Marek Romański
TAJEMNICA
KANAŁU
LA MANCHE
POWIEŚĆ KRYMINALNA
Spis treści
ROZDZIAŁ I
w którym trzech panów mówi wiele o czwartym,
oczekując go nadaremnie
ROZDZIAŁ II
w którym redakcje i giełdy przeżywają rzadkie emocje
ROZDZIAŁ III
w którym inspektor Merville jest najpierw znudzony,
potem oburzony, a wreszcie popada w zdumienie
ROZDZIAŁ IV
w którym inspektor Merville i Vilièrs dziwią się w
dalszym ciągu
ROZDZIAŁ V
w którym Mac Grady rozważa tę czwartą
ewentualność
ROZDZIAŁ VI
w którym zjawia się Cola Flips i co z tego wynikło
ROZDZIAŁ VII
w którym jesteśmy w Buenos Aires
ROZDZIAŁ VIII
w którym Mac Grady przyjmuje wizytę kobiety, w
czym jednak nie ma nic zdrożnego
ROZDZIAŁ IX
w którym Cola Flips twierdzi, że szczęście mu sprzyja
ROZDZIAŁ X
w którym Flips poszukuje igły w stogu siana
ROZDZIAŁ XI
w którym papieros wypala dziurkę w numerze Matina
ROZDZIAŁ XII
w którym kraby morskie stoją na straży tajemnicy
bankiera
ROZDZIAŁ XIII
w którym kosa trafia na kamień
ROZDZIAŁ XIV
w którym jest mowa o locie przez Atlantyk
ROZDZIAŁ XV
w którym Cola Flips blednie gwałtownie i nie bez
powodu
ROZDZIAŁ XVI
w którym Mac Grady uśmiecha się z zadowoleniem
ROZDZIAŁ XVII
w którym Mac Grady flirtuje z wieżą Eiffla, a tłumy
paryżan łamią policyjne kordony
ROZDZIAŁ XVIII
w którym Mac Grady opowiada o swej metodzie
ROZDZIAŁ XIX
w którym wszyscy są zadowoleni, a i autor nie ma
powodów do smutku
Tekst opracowano na podstawie wydania Instytutu
Wydawniczego "Renaissance" (br.)
Rozdział I
w którym trzech panów mówi wiele o czwartym,
oczekując go nadaremnie
Pewnego skwarnego lipcowego wieczoru na
lotnisko cywilne w Calais przybył elegancki essex, z
którego wysiadło trzech równie eleganckich panów.
Panowie owi, poleciwszy zaczekać szoferowi,
popatrzyli uważnie na niezmącony ani jedną chmurką
błękit nieba, zamienili parę słów z urzędnikiem
aerodromu, który właśnie przechodził był mimo, po
czym rozpoczęli powolną wędrówkę po polu lotniska.
Najstarszy z nich, wysoki i szczupły, o długich i
siwych włosach, wyglądających spod melonika, wyjął
depeszę, rozwinął ją i jeszcze raz ją odczytał:
— Czekać wieczorem o siódmej na lotnisku w
Calais. Przybędę nieodwołalnie. Von Lövenstam.
Najmłodszy z trójki wyjął zegarek:
— Jest za piętnaście minut siódma, panie prezesie
— objaśnił starego pana. — Znając punktualność
Lövenstama, czasami przesadną, możemy być pewni,
że z uderzeniem godziny siódmej wyląduje na lotnisku!
— Niewątpliwie! — potwierdził pan nazwany
prezesem. — Ale co za wariacka mania u
pięćdziesięcioletniego człowieka latania na tych
karkołomnych maszynach. Nie wsiadłbym, za żadną
cenę, do żadnego samolotu!
Trzeci z przybyłych, jowialny grubas, dobył z
drogocennego etui cygaro i obcinając je roześmiał się
wesoło:
— Prezes doprawdy przesadza! Ale van
Lövenstam doprowadza swe lotnicze zamiłowanie do
prawdziwej manii! Nie uznaje on w ogóle innej
komunikacji. Ma prywatne lotnisko w Amsterdamie, na
którym czeka na jego wezwanie cała eskadra fokkerów
i awionetek. Nie uznaje poczty i wszystkie ważniejsze
listy przesyła adresatom swymi samolotami! Może
sobie przecież na to pozwolić! Tylko dwóch jest ludzi
bogatszych od niego – Rockefeller i Morgan!
Grubas otoczył się kłębem dymu, po czym
spoważniawszy nagle, zwrócił się do najmłodszego.
— Panie Meunier — zapytał — jak pan myśli, co
on nam przywiezie?
Zapytany ożywił się, oczy mu zabłysły:
— Jestem prawie pewien, co przywiezie! —
odparł. — Van Lövenstam, jak wiecie, znajduje się w
ostrej walce z konsorcjum Delaneya, swego dawnego
bliskiego współpracownika. Delaney, skoro tylko
Lövenstam
zaczął
się
interesować
sztucznym
jedwabiem, przeszedł do wrogiego mu obozu i stoi dziś
na czele trustu angielskiego, który chce położyć
Lövenstama na obie łopatki i zawładnąć rynkami
kontynentu. Lövenstam, jak przypuszczam, udał się do
Londynu, by dojść z trustem Delaneya do
porozumienia. Depesze, które otrzymaliśmy, świadczą,
iż próby porozumienia spełzły na niczym. Lövenstam ma
więc do wyboru albo zniszczyć trust angielsko-
południowy, albo upaść, zaangażował się bowiem
całym swym kapitałem. Dlatego też wzywa nas,
przedstawicieli przemysłu jedwabniczego we Francji.
Będzie organizował trust i my właśnie mamy mu w tym
pomóc.
— Nie bez korzyści dla siebie! — dorzucił grubas.
Teraz Beaufront skinął głową:
— Wierzę w geniusz van Lövenstama! Jeżeli
wysiłki jego obalą Delaneya będziemy zgarniać deszcz
złota do kas.
Trzej bankierzy, kontynuując swą przechadzkę po
lotnisku, rozwijali dalej swe plany. Po paru minutach
rozmowa zwolna się urwała. Każdy z nich miał własne
plany, kombinacje w związku z przyjazdem van
Lövenstama, kombinacje, jakich nie chciał dzielić z
towarzyszami. Pogrążyli się, każdy w swoich myślach.
Milczenie to przerwał de Truphém:
— Pan Lövenstam się spóźnia. Zaczyna się już
ściemniać!
Jakoż faktycznie słońce już zaszło, mrok wypełzł na
świat i tylko zorza zachodu płomieniła się nad równiną
lotniska. Z tej zorzy złotej miał się wyłonić samolot,
wiozący multimilionera
wraz z jego olbrzymimi planami.
Aeroplan jednak nie nadlatywał. Beaufront, de
Truphém i Meunier coraz częściej spoglądali w
przestworza, nie mogąc się w nich niczego dopatrzeć.
Meunier spojrzał na zegarek.
— Siódma dwadzieścia! — zawołał.
W głosie jego brzmiało zdziwienie, wytłumaczalne
tym, że samoloty barona van Lövenstama kursowały z
dokładnością ekspresów międzynarodowych.
— Zapewne opóźnił swój start z Croydon!
— Albo padł ofiarą katastrofy. Zawsze mówiłem,
że on tak skończy!
— Czekajmy, winien tu być lada minuta!
Rozpoczęli znów spacer po lotnisku. Upływała
minuta po minucie, a oczekiwany samolot nie
przybywał.
Wreszcie o siódmej czterdzieści Beaufront
zadecydował:
— Jedźcie panowie do mnie, zostawimy w biurze
aeroplanu wiadomość, gdzie jesteśmy. A może czeka
nas depesza, w której Lövenstam powiadamia nas o
opóźnieniu albo powodach nieprzybycia?
Ponieważ towarzysze jego nie oponowali,
Beaufront zwrócił się z nimi w kierunku biura lotniska.
Zanim jednak zdołał uczynić kilka kroków, drzwi
pawilonu, gdzie mieściły się biura lotniska, otworzyły się
gwałtownie. Wyszedł z nich urzędnik wraz z jakimś
pilotem, którego aparat przygotowywano do startu.
Urzędnik trzymał w ręku kartkę papieru i poruszony
mówił coś do pilota, który słuchał z zainteresowaniem.
Zobaczywszy finansistów, pożegnał pilota skinieniem
głowy i podbiegł do nich.
— Wiadomość od Lövenstama — zawołał
Meunier.
— Wiadomość o baronie van Lövenstamie —
odparł z uszanowaniem urzędnik.
— Wypadek?
— Nie wiem! Otrzymałem telefonogram z urzędu
policji morskiej w Dunkierce, nadany przez pilota
Drewsa.
— Z Dunkierki? Od Drewsa!
— Tak!
— Więc Lövenstam poleciał do Dunkierki!
— Panie prezesie, oto telefonogram! Niech pan
przeczyta, choć nie wiem, czy ktoś co z tego zrozumie.
Beaufront wziął kartkę papieru i wszyscy trzej
pochylili się nad nią i odczytali głośno:
— Opuściłem wraz z baronem van Lövenstamem
Croydon, lądowałem bez niego w Dunkierce! Drews.
Spojrzeli na siebie. Chwilę trwało milczenie
bardziej wymowne od słów. De Truphém ochłonął
pierwszy:
— Co to znaczy? Nie odebrał pan bliższych
wiadomości? Któż prócz pilota podróżował z
baronem? Wysiadł po drodze? Gdzie? Po co?
Urzędnik ramionami ruszył:
— Nic nie wiem, proszę pana. Telefonogram
nadawał dyżurny urzędu policji morskiej na prośbę
pilota. Widać potracili wszyscy głowy. Pan baron
podróżował
zapewne
w
towarzystwie
swych
sekretarzy!
Meunier ujął de Truphéma za ramię.
— Idźmy stąd! Tu się niczego nie dowiemy. Jadę
telefonować do Dunkierki!
— I my też!
Pospieszyli do auta, a gdy essex ruszył, Beaufront
wyszeptał półgłosem do siebie:
— Jeżeli to wypadek, będzie trzeba sprzedać co
rychlej akcje domu van Lövenstama. Zaczną lecieć na
łeb i szyję!
Rozdział II
w którym redakcje i giełdy przeżywają rzadkie emocje
Wieczoru tego i tej nocy największej emocji i
wrażeń było sądzone doznać dwu kategoriom ludzi,
którzy zazwyczaj stoją od siebie dość daleko:
dziennikarzom i finansistom.
Tajemnicza wiadomość o aeroplanie, który
wystartował z londyńskiego lotniska w Croydon z
multimilionerem van Lövenstamem i bez niego w dwie,
niespełna, godziny potem lądował w Dunkierce,
rozeszła się po Calais i Dunkierce z szybkością
błyskawicy.
Dziennikarze, którzy byli w Dunkierce, pospieszyli
podać tę wiadomość dalej i wkrótce zawrzało w
redakcjach wielkich pism w Paryżu i Brukseli,
Amsterdamie i Berlinie. Nigdy tyle rozmów
telefonicznych nie zgłaszano do Dunkierki, co tego
wieczora.
Wiadomości przychodziły zrazu skąpe.
Pewne było to, że pilot wylądował na plaży w
Dunkierce, przywożąc zamiast trzech – dwóch
pasażerów. Byli nimi sekretarze prywatni van
Lövenstama, obaj Anglicy: mister Fowcett i mister
Hodgson. Udali się oni natychmiast wraz z pilotem do
urzędu policji morskiej, zostawiając samolot na plaży.
Wkrótce potem przybył do urzędu policji morskiej
nadkomisarz policji i od tej chwili nikogo nie
dopuszczono do urzędu. Zamknięto drzwi nawet przed
dziennikarzami. Dopiero w dwie godziny potem
sekretarze barona i pilot wyszli z urzędu wraz z
komisarzem.
Dziennikarzom
udzielono
skąpych
wiadomości, które streszczały się w tym, że baron
Lövenstam zginął tragiczną śmiercią, wypadłszy z
samolotu w czasie, gdy ten przelatywał kanał La
Manche.
To wystarczyło!
Aparaty telegraficzne poszły w ruch, w następstwie
czego wielkie pisma francuskie, belgijskie i holenderskie
powyciągały z domów, z restauracji i teatrów swych
najlepszych
reporterów,
przerywając
im
miły
odpoczynek.
Otrzymali
oni
polecenie
natychmiastowego
wyjazdu
do
Dunkierki
i
wszechstronnego zbadania sprawy.
Napięcie rosło.
Ale nie tylko redakcje, które rzuciły już na miasta
nadzwyczajny dodatek o tajemniczym lądowaniu w
Dunkierce, czuwały do późnej nocy. Dyrektorzy i
prokurenci
banków
i
instytucji
handlowo-
przemysłowych, które posiadały akcje koncernu van
Lövenstama, zbierali się późno w nocy na narady.
Pogłoski, rodzące się zawsze w takich sprawach,
mówiły o samobójstwie barona, który tak się
zaangażował w walkę z trustem Delaneya, iż zagrożony
został nieuniknioną ruiną. Mówiono o tym, iż
Lövenstam
pozostawił
interesy
zupełnie
nieuporządkowane. Było jasne, że na giełdach świata
przyjdzie w ciągu dnia następnego do kolosalnego
spadku cen papierów koncernu van Lövenstama,
papierów, które parę jeszcze godzin przedtem należały
do
najpewniejszych,
najbardziej
cenionych
i
poszukiwanych. Stało się wreszcie jasne, iż śmierć van
Lövenstama jest zwycięstwem trustu Delaneya, który,
nie mając już godnego siebie przeciwnika, wkroczyć
mógł triumfalnie na kontynent. Wielu ludzi stało przed
ruiną, nagła śmierć Lövenstama była dla nich osobistą
tragedią.
A dnia następnego z rana dzienniki podawały już
jako sensację dnia wiadomość o śmierci Lövenstama,
relacjonując ją w sposób następujący:
TRAGICZNY ZGON MILIARDERA
W dniu wczorajszym w godzinach
wieczornych znany multimilioner, bankier
baron Alfred van Lövenstam padł ofiarą
niezwykłej a tragicznej katastrofy.
Van Lövenstam powracał własnym
samolotem, wielkim aparatem typu fokker, z
Londynu do Calais i Paryża. Prócz niego
znajdowali się w wielkim samolocie
pasażerskim dwaj jego sekretarze, Anglicy:
Mr. Fowcett i Mr. Hodgson. Prowadził
aparat pilot Drews, kapitan lotnictwa
angielskiego w rezerwie, który pilotował od
lat pięciu samolotem barona.
W
czasie
drogi
baronowi
van
Lövenstamowi
uczyniło
się
niedobrze,
wyszedł więc do toalety. Gdy przez czas
dłuższy nie wracał, sekretarze zaniepokoili się
o niego. Mr. Hodgson znalazł toaletę pustą.
Było to w dziesięć minut po udaniu się barona
do toalety. Hodgson wrócił do kabiny i
zaalarmował Mr. Fowcetta.
Stało się niewątpliwe, iż baron się
pomylił, zamiast drzwi do toalety uchylił drzwi
wyjściowe aparatu i runął w fale kanału La
Manche z wysokości 4000 stóp.
Sekretarze kartką ze słowami: "Baron
Lövenstam wpadł do morza", przez okienko
podaną, powiadomili pilota o tragicznym
wypadku. Kapitan Drews zniżył natychmiast
lot. Znajdowano się wówczas w odległości
10 mil morskich od francuskich brzegów.
Niestety, zapadł już mrok i przeszukiwania
powierzchni morza nie dały rezultatów.
Wobec tego Drews powziął decyzję
udania się do Dunkierki, która w linii
powietrznej leżała bliżej niż Calais, od miejsca
katastrofy. Tam wylądował na plaży i złożył
meldunek urzędowi policji morskiej. Wysłano
depesze do rodziny zmarłego tragicznie
bankiera.
Baron van Lövenstam liczył 54 lata życia,
był najbogatszym człowiekiem Europy,
chociaż ostatnio bogactwo jego zostało
zachwiane
walką,
którą
wypowiedział
trustowi sztucznego jedwabiu J. Delaneya.
Źródłami bogactwa van Lövenstama był trust
elektryczny, który zorganizował, oraz tereny
naftowe w Meksyku i Wenezueli.
Baron Lövenstam osierocił żonę i syna,
24-letniego Eryka, który zdradza podobno
równe ojcu zdolności finansowe i który,
niewątpliwie, weźmie na swe barki trud
uporządkowania dziedzictwa swego ojca.
Pewne koła finansowe zwracają uwagę,
iż baron van Lövenstam mógł zginąć nie na
skutek wypadku, lecz świadomie popełnić
samobójstwo. Zwracają uwagę, iż baron
prowadził w ostatnich latach tryb życia wielce
zagadkowy. Wyjeżdżał z Amsterdamu,
miejsca swego zamieszkania, czasem nawet
na parę miesięcy, nigdy nie powiadamiając
swego otoczenia o celu swych podróży.
Oczywiście, pomawianie tragicznie zmarłego
o
nienormalność
władz
umysłowych
traktować należy jako niesmaczną złośliwość.
Jak się w ostatniej chwili dowiadujemy,
celem ustalenia okoliczności śmierci barona
van Lövenstama, wydelegowano komisarza
policji w Calais p. Vilièrsa i inspektora policji
paryskiej p. Merville’a, jako urzędnika do
spraw specjalnej wagi.
To było wszystko, co wiedziano do tej chwili w tej
interesującej a tajemniczej sprawie. Tymczasem nim
przybył z Paryża inspektor Merville, zanim śledztwo
rozpoczęło swój tok normalny - giełda uczuła to, co
przewidziano – krach papierów koncernu Lövenstama.
Już w chwili otwarcia giełd w Brukseli,
Amsterdamie i innych miastach nie było człowieka,
któryby się odważył ustalić wartość papierów
przedsiębiorstw zmarłego.
Jak gdyby jakaś niewidzialna siła chciała wziąć po
śmierci odwet na bankierze, któremu przez całe życie
szczęście niezwykłe dopisywało – rozpanoszać się
zaczęły na giełdach pogłoski o nieuporządkowanej
spuściźnie zmarłego, pasywach i płatnościach, które
oczekiwały koncern w najbliższych tygodniach, co
podnosiło z minuty na minutę nastrój niepewności.
Papiery poczęły lecieć na łeb, na szyję, jak przewidział
dnia poprzedniego prezes Beaufront. Spadły o
dwadzieścia pięć procent swej wartości i nie znalazły
nabywców, spadały więc dalej. Przy spadku o
pięćdziesiąt procent nabywcy nie znaleźli się jeszcze,
dopiero, gdy poczęto je odstępować za trzydzieści pięć
procent dawnej wartości bessa ustała, a nawet w chwili
zamknięcia giełdy, dzięki interwencji koncernu van
Lövenstama papiery podniosły się do czterdziestu
procent wartości pierwotnej.
Gdy to się działo, Eryk van Lövenstam z
zaciśniętymi wargami, z bruzdą na wysokim czole, gnał
w pociągu specjalnym z Amsterdamu do Calais.
Rozdział III
w którym inspektor Merville jest najpierw znudzony,
potem oburzony, a wreszcie popada w zdumienie
W cztery dni po tragicznej katastrofie nad kanałem
La Manche, w prefekturze policji w Calais siedziało
trzech ludzi. Byli to inspektor policji paryskiej, Merville,
komisarz Villièrs i Eryk baron van Lövenstam.
Komisarz Vilièrs siedział przy dużym biurku
zarzuconym papierami i dokumentami, nad teczką z
napisem: Sprawa van Lövenstama, przed nim siedział
Eryk van Lövenstam, czarno ubrany, z przepaską
krepową
na
ramieniu.
Inspektor,
przystojny
szpakowaty pan, przechadzał się po pokoju tam i na
powrót po dywanie tłumiącym jego kroki.
— Wezwałem pana, panie baronie, by od pana
usłyszeć parę szczegółów dotyczących ostatnich
tygodni życia pańskiego ojca. Poprzedzę moje pytanie
zasadniczym zapytaniem, czy pan przypuszcza, że
ojciec pański padł ofiarą wypadku, czy też popełnił
samobójstwo?
— Uważam i wierzę głęboko, że powodem zgonu
mego ojca, był tylko wypadek!
— Co skłania pana do tego przekonania?
— Znajomość charakteru zmarłego, którego nie
cechowała nigdy chęć dezercji z pola walki! Bo mój
ojciec nie prowadził swych szerokich interesów dla
samej ambicji czy żądzy bogacenia. Był od lat dość
bogatym, by usunąć się w zacisze domowe, co mu
zawsze radziła moja matka. Ale temu człowiekowi była
potrzebna do życia atmosfera walki, operacje giełdowe
przeprowadzał często dla dreszczu emocji. Był przy
tym silnie przywiązany do życia.
— Tak, ale mister Fowcett zeznaje, że baron był
przygnębiony w ostatnich czasach.
— Było to raczej powodem przemęczenia, niż
kłopotów. Ojciec mój poprzysiągł był sobie, iż nie
ustanie, póki nie zwycięży trustu Delaneya.
— Więc stan interesów domu pańskiego ojca?
— Mój ojciec prowadził tak wszechstronne
interesy, że uporządkowanie ich musi, siłą faktu, zabrać
dłuższy okres czasu. Mimo to mogę zapewnić pana,
panie inspektorze, że gdyby nawet stan interesów mego
ojca był zły, będzie on na tyle dobry, by pokryć
wszelkie pasywa i zapewnić naszej rodzinie byt więcej
jak dostatni.
— Dziękuję panu, panie baronie! Jeszcze jedno
pytanie. Czy ufa pan ludziom, z którymi ojciec pana
odbywał ostatnią podróż?
— Najzupełniej!
Inspektor skinął głową:
— Ciała nie znaleziono jeszcze?
— Niestety, nie, choć cała flotylla statków, kutrów
i trawlerów przeszukuje morze, w promieniu
czterdziestu mil morskich od miejsca katastrofy.
— Dziękuję panu, jest pan wolny, panie baronie.
Rozumiem dobrze, że w interesie koncernu Lövenstama
leży, by rozgłos tej smutnej sprawy przebrzmiał jak
najszybciej. Przesłucham sam jeszcze kapitana Drewsa
i, o ile nie znajdę jakich wątpliwości, prześlę akta do
sędziego śledczego, by formalności stwierdzenia zgonu
Alfreda van Lövenstama nie trwały zbyt długo. Żegnam
pana barona!
Gdy Eryk van Lövenstam wyszedł inspektor
zwrócił się do komisarza:
— Pan już raz przesłuchiwał Drewsa?
— Tak, następnego dnia po katastrofie!
— I cóż?
— Irytuje się, iż jest bezprawnie aresztowany.
Odpowiada jasno i spokojnie. Zeznania jego są zgodne
w zupełności z zeznaniami mister Fowcetta i mister
Hodgsona.
— Chcę go przesłuchać, niech pan go wezwie!
Viliers zadzwonił, wszedł policjant.
— Przyprowadzić kapitana Drewsa.
Wezwany zjawił się wkrótce. Był to wysoki
blondyn, lat trzydzieści pięć, na gładko ogolonej twarzy
malowała się powaga, spokój i pewność siebie. Gdy
wszedł, skinął lekko głową urzędnikom policji, po czym
stanął przed biurkiem i milcząco czekał.
Merville, nie podnosząc oczu z nad biurka przy
którym usiadł obok Vilièrsa, studiował protokół
poprzednich zeznań kapitana.
Wreszcie podniósł oczy na Drewsa.
— Wezwałem pana, by go jeszcze raz przesłuchać
— rzekł. — Czy ma mi pan coś do powiedzenia?
— Owszem, panie inspektorze — odparł Drews z
godnością. — W pierwszym rzędzie to, że jako kapitan
lotnictwa angielskiego walczyłem w czasie wojny także
za pańską ojczyznę. Nie widzę więc przyczyny, dla
której miałbym stać przed panem jak pozbawiony praw
skazaniec.
Inspektor zmieszał się:
— Ależ proszę, niech pan siada i wybaczy mi
przeoczenie. Areszt prewencyjny, jaki zastosowałem
wobec pana i sekretarzy zmarłego barona, był
koniecznością prawną. Nie wątpię, że dziś jeszcze będę
mógł z przyjemnością uchylić tę konieczność.
— Jestem do pana dyspozycji, panie inspektorze.
— A więc niech mi pan powie, jakie okoliczności
towarzyszyły temu fatalnemu odlotowi z Croydon?
— Nie było nic szczególnego, inspektorze! O
godzinie dwunastej w południe baron van Lövenstam
powiadomił mnie, by aparat był gotów do startu na
godzinę piątą po południu. Jako cel podróży podał
Calais. Drogę Londyn – Calais odbywałem w czasie
pięcioletniej służby u barona niezliczoną ilość razy. Pan
Lövenstam zjawił się na lotnisku Croydon na piętnaście
minut przed terminem odlotu. Był bardzo ożywiony,
mimo że, jak mówił mi sekretarz Fowcett, nie odniósł
sukcesu w rozmowach, które przeprowadzał w
Londynie. Gdy tylko wszystkie formalności związane z
odlotem zostały załatwione, zajął baron miejsce i dał
znak do startu.
— Chwileczkę, panie kapitanie! Mister Hodgson
zeznał, iż baron van Lövenstam po zajęciu miejsca w
samolocie podszedł do drzwi, owych fatalnych drzwi,
przez które wypadł, i oglądał je dokładnie. Czy nie
zauważył pan tego?
— Nie mogłem zauważyć, ponieważ siedziałem juz
wtedy na swym miejscu. Mógł to być instynktowny
odruch człowieka, którego ma spotkać nieszczęście.
— Czy w czasie lotu oglądał się pan i widział, co
się działo w kabinie samolotu?
— Oglądałem się parę razy. Podróż odbywała się
w wesołym nastroju, mimo że po trzech kwadransach
jazdy dostaliśmy się w zmienne prądy powietrzne, które
kołysały nieco aparatem. Gdy przelatywaliśmy nad
ławicami Goodwins, obejrzałem się i widziałem barona,
jak siedząc na swym miejscu czytał książkę, jakiś lekki
romans kryminalny. Wiem, że lubiał książki tego typu.
Wtedy też widziałem go po raz ostatni. Po dwudziestu
minutach uczułem, że przez uchylone okienko ktoś
dotyka mych pleców. Obróciłem się. Hodgson wręczył
mi kartkę ze słowami: Baron Lövenstam wpadł w
morze. Po odebraniu jej zniżyłem natychmiast lot,
zbliżając się prawie do powierzchni morza.
— Czy sądził pan, że będziecie mogli jeszcze
uratować barona?
— Nic podobnego! Uczyniłem to raczej
instynktownie. Baron wypadł, gdyśmy byli na
wysokości czterech tysięcy stóp, już sam pęd powietrza
musiał go zabić, nie mówiąc o zetknięciu z powierzchnią
wód! Wypadek ten był i jest dla mnie niepojęty.
— Czy miał on swe precedensy w historii
lotnictwa?
— Zdarzył się w historii lotnictwa, jak sądzę, po
raz pierwszy!
— I mimo to się zdarzył!
Kapitan żachnął się:
— Panie inspektorze! — rzekł. — Skoro baron
Lövenstam wsiadł do aparatu w Croydon, skoro nie
wysiadł nigdzie „po drodze”, skoro wreszcie aparat bez
niego lądował w Dunkierce, to cóż, u licha, mogło się
wydarzyć innego?
— Zapewne nic innego, kapitanie. My, urzędnicy
policji,
z
przyzwyczajenia
zadajemy
czasem
podchwytliwe pytania. Dalsze szczegóły są mi
wiadome! — inspektor zadzwonił. — Może pan
odejść, panie kapitanie!
Po czym, gdy drzwi się zamknęły, zwrócił się do
komisarza z wyrazem nudy na twarzy.
— To prosta sprawa, panie Vilièrs! Nie wiem po
co mnie tu wezwano!
— Tak, to prosta sprawa! — przywtórzył, jak
echo Vilièrs. — Trzeba będzie Fowcetta, Hodgsona i
Drewsa zwolnić dziś jeszcze, a akta przesłać sędziemu
śledczemu! Nie trzeba przeszkadzać młodemu
Lövenstamowi w objęciu dziedzictwa.
— I ja tak sądzę. Mam instrukcje specjalne w tej
sprawie. Biedny baron! Parę dni temu był władcą
finansowym, dziś kąpie się z rybami w kanale La
Manche!
Inspektor ziewnął:
— Nudno tu u was! wracam dziś wieczór do
Paryża.
Gdy domawiał tych słów zapukano do drzwi trzy
razy. W drzwiach na wpół uchylonych ukazał się
woźny.
— Czego tam?
— Panie inspektorze, przybył jakiś pan. Chce
mówić z panem.
— Kto to jest, w jakiej sprawie?
— Nie chce powiedzieć nazwiska, mówi że musi z
panem inspektorem pomówić w sprawie barona van
Lövenstama.
Urzędnicy spojrzeli po sobie, Vilièrs ramionami
ruszył.
— To pewno jakiś wariat! W każdej głośniejszej
sprawie zgłasza się szereg indywiduów, które rzekomo
mają coś do zakomunikowania, a nic w rzeczy samej
nie wiedzą!
Ale woźny, znać wspomożony kilkoma frankami
przez nieznajomego, nie dał za wygraną:
— Ten pan mówi, że pan inspektor całe życie
będzie żałował, gdy z nim nie pomówi! — zapewnił
naiwnie.
— Dobrze więc! Byle prędko i krótko!
Merville i Villièrs z pewnym zaciekawieniem
skierowali wzrok na drzwi.
Jakoż osobnik, który wszedł przez nie, był
interesujący już samą swą powierzchownością. Był to
silny brunet, lat średnich, którego kruczy włos siwieć
już poczynał na skroniach. Sępia twarz o ostrych
wyrazistych rysach była gładko wygolona i nosiła na
sobie, jakby przyrosły, wyraz znużenia i obojętności.
Wąskie zaciśnięte wargi krzywiły się ironicznym
uśmiechem. Kontrastem twarzy były oczy patrzące
bystro i ciekawie na świat. W lewym oku błyszczał
monokl.
Przybyły ubrany był z nieposzlakowaną, nieco
sztywną elegancją. Kosztowna szpilka z dużą perłą
ozdabiała krawat.
Nieznajomy ukłonił się i utkwił w inspektorze
wzrok pełen przenikliwości. Widać było, że celowo nie
chce przemówić pierwszy.
— Pan chciał się widzieć ze mną! — przerwał
milczenie inspektor. — Mój czas jest bardzo
ograniczony! Czego pan sobie życzy?
— Przyszedłem się dowiedzieć, w jakim stadium
znajduje się śledztwo w sprawie barona van
Lövenstama?
Inspektor cofnął się o krok.
— Co? I z takim pytaniem pan tu przychodzi i mnie
czas drogi zabiera?
— Mój czas jest równie drogi, o ile nie droższy! Za
jednym mym słowem znalazłby pan dla mnie tyle czasu,
ile bym tylko zechciał!
Obaj urzędnicy oniemieli.
Vilièrs zaczął szarpać małego wąsika. Niezbyt
lubiał Merville’a, z którym często stykał się służbowo i
bawiła go ta scena. Inspektor, przeciwnie, popadał w
coraz większą irytację.
— Panie, cóż to za żarty?
— Powtarzam, iż mówię to zupełnie poważnie.
Chcę wiedzieć, jaki obrót wzięło śledztwo w sprawie
okoliczności zgonu — nieznajomy podkreślił to słowo
— barona van Lövenstama.
— Aha, pan jest z prasy, mój panie i użył pan
podstępu, by dostać się do mnie! Nic z tego! Wywiadu
nie dam! Komunikat o zamknięciu śledztwa w sprawie
Lövenstama oddany zostanie do prasy we właściwym
czasie.
— Co słyszę, zamykacie śledztwo? I to robi policja
francuska, o której miałem tak dobre wyobrażenie?
Inspektor rozgniewał się nie na żarty:
— Mój panie, proszę się nie zapominać! Jest pan
w gabinecie inspektora policji i ośmiela się pan obrażać
ją. Proszę mi podać swoje nazwisko!
— Teraz, gdy wiem, w jakim stanie jest śledztwo
zrobię to niezawodnie, inspektorze odparł nieznajomy
słodkim głosem. — Jestem Jerzy Mac Grady,
zamieszkały stale na Regent Street 185 w Londynie!
Gdyby piorun z jasnego nieba padł między
inspektora i komisarza, gdyby zjawił się przed nimi
zdrów i cały baron Alfred van Lövenstam – nie
uczyniłoby to na obu urzędnikach policji większego
wrażenia. Dwa okrzyki zlały się w jeden:
— Mac Grady z Londynu?
— Tak, we własnej osobie!
— Mac Grady, sławny detektyw angielski, ten
który wykrył tajemnicę pól diamentowych!
— Tak, ten sam! I ten sam, który zniweczył
zamach
Ku-Klux-Klanu
na
demokratycznego
kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ala
Smitha.
— Co pan tu robi w Calais? Niech pan nam
pozwoli uścisnąć rękę, kolego!
— Co robię w Calais? Przyjechałem z Dunkierki,
gdzie na słodkim far niente doszła mnie wieść o zgonie
— detektyw znów podkreślił to słowo — barona
Lövenstama.
— Ale czemuż pan nam nie powiedział zaraz z kim
mamy do czynienia?
Detektyw wypuścił monokl z oka.
— Chciałem wpierw wiedzieć, czy nie przybyłem
za późno! Jakoż przybyłem w sam czas, by was
uchronić, panowie, od niesłychanego głupstwa.
I nie zważając na zdziwione i skonsternowane miny
funkcjonariuszów policji, okrągłym ruchem wskazał im
fotele, jakby byli gośćmi w jego domu.
Rozdział IV
w którym inspektor Merville i Vilièrs dziwią się w
dalszym ciągu
— Przyznaję moi panowie — zaczął Mac Grady,
gdy funkcjonariusze policji spełnili jego życzenie — iż
zjawiłem się tu dość niespodziewanie i dość dziwnie
zaczęliśmy naszą znajomość. Pan, panie inspektorze,
był zdaje się prawie gotów wyrzucić mnie przez
woźnego za drzwi. Cóż robić, mam czasem dziwny
sposób przystępowania do spraw. Ale winien wam
jestem małe wyjaśnienie.
— Wiadomość o „zgonie” barona Lövenstama
zastała mnie w Dunkierce, gdzie bawiłem na letnich
wywczasach.
Jak
wiadomo
panom,
jestem
detektywem-amatorem, zainteresowałem się więc tą
sprawą. Nie miałem początkowo najmniejszego
zamiaru przybywać tutaj. Ale, gdy ujrzałem, że
usiłowania panów idą w fałszywym kierunku, gdy
dokładne przestudiowanie prasy przekonało mnie, że
śledztwo toczy się po najfałszywszych torach –
postanowiłem przybyć tu i podzielić się z panami moimi
spostrzeżeniami, bez względu na to, czy panowie uznają
moje tezy, czy nie. Jak widzę, przybyłem na czas!
— Więc, przypuszcza pan, że sprawa jest bardziej
zawiła, niż wygląda na pozór?
— Jestem tego pewny, panie inspektorze! Sprawy
proste i jasne nie wzbudzają mojego zainteresowania.
— Więc baron van Lövenstam?
— Nie uprzedzajmy tego, co powiemy we
właściwym czasie, panie kochany! Cenię bardzo policję
francuską, ale ma ona czasem przestarzałą metodę
pracy. Ja wobec każdego wypadku niejasnego
postępuję tak, że bez uprzedzenia rozważam wszelkie
możliwe ewentualności i wybieram potem z nich tę, za
którą przemawia najwięcej okoliczności. Inna metoda
na błędne często prowadzi tory! A więc w sprawie
barona Alfreda van Lövenstama widzę cztery
ewentualności...
Mac Grady przerwał, wyjął papierośnicę i
podsunął ją Vilièrsowi i Merville’owi. Zwolna zapalił
zapałkę i zapalał od niej papierosy tak, jakby to była
najważniejsza czynność w życiu. Wyraz nudy znikł mu z
twarzy, oczy zabłysły mu ogniem.
— Cztery ewentualności, moi panowie, zbrodnię,
wypadek, samobójstwo i... mistyfikację!
— Mistyfikację!...
— Tak, panie komisarzu! Ale trzymajmy się tej
kolejności! Czy, zdaniem pana, na baronie van
Lövenstamie mógł ktoś popełnić zbrodnię morderstwa?
— Moim zdaniem – nie!
— Co obala tę tezę?
— To, że nikomu na świecie nie mogło w tych
okolicznościach zależeć na śmierci Lövenstama. Trust
Delaneya wierzył, iż zwyczajną drogą konkurencji
zniszczy przeciwnika, nie ma zresztą na kierowniczych
stanowiskach trustu ludzi, którzy by walczyli tymi
metodami. gdyby nawet przypuścić, iż trust ów chciałby
był usunąć Lövenstama z listy żyjących, w tych
warunkach było to niemożliwe. Bankier odbywał
podróż z dwoma sekretarzami oddanymi mu
całkowicie. Ludzie ci służyli mu od lat, Lövenstam
opłacał ich jak Krezus, obdarowywał ich willami i
luksusowymi autami. W dwudziestym wieku nikt nie
zabija kury niosącej złote jaja. A więc hipoteza zbrodni
upada. Idźmy dalej. Wypadek! Po tej linii biegnie
śledztwo panów! Otóż ja odrzucam i tę ewentualność,
łącząc z tym ściśle możliwość samobójstwa!
— Ależ możliwość samobójstwa była przez nas
poważnie rozważana!
— Faktycznie!? Przemawia za nią to, że jak mówią
wtajemniczeni, podróż barona do Londynu skończyła
się fiaskiem jego zamierzeń. Gdy jednak przyjmiemy, że
niemożliwy był wypadek, uznamy tym samem, że
również niemożliwe było samobójstwo!
— Nie rozumiem!
— Zaraz pan zrozumie! Mylimy się, skoro sądzimy,
że baron wypadł lub wyskoczył z lecącego nad wodami
kanału aeroplanu, bowiem, aby to się stało, drzwi
aeroplanu musiałyby zostać otwarte!
— Baron otworzył więc te drzwi naumyślnie albo
przypadkiem!
— Otóż nie! W każdym razie nie otworzył ich sam,
bowiem nie jest w mocy żadnego człowieka otworzyć
samemu drzwi samolotu w locie! Specjalnie drzwi
samolotu typu Fokker.
— ?? ...
— Nie można drzwi otworzyć, bowiem siła wiatru
napierająca na nie od zewnątrz przewyższa siłę jednego
człowieka!
— A jeżeli się pan myli, Mac Grady?
— Najprostsza rzecz – po ukończeniu tej rozmowy
udamy
się
na
lotnisko
i
stwierdzimy
to
eksperymentalnie.
— I wtedy...
— Wtedy zostanie czwarta ewentualność!
Rozdział V
w którym Mac Grady rozważa tę czwartą
ewentualność
Nastało chwilowe milczenie, żelazny tok myśli
słynnego detektywa, logika nie znosząca sprzeciwów
pokonały jego słuchaczów. Równocześnie jednak
ogarnął ich żal, iż ten gość niespodziewany obraca w
pył ich pięciodniową pracę.
Mac Grady ujrzał tę konsternację swych słuchaczy
i jak dobry aktor, umilkł na chwilę, by tym większe
następnie osiągnąć wrażenie.
Wreszcie podjął dalej swe wywody:
— Tą czwartą ewentualnością jest mistyfikacja.
Czy nie przyszło panu na myśl, mój inspektorze, że
baronowi van Lövenstamowi w sytuacji, jaka się
wytworzyła w jego interesach, mogło zależeć na tym,
by zniknąć na czas pewien, co więcej, by wpoić w
świat cały przekonanie, iż padł ofiarą wypadku! Nie
wchodzę w to, jakie do tego skłoniły go przyczyny,
przyjmuję, że one istniały. Starajmy się teraz ustalić, jak
mógł to baron uczynić, by stworzyć pozór swej
śmierci? Cóż zeznają sekretarze Lövenstama, a
szczególnie pilot?
— Kapitan Drews twierdzi, że wystartował z
Croydon z van Lövenstamem, że nie lądował nigdzie po
drodze i bez barona przybył do Dunkierki!
— Ślicznie! My musimy przyjąć, że istniały trzy
sposoby, których mógł użyć Lövenstam do
zrealizowania swego planu. Albo w ogóle z Croydon
nie wystartował, albo wylądował, gdzieś po drodze,
albo też przy wylądowaniu w Dunkierce zdołał wysiąść
niespostrzeżenie i ukryć się dobrze. Na sprycie nie
brakło temu spekulantowi!
— W tych jednak trzech wypadkach sekretarze i
Drews musieliby być wtajemniczeni w tę awanturę.
— Oczywiście! Lövenstam był dość bogaty, by
móc kupić milczenie trzech ludzi!
— Dwu ludzi, mister Mac Grady — ozwał się
milczący dotąd Vilièrs.
— Dlaczegóż to dwu, panie komisarzu?
— Bo o ile wnoszę z krótkiej znajomości z
kapitanem Drewsem, nie należy on do ludzi, których by
można było przekupić!
— Jestem skłonny w to wierzyć, komisarzu!
— Drews zaś twierdzi, że widział barona w kabinie
jeszcze, gdy aparat przelatywał nad ławicami
Goodwins. Lövenstam wsiadł więc w Croydon do
samolotu!
— A więc zaalarmowano Drewsa fałszywie o
wypadku, podczas, gdy van Lövenstam ukryty był w
toalecie i opuścił samolot na plaży w Dunkierce.
— I to nie! Mam tu, mister Grady, zeznania dwu
żołnierzy, którzy pierwsi podbiegli do samolotu, gdy
lądował na plaży w Dunkierce. W samolocie prócz
pilota było tylko dwu ludzi, Mister Hodgson i Fowcett.
Potem zaś zbiegli się tłumnie plażujący i przybyły
natychmiast władze.
— Więc samolot lądował w drodze! — ozwał się
Vilièrs.
— I to nie, panie komisarzu — rzekł detektyw —
wszak wyszliśmy z założenia, że zeznania kapitana
Drewsa są prawdziwe, że możemy go traktować jak
dżentelmena!
— A więc?
Inspektor i komisarz zamilkli. Grady bawił się
najwyraźniej ich zakłopotaniem.
— Van Lövenstam nie mógł się, u diabła,
zdematerializować!
— Ani włożyć czapki niewidki!
— Ani wylecieć z aeroplanu na latającym dywanie
z bajek z tysiąca jednej nocy!
Grady uśmiechnął się:
— A jednak musiał wylecieć na takim dywanie.
Brwi inspektora ściągnęły się namysłem.
Naraz zerwał się jak oparzony:
— Spadochron! — zawołał — spadochron!
— Spadochron! Brawo, inspektorze! Otóż
jesteśmy u kresu mego rozumowania. Van Lövenstam
żyje, a mógł opuścić samolot tylko spadochronem i tak
go opuścił!
— Tylko, ze samolot Lövenstama nie miał
spadochronu — ozwał się szyderczo Vilièrs
— Zgoda i na to, komisarzu. Ale czyż tak trudno
było mu przemycić go do samolotu?
— I opuścił samolot przez te drzwi, które zdaniem
pana są nie do otworzenia!
— Oczywiście. Nie może ich otworzyć jeden
człowiek, ale panowie Fowcet i Hodgson potrafili tego
dokonać wspólnymi siłami i siłami bankiera.
— Więc van Lövenstam żyje, detektywie!
— Jestem o tym przekonany.
— I pan go chce znaleźć?
— Chcę i znajdę przy waszej pomocy, panowie!
Inspektor wstał i przemierzył kilkakrotnie gabinet
zdenerwowanym krokiem. Następnie stanął przed Mac
Gradym.
— Przekonał mnie pan zupełnie, panie Mac Grady!
Nie pozostawałoby nic innego do zrobienia, jak idąc za
tokiem pańskiego rozumowania, rozpocząć śledztwo na
nowo. Powinienem zatrzymać nadal w areszcie
śledczym towarzyszów ostatniej podróży barona van
Lövenstama. Powinienem to zrobić, ale będę z panem
szczery, nie zrobię tego, mister Grady!...
— Na twarzy Grady’ego odbiło się niesłychane
zdumienie.
— Nie uczyni pan tego! Dlaczego?
— Bo nie mogę tego uczynić. Niech pan zrozumie!
Wypadek czy też to rzadkie oszustwo zdarzyło się nad
wodami kanału La Manche, poza strefą graniczną wód
angielskich, przed strefą francuską! Zdarzyło się na
morzu, które jest wolne, gdzie – rzecz paradoksalna –
nie sięga ani angielska, ani francuska sprawiedliwość!
Nie mamy więc poniekąd prawa prowadzenia śledztwa
w tej sprawie. Ale istnieje ważniejsza przeszkoda!
Baron Lövenstam miał sposobność oddać swego czasu
parę usług szlachetnych rządowi francuskiemu. Rząd
nasz, wdzięczny mu za to, nie chce czynić trudności
jego rodzinie w uporządkowaniu interesów koncernu.
A do uporządkowania ich potrzebne jest świadectwo
zgonu barona Alfreda Lövenstama, o którego śmierci
przekonana jest rodzina! Mam odpowiednie instrukcje
od mego rządu. Dziś kończę śledztwo, zwalniam
Drewsa, Fowcetta i Hodgsona. Rodzina van
Lövenstama dostanie żądany dokument!
— A skoro Lövenstam wypłynie po jakimś czasie?
— Skoro Lövenstam da przypadkowy czy umyślny
znak życia, będzie uważany za człowieka, który obraził
prawo francuskie. Wtedy ja podpiszę natychmiast
nakaz aresztowania i wznowię śledztwo! Co więcej,
ilekroć zażąda pan kogokolwiek z moich agentów do
swej dyspozycji – będzie pan go miał! Czy pan
zadowolony?
Mac Grady wstał:
— Tak i dziękuję panu, inspektorze!
— Pan odchodzi?
— Tak! Czas nagli. Spieszę na lotnisko, by
sprawdzić, czy jeden człowiek może otworzyć drzwi
samolotu, będącego w ruchu!
— Chwileczkę, mister Grady! Jedno pytanie!
— Słucham, inspektorze!
— W jakim celu miałby van Lövenstam symulować
swą śmierć?
— Sam nie wiem tego dokładnie! Możliwości jest
wiele! Sądzę, że dni najbliższe, może najbliższe chwile,
zdradzą nam tę tajemnicę!
Rozdział VI
w którym zjawia się Cola Flips i co z tego wynikło
Słynny detektyw wymieniwszy energiczny uścisk
dłoni z inspektorem Merville’em i komisarzem
Vilièrsem, skierował właśnie swe kroki ku drzwiom
gabinetu, gdy te otworzyły się nagle i bez zapowiedzi.
Wpadł przez nie – bo nie można było tego nazwać
wejściem – młody, dwudziestoparoletni człowiek.
Ubrany był w sportowe ubranie, w jednym ręku
trzymał czapkę cyklistówkę, w drugiej ręce bilet
wizytowy. Pod rozwichrzoną blond czupryną,
opadającą niesfornie na czoło, śmiały się niebieskie
oczy.
Jednym rzutem tych oczu objął Mac Grady’ego,
Merville’a i komisarza. Skłonił się im nisko.
— Jestem Flips! — przedstawił się. — Cola Flips
do usług! Czy mogę mówić z panem inspektorem?
Przybyły ubawił Grady’ego sposobem zachowania
się. Wskazał mu ręką inspektora.
— Oto on!
— A, to pan jest inspektorem Merville’em! —
zawołał przybyły. Jestem Flips, Cola Flips! Ale prawda
— dodał, widząc ponurą twarz urzędnika policji — pan
nie wie kim jest Cola Flips. Jestem agentem wielkiego
towarzystwa ubezpieczeniowego Sociedad Universal
Americana de Seguros. Oto mój bilet wizytowy!
— Pan się źle wybrał, panie Flips! Nie mam
zamiaru ubezpieczać się na życie! Niech nam pan nie
zabiera czasu!
— Ha! Myśli pan zapewne, że jestem agentem
ubezpieczeniowym! Nieporozumienie! Jestem agentem
śledczym, prywatnym detektywem mej firmy i
przybywam do pana w sprawie...
Flips sięgnął do kieszeni.
— Oto moje pełnomocnictwa. Ach! nie,
przepraszam, to list od mej narzeczonej. Oto
pełnomocnictwo! Przybywam z naszej filii w Marsylii w
sprawie zleconej nam przez centralę w Buenos Aires.
Baron Lövenstam...
Mac Grady, który znudzony paplaniną przybyłego
otwierał drzwi, by opuścić gabinet, zamknął je naraz
gwałtownie.
— Co pan powiedział? — zawołał.
— Mówię — odparł Flips zdziwiony nieco
poruszeniem nieznanego mu człowieka — mówię, że
firma moja, nie wierząc w śmierć barona Alfreda van
Lövenstama, wydelegowała mnie, bym przeprowadził
badanie w tej sprawie.
Inspektor i Grady zamienili z sobą spojrzenia.
— Cóż firmie Sociedad Universal Americana de
Seguros zależeć może na tym, czy baron umarł, czy nie?
— Chodzi o to, iż jeżeli baron nie żyje,
towarzystwo będzie musiało zapłacić premię. Ale ja
wykryję oszustwo zamierzone na szkodę firmy,
otrzymam nagrodę i będę się wtedy mógł ożenić z moją
Marjorie.
— Do diabła z pańskim ożenkiem! Mów pan
wreszcie do rzeczy! Więc baron van Lövenstam był
ubezpieczony w towarzystwie ubezpieczeniowym, które
pan wobec nas obecnie reprezentuje?
— Tak jest, był ubezpieczony na wypadek śmierci!
— Aaa! I pan wie zapewne na jaką sumę!
— Oczywiście! Baron van Lövenstam był
ubezpieczony na życie na sumę dwa i pół miliona
dolarów, z zastrzeżeniem, że skoro poniesie śmierć na
skutek swej lotniczej manii Sociedad Universal
Americana de Seguros wypłaci rodzinie jego podwójną
premię ubezpieczeniową!
— Pięć milionów dolarów!
— Pięć milionów!
— Teraz wiem wszystko! — wyszeptał Grady.
— Mimo to — rzekł po chwili inspektor — nie
wiem, mister Flips, jaki jest cel pańskiej u mnie wizyty?
— Bardzo jasny, panie inspektorze! Śmierć barona
Lövenstama nastąpiła w tak dziwnych okolicznościach,
że towarzystwo, stojąc wobec ewentualności wypłaty
premii pięciomilionowej, musi wpierw nabrać absolutnej
pewności, iż baron nie żyje.
Wydelegowano mnie w tym celu – dałem panu me
pełnomocnictwo – ja zaś zwracam się do panów z
chęcią współpracy i prośbą o pomoc!
— Więc pan wierzy, że baron żyje?
— Uwierzę, że nie żyje, gdy zobaczę jego trupa!
Baron żyje na pewno i ja zdemaskuję go.
Mac Grady stanął z boku i przysłuchiwał się
rozmowie z uwagą.
Merville przebiegł oczami pełnomocnictwo i zwrócił
je agentowi.
— Przykro mi bardzo, mój panie — rzekł twardo i
oschle — iż zwróciłeś się pan do mnie nadaremno! Z
dochodzeń, przeprowadzonych najskrupulatniej przez
policję francuską wynika ponad wszelką wątpliwość, iż
baron Alfred van Lövenstam poniósł śmierć tragiczną w
falach kanału La Manche. Pomocy więc, o którą pan
prosi, nie mogę panu udzielić wobec zupełnej różnicy
zapatrywań!
— Jak to, odmawia mi pan pomocy? — wyjąkał
Flips zmieszany.
— Odmawiam! — odparł krótko Merville.
— Ale ja nie odmawiam, młodzieńcze! — ozwał
się głos za plecami Flipsa.
Ów obrócił się żywo:
— O, panie, kto pan jesteś, iż ofiarujesz mi swą
pomoc?
— Jestem Mac Grady! Czy znasz to nazwisko?
— Mac Grady! Co za szczęście! Marjorie!...
— Zostaw Marjorie, młodzieńcze! Myślmy teraz
tylko o baronie Lövenstamie!
— Więc pan wierzy, iż on żyje?
— Czemuż by nie? — odparł z uśmiechem Grady.
— A gdyby nawet nie żył, wskrzesimy go, mister Flips!
Od tego jesteśmy młodzi!
I skinąwszy raz jeszcze Merville’owi i Viliersowi
opuścił wraz z Flipsem gabinet.
Rozdział VII
w którym jesteśmy w Buenos Aires
Sociedad Universal Americana de Seguros,
którego Cola Flips był urzędnikiem, należało do
największych
towarzystw
ubezpieczeniowych
w
Nowym Świecie. Siedzibą jego centrali było Buenos
Aires, stolica Argentyny.
Towarzystwo znane było każdemu mieszkańcowi
Ameryki Południowej, każdy zaś prawie mieszkaniec
Buenos Aires mógł był wyliczyć na zapytanie, jak
wielkim kapitałem rozporządza towarzystwo, jakie płaci
odsetki od wkładów. Opowiedziałby także, jak
zawrotne
sumy
wydaje Sociedad na reklamy
wszelkiego rodzaju, iż podejmuje się ono najbardziej
ryzykownych ubezpieczeń, iż wreszcie nie ma sumy, na
którą by towarzystwo nie przyjęło ubezpieczenia.
A przecież Sociedad Universal Americana de
Seguros nie było przed pięciu niespełna laty znane
nikomu. Nie było znane nikomu z tej prostej przyczyny,
że nie istniało jeszcze. Nie dziwiło to jednak nikogo.
Argentyna, jak wszystkie kraje Południowej Ameryki,
jest krajem przyszłości. Jak po deszczu grzyby,
wyrastają tam miasta, zabudowują się całe prowincje,
rodzą się, bankrutują lub rozwijają milionowe interesy i
przedsięwzięcia. Mrowisko ludzkie przewala się tam i
tu przez Buenos Aires, szukając fortuny i złota.
Podobnie,
jak
wiele
innych,
poważnych
przedsiębiorstw, które zrodziły się w amerykańskim
tempie, Sociedad, bogate i potężne, wyrosło dnia
pewnego przed pięciu laty, początkowo niezauważone
przez nikogo.
A powstało wtedy, gdy, nie wiadomo skąd,
przybył do Buenos Aires obecny dyrektor towarzystwa
Leone Gomez de la Roca.
W Ameryce Południowej nie pytają się, kto skąd
przybywa, kto go rodził i czym był dawniej. Przeszłość
jest jego własnością. Własnością wyłączną. Pytają
tylko, co kto potrafi. Takim człowiekiem, który potrafił
był Leone Gomez de la Roca, mężczyzna wówczas lat
czterdziestu kilku, o czarnych, krótko przystrzyżonych
włosach, dobrej tuszy i niezmiernie przenikliwych,
głęboko pod czarnymi łukami brwi osadzonych,
oczach.
Gomez de la Roca otwarcie przyznawał się do
tego, iż do Buenos Aires przybył z pustymi rękoma i
tylko z ogromnym zasobem energii i sił życiowych.
W krótkim czasie zdołał wokół siebie zgromadzić
kilku kapitalistów średniej miary, którzy zgodzili się
włożyć swe pieniądze pod fundament towarzystwa
ubezpieczeniowego, które miało ubezpieczać na życie
na dogodnych warunkach wszystkich, począwszy od
milionerów, a skończywszy na gauczach i zbieraczach
yerva mate. W rekordowo krótkim przeciągu czasu
towarzystwo rozrosło się do ogromnych rozmiarów, a
Gomez de la Roca, którego pracą się to stało, wyrósł w
Buenos Aires na znaną osobistość.
Wprawdzie Gomez prowadził dziwny tryb życia,
zwykł był nagle na dłuższe okresy czasu wyjeżdżać,
niespodziewanie wracać, ale cóż to kogo obchodziło,
skoro Sociedad prosperowało świetnie, wolno było
Gomezowi mieć swe własne osobiste sprawy i im sporo
czasu poświęcać. Dnia tego, a było to właśnie w końcu
lipca roku, w którym odbywa się nasze opowiadanie,
centrala zaalarmowana była depeszą, iż na statku
Flamandel przybywa z Europy dyrektor Gomez po
wielomiesięcznej nieobecności. Wiadomość ta wywarła
zarówno na wyższych jak i niższych urzędnikach
Sociedad zrozumiałe wrażenie, jeżeli weźmiemy pod
uwagę, iż Gomez w stosunku do pracowników, był
niezmiernie surowy i bezwzględny, choć niewątpliwie
sprawiedliwy. Przy tym Sociedad znajdowało się pod
wrażeniem
tajemniczego
zgonu
barona
van
Lövenstama, multimilionera europejskiego, który przed
trzema laty ubezpieczył się w instytucji na warunkach
bardzo dla siebie korzystnych, na ogromną sumę
dwóch i pół miliona dolarów.
Lecz tym razem Leone Gomez de la Roca nie
dokonywał – jak to było jego zwyczajem – inspekcji
wszystkich biur. Natychmiast po przyjeździe przebiegł
szybko parę sal, które go dzieliły od pokoju dyrektora,
nie odpowiadając na uniżone ukłony urzędników.
Kamerdyner, gnąc się w sztywnym ukłonie,
otworzył mu drzwi gabinetu.
— Buenos días, Miguel! — rzucił przez ramię
Gomez. — Czy pan Monteso jest?
— Czeka w swym gabinecie na przyjazd pana
dyrektora.
— Proś!...
Wezwany zjawił się natychmiast.
— Witaj, Vicente! — powitał go Gomez. —
Spodziewałeś się mnie później. Flamandel zawinął do
portu w rekordowym czasie. Co tu słychać?
— Todo muy bien!
— Nie tak znów bardzo! Co zarządziłeś w sprawie
van Lövenstama?
— To, co się zarządzić dało. Poleciłem Coli
Flipsowi zbadać na miejscu sprawę. Ten ciekawy
chłopak łączy w sobie solidną głupotę z wielkim
sprytem. Był wtedy właśnie przydzielony do oddziału w
Marsylii, mógł więc szybko znaleźć się na miejscu.
— Hm, tak! A co sądzisz o tej sprawie?
— Sądzę, że warto umrzeć, by zarobić pięć
milionów dolarów.
— Tak sądzisz?
Gomez jął grzebać w szufladzie biurka, gdzie przed
wyjazdem schował był pudełko cygar.
— Sądzę, że musimy być bardzo ostrożni. Toż to o
sumę chodzi!
— Masz rację! Ale ta ostrożność nic nam nie
pomoże!
— Dlaczego?
— Ponieważ Lövenstama uznały sądy francuskie za
zmarłego i zapewnie w najbliższym czasie rodzina
barona zażąda realizacji polisy.
— Odmówimy!
— Czyś oszalał? Czy myślisz, że będę narażał
renomowaną instytucję na przegrany proces?
— Nie! Do tego czasu sprawa się wyjaśni! Cola
pisze mi w swym raporcie, iż dałby sobie głowę uciąć
za to, iż baron żyje! Współpracuje z nim przy tym ów
sławny angielski detektyw. Zapomniałem, jak się
nazywa!
— Angielski detektyw?
— Tak, no wiesz! Ten, który ocalił Smitha. Tuż
mam! Mac Grady!
Cygaro, które właśnie niósł do ust Gomez,
wyślizgnęło mu się z palców i upadło na zielone sukno
biurka, obsypując je popiołem.
— ...Mac Grady?!...
Monteso skinął głową:
— Tak! I są w posiadaniu ciekawego dowodu.
Mianowicie, w dniu, w którym Lövenstam miał ponieść
śmierć tragiczną, było to 3 lipca, w Dunkierce
zrealizowano wieczór czek na sto tysięcy franków z
podpisem Lövenstama. I czy uwierzysz, jaka była data
wystawienia czeku.
— ?
— 3 lipca 1928!
Gdyby Monteso był, mówiąc te słowa,
obserwował twarz Gomeza, byłby niewątpliwie
zauważył wyraz zdumienia, jakiego nabrały jego rysy.
— Tak, to ciekawe — rzekł. — Daj mi przeczytać
ten raport! Może uda nam się zaoszczędzić te pięć
milionów dolarów. W każdym razie nawet, gdyby
przyszło do wypłaty, zrobilibyśmy sobie niezwykłą
reklamę. Pomyśl, wypłacamy olbrzymią premię, chociaż
wątpimy o śmierci ubezpieczonego! A teraz zostaw
mnie samego.
Gdy Monteso wyszedł, Gomez de la Roca oparł
głowę na ręku i pogrążył się w myślach. Następnie
dobył z kieszeni marynarki portfel, wydobył z niego
fotografię i oparłszy się wygodnie o wybity skórą fotel,
utkwił w niej przenikliwy wzrok.
— ...No... tak!... — wyszeptał do siebie.
Wyraz smutku i powagi znikł mu z oczu, otrząsł się,
schował szybko fotografię, jakby wstydził się chwili
słabości. Nacisnął guzik dzwonka.
— Miguel!
— Słucham, panie!
— Poprosisz szefa wydziału buchalterów!...
Rozdział VIII
w którym Mac Grady przyjmuje wizytę kobiety, w
czym jednak nie ma nic zdrożnego
Od tragicznego zaginięcia barona van Lövenstama
upłynęły dwa tygodnie. Hałas, jaki wznieciła śmierć
multimilionera na łamach prasy światowej, zaczął
powoli przycichać.
Przyszły inne, świeże zdarzenia, przyszły nowe
emocje, tak że po dwu tygodniach sprawa ta należała
już do przeszłości, której tylko echa ukazywały się od
czasu do czasu w postaci krótkich dziennikarskich
notatek.
Dwu tylko ludzi było bezwzględnie przekonanych,
iż sprawa ta nie jest skończona, iż epilog jej, epilog
głośny i sensacyjny przyjdzie dopiero za czas pewien.
Tymi ludźmi byli Mac Grady i Cola Flips.
Obaj powrócili razem z Dunkierki do Paryża, który
postanowili uczynić ośrodkiem, skąd mieli rozpocząć
poszukiwania i zamieszkali w hotelu des Ambassadeurs.
Obaj przystąpili do śledztwa z całą energią, choć z
rozmaitych pobudek i rozmaitymi metodami.
Mac Grady’ego interesowała ta sprawa sama w
sobie, dla jej tajemniczości – traktował ją jako
wakacyjną rozrywkę, która w pomyślnym razie mogła
dodać nowy liść do wieńca jego sławy.
Cola Flips bardziej materialistycznie zapatrywał się
na tę sprawę. Dla niego aresztowanie van Lövenstama
pod zarzutem usiłowania dopuszczenia się oszustwa
wobec Sociedad było drogą do zdobycia znacznej
nagrody, przez co uzyskałby możność poślubienia swej
ukochanej Marjorie, o której paplał, ile i kiedy tylko
mógł. Postanowili obaj, iż każdy z nich pracował będzie
według swej metody, dzieląc się z sobą tylko
ważniejszymi wynikami.
Cola Flips nie podzielał, jak się wyrażał,
spadochronowej tezy swego kolegi, twierdził on, iż nie
gdzieindziej jak w Dunkierce zdołał niepostrzeżenie
wysiąść i ukryć się van Lövenstam, toteż po paru
dniach pobytu w Paryżu udał się do Dunkierki, by, jak
mówił, „węszyć”. Ruchliwy i pełen temperamentu,
charakterem zupełnie odrębny od Mac Grady’ego nie
mógł zrozumieć metody tego ostatniego.
Grady po przyjeździe do Paryża złożył kolejno
wizyty wszystkim potentatom finansowym tego miasta i
odbył z nimi krótkie rozmowy. Prócz tego wysłał szereg
depesz, z których treścią nie uznał za stosowne
zapoznać Flipsa. W odpowiedzi na te depesze odebrał
po dniach paru przesyłki, zawierające pliki papierów z
jakimiś wykazami.
Mac Grady, spokojny i zimny, dnie całe tracił nad
przeglądaniem tych wykazów, wypalając przy tej pracy
niesłychane ilości papierosów.
Raz tylko, wnet po przyjeździe do Paryża z
Dunkierki, przerwała mu pracę niespodziewana wizyta.
Była to wizyta kobiety, kobiety młodej i pięknej.
Mac Grady po powrocie z pocztowego urzędu,
gdzie znowu nadawał swe depesze, dowiedział się od
portiera, iż w hotelowym salonie czeka nań ona od dwu
godzin.
— To pan, to pan jest Mac Grady! — zawołała —
gdy się przedstawił. — Panie, niech mi pan powie, czy
on żyje ... czy to możliwe?
— Czy żyje? Kto? O kim pani mówi?
— O baronie! o Lövenstamie! Pan przecież nie
wierzy w śmierć jego.
Ręce drżały jej ze zdenerwowania, w pięknych
czarnych oczach zakręciły się łzy.
— Niechże pani siada i niech się pani uspokoi! Co
powoduje pani zainteresowanie losem barona?
— A prawda! Pan nie zna mnie, mister Grady!
Niech pan wybaczy, że panu przeszkadzam, ale jestem
tak nieszczęśliwa. Jestem.... byłam... przyjaciółką... van
Lövenstama! Pan słyszał może o Kelly Dorris, artystce
Moulin Rouge.
— Aa! To pani! Więc pani nie wierzy w śmierć
barona?
— Nie, nie, to niemożliwe! Alfred nie mógł umrzeć!
On żyje!...
Podniosła do ust chusteczkę i zaniosła się łkaniem.
— Niech mi pan wybaczy — mówiła łkając — ale
tak jestem nieszczęśliwa, iż przyszłam tu do pana, by z
ust choć jednego człowieka usłyszeć, iż Fred żyje, iż ta
oficjalna prawda o jego śmierci jest kłamstwem.
Mac Grady patrzał ze współczuciem na płaczącą.
— Spokoju, Miss Dorris! — odparł miękko. —
Nie wiem jeszcze, gdzie jest baron, nie wiem, czy żyje,
ale to mogę powiedzieć, iż zgon jego jest dla mnie
rzeczą bardzo problematyczną! W każdym razie zrobię,
co mogę, aby sprawę wyświetlić i zbadać do końca.
Niech pani czeka cierpliwie!
— Czy mogę panu w czym pomóc?
Detektyw uśmiechnął się:
— W niczym, droga pani! A zresztą, skoro już pani
tu przyszła, niech mi pani powie, kiedy widziała pani
van Lövenstama po raz ostatni?
— Na tydzień przed tragedią!
— Czy nie mówił pani czegoś, co by mogło mieć
jakiś związek z jego, powiedzmy, tajemniczym
zniknięciem.
— Nie, nie przypominam sobie! To jest tak, mówił,
iż może będzie musiał wyjechać na czas dłuższy.
— O, to ważny szczegół! Czy nie mówił, gdzie i po
co?
— Nie mówił ani słowa! W ogóle Fred... baron...
nie mówił ze mną nigdy o swych interesach.
— To dobrze! To mi wystarczy. Niech mi pani
jeszcze poda swój adres. Tak! Doskonale! Żegnam
panią, miss Dorris! Proszę być spokojną.
Mac Grady wyprowadził do drzwi artystkę, po
czym wrócił do pustego salonu i jął przemierzać jego
przestrzeń dużymi krokami.
W salonie unosił się subtelny zapach kobiecych
perfum.
Rozdział IX
w którym Cola Flips twierdzi, że szczęście mu sprzyja
Owego dnia Cola Flips zjawił się bardzo wcześnie
rano, właśnie gdy Mac Grady zasiadał do
przestudiowania nowej paczki papierów, którą dopiero
co mu doręczono. Zwyczajem swoim Flips wpadł jak
bomba do pokoju znakomitego detektywa.
Przybył wprost z pociągu z Dunkierki, z małą
torebką ręczną. W pośpiechu nie skorzystał widocznie
z windy i po trzy schody skacząc, przebył dwa piętra
hotelu, bowiem, gdy wszedł do pokoju, był tak
zdyszany, że przez czas dłuższy tchu nie mógł złapać.
— Jestem na tropie! — wykrzyknął wreszcie bez
żadnych wstępów.
Detektyw podniósł głowę z nad biurka.
— Co?... — zapytał przeciągle.
— Mówię, że jestem na tropie! Lövenstam
wylądował w Dunkierce! Pańska hipoteza, iż opuścił
samolot na spadochronie, została pogrzebana.
— Czy możliwe?
— Tak! — ciągnął zgorączkowany Flips, nie
zwracając uwagi na ironię Grady’ego. — I mam na to
niezbite dowody!
— Panie Grady, czy gdyby van Lövenstam dnia 3
lipca nie był wylądował w Dunkierce, mógłby zostać
tego wieczoru zrealizowany czek z jego podpisem na
sumę stu tysięcy franków?
Teraz Mac Grady zdziwił się na żarty.
— Czek z podpisem Lövenstama... z datą dnia, w
którym zaginął?
— To nieprawdopodobne, a jednak tak jest —
mówił dalej Flips z tryumfalnym błyskiem w oczach,
rzucając się na kozetkę. — Proszę, niech pan
wysłucha!
— Włóczyłem się po tej Dunkierce przez szereg
dni, zasięgając języka. Nie mogę powiedzieć, bym to
czynił z powodzeniem. Za to prasa przynosiła z każdym
dniem gorsze dla mnie wieści, że śledztwo w sprawie
van Lövenstama zamknięto, że wydano rodzinie
dokument uznający go za zmarłego itd. Wreszcie
zupełnie już zrezygnowany postanowiłem Dunkierkę
opuścić.
Na dworcu kolejowym, przed kupieniem biletu do
Paryża, poszedłem do kantoru wymiany, który się tam
mieści, by zmienić banknot pięćdziesięciodolarowy.
Kasjer siedzący tam okazał się rozmownym
człowiekiem.
— A — rzekł, biorąc dolarowy banknot —
myślałem, że to znów czek Lövenstama.
— Oczywiście zainteresowało mnie to. Czek van
Lövenstama? — zapytałem ot tak od niechcenia. —
Przecież człowiek ten dawno już nie żyje!
— A jednak — odparł kasjer, podnosząc mój
banknot pod światło, by zbadać, czy nie jest fałszywy
— jeden czek taki zrealizowaliśmy już po śmierci van
Lövenstama, nie wiedząc oczywista, że on nie żyje!
— Pan żartuje ze mnie! — zawołałem.
— Ależ nigdy w życiu! Zaraz opowiem panu, jak
to było. W dniu śmierci van Lövenstama, było to
trzeciego lipca – nieprawdaż? – siedziałem, jak dziś
przy tym okienku. Mogła być godzina, powiedzmy,
siódma i pół, gdy do okienka mego kantoru podszedł
jakiś pan. Wyglądał na lat czterdzieści. Podał on mi
czek na okaziciela, podpisany przez barona. Czek był
dobry! Czeki van Lövenstama były w ogóle dobre.
— Na jaką sumę opiewał czek? — zapytałem,
tłumiąc oddech w piersi.
— Na sto tysięcy franków! — odparł, wręczając
mi moje banknoty. — Data i podpis były wypisane
ręką Lövenstama, suma natomiast ręką nieznajomego.
Gdybym był wiedział, iż w tym czasie Lövenstam kąpie
się w kanale La Manche, byłbym tego czeku in blanco
nigdy nie realizował, przeciwnie, oddał owego ptaszka
w ręce policji. Ale ja nie wiedziałem wówczas o
niczym! I drab dostał swe pieniądze! W pół godziny
potem dowiedziałem się, iż w Dunkierce lądował
samolot Lövenstama, przynosząc wieść o tragicznym
wypadku milionera.
— I cóż zrobił pan wtedy?
— Poszedłem na drugi dzień z tym czekiem do
pana Vilièrsa.
— A Vilièrs?...
— Schował czek do akt sprawy, wystawił mi na
niego pokwitowanie i kazał mi, bym cicho siedział,
bowiem sprawa nie jest jasna, ja zaś dałem się nabrać!
Bóg wie, kiedy odzyskam moje pieniądze!
— Hm, to dziwne! — powiedziałem. — A nie wie
pan, co się stało z owym jegomościem?
— Owszem! Jak pan widzi kasy biletowe drugiej i
pierwszej klasy są vis a vis mego kantoru. Nieznajomy
po zrealizowaniu czeku podszedł do kasy biletowej...
W tej chwili podeszło parę osób do okienka
kantoru i musiałem pożegnać gadatliwego urzędnika.
Cola Flips przerwał opowiadanie i dość
niedyskretnie spojrzał w papiery leżące przed Gradym.
Dostrzegł, iż były to okrętowe listy pasażerów
holenderskiej linii Cunard.
— Cóż zrobił pan dalej? — zapytał go Mac
Grady.
— To, co na moim miejscu zrobiłby każdy z nas.
Poszedłem do kas biletowych, po krótkim szukaniu
odnalazłem kasjera, który dnia krytycznego sprzedawał
bilety przy okienku drugiej klasy.
Przedstawiłem się mu, kto jestem, i po dłuższej
rozmowie wiedziałem już to, czego chciałem.
Kasjer ten objął służbę o godzinie szóstej wieczór,
a dnia tego pasażerów było mało. Zdołał sobie
przypomnieć, iż w dniu 3 lipca człowiek pewien, który
przedtem załatwiał coś w kantorze wymiany, kupił u
niego bilet na pociąg pospieszny do Paryża.
Nieznajomy denerwował się i naglił, by wydano mu
prędzej resztę, bowiem do odejścia ekspresu do
Paryża było zaledwie parę minut.
— O której odchodzi ów pospieszny do Paryża?
— zapytał Grady, zdradzając pewne zaniepokojenie.
— O siódmej pięćdziesiąt wieczór! Idzie on przez
Calais!
— Aeroplan Lövenstama przybył na plażę
Dunkierki o godzinie siódmej trzydzieści! Biorąc rzecz
teoretycznie mógł pan Lövenstam zdążyć autem z plaży
na dworzec, podjąć pieniądze i kupić bilet w
dwudziestu minutach. A jednak to nie był Lóvenstam!
— Twierdzę, że był to Lövenstam. Rysopis, który
podał mi urzędnik kolejowy, zgadzał się w zasadzie z
rysopisem van Lövenstama!
— Nawet, gdyby tak było, mylisz się, mój
chłopcze!
— Mylę się?
— Najwyraźniej w świecie. Gdyby bowiem
Lövenstam sam swój czek realizował, wtedy i suma, na
którą czek był wystawiony, byłaby wypisana jego ręką!
Tymczasem, z tego, co mówisz, wynika, że było
inaczej!...
Ta prosta uwaga zbiła Flipsa z tropu. Nie należał
jednak do ludzi, którzy by szybko tracili głowę.
— Ma pan rację w tym, co pan mówi! — rzekł. —
Ale mógł również Lövenstam naumyślnie taki czek
puścić w obieg, by tym bardziej zmylić ślady. Jeżeli
człowiek realizujący czek wieczór dnia trzeciego lipca
nie był Lövenstamem, to kim był u licha?
— Tego i ja nie wiem i przyznaję, że sprawa się
wikła. Zgodzisz się jednak ze mną, że chcąc zniknąć w
ten sposób baron byłby wcześniej przygotował sobie
potrzebną sumę gotówki, a nie zmieniałby czeku na
marne sto tysięcy franków! Nasuwa się więc pytanie,
kto posiadał czek z podpisem milionera in blanco i jak
go mógł w ogóle posiadać, skoro baron w dniach
drugim i trzecim lipca bawił w Londynie. Jedno jest
możliwe, że baron dał czek komuś wcześniej,
wstawiając datę trzeciego lipca! Ten ktoś zmieniający
czek mógł sam nie mieć pojęcia, iż bankier już „nie
żyje”.
Nastała chwila milczenia. Przerwał ją Flips:
— I cóż, mister Grady, do czego doprowadziła
pana pańska metoda odnalezienia barona przez
siedzenie w fotelu?
— Wierzaj mi, Flips, do bardzo ciekawych
wyników! Jeszcze jednak za wcześnie, by o nich
mówić. Mam wrażenie, że wiem już, gdzie jest van
Lövenstam obecnie. Brak mi jeszcze kilku ogniw, ale je
znajdę, Cóż jednak ty zamyślasz czynić?
— Pracować nadal według swej metody!
— To znaczy?...
— Odnaleźć w Paryżu ślad owego nieznajomego.
Stwierdzić następnie jego identyczność i śledzić go tak
długo, póki się nie przekonam, jak wyglądała naprawdę
sprawa z tym czekiem.
— I jakże znajdzie go pan w Paryżu!?
— Sam jeszcze nie wiem w tej chwili. Możliwe, że
obecnie w Paryżu już go nie ma! Nie ustanę jednak w
wysiłkach, póki nie odnajdę tropu! Człowiek nie jest
szpilką, którą trudno znaleźć w stogu siana!
— A więc powodzenia, Flips! Pamiętaj tylko, co ci
powiem. Zdaniem moim van Lövenstam znajduje się w
miejscu bezpiecznym i wpadnie w nasze ręce dopiero
wtedy, gdy sam tego zechce!
Rozdział X
w którym Flips poszukuje igły w stogu siana
Biały lipcowy żar słoneczny pastwił się nad ulicami i
placami Paryża. Olbrzymie miasto opustoszało, kto
mógł wynosił się z zaduchu stolicy, by spędzić parę
tygodni na letnich wywczasach. Bogaci jechali do
modnych kąpielisk nadmorskich, na plaże Biarritz i
Deauville, ubożsi podążali na wieś i w podmiejskie
okolice, uciekając przed nielitosnym skwarem. Paryż
opustoszał.
Jednego z takich gorących dni lipcowych przez Rue
de Clichy wlókł się umęczony śmiertelnie, w
przekrzywionym, przepoconym kołnierzyku, bohaterski
Cola Flips. Wszystkimi porami skóry wypacał
niesłychaną ilość chłodników i lemoniad, w których
daremnie szukał orzeźwienia.
Już od dni czterech poszukiwał Flips swoją metodą
– jak mówił – nieznajomego, który dnia 3 lipca
zrealizował w kantorze wymiany na dworcu kolejowym
w Dunkierce czek z podpisem barona Lövenstama na
sto tysięcy franków. Niejasne jakieś przeczucie mówiło
mu, iż nieznajomy ten może mu dać klucz do
rozwiązania zagadki zaginięcia multimilionera. Któż wie,
być może, że nieznajomym tym okaże się sam baron
van Lövenstam, a wtedy...
Rozumowania Flipsa w tym miejscu przyjmowały
zawsze jeden określony kierunek. Wtedy ożeni się z
Marjorie, podejmie bowiem premię, jaką wypłacało
Sociedad Universal Americana de Seguros agentom,
którzy wpadli na trop oszustwa ubezpieczeniowego.
Tymczasem rezultaty – niestety! – były żadne!
Flips mimo roztrzepania i gadatliwości nie był wcale
frycem w swoim zawodzie. Przystąpił więc do pracy
sumiennie i z namysłem. Najpierw postarał się o spis
wszystkich hoteli paryskich i uzbrojony weń
przedsięwziął wędrówkę po hotelach, rozpoczynając
od najelegantszych i najbardziej luksusowych.
Wszędzie przedstawiał się jako reprezentant wielkiej
firmy handlowej, który w celach propagandowych
artykułu, który polecał, prosił o pozwolenie mu
przejrzenia listy gości, popierając swą prośbę monetą
wsuniętą portierowi. To odnosiło skutek.
Flips jednak nie interesował się zupełnie listą gości,
którzy w ostatnich dniach przybyli do hotelu, lecz badał
skrupulatnie listę przybyłych do hotelu w dniu 4 lipca w
godzinach rannych i przedpołudniowych. Sądził, że
zauważy w listach gości fikcyjne nazwisko pisane ręką
barona Lövenstama, o którego autograf wcześniej się
postarał. Zawiódł się jednak srodze.
Wtedy, biorąc pod uwagę drugą ewentualność, iż
nieznajomy nie był van Lövenstamem, zapisywał
skrzętnie nazwiska gości, którzy w dniu 4 lipca przybyli
z Dunkierki lub Calais, starając się następnie zasięgnąć
bliższych szczegółów o tych osobach.
Była to syzyfowa praca, wymagająca dłuższego
czasu i dość kosztowna wobec napiwków, które musiał
tu i tam rozdzielać. Toteż po paru dniach
bezskutecznego dreptania od hotelu do hotelu Cola
Flips nie posunął sprawy ani na krok naprzód,
natomiast znalazł się bez pieniędzy. Ponieważ filia
Sociedad miała być zorganizowana w Paryżu w jesieni
– wysłał depeszę do reprezentacji w Marsylii, żądając
przysłania telegraficznie pieniędzy na poste restante.
Przeżywał przy tym chwile bezsilnej rozpaczy, zdawał
sobie bowiem sprawę, iż dzień każdy oddala go od
rozwiązania zagadki i zmniejsza jego szanse. Nie tak to
łatwo znaleźć jednak igłę w stogu siana, zwłaszcza gdy i
szczęście i przypadek odwrócą się od człowieka.
Taki był nastrój i myśli Flipsa, gdy idąc ulicą Clichy
przypomniał sobie nagle, iż pod numerem 35 na tejże
ulicy mieści się mały hotelik pod nazwą hotelu
Vendôme. Sprawdził w spisie hoteli – tak, nie mylił się.
A może wstąpić do niego, zaświtało w głowie Flipsa.
Ruszył ramionami. Można spróbować. On – Flips – wie
zresztą, że to do niczego nie doprowadzi. Ale nie
zawadzi spróbować.
Skierował się pod numer 35 i wkrótce znajdował
się w skromnym ciemnym hallu hoteliku.
W paru słowach wyjaśnił portierowi, iż pragnie
przejrzeć listę gości z ostatnich kilku dni. Otrzymawszy
ją od mrukliwego portiera, Cola Flips usiadł przy
plecionym stoliczku i jął studiować książkę. Niestety,
spodziewał się tego! Dnia 4 lipca nikt nie przybył z
Dunkierki do hotelu Vendôme.
Naraz Cola Flips uderzył się ręką w czoło.
— Głupcze bezdenny — zawołał sam do siebie. —
Jakaż to siła ludzka mogła zmusić mego nieznajomego,
by zapisał w książce gości miejscowość, z której
faktycznie przybywa! Cola Flips, ty się nigdy niczego
nie nauczysz. Nagrody nie dostaniesz i Marjorie...
W tejże chwili szelest kroków na schodach
wiodących z hallu na pierwsze piętro hotelu, przerwał
mu tyradę. Flips zwolna odwrócił głowę i spojrzał na
schody.
Schodził po nich na dół jakiś mężczyzna w letnim
sportowym garniturze z walizką podróżną w ręku. Flips
spojrzał na niego przelotnie i już miał wrócić do swej
listy gości i smętnych rozważań, gdy nagle war go oblał.
Mężczyzna ów znalazł się nagle w smudze światła,
które padało przez przeciwległe okno. Jednym rzutem
oka przekonał się Flips, iż człowiek ów wyglądem
swoim zgadzał się w zasadzie z rysopisem van
Lövenstama. Rysopis ów Flips znał już na pamięć!
Czyżby szczęśliwy traf sprowadził go do tego
hotelu? Byłżeby to van Lövenstam, faktycznie baron
Alfred van Lövenstam? ...
Tymczasem domniemany van Lövenstam podszedł
do loży portiera. Flips wciśnięty w kąt swego
plecionego krzesełka, pochylony nad stoliczkiem,
zupełnie jak kot gotujący się do skoku, czatował na
każde słowo nieznajomego. Spostrzegł też teraz, iż
podobieństwo do van Lövenstama było tylko
powierzchowne.
Zresztą — przyznał się do tego wobec samego
siebie — fotografię van Lövenstama widział tylko raz i
nie pamiętał dokładnie.
Van Lövenstam albo i nie van Lövenstam? O tym
się przekona, gdy zaaresztuje nieznajomego. Ale, aby
aresztować, trzeba mieć nakaz aresztowania. Skąd on
– Flips – weźmie nakaz aresztowania? Słusznie,
zatelefonuje do Mac Grady’ego, on mu to załatwi! Ale
oto nieznajomy gotuje się widać do odjazdu.
Jakoż faktycznie śledzony przez Flipsa, nie
wiedząc, iż na każdy ruch i gest jego patrzy dwoje
żarzących się oczu, regulował spokojnie rachunek
hotelowy.
— Oczekiwałem tu na pilny list z Dunkierki —
zabrzmiał jego glos przytłumiony i nieco zachrypły. —
Gdyby nadszedł, przeadresuje mi go pan do Marsylii!
Flips drgnął. List z Dunkierki! Przeadresować do
Marsylii! Za jednym zamachem zdobył dwie cenne
wiadomości. Nieznajomy oczekiwał listu z Dunkierki i
udawał się do Marsylii.
Zajrzał szybko do listy gości z 4 lipca. Dnia tego z
Marsylii przybył tylko jeden gość do hotelu. Flips
odczytał jego nazwisko: Jan de Valden. Byłby to
nieznajomy?
Ten, który zdaniem Flipsa powinien się był
nazywać Janem de Valden, ukończył tymczasem swe
rachunki z portierem i szybkim elastycznym krokiem,
który znamionował dawnego wojskowego, skierował
się ku wyjściu.
Zaledwie zniknął poza bramą hotelu, Flips podbiegł
do portiera.
— Jak się nazywał ten pan?
— Jan de Valden! — odparł niechętnie portier.
— Kiedy odchodzi pospieszny do Marsylii?
Portier spojrzał na Flipsa wzrokiem, po którym
detektyw poznał, iż portier pojął z kim ma do czynienia.
— O trzynastej dwadzieścia.
— Dziękuję! Oto pańska lista gości!
Cola Flips rzucił ją portierowi na stół i pędem
wybiegł na ulicę. Wszystko to trwało parę zaledwie
sekund.
Flips po opuszczeniu hotelu obejrzał się w obie
strony. Jan de Valden zmierzał ku jedynej taksówce,
która znajdowała się w pobliżu. Agent podążał za nim
szybkim kłusem. Gdy zbliżył się do auta, śledzony
wsiadał już do niego. Flips usłyszał tylko rzucone owym
charakterystycznym głosem słowa:
— Na dworzec lioński!
Taksówka ruszyła natychmiast. Flips został sam na
opustoszałej ulicy. Spojrzał na zegarek.
Była godzina 13.02!
Rozdział XI
w którym papieros wypala dziurkę w numerze Matina.
Nie było ani chwili do stracenia! Za osiemnaście
minut odchodzi z dworca liońskiego pociąg do Lionu i
Marsylii, którym miał odjeżdżać nieznajomy, podający
się za Jana de Valdena.
Myśl Flipsa pracowała błyskawicznie. Obliczył, że
pieniądze jakie miał przy sobie wystarczą mu na bilet
drugiej klasy pospiesznego pociągu do Marsylii.
Pozostawało mu więc jedno. Telefonować do
Grady’ego.
Wpadł do jakiegoś sklepu z napojami chłodzącymi.
Poprosił o pozwolenie użycia telefonu.
— Bardzo chętnie! — odpowiedziano mu.
Telefon jednak był chwilowo zajęty. Jakaś
ukarminowana garsonka umawiała się na randkę ze
swoim ami. Flips nigdy nie był nieczuły na wdzięki
niewieście, szczególnie wdzięk paryżanek, tym razem
jednak klął w jasne pioruny wszystkie paryżanki i ich
przyjaciół, i cały ten idiotyczny zwyczaj umawiania się
na randki. Moralność upadła zupełnie! — myślał,
śledząc z trwogą posuwanie się wskazówki na tarczy
zegarka.
Wreszcie telefon był wolny.
— Hallo! 570-38! Hotel des Ambasadeurs. Co, u
diabła? Zajęty? Hallo! Hallo! Podam drugi numer: 570-
29! Dziękuję! Hallo, hotel des Ambassadeurs!... Proszę
wewnętrzny 125! Hallo, to pan, mister Grady! Jestem,
zdaje się, na tropie! Jadę do Marsylii, prześlij mi pan
nakaz aresztowania i telegraficznie trochę pieniędzy!
Gonię resztkami. Co? To niepotrzebne? Ależ
przeciwnie bardzo potrzebne! Do widzenia!
Flips rzucił słuchawkę, nie zważając, iż mister
Grady mówi coś do niego i wypadł ze sklepiku.
Była godzina 13.09. Na szczęście zatrzymał
przejeżdżającą taksówkę. Obiecał opłatę pozataryfową
za przekroczenie dozwolonej szybkości, ale szofer
skinął przecząco głową. Flips siedział w samochodzie
jak na rozżarzonych węglach. Parę razy chciał
zatrzymać taksówkę, wysiąść i iść pieszo. Zdawało mu
się, iż w ten sposób dostanie się prędzej na dworzec.
Już w pobliżu dworca stracił dwie minuty czasu,
bowiem autobus zatarasował drogę.
Gdy taksówka stanęła przed dworcem, zegar
wskazywał godzinę 13.19!
Konduktorzy
pociągu
Paryż–Lion–Marsylia
zatrzaskiwali właśnie drzwi wagonów, dając sygnał do
odjazdu, gdy na peron wbiegł zziajany, spóźniony
podróżny. Zwrócił on na siebie uwagę wszystkich
rozmierzwionymi włosami i brakiem kapelusza.
Pociąg już ruszył ze stacji, tocząc się, jak zwykle z
początku, powoli i majestatycznie.
Spóźniony, nie zważając na groźne okrzyki
konduktorów dopadł pociągu. Otworzył drzwiczki
wagonu drugiej klasy i wsiadłszy, zatrzasnął je za sobą,
słaniając się ze zmęczenia.
Był to Flips, który zgubiwszy kapelusz, bez biletu,
zdążył na pociąg, dosłownie, w ostatniej chwili.
* * *
Zaledwie oprzytomniał trochę i otarł pot ze
spracowanego czoła, począł Flips wędrówkę po
przedziałach pociągu, by znaleźć w nim Jana de
Valdena. Pojął, iż nieznajomy, który podał w hotelu, iż
przybył z Marsylii, podczas gdy prawdopodobnie
przyjechał z Dunkierki i Calais, mógł równie dobrze
umyślnie powiedzieć portierowi, iż wyjeżdża do
Marsylii, by zmylić ślady, a pojechać we wręcz
odmiennym kierunku. Na tę myśl Flipsa przeszły ciarki,
niepokój jego jednak nie trwał długo.
W przedziale drugiej klasy, dla palących, w
wagonie, idącym wprost Paryż–Marsylia, siedział Jan
de Valden pogrążony spokojnie w stosie gazet i pism
ilustrowanych, które zakupił najwyraźniej dlatego, by
skrócić sobie nudy podróży.
Wówczas Flips pewny już, iż zwierzyna mu nie
ucieknie, odszukał konduktora i opłacił bilet drugiej
klasy do Marsylii. Serce tłukło mu w piersiach jak
młotem.
Śledzony jechał sam jeden w przedziale. Flips
jednak nie odważył się wejść do niego, by nie zdradzić
się przedwcześnie.
Dobył rysopisu van Lövenstama i począł go
porównywać z wyglądem nieznajomego. Teraz
właściwie dopiero mógł się mu dokładnie przypatrzeć.
Był to mężczyzna lat czterdziestu, brunet,
postawny, lekko pochylony naprzód, doskonałej
budowy ciała. Twarz pełną wyrazu napiętnowaną miał
namiętnościami życia. Człowiek ten musiał używać
sportów, ale też nie wylewał absyntu za kołnierz.
Wzrostem, kolorem włosów, charakterystycznym
pochyleniem postaci ku przodowi przypominał
niewątpliwie Lövenstama.
Flips postanowił nie spuszczać go z oka. Po
przejechaniu paru stacji de Valden wyszedł z przedziału
i spojrzawszy przelotnie na Flipsa, udał się do wagonu
restauracyjnego. Wówczas Cola Flips zauważył, iż
zwierzyna jego była ubrana według ostatniej mody.
Nowiuteńkie ubranie jak spod igły, nowa bielizna i
półbuciki.
— To z tych stu tysięcy franków — pomyślał nagle
agent.
Korzystając z postoju na stacji, kupił Matin i
ulokował się w przedziale de Valdena, przy oknie,
naprzeciw miejsca, zajętego przez śledzonego. Pogrążył
się w zupełności w czytanie Matina, oczekując na
powrót de Valdena.
Jakoż ofiara Flipsa wróciła wkrótce. Agent ukryty
za płachtą dziennika zobaczył, iż de Valden niezbyt
przyjaźnie powitał jego obecność w przedziale. Bo też,
o ile on sam błyszczał czystością i elegancją, o tyle Flips
nie wyglądał bynajmniej na pasażera drugiej klasy.
1
Buciki miał zakurzone, wymięty kołnierzyk i twarz
obrzękłą od potu.
De Valden wrócił do gazet. Flips nie spuszczał z
niego oka, a chcąc go lepiej obserwować, zastosował
stary trick detektywów. Zapalił papierosa i tak nim
manewrował, iż ogień papierosa wypalił małą dziurkę w
szpalcie Matina. W ten sposób Flips udając, iż jest
pogrążony w lekturze, mógł doskonale obserwować
śledzonego.
Jechali tak czas dłuższy, gdy nagle de Valden złożył
gazetę i dobył cygara. Począł szukać po kieszeniach
zapałek, lecz zostawił je był widać w wagonie
restauracyjnym.
Flips
pośpieszył
z
pomocą.
Najbardziej
dystyngowanym ruchem, na jaki go stać było, dobył
benzynowej zapalniczki i podsunął ją nieznajomemu.
Ów przyjął podany sobie ogień i skinął
wielkopańskim gestem głową.
Flips ujrzał, iż nadszedł stosowny czas do zagajenia
rozmowy.
— Uff! Jakże gorąco dziś! — wyszeptał.
— O, tak gorąco! — przytwierdził krótko
nieznajomy.
Głos miał dziwny, przytłumiony nieco, a jednak
chrapliwy, jakby przepity, co Flips zauważył już w hallu
hotelowym.
Rozmowa się urwała. Flips jednak postanowił
rozgadać de Valdena.
— Pan do samej Marsylii? — spytał.
Ten, który prawdziwie, czy fałszywie, nazywał
siebie Janem de Valden, spojrzał na niego wzrokiem,
który mówił najwyraźniej: człowieku, dajże mi spokój i
odparł równie krótko, jak poprzednio:
— Tak, a pan?
— Ja również!
— No, to będziemy jechać razem!
Ton jednak, jakim de Valden powiedział owo
będziemy jechać razem, wcale nie był entuzjastyczny.
Rozmowa znów się urwała. De Valden nie
____________________
1
W opisywanych czasach na kolei istniały trzy
klasy wagonów. Najtańsza była klasa trzecia. (Przyp.
red.)
rozpoczynał już czytania gazet, lecz oparty o poduszki
przedziału
patrzył
nieruchomo
na
krajobrazy,
przesuwające się przed oknami
pociągu.
Flips pogrążył się z powrotem w swym Matinie,
zadając sobie nieustannie pytanie, czy nieznajomy był
van Lövenstamem, czy też miał w ogóle jakiś związek z
aferą van Lövenstama?
Rozdział XII
w którym kraby morskie stoją na straży tajemnicy
bankiera
Zaledwie Mac Grady załatwił Flipsowi wysłanie
żądanych pieniędzy i wyrobił mu u Merville’a nakaz
aresztowania, w czasie, gdy Flips przez dziurkę
wypaloną w gazecie obserwował de Valdena,
wezwano słynnego detektywa znowu
do telefonu.
Dzwonił Merville. Przejęty i poruszony prosił Mac
Grady’ego, by ów zechciał udać się wraz z nim
najbliższym pociągiem do Dunkierki.
— Do Dunkierki? — zapytał zdziwiony detektyw.
— Tak, do Dunkierki! Po tym, co pan tam
znajdzie, porzuci pan chyba dalsze poszukiwania.
W głosie inspektora brzmiała nuta źle tajonego
tryumfu.
— Cóż więc się stało, inspektorze?
— Znaleziono to, czego nam jeszcze brakowało.
To, co potwierdza słuszność wydanego przez władze
francuskie świadectwa zgonu. Znaleziono ciało van
Lövenstama!
— Czy możliwe? Oczywiście jadę z panem. Mam
tylko jeszcze prośbę do pana! Niech pan nie cofa
mandatu aresztowania przesłanego Flipsowi.
— Jeżeli panu na tym zależy...
Gdy Mac Grady przybył na dworzec, czekał go
tam już inspektor.
Promieniał cały radością i zaledwie zajęli miejsca w
przedziale wagonu, jął opowiadać Grady’emu:
— Telefonował do mnie Vilièrs, zaraz po pańskim
telefonie w sprawie tego Flipsa. Śmiech mnie zbiera,
gdy pomyślę, że ściga on obecnie jakiegoś tam Bogu
ducha winnego osobnika. Otóż Viliers doniósł mi, iż
właściciel małej barki rybackiej Jeanette o kilka mil
morskich od przylądku Cap de Nez zauważył dziś o
świcie ciało ludzkie kołysane falami. Rybak ów jest
człowiekiem o małej inteligencji, nie wiedział w ogóle
nic o sprawie van Lövenstama, niemniej wydobył z
wody trupa i owiniętego w płótno żaglowe przywiózł do
Dunkierki. Viliers jest spryciarzem. Zatrzymał wszystko
w tajemnicy, by prasa nie narobiła niepotrzebnego
alarmu i depeszował o tym tylko do mnie. Zwłoki
oddano obecnie do oględzin miejscowej komisji
lekarskiej. Cóż pan na to, Mac Grady?
— Nic, zupełnie nic!
— Nic?
— Oczywiście, nie zabiorę głosu w tej sprawie,
póki nie zbadam sprawy na miejscu. Pójdę teraz do
wagonu restauracyjnego na dobrą porcję czarnej kawy.
Nic tak nie rozjaśnia myśli jak czarna kawa. Jedno
tylko powiem panu, inspektorze...
— Cóż takiego, mianowicie?
— Nie zamykajcie sobie panowie z Vilièrsem
wszystkich furtek wyjścia!
— To znaczy?
— To znaczy, że rzeczywistość przewyższa czasem
wybujałą fantazję, inspektorze!
* * *
Doktor Remogner w białym lekarskim płaszczu
ukończył sekcję ciała znalezionego w kanale La
Manche, odłożył narzędzia sekcyjne, spojrzał na ową
mieszaninę kości, mięsa i ścięgien, które kiedyś były
człowiekiem i, myjąc ręce, rozmawiał spokojnie z
asystentami.
Vilièrs, który z ramienia policji był przy sekcji
obecny, opuścił natychmiast salę sekcyjną. Nerwy jego
buntowały się przeciw owemu niemiłemu widokowi.
Doktor Remogner wkrótce potem wyszedł za nim
do gabinetu, gdzie oczekiwali go dwaj komisarze, Mac
Grady i inspektor Merville. Lekarz w krótkich słowach
zdał sprawozdanie z wyników sekcji.
— Ciało przebywało przez dwa z górą tygodnie w
wodzie morskiej. Zupełne zniekształcenie głowy i
daleko posunięty rozkład nie pozwalają na rozpoznanie
rysów. Zniekształcenie i rany na ciele nie są jednak
następstwem zbrodniczych uderzeń. To dzieło krabów
morskich. Szeroka rana brzucha mogła być faktycznie
spowodowana upadkiem w morze z wielkiej wysokości
jak również innymi przyczynami. Znalazłem w czasie
sekcji zmiany chorobowe w aorcie. Van Lövenstam,
jak wiadomo, cierpiał na rozszerzenie aorty.
— Jednym więc słowem, doktorze... — zagadnął
Grady.
— Ciało, którego sekcję robiłem, może być ciałem
van Lövenstama.
— Mówi pan może, panie doktorze.
— Stuprocentowej pewności mieć nie mogę.
— Moje badania potwierdzają jednak orzeczenie
doktora Remognera — ozwał się Vilièrs.
— Słuchamy, panie komisarzu! — ozwał się
inspektor.
— Oto znalezione ciało odziane było w ubranie
koloru takiego, jakie miał na sobie baron owego
tragicznego dnia.
— Tylko tyle?
— To chyba dowód dość silny.
— Jak było ubrane ciało?
— W kamizelkę i długie spodnie, szarego koloru.
Trup nie miał kołnierzyka i krawatki...
Mac Grady zaczął się śmiać z zadowolenia:
— A więc przypuszcza pan, że van Lövenstam
przed skokiem czy upadkiem w morze rozebrał się tak
dokładnie. Wtedy jednak marynarkę, kołnierzyk i
krawat znaleziono by w kabinie samolotu. Trudno
przypuszczać, by dokonały tego kraby morskie!
Vilièrs umilkł zmieszany. Milczenie przerwał
Merville.
— Cóż więc robimy, Mac Grady? — zapytał.
— Pyta mnie pan o radę?
— Tak!
— Powiem panu to, co mówiłem panu w pociągu.
Niech pan nie zamyka sobie furtki wyjścia.
Mac Grady podszedł do biurka i nakreślił parę
słów na kartce papieru.
— Oto zakończenie raportu pana, a zarazem
komunikat dla prasy:
W dniu 25 lipca wyłowiono w pobliżu
Cap de Nez zwłoki mężczyzny, co do
których zrodziło się przypuszczenie, iż są to
zwłoki tragicznie zmarłego barona van
Lövenstama. Zarówno sekcja lekarska jak i
badania policyjne nie zdołały stwierdzić w
dostatecznej mierze tożsamości zwłok.
— Doskonale! — zawołał Merville.
— Pan się zgadza, doktorze? — zapytał Grady
doktora Remognera.
Zapytany skinął głową:
— W zupełności!
— Mogę więc stąd odjechać i pan również,
inspektorze. Wracamy do Paryża bogatsi o jedno
doświadczenie!
— Jakież to doświadczenie? — zapytał Merville.
— To, że zarówno wysiłki nauki jak i życzenia
policji mogą być unicestwione przez kraby morskie —
odparł złośliwie detektyw.
Merville i Vilièrs zagryźli wargi.
Rozdział XIII
w którym kosa trafia na kamień
Flips złożył gazetę i położył obok siebie. De Valden
w dalszym ciągu zachowywał się tak, jakby Flipsa nie
było w przedziale. Flips począł rozmyślać. Nie mógł,
oczywista, aresztować nieznajomego wcześniej jak w
Marsylii. Poza tym nie można aresztować człowieka
bez powodu. A jakież dowody przeciw de Valdenowi
miał Flips? Nie miał żadnych. Bo to, że rysopis van
Lövenstama zgadzał się w wielu punktach z wyglądem
nieznajomego, to było dowodem równym zeru. Flips
pojął, iż musi zdobyć jakieś poważniejsze dowody,
inaczej skompromituje się doszczętnie i narazi na
śmieszność. Musi więc w Marsylii iść krok w krok za
de Valdenem, musi wreszcie znaleźć się sposobność,
by przetrząść trochę rzeczy de Valdena i kto on zacz
się przekonać. Albo jeszcze lepiej: na dworcu w
Marsylii zacznie ostrą sprzeczkę z de Valdenem, która
doprowadzi do aresztowania ich obu. Wtedy Flips
sprowokuje zrewidowanie de Valdena i okaże się, kto
jest naprawdę ten ptaszek! Bo, że de Valden nie jest de
Valdenem, że nazwisko jest fałszywe, za to byłby Flips
dał głowę.
Rozmyślania agenta przerwało wejście do
przedziału kontrolera biletów. Zwrócił się najpierw z
prośbą o okazanie biletu do towarzysza podróży Flipsa.
De Valden oderwał od krajobrazu zamyślone oczy i
sięgnął po bilet do bocznej kieszeni marynarki.
Dobył stamtąd portfel i począł w nim szukać biletu.
W chwili, gdy podawał kontrolerowi bilet, wypadła mu
z portfelu karta wizytowa.
Flips schylił się uprzejmie, by mu ją podnieść – lecz
de Valden, lekko zmieszany, szybko przykrył ją
podeszwą bucika, a podejmując ją, burknął:
— Dziękuję! Niech się pan nie trudzi!
Wszystko to trwało bardzo krótko, jednakże Cola
Flips, schylając się, zdołał spostrzec, iż na karcie
widniało słówko van.
— ...van Lövenstam... — pomyślał wzruszony
detektyw.
—
Byłżebym
nadspodziewanie
na
najwłaściwszym tropie?
I ledwie drzwi przedziału zamknęły się za
kontrolerem, postanowił śmiałym pomysłem zmusić
rzekomego de Valdena do rozmowy.
— Panie! Pan mi wybaczy, iż przeszkadzam mu w
podróży, ale obowiązkiem moim jest być zawsze
czynnym, nie cofając się nawet przed natręctwem.
— Słucham pana!
— Jestem agentem ubezpieczeniowym wielkiego
towarzystwa ubezpieczeniowego Sociedad Universal
Americana de Seguros i wobec wielu niebezpieczeństw,
jakie zagrażają życiu człowieka dwudziestego wieku
choćby od samych zdobyczy cywilizacji...
—
...Chce
pan,
bym
podpisał
polisę
ubezpieczeniową! Dobrze pan trafił! — zaśmiał się de
Valden widocznie ubawiony.
— Tak! To właśnie chciałem panu zaproponować!
— odparł Flips, dążąc do nadania rozmowie
określonego kierunku i myśląc jednocześnie, że gdy de
Valden zgodzi się na ubezpieczenie – on, Flips,
skompromitowany będzie z miejsca.
— Mój panie! — odparł nieznajomy, bawiąc się
widocznie nadal jego propozycją — ubezpieczać się nie
mam zamiaru, a po drugie o tej waszej Sociedad nic
dotąd nie słyszałem!
— A przecież to najbogatsze towarzystwo
asekuracyjne w Ameryce Południowej. Stoi ono
obecnie przed wypłatą niezmiernie wysokiej premii!
— Jakiej to premii?
— Premii w wysokości pięciu milionów dolarów!
De Valden gwizdnął z cicha:
— O, to ładny grosz! I któż go dostanie?
— Nie słyszał pan o tym, doprawdy! Te pięć
milionów dolarów dostanie rodzina tragicznie zmarłego
barona van Lövenstama!
— Barona van... Lövenstama!
Towarzysz podróży Flipsa drgnął, co nie uszło
uwagi agenta. Postanowił więc kuć żelazo, póki gorące.
— Tak, barona van Lövenstama! Biedny baron
miał tego pecha, iż runął sobie w morze z wysokości
czterech tysięcy stóp. I oto rodzina jego zainkasuje
teraz ładną sumkę!
— O tak! Pięć milionów dolarów to nie bagatelka!
— odparł opanowany już de Valden.
— Zapewne! I co ciekawsze — ciągnął Flips
przeszywając wzrokiem swą ofiarę — Sociedad
wypłaci tę olbrzymią sumę mimo licznych głosów
powątpiewających o śmierci barona.
— Więc są i takie?
— Co widzę! Nie czytał pan gazet z dni ostatnich?
— To prawda! — potwierdził nieznajomy, z
dawną już powściągliwością. — Leżałem w hotelu w
Paryżu przez dni parę. Byłem chory na grypę!
— O, to szkoda, że pan nie czytał gazet! Bo
możemy się jeszcze doczekać takiej niespodzianki iż,
okaże się, że baron żyje i że ta cała śmierć była fintą
giełdziarską!
De Valden ruszył się znów niespokojnie.
— Mówi pan, że to jest możliwe?
— Jestem o tym przekonany!
— I któż to jeszcze tak twierdzi?
— Mac Grady!
— Mac?...
— Tak! Mac Grady — chluba Anglii, drugi
Sherlock Holmes!
— Więc pracuje on dla Sociedad?
— Nie! Robi on to z amatorstwa i doszedł nawet
do bardzo ciekawych wyników!
— Proszę! Proszę!
Lekki uśmiech, nieco szelmowski, przesunął się po
wargach de Valdena.
— Bo co by pan powiedział — paplał dalej Flips,
nie bacząc, iż posuwa się za daleko — gdyby człowiek,
który o godzinie pół do siódmej wieczór zginął w falach
La Manche, o parę mil morskich od brzegów Francji,
wymieniał sobie spokojnie w godzinę później w
Dunkierce czek na sto tysięcy franków w kantorze na
dworcu kolejowym!...
Cios, choć podświadomie, był doskonale
wymierzony.
Flips z niezmierną satysfakcją ujrzał wyraz pół
zdziwienia, pół przestrachu w oczach towarzysza
podróży.
Ale de Valden nie należał, znać, do ludzi, którzy się
dają łatwo wytrącić z równowagi. Opanował
momentalnie swe rysy i odparł z pewną niechęcią:
— O, to doprawdy ciekawe! I cóż sądzi ów Mac
Grady?
— Sądzi, że to był van Lövenstam!
— Czemuż więc nie aresztuje go?
— Bo stracił ślad jego!...
— A! — odparł krótko de Valden, jakby
zdradzając zdziwienie, że nie wpadł na rzecz tak prostą.
Po czym, zmieniając nagle temat rozmowy, rzekł:
— Pan ma, zdaje się, dzisiejszy numer Matina. Czy
może mi go pan dać do przejrzenia, bo tej właśnie
gazety nie kupiłem sobie!
Flips podał mu uprzejmie Matina.
— Proszę pana bardzo!
De Valden z jakimś nieokreślonym uśmieszkiem
rozwinął Matina i wzrok jego padł na dziurkę wypaloną
w gazecie przez Flipsa ogniem papierosa. Brwi mu się
ściągnęły, spojrzał na Flipsa przelotnie, po czym zasłonił
się gazetą.
Flips jednak nie widział tego, właśnie bowiem w tej
chwili zajęty był poszukiwaniem po kieszeniach
zapalniczki, która mu się gdzieś zapodziała.
Dochodziła godzina siódma wieczór. O godzinie
siódmej trzydzieści pociąg miał przybyć do Lionu. Po
upalnym dniu nadchodził pochmurny, burzliwy wieczór.
Niewątpliwie zanosiło się na burzę. Nie zapalono
jeszcze lamp w wagonach i do przedziału jął się już
wsączać przez okno szary mrok.
Flips spojrzał znów na de Valdena. Podróżny
drzemał. Opuścił na kolana gazetę, oparł głowę na
poduszce oparcia i oddychał równo i spokojnie, jak
człowiek śpiący. Chwilami pochrapywał lekko.
Flips przyglądał się mu bacznie. W głowie pełnej
niewyczerpanych pomysłów zrodziła się znowu nowa
myśl.
To słówko van, które widział na bilecie tak
skwapliwie przez de Valdena schowanym, nie dawało
mu spokoju. Czuł, że bilet ten oddałby mu tajemnicę
tego
człowieka,
który
okazał
niedwuznaczne
wzruszenie, gdy Flips poruszył sprawę van Lövenstama
i historię wymiany czeku na dworcu w Dunkierce.
Ten bilet ze słówkiem van mieścił się w prawej
kieszeni marynarki śpiącego. Flips przypomniał sobie
zupełnie dokładnie, iż de Valden osobno schował do
kieszeni skórzany portfel, a osobno włożył do niej bilet,
który upuścił.
Opanowała go nieprzeparta pokusa. Jeżeli de
Valden śpi naprawdę i to śpi mocno, cóż łatwiejszego,
jak sięgnąć do kieszeni jego marynarki i wyciągnąć z
niej ów bilet wizytowy, będący kluczem tajemnicy!
Przez chwilę Flips się zawahał. Sięganie do kieszeni
śpiącego wydało mu się rzeczą wstrętną. Była to jednak
krótka chwila wahania. Cel uświęca środki! Flips wdał
się w krótką walkę z pokusą i uległ jej pokonany tym
argumentem.
Flips nachylił się nad śpiącym i nie wstając z
miejsca, zakaszlał cicho.
De Valden ani drgnął.
Zakaszlał głośniej. Śpiący w dalszym ciągu
oddychał spokojnie i równo.
Śpi, naprawdę! — upewnił się Flips.
Wstał i zachowując się możliwie najciszej,
podsuwał się do de Valdena. U diabła, jakże skrzypi
ten bucik z lewej nogi.
Flips podszedł do śpiącego i lekko drżącą rękę
skierował do kieszeni de Valdena. Serce biło mu jak
młotem. Uczuł pod ręką skórzany portfel, obok niego
twardy kartonik. Oddech zamarł mu w piersiach. Ujął
kartonik w palce. Jeszcze ułamek sekundy i będzie
wiedział wszystko...
Lecz w tymże momencie przymknięte oczy de
Valdena uchyliły się, zapłonęło w nich dziwne światło.
Flips uczuł, iż chwytają go żelazne ręce, z których jedna
ujęła go za kołnierz, druga za rękę, tkwiącą jeszcze w
kieszeni
obudzonego.
Jednocześnie
zabrzmiał
tryumfalny głos de Valdena.
— A, mam cię bratku! — To tak ubezpieczają na
życie w Sociedad. Ładny agent, który buszuje po
cudzych kieszeniach!
Flips szarpnął się, chcąc się uwolnić z rąk de
Valdena, lecz te trzymały go dobrze i mocno.
— No, no! spokojnie, kochanku! Interesujesz się
mną trochę zanadto, następujesz mi na pięty,
obserwujesz mnie przez dziurki wypalane w gazetach, a
ja tego nie lubię. Dlatego ty pozostaniesz w Lionie, a ja
pojadę tam, gdzie mi się spodoba! Do Marsylii i dalej!
W tej chwili wszedł do przedziału konduktor, by
zapalić w nim światło.
— A to pan, panie konduktorze! — zawołał de
Valden. — Ten oto filut chciał mnie okraść, gdy się
zdrzemnąłem! Zechciej mi pan pomóc dopilnować go
do Lionu.
— Bardzo chętnie, proszę pana! Już w Paryżu
zauważyłem, że to dobre ladaco! No, siadaj! —
zwrócił się do Flipsa.
Flips dławił się po prostu z wściekłości. Czuł, że
wpadł w zastawioną nań pułapkę.
Nic jednak nie pomogło. Musiał usiąść między de
Valdenem i konduktorem i siedzieć jak trusia.
Przechodzący korytarzem pasażerowie zainteresowali
się tą dziwną trójką, a konduktor oznajmiał
stentorowym głosem, iż ten opryszek chciał okraść
szanownego podróżnego i został złapany na gorącym
uczynku.
Wkrótce przedział zapełnił się ciekawymi. Jakiś
pan olbrzymiego wzrostu i potwornej tuszy wygłosił
mówkę do zebranych, w której podkreślił, iż kradzieże
na linii Paryż–Lion–Marsylia stały się w ostatnich
czasach wprost epidemiczne. Ten oto łotr, którego
schwytano, był widać członkiem złodziejskiej szajki.
Dlatego też należałoby go przykładnie ukarać.
Tu przemawiający zrobił efektowną pauzę i
zaproponował zebranym, by Flipsa wspólnymi siłami
obić i wyrzucić w biegu z pociągu. Tak robią ze
złodziejami kolejowymi w Ameryce i warto we Francji i
w ogóle w Europie zaprowadzić ową piękną metodę.
Projekt ten znalazł poklask, sprzeciwił mu się
jednak konduktor i de Valden.
Nieszczęsny Flips gryzł wargi do krwi, słuchając
tego wszystkiego. Oglądano go ze wszystkich stron jak
osobliwe a drapieżne zwierzę. Szczególnie eleganckie
panie przyglądały mu się z dystyngowaną pogardą,
czyniąc uwagi o współczesnym upadku moralności, o
tym, że taki młody, a już!
W takich to okolicznościach błysły w oknach
wagonu światła wielkiego miasta.
Dysząc i sapiąc jak stara astmatyczka wpadła na
dworzec w Lionie lokomotywa ciągnąca za sobą długi
sznur oświetlonych wagonów.
Rozdział XIV
w którym jest mowa o locie przez Atlantyk
Najbardziej kapryśny i wybredny dziennikarz
musiał przyznać, że owego skwarnego lata nie można
było narzekać na tradycyjne „ogórki”.
Sprawa van Lövenstama przez długi czas nie
schodziła ze szpalt pism europejskich. W czasie zaś,
kiedy biedny Flips pod czułą opieką policji udawał się
do prefektury w Lionie, dwie sprawy zajmowały
specjalnie prasę francuską. Jedną z nich było
postanowienie powzięte przez generalną dyrekcję
Sociedad Universal Americana de Seguros wypłacenie
spadkobiercom barona Alfreda van Lövenstama premii
asekuracyjnej w wysokości pięciu milionów dolarów.
Prasa donosiła, iż w łonie dyrekcji towarzystwa
istniały rozbieżne zdania na temat czy wypłacić premię
natychmiast, czy odłożyć jej wypłatę na przeciąg roku
ze względu na uporczywe pogłoski, poddające w
wątpliwość zgon milionera. Sprawę jednak rozstrzygnął
na korzyść spadkobierców van Lövenstama generalny
dyrektor Sociedad Leone Gomez de la Roca.
Twierdzono ogólnie, że już dnia następnego akcje
koncernu spadkobierców van Lövenstama pójdą
niesłychanie w górę. Przypływ bowiem tak znacznej
sumy gotówki pozwoli koncernowi wywiązać się
natychmiast ze swych zobowiązań, a co więcej,
powiększyć nawet swe zapasy kapitału. Tak więc
koncern spadkobierców Lövenstama należało uważać
za uratowany.
Wiadomość druga była nie mniej sensacyjna, ale o
wiele, wiele bardziej romantyczna. Bohaterem jej było
znowu owo południowo-amerykańskie towarzystwo
asekuracyjne oraz jego dyrektor Gomez de la Roca.
Otóż Sociedad, o czym dzienniki już parę miesięcy
przedtem donosiły, przygotowywało od dłuższego
czasu lot przez Atlantyk. Lot ten w dniach najbliższych
miał właśnie dojść do skutku. Miał to być lot
propagandowy, który nazwę firmy ubezpieczeniowej
miał w ciągu paru godzin rozsławić po całym świecie.
Dyrektor Gomez de la Roca jako sprytny businessman
postanowił połączyć fakt wypłaty olbrzymiej premii
spadkobiercom Lövenstama z owym transatlantyckim
lotem i aparat Ruy Blas miał wystartować, gdy tylko
warunki nad Atlantykiem będą dostatecznie pomyślne.
Były wprawdzie robione już przedtem liczne próby
zdobycia Atlantyku, był słynny lot Lindbergha, były loty
tragiczne, w których wielu dzielnych lotników życie
straciło w walce bohaterskiej z żywiołami; Atlantyk był
zdobyty przelotami z Nowego Jorku do Paryża – ów
lot jednak, zarówno co do długości lotu jak i brawury
ludzkiej, miał być najśmielszym przedsięwzięciem
lotniczym, jakie dotąd widziano.
Dyrekcja Sociedad, chcąc sobie zrobić jak
największą reklamę, bardzo zazdrośnie i powoli
odkrywała rąbka tajemnicy. Wszędobylscy reporterzy
zdołali jednak zdobyć informacje, iż lot miał się odbyć z
Buenos Aires do Paryża na olbrzymiej przestrzeni
przeszło jedenastu tysięcy kilometrów. Czas lotu
obliczony był na pięćdziesiąt pięć godzin.
Ludność Buenos Aires z zainteresowaniem śledziła
przygotowania do lotu, o których szeroko i coraz
szerzej rozpisywała się prasa. Lot ów miał pobić
wszystkie rekordy. Bohaterscy piloci przebywać mieli
przez długie pięćdziesiąt pięć godzin samotni,
zawieszeni między niebem a morzem, zdani jedynie na
swą zimną krew i na łaskę motoru.
Przez długi czas trzymano w ścisłej tajemnicy
nazwiska lotników, którzy mieli się podjąć owego
przedsięwzięcia, co do którego istniały wątpliwości, czy
da się ono zrealizować.
Sceptycy, bo gdzież ich nie brak, twierdzili, że lot
skończy się niewątpliwie tragicznie i wysuwali dwa
argumenty za swą tezą. Oto: obecny stan motorów jest
taki,
że
żaden
silnik
nie
wytrzyma
pięćdziesięciopięciogodzinnej pracy, nerwy ludzkie też
nie wytrzymają pięćdziesięciopięciogodzinnej walki z
żywiołami.
Tymczasem jednak lotnicy przygotowywali się do
lotu. Śmiałkami tymi byli Argentyńczyk Juan Calvados i
Portugalczyk
Silvio
Pereira.
Jeszcze
zanim
przygotowania do lotu były poczynione, fotografie obu
lotników obiegły świat cały, budząc podziw dla ich
bohaterskiego przedsięwzięcia.
W chwili gdy biedny Flips uganiał się za de
Valdenem, Ruy Blas był już gotów do odlotu i czekał
jedynie na pomyślną pogodę, de la Roca zaś zacierał z
zadowolenia ręce, bowiem w ostatnich czasach
poczynił kilka posunięć, z których był niezmiernie
zadowolony.
Rozdział XV
w którym Cola Flips blednie gwałtownie i nie bez
powodu
Po zatrzymaniu się ekspresu na dworcu liońskim,
usłużny konduktor zajął się Flipsem, de Valden zaś
zawezwał policję.
Flipsa wyprowadzono z wagonu i wśród tłumu
gapiów zaprowadzono do poczekalni dworcowej,
gdzie
de
Valden
z
chłodem
opowiedział
przedstawicielom władzy, iż owego młodego człowieka
złapał na gorącym uczynku buszowania mu po
kieszeniach, w czasie gdy zdrzemnął się zmęczony
upałem.
De Valden wylegitymował się przy tym i prosił, by
pozwolono mu bez przeszkód jechać dalej, ma bowiem
w Marsylii interesy niezmiernej wagi, które nie
dopuszczają zwłoki.
— Wystarczy zupełnie, gdy poda nam pan swój
adres! — odparł przedstawiciel władzy.
Flips zgrzytnął zębami ze złości, gdy de Valden
podał Paryż jako swe miejsce stałego pobytu i
podyktował policjantowi jakiś fikcyjny adres. Agent
chciał zabrać głos w tej sprawie, lecz przerwano mu
brutalnie.
De Valden wrócił do wagonu, policjant zaś zwrócił
się do Flipsa:
— No, przyjacielu! Powędrujemy do prefektury!
Flips chciał się wytłumaczyć i wylegitymować,
powiedziano mu jednak, by milczał, a gdy na przekór
temu żądaniu począł wyjaśniać, iż jest to
nieporozumienie i że on – Flips – musi natychmiast
jechać owym ekspresem do Marsylii, dowiedział się, iż
jeżeli słówko piśnie, zostanie zakuty w kajdany i że ma
się w ogóle zachowywać spokojnie, a odpowiadać
tylko na pytania, po czym dał za wygraną i pogrążył się
w bezsilnej złości.
— O Marjorie! Marjorie! — myślał — czy ty
wiesz, co ja cierpię z miłości dla ciebie! Czy ty potrafisz
kiedykolwiek wywdzięczyć mi się za to!
Nie wiemy, czy piękna Marjorie wiedziała, co Flips
cierpiał wtedy dla niej i czy miała zamiary odwdzięczyć
się mu za to, w każdym razie o przepisanej porze
pociąg pośpieszny opuścił dworzec w Lionie, udając się
do Marsylii i uwożąc de Valdena, gdy przeciwnie Cola
Flips opuścił dworzec, by udać się do prefektury policji
liońskiej.
Tam, po trzygodzinnym czekaniu, wezwano go do
przesłuchania, dając mu do zrozumienia, iż proceder ten
winien sobie uważać za specjalną przyjemność, jaka nie
każdego bywa udziałem.
Ugalonowany komisarz policji wezwał Flipsa przed
swoje oblicze, obiecał mu, że za chwil parę zostanie
poddany gruntownej rewizji i jął zadawać pytania,
które, podobnie jak i odpowiedzi, spisywał na arkuszu
starszy pan o łysawym ciemieniu i spojrzeniu pełnym
łzawej boleści.
— Imię aresztowanego?
— Cola!
— Ostrzegam aresztowanego, by nie żartował z
władzy! Jego nazwisko?
— Cola Flips.
— Flips?
— Cola Flips!...
— Więc Cola, czy Flips?
— Cola Flips, powiedziałem!
— Więc Flips to imię?
— Nazwisko!
— Dlaczego więc aresztowany mówił, że nazywa
się Cola.
— Mówiłem, że na imię mi Cola!
— Proszę bez wykrętów! Zapisał pan imię i
nazwisko oskarżonego, panie sekretarzu!
— Zapisałem, Flips Cola...
— Ależ nie Flips Cola, lecz Cola Flips!
— To wszystko jedno i tak będzie pan siedział!
Zrewidować go!
Dwu agentów uczyniło to natychmiast z niesłychaną
wprawą. Na biurku urzędnika znalazły się legitymacja
Flipsa, chusteczka do nosa, portfel, zapalniczka
benzynowa oraz inne drobiazgi.
— Dobrze, pański zawód?
— Agent prywatny!
— Jaki agent?
— Agent śledczy!
— Proszę ze mnie nie robić drwin! — huknął
komisarz.
Flips stracił resztę cierpliwości.
— To pan robi ze mnie drwiny! Niech pan zobaczy
mą legitymację zamiast mnie indagować! W ten sposób
stwierdzi pan prędzej mą tożsamość!
Ta prosta uwaga zdetonowała trochę komisarza.
Obejrzał legitymację Flipsa i nos mu się wydłużył.
— Tak, ale to nie pana legitymacja!
— ??
— Ukradł pan ją komuś!
— Panie komisarzu! Przecież legitymacja jest z
fotografią!
— Mógł ją pan dokleić!
Flips westchnął ciężko:
— Pod fotografią jest mój podpis, zechciej go pan
porównać z tym podpisem...
I Flips, podszedłszy do biurka, wyjął obsadkę z
rąk osłupiałego tym zuchwalstwem sekretarza i napisał
na protokole: Cola Flips, detektyw prywatny.
Komisarz spojrzał. Oba podpisy były identyczne.
Nastała chwila milczenia.
— Pana aresztowano na gorącym uczynku
kradzieży? — spytał wreszcie urzędnik policji.
— Nie panie, aresztowano mnie w chwili, gdy
miałem stwierdzić identyczność osoby stokroć ode
mnie ważniejszej!
— Proszę! A kogóż to?
— Barona Alfreda van Lövenstama, który oddał
mnie sprytnie w ręce policji i jedzie sobie teraz
spokojnie do Marsylii!
Urzędnik policji poderwał się z krzesła:
— ...Barona... van... Löven...
— Tak, panie!
— A mówiłem, że on żyje! — zawołał komisarz z
ulgą.
— Wygrałem zakład z panem, słyszy pan, panie
sekretarzu!
Sekretarz skinął głową, a wyraz jego oczu stał się
jeszcze bardziej łzawy, zapewne z powodu przegrania
zakładu.
— Jestem nawet gotów wierzyć panu — ozwał się
do Flipsa komisarz. — Papiery pana są, zdaje się, w
porządku. Ale muszę mieć jakieś poręczenie. Bądź co
bądź, grzebał pan w cudzej kieszeni!
Flips zrozumiał, że urzędnik przyznaje się do
porażki i zadarł do góry głowę.
— Pan chce poręczeń? Niechże pan zatelefonuje
natychmiast do Paryża do hotelu des Ambassadeurs do
Mac Grady’ego, wszak zna pan to nazwisko. I niech
pan zatelefonuje do inspektora policji paryskiej
Merville’a, który wie o każdym mym kroku, i spyta,
czy zna on Colę Flipsa. Podkreślam, że Cola to imię!
Ale radzę niech pan to uczyni zaraz. Jeżeli van
Lövenstam ucieknie, może się pan pożegnać z
wypustkami komisarza.
— Ależ tak, naturalnie, zaraz zatelefonuję... Któż
mógł przypuszczać! Odejdźcie, czego tu stoicie! —
krzyknął ze złością do agentów. — Czy pan był pewny,
że to był Lövenstam?
— Tak, jak pewny jestem, że pan skończył
karierę.
— Panie! Jak naprawić ten błąd?
Flips przysunął sobie krzesło i rozparł się wygodnie
na nim.
— No, sądzę, że tak źle nie będzie — rzekł
protekcjonalnie. — Ale nim zatelefonuje pan do
Paryża, proszę, by zatelefonował pan do wszystkich
posterunków stacyjnych, by czuwały nad rzekomym
panem de Valdenem. Może jedzie on faktycznie do
Marsylii i nie wysiadł jeszcze z pociągu.
— Dobrze, każę go aresztować na pierwszej stacji.
— O nie! To byłoby za wcześnie! Niech tylko
czuwają nad nim, oczywiście jak najdyskretniej! A
teraz dajcie mi coś zjeść, umieram przecież z głodu!
Życzenia Flipsa w lot zostały spełnione, po czym
rozpoczęły dzwonić telefony. Okazało się jednak, iż
Merville i Mac Grady wyjechali do Dunkierki.
Skierowano więc rozmowy do prefektury policji w
Dunkierce, która podała adres hotelu, gdzie Merville i
Mac Grady nocowali. Wreszcie uzyskano z nimi
połączenie i zarówno Mac Grady jak i inspektor
Merville potwierdzili, iż znają Flipsa jako prywatnego
detektywa zatrudnionego w SUAS. Inspektor Merrville
dodał, iż wysłał Flipsowi nakaz aresztowania in blanco.
Komisarz policji był najzupełniej złamany.
Telefonowanie do Paryża i Dunkierki zajęło jednak
nowe dwie godziny i była godzina pierwsza w nocy,
gdy Flips żegnany ukłonami komisarza i tysiącznymi
przeproszeniami opuścił prefekturę i zadowolony, iż
pognębił urzędnika policji, wściekły, iż de Valden mógł
mu zginąć teraz z oczu na zawsze, udał się na dworzec
kolejowy.
Najbliższy pociąg pośpieszny do Marsylii odchodził
dopiero o czwartej rano. Flips spędził trzy godziny na
błąkaniu się po peronie w smutnym poczuciu swej
bezsiły. Wreszcie upragniony pociąg nadszedł i o
godzinie dziesiątej rano Flips znalazł się wreszcie w
Marsylii.
Prosto z dworca udał się do urzędu policji. Tam
czekał go już nakaz aresztowania, przesłany przez
Merville’a, tam też dowiedział się o przyznaniu premii
asekuracyjnej pięciu milionów dolarów spadkobiercom
van Lövenstama i o znalezieniu w kanale La Manche
trupa, którego identyczności nie stwierdzono.
Flips nie mógł wiedzieć o tym wcześniej, nie czytał
bowiem gazet wieczornych poprzedniego dnia. Wtedy
zrozumiał, że słowa to niepotrzebne, rzucone mu przez
telefon przed wyjazdem z Paryża, pozostawały w
związku z wypłatą premii. Mac Grady uważał widać, że
wobec przyznania premii należy zaprzestać poszukiwań.
Wieści jednak, jakich udzielono mu w urzędzie
policji o de Valdenie były tak pocieszające, iż Flipsowi
ani w głowie nie postało oddawać się cichej rezygnacji.
Oto de Valden przybył spokojnie do Marsylii, gdzie na
skutek alarmów prefektury w Lionie roztoczono nad
nim policyjny dozór. Śledzony złożył w przechowalni
swą walizkę, sam zaś z jakimś znajomym, którego
najwyraźniej przypadkiem spotkał, udał się na absynt
do jednej z restauracji marsylskich.
* * *
Flips natychmiast objął komendę nad trzema
agentami, których dodano mu do pomocy. Z niebywałą
satysfakcją stwierdził przez szyby restauracji, iż de
Valden siedzi ze swym towarzyszem przy stoliku nad
rozpoczętą butelką.
Opuścili oni obaj lokal o godzinie pierwszej w
południe w stanie niezupełnie trzeźwym. Skierowali się
do jakiegoś baru, gdzie znów zażądali koniaku. Flips
już w pociągu nabrał pewności, iż de Valden był
alkoholikiem. Wskazywał na to w pierwszym rzędzie
jego przepity głos. Widocznie de Valden miał dnia
owego „swój dzień”, a towarzysz jego również nie
gardził trunkami, libacja bowiem trwała dalej. Z baru
powędrowali znów do innego lokalu, po czym obaj
pijący skierowali się w dzielnicę portową.
Zapadał już mrok i jął padać drobny dokuczliwy
deszcz, przynosząc chłód po wielodniowych upałach.
Ulice i uliczki portowej dzielnicy były prawie
opustoszałe. Zapalono rzadkie w tej dzielnicy latarnie.
De Valden oraz jego godny kompan byli już
zupełnie pijani. Zataczali się po chodnikach, obejmowali
i bełkotali coś bez związku. Wstąpili razem do jakiegoś
zupełnie podrzędnego szynku. Flips odesłał agentów,
polecając im czekać w jednej z kawiarń i udając
przypadkowego przechodnia, z nasuniętym na oczy
nowo kupionym kapeluszem, wlókł się za pijanymi w
przyzwoitej odległości. Nie wiedział, co miał sądzić o
tym wszystkim, bo wszakże baron Lövenstam nie
upijałby się na umór i nie zataczał po ulicach.
Była godzina dziewiąta wieczór, gdy de Valden
opuścił szynk, pożegnał swego towarzysza i ledwo
trzymając się na nogach, skierował się ku miastu. Był
pijany, ale zachowywał resztki przytomności. Oglądał
się, jakby szukał czegoś. Wreszcie zatrzymał się przed
domem, w którym mieścił się drugorzędny hotelik i
wszedłszy do niego zażądał pokoju. Chciał wpisać się
do listy gości, lecz ręka mu drżała; dobył więc z
kieszeni ubrania portfel, wyjął z niego jakiś dokument i
pokazał portierowi. Ów kazał służbie odprowadzić do
pokoju pijanego gościa.
W ślad za de Valdenem, w parę minut potem,
wszedł do hotelu Flips.
Nie bawił w nim jednak długo. Po upływie minuty
wybiegł z bramy domu z twarzą białą jak płótno.
De Valden zameldował się w hotelu, jako baron
Alfred van Lövenstam...
Rozdział XVI
w którym Mac Grady uśmiecha się z zadowoleniem
Mac Grady powrócił był właśnie z Dunkierki i
spożywał w hotelu śniadanie, gdy otrzymał od Flipsa
depeszę. Brzmiała ona:
Dokonałem aresztowania. Przyjeżdżam z
aresztowanym do Paryża.
Flips
Detektyw po przeczytaniu tej depeszy, zamyślił się
głęboko. Flips nie depeszował, kogo aresztował. Grady
uznał, że postąpił sprytnie, nie podając nazwiska
aresztowanego, gdyby bowiem był nim Lövenstam,
treść depeszy dostałaby się niewątpliwie do
wiadomości ogólnej, budząc przedwczesną sensację.
Jeżeli aresztowanym był Lövenstam.
Brwi Mac Grady’ego ściągnęły się w węzeł nad
nosem. W takim razie cała jego praca poszłaby na
marne, ubiegłby go nikomu nieznany Flips, figura raczej
komiczna. Nie! To niemożliwe. Flips aresztował
zapewne kogoś innego, mniemając, iż aresztuje
Lövenstama. A może aresztował owego osobnika,
który wymieniał czek na dworcu w Dunkierce!
Należało
czekać
na
przyjazd
Flipsa
z
aresztowanym. W południe inspektor Merville wezwał
Grady’ego do telefonu.
Merville, niewiele więcej wiedzący od głośnego
detektywa, prosił go do siebie do biura, na godzinę
piątą po południu; o tej godzinie miał przybyć Flips,
tryumfator, wraz ze zwierzyną złowioną w swe sidła.
Mac Grady stawił się na oznaczoną godzinę.
Merville czekał już na niego. Mimo wzorowego
opanowania się zarówno inspektor jak i detektyw byli
lekko zdenerwowani.
— Kogo aresztował i przywoził z sobą Flips?
— zadawali sobie obaj pytanie. Na dobitek pociąg z
Marsylii spóźnił się o siedemnaście minut.
Wreszcie o godzinie piątej minut trzydzieści pięć
zameldowano Merville’owi przybycie Flipsa z
aresztowanym, konwojowanym przez dwu policjantów.
Mervilie kazał ich natychmiast przyprowadzić do siebie.
Inspektor i Mac Grady utkwili oczy w drzwiach, za
którymi czaiła się zagadka. Drzwi te otworzyły się
wkrótce i ukazał się w nich de Valden, eskortowany
przez policjantów. Za nimi ukazał się zmęczony, blady
ze wzruszenia Flips.
De Valden, którego aresztowano pijanego do
nieprzytomności, odzyskał świadomość dopiero w
pociągu wiozącym go do Paryża. ślady pijaństwa znać
było na jego obliczu. Ukłonił się z lekka Mac
Grady’emu i Merville’owi po czym przesunął ręką po
czole.
Tak, był niewątpliwie trochę podobny do
zaginionego barona, ale było to podobieństwo pozorne,
podobieństwo na pierwszy rzut oka. Po bliższym
przypatrzeniu się de Valdenowi nikt nie mógł go uważać
za van Lövenstama.
— Flips! — przerwał ciszę detektyw. — Kto jest
ów pan, bo nie jest to baron van Lövenstam!
I detektyw uśmiechnął się pełen wewnętrznego
zadowolenia.
Lecz Flips bynajmniej nie zmieszany podszedł do
Merville’a.
— Nie wiem, kto jest ów pan! — rzekł pewnym
siebie głosem. — Ale jeżeli to nie jest van Lövenstam,
w co i ja od chwili aresztowania wątpię, to albo go
okradł, albo zamordował, a w każdym razie objaśni
nas, co się stało z baronem.
I mówiąc to wręczył inspektorowi jakiś przedmiot.
Ów obejrzał go i mimowolny okrzyk wydarł mu się
z piersi:
To co mu Flips podał było skórzanym portfelem
zamykanym na złotą klamerkę. Na portfelu widniały
inicjały AL.
Drżącymi rękoma inspektor otworzył portfel.
Wypadła z niego fotografia jakiejś młodej kobiety,
książeczka czekowa, kilka biletów wizytowych z
nazwiskiem Alfreda van Lövenstama i paszport
zaginionego barona, paszport, którym właśnie de
Valden wylegitymował się w marsylskim hoteliku.
Merville obejrzał to wszystko, po czym oddał Mac
Grady’emu do obejrzenia i zwrócił się do Flipsa.
— Panie Flips, skąd pan ma to wszystko?
— Znalazłem to przy aresztowanym, który obok
tego portfelu miał przy sobie drugi, w którym znalazłem
paszport zagraniczny i inne dokumenty na nazwisko de
Valdena. Pan de Valden zameldował się w hotelu w
Marsylii jako van Lövenstam.
Merville spojrzał na aresztowanego, który nie
zdradzał wielkiego zakłopotania.
— Mój panie rzekł surowo inspektor. Kto pan jest
i skąd ma pan ów portfel? Ostrzegam pana, że sprawa
jest bardzo poważna!
Aresztowany skinął głową:
— Stało się — rzekł — aresztowano mnie, choć
sądziłem, że tego uniknę. O ile posądza się mnie o
morderstwo na osobie barona, lub o to, iż zamieszany
jestem w jego tajemnicze zniknięcie – to posądzenia te
zaraz obalę. Oczywiście nie jestem van Lövenstamem,
jak to sobie ów pan wykombinował — dodał rzucając
złowrogie spojrzenie Flipsowi.
— A więc pańskie nazwisko brzmi?
— Jan de Valden, bez określonego zajęcia! Ale
niech panowie pozwolą mi usiąść, ledwo na nogach się
trzymam.
— Proszę, niech pan siada!
De Valden zrzucił płaszcz impregnowany i usiadł.
— Jak mnie przed wejściem tutaj poinformował
pan Flips — rzekł — mówię obecnie z panami
Merville’em i Mac Gradym. Wiem, że panowie mi
wierzą i widzą, iż van Lövenstamem nie jestem, ale
przypadek uczynił mnie panem tajemnicy, którą panom
tylko i panu Flipsowi wyjaśnię. Proszę o odesłanie
eskorty!
Merville wysunął nieco szufladkę biurka, w której
leżał nabity browning, i skinieniem głowy oddalił
policjantów.
— Może pan mówić! — rzekł.
— O, będzie to długa historia, chociaż nie
chciałbym doprawdy zabierać panom zbyt dużo czasu.
Obok papierów van Lövenstama znalazł przy mnie pan
Flips drugi portfel, a w nim wszystkie papiery w
najzupełniejszym porządku. Wynika z nich, że jestem
obywatelem francuskim i jako taki podpadam pod
sądownictwo francuskie, chociaż z pochodzenia jestem
Belgiem.
Historia mego życia jest historią człowieka
wykolejonego. Stać mnie na to, by się do tego
przyznać. Kiedyś byłem oficerem armii belgijskiej. Jak
wiadomo panom pojedynki są w armii belgijskiej
surowo wzbronione. Niestety – miałem nieszczęście
zabicia w pojedynku starszego od siebie szarżą oficera.
Sąd wojskowy skazał mnie na pół roku twierdzy i
przeniesienie z armii czynnej do rezerwy. To było
początkiem mych niepowodzeń życiowych.
Przed wojną mogłem jeszcze egzystować dość
wygodnie, prowadząc we Francji, której obywatelstwo
uzyskałem, przedstawicielstwo pewnej niemieckiej
firmy, ale wojna położyła kres temu i odtąd rozpoczyna
się moja tułaczka. Najpierw tułaczka po wszystkich
odcinkach frontu, straszna poniewierka okopowej
walki z Niemcami, wiedząc bowiem, co winien jestem
memu nazwisku, zaciągnąłem się w szeregi francuskiej
armii. Potem dostałem się do niewoli niemieckiej i do
końca wojny znosiłem dolę jeńca wojennego w
koncentracyjnym obozie niemieckim. W 1919 roku
powróciłem z niewoli do Francji, ale nic mnie tu nie
oczekiwało. Jedyna bliska mi osoba, młodszy brat,
zrosił swą krwią pola pod Verdun, byłem sam, zupełnie
sam na świecie. Byłem przy tym nawykły do szerokiego
życia i nie mogłem pogodzić się z twardymi warunkami
powojennego bytu.
Zbyt długo by to trwało, gdybym chciał opowiadać
panom, czym byłem, co przeszedłem. Byłem i
urzędnikiem, i dziennikarzem, i akwizytorem anonsów, i
profesorem języka angielskiego. Ale staczałem się
coraz niżej. Nie mogłem się otrząsnąć z namiętności,
która opanowała mnie od młodu. Była to namiętność
gry. Straszna namiętność hazardu! Może byłbym i
doszedł do czego, lecz dochody moje pochłaniał
totalizator, pochłaniały tajne lokale gry w ruletkę,
pochłaniały noce spędzone nad pokerem. Od lat paru
do namiętności gry dołączać się poczęła namiętność do
alkoholu. Ona to tylko sprawiła, że pan Flips uzyskał
możność przywiezienia mnie tutaj!
Otóż, przechodząc to tematu bardziej nas
wszystkich obchodzącego – dnia 25 czerwca z resztką
pieniędzy w portfelu znalazłem się w Dunkierce. Byłem
znów bez pracy. Chciałem odpocząć nad morzem,
chciałem uspokoić swe potargane niepowodzeniami
życiowymi nerwy, chciałem przy tym spełnić swe
dawne marzenie, które mogło mi przynieść odrobinę
sławy, a może i pieniędzy.
Jestem, panowie, znakomitym pływakiem i sądzę,
że śmiało mogę się tym szczycić. Zamierzeniem, które
miało mi przynieść trochę sławy i pieniędzy było
przepłynięcie kanału La Manche w rekordowym czasie.
Chciałem pobić rekordy tych wszystkich, którzy dotąd
dokonali tego przedsięwzięcia!
Z plaży w Dunkierce rozpocząłem trening który
szedł mi doskonale. Ale Dunkierka jest droga, jak
każde miasto nadmorskie. Pieniądze, a nie miałem ich
wiele, płynęły jak woda i w pamiętnym dla mnie dniu 3
lipca miałem majątku tylko czterdzieści franków!
Postanowiłem w dniu 4 lub 5 lipca przepłynąć kanał La
Manche. Że nie uczyniłem tego, jest to winą barona van
Lövenstama!
De Valden przerwał na chwilę i, widocznie
zmęczony, sięgnął po szklankę wody stojącą na biurku.
Mac Grady, Merville i Flips słuchali go ze skupioną
uwagą.
— Dnia 3 lipca — zaczął mówić dalej de Valden
— postanowiłem, korzystając z pięknej pogody, odbyć
ostatni trening, który miał być zarazem treningiem na
wytrzymałość długiego przebywania w wodzie. Jak
zwykle pozostawiłem ubranie w kabinie kąpielowej na
plaży i, nic nikomu nie mówiąc, odpłynąłem od brzegu i
wkrótce pozostawiłem daleko za sobą wszystkich
kąpiących się. Panowie wiedzą, oczywiście, gdzie leżą
piaszczyste ławice Bray Duns tworzące małą wysepkę.
Dopłynąłem do Bray Duns i tam na piasku urządziłem
sobie wspaniałą i rozkoszną kąpiel słoneczną.
Wszystko ma jednak swój koniec. Popołudnie jęło się
zamieniać w wieczór, słońce chyliło się już ku
zachodowi, oświetlając pysznie morze dnia tego
majestatycznie spokojne.
Uznałem, że czas już wracać, gdy naraz usłyszałem
warkot aeroplanu. Nadlatywał od angielskich brzegów
aeroplan, w którym poznałem bez trudności pasażerski
aparat Fokkera. Leżąc na plaży, obserwowałem go w
rozkosznym pogrążony lenistwie. Aparat leciał na
znacznej wysokości. Nie jestem lotnikiem, nie umiem
więc powiedzieć, jak wysoko leciał. Beztroska moja
zmieniła się jednak w jednej chwili w zdziwienie.
Gdy samolot mijał ławicę Bray Duns – od boku
aparatu oderwał się jakiś czarny przedmiot, który jął
spadać w dół z szaloną szybkością.
Mac Grady podniósł w górę brwi, w oczach
zapaliły mu się iskierki zadowolenia. De Valden
opowiadał dalej:
— Przedmiot ten spadał tak jednak przez krótką
tylko chwilę. Po chwili tej bowiem ujrzałem, jak w
powietrzu rozwinął się spadochron, który pohamował
szybkość spadania. Czarny przedmiot okazał się
człowiekiem, który przy pomocy spadochronu
opuszczał się na piaski Bray Duns.
— Flips, słyszałeś! — ozwał się Mac Grady do
Coli, patrząc przy tym na Merville’a. — Mówiłem, że
tam grał swą rolę spadochron.
Flips skinął głową, Merville zaś udał, że nie słyszy
słów Grady’ego.
— Aeroplan tymczasem poleciał dalej. Poczułem,
iż coś jest nie w porządku. U diabła! Dla sportu nie
skacze się z samolotu nad kanałem La Manche!
Instynkt nakazał mi nie zdradzać swej obecności na
Bray Duns – natychmiast też zsunąłem się w wodę i
zanurzyłem się w niej tak, że tylko górna część twarzy z
niej wystawała.
Nieznajomy mi człowiek wylądował spadochronem
na Bray Duns bardzo szczęśliwie. Zachowując się jak
najciszej, obserwowałem go bacznie. Był to mężczyzna
mego wzrostu, dobrze i silnie zbudowany – oto
wszystko, co mogłem dostrzec. Ubrany był w ciemne
marynarkowe ubranie. Znalazłszy się na ziemi
nieznajomy zwinął spadochron w pakiet, obciążył go
piaskiem i… zatopił w morzu! To wyglądało jeszcze
lepiej! Czego u licha mógł chcieć ów elegancki pan na
samotnej Bray Duns o zapadającym już zmroku?
Spojrzałem w niebo. Samolot, który leciał w kierunku
Calais wracał, zataczając nad Bray Duns olbrzymie
koło.
Mrok jednak tak już gęstniał, iż człowiek
spacerujący po piaskach, nie mógł być z dużej
wysokości zauważony przez pasażerów samolotu.
Wtedy domyśliłem się, że nieznajomy niejako
„niepostrzeżenie” opuścił samolot, że teraz zauważono
jego nieobecność i szukają go. Był najwyższy czas, by
wracać na plażę Dunkierki, jednak to, co, jak obraz w
kinie, rozgrywało się przed mymi oczami, było tak
sensacyjne, że tkwiłem dalej w falach.
Samolot daleko, daleko za Bray Duns, zniżył
znacznie swój lot, po czym poderwał się znów w górę i
poleciał ku niedalekim brzegom Francji, kierując się
jednak w stronę Dunkierki, a nie Calais, jak przedtem.
Upłynęło znów parę minut, pasażer, który
zdezerterował był z samolotu, spędził je na przechadzce
po Bray Duns. Nagle usłyszałem po drugiej stronie
ławicy trzask motorówki. Człowiek obejrzał się w koło,
dobył z kieszeni jakiś kwadratowy przedmiot, rzucił go
w fale i podążył szybko w kierunku, skąd trzask
motorówki dochodził. Po chwili usłyszałem znowu hałas
motorowej łodzi. Oddalał się on powoli, znać
motorówka odjeżdżała od Bray Duns.
Teraz odzyskałem swobodę ruchów. Poruszony
tym,
czego
mimowolnym
byłem
świadkiem,
przekonany, że stałem się panem jakiejś tajemnicy,
począłem płynąć ku Dunkierce, ale ledwo parę ruchów
pływackich uczyniłem, przedmiot jakiś w wodzie
pływający w twarz mnie uderzył. Wyłowiłem go. Był to
portfel, który rzucił w wodę nieznajomy, a który
obecnie znajduje się w pańskich rękach, inspektorze.
— Portfel Lövenstama?
— Tak! Ja oczywiście nie wiedziałem wtedy, iż był
on własnością Lövenstama. Portfel, jak pan widzi, był
zamykany na klamerkę, dlatego też nie przemókł
doszczętnie. Wziąłem go w zęby i począłem tak płynąć.
Po drodze spotkałem kuter rybacki, który mnie zabrał.
Na plaży w Dunkierce zastałem aeroplan, a wokół
niego tłumy ludzi.
Zapytałem, co się stało. Odpowiedziano mi, że
baron Lövenstam fatalnym trafem wpadł do morza w
czasie przelotu nad kanałem La Manche.
Teraz już wiedziałem wszystko, bo który Belg nie
zna nazwiska van Lövenstama? Udałem się co prędzej
do mej kabiny i tam otworzyłem portfel. Jak już
mówiłem, zawartość portfelu nie była prawie zupełnie
zniszczona przez wodę, w której zresztą portfel dłużej
nad parę minut nie przebywał. Znalazłem w portfelu to
wszystko, co tu teraz leży na biurku i prócz tego dwa
stufrankowe banknoty. W sytuacji, w jakiej byłem, było
to dla mnie zrządzeniem Opatrzności. Doskonale
doceniałem wartość tajemnicy, jaką posiadałem,
postanowiłem ją jednak jak najlepiej wyzyskać.
Otworzyłem książeczkę czekową i osłupiałem.
Pierwszy czek był opatrzony podpisem van
Lövenstama i datą dnia bieżącego. Miejsce, gdzie
wpisuje się sumę do wypłaty przeznaczoną było puste.
To, co wówczas postanowiłem, było postanowione
błyskawicznie. Van Lövenstam, któremu widocznie
zależało na tym, by uchodzić za zmarłego, miał widać
załatwić dnia tego jakąś wypłatę i dlatego podpisał
czek. Później jednak wypłaty tej dokonać nie zdołał,
lub nie potrzebował dokonywać. W Dunkierce nie
wszyscy jeszcze wiedzieli o rzekomej śmierci van
Lövenstama. Czek więc można było zrealizować.
Po krótkim wahaniu wpisałem w czek sumę stu
tysięcy franków i ubrawszy się szybko, pojechałem na
dworzec kolejowy. Biuro wymiany pieniędzy bez
najmniejszych trudności zrealizowało mi czek, mimo że
po pieniądze posyłano do prywatnego mieszkania
bankiera, w kasie bowiem nie było kwoty, na jaką czek
opiewał. Byłem pewny, że tak się stanie, cóż bowiem
było do niedawna pewniejszego jak czek z podpisem
van Lövenstama? Nie czekając, aż kasjer dowie się, iż
Lövenstam już nie żyje, zatelefonowałem do hotelu, by
walizkę przesłano mi do Paryża, należytość za hotel
posłałem przez posłańca w okrągłej sumie i pociągiem
wieczornym, który właśnie odchodził do Paryża,
opuściłem Dunkierkę.
Rzecz prosta, po zrealizowaniu czeku, we własnym
interesie milczeć musiałem o tym, co na Bray Duns
widziałem. Niestety w Paryżu hazard chwycił mnie
znów w swe kościste szpony. Szybko straciłem prawie
wszystko przy ruletce. Tymczasem sprawa Lövenstama
nie schodziła ze szpalt prasy. Postanowiłem opuścić
Francję na zawsze. W hiszpańskim konsulacie
podpisałem kontrakt, mocą którego stałem się
żołnierzem hiszpańskiej legii cudzoziemskiej. Obiecano
mi po dwóch latach służby zweryfikować mój stopień
oficerski. Gdy opuszczałem Paryż, by przez Marsylię
udać się do hiszpańskiego Maroka, pan Cola Flips
wpadł na mój trop tylko dzięki szczęśliwemu dlań
przypadkowi. Jednak szybko poznałem z kim mam do
czynienia i w Lionie unieszkodliwiłem go, jak mi się
zdawało na dłużej. Rzecz jasna, mój sen wówczas był
symulowany, panie Flips. Po przybyciu do Marsylii
spotkałem znajomego, zaczęliśmy tak intensywnie
oblewać mój wyjazd z Francji, że pan Flips, który
zdążył przybyć za mną, chwycił mnie zupełnie pijanego
w swe sidła. Oto wszystko, panowie. Skończyłem!
Pan Cola Flips będzie niewątpliwie rozczarowany
moim opowiadaniem – chciał on widzieć bowiem we
mnie prawie samego van Lövenstama, a później jego
mordercę. Doprawdy żałuję, że ani w jednym, ani w
drugim wypadku nie mogłem uczynić zadość jego
życzeniom.
De Valden przestał mówić. Panowało głuche
milczenie. Flips stał z opuszczoną głową. Rozumiał to
dobrze, iż de Valden powiedział prawdę. Ale wobec tej
prawdy rozwiewały się wszelkie nadzieje, związane z
otrzymaniem nagrody od SUAS. Mac Grady był
przeciwnie bardzo zadowolony i z prawdziwą sympatią
patrzył na de Valdena, który tak doskonale potwierdził
wszystkie jego przypuszczenia. Merville był w
największym kłopocie. Wszakże van Lövenstama
uznano za zmarłego. Aresztować obecnie de Valdena i
wytoczyć mu sprawę o tę historię z czekiem, znaczyło
to przyznać się do tego, że van Lövenstam żyje,
znaczyło to przyznać się do omyłki. Merville był zbyt
wytrawnym urzędnikiem, by nie rozumieć, że do omyłki
mógł się przyznać w jednym tylko wypadku. W
wypadku, gdyby miał w swych rękach van
Lövenstama. Ale van Lövenstam mógł być Bóg wie
gdzie i o aresztowaniu go mowy być nie mogło.
Inspektor wstał i ozwał się do Mac Grady’ego.
— Mac Grady, poproszę pana o chwilę rozmowy
w cztery oczy.
Podeszli obaj w przeciwległy kąt pokoju i przez
chwilę rozmawiali szeptem. Następnie Merville
podszedł do de Valdena.
— Pan wspomniał nam, zdaje się, że miał zamiar
opuścić Francję i wstąpić do hiszpańskiej legii
cudzoziemskiej w Maroku?
— Tak, panie inspektorze!
— Czy ma pan na to dowody?
— Kontrakt znajduje się w moim portfelu, który
leży na biurku pana inspektora.
Merville wyszukał dokument i przebiegł go oczami.
— W porządku! — rzekł. — Czy wie pan, że za
ową wymianę czeku na dworcu w Dunkierce winien
pan znaleźć się pod śledztwem!
— Nie wiem o tym i uważam to za niemożliwe.
— O, a dlaczegóż to za niemożliwe?
— Bowiem sądy francuskie uznały już van
Lövenstama za zmarłego, a sądy nie lubią przyznawać
się do omyłek. Prócz tego jest jeszcze inna rzecz, która
staje temu na przeszkodzie.
— Jakaż jest ta przeszkoda? — zapytał z ironią
inspektor.
— Bardzo prosta, panie inspektorze — odparł de
Valden ze spokojem. — Z jakiegoż paragrafu mógłby
mnie oskarżyć prokurator, gdyby chciał wytoczyć mi
sprawę karną? Portfelu nie ukradłem, znalazłem go w
falach morza. Czeku nie sfałszowałem, wstawiłem tylko
kwotę w czek podpisany In blanco. Za to, że
wiedziałem, iż żyje człowiek, uważany przez was za
zmarłego, nie zasądzi mnie żaden sąd na świecie!
Merville przygryzł wargi. Ten były oficer belgijski
nie był w ciemię bity.
— Pan jest człowiekiem bezwzględnie zdolnym,
panie de Valden — ozwał się kwaśno po chwili — nie
chcę panu łamać kariery, jaka czeka pana w legii
marokańskiej.
Zeznania
pana
zostaną
zaprotokołowane, podpisze pan je, pokwitujemy od
pana odbiór portfelu van Lövenstama i będzie pan
wolny.
Mac Grady powstał z fotelu.
— Sądzę inspektorze, iż nie mam już teraz nic do
roboty u pana. Jak pan widzi rzeczywistość
potwierdziła me hipotezy.
— O, w zupełności! Gratuluję panu serdecznie! —
ozwał się Merville, mimo, że twarz jego nie wyrażała tej
serdeczności. — Ale co będzie dalej, Mac Grady?
— I ja tego nie wiem. Niech pan będzie jednak
pewien, że Lövenstam da nam się poznać, gdy sam
tego zechce!
Detektyw zwrócił się do de Valdena.
— Panie de Valden — rzekł — zeznaniami swymi
sprawił mi pan wielką przyjemność! Chcę dopomóc
panu. Mam wrażenie, że nie będzie pan miał pieniędzy
po zwolnieniu, by powrócić do Marsylii. Oto dwieście
franków. Nie, nie traktuję tego przecież jako
podarunku — dodał, widząc przeczący gest de
Valdena. — Jest to pożyczka, którą zwróci mi pan w
swoim czasie. Oto bilet z mym adresem w Londynie.
Do widzenia panu! Chodź Flips i nie miej grobowej
miny, bo sprawiłeś się doskonale!
Grady i Flips wyszli na ulicę. Flips milczał uparcie
wreszcie ozwał się:
— Więc van Lövenstam żyje!
— Nie wątpiłem o tym nigdy pomimo owej historii
z trupem — odparł detektyw. Obecnie mam
stuprocentową pewność, iż jest, jak mówisz!
— I ten głupi de la Roca polecił wypłacić premię
jego spadkobiercom!
— O, przeciwnie! — zaprotestował gorąco Mac
Grady, ów Gomez de la Roca jest bardzo mądrym
człowiekiem.
Uśmiechnął się zagadkowo.
Rozdział XVII
w którym Mac Grady flirtuje z wieżą Eiffla, a tłumy
Paryżan łamią policyjne kordony
W niedzielę dnia 5 sierpnia w południe „całe”
Buenos Aires wyległo na lotnisko. Był to bowiem wielki
dzień, nie tylko dla Buenos Aires, nie tylko dla
Sociedad, ale dla całej Argentyny.
Był to dzień startu Ruy Blasa do wielkiego
transatlantyckiego lotu, był to dzień zrealizowania
ogromnego przedsięwzięcia, pierwszego dotąd w
dziejach lotnictwa – próby przebycia przeszło jedenastu
tysięcy kilometrów bez lądowania.
Lot Ruy Blasa był imprezą prywatną, mimo to
jednak mieszkańcy stolicy Argentyny spontanicznie
udekorowali okna swych mieszkań flagami o barwach
narodowych. Rząd argentyński wydelegował na
lotnisko swego przedstawiciela, by dyrektorowi
Sociedad oraz dzielnym lotnikom złożyć życzenia
powodzenia.
Przed odlotem jednak czekała tłum jeszcze jedna
niespodzianka.
Portugalczyk Silvio Pereira rozchorował się
niespodzianie w nocy poprzedzającej start. Towarzysz
jego i dyrekcja stanęła wobec alternatywy: albo
odłożyć lot, albo w ciągu kilku godzin wyszukać kogoś,
kto by Pereirę gotów był zastąpić.
Pisma podały o tym wiadomość w porannych
nakładach, donosząc, iż w ostateczności Argentyńczyk
Juan Calvados da dowód niezwykłej, nadludzkiej
wytrzymałości i wystartuje sam. Do tej jednakże
ostateczności, która znacznie zmniejszała szanse
powodzenia lotu na szczęście nie doszło.
W pół godziny bowiem po ukazaniu się pism
porannych zgłosił się do Gomeza de la Roki – Polak,
Stefan Korecki, i oświadczył mu, iż gotów jest do drogi
i jeżeli dyrekcja Sociedad się zgodzi, może zająć w
samolocie miejsce Pereiry. Calvados poddał Polaka
egzaminowi, a gdy okazało się, iż Korecki zdradza nie
tylko doskonałą znajomość awiacji ale i warunków
atmosferycznych panujących w tej porze roku nad
Atlantykiem, Gomez bez wahania przyjął jego
propozycję i w ciągu paru minut Korecki podpisał
kontrakt z SUAS.
O godzinie jedenastej przed południem, na godzinę
przed startem, niezliczone tłumy zaległy lotnisko.
Wytoczony już z hangaru, lśnił w blaskach słońca
wspaniały sztuczny ptak z olbrzymimi napisami Ruy
Blas na bokach. U sterów jego widniały trzy flagi:
argentyńska, francuska i portugalska. Portugalską flagę
zastąpiono polską.
Lotnicy Calvados i Korecki czynili ostatnie
przygotowania.
Dyrekcja Sociedad zjawiła się na
lotnisku w komplecie. Dotąd nie wiedziano, kto zajmie
owo trzecie miejsce. Gomez de la Roca w
porozumieniu z Montesem zadecydowali, iż miejsce to
zostanie niezajęte, by nie przeciążać zbytnio samolotu.
De la Roca, zwykle spokojny i zrównoważony, był
jednak dziwnie podniecony dnia tego.
Obchodził wokół samolot, badał stan kabiny
lotniczej, radiostacji i sterów, zdradzając niepoślednie
zdolności lotnicze. Patrzył na Ruy Blasa jak urzeczony,
a nozdrza drgały mu rasowo.
O godzinie jedenastej trzydzieści lotnicy wsiedli do
samolotu i rozpoczęli ostatnią próbę motoru. Wszystko
funkcjonowało bez zarzutu. Wielki moment startu
nadchodził. Reporterzy i fotografowie pism rozsypali się
wieńcem wokół samolotu, fotografując i filmując go ze
wszystkich stron.
O godzinie jedenastej czterdzieści pięć Juan
Calvados zameldował dyrektorowi Gomezowi de la
Roce,
iż
aparat Ruy Blas gotów jest do
transatlantyckiego lotu.
Gomez podał mu rękę:
— Dziękuję panu bardzo! Czy aparat wytrzyma
jeszcze obciążenie go jedną osobą?
— Z trudem! — odparł pilot.
— Więc dobrze! — rzekł Gomez. — Mimo to
zaryzykujemy. Niech mi podadzą ubiór lotniczy. Jadę
do Paryża!
Słowa te w ciągu paru sekund obiegły całe
lotnisko. Ktoś z otoczenia Gomeza próbował
protestować, ale dyrektor przerwał mu, oświadczając
krótko, że wie, co robi.
Przyniesiono więc ubiór lotniczy. Gomez włożył go,
pożegnał się z otoczeniem i wsiadł do aparatu. Tłumy,
zebrane na lotnisku, żegnały go ze swej strony
okrzykami.
Śmigła puszczone w ruch jęły pruć powietrze i
hałasować. Olbrzymi stalowy ptak drgnął. Ostatnie
jeszcze uściski dłoni i drzwiczki samolotu się
zatrzasnęły.
Kordony policji jęły czynić drogę samolotowi,
odsuwając szalejący od entuzjazmu tłum. Chustki jęły
powiewać w powietrzu, kapelusze i laski wylatywać w
górę.
O godzinie jedenastej pięćdziesiąt osiem Ruy Blas
ruszył z miejsca wśród ogłuszających okrzyków.
Przebiegł zgrabnie sześćset metrów po ziemi, po czym
odbił się od niej ciężko, znów opadł, odbił się
powtórnie i uniósł w górę, ponad lotnisko. Okrążył je
dwa razy, wzbił się jeszcze wyżej i skierował w stronę
Rio de Janeiro.
* * *
Anteny radiowe Buenos Aires natychmiast podały
światu wieść, iż Ruy Blas wyruszył.
Pobiegły słowa po podmorskim kablu, donosząc
Europie, iż trzech szaleńców-bohaterów jest już w
drodze ku swemu przeznaczeniu.
Droga Ruy Blasa według nakreślonego planu wieść
miała z Buenos Aires do Rio de Janeiro, ponad
Urugwajem przez Porto Alegre do brazylijskiej stolicy.
Stamtąd samolot, wzdłuż brzegów brazylijskich lecąc,
ominąć miał Pernambuco i na jego wysokości wziąć
kurs na Fernando de Noronha, ominąć Wyspę
Świętego Pawła i wciąż w kierunku północno-
wschodnim lecąc, osiągnąć Wyspy Zielonego
Przylądka.
Następnie Ruy Blas pozostawić miał na boku
Wyspy Kanaryjskie, przelecieć nad Maderą, minąć
ławice Józefiny i dotrzeć do portugalskich wybrzeży.
Przeleciawszy
nad
północno-zachodnim
cyplem
Hiszpanii przebyć miał samolot Zatokę Biskajską,
przelecieć nad Nantes i skierować się na lotnisko Le
Bourget pod Paryżem.
Opuściwszy Buenos Aires w niedzielę o godzinie
dwunastej w południe, lotnicy ujrzeć mieli lotnisko Le
Bourget około godziny siódmej wieczorem we wtorek.
* * *
Dnia tego, gdy na lotnisku w Buenos Aires wrzały
ostatnie do lotu przygotowania, Flips mówił do Mac
Grady’ego, siedząc z nim na tarasie jednej z paryskich
kawiarń:
— Nie wiem właściwie, po co zatrzymuje mnie pan
jeszcze w Paryżu? Nie mamy tu po prostu co robić, a
ja w ogóle nic nie mam do roboty, bo w sprawie van
Lövenstama tak się spisałem, że wyleją mnie z posady
jak amen w pacierzu. Założę wtedy chyba prywatne
biuro detektywów, na wzór Pinkertona! Biedna
Marjorie!
Grady uśmiechnął się:
— Flips, słuchaj no, Flips, powiedz ty mi, czy znasz
się na lotnictwie, czy lubisz je?
— Niechże Bóg broni, leciałem raz w życiu
samolotem. Myślałem, że życie ze mnie wykołysze! Wie
pan... choroba morska!
— Doprawdy! Bo ja bardzo interesuję się
lotnictwem i właśnie dlatego siedzę w Paryżu.
— Jak to, więc nie interesuje się już pan sprawą
Lövenstama?
— Tę sprawę już ukończyłem.
— Z dobrym wynikiem?
— Jak najlepszym! Wystarczy, gdy ci powiem, iż
wiem, gdzie van Lövenstam przebywa, co robi i jak mu
się powodzi, ba, jak się obecnie nazywa!
— I nie ogłasza pan tego, nie zdemaskuje go pan w
prasie?
— Owszem, uczynię to, ale wtedy, gdy wyczerpię
już wszelkie środki i stracę wszelkie nadzieje
aresztowania barona. Gdy ma się nadzieję, iż ptak
wpadnie w sidła, wtedy nie trzeba się wydzierać na całe
gardło, lecz należy się zachować spokojnie.
— I jakże długo będzie pan ukrywał przed światem
rozwiązanie zagadki?
— Póki nie zostanie dokonany lot Buenos Aires–
Paryż.
— Żartuje pan chyba, Mac Grady!
— Nic podobnego. Jeżeli wiadomości o locie Ruy
Blasa będą dla mnie niepomyślne opuszczę Paryż,
przedtem jednak zawiadomię dziennikarzy, co robi i
gdzie jest Lövenstam.
— A gdy wiadomości te będą pomyślne?
— Wtedy ty, Flips, zarobisz swoją nagrodę!
— Moją nagrodę?
— Naturalnie!
— A któż mi ją wypłaci i za co?
— No, o to niech cię już głowa nie boli!
Mac Grady pochylił się nad mazagranem.
* * *
Depesza radiowa z Ruy Blasa:
Wszystko dobrze, minęliśmy Rio de
Janeiro.
Gomez, Calvados, Korecki.
* * *
Mac Grady kupił nadzwyczajny dodatek do
Journalu donoszący, iż Ruy Blas wystartował z Buenos
Aires do Paryża. Depesza Journalu donosiła między
innymi:
W ostatniej chwili zachorował lotnik
Pereira, zastąpił go Polak, Korecki,
znakomity pilot cywilny.
Gdy aeroplan gotów był już do startu
zdecydował się nim jechać dyrektor SUAS –
Leone Gomez de la Roca. Tak więc na
samolocie Ruy Blas zdąża obecnie nad
wodami oceanu trzech ludzi w kierunku
Paryża.
Mac Grady uśmiecha się z zadowoleniem. Nie
mówi jednak nic, tylko chowa skrzętnie dodatek
nadzwyczajny do Journalu. Następnie udaje się do
hotelu, łączy się telefonicznie ze stacją radiową wieży
Eiffla i prosi, by wszystkie wiadomości radiowe o locie
Ruy Blasa były mu natychmiast komunikowane
telefonicznie.
— All right!
* * *
Depesza radiowa Ruy Blasa:
Przed wyspą Fernando de Noronha.
Aparat przeciążony. Usuwamy radiostację!...
* * *
Europa ułożyła się do snu. Nawet w stolicach
opustoszały już ulice i lokale rozrywkowe. Ciepła
sierpniowa noc.
Śpią spokojnie dzielnice bankierów i kupców, śpią
dzielnice arystokratyczne i robotnicze połacie miast...
W koszarach wojskowych słychać co godzinę miarowy
skrzyp żołnierskich butów zmieniają się posterunki
wojskowe.
Na podwórzu więziennym w Berlinie pachołkowie
więzienni wznoszą szubienicę. Jutro będzie egzekucja...
Prezydent odrzucił prośbę skazańca o ułaskawienie.
Na pokładach wojennych okrętów w Cherbourgu,
Kilonii i Gdyni przechadzają się nocne wachty, wbijając
wzrok w mroki nocy, w dal morza, gwarzącego coś
bez końca i końca.
W Paryżu, na Montmartrze, bawią się jeszcze.
Ktoś ukręcił szyjkę od butelki szampana i wznosi toast
na cześć lotników z Buenos Aires. Inni klaszczą.
— Niech żyją! Niech żyją...
Ale kogoś znów innego nie obchodzą nic dzielni
lotnicy. Ktoś z jego rodziny ciężko zachorował, więc
okrywszy się płaszczem, biegnie co prędzej po lekarza.
Europa śpi... Paryż, Berlin, Warszawa, Praga,
Dunkierka i Hanower...
* * *
Nad niezmierzonymi pustaciami oceanu, w mgłach i
oparach nocy – wichrami sprzecznymi targany samolot.
Huk śmigieł ponad hukiem morskich fal.
Ruy Blas leci ponad Atlantykiem w coraz bardziej
gęstniejącym nocnym mroku. Idzie w mgłę, w burzę, w
wichrów szpony... Wrócić nie wolno! Lądować nie ma
gdzie! Trzeba zginąć lub zwyciężyć! Cóż to, zgrzyty w
motorze? Nie, to złudzenie, motor pracuje cicho i
sprawnie. Calvados oddaje pilotaż w ręce Koreckiego.
Pochylony nad mapą i busolą, śledzący wskazówki
kompasów
i
tarcze
manometrów
czuwa
niezmordowany Gomez de la Roca.
* * *
Matin.
Poniedziałek
6
sierpnia.
Wydanie
popołudniowe:
Od sześciu godzin nie ma żadnych wieści
o
losach
„Ruy
Blasa”.
Warunki
atmosferyczne
się
pogorszyły.
Nad
Atlantykiem wisi gęsta mgła.
W Paryżu i w całej Francji nie mówi się o niczym
innym jak tylko o locie Ruy Blasa. W całej Europie
zresztą mówi się również tylko o transatlantyckim
locie...
— Dolecą, czy nie dolecą?...
* * *
Nadzwyczajny dodatek brukselskiego Peuple’a
donosi:
Poniedziałek godz. 7 wieczór.
Kapitan
krążownika
angielskiego
„Arethusa” melduje: Widziano samolot,
dążący w kierunku Europy pod 35° 41’ 21”
długości zachodniej od Greenwich i 19° 28’
1” szerokości geogr. półn. Warunki
atmosferyczne poprawiają się zwolna ...
* * *
Potem nastało długie, wielogodzinne milczenie.
Do redakcji pism nie przychodziły żadne
wiadomości, radiostacje Ameryki i Europy nie
otrzymywały żadnych wieści o losach Ruy Blasa.
We wtorek o jedenastej rano Matin wydał
nadzwyczajny dodatek.
Donosił w nim co następuje:
Radiostacja angielska w St. Mary
komunikuje urzędowo z Wysp Zielonego
Przylądka:
Załoga kutra rybackiego „Mastin Vaz” w
poniedziałek o godz. 9 wieczór w odległości
piętnastu mil morskich od wyspy Tener
widziała płynący w kierunku wschodnim duży
czarny przedmiot przypominający kadłub
samolotu. Z powodu przeciwnego wiatru
kuter nie mógł podpłynąć do owego
przedmiotu. Przypuszczają, iż były to szczątki
„Ruy Blasa”.
* * *
Mac Grady siedział z Flipsem od rana nad mapami.
Wykreślił drogę aeroplanu na karcie, obliczył
przestrzenie dzielące od siebie wyspy i wysepki.
O godzinie dwunastej w południe wśród
ogromnego
przygnębienia
Paryżan
przyszła
niesprawdzona wiadomość, która przyniosła nerwom
ulgę.
Francuski krążownik Jean Bart sygnalizował, iż
napotkał Ruy Blasa lecącego na niewielkiej wysokości
ku Maderze.
Nadeszły chwile oczekiwania i niepewności. Która
wiadomość jest prawdziwa: wiadomość Matina, czy ta,
którą podał Jean Bart?
O godzinie pierwszej w południe Flips, który
wybiegł był na miasto, by w znajomych sobie
redakcjach zasięgnąć wieści, wpadł do pokoju
Grady’ego z mokrą jeszcze płachtą nowego
nadzwyczajnego dodatku.
Ruy Blas minął Funshal rzucając miastu pudełko, a
w nim kartkę z napisem: Wszystko w porządku.
— Wszystko w porządku! — powtórzył spokojnie
Grady.
Odtąd szło wszystko jak najpomyślniej.
Samolot ominął strefy mgieł. Co chwila
przychodziły nowe wiadomości o locie Ruy Blasa.
Minął ławice Józefiny, jakiś okręt handlowy napotkał
go u portugalskich brzegów.
Wreszcie przyszła wiadomość, która równała się
zwycięstwu: Ruy Blas przeleciał nad Oporto, był już
nad lądem starej Europy. Od Paryża dzieliły go
zaledwie godziny lotu.
A dnia tego zwariował cały Paryż. Miasto
najwyraźniej oszalało.
O godzinie czwartej po południu zamknęli kupcy
swe sklepy i zajęli miejsca w taksówkach, które
zawieźć ich miały na lotnisko Le Bourget. Na ulicach
Paryża
przewalały
się
tłumy,
rozchwytując
nadzwyczajne dodatki, które ukazywały się co godzinę.
Ruy Blas eskortowany był honorowo nad zatoką
Biskajską przez sześć samolotów hiszpańskich. Paryż
zaczęto dekorować barwami narodowymi, polskimi i
argentyńskimi. Na rozkaz ministra wojny dwanaście
samolotów francuskich wyleciało z Le Bourget na
spotkanie zwycięzców Atlantyku. Cały Paryż podążał
w jednym kierunku, w kierunku Le Bourget, gdzie całe
bataliony policji usiłowały utrzymać porządek.
Tłum, który nie mógł się dostać na pola lotnicze, jął
ustawiać się w szpalery na drodze, którą jechać mieli z
lotniska do Paryża niezwyciężeni lotnicy. Imiona
Gomeza, Calvadosa i Koreckiego były na wszystkich
ustach.
O godzinie szóstej wieczór na lotnisku Le Bourget
falowało
morze
głów,
szemrały
rozmowy.
Zapowiedziano wprawdzie, iż Ruy Blas przybędzie już
o zmroku, ale każdy spieszył się, by zająć dobre
miejsce i nie uronić niczego z momentu przylotu.
Mac Grady, gdy tylko stało się jasne, iż Ruy Blas
przybędzie do Paryża – cały i we właściwym czasie –
zatelefonował do Merville’a, który zjawił się po niego i
Flipsa urzędowym autem. Prócz niego zjawił się jeszcze
jeden człowiek, którego Grady powitał serdecznie i do
zajęcia miejsca w aucie zaprosił.
Był to komisarz Vilièrs z Dunkierki, który wezwany
telegramem Merville’a i Grady’ego zjawił się na czas w
Paryżu. Na pytanie po co był wezwany, Merville odparł
mu z humorem, iż wezwał go służbowo do Paryża, by
pokazać mu przylot Ruy Blasa. Po przybyciu na
lotnisko znajomi nasi udali się do budynku komendy
lotniska.
Panowie Beaufront, Meunieur i Truphém zjawili się
również na lotnisku i denerwowali się przylotem Ruy
Blasa do Paryża nie mniej jak, w swoim czasie, w
Calais oczekiwaniem na van Lövenstama. Jowialny pan
Meunier bawił nawet swych towarzyszów dowcipami
na temat, co by to było, gdyby się okazało, iż Ruy Blas
przybywa bez pilotów, tak jak samolot Lövenstama
przybył bez niego.
Dzień upływał zwolna. Tarcza słoneczna schowała
się już do połowy za płaszczyznę lotniska i zachodziła
szybko. Na zachodzie rozpromieniły się wszechbarwne
zorze płynną złotą purpurą. Z tych właśnie zórz, z tej
złotej purpury, wyłonić się miał skrzydlaty gość – Ruy
Blas, zwycięzca oceanu.
Ale mrok jął już stawać się zuchwałym i
natarczywie atakował ziemię a Ruy Blas nie przybywał.
Nad lotniskiem zapalono olbrzymie acetylenowe
lampy na wysokich wiszące masztach. Tłum uciszał się
zwolna w denerwującym oczekiwaniu. Reflektory
smugami świateł jęły oświetlać niebo.
Naraz z wieczornych oparów i mgieł wyłonił się
jakiś czarny przedmiot. Równocześnie huk motoru
doszedł lotniska Le Bourget.
Tłum zafalował, krzyknął i zamarł w ekstazie
oczekiwania...
Tak, to był faktycznie Ruy Blas! Za nim
nadlatywało dwanaście aeroplanów francuskich,
honorowa eskorta zwycięzców.
Samolot zniżył lot swój. Ukazał w kręgach światła
swe srebrzyste skrzydła i znów wzbił się wyżej... Znikł
w mrokach.
Po chwili jednak ukazał się znowu. Lekko spłynął
na trawę lotniska. Huk motoru ucichł nagle.
Ruy Blas przebiegł półkolem wolną przestrzeń i
stanął na francuskiej ziemi.
Kordony policji sprężyły się, by stawić opór
nacierającym z tyłu tłumom, lecz tłumy zahipnotyzowane
wielkością chwili trwały w bezruchu.
Do samolotu podchodzić zaczęli: minister spraw
wewnętrznych, minister wojny, przedstawiciele ciała
dyplomatycznego i władz miejskich. W grupie tej szedł
również Merville, za nim Grady, Vilièrs i Flips.
Lecz nim podeszli do samolotu, drzwiczki jego
otworzyły się. Na ziemię wyskoczył szczupły mężczyzna
w lotniczym ubiorze, zdjął z głowy lotniczy hełm i,
nieludzko zmęczony, jął iść ku nadchodzącej grupie. Za
nim wyszli dwaj pozostali pasażerowie Ruy Blasa.
— Czy jestem w Paryżu? — zapytał pilot po
francusku.
Był to Korecki.
Wówczas tłum oprzytomniał i oszalał zarazem.
Kordony policji i wojska pękły jak zardzewiałe
łańcuchy zerwane rękami olbrzyma. Z rykiem
entuzjazmu tłumy rzuciły się ku samolotowi.
W tej samej chwili obaj pozostali piloci: Calvados i
Gomez zdjęli hełmy lotnicze z głów.
Wzrok Merville’a padł na Gomeza, który, stojąc w
pełni światła, witał się z ministrem spraw wewnętrznych
gratulującym mu sukcesu.
Merville chwycił kurczowo za rękę Mac
Grady’ego i jął wołać na cały głos:
— Van Lövenstam! Van Lövenstam! Nie! To
niemożliwe!
Rozdział XVIII
w którym Mac Grady opowiada o swej metodzie
W zgiełku jaki panował wówczas na lotnisku, w
entuzjazmie jaki ogarnął wszystkich, nikt na szczęście
tych słów nie słyszał prócz Grady’ego, Vilièrsa i Flipsa.
Ci dwaj ostatni zaniemówili ze zdziwienia, Grady zaś
ujął inspektora za rękę i szybko odciągnął na bok:
— Na miłość boską, cicho! Co chce pan uczynić?
Merville drżał ze zdenerwowania.
— To on, to on naprawdę! Pan się nie mylił mister
Grady! Trzeba aresztować go natychmiast!
— Nie radzę panu tego robić! Gomez de la Roca
nie ma żadnych powodów do ucieczki. Zresztą spróbuj
pan aresztować go tu na lotnisku, teraz gdy jest
bożyszczem tych tłumów. Tylko ja odejdę, bo nie chcę
być rozszarpany na sztuki.
— A jeżeli van Lövenstam ucieknie, wbrew
pańskiemu przypuszczeniu?
— O to nie mam najmniejszych obaw! Po
pięćdziesięciu pięciu godzinach transatlantyckiego lotu
nawet zbrodniarz wiedzący, iż czeka go szubienica,
poszedłby spać, a nie uciekałby.
— Co więc należy robić?
— Wydać odpowiednie zarządzenia — odparł
zimno Grady.
W czasie tej rozmowy tłum odepchnął ich na bok
pod zabudowania lotniska. Okrzykom nadal nie było
końca. Ledwie żywych ze zmęczenia pilotów porwał
tłum na ręce i obnosił po lotnisku. Z trudem zdołano ich
oswobodzić i pod osłoną policji przeprowadzić do
samochodów.
Merville tymczasem oprzytomniał. Przywołał
oficera policji i wydał mu zarządzenia. Chodziło o to, by
hotel Ritz, gdzie zamieszkać mieli lotnicy, został
otoczony opieką policji...
— …Bowiem trzeba dać zwycięzcom Atlantyku
możność zupełnego odpoczynku, gromadzące się zaś
przed hotelem tłumy mogłyby im ten odpoczynek
zakłócać.
Następnie Merville, Grady i jego towarzysze
wsiedli do samochodu i pojechali za autami rządowymi i
essexem wiozącym bohaterów dnia.
Wąż samochodów posuwał się powoli wśród
zbitych rzesz Paryżan. Wzdłuż drogi zrywały się ciągle
okrzyki Niech żyje, pęki kwiecia sypały się na
samochód Gomeza i towarzyszy. W ten sposób baron
von Lövenstam odbył w parę tygodni po swej
urzędowej śmierci tryumfalny wjazd do Paryża.
* * *
Dnia tego około północy w gabinecie Mac
Grady’ego zebrali się nasi starzy znajomi. Był inspektor
Merville, który hotel Ritz czułą otoczył opieką, widzenie
z Gomezem de la Rocą odkładając na dzień następny,
był Vilièrs, był i Flips, który dotąd nie mógł ochłonąć ze
zdziwienia i podziwu dla Mac Grady’ego.
Na stole stało parę flaszek wina, owoce i torty, nie
zbrakło też szampana, którym detektyw postanowił
uczcić ten wielki dzień.
— Grady! — zawołał Flips — odnalazłeś pan
Lövenstama, jutro wyjaśnisz zagadkę do końca,
powiedz nam jednak, jak to uczyniłeś!
— Tak jest, niech nam pan opowie! — przyłączył
się Merville. — Powiadomił mnie pan krótko o nagim
fakcie, iż van Lövenstam przybędzie na Ruy Blasie, w
co do ostatniej chwili nie wierzyłem. Ale w jakiż
genialny sposób doszedł pan do tego wyniku! Winien
pan nam wyjaśnienie!
Grady otrząsnął popiół z cygara:
— Wierzcie mi, było to bardzo łatwe. Wbrew
Flipsowi uważam, iż lepiej jest szukać przestępcy czy
zaginionego, siedząc w wygodnym hotelu, niż
myszkując w portowych dzielnicach Marsylii. Tę samą
metodę zastosowałem w tym wypadku. Przy wykryciu
morderców O’Randalla w Murray Hill posługiwałem się
również tą metodą.
W pierwszym rzędzie wiedziałem z góry, iż van
Lövenstam żyje. Ustaliłem to na wspólnej konferencji z
inspektorem Merville’em i Vilièrsem. Nie moją winą
było, iż uznano bankiera za zmarłego.
Merville skinął potakująco głową.
— Dalszą przesłanką na której się oparłem był
pewnik, że van Lövenstama nie ma we Francji. Jeżeli
ktoś wie, że jest gdzieś poszukiwany, a chce by go nie
znaleziono, chce mieć swobodę ruchów, wtedy na
pewno od miejsca, gdzie można go zdemaskować,
będzie przezornie stronił. Tylko zbrodniarz wraca na
miejsce przestępstwa. To zaś, co zrobił nasz baron nie
było w żadnym wypadku zbrodnią, przeciwnie jest to
przedni kawał, który do historii przejść powinien.
Van Lövenstam ważył się na wielką grę, musiał
oddalić się od miejsc gdzie był znany, jeżeli gra ta miała
się udać! Dlatego, patrząc na poszukiwania Flipsa, od
początku wiedziałem, iż tropiony przez niego osobnik
nie jest Lövenstamem, lecz człowiekiem, który przez
przypadek został w tę sprawę wplątany! Rzeczywistość
potwierdziła me przypuszczenia!
— Niestety! — jęknął Flips z komicznie
rozpaczliwą miną. — Marjorie...
— Pomówimy i o Marjorie! — przerwał mu
Grady. — Zajmijmy się teraz tylko Lövenstamem.
Flips, jeżeli chcesz być dla mnie tym, czym doktor
Watson dla Holmesa, notuj sobie skrzętnie moje uwagi.
Możesz na nich nieźle zarobić! Otóż od początku
przypuszczałem, że czcigodni panowie Hodgson i
Fowcett kłamią, a kapitan Drews mówi prawdę. Z tego
przekonania wysnułem domysł, iż van Lövenstam
opuścił samolot spadochronem.
— Po rozmowie tedy z panem, panie inspektorze, i
z panem, komisarzu, wysłałem parę depesz do
sławnych lotników, do Allana Cobhama, do Byrda i do
ministerium lotnictwa angielskiego z zapytaniem, czy
jeden człowiek zdolny jest otworzyć drzwi samolotu
Fokkera w czasie lotu.
Na lotnisku Croydon poczyniono próby w tym
kierunku. Echa ich odbiły się nawet w prasie,
orzeczenie ministerium lotnictwa brzmiało: do otwarcia
drzwi samolotu Fokkera w locie trzeba połączonych sił
trzech najmniej ludzi, jeden człowiek nie jest w stanie
tego dokonać. Tę samą opinię wyrazili Cobham i Byrd.
Teraz stało się dla mnie jasne: milioner wespół z
sekretarzami otworzyli drzwi, po czym van Lövenstam
wyskoczył z samolotu ze spadochronem. Dziś już
wiemy z zeznań de Valdena, iż było to nad ławicami
Bray Duns. Wiemy też, że po bankiera przybyła tam o
zmroku motorówka. Ja jednak nie wiedziałem wówczas
o tych szczegółach i innymi drogami dotarłem do
prawdy.
Detektyw przerwał opowiadanie i nalał wina w
kieliszki.
Od pierwszej chwili, mój inspektorze, zwróciłem
uwagę na fakt przez was pominięty. Oto w ostatnich
latach przed ową „nieszczęsną” jazdą van Lövenstam
wprowadził pewne zmiany w swoim trybie życia.
Wyjeżdżał gdzieś tajemniczo na dłuższe okresy
czasu, wracał niespodziewanie, na pytania swego
otoczenia odpowiadał, iż prowadzi interesy, w które
nikogo wtajemniczać nie chce. Nie wtrącano się więc w
te sprawy, uszanowano jego wolę. Mnie jednak
naprowadziło to wszystko na myśl, iż baron od czasu
dłuższego prowadził podwójne życie i że tu właśnie, w
jego częstych podróżach, których celu nikt nie wiedział,
mieści się sedno zagadki.
Zacząłem więc pracę. Zwróciłem się do wszystkich
linii okrętowych belgijskich i holenderskich z prośbą o
listy pasażerów okrętów tych linii z ostatnich kilku lat.
Nazwisko moje sprawiło, iż udzielono mi ich chętnie.
To były właśnie te pliki papierów, Flips, które cię tak
interesowały.
Grzebanie w tych rejestrach była to ciężka praca.
Wreszcie znalazłem to, czego szukałem. Znalazłem w
liście pasażerów pierwszej klasy parostatku Aquitania
nazwisko van Lövenstama. Powtarzało się ono dość
często w ciągu ostatnich lat paru. Lövenstam odbywał
swe tajemnicze podróże do Buenos Aires, Montevideo
i Rio de Janeiro. To już było coś! Ale zdziwienie moje
było stokroć większe, gdy przekonałem się, iż
Lövenstam opuszczał w ciągu lat pięciu bardzo często
brzegi Europy, ale nie wracał do niej ani razu!
Flips i Viliers wydali okrzyk zdziwienia.
— Stanąłem wobec nowej zagadki — mówił dalej
Grady. — Sądziłem, że przyjdzie mi złożyć broń.
Wgłębiając się jednak dalej w owe poczciwe rejestry
zauważyłem, iż nie mniej często niż Lövenstam do
Ameryki Południowej odbywa podróże z Ameryki
Południowej do Europy niejaki Leone Gomez de la
Roca. Błyskawica poznania rozświetliła mi umysł: Van
Lövenstam i Gomez de la Roca byli więc jedną i tą
samą osobą!
Później wszystko już szło jak z płatka i
udowadniało mą tezę. Rzecz prosta: milioner bawiąc w
Ameryce Południowej pod nazwiskiem de la Roca, pod
tym nazwiskiem musiał posiadać paszport zagraniczny.
Po przybyciu do Starej Europy przedzierzgał się znów
w van Lövenstama. Stwierdziłem wreszcie, iż Gomez
de la Roca był dyrektorem i współzałożycielem SUAS.
Stwierdziłem, iż w tym właśnie towarzystwie
ubezpieczeń van Lövenstam był ubezpieczony na dwa i
pół miliona dolarów – sumę ogromną – która w razie
jego nienaturalnej śmierci miała być podwojoną.
Zasięgnąłem kablogramem informacji o Gomezie u
policji argentyńskiej i – wiedziałem wszystko, ale byłem
zarazem bezsilny.
Mogłem zdemaskować van Lövenstama, ale cóż
by mi z tego przyszło? Nie byłoby siły ludzkiej, która by
mu mogła nakazać powrócić do Europy. Uznałem to
więc za ostateczność, która mogła mi jedynie zapewnić
odrobinę sławy. Na pomoc jednak przyszło mi co
innego!
— Lotnicza mania barona! rzekł Merville.
— Tak, właśnie ona! Z dawna słyszałem o locie
transatlantyckim, urządzanym przez Sociedad Universal
Americana de Seguros. I gdybym wtedy chciał zdradzić
komukolwiek tajemnicę barona, ową tajemnicę kanału
La Manche, jak zniknięcie Lövenstama określiły gazety,
byłbym zarazem założył się sto na jeden, iż jeżeli lot ten
dojdzie do skutku, weźmie w nim udział Gomez de la
Roca, czyli baron Alfred van Lövenstam. I tak się też
stało!
Grady skończył mówić. Niezłomna logika, z jaką
detektyw przeprowadził rozwiązanie zagadki van
Lövenstama zachwyciła jego słuchaczy,
Po chwili milczenia odezwał się Merville:
— Więc baron Lövenstam rodzinie swojej sam
wypłacił premię asekuracyjną!
— Sam! Na tym właśnie polegał spryt i
paradoksalność, z jaką to wszystko zostało dokonane.
Flips jęknął głucho:
— I ja, ja posyłałem van Lövenstamowi, jako
Gomezowi, kablogramy z informacjami, jak wygląda
śledztwo w jego sprawie!
Grady, Merville, Vilièrs wybuchnęli śmiechem.
— Wyobrażam sobie, jaką minę miał van
Lövenstam, gdy odczytywał w Buenos Aires
wiadomość, iż aresztował go pan we Francji!
— Dla mnie jednak — ozwał się inspektor —
jedna rzecz jest niejasna. Trudno mi przypuścić, by
Lövenstam pięć lat temu ułożył tę całą farsę, by ją teraz
tak świetnie odegrać.
— I dla mnie jest to ciemny punkt sprawy —
odparł Grady. — Jutro jednak van Lövenstam wyjaśni
nam wszystko dokładnie.
— Ale pan, pan jest geniuszem Mac Grady! —
zawołał Vilièrs.
Detektyw głowę skłonił.
— Zbytek łaski, monsieur Vilièrs, jestem
skromnym amatorem, któremu czasem sprzyja los i
szczęście!
Rozdział XIX
w którym wszyscy są zadowoleni, a i autor nie ma
powodów do smutku
Dnia następnego około południa czterech panów
przybyło autem pod hotel Ritz.
Wysiedli oni i udali się do hotelowego hallu, gdzie
spytali, które numery zajmują zdobywcy Atlantyku,
panowie: Gomez, Calvados i Korecki, a specjalnie
dyrektor Gomez de la Roca.
Portier odparł na to pytanie, iż panowie owi
obudzili się dopiero niedawno i obecnie ubierają się
zapewne.
Poza tym zdobywcy Atlantyku nie przyjmują
nikogo (tu portier wskazał na liczne grupki ludzi,
otaczające gmach hotelowy) i o godzinie drugiej po
południu udają się na bankiet, wydany dla nich przez
miasto, następnie zaś na uroczystą audiencję do
prezydenta Republiki Francuskiej. Przedtem jednak
pokażą się zapewne na balkonie gromadzącej się licznie
publiczności...
Merville przerwał chłodno potok wymowy portiera
i odwinąwszy klapę marynarki pokazał mu mały
metalowy znaczek, po czym portier zrobił się
niezmiernie uprzejmy i, zwąchawszy pismo nosem,
poinformował przedstawiciela policji, iż monsieur
Gomez zajmuje pokój numer 68 na pierwszym piętrze,
w korytarzu, drugie drzwi na prawo.
Merville z towarzyszami udał się pod numer
wskazany przez portiera, położywszy poprzednio palec
na ustach, dając tym portierowi znać, iż ma milczeć.
— Niewątpliwie, ten Gomez przeszmuglował coś z
Ameryki — domyślił się portier i niepomny przestrogi
inspektora pobiegł co tchu do zarządzającego hotelem,
by mu oznajmić wielką nowinę.
Merville, Grady, Vilièrs i Flips stanęli tymczasem
przed drzwiami pokoju numer 68. Serca mimo woli biły
im żywiej w piersiach. Rozumieli, że za chwilę zagadka,
która od tygodni zajmowała świat cały, zostanie
rozwiązana. Za drzwiami tymi czekała ich sława i
rozgłos.
Merville drżącą nieco ręką zapukał do drzwi
trzykrotnie.
— Proszę! — ozwał się męski głos z wewnątrz.
Naciśnięcie klamki, dwa kroki naprzód i znaleźli się
oko w oko z baronem Alfredem van Lövenstamem.
Wszyscy czterej pochylili głowy w ukłonie.
Gomez de la Roca kończył się właśnie ubierać i
stojąc przed lustrem, poprawiał uczesanie. Spojrzał ze
zdziwieniem na przybyłych.
— Czego panowie sobie życzą? — zapytał —
Uprzedziłem portiera, iż nie przyjmuje nikogo!
— Dla nas zechce pan jednak znaleźć chwilę
czasu! Przybywamy w ważnej sprawie!
— W jakiej że to sprawie, panowie?
—
Chcieliśmy
mówić
z
baronem
van
Lövenstamem.
Grzebień, który Gomez trzymał w ręku, wyślizgnął
się i upadł na podłogę.
— Z kim?
— Z van Lövenstamem!
— Panowie kpią sobie ze mnie! Jestem Gomez de
la Roca.
Merville skłonił się powtórnie.
— Nie drwimy wcale, panie baronie, chcieliśmy
panu zwrócić pewną zgubę.
— Przybyłem wczoraj wieczór do Paryża i, o ile
wiem, nic nie zgubiłem w tym mieście!
— Zgubił pan jednak, panie baronie — ozwał się
Grady — swój portfel na samotnej ławicy Bray Duns.
Obowiązkiem policji jest zwracać zgubę właścicielowi!
I wyciągnął do zdumionego i skonsternowanego
Gomeza portfel odebrany de Valdenowi, z inicjałami
AL.
— Wszak to pańskie inicjały! Nieprawdaż? O
proszę niech pan nie przeczy — dodał, widząc
przeczący ruch ręką bladego Gomeza. — Pozwolimy
sobie przedstawić się panu. Ja jestem Mac Grady,
słyszał pan pewnie o mnie kiedyś! Tu stoi inspektor
Merville, ten oto pan to komisarz Vilièrs z Dunkierki,
ten zaś młody człowiek, to Cola Flips, urzędnik
pańskiego argentyńskiego Towarzystwa.
Nie grajmy komedii, baronie. Ja i moi towarzysze
wiemy wszystko. Mam w rękach dowody, które
demaskują pana. Wiem, że od pięciu lat żył pan
podwójnym życiem. W Europie jako van Lövenstam, w
Ameryce jako Gomez de la Roca. Znam tajemnicę
wydmy morskiej Bray Duns, znam powody, dla
których pan znikł. Gomez de la Roca zamordował van
Lövenstama. Nie znam intencji inspektora Merville’a,
przychodzę tu jednak po to, by zabić raz na zawsze
Gomeza de la Rocę a wskrzesić światu Alfreda van
Lövenstama! Nie grajmy więc komedii, baronie!
Blady, przegięty w tył, słuchał Gomez tych słów
Grady’ego. Gdy detektyw skończył, odpowiedział:
— Dobrze! Nie grajmy komedii! To zresztą jest po
mojej myśli. Tak panowie, to ja jestem baronem van
Lövenstamem i choć urzędowo uchodzę za
nieboszczyka, zapewniam was, że najlepszym cieszę się
zdrowiem. Nim jednak dowiem się, w jaki sposób
załatwi się ze mną inspektor Merville, proszę
powiedzcie mi, jak odkryta została ma tajemnica.
Zajmijcie miejsca panowie.
Merville i towarzysze, oszołomieni, zajęli wskazane
miejsca. Grady krótko opowiedział van Lövenstamowi,
jak doszedł do przeświadczenia, iż Gomez de la Roca i
van Lövenstam są jedną i tą samą osobą.
— Tak! — ozwał się baron. — Ale cóż uczynicie
teraz ze mną!
Mac Grady wzruszył ramionami:
— W tej sprawie głos ma inspektor Merville.
— Doprawdy — ozwał się inspektor, nie ja będę o
tym decydował. Faktem jest, iż obraził pan władze
francuskie i sądy Republiki, symulując swój zgon.
Sądzę jednak, że prawo i sędziowie względni będą dla
zwycięzcy Atlantyku, dla człowieka, który obok
argentyńskiej, wiózł nad wodami oceanu i francuską
flagę. Będę zmuszony jednak ściągnąć z pana protokół,
a sędzia śledczy zażąda może kaucji w obawie, by nie
znikł nam pan powtórnie!
— Nie ma obawy, co do tego! — zaśmiał się
milioner. — Wierzcie mi panowie, łatwo mi było
umrzeć, ale nie mogłem wybrnąć z kłopotu, jak wrócić
z powrotem do życia. Wybawił mnie pan z kłopotu,
Mac Grady.
— Winien nam pan jednak jeszcze teraz udzielić
paru słów wyjaśnienia. Jak się to stało i po co van
Lövenstam poniósł rzekomą śmierć w kanale La
Manche!
— To prosta historia, panowie! Przed pięciu laty,
gdy przystępowałem do bardzo poważnej operacji
giełdowej, przyszło mi na myśl, że jeżeli nie w niej, w
następnej mogę przegrać, mogę stracić cały mój
majątek! Bo ja, panowie, nie gromadzę milionów dla
satysfakcji ich posiadania, lecz dla hazardu zdobywania
ich. Gra giełdowa to moja jedyna podnieta nerwów!
Uprawiam i będę uprawiał hazard giełdowy dla jego
emocji! Rozumiecie, że w tych warunkach stracić
można wszystko w jednym dniu! Wtedy to, bez żadnej
myśli o tym, co teraz uczyniłem, odwiedziłem po raz
pierwszy Amerykę Południową i stworzyłem jako
Gomez de la Roca Sociedad, wielkie ubezpieczeniowe
towarzystwo. Od czasu tego wiedziałem, iż gdyby
przyszła czarna godzina, będę mógł wyjechać do
Argentyny i żyć tam spokojnie i dostatnio. W ten
sposób urodził się Gomez de la Roca. Po dwu latach,
gdy towarzystwo ubezpieczeń rozrastać się poczęło,
przyszła mi do głowy myśl, aby ubezpieczyć się w nim.
Wydawało mi się to nader śmieszne, iż baron
Lövenstam ubezpieczy się na życie w towarzystwie
prowadzonym przez barona Lövenstama.
A teraz posłuchajcie, panowie, jak umarł
Lövenstam. Od dłuższego już czasu wdałem się w
uporczywą walkę z trustem Delaneya. Wynikły stąd dla
mnie poważne straty, czekały mnie duże płatności, na
które nie miałem gotówki. To może wyda się dziwne,
ale rozmaite sprawy zbiegły się tak fatalnie, iż byłem w
położeniu nader trudnym.
W pierwszych dniach lipca udałem się do Londynu,
by odroczyć terminy pewnych zobowiązań, lub
pozyskać pożyczkę. Niestety, Delaney doskonale
zaciągał pętlę wokół mej szyi. Prolongaty nie
uzyskałem, pożyczki odmówiono mi również.
Nie jestem człowiekiem, którego by łamały
niepowodzenia, sytuacja moja była jednak bardzo
poważna! Oczywista, nie myślałem wcale w owych
chwilach, iż jestem tam, w Buenos Aires, Gomezem de
la Rocą. Głowę moją zaprzątała myśl: jak się wywinąć z
matni i jak obalić potęgę finansową trustu Delaneya.
Postanowiłem odbyć szereg konferencji z pewnymi
osobistościami ze świata bankiersko-przemysłowego
Francji. Dnia krytycznego wydałem polecenie
Drewsowi wystartowania wieczorem do Calais. Na
dwie godziny przed startem opanowała mnie niezwykła
myśl. Koncern mój potrzebował znacznej sumy
gotówki, by się uratować. Gdyby w czasie zbliżającego
się rajdu samolot ze mną runął w morze Sociedad
wypłaciłaby mej rodzinie pięć milionów dolarów.
Sociedad, której byłem dyrektorem! Koncern byłby
uratowany. Nie musiałem zresztą umierać, wystarczyło
udać śmierć. Odbyłem krótką konferencję z
Hodgsonem i Fowcettem. Są to ludzie bezgranicznie mi
oddani i królewsko też opłacani przeze mnie. Po
półgodzinie plan był gotów. Motorówka z oddanym mi
człowiekiem opuściła brzegi Anglii. Po namyśle obrałem
ławicę Bray Duns jako miejsce, gdzie miałem
wylądować. Fowcett zadzwonił do pewnej redakcji,
zawiadamiając ją anonimowo, iż około piątej po
południu odleci z lotniska Croydon baron Lövenstam.
Miało to ten skutek, iż redakcja owa wysłała swego
reportera, który dokonał zdjęcia w chwili, gdy
wsiadałem do aeroplanu. Miałem więc alibi, że
opuściłem Croydon.
Potem ... Resztę panowie wiedzą. Przy pomocy
mych
sekretarzy
otworzyłem
drzwi
samolotu.
Zapewniam panów, łatwe to nie było. Nie był również
rozkoszny ów skok w dół. Spadochron jednak działał
doskonale.
— Mister Drews twierdził, iż nie było spadochronu
w aeroplanie! — przerwał Merville.
— W kabinie samolotu była tajna skrytka, o której
Drews nie wiedział — odparł milioner.
— Aha! — ozwał się Grady.
— Nie mam już panom nic do powiedzenia. Plan
mój udał się świetnie. Znaleziono nawet jakiegoś
topielca i namyślano się czy to nie moje zwłoki. Van
Lövenstam wypłacił polisę spadkobiercom van
Lövenstama. Koncern zasilony tak znaczną gotówką
jest dziś uratowany. Skorzystałem też ze spadku moich
akcji, wykupując je skrzętnie. Gdy dziś wieczór z prasy
dowie się świat, iż van Lövenstam odżył, pójdą one na
pewno w górę, przynosząc mi nowe zyski.
— Cóż będzie jednak z owymi pięcioma milionami
dolarów?
Oszukał
pan
wszakże
towarzystwo
ubezpieczeń?
— Sądzę, że jako dyrektor jego, zdołam zyskać
to, iż suma ta zostanie potraktowana jako
długoterminowa
pożyczka.
Teraz
wrócę
do
Amsterdamu. Rodzina moja jest przekonana o mej
śmierci. Będzie to dla niej nowe wielkie wstrząśnienie.
— Ktoś inny, tu w Paryżu, opłakuje pana barona
również — ozwał się Grady.
Baron skinął głową na znak, iż rozumie. Grady
uśmiechnął się lekko.
— Inspektorze! — rzekł baron — jestem w mocy
prawa, czy wolno mi jednak pójść na bankiet, wydany
na cześć naszą przez miasto?
Merville skłonił się:
— Tak, ale jako baron van Lövenstam!
— Zgoda! Toż to będzie sensacja. Gomez de la
Roca umarł więc raz na zawsze!
Van Lövenstam zwrócił się do Mac Grady’ego:
— Włożył pan wielu trudu i geniuszu, by rozwikłać
moją tajemnicę. Moje zamiłowanie do lotnictwa
pomogło panu ujrzeć mnie tak rychło w Paryżu. Niech
mi pan pozwoli, bym panu za te trudy odwdzięczył się
tak, jak możemy się odwdzięczać my, bankierzy, ludzie
bez serca.
I van Lövenstam wziął z oddanego mu portfelu
książeczkę czekową, napisał na blankiecie słów parę,
po czym podał go Grady’emu.
Był to czek na tysiąc funtów szterlingów.
Grady wziął go z rąk barona i złożył z uwagą.
— Dziękuję baronie, ale sprawa pana była dla
mnie wakacyjną rozrywką. Przyjąć tego czeku nie
mogę. Poproszę pana o coś innego. Rząd mój wezwał
mnie dziś rano telegraficznie do Londynu. Chodzi o
sprawy wielkiej wagi. Czy mógłby mi pan, baronie,
użyczyć samolotu, jednego z pańskiej flotylli, by ów
przewiózł mnie do Anglii. Co zaś do tego czeku... —
Grady zwrócił się do milczącego i smutnego Flipsa —
...Ten oto młody człowiek — rzekł, wskazując go
baronowi — wykazał wielkie zdolności, działając jako
agent Sociedad. Gomez de la Roca czytał zresztą jego
raporty. Sądzę, że baron van Lövenstam nie zapomni o
nim w przyszłości i pozwoli, że teraz ten oto czek w
jego imieniu mu wręczę.
I podał czek zarumienionemu i zmieszanemu
Flipsowi.
— Masz! — rzekł. — Powiadom, co prędzej
pannę Marjorie o waszym szczęściu!
Skłonił się baronowi i swym towarzyszom.
— Zostaniecie tu panowie pewnie chwil jeszcze
parę. Ja spieszę na lotnisko! Życzę powodzenia, mister
Lövenstam.
Grady skierował się ku drzwiom, lecz w chwili, gdy
naciskał klamkę, myślą jakąś uderzony, zwrócił się
jeszcze do barona:
— Panie baronie, jeszcze jedno zapytanie:
— Słucham pana!
— Z opowiadania pańskiego wynika, iż pilot
pańskiego samolotu, kapitan Drews, nie wiedział i nie
mógł wiedzieć, iż opuścił pan samolot w tak dziwny
sposób.
— Nie wiedział faktycznie nic, mister Grady! Nie
mogłem dopuścić go do tajemnicy, bo wiedziałem, iż
nie zechce kłamać mimo przywiązania, jakie miał do
mnie. Kapitan Drews wierzy pewnie jeszcze w tej
chwili, iż w jakiś niewytłumaczony sposób wypadłem z
samolotu do kanału La Manche. Tajemnicę mą znali
jedynie i zeznawali fałszywie panowie Hodgson i
Fowcett.
Ostre rysy Mac Grady’ego rozjaśnił uśmiech.
— Spodziewałem się tego! — rzekł, otwierając
drzwi. — Kapitan lotnictwa angielskiego nigdy nie
kłamie, nawet, gdy jest w rezerwie.