciałem wstrząsnęły straszne drgawki, a krzyki ścichły
do powolnego rzężenia.
Inni cofnęli się w pełnej grozy fascynacji, gdy ich towarzysz wstał i
ruszył w ich kierunku, ściskając w dłoni kawałek zakrwawionego węża.
Zaskakująco szybko złapał jednego z mężczyzn i zacisnął dłoń na jego
szczęce. Otworzył ją siłą i wepchnął węża do jego gardła.
Znów rozbłysło zielone światło i druga i ofiara umarła w gwałtownych
drgawkach. Dwie pary mętnych, błyszczących oczu spoczęły na pozostałych
towarzyszach. Zapomniawszy o lojalności, dwaj mężczyźni wyciągnęli broń i
ruszyli do ataku.
Stojący najbliżej najemnik był zbyt otumaniony, by zrozumieć, zbyt
wolny, bez zareagować. Nowo stworzone zombie zaatakowały go. Padł z
krzykiem, ściskając krwawiący kikut ręki. Po kilku chwilach również on się
podniósł, wymachując swoją odciętą ręką niczym pałką.
Półelfka stanęła, gdy zorientowała się, że żaden z wojowników nie
dotrzymuje jej roku. Odwróciła się i z przerażeniem oraz niedowierzaniem
popatrzyła na toczącą się nad rzeką walkę. Nie miała żadnych zaklęć, które
mogłyby im pomóc – jej talent dotyczył przygotowywania eliksirów leczących –
lecz nawet dla jej niedoświadczonych oczu widać było, że tak walka będzie
miała tylko jeden koniec. Każdy zabity mężczyzna wstawał, powiększając
szeregi nieumarłych towarzyszy.
- Uciekajcie! – wrzasnęła do nielicznych ocalałych. – Uciekajcie lub
zginiecie!
Bahari odwrócił się do niej, po kilku szybkich krokach już był obok. Z
łatwością uniósł ją z ziemi, przerzucił przez ramię i ruszył dalej długimi
susami. Półelfka trzymała się jego pendentu, wdzięczna, że mimo
wcześniejszych narzekań kuzyn okazał się lojalny wobec rodziny Charnli.
Wreszcie Bahari zatrzymał się. Od niechcenia rzucił półelfkę na ziemię.
Zaskoczona przetoczyła się i popatrzyła na twarz swojego wybawcy,
wzrok miał mętny i szklany, skupiony na czymś za jej plecami. Ukląkł na jedno
kolano i pochylił głowę… a raczej to, co z niej zostało.
Z przerażeniem pojmując, co się stało, czarodziejka patrzyła na
zmiażdżoną czaszkę mężczyzny. Towarzyszył temu szmer posłusznego
przyklękania pozostałych wojowników. Ku jej przerażeniu, za Bahari podążyła
całą drużyna. Dygocząc, popatrzyła na przedmiot uwielbienia nieumarłych
wojowników.
Wysoki, łysy mężczyzna przyglądał się małej armii z uśmiechem na
pokrytej zielonymi łuskami twarzy. Potem czarne oczy popatrzyły na półelfkę.
Wyciągnął błoniastą, lekko zieloną dłoń. Niczym kropelka śliny spłynęła z niej
kolejna, mniejsza żmija i popełzła w jej stronę.
Próbowała uciec, ale zdradzieckie ciało odmówiło posłuszeństwa.
Pochwycona w tym koszmarze mogła tylko bezradnie krzyczeć, gdy żmija
pełzła po jej ciele. Potem wąż wpełzł do jej usta, a ona nie mogła już krzyczeć.
Gdy żmija pełzła przełykiem, poczuła straszliwe zimno, a potem fale
straszliwych konwulsji. Życie uciekało jak mgła, pozostawiając dziwną, zimną
pewność. Każde zaklęcie, którego kiedykolwiek się nauczyła, bądź rzuciła
tkwiło gotowe w jej umyśle, tak nieruchome, jak nieumarli wojownicy. Uniosła
dłoń i popatrzyła z przerażeniem na zachodzącą przemianę: blady brąz
zmieniał się w chorą szarość, a skóra na jej delikatnych palcach stała się tak
twarda, jak u dokera.
Gorączkowo wyciągnęła zza pasa mały nożyk i przecięła sobie
nadgarstek. Popłynęła gęsta, ciemna krew, lecz puls już dawno zniknął. Nie
mogła nawet odebrać sobie życia. Już zostało jej odebrane.
- Tylko nie to – wychrypiała, błagając wzrokiem dziwnego, zielonego
maga. – Zabij mnie, ale nie zamieniaj w licza!
Zniecierpliwione westchnienie sprawiło, że półelfka popatrzyła na
kobietę stojącą w cieniu maga. Była dziką elfką o miedzianej skórze, z grzywą
bujnych, zielonych włosów. W jej złotych oczach było to samo przerażenie,
które czuła umierająca czarodziejka.
Wzrok półelfki spoczął na opuszczonej przez Bahariego maczecie, potem
znów na twarzy elfki.
- Es’-Caerta – błagała; było to nieprzetłumaczalne elfie słowo, używane
tylko na zakończenie formalnych modlitw o błogosławieństwo i błaganie
bogów.
Niezależnie od tego, czy zielona elfka zrozumiała to, czy nie, półelfiej
czarodziejce wydawało się, że to będą najlepsze ostatnie słowa.
Elfka bez wahania pochyliła się i uniosła maczetę. Zaczęła wirować, raz,
drugi, aby nabrać siły i rozpędy. Tuż przed tym, jak ostrze uderzyło, oczy
półelfki spoczęły na ponurej twarzy jej wybawicielki, a milczące usta po raz
ostatni wypowiedziały elfie błogosławieństwo.
***
Kiva zatrzymała się niepewnie, wciąż ściskając w dłoniach zakrwawioną
maczetę. Przez chwilę przyglądała się swemu dziełu: starannie odcięta głowa,
elfie oczy zamknięte w spokoju, słaby uśmiech zadowolenia na pozbawionych
krwi ustach.
W następnej chwili została ciśnięta w powietrze. Uderzyła plecami o
drzewo i osunęła się na ziemię.
Gdy odzyskała wzrok, Akhlaur stał nad nią z wściekle wykrzywioną,
bladozieloną twarzą.
- Masz pojęcie, co właśnie zmarnowałaś?! Pozbawiłaś mnie sługi tak
posłusznego jak reszta tych głupców, lecz dysponującego mocą nieumarłego
czarodzieja!
Kiva stanęła na nogi, wspierając się na pniu.
- Nie można zmienić innego maga w licza, to niemożliwe!
Zbył te oczywiste bzdurę machnięciem płetwiastej dłoni i dalej patrzył
na nią, najwyraźniej oczekując jakichś wyjaśnień.
Lecz Kiva nie mogła wymyślić żadnego usprawiedliwienia dla swojego
impulsywnego zachowania – przynajmniej takiego, które Akhlaur mógłby
zaakceptować.
- Była półelfką – powiedziała w końcu – więc i słabym sługą.
Gniew nekromanty osłabł, a w jego oczach niczym ciemne słońce
pojawiło się jakieś mroczne rozbawienie.
- A co powiesz o swoich potomkach, mała Kivo? Czy aż tak pogardzasz
ich ludzką krwią? A może ich też zabiłaś?
Z jakiego zamkniętego zakątka jej serca buchnęła fala emocji, uczuć,
które Kiva uważała za dawno martwe. Opuściła oczy, by ukryć obrzydzenie,
nienawiść i wstyd. Każda z tych reakcji mogła skończyć się tragicznie.
Nie mogła też odpowiedzieć na pytania nekromanty, nie wpadając w
kolejną przepaść. Urodziła tylko raz, zanim narodzenie larakena zniszczyło
całą nadzieję na dalsze potomstwo. Jej zrodzona dawno temu córka była
półelfką, chudym, chorowitym czymś ledwo czepiającym się życia, niemal
kompletnie pozbawionym magii. Akhlaur nigdy nie przyznał się do ojcostwa,
ale dobrze wykorzystał dziewczynkę. Ten smutny mieszanie był pierwszym
całkowicie pozbawionym magii służącym Akhlaura i zalążkiem pomysłu, który
ostatecznie wyklarował się w koncepcję zakonu jordainów.
Dla Akhlaura była tylko obiektem nekromanckich eksperymentów,
niczym więcej. Gdyby przypomnieć mu o jakichś więzach krwi, poczułby się
tym obrażony. Mimo to Kiva nie mogła przyjąć podobnego punktu widzenia
bez uwłaszczania ludzkiemu ojcu dziecka.
Żadna odpowiedź nie była poprawna i każda mogła przynieść ostrą
ripostę. Był to ten rodzaj okrutnej gry, którą Kiva pamiętała ze swojej niewoli.
Ale ona nie była już pojmaną elfią dziewczynką.
Uniosła głowę, a jej oczy stały się zamarzniętym bursztynem.
- Moim jedynym żywym dzieckiem jest laraken. Ma w sobie część magii
Akhlaura. Jak mogłabym się tego wypierać?
Przez długą chwilę mierzyli się wzrokiem. Potem Akhlaur pochylił się i
uniósł za włosy głowę półelfki.
- Jak sądzisz, ile mogła mieć lat?
Kiva zamrugała, słysząc to nieoczekiwanie pytanie.
- Czterdzieści, może czterdzieści pięć lat. Dość młoda jak na półelfka, coś
jak dwadzieścia pięć lat dla człowieka.
- Zatem zakładam, że raczej nie osiągnęła statusu arcymaga.
- Mało prawdopodobne.
- Szkoda. Znam zaklęcie, które wymaga sproszkowanej czaszki arcymaga
zmarłego podczas transformacji w licza.
Kiva spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Czy to zdarza się na tyle często, aby uwzględnić coś takiego jako
składnik czaru?
- Gdyby to był popularny czar, nie byłby wart rzucania – nekromanta
wrzucił głowę do sadzawki i postukał się w podbródek, spoglądając na
rozchodzące kręgi. – Cóż, nieważne. Są inne sposoby, aby podnieść wieżę.
Wydał nieumarłym krótki rozkaz. Zabrali się do pracy, kopiąc wąski
kanał, który skierowałby wodę w dół wzgórza, do pobliskiej rzeki.
- Drobna rzecz – powiedziała, wzruszając ramionami – lecz ta rzeka
napędza sadzawkę, w której pływa moja wieża. Im więcej wody będzie
usuniętej z sadzawki, tym łatwiej mi będzie ją wydźwignąć. Być może
przeniosę ja na dawne miejsce. To było wyjątkowo silne miejsce mocy.
Kiva poczuła ponurą satysfakcję, drobną odpłatę za okrutną grę
Akhlaura. Nie była jedyną osobą, która przeżyła wstyd i porażkę.
- Być może przed takim wielkim przedsięwzięciem powinniśmy
odwiedzić to miejsce. Możliwe, że laraken wypił całą jego moc. Jeśli tak, tutaj
będzie jej tak samo dobrze, jak gdziekolwiek indziej na bagnie.
Akhlaur zastanowił się nad tym, a potem zaczął nucić zaklęcie magicznej
bramy. Przeszedł przez nią wraz z Kivą – znaleźli się obok zamulonych
moczarów, które po raz pierwszy powitały ich na Bagnach Akhlaura.
- To najwyższy punkt w twojej byłej posiadłości – powiedziała Kiva.
Wskazała na obelisk, kamień mocno porośnięty mchem i na wpół zanurzony w
wodzie.
- Wieża stała tam.
Nekromanta przyjrzał się obeliskowi zmrużonymi oczami.
- Moc tego miejsca zniknęła, ale odrobina mocy przywarła do kamienia.
Chodź.
Rzucił zaklęcie, pozwalające im chodzić po bagiennej wodzie. Kiva
ruszyła za nim, doskonale wiedząc, co znajdą.
Przezroczysty obraz szczupłej dziewczyny o gołębim spojrzeniu, opartej
o obelisk, spoglądającej z mieszanką beznadziei i tęsknoty na coś pod
powierzchnią wody. Oczy nekromanty rozszerzyły się, gdy ją poznał, a potem
zwęziły w wąskie, płonące furią szpary.
- Noor!
Akhlaur wypowiedział imię swojej byłej, zdradzieckiej uczennicy jak
przekleństwo. Widmowa dziewczyna podniosła głowę, na jej twarzy pojawiło
się przerażenie. Odwróciła się, składając ręce, aby odpędzić lawinę czarów,
jakie na nią rzucił. Kule ognia leciały w jej kierunku, sycząc i parując w
wilgotnym powietrzu. Z dłoni maga wyleciała czarna błyskawica, paląc na
popiół mech porastający obelisk. Jednak żadne z tych zaklęć nie miało wpływu
na ducha Noor.
Choć widok upokorzonego Akhlaura był zabawny, wreszcie Kiva
znudziła się tym i położyła dłoń na ramieniu nekromanty.
- Nie sądzę, abyś zdołał zniszczyć ducha, lordzie Akhlaur. Umarłą, gdy
Zalathorm odzyskał szkarłatną gwiazdę. Wygląda na to, że jej duch jest jakoś
związany z klejnotem. Nie zdołasz zemścić się na Noor, dopóki gwiazda jest w
posiadaniu Zalathorma. Im szybciej zostanie ona zniszczona, tym wcześniej
moc Zalathorma zostanie pokonana!
Nekromanta uspokoił się. W mgnieniu oka jego wykrzywiona gniewem
twarz wygładziła się w typowym dla niego, lekkim i lekceważącym uśmieszku.
- Upadek Zalathorma będzie czymś wspaniałym, ale czemu miałbym
chcieć zniszczyć klejnot?
Kiva dostrzegła błysk niepewności w czarnych oczach nekromanty.
- Mógłbyś go zniszczyć, gdybyś tylko chciał.
Usta maga zacisnęły się w wąską kreskę; Kiva przez chwilę obawiała się,
że przeceniła swoje wpływy.
- Mógłbym – przyznał wreszcie. – Stworzyła go nasza trójka,. Jego
zniszczenie będzie również wymagać trzech osób.
Elfka opuściła ramiona.
- Zatem nie możesz zabić Zalathorma.
- Tego nie powiedziałem – warknął Akhlaur, wymierzając w jej stronę
palec. – Szkarłatna gwiazda będzie trudna do pokonania, ale nie jest to
niemożliwe. Odbuduję mój magiczny arsenał tak, by Zalathorm nie był w
stanie go pokonać.
Kiva odwróciła się gwałtownie, udając, że zainteresował ją znikając duch
Noor. W tej chwili jej sny wydawały się niemal równie niematerialne.
Przez wiele lat Kiva zakładała, że Akhlaur chce zniszczyć klejnot, aby on
i Zalathorm mogli walczyć jak równy z równym. Nigdy nie przyszło jej na myśl,
że trzej twórcy klejnotu musieliby działać zgodnie.
Takie porozumienie zdawało się poza zasięgiem byłych przyjaciół,
dawno temu zamienionych w śmiertelnych wrogów. Jednego z nich Kiva miała
w ręku, lecz Akhlaur okazał się trudniejszy do kontrolowania, niż się
spodziewała.
Nagle wpadła na pomysł. Akhlaur właściwie nie powiedział, że klejnot
muszą zniszczyć trzej jego twórcy. Wspominał tylko o trzech osobach. Kiva
uświadomiła sobie, że zna kamień i jego moce. Ochraniał swoich twórców… i
ich potomków.
Potomków! Znała trzech potomków aż za dobrze! Raz po raz unikali
śmierci i pułapek. Jeśli ten przeklęty pomiot maga korzysta z ochrony
kryształowej gwiazdy, może go również zniszczyć.
Kiva odwróciła się do nekromanty.
- Muszę wyruszyć do stolicy, by zebrać informacje, które mogą okazać się
przydatne.
Mag odprawił swoją elfią „służącą” roztargnionym ruchem ręki. Kiva
szybko przywołała bramę i wyszła w miejscu docelowym – otulonej głębokim
cieniem altance w publicznych ogrodach Halarahh.
Niemal wpadła na parę młodych, sądząc po stroju zwykłych służących,
zbyt zajętych sobą, aby dostrzec jej pojawienie się. Kiva podniosła prosty nóż,
który chłopak odłożył na bok. Mocno uderzyła rękojeścią w głowę dziewczyny,
potem jednym gładkim cięciem pozbyła się zalotnika, starając się, aby zbyt
wiele krwi nie poleciało na zaskoczoną dziewczynę. Kiva uklękła przy niej i
szybkim ruchem skręciła kark.
Ofiara Kivy była niska i szczupła, a jej suknia prawie pasowała na
smukłą elfkę. Ponieważ dziewczyna przygotowywała się do rytuału, nosiła też
kaptur i płaszcz. Mogła pod nimi ukryć zdradzające ją włosy. Zadowolona z
tego niespodziewanego łupu, Kiva je przejęła. Przebrała się szybko w jej stroje i
ruszyła w zapadającym mroku w stronę wieży Basela Indoulura.
Bramę otworzyła ciemnowłosa, młoda kobieta, ubrana w błękitną szatę
ucznia. Dziewczyna była tka podobna do zmarłej dawno temu Noor, że przez
chwilę Kiva czuła, iż wciąż patrzy na ducha.
- Jesteś uczennicą lorda Basela? Dziedziczką rodu Noor?
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Jestem jedną z uczennic, lecz mam starszą siostrę, więc nie jestem
jedyną, która coś odziedziczy. Jestem Farrah, druga córka Ahaza i Beryl Noor.
W czym mogę ci pomóc?
Kiva zerknęła ponad jej ramieniem.
- Właściwie to przyszłam odnaleźć innego ucznia. Dziewczynę zwaną
Tzigone.
Z twarzy Farrah zniknął uśmiech.
- Tzigone zaginęła po ostatniej bitwie. Musiałaś niedawno przybyć do
Halarahh, bo śpiewają o niej na każdym rogu.
Zachęcona przez Kivę uczennica powtórzyła całą historię. W
najważniejszej chwili, gdy Crinti mogły pokonać armię Halruaa, a ciemne
faerie czekały, by przecisnąć się przez portal w powstałą szczelinę, Tzigone nie
tylko zamknęła bramę wody, lecz również zaciągnęła zasłonę między
światami. Poświęciła siebie, łącząc swoją magię z magią innych czarodziejów.
Kiva przypomniała sobie wstrząs, który wyrwał ją i Akhlaura z Planu
Wody. A więc to była jego przyczyna! Powinna być wdzięczna, że wybrana
przez Tzigone chwila rzucenia czaru tak dobrze zgrała się z momentem, gdy
ona rzuciła swój, lecz tak naprawdę czuła tylko wściekłość. Bękart Keturah
wtrącił się jeszcze raz!
Cóż, może nie wszystko zostało stracone.
- A co z jej przyjacielem, jordainem Matteo?
Farrah rozpromieniła się.
- To drugi bohater. Żyje i służy jako doradca królowi Zalathormowi.
Kiva poczuła ostre szarpnięcie paniki, nad którym szybko jednak
zapanowała.
- Znam Mattea. Musi być bardzo zasmucony utratą Tzigone. A co się stało
z jego przyjacielem Andrisem?
- Żyje – odparła krótko dziewczyna. – Czeka na proces za zdradę, lecz
słyszałam, że został zwolniony za poręczeniem Mattea. Chciał odwiedzić
miejsce, gdzie zniknęła Tzigone i zabrał Andrisa ze sobą jako przewodnika.
Raczej myślał o czym bardziej konkretnym niż jej opłakiwanie,
pomyślała ponuro Kiva. Skoro ona i Dhamari Exchelsor mogli znaleźć zaklęcie
rozdzielające zasłonę do krainy Niewidzialnego Ludu, w końcu inni magowie
mogliby zrobić to samo.
Gdyby tak się stało, wszyscy potomkowie czarodziejów znaleźliby się w
jednym miejscu. To znacznie upraszczałoby sprawę.
Kiva namacała ukryty pod skradzionym płaszczem nóż i zastanowiła się,
co robić dalej. Choć kaptur zasłaniał jej włosy i uszy, twarz nadal była
zdecydowanie elfia. Farrah Noor nie może nikomu powiedzieć, że odwiedziła
ją elfka, pytając o Mattea i Tzigone. W Halruaa nie było zbyt wielu elfów, a
pojawienie się któregoś z nich o tej porze i w tym miejscu zbyt szybko
doprowadziłoby do Kivy. Mogła albo zabić Noor, albo zabrać jej pamięć. W
Halruaa morderstwo było zbyt ryzykowne, gdyż prowadziło do magicznego
śledztwa. Nawet stratę pamięci da się odwrócić.
Elfka zmusiła się do uśmiechu i podziękowała Farrah za jej czas i
uprzejmość. Odeszła i skręciła w boczną uliczkę, gdzie czekała, aż mocno
zbudowany młodzieniec wejdzie do wieży bocznymi drzwiami. Po chwili w
pokoju kilka pięter wyżej zamigotało światło lampy. Kiva dostrzegła sylwetkę
mężczyzny.
Zamknęła oczy, przywołała w pamięci jego twarz i postać, nucąc zaklęcie
zdolne nałożyć iluzję na nią samą. Odziana w obraz młodego człowieka
podeszła do drzwi i zapukała.
Znów w drzwiach pojawiła się Farrah. Jej ciemne oczy rozszerzyły się z
zaskoczenia.
- Mason! Znowu zapomniałeś klucza?
Aby głos jej nie zwiódł, Kiva zakaszlała tylko, kiwając potakująco głową.
Dziewczyna cofnęła się, aby „Mason” mógł wejść. Kiva wyciągnęła nóż i
poczekała, aż dziewczyna zamknie drzwi na klucz. Gdy Farrah odwróciła się w
stronę napastnika, a zaskoczenie w jej oczach zmieniło w strach i błaganie,
Kiva uderzyła.
Wciąż pod postacią Masona wytarła nóż o szatę Farrah i ruszyła po
schodach do pokoju na wieży. Prawdziwy Mason już spał, leżąc na plecach i
chrapiąc jak żeglarz. Kiva wyciągnęła z torby eliksir zapomnienia. Wlała go,
kropla po kropli, w otwarte usta ucznia. Gdy fiolka była już pusta, upuściła go
na podłogę wraz z zakrwawionym nożem.
Gdy znajdą ciało Farrah i rozpocznie się dochodzenie, ogarowie magów
odkryją, kogo widziała Farrah, poznają jej przekonanie co do tożsamości
mordercy. Mason, rzecz jasna, nie będzie nić o tym wiedział. Jego jakże
wygodna utrata pamięci może być traktowana jako akt samoobrony albo
warstwa bardziej skomplikowanego wykrętu. Tak czy inaczej, minie trochę
czasu, nim sytuacja zostanie wyjaśniona.
Kiva zamierzała dobrze ten czas spożytkować. Zaczęła rzucać kolejny
czar, który miał ją zanieść daleko stąd. Nim ciało Farrah Noor ostygnie, Kiva
będzie już w Nath, dzikich północno-zachodnich górach. Do jutra potomkowie
wszystkich trzech czarodziejów – twórców kryształowej gwiazdy – znajdą się w
jej rękach.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nad dzikimi górami zagrzmiało z burzowych chmur. Deszcz wciąż padał,
a uderzająca od czasu do czasu błyskawica na chwilę oświetlała niegościnny
teren.
Kiva poruszała się przez Nath niczym cień; pomagała jej w tym elfia
zdolność widzenia nocy. Była czujna, gdyż jej cel o elfiej krwi również ją
posiadał.
Przez lata kontaktów z bandyckimi Crinti Kiva poznała ich ścieżki,
nawyki, kryjówki. Cicho przeszła między wijącymi się przesmykami, ponad
piargami, w stronę ukrytego posterunku. Dostrzegła tam szczupłą
wojowniczkę, podobną do cienia postać o ciemnoszarej skórze i włosach. Stała
na szeroko rozstawionych nogach, unosząc twarz do dzikiego nieba, jakby
rzucając wyzwanie bogom.
- Xerish – mruknęła Kiva, rozpoznają crintyjską zwiadowczynię. Macała
w swojej torbie, dopóki nie znalazła potrzebnych składników zaklęcia. wtedy
wstała i wykrzyknęła powitanie w łamanym, zanieczyszczonym elfim
dialekcie, którego Crinti z taką dumą używały.
Zwiadowczyni odwróciła się z wyciągniętym mieczem i czujną twarzą.
Jej napięcie zmieniło się w radość, gdy Kiva wyszła ze swej kryjówki.
Xerish skoczyła i objęła elfkę w miażdżącym, siostrzanym uścisku.
- Elfia siostro! Tak się cieszę, że żyjesz!
- Mnie to również cieszy – odparła Kiva najcieplej, jak tylko zdołała.
Szybo uwolniła się z ramion Crinti i wyjęła mały, mocno zaśniedziały srebrny
medalion. – Mam dla ciebie prezent.
Crinti wzięła błyskotkę i przyjrzała się jej z ciekawością.
- Otwórz – zachęciła Kiva.
Xerish znalazła zamek. Wewnątrz leżał kosmyk siwych włosów.
Popatrzyła zaskoczona na Kivę.
- Pamiątka – powiedziała elfka, potwierdzając niezbadane pytanie
wojowniczki. – Jedyna znana pozostałość po Mahdirze, wojowniczce, która
założyła wasz klan.
Crinti szybko założyła medalion na szyję. Pod wpływem uczucia
wyprężyła się i zasalutowała Kivie, uderzając o pierś skrzyżowanymi
pięściami.
- Przysięgam, iż dowiodę, że jestem warta tego zaszczytu. Moje życie
należy do ciebie.
Na twarzy Kivy zamigotał uśmiech.
- Powiedz mi, jak nam poszło w ostatniej bitwie?
Szara twarz spochmurniała.
- Źle. Wiele Crinti zginęło z rąk Halruaańczyków, niektóre uciekły do
królestwa ciemnych faerie. Zwiadowcy zbierają niedobitki. Przez nowiem
wrócimy do Dambrath.
Kiva skinęła głową.
- Daleko stąd do obozu?
- Godzina biegu, może dwie. Zaprowadzę cię tam.
Xerish zaczęła szybko przebierać długimi nogami. Elfka z łatwością
dotrzymywała jej kroku. Gdy kilka kroków od nich pojawiły się zasłonięte
przez deszcz i mgłę stożkowate kurhany faerie, Kiva zwolniła, opierając się o
kolana i ciężko sapiąc, jakby była wyczerpana biegiem.
Zaniepokojona Crinti wróciła. Kiva wyprostowała się gwałtownie,
wyciągając rękę i rzucając w nią pociskiem czarno-czerwonej energii.
Magiczny pocisk trafił Xerish w pierś i cisnął na jeden z kurhanów. Upadła
ciężko, z szeroko rozłożonymi ramionami. Leżała tam niczym owad przypięty
do gablotki, niezdolna zaczerpnąć tchu.
Kiva wyjęła narzędzia ze swojej torby – mały młotek i cztery długie,
srebrne kolce. Zajęła się ogłuszoną Crinti z ponurym zamiarem godnym łowcy
wampirów. W padającym deszczu rozległy się tępe uderzenia, gdy przebijała
kołkami jej dłonie i stopy. Przez ten czas magicznie uwięziona Xerish nie
krzyknęła. Wojowniczki Crinti nie okazywały bólu, lecz jej dziwne, niebieskie
oczy płonęły dzikością i poczuciem zdrady.
Kiva wstała i nucąc, zaczęła krążyć wokół kurhanu w lewą stronę.
Wreszcie wróciła na miejsce, wytrzymała oskarżycielskie spojrzenie ofiary i
nagle ostro klasnęła. Magia rozbłysła niczym czarna błyskawica, a Crinti
została gwałtownie wciągnięta do wnętrza kurhanu.
Elfka czekała, aż jej mroczne zaklęcie dopełni się. Życie za życie – Kiva
gładko skazała Xerish na miejsce, którego Crinti bały się bardziej niż śmierci, w
zamian za wolność kogoś znacznie bardziej użytecznego.
Wreszcie trzeszcząca energia wystrzeliła w drugim wybuchu. Kiva
zamknęła oczy i odwróciła głowę od nagłego, oślepiającego rozbłysku. Gdy
spojrzała ponownie, u podstawy kurhanu kuliła się zwinięta postać.
- Nie – powiedziała słabo Kiva, spoglądając z niedowierzaniem na swoją
zdobycz.
Uwolniony człowiek nie był Tzigone, nie był nawet kobietą! U stóp Kivy
kulił się halruaański mężczyzna. Blada twarz przypominała raczej łysą łasicę, a
pot i krew przylepiły do czaszki pasemka rzadkich włosów.
Wrzeszcząc z niepohamowanego gniewu, Kiva raz po raz kopała
czarodzieja. On tylko się zwinął, osłaniając głowę rękami, a jego chudą postacią
wstrząsał szloch. Z dłoni wypadł mu znajomo wyglądający talizman. Skoczył za
nim, oplatając łańcuszek wokół każdego palca i ściskając medalion tak, jakby
stanowił jego jedyny łącznik z życiem i zdrowymi zmysłami.
Kiva przypuszczała, że tak właśnie było.
- Dhamari Exchelsor – powiedziała z pogardą. – Jak to się dzieje, że za
każdym razem, gdy jakiś czar idzie źle, Dhamari jest gdzieś obok?
Szlochający człowiek nagle znieruchomiał. Po chwili spojrzał na swoją
dręczycielkę.
- Kiva?
W tym jednym słowie mieściły się całe pokłady nadziei. Kiva skrzywiła
się. Jeśli Dhamari widział w niej pocieszenie, to był naprawdę w złym stanie!
Lecz Kiva zawsze lubiła improwizować. Ukucnęła obok czarodzieja,
uspokajająco nucąc bezsensowne słowa. Wziął podaną mu flaszkę i wypił, z
początku z wahaniem, a potem bardzo łapczywie. Wreszcie wyrwała mu ją z
rąk.
- Jesteś bezpieczny, Dhamari. Sprowadziłam cię z powrotem.
Kiva obserwowała, jak powoli przyjmuje to do wiadomości, spojrzenie
nabiera ostrości i staje się tak twarde jak obsydian.
- Gdzie ten bękart Keturah?
Lód w jego głosie zaskoczył ją. Przysiadła na piętach i zaczęła mu się
przyglądać. Wytrzymał jej spojrzenie bez mrugnięcia okiem, a przez kilka
chwil Kiva spoglądała w odbicie własnej duszy.
- Nienawiść – powiedziała z uznaniem. – Pragnienie zemsty. Gdzie ta
płaszcząca się łasica, którą znałam i pogardzałam przez tyle lat?
Czarodziej zniósł jej szyderstwo bez mrugnięcia okiem.
- Zniknęła, a kto może o tym wiedzieć lepiej niż ty? Razem
dowiedzieliśmy się, dlaczego Crinti tak boją się ciemnych faerie. Wiesz, co się
dzieje z tymi, którzy przechodzą przez zasłonę i wracają. Przeszedłem przez
kuźnię. Żużel został wypalony, pragnienia mojego serca utwardzone na stal.
- Jak u drowów przed tobą – odparła Kiva, powtarzając legendę
wyjaśniającą absolutne zło ciemnych elfów.
Dhamari właściwie się uśmiechnął.
- Prawie tak. Jestem gotów dokończyć to, co zacząłem wiele lat temu, nim
ucieczka i śmierć Keturah pokrzyżowała mi plany.
- Tak, wierzę w to – powiedziała z namysłem. – Nim zaczniesz dalej
wspinać się ku nieśmiertelności, jest jeszcze jedna rzecz, o której powinieneś
wiedzieć. Keturah nie umarła.
Czarodziej popatrzył na Kivę.
- Jak to możliwe? Sama powiedziałaś mi o jej śmierci! Przyniosłaś mi jej
medalion! – Uniósł łańcuszek z mały, prostym owalem.
Kiva skrzywiła się.
- Crinti są dokładne. Gdy skończyły z Keturah, była nie do poznania.
Powiedziały mi, że umarła, a ja im uwierzyłam. Nikt, kto ją wtedy widzi, by w
to nie wątpił.
- Ale żyje.
- Mniej więcej. Znana jest teraz jako królowa Beatrix.
Dhamari długo patrzył na Kivę, po czym roześmiał się bez radości.
- Zatem Keturah, mistrzyni przywoływania, stała się szaloną królową
Halruaa! Dziwne, jak kształtują się ludzkie ścieżki.
Nagle przestał się śmiać.
- To dlatego Rada Starszych tak szybko po zniknięciu Keturah dała mi
dokumenty rozwodowe! Myślałem, że to uprzejmość, bo jakiż czarodziej
chciałby utrzymywać stosunki z oskarżoną o morderstwo? To było dzieło
Zalathorma, prawda?
- Najprawdopodobniej – powiedziała Kiva, choć wcale nie o to chodziło.
Zephyr, jej krewniak i sojusznik, zatroszczył się o ten szczegół.
- Zatem Zalathorm zna dawną tożsamość królowej – powtórzył Dhamari
jak ktoś, kto próbuje objąć myślą coś, co go przerasta.
- Jakże by nie? Czyż nie jest największym wieszczem w całym Halruaa?
Dhamari przemyślał to ze ściągniętą twarzą.
- Gdyby król wiedział o wszystkim, co zaszło między mną a Keturah, to
już bym nie żył. Nie wiedział też o najeździe z Mulhorandu. Czy to możliwe,
aby jego zdolność przewidywania była bardziej legendą niż faktem?
- Wielu magów zadaje sobie to pytanie. Przypuszczam, że uznasz
Halarahh za interesujące miejsce. Czy mam przenieść cię do twojej wieży?
Mag kiwnął głową. Wstał, krzywiąc się z bólu, i pokuśtykał w stronę
bramy, którą otworzyła dla niego Kiva.
Pozostawiona sama sobie czarodzieja zaczęła przyglądać się kurhanowi
faerie. Zaklęcie zastępstwa było trudne i wymagało wiele mocy. Nie mogła go
rzucić ponownie, nie bez wielu godzin nauki, dni odpoczynku i składników
wyjątkowo trudnych do znalezienia. Na razie Tzigone będzie musiała zostać
tam, gdzie jest.
Kiva miała tylko nadzieję, że zdoła dotrzeć do dziewczyny przed
Matteem.
***
Dhamari wyszedł z magicznego portalu w swoim ogrodzie.
Przeszywający chłód królestwa Niewidzialnego Ludu i ulewa w Nath były tylko
nieprzyjemnymi wspomnieniami. Tu, w stolicy, nad głową świeciły mu
gwiazdy, a łagodne nocne powietrze było gorące, jak szeptana obietnica.
Stał przez dłuższą chwilę, wdychając mocny, zielny zapach, wdzięczny
za to, że żyje, wolny od ciemnych faerie. Bynajmniej nie żałował tego, kim się
stał podczas swoich cierpień, lecz był tak szczęśliwy, że ma już te
transformację za sobą!
Jego oczy spoczęły na ogrodzie, bujnym i pachnącym w świetle
malejącego księżyca, po czym zwęziły się, gdy spojrzał na bramę.
Nie było przy niej odźwiernego. Dhamari podszedł do wieży i
gwałtownym ruchem otworzył drzwi, wołając na służbę. Powitała go tylko
cisza.
Smutek zmienił się w gniew. Czarodziej popędził po schodach do
warsztatu. Tak jak się obawiał, ktoś wchodził do jego laboratorium, a
wyposażenie poukładano w pośpiechu sugerującym, że „goście” nie chcieli być
złapani na gorącym uczynku. Dhamari zabrał się do roboty, metodycznie
przeglądając przewrócone fiolki, zwoje i księgi, zapamiętując, co zniknęło.
Najbardziej niepokojące było zaginięcie materiałów dotyczących
Niewidzialnego Ludu.
Ktoś pracował nad zaklęciem, mającym uwolnić Tzigone. Po cóż innego
ktokolwiek miałby zajmować się takimi rzeczami? Dhamari szczerze wątpił,
aby ktokolwiek zadawał sobie tyle trudu, aby uwolnić jego!
Gdy przypomniał sobie własne wyzwolenie, jego usta wykrzywił lekki,
sardoniczny uśmieszek.
- Myślałem, że powitaniu Kivy brakowało ciepła – mruknął. – Zatem
Tzigone nadal ma dla Kivy jakąś wartość. Ciekawe, o co chodzi.
Lecz Dhamari miał teraz inne problemy, wymagający rozwiązania
znacznie szybciej. Odchylił się na krześle i przyglądał ruinie własnej biblioteki.
Wtargnięcie do jego wieży nie było prostą sprawą. Halruaańskie prawo było
surowe dla tych, którzy bezcześcili wieże czarodziejów.
Przypomniał sobie, że wejście było przecież strzeżone. Gdyby jako
pierwszy wszedł do środka w tradycyjny albo magiczny sposób, uruchomiłby
magiczne alarmy. Podbiegł do okna. I rzeczywiście, kilku ludzi w
błękitno-zielonych uniformach straży miejskiej szło szybko w kierunku wieży.
Dhamari rzucił się w stronę ukrytych drzwi, prowadzących do łączących
dwa pomieszczenia korytarza. Usiadł tam, nasłuchując jak straż z tupotem
biega po jego wieży. Szukali długo i wyjątkowo dokładnie. Gdy wreszcie
wszystko ucichło, ostrożnie wrócił do gabinetu i problemów, jakie tam na
niego czekały. Ktoś wiedział o nim stanowczo zbyt wiele. Ale kto?
Odpowiedź spadła na Dhamariego niczym olbrzymia pięść. Z pewnością
złodziejem nie był nikt inny, jak tylko Basel Indoulur, samozwańczy opiekun
Tzigone i najprawdopodobniej jej ojciec! Basel poleciał swoim statkiem
powietrznym do niebezpiecznego Nath, aby ją ratować. Ryzykował życiem, aby
pomóc Keturah po jej ucieczce. W porównaniu z tym, czymże było obrabować
wieży czarodzieja?
- To może być problem – mruknął. Kiedy Basel dowie się o powrocie
Dhamariego – a dowie się z pewnością – będzie śledzić każdy jego ruch niczym
sokół polujący na królika.
Czarodziej wstał i zaczął się przechadzać.
- Co robić? – pytał roztargnionym tonem. Czarodziej klasy Basela był zbyt
niebezpieczny, aby go można było ignorować, zbyt potężny, aby bezpośrednio
zwrócić się przeciwko niemu. A przynajmniej zbyt potężny, by zaatakować go
w pojedynkę.
Dhamari szybko podszedł do swojej komnaty wróżenia i zasiadł przed
dużą, bursztynową kulą. Szybko rzucił zaklęcie pozwalające odnaleźć Kivę.
Minęło kilka ciągnących się w nieskończoność minut, nim w polu
widzenia pojawiła się twarz elfki. Gdy Dhamari otworzył usta, dostrzegł za jej
plecami kilka smukłych, czarnych iglic. Zamarł w niemym zaskoczeniu.
- To nie jest najlepsza pora – powiedziała szorstko Kiva. Dhamari
parsknął.
- Zauważyłem! Te iglice… widziałem je narysowane w księdze. Dlaczego
mi nie powiedziałaś, że podnosisz wieżę Akhlaura?
- Ponieważ zamierzam podzielić się jej skarbami z każdym czarodziejem
z Halruaa, rozwieszę wiadomości o tym w każdej karczmie – odparła.
Dhamariemu przyszła do głowy przerażająca myśl. Kilka chwil przed
tym, jak Tzigone pociągnęła go do krainy Niewidzialnego Ludu, dostrzegł, jak
Kiva znika w portalu prowadzącym na Plan Wody. Skoro wróciła, kto lub co
mogło jej towarzyszyć?
- A co z larakenem? I z Akhlaurem?
Spojrzenie elfki umknęło gdzieś na bok.
- Porozmawiamy później. Muszę iść.
- Wrócił, prawda? – dopytywał się z naciskiem Dhamari. – Żyje, a ty
sprowadziłaś go z wygnania. Tak zamierzasz zdjąć z tronu Zalathorma? Kiva,
to jak pozbywanie się myszy przez sprowadzenie żmii! Co stanie się z Halruaa,
gdy ten przeklęty nekromanta zasiądzie na tronie?
- Akhlaur nigdy nie będzie rządził Halruaa – odparła łagodnie, choć jej
oczy płonęły nienawiścią. – Przysięgam. korona Zalathorma przypadnie komuś
innemu.
Zaskoczenie Dhamariego szybko zmieniło się w zaciekawienie.
- Komu?
Wzruszyła niecierpliwie ramionami.
- Najprawdopodobniej Procopio Septusowi.
- Lord burmistrz jest potężny – przyznał Dhamari – i ma szacunek wśród
Starszych. Ale jaki mag, a nawet dwóch, trzech albo dwudziestu, może stawić
czoła Akhlaurowi?
- Tym się nie kłopocz. Już moja w tym głowa.
Jedyną odpowiedzią Dhamariego było pogardliwe parsknięcie.
Twarz elfki w kuli stała się bardzo nieruchoma.
- Dhamari, nigdy nie zapominaj, że to ja uwolniłam cię z krainy
Niewidzialnego Ludu. Z równą łatwością mogłabym odesłać cię tam z
powrotem.
Wątpił w to, lecz nie chciał przekonywać się o tym na własnej skórze.
- Przesadziłem. Przyjmij w ramach przeprosin tę wiadomość – szybko
opowiedział jej o zaginionych księgach czarów, notatkach o Crinti i
podejrzeniach dotyczących Basela Indoulura. – Znam tego człowieka, Kivo. On i
Keturah byli przyjaciółmi od dzieciństwa, może nawet kimś więcej, niż tylko
przyjaciółmi. Może na to nie wygląda, ale potrafi być niebezpieczny.
Kiva westchnęła z rezygnacją.
- Nie mogę zrobić trzech kroków, aby nie wpaść na halruaańskiego
maga! Trzeba coś zrobić, aby trzymać ich nieco bardziej z dala.
Dhamari czekał, aby powiedzieć coś więcej. Gdy niczego nie dodała,
przeszedł do następnej sprawy.
- Skoro tak bardzo nienawidzisz halruaańskich magów, czemu wspierasz
Procopio Septusa?
Znów wzruszyła ramionami.
- Bo jest ambitny i nie jest Zalathormem.
Dhamari nie odzyskał się, zaskoczony otwierającymi się przed nim
nowymi możliwościami.
- Zakładam, że każdy inny mag również będzie pasował?
Kiva milczała przez chwilę, a jej bursztynowe oczy dostrzegły narodziny
nowej ambicji.
- Już wcześniej wszedłeś mi w drogę, Dhamari. Nie zapomnę o tym. Ale
dopóki okazujesz się lojalny, kto wie, jaka będzie twoja przyszłość? Moi
przyjaciele zasiadają w Radzie Starszych, stali się mistrzami jordainów –
uśmiechnęła się krótko i nieprzyjemnie. – Moja była pani rządzi jako królowa.
Być może chcesz wraz z tronem odzyskać też żonę Zalathorma?
Z tyłu głowy Dhamariego odezwał się ostrzegawczy dzwonek. Kiva
mówiła o Keturah, jakby dopiero niedawno dowiedziała się o jej nowej
tożsamości, lecz możliwe było, że przyłożyła dłoń do osadzenia Keturah na
tronie Halruaa? A jeśli tak, to jaki miała w tym cel? Kiva nie znała dużej części
jego planów. Najprawdopodobniej elfka mogła powiedzieć to samo o sobie!
- Wspominasz o potężnych przyjaciołach, lecz wielu z nich już nie żyje –
zauważył. – Dzięki twoim barbarzyńskim Crinti, królowa jest szalona. Wydaje
mi się, że jesteś dość niebezpiecznym przyjacielem.
- I znacznie bardziej niebezpiecznym wrogiem. Pohamuj swoje ambicje,
Dhamari. Porozmawiamy znowu, gdy porównasz ryzyko i zyski.
- Po co czekać? Powiedz mi, co muszę zrobić.
Kiva znów zerknęła gdzieś w bok.
- Dwie rzeczy. Po pierwsze, nawiąż współpracę z Procopio Septusem.
Pozwól, aby on ciągnął twój wózek, dopóki nie przyjdzie właściwa chwila, aby
go odrzucić. Przyślę ci magiczną wiadomość opisującą jego ostatnie
wykroczenia.
- Dobrze – Dhamari kiwnął głową. – Szantaż zapewnia dobrą podstawę
do wielu dobrych politycznych powiązań.
- Po drugie, szukaj czarodziejów, którzy mogliby poprzeć Zalathorma i
zniszcz ich. Muszę kończyć – miedziana twarz zniknęła nagle z kuli.
- Tylko dwie rzeczy – wymruczał Dhamari, odsuwając się od kuli. –
Szantażuj jednego z najpotężniejszych magów w Halruaa i zabij wszystkich,
którzy popierają króla. To nic takiego!
Podszedł do półki, gdzie trzymał swoją butelkę na wiadomości. Postawił
ją na stole i czekał.
Po jakimś czasie w butelce pojawił się zwój – magicznie wysłana
wiadomość od Kivy. Dhamari pospiesznie wytrząsnął go i wygładził. W miarę
czytania, zaczął radośnie chichotać.
O tak, Procopio przyjmie go jako partnera. Lord burmistrz nie będzie
miał wielkiego wyboru. Dhamari musiał podziwiać jego śmiałość. Procopio był
naprawdę sprytny… być może na tyle sprytny, by wyzwać Zalathorma, lecz
jedną rzeczą było stawić czoła królowi, a czym innym rzeczywiście nosić jego
koronę.
Dhamari podszedł do lustra z polerowanego brązu i przyjrzał się
swojemu odbiciu, w zamyśleniu poprawiając rzadkie włosy. Nie był zbyt
przystojny, dobrze zbudowany ani potężny… przynajmniej w sposób, w jaki
Halruaa mierzono potęgę. Tak naprawdę, to nie było w nim niczego
szczególnie pociągającego.
Czarodziej wzruszył ramionami. Nieważne. Nie było na świecie
człowieka, którego atrakcyjności nie poprawiłaby korona.
***
Kiva wróciła spiesznie do wynurzającej się wieży. Na szczęście rzucanie
czaru trwało długo i było trudne, zatem nie było zbyt prawdopodobne, by
nekromanta zauważył jej nieobecność. Akhlaur wciąż stał z zamkniętymi
oczami i wyciągniętymi rękami. Krew z niezbędnych ofiar leżała rozlana u jego
stóp i powoli wsiąkała w ziemię.
Migoczące czarna wieża wynurzała się powoli, podobna do
nabierającego kształtu obsydianego żywiołaka. Wokół niej stała milcząca horda
starych szkieletów, wezwanych z okolicznych bagien, by uczestniczyły w tej
dziwnej reinkarnacji.
W miarę, jak wieża się wznosiła, tysiące nagich kości zaczęło nabierać
ciała i kształtu. Wylewając się z wieży woda i jej skarby płynęły na cierpliwych
umarłych. Nieumarli słudzy – nie do końca zombie, nie do końca żywiołaki
wody – stali gotowi na skinienie swego pana. Wiekowe kości przeświecały
przez wodniste, półprzezroczyste ciało.
Kiva musiała przyznać, że był to genialny sposób, aby pozbyć się z tego
miejsca większości wody. Pod wieżą pozostanie sucha jama, zapewniając dość
miejsca na podziemia i kanały ściekowe, a wojownicy pomogą Akhlaurowi
odzyskać to, co jego.
Czekała, aż drzwi do wieży znajdą się ponad nowo utwardzonym
gruntem. Drzwi i okna otworzyły się, w komnatach zaczęły świszczeć suche jak
pustynia wiatry.
Wreszcie wieża stała się taka, jaką ostatnim razem widziała ją Kiva:
zapierające dech w piersiach dzieło halruaańskiej sztuki, niezrównana
skarbnica dzieł nekromancji, miejsce zbyt dobrze pamiętanych koszmarów.
Kiva dodała swoje brawa do obojętnego, wodnistego kłapania dłoni
zombie.
- Lordzie Akhlaur, nigdy nie widziała, takiego zaklęcia i takiej armii! Ci
wojownicy wystarczą aż nadto, by odpędzić atakujących magów.
Na twarzy nekromanty pojawił się tryumfalny uśmieszek.
- Czy wieża została zaatakowana?
Cofnęła się i przywołała na twarz wyraz smutku.
- Źle się wyraziłam, panie. Według mojej najlepszej wiedzy nikt nas nie
atakuje, lecz dźwignięcie wieży wymagało olbrzymich nakładów magii. Są
czarodzieje, którzy mogą wyczuwać tak potężne zaklęcia. prędzej czy później
przybędą tu, aby to sprawdzić.
Nekromanta skwitował to kiwnięciem głowy.
- Najwyraźniej chcesz mi coś zasugerować.
- Tak, panie. Za twoim pozwoleniem, z powrotem przywołam larakena
na Bagna Akhlaura.
Czarne oczy nekromanty zwęziły się.
- Znasz to zaklęcie?
- Jest podobne do magii, która przywołała jego rodzica, wodnego
demona. Widziałam je rzucane wystarczająco często, aby wypaliło się w mojej
pamięci. – Kiva z trudem zachowywała obojętny ton głosu.
Nekromanta sprawiał wrażenie zaintrygowanego.
- Niewiele osób może nauczyć się czarów tylko z obserwacji. Zawsze
byłaś jednym z moich najlepszych uczniów, mała Kivo – powiedział, ignorując
fakt, że o tej strzale nie uczyła się jako łuczniczka, lecz jako tarcza. – Dobrze,
zobaczymy, co zdołasz uczynić.
Kiva uśmiechnęła się uprzejmie.
- Zobaczysz, panie.
W oczach czarodzieja pojawił się podejrzliwy błysk.
- Najlepsza z moich uczniów – powtórzył równie uprzejmie. – Chętnie
zobaczę, czego jeszcze niechcący cię nauczyłem.
Usłyszała w tych słowach ostrzeżenie, zauważyła zainteresowanie. Po
raz pierwszy Akhlaur dopuszczał możliwość, że to wszystko może nie wyglądać
tak, jak mu się wydawało. Nie wyglądało na to, by ta perspektywa go
przerażała, wręcz przeciwnie. Nic nie sprawiało mu takiej satysfakcji jak
okrutna gra, ukryty cel.
Elfka uśmiechnęła się i cicho obiecała sobie, że da czarodziejowi
wszystko, czego pragnie, a nawet więcej.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Nad Nath zakradał się poranek, przebarwiając nocnego niebo na ponurą
szarość. Z nadejściem świtu ustał padający przez całą noc deszcz, z kamienistej
ziemi niczym wezwanie duchy unosiły się pasma mgły.
Wśród tych wirujących, przyziemnych chmur poruszały się szczupłe,
szare postacie, szykując konie, pakując zapasy i zbierając broń zrabowaną
Halruańczykom albo własnym zmarłym. Shanair, wódz Crinti, dosiadła swojej
szarej klaczy i obserwowała, jak jej zdziesiątkowane oddziały przygotowując
się do odwrotu.
Jedna z wojowniczek przypięła gruby pęk skrwawionych strzał do
smukłego, gniadego ogiera – koń zabitego Halruaańczyka został zamieniony w
juczne zwierzę. Dostrzegła spojrzenie Shanair i posłała przywódczyni krótki,
dziki uśmiech.
- Dobre strzały, a każda z nich wyjęta z ciała wroga! Ten koń do wiosny
spłodzi setki źrebiąt. Sprzedamy je za dobrą sumę w Dambrath.
Shanair kiwnęła głową, rozumiejąc, co kryły w sobie przechwałki
kobiety. Wrócą do swojego kraju z łupami. Zyskają honor i bogactwo. Jako
najeźdźcy sprawiły się bardzo dobrze. Nikt nie będzie mówił o ich
poważniejszym celu, którego nie wykonały.
To będzie dobry powrót do Dambrath. Shanair rozejrzała się po obozie,
względnie płaskim miejscu wyrzeźbionym wysoko w zboczu przez jakąś starą
lawinę. Miejsce było zaśmiecone głazami i niemal całkowicie otoczone
postrzępionymi urwiskami. Stosy kamieni piętrzyły się nad nimi niczym
podpici krasnoludzcy strażnicy. Małe źródło wody pitnej wypływało gdzieś z
serca góry, a kilka płytkich jaskiń zapewniło ochronę przed żywiołami. Nie
było to wyjątkowo komfortowe miejsce, choć bardzo dobre do obrony, lecz
wojowniczkom Crinti nie pasowało. Wkrótce Shanair znów będzie jechać po
otwartych równinach.
Ta myśl sprawiła jej mniej przyjemności, niż się spodziewała.
Z niewielkiej skórzanej sakiewki przy pasie doleciało słabe buczenie,
jakby pochwyconej osy. Szara twarz Shanair skrzywiła się z niepokoju, gdy
rozwijała rzemyki i wyciągnęła małą, gładką kulę.
Witaj, elfia siostro.
W umyśle Shanair odezwał się znajomy głos, śpiewny, podobny do
dzwonka sopran, nadający szorstkiemu dialektowi Crinti rzadkiego wdzięku i
elegancji. Shanair znała tylko jedną osobę, której głos był tak melodyjny.
Ściskając kamień, szturchnęła piętami boki wierzchowca i wyjechała poza
obóz.
- Kiva! – wyszeptała. – Sądziłyśmy, że nie żyjesz!
Naprawdę sądziłaś, że odejdę, nim zakończy się bitwa?
Nagle zawstydzona Shanair obejrzała się przez ramię na tętniący życiem
obóz. Sama była przygotowana właśnie na to.
Jej praktyczna natura sprawiła, że szybko oprzytomniała.
- Cóż więcej można zrobić? Bitwa została stoczona. Zginęło wielu
Halruaańczyków, ale przeżyło zbyt wielu. Nas Crinti jest za mało, aby zepchnąć
ich do morza.
Crinti nie muszą walczyć same. Brama wody…
- Brama wody jest zamknięta – odparła słabo Shanair. – Czułyśmy, jak
magia wstrząsa górami. Widziałyśmy, jak źródło zniknęło.
Minęła chwila milczenia, po czym kamień w dłoni Shanair zatętnił mocą.
Crinti, dostrojona do Kivy magią, której nie rozumiała, rozpoznała w tym
rozpłomieniony i szybko opanowany gniew.
Chciałam powiedzieć, ciągnęła dobitnie Kiva, że wokół miejsca, gdzie
stała brama, zostało pogrzebanych wiele magicznych skarbów. Wykopcie okrąg
wokół miejsca, skąd wypływało źródło, jakieś siedem kroków od jego środka.
Shanair pokręciła głową, nim przypomniała sobie, że elfka nie może
zobaczyć tej odpowiedzi.
- Tego ranka nie zameldowała się Xerish. Jej ślady kończyły się przy
jednym z kurhanów faerie. Tam zniknęła. To nie jest miejsce dla Crinti.
Tym razem kamień rozpalił się na tyle, aby oparzyć palce Shanair. Czy
znalazłaś też drugie ślady, a może Crinti nie są na tyle dobre, by wyśledzić ślad
prawdziwego elfa?
Jad w jej głosie palił bardziej niż kamień.
- Tylko jeden – przyznała Shanair.
Będą dwa, prowadzące do Zielonej Wiedźmy, powiedziała Kiva, podając
Crinti nazwę konkretnego kurhanu. Xerish zawiodła mnie, więc wysłałam ją
poza zasłonę. Zrób co mówię, Shanair, albo okaże się, że będziesz się musiała bać
nie tylko Niewidzialnego Ludu.
Magiczny kontakt urwał się nagle, pozostawiając Shanair ogłuszoną i
jednocześnie bardzo przytomną.
- Elfia siostra – mruknęła z niesmakiem. Przez cały czas uważała, że Kiva
uważa ją za swoją towarzyszkę, jeśli nie za kogoś jej równego. Crinti szybko
zadawały śmierć. Choć były brutalne i nie wybaczały pomyłek, nikt pomiędzy
nimi nie torturowałby kogoś ze swoich. Kiva oddała Xerish ciemnym faerie. Nic
nie mogło przedstawić prawdy w ciemniejszych barwach niż to posunięcie.
Shanair i jej dumny lud nic dla Kivy nie znaczył.
Ściągnęła lejce wierzchowca, zawracając w stronę obozu. Po ostatniej
porażce Crinti wycofały się do miejsca, gdzie była ukryta brama wody. Był to
nie tylko obronny obóz, ale też wszystkie rozproszone Crinti wiedziały, że to
będzie miejsce zbiórki. Każdego dnia powracały kolejne maruderki. Jeśli Kiva
mówiła prawdę, w tym miejscu było dość magii, aby wysłać je wszystkie za
zasłonę.
- Wezwijcie straże i zwiadowców! – krzyknęła. – Opuszczamy to
przeklęte miejsce, nim słońce rozpędzi mgły!
***
Basel Indoulur pochylił się i zajrzał ostrożnie przez niskie, otwarte
drzwi. Mówiło się, że czarodziej, który przygotowywał stoły Procopia, był
osobą nieprzeciętną, ale rzeczywistość okazała się dziwniejsza, niż Basel sądził.
Korpulentna gnomka w średnim wieku przerwała prace na chwilę, by
mu radośnie pomachać.
- To ty jesteś lord Basel? Wchodź, wchodź.
Przecisnął się przez drzwi i wymienił uprzejmości z gospodarzem. Była
dziwnie wyglądającą, niską istotą, brązową niczym grzyb za wyjątkiem
chabrowych oczy, z rumieńcem na pulchnych policzkach i dużym, bulwiastym
nosem. Bujne brązowe włosy ukryła pod niebieską chustką, a spódnicę
zasłaniał czystym, biały fartuch. Choć słynęła ze swoich umiejętności
alchemika i rzemieślnika, mała czarodziejka wyglądała raczej jak kucharz
zarządzający miniaturową, dobrze wyposażoną kuchnią.
Powitawszy Basela, wróciła do niskiego stołu. Na umieszczonych nad
nim półkach słoiki pełne dziwnie kolorowych proszków.
- To wygląda jak sklep aptekarza – zauważył Basel.
- Tak i jeszcze bardziej. – Gnomka spojrzała na niego, po czym uniosła
miniaturowy moździerz z tłuczkiem. Zaczęła z zapałem ucierać coś
bladoszarego i wyjątkowo paskudnie śmierdzącego.
- Guano nietoperza – wyjaśniła radośnie. – Bardzo pożyteczne przy
tworzeniu wybuchów. Chcesz trochę?
Wyciągnęła niewielką, zawiniętą w papier paczuszkę niczym babcia
częstująca dziecko.
Basel przyjął dziwny prezent, nie chcąc urażać gospodyni.
- Powiedziałaś, że mogę się trochę rozejrzeć?
Gnomka machnęła ręką w stronę małego, bocznego pokoiku.
- Cała wiedza na temat Crinti jest tam. Możesz siedzieć tak długo, jak
zechcesz. Nie przejmuj się, że narobisz bałaganu, już się tym zajęłam.
Podziękował i przeszedł do pokoiku. W przeciwieństwie do głównego
pomieszczenia, panował tu nieopisany zamęt. Wokół walały się figurki w
różnym stopniu ukończenia. Stosy miniaturowych kończyn czekały na
dołączenie do ciał. W pełni złożone zostały pociągnięte farbą, lecz jeszcze
czekała je szczegółowa praca, po której zaczną wyglądać jak żywe. Wszystkie
zostaną potem zaczarowane w niemal żywe zabawki, które tak bardzo cenił
sobie Procopio Septus.
Długi stół był zastawiony starymi księgami i ceramiką. Basel ostrożnie
sięgnął do sterty. Dotknął jakiegoś futra i instynktownie cofnął rękę.
Wielka tarantula, niemal tak wielka jak szczur, rzuciła się na niego,
sycząc jak rozwścieczony kot.
Wobec nieoczekiwanego przeciwnika zmysł bojowy Basela całkowicie go
opuścił. Wydawszy stłumiony okrzyk, chwycił wielką księgę i uniósł wysoko
nad atakującego pająka. Z krzykiem opuściła ciężar, mając nadzieję, że
zagłuszy odgłos uderzenia. jego działania odniosły tylko skutek.
- Uważaj na pająki – zawołała radośnie gnomka. – Z jakiegoś powodu
gromadzą się w tamtym kącie.
Basel z obrzydzeniem przyglądał się rozpłaszczonemu potworowi, po
czym spojrzał na swój oręż. Z okładki ozdobionej pochyłymi, wijącymi się
runami, kapał zielonkawy śluz; tytuł głosił, że dzieło traktuje o historii
ciemnych elfów z południa. Czarodziej oczyścił ją paczką z guanem i zabrał się
do czytania.
Mijały godziny, a Basel przedzierał się przez jedną książkę po drugiej.
Składał razem fragmenty zwojów i kawałki pojemników na czary, jakich nie
używano od setek lat.
Wreszcie wstał i przeciągnął się, myśląc o nadchodzącej nocy nad
morzem i być może pielgrzymce do świątyni Mystry. Potrzebował czegoś
takiego, by oczyścić się ze skradającego się, zabijającego duszę zła, w którym
musiał się zanurzyć.
- To jak czołganie się przez kanały – mruczał, spoglądając na wiedzę
Crinti. – Jeśli woda w naczyniach dąży do wyrównania poziomu, nic dziwnego
że Procopio tak bardzo pochłonięty jest tymi sprawami!
Gnomka wyjrzała przez drzwi.
- Idę do karczmy. Znalazłeś to, czego szukałeś?
- Właściwie to nie – przyznał. – Szukałem starodawnego czaru,
najprawdopodobniej stworzonego przez ciemne elfy.
Z twarzy gnomki znikła radość.
- Cóż, sądzę, że miałeś swoje powody. W piwniczce znajdują się jedna czy
dwie książki, które mogą ci się przydać. Nigdy nie miałam z nich wielkiego
pożytku, a wydaje się, że tam na dole jest im całkiem dobrze.
Basel podążył za nią do miniaturowej kuchni. Kopnęła na bok
drewniane drzwiczki w podłodze i zeszła po drabinie. Czarodziej odbierał od
niej rzeczy, które mu wręczała – dwie rzepy na jutrzejszy gulasz, trochę
suszonych ziół, niewielka sakiewka z monetami, a wreszcie księga oprawiona
w czarną skórę wywerna, która dawno temu zblakła do papierowej szarości.
Podziękował gnomce i zaczął ostrożnie przewracać stare, delikatne
pergaminowe kartki. Sądząc po ich wyglądzie, zostały chyba zapisane przez
pierwszych magów ze starożytnego Netherilu. Basel zmagał się z archaiczny
językiem i jeszcze starszymi czarami.
Wreszcie znalazł coś, co przyspieszyło bicie jego serca i zmroziło krew.
Zaklęcie ciemnych elfów, otwierające niewielką bramę do świata
Niewidzialnego Ludu, aby zamienić jednego śmiertelnika na drugiego. Powrót
obojga był możliwy, ale tylko wtedy, gdy ratownik posiada rzadką czystość
charakteru i serca, w których magia ciemnych elfów nie znajdzie zaczepienia.
Ratownik – albo ofiara, zależnie od wyniku – musi mieć przy sobie talizman
zawierający między innymi kosmyk z włosów przodka, najlepiej bardzo
znanego maga.
Basel skrzywił się. Choć dla większości Halruaan ten wymóg nie był
trudny, dla pozbawionego rodziny jordaina stanowił prawdziwe wyzwanie.
Mimo to Basel nie mógł powierzyć tego zadania nikomu innemu, jak tylko
Matteowi.
Skopiował złożone zaklęcie, pracując najszybciej, jak się tylko odważył.
Zapłacił gnomce za jej czas i pospieszył do wieży. Czekał tam na niego portal
prowadzący do bramy wody… miejsca, gdzie zniknęła Tzigone i gdzie kierował
się Matteo.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Czterej mężczyźni jechali na północ przez dzikie Nath, podążając
słabym, wijącym się śladem, pozostawionym w suchym korycie strumienia.
Choć wszyscy byli Halruaańczykami i nosili białe szaty jordainów, Matteowi
wydawało się, że on i jego przyjaciele stanowią uderzająco różnorodną grupę.
Iago, niski, szczupły mężczyzna jadący na czele, żył już dobre ponad
trzydzieści lat, a przynajmniej o dziesięć więcej niż trzej pozostali. Themo było
najmłodszy, rumiany, radosny wielkolud w wielu wypadkach wciąż
zachowujący się raczej jak chłopiec, niż jak mężczyzna. Andris był wyższy od
większości Halruaańczyków i bardziej żylasty niż muskularny. Łączył w sobie
niezwykłe kolory: kasztanowe włosy, piwne oczy i bladą skórę, która nijak nie
dawała się opalić. Mimo tajemniczej przemiany, jakiej Andris uległ na Bagnach
Akhlaura, wciąż pozostały resztki tych trzech kolorów. Matteo wciąż uważał go
za najlepszego jordaina, jakie znał.
Mimo to między Andrisem i dwoma pozostałymi jordainami nie było
braterstwa, ani niczego, co by je choćby przypominało. Zgodzili się na obecność
widmowego jordaina dopiero po długiej kłótni i wielu sprzeciwach. Nawet
Themo, który uważał Andrisa za przyjaciela z dzieciństwa, rzadko się do niego
odzywał.
Gdy zbliżali się do pola niedawnej bitwy, wyraz twarzy Iago zmienił się z
czujnego w ponury. Zatrzymał konia i zrównał się z wierzchowcem Mattea.
- Rozumiem potrzebę podążania tropem Kivy. Andris ma powód, by znać
ją lepiej niż ktokolwiek inny, lecz może powinieneś zastanowić się nad
prawdziwym celem, w jakim nas tu sprowadził.
- Andris wciąż pozostaje jordainem – odparł cicho Matteo. – Postępuje
według naszego kodeksu. Powierzyłbym mu nawet własne życie.
- Nasze też – burknął Iago.
Chcąc zmienić temat, Matteo zwrócił się do Thema.
- Nie mówiłeś o swoich planach. Co będziesz teraz robił, gdy zostałeś
zwolniony ze służby?
Wielki mężczyzna uśmiechnął się przelotnie.
- Chciałbym przetrwać tę wycieczkę – wzruszył ramionami i wskazał na
szaty jordaina, które nosił z przyzwyczajenia. – Tak naprawdę to czuję się
bardziej na łasce losu, niż sądziłem. Jedyną rzeczą, która znam, jest zakon
jordainów.
- Świat jest zbyt wielki, aby ogarnęły go oczy jednego człowieka –
zauważył Matteo.
- Właśnie. Wiesz, nie potrzebuję kogoś, kto by myślał za mnie, lecz
łatwiej mi jest przemyśliwać różne rzeczy, jeśli mam jakiś punkt odniesienia.
Może wstąpię do straży.
Matteo pokiwał głową z aprobatą.
- Tacy jak ty są bardzo poszukiwani.
Powiedziałby coś jeszcze, ale Andris położył na jego ramieniu
przezroczystą dłoń. Wskazał na mały płachetek błota tuż obok ścieżki, niemal
ukryty za stertą kamieni. Tam, ledwo widoczny z końskiego grzbietu, widniał
słaby odcisk stopy.
Matteo kazał im się zatrzymać. Ześlizgnął się z konia i podszedł, aby
przyjrzeć mu się bliżej. Odcisk był długi i wąski, najprawdopodobniej kobiecy,
a podeszwa musiała być często naprawiana. Na pobliskim kamieniu dostrzegł
słaby ślad krwi, jakby wędrowiec potknął się i tam oparł. Najprawdopodobniej
przechodził tędy ktoś ranny i słaby, i to niedawno. Ani krew, ani błoto nie
wyschły do reszty.
- Maruderki Crinti – powiedział cicho Matteo. – Trzymajcie broń w
pogotowiu.
Iago spojrzał z obrzydzeniem na Andrisa.
- To tyle, jeśli chodzi o jego honor jordaina!
Z tuzina kryjówek rozległy się przeszywające, wibrujące okrzyki,
dochodząc ze wszystkich stron i odbijając się echem w otaczających górach.
- Polana z bramą wody – powiedział szybko Andris. – Jest niedaleko, tam
najlepiej obronimy się przed taką liczbą.
- Ile ich może być? – odparł Iago. – Jak wielką zasadzkę przygotowałeś?
Nikt nie słuchał tych narzekań, już gnali za wierzchowcem Andrisa. Iago
zmusił konia do galopu, podążając za jordainem po płaskiej, wąskiej ścieżce
stworzonej przez łoże strumienia, prosto na polanę.
Andris zeskoczył z konia i oparł się plecami o duży, okrągły głaz. Themo
podbiegł, aby mu pomóc. Wtoczyli go na polanę wyrzeźbioną przez strumień,
dodali kilka większych kamieni na wierzch. Taka zapora nie powstrzyma
Crinti, ale je spowolni.
- Teraz jest tu tylko jedno wejście – powiedział Andris, wskazując na
przełęcz wychodzącą na polanę.
- I jedno wyjście! – Na polanie rozległ się szorstki, mocno akcentowany
kobiecy głos.
Jordainowie odwrócili się, w tej samej chwili zza chwiejnego stosu
kamieni spadła na nich duża, obciążona sieć, przygniatając ich i powalając w
plątaninie kończyn.
Ponad tuzin wojowniczek Crinti wyszło z cieni małych jaskiń, ustawiając
się kołem wokół skraju sieci i powstrzymując uwięzionych pod nimi jordainów.
Jedna z nich, wysoka kobieta z wijącymi się na przedramionach spiralnymi
tatuażami popatrzyła oceniająco na Andrisa.
- Z elfią krwią czy nie, nie sądzę, abyś powrócił. Czy również
rozmawiałeś z Kivą?
Matteo dostrzegł zaskoczenie na twarzy przyjaciela, błysk zmieszania i
niezdecydowania.
- Nie – odparł krótko Andris. – Nie wiedziałem, że wróciła.
- Zatem sam sprowadziłeś tutaj tych ludzi. Dobra robota. – Wielka Crinti
wyciągnęła miecz i przecięła sieć nad Andrisem. Wyciągnęła rękę i podniosła
go na nogi.
Jej wzrok przesunął się po pozostałych jeńcach. Dziwne, błękitne oczy
zwęziły się, gdy dostrzegła Mattea.
- To on zabił Whizzrę. To jego kobieta wezwała ciemne faerie.
- Moja przyjaciółka – poprawił Matteo.
Shanair roześmiała się i popatrzyła chytrze na Andrisa.
- A to kolejny z twoich „przyjaciół”? Nie dobierasz ich mądrze. Ten cię
zdradził, a dziewczyna nie była na tyle silna, aby opanować to, co przywołała.
Teraz nie żyje albo zniknęła za zasłoną, co jest jeszcze gorsze.
Odwróciła się do swoich wojowniczek. Jedna z nich miała naciągniętą
potężną kuszę, wycelowaną w pierś Mattea. Przywódczyni wskazała na niego
głową.
- Zabij go pierwszego, ale powoli.
Szara kuszniczka uśmiechnęła się i pochyliła, celując.
- Czekaj – powiedział Andris. Wyciągnął swoje sztylety jordaina. – Znam
tego człowieka od dzieciństwa. Kusza jest zbyt szybka i łagodna.
Odwrócił się do Mattea. Podrzucił oba sztylety, chwycił je za czubki i
rzucił w stronę uwięzionego jordaina najpierw jeden, a potem drugi.
Pierwszy sztylet uderzył w ziemię obok Mattea, zgrabnie przecinając liny
sieci. Matteo wysunął rękę przez otwór i zacisnął dłoń na rękojeści drugiego,
nadal obracającego się sztyletu.
Chwytanie rzuconego sztyletu było rzeczą ryzykowną, ale oni ćwiczyli
razem od małego.
Matteo przeciął siatkę i wyskoczył na polanę, wyciągając miecz. Stanął w
pozycji obronnej, gotów powstrzymywać ostrza Crinti, podczas gdy Themo i
Iago uwalniali się.
Gdy się poruszył, dostrzegł jak Andris obraca się i chwyta za kuszę.
Jordain zmusił Crinti do celowania w dużą, niestabilną stertę skał, za którą
znajdowała się zasadzka wojowniczek.
Na polanę poleciały kamienie, pociągając za sobą kolejne. Andris rzucił
się do przodu, wlokąc Iaga pod niewielki nawis. Czterej jordainowie
rozpłaszczyli się na niewielkiej półce, podczas gdy polanę zapełnił grzmot i pył
spadających kamieni.
- Nie miała racji, Andris! – krzyknął Matteo. przezroczysty jordain
spojrzał na niego pytająco. – Przywódczyni Crinti. Powiedziała, że nie
dobieram dobrze swoim przyjaciół.
W bladych oczach Andrisa błysnęła na chwilę wdzięczność.
- Chyba nie spotkała twojego konia Cyrica.
Obaj jordainowie zachichotali. Gdy lawina ustała, i tylko echo niosło
grzmot od jednej góry do drugiej, wyszli ostrożnie na zewnątrz, z
wyciągniętymi mieczami.
Większość Crinti zniknęła pod zwałami kamieni. Niektóre poruszały się
słabo, inne leżały we krwi, nieruchome. Tylko kilka z nich wciąż stało na
nogach – z taką liczbą jordainowie mogli sobie poradzić. Przywódczyni chwiała
się na nogach, a wzburzone włosy koloru stali miała poplamione krwią.
- Kolejny zdrajca – powiedziała, spoglądając z odrazą na Andrisa i
splunęła. – Nie jesteś wart, by z tobą walczyć. A ona nie jest warta, aby za nią
walczyć. Idziemy.
Ocalałe Crinti odwróciły się i zniknęły na przełęczy, wtapiając się
między wzgórza.
- Czy nie powinniśmy ruszyć za nimi w pogoń? – zapytał Themo. Iago
spojrzał na niego morderczo.
- Pamiętasz okrzyki, które zagnały nas do tej dziury? To była mała
grupka. Większość z nich znajduje się tam. Jeśli chcą opuścić Halruaa,
powinniśmy im to umożliwić.
Odwrócił się do Andrisa.
- Wykazałeś, że się myliłem. Postaraj się robić tak dalej.
- Postaram się jak najlepiej – zgodził się jordain – lecz powinienem cię
ostrzec, iż mimo najlepszym chęci wydaje się, że jestem skazany na zdradzanie
wszystkich wokół mnie.
- Dziwna opinia – sprzeciwił się Matteo – jak na kogoś, kogo przytomność
umysły zachowała nas przy życiu.
- Dziękuję za uznanie, lecz pamiętaj, że dziedzictwo odgrywa dziwną
rolę w przeznaczeniu.
- Dlatego my jordainowie nic nie wiemy o naszych przodkach –
powiedział szorstko Iago. – Czy sądzisz, że Crinti powiedziały nam prawdę o
Kivie? Ona wciąż żyje?
Andris westchnął.
- Nie wiem, co o tym myśleć. Zaklęcia rzucone podczas inwazji
pochodziły wprost z księgi czarów Akhlaura. Niewielu żyjących obecnie
magów potrafi je rzucić. Według mnie możliwość powrotu Akhlaura
wskazywałaby na to, że Kiva zginęła na Planie Wody. Lecz Shanair mówiła o
niej tak, jakby jej przeżycie było faktem, o którym obydwoje wiemy. Nie miała
powodu, aby przede mną kłamać.
Polaną wstrząsnęło kolejne drżenie.
- Następna lawina – jęknął Themo, oceniając dystans między jordainami,
a ich niedawną kryjówką.
- Gorzej – Matteo wskazał na środek polany. Na ubitej ziemi pojawiły się
pęknięcia, odsłaniając fragmenty dziwnych przedmiotów, poruszonych
wstrząsami: jadeitowi posążek z głową kota, rękojeść miecza z czerwonego
metalu, dziwnie ukształtowana różdżka.
- To naturalnie miejsce mocy, wzmocnione ukrytymi artefaktami.
Czarodzieje stosują rytuały, aby skupiać magię, lecz to nie jest jedyna metoda.
Czasem magia może zostać przyciągnięta przez inne mocne siły.
- Jak lawina – dodał Iago.
Themo kopnął kuszę, leżącą u jego stóp, po czym popatrzył z ukosa na
Andrisa.
- Wtedy wydawało się to niezłym pomysłem, co?
Andris go nie słuchał. Patrzył na dziwny krąg światła, jaśniejący na
polanie. Buchnął on nagłym, jasnym blaskiem, a potem przygasł.
Stała tam potworna istota, na pewno dwa razy wyższa od Thema.
Przerośnięte elfie uszy unosiły się nad ohydną gębą, porośniętą zielonymi
łuskami. Na głowie wiły się żywe węgorze, kłapiąc małymi, zębatymi
paszczami. Cztery masywne ręce zgięły się, przez co potwór wyglądał jak
zmutowany zapaśnik, szykujący się do ataku. Każda z czterech rąk kończyła się
zakrzywionymi pazurami, morderczyni jak sztylety. Osłaniało go gęste,
zielonkawe futro, a z nagich kłów kapała lekko świecąca ślina.
Czarne oczy popatrzyły na zaskoczonych jordainów i potwór odrzucił
głowę do tyłu, wydając przeszywające wycie wychodzące poza skalę
dźwięków, będące jednocześnie grzmiącym rykiem i wrzaskiem drapieżnika.
- Na świętą matkę Mystrę – wyszeptał Themo.
Iago wyciągnął swoją broń.
- Niewielu mężczyzn spełnia swoje marzenia. Chciałeś walczyć z
larakenem.
- Najwyraźniej kłamałem.
Mimo dowcipu wielki jordain był blady jak trup. Matteo przypomniał
sobie wątpliwości Thema co do bycia wartościowym wojownikiem. Mimo to
Themo wyciągnął miecz i ramieniem odsunął niższych towarzyszy na bok.
Ruszył do przodu, by przyjąć pierwsze cięcie pazurów larakena. Inni
jordainowie trzymali się tuż za nim.
Matteo zmówił cichą modlitwę za tych, którzy padli w ostatniej bitwie z
tym przeciwnikiem i tych, którzy do nich dołączą.
***
Basel Indoulur wyszedł z migoczącej magii swojego zaklęcia
przenoszącego w szary, ponury świat. Słońce wznosiło się opieszale,
wyglądając blado przez zasłonę mgły. Znalazł się niemal na szczycie gór,
spoglądając na małą, usłaną głazami polankę.
Widok zmroził go. Czterej mężczyźni walczyli z dziką istotą o czterech
rękach. Potwór złapał nimi jednego z nich i uniósł, wymachującego rękami i
nogami, prosto do otwartej paszczy. Promień słońca odbijający się od włosów
mężczyzny był kasztanowy, niczym zapowiedź rozlewu krwi.
- Matteo – wymruczał Basel głosem pełnym bólu i przerażenia.
Do przodu wyskoczył niższy mężczyzna, unosząc miecz do góry niczym
lance. Rzucił się na potwora, wbijając broń pod jego uniesione ramię.
Górami wstrząsnęło wycie bólu i gniewu. Potwór, odrzuciwszy Mattea,
skupił się na nowym przeciwniku. Dwie niższe ręce chwyciły rękę z mieczem
za łokieć i nadgarstek. Szybkim ruchem złamał ją niczym trzcinę, wyginając
przedramię pod nienaturalnym kątem.
Pozostali – wielki mężczyzna w stroju jordaina i ktoś, kto wygląda raczej
jak bańka mydlana niż człowiek z krwi i kości – zaatakowali swoją bronią ze
stali i kryształu. Matteo wstał chwiejnie na nogi, znalazł upuszczony miecz i
ponownie włączył się do walki. Wszyscy trzej walczyli zaciekle, najwyraźniej
zdecydowani uratować towarzysza.
Lecz potwór nie dawał się tak łatwo oszukać ani zatrzymać. Wciąż
trzymając za uszkodzone ramię, potwór uniósł niskiego mężczyznę i użył go
jako cepa, opędzając się od pozostałych. Atakował raz po raz. Po każdym ciosie
trzej jordainowie uskakiwali i odtaczali się na bok, lecz nie było w stanie w
żaden sposób zapobiec obrażeniom swojego przyjaciela. W ciągu kilku chwil
mężczyzna przypominał raczej połamaną lalkę niż dzielnego jordaina.
Potwór cofnął się kilka kroków. Każda z jego wielkich łap zacisnęła się
na jednej z kończyn rannego, po czym uniosła je wysoko w górę. Przez krótką
chwilę trzymał go w górze, daleko poza zasięgiem towarzyszy.
A potem, z przeszywającym wrzaskiem, potwór rozprostował ręce,
rozrywając ofiarę na sztuki.
Wszystko to zdarzyło się znacznie szybciej, niż zajęło tego opowiedzenie.
Wymruczawszy przekleństwo, Basel sięgnął do rękawa po różdżkę bojową,
którą nosił przez dwadzieścia lat. Wycelowawszy w dziwnego potwora, zanucił
zaklęcie wyzwalające kłujące lodowe pociski. Uśmiechnął się, gdy z różdżki
wystrzeliło błękitne światło. Chłód i lód były w Halruaa czymś rzadkim, a
wrogowie Basela rzadko byli przygotowani na taki atak.
Czekał na reakcję tego przeciwnika.
***
Matteo uskoczył przed tnącymi pazurami, po czym ciął wysoko. Miecz
zakreślił krwawą linię pod dolnym lewym ramieniem larakena – jednym z
niewielu wrażliwym miejsc na ciele potwora. Po jego boku popłynęła krew.
Matteo padł i odtoczył się, robiąc miejsce Themowi. Gdy wielki mężczyzna
został zmuszony do uniku, znów wpadł Matteo.
Obaj nacierali i niepokoili potwora niczym wilki atakujące jelenia.
Matteo starał się nie myśleć o losie Iago ani przekonaniu, że wszyscy skończą
tak samo.
- Cofnij się – warkną na Andrisa. Jego przyjaciel zdawał się jeszcze
bardziej niematerialny niż zwykle, niewiele bardziej niż cień. Obecność
larakena najwyraźniej zabierała mu siły. Mimo to Andris nacierał,
wykorzystując swoją przezroczystość jako sposób na prześlizgiwanie się poza
potworem, nie będąc dostrzeżonym.
Andris zignorował Mattea i ciął larakena po ogonie. Potwór wrzasnął i
zamachał dziko tym, co mu zostało. Jeden cios i Andris poturlał się boleśnie po
skalistym gruncie.
Lecz Matteo i Themo skorzystali z odwrócenia uwagi potwora. Zaszli go
szerokim łukiem z obu stron, machając mieczami, aby zająć wszystkie cztery
ręce larakena.
Istota kręciła się to w jedną stronę, to w drugą, jakby wyczuwając, że
mogą ją trafić.
Atak nadszedł z najmniej oczekiwanej strony. Bladoniebieski pocisk
spadł z pobliskiego szczytu, kierując się prosto w pierś larakena.
Pierwszym impulsem Mattea było wskoczyć między potwora i magię.
Natychmiast się opanował – jego odporność na magię była silna, ale nie
całkowita, a ponieważ nigdy nie widział takiego pocisku, nie wiedział, czy
zdołałby przeżyć.
Zamiast tego rzucił się na Thema, spychając go z toru lotu magicznego
pocisku. Potoczyli się razem, szybko rozdzielili i zerwali do pozycji gotowości –
w samą porę, by zobaczyć, jak pocisk trafia w swój cel.
Błękitne światło złagodniało i rozszerzyło się. Larakena ogarnęła
migocząca mgła, zanurzyła się pod jego skórę niczym łyżka w wodzie. Gdy
laraken przyjął magię, rany zamknęły się, a mięśnie na żylastych kończynach
napełniły nową siłą.
- On się leczy – zdziwił się Themo, spoglądając na potwora. – I co teraz?
- Miejmy nadzieję, że ten, kto rzucił to zaklęcie nie jest na tyle głupi, aby
zrobić to jeszcze raz – odparł ponuro Matteo.
Laraken wrzasnął i runął na nich. Matteo stanął pewnie na nogach,
uniósł miecz i przygotował się na godną śmierć.
Nagle między nim i szarżującym larakenem pojawił się następny
wojownik. Matteo z zaskoczeniem rozpoznał w nim Basela Indoulura. Pulchny
mag potknął się i przyklęknął na jedno kolano, przedwcześnie wyzwolony z
zaklęcia migotania, które zostało przerwane i wyssane przez głód larakena.
- Żadnej magii! – wrzasnął Matteo, biegnąc, aby ochronić czarodzieja.
Laraken ciął Basela zakrzywionymi szponami. Matteo zablokował jego
nadgarstek tuż nad jelcem i odepchnął na bok. Laraken, spodziewając się
większego oporu, pochylił się nieco do przodu. Matteo miał tylko nadzieję, że
Basel miał dość sprytu i instynktu, by skorzystać z okazji i umknąć.
Czarodziej potoczył się do przodu, między nogami larakena i stanął za
jego plecami z mieczem w każdej ręce. Potwór odwrócił się i ciął.
Basel sparował cios jednym mieczem i ustawił drugi do zasłony. Nagle
miecz wydłużył się i trafił w nieosłoniętą pachę larakena.
Matteo wykrzyczał ostrzeżenie, ale było zbyt późno. Ku jego zaskoczeniu,
miecz wbił się głęboko w ciało potwora, nieuszkodzony wysysaniem mocy
przez potwora. Basel wyrwał broń i cofnął się.
Jordain uśmiechnął się lekko, gdy uświadomił sobie, co się stało. Kiedyś
widział pokaz takiej broni. Śmiertelne połączenie kuszy i miecza,
dwuwarstwowa konstrukcja oparta na sprytnej kombinacji dźwigni i sprężyn.
Przycisk pchał zewnętrzną warstwę, podwajając długość ostrza.
Matteo uderzył wyjącego potwora wysokim cięciem, mając nadzieję, że
wyrąbie miejsce dla któregoś z pozostałych wojowników, aby mogli wpychać
ostrze jeszcze głębiej.
Lecz laraken zignorował go. Jego postać zaczęła blaknąć i znikać, niczym
krajobraz oglądany przez migoczącą zasłonę magicznego portalu. Istota
ryknęła po raz ostatni i znikła. Zwolniona broń zadzwoniła na kamieniach.
Matteo podniósł ją i zwrócił właścicielowi.
- Dobrze wybrana. Twój styl walki wydaje mi się znajomy.
- I powinien być. Trenowaliśmy u tego samego człowieka. Vishna był
moim nauczycielem na długo przez twoimi narodzinami. – Basel rozejrzał się
po polanie, zasłanej kamieniami i martwymi wojowniczkami Crinti. – Miałeś
pracowity poranek. Kim są pozostali?
- Iago nie żyje – odparł cicho Matteo. Oderwał wzrok od rozrzuconych
szczątków jordaina i spojrzał na pozostałych. – Themo ma ranę, którą trzeba
zaszyć. Andris będzie musiał mówić za siebie – nie potrafię określić jego stanu i
nie pojmuję tego.
Widmowy jordain usiadł na głazie, spoglądając niedostrzegającym
niczego wzrokiem w miejsce, gdzie zniknął laraken.
- Zajmę się Themo – powiedział cicho Basel. – Zobacz, co możesz zrobić
dla tego drugiego.
Matteo podszedł i położył dłoń na ramieniu Andrisa. Wydawało mu się,
że jego przyjaciel w ogóle nie jest już materialny.
- Ona żyje – powiedział słabym głosem jordain. – Crinti mówiły prawdę.
Kiva żyje.
Matteo przykucnął, aby spojrzeć mu prosto w oczy.
- Skąd wiesz?
Andris popatrzył na niego smutno.
- Laraken wrócił.
Basel podniósł głowę znad swojej pracy.
- Gdy się walczy z potworami, zawsze jest taki kłopot. To coś jak
sprzątanie domu, wydaje się, że nigdy nie ma temu końca. Mówisz, że Kiva
wróciła. Czemu wiążesz jednego potwora z drugim?
- Widziałem księgę zaklęć Akhlaura – wyjaśnił Andris. – Nekromanta
stworzył larakena, ale jedno władza nad nim jest ograniczona. Właściwie to
wyćwiczył ucznia, aby przywoływał larakena, gdyż sam nie mógł tego robić.
Kto mógł to zrobić, jeśli nie Kiva?
Matteo westchnął głęboko i usiadł obok przyjaciela.
- Kiva, żywa i sprzymierzona z Akhlaurem! Ale jak mogła przywołać
larakena? Widziałeś, co się ostatnio stało, gdy zbytnio zbliżyła się do niego.
Andris pokręcił głową.
- Czuję, że dowiemy się tego zdecydowanie za szybko.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Laraken znów spadał. Rozpaczliwie machał rękami, tnąc pazurami
delikatnie przepływające strumienie magii.
Potem magia zniknęła, a on stał po pas w błotnistej wodzie. Wilgotne
powietrze wypełniały znajome dźwięki i zapachy. Zaskoczona istota pojęła, nie
rozumiejąc dlaczego, iż wróciła do miejsca swych narodzin.
Nagle laraken poczuł głód. Plan Wody dawał stały dostęp do magii. Tu,
na bagnach, będzie musiał polować. Odrzucił głowę do tyłu i zaczął węszyć. W
powietrzu wisiał słaby zapach magii, trop ofiary. Ruszył jego śladem niczym
ogar, przekradając się przez błoto w stronę skraju bagna.
Przykucnął za grubym pniem drzewa bilboa i popatrzył na rozciągniętą
linię ludzi, przecinających sobie drogę przez wysoką do pasa trawę magia
przylegała do nich niczym pachnący dym.
Czarny język larakena wyskoczył do przodu, smakując powietrze z
gadzią satysfakcją. Idący na przedzie mężczyzna niósł miecz, zdobiony
błyszczącym klejnotem i wypełniony magią, niemal promieniujący nią.
Laraken upił zdrowy łyk.
Nagle czarodziej zatrzymał się, sięgnął do splugawionego miecza.
Wyciągnął broń z sykiem stali i przez długą chwilę spoglądał z
niedowierzaniem na matowy kamień w głowicy. Odrzucił na bok bezużyteczne
ostrze i wydał jakiś niezrozumiały krzyk w stronę swoich towarzyszy. Jeden z
nich, kobieta w szacie w kolorze zieleni dżungli, ruszyła do przodu, unosząc
długą, czarną laskę.
W odpowiedzi drzewa bilboa zaczęły drżeć niczym budzące się tyrany.
ziemia drżała, gdy korzenie zaczęły wyrywać się z gleby. Stare drewno
skrzypiało, gdy zaczarowane prostowały się i zginały, stawiając pierwsze,
chwiejne kroki.
Laraken cofnął się, oczarowany tym widokiem. Uskoczył, gdy gruby
konar świsnął mu nad głową w niezgrabnym ataku i zaczął pić. Żywe drzewa
oddawały swoje wsparte magią żywoty, liście zamieniały się w brązowy pył.
Laraken wrzasnął z radości, gdy odurzająca magia wypełniała jego członki.
Czarodzieje porzucili swoją broń i uciekli w panice. Laraken sięgnął,
wypił ich zaklęcia, ich esencję. Pijany magią nie zauważył, że wyrwane z
korzeniami drzewa bilboa zaczynają się chwiać.
Upadły, poruszając się w powolny, nieubłagany sposób, jaki cechuje
koszmary senne. Żyjące drzewa zadrżały pod ciężarem walących się
olbrzymów, powietrze wypełnił przeszywający chór, gdy istoty, które
zbudowały w nich tętniące życiem miasta, umierały wraz ze swymi domami.
Ludzie, zarówno zabici przez głód larakena, jak i żywi, padli pod plątaniną
zabójczych konarów.
Laraken uciekł, unikając przewróconych korzeni i wzburzonej ziemi.
Nagle uwolniony korzeń trafił go, przewrócił.
Ból przeszył ciało potwora. Latające gałęzie i wyrwane z ziemi kamienie
raniły jego skórę tak, jak nie zdołały uczynić tego ludzkie miecze. Radość z
ostatniego bankietu znikała, gdy skradziona magia była zużywana na leczenie
ran.
Blask magicznej uczty znikł. Zdecydowanie zbyt szybko.
Nagle laraken zrozumiał. Zaklęcia, skradziona magia, jest mu zabierania.
To znaczyło, że Ten Którego Zaklęć Nie Można Pożreć również opuścił świat
wodnej magii.
Laraken – nie do końca uleczony i głodny aż do agonii – odrzucił głowę
do tyłu i zawył rozpaczliwie.
***
Kiva przyglądała się, jak Akhlaur przejmuje skradzioną magię. Jego
długa, czarna laska trzeszczała błękitnym światłem i wzbieraną energią. Lekko
zielona twarz była skupiona, jakby rozważał naturę tego rabunku.
- Zaklęcia druidów – powiedział z niesmakiem i odrzucił węgorza na
bok. – Laraken będzie musiał się lepiej postarać.
Mimo tych słów zdawał się być zadowolony. Laraken bardzo przyspieszy
wzrost jego mocy, nawet jeśli wiele zabranych przez niego zaklęć było dla jego
pana bezużytecznych. Każda magia, którą posiadał Akhlaur, była magią, której
nie posiadał inny czarodziej.
- Co do powrotu larakena, to martwi mnie jedna rzecz – rzekła Kiva. –
Obawiam się, że jego obecność pozbawi mnie z takim trudem zyskanych
czarów. Już raz to się stało – w krótkich słowach opowiedziała nekromancie,
jak odzyskiwała swoją magię i jak ją to postarzyło.
- Najechałaś Zwierciadło Pani – powtórzył Akhlaur z wyraźnym
podziwem. – Muszę przyznać, mała Kivo, że twoja inicjatywa robi wrażenie.
Nekromanta strzelił palcami, po czym wziął z powietrza mała,
migoczącą fiolkę.
- Wszystkie problemy mają jakieś rozwiązanie. Poznajesz ten proszek?
Elfka zawahała się, a potem kiwnęła głową. Była to ta sama zielona
substancja, która wywołała przemianę w zombie u strażnika półelfiego
czarodzieja.
- Łączą nas więzy na śmierć i życie – ciągnął Akhlaur – co już daje ci
pewną odporność na larakena. Mogę jej wzmocnić. Choć nie jestem przeciwny
odebraniu ci czarów, lepiej posłużysz moim celom jako lojalna służąca.
Kiva udawała, że się nad tym zastanawia.
- A jeśli umrę, panie? Więź między nami już jest tak silna, jak jest to tylko
możliwe bez wiązania w obie strony.
- Stąd ten eliksir – powiedział Akhlaur cierpliwie, jakby mówił do
wyjątkowo opornego i głupiego dziecka. – Zapewniam cię, że nie zamierzam
umrzeć! Ten eliksir da ci tak jakby nieśmiertelność. Elf może spodziewać się
nienaturalnie długiego życia; to zapewni ci u jego kresu przemianę w licza.
- Nigdy nie zamierzałam tak spędzić życia po śmierci – odparła Kiva, po
raz pierwszy mówiąc całkowitą prawdę. Elfy, zwłaszcza te dzikie, uważały
przemianę w jakąkolwiek nieumarłą istotę za niewypowiedziane bluźnierstwo
i unikały tego losu za wszelką cenę.
Nekromanta źle zrozumiał jej słowa. Wziął flaszkę z wodą Kivy i wlał do
niej eliksir. Przyjęła ją z chęcią i uniosła do góry. Przypomniawszy sobie
śmiertelne drgawki półelfiej czarodziejki, zadygotała teatralnie i upadła, wijąc
się dziko, jednocześnie niezauważalnie wypluwając wodę. Według niej, mały
łyk wystarczająco wzmocni ich więzy, nie skazując na bycie liczem.
Wreszcie wstała.
- A ty, lordzie Akhlaur – powiedziała chrapliwie. – Czy ty też
przedsięwziąłeś ten środek ostrożności?
Nekromanta raczył uśmiechnąć się.
- Dopóki trwa szkarłatna gwiazda, jaka moc mogłaby mnie pokonać?
- Sama się często nad tym zastanawiałam – odparła.
Twarz Akhlaura stężała z zaskoczenia, potem pociemniała z gniewu.
Równie szybko wyraz jego twarzy zmienił się w ponure rozbawienie.
- Najlepsza z moich uczniów – powtórzył.
***
W komnacie narad króla Zalathorma zebrali się magowie z całego
Halruaa. Największym skarbem władcy – przynajmniej takim, o którym
wiedzieli ludzie – była wielka, bursztynowa kula, zdolna wezwać magów z
każdego zakątka kraju. Każdy czarodziej, który uzyskał status Starszego, nosił
złoty pierścień z osadzonym w nim, okrągłym bursztynem. Korzystając z tych
artefaktów, Zalathorm mógł zwołać naradę o każdej porze, mógł też
porozumiewać się z wybranymi albo wszystkimi spośród wiernych sobie
magów.
Problem polegał na tym, pomyślał skrzywiony Zalathorm, że niewielu z
nich jest tak wiernych, na jakich chcą wyglądać.
Spojrzał ponad morzem czekających, zastygłych w wyrazie szacunku
twarzy. Zalathorm był potężnym wieszcze, zdolnym ocenić serce i zamiary
człowieka lepiej od jakiegokolwiek żyjącego maga. Prawda, którą dostrzegał za
wieloma z nich, bardzo go bolała.
- Wezwałem was, aby omówić skutki najazdu Mulhorandu – zaczął.
W sali rozległ się aplauz, gdy magowie chwalili króla za jego rolę w
ostatnim zwycięstwie. Zalathorm uciął je gwałtownie uniesioną ręką.
- Każda z obecnych tu osób odegrała swoją rolę w zwycięstwie Halruaa.
Spójrzmy w przyszłość. Otrzymaliśmy posłanie z Mulhorandu. Ich ambasador
prosi o pozwolenie na przedyskutowanie warunków pokoju.
W zatłoczonej komnacie cisza stawała się coraz bardziej gęsta.
- Jakich warunków się spodziewają? – spytał słaby, marudny głos. Febir
Khorn, zasuszony mężczyzna, na którego twarzy widać było każdy dzień
przeżytych dziewięćdziesięciu lat, z oburzeniem stukał laską w marmurową
posadzkę. Wiek, długa przyjaźń z Zalathormem i absolutna lojalność wobec
króla dały mu prawo do odzywania się w każdej chwili. – Jeśli będą się trzymać
z dala od Halruaa, damy iż żyć. O co więcej mogą prosić albo się spodziewać?
W komnacie rozległ się chór śmiechu i okrzyków aprobaty. Zalathorm
uśmiechnął się do czarodzieja.
- Chciałbym bardzo, aby wszystko było tak proste jak ty, mój przyjacielu,
lecz mimo zwycięstwa Halruaa, pozostało kilka tajemnic. Musimy się nimi
zająć.
Omiótł tłum spokojnym wzrokiem. Nikt nie wątpił, że mówi o swojej
królowej i czekającym ją procesie o zdradę. Wielu czarodziejów opuściło oczy,
zawstydzonych własnymi, wygłaszanymi szeptem oskarżeniami i
podejrzeniami. Wszędzie mówiło się, że królowa Zalathorma w ogóle nie stanie
przed sądem, a jej nieprawości zostaną osłonięte królewską władzą.
- Walka między żywiołakami burzy to klucz do jednej z tych tajemnic –
ciągnął dalej Zalathorm. – Procopio Septus odparł atak, wykorzystując
żywiołaka stworzonego na własny obraz i podobieństwo. Prawdopodobnie
czarodziej z Mulhorandu zrobił to samo. Sądzę, że mamy artystyczny rysunek
mulhorandzkiego żywiołaka, który powinniśmy odesłać wraz z ich dyplomatą.
Procopio wystąpił naprzód.
- Ten człowiek nie żyje… został zabity, gdy pokonano jego żywiołaka. Jaki
miałoby to przynieść pożytek?
- Będziemy nalegać, by Mulhorandczycy wyjawili nam jego prawdziwe
imię oraz oddali kilka rzeczy osobistych, abyśmy mogli dzięki wieszczeniu
dowiedzieć się wszystkiego na temat jego planów i celów. Jeśli to zrobią, nie
będzie żadnych negatywnych konsekwencji. Jeśli spróbują osłonić tego
człowieka z obawy przed wystawieniem innych osób zaangażowanych w
przygotowanie tej inwazji, odpowiemy atakiem na Mulhorand.
Wybuchła nieskładna gadanina. W swojej długie historii Halruaa
odparła wiele ataków, ale nigdy nie atakowała innego kraju!
- W tradycji kryje się mądrość! – przekrzykiwał tłum Procopio.
W sali zapadłą całkowita cisza. Po raz pierwszy ktoś rzucił otwarte
wyzwanie królowi.
Spokojny wzrok Zalathorma świadczył o tym, że król uznał słowa
lorda-czarodzieja za takie, jakimi naprawdę były.
- Najwyraźniej sądzisz, że tradycja jest mądrzejsza niż twój król.
Wytłumacz nam, dlaczego.
Taka bezpośredniość była w społeczeństwie Halruaa czymś na tyle
rzadkim że Procopio przez chwilę czuł się zaskoczony. Szybko jednak
opanował się i odparł podobnie.
- W ostatnich walkach zginęła jedna trzecia halruaańskich magów i
wojowników. W samej stolicy zginęło ich czterystu. Teraz jest pora odbudowy,
a nie rozciągania i tak nadwerężonych sił.
Zalathorm ponuro pokiwał głową.
- Nasze straty są znaczne, ale czy chcesz, abyśmy kryli się za naszymi
górami słabi i zahukani? Czemu mielibyśmy dawać naszym sąsiadom powód
do kolejnego ataku?
Po komnacie rozszedł się szmer aprobaty. Procopio pochylił głowę w
lekkim ukłonie.
- Dobrze znasz swoich poddanych, panie. Odwołujesz się do naszej
dumy, a my rzeczywiście jesteśmy dumni. Jednak między dumą a ślepą
arogancją jest ważna różnica. Inwazja – pierwsza od ponad stulecia! –
dowiodła poważnej słabości naszej obrony. Zaprzeczanie temu to głupota.
Robienie kozła ofiarnego z jednego z wrogich magów może być zadowalające,
ale odrywa nas od większego problemu.
Spojrzenie Zalathorma nie zmieniło się.
- Doprawdy, większego problemu. Lordzie Procopio, czy twoim zdaniem
największego zagrożenie dla Halruaa przyszło z zewnątrz czy z wewnątrz?
- Z obu stron, panie.
- Zatem musimy ścigać obydwie. Wyślemy posłów do Mulhorandu.
Musimy dowiedzieć się więcej o magu, który zaczarował nasze granice i
dowiedzieć się, jak zdołał połączyć magię Mulhorandu z ukrytą wiedzą
Halruaa… a także dowiedzieć się, kto mu pomagał.
Zalathorm przerwał, aby dodać wagi swoim słowom. Gdy ich znaczenie
stało się jasne, na twarzach, niczym wywołana zaklęciem plaga, pojawiło się
pełne zaskoczenie niedowierzanie. Przekazywanie halruaańskiej magii
obcokrajowcom było najgorszą zdradą, trudną do pojęcia!
A jednak co innego mogło się stać?
- Wahałam się, czy o tym mówić – ciągnął dalej król, zwracając się do
wszystkich magów – gdyż widzę, jak wasze oczy spoglądając na sąsiadów,
oceniając i dziwiąc się. W przeciwieństwie do większości z was,
zgromadzonych w tej komnacie, żyłem w czasach, gdy mag walczył z magiem.
Musimy unikać powrotu tamtych dni. Musimy stać razem, gdy wykorzeniamy
własne słabości i zdradę. Obiecuję wam na wiatr i słowo, że wszystko zostanie
wyjaśnione.
Cisza w komnacie srała się jeszcze cięższa. Zalathorm dał słowo maga,
mimo iż oskarżano jego królową.
Przez chwilę Zalathorm wierzył, że zażegnał kryzys ambicji i konfliktu.
Być może rzeczywistość odzwierciedlała przekonanie jego młodego jordaina –
być może prawda była rzeczywiście najpotężniejszą bronią, jaką można
wykorzystać w służbie Halruaa.
Lecz Procopio obrócił się na pięcie do zgromadzonych magów, a na jego
twarz malowały się oburzenie i niedowierzanie.
- Czy jesteśmy wszyscy poddani przesłuchanie? Co to za tyrania? A co z
prawami Halruaa i jej magów?
Króla zaskoczył całkowity brak logiki.
- Nie zamierzam pozbywać się ani jednego, ani drugiego.
- Nie otwarcie, nie – odparł mag – lecz magia i tajemnice są jak miecz i
pochwa. Człowiek noszący nagą stal chętniej jej używa. Mówisz o
niebezpieczeństwa wojny magów, ale wydaje mi się, że sam podsycasz
płomienie! Rzucając podejrzenia na każdego maga w Halruaa masz może
nadzieję na odwrócenie uwagi od znany zdrajców i niekompetentnych
przywódców?
Pomruki protestu mieszały się z pomrukami aprobaty. Przez tłum
przedarła się kobieta w stroju wojownika, z ręką opartą na głowy miecza.
Magowie rozstępowali się przed nią. Rhodea Firehair była szczupła i rumiana
jak barbarzyńca z północy, wyszkolona zarówno w walce mieczem, jak i w
magii bojowej. Stanęła niemal twarzą w twarz z lordem burmistrzem,
zmuszając go do zadzierania głowy na dość znaczną wysokość.
- Posuwasz się za daleko, Procopio – warknęła.
Mag opuścił głowę.
- Obyś miała rację, lady Rhodeo. Nikt nie chce zobaczyć Halruaa
rozdartego kolejnym konfliktem. Lecz widzę, co nadchodzi, nawet jeśli inni tego
nie dostrzegają
pełne potępienia słowa Procopia zabrzmiały głucho w sali. Odwrócił się i
wyszedł z komnaty, odwracając się plecami do tronu. Po chwili wahania, kilku
magów wyszło za nim albo zniknęło po cichu.
Rhodea podeszła do tronu i zajęła miejsce po lewej ręce Zalathorma, na
tradycyjnym miejscu championa. Wyciągany z pochwy miecz zaśpiewał, jego
magia była równie intensywna jak barwa jej włosów. Czarodziejkę zalało
krwawe światło, gdy uniosła go i uderzyła w przyczepiony do lewego
przedramienia puklerz. Wysoki, metaliczny dźwięk poniósł się po sali niczym
okrzyk bojowy.
- Zalathorm przemówił. Każdy, kto zechce wyzwać króla albo podważyć
jego decyzje, musi wpierw pokonać mnie – oznajmiła ponad ponurą muzyką jej
miecza.
W komnacie narad zapadła głęboką cisza. Potem magowie, jeden po
drugim, zaczęli podchodzić z głośnymi okrzykami; niektóre stanowiły
wątpliwej jakości zasłonę dla tych magów, którzy wymknęli się po cichu.
Układy zostały już zawarte, strony wybrane.
Z bólem serca i przenikającym żalem Zalathorm przyjął prawdę zawartą
w słowach Procopia. Czasem między przewidzeniem bitwy i wywołaniem jej
nie było wielkiej różnicy.
Nie potrzebował swojej wieszczej magii, by zrozumieć, że wojna magów
się zaczęła.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Tego samego dnia Rhodea Firehaira wkroczyła gniewnie do dużej,
kamiennej komnaty, w której mieściła się halruaańska mennica. Powitała
strażników lekkim skinięciem głowy i źle skrywana niechęcią poddała się
zaklęciom wieszczenia, którymi każdy odwiedzający, nieważne jak dobrze
znany, musiał być sprawdzony przed wejściem.
Zwykle rozumiała mądrość podejmowania takich środków ostrożności.
Nie można było pozwolić, aby do mennicy wszedł złodziej albo wrogi mag.
Przez to miejsce przechodziła większość bogactw kraju. Wjeżdżały tu
wagonikami bogate krążki, stanowiące podstawową walutę Halruaa.
Nie była jednak w nastroju, by znosić głupotę towarzyszących jej
czarodziejów. Żenujący pokaz w komnacie naraz Zalathorma sprawił, że ręka
swędziała ją, by sięgnąć po broń. Miecz wciąż błyszczał słabą czerwienią mocy,
która napędzała pełną oburzenia obronę jej króla.
Rhodea przeszła obok sadzawki, w której chłodziły się pieniądze i
wyciągnęła z wody świeżo wybitą monetę. Z portretu popatrzył na nią król
Zalathorm, jedyny władca, jakiego Rhodea znała i któremu chciałaby służyć.
Pochyliła lekko głowę.
- Tak powinno być.
Gdy szła przez mennicę, jej nastrój nieco się poprawił. Tutaj wszystko
było takie, jakie być powinno. Niskie, spocone krasnoludy przepuszczały swoją
rudę przez proces przetapiania. Rzemieślnicy pracowali drobnymi
narzędziami, tworząc stemple do nowych monet. Wysoka, rudowłosa młoda
kobieta kłóciła się z nadzorca smoka, wymachując dziko rękami.
Rhodea uśmiechnęła się miło. Jej córka, Thalia, w pełni odziedziczyła
żywiołowy rodzinny temperament. Choć nigdy nie będzie wielką czarodziejką,
żywiła takie samo poświęcenie dla Halruaa, jak jej matka. W swoim czasie
będzie kierować tą mennicą i to kierować dobrze.
Obiektem jej gniewu był półelfi czarodziej, wybrany ze względu na swoje
długie życie i zdolność obchodzenia się z magicznymi istotami. Trzeba było
wielu lat, aby wychować smocze pisklę i nauczyć czarów, które sprawiały, że
młoda istota zachowywała się względnie spokojnie.
Istniało przysłowie jordainów mówiące o niebezpieczeństwach
przesady, coś o skutkach przykuwania smoka do ugotowania obiadu, ale
mennica właśnie to robiła. Owszem, było to ryzykowne, ale ruda elektrum
trudno się topiła, a niewiele rzeczy paliło tak mocno jak smoczy ogień.
Rhodea podeszła do kłócącej się pary, która nagle umilkła.
- Witaj, Thalio. Ty także, Pizarze. Jakieś kłopoty?
Thalia popatrzyła na półelfka.
- Smok dziwnie się zachowuje. Powiedziałam temu… dozorcy… aby
odnowił swoje zaklęcia posłuszeństwa. Ale on jest zbyt dumny i uparty, aby
mnie posłuchać.
- Sprawdziłem je – odparł z zapałem opiekun smoka. – Oczywiście, smok
jest niespokojny! Ona jest niemal dorosła. Wkrótce nie będziemy w stanie w
ogóle jej kontrolować. Właśnie mija pora, kiedy powinniśmy wypuścić ją na
wolność! Kolejne smoczę jest niemal na tyle dorosłe, aby ziać ogniem. Lepiej
zawiesić na krótki czas produkcję monet niż ryzykować zarówno smoka, jak i
mennicę.
Rhodea z namysłem pokiwała głową.
- Słusznie. Masz moje pozwolenie na uwolnienie tego smoka, gdy tylko
będą gotowe zaklęcia transportujące. Lecz nie wypuszczaj go na pustkowiach
Calimshanu, jak zazwyczaj. Mulhorandczycy przysłali ostatnio kilku swoich
najbardziej znamienitych obywateli. Być może powinniśmy im się
odwzajemnić.
Między parą zapadła pełna zaskoczenia cisza. Wymienili spojrzenia i
zaczęli uśmiechać się jak szykujący psotę ulicznicy. Rhodea zachichotała i
poszła dalej.
Podeszła do głównej kadzi, aby spojrzeć na smoka. Istota była nadal
młoda, nie miała więcej niż dwadzieścia stóp długości, okrywały ją
jasnoczerwone łuski. Podczas tej krótkiej służby na miejscu trzymały ją
mithrilowe łańcuchy i nie dające się przełamać zaklęcia. smok wydawał się
dość spokojny, wydmuchiwał języki płomienia u podstawy wielkiej kadzi,
ilekroć wołały o to pracujące na rusztowaniu krasnoludy.
Rhodea uniosła głowę. Cztery krasnoludy, pracujący w parach, obracały
korbę mieszkającą płynny metal. Kolejny krasnolud stał na niższym poziomie
rusztowania, poprawiając gałki, otwierające okrągły otwór blisko szczytu kotła.
Błyszczący srebrzysty płyn popłynął długą rynną ku mniejszej kadzi, gdzie
więcej krasnoludów rozgarniało gwałtownie stygnący metal i wygładzało w
płytki.
Większość prac wykonywały krasnoludy. Były jedynymi istotami, które
mogły znieść tak intensywne gorąco. Mimo to ich brodate twarze były niemal
tak samo czerwone, jak słynne włosy Rhodei.
Nagle w komnacie rozszedł się straszliwy smród, jakby tysiąca mocno
zgniłych jaj. Rhodea zasłoniła usta i odwróciła się w stronę miejsca, z którego
dochodził.
Smok dalej trwał na swoim miejscu, jego oczy wciąż błyszczały
zaklęciem posłuszeństwa, oddychał w regularnych odstępach czasu. Lecz jego
łuski nie były już czystymi, jasnymi łuskami wczesnej młodości, lecz stały się
intensywnie zielone. Jego oddech wydzielał nie ogień, ale trującą żółtą chmurę.
Rhodea sapnęła z zaskoczenia. Nagły wdech zepsutego powietrza
wywołał gwałtowny atak kaszlu. Krasnoludy na rusztowaniu zostały porażone
jeszcze mocniej, kaszlały gwałtownie i przechylały się przez barierki niczym
pijani. Jeden z nich stracił oparcie i ze straszliwym wrzaskiem spadł w
roztopioną rudę.
Na smoka spadły jasne krople płynnego metalu. Ból uwolnił go spod
czarów ochronnych. Zaczął ryczeć i wyrywać się. Ogon uderzał na boki,
wybijając wsporniki spod kadzi.
Wielki kocioł przewróciła się, rozlewając po drewnianej podłodze wolno
rozchodzącą się, zabójczą rzekę srebra. Drewniane rusztowanie stanęło w
ogniu, zapłonęły też ocieplające kamienne ściany obicia. W ciągu jednego
uderzenia serca obietnica bogactwa stała się śmiertelnym zagrożeniem.
Rhodea sięgnęła do swojego pierścienia Starszego, który mógł
natychmiast przenieść ją na bezpieczny dwór Zalathorma. Gorączkowo
rozglądała się w poszukiwaniu córki.
Thalia stała zbyt blisko srebrnej lawy. Rhodea nigdy nie zdążyłaby do
niej dobiec.
Czarodziejka zdarła pierścień z palca i włożyła cała siłę w rodzinny
okrzyk bojowy. Thalia odwróciła się w stronę dźwięku i odruchowo chwyciła
rzucony w jej stronę pierścień.
Rhodea Firehair przyglądała się, jak córka znika z pokoju, po czym
odwróciła się do białej fali gorąca, poprzedzającej zabójczą powódź. Wojownik
umiera z bronią w ręku. Rhodea wyciągnęła miecz i ruszyła w stronę światła.
***
Wieść o zniszczeniu mennicy rozeszła się szybko, niemal tak szybko jak
stopiona ruda i ogień, który tego dokonał.
Procopio Septus jeszcze raz przeczytał raport, mrucząc pod nosem o
niekompetentnych głupcach, lecz tak naprawdę nie rozumiał, jak to się mogło
stać.
Wielu magów krzywiło się słysząc o wykorzystywaniu smoków do
procesu przetapiania rudy. Istoty były tak łagodne jak tylko mogły być smoki
wychowywane od jajka i strzeżone potężnymi zaklęciami ochronnymi.
- Lordzie Procopio, masz gościa.
Czarodziej wstał, marszcząc brwi.
- Nie jestem w nastroju – odpowiedział służącemu.
- Opowiada bardzo ciekawe rzeczy – nalegał mężczyzna. – Twierdzi, że
wydostał się z królestwa Niewidzialnego Ludu.
Procopio opadłą szczęka. Słyszał o zniknięciu Dhamariego Exchelsora.
Wiedział też, że złamano zabezpieczenia w jego wieży. Straż przeszukała ją, ale
niczego nie znalazła, choć były wyraźne ślady włamania. Nie sprawdzono
magicznych zabezpieczeń, aby określić tożsamość złodzieja – lord burmistrz
miał ważniejsze sprawy na głowie. Nie przyszło mu do głowy, że tym
„złodziejem” mógłby być sam Dhamari.
Szybko opanował zaskoczenie.
- Niech wejdzie. Muszę choć na chwilę skupić uwagę na czymś innym.
Służący wprowadził niskiego, szczupłego mężczyznę. Procopio znał go
tylko z widzenia i zawsze uważał za bezpretensjonalnego, małego człowieczka,
na którego zwykle szkoda czasu i kłopotu.
Procopio wymienił uprzejmości, jakich wymagała etykieta. Nawet wielki
czarodziej musiał zwracać uwagę na maluczkich, a Procopio był na tyle bystry,
aby do pewnego stopnia traktować uprzejmie wszystkich. Nawet średni
czarodziej może być sojusznikiem, a w tej chwili Procopio potrzebował
każdego mężczyzny i kobiety, którego zdoła zwerbować.
Uśmiechnął się do maga z serdecznością, której wcale nie czuł.
- Słyszałem, że masz mi do opowiedzenia ciekawą historię.
- Tak – odparł sucho tamten. – Twój służący uznał ją nawet za zabawną.
Nie przypuszczam, aby twoja łatwowierność dała naciągnąć się znacznie dalej.
Ale niech i tak będzie. Nie przybyłem tu, aby dyskutować o takich rzeczach.
Mogę opowiedzieć ci o śmierci Rhodei Firehair, samozwańczego championa
obecnego króla.
Choć niskiemu czarodziejowi daleko było do subtelności, Procopio
zignorował zdradzającego go uwagi. Złożył palce i spojrzał sponad nich na
gościa.
- Słyszałem doniesienia o pożarze.
- Czy chcesz dokładnie usłyszeć, co się stało?
- Chętnie.
- Ci, którzy sprawdzali ruiny mennicy widzieli tylko spalone kości
młodego smoka – powiedział Dhamari bez ogródek. – Nie wpadło im do głowy
sprawdzać, jakiego koloru mógł być martwy smok.
- Nie widzę w tym sensu.
- Smok zmienił się z czerwonego w zielonego. Tego szczegółu nie
znajdziesz w żadnym raporcie.
Procopio odchylił się do tyłu, zaczynając rozumieć, do czego tamten
zmierza, i po raz pierwszy naprawdę zainteresowany słowami małego
czarodzieja.
- Ruda pochodzi z regionu, gdzie jest wiele złóż minerałów. Gdy smok
zmienił się w połowie zionięcia z czerwonego na zielony, jego płomienny
oddech zmienił się w gaz. Zmieszał się on z gazami unoszącymi się znad kadzi,
tworząc trujące i wyjątkowo lotne opary. Wyobrażam sobie, że krasnoludy
pracujące przy kotle spadały jak kamienie.
- Masz bujną wyobraźnię – mruknął Procopio. – Tak, mogę to sobie
wyobrazić. Kadź się przewróciła, żar stopionej rudy podpalił wnętrze. Gaz
zatruł pracowników, którzy zapomnieli czarów i odciął im drogę ucieczki.
Ponure, ale efektowne zagranie, posiada jednak duży, widmowy z daleka błąd.
Zakładając, że masz rację, to magia zdolna zmienić czerwonego smoka w
zielonego powinna być zaklęciem nekromantycznym o znacznej mocy. Kto
mógłby zrobić coś takiego?
Dhamari rozłożył ręce.
- Jak wiesz, rodzina Exchelsor posiada większość halruaańskich kopalni.
Od czasu, gdy to ja dostarczam rudę, wprowadzenie magicznego przedmiotu,
do mennicy było dość łatwe.
Procopio wybuchł pełnym niedowierzania śmiechem.
- Jesteś odpowiedzialny za to zaklęcie?
- Skoro mi nie wierzysz, to może posłuchasz relacji jedynego ocalonego?
Podobnie jak wszyscy członkowie Rady Starszych, Rhodea Firehair posiadała
pierścień, który w razie potrzeby mógł teleportować ją na dwór Zalathorma. Jej
ostatnim bohaterskim czynem było rzucenie pierścienia córce. Nie mogła
wiedzieć, że dość podobne magiczne urządzenie było przygotowane, aby
przechwycić każdego, kto mógł próbować ucieczki. Czy posłuchamy, co ta mała
rudowłosa dziewka ma nam do powiedzenia w tej sprawie?
- Oczywiście!
Dhamari wyciągnął z fałd swojej szaty niewielką czerwoną kulę i rzucił
ją na podłogę. Kryształ rozbił się, a w pokoju zjawiła się, potykając, młoda,
rozczochrana kobieta.
- Lord Procopio! Chwała niech będzie Mystrze! Musisz szybko wezwać
pomoc! Mennica się pali!
Procopio wstał i zaprowadził dziewczynę w stronę krzesła.
- Już się tym zajęto, moja droga. Proszę, powiedz mi, co się stało.
Wysłuchał opowieści Thalii Firehair, w większości szczegółów
pokrywającej się z tym, co przekazał Dhamari. Niski czarodziej stanął za nią,
gładząc uspokajająco jej ramię, gdyż mówiła szybkimi, urywanymi zdaniami.
Wreszcie zamilkła. Dhamari napotkał spojrzenie Procopia.
- Czy wysłuchałeś dosyć?
Lord burmistrz pokiwał głową. Dhamari wyciągnął nóż i wbił go głęboki
między łopatki Thalii. Przekręcił mocno, potem opuścił konającą dziewczynę
na podłogę.
- Śmiałe posunięcie – zauważył zimno Procopio. Dhamari wzruszył
ramionami.
- Była wyszkoloną wojowniczką, a ja nie. Nauczyłem się działać w
zasięgu swoich możliwości. Nie pozostały jednak żadne wątpliwości. Sprawdź
mnie i przekonaj się sam.
Czarodziej usiadł na krześle zwolnionym przez Śmierć i poddał się
zaklęciom wieszczenia Procopia. Minęło kilka chwil, gdyż ten rzucał jeden czar
za drugim, nie do końca przekonany nawet własną potężną magią. Wreszcie
nie mógł zaprzeczyć słowom niskiego czarodzieja.
- To ty to zrobiłeś – zdziwił się wieszcz. – Ale jak?
- Wykorzystałem gotowe zaklęcie. Wystarczyło tylko słowo, które je
uruchomiło – Dhamari z wystudiowaną obojętnością oglądał swoje paznokcie.
– Czy wiesz, że Kiva uczyła się magii od Akhlaura, największego nekromanty
swoich czasów?
Wniosek poradził Procopia niczym ciśnięty sztylet.
- Kiva dała ci ten czar? Ona wciąż żyje?
Czarodziej zachichotał.
- Wygląda na to, że jestem nieco lepiej poinformowany niż wieszcz, który
sam przewidział inwazję Mulhorandu. Tak naprawdę ktoś może powiedzieć, że
jestem bardzo, bardzo dobrze poinformowany.
Wręczył burmistrzowi kopię magicznej wiadomości, jaką przekazała mu
Kiva, dokument opisujący ze wszelkimi detalami ostatnie kontakty Procopia ze
zdradziecką elfką.
Procopio przeleciał wzrokiem pergamin i odrzucił na bok.
- Czego chcesz?
- Wymiany, niczego więcej – wyjaśnił Dhamari. – Podziwiam twój spryt i
nie zamierzam tymi niefortunnymi informacjami przeszkadzać twojej miejski
sięgnięcia po władzę. Tak naprawdę to sam dysponuję wieściami, które chce ci
przekazać.
- Za jaką cenę?
- Taką, której zapłata nie będzie dla ciebie niemiła – odparł złośliwe. –
Chcesz złożyć z tronu Zalathorma. Kiva również. Ja także.
- Naprawdę? Jakieś to bezcenne informacje?
- Królowa Beatrix wydaje się czymś więcej, niż tylko szaloną
czarodziejką i zdrajczynią Halruaa, choć można by uważać, że to wystarczy.
Jest oskarżoną o morderstwo cudzołożnicą, której związki zaowocowały
narodzinami bastarda, i co najgorszej, ale tylko w moich oczach, moją byłą
małżonką.
Procopio wstał tak gwałtownie, że aż przewrócił krzesło.
- Beatrix i Keturah to ta sama osoba?
- Tak, możliwe też, że król wziął zbiegłą przestępczynię za żonę. A jeśli
nie wiedział, kim ani czym była Beatrix, to jest głupcem, który nie powinien
rządzić królestwem.
Wieszcz zaczął spacerować, podczas gdy nowe wątki zaczynały nabierać
kształtów. Dhamari uśmiechnął się.
- Widzę, że sprawia ci to satysfakcję. Jednak pierwszym celem naszego
sojuszu jest uporać się z naszym wspólnym wrogiem – Baselem Indoulurem,
człowiekiem, który może pogrążyć nas obu.
Procopio zatrzymał się nagle i spojrzał na swojego gościa z nowym
szacunkiem.
- Masz jakiś plan?
Dhamari rozłożył skromnie dłonie.
- Miałem raczej nadzieję, że ty masz.
- Basel ma zaskakująco niewielu wrogów. Jedyny, jakiego znalazłem, to
Uriah Belajoon.
- Czy jego krzywda jest bardzo duża?
- Na jego miejscu bym tak nie sądził, ale jego zmarła żona była ładniejsza
od mojej – odparł sucho Procopio. – Wygląda na to, że lord Basel zamordował
śliczną młodą małżonkę starego Belajoona.
Na twarzy Dhamariego pojawił się szeroki uśmiech.
- Masz na to dowody?
- Jeszcze nie.
- Może nie będą potrzebne – myślał niski czarodziej. Tak naprawdę lepiej
nie kłopotać Rady tą wiadomością. Uriah Belajoon mocno wspiera króla. Skusić
go, aby wziął sprawiedliwość w swoje ręce, oddać go prawu, a zniszczymy
dwóch popleczników Zalathorma. – Dhamari popatrzył znacząco na martwą
dziewczynę. – Wspomogę to innymi atakami, tak samo skutecznymi jak ten.
- A w zamian?
- Na razie chciałbym zachować swój powrót w tajemnicy. Mam przy
sobie magię kryjącą moje prawdziwe cele, lecz prosiłbym cię o dodatkowe
czary do zamaskowania mojej obecności i miejsce, gdzie mogę pozostać w
odosobnieniu. Kiedy nadejdzie właściwy czas, pojawię się… jako zwolennik
nowego władcy Halruaa.
- Zrobione.
Procopio wyciągnął rękę do wyjątkowo zaradnego, niskiego mężczyzny.
Zderzyli się nadgarstkami, pieczętując układ krwią drugiego czarodzieja.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Pył wciąż wirował na polanie, z dalekich szczytów docierały do
jordainów słabe echa śmiertelnej walki. Matteo i jego przyjaciele podzielili się
zadaniami, jakie zwykle wykonuje się po bitwie – opatrywaniem rannych,
zbieraniem broni, pochowaniem zabitych.
Andris poskładał ciało Iaga najlepiej jak potrafił, po czym ukląkł przy
jego boku i zamknął mu oczy. Zaczął śpiewać litanię jego czynów i osiągnięć.
Wyglądał przy tym jak duch, który przybył, aby powitać brata na tamtym
świecie.
Themo siedział z bladą twarzą, lecz bez ruchu, podczas gdy Basel
Indoulur zaszywał ranę na jego ramieniu.
- Szkoda, że nie mamy pod ręką kapłana – mruczał Basel, gdy jego
pulchne, zdobione pierścieniami ręce poruszały się z wprawą. – Zostanie
paskudna blizna, lecz zdołaliśmy cię zaszyć i obłożymy ranę pastą z pleśni, aby
nie wdało się zakażenie.
Twarz wielkiego mężczyzny skrzywiła się w wyrazie niesmaku, lecz nie
wyraził swojej opinii na temat takiego postępowania.
Andris wstał i podszedł do Mattea.
- Nie ma tu zbyt wiele suchego drewna, aby zbudować odpowiedni stos,
a ziemia jest zbyt twarda i kamienista, aby go pochować. A ponieważ nie
brakuje kamieni, możemy zbudować mu kurhan, jak podobno czynią swoim
poległym krasnoludy.
Ramiona Mattea uniosły się opadły w pełnym rezygnacji westchnieniu.
- Iago spędził najgorsze dni swojego życia w Nath. To nie w porządku,
żeby tu spoczywał.
- Nasze konie uciekły – odparł cierpliwie Andris. – Najprawdopodobniej
zabrały je Crinti. Jak możemy zabrać ze sobą ciało Iaga?
- Statkiem powietrznym – wtrącił Basel. Sprawnie zawiązał końca
bandaża Thema i wstał. – Nim opuściłem Halarahh, wysłałem tu Avariela.
Oddaję statek do twojej dyspozycji.
Matteo rozpromienił się.
- To może pomóc. Oprócz wszystkiego, co powinienem uczynić, król musi
dowiedzieć się, że Kiva żyje, laraken wrócił, a Akhlaur nie tylko przetrwał, ale i
znalazł się wśród nas.
- Jeśli Zalathorm jeszcze o tym nie wie, to jesteśmy w większych
kłopotach, niż sądziliśmy – zauważył Basel. – Rozumiem, że masz obowiązki,
ale formalności powinny zaczekać wobec spraw, które czekać nie mogą.
Oczy młodego mężczyzny rozbłysły nadzieją.
- Znalazłeś zaklęcie zdolne uwolnić Tzigone?
- Dzięki łasce Mystry. I jak zwykle, błogosławieństwa Pani nie są
całkowicie jednoznaczne.
Basel szybko opisał jordainowi zaklęcie.
- Z chęcią sam bym po nią poszedł – zakończył – ale w moim sercu jest
dość ciemnych zakamarków, aby porażka była gwarantowana. Znam tylko
jednego człowieka, który mógłby przetrwać w krainie Niewidzialnego Ludu
dłużej niż śnieg w łaźni w Halarahh. – Gdy nie dostrzegł zrozumienia w oczach
Mattea, dodał: – Znam tylko jednego człowieka, który życie Tzigone ceni
równie wysoko jak ja.
Tym razem Matteo nie wahał się.
- Jeśli to ja mam ją sprowadzić z powrotem, zrobię to.
Themo zerwał się na równe nogi z okrzykiem sprzeciwu. Dla rannego
było to zbyt wiele: jego twarz nagle straciła kolor, opadł na ziemię.
- Nie rób tego – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Widziałeś, co się ze mną
stało, gdy walczyłem z tymi po trzykroć przeklętymi faerie. Jak to będzie w ich
świecie?
- Być może Tzigone opowie ci o tym, gdy wróci – powiedział cicho
Matteo.
- Ale…
Matteo spojrzał na Thema tak, że mężczyźnie protest zamarł w gardle.
Odwrócił się do Basela.
- A co z moja jordanowską odpornością na magię?
- Od każdej zasady są wyjątki – wtrącił Andris z wyraźną niechęcią. –
Jednym z nich są chyba zaklęcia przenoszące. U boku Kivy przekraczałem
Halruaa jednym krokiem.
- Kiva była ogarem magów – przypomniał mu Basel. – Jej zaklęcia mogły
mieć na ciebie większy wpływ, niż zwykłego maga. Nie jest jednak jedynym
ogarem magów w Halruaa, a kościół Azutha posiada pewne artefakty, które w
pewnym stopniu mogą ominąć magiczną odporność jordainów.
- Drugi ogar magów – burknął Themo. – „W pewnym stopniu”. Ładny mi
plan.
Czarodziej westchnął z rezygnacją.
- Nie będę fałszywie przedstawiał sytuacji w zbyt różowych barwach.
Ryzyko jest spore.
- Ale nie tak bardzo, jak cena braku jakiegokolwiek działania. Czy
zaklęcie jest gotowe…? – gdy Matteo uświadomił sobie pewną ponurą
możliwość, na jego twarzy pojawił się wyraz przerażenia. – Czy może zostało
pochłonięte przez larakena?
Basel położył rękę na ramieniu mężczyzny i wskazał na pobliski szczyt.
- Gdy zrozumiałem, z kim walczycie, zostawiłem moje magiczne
przedmioty na tamtej skalnej półce. Nie, zaklęcie nie jest do końca gotowe.
Musimy omówić kwestię jednego z komponentów.
Czarodziej zawahał się. Matteo kiwnął zachęcająco głową.
- Potrzebujemy pukla włosów twojego przodka, maga o znacznej mocy.
Wzrok Mattea przesunął się na mnóstwo małych warkoczyków na
głowie czarodzieja. Kąciki jego ust wykrzywił słaby, domyślny uśmieszek.
- A ty przyszedłeś, aby mi go dać.
Brwi Basela uniosły się.
- Gdybyż to było takie proste! Drzewo rodowodowe jordaina nie jest
znane wszystkim.
- O moim nie da się łatwo mówić – odparł Matteo, z trudem zachowując
cierpliwość. – Jeśli chcesz, przysięgnę, iż nikomu nie powiem, że jestem moim
ojcem, ale na miłość Mystry, miejmy to już za sobą!
Nie był przygotowany na wyraz całkowitego zaskoczenia, jaki pojawił się
na pulchnej twarzy Basela. Serce Mattea ścisnęło się, gdy uświadomił sobie
własny błąd.
- Widzę, że się pomyliłem – powiedział powoli. – Najbardziej
upragnionym celem Tzigone było odnaleźć swoją rodzinę. Znalazła moją
matkę, założyłem więc, że została twoją uczennicą, gdyż jesteś albo jej ojcem,
albo moim. Wiadomo, że twoja żona i dziecko umarli zaraz po narodzinach.
Tak często się mówi o narodzinach jordainów. Sądziłem… a tak naprawdę… –
jego głos zatrzymał się w niewygodnej ciszy.
Mag odzyskał resztki opanowania.
- Moja żona rzeczywiście urodziła jordaina, ale dziecko było
dziewczynką i urodziło się martwe.
- Jesteś tego pewien?
Wzrok Basela był zamglony, ale spokojny.
- Bez wątpienia. Odmówiłem wyjścia z komnaty, gdzie zielona
czarodziejka przyjmowała poród. Trzymałem córkę w ramionach. Własnymi
rękami zapaliłem jej stos pogrzebowy. Nie jestem twoim ojcem, Matteo. wierz
mi, gdybym mógł, uznałbym cię za syna.
- A ja ciebie za ojca – odparł cicho jordain – lecz mówmy o
rzeczywistości, a nie o naszych pragnieniach. Dowiedziałem się, że szukanie
matki jordaina jest nie tylko daremne, ale i niebezpieczne. Musimy skupić się
na moim ojcu. Tzigone powiedziała mi, że moim ojcem był jeden z mistrzów
Szkoły Jordainów.
- Jak się tego dowiedziała? – zapytał Themo, wyglądając jednocześnie na
przerażonego i zaintrygowanego tą wiadomością. To nie było coś, o czym
jordainowie rozmawiali albo rozmyślali – taką wiedzę uważano za
nieosiągalną.
- Dotarła do spisów narodzin przechowywanych w pałacu królowej.
- Idź tam. W końcu jesteś królewskim doradcą.
Matteo pokręcił głową.
- Nie mam takich zdolności jak Tzigone w omijaniu zamków i
zabezpieczeń, a legalne drogi są długie i skomplikowane.
- Jest jeszcze inna możliwość – powiedział Basel. – Gdy byłem mistrzem
jordainów, dowiedziałem się o ukrytej księdze, zawierającej nazwiska
przodków jordainów.
- Widziałem ją – powiedział słabo Andris. Matteo rozpromienił się.
- Czy dowiedziałeś się czegoś o moich rodzicach?
Widmowy jordain zawahał się.
- Już moje pochodzenie było złe. Bogowie tylko wiedzą, z jakiego bagna
ty wyskoczyłeś – poprawił słabym uśmiechem tę wypowiedź, będącą tylko
częściowo żartem.
- To unik, nie odpowiedź – zauważył Matteo.
- Mam ku temu powody – odparł cicho jego przyjaciel. – Prawdy tego
rodzaju to ciemne zwierciadło. Nauczyłem się, że jeśli chodzi o rodzinę, każdy
człowiek musi stanąć twarzą w twarz z własnym odbiciem.
W tej chwili chmury rozstąpiły się, na kamienną glebę spłynął potop
barw. Matteo uniósł głowę. Spośród rozstępujących się chmur spłynął duży
statek powietrzny, najwyraźniej napędzany przez skrzydlate elfy wymalowane
na burtach i żaglach. Promienie słońca przechodziły przez jasno barwione,
jedwabne żagle.
Zasłona Basela sprowadziła statek jak najbliżej polany. Spadła sznurowa
drabinka. Czarodziej wspiął się zadziwiająco zwinnie, po chwili spuszczono
sieć, w której wciągnięto rannego Thema. Matteo i Andris pomogli przenieść na
pokład ciało Iaga, po czym sami wspięli się na górę.
Stali razem przy relingu, przyglądając się, jak Nath z wolna odpływa.
- Popioły Iaga powinny zostać rozsypane po ziemi jordainów – zauważył
Matteo, gdy statek wziął kurs na południowo-zachodnie Halruaa. –
Przynajmniej jeden element tej wyprawy zakończy się tak, jak powinien.
- Zaczekałbym z ocenami do chwili, gdy dowiemy się, co jeszcze poszło
źle – mruknął Andris, wskazując na Basela. Czarodziej podszedł do nich, jedną
ręką uspokajając siedzącego mu na ramieniu dużego morskiego ptaka. Twarz
miał ponurą, a w oczach płonął oraz coś, co mogło być nie otartymi łzami.
- Powinniście tego posłuchać – rzekł ostro.
Czarodziej wyrwał ptakowi niewielkie pióro i zdmuchnął z dłoni. Pióro
natychmiast zamieniło się w mleczną mgłę. Basel wypowiedział tajemne słowo
w loross, starożytny języku Netheril i Halruaa, a mgła szybko zmieniła się w
krępego, młodego czarodzieja, z mięśniami, jakie mogą dać tylko godziny
ciężkiej pracy.
Obraz ukłonił się.
- Przepraszam za to wtargnięcie, lordzie Baselu, ale mam bardzo złe
wieści.
- To Mason, jeden z moich uczniów – wyjaśnił cicho czarodziej.
- Wysyłam tego posłańca z twojej wieży w stolicy, gdyż nie mogę
dostarczyć ci tej wiadomości bezpośrednio. Farrah została znaleziona martwa
w przedsionku wieży. Służący wezwali straż. Zostałem wyrwany ze snu i
zaprowadzony na przesłuchanie do ogarów magów – chłopak zawahał się na
moment, z trudem przełykając ślinę. – W moim pokoju znaleziono nóż, którym
zabito Farrah, wraz z fiolką po eliksirze zapomnienia, który usunął z mojej
pamięci wspomnienia całego wieczora.
Przysięgam, lordzie Basel, że jestem niewinny! Nie ma we mnie ani w
całej Halruaa niczego, co mogłoby mnie skłonić do takiego uczynku. Mimo to
ogarowie magów twierdzą, iż Farrah umarła przekonana, że to moja ręka
zadała jej cios.
Widmowy obraz przerwał i pełnym zmęczenia gestem przesunął po
twarzy dłonią.
- Proszę, nie powracaj tylko ze względu na ramie – powiedział cichym
głosem. – Farrah zginęła, a dzięki twojej pozycji pozwolono mi zostać w
areszcie domowym w twojej wieży, dopóki nie znajdziesz czasu, aby zająć się
tą sprawą. Tzigone potrzebuje całych twoich sił. Reszta może poczekać.
Wyprostował się.
- Sądzę, iż sam zechcesz zanieść złą wieść lordowi Noor. Powinienem
ostrzec cię, iż on raczej nie wierzy w moją niewinność. Farrah i ja mówiliśmy o
ślubie. Nie jestem potomkiem czarodziejów, a rodzina Farrah uważała moją
miłość za obrazę dla córki i ich rodziny. Zawsze uważali mnie za chama i
prostaka. Broniące mnie, tylko ich bardziej rozzłościsz. Niech sobie mówią, co
chcą. Nie mogą zrobić mi więcej złego.
Głos Masona załamał się, a obraz zniknął niczym pękająca bańka udana.
Ptak zeskoczył z ramienia Basela i odleciał na południe.
Czarodziej odprowadzał go wzrokiem, póki nie zniknął w chmurach.
- Polecę z wami tylko do posiadłości Noorów – powiedział, nie oglądając
się na milczących jordainów. – Ich córka została zamordowana, gdy
znajdowała się pod moją opieką…
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale tylko pokręcił głową i szybko odszedł.
- Twoja przyjaciółka Tzigone była ich koleżanką. Wygląda na to, że
znajduje się niemal w centrum wszelkich tarapatów, na jakie się natykamy –
powiedział Andris.
- Zauważyłem – odparł sucho Matteo. – Jednak na obronę Tzigone mogę
powiedzieć, że nie odpowiada za cały otaczający ją chaos. Od chwili, gdy się
spotkaliśmy, Kiva deptała nam po piętach. Zdziwiłbym się, gdyby to
morderstwo okazało się wyjątkiem od tej zasady.
Andrisa nagle zainteresował krajobraz poniżej. Matteo, pojmując
potrzebę ciszy i prywatności swojego przyjaciela, zrobił to samo.
Skaliste Nath było już niemiłym wspomnienie, a rozciągające się pola i
lasy były bujne i zielone. Matteo przechylił się przez reling, spoglądając na
Halruaa jak dziecko na matkę albo zalotnik na swoją ukochaną.
Posiadłość rodziny Noor znajdowała się na skraju Bagien Akhlaura.
Słaba chmura okalała leśne poszycie niczym srebrny filigran włosy dzikiej elfki
albo starannie uplecione sieć, gotowa pochwycić wszystkim, którzy zbytnio się
zbliżyć. Oba te skojarzenia przywoływały w pamięci obraz pięknej, złowrogiej
twarzy Kivy. Ciałem Mattea wstrząsnął dreszcz, oderwał się od relingu. Nie był
specjalnie nieszczęśliwy, gdy Basel wysiadł, a okręt powietrzny oddalił się od
bagna i związanych z nim wspomnień.
Późnym popołudniem zobaczyli tereny wokół Szkoły Jordainów, a daleko
za nimi, cienką linię srebrzystobłękitnego morza. Statek wylądował przy
jeziorze na północnym skraju posiadłości jordainów. Podczas gdy Andris zajął
się przygotowaniami do pogrzebu Iago i wzywał lekarzy do Thema, Matteo
udał się do stajni wybrać konia na drogę do szkoły.
Wyruszył szybko, gdyż słońce mocno chyliło się już ku zachodowi. O tej
porze pola tętniły życiem, gdy ludzie żęli niekończące się łany zbóż, zajmowali
się ogródkami, dla słodkiego łupu rabowali ule i dbali o zwierzęta.
Pracowali tu halruańscy chłop żyjący z dostaw dla Szkoły Jordainów.
Gdy Matteo przejeżdżał, dzieci porzucały swoje motyki, aby mu pomachać,
najwyraźniej rade z nawet tak niewielkiej rozrywki.
Nie uważał za niewłaściwe, by dzieci pracowały wraz z rodzicami, gdyż i
jego życie nie było lżejsze. Od świtu do zmierzchu męczące lekcje i godziny
surowych ćwiczeń pamięci przeplatały się z rygorystycznymi ćwiczeniami
fizycznymi. Chwile spędzane bez książki czy broni były naprawdę rzadkie.
Mimo to pamiętał też chwile zabawy. Matteo uśmiechnął się, gdy minął
zakręt i zobaczył rzekę. Rok po roku śnieg topiący się na najwyższych górach
sprowadzał białą wodę. Każda wiosenna powódź odrobinę poszerzała koryto.
Tutaj nad wodą pochylało się stare drzewo. Kilku młodych chłopców, nagich
jak nowo narodzone myszy, wspinało się na zwisającą z konaru linę, aby ją
rozbujać, potem przelatywali ponad parowem i wpadali do wody. Ich krzyki i
śmiechu wypełniały powietrze, mieszając się z dobrodusznymi przechwałkami
i docinkami. To był znajomy widok, częsta zabawa młodych jordainów.
Lecz ci chłopcy mogli spodziewać się, że nauczą się zawodu, poślubią
córkę sąsiada, zbudują chatkę, którą będę mogli nazwać swoją, wychowają
dzieci, które będą wiedziały, kim byli ich rodzice. Dla jordaina coś takiego jak
rodzina nie istniało. Gwarantował to ostatni, tajemniczy rytuał, zwany
„rytuałem oczyszczenia”, odprawiamy tuż przed tym, jak ruszali w szeroki
świat. Dzięki machinacjom Kivy, miejsce Mattea zajął inny mężczyzna. Jej
doświadczenia z ludzkimi mężczyznami nakazywały jej sądzić, że Matteo sam
okryje hańbą siebie i swój zakon, jeśli tylko będzie miał okazję.
Jadąc, przyglądał się twarzy każdego młodego mężczyzny, jakiego
napotkał. Tak naprawdę to nie spodziewał się, że napotka człowieka, który
zajął jego miejsce, a po chwili w myślach zaczął obliczać
nieprawdopodobieństwo takiej sytuacji. Był zatem bardzo zaskoczony, gdy
napotkał mężczyznę, którego włosy miały taki sam, rzadko spotykany w
krajach południa kolor – ciemny, charakterystyczny brąz.
Zatrzymał konia, aby lepiej mu się przyjrzeć. Mężczyzna stał na skraju
drogi, patrząc smętnie na coś ukrytego w wysokiej trawie. Niski, drewniany
wóz przechylił się na tę stronę, gdzie widać było złamane koło. Dwa srokate
konie skorzystały z drobnego wypadku, aby poskubać rosnące przy drodze
kwiaty.
Młody mężczyzna był wysoki i dobrze zbudowany, sylwetką i wyglądem
nieco przypominał Mattea. Z bliska jego rysy nie były aż tak podobne, lecz
wyjątkowa ilość rudego barwnika we włosach przyciągała wzrok i tworzyła
silne złudzenie.
- Jak mogę ci pomóc, bracie? – zawołał Matteo.
- Nie mam pojęcia. Koło pękło na koleinie i ten po trzykroć przeklęty
kamień młyński spadł z wozu – burknął wieśniak. Podniósł wzrok i
natychmiast zgiął się w ukłonie, okazując należny szacunek czarodziejom i ich
doradcom.
Matteo zbył wybełkotane przeprosiny i zapytał mężczyznę o imię.
Na twarzy tamtego pojawiła się obawa, lecz się nie wahał.
- Benn – odparł. – Ze wsi Falaria.
- Na wszystkie kłopoty znajdzie się rozwiązanie, Benn, a twój łatwiej
rozwiązać niż większość pozostałych. Widzę, że masz ze sobą dodatkowe koło –
zauważył Matteo, zeskakując z konia.
- A jakiś głupiec ruszałby się bez niego? Koło to ostatnia rzecz, której by
się zapomniało. Ale wtoczenie kamienia na wóz, to dopiero kłopot.
Gdy Matteo zakasał rękawy swojej białej tuniki i zaczął ściągać ciężkie
koło z wozu, Benn wyglądał na zaskoczonego, lecz zaczął pracować wraz z
jordainem. Szybko umieścili nowe koło na miejscu, po czym stanęli obok
siebie, patrząc na młyński kamień.
- Za ciężki, aby unieśli go dwaj ludzie – zauważył chłop.
Spojrzenie Mattea padło na parę długich, mocnych, dębowych wioseł
przyczepionych do burty wozu.
- Niekoniecznie. Pewien halruaański mędrzec powiedział kiedyś, że
gdyby dano mu wystarczająco długą tyczkę, podniósłby cały świat.
- Łatwo powiedzieć, trudniej udowodnić – zauważył Benn. – Bo gdzie on
powinien wtedy stanąć?
Matteo roześmiał się i klepnął mężczyznę w ramię.
- Świetna uwaga. Zobaczmy, co nam się uda zrobić poza stanięciem na
księżycu i użyciem jako dźwigni Yggdrasila, drzewa świata z opowieści ludów
północy.
Razem podtoczyli równie duży kamień, aby posłużył za punkt podparcia.
Benn zaprowadził konie na właściwe miejsce, cofając się powoli, podczas gdy
Matteo używał wiosła, aby unieść kamień. Wreszcie oparł krawędź kamienia
na niskim wozie, po czym przesunął punkt podparcia tak, aby unieść jego
drugi koniec.
Gdy zadanie zostało zakończone, Benn wręczył Matteowi skórzany
bukłak z winem. Matteo odkorkował go i pociągnął niewielki łyk. Gdy opuścił
naczynie, zauważył, że wieśniak spogląda na niego oceniająco.
- Wybacz panie, ale można by nas było wziąć za braci.
Matteo milczał przez kilka chwil, niepewny, co dobrego mogłoby przyjść
z obrania ścieżki, którą otwierała ta uwaga.
- Może w pewnym świetle i w pewnych wyjątkowych warunkach można
by nas wziąć za tego samego człowieka.
Wieśniak kiwnął głową, przyjmując taką odpowiedź.
- Często zastanawiałem się, czyje miejsce zająłem.
Jego głos był spokojny i bez gniewu. Matteo uciszył go szybkim gestem.
- Nie mów nic więcej.
- A cóż w tym złego? Znasz tę opowieść tak samo dobrze, jak ja –
popatrzył spokojnie w oczy Mattea. – Nie, widzę że to nieprawda. Jesteś
bardziej naładowany pytaniami niż pięcioletni syn mojej siostry.
- Mogłeś zostać zaczarowany, aby o tym nie mówić.
- Mało prawdopodobne. Powiedziałem o tym, gdy się oświadczałem
Phoebe, i teraz tu stoję. Jeśli to cię uspokoi, nie mam zbyt wielu wspomnień z
przed i w trakcie. Gdy było po wszystkim, przyszedł do mnie odźwierny.
Wymusił na mnie obietnicę, bym „powstrzymał zemstę”, co, jak przypuszczam,
było eleganckim sposobem powiedzenia, bym nie budził smoków. Powiedział
też, że ten, którego miejsce zająłem, nie miał w tym żadnego udziału i byłby
gotów zabić każdego, kto przyłożył do tego rękę.
Matteo pokiwał ponuro głową. Po chwili zapytał:
- Dobrze cię tu traktują?
Wieśniak wskazał na przytulną chatkę, tuż za przecinającym rzekę,
kamiennym mostkiem. Otaczały ją dobrze utrzymane pola. Na wzgórzu pasło
się niewielkie stado kóz, a para krów kręciło się po podwórzu.
- Gdybym nie został sprowadzony do Szkoły Jordainów, spędziłbym te
wszystkie lata na cudzym polu. Widzisz, co tutaj mam. Jordainowie mają
prawa do tej ziemi, ale to ja ją uprawiam tak, jak uważam.
Benn wzruszył ramionami.
- Moja Phoebe od czasu do czasu wspomina coś o dzieciach, ale we
dwójkę dobrze nam się żyje. Jest panią we własnym domy, wyrabia sery i
sprzedaje je jordainom za uczciwe pieniądze, ma też rękę do tkania. Kupiłem
jej na prezent zaręczynowy dobry warsztat – powiedział z dumą. – Ilu
mężczyzn może coś takiego powiedzieć o sobie?
Uśmiech jordaina był bardzo prawdziwy.
- Niewielu ludzi może być tak zadowolonych. Twoje szczęście zdejmuje
mi kamień z serca. Zaskakuje mnie jednak, że strażnik zdołał przynieść tyle
pieniędzy. Dobry warsztat to droga rzecz.
- Och, to nie strażnik. Zapłacił mi mistrz.
Serce Mattea zaczęło boleśnie tłuc się w piersi.
- Poznałbyś go, gdyby zobaczył go ponownie?
Mężczyzna prychnął.
- Nie byłoby to wcale trudne. Stary, ale wysoki, prawie tak, jak ty czy ja.
Miał nos jak dziób myszołowa. Czy to ci pasuje do kogoś?
Jordain kiwnął głową, gdyż nie mógł wydobyć głosu z nagle ściśniętego
gardła. Był tylko jeden mistrz pasujący do tego opisu, jego ulubiony, starszy
mag bitewny, ostatni człowiek w Szkole, którego Matteo podejrzewałby o
udział w tym ponurym spisku. Ostatni człowiek, którego podejrzewałby o
spiskowanie z Kivą.
Matteo z ciężkim sercem wsiadł na konia i zmusił go do galopu. Gdy
wpadł przez bramę szkoły, w jego głowie dźwięczały słowa Andrisa:
Pewne prawdy są niczym ciemne zwierciadła.
Dostrzeżenie swego odbicia w twarzy tego człowieka byłoby, gdyby do
tego doszło, naprawdę trudnym zadaniem.
***
Tzigone opadła na duży kamień, zbyt wyczerpana, aby iść dalej.
Spojrzała w mgłę – ciągnęła, przerażająca obecność, która nigdy nie chciała się
cofnąć choćby na krok, niezależnie od tego, jak daleko by zaszła. Ta mgła nie
miała końca, przynajmniej takiego, jaki mogłaby znaleźć.
Docierała do skraju wytrzymałości. Tego ranka musiała zapiąć pasek na
jedną dziurką ciaśniej, aby nie spadły jej spodnie. Czas płynął tutaj dziwnie,
lecz przypuszczała, że od ostatniego posiłku minęło już kilka dni. Choć
wydzielała sobie łyki wody niczym krasnoludzki skąpiec złoto, bukłak, który
zabrała z Halruaa, był pusty.
Bezmyślnie wrzucała kamyki do małej sadzawki, obserwując, jak po
wodzie rozchodzą się kręgi. Palące pragnienie kazało jej rzucić się ku wodzie,
lecz podczas dni spędzonych jako kuglarz poznała wiele ostrzegawczych
opowieści. Wiele z nich uprzedzało śmiertelników przed przechodzeniem do
dziwnych magicznych królestw, gdzie pozostawali na zawsze, jeśli coś tam
zjedli lub wypili.
Tzigone zebrała resztki sił i zapadła w głęboką, podobną do transu
koncentrację, która poprzedzała jej pożyczone wspomnienia. Z każdym dniem
coraz łatwej było wślizgiwać się w przeszłość jej matki, może dlatego, iż była
bliska podzielenia jej losu.
Ta nietypowa ponura myśl rozmyła się w błysku barw zachodzącego
słońca i szumie wiatru. W tym wspomnieniu Keturah dosiadała latającego
wywerna! Na twarzy Tzigone pojawił się lekki uśmiech oczekiwania, gdy
zapadła się we wspomnienia matki, jeszcze raz stając się Keturah w wizji
bardziej prawdziwej niż jakikolwiek sen.
***
Keturah wbiła palce głęboko między czarno-błękitne łuski na grzbiecie
wywerna i pochyliła się nisko nad giętką szyją. Grzmiący łopot nietoperzych
skrzydeł ogłuszał ją, a gęsty las poniżej rozmył się w zieloną mgłę.
Młoda czarodziejka trzymała się desperacko swojego wierzchowca i
magii, która przywołała wywerna. Mogła wyczuć złą wolę smokopodobnej
istoty, całkiem zaskoczonej i rozgniewanej łagodnym przymusem Keturah.
Poddanie się było dla niego trudne, współpraca niemożliwością. Każde
uderzenie jego skrzydeł wznosiło je pod niebo, każdy krótki lot stanowił
wywracający żołądek upadek, gdyż wywern po prostu nie myślał o
dopasowaniu lotu do dodatkowej wagi pasażera.
Z jego piersi wydarł się pełen złości wrzask. Zaskoczona Keturah
spojrzała do góry, gdy nad nimi przesunął się cień. W powietrzu unosił się
ogromny gryf z rozpostartymi skrzydłami. Majestatycznie zataczał koła, jakby
oceniając wywerna i jego jeźdźca.
Niechętny wierzchowiec Keturah skręcił gwałtownie i zaczął się wznosić,
całkowicie zapomniawszy o swoim jeźdźcu i jego magii. Czarodziejka zaczęła
nucić następne zaklęcie, lecz pełne zemsty wrzaski potwora i wycie wiatru
niweczyły jej działania równie skutecznie, jak kontrzaklęcie arcymaga.
Długi, porośnięty kolcami ogon wywerna pomknął w stronę gryfa
niczym ciemna błyskawica. Gryf stanął dęba, usiłując cofnąć się w locie. Mocne
skrzydła pokryte białymi piórami łopotały gwałtownie. Uzbrojone w szpony
przednie kończyny i tylne lwie łapy młóciły powietrze, gdy usiłował uniknąć
ataku.
Z jego strony poleciał pocisk energii, który zasyczał na boku wywerna.
Potwór skręcił z wrzaskiem bólu. Po raz pierwszy Keturah dostrzegła, że gryf
również niesie na grzbiecie jeźdźca – szczupłego młodego mężczyznę, mocno
ogorzałego od życia między morzem i słońcem. Gdy zetknęli się wzrokiem,
zaskoczenie na jego twarzy wskazywało, iż on także nie był świadom jej
obecności.
Była to krótka chwila, szybko przerwana przez nieregularny lot rannego
wywerna. Pozostawał teraz zupełnie poza kontrolą Keturah i zataczał koło do
następnego ataku. Zanurkował gwałtownie, tuż pod wielkim, skrzydlatym
lwem. Przelatując pod gryfem, wywern zaczął się obracać, wymachując ostro
zakończonym, zatrutym ogonem niczym maczugą.
Nagle Keturah poczuła, że spada. Z gryfa wystrzeliła następna fala magii,
chwytając ją i spowalniając lot do łagodnego, swobodnego opadania.
Poczuła wdzięczność i zdziwienie. Młody jeździec uratował ją, samemu
wiele ryzykując. Wywerny uważały gryfy za naturalnych wrogów, a
dotychczasowy wierzchowiec Keturah wydawał się chcieć zedrzeć go z nieba.
Jeśli młodzieniec zamierzał przeżyć, powinien raczej zachować czary dla
siebie!
Opadając, Keturah obróciła głowę, by obserwować dalszy ciąg bitwy.
Wywern atakował raz po raz, kłapiąc paszczą i kłując wielkiego skrzydlatego
lwa ostrym ogonem. Tak jak się obawiała, wiele ciosów sięgnęło celu.
Podtrzymywanie zaklęcia opadania najwyraźniej ograniczyło zdolność
obronne młodego czarodzieja.
Zielony baldachim lasy coraz bardziej zbliżał się do Keturah. Przeleciała
przez małe górne gałązki, po czym złapała ich garść i zaczęła schodzić w dół.
W tym samym czasie nad jej głową szalała burza piór i łusek, stając się
coraz bardziej intensywna. Wrzask gryfa mieszał się z rykami wywerna.
Drzewa szumiały, trzaskały gałęzie, a gigantyczne stworzy leciały ku ziemi,
sczepione w ostatniej walce.
Keturah przywarła do pnia, gdy złączone istoty przelatywały obok niej.
Ich spadanie było długą, przyprawiającą o mdłości serią upadków i uderzeń,
po których zapadała jeszcze bardziej przerażająca cisza.
Częściowo zeszła, częściowo ześlizgnęła się z drzewa. Wielkie istoty
leżały u jego podstawy, splecione razem w uścisku tak mocnym, iż Keturah
wyobraziła sobie, że zabiorą swoją walkę do tamtego świata, jakikolwiek by on
nie był.
Szybko zapomniała o tych myślach, gdy dostrzegła jeźdźca. Wciąż był
przywiązany do siodła – z rany na głowie leciała krew, a jedna noga była
wygięta pod nienaturalnym kątem.
Szybko poluzowała pasy, delikatnie przesunęła dłońmi po jego karku i
kręgosłupie, po czym łagodnie dotknęła czaszki. Chwała Mystrze, nic poza
złamaną nogą, więc delikatnie odciągnęła go od wielkich bestii.
Przez cała noc na przemian zajmowała się rannym mężczyzną i zbierała
dość drewna, by podtrzymać krąg ognisk. Ogień był ryzykowny – najnowszy
ogar Dhamariego wciąż był na jej tropie – lecz w porównaniu z
niebezpieczeństwami, jakie młody człowiek zniósł dla niej, była to niewielka
rzecz.
Tej nocy Keturah nie musiała przywoływać dziwnych i niebezpiecznych
istot, aby odpędzić swoich prześladowców. Istoty same przychodziły, zwabione
zapachem wielkich ilości świeżego mięsa. Ścierwojady zwoływały się na ucztę
zewem tak skomplikowanym jak te, które gromadziły ludzi. A potem – znów w
sposób zbyt przypominający Halruaańczyków – zaczęły walczyć między sobą o
ochłapy.
Noc była długa i ponura, a Keturah oczekiwała, że każda chwila będzie
dla jej wybawiciela chwilą ostatnią. Głosy ścierwojadów zdawały się
wypowiadać również jego imię.
Ku jej zaskoczeniu, młody mężczyzna otworzył oczy tuż przed świtem.
Przez kilka chwil śledził jej ruchy, gdy zanurzyła kawałek materiału w małym
kociołku i położyła go na jego czole.
- Żyję – zauważył ponuro. Keturah zdawało się, że nie był tym faktem ani
zaskoczony, ani zadowolony.
- Masz szczęście. Widziałam mniej ran na pokonanej armii.
Boleśnie podciągnął się do pozycji siedzącej i przyjrzał się jej z
namysłem.
- Masz jakieś doświadczenie w służbie wojskowej, czy to tylko figura
retoryczna?
Skrzywiła usta.
- Jeśli pytasz, czy jestem markietanką, odpowiedź brzmi nie. Muszę
jednak przyznać, że jeśli człowiek w twoim stanie zadaje takie pytanie,
uważam to za bardzo dobry znak.
Myślała, że go tym upokorzy. Tymczasem zareagował zaskakująco
głębokim chichotem.
- Minęło wiele lat od chwili, gdy ktoś oskarżał mnie o optymizm!
Keturah już chciała wyśmiać jego dobór słów – w końcu jej wybawca i
pacjent wyglądał na młodszego niż ona – lecz coś w nim powstrzymało
złośliwość. Przyglądała mu się przez dłuższy czas.
- Nosisz magiczne przebranie – powiedziała. Na jego twarzy pojawiło się
zaskoczenie.
- Powinno być niewykrywalne – odparł smutno. – Bogowie, zaklęcie było
i tak bardzo skomplikowane!
- To wyjaśnia kilka rzeczy – zamyśliła się Keturah. – Niektóre zaklęcia,
które rzuciłeś na wywerna były zbyt trudne dla czarodziejów w twoim wieku.
Utrzymanie takiego przebrania może być rozpraszające nawet bez zaklęcia
spadania jak piórko, za które ci zresztą dziękuję. Przypuszczam, że właśnie
dlatego zostałeś pokonany.
- Jesteś zbyt uprzejma – odparł sucho. – O ile sobie przypominam, to
straciłem przytomność po tym, jak zderzyłem się z przelatującym ptakiem.
Głupie zwierzę nie potrafiło ominąć mnie w czasie walki.
Keturah wybuchnęła śmiechem.
- Człowiek, którego magia przeciwstawia się spojrzeniu czarodzieja,
dosiadający gryfa i rzucający czary niczym sam król, powalony przez głupiego
pelikana!
Po chwili usta mężczyzny wykrzywiły się.
- Przypuszczam, że ta sytuacja ma w sobie coś ironicznego – jego
uśmiech zbladł bardzo szybko. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. – No i?
- To skomplikowana sprawa – wzruszyła ramionami, widząc jego
pozbawione wyrazu spojrzenie. – Przepraszam. To był jeden z ulubionych
dowcipów mojego ojca. Nic dziwnego, że nigdy nie zarobił na życie jako bard.
- Nie zapytasz mnie, kim naprawdę jestem?
Keturah znów wzruszył ramionami.
- Gdybyś chciał, aby cię poznawali, to byś się nie przebierał. Jeśli nie
masz nic przeciwko, to pozwól, że też nie będę się wszystkim przedstawiać.
- Twoje sekrety to twoja sprawa – zgodził się. – A jeśli o mnie chodzi,
oboje narodziliśmy się tego ranka. Nie mamy żadnego innego życia poza tym,
które nas czeka – ta perspektywa zdawała mu się odpowiadać. Jego chłopięcy i
śmiały uśmiech rozluźnił jakieś więzy na sercu Keturah.
- Podoba mi się.
- Mnie też – popatrzył na swoją złamaną nogę i westchnął. – Wygląda na
to, że spędzimy w tym lesie trochę czasu. Jak mam się do ciebie zwracać?
- Sądzę, że jakoś egzotyczne. Hm… Vashti?
Parsknął.
- Tylko jeśli chcesz, abym wyobrażał sobie ciebie w czerwonych
zawojach, tańczącą z dzwoneczkami.
- No to nie. Simanantra? Chelis? Lissa? – Z każdym imieniem jego twarz
nabierała wyrazu żartobliwego przerażenia. Keturah rozłożyła ręce w
udawanym niesmaku. – Skoro jesteś taki wybredny, to dlaczego sam mnie nie
nazwiesz?
Spoglądał na nią z namysłem przez długą chwilę, zdając się przewiercać
oczami jej duszę. Wreszcie ujął jej dłoń i podniósł do ust.
- Jesteś Beatrix – powiedział cicho.
***
Mgła pamięci zawirowała, Tzigone zobaczyła scenę wiele dni później.
Keturah i młody mag stali u wejścia do jaskini wyrzeźbionej we wnętrzu
żywego drzewa bilboa. Spoglądali na siebie tak, jakby usiłowali przypomnieć
sobie, co widzieli, ich dłonie były splecione jak u kochanków, którzy nie mogą
się rozstać.
- Nim odejdziesz, musisz dowiedzieć się o kilku rzeczach – powiedziała
Keturah.
Jej wybranek pokręcił głową.
- Znam twoje serce. Twój śmiech jest dla mnie najpiękniejszą i
najdroższą muzyka. Czego jeszcze się tu uczyć?
- Dwa dni temu się pobraliśmy, ale jeszcze nie rozmawialiśmy o liniach
krwi.
W jakimś odległym zakątku umysłu Tzigone radość zamigotała i
zapłonęła jasno. Zatem to ten mężczyzna był jej ojcem i prawdziwym mężem jej
matki! Powinna była wiedzieć, że nie będzie tak beztroska i nie skaże dziecka na
los bastarda czarodzieja.
Mężczyzna kiwnął głową.
- Cóż, dobrze. Jestem wieszczem, posiadam jednak również moc
nieuznawaną oficjalnie przez Radę, to raczej moc umysłu, niż rytuał.
- Psionik – powiedziała zmartwiona Keturah. – Czytałam o tym.
Studiowałam sztukę przywoływania, ale moja magia również posiada dzikie
aspekty. Mój ojciec, bard, powiedział mi kiedyś, że w rodzinie jego matki byli
zaklinacze.
Brwi jej męża uniosły się, ale nie wydawał się być z tego powodu
niezadowolony.
- Każde nasze dziecko będzie prawdziwym dzikusem!
Uśmiech Keturah zniknął.
- Już raz wyszłam za mąż, za mężczyznę, który nigdy nie był moim
prawdziwym mężem.
- Mówiłaś o tym. Jeśli nie było prawdziwego ślubu, nie jesteś jego
prawowitą małżonką…
- Wiem – wtrąciła. – Ale jest coś jeszcze. W tajemnicy podał mi eliksiry,
aby być pewnym, że urodzę jordaina, eliksiry zmieszane z niebezpiecznymi
ziołami. Oto dziedzictwo, jakie mogę przekazać twojemu dziecku.
Czarodziej uniósł jej dłonie do ust.
- Życie jest kształtowane przez wiele rzeczy, słodka Beatrix. Wybór jest
znacznie ważniejszy niż dziedzictwo. Nauczymy nasze dzieci, jak wybierać
mądrze.
Keturah rozejrzała się po ukrytym obozowisku.
- A my jesteśmy takimi mistrzami w tych sprawach?
- Oczywiście. Czy nie wybraliśmy siebie nawzajem?
***
Kiedy kochankowie przeszli do pożegnalnego pocałunku, Tzigone
rozluźniła swoją koncentrację. Nie chciała mieszać się w słodycz wspólnego
spotkania, nawet jeśli byli jej rodzicami. Przede wszystkim dlaczego, że byli jej
rodzicami!
Wizja pozostawiła w niej delikatną radość i świadomość, jak dziwna
może być magia.
Tzigone powoli wracała w przyszłość, poruszając się przez lata. Gdy
wreszcie przyszła do siebie, jej powieki były tak ciężkie, iż wydawały się zbyt
trudne do udźwignięcia. Wizja wymagała większych sił, niż posiadała. Tzigone
wcale jej nie żałowała. Z pełnym szczęścia westchnieniem otworzyła oczy.
Otaczał ją krąg ciemnych faerie. Kilka z nich spoglądało na nią
uroczyście, jak kruki próbujące posilić się magicznym posiłkiem, który
niechcący dla nich zostawiła. Przeraziła się, gdy pojęła, że faerie nauczyły się
dokładnie tego samego, co ona.
Tzigone chwyciła wciąż dymiący kijek z dogasającego ogniska i zerwała
się na równe nogi. Zatoczyła nim krąg, cofając się przed widmowymi
przeciwnikami.
Faerie cofnęły się, zwinnie unikając jej ataków. Jednak nim zdołała
zatoczyć pełne koło, odskoczyły, rzuciły się na nią i przygniotły do ziemi.
Nie było czasu na rzucane iluzji, która by je pokonała – na taką magię nie
zostało jej sił. Tzigone upadła pod ich ciężarem, czując pieczenie i kłucie tuzina
drobnych, palących ran.
A potem nadszedł prawdziwy atak. Poruszyły się dawno ukryte
wspomnienia, wynurzyły się z ciemnych miejsc, gdzie Tzigone skrywała
dzieciństwo spędzone w cieniach i na ulicach. Poczuła paskudny oddech pijaka
i kilka par szorstkich dłoni. Słyszała, jak drze się jej mała sukienka.
To już się kiedyś zdarzyło – atak, bezradność, przerażenie. Na bogów,
pamiętała to.
Potem wspomnienie szybkiego, ostrego smrodu, jakby zbyt blisko
uderzyła błyskawica. Tzigone pamiętała, jak wyrwała się napastnikom i
uciekła na bezpieczne drzewa. Nigdy nie oglądała się za siebie. Teraz
wiedziała, co mogłaby zobaczyć.
Dwa ciemne faerie były martwe. Kilka innych wiło się w krótkich,
gwałtownych spazmach. Ich błyszczące, czarne oczy były zamglone
przepływem magii, która buchnęła z dziecięcych wspomnień. Ocalałe faerie,
widząc ten niespodziewany atak, odskoczyły, poruszając się zbyt szybko, aby
oczy śmiertelnika mogły za nimi nadążyć.
Sprawczyni tego zamieszania była niemal tak samo zaskoczona, jak
faerie. Bez planu, bez namysłu, Tzigone przywołała zabójczą magię, tak jak
zrobiła to już kiedyś jako dziecko.
Przypomniała sobie dawne słowa swojej matki i opowieści o zwykłych
ludziach, którzy nagle uwalniali niezwykłą moc. Do tych, którzy narodzili się z
krwi zaklinaczy, magia przychodziła naturalnie, czasem niespodziewanie.
Tzigone chwiejnie cofnęła się z tego miejsca i osunęła się na ziemię.
Wyczerpana zaklinacza – bo tym naprawdę byłą – zapadła w pozbawioną
snów nicość.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Matteo wjechał do Szkoły Jordainów przez północną bramę i udał się
wprost na plac treningowy. Choć słońce było zaledwie wąskim czerwonym
paskiem nad krawędzie gór, Vishna wciąż pracował ze swoimi podopiecznymi.
Kilka par małych chłopców ćwiczyło z krótkimi drewnianymi kijami, ucząc się
zasad ataku i obrony, co miało przygotować ich do używania tradycyjnych
sztyletów.
Stary czarodziej podniósł głowę, krzywiąc się na widok takiego złamania
reguł. Jazdy konnej uczono na padoku i na pobliskich ścieżkach. Plac
treningowy musiał być równy i wolny od śmierci.
Gdy Vishna rozpoznał, kim jest jeździec, jego gniew zmienił się w
osłupienie. Szybko opanował obie te emocje i ostro klasnął w dłonie. Chłopcy
opuścili broń i podeszli.
- Na dzisiaj dosyć – powiedział z uśmiechem. – Idźcie na wieczerzę, nim
kucharze przyjdą tu z tasakami, wściekli, że marnujemy ich dzieło.
Matteo znał ten jowialny ton, tak samo jak lekkie mrużenie oczu starego
maga. Jednak wydawało mu się, że ta serdeczność była mocno udawana.
Gdy chłopcy wyszli. Vishna podszedł do konia Mattea.
- Być może powinniśmy się przejść, nim stanie się zbyt ciemno jak na
oczy starego człowieka.
Matteo zsiadł i klepnął lekko zwierzaka w zad. Koń z chęcią podreptał do
stajni, a jordain ruszył za sowim byłym mistrzem.
Żaden z nich nie odezwał się, dopóki nie weszli na głęboko otulone
cieniem ścieżki. Przez listowie przenikało słabe światło księżyca, a świetliki
witały noc i siebie nawzajem zalotnymi mrugnięciami.
Wreszcie Vishna przerwał milczenie.
- Jakiś czas temu poradziłem ci szkolenie się w unikaniu odpowiedzi,
jeśli nie chcesz kłamać. Pamiętasz?
- Wyraźnie.
Vishna uśmiechnęła się słabo.
- Nie spodobała ci się ta rada. Dworskie życie nie pozbawiło cię twoich
zasad. Tak naprawdę bardzo mnie to cieszy, ale choć nie wolno ci kłamać, nie
powinieneś tez pozwolić, by twoja twarz zdradzała prawdę. Matteo, znam cię
od czasu twoich narodzin, a pytania, z jakimi przychodzisz, są tak wyraźne, że
równie dobrze mogłyby być wytatuowane na twoim czole.
Czarodziej uniósł dłoń i zakreślił nią złożony wzór. Lata cofnęły się, a
szczupła, żylasta sylwetka stała się mocniejsza i zyskała więcej mięśni. Garb na
nosie zmalał, szare loki stały się gęstsze, bardziej bujne. Nawet w tym słabym
świetle Matteo mógł dostrzec znajomy, kasztanowy odcień.
- To moja prawdziwa postać – powiedział Vishna głosem znacznie
pełniejszym i bardziej dźwięcznym.
Matteo wolno pokiwał głową, próbując zaakceptować prawdę, jaką
dostrzegał na twarzy czarodzieja. Podobieństwo między nimi było zbyt
uderzające, aby je zignorować. Zatem to był mężczyzna, który go począł.
- To długa historia – Vishna znów zaczął iść długim krokiem wojownika,
pasującym do ulubionego sposobu marszu Mattea. – Znasz mnie jako maga
bitewnego i jestem nim, lecz jestem również znacznie potężniejszy niż udaję, a
także znacznie starszy. Wiele lat temu było nas trzech, przyjaciół z dzieciństwa,
zjednoczonych miłością do Halruaa i namiętnością do magii.
Matteo zatrzymał się, spoglądając z przerażeniem na swojego mistrza –
swojego ojca.
- Ty, Zalathorm i Akhlaur.
- Znasz tę historię?
- Andris ją złożył. To ty dałeś mu księgi, prawda?
Czarodziej milczał przez długą chwilę.
- Niewypowiedziane prawdy potrafią jątrzyć, a ta opowieść zbyt długo
nie wychodziła na jaw. Zalathorm i ja przeżyliśmy znacznie dłużej, niż
powinniśmy, częściowo dzięki ochronie, jaką dawała nam szkarłatna gwiazda.
Wybrałem ciche życie, kilka razy zmieniając imiona i żyjąc pod kilkoma
różnymi postaciami. To wcielenie, Vishna mistrz jordainów, jest najnowsze.
Matteowi przyszła do głowy ponura myśl. Być może podobieństwo
między nim i Bennem dawało się wytłumaczyć znacznie proście.
- Masz jakieś dzieci?
- Żadne z nich nie żyje.
- A co z ich dziećmi? – naciskał Matteo. czarodziej westchnął.
- Jest jedno. Nie da życia żadnemu kolejnemu i bardzo się z tego cieszę.
Lepiej, aby ta linia krwi skończyła się wraz ze mną.
Ogrom tego stwierdzenia niemal zachwiał Matteem. Vishna wiedział, że
w Bennie płynie jego własna krew, a mimo to pozwolił wieśniakowi zająć jego
miejsce w rytuale oczyszczenia. Być może nawet sam to zaaranżował!
- Ale ty musiałeś się ożenić – powiedział zimno. – Dziwne posunięcie jak
na kogoś zdecydowanego zakończyć własną linię krwi.
- Życie tak długie jak moje staje się samotne – odparł czarodziej – lecz nie
działałem całkiem nieodpowiedzialnie. Dwadzieścia dwa lata temu poślubiłem
czarodziejkę, której linia krwi sugerowała, że możemy urodzić naturalnego
jordaina. Znasz to określenie?
- Dziecko urodzone z potencjałem jordaina bez podawania eliksirów.
- Tak. Istniały pewne niebezpieczeństwa, o których jak sądzę wiesz, lecz
ten kurs zdawał się dość bezpieczny. Tak naprawdę to ciąża mojej żony
przeszła spokojnie. Narodziny nigdy nie są łatwe – wiesz, że w jednym
przypadku na trzy kończą się śmiercią dziecka lub matki.
- Wiem.
- Odnosi się to przede wszystkim do przypadków, gdzie wmieszana jest
potężna magia, to jeden z powodów, dla których linie krwi magów są tak
starannie regulowane. Umysł mojej żony nie wytrzymał naporu przy
narodzinach.
Przez długą chwilę Vishna milczał.
- Pochodzenie jordainów nie jest znane, lecz ja postanowiłem, że będę
znał swojego syna.
- Zatem udałeś, że twoja żona i dziecko umarły przy porodzie i przybyłeś
do Szkoły Jordainów.
- Mniej więcej w tym samym czasie postanowił opuścić ją Basel Indoulur.
Niech on ci opowie o sobie.
- Już poznałem jego historię. Jego córka urodziła się martwa, jak to bywa
z jordainami-kobietami.
Brwi Vishny uniosły się do góry.
- Basel ci się spowiadał. To tylko upraszcza moją opowieść. Krótko
mówiąc, jego miejsce było puste. Jako mistrz jordainów, mogłem z bliska
obserwować swojego syna.
Czarodziej zatrzymał się nagle i wyciągnął dłoń, aby poklepać Mattea po
ramieniu.
- Nim zacznę mówić dalej, musisz przysiąc, że nie zrobisz niczego, co by
sprowadziło nieszczęście na elfkę Kivę.
- Większość ludzi wierzy, że Kiva zginęła, gdy zamknęła się Brama Wody
– odparł Matteo, starannie dobierając słowa. – Czy masz powody, aby sądzić
inaczej?
Czarodziej niecierpliwie pokręcił głową.
- Żywa czy nie, to nie ma znaczenia. Nie powiem nic więcej dopóki nie
przysięgniesz.
Matteo zrobił to, choć niechętnie. Musiał zaufać, iż bogowie i prawa
Halruaa odpowiednio zajmą się Kivą.
- Kiva była jednym z więźniów wieży Akhlaura. Uwolniłem ją z klatki.
Była malutka, niewiele większa od dziecka i niewiarygodnie źle traktowana.
Gdy ją spotkałem, wiele lat później, nie poznałem jej, ale ona pamiętała mnie.
Matteo zaczynał rozumieć.
- Próbujesz odpokutować za zło, jakie uczynił jej twój przyjaciel i
współpracownik.
- Poczucie winy to potężny rzecz – odparł czarodziej ze smutkiem. –
Dałem słowo maga, że pomogę jej zniszczyć zło pozostałe po panowanie
Akhlaura. Wydawało mi się to nie tylko nieszkodliwe, ale i warte tego. Nim
zorientowałem się, że Kiva nie jest taką bezradną ofiarą, na jaką wygląda,
zostałem związany swoją przysięgą i magią Kivy, by powstrzymać się od
działania przeciw niej.
- Zatem musiałeś wymusić ode mnie podobną przysięgę, nim powiedzieć
coś dalej. W przeciwnym wypadku nawet opowiedzenie tej historii mogłoby
zostać uznane za zdradę.
- Tak – westchnął mag. – O wielu moich posunięciach myślę bez dumy.
Moim największym błędem było pomaganie Kivie przy rekrutowaniu
jordainów. Zbyt późno dowiedziałem się, że żywi wobec nich wyjątkową
nienawiść.
Matteo nie mógł wydobyć z siebie słowa. Ten człowiek, jego ojciec,
zdradził jego braci jordainów.
- Choć spętany własnymi słowami – ciągnął dalej Vishna – próbowałem
narobić jak najmniej szkód. Gdy przejąłem prace Andrisa na temat Paradoksu
Kilmaruu, pojąłem, że oto mam szansę naprawienia bałaganu, jaki Akhlaur
pozostawił na bagnach. Zatem przedstawiłem Andrisa Kivie jako wyjątkowo
zdolnego stratega i dowódcę, kogoś idealnie nadającego się do posprzątania po
Akhlaurze. Nie sądziłem, że Kiva go skrzywdzi.
- Dlaczego nie? – spytał ostro Matteo.
- Byłem zaszokowany „śmiercią” Andrisa i uświadomiłem sobie, jak źle
oceniałem Kivę – mówił dalej Vishna, jakby nie dosłyszał pytania jordaina. – Z
ogromną ulgą przyjąłem wieść, że żyje, lecz czułem się odpowiedzialny za to,
co się stało z nim podczas bitwy na Bagnach Akhlaura. A ponieważ byłem mu
winien choć odrobinę prawdy, podłożyłem mu książki mające wyjaśnić,
dlaczego Kiva robi to, co robi.
- Te książki… czy możesz powiedzieć o nich coś więcej, nie łamiąc przy
tym swoich przysiąg?
Czarodziej pokręcił głową.
- Nie powiedziałbym nic o nich nawet gdybym mógł. Wiedza w nich
zawarta przeciągnęła Andrisa na stronę Kivy.
- Nie. Może pochodzi od Kivy, ale wydaje mi się, że wybór ma o wiele
większa wagę od dziedzictwa.
- A ty i Andris, obaj dobrze ludzie, jesteście na to dowodem – powiedział
Vishna, uśmiechając się smutno. – Jesteś synem tchórza, a on w siódmym
pokoleniu potomkiem szalonej elfki i potwora, który kiedyś był moim
przyjacielem.
Matteo przeżył kolejny szok.
- Andris jest potomkiem nie tylko Kivy, ale i Akhlaura?
Oczy Vishny rozszerzyły się.
- Nie wiedziałeś o tym?
- Andris nic mi nie mówił… a przynajmniej nie otwarcie. – Matteo
wreszcie zrozumiał, co Andris miał na myśli, gdy ostrzegał go, iż jego
przeznaczeniem jest chyba zdradzać wszystkich wokół. Przez wiele miesięcy
działał przygnieciony ciężarem swojego losu.
Matteo spoglądał na czarodzieja jak w ciemne zwierciadło, lecz nie czuł,
żadnego pokrewieństwa z człowiekiem, którego kiedyś kochał. Krew Vishny
może i byłą jego krwią. Ale jego wybory na pewno nie były wyborami Mattea.
- W opowiedzeniu ci o tym i przyznaniu, choćby między nami dwoma, że
jesteś moim synem, kryje się wielki spokój. Smutny rozdział został zamknięty,
możemy zaczynać nowy.
Egoizm tego stwierdzenia poraziły Mattea niemal tak samo, jak
przyznanie się tego człowieka do tchórzostwa. Cofnął się poza zasięg
wyciągniętych do uścisku ramion czarodzieja.
- Wspomniałeś mi kiedyś o Koterii – rzekł. – I zaprzeczałeś jej istnieniu.
W oczach Vishny widać było niezdecydowanie.
- Być może potomkowie trzech starych przyjaciół zdołają wszystko
naprawić. Być może mogę jeszcze pozostawić jakieś dziedzictwo honoru.
Powiem ci, co wiem.
Nagle zaczął się zmieniać. Lata wróciły, a krępy wojownik w średnim
wieku znów stał się starym czarodziejem, którego znał Matteo. lecz na tym
proces się nie zakończył. Lata mknęły dalej, aż z czarodzieja zostały tylko skóra
i kości. Oczy zmieniły się w przerażające, czarne jamy w twarzy, której skóra
stała się cienka jak papier i szara jak śmierć. Nim Matteo zdołał się poruszyć,
Vishna padł na ziemię, a jego kruche ciało wiło się w parkosyzmach bólu zbyt
długo oszukiwanej śmierci.
- Przemiana w licza – wyszeptał Matteo, rozpoznając straszliwą
przemianą żywego człowieka w nieumarłego maga. – Na boginię, stajesz się
liczem!
- Nie!
Wyszeptane słowo mieściło w sobie ogrom przerażenia. Z pewnością nie
był to zamiar Vishny! W jakiś sposób jego los został przypieczętowany –
skazany na życie po śmierci za ostatni akt odwagi. Zgodnie ze wszystkim, co
Matteo wiedział o magii, powinno być to niemożliwe.
Wziął umierającego mężczyznę na ręce i pobiegł w stronę szkoły,
wołając o pomoc. Zaciekawieni uczniowie wyjrzeli ze swoich budynków, po
czym rozbiegli się w typowym dla jordainów posłuszeństwie, aby zawołać
swoich mistrzów.
Czarodzieje, którzy zareagowali na wezwanie, nie mogli zrobić więcej
niż Matteo, by powstrzymać ten tajemniczy proces. Wreszcie pokręcili głowami
i odsunęli się jak od trędowatego.
Vishna wyciągnął kościstą dłoń w stronę sztyletu Mattea.
Jordain zawahał się, pojmując, co czarodziej ma na myśli. Uczono go, że
życie jest świętością, lecz lepsza jest szybka śmierć, niż powolna ucieczka
duszy i skradające się szaleństwo, jakie ogarnia nieumarłych magów.
Wyciągnął sztylet i zacisnął na rękojeści kruche palce swego ojca.
Ku zaskoczeniu Mattea, Vishna uniósł ostrze do włosów i odciął siwy
pukiel. Wręczył go Matteowi i starał się coś powiedzieć.
- Basel – wychrypiał. – Troje. Dziedzictwo.
Gdy Matteo zrozumiał przesłanie, pokiwał uspokajająco głową.
Najwyraźniej Basel kontaktował się z Vishną, starym mistrzem i następcą, aby
zapewnić sobie jego pomoc w poszukiwaniach talizmanu po przodkach Mattea.
Dziedzictwo było również zrozumiałe, gdyż Vishna zgodził się, iż zniszczenie
Koterii powinno być odkupieniem za jego błędy. Ale troje?
Oczy jordaina rozszerzyły się, gdy zrozumiał. Trzech magów stworzyło
szkarłatną gwiazdę, a Vishna sugerował, że potrzeba trzech potomków, aby
zniszczyć tę ponurą pamiątkę. Akhlaur, Vishna i Zalathorm. Andris, Matteo i…
O bogini! To był prawdziwy dzień niespodzianek, lecz nic tak bardzo nie
zaskoczyło Mattea jak myśl o „księżniczce Tzigone”!
Vishna wykonał słaby gest drugą ręką, każąc Matteowi odejść. Ich
spojrzenia zetknęły się na chwilę, po czym Vishna z trudem uniósł sztylet do
gardła. Jego niewypowiedziane błaganie było jasne: nie chciał, aby syn widział,
jak ginie z własnej ręki.
Matteo wstał, bardzo niechętnie spełniając ostatnie życzenie starca.
Odchodząc, popatrzył na ściskany w ręku pukiel włosów. Nie był już słaby i
siwy, lecz miał mocno kasztanowy odcień.
***
Już w wieży Akhlaur i elfka obserwowali, jak para służących szkieletów
mocuje się z bulgoczącym kociołkiem. Unosił się z niego straszliwy smród, gdyż
kilka pozostałych ghouli rozgotowywało się na śluz. Na stole obok stało już
sześć flakoników, gotowych pomieścić gotowy eliksir. Po drugiej stronie kilku
odzianych w wodne ciało służących starało się opanować związanego
łańcuchami wywerna. Trzech trzymało dziko machający ogon, podczas gdy
czwarty biegał z fiolką, do której zbierał kapiący jad. Od czasu do czasu jeden z
nich był trafiany pazurem na skrzydle albo szponem, a wtedy płyny otaczające
stare kości spływały niczym wino z rozbitej beczki. Inni trudzili się ze
szmatami, czyszcząc kamienną podłogę z resztek towarzyszy.
Kiva przyglądała się temu z obojętną twarzą i starannie ukrywanym
obrzydzeniem. Wieża i las za nią rozbrzmiewały klekotem nieumarłych
służących. Kelemvor, Władca Umarłych z ludzkiego panteonu, z pewnością
miał bardziej żwawe towarzystwo!
Niespodziewanie Akhlaur otoczyła aura migoczącego, błękitno-zielonego
ognia faerie. Na wąskich wargach nekromanty zagościł pełen zastanowienia
uśmieszek. Wsunął dłoń w szeroki rękaw swojej szaty i wyciągnął małe,
hebanowe pudełko w kształcie sześcianu. Aura stała się jaśniejsza, skupiła
wokół pudełka i zaczęła się kurczyć, jakby wsysana do jego wnętrza.
- Rzucony dawno temu czar zaczyna wreszcie przynosić owoce –
oznajmił Akhlaur z wielkim zadowoleniem. Zaczął rytmiczny, atonalny
zaśpiew zaklęcia wezwania.
- Tworzy licza – mruknęła Kiva z mieszanką przerażenia i ulgi. Widziała,
jak Akhlaur przygotowuje to filakteriom dawno temu i obawiała się, iż szukuje
je po to, aby przemienić ją!
Z zapartym tchem czekała, jaki czarodziej przybędzie na zew
nekromanty. Na kamiennej posadzce zaczął pojawiać się wiekowy mężczyzna,
niewiele więcej nóż skóra i kości w zbyt dużych szatach jordaina. Kiva od razu
rozpoznała resztki maga, który uwolnił ją z tej wieży jakieś dwieście lat
wcześniej… i który służył jej przez niemal dwadzieścia lat.
Wreszcie łagodna aura zniknęła w kostce, a stary czarodziej leżał,
najwyraźniej martwy.
- Pamiętasz, jak ostatnim razem Vishna wszedł do tej wieży? – uprzedziła
go. – Był potężnym magiem. Będzie też znacznym liczem.
Akhlaur machnął ręką.
- Gdy Vishna odżyje w nowej postaci, będzie całkowicie pod moją
kontrolą – oznajmił i uśmiechnął się przerażająco. – Razem odpłacimy
naszemu drogiemu przyjacielowi Zalathormowi. –
***
Król siedział w komnacie na szczycie wieży, przyglądając się z rozpaczą
ukochanej żonie. Już raz stracił Beatrix, a jego radość z ich ponownego
spotkania była tak wielka, że nie pytał zbyt dokładnie o okoliczności jej
powrotu. Dręczyło go to teraz, choć nie był pewien, co mógłby zmienić, gdyby
miał możliwość cofnięcia się do tamtej chwili.
Beatrix siedziała z dłońmi złożonymi na okrytym biała satyną podołku, a
puste, pomalowane oczy spoglądały na okno. Zalathorm zastanawiał się, co
widziała. Mimo wszelkich zdolności wieszcza nigdy nie był w stanie
przeniknąć oddzielającej ich zasłony. Umysł królowej okrywała magia, której
nie potrafił przeniknąć. Szkarłatna gwiazda, Koteria z szeptanych legend,
chroniła siebie i swoich twórców za zasłonami tajemnicy, a nawet szaleństwa.
Był to taki rodzaj „ochrony”, z którego Zalathorm nie życzyłby
najgorszemu wrogowi. Nie, żeby było to konieczne – jego najgorszy wróg
przeżył dzięki mocy tego samego artefaktu, który podtrzymywał życie
Zalathorma i jego panowanie.
Być może dlatego, iż jego myśli biegły do artefaktu, król poczuł przypływ
znajomej mocy, przechodzącej go niczym gwałtowny dreszcz. Magia ochronna
płonęła w jego zmysłach, podobnie jak rozpaczliwa walka o wyleczenie. Potem
boleśnie pękła więź życia, nagle przerwana i gwałtownie uwolniona.
- Vishna – mruknął, czując śmierć starego przyjaciela. – Jak to możliwe?
Beatrix popatrzyła na niego bez zdziwienia. Król pochylił się, by
ucałować jej blady policzek i z pośpiechem wyszedł. Szybko przywdział
magiczne przebranie i jako młodzieniec o opalonej skórze pospieszył do
podziemi, by porozumieć się z Koterią.
Przez dłuższą chwilę stał w milczeniu przed szkarłatną gwiazdą, usiłując
w migotaniu fasetek znaleźć wyjaśnienie, jak zginął jego przyjaciel. Wreszcie
ukląkł na jedno kolano i uciszył smutne myśli.
- Serce Halruaa potrzebuje rady – mruknął. – Powiedzcie mi, czy jest
między wami Vishna?
Jedyną odpowiedzią było głębokie milczenie. Z kryształu nie otrzymał
sygnału od swego starego druha.
- Zatem Vishna naprawdę nie żyje – rzekł cicho Zalathorm,
zastanawiając się, dlaczego nie może do reszty zaakceptować tej prawdy.
Wydawało mus się, że coś zostało z maga – może było to tylko echo ich
połączonej magii, ale zawsze coś.
Odwrócił się do kryształu, zadając kolejne pytanie. Ambasadorowie z
Mulhorandu dostarczyli imię maga, którego zaklęcia uniemożliwiły
dostrzeżenie ostatniej inwazji. Niestety, wyglądało na to, że poza imieniem z
Ameera Tukerphrema nie pozostało nic. Czarodziej zginął w czasie walki, jego
ciało przepadło, a dom oraz przedmioty zostały zniszczone przez ogień. Nie
zostało nic, co pomogłoby halruaańskim czarodziejom w wieszczeniu.
Zalathorm uznał, że to zbyt wygodne, aby było przypadkowe.
Mimo to przywołał wspomnienie twarzy mężczyzny i opis zaklęcia
osłaniającego inwazję. Jeśli, tak jak się spodziewał, w jego rzucaniu miała
udział halruaańska magia, elfi mędrcy wykryją ją. W końcu halruaańska magia
pochodziła ze starożytnego Netherilu, którego pierwsi czarodzieje byli uczeni
przez elfy. Mimo zmian – które niektórzy nazwaliby skażeniem i abominacją –
dodanych przez netheryjskich magów, korzenie ich tradycji były zdecydowanie
elfie.
Jego podejrzenia szybko się potwierdziły. Elfi mędrcy rozpoznali dotyk
halruaańskiej magii, lecz nie zdołali zidentyfikować rzucającego.
Zalathorm zastanawiał się nad tym w drodze powrotnej przez labirynt
do pałacu. Skoro nie zadziałało wieszczenie, są inne sposoby, aby dostrzec
zdradę.
Na pierwszym miejscy znajdowała się logika. Kto był na tyle silny, aby
działać, kto mógł na tym skorzystać? Jego myśli poszybowały ku Procopio
Septusowi, który wydawał się wyjątkowo dobrze wyszkolony w magii
wschodnich krajów.
Gdy król udawał się do swoich prywatnych komnat, dostrzegł mała,
biała flagę zatkniętą w kinkiet niedaleko drzwi. Choć wieszcz o mocy
Zalathorma mógł z łatwością wyczuć obecność większości żywych istot,
odporność jordainów na magię czyniła ich trudnymi do spostrzeżenia. Dlatego
wśród jordainów istniał dobry zwyczaj powiadamiania o swojej obecności.
Matteo wrócił już z Nath. Zalathorm przyspieszył kroku.
Gdy wszedł do pokoju, młody jordain wstał i zgiął się w głębokim
ukłonie.
- Panie, mam ci wiele do opowiedzenia.
Żadnego wstępu ani zawiłości halruaańskiego protokołu. Zalathorm
pokiwał z uznaniem głową.
- Mów.
- Laraken powrócił. Walczyłem z nim w Nath wraz z moimi braćmi
jordainami. Zgięlibyśmy, ale potwór został magicznie wycofany z walki.
Sugeruje to, że Kiva mogła wrócić z Planu Wody, możliwe, iż Akhlaur także.
Księga zaklęć nekromanty zawiera czar odwodnienia, podobny do rzuconego
na mulhorandczyków.
- Zaklęcie było Akhlaura – zgodził się król. – Nie mam co do tego
wątpliwości. Wieża została wzniesiona – wyczuwam zakłócenia w magii, która
ukrywała ją przed poszukiwaczami skarbów.
Jordain uśmiechnął się słabo.
- Lord Basel mówił, że ten raport będzie niepotrzebny.
- Basel?
- Lord Basel spotkał się z nami w Nath i zostawił swój statek powietrzny
do mojej dyspozycji.
- Dobre posunięcie. Od tej pory będziesz miał własny statek. Niech
służący tego dopilnują. Coś jeszcze?
- Ruszam za Tzigone. Lord Basel znalazł zaklęcie, które powinno
zadziałać. Jego rzucenie wymaga pukla włosów jednego z moich przodków.
Rozmawiałem z moim ojcem.
- Ach – Zalathorm popatrzył na niego przenikliwie. – I to cię zasmuciło.
- Głęboko. Znałem tego człowieka przez całe życie. Był jednym z moich
mistrzów. Nauczył mnie wszystkiego, co wiem o magii bitewnej, obserwował
mnie od najmłodszych lat. Mimo to wiedziałem, że jest moim ojcem tylko przez
ostatni dzień jego życia.
Król spojrzał na niego zaskoczony.
- Vishna! Oczywiście, jesteś snem Vishny… teraz, gdy na ciebie patrzę,
podobieństwo jest uderzające. Czułem jego śmierć. Powiedz mi, dlaczego to
zbiegło się z waszym spotkaniem.
Zalathorm wysłuchał, jak jordain przedstawia mu opowieść Vishny.
- Przemiana w licza. To dlatego wciąż czułem, że jego esencja gdzieś
tkwiła. Została gdzieś pochwycona, zmienia się i nabiera energii, czekając na
powrót do ciała Vishny. Na bogów! – krzyknął, waląc pięścią w ścianę. – Jak
Akhlaur mógł zrobić coś takiego dawnemu przyjacielowi?
- Obawiam się, że on nie skończył jeszcze z Vishną – powiedział cicho
Matteo. Gdy król spojrzał na niego pytająco, jordain dodał: – Akhlaur jest
nekromantą.
- Nekromancie mogą rozkazywać nieumarłym – odparł zrozpaczonym
tonem Zalathorm. – Póki Akhlaur żyje, Vishna nigdy nie będzie mógł umrzeć.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Matteo stał u stóp kurhanu faerie, w którym zniknęła Tzigone. Statek
powietrzny Indoulura wisiał nad jego głową, lecz mag i Andris zeszli wraz z
nim. Basel stał gotów rzucić czar, z różdżką ogara magów w dłoni i nietypowo
ponurym wyrazem okrągłej twarzy.
Matteo przesunął wzrokiem od czarodzieja do widmowego jordaina i z
powrotem.
- Nie jestem pewien, który z was jest bardziej blady – zażartował.
- To nie ja rzucam czar – odparł Andris. – To lord Basel cię tam wysyła.
Moim jedynym zadaniem jest powitać cię z powrotem – mówił z uporem, nie
chcąc pogodzić się z ewentualnością, że Matteo może nie wrócić. Dwaj
przyjaciele zderzyli się nadgarstkami i uścisnęli krótko.
Matteo cofnął się i kiwnął głową Baselowi. Czarodziej zaczął nucić
zaklęcie. Była to dziwna i urywana melodia, która nawet śpiewana miłym
niewyszkolonym barytonem Basela brzmiała złowrogo.
W myślach Mattea zaczął narastać dziwny, świszczący wiatr, szybko
zmieniający się w huragan. Potężny podmuch pchnął go w stronę kurhanu.
Mimo to tylko on czuł narastającą burzę – wiatry nie szarpały pozostałymi.
Andris uniósł przezroczystą dłoń w pożegnaniu.
Nagle Nath zniknęło, a Matteo został wrzucony do zimnego, szarego
świata. Upadł i przetoczył się, szybko zerwał do obronnego przykucnięcia, z
wyciągniętymi sztyletami.
Jednak nie było takiej potrzeby – był sam. Gdy rozejrzał się po zasłanych
kamieniami moczarach, nie widział innych znaków życia. Po niebie koloru
cyny nie latał żaden ptak, w bladej trawie nie buszowały myszy, nie słychać
było nawet buczenia i bzyczenia owadów.
Mimo to w powietrzu zdawały się wirować dziwne obrazy, a pod ciszą
kusiły głosy. W tym miejscu było coś więcej, niż zdołały to dostrzec oczy
Mattea, tego był pewien. Magia była tak gęsta, tak obca magii halruaańskiej, że
nawet on mógł wyczuć jej obecność.
Przez chwilę zastanawiał się, co mógłby zobaczyć oczami ciemnych
faerie. To mgliste bagno było jakimś rodzajem magicznego przedpokoju, nie
bardziej prawdziwego niż sen.
Ziemia pod jego nogami była wilgotna, gęsto pokryta mchem. Gdy szedł,
nasiąkniętą wodą powierzchnia zdawała się pochłaniać energię jego kroków. Z
pewnością je spowalniała. Mgła zgęstniała, aż przestał widzieć dalej niż na
kilka kroków. Nawoływał Tzigone, lecz dźwięk zdawał się nie nieść dalej niż
sięgał wzrok.
Nagle, jakby znikąd, w twarz Mattea wyrżnęła duża pięść. Nie było czasu
na unik, więc przyjął cios, raczej obracając głowę wraz z ciosem, niż mu się
przeciwstawiając. Złapał swego przeciwnika za szorstką tkaninę i pociągnęła
na ziemie. Mieli ten sam wzrost, a przez kilka chwil Matteo walczył, aby
przygwoździć go do ziemi. Gdy mu się to udało, spojrzał na rozwścieczoną
twarz, całkiem podobną do jego
- Benn – powiedział zaskoczony, rozpoznając młodego chłopa.
- Czemu mnie tu sprowadziłeś? – zapytał tamten.
Gdy Matteo zastanowił się nad odpowiedzią, dotknęło go poczucie winy.
Czy to naprawdę możliwe, aby przeciągnął go do tego ponurego miejsca? Czy
jego jordainowska odporność na magię wpłynęła na zaklęcie Basela.
Mężczyzna zaczął się wyrywać.
- Nie mamy już dość?
- To nie ja – odparł gorliwie Matteo. – Nigdy nie zamierzałem zrobić ci
krzywdy.
- Jak wielu ludzi musiało zapłacić za twoje zaszczyty jordaina? – spytał
cichy, niemal pozbawiony dźwięku kobiecy głos.
Matteo puścił Benna i stanął na nogach, zaskoczony nagłym
pojawieniem się niskie, apatycznej kobiety, którą spotkał tylko raz. Szybko
pochylił głowę w tradycyjnym ukłonie szacunku dla maga – ponieważ jego
matka był nim, zanim jego narodziny doprowadziły ją do stanu obecnego.
- Moja pani, wybrałaś własną ścieżkę – powiedział z szacunkiem. –
Żałuję, że cię do tego doprowadziła, lecz wybór nie należał do mnie.
Oczy kobiety zdawały się przewiercać go na wylot.
- Zimno tu – mruknęła, jakby nie słysząc nic z tego, co powiedział Matteo.
Podszedł bliżej.
- Vishna nigdy mi nie powiedział, jak się nazywasz – rzekł cicho.
Na jej twarzy pojawiło się zmieszanie, wywołując w sercu młodego
jordaina kolejne ukłucie winy. Jego matka straciła tak wiele z siebie, że nie
pamiętała nawet własnego imienia!
Przyszła mu też do głowy inna możliwość. Być może jego matka nie
znała swojego imienia, ponieważ on go nie znał. Ostrożnie wyciągnął rękę do
niskiej kobiety. Jego dłoń opadła na jej ramię i przeniknęła przez nią. Nie była
bardziej materialna niż mgła.
Matteo odwrócił się w stronę chłopa. Benn zniknął. Tak naprawdę to
nigdy go tu nie było.
Jordain wziął głęboki, urywany wdech i zastanowił się nad swoim
położeniem. Te niepokojące spotkania były iluzjami, wyciągniętymi w jakiś
sposób z jego umysłu. Najwyraźniej Niewidzialny Lud bez problemu
pokonywał opór jordainów!
Patrząc logicznie, Matteo wiedział, że nie ponosi winy za wybór matki
ani za to, że młody wieśniak i jego żona nie będą mogli mieć dzieci. To były
wybory dokonywane przez kogoś innego. Vishna często ostrzegał ich, aby nie
brali odpowiedzialności za coś, co nie było ich winą, określając to rodzajem
dumy.
Dumy, która, jak przypuszczał Matteo, mogła tu być przyczyną jego
upadku.
Wyciągnął ręce, zacisnął dłonie w pięści i obrócił nimi w tę i w tamtą
stronę. Jego własna postać wydawała się tak samo widmowa, jak jego
nieszczęsnej matki. Na chwilę opanowała go panika. Jeśli nie mógł liczyć na
swoją siłę i umiejętności wojownika, jest zgubiony!
Znów duma, uświadomił sobie. Jako jordain, poświęcił życie rozwijaniu
ciała i umysłu, lecz tutaj logika nie miała wiele do powiedzenia. A siła? Matteo
uniósł dłoń do szczęki. Bolała po ciosie, jaki otrzymał od widmowego Benna.
Tutaj rządziły iluzje. Spokojna, pragmatyczna pewność siebie jordaina
pasowała do tego miejsca tak, jak białe szaty Mystry do tawernianej dziewki.
We mgle ze wszystkich stron zabrzmiał cichy, szyderczy śmiech. Matteo
wyciągnął swoje sztylety i odwracał się to w jedna stronę, to w drugą,
wyczekując ataku. Nie wyskoczyły żadne ciemne faerie, a gdy zastanowił się
dokładniej, uświadomi sobie, ze głos brzmią bardziej jak u śmiertelnika niż u
faerie i tak naprawdę to ten sam głos. Śmiał się młody mężczyzna, głęboko i
urągliwie.
Nagle Matteo uświadomił sobie, że to jego własny głos. Rozproszone
myśli nabrały skrzydeł i szydziły z niego.
- Spokojna pewność – powiedział, powtarzając z obrzydzeniem ten opis
samego siebie. Była to taka sama iluzja jak inne, które napotkał! Przez prawie
rok, od chwili, gdy w jego życiu pojawiła się Kiva i zniszczyła jego obraz świata,
szarpały go niepewności dotyczące zakony jordainów. Nie był doskonałym
jordainem, niezależnie od tego, jakie wygodne kłamstwa sobie opowiadał.
Niespodziewanie oświeciła go jasna myśl, była to chwila, która
odwróciła całe panujące w jego głowie zamieszanie. Być może pewność nie
była nagrodą za wiarę, ale jej przeciwieństwem! Być może wiara oznaczała
trzymanie się swoich przekonań mimo wątpliwości. Zrobił to i tak powinien
robić dalej. Jego wątpliwości nie unieważniały zadana jego całego życia;
paradoksalnie, tylko je podtrzymywały.
Śmiech ucichł. Matteo pozwolił sobie na uśmiech z tego małego tryumfu,
po czym uporządkował myśli i skupił się na zaginionej przyjaciółce. Skoro
umysł był w tym miejscu tak potężną bronią, być może zdoła przywołać
Tzigone siłą woli.
Niemal potknął się o małą, zwiniętą w kłębek postać. Z okrzykiem
radości uklęknął na ziemi i wziął ją w ramiona.
Nie był przygotowany na uderzenie mocy, która zasyczała wokół niego.
Jakoś udało mu się utrzymać dziewczynę w objęciach. Otaczał ich dziwny,
magiczny prąd, który trzaskał wyładowaniami w ich włosach i podpalał
ubrania. Zniszczone resztki szaty uczennicy czerniały i dymiły się na Tzigone,
ale ona sama wydawała się być nietknięta. Matteo pobłogosławił jordainowską
odporność, która chroniła ich obydwoje.
Wielkie brązowe oczy Tzigone szukały twarzy Mattea, dostrzegając ją,
lecz nie mogąc do końca zaakceptować jego obecności. Wyglądała na
zaskoczoną, a jej uśmiech był słabym cieniem starego, szelmowskiego grymasu.
- Mogę zapalić? – powiedziała, tłumiąc dłońmi małe płomyki, które
pojawiły się na jej szacie.
Może było to zaskoczenie, może napięcie, lecz uwaga Tzigone poraziła
Mattea swoją wspaniałą absurdalnością. Roześmiał się głośno i radośnie,
ciesząc się z odzyskania przyjaciółki.
Z twarzy Tzigone zniknął pół-grymas, pół-uśmieszek.
- Wiedziałam – wymruczała niepocieszona. – Jesteś iluzją. Prawdziwy
Matteo ma tyle poczucia humoru, co ślimak.
- Jakoś nie czuję się obrażony – odparł, wciąż się uśmiechając.
- Powiedz mi o tym – burknęła. – Bogini wie, że próbowałam!
- To ja – powiedział z naciskiem, ujmując jej twarz w dłonie – i mogę to
udowodnić. Pamiętasz, jak byliśmy ścigani przez wemika?
Jej usta wykrzywił uśmieszek.
- Sądziłeś, że wemiki potrafią się wspinać na drzewa, bo dolna połowa
ich ciała jest lwia. Czy byłbyś bardzo rozczarowany, moja najdroższa iluzjo,
gdybyś dowiedział się, że małe grafiątka nie mruczą?
- A to pamiętasz? – spytał. Nim zdołała odpowiedzieć, pochylił się i
delikatnie pocałował jej usta. Nic takiego nie zaszło wcześniej między nimi – z
pewnością będzie musiała poznać, że nie była to iluzja przywołana przez
pamięć.
Oczy Tzigone rozszerzyły się, a znajomy, łobuzerski uśmieszek pojawił
się na jej twarzy niczym skrzywiony wschód słońca.
- To naprawdę ty! To musisz być ty! Któż inny wierzyłby, że taki
pocałunek może być wart zapamiętania?
Rzuciła mu się na szyję, tuląc z mocą, która zdusiła jej własne słowa.
Mgły krainy zgęstniały wokół nich, a chłód zdawał się przenikać Mattea
do kości. Z nagła pewnością uświadomił sobie, że magia naprawdę wnikała w
niego, usiłując znaleźć coś, co mogłaby wykrzywić, opanować i dręczyć.
Niespodziewanie był bardzo świadomy dziewczyny trzymanej w
ramionach tak, jak nie trzymał jej nigdy przedtem. Ciepło i pragnienie były
kuszące i niepokojące.
Sięgnął w głąb swego serca, szukając prawdy. Były chwile, gdy wyraźnie
był świadom, że Tzigone jest kobietą, a także ukłucia ciekawości. Lecz nie to
znajdowało się w sercu ich przyjaźni.
Ten tryumf trwał krótko, gdyż nagle coś zwaliło się na jego barki –
obsesyjny ciężar długów, które ukształtowały i określiły ich stosunki. Spojrzał
w dół i zobaczył, że Tzigone spogląda na niego z równym zakłopotaniem.
Odruchowo postanowił obrócić ten ostatni test w żart.
- Poważnie traktujesz swoje długi – przypomniał jej. – Jeśli cię stąd
wydostanę, ceną będzie cały rok bez naruszania halruaańskiego prawa.
Wyrwała się z jego uścisku.
- Nim zaczniesz mówisz o cenie, musisz coś zobaczyć.
Matteo poszedł za nią przez mgłę, depcząc jej po piętach, by się nie
zagubić.
Zatrzymała się nagle i odwróciła ku niemu.
- Dhamari zniknął. Chyba wiem, dlaczego. – Zrobiła krok w bok,
pozwalając Matteowi zobaczyć cały, zasłonięty mgłą koszmar.
Wojowniczka Crinti siedziała oparta o stożkowaty kurhan z głową
opadłą na ramię. Jej twarz była czarna od zakrzepłej krwi. Zamiast oczu
widniały tylko ciemne, puste dziury.
- Wydarła je własnymi palcami – powiedziała obojętnie Tzigone. –
Cokolwiek widziała, było tego więcej, niż mogła znieść. Dhamari zniknął,
pojawiła się ona. Taki był układ, Matteo. Układ. Nie ocalę swojego życia za cenę
twojego.
- Nie musi tak być – odparł stanowczo. – Jesteś tu razem i razem stąd
wyjdziemy. Musimy wierzyć w to i w siebie nawzajem.
Na ziemi między nimi zadźwięczał srebrny miecz, obydwoje odskoczyli,
zaskoczeni. Matteo poznał, że to broń, którą Tzigone ukradła ze sklepu
miecznika w dniu, kiedy się spotkali, i później ukryła pod siodłem jego konia.
Posiadanie tego miecza zapewniło mu noc miejskim więzieniu.
- Które z nas to zrobiło? – zdziwił się, wskazując na miecz.
- A czy to ważne? Małe zdrady sumują się – powiedziała Tzigone, a jej
zwykle radosny głos był teraz zmartwiony. – Ile razy ukradłam twój medalion?
- Cztery albo pięć – odparł sucho.
Pokręciła głowę i uniosła emblemat, srebrny dysk emaliowany na żółto i
zielono, przecięty kobaltowym błękitem. – Dwadzieścia lat na ulicach to coś,
czego się łatwo nie zapomina, Matteo. prędzej czy później narobię ci więcej
kłopotów, niż obydwoje zdołamy unieść.
Matteo nie mógł się z tym zgodzić – ufał Tzigone i szukał w swoim
umyśle czegoś, co mogło przekonać ją, że jest warta jego zaufania. A gdy ta
myśl przyjęła jakiś kształt, we mgle rozległ się stukot kopyt i złe rżenie.
Przyglądał się z otwartymi ustami, jak podbiega do nich smukły, czarny
ogier, którego jakiś lekceważący swoje obowiązki stajenny nazwał Cyrikiem na
pamiątkę szalonego i złego boga.
- Na bogów! – krzyknęła Tzigone. – Brakuje mu tylko czerwonych,
błyszczący ślepi!
Koń zarżał i parsknął, gdy Matteo pogładził jego hebanowej barwy
nozdrza. Koń był ciepły i materialny w dotyku, w przeciwieństwie do iluzji,
jakie ciemne faerie tworzyły z ich skradzionych myśli.
- Nie jesteś żadnym koszmarem, co, kolego? Muszę jednak przyznać, że
każdym razem, kiedy tak parskasz, zawsze czekam, czy poczuję smród siarki.
Oczy Tzigone zwęziły się, gdy obserwowała jordaina i jego ulubionego
wierzchowca.
- Ty go chyba lubisz.
- Owszem! Cyric zrzucił mnie, uszczypnął mnie w ramię, a raz w podróży
przewrócił mój szałas i celowo nalał do mojego kociołka.
- Czy to nie miłość? – mruknęła.
- Lecz kiedy potrzebowałem gdzieś się szybko znaleźć, gnał do upadłego,
a nie ma innego konia, któremu mógłbym zaufać w czasie walki. Cyric jest
zdolny do większej lojalności niż jakakolwiek inna istota. Może za wyjątkiem
jednej.
Poklepał go po boku i odesłał w mgłę.
- Poszła za mną na Bagna Akhlaura i walczyłaś z larakenem, choć nie
mogłaś wiedzieć, czy nie pozostanie z ciebie pusta, kryształowa skorupka.
Jesteś tu, gdzież twoi przyjaciele i twoje Halruaa było zagrożenie, a ty
poświęciłaś się za nich. Ty i Cyric jesteś do siebie podobni, Tzigone.
- Cóż, takich rzeczy dziewczyna może słuchać bez przerwy – powiedziała
sucho.
- Nie ma niczego potężniejszego niż przyjaźń… a ja nie chciałbym mieć
innego przyjaciela – powiedział z zapałem. – Ta moc posiada własną magię.
Oczy Tzigone rozjaśniły się. Otarła łzy wierzchem brudnej ręki i
wskazała na coś. Matteo odwrócił się. Mgła rzedła odsłaniając porośnięty
mchem kurhan. Wzywał ich migoczący owal.
Jej twarz zamarła, a uśmiech zniknął. Podążył za jej wzrokiem: zbliżał
się ruchliwy rój, niewielka armia ciemnych faerie najwyraźniej zdecydowana
zatrzymać swoje ofiary w tym mglistym nieświeckie. Nie istniał żaden sposób,
aby przyjaciele zdążyli dotrzeć do portalu.
Matteo wcisnął w dłoń Tzigone jeden ze swoich sztyletów i wyciągnął
miecz. Ledwo zdążyli stanąć plecami do siebie, nim opadły ich ciemne faerie.
Maleńkie noże zamigotały zbyt szybko, aby wzrok mógł za nimi nadążyć.
Matteo czuł lekkie, bolesne uczucia. Miecz opadał raz za razem, na darmo
próbując je odpędzić, a jego sztylet zataczał skomplikowane wzory.
Ich przeciwnicy byli tak szybcy, że z łatwością skakali w tył i w przód,
omijając każde z jego uderzeń i pchnięć, uderzając raz po raz, lecz zawsze
pozostając poza zasięgiem ostrza. Całe ciało Mattea płonęło bólem, lecz
przypominał on raczej efekt zbyt mocnej opalenizny niż jakąkolwiek ranę od
noża.
Spojrzał w dół. Jego biały strój był przesiąknięty krwią z setek małych
nakłuć, a przedramiona wydawały się być pokryte mocną wysypką.
W ten sposób umieranie będzie trwało bardzo długo.
Poczuł, jak Tzigone odsuwa się od niego i szybko wrócił na miejsce,
zdecydowany osłaniać jej plecy.
- Puść mnie – odparła z naciskiem, obchodząc go w kółko, jakby nie
chciała jego ochrony.
Matteo z łatwością poruszał się za nią, machając mieczem i sztyletem.
- Zapomnij – odparł krótko.
Westchnęła z rezygnacją i zawirowała niemal tak szybko jak faerie,
mocno kopiąc Mattea w tył kolana.
Zachwiał się tylko na chwilę, ale Tzigone to wystarczyło. Odskoczyła.
Niewidzialny Lud podążył za nią niczym żądne zemsty cienie.
Nim Matteo zdołał oprzytomnieć, mglistą krainę rozjaśnił błysk mocy.
Uniósł rękę, aby zasłonić oczy.
Gdy odzyskał wzrok, popatrzył z zaskoczeniem na spalone ciała kilku
faerie. Pozostałe uciekły… a może to już byli wszyscy napastnicy.
Ciemne faerie były mniejsze niż sądził i tak dziwnie piękne, że niemal
ich pożałował. Zza zasłony mgły uniosła się straszna, tęskna pieśń – to faerie
opłakiwały swoich zabitych.
- Mogą tu umierać – zdziwił się.
- My też – odparła, spoglądając na mgłę w oczekiwaniu na kolejny atak. –
Nie mogłeś przynieść ze sobą czegoś żelaznego?
- Basel powiedział, że to niemożliwe – wyjaśnił słabym głosem. – Żelazna
broń nie może przejść przez zasłonę.
Tzigone przymknęła oczy, zastanawiając się nad tym.
- Nie, jeśli postępujesz zgodnie z regułami. Przywołaj jeszcze raz Cyrica.
- Za pierwszym razem go nie wzywałem.
- Na pewno to zrobiłeś. Jesteś w tym lepszy niż ja – to była najbardziej
przekonywująca iluzja, jaką widziałam.
- Ale to niemożliwe! Jestem jordainem!
Mówiąc to, Matteo uświadomił sobie kryjącą się w jej słowach prawdę.
W tym miejscu mógł widzieć magię, wyczuwać ją w taki sam sposób, w jaki
podobno robili to potężni czarodzieje i elfi magowie. Splot, magia, którą Mystra
rozwijała i podtrzymywała, była dla niego obca jak powietrze dla ryby, lecz
może w tym miejscu była inna magia.
- Cienisty Splot – powiedział. – On naprawdę istnieje! Mogę go wyczuć,
nawet wykorzystać!
Złapał dziewczynę za ramię i odwrócił do siebie.
- Tuż przed tym, jak opuściłem Szkołę Jordainów, otrzymaliśmy wieść o
nowym rodzaju magii, który pojawił się w krainach północy, być może nawet
dotarł do Halruaa. Mówi się, że bogini Shar stworzyła kolejne źródło magii,
które nie ma nic wspólnego z Mystrą. Mędrcy mówią, że eksperymentowała na
opuszczonych wyspach, może nawet innych planach egzystencji. To miejsce z
mgły i cieni może być jednym z nich!
Tzigone nie wygląda na przekonaną.
- Faerie mają swoich bogów. Czy nie mają oni nic do gadania? Stoją z
boku i pozwalają Shar, aby się u nich rządziła?
- To nie jest kraina Niewidzialnego Ludu – wyjaśnił – ale korytarz między
ich światem i naszym. Tutaj nic nie jest prawdziwe. Przypuszczam, że ciemne
faerie nie mają mocy, aby nas zatrzymać… może chronią własne granice, tak
jak my nasze! Iluzje tutaj są bardzo potężne. Możliwe, że ludzie, którzy tu
zajrzą, są tu uwięzieni po prostu dlatego, iż nie wierzą, że stąd można wyjść.
Zmarszczyła brwi i próbowała to wszystko poskładać.
- Zatem chcesz mi powiedzieć, że mimo wszystko jesteś jakimś rodzajem
czarodzieja.
- Nie! No, może – poprawił się. – Jordainowie są pustymi naczyniami,
pozbawionymi Sztuki Mystry. Możliwe, że ta próżnia czyni nas doskonale
dopasowanymi do Cienistego Splotu.
Tzigone wzruszyła ramionami.
- Zwykle masz rację. Najbardziej interesuje mnie to, że możemy stąd
wyjść w każdej chwili. To mi pasuje.
W niedalekiej mgle pojawiło się słabe światło, gdy następna brama
zaczęła nabierać kształtu. Daleka pieśń faerie zmieniła się w alarm, drobne
smugi znów rzuciły się w ich stronę.
Matteo włożył palce do ust i gwizdnął ostro.
Stukot kopyt ogłosił powrót Cyrica tuż przed tym, jak czarny ogier
wyskoczył z mgły i zaszarżował na walczące faerie. Widmowy koń okazał się
tak samo złośliwy i lojalny jak oryginał. Wskoczył w zbliżającą się watahę, rżąc
z końskim gniewem. Stanął na tylnich nogach, waląc kopytami.
- Żelazne podkowy – mruknął z zadowoleniem Matteo, wyciągnąwszy
sztylet i miecz. – Tu jest obecnych tak wiele rodzajów magii, że możesz rzucać
czary. Przemień to w żelazo.
Tzigone wyrecytowała szybko słowa zaklęcia. Broń stałą się cięższa, a
błyszczące metal szary jak mgła.
- Dobra robota – powiedział, wręczając jej żelazny sztylet.
- Cyric i ja – powiedziała Tzigone, podnosząc splecione palce.
Kilka ciemnych postaci zaszło ogiera z boku i pobiegło w jego stronę.
Tzigone przykucnęła i cięła. Przez chwilę ciemna elfka stała nieruchomo,
zaskoczona niemożliwą do wyjaśnienia obecność żelaznej broni. Potem
Tzigone uniosła sztylet i rzuciła się do ataku. Elfka, choć spowolniona i
osłabiona obecnością trującego metalu, wciąż była szybka i zwinna jak mistrz
miecza. Mała czarodziejka o ponurym wyrazie twarzy i niewielka elfka krążyły
wokół siebie i atakowały, jedna zdecydowana dotrzeć do portalu, a druga
równe zdecydowana, aby zabiec jej drogę.
Matteo stanął w pozycji obronnej, wycinając sobie drogę żelaznym
mieczem. On i Tzigone cofali się powoli w stronę świetlistego portalu. Wreszcie
Tzigone cisnęła sztyletem w najbliższego wroga i mało delikatnie popchnęła
jordaina.
Odwrócili się i przebiegli kilka ostatnich kroków ku magicznej bramie.
Razem ją przeskoczyli i wylądowali na ziemi, która była rozkosznie twarda i
stabilna.
Matteo podniósł się i rozejrzał, szukając Tzigone. Basel już ściskał ją w
miażdżącym uścisku.
Andris podszedł do jordaina.
- Mówi się, że ci, którzy wchodzą do krainy Niewidzialnego Ludu
wychodzą tacy, jacy naprawdę są – powiedział cicho. – Co tam widziałeś? Czego
się nauczyłeś?
Spojrzenie Mattea ogarnęło całe Nath, szukając jakiegoś śladu Cienistego
Splotu. Nie widział jego magii tak, jak w korytarzu ciemnych elfów. Nie widząc,
czy powinien być rozczarowany czy szczęśliwy, wzruszył ramionami.
- Po prostu jestem jordainem, i już.
Rozradowana dziewczyna podeszła do Mattea, lecz jej uśmiech przygasł,
gdy zobaczyła niemal przezroczystego Andrisa.
- Na dziewięć jam Piekieł! A co on tu robi!
- Andris jest jordainem, zobowiązanym służyć Halruaa. Pomaga mi
wykonać kilka bardzo ważnych zadań.
- Czy to nie śliczne? – Tzigone założyła ręce. – Ostatnim razem szliście na
siebie z mieczem i wyglądało to bardzo poważnie. Jak ostatnio słyszałam, i
współpracował z Kivą i Crinti.
- Doszliśmy do porozumienia – powiedział Matteo. dziewczyna pokręciła
głową.
- Nie sądzę, abyś miał tu następnego Cyrica, Matteo.
Andris próbował uśmiechnąć się ironicznie.
- Mam to potraktować jako komplement?
- Jak dla mnie, to możesz go nawet sobie wsadzić – rzekła Tzigone. – A
tymczasem trzymaj się ode mnie z daleka.
Widmowy jordain skłonił się i odszedł po cichu. Matteo ruszył za nim,
ale uznał, że jego przyjaciel woli teraz pozostać sam.
- Źle oceniasz Andrisa – powiedział do niej cicho. – To dobry człowiek,
może ma tylko zbyt mocne poczucie swojego przeznaczenia.
- Może – wzięła go pod rękę i uśmiechnęła się do niego krzywo. –
Naprawdę masz denerwujący nawyk posiadania racji.
- Mam denerwujący nawyk bycia ślepym – odparł.
Tzigone cofnęła się i oparła pięści na biodrach.
- Możesz to powtórzyć w wersji dla ludzi, którzy nie mówią po
jordainowsku?
- Andris miał rację – ci którzy przeszli przez zasłonę postrzegają siebie
tak, jak nigdy wcześniej. Nie wiedziałem, jak dużą rolę w moim życiu
odgrywała duma. Teraz widzę ją wszędzie, i nie jest to ładny widok.
- Jesteś dumny – zgodziła się. – To tak, jakby powiedzieć o Sinestrze
Belajoon, jednej z najpiękniejszych kobiet Halruaa, że jest próżna. Tak jak to
widzę, oboje macie do tego prawo.
- Duma nakazuje ci spoglądać w siebie. Szukałem odpowiedzi w
halruaańskiej wiedzy. Ty dopasowujesz się znacznie łatwiej niż ja. Bez twojego
refleksu moglibyśmy nie wywalczyć sobie drogi wśród ciemnych faerie.
Jej oczy rozszerzyły się.
- A kto pokazał mi, jak odzyskiwać wspomnienia? To okazało się bardzo
pomocne. Kto powiedział mi, że jestem czarodziejką i kazał mi uczyć się magii?
Matteo westchnął.
- Odkryłabyś to wszystko sama, we właściwym czasie.
- Trupowi pewnie powiedziałbyś to samo. „Nie przejmuj się tą mała
porażką, dobry druhu… jestem pewien, że ten miecz podniósłbyś prędzej czy
później” – powiedziała złośliwie, dokładnie parodiując ton i wymowę Mattea. –
Czy ukoiłoby to twoją dumę jordaina, gdybym odegrała rolę mdlejącej
dziewicy? – spytała już własnym głosem.
Obraz był tak śmieszny, że Matteo nie mógł się nie uśmiechnąć.
- Może.
- No to zapomnij. A teraz, kiedy już wróciliśmy, kim jesteś? Nadal
jordainem?
Zamyślił się. Ostry kontrast między widmową krainą i światem, jaki znał,
przytępił jego zdolność postrzegania. Zdolność widzenia magii zblakła, lecz
było coś jeszcze…
- Sądzę, że to zależy od twojej definicji – powiedział.
- Jordain – wyrecytowała pomocnie. – Sztywny, arogancki i wiedzący
wszystko najlepiej, który może truć na dowolny temat, aż jego słuchacze
padną. Ktoś, kto nawet odrobinę nie nagnie prawa. Stara baba, która wie o
zabawie wystarczająco dużo, aby mnie od niej powstrzymać.
Usta Mattea wykrzywiły się.
- Brzmi znajomo – zgodził się.
Tzigone kiwnęła głową i wróciła w jego ramiona.
- Powiedz mi zatem, dlaczego tak się cieszę, że wróciłam?
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Wschód słońca barwił niebo, gdy Avariel leciał szybko w stronę
Halarahh i skromnie urządzonego domu, jaki Basel posiadał w stolicy. Statek
powietrzny przeleciał nad miastem, zwolniwszy przy niewielkiej wieży.
Tzigone, wykąpana i przebrana w czyste ubranie, stała przy relingu,
podziwiając kolorowy świat, jakby ciepło halruaańskiego słońca i żywe kolory
nieba i miasta mogły na zawsze wypalić wspomnienia o tym ponurym, szarym
miejscu. Nagle przechyliła się przez reling i wskazała na coś palcem.
- A to co, na Dziewięć Piekieł?
Wieżę maga otaczała słaba aura, jakby składająca się z pyłków.
- Budynek został magicznie zapieczętowany – wyjaśnił Basel z nagle
spoważniałą twarzą. – Po tym wszystkim, co się wydarzyło, nie miałem okazji
powiedzieć ci o śmierci Farrah Noor. Mason jest oskarżony o jej
zamordowanie. Ponieważ testy zostawiły pewne wątpliwości, pozwolono mu
pozostać na względnej swobodzie, w wieży.
Brązowe oczy Tzigone powiększyły się z przerażenia.
- To niemożliwe! Mason nigdy nie skrzywdziłby Farrah. Wiesz, że byli
kochankami. Wprost szalał za nią.
- Jeśli zostaniesz wezwana na rozprawę, wyświadczyć na jego korzyść,
radziłbym ci wybierać inne określenia na wyrażanie ich uczuć wobec siebie –
doradził Matteo.
- Farrah nie żyje – powtórzyła, usiłując się z tym pogodzić. – To nie
wydaje się możliwe. Jak to się stało?
- Z tego, co zrozumiałem, została zabita nożem, który potem znaleziono
w pokoju Masona.
- To szyte grubymi nićmi – parsknęła Tzigone. – A co powiedzieli
ogarowie magów?
- Mason nie pamięta niczego z jej śmierci, a oni nie mogą odzyskać
wspomnień, których on nie ma. Zostanie w wieży, dopóki nie zostaną
wyjaśnione bardziej skomplikowane aspekty całej sprawy.
- Takie jak straż, lordzie Baselu? – spytał Matteo, wskazując na postacie
przy bramie.
Posadzili Avariela na pobliskiej sadzawce – jednej z tych płytkich,
wykonanych ludzką ręką jezior, na których można było wygodnie lądować
statkiem powietrznym – i spiesznie ruszyli do domu Basela. Ku ich zaskoczeniu
kapitan straży machnął ręką na swoich ludzi i strażnicy zastawili wejście
skrzyżowanymi halabardami.
- Moi uczniowie wykazują się niezwykłymi talentami w dziedzinie magii,
ale ich poziom zdolności ledwo pasuje do tego poziomu zabezpieczeń –
powiedział zimno Basel. – Nie jest zgodne ani z prawem, ani z obyczajem, aby
strzec człowieka osadzonego w areszcie domowym. Nie ma powodu, aby ze
względu na Masona zabraniać mi wstępu do mojej własnej wieży.
Kapitan skłonił się.
- Tu nie chodzi o twojego ucznia, lordzie Baselu. Wybacz, panie, ale mam
nakaz twojego aresztowania.
Czarodziej wziął zwój i przyjrzał się runom. Po chwili zwinął go i
wręczył strażnikowi.
- Dobrze. To moja uczennica, Tzigone. Ma prawo swobodnego wstępu do
wieży wedle swojego uznania.
- Jak mówisz. – Kapitan znów dał znak swoim ludziom i dwaj strażnicy
stanęli po bokach czarodzieja.
Matteo zbliżył się i popatrzył władczo na kapitana.
- Czy lord Basel ma zostać zabrany bez korzystania z prawa do rady?
Po chwili mężczyzna odsunął się na bok i kazał swoim ludziom, by
zrobili to samo.
- Co mogę zrobić, aby ci pomóc? – spytał cicho Matteo.
- Masz ważniejsze rzeczy do zrobienia. Poślę do Halagardu po jednego z
moich jordainów.
- Powiedz mi chociaż, o co cię oskarżają!
Czarodziej zerknął na Tzigone.
- Oskarżono mnie o zamordowanie Sinestry Belajoon.
Dziewczynie opadła szczęka. Zamknęła ją i szybko oprzytomniała.
- Sinestra też nie żyje? Jak? Gdzie?
- Nie mogę odpowiedzieć jak, ale gdzie, to łatwo wyjaśnić. Była w mojej
wieży, przeszukiwała twój pokój.
- Oczywiście, że byłą – odparła wyraźnie i dobitnie Tzigone. – Sinestra i ja
przyjaźniłyśmy się, szukała mnie. Wiesz o tym, oczywiście. Nie mogłeś wziąć
jej za złodzieja ani kogoś podobnego.
Basel nachylił się mocniej.
- Dziecko, to nie jest dobra pora, by zacząć mnie bronić. Nic nie mów,
dopóki nie będziemy mieli okazji do tego. Są pewne rzeczy, które powinnaś o
Sinestrze wiedzieć.
- Powiedz teraz – powiedziała z naciskiem.
Czarodziej zerknął na strażników, którzy wyraźnie się niecierpliwi.
- Sinestra była kiedyś służącą Keturah – powiedział cicho i szybko. –
Znałem ją. Pomogliśmy uciec twojej matce, gdy była skazana za morderstwo.
Nie możesz pozwolić, aby cię w to wplątano. A teraz wracaj do wieży.
Porozmawiamy, kiedy będę mógł.
Basel cofnął się i dał znać strażnikom. Stanęli w szeregu i ruszyli za nim.
Tzigone z osłupieniem patrzyła, jak odchodzą.
- Niedobrze – zmartwił się Matteo. – W ten sposób Basel ma wyraźny
motyw.
Odwróciła się i ruszyła w stronę wieży.
- Basel tego nie zrobił. Nie potrafiłby zrobić czegoś całkowicie
nielegalnego.
- No… – Matteo zawahał się. Zachęcany przez Tzigone opowiedział jej,
jak wraz z Baselem wślizgnął się do wieży Dhamariego i zabrał stamtąd sporo
cennych zaklęć i ksiąg.
- Ale wziął je, by mnie ratować, prawda? – naciskała Tzigone. – By
znaleźć czar, który mógłby mnie uratować?
- No i?
- Zatem nie uczynił nic złego. Wieża należała do Keturah, zanim ukradł
ją Dhamari. Jestem córką Keturah i dziedziczką jej majątku. Wszystko, co wziął
Basel należało do mnie. Nie zrobił nic złego, powiem to każdemu, kto zechce
słuchać. Idziemy.
Znów zmieniła kierunek, pospieszyła w stronę pałacu. Matteo zrównał
się z nią.
- Tzigone, nigdy nie wejdziesz do komnaty narad!
- Czemu nie? Kto zatrzyma jordaina królowej?
- Teraz jestem doradcą Zalathorma – poprawił.
- Tym lepiej!
Matteo westchnął i zatrzymał ją.
- Wprowadzę cię pod jednym warunkiem: będziesz słuchać i nie
odezwiesz się nawet słowem. Dopóki wszystkiego nie będzie wiadomo, twoja
skłonność do dodawania do prawdy ciekawych faktów może stworzyć pewne
komplikacje.
Burkliwie wyraziła zgodę. Weszli w ciszy do pałacu z różowego
marmuru i dotarli nie zatrzymywali do komnaty narad.
W pustym pomieszczeniu dominował duży, marmurowy stół i kształcie
półksiężyca. Wokół niego zasiadało z ponurymi minami trzynastu członków
Rady Starszych, gotowych wysłuchać oskarżeń przeciwko jednemu z nich.
Matteo i Tzigone znaleźli sobie miejsca na pustym górnym balkonie i
przyglądali się, jak Inkwizytor Azutha zaczyna rzucać zaklęcia.
Ogar magów był wysoką kobietą o czarnych włosach, ubraną w zielone i
żółte szaty inkwizytora, ozdobione zbyt wielką liczbą klejnotów. Bez wątpienia
starała się wyglądać na ważną i dostojną. Nawet jej gesty miały w sobie
teatralną ekstrawagancję, która prawie rozbawiła Mattea. Już wyobrażał sobie
zjadliwą satyrę, jaką po procesie wygłosi Tzigone!
Ogar magów zamaszystym gestem wyjęła srebrną różdżkę i przystawiła
ją do czoła Basela.
- Oskarżenie wniesione przez Uriaha Belajoona jest prawdziwe –
oznajmiła dźwięcznym tonem. – To Basel Indoulur był mężczyzną, który
dotknął Sinestrę i uruchomił zaklęcie lorda Belajoona.
- To możliwe – odparł obojętnie Basel – lecz ja tylko zamknąłem kobiecie
oczy. Była już wcześniej martwa, zabita magią, której nie rzuciłem.
Tzigone przechyliła się przez poręcz, nie odrywając wzroku od
mężczyzny siedzącego w samym środku grupy Starszych.
- Niech to! Jest tu ten stary Śnieżny Jastrząb. Niedobrze.
Procopio Septus pasował do tego opisu w każdym szczególe.
Przedwcześnie posiwiałe włosy zaczesywał ściśle do czaszki, co uwydatniało
mocno zakrzywione nos i czarne oczy, niczym u polującego sokoła. Matteo
wiedział, że między Procopiem a oskarżonym czarodziejem nie ma sympatii.
- On jest lordem burmistrzem stolicy – przypomniał jej Matteo. – Często
wysłuchuje oskarżeń i zasiada w sądzie. Jeśli ma być proces, odbędzie się przed
Radą Starszych w pełnym składzie.
Tzigone popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Oczywiście, że będzie proces. On nienawidzi Basela.
Matteo nie był tego taki pewien. Procopio był spryty. Nie przekazałby
sprawy Radzie Starszych, gdyby nie był pewien, że wygra.
Z wielkim zainteresowaniem obserwował swojego byłego patrona.
Procopio słuchał ponuro, jak ogar magów rzuca czary, które miały odtworzyć
ostatnie chwile życia Sinestry. Mówiła o tym, że Basel i Sinestra rozmawiają w
komnacie wieży, Sinestra zostaje trafiona czarem, umiera w strasznych
konwulsjach.
- Czy to lord Basel stworzył to zaklęcie? – spytał Procopio.
Ogar magów zawahała się.
- Nie można tego określić, ponieważ nie można przebadać celu zaklęcia.
Basel dotknął jej, a ona zniknęła.
- Czy to on ją zabił?
- Nie mogę tego określić – powtórzyła, wypowiadając słowa z przesadną
dokładnością. – Wiza nie jest jednoznaczna. Lord Basel był odpowiedzialny za
uruchomienie czaru. Tyle mogę wam powiedzieć. Reszty musicie się
dowiedzieć w inny sposób.
Procopio Septus wstał.
- Podsumujmy tę niewielką liczbę informacji, które posiadamy. Sinestra
Belajoon przybyła do wieży lorda Basela. Została zabita przez jakąś złą magię,
której twórca pozostaje nieznany. Lord Basel zamknął jej oczy, a jego dotyk
uruchomił zaklęcie, które przeniosło ją do domu. Jej mąż, Uriah Belajoon,
przeprowadził rytuały pogrzebowe, zanim wniósł oskarżenie przeciwko
lordowi Baselowi. Czy to się zgadza?
Przeniósł wzrok z Basela na ogara magów i starego, niskiego człowieka
siedzącego na krześle oskarżyciela. Wszyscy pokiwali głowami.
- Dobrze zatem, lord Basel może odejść- uniósł rękę, aby przerwać
protesty maga Belajoona. – W takich sprawach halruaańskie prawo mówi
jasno: gdy istnieje podejrzenie o morderstwo, magiczne dochodzenie musi
zostać przeprowadzone natychmiast. Po zniszczeniu ciała nie można przepytać
umarłego.
Twarz Uriaha Belajoona stała się purpurowa z gniewu, ale pochylił lekko
głowę w akceptacji wyroku. Oczami płonącymi z nienawiści patrzył, jak lord
Basel opuszcza komnatę.
- Stary Jastrząb coś knuje – myślała na głos Tzigone. Wstała jednym
szybkim ruchem i podeszła do jednej z tkanin na ścianie.
Matteo usiłował złapać ją za rękę, ale chwycił tylko powietrze, odchylił
krawędź materii i spojrzał w górę. Wspinała się, znajdując w osnowie miejsca
do uchwytu. Jej przejście nie zostanie zauważone, gdyż tkanina wisiała w
pewnym oddaleniu od ściany, przymocowana do szczytu marmurowego
gzymsu. Biegł on przez cała długość korytarza i kilka dalszych. Był na tyle
szeroki, aby Tzigone mogła po nim iść i na tyle wysoko, aby osłaniać ją, póki
będzie schylona.
Matteo z westchnieniem porzucił myśl o pościgu. Mógł jednak
wspomnieć pałacowej straży o tym oczywistym błędzie w zabezpieczeniu
zamku. Najprawdopodobniej będą się śmiać za jego plecami, uważając to za
absurd.
I właśnie dlatego, uznał, Tzigone przeżyła tak długo.
***
Tzigone przebiegła po marmurowym gzymsie, wijąc się jak wąż. Z tego
miejsca mogła obserwować całą salę i większość wyjść. Procopio Septus
wyszedł przed południową salę, tuż za tłumem spragnionym cienia i
odpoczynku, nim słońce zacznie opadać ku zachodowi.
Szła za nim przez wyjątkowo wąskie uliczki, poruszając się jak cień.
Wreszcie zmęczyło ją i to wspięła się po różanej pergoli na dach powyżej.
Pobiegła lekko po dachach i opadła na ziemię kilka domów dalej.
Procopio wślizgnął się do ciemnego przejścia. Po chwili wahania Tzigone
ruszyła za nim. Drzwi zamknęły się za nią z ostrym trzaskiem, choć nikt nie
dotykał zamka. Wskoczyła pod nakryty dużym obrusem stół w tej samej chwili,
gdy zapłonął kandelabr. Gdy światło przeszło przez różnobarwne kryształy
wieńczące bogato zdobioną lampę, pokój wypełnił się wszystkimi kolorami
tęczy.
Czarodziej machnął ręką i podtrzymująca kandelabr lina wydłużyła się,
obniżyła do jego wzrostu. Zastanowił się przez chwilę, po czym wyciągnął żółty
kryształ i rzucił go w powietrze.
Klejnot zawisł na chwilę w powietrzu, po czym zmienił się w dużą,
przezroczystą bańkę o nieco złocistym odcieniu. Jej powierzchnia rozdarła się
odrobinę i do pokoju wszedł Dhamari Exchelsor.
Tzigone zacisnęła zęby, aby powstrzymać okrzyk zaskoczenia.
Wychodzący czarodziej nie wyglądał na bardziej zadowolonego od niej.
- Złamałeś warunki naszej umowy – rzekł Dhamari.
Procopio rozłożył ręce.
- Jak to? Prosiłeś o miejsce, gdzie mógłbym cię ukryć. Cóż mogłoby być
lepszego niż własny pół-plan? Żaden mag cię tu nie znajdzie.
Niski czarodziej skwitował to nerwowym kiwnięciem głowy.
- Mówię o przesłuchaniu Basela Indoulura. Sądziłem, iż umówiliśmy się,
że załatwię tę sprawę sam.
- Wypuściłem go – powiedział Procopio.
Dhamari popatrzył na niego z niedowierzaniem. Po chwili zrozumiał, a
jego usta z wolna zaczął wykrzywiać niemiły uśmieszek.
- Skoro Uriah Belajoon nie doczekał się sprawiedliwości, nie będzie miał
innego wyjścia, jak tylko wziąć sprawy we własne ręce. Wiesz, rzecz jasna, że
nie jest zbyt potężny. Ma niewielkie szanse zabić Basela.
- Na pewno nie własnymi rękami.
- Doskonale – skrzeknął Dhamari. – Baselowi trudno coś udowodnić, ale
Uriahowi nie. Zniknie dwóch popleczników Zalathorma.
- I tu się zgadzamy – rzekł Procopio.
Tzigone pokiwała twierdząco głową – w końcu owady zwykłe
maszerowały równym szeregiem. Nie była zaskoczona tym, że Procopio Septus
miał zdradzieckie myśli albo że Dhamari był z nim sprzymierzony. Problemem
będzie znalezienie kogoś poza Matteem, kto uwierzy w tę historię!
Dhamari sięgnął po kryształ.
- Wrócę na plan później. Jest kilka drobnych spraw, które muszę
załatwić.
Wieszcz zgodził się i podszedł do drzwi po drugiej stronie pokoju. Wokół
pęknięć zabłysło jasne światło, świadcząc o przywołaniu magicznej bramy.
Dhamari wyszedł drogą, którą wszedł Procopio.
Tzigone dała mu chwilę czasu, po czym ruszyła za nim wysadzaną
drzewami aleją. Wspięła się na szkarłatny buk i pobiegła lekko po wielkich
konarach, trzymając się tuż przed czarodziejem. O tej porze na ulicach nie było
ludzi, gdyż słońce stało wysoko i było wściekle gorąco. Zeskoczyła, chwyciła
Dhamariego za tunikę i wciągnęła w wąskie przejście między dwoma sklepami.
Próbując uciec, chciał złapać kryształ, ale Tzigone była szybsza. Złapała
go za rękę i przekręciła gwałtownie, zmuszając go do przyklęknięcia. Dhamari
popatrzył na nią i stęknął zaskoczony. Nim zdołał krzyknąć, Tzigone pochyliła
się i wbiła mu pięść w żołądek. Zgiął się, a na jego karku błysnęło srebrzyście
coś znajomego.
Talizman jej matki.
Tzigone sięgnęła po niego. Czarodziej odbił jej dłoń i chwycił drugą za
nadgarstek.
Z wściekłej dziewczyny wypłynęła magiczna energia. Ku jej zaskoczeniu,
tylko zebrała się w kręgu na nadgarstku Dhamariego.
Puścił ją i dźwignął się na nogi, unosząc rękę i pokazując miedzianą
bransoletę.
- Twoja matka też miała temperament – powiedział z zadowoleniem. –
Dlaczego tak na wszelki wypadek zebrałem kilka ciekawych zabezpieczeń.
Tzigone wyrzuciła obie ręce w dramatycznym geście czarowania. Mag
odruchowo uniósł dłonie, jakby chciał odegnać atak. Tymczasem Tzigone
zrobiła krok do przodu i gwałtownie poderwała kolano.
Z maga wyrwało się wysokie sapnięcie. Przez chwilę spoglądał na nią z
nieukrywaną nienawiścią. Tzigone niemal widziała, jak w jego głowie
przekręcają się gnomie przekładnie, gdy usiłował znaleźć najgorsze
przekleństwo, najbardziej raniące słowa. Nic nie mogło przygotować jej na to,
co usłyszała.
- Twoja matka żyje.
Powiedział to z taką pewnością, że Tzigone niemal mu uwierzyła. Świat
dziwnie zachwiał się pod jego stopami.
- Gdyby żyła, wiedziałabym o tym.
- Jak to możliwe, skoro nawet ona o tym nie wie? – zaszydził Dhamari.
Zmierzył ją wzrokiem i wykrzykiwał się szyderczo. – Musze powiedzieć, że
jesteś najbardziej niezwykłą księżniczką, jaką kiedykolwiek widziałem.
Tzigone znieruchomiała w połowie słowa protestu. Beatrix – tak nazwał
Keturah nieznany ojciec. Królowa Beatrix?
- Jak może słyszałaś, za kilka dni królowa będzie sądzona za zdradę –
Dhamari przerwał, aby uśmiechnąć się lodowato. – Może zostać oczyszczona ze
zdrady ze względu na swoje widoczne dla każdego szaleństwo, ale sąd będzie
mniej wyrozumiały, gdy dowie się, że ma inną, morderczą tożsamość.
- To ty zabiłeś zieloną czarodziejkę! – krzyknęła Tzigone. – Zabiłeś ją i
wrobiłeś w to Keturah.
Dhamari wyglądał na zaskoczonego.
- Skąd ty… – przerwał nagle, najwyraźniej przychodząc do siebie. –
Dlaczego mi to mówisz?
Popatrzyła na niego, po czym wyrwała mu zza pasa rękawicę.
- To skóra jelenia.
Czarodziej zachichotał cicho.
- Drogie dziecko, jeśli myślisz, że to czegoś dowodzi, to jesteś równie
szalona, jak twoja matka.
- Wezwałeś jelenia, wykorzystując jedno z zaklęć Keturah – mówiła
Tzigone – i trzymałeś go pojmanego i bezradnego, póki go nie zastrzeliłeś.
Dostał cztery strzały. Nie masz najlepszego oka – dodała jakby od niechcenia,
po czym ciągnęła dalej. – Człowiek, który wygarbował skórę mieszka w
posiadłościach Exchelsorów. Ma cztery palce u lewej dłoni i nosi przepaskę na
oku.
W czasie tej tyrady z twarzy Dhamariego odpłynęła krew.
- Co to znaczy?
- Tyle, że mogę wieszczyć przeszłość, a nie przyszłość. W krainie
ciemnych elfów spędziłam wiele czasu, szukając przeszłości Keturah. Nie masz
pojęcia, jaką ulga było dla mnie odkrycie, że nie możesz być moim ojcem.
Blada twarz maga stała się ogniście czerwona.
- Pozwól, iż ci przypomnę, że wizja wywołana przez ciemne faerie nie
jest akceptowanym zeznaniem. Nie jesteś też wiarygodnym świadkiem.
Przypuszczam, że nie możesz zostać poddana magicznemu testowi na
prawdomówność – twoja odporność na magię jest zbyt wielka.
Wszystko to była prawda. Mimo to Tzigone dalej uśmiechała się
szyderczo.
- Ale ciebie można sprawdzić, co? Jeśli podejmiesz jakikolwiek krok
przeciwko mnie lub moim przyjaciołom, przyjdę do ciebie ze świadkiem,
którego wiarygodności mogą pozazdrościć bogowie.
Przez chwilę spoglądał na nią.
- Miecz na twojej szyi, miecz na mojej.
Tzigone wzruszyła ramionami.
- Na razie wystarczy. A teraz precz mi z oczu.
Patrzyła, jak odchodzi, o czym pognała sprintem w stronę publicznych
ogrodów. W ocieniających miasto ogromnych drzewach znajdowały się ukryte
ścieżki, a Tzigone znała je wszystkie. Taka wiedza, połączona z jej odpornością
na magię dawała jej dostęp do wszystkich miejsc. Nawet królewski pałac nie
mógł jej powstrzymać. Szybko przedostała się do pokoju Mattea; okazało się, że
jest pusty. Zaciskając zęby, przypomniała sobie jego ostatni awans i ruszyła do
pokoju zajmowanego kiedyś przez Cassię, poprzedniego doradcę króla.
Wślizgnęła się do pokoju. Matteo pogrążony był w poważnej rozmowie z
widmowym jordainem. Gdy weszła, obaj mężczyźni spojrzeli na nią – w tej
chwili była zbyt wściekła, aby stąpać cicho.
- Czy to prawda? – spytała ostro.
Matteo przyglądała się jej przez dłuższą chwilę. Z jakiegoś powodu nie
musiał pytać, o co jej chodzi.
- Tak.
Tzigone wzięła długi, uspokajający wdech.
- Od jak dawna wiedziałeś?
- Od kilku dni. Dowiedziałem się w dniu twojego zniknięcia.
Powiedziałbym ci wcześniej, gdybym mógł… – urwał i zastanowił się. – Nie, to
nie do końca tak. Powiedziałbym ci i tak, nim…
- …nim byłoby za późno – dokończyła Tzigone. Zanim królowa Beatrix,
znana wcześniej jako Keturah, zostanie skazana za zdradę.
Jordain pokiwał głową.
Andris spoglądał to na niego, to na nią, a na jego przezroczystej twarzy
malowało się zarazem zakłopotanie i ostrożność.
- Może powinienem iść. Wezwę straż, by zaprowadzili mnie do mojej
celi.
- Nie – odparł ostro Matteo. – Możesz zostać ze mną, dopóki twój proces
nie dobiegnie końca albo iść, gdziekolwiek ci się spodoba.
Odwrócił się.
- Czy mam cię do niej zaprowadzić?
Skinęła głową i ruszyła za nimi. Cicho przeszli przez labirynt
pałacowych sal wspięli się na najwyższa wieże, strzeżoną magicznymi
zabezpieczeniami, do której wiodły tylko jedne, kręte schody. Strażnicy –
zarówno ludzcy, jak i zaczarowani – stali w małych, wyciętych w ścianach
niszach, ukrytych i pojawiających się, jak podejrzewała Tzigone, losowo. Nikt,
kto wchodził po schodach nie wiedział, kiedy stanie oko w oko ze strażnikiem,
ani z jakim. Królowa była dobrze strzeżona… a Halruaa było dobrze strzeżone
przed swoją królową.
Wreszcie zatrzymali się przed obitymi żelazem drzwiami. Matteo gestem
nakazał strażnikom, by otworzyli zamki.
Tzigone oparła się o futrynę i przyglądała królowej. Beatrix siedziała na
wąski krześle z dłońmi złożonymi na podołku. Obojętnie brązowe oczy, mocno
okolone węglem i ogromne na tle drobnej, pomalowanej twarzy, popatrzyły na
dziewczynę. Nie było w nich żadnego rozpoznania.
Tzigone czekała, aż jej łomocące serce zwolni na tyle, by mogła się
odezwać. Popatrzyła na szczelinę okna. Dzień szybko mijał, niebo zmieniało
kolor na wieczorny.
- Jest wczesna noc, Wasza Wysokość, pora przygotować się do snu.
Gdy królowa nie sprzeciwiła się, Tzigone wzięła miskę i napełniła wodą
z podgrzewanej cysterny. Znalazła miękkie ubranie i uklękła obok królowej.
Odgrywając rolę służącej, delikatnie zmyła kosmetyki z twarzy królowej.
Bez białej farby Beatrix wyglądała na drobniejszą, młodszą i znacznie
piękniejszą. Nie przypominała jednak matki, jaką pamiętała Tzigone albo
kobiety, jaką widziała w swoich wizjach.
- Musiano rzucić na nią jakąś iluzję – powiedziała. – Zamierzam ją
rozproszyć.
Matteo zaczął ją ostrzegać, ale było za późno. Zaklęcie Tzigone szybko
zdarło ochronną magię.
Jej oczy wypełniły się łzami. Twarz kobiety w ogóle nie przypominał
Keturah, z trudem dawało się ją opisać jako twarz ludzkiej istoty. Skóra i
mięśnie zostały zdarte, a to, co zostało było głęboko poparzone ogniem i
kwasami. Kobieta nie miała uszu i tylko resztki nosa. Na tej przerażającej
twarzy starannie ułożona białosrebrna peruka wyglądała jak szyderstwo,
niczym klejnoty na trupie.
Tzigone bez zastanowienia wyciągnęła rękę, aby zdjąć perukę. Królowa
chwyciła ją za nadgarstki zaskakująco silnym chwytem.
- Nie – powiedziała cicho.
Tzigone pękło serce. Ten prosty gest przekonał ją tak, jak nic innego.
Cofnęła się, ukłoniła.
- Dobranoc, pani.
Odwróciła się i uciekła z komnaty. Matteo ruszył za nią. Znalazł ją na
schodach, siedzącą z twarzą odwróconą do ściany i obejmującą rękami kolana.
Usiadł obok niej i czekał.
- Powinnam wiedzieć lepiej i nie dotykać tej peruki – powiedziała w
końcu. – Moja matka miała wspaniałe włosy. Nawet teraz nie może znieść, aby
ktokolwiek oglądał ją bez nich.
- Zatem sądzisz, że to prawda.
Tzigone wzruszyła ramieniem.
- A dlaczego nie? Nigdy mnie nie okłamałeś. Oczywiście, prawdą też nie
szafowałeś zbyt hojnie.
Zaczął wyciągnąć do niej rękę, ale potem ją cofnął.
- Co teraz zrobisz?
- Hm? – popatrzyła na niego. – Pójdę prosto do wieży. Masz na to moje
słowo – dodała ostrzej, gdy Matteo uniósł pytająco brew.
Kiwnął głową i odprowadził ją do najbliższego wyjścia. Biegnąc o
zmierzchu przez miasto, Tzigone błogosławiła Mattea za tę szczególną logikę.
Zakładał, że wróci do Basela. Ale nigdy nie spytał jej, do czyjej wieży!
***
Kamienie zgrzytały pod nogami Uriaha Belajoona, gdy skradał się przez
ogród otaczający wieżę Basela. Zastanawiał się nad rzuceniem strefy ciszy, lecz
z żalem porzucił tę myśl. Do wieży przywarła żółta poświata, ostrzeżenie przed
magicznym wtargnięciem. Nie zaryzykuje demaskacji. Zbyt wiele zależało od
zaskoczenia. Będzie miał tylko jedną szansę.
Przykucnął przy głównej ścieżce za kwitnącym hibiskusem, niedaleko od
drzwi. Jego palce zacisnęły się na rękojeści sztyletu. Wystarczyło magia, ale kto
by się spodziewał w domu potężnego maga jednego człowieka uzbrojonego w
kuchenny nóż? Basel prędzej czy później musi wyjść, a wtedy umrze.
Uriah czekał, aż księżyc wzniesie się ponad wierzchołki stołecznych
dachów. Wreszcie jego cierpliwość została nagrodzona. Gruba, mała ropucha,
która zabiła jego ukochaną Sinestrę, wyszła z wieży i wślizgnęła się do ogrodu.
Basel Indoulur stał, spoglądając na księżyc i siedem jasnych kawałków, które
podążały za nim po niebie, jakby wypisano tam odpowiedź na jakąś wielką
zagadkę.
Czarodziejowi wyrwało się ciężkie westchnienie. Dla Uriaha Belajoona
była ciężkie od winy. Chwycił sztylet i powoli uniósł, aż znienawidzony mag
zaczął podążać jedną ze ścieżek.
Gdy Basel przechodził obok hibiskusa, Uriah włożył całą siłę w jeden,
gwałtowny atak. Przez chwilę był w powietrzu i niezwyciężony – wilk
atakujący rywala, młody wojownik broniący swojej pani, dobro mszczące zło.
Chwilę potem leżał na plecach dziwiąc się, jak wirują i tańczą odłamki
księżyca.
- Lord Belajoon – powiedział zaskoczony, znajomy głos.
Wzrok Uriaha skupił się na twarzy Basela Indoulura. Stary człowiek
odczuł głębię porażki, a miażdżąca świadomość daremności własnych
poczynań ścisnęła jego pierś niczym imadło.
Nie można było zrobić nic więcej. Sinestra nie żyła, umarło też dodające
mu sił marzenie o zemście. Odruchowo złapał nóż, który wypadł mu z ręki i
ustawił nad swoim sercem. Złapał obiema dłońmi za rękojeść i przygotował się
do jego wbicia.
Miażdżący ból stał się mocniejszy, broń wyślizgnęła się z nagle drżących
palców. Fale agonii promieniowały z piersi Uriaha na ramiona. Nie mógł się
poruszyć, nie mógł nawet przekląć maga, który mu to zabrał.
Jak przez mgłę wyczuł, że Basel klęka obok niego. Pulchny mag złapał
nóż i odrzucił go na bok. Mocno uderzył dłonią w pierś Uriaha, przyłożył ucho
do piersi starca, po czym uderzył jeszcze raz.
Uriah obserwował jego wysiłki jakby z wielkiej i coraz bardziej
powiększającej się odległości. Rozumiał prawdę o swojej śmierci i naturę
wysiłków Basela Indoulura. Nagle przestało go obchodzić, że mag, którego
nienawidził, wciąż żyje, i wygląda na zdecydowanego na powrót wpompować
życie do jego ciała.
Stary mag przesunął wzrok na okruchy księżyca, przypomniawszy sobie
każdą miłą legendę, jaką kiedykolwiek słyszał o tym, co może go oczekiwać, i
wierzył w nie wszystkie. Światła urosły, wypełniając jasnością pole jego
widzenia.
***
Tzigone skradała się ulicami w stronę posiadłości Belajoona, zamierzając
odzyskać coś, co kiedyś należało do Sinestry. Basel był wolny, ale to nie
gwarantowało bezpiecznego jutra.
Niepokoiła ją jedna rzecz – czemu nie sprawdzano okoliczności śmierci
Sinestry? Zwykle ogarów magów wzywa się od razu. Kiedy wyjawiona zostaje
tożsamość morderczy, szczątki zostają odpowiednio skremowane, a popioły
rozsypane, aby nie można było przeprowadzać kolejnych śledztw. Według
prawa i obyczaju tajemnicze halruaańskich magów umierały wraz z nimi.
Stary, rozległy dom był zadziwiająco dostępny. Wszystkie światła
przyćmiono na znak żałoby, okna były otwarte. Mówiło to bardzo wiele o
starym lordzie Belajoonie. Według halruaańskiego zwyczaju okna należało
zamknąć – stary przesąd mówił, że otwarte okna zapraszają duchy zmarłych i
nakłaniają do wejścia. Najwyraźniej Belajoon chciał zatrzymać swoją żonę jak
najdłużej!
Okna zabezpieczone były magicznymi pułapkami, które łaskotały skórę
Tzigone niczym owady, gdy przechodziła przez parapet. Prześlizgnęła się przez
cichy dom w stronę oświetlonego świecami pokoju. Pokój Sinestry pozostał w
niezmienionym stanie, niczym kapliczka.
Kręcąc głową nad głupotą starca, Tzigone zabrał się do roboty. Znalazła
małą srebrną szczotkę ze złamaną rączką, wrzuconą bez namysłu do szuflady.
Było to ważne – cokolwiek Tzigone pokaże do sprawdzenia musiało wydawać
się łatwe do odrzucenia. Żaden ogar magów nie mógł zgodnie z prawem
sprawdzić skradzionego przedmiotu.
Kiedy podnosiła szczotkę, jej uwagę przykuł kawałek złożonego papieru,
coś wrzuconego do szuflady i zapomnianego. Uniosła jeden róg i dostrzegła
proszek o dziwnych kolorze, który Sinestra zabrała z wieży Procopia.
- Nie dotykaj tego – poradził męski głos za jej plecami.
Tzigone zerwała się na równe nogi i odwróciła, stając twarzą w twarz z
przyjacielem Mattea, Andrisem.
Złapał papier, który odruchowo wyrzuciła w powietrze i odsunął od
niewielkiej ilości pyłu, który się wysypał.
- Naprawdę nie powinnaś tego zabierać. Jeśli lord Belajoon zorientuje
się, że to zniknęło, zaczną szukać złodzieja.
- Prawdopodobnie nie wie, że ona to miała. Ona sama nie wiedziała, co
to – wyjaśniła Tzigone, czując się dość głupio. Minęło wiele czasu od chwili,
kiedy ktoś ją podszedł! – A jeśli o to chodzi, ja też nie wiem, co to jest.
Andris złożył papier na powrót i pokazał jej proszek.
- Ten szczególny odcień znany jest wśród artystów jako „brąz mumii”.
Kiedyś było to dokładnie to – barwnik zrobiony z mumii. Nie używa się go już
od lat, lecz był całkiem popularny w okresie, gdy najeźdźcy z północy
eksplorowali i rabowali Stare Imperia.
Tzigone uniosła brew.
- Chyba wiem, do czego zmierzasz wraz z Matteem. Czemu mnie
śledziłeś?
- Właściwie to nie śledziłem – przełknął ślinę. – Przyszedłem pomóc
lordowi Baselowi w zastępstwie Mattea.
- Wiem, że kłamiesz. Matteo by cię tu nie przysłał.
Lodowatozielone oczy Andrisa zwęziły się.
- A ciebie tu przysłał?
- Dobrze – przyznał Tzigone i po chwili: - Znalazłeś coś?
Andris podszedł do ściany i lekko zapukał w zakrzywiony panel. Ten
odsunął się w ciszy, odsłaniając ukryte przejście. Zbył zdziwione spojrzenie
Tzigone wzruszeniem ramion.
- Oryginalne plany niemal każdego ważniejszego domu znajdują się w
biblioteka jordainów.
Gwizdnęła cicho.
- Gdybyś kiedykolwiek potrzebował wspólnika, jestem do dyspozycji.
Ruszyli szeregiem ukrytych schodów i przejść. Wreszcie Andris
zaprowadził ją do głęboko położonej komnaty. Pokój był okrągły i niemal
pusty, jeśli nie liczyć długiej, szklanej skrzyni leżącej na marmurowym stole.
Uriah Belajoon pochował Sinestrę pod szkłem.
Tzigone podeszła bliżej. Jej przyjaciółka zmieniła się z kruczowłosej
piękności w kobietę, którą kiedyś dostrzegła kątem oka w rozpraszającym
magię lustrze.
- Jest nieco podobna do mojej matki – powiedziała w zadumie.
- Keturah – przypomniał sobie Andris. – Kiva mówiła o niej na Bagnach
Akhlaura.
Tzigone kiwnęła głową, ale myślami była gdzie indziej. Położyła dłoń na
szkle i skoncentrowała się mocno, szukając zaklęcia, które zabiło Sinestrę. Jego
natura była całkiem znajoma – wyjątkowo złośliwe zaklęcie milczenia często
nakładane na służbę – lecz choć się starała, nie mogła określić, kto je rzucił.
Osoba ta była zakryta przed jej wzrokiem potężną, magiczną tarczą. Tzigone
poczuła słabe echo magii swojej matki.
- Dhamari – powiedziała, wypowiadając to imię niczym przekleństwo.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Andris i Tzigone nie mieli problemów z wejściem do pałacu, gdyż Matteo
wpisał ich na listę w strażnicy. Zostali wprowadzeni do środka z
ceremoniałem, który Tzigone, gdyby była w lepszym nastroju i towarzystwie,
nawet uznałaby za zabawny.
- „Przyjaciele Doradcy Króla” – mruczała w doskonałym
naśladownictwie służalczego głosu strażnika. – Dziwne, że z tym tytułem nie
wiąże się żaden order.
- Tak, w sumie spodziewałem się, że ktoś wyciągnie miecz i pasuje nas na
rycerzy.
Tzigone popatrzyła zaskoczona na przezroczystego jordaina. Ton jego
głosu był niemal taki jak jej – humor i rozbawienie, nie skażone zawiścią o
stanowisko Mattea.
Pomyślała o zagadce, jaką stanowił Andris.
- Od dawna jesteście przyjaciółmi?
Wzruszył ramionami.
- Przez całe życie, ale biorąc pod uwagę naszą względną młodość, nie
jestem pewien, czy to się liczy jako „długi czas”.
- Dlaczego więc wstąpiłeś na służbę do Kivy?
- To dwa zupełnie różne ciągi wydarzeń – powiedział obojętnie,
spoglądając gdzieś przed siebie.
Tzigone parsknęła.
- Bogate w sole mineralne użyźniacie gleby – bydlęce łajno brzmi
znacznie lepiej, jeśli opisze się je eleganckimi słowami, prawda?
Na ustach jordaina zatańczyły lekki uśmieszek.
- Masz zdolność do zadawania niewygodnych pytań. Przez dłuższy czas
próbowałem przekonać siebie, że jedno nie ma związku z drugim – popatrzył
na nią. – Zakładam, że znasz moją historię.
- Słyszałam ją. Po prostu jej nie rozumiem.
- My, Halruaańczycy, mamy silne poczucie dziedzictwa i przeznaczenia.
To ty powiedziałaś mi, że płynie we mnie krew elfów, zatem nie byłem
zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że pomiędzy mną a Kivą są więzy krwi.
- To wyjaśnia tylko część sprawy.
- Nie całość – zgodził się. – Przez jakiś czas sądziłem, że cele Kivy
usprawiedliwiają jej metody. A później była sama bitwa. Jako jordain
spodziewałem się, że najwyżej będę doradzał magom w taktyce i przyglądał się
wszystkiemu z boku.
- Co tłumaczy, dlaczego Kiva w ogóle cię wzięła – zakończyła Tzigone. –
Matteo mówi, że jesteś najlepszym jordainem, jaki opuścił waszą szkołę od
wielu lat. Lepszym nawet niż on sam.
Andris uśmiechnął się krzywo.
- Szczery aż do przesady, co?
- Zauważyłem. – Zatrzymała się przy drzwiach prowadzących do
komnaty Mattea i spojrzała na jordaina. – Sądzę, że mogłabym cię polubić –
powiedziała, w jej głosie było zaskoczenie słyszalne nawet dla niej – ale to nie
powstrzyma mnie przed zabiciem cię, jeśli jeszcze raz zwrócisz się przeciwko
Matteowi.
W przeciwieństwie do wielu osób, nie uśmiechnął się, słysząc te słowa.
Tzigone była szczupła jak chłopak, nie sięgała jordainowi nawet do ramienia.
Była nieuzbrojona, a on był wyszkolonym wojownikiem, noszącym kilka sztuk
oręża dobrej jakości. Wyszkolono go w walce z potężnymi czarodziejami. Ona
nosiła jasnoniebieskie szaty zwykłego ucznia czarodzieja. A mimo to
przyglądał się jej tak samo uważnie, jak ona jemu.
- Zatem Matteo jest podwójnie chroniony – powiedział wreszcie – gdyż ja
miałem zamiar potraktować cię z taką samą grzecznością.
Tzigone kiwnęła z zadowoleniem głową. Drzwi otworzyły się, a wzrok
Mattea przeskakiwał od niej do Andrisa.
- Wyglądacie na nietypowo poważnych. To chyba dobrze nie wróży.
- Dobra wiadomość jest taka, że Sinestra Belajoon nigdy nie została
spalona – powiedziała bez wstępów. – Zła, że w mieście jest Dhamari Exchelsor
i wie o mojej matce.
Matteo zaklął jak woźnica i zwrócił się do Andrisa.
- Wybacz, że zostawię cię bez słowa wyjaśnienia, ale nie mogę się dzielić
tajemnicami, które nie należą do mnie.
- Nie musisz mi się tłumaczyć – zaprotestował Andris, ale oczy mu się
rozjaśniły, słysząc taki dowód zaufania.
Matteo poklepał przyjaciela po ramieniu, po czym wraz z Tzigone ruszyli
długim korytarzem. Popatrzył na nią z ukosa.
- Wygląda na to, że jesteś już z Andrisem w lepszym stosunkach.
- Powiedzmy, że zawarliśmy ze sobą umowę. – Kiedy Matteo spojrzał na
nią pytająco, wzruszyła ramionami i ciągnęła dalej. – Wyznaczyliśmy sobie
granice, kiedy i dlaczego się zabijemy.
- Aha. To ważny krok w każdej rozwijającej się znajomości – powiedział
sucho. – Powiedz mi o Dhamarim.
Na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie.
- Kiva musiała sprowadzić go z powrotem przez zasłonę. Nie miał dość
umiejętności, by rzucić taki czar samemu. Dokąd idziemy? – spytała nagle, gdy
skręcili w szeroki, wykładany marmurem korytarz.
- Do sali narad Zalathorma. Musi natychmiast się dowiedzieć, że
tajemnica Beatrix nie jest tak dobrze strzeżona, jak się spodziewał.
- To go zrani – zauważył Tzigone, po raz pierwszy zastanawiając się nad
takim aspektem sprawy. – Zalathorm od bardzo wielu lat był spoiwem Halruaa.
Jeśli on nie utrzyma czarodziejów w ryzach, może się zrobić niezły bałagan.
- Nie sądzę, abyśmy zdołali temu zapobiec – odparł cicho Matteo. – Nie
sądzę też, że powinniśmy próbować ukryć prawdę w nadziei na zapobieżenie
kłopotom. Prawda i tak wyjdzie na jaw, a ci, którzy próbowali ją powstrzymać,
pierwsi ponoszą konsekwencje.
Weszli po cichu do sklepionej marmurowej komnaty, która była
królewską salą narad, i czekali w alkowie, aż trzech rozwścieczonych magów
przedstawi swoje skargi królowi. Wszyscy byli w jakiś sposób powiązani z
zabitą czarodziejką Rhodeą Firehair. Rada Starszych nakazała
przeprowadzenie w jej sprawie śledztwa; wszyscy trzej się temu sprzeciwiali.
Byli mocno zaangażowani w ważne magiczne badania. Śledztwo w tym
momencie, twierdzili, mogłoby wydać ich tajemnice innym magom i
sprowadzić na nich finansową ruinę.
- Nieważna ruina, jaką wywołałaby wojna magów – mruknęła ponuro
Tzigone. Podniosła głowę i zauważyła, że Matteo spogląda na nią. – Co?
- Dobro króla, kruchy pokój – pokręcił głową. – Nie zastanawiałaś się
wcześniej nad takimi rzeczami.
Wzruszyła ramionami i przejechała dłonią po krótkich, rozczochranych,
brązowych włosach, aby jakoś doprowadzić je do porządku.
- Nigdy wcześniej nie była też na audiencji. – Gdy szli w stronę tronu,
pociągnęła Mattea za skraj tuniki. – Czy on wie o mnie? Że jestem córką
królowej?
Matteo zawahał się.
- Tak, dowiedział się o tym niedawno.
- Czy pozwoli mi stąd wyjść? Prawa Halruaa nie do końca obejmują ludzi
takich jak ja.
- Zalathorm jest prawym królem, ale również potężnym wieszczem.
Gdyby reagował na wszystko, co wie o swoich podwładnych, wkrótce zostałby
królem bez królestwa.
- Cyniczne, lecz chyba prawdziwe – westchnęła ciężko i starała się nie
zagłębiać w sprawy, o których Matteo tak wyraźnie nie chciał jej opowiadać.
Ten człowiek nie miał talentu do kłamania – nie mógł nawet czegoś ukryć i nie
wyglądać przy tym na zbolałego.
Był to jeden z powodów, dla których mu ufała i dlaczego szła z nim przez
salę tronową króla Halruaa.
Spojrzenie Zalathorma prześlignęło się po nowoprzybyłych, a potem
spoczęło na seneszal. Mężczyzna w błękitnej szacie natychmiast podszedł do
strażników, wypychających właśnie z sali rozwścieczonych magów z
obietnicami szybkiego załatwienia sprawy. Poszedł za nimi i zamknął drzwi do
komnaty, pozostawiając dwoje młodych ludzi z królem.
Matteo skłonił się głęboko, a Tzigone starannie i dokładnie powtórzyła
jego ukłon. Zbyt późno zorientowała się, że ukłon jordaina i ucznia czarodzieja
to dwie całkiem różne sprawy. Król zdawał się tego nie zauważył, lecz na
twarzy Mattea na chwilę pojawił się wyraz przerażenia, jakby Tzigone co
najmniej kopnęła ulubionego charta władcy.
Jordain pospiesznie przełknął ślinę.
- Wasza wysokość, to jest Tzigone, uczennica lorda Basela.
Zalathorm wstał z tronu i wziął ją za rękę.
- Witaj, dziecko. czym mogę służyć bohaterowi z Bagna Akhlaura?
- Powiedz mi coś o mojej matce – wypaliła. Kątem oka dostrzegła, że
Matteo blednie na widok takiego złamania protokołu. Najprawdopodobniej
nim przejdzie się do sedna, niezbędny był szereg eleganckich słówek.
Ku jej zaskoczeniu, król tylko skinął głową. Poprowadził ich do alkowy,
w której stało kilka krzeseł i zaczekał, aż wszyscy usiądą.
- Od czego mam zacząć?
- Czy znałeś ją, nim opuściła miasto i swoją wieżę?
- Nie – odparł król. – Oczywiście, słyszałem jej imię, gdyż Keturah była
uważana za mistrzynię przywoływań i czarodziejkę, która w niezwykle
młodym wieku mogłaby zasiąść w Radzie Starszych. Lecz w ciągu kilku lat
przed śmiercią królowej Fiordelli stałem się swego rodzaju pustelnikiem.
- Jak ją poznałeś?
- Przypadkowe spotkanie podczas jej wygnania. Przedstawiła się jako
czarodziejka zmęczona wymaganiami magii, potrzebująca samotności.
- Tak? – spytała z niedowierzaniem Tzigone. – Nie wiedziałeś, kim była?
O co była oskarżona?
Zalathorm zawahał się.
- Wiedziałem, że ma dobre serce. Nie pytałem jej o imię ani o przeszłość.
Tzigone odchyliła się na krześle i założyła ręce.
- A kilka lat później pobraliście się.
Król spojrzał na Mattea z uniesionymi brwiami.
- Nie mówiłem jej o tym, panie – zapewnił pospiesznie jordain.
- Nie sądzę, że to zrobiłeś. Zatem tajemnica królowej wyszła na jaw.
- Nie wiem, jak wiele osób o niej wie – przyznał Matteo – ale możliwe, że
to i jeszcze kilka innych rzeczy wyjdzie na jaw podczas procesu Beatrix.
Zalathorm tylko pokiwał głową i odwrócił się do Tzigone.
- Tak, poślubiłem twoją matkę oficjalnie kilka lat po naszym pierwszym
spotkaniu. Przybyła do Halarahh w wyjątkowych okolicznościach – jako jedyna
ocalała z brutalnego najazdu Crinti, jej uroda i pamięć zaginęły bez śladu. Rada
była tak uradowana moją decyzją poślubienia jej i tak oczarowana samą
Beatrix, że bez problemu wyrazili zgodę. Opowieść przedstawiona przez ogara
magów Kivę była wystarczająco przekonywująca. Nawet ja w nią uwierzyłem,
nie miałem powodu, aby coś podejrzewać.
- Wydaje się to wyjątkowo nieostrożnie jak na króla.
- Zgadzam się – powiedział obojętnie – a choć nie będę się tłumaczył, weź
pod uwagę jedną rzecz. Gdy spotkałem twoją matkę, byłem już królem od
prawie pięćdziesięciu lat. Królowa Fiordella niedawno umarła. Była czwartą
królową zasiadającą u mego boku. Wszystkie te śluby były związkami
politycznymi, ale jak wielu ludzi w Halruaa pobiera się z miłości?
- Już dosyć – zakończyła Tzigone.
Zalathorm uśmiechnął się słabo.
- Dokładnie to miałem na myśli. Rada Starszych się z tym nie zgadzała.
Po śmierci Fiordelli rozgorzała poważna dyskusja, kogo powinienem poślubić
tym razem. Niektórzy z naszych bardziej „postępowych” magów mówili nawet
o monarchii dziedzicznej, jak w królestwach północy. Możesz sobie wyobrazić
zamieszanie, jakie ten pomysł wywołał.
Tzigone mądrze pokiwała głową.
- Każda czarodziejka w Halruaa pyszniła się swoją linią krwi
wytatuowaną na piersiach w nadziei, że zwrócisz na nią uwagę.
Matteo zasłonił oczy i jęknął. Jednak król zachichotał, wyobrażając sobie
coś takiego.
- Ich metody były może nieco bardziej subtelne, ale niewiele – szybko
spoważniał. – Sprawa ślubu była tylko jedną z wielu. Rządziłem długo, żyłem
jeszcze dłużej. Tak naprawdę, zbyt długo.
- Życie to bezcenny dar – ciągnął dalej król – ale trzysta lat mocno
odciska się na człowieka. Lata biegną takim samym cyklem, powtarzają się w
mniejszych i łatwych do przewidzenia odmianach. Pokolenia idą za
pokoleniami, a każde zadaje takie same pytania i popełnia te same błędy. Po
wiekach poświęconych Halruaa i jego magii, a zwłaszcza sztuce wieszczenia,
wydawało mi się, że nic mnie już nie zaskoczy ani nie ucieszy.
- I wtedy spotkałeś moją matkę – dokończyła Tzigone.
- Tak – spojrzał prosto w oczy dziewczyny. – Wtedy warta była królestwa.
Nadal jest jego warta. Nie obawiaj się żadnej prawdy, która może zranić mnie
albo moją władzę. Nie przypuszczam, żeby prawda była miła dla Beatrix… a
także dla Keturah.
- Może być również niemiła dla ciebie – odparła krótko. – Beatrix była
już wcześniej zamężna.
- Dhamari Exchelsor…
- Nie mówię o nim – wtrąciła się Tzigone. – Miała prawdziwy ślub z
młodym mężczyzną, który spadł z gryfa. Widziałam to w przeszłości –
wyjaśniła, dostrzegając zaskoczenie na twarzy króla.
Król oprzytomniał i popatrzył na wodny zegar, wysoki szklany cylinder
wypełniony różnobarwnymi, unoszącymi się kulami. Skrzywił się i wstał.
- Porozmawiamy o tym więcej przy pierwszej okazji. Wkrótce zacznie się
przesłuchanie lorda Basela.
Dwójka młodych ludzi wstała wraz z królem.
- Ale on został wypuszczony! – zaprotestowała Tzigone.
- Tak, w sprawie śmierci Sinestry Belajoon. Zginął kolejny mag Uriah
Belajoon umarł zeszłej nocy w ogrodzie Basela. Wygląda na to, że nie
wytrzymało mu serce, ale ponieważ w tym miesiącu to trzecia śmierć w
okolicy wieży Basela, rada chce przyjrzeć się temu dokładniej. Tzigone, jeśli
wiesz coś, co mogłoby mu pomóc, chcę, abyś to przedstawiła.
Dziewczyna zawahała się.
- Mówisz, że jesteś utalentowaną artystką – powiedział król. – Może
łatwiej ci będzie mówić, jakbyś odgrywała rolę.
- To nie jest zły pomysł – przyznała – lecz różowy pałac znajduje się
daleko od miejsc, gdzie zwykle występowałam. Nic, co odgrywałam na rogach
ulic i w tawernach tu nie pasuje.
Zalathorm ujął jej dłoń i uniósł do ust w geście zarezerwowanym dla
wielkich dam.
- Zatem stwórz nową rolę. Staw czoło tłumowi jako ktoś, kto w głębi
serca wie, że jest córką królowej i księżniczką Halruaa.
Przez dłuższą chwilę zaskoczona Tzigone spoglądała na króla. Potem
zaczęła się śmiać – radosnym, nieskrępowanym, złośliwym śmiechem, który
wstrząsał nią niczym burza. Wreszcie uspokoiła się, a na jej twarzy pojawiła
się iście królewska wyniosłość. Wskazała na Mattea.
- Podejść, jordainie – powiedziała wyniośle. – Nim odbędę audiencję,
mamy wiele spraw do przygotowania.
Wyszła niczym żaglowiec pod pełnymi żaglami. Dwaj mężczyźni
obserwowali, jak opuszcza komnatę eleganckim krokiem.
- Mówi się, że król nigdy nie powinien przeprasza – powiedział
Zalathorm, a jego oczy błyszczały. – Lecz sądząc z wyrazu twojej twarzy,
Matteo, sądzę, iż właśnie naciągnąłem to przysłowie do granic możliwości.
***
Tego popołudnia wyłożona różowym marmurem sala audiencyjna była
pełna magów z Halarahh. Ze swego miejsca za tronem Matteo odszukał
wzrokiem niewielki tłum czekający przed podwyższeniem i wśród świadków
odnalazł Tzigone. Ich spojrzenia zetknęły się – lekko, zachęcająco kiwnął
głową.
Gdy rogi ogłosiły początek audiencji, Zalathorm zerknął na pergamin
przed sobą i jako pierwszego świadka wezwał Tzigone.
Weszła na postument i wykonała przed królem oraz zgromadzonymi
dygnitarzami odpowiednie ukłony.
- Nim zacznę mówić w obronie lorda Basela, chciałabym powiedzieć
radzie o rozwijającym się magicznym darze, który pomógł mi znaleźć dowody,
jakie tu przedstawię. Ostatnio odkryłam u siebie talent do odwrotnego
wieszczenia. Mogę zobaczyć przeszłość bardziej dokładnie, niż jest to możliwe,
dzięki zaklęciu „Wiedza o legendach”.
Przez tłum przeszedł pomruk zaskoczenia. W Halruaa magiczne
zdolności zdobywano powoli i pracowicie. Na zaklinanie patrzono krzywym
okiem, a „niedawne odkrycia” wrodzonych talentów były w tym
uporządkowanym społeczeństwie rzadkie.
Matteo wystąpił naprzód.
- Potwierdzam. Widziałem, jak zapuszcza się głęboko w swoją pamięć i w
ten sposób przypadkowo odtwarza wspomnienia należące do kogoś zmarłego
dawno temu.
Wstał jeden z magów z klanu Belajoon – na jego twarzy malował się
hardy uśmieszek.
- Wybacz, jordainie, ale czy ta dziewczyna nie była zwykłą uliczną
artystką? Skąd wiesz, że ta „wiekowa pamięć”, która zrobiła na tobie takie
wrażenie, nie była kolejną karczemną opowieścią?
- Te wspomnienia były na tyle potężne, aby wywołać widzialny obraz –
odparł zimno Matteo.
- Lord Basel, jej mentor, jest przyzywaczem. Bez wątpienia nauczyła się
tej sztuczki podczas swojego terminowania.
- To zdarzyło się, zanim Tzigone rozpoczęła swój trening – odparł Matteo
– nim objawiła swoje magiczne zdolności na Bagnach Akhlaura, nim
dowiedziała się o sobie jako o przyszłej czarodziejce. Obraz, który przywołała,
przedstawiał rzadką odmianę gryfa, która wyginęła jakieś trzysta lat temu.
Niewiele ksiąg zawiera jakiekolwiek informacje o takich bestiach. Mało
prawdopodobne, aby dziecko z ulicy miało do nich dostęp. Byłem tak wówczas
i żaden, nieważne jak dobrze wyszkolony artysta, nie mógłby zagrać takiego
zaskoczenia, jakie wówczas pojawiło się na twarzy Tzigone. Jej talent do
odwrotnego wieszczenia jest naturalnym darem i jest jak najbardziej
prawdziwy.
Tzigone popatrzyła na maga, który sprawiał wrażenie gotowego kłócić
się z oświadczeniem Mattea.
- Dajcie mi coś do potrzymania, a ja powiem wam jego historię.
- Łap! – kobieta z balkonu rzuciła lśniące cacko. Tzigone zwinnie je
chwyciła i uniosła, aby mu się przyjrzeć. Wyglądało na to, że jest to doskonale
wykonany naszyjnik z opali, o dużych, błyszczących białych kamieniach
osadzonych w srebrnym filigranie.
Zalathorm popatrzył na ofiarodawczynię.
- Lady Queirii Venless – powiedział, poznając czarodziejkę. – Czy według
twojej najlepszej wiedzy ta dziewczyna ma możliwość, by znać jego przeszłość?
- Nie, przysięgam słowem maga – odparła Queirii.
Tzigone odwróciła się twarzą do maga, a jej oczy nabrały odległego,
nieobecnego wyrazu.
- Miałaś dwanaście lat, spacerowałaś po lesie niedaleko twojego domu.
Byli tam kłusownicy zastanawiający wnyki. Zaciekawiona, ukryłaś się i
przyglądałaś, jak zapędzili w swoje sidła małego jednorożca i zabili go na
komponenty do czarów. Uciekłaś do domu i wszystko opowiedziałaś. Twoja
matka, rozwścieczona, nakazała odnaleźć i zabić kłusowników. Ich zgon
zawsze bardzo ci ciążył, wciąż śnisz o jednorożcu. Zatrzymałaś róg i kazałaś
wykonać z niego naszyjnik. Nosisz go jako przypomnienie, że czasem cena za
magię jest zbyt wysoka.
W sali zapadła długa chwila ciszy.
- Zabawna opowiastka kuglarza za dwa miedziaki – parsknął czarodziej.
- Mimo to jest prawdziwa – powiedziała cicho Queirii. – Nikt poza mną
nie zna tej opowieści w całości.
Zalathorm skinął głową.
- To mnie przekonuje. Uczennica lorda Basela może przemawiać w jego
obronie, a jej słowa będą miały taką samą wagę jak każdego wieszcza.
Procopio Septus zerwał się ze swego miejsca na podwyższeniu dla
Starszych, jego ptasia twarz płonęła świętym oburzeniem.
- Z całym szacunkiem muszę zaprotestować. Dawanie tej… uczennicy
takich samych praw jak mistrzowie wieszczenia umniejsza nas wszystkich.
Po sali przeszedł ledwo słyszalny pomruk zgody, chłodząc słuchaczy
Tzigone niczym wiaterek znad oceanu.
- Magia jednego maga wzbogaca całe Halruaa – powiedział Matteo,
cytując znane przysłowie. – Żaden człowiek nie jest tak naprawdę umniejszony
przez umiejętności kogoś innego.
Procopio zignorował tę dygresję.
- Jako lord burmistrz Halarahh odpowiadam za to, by prawo Halruaa
było stosowane. Według tego prawa żadna osoba, na której ciąży wyrok
śmierci nie może być świadkiem obrony ani oskarżenia. Dowiedziałem się, że
Tzigone jest pochodzącą z nieprawego łoża córką renegacki Keturah. Zgodnie z
prawem urodziła się z wyrokiem śmierci.
Tzigone zadarła podbródek.
- Nie jestem żadnym bastardem. Moja matka i ojciec zawarli związek
małżeński.
Procopio pstryknął palcami i w jego dłoni pojawiła się karta pergaminu.
- Oto papiery rozwodowe Keturah i jej męża, Dhamariego Exchelsora.
Dziewczyna została spłodzona przez nieznanego ojca długo po ich rozwodzie.
- Moja matka wyszła za mąż po raz drugi.
- Doprawdy? Za kogo?
- Młodego mężczyznę, którego spotkała w lesie. Spadł z gryfa, a ona się
nim zaopiekowała.
- Czy ten nieszczęsny jeździec ma jakieś imię?
Jej wzrok przygasł tylko na chwilę.
- Nie znam go.
Siwe brwi czarodzieja uniosły się.
- Uczciwa – odpowiedź – powiedział z przesadzonym zaskoczeniem. –
Prawda jest taka, że nie ma żadnego zapisu o jej następnym ślubie. Bastard
maga, posiadacz magii o nieznanym pochodzeniu, a zwłaszcza „odkrywający”
w sobie niezwykłe i nieprzewidywalne dary, stanowi zagrożenie dla Halruaa.
Według prawa to zagrożenie powinno zostać wyeliminowane jakie
dwadzieścia lat temu!
Basel Indoulur zerwał się gwałtownie.
- Keturah i ja byliśmy przyjaciółmi od dzieciństwa i pozostaliśmy nimi,
po tym, jak została fałszywie oskarżona i uciekła z miasta.
- Fałszywie oskarżona? – przerwał mu Procopio. – Nie poddanie się
magicznym sprawdzianom jest równoznaczne z przyznaniem się do winy!
- A kto był wówczas inkwizytorem w Halarahh? – spytał spokojnie
Matteo. – Kto sprawdzały Keturah?
Lord burmistrz posłał mu pełne jady spojrzenie.
- Skąd mogę wiedzieć? To było dwadzieścia pięć lat temu.
- Dwadzieścia sześć – poprawił Matteo – a w owym czasie ogarem magów
w tym mieście była Kiva, elfka skazana obecnie za zdradę. Mogę przedstawić
dokumenty Rady Jordainów oczyszczające z zarzutów kilka jordainów, których
Kiva fałszywie skazała w przeciągu kilku lat.
- Chcesz powiedzieć, że Keturah miała powody, aby obawiać się
podobnego losu? Na jakiej podstawie?
- Kiva była uczennicą w wieży Keturah – powiedział spokojnie jordain. –
Keturah odprawiła ją za bezmyślnie korzystanie z magii. Nawet gdyby w owym
czasie nie wiedziała albo nie podejrzewała, że Kiva ma większe plany, miała
okazję poznać charakter elfki i uwierzyć w to, że jest zdolna się na niej
zemścić.
Basel odwrócił się do Procopia, a jego twarz była ściągniętym, twardym
cieniem twarzy wojownika, którym kiedyś by.
- Nazwałeś Tzigone bastardem maga. W Halruaa niewiele jest równie
obraźliwych i niebezpiecznych określeń – przerwał, aby dodać wagi swoim
następnym słowom. – W imieniu mojej córki żądam, abyś ją oficjalnie
przeprosił albo stawił mi czoło w magicznym pojedynku.
Po tych słowach wszczął się tumult. Procopio musiał krzyczeć, aby zostać
usłyszanym.
- To absurd! Basel Indoulur nie może mówić w jej imieniu tak samo jak
nie może przemawiać w swoim! Nikt, kto jest oskarżony, nie może świadczyć
na korzyść kogoś innego!
Matteo gestem nakazał ciszę.
- To prawda, lordzie Procopio, lecz na lordzie Baselu nie ciąży jeszcze
żaden wyrok. To przesłuchanie w śledztwie, nic więcej. Basel może
przemawiać w obronie Tzigone.
- A kto będzie wtedy przemawiał za nim?! – warknął mag. – To bardzo
wygodne połączenie!
Odwrócił się ku morzu przejętych twarzy.
- Oto sofistyka jordainów w najbardziej absurdalnej postaci! Ten doradca
będzie nas owijał, aż zapomnimy, jakie przyczyny kryją się za naszymi
prawami. Być może ma nadzieję, że nie dostrzeżemy, iż ogłaszając się
rodzicem, Basel Indoulur przyznał się do pomagania uciekającemu magowi i w
ten sposób dodał kolejne oskarżenie wobec siebie! Być może ma nadzieję, iż
zapomnimy, że dziecko nie może być pierwszym i jedynym świadkiem
świadczącym za swoimi rodzicami. Czy mamy zignorować wszystkie swoje
prawa?
- A czy mamy zignorować oficjalne wyzwania? – dodał szyderczo Basel. –
Procopio, jeśli boisz się stawić mi czoła w magicznym pojedynku, powiedz to
od razu. Od śledzenia twoich uników zaczyna boleć mnie głowa.
W różnych kątach sali rozległy się chichoty, ale urwały się gwałtownie,
gdy wstał Zalathorm.
- Wszystko odbędzie się zgodnie z halruaańskim prawem – powiedział
surowo. – Sytuacja jest nietypowa i wymaga głębokiego namysłu. Pozwólcie, że
przez kilka chwil porozmawiam z moim doradcą w cztery oczy – skinął na
Mattea i zniknął w bocznej komnacie.
Jordain poszedł za nim i zamknął za sobą drzwi.
- Naprawdę spadłeś z gryfa?
- To długa historia – burknął król. – Kiedy pojąłeś, że Tzigone to moja
córka?
- Vishna wspominał o mocy trzech… trzech potomków trzech magów,
którzy stworzyli Koterię. W swoim czasie dowiedziałem się, że Andris jest
potomkiem Akhlaura, a ja Vishny. Mój ojciec wysłał mnie, abym ratował
Tzigone. W ten sposób założyłem, że uważał ją za trzeciego potomka.
- Rozumiem – mruknął Zalathorm.
- Oczywiście, potwierdził to wyraz na twojej twarzy, panie, gdy Tzigone
wspominała o gryfie. Jak to się stało? – spytał, nie mogąc ukryć
zdenerwowania.
Zalathorm opadł na krzesło i popatrzył złowrogo na swego doradcę.
- Sądzę, że w normalny sposób, choć nie przypuszczam, aby właśnie o to
ci chodziło. Mimo powagi sytuacji, kąciki ust Mattea uniosły się do góry.
- Jest jeszcze ostateczny dowód. To dokładnie to, co Tzigone może chcieć
powiedzieć. Z całym szacunkiem, jak mogłeś nie wiedzieć, że masz córkę?
- To proste. Zaraz po naszym ślubie pozostawił Beatrix lub, jeśli wolisz,
Keturah, na kilka dni, udałem się do Halarahh, by zrzec się tronu. Zatrzymały
mnie ważne sprawy państwowe, a kiedy wróciłem, by wyjaśnić, że potrzebuje
odrobiny czasu, by rozstrzygnąć sprawy mojej przeszłości, zniknęła. Szukałem
jej, podobnie jak inni. Beatrix całkiem nieźle udawało się unikać pogoni,
podobnie jak później jej córce.
- Żaden jordain nie może zostać odnaleziony dzięki magii – zauważył
Matteo. – Eliksiry podawane Keturah osłaniały je obie.
- Więcej. Szkarłatna gwiazda czuwała nad Sercem Halruaa – swoimi
twórcami i ich potomkami. Oto jak dowiedziałem się o pokrewieństwie Tzigone
z Beatrix. W wizji widziałem, jak zostaje wciągnięta do krainy Niewidzialnego
Ludu – wyjaśnił król. – Zaskoczony, rzuciłem zaklęcia poszukiwania wiedzy,
szukając jakiegokolwiek zapisu na temat Tzigone. Najwięcej dały mi ostatnie
notatki Cassii w księdze królewskiej. Jak wiesz, moja poprzednia doradczyni
niezbyt lubiła królową.
Matteo zaczął spacerować.
- Zastanówmy się nad tym, co mamy. Basel uznał Tzigone, która tak
naprawdę jest twoją córką. W służbie prawdy powinieneś ogłosić, że Tzigone
jest twoją córką, ale to zdyskredytuje lorda Basela i prawie na pewno pogrąży
ciebie, i to w czasie, gdy obaj jesteście bardzo potrzebni. Bez wątpienia
powstrzymują cię przed tym różne przysięgi i artefakty.
- Ponury obrazek, ale prawdziwy – zgodził się król. – Lecz do jednego
przeznaczenia wiedzie wiele dróg.
Wstał i wrócił do komnaty. Gdy uniósł swoje berło, zapadła martwa
cisza.
- Czasem prawa kształtują przyszłość, lecz jeszcze częściej zostają
ukształtowane przez zmiany, które już się pojawiły. Ta debata przekonała mnie
o konieczności wprowadzenia nowych praw. Uważa się, że o sile Halruaa
stanowi staranne łączenie czarodziejów, lecz pora zaprzestać stosowania tej
zasady. Jak prawa społeczność może karać dzieci za działania ich rodziców?
Odpowiedzią na słowa króla była pełna zaskoczenia cisza.
- Czy mam rozmnażać się jak lisy albo barbarzyńcy z północy, kierując
się tylko impulsem i bliskością? – zdziwi się jeden ze Starszych.
Zalathorm uśmiechnął się lekko.
- Mam o Halruaańczykach lepsze zdanie.
- Ale lud Halruaa i halruaańskie prawo są od siebie nierozdzielne! –
zaprotestował inny. – Jesteśmy tymi, jakimi uczyniły nas nasze zwyczaje i
zabezpieczenia.
- Ale nie można zaprzeczyć, że my, Halruaańczycy, jesteśmy
nieprawdopodobnie pomysłowi. Gdy prawo i tradycja nie wystarczają,
znajdujemy nowe rozwiązania. – Zalathorm wskazał na Tzigone, wciąż stojącą
wyzywająco przy boku Basela Indoulura. – Spójrzcie na tę młodą kobietą. Choć
nie jest ćwiczona w magii, zaczarowała larakena z Bagien Akhlaura.
Halruaańskie prawo i wiedza nie mogą tego wyjaśnić, ale na jej darze
skorzystaliśmy wszyscy. Wśród nas mogą być inni, podobni do niej. Głupotą
byłoby potępiać ich ze strachu czy ignorancji.
Król spojrzał na Procopio Septusa i pochylił lekko głowę w geście, jakim
jeden wielki mag kłania się drugiemu.
- Z całym szacunkiem dla obu stron, moim zarządzeniem uznaję
wyzwanie lorda Basela za niebyłe. Ogłaszam Tzigone niewinną okoliczności
swoich narodzin. Może przemawiać w obronie lorda Basela.
Twarz Procopia stała się purpurowa, ale nie miał innego wyjścia, jak
tylko odwzajemnić ukłon i wrócić na swoje miejsce. W sali zapadła pełna
namysłu cisza; zgromadzeni magowie zastanawiali się nad
niewypowiedzianymi słowami króla.
Matteo wziął głęboki oddech, pod wrażeniem subtelnego rozwiązania
króla. Zalathorm cicho odsunął na bok coś więcej niż wyzwanie na pojedynek:
pozwalając Tzigone mówić, utrącił oświadczenie Basela o ojcostwie, nie
oskarżając go jednocześnie o fałsz. Powód, dla którego anulował wyrok za
nieprawe urodzenie był dla słuchaczy znacznie trudniejszy do zrozumienia.
Być może chciał zmniejszyć znaczenie stwierdzenia Basela, może był to sposób
na ocalenie dziewczyny bez podawania imienia jej prawdziwego ojca. Dyskusja
na ten temat zajmie czarodziejów i zmniejszy nieco ich gniew na nowe prawo.
Zalathorm dobrze znał swoich poddanych!
Król wskazał na Tzigone. Podeszła, wyglądając dymnie i niemal po
królewsku. Omiotła spojrzenie tłum. Z wyczuciem doskonalonym przez długie
lata występów na ulicach i w karczmach odczekała, aż wszyscy skupią swój
wzrok na niej, a cisza stanie się ciężka od oczekiwania.
- Widziałam ciało Sinestry Belajoon – powiedziała, mówiąc głośno i
wyraźnie, a jej głos był słyszany w każdym zakątku sali. – Nie została spalona
zgodnie z prawem i obyczajem Halruaa, lecz umieszczona pod szkłem niczym
dzieło sztuki albo trofeum.
Po sali przeszedł szum pełnych zaskoczenia okrzyków i mruczanych
uwag.
- Czy to możliwe? – król zwrócił się do Malchiora Belajoona, bratanka
Uriaha. Ten wystąpił naprzód.
- Tak, panie. Mój wuj zamierzał uszanować zwyczaj w swoim czasie, ale
nie mógł znieść przedwczesnej rozłąki z żoną.
- Choć potrafię to zrozumieć – powiedział ponuro Zalathorm – to
poważna sprawa. Kilka dni po śmierci Sinestry Belajoon wniesiono oskarżenie
przeciwko Baselowi Indoulurowi. Prawo głosi, że oskarżony o morderstwo ma
prawo do konfrontacji z duchem swojej ofiary. Wszystko wskazywało na to, że
nie było to możliwe. Nie wyjaśniłeś tego.
Na tę reprymendę twarz Malchiora pociemniała, lecz skłonił się,
przyjmując słowa króla.
- Mój wuj zatrudnił ogara magów, aby odkrył przyczynę śmierci Sinestry.
Był pewien, że za jej śmierć odpowiada Basel Indoulur.
- Jasne, był odpowiedzialny – zgodziła się Tzigone. – Zadał pytanie, na
które nie mogła odpowiedzieć. Najwyraźniej próbowała, mimo iż nałożono na
nią zaklęcie milczenia.
- Mów dalej – rzekł Zalathorm.
- Próbowałam wywieszczyć to zaklęcie, cofnąć się po nim wstecz.
Rzucającego otaczała ochronna zasłona. Nie mogłam się przez nią przebić, lecz
rozpoznałam ją. Miała ślad talizmanu mojej matki. Nosił go Dhamari
Exchelsor.
- To niemożliwe – powiedział obojętnie Procopio. – Dhamari Exchelsor
zniknął w królestwie ciemnych elfów!
- Ja też – odparła Tzigone – a mimo to tu stoję.
Przez długą chwilę ona i potężny czarodziej spoglądali sobie w oczy.
Zalathorm popatrzył na swojego pisarza.
- Zgodnie z prawem, wieża Dhamariego powinna być zabezpieczona
przed wtargnięciem. Czy jest zapis o jego powrocie?
Pisarz rzucił prosty czar i podniósł wielka księgę. Szybko przerzucał
kartki to w jedną, to w drugą stronę, po czym z trzaskiem ją zamknął.
- Nie ma, panie.
Matteo dostrzegł lekki uśmieszek, jaki uniósł kącik ust wieszcza.
- Jeśli masz dowód na to, że Dhamari Exchelsor powrócił, proszę, podziel
się nim z nami – poprosił łagodnie Procopio. – Do tego czasu nie szargaj
imienia maga oskarżenia, których nie możesz udowodnić!
Tzigone machnęła ręką w geście ogarniającym cały tłum.
- A czy właśnie tego nie robimy? W wieży Basela zmarły trzy osoby:
Sinestra Belajoon, Farrah Noor, Uriah Belajoon. Basel znał ich wszystkich, a
Farrah kochał jak własną córkę. Próbował ratować lorda Uriaha, gdy jego serce
zawiodło. Te śmierci to jego tragedia, a nie przestępstwo.
Uniosła podbródek, a wyzywające spojrzenie zdawało się chwytać wzrok
każdego z widzów.
Matteo sapnął z zaskoczenia. W tym geście dostrzegł cień rozkazującej
obecności Zalathorma. Popatrzył na króla, lecz jego pełne zamyślenia
spojrzenie było skupione na nieznanej córce.
- Basel jest niewinny – powiedziała Tzigone, nadając każdemu słowu
wagę królewskiego dekretu – przysięgam to na Pana i Panią, na wiatr i słowo.
Niech każdy, kot chce dowieść nieprawdy moich sów, uczyni to samo.
Nikt się nie odezwał. Nikt się nie poruszył. Wydawało się, iż nikt nie
zauważył, że te słowa pochodzą od dziewczyny o krótkich włosach, w
niebieskiej szacie ucznia. Usiadła na swoim miejscu, a decyzja o uwolnienia
Basela została szybko zanotowana przez oszołomioną radę.
Matteo dziwił się ironii całego wydarzenia. Gdyby coś takiego miało
miejsce w karczmie, goście biliby brawo i zamawiali następne kolejki. Magowie
zdawali się nie zauważać, że postać Tzigone była tylko niemagiczną iluzją
stworzoną przez utalentowaną uliczną artystkę.
A może nie? On i Tzigone wrócili właśnie z miejsca, gdzie iluzja i
rzeczywistość nie były oddzielone wyraźną granica. Być może, pomyślał, po tej
stronie zasłony wszystko wyglądało podobnie.
***
Tego samego dnia później Procopio Septus udał się do sklepu
rzemieślnika wykonującego drobne ozdoby z kolorowych, krystalicznych kłów
behirów. Ze źle skrywanym zniecierpliwieniem wysłuchał prezentacji
muzycznego instrumentu stworzonego w taki sposób, że jego struny były
szarpane przez kostki wykonane z różnobarwnych kłów i zaklęte tak, aby
dźwięk mógł naśladować niemal wszystko, czego sobie życzył muzyk.
- Śliczna zabawka, ale nie mam czasu na muzykę – oparł obojętnie
Procopio.
Rzemieślnik pokiwał głową i wyciągnął zestaw małych, starannie
rzeźbionych łyżeczek.
- A może prezent dla damy? Jest na to wielkie zapotrzebowanie.
- A mimo to masz ich bardzo dużo na składzie – odparł sucho czarodziej.
– Niezupełnie o to mi chodzi. Może jakaś lampa?
Sprzedawca zmarszczył brwi. Nim przyznał, że niczego takiego nie ma,
Procopio wskazał na kryształowy kandelabr wiszący w najbliższym kącie. Oczy
mężczyzny rozszerzyły się w zaskoczeniu.
- Wezmę ten – oznajmił czarodziej.
- Dwieście skie – podsunął rzemieślnik bez mrugnięcia okiem. –
Będziemy się targować.
Procopio potargował się trochę, jak wymagał tego zwyczaj. Rzemieślnik
podał mu cenę, którą można by uważać za rozsądną, gdyby sprzedawca lampa
naprawdę należała do niego.
Czarodziej przyglądał się swemu nabytkowi, ukradkiem wyciągając z
niego żółty kryształ. Dał rzemieślnikowi adres zacisznej gospody, kazał
dostarczyć tam i powiesić w prywatnym pokoju, jaki trzymał dla jednej ze
swoich dam. Oczywiście, nie będzie tam za długo wisiał. Biorąc pod uwagę
popularność magii w halruaańskim społeczeństwie, głupotą byłoby trzymać
wielowymiarowy portal zbyt długo w jednym miejscu.
Udało się gospody i wyjął kryształ z ukrytej kieszeni rękawa. Kilka słów
otworzyło portal i do pokoju wszedł Dhamari Exchelsor.
- Jakie wieści? – spytał.
Procopio krótko i rzeczowo streścił mu ostatnie wydarzenia.
- Pozwól, że podsumuję – powiedział zniecierpliwiony Dhamari. – Uriah
Belajoon nie żyje, a Basel Indoulur tak. A gdzie „pomoc”, którą miał otrzymać
starszy pan?
- Przybyła za późno – burknął Procopio. – Lecz wyszło z tego coś
dobrego. Malchior Belajoon, siostrzeniec Uriaha, dostrzegł w śmierci wujka
niezłą okazję. Ich nazwisko jest na ustach każdego Halruaańczyka. Dla
sprytnego człowieka rozgłos jest tak samo dobry jak sława. Uważa się za
następcę Zalathorma i zbiera popleczników.
Dhamari uśmiechnął się.
- Świetnie. Nie chcesz chyba być postrzegany jako jedyny kandydat do
tronu.
- Kiedy pierwszy miecz wyskoczy z pochwy, ruszą się inni magowie, albo
żeby wesprzeć potężnego rywala, albo wyszarpnąć coś dla siebie. Niewielu
pójdzie dalej.
- Zatem wystawiasz marionetki, które mają zostać zniszczone. Z
Malchiorem włącznie, jak przypuszczam.
- Włącznie z Zalathormem – poprawił Procopio. – Twoim zadaniem
będzie zadbać, aby magowie, którzy przeciwstawią się Malchiorowi, zginęli,
przez co będzie wydawał się potężniejszy, niż jest naprawdę. Niech Malchior
zbiera wsparcie, aż będzie wydawał się najpoważniejszym konkurentem do
objęcia tronu po Zalathormie.
Dhamari pokiwał głową.
- Dla wyrównania rachunku powinien zadbać także o zgon kilku
zwolenników Malchiora. Gdy potem Malchior przegra okaże się, że tak
naprawdę to tylko jeden z wielu. Możesz potem krzyczeć, że potężny, dobry
Zalathorm zniżył się do usuwania legalnych rywali niczym zabójca w
ciemnych uliczce.
- Słuszne rozumowanie – zgodził się Procopio. Popatrzył na niskiego
czarodzieja. – Możesz to załatwić?
- Mogę. Przez czas, jaki spędziłem u ciebie w gościnie stworzyłem kilka
świetnych czarów, takich, które będzie trudno wykryć.
Spiskowcy porozmawiali jeszcze przez kilka chwil, po czym Procopio
wyszedł po cichu. Gdy Dhamari został sam, wyjął swoją kulę wróżącą i
przywołał obraz pięknej elfiej twarzy.
Na jego twarzy rozciągnął się powolny uśmiech, gdy w kuli pojawiły się
szczyt wieży Akhlaura. Zalathorm rzeczywiście przegra, ale nie dzięki
machinacjom Procopia. Zbliżająca się rzeź przekroczy dumne oczekiwania
lorda burmistrza, a kiedy to się stanie, nawet człowiek o posturze Dhamariego
będzie bardzo wysoki.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Wieczorem, po kolejnej bezowocnej i frustrującej wizycie do wieży
królowej, Matteo wrócił do swoich prywatnych komnat. Nie był zaskoczony
widząc czekającą na niego Tzigone, wyciągniętą wygodnie, jeśli nie elegancko,
na aksamitnej kozetce. Zatrzymał się jednak, gdy z krzesła o wysokim oparciu
wstała druga postać.
- Król Zalathorm – powiedział, zaskoczony.
- Proszę, zamknij drzwi – powiedział król. – Jest jeszcze coś, o czym
musimy porozmawiać, a nie chciałbym tego robić, skoro mogą usłyszeć to
przechodzący służący.
Matteo zamknął drzwi i usiadł obok Tzigone. Wziął ją za rękę i mocno
uścisnął. Spojrzała na niego z zaskoczeniem.
- Aż tak źle?
- Tylko popatrz – powiedział z naciskiem jordain. Wskazał głową na
króla.
Twarz Zalathorma zaczęła się zmieniać. Rozmyte rysy średniego wieku
ustąpiły jędrnej, opalonej skórze. Rysy się wyostrzyły, a sylwetka zmieniła w
postać mężczyzny o połowę młodszego, niż na to wyglądał. Szaty
halruaańskiego króla-czarodzieja zmieniały się w proste ubranie, jakie mógłby
nosić poszukujący przygód, młody czarodziej.
Tzigone popatrzyła na postać, która wyszła ze wspomnień Keturah.
- Jeździec gryfa – powiedziała wreszcie.
- Tak – westchnął Zalathorm, a w jego oczach widać było ciężar wielu
przeżytych lat. – Podziwiam Basela za to, co zrobił. Tak naprawdę zazdroszczę
mu i żałuję, że nie jestem na tyle wolny, by samemu tak postąpić.
Tzigone westchnęła głęboko. Patrzyła na króla przez dłuższą chwilę, po
czym mrugnęła do niego.
- Nie wspominaj o tym i potraktuj to całkiem dosłownie. Basel jest moim
przyjaciele. Wstał przed wszystkimi bogami i połową Halruaa, by oznajmić, że
jest moim ojcem. Opatrzyłeś to komentarzem i w porządku, ale jeśli ktoś
wstanie i publicznie ogłosi go kłamcą, utonę w smoczym gównie.
Brwi Zalathorma uniosły się, spojrzał pytająco na Mattea. Młody jordain
zaczerwienił się.
- Sądzę, panie, że to popularne określenie na wyjątkowy gniew; ma
skojarzenia z czymś gorącym, parującym, niemiłym i raczej zbyt dużym, aby
można się było z tym uporać.
Król uśmiechnął się do dziewczyny.
- Zatem pozostawię sprawy takimi, jakie są. Zaklinacza tonąca w
smoczym gównie nie jest czymś, co chciałbym oglądać.
Zaklinacza – myślał Matteo, spoglądając z namysłem na dziewczynę. To
wyjaśniło bardzo wiele rzeczy.
Tzigone uśmiechnęła się i rzuciła w niego małym miodowym
miasteczkiem.
- Rzeczy się zmieniają. Staraj się za nimi nadążać.
Zwinnie złapał mały, lepki pocisk. Złośliwa uwaga zabolała, od razu się
odgryzł:
- A jeśli mamy rozważać zmiany, może powinniśmy także zastanowić się
nad długą debatą Rady Starszych nad naturą korony.
Zakręciła oczami i popatrzyła na Zalathorma, doświadczonym okiem
oceniając spoczywającą na jego skroniach srebrną obręcz.
- Stawiam na elektrum i szafiry.
- W Halruaa istnieje stronnictwo – ciągnął dalej Matteo – pragnące
ustanowić monarchię dziedziczną.
Pozwolił, aby to ostrze trafiło do celu. Gdy oczy Tzigone rozszerzyły się
ze zdumienia, a twarz wykrzywiła z przerażenia, odrzucił z powrotem
miodowe ciasteczko. Trafiło zaskoczoną dziewczynę w czoło i się do niego
przykleiło.
Król przesunął dłonią po twarzy, jakby chcąc zmazać uśmiech, po czym
spojrzał surowo na Mattea.
- Czy tak się traktuje księżniczkę krwi? – spytał z udawanym gniewem.
Wstał, oderwał ciasteczko z czoła Tzigone i wyszedł. Jego kroki szybko
ucichły, a wraz z nimi cichy chichot.
Tzigone oblizała lepkie palce i popatrzyła z namysłem na Mattea.
- Wiesz, chyba mogłabym go polubić.
- Skoro Wasza Wysokość tak sądzi.
Jej oczy zwęziły się. Matteo odpowiedział lekkim uśmiechem.
- Rzeczy się zmieniają – przypomniał. – Staraj się za nimi nadążać.
***
Basel Indoulur spacerował po publicznych ogrodach leżących między
miejskim pałacem a jego wieżą w Halarahh. Zachodzące słońce barwiło niebo,
a w powietrzu unosił się rześki zapach tysięcy kwiatów. Czarodziej korzystał z
tego, gdyż nie spieszyło mu się do opustoszałej wieży.
Nie posiadając własnej rodziny, Basel poświęcał czas i uwagę swoim
uczniom, lecz Tzigone nie wróci do wieży zbyt szybko. Zadbał o to Procopio
Septus. Teraz, gdy została publicznie ogłoszona córką Keturah, wieża jej matki
należała do niej.
Westchnął, gdy jego myśli poszybowały w stronę dwóch pozostałych
uczniów. Farrah Noor nie żyła, a oskarżony o jej zamordowanie Mason miał
zaraz opuszczania wieży Basela. Młody uczeń był na przemian posępny i
zdecydowany, lecz wciąż upierał się, że nie jest winny śmierci dziewczyny.
Basel wierzył mu, lecz śmierć Farrah miała dla magów poważne i daleko
sięgające konsekwencje. W tych ciężkich czasach proces jednego czarodzieja o
zabójstwo innego był niczym przyłożenie zapałki do polanego olejem drewna.
Im szybciej rozwikłają ten węzeł, tym lepiej. Zastanowił się, czy Tzigone
zdołałaby wydobyć prawdę z fiolki po eliksirze, jak zrobiła to z naszyjnikiem
szlachcianki.
Nagle w niebo poszybowała pomarańczowa błyskawica i eksplodowała
niczym festynowe fajerwerki. Krople jasnej magii rozpadły się w migoczącej
fontannie i opadły na wieżę Basela.
Czarodziej ruszył biegiem. Nigdy nie widział takiej magii, lecz
przypuszczał, że wie, czemu ma służyć. Willę otaczała ochronna tarcza,
trzymając Masona wewnątrz, dopóki nie zadecydują o jego losie. Zapobiegała
również wtargnięciu do środka, ale żadna magia nie była nienaruszalna. Były
zaklęcia zdolne przegryźć się przez tę tarczę tak łatwo, jak kwas czarnego
smoka, przez kolczugę wojownika z północy.
Wybiegł przez bramę i pognał ulicą prowadzącą do jego domu. Przez
cały czas nad jego wieżą wybuchały różnokolorowe pióropusze.
Sprytne, pomyślał ponuro. Od czasu ostatniego zwycięstwa fajerwerki
wypuszczano bardzo często. Nikt, kto zobaczy je nad wieżą Basela, nie
dostrzeże w tym nic niezwykłego, on również miał przecież powód do
świętowania. Nikt nie będzie podejrzewał ich prawdziwego celu do chwili,
kiedy wykonają swoje zadanie.
Zatrzymał się, gdy zobaczył trzech strażników po służbie, wychodzących
z eleganckiej karczmy.
- Grajcie na alarm – wydyszał, wskazując w stronę świateł. – Moja wieża
została zaatakowana.
Mężczyźni popatrzyli na siebie zaskoczeni, ale nie mieli w zwyczaju
spierać się z lordami czarodziejami. Skłonili się odpowiednio i zaczęli niezbyt
szybko iść.
Basel skręcił za róg i zobaczył, że jego posiadłość jest oblężona. Mur
otaczał co najmniej tuzin magów, wyrzucając w wieczorne niebo jedno
migoczące zaklęcie po drugim. Wszyscy nosili insygnia rodu Noor, wielu miało
też lśniące, czarnobłękitne włosy, typowe dla tej rodziny.
Wokół wieży stały też małe, świecące bramy, zapewniające napastnikom
szybki odwrót. Z taką ilością czarodziejów przeciwko jednemu uczniowi bez
wątpienia spodziewali się łatwego zwycięstwa. Rzeczywiście, otaczająca
posiadłość błyszcząca żółta aura stała się cienka jak bańka mydlana. Dygotała
niebezpiecznie pod nieustannym gradem ciosów.
- No i się zaczęło – mruknął Basel, sięgając po ukrytą w rękawie różdżkę.
Wycelował ją w najbliższego czarodzieja i rzucił zaklęcie, którego nigdy nie
zamierzał wykorzystywać przeciwko rodakom.
***
Tzigone stała przy oknie komnaty Mattea, spoglądając melancholijnie na
miasto. Właśnie wrócili z wieży. Wizyta u królowej – choć wciąż nie mogła
znaleźć w tej cichej, smutnej kobiecie podobieństwa do matki, którą pamiętała
– sprawiła, że stała się wyjątkowo spokojna.
Matteo i Andris rozmawiali cicho, planując nie tylko obronę królowej,
ale i samego Andrisa. Matteo spodziewał się, że sojusz jego przyjaciela z Kivą
zostanie zapomniany wobec jego służby dla Halruaa, zarówno przed, jaki i po
jego upadku. Andris wydawał się o tym mniej przekonany. Tzigone
przypuszczała, że w tym przypadku Andris był bliżej sedna sprawy.
Jej uwagę zwrócił jaskrawopomarańczowy wybuch. Przez chwilę
obserwowała, jak fajerwerki strzelają w niebo, wybuchają i opadają. Nagle
niepokój z tyłu jej głowy eksplodował w świadomość. Odwróciła się w stronę
Mattea.
- To nad wieżą Basela – powiedziała, wskazując palcem. Jordain wyjrzał
przez okno.
- Na to wygląda. Basel lubił się bawić i ma ku temu powód.
- Stracił uczennicę – odparła. – Basel kochał Farrah i nie strzelałby
iskrami, które mieszałyby się na niebie z dymem z jej stosu pogrzebowego!
Obaj mężczyźni popatrzyli po sobie, po czym stanęli po obu stronach
Tzigone.
- Cinnabarski deszcz – rzekł ponuro Andris, spoglądając na opadające
pomarańczowe iskry.
- Najprawdopodobniej – zgodził się Matteo. Obaj jordainowie
jednocześnie podeszli do ściany i zdjęli z haków swojej pasy z bronią.
- Co się dzieje? Co? – dopytywała się.
- Cinnabarski deszcz może rozproszyć magiczną tarcze, którą rada
otoczyła wieżę Basela.
Tzigone sięgnęła do małej torebki przy pasie.
- Spotkamy się tam – powiedziała i wyrzuciła przez okno garść jasnego
piasku. Futryna wypełniła się migoczącym światłem. Tzigone wskoczyła w nią.
Wylądowała lekko tuż za murami wieży Basela. Zmrużonymi oczami
rozejrzała się po polu walki. Dwóch magów leżało martwych, spalonych tak, że
nie sposób ich było rozpoznać. Basel odrzucił zużytą różdżkę i wyciągnął z
rękawa następną. Wystrzelił z niej cienki strumień wody, ochlapał rzucającego
zaklęcie maga i pomknął do góry, by przejąć błyskawicę o kobaltowej barwie.
Woda i magiczna energia zderzyły się z przenikliwym sykiem. Błękitny
pocisk rozpadł się na dwoje. Połowa z sykiem opadła wraz z wodą w stronę
maga, który ją rzucił, druga poleciała w stronę różdżki.
Nim Tzigone zdołała wykrzyczeć ostrzeżenie, Basel rzucił różdżkę
najbliżej stojącemu czarodziejowi i uskoczył w bok.
Błyskawica uderzyła, równocześnie spopielając odrzuconą różdżkę i
atakującego maga. Powietrze wypełnił smród palonego mięsa, a dwaj magowie
– teraz nierozpoznawalne figury z węgla – opadli na ziemię i rozpadli się na
popiół.
Tzigone przebiegła pochylona w stronę Basela, unikając wycelowanych
w niego pocisków. Razem przeskoczyli przez portal w zdawałoby się solidnym
murze i pobiegli w stronę ogrodu.
- Niezły był ten numer z różdżką – powiedziała. – Z takim wyczuciem
chwili mógłbyś być bardem.
Basel z roztargnieniem pokiwał głową i popatrzył na coraz cieńszą
tarczę.
- Nie chcemy być na zewnątrz, kiedy pęknie. Gdzie na Dziewięć Piekieł
jest straż?
Odległe, rytmiczne uderzenia, szuranie wielu stóp sprawiło, że mag
odetchnął, lecz nim zdołał się odezwać, łagodnie żółte światło zaklęcia
ochronnego zaczęło spływać w dół, niczym stopiona melasa po niewidzialnej
stercie naleśników.
Basel wyciągnął zza pasa różdżkę i wcisnął jej do ręki.
- Rodzina Farrah pragnie zemsty. Niech sobie na nią zasłużą.
Nim Tzigone zdołała zaprotestować, czarodziej objął ją w szybkim
uścisku. Poczuła dotknięcie niemal tak samo zręczne jak jej własne, oraz zimny
ucisk delikatnego łańcuszka na szyi. Kiedy Basel puścił ją, nad jej sercem
zalśnił srebrny talizman, a świat zaczął się rozmywać i migotać. Przez chwilę
wyglądał, jakby w jedno miejsce rzucono dwie iluzje. Mogła widzieć ogród, lecz
również najwyżej położony i najlepiej zabezpieczony pokój na wieży.
Walczyła z zaklęciem niczym owad w sieci, zdecydowana zostać tu, gdzie
była i walczyć u boku Basela. Nagle świat znów nabrał ostrości, a ona w pozycji
obronnej przy oknie zbrojowni, trzymając różdżkę uniesioną do góry niczym
sztylet.
Mason odwrócił się w jej stronę, a ulga i wina walczyły w nim o lepsze.
- Lord Basel…?
- W ogrodzie – odparła ponuro i opuściła różdżkę, jakby wbijała nóż.
Wystrzeliła z niej ciemna linia, szybko poszerzając się i zmieniając w rój
ognistych mrówek. Skrzydlate koszmary opadły jednego z atakujących. W
ciągu kilku chwil otoczyły maga, który potoczył się z wrzaskiem pośród
żądlącej chmury. Jego agonia była krótka. Śmierć nadeszła szybko, a ogniste
mrówki przepadły w mroku.
Tzigone znów uderzyła, a różdżka wypluła kolejny rój w stronę maga,
rzucając zaklęcie lewitacji, aby pokonać mur. Ogniste mrówki otoczyły go w
powietrzu. W odpowiedzi na jego krzyki, jeden z jego towarzyszy rzucił w
umierającego zielony pocisk. Magia uderzyła w rojącą się czarną chmurę i
krzyk urwał się w eksplozji magicznej energii. Do ogrodu spadły zielone
krople, a wraz z nimi szeleszczący cicho deszcz pieczonych owadów. Co
dziwniejsze, zaklęcie lewitacji pozostało. Ciało maga unosiło się nad swoimi
towarzyszami niczym ponury sztandar.
Różdżka wystrzeliła jeszcze dwa zabójcze roje. Tzigone odrzuciła zużytą
broń i rozejrzała się po arsenale. Zwykła broń z drewna i stali była gotowa, zaś
na kilku półkach stały w równych szeregach stożkowate, słabo świecące fiolki.
Drewniany stojak mieścił w sobie różdżki, ustawione równo, niczym miecze.
Była nawet mała balista na kołach, aby można ją było podtoczyć do któregoś z
okien.
- Naładuj to – warknęła, wskazując na wielką kuszę.
Mason szybko umieścił bełt w rowku i nakręcił cięciwę. Wzięła jedną z
fiolek, na chwilę w głęboki trans, by określić jej naturę i przeznaczenie, po
czym kiwnęła krótko głową. Wyciągnęła korek zębami i umieściła naczynie
nad grotem, dla pewności jeszcze przekręciła. Fiolki były tak wykonane, by
idealnie pasować nad groty wielkich pocisków.
Tzigone cofnęła się za balistę i wycelowała tuż za mur. Zgromadziło się
tam kilku magów z rodu Noor, ich ręce poruszały się zgodnie, jakby łączyli
swoją moc dla rzucenia jakiegoś większego czary. Wzięła głęboki wdech,
odczekała i pociągnęła za spust.
Wielki bełt z sykiem poleciał w stronę rzucających zaklęcie magów.
Uderzył w ziemię obok nich, aż wieża zadrżała, a nad czarodziejami i błysnęło
pomarańczowoczerwone światło.
Nagle światło rozdzieliło się na trzy migoczące płomienie. Zaklęcie
zapalające ogarnęło troje z nich.
Tzigone rozejrzała się za Baselem. Słabe światło wokół niego świadczyło
o tym, iż rzucił na siebie zaklęcie ochrony. Dwaj magowie rzucali ponad jego
głowę jeden kolorowy pocisk za drugim, by barwne światło nieprzerwanie go
pokrywało. Pulchny czarodziej upadł na jedno kolano, usiłując utrzymać sferę
tak długo, jak to możliwe, lecz nie mógł ich zaatakować.
Widziała już straż, nadbiegającą pędem. Wśród błękitnych mundurów
Tzigone dostrzegła mignięcie bieli, zrozumiała, że jest między nimi Matteo.
Biegli jednak zbyt wolno, aby mogła odetchnąć z ulgą!
Spojrzała na wielkie drzewo bilboa na skraju publicznego ogrodu i
zaczęła śpiewać. Jej głos wzniósł się do nieba i ruszył w miasto ukryte między
gałęziami i liśćmi.
Eksplodujące światła odbiły się na wielkich, delikatnych skrzydłach i
łuskach o barwie szlachetnych kamieni. Gwiezdne węże, skuszone zewem
zaklinaczki, spadły z migoczącego, nocnego nieba. Dwa owinęły się wokół
maga w wijącym się, śmiertelnym uścisku. Rozpaczliwie rzucane zaklęcia
obronne ześlizgiwały się po ich łuskach niczym woda. Przeszył go wybuch
energii. Tzigone dostrzegła pod płonącym ciałem błękitnobiałe kości.
Odwróciła się do Masona.
- Powinieneś stąd wyjść. Basel odciągnie ich od wieży, abyś miał czas na
ucieczkę.
Jakby przewidując zamiar Basela, dwaj atakujący go magowie zmienili
taktykę. Kobieta ruszyła w stronę wieży, celując różdżką w okno, za którym
kryli się Tzigone i Mason. Mężczyzna miotał w Basela ulewą magicznych
fajerwerków, zmuszając czarodzieja do podtrzymywania tarczy.
Na końcu różdżki Noor zaczęła rozrastać się kula światła, aż stała się
szersza niż jej ramiona. Mason i Tzigone instynktownie odskoczyli od okna.
- To będzie bolało – mruknęła Tzigone.
W tej samej chwili Basel opuścił tarczę i wyciągnął nóż z pochwy przy
nadgarstku. Nóż rozbłysnął szkarłatem i poleciał w stronę nadlatującej sfery
zniszczenia.
Mężczyzna dalej atakował Basela. Na odsłoniętego maga spadał
błękitno-złoty deszcz, wgryzając się w ciało i podpalając natarte olejkami
warkoczyki. Ogień otoczył Basela, przez co zaczął przypominać płonącą
meduzę. Gdy jego oczy napotkały wzrok Tzigone, uniósł dłoń do ust, jakby
zamierzał przesłań jej pocałunek.
Kula ogniska eksplodowała.
Magia, której rzucanie zostało zakłócone, spadła na czarodzieja i
popłynęła przez ogród niczym lawa. Wieża zatrzęsła się, gdy przez płonąca
magię przedarła się druga eksplozja i płomienie zgasły. Z ogrodu i walczących
tam magów nie pozostało nic.
Tzigone była świadom syczenia niewielkich ognistych zaklęć, szczęku
broni i okrzyków walczących. Kilku magów z rodziny Noor uciekło przez swoje
bramy, lecz większość została pojmana przez straż.
Na schodach zatupały lekkie kroki. Matteo wpadł do pokoju, szybko
ogarniając wzrokiem całe pomieszczenie.
Mason chwycił za miecz i rzucił się na niego. Matteo niemal odruchowo
wyciągnął sztylet, sparował atak i szybkim obrotem rozbroił napastnika.
Kopnął miecz na bok, minął ucznia i podszedł do Tzigone.
Przytuliła się do niego mocno, zbyt zaszokowana tym, co się wydarzyło.
- Basel – wyszeptała.
- Widziałem.
Do pokoju z łoskotem wbiegło kilku mężczyzn w mundurach. Ich oczy
rozszerzyły się, gdy zobaczyli arsenał.
- Patrzcie na to – powiedział jeden z nich z podziwem. – Lord Basel
spodziewał się napaści.
Tzigone odsunęła się i położyła dłoń na piersi Masona, by go
powstrzymać. Młodzieniec spojrzał w jej twarz i puścił miecz. Matteo popatrzył
na człowieka, który odezwał się jako pierwszy.
- Nie wygaduj bzdur. Nie ma w Halruaa wieży maga, która nie miałaby
takiego pomieszczenia.
- Przyszli po niego – powiedziała Tzigone, wskazując głową na Masona. –
Widziałam wcześniej kilku tych magów, przychodzili w odwiedziny do Farrah
Noor. Mason jest podejrzany o jej zamordowanie. To była jej rodzina, tyle że
byli zbyt niecierpliwi, aby czekać na wymierzenie sprawiedliwości.
- Mag walczący z magiem – mruknął mężczyzna noszący sznury
kapitana. – To ponurym dzień, pierwszy z wielu.
- Wieża była oblężona – odparł Matteo. – Uczniowie Basela tylko jej
bronili. Prawo pozwala każdemu mężczyźnie i każdej kobiecie bronić swego
życia i domu. Nie rób z tego czegoś, czym nie jest.
Rozmawiał jeszcze ze strażnikami przez kilka minut. Wreszcie wyszli, by
zająć się pojemnymi czarodziejami i wysłać wiadomości do zachodniego
Halruaa. Ci, którzy uciekli, zostaną wyłapani i zaprowadzeni przed sąd.
Gdy strażnicy wreszcie wyszli, mason schował miecz za pas i zaczął
zbierać błyszczące fiolki.
- Co właściwie zamierzasz z nimi zrobić? – spytał Matteo.
Uczeń rzucił mu szybkie, ponure spojrzenie.
- Basel nie żyje. Ruszam za rodziną Noor.
- Odstaw te fiolki, zanim je upuścisz – odparł ostro jordain. – Jeśli nie
widziałeś, jak daleko sięgają te płomienie, przynajmniej rozważ stronę
praktyczną. Jak sądzisz, jak daleko uda ci się dotrzeć ze swoją zemstą? Nie
zostałeś oczyszczony z zarzutu zamordowania Farrah. Jeśli masz godzinkę
wolnego, wyliczę ci wszystkie czary, które pozwoliłyby cię wyśledzić w czasie
krótszym niż zajmie ta wyliczanka.
Oczy młodzieńca szybko ogarnęły dymiący, poczerniały ogród.
- Zatem muszę tu zostać.
Wzrok Mattea nieco złagodniał.
- Chodź ze mną do pałacu. Zostaniesz pod strażą w komnatach
gościnnych, dopóki sprawa nie zostanie załatwiona. Tzigone?
- Idźcie. Zaraz was dogonię.
Jordain zawahał się, ale najwyraźniej poczuł, że chce być sama. Dwaj
mężczyźni opuścili wieżę.
Gdy wszystko się uspokoiło, Tzigone podeszła do okna i wychyliła się
przez parapet. Spalone bramy były otwarte, otaczająca wieżę magia zniknęła.
Ognista kula o zakłóconym działaniu spaliła kamień i glebę na płaszczyznę z
czarnego szkła. Odbijał się w niej cienki sierp księżyca. Popatrzyła do góry:
dym unoszący się z ogrodu rzucał ruchome cienie na malejący księżyc.
Tzigone stała tak, żegnają się po cichu z człowiekiem, który był jej ojcem,
choć był nim tylko przez jeden krótki dzień. Nie będzie rytualnego pochówku
Basela Indoulura, wielkiego stosu, jakim czci się wielkich magów Halruaa.
Przypuszczała, że Basel prawdopodobnie wolałby, aby wszystko zostało tak jak
jest.
Jej rozmyślania przerwał cichy, delikatny dźwięk. Odwróciła się prędko i
cofnęła zaskoczona, gdy zobaczyła Dhamariego Exchelsora.
Czarodziej wydawał się być równie zaskoczony jej widokiem.
- Co tu robisz? – wykrztusił.
Uniosła dumnie podbródek.
- Jestem uczennicą Basela i według halruaańskiego prawa, również jego
dziedziczką. Mam pełne prawo tu przebywać. W przeciwieństwie do ciebie.
- Basel też nie miał powody przebywać w mojej wieży – wycedził.
Tzigone uniosła brew.
- Twojej? Gdy rozwiodłeś się z Keturah, zrzekłeś się praw do niej. Jest
moja. Twoje rzeczy zostały odesłane do winnic Exchelsorów.
- Nie wszystkie. Przyszedłem odzyskać to, co ukradł mi Basel.
Jej oczy zwęziły się.
- Dopiero teraz się pokazałeś. Jesteś zaskoczony, że ktokolwiek w tej
wieży jeszcze żyje.
- I to niemile zaskoczony – dodał. Jego oczy płonęły nienawiścią, zaś dłoń
wędrowała powoli do wiszącej przy pasie torebki.
- Wiesz coś o tym ataku
- To nie było subtelnego – odparł czarodziej. Jego dłoń zanurzyła się w
torebce i pomknął do przodu.
Tzigone odruchowo uniosła ręce. Wypłynęła z niej magiczna energia,
gotowa rozproszyć czar.
Lecz mag znał swoje czary nieco lepiej niż ona. Z jego ręki nie padło
żadne zaklęcie, lecz mała, skrzydlata istotka. W jednej chwili odzyskała
normalny rozmiar, wypełniając pokój szeleszczącymi skrzydłami i grubymi
zwojami łusek o barwie szmaragdu i topazu.
Gwiezdny wąż rzucił się na Tzigone z rozdziawioną paszczą. Zaśpiewała
jedną, wysoką nutę i skrzydlaty wąż odleciał pod sufit.
Śpiewała dalej, instynktownie znajdując dziwną, atonalną melodię, która
w jakiś sposób pasowała do dzikiego, falującego lotu gada.
W ciągu kilku chwil poczuła, jak wiążącą istotę magia znikła. Gwiezdny
wąż wystrzelił przez otwarte okno.
Tzigone zrobiła krok do przodu i huknęła pięścią w twarz Dhamariego.
Poleciał chwiejnie do tyłu i oparł się o stojak z bronią. Poleciały miecze i noże,
ich ostrza pozostawiły krwawe ślady na ciele maga.
Dhamari machał rozpaczliwie rękami, na próżno usiłując się osłonić,
lecz tylko pogarszał sprawę. Każde uderzenie w stojak powodowało kolejną
ranę – w panice sam ciął się na plasterki. Mimo to nie krwawił. Nawet teraz
talizman Keturah chronił go przed nim samym.
Tzigone wyciągnęła dłoń i zacisnęła palce na talizmanie matki.
- Dość – powiedziała zimny, spokojnym głosem. – Każdy w końcu musi
stawić czoła temu, kim jest i żyć z tym albo umrzeć.
Szarpnąwszy mocno, zerwała łańcuszek.
Ciało maga trysnęło szkarłatnymi fontannami – w ciemności rozległy się
jego wrzaski wściekłości i bólu. W ciągu kilku chwil leżał bezwładny i cichy.
Tzigone założyła medalion na szyję i opuściła wieżę, nie oglądając się za
siebie. Nadeszła pora, by skorzystać z własnej rady i stawić czoła temu, kim
naprawdę jest.
***
Tej nocy Matteo w ogóle nie spał. Nad miasto zakradał się świt, a on
wciąż patrzył na dziwnie cienki i zdawałoby się kruchy księżyc. Za dwa dni
nadejdzie nów, a kiedy księżyc się odrodzi, Beatrix stanie przed sądem.
Oskarżenie Andrisa o zdradę może zostać wycofane. Halruaańskie
prawo wybaczało przestępcom, którzy oddali krajowi wielkie usługi. Andris z
pewnością uczynił to wielokrotnie. Beatrix to całkiem inna sprawa. Matteo
wciąż nie miał pojęcia, jak jej bronić inaczej, niż niszcząc w jakiś sposób
Koterię – a wraz z nią najpotężniejszą tarczę chroniącą króla. Ta droga mogła
sprowadzić tylko chaos i wojnę magów.
Atak na wieżę Basela, który miał miejsce zeszłej nocy, nie był czymś
wyjątkowym. Więcej niż jeden mag wystąpił, by podważyć prawo i zdolność
Zalathorma do rządzenia. Magiczne pojedynki odbywały się na rogach ulic i w
miejskich ogrodach, gdzie ambitni czarodzieje dowodzili swej wyższości.
Pozostali magowie obserwowali to i wybierali strony. Inne nielegalne i bardziej
zabójcze formy walki stały się codziennością. Każdego dnia docierały
informacje o pojedynkach na czary i magicznych zasadzkach. Tylko wczoraj
zniknęło trzech mężczyzn, który opowiedzieli się przeciwko Malchiorowi
Belajoonowi, i nikt nie potrafił wskazać, jaka magia ani który czarodziej są za
to odpowiedzialni.
Podleciał mały, różowy gołąb, który usiadł na parapecie Mattea. Ptaszek
przechylił się i spojrzał na niego wyczekująco. Matteo zauważył mały pojemnik
na zwój przywiązany do jego nogi. Szybko wyjął i rozwinął malutki pergamin.
Była to wiadomość od Tzigone, wzywająca go, by natychmiast przyszedł do
wieży Keturah.
Pospiesznie wyszedł z pokoju, nie zwracając uwagi na smutne gruchanie
ptaka – tacy posłańcy byli szkoleni do czekania na odpowiedź. Wieża z
zielonego marmuru nie znajdowała się daleko od pałacu, a ulice pod
blaknącym nocnym niebem wciąż ciche. Matteo gnał ulicą skupiony na swoim
celu. Po ataku na wieżę Basela spodziewał się najgorszego.
Przebiegł obok stojaka kwitnących kwiatów xenia i nie zauważył
wystawionej nogi, póki nie było za późno. Zwinnie zmienił upadek w
przetoczenie się i zerwał do przyklęku ze sztyletami w dłoniach.
Gałęzie rozchyliły się, wyjrzała zza nich mała twarz Tzigone. Gestem
nakazała mu dołączyć do siebie. Po chwili wahania wsunął się do niewielkiej
dziury.
- W wieży jest Procopio Septus – powiedział. Matteo uniósł brwi.
- Jesteś tego pewna?
- Właśnie wszedł – pokręciła głową z niesmakiem nad samą sobą. – Nie
miałam czasu zmienić zabezpieczeń wieży od chwili, kiedy ją przejęłam.
Od razu pojął płynący z tego wniosek.
- Procopio zna zabezpieczenia Dhamariego! Jak to możliwe? Wieszcz
mógłby przewidzieć niektóre z nich, ale na pewno nie wszystkie.
- Sądzę, że to Dhamari dał mu kontrzaklęcia – powiedziała ponuro. –
Teraz są najlepszymi przyjaciółmi.
Jordain westchnął.
- Nie uznałaś za stosowne o tym wspomnieć?
- Chcesz usłyszeć, co mam ci do powiedzenia, czy wolisz sam hałasować?
– spytała ostro.
Uniósł dłonie w geście pokoju.
- Wrócimy do Procopia później.
- Jak zawsze – zgodziła się. – W każdym razie, po twoim wyjściu w wieży
Basela zjawił się Dhamari. Był bardzo zdziwiony, gdy natknął się na mnie,
żywą. Sądzę, iż wiedział o planowanym ataku.
Matteo wyglądał na zmartwionego.
- Jeśli tak, to Procopio prawdopodobnie również o nim wiedział. Jednak
dowiedzenie tego może być trudne. Wieszcze są trudni do odczytania magią.
- Może to coś pomoże – Tzigone wręczyła mu mała paczuszkę. – Wzięłam
to z pokoju Sinestry Belajoon. Znalazła to ukryte w willi Procopia.
- Doprawdy? – spytał ostrożnie. Tzigone wzruszyła ramionami.
- Sinestra chciała nauczyć się kilku złodziejskich umiejętności. Możesz
powiedzieć, że była moją uczennicą.
- Słodka Mystro – jęknął. – Dwukrotnie skradziony dowód nie jest lepszy
od braku dowodów w ogóle.
- Zależy od dowodu. To proszek mumii.
Na twarzy Mattea pojawiło się pełne zaskoczenia zrozumienie.
- Tylko Mulhorandczycy balsamują swoich zmarłych. To wskazuje, że
Procopio wszedł w konszachty z najeźdźcami! Z drugiej strony mógł go nabyć
od jakiegoś rabusia grobów z północy. Kiedyś używano go jak farby…
- Za późno – przerwała mu. – Andris już mi o tym opowiadał i wystarczy.
Naprawdę uważasz Procopia za przyszłego artystę?
Zaprzeczył ruchem głowy.
- Oto nadchodzi – oznajmiła Tzigone. Będzie zabawnie.
Nim Matteo zdołał odpowiedzieć, Tzigone wyskoczyła z krzaków i
skierowała się do wieży. Jęknął i poszedł za nią.
Spotkali się z czarodziejem przy bramie, ręce miał pełne ksiąg zaklęć.
Zatrzymał się, a wyraz jego twarzy był czujny, lecz nie zaniepokojony.
- Jakże mi przykro z powodu zaklęcia niewidzialności – powiedziała
obojętnie Tzigone. – Te paskudztwa zawsze się kończą w najmniej
odpowiednim momencie, prawda? – przesunęła okiem po czarodzieju i uniosła
brew w wyrazie łagodnego pytania. – Powrót z cichej przechadzki? Kubeczek
ale na śniadanie, a potem rabuneczek?
Twarz Procopia pokryła się rumieńcem, a porem stężała.
- Jestem odpowiedzialny za sprawiedliwość Halruaa w tym mieście, a te
przedmioty będą potrzebne podczas procesu królowej. Jestem pewien, że
chciałby tego Dhamari Exchelsor.
- Z pewnością jesteś w odpowiedniej pozycji, aby to wiedzieć – odparła. –
Ta wieża należała do Keturah, nim Dhamari ukradł jej życie. Teraz jest moja,
wraz ze wszystkim, co się tam znajduje. I nawet nie myśl o rozbijaniu się w
wieży Basela.
- Dwie wieże. Nie jesteś zbyt ambitna?
- Mam dwoje rodziców.
- A oboje nie żyją, co jest wygodne. Tak naprawdę wielu magów zginęło
ostatnio – czarne oczy Procopia zwęziły się. – Zadziwiające, jak trudno
wyśledzić ich zabójców. Niemal tak, jakby morderca był osłonięty przed
dochodzeniem.
Matteo stanął między nimi, dostrzegając wyzywający błysk w oczach
czarodzieja.
- Nie podoba mi się to, co sugerujesz.
- Nie obchodzi mnie, co ci się podoba, a co nie – odparł mag. – Jeśli nie
możesz dostrzec, co kryje się pod tą piękną twarzyczką, jordainie, to jesteś
głupcem. Legendy z tych ksiąg mówią, że ciemne elfy prześlizgnęły się przez
zasłonę do krainy Niewidzialnego Ludu i wróciły jako drowy. Jakim potworem
po powrocie stamtąd stała się ona?
- Ludzie stają się tam takimi, jakimi naprawdę są – odparła cicho
Tzigone.
- A kim, w takim razie, stałaś się ty? – zaszydził Procopio.
Uniosła dumnie podbródek.
- Jest tylko jeden sposób, by się tego dowiedzieć, magu. Spotkajmy się na
ubitej ziemi, dziś o północy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Przez długą chwilę wyzwanie Tzigone wisiało ciężko w pełnej
zaskoczenia ciszy. Potem Procopio zaśmiał się urywanie, a później na jego
twarzy pojawił się arogancki uśmiech.
- To będzie legalne pod każdym względem, nikt mi nie zarzuci, że
popełniłem morderstwo. A ty, jordainie, będziesz świadkiem, że to ona
wyzwała mnie.
Przeszedł przez bramę, chichocząc. Matteo szybko stanął mu na drodze.
- Księgi – powiedział krótko.
Ich oczy zwarły się w milczącej, pełnej wściekłości walce. Wreszcie
Procopio wymruczał przekleństwo i pozwolił, by bezcenne, stare woluminy
wylądowały na ścieżce ogrodowej. Odszedł, nie oglądając się za siebie.
Matteo odwrócił się do przeglądającej księgi Tzigone.
- Oto całe uzasadnienie jakiego potrzebowałam, aby zgnieść go jak
ropuchę – mruknęła.
- Tzigone, co w imię każdego z bogów sobie myślisz? Procopio Septus to
jeden z najpotężniejszych magów w Halarahh!
- Wiem – spojrzała na niego. – Powiedz mi, co powinnam zrobić teraz.
Założył ramiona i popatrzył na nią.
- Przenieść się do Cormyru?
- Wiesz, o co mi chodzi. Do takich rzeczy trzeba cały masy zwyczajów i
protokołu.
- „Takich rzeczy” nie robiono od wielu lat – odparł. – Choć owszem, jest
wiele odpowiednich zasad. Wyzwanie nie może zostać rzucone potężnego
maga komuś o znacznie niższej randze. Pojedynek musi odbyć się na starym
polu pojedynkowym za miejskim murami. Sądzę, że przez ostatnie lata
używano go jako pastwiska dla stad szkarłatnych zebr, głównie tych
przeznaczonych do gonitw.
- Zatem będę musiała uważać na siebie na więcej niż jeden sposób –
powiedziała. – Coś jeszcze?
- Świadkiem walki musi być Rada Starszych. Biorąc pod uwagę status
Procopia, będą tam również Beatrix i Zalathorm… – urwał i przejechał dłońmi
po twarzy. – Tzigone, czemu na to służyć?
Stała przez dłuższą chwilę, zbierając myśli.
- Nie mogę zostać sprawdzona magią. Nawet Zalathorm nie posłucha
mojego słowa przeciwko Procopiowi. Lecz jeśli stary Śnieżny Jastrząb ma
cokolwiek wspólnego z Kivą, jeśli miał jakiś udział w śmierci Basela, umrze. To
proste.
Pokręcił głową.
- Nie, nie jest. Nikt nie zginie tylko dlatego, iż żądasz pojedynku magów.
- Żartujesz sobie?!
- Mówię poważnie, Tzigone! Ścieżka zaczynająca się zemstą wiedzie ku
smutkowi!
- Nie interesuje mnie zemsta – powiedziała cicho – lecz przeznaczenie.
Matteo cofnął się zaskoczony, słysząc z jej ust tak ponure słowa.
- Twój przyjaciel Andris zrozumiałby to – Tzigone uniosła rękę, ucinając
protest jordaina. – Wysłuchaj mnie do końca. Plany Kivy skupiały się na
Keturah w sposób, którego do końca nie rozumiem. Gdy magia mojej matki
zaczęła zanikać, Kiva przekazała jej zadanie mnie.
- Nawet jeśli tak jest, dlaczego wyzywać Procopia?
- Z powodu Kivy – odparła z naciskiem. – Chciała, aby mag walczył z
magiem. Podsycają to ludzie pokroju Procopia czy Dhamariego. Jeśli sądzą, że
coś na tym zyskają, nie pomyśleli. Kiva może być szalona, ale jest też sprytna.
Planowała jedną dywersję po drugiej, uszczuplała liczbę magów z Halruaa,
odwracała uwagę, dzieliła nasze siły. Najazd Mulhorandu zastał nas
nieprzygotowanych, z opuszczonymi spodniami.
Na twarzy Mattea zamigotał szybki uśmiech, lecz wzrok miał nadal
poważny.
- Chwała Mystrze za ten ostatni obraz! Przez chwilę myślałem, że
słucham jakiejś halruaańskiej księżniczki.
Nastroszyła się jak zapędzony w kąt jeżozwierz.
- Myślisz, że wyzwałam Procopia, aby dowieść czegoś o sobie?
- Wcale nie. Lecz zastanawiam się, czy nie wyzwałaś go dlatego, że
szlachectwo zobowiązuje. Jesteś bardziej córką Zalathorma, niż ci się wydaje.
Jej oczy zwęziły się.
- Nie słuchałeś, co mówiłam tamtego dnia. Moim ojcem był Basel
Indoulur, a on nie mógł zaufać Procopio tam samo, jak nie mógł pluć
kamieniami. Procopio nie stawiłby czoła Baselowi i może dlatego to kolejny
powód, dla którego to zadanie przypadło mnie. Dość gadania – powiedziała
nagle. – Byłabym wdzięczna, gdybyś uporał się ze szczegółami. Muszę
przygotować się do dzisiejszej nocy.
Matteo otworzył usta, by zaprotestować, a potem zamknął je głośno.
Uwagi Tzigone odniosły zamierzony skutek – wskazywały, że każda stracona
chwila zmniejsza jej szanse. Ukłonił się lekko, cały czas patrząc jej w oczy –
oficjalne pozdrowienie jordaina dla maga i potężnej mocy i wyższej randze.
Tzigone z nieprzyjemnym ukłuciem poczuła, że jeśli zda ten test, to
będzie dokładnie tak postrzegana.
- Będzie, jak chcesz, pani – powiedział cicho, bez śladu przyjacielskiej
ironii w głosie. – Niech Mystra prowadzi cię i wzmacnia.
Tzigone patrzyła, jak odchodzi, przyciskając dłoń do ust, jakby chciała
stłumić śmiech albo łkanie. W tej chwili nie była pewna, co powinna zrobić.
Formalne pożegnanie Mattea mogło zabrzmieć absurdalnie, lecz to właśnie ich
oczekiwało. Wzruszyła ramionami.
- Zawsze mogę uniknąć pojedynku zabić Śnieżnego Jastrzębia później.
To stwierdzenie, tylko częściowo żartobliwe, bardzo podniosło ją na
duchu. Pozbierała księgi matki i ruszyła do wieży, aby przygotować się do
oczekującego ją starcia.
***
Tej nocy, gdy barwy zachodzącego słońca zniknęły z nieba, a nad ziemią
rozciągnęła się łagodna purpurowa mgiełka zmierzchu, na zachodnim skraju
pola pojedynkowego zgromadziła się ogromna rzesza ludu. Rzemieślnicy i
pomniejsi magowie cały dzień mieli pełne ręce roboty. Na polu wznosiła się
drewniana arena, a na jego skraju, na podium, stały krzesła dla Starszych i
trony dla króla-maga i jego małżonki.
Była tam już Beatrix, odziana starannie i elegancko w swoje srebro i biel.
Jedynym znakiem zbliżającego się procesu było dwóch stojących obok niej
magów i uzbrojeni strażnicy, otaczający podium z trzech stron.
Jako pierwsza na pole wyszła Tzigone. Słuchając rady Mattea, wyszła w
prostej tunice, a nie szatach ucznia. Powtórzyła wyzwanie i słuchała, jak
herold czyta długą listę reguł.
Gdy na pole walki wyszedł Procopio, przez tłum przebiegł szmer
podniecenia. On również był odziany skromnie i prosto, raczej dla obniżenia
olbrzymiej różnicy między rangą jego i wyzywającego. Na pokonaniu zwykłe
dziewczyny nie zyska zbyt wiele honoru. Gdy wykonał stosowne ukłony,
starannie podkreślił bohaterstwo Tzigone w ostatnich walkach i na Bagnach
Akhlaura.
Walczący przeszli na środek placu i stanęli twarzami do siebie,
spoglądając sobie nawzajem w oczy, tocząc pojedynek umysłów. Siwe brwi
Procopia uniosły się, gdy dostrzegł, jak wielki rozmiar areny ma na myśli
Tzigone – maksimum, na jakie pozwalało połączenie ich ran i statusów. W jego
oczach pojawił się zły błysk, gdy przewidywał jej prawdopodobną strategię,
skwitował to kiwnięciem głowy.
Odwrócili się od siebie i każde z nich odeszło na pół długości areny.
Wtedy znów stanęli do siebie twarzami. Z pola wyrósł migoczący mur, tworząc
wokół nich duże sześcian. Gdy to się stało, walczący odeszli na bok, aby
przygotować zaklęcia obronne.
Matteo podszedł do jej boku.
- Jakieś ostatnie rady? – spytała lekkim tonem.
Zmarszczył w zmieszaniu brwi.
- Procopio Septus był moim panem. Nie mogę zdradzić żadnego z jego
sekretów, ale mogę przypomnieć ci o rzeczach oczywistych dla wszystkich. Jest
dumny, arogancki i niski.
Popatrzyła na niego przez chwilę i kiwnęła głową.
- Da się zrobić.
Dźwięk rogu oznajmił początek pojedynku. Tzigone i Procopio zajęli
swoje miejsca na skraju magicznej areny. Gdy zabrzmiał ostatni dźwięk, weszli
na nią w tej samej chwili.
Tzigone od razu zaczęła śpiewać. Procopio czekał pewnie, z założonymi
ramionami, stojąc na szeroko rozstawionych nogach. Czarne oczy przesuwały
się po suficie sześciennej areny, szukając jakiejś przywołanej bestii.
Na polu pojawił się mały behir o bladoniebieskich łuskach. Był to niezbyt
imponujący potwór, który czarodziejowi nie zrobiłby wielkiej krzywdy, gdyby
nie jego pozycja. Behir zmaterializował się między nogami Procopia.
Istota otrząsnęła się, oceniła sytuację i zaatakowała. Mała, smukła głowa
pomknęła wprost do góry, kły odnalazły cel. Jego ofiarę poraziła niewielka
porcja podobnej do błyskawicy energii.
Czarodziej wydał z siebie wrzask gniewu i wściekłości. Kopnął behira,
który od razu poleciał na bok. Niewielka istotka uciekła, machając sześcioma
parami nóg.
Tzigone odprawiła go machnięciem ręki.
- Dumny, arogancki i niski – powiedziała jakby od niechcenia – a do tego
jeszcze krótszy niż kilka minut temu.
Czarodziej warknął i obrzucił ją kilkoma plugawymi wyzwiskami.
Tzigone wzruszyła ramionami.
- Ciesz się, że nalegałam na pojedynek. Wyobraź sobie, co by się stało,
gdyby behir nie był zaczarowany tak, by zadawać tylko ograniczone obrażenia
– uśmiechnęła się do niego niewinnie. – Rzecz jasna nie byłabym zaskoczona,
gdybyś to ty był ograniczony przez bardzo długi czas…
Wściekły Procopio przywołał i rzucił kulę ognistą. Jego przeciwnik
zacmokał i odpowiedział zaklęciem rozproszenia. Świecące pociski spotkały się
i eksplodowały na tysiące drobnych kawałków, które opadły jasnym,
nieszkodliwym prysznicem, zmieniając się w popiół, zanim jeszcze dosięgły
walczących.
- Niewiele tu wyobraźni – powiedziała – ale gdy się gniewasz, jesteś
zabójczo przystojny. Wstyd, że jesteś, no, ograniczony.
W jego czarnych oczach rozbłysnął szybko stłumiony gniew.
- Ta parodia powinna wkrótce się skończyć. Stawaj do walki, wiedźmo,
bez tych ścian i zasad.
- Na to właśnie liczę – odparła uśmiechając się ustami, podczas gdy oczy
pozostawały lodowato zimne. – Wracamy do przedstawienia. Moja kolej.
Zaczęła śpiewać. Ze środka areny wychynęła duża, ciemna istota.
Wygięty, zakończony kolcami ogon przywołanego wywerna uderzał na boki.
Potwór wyskoczył w powietrze i wspiął się ciasną spiralą pod szczyt
błyszczącego sześcianu.
Procopio szybko się opanował, tworząc zaklęcie żywiołaka burzy, który
zapewnił mu taką sławę podczas najazdu Mulhorandu. Chmury, zabarwione
przez zachodzące słońce, zleciały się razem, połączyły i stworzyły postać
wielkiego czarodzieja. Mag nabrał powietrza w płuca i dmuchnął strumieniem
powietrza w stronę nurkującego wywerna.
Podmuch uderzył w rozłożone skrzydła, rozpięte jak u jastrzębia. Otwór
wydał z siebie pełen zaskoczenia skrzek i wpadł w korkociąg. Poleciał ku ziemi,
a nietoperzowe skrzydła uderzały tak zaciekle, iż zdawało się, że się podrą.
Wywern rozłożył skrzydła w ostatniej chwili i przeleciał tak nisko nad ziemią,
iż trawy położyły się z szelestem. Zabójczy ogon wyrył w ziemią długą bruzdę.
Żywiołak Procopia uderzył wielkim, przezroczystym mieczem i odciął
wywernowi ogon, który upadł, podskakując i wijąc się niczym gigantyczny
robak. Potwór wrzasnął. Z kikuta płynęła ciemna krew, skrzydła wielkiej istoty
zwolniły.
Tzigone wykonała gest, uwalniając przywołanego wywerna. Zniknął w
obłoku mgły. Ogon z trucizną próbował jeszcze kilka razy na oślep ugodzić
maga, po czym i on zniknął.
Żywiołak burzy pochylił się i zamknął Tzigone w jednej ze swoich rąk.
Wyciągnęła sztylet i wsunęła go pod kciuk. Żywiołak zaryczał dźwiękiem
przypominającym wiatr i grom, po czym przerzucił Tzigone do drugiej dłoni,
wymachując ranną kończyną.
Dziewczyna nigdy nie miała lęku wysokości, lecz przeraziła się, gdy
gigant przerzucał ją z ręki do ręki. Wystarczyło tylko ją upuścił i dzieło
Procopia byłoby skończone. Było dokładnie tak, jak obawiał się Matteo: nie
opanowała na tyle magii, aby stawać przeciwko czarodziejowi pokroju
Procopia.
Szybko otrząsnęła się z tego zwątpienia i rzuciła proste zaklęcie
pozwalające spadać niczym piórko. Żywiołak podniósł ją do góry i cisnął z całej
siły o ziemie. Tzigone opadła wolno, dotykając ziemi tuż przed błyszczącym
murem.
Krzywiąc się, musiała przyznać, że to było o wiele za blisko. Pierwszy
mag, zmuszony do wyjścia poza sześcian był uznawany za przegranego. Weszła
na arenę z nadzieją, że uda jej się upokorzyć Procopia, lecz nie spodziewając
się wygranej. Nagle jej cel zmienił się, podjęła nową decyzję.
Była zaklinaczki, tak jak jej matka. Choć Basel Indoulur był jedyny ojcem,
który mieszkał w jej sercu, w jej żyłach płynęła krew króla Halruaa.
Tzigone wyciągnęła rękę w stronę jednej z chorągwi łopoczących nad
królewskim postumentem – czarnego jedwabiu z wyobrażonym na nim
ognistym ptakiem. Wielka arena obejmowała też flagę, a wszystko
znajdującego się wewnątrz można było używać.
Na jej zew ognisty ptak zeskoczył z jedwabiu i zaczął rosnąć.
Rósł z każdym uderzeniem płonących skrzydeł. Gdy ognisty twór zaczął
okrążać istotę przywołaną przez Procopia, na arenie zrobiło się gorąco. Blask
jego skrzydeł odbijał się w żywiołaku, nadając chmurom migoczące odcienie
zachodzącego słońca. Istota próbowała zaatakować krążącego wokół niej
wroga, jednak wyparowała, zmieniając się w kolorową mgiełkę.
Tzigone odwróciła się do Procopia i uniosła brew, zapraszając go do
następnej tury. Nie była przygotowana na wyraz zaskoczenia na jego twarzy,
który szybko zmienił się w furię.
Procopio podszedł do królewskiego tronu, przecisnąwszy się ramieniem
przez barierę błyszczącej magii. Zdziwiona Tzigone podążyła za nim.
- To nie była tylko rywalizacja – zaczął wściekły. – Nie chciałem tego
wyzwania, lecz honor zmusił mnie do jego przyjęcia. Mimo to walczę nie z
jednym magiem, a dwoma!
Zalathorm popatrzył na niego zimno.
- Oskarżasz tę młodą kobietę o oszustwo?
- Oskarżam króla o interweniowanie po stronie swojej córki!
W tej chwili podejrzenia Tzigone potwierdziły się. Podobnie jak Kiva,
Dhamari wiedział, że Keturah i Beatrix to jedna i ta sama osoba. Procopio był w
sojuszu z przynajmniej jednym z nich.
- Nie interweniuję w pojedynek zaklęć – powiedział cicho Zalathorm. – A
co do drugiej sprawy, nie chcę obrazić lorda Basela bezpośrednim
odrzucaniem jego stwierdzenia.
- Basel nie żyje – odparła obojętnie Tzigone. – Był uczciwym
człowiekiem, lecz skłamał, aby mnie chronić. Dla swoich uczniów zrobiłby
wszystko, a skoro już o to chodzi, tak właśnie chyba chciałby być zapamiętany.
Jeśli chcesz panie, bym była twoją córką, niech i tak będzie, lecz zrób to, co
musisz zrobić.
Zalathorm przyjrzał się jej uważnie. Tzigone nie była pewna, co w niej
zobaczył, ale na jego twarzy pojawiło się zdecydowanie. Wstał z tronu i zwrócił
się do szepczącego, zmieszanego tłumu. Wszyscy widzieli tylko, że zdarzyło się
coś dziwnego, lecz niewielu słyszało słowa Procopia.
Zalathorm powiedział głośno:
- Lord Procopio zasugerował, że ognistego roka przywołało nie zaklęcie
dziewczyny, lecz moje. Tak nie było. Przysięgam to wam na wiatr i słowo. Nie
będę rzucał czarów przez innego maga, nie będzie przypisywał sobie dzieła
innego czarodzieja.
Wielu z was sądzi, że stworzyłem wodnego żywiołaka przeciwko
Mulhorandczykom z płynów żywych wrogów i ożywiłem potem armię ich
szkieletów. Nigdy nie przypisywałem sobie takiego wyczynu. Ważne, by
wszyscy wiedzieli, że te potężne zaklęcia nie były moje.
Przesunął spojrzeniem po milczącym tłumie. Szybkim gestem rozproszył
migoczącą magię areny.
- To wyzwanie zostało rzucone i przyjęte. Ogłaszam Tzigone, prawowitą
córkę Zalathorma i Beatrix, zwycięzcą.
Król jednym spojrzeniem uciszył zapluwającego się Procopia.
- Nie doceniałeś swojego przeciwnika. Byłeś tak pewien jej ograniczeń, że
wyszedłeś poza granice areny. Według prawa to porażka.
- Dumny i arogancki – powtórzyła Tzigone i spojrzała w dół. – Nie
mówiąc już o tym, że mały.
Procopio zacisnął szczęki. Ukłonił się sztywno Tzigone kwitując jej
zwycięstwo i odszedł, nie oddając królowi należnych honorów.
- Jeszcze wróci, żeby cię ugryźć – mruknęła, spoglądając za odchodzącym
czarodziejem.
- Tak naprawdę znaczy mniej niż wcześniej – odparł król – skoro teraz
mogę pozostawić Halruaa z dziedzicem.
Teraz Tzigone opadła szczęka. Zalathorm spojrzał na swojego seneszala.
Mężczyzna pospiesznie przysunął krzesło do lewego boku króla i zaprosiła
Tzigone. Usiadła, czując się tak, jakby wróciła do świata rządzonego przez
iluzje.
Zalathorm wstał i zwrócił się do zaskoczonego tłumu.
- Jedno wyzwanie zostało rzucone i przyjęte. Rzucam kolejne. Wyzywam
maga, który rzucił wielkie neoromantyczne zaklęcia przeciwko
Mulhorandczykom. Wyzywam go na bój, w stary sposób, bez ograniczeń magii.
Król wykonał gest i przed jego twarzą pojawiła się wielka, złota kula.
Położył na niej dłoń i powtórzył wyzwanie dźwięcznym, rytmicznym
zaśpiewam, przesyłając je do każdego maga w granicach Halruaa. Potem znów
zwrócił się do tłumu:
- Kraj znajduje się na skraju wojny magów. To, co tu się wydarzy, może
albo zagasnąć w gwałtownym wybuchu płomienia albo wywoła pożar, który
pochłonie całe Halruaa. Zbierzcie wszystkie wojska władające mieczem i magią
i zgromadźcie je w tym miejscu. Wzywam was wszystkich, abyście odrzucili
osobiste ambicje i drobne spory. Mag, który rzucił to zaklęcie, jest naprawdę
potężny. Jeśli nie zdołam mu sprostać w pojedynku, na który go dziś
wyzwałem, być może każdy z was będzie musiał podźwignąć sztandar.
***
Z dala od pola pojedynkowego, w najgłębszej części najbardziej
zabójczych bagien Halruaa, Akhlaur i Kiva obserwowali jak licz, który kiedyś
był Vishną, przygotowuje swoje nieumarłe oddziały.
- Był magiem bitewnym – powiedział z zadowoleniem Akhlaur. –
Najlepszym ze swego pokolenia.
Kiva powstrzymała się od wygłoszenia uwagi, że Vishna był jednym z
magów, którzy pokonali i wygnali Akhlaura.
- Jego plany zdają się być całkiem rozsądne. Bitwa odwróci ich uwagę. –
Lecz szkarłatna gwiazda…
- Dość! – warknął nekromanta. – Gwiazda wspomaga tak samo
Zalathorma, jak i mnie. Nie przechyli szali zwycięstwa w tę czy w inną stronę.
- Czy Zalathorm może zostać zniszczony? – spytała z naciskiem.
- A Vishna? – odpowiedział. Nagle się rozpromienił. – Jako licz, Vishna
będzie błyskotliwym i lojalnym generałem. Wykorzystanie najstarszego
przyjaciela Zalathorma do zniszczenia jego królestwa sprawi mi wielką
przyjemność.
Gdy elfka stłumiła krzyk frustracji, polanę wypełniło złote światło. Głos
Zalathorma, wzmocniony potężną magią, powtórzył wyzwanie, które
przekazał każdemu czarodziejowi w królestwie.
W czarny oczach Akhlaura zapłonął przeklęty ogień, a spojrzenie
przeniosło się na nieumarłego mistrza walki.
- Wszystko gotowe?
- Tak – odparł głucho Vishna.
- Zbierz wojska – oznajmił. – Ucisz swoje wątpliwości, mała Kivo. Trójka
znów się zjednoczy, a szkarłatna gwiazda po raz kolejny będzie moja!
***
Po pojedynku magów tłum rozszedł się. Andris, który siedział obok
Mattea za królewskim tronem, odszedł cicho w stronę pałacu wraz z Matteem i
Tzigone. Na jego przezroczystej twarzy malowała się troska.
- Nas troje – powiedział wreszcie. – Jesteśmy potomkami twórców
Koterii.
Tzigone stuknęła łokciem Mattea.
- Przeznaczenie – powtórzyła. – Może to dlatego zostaliśmy zebrani
razem. Czasem zadanie jednej osoby przypada innej… albo trzem innym.
- Co mamy robić? – spytał Matteo.
- To, co cały czas zamierzam – odparł z naciskiem Andris. – Musimy
zniszczyć Koterię… szkarłatną gwiazdę.
- Teraz, kiedy Zalathorm wyzwał każdego i wszystkich magów, którzy
pragną ją zdobyć?
- Spytaj go – odparł z naciskiem jordain. – Jeśli Zalathorm naprawdę jest
takim dobrym i honorowym królem, nie będzie cenił swojego życia, a nawet
tronu, wyżej od tego.
Matteo milczał przez chwilę, po czym gwałtownie pokiwał głową. Ruszył
w stronę strażników, zaś Andris i Tzigone deptali mu po piętach.
Król spojrzał na niego pytająco. Matteo nachylił się i cicho powiedział:
- Andris jest potomkiem Akhlaura.
Oczy Zalathorma rozszerzyły się. Jego spojrzenie wędrowało od doradcy
do córki, potem do widmowej postaci Andrisa.
- Zabiorę was tam – rzekł krótko.
***
Następnego ranka cała czwórka stanęła w okrągłej komnacie ukrytej
głęboko w podziemiach królewskiego pałacu. Na jej środku pulsowała
szkarłatna gwiazda, rzucając na nich wszystkich łagodne, czerwone światło.
Przezroczyste ciało Andrisa zdawało się być wyrzeźbione z różowego
kryształu, a oczy płonęły ogniem, który pochodził z jakiegoś miejsca, ukrytego
głęboko wewnątrz jego duszy.
- Wiele razy próbowałem to zniszczyć – powiedział Zalathorm – lecz nie
wystarczy jeden z twórców. Dzięki Mystrze udało się zebrać waszą trójkę.
Andris wyciągnął miecz, ujął obiema dłońmi i zaczął wirować.
Zamachnął się z całej siły i uderzył ciężką bronią w migoczący kryształ. W
następnej chwili miecz poleciał w jedną stronę, a Andris w drugą. Miecz,
uwolniony z jego uchwytu stracił swój szklisty wygląd i zadzwonił ciężko na
kamiennej podłodze.
Jordain dźwignął się na nogi.
- Może uda się, jeśli uderzymy wszyscy na raz – zaproponował
Matteo i Tzigone podeszli do niego i stanęli wokół klejnotu.
- Z góry – ostrzegł Andris – aby nikt nie dostał odbitym ostrzem.
Na znak Mattea wszyscy uderzyli z całych sił. Nim broń zbliżyła się do
artefaktu, wypadła im z dłoni i zwarła, tworząc wiszący nad kulą trójnóg.
- To tyle, jeśli chodzi o wspólne działanie – mruknęła Tzigone,
spoglądając na połączoną broń.
Andris ze zmarszczonymi brwiami spacerował wokół artefaktu.
- Niech spróbuje sama księżniczka.
Parsknęła, ale podeszła powoli do klejnotu i ostrożnie dotknęła jednego z
ramion gwiazdy. Przez dłuższą chwilę stała nieruchomo, a wyraz głębokiej
koncentracji zmienił się w ból.
- Tyle ich – powiedziała stłumionym głosem. – Byłam więźniem w krainie
Niewidzialnego Ludu zaledwie kilka dni. Te elfy są przetrzymywane ponad
dwieście lat.
Oderwała dłoń i zwróciła się do króla – jej oczy były szeroko otwarte.
- Keturah wie, jak to można zrobić! To dlatego Kiva tak jej
potrzebowała… dlatego sprowadziła ją do pałacu!
Popatrzyła na Zalathorma, czekając na potwierdzenie swoich słów.
- To możliwe – przyznał.
Tzigone już biegła korytarzami do komnaty królowej.
***
Tłum zgromadzony na polu pojedynków nie wyglądał jak zjednoczona,
zdyscyplinowana armia z wizji Zalathorma. Lordowie czarodzieje i ich
podwładni stali w osobnych szeregach, spoglądając z ukosa na swoich rywali.
Każde stronnictwo chwaliło się magami, kapłanami i najemnikami. Walka na
zaklęcia z Zalathormem będzie dopiero początkiem. Każdy, kto zdołałby
pokonać króla, potrzebowałby wszystkich swoich popleczników, aby obronić
świeżo zdobytą koroną przed pozostałymi.
Procopio Septus, jako lord burmistrz, miał pod swoją komendą cała straż
miejską stolicy. Spacerował pewnie przed ich szeregami, doglądając
wszystkiego. Wojownicy, poważnie osłabieni wojną i zaskoczeni zamieszkami
wśród czarodziejów, nie byli pewni swojego zadania. Czarodziej u jego boku
wyglądał na jeszcze mniej zdecydowanego. Malchior Belajoon, potencjalny
rywal króla, przyglądał się zmartwiony stojącym naprzeciwko szeregom.
- Może nie jest to czas, abym stawał do walki o tron – powiedział.
- Król odpowie wszystkim, którzy go wyzwą. Twój ród jest równie dobry
jak jego, a ostatnie wydarzenia boleśnie uświadomiły wszystkim, że moce króla
słabną. Kiedy będzie lepszy czas, aby się z nim zmierzyć?
- To nie jest rzuciłem te neoromantyczne zaklęcia!
- Nieważne. Zalathorm ogłosił wyzwanie i honor zmusza go, by
odpowiedział każdemu chętnemu.
Spojrzenie Malchiora znów padło na zbierający się tłum.
- A co z królewską prośbą o jedność, dopóki ukryty mag nie został
zdemaskowany?
Procopio machnął ręką na tę uwagę. Nim zdołał odpowiedzieć, na tyle
lasu pojawił się migoczący czarny owal, tworząc przejście na ciemną równinę.
Wyszli z niej wojownicy – ohydne nieumarłe istoty, wzdęte od zgnilizny i
płynów. Żołnierze – równie dobrze wyszkoleni, jak każda armia w
południowych krainach, weterani ostatniego najazdu – cofnęli się z
przerażeniem.
Armia nieumarłych szybko ustawiła się w szeregi. Ich dowódca, szczupły
mag o sinobłękitnej skórze i wciąż błyszczących włosach barwy orzecha
wyszedł z bramy i stanął na swoim miejscu.
Choć był to dziwny widok, nic nie przygotowało zaskoczonych
obserwatorów na to, co miało nadejść teraz. Z portalu wyszła niska elfka z
długimi warkoczami barwny jadeitu. Zimne spojrzenie jej bursztynowych oczu
przesunęło się po czarodziejach i zdawało się na chwilę zatrzymać na twarzy
Procopia. Potem odsunęła się na bok, by zrobić miejsce dla jeszcze bardziej
przerażającej postaci. W nagłej ciszy pojawił się wysoki, chudy mężczyzna w
czarno-czerwonych szatach nekromanty. W jasnym słońcu poranka jego
bladozielona skóra i słabo opalizujące łuski błyszczały chorobliwie, jakby z
głębin morza wypłynęła jakaś fosforyzująca istota.
Żaden z magów nigdy nie widział tej dziwnej postaci, a jednak wszyscy
wiedzieli, kim jest. Jeden z najbardziej niesławnych magów Halruaa, którego
imieniem nazwano zabójcze bagno i wiele przerażających nekromanckich
zaklęć, nie został zapomniany przez dwa stulecia.
- Akhlaur.
Szepty zdawały się zlewać w jeden drżący powiew. Nekromanta pochylił
głowę w archaicznym dworskim ukłonie, jakim potężniejsi magowie witali
swoich mniej potężnych kolegów.
Zebrani magowie spojrzeli po sobie z paniką w oczach – nie byli już tak
pewni, czy uwolnienie królestwa od Zalathorma jest takim dobrym i wartym
osiągnięcia celem.
Akhlaur nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
- Zalathorm rzucił wyzwanie – powiedział głębokim głosem, który
przetoczył się po polu niczym letni grzmot. – Odpowiedziałem. Dawajcie go
tutaj, niech już się zacznie.
***
Kiva i Akhlaur cofnęli się na tyły swoich oddziałów, by oczekiwać
odpowiedzi króla. Elfka przechadzała się gniewnie.
- Martwisz się czymś, małą Kivo? – zapytał nekromanta.
Odwróciła się ku niemu, wskazując ręką na plac pojedynków.
- Widziałeś tych wszystkich magów, zgromadzonych, aby walczyć z
królem? Powinniśmy im to zostawić! Znasz dzieje Halruaa równie dobrze jak
ja. Magowie mogą się kłócić, ale zjednoczą się przeciwko innemu zagrożeniu.
Gdybyś pozwolił Zalathormowi zniszczyć ich jeden po drugim, twoje zadanie
byłoby łatwiejsze, a jego wynik pewny! A teraz będziemy musieli stawić czoła
im wszystkim!
Siła jej wybuchu sprawiła, że nekromanta uniósł w zdumieniu brwi.
- Boisz się o swoje bezpieczeństwo – raczył powiedzieć – i słusznie. Nasza
więź sprawia, że jeśli umrę, ty również. Zapewniam cię, między szkarłatną
gwiazdą i moją nie tak znów małą magią jesteś całkiem bezpieczna.
- Tak – ciągnął nekromanta – wszystko pójdzie, jak planowałem. Nic – a
najmniej ty – nie przeszkodzi mi w tej tak długo wyczekiwanej konfrontacji.
Przez długą chwilę elfka milczała.
- Za twoim pozwoleniem, obejrzę twoje zwycięstwo z lasu.
- Jak chcesz – odparł Akhlaur. Nagle jego czarne oczy spoczęły na niej. –
Pamiętaj, nie możesz mnie zdradzić i przeżyć.
- Zapewniam cię, panie – powiedziała Kiva z przekonaniem tak głęboki,
jak nigdy w swoim życiu – że o tym nigdy nie zapominam.
***
Matteo i Tzigone zatrzymali się przy drzwiach do komnaty królowej.
- Co proponujesz?
- Wymyślę coś w trakcie – przyznała Tzigone. Weszła cicho do komnaty i
skłoniła się przed zbyt cichą królową.
Tknięta jakimś impulsem, zaczęła nucić. Spojrzenie królowej było wciąż
nieobecne, lecz jej głowa przechyliła się nieco na bok, jakby słuchała. Gdy
Tzigone zamilkła, Beatrix cicho zaczęła powtarzać ostatnią melodię obojętnym,
niemal pozbawionym barwy głosem. W miarę śpiewania jej głos stawał się
coraz mocniejszy. Był zdarty o starych ran, lecz wciąż kryło się w nim echo
dawnego piękna.
Tzigone uśmiechnęła się dumnie do Mattea. Zaśpiewała następną
melodię i królowa znów ją powtórzyła. Potem Tzigone powiedziała o
gwiezdnych wężach, a królowa zaśpiewała krótką piosenkę-zaklęcie, którą
Tzigone przywoływał skrzydlate bestie. Trwało tak dalej, Beatrix odpowiadała
piosenkami odpowiednimi do różnych sytuacji podsuwanych przez Tzigone.
- No i? – spytała tryumfalnie.
- To ma sens – zgodził się Matteo. – Muzyka i rozsądek nie zawsze
podążają w umyśle tą samą drogą. Osoba, która cierpi na zaburzenia umysłu
może nie pamiętać, jak się mówi, lecz często nadal potrafi zaśpiewać piosenki,
których się nauczyła przed wypadkiem. Jednak głos Keturah nie niesie już w
sobie dość mocy, aby rzucała czary.
- Musi tylko zapamiętać pieśń. Ja rzucę zaklęcie.
Po kilku chwilach Matteo pokiwał głową. Wyszedł z komnaty i
porozmawiał ze strażnikami, aby pozwolili królowej wyjść pod jego opieką.
Cała trójka zeszła kręconymi schodami do podziemi.
Matteo i Tzigone szli piersi. Przypominał sobie każde słowo zaklęcia,
jakich Zalathorm używał przy schodzeniu i szeptem podawał każde z nich
Tzigone – tylko głos maga mógł unieszkodliwić zabezpieczenia. Schodząc krok
po kroku, powtarzała każde z nich. To była długa droga, a nim dotarli na dół,
obydwoje słaniali się na nogach.
- Po raz pierwszy trening pamięci jordainów na coś się przydał –
mruknęła, gdy ruszyli do pokoju.
Nagłe uderzenie pocisku energii pchnął ją w ramiona Mattea. Popatrzył
na nią z irytacją.
- Trening pamięci – przypomniał jej. – Nie ma sensu posiadać jordaina,
jeśli nie robi się z niego dobrego użytku!
Tzigone szybko przyszła do siebie i uśmiechnęła się kusząco.
- Przypomnę ci kiedyś te słowa.
Matteo westchnął i odsunął ją.
- Trzy kroki, a potem skręć w lewo.
Przeszli labirynt bez dalszych wpadek. Wreszcie cała trójka stanęła
przed szkarłatną kulą. Andris i Zalathorm już tam byli. Jordain stał z jednej
strony, obserwując uważnie, jak król klęka przed błyszczącymi artefaktem. Po
chwili Zalathorm wstał i odwrócił się do przybyłych.
- Aluar powrócił. Oczekuje mnie na polu walki.
Matteo spoglądał niepewnie to na króla, to na swojego najstarszego
przyjaciela.
- Większość mocy Zalathorma pochodzi z tego artefaktu – powiedział.
- Sam mówiłeś, że nie można zwalczać zła złymi środkami – przypominał
mu Andris. – Cóż może być gorszego od pozostawienia tych duchów w niewoli,
skoro możemy je uwolnić?
Zalathorm poklepał jordaina po przezroczystym ramieniu.
- Oto rada, jakiej król potrzebuje. Róbcie, co konieczne, a kiedy
wypełnicie zadanie, dołączcie do mnie w boju – zerknął na Mattea. – Gdy bitwa
się skończy, nie będziesz miał nic przeciwko temu, by dzielić zaszczyt bycia
królewskim doradcą z drugą osobą?
Na twarzy Mattea pojawił się szeroki uśmiech. Król uśmiechnął się
znacznie słabiej. Podszedł i delikatnie dotknął twarzy swej królowej w cichym
pożegnaniu, po czym zniknął.
Andris spojrzał na Tzigone.
- I co teraz?
W pokoju rozległa się cichutka melodia. Tzigone machnęła ręką
nakazując ciszę i nasłuchiwała czujnie głosu matki. Pieśń rwała się, nuty, nie
brzmiały tak jak powinny, brzmienie było matowe, lecz Tzigone słuchała z
całych sił, przejmując jej kształt i budowę.
Zaklęcie płynęło przez pieśń, rozwijając wokół błyszczącego kamienia
delikatną sieć. Matteo popatrzył na gromadzącą się magie i rozpoznał jej
źródło.
Wokół klejnotu rozciągnięta była ochronna tarcza, której żaden mag nie
mógł dostrzec ani rozproszyć. Jednak ktoś zdołał ją utkać z Cienistego Splotu.
Gdy Matteo zrozumiał to i płynące z tego wnioski, jego giętki umysł
zaczął działać. Kiva zgłębiała moce szkarłatnej gwiazdy przez ponad dwieście
lat. Była więźniem Akhlaura, najprawdopodobniej znała tajemnice, które
czyniły artefakt niewrażliwym na ataki. Gdzie Akhlaur się tego nauczył
dwieście lat temu? Wówczas wiedza o Cienistym Splocie dopiero zaczęła
pojawiać się w Halruaa!
Odpowiedź poraziła go niczym ognisty pocisk. Akhlaur dowiedział się o
tym w taki sam sposób, jak Matteo – w widmowym przedsionku krainy
Niewidzialnego Ludu. W ten sposób stał się tym, kim naprawdę był. Vishna
dziwił się, że jego przyjaciel zmienił się z ambitnego maga w złoczyńcę, dla
którego żadne zło nie było zbyt wielkie ani odstręczające. Tu znajdowała się
odpowiedź.
Lecz czemu Kiva interesowała się Keturah? Czemu sprzymierzyła się z
Dhamarim?
Keturah mogła pieśnią przywoływać różne istoty. Pieśni czarów były
potężną magią, powszechnie znaną tylko elfom. Być może tego właśnie trzeba
było, aby stworzyć więź z elfimi duchami wewnątrz. Wtedy pojawił się
Dhamari ze swoją determinacją, by wzywać mieszkańców krainy
Niewidzialnego Ludu i im rozkazywać. Był czarodziejem ambitnym, lecz
niezbyt utalentowanym. Być może Kiva dostrzegła w nim zadatki na Adepta
Cienia i zachęciła do podążania tą ścieżką.
Być może nie trzeba było trzech potomków, ale trzech talentów, które
rzadko zbiegały się w jednej osobie.
Matteo szybko popatrzył na swoich przyjaciół i ich arsenał.
- Tzigone, dotknij klejnotu. Zobaczymy, czy zdołasz znaleźć w nim
znaleźć jakieś echo Andrisa.
Spojrzała na niego zaskoczona, lecz zrobiła, jak kazał. Jej twarz ściągnęła
się.
- Widzę walkę na Bagnach Akhlaura – powiedziała. – A niech to!
Zapomniałam, jak paskudny był ten laraken!
- Andris – przypomniał Matteo.
- Jest tu. A raczej jego część – odeszła od klejnotu, a jej wzrok wędrował
od widmowego jordaina do Mattea. – O co chodzi?
- O nawiązanie kontaktu z zamkniętymi wewnątrz duchami. Andris jest
do tego szczególnie predestynowany. Pierwszym krokiem do magii rzucanej
przez kilku czarodziejów naraz jest dostrojenie się. To jego zadanie. Rzucanie
czarów to skupienie się i energia… śpiewana przez ciebie pieśń czarów
zostanie bez wątpienia powtórzona przez duchy elfów.
Po jej oczach widać było, że zrozumiała.
- A co z tobą?
Matteo popatrzył jej prosto w oczy.
- Akhlaur stworzył wokół szkarłatnej gwiazdy ochronną sieć, wykonaną
z Cienistego Splotu. Mogę ją dostrzec. Może nawet rozproszyć.
Wyblakłe, orzechowe oczy Andrisa niemal wyszły z orbit.
- Jesteś Adeptem Cienia?
- To chyba zbyt mocno powiedziane – odparł krótko Matteo – lecz na
razie możesz to tak potraktować. Bierzmy się do roboty.
- Ci, którzy zbyt często i długo korzystają z Cienistego Splotu, zyskują
wielką moc, lecz z czasem tracą jasność umysłu – przypomniał im Andris. –
Kimkolwiek jesteś, nadal pozostajesz także jordainem. Możesz utracić to, co cię
najpełniej określa!
- Zatem zróbmy to szybko.
Tzigone wyciągnęła ręce w stronę jordainów, obaj je ujęli. Przez chwilę
stali razem. Andris zaczął odzyskiwać barwy, które powoli wpływały z
powrotem w jego przezroczystą postać. Matteo skinął głową Tzigone, a ona
zaczęła nucić melodię, której nauczyła ją matka.
Pieśń zdawała się rozdzielać niczym światło przechodzące przez
pryzmat. Rozchodziła się po całej komnacie, powtarzana i barwioną setkami
różnych głosów. Blask światła w szkarłatnym klejnocie zwiększał się wraz z
mocą gromadzonej magii.
Matteo skupił się na cienistej sieci. Sięgnął myślami i pociągnął za jeden
z węzłów. Ustąpił, dwa wątki się rozpadły. Sięgnął do następnego i powoli,
starannie, zaczął rozplątywać ciemną magią Akhlaura.
Było to znacznie bardziej wyczerpujące niż jakakolwiek walka, w której
brał udział. Oddychał z trudem, komnata wirowała wokół niego. Jeszcze gorsza
była utrata świadomości. Więcej niż raz odpływał, sprowadzając się z
powrotem tylko dzięki sile woli. Za każdym razem czuł się jak przebudzony ze
snu, nie wiedząc, gdzie jest ani co tu robi. Mimo to nacierał dalej. Jeszcze jeden
splot, powiedział sobie. Tylko jeden. A potem kolejny, i tak dalej, aż nie wykona
zadania.
Nagle sieć się rozpadła. Światło rozbłysło niczym wybuchająca gwiazda,
artefakt pękł.
Matteo odruchowo rzucił się na Tzigone, która z kolei skoczyła osłaniać
królową. Upadli razem, a jordain osłonił je obie przed odłamkami kryształu,
latającymi po całym pokoju.
Ku swemu zaskoczeniu, nie czuł żadnego trafienia latającymi
okruchami. Ostrożnie uniósł głowę.
Pomieszczenie wciąż było pełne różowego światła. Poruszały się w nim
przezroczyste postacie, podobnie do Andrisa. Wszystkie wyglądały na elfy, za
wyjątkiem starszego ludzkiego mężczyzny, bardzo podobnego Farrah Noor.
Widmowy czarodziej skłonił się głęboko i zniknął.
Elfy wirowały, obejmując się nawzajem i radując odzyskaną wolnością.
Tzigone przyglądała im się ze łzami w oczach.
Lekka dłoń dotknęła jej ramienia.
- Ria? – spytał niepewnie głos.
Nagle wróciła jej pamięć, jedyna rzecz, której Tzigone szukała tak długo
– jej imię, imię, jakim nazywała ją matka.
- To ja – wykrztusiła.
Oczy Keturah, tak wielkie na pomalowanej na biało twarzy, błądziły po
twarzy córki.
- Jesteś taka piękna – powiedziała zadumanym głosem – ale już nie
dziecko.
Gdy po raz pierwszy w życiu zabrakło jej słów, Tzigone wręczyła matce
talizman. Palce Keturah zacisnęły się za nim, a twarz stężała.
- Kiva jest blisko, a wraz z nią nadchodzi wielkie, stare zło – wyciągnęła
rękę i dotknęła policzka Tzigone. – Nasze zadanie nie zostało wypełnione do
końca… oboje muszą zostać zniszczeni.
Ruszyła przez korytarze pewnym krokiem. Tzigone spojrzała na
jordainów i z zaskoczeniem znów się odwróciła. Andris znów wyglądał
normalnie, jak przez bitwą na bagnach Akhlaura.
Matteo kiwnął jej głową.
- Za tobą – rzekł krótko.
Tzigone ruszyła za żądną zemsty królową, przygotowując się do
stawienia czoła Akhlaurowi… i Kivie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Na polu pojedynków naprzeciw siebie stały dwie armie. Było tak, jak
spodziewała się Kiva, tak jak zawsze. Skłócone frakcje ambitnych
Halruaańczyków zgromadziły się przeciw wspólnemu wrogowi. Czarodzieje i
wojownicy, prywatne armie i resztki wojsk Halruaa stały ramię przy ramieniu,
niemal tak samo bladzi, jak ich ohydni wrogowie.
Nieumarli podwładni Akhlaura byli gotowi. Kości przeświecały przez
wodniste ciało pochodzące z bagna. Wszyscy czekali na jakiś sygnał.
Nagle przed frontem wojsk Halruaa pojawił się Zalathorm. Wyciągnął
rękę i rzucił drobny proszek w stronę armii nieumarłych. Wiatr podchwycił go,
zaczął obracać jak piaskowego diabełka, rosnącego coraz bardziej. Blade
tornado pomknęło w stronę nieumarłych i eksplodowało deszczem
kryształków.
Licz-dowódca wykrzyknął rozkaz i wielu wojowników przyklękło,
osłaniając się dużymi, rattanowymi tarczami. Jednak solna burza poraziła
wielu z nich – każdy, kto został dotknięty, rozpłynął się niczym posolony
ślimak.
Ich szkielety tylko otrząsnęły się z płynnego ciała i ruszyły do przodu.
Kościste dłonie rozwiązały niewielkie sakiewki, jakie nosili na szyjach i wyjęły
fiolki o jaskrawożółtym zabarwieniu. Szkieletowi wojownicy rzucili się do
przodu z nienaturalną szybkością ciskając flakonikami w powietrze.
- Fiolki władcy umarłych! – krzyknął jeden z magów. Kilku z nich zaczęło
rzucać zaklęcia ochronne.
Pierwsza linia ruszyła do walki. Niektórzy wojownicy przedarli się,
osłaniani magią. Inni nie mieli tyle szczęścia. W każdym miejscu, gdzie płyn
zetknął się z ciałem, pojawiały się gnijące wrzody. Mimo to zarówno żywi, jak i
umarli, walczyli zaciekle. Ich miecze unosiły się raz po raz, gdy siekali kości
przeciwników na drgające stosy.
Z północnego skraju pola, spod osłony wielkich, starych drzew, na
nieumarłych spadł deszcz strzał. Skradająca się skrajem lasu Kiva dostrzegła
mrowie łuczników, siedzących na gałęziach. Wszyscy byli ubrani w szarość
Azutha – elfka zasyczała jak wściekła kotka.
Tak jak się obawiała, każdy nieumarły trafiony ich strzałą padał i już nie
wstawał. Bez wątpienia w szklanych grotach znajdowała się woda święcona.
Magowie skorzystali z tego, bombardując wrogą armię jednym
zaklęciem po drugim. Gdy ogniste kule trafiały w wodniste ciała, unosiła się z
nich śmierdząca para.
Zaciskając zęby, Kiva przypomniała sobie przerażające zaklęcie
nekromanckie, jakiego nauczyła się od Akhlaura. Po chwili wahania zaczęła
rzucać potężne zaklęcie choroby.
Nad drzewami natychmiast zawisła plaga. Cała roślinność uschła i
umarła, liście posypały się jak śnieg w górach. Ptaki leciały bezwładnie na
ziemię, łucznicy spadali niczym wory mięsa. W ciągu kilku minut w połaci lasu
o promieniu pięćdziesięciu stóp było tyle życia, co w krypcie.
Kolejny fragment starożytnych elfich lasów padł pod naporem
halruaańskiej magii.
Kiva otrząsnęła się z bólu przenikającego każdy fragment jej ciała, kości i
krwi, gdy wielkie drzewa umierały, a Splot migotał i uginał się. To straszliwe
zniszczenie było jeszcze jedną skazą na jej duszy.
Obie armie ruszyły na siebie, ścierając się na środku pola w straszliwej
walce. Niewielka grupka Halruaańczyków przedarła się, napierając z
samobójczą brawurą w stronę, gdzie stał Akhlaur.
Elfka – ofiara, uczennica i w przyszłości pani najpotężniejszego
nekromanty w całym Halruaa – zareagowała bez chwili namysłu czy wahania.
Uniosła dłonie, z jej palców strzeliły czerwone błyskawice. Zatrzymały szarżę
niczym ściana mocy. Wojownicy zostali uniesieni w powietrze, otoczeni
trzaskającymi błyskawicami, ich ciała wiły się w rozdzierającym bólu. Taniec
nerwów był jednym z wielu okrutnych zaklęć w arsenale nekromanty. Nie
powstrzyma ich na długo, nie zabije wielu, lecz przez kilka długich chwil będą
bezradni. Niewielu magów zdoła w takim bólu rzucić jakieś zaklęcie. Chwila
słabości dawała okazję – jej wykorzystanie było zadaniem Akhlaura i jego licza.
Kiva odwróciła się i uciekła z pola bitwy, biegnąc w stronę pałacu. Gdy
wiele lat temu sprowadziła tam Beatrix, rozmieściła też kilka niewielkich
urządzeń, które pozwolą jej ominąć zabezpieczenia.
Niezależne od tego, czy Akhlaur sobie tego życzył, czy nie, szkarłatna
gwiazda tego dnia zajdzie.
***
Matteo i Andris zbiegali po szerokich pałacowych schodach. Zatrzymali
się, gdy do środka wmaszerował w karnym szeregu batalion straży, zajmując
pozycje obronne. Procopio Septus wystąpił naprzód i z lekkim uśmiechem
przyjrzał się zaskoczonym jordainom.
- Utrzymamy pałac – oznajmił. – Ktoś musi być gotów objąć tron, jeśli
Zalathorm przegra.
- Jeśli wszyscy magowie z miasta staną za nim, jego szanse przeżycia
znacznie wzrosną – odparł Matteo. – Ci ludzie są potrzebni w walce z armią
Akhlaura.
Twarz Procopia pociemniała z gniewu.
- O tym zadecyduję ja. Musisz się jeszcze nauczyć, jordainie, że to
lordowie czarodzieje rządzą.
- Rób, co uznasz za właściwe, lecz przepuść nas – powiedział Matteo.
Wyciągnął miecz, Andris zrobił to samo. – Każda para rąk się przyda.
Mag pokręcił głową.
- I pozwolić, byście zanieśli tę opowieść do Zalathorma, niczym wierny
pies przynoszący kuropatwę? Nie sądzę.
Dwaj jordainowie zbliżyli się. Mag parsknął.
- Dwaj ludzie przeciwko dwudziestu wojownikom i magowi?
Do przodu przedarł się jeden z żołnierzy, wysoki, muskularny
mężczyzna. Skłonił się przed Procopiem i wyciągnął miecz, jakby chciał
zaproponować swoje usługi jako czempion. Nim mag zdołał odpowiedzieć,
wielki mężczyzna wbił swoją pięść w jego brzuch. Błysnęły zabezpieczenia,
lecz mężczyzna bez trudu się z nich otrząsnął. Procopio zgniłą się z
szarpnięciem niczym przekłuty bukłak.
- Z całym szacunkiem, panie – powiedział elegancko Themo – będzie
trzech ludzi i ani jednego maga.
Na twarzy mężczyzny pojawił się szeroki uśmiech. Wraz z dwoma
przyjaciółmi zgodnym krokiem zeszli po schodach w stronę morza
wyciągniętych mieczy.
Żołnierze jak na komendę opuścili broń. Uśmiech zniknął z twarzy
Thema.
- Gdzie tu jest haczyk? – spytał.
- Teraz ty dowodzisz – odpowiedział jeden z nich – a walka z dowódcą to
zdrada. Jest większa bitwa do stoczenia, ale na bogów, jeśli każesz nam
walczyć z Halruaańczykami, sam po tobie przejdę.
Wielki mężczyzna uśmiechnął się dziko.
- Sądzę, że armia Akhlaura składa się z Halruaańczyków, ale sa martwi
zbyt długo, aby się obrażać.
Jak na komendę oddziały podniósł broń i przygotował się do biegu w
stronę bitwy.
- Do królewskich stajni! – krzyknął Matteo.
pospiesznie zabrali szybkie konie, dosiedli ich i pognali w stronę
północnej bramy. Pole pojedynków było blisko, a konie pędziły tak, jakby
wyczuwały pośpiech swoich jeźdźców.
Matteo pochylił się nad końskim karkiem, okrążając walczących i jadąc
w stronę Zalathorma. Widział, jak zbliża się Akhlaur, trzymając w wysoko
uniesionej dłoni czarną kulę. Matteo jęknął, rozpoznając zaklęcie śmierci –
potężny atak nekromanty, natychmiast wysysający siły życiowe.
Król wyciągnął rękę w stronę zbliżającego się maga. Błysnęło światło,
jasne i czyste jak serce paladyna. Blask, zdolny rozproszyć ciemność i zniszczyć
zło, pomknął w stronę nekromanty.
Czarna kula zniknęła, Akhlaur osunął się na ziemię. Ku przerażenia
Mattea, pokryta zielonymi łuskami twarz pociemniała, przypominając twarz
niedawno zabitego wojownika. Szaty maga zmieniały się w błękitno-zielony
uniform, splamiony ciemniejącą krwią.
- Zombie sobowtór – powiedział, pojmując sztuczkę. Nekromanta użyczył
swego wyglądu niedawno zabitemu Halruaańczykowi. Jordain rozglądał się
gorączkowo w poszukiwaniu prawdziwego Akhlaura.
W bitewnym zamęcie poruszył się cień, czarna kula błysnęła nagłym
życiem. Poleciała w stronę króla. Z piersi Mattea wydarł się krzyk, lecz był zbyt
daleko, by w porę dotrzeć do Zalathorma.
W stronę króla galopował gniady ogier, a siedzący na nim szczupły,
rudowłosy mężczyzna podkurczył nogi i skoczył. Czarna kula trafiła go w
powietrzu, zakręciła ciałem.
Andris dźwignął się chwiejnie na nogi, trzymając w rękach sztylety.
Przez chwilę Matteo odważył się mieć nadzieję, że odporność jego przyjaciela
okazała się równa straszliwemu zaklęciu, lecz ręce mężczyzny opadły wzdłuż
boków, a broń upadła na ziemię.
Matteo zeskoczył z konia i w ostatniej chwili podtrzymał umierającego.
***
Kiva biegła w stronę pałacu. Zatrzymała się przy jednym z ocieniających
podwórze drzew i zaczęła się na nie wspinać. Za jej plecami rozległy się ciche
kroki. Elfi wzrok pozwolił Kivie dostrzec kątem oka Tzigone i dłonie, sięgające
ku jej włosom.
Nim elfka zdążyła zareagować, Tzigone chwyciła szmaragdowy warkocz
i szarpnęła gwałtownie. Głowa czarodziejki poleciała do tyłu, gałąź wymknęła
się jej z palców. Wykorzystując upadek na swoją korzyść, odbiła się od pnia i
spadła na wredną dziewuchę.
Walczyły niczym koty z dżungli – przetaczały się, drapały i waliły
pięściami. Żadna z nich nie zauważyła, kiedy Keturah zaczęła nucić.
Kiva z wolna zaczęła zauważać, że do zniszczenia altu kobiety dołączył
chór elfich głosów. Wyrwała się i cofnęła od nagle czujnej Tzigone, spoglądając
z niedowierzaniem na twarze, których zbyt długo nie widziała.
Pieśń ucichła. Elfi lud zbliżył się, cichy i czujny, jakby zadanie ich życia
nie zostało jeszcze zakończone.
Tzigone podniosła się.
- To już koniec, Kiva. Wygrałaś. Te elfy są wolne.
Kiva jak przez mgłę uświadomiła sobie, iż kręci głową jakby w
zaprzeczeniu. Tak, to był jej lud, jej przyjaciele. Widziała swoją siostrę,
przyjaciela z dzieciństwa, który uczuł ją polować, pierwszego kochanka. Byli
wolni. Cel jej życia został osiągnięty, a dowód tego stał obok cicho czekając, aby
pojęła tę prawdę.
Nagle Kiva zrozumiała. Jej zadanie nie było zakończone. Przez całe te
lata wierzyła, że wszystko, co robi, było podporządkowane oswobodzeniu jej
ludu. Lecz nie to dawało jej siłę. Zemsta pochłonęła ją całkowicie, aż stała się
mniej żywa niż te duchy.
Kiva krzyknęła rozpaczliwie i rozpostarła szeroko ramiona. Otoczył ją
blask magii i znikła.
W czasie krótszym niż trwa uderzenie serca wyszła z zaklęcia migotania,
który miał ją zaprowadzić do niegdysiejszego sojusznika. Stała na schodach
pałacu, na których dumał z ponurą twarzą Procopio.
Gdy jej paznokieć wbił mu się w ramię, podskoczył jak wystraszony kot.
- Chodź, magu – powiedziała głosem, który brzmiał dziwnie nawet w jej
własnych uszach. – Czas, aby Halruaa zginęło.
***
Kiva i Procopio wynurzyli się z zaklęcia w samym środku tłumu
nieumarłych. Czarodziej zaczął krztusić się smrodem i zasłonił ręką nos.
Elfka odciągnęła go na bok i wskazała wolną dłonią miejsce, gdzie stał
otoczony czarnym światłem Akhlaur.
- Przyjrzyj mu się dobrze, magu – powiedziała głosem drżącym z
szaleństwa. – To twoje odbicie. On jest tobą. On jest Halruaa, i niech was
wszystkich pochłonie Otchłań!
Wyrwała nóż zza pasa Procopia i wbiła mu go w pierś. Przez chwilę
spoglądał na niego z niedowierzaniem, po czym osunął się na mokrą od krwi
ziemię.
***
Ukryty za szeregami wojowników Akhlaur rzucił następne zaklęcie. Na
skłębioną masę walczących spadł straszny urok zniszczenia kości. Nieumarli
nie zostali nim dotknięci, lecz żywi odczuwali każdy cios dwa razy mocniej niż
zwykle. Miecze wypadły z potrzaskanych rąk, ludzie padali na ziemię wijąc się
w agonii, gdy niewielkie, poszarpane kawałki kości przebijały im ciało.
Odziani na szaro kapłani pracowali najlepiej jak potrafili, odciągając
rannych na bok i gorliwie się nad nimi modląc. Krąg magów rzucał czary
ochronne na grupę kapłanów Azutha śpiewających wspólnie zaklęcia mające
odegnać nieumarłych.
Oddziały Halruaa, zjednoczone wspólnym celem, były trudne do
pokonania. Wojownicy-szkielety padali jak ścięte zboże.
Akhlaur odwrócił się w stronę swego licza. Vishna stał poza zasięgiem
kapłanów. Na gest Akhlaura nieumarły mag wezwał straż śmierci – z Planu
Eterycznego wyrwały się duchy strażnicy. Świetliści wojownicy poszybowali w
stronę kapłanów niczym upadłe anioły, straszliwi jak szarża uniesiony w
powietrze paladynów. Vishna zaczął zaśpiew, który mógł sprowadzić jeszcze
więcej zabójczej magii.
Nad polem walki pojawiła się ciemna sieć. Gdy zaklęcie legionu trupów
zaczęło działać, nowi zmarli zaczęli się podnosić zaś żywi żołnierze, nietknięci
przez oręż lub czary, padali bez zmysłów.
Pełne przerażenia okrzyki wydobyły się ze zdartych gardeł dziesiątek
ludzi, którzy nagle zorientowali się, iż zamieszkują trupy. Ich leżące ciała były
żywe, lecz nieruchome, bezbronne. Nieumarli wojownicy szli ku nim niczym
wielki otaczające pojmaną ofiarę.
Wojownicy Halruaa, których nie dotknęło zaklęcie Vishny i nie rozumieli
istoty jego działania, ruszyli, aby zetrzeć się z nadchodzącymi towarzyszami.
Nieświadomi tego, co się stało, cięli zaskoczonych i przerażonych nieumarłych.
Opuszczone ciała drgały i umierały, gdy pochwycone w ciałach siły życiowe
odchodziły w zaświaty.
Oczy licza przesunęły się po tłumie i odnalazły Zalathorma, walczącego z
wielkim konstruktem z kości, przypominającym pół człowieka, pół człowieka,
pół krokodyla. Akhlaur szybko wykonał gest zaklęcia wyczerpania i rzucił je na
króla. Zalathorm odskoczył, jego twarz zbladła, gdy siła i moc zaczęły go
opuszczać. Na krótką chwilę oczy dwóch starych przyjaciół spotkały się.
Bez jednego słowa czy gestu Vishna posłał w stronę króla pocisk
leczniczej energii. W tej samej chwili wysłał mentalny rozkaz do nieumarłego
wojownika stojącego przy boku Akhlaura.
Potwór wyciągnął zardzewiały nóż i przeciął mocowanie trzymające
czarny sześcian w rękawie nekromanty. Następnie ruszył chwiejnie, niosąc
hebanowe filakteriom, w którym uwięziona była dusza Vishny. Akhlaur był tak
pochłonięty walką, że nawet nie zauważył straty.
Vishna wziął niewielkie pudełko z kościstej dłoni i kiwnął w podzięce
głową.
- Daję ci odpoczynek i szacunek – mruknął. Szkielet pochylił głowę, jakby
również chciał podziękować, i rozsypał się w proch.
Vishna znów rozejrzał się po polu walki i dostrzegł niską kobietę o
zielonych włosach. Jednym ruchem dłoni dowódca nieumarłych stworzył sobie
ścieżkę wśród walczących. Podszedł do Kivy.
Popatrzyła na niego dumnie oczami pełnymi nienawiści.
- Teraz kieruje tobą Akhlaur. Czego ode mnie chcesz?
- Tylko dokończyć to, co zostało rozpoczęte dawno temu – odparł. –
Przybyłem, aby cię uwolnić.
Nieumarły mag wbił sztylet w jej serce.
Patrzyła na niego przez długą chwilę. Nienawiść zmieniła się w
oszołomienie, a potem w dziwną odmianę ulgi.
Vishna wyrwał sztylet i pozwolił Kivie upaść. Po chwili pochylił się i
zamknął jej oczy. Wziął ciało elfki na ręce i ruszył przez uschnięty las w stronę
żyjących drzew. Może tam, wśród korzeni wiekowego drzewa, znajdzie spokój,
którego brakowało jej od tak dawna.
Na skraju pola walki widmowe postacie halruaańskich elfów
obserwowały to z pełną smutku aprobatą.
***
Zalathorm odrzucił na bok martwego krokodylowego wojownika i
rozejrzał się wokoło. Gasnące światło słońce dotykało lekko świecących postaci
stojących na skraju lasu. Gdy pojął, kim są, na jego twarzy pojawił się uśmiech,
a z serca zdjęty został olbrzymi ciężar.
Wykrzyknął imię wroga. Potężna magia poniosła to słowo ponad polem
niczym krzyk boga.
Walczący przerwali zmagania i cofnęli się. Wszystkie oczy spoczęły na
królu-magu. Zalathorm wskazał na czujne elfie duchy.
- Serce Halruaa – powiedział krótko.
Akhlaur odwrócił się w stronę duchów elfów, które zniewolił i
torturował. Czarne oczy rozszerzyły się w przerażeniu. Dłonie o zrośniętych
błoną palcach zaczęły kreślić wzór czaru pozwalających kontrolować
nieumarłych, lecz elfy były daleko poza jego zasięgiem.
Nekromanta zawołał Vishnę, potem Kivę. Nie było odpowiedzi.
- Daj spokój, Akhlaurze – powiedział Zalathorm. W jego głosie było
więcej smutku niż gniewu. – Nasz czas się skończył.
Zdjął z szyi srebrny łańcuch, do którego przymocowany był mały,
czerwony klejnot.
- Jedno z naszych wcześniejszych dzieł – powiedział, unosząc świecących
kryształ – gdy naszą jedyną myślą było wspieranie się nawzajem dla dobra
Halruaa.
Zalathorm rzucił na ziemię. Kamień pękł, a ciężar przeżytych lat nagle
zmiażdżył króla na proch. W miejscu, gdzie stał, znajdował się tylko niewielki
kopczyk kości i przegniłych szat, zwieńczony obręczą z elektrum i srebra.
Z piersi nekromanty wyrwał się straszliwy wrzask, który zwrócił uwagę
wszystkich na jego przemianę. Starzał się podobne jak Zalathorm, lecz wolniej
i pozostając świadomy, skrzecząc ze złości i sprzeciwu. Koścista szczęka drgała
z gniewu jeszcze długo po tym, jak dźwięk już ucichł. Pozostał tylko proch,
który rozwiał się w kilku podmuchach wiatru, wywołanych przez padające
ciała nieumarłych, uwolnionych wreszcie spod mocy nekromanty.
Nad polem walki zapadła pełna zaskoczenia cisza. Wreszcie jeden z
magów zaczął nucić imię Zalathorma. Ocaleli podjęli śpiew, unosząc
zakrwawione miecze i zużyte różdżki do nieba, wychwalając króla za jego
ostatnie zwycięstwo.
Nikt nie słyszał cichego, zdartego głosu, śpiewającego urywaną melodię;
nikt, poza stojącą obok kobietą. Dłoń Keturah szukała dłoni Tzigone. Ich palce
połączyły się, głosy uniosły razem.
Nie było to wezwanie i nie niosło ze sobą przymusu, lecz błaganie. Cienie
elfich duchów podjęły refren i ich pieśń popłynęła nad polem bitwy, by jeszcze
raz spleść się z pieśnią czarów królowej i jej córki zaklinaczki.
wreszcie rozstąpiły się, odsłaniając postać władcy Halruaa. Delikatnie,
jakby uczyły dziecko stawiać pierwsze kroki, poprowadziły ducha Zalathorma
z powrotem do śmiertelnych szczątków.
Widmowa postać stopiła się z ciałem króla. Zgnilizna powoli zaczęła się
cofać. Śpiew stawała się coraz głośniejszy, gdy poddani Zalathorma witali
swego pana z powrotem, z dziką radością i bez zahamowań.
Keturah podbiegła i wpadła w ramiona Zalathorma. Wstali razem,
trzymając się za ręce, a król uniósł ich połączone dłonie wysoko do góry. W
pieśni pojawiło się jej imię, gdyż wielu widziało, że to jej śpiew sprowadził
ducha króla z powrotem do ciała.
Wreszcie Zalathorm gestem nakazał ciszę.
- Oto czas prawd, które dawno nie były wypowiadane. Wiem, że jesteś
zmęczeni, lecz posłuchajcie opowieści, która zbyt długo była owiana tajemnicą.
Opowiedział im prawdę o Koterii, o długiej drodze zemsty, którą
kroczyła pewna elfka, poświęciwszy swoje życie zniszczeniu. Powiedział o
dzielnej królowej, która przez lata była uwięziona między artefaktem i elfką, o
córce, która nigdy nie przestała szukać swojej matki i sposobu, aby ją uwolnić.
Wreszcie oznajmił, że nadszedł czas zmian i wybaczył czarodziejom,
którzy spiskowali przeciwko niemu, o ile dadzą słowo maga iż będą wraz z nim
współpracować w uczynieniu Halruaa miejscem, o jakim wszyscy marzyli.
Lud Halruaa jak jeden mąż uklęknął i wykrzyczał imię Zalathorma w
ciemniejącego niebo.
***
Rzadko pojawiające się łzy zwilżyły twarz Mattea, gdy przyglądał się tej
scenie.
- Przynajmniej znalazła rodzinę i imię – powiedział z głęboką
satysfakcją.
- A ty?
Słowa Andrisa zostały wyszeptane i brzmiały tak słabo, jak jordain
niegdyś wyglądał.
- Jestem jordainem i zawsze nim pozostanę – rzekł Matteo. – Jeśli mogę
zobaczyć i wyczuć Cienisty Splot, tym lepiej. W nadchodzących latach król
może tego potrzebować.
Andris uśmiechnął się tęsknie.
- Byłem jordainem, wojownikiem z elfią krwią, a wreszcie jednym z
trojga. To było najlepsze ze wszystkiego.
Wyciągnął rękę do Mattea. Jordain uścisnął nadgarstek przyjaciela w
pożegnaniu wojowników, trzymając długo po tym, jak dłoń Andrisa zwiotczała,
dopóki jego własna dłoń nie chwyciła pustego powietrza.
Po tym, co dziś widział, Matteo wcale nie był zdziwiony, iż Andris po
prostu znikł. Patrzył, jak znajoma postać idzie w stronę czekających na nią
cieni. Andris został z radością i bez rezerwy powitany przez elfy, które
pomagał uwolnić. Razem spojrzeli na pierwszą gwiazdę i unieśli się ku
wieczornemu niebu.
Wzrok Mattea przeniósł się z królewskiej rodziny na gwiazdy. Andris,
podobnie jak Tzigone, był wreszcie między swoimi.
Królewski jordain wstał i cicho podszedł do króla, gotowy służyć, rad ze
swojego powrotu do domu.
EPILOG
Matteo szedł szybkim krokiem przez miasto, poganiany światłem
księżyca w pełni i odgłosami walki dochodzącymi z tawerny w dokach.
Przedostał się do Sali i z rezygnacją przyjrzał się znajomej scenie. Na
stole stał młody chłopak, żonglując kilkoma kubkami. Otaczało go trzech
wściekłych ludzi, usiłując złapać go za nogi. Kuglarz trzymał ich na dystans
celnie wymierzanymi kopniakami i rzucanych od czasu do czasu kubkiem.
Kilku gości zachęcało go do dalszej walki i nawet podrzucało własne kubki, aby
uzupełnić mu arsenał.
Niestety, nie wszystkie były puste. Tu i ówdzie zmoczeni ale klienci
wymachiwali pięściami i przeklinali tych, którzy pomagali żonglerowi.
Dodatkową zabawę sprawiło kilka wywołanych tym bójek. Robiono zakłady,
monety wędrowały z rąk do rąk.
Matteo wszedł do środka, podszedł do trzech walczących i złapał dwóch
z nich za kołnierze. Zderzył ich mocno ze sobą i odrzucił na bok. Trzeci,
zorientowawszy się nagle, że jest sam, wyrwał miecz zza czyjegoś pasa i natarł
z pijackim uporem.
Ramiona jordaina uniosły się i opadły z westchnieniem. Uniósł dłoń i
zachęcił mężczyznę do walki. Zbir, rycząc niczym użądlony byk, natarł na
najwyraźniej nieuzbrojonego człowieka.
Matteo zrobił krok do przodu, złapał go za rękę i pociągnął. Miecz utkwił
między deskami podłogi, a mężczyzna poleciał dalej, już bez niego.
Chłopak, wciąż żonglując, rzucił szybko trzema kubkami, jeden po
drugim. Wszystkie trzy trafiły pijaka w czoło. Zachwiał się, padł na kolana i legł
z twarzą w kałuży ale.
Tawerną zatrzęsły pijackie okrzyki. Kuglarz wyszczerzył się niczym
ulicznik i skłonił głęboko.
Matteo chwycił garść krótkich brązowych włosów i ściągnął „chłopaka” z
wyżyn. Złapał go i szybko przerzucił sobie przez ramię.
Okrzyki zmieniły się w pohukiwania i głośne protesty, lecz część gości
zauważyła już, że intruz nosi biel jordaina. Niewielu było na tyle pijanych, by
na poważnie zastanowić się nad zaatakowaniem jednego ze strażników lordów
czarodziejów.
Wychodząc z doków, Matteo trzymał mocno swego jeńca. Po chwili
zaczęła się wyrywać. Skwitował jej wysiłki mocnym klapsem w tyłek.
- Ej! – zaprotestowała Tzigone. – Tak się traktuje księżniczkę?
- Zacznij zachowywać się jak księżniczka, a tak cię będą traktować.
Mruknęła coś, co Matteo starannie zignorował, po czym ugryzła go w
najłatwiej dla niej dostępną część anatomii.
Krzyknął z zaskoczeniem i puścił ją. Przetoczyła się i zerwała na równe
nogi.
- Teraz jesteśmy kwita – zauważyła.
- Ani trochę! Tzigone, mam cię chronić. Nie ułatwiasz mi zadania.
Jej twarz ściągnęła się.
- A jak sądzisz, jak ja się czuję? Wszystkie te protokoły, zasady i
oczekiwania uwierają mnie jak niedopasowane siodło. Nie mówiąc już o
sukienkach! I butach!
Popatrzył na jej drobne, bose stopy i wykrzywił usta.
- Sądzę, iż nie jesteś zadowolona, że zepsułem ci zabawę.
- Dokładnie tak! Jesteś doradcą króla, a jeśli sprawa dziedzicznej
monarchii cokolwiek cię obchodzi, możesz być zmuszony do przebywania ze
mną przez bardzo, bardzo długi czas.
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, po czym jej gniew zmienił się w
pełne przerażenia zrozumienie. Matteo szyderczo sparodiował wyraz jej
twarzy. Oboje wybuchnęli śmiechem.
Ujął jej rękę i wsunął pod swoje ramię.
- A ponieważ moim przeznaczeniem jest służyć ci jako jordain, pozwól,
że ci coś poradzę: jeśli musisz już obrażać ludzi, wybieraj kogoś mniejszego,
najlepiej kogoś, kto pije samotnie.
- Zapomnij o tym. Muszę dbać o swoje umiejętności walki – spojrzała na
niego. – Jak mnie odnalazłeś?
- To jest Halruaa – przypomniał jej. – Tu nie brak magii.
- To prawda, ale mnie nie można wyśledzić przy pomocy magii.
Matteo zmarszczył brew i popatrzył na ich rzucane przez księżyc cienie.
Oczy Tzigone rozszerzyły się ze zdumienia.
- Cienisty Splot. Niech to! Zupełnie o nim zapomniałam.
- Mądra młoda kobieta dała mi ostatnio doskonałą radę. Chcesz ją
usłyszeć?
Westchnęła z rezygnacją.
- Czy to coś zmieni?
Matteo zachichotał i zmierzwił brązowe włosy przyjaciółki, jakby
rzeczywiście była chłopakiem, którego udawała.
- Rzeczy się zmieniają – powiedział. – Staraj się za nimi nadążać.