1
F
ern Michaels
P
od Niebem Vegas
(Vegas Heat)
Przełożyła Ewa Błaszczyk
Tom 4
cykl
Światła Las Vegas
2
Część pierwsza
I984
3
Rozdział pierwszy
Fanny spojrzała na sporego indyka leżącego na kuchennym bla-
cie. Od lat nie przygotowywała świątecznej kolacji. Przez kilka
godzin wybierała w supermarkecie ziemniaki, żurawiny i cebu-
lę. I dla kogo to wszystko?
– Dla mnie i dla ciebie, Daisy – mruknęła.
Przez cały dzień co chwila spoglądała na wiszący w kuchni tele-
fon. Niezliczoną ilość razy chciała zadzwonić do Simona, ale
zamiast tego wracała do rozpakowywania zakupów i szorowania
piekarnika. Daisy usadowiła się na kuchennym krześle. Wodząc
oczami za swoją panią, zaskowyczała cicho.
– Dobrze, zadzwonię do niego. Ostatni raz. – Fanny wykręciła
numer. W uszach pobrzmiewały jej słowa Asha: „Od ciebie za-
leży, komu uwierzysz”. Kiedy w słuchawce odezwał się głos
Simona, serce Fanny zaczęło łomotać.
– Simon, mówi Fanny. Co słychać? Dlaczego nie odpowiedzia-
łeś na żaden mój telefon?
– Bo nie mam ci nic do powiedzenia. Wyraziłem swoje zdanie,
ty swoje. Fanny zagryzła dolną wargę i spojrzała na indyka.
– Dzwonię do ciebie po raz ostatni. Chcę jasno postawić sprawę.
Jest Święto Dziękczynienia. Wszyscy mamy za co dziękować,
szczególnie ty i ja. Może moglibyśmy spotkać się gdzieś w po-
łowie drogi i zjeść razem kolację? Miałam zamiar przygotować
posiłek tylko dla siebie i dla Daisy, ale zmienię plany, jeżeli
jesteś w stanie się ze mną zobaczyć. Nie będę cię błagać, Simon.
Głos Simona był tak pełen chłodu i goryczy, że Fanny się
wzdrygnęła. Równie dobrze mógł uderzyć ją w twarz.
– Chcesz powiedzieć, że zaprzepaściłaś nasze małżeństwo dla
twojej wspaniałej rodziny, która nawet nie raczyła cię zaprosić
na świąteczną kolację?
Nie będę płakać. Nie mam zamiaru płakać, obiecała sobie.
4
– Co z nami będzie, Simon?
– Ty mi to powiedz.
– Nie, nie chcę załatwiać sprawy w ten sposób. Oboje musimy
zaakceptować rozwiązanie. Moglibyśmy teraz się dogadać i
wiedzielibyśmy, na czym stoimy.
„Od ciebie zależy, komu uwierzysz. Simon jest takim samym
gnojkiem jak ja. Jakimś sposobem zawsze osiąga to, co chce”.
To były słowa jej byłego męża.
– Pozwolimy, żeby wszystko przepadło?
– Jeśli nie wrócisz na ranczo, nie widzę dla nas żadnej szansy.
– Nawet pomimo tego, że przez ostatnie dwa lata nie byłam
szczęśliwa? Nie dajesz mi wyboru. Ja bym nigdy tak wobec
ciebie nie postąpiła. Dlaczego jesteś taki zasadniczy? Szantażem
można osiągnąć tylko tyle, że jedna osoba będzie szczęśliwa, a
druga będzie cierpieć. Dlaczego nie możemy porozmawiać?
Chciałabym spróbować. Naprawdę jestem skłonna się dostoso-
wać. Dlaczego nie chcesz zrozumieć, ile dla mnie znaczy rodzi-
na? Nie wiedziałam, że jesteś tak uparty. Jak mogłam być do
tego stopnia zaślepiona? Wiem, że małżeństwo staje się cięża-
rem, jeżeli ludzie się ze sobą nie zgadzają. Trzeba rozmawiać,
uczyć się bycia razem i wtedy się układa. Ty nawet nie chcesz
się ze mną spotkać w połowie drogi. Ash miał na swój sposób
rację, jesteś strasznym gnojkiem. Kończę już. Wiesz, gdzie mnie
szukać i znasz mój numer telefonu. Więcej do ciebie nie za-
dzwonię. Miłego Święta Dziękczynienia.
Fanny spojrzała na Daisy.
– To boli za bardzo, żeby płakać. Wiesz co, piesku? Jesteś moim
najcenniejszym skarbem. Kochasz mnie bezwarunkowo i jesteś
lojalna. Ty byś mnie nigdy nie opuściła, ani ja nie zostawiłabym
ciebie. Na tym właśnie polega miłość. Dlaczego ja to rozumiem,
a Simon nie? To już koniec, Daisy – stwierdziła Fanny. –Miłość
łatwo spłoszyć. – Uderzyła pięścią w dębowy stół, aż ból prze-
5
szył jej ramię. Jęknęła.
Mówiła dalej, a psiak słuchał uważnie.
– No tak, zrobimy sobie chyba dwudniowe wakacje. Co ozna-
cza, że będę omijać z daleka kasyno i biura, zacznę gotować,
pooglądam telewizję, wyśpię się i będę piła wino. W przerwach
będę cię zabierać na długie spacery. Na kolację najemy się jak
bąki, bo od tego są święta. Potem złożymy sobie życzenia.
Chodź do mnie, Daisy.
Fanny przytuliła psiaka, który bezskutecznie usiłował zlizać łzy
spływające jej po policzkach. Ogarnęło ją uczucie beznadziejno-
ści, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła.
– Wiesz, Daisy, w pismach kobiecych wypisują, że kiedy czło-
wiek się zakocha, musi być przygotowany na zranienia. Bzdura.
Żeby się zakochać, trzeba mieć skórę twardą jak na byku.
W Święto Dziękczynienia Fanny budziła się leniwie. Poczuła,
że Daisy, która leżała w nogach łóżka, przysuwa się teraz powo-
li do jej twarzy. Patrząc w sufit,
pogłaskała jedwabisty łebek psa. Dwa nieudane małżeństwa, w
dodatku z braćmi. Wczoraj wypłakiwała sobie oczy, ale dzisiaj
jest nowy dzień, Święto Dziękczynienia, i najwyższy czas go
rozpocząć. Trzeba wstać i zająć się indykiem. Dzień wczorajszy
należy do przeszłości.
– Idziemy na dwór, Daisy. Przynieś smycz. Wymkniemy się
windą dla obsługi. A po śniadaniu wyprawimy się może na dłu-
gi, porządny spacer.
Kiedy wróciły, Fanny wskoczyła pod prysznic. Potem ubrała się
w dżinsy i za dużą bluzę z napisem WEST CHESTER, która
kiedyś należała do Bircha czy może Sage’a. Na bose nogi wło-
żyła znoszone trampki z dziurą na czubku. Związała włosy
gumką w koński ogon, zatarła ręce i pomaszerowała do kuchni,
włączając po drodze sprzęt stereo. Łagodna muzyka wypełniła
6
mieszkanie.
Fanny przyrządziła jajecznicę dla siebie i Daisy, zastanawiając
się nad menu na dzisiejszą samotną kolację. Indyk był tak wiel-
ki, że najadłaby się nim cała rodzina i jeszcze zostałoby przy-
najmniej na następne trzy dni. Ona będzie go jadła co najmniej
przez miesiąc. Musiała zupełnie stracić głowę, kiedy robiła za-
kupy. Miała za dużo marcepanu, cukierków, za dużo żurawin i
tylko wina dokładnie tyle, ile potrzeba – trzy butelki najlepszego
francuskiego trunku. Upiekła ciasto z dynią, paszteciki i szarlot-
kę, a poprzedniego dnia usmażyła jabłka w cieście. Zapach cią-
gle unosił się w kuchni.
Fanny przypomniała sobie czasy, kiedy cała rodzina gromadziła
się razem w święta. Jacy oni wszyscy byli wtedy szczęśliwi. Ale
to przeszłość. Teraz jej jedynym kompanem był pies.
– Nie mogłabym prosić o więcej. – Fanny pogłaskała psiaka za
uchem. – Jeśli należy mi się tylko tyle, będę się cieszyć tym, co
mam.
Świąteczną kolację przygotowała bardzo starannie. Wyjęła naj-
lepszy lniany obrus, porcelanę, srebrne sztućce i kryształy. Dla
Daisy rozłożyła na podłodze, tuż przy swoim krześle, matę z
frędzlami. Obok postawiła psią miskę wykonaną z bawarskiego
szkła, i dorzuciła lnianą serwetkę, podobną do swojej własnej.
Daisy lubiła otrzeć sobie wąsy po posiłku.
Końce stołu zdobiły srebrne świeczniki. Na środku znalazł się
bukiet żółtych róż, który dostarczono jak co dzień. Wyglądał
uroczyście, ale samotnie. Gdyby paliły się świece, gdyby stół
zastawiony był półmiskami i salaterkami, prezentowałby się o
wiele lepiej.
– Zwykle lubiłam gotować – zamruczała Fanny. – Dzisiaj to dla
mnie mordęga.
Wstawiła wielkiego ptaka do piekarnika, otworzyła butelkę wi-
na i nalała sobie hojnie do kryształowego kieliszka. Czytała ga-
7
zetę, paliła i sączyła wino. Przed drugą, kiedy zajrzała do indy-
ka, żeby polać go tłuszczem, butelka była już pusta. Przyniosła
więc do pokoju drugą i włączyła telewizor.
O czwartej skończył się film i Fanny postanowiła sprawdzić, co
z indykiem, który – jak twierdziły przepisy – piecze się sam.
– Dobra robota – powiedziała do siebie, usiłując skupić uwagę
na zrumienionym ptaku. – Chyba mu starczy. – Postawiła drugą
opróżnioną butelkę obok pierwszej. – Dobrze się bawimy, co,
Daisy?
Pies zaskamlał. Fanny nie była pewna, czy oznacza to zgodę,
czy wręcz przeciwnie.
Kiedy wchodziła do salonu z trzecią butelką przyciśniętą do
piersi, zadzwonił telefon. Zastanawiała się, czy odebrać. Rób, co
masz robić, pomyślała sobie.
–Halo.
– Fanny, mówi Ash. Dzwonię, żeby ci złożyć świąteczne życze-
nia. Fanny usłyszała śmiech w tle i głos Jake’a.
– Przecież nie masz takiego obowiązku? Ja nie miałam zamiaru
do ciebie dzwonić, więc czemu ty dzwonisz do mnie? Nie ob-
chodzi mnie wcale, co ty tam robisz z moją rodziną.
– Jesteś śmieszna. Płakałaś? Fanny uniosła brwi.
– Skąd! Nie ma nad czym płakać. Z powodu twojego brata prze-
cież nie warto.
– Fanny, pijesz?
– I co z tego? Gotuję.
– Rozumiem.
– Rozumiem, rozumiem. Nic nie rozumiesz. Jesteś za głupi,
żeby rozumieć, tak samo jak twój brat.
– Ile wypiłaś?
– Czy to ważne?
– Fanny, wyłącz piekarnik, połóż się i prześpij, dobrze?
– A to niby czemu? Mam dosyć robienia tego, czego ode mnie
8
oczekujesz. Odpowiedź brzmi: nie.
– Więc będę musiał wezwać Neala, żeby wyłączył ci piecyk.
Wygląda na to, że jesteś zalana.
– Bądź pewien, że go nie wpuszczę. Zmieniłam zamki. Spadaj,
Ash. Wracaj do mojej rodziny i udawaj, że wszystko gra. Nie
chcę dłużej z tobą rozmawiać. Zresztą z Simonem też nie.
– Fanny, co się stało? Powiedz mi, może będę mógł ci jakoś
pomóc.
– Pomóc! Ty chcesz pomóc? Zrujnowałeś moje życie, a teraz
chcesz mi pomóc! Obyś zdechł! Och, poczekaj, poczekaj, po-
czekaj! Przepraszam, nie chciałam tego powiedzieć.
– Wiem.
– Miałeś rację, Ash – Fanny czknęła.
– Odnośnie czego?
– Tego, jaki jest Simon. Powiedziałeś, że jest takim samym
gnojkiem, jak ty. On nie posłucha. Nie ulegnie. Życie jest pełne
kompromisów – wyraźnie wypowiedziała ostatnie słowo, żeby
Ash zrozumiał. – Mam serdecznie dosyć wszystkich kom-pro-
mi-sów.
– Fanny, już do ciebie jadę. Wyjeżdżam natychmiast.
– Lepiej nie. Jeżeli się tu zjawisz, namówię Daisy, żeby cię po-
gryzła. Zrobi to, bo mnie kocha.
– A wyłączysz piekarnik i przestaniesz pić?
– Wyłączę, ale jeszcze zostało mi trochę wina. Ostatni raz się
ciebie słucham. Nienawidzę twojego charakteru, Ashu Thornto-
nie.
– Wszyscy nienawidzą mojego charakteru. Poczekam, aż wyłą-
czysz piekarnik. Wróć do telefonu, jak już to zrobisz.
– Nie jestem głupia, Ash. Słyszałeś? Nienawidzę twojego cha-
rakterku. Fanny pobiegła do kuchni, otworzyła piekarnik i kilka
sekund przyglądała się
indykowi, zanim wyłączyła piecyk.
9
– Charakterku Simona też nie znoszę. Słyszałeś, Ash, że charak-
terku Simona też nie znoszę?
– Naprawię to, Fanny. Zadzwonię do Simona. Może mnie po-
słucha.
– Zaaaaaaaa późno. Postawił mi... ultimatum. Odłóż słuchawkę,
Ash. Nie chcę już z tobą rozmawiać. Doprowadzasz mnie do
szału. Powiedziałam ci, że nienawidzę twojego charakterku?
– Powtarzasz to bez przerwy. Chciałbym, żebyś tu była, na-
prawdę. To spotkanie będzie klapą. Wszyscy czują się nieswojo.
Mówię prawdę, Fanny. Chciałbym, żebyś tu była.
– Ja też, Ash. Do widzenia.
Fanny przyglądała się dziurze w tenisówce. Poruszała dużym
palcem, aż przebił się przez przetarte płótno.
– Widzisz, Daisy? Udaje mi się wszystko, co sobie postanowię.
Rozejrzała się za kieliszkiem. Cholera, musiałam go zostawić w
kuchni, westchnęła, i pociągnęła z butelki.
Odezwał się dzwonek do drzwi.
– Do licha! Pewnie Ash zadzwonił do Neala, żeby przyszedł
wyłączyć piecyk.
– Idź sobie! – krzyknęła.
Dzwonek odezwał się ponownie. Daisy zaczęła szczekać i wy-
raźnie nie miała zamiaru przestać.
– Dobra, dobra!
Chwiejnym krokiem, z butelką wina w ręce, podeszła do drzwi i
otworzyła je zamaszyście.
– Pani Thornton?
– Owszem, to ja. W zasadzie podwójna pani Thornton. A nie-
długo po raz drugi zostanę byłą panią Thornton. A pan jest...
szewcem... facetem z butami... Róże. Stoją na stole. Przyszedł
pan bez powodu? A może chce pan sprawdzić, czy wyłączyłam
piekarnik? Zresztą, co za różnica. Chyba oddam panu z powro-
tem te wszystkie buty. Niech pan spojrzy! – Fanny wyciągnęła
10
stopę z wystającym z tenisówki palcem. – Niełatwo było to zro-
bić, ale mi się udało. – Pociągnęła duży łyk z butelki i stanęła
bokiem do Marcusa Reeda, żeby mógł wejść do mieszkania.
– Zaprosiłam pana na kolację? Marcus uśmiechnął się.
– Nie, to ja zaprosiłem panią.
– Aha. Ash kazał mi wyłączyć piekarnik, więc kolacja będzie
później. A może nie będzie jej wcale? Tylko że Daisy jest głod-
na.
– Jestem bardzo dobrym kucharzem. Mogę dokończyć przygo-
towanie kolacji.
– A to dlaczego? – spytała podejrzliwie Fanny.
– Bo pani nie jest w stanie. Tyle ludzi głoduje na świecie, że nie
godzi się wyrzucać jedzenia.
– Ma pan absolutną rację –rozsądnie przytaknęła Fanny.
– Zrobić pani kawę?
– Uwielbiam kawę. Cały dzień piję kawę. Nienawidzę charak-
terku Asha. Simona też nie.
– Jutro poczuje się pani lepiej.
– Wątpię. Co pan tu robi? Wie pan, że jestem mężatką?
– Teraz już wiem. Czy jest pani szczęśliwą mężatką? Małżeń-
stwo to wspaniała instytucja.
– Tak. Nie. Nie sądzę. Musi pan włączyć piecyk. Indyk był już
prawie gotowy, ale Ash kazał mi wyłączyć piekarnik. Zwykle
lubiłam gotować, a teraz nienawidzę. Wszystkiego nienawidzę.
– To niedobrze, pani Thornton.
– Dlaczego? Może pan do mnie mówić Fanny. Noszę te bufy
bez przerwy. Bardzo sprytnie z pana strony. Zauważył pan, co
zrobiłam z różami i butelkami wina?
– Zauważyłem. Ale musi pani nalać wody do butelek, bo kwiaty
zwiędną.
– To właśnie jest smutne. Nie lubię, kiedy coś albo ktoś umiera.
A pan?
11
– Oczywiście, że nie. Dlaczego spędzasz ten dzień sama, Fan-
ny? Nie masz rodziny?
– Mam rodzinę. Nie zaprosili mnie. Dasz wiarę? Tak bardzo ich
wszystkich kocham. Byłam dobrą matką. Naprawdę. Sama jej
nigdy nie miałam, więc robiłam wszystko, żeby być najlepszą
matką, jaką się da. Popełniłam jeden błąd i... ale to nie pana
sprawa, panie Reed.
– Oczywiście. Nie moja.
Fanny z wysiłkiem udało się skupić uwagę na mężczyźnie, który
stał w jej kuchni.
– Sallie nigdy nie dopuściłaby, żeby sprawy zaszły tak daleko.
Czasami jestem do niej podobna. Przez długi czas wmawiałam
sobie, że moja teściowa jest doskonała. Ale nie była. Ja też nie
jestem. Ten indyk wygląda wspaniale. Myślisz, że po kawie
będzie mi niedobrze? Tylko raz w życiu się upiłam. Z Sallie.
Marcus Reed zachichotał.
– Jak brzmiało pytanie?
– Nie wiem. Nie pamiętasz?
– Nie. Sama upiekłaś ciasta?
– Wszyściutkie – z dumą przyznała Fanny.
– Sytuacja jest chyba opanowana. O której ty i panna Daisy ja-
dacie kolację? Fanny uniosła ręce.
– Przyłączysz się do nas?
– Byłbym zaszczycony.
– Co teraz zrobimy? – spytała Fanny.
– Ty chyba powinnaś się zdrzemnąć. Ja obejrzę mecz i przypil-
nuję indyka.
– To chyba niezbyt dobry pomysł. Ledwie cię znam. – Fanny
pociągnęła nosem.
– Ja mam wrażenie, że znam cię od zawsze. Czyż to nie dziwne?
Fanny poczuła, jak zaciska się jej żołądek.
– Nie powinieneś się przy mnie kręcić. Moja rodzina nie lubi
12
nikogo, kogo ja... nie ważne.
– Chcesz o tym porozmawiać, Fanny? Jestem dobrym słucha-
czem.
– Każdy tak mówi, a potem osądza. Nie, dziękuję. Chyba pójdę
się przespać. Obiecujesz pilnować indyka?
– Obiecuję – zapewnił Marcus solennie. W głosie Fanny pojawi-
ła się przebiegłość.
– A dlaczego miałabym ci wierzyć?
– Bo jestem mężczyzną, który dotrzymuje słowa.
– Och, but y wybrałeś z gustem, Marcus. Zawołasz mnie, kiedy
kolacja będzie gotowa?
– Oczywiście. Mam odbierać telefony? I co mówić, w razie cze-
go? Fanny zatoczyła się w kierunku mężczyzny.
– Powiedzieć ci coś smutnego? Nikt już do mnie nie dzwoni. To
ja dzwonię. Całe życie starałam się kierować Złotą Zasadą: zaw-
sze stawiać innych na pierwszym miejscu, siebie na końcu. I do
czego mnie to doprowadziło? Mieszkam z psem i mam tylko
dwie przyjaciółki. To wszystko. Historia mojego życia. Smutna,
prawda?
Marcus się uśmiechnął.
– Tak. Ale wszystko się odmieni. Kiedy wydaje się, że jest naj-
ciemniej, nagle pojawia się światełko.
– Chyba się mylisz.
– Może porozmawiamy o tym, kiedy wstaniesz?
– Jeżeli zadzwonią Ash albo Simon, to im powiedz... powiedz
im... – Tak?
– Żeby poszli do diabła.
– Dobrze, proszę pani, zrobię tak. – Marcus odwrócił się, żeby
ukryć uśmiech.
– Kocham te trampki.
Marcus ryknął śmiechem. Fanny pociągnęła nosem i ruszyła
niepewnym krokiem w kierunku sypialni. Zamknęła za sobą
13
drzwi na klucz. Rozejrzała się po pokoju, szukając łóżka. Było
zdecydowanie za daleko.
– Przynieś mi poduszkę, Daisy. Chwilę później spała twardo.
– Simon, mówi Ash. Dzwonię, żeby ci złożyć świąteczne ży-
czenia i zapytać, co do cholery robisz Fanny. Spędza Święto
Dziękczynienia sama z psem. Nawet ja muszę przyznać, że to
dość smutne. Rozmawiałem z nią dzisiaj i powiedziała mi, że
postawiłeś jej ultimatum. Nigdy tego nie robisz. Czy masz za-
miar ją skreślić tylko dlatego, że nie zrobi tego, co ty chcesz?
Tak się tresuje psa, a nie żyje z żoną.
– Pilnuj swoich spraw, Ash. Wszystko przez ciebie i twoje pie-
przone kasyno. Gdyby nie ty, Fanny byłaby tu teraz ze mną.
– Nie torturowałem jej. Fanny jest lojalna, w przeciwieństwie do
ciebie i do mnie. Owszem, wykorzystałem ją. Pozwól, że ci po-
wiem – odwala kawał dobrej roboty.
– Po co? Żebyś mógł umrzeć szczęśliwy?
– To był cios poniżej pasa, nawet jak na ciebie. Lubię myśleć,
że to jest moja spuścizna. Chciałem, żeby mama była ze mnie
dumna, tak jak ty chciałeś, żeby tata był dumny z ciebie. Nie
wciskaj mi kitu, że byłeś u psychiatry i pogodziłeś się z sytu-
acją. To niepodobne do ciebie. Spójrz prawdzie w oczy, Simon.
Obaj jesteśmy gnojkami, każdy na swój sposób. Różnisz się ode
mnie jedynie tym, że nosisz trzyczęściowy garnitur. Ja przy-
najmniej potrafię się przyznać do błędów. Fanny powiedziała
mi, że kocha cię do bólu. Braciszku, to cholernie wielki dar.
Mnie osobiście gówno obchodzi, co robisz. Ale zależy mi na
szczęściu Fanny. Zasługuje na coś lepszego. Wiem, że sprzeda
kasyno po mojej śmierci. Ty też to na pewno wiesz. Nie mógł-
byś jej dać roku? Albo dwóch, jeżeli tak długo pociągnę? Ale
nie, to zakłóciłoby wasze nowe życie, wiec skreśliłeś wszystko.
Nic nie wskórasz swoim pieprzonym milczeniem i wycofywa-
14
niem się, którego używasz jako broni przeciwko Fanny. I ostat-
nia rzecz. Nie przychodź na mój pogrzeb. Powiem dzieciakom,
żeby cię pogoniły, jeżeli się pojawisz. Inaczej mówiąc, pocałuj
mnie w dupę. Nigdy nie zrozumiem, co Fanny w tobie widziała.
Miłego dnia.
Dobra, Fanny, to wszystko, co mogłem zrobić. Reszta zależy od
niego, pomyślał.
– Chyba niezbyt udała mi się kolacja – stwierdziła Sunny.
– Wcale nie była taka zła – wyrozumiale pocieszyła ją Iris.
– Mama zawsze piekła wielkiego świątecznego indyka – powie-
działa Billie. – Pamiętacie, jak przez następne dni jedliśmy to,
co zostało? Farsz był nawet lepszy niż sam indyk. Powinnaś
była ją zaprosić, Sunny.
– Nie, nie powinnam była. Mogłaś sama przygotować kolację i
ją zaprosić. Albo ty, Iris.
– Miałam zamiar, ale ty mnie ubiegłaś. Myśleliśmy z Sage’em,
że zapraszasz matkę. To było dla niej jak policzek. Czy ktoś
wie, gdzie Fanny spędza dzisiejszy wieczór?
– Jest sama – poinformował Ash. – Powiedziała mi, że gotuje
kolację dla siebie i Daisy. Zaprosiło ją kilka osób, ale wolała
zostać w domu.
– O, Boże – westchnęła Billie. – Mama zawsze zapraszała ludzi,
żeby nie spędzali świąt samotnie. Babcia Sallie robiła to samo.
– Oczywiście wszystkiemu winna jestem ja! – krzyknęła Sunny.
– To była twoja kolacja i twoja lista gości, więc powiedziałbym,
że tak. Jak może wyglądać rodzinna kolacja, kiedy przy stole nie
ma mamy i Bircha? – wybuchnął Sagę.
– Chciałam, żeby to była kolacja, przy której wszyscy się
uśmiechają i jest im dobrze. Przynajmniej próbowałam.
– Nie jesteś mamą, a w święta najważniejsza jest ona. Niech ci
nawet nie przyjdzie do głowy zapraszać mnie na Boże Narodze-
15
nie. – Billie zaczęła sprzątać ze stołu.
– Mnie też nie – powiedział Sagę. – Iris i ja jedziemy do jej sio-
stry.
– To jedźcie! – wrzasnęła Sunny, wstając od stołu. Ash przyglą-
dał się synowi i córce.
– To nie jest dla niej dobre.
– Jest głupia. Naprawdę myślała, że będzie to dzień radości?–
warknął Sagę.
– Naprawdę.
– Więc się myliła. Wiesz co, czuję się podle – stwierdził Sagę.
– Ja też – wyznała Billie. – Miałam nadzieję, że Birch zadzwoni,
ale w Anglii jest już późno. O ile jeszcze tam siedzi. Może
dzwonił do mamy. Birch zawsze lubił święta. Pomogę zmywać
naczynia i wyjeżdżam.
– Ja też pomogę – powiedziała Iris.
– Nie kłopoczcie się. Posprzątam z tatą. Jake lubi znosić talerze.
Jeżeli chcecie gdzieś jechać, nie krępujcie się. Przykro mi, że
nie spełniłam waszych oczekiwań.
– Powinnaś skończyć z humorami i wydorośleć. Żyjemy w
prawdziwym świecie.
– Wystarczy, Sagę. – Ash położył mu rękę na ramieniu.
– Skąd wiedziałem, że to powiesz? Może dobrze byłoby skiero-
wać ją do jakiejś poradni albo znaleźć jej psychiatrę? Trzeba coś
zrobić, na miłość Boską, zanim zwariuje. Radzę, żebyś przestał
ją niańczyć. – Sagę odwrócił się na pięcie i posadził sobie Ja-
ke’a na barana, krzycząc: – Wio, koniku! – Chłopiec zapiszczał
z zadowolenia.
– Jedziecie? – Na twarzy Sunny malowała się wściekłość.
– W tej sytuacji... – powiedziała Iris.
– Myślałam, że pogramy w karty albo w coś innego. Sagę posa-
dził Jake’a ojcu na kolanach.
– Nie, wyjeżdżamy. Może wpadniemy do mamy złożyć jej ży-
16
czenia.
– Jest to jakiś pomysł – stwierdziła Billie, zakładając płaszcz.
– Nawet całkiem niezły pomysł. Chcę jej powiedzieć o dziecku
– rozpromieniła się Iris.
– Pozdrówcie ją ode mnie – powiedział Ash.
– Gówniarze – rzuciła Sunny, kiedy za jej gośćmi zamknęły się
drzwi.
– Gówniarze – powtórzył Jake.
Ash drgnął na odgłos klapsa, który spadł na pupę chłopca. Wy-
ciągnął do niego ręce i przytulił go.
– Sunny, jeżeli jeszcze raz uderzysz to dziecko, zadzwonię do
Tylera i powiem mu, że się nad nim znęcasz. Zrozumieliśmy
się?
Sunny wybiegła z pokoju, a Ash kołysał chłopca, głaszcząc go
po głowie.
– Już dobrze, już dobrze, Jake. Chodź, przejedziemy się windą i
zobaczymy, kto pierwszy wciśnie guzik. A potem sprawdzimy,
co u Polly.
– Ona śpi.
– Wiem, ale zobaczymy, czy ssie kciuk.
– Kocham cię, dziadziusiu.
– Ja też cię kocham, Jake.
Teraz rozumiem, co Fanny miała na myśli mówiąc, że kocha do
bólu. Teraz rozumiem. Teraz, kiedy jest za późno, westchnął
Ash.
Marcus Reed przechadzał się po komfortowo urządzonym salo-
nie. Przystanął, by popatrzeć na fotografie rodzinne, obejrzał
bibeloty, przekartkował książkę. To miejsce nie było tylko
mieszkaniem. Było domem w pełnym tego słowa znaczeniu.
Przymierzył okulary Fanny i wykrzywił twarz. Pachniały pu-
drem.
17
Poszedł z powrotem do kuchni. Z uznaniem pociągnął nosem.
Niewątpliwie będzie cudem, jeżeli kolacja wreszcie znajdzie się
na stole. Zegar wskazywał dziesięć po siódmej. Marcus właśnie
się zastanawiał, czy obudzić gospodynię, gdy zadzwonił telefon.
Podniósł słuchawkę po drugim sygnale.
– Chciałbym rozmawiać z Fanny.
– Fanny nie może w tej chwili podejść do telefonu. Może zo-
stawi pan wiadomość?
–Kim pan jest?
– A kto mówi?
– Simon Thornton. Pytałem, kim pan jest.
– Marcus Reed, przyjaciel Fanny. Jeżeli zechce pan poczekać, to
ją obudzę.
– Dobrze niech ją pan obudzi. A dlaczego w ogóle śpi? Przecież
dopiero siódma?
– Nie czuła się dobrze. Proszę poczekać.
Marcus poszedł do sypialni Fanny. Domyślił się, że to jej pokój,
bo drzwi innych były otwarte. Zapukał mocno.
– Fanny, telefon do ciebie. Simon Thornton.
Wobec braku odzewu zapukał ponownie, tym razem głośniej.
Daisy zaszczekała wściekle.
– Słyszysz, Fanny? Telefon do ciebie.
– Tak, tak. Dziękuję. Odbiorę tutaj.
Marcus poszedł z powrotem do kuchni. Mimo, że bardzo chciał
usłyszeć tę rozmowę, odłożył słuchawkę na widełki. Obrócił
rożno. Kolacja była wreszcie prawie gotowa. Usiadł przy stole z
filiżanką kawy w ręce, czekając na panią domu.
Fanny podniosła słuchawkę. Miała język sztywny jak kołek.
– O co chodzi, Simon?
– Pomyślałem, że mógłbym wpaść do Vegas wieczorem.
– Święto Dziękczynienia już się skończyło.
– Chyba powinniśmy porozmawiać.
18
– Chyba nie powinniśmy. Simon, ja tutaj pracuję. Nie mogę
tego zostawić. Przez ostatnie cztery miesiące odrzucałeś
wszystkie moje propozycje. Nagle, ni z tego ni z owego, chcesz
mnie łaskawie uraczyć swoją obecnością. To chyba nie najlep-
szy pomysł.
– Kto odebrał telefon? Powiedział, że nie czujesz się dobrze.
– Właściwie w grzeczny sposób oznajmił, że byłam pijana i mu-
siałam odespać. Pan Reed jest... moim przyjacielem. Wpadł,
żeby dokończyć kolację dla mnie i dla Daisy, bo ja byłam za
bardzo pijana, żeby to zrobić. Czy jeszcze coś chcesz wiedzieć?
– Więc mówisz, że nie chcesz mnie widzieć po czterech miesią-
cach błagań mnie o spotkanie?
– Nie lubię szantażu. Chyba oboje musimy się nieco uspokoić.
Porozmawiamy innym razem.
– Kiedy?
– Kiedy? Kiedy ja zdecyduję. Wodziłeś mnie za nos przez czte-
ry miesiące. Nie oczekuj, że będę się spieszyła z decyzjami.
Odkładam słuchawkę.
– Może w ogóle nie powinienem był zawracać sobie głowy
dzwonieniem. – Może.
– Ash powiedział, że tak zareagujesz.
– A co Ash ma z tym wspólnego?
– Zadzwonił dzisiaj do mnie i zrobił mi awanturę. Zabronił mi
również pojawić się na jego pogrzebie.
– Wiesz, co? Mnie też powiedział wiele rzeczy o tobie. Właśnie
się nad nimi zastanawiam i im więcej o nich myślę, tym bardziej
w nie wierzę. Do widzenia, Simon.
Fanny odłożyła słuchawkę. Odczekała chwilę i znowu ją pod-
niosła. Usłyszała sygnał i schowała słuchawkę pod poduszkę.
Przyglądała się swojemu odbiciu w łazienkowym lustrze. Matko
Boska! Kto to? Zacisnęła zęby, ale zdała sobie sprawę, że aby je
umyć musi otworzyć usta. Przepłukała gardło, umyła twarz,
19
nałożyła puder i uczesała włosy.
Kiedy była w połowie korytarza, odezwał się dzwonek. Pomy-
ślała, że to Bess i nie uznała za konieczne, żeby się spieszyć,
zwłaszcza, że każdy krok odbijał się echem w jej głowie. We-
szła do jadalni i zobaczyła, że Marcus Reed otwiera drzwi.
Oparła się o ścianę.
Omal nie zemdlała, gdy do niej podszedł i poinformował:
– Przyszły twoje dzieci. Słuchaj, nie mam pojęcia, o co chodzi,
ale wyglądają tak samo żałośnie jak ty. Jeżeli mógłbym coś za-
sugerować, to proponuję, żebyś zaprosiła ich na kolację. Nie
przepraszaj i uśmiechaj się, nawet jeżeli ci ciężko. Możesz to
zrobić, Fanny?
– Tak. Tak, mogę. Dziękuję. Bardzo dziękuję.
– Dobra. Trzymaj się mocno na nogach i zapomnij o bólu gło-
wy. Masz śliczne oczy, wiesz? Szczęśliwe te twoje dzieci, że to
ty je urodziłaś. Czasami młodzi ludzie nie dostrzegają rzeczy
oczywistych. Bądź dla nich po prostu matką, a wszystko ułoży
się dobrze. Zaufaj mi.
– Dobrze.
20
Rozdział drugi
Fanny zrobiła wszystko, co mogła, aby nietypowa sytuacja nie
była krępująca. Zdobyła się na uśmiech, przytuliła dzieci i powi-
tała miłymi słowami, chociaż miała wrażenie, że gumowy młot,
który łomotał jej w głowie, rozsadzi ją od środka.
– Marcus, chcę, żebyś poznał moją córkę Billie, moją synową
Iris i syna Sagę. To jest Marcus Reed. Oczywiście wszyscy zna-
ją Daisy. Wejdźcie, proszę, i powiedzcie, jak wam się podobają
moje... nowe graty.
– Nie mogę uwierzyć. – Na twarzy Billie malowało się zdumie-
nie. – Czy to dzieło cioci Billie?
Fanny pokiwała głową.
– Chcecie się czegoś napić?
– Napiłbym się piwa – stwierdził Sagę. Próbował nie wpatrywać
się zbyt intensywnie w wysokiego przystojnego mężczyznę,
który najwyraźniej czuł się bardzo swobodnie w mieszkaniu
matki.
– Ja dziękuję – odpowiedziała Iris.
– Dla mnie colę – poprosiła Billie.
– Dotrzymaj towarzystwa gościom, Fanny. Przyniosę napoje.
Fanny przytaknęła, zmieszana zaciekawionym spojrzeniem
dzieci.
– Zostaniecie na kolacji?
– Ja bardzo chętnie. Miałam nadzieję na jakieś resztki, a tu
prawdziwa uczta. Wspaniale. Trochę późno jadacie.
Fanny miała już powiedzieć o swoim popołudniowym wyczy-
nie, ale Marcus odwrócił się i swobodnie stwierdził:
– Obawiam się, że to moja wina. Mój samolot się spóźnił.
– Zostaną na kolacji, Marcus.
– Świetnie. Nie będziesz musiała przez następny miesiąc żywić
się indykiem. Zajmij się gośćmi, a ja nakryję do stołu. Mam
21
nadzieję, że dopisuje wam apetyt.
Aby podtrzymać rozmowę, Fanny zapytała:
– Czy mieliście wieści od Bircha?
– Jutro się zorientuje, że jest Święto Dziękczynienia i zadzwoni.
Ma się dobrze, mamo, możesz mi wierzyć. Birch powinien na-
brać dystansu do życia. Otarcie się o śmierć w różny sposób
odbija się na człowieku. Wróci do domu, zanim się zorientujesz.
Mamo, Iris i ja chcemy ci o czymś powiedzieć. Wczoraj dwa
razy wpadaliśmy do ciebie, ale nikogo nie zastaliśmy. O takich
rzeczach nie informuje się przez telefon. Nie chcieliśmy też zo-
stawiać wiadomości na sekretarce. Mamo, Iris jest w ciąży.
– Jejku, Sagę, to cudownie! – wykrzyknęła Fanny, udając, że po
raz pierwszy słyszy nowinę. – Iris, musisz być bardzo szczęśli-
wa. Pozwolicie mi zrobić wyprawkę?
– Oczywiście. Dzisiaj nabierałam doświadczenia, zajmując się
Polly. Jest bardzo grzecznym niemowlęciem. Chcesz zobaczyć
jej zdjęcia? Zrobiliśmy kilka polaroidem.
– Pewnie. – Oczy Fanny płonęły, kiedy przyglądała się zdję-
ciom swoich wnuków. – Są piękne. Chyba każda babcia tak
mówi.
– Z Jake’em jest masa roboty. Jak to z chłopakiem. Owinął so-
bie ojca wokół palca. Tata mówi, że Jake wstaje w nocy z łóżka
i przychodzi spać do niego.
Nie wiem, jak długo to potrwa, bo mały moczy się w nocy. Tata
twierdzi, że to zabawne.
Fanny się uśmiechnęła. Oddała zdjęcia.
– Jeżeli chcesz, możesz je zatrzymać – zaproponowała Iris.
– Dziękuję, bardzo chętnie.
– Mogłabyś tam pojechać, mamo. Powinnaś o tym pomyśleć,
zanim Sunny wpadnie na pomysł, żeby postawić z powrotem
płot. Coś o tym dzisiaj wspominała.
– Nie mogę tego zrobić sama z siebie. W grę wchodzi jedynie
22
zaproszenie. Rozumiem jej uczucia i muszę je uszanować. Sun-
ny postąpi tak jak podyktuje jej serce. Dobrze się czuje?
– Nie, cholera, nie czuje się dobrze. Mamo, nie chcę rozmawiać
o Sunny. Jak się miewa wuj Simon? – spytał Sagę.
– Obawiam się, że nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie
widziałam go od czterech miesięcy. Ale zadzwonił dzisiaj. Na-
wiasem mówiąc, przed chwilą.
– Kolacja gotowa – zawołał Marcus z korytarza prowadzącego
do jadalni. Czuł się tutaj jak w domu.
– Boże, prawdziwe jedzenie – powiedział Sagę zacierając ręce.
Utkwiwszy wzrok w indyku odmówił modlitwę.
– Można powiedzieć, że poważnie naruszyliśmy tego ptaka –
stwierdził godzinę później Marcus Reed, odsuwając krzesło. –
Może chcielibyście zabrać trochę jedzenia ze sobą? Widziałem
tu gdzieś aluminiowe tacki. Doskonale nadadzą się do zapako-
wania po jeszcze jednej porcji dla każdego z was.
– Chętnie – powiedział Sagę.
– Ja też poproszę – uśmiechnęła się Billie.
– Teraz jem za dwóch, więc proszę zapakować i dla mnie.
– Wy, panie, posiedźcie sobie tutaj, a pan Reed i ja posprzątamy
– zarządził Sagę. – Ja zmywam, pan wyciera. To najładniejsza
zastawa mamy, więc proszę ostrożnie. Przedtem należała do
mojej babci Sallie.
– Będę miał to na uwadze – zapewnił Marcus.
Fanny dostrzegła błysk w jego oczach. Z jakiegoś powodu poru-
szyło ją to.
– Kto to jest, mamo? – spytała Billie.
– Przyjaciel. Przyjaciel, który pomógł mi przebrnąć przez bar-
dzo trudny dzień.
– Mamo, nie wiedzieliśmy, że nie zostałaś zaproszona, dopóki
nie przyjechaliśmy do Sunrise. To było okropne. Chciałam się
23
jak najszybciej stamtąd wynieść. Sagę i Iris czuli się tak samo.
– Sunny przeżywa trudne chwile. Powinniście być wyrozumiali.
– Mamo, to nie ma nic wspólnego z jej stanem. Chodzi o sto-
sunki między wami. Boję się, że ona postawi to ogrodzenie.
– No to postawi. Świat się nie zawali.
– Jak idzie interes w kasynie? – spytała Iris. – Wkrótce pomyślę
o wizycie u Madam Sarik, żeby mi powiedziała, czy będę mieć
chłopca czy dziewczynkę.
Ale tak naprawdę chyba nie chcesz wiedzieć, kochanie? Jedną z
najfajniejszych rzeczy jest niespodzianka przy porodzie. Przy-
najmniej ja zawsze tak myślałam. Jesteś żoną bliźniaka, więc
może też urodzisz bliźnięta. – Bardzo bym chciała – wyznała
Iris. – Najlepiej chłopczyka podobnego do Sage’a i dziewczyn-
kę podobną do mnie. Fanny uśmiechnęła się. – Wrócisz do pra-
cy, mamo? – spytała Billie. – Grudzień to najpiękniejszy mie-
siąc roku. Muszę pomyśleć o wystroju kasyna. W tym tygodniu
jestem umówiona na spotkania z dekoratorami wnętrz. Nawet
nie wiedziałam, że istnieją takie firmy. Prowadzenie kasyna jest
dla mnie prawdziwą szkołą.
– Mamo, pamiętasz, jak zrobiłam zabawkową krainę, kiedy mia-
łam dziesięć lat? – Fanny skinęła głową. – Może zamknęliby-
śmy na tydzień „Tęczowe Dzieci”i „Ubranka Sunny” i zrobili-
byśmy podobną, ale rzeczywistych wymiarów? Moglibyśmy
umieścić ją zamiast wiszących ogrodów. Chue wyjąłby rośliny,
gdzieś przechował, a po Nowym Roku wsadziłby je na nowo.
Sagę świetnie sobie radzi z gwoździami i młotkiem.
– Umiem szyć – zaoferowała pomoc Iris. – Zrobiłabym elfy.
Dzieci będą zachwycone. Jestem na zwolnieniu, więc mam
mnóstwo wolnego czasu i z przyjemnością się tym zajmę.
– Wszystko mogłoby być gotowe na pierwszego grudnia –
stwierdziła Billie.
– Kochanie, ale do pierwszego został tylko tydzień.
24
– Zdążymy, mamo. Potrzebna nam będzie choinka, taka wielka
jak w Nowym Jorku.
– Chodziłam do szkoły z dziewczyną, której ojciec był właści-
cielem plantacji choinek w Oregonie. Zadzwonię do niej, jak
tylko przyjedziemy do domu. To
takie ekscytujące! Po prostu kocham waszą rodzinę. Wszyscy
jesteście tacy niesamowici – wyszczebiotała Iris. Fanny się ro-
ześmiała.
– Powinniśmy podnieść tyłki. Sagę! – wrzasnęła Billie. – Idzie-
my. Musimy się zająć interesami. Natychmiast.
Sagę i Marcus weszli pośpiesznie do salonu.
Fanny wpatrywała się w twarz Marcusa, a jej dzieci zaczęły
jednocześnie paplać. Głowa Marcusa zwracała się to w jedną, to
w drugą stronę, a Billie i Iris trajkotały jak najęte.
– Naprawdę będę mógł po tylu latach zrobić pożytek z moich
umiejętności stolarskich? Hura! – ryknął Sagę. – Tydzień to
bardzo niewiele czasu. Ale uda nam się. Boże, jak ja bym chciał,
żeby był tutaj Birch. Pomógłby nam z radością.
Marcus, ma pan jakieś pojęcie o stolarce?
– Zawsze w czasie wakacji pracowałem na budowie, żeby zaro-
bić na naukę w college’u. Prosisz mnie o wsparcie?
– O kurcze, chyba tak. Dałby pan sobie radę?
– Sagę... Marcus... Gdzie twoje dobre maniery, synu?
– Przy stole. Zawsze nam powtarzałaś, żebyśmy je tam zosta-
wiali. Gdzie będziemy pracować?
– Może zadzwonimy do Rudej Ruby i spytamy ją, czy mogliby-
śmy wykorzystać jej rancho? Ma tam stajnie i całe zaplecze. Nie
będziemy się wtrącać do jej... interesów.
– Masz na myśli osławioną – Marcus odkaszlnął – firmę?
– Tak, właśnie. – Sagę uśmiechnął się szeroko. – Moja babka ją
tam wysłała. Zawsze dostajemy od niej świąteczne prezenty.
Była zakochana w moim dziadku.
25
– Sagę! Skąd wiesz? – zdziwiła się Fanny.
– Sama mi powiedziała. Kochała babcię Sallie, więc nigdy, no
wiesz...
– Boże drogi – westchnęła Fanny.
– Postanowione. Mama, z pomocą firm, z którymi jest umówio-
na, zajmie się wnętrzem, a my wykonamy robotę na zewnątrz.
Pomoże nam pan, panie Reed? –spytała Billie.
– O której mam się zgłosić do pracy? – spytał Marcus z uśmie-
chem, przerzucając sobie przez ramię ścierkę do naczyń. –
Obawiam się, że nie przywiozłem ze sobą odpowiedniego ubra-
nia.
Fanny zmieszała się, kiedy Marcus puścił do niej oko.
– Możemy ubrać pana w tej chwili. Zadzwonię na dół i popro-
szę, żeby przynieśli jakieś ciuchy. Odpowiada to panu?
Marcus wzruszył ramionami.
– Mamo, nie ma sygnału.
– Jej, w moim pokoju słuchawka jest pod poduszką.
– Odłożę ją na widełki – powiedziała Iris.
– Domyślam się, że nie chcesz nam powiedzieć, dlaczego tak
potraktowałaś słuchawkę? –rzucił Sagę.
– Zgadłeś, nie chcę. Marcus, nie musisz tego robić.
– Ale chciałbym. Interesami mogę się zająć wieczorem. Przy-
najmniej będę miał trochę rozrywki.
– Obawiam się, że nie. Będziemy pracować dzień i noc. Może
się pan wycofać, jeżeli pan chce – ostrzegł Sagę.
– Zawsze dotrzymuję słowa. Nie ma problemu. Im więcej się
nad tym zastanawiam, tym bardziej pomysł mi się podoba.
– W porządku, jedziemy. Będę na pana czekał przed głównym
wejściem o wpół do siódmej. Zostaje pan tutaj?
– Nie. Będę gotowy.
– Dobranoc, mamo. Kolacja była przepyszna.
– Nie zapomnijcie o tackach z jedzeniem – przypomniała Fanny,
26
ściskając dzieci.
Kiedy drzwi się zamknęły, Fanny bezradnie spojrzała na Marcu-
sa.
– Nie wiem, co powiedzieć. Nie zostawili ci wyboru. Jak mam
ci dziękować za wszystko, co dzisiaj zrobiłeś?
– Każda minuta była dla mnie przyjemnością. Jak się czujesz?
– Piekielnie boli mnie głowa.
Marcus podał Fanny ścierkę do naczyń. Założył marynarkę,
poprawił krawat i wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Fanny
uśmiechała się, kiedy Marcus oglądał swoje nowe ubranie robo-
cze, które doskonale pasowało do żółtobrązowych butów.
– Pożegnam się. Podziękowałbym za zaproszenie, ale przecież
sam się wprosiłem. To był wspaniały dzień. Masz bardzo miłe
dzieci, Fanny. Chyba ci zazdroszczę.
– Czasami pozory mylą. – W jej głosie było tyle smutku, że
Marcus przyglądał się jej dłużej niż zamierzał. Skinął głową,
chcąc okazać zrozumienie.
– Jeżeli twoje dzieci dadzą mi czas wolny na kolację, zjadłabyś
ją ze mną? Fanny roześmiała się.
– Zapomnij o wolnym czasie. Kiedy zaangażują się w jakiś po-
mysł, odżywiają się w biegu. Przywiozę wam coś do jedzenia
koło szóstej. Możemy urządzić piknik. Masz świadomość, że
będziesz pracował za darmo, prawda?
Słyszała, że Marcus śmieje się przez całą drogę do windy.
Po raz pierwszy od miesięcy Fanny obudziła się w radosnym
nastroju. Szybko uporała się z obowiązkami w biurze, posprzą-
tała mieszkanie, przygotowała posiłek i zawiozła kosze wyła-
dowane jedzeniem do Rudej Ruby. Wiedziała, że będzie prze-
szkadzać, ale się tym nie przejmowała. Uwielbiała przyglądać
się wysiłkom dzieci i z przyjemnością podziwiała napięte mię-
śnie Marcusa Reeda, który pracował u boku jej syna.
27
Trzeciego dnia Marcus jękiem powitał nadchodzącą z ciężkim
koszem Fanny.
– Jeżeli znowu indyk, to ja wysiadam.
– Tym razem nie. Pastrami na żytniówce z pysznymi korniszo-
nami i potężną ilością musztardy.
– W takim razie zostaję. Właśnie rozmawiałem z Sage’em, czy
nie warto byłoby otworzyć firmy budowlanej. Walnął się w pa-
lec zaledwie trzydzieści razy.
– Myślę, że żaden z was nie powinien porzucać dotychczasowej
pracy – zaśmiała się Fanny.
– Jestem tego samego zdania. Nigdy bym w to nie uwierzył,
gdybym nie zobaczył na własne oczy. Malutka kartonowa ma-
kieta zamieniła się w rzecz godną podziwu. Z niecierpliwością
czekam na to, kiedy zostanie pomalowana. Musisz być bardzo
dumna ze swojej córki. Byłem kiedyś żonaty, ale nie mieliśmy
dzieci. Może i dobrze, bo nasze małżeństwo nie trwało długo.
– Przykro mi. Kiedy wszystko się wali, kiedy sprawy się nie
układaj ą, zawsze można liczyć, że rodzina pomoże ci przezwy-
ciężyć kłopoty. Przynajmniej powinno tak być.
– Gdzie spędzisz Święta, Fanny?
– W kasynie. Przyłączysz się do nas? Ale nie krępuj się, na-
prawdę możesz odmówić. Prawdopodobnie będę sama z Daisy.
Może wpadną dzieci. Ostatnio niczego nie mogę być pewna.
– Bardzo chętnie się przyłączę. Ubierasz choinkę, śpiewasz ko-
lędy, pijesz ajerkoniak, otwierasz prezenty?
– No pewnie. Robimy to w Wigilię. Ale najpierw jemy wielką,
obfitą kolację. Ten zwyczaj wprowadziła Sallie. Bardzo lubiłam
ten wieczór. Moja teściowa zapraszała wszystkich, którzy mogli
być samotni tego wieczoru. Była najmilszą, najdelikatniejszą,
najwspanialszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam. Choć nigdy
nie była chyba do końca szczęśliwa. A ty jesteś szczęśliwy,
Marcus?
28
– Sprecyzuj, co znaczy słowo „szczęśliwy”. Ogromna ta kanap-
ka.
– To jest takie niesamowite uczucie. Nie możesz się doczekać
następnego poranka i niechętnie kładziesz się spać. Świado-
mość, że w twoim świecie wszystko jest w porządku, daje ci
satysfakcję. Opiekujesz się ludźmi, którzy tobie okazują tro-
skliwość. Słońce jest jaśniejsze, gwiazdy mocniej świecą, no,
wiesz.
– Więc chyba jestem szczęśliwy. Lubię chrupiące jabłka.
Chciałbym dalej rozmawiać, ale twój syn stoi nade mną z bi-
czem. Nawet nie robi przerw na papierosa, tylko pali podczas
pracy. Dzięki za lunch.
– Wspaniale, co, mamo? Drzewko będzie na miejscu późnym
popołudniem. Dostawcy je zamocują. Mamo, nie dałoby się
zamknąć „Babilonu”, żeby nie przeszkadzano nam w robocie?
Wiem, że stracimy pieniądze, ale w efekcie ta dekoracja przy-
ciągnie tłumy. Jak długo zamierza pracować firma, którą wyna-
jęłaś? – trajkotała Billy.
– Półtora dnia. Jasne, możemy zamknąć. Nie zapominaj, że jaje-
stem szefem.
– Powinniśmy zasłonić okna i drzwi wejściowe, żeby nikt nic
wcześniej nie zobaczył. Niech to otwarcie zwali wszystkich z
nóg. A przy okazji, jakie koszty poniesie kasyno?
– Lepiej, żebyś nie wiedziała. Ale się zwrócą. Każę Nealowi
rozstawić tablice informacyjne i co godzinę będziemy się re-
klamować przez głośniki. Muszę wracać.
– Ten Marcus ma całkiem zgrabny tyłek, jak na faceta w jego
wieku. Zauważyłaś, mamo?
– Nie, nie zauważyłam. – Speszona uwagą córki, Fanny zaczęła
zbierać rzeczy do koszyka.
– Daj spokój, mamo. On naprawdę dobrze się trzyma jak na
swoje lata. Jest sympatyczny. Lubię go. Sagę też. Tak naprawdę
29
jest nawet lepszym stolarzem niż Sagę. Obaj przeżywają najlep-
szy czas swojego życia. Ty chyba też, ale się do tego nie przy-
znajesz. On jest całkiem inny niż tata czy wuj Simon.
Fanny zmieniła temat
– Jak zamocujesz tego sześciometrowego Mikołaja?
– Muszę się z tym dzisiaj zmierzyć. Na razie mamy tylko jeden
jedwabny sznur, a na wszystko potrzeba czasu. Drabina wcale
nie jest taka stabilna, i chłopaki przygotowują mi rusztowanie.
Będę go przymocowywała, wchodząc. Gdzie my to wszystko
schowamy po Świętach?
– Tutaj, w stajni Rudy. Bardziej mnie ciekawi, w jaki sposób
przewieziesz to wszystko do Babilonu.
– Ciężarówką osiemnastokołową. Wszystko załatwione, mamo.
– Dobra. Tylko nie spadnij z drabiny. Zobaczymy się wieczo-
rem.
Fanny odwróciła się, żeby rzucić krótkie spojrzenie w stronę
Marcusa Reeda. Ten mężczyzna w dżinsach i kapeluszu miał
coś w sobie. Billie mówiła prawdę. Miał naprawdę zgrabne bio-
dra. Jak na mężczyznę w jego wieku.
Gdy wróciła do kasyna, odszukała menagera Asha, a zarazem
szefa ochrony. Nie cierpiała przebywać z ludźmi o bezwzględ-
nym spojrzeniu, takimi jak Neal.
– To dobry interes, Neal. Nie splajtujemy z powodu zamknięcia
kasyna na dwa dni. Ja nie proszę. Ja cię informuję o tym, co
zrobimy. Wywieś informacje na wszystkich wejściach i ogłaszaj
to przez głośniki co godzinę. Otworzymy ponownie w sobotę o
szóstej. Sugerowałabym, żebyś zatrudnił dodatkową ochronę.
Media stawią się tutaj w komplecie. Począwszy od dzisiejszych
wiadomości wieczornych aż do soboty nadawana będzie rekla-
ma. Jutro zamieścimy w gazetach całostronicowe ogłoszenia.
Twoi ludzie mogą nie dać sobie rady z tym tłumem, który się
pojawi, więc lepiej ściągnij wszystkich pracowników mających
30
wolny weekend. Święty Mikołaj przyjedzie punktualnie o siód-
mej. Dołóż wszelkich starań, żeby uniknąć wpadek. Chcę, żeby
wszystko poszło gładko. Och, jeszcze jedno. Przyjedzie pan
Thornton. Pomyślałam, że może chciałbyś wiedzieć.
Fanny pobiegła do swojego biura i zadzwoniła do Sunrise. Ode-
brał Ash, a w jego głosie usłyszała radość.
– Ash, mówi Fanny. Wszystko w porządku?
– Tak. Jake łaskocze mnie w stopę. O co chodzi, Fanny? Fanny
powiedziała mu.
– Chciałabym, żebyś przyjechał. I bardzo bym chciała, żebyś
zabrał ze sobą Jake’a. Polly jest za mała. Zrobisz to? Chyba po
prostu pragnę od ciebie usłyszeć, że jesteś ze mnie dumny.
Dzieciaki odwalają naprawdę dobrą robotę. To będzie najwspa-
nialsza bajkowa kraina. Jake na pewno słyszał o biegunie pół-
nocnym, Świętym Mikołaju i elfach. Czytasz mu bajki, prawda?
– Pewnie, że mogę przyjechać. Nie wiem tylko, czy Sunny po-
zwoli mi zabrać Jake’a.
– Ash, Sunny również jest zaproszona. Postaraj się, dobra?
Dzieciaki robią wszystko z myślą o Jake’u. Będziesz kompletnie
oszołomiony. Oni przyjechali do mnie w Święto Dziękczynie-
nia. Czy to ty im kazałeś? Jeżeli tak, to powinnam ci podzięko-
wać.
– Nie, to był ich własny pomysł. Spotkanie w Sunrise wyglądało
żałośnie. Mamy pewne problemy, ale o tym możemy porozma-
wiać, kiedy przyjadę. Muszę otworzyć ci oczy na kilka spraw.
– Czekam, Ash.
Ash przez chwilę miał zamęt w głowie. Spojrzał na chłopczyka,
śpiącego na kanapie. Jego twarz rozpogodziła się. Niedługo pój-
dą łowić ryby. Chue miał mały staw, do którego wrzucił plasti-
kowe złote rybki, a obok zamocował kosz z drobnymi nagroda-
mi dla wnuków. Niezależnie od wyniku połowu, dzieci zawsze
31
wracały do domu z nagrodą i ciasteczkiem szczęścia.
Ash wjechał na wózku do oranżerii, gdzie Sunny wygrzewała
się w ostatnich promieniach popołudniowego słońca.
– Jak leci? – rzucił.
– Cześć. Siedziałam i myślałam o Tylerze. Zadzwonił i spytał,
czy po Świętach może zabrać Jake’a do Nowego Jorku. Powie-
dział, że pójdzie z nim na lodowisko i będą spędzać czas jak
ojciec z synem. Nie dałam mu odpowiedzi. Chciałam poradzić
się ciebie. Tylko na dwa dni. Jake’owi spodobałaby się podróż
samolotem.
– Sam! – Na twarzy Asha odmalowało się przerażenie. – Ma
dopiero trzy lata. Jeżeli ktoś miałby z nim jechać, sprawa wy-
glądałaby inaczej. Nie uważam tego za dobry pomysł, ale decy-
zja należy do ciebie.
– Zawsze podejmuję złe decyzje, dlatego chciałam porozmawiać
z tobą. Jake tęskni za ojcem. Tyler nawet nie spytał o Polly.
Wysłałam mu jej zdjęcie, które zrobiliśmy w Święto Dziękczy-
nienia, a on w ogóle o tym nie wspomniał. Powiedział mi rów-
nież, że się z kimś spotyka. „Widuję się z kimś” – tak to ujął.
Myślałam, że przygnębi mnie taka wiadomość, ale nie. Zasta-
nawiam się, dlaczego. Czy Jake jeszcze śpi?
– Tak. Zasnął na kanapie, jak tylko przyłożył głowę do podusz-
ki. Ale to tylko mała drzemka. Jest za bardzo podekscytowany
łowieniem ryb.
– To idiotyzm łowić plastikowe rybki. Ash się zjeżył.
– Uwielbia to. Chciałbym pojechać z nim w sobotę do miasta,
jeżeli nie miałabyś nic przeciwko temu. Do „Babilonu” przyje-
dzie Święty Mikołaj, będą też świąteczne dekoracje. Z Oregonu
sprowadzą ogromną choinkę i przystroją ją światełkami. Może
pojechałabyś z nami?
– Masz zamiar spotkać się z mamą?
– Chyba tak, jeżeli tam będzie. – Ash zastanawiał się, czyjego
32
niezobowiązująca, luźna propozycja odniesie skutek. – Pomy-
ślałem, że mógłbym zabrać moją starą kolejkę, żeby rozłożyć ją
wokół choinki. Z dzieciństwa została mi tylko ta zabawka. Lo-
komotywa puszcza dym, gwiżdże, a w wagonach siedzą malut-
kie ludziki. Jake będzie zachwycony. Myślę, że powinnaś poje-
chać z nami.
– Nie, zostanę. Ale jeżeli Jake pojedzie z tobą, będę mogła w
spokoju zapakować świąteczne prezenty. Mały jest strasznie
ciekawski i już szpera po szafkach.
– Zgodziłabyś się, żebyśmy zostali na noc? Nie lubię jeździć po
ciemku z dzieckiem.
– Chcesz zostać u mamy?
– Mogę wynająć pokój. Jednak byłoby lepiej zatrzymać się u
twojej matki.
– Nie mam nic przeciwko wyjazdowi, o ile obiecasz mi, że
przenocujesz w hotelu. Nocowanie u mamy nie jest w porządku.
– Zagalopowałaś się, Sunny.
– Masz prawo do swojego zdania. Chcę, żebyś dał mi słowo.
Jeżeli zostaniesz u mamy, Jake wygada się prędzej czy później.
Nie zmuszaj go, by mnie okłamywał.
– Dobrze, Sunny. Wynajmiemy pokój. Jesteś pewna, że nie
chcesz jechać z nami?
– Jestem pewna. Chyba zadzwonię do ludzi, którzy stawiali
mamie to paskudne ogrodzenie, żeby znowu je zainstalowali.
– Sunny, na miłość Boską, po co? Twoja matka tu nie przyje-
dzie. Nikt tu nie przyjedzie bez twojego zaproszenia, a jeżeli w
dalszym ciągu będziesz się tak zachowywać, to nawet zaprosze-
ni goście się nie zjawią. To dom twojej matki, nie twój. Pamiętaj
o tym. Gdyby chciała, mogłaby cię jutro stąd wywalić i działa-
łaby zgodnie z prawem.
– Nigdy by tego nie zrobiła – powiedziała Sunny gwałtownie.
– Nie bądź taka pewna. Fanny jest nieodgadniona. Kiedy już mi
33
się wydaje, że ją rozszyfrowałem, znowu czymś mnie zaskakuje.
Ranisz ją, bo ci na to pozwala. Ale nie będzie ci miło, kiedy
zdecyduje się odeprzeć atak. Zostaw ogrodzenie w spokoju. Nie
jest twoje.
– Mogę się z powrotem przeprowadzić do miasta – zadziornie
oznajmiła Sunny.
– Tak, mogłabyś. Pytanie tylko czy byłabyś tam szczęśliwa z
dziećmi. Dla przypomnienia – ja nie mam zamiaru się przenosić.
Tutaj się urodziłem i tutaj zamierzam umrzeć. – Widząc niepo-
kój w oczach córki, dodał pośpiesznie: –Kiedyś, w dalekiej
przyszłości. Sunny, czy ty masz jakichś przyjaciół? Mieszkamy
tutaj od czterech miesięcy i nikt do ciebie nie przyjechał, nikt
też nie dzwoni.
– Kiedyś miałam. Teraz żyją własnym życiem, mają rodziny.
Dwoje moich najlepszych przyjaciół przeprowadziło się. Pisze-
my do siebie od czasu do czasu. Dobrze mi z tym. Widzisz, jaka
jestem zajęta. Jake’owi i Polly trzeba poświęcać dużo czasu.
Odejście Tylera nie załamało mnie. Jest jak jest. Może kiedyś
sytuacja się zmieni.
– Nie zmieni się, dopóki nie otworzysz serca.
Jake w spodenkach opuszczonych do kolan, trzymając pod pa-
chą wędkę, wszedł do oranżerii.
– Czas na ryby, dziadziusiu.
– Jake, obsiusiałeś skarpetki. Biegnij do pokoju i przynieś czy-
stą parę. I powiedz mi, czy Polly się obudziła.
Jake wrócił ze skarpetkami.
– Nie śpi. Bawi się palcami. Mitzi powiedziała...
– Co powiedziała Mitzi?
– Że ją nakarmi z butelki.
– To dobrze. Idź z dziadkiem i złów dla mnie wielką rybę.
Sunny patrzyła na swego ojca i syna, dopóki nie zniknęli za za-
34
krętem drogi prowadzącej do domu Chue. Co zrobi, kiedy za-
braknie ojca? Co zrobi, jeżeli Tyler zabierze dzieci? Przecierając
oczy, powlokła się z powrotem do domu.
– Nigdy w życiu nie widziałam czegoś równie wspaniałego –
zachwycała się Fanny, przechadzając się po „Babilonie”. W
każdym kącie i każdym przejściu w kasynie stanęły złote choin-
ki, które ozdobiono kolorowo zapakowanymi prezentami. Dzię-
ki systemowi wentylacyjnemu nad głowami powiewały aksa-
mitne draperie ze złotymi aniołkami, trzymającymi złote trąbki.
Wszędzie widoczne były stroiki z gałązek ostrokrzewu i jemioły
przewiązane czerwoną aksamitną wstążką. Do owiniętych
błyszczącym materiałem żyrandoli podczepiono śliczne miniatu-
rowe saneczki, Mikołaje i elfy. Przy każdym wejściu iw każdym
przejściu umieszczono czerwono – zielone znaki ze strzałkami,
które wskazywały drogę do wiszących ogrodów. Przy głównym
wejściu świeciła sześciometrowa dekoracja na przemian w
kształcie choinki i gwiazdy betlejemskiej. Pod nią leżały puste
pudła owinięte złotym i srebrnym papierem i przewiązane wiel-
kimi czerwonymi kokardami z aksamitu. Na środku kasyna, nad
głównym przejściem, podczepiono do drutów prawdziwe sanie z
Mikołajem naturalnych rozmiarów, niosącym wór prezentów.
Do sań ciągniętych przez osiem stających dęba reniferów przy-
mocowano małą choineczkę. Święty Mikołaj co pięć minut rzu-
cał łobuzerskie spojrzenie i wesołe: ho, ho, ho. Fanny klasnęła z
radości.
W towarzystwie dzieci i Marcusa Reeda udała się do wiszących
ogrodów. Tam przystanęła zdumiona. Nad biegunem polarnym
prószył śnieg.
– To nie jest prawdziwy śnieg – wyszeptał Sagę.
– Wiem – szeptem odpowiedziała Fanny. – Piękne. Rzeczywi-
ście stworzyliście całą krainę. Skąd macie mechaniczne elfy?
– Od Świętego Mikołaja – zażartował Marcus Reed. – Jak ci się
35
podoba warsztat Mikołaja?
– Ogień w kominku nie jest prawdziwy – wyszeptał Sagę.
– Wiem. Zapiera mi dech. Wszystko jest tak realne... Nawet
kubły farby wyglądają jak prawdziwe.
– To jest kolorowy budyń z konserwantami. Musimy go wymie-
niać co tydzień – wyjaśniła Billie.
– Naprawdę stworzyłaś wspaniałą krainę. Warsztat Mikołaja też
jest godny podziwu. Czuję się, jakbym zaglądała do prywatnego
świata jakiegoś czarodzieja. Ten papier ma pewnie z kilometr.
Świąteczna lista prezentów dla każdego chłopca i dziewczynki. I
stodoła z reniferami. Ojej, jest Rudolf. Jake będzie zachwycony.
A co jest w tych koszach?
Wszyscy się roześmiali.
– Jedzenie dla reniferów. Jake mnie spytał, co może zostawić
dla renifera Świętego Mikołaja. Tak wpadłam na pomysł poda-
runków. Są tam woreczki z sianem i błyskotkami, przewiązane
czerwoną wstążką. Malutka instrukcja mówi: „Zostaw przy
drzwiach wejściowych”. Zatrudniłam kilku studentów i zrobili
dziesięć tysięcy pakuneczków.
– Nurtuje mnie, co jest w środku. Kiedy stanie największy Mi-
kołaj? – spytała Fanny.
– Zaraz. Musiałam go pokryć poliuretanem. Chciałam być pew-
na, że wysechł. Jest przykryty, ma osobistą całodobową ochro-
nę. Dobra, czas wziąć prysznic i przygotować się do otwarcia.
Zobaczymy się później. – Pomachała Billie.
– My też uciekamy – jednogłośnie stwierdzili Iris i Sagę. – Do
zobaczenia. Marcus Reed wyciągnął rękę.
– Chyba nigdy nie pracowałem tak ciężko za darmo. Nie sądzi-
łem również, że mogę się przy tym tak świetnie bawić. Fanny,
chcę ci podziękować za to, że mogłem wziąć w tym udział. A
teraz również się pożegnam.
– Wyjeżdżasz! Nie poczekasz na otwarcie?
36
– Interesy wzywają, no i nie znoszę tłumów. Mam nadzieję, że
dziś wieczorem wszystko pójdzie tak, jak zaplanowałeś.
Fanny patrzyła na odchodzącego Marcusa. Nagle wszystko stra-
ciło kolor i stało się nieważne. Tak bardzo chciała pobiec za nim
i poprosić, by został, że musiała z całej siły wbić pięty w miękki
sztuczny śnieg.
– Znowu jestem sama.
– Mówiła pani coś, pani Thornton? – spytał Neal.
– Nie. Chyba głośno myślałam. Jak ci się podoba?
– Nie do wiary. Kiedy mówiła pani o dekoracji, sądziłem, że
chodzi o stroik, choinkę i parę czerwonych kokardek. W życiu
nie widziałem czegoś podobnego. Myślę, że pani przewidywa-
nia się sprawdzą i pieniądze zwrócą nam się z nawiązką. Czy
nie będę niedyskretny, jeżeli zapytam, kim był ten mężczyzna w
koszuli w czerwoną kratę?
– Pan Reed, pomagał to wszystko budować. Znasz go?
– Nie. Ale wydaje mi się, że już go gdzieś widziałem. A może
jest tylko do kogoś podobny? Kiedyś mi się przypomni. Ma pani
tylko półtorej godziny do otwarcia, pani Thornton.
– Więc powinnam się pośpieszyć.
Fanny włączyła automatyczną sekretarkę. W pokoju zagrzmiał
głos Asha.
– Mam zgodę, żeby przywieźć Jake’a. Zdążymy na przybycie
Świętego Mikołaja. Zarezerwuję pokój. Dzieciak jest prawie
chory z przejęcia. Ma dla ciebie prezent. Przyjmij go tak, jakbyś
całe życie o nim marzyła. Zobaczymy się za parę godzin.
Fanny usiadła na podłodze i zaczęła tarmosić Daisy.
– Czekaj, czekaj, zobaczysz, kto nas odwiedzi. A właściwie to
my go odwiedzimy. Chyba go polubisz, bo jest mały. No do-
brze, pocałuj mnie.
Daisy szczekała i piszczała, usiłując przytulić się do swojej pa-
ni.
37
– Dobra, dobra, wygrałaś dwa ciasteczka. Przyturlaj tutaj pusz-
kę. – Gdy Fanny mocowała się z wieczkiem, zadzwonił telefon.
Daisy wytrąciła jej pudełko z ręki i ciastka rozsypały się po ca-
łym pokoju. Fanny wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Halo? – wysapała.
– Fanny, mówi Simon.
Śmiech zamarł jej w gardle. Głos stał się oficjalny.
– Cześć, Simon.
– Pomyślałem, że wpadnę jutro.
– Po co?
– Jak to: po co? Zobaczyć się z tobą!
– Po co?
– Powinniśmy pogadać.
– Chyba ty powinieneś pogadać. Ja powiedziałam wszystko, co
miałam do powiedzenia.
– To znaczy, że mam nie przyjeżdżać?
– Możesz robić wszystko, na co tylko masz ochotę. Jestem
człowiekiem, mam swoje uczucia i potrzeby. Nie jestem rzeczą,
którą w każdej chwili możesz odepchnąć, a potem wziąć z po-
wrotem. W ten weekend zaczyna się dla nas sezon świąteczny.
Nie będę prawdopodobnie miała dla ciebie czasu. Przyjeżdżają
Ash i Jake.
– Chyba źle zrozumiałem. Jesteś zbyt zajęta, żeby ze mną po-
rozmawiać, ale masz czas dla Asha i Jake’a?
– Właśnie. Ash będzie się opiekował małym. Ja się tylko z nimi
zobaczę. Ten chłopczyk jest dla mnie bardzo ważny.
– Kiedy będziesz miała wolną chwilę? Powinienem się umówić?
– Gdzieś po pierwszym stycznia. Zdajesz sobie sprawę z tego,
że zachowałeś się wobec mnie tak samo jak twój brat? Nie za-
mierzam tego znosić.
– A co ze Świętami?
– A co ma być?
38
– Chcesz, żebym przyjechał na Święta? Czy chciała?
– Nie, Simon, nie chcę. Przykro mi, ale będę kończyć, bo muszę
się jeszcze ubrać i zejść na dół na otwarcie. Miłego wieczoru.
– Fanny, przepraszam.
– „Przepraszam” to tylko słowo. Słyszałam je w życiu tyle razy,
że nic już dla mnie nie znaczy. Do widzenia, Simon.
Fanny wzięła Daisy w ramiona.
– Cztery miesiące temu wydawało mi się, że umrę, jeżeli Simon
do mnie nie zadzwoni. Byłam przekonana, że nie potrafię bez
niego żyć. Ale wiesz co? Potrafię. Co dziwniejsze, zaczynam
lubić to, co robię. Dobra, skończ te ciasteczka, a ja się ubiorę.
Co mawiała Sallie kiedy coś działo się za późno? „Za dużo, za
mało, za późno”.
Historia mojego życia, pomyślała Fanny wchodząc pod prysz-
nic.
39
Rozdział trzeci
Simon Thornton zdawał sobie sprawę, że narasta w nim wście-
kłość. Przez chwilę miał nawet ochotę kopnąć w sam środek
ekranu telewizora. Rozglądał się po za dużej chacie, która dla
niego i Fanny była przez trzy lata domem. Wszystko, na co pa-
trzył krzyczało: Fanny, Fanny, Fanny.
Coś wewnątrz mówiło mu, że ona nigdy nie wróci. Według
Fanny zrobił najbardziej niewybaczalną rzecz; zignorował ją.
Postawił jej ultimatum. „Zachowujesz się wobec mnie tak samo
jak Ash i nie będę tego tolerować”. Nie był Ashem. Cholera, nie
znosił charakteru brata. Cokolwiek robił Ash, Simon zawsze
musiał być pewien, że postępuje dokładnie odwrotnie. Skąd
Fanny wpadło do głowy, żeby powiedzieć coś takiego?
Cztery miesiące milczenia. Z jego strony. Teraz żałował tej ci-
szy. Gdyby odrobinę z siebie dał, choć trochę się złamał...
Dorzucił więcej ciuchów do torby. Jeżeli wciśnie gaz do dechy,
szybko znajdzie się na lotnisku Johna Wayne’a i dotrze do Ve-
gas przed północą. Zatrzasnął zamki walizki i pomyślał, że oto
coś się kończy. Przyszło mu do głowy słowo: ostateczność. Na-
gle poczuł mdłości.
Zniósł walizkę do kuchni i rozejrzał się. Na początku to po-
mieszczenie było dla niego i Fanny niczym sanktuarium. Mogli
siedzieć godzinami przy starym odrapanym stole rozmawiając,
pijąc kawę albo herbatę, a psy bawiły się u ich nóg. Kuchnia,
zawsze przytulna i lśniąca czystością, teraz była ponura i brud-
na. Ścierki przewieszone przez uchwyt piekarnika były brudne i
poplamione. Rośliny, zwykle zielone, teraz zwiędły i pożółkły.
Wszędzie stały sterty brudnych naczyń. Metalowe garnki pod-
wieszone pod krokwią straciły blask. Piekarnik był pełen tłu-
stych i brudnych patelni. Magnesy, które Fanny zbierała na lo-
dówce, zjechały na sam dół drzwi, bo on zawsze nimi trzaskał.
40
Wiedział, że w zlewie łażą robaki, a po podłodze mrówki. Nie
obchodziło go to. Nic go ostatnio nie obchodziło.
Połączył się wewnętrznym telefonem z zarządcą hodowli psów:
– Wyjeżdżam na parę dni. Opiekuj się Tootsie i Slickiem, dopó-
ki nie wrócę. Jeżeli znasz kogoś, kto zajmuje się sprzątaniem, to
go zatrudnij, żeby zrobił porządek w chacie. Zapłać mu z kasy
podręcznej. Klucz do tylnych drzwi leży pod wycieraczką. Zo-
baczymy się, jak wrócę.
Simon spojrzał na zegarek. Jaszcze przed północą stanie twarzą
w twarz z Fanny.
Fanny uśmiechała się, zakładając czerwoną aksamitną suknię z
gronostajowym szalem. Uszyła ją sama przed kilkoma dniami, a
drugą taką samą – dla Bess. Jeszcze futrzana czapka z czerwoną
lamówką, i gotowe. Nie pamiętała, kiedy ostatnio była tak pod-
ekscytowana. Czyjej podniecenie spowodowane było przyjaz-
dem Asha z małym Jake’iem, czy oczekiwaniem, jak zareagują
goście kasyna na świąteczną dekorację, a może prawdziwą
przyczyną był mężczyzna o nazwisku Marcus Reed? Wszystko
po trosze.
Przypomniała sobie, że coś miała zrobić, i że było to związane z
Ashem. Ale o co chodziło? Aha, buda dla Daisy. Ash powinien
ją zabrać z powrotem do Sunrise, żeby Fanny miała więcej
miejsca na swoje pudła z butami. Może powinna wyjąć budę od
razu, żeby znowu nie zapomnieć?
Daisy zaczęła szczekać, kiedy Fanny ciągnęła wielką klatkę na
korytarz.
– Zabieraj swoje rzeczy, Daisy. Nigdzie nie jedziesz, więc się
wyluzuj.
Psiak chwycił kołderkę i wypchaną zabawkę.
– A to co? – spytała Fanny, schylając się, żeby podnieść szarą
kopertę, która wyleciała z budy. Przyjrzała się adresowi nadaw-
41
cy, swojemu nazwisku, a później dacie.
Gruby pakunek leżał tu już od czterech miesięcy.
– Do diabła, Simon, mogłeś mi powiedzieć, że wetknąłeś to do
budy – mruknęła.
Nie miała teraz czasu się tym zająć. Zrobi to później, kiedy już
będzie w łóżku. Ma pięć minut do wyjścia.
Prywatną windą Fanny zjechała do holu.
– To cudowne! – wykrzyknęła na widok pracowników kasyna.
Wszystkie dziewczyny miały na sobie krótkie sukienki z czer-
wonego aksamitu i czapki obszyte takim samym futrem grono-
stajowym, jak suknia Fanny. Mężczyźni przebrani byli w stroje
Świętego Mikołaja, także z czerwonego aksamitu, a na nogach
mieli czarne błyszczące buty.
– Bess, wyglądasz olśniewająco.
– Więc to musi być prawda. John powiedział mi to samo. A ty
wyglądasz wspaniale, Fanny. Bardzo twarzowe przebranie. Na
mojej grubej talii ta sukienka nie wygląda nawet w połowie tak
dobrze jak na twojej sześćdziesięciosiedmiocentymetrowej. Pa-
miętajcie – wchodzicie pod sanki, a kiedy drzwi się otworzą
wołacie: „Wesołych Świąt”.
– Bess, to nieco banalne.
– Twoja klientela tego oczekuje. Minuta do wyjścia.
– Otwieraj drzwi, Neal!
Policja i ochroniarze wyciągnęli ręce, żeby utorować drogę
czworgu pierwszym gościom: Ashowi na wózku z Jake’iem na
kolanach oraz Billie Coleman Kingsley i Thadowi.
Fanny podbiegła do drzwi wejściowych. Ucałowała Asha w
policzek, przytuliła Jake’a, któremu oczy omal nie wyszły z
orbit.
– Dziękuję, że przyjechaliście – zwróciła się do Billie i Thada.
– Za nic w świecie nie opuścilibyśmy takiego wydarzenia. Mó-
wili o tobie w wiadomościach w Waszyngtonie. Na jednym z
42
kanałów, który przedstawia nowinki z całego kraju. Jak tylko to
zobaczyliśmy, Thad uruchomił samolot i oto jesteśmy.
– Powinniśmy usunąć się z drogi.
– Fanny, nie wiem, co powiedzieć – wyznał Ash.
– Nie mów nic, dopóki nie zobaczysz baśniowej krainy. Zabierz
Jake’a do wiszących ogrodów, a ja do was dołączę, jak tylko
kasyno się zapełni.
– Na Strip jest pusto, chyba wszyscy stojąw kolejce do Babilo-
nu. Wydaje mi się, że przyszło więcej ludzi niż na wielkie
otwarcie kasyna. Jake, to twoja babcia, Fanny.
Jake przyglądał się czerwonej sukni, a wreszcie wyciągnął ma-
leńką rączkę, żeby dotknąć futerka.
– Dziadziusiu, dasz mi czapkę Świętego Mikołaja?
Fanny w mgnieniu oka zdjęła czapkę. Ze łzami w oczach podała
ją Ashowi.
– Jest taki śliczny, Ash.
– Wiem – odburknął Ash, wkładając białą futrzaną czapkę na
głowę wnuka. – To czerwona śnieżka, sportowcu.
Chłopiec zachichotał, łaskocząc nią dziadka pod nosem.
– Zobaczymy się później, babuniu – zaśmiał się Ash. – Jesteśmy
w pokoju numer 2311. Jake zdrzemnął się dwa razy, więc pew-
nie wytrzyma do północy. Może chciałabyś ukołysać go do snu?
– Tak, Ash, chciałabym. Spotkajmy się przy wejściu do czaro-
dziejskiej krainy, powiedzmy około wpół do jedenastej i zoba-
czymy, jak Jake się trzyma. Wysłałam wcześniej prezenty do
pokoju. Wielkie czerwone kokardy i cała reszta. Naszym dzie-
ciakom zawsze podobały się bardziej wstążki i papier niż same
prezenty. Puste pudełka też. Godzinami mogły się nimi bawić.
Ash, pobladły na twarzy, wpatrywał się w Fanny.
– Nie wiedziałem.
– Rzeczywiście, Ash. Ale to w końcu nic ważnego. Tylko
wspomnienie. Idźcie lepiej, zanim tłum się zagęści. Poza tym
43
ten chłopiec chyba zaraz eksploduje. Niech mu zrobią zdjęcie ze
Świętym Mikołajem. Weź też jedno dla mnie.
– Dobra. Jesteś gotowy, sportowcu? Tam stoi wielki facet w
czerwonym ubraniu, który czeka, by cię zapytać, co byś chciał
dostać. Przygotowałeś listę?
Jake zanurzył rękę w kieszeni i wyciągnął kartkę papieru.
Triumfalnie pomachał nią Ashowi przed nosem.
– To wygląda na cud, co, Fanny? – wyszeptała Billie.
– Zdziwisz się, Billie, ale właśnie tak sobie pomyślałam. To nie
ten sam człowiek, za którego wyszłam. Lubię tego faceta, z któ-
rym przed chwilą rozmawiałam. Czy to znaczy, że zwariowa-
łam?
– Skąd. Cieszę się ze względu na ciebie i Asha. Tak długo nosi-
łaś w sobie gorycz. Jake wygląda jak cherubinek ze świątecznej
kartki.
– Ash powiedział, że mogę przyjść później do ich pokoju i uko-
łysać go do snu.
– Mam nadzieję, że ta wizyta spełni wszystkie twoje oczekiwa-
nia. Simon chyba nie przyjeżdża, prawda?
– Prędzej papież przyjedzie do Vegas, Billie. Zadzwonił, ale nie
była to przyjemna rozmowa. Doceniam, że zdobył się na tele-
fon, ale kierowała nim złość. Słyszałam to w jego głosie. Już nie
czuję do Simona tego, co kiedyś. Chciałabym, ale coś we mnie
umarło. Czuję się podobnie jak wtedy, gdy rozstawałam się z
Ashem. Simon mnie pytał, czy chcę, żeby przyjechał na święta i
odpowiedziałam mu, że nie. Dlatego, że mam powyżej uszu
życia w ciągłym napięciu. To jest w końcu specjalny czas. Nig-
dy więcej nie chcę przechodzić przez coś podobnego. Daisy i ja
całkiem nieźle sobie radzimy. Chyba znajdę dla niej kompana.
– Wyczuwam coś w twoim głosie, poza tym masz dziwne spoj-
rzenie. Domagam się wyjaśnień.
– Później, kiedy wszystko się uspokoi, dobrze?
44
– Dobrze. Teraz lepiej’ poszukam Thada. Dostał od swoich ko-
legów pieniądze – po dolarze od każdego, żeby zagrać. Rozrzut-
nicy. Chciałabym, żeby byli tak oszczędni jeżeli chodzi o nasze
podatki.
Fanny roześmiała się, przebiegając wzrokiem tłum. Dopiero
dużo później uświadomiła sobie, że szukała Marcusa Reeda. Na
myśl o tym zrobiło jej się gorąco.
Pokój wyglądał tak samo. Mężczyźni siedzący wokół ogromne-
go stołu wyglądali tak samo. Stał ten sam srebrny serwis, tylko
orchidee zastąpiono świąteczną dekoracją z gwiazd betlejem-
skich.
– Imperator powrócił.
– Tylko z wizytą. Przywiózł ze sobą wnuka.
– Klienci nas opuścili. Wszyscy czekają na ulicy, żeby się do-
stać do „Babilonu”. Kto by, do diabła, pomyślał, że świąteczne
dekoracje są ważne? Kobiety!
– „Babilon” jest jednym z siedmiu cudów świata, a wystrój jest
godny tego budynku. Najwyższy czas, żebyście się poważnie
zastanowili nad zatrudnieniem kilku kobiet. One znają oczeki-
wania innych kobiet. Większość z nich jest matkami i dlatego
wszystko, co skierowane jest do dzieci, zostanie przyjęte z
aplauzem. Kobiety nie chcą – powtarzam: nie chcą – widzieć
srogo wyglądających mężczyzn w ciemnych garniturach, cygar i
zadymionych pomieszczeń. Chcą kwiatów, żywych kolorów i
miłej atmosfery. Bez przerwy wam powtarzam, że wasze stare
sposoby już nie działają. Powiedzcie, ilu z was przeszło dzisiaj
na drugą stronę ulicy? Prosiłbym o podniesienie rąk.
Wszystkie ręce znalazły się w górze.
– Skoro pieniądze nie są dla was problemem, co stoi na prze-
szkodzie?
– Kto może się zmierzyć z nazwiskiem Thorntonów? Mężczy-
45
zna siedzący na końcu stołu wzruszył ramionami.
– Chcieliście, żebym zbadał sytuację i znalazł rozwiązanie. Co
zrobicie, jeżeli wybuchnie pożar niemożliwy do opanowania?
– A co ma do licha wspólnego pożar z hazardem?
– Kopiecie rów. Potem wzniecacie drugi pożar tak, żeby ogień
się zlał i wtedy rozprzestrzenia się dalej.
– Pan chce, żebyśmy podpalili „Babilon”? – zawołał ktoś zdu-
miony.
– NIE. – Jedno słowo zabrzmiało jak uderzenie pioruna. – Czy
mówi wam coś słowo: papugować?
– Może pan chce, żeby nasze budynki wyglądały jak „Babilon”?
Oni się na to nie zgodzą.
– Wszyscy tu obecni stwierdzili, że pieniądze nie stanowią pro-
blemu. Chcecie powiedzieć, że mnie okłamaliście?
– Nie, nic takiego nie mówimy.
– Jeżeli nie chcecie odpowiedzieć ogniem na ogień, to będziecie
musieli wymyślić jakiś inny sposób.
– Spróbujmy ją wykupić. Takie rzeczy się przecież zdarzają.
– Ile razy mam wam powtarzać, że wasze stare metody już nie
działają?
– Kobiety w ogóle nie znają się na biznesie. Ona doprowadzi
kasyno do ruiny w ciągu roku. A my pozbieramy gruzy.
– Pozwólcie, panowie, że coś wam pokażę – powiedział męż-
czyzna z końca stołu. – To są dane dotyczące dwóch firm pani
Thornton: „Ubranek Sunny” i „Tęczowych Dzieci”. Nieważne,
jak trafiły w moje ręce. Przyjrzyjcie im się dokładnie i powiedz-
cie mi, że ta kobieta nie wie, co robi. Wystarczy tylko spojrzeć
na wasz interes, a potem na drugą stronę ulicy.
– Ona nam kradnie klientów.
– Nie, ona zdobywa klientów, bo rusza głową. Szczegółowy
raport o tym, czego się dowiedziałem, znajdzie się na biurku
46
waszego zwierzchnika jutro przed zakończeniem pracy. Do wi-
dzenia, panowie, i powodzenia.
– Rzeczywiście! Za to zapłaciliśmy panu milion dolarów!
– Zapłaciliście mi milion dolarów za to, żebym wam pokazał,
gdzie popełniacie błąd. Zrobiłem to. Nadal twierdzę, że pani
Thornton nie jest dla nikogo z was zagrożeniem. Prowadzi inte-
res w jedyny sposób, jaki zna – odnosząc sukces. Nie interesuje
jej wasza strona ulicy. Moje osobiste zdanie jest takie: pani
Thornton zasługuje na szacunek.
– A co ona tam buduje na pustkowiu? – rzucił ktoś szyderczo.
– Najnowocześniejsze centrum medyczne i rehabilitacyjne dla
swojej córki i innych, którzy jak ona cierpią na choroby mięśni i
nerwów. Podczas naszego ostatniego spotkania zasugerowałem,
że moglibyście anonimowo podarować trochę pieniędzy na
zbożny cel. Jestem pewien, że pani Thornton jest na tyle do-
myślna, że zorientuje się, skąd są te pieniądze i złoży wam na-
leżne podziękowanie. Do widzenia, panowie.
– Jak możemy pana znaleźć, gdyby sytuacja uległa zmianie?
– Wasi pracownicy wiedzą, gdzie mnie szukać. Wesołych
Świąt.
Dochodziła północ, kiedy Marcus Reed udał się na drugą stronę
ulicy, do „Babilonu”. Podszedł do szyby i zerknął do środka.
Poczuł się tak, jakby znów był dzieckiem i przyklejał nos do
wystawy cukierni. Przeszukał wzrokiem tłum i dostrzegł ją.
Uśmiechała się do kogoś i rozmawiała z ożywieniem.
– Dobra robota, Fanny – wyszeptał i odszedł.
Fanny odwróciła się, czując, że ktoś się jej przygląda. Rozejrza-
ła się po sali, po czym wyjrzała przez okno na ulicę. Zatrzepota-
ło jej serce, kiedy wydało jej się, że widzi Marcusa Reeda. Mu-
siała to być jednak gra świateł. Poszła do windy. Skrzyżowała
palce z nadzieją, że Jake jeszcze nie śpi.
47
– Jake i ja czekaliśmy na ciebie. Bez przerwy siusia, chyba w
ogóle nie zaśnie. Bardzo mu się podobają zabawki, które kupi-
łaś.
– Ash, możesz pójść na dół, jeżeli chcesz. Zostanę z Jake’iem.
– Zdążę to zrobić jutro. Zdałem sobie sprawę, że wcale nie tęsk-
nię za tym miejscem. Świetnie sobie radzisz. Jestem z ciebie
dumny.
– Naprawdę, Ash? Podobało się Jake’owi?
– A czy ptaki latają? Dzieciak się zachwycił. Zadręczał mnie
pytaniami. Tak się objadł słodyczami, że chyba mu się zwiększy
poziom cukru. Sunny by się wściekła, gdyby wiedziała. Dzie-
ciak nie dostaje nawet landrynek, czasem tylko wiśniowego cu-
kierka Popsicle. Sunny faszeruje go wszelkiego rodzaju witami-
nami.
Fanny kiwnęła głową.
– Cześć, Jake.
– Cześć.
– Dobrze się bawiłeś wieczorem?
– Tak. Święty Mikołaju mi dał to.
– Wędka. Po co?
– Do łowienia ryb. Gdzie jest prezent, dziadziusiu?
– Tutaj.
Chłopczyk podbiegł do dziadka, wziął prezent i podał go nie-
śmiało Fanny.
– Dla ciebie.
– Dla mnie?
– Wesołych... wesołych...
– Świąt – dokończył Ash.
– Tak, Świąt.
Fanny odpakowała mały prezent, na którym było więcej celofa-
nowej wstążki niż papieru.
48
– Jejku, plastikowa złota rybka!
– Złowiłem ją razem z dziadziusiem. To prezent.
– Jaki cudowny. Dziękuję bardzo.
– Chcesz się pobawić?
– Pewnie. – Fanny zdjęła buty i podwinęła suknię, żeby móc
usiąść na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. – Zbudujmy za-
mek z klocków. Ty będziesz księciem, a dziadziuś królem. Polly
będzie księżniczką.
– A mamusia?
– Mamusia będzie królową. – A ty?
Fanny ścisnęło się gardło. Z trudem przełknęła ślinę. Spojrzała
błagalnie na Asha.
– Jake, kim jest babcia?
– Mamusią Świętego Mikołaja. Fanny zachichotała.
– Zgoda.
O pierwszej w nocy Fanny zarządziła przerwę w budowie zam-
ku.
– Czas umyć ząbki i przygotować się do spania.
– Nie.
– Nie? Chcesz powiedzieć mamie Świętego Mikołaja: nie? No,
no – oburzyła się Fanny.
– Chodź, sportowcu, posłuchamy babci. Chcę zobaczyć, czy na
ząbkach jest jakiś czarodziejski pył.
– Dobrze, dziadziusiu. Ale ostatnim razem wyjąłem cały.
– Wiem, ale on się gromadzi z powrotem bardzo szybko. Stań
na stołeczku i dobrze się spisz.
– Czarodziejski pył! Ash, nie przestajesz mnie zadziwiać. On
jest cudowny. Już rozumiem, dlaczego to miejsce przestało cię
pociągać.
– To zawsze działa. Dzieciak robi wszystko, żeby znaleźć coś
dla mnie w swoich zębach. Rozśmiesza mnie jak cholera.
– Chyba macie na siebie zbawienny wpływ. Czy Sunny dobrze
49
się czuje?
– Zależy co masz na myśli, mówiąc: dobrze. Moim zdaniem jest
z nią fatalnie. Wprawdzie ćwiczy, racjonalnie się odżywia, dużo
śpi, ale jest na granicy wytrzymałości nerwowej. Tyler chce
zabrać Jake’a do Nowego Jorku, a ona zastanawia się, czy go
puścić. Powiedział jej, że kogoś ma. Chyba się z tym pogodziła.
Jake wrócił do salonu ubrany do połowy, otwierając usta do
kontroli.
– Chyba wyjąłeś cały.
– Chcesz zobaczyć? – zwrócił się do Fanny, otwierając szeroko
buzię. Fariny oderwała błyszczący cekin z mankietu rękawa.
– Oj, wygląda na to, że jeden został. Proszę, mam go.
– Jejku, widziałeś, dziadziusiu?
– Chłopie, masz szczęście, że babcia Fanny znalazła ten ostatni
czarodziejski pyłek. Następnym razem musisz mocniej szoro-
wać.
Chłopczyk pokiwał sumiennie głową, wskakując na tapczan.
Wtulił się w ramiona Fanny.
– Opowiedz mi bajkę.
– Dobrze. Dawno, dawno temu żyła sobie...
– I już śpi jak suseł. Ja też zwykle na tym kończę. Potem budzi
się koło trzeciej albo czwartej i chce wiedzieć, co było dalej.
– Zazdroszczę ci, Ash – powiedziała łagodnie Fanny.
– Nigdy mi nie zazdrość.
– Wiesz, o co mi chodzi. O czym chciałeś ze mną porozmawiać?
– Sunny zaczęła bić Jake’a. Nie mam na myśli lekkich klapsów.
Potrafi mu porządnie wlać. Nastraszyłem ją, że jeżeli jeszcze raz
tak zrobi, zadzwonię do Tylera. Próbowałem wszystkiego pod
słońcem – jak grochem o ścianę. Najważniejsze jest teraz dla
niej postawienie płotu. Wydaje jej się, że wtedy będziesz trzy-
mać się z dala. Chce się zamknąć w środku. Albo może oczeku-
je, że przyjedziesz i staranujesz ogrodzenie, tak jak ona to zrobi-
50
ła. Dobre dni też nam się zdarzają. Czasem oglądamy razem
telewizję albo wspólnie gotujemy. Zwykle co dzień spacerujemy
razem. Jak już mówiłem, ona dużo śpi. Jake jest cały czas ze
mną.
– A Polly?
– Mitzi się nią opiekuje. Jest grzecznym niemowlęciem. Bywają
dni, kiedy Sunny w ogóle jej nie dostrzega. Jakby zapomniała,
że ma dziecko.
– Ash, buduję ośrodek dla niej i innych osób z podobnym scho-
rzeniem. Taki jak ten w Texasie, o którym mi opowiadałeś. Bil-
lie Coleman pokrywa połowę kosztów. Jest tak nowoczesny, że
dech zapiera. Postawimy też dodatkowy budynek dla krewnych,
żeby mogli być blisko, gdy przyjadą z wizytą i żeby pacjenci,
którzy mają dzieci nie czuli się od nich tak bardzo oddzieleni.
Ośrodek będzie wspaniały. Kiedy ukończymy budowę, mógłbyś
namówić Sunny, żeby tam przyjechała na trochę. Zatrudnimy
najlepszych lekarzy, najlepszych terapeutów i całodobową opie-
kę.
– Tak naprawdę robisz to ze względu na naszą córkę, prawda?
Fanny skinęła głową.
– Mam nadzieję, że to doceni.
– To jest najmniej ważne. Liczy się to, żeby jej pomóc. Wszyst-
ko w twoich rękach, Ash. Ja mogę wybudować ośrodek, ale nie
zmuszę Sunny, żeby tam przyjechała. Jeżeli jesteś zdania, że
powinnam pojechać do Sunrise, staranować bramy, jeżeli je
postawi, i pozwolić, żeby napluła mi w twarz, wiesz, że to zro-
bię. Ale jeżeli to niczego nie rozwiąże, jaki w tym sens? Prze-
prosiłam ją, przyznałam się do błędu. Teraz jedynie mogę dać
jej przestrzeń, której – jak twierdzi – potrzebuje i mieć nadzieję,
że da sobie radę. Do cholery, nigdy nie mówiłam, że jestem do-
skonała. I nigdy tego nie udawałam.
– Wiem, wiem. Posłuchaj, jutro wstanie nowy dzień. Mam do-
51
syć rozmowy na ten temat. Jest środek nocy.
– Zostanę chwilę. Jake jest taki cieplutki i rozkoszny. Postaram
się nie obudzić cię, kiedy będę wychodzić.
– Możesz zostać całą noc, czuj się jak u siebie – zaproponował
Ash wspaniałomyślnie.
Fanny zamknęła oczy. Po pięciu minutach już spała. Ash roze-
brał się i położył, wykrzywiając twarz z bólu. Długo wpatrywał
się w byłą żonę i wnuka. Podniósł słuchawkę i zadzwonił do
recepcji.
– Myrna? Mówi Ash Thornton. Tak, cieszę się, że wróciłem. Jak
się miewa twoja rodzina? Wspaniale. Mam prośbę. Nie łącz
żadnych rozmów. Jest ze mną wnuk i nie chcę, żeby mi prze-
szkadzano. Nawet jeżeli zadzwoni sam prezydent, każ mu po-
czekać do południa. Dobrze, Myrna? Dziękuję, słonko.
Ash dalej przyglądał się Fanny i wnukowi. Kiedy zaczęły go
piec oczy, wyłączył światło. On również zasnął po kilku minu-
tach.
Simon wjechał windą do przybudówki. Zadzwonił kilka razy.
Usłyszał jedynie ostre szczekanie Daisy. Postawił walizkę na
podłodze. Był wściekły, że nie ma klucza do mieszkania.
Zjechał windą z powrotem do holu. Wyprostowany, rozglądając
się wokół zimnym wzrokiem, skierował się do recepcji. Zdobył
się na grzecznościowy uśmiech.
– Nazywam się Simon Thornton. Chciałbym się dowiedzieć, czy
mój brat zatrzymał się w hotelu.
– Tak, proszę pana.
– Mogłaby pani zadzwonić do jego pokoju?
– Przykro mi, ale to niemożliwe. Pan Thornton prosił, by mu nie
przeszkadzano.
Uśmiech zniknął z twarzy Simona.
– Na miłość Boską, jestem jego bratem.
52
– Przykro mi, proszę pana.
– W porządku. Proszę dać mi klucze do przybudówki.
– Słucham?
– Fanny Thornton jest moją żoną. Mieszka w przybudówce.
Przyjechałem z wizytą. Da mi pani te klucze, czy nie?
– Proszę pana, jeżeli chce pan klucz, będzie go pan musiał
otrzymać od pani Thornton. Nie udostępniamy kluczy do poko-
jów gości, a co dopiero do mieszkania właściciela. Obowiązuje
nas zasada prywatności, panie Thornton.
– Widziała pani niedawno mojego brata lub żonę?
– Pani Thornton cały wieczór spędziła na sali. Widziałam ją tam
kilka razy. Pańskiego brata nie zauważyłam, ale rozmawiałam z
nim przez telefon.
– Poproszę pokój. – Niestety, wszystkie zajęte.
Simon dał wyraz swemu oburzeniu za pomocą czteroliterowego
słowa. Przeszedł przez hol do kasyna, rozglądając się uważnie.
Zobaczył Bess, więc ruszył w jej stronę przez tłum, wołając ją
po imieniu.
– Simon, miło cię widzieć. Jak ci się podoba? – spytała, zatacza-
jąc ręką krąg.
– Bardzo kolorowo. Gdzie Fanny?
– Nie mam pojęcia. Było tyle roboty przez całą noc, że nie mo-
głyśmy się trzymać razem. Billie i Thad parę minut temu stali
przy pierwszym rzędzie automatów do gry. Oni mogą coś wie-
dzieć. Uprzedziłeś Fanny, że przyjeżdżasz?
– Nie. Chciałem jej zrobić niespodziankę.
– Kipi z ciebie złość, Simon. To nie wróży dla was nic dobrego.
– Widziałaś Asha?
– Ostatnio razem z Fanny. Przyjechał z wnukiem.
– Wiesz, w którym jest pokoju?
– Skąd miałabym wiedzieć?
– Jezu Chryste! Masz klucze do przybudówki?
53
– Nie wierzę, że mnie o to pytasz. Nie mam kluczy. A nawet
gdybym miała, to byś ich nie dostał. Powinieneś był najpierw
zadzwonić. Myślisz tylko o sobie, Simon. Przejdź się po kasy-
nie, może natkniesz się na Fanny, zwykle zostaje do trzeciej.
Spytaj Billie i Thada. Ja spadam. Miło było znowu cię zoba-
czyć.
Simon skierował się w stronę baru – barmani zawsze wiedzieli
najwięcej. Przecisnął się przez tłum i zamówił szkocką z wodą,
ale żadna rozmowa nie wchodziła w rachubę. W barze było tak
głośno, że jeszcze parę decybeli, a popękałoby szkło.
Zapłacił za drinka i ruszył do windy. Może uda mu się otworzyć
zamek w przybudówce. Z pewnością nie będzie sterczał całą
noc przy barze.
Zadzwonił cztery razy, zanim wsadził do zamka scyzoryk, który
Fanny podarowała mu dla żartu w zeszłe święta. Dziubał, dźgał
i dłubał miniaturowymi ostrzami. W filmach zawsze udawało
się z kartą kredytową, więc spróbował użyć swojej. Daisy
wściekle szczekała. Drzwi trzymały się mocno. Simon bacznie
im się przyglądał. Siłacze z filmów wywalali drzwi ramionami.
Z bólu, który przeszył go od szyi do pięt, niemal zemdlał. Nie
miał zamiaru się poddać.
– Odejdź od drzwi, Daisy.
Cofnął się, wziął rozbieg i wyciągnął przed siebie nogę. Drzwi
wyskoczyły z futryny. Zdrowym ramieniem wepchnął je do
środka. Daisy skuliła się pod czerwonym krzesłem. Simon krą-
żył po mieszkaniu, nie zwracając na psiaka uwagi. Potem po-
szedł z powrotem do wejścia, wziął swoją torbę, wniósł ją do
sypialni i rzucił na łóżko. Wrócił do salonu, obrzucił wzrokiem
dwa czerwone krzesła i barek przy ścianie. Nalał sobie drinka,
wypił, nalał następnego. Spojrzał na zegarek. Trzecia.
O piątej butelka whiskey była prawie pusta. Opróżnił ją, a o
szóstej otworzył drugą butelkę. Dziesięć po szóstej podniósł
54
nabiegłe krwią oczy, żeby spojrzeć na Fanny, która stała nad
nim w pogniecionej i pomarszczonej sukni i gronostajowym
szalu, krzywo zwisającym jej z szyi.
– Wreszcie się zjawiłaś. Gdzie byłaś do cholery? Czekam całą
pieprzoną noc.
– Wyważyłeś drzwi.
– Nie miałem klucza.
–Nie masz klucza dlatego, że tu nie mieszkasz. Wyjdź. Gdzie
Daisy?
– Chowa się pod łóżkiem. Chciałem ją zwabić, ale mnie nie słu-
chała. Pytałem cię o coś. Gdzie byłaś?
– Nie twoja sprawa. Chcę, żebyś stąd wyszedł, Simon.
– Nigdzie się nie ruszę dopóki nie porozmawiamy. Nie mogę
wyjść. Nie ma wolnych pokoi.
– Więc idź na drugą stronę ulicy. Porozmawiam z tobą, kiedy
wytrzeźwiejesz. Ani minuty wcześniej. Gdzie są twoje rzeczy?
– Zostaję z tobą. Jestem twoim mężem. Gdzie byłaś, Fanny?
Byłaś z Ashem, prawda?
Fanny poszła do sypialni. Ściągnęła torbę z łóżka, wyniosła ją
na korytarz i postawiła przed drzwiami. Nie poznawała mężczy-
zny, który siedział u niej w salonie.
– Nie widziałam cię, ani nie miałam od ciebie wiadomości przez
cztery miesiące. Uważam, że nie masz prawa mnie wypytywać.
Proszę cię, wyjdź.
– Spójrz na siebie! – szydził Simon. – Byłaś z Ashem. Masz to
wypisane na twarzy. Podejdź tu, Fanny.
– Jeżeli w to wierzysz, dlaczego chcesz znaleźć się blisko mnie?
Dlaczego jesteś w moim mieszkaniu? – Fanny chwyciła telefon
wiszący na ścianie. Wcisnęła dziewiątkę, żeby wezwać ochronę.
– Neal, wiem, że jest wcześnie, ale prosiłabym cię o przysłanie
kogoś na górę, żeby naprawił moje drzwi. Niech przyjdzie też
dwóch ochroniarzy, żeby wyprowadzić nieproszonego gościa.
55
– Dobra, dobra, wychodzę. Wiedziałem, że nie przestało ci zale-
żeć na Ashu. Zawsze chodziło o niego. Ja byłem tylko marnym
substytutem. Idź do Asha, zobacz, czy mnie to obchodzi. Wy-
chodzę i pierwszą rzeczą, jaką zrobię w poniedziałek rano bę-
dzie wniesienie sprawy o rozwód.
Fanny usiadła, ukrywając twarz w dłoniach.
– Mylisz się. Bardzo cię kochałam, Simon, ale wywróciłeś mój
świat do góry nogami. Dałam ci całe moje serce i teraz jestem za
bardzo zmęczona, by walczyć. Nie chcę, żebyśmy mówili rze-
czy, których potem będziemy żałować.
– Już powiedzieliśmy.
– Ty powiedziałeś, nie ja. – Głos Fanny był zmęczony. Uciekła
do łazienki, jak tylko zjawił się szef ochrony.
– Pani Thornton, dobrze się pani czuje?
– Tak. Proszę pokazać temu panu drzwi i nie wpuszczać go do
kasyna, dopóki nie dam pozwolenia.
– Chcę się widzieć z Ashem. Gdzie on jest, Fanny? Pójdę i już
nie wrócę, ale najpierw chcę się zobaczyć z Ashem.
– Neal, zaprowadź go do pokoju pana Thorntona. Już nie śpi.
Ale poczekaj i później odprowadź pana Simona do drzwi.
Fanny podeszła do męża.
– Nie masz pojęcia, jak mi przykro, że taka sytuacja ma miejsce.
Nigdy tego nie chciałam. Rozumiem, że zrobisz, co uważasz za
konieczne. – Wspięła się na palce, żeby pocałować go w poli-
czek. Simon wyciągnął rękę, chcąc ją odepchnąć, ale Neal był
szybszy. Dwóch krzepkich ochroniarzy chwyciło Simona pod
ręce i odprowadziło do windy. Szarpnął się, widząc torbę, ale
strażnicy pociągnęli go dalej.
Fanny zatrzasnęła drzwi od sypialni i zamknęła je na klucz.
Podbiegła do łóżka i uklęknęła.
– W porządku, Daisy, możesz już wyjść. Chodź tu, kochanie. –
Fanny trzymała psa na rękach, dopóki nie przestał się trząść. –
56
Znałyśmy kiedyś tego mężczyznę, mówiłam ci, ale teraz jeste-
śmy tylko ty i ja. Dlaczego w ogóle myślałam, że może być ina-
czej?
57
Rozdział czwarty
Wykąpany, ogolony i ubrany Ash krzyknął: „Proszę”, słysząc
głośne pukanie. Był pewien, że to Fanny. Szepnął coś Jake’owi
do ucha. Na widok wzburzonej twarzy brata mięśnie brzucha
Asha napięły się.
– Zwarty i gotowy – wcześnie, co, Simon?
– W przeciwieństwie do ciebie nie poszedłem do łóżka.
Ash właściwie zrozumiał intencje brata. Skinął na Neala, żeby
poczekał na zewnątrz.
– Wygląda na to, że może być różnie, więc pozwól mi wypro-
wadzić stąd Jake’a. – Simon szorstko skinął głową.
Ash zadzwonił do obsługi hotelowej.
– Pani Gonzales, chciałbym paniąo coś prosić. Czy mogłaby
pani przyjść do pokoju 2311 i zabrać mojego wnuka na śniada-
nie? Już jest gotowy. Neal sprowa dzi go na dół. Tak, stęskniłem
się za kasynem. Wpadnę, żeby zobaczyć się z wami wszystkimi
zanim wyjadę.
Ash zawołał Neala i wyjaśnił, jak wygląda sytuacja. Kiedy męż-
czyzna wyprowadzał chłopca z pokoju, Ash dostrzegł w oczach
szefa ochrony niepokój.
– Czy ktoś ci ukradł lizaka, Simon?
– Stul pysk, Ash, to nie jest towarzyska pogawędka.
– A co? Jeżeli myślisz, że będę z tobą rozmawiał o Fanny, to się
grubo mylisz. Cokolwiek dzieje się między wami dwojgiem, jest
to tylko i wyłącznie wasza sprawa. Nie mieszajcie mnie do tego.
– To dosyć trudne, bo pojawiasz się zawsze między mną a Fan-
ny.
– Dlatego, że ty tak to widzisz. Mam wiele spraw na głowie i
próbuję sobie z nimi poradzić najlepiej, jak umiem. Idź stąd,
Simon, i niech będzie, co ma być.
Simon z zaciśniętymi pięściami zbliżył się, aż kolanami dotknął
58
kolan Asha. Ash zobaczył odchyloną rękę brata, ale nie miał siły
odsunąć wózka. Dostał w lewe oko i policzek. Poczuł, że pęka
mu skóra. Na skutek uderzenia wózek odjechał, a Ash upadł na
twarz, lądując na sofie. Poczuł, jak puchnie mu oko.
– Przypuszczam, że nie mogłeś się oprzeć – zdołał powiedzieć,
mocując się z kolanami. Pięść Simona uderzyła po raz drugi.
Ash wylądował na plecach, plując krwią. Otarł ją rękawem ko-
szuli, zdrowym okiem przyglądając się bratu. Nie wykonał żad-
nego ruchu, żeby się podnieść.
– Kogo obwiniasz, Simon? Czego, do cholery, chcesz? Nie zo-
stało mi już nic, co mógłbyś zabrać. Masz zdradziecki, czarny,
paskudny charakter. Jesteś wężem, działasz podstępnie, a
uśmiechasz się przy tym szeroko i niewinnie. Tata i ja już wcze-
śniej cię przejrzeliśmy. On usiłował wyjaśnić mamie, że jesteś
jak doktor Jekyll i mister Hyde, ale ona nie słuchała. Wiedzia-
łeś, jak grać, żeby dostać wszystko, czego chciałeś. Ta sytuacja
jest tak pokręcona, że mnie przeraża. Potrzebujesz pomocy, Si-
mon. Potrzebowałeś pomocy już kiedy miałeś pięć lat.
– Jesteś stuknięty. To przez ciebie mama odchodziła od zmy-
słów.
– Bo byłem głupi. Nie chciałem uwierzyć, że matka może albo
chce odwrócić się od jednego syna i interesować wyłącznie dru-
gim. Byłem dzieckiem, nie umiałem jej wytłumaczyć, jaki na-
prawdę jesteś. Tata zaczął mnie przed tobą chronić. Wiesz, Si-
mon, ostatnio mam dużo czasu na rozmyślanie. Zacząłem spi-
sywać pewne rzeczy i zrozumiałem, na czym polega mechanizm
twojego zachowania. Nigdy nie byłeś szczęśliwy, dopóki nie
zdobyłeś tego, co miałem ja. Czekałeś tylko na odpowiedni
moment, a potem wślizgiwałeś się jak wąż. Zawsze musiałeś
być pierwszy i najlepszy. Posłużyłeś się nawet cudzymi doku-
mentami, żeby mnie pokonać. Musiało cię nieźle wkurzyć, że
zostałem Asem. Nie mogłeś mi ukraść moich osiągnięć, co?
59
Spuściłeś z tonu, usunąłeś się, rzekomo, by żyć na własny ra-
chunek. Ale tata mi powiedział, że mama dawała ci kupę forsy.
Samodzielny dupek! – szyderczo rzucił Ash.
– A ty kim do cholery jesteś? – syknął w odwecie Simon, wy-
krzywiając z wściekłości twarz.
– Przez długi czas byłem skurwielem, ale nigdy się z tym nie
kryłem. Robiłem te same świństwa wiele razy. Byłem przeko-
nany, że mam prawo. Obserwowałem i, owszem, zadziwiało
mnie, z jaką łatwością przychodzi ci brać. Więc zacząłem za-
chowywać się tak samo. Byłeś wspaniałym nauczycielem, Si-
mon. Nie usprawiedliwiam się. Tak było.
– Jesteś gnojkiem, Ash. To ty brałeś. Nigdy w życiu nic nikomu
nie dałeś.
– Masz rację. Śmieszne, że nigdy nie widzimy własnych błę-
dów, zanim nie jest za późno. Zabieraj się stąd. Od samego pa-
trzenia na ciebie robi mi się niedobrze.
– Pójdę, kiedy uznam za stosowne, i ani minuty wcześniej.
Rozwalę tę twoją gębę tak, że nic z niej nie zostanie.
– Przestań, Simon. Tak naprawdę chodzi ci o Fanny i „Babilon”.
„Babilon” jest mój i w żaden sposób nie możesz go zdobyć.
Kiedy rodzina Fanny zaangażowała się w to przedsięwzięcie,
żeby doprowadzić budowę do końca, byłeś wściekły. Po raz
drugi nie mogłeś mi przeszkodzić. „Babilon” był moim czerwo-
nym lizakiem. Pamiętasz? Kiedy mama dawała nam słodycze, ty
zawsze wpadałeś w szał, jeżeli mnie przypadł czerwony. Wtedy
mama mi go zabierała i dawała tobie, a ja dostawałem żółtego.
Nienawidziłem cytrynowych. Ale udawałem, że uwielbiam i
obaj wiemy, co było potem. Chciałeś cytrynowego. Chodzi ci
też o Fanny. Czekałeś i czekałeś na odpowiedni moment, a po-
tem wkroczyłeś do akcji. W porównaniu ze mną rzeczywiście
byłeś księciem na białym koniu. Fanny się na to nabrała, a ma-
ma została twoją swatką. Przygotowała grunt, a ty wszedłeś na
60
gotowe. Nie masz za grosz charakteru.
– Zamknij gębę, Ash.
– Nie jesteśmy już dziećmi. Nie muszę śpiewać tak, jak ty
chcesz. Mogę mówić wszystko, co mi sprawia przyjemność, a
akurat sprawi mi przyjemność, kiedy ci powiem, że Fanny
wreszcie cię przejrzała. Wiesz, ona tu odwala kawał dobrej ro-
boty. Możesz wierzyć albo nie, ale tu jest jej miejsce. Ona także
zaczyna to dostrzegać. Sam to widziałeś i dlatego się nie odzy-
wałeś, zresztą w tym jesteś niezły. Nie mogłeś tutaj przyjechać,
bo kasyno należy do mnie. Tak bardzo chcesz je mieć, że nie
potrafisz się tu bawić. Dlaczego się nie przyznasz? Nawet po
mojej śmierci go nie dostaniesz. Fanny do tego dojrzeje. Jest
pewien rodzaj więzi między mną a nią, której nie jesteś w stanie
zniszczyć, żeby nie wiem co. Próbowałeś. Pewna część Fanny
zawsze będzie należeć do mnie. Nie zasługuję na to, ale tak jest.
– Ashowi udało się podnieść na kolana. Z podniesioną głową
spojrzał bratu w oczy. – No dalej, spróbuj walnąć, ty dupku.
– Była tu całą noc, prawda? Nie wiedziałem, że jeszcze dajesz
sobie radę. Fanny pewnie starała się, jak mogła. Nadal jest moją
żoną.
Ash przesunął się chwiejnie do przodu, trzymając się mocno
wózka.
– Nie obchodzi mnie, co gadasz na mój temat, ale Fanny zostaw
w spokoju. Spała całą noc z Jake’iem na kanapie. Ale mogę cię
zapewnić, że jeszcze daję sobie radę. A teraz zabieraj swój cho-
lerny tyłek z mojego kasyna, nie chcę cię tu więcej widzieć.
Ash odwrócił wózek tak, żeby móc się na niego wciągnąć, ale
pięści Simona powaliły go na podłogę. Jęknął i stracił przytom-
ność.
Wtedy w drzwiach stanął Neal, dwóch ochroniarzy i Fanny.
– Mój Boże, Simon, coś ty zrobił! – Fanny klęknęła przy Ashu,
który zaczął odzyskiwać przytomność. – Wezwijcie karetkę.
61
– Nie potrzebuję karetki, Fanny. W porządku. Wszystko będzie
dobrze, o ile nie wypadną mi zęby. Neal, wyprowadź go stąd.
Ash usiłował wciągnąć się na wózek. Fanny aż się skurczyła na
widok jego zakrwawionej, spuchniętej twarzy. Podbiegła do
Simona, którego trzymało mocno dwóch ochroniarzy, i zaczęła
okładać męża pięściami.
– Na miłość Boską, co z ciebie za człowiek! Jak mogłeś tak po-
bić własnego brata? Jak mogłeś uderzyć człowieka na wózku?
Kim ty jesteś, Simon? Lepiej chyba zapytać: czym ty jesteś.
– Jest moim bratem, a twoim mężem. – przypomniał Ash, i ski-
nieniem ręki wyprosił mężczyzn za drzwi.
– Fanny, doprowadź mnie do porządku, zanim pani Gonzales
przyjdzie z Jake’iem. Bardzo źle to wygląda?
Fanny zadrżała.
– Nie wiesz? Porządnie dostałeś. Muszę iść na górę po apteczkę.
Zaraz wracam. Powinien zobaczyć cię lekarz.
– Tylu lekarzy mnie już oglądało, że wystarczy do końca życia.
Hej, przecież jestem facetem, który na wszystko ma tabletkę.
Pośpiesz się. Nie chcę, żeby Jake zobaczył mnie w takim stanie.
Fanny była z powrotem po pięciu minutach. Ocierając i dezyn-
fekując mu twarz powiedziała:
– Nie uda ci się ukryć tego przed małym. Lewe oko przypomina
kanapkę z masłem orzechowym i powidłami. Puchnie ci szczę-
ka, masz krzywą twarz. Nie zgubiłeś zębów? Ash, co tu się sta-
ło? Sprowokowałeś Simona?
Usiłował się uśmiechnąć. Nie zdołał.
– Simon ostatnio nie jest szczęśliwy. Nie wiem, czy kiedykol-
wiek był. Coś go opętało. Lepiej porozmawiajmy o tym później,
w dzień, kiedy Jake będzie spał. Potrzebuję trochę czasu, żeby
dojść do siebie. Może zrobiłabyś mi jakiś makijaż na najgorzej
wyglądających siniakach? Wywal tę koszulę. Jest cała we krwi.
– To się chyba nie na wiele zda. Zrobię ci okład z lodu, mogłeś
62
dostać wstrząsu mózgu. Ash, nie poznaję tego człowieka.
– Fanny, spójrz na mnie. Kiedyś go znałaś. Ja go znałem całe
życie. Wyobrażam sobie, jak się czujesz i naprawdę mi przykro.
Chcę ci podziękować za to, że zawsze mogę na ciebie liczyć.
Wyświadczyłabyś mi ogromną przysługę, gdybyś zajęła się w
dzień Jake’iem.
– Naprawdę, Ash? Jesteś pewien, że mogę? A co z Sunny? Jak
jej to wytłumaczysz?
– Powiem jej prawdę. Wiesz co? Dobrze jest mówić prawdę, bo
wtedy każdy wie na czym stoi. Tylko głupcy zaprzeczają praw-
dzie. Jeżeli będziemy mieć szczęście, Simon pogodzi się z
prawdą i będzie żył dalej. Przynajmniej mam taką nadzieję. Jake
już idzie, więc nic nie mów.
Jake podbiegł do Asha, wskakując na podnóżek wózka.
– Śmiesznie wyglądasz, dziadziusiu.
– Ba! – prychnął Ash. Chłopiec zachichotał. – Babcia Fanny cię
dzisiaj zabierze. Weź sweter i obiecaj mi coś.
– Ale co?
– Że będziesz się dobrze bawił.
– Obiecuję, obiecuję, obiecuję.
Trzymając Jake’a za rączkę, promieniejąc na twarzy, Fanny
skierowała się do drzwi.
– Przynieść ci coś, zanim wyjdziemy?
– Niech mi przyślą kawę i butelkę brandy.
– A może naleśniki jagodowe i kiełbaski?
– To też. Nie przejmuj się mną, Fanny. Wszystko w porządku.
– Trzymaj kompres z lodu dwadzieścia minut, potem przerwa i
znowu.
– Dobrze, mamo – powiedział Ash przeciągle, co wywołało –
jak zamierzał – uśmiech na twarzy Fanny.
Kiedy zamknęły się drzwi, Ash podjechał do kanapy. Ostrożnie
się na nią przeniósł. lego ciało zaczęło się trząść, a z oczu po-
63
płynęły łzy.
– Dlaczego ty nigdy tego nie widziałaś, mamo? Dlaczego nie
zasługiwałem na twoją miłość? Gdybym mógł jakoś pomóc Si-
monowi, zrobiłbym to. Ale nie wiem, jak. Ja nie rozpocząłem
bójki. Pozwoliłem, żeby mnie stłukł, bo myślałem. .. cholera,
nie wiem, co myślałem. Chciałbym chociaż raz usłyszeć od cie-
bie, że mnie kochasz. Może dzięki temu nie byłbym teraz w
takim położeniu. Ani ja, ani Simon. Chyba na razie wystarczy.
Wkrótce się zobaczymy, a wtedy będę chciał usłyszeć odpowie-
dzi na kilka pytań.
– Co byś chciał robić, Jake?
Chłopiec dreptał u boku Fanny, a tłuściutkim nóżkom spieszno
było do drzwi.
– Karmić ptaszki. Kupić orzeszki. Zjeść loda.
– Chyba możemy zrobić to wszystko. Umiesz podskakiwać? –
Uhm. Patrz!
– Wspaniale.
Babka i wnuk skakali po ulicy, a przechodnie uśmiechali się z
aprobatą. Muszę to zrobić, bo tego chcę. Nie będę rozmyślać
nad tym, co zaszło wcześniej. Chcę się cieszyć każdą minutą
spędzoną z tym dzieckiem, myślała Fanny.
O trzeciej wracali do „Babilonu”. Zmęczony chłopiec w jednej
rączce trzymał czerwony balon, a w drugiej pluszowego misia
pandę. Buzię miał umazaną lodami czekoladowymi i kleiły mu
się rączki. Na twarzy malował się uśmiech szczęścia. Dziarsko
próbował nie usnąć na stojąco.
– Dobrze wyglądasz, sportowcu. – Ash ledwie poruszał spuch-
niętymi wargami. – Jesteś gotowy do drzemki?
Jake pokiwał głową. Fanny uśmiechnęła się.
– Umyję go. Pierwsza połowa rożka czekoladowego wymagała
zużycia wszystkich moich chusteczek higienicznych. Napiłabym
64
się kawy. Mógłbyś zadzwonić do obsługi hotelowej?
Fanny przyłączyła się do Asha w chwili, kiedy przyniesiono
kawę.
– Co za dzień! Gdybyś nie poprosił mnie o zaopiekowanie się
małym, pewnie bym oszalała. Żałuję... Boże, żałuję tylu rzeczy.
Wiem, że mówienie sprawia ci trudność, ale musisz mi powie-
dzieć, co zaszło. Muszę wiedzieć. Chcę zrozumieć. Przynajm-
niej przez pierwszy rok myślałam, że wyszłam za mąż za dobre-
go człowieka. Czyżbym była ślepa? Czego nie widziałam? Nie
wiem, co powinnam czuć. Powiedz coś, Ash, muszę to zrozu-
mieć.
Ash mówił, Fanny słuchała. Później oboje milczeli długą chwi-
lę.
– Jak cudownie byłoby móc cofnąć czas, nie uważasz? Wiem,
jaki moment bym wybrała. Ale ty mów pierwszy.
– Miałem chyba cztery lata. Simon ciągnął mnie po podwórzu.
Przewróciłem się i zdarłem sobie kolano. Zaczęło krwawić, a ja
wrzeszczałem co sił w płucach. Simon potknął się i pobrudził
sobie ubranie. Mama zabrała go do domu, żeby go przebrać. Na
moje kolano nie zwróciła najmniejszej uwagi. Siedziałem i pła-
kałem jak niemowlę. Coś szeptałem do siebie, oglądałem nogę.
Żałuję, że nie krzyczałem, może wtedy by mnie zauważyła. Te-
raz bym tak zrobił. Mierzysz taką miarką, jaką tobie odmierzo-
no. To jest dolna granica.
Fanny zaczęły szczypać oczy.
– Nie myślałam o konkretnym czasie. Co powinnam zrobić?
– Nic nie rób, Fanny. Simon wniesie sprawę o rozwód. Wręczą
ci papiery, a potem będziesz wolna jak ptak. Naprawdę mi przy-
kro. Jeżeli ktokolwiek na świecie powinien mieć męża, to wła-
śnie ty.
Fanny uśmiechnęła się.
– Dawna Fanny – tak. Nowa Fanny jest kimś, kto... och, nie-
65
ważne.
– Masz złamane serce? Jesteś zraniona do żywego? – spytał
Ash.
– O dziwo, nie. Pierwszego miesiąca miałam ochotę zwiać. By-
łam w opłakanym stanie. Tak jak i ty, miałam wiele czasu na
myślenie. Dwukrotnie rozwiedziona. Niedobrze.
– Kto tak twierdzi?
– Ja. Jak masz zamiar wytłumaczyć Sunny swój wygląd?
– Nad tym się jeszcze nie zastanawiałem. Wyjeżdżam rano.
Odwiozłabyś mnie, Fanny? Bess albo Neal mogą jechać za nami
i zabrać cię z powrotem. Gdyby chodziło tylko o mnie, popro-
wadziłbym sam, ale jest jeszcze Jake. Zjemy razem kolację?
– Tak. Powinieneś wejść na górę i zobaczyć, co zrobiłam z two-
im mieszkaniem. Nie spodoba ci się.
– Dobra, ale najpierw muszę zadzwonić na dół, żeby ktoś przy-
szedł posiedzieć przy Jake’u. Idź, a ja się zjawię za pięć minut.
Czekając na Asha, Fanny umyła twarz i uczesała włosy. Przy-
glądała się sobie w lusterku.
– Wyglądam, jakbym miała siedemdziesiąt lat – zamruczała do
swojego odbicia. Odwróciła się, żeby nie musieć na nie patrzeć i
usiadła na brzegu wanny.
Zastanowiła się nad tym, co powiedział Ash. Nie wiedziała dla-
czego, ale wierzyła mu całkowicie. Nic nie mogła na to pora-
dzić, ale zastanawiała się, dlaczego jej serce nie jest rozdarte,
dlaczego nie odczuwa przeszywającego bólu. Kiedy przestała
kochać męża? – Może nigdy się nie dowiem – wyszeptała do
siebie.
– Jesteś tu? – krzyknął Ash.
– Idę, idę. No i co ty na to?
– Jezu, Fanny, przecież tu wygląda jak w górskiej chacie. Miało
być nowocześnie – szkło i chrom, biel i czerń...
66
– Fanny zachichotała.
– Znasz mnie. Lubię, jak jest przytulnie. Musiałam wszystko
wymienić, bo zniszczyłam dawny wystrój. Cudownie się rozwa-
lało. Przy okazji, przypomnij mi, żebym jutro zabrała budę Da-
isy. Jak będziesz schodził, możesz zabrać psiaka, żeby Jake
mógł się z nim pobawić. Daisy uwielbia dzieci.
– Domyślam się, że wywaliłaś wszystkie moje białe i czarne
ręczniki, co? – powiedział Ash, otwierając drzwi łazienki. – Na
miłość Boską, Fanny, czy ty masz jakieś zboczenie na punkcie
butów? Nigdy w życiu nie miałaś tylu par.
Fanny oparła się o ścianę, obejmując się ramionami.
– Pamiętasz, jak mówiłam ci o takim jednym facecie? Tym, co
mnie wsadził do basenu? On mi je podarował. Ma dobry gust,
jeżeli chodzi o buty, mówię ci. Przysyła mi codziennie tuzin
żółtych róż.
– Nie gadaj!
Fanny wybuchnęła śmiechem i nie mogła się uspokoić.
– Powinieneś się zobaczyć, Ash. Wiem, że chciałeś unieść brwi,
ale...
– Nie rozśmieszaj mnie, Fanny, za bardzo mnie boli. Fanny
osunęła się na podłogę, nie przestając się śmiać.
– Chyba stracił dla mnie głowę – zdołała wysapać. – Tak?
– Tak. Przyjechał w Święto Dziękczynienia, gdy byłam pijana
jak szewc. W końcu to on przygotował kolację i podał ją, kiedy
zjawiły się dzieciaki. Nawet pozmywał.
– Pokaż temu frajerowi!
– Jasne. Wiesz, na czym polega mój problem? Jestem chyba
monogamistką.
– Nie mów mi takich rzeczy, Fanny.
– Dobrze, zapomnij, że to powiedziałam.
– Rozumiesz, co mam na myśli.
– Tak, Ash.
67
– Wiesz, co bym chciał, Fanny? Chciałbym usiąść w czerwo-
nym fotelu. A przy okazji, gdzie Daisy?
– Przygotowuje się na spotkanie z Jake’iem. Obcinają jej pazur-
ki i przystrzygają sierść. Uwielbia suszarkę.
– Też by mi się podobało, gdyby ktoś dmuchał mi ciepłym po-
wietrzem po całym ciele.
– Naprawdę? – spytała Fanny przeciągle.
– Tak, naprawdę.
– Niedawno zużyłam całe ciepłe powietrze.
– Skąd wiedziałem, że to powiesz?
– Co nie znaczy, że nie będę miała go później... powiedzmy
gdzieś koło północy.
– Poczekaj. Czy mówisz to, co ja myślę, że mówisz?
– A myślisz, że co mówię?
– Że ty i ja... ja i ty... jak... wiesz... za naszych starych dobrych
czasów? – Uhm.
– Jakie są warunki? – Język Asha zdrętwiał na kołek.
– Żadnych warunków, żadnych zobowiązań.
– Byłbym głupcem, gdybym odrzucił taką propozycję.
– To prawda.
– Jesteś dość pewna siebie – stwierdził Ash. Fanny uwielbiała,
kiedy czuł się niezręcznie. – Czy planujesz jakieś przedstawie-
nie?
– Będzie, jak chcesz. Myślę, że cię rozpalę. Pomyśl o tym, do-
bra? I musisz zawinąć sobie głowę ręcznikiem, bo inaczej będę
się śmiać i nie wypadnę dobrze.
– Jezu, Fanny, co to za teksty? Fanny zachichotała.
– A pamiętasz, jak chciałeś żebym do ciebie nieprzyzwoicie
mówiła? Opanowałam mnóstwo nowych słów.
– Cholera, Fanny – żachnął się Ash.
– Jesteś czerwony na twarzy. Chyba Daisy wróciła.
– Dzięki Bogu – mruknął Ash. Potrzebował czasu, żeby prze-
68
myśleć całą tę rozmowę.
Fanny szła do drzwi roześmiana, kołysząc pośladkami. Daisy
wbiegła do pokoju i wskoczyła Ashowi na kolana, liżąc go po
twarzy i szyi i popiskując cichutko.
– Możesz ją zabrać na dół, jeśli chcesz. Tylko nie pozwól, żeby
Jake ją zgniótł.
– Umie się obchodzić ze zwierzętami. Jest delikatnym chłop-
cem.
– Dobra. Jak będziesz chciał, żebym ją zabrała, to zadzwoń. O
której planujesz kolację?
– Co byś powiedziała na ósmą?
– W porządku.
– Mieszkanie jest przytulne. Na pewno dobrze się w nim czu-
jesz.
– I tak, i nie. Brakuje mi podwórka i kwiatów. Czasem pospace-
ruję sobie wokół wiszących ogrodów. Na razie mi to wystarcza.
– A potem?
– Będziemy się martwić w swoim czasie. Możemy zjeść kolację
tutaj, w przybudówce, jeżeli nie chcesz, żeby ludzie się na ciebie
gapili. Możemy też zjeść w prywatnej jadalni. Zdecyduj. Po-
wiesz mi, jak będę odbierać Daisy. Ashu Thorntonie, boisz się
mnie, prawda?
– Skąd ci przyszedł do głowy tak idiotyczny pomysł? – jego
twarz znowu się zaczerwieniła.
– Wystarczy na ciebie spojrzeć. – Dreszcz przebiegł Fanny po
plecach. – Obejdę się z tobą łagodnie.
– To dopiero będzie dzień! – prychnął Ash, czerwony również
na szyi.
– Uhm. – Fanny uśmiechnęła się szeroko.
Zadzwonił telefon w korytarzu. Fanny wybiegła z łazienki,
spryskując się po drodze perfumami.
69
– Słucham?
– Pani Thornton, jest dla pani przesyłka.
– Proszę przynieść, Martin.
Kiedy po kilku minutach do mieszkania wmaszerowało kilkuna-
stu młodych mężczyzn, niosących kwiaty gwiazdy betlejem-
skiej, Fanny oniemiała z wrażenia.
– Na Boga, ile tego jest? – jęknęła.
– Sto. Przywieziono je ciężarówką z San Diego. Mają tam wiel-
ką plantację tych roślin – wyjaśniono jej.
–Jest jakiś bilecik?
– O niczym mi nie wiadomo, pani Thornton. Podpisałem odbiór.
Wyglądają świątecznie.
– Tak, tylko kto je będzie podlewał?
– Proszę zadzwonić do kwiaciarni. Jestem pewien, że z przy-
jemnością się tego podejmą.
– Jest tu kto? – zawołała Bess zza drzwi. – Och, czy one są...
wiesz od kogo? Podoba mi się jego styl. Lubię wszystko w du-
żych ilościach. Romantyczne gesty Johna ograniczają się do
jednej róży, jednego ciasteczka, zawsze po sztuce. Chociaż cza-
sami mniej znaczy więcej, o ile wiesz, co mam na myśli. Po sali
krążą różne plotki. Chcesz o tym porozmawiać?
– Tak mi przykro, Fanny. Uporałaś się jakoś z tym? – spytała
Bess, kiedy Fanny nagle zmarkotniała. – Wyglądasz trochę nie-
swojo.
– Dlatego, że złożyłam niedwuznaczną propozycję byłemu mę-
żowi. Po raz pierwszy w życiu był zdumiony. Nie mogę uwie-
rzyć, że to zrobiłam. Nawet nie wiem, co mnie do tego skłoniło.
Chyba uległam nastrojowi chwili.
– Pytanie tylko, czy będziesz w to dalej brnąć.
– A co ty byś zrobiła na moim miejscu?
– Och, kochanie, nie wahałabym się. Poszłabym na całość. To
zupełnie nowa gra, w której całe boisko należy do ciebie. Jest
70
jak jest.
– Właściwie przemknęło mi to przez myśl. Ale tylko przemknę-
ło. Chyba muszę być niespełna rozumu. Zastanów się nad tym
chwilę. Rozwiodłam się z Ashem, poślubiłam jego brata, który
okazał się... nie wiem, kim... i właśnie odchodzę od tego czło-
wieka i uderzam do mojego byłego męża. Co ze mnie za kobie-
ta?
– Rogata?
– Może trochę – zaśmiała się Fanny.
– Dla Asha pewnie bardzo. –Fanny złapała Bess pod ramię i
wybuchnęła gwałtownym śmiechem.
– On się martwi. Powiedział: „Przedstawienie”. Chyba przez
całe swoje życie nie użył tego słowa, a przynajmniej nie w tych
okolicznościach. Na pewno teraz o tym myśli.
– A Marcus Reed?
– Przyjaciel. Na razie.
– Na razie?
– Usiłuję nie myśleć o tym, co będzie później. Zbyt dużo słyszę
pytań na ten temat. Sallie kiedyś powiedziała mi, że „później”
nie nadchodzi nigdy. – Fanny przerwała. – Wierzysz w to, Bess?
– Tak. Jedyne „później”, jakie nadchodzi, przeżywamy tu i te-
raz. Nigdy tak naprawdę nie przywykniesz do „później”, jeżeli
wiesz, co mam na myśli.
– Chciałabym czuć coś w stosunku do Simona. Mieć poczucie
straty. Żal, cokolwiek. Nie powinnam odczuwać złości i ulgi.
– Dlaczego? – spytała Bess. – Przecież to prawdziwe uczucia.
Zawsze powtarzasz, że dzieje się, co ma się dziać.
– Kochałam go, Bess. Nigdy nie zauważyłam tego, co widział
Ash. Zdarzały się czasem drobne rzeczy, ale nie dopuszczałam
ich do siebie. Potem były już większe problemy, ale udawałam,
że ich nie dostrzegam. Tak było łatwiej. Wszystko we mnie
umarło, kiedy nie chciał zrozumieć moich uczuć względem
71
Sunny i Jake’a, ale nawet wtedy byłam ślepa. Możesz pojechać
za mną do Sunrise jutro swoim samochodem? Ash nie chce
prowadzić, wioząc Jake’a po... laniu, jakie sprawił mu Simon.
– A Sunny?
Fanny pokiwała przecząco głową.
– Nawet nie wejdę do środka. Tylko ich wysadzimy i wracamy.
Zrozumie mój przyjazd, kiedy zobaczy ojca.
– A może Święta...
Fanny znów przecząco pokiwała głową.
– Nikt nie miał wieści od Bircha. Mam nadzieję, że przyjedzie
do domu albo zadzwoni. Kiedy myślę o dzieciach, zawsze czuję
dziwny ucisk w żołądku. Tak bardzo bym chciała, żeby wszyst-
ko ułożyło im się jak najlepiej, ale wiem, że nie mogę za nich
przeżyć życia. Uczymy się na błędach. Dziwnie to brzmi w mo-
ich ustach, co?
Bess przytuliła przyjaciółkę.
– Chodź, czas zejść na dół i zrobić to, co umiesz najlepiej: ocza-
rować klientów.
– Tak robiła Sallie.
– Ale ty nie jesteś Sallie. Ty nie śpiewasz, ty jesteś z ludźmi.
Pamiętasz tę panią z Edison w New Jersey? Skończyłam.
– Ash, czy mi się zdaje, czy prawie nic nie jesz? Przecież uwiel-
biasz żeberka, a te są pierwszorzędnie przyrządzone. Pieczone
ziemniaki takie jak lubisz – z serem, masłem, kwaśną śmietaną,
szczypiorkiem i skwarkami.
– Mam kłopoty z gryzieniem. A jeszcze większe z otwieraniem
ust, żeby włożyć coś do środka.
– Przepraszam. Nie pomyślałam. Chciałbyś może kawę albo
koktajl mleczny?
– Nie, dziękuję, Fanny...
– Myślisz o... tym, co będzie później? – Zabrzmiało to bardziej
72
jak stwierdzenie niż pytanie.
– A ty na moim miejscu byś nie myślała?
– Nie sądzę. Chcesz mnie lekko spławić?
– Oczywiście, że nie. Dlaczego tak mówisz, Fanny?
– Wydajesz się być podenerwowany. Tyle czasu minęło...
– Mam dobrą pamięć.
– Ja też, Ash. Zróbmy to. Niech pani Gonzales popilnuje Jake’a.
Ja zostawię otwarte drzwi, wejdziesz na górę i na mnie pocze-
kasz. Możemy się napić i porozmawiać, albo możemy... robić
inne rzeczy. I wykreśl ze swojego słownika słowo: przedstawie-
nie. Myśl w kategoriach starego buta i starej skarpety.
– Jezu, Fanny, to nie jest zbyt romantyczne. Fanny roześmiała
się.
– Oto mężczyzna, o którego potencji seksualnej krążyły swego
czasu legendy. I oto ja, jego była żona, która go zawstydzała,
nigdy nic sobie z tego nie robiąc. Muszę iść, Ash, obowiązki
wzywają. Gdybyś zmienił zdanie, zostaw mi wiadomość w
drzwiach.
– Cieszy cię to, prawda, Fanny?
– Uhm. – Fanny uszczypnęła Asha w ucho. Zaśmiała się, sły-
sząc jego pomruk.
Śmiała się cały czas, wchodząc na salę kasyna, gdzie wpadła
wprost na Marcusa Reeda.
73
Rozdział piąty
Fanny poczuła, jak krew uderza jej do głowy. – Marcus!
– Dobry wieczór, Fanny. Ślicznie wyglądasz. Czy otwarcie wy-
padło tak, jak chciałaś?
– Nawet lepiej. Mój wnuk był zachwycony, choć dwa razy za-
snął na stojąco. Czyja cię źle zrozumiałam? Wydawało mi się,
że wyjeżdżasz?
– Miałem zamiar, ale musiałem zakończyć parę spraw. Udało mi
się za to podejść do okien. Nie przepadam za tłumami, więc
zadowoliłem się przytknięciem nosa do szyby i podglądaniem.
Cieszę się, że wypaliło. Zainteresowanie mediów, jakie okazały
zeszłej nocy, jest bezcenne. Tak będzie do końca miesiąca.
– Pracowałeś jak Herkules. Nie godzi się, byś nie odebrał należ-
nej sobie części.
Marcus wzruszył ramionami.
– To nie jest dla mnie ważne. Podjąłem się tego, bo chciałem.
Zastanawiam się, czy wypiłabyś ze mną drinka.
– Z przyjemnością. Niedawno dostałam gwiazdy betlejemskie,
które przesłałeś. Na Boga, Marcus, musiały kosztować fortunę.
Nie powinieneś robić takich rzeczy.
– Dlaczego?
– Dlatego, że to... zbyt ekstrawaganckie.
– Czy twoje mieszkanie wygląda teraz uroczyściej? Podoba ci
się ich kolor? Czy nadają mieszkaniu świąteczny charakter?
Roześmiała się.
– Tak, tak, tak. Uwielbiam Święta. Wydaje mi się, że w tym
czasie ludzie są milsi, przyjemniejsi, no wiesz. A ty lubisz Świę-
ta?
– Bardzo.
– Jak długo zostajesz, Marcus?
– Godzinę albo coś koło tego. Chciałem się pożegnać. Ostatnio
74
wyszedłem dość nagle. Jeśli twóje zaproszenie jest nadal aktu-
alne, będę z powrotem na Święta.
– Oczywiście. Napiję się kawy. Przede mną długa noc. Przyje-
chała moja przyjaciółka Billie z mężem, i chcę spędzić z nimi
trochę czasu, bo jutro wyjeżdżają.
– Kawa to jest to. Fanny, po ulicy krążą plotki. Dotarły do mnie
po południu. Zdajesz sobie z tego sprawę?
– Jeżeli chodzi o to, co mam na myśli, to owszem. Staram się
nigdy nie rozmawiać o mojej rodzinie z... innymi ludźmi. Nie
chciałam cię urazić.
– Nie uraziłaś. Czy pan Thornton czuje się dobrze?
– Starszy pan Thornton ma się... dobrze. A młodszy... jedyna
odpowiedź, jakiej mogę ci udzielić brzmi: nie wiem. Dokąd tym
razem się wybierasz?
– Z powrotem do Chicago.
– Czym się zajmujesz, Marcus? Nigdy o tym nie mówiłeś.
– W niektórych kręgach mówi się o mnie: broń do wynajęcia. W
innych nazywają mnie doradcą lub wybawicielem z tarapatów.
Moje usługi można wynająć. Ludzie dzwonią do mnie, kiedy
coś idzie nie tak w ich interesie. Oceniam sytuację, udzielam
wskazówek, przedstawiam sposób rozwiązania, który wydaje mi
się skuteczny. To interesujące, ale nigdy nie wiem, gdzie wylą-
duję następnego dnia. Taki tryb życia nie sprzyja stabilizacji.
Jestem już zmęczony mieszkaniem w pokojach hotelowych,
życiem na walizkach, jedzeniem w restauracjach. Czasem budzę
się w środku nocy, bo śni mi się kanapka z powidłami i masłem
orzechowym, i szklanka mleka. Tęsknię też za hot dogiem nała-
dowanym wszystkim, co tylko możliwe. Może niedługo przejdę
na emeryturę i będę miał czas na takie rzeczy.
Fanny uśmiechnęła się.
– Jakoś nie mogę wyobrazić cię sobie w piżamie, czytającego
popołudniową gazetę, z psem leżącym u nóg. Jesteś taki... ban-
75
kowcowy. Istnieje takie słowo?
Marcus odchylił głowę i śmiał się, aż łzy napłynęły mu do oczu.
– Może masz rację. Dałaś mi do myślenia. Powiedz mi, miałaś
wiadomości od syna?
– Nie, ale myślę, że wkrótce napisze albo zadzwoni. A może
będziemy mieli szczęście i przyjedzie na święta? Chłopcy zaw-
sze uwielbiali Boże Narodzenie. Co wieczór się za niego modlę.
– A reszta dzieci?
– Jeżeli chodzi ci o Sunny, nie odpowiem na pytanie. Mam na-
dzieję, że dobrze. Z Sage’em i Billie wszystko w porządku.
– A ty? Pytam, bo szczerze jestem o ciebie zatroskany. Nie mo-
żesz być wszystkim dla wszystkich. Musisz być sobą.
– Próbowałam. Ale nie za bardzo mi się udało. Czasami wydaje
mi się, że Fanny Thornton nie istnieje. Jestem czyjąś matką czy-
jąś byłą żoną, czyjąś żoną czyjąś przyjaciółką. Mąż się ze mną
rozwodzi, a to oznacza dwa nieudane małżeństwa. Nie widzę
siebie zbyt jasno. Muszę nad tym pomyśleć.
– Tutaj się mylisz. Może nie ty zawiniłaś, ale mężczyźni, za
których wyszłaś. Nie bierz na siebie winy zbyt szybko i nie słu-
chaj ludzi, którym wydaje się, że mają prawo cię obwiniać. Nie
są w twojej skórze, więc nie mogą ferować wyroków.
– Dziękuję, że to powiedziałeś, Marcus. Życie nie jest proste,
prawda?
– Na drodze każdego człowieka życie stawia przeszkody. Coś
dzisiaj filozofujemy. Fanny, cokolwiek cię teraz trapi, wkrótce
minie. Czas jest cudownym lekarzem.
– Zapamiętam.
– Miło było wypić kawę w twoim towarzystwie. – Marcus
uśmiechnął się, podnosząc do ust dłoń Fanny. Zarumieniła się. –
Będziesz miała choinkę?
– No pewnie.
– Prawdziwą czy sztuczną?
76
– No wiesz co? Jasne, że prawdziwą.
– A chciałabyś pojechać ze mną w góry po drzewko? Nie robi-
łem tego od lat. Chyba zatęskniłem za dzieciństwem. Jeżeli
chcesz mieć choinkę wcześniej, mogę przyjechać szybciej.
– Pomysł bardzo mi się podoba. Powiedzmy: dzień przed Wigi-
lią?
– Jesteśmy umówieni. Fanny zaczerwieniła się.
– Masz na myśli: umówieni, tak normalnie, czy umówieni w
sensie... umówieni? – I to, i to.
– Och. Od lat nie byłam z nikim umówiona – wyznała Fanny.
– Ja też nie. Chyba jest jakaś książka na ten temat.
– Na pewno.
– Do widzenia, Fanny.
– Do widzenia, Marcus. Szczęśliwej podróży.
– Powiedz, ile wygrałeś? – zagadnęła Fanny wesoło.
– Dwa dolce – odpowiedział Thad. – Billie godzinę temu wy-
grała osiemdziesiąt dolarów i zostało jej w tej chwili pięć.
– Lubię, kiedy klienci tracą pieniądze. To będzie długi miesiąc.
Kasyno jest wypchane do granic możliwości. Pokoje hotelowe
są zarezerwowane do trzeciego stycznia. Zgarniemy rekordową
ilość pieniędzy.
– Fanny, co się stało? Nic mi nie mów. Zbyt dobrze cię znam i
widzę, że nie wszystko w twoim świecie jest w porządku – po-
wiedziała Billie łagodnie, wyprowadzając Fanny z tłumu. –
Masz tu, Thad, moje ostatnie pięć dolarów. Jak je przegrasz, to
jedziemy do domu.
Farmy opowiedziała o wydarzeniach ostatniego dnia.
– Billie, jak to możliwe, że byłam ślepa, głucha, nic nie wiedzia-
łam, ani nawet nie podejrzewałam? Nie dopuszczałam tego do
siebie.
– Na początku byłaś zakochana. Tak, Fanny, nie dopuszczałaś
77
tego do siebie. Nie chciałaś wierzyć w to, co się działo. Jak dłu-
go jeszcze, twoim zdaniem, sprawy miałyby się toczyć w ten
sposób, zanim byś się ocknęła i coś zrobiła?
– Myślę, że decyzję podjęłam już w rocznicę naszego ślubu.
Tak, kochałam Simona, ale za tę chorą miłość – bo to była chora
miłość – zapłaciłam córką. Miałam miłość i małżeństwo, a ze-
starzeję się sama.
– Fanny, powiedziałaś, że przeżyłaś jeden szczęśliwy rok. Nie-
którym nie dane jest nawet to. Stało się, nie wypaliło, i nie ma
co rozpamiętywać.
– Czuję się jak ostatni głupiec.
– Wszyscy przeżywają takie chwile. Nie znam ani jednej kobie-
ty, która chociaż raz w życiu nie czuła się podobnie. Ale to już
minęło. Jesteś pewna, że z Ashem wszystko w porządku?
– Mówi, że tak, choć wygląda paskudnie. Martwi się o Jake’a.
Kiedy wyjeżdżasz?
– Koło południa. Możemy przesunąć wyjazd o godzinę i zjeść
razem obiad. Pochwaliłabym się moim wspaniałym japońsko –
amerykańskim wnukiem.
– Dobra, skusiłaś mnie.
– Nie pominęłyśmy czegoś w naszej rozmowie?
– Masz na myśli Marcusa?
– Właśnie, Marcusa.
– Nie wiem, jak o nim mówić. Pewnie cię to dziwi. Jest bardzo
miłym człowiekiem. Przysłał mi sto gwiazd betlejemskich. Ma
gest – ofiarowuje wszystko w ogromnych ilościach. Traktuję go
jak przyjaciela.
– Relacje zawsze najlepiej zaczynać od przyjaźni. Czego najlep-
szym dowodem jest mój związek z Thadem. Nie wiedziałam, że
miłość może mieć takie oblicze. Tego ci życzę, kochana.
– Wydaje mi się, Billie, że skończę tak samo jak Sallie. Nie
śmiej się. Przeżyję. Jestem zmęczona walką. Co ma być to bę-
78
dzie. Ach, spójrz na ten tłum – twój mąż chyba rozbił bank.
– Żartujesz! Skąd! Zawsze odzywają się dzwonki i gwizdki,
kiedy ktoś wygra?
– Tak. To również innym klientom daje nadzieję na wygraną.
Zobaczmy, ile wyciągnął.
– Pięć tysięcy dolarów! – wychrypiał Thad.
– Kochanie, wspaniale! Teraz możesz mi kupić prezent w któ-
rymś z ekskluzywnych sklepów.
Fanny ustawiła się do obowiązkowej fotografii, a potem poszła
zobaczyć się z Bess.
– Fanny, poczekaj chwilkę. Muszę cię o coś zapytać. Chyba się
starzeję, bo kiedy się spotykamy, wszystkie ważne pytania wy-
latują mi z głowy. Chciałabym zamknąć księgi, ale nie wiemy,
na co Ash każdego miesiąca wypłaca te pieniądze. Pięć tysięcy
miesięcznie to jest sześćdziesiąt tysięcy rocznie. Duża kwota.
Pod czym ją zaksięgować? Pytałaś go kiedyś o to?
– Nie, nigdy go nie pytałam. Dzisiaj to zrobię.
– Nadal wystawia czeki. –Tak?
– I nie wypisuje, na kogo. Z drugiej strony jest tylko parafka, a
nie czytelny podpis. Mogłabym zadzwonić do banku, ale naj-
pierw wolałam porozmawiać z tobą.
– Będę się z nim widziała później, więc go zapytam. Nie powi-
nien wystawiać czeków obciążających konto firmy. Porozma-
wiamy o tym rano. Wychodzę o dwunastej.
– Możesz iść już teraz. Dam sobie radę. Jeżeli Jake nie śpi, to
ukołysałabyś go do snu.
– Kocham tego chłopca. Bardzo przypomina mi Bircha i Sage’a
kiedy byli mali. Zadaje milion pytań, a jeżeli odpowiedź mu się
nie spodoba, pyta znowu i znowu. Ash jest dla niego taki dobry i
Jake go uwielbia. Dobra, Bess, zostawiam wszystko pod twoim
nadzorem.
Fanny wyszła z windy zastanawiając się, czy w drzwiach zasta-
79
nie karteczkę. Kiedy zobaczyła, że jej nie ma, głośno odetchnę-
ła.
– Dobrze.
Zamrugała na widok powodzi czerwoności, która przywitała ją
w mieszkaniu. Powinna porozstawiać kwiaty, lepiej je rozmie-
ścić, tak, żeby nie oślepiały. Zdjęła czerwoną aksamitną suknię i
włożyła jedwabną podomką. Buty na wysokim obcasie zamieni-
ła na miękkie pantofle, pasujące do szlafroka. Przemknęło jej
przez myśl słowo: schadzka. Uśmiechnęła się.
Całe pół godziny zajęło jej rozstawianie gwiazd betlejemskich
po wszystkich pokojach.
– Cudownie, absolutnie cudownie! – podśpiewywała pod no-
sem.
Spojrzała na zegarek. Była dwudziesta trzecia piętnaście. Czas
usiąść i dowiedzieć się wreszcie, co kryje w sobie szara koperta
odnaleziona w budzie Daisy. Powoli czytała dziewięciostroni-
cowy raport, próbując uporządkować treść. Teraz, po latach,
agencji detektywistycznej udało się w końcu odnaleźć Josha
Colemana, starszego brata Sallie.
Przeczytała raport kilka razy. Josh był wdowcem, miał troje
dzieci – dwie córki i syna – oraz trójkę wnucząt – chłopca i dwie
dziewczynki. Mieszkał w Mc Lean w Virginii na dwustuhekta-
rowej farmie, na której hodował konie. Raport podawał, że ma
siedemdziesiąt dziewięć lat i cieszy się wspaniałym zdrowiem.
W podsumowaniu na końcu przeczytała: „Przedmiot poszuki-
wania jest wzorowym obywatelem. Koledzy i przyjaciele wiele
razy składali mu wyrazy uznania za wkład, jaki wniósł do świa-
ta jeździeckiego. Farma Colemanów jest nieruchomością pierw-
szej klasy. Saldo rachunku przedmiotu poszukiwania nie jest
zbyt duże. Dzieci ciężko pracują, są prawymi obywatelami.
Wnuki również pracują. Jeden wnuk (chłopiec) jest upośledzony
umysłowo. Starszy pan Coleman jest zdruzgotany faktem, że
80
nazwisko Colemanów wygaśnie”. Koniec raportu. Do ostatniej
strony dołączony był rachunek za usługi agencji.
Jutro rano zrobi kopię i da jąBillie, żeby zabrała do Waszyngto-
nu. Dlaczego tyle ważnych rzeczy w życiu wychodzi na światło
dzienne, kiedy jest już za późno? Sallie oddałaby całą swoją
fortunę za odnalezienie brata.
Fanny spojrzała na zegarek. Dochodziła północ. Poczuła moc-
niejsze bicie serca, kiedy pięć minut później odezwał się dzwo-
nek do drzwi. Krew pulsowała jej w żyłach, gdy biegła do
drzwi. Odetchnęła głęboko i otwarła je.
– Daisy śpi z małym. W porządku?
– Jasne. Napijesz się czegoś, Ash? – Zauważyła, że jest pode-
nerwowany i niespokojny.
– Pewnie. Szkockiej z lodem. Podwójnej.
Fanny uniosła brwi. Podeszła do barku, lekko się uśmiechając.
Boi się mnie. Musi się napić whiskey, żeby przez to przejść,
myślała.
– Nie mam nic pod szlafrokiem, Ash. Ty wyglądasz, jakbyś wy-
bierał się na biegun. Ile czasu potrzebujesz, by to wszystko
zdjąć?
– Na miłość Boską, Fanny, ja po prostu tutaj przyszedłem. Mu-
szę dokończyć drinka. – Whiskey popłynęła Ashowi po brodzie.
Fanny robiła wszystko, by powstrzymać uśmiech.
– Może ci pomogę? Zostawilibyśmy rzeczy tutaj?
– Gadasz tak... stroisz sobie żarty – wybełkotał Ash.
– Chcesz, żebym zaczęła mówić do ciebie nieprzyzwoite rzeczy
teraz, czy może kiedy będziesz się rozbierał? – Fanny pochyliła
się nad wózkiem i zaczęła szeptać mu do ucha. Na szyi i uszach
Asha pojawiły się gorące wypieki.
– Gdzie się ... tego nauczyłaś? – wymamrotał.
– Niech cię nie interesuje, gdzie się nauczyłam. – Fanny cedziła
słowa. Znowu zaczęła szeptać mu do ucha. Odwróciła wózek
81
tak, że Ash znalazł się twarzą do kanapy. Trzymając obie ręce
na jego ramionach, Fanny popchnęła go do przodu.
– Czekam – zanuciła.
– Nie poganiaj mnie.
– Jesteś pewien, że ci staje? Będę bardzo rozczarowana, jeżeli
mnie zwodzisz.
– Stanął! Stanął! – oświadczył Ash.
– Ale czy jest sztywny?
– Jak pręt stalowy.
– Zawsze tak mówiłeś i kłamałeś. Chcę zobaczyć.
– Zobaczysz, jak będę gotowy, żeby ci pokazać.
– Nigdy się nie bałeś pokazywać go mnie. Chciałeś nawet, że-
bym robiła zdjęcia! – Nie boję się.
– To po co ci bielizna pod kołdrą?
– Bo cholernie tu zimno.
– Przecież jest dwadzieścia dwa stopnie. Ciepło. Bardzo ciepło.
Masz czerwoną twarz, tam, gdzie nie jest sinoniebieska. – Fanny
wśliznęła się za oparcie kanapy i pochyliła się.
– Na przystawkę będzie tak... słuchasz, Ash? – szepnęła mu do
ucha.
– Nie umiesz tego zrobić.
– Tak sądzisz?
– Tak sądzę.
– Kiedy będziesz gotowy, zagwiżdż. – Fanny usiadła naprzeciw
kanapy. Zapaliła papierosa i puściła kształtne kółko z dymu. – I
co, opada czy staje?
– A jak myślisz? Ile czasu ci potrzeba, żeby wyskoczyć z tych
fatałaszków?
– Moment.
Znalazła się na nim, a kołdra poleciała przez pokój.
– Teraz jesteś w nastroju?
– Mówiłaś coś o tym, że mnie zaskoczysz.
82
– Chcesz być zaskoczony czy chcesz płonąć? – wyszeptała mu
Fanny do ucha, wodząc rękami po jego ciele.
– Rozpal mnie, kochanie, rozpal mnie. – Najpierw musimy
wzniecić ogień.
– Musisz go rozpalić.
– Nie, nie, to jest jak piorun.
– Zrób to. Och.
– Powiedz mi, kiedy będziesz płonął, kochanie – powiedziała
Fanny.
– Teraz. Płonę. Teraz mi dobrze. Naprawdę dobrze. Oooch, tak,
tak, płonę.
– Jak ogień na kominku?
– Prawie, o, tak. Mocniej mnie rozpal. Wznieć ten ogień, ko-
chanie. Zrób to, zrób to, zrób to!
– Czyja żyję? – spytał Ash dużo później.
– Pewnie tak, chociaż wyglądasz jak trup.
– Gdzie ty się tego nauczyłaś? Chodziłaś na jakieś wykłady czy
co?
– To drugie – odpowiedziała Fanny. – Może powinieneś raczej
zapytać: „Czy tobie było równie wspaniale jak mnie?”
– Nie muszę pytać – wiem. Gdzie się nauczyłaś tego... wiesz,
czego?
– Nie umiem jednocześnie całować i rozmawiać. – Fanny roze-
śmiała się szczerze.
– Znasz jeszcze jakieś... wiesz... inne rzeczy?
– Dlaczego chcesz wiedzieć? – wycedziła Fanny.
– Po prostu chcę. Na wypadek, gdyby...
– Na wypadek czego?
– Po prostu „na wypadek”. Tak brzmi moja odpowiedź.
– Taaa. To był mój najlepszy numerek – zaśmiała się Fanny.
– Cholernie dobry numerek. Fanny znowu się roześmiała.
83
– No myślę. Nawet gdyby moje życie od tego zależało, nie zro-
biłabym tego jeszcze raz.
– Ja też nie.
– Chcesz kanapkę ze smażonym jajkiem?
– Pewnie. Masz przypadkiem jakieś ciuchy, które mógłbym
włożyć?
– Mam mój stary flanelowy szlafrok.
– Może być.
– Przyjedź do kuchni. Chcesz piwo czy gorące kakao?
– Gorące kakao. Prawie jak za dawnych lat, co, Fanny?
– Prawie.
Siedząc przy kakao i kanapkach gawędzili bez ustanku. Fanny
pokazała mu raport o Joshu Colemanie.
– Powinnaś zabrać Billie i pojechać tam z nią. Mama na pewno
chciałaby, żebyś wybrała się poznać rodzinę. Zrób zdjęcia, spisz
się. Więcej rodziny. Jeżeli by się tak nad tym zastanowić, to
zakrawa na cud.
– Ash, Bess zwróciła mi na coś uwagę. Już od dawna chciałam
cię o to zapytać, ale tak jak i Bess, ciągle zapominałam. Komu
wystawiasz co miesiąc czek na pięć tysięcy dolarów? Musimy
wiedzieć, pod czym to zaksięgować, a jeżeli nadal chcesz wy-
płacać, może otworzymy oddzielny rachunek?
Ash nie odpowiedział, więc Fanny ponownie zadała pytanie.
– Ash, słyszysz mnie?
– Fanny, nie pytaj mnie o to. Niech tak zostanie, dobrze?
– Nie mogę nie pytać, dobrze wiesz dlaczego. Masz utrzyman-
kę? Kogo? Dlaczego nie możesz mi powiedzieć? Nikomu nie
powtórzę, jeżeli to tajemnica. Wiesz, że możesz mi zaufać.
– Wiem, Fanny. Po prostu nie chcę cię zranić. Nie chcę o tym
rozmawiać. Niektóre rzeczy lepiej zostawić tak, jak są.
– Rozbudziłeś moją ciekawość. Chcę wiedzieć, Ash.
– Dla mojego syna.
84
– Kogo?
– Słyszałaś. Dla mojego syna.
– Jak do tego doszło? Kiedy?
– Normalnie. Rozpiąłem spodnie, ona zdjęła bieliznę. Nigdy nie
powinno się to było zdarzyć, ale się stało, a rezultatem jest Jeff,
który kończy teraz studia. Ale w maju skończy się mój obowią-
zek.
Fanny zaszokowana wpatrywała się w Asha, próbując zrozu-
mieć to, co przed chwilą powiedział. Kiedy w końcu udało jej
się otworzyć usta, powiedziała:
– To nie jest obowiązek, to twoja dobra wola. Wychodzi na to,
że... że stałeś się ojcem czyjegoś dziecka, kiedy byliśmy jeszcze
małżeństwem.
– Właśnie. Mógłbym powiedzieć, że do końca życia będę tego
żałował, ale przecież to i tak nic nie zmieni. Nie mówiłem ci, bo
nie chciałem cię zranić. Poniosłem konsekwencje. To była tylko
przygoda na jedną noc. Z miłą dziewczyną, którą wykorzysta-
łem. To wszystko. Wiesz o tym tylko ty i ja. Nie, wie jeszcze
Simon, bo mu się wygadałem w chwili słabości. Parę razy za-
stanawiałem się, czy nie powiedzieć dzieciom, ale więź między
nami była w najlepszym wypadku chwiejna. Zapewniłem jemu i
jego matce wszystko, co mogłem. Nie uwzględniłem go w te-
stamencie, ale otworzyłem mu fundusz powierniczy parę lat
temu. On nie będzie się niczego domagał. Zna warunki. Mówi
do mnie per „pan”. Niektóre rzeczy lepiej zostawić w spokoju.
– Mogłeś mi powiedzieć, Ash. Spędzałeś z nim czas? Byłeś dla
niego ojcem?
– Nie. Jego matka tak chciała. Ale nigdy nie zapomniałem o
jego urodzinach ani o prezentach na Boże Narodzenie.
– Czy oni... czy powiedziałeś...?
– Nie. Ja nie mam udziału w ich codziennym życiu. Jestem cze-
kiem raz w miesiącu. Może dobrze, że sprawy ułożyły się wła-
85
śnie tak. Nigdy nie byłem dobrym materiałem na męża ani na
ojca.
– A co będzie później, Ash?
– Pytasz, czy będą rościć sobie do czegoś prawa po mojej
śmierci?
– Tak. O to pytam.
– Wszystko jest prawnie zabezpieczone. Jeżeli chłopak albo
jego matka zdecydują się zerwać umowę, sprawa ugrzęźnie w
sądzie na zawsze. Fundusz powierniczy wróci na moje konto.
Ale oni nie są pazerni. Lubiłabyś ich, Fanny. Matka Jeffa piecze
ciasteczka, uprawia ogródek i pracuje na pół etatu w sklepie z
upominkami. Jeff jest molem książkowym, dobrym studentem.
Kupiłem mu samochód na dwudzieste urodziny. Ale on nie jest
zachłanny, ani samolubny. Kupiłem im mały domek z ładnym
ogródkiem. Utrzymują go w porządku, jest tam czysto i schlud-
nie. To ja jestem bydlakiem.
– Chyba jestem w szoku. Może powinnam znać ich nazwiska,
na wszelki wypadek?
– Tylko jeżeli kiedyś będziesz chciała coś zrobić albo powie-
dzieć. Moi prawnicy zajmą się wszystkim. Ona się nazywa
Margaret Lassiter. Nie znają mojego nazwiska. Prawnicy tak
chcieli. Zająłem się tym, Fanny.
– A co będzie, jeżeli dzieciaki...
– Jeżeli tak się stanie, powiedz im to, co wiesz ode mnie.
– Ash, to nie w porządku.
– Ale jest jak jest. Nie wiem, czy coś znaczy moje „przepra-
szam”, ale przepraszam.
– Wiesz co, Ash? Wierzę ci. W najśmielszych marzeniach nie
przypuszczałabym, że stanie się coś takiego, jak dziś. Niemal
jak sen.
– Sen, co?
Fanny skinęła głową.
86
– Czas zejść na dół – obowiązki. O której chcesz rano wyje-
chać? A przy okazji, pojutrze jadę do Atlantic City.
– To dobrze, Fanny. Ubij najlepszy możliwy interes. Chciałbym
jechać o dziewiątej, jeżeli nie masz nic przeciwko. Dobrze się
bawiłem dziś wieczorem. Nie będzie żadnych bisów?
– Nie.
– Na pewno nie chodziłaś na żadne wykłady ani na zajęcia z
seksu? – A jak myślisz, Ash?
– Myślę, że już pojadę. Do zobaczenia rano.
Fanny oparła się o drzwi i długo patrzyła przed siebie. Czuła się
tak, jakby dostała kopniaka w brzuch. Co dziwniejsze, brzuch
przyjął cios i czuł się dobrze. Czy ona rzeczywiście była aż tak
ślepa, głucha i głupia? Dlaczego wyznanie Asha jej nie dotknę-
ło? Bo mnie to nie dotyczy, pomyślała Ash powiedział, że się
wszystkim zajął i uwierzyła mu. Jego syn nie miał nic wspólne-
go z nią ani jej rodziną. W to także musiała wierzyć.
Kolejny dzień z życia Fanny Thornton.
Drogę do Sunrise Fanny i Ashowi umilała obecność Jake’a i
jego radosne pytlowanie.
– Jak ja wyglądam, Fanny? Zdenerwowałabyś się na miejscu
Sunny?
– Opuchlizna trochę zmalała, ale twarz masz żółto-fioletową.
Prawdopodobnie dostałeś parę razy w policzek.
– Ale wracam do siebie. Jaki mamy plan? Co powinienem po-
wiedzieć Sunny?
– Czy prawda ją zdenerwuje? Ash wzruszył ramionami.
– Dla Sunny denerwowanie się jest chlebem powszednim. To,
co byłoby dobre wczoraj dziś może okazać się bezskuteczne.
Coś wymyślę.
– Pójdziemy na ryby, dziadziusiu?
– Pewnie. Ile ryb dzisiaj złowisz?
87
– Sześć.
– Powiesz mamusi, że było fajnie? Jake kiwał głową w górę i w
dół.
– A gdzie jest prezent, który kupiłeś dla mamusi? Masz w tor-
bie? – spytała Fanny.
– A co on kupił? – wyszeptał Ash.
– Dwa pudełka pasteli i dwie malowanki. Sam je zapakował.
Zużył trzy rolki ozdobnego papieru.
Ash ryknął śmiechem.
– Ash, posłuchaj. Wydaje mi się, że niepotrzebnie zabraliśmy
zabawki, które mu kupiłam. Sunny pewnie się to nie spodoba.
Może byś powiedział, że to ty je kupiłeś?
– Przywieźliśmy je dlatego, że znalezienie czegoś, co podobało-
by się Jake’owi kosztowało cię dużo czasu i wysiłku. Jest za-
chwycony. W końcu jesteś jego babką.
– Formalnie.
– Usiłuję jakoś to zmienić.
– Nie narażaj dla mnie swojej więzi z Sunny. Obiecaj mi.
– Dobra. Hej, sportowcu, jesteśmy w domu. Naciśnij klakson,
Fanny.
– Nie, Ash. Lepiej przesiądę się do samochodu Bess. Możesz
wcisnąć klakson, kiedy będziemy zawracać. Nie chcę proble-
mów.
– Brednie! – Ash wychylił się i zatrąbił ostro dwa razy.
– Jeszcze raz, dziadziusiu!
Ash usłuchał. Na podjeździe pojawiła się Sunny. Fanny wygra-
moliła się z siedzenia, żeby Ash mógł wjechać wózkiem na
podnośnik. Poczekała aż znajdzie się na ziemi i będzie mógł
manewrować wózkiem, a potem wsiadła z powrotem. Chwyciła
Jake’a i wysadziła go z samochodu.
– Do zobaczenia, chłopaki. Wesołych Świąt. Cześć, Sunny.
Sunny zignorowała ją. Patrzyła jedynie na ojca.
88
– Co ci się stało?
Ash wciągnął powietrze.
– Posprzeczaliśmy się z Simonem. On nie wyszedł taki pokiere-
szowany.
– Biliście się o mamę?
– Nie. Stoczyliśmy bitwę, na którą zanosiło się całe życie.
Sunny próbowała zrozumieć sens tych słów, a Jake w tym cza-
sie szarpał się i mocował, żeby wyciągnąć z samochodu nowe
zabawki.
– To jest prezent dla ciebie, mamusiu. Sam go zawinąłem. Po-
doba ci się?
– Skąd wziąłeś pieniądze, Jakie? Kto ci to wszystko kupił?
– Ona. – Jake wskazał palcem na Fanny, która najchętniej zapa-
dłaby się pod ziemię.
– Oddaj jej wszystko. To też. – Sunny rzuciła prezent w kierun-
ku Fanny. Jake zaczął płakać.
– Co ci mówiłam, kiedy wyjeżdżałeś?
– Na miłość Boską, Sunny, on ma dopiero trzy lata – wtrącił się
Ash. – Myślisz, że pamięta kilometrowe listy pouczeń? Cholera,
nawet ja bym zapomniał.
Sunny chwyciła syna. Popłakiwał.
– Chcę na ryby z dziadziusiem.
– Żadnych ryb. – Sunny złapała chłopca za ucho i pociągnęła go
do domu. Fanny bez namysłu porwała chłopca w ramiona. Stała
oko w oko ze swoją córką.
– Nasze problemy nie mają z nim nic wspólnego. Pamiętaj o
tym. A jeżeli znowu zapomnisz, odpowiesz mi za to. Zrozumia-
łaś, Sunny?
Sunny wykrzywiła twarz.
– Przedtem go nie chciałaś. Teraz, kiedy nic ci nie zostało, nagle
stał się dla ciebie wystarczająco dobry. Mylisz się. Trzymaj się z
dala od mojego syna. Nie myśl, że masz prawo tu przyjeżdżać i
89
mi grozić. Rozumie mnie pani, pani Thornton?
– Nie groziłam ci, Sunny. Ja ci przyrzekłam. Znasz mnie. Do-
trzymuję słowa. Pamiętaj. Ash, wyjeżdżam. Pewnie nie czujesz
się najlepiej. Chciałabym móc coś zrobić. Opiekuj się nimi. Za-
dzwoń, jeżeli będę mogła jakoś pomóc.
– Nie martw się o nas, Fanny. Jeżeli będzie źle, mam w zana-
drzu Tylera. Jedź do domu i podłej wszystkie kwiaty.
Pochyliła się i pocałowała męża w usta.
– Żebyś nie zapomniał ostatniej nocy. Ash się roześmiał.
Z kuchennego okna Sunny przyglądała się roześmianym rodzi-
com. Złość, jaka się w niej zrodziła była obezwładniająca. Fan-
ny pomachała przez szybę samochodu.
– Pośpiesz się, Bess, muszę stąd zmiatać. Płakała przez całą
drogę do domu.
Fanny siedziała w wypożyczonym samochodzie i studiowała
mapę, dzięki której miała dotrzeć do Cape May. Dlaczego to
robi? Bo Ash ją poprosił i nie mogła mu odmówić, nawet jeżeli
nie do końca rozumiała sens tego przedsięwzięcia. Jeżeli dopi-
sze jej szczęście, załatwi sprawy szybko, zdąży na wieczorny
samolot z Filadelfii i przed północą będzie w domu.
Ash ułatwił jej robotę. Znalazł parcele, dowiedział się o nazwi-
sko, adres i numer telefonu właściciela i zapisał je ołówkiem z
brzegu mapy. Poradził jej również, że lepiej pojechać bezpo-
średnio niż dzwonić.
– Kiedy ludzie coś sprzedają, lubią spotkać się z kupującym, a
nie jakimś wyelegantowanym prawnikiem z teczuszką. Teczki
oznaczają, że ktoś zostanie wykiwany. Miej ze sobą torebkę i
parę czeków.
O jedenastej Fanny zadzwoniła do drzwi starego trzypiętrowego
domu w opłakanym stanie, z którego płatami odchodziła farba.
Kiedy tak stała na ganku, przeszył ją dreszcz do szpiku kości.
90
Zadzwoniła znowu i czekała. Podmuch porywistego wiatru ude-
rzył ją w plecy. Jakże mizernie wyglądały rachityczne drzewa z
powykręcanymi gałęziami. Fanny wzdrygnęła się, mimo ciepłe-
go płaszcza. Drzwi otworzyły się z łoskotem.
– Panie Scott, nazywam się Fanny Thornton. Chciałabym z pa-
nem porozmawiać, jeżeli ma pan chwilkę czasu. Mogę wejść?
Był stary i zasuszony. U jego boku stała równie stara i równie
zasuszona kobieta.
– Czy my się znamy?
– Nie, przyjechałam z Nevady. Kilka razy rozmawiał pan z mo-
im mężem. Jestem zainteresowana kupnem pańskiej posiadłości.
– Wszyscy chcą mieć moją posiadłość. Tylko nikt nie chce za
nią płacić – gderał staruszek. – Mam rację, Mamusiu?
– Tak. Chcemy za nią kilka milionów dolarów.
– W porządku. – Fanny usiadła na krześle, całym w kociej sier-
ści.
– Ale mamy jeszcze inne warunki.
– Jakie? – spytała Fanny, robiąc wszystko, co w jej mocy, żeby
oddychać ustami. Koty wszelkiej maści i rozmiarów łasiły jej
się do nóg. Nigdzie nie było pudła na nieczystości.
– Chcemy sprzedać również ten dom. Transakcja wiązana. Ma-
musia chce się przeprowadzić do Miami.
– W porządku – odrzekła Fanny.
– Kupi pani również dom?!
– Mam dużą rodzinę, panie Scott. Chcę kupić dwie parcele, są
zaznaczone na mapie.
– Chcą sprzedać trzy parcele. Cały kram za jednym zamachem.
– W porządku. Kupuję trzy parcele i ten dom. Ile?
– Ile, Mamusiu?
– Dziesięć milionów dolarów – sprytnie rzuciła staruszka.
– Sześć – targowała się Fanny.
– Dziewięć – wtrącił się staruszek. – Co pani będzie robić z tą
91
posiadłością?
– Osiem to moje ostatnie słowo. Mój mąż chce kupić posia-
dłość, by zapewnić przyszłość wnukom.
– Brzmi całkiem dorzecznie, prawda, Mamusiu? – Staruszka
pokiwała głową. – Zgadzamy się. – Zwrócił się do żony: – Nie
wygląda na gangstera, prawda, Mamusiu?
– Oczywiście, że nie, Tatusiu.
Staruszek wyciągnął zdeformowaną, pomarszczoną, suchą rękę.
Fanny delikatnie odwzajemniła uścisk dłoni.
– Wszystko jest wymierzone, dokumenty są przygotowane. Za-
płaci nam pani, wypełnimy akty prawne i posiadłość należy do
pani. Nie chcemy żadnych czeków. Chcemy, żeby pani przelała
pieniądze przekazem do naszego banku. To jest warunek.
– Z przyjemnością go spełnię. Może pojechałabym z państwem
do banku? Pieniądze znalazłyby się na koncie w ciągu godziny.
Mają państwo prawnika? – Fanny zakręciło się w głowie. Tak
załatwiała interesy Sallie. Uścisk dłoni, pieniądze z ręki do ręki i
z głowy. Oczywiście Ash uczył się prowadzenia interesów od
matki. Co jej wydawało się dobre, było dobre również dla niego.
– Nie potrzeba nam prawnika. Nie znosimy prawników. Chcą
tylko odrzeć człowieka z pieniędzy. Przerzucą dokumenty i liczą
sobie dwieście dolarów za godzinę. A potem, kiedy wszystko
wywrócą do góry nogami, każą stawić się w sądzie przed jakimś
głuchym sędzią, który nie wie nawet tyle, co ja. To woła o po-
mstę do nieba.
Znalazłszy się na zewnątrz, w słońcu, Fanny spojrzała na swój
płaszcz koloru morwy. Cały oblazł kocią sierścią. Pociągnęła
nosem, mając świadomość, że zapach kocich siuśków będzie
czuła nawet w samochodzie, ale nic nie mogła na to poradzić.
Zdziwiło ją, jak szybko sobie poradziła. Ash miał całkowitą
rację twierdząc, że interesy najlepiej załatwiać osobiście.
Dwie godziny później Fanny wyrzuciła płaszcz do śmietnika. W
92
torebce bezpiecznie spoczywały kopie aktów notarialnych po-
siadłości. Przyszłość Jake’a, Polly i nienarodzonego dziecka
Sagę’a i Iris była zabezpieczona.
O drugiej w nocy, wykąpana i odświeżona Fanny zadzwoniła do
Asha.
– Udało mi się, Ash. Osiem milionów. Mam nadzieję, że wiesz,
co robisz. Osiem milionów to kupa forsy. Może to idiotyczne,
ale żadne z nas nie miało prawnika.
– Fanny, rozmawiałem z tym facetem z dziesięć razy. Nie cierpi
prawników. Wytłumaczyłem mu jak i co załatwić, a on mnie
posłuchał. Wszystko jest zgodne z prawem. Wypełniłaś doku-
menty, prawda?
– Oczywiście.
– Więc przestań się martwić. Czy ten facet ma naprawdę dwa-
dzieścia siedem kotów?
– Raczej sto siedem. Prześmiardłam nimi. Musiałam wywalić
płaszcz. I tak bez przerwy czuję zapach kota. Jestem zmęczona,
idę spać.
– Dobra robota, Fanny. Dziękuję. Pewnego dnia, kiedy zrozu-
mieją, co dla nich zrobiłaś, twoje wnuki również ci podziękują.
Śpij dobrze.
– Ty też.
Kalendarz informował, że jest pierwszy kwietnia. Prima Aprilis.
Fanny rozejrzała się po twarzach najbliższych. Nawet Ash przy-
jechał na to szczególne wydarzenie.
– Wszystko gotowe, mamo – cicho poinformował Sagę. – Ma-
my satelitarne połączenie z Japonią. Ciocia Billie czeka. Zoba-
czymy start samolotu Mossa Colemana w tej samej chwili, co
oni. U nich właśnie świta. Oj, mamo, nie płacz.
Ash wziął Fanny za rękę.
– Przepraszam, że robiłem ci trudności w związku z tym samo-
93
lotem. Tak samo jak ty chcę, żeby wzbił się w powietrze. Bóg
mi świadkiem, że mówię prawdę.
– Wiem, Ash. Nie mam pojęcia, co zrobi Billie, jeżeli coś pój-
dzie nie tak. Przez ten samolot odsunęły się od niej dzieci. To
jest nie w porządku.
– Nadchodzi pilot, który przeprowadzi próbę – wyszeptał Sagę.
– Wchodzi do kabiny pilota.
– To pasierb Amelii, lord Rand Nelson. Jego ojciec był pilotem
RAF podczas drugiej wojny światowej. Billie mówi, że umie
latać jak ptak.
– Boże, aż mnie ściska – powiedział Ash. – Idzie. Jest gotowa.
Dalej, kochanie, głowa do góry. Zaczyna się. Boże, czuję się,
jakbym oglądał historyczne wydarzenie.
– Bo oglądasz. To takie piękne. Billie coś mówi. Nie, tylko po-
rusza ustami „Spoczywaj w pokoju, Moss. Za kilka minut stwo-
rzymy historię”.
– Fanny, Fanny, udało się! Dziękuję, dziękuję! Bez ciebie nie
dalibyśmy rady! Dziękuję całej twojej rodzinie. Udało się, Fan-
ny!
Po policzkach Fanny popłynęły łzy.
– Teraz wiadomo, że śmierć syna Billie nie poszła na marne.
Osiągnęła cel, jaki sobie wyznaczyła. Gdyby nie wypaliło i tym
razem, pozbierałaby się i kontynuowała próby. Nie wiem, czy
miałabym tyle uporu, co ona.
Ash ledwie słyszalnym szeptem powiedział:
– Też byś wytrwała. I wygrałabyś.
– Ash, to jedna z najmilszych rzeczy, jaką od ciebie usłyszałam.
Czas na szampana!
– Słyszę, mamo! – wrzasnął Sagę. – Powinniśmy coś zaśpiewać,
nie sądzicie?
– Rób, co ci serce dyktuje, Sagę – odpowiedział ojciec.
Wzbijamy się w błękitne przestworza... Do śpiewu przyłączyła
94
się cała rodzina.
Wszyscy fałszowali, ale nikt się tym nie przejmował.
95
Część druga
1984-1985
96
Rozdział szósty
Grosik za twoje myśli, Fanny.
– Nie są nawet tyle warte, Bess. Dziś rano adwokat Simona do-
starczył mi papiery rozwodowe. Już dziesięć miesięcy minęło
od tej nocy, kiedy tu przyjechał i stłukł Asha. Dziesięć miesięcy,
Bess.
– Czas tak pędzi... Moja matka mówiła, że tak jest, kiedy czło-
wiek się starzeje. Powiedziała, że pewnego dnia się obudziła i
miała osiemdziesiąt lat. – Bess zaśmiała się ponuro.
– Nie sądziłam, że się tym przejmę. Z biegiem czasu doszłam do
wniosku... nie wiem właściwie do jakiego wniosku doszłam. On
nie poprzestaje na założeniu sprawy o rozwód. Oskarża mnie o
cudzołóstwo i chce udziałów w „Babilonie”. Ja posiadam pięć-
dziesiąt jeden procent i on ma na nie chrapkę.
– Więc będziesz walczyć, prawda? Ciężko mi w to wszystko
uwierzyć. Przecież Simon był... takim wspaniałym facetem.
– Według Asha nie był. A co do twojego pytania – tak, będę
walczyć. Muszę znaleźć najlepszego adwokata od rozwodów.
Mam dwadzieścia dni na przesłanie odpowiedzi.
– Weź kobietę. Lepiej rozumieją te sprawy niż mężczyźni. Sły-
szałam straszliwe historie o tym, jak nas w sądach oszukują.
Niektóre matki nie dostają nawet prawa do opieki nad dziec-
kiem. Trzeba znaleźć adwokata – rekina. Albo piranię. Czy mo-
gę ci jakoś pomóc?
Fanny wzruszyła ramionami.
– Czy przygotowania do Halloween idą zgodnie z planem?
– Tak, wszystkim się zajęliśmy. Przyjedzie pan Reed?
– Nie patrz tak na mnie, Bess. Od miesięcy nie miałam od niego
wieści. Jest dla mnie przyjacielem, nic więcej.
– Dlatego, że nadal jesteś mężatką. Niedługo wszystko się
zmieni. Myślę, że on cię naprawdę lubi. I myślę, że ty również
97
go lubisz. Miałaś gwiazdy w oczach w Boże Narodzenie.
– Święta to sprawiły. Wtedy zawsze mam gwiazdy w oczach.
– Słuchaj, dlaczego nie chcecie nagłośnić otwarcia centrum re-
habilitacyjnego w przyszłym tygodniu? Wiesz, burmistrz, prze-
cinanie wstęgi i te sprawy?
– Chcę, żeby była tylko rodzina. Centrum jest poważnym przed-
sięwzięciem. Kręgi medyczne zostały powiadomione. Su Li,
podopieczna Sallie, zajęła się sprawami medycznymi. Zebrała
doborowy personel – najlepszych terapeutów, świetne pielę-
gniarki. Musimy po prostu wystartować, bez żadnych fanfar,
mając na względzie dobro pacjentów. Schorowani ludzie nie
lubią gapiów i dziennikarzy proszących o wywiady. Dla nich
jest ważne, żeby było spokojnie i skromnie. Pierwsi chorzy
przyjadą dzień po otwarciu. Możemy przyjąć stu. Módl się, żeby
nie zabrakło nam pieniędzy i żebyśmy mogli wypłacić pensje.
– Modlę się, od kiedy tylko ruszyła budowa. Przejeżdżałam
tamtędy wczoraj i muszę powiedzieć, że jest ślicznie. Ty i Billie
odwaliłyście kawał dobrej roboty. Telefon dzwoni.
– Odbiorę. Fanny Thornton. W czym mogę pomóc?
– Halo, czy, wie pani, kto mówi?
Fanny od razu rozpoznała niski, głęboki głos. – Tak.
– Możemy się spotkać za pół godziny w „Sophie’s Cafe”?
– Dlaczego... tak, oczywiście. Już jadę.
– Kto to był? Wyglądasz, jakby ktoś nadepnął ci na odcisk. –
Nieważne. Muszę na chwilę wyjść. Zajmij się wszystkim, do-
brze?
– Oczywiście.
Fanny weszła do kawiarni. Jej serce biło szybciej i miała zamęt
w głowie. Był biały dzień, więc co takiego mogło się stać?
Gdy tylko Fanny zamknęła za sobą drzwi, napis „Otwarte” za-
mieniono na „Zamknięte” i opuszczono zielone rolety. Na stole
przed nią znalazł się talerz rosołu z makaronem i kawa.
98
Nawet kiedy siedział, mężczyzna wydawał się potężny.
– Miło znowu panią widzieć, pani Thornton.
Fanny skinęła głową. Czekała. Spróbowała zupy. Była dobra.
– Moi... koledzy i ja chcielibyśmy panią wesprzeć. Buduje pani
rzecz godną uznania. Moja strona ulicy chciałaby pomóc. Ano-
nimowo, oczywiście.
– Nie rozumiem, – Fanny oparła łyżkę o brzeg talerza.
Mężczyzna podał jej przez stół kopertę. Otworzyła ją i głośno
westchnęła.
– To jest... nie wiem, co powiedzieć.
– „Dziękuję” w zupełności wystarczy. Jeżeli jest pani skłonna
na to przystać, zdecydowaliśmy się przelewać dzienny dochód
raz w roku. Proszę spojrzeć na to w ten sposób. Moja strona
ulicy przekazuje pieniądze, a jak je pani wyda, zależy wyłącznie
od pani. Nie będziemy się wtrącać. Poczyniliśmy odpowiednie
obliczenia, z których wynika, że centrum nie jest w stanie
utrzymać się jedynie dzięki ofiarności pani i pani Kingsley. A
ponieważ jest to szczytny cel, chcemy mieć w nim swój udział.
Bez jakichkolwiek zobowiązań.
– W takim razie – zgadzam się. Tylko nie wiem, jak wszystko
załatwić.
– Niech pani bank zajmie się szczegółami. Może skontaktować
się z naszym bankiem. Życzymy pani sukcesu.
– Nie robimy hucznego otwarcia, ani nic w tym stylu – powie-
działa Fanny, szukając słów. – Nie zna pan przypadkiem dobrej
prawniczki zajmującej się rozwodami? – Na Boga, czy ona na-
prawdę to powiedziała? Chyba tak, bo mężczyzna zaczął zasta-
nawiać się nad odpowiedzią w końcu wzruszył ramionami.
– Rozumiemy powody pani decyzji. Miłego lunchu, pani Thorn-
ton.
– Bardzo dobra zupa.
– Proszę zabrać trochę do domu.
99
– Chętnie.
Fanny wpatrywała się w leżącą przed nią kopertę. Pięć milio-
nów dolarów. Pięć milionów dolarów. Od ludzi z drugiej strony
ulicy. Nagle zakręciło jej się w głowie. Już miała wychodzić,
kiedy na stole położono papierową torbę. Rosół na wynos.
Uśmiechała się przez całą drogę do banku. Uśmiechała się też
po powrocie do „Babilonu”. Natychmiast zadzwoniła do Billie
Kingsley.
– Przyjęłaś chyba pieniądze?
– Billie, ja nie szłam, ja biegłam do banku. Poprosiłam o spraw-
dzenie stanu konta i okazało się, że pieniądze już wpłynęły na
rachunek centrum rehabilitacyjnego. Mają zamiar przekazywać
darowiznę co roku. Ash nie uwierzy.
– Przyjeżdża na otwarcie?
– Tak, i mam nadzieję, że przyjedzie również Sunny. Dzisiaj
postawią napis. Chue ma przygotowane kwiaty i krzewy. Jak
tylko skończą robotę, on posadzi rośliny i położy ściółkę. Bę-
dzie wyglądało tak, jakby wszystko rosło tam od dawna. Cieszę
się, że ośrodek będzie nosił nazwę „The Sunrise Rehabilitation
Center”. Wygląda, że tak miało być. Muszę lecieć, zobaczymy
się w niedzielę.
Fanny z radości zaczęła tańczyć. Jej humor jednak przygasł,
kiedy spojrzała na dokumenty leżące w rogu biurka.
– Wiesz co, Simonie Thornton? Będę walczyć z tobą o „Babi-
lon” do samego końca!
Fanny przewiązała paskiem czerwony szlafrok. Z mokrymi wło-
sami owinętymi grubym ręcznikiem poszła do kuchni, żeby zro-
bić sobie kawy i nakarmić Daisy. Dziesięć po dziewiątej, kiedy
popijając kawę czytała poranną gazetę, ktoś zadzwonił do drzwi.
Pies podbiegł do wejścia, szczekając.
Tylko jedno słowo mogło opisać tę kobietę: osobliwa.
100
– Pani Thornton? – Tak?
– Nazywam się Clementine Fox. Dowiedziałam się od naszego
wspólnego znajomego, że potrzebuje pani adwokata, więc po-
myślałam, że wpadnę.
Fanny nie musiała pytać, od jakiego wspólnego znajomego.
– Czy pani jest tą Clementine Fox, znaną bardziej jako Silver
Fox? Kobieta uśmiechnęła się, ukazując zęby równiutkie jak
perły.
– To jedno z określeń, które najbardziej mi schlebia. Wszyscy są
przekonani, że mam farbowane włosy. Ale nie są farbowane.
Urodziłam się ze srebrnymi włosami.
– Napije się pani kawy?
– Z przyjemnością.
– Może być w kuchni?
– Kocham kuchnie. Kiedy byłam dzieckiem, życie toczyło się w
kuchni. Moja mama piekła najpyszniej pachnący chleb. Żyłam
dla tych dni, kiedy piekła chleb i robiła dżem truskawkowy. Jest
pani zakłopotana, czy przyszłam nie w porę?
– Nie, skądże. Chyba po prostu wprawiła mnie w zdumienie
szybkość, z jaką ludzie z drugiej strony ulicy załatwiają sprawy.
W złotych oczach spoglądających spod grubych rzęs pojawiło
się zdziwienie.
– Telefon jest cudownym wynalazkiem.
Ona nie była zwyczajnie osobliwa. Ona była wyjątkowo oso-
bliwa. Szczupła i zgrabna, z pewnością pracowała nad swoją
figurą. Fanny po prostu wiedziała, że ta kobieta nie ma ani kilo-
grama zbędnego ciała. Pewnie na dodatek znała siedem języków
obcych. Wprost od niej biło kompetencją. Po kostiumie i toreb-
ce od Chanel widać było, że na koncie bankowym miała więcej
niż dostatek – miała nadmiar.
– Mam problem – wyjaśniła Fanny.
Clementine założyła nogę na nogę, a nogi miała jak modelka.
101
Fanny poczuła się niczym drobnomieszczanka, kiedy rozpoznała
markę butów prawniczki.
– Mam cały dzień. Proszę mi opowiedzieć, o co chodzi. I Fanny
opowiedziała.
Clementine słuchała jej, robiąc notatki piórem w żółtym notesie.
Kiedy Clementine zamknęła pióro, Fanny spytała: – I co pani o
tym myśli?
– Myślę, że wyszła pani za mąż za sukinsyna. Ale ponieważ nie
ma sposobu żeby się o tym dowiedzieć zawczasu, jest pani
usprawiedliwiona. Wiem jak grać w tę grę i znam nawet jej na-
zwę. Powiem jasno, nie owijając w bawełnę. Pierwsza zasada
obowiązująca w sprawie rozwodowej: jeżeli zanosi się na szar-
paninę, dowal im, zanim oni dowalą tobie. Znam prawnika pani
męża. Jason St. Clare studiował u samego diabła.
Fanny zmrużyła oczy.
– A pani gdzie studiowała, panno Fox?
– Proszę mówić do mnie Clementine. Odtąd będę pani najlepszą
przyjaciółką. Ja uczyłam się od St. Clare.
Fanny uśmiechnęła się.
– Nie oddam ani centa z tego kasyna. Mówię serio.
– Słyszę. – Długie nogi wyprostowały się. – Podoba mi się, jak
pani urządziła to miejsce. Teraz rzeczywiście widać, że ktoś
tutaj mieszka.
Nie chciała zadać tego pytania. Po prostu wymknęło jej się.
– Byłaś tu już wcześniej?
– Uhm. Miałam chyba numer dziewięćset sześćdziesiąty na li-
ście podbojów Asha. Ale nie szkodzi – zaszczebiotała – bo on
był na mojej dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy.
Fanny wybuchnęła śmiechem.
– Byliście już wtedy w separacji.
– To dawne czasy.
– A potem poślubiłaś jego brata. Przypuszczałabym, że wycią-
102
gniesz wnioski z pierwszego razu.
– Człowiek jest głupi.
Clementine wyciągnęła dłoń, a Fanny energicznie ją uścisnęła.
Znalazła się w dobrych rękach i wiedziała o tym.
– Odezwę się dopiero, kiedy będę wiedziała coś konkretnego.
Potrzeba trochę czasu, żeby się przekopać przez głupoty. Nie
spodziewam się, żeby Jason zbytnio bruździł. Zrobi szum, kiedy
to będzie potrzebne, a potem w odpowiednim momencie straci
głos.
– Nie lekceważ Simona, tak jak zrobiłam to ja.
– Będę pamiętać. Chcę coś wyjaśnić. Czy rozmawiamy o du-
żych sumach, cokolwiek to znaczy?
– Albo o jeszcze większych. Dziękuję, że wstąpiłaś, Clementine.
Clementine skinęła głową.
– Nie musisz dziękować. Płacisz mi za to. Już mnie nie ma.
Gdy tylko za gościem zamknęły się drzwi, Fanny zadzwoniła do
Sunrise.
– Ash, mówi Fanny.
– Jak ci leci?
– Simon przysłał papiery rozwodowe. Oskarża mnie o cudzołó-
stwo. – Wybuch śmiechu Asha ucieszył Fanny. – Chce też
udziałów w „Babilonie”.
– Nie w tym wcieleniu, kochanie.
– Nie znasz przypadkiem dobrego prawnika, co?
– Cholera, znam setki prawników. Wszelkiej maści, kształtów i
rozmiarów. Niektórzy świetni. Inni do dupy.
– Ktoś nadzwyczajny?
– Nikt nie przychodzi mi na myśl. Jeżeli na coś wpadnę, za-
dzwonię do ciebie.
– A co z numerem dziewięćset sześćdziesiątym? Ash znowu się
zaśmiał.
– Mogę po nią zadzwonić. Domyślam się, że już z nią rozma-
103
wiałaś, hę?
– O, tak. Powiedziała, że ty na jej liście byłeś dziewięćset sześć-
dziesiąty pierwszy.
– Jeżeli tak mówi, to dobrze. Słuchaj, Fanny, była dobra, ale ty
w Święta byłaś najlepsza.
– Dzięki, Ash. Czuję się doceniona. Wracając do interesów –
Simon wynajął prawnika z Vegas, co oznacza, że jest gdzieś w
pobliżu.
– Nie zdziwiłbym się. Fanny, nie pozwól, żeby położył swoje
śmierdzące łapy na moim kasynie. Niech cię ktoś pilnuje.
– Ash, nie uwierzysz, co się wczoraj stało. Wydaje mi się, że ci
ludzie z przeciwnej strony ulicy mają mnie na oku. Nie mogę się
pozbyć tego wrażenia.
– Co się stało? Chyba mi nie powiesz, że przyjdą na twój bal
Halloween?
– Skąd mogę wiedzieć? Przecież to bal kostiumowy. Słuchaj
tylko... Ash zagwizdał, kiedy Fanny skończyła opowiadać.
– Wspaniale, Fanny.
– Przekonałeś Sunny, żeby przyjechała na otwarcie?
– Wczoraj się wybierała. Dziś rano zmieniła zdanie. Ale jeszcze
mam czas, żeby ją urobić. Był u nas wczoraj lekarz. Nie jest
zadowolony z jej postępów, bo nie ma żadnych. Sugerował, że
powinna spędzić dwa tygodnie w centrum. Powiedziała, że się
nad tym zastanowi.
– Dobrze, że przynajmniej się zastanawia. Jak tam Jake i Polly?
– Jake mógłby iść do przedszkola, ale Sunny nawet nie chce o
tym słyszeć. Polly to prawdziwy skarb. Zaczyna dość ładnie
mówić. O ile nie trzyma w buzi kciuka. Cała sytuacja nie wy-
gląda najlepiej. Myślę, że czas, by wyprowadzili się z Sunrise.
– A co u ciebie, Ash?
– Raz lepiej, raz gorzej. Ostatnio chyba gorzej.
– Mogę coś dla ciebie zrobić?
104
– Gdybyś mogła to wiesz, że bym poprosił. Nie chcę opuszczać
góry, Fanny.
– Wiem. Gdybyś czegoś potrzebował, zadzwoń.
– Dobrze, Fanny. Zobaczymy się w niedzielę.
– Przywieziesz dzieci?
– Tak. Tyler jest w mieście, wiedziałaś o tym?
– Nie. Gdzie się zatrzymał?
– Nie mówił. Niedługo się żeni i chce zabrać dzieci. Sunny sza-
leje. On chyba wybiera się na otwarcie. Bądź dla niego miła,
Fanny.
– Niby dlaczego?
– Bo cię o to proszę.
– Aha, w porządku.
– Za co się przebierzesz?
– Za złośliwą czarownicę albo coś takiego. Dziewięćset sześć-
dziesiąt!
– Cholernie dużo do wspominania – zaśmiał się Ash, odkładając
słuchawkę. Dziewięćset sześćdziesiąt. Chyba przez całe życie
nie kochała się dziewięćset sześćdziesiąt razy.
– Może jestem niedojdą.
– Błękitne niebo, cukierkowe chmury, słodka woń szałwi, czego
więcej mogłybyśmy chcieć, Billie?
– Sprawia wrażenie, jakby maczał w tym palce architekt. Na-
prawdę to wygląda to jak wielki kompleks hotelowy, umiesz-
czony wśród czarnych topoli. Użycie cegieł koloru różu indyj-
skiego, takich samych jak do przebudowy Sunbridge, było ge-
nialnym posunięciem. Tworzą domowy klimat i przyjazną at-
mosferę, no i są trwałe. Boże, Fanny, mam nadzieję, że Sunny
spojrzy na to w ten sam sposób.
– Chue wspaniale się spisał z darnią i krzewami. Wydaje się, że
rosły tu od zawsze. Napis nie jest za wielki, prawda?
105
– Nie. Akurat pasuje. „The Sunrise Rehabilitation Center”.
Przepraszam za brak zainteresowania ze strony mojej rodziny.
– Nie przepraszaj. Ważne, że ty tu jesteś.
– Fanny, dlaczego nasze dzieci nie czują takiej więzi z rodziną,
jaką czujesz ty czyja?
– Chciałabym wiedzieć. Czas, postęp, hamburgery, brak pienię-
dzy, kto wie. Jest jak jest. Powtarzam sobie, że jak się zestarzeją
będą miały taką samą hierarchię wartości jak my. Potem sobie
mówię: nie, nie będzie tak, bo ty i ja miałyśmy poczucie więzi z
rodziną od dnia, w którym wyszłyśmy za mąż. Bess również.
Może to sprawa pokoleń.
– Fanny, Thad obiecał, że jutro rano odwiezie nas samolotem do
Virginii. Jeżeli wystartujemy wcześnie, zdążymy odwiedzić
Josha Colemana i wrócić wieczorem. Chciałabym to zrobić.
– Ja też. Więcej rodziny. Szkoda, że Sallie o tym nie wie.
– Na pewno wie. Ufała ci i tobie powierzyła dalsze poszukiwa-
nia. Chwilę to trwało, ale odnalazłaś Josha. Gorzej, że nie udało
się trafić na ślad Jake’a. Przy okazji, masz jeszcze jego pienią-
dze?
– Pewnie, że tak. Krążyły tyle razy, że już straciłam rachubę.
Wydałam je co do grosza, potem oddałam, pożyczałam i znowu
oddawałam z dziesięć razy. W końcu złożyłam je wszystkie na
dobrze oprocentowanym koncie. Idzie Bess i dzieciaki.
– Nadjeżdża Ash. Och, jest z nim Sunny. Modliłam się, żeby
przyjechała. – Billie ścisnęła rękę Fanny. – Spisz się dzielnie,
nie daj jej powodów do tego, by żałowała przyjazdu.
Fanny odetchnęła głęboko. Ash pojawił się obok niej.
– Nie wiem, co powiedzieć, Fanny. Wygląda, jakby stało tu od
stu lat. Oaza na pustyni.
– A gdzie dzieciaki, Ash?
– Tyler przyjechał do Sunrise zeszłego wieczora i zabrał je do
miasta. Przywiezie je dzisiaj. O, właśnie jest, parkuje. Jake nie
106
chciał z nim jechać. Chciał zostać ze mną. Uwierzyłabyś?
Fanny rozejrzała się.
– Chyba jesteśmy wszyscy. Uroczystość odbędzie się w środku.
Zwiedzimy obiekt, a jeden z lekarzy wygłosi krótkie przemó-
wienie. Ma wyjaśnić różne metody terapii, i pewnie powie nam
więcej niż chcielibyśmy wiedzieć. Od jutra wszystkie łóżka zo-
staną zajęte, a za miesiąc będą mogły przyjechać rodziny pa-
cjentów z kilkudniową wizytą. Wspaniale, prawda?
– Tak, Fanny. A właściwie nawet więcej niż wspaniale. Billie
cię woła. Fanny zajęła miejsce obok Billie, naprzeciw całego
personelu. Trąciła łokciem przyjaciółkę, która miała łzy w
oczach.
– Fanny i ja chciałybyśmy poświęcić ten ośrodek pamięci moje-
go syna RileyaColemana i...
– I mojej córce, Sunny Thornton – dokończyła Fanny. Przez łzy
ledwie widziała twarz córki. Jednak słyszała, jak Sunny rusza do
przodu, powłócząc nogami. Padły sobie w ramiona.
– Powinniśmy to wypić, zamiast rozbijać butelkę o kolumnę –
wrzasnął Ash.
– Mam jeszcze jedną– odkrzyknął Thad.
– Otwieraj! – rozkazał Ash, utkwiwszy wzrok w byłej żonie i
córce.
– Dlaczego zmieniłaś zdanie? Myślisz, że masz siłę na zwiedza-
nie?
– Zostanę tu, mamo. Bagaże są w samochodzie. Tata przywiózł
mnie wczoraj i już wszystko zwiedziłam z doktorem Samuel-
sem. Powiedział mi, że wszystkie pokoje zostały zarezerwowa-
ne z wyjątkiem jednego – mojego. Jestem wyczerpana walką z
tobą, tatą, Tylerem, Billie i Sagem, nie wspominając o dzieciach
i o mnie samej. Jestem bardzo zmęczona, mamo. Wszystkie siły
życiowe mnie opuściły.
– Więc zrobimy tak, żeby wróciły. Jesteś potrzebna tacie. Dzieci
107
są dla niego ciężarem, ale się do tego nie przyzna. Kocha Sunri-
se. To dziwne, bo dawniej go nienawidził.
– Czy kiedyś będę mogła tam wrócić?
– Tak przypuszczam –jeżeli się bardzo postarasz. Obmyślimy,
jak by to miało wyglądać.
– Nie będę cię przepraszać, mamo.
– W porządku.
– To miejsce ma coś w sobie. Powinny tu mieszkać gnomy i
elfy. Jest na swój sposób drobnomieszczańskie, jeżeli wiesz, co
mam na myśli. Mogłoby być prawdziwym domem. I chyba jest.
Przyznaję.
– To dopiero początek walki, kochanie.
– Cześć, mamo – rzucił Sagę, pojawiając się przy Fanny. Fanny
szepnęła mu coś do ucha. Odszedł z oczami szeroko otwartymi
ze zdziwienia.
– Co myślisz o basenie i masażu wodnym? Ćwiczenia w wodzie
są podobno bardzo dobre. Wykorzystamy każdą godzinę twoje-
go dnia. Poznasz tu przyjaciół, Sunny.
– Wiem.
– Możesz mieć zwierzaka. Właściwie, nawet wskazane jest,
żebyś miała zwierzę. To będzie twój jedyny obowiązek.
– Może być złota rybka?
– Żadnych rybek. Mówię o czworonogu. Chyba powinnam ja-
sno powiedzieć, że to obowiązkowe. Zwierzę będzie pod twoją
opieką przez cały czas. Wszystko się uda, Sunny. Grunt to się
nie stresować.
– Tyler chce zabrać dzieci do Nowego Jorku. Nie zgodziłam się.
Nie mogę tego zrobić tacie. Tak naprawdę dzieci Tylera nie ob-
chodzą. Wystarczy tylko spojrzeć na jego dziewczynę, żeby
mieć pewność, że ona ich wcale nie chce. Załatwię dla nich
opiekę, nie poddam się tak łatwo. On może przyjeżdżać tu tak
często, jak tylko będzie chciał je widzieć. Jest lekarzem, zawsze
108
na wezwanie. Jego narzeczona pracuje, więc dzieci byłyby z
obcymi. Załatwisz tę sprawę, mamo?
– Jeżeli tego chcesz.
– Mamo, jak długo będzie żył tata?
– Nie wiem, Sunny.
– Musisz mu pomóc. Jest teraz prawdziwym ojcem. Żałuję...
żałuję tylu rzeczy. Tata mówił, że się rozwodzisz.
– Tak.
– Niedobrze. Idzie Tyler. Nie chcę z nim rozmawiać. Pójdę do
mojego pokoju. Przyjdź się pożegnać, zanim wyjedziesz.
– Przyjdę, Sunny.
– Witaj, Tyler.
– Jak się masz, Fanny?
– Dobrze, dziękuję.
– Wspaniały ośrodek. Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo po-
trzebne są takie obiekty. Chciałbym... pomoże Sunny. Jest jak
jest, Fanny. Nie cofniemy czasu.
– Jeżeli jeszcze raz usłyszę to stwierdzenie, zacznę wrzeszczeć.
Gdzie się podziały słowa: „Na dobre i złe”?
– Nie chcę się wdawać w dyskusję. Było, minęło, Sunny i ja
żyjemy dalej. Mógłbym ci zadać to samo pytanie, ale tego nie
zrobię.
– Chcesz wziąć dzieci? – Tak.
– Nie. Ja je zabiorę. Wygram z tobą, Tyler, ale nie zmuszaj mnie
do walki. Dzieci powinny być tu, blisko Sunny. Będzie ich po-
trzebować bardziej niż ty. Jesteś młody, jeszcze będziesz miał
dzieci. A maluchy kochają Sunrise. Jest dla nich domem. Nie
pozwolę, byś zburzył ich życie.
– Chcesz powiedzieć, że rzucisz na szalę pieniądze Thorntonów
i wynajmiesz stado prawników?
– Dokładnie. Ale możemy się przecież dogadać. Nigdy, prze-
nigdy nie będę ci przeszkadzać w spotykaniu się z dziećmi. My-
109
ślę, że jesteś winien Sunny nieco więcej szacunku. Nie musisz
podejmować decyzji dzisiaj.
– Nie jestem potworem.
– Mam nadzieję.
Tyler wyciągnął rękę. Fanny dotknęła ją lekko, a potem go przy-
tuliła.
– Byliśmy kiedyś rodziną, Tyler. Sallie cię podziwiała, ja zresz-
tą też. Wygląda na to, że wszystko z czasem się zmienia. Niech
ci się powiedzie w życiu.
– Powiedziałaś to tak... ostatecznie.
– Bo tak jest. Wracasz do Nowego Jorku. Znałeś kiedyś Sunny.
Będziesz miał jeszcze dzieci, a dwójka tych brzdąców stanie się
wspomnieniem. Będziesz wiódł nowe życie i zanim się zorien-
tujesz, ten rozdział pod tytułem ,,Vegas’’ całkowicie zblednie,
aż w końcu zapomnisz zupełnie. Tak już jest.
– Do widzenia, Fanny.
Fanny skinęła głową, kiedy odchodził.
– Znałam go kiedyś – wyszeptała do siebie.
– Hej, mamo, ocknij się! – zawołał Sagę, biegnąc po podłodze
wyłożonej dywanem. Daisy szczekała. – Po co ci jej smycz i
wszystko? O, Jezu, mamo, oddajesz Daisy? Nie możesz tego
zrobić. Umrzesz bez niej. Nie dosłownie, oczywiście. Jak Sunny
będzie się nią zajmowała?
– Musi mieć wyzwanie. Sagę, jest mi i tak trudno, więc mnie nie
dobijaj, tylko przynieś jej rzeczy.
Sagę niskim głosem stwierdził:
– Daisy zna jedynie „Babilon”, Sunrise i tamto miejsce w Kali-
fornii, gdzie mieszkałaś.
– Zobaczysz, że się przyzwyczai. Lubi Sunny. Będę ją odwie-
dzać.
Fanny oparła czoło o ścianę obok drzwi do pokoju Sunny, usiłu-
jąc powstrzymać łzy. Zagryzła wargi, aż poczuła krew. Kocha-
110
jąc drugą osobę, stawia się ją na pierwszym miejscu. Pamiętaj o
tym, Fanny Thornton. Schyliła się, żeby podnieść Daisy.
– Sunny, to ja i Sagę. Możemy wejść? Mam coś dla ciebie,
– Przyniosłaś Daisy.
– Właśnie. Daję ci ją.
Sunny rozpłakała się, podnosząc psiaka.
– Nie mogę wziąć Daisy. Kochasz ją. Należy do ciebie. Ona też
cię kocha – powiedziała Sunny tak mocno ściskając psa, że aż
zapiszczał.
Fanny odkaszlnęła.
– Ciebie również pokocha. Tylko to umie. Może nauczysz ją
czegoś nowego. To jest poważny obowiązek. Co dwa tygodnie
trzeba obcinać jej pazurki. Raz na tydzień należy ją wykąpać, bo
sierść jej się plącze. Musisz codziennie ją czesać i co jakiś czas
myć jej zęby, żeby nie miała kamienia. Psom osadza się kamień
tak samo jak ludziom. Śpi na kocu i z myszką. Trzeba ją wy-
prowadzać trzy albo cztery razy dziennie i musisz się z nią ba-
wić. – Wybuchnęła płaczem, a Sunny poszła w jej ślady.
– No proszę. No proszę! – krzyknął Sagę, obejmując ramionami
matkę i siostrę. – Dobra, wystarczy! – powtórzył. Podał im chu-
steczki z szuflady w kredensie. –No, dmuchać noski.
– A jak nie będzie chciała ze mną zostać?
– Daisy bardzo lubi mieć kontakt z jedną osobą. Pozwól jej dzi-
siaj spać z tobą na łóżku. Do rana się przyzwyczai. Zadzwoń,
jeżeli byłyby jakieś problemy. –Sunny trzymała Daisy, przytula-
jąc ją do piersi. –Powinniśmy jechać. Zabierz ją na spacer i daj
jej coś lekkiego do zjedzenia, bo jest podenerwowana.
– Mamo...
Fanny pocałowała córkę w policzek.
– Nic nie mów. Wszystko w porządku. Sprawuj się dobrze, Da-
isy. Zobaczymy się za tydzień.
Fanny ruszyła korytarzem, dusząc szloch. Właśnie pozbyła się
111
jedynego stworzenia, które naprawdę ją kochało. Które słuchało,
nigdy nie krytykowało i chciało zawsze sprawiać radość.
Znalazła się na zewnątrz. Czując na twarzy powiew wiatru po-
biegła prosto w otwarte ramiona Marcusa Reeda.
112
Rozdział siódmy
Marcus Reed przez chwilę przytrzymał Fanny w objęciach,
świadomy, że wszyscy na nich patrzą. Wziął głęboki oddech i
odsunął ją na długość ramienia.
– Fanny, co się stało?
– Wszystko. Nic. Nie wiedziałam, że dzisiaj przyjeżdżasz. –
Fanny wydmuchała nos i otarła łzy. – Strasznie wyglądasz.
– Bo strasznie się czuję. Gdybym się położył choć na sekundę,
zasnąłbym i nie dałabyś rady mnie obudzić przez trzy dni. Nie
wiem czy w ciągu ostatniego tygodnia przespałem sześć godzin.
Jeżeli dodasz do tego spóźnienie samolotu, będziesz miała pełen
obraz stanu, w jakim się znajduję.
– Więc co tu robisz?
– Chciałem zobaczyć Centrum. I złożyć gratulacje pani
Kingsley i tobie. Nie byłem pewien, czy jeszcze ktoś...
– ... przyjedzie?
– Można tak powiedzieć. Co się dzieje?
Nagle zrobiło się jakieś zamieszanie, którego Fanny nie była w
stanie zrozumieć do momentu, gdy w jej ramionach znalazła się
Daisy.
– O, nie, Daisy, musisz tu zostać – zaszlochała Fanny.
– Niestety, pani Thornton, ona nie może tu zostać. Przepraszam,
że tego nie wyjaśniliśmy wcześniej. Do pracy z naszymi pacjen-
tami mamy psy specjalnie wyszkolone. Nie oczekują, że co pięć
minut będzie sieje drapać po brzuchu, tak jak Daisy. – Mężczy-
zna miękkim szeptem dodał: – Daisy była najlepszym prezen-
tem, jaki mogła pani podarować Sunny. Ona to rozumie. Ten
gest się liczy. Mamy już dla niej psa. Proszę spojrzeć.
Sunny weszła do przedsionka z pięknym owczarkiem niemiec-
kim u boku. Pomachała do nich ręką.
– Wabi się Zeus – zawołała. Pies wydał głęboki skowyt.
113
– Personel jest przeszkolony, by rozpoznawać każdy psi sygnał
– wytłumaczył Fanny pracownik. – Nie odstąpi jej na krok, żeby
nie wiem co. Może pani zabrać Daisy do domu, pani Thornton.
Fanny rozpłakała się.
– Tylko ona naprawdę należy do mnie.
Nikt poza Marcusem Reedem nie usłyszał wzruszających słów
Fanny. Pieściła teraz Daisy, a psiak zlizywał łzy z jej twarzy.
Odwróciła się, słysząc wózek Asha. Niespodziewanie, za spra-
wą Marcusa Reeda, w jej rękach znalazła się chusteczka z mięk-
kiego lnu.
– Wracam do Sunrise, Fanny. Jake i Polly chcą się pożegnać.
Fanny postawiła Daisy na ziemi i przytuliła wnuki.
– Ash, dasz sobie radę?
– Spokojnie. Chue ma przysłać do pomocy dwie swoje wnuczki.
Poradzimy sobie, mając Mitzi i Nellie u boku. Ash Thornton –
przedstawił się, wyciągając rękę do Marcusa Reeda.
– Marcus Reed.
Fanny patrzyła na obu mężczyzn. Podświadomie czekała na
reakcję Asha i w końcu dostrzegła, jak lekko skinął głową. Jego
zdanie na temat Marcusa było dla niej ważne.
– Odprowadzę cię do samochodu. Obiecaj mi, że zadzwonisz
jeżeli pojawi się jakiś problem. Czterdzieści minut i jestem w
Sunrise.
– Fanny, zobacz jak Jake zapina Polly w foteliku. Jest najlep-
szym dzieciakiem pod słońcem – wyszeptał Ash.
– Co mu za to obiecałeś? – cicho zapytała Fanny.
– Że pójdziemy na ryby i że dam mu wiśniowego cukierka Po-
psicle, jeżeli coś złowi. Teraz Chue ma w stawie prawdziwe
ryby. Łowimy je i wrzucamy z powrotem.
– Powodzenia. – Fanny machała na pożegnanie, dopóki nie
zniknęli jej z oczu.
– Jakoś nie sądziłem, że pan Thornton jest typem dziadka –
114
stwierdził Marcus.
– Ja przez długi czas również. Jake i Polly go uwielbiają. Te
dzieciaki są teraz dla niego całym światem. Nagrodą za wszyst-
ko, co zostawił. Z jednej strony to smutne, a z drugiej – w pe-
wien sposób cudowne. Patrz, idą Iris i Sagę z dzieckiem. Masz
okazję poznać Lexie.
– Po drodze do domu zostawię rzeczy Daisy. Niewiele brakowa-
ło, co? Przykro mi to stwierdzić, ale Daisy nie umywa się do
Zeusa – oznajmił Sagę.
Fanny, nie zwracając uwagi na słowa syna, wzięła na ręce nie-
mowlę. Potarła nosem o nosek dziecka. Uśmiechnęło się.
– Kiedy mogę jej popilnować?
– Kiedy tylko zechcesz. Umówimy się na jakiś wieczór. Albo
dzień, a może tydzień. Z chęcią powiedziałabym: miesiąc.
– Po prostu zadzwoń. – Fanny oddała niemowlę Iris.
– Kolej na pana, panie Reed. Dziękuję, że przyjechałeś. Po-
wiedz, co o tym myślisz?
– Myślę, że ośrodek jest wspaniały. Potrzeba więcej takich
miejsc.
– Zdziwisz się, jak ci coś powiem. Billie i ja założyłyśmy to
Centrum, wybudowałyśmy je i doprowadziłyśmy do otwarcia.
Ale takie z nas udane kobiety interesu, że nie pomyślałyśmy, co
będzie potem. To znaczy, pomyślałyśmy, ale nie wystarczająco
dalekowzrocznie. I stała się rzecz zadziwiająca. Moi przyjaciela,
bo nazywam ich przyjaciółmi z całym należnym szacunkiem,
dali mi czek na pięć milionów dolarów i obiecali wsparcie raz w
roku. Utrzymanie tego obiektu będzie oczywiście kosztować o
wiele więcej, ale powinnyśmy dać sobie radę. Czuję... i Billie
odnosi podobne wrażenie, że spływa na nas uznanie, ale się nim
nie dzielimy. Nie umiem lepiej tego wyrazić. To nie fair. Nadal
istnieje ich strona ulicy i moja strona ulicy. Jeżeli podałybyśmy
to do publicznej wiadomości, może ta linia podziału przestałaby
115
istnieć. Muszę się nad tym poważnie zastanowić.
– Jestem pewien, że twoi przyjaciele z przeciwnej strony ulicy
dobrze to przemyśleli i chcą żeby tak było. Jeżeli liczyliby na
rozgłos, podaliby to w wieczornych wiadomościach. Moja rada:
nic nie rób. Przyjmij rzeczy tak inni, jakimi są. Oczekiwali cze-
goś w zamian?
– Nie.
– No widzisz.
– Gdzie teraz jedziesz, Marcus?
– Pewnie do hotelu. Jeżeli znałbym jakieś miejsce, gdzie nie ma
telefonu, telewizji ani radia, bez namysłu bym tam pognał, ale
nie pytaj mnie, dlaczego. Przede mną dwa tygodnie urlopu. Czu-
ję pustkę w głowie i muszę ją z powrotem zapełnić. Inaczej
mówiąc: mam dosyć.
– Dasz radę prowadzić?
– O ile nie zamknę oczu.
– Znam jedno takie miejsce, Marcus. Półtorej godziny stąd.
Masz tu klucz. – Fanny odpięła ciężki mosiężny klucz ze swoje-
go breloczka. – To cudowne schronienie stoi wśród czarnych
topoli. Kiedy je zobaczysz, wyda ci się podobne do tego ośrod-
ka. Może to zabrzmi idiotycznie, ale wjeżdżając tam, ma się
wrażenie, że dom wita otwartymi ramionami. Dostałam go od
Sallie jako pustelnię. Teraz jest potrzebna tobie. Narysuję ci
mapę. Chue zajmuje się ziemią i dba, żeby w kuchni niczego nie
brakowało. Uprzedzę go, żeby ci nie przeszkadzał. Ale muszę
cię ostrzec. To zupełne odludzie, jedynym towarzystwem są
książki na półkach. Zniesiesz samotność?
– Tak. Boże, dziękuję. Bardzo miło z twojej strony, Fanny.
– W tym miejscu świetnie doprowadza się życie do porządku.
Jeżeli będzie ci się nudzić, możesz zbudować domek na drze-
wie, skoro tak zręcznie władasz młotkiem.
116
– Nie licz na to, Fanny. Ułożyło się między tobą i twoją córką?
– Z grubsza. Wierzę, że nam się uda. Trzeba tylko próbować.
– Miałaś wieści od syna?
– Przysyła pocztówki od czasu do czasu. Ostatnia przyszła z
Kostaryki. Wstąpił do Korpusu Pokoju. Wróci, kiedy będzie
gotowy.
Marcus wsiadł do samochodu, trzymając w ręku mapę naryso-
waną przez Fanny.
– A ty, Fanny, jak się czujesz?
– W zeszłym tygodniu– nie najlepiej. Ale teraz... jestem przeko-
nana, że wszystko potoczy się dobrze. Nauczyłam się już, jak
sobie radzić. Tydzień temu Simon dostarczył mi papiery rozwo-
dowe. Przeczytałam je, wiedząc w głębi duszy, że będzie okrop-
nie. Spytałam mojego przyjaciela z przeciwnej strony ulicy czy
nie zna dobrej prawniczki od rozwodów. Zjawiła się u mnie już
następnego dnia. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że oni mnie
obserwują. Wiem, że to brzmi głupio, ale tak się czuję. Nazywa
się Clementine Fox.
– Silver Fox? Srebrna Lisica? – zagwizdał Marcus. – Więc je-
steś w dobrych rękach.
– Spodobała mi się.
– To już połowa sukcesu.
– Gdybyś ją zobaczył, Marcus! Jest zachwycająca. Roztacza
wokół siebie taką atmosferę, że już samo to wystarcza. Przy niej
poczułam się jak własna matka, ale kiedy wyszła, miałam pew-
ność, że powierzyłam moje sprawy właściwej osobie. Jedź już.
Oczy ci się zamykają.
– Zarezerwuj dla mnie kolejkę na któryś dzień, dobrze?
– Kiedy wrócisz z wypoczynku.
– To będzie randka. Prawdziwa. To znaczy, że się wystroimy, ja
po ciebie przyjadę i odwiozę cię pod dom, a przed drzwiami
pocałuję na dobranoc.
117
– Randka. Ale... ja...
– Zdecyduj się szybko, bo zaraz usnę.
– Dobra, jesteśmy umówieni.
– Do widzenia, Fanny. Zobaczymy się za dwa tygodnie.
– Jedź ostrożnie, Marcus.
– Ostatnią osobą, która mi to mówiła była moja matka. Trosz-
czyła się o mnie. Mam nadzieję, że powiedziałaś to z tego sa-
mego powodu. Miło wiedzieć, że ktoś się o ciebie troszczy.
– Troszczę się całym sercem. – Na widok pytającego spojrzenia
Marcusa stwierdziła: – Tak, zależy mi, żebyś dojechał w jednym
kawałku.
– Dziękuję, że to powiedziałaś. Cześć.
– Do widzenia, Marcus.
Fanny odwróciła się i zobaczyła córkę siedzącą pod czarną topo-
lą. Podeszła do niej i usiadła.
– Chcesz pogadać?
– Chyba tak. Co to za facet?
– Przyjaciel. Dobry przyjaciel. Pomógł mi przebrnąć przez cięż-
kie chwile.
– Jesteś w nim zakochana?
– Chyba nie. Nigdy nawet mnie nie pocałował. Ale gdyby oko-
liczności były sprzyjające, mogłabym się w nim zakochać. Do-
brze mi z nim.
– A wuj Simon?
– Dostałam papiery rozwodowe w zeszłym tygodniu. Chce czę-
ści „Babilonu”. Nie dam mu ani kawałka.
– I dobrze. Tata dużo ze mną rozmawiał. Powiedział mi jak wy-
glądało dorastanie u boku brata. Nic nie jest zupełnie czarne, ani
całkiem białe. Chyba wszyscy się o tym przekonaliśmy. Nie
rozumiem, jak babcia Sallie mogła być tak okrutna dla swojego
pierworodnego syna.
– Nie zmienimy przeszłości. Wiele zrobiłaś dla ojca. Dałaś mu
118
cel w życiu. Zawsze będę ci za to wdzięczna.
– Cieszę się, że ostatnio się do siebie zbliżyliście. Jak to się sta-
ło?
– Nie było żadnego planu. Po prostu tak wyszło. Jesteśmy teraz
innymi ludźmi Chyba można powiedzieć, że doszliśmy do poro-
zumienia.
– Czujesz coś do wuja Simona?
– Uczucia umarły, bo nie chciał zrozumieć, że mam zobowiąza-
nia wobec rodziny. Na początku starałam się tego nie dostrze-
gać, ale później uświadomiłam sobie, że chodzi o zbyt ważne
rzeczy. Musiałam mieć chyba bielmo na oczach. Teraz, spoglą-
dając wstecz, widzę, że wszystko było jasne. Ale wtedy wola-
łam tego nie zauważać. Simon jest osobą, która chce mieć nad
wszystkim kontrolę. Jeżeli oczekujesz ode mnie wytłumaczenia,
to mogę ci jedynie powiedzieć, że potrzebowałam miłości.
Chciałam wierzyć, że ktoś mnie kocha tak po prostu. Twój oj-
ciec... nigdy nie kochał mnie tak jak tego oczekiwałam. Co nie
znaczy, że na swój sposób się o mnie nie troszczył. Wiem, że
mu na mnie zależało. Simon na chwilę dał mi to, czego potrze-
bowałam. Ale już wtedy musiałam podświadomie wyczuwać, że
coś jest nie tak. Nie chciałam go odstąpić na krok, bo bałam się,
że kiedy wrócę już go nie będzie. Dlatego... nie zdobyłam się na
to, czego miałaś pełne prawo ode mnie oczekiwać. Przegrałam,
Sunny. Nigdy nie wymażę tych trzech lat. Przykro mi, że nie
było mnie przy tobie i Jake’u. Mam nadzieję, że kiedyś mi wy-
baczysz. Niekoniecznie zaraz. Nic nie mów, dopóki nie będziesz
pewna.
– Martwię się, że Tyler chce zabrać dzieci.
– Zapomnij o tym. Nigdy w życiu. Rozmawiałam z nim. Jasno
dałam mu do zrozumienia, co się stanie, jeżeli przebierze miar-
kę.
– Jesteś pewna, mamo?
119
– Spójrz na mnie, Sunny. Myślisz, że pozwoliłabym, żeby choć
na sekundę ktoś oddzielił cię od dzieci? Po moim trupie.
Sunny głośno westchnęła.
– Mamo, Iris coś mi dzisiaj powiedziała. Rozmawiałyśmy o
tacie i o... przyszłości. Powiedziała, że zaopiekuje się Jake’iem i
Polly jeżeli... tacie będzie za ciężko. Sagę się zgodził. Lexie
będzie potrzebowała kolegów do zabawy, kiedy podrośnie, a
Polly... Polly będzie z nią dobrze. Oczywiście tylko na czas,
kiedy ja będę tutaj Co o tym myślisz?
– Świetnie. Jake potrzebuje kontaktu z mężczyzną, a Sagę może
wypełnić tę pustkę. Uwielbiam Iris.
– Ja też. Mamo, a Daisy?
– Ćśśś. Nie ma sensu rozmawiać o Daisy. Popełniłam pomyłkę.
– To była najpiękniejsza rzecz jaką dla mnie zrobiłaś. Tylko
matka może zdobyć się na coś takiego.
– Sunny, dla ciebie i każdego z moich dzieci zrobiłabym
wszystko.
– Więc weź wuja Simona za kudły i wytargaj. Fanny roześmiała
się.
– Clementine Fox się tym zajmie.
– Srebrna Lisica prowadzi twoją sprawę! Skąd ją wzięłaś? Albo
lepiej: jak do niej dotarłaś?
– Ludzie z przeciwnej strony ulicy to załatwili. Po prostu stanęła
w drzwiach mojego mieszkania.
– Nie żartuj.
– Nie żartuję. Przyjadę do ciebie w następny weekend.
– Niestety, mamo, raz w miesiącu. Obie musimy się z tym po-
godzić. Chcę dać z siebie wszystko. Nie możesz nawet dzwonić.
– Trudno. Przepisy są przepisami. Jutro ja i Billie polecimy z
Thadem do Virginii. Odnalazłyśmy brata Sallie, Josha. Poznamy
resztę rodziny. Zrobię zdjęcia i pokażę ci, jak wrócę. Billie
wzięła albumy rodziny Colemanów, a ja zabieram albumy
120
Thomtonów. Ojciec przywiózł twoje zdjęcia – mam nadzieję, że
nie masz nic przeciwko temu.
– Żartujesz? Lubię chwalić się moimi dziećmi.
– Czas się pożegnać. Zajrzę do ciebie w dniu odwiedzin. Chodź,
Daisy, jedziemy do domu.
Z wynajętego samochodu wysiadła Fanny, a za nią Billie.
– Myślisz, że powinnyśmy najpierw zadzwonić? – spytała Bil-
lie.
– Nie. Niespodzianki są najlepsze. Sallie by się po prostu zjawi-
ła, tak jak wtedy, gdy pojechała do Sunbridge, by po raz pierw-
szy spotkać się z Sethem. Teraz już za późno.
– Wydaje się, że to miejsce jest tak samo duże jak Sunbridge.
Widać jedynie kilometry niekończącego się ogrodzenia. Hodow-
la rasowych koni musi być intratnym zajęciem.
– Och, Billie, spójrz na ten łuk! Patrz, co tam jest napisane.
– Farma SUNSTAR. – Billie wciągnęła powietrze. – Dzieci Co-
lemanów mają bzika na punkcie słońca. Sunbridge, Sunrise, a
teraz Sunstar.
– Znam powód. Sallie opowiedziała mi, że w dachu ich domu
był rozstęp i kiedy bardzo zmrużyła oczy, widziała nocą gwiaz-
dy. Pewnie zanim ona pojawiła się na świecie w tym samym
łóżeczku leżał Josh.
– Seth też opowiedział mojej mamie historię, jak to on i Josh
ustalali kolejki do patrzenia przez uskok i próbowali dokładnie
liczyć gwiazdy. Boli cię to, prawda?
– Tak. On jest ostatnim z tej rodziny. Wreszcie wszyscy się zna-
leźli. Ash będzie miał co opowiadać Sallie, kiedy się zobaczą.
– Fanny...
– Powtarzam tylko słowa Asha. Naprawdę się cieszy na tę wy-
prawę. Powiedział, że nie chce odejść z pustymi rękami, kiedy
przyjdzie jego czas. Naprawdę się przejmuje Simonem i tym,
jak to wytłumaczyć matce. Nie chcę już o tym rozmawiać. Ma-
121
my wszystko?
– Sześć pełnych reklamówek. W samochodzie komplet – poin-
formował Thad. Drzwi otworzył sam Josh Coleman. Jego bla-
doniebieskie oczy były czujne i zaciekawione. Fanny od razu
dostrzegła podobieństwo do Sallie i Setha.
– Panie Coleman, nazywam się Fanny Thornton, jestem synową
pańskiej siostry, Sallie. To jest Billie Coleman Kingsley – sy-
nowa pańskiego brata Setha, a to jest senator Kingsley, mąż
Billie. Możemy wejść?
Jego głos zabrzmiał gburowato i delikatnie zarazem.
– Panie, miej miłosierdzie! Seth i Sallie? Tyle lat ich szukałem...
W końcu musiałem się poddać. Proszę wejść, proszę.
Staruszek wprowadził ich do przestronnego pokoju, w którym
znajdowały się skórzane meble, książki i rośliny. Dał znak, żeby
usiedli. Spojrzał pytająco na torby. Był zaskoczony.
– Przywieźliśmy albumy rodzinne, żeby mógł pan zobaczyć
naszych krewnych. Chciałabym o coś zapytać... a właściwie
chciałabym coś powiedzieć. Czy ta farma nazywa się Sunstar
dlatego, że pan i Seth patrzyliście na gwiazdy przez uskok w
dachu?
– Zgadza się. Mama wolała słońce. Kochała kwiaty i nie mogła
zrozumieć, dlaczego nie chciały rosnąć przy domu, skoro miały
tyle światła. To było dawno temu. – Przerwał. – Seth... Sallie... ?
– Seth zmarł w 1970, a Sallie w 1975. Peggy żyje – wyjaśniła
Billie.
– Sallie przez lata usiłowała pana odnaleźć. Udało jej się znaleźć
Setha i od tamtej pory nasze rodziny są nierozłączne. Prawie w
komplecie.
– Czy Sallie była podobna do mamy? – spytał staruszek.
– Tak twierdziła. Miała piękny głos i lubiła śpiewać.
– Ostatnio nic innego nie robię tylko myślę. Opowiedz mi o
Secie. – Spojrzał chytrze. – Był bogaty?
122
Billie niemal poczuła, jak Fanny się zjeżyła.
– Był. Miał dwoje dzieci, Amelię i Mossa. Moss już odszedł z
tego świata. Był pilotem wojskowym podczas drugiej wojny
światowej. Wtedy poznał Asha i Simona, synów Sallie. Gdyby
się nie spotkali, nie siedzielibyśmy tu dzisiaj. Przykro mi, ale
nie mam miłych wspomnień związanych z pańskim bratem. Nie
odnosił się do mnie zbyt uprzejmie. Myślę, że w stosunku do
swojej żony, Jessiki, również nie był idealny, a moją szwagier-
kę, Amelię, traktował wręcz w brutalny sposób. Nigdy mu tego
nie wybaczyłam. Uważał, że kobiety są czymś gorszym. Tego
też nie mogę mu wybaczyć. Kochał do szaleństwa mojego syna,
Riley’a, ale ignorował obie córki, tak samo zresztą jak Moss.
Riley zginął w samolocie Colemanów. – Do oczu Billie napły-
nęły łzy. – Chciałabym móc powiedzieć coś miłego i dobrego o
pańskim bracie, ale nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Tak
jak pan, Seth również pytał Sallie o matkę. Musiała być wspa-
niałą kobietą.
– Była sterana życiem. Kochała nas i robiła, co mogła. Byłem
podrostkiem, ale widziałem, że czasami nie jadła, żeby dla nas
wystarczyło. Nasz tata pił i zawsze chodził podchmielony. Skąd
Seth miał pieniądze? – Zamglone oczy były pełne pytań.
– Miał hodowlę bydła, zajmował się też aeronautyką. I z ropy.
Podczas wojny sprzedał bydło rządowi, choć jego siostra, Sallie,
swoje kurczaki ofiarowała za darmo. Chcę przez to powiedzieć,
że Seth był tym, który brał, a Sallie osobą, która dawała. Nie
lubiłam pańskiego brata, panie Coleman. I nigdy nie udawałam,
że jest inaczej. Przykro mi.
– Prawda nie zawsze jest przyjemna. Wspominał kiedyś o mnie?
– Nie słyszałam. Kiedy Sallie pojawiła się w naszym życiu i
powiedziała Sethowi, że pana poszukuje, nie wydawał się być
tym zainteresowany. Nie wiem, czy to pana zaciekawi, ale Sallie
wykupiła część Coleman Aviation. Posiada pięćdziesiąt jeden
123
procent udziałów. Sallie cały czas o panu mówiła. Ale o niej
lepiej opowie Fanny.
Fanny zmrużyła oczy, słysząc, że głos Billie się łamie. Coś tu
było nie tak. Odkaszlnęła.
– Wydaje mi się, że pokochałby pan Sallie, panie Coleman. Je-
stem przekonana, że była tak miła, dobra i delikatna jak pana
matka. Była też prostolinijna i nie zależało jej na dobrach mate-
rialnych. Mawiała, że w życiu potrzeba jej jedynie ładnej su-
kienki na niedzielę do kościoła, ciepła w zimie, chłodu w lecie i
wystarczającej ilości jedzenia. Uczyła się. Powiedziała mi, że
kiedy przyjechała do Las Vegas z trudem umiała się podpisać.
Sprowadziła do Sunrise nauczyciela, za którego w końcu wyszła
za mąż. Mieli dwóch synów, choć pragnęła córki. Spędziła lata
na poszukiwaniu rodziny. Chyba nigdy się nie poddała. Obieca-
łam jej, że będę kontynuowała poszukiwanie pana.
Ma pan pięć sióstr, panie Coleman. O Maggie i pozostałych nie
wiem zbyt wiele. Peggy, najstarsza po Sallie, jest żoną byłego
zastępcy gubernatora stanu Nevada. Wiemy od Peggie, że kiedy
pańska matka umierała, mówiła jedynie o panu i Setcie. Myślę,
że to złamało Sallie serce.
– Dzięki Sallie Las Vegas rozkwitło. Mądrze gospodarowała
pieniędzmi. Stworzyła zakłady odzieżowe i prywatną elektrow-
nię. Wybudowała centrum medyczne i szkołę. Lista jej dobrych
uczynków nie ma końca. Pańska siostra, panie Coleman, stała
się legendą.
– Skąd wzięła na to wszystko pieniądze?
W oczach Billie pojawiły się iskierki. Fanny niezauważalnie
kiwnęła głową.
– Ciężko na nie pracowała. Wszystko, o czym panu opowiada-
my jest uwiecznione na fotografiach. Zdjęcia są podpisane i
opatrzone datami. Kiedy je pan obejrzy, pozna pan rodziny Sal-
lie i Setha.
124
– Może obejrzy pan spokojnie albumy, a my w tym czasie
przejdziemy się po okolicy, jeżeli nie ma pan nic przeciwko
temu.
Thad dał znak Billie i Sallie, żeby wyszły. Staruszek zagłębił się
w oglądaniu albumów.
– Tu musi być ślicznie latem i na wiosnę, kiedy wszystko jest
zielone. Teraz wygląda dość mizernie. Może poszlibyśmy do
stajni? Nigdy nie widziałam koni czystej krwi – powiedziała
Fanny.
Trzęsąc się z zimna spacerowali przez około dwie godziny, od
czasu do czasu wchodząc do stajni, żeby się ogrzać. Oprócz
kilku parobków nie spotkali nikogo.
– Chyba możemy już wracać – rzucił Thad.
Weszli do domu w chwili, gdy Josh Coleman zamykał album.
– Czy zostaną państwo kilka dni, żeby poznać moją rodzinę?
– Nie możemy, panie Coleman, ale chętnie zostawimy panu
albumy, jeżeli i pan pożyczy nam swoje do pokazania naszej
rodzinie. Chętnie odwiedzimy pana innym razem, a pańska ro-
dzina zawsze będzie u nas mile widziana – zapewniła Fanny.
– Zgoda. Dobrze wiedzieć, że ma się krewnych. Jestem bardzo
zobowiązany, że poświęcili państwo czas, żeby tu przyjechać.
Byłoby dla mnie zaszczytem zjeść z państwem obiad. Mam do-
brą szynkę z Virginii.
– Z przyjemnością skorzystamy z zaproszenia – powiedział
Thad. Obiad, jak się okazało, był za krótki na wspomnienia i
żale.
– Na pewno nic nie mogę zrobić dla waszych rodzin? Thad ro-
ześmiał się.
– Seth był właścicielem Coleman Aviation i kilkutysięcznego
stada bydła. Rodzina jest samowystarczalna. Sallie miała na
własność całe Vegas. Była najbogatszą kobietą w całym stanie.
Szukała pana i Setha, bo chciała wam obu pomóc. Ale dzięku-
125
jemy za pańską troskę. Czy był pan kiedyś w Las Vegas, panie
Coleman?
– W zeszłym roku. Przegrałem sporą sumkę. Pojechałem do
tego wystrzałowego kasyna, jednego z siedmiu cudów świata,
czy jak tam je nazywają.
Fanny zaśmiała się.
– W pewnym sensie jest to kasyno Sallie. Przykro mi, że pan
przegrał.
– Kupiliśmy jeden z samolotów Colemana. Nie jesteście źli?
– Z lekka – zachichotał Thad.
– Przykro mi z powodu pani syna, Biliie. Nie powinno tak być,
że rodzice tracą dziecko. Ale Boże działanie jest tajemnicą. Na
stare lata staję się religijny – trajkotał, klepiąc się dłonią po no-
gach odzianych w dżinsy. – Chcę wam podziękować za to, że
przyjechaliście. Jeszcze kiedyś porozmawiamy.
Thad zapakował sześć nowych albumów do reklamówek.
– Jak wam się podoba Sunstar? – spytał staruszek. W jego głosie
znów dało się słyszeć chytrość, gdy dodał: – Czy ja poradziłem
sobie równie dobrze jak Sallie i Seth?
– Tak, myślę że tak. Ale dla Sallie nie miałoby znaczenia, gdyby
zarabiał pan na życie kopaniem rowów – stwierdziła Fanny.
– Ale obawiam się, że miałoby dla Setha – dodała Biliie. Staru-
szek się roześmiał.
– Znałem odpowiedź, zanim zadałem pytanie. Tylko was
sprawdzałem. Fanny odwróciła się.
– Co pan sprawdzał?
– Po prostu sprawdzałem. Zawsze sprawdzam ludzi. Na ogół nie
zdają egzaminu. Wam dwu się udało.
Fanny nie była pewna, czy powinna odebrać to jako komple-
ment, czy obelgę. Biliie również nie była zdecydowana. W koń-
cu obie gwałtownie wzruszyły ramionami.
Nie żegnali się wylewnie, podali sobie jedynie ręce, obiecując
126
pozostawić w kontakcie.
Podróż do domu upłynęła na oglądaniu albumów i domysłach
na temat nowo poznanej rodziny.
– Wydaje mi się, że z tą rodziną coś jest nie w porządku. Nie
pytajcie mnie co, bo nie wiem – stwierdziła Biliie. – Ale z pew-
nością nie polubiłam Josha Colemana.
– Ja odniosłam podobne wrażenie. Może powiedział coś, co
obie wychwyciłyśmy, ale nie wiemy, co miał na myśli? Takie
rzeczy rozumie się dopiero po pewnym czasie.
– Ludzie na tych fotografiach wyglądają tak... brakuje mi słowa.
Może srogo? Na żadnym zdjęciu nikt się nie uśmiecha. Przecież
dzieci zawsze wdzięczą się do aparatu.
– To nie nasza sprawa, Billie. Zrobiłyśmy, co do nas należało i
co uważałyśmy za stosowne. Następny ruch należy do nich.
– Masz rację. A teraz opowiedz mi o Marcusie Reedzie.
Marcus Reed cofnął się, żeby przyjrzeć się swojemu dziełu.
Domek na drzewie zasługiwał na prezentację w magazynie „Ar-
chitectural Digest”. Może powinien zrobić zdjęcia i je tam wy-
słać? A może nie powinien?
Usiadł na starym pniaku. Jeszcze dwa dni wakacji, podczas któ-
rych będzie tylko jadł, spał, czytał i robił dalekie spacery, obcu-
jąc z naturą. Największym jego osiągnięciem było zbudowanie
domku na drzewie. Musiał zadowolić się materiałem, jaki był
pod ręką, co okazało się poważnym wyzwaniem. Teraz za to
miał dwupokojowy domek z podłogą, do którego prowadziła
solidna drabina. Dzisiejszego wieczora mógł w nim siedzieć i
wpatrywać się w gwiazdy. Może dostrzegłby tę samą grę świateł
w oddali, którą – jak mu się wydawało – widział w zeszłym ty-
godniu?
Fanny powiedziała, że nikt nie wie o tym miejscu. Światła, na-
wet dalekie, oznaczały czyjąś obecność w pobliżu. Kogoś, kto
nie jest stąd. Ostatnio kilka razy późno w nocy, kiedy już leżał
127
w łóżku i miał zgaszone światło wydawało mu się, że słyszy na
dworze hałasy. Wytłumaczył sobie, że to zwierzęta, ale na
wszelki wypadek spał z bronią pod poduszką.
Brakowało mu telefonu, gazety. Uświadomił sobie, że wystar-
czy tylko wsiąść do samochodu, przejechać dwadzieścia kilome-
trów i będzie miał i telefon, i gazetę, ale jeżeli zrobiłby tak, za-
kłóciłby swoją samotność. Cieszył się każdą minutą spędzoną w
tym odosobnionym miejscu, które Fanny nazywała sanktuarium.
Było nim, a nawet czymś więcej. Zdał sobie sprawę z tego, że
będzie mu ciężko wyjeżdżać. Może już czas, żeby zostawić pra-
cę i zacząć żyć po swojemu? Mógłby zapuścić korzenie w Ve-
gas, dzięki czemu byłby blisko Fanny Thornton.
Jeszcze dwa dni do randki z Fanny. Sama myśl o tym przypra-
wiała go o zawrót głowy, jakby był nastolatkiem.
Jeszcze dwa dni.
Fanny odsłuchała wiadomości z automatycznej sekretarki.
– Fanny, tu Marcus. Jestem na stacji benzynowej przy drodze.
Chcę ci podziękować za dwa najwspanialsze tygodnie mojego
życia. Posprzątałem dom i zamknąłem. Przyjadę po ciebie dzi-
siaj o ósmej. Pojedziemy do miasta na kolację, występy, cokol-
wiek.
Fanny spojrzała na zegarek. Miała czas, żeby pójść do gabinetu
kosmetycznego i przygotować się. Może nawet starczyłoby cza-
su na kąpiel w pianie. W co ma się ubrać? Jak należy się zacho-
wywać na prawdziwej randce? Przypuszczała, że na początku
będzie się czuła nieswojo i Marcus będzie robił wszystko, co w
jego mocy, żeby się rozluźniła, a wtedy ona postara się prze-
zwyciężyć napięcie. I jak ten wieczór się skończy? Na pewno
pocałunkiem. Niczym więcej. Ale pocałunki bywają wstępem
do innych rzeczy. Jeden pocałunek to nic strasznego. Do diabła,
przecież nie jest na egzaminie. Da sobie radę. Lubiła towarzy-
128
stwo Marcusa Reeda. Byli przyjaciółmi.
Jeszcze raz spojrzała na zegarek. Czy zdąży przez pięć godzin?
Miała wrażenie, że potrzebuje kilku dni. Zadzwoniła do kosme-
tyczki i powiedziano jej, że może być przyjęte za godzinę.
Wyrzucając ubrania na łóżko, desperacko próbowała podjąć
decyzję. Zadzwonił telefon. Lekkim, radosnym głosem powie-
działa:
– Halo.
– Mówi Simon. Chcę z tobą porozmawiać.
– Ale ja nie chcę rozmawiać z tobą. Jeżeli masz mi coś do po-
wiedzenia musisz zwrócić się z tym do swojego prawnika, a
potem on przekaże to mojemu. Nie chcę, żebyś do mnie dzwo-
nił. Zastrzegę numer, jeżeli nie przestaniesz.
Fanny odłożyła słuchawkę. Telefon natychmiast zadzwonił po-
nownie. Dzwonił tak długo, że w końcu włączyła się automa-
tyczna sekretarka. Szybko wcisnęła kasowanie. Zdjęła słuchaw-
kę z widełek.
Zadzwonił wewnętrzny telefon w korytarzu.
– Pani Thornton, jest dla pani wiadomość. Pan Thornton prosi,
żeby zadzwoniła pani do niego do Sunrise.
Zadzwoniła do Asha.
– Czy jest u ciebie Simon?
– Nie. Czemu pytasz?
– Bo właśnie do mnie dzwonił i odłożyłam słuchawkę. Próbo-
wał znowu, więc wyłączyłam telefon. Coś się stało?
– Nie. Jake chce z tobą porozmawiać.
– Jak miło. Daj go.
– Babciu Fanny, zabierzesz mnie na zakupy świąteczne?
– Oczywiście. A kiedy?
Fanny poczekała, aż Jake uzgodni datę z dziadkiem.
– W sobotę. Mam pieniądze. – Ile?
– Siedem pięciocentówek i dwa papierkowe. Wystarczy?
129
– Chyba tak.
– Dziadziuś mówi, że ty masz plastikowe.
– On miał, prawda? Złowiłeś ostatnio jakąś rybę?
– Jedną, wielką jak mój palec. Chcesz porozmawiać z dziadziu-
siem? – Tak.
– Ma zamiar kupić dla wszystkich prezenty – wyjaśnił Ash. –
Lepiej szykuj plastikowe, Fanny. Jak sobie radzisz?
– Wspaniale. Dzisiaj mam randkę. Wiesz, z kim. On po mnie
przyjedzie i tak dalej. Jedziemy do miasta.
– Podoba ci się ten facet, co?
– Tak. A ty co o nim myślisz?
– Wygląda na godnego następcę, jeżeli pominiemy Simona. –
Ash!
– Zadałaś mi pytanie, więc ci odpowiedziałem. Bądź szczera,
spodobała ci się moja odpowiedź?
– Można tak powiedzieć. Co u ciebie, Ash? Mogę ci jakoś po-
móc?
– Na przykład jak?
– Jakkolwiek. Zadzwoń, jeżeli będziesz czegoś potrzebował.
– Oczywiście, że do ciebie pierwszej zadzwonię. Co ty byś robi-
ła, gdybyś nie musiała się o wszystkich martwić?
– Pewnie wpakowałabym się w jakieś tarapaty.
– No widzisz. Wpakuj siew tarapaty dziś wieczorem. Zapomnij
o nas wszystkich i baw się dobrze.
– Mówisz szczerze, prawda?
– Jasne, do cholery. Przejrzałem albumy mojego nowego stare-
go wujka. Wiesz, co mi się rzuciło w oczy? Na tych zdjęciach
nie ma ani jednego cholernego uśmiechu. Dziwne, co?
– Może są poważną rodziną.
– Myślę sobie, że chętnie spotkałbym się z nimi któregoś dnia.
– Zobaczę, może uda mi się to jakoś załatwić. Mają swój samo-
lot, kupiony zresztą od Colemanów. I co ty na to? Jak spędzasz
130
czas, odkąd nie ma Sunny?
– Marzę. Fantazjuję. Jak zwykle. Dzieciom trzeba poświęcać
dużo uwagi. Często też myślę o tamtej nocy.
– Tak?
– Tak. Naprawdę mnie wtedy rozgrzałaś. Fanny roześmiała się.
– Słuchaj, Fanny. Chcę cię o coś zapytać. Billie przysłała kilka
kompletów lalek dla Polly, Jake’a i dzieciaków Chue. Sunny
trzyma oryginalne w szklanych szkatułkach. Pytanie brzmi: czy
Jake powinien bawić się lalkami?
– A dlaczego nie?
– Bo to zabawki dla dziewczyn. Chyba woli Berniego niż Blos-
som. Dostaje fioła, gdy zobaczy reklamę w telewizji. Zaraz,
biegnie po lalki. Musiałaś nieźle zabulić za czas antenowy.
– A podobają ci się te reklamy?
– Są dość chytre, tak bym się wyraził.
– Powiedziałeś to naszej córce? Jeżeli nie, może byś do niej
zadzwonił? Pracuje po szesnaście godzin dziennie. Do komple-
mentów wiedzie długa droga.
– Cholera, Fanny, dlaczego ty masz zawsze rację? Zadzwonię
do niej jak tylko skończymy rozmawiać. A tak z ciekawości, ile
już sprzedałaś?
Fanny roześmiała się.
– Według ostatnich obliczeń coś koło sześciu milionów. Billie
może ci podać najświeższe dane, jest na bieżąco, jeżeli chodzi o
te lalki. Mówiłam ci, Ash, że wszystko, co ma związek z dzie-
ciakami dobrze się sprzeda.
– Czterdzieści dolców za parkę! Fanny zaśmiała się.
– Uhm. Wiesz gdzie sprzedaliśmy najwięcej?
– Gdzie?
– W sklepach w kasynie. Inne kasyna też je wzięły, wyświad-
czając mi grzeczność. Klienci chcą zawieźć jakiś prezent do
domu dla dzieci. Billie dostarcza towar dwa razy w tygodniu,
131
ale nie nadążamy z podażą. Nawet nie wystawiamy ich na półki.
– Niech mnie diabli. A ja myślałem, że króluje tam nędza mo-
ralna.
– Cały czas ci powtarzam, że najważniejsza jest rodzina. Ludzie
przyjeżdżają do tego Raju Głupców w nadziei, że wygrają for-
tunę. Kiedy nic im z tego nie wychodzi, muszą wracać do nor-
malnego życia. Upominki, które zawożą do domu, przypominają
im o tym cudownym, zwykłym życiu. Powiedz Billie coś miłe-
go, a jeżeli naprawdę martwi cię to, że Jake bawi się lalkami,
zapytaj ją o zdanie. Muszę iść.
– Cześć, Fanny.
132
Rozdział ósmy
– Niespodzianka! Niespodzianka!
Fanny odwróciła się zaskoczona, słysząc głos Billie Kingsley.
– Co... jakim cudem... ? Nieważne. Tak się cieszę, że przyjecha-
łaś! Jest jakaś szczególna okazja?
– Okazją jest... Uwaga! Są tu ze mną moja wnuczka Sawyer,
mój wnuk Riley, a ten władczy mężczyzna to dziadek Rileya,
Shadaharu Hasegawa.
Stary Japończyk ukłonił się nisko. W oczach miał radość. Nie
wiedząc, czy również powinna się ukłonić, Fanny poszła za jego
przykładem, a potem objęła mężczyznę.
– Wspaniale, że wreszcie mogę pana poznać. Billie cały czas o
panu opowiada. Czuję się zaszczycona pańskim przyjazdem. Ma
pan bardzo przystojnego wnuka – powiedziała szeptem.
– Tak. Wypłakany dziadek. Dobrze powiedziałem, Riley?
– Nie, dziadku. Wykapany dziadek.
– Dziwne te powiedzenia. Przystojny jest po dziadku. Widzi
pani? Lepiej mówić dosłownie, co się ma na myśli. Oprowadzi
mnie pani po tym wspaniałym budynku?
– Z przyjemnością, tylko ucałuję tę cudowną młodą kobietę i
uściskam pańskiego wnuka.
– Sawyer, wyglądasz olśniewająco. Jak ci się udało wyrwać od
męża i przesłodkich bliźniaków?
– To nie było łatwe. Babcia stwierdziła, że potrzebuję odpo-
czynku i miała rację. Adam jest taki dobry dla dziewczynek...
Co godzinę daje im lizaki i cukierki Popsicle. Mężczyźni przo-
dem. Róbcie, na co macie ochotę. Ja mam zamiar zostawić tro-
chę pieniędzy krupierom Thorntonów.
– Naprawdę miło mi to słyszeć. Zobaczymy się później.
– Riley, witaj w Nevadzie. – Fanny przytuliła młodego mężczy-
znę. – Cieszę się, że wreszcie mogę cię poznać. Twoja babcia
133
bez przerwy o tobie mówi.
Riley się roześmiał.
– Fajnie, że mogę tu być. Dziadek chyba marzy o tym, żeby
pociągnąć za rączkę i żeby na podołek wyleciała mu tona pie-
niędzy.
– Wiesz, co? To się da załatwić. – Fanny zachichotała. – Ale
musi to pozostać naszym małym sekretem.
– Nie ma sprawy.
– Moja żona ma bzika na punkcie gwiazd filmowych. Macie tu
jakieś? – spytał stary Japończyk.
– Wszelkiej maści. Mogę zdobyć dla pana autografy, jeżeli
chciałby je pan zawieźć żonie.
– Nie miałem odwagi o to poprosić – przyznał staruszek.
– Załatwione to. Co pana sprowadza w te strony, panie Hasega-
wa?
– Mój wnuk doszedł do wniosku, że czas złożyć wizytę. Młodzi
mają zawsze rację. Powinienem przeprosić, że nie wybraliśmy
się w odwiedziny wcześniej. Thaddeus nalegał, żebym przyje-
chał z nim z Japonii. Chyba nie umiem odmawiać Thaddeusowi.
To jest...
Fanny uśmiechnęła się.
– Odwiedzającym „Babilon” po raz pierwszy zwykle odbiera
mowę. Na pierwszy rzut oka kasyno wygląda przeciętnie. Do-
piero po chwili widać, że jest zupełnie innym miejscem, innym
światem.
– Obroty muszą być ogromne.
– Zgadza się. Jak długo zostaniecie?
– Jutro lecimy do Texasu, a potem muszę wracać do domu.
Mam dużo córek i żonę na utrzymaniu. Mój wnuk, jak panijuż
pewnie wie, mieszka teraz w Texasie.
– I z tego powodu jest pan smutny.
– Ogromnie smutny. Bardzo go pokochałem jak tylko się uro-
134
dził. Ale dobrze, że pozna rodzinę ojca i dragą ojczyznę. Które-
goś dnia, kiedy bogowie spojrzą przychylnym okiem na tego
starego człowieka, mój wnuk wróci. Teraz znalazł się na rozsta-
ju dróg, pomiędzy naszym życiem, a tym tutaj, w Ameryce.
– To zrozumiałe. Młodzi ludzie muszą odnaleźć swój ą własną
ścieżkę i popełnić własne błędy. My, rodzice i dziadkowie, po-
winniśmy się trzymać z boku. Chyba sobie wyobrażam, przez
co pan przechodzi.
– Nie mógłbym tutaj mieszkać ani pracować. Jak pani znosi ten
cały zgiełk?
– Po pewnym czasie przestaje się na to zwracać uwagę.
– A jak się miewa pani mąż? Pani były mąż.
– Czasami dobrze, czasem gorzej. Trzeba się z tym pogodzić.
Stary Japończyk skinął głową.
– A pani córka, Sunny? Billie tak opowiada o pani rodzinie,
jakbyśmy wszyscy byli spokrewnieni. Podoba mi się to. Mam
bardzo silne poczucie więzi rodzinnych.
Kątem oka Fanny dostrzegła Neala. Dyskretnie skinęła głową w
jego kierunku.
– Spróbuje pan szczęścia, panie Hasegawa?
– Czy pani lokal potrzebuje środków?
– Nie. Nie, po prostu chciałam, żeby pan... spróbował zagrać na
którymś z automatów. Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy
wiele, wiele lat temu, pani Thornton dała mi srebrnego dolara,
żebym zagrała. Drugiego dała mojej przyjaciółce. Wygrałyśmy
obie po tysiąc dolarów. To było niesamowite przeżycie. Zawsze
daję specjalnym gościom srebrnego dolara, żeby spróbowali
szczęścia. Niech pan wybierze automat, panie Hasegawa.
– A jeżeli przegram pani dolara? Fanny roześmiała się.
– To dam panu drugiego.
– Nie mogę odrzucić takiej propozycji.
Fanny rozejrzała się po zatłoczonym kasynie. I zobaczyła, że w
135
ich kierunku zmierza Simon. Przez jedną krótką chwilę miała
wrażenie, że zaraz serce wyskoczy jej z piersi. Tak jak i Moss
Coleman, Simon żywił głęboką pogardę dla wszystkich Japoń-
czyków. Zanosiło się na awanturę, a ona nie mogła jej w żaden
sposób zapobiec. Billie powiedziała, że dziadek Rileya jest gen-
tlemanem. Nigdy nie zrozumie Simona Thorntona.
Jej serce znowu mocniej zabiło, kiedy pan Hasegawa wybrał
automat i wrzucił dolara. Jakby na zwolnionych obrotach wi-
działa, jak pociągał za rączkę. Szczęście, które rozbłysło w jego
oczach kiedy na ekranie automatu ukazał się rząd trzech wisie-
nek, wywołało uśmiech na twarzy Fanny. Dźwięk dzwonków i
gwizdków rozległ się akurat w momencie, kiedy do maszyny
podchodził Simon. Fanny wstrzymała oddech.
– Spokojnie, Fanny – cicho powiedział Thad.
– Dziadku, wygrałeś! – krzyknął Riley, klepiąc staruszka po
plecach. – Rozbiłeś bank?
– Rozbiłem bank, pani Thornton?
– Chyba tak, panie Hasegawa. Tysiąc sto dolarów! O sto dola-
rów więcej niż ja wygrałam za pierwszym razem.
Fanny zobaczyła, że Simon otwiera usta i była pewna, że powie
coś jadowitego, czym zawstydzi i wprawi w zakłopotanie stare-
go Japończyka. Co gorsza, nie było sposobu, by go powstrzy-
mać. Przecisnęła się przez niewielki tłumek, wyciągając rękę, by
zatkać mężowi usta, jednak było za późno. Billie pociągnęła
Simona za ramię, ale paskudne słowa już padły. Fanny, usiłowa-
ła wypchnąć męża z pomieszczenia waląc go pięściami po brzu-
chu. Thad złapał go za ramiona, a Simon próbował wyswobo-
dzić się uścisku.
– Nie jestem pewien, czy powinienem wierzyć własnym oczom.
Widziałeś, dziadku? – spytał Riley. – Nie zwracaj uwagi na lu-
dzi tego pokroju.
– Tak, wnuku, widziałem. – Potem zwrócił się do Fanny: –
136
Wspaniały sierpowy. Dobrze powiedziałem, Thaddeus? Czy ten
mężczyzna to niezadowolony pracownik?
Do oczu Fanny nabiegły łzy.
– Nie, panie Hasegawa. To był mój mąż. Bardzo mi przykro.
Rzeczy... przepraszam.
Uciekła, a Billie pobiegła za nią. Riley, Thad i stary Japończyk
poszli odebrać wygraną.
– Niedobrze, Thaddeus – stwierdził pan Hasegawa. – Słowa nie
mają znaczenia. Chodzi o tę delikatną kobietę. Musimy coś zro-
bić.
– Możesz to naprawić, dziadku – powiedział Riley z błyskiem w
oczach. Thadowi wyjaśnił: – Mój dziadek może wszystko. Ame-
rykańskie kobiety są takie... silne.
– Naoglądał się filmów. Ma to po babci. One są naprawdę wy-
jątkowymi młodymi kobietami, prawda, Thaddeus?
– Bez wątpienia, są jedyne w swoim rodzaju. Jeżeli w grę
wchodzi rodzina, obie zachowują się jak tygrysice. Fanny zare-
agowała na sytuację, a Billie poszła w jej ślady. Traktują cię jak
członka rodziny, Shad.
– Jestem zaszczycony. Potem mi pokażesz dokładnie, jak ona to
zrobiła – wyszeptał Japończyk.
– Możesz mi wierzyć, że Simon Thornton sobie zasłużył. Na-
zywamy to prawym sierpowym. Chodź ze mną, oprowadzę cię
po kasynie. Jak skończymy wycieczkę, pójdziemy do baru i za-
palimy sobie cygaro, chociaż właściwie nie powinieneś. Zamó-
wimy też sake.
– Aaa.
Fanny obudziła się, bo Daisy zaczęła delikatnie wyć w nogach
łóżka. Spojrzała na zegar. Co mogło ją obudzić o 4:10 nad ra-
nem? Wstała, włożyła szlafrok i pantofle i poczłapała na kory-
tarz, z Daisy u boku. W świetle księżyca, które wślizgiwało się
137
przez zasłony, Fanny zdołała dostrzec starego Japończyka sie-
dzącego na czerwonym krześle z głową ukrytą w dłoniach. Stała
nieruchomo, nie wiedząc, czy powinna dać jakoś znać o swojej
obecności.
– Obudziłem panią, Fanny – san?
– Nie, panie Hasagawa. Czy mogę coś dla pana zrobić? Może
kawy albo herbaty?
– Jeżeli nie sprawiłoby to zbyt wiele kłopotu, napiłbym się her-
baty.
– Żaden kłopot. Woli pan ją wypić w kuchni czy tutaj, w poko-
ju?
– W kuchni. Moja żona i ja zawsze pijemy na śniadanie heu,
zanim obiegną nas dziewczynki. Ulubionym miejscem mojej
żony jest kuchnia.
– Moim też. Panie Hasegawa, obraził się pan już na dobre czy
wróci pan jeszcze spać?
– Wcześnie wstaję. Dlaczego pani pyta?
– Przejechałby się pan do Sunrise? To tylko czterdzieści pięć
minut drogi stąd. Zobaczyłby pan tam wschód słońca. Zdążymy
wrócić, żeby zjeść śniadanie z pańską rodziną.
– Możemy zabrać herbatę na drogę?
– Oczywiście. Ja tylko szybciutko się ubiorę i możemy jechać.
– Czuję się jak szpieg – stwierdził staruszek, wsiadając do rove-
ra. Roześmiał się, kiedy Daisy wskoczyła mu na kolana.
Fanny prowadziła pewnie, popijając herbatę i podtrzymując
lekką rozmowę. Nie była zaskoczona, kiedy zobaczyła, że Chue
odśnieża przed domem. Zatrzymała samochód.
– Panie Hasegawa, chcę panu przedstawić mojego bardzo do-
brego przyjaciela, Chue. Chue i jego krewni są częścią mojej
rodziny. Mieszka na górze tak długo, jak ja.
Stary Japończyk pochylił głowę. Chue odwzajemnił się niskim
ukłonem. Fanny uśmiechnęła się, słysząc dwóch mężczyzn
138
rozmawiających jak sroki. Billie uprzedziła ją, że Japończyk
biegle włada siedmioma językami. Oczywiście jednym z nich
był chiński. Zastanawiała się o czym rozmawiają.
– Powiedział, że jest pani święta – wyjaśnił Hasegawa. Fanny
wybuchnęła śmiechem. – Powiedział też, że zawdzięcza pani
życie. Pierwsza pani Thornton postąpiła wspaniałomyślnie, a
pani poszła w jej ślady. Dzisiaj młodzi ludzie niewiele wiedzą o
lojalności.
Fanny jechała dalej, wpatrując się w horyzont.
– To jest Sunrise, panie Hasegawa. Mój syn Sagę z żoną i córką
oraz dwojgiem dzieci mojej córki Sunny wprowadzą się tu...
wkrótce. Ash i dzieci są w tym tygodniu w mieście. Zrobię
świeżej herbaty. Chce pan porozmawiać, prawda? Widzę, że coś
jest nie w porządku. Wprawdzie to nie moja sprawa, ale może
mi pan zaufać. Potrafię słuchać i nigdy nie zdradzam tajemnic.
– Wiem, Fanny – san. Tak, porozmawiamy w pani kuchni przy
gorącej herbacie. Mój wnuk opowiedział mi o tym miejscu.
Mówił o Sunrise bardzo czule, tak samo jak Billie. Wie, gdzie
jest kręta dróżka, na której topoli jest gniazdo, który schodek
skrzypi – chyba czwarty od dołu. Wie o kanapkach ze smażo-
nym jajkiem o północy. Wie również wszystko o Sunbridge. –
Jego głos był tak smutny, że Fanny zachciało się płakać.
– Chodzi o coś więcej, prawda? Nie tylko o Rileya?
– Skąd pani wie?
– Po prostu wiem. Czasem wydaje mi się, że w życiu pakuję się
z jednych kłopotów w inne, ledwie łapiąc oddech w przerwie.
Wyćwiczyłam się w przewidywaniu złych wiadomości i rzeczy,
które w taki czy inny sposób zdarzają się w moim życiu. To jest
chyba szósty zmysł, który ma każda kobieta. Jest pan chory,
panie Hasegawa? – Fanny poczuła skurcz mięśni brzucha, mó-
wiąc te słowa.
– Skąd pani wie? – spytał.
139
– Cóż... przez wiele lat zajmowałam się projektowaniem ubrań.
Pański garnitur. .. jest skrojony tak... żeby zatuszować utratę
wagi, jak przypuszczam. Ale uszyty został nienagannie. Czy pan
– proszę wybaczyć to pytanie – chce ukryć chorobę przed wnu-
kiem?
– Tak. Nie chcę, żeby z mojego powodu czuł się zobowiązany
do powrotu do Japonii. Głęboko w sercu czuję, że Riley chce
zostać w Ameryce. Zawsze marzył, żeby tu przyjechać i żyć
wśród rodaków swojego ojca. Kiedy zmarła jego matka, jeszcze
bardziej zaczęło mu na tym zależeć. Każdy musi odnaleźć swoją
drogę, jak pani powiedziała. Riley ją znajdzie. Nie mogę mu
stawiać przeszkód, kierując się egoistycznymi pragnieniami.
– Wybaczy panu, kiedy się dowie?
– Nie wiem. Muszę iść dalej ścieżką, którą wybrałem dla siebie.
– Mogę jakoś pomóc? – Jakże naiwnie to zabrzmiało. Jakby
mogła pomóc jednemu z najbogatszych ludzi na świecie. Ale
wiedziała, że jeżeli ten miry, subtelny mężczyzna poprosiłby ją
o gwiezdny pył, spróbowałaby go dla niego zdobyć.
Stary Japończyk uśmiechnął się.
– Dwie rzeczy, Fanny – Kiedy pójdziemy do ogrodu chciałbym
zapalić cygaro. I żeby pani nie zapomniała o autografach gwiazd
filmowych.
Fanny klasnęła w ręce.
– Ash trzyma cygara tutaj w szafce. Nie wiem, skąd bierze ku-
bańskie, ale je ma. Czasem wydaje mi się, że Ash jest w stanie
osiągnąć rzeczy, o których inni mogą jedynie marzyć. Będę za
nim strasznie tęsknić. Moim dzieciom też będzie go bardzo bra-
kowało. Nie wiem, czy wystarczy mi siły.
– Musi się pani o nią modlić. Ja również będę się za panią mo-
dlił. – Staruszek zastanowił się przez chwilę i powiedział: –
Herbata w torebkach. Dziwi mnie, że od tego nie umieracie.
Cukier w torebeczkach, ryż w torebkach do gotowania, hambur-
140
gery, z których wszystko ucieka, kiedy chce sieje wsadzić do
ust. – Pokręcił głową, a na jego twarzy malował się wyraz naj-
wyższego zdumienia.
– To się nazywa: wygoda. Tego chcą dzisiaj ludzie. Sama tego
chcę, kiedy jestem zabiegana.
– Kiedy mój wnuk ostatnim razem wrócił do Japonii, poprosił
oflapjacki. Moja gosposia nie miała pojęcia, co to jest. Ile ja się
musiałem nadzwonić, żeby się dowiedzieć... Cała misja.
Fanny roześmiała się.
– To są grube naleśniki.
– Teraz wiem. Smażone ziemniaki, mąka owsiana, sos. W brzu-
chu mi się przewraca na sam dźwięk tych słów.
– Mnie też. Jest już jasno. Chciałby pan zobaczyć wschodzące
nad górą słońce? Piękny widok. Przyniosę panu cygaro. Mamy
nawet sake, panie Hasegawa. Po spacerze możemy się napić,
jeżeli pan przemarznie.
– Napiję się, o ile to będzie w stanie zabić smak herbaty. Powi-
nienem się trzymać z dala od tych rzeczy. Ale ukradkiem sobie
pozwalam. Thaddeus przynosi mi świetne cygara. Moje córki
udają, że nie widzą, jak je palę w ogrodzie. Gramy w taką grę.
One się niepokoją i denerwują, szczególnie moja najmłodsza
córka, Sumi.
– Niech pan założy tę kurtkę, panie Hasegawa.
Staruszek posłuchał. Sapał z zadowolenia, kiedy przemierzali
teren Sunrise. Fanny nie przestawała trajkotać, wspominając
scenki ze swojego życia, z życia Sallie i dzieci. Japończyk
uśmiechał się pobłażliwie.
– A to jest rodzinny cmentarz. Bardzo spokojny i jasny, kiedy
kwitną kwiaty i drzewa. Często tu przychodziłam, żeby odpo-
cząć i pomyśleć. Odchodząc, zawsze czułam się pokrzepiona.
Widział pan cmentarz w Sunbridge?
– Tak. Ale wydało mi się dziwne, żeby chować konia obok
141
miejsca swojego wiecznego spoczynku.
– Tak. – Nic innego nie przyszło Fanny do głowy.
– Ja też mam taki cmentarz przy moim domu. Leży wysoko, na
wzgórzu, gdzie jest sad wiśniowy. Często tam chodzę i rozmy-
ślam. Płatki kwiatów wiśni są tak delikatne, że wydają się nie-
mal przezroczyste. Podoba mi się pani góra, choć nie mogę so-
bie wyobrazić życia tutaj.
– Trzęsie się pan. Czas wracać. No i mamy nowy dzień. Przez
długi czas nie cierpiałam nowych dni, bo bałam się tego, co
przyniosą. Teraz te nowe dni tak galopują, że ledwie łapię od-
dech i już przede mną stoi następny.
– Co mogę dla pani zrobić, Fanny – san?
– Być moim przyjacielem.
– Już jestem. Nasze dusze porozumiały się, gdy tylko się pozna-
liśmy. Fanny zatrzymała się na ścieżce.
– Czy... pan wierzy w... myśli pan, że... czasami czuję, że Sallie
jest... tam... wie pan, czuwa, patrzy na nas wszystkich...
– A pani w to wierzy, Fanny – san?
– Czasami. Myślę, że trzeba być otwartym, chyba, że ktoś udo-
wodni, że jest inaczej.
– Doskonała odpowiedź.
Kiedy znaleźli się w ciepłej kuchni, Fanny jeszcze raz zagoto-
wała wodę. Do herbaty szczodrze dolała sake, którą wyciągnęła
z kredensu Asha. Przyglądała się staruszkowi, trzymającemu
filiżankę w obu dłoniach. Udawał, że przewraca oczami z roz-
koszy.
Potem rozmawiali jak starzy przyjaciele – o przeszłości, o obec-
nych czasach, o marzeniach Fanny na przyszłość.
– Thaddeus pokazał mi zdjęcia Centrum, które pani i Billie –
san poświęciłyście pamięci mojego zięcia Rileya i pani córki
Sunny. Opowiedział mi wiele o tym miejscu. Zajrzeliśmy tam
po drodze do kasyna. Nie był to dzień odwiedzin, więc nie
142
wpuszczono nas do środka. Chcę pomóc.
– Och, nie, nie mogę się zgodzić. Dajemy sobie radę. Dostali-
śmy darowiznę od ludzi z drugiej strony ulicy. Mamy fundację...
– Wiem o fundacji. Potrzeba więcej pieniędzy. Thaddeus po-
wiedział mi, że Billie – san czasami nie śpi z powodu wydat-
ków. Niedobrze.
– Trzymamy rękę na pulsie. Bardzo miło z pana strony, że wy-
szedł pan z taką propozycją.
– Czy pani ją odrzuca?
– Nie. Nie chcę tylko, żeby czuł się pan zobowiązany...
– Nie czuję się. Wasze amerykańskie gazety piszą, że jestem
jednym z trzech najbogatszych ludzi na świecie. Szacują mój
majątek na dziewięćdziesiąt bilionów dolarów. Riley twierdzi,
że to prawda. Zadziwia mnie, że nie chce nic z tych pieniędzy.
Woli założyć hodowlę bydła i zbudować szyby naftowe. Mój
punkt widzenia jest taki, Fanny – san: jesteśmy rodziną. Poczuł-
bym się zaszczycony, jeżeli pozwoliłaby mi pani wnieść swój
wkład do fundacji.
– W takim razie, proszę uważać się za trzeciego założyciela
fundacji. Stary Japończyk wyjął czek i złote pióro z wewnętrz-
nej kieszeni marynarki.
Złożył podpis z zawijasem i położył czek na środku stołu. – Ale
jest pusty.
– Pani go wypełni.
– Ale... na jaką kwotę powinnam go wypisać?
– A ile ośrodków chciałaby pani wybudować?
– Jeden albo dwa w każdym stanie. Ale wiem, że to niemożliwe.
To moje marzenie. Każde centrum pochłania miliony dolarów,
panie Hasegawa. A utrzymanie kolejne miliony.
– Rozumiem. Jeden, dwa, tuzin. Cokolwiek pani i Billie – san
uznacie za stosowne.
– Ale... to znaczy, że środki są nieograniczone...
143
Staruszek skinął głową. Idealne kółko z dymu cygara uniosło się
i zatoczyło krąg nad jego głową. Popalał i uśmiechał się.
Serce łomotało w piersi Fanny. Jak to możliwe, że ten mężczy-
zna, którego poznała przed paroma godzinami, wręcza jej czek
in blanco, bez ograniczeń.
– Nie wiem, co powiedzieć, panie Hasegawa. Dziękuję nie wy-
daje się być odpowiednim słowem.
– Jest nawet bardziej niż odpowiednie. Czy pani i Billie – san
byłybyście tak miłe i nazwały jedno z centrów imieniem mojej
córki Otami?
– Oczywiście. Riley może je poświęcić.
– Więc interes załatwiony. Musimy jechać. Mamy zjeść śniada-
nie z moim wnukiem. Przypuszczam, że będzie chciał flapjacki.
– A co pan by zjadł na śniadanie?
– Zupę z makaronem.
– No to ma pan szczęście. Znam miejsce, gdzie przyrządzają
najlepszy rosół w Nevadzie. Dają do niego tyle makaronu, że
nie da się całego zjeść. To tylko mała kawiarenka, nic wytwor-
nego. Cerata na stolikach i papierowe serwetki. Wielkie łyżki.
Podają chrupiący chleb z miękkim żółtym masłem. Co pan na
to?
– Chętnie.
Fanny włożyła kurtkę. Przed wyjściem z kuchni wzięła pudełko
cygar z kredensu. Podarowała je uroczyście.
– Jestem pewna, że Ash chciałby, żeby je pan dostał, panie Ha-
segawa... Staruszek ujął rękę Fanny w obie dłonie.
– Moja rodzina jest pani rodziną. Pani rodzina jest moją rodziną.
Coleman, Thornton, Hasegawa.
– O, nie, nie w tej kolejności. Pan na początku. Nalegam. Jest
jeszcze jedna gałąź naszej rodziny, która dopiero niedawno się
odnalazła. Opowiem panu o niej w drodze powrotnej.
– Mogę palić cygara w samochodzie?
144
– Oczywiście.
– I nie powie pani nikomu?
– Nikomu nie powiem. Ale powinien pan pomyśleć o tym, że
będzie czuć dymem od pańskiego ubrania.
– Nie mogę ponosić winy za to, że inni ludzie palą w moim to-
warzystwie.
– Nie, oczywiście, że nie. Jest pan sprytny, panie Hasegawa.
– To komplement, prawda?
– Tak, komplement.
– Musimy się zatrzymać przy domu pani przyjaciela. Ach, jest.
Chcę coś zrobić dla pana Chue. Jak pani myśli, co by mu się
spodobało?
– Może podróż do ojczyzny? A może nie. Nie lubi opuszczać
gór.
– Dlatego, że uczyniła go pani częścią swojej rodziny. Rozu-
miem to. Ale i tak mu zaproponuję podróż. Musimy wnieść po-
prawki – powinno być: Coleman, Thornton, Chue i Hasegawa.
Fanny uśmiechnęła się. – Jak pan chce.
Fanny obserwowała i przysłuchiwała się długiej rozmowie. Były
ukłony, pochylanie głów, znowu rozmowa, potem ukłony. Ha-
segawa odwrócił się do Fanny.
– Rozumie, że jesteśmy jedną rodziną. Mówi, że będzie za-
chwycony, mogąc odwiedzić swoją ojczyznę. Poczeka pani
jeszcze chwilkę? Chce, żebym poznał jego rodzinę i chce mi
pokazać swoją kolekcję jo –jo. Naprawdę niezwykły człowiek.
Nie ma pani nic przeciwko, Fanny-san?
– Mój czas jest pana czasem, panie Hasegawa.
Japończyk wrócił pół godziny później obładowany pakunkami.
– Ciasteczka ryżowe, ciasteczka miodowe prosto z piekarnika,
rolady z mięsem i warzywami i to – powiedział, wyciągając
połyskujące złote jo-jo. – Pokazał mi, jak należy się posługiwać
tym dziwnym przyrządem. Twierdzi, że to bardzo relaksuje.
145
Sprawdzę później.
Fanny westchnęła.
– Ulubione jo-jo Chue.
– Wiedziałem. Nie chciałem go wziąć, ale nalegał. Dlatego mu-
szę nauczyć się tego, co mi pokazał. Chcę być warty takiego
prezentu. Chciał, żeby ktoś mi zrobił zdjęcie i żebym mu je wy-
słał. Oczywiście, kiedy już opanuję jego technikę. Myśli pani,
że mi się uda?
– Znam kogoś, kto ma to w małym paluszku. Chue nauczył mo-
jego wnuka, Jake’a. Teraz jest w tym mistrzem.
– Więc mogę mieć nadzieję. Musimy się pośpieszyć. Riley się
niepokoi, kiedy się spóźniam.
– Kiedy będzie w naszym wieku, stanie się bardziej cierpliwy.
Dlaczego młodzi nie umieją czekać? Wszystko musi być tu i
teraz.
– Kiedyś będą zastanawiać się nad tym samym, patrząc na swo-
je dzieci. – Jego głos wydał się Fanny zmęczony.
Kiedy wjechali do podziemnego garażu, Fanny pomogła sta-
ruszkowi wysiąść z samochodu..
– Chcę pani podziękować za przemiły ranek. Moim marzeniem
jest, żeby przyjechała pani kiedyś do Japonii i zobaczyła mój
dom i wzgórze kwitnącej wiśni.
– Jak tylko będę miała chwilę wytchnienia, wskoczę do samolo-
tu. Zadzwonię trzy razy długo i trzy krótko, żeby pan wiedział,
że to ja.
Japończyk parsknął.
– Proszę nie zwlekać, Fanny-san.
– Nie będę zwlekać. Chyba możemy już spróbować rosołu.
Jeszcze nigdy nie jadłam zupy na śniadanie.
Japończyk znowu parsknął i zrównał krok z Fanny.
– Proszą, nasza rodzina czeka – zauważył staruszek wysiadając
z windy. Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie.
146
– Gdzie byliście? Martwiliśmy się. Myśleliśmy, że coś się stało.
– Bo coś się stało. Fanny – san zabrała mnie w góry. Piliśmy
herbatę z sake i wypaliłem dwa cygara. Teraz wychodzimy na
rosół. Fanny – san zna taką dziurę, gdzie podają najlepszy rosół
w Nevadzie. Mają też flapjacki. – Hasegawa zmarszczył nos,
wyrażając tym swoje zdanie na temat tego dania.
Fanny przysunęła się do Billie.
– Nie uwierzysz, jak ci coś powiem – wyszeptała.
– Uwierzę. Pan Hasegawa dał ci czek in blanco na centrum re-
habilitacyjne. Kwota nieograniczona. Jeden z ośrodków będzie
poświęcony Otami. Później, jeden będzie nosił jego imię.
– Skąd wiesz?
– A jak mogłabym nie wiedzieć? Robi to wszystko ze względu
na Rileya. Thad wiedział już od pewnego czasu. Kocham tego
staruszka. Naprawdę. Powiedział ci, że teraz jesteśmy jedną
wielką rodziną?
– Tak. Myślę, że to cudowne. Ma niesamowite poczucie więzi
rodzinnych. Urodziły mu się same córki. Jeżeli ktoś zasługiwał
na syna, to właśnie pan Hasegawa.
– Riley jest dla niego synem i wnukiem w jednej osobie. Dlate-
go tak bardzo martwi go, że Riley chce zostać w Texasie. On mi
daje swojego wnuka, Fanny. Daje mi go w pełnym tego słowa
znaczeniu. To mówi samo za siebie, kim jest Shadaru Hasega-
wa.
–Nasze życie stało się dzięki niemu bogatsze, i nie chodzi mi o
pieniądze.
– Wiem, Fanny, wiem. Wsiedli do windy.
– Rosół coraz bliżej. Powinieneś wiedzieć, Shad, że ja sam je-
stem kurczakowym facetem.
– Fanny – san powiedziała, że będzie ci smakował ten rosół. A
potem pójdziemy sobie ulicą i będziemy palić cygara jak... męż-
czyźni w pełni sił.
147
Fanny i Billie uśmiechnęły się dyskretnie. Ich rodzina.
148
Rozdział dziewiąty
Fanny wyginała się przed dużym łazienkowym lustrem, przy-
glądając się sobie ze wszystkich stron. Daisy kręciła się u nóg
swojej pani, powarkując.
– Seksownie, ale nie za bardzo – stwierdziła Fanny. – Podoba
mi się to rozcięcie z boku i uwielbiam dotyk surowego jedwa-
biu. Dzisiaj nie będzie pereł, Daisy. Są takie... niepoważne, jeśli
wiesz co mam na myśli. Kolczyki z diamentami i broszka pasują
w sam raz.
Daisy zaczęła biegać po pokoju, tarmosząc zdjęte przez Fanny
ubranie.
– Wiem, co mi chcesz powiedzieć. Nie podoba ci się, że narobi-
łam takiego bałaganu? Cóż, musiałam znaleźć odpowiednią
suknię na ten wieczór. Nie przypadła mi do gustu żadna z tych,
które mają w sklepach na piętrze.
Śliwkową suknię zaprojektowała Billie. Rękawy miały lamówkę
z ciężkiej satyny w ciemniejszym odcieniu niż surowy jedwab, z
którego była uszyta, tak samo dekolt i spore rozcięcie z boku.
Była to elegancka, wysmakowana kreacja, jakie Fanny rzadko
nosiła. Billie ufarbowała jedwabne buty tak, żeby pasowały do
satyny zdobiącej suknię, chcąc stworzyć jednolitą, płynną linię.
Mała wieczorowa torebka była dziełem sama w sobie – zrobiona
z surowego jedwabiu w kolorze śliwki, przymocowana do splą-
tanego antycznego złotego łańcucha. Fanny czuła się równie
elegancko, jak wyglądała, a doprowadzenie się do takiego stanu
zabrało jej jedynie pięć godzin.
Rozpyliła jeszcze w powietrzu perfumy o oryginalnym, nie-
okiełznanym zapachu i weszła kilkakrotnie w powstałą mgiełkę,
aż z satysfakcją stwierdziła, że delikatna woń spowiła ją niczym
pajęczyna.
Była gotowa.
149
Odezwał się dzwonek. Fanny dotarła jakoś do drzwi pomiędzy
stertami niepotrzebnych ciuchów. Gdy w oczach Marcusa Reeda
dostrzegła wyraz uznania, serce zaczęło jej łomotać. Zabiło
jeszcze mocniej, kiedy zobaczyła, że Marcus wygląda zabójczo
przystojnie i młodo.
Uśmiechnęła się.
On również się uśmiechnął.
Daisy zwinęła się w kłębek.
– Pani Thornton, wygląda pani dziś szczególnie uroczo. Fanny
skłoniła głowę, przyjmując komplement.
– A pan, panie Reed, wygląda całkiem dziarsko. Używa się
jeszcze tego słowa?
– Pewnie nie, ale komu to przeszkadza. Przyjmuję każdy kom-
plement jaki usłyszę.
Kiedy znaleźli się w windzie, Fanny spytała:
– Dokąd idziemy, o ile to nie jest niespodzianka?
– Myślę, że najwyższy czas, żebyś udała się na drugą stronę
ulicy. Pomyślałem, że moglibyśmy zaliczać lokale kolejno – w
jednym przystawki, danie główne w innym, deser jeszcze gdzie
indziej, a rewia w ostatnim kasynie z rzędu. Obiecuję, że wró-
cisz do domu przed północą.
– Świetny pomysł. Powinnam była wpaść na niego wcześniej.
Cieszę się, że to zrobimy, Marcus.
Wiadomość rozniosła się lotem błyskawicy – Fanny Thornton
przeszła na drugą stronę ulicy! Jeżeli byłby jakiś czerwony dy-
wan, z pewnością rozłożono by go dla niej przed każdym wej-
ściem do kasyna. Uśmiechała się, podawała rękę i cieszyła z
przyjęcia, jakiego zaznała.
– Wracajmy do domu, Marcus – powiedziała w ostatnim kasy-
nie. – Wspaniale się bawiłam. Wszyscy byli bardzo mili. Oni
wcale nie są tacy, jak się o nich mówi. Chyba jeszcze ci nie po-
dziękowałam?
150
– Podziękowałaś. Jutro całe miasto się dowie, że przeszłaś na
drugą stronę ulicy, o ile jeszcze nie wiedzą. To, co zrobiłaś, jest
gestem uznania. W tym mieście to się liczy. Tak do tego pod-
chodzisz, prawda?
– Tak. Właściciele kasyn nigdy nie sprawiali mi kłopotów. Tyl-
ko raz, chcieli wykończyć Asha, ale się... rozmyślili. Myślę, że
to wszystko ma coś wspólnego z Sallie. Cieszę się, że nie było
żadnych spięć.
– Biznesmeni szanują innych biznesmenów. To, że jesteś kobie-
tą nie znaczy, że nie chcą albo nie mogą cię szanować.
– Myślisz, że szacunek ma coś wspólnego z włącznikami energii
i zaworami dopływu wody?
– W pewnym stopniu. Oni wiedzą, że nie jesteś katem – waria-
tem. Jest w ogóle takie wyrażenie? – Marcus się zaśmiał.
– Chyba jest, ale nie proś mnie, żebym ci przeliterowała.
– Powinniśmy to powtórzyć.
Jak zawsze spytała nie owijając w bawełnę: – Kiedy?
– Wkrótce.
– Słowo wkrótce dla różnych ludzi oznacza co innego. Potrze-
buję czasu, żeby kupić nową suknię. Uwielbiam mieć powód,
żeby kupować nowe stroje. Mam nadzieję, że znowu ci się
spodoba.
– Wystarczy tydzień?
– Lepiej dwa. Przez dwa tygodnie będę mogła robić zakupy i
myśleć o spotkaniu. Wiesz, co się mówi o oczekiwaniu?
– Nie. Co się mówi?
– Spytaj kogoś innego. – Fanny poczuła podniecenie pod wpły-
wem jego dociekliwego spojrzenia i władczego uścisku ramie-
nia.
– Dobrze. Należy mi się nagroda. Obiecałem, że będziesz w
domu przed północą. Jest za piętnaście dwunasta i wygląda na
to, że w twoim kasynie dzieje się coś ekscytującego. Nie wiem,
151
czy zwróciłaś uwagę, że ten sam rodzaj podniecenia panował
przez cały wieczór po drugiej stronie ulicy.
– Sprawdźmy.
– Według mnie ktoś sporo wygrał – orzekł Reed.
Fanny szła tuż za Marcusem, który torował drogę w kierunku
stołu do gry w Black-jack’a. Rozglądała się w poszukiwaniu
Neala. Na jej twarzy malowało się coraz większe zdumienie.
Kiedy zobaczyła, że Neal idzie w jej kierunku, pomachała mu.
– Co się dzieje?
– Ten facet ograł wszystkie kasyna na Stripie dziś wieczorem.
Zgarnął prawie dwa i pół miliona dolców. Teraz uderzył na nas.
Nie jest wytrawnym graczem. Nigdy przedtem go tu nie widzia-
łem, właściciele innych kasyn również go nie znają. Odkrył pie-
przony system. Nic złego nie robi, więc nie możemy go wyrzu-
cić.
– Czy on się jakoś nazywa? Chciałabym go zobaczyć?
– Młody chłopak w okularach, dobrze ubrany. Nie mam pewno-
ści, ale właściciel jednego z kasyn twierdzi, że nazywa się Jeff
Lassiter. Zdobyli tę informację z prawa jazdy, kiedy parkował
samochód. Gra bardzo wysoko.
Fanny pobladła.
– Chcę go zobaczyć – powtórzyła.
– Wygląda bardzo przeciętnie. Przypomina mi kogoś, ale nie
mogę sobie przypomnieć, kogo. Proszę iść za mną, jeżeli chce
pani przyjrzeć mu się lepiej.
Fanny wpatrywała się w młodego mężczyznę, siedzącego przy
stole. Lassiter miał krzywo zawiązany krawat, a na czole krople
potu. Gdyby ubrać go w mundur oficerski, wyglądałby zupełnie
jak Ash, kiedy był młody. Fanny zaschło w gardle. Jej wzrok
spotkał się ze wzrokiem Neala.
– Zmień krupierów, Fanny – wyszeptał jej do ucha Marcus.
Fanny powtórzyła to Nealowi. Potrząsnął głową.
152
– Nie możemy, nie w tej chwili. Tłum na to nie pozwoli, nie
mówiąc o panu Lassiterze. Zastanawiam się, ile dokładnie zgar-
nął w innych kasynach.
– Prawdopodobnie po pół miliona w każdym. Teraz zjawił się w
twoim po tyle samo. Wygląda, jakby dopiero zaczynał się roz-
grzewać. Ma dobrą passę – stwierdził Marcus.
– Kiedy wprowadzimy nowego krupiera, okaże się, czy ma jakiś
system.
– Zadzwonię w parę miejsc, Fanny.
– Dzięki, Marcus.
Tłum znowu ożył, kiedy krupier przesunął w stronę Jeffa Lassi-
tera stos żetonów. Dokładnie o północy przy stole zjawił się
nowy rozdający. Tłum protestował, kiedy dotychczasowy kru-
pier ustępował miejsca nowemu.
– Panie i panowie, przykro mi, ale mój czas się skończył. Ro-
dzina na mnie czeka.
Lassiter jęknął, okazując dezaprobatę. Fanny wyczuła, że tak
naprawdę chłopakowi nie sprawiało to różnicy. Wyraził swoje
zdanie ze względu na widownię. Zrozumiała, że on naprawdę
rozpracował system.
– Zasady kasyna mówią: cztery godziny gry i cztery godziny
przerwy. Kasyno dysponuje prawem do zmiany stołów. Teraz to
zrobimy.
Tłum kolejny raz głośno wyraził swoje niezadowolenie. Lassiter
uśmiechnął się. Fanny obleciał strach.
– Wszystkie pięć kasyn po drugiej stronie ulicy skasował na pół
miliona każde – powiedział Marcus. – To jest tylko moje zdanie,
ale wydaje mi się, że z „Babilonu” ma zamiar wycisnąć dużo
więcej. Spójrz na jego twarz, na oczy. On nie uprawia hazardu.
On gra w coś innego.
– Poczekaj tutaj, Marcus. Zaraz wracam. Fanny zadzwoniła z
biura do Asha.
153
– Słuchaj, Ash, mam tylko kilka minut. Twój syn, Jeffrey Lassi-
ter właśnie wygrał w kasynach po przeciwnej stronie ulicy po
pół miliona w każdym. U nas już ma siedemset tysięcy i nadal
gra. Zmieniliśmy pracowników. Neal wymienia stoły. Powiedz,
co mam robić.
– Skąd wiesz, że to Jeff?
– To on, Ash. Wygląda dokładnie jak ty, kiedy byłeś w jego
wieku. Nie wyparłbyś się go w żadnym sądzie. To twój syn. Co
mam zrobić? Neal twierdzi, że on ma system. Co to, do cholery,
znaczy?
– To znaczy, że ma pieprzony system. On nie jest hazardzistą.
Zawsze był dobry w rachunkach, po matce. Tak dobry jak Si-
mon... sukinsyn, no jasne!
– Co jasne?
– Simon.
– Co Simon ma z tym wspólnego? Chcesz powiedzieć, że Si-
mon wie o tym chłopaku?
– Tak, pamiętasz? Mówiłem ci, że mu się przyznałem w chwili
słabości, kiedy między mną i Simonem dobrze się układało.
– Ash, nie chcę tego słuchać. Powiedziałeś mi przecież, że nie
ma czegoś takiego jak system.
– Bo nie ma. Od czasu do czasu ktoś na coś wpadnie, ale działa
tylko przez moment. Nie można przewidzieć wszystkich możli-
wości.
– Ale jemu się udaje. Może byś wsiadł w samochód i przyje-
chał, albo zadzwonił do niego. Musisz coś zrobić, Ash. Zanosi
się na bardzo długą noc. Jeżeli za tym stoi Simon, czy jest jaka-
kolwiek możliwość, że stracimy kasyno?
– Na Boga, Fanny, to ty byłaś żoną tego faceta. Poznałaś go od
strony, której ja nie znam. Ale według mnie odpowiedź brzmi:
tak. Co mówisz? Już tam jadę. Regulamin kasyna mówi, że mo-
żemy zarządzić godzinną przerwę. Przewidziałem to na podobne
154
okoliczności. Neal o tym wie. Ogłoś przerwę za piętnaście mi-
nut. Będę w kasynie, zanim przerwa się skończy.
– Jesteś w stanie prowadzić?
– Tak, Fanny. Zajmę się wszystkim.
Fanny ukryła twarz w dłoniach. Chciało jej się płakać.
– O co chodzi? – spytał Marcus, stając w drzwiach.
– Jeflrey Lassiter jest synem Asha. Ash przypuszcza, że oni Si-
mon są... w zmowie. Simon jest magikiem, jeżeli chodzi o licz-
by. Ale czy to, że ktoś radzi sobie z liczbami oznacza, że jest w
stanie przewidzieć wszystkie możliwości? Ash twierdzi, że nie.
Ja nie wiem. Mówi, że mamy prawo zarządzić godzinną przerwę
i chce, żebym to zrobiła za piętnaście minut. Już tutaj jedzie.
Boże, nie mogę uwierzyć, że Simon nienawidzi nas do tego
stopnia, żeby posunąć się do czegoś podobnego – jeżeli rzeczy-
wiście to on za tym stoi. To wszystko moja wina.
– Nie, Fanny, to nie twoja wina. Twój mąż ma poważne kłopo-
ty, co przez lata skutecznie ukrywał. Niektórzy umieją długo
ukrywać pewne rzeczy, a potem jakiś drobiazg, albo czasami
coś ważnego, powoduje eksplozję zduszonych emocji.
Głos Fanny był pełen troski.
– Ten młody człowiek nie robi nic, co byłoby niezgodne z pra-
wem. Robi to, co każdy gość kasyna. Gra i wygrywa. Nic nie
możemy na to poradzić. Zmiana krupierów, ogłoszenie przerwy
– to tylko chwilowe rozwiązania. Będzie wracał, jeżeli ma ten
swój system. To znaczy, system Simona. Powinieneś iść, Mar-
cus. Mówiłeś, że masz rano samolot, a już jest po północy. To w
końcu nie twój problem.
– Nie mogę cię tak zostawić. Może się zrobić nieprzyjemnie.
– Mamy ochronę. Marcus usiadł na biurku.
– Miałem cię odprowadzić pod drzwi i pocałować na dobranoc.
– Wiem. To był wspaniały, niezapomniany wieczór, a teraz...
– Fanny, wiedziałaś, że twój mąż ma syna?
155
– Dowiedziałam się niedawno. Dzieciaki jeszcze nie wiedzą. Jak
daleko posunie się Simon, jeżeli rzeczywiście on wszystko ukar-
tował?
– Fanny, chciałbym umieć ci odpowiedzieć, ale nie potrafię. Coś
przemknęło mi przez myśl. Może twój adwokat uświadomił
adwokatowi Simona, że nie ma żadnych podstaw do roszczenia
sobie praw do „Babilonu”. Jak powiedziałem, tak mi tylko wpa-
dło do głowy. Wydaje mi się, że minęło już piętnaście minut. Aż
dreszcz mnie przechodzi na myśl, ile ten chłopak mógł wygrać
przez ostatnie pół godziny.
– Mnie też, Marcus.
Był tak blisko, że Fanny czuła zapach wina w jego oddechu.
Zobaczyła swoje odbicie w jego oczach i wydało jej się to
dziwne. Poczuła błogie ciepło, zbliżywszy się do niego jeszcze
bardziej, ale nie wiedziała, jak to się stało, bo nie zauważyła,
żeby Marcus ją przyciągnął, ani żeby się poruszył. Znalazła się
w jego ramionach, przy jego ciele. Świat wokół przestał istnieć.
Czekała, wiedząc, że ją pocałuje. Przez jedną krótką chwilę wy-
dało jej się, że czekała na ten moment przez całe swoje życie.
Wróciła do rzeczywistości, kiedy Marcus delikatnie pocałował
ją w usta i wyszeptał coś, co z trudem zrozumiała.
– Nie należę do mężczyzn, którzy zaczynają coś, czego nie mo-
gą dokończyć. Mamy przed sobą wiele dni. Zgadza się?
Fanny pokiwała głową. Jej język zesztywniał, a usta ciągle drża-
ły od dotyku ust Marcusa. Czuła, że oparł brodę o jej głowę.
Schował twarz w jej włosach i szeptał słowa, których nie słysza-
ła i nie rozumiała, ale to nie miało znaczenia. Czuła bicie jego
serca. A może tak mocno biło jej własne? Kiedy odezwał się
ponownie, dokładnie zrozumiała to, co powiedział.
– Chyba się w tobie zakochuję, Fanny Thornton.
– Wiesz co, Marcusie Reed? Ja się chyba już w tobie zakocha-
łam. Ale nie mam pojęcia jak to się stało –wyznała otwarcie. –
156
Chyba przez te pięćdziesiąt par butów.
Marcus odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
– Nasze poznanie wydaje się nieprawdopodobne.
– Jak całe moje życie. Lepiej zacznij się przyzwyczajać. Wyglą-
da na to, że z jednych kłopotów wpadam w następne, ledwie
zdążając odetchnąć w przerwie. Teraz muszę się zmierzyć z
kryzysem numer 466. To liczba przybliżona, którą wyciągnęłam
z kapelusza.
Marcus ścisnął jej ramiona.
– Rzeczy zawsze jakoś się układają. Poświęcę temu kryzysowi
niepodzielną uwagę i zadzwonię do ciebie, jeżeli przyjdą mi do
głowy jakieś rozwiązania. Łatwiej mi, bo patrzę obiektywnie.
Ty i twój były mąż jesteście za bardzo zaangażowani w sytuację
i kierują wami sprzeczne emocje. Pamiętaj też, że tracisz pienią-
dze jeszcze w inny sposób. Przy pozostałych stołach i automa-
tach do gry nikogo nie ma, bo wszyscy obserwują zwycięzcę.
Spójrz na mnie, Fanny. – Marcus ujął jej twarz w obie dłonie. –
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Kiedy znaleźli się na sali okazało się, że nie ma sposobu, by
przedrzeć się przez tłum ludzi otaczających stół do gry.
– Poczekaj tu, Fanny, pójdę po twojego kierownika sali.
Fanny przyglądała się Marcusowi, torującemu sobie łokciami
drogę przez tłum, i przepraszając uśmiechem tych, którzy mu-
sieli się odsunąć. Choć stała daleko, dotarły do niej narzekania i
jaki, kiedy Neal ogłosił godzinną przerwę. Szybko znalazł się
znowu przy niej.
– Ash już jedzie – poinformowała go Fanny.
– Na szczęście. Kim, do diabła, jest ten facet? Wszedł sobie z
ulicy, rozluźnił krawat, zakasał rękawy i zaczął grać. Dokładnie
tak samo zrobił w pięciu innych kasynach. Chwyt polega na
tym, że gra uczciwie. Nie widać, żeby oszukiwał. Nie pije. Jest
sam, nikt z nim nie przyszedł. Mam też wrażenie, że jest gotów
157
postawić wszystko na raz. Mówimy o poważnych pieniądzach.
– Wiem, Neal. Chodźmy do baru. Chyba widzę Asha. Musiał
przylecieć z Sunrise samolotem.
Podniosła wzrok i zobaczyła kroczącego w jej stronę Marcusa.
– Przyszedłem się pożegnać, Fanny. Teraz jesteś w dobrych
rękach.
Nie. Nie jestem. Chcę twoich rąk. Chcę ciebie, tylko ciebie, po-
wtarzała w myślach. Skinęła jednak głową i patrzyła, jak Mar-
cus Reed odchodzi. Opony wózka Asha zapiszczały przy ha-
mowaniu. – Gdzie on jest?
– Znajdź największy tłum, na pewno tam – powiedział Neal. –
Ash, on gra uczciwie. Nie wpakuj się w proces. Ograł całą ulicę
ale najbardziej polubił „Babilon”. Moim zdaniem jest gotów
postawić wszystko, co wygrał i nazwie to swoją wielką nocą.
Ten facet tu wróci. I nie przestanie wracać.
– To się jeszcze okaże – burknął Ash.
Odwrócił się i pojechał w kierunku głównego przejścia, gdzie
czekała drobna, ciemnowłosa, zapłakana kobieta.
– Tak mi odpłaca twój syn? Czy możesz mi wyjaśnić, co się tu
dzieje?
– Nie wiem. Od pewnego czasu Jeffrey żyje własnym życiem.
Wiesz, że ma swoje mieszkanie. Skąd mogę wiedzieć, co robi o
każdej porze dnia? Ktoś zadzwonił. Nie mam pojęcia, kto. Przy-
jechałam...
– Prosiłbym, żebyś po niego poszła i go tutaj przyprowadziła i
prosiłbym, żebyś zrobiła to natychmiast.
– Ash... – Natychmiast, Margaret.
– Domagam się wyjaśnień, Jeffrey – zażądał Ash głosem zim-
niejszym niż lód.
– Czekałem na ciebie całą noc. Domyślam się, że musi to być
dla ciebie ważne, skoro przyjechałeś ze swojej góry.
– Jest ważne. Komisja Gier i Urząd Skarbowy będą chciały z
158
tobą krótko porozmawiać. Nawiasem mówiąc, obaj panowie już
idą.
– Urząd Skarbowy? – spytała Margaret Lassiter łamiącym się
głosem – Jeffrey, słyszałeś, co pan Thornton powiedział?
– Czy zrobiłem coś złego, panie Thornton?
– Nie wiem. A zrobiłeś? Komisja Gier orzeknie. Popełniłeś jed-
nak jeden błąd. Powinieneś był ograniczyć się do tej strony uli-
cy.
– Co to ma znaczyć? – zuchwale spytał Jeffrey.
– Mój Boże, Jeffrey, tam też wygrałeś? – jąknęła Margaret Las-
siter. – I co z tego?
– On chyba mnie nie posłucha. Może ty powinnaś mu wytłuma-
czyć, co to oznacza dla niego, dla ciebie i waszego życia. Nie
mojego. Waszego.
Margaret Lassiter odciągnęła syna na stroną i rozmawiała z nim
ściszonym głosem. Ash obserwował ich, czując, jak w jego
wnętrznościach panoszy się strach. Jeszcze nawet nie wspo-
mniał w rozmowie imienia Simon. Kiedy wrócili, Margaret za-
łamywała ręce z rozpaczy, a z twarzy Jeffreya biła zuchwałość.
Ash zaczął bez ogródek.
– Wiem, że wciągnął cię w to mój brat, Simon. Chcę ci powie-
dzieć, że wam się nie uda. Powiedz mu to ode mnie. Mogę cię
wywalić z tego kasyna i zrobię to. Wyjaśnię okoliczności Komi-
sji Gier. Babilon jest prywatną własnością. Ustalamy nasze we-
wnętrzne reguły. Co oznacza, Jeffrey, że odpowiadamy sami
przed sobą, a nie przed Simonem. On nie ma prawa do tego ka-
syna.
– Jasne, nie ma sprawy, ale jak wypadniecie przed właścicielami
innych kasyn, jeżeli zabronicie mi grać?
– Pomyślą, że jestem cholernie sprytnym facetem. Zrobiliby
dokładnie to samo. Nie możesz przewidzieć wszystkich możli-
wości. Co oznacza, że robisz coś, czego robić nie powinieneś.
159
Jestem pewien, że Simon obiecał ci kupę forsy. Co ci z niej zo-
stanie, kiedy Urząd Skarbowy zabierze swoją część i Simon
swoją? Mniej niż dostałbyś z funduszu powierniczego, w któ-
rym złożyłem pieniądze dla ciebie i twojej matki. Ale to już
historia. Za to również ty ponosisz odpowiedzialność. Skończy-
łem. Chciałbym, żebyś się rozliczył. Czekają na ciebie w kasie.
Ostatnia sprawa. W sytuacjach takich jak ta nie gra roli, czy
chodzi o moją stronę ulicy, czy przeciwną. Wspólnie chronimy
nasz interes. Na twoim miejscu poszedłbym z powrotem na dru-
gą stronę ulicy i przegrał te pieniądze, które od nich wyciągną-
łeś. Rób, co chcesz. Nie jesteś tu mile widziany.
– Ash...
– Nie chcę tego słuchać, Margaret. Od tej chwili możecie liczyć
wyłącznie na siebie. Nie oczekiwałem niczego poza odrobiną
lojalności. Nie spodziewałem się, że mój syn okaże się na tyle
słaby, żeby zdradzić mnie dla pieniędzy. Przykro mi, że tak się
stało.
Trzęsąc się ze złości, Ash podjechał wózkiem do Neala i Fanny.
– Wywalić go na zbity pysk. Pan Lassiter nie jest mile widzia-
nym gościem w tym kasynie. I wątpię, czy gdziekolwiek będzie
mile widziany. Kiedy się rozliczy, dopilnuj, żeby na pewno wy-
szedł z budynku.
– Ash, będą o tym pisać poranne gazety. Nie stawia nas to w
dobrym świetle.
– Jeśli napiszą o tym poranne gazety, to zrobią to tak, że nie
będziesz wiedziała, o co chodzi. Ile razy mam ci powtarzać, że
to miasto samo o siebie dba? Zajmij się interesami, Neal – Ash
wskazał ruchem głowy okienko kasowe.
– Ash, przepraszam. Nie wiedziałam, co robić. Może jednak nie
nadaję się do prowadzenia kasyna.
– Oczywiście, że się nadajesz. Próbowałaś zachować się wła-
ściwie, bo chodziło o mojego syna. Doceniam to. Jeżeli byłby to
160
ktoś inny, twój instynkt wziąłby górę i zareagowałabyś w spo-
sób odpowiedni do tego rodzaju sytuacji. Przypuszczam, że Si-
mon spodziewał się, że to będzie łatwy kąsek i że wygrają z
nami. Musi być na krawędzi. To, co wywinął, do tego stopnia
nie jest w jego stylu, że ledwie go rozumiem. Przygotuj się na
ciąg dalszy.
Fanny wzdrygnęła się, słysząc gorycz w głosie byłego męża.
– Ash, on jest młody. Simon ma... Simon może... oczarować
nawet dzikie pszczoły w lesie. Oboje o tym wiemy. Nie wiado-
mo, co obiecał chłopakowi. Taka okazja mogła mu się wydać
nie lada gratką. Nie bądź dla tego chłopaka zbyt surowy.
– Nie musiał się zgadzać. Nie oczekiwałem od niego wiele, ale,
do cholery, lojalności – owszem. Birch i Sagę w życiu nie we-
szliby w coś takiego. Dlatego, że ty – nie ja – porządnie ich wy-
chowałaś. Ja chyba za bardzo ułatwiłem sprawę Jeffowi i jego
matce. Teraz to już musztarda po obiedzie. Wracam do Sunrise.
– Pokusa to fatalna rzecz. Żadne z nas nie może mieć pewności
czy Birch albo Sagę nie postąpiliby podobnie. Jeżeli chodzi o
dzieci, nie można się zarzekać. Uspokój się, przemyśl wszystko,
zadzwoń jutro do swojego syna i porozmawiaj z nim. Nie zo-
stawiaj tak tej sprawy, Ash.
– Dobranoc, Fanny. Ach, jak twoja wielka randka?
Fanny prychnęła.
– Widzisz mnie. A jego? Masz więc odpowiedź.
– Musi mieć cholernie dużo cierpliwości. Może powinnaś być
bardziej agresywna?
– Ash?
– Co?
– Zamknij się.
– Jesteśmy rozdrażnieni, prawda?
– Tak, ja jestem.
– Podniecenie minęło. Zadzwoń do niego. Noc się jeszcze nie
161
skończyła.
– Nie potrzebuję rad, Ash.
– Dałem ci ją gratis. Nigdy nie powinnaś odrzucać niczego, co
ci dają darmo.
– Czujesz się na siłach, żeby wracać do domu? Jest już późno.
– A jeżeli zostanę, zrobimy to?
– Nie.
– Więc wyjeżdżam. Porozmawiamy jutro. Zadzwoń do mnie
rano i przeczytaj mi gazetę.
– Załatwione. Dobranoc, Ash. Jedź ostrożnie. Ash puknął się w
głowę.
– Jezu, Fanny, prawie zapomniałem. Dostałem dzisiaj list od
Bircha. Wyjeżdżałem w takim pośpiechu, że zapomniałem go ze
sobą zabrać.
– I co z nim? Jak się czuje? Co napisał?
– Przeczytam ci, jak do mnie zadzwonisz. Nie jest długi. Cały
akapit poświęcił na opis kurczaków drapiących w jego cienki
dach o czwartej nad ranem. Od ośmiu dni się nie kąpał. Wyglą-
da na to, że lubi to, co robi.
– Obchodzi mnie jedynie, żeby był zdrowy i szczęśliwy. Dzięki,
że mi powiedziałeś. A tak przy okazji, ta noc nie była wcale taka
zła.
– Naprawdę lubisz tego faceta?
– Tak, Ash, naprawdę.
– Bardziej niż lubiłaś mnie i Simona?
– Nie zadawaj mi takich pytań. Przede wszystkim, to nie twoja
sprawa.
– Czuję się za ciebie odpowiedzialny. Przecież byłaś moją żoną.
– O czym zapominałeś, kiedy ci pasowało – warknęła Fanny.
– Przestań, co ty.
– To coś innego, Ash. Nie jestem już młodą zwariowaną dziew-
czyną, która się w tobie zakochała. Nie jestem kobietą spragnio-
162
ną uczucia, która trafiła na Simona. Jestem wreszcie sobą. Ta
nowa osoba widzi i czuje inaczej. Ty również, Ash, tylko się do
tego nie przyznajesz.
– Nie chcę, żeby znowu ktoś cię zrobił w konia. Nie zawsze
będę przy tobie, żeby cię strzec. Bo robię to, na swój sposób.
Chcę, żebyś wiedziała.
– Wiem. Myślałam, że nie chcesz rozmawiać o takich sprawach.
– Bo nie chcę. Wiesz, Fanny? Ty wyzwalasz ze mnie wszystko,
co najgorsze i najlepsze.
– To komplement, prawda?
– Jasne. Słuchaj, jeżeli Simon zacznie do ciebie wydzwaniać,
odkładaj słuchawkę. Nie daj mu dojść do głosu. Jeżeli zaczniesz
z nim rozmawiać, on to wykorzysta. Obiecaj mi. Załatw nowy
numer telefonu i go zastrzeż. Zrób to jutro.
– Dobrze, Ash. Uściskaj dzieci.
– Oczywiście.
Fanny rozejrzała się po kasynie, swoim nowym świecie.
Sprawy zaczęły przyjmować normalny obrót.
Zły czy dobry?
Stwierdziła, że dobry i poszła do windy.
163
Rozdział dziesiąty
Fanny mając dziwne wrażenie, że ktoś ją obserwuje, weszła do
sklepu spożywczego. Uczucie towarzyszyło jej od chwili, gdy
zaparkowała samochód. Obejrzała się za siebie, pewna, że zoba-
czy kogoś gapiącego się na nią. Widocznie to tylko nerwy. Ze-
szłonocne wydarzenia w kasynie rozstroiły ją nerwowo i dzisiaj
przypłaca to zwidami.
Ash miał rację. Poranna gazeta opisała zdarzenie na czwartej
stronie, ograniczając się w dodatku do jednego akapitu. Infor-
mowano ogólnikowo, że młody mężczyzna wygrał fortunę, a
potem ją przegrał. Więc Jeffrey musiał posłuchać rady Asha i
poszedł na drugą stronę ulicy przegrać pieniądze. „Babilon”
odzyskał wygraną i rzeczy odzyskały swój normalny bieg.
Fanny przebiegła wzrokiem listę zakupów, którą trzymała w
ręce. Większość artykułów znalazła się w koszyku z powodu
wizyty Jake’a zaplanowanej na weekend. Mieli piec ciasteczka z
rodzynkami, ulubiony przysmak małego. Masło orzechowe,
dżem, wiśniowe cukierki Popsicle, pałeczki serowe, lizaki i inne
smakołyki. Koszyk był już prawie wypełniony jej własnymi
zakupami – warzywami, owocami i apetyczną pieczenia rzym-
ską.
Fanny znowu spojrzała przez ramię. Próbowała otrząsnąć się z
nieprzyjemnego uczucia, które towarzyszyło jej od kiedy weszła
do sklepu. Spostrzegła go, kiedy sięgała po pudełko kaszy i
niemal je upuściła. Obróciła się, szeroko otwierając oczy i z
trudem łapiąc oddech. Jej ręce zaciśnięte na uchwycie koszyka
zbielały zupełnie. Intuicja nie zawiodła Fanny: Simon ją śledził.
Skąd wiedział, że właśnie o tej godzinie pójdzie na zakupy do
sklepu spożywczego? Nie wiedziałby, gdyby jej nie obserwo-
wał. Nie wpadaj w panikę. Trzymaj koszyk i idź w kierunku
kas, gdzie są pracownicy, myślała.
164
Słyszała tuż za sobą odgłos jego wózka, stukot jego butów na
kaflowej podłodze. Poczuła świeży zapach cytrusów. Simon
uwielbiał pomarańcze, grapefruity i cytryny. Wiedziała, że jego
wózek wyładowany jest owocami. Nie oglądaj się za siebie. On
właśnie na to czeka. Idź do kas. Przy ludziach nic nie powie, nic
nie zrobi. Kiedy wszystko załatwisz spytaj, czy możesz skorzy-
stać z telefonu i poproś ochronę, żeby ktoś przyjechał po ciebie
do sklepu, tłumaczyła sobie.
Poczuła dotyk jego ręki na ramieniu. Przerażona cofnęła się i
usunęła się na bok.
– Cześć, Simon.
– Fanny, co za niespodzianka!
– Zastanawiam się, jakie są powody tego przedstawienia. – Mia-
ła rację. W jego wózku znajdowało się sześć grapefruitów, torba
pomarańczy i siatka cytryn. – Mam wrażenie, że mnie śledzisz i
chciałabym wiedzieć, dlaczego. Nie rób tego więcej, w przeciw-
nym razie złożę wniosek o nakaz zatrzymania.
– Nie pochlebiaj sobie, Fanny. Mam takie samo prawo do robie-
nia zakupów w tym sklepie, co ty. Czy robię coś złego? Nie.
Wyglądał całkiem normalnie w białej bluzie od dresu rozpiętej
pod szyją i z rękawami podwiniętymi do łokci. Policzki miał
gładkie, widać niedawno się ogolił. Czuła jego wodę po goleniu
o leśnym zapachu, który wzbudzał w niej kiedyś dzikie podnie-
cenie. Ale kiedy spojrzała mu w oczy, ogarnęła ją tak silna chęć
ucieczki, że pociągnęła gwałtownie wózek, żeby zwiększyć dy-
stans między nimi.
Simon zachichotał.
– Boisz się mnie, prawda?
– Czego ode mnie chcesz, Simon? Twój plan nie wypalił zeszłej
nocy, co? To był chwyt poniżej pasa. Wiedziałam o Jeffreyu,
Ash mi powiedział. Żadne twoje plany się nie powiodą.
– Chcę mieć „Babilon”. Oddaj go, a zniknę z twojego życia i
165
będziesz mogła zająć się znowu szyciem dziecinnych ciuchów.
– Nie w tym wcieleniu, Simon. Ash nigdy ci go nie odda.
– Ash nie będzie żył wiecznie.
– Wstrętne jest to, co mówisz. Ash jest twoim bratem. Równie
dobrze może nas nabić w butelkę i pożyć jeszcze dwadzieścia
lat. Jeżeli stanie się inaczej, ja sama dopilnuję, żebyś nie dostał
ani skrawka „Babilonu”.
Simon roześmiał się, jakby usłyszał świetny dowcip. Fanny
wzdrygnęła się. Ash ostrzegał ją, żeby z nim nie rozmawiała i
proszę bardzo – musiała zgłupieć, żeby wdawać się z nim w
pogawędkę.
– Niepotrzebnie się unosisz, Fanny. Chcę „Babilonu” i go do-
stanę.
– Nie. Nie dopuszczę do tego. Chcesz mieć kasyno z powodu
Asha. Mówiłeś, że nie cierpisz tego miasta i kasyna. Kłamałeś.
Jestem głupia, ale ty jesteś jeszcze głupszy. Gdybyś tu ze mną
przyjechał, prawdopodobnie bym się nie zorientowała co do
twoich zamiarów, bo tak bardzo cię kochałam. Ale nie mogłeś
przyjechać, prawda? Ash przejrzał cię w mgnieniu oka. To był
twój pierwszy błąd. Wszystkie inne twoje posunięcia także były
pomyłką. Twoja matka musi być wściekła.
– Mama chciałaby, żeby „Babilon” należał do mnie.
– Jeżeli to prawda, to dlaczego nie poczyniła odpowiednich kro-
ków, żebyś go dostał?
– Fanny, masz rację. Jesteś głupia. Przecież nie wiedziała, że
tego chcę.
– Tak jak z czerwonym i żółtym lizakiem. Zasady się zmieniły,
Simon. Ja nie jestem Sallie, a czerwony lizak jest interesem war-
tym bilion dolarów. Możesz położyć na nim swoją łapę po mo-
im trupie, ale wtedy i tak prawo dziedziczenia przypada dzie-
ciom, nie tobie.
– Nikt nie żyje wiecznie – stwierdził Simon i dodał: – Zawsze
166
lubiłem dzieciaki.
– To do niczego nie prowadzi.
Fanny popchnęła wózek Simona swoim, usuwając go z drogi.
Dosłownie przebiegła między półkami do kas. Oddychając cięż-
ko wypakowywała zakupy na taśmę. Obejrzała się za siebie z
dziesięć razy, zanim zdecydowała się pójść na parking. Simona
nie było w zasięgu wzroku.
Dopiero gdy znalazła się w mieszkaniu i zamknęła drzwi na
klucz, wzięła głęboki oddech. Zrobiła sobie kawę i zadzwoniła
do działu obsługi klienta w firmie telekomunikacyjnej z prośbą
o przydzielenie zastrzeżonego numeru. Potem zadzwoniła do
Bess, żeby poinformowała wszystkich o zmianie numeru.
– Zrobią to o północy. Zadzwoń najpierw do centrum rehabilita-
cyjnego. Ja i tak muszę porozmawiać z Ashem, więc sama po-
dam mu nowy numer.
Fanny odłożyła zakupy, zastanawiając się, co dalej. Może nie
powinna dzwonić do Asha. Może powinna pojechać do Sunrise.
Odezwał się jej szósty zmysł, jak zawsze, gdy zanosiło się na
kłopoty. Nie miała pojęcia, skąd wie, ale była pewna, że Simon
pojedzie w góry. Wyciągnęła wtyczkę ekspresu do kawy, chwy-
ciła torebkę i pobiegła do windy. Głupia, głupia, głupia. Za-
dzwoń do Asha, ostrzeż go. Niech weźmie dzieci do domu Chu-
e, uświadomiła sobie.
Pobiegła z powrotem do mieszkania i wykręciła numer Asha,
przestępując z nogi na nogę w oczekiwaniu na jego głos w słu-
chawćte.
– Ash, mówi Fanny. Wyślij dzieci do Chue. Jadę do Sunrise.
Myślę, że Simon jest w drodze w góry. Nie, nie mam pewności,
ale mój instynkt mi to podpowiada. Ash, zrób o co cię proszę.
Potem zejdź do pracowni i zamknij się na klucz. Założyłam kie-
dyś specjalne zamki. Twój brat chce żółtego lizaka wartego bi-
lion dolarów.
167
Fanny pędziła pod górę z prędkością stu czterdziestu kilome-
trów na godzinę. Patrzyła na przydrożne zarośla, na drzewa, w
tylne lusterko. Dopóki nie dotarła do domu Chue, wszystko
zlewało się w jeden zamazany obraz. Zwolniła, aż samochód
zarzuciło na środku szosy.
– Zablokuj drogę Chue. Jeżeli pojawi się Simon, resztę trasy
będzie musiał przebyć na piechotę. Zostawi samochód. Zepchnij
go z góry. Mówię poważnie. Nawet się nie zastanawiaj. Potem
wsadź wszystkich do swojej ciężarówki i jedź do „Babilonu”.
Zrozumiałeś?
– Tak, Fanny.
– Gdzie Ash?
– W pracowni.
– W porządku.
Fanny nawróciła i przejechała resztę drogi spokojnie, z prędko-
ścią zaledwie sto trzydzieści na godzinę. Zarzuciło samocho-
dem, kiedy zahamowała. Przewieszając sobie torebkę przez ra-
mię wybiegła z auta, zostawiając szeroko otwarte drzwi. Bra-
kowało jej tchu, kiedy znalazła się przed pracownią.
– To ja, Ash. Otwórz drzwi!
– Fanny, co tu się dzieje, do jasnej cholery? Przyprawiłaś mnie
niemal o zawał.
– A o co by cię przyprawił widok Simona, jeżeli bym nie za-
dzwoniła, a on dotarłby tu przede mną? Przygwoździł mnie w
supermarkecie. Śledził mnie, szedł za mną. Ash, on powie-
dział... on powiedział, że gdyby Sallie wiedziała, że on chce
mieć „Babilon”, z pewnością by mu go dała. On w to wierzy.
Chce dostać kasyno. Zeszła noc była dla niego tylko nic nie
znaczącą zagrywką. Chciał, żebyśmy się przejęli, kiedy zoba-
czymy, na co go stać, jeżeli rzeczywiście zechce nas stąd wyku-
rzyć. Spojrzałam mu w oczy, Ash. Nic nie dostrzegłam, bo nie
było co dostrzec. On się zmienił.
168
– Czemu myślisz, że tutaj przyjedzie? Po co miałby to robić?
– Przez ciebie. Pomyśl, Ash, on nie może dostać żółtego lizaka,
dopóki ty z niego nie zrezygnujesz. Nie matu Sallie, która mo-
głaby ci go odebrać. Co oznacza, że musi zachować się nie w
swoim stylu i sam ci go wykraść. Nie ma Sallie, która wyraziła-
by aprobatę lub zganiła jego zachowanie.
– Fanny, jestem tym zakłopotany. Myślisz, że on chce mnie ze-
pchnąć z góry?
– Tak, Ash, tak myślę.
– Powinnaś była zadzwonić na policję.
– Bądź realistą. Jeszcze nic nie zrobił. To znowu pachnie jak
wczorajsza noc. Policja nic nie może zrobić i oboje dobrze o
tym wiemy.
– Chcesz, żebyśmy ukrywali się tutaj w nieskończoność? Mu-
sisz zdać sobie sprawę z tego, że niezbyt mi tu wygodnie.
– Powinniśmy się stąd wydostać. Zabiorę cię na dół. Chue wy-
jedzie ze swoją rodziną, Mitzie, Nellie i dziećmi, jak tylko po-
jawi się Simon. On się tu wybiera, Ash. Wiem o tym.
– To dlaczego nie wyjeżdżamy?
– Bo miniemy go po drodze i wtedy po prostu zawróci i poje-
dzie za nami. Jak myślisz, który samochód spadnie w przepaść?
Ten z przodu czy ten z tyłu?
– Twierdzisz, że mój brat chce mnie zabić. Nie wierzę w to.
– Więc lepiej uwierz, Ash. Ja też tutaj jestem, więc może zała-
twić nas oboje za jednym zamachem. Powiedział, że nikt nie
żyje wiecznie. Simon, z którym rozmawiałam w sklepie nie jest
Simonem, którego znamy. Tamten Simon zniknął. Ale ten wy-
gląda zupełnie normalnie. Radzi sobie, i to mnie nurtuje. Był
świeżo ogolony, ostrzyżony, wyglądał schludnie. Nawet dobrze
pachniał. Słuchaj, Ash, ja nie chcę umierać. Muszę jeszcze zro-
bić wiele rzeczy i pojechać w wiele miejsc. Chcę się nacieszyć
dziećmi i wnukami. Nie mam żadnego planu, jeżeli takie jest
169
twoje następne pytanie.
– Co?
– Nie mogę przewidzieć, co zrobi Simon. Ty musisz to zrobić.
Znasz go. Nigdy nie przeżywałam tego, co on teraz. Ty tak. Ca-
ły czas z tym żyłeś. Co on zrobi? Jak daleko się posunie, żeby
dostać to, czego chce? Jaki jest jego, słaby punkt? Ma w ogóle
jakieś czułe miejsce? Nie wiem takich rzeczy. Pomyśl. Może się
mylę. Może źle go zrozumiałam.
– Nie, nie mylisz się. Simon nie ma pięty Achillesa, nie ma żad-
nego czułego punktu. Nigdy się niczego nie bał. Zrobi wszystko,
co będzie musiał, żeby dostać to, czego chce. Gdy byliśmy
dziećmi wstrzymywał oddech do momentu, kiedy siniał i mdlał.
Mama odchodziła od zmysłów z przerażenia, kiedy to robił.
Przytulała go, kołysała, śpiewała mu, a później dawała to, czego
chciał. Nie ważne, o co chodziło. Gdyby chciał mojej skóry,
zdarłaby ją ze mnie. On nie ma hamulców. Zawsze byłem prze-
konany, że każdy ma jakieś hamulce. I nigdy nie znałem nikogo,
kto by ich nie miał. Z wyjątkiem Simona.
– Słyszę samochód.
Twarz Asha stała się tak biała jak koszula, którą miał na sobie.
– Kazałam Chue, żeby zablokował drogę samochodami, a kiedy
Simon wysiądzie ze swojego auta, Chue miał je zepchnąć z gó-
ry, a potem jechać do miasta. Tu chodzi o ciebie i o mnie.
– Zawsze chodziło o ciebie i o mnie.
– W pewnym stopniu. Jestem twoimi nogami. Powiedz, co mam
robić. Znam tę górę jak własną kieszeń. Mogę go odciągnąć,
dzięki czemu miałbyś czas, żeby dostać się do samochodu i od-
jechać. Gdzieś byśmy się spotkali. Powiem mu, że pojechałeś z
Chue i dzieciakami. Chyba da się nabrać. Myśli, że przyjecha-
łam cię chronić, bo nadal cię kocham. Chce w to wierzyć.
– A jest tak, Fanny?
Fanny nie udawała, że nie rozumie.
170
– Pewna część mnie zawsze będzie cię kochać, Ash. Nigdy temu
nie zaprzeczę. Jeżeli choć trochę mnie szanujesz, zrobisz, co ci
powiedziałam.
– Dobrze, Fanny. Na twoim miejscu zmieniłbym buty.
– Boże, racja! Chyba są tu gdzieś moje traperki. O, tutaj. – Fan-
ny zdjęła pantofle na obcasach i włożyła buty górskie. Właśnie
wtedy usłyszeli przeraźliwy łoskot.
– Jezu! Co to było?
Twarz Fanny spochmurniała.
– Samochód Simona spadł z góry.
– Aż do tej chwili wydawało mi się, że to tylko zły sen.
– Nie będziesz miał dużo czasu, Ash. Muszę już iść.
– Fanny...
– Ćśśś... – powiedziała, kładąc palec na ustach. – Bądź ostrożny.
– Ty też.
Fanny zamknęła za sobą drzwi i poszła pod górę do domu.
Usiadła przy rozkładanym stole na tarasie, żeby lepiej widzieć
drogę prowadzącą na podjazd. Gdy tylko ujrzała Simona,
krzyknęła.
– Wróciłam, Simon. Czego chcesz?
– Gdzie Ash?
– Przynajmniej mógłbyś się przywitać. – Zaczęła się wycofywać
w stronę jaru, gdzie przed laty dzieci bawiły się w Tarzana.
Wiedziała, że za nią idzie. Słyszała, jak pod jego stopami trzesz-
czy zamarznięta trawa.
– Gdzie Ash?
– Wyjechał z Chue i dziećmi. Zepchnęli twój samochód z góry.
Eksplodował. Jeżeli staniesz tu, gdzie ja, zobaczysz odjeżdżają-
cą ciężarówkę Chue. Ty naprawdę myślałeś, że pozwolę ci po-
zbyć się Asha, co? Simon, Simon, ale z ciebie naiwniak! On jest
mój. Kocham go. Ale przecież ty o tym wiesz. Nigdy nie po-
zwolę, byś go skrzywdził. Poślubiłam cię tylko dlatego, że
171
chciałam odpłacić Ashowi za romanse z innymi kobietami. Wy-
szedłeś na głupca. Powinieneś pobiec do mamy, Simon, i opo-
wiedzieć jej, co zrobiła wstrętna stara Fanny. Mama wszystko
naprawi, prawda? – szydziła zbliżając się do krawędzi.
Zobaczyła błysk w oczach Simona. Zanurzyła rękę w kieszeni i
wyciągnęła lizak, który kupiła dla Jake’a.
– Mam żółtego, Simon. Uwielbiam żółte. Ash również za nimi
przepada. Mogę ci dać czerwonego. Są paskudne.
Fanny, ześlizgując się, przeszła na drugą stronę, a Simon pró-
bował złapać czerwonego lizaka. Nie przestawała z niego szy-
dzić, przeczesując wzrokiem zarośniętą ścieżkę. Jak tylko usły-
szała odgłos silnika samochodu Asha, wyciągnęła pięść w górę.
– Jest!
Biegła wzdłuż krawędzi. Bury grzęzły w sosnowych igłach. Pot
spływał po całym jej ciele. Pędziła naprzód, Simon za nią.
Słyszała siarczyste przekleństwa które rzucał, gdy jego buty na
skórzanych podeszwach odmawiały posłuszeństwa na drodze
usłanej sosnowymi igłami. Biegła, głośno dysząc, szukając
oczami jakiegoś znajomego znaku w okolicy. Setki, może tysią-
ce razy bawiła się tu z dziećmi. Gdzie były oznaczenia? Przy-
pomniała sobie, że zlikwidowali je wiele lat temu. Musiała biec
na pamięć, oddalić się od zbocza i linii drzew. Na dół, na dół, a
potem z powrotem na górę. On nie będzie w stanie iść za tobą,
podpowiadał jej umysł.
Wydawało jej się, że pękną jej płuca, kiedy zaczęła się wspinać,
zjeżdżając do tyłu i zsuwając na dół, aż poczuła, że uderzyła
plecami w pień rachitycznej sosny. Wiatr ją spychał, ale ona z
bólem w oczach wdrapywała się po stoku, podciągając się rę-
kami i wspierając kolanami po to, by po chwili dać się znowu
zepchnąć na dół gwałtownemu podmuchowi wiatru. Poczuła na
twarzy coś zimnego i mokrego. Śnieg. Pomiędzy drzewami zro-
biło się jakby ciemniej. Gdzie jest Simon? Poruszyła się i usły-
172
szała szelest krzaków tuż za sobą.
W końcu znalazła się wyżej. Drzewa były grubsze, stary szlak
zarośnięty i ledwie widoczny. Przedzierała się na prawo, potem
na lewo, przez gęsty las pokonując niewielkie kupki kamieni.
Na niebie zebrały się śnieżne chmury, czarne i złowieszcze.
Fanny spojrzała na szczyt góry, niepewna, czy znajdzie w sobie
dość sił, by się tam wdrapać. Lepki śnieg padał na jej twarz.
Była przemarznięta do szpiku kości, ale z jej czoła kapały krople
potu. Gramoliła się do góry, chwytając rękami korzeni drzew i
krzaków, które napotykała po drodze. Poczuła wilgotną lepkość
i wiedziała, że to krwawią jej dłonie. Dostała w twarz nisko ro-
snącą gałęzią i na chwilę ją zamroczyło.
Simon był coraz bliżej, coraz wyraźniej słyszała jego przekleń-
stwa. Dalej! Krzyczał w niej instynkt. Szybciej!
Fanny wspinała się coraz wyżej. Podciągała się krwawiącymi
rękami i czuła, że opada z sił. Było jej zimno, bardzo zimno.
Wiedziała, że uchodzi z niej ciepło, ale zbliżała się do celu. Za-
marła, kiedy zobaczyła prześwit w drzewach. Czarne chmury
zasnuły niebo. Przystanęła i upadła. Nie mogła pozwolić sobie
na luksus postojów. Wspinała się na czworaka, aż zobaczyła
następny prześwit. Musiała być niedaleko szczytu. Powietrze
stało się świeższe i bardziej wilgotne. Gdyby tylko śnieżyca nie
ograniczała tak jej pola widzenia...
Płaski grunt. Droga? Taaak. Dzięki Ci, Boże. Biegła, wołając
Asha. Słyszała, jak echo odbija krzyk i wołanie wraca do jej
własnych uszu. Biegła, a śnieg sypał jej w twarz. Usłyszała
klakson, zobaczyła światła, dobiegł ją głos Asha, a potem nadje-
chał samochód i szeroko otwarły się drzwi. Wsiadła ostatkiem
sił. Drzwi zamknęły się z trzaskiem.
– Jedź, jedź – zdołała wy sapać. – Był tuż za mną. – Fanny...
– Wszystko w porządku. Jedź, Ash.
– Zjeżdżałem z tej cholernej góry i wjeżdżałem z powrotem pięć
173
razy, trąbiąc i wydzierając się, aż ochrypłem. Na pewno dobrze
się czujesz?
– W każdym razie żyję. Ty też żyjesz. To znaczy, że wszystko w
porządku. Tak naprawdę tylko to się liczy.
– Masz rację, Fanny. Zawsze masz rację. Co teraz? Jedziemy na
policję?
– I co im powiemy? Że zwabiłam go, żeby zszedł z góry i że
mnie gonił? Nadal jest moim mężem. Ty jesteś moim byłym
mężem. Zapomnij o policji, Ash.
– Ale musimy coś zrobić. Popisałaś się tam na górze.
– Chyba głupotą. Chcesz czerwonego lizaka?
– A masz?
– Pełną kieszeń. Tym go przyciągnęłam na stok. Szydziłam z
niego, pokazując mu żółtego lizaka. Co ja dla ciebie wypra-
wiam, Ash. – Fanny odwróciła się, trzymając lizaka w ustach.
– Dobrze sobie poradziłaś z tymi lizakami. Chyba zawdzięczam
ci życie. Gdybym dostawał dolara za każdym razem, kiedy wy-
ciągałaś mnie z tarapatów, byłbym bogaczem. Podziękowanie to
chyba za mało.
Fanny nie słyszała już jego słów. Zasnęła.
Ashem poczuł gwałtowną chęć chronienia jej, jak jeszcze nigdy
wcześniej.
– Zabiję tego sukinsyna – wycedził przez zaciśnięte zęby – za
wszystko, co ci zrobił.
O piątej po południu Chue i jego rodzina zostali ulokowani w
jednym z luksusowych apartamentów „Babilonu”. Kiedy Fanny
spała, wpadła na chwilę Iris, żeby zabrać ze sobą do domu Ja-
ke’a i Polly. Ash siedział w jadalni nasłuchując, czy przypad-
kiem Fanny się nie obudziła. Jego myśli wirowały szybciej niż
wózek, którym obracał się bez przerwy dookoła. Właśnie odbył
rozmowę z szefem policji, który powiedział mu dokładnie to
174
samo, co Fanny. Co ma zrobić? Zatrudnić dodatkową ochronę
do pilnowania rodziny? Fanny pewnie od razu wybiłaby mu ten
pomysł z głowy. Mógł opowiedzieć o dzisiejszych wydarze-
niach Clementine Fox.
Właśnie miał to zrobić, kiedy zadzwonił telefon. Podniósł po
pierwszym sygnale. To był Marcus Reed.
– Fanny śpi, Marcus. Przeżyła ciężki dzień. Ma do ciebie za-
dzwonić, kiedy się obudzi?
– Coś nie tak?
– Wszystko nie tak.
– Czy Fanny dobrze się czuje?
– I tak, i nie. Nie będzie się mogła ruszać przez pewien czas i
będzie obolała, ale poza tym ma się dobrze. Mogę ci opowie-
dzieć, co się stało. Fanny pewnie sama ci powie, kiedy do ciebie
zadzwoni.
– Fanny nie rozmawia ze mną o swojej rodzinie, Ash. Chciał-
bym się dowiedzieć, co zaszło. Może byłbym w stanie jakoś
pomóc.
Ash opowiedział całą historię.
– Wygląda na to, że twój brat chce sam dla siebie stanowić pra-
wo. System prawny działa czasem bardzo opieszale. Moja rada,
o którą nie prosiłeś, jest taka, żeby zostawić rozwiązanie pro-
blemu w rękach prawniczki Fanny.
– Więc myślimy podobnie. Właśnie miałem do niej dzwonić, ale
twój telefon mi przeszkodził. Zaraz to zrobię. Powiedzieć Fan-
ny, żeby się do ciebie odezwała?
– Byłbym wdzięczny. Uważaj na nią.
– Chyba nie jesteś świadomy tego, że to Fanny na wszystko
uważa. Zrobię, co w mojej mocy.
Telewizyjny zegar uświadomił mu, że Clementine Fox z pewno-
ścią już nie ma w domu. Równie dobrze może zadzwonić do
niej jutro rano.
175
Fanny ciągle spała. Ash zadzwonił do Iris, żeby sprawdzić, jak
się mają Polly i Jake i usłyszał, że wszystko w porządku. Nie
mając nic do roboty, zaparzył sobie kawę i szczodrze dolał do
niej brandy. Przez godzinę oglądał wieczorne wiadomości, a
przez następną teleturnieje. Właśnie miał zrobić sobie kanapkę,
kiedy do salonu weszła Fanny.
– Czy czujesz się tak samo, jak wyglądasz?
– Gorzej.
– Co powiesz na kawę i kanapki?
– Zjem z przyjemnością.
Fanny ostrożnie usiadła na kanapie.
– Chyba muszę zacząć więcej ćwiczyć. Bolą mnie mięśnie, o
których istnieniu nie miałam nawet pojęcia. Sprawdziłeś, co z
dziećmi?
– Wszystko w porządku. Iris powiedziała, że nawlekają kukury-
dzę prażoną na nitkę. Chyba chciała powiedzieć, że nawlekali-
by, gdyby coś zostało. Jake uwielbia te ziarenka, które wyskaku-
ją pierwsze. Czuje różnicę w smaku. Dzwonił Marcus Reed.
Prosił, żebyś oddzwoniła.
– Zostawił numer?
– Nie.
– To jak mam oddzwonić? – spytała Fanny zmęczonym głosem.
– Chyba był bardzo zmartwiony i dlatego zapomniał go podać.
Powiedziałem mu, co się stało.
– Mogłeś się powstrzymać. To jest sprawa rodzinna, a ja nie
mam zwyczaju o rodzinnych problemach rozmawiać z nikim
oprócz Billie i Bess.
– Nie wiedziałem. Przepraszam.
– W porządku. Zadzwoni jeszcze raz. A jak nie, to trudno.
– Nie wygląda, żebyś była zakochana.
– Ash, w tej chwili Marcus Reed jest na końcu listy spraw, któ-
rymi zaprzątam sobie głowę. Twój brat pochłania całkowicie
176
moją uwagę. Powinniśmy się zastanowić, co robić.
– Będzie się dąsał przez najbliższy czas. Potem wycofa się,
zbierze siły i wpadnie na jakiś inny chory plan, żeby się do mnie
dobrać.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że nie możesz wrócić do Sunri-
se?
– Tak. Wynajmę pokój, jeżeli moja obecność będzie cię krępo-
wać.
– Nie wygłupiaj się. Cieszę się, że mam towarzystwo. Musimy
trzymać się razem. Chyba oboje powinniśmy rano postarać się o
nakaz zatrzymania.
– Zgadzam się. Ale to nie powstrzyma Simona. Chyba zdajesz
sobie sprawę z tego, że wykonujemy pozorowane ruchy, żeby
lepiej się poczuć?
– Nie obchodzi mnie to. Chcę mieć nakaz zatrzymania.
– A więc go zdobędziemy. Chcesz jeszcze kawy?
– Pewnie. Przynieś lody.
– Co będziemy robić wieczorem?
– Nie wiem, jak ty, ale ja mam zamiar wziąć gorącą kąpiel, a
potem wracam do łóżka. Możesz zrobić śniadanie. Nie przejmuj
się Daisy. Ma przed drzwiami podkładkę na wszelki wypadek.
– Znowu sam – wymamrotał Ash.
– Jak to jest, Ash?
– Dosyć gówniane uczucie. Fanny, dziękuję za dzisiaj. Skinęła
głową.
– Ty zrobiłbyś dla mnie to samo, prawda?
– Tak. Tak, Fanny, zrobiłbym.
– Do zobaczenia rano.
– Cześć.
Simon Thornton krążył wokół domu, trzymając ręce w kiesze-
niach. Wiatr wył i zawodził, przejmując zimnem do szpiku ko-
177
ści. Ash pewnie siedzi teraz w domu w ciepłych ciuchach. Wie-
dział, że powinien się przebrać, zanim mokre rzeczy przymarzną
mu do pleców. Od stóp do głów był obsypany śniegiem, mokre
włosy przykleiły się do czoła, tworząc zamarznięte pasma. Ma-
rzył mu się gorący prysznic. Wszedł do domu tylnymi drzwiami
i włączył światło w kuchni. Wszystko było schludne i uporząd-
kowane – takie jak Ash. Chodził wkoło, dotykając rzeczy i po-
gwizdując.
Wszedł po schodach do swojego dawnego pokoju, który teraz
był sypialnią Jake’a. Wszędzie walały się zabawki. Zamknął
drzwi i wszedł do pokoju Asha. Nadal był jego. Było tu wszyst-
ko, co należało do Asha – jego dyplomy, obrazy na ścianach,
jego przeszłość. Na komodzie zdjęcie Asha i Fanny. Przyglądał
się fotografii z klinicznym zainteresowaniem. Na nocnym stoli-
ku – zdjęcie Jake’a z wędką. Długo mu się przypatrywał.
Ash miał pięcioro dzieci i troje wnucząt. On nie miał nikogo.
Ash miał rodzinę. On nie, bo był bezpłodny. Ash miał wszystko,
Simon otworzył szuflady komody. Wszystko było równiutko
poukładane. Wszystko, co najlepsze. Przetrząsnął rzeczy do-
kładnie, tak samo jak miał w zwyczaju robić, gdy był dziec-
kiem. Szafa skrzypnęła. Powyrzucał garnitury i marynarki z
wieszaków i cisnął je na podłogę. Kopnął równy rząd butów.
Przez godzinę przeglądał osobiste rzeczy Asha, które trzymał na
najwyższej półce. Nie znalazł nic, co chciałby zabrać. Poczuł się
oszukany i rozczarowany tym, że jego brat nie miał nic, co war-
to byłoby mu odebrać.
Poszperał jeszcze i znalazł grubą kurtkę, sztruksowe spodnie i
sweter. Wyciągnął wepchnięte w głąb szafy ocieplane buty. Był
dobrze wyposażony na drogę do miasta.
Udał się do łazienki Asha, wziął prysznic, ogolił się i przebrał.
Mokry ręcznik rzucił na podłogę. Ash nienawidził bałaganu.
W kuchni zrobił sobie kanapkę z szynką. Obrał pomarańczę i
178
zjadł. Skórki i okruchy chleba zostawił na blacie. Po raz ostatni
rozejrzał się po. mieszkaniu, a potem wrócił do salonu. Zapiął
kurtkę, zdjął z wieszaka wełnianą czapkę Asha i założył na mo-
krą głowę.
Przed wyjściem zapalił papierosa. Zanim zgasił zapalniczkę,
przyłożył ją do brzegu koronkowych firanek w największym
oknie.
Schodząc z góry od czasu do czasu oglądał się za siebie i po-
dziwiał tańczące wysoko na niebie płomienie.
Pogwizdywał całą drogę, a wiatr niósł dźwięk daleko i wysoko.
179
Rozdział jedenasty
Fanny obudziła się z uczuciem paniki. Spuchnięta i podrapana
twarz pulsowała boleśnie. Ruszyła obolałe ciało, aby spojrzeć na
zegarek. Druga w nocy. Co ją obudziło? Na pewno nie Daisy –
pies spał spokojnie w nogach łóżka. Ash? Też nie. Daisy zarea-
gowałaby, gdyby coś działo się z jej byłym mężem. Może tele-
wizor? A może Ash cierpi na bezsenność? Nasłuchiwała. W
mieszkaniu panowała grobowa cisza.
Czyżby po prostu już się wyspała? Wstała z trudem, bo mięśnie
sprzeciwiały się każdemu ruchowi, nawet delikatnemu. Włoże-
nie szlafroka kosztowało ją wiele wysiłku, ale jakoś sobie pora-
dziła. Nie znalazła pantofli, więc na bosaka poszła do kuchni.
Daisy pobiegła za nią. Ulżyło jej, gdy zobaczyła ciemny ekran
telewizora. Najwidoczniej Ash spał.
Wsypała kawę do pojemniczka i nastawiła ekspres do kawy.
Wcisnęła czerwony guzik. Zapaliła papierosa, chociaż nie lubiła
tego robić przed umyciem zębów. Daisy kręciła się u jej nóg,
popiskując i merdając ogonem.
– Przecież to nie ranek. Zachwiał mi się rytm. – Fanny sięgnęła
do lodówki i wyjęła trzy plasterki sera. Pokruszyła je na kawa-
łeczki i wrzuciła do psiej miski. – Coś jest nie tak, Daisy. Czuję
to w kościach. Wszystko, co złe dzieje się w ciemności nocy –
wyszeptała.
Właśnie piła drugą filiżankę kawy, kiedy usłyszała wózek Asha.
Podniosła głowę. Daisy siedziała mu na kolanach.
– Coś się stało, Fanny? Nalała mu kawy do filiżanki.
– Nie wiem. Wydaje mi się, że tak. Obudziłam się z uczuciem
paniki. Może mi się coś śniło, ale nie pamiętam, o czym był ten
sen. A może moje ciało ma po prostu dość snu. I tak bywa.
Gdyby chodziło o dzieci, na pewno ktoś by zadzwonił.
– Jezu, Fanny, zdjąłem słuchawkę z widełek. Nie chciałem, żeby
180
w nocy ktoś cię obudził. Zapomniałem ją odłożyć. – Wycofał
się wózkiem i wrócił po chwili. – Przepraszam.
– Mnie też się to zdarza, Ash. Gdyby naprawdę coś się stało,
waliliby do drzwi. Daisy by nas zaalarmowała. – Ash i Fanny
wpatrywali się w telefon wiszący na kuchennej ścianie.
– Fanny, zadzwoń do centrali. Przecież masz zastrzeżony nu-
mer.
– Zapomniałam. – Wcisnęła zero, żeby połączyć się z telefonist-
ką. – Czy wieczorem dzwonił ktoś do pana Thorntona albo do
mnie? Dziękuję. – Potrząsnęła przecząco głową. – Mówiłam ci,
Ash, to tylko wrażenie. Po przeżyciach wczorajszego dnia mam
prawo czuć się dziwnie.
– Co byś powiedziała na małe śniadanko?
– Jajecznica na boczku?
– Brzmi nieźle.
Kiedy Fanny układała plastry boczku na patelni, rozległo się
głośne pukanie. Daisy pobiegła do drzwi, najeżona i z opusz-
czonym ogonem. Fanny wyłączyła kuchenkę. Spojrzała na As-
ha.
– To ktoś nieznajomy. Daisy nie merda ogonem.
– Spytaj kto to, zanim otworzysz – poradził Ash. – Nie rób ze
mnie idiotki. Kto tam? – zawołała.
– Pete Wilson. Jest ze mną Neal.
Fanny otworzyła drzwi i stanęła z boku. Ash wycofał wózek.
– Sunrise się pali. Czy ktoś tam jest?
– Nie, wszyscy zjechaliśmy z góry wczoraj. Dom został pusty.
– Naszym największym zmartwieniem było to, czy w budynku
pozostali jacyś ludzie. Trzech moich pracowników przedziera
się właśnie przez śnieg. Kiedy dostaliśmy telefon, wysłaliśmy
ciężarówkę, ale drogi były zbyt niebezpieczne. Musieli zawró-
cić. Jak wy tam żyjecie, kiedy pogoda robi się paskudna?
– Chue się wszystkim zajmuj e. Posypuje drogi piachem, solą i
181
popiołem z kominka. Ale teraz jest w mieście, razem z rodziną.
Ash, co robić? Jak to możliwe, żeby się paliło, skoro jest śnie-
życa?
Ash spojrzał na nią zirytowany.
– Czy land rover Bircha stoi jeszcze w garażu?
– Chyba tak.
– Przykro mi, panie Thomton. Możemy znowu spróbować, ale
nie robiłbym sobie zbyt wielkich nadziei. Pali się już od jakie-
goś czasu. Moim zdaniem płonie dom. Drzewa są mokre i
ośnieżone. Wiatr wieje dość mocno, a płomienie są tak wysokie,
że jest naprawdę niebezpiecznie.
– Ubiorę się. – Fanny powlokła się do pokoju.
– Dzięki, Pete. Zrób wszystko, co w twojej mocy – powiedział
Ash przez ramię, kierując wózek na korytarz. Daisy szczekała,
dopóki drzwi za mężczyznami się nie zamknęły.
Dwadzieścia minut później Fanny siedziała za kierownicą land
rovera, a Ash obok niej.
– Nie martw się o mój wózek. Mam jeszcze jeden w garażu,
zmieniałem je. U Chue stoi jeden, którego nie używam. Wózek
jest najmniej ważny, Fanny.
– On nie zrobiłby...
– Zrobiłby. Spokojnie, Fanny. Nie wątpię, że znasz tę górę, ale
śnieg wszystko zmienia.
– Wiem. Mów coś do mnie.
– Wyglądasz dość paskudnie. Będziesz miała ślady przez jakieś
dziesięć dni. Lepiej, żeby nie widział cię teraz Marcus Reed.
– Właśnie to chciałam usłyszeć. Jeżeli nie przychodzi ci do
głowy nic miłego, to siedź cicho.
– Myślałem, że chcesz, żebym do ciebie mówił. To prawdopo-
dobnie podpalenie. Domy nie zapalają się ot tak sobie, bez po-
wodu. Maczał w tym palce Simon. Ale jak to udowodnić? Ni-
kogo w Sunrise nie było. Może nas zaskarżyć, jeżeli ujawnimy
182
podejrzenia.
– On tam był, Ash. Oboje go widzieliśmy. Wystarczy tylko na
mnie spojrzeć, żeby nie mieć wątpliwości, że doszło do kon-
frontacji.
– Cholerna sprawa. Jego samochód leży u podnóża góry. Jak to
wyjaśnimy? Ten sukinsyn jest zdolny oskarżyć Chue. A słowo
„kłamać” nie istnieje w słowniku naszego Chińczyka. Trzeba
było zepchnąć samochód Simona na pobocze i zabrać mu klu-
czyki.
– Trzeba było zrobić wiele rzeczy. A co by było, gdyby miał
zapasowe w portfelu? Nigdy nie twierdziłam, że myślę logicz-
nie. Wiedziałam jedynie, że muszę dotrzeć do ciebie przed Si-
monem. Powinnam była, mogłam była, trzeba było. Teraz to nie
ma żadnego znaczenia.
– Analizuję sytuację – bronił się Ash. – Simon przez jakiś czas
będzie siedział cicho. Kiedy byliśmy dziećmi i odstawił jakiś
skandaliczny wyczyn, chował się w swoim pokoju na parę dni,
dopóki wszyscy się nie uspokoili. Mama przymilała się, byle
tylko wyszedł. Kupiłaby mu wszystko, ugotowała jego ulubione
jedzenie i tak dalej. Była tak szczęśliwa, kiedy się w końcu po-
jawił i uśmiechał do niej, że zawsze obsztorcowała tylko mnie,
za to, że go sprowokowałem.
– Do cholery, Ash. On podpalił mój dom.
– Dla niego sprawa wygląda inaczej. Poza tym nie wiemy, czy
pali się dom. Simon myśli, że dom należy teraz do mnie, bo
przecież od kilku lat tam mieszkam. Nie rozumiesz, Fanny?
Myśli, że dom jest mój. Kieruje się tym, co widzi i słyszy. Nie
sugeruje się instynktem. Zresztą tak chyba jest dla nas lepiej.
Wkrótce popełni błąd.
– Wkrótce? – prychnęła Fanny. – Wkrótce to może oznaczać
bardzo długo. Albo równie dobrze jutro.
Skupiła się na prowadzeniu samochodu, co stawało się coraz
183
trudniejsze.
– Dom Chue jest bezpieczny – zauważył Ash, kiedy przejeżdżali
obok. –Powinniśmy dziękować Bogu.
– Och, Ash, patrz, nasz dom! – Fanny rozpłakała się, zatrzymu-
jąc samochód na końcu podjazdu.
– Potrzebny mi wózek.
Fanny skinęła w kierunku trzech strażaków. Jeden z nich po-
biegł po zapasowy wózek Asha.
– Było już za późno, kiedy przyjechaliśmy, proszę pani. Nie
dało się go uratować. Fanny skinęła głową. Łzy ciekły jej po
policzkach.
– Zabierzcie samochód do miasta. Pan Thornton i ja możemy
zostać w którymś z domków albo w pracowni. Jedynie w taki
sposób możecie wrócić do miasta.
Fanny przyglądała się, jak land rover zawraca i zaczyna zjeż-
dżać z góry.
– To tylko dom, Fanny. Pete ma rację, możemy go odbudować.
– To było coś więcej niż dom. To był dom twojej matki, twój
dom, mój dom. Tutaj wychowałam dzieci. Będą zdruzgotane.
To takie bezsensowne, nienormalne. – Ramiona Fanny zaczęły
drżeć. Upadła w śnieg płacząc.
Ash mógł tylko patrzeć na żonę i zgliszcza.
– Sallie lubiła otwierać okna i obserwować trzepoczące firanki.
Birch chował się przed Sagem w komórce pod schodami. Sagę
nigdy tego nie odkrył, więc chyba była to niezła kryjówka. Bil-
lie rozstawiała na stole w jadalni papierowe laleczki i małą ma-
szynę do szycia, którą dostała od Sallie. Urządzała prawdziwą
rewię mody.
– Fanny, nie dręcz się.
– Sunny mogła wbiegać i zbiegać ze schodów ze sto razy na
dzień. Albo goniła bliźniaków, albo oni ją. A teraz ledwie cho-
dzi. Zrobiłam dzieciakom na schodach pewnie z tysiąc zdjęć.
184
Nie wiem czemu zawsze do fotografii ustawiały się na scho-
dach. Zaschnięta plama na dywanie w jadalni, gdzie Sagę wylał
farbę. Nie mam pojęcia, dlaczego nigdy jej nie wywabiłam.
– Fanny...
– Na strychu były kołyski, które dostaliśmy od Sallie. Przepadły
wszystkie rzeczy po naszych dzieciach, które chciałam zostawić
dla wnuków. Wszystko zapakowałam do pudeł i podpisałam.
Rzeczy Sallie również leżały na strychu. Także to, co zachowała
po twoim ojcu. Wszystkie rzeczy Jake’a i Polly spalone. Prze-
padło. Są teraz stertą brudnego popiołu. Simon odebrał mi prze-
szłość. Zabrał wszystkie moje wspomnienia.
Ash wyciągnął rękę do Fanny. Ześliznął się z wózka i usiadł
obok niej na śniegu.
– Przecież nadal masz wspomnienia. Nikt ci ich nie odbierze. –
Otoczył ją ramieniem. Fanny oparła się o niego. Nie widziała
nic przez łzy.
– Kochałam to miejsce, Ash. Sunny też. Było idealne dla niej i
dzieci. Ta góra rozbrzmiewała życiem, kiedy przyjeżdżali ich
przyjaciele z miasta. Nie mogę uwierzyć, że domu już nie ma.
– Odbudujemy go, Fanny.
– Ale to już nie to samo. Nie będzie tej atmosfery, nie będzie
tego zapachu.
– Lubiłem tu przyjeżdżać na weekendy. Dom zawsze pachniał
cynamonem, korzeniami i selerem. Kiedy dorastaliśmy, pach-
niał inaczej. Tamtego zapachu nienawidziłem. Może nie cierpia-
łem Simona, a nie domu. A cholerny sejf spokojnie stoi. Część
drugiego piętra wygląda na nienaruszoną. Czy było coś w sej-
fie?
– Tak, wszystko.
– Musisz to wyjąć.
– Wiem. Och, Ash. Polly i Lexie nigdy nie poznają tego miej-
sca. – Ciałem Fanny wstrząsnął szloch. – Jak powiemy Ja-
185
ke’owi, że już nie ma domu? Dosyć przeszedł, tracąc matkę na
parę miesięcy. Jak, Ash?
– Damy sobie radę. Jesteśmy stare wygi. Odbudujesz dom dla
następnego pokolenia. Sunrise było tym, czym było dzięki temu,
co ty w nie wniosłaś. Miłe uczucia związane z tym miejscem
mam dzięki tobie, nie dzięki mojej matce i dzieciństwu. Sunrise
to ty, Fanny. Mama o tym wiedziała. Dlatego zostawiła je tobie.
W głębi duszy wiedziała, że stworzysz coś, czego jej się stwo-
rzyć nie udało. Dobrze zrobiła, zapisując je tobie. Tyłek mi
przymarza. Chodźmy do pracowni, ogrzejemy się. Możemy tu
wrócić później. Będzie się tliło przez parę dni, więc nic nie zro-
bimy. Wkrótce zacznie świtać.
– Dobrze, Ash. – Farmy z trudem się podniosła. Wysilając się
podciągnęła Asha i posadziła go na wózku.
– Ash, myślisz, że gdyby nie padał śnieg, spaliłaby się również
góra?
– Tak. A jej nie dałoby się odbudować. Musiałoby minąć ze sto
lat, żeby wyrosły nowe drzewa, takie jak te.
– Więc powinniśmy być wdzięczni Bogu.
Trzy dni później, kiedy stroma górska droga została uprzątnięta,
Fanny dostała pozwolenie dowódcy straży pożarnej, żeby wejść
na teren zgliszcz. Przyglądała się, jak brygada strażaków odjeż-
dżała swoim specjalistycznym wozem. Zastanawiała się, czy
kiedykolwiek będą w stanie udowodnić, co tak naprawdę się tu
zdarzyło.
– Fanny, dlaczego się zadręczasz? Powinniśmy stąd wyjechać i
wrócić na wiosnę.
– Masz rację, Ash. Chciałam tylko rozejrzeć się, czy ocalała
choć jedna rzecz. Muszę też opróżnić sejf. Chue pożyczy mi
swoją ciężarówkę. Będzie mi potrzebna cała przyczepa. Mam
nadzieję, że wszystko się zmieści.
186
– Chwileczkę. Co, do diabła, jest w tym sejfie, że potrzeba cię-
żarówki z przyczepą, żeby to wywieźć?
– Złoto Cottona Eastera.
– Złoto Cottona Eastera – powtórzył Ash z głupim wyrazem
twarzy.
– Tak. Zostawił to twojej matce. Przerażało ją wiec przekazała
je mnie. Ale mnie też przeraża.
– Jak... jak dużo tego jest?
– Przynajmniej tona. Nie wiem dokładnie. Pełne półki.
– Pełne półki. Ale, do czorta, Fanny, co to znaczy?
– To znaczy, że trzeba je wyjąć. Chyba, że masz lepszy pomysł.
– Cóż... jesteś pewna, że nie przesadzasz?
– Chodź i sam się przekonaj. Możesz patrzeć, jak wyciągam.
Podjadę tyłem i będę wrzucać złoto na przyczepę. Jest w wor-
kach.
– I nigdy mi o tym nie powiedziałaś?
– Nie. Nikomu nie mówiłam. Nie traktowałam tego jako moją
własność, chociaż Sallie wyraźnie stwierdziła, że nią jest. Z ja-
kiegoś powodu byłam przekonana, że twoja matka powie o tym
Simonowi, ale tego nie zrobiła. Tylko ja wiedziałam. Myśla-
łam... to tylko moje przypuszczenia... ale myślałam, że ona
wie... chce, żebym wydała je na „Babilon”. Ale nie powiedziała
tego otwarcie. Dała mi tylko to odczuć. Powiedziała, że na pew-
no będę wiedziała, co z nimi zrobić. Ale się myliła. Będziemy
musieli zadecydować, co począć z tym złotem.
Fanny wprowadziła szyfr. Kiedy usłyszała oczekiwane kliknię-
cie, pociągnęła, szarpnęła i pchnęła ciałem masywne drzwi. As-
howi po raz pierwszy w życiu odebrało mowę, kiedy zobaczył
zawartość sejfu. Fanny zaczęła przerzucać worki na przyczepę
ciężarówki.
Po siedemnastym Ash odzyskał głos.
– Co jeszcze tam jest?
187
– Papiery wartościowe, obligacje, akty prawne. Rzeczy Sallie.
– Rzeczy Sallie.
– Ash, przestań po mnie powtarzać.
– A co ty byś mówiła na moim miejscu?
Fanny oparła się o ciężarówkę i zapaliła papierosa.
– Ash, nie chciałam brać odpowiedzialności za to wszystko.
Mówiłam ci już. Nigdy nie traktowałam tego jak swoją wła-
sność. To należy do ciebie i Simona. – Opowiedziała mu rów-
nież o Jake’u. – Te pieniądze również nie są moje. Pożyczałam
je milion razy. Raz wydałam wszystkie, ale zawsze zwracałam.
Złożyłam je na dobrym koncie, piętnaście procent rocznie.
– I o tym też mi nigdy nie powiedziałaś?
– Nie.
– Czego jeszcze nie wiem?
– Chyba tego, że chciałabym mieć czyste sumienie. Oddałabym
pieniądze Jake’a, gdybym tylko wiedziała, komu.
– Spytaj facetów z przeciwnej strony ulicy. Mogę się założyć o
całe to złoto, że gdybyś spytała tych pięciu właścicieli, czy pa-
miętają Jake’a i dużą sumę pieniędzy, która zniknęła, sprawa na
pewno by się wyjaśniła.
– Skąd będę wiedzieć, czy mówią prawdę?
– Posłuchasz ich historii. To jak łowienie ryb. Zarzucasz wędkę
z dobrą przynętą i czekasz, czy j ą połknę.
– Mogę spróbować. Chodzi o kupę forsy.
– Nie wątpię. Fanny, nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać.
– Przyjmuję to jako komplement.
Wróciła do pracy. Ash przyglądał się jej, zadziwiony.
– Ostatni – powiedziała w końcu Fanny. – Chyba trzaśnie mi
kręgosłup. Chcę... się przejść. Na moment. Nie masz nic prze-
ciwko?
– Skąd.
– W samochodzie jest włączone ogrzewanie. Wsiadaj. Odwiozę
188
wózek do garażu.
Ash znowu poczuł potrzebę chronienia Fanny.
– Wyglądasz jak stare zmęczone psisko. Daj sobie spokój.
– Bo czuję się jak stare zmęczone psisko. Nie mogę dać sobie
spokoju. Muszę. .. muszę to zrobić. Może tam coś jest. Chcę,
żeby coś było. Muszę... odejść stąd, wiedząc, że pozostała choć
jedna malutka rzecz. Nie musisz rozumieć. Ważne, że ja rozu-
miem. To nie potrwa długo.
Ash przykręcił szybę. Po chwili znowu ją opuścił, słysząc rado-
sne wołanie Fanny.
– Ash! Ash! Znalazłam stare biurko Sallie. Całe jest osmalone i
okopcone, jedna noga się spaliła, ale jest. Muszę je zabrać na
dół. Jest też jej tablica.
Ash poczuł, że ramiona zaczynają mu drżeć. Jego ciałem
wstrząsnął rozdzierający szloch. Ze wszystkich rzeczy ocalało
właśnie biurko matki. Biurko, przy którym tyle pracowała, by
stać się tym, kim była.
Fanny wsiadła do ciężarówki.
– Już dobrze, Ash. Możemy odbudować Sunrise. Mamy coś, co
tutaj należało. Chyba najważniejszą rzecz. Poproszę Chue, żeby
przewiózł biurko do miasta i znajdę najlepszego konserwatora
mebli, żeby je odnowił. W rogu nadal widać jej inicjały, S. C. –
Sallie Coleman. Teraz czuję się lepiej.
Ash łamiącym się głosem powiedział:
– Co będzie, jeśli nie dożyję końca budowy?
– Nawet tak nie myśl, Ashu Thorntonie. Daję ci moją osobistą
gwarancję, że nie tylko zobaczysz ukończony dom, ale znowu w
nim zamieszkasz. A ja zawsze dotrzymywałam danego ci słowa,
prawda?
– Tak, Fanny. Teraz mi lepiej. Chce mi się śpiewać. A ty nie
masz ochoty pośpiewać?
– Mam.
189
– Wzbijamy się w błękitne przestworza...
Proszę Cię, Boże, żebym nie stała się kłamcą. Pozwól mi do-
trzymać obietnicy, pomyślała.
– Żeglując po nieboskłonie...
– Chyba się starzeję, Charlie – powiedział Ash do barmana. –
Hałas mnie porządnie wkurza. Nigdy w życiu nie widziałem na
raz tylu ludzi w jednym miejscu.
– To dzięki Świętom i dekoracjom pani Thornton. Aż do Nowe-
go Roku tak będzie. Na pańskiej górze panuje błoga cisza, co?
Podać panu coś do picia?
– Piwo imbirowe. – Ash wyciągnął szyję, żeby spojrzeć na
wnuka, którego wyprowadzali Billie i Thad Kingsley. Poczuł się
zrelaksowany, kiedy sięgał po kufel.
– Jakaś pani szukała pana, panie Thornton. Wyglądała zabójczo.
Kogoś mi przypominała, ale nie wiem, kogo. Pytała tylko o pa-
na. Weszła zaraz po otwarciu. Znalazła pana?
Ash wzruszył ramionami.
– Mówiła, jak się nazywa?
– Nie. Powiedziałem jej, że gdzieś tu się pan kręci. Jeszcze
wcześnie.
Ash znowu wzruszył ramionami. Zapalił papierosa, w dalszym
ciągu gawędząc z barmanem i klientami, stojącymi przy barze.
Po godzinie poczuł się zmęczony hałasem i dymem, więc odje-
chał od baru w głąb sali. Szukał wzrokiem Fanny i Billie. Kiedy
ponownie się odwrócił, poczuł delikatne dotknięcie.
– Pan Thornton?
Ash podniósł głowę. Charlie miał rację. Naprawdę wyglądała
rewelacyjnie. Oczywiście, jeżeli to ta kobieta pytała o niego
wcześniej.
– Tak, jestem Ash Thomton. W czym mogę pomóc?
– Czy moglibyśmy pójść w jakieś spokojniejsze miejsce? – Jej
190
głos był łagodny, kulturalny i niemal śpiewny.
– Proszę za mną. W moim biurze będzie nieco ciszej. Czy my
się znamy?
– Nie. Powinniśmy się znać, ale nie, nie znamy się.
Charlie miał rację. Była do kogoś podobna. Powiedział to. Za-
śmiała się dźwięcznie. Ash zamaszyście otworzył drzwi biura,
wjeżdżając wózkiem do środka i odwracając się przodem do
kobiety.
– Obawiam się, że ma pani nade mną przewagę. Pani wie, kim
ja jestem, a ja pani nie znam. Zamówić dla pani drinka w barze?
– Nie, dziękuję. Nazywam się Ruby Thornton. Jestem pańską
siostrą. Przyrodnią siostrą, ściśle rzecz ujmując. Widzę po pana
minie, że nie miał pan pojęcia o moim istnieniu.
– Jejku. – Ash podniósł rękę. – Myśli pani, że ma prawo tak
sobie wpaść i zwalić mi na głowę coś takiego?
– A niby dlaczego nie? Bo są Święta? Czy dlatego, że moja
matka i ojciec utrzymywali moje narodziny w tajemnicy? Wiem
wszystko o panu i o Simonie. Żyliście sobie jak książęta na
zamku, a ja byłam pomywaczką w domu publicznym. Moja
matka zbierała wycinki z gazet o panu i Simonie. Moją matką
była Red Ruby, a ojcem – pański ojciec. Czy to wyjaśnia, dla-
czego jestem tak podobna do Simona?
– Dosyć tego – żachnął się Ash.
– Moja matka i nasz ojciec zawarli układ. Chyba tego samego
rodzaju, co pański układ z panią Margaret Lassiter. Słyszałem o
Jeffie. Moja matka była zdania, że należy wiedzieć wszystko, co
konieczne o ludziach z tego miasta. Zostawiła po sobie drobia-
zgowy dziennik. Może go kiedyś wydam. Nie zdumiewa pana
fakt, że pańska matka i moja matka były... kobietami nocy? I
przyjaciółkami.
– Ojciec powiedziałby mi o pani. Nigdy nic przede mną nie
ukrywał.
191
– Tak samo, jak i pan wyznał mu tajemnicę Margaret Lassiter.
Ale on i tak wiedział. Od mojej matki. Chyba po tym czuł się
nieco lepiej ze swoim sekretem.
– Proszę wreszcie powiedzieć, czego pani chce?
– Mojej części.
– Czego?
– Wszystkiego. Chyba mam prawo. Jednej trzeciej majątku pana
rodziców. Wydaje mi się, że to w porządku. Pańska matka wie-
działa o mnie. Wysłali mnie do szkoły w Bostonie. Przyjeżdża-
łam do domu na wakacje, kiedy moja matka zamykała... interes.
Nigdy nie mogłam przyjechać na święta. Jednego roku na Boże
Narodzenie przyjeżdżała do mnie matka, drugiego ojciec. Tak
samo było na Wielkanoc i Święto Dziękczynienia. Bardzo
chciałam poznać pana i Simona. Chciałam wszystkim powie-
dzieć, że mam dwóch dużych braci, ale nie mogłam. Zostałam w
Bostonie, zdobyłam tytuł magistra, a potem doktora nauk huma-
nistycznych. Pańskiej matce nie za bardzo się to podobało. W
porównaniu z moją, była pięknością. Czasem udawałam sama
przed sobą, że to ona jest moją matką. Wiedziałam, że gdyby
naprawdę nią była, nie ukrywałaby mnie. Przez wiele lat płaka-
łam w poduszkę przed snem.
– Ile ma pani lat?
Uśmiechnęła się lekko. Ash zorientował się, że drży.
– Czy to ma znaczenie? Proszę, pewnie chce pan to zobaczyć.
Jest tu wszystko, metryka urodzenia, testament pańskiego ojca,
testament mamy. Kontrakt pańskiego ojca z moją mamą. Odzie-
dziczyłam hodowlę kurczaków Thomtona. Wiedział pan o tym?
Ash odkaszlnął.
– Nie, nie wiedziałem.
– Chcę jedną trzecią wszystkiego, co było w sejfie na górze.
– Obawiam się, że to niemożliwe. Mój ojciec zmarł pierwszy,
zapisując wszystko matce. Ona natomiast sporządziła nowy te-
192
stament i zdecydowała według swojej woli. Zostawiła wszystko,
włącznie z samą górą Fanny, mojej byłej żonie
– Mój ojciec przygotował drugi testament. W kopercie jest jego
kopia.
– Dlaczego dopiero teraz pani z tym przychodzi? Dlaczego roz-
grzebuje pani przeszłość? Czy jest pani... w zmowie z Simo-
nem? Nie zdziwiłbym się, gdyby to była jego sprawka.
– Nie. Nie rozmawiałam z Simonem. Przyszłam do pana, bo pan
jest starszy. Moja matka zmarła w zeszłym roku. Do tej pory
zastanawiałam się, co zrobić. Nie wiem, czy jest pan w stanie to
zrozumieć, ale... zawsze chciałam mieć prawdziwą rodzinę.
Wszyscy w szkole mieli normalne rodziny, a ja swoją musiałam
sobie stworzyć. Miałam dwóch przystojnych starszych braci,
którzy latali samolotami w czasie wojny. Moja matka była pięk-
ną, ciepłą i delikatną kobietą, a ojciec zatopionym w książkach
profesorem, który mnie uwielbiał. Wszystkim tłumaczyłam, że
jeżdżą po całym świecie i dlatego nigdy mnie nie odwiedzają.
On naprawdę mnie uwielbiał. Przysyłał wspaniałe prezenty i
zawsze dołączał kartkę z podpisem: Kochający Tata. Był dumny
z moich osiągnięć. O wiele bardziej niż z waszych.
Ash obrzucił spojrzeniem dokumenty leżące na jego kolanach.
Wyglądało na to, że mówiła prawdą. Dreszcz przebiegł mu po
kręgosłupie. Fanny twierdziła, że w wielu aspektach jej życie
było odbiciem życia Sallie. I proszę, znowu dokładnie takie sa-
mo doświadczenie. Dreszcz przeszedł teraz niżej, powodując
drętwienie w nogach. Tak silnie zawładnęła nim chęć, żeby coś
zgnieść, że z całej siły chwycił poręcz wózka, tak, że jego ręce
stały się śnieżno białe.
– I?
– I co? Porozmawiam z prawnikiem. Chyba coś da się zrobić.
Jeżeli moja matka chciałaby, żeby miała pani udziały w majątku
Thorntonów, z pewnością by o to zadbała. Ona podjęła decyzję.
193
Nie ja i nie Simon. Tata... prawnicy sobie z tym poradzą. Oba-
wiam się, że zanosi się na bitwę.
– Jestem na to przygotowana. Proszę coś zrozumieć – powie-
działa Ruby zirytowana – to nie moja wina. Nasz ojciec, pańska
matka, moja matka – oni do tego dopuścili. Może się to panu nie
podobać, ale jest pan dla mnie rodziną. Chciałabym poznać mo-
ich bratanków i bratanice. Jestem przekonana, że i oni chcieliby
poznać ciotkę, gdyby wiedzieli, że ją mają. Moja matka była
dziwką, pańska matka była dziwką, a na dodatek mamy tego
samego ojca. Nie chodzi o pieniądze.
– Oczywiście, że nie. Zawsze kiedy dociera się do sedna sprawy
okazuje się, że chodzi o pieniądze. Wypruwałem sobie żyły dla
tego kasyna i nie oddam go nikomu, ani siostrze, ani nikomu
innemu. Dostała pani hodowlę kurczaków? Nie przyszedłem do
pani z pretensjami. Jeszcze jedno. Wszystko, co miał mój ojciec,
dostał od matki. On był nauczycielem i nie miał nawet swojego
nocnika. To moja matka miała pieniądze. Żaden sąd w tym sta-
nie nie przyzna pani racji i nie odda tego, co należy do nas. A
nie ma wątpliwości, że należy. Niech pani prawnik skontaktuje
się z Clementine Fox. Ona jest prawnikiem naszej rodziny. –
Ash skłamał. Ciem znalazłaby mu prawnika. Reprezentowała
interesy Fanny, więc mieszanie się w sprawy związane z Ruby
Thornton postawiłoby ją w konfliktowej sytuacji. Dostrzegł
strach w szarych oczach na wspomnienie nazwiska Clementine.
Jeżeli był to rzeczywiście strach, chwilę później zniknął zupeł-
nie.
– Jeszcze jedno – dorzucił Ash. – Moja matka wyciągnęła pani
matkę z rynsztoka. Wysłała ją na rancho. Zachowała się właści-
wie wobec Red i nie ma co do tego wątpliwości. To miasto sa-
mo o siebie dba.
– Tak słyszałam. Ale ja mam książkę. Wie pan, wspomnienia
matki. O wszystkich znaczących mieszkańcach stąd, stamtąd i z
194
niebios. Czy na pewno aby to miasto poradzi sobie z takim
skandalem?
– Na pani miejscu nie wyskakiwałbym z czymś takim. Red była
kobietą honoru i nigdy nie posunęłaby się do tego. Ten czerwo-
ny zeszyt był tylko dla niej i dobrze pani o tym wie. Może pani
zrujnować wiele rodzin, jeżeli popełni pani to głupstwo.
– Może te rodziny nie są aż tyle warte?
– Może. Szkoda, że nie weszła pani tak po prostu, żeby powie-
dzieć, że jest moją siostrą. Zawsze chciałem mieć siostrę. Simon
pewnie też. Nasz rodzina zawsze hojnie wynagradzała krzywdy.
Wszyscy chętnie dajemy, choć ja przez długi czas wyłącznie
brałem. Musiałem się tego nauczyć. Ale nie ulegamy presji ani
szantażom. Nie wygląda pani na idiotkę.
– Bo nią nie jestem. Po prostu chcę mojej części.
– No to się pani nie udało, bo nie dostanie pani ani centa.
– Ash... panie Thornton... proszę mnie zrozumieć. Jesteśmy ro-
dziną. Mam prawo tu być. I takie samo prawo do części tego
majątku – stwierdziła, wymachując rękami – jak pan. Prawnie i
moralnie.
– I tutaj się pani myli. Miała pani rację, jeżeli chodzi o Jeffa
Lassitera. Tak, jest moim synem. Nie nosi mojego nazwiska, ale
czuję się za niego odpowiedzialny. Nigdy nie wyprę się go
przed żadnym sądem. Mój ojciec... mój ojciec afiszował się pa-
nią przed moją matką. Tylko w ten sposób mógł się na niej ode-
grać za to, że go nie kochała. Mój ojciec panią wykorzystał. Nie
kochał pani matki, tak samo jak ja nie kocham Margaret Lassi-
ter. Nigdy nie powinno do tego dojść, ale stało się. Ja sobie po-
radziłem. Pani również musi.
– Że mną jest inaczej. Nasz ojciec mnie kochał. Moja matka
kochała jego. Nie wiem, czy Philip coś do niej czuł, czy nie.
Czasami byłam pewna, że tak. Na pewno byli bliskimi przyja-
ciółmi przez wiele, wiele lat. Myślę, że sąd wyda właściwy wy-
195
rok.
– Wątpię. Nie ma w tym mieście osoby, która nie wiedziałaby,
skąd moja matka miała pieniądze. Ojciec nie ma z tym nic
wspólnego. W końcu to moja matka zdecydowała o podziale
majątku. Okazała się więcej niż hojna, dając pani matce firmę
wartą milion dolarów. Dopóki jest pani własnością nie będzie
pani niczego brakowało. Zapewni ona pani dostatnie życie.
Rancho należy do pani również dzięki mojej matce. Sąd potrak-
tuje panią jak chytrą sukę, która chce wykorzystać Thorntonów.
– Ja również nazywam się Thomton.
– W tym mieście będzie pani traktowana jako Thornton drugiej
kategorii. Nie pozwolę, żeby wtrącała się pani w nasze życie i je
zakłócała. Jako kobieta wykształcona, musi pani mieć świado-
mość, jakie głupstwo pani popełnia. Usiłuję delikatnie powie-
dzieć, że nie należy pani do nas. Mamy swoje życie, pani ma
swoje. Jeżeli zależy pani na uznaniu, ogłoszę całemu światu, że
mam siostrę. Tylko tak daleko jestem skłonny się posunąć.
– Czyli niezbyt daleko.
– Mogę panią o coś spytać? Gdyby pani wygrała, choć tak się
nie stanie, co wtedy? Czy myśli pani, że ktokolwiek z nas bę-
dzie panią witał z otwartymi ramionami po takim procesie są-
dowym, jakiego pani chce? Powiedziała pani, że nie chodzi o
pieniądze. To było jawne kłamstwo, prawda?
– Nie. Nie chodzi o pieniądze. Nic pan nie zrozumiał z tego, co
mówiłam? Jak by się panu podobało takie dzieciństwo, jakie ja
miałam? Co by pan zrobił na moim miejscu? Proszę być szcze-
rym.
– Niech pani usiądzie, panno Thornton i posłucha mojej opo-
wieści. Będę z panią szczery do bólu, tak, że wybiegnie pani
stąd z płaczem.
Ash opowiadał, a Ruby Thornton słuchała. Kiedy skończył, Ru-
by podała mu koronkową chusteczkę.
196
– W porządku, panie Thornton. Punkt dla pana.
– Chcę wiedzieć, co to znaczy.
– To znaczy, że sobie pójdę. To znaczy, że zapominam o ma-
rzeniach, żeby należeć do rodziny, mojej rodziny. To znaczy, że
mi przykro, że nie mogliśmy się wcześniej poznać. Dla mnie
zawsze pozostanie pan księciem, a ja zawsze będę Kopciusz-
kiem. Oczywiście jest wiele rzeczy, które rodzice zostawili dla
siebie. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie jesteście dla mnie
rodziną której zawsze pragnęłam. Przykro mi, że pana dni są
policzone. Chcę wierzyć, że jeżeli mielibyśmy taką możliwość,
zostalibyśmy przyjaciółmi. Przepraszam, że tu przyszłam. Na-
prawdę.
– Ja też przepraszam. Za okoliczności. Nie wiem, czy zostaliby-
śmy przyjaciółmi, czy nie. Kiedyś byłem innym człowiekiem.
Przykro mi, że rodzice tak namieszali w pani życiu, że namie-
szali w życiu moim i Simona. Chce pani, żebym poinformował
rodzinę o pani istnieniu czy...
– Udawajmy, że nigdy mnie tu nie było.
– A Simon?
– Chyba nie jest człowiekiem, którego chciałabym poznać. Wie
pan, stanowicie osobną historię. Będę na rancho, gdyby pan...
kiedyś... wie pan.
– Chodź no – Ash gestem ręki porosił, by przyklęknęła. – Spójrz
na mnie, Ruby Thornton. Tobie dostała się najlepsza część. Mo-
że nie uwierzysz, ale to prawda. Ojciec i matka cię kochali. Zro-
bili to, co uważali za najlepsze dla ciebie. I to rzeczywiście było
najlepsze, w przeciwieństwie do tego, co nasi rodzice zrobili
nam. Biorąc pod uwagę to wszystko, można powiedzieć, że
masz szczęście. Zdasz sobie z tego sprawę, kiedy w najbliższych
dniach pomyślisz o tej nocy.
– Może. W rodzinie nic nie jest białe albo czarne i chyba dzięki
temu rodzina się trzyma. Chcę ci powiedzieć, że uwielbiałam
197
tatę. Mamę też kochałam. Odliczałam godziny i minuty do ich
odwiedzin w szkole. Powinnam iść. Jest późno, poza tym zabra-
łam ci już dość czasu. – Ruby wstała i wyciągnęła rękę.
Ash potrząsnął głową, usiłując podnieść się z wózka. Objął ją, a
potem pocałował w policzek.
– Niech ci będzie dobrze w życiu. I nie miej wyrzutów.
– Ash! Szukałam cię wszędzie. Och, przepraszam, nie wiedzia-
łam, że masz towarzystwo.
– To jest moja siostra, Ruby Thornton. Ruby, to moja była żona
i wnuk, Jake. Fanny podała rękę Ruby, a usta miała otwarte ze
zdziwienia. Jake podbiegł do dziadka i wdrapał mu się na kola-
na.
– Święty Mikołaj jest kochaniutki. Dał mi to i to, i to...
– Miło cię poznać, Fanny. Dobranoc. Wesołych Świąt. Kiedy
Ruby wyszła, Ash wyjaśnił:
– Jest córką mojego ojca. Jej matką była Ruda Ruby. Mama
wiedziała. Nie chcę o tym rozmawiać. Tak się sprawy mają i
niech tak pozostanie.
– Rozumiem.
Ash się uśmiechnął.
– Nie, nie rozumiesz. Ale nie szkodzi. Jest podobna do mnie i
do Simona, nie uważasz?
– Tak.
– Czy to była wielka noc dla Jake’a?
– Nie wiem, jak dla niego, ale dla mnie owszem. Powinieneś
zabrać go na górę, chyba, że chcesz, żebym ja to zrobiła.
– Nie, sam go zaprowadzę. Pewnie zaśnie, zanim dojdziemy do
windy. – Ash...
– Nie ma sprawy, Fanny. Nie szukaj problemu, zgoda?
– Zgoda. Zaraz przyjdę na górę. –Życie trwa.
– Kolejny rok prawie za nami – powiedziała Fanny do byłego
męża. – Jutro pierwszy dzień Nowego Roku. Cieszysz się, że
198
spędzisz sylwestra z Sage’em i Iris?
– Pewnie. Chciałbym, żebyś była z nami.
– Ash, to będzie najgorętsza noc roku. Wpadnę nad ranem. Iris
powiedziała, że przygotuje drugie śniadanie. Tak się cieszę, że
Sunny dostanie przepustkę. Ash, ona kogoś przywiezie. Myśla-
łam, że będzie z nami Birch, ale i tak chyba powinniśmy dzię-
kować Bogu za wszystko, czego doświadczyliśmy w tym roku.
Nie ma sensu rozpamiętywać przykrości.
– Muszę iść. Jake już zna się na zegarku, a obiecałem, że wrócę
o szóstej. Jeżeli zadzwoni, powiedz mu, że już idę. Szczęśliwe-
go Nowego Roku, Fanny.
– Dobrze się czujesz, Ash? Masz wypieki.
– To dlatego, że jestem podekscytowany obecnością Jake’a.
Powiedział, że zrobi dla mnie prezent. To znaczy, że dostanę
coś, co było przeznaczone dla niego, tylko napisze moje imię.
Jutro się okaże.
– Ucałuj wszystkich ode mnie i pozdrów.
– Dziękuję.
Fanny zjechała windą na główną salę. Nie przewidziało jej się –
Ash miał wypieki i szkliły mu się oczy. Chciała zadzwonić do
Iris z telefonu przy barze i poprosić, żeby miała oko na teścia.
Do telefonu podszedł Sagę.
– Szczęśliwego Nowego Roku, mamo.
– Nawzajem. Słuchaj, ojciec chyba nie czuje się najlepiej. Może
to nic wielkiego, ale nigdy nic nie wiadomo.
– Będę na niego uważał. Bess i John przyjeżdżają jutro na dru-
gie śniadanie, więc można poprosić Johna, żeby go zbadał.
– Do jutra.
– Pa, mamo.
Za piętnaście dwunasta Fanny weszła do „Harem Lounge”. Z
filiżanką kawy usiadła przy stole i nagle zachciało jej się płakać.
199
Tyle razy spędzała Święta w samotności. Jeden raz więcej nie
powinien jej robić różnicy. Czuła, że zaczynają piec ją oczy.
– Chyba sobie przypominam, że siedziałaś kiedyś przy tym sa-
mym stoliku. Szczęśliwego Nowego Roku, Fanny.
– Marcus! Och, Marcus, tak miło cię widzieć. Właśnie się nad
sobą użalałam. Jeszcze chwila, a bym się rozpłakała.
– Żadna kobieta nie płacze, spędzając ze mną sylwestrową
randkę. Fanny uśmiechnęła się.
– To my mamy randkę? Przecież nie dzwoniłeś.
– Jestem usprawiedliwiony. Ostatnie dwa dni spędziłem na no-
wojorskim lotnisku. Była śnieżyca. Odwołano wszystkie loty, a
telefony nie działały. Siedziałem i jadłem tłuste dania.
– Przykro mi, Marcus.
– Niech ci nie będzie przykro. Nawet odrobinkę. To ja przepra-
szam, że nie mogłem spędzić z tobą świąt. Kiedyś powinnaś
wybrać się do Australii. Nawiasem mówiąc, wziąłem cały ty-
dzień wolnego. Jakie masz plany i czy można je zmienić?
– Tak naprawdę nie mam planów. Po Nowym Roku jestem
umówiona z architektem i przedsiębiorcą budowlanym. Przez
resztę tygodnia nie mam zajęć, o ile Ash się nie rozchoruje. Po-
jechałbyś ze mną jutro do Sage’a i Iris na śniadanie?
– Z przyjemnością. Współczuję ci z powodu Sunrise. Posunęło
się coś w sprawie Simona?
– Nie. Prawnicy ciągle się kłócą. Trzy minuty, Marcus! Muszę
pędzić.
Marcus pozwolił wziąć się za rękę. Wpadli na salę w momencie,
gdy klienci zaczęli odliczać.
– Trzy, dwa jeden, szczęśliwego Nowego Roku! – krzyknął
podniecony tłum.
Fanny zniknęła w ramionach Marcusa. Pocałował ją, a kiedy
wypuścił z objęć, Fanny westchnęła:
– Boże, chcę jeszcze raz.
200
Marcus udał, że nabiera ogromny zapas powietrza, zanim po raz
drugi jego wargi znalazły się na jej ustach.
– Lepiej mi idzie, kiedy nie przygląda mi się tłum ludzi.
– A jak by ci szło, gdyby przyglądał się tylko jeden mały pie-
sek?
– Zza twoich drzwi buchałaby para.
– Uhm. – Nic innego nie przyszło jej do głowy.
– Jak myślisz, kiedy będziesz mógł iść na górę? – Fanny
uśmiechnęła się, widząc jak Marcus zmrużył oczy, usiłując za-
chować powagę.
– Może teraz?
– Pamiętasz, co ci powiedziałem o całowaniu?
– Że prowadzi do innych rzeczy? – Uhm.
– Jestem gotowa na te rzeczy.
– To dlaczego jeszcze tu stoimy?
– Myślałam, że będziesz tak gadać do końca świata.
– Nie będę, Fanny.
– Ja też nie. Proszę za mną, panie Reed.
– Pani prowadzi, pani Thornton. Poszli.
Fanny, naga i mokra od potu, odwróciła się i wsparła na łokciu.
– Chcę ci powiedzieć, że nigdy w życiu nie zaznałam takiego
spełnienia.
– Czy powinienem potraktować to jako dowód uznania?
– Ja na twoim miejscu tak bym to odebrała. – Fanny opadła na
poduszki. – Dziwi mnie, że Ash nie zamocował luster na suficie.
Ciekawe, jak by to było –kochać się pod lustrzanym sufitem.
Wszystko widać. Z każdej strony.
Marcus wybuchnął śmiechem i uderzył pięścią w materac.
– Wybacz, ale chyba obie strony są zbyt zajęte, żeby się rozglą-
dać. Zastanów się sama. Jeżeli zaczęłabyś strzelać oczami po
suficie, nic by z tego nie było.
201
– Pewnie dlatego Ash ich nie zamocował.
– Zawsze tyle gadasz? – dociął jej Marcus.
– Wolałbyś, żebym robiła coś innego?
– Warto nad tym podyskutować.
– Chcesz, żebym się wypowiedziała na ten temat?
– Nie, lepiej pokaż.
Znalazła się na nim. Spragniona szukała jego ust, a jego gorące
ciało rozgrzewało ją tak, iż miała wrażenie, że płonie.
Tarzali się po satynowej pościeli obsypując ognistymi pocałun-
kami i dotykając rozbieganymi palcami, tak jak robili to już
wcześniej dwa razy.
Uścisk Marcusa lekko się zacieśnił. Fanny uśmiechnęła się i
wpatrywała się w jego ciemne oczy, które zdawały się być lu-
strem dla jej duszy. Znowu wygłodniałe usta poszukiwały i od-
najdywały. Przykrywał ją swoim wysportowanym ciałem, które
błyszczało od potu w przyćmionym świetle nocnej lampki. W
końcu schował głowę w zgięciu jej szyi, a potem położył Fanny
na miękkich poduszkach.
– Nic nie jest tak miłe, jak zasypianie w twoich ramionach,
Marcus. Dlaczego tak długo z tym czekaliśmy? – spytała Fanny
sennie.
Marcus podniósł się.
– Chyba oboje mieliśmy powody. – Jego głos był równie leni-
wy.
– Będziesz tu, kiedy się obudzę?
– Nawet bomba by mnie stąd nie wymiotła. Dlaczego pytasz?
– Bo wszyscy mnie opuszczają. Czasami mam wrażenie, że mi-
łość nie jest mi pisana. Nie chcę czuć tego przy tobie.
– O to nie musisz się martwić. Chcę cię poślubić, Fanny. Chcę,
żebyśmy razem się zestarzeli. Chcę cię kochać na zawsze i chcę,
żebyś ty też mnie tak kochała. Czy to jest możliwe?
– Och, tak, tak, tak. Jak tylko będę wolna.
202
Zasnęli objęci, czując się bezpiecznie, pewni, że obudzą się ra-
zem. Rano, siedząc przy kawie i tostach, Fanny i Marcus przy-
glądali się sobie z zadziwieniem.
– Kiedy będziesz wolna?
– Mam nadzieję, że wkrótce. A ty kiedy masz zamiar osiąść tu
na stałe?
– Jak tylko będziesz wolna.
Podparta łokciami o stół, wspierając brodę na rękach, Fanny
stwierdziła:
– Kocham cię, Marcusie Reed.
Marcus podparł się rękami o stół i położył brodę na rękach.
– Kocham cię, Fanny Thornton.
– To jest miasto hazardu. Myślisz, że jest szansa, żebyśmy wy-
grali wspólne szczęśliwe życie?
– Nawet bardzo duża.
– A jak coś pójdzie nie tak z moim rozwodem?
– To będziemy się wtedy zastanawiać. Mam coś dla ciebie, ale
najpierw, chciałbym ci wyjaśnić, jakie to ma dla mnie znacze-
nie.
– Marcus, nie oczekuję prezentów. Należę do ludzi, dla których
znaczenie mają słowa, a nie przedmioty.
– Wiedziałem to od razu, kiedy cię poznałem. Poczekaj minut-
kę. Zaraz wracam. – Rzeczywiście, pojawił się po chwili, trzy-
mając w dłoni małe pudełeczko. – Należał do mojej matki. Tata
pracował na trzech etatach, żeby móc go kupić. Dawne dzieje.
Kosztował dwanaście dolarów, dziewięćdziesiąt osiem centów.
Matka nosiła go do samej śmierci. Jeżeli się dobrze przyjrzysz,
prawie zobaczysz diament. Moje trzy siostry tego nie chciały.
Wolały większe kamienie, więc ojciec dał go mnie. Pudełko jest
już zniszczone. Chyba nie było razem z pierścionkiem, ale nie
jestem pewien. Obraziłabyś się, gdybym założył ci go na palec,
kiedy przyjdzie na to czas?
203
– Skąd, Marcus. Ale się mylisz. Jeżeli się przyjrzę, wyraźnie
widzę diament. Jestem zaszczycona, że chcesz mi go dać. Bę-
dzie dla mnie takim samym skarbem, jakim był dla twojej mat-
ki.
Marcus długą chwilę przypatrywał się Fanny, a potem wsunął
pudełko z powrotem do kieszeni marynarki. Wiedział, że mówi-
ła poważnie.
– Szczęśliwego Nowego Roku, Marcus.
– Szczęśliwego Nowego Roku, Fanny.
204
Rozdział dwunasty
Fanny podniosła słuchawkę po trzecim sygnale i usłyszała pod-
niecony głos Marcusa Reeda.
– Odnalazłem Jake’a! To znaczy dowiedziałem się, kim jest i
skąd pochodzi. Wiszę na telefonie od czterech godzin, ale w
końcu zdobyłem kluczowe informacje.
– Żyje? Niemożliwe. Gdzie? Czy możemy tam pojechać?
– Nazywał się Jake Garrety i zmarł dziesięć lat temu. Wiem, na
którym cmentarzu w Kalifornii został pochowany. Nie był żona-
ty, ale miał mnóstwo przyjaciółek... wiadomej profesji. Dwie z
nich mieszkają teraz w specjalnym centrum dla starszych osób,
a trzy w domu opieki. Mają pod osiemdziesiątkę. Zdobyłem
adresy, na wypadek, gdybyś chciała się z nimi spotkać.
– Chcę. A co z facetami, którzy z nim podróżowali?
– Nie żyją. On sam był kurierem. Zawsze miał przy sobie duże
sumy pieniędzy i zawsze dla pozorów korzystał z publicznych
środków komunikacji. A przy okazji, jak się miewa Ash?
– Dobrze. Dzisiaj wychodzi ze szpitala. Dobrze, że go zmusili-
śmy, żeby tam poszedł, bo inaczej skończyłoby się zapaleniem
płuc. Wolałabym, żeby nie był tak uparty. John i Bess zaprosili
go do siebie na tydzień. John zawsze bierze urlop na pierwsze
dni nowego roku. Mówi, że musi się do niego przygotować,
więc mógłby co godzinę sprawdzać, jak Ash się czuje. Iris i Sa-
gę mieszkają w pobliżu, więc Iris będzie mogła przyprowadzać
dzieci codziennie. One są sensem jego życia.
– Jakieś wieści od architekta albo przedsiębiorcy budowlanego?
– Są gotowi rozpocząć budowę za miesiąc. Rozumieją, że to
pilne. Główny inżynier zapewnił mnie, że wszystko potrwa czte-
ry i pół miesiąca, a może nawet trzy. Nie ma na razie innych
zleceń, więc jest duża szansa, że do połowy czerwca ukończą
budowę. Muszą, Marcus, bo obiecałam Ashowi. Skąd dzwo-
205
nisz?
– Z samochodu, z telefonu komórkowego. Rozglądam się za
domem.
– Cudownie! I co, masz coś?
– Jeden albo dwa, które chciałbym obejrzeć, kiedy wrócimy z
Kalifornii. Czy coś drgnęło w sprawie Simona?
– Nie, i zaczyna mnie to irytować. Chcę to wreszcie zakończyć.
Dzwoniłam rano do Clementine i powiedziała, że trzyma rękę
na pulsie. Marcus, on mi kiedyś pożyczył pieniądze. Nalegałam,
żeby podpisać umowę, bo jestem kobietą honoru. Nie oddał mi
jej, kiedy zwróciłam mu dług. Teraz twierdzi, że nadal jestem
mu winna kilka milionów dolarów. On zajmował się sprawami
finansowymi moich firm, więc o nic nie pytałam. Zrobił dobry
interes posługując się „Ubrankami Sunny”. Kiedy kazałam mu
sprzedać firmę, powiedział, że to zrobił, ale skłamał. Potem dał
mi je jako prezent, ale w tej transakcji w grę wchodziły miliony.
Sama jestem sobie winna. Byłam tak naiwna, że nie widziałam
rzeczy oczywistych, kiedy chodziło o Simona. Mówi, że zapo-
mni o długach, jeżeli oddamy mu „Babilon”. Ash miał rację –
Simon jest cwany. Clementine szuka dowodów w dokumentach.
Na pewno znajdzie, bo oddałam mu pieniądze. Powiedziała, że
Simon staje się za bardzo pewny siebie i zadziorny, co go w
końcu doprowadzi do popełnienia błędu. Dzwonił parę razy do
szpitala, żeby się dowiedzieć, co z Ashem. Był przekonany, że
to już koniec. Ciężko mi z tym, Marcus. Porozmawiajmy o
czymś innym.
Kiedy będziesz gotowa do wyjazdu?
– Jeżeli jedziemy samochodem, to w tej chwili, a jeżeli lecimy
samolotem, to za godzinę.
– Samochodem. Dotrzemy do San Diego wieczorem. Będę cze-
kał przed budynkiem. Zabierz Daisy.
– Uwielbia podróżować autem. Już biegnę na dół.
206
Fanny wiedziała, że ma jeszcze co najmniej dziesięć minut.
Wykorzystała je, by zadzwonić do Asha, Bess i Sage’a i powie-
dzieć im, dokąd się wybiera. Wyszła z Daisy w ramionach aku-
rat w momencie, gdy podjechał Marcus.
– Marcus, jestem bardzo podekscytowana! Wreszcie mogę
zwrócić pieniądze Jake’a. Tak długo były dla mnie ciężarem.
Wzięłam ze sobą książeczkę czekową.
– Fanny, te pieniądze nie należały do Jake’a.
– A wiesz, do kogo?
– Niezupełnie. Nie jest tajemnicą, jakie rzeczy się tu wtedy dzia-
ły. Mogły należeć do każdego. Myślę, że mogły być własnością
pewnej grupy ludzi.
– Możesz mówić jaśniej?
– Nie.
– Więc dostaną je staruszki kurtyzany. Jake’owi chyba spodoba-
łoby się to rozwiązanie.
Marcus ryknął śmiechem.
– Ja jestem za. Wiesz, nie mogę się doczekać tej małej przygo-
dy.
– Ja też – rzuciła Fanny wesoło.
– Jesteśmy. Restful Palms. Wypadałoby, żeby właściciele zasa-
dzili choć jedną palmę ze względu na nazwę – stwierdził Mar-
cus.
– Ale zaniedbane i ponure miejsce – szepnęła Fanny. Daisy wy-
skoczyła z jej ramion i pobiegła do drzwi.
– Wejdźmy do środka – powiedział Marcus. – Według moich
notatek powinny tu mieszkać Lola, Pearl i Gertie. Jesteś gotowa,
Fanny?
– Tak.
Hol, choć utrzymany w czystości, był zaniedbany. W nozdrza
Fanny uderzył zapach sosny i czegoś, czego nie umiała nazwać.
207
Daisy zaczęła szczekać. Na korytarzu stały krzesła z plastyko-
wymi siedzeniami w kolorze pomarańczowym. Rośliny stojące
w rogach pomieszczenia były podeschnięte i zmarniałe. Na
ścianach wisiały zdjęcia gwiazd filmowych. Marcus podszedł do
biurka.
– Chcielibyśmy się spotkać z Lolą, Pearl i Gertie. Recepcjonist-
ka oniemiała ze zdziwienia.
– Kogo mam zapowiedzieć?
– Przyjaciele Jake’a Garretry – powiedziała Fanny.
– Proszę poczekać.
– Nie usiądę na tym pomarańczowym krześle – Marcus parsknął
śmiechem.
– Myślisz, że to zabawne, prawda? – syknęła Fanny. – Tak.
Fanny przysiadła na brzegu krzesła. Pół godziny później spyta-
ła:
– Dlaczego to trwa tak długo?
– Pewnie się przygotowują. – Marcus znowu się roześmiał.
– Niby po co?
– Bóg jeden wie. Słyszę kroki.
Fanny żałowała, ze nie ma na nosie okularów przeciwsłonecz-
nych. Daisy szczekała. Marcus usiadł na pomarańczowym krze-
śle.
Wyglądały jak trojaczki. W błyszczących satynowych sukniach,
z boa owiniętymi dookoła szyi, w butach dobranych kolorem do
stroju, kuśtykały korytarzem. Na pomarszczone powieki nałoży-
ły błękitne cienie, przykleiły bujne sztuczne rzęsy. Wnioskując
po sposobie, w jaki nałożyły róż i jasnoczerwoną szminkę,
można było stwierdzić, że ich ruchy nie były już takie pewne jak
dawniej.
Marcus przyglądał się portretom gwiazd filmowych. Daisy nie
przestawała szczekać.
Fanny odkaszlnęła.
208
– Dzień dobry paniom. Nazywam się Fanny Thornton, a ten pan
to Marcus Reed. To jest Daisy, mój pies.
– Niezmiernie nam miło – powiedziała Pearl, stojąca w środku.
– Naprawdę. Jest nam miło – przytaknęła Lola.
– Proszę pań, Marcus i ja przyjechaliśmy tutaj, żeby spytać, czy
panie... Chcielibyśmy zrobić dla pań coś miłego przez wzgląd
na pamięć Jake’a. Pomyśleliśmy... że jeżeli nie jest tu paniom
zbyt dobrze, moglibyśmy kupić wam dom z ogrodem i jakiegoś
zwierzaka. Wynajęlibyśmy gosposię i kogoś do koszenia trawy,
i oczywiście umeblowali dom. Podoba się paniom ten pomysł?
– Mówią państwo, że chcą to dla nas zrobić przez wzgląd na
pamięć Jake’a? Fanny przytaknęła.
– Kupimy wam też nowe ubrania i co tylko panie zechcą.
– Czy Jake państwa o to prosił? Wymienił nas w testamencie?
– Tak... w pewnym sensie. Pozostało to... w mojej gestii.
– Na zawsze? – spytała Lola, której do oczu zaczęły napływać
łzy. Fanny miękkim głosem odpowiedziała:
– Na zawsze. Jeżeli mają panie tutaj jakieś przyjaciółki, które
chciałyby panie ze sobą zabrać, nie ma sprawy. Możemy kupić
duży dom, z wieloma pokojami.
– I nie będziemy musiały się o nic martwić? – Łzy spływały po
policzkach Loli. – Chciałabym żółtego kota.
– Oczywiście.
– Zatrudnią państwo gosposię, która będzie umiała upiec chleb
kukurydziany? Uwielbiam prawdziwy chleb kukurydziany. Bę-
dzie nam gotować to, na co będziemy miały ochotę?
– Tak jest.
Trzy kobiety przysunęły się do siebie i zaczęły głośno szeptać.
– Chciałybyśmy werandę. Z szybami.
– W porządku. Coś jeszcze?
– Wielki telewizor, żebyśmy mogły oglądać mecze baseballa. I
pianino.
209
– Załatwione. Proszę zrobić listę żebyśmy mieli pewność, że
spełniliśmy wszystkie życzenia. Tutaj jest moja wizytówka z
numerem telefonu. To może potrwać około miesiąca.
– Mamy dużo czasu. Możemy chcieć jeszcze biblioteczkę?
– Sama ją przygotuję. Mogą panie zamówić tyle książek, ile
tylko panie chcą.
– Zgadzamy się – jednogłośnie powiedziały trzy kobiety.
Fanny podała każdej z nich rękę. Kobiety potrząsnęły nią ener-
gicznie. Wszyscy się uśmiechali, nawet Marcus. Daisy obwą-
chiwała buty na szpilkach.
– Miło było panie poznać. – Marcus skłonił głowę i również
wyciągnął rękę.
– Czy wiedzą państwo, gdzie pochowano Jake’a? – spytała Pe-
ral. – Jeżeli niedaleko, może mogłybyśmy odwiedzić jego grób?
– Załatwię to – zaoferował się Marcus.
– Będziemy w kontakcie. Proszę zastanowić się nad listą i jeżeli
jeszcze coś paniom przyjdzie do głowy, proszę zadzwonić, a my
się tym zajmiemy.
Kobiety skinęły głowami.
– Przyjaciele Jake’a są naszymi przyjaciółmi – oznajmiły.
– Odezwiemy się wkrótce.
Fanny patrzyła, jak kobiety zmierzały do wyjścia w swoich sa-
tynowych szpilkach. Stanęły przed drzwiami i pomachały boa.
Fanny pokiwała im ręką.
– Możemy to zrobić, prawda, Marcus?
– Dla ciebie wszystko, Fanny.
– To na swój sposób miłe. Włożyły tyle wysiłku w to, żeby się
wystroić na naszą cześć. Wiesz, że nikt ich nie odwiedza. Wszy-
scy o nich zapomnieli. To niesprawiedliwe. One przecież żyją.
Lubię ludzi tego pokroju i nie obchodzi mnie, jak zarabiały na
życie. Chcą jedynie uwagi i szacunku. Jeżeli jesteśmy w stanie
im to dać, powinniśmy to zrobić. W spadku po Jake’u. Marcus,
210
będę chciała je odwiedzać, kiedy już się tam zadomowią.
– Kiedy tylko zechcesz.
– Jesteś słodki. Doceniam, co dla mnie robisz.
– Bo ja w ogóle jestem słodkim facetem.
– Fakt. Szkoda, że nie poznałam cię trzydzieści lat wcześniej.
– Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu.
– Wiem. Czasami chciałabym znać te powody.
– Zakończmy interesy, żebym mógł odwieźć cię do domu.
Wiem, że martwisz się o Asha.
– Skąd wiesz?
– Po prostu wiem.
– I nie denerwuje cię to? Nie masz mi za złe, że troszczę się o
Asha?
– Martwiłoby mnie, gdybyś się nie troszczyła. Jest ojcem twoich
dzieci. To, co miało miejsce wcześniej nie jest moją sprawą. Nie
będę się wtrącał w twoje rodzinne problemy. Uważam za za-
szczyt to, że pozwoliłaś mi stać się częścią twojej rodziny.
– Ktoś już mi kiedyś tak powiedział i okazało się, że kłamał.
– Nie jestem Simonem, Fanny.
– Dzięki Bogu.
Clementine Fox i Fanny Thomton wysiadły z windy i znalazły
się na korytarzu biura prawniczego St. Clare, Raddison i Raddi-
son. Przywitało je łagodne światło, elegancka boazeria i marmu-
rowe podłogi. Recepcjonistka podniosła wzrok, kiedy Clementi-
ne w towarzystwie Fanny podeszła do mahoniowego biurka.
Chyba chciała coś powiedzieć, ale na widok Silver Fox, która w
sobolach do ziemi wyglądała olśniewająco, rozmyśliła się. Se-
kretarka swoim długim pomalowanym paznokciem wcisnęła
guzik wywołujący Jasona St. Clare’a.
Simon i jego prawnik, stojąc, powitali wchodzące do biura ko-
biety, Fanny skinęła głową. Zrobiła wszystko, co mogła, by
211
uniknąć spojrzenia Simona, który uśmiechał się uprzejmie. Fan-
ny poczuła skurcz mięśni brzucha. Simon wyglądał tak, jakby
miał asa w rękawie. Miała nadzieję, że Clementine też chowa
coś w zanadrzu.
To było nieoczekiwane spotkanie, którego nie miała w planach.
Clementine zadzwoniła do niej pięć po dziewiątej i powiedziała,
że wyznaczono je na dziesiątą piętnaście.
– Potraktuj to jako spóźniony prezent świąteczny.
Fanny przyjęła więc do wiadomości, że Clementine ma w ręce
atut.
Zgodziła się na filiżankę kawy i zapaliła papierosa, podczas gdy
prawnicy wymieniali uprzejmości. Przesunęli się z Simonem na
koniec stołu i mówili ściszonymi głosami.
– Jak leci, Fanny?
– A jakie to ma znaczenie? Nie rozumiem cię. Byłam idiotką,
myśląc, że jesteś człowiekiem, z którym chcę spędzić resztę
życia. Jesteś gorszy niż kiedyś Ash. A twoja matka na to
wszystko patrzy i musi wychodzić z siebie, widząc, co wypra-
wiasz. Kiedy wreszcie dostanę rozwód, wychodzę za mąż.
Simon wyprostował nogi. Długą chwilę gapił się na Fanny.
– Zawsze wiedziałem, że wrócisz do Asha. To do ciebie podob-
ne, poślubić umierającego mężczyznę. – Był wstrząśnięty. Skła-
dał i rozkładał ręce.
Niech myśli, co chce. Teraz jest zdenerwowany. Nie spodziewał
się, że usłyszy coś podobnego, uświadomiła sobie.
Clementine i Jason St. Clare usiedli. Simon utkwił wzrok w twa-
rzy swojego adwokata. Fanny zapaliła kolejnego papierosa.
Oboje prawnicy otworzyli teczki.
– Panie Thornton, zwołałam to spotkanie, żebyśmy mogli po-
rozmawiać osobiście. Może pan lub pani Thornton zechcą się
zastanowić nad swoim położeniem, zanim sprawy zabrną zbyt
daleko. Chciałabym tym razem podkreślić, i pan St. Clare się ze
212
mną zgadza, że bardzo trudno coś ukryć w dzisiejszych czasach,
kiedy ma się do dyspozycji wyspecjalizowane urządzenia tech-
niczne. Zawsze znajdzie się jakiś dowód. Wezwania do stawie-
nia siew Urzędzie Skarbowym pod groźbą kary są teraz na po-
rządku dziennym. Już się przekonałam – nie wiem, jak ty, Jason
– że kiedy ktoś chce zapłacić pokaźną sumę za uzyskanie infor-
macji, powiedzenie, że „pieniądze mówią, a przegrani odcho-
dzą” sprawdza się niezawodnie, zwłaszcza w sytuacjach podob-
nych do tej, z jaką my mamy do czynienia. Czy ktoś chce coś
powiedzieć?
Simon siedział z kamienną twarzą. Fanny pociągnęła łyk zimnej
kawy. Wzdrygnęła się.
– Zobaczmy, co pani zdobyła, pani Fox.
– Mam wszystko, o czym mówiłam wcześniej panu St. Clare.
Moja klientka nie jest winna twojemu klientowi złamanego cen-
ta. Oto dowód. Przyjaciel i powiernik pana Thorntona... chyba
Malcolm, o ile dobrze pamiętam, – zechciał mieć jacht, nawia-
sem mówiąc sześcioosobowy. Powiedział, że poważnie zasta-
nowi się, czy nie nazwać go Silver Fox. Wydał mi się całkiem
miłym mężczyzną. I skorym do pogawędki. Pański kumpel pana
sprzedał, panie Thornton, za sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów.
– Simon... może przejdziemy do innego pokoju i... porozma-
wiamy? – powiedział St. Clare.
Kiedy Fanny została sam na sam ze swoją prawniczką, Clemen-
tine spytała ją:
– Jak bardzo zależy ci na tym rozwodzie?
– Nie chcę być żoną Simona ani minuty dłużej niż to konieczne.
Czy wystarczy ci taka odpowiedź?
– Twój mąż chce połowy wszystkich twoich udziałów i „Babi-
lonu”. Takie są jego warunki, jeżeli wykluczymy długi, które,
jak twierdzi, masz wobec niego. Co oznacza połowę firm odzie-
żowych, połowę wszystkiego, co masz w domach maklerskich i
213
banku.
– Dobrze. Ale nie „Babilon”. Niech sobie zbuduje własne kasy-
no. Do cholery, stać go. Nie pozwolę, żeby zabrał kasyno Asha.
– Więc nie dostaniesz rozwodu.
– Trudno, to nie dostanę. Wyciągnij wszystkie niezbędne papie-
ry, żebym mogła je podpisać. Spadam stąd, Clementine. Nie
zdzierżę obecności Simona w tym samym pomieszczeniu, co ja.
– Fanny, nie rozumiesz. Jeżeli nie ma rozwodu, nic mu nie pła-
cisz. Twojemu mężowi nie chodzi o rozwód. On chce tylko ka-
syna.
– Powiedziałam mu, że wychodzę za mąż, jak tylko dostanę
rozwód. Myśli, że mam zamiar poślubić Asha. Nie zawracałam
sobie głowy wyjaśnieniami.
– Rozumiem – powiedziała Clementine. Przyglądała się Fanny,
w końcu zamyślonym głosem spytała:
– Miałabyś coś przeciwko, żebym... zasiała parę ziaren... niepo-
koju?
– Jak dla mnie, możesz zasiać cały ogród. Wiesz, gdzie mnie
szukać. Clementine kończyła pakować swoją aktówkę, kiedy do
sali konferencyjnej weszli Simon i jego prawnik.
– Nie będzie gry, panowie. Pani Thornton stwierdziła, że nie
zależy jej na tym, czy rozwód dojdzie do skutku. Jest bardzo
szczęśliwa, że stan jej pierwszego męża na tyle się poprawił, że
będzie w stanie przejąć obowiązki w kasynie. Mają zamiar
mieszkać razem w przybudówce. Wyobraź sobie, Jason, że
można stać u bram śmierci, wspominać piękną przeszłość i na-
gle, na skutek przeziębienia, znaleźć się w szpitalu, z którego
wychodzi się z czystą kartą. Wygląda na to, że Imperator znowu
będzie rządził. Pewnie jest pan szczęśliwy, panie Thornton. W
końcu Ash to pański brat.
– Nie odpowiadaj, Simon. Ona cię podpuszcza. Wystarczy, pani
adwokat.
214
– Ach, Jason, pokrzyżowałam ci dzisiejsze plany? Pociesz się,
że to był malutki niegroźny deszczyk. Poczekaj na ulewę. Już
niedługo.
– Co to ma, do cholery znaczyć, Clementine?
– Jason, Jason, Jason. Tak naprawdę nie spodziewasz się ode
mnie odpowiedzi, prawda? Otwieranie szeroko oczu ze zdzi-
wienia nie jest w twoim stylu.
Clementine wyciągnęła rękę do Simona.
– Proszę się nie gniewać, ale uważam, że jest pan pożałowania
godnym sukinsynem. – Oparła się dłońmi o stół konferencyjny.
Jason St. Clare z zachwytem wpatrywał się w jej biust. –
Dopadnę pana, panie Thornton. Wszystko będzie zgodnie z
prawem, jak zawsze, kiedy ja się czymś zajmuję. Obiecuję. Po-
wiedz mu, Jason, że jeszcze nigdy w życiu nie złamałam danego
słowa. I powiedz mu, czego nienawidzę najbardziej na świecie.
Jason St. Clare monotonnym głosem wyjaśnił:
– Panna Fox nigdy nie złamała danego słowa. Najbardziej na
świecie nienawidzi mężczyzn, którzy chcą zrobić w konia ko-
bietę, z którą się rozwodzą.
– I granica, Jason.
St. Clare jeszcze bardziej znudzonym głosem dodał:
– Panna Fox nie ma skrupułów ani hamulców.
– Właśnie. Wiedziałam, że zrobisz to we właściwy sposób. Mi-
łego dnia, panowie.
Silver Fox śmiała się przez całą drogę do windy. Potem wyko-
nała jeden telefon z aparatu w samochodzie. Wiadomość była
krótka i zwięzła:
– Odmawia współpracy.
Fanny wróciła do przybudówki. Myśli kotłowały jej się w gło-
wie. Co Clementine Fox zamierzała zrobić czy powiedzieć?
– Wiesz co, Daisy? Wcale mnie to nie obchodzi.
215
Pies wyskoczył z jej ramion i pobiegł do drzwi. Chwilę później
odezwał się dzwonek.
– Proszę! – zawołała Fanny.
– Cześć, mamo. Dawno cię nie widziałam. – Billie objęła matkę
i dała jej głośnego całusa.
– A czyja to wina? Jesteś w Hongkongu, w Japonii, w Nowym
Jorku, w Anglii. Czy ty w ogóle kiedykolwiek bywasz w Vegas?
– Ale przecież dzwonię.
– Oczywiście. Chcesz kawy?
– Bardzo chętnie. Jak tam Sunny? W niedzielę jest dzień odwie-
dzin, więc do niej pojadę. Wybierzesz się?
– Pewnie. Wspaniale sobie radzi. Ma kilku przyjaciół, a jednego
szczególnego. Harry sprawia wrażenie miłego faceta. Lekarze
powiedzieli, że pasują do siebie. Zresztą dlaczego ja ci to opo-
wiadam, przecież go poznałaś.
– Spodobał mi się. Nie przejmuje się tym, co wygaduje Sunny.
Tata mi powiedział, że ona ostatnio złagodniała. Tak się cieszę,
mamo. Pójdę z Iris i dziećmi na spacer do parku. Mam dla nich
parę prezentów. Tata też jakoś lepiej wygląda ostatnimi czasy.
– A co u ciebie, Billie? Czy w twoim życiu pojawił się ktoś
szczególny?
– Na razie nie. Jestem bardzo zmienna. Płoszę się, jak tylko ja-
kiś facet zaczyna mnie traktować poważnie. Takie życie całkiem
mi odpowiada. Inaczej mówiąc, nie pojawił się jeszcze ten wła-
ściwy. A jak się tobie układa, mamo?
– Raz dobrze, raz źle, jak to w życiu.
– Kiedy dostaniesz rozwód?
– Pewnie nigdy. – Fanny opowiedziała córce o porannym spo-
tkaniu w biurze prawnika.
– Nie do wiary, że wuj Simon tak się zmienił. Pamiętam, że gdy
byliśmy dziećmi i przyjeżdżał do Sunrise, przypatrywał się ta-
cie, kiedy był przekonany, że nikt tego nie widzi. Jego oczy były
216
wtedy takie dziwne. Byłam dzieckiem, więc co mogłam z tego
rozumieć?
– Miałaś wieści od Bircha?
– Od października – nie. Napisał, żebym przysłała mu ciuchy na
Kostarykę. Wysłałam chyba z tonę. Dostałam kartkę, że dotarły,
to była ostatnia wiadomość. Wszyscy piszemy do niego długie,
wspaniałe listy, i może dlatego nie odpisuje. Sagę smaruje całe
strony, wysyła zdjęcia Lexie. On chyba najbardziej tęskni za
bratem. Birch wróci, mamo.
– Wiem. Ja też za nim tęsknię.
– No, to chyba wszystko. Muszę lecieć, bo inaczej Jake się zde-
nerwuje. Jakiś idiota kupił mu latawiec i mały chce go teraz z
kimś puszczać. Ja dostąpiłam tego zaszczytu. Naprawdę kocham
tego dzieciaka.
– Jest milutkim chłopczykiem. Ash za nim szaleje.
– A co w tym dziwnego? Chodzi za tatą jak cień. Polly to mały
ideał, a Lexie jest rozkoszna. Sagę wspaniale się nimi zajmuje.
Nie bądź zdziwiona, mamo, jeżeli Sunny zgodzi się, żeby Sagę i
Iris adoptowali Polly i Jake’a.
– Kochanie, chyba nic nie jest mnie w stanie zdziwić po przeży-
ciach ostatnich dni. Ale Tyler też ma coś do powiedzenia. Jest
ich ojcem.
– On już się zgodził. Jest następnym człowiekiem po Simonie,
który mnie rozczarował. Chyba nikt tego nie rozumie. Lubię
twojego nowego przyjaciela. – Billie podsunęła matce temat.
– Jest dość miły.
– Jest bardzo miły. Tata powiedział, że jest świetny, a to coś
znaczy. Fanny się roześmiała.
– Przypadli sobie do gustu.
– Śmieszne, że wuj Simon jest przekonany, że chcesz powtórnie
wyjść za tatę. Ta rodzina jest pokręcona.
– Pokręcona, ale fajna. Ucałuj ode mnie dzieci.
217
– Dobrze, mamo. Będę dzwonić.
– Ale częściej niż raz w miesiącu, co?
– Co najmniej raz w tygodniu. A przy okazji, interes kręci się na
całego.
– Dzięki tobie. –Czy to ważne?
Po wyjściu Billie w mieszkaniu zrobiło się tak cicho, że Fanny
włączyła stereo. Daisy tańczyła na tylnych łapkach, szczekając
przy tym przeraźliwie.
– Dobra, zasłużyłaś na spacer po parku. Ja też. Przynieś smycz.
Godzinę później Fanny spuściła psa ze smyczy i usiadła na ław-
ce, zapalając szybko papierosa. Z uśmiechem przyglądała się jak
Daisy goniła grubego pudla, który wcale nie miał zamiaru ucie-
kać. Psy tarmosiły się, powarkując. Obserwując, jak baraszko-
wały pod drzewami, Fanny czuła się jak pobłażliwa matka.
– Zajęte? – usłyszała pytanie. Wzdrygnęła się.
– Zajęte, Simon. Dzwonię po policję. Naruszasz prawo. Daj mi
spokój.
– Fanny, kiedyś było nam tak dobrze. Dlaczego nie możemy do
tego wrócić? Chciałbym spróbować.
– Porozmawiaj z moim prawnikiem. Nie było dobrze. Było do-
brze jedynie wtedy, kiedy udawało ci się postawić na swoim.
Trochę trwało, zanim otworzyły mi się oczy, ale w końcu przej-
rzałam. Nie chcę ani ciebie, ani niczego od ciebie. Inaczej mó-
wiąc: daj mi spokój.
Fanny podbiegła do Daisy, wzięła psa na ręce i z łomocącym
sercem uciekła z parku.
Do Simona podszedł właściciel tłustego pudla.
– Widziałem, że zaczepiał pan tę panią.
– A co panu do tego? – warknął Simon.
– A to mi do tego. Zobacz, to jest moja pięść. Zaraz ją poczu-
jesz. – Mężczyzna wycelował w sam środek brzucha Simona.
Rozejrzał się, zadowolony, że nikt nie zwraca na nich uwagi,
218
znowu się zamachnął. – Spróbuj jeszcze raz zaczepić tę panią,
albo jakąś inną kobietę, a poprzestawiam ci gnaty. Chodź do
tatusia, Cup-cake. – Gruby pudel przyczłapał się do właściciela i
spokojnie dał sobie przypiąć smycz.
Właściciel i pies odeszli, nie oglądając się za siebie. Simon zwi-
nął się na ziemi, masując sobie szczękę. Z trudem usiadł na ław-
ce, usiłując złapać oddech. Patrzył za mężczyzną, rzucając prze-
kleństwa.
219
Rozdział trzynasty
No i jak się podoba, pani Thornton? – spytał kierownik budowy.
Fanny była zachwycona, widząc swoje ukochane Sunrise.
– Z tej odległości nie ma żadnej różnicy. Trudno uwierzyć, że
kiedykolwiek coś tu spłonęło.
– Pani pracownik, Chue, cały czas plątał się nam pod nogami ze
swoją trawą i roślinami. Pracował według mapy!
– Wiem. Dlatego udało mu się dokładnie odtworzyć wygląd
ogrodu. Nie wiem, jak panu dziękować, panie Wyler. Skończył
pan w przeciągu czterech miesięcy, co do dnia.
– Udzielono nam nieoczekiwanej pomocy.
Fanny rzuciła mu pytające spojrzenie, ale mężczyzna nie wdał
się w szczegóły.
– Będzie jakieś uroczyste otwarcie albo przyjęcie rodzinne?
– Nie. Jutro wprowadzi się Ash. Dzisiaj dostarczą meble, a moje
przyjaciółki pomogą w wieszaniu zasłon i urządzaniu wnętrza.
Nie wiem, co powiedzieć, panie Wyler
– To chyba jedno z najładniejszych miejsc na ziemi. Mój ojciec
opowiadał mi historię Sallie Coleman i tej góry. Cieszę się, że
mogłem przyczynić się do jej odbudowy. Proszę przekazać As-
howi moje pozdrowienia.
– Dziękuję, na pewno przekażę.
Fanny patrzyła za odjeżdżającą ciężarówką. Została sama ze
swoimi myślami. Nawet Chue trzymał się w pewnej odległości,
nie chcąc jej przeszkadzać. Obeszła dom, podziwiając starannie
przycięte krzewy i kwiaty, które wyglądały, jakby właśnie za-
kwitły. Meble ogrodowe i parasol w pastelowe paski były nowe.
Całości dopełniały gliniane doniczki pełne geranium. Ash
uwielbiał kwiaty. Nie miała o tym pojęcia aż do zeszłego roku.
Aż do zeszłego roku nie wiedziała o nim tylu rzeczy. Zaczęły ją
palić powieki.
220
Przeszył ją nagły dreszcz złości. Zrzuciła buty i pobiegła na
cmentarz. Tam upadła przy grobowcu Sallie zacisnęła pięści.
– Widzisz, do czego doprowadziłaś? Masz pojęcie, Sallie? –
krzyczała. – Postawiłaś na złego konia. Słyszysz, Sallie? Twój
syn, ten, którego kochałaś ponad wszystko, spalił Sunrise, a te-
raz próbuje ukraść „Babilon”. Wierzyłam ci, kiedy twierdziłaś,
że jest taki wspaniały. Wierzyłam we wszystkie kłamstwa, bo
nie sądziłam, że byłabyś w stanie mnie okłamać. Ale, do diabła,
okłamałaś mnie. Ash umiera i lepiej przygotuj sobie kilka od-
powiedzi, bo kiedy on się tam znajdzie, to przedstawi ci listę
pytań tak długą, jak droga stąd do miasta. Dlaczego mi to zrobi-
łaś? Wiedziałaś, jakie z Simona jest ziółko. Chciał być ze mną
tylko ze względu na Asha, a ty mnie wepchnęłaś w ramiona
tego... wstrętnego człowieka.
Fanny uklękła, uderzając pięściami w kamień.
– Stałam się taka, jak ty. Nie mogę wyjść za Marcusa z powodu
Simona. Znowu jest tak, jak z Devinem i tobą. Taki spadek po
tobie dostałam. Jeżeli mnie kochałaś, jak mogłaś mi to zrobić?
Jak śmiałaś mi to zrobić?
Delikatny dotyk dłoni Chue sprawił, że zaczęła szlochać gło-
śniej.
– Jak... dlaczego, Chue? Mieszkałeś tutaj. Widziałeś wszystko.
– Tak. Starałem się nie wtrącać w sprawy rodzinne pani Sallie.
Pozwoli pani, że wyczyszczę jej ręce. Możemy porozmawiać w
kuchni. Kierownik budowy zostawił w spiżarni apteczkę. Po-
rozmawiamy.
– Wiedziałeś, Chue. Dlaczego nic nie mówiłeś?
– To nie była moja sprawa.
– Czy Ash powiedział mi prawdę?
– Ash nie był aniołkiem. Był chłopcem, który nie mógł pogo-
dzić się z tym, co się działo. Odpłacał w jedyny znany mu spo-
sób. Już powiedziałem, że Ash nie był aniołkiem, ale też nie był
221
wcielonym diabłem, jak jego brat. Miałem oko na Asha, pan
Philip też. Pani Sallie nie widziała wielu rzeczy. Musi pani to
puścić w niepamięć.
– Puścić w niepamięć! Niczego bardziej nie pragnę, ale to nie-
możliwe. Wszyscy wiemy, że to Simon spalił dom, ale nie mo-
żemy go oskarżyć, bo nikt tego nie widział. Nie da mi rozwodu,
dopóki nie oddam mu kasyna. Ash umiera. Wraca do domu,
żeby dokończyć swych dni w Sunrise. Jedyne, co mogę dla nie-
go zrobić, to być tutaj. Jak ma pogodzić się z myślą, że jego
rodzony brat, czeka na jego śmierć? Jak, Chue?
– Ty i twój Bóg dacie mu siłę.
– Którego bardziej lubiłeś?
Chue uśmiechnął się szeroko.
– Nie troszczyłem się zbytnio o żadnego. Rozumiałem ból Asha,
więc to, co robił również było dla mnie zrozumiałe. Nie lubił
swojego brata. Widziałem wiele rzeczy, które sprawiały mi
przykrość. Ale nie mogłem się wtrącać.
– Chyba jej nienawidzę. Naprawdę. Nienawidzę jej tak bardzo
jak Simona.
– Może tylko chwilowo. Później ból zniknie.
– Nigdy nie zniknie. Całe moje życie jest związane z tą rodziną,
z Sallie i jej synami. Jak może zniknąć?
– Musi pani zacząć nowe życie. Gdzieś indziej. Życie bez na-
zwiska Thornton.
– Nie mogę wziąć ślubu, bo nie jestem wolna.
– No to będzie pani żyć w grzechu – sprytnie odparł Chue. –
Wielu ludzi tak dzisiaj robi.
– Ale tutaj mam rodzinę. I kasyno. Kto się wszystkim zajmie?
Nie mogę uciec od rodziny i moich obowiązków. Już raz pró-
bowałam i skończyło się to klęską.
– Wiem, jakie to obciążenie. W stosownym czasie podejmie
pani właściwe decyzje. Przyniosłem list od pani syna, żeby so-
222
bie pani przeczytała.
– Od Bircha?
– Dość często do mnie pisze.
– Coś podobnego! Nie wiedziałam, Chue. Chyba nie powinnam
czytać twojej korespondencji. O czym pisze?
– O wszystkim i o niczym. Są długie. Jeżeli chciałaby pani
przeczytać, to mam ich dużo.
– Nam przysyła tylko pocztówki. To cudowne, Chue, że Birch
właśnie do ciebie zdecydował się pisać. Poinformowałeś go o
stanie Asha?
– Tak. Niedługo wróci do domu. A pani do niego nie pisała?
– Pisałam, ale Ash nie chciał, żebym mówiła, jak poważny jest
jego stan. Nie chciał, żeby Birch czuł się zmuszony do powrotu
dlatego, że jego ojciec jest umierający. Chyba pamięta, jak
umierała Sallie i... jak wtedy wyglądały sprawy.
– Czas leczy rany, proszę pani. Fanny odpowiedziała smutnym
głosem:
– Chue, czas nie jest magiczną miksturą. Może jedynie przytłu-
mić ból. Ash nie pozbył się bólu do tej pory i pewnie zabierze
go ze sobą do grobu. Simon żyje ze swoimi demonami. To się
zaczęło na dole, w mieście, a teraz przeniosło się na górę. Czuję
się, jakbym miała związane ręce. Nic nie mogę zmienić.
– Słyszę samochody na drodze. Chodźmy. Fanny otarła łzy.
– Przez wszystkie te lata byłeś wspaniałym przyjacielem. Twoja
rodzina wiernie opiekowała się wszystkimi Thorntonami.
– Jesteście dla mnie rodziną tak samo jak ta z krwi i ciała.
– To jedna z najmilszych rzeczy, jaką usłyszałam w życiu.
– Wcale nie jest pani podobna do pani Sallie.
– Dziękuję, że to powiedziałeś. Chue... myślisz, że Sallie mnie
słyszała? Chciałabym jakiegoś znaku. Żeby ziemia zadrżała,
albo niebo się otworzyło. Żeby coś się stało.
– Coś jak to. – Chue wskazał dłonią mały cmentarz, nad którym
223
zawisła ciemna chmura. – Stąd widać, że pada lekki deszcz.
Może to deszcz, który oczyszcza.
Fanny pobiegła na cmentarz. Wydawało się, że ogromna czarna
topola się pochyla. Z jej gałęzi kapały krople. Chue miał rację.
Ten delikatny deszcz zmywał łzy Fanny z nagrobka Sallie.
Wzniosła oczy ku niebu.
– To początek, Sallie, ale tobie się nie upiecze – mruknęła.
Rzadko to robiła. Kiedy gada się do siebie, do obłoków, drzew
albo nagrobków, zjawiają się panowie w białych kitlach, którzy
wiedzą, gdzie zamknąć takiego delikwenta.
– Proszę popatrzeć, pani Thornton.
Fanny odwróciła się, żeby spojrzeć tam, gdzie wskazywał Chue.
Ciemna chmura przepłynęła ponad ogrodem i znalazła się nad
domem. Fanny patrzyła, jak przelotny rzęsisty deszcz moczy
dach. Pobiegła z powrotem do domu i stanęła na patio.
– Urządzasz tu chrzciny, prawda, Sallie? – krzyczała. – Ale to
nie wystarczy. Musisz doprowadzić wszystko do porządku, za-
nim przyjedzie Ash.
Chue przycisnął ramiona do klatki piersiowej. W skośnych
oczach widać było przerażenie.
Nagle uderzył piorun i niebo przeszył postrzępiony zygzak bły-
skawicy.
– Musisz to doprowadzić do porządku! Już najwyższy czas. Je-
żeli tego nie zrobisz, ja to zrobię za ciebie. Nie spodoba ci się,
Sallie. Chcę wiedzieć, że rozumiesz, co do ciebie mówię.
Deszcz padał coraz mocniej, a ubranie Fanny przemokło i przy-
kleiło się do jej ciała. Spojrzała w górę. Krople deszczu uderzały
ją w twarz. Błyskawica trafiła w jedną z belek starego domu,
które postawiono na środku podwórka. Fanny obserwowała, jak
stare drewno zaczyna się palić i skwierczeć. Zadrżała. Dobry to
czy zły znak? Z wysiłkiem wyprostowała plecy. Chue patrzył na
nią, jakby postradała zmysły. Może rzeczywiście zwariowała na
224
tych kilka minut. Kto zdrowy na umyśle przemawiałby do du-
chów i żądał, by uporządkowali ziemskie sprawy?
– Ja, ot co.
– Deszcz ustał. Chmura odpływa. Doprawdy, dziwne – wymam-
rotał stary Chue.
– Wcale nie, Chue. – Fanny przeszła obok niego, zmierzając w
kierunku wejścia do domu, by przywitać Billie i Bess.
– Ulewa jak w Texasie. W Vermont też tak pada – powiedziała
Billie.
– To nie była ulewa. To była Sallie. Odbywałyśmy... niewielką
kłótnię.
– Ja miałam parę poważnych rozmów z Sethem. Raz albo dwa
wstrząsnął ziemią, kiedy ja demonstrowałam mu moją siłę. Wie-
rzę w takie rzeczy. I co, Fanny? Kto wygrał? – spytała Billie
głosem pełnym nadziei.
– Chyba ja. Ale nie jestem pewna.
– Ja też się zawsze tak czułam. Ale my mamy przewagę. Żyje-
my!
– Obie jesteście stuknięte – stwierdziła Bess.
– Być może – odrzekła Billie.
– Ale zdarzają się w życiu gorsze rzeczy – dorzuciła Fanny. –
Nieważne. Nadjeżdża transport mebli. Mamy zasłony, obrusy,
naczynia i całą resztę w samochodzie, który Ash był uprzejmy
nam pożyczyć. Byłabym za tym, żeby się spiąć i zrobić wszyst-
ko dzisiaj, żebyś jutro mogła przywieźć Asha. Powiedział, że
nie może się już doczekać. Doskonałe się wszystko poskładało.
Jake przestanie chodzić do przedszkola, bo są wakacje. Ktoś nad
wami czuwa i z pewnością nie jest to Sallie Thornton.
– Nie zaczynajmy znowu – ucięła Fanny. – Billie, czy Thad de-
nerwował się, że wyjeżdżasz?
– Ani przez moment. Thad mnie rozumie. Wie, jakie znaczenie
ma dla nas wszystkich rodzina. Jest teraz bardzo zapracowany.
225
Zachęca mnie, żebym sama zabrała się do działania, niezależnie
od niego i od nas. Thad jest jedyny w swoim rodzaju. Kocham
go tak bardzo, że czasami bolą mnie od tego zęby. Zaciskam je i
mówię: kocham go, kocham go, kocham go. Zawsze pierwsze
słowa Thada brzmią: co mogę zrobić? Taki już jest.
– I kto by pomyślał, że poślubisz najlepszego przyjaciela swoje-
go męża? A swoją drogą, kto by pomyślał, że ja wyjdę za brata
mojego byłego męża? Może Bess ma rację? Może naprawdę
jesteśmy stuknięte?
– Chciałam wam tylko dogryźć – wyjaśniła Bess.
– Wyprasuję zasłony, Billie przymocuje karnisze, a ty, Bess,
będziesz wieszać firanki. Przywiozłyście deskę do prasowania?
– Tak. Fanny Thornton, to nie jest operacja Disneyland.
– Musimy podłączyć tutaj. Jestem potrzebna facetom od mebli,
więc ktoś inny musi się zająć prasowaniem.
Billie i Bess okazały zrozumienie, i przeniosły się do kuchni.
Kiedy stary zegar w korytarzu uderzył pięć razy, Fanny teatral-
nym gestem otrzepała ręce.
– Zrobione.
– Wygląda tak samo – orzekła Billie głosem pełnym podziwu.
– W życiu się nie zorientujesz, że to nowy dom. Wydaje się,
jakby stał tu od zawsze. Ash będzie bardzo szczęśliwy. Pokój
Jake’a udał się świetnie.
– Kiedyś był to pokój Simona – powiedziała Fanny.
– Ale już nie jest. Nie ma po nim ani śladu.
– Chcesz zobaczyć salę szkolną?
– Co się stało z tym żelastwem, które zawalało cały pokój? –
spytała Bess.
– Zatrudniłam pracowników budowlanych, żeby zepchnęli je z
góry. Musieli użyć dźwigów, spychaczy i innego rodzaju ma-
szynerii. Nie dało się zbudować domu obok tego, nie można
było zwieźć tego drogą, więc nie było innej rady. Spoczywa
226
teraz w głębokim jarze. Może za dwieście lat się rozłoży. W
końcu to moja góra, więc miałam prawo.
– Proszę pań, kolacja – zawołał z dołu Chue.
– Zróbmy sobie pierwszą przejażdżkę windą – zaproponowała
Billie.
– Działa – stwierdziły jednogłośnie wychodząc.
– Chińska zupa, zapiekany ryż, chude żeberka, kurczak w wa-
rzywach, rolada z mięsem i jarzynami i ciasteczka szczęścia. –
Chue rozpakował ciężki kosz. – Żadnych talerzy papierowych.
Używamy misek. Moja żona powiedziała, że później je pani
umyje i odda. Moi synowie zwiozą ze mną te stare belki, kiedy
się ściemni. Nie zostanie ani śladu po pożarze. Najbardziej
uszczęśliwiony będzie pan Ash. Dla Jake’a już jest przygotowa-
ny staw. Proszę mu powiedzieć, że ryby na niego czekają.
– Dziękuję, Chue, powtórzę mu. Powinniśmy przyjechać jutro
przed dziesiątą. Czy mógłbyś się wtedy zjawić, żeby przywitać
się z Ashem?
Oczywiście. Dobranoc paniom. O siódmej kobiety wsiadły do
swoich samochodów i wróciły do miasta. Następnego ranka
Fanny odwiozła Billie na lotnisko. – Fanny...
– Ćśśś... Wiem, co chcesz powiedzieć. Został mu jeszcze mie-
siąc, jak dobrze pójdzie. Radzi sobie. Ja też. Zadzwonię do cie-
bie, Billie. Jedź do domu, do męża i uściskaj go mocno ode
mnie.
– Dobrze, Fanny, dziękuję. Jeżeli będziesz mnie potrzebować...
wiesz... wcześniej, to daj znać. O każdej porze. Thad może mnie
tu przywieźć swoim samolotem, więc nie będzie zamieszania z
rezerwacją. Obiecaj mi, Fanny.
– Obiecuję.
– Naprawdę jesteś przekonana, że wygrałaś potyczkę z Sallie
wtedy, na górze? – Naprawdę.
– To dobrze. Kocham cię, Fanny.
227
– Ja ciebie też.
– Wygodnie ci, Ash?
– Fanny, nie przesadzaj. Wszystko w porządku. Przecież nie
wybieramy się w długą podróż. Nie widzę mojej czarnej płó-
ciennej torby. Zapakowałaś ją do samochodu?
– Tak, pytałeś mnie o to już trzy razy. – Fanny zwolniła i zje-
chała na pobocze. Wgramoliła się do tyłu i przekopała bagaże. –
Proszę bardzo, chcesz ją sobie trzymać? Co w niej masz? Ży-
ciowe oszczędności? – Wręczyła Ashowi torbę, a potem z po-
wrotem usiadła za kierownicą.
– A jeżeli już mowa o oszczędnościach, musimy zdecydować,
co zrobić z zawartością sejfu twojej matki. Co mam z tym po-
cząć?
– Fanny, nic mnie obchodzi, co z tym zrobisz. Mama zostawiła
to tobie.
– Ale zawartość sejfu jest własnością twoją i twojego brata.
– Ja tego nie chcę. Mam nadzieję, że nie zamierzasz oddać tego
jemu. Pomyśl tylko. Simon nie ma dzieci, więc o ile nie sporzą-
dził jakiegoś testamentu, wszystko i tak wróci do naszych dzie-
ci. On ma więcej pieniędzy, niż jest w stanie wydać do końca
życia. Może po prostu zatrzymaj to wszystko.
– Nie chcę, Ash. Ostatnio nie jestem zbyt przyjaźnie nastawiona
do twojej świętej pamięci matki.
– Powiedziałaś, że do centrum rehabilitacyjnego jest lista ocze-
kujących. Rozbuduj ośrodek za te pieniądze, albo stwórz nowy.
– Nie miałbyś nic przeciwko temu?
– Skąd! Sunny świetnie się trzyma. Wczoraj pojechaliśmy ją
odwiedzić. Chciałem się pożegnać. Chyba jest szczęśliwsza niż
kiedykolwiek wcześniej. Rozmawialiśmy o adopcji. Płakała, ale
rozumie, że tak jest lepiej. Sagę i Iris na pewno się zatroszczą,
żeby dzieci wiedziały, kto jest ich matką. Będzie dobrze, Fanny.
228
– Bardzo się cieszę, że to ty z nią o tym porozmawiałeś.
– Rozumiesz, co?
– Oczywiście.
– Więc pewnie rozumiesz też, że nie chcę, żeby mnie widziała
aż... będzie po wszystkim.
– Zamknij się, Ash. Nie chcę o tym rozmawiać.
– Musimy o tym rozmawiać.
– Nie, nie musimy. Jestem tu, żeby się o ciebie troszczyć. Nie
będziemy nad tym medytować. Każdy dzień wypełnimy cudow-
nymi chwilami.
– Wiesz, Fanny, jesteś wspaniała. Naprawdę. Jakie cudowne
chwile masz na myśli? Kiedy zacznę zażywać te piguły, będę
musiał starać się z całych sił, żeby nie wyleźć ze skóry. Stanę
się przykry i upierdliwy, bo ból będzie nie do zniesienia. Mo-
żesz żałować, że się w to wpakowałaś.
– Jestem na to przygotowana.
– Chyba jesteś. Ale ja nie jestem. I tu tkwi problem.
– Pamiętaj o jednym. Bóg nigdy nie zsyła na człowieka więcej
niż jest w stanie znieść.
– Łatwo się mówi, nie? Wystarczy otworzyć usta i słowa płyną.
Zatrzymaj na chwilę samochód. Widzisz błękitne niebo, puchate
chmury, pachnące sosny? Już tego nigdy nie zobaczę. Nigdy już
nie zjadę ani nie wjadę na tę górę. Już nie będę mógł zabrać
Jake’a na ryby. Skończy się dla mnie wszystko, co człowiek
robi każdego dnia i traktuje jako rzecz naturalną. Nie będzie
mnie tutaj. Moje serce przestanie bić. Wózek będzie stał bezuży-
tecznie w garażu. Nie będę liczył gwiazd z wnukiem. A najgor-
sze, Fanny, jest to, że nie będę mógł cię ofuknąć ani ci odwark-
nąć. Tak bardzo chcę odejść z tej ziemi z twarzą, żebyś mogła
zachować po mnie miłe wspomnienia. Przepraszam za wszyst-
ko. Wiem, że pewnie teraz moje przeprosiny niewiele znaczą,
ale dla mnie są o tyle ważne, że wreszcie zebrałem się na odwa-
229
gę, by je głośno powiedzieć. Gdyby nie ty, pewnie stoczyłbym
się do rynsztoka. Wszystko zawdzięczam tobie. Długo nie zda-
wałem sobie z tego sprawy. To mnie gryzie, Fanny. Chcę być
tym, kim ty chcesz mnie widzieć, ale nie wiem, jak to zrobić.
Nie mam pojęcia, Fanny.
Fanny podniosła się z siedzenia i uklękła przy Ashu. Objęła go.
– Wypłaczmy się teraz oboje i zostawmy to za sobą. Chcę, że-
byś był taki, jak jesteś. Nie przeszkadza mi, że warczysz i fu-
kasz. Ja ci się odwzajemniam. Kiedy ból stanie się nie do znie-
sienia, podam ci tabletki, żeby go złagodzić. Wiem, że masz ich
całą furę. Zawsze będę o tobie myśleć, nieważne, gdzie bę-
dziesz. Masz rację – są między nami nierozerwalne więzy. Nie
chcę, żebyś się teraz przejmował tym, czy zachowasz twarz.
Radziłeś sobie, kiedy nikogo nie obchodziło... wiesz, co mam na
myśli. Wszyscy zadbamy, żeby Jake nie zapomniał o tobie.
Zawsze pozostaniesz częścią jego życia. Obiecuję ci, Ash. Czy
możesz mi zaufać w tych ostatnich dniach twojego życia?
Płakali oboje, przytuleni, drżąc ze smutku. W końcu Ash zarzą-
dził
– Wystarczy. Jedźmy. Jake będzie w Sunrise za kilka godzin.
Chcę zdążyć się zadomowić. Wybierzemy się na ryby. Chcesz
iść z nami?
– Bardzo. Może zabiorę jedzenie na piknik?
– Chipsy ziemniaczane, cukierki Popsicles, dropsy gumowe i
żelki.
– Ashu Thorntonie! Tak go odżywiasz?
– Nie. To na przynętę. Chue daje nam domowej roboty roladę z
mięsem i jarzynami i ciasteczka szczęścia. Nie wiesz najważ-
niejszej rzeczy jeżeli chodzi o łowienie ryb. Dropsy gumowe są
doskonałą przynętą– o ile jakieś zostaną.
Fanny roześmiała się.
– Boże drogi! Udało ci się, Fanny! – krzyknął Ash pół godziny
230
później, kiedy wjechali na podjazd. – Jest idealny. Wygląda
jakby stał tu już setki lat. Szkoda wielka, że Simon nie może
tego zobaczyć. Byłby załamany.
– Poczekaj, aż zobaczysz wnętrze. Meble są takie same, tylko
nie zniszczone i nie poobijane. Winda jest troszkę większa. Od-
jazdowa lodówka, co to sama zamraża kostki lodu. Zamontowa-
łam wielki telewizor. Antena satelitarna łapie więcej kanałów
niż poprzednio. Zaraz zostaniemy wspaniale powitani. Aha,
robotnicy zrzucili z góry ten paskudny monstrualny sejf.
– Nie gadaj! Przecież on nawet pusty, musiał być ciężki jak cho-
lera. Niesamowite. Nikt by się nie domyślił, że kiedykolwiek
był tu pożar. Spełniłaś obietnicę, Fanny. Wiedziałem, że speł-
nisz.
– Jakim cudem?
– Bo Fanny Thornton zawsze dotrzymuje słowa. Wystarczające
wyjaśnienie?
– Wystarczające. Co chcesz zobaczyć najpierw?
– Trzy zielone pigułki. Nie jedną i nie dwie. Trzy. I trochę bran-
dy na popitkę.
– Już się robi.
Minęło całe dwadzieścia minut, zanim napięcie zniknęło z twa-
rzy Asha. Fanny zaparzyła przez ten czas kawę i przyniosła ba-
gaże z samochodu. Ash w dalszym ciągu trzymał na kolanach
czarną płócienną torbę.
– Przejdźmy się, Fanny.
– Tak, proszę pana. – Fanny zasalutowała szarmancko. – Po-
zwól, że najpierw załaduję walizki do windy. Rozpakuję twoje
bagaże, a ty w tym czasie przejedziesz się po piętrze.
Zastała go w sali szkolnej, z wilgotnymi oczami i opuszczonymi
ramionami.
– Chyba tutaj się wszystko zaczęło. Czuję to, Fanny. Chciałbym
móc znaleźć odpowiednie słowa, żeby ci powiedzieć, jak bardzo
231
kochałem moją matkę i jak bardzo za nią tęskniłem po jej
śmierci. Za ojcem też. Nie umiałem sobie z tym poradzić. I
nadal nie umiem.
– Ash, daj upust emocjom. Mów, co chcesz. Jeżeli nie potrafisz
znaleźć słów, nie martw się. Jeżeli chce ci się płakać, płacz.
Rób, co ci serce dyktuje – wszystko jest na miejscu.
– Mam listę. Noszę ją cały czas w kieszeni. Ołówek też. Odcho-
dząc, zabiorę ją ze sobą.
– Nic w tym złego – stwierdziła Fanny. – Przygotuję ci pokój i
powieszę ubrania. Zdążysz się zdrzemnąć przed przyjazdem
Jake’a.
– Nie chcę brać lekarstw na marne. Czuję się w miarę dobrze,
więc posiedzę sobie chwilę.
Fanny zajęła się najpierw pokojem Asha, a potem swoim. Od-
czekała całą godzinę, a później zawołała Asha.
– Zeszłabym na dół. A ty?
– Ja też. Napijmy się kawy w ogrodzie.
Siedzieli w przyjacielskiej ciszy, którą przerwał dźwięk klakso-
nu samochodu Iris. Jake w podskokach przemierzył podwórko,
wrzeszcząc co sił w płucach:
– Dziadziusiu, jestem! Chodźmy na ryby!
Poszli wszyscy. Fanny powiedziała później, że był to jeden z
najmilszych dni w jej życiu.
Kiedy nadszedł czas pożegnania, Jake wśliznął się dziadkowi na
kolana, obsypując go pocałunkami i uściskami.
– Będę go przywozić co rano dopóki..., Sage będzie po niego
przyjeżdżał koło trzeciej – wyjaśniła Iris. – Ash nie wytrzyma
dłużej.
– Wiem. Doceniam to, Iris. Jeżeli będzie się zanosiło na kiepski
dzień, dam ci rano znać.
– Jeżeli będziesz czegoś potrzebować... jeżeli będę mogła jakoś
pomóc... zadzwoń.
232
– Jasne.
Trzy tygodnie po przyjeździe do Sunrise, Ash nie wstał z łóżka.
Dwa dni był nieprzytomny. Trzeciego dnia ocknął się całkiem
rześki.
– Fanny, chciałbym cię prosić o przysługę.
– Wiem, chcesz żebym do ciebie mówiła nieprzyzwoicie – dro-
czyła się.
– Dobrze. Ale najpierw zrób coś dla mnie. Obiecasz, że zrobisz?
– Oczywiście, Ash.
– Zadzwoń do Simona i poproś, żeby przyjechał na górę. Wiem,
że długo nie pociągnę. Zrobisz to dla mnie?
– Jeżeli tego chcesz, oczywiście, że tak. Będę musiała skontak-
tować się z Simonem przez jego prawnika. Nawet nie wiem,
gdzie on mieszka.
– Postaraj się, dobra? Poproś gosposię, żeby przyniosła mi ka-
wy.
– Lepsza będzie herbata.
– Kawa, Fanny.
– Skoro chcesz kawy, będzie kawa. Notes mam w kuchni. Za-
dzwonię stamtąd. Dobrze się czujesz?
– Nie, Fanny. Źle.
– Jutro rano przyjedzie John Noble.
– Nie powinien marnować czasu. Idź, Fanny. Zbiegła po scho-
dach. Serce waliło jej jak młotem
– Proszę zanieść panu Thorntonowi kawę.
Dopiero po czterdziestu minutach usłyszała w słuchawce głos
Simona.
– Simon, mówi Fanny. Ash prosi, żebyś przyjechał do Sunrise.
Chyba chce się z tobą dogadać w sprawie „Babilonu” – skłama-
ła. – Czy możesz przyjechać natychmiast? On chyba nie ma zbyt
wiele czasu.
233
– Doprawdy?
– Tak czy nie?
– Będę musiał się zastanowić.
– Na twoim miejscu nie namyślałabym się długo. Propozycja
jest aktualna tylko dopóki żyje Ash.
– I co my poczniemy, kiedy go zabraknie?
– Nie wiem, jak ty. Ja na pewno będę w żałobie. Co mam po-
wiedzieć Ashowi?
– Powiedz, że już jadę.
– Dziękuję, Simon. Fanny pobiegła na górę.
– Powiedział, że już jedzie, ale kto wie, czy się zjawi. Okłama-
łam go, że chcesz z nim rozmawiać na temat „Babilonu”. Jak
smakowała kawa?
– Nie skłamałaś, Fanny. Naprawdę chcę z nim rozmawiać o
„Babilonie”. Wylałem kawę na dywan. Nie byłem w stanie
utrzymać filiżanki.
– Nie szkodzi, Ash. Takie rzeczy nie są ważne.
Fanny przyglądała się mężczyźnie o posępnym spojrzeniu, który
kiedyś był jej mężem. Gdyby tylko mogła tchnąć w jego wy-
nędzniałe ciało część swojego życia, nie zastanawiałaby się ani
chwili. Zdawała sobie sprawę z tego, że Ash umiera, a on miał
świadomość, że ona wie, jak niewiele czasu mu zostało.
Mówił z trudem.
– Chcę, żeby mnie poddano kremacji.
– Wiem. Proszę cię, nic nie mów. Oszczędzaj siły. Będę ci mó-
wiła, która godzina, więc o to się nie martw. Chcesz zegarek?
– Nie. Wydaje mi się, że mam jakąś przesłonę na prawym oku.
– To zaćma.
– Nie zadzwonisz do nikogo, prawda? Dasz mi spokojnie
umrzeć?
– Jasne.
– Przyjechał już?
234
– Jeszcze trochę, Ash. Poczytam ci wczorajszą gazetę, jeśli
chcesz. Może mój głos pomoże ci nie zasnąć.
– Czytaj.
Fanny czytała przez pół godziny. Usłyszała szczekanie Daisy na
dole i wiedziała, że szczekanie to oznacza jedno: Simon Thorn-
ton się zjawił.
– Chyba jest. Na pewno tego chcesz?
Przeraziła ją zsiniała skóra Asha i krople potu na jego czole.
Wiedziała, że gdyby dotknęła jego rąk lub twarzy, okazałoby
się, że są zimne i wilgotne.
– Fanny, możesz mnie trochę podnieść albo podłożyć mi kilka
poduszek?
Z wysiłkiem, od którego pot pojawił się na jej czole, podniosła
Asha do nieco bardziej pionowej pozycji. Doskonale rozumiała,
że nie chce wystąpić przed stojącym nad nim bratem jak czło-
wiek rozłożony na łopatki.
Simon, czarujący i pewny siebie, wchodził po schodach za Fan-
ny.
– Nic nie powiesz na temat domu?
– A co tu gadać? Jest jakaś różnica?
– Jakaś jest – warknęła Fanny.
– Ash, jak się to życie z tobą obchodzi? Nie za dobrze, sądząc
po wyglądzie.
– Fanny, zamknij drzwi – poprosił Ash. – Ale...
– Wyjdź.
– Będę zaraz za drzwiami.
– Simon, stań w nogach łóżka, pośrodku, żebym mógł cię do-
brze widzieć. Oprócz innych dolegliwości mam też zaćmę.
Simon przesunął się na wskazane miejsce.
– Dlaczego zmieniłeś zdanie? Pewnie dotarło do ciebie, że spo-
tkasz się z tatą i mamą i chcesz, żeby wiedzieli, że postąpiłeś
właściwie?
235
– Tak. Mam zamiar postąpić właściwie.
– Wyglądasz, jakbyś chciał mi pstryknąć zdjęcie. Może dobrze
by było, gdybyś je zrobił i pokazał mamie.
– Dlaczego się nie uśmiechasz, Simon? Chciałbym zapamiętać
ten twój uśmieszek, kiedy będę odchodził do wieczności.
Ręce Asha poruszyły się pod kołdrą. Gdy tylko Simon odchylił
głowę, wybuchając śmiechem, Ash pociągnął za spust rewolwe-
ru, który przywiózł ze sobą z miasta. Simon przewrócił się.
Fanny wpadła do pokoju.
– O, Boże, Ash!
– Zabiłem tego sukinsyna?
Fanny pochyliła się, żeby sprawdzić puls.
– Dla ciebie, Fanny. Nigdy nie dałby ci spokoju, a w końcu zro-
biłby coś strasznego. Ja i tak umieram, więc to nie ma znacze-
nia. Zawsze chciał być we wszystkim najlepszy. Znajdzie się
tam przede mną. Dałem mu przewagę.
– Boże, Ash.
– Obiecałaś, że nie będziesz płakać.
– Skłamałam. – Chwyciła go za ręce i mocno ścisnęła. Usiłowa-
ła nie patrzeć na dziurę w kołdrze.
– Teraz będzie ci dobrze. Jedynie to mogłem dla ciebie zrobić.
Mama się chyba wścieknie.
– Nie sądzę. Zanim się tu wprowadziliśmy, stoczyłam z Sallie
niewielką potyczkę i wygrałam. Będzie... będzie... wszystko
będzie dobrze, kiedy się tam znajdziesz. Obiecuję, Ash.
– Widzę ją. Spójrz. Jest z nią tata i Devin. Gdzie moja lista?
Potrzebna mi lista. Szybko, daj mi ją.
– A gdzie jest?
– Poszukaj. Potrzebna mi moja lista.
Fanny przekroczyła ciało Simona, szukając rzeczy, które Ash
miał na sobie ostatnio.
– Mama wyciąga rękę. Chce listę.
236
– Mam! Znalazłam ją, Ash! – Wcisnęła mu kartkę do ręki. Usły-
szała westchnienie ulgi, i chwyciła jego prawą dłoń.
– Puść, Fanny.
– Nie. Nie. Nie chcę, żebyś odchodził, Ash. – Mocniej ścisnęła
jego rękę.
– Musisz puścić moją rękę. Czas już na mnie, Fanny. Proszę cię,
puść.
– Dobrze, Ash – zaczęła szlochać. – Pomyśl o mnie czasami,
dobrze?
– Bądź szczęśliwa.
Fanny rzuciła się na łóżko, zanosząc się od płaczu. Wydało jej
się, że długo, długo później, poczuła, jak podnoszą ją delikatne
dłonie.
– John. Boże, John. Nie wiedziałam, że tak się stanie. Nie wie-
działam, że tak bardzo to przeżyję. On go zabił dla mnie. To
moja wina. Przysięgam na Boga, nie miałam pojęcia, że Ash ma
broń. Przywiózł ze sobą z miasta czarną płócienną torbę. Strasz-
nie się o nią bal. Była ciężka, powinnam się była domyśleć. To
dlatego poprosił o kawę, żeby gosposia wyciągnęła mu przy
okazji torbę. Nie mógł mnie o to poprosić. Ostatnie jego słowa
brzmiały: „Bądź szczęśliwa, Fanny”. Boże, John, ja też chciała-
bym się tu położyć i umrzeć. Co teraz zrobimy? Choć nienawi-
dziłam Simona, uważam, że nie zasługiwał na śmierć z rąk bra-
ta.
– Ash widocznie myślał inaczej. Wiem, że może jako lekarz nie
powinienem tak mówić, ale jeżeli przez chwilę zastanowisz się
nad życiem tych dwóch braci, zrozumiesz sposób myślenia As-
ha. Jego stan, troska o ciebie, żądania Simona... I ta cholerna
lista, o której mi mówił w zeszłym tygodniu.
– Obaj nie żyją, John. Czy... czy my...?
– Zajmę się tym. Co on trzyma w ręce?
– Listę. Listę wszystkich... rzeczy, które zrobił Simon i wszyst-
237
kich rzeczy, które... Żale, które miał zamiar przedstawić matce,
kiedy... się tam znajdzie. Nie wiem – Nie czytałam tego. I nie
chcę czytać teraz. Powiedział... że widzi ojca, matkę i Devina.
Mówił, że matka wyciąga rękę po listę. Wiem, że umierający
zawsze mówią takie rzeczy. Myślisz, że naprawdę ich widział?
– Chyba myślał, że ich widzi. I mam nadzieję, że ich zobaczył.
– Powiedział, że dał mu wygrać, puszczając go przodem. Boże,
John, jak ja mam z tym żyć?
– Przyjdzie taki dzień, że się z tym pogodzisz. Próbowałem
przyjechać tu wcześniej, ale trafił się nagły przypadek do opera-
cji. Zejdź na dół, Fanny i poczekaj na Bess. Przyślij na górę
Chue i jego synów.
Fanny zrobiła to, o co prosił John. Nie mogła uczynić już wię-
cej.
Trzy godziny po śmierci Simon został pochowany na cmentarzu
Thorntonów przez Chue i jego dzieci. Fanny, Bess, John, Chue i
jego synowie były jedynymi osobami, które uczestniczyły w
pogrzebie. John zmówił modlitwę, przekręcając słowa. Nikt nie
oponował. Jak tylko odeszli, Chue z synami zaczęli zasypywać
grób. Fanny wzdrygnęła się, słysząc odgłos ziemi spadającej na
sosnową trumnę, którą zbił Chue. Przed zachodem słońca grób
wyglądał tak, jakby był tam tak samo długo jak pozostałe.
John Noble podpisał akt zgonu Simona Thorntona pod bacznym
okiem swojej żony. Jako przyczynę śmierci podano ustanie akcji
serca.
Następnego dnia John Noble zgłosił w Centrum Medycznym
Thorntonów rezygnację z wykonywania zawodu lekarza, poda-
jąc jako powód potrzebę spędzania większej ilości czasu z ro-
dziną.
To dzieci Thorntonów, nie Fanny, zdecydowały, że trzeba za-
238
mówić nabożeństwo żałobne w kościółku zwanym Saint Cotton
Easter. Odbyło się przy świecach, gdyż właściciele kasyn na
Stripie poprosili Fanny o wyłączenie na godzinę świateł na Big
White Way. Zgodziła się. Asowi przypadłby do gustu taki hołd.
W porannej prasie nie było wielkich nagłówków, z wyjątkiem
kondolencji dla rodziny Thorntonów. Na drugiej stronie za-
mieszczono krótki artykuł z małym zdjęciem Asha w mundurze
marynarki. Klepsydrę Simona umieszczono na stronie siódmej,
w połowie wysokości. Nie było wzmianki o okolicznościach
śmierci.
Stało się. Skończyło się. Ogromna część życia Fanny została na
zawsze zamknięta, ale życie będzie toczyło się dalej.
Ash powiedział, żeby nie zamartwiała się po jego śmierci. Żeby
była szczęśliwa, patrząc na to, co ma przed sobą. Wiedziała, że
miał rację.
– Muszę być w żałobie. Wybacz mi, Ash, że nie spełnię twojej
ostatniej prośby. Fanny zapłakała nad przeszłością.
239
Rozdział czternasty
Fanny ostatni raz uściskała dzieci
– Czy masz w ogóle pojęcie, dokąd się wybierasz, mamo? –
spytał Sagę.
– Tu, tam i ówdzie. Zadzwonię.
– Zatroszczymy się o wszystko – zapewniła Bess. – John aż się
pali, żeby mi pomagać w kasynie. Wyobraź sobie tylko: jeżeli
ktoś zemdleje z wrażenia z powodu wielkiej wygranej, lekarz
będzie na miejscu. Uważaj na siebie, Fanny.
– Dobrze.
Sunny podeszła bliżej. Przytuliła matkę.
– Mamo, chcę ci za wszystko podziękować. Przepraszam, że
byłam tak podła.
– Nieważne, kochanie. Sunny, jestem z ciebie bardzo dumna.
Obiecaj mi, że będziesz tak trzymać dalej.
– Obiecuję, mamo. Jake chce ci coś powiedzieć.
– Cześć, mężczyzno. Złowiłeś ostatnio jakąś rybę?
– Wczoraj złowiłem wielgachną. Jedziesz do dziadziusia?
– Jeszcze nie, Jake. Ale któregoś dnia...
– Dobrze. Ale ja bardzo za nim tęsknię. Wyślę mu list w balo-
nie. Fanny odkaszlnęła.
– Dziadziuś bardzo lubi dostawać listy.
– Nie wpakuj się w kłopoty, mamo – powiedziała Billie.
– Postaram się.
– Ja trochę tu posiedzę. Nie cierpię podróżować.
– Dobrze wiedzieć, Billie.
– Wystarczy już tych uścisków, buziaków i płaczu – krzyknął
Sagę. – Gdybyś nas potrzebowała, jesteśmy tutaj.
– Zapamiętam. Wiecie, że kocham was bardziej niż jestem w
stanie to wyrazić.
– Mamo, jedź już wreszcie! – ryknął znowu Sage. Fanny do-
240
strzegła łzy w oczach syna.
Wyjechała z podziemnego garażu. Była siódma dwadzieścia
rano. Kiedy znalazła się na końcu podjazdu, w porannym słońcu
dostrzegła zarys wysokiej postaci. Zjechała na bok i opuściła
szybę.
– Wcześnie wstałeś, Marcus.
– W ogóle się nie kładłem. Całą noc spędziłem na tym krawęż-
niku. Chciałem się pożegnać. Dokąd jedziesz, Fanny?
– Nie wiem.
– Wrócisz?
– Nie wiem, Marcus.
– Kocham cię, Fanny.
– Ja ciebie też.
– Będę czekał do skutku.
– Zapamiętam. Miej na oku moją rodzinę, dobrze?
– Fanny, całe to cholerne miasto ma ją na oku. Dołączę się do
tej listy. Jedź bezpiecznie. Zadzwonisz albo napiszesz?
– Jak nie będę mogła bez ciebie wytrzymać. Marcus skinął gło-
wą.
Fanny odjechała. Nie oglądała się za siebie.
Musiała załatwić kilka spraw, pojechać w kilka miejsc.
Pierwszy przystanek wypadł w Sunrise.
Chue z ogrodu przyglądał się, jak Fanny wysiada z samochodu,
trzymając w ręce urnę z prochami. Czuł jak łomocze mu serce,
gdy Fanny podeszła do krawędzi góry.
– W końcu jesteś wolny. Teraz stanowisz jedność ze wszech-
światem. Szorstkim i łamiącym się głosem zaintonowała:
– Wzbijamy się w błękitne przestworza...
– Żeglując po nieboskłonie... – pociągnął Chue, otaczając ją
ramieniem. Śpiewali, a po policzkach ciekły im łzy.
– Trochę zostawiłam – oznajmiła Fanny, wręczając urnę Chue. –
Pochowaj ją przy Sallie. Postaw tylko krzyż, żadnych wyszuka-
241
nych rzeczy, jak na grobie Simona.
– Dobrze, pani Fanny.
– Cudownie, że teraz będzie tu mieszkał Sage z rodziną. Dzieci
uwielbiają góry. Nic się nie dzieje bez przyczyny. Nie nasza
rzecz znać powody. Miej baczenie na moją rodzinę. Ktoś mi
niedawno powiedział, że wielu ludzi ma na nią oko. Nie wie-
działam.
– Nie musi się pani obawiać.
– Jake nie może się doczekać przyjazdu tutaj. Mam nadzieję, że
wpuściłeś do stawu okazałe sztuki.
– Ma się rozumieć, pani Thornton.
– Do widzenia, Chue.
– Do widzenia, pani Thornton. Załatwione.
Po wszystkim. Dalej, Fanny.
O jedenastej Fanny zaparkowała samochód na starannie ogro-
dzonym podjeździe. Trzymając małe pudełko pod pachą poszła
alejką do domu i zadzwoniła. Margaret Lassiter otworzyła sze-
roko drzwi.
– Pani Thornton, bardzo mi przykro z powodu pani męża i jego
brata. Jeżeli ja albo Jeffrey możemy jakoś pomóc, proszę tylko
powiedzieć słówko.
– Widziałam panią i Jeffreya na nabożeństwie żałobnym. Bar-
dzo uprzejmie z pani strony.
– Nie chcieliśmy przeszkadzać.
– Czy Jeffrey jest w domu? –Nie, w pracy.
– Czy mogłaby mu pani to przekonać? To... to są... odznaki pi-
lota, należące do Asha. Pomyślałam, że może chciałby je mieć.
Ash... ma teraz inne skrzydła.
– Och, pani Thornton, Jeffrey na pewno bardzo się ucieszy. Nie
ma pani pojęcia, jak bardzo zadręczał się po tym zdarzeniu z
kasynem. Jest pani pewna, że chce pani dać mojemu synowi
242
odznaki jego ojca? Przecież ma jeszcze innych synów.
– Jestem pewna, pani Lassiter. Muszę już iść. Dziękuję, że mnie
pani wpuściła.
– Do widzenia, pani Thornton. Załatwione.
Po wszystkim. Dalej, Fanny.
Spojrzała na zegarek, wyłączając silnik samochodu. Szybko jej
poszło. Dla towarzystwa głośno grało radio. Dopiero po długiej
chwili przypomniała sobie dom między czarnymi topolami. Za-
nim wysiadła z samochodu jeszcze raz spojrzała na zegarek.
Ostatni raz przespacerowała się po posiadłości, zachwycając się
domkiem na drzewie, który zbudował Marcus.
Z krzaków wyskoczył królik. Przestraszona Fanny zrobiła krok
do tyłu i wpadła na drabinę prowadzącą do domku na drzewie.
Usiadła na trzecim szczeblu. Patrzyła bez celu, a w głowie ko-
tłowały jej się myśli. Znowu spojrzała na zegarek. Miała dzie-
sięć minut. Czas zabrać się do rzeczy.
Trzymając ręce w kieszeniach, poszła na środek podwórka i
zadarła głowę ku słońcu.
– Hej, Sallie, słuchaj! Za dziesięć minut po tym miejscu zostanie
jedynie wspomnienie. Zrywam łańcuchy. Nie chcę twojego
dziedzictwa. Już dosyć. To jest ostatnia nić, która nas łączy.
Miałaś nadzieję, że przywiozę tutaj twojego ukochanego synu-
sia, Simona. I to był błąd. Nie dopuszczę do tego, bym skończy-
ła jak ty. Ash zresztą o to zadbał. Z pewnością włosy jeżą ci się
na głowie, kiedy tego słuchasz. Pozbyłam się całego dobytku z
sejfu. Jest bardzo bezpieczny. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po
śmierci Asha było zwalenie z góry twojego biurka i tabliczki.
Dorobiłam się w jarze prawdziwego śmietnika. Gdyby była
możliwość usunięcia cmentarza, na pewno bym to zrobiła. Pry-
watne cmentarze są nieprzyzwoite. Kiedy wpadnę na pomysł,
jak się go pozbyć, natychmiast to zrobię. Na razie jest tym czym
243
jest– miejscem. I nic ponadto. Ten dom jest ostatnią nicią. O,
muszę iść, słychać już sprzęt na drodze. Nie chcę od ciebie żad-
nego znaku. Nie sądzę, żeby tym razem potrzebny był deszcz,
pioruny czy błyskawice. Aha, jeszcze jedno. Wracam do panień-
skiego nazwiska. Podpisuję się pod tym jako Fanny Logan. –
Zasalutowała szarmancko, a potem poszła przed dom.
– Pani Thornton?
– Pan Wyler. Śliczny dzień, prawda?
– Rzeczywiście. To ten dom?
– Tak. Ładny, prawda?
– Niech pani rzuci cenę. Kupię go od pani.
– Nie mogę. Ma pan spychacz. Dom jest zbudowany z kamie-
nia. Czy spychacz da sobie z tym radę?
– Tak, pani Thornton, wszystko się zrobi. Jest pani pewna?
– Tak, proszę pana, jestem pewna.
– Chce pani, żeby cały gruz przewieźć z powrotem do kopalni
kamienia?
– Tak. I jeżeli pan może, proszę zagrabić ziemię tak, żeby żaden
ślad nie został po domu. I po domku na drzewie również.
– W porządku, pani Thornton. Pani jest szefem.
– Już nie jestem panią Thornton. Przyjechałam tutaj kiedyś jako
Fanny Logan z Shamrock i jako Fanny Logan stąd wyjadę.
Wiem, że pan nie rozumie, ale nie szkodzi. Proszę przesłać ra-
chunek na adres kasyna.
Trzymając Daisy w ramionach Fanny przyglądała się, jak rusza
ciężka maszyneria. Potężny młot kołysał się powietrzu. Fanny
miała wrażenie, że powietrze całkowicie zamarło. Ani na chwilę
nie spuszczała oczu z młota.
– Dalej!
Jak tylko młot uderzył w dach domu, Fanny wsiadła do samo-
chodu.
Nie oglądała się za siebie.
244
Załatwione.
Po wszystkim.
Dalej, Fanny.
Wyczerpana, znalazła się na drodze prowadzącej na farmę Josha
Colemana. Było późno, dochodziła jedenasta. Światła zachęciły
ją, żeby przejechać przez podjazd w kształcie podkowy. Ktoś w
domu musiał usłyszeć odgłos silnika jej samochodu. Na ganku
zapaliło się ciepłe żółte światło.
– Poczekaj, Daisy. To nie potrwa długo.
Fanny weszła po czterech kamiennych schodach i stanęła przed
drzwiami. Otworzyły się, zanim zdążyła zadzwonić. Stał przed
nią Josh Coleman, na którego twarzy malowało się zaskoczenie
z powodu tej późnej wizyty. Fanny nie przeprosiła.
– Proszę wejść, pani Thornton. Czy coś się stało?
– Przywiozłam panu albumy rodzinne. I chciałabym zabrać mo-
je, jeżeli można. Przywiozłam również dla pana list od pańskie-
go siostrzeńca, Asha. Zmarł dwa tygodnie temu, tego samego
dnia, co jego brat, Simon. W rodzinie Thorntonów zostało jedy-
nie dwóch męskich potomków, dzięki którym nazwisko może
przetrwać – moi synowie, bliźniacy Birch i Sage.
– Aż takie znaczenie ma dla pani, żeby przywozić mi albumy o
tej porze? Wyczuwam, że jest pani podenerwowana.
– Nie lubię konfrontacji. Przyjechałam tutaj, żeby panu powie-
dzieć, że podle pan postąpił wobec swojej rodziny, zresztą pań-
ski brat również, kiedy zostawiliście ich wszystkich w nędznej
chacie. Nie ma usprawiedliwień. Nawet gdyby pan je miał, nie
chcę ich słuchać. Rodzina, panie Coleman, jest najcenniejszą
rzeczą na ziemi. Kiedy wszystko inne przepadnie, kiedy wszyst-
ko inne zawiedzie, liczy się jedynie rodzina. Nie wierzę, żeby
poszukiwał pan swoich bliskich zbyt gorliwie. Pan i Seth byli-
ście już bogaci, kiedy Sallie wróciła do tej chaty. Mógł pan zro-
bić to samo. Mógł pan wrócić. Sprowadza mnie tutaj nienawiść,
245
jaką w Sallie zrodził pański postępek. Z powodu tej głębokiej
nienawiści, jaką żywiła, zniszczyła życie swoich synów i pró-
bowała zrujnować moje. Dzisiaj przeżywam decydujący dzień.
Proszę o moje albumy.
– Pani Thornton...
– Nie jestem już panią Thornton. Nazywam się Fanny Logan.
Poproszę moje albumy. Staruszek odwrócił głowę na prawo,
gdzie równiutko ułożone leżały albumy Fanny. Wzięła je i przy-
cisnęła do piersi. Z jej gardła wydobył się szloch. Poczuła, że
ktoś prowadzi ją do krzesła. – Chyba powinna się pani wygadać.
Potrafię słuchać. Jeżeli chce pani płakać, mam całą paczkę chus-
teczek. Dużo później Fanny wstała i wyciągnęła rękę. – Zapo-
mniałam o moim psie. Jest w samochodzie. – Może przenocuje
pani u nas? Do miasta jest daleko. – Nie, dziękuję. Już późno.
Dobranoc, panie Coleman. – Jak Bóg da, odwiedzę Nevadę i
Texas przed zimą. Czas, by moja część rodziny poznała resztę.
– Będzie się mógł pan uważać za szczęściarza, jeżeli ktokolwiek
otworzy panu drzwi.
– Będę błagać i prosić – powiedział staruszek.
– To tylko słowa.
– Myli się pani, Fanny Logan. To obietnice. Załatwione.
Po wszystkim. Dalej, Fanny.
O drugiej w nocy Fanny zatrzymała się przy całodobowym za-
jeździe. Zamówiła jedzenie i zaniosła je do samochodu, gdzie
pochłonęła je niemalże tak szybko jak Daisy. Bardzo długo sie-
działa na parkingu, popijając kawę i paląc papierosy. Daisy usa-
dowiła się jej na kolanach.
O wpół do piątej ruszyła w kierunku międzynarodowego lotni-
ska w Waszyngtonie. Zaparkowała samochód na miejscu długo-
terminowego postoju, zastanawiając się jednocześnie, co do-
kładnie oznacza słowo: długoterminowy. O wpół do szóstej jako
246
pierwsza stała w kolejce do kasy linii lotniczych Delta.
– Dokąd, proszę pani?
– Do domu, do Shamrock. Dwa bilety pierwszej klasy – jeden
dla mnie, a jeden dla mojego psa.
– Proszę bardzo. Pani samolot odlatuje za czterdzieści minut.
Wejście numer trzy.
Fanny przecisnęła się przez tłum, szukając oczami telefonu.
Daisy zawyła cicho, kiedy jej właścicielka wykręcała numer.
– Marcus?
– Fanny?
– Fanny Logan, Marcus. Chciałam ci tylko powiedzieć, że cię
kocham. I chciałam ci też powiedzieć, dokąd jadę.
– Dokąd, Fanny?
– Do domu.
– Którego domu, Fanny?
– Jedynego, który tak naprawdę był moim domem. Do Sham-
rock.
– Chciałabyś mieć towarzystwo? Oprócz Daisy, oczywiście?
– Bardzo bym chciała.
– To odłóż słuchawkę, żebym mógł się pozbierać. Wynajmę
samolot. Poczekasz na mnie na lotnisku w Pittsburgu?
– Tak.
– Jak długo będziesz czekać? Roześmiała się.
– Marcusie Reed, ja i mój pies będziemy czekać tyle, ile będzie
trzeba. Nie słyszałeś, co powiedziałam? Kocham cię.
– Lepiej bądź tego samego zdania, kiedy wysiądę z samolotu.
Odłóż słuchawkę, Fanny.
– Marcus.
– Tak, Fanny?
– Zrobiłam wszystko, co powinnam była. Przerwałam ostatnią
więź.
– I jak się czujesz?
247
– Tak samo jak w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym,
kiedy wyjeżdżałam z Shamrock.
– Do diabła. Odłóż słuchawkę.
– Dobrze.
– Widzisz, Daisy – wyszeptała – jednak w tym wszystkim spo-
tkało nas coś dobrego.
Jechała do domu. A kiedy już znajdzie się w tym cudownym
miejscu, dołączy do niej mężczyzna, na którego całe życie cze-
kała.
Jej świat wreszcie wyglądał normalnie. Fanny przecisnęła się do
wejścia numer trzy, ruszając w ostatni etap swojej podróży.
KONIEC