1
Karolina Baset
Nie wszystko w życiu
(fragment)
Boże!
Wybacz łzę nieuronioną, która spłynąć powinna.
Wybacz zdradę wyśnioną, która ohydztwem być powinna.
Wybacz szczerość okazywaną, która uczucia zagłuszy.
Wybacz chłód pod pokrywą miodu.
Wybacz to wszystko… mej duszy!
Siedziała w fotelu i zastanawiała się nad sensem swojego życia. Cofała się
pamięcią tak daleko, że nie mogła ogarnąć szczegółów. Klapka, zamykająca jakiś etap,
zapadła… i w żaden sposób nie była w stanie się unieść. Przeglądała kobiece
czasopismo, nie mogąc się skupić na czytanym artykule z powodu lęku, który słał się
wszędzie… Lęku przed przyszłością. Wrzesień dobiegał końca, a wieczór uspakajał
aurą za oknem. Liście szumiały ulubioną kołysankę… Ciszę! Tyle się wydarzyło…
Tyle złego… Spoglądała na splot palców swoich dłoni. Rzeźbiła nimi obraz własnego
lęku, który przybierał postać zagubionego psiaka. Skulonego i trzęsącego się z zimna.
Bezdomnego. Zadrżała. Jednak gdy tylko kładła się spać, dziękowała Bogu, że obok
niej nie ma kogoś, kto kilka tygodni temu wyprowadził się z jej życia!
Palce jej dłoni… Wyraziste wspomnienia, smagane zimnym, lodowatym wiatrem, i
ona pośród otaczającej ją nocy, zapadnięta w miękki, przyjazny fotel…
Przez lata radziła sobie, by teraz upaść i nie móc się podnieść. Tyle czasu milczała,
a obecnie nie mogła przestać mówić. Wcześniej z uśmiechem na twarzy wspominała o
pijanym mężu. Zakładała maskę. I tańczyła! Była niczym Terpsychora, mityczna muza
tańca.
Nieliczni wiedzieli, że było inaczej. Nieliczni wiedzieli… niewiele. A ona z
każdym dniem kurczyła się w sobie, chcąc schować gdzieś cały swój ból. Cały żal.
2
Żyła tak i czekała. Na pijanego męża, który wracał na weekend do domu. Na ten
koszmar. Na te zgliszcza, po których musiała stąpać.
Co miała zrobić? Chwycić za telefon i do kogoś zadzwonić? Co by to dało?
Popadłaby w tę durną niemoc wypowiedzenia tego, co tak bardzo chciała powiedzieć,
a czego nie potrafiła zrobić. Pozwalała więc, by tkwiąca w niej drzazga zagłębiała się
coraz bardziej, a ona sama nie dopuszczała do siebie myśli, by się jej pozbyć. By
szarpnąć i raz na zawsze pozbyć się bólu.
Uciekała w swój własny świat. Siadała w domowym zaciszu i pisała… To
dodawało jej sił. Wyrzucała z siebie uczucia, które tak bardzo jej ciążyły, które
wypływały spod maski, ale już nie tańczyły. Czyste kartki papieru jawiły się przed nią
niczym konfesjonał. Ta kartka, ten ołówek… i ona. Tutaj można było wszystko
wyszeptać. Wszystko wykrzyczeć. Tutaj nikt jej nie słyszał. Nikt nie widział. Poetycka
gonitwa myśli. Tylko jej.
*
Koniczyna czterolistna coś do mnie szepce,
I chociaż mgłą zachodzi… kołysze się jeszcze.
Wiatr do snu ją układa zorzą łąki cienistej,
Jeszcze się podnosi – blada… już bez zieleni świetlistej.
W jej szept się wsłuchuję, milczę – słysząc strach.
Dlaczego musi tak samotnie konać? Dlaczego musi się bać?
Następnego dnia wstawała i traktowała życie jak karuzelę, nie myśląc o tym, że
może z niej wypaść. To działało i nie zastanawiała się, ile jeszcze wytrzyma. Im dłużej
jednak to trwało, tym bardziej pewna była, że już tak nie może… że nie potrafi tak
żyć… bez uczuć… bez emocjonalnego związku, na pograniczu czegoś, co nazywa się
szaleństwem. Nagle zdała sobie sprawę, że dłużej tego nie zniesie… i albo zacznie
usuwać tkwiącą w niej drzazgę, albo zrobi coś głupiego. Albo pokaże swoją
prawdziwą twarz, albo ta cholerna maska nigdy nie zejdzie z jej oblicza i do końca
życia będzie w niej tańczyć… choć wcale nie będzie miała na to ochoty!
Kiedy mąż zjawiał się w domu na dłużej, nie wytrzymywała. Protestowała… i
czuła ścianę pod plecami. Żałowała, że się odzywała, i przełykała wulgaryzmy,
3
którymi była obsypywana. Jak mogła zrobić mu coś takiego? Jak śmiała się odezwać?
Przecież była nikim!
Wieczory i noce były wiecznością. Czekała, kiedy on wyjedzie. „Teraz będzie
lepiej” – myślała. – „Odpocznę”. Nie odpoczywała. Lądowała u lekarza. Miała
problemy z oddychaniem. Budziła się z niepokojem i już nie zasypiała. Brała środki
uspakajające. Spoglądała na dzieci i zastanawiała się, jak ma z nimi rozmawiać… od
czego zacząć? Trzech facetów, którzy byli tacy jak inni. Zawsze sądziła, że kiedy będą
starsi, więcej zrozumieją, będą z nią. Wtedy jeszcze nie wiedziała, jak bardzo się
myliła.
Fotel jęknął, jakby bał się kolejnych wspomnień. Ale one istniały. Z wrześniowego
wieczora przeskakiwały dwa miesiące do tyłu. Wtedy zadzwonił telefon, a z niego
słowa płynące z otchłani piekieł doniosły, że mąż wraca do domu. Już nigdy nie
sprowadzi żadnego auta, nigdy nie wyjedzie, nigdy nie będzie miała dla siebie ani
jednego dnia, ani jednego tygodnia… by nabrać sił na dalsze życie z nim. Na jego
powroty. Przyłapany z odpowiednio wbitą pieczątką w paszporcie wraca na stałe! „To
niemożliwe!” – pomyślała. – „To niemożliwe!”.
Jego rodzina zareagowała bladą histerią. Co będzie dalej? Co z pracą? Krzyczeli,
zadawali pytania, a ona zamykała oczy… i milczała. Dla niej była to zupełnie inna
tragedia. Pieniądze nie miały dla niej znaczenia. Liczyło się tylko to, jak sobie poradzi
z tą nową rzeczywistością… Jak się w niej odnajdzie… Jak zniesie picie męża… Jak
ma żyć z uzależnieniem alkoholowym… Jak ma żyć z kimś, przez kogo nie może
normalnie funkcjonować?
Do tej pory miała odskocznię. Przyjeżdżał na parę dni, ale wiedziała, że wyjedzie.
Zaczynała się denerwować dwa dni przed jego powrotem, a w dniu przyjazdu była
kłębkiem nerwów. Czasami znikał na tydzień, czasami na dwa… czasami na dłużej.
Różnie. Ale nigdy nie wiedziała, w jakim stanie się zjawi. Pijany czy trzeźwy…
Zresztą, jeżeli nawet zjawiał się trzeźwy – pił następnego dnia. Nie wiedziała, czego
bardziej nienawidziła: jego nietrzeźwości czy chodzenia z nim do łóżka.
Zdecydowanie wolała, kiedy pił, choć nie miała gwarancji, że zostawi ją w spokoju.
Przecież brał, co chciał! Czuł się panem i władcą. Mógł wszystko.
4
Kiedy próbowała rozmawiać, twierdził, że jej blokady są chore, że powinna się
leczyć.
– Pieprzona księżniczka! W głowie ci się poprzewracało! – mawiał.
Im dalej w to brnęła, tym bardziej nie mogła go znieść. Sytuacje się powtarzały.
Przyjeżdżał, pił, mieszał ją z błotem i wyjeżdżał. Wracał… i zachowywał się, jakby
miał ją na wyłączność. Nieważne, co wydarzyło się tydzień temu.
– To już się więcej nie powtórzy. Poniosło mnie – słyszała. – To już było. Po co do
tego wracać!?
– Przestań! Doskonale wiesz, że się powtórzy. Od lat się powtarza! – milkła. – Czy
ty naprawdę niczego nie rozumiesz?! Nie chcę tak żyć! Może… znajdź sobie kogoś! –
rzucała zrezygnowana.
– Nie przesadzasz? Po co mam szukać? Przecież mam ciebie!
Pamiętała tamtą noc… Lata temu… Nie był pijany. Był trzeźwy. I bardzo
natarczywy. Obleśnie natarczywy! Pewnie sądził, że w końcu mu ulegnie. Obiecywał
złote góry! Wszystko, byle pozwoliła się dotknąć. Tyle razy na to pozwalała, ale
wtedy… nie mogła się przemóc. Maska powolutku zaczęła się odklejać!
– Ty nie potrzebujesz żony… Potrzebujesz… – słowa uwięzły jej w gardle. –
Powinieneś korzystać z profesjonalnych usług odpowiednich panienek. Byłbyś
bardziej zadowolony!
Spojrzał na nią martwym wzrokiem. Odwrócił się plecami. Nastała cisza. Miała
wrażenie, że za chwilę się udusi. Bała się oddychać. Chciała, by o niej zapomniał.
Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Pan był obrażony. Obrażony i wściekły!
Zastanawiała się, kiedy będzie mogła zabrać kołdrę, poduszkę i położyć się na
kanapie. Następnego dnia powiedziałaby jak zwykle, że strasznie chrapał.
Zastanawiała się, czy zasnął. Nie słyszała jego oddechu, ale czas oczekiwania na jego
sen był długi… bardzo długi. Wysunęła głowę spod kołdry, łapczywie łapiąc
powietrze i starając się uregulować oddech, kiedy poczuła jego dłoń. Chwytała jej
długie włosy. Była tak zaskoczona, że kiedy ciągnął ją po podłodze, nie była w stanie
wydobyć z siebie głosu.
5
– Co ty sobie wyobrażasz?! – wrzeszczał, rzucając ją na kanapę. – Co ty sobie,
kurwa, myślisz?! Mam żebrać?! Za kogo się uważasz, do cholery? Myślisz, że jesteś
kimś szczególnym?! Jesteś nikim, rozumiesz?!
Nie patrzyła na niego. Czuła na sobie jego oddech i własny strach, który
paraliżował. Jakby nie mógł dodać jej odwagi; jakby nie mógł sprawić, że się zezłości
i jakoś zareaguje; jakby nie mógł sprawić, że coś zrobi, by wreszcie z tym skończyć!
Ale nie mógł. Jedyne, co robił, to nakładał na jej twarz przerażenie. Była wtedy – choć
bez maski – Melpomeną.
– Może byłabyś bardziej zadowolona, gdyby przeleciał cię ktoś inny? A może już
ktoś jest? – pytał wściekle z białą pianą na zsiniałych ustach.
Poczuła uderzenie. Jedno i następne. I kolejne. Czuła je, ale nawet nie drgnęła.
Leżała, zasłaniając twarz dłońmi. Czekała. Nie wiedziała na co. Na cud… na
ocalenie… na jego uspokojenie… To było kilka lat temu, a ona widziała tę scenę,
jakby rozegrała się wczoraj. Od tamtej pory spełniała obowiązek małżeński… i
zaciskała zęby. Leżąc wtedy na kanapie, nie potrafiła myśleć. Bała się. Bała się na
niego spojrzeć.
– Jesteś zadowolona? – pytał i z impetem zamykał sypialniane drzwi. Nie
podnosiła się z kanapy. Nie unosiła zaciśniętych powiek i nie odrywała dłoni od
twarzy. Czekała na odgłosy snu, które dochodziły zza przeklętych sypialnianych
drzwi. Szła do łazienki i zostawała w niej na godzinę, dwie… Spoglądała na swoją
twarz, zapuchnięte powieki… i łzy, których tak nienawidziła. Pan wyjeżdżał, a kiedy
wracał, jego zachowanie było takie samo. Wchodził uradowany, że w domu czeka
posłuszna żona. Pił, a następnego dnia pytał zdziwiony, dlaczego się od niego oddala.
Kiedy tłumaczyła, czym jest spowodowane jej zachowanie, odpowiadał:
„Przesadzasz!”.
Nigdy wcześniej nie rozklejała się przy dzieciach. Nigdy wcześniej – do tamtego
momentu: jego dłuższego, bo miesięcznego pobytu w domu. Dobrze pamiętała tę
smutną jesień. To było prawie rok temu. Wpadła w histerię. Dzieciaki spoglądały na
nią, nie wiedząc tak naprawdę, co się dzieje. Sama była zaskoczona. Stała i płakała.
Jak wrośnięta w podłogę kukła, nieposiadająca własnej woli. Czuła nachodzący ją
niepokój… i czekała na jego przyjście. Wtedy zjawił się wcześniej niż zwykle.
6
Najstarszy syn robił wszystko, by ojciec zasnął. Ale on nie zasypiał. Wychodził z
sypialni i biegał wzrokiem w poszukiwaniu ofiary. Szukał jej!
Schowała się przed nim w pokoju najstarszego syna. Sam zaproponował takie
rozwiązanie, twierdząc, że sobie poradzi, a ona nie oponowała. Siedziała cichutko z
dwójką dzieci, czekając, aż syn położy ojca spać. Znała te jego zachowania.
Godzinami potrafił zadręczać otoczenie. Ją zadręczać. Trwało to do momentu
alkoholowej nieprzytomności – co zdarzało się niestety rzadko – lub do wyczerpania
sił, kiedy anioł przeistaczał się w diabła – i na odwrót – by w końcu zasnąć. Kiedy już
to zrobił, siadała w fotelu i czekała. Bała się odgłosu zapalniczki, własnych kroków
stawianych na panelach, psa szczekającego na zewnątrz i dźwięku wody w kabinie
prysznicowej, z której nie korzystała. Nic nie było ważniejsze od jego snu. Ten sen
gwarantował jej spokój. W głowie krzyczały wulgaryzmy. Kładła się na kanapie lub
szła do dzieci. Na tyle, na ile mogła, starała się izolować je od takich sytuacji. Tak
bardzo nie chciała, by były tego świadkami… Tak bardzo nie chciała, by na to
patrzyły. Zwykle udawało się jej ustrzec dzieci przed takimi obrazami, ale nie była w
stanie zrobić nic więcej… Nie potrafiła. I tak strasznie się bała!
Wtedy w pokoju syna zdała sobie sprawę, że czas ich małżeństwa dobiega końca…
Że karuzela, na której nie chciała być, zwalnia, a kiedy się zatrzyma, będzie mogła z
niej wysiąść. Pytanie tylko, kiedy to nastąpi…
I nastąpiło. Skończył się taniec… Ten salonowy, którego kroki tak perfekcyjnie
znała. Skończyła się Terpsychora! Początek lipca był koszmarem! Czekała na powrót
pana na łono rodziny. Czekała na wyrok. Znajomi wpadali i pytali, co się dzieje.
Dzwoniła do siostry i wyła w słuchawkę. Marta przyjechała. Starała się jej pomóc, ale
Karolina nie była w stanie słuchać. Trzymała telefon i czekała. Jeszcze miała nadzieję,
że to fałszywy alarm. Jeszcze się łudziła, że coś się stanie, choć cokolwiek by to nie
było, nie zmieniłoby jej stosunku do męża, do własnego małżeństwa. Wiadomość,
która miała nadejść – nadeszła! Straszna i pijana!
– Wiesz – bełkotał – dobrze, że wracam do domu. Najwyższy czas. Już pora. To
ostatni moment, by ratować nasze małżeństwo. Będziemy teraz razem!
– Boże! – szeptała do siebie. – Nie potrafię tego zrobić… Już nie potrafię. Nie
mogę! To ponad moje siły!
7
Ma znów rozmawiać, tłumaczyć? Znów przyzna jej rację, a potem wróci z kolejnej
libacji alkoholowej i rzuci w nią oskarżenie:
– Przecież ciepło domowego ogniska zależy od kobiety. Ty, szmato, nią nie jesteś!
Najwidoczniej Hestia – bogini domowego ogniska… spała!
*
Świat szarościami pokrywany.
I boli…
Niemoc, bezsilność
Czarnej, durnej niedoli.
Mirażem jawi się oaza,
Kwiatem pustyni na okładce.
Jestem niczym ozdoba,
Maskotka! W zamkniętej klatce!
Wzlatuję pod kraty,
Nie chcę spadać. I huk!
Burzą się myśli
Skąpane falą.
Znów zakręty, znów łuk!
Długa spirala, tunelami
Fabryką snów się jawi.
Nie zbawi mnie zaklęty rycerz
I biały rumak… Nikt się nie zjawi!
Pozbieram się chaosem wspomnień,
Stawiam krok – i następny,
Umiem przecież być pierwsza,
Potrafię mijać cholerne zakręty!
Lampka zapalona blado
Na ścianie, mój cień.
Patrzę i myślę: „Ech, życie!
Dam ci z siebie jeszcze jeden dzień!
8
Pokażę, jak potrafię
Snuć myśli głębokie
Pośród skał, być kwiatem.
Zobaczę, jak cieszysz się chwilą,
Żyjesz zwycięstwem.
Przecież jesteś! Batem!