Anne Mallory
Sekret kurtyzany
Z angielskiego przełożyła Agnieszka Kunecka
Tytuł oryginału: „Masquerading the Marquess"
Matce, z najserdeczniejszymi podziękowaniami
za wszystko
Szczególne podziękowania dla Seliny McLemore
Artysta musi rozniecić iskrę, zanim rozpali ogień i powstanie sztuka, ale artysta musi też być
gotowy na to, że pochłonie go ogień własnego dzieła.
Rodin
Od autorki
W czasach, w których dzieje się akcja tego romansu, w teatrze Adelphi pracowała rodzina
Dalych, jednak ich imiona i charaktery są fikcyjne.
Robert Cruikshank, karykaturzysta, istniał naprawdę. Choć przyćmiewała go sława brata
George'a, był cenionym artystą. Jego osobowość również jest fikcyjna.
Anne Mallory dzieli swój czas między domem rodzinnym w Michigan i mieszkaniem w
Kalifornii, gdzie pracuje jako informatyk. Po godzinach pracy czyta niewidomym. Anne
jest nie tylko utalentowaną pisarką, ale także znakomitym muzykiem i sportowcem.
„Tajemnicze porwanie" to jej pierwsza powieść, która znalazła się w finale konkursu
Złotego Serca na najlepszy krótki powieściowy romans.
1.
Londyn, 1823
Gdzie karykaturzystka powinna szukać tematów do rysunków?
Calliope Minton przyglądała się pląsającej po parkiecie parze: starzejącemu się
księciu i młodziutkiej debiutantce. Mogłaby przedstawić arystokratę jako
starego, niedołężnego żółwia, a dziewczynę jako niewinną rybkę. A może książę
powinien być żarłocznym wilkiem, a dziewczyna owieczką? Calliope skrzywiła
się, bo w gruncie rzeczy oglądana przez nią para w ogóle nie zasługiwała na
uwagę.
Z nudów Calliope była nawet gotowa wywołać skandal. Gdyby zerwała z siebie
suknię na środku udekorowanej z przepychem sali balowej, goście mieliby
wreszcie okazję porozmawiać o czymś innym niż tylko o pogodzie!
- Zima w tym roku wcale nie ustępuje. Ciekawe, kiedy wreszcie zrobi się
cieplej? - zastanawiała się głośno panna Sara Jones, przy której skupiła się
dość duża grupa gości.
Calliope zacisnęła pięści, żeby nie potrząsnąć śliczną debiutantką, i utkwiła
wzrok w rozłożystym filodendronie ustawionym w kącie sali. Już wcześniej
stwierdziła, że ta imponująca roślina jest najciekawszym obiektem w
pomieszczeniu.
W polu widzenia karykaturzystki znalazła się niepozorna dziewczyna
wyglądająca na zmieszaną. Calliope uśmiechnęła się do niej i młoda dama
spojrzała weselej dookoła siebie. Dziewczyna była serdeczną i inteligentną, choć
nieśmiałą osobą. Calliope z całego serca życzyła jej powodzenia w zakłamanym
świecie arystokracji.
Taki właśnie temat podjęłaby najchętniej. Zbyt długo te same pozbawione
wyrazu damy i nieudolni dżentelmeni wiedli prym w towarzystwie. Choć raz
chciałaby zobaczyć, jak mądrzy, młodzi ludzie odważnie stawiają czoło
zatwardziałym hipokrytom. Może gdyby zrobili to wspólnie... Stworzyłaby
grupę, doprowadziła do swoistej rewolucji. Młodzi ludzie, powstańcie!
Przełamcie bariery społeczne! Obalcie wyniosłą elitę!
Żądnej zemsty Calliope pomysł ten natychmiast przypadł do gustu. Tak,
potrafiłaby ich poprowadzić do zwycięstwa. Obaliłaby wszystkich arystokratów,
jednego po drugim.
Od którego zacząć?
Po sali przeszedł szum, który przerwał jej rozmyślania. Lady Killroy skinęła
komuś, by dołączył do nich, i Calliope zastygła w bezruchu, gdy rozpoznała
mężczyznę o kruczoczarnych włosach.
W jej kierunku szedł przystojny markiz Angelford. Jego arystokratyczną twarz
okalały ciemne loki, wręcz emanował bogactwem i władzą. Patrzył prosto na
nią.
Serce Calliope biło jak szalone, nie była w stanie opanować przyspieszonego
oddechu. Dojrzale matrony i młodziutkie debiutantki nie odrywały od markiza
wzroku. Zniecierpliwiona Calliope zacisnęła usta. Ze złością stwierdziła, że
reaguje na zarozumiałego arystokratę tak samo jak wszyscy.
- Powoli, po jednym arystokracie na raz - odezwał się jej wewnętrzny głos.
Angelford stanął przy nich i skinął głową lady Killroy.
- Bardzo się cieszę, że zechciał pan przyjąć nasze zaproszenie, lordzie -
pospiesznie przywitała go gospodyni.
Dzięki obecności Angelforda kroniki towarzyskie we wszystkich gazetach zaliczą
bal do udanych.
- Pojedynczo - powtórzył głos.
- Rozmawialiśmy o pogodzie, lordzie - powiedziała Sara. - Czyż nie jest
okropna?
- Owszem. W zeszły weekend nie mogliśmy pojeździć konno.
Niski głos Angelforda przyprawił Calliope o gęsią skórkę.
Sara zachichotała. Zawtórowała jej Lucinda Fredericks, jeszcze jedna urocza
debiutantką, która nie raz nadużyła cierpliwości Calliope.
- Kto by pomyślał, że pogoda odważy się pokrzyżować panu plany, lordzie.
Na widok oburzonych min stojących przy niej pań Calliope pożałowała swoich
słów. Wyraźnie zirytowana lady Simpson uderzała wachlarzem o suknię.
Zbita z tropu Calliope przysięgłaby, że dostrzegła uśmiech w kącikach ust
lorda.
- Zdarza się. Czasem każdemu trzeba dać nauczkę -zakpił Angelford, patrząc jej
prosto w oczy.
Calliope z trudem opanowała zażenowanie i spuściła głowę. Po co próbowała
upokorzyć go w obecności innych? Nawet jeśli ją drażnił, powinna poczekać na
właściwszy, dyskretniejszy moment.
Złośliwy chichot Sary i Lucindy był jej wyraźnie nie w smak.
- Na to właśnie zasługujesz - podsumowała Sara wystarczająco głośno, by
karykaturzystka ją usłyszała.
Calliope oddałaby w tej chwili wszystko za kawałek papieru i pióro. Sarze nie
będzie do śmiechu, kiedy zobaczy w gazecie swoją podobiznę opatrzoną
odpowiednim komentarzem.
Lady Simpson zatrzasnęła wachlarz.
- Nawet ja czasem popełniam błędy przy sporządzaniu listy gości, lordzie. Cóż,
niestety nie zawsze można ufać rekomendacjom innych. Niektórzy arystokraci
nie stawiają wystarczająco wysokich wymagań osobom, które przyjmują w
swoim domu.
Calliope zaniepokoiła się. Najprawdopodobniej dostanie wymówienie od lady
Simpson. Och, te idiotyczne konwenanse. Jak nauczyć się bezpiecznie poruszać
w ich labiryncie?
Z ciszy, która zapadła, skorzystała lady Killroy.
- Tak, o dobrą radę nie jest łatwo. Ale zmieniając temat, chciałabym zauważyć,
że panna Jones wspomniała o nowym włoskim marmurze, którym wyłożono
wnętrza pałacu St. James. Ona i panna Fredericks niedawno tam debiutowały.
Sara w mig chwyciła aluzję.
- O, tak. Ten marmur ma piękny szary odcień. Poza tym sprowadzili do pałacu
wspaniałe rośliny. Wyglądały wspaniale w...
Calliope nie miała najmniejszej ochoty słuchać „wspaniałego" wywodu Sary,
która godzinami potrafiła prowadzić puste rozmowy. Spostrzegła znudzony wy-
raz twarzy Angelforda i poczuła cichą satysfakcje, gdy uświadomiła sobie, że
został schwytany w sidła dwóch słodkich idiotek.
Lady Simpson i lady Killroy oddaliły się o kilka kroków, by poplotkować.
Pochyliły się ku sobie i lady Simpson, nie zwracając uwagi na stojącą tuż obok
Calliope, szepnęła przyjaciółce:
- Angelford w tym sezonie bywa na wielu przyjęciach. Myślałam, że po
tygodniowej przerwie zniknie na dobre, ale dzisiejszy wieczór dowodzi, iż na
szczęście się myliłam.
- Myślisz, że zaczyna wreszcie myśleć o założeniu rodziny?
- Wszystko jest możliwe. Gdybym miała córkę, przygotowałabym się do ostrej
walki.
- Angelford to chyba najbardziej pożądany kawaler w całej Anglii, chociaż mój
mąż twierdzi, że on się nigdy nie ożeni - stwierdziła lady Killroy.
Jej rozmówczyni otworzyła wachlarz.
- Wszyscy w końcu to robią.
- Tak, ale z Angelfordem jest inaczej. On nie ugania się za arystokratkami,
mimo że niejedna zrobiłaby wiele, aby go usidlić.
- Nie przesadzaj, jest wrażliwy na kobiece wdzięki.
- No tak, czegóż innego można by się spodziewać po mężczyznach?
- Niektórzy jednak przesadzają.
- Chyba nie sądzisz, że Angelford skończy jak wicehrabia Salisbury?
- Zadurzony po uszy w kochance? Moim zdaniem Angelford bardziej
przypomina księcia Kent i opamięta się, gdy nadejdzie właściwy moment.
Calliope przeszył zimny dreszcz. Ileż można dyskutować o mężczyznach, którzy
zamiast ożenić się i ustatkować, woleli spędzić życie u boku kochanek? Cóż, w
opinii zacofanych matron był to niewybaczalny grzech.
Calliope potrząsnęła głową i kolejny raz rozejrzała się po sali. Był to bal jak
każdy inny. Debiutantki w swoich dziewiczych białych sukniach uśmiechały się
uroczo do nadskakujących im młodzieńców, wdowy i mężatki odważnie
flirtowały, dandysi tanecznym krokiem krążyli po sali, a starzy rozpustnicy
śledzili kobiety lubieżnym wzrokiem. Pląsającym po parkiecie parom
przygrywała orkiestra.
Calliope od dwóch lat była karykaturzystką i podśmiewała się z arystokracji.
Przez dwa lata chwytała się różnych podstępów, by dostać się do zamkniętego
kręgu śmietanki towarzyskiej i od wewnątrz obserwować, jak bawią się
szlachetnie urodzeni.
Zaczęła rysować karykatury dla zabawy, ale wytykanie wad arystokracji szybko
stało się jej pasją.
Obok Calliope, sapiąc ze zmęczenia, pojawił się Terrence Smith z dwiema
szklankami lemoniady.
- Przyszedłem najszybciej, jak się dało.
Obie matrony nie przerwały szeptania, chociaż lady Simpson rzuciła
Terrence'owi wymowne spojrzenie.
- Co się stało, panie Smith? - spytała Calliope. Na twarzy Terrence'a pojawił się
niepokój.
- Odniosłem wrażenie, że coś jest nie w porządku -odparł Smith i wetknął
Calliope szklankę do ręki. - Wyglądała pani na zrozpaczoną, panno Stafford.
Calliope uśmiechnęła się. W rzeczywistości nosiła inne nazwisko, ale nikt tutaj
go nie znał.
- Czuję się dobrze, ale dziękuję za troskę. Terrence kiwnął głową i spojrzał z
ukosa na markiza.
Calliope uśmiechnęła się na widok wyrzutu w oczach skądinąd nieśmiałego
mężczyzny. Smith był naprawdę uroczy.
Usłyszawszy głośny chichot, popatrzył rozanielonym wzrokiem na Lucindę
Fredericks. Terrence zadurzył się w tej próżnej dziewczynie po uszy. Pozwalała
mu zatańczyć ze sobą jeden raz na każdym balu, ale robiła to tylko na wyraźne
polecenie opiekuna. Calliope nie potrafiła zrozumieć jego uczucia, ale przez
wzgląd na przyjaciela nie rysowała karykatur Lucindy.
Terrence był jedynym przyjacielem Calliope wśród arystokracji. Jego
nieśmiałość oraz fakt, że nie posiadał ani majątku, ani urody, sprawiały, że i z
niego chętnie drwiono.
Calliope pociągnęła łyk słodzonej lemoniady i skrzywiła się. Znowu za dużo
cukru.
Terrence nadal wpatrywał się w Lucindę maślanym wzrokiem. Dziewczyna
skarciła go zirytowanym spojrzeniem, po czym zalotnie dotknęła ramienia
Angelforda.
Calliope stwierdziła, że nadszedł czas, by zająć przyjaciela czymś innym.
- Panie Smith, jak idzie panu praca nad tomikiem poezji?
Terrence rozpogodził się.
- Całkiem nieźle, dziękuję. W tym tygodniu napisałem kilka wierszy.
- To cudownie. Bardzo chciałabym je przeczytać. Smith spojrzał na nią
zaniepokojony.
-Ja... ciągle nad nimi pracuję.
Terrence marzył o majątku, sławie i małżeństwie z Lucindą Frederick. Wiedział,
że pisanie wierszy mu nie pomoże, a mimo to snuł coraz bardziej absurdalne
plany na przyszłość.
Jego niemodny strój wymownie podkreślał nieskuteczność wszelkich
przedsięwzięć.
- Przestań marudzić, dziewczyno, i przynieś mi trochę ponczu - przerwała im
lady Simpson, patrząc na lemoniadę Calliope. - Umieram z pragnienia.
Calliope po raz setny pomyślała o materiale, którego potrzebowała do
następnego wydania gazety. Przygryzła wargę i skinęła głową. Lady Simpson
nie ominie kara za tę impertynencję.
- Lady Simpson, z przyjemnością przyniosę pani lemoniadę - powiedział
Terrence.
- Ależ nie trzeba. Panna Stafford się tym zajmie. Przecież po to ją zatrudniam.
Calliope rzuciła Terrence'owi uspakajające spojrzenie, ale on już przybrał ów
zawzięty wyraz twarzy, który nieraz przysporzył mu kłopotów.
Oddała mu swoją prawie pełną szklankę.
- Dziękuję, panie Smith, ale przyda mi się trochę ruchu. Ćwiczenia dobrze
wpływają na moją chorą nogę.
Lady Simpson zmrużyła oczy i spuściła wzrok na czubek pantofla Calliope
widoczny spod sukni. W tym samym momencie odwrócił się do nich Angelford i
też zerknął na dół. Najwyraźniej podsłuchiwał rozmowę. Calliope zrobiło się
gorąco i szybko oddaliła się, zanim lady Simpson albo markiz zdążyli rzucić
jakąś kąśliwą uwagę.
Co innego, gdy krytykuje cię lady Simpson, a co innego, gdy robi to Angelford.
Podpierając się laską, podeszła do stołu z przekąskami, sprawnie omijając tań-
czące pary i grupki gości stojących na skraju parkietu.
W sali nie było czym oddychać. Calliope ukradkiem odsunęła suknię od ciała,
by się ochłodzić. Czuła, jak wzdłuż kręgosłupa spływa jej strużka potu.
Gdyby zrobiła to, na co miała ochotę, czyli powachlowala się rąbkiem sukni,
goście zaniemówiliby z oburzenia. Może więc warto zaryzykować? pomyślała
rozbawiona. Lady Simpson wpadłaby w szał albo przynajmniej zemdlała.
Głuchy odgłos jej pulchnego ciała uderzającego o podłogę wynagrodziłby
Calliope wszelkie konsekwencje, które musiałaby ponieść.
Wkrótce wygasał jej kontrakt u lady Simpson. Dzięki tej posadzie
karykaturzystce nie brakowało ciekawych tematów. Jako dama do towarzystwa
jednej z najznamienitszych matron mogła brać udział we wszystkich przy-
jęciach i poznać osobiście ludzi, których w innych okolicznościach nigdy by nie
spotkała.
Poprzednie dwie posady nie dały jej tylu tematów do karykatur co ta. Lady
Simpson uwielbiała plotkować i Calliope często miała ochotę wyjąć kartkę
papieru, by na gorąco notować jej uwagi.
Jak zwykle nosiła proste, niewyszukane fryzury, ubierała się skromnie i
zakładała okulary. Teraz jednak zaczęła poruszać się w wyższych sferach, gdzie
z tego właśnie względu była bardziej narażona na cięte uwagi złośliwych
debiutantek.
Kilka tygodni temu dość ostro zareagowała na komentarz Cecylii Dort na temat
mody. Nie był to mądry krok, bo od tej pory jej stosunki z lady Simpson zaczęły
się wyraźnie psuć.
Przed stolikiem z przekąskami utworzyła się kolejka. Calliope ucieszyła się,
widząc, że ktoś wreszcie otworzył drzwi na taras. Zerknęła szybko na swoją
chlebodawczynię, która prowadziła ożywioną rozmowę z księciem Flandersem.
Z doświadczenia Calliope wiedziała, że ma co najmniej piętnaście minut wy-
tchnienia.
Ostrożnie ruszyła w stronę oszklonych drzwi, starając się, by lady Simpson jej
nie zauważyła. Chwila przerwy od obowiązków była jak najbardziej na miejscu.
Jeszcze dwa kroki...
Lady Simpson wyciągnęła rękę w stronę tarasu i Calliope natychmiast
odwróciła się w stronę stołu z przekąskami. Na szczęście książę potrząsnął
głową i Calliope mogła bez przeszkód przekroczyć próg.
Na zewnątrz panował rześki chłód wiosennej nocy. Taras oświetlały zawieszone
na sznurach lampy. Calliope szła w cieniu, by uniknąć kontaktu ze
spacerującymi po dworze gośćmi. Odetchnęła z ulgą, gdy za rogiem werandy
spostrzegła niewielką, zaciszną altankę. Wciąż czuła się roztrzęsiona po
rozmowie z aroganckim Angelfordem.
Ominęła niski żywopłot i z przyjemnością spoczęła na gładkiej, marmurowej
ławeczce. Wnętrze pomieszczenia tonęło w kwiatach, a powietrze przepełniała
słodka woń klematisów i hortensji. Było to idealne miejsce do rozmyślań.
Calliope uniosła głowę i wpatrzyła się w gwiazdy. Błyszczały srebrzyście na
bezchmurnym niebie Londynu. Wyraźnie widać było gwiazdozbiory Lwa i
Smoka. Gdyby odchyliła się trochę bardziej, na pewno dostrzegłaby Wagę i...
- Gdyby nie pańska obecność, byłoby to wyjątkowo nudne przyjęcie, lordzie.
Do żywopłotu, za którym siedziała Calliope, zbliżali się jacyś ludzie.
Karykaturzystka skrzywiła się niezadowolona. Czy nie mógł dotrzeć tu ktoś
bardziej inteligentny niż Sara Jones?
Ponieważ odpowiedź nie padła od razu, Calliope wychyliła się nieco, żeby
sprawdzić, czy to Angelford towarzyszy Sarze. ........
- Tak się cieszę, że podszedł pan do nas, lordzie. Ci wyniośli zarozumialcy zbyt
często trzymali pana przy sobie na ostatnich przyjęciach. Na pewno miał już
pan dosyć ich towarzystwa.
- Wprost przeciwnie.
Calliope wróciła na miejsce i zadrżała. To był Angelford. Jego niskiego
aksamitnego głosu nie dałoby się pomylić z żadnym innym.
-Jest pan wyjątkowo uprzejmy, lordzie. Ich niekończące się debaty muszą być
niezwykle nudne. Te naukowe tematy, greka, łacina... W głowie mi się od tego
kręci.
Calliope nie wierzyła własnym uszom. Jak można odzywać się w ten sposób do
inteligentnego, wykształconego człowieka? Z drugiej strony wielu dobrze
urodzonych i wykształconych mężczyzn miało bardzo konserwatywne poglądy.
Rozległ się nerwowy chichot i Calliope znów zaczęła przysłuchiwać się
rozmowie.
- Dał jej pan nauczkę, lordzie. I zrobił pan to niezwykle umiejętnie -
przymilnym tonem odezwała się Lucinda Fredericks.
- O kim pani mówi?
- O Margaret Stafford oczywiście. Złośliwa bestia. Udaje lepszą, niż jest. To
istna sawantka!
Oczami wyobraźni Calliope zobaczyła, jak Lucinda otrząsa się z obrzydzeniem.
- Bardzo daje się we znaki lady Simpson. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego
została zatrudniona. Ona po prostu nie wie, gdzie jest jej miejsce.
James mechanicznie przytakiwał bzdurnej paplaninie dziewcząt. Przypomniał
sobie zadanie wywiadowcze, które kiedyś zlecono jemu i Rothowi. Obserwowali
z ukrycia dwóch poruczników, gdy do pokoju weszły ich żony i przez godzinę
rozmawiały o wachlarzach. Oczywiście obaj Francuzi po pięciu minutach
spiesznie opuścili pomieszczenie, ale James i Roth nie mogli się ujawnić i
siedzieli schowani, dopóki kobiety nie wyszły. Od tamtej pory, gdy tylko
usłyszał słowo „wachlarz", czym prędzej żegnał towarzystwo.
Jego towarzyszki podjęły jakiś temat i wałkowały go do znudzenia, więc zaczął
je ignorować i myślami wrócił do zeszłotygodniowej debaty w Izbie Lordów w
parlamencie. Była wyjątkowo zagorzała. Gdyby udało mu się przekonać do
swojego zdania chociaż trzech książąt...
Spostrzegł pytające spojrzenie Sary i kiwnął głową na tak. Najwyraźniej
usatysfakcjonowała ją ta reakcja, bo zadowolona kontynuowała wywód.
James wrócił do swoich rozważań. Powinien poprosić Finna, żeby sprawdził
nastroje wśród przeciwników ustawy. Może uda się utworzyć koalicję?
Tym razem i Sara, i Lucida patrzyły na niego wyczekująco. Kiwnął głową, ale
zdziwione dziewczęta zmarszczyły brwi. O co właściwie pytała Sara? Aha, o
ulubiony smak lodów.
- Cytrynowe.
Dziewczyna uśmiechnęła się i położyła mu dłoń na rękawie. Najwyraźniej
wyczerpały temat panny Stafford.
Wyjątkowo się dziś na nią uwzięły i to nie tylko ze względu na jego uszczypliwą
uwagę. On sam nieraz jeszcze ostrzej kwitował jej wypowiedzi, choć jego towa-
rzyszki nie miały okazji tego słyszeć.
Dziwne, że młode dziewczęta, które miały w tym sezonie udane debiuty, czuły
się przez nią zagrożone. Przecież Margaret Stafford była jedynie damą do towa-
rzystwa. Sarze i Lucindzie nie dorównywała ani pod względem urody, ani
pochodzenia, i nie wzbudzała niczyjego zainteresowania. James miał nawet
wrażenie, że dla większości ludzi stanowiła tylko dodatek do wystroju wnętrza.
On jednak nie należał do większości. Kąśliwa uwaga panny Stafford w
odpowiedzi na upokarzające docinki Cecylii Dort pod adresem pewnej
debiutantki zrobiła na nim ogromne wrażenie. Znalazł się pod urokiem tej
niepozornej kobiety i do dziś na jej widok serce biło mu szybciej. Nie rozumiał
tego uczucia i, co gorsza, niepokoiło go.
Od początku widział w jej oczach dumę i inteligencję, które na próżno starała
się ukryć. A gdy tego wieczoru spojrzał na nią, dostrzegł także tłumioną pasję.
Poczuł przemożną chęć, by z nią natychmiast porozmawiać i dowiedzieć się, o
czym wtedy myślała. Niestety, nie mógł sobie pozwolić na takie zachowanie.
Świadomie podczas każdego spotkania doprowadzał pannę Stafford do
wściekłości. A widywali się ostatnio dość często, bo chodzili na te same
przyjęcia.
Jego uwagę zwrócił cichy szelest i delikatna woń lawendy. Uśmiechnął się
lekko. Czasem wystarczyło o kimś pomyśleć, by ta osoba zjawiła się obok.
- Och, idzie lord Pettigrew, obiecałam mu ten taniec. -Sara popatrzyła na
Jamesa, trzepocząc rzęsami. - Ale ostatni walc mam wolny.
James mruknął coś niezobowiązująco i Sara zmarszczyła brwi. Zanim jednak
zdążyła się odezwać, podeszli do nich lord Pettigrew i Terrence Smith, by zabrać
panie do tańca.
- Angelford, czy znalazł pan ten egipski rękopis? Smith właśnie mi powiedział,
że czeka pan na przesyłkę z Afryki - odezwał się lord Pettigrew.
James spojrzał na Terrence'a Smitha. Nie przypominał sobie, żeby z nim
kiedykolwiek wcześniej rozmawiał.
- Skąd dowiedział się pan o przesyłce? Terrence nerwowo zaszurał nogami i
odchrząknął.
- Wszyscy wiedzą, że kolekcjonuje pan antyki, lordzie, a mnie w zeszłym
tygodniu ktoś napomknął o statku z Egiptu. Rozmawialiśmy z lordem Pettigrew
na ten temat, więc wspomniałem o przesyłce.
Na czoło Smitha wystąpiły krople potu. James lekko skinął głową i zwrócił się
do lorda:
- Jutro będę znał więcej szczegółów.
- Dobrze, dobrze. A teraz, kochani, może wrócimy do środka?
Pettigrew bezceremonialnie położył sobie na ramieniu dłoń Sary. Dziewczyna
spojrzała błagalnie na Jamesa, ale ten nie zareagował.
Ukłonił się i odprowadził wzrokiem oddalającą się czwórkę. Smith przymilnie
nachylał się nad panną Fredericks, a ona chłodno przyjmowała jego zaloty.
- Mój opiekun zmusza mnie, bym z panem zatańczyła. Nie robię tego z własnej
woli.
James potrząsnął głową. Te dziewczyny każdego mężczyznę mogły doprowadzić
do obłędu.
Rozejrzał się po tarasie. Większość spacerowiczów wróciła na salę balową.
Uśmiechnął się na myśl o niewygodnej sytuacji, w której znalazła się kobieta po
drugiej stronie żywopłotu. Nie mogła opuścić swojej kryjówki niezauważona, nie
wiedziała też, że odgadł jej obecność. Wyciągnął z kieszeni cygaro i zapalił je.
- Panno Stafford, czy pani mnie śledzi? - spytał, podszedłszy do niej.
Margaret spojrzała na niego przestraszona i James ucieszył się, że udało mu się
ją zaskoczyć. Jednak panna Stafford momentalnie odzyskała rezon.
- To pan, nie ja, podkrada się i straszy ludzi. Nieładnie.
- Rzeczywiście. Podobnie jest z podsłuchiwaniem. Margaret spojrzała na niego
wyniośle.
- Nie zrobiłam tego specjalnie. Siedziałam tutaj i odpoczywałam sobie, gdy
zjawiła się wasza trójka.
James, jak zwykle zresztą, świetnie bawił się rozmową z panną Stafford.
- Mnie zawsze uczono, że powinno się oznajmiać swoją obecność, a nie ukrywać
w cieniu.
- Wcale nie dziwi mnie, iż był pan karany za podpatrywanie dorosłych z
ukrycia.
Ta kobieta nigdy nie dawała się zbić z tropu. Jej poprzednia uwaga w
towarzystwie była bardziej kąśliwa niż zwykle, a gdy nikt ich nie słyszał,
obrażała go z widoczną przyjemnością.
James uśmiechnął się.
- Panno Stafford, gdybym pani nie znał, pomyślałbym, że stęskniła się pani za
mną.
- Stęskniła? Ja nawet nie zauważyłam pana nieobecności, lordzie. O ile
pamiętam, nawet nas sobie oficjalnie nie przedstawiono.
James uważnie przyjrzał się swojej rozmówczyni znad cygara. Na pierwszy rzut
oka nie należała do piękności, a jej figurę skrzętnie ukrywały liczne warstwy
krepy i tiulu. Była zupełnym przeciwieństwem atrakcyjnych kobiet, z którymi
flirtował, ale miała w sobie coś, co sprawiało, że ciągle o niej myślał.
W półmroku trudno było mu ocenić rysy jej twarzy, ale na sali balowej dostrzegł
wymykające się spod peruki kosmyki barwy miodu. Zamiast zalotnych loczków
miała niemodny kok, który jednak pozwalał podziwiać wysokie kości policzkowe
i ponętne usta. A za okularami kryły się jasne oczy o inteligentnym spojrzeniu.
Gdy odgryzł się jej na sali balowej, zobaczył w nich nie tylko zawstydzenie, ale i
pogardę. Zaskoczony odkrył, że jest mu przykro.
Pochylił się i z oplatającej żywopłot winorośli wyrwał błękitny kwiat.
- Panno Stafford, bardzo mi miło panią poznać.
Podał jej roślinkę, ale ona spojrzała na niego podejrzliwie i nie przyjęła
podarunku. Kwiat miał kolor jej oczu.
- A mnie nie, lordzie. James uśmiechnął się.
- Właśnie widzę.
Zza rogu wyszła pokojówka z tacą w rękach. Potknęła się i pisnęła
przestraszona obecnością gości. James przytrzymał ją i złapał tacę, zanim
zdążyła upaść na marmurową posadzkę.
- Proszę mi wybaczyć, lordzie. Zbierałam puste kieliszki i... - Dziewczyna nie
dokończyła i wbiła wzrok w podłogę.
James oddał jej tacę i pokojówka czym prędzej się oddaliła. Panna Stafford
patrzyła na niego z zaciętą miną.
- Czy ma pani ochotę na coś do picia, panno Stafford? A może mogę mówić do
pani Margaret?
- Nie, nie może pan - oburzyła się jego rozmówczyni. - Dobranoc, lordzie.
Szybko wstała i z dumnie podniesioną głową weszła do sali balowej. James
odprowadził ją wzrokiem, po czym zgasił cygaro i podniósł z posadzki delikatny
kwiat.
Zamyślony obrócił go w palcach i wziął do ręki laskę, którą zostawiła na
ławeczce Margaret. Nie był pewien, czy powinien się oburzyć, czy roześmiać.
Calliope podeszła do stołu z przekąskami. Co za irytujący człowiek! Gdy sięgała
po szklankę, dostrzegła ją lady Simpson.
- Panno Stafford, gdzie pani była?
Na tarasie, gdzie musiałam wysłuchiwać bezmyślnej paplaniny, odpowiedziała
w myślach Calliope.
- Przepraszam panią - odparła rezolutnie na głos. -Zrobiło mi się gorąco i
wyszłam się ochłodzić.
- Spacerowała pani samotnie po ogrodzie? Naprawdę powinna pani większą
uwagę zwracać na dobre obyczaje.
Calliope wiedziała z doświadczenia, że lepiej nie sprzeciwiać się lady Simpson,
gdy już zaczyna swoje wywody.
- Tak, oczywiście. Proszę, to pani lemoniada. Lady Simpson spojrzała na nią z
naganą.
- Nie wracała pani tak długo, że lord Flanders zgodził się łaskawie przynieść mi
napój. Zaschło mi w gardle i byłam bliska omdlenia.
Calliope kiwnęła głową współczująco i odstawiła szklankę.
- Czy chce już pani opuścić bal? - spytała.
-Nie - odparła chłodno lady Simpson. - Jednak sądzę, że na panią już czas. I to
najwyższy. Zwrócono mi dziś słusznie uwagę, że zupełnie nie nadaje się pani na
moją damę do towarzystwa. Pani zachowanie jest oburzające, a uwagi
skandaliczne. Będzie pani musiała poszukać sobie innej posady. Niestety nie
mogę dać pani pochlebnych referencji, więc nie przygotuję żadnych.
Po sali przeszedł szmer. Tu i ówdzie słychać było stłumione chichoty. Calliope
rozejrzała się dookoła. Przyglądało im się kilkanaście osób. Niektórzy goście
dobrze się bawili, inni patrzyli na nią ze współczuciem, jeszcze inni wydawali
się zakłopotani. Wzrok Calliope padl na stojącego w drzwiach Angelforda. Był
zbyt daleko i nie widziała wyrazu jego twarzy, ale na pewno czuł satysfakcję.
Calliope wyprostowała się i odwróciła do lady Simpson.
- Dziękuję, Georgino - zwróciła się po imieniu do swojej byłej chlebodawczyni. -
Gdybym dostała od ciebie referencje, mogłabym szukać posady u jednej z two-
ich przyjaciółek, na przykład lady Turville. Podawane u niej co wieczór na
kolację kotlety z cielęciny prawdopodobnie zupełnie odebrałyby mi apetyt tak
jak tobie. Albo zaoferowałabym swoje usługi pani Dunleavy. Pamiętam, że
nazwałaś ją handlarką. No i nie zapominajmy o lady Flanders, która według
ciebie ubiera się i zachowuje jak ladacznica. Padałabym ze zmęczenia, musząc
otwierać drzwi jej licznym wielbicielom.
Przerażona lady Simpson nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Machała
jedynie wachlarzem.
Calliope natomiast nawet się nie zająknęła. Dało o sobie znać gromadzące się w
niej od tygodni rozgoryczenie.
-Jak to uprzejmie z twojej strony, że nie polecisz mnie żadnej ze swoich
przyjaciółek. Nie uśmiecha mi się szukać całymi dniami cudownego kremu
wygładzającego cerę dla lady Killroy. Jak o niej mówiłaś? Ach, tak, pryszczata.
Nie, nie potrzebuję twoich referencji. -Calliope skierowała się do wyjścia. -
Przyjmij ode mnie jeszcze jedną radę. Byłaby z ciebie świetna pokojówka. Miej
to na uwadze, jeśli fortuna się od ciebie odwróci.
Calliope opuściła salę. Oszołomieni jej tyradą goście bez słowa rozstępowali się
przed nią. Zbliżyła się do drzwi wyjściowych i spojrzała na odświętnie ubraną
służbę. Nikt się jednak nie ruszył, więc postanowiła zostawić płaszcz.
Wyszła z rezydencji Killroyów i zatrzymała się na podjeździe, pocierając
ramiona. Ciekawe, jak wrócę do siebie? pomyślała. W dodatku przez tego
przeklętego Angelforda zostawiła laskę na tarasie. Co prawda, krótkie odległości
mogła spokojnie pokonywać bez jej pomocy, ale do domu było stąd zbyt daleko.
- Panno Stafford! Panno Stafford!
Ze schodów zbiegł zaniepokojony Terrence.
- Dokąd pani pójdzie? Gdzie będzie pani pracować? Calliope zgarbiła się. Łatwo
było pojawiać się i znikać, jeśli zmieniało się nazwiska i nie przyciągało uwagi,
ale po dzisiejszym wystąpieniu trudno będzie ponownie znaleźć się w kręgach
arystokracji.
- Nie jestem pewna, panie Smith. Później się nad tym zastanowię. Teraz muszę
jakoś wrócić do domu.
Terrence spojrzał zakłopotany na wejście do rezydencji. Za chwilę pojawią się tu
ciekawscy goście, żeby sprawdzić, czy scena będzie miała ciąg dalszy na
zewnątrz.
- Proszę wziąć mój powóz. Stangret zabierze panią do domu.
Powiedział jej, do której karety wsiąść, i wyjął z kieszeni dwie zniszczone
wizytówki. Na jednej był wyciśnięty czerwony wizerunek orła,
najprawdopodobniej symbol pozycji ojca. Drugą kartę wręczył Calliope.
- Proszę oddać to stangretowi i podać adres, pod który ma panią zawieźć.
Dopiero teraz Calliope poczuła się zmęczona wydarzeniami dnia. Ścisnęła z
wdzięcznością ramię Terrence'a.
- Dziękuję.
Smith poklepał ją po dłoni.
- Proszę napisać mi, jak sobie pani radzi. Calliope kiwnęła głową i podeszła do
ustawionych w rzędzie powozów. Wrzawa wewnątrz rezydencji robiła się coraz
głośniejsza, więc szybko znalazła karetę Terrence'a i podała rozespanemu
stangretowi wizytówkę i swój adres. Służący o nic nie pytał.
Usiadła wygodnie na podniszczonym siedzeniu i oparła głowę o drzwi. Poniosła
dziś porażkę. W głębi duszy wiedziała, że znalazła się w tej sytuacji przez swój
niewyparzony język, ale by uspokoić nerwy, wolała obarczyć odpowiedzialnością
markiza Angelforda. To na pewno on poradził lady Simpson, by ją zwolniła.
Obalić każdego arystokratę. Jednego po drugim.
Pogrążona w myślach nie zauważyła stojącej w drzwiach rezydencji smukłej
postaci z laską w dłoniach.
2.
- Cal, nie sądzisz, że za bardzo zawracasz sobie głowę markizem Angelfordem?
Calliope rzuciła gniewne spojrzenie Robertowi Cruikshankowi, swojemu
mentorowi i wybitnemu karykaturzyście, po czym opadła na miękki skórzany
fotel.
- Przecież on dostarcza mi tylu tematów. Jak mogę go zlekceważyć?
Robert potrząsnął głową i przesunął dłonią po modnej fryzurze.
- Kolejne trzy rysunki na ten sam temat, „Kłopoty markiza". Nie powinnaś się
koncentrować na jednej osobie, szczególnie że jest to arystokrata, który ceni
sobie prywatność.
- Wiem, ale przyznaj, że rysunki są dobre. Robert popatrzył na kartki trzymane
w dłoniach.
- Powiem więcej: są natchnione. Ale lepiej uważaj. Angelford jest wpływową
osobistością i nie przywykł skupiać na sobie uwagi tego rodzaju. Oprócz ciebie
nikt nie śmie tak z niego kpić.
Cruikshank podał Calliope karykatury i oparł się o mahoniowe biurko.
- Na tym etapie kariery powinnaś dla własnego dobra żartować tylko z tych,
którzy naprawdę mają złą reputację.
Calliope jęknęła.
- Ależ ich rysują wszyscy. Zirytowany Robert potrząsnął głową.
- Cal, musisz pogodzić się z jedną rzeczą. Nie wszystko musi być nowe. Dla
artysty największe wyzwanie stanowi wydobycie czegoś niezwykłego właśnie z
codzienności.
- Rozumiem, Robercie, naprawdę rozumiem. Po prostu uważam, że Angelford
stanowi interesujący obiekt.
I powinien dostać za swoje, dodała w myślach. Jej rysunek pokazywał markiza
unikającego pułapek zastawionych na niego przez matki debiutantek, a
uganiającego się za skąpo odzianymi kurtyzanami. Patrząc na tę karykaturę,
Calliope poczuła satysfakcję, ale i smutek.
W lewym dolnym rogu podpisała się zamaszyście jako Thomas Landes i oddała
rysunek Robertowi.
Cruikshank z westchnieniem odłożył go razem z pozostałymi.
- Wydawcy są bardzo zadowoleni ze współpracy z tobą. Zwiększyła się sprzedaż
gazety i ze zniecierpliwieniem czekają na kolejne dzieła tajemniczego pana
Landesa. Zwiększyli ci gażę.
Gdy podawał Calliope banknoty, kobieta zauważyła, że patrzy na nią z dumą,
którą na próżno starał się ukryć. Wyprostowała się uradowana.
- Dziękuję, Robercie. Jesteś wspaniałym przyjacielem. Nie wiem, co zrobiłabym
bez ciebie. W przyszłym tygodniu zobaczysz nowe rysunki i obiecuję, że będą na
zupełnie inny temat.
Ścisnęła kciuki za plecami i obiecała sobie, że naprawdę się o to postara.
Robert spoważniał.
- Bardzo cię o to proszę, Cal. Coś mnie martwi w twoim stosunku do markiza.
Ten cykl trzech szkiców będzie publikowany co dwa tygodnie. - Potrząsnął gło-
wą. - Wcześniej przedstawiałaś Angelforda w zupełnie innym świetle. Więc licz
się z tym, że te rysunki wywołają burzę i że możesz na tym ucierpieć. Z drugiej
strony jednak - dodał po chwili - skoro twoje prace tak dobrze się sprzedają,
może nie musisz się przejmować i słuchać moich rad.
Calliope roześmiała się, ale była to raczej nerwowa reakcja. Robert popatrzył na
nią pytająco.
- No, słucham.
- Zwolniła mnie lady Simpson. Margaret Stafford musi odejść.
- Tak, wiem. Nawet w klubach dla mężczyzn mówi się o skandalu u Killroyów.
Dzięki tobie bal u lady Killroy stal się wydarzeniem sezonu. Gospodyni umiera
ze szczęścia, mimo że na przyjęciu i jej nie oszczędzono przykrych słów.
Robert musiał dostrzec zakłopotanie Calliope, bo poklepał ją pocieszająco po
dłoni.
- W sumie powinnaś cieszyć się z takiego obrotu sprawy. O ile się nie mylę,
nazwałaś lady Simpson wiedźmą, i to w obecności całej śmietanki towarzyskiej
miasta. Bez względu na uczucia, które do niej żywiłaś, i fakt, że dzięki niej
mogłaś obserwować arystokrację z bliska, sama przyznałaś, iż skończyły ci się
pomysły na rysunki. -Wskazał na czystą kartkę papieru. - Naprawdę sądzę, że
powinnaś przedstawić to wydarzenie tak, jak widziała je Margaret. Inni artyści
na pewno poruszą ten temat, więc byłoby dobrze, gdybyś i ty z niego
skorzystała.
Calliope przytaknęła, otworzyła górną szufladę i wręczyła mu przygotowany
rysunek. Robert spojrzał i wybuchnął śmiechem.
Szkic przedstawiał wróbla w okularach z obandażowaną nogą, który oblewał
smołą i posypywał pierzem przerażoną piranię o ogromnej paszczy. Na drugim
planie kolorowe ptaki przyglądały się tej scenie z otwartymi dziobami, a reszta
stada posilała się rozsypanym na podłodze ziarnem.
-Jest jeszcze jeden.
Calliope wyciągnęła kolejny rysunek, na którym lady Simpson wbijała nóż w
pieczoną świnię o twarzy lady Killroy.
- Są świetne. Czytelnicy będą zachwyceni. Calliope uśmiechnęła się. Zemsta
jest słodka.
- Mimo to twoja sytuacja nie jest godna pozazdroszczenia. - Robert schował
szkice do skórzanej saszetki. - Możesz nie dostać już posady jako dama do
towarzystwa. Zresztą za ile osób dasz radę się przebrać i pozostać
nierozpoznana? Bo o to ci przecież chodzi, prawda?
Tak, anonimowość była konieczna. Calliope dobrze znała zasady, którymi
kierowała się arystokracja. Niezliczeni przyjaciele lady Salisbury na pewno
chętnie donosili jej najnowsze plotki. Margaret Stafford była w tej chwili na
ustach wszystkich i Calliope mogła tylko odetchnąć z ulgą, że nie występowała
w roli damy do towarzystwa pod własnym nazwiskiem.
Robert skrzyżował ramiona, czekając na odpowiedź przyjaciółki. Calliope
westchnęła głęboko.
- Robercie, po długim zastanowieniu doszłam do wniosku, że teraz chcę
obserwować arystokrację z zupełnie innego punktu widzenia.
Cruikshank spojrzał na nią zdziwiony, ale nie przerywał.
- Będę jednak potrzebowała twojej pomocy w znalezieniu wysoko postawionego
mężczyzny, któremu można zaufać. Zdaję sobie sprawę, że jest to niemal nie-
możliwe.
Robert wyraźnie się zainteresował.
- Mów, proszę. Nie trzymaj mnie w niepewności.
- Postanowiłam zostać kurtyzaną. Robert zbladł.
- Kim?!
- Kurtyzaną.
- Kurtyzaną?
- Tak - niepewnym głosem odparła Calliope.
- Zaraz, zaraz. Chcesz być panią nocy, ptaszkiem w raju, kobietą upadłą?
Calliope z trudem zachowywała spokój.
- Tak, ale tylko w teorii.
- To śmieszne.
- Nie, to wspaniały pomysł.
- A dlaczego nie szwaczka?
- Zbyt nudny zawód i daje bardzo ograniczone możliwości.
- Guwernantka?
- Za mała swoboda działania.
- Kucharka? Calliope skrzywiła się.
- Nie. Jako służąca byłabym skazana na przebywanie w domu.
Cruikshank zacisnął zęby.
- Robercie, posłuchaj, zanim skrytykujesz mój pomysł. Zastanawiałam się nad
tym od wielu dni. - Calliope wbiła wzrok w poplamione atramentem palce. - Ta
rola byłaby wręcz idealna. Miałabym dostęp do miejsc, w których spotykają się
panowie, i mogłabym spojrzeć na nich z innej perspektywy. Poznam wszystkie
tajemnice arystokracji, a kurtyzaną będę jedynie z nazwy.
Robert podszedł do okna. Calliope wstrzymała oddech. W pokoju zapanowała
pełna napięcia cisza. Wygodny fotel, który kupiła za pieniądze z karykatur, na-
gle wydał się jej twardy jak kamień.
Robert na pewno rozumiał, że to jedyne możliwe wyjście. Nie mogła przecież
zatrudnić się jako dama do towarzystwa, a żadna inna posada już jej nie
odpowiadała. Musiał się zgodzić.
Po chwili, która zdawała się trwać wieczność, Robert odwrócił się do niej z
zamyślonym wyrazem twarzy.
- Twój dobroczyńca będzie musiał wiedzieć wszystko o twojej sytuacji i
rozumieć swoją rolę w całym przedsięwzięciu, aby nie doszło do przykrych
nieporozumień.
Aby móc spotykać się z wpływowymi ludźmi, sam musi należeć do arystokracji.
W Calliope zaczęła się budzić nadzieja. Najwyraźniej odbiła się w jej oczach, bo
Robert spojrzał na nią surowo.
- Ta rola nie będzie łatwa, Cal. Reguły gry są zupełnie inne od
dotychczasowych.
Calliope gorliwie pokiwała głową i Robert znów popatrzył na nią karcąco.
- Moim zdaniem to bardzo niebezpieczny pomysł. Calliope przytaknęła. Robert
namyślał się chwilę, po czym przybrał swój zwykły nonszalancki ton.
- Może ci się to wydać dziwnym zbiegiem okoliczności, ale znam osobę, która
spełnia wszystkie wymogi, by towarzyszyć ci w tej grze. Sprawia wrażenie roz-
pustnika, ale jest to dżentelmen w każdym calu i ufam mu bezgranicznie. Na
pewno spodobałby mu się ten pomysł. Wprawdzie dopiero niedawno wrócił do
kraju, ale ma świetne koneksje i niezwykłe poczucie humoru. Z przyjemnością
utrze nosa arystokracji.
Robert podszedł do drzwi i położył dłoń na klamce.
- Skontaktuję się z moim dalekim kuzynem, Stephenem, i odezwę się do ciebie
pod koniec tygodnia. Tylko proszę, pamiętaj o tym, co ci mówiłem.
Calliope odetchnęła z ulgą. Pierwszą przeszkodę pokonała. Jej nowa rola
dawała możliwości, jakich do tej pory nie miała. Czuła, że musi jak najszybciej
porozmawiać z Deirdre.
Tydzień później w teatrze Adelphi zniecierpliwiona Deirdre Daly zatarła ręce.
- Pozwól, że powtórzę, iż moim zdaniem pomysł jest świetny. Miałam już dosyć
szykowania cię na te nudne wieczorki. - Dee skrzywiła się z niesmakiem. - Co
za
przygnębiająca rola, nie wspominając o tym, jak straszne musi być życie ludzi,
którzy tak właśnie spędzają czas.
Calliope uśmiechnęła się do przybranej siostry. Razem plądrowały właśnie
garderobę pani Daly.
- Tak, te role nie należały do najciekawszych. Po chwili jednak nie było jej już
do śmiechu.
- Chociaż miały swoje zalety. Można było się na przykład przekonać, jak trudna
jest sytuacja debiutantek, które co wieczór muszą walczyć o względy mężczyzn.
-Jednak na wspomnienie przykrości, których doznała od niektórych dziewcząt,
w głosie Calliope pojawiła się twarda nuta. - Ale ja im nie współczuję. To małe
egoistki, które korzystają z hojności krewnych, niewiele sobą reprezentują i
godzinami obgadują innych.
Deirdre przestała przeglądać teatralną garderobę matki i spojrzała
zaniepokojona na siostrę.
- Callie, coś się stało? Twoje wywody brzmią dziś ostrzej niż zwykle.
Calliope czuła się, jakby miała znacznie więcej niż dwadzieścia cztery lata.
Potarła dłonią czoło.
- Nie, Dee, wszystko jest w porządku. Po prostu mam tremę.
Deirdre nie wyglądała na przekonaną, ale nie drążyła tematu.
- Pamiętasz, że w tę sobotę pracujesz w teatrze? Pan Franklin ciągle ma
gorączkę.
Calliope westchnęła. Od lat pomagała w przygotowywaniu spektakli w teatrze
Adelphi, przejmując obowiązki osób, które akurat były nieobecne. Należało do
nich również przygotowanie scenografii.
-Jak ja dałam się do tego namówić?
Deirdre pogroziła jej palcem.
- Żadnego marudzenia, pamiętasz?
- Żałuję, że tak się cieszyłam, gdy sprzedałam pierwszą karykaturę. Nie
prosiłabym cię wtedy o przypominanie mi, że mam się nie skarżyć na pracę za
kulisami.
- Ale nie wolno ci zwalać winy na mnie. Ja nawet nie występowałam w Życiu w
Londynie. Powinnaś mieć pretensje do Roberta.
Calliope jednak nie miała Cruikshankowi nic do zarzucenia. Spotkała go za
kulisami teatru dwa lata temu, gdy wystawiali właśnie Życie w Londynie.
Robert pomagał dobrać scenografię do słynnej powieści w odcinkach napisanej
przez Pierce'a Egana i obejrzał kilka przedstawień. Spektakl nie schodził ze
sceny przez ponad trzysta wieczorów. Pewnego dnia za kulisami zobaczył, jak
Calliope rysuje dandysów odwiedzających garderoby aktorek po
przedstawieniu. Od tamtej pory wziął ją pod swoją opiekę i przekazywał jej ry-
sunki do wydawnictwa Ackermanna. Dzięki jego wskazówkom karykatury
Calliope zyskały sporą popularność.
- Chyba uda mi się wpaść do was wieczorem. Rysowanie w parku nie jest nawet
w połowie tak przyjemne jak wdychanie oparów farby przez cały dzień.
Z półki spadło pudło na kapelusz i uderzyło Deirdre w ramię.
- Wcale nie zamierzam ci współczuć, jeśli o to ci chodzi. Przynajmniej nie
będziesz uczyć się tańca u tego wątpliwego mistrza St. Albina. - Deirdre
wzdrygnęła się i podniosła pudło. - Założę się, że ten człowiek pobierał lekcje u
samego Szatana.
- Dee!
Deirdre spojrzała niewinnie na siostrę.
-Ja tylko stwierdzam fakt, Callie.
Calliope parsknęła śmiechem i podeszła do szafy.
- Co ty tam robisz? Niedługo mam spotkanie z kuzynem Roberta i muszę mieć
odpowiedni strój.
Deirdre mruknęła coś pod nosem, po czym triumfalnym gestem podniosła do
góry kawałek materiału.
- Proszę!
- Hmm, a gdzie jest reszta tej sukni? Deirdre spojrzała na nią z politowaniem.
- Będziesz w tym wyglądała zniewalająco. Przymierz. Deirdre rzuciła suknię
siostrze. Delikatny jedwab przyjemnie zaszeleścił. Miał piękny turkusowy
odcień i kusząco układał się na ciele.
Deirdre popchnęła ją w stronę przebieralni i zaczęła krzątać się po pokoju.
Calliope powoli rozebrała się i założyła suknię. Deirdre pomogła jej
zasznurować gorset.
- Wyglądasz cudownie. Calliope zmarszczyła brwi.
- Powtarzam, gdzie jest reszta?
- Daj spokój. Sama chciałaś udawać kurtyzanę, a nie możesz tego robić w
swoich zwykłych ubraniach. Poza tym najwyższy czas, żebyś przebrała się w
coś odważniej szego. Nic dziwnego, że w tych okropnych ciemnych sukniach nie
zwróciłaś na siebie uwagi mężczyzn.
- Dee, przecież wiesz, że nie chciałam wcale przyciągać niczyjej uwagi.
Zniweczyłoby to mój plan.
- Miałaś świetne referencje. Nasz kontakt dobrze się spisywał i za każdym
razem dostarczał idealnie sfałszowane dokumenty. A ty - dodała drwiąco
Deirdre - i tak stałaś się gwiazdą wieczoru. Podczas balu u Killroyów.
- Tak, i niestety sama jestem sobie winna.
- W każdym razie teraz zacznie się wreszcie prawdziwa zabawa. Musisz się
dobrze wczuć w rolę. Kochanka mężczyzny, który jest kuzynem księcia i
hrabiego, wspaniale!
Calliope nie do końca była przekonana do sukni podkreślającej kobiece
kształty.
- Będę kochanką, ale tylko z nazwy. Zresztą zawsze wolałam występować w
zespole.
- Ale teraz będziesz solistką. Tylko w ten sposób możesz przyciągnąć uwagę i
zdobyć najciekawsze informacje. Masz dobre przygotowanie teatralne, na
pewno świetnie sobie poradzisz w głównej roli. - Deirdre podniosła z toaletki
szczotkę do włosów. - Usiądź i pozwól, że cię przygotuję na dzisiejszy występ.
Przystojny dżentelmen, atrakcyjna suknia, modna fryzura, olśniewająca
biżuteria i nowa osobowość. Naprawdę ci zazdroszczę!
Calliope roześmiała się i opadła na krzesło.
- Tak, wiem, że zawsze chętnie wspierałaś mnie w moich przedsięwzięciach.
Deirdre przeciągnęła szczotką po włosach siostry i zamyśliła się.
- Ale to ja zawsze miałam kłopoty. Mama i tata sądzili, że ty jesteś
niewiniątkiem, a ja nakłaniam cię do złego, podczas gdy było zupełnie
odwrotnie.
W głosie Deirdre nie było zawiści, jedynie tęsknota za dzieciństwem. Nagle
Calliope poczuła woń spalenizny.
- O, nie. Żelazko jest za gorące.
Deirdre podniosła je do góry i Calliope odetchnęła z ulgą. Od dzieciństwa bała
się ognia.
Wydarzyło się to tak dawno temu, a ona wciąż pamiętała dzień, gdy w domu
wybuchł pożar. Oczami wyobraźni zobaczyła matkę wbiegającą w płomienie.
Przymknęła powieki, żeby odsunąć od siebie bolesny obraz. Właśnie tamtej
nocy trafiła do rodziny Dalych. Nie miała pojęcia, jak do nich dotarła, ale lubiła
myśleć, że to duch matki wskazał jej właściwą drogę. Matka przyjaźniła się z
rodziną aktorów, choć nie odwiedzała ich często.
Tuż nad ranem pani Daly znalazła skuloną, przerażoną i zziębniętą Calliope na
schodach przed drzwiami. Zabrała ją do środka i nakarmiła, a potem położyła
spać razem z Deirdre. W ten sposób Calliope została członkiem klanu Dalych.
Powoli wspomnienia odchodziły i Calliope rozluźniła się. Dee wprawnie upięła
jej włosy i nałożyła kasztanową perukę. Ze stojących na blacie farb i pudrów
zaczęła wybierać najbardziej odpowiedni odcień. W końcu znalazła to, o co jej
chodziło, i nałożyła kosmetyk na twarz siostry. Powieki oprószyła proszkiem
antymonowym, a policzki i usta różem.
- Idealnie. Mężczyźni będą za tobą szaleć. A to wcale nie będziesz ty. - Deirdre
mrugnęła szelmowsko.
Calliope spojrzała w lustro. Chociaż patrzyła na swoje odbicie, z trudem
rozpoznała w nim siebie. Ogarnęło ją trudne do wytłumaczenia poczucie
wolności. Zostawała nową osobą, której nie obciążała żadna przeszłość.
Rozległo się pukanie do drzwi. Nie czekając na zaproszenie, do pokoju wszedł
Robert z wysokim blondynem o błyszczących zielonych oczach.
- Cal? - z trudem wykrztusił Robert po przekroczeniu progu.
Calliope i Deirdre uśmiechnęły się szeroko, a przystojny nieznajomy w stroju
wieczorowym zrobił kilka kroków do przodu. Na jego twarzy odbijały się bardzo
różne emocje. Patrzył na Calliope, jakby właśnie odnalazł przyjaciółkę, którą
stracił dawno temu. Potem odwrócił się do Deirdre.
- Robercie, nie wspomniałeś, że chodzi o dwie piękne kobiety.
Deirdre spojrzała zalotnie na przybysza.
- Callie, myślę, że na dziś wieczór powinnyśmy zamienić się rolami. Obiecuję, że
dostarczę ci pierwszorzędny materiał.
Nieznajomy mrugnął do niej zawadiacko, a Robert wyglądał, jakby się krztusił.
- Dajcie spokój, ta sytuacja i tak jest wyjątkowo trudna. Pozwólcie, że was sobie
przedstawię. Stephen Chalmers, panna Calliope Minton i panna Deirdre Daly.
Nie zapominaj, że tak należy się do nich zwracać, dobrze?
- Oczywiście, kuzynie. Witam panie.
Stephen ukłonił się nisko i uśmiechnął znacząco do Roberta.
- Cal, opowiedziałem już Stephenowi o twoim planie. Później wtajemniczysz go
w szczegóły. Dziś po raz pierwszy pojawicie się publicznie jako para.
Sprawdzimy, czy pasujecie do siebie i jak poradzicie sobie z rolami.
Calliope przytaknęła.
- Czeka was dość długa droga, więc będziecie mieli czas, żeby porozmawiać. -
Robert odchrząknął. - Ona ma wrócić o rozsądnej porze. Sama.
Spojrzał ostrzegawczo na kuzyna, ale ten zbył go śmiechem.
- Panno Minton, zaczynamy? - spytał niecierpliwie, biorąc Calliope za rękę i
puszczając oczko do Deirdre.
Pachniał lasem. Bardzo nietypowy wybór wody kolońskiej. Mężczyźni zwykle
woleli słodkie, kobiece perfumy.
Wyszli na zewnątrz. Na końcu podjazdu stał wspaniały powóz zaprzężony w
cztery ogiery. Calliope poczuła, jak wilgotnieją jej dłonie.
- Jest pani gotowa? - upewnił się Stephen. Calliope zawahała się, ale
przytaknęła. Wsiedli do karety i ruszyli w stronę opery.
- Obejrzymy Cyrulika Sewilskiego - powiedział Stephen.
- II Barbiere di Siviglia to moja ulubiona opera - ucieszyła się Calliope.
- A więc zna pani fabułę? Świetnie.
- Tak. Zawsze współczułam Bartolowi. Jego zazdrość o piękną Rozynę jest
komiczna, ale i smutna.
- Widziałem tę operę w La Scali w Mediolanie kilka lat temu. Przyjaciel rodziny
grał tam Figara i jego aria „Largo al factorum" zrobiła na widzach ogromne wra-
żenie.
- To wspaniale. Żałuję, że moja matka nie miała okazji obejrzeć tej opery.
Stephen poklepał Calliope po dłoni. Była to dość niespodziewana reakcja, ale
sprawiła jej przyjemność.
- Od Roberta dowiedziałem się jedynie, że mam być dżentelmenem i udawać
pani protektora. Nie zdradził mi jednak żadnych szczegółów. Jestem
zaszczycony, że mogę dziś pani towarzyszyć, ale muszę przyznać, iż z
niecierpliwością czekam na dalsze wyjaśnienia.
Calliope uznała, że jeśli Stephen rzeczywiście ma jej pomóc, powinna być z nim
szczera.
-Jestem karykaturzystką, jak pan na pewno wie. Niedawno przestałam
pracować jako dama do towarzystwa. Okropna posada, ale miała swoje dobre
strony.
Calliope myślała, że Stephen zaprzeczy, lecz pomyliła się.
- Dama do towarzystwa lady Simpson, prawda? Nie zazdroszczę.
-Jak to możliwe, że nigdy nie spotkałam pana na żadnym przyjęciu? - zdziwiła
się.
- Długo nie mieszkałem w Londynie. Chyba za długo. Chalmers wyjrzał przez
okno. Na chwilę zapadła cisza i Calliope zaczęła nerwowo splatać palce.
- Robert powiedział, że nie powinienem publicznie używać pani prawdziwego
imienia - odezwał się w końcu Stephen - chociaż Calliope idealnie pasuje do
kobiety tak niezwykłej jak pani. Bardzo niespotykane.
- Podoba mi się Maria.
- Mało wyszukane.
- Cecylia?
- Nie, potrzebujemy bardziej charakterystycznego imienia. Pasującego do
syreny.
Calliope zaczerwieniła się i przesunęła palcami po jedwabnej niebiesko-zielonej
sukni. Oczy Stephena rozbłysły.
- Mam! Esmeralda.
Przerażona Calliope o mało się nie zakrztusiła.
- Może lepiej Selina?
- Esmeralda!
- To imię wcale mi nie odpowiada. Stephen wzruszył ramionami.
- Szkoda, bo przez cały wieczór będę tak do pani mówił.
Calliope pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Sprawia mi pan sporo kłopotów. Chalmers uśmiechnął się zuchwale.
- Moi przyjaciele twierdzą, że kłopoty to moja specjalność.
Co za nieznośny człowiek!
Stephen roześmiał się i krótko opowiedział jej o swojej rodzinie i
zainteresowaniach. Obiecał, że przedstawi także przyjaciół. Jego władczy
sposób bycia i wysławiania się świadczyły o wysokiej kulturze i wykształceniu.
Calliope nie przerywała mu, choć niedopowiedzenia pobudzały jej ciekawość.
- Według mnie dziś wieczorem powinniśmy...
- Kobieta, która wie, czego chce. Już jestem zakochany.
- Mam niejasne wrażenie, że zdarza się to panu dość często, panie Chalmers -
odparowała Calliope, która zaczynała się czuć coraz swobodniej w towarzystwie
Stephena. - Moim zdaniem po ostatniej uwerturze nie powinniśmy zostawać we
foyer, tylko wymknąć się do domu. Dzięki temu będzie pan miał możliwość
wycofania się z naszego planu.
- Nie zmienię zdania, panno Minton, ale myślę, że ma pani rację co do
szybkiego wyjścia. Pojawimy się w ostatniej chwili i pierwsi opuścimy operę. To
zwróci uwagę wszystkich zebranych.
-Właśnie. A ja spokojnie opracuję dalsze kroki.
- Nie miałem jeszcze okazji obejrzeć pani karykatur. Co pani rysuje?
- Arystokratów - odpowiedziała nieco spięta Calliope. Zakładała, że Robert
wyjaśnił to kuzynowi, który przecież należał do wyższych sfer. A jeśli poczuje
się urażony?
- Ach, tak, oczywiście. - Stephen machnął ręką lekceważąco. - Idealny temat na
karykatury.
Calliope odetchnęła z ulgą.
- Kogo nie lubi pani w szczególności?
- Wkrótce się pan przekona.
Stephen spojrzał na nią zdziwiony, ale po chwili roześmiał się wesoło.
- Ale z pani ziółko! Wolałbym nie znaleźć jutro w gazecie swojej podobizny.
Calliope nie zdążyła się odgryźć, bo powóz zatrzymał się. Serce zabiło jej
mocniej, a Stephen spoważniał.
- Gotowa?
Calliope kiwnęła głową i wysiedli. Przed teatrem zebrał się tłum ludzi. Przed
głównym wejściem kłębili się żebracy, kieszonkowcy, prostytutki,
kurtyzany, arystokracja i mieszczanie. Każda z tych grup miała swoją rolę do
spełnienia. Na oczach Calliope jakiś obdartus wsunął dłoń do kieszeni
mężczyzny, który targował się z prostytutką. Nieco dalej żebrak prosił jakiegoś
młodzieńca o drobne.
Powoli ruszyli do wejścia. Calliope uważnie obserwowała zachowanie i sposób
poruszania się wysoko opłacanych kurtyzan i kopiowała ich ruchy i miny.
Szybki ruch nadgarstka, rzucone z ukosa spojrzenie, kołysanie biodrami.
Zanim znaleźli się w środku, poruszała się jak one.
Calliope wzięła głęboki oddech. Próg przestąpiła Esmeralda.
Stephen uśmiechnął się z aprobatą i uścisnął jej dłoń, dodając otuchy.
Od czasu do czasu zatrzymywali się i Chalmers rozmawiał ze znajomymi.
Mężczyźni patrzyli na nią z wyraźnym zainteresowaniem, niektórzy bezczelnie
wytrzeszczali oczy, inni spoglądali z ciekawością, ale przyjaźnie. Calliope
poczuła się władczo i pewnie. Przyjmowano ją tu o wiele lepiej niż na
jakimkolwiek balu. Wcześniejsze obawy zniknęły bez śladu.
Stephen skierował się wstronę schodów.Tam Calliope zauważyła ognistowłosą
piękność. Podążyła za rozmarzonym wzrokiem kobiety i spojrzała prosto w oczy
markizowi Angelfordowi. Patrzył dokładnie na nią.
Calliope potknęła się i poczuła, jak krew napływa jej do policzków. Stephen
objął ją mocniej i przytrzymał. Spojrzał na nią pytająco, ale pokręciła głową.
Weszli na schody i odnaleźli lożę Chalmersa.
Dobry nastrój Calliope ulotnił się w jednej chwili. Wiedziała jednak, że musi się
wziąć w garść. Co z tego, że był tu Angelford. Przecież nie mogła się spodziewać,
że go już nigdy nie zobaczy!
Stephen zaczął opowiadać jej anegdotki z życia arystokracji, które Calliope
starała się zapamiętać. Podświadomie jednak rozglądała się po wszystkich
lożach w poszukiwaniu Angelforda. Gdy zorientowała się, co robi, skarciła się w
myślach. Twarze i lornetki zebranych zwracały się w jej stronę. Zainteresowanie
publiczności nieco ją speszyło.
- Ta scena jest całkiem zabawna - zauważył Stephen.
- Tak - uśmiechnęła się Calliope. - Znajdowanie tematów do karykatur jest
pasjonujące.
- Nie, chyba źle mnie pani zrozumiała. Siedzimy tu sobie i ja opowiadam pani
historyjki o ludziach, którzy dziś przyszli, a tymczasem oni skupiają się na
mojej pięknej towarzyszce i zastanawiają się, co powiedzą jutro o nas swoim
znajomym. Czy to nie ironia losu?
Rozejrzał się po sali i szepnął:
- Nie zdradziłem nikomu naszego sekretu. James i Stella nie wiedzą, co nas
naprawdę łączy.
Calliope chciała zapytać, o kim mówi, ale usłyszała, jak ktoś wchodzi do ich
loży. Odwróciła się do przybyszów i znieruchomiała na widok Angelforda. Tylu
mężczyzn miało na imię James, dlaczego akurat musiało paść na niego?
Ognistowłosa kobieta, najprawdopodobniej Stella, uśmiechnęła się szeroko.
- Tak dawno się nie widzieliśmy, Stephenie. Chalmers wstał i ucałował jej
wyciągniętą dłoń.
- Stello, wyglądasz olśniewająco - przywitał się i wyciągnął rękę do markiza. -
Witaj, Jamesie.
Angelford uśmiechnął się serdecznie. Calliope przyglądała się im zaciekawiona.
Odniosła wrażenie, że są starymi, dobrymi przyjaciółmi. Czyżby zaufała najlep-
szemu przyjacielowi swojego wroga?
-Jamesie, Stello, pozwólcie, że przedstawię wam Esmeraldę.
Calliope nie mogła się powstrzymać i rzuciła Stephenowi wściekłe spojrzenie.
To imię w towarzystwie brzmiało znacznie bardziej pretensjonalnie.
Stephen spojrzał na nią rozbawiony. Najwyraźniej odgadł jej myśli.
Stella uśmiechnęła się, ale Angelford przeszywał Calliope groźnym wzrokiem.
- Stephena tak długo nie było w Londynie. Gdzie się poznaliście? - spytała
Stella. - Chętnie posłucham.
Calliope przymknęła powieki i opowiedziała historię, którą wymyślili razem ze
Stephenem.
- Spotkaliśmy się w Vauxhall. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Angelford wpatrywał się w Calliope, czekając na odpowiedź przyjaciela.
- Tak, najdroższa, coś od razu między nami zaiskrzyło.
Markiz z niedowierzaniem wbił wzrok w Stephena.
Tymczasem podniosła się kurtyna i nadszedł czas zająć fotele. Calliope
przypadło miejsce obok Angelforda. Siedzieli tak blisko siebie, że dotykali się
nogami. Calliope czuła ciepło bijące od jego ciała i próbowała ukradkiem
przysunąć się do Chalmersa. Angelford odchylił się, żeby pomóc Stelli ułożyć
suknię, ale gdy potem usadowił się wygodnie, był jeszcze bliżej niż wcześniej.
Calliope nie miała dokąd się odsunąć.
Złożyła wilgotne dłonie na kolanach i próbowała się uspokoić, ale markiz,
krzyżując kostki, musnął jej łydkę. Krople potu wystąpiły na czoło Calliope.
Zastanawiała się, jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji, i zerknęła na swojego
sąsiada. Uśmiechał się do niej znacząco.
Calliope ogarnęła wściekłość. Zrozumiała, że Angelford się z nią bawi. Typowe
zachowanie rozpustnika, który próbuje flirtować nawet z ukochaną przyjaciela.
Rzuciła markizowi pogardliwe spojrzenie i zwróciła wzrok na scenę. Niestety nie
potrafiła skupić się na muzyce.
Jamesowi huczało w uszach. To była panna Stafford.
Rozpoznał ją jeszcze we foyer, choć musiał przyznać, że była świetnie
przebrana.
Makijaż i kolor włosów miała zupełnie inne, ale groźne spojrzenie ciskające
błyskawice nie zmieniło się ani trochę. Dość dobrze modulowała głos, ale nie
udało jej się ukryć melodyjnych nutek, które przyprawiały go o gęsią skórkę.
Woń perfum i pewna siebie mina zdradzały ją jednoznacznie.
Ta kobieta stanowiła nie lada zagadkę. W co grała? Dlaczego z zaniedbanej
starej panny zmieniła się w piękną kurtyzanę? I co, u diabła, łączyło ją ze
Stephenem?
Ostatnie pytanie wydawało się najbardziej istotne.
Stephen dopiero co wrócił z tajnej rządowej misji i jak dotąd nigdy nie
utrzymywał kochanek. Dlaczego wybrał tę kobietę? W jakich okolicznościach
naprawdę się poznali?
James strzepnął niewidoczny pyłek z rękawa idealnie skrojonej marynarki.
Trzeba będzie wyjaśnić tę tajemnicę, popytać tu i ówdzie.
Wiązało się to niestety z koniecznością bywania na balach i przyjęciach, które
zawsze go nudziły. Na szczęście nauczył się radzić sobie w tym świecie, gdy
zrozumiał, że nawet na stopie towarzyskiej należy arystokratów traktować jak
partnerów w interesach. A w tej dziedzinie James nie miał sobie równych. Ktoś,
komu udało się odbudować zaprzepaszczoną fortunę, musiał być inteligentnym
i zręcznym negocjatorem.
Jedna myśl nie dawała mu spokoju. Ostatnio brał udział w wielu przyjęciach,
ale wybierał jedynie te, o których wiedział, że będzie na nich lady Simpson, a
więc i panna Stafford. Co ona tu dziś robiła? Wyczuł jej obecność, nawet zanim
dostrzegł ją we foyer. Gdy się odwracał, spodziewał się, że zaraz zobaczy postać
w okularach z laską i w niemodnym ubraniu. Tymczasem w niewielkiej
odległości stała skąpo odziana piękność rozkoszująca się uwagą, którą na sobie
skupiała.
Kiedy zbliżyła się do niego i spojrzał jej w oczy, prysły wszelkie wątpliwości. To
była ona.
Może była szpiegiem. To wyjaśniłoby przynajmniej, dlaczego tak dziwnie na nią
reaguje.
Zakończył się pierwszy akt przedstawienia i publiczność podniosła się z miejsc.
Panowie ze swoimi towarzyszkami zaczęli spacerować po foyer i gawędzić ze
znajomymi. Interesy, ciągle interesy.
Stella powiedziała coś do Esmeraldy i kobiety razem wyszły z loży. Stephen
odwrócił się do Jamesa i swobodnym ruchem założył nogę na nogę.
- Panie nas teraz nie potrzebują. Więc jak, zdradzisz mi, o co chodzi?
James wzruszył ramionami.
- Po prostu spędzam przyjemny wieczór w operze. Stephen nie wyglądał na
przekonanego.
- Hmm, tak. To dlatego cały czas mam wrażenie, że ostrzegasz mnie przed moją
towarzyszką.
James zachował kamienną twarz, ale w myślach skarcił się za nieostrożne
zachowanie. Stephen był świetnym obserwatorem.
- Nie wiem, o czym mówisz.
Stephen groźnie zmrużył oczy, więc James czym prędzej zmienił temat.
- Czy trochę nie za wcześnie nawiązałeś tę znajomość? Jesteś pewien, że ona
nie jest oszustką?
Stephen rozchmurzył się.
- Och, z jej strony nic mi nie grozi. Niezadowolony James nie dawał za wygraną.
- Ale ja czuję, że tu święci się coś złego. Jest coś dziwnego w tej historii i
waszym spotkaniu.
- A niech mnie! - uśmiechnął się szeroko Stephen. -Markiz Angelford jest
zazdrosny.
James zmarszczył brwi.
- Nieprawda. Ja tylko martwię się o ciebie.
- Niepotrzebnie.
James spojrzał wymownie na przyjaciela.
- Uwierz mi, proszę, że dla kobiet nie warto tracić głowy. Zakochany mężczyzna
to słaby mężczyzna.
Stephen nadal się uśmiechał, ale nie patrzył już na Jamesa.
- Moja droga, znalazłaś coś ciekawego?
James odwrócił się i zobaczył piękność o kasztanowych włosach, która gromiła
go wzrokiem. Nie zauważył, kiedy weszła. Co się z nim działo? Co z jego czuj-
nością i koncentracją?
Najwyraźniej ostatnia uwaga jej nie umknęła. Niespodziewanie dla samego
siebie pożałował tych słów. Co takiego było w tej kobiecie, że jej obecność
budziła w nim sumienie?
Esmeralda odwróciła się do Stephena.
- Liczyłam na to, że już wyjdziemy. Mam na dziś dość Rossiniego. Myślę, że
moglibyśmy teraz zająć się czymś ciekawszym - zaproponowała kuszącym
tonem i zakołysała biodrami zachęcająco.
James poczuł, jak krew uderza mu do głowy, ale Stephen nie spuszczał z niego
wzroku, więc czym prędzej przybrał znudzony wyraz twarzy. Przyjaciel
najwyraźniej świetnie bawił się jego zmieszaniem.
Chalmers wstał i wziął Esmeraldę za rękę.
- Tak, kochanie, to świetny pomysł. Dobranoc, Jamesie, i pożegnaj od nas
Stellę.
Gdy wyszli, James długo nie mógł dojść do siebie. Ta kobieta była całkowicie
nieprzewidywalna. Ukrywała jakąś tajemnicę, a on bardzo lubił zagadki.
Postanowił, że rozwiąże i tę.
3.
- Nie wiedziałem, że znacie się z Jamesem - zauważył Stephen, gdy znaleźli się
w powozie.
- Nie znamy się - nieco nerwowo odparła Calliope. Stephen popatrzył na nią
uważnie.
- Myślałem, że mieliśmy zostać na drugi akt.
- Tak, ale stwierdziłam, że po ekscytującym antrakcie druga część
przedstawienia będzie nam się dłużyć. No i mam tyle pomysłów, których nie
chciałabym zapomnieć.
- Jakich na przykład?
Calliope z przejęciem zaczęła mu opisywać karykatury, które zamierzała
narysować po powrocie do domu, zadowolona, że udało jej się zmienić temat.
Nie bardzo wiedziała, jak przyznać się Stephenowi, iż wkrótce w gazetach ukażą
się rysunki ośmieszające jego przyjaciela.
Chalmersowi spodobały się propozycje Calliope i sam podsunął jej kilka
własnych. Przez całą drogę powrotną do Teatru Adelphi prześcigali się w
pomysłach.
Świetnie się bawili, dopóki Stephen nie stwierdził:
-James podobnie jak pani ma świetny zmysł obserwacji. Na pewno dobrze by
wam się pracowało razem.
Rozległ się donośny grzmot, od którego zadrżały ściany powozu. Calliope
próbowała zbyć uwagę Stephena śmiechem, ale bezskutecznie. Z jej gardła
wydobyło się jedynie chrząknięcie. Na szczęście dojechali właśnie na miejsce i
powóz się zatrzymał.
Chalmers zarzucił jej na ramiona swój płaszcz i w ulewnym deszczu
odprowadził do tylnych drzwi teatru.
- Odwiedzę panią jutro po południu, abyśmy mogli omówić dalszą strategię.
Dobranoc, Calliope. Dziękuję za wyjątkowy wieczór.
Calliope położyła mu dłoń na ramieniu.
- Przepraszam, że nie zostaliśmy do końca przedstawienia, panie Chalmers, ale
dzisiejszy dzień był dla mnie trochę męczący. Jestem panu bardzo wdzięczna,
że zgodził się pan mi pomóc. Proszę powiedzieć, gdy będzie miał pan dosyć.
Stephen uśmiechnął się.
- Proszę się o mnie nie martwić, Calliope. Czy mógłbym zaproponować, abyśmy
mówili sobie po imieniu?
Calliope skinęła głową.
- Dobranoc, Stephenie.
Chalmers ukłonił się szarmancko i ucałował jej dłoń na pożegnanie.
Calliope weszła do teatru i od razu skierowała się do garderoby. Chwilę później
dołączyła do niej Deirdre.
-Opowiadaj! Jak było? Jak zareagowali ludzie? Jak udało się wasze wejście?
Czy podobała się wam opera...
Calliope opadła na krzesło.
- Chyba wszystko się udało. Deirdre spojrzała zdziwiona na siostrę.
- Chyba?
- Myślę, że jeśli Stephen Chalmers wytrzyma ze mną, pomysłów mi nie
zabraknie. Niestety ciągle będę spotykać tych samych aroganckich ludzi.
Deirdre przewróciła oczami.
- Pozwolisz, że ci przypomnę, iż o to właśnie chodziło.
- Daj spokój - zirytowała się Calliope.
- Czyżbyś spotkała swojego wyniosłego lorda? - spytała znacząco Deirdre.
- On nie jest moim lordem - oburzyła się Calliope.
- Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć kolejną karykaturę Angelforda. To
chyba najlepsze z twoich rysunków.
- Nie będę na razie rysować Angelforda. Robert mi to odradzał i myślę, że
słusznie. Szczególnie teraz, gdy pojawił się kolejny problem, o którym zaraz ci
opowiem. -Calliope wstała i zaczęła zmywać makijaż. - Zresztą jutro powinna
ukazać się pierwsza z trzech jego karykatur. Jeśli dostanę zamówienie na
więcej, chętnie przygotuję je później.
James z niedowierzaniem wpatrywał się w gazetę.
- Czym się tak zdenerwowałeś? - spytał Stephen. Przyjaciele siedzieli
naprzeciwko siebie w wygodnych fotelach w klubie White'a, sącząc brandy.
James zmarszczył brwi na widok podejrzanie wesołej miny Stephena. Najpierw
chciał zignorować jego pytanie, ale w końcu podał przyjacielowi gazetę i
wskazał karykaturę.
Stephen spojrzał na rysunek. Zakrztusił się alkoholem i odruchowo zmiął
papier w dłoni.
James wstał i klepnął go kilka razy po plecach. Stephen spojrzał na niego
rozzłoszczony, ale Jamesowi humor wyraźnie się poprawił.
Gdy Chalmers doszedł do siebie, James wrócił na swoje miejsce i poprosił o
jeszcze jedną szkocką.
- To idiotyczny rysunek. Gdybym mógł, skręciłbym kark jego autorowi.
Stephen bez słowa wpatrywał się w gazetę. Gdy w końcu podniósł głowę,
krztusił się ze śmiechu.
- Przestań mnie drażnić! - zdenerwował się James. Chalmers wybuchnął
głośnym śmiechem, który zwrócił uwagę kilku siedzących niedaleko gości.
- Ten rysunek jest genialny. Przedstawia ciebie?
- Tak - wycedził James, który nie rozumiał rozbawienia przyjaciela.
Stephen kolejny raz zerknął do gazety i chociaż starał się to ukryć, w kącikach
jego ust znowu pojawił się uśmiech.
- Widzę, że wydarzenia przybierają ciekawy obrót. Przy ich stoliku pojawił się
kelner i James wziął od niego kieliszek.
- Co masz na myśli?
- Autor włożył w ten rysunek sporo wysiłku i uczucia, nieprawdaż?
James wzruszył ramionami. Już gdy pojawiła się pierwsza karykatura, wiedział,
że chodzi o osobiste porachunki.
- Owszem.
- Moim zdaniem, ktoś uwziął się na ciebie. Podejrzewasz dlaczego? - Stephen
pociągnął długi łyk brandy i kiwnął głową z uznaniem.
- Ależ skąd. Wiesz, że nie lubię rozgłosu. Jestem uosobieniem nudziarza. Chyba
będę musiał wynająć detektywa, żeby sprawdził tego dowcipnisia. Jest zbyt do-
ciekliwy i może zaszkodzić moim interesom.
Stephen znów się zakrztusił.
- Naprawdę sądzisz, że to konieczne? Przecież w gruncie rzeczy nic się nie stało.
James spojrzał z ukosa na przyjaciela.
-Jeden kieliszek to za dużo dla ciebie? Przypominają mi się nasze dni w Eton.
Stephen zdenerwował się i burknął coś pod nosem. James uśmiechnął się
szeroko.
- Wygląda na to, że ktoś chciał się na tobie zemścić w ten sposób. Może
nieświadomie uraziłeś karykaturzystę? Jak on się nazywa? Thomas Landes?
Wątpię, żeby ten człowiek mógł ci fizycznie zagrozić.
Pewność siebie przyjaciela wydała się Jamesowi podejrzana.
- Czy to twoja robota, Stephenie? - Wskazał na gazetę. - A może znasz autora?
Chalmers spojrzał na niego zaskoczony.
- Przecież wiesz, że nie potrafię rysować. Chociaż muszę przyznać, że pomysł
jest świetny.
James najchętniej udusiłby przyjaciela gołymi rękami.
- Chyba wybiorę się do Klubu Jacksona. Tobie też przydałoby się trochę
ćwiczeń. Chcesz iść ze mną?
- Boksować się z tobą, gdy jesteś w tak podłym nastroju? Chyba żartujesz.
- Opowiedz mi o swojej przyjaciółce.
Stephen natychmiast spoważniał. -Jest wyjątkowo inteligentną damą i ma
niezwykłe poczucie humoru. Lubię jej towarzystwo.
- Naprawdę spotkaliście się w Vauxhall? Ona przypomina mi damę do
towarzystwa, która pokazywała się na przyjęciach kilka tygodni temu. Chyba
nie uganiasz się za prostytutkami, co?
Stephen zgromił Jamesa spojrzeniem.
- Prędzej ty się ożenisz, niż ja będę się uganiał za kimkolwiek.
James uśmiechnął się zadowolony.
- Wobec tego lepiej daj sobie spokój z tą panią. Coś mi się w niej nie podoba.
- A ja jestem zadowolony z obecnego stanu rzeczy, ale dziękuję za troskę. -
Stephen od niechcenia bawił się cygarem. - Ale ciekawi mnie, dlaczego tak o nią
wypytujesz.
Konwersacja zaczęła zmierzać w bardzo niewygodnym dla Jamesa kierunku.
- Niedawno wróciłeś z poważnej misji na kontynencie. Czy to rozsądne wiązać
się teraz z mało znaną ci osobą?
Stephen odetchnął z ulgą.
- Czasy się zmieniają, Jamesie. Może i ty powinieneś spróbować tego samego co
ja?
James nastroszył się i szybko zmienił temat. Po chwili atmosfera poprawiła się i
przyjaciele spokojnie zaczęli gawędzić o czym innym. To niemożliwe, żeby mogła
ich poróżnić kobieta.
- Stephenie, naprawdę uważam, że nie są mi potrzebne nowe ubrania -
powiedziała Calliope. - W teatrze mam ich ogromny wybór i nawet jeśli nie
wszystkie na mnie pasują, mogę je poprawić.
Powożący dwukółką Chalmers ominął wyrwę w drodze i zmarszczył brwi. Od
tygodnia prosił Calliope, żeby kupiła sobie nowe stroje.
- Calliope, potrzebne ci są nie tylko suknie wieczorowe. Musisz też mieć suknie
dzienne, poranne, kapelusze, rękawiczki, wachlarze...
- Tak, tak, wiem, z czego składa się kobiecy strój -odparła niechętnie Calliope.
- Czy jako dama do towarzystwa nie musiałaś ubierać się odpowiednio do
okazji?
Calliope wzruszyła ramionami.
- Tak, ale dopasowywałam po prostu moje szare, brązowe i czarne suknie, które
można nosić bez przerwy.
Stephen skrzywił się niezadowolony.
- One absolutnie ci teraz nie wystarczą.
- Dokąd jedziemy?
- Do madame Giselle. Calliope zamarła.
- Ależ to najdroższa modystka w Londynie.
- I ona uszyje ci suknie, które idealnie będą pasowały do twojej nowej roli.
Calliope w myślach przeliczyła oszczędności. U znanej francuskiej modystki
mogłaby zamówić tylko kilka sztuk garderoby. Gdy jednak spojrzała na swoją
jedyną modną dzienną suknię, westchnęła z rezygnacją. Stephen miał rację.
Rzeczywiście potrzebowała więcej strojów. A więc nabędzie dwie nowe suknie,
najmodniejsze i najdroższe. W tej sytuacji był to konieczny wydatek.
Kiedy znaleźli się przed pracownią modystki, w drzwiach pojawiły się lady
Simpson i lady Flanders.
- Co za impertynencja! Zaraz każę mężowi z nią porozmawiać. Jak mogła nam
odmówić?! Co za tupet!
Calliope pochyliła głowę, gdy mijali dwie zdenerwowane damy. Zrobiła to
odruchowo, bo przecież nie mogły w Esmeraldzie rozpoznać Margaret Stafford.
Gdy powóz z obiema damami odjechał, chwyciła swojego towarzysza za ramię.
- Stephenie, przecież Madame Giselle nie zechce uszyć dla mnie nawet
peleryny.
Chalmers uśmiechnął się szeroko.
- Jestem pewien, że gdyby Giselle wiedziała, iż to ty jesteś niedawno zwolnioną
damą do towarzystwa lady Simpson, pomogłaby ci bez wahania. Skandale
świetnie wpływają na interesy - dodał jeszcze, zanim przestąpili próg pracowni.
Nie sprawdziły się żadne wyobrażenia Calliope odnośnie słynnego salonu
modystki. W pomieszczeniu panował taki bałagan, jakby właśnie przeszedł tędy
huragan. Na podłodze leżały bele materiału, szkice i przyrządy do mierzenia.
Pod drzwiami do przylegającego pokoju ktoś porzucił kilka niedokończonych
sukien.
- Ach, monsieur Chalmers, miło mi pana widzieć. Stephen ujął dłoń wysokiej,
skromnie ubranej kobiety z potarganymi włosami.
- Madame Giselle, pani uroda lepiej niż słońce rozjaśnia ten ponury, szary
dzień.
- Proszę dać spokój. Nie jestem jedną z tych słodkich idiotek, za którymi się
uganiacie w dzisiejszych czasach. Szybciutko, proszę mówić, o co chodzi.
Księżna Kent była tu rano i zachowywała się, jakby już rządziła krajem.
Straciłam przez nią sporo nerwów, więc proszę mnie nie drażnić.
Uwadze Calliope nie umknął fakt, że madame Giselle poprawiła włosy i
wygładziła suknię podczas swojej kąśliwej przemowy.
- Madame, przyprowadziłem do pani jedną ze słodkich idiotek. - Stephen
mrugnął do Calliope. - Zastanawiałem się, czy znalazłaby pani dla niej jeden
czy dwa odpowiednie stroje.
A więc to swoim urokiem Stephen zamierzał osiągnąć cel! Wcześniej Calliope
podejrzewała, że Chalmers jako rządowy agent może znać jakiś sekret
modystki.
Madame Giselle zwróciła się do Calliope. Przyglądała jej się dłuższą chwilę, po
czym powoli obeszła ją dookoła. Dziewczyna czuła się jak kawałek mięsa wysta-
wiony na sprzedaż. Zapamiętała to porównanie, żeby ewentualnie wykorzystać
je w swojej pracy. Zadowolona stwierdziła, że ta wycieczka może się jeszcze
opłacić.
- Tak, mogę dla niej przygotować jedną lub dwie suknie - powiedziała w końcu
madame Giselle, nie spuszczając z niej oka.
Calliope była pewna, że słowa modystki miały jakieś dodatkowe, ukryte
znaczenie, ale nie potrafiła odgadnąć jakie.
Drzwi pracowni otworzyły się. Madame Giselle spojrzała w kierunku wejścia i
rozpromieniła się. Jeszcze raz poprawiła włosy, tym razem staranniej. Calliope
odwróciła się, by sprawdzić, czyje przybycie tak ucieszyło modystkę.
W progu stał Angelford w zawadiacko przekrzywionym kapeluszu.
- Lordzie Angelford, proszę do środka.
Calliope z trudem ukryła zdziwienie na dźwięk przymilnego głosu madame
Giselle. Przecież tej kobiety bała się połowa Londynu, a druga połowa za
wszelką cenę starała się jej przypochlebić!
- Giselle, nie mogłem sobie dziś odmówić wizyty u pani. W całej Anglii nie
serwują lepszych ciastek.
Modystka zaczerwieniła się. Calliope nie wierzyła własnym oczom. Żartobliwa
irytacja spowodowana niewinnymi komplementami Stephena ustąpiła miejsca
radosnej ekscytacji.
- Moich dwóch ulubionych gości. Gdyby był tu jeszcze Roth, miałabym was
wszystkich. Proszę za mną.
Zaprowadziła ich do mniejszego pokoju i poleciła dziewczętom podać herbatę i
ciasteczka.
- Muszę teraz zdjąć miarę, a wy, proszę, częstujcie się. Co mam przygotować
dla pana, lordzie?
- Cytrynową suknię dzienną, bez ozdób. Madame Giselle kiwnęła potakująco. -
Jutro zostanie dostarczona.
Angelford podziękował skinieniem głowy i wziął od podekscytowanej pomocnicy
modystki tacę z herbatą, zanim dziewczyna zdążyła go oblać gorącym napojem.
Calliope skrzywiła się z niesmakiem. Najwyraźniej Angelford często zamawiał tu
suknie dla swojej kochanki. Madame Giselle nie zapytała go ani o wymiary, ani
o krój zamawianej sukni.
- Corinne, chodź ze mną. Wymierzymy Esmeraldę. Calliope zatrzepotała
rzęsami. Skąd modystka znała jej imię?
Stephen machnął ręką i poczęstował się ciastkiem.
Razem z madame Giselle i Corinne przeszła do sali, gdzie dziewczyna pomogła
Calliope zdjąć suknię.
Modystka przyjrzała jej się uważnie, kiwając głową w zamyśleniu.
- Corinne, zielononiebieska satyna. Szybko! Pomocnica wybiegła z pokoju.
- Najpierw przymierzymy ciemne kolory, dobrze? -Madame Giselle nie czekała
na odpowiedź, tylko krzyknęła: - Corinne, pospiesz się!
W progu pojawiła się jakaś postać. Zmarznięta Calliope ucieszyła się, że
Corinne wróciła tak szybko. Okazało się jednak, że się pomyliła. W pierwszej
chwili chciała się zasłonić, ale zwyciężył upór i dumnie wysunęła brodę do
przodu.
- Lordzie, nie wolno tu panu wchodzić - zmarszczyła brwi madame Giselle.
Angelford nie zwrócił na nią uwagi. Leniwym wzrokiem przesunął w górę i w dół
po ciele Calliope.
- Postaraj się nie wydać wszystkich pieniędzy Stephena od razu, kochanie.
Calliope położyła dłonie na biodrach.
- Nie musi się pan martwić o pieniądze Stephena. Do widzenia, lordzie.
Angelford uchylił kapelusza, uśmiechnął się i wyszedł. Madame Giselle
podążyła za nim.
Zdenerwowana Calliope przesunęła dłońmi po halce, jakby chciała ją wydłużyć.
Angelford zmuszał ją, by zachowywała się jak sprośna aktorka!
Modystka wróciła, popychając przed sobą Corinne.
- Proszę wybaczyć to najście, mademoiselle. Nie wiem, dlaczego lord pozwolił
sobie na taki nietakt.
Przez kilka następnych godzin Calliope wybierała wieczorowe i dzienne suknie,
bieliznę i stroje do jazdy konnej. Madame Giselle upierała się, że dobrać odpo-
wiedni strój można tylko wtedy, gdy ogląda się klientkę we wszystkich
tkaninach i kolorach. Calliope w końcu rozluźniła się i zaczęła dzielić z
modystką własnymi opiniami.
Ostatecznie zdecydowała się na błękitną poranną suknię i ciemnozieloną
dzienną. Stwierdziła, że te kolory pasują do kurtyzany. Jej uwagę przyciągnęła
bela fiołkowego materiału.
- Oprócz tych dwóch chciałabym też prostą, skromną fiołkową suknię -
poprosiła tym razem dla siebie, nie dla Esmeraldy.
Madame Giselle zmierzyła ją zaskoczonym wzrokiem.
- Oczywiście, mademoiselle.
- Proszę przesłać je pod mój adres. Rachunek także. -Jak sobie pani życzy.
- Dziękuję, madame Giselle. Ma pani wyśmienity gust. Jestem bardzo
wdzięczna, że zechciała mi pani poświęcić swój cenny czas.
Modystka zdziwiła się, ale o nic nie spytała.
- Cała przyjemność po mojej stronie, mademoiselle. Mam nadzieję, że będę
miała okazję przygotować dla pani więcej strojów.
Było to oczywiście niemożliwe, ale Calliope przytaknęła.
Stephen czekał na nią sam.
- Ciasteczka były przepyszne, Giselle. Gdyby mogła pani przesłać mi po dziesięć
każdego rodzaju, byłbym niezmiernie wdzięczny - powiedział.
- Dla pana wszystko. Nie musiał pan wcale prosić. Dostarczył pan
wystarczająco dużo składników.
Stephen skinął potakująco głową i ucałował dłoń modystki. Calliope znów
odniosła wrażenie, że ucieka jej sens tej wymiany grzeczności, ale była zbyt
zmęczona pozowaniem i przymierzaniem sukni, na które nigdy nie będzie jej
stać, by się tym przejmować.
Gdy siedzieli w powozie, Stephen zapytał:
- Czy chciałabyś obejrzeć wyścigi w ten weekend? Calliope spojrzała na niego
zdziwiona.
- Z przyjemnością.
- To wspaniale. Na miejscu spotkamy się z Jamesem i Stellą.
Było za późno, żeby się wycofać, więc Calliope powtórzyła kwaśno:
- Wspaniale.
- Madame Giselle powinna na jutro przygotować co najmniej jedną z sukien -
ucieszył się Stephen, nie zważając na niezadowoloną minę towarzyszki.
Calliope kilka godzin spędziła w parku, szkicując karykatury, po czym wróciła
do domu. Wnętrze niewielkiej miejskiej kamienicy było ciepłe i przytulne.
Stephen hodował mnóstwo roślin. Kto by pomyślał, że miał takie
zainteresowania? Doniczki z kwiatami stały niemal wszędzie. Calliope od
pokojówek słyszała, że mieszka się tu jak w dżungli.
Odłożyła blok z rysunkami na stolik i oddała pelisę kamerdynerowi Chalmersa,
Grimmondowi, który został jej wypożyczony na parę tygodni.
Stephen odziedziczył tę nieruchomość po wuju. Ponieważ jednak wiejska
rezydencja bardziej odpowiadała jego stylowi życia i charakterowi pracy, w
miejskiej kamienicy przechowywał tylko swoje różnorodne kolekcje. Jedynie
kilkoro służących przebywało tu w ciągu roku, a gdy ustalili, że Esmeralda
potrzebuje własnego mieszkania, ten dom okazał się idealny. Stephen
wyznaczył swojego kamerdynera, by dopilnował przeprowadzki, obawiając się,
że nowa służba i niedoświadczona gospodyni sobie nie poradzą.
- Panna Daly jest w pani pokoju, a pan Chalmers w bibliotece. Godzinę temu
dostarczono paczki od madame Giselle - typowym dla siebie, wyniosłym tonem
odezwał się Grimmond.
Calliope zawsze miała ochotę podrażnić się z poważnym kamerdynerem. Był to
w gruncie rzeczy bardzo miły i serdeczny człowiek, który jednak w obecności in-
nych służących stawał się bardzo oficjalny.
- Dziękuję, Grimmondzie.
Calliope zeszła na dół, by najpierw zobaczyć się z Deirdre. Madame Giselle była
wdzięczna nie tylko za stroje. Po wyczerpującym dniu u modystki całą noc
przespała na nowym miejscu jak zabita.
W jej pokoju wszędzie leżały rozrzucone ubrania.
- Skąd to wszystko się tu wzięło?
- Przyniosła je któraś z dziewcząt madame Giselle. Dziesięć sukien. Dobrze, że
nosimy ten sam rozmiar, bo zamierzam sobie kilka z nich pożyczyć.
- To jakaś pomyłka. Zamówiłam tylko trzy suknie.
- Dziewczyna powiedziała, że są już opłacone, a pozostałe będą gotowe w
przyszłym tygodniu. Nie przyjęła nawet pieniędzy za dostawę.
- Ale kto...
Deirdre nie zwracała uwagi na siostrę. Kolejno oglądała wszystkie części
przyniesionej garderoby.
- Zamawiałaś je innego dnia? Są zupełnie różne. Calliope spojrzała na suknie,
które trzymała Deirdre.
Jedna była uszyta dla Esmeraldy, druga dla Calliope.
- A ten strój do jazdy konnej?
- Przepraszam cię na chwilę.
Calliope opuściła siostrę i udała się do biblioteki, swojego ulubionego pokoju w
nowym domu. Stephen siedział przed kominkiem i czytał. W rogu na podłodze
stała paproć. Miała liście o niespotykanych kształtach, co oznaczało, że
powstała w wyniku jednego z eksperymentów Stephena.
Chalmers podniósł wzrok znad książki.
- Słyszałem, że dostarczono część twojej garderoby. Jak ci się podoba?
- Nie wierzę, że to zrobiłeś.
- Suknie ci się nie podobają?
- Są prześliczne, ale nie o to chodzi. Potrzebowałam tylko trzech.
To znaczy ją było stać tylko na trzy.
- Będzie ci potrzeba więcej. Jeśli masz przekonująco grać swoją rolę, musisz
nosić suknie, które ja mogę ci kupić. Dlatego też wprowadziłaś się do tego
domu. Liczy się to, co widzą ludzie.
- Oddam ci te pieniądze. Stephen spoważniał.
- To nie wchodzi w rachubę. Nie mogę ci wyjaśnić moich powodów, ale jeśli nie
przyjmiesz tych strojów, bardzo mnie urazisz.
- Nie rozumiem.
- Wiem, ale proszę, zaufaj mi.
Calliope kiwnęła głową, lecz w duchu postanowiła zebrać wymagane fundusze i
oddać Stephenowi dług.
-I wystartowały!
Bramka powstrzymująca konie uniosła się i rozległy się krzyki
rozgorączkowanej widowni.
- Pędź, Szatanie!
- Biegiem, Cyprysie!
- Pokaż im, Duchu!
Trybuny wypełniali ludzie głośno dopingujący swoich faworytów. Był piękny,
bezchmurny wiosenny dzień, idealny na zawody na świeżym powietrzu.
Calliope świetnie się bawiła. Żałowała jedynie, że nie mogła im towarzyszyć
Deirdre. Próby do nowego spektaklu, którego premiera miała się odbyć w
przyszłym miesiącu, szły pełną parą i dwudniowa wyprawa do Newmarket nie
wchodziła w rachubę.
Jeśli chodzi o Roberta, był obecny na wyścigach, ale w miejscu publicznym
starał się nie afiszować ze swoją znajomością z Esmeraldą.
- Sprawdźmy, jakie konie biorą udział w następnej gonitwie - zaproponował
Stephen.
Calliope wzięła go pod rękę i razem dołączyli do grupy widzów. Konie zawsze
fascynowały Calliope. Nigdy nie nauczyła się jeździć konno, ale uwielbiała
oglądać wyścigi.
Jej uwagę zwrócił ognisty czarny ogier.
- Podoba mi się piątka.
Stephen uśmiechnął się i zerknął na statystyki, które trzymał w ręku.
- Świetny wybór. W zupełności się zgadzam.
Odprowadził ją na miejsce i poszedł postawić na konia. Calliope trochę się
zdziwiła. Wcześniej za każdym razem czytał jej na głos informacje dotyczące
danego zwierzęcia, a tym razem tego nie zrobił.
- Esmeraldo, miło mi panią widzieć.
Calliope odwróciła się i uśmiechnęła do Marcusa Stewarta, który dzięki swoim
ciemnym włosom i jasnym oczom wyglądał jak upadły anioł.
- Dzień dobry, lordzie Roth. Nie widziałam pana od przyjęcia u Camptonów w
zeszłym tygodniu. Jak podobają się panu wyścigi?
Marcus bezceremonialnie zajął miejsce Stephena.
- Bardzo. A pani? Wygrywa pani, czy też Chalmers będzie musiał zastawić
swoją miejską rezydencję?
Calliope roześmiała się wesoło.
- Zarobiłam dwadzieścia funtów.
- Wspaniale. A propos, gdzie właściwie jest ten chłopak?
„Chłopak" był zaledwie kilka lat młodszy od Marcusa.
- Poszedł postawić zakład.
- Ach, tak, najważniejszy wyścig tego popołudnia. Na którego konia pani
postawiła?
- Na piątkę. Marcus uniósł brwi.
- Na Thora? A skoro o tym mówimy, to gdzie on jest? Calliope spojrzała
zdziwiona na swego towarzysza.
- Sądziłem, że będzie chciał obejrzeć wyścig Thora. -Marcus parsknął z
dezaprobatą. - Jak on nazywa te zwierzęta! Gdybym go nie znał, pomyślałbym,
że jest wyjątkowo próżny.
- Kogo?
- Roth, to moje miejsce. Marcus mrugnął do Calliope.
- Chalmers nigdy nie tolerował rywali starszych od siebie.
- Tak, dziadku - przewrócił oczami Stephen. - A teraz już wstawaj!
Marcus niespiesznie się podniósł.
- O, jest i drugi młodzieniaszek. Podokuczam i jemu. Calliope podążyła za
wzrokiem Rotha. Wśród tłumu przechadzał się Angelford ze Stellą. Kobieta
miała na sobie piękną żółtą suknię. Calliope założyłaby się o całą swoją
wygraną, że ten właśnie strój markiz zamówił u madame Giselle.
Marcus podszedł do nich, a Stephen usiadł obok Calliope.
- Gotowe. Postawiłem całą wygraną na piątkę.
- Wszystkie pieniądze na jednego konia? Na Thora?
- Myślałem, że nie znasz tego ogiera - zdziwił się Stephen.
- Nie znam. Marcus wspomniał to imię podczas rozmowy. Powiedział też coś o
próżności właściciela.
Stephen roześmiał się i uderzył dłonią w kolano.
- Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Roth powiedział mu to w twarz.
- Komu?
- Uważaj, zaraz się zacznie!
Calliope skupiła uwagę na bramkach startowych. Rozległ się wystrzał i osiem
wspaniałych zwierząt rzuciło się do przodu. Dżokeje pochylili się nad grzywami
koni. Do zakrętu wszystkie pędziły w grupie, ale potem trzy wysforowały się
przed pozostałe. Thor był trzeci. Spocone, ciężko dyszące zwierzęta dawały z
siebie wszystko. Widzowie razem z nimi przeżywali gonitwę. Jakiś przejęty
mężczyzna wpadł z tyłu na Calliope.
- Trzymaj się, Championie - mruczał pod nosem.
Calliope huczało w uszach. Thor był już drugi. Została jeszcze połowa
dystansu. Na ostatnim zakręcie Thor rzucił się gwałtownie do przodu. Biegł łeb
w łeb z Championem. Stephen uśmiechał się. Ludzie w pierwszym rzędzie
zaczęli skakać. Thor wysunął się na prowadzenie i finiszował pierwszy. Calliope
miała ochotę skakać do góry z radości. Stojący za nią mężczyzna zaklął. Jakaś
dama zemdlała. Widzowie wiwatowali.
- Wygraliśmy! Wygraliśmy!
Calliope uścisnęła Stephena, co sprawiło mu wyraźną przyjemność.
- Wcale mnie to nie dziwi. Zawsze stawiam na konia Jamesa. Poczekaj na mnie,
pójdę po naszą wygraną.
Gdy odszedł, Calliope westchnęła. Czy nie było to niewłaściwe z jej strony, że
cieszyła się ze zwycięstwa konia Angelforda?
Stephen dołączył do przyjaciół. Stelli nie było w pobliżu. Ludzie zaczęli
opuszczać trybuny, więc Calliope rozejrzała się dookoła. Fakt, że Thor należał
do Angelforda, wcale nie zepsuł jej humoru. Do głowy przychodziło jej mnóstwo
pomysłów na rysunki z wyścigami w tle i żałowała, że nie ma przy sobie notesu.
Zauważyła, że niedaleko niej stoi jakiś obdartus i nieprzyjaźnie się w nią
wpatruje. Gdy jednak spotkali się wzrokiem, wmieszał się w tłum.
- Proszę, to twoja wygrana.
Stephen wręczył jej trzydzieści funtów.
- Tylko tyle? Myślałam, że postawiłeś wszystko.
- Owszem, ale stawki nie są wysokie, gdy w grę wchodzi koń Jamesa.
Calliope schowała pieniądze z pewną dozą satysfakcji. Zaczęła od dwóch
funtów, taki miała wyznaczony dzienny limit na zakłady. Gdy podwoiła tę
sumę, początkowe dwa funty schowała i stawiała już tylko wygrane.
- Zaprosiłem kilka osób na obiad.
- Mam nadzieję, że Rotha. Chyba przyszedł tu sam. Stephen przytaknął.
- Roth ostatnio spędza sporo czasu sam, to do niego zupełnie niepodobne.
Calliope wzięła Stephena pod rękę i razem zeszli z trybun.
- Zaprosiłem też Jamesa i Stellę, a ponieważ państwo Pettigrew stali tuż obok,
nie mogłem ich pominąć. Przyjęli zaproszenie.
Esmeralda wyraźnie spodobała się księciu. Państwo Pettigrew często spotykali
się z przyjaciółmi, a nawet wspólnie uczęszczali na różne bale. Należeli do elity
towarzyskiej. Pettigrew często namawiał Calliope, by zechciała przyjść na
organizowane przez niego przyjęcia. Była to propozycja do poważnego
rozważenia.
Stephen prawdopodobnie dostałby szału, bo stawał się równie opiekuńczy co
Robert. Odchodził od niej tylko wtedy, gdy mógł zostawić ją w towarzystwie
Rotha albo Angelforda.
Wiedział o karykaturach Angelforda, ale wydawał się zadowolony, gdy ona i
markiz przebywali ze sobą. Gdy go o to zapytała, uśmiechnął się tajemniczo i
powiedział tylko, że lubi patrzeć, jak „sypią się iskry". Czasem naprawdę
potrafił ją zirytować.
Podczas obiadu znowu ją opuścił.
Do jadalni weszli ostatni i Calliope musiała zająć jedyne wolne miejsce...
naprzeciwko Angelforda.
Goście najwyraźniej byli w szampańskich nastrojach. Wszystkim powiodło się
na wyścigach. Państwo Pettigrew gawędzili wesoło z Rothem, a Stella ze Ste-
phenem.
Tylko Calliope i siedzący przed nią mężczyzna milczeli. Angelford popijał
szkocką i obserwował zebranych. W tym ją.
Rozsiadł się wygodnie i wyprostował nogi. Czubkiem buta trącił jej pantofelek,
musiała więc skulić nogi pod krzesłem. Po chwili jednak zirytowana bezczelno-
ścią markiza postanowiła nie dać się zastraszyć i kopnęła go w kostkę.
Angelford zmrużył oczy z bólu.
Calliope teatralnym gestem uniosła obrus i zajrzała pod stół.
- Och, ale ze mnie niezdara.
Stephen zerknął na nią, ale uśmiechnęła się do niego uspokajająco i powrócił
do rozmowy ze Stellą.
- Proszę mi powiedzieć, Esmeraldo, co pani robi w wolnym czasie?
To pierwsze zdanie, które Angelford powiedział do niej tego dnia.
- Lubię czytać - odparła Calliope i wzięła do ust kęs kruchej wołowiny. Stephen
już skończył jeść, a ona tylko przesuwała mięso po talerzu.
- Co lubi pani czytać?
- Szekspira.
- Na przykład Makbeta.
- Wieczór Trzech Króli.
- Ciekawe.
Calliope zmusiła się, by zjeść jeszcze jeden kęs, mając nadzieję, że w ten sposób
zakończy konwersację. Soczysta wołowina straciła smak.
- A lubi pani muzykę?
- Mozarta, Rossiniego, Beethovena - odpowiedziała niegrzecznie.
- Wiesz, Jamesie, opowiadałem ostatnio Esmeraldzie o La Scali. Pamiętasz ten
wieczór?
Wyraz twarzy Angelforda złagodniał i James uśmiechnął się do przyjaciela.
Rozbrajający uśmiech markiza Angelforda. Calliope niespodziewanie dla samej
siebie ucieszyła się, że markiz nigdy jej nie zaszczycił takim uśmiechem.
- Oczywiście, ale dziwię się, że ty też go pamiętasz. -Angelford spojrzał na Stellę.
- Stephen wypił wtedy za dużo wina. Pomylił hrabinę z dziewką z tawerny. O
mało nie oberwał po głowie.
- To była dziewka z tawerny.
- A czy my wszystkie nimi nie jesteśmy? - włączyła się do rozmowy Stella.
Calliope nie chciała darzyć jej sympatią, ale nie było to łatwe. W innych
okolicznościach z pewnością szybko by się zaprzyjaźniły.
- Ale ona naprawdę była dziewką z tawerny. Spytaj Rotha, też tam był.
- Spytaj mnie o co?
- O dziewkę z tawerny przebraną za hrabinę - odparł Angelford.
- Stephen całkiem oszalał na jej punkcie. Chalmers spojrzał na przyjaciół
obrażony.
- Czy tylko ja dobrze pamiętam ten wieczór? James oszalał na punkcie hrabiny,
a ja przypadłem do gustu dziewce z tawerny.
- Przykro mi, ale nie było dwóch różnych kobiet, a ty wylądowałeś nieprzytomny
pod stołem.
Roth przytaknął.
- Cóż, o ile się nie mylę, Roth skończył w... Na głowie Stephena wylądował
kawałek chleba.
- Proszę, zmieńmy temat i nie rujnujmy sobie reputacji - zaproponował Roth.
Wszyscy trzej uśmiechnęli się i Calliope przypomniało się, co o tej trójce
powiedziała madame Giselle.
Calliope wyszła z zajazdu. Bolały ją plecy i noga, bo przez całą kolację siedziała
sztywno wyprostowana. Dlaczego Stephen nie zaprosił tylko Rotha? I może
samej Stelli?
Kolacja znacznie ożywiła się po wspomnieniach z Mediolanu i dalej przebiegała
w bardzo przyjacielskiej atmosferze, ale dla pleców Calliope było za późno.
Bezchmurny dzień zmienił się w piękną, gwiaździstą noc. Jak przyjemnie było
spędzać czas z dala od zgiełku miasta. Szkoda, że wracają już jutro rano.
Calliope weszła głębiej do niewielkiego ogrodu przed zajazdem. W pobliżu
zauważyła idealnie usytuowaną ławeczkę, z której mogła oglądać gwiazdy.
Miejsce to znajdowało się wystarczająco blisko drzwi gospody, by zdążyła się
tam schronić na wypadek, gdyby zainteresował się nią jakiś pijany gość.
Zbliżyła się do trzech ławeczek stojących przed małą fontanną.
W ciemności nie zauważyła wystających z ziemi korzeni i potknęła się. W
dodatku lewą stopą zaczepiła o rąbek sukni i niechybnie runęłaby jak długa,
gdyby ktoś jej nie podtrzymał. Czyjeś silne ramiona chwyciły ją wpół i postawiły
na ziemi.
Okazało się, że potknęła się nie o korzeń, a o stopę ukrytego w cieniu
człowieka.
- Tamte dwie ławki są wolne.
Oczywiście Angelford. Jak zwykle właśnie on musiał być świadkiem jej
upokorzenia.
- Co pan tu robi? - spytała impulsywnie. Wyobrażała sobie, jak zdziwiony unosi
brwi, ale w ciemności nie widziała wyraźnie jego twarzy.
- Najpierw niech pani mi to powie.
- To idealna noc, by oglądać gwiazdy.
- Właśnie - powiedział Angelford po chwili wahania. Calliope nie uwierzyła mu.
Odsunęła się i przycupnęła na drugiej ławeczce.
- Cudownie. Jakie konstelacje pan znalazł?
- Raka, Lwa, Wagę...
Wymienił chyba ze dwanaście i na szczęście dla Calliope zmrok ukrył jej
zaskoczoną minę.
- Ciągle szukam Hydry. Może mi pani pomóc?
- Bardzo zabawne.
Calliope spojrzała w niebo i po kilku chwilach odnalazła wielogłowego węża.
- Więc, Herkulesie, jeśli znalazł pan Lwa i Raka, proszę spojrzeć na południe.
Może łatwiej będzie panu zobaczyć Pannę. Jest w tej samej części nieba.
- W jaką grę pani gra?
- Nie mam pojęcia - zgodnie z prawdą odparła Calliope.
- Ostrzegam panią. Pożałuje pani, gdy zdemaskuję panią. Herkules zabił Hydrę.
Calliope wyprostowała się. Oglądanie gwiazd straciło swój urok.
- Herkules także upewnił się, że na miejscu jednej odciętej głowy nie wyrastają
dwie nowe. Dobranoc, lordzie.
Z dumnie uniesioną brodą wróciła do zajazdu. Całą noc śniły jej się koszmary o
Herkulesie ścinającym łby Hydrze.
4.
Następnego wieczoru James cisnął gazetę na podłogę. Druga karykatura,
złośliwsza niż poprzednia.
- Co się stało, Jamesie?
Stella rozmasowała napięte mięśnie jego barków i sprawiło mu to przyjemność.
Szkoda, bo wcale nie chciał się rozluźnić. Zbyt wiele spraw drażniło go od
powrotu z Newmarket.
- Ten cholerny Thomas Landes. Skręcę mu kark. Stella podniosła gazetę.
- Bzdury. Skąd ten człowiek czerpie pomysły?
James rozłożył ręce.
- Nie mam pojęcia. Poleciłem Firmowi, żeby się tym zajął, więc wkrótce będę
wiedział więcej.
Stella zamyśliła się.
- Może zwróć uwagę na sytuacje, w jakich jesteś przedstawiony.
James już to rozważał, ale patrząc na te, trzeba przyznać, błyskotliwe rysunki
nie dało się jednoznacznie stwierdzić, kto mógł być świadkiem danego
wydarzenia i je uwiecznić.
- Każda osoba obdarzona wyobraźnią mogła je narysować.
- Widzę, że bardzo chcesz się dowiedzieć, kim jest ów artysta.
- Nigdy wcześniej nie atakowano mnie w ten sposób. Stella zawahała się.
- Jamesie, wiem, że nie przyszedłeś tu, żeby rozmawiać o karykaturach.
Załatwmy tę sprawę i zjedzmy kolację w miłej atmosferze.
A więc wiedziała.
- Stello, ja...
- Już dobrze, kochanie. Widziałam, jak na nią patrzysz i jak ona próbuje ukryć
swoje zainteresowanie. Gdyby nie była ze Stephenem, dałabym ci moje
błogosławieństwo, bo ją polubiłam. - Znów zamilkła na chwilę. - Proszę, wybacz
mi szczerość, ale z nią jest coś nie tak.
James kiwnął dłonią, by kontynuowała.
- Ona nie jest... nie jest jedną z nas. Nie chodzi o to, że się tak nie zachowuje,
ale roztacza wokół siebie taką szczególną aurę. Jakby niewinności.
Zastanawiałam się, czy udaje, bo taka przebiegłość na pewno przyniosłaby jej
sławę i bogactwo, ale w głębi duszy uważam, że jej niewinność jest szczera.
James potrząsnął głową.
- Nie, Stello, nią kierują złe pobudki i ja je odkryję. Stella uśmiechnęła się
smutno.
- Tak, Jamesie, wiem. A teraz zjedzmy. Potem możesz kupić mi ten piękny
naszyjnik z szafirów, który ostatnio podziwiałam, jako pożegnalny prezent, żeby
uspokoić sumienie.
Sala balowa była udekorowana na czerwono i złoto. W powietrzu unosił się
zapach cynamonu. Weseli goście spacerowali po sali i gawędzili ze znajomymi.
W tej miłej atmosferze trudno było nie uśmiechnąć się pobłażliwie na widok
różnych groteskowych postaci i scen.
Calliope zareagowała w ten właśnie sposób, gdy zobaczyła dekolt siedzącej na
kanapie wdowy. Ciekawe, ile by wyniósł w akrach? Do pokaźnej już listy
karykatur, które powstały w jej wyobraźni, dodała kolejną.
Poczuła, jak ktoś staje obok niej.
- Dobrze, że już jesteś - odezwała się pewna, że wrócił Stephen. - Jak
nazwałbyś przystań, która jest zbyt wąska, żeby wpłynął do niej statek? -
spytała.
- Ciasny port?
Calliope wzdrygnęła się, słysząc głos Angelforda także wpatrującego się we
wdowę.
- Pan nie jest Stephenem! Markiz spojrzał na nią rozbawiony.
- Ależ pani jest dziś bystra - zauważył ironicznie.
- Miałam kilka pytań dotyczących żeglowania.
- Ach, tak.
Zawsze gdy Angelford zjawiał się w pobliżu, Calliope miała wrażenie, że jej język
opłątuje pajęczyna. Wbiła niewidzący wzrok we wdowę i zastanawiała się, jak
zakończyć ten temat. Tak czy inaczej metafora, o której myślała, nie zostanie
wykorzystana w żadnej karykaturze.
W pobliżu wydekoltowanej wdowy pojawił się Stephen.
- Stephen nie jest gorliwym admiratorem, prawda? Angelford atakował ją
bezpardonowo od wyjazdu z Newmarket w zeszłym tygodniu. Spierali się niemal
każdego wieczoru i tym razem Calliope szybko weszła w rolę.
- Jest oddany wtedy, gdy powinien, lordzie - uśmiechnęła się słodko.
W kącikach ust Angelforda też pojawił się uśmiech, a może jej się przywidziało.
- Miło mi to słyszeć. Stephen na pewno byłby niezadowolony, gdyby
kwestionowano jego męskość.
Nadludzkim wysiłkiem Calliope powstrzymała rumieniec.
- Nikt nie kwestionuje męskości Stephena.
- Znam bardzo przyjemny sposób na wyeliminowanie wszelkiej wątpliwości w
tej kwestii.
- Alkohol?
- Nie. Pani wygląda na osobę niestroniącą od przygód. Na kobietę, która nie boi
się nowych wyzwań. Może nawet potrafiłaby pani udawać kogoś innego?
Calliope zacisnęła pięści.
- Brzmi to interesująco.
- Kobiecie o pani pozycji społecznej na pewno o wiele łatwiej jest robić to, na co
ma pani ochotę, niż, powiedzmy, księżnej.
Calliope wzięła ciasteczko z tacy przechodzącego obok nich kelnera i ugryzła
kęs.
- Mmm, tak, księżna nie ma z życia tylu przyjemności.
-Jak smakuje ciasteczko? -Jest pyszne.
- Wygląda bosko. Ma pani ochotę na jeszcze jedno? Calliope nachyliła się ku
niemu i, przymknąwszy powieki, przesunęła palcem po jego fularze.
- Bardzo.
Angelford zamknął jej dłoń w swojej.
- Niech pani uważa, o co pani prosi.
Calliope przestraszyła się wzroku, którym na nią spojrzał. Uśmiechnęła się więc
do niego urzekająco i odsunęła na bezpieczną odległość.
- Zapamiętam to sobie, lordzie.
Angelford przez chwilę patrzył jej prosto w oczy, po czym bez słowa odwrócił się
i odszedł. Calliope widziała, że przyłączył się do grupki gości, wśród których był
nowy minister, córka bogatego kupca i aktorka. To właśnie było piękne w tego
typu przyjęciach. Różnice klasowe przestawały mieć znaczenie.
Calliope odetchnęła głęboko, by uspokoić przyspieszone bicie serca. Angelford,
gdy zachowywał się przyjaźnie, był znacznie bardziej niebezpieczny. I
niepokojący.
Jakiś mężczyzna otarł się o jej plecy, przechodząc obok, i bez wątpienia była to
zamierzona pieszczota. Calliope miała serdecznie dość tych niedwuznacznych
propozycji. Co prawda, wiązały się z rolą, którą grała, ale po rozmowach z
Angelfordem zawsze stawała się przewrażliwiona. Dosyć tego, postanowiła.
Podszedł do niej Stephen.
- Jak sobie radzisz?
Wyglądał na zatroskanego, co oznaczało, że nie udało jej się ukryć emocji.
- Jestem trochę zirytowana postępowaniem pewnych ludzi, ale poza tym
wszystko w porządku.
Oczy Stephena rozbłysły.
- Czyżby ominęła mnie jakaś ostra potyczka słowna? Wiedziałem, że
powinienem był wrócić wcześniej.
Calliope spojrzała rozdrażniona na swego towarzysza.
- Aha! I zrezygnować ze wspaniałego widoku roztaczającego się nad dekoltem
wdowy?
Stephen szedł do miejskiej rezydencji lorda Holta bardziej zmęczony niż zwykle,
ale zadowolony. Calliope Minton, cała i zdrowa po tylu latach od tragedii.
Gdyby znaleźli ją od razu po pożarze, dziś byłaby zupełnie inną osobą.
Czy da się jeszcze naprawić dawne błędy? Na pewno trzeba spróbować. Był to
winien swojemu zmarłemu mentorowi. Traktował Calliope jak siostrę, której
nigdy nie miał. Wspólne spędzanie czasu sprawiało im obojgu niekłamaną
przyjemność. Szczególnie dobrze bawił się wtedy, gdy towarzyszył im James. Do
tej pory nie widział, by przyjaciel tak intensywnie reagował na jakąś kobietę.
Wyglądało na to, że James postanowił uszczęśliwić Stephena na siłę. Na
każdym przyjęciu nie spuszczał Calliope z oka i Stephen wiedział, że nie
chodziło mu tylko o jego dobre imię.
Według Stephena James mylił się, sądząc, że wyjdzie z tej sytuacji obronną
ręką. Bez względu na to, co łączyło go z Calliope, James był zaangażowany po
uszy. Napięcie panujące między nimi było wyraźnie wyczuwalne. Gdy tylko
znaleźli się w jednym pomieszczeniu, dookoła sypały się iskry.
A Stephen lubił fajerwerki.
Tak, markiz Angelford w sidłach miłości to będzie niezapomniany widok.
Chalmers uśmiechnął się do siebie, gdy kamerdyner otworzył mu drzwi.
Podążył za służącym do gabinetu Holta.
- Chalmers, witam. Czekałem na pana.
Lord Holt siedział w swoim ulubionym fotelu. Skinął Stephenowi, by także
spoczął.
Chalmers rozejrzał się i przekonał, że od czasu jego ostatniej wizyty nic się tu
nie zmieniło. W pokoju panowała ta sama atmosfera zastraszenia. Przez szparę
między zamkniętymi okiennicami światło sączyło się do środka prosto na
gościa. Gospodarz natomiast znajdował się w głębokim cieniu, dzięki czemu nie
można było zobaczyć jego twarzy i niczego z niej wyczytać. Meble też były
ciemne i sprawiały wrażenie ciężkich i przytłaczających.
Stephen usiadł wygodnie. Nie był już tym niedoświadczonym dwudziestoletnim
chłopakiem co kiedyś. Gabinet szefa wywiadu był przeznaczony do przesłu-
chań, ale na Stephenie nie robił już żadnego wrażenia.
-Pozostali wkrótce tu będą. Musimy podjąć kilka decyzji, szczególnie w związku
z informacjami, które niedawno zdobyliśmy - powiedział Holt i znajomym
gestem pogładził się po brodzie.
Stephen kiwnął głową. Spodziewał się dużego zebrania, bo zwykle
podsumowanie zakończonej misji odbywało się w szerszym gronie. Gdy pięciu
dżentelmenów w końcu przybyło, posypały się pytania. Stephen spokojnie na
nie odpowiadał, przyglądając się jednocześnie zebranym.
Wszyscy byli członkami elitarnej grupy wywiadowczej Holta. Tylko Angelford nie
przybył na spotkanie ze względu na inne zadanie. Stephen zdążył jednak
przedyskutować z nim swoją misję wcześniej.
Hrabia, zgodnie z tym co plotkowano na mieście,wyglądał na chorego. Był blady
i wymizerowany. Stephen miał nadzieję, że konsultował z lekarzem stan swo-
jego zdrowia.
Siedzący obok Chalmersa po lewej stronie książę poliglota był jak zwykle
bardzo elegancki. Przystojny, szpakowaty dżentelmen nie cieszył się jednak
całkowitym zaufaniem Stephena, być może dlatego, że nie znali się dobrze, bo
książę wiele czasu spędzał na kontynencie.
Drugi książę, który zajął miejsce po prawej stronie Stephena, należał do
śmietanki towarzyskiej i był strzelcem wyborowym. Stephenowi przypominał
buldoga ze swoim szczerym wyrazem twarzy i upartym wzrokiem. Z całej grupy
wydawał się najmniej nadawać do wywiadu, ale Holt powierzał mu wiele zadań.
Dalej po prawej siedział z nieprzeniknioną miną baron. Jego broda była
pogrążona w cieniu, ale Stephen przysiągłby, że pojawił się już na niej ciemny
zarost, zmora lokaja barona. Chalmers uważał tego członka grupy za swojego
przyjaciela i cenił go za umiejętność ukrywania emocji, bardzo przydatną w
zawodzie szpiega.
Jedyny nieutytułowany dżentelmen, którego Stephen nazywał panem
Sprawiedliwym, sprawiał wrażenie znudzonego spotkaniem. Reakcja ta była
nieco zaskakująca, jeśli wziąć pod uwagę istotę poruszonego tematu.
Stephen zakończył wystąpienie.
- W Paryżu, jest pan pewien? - Hrabia wyglądał na zmartwionego.
Stephen przytaknął.
- Ale skąd się tam wziął?
- Myślę... - Chalmers zawahał się, patrząc na bawiącego się pierścieniem Holta.
Insygnia pierścienia przedstawiały drapieżnego ptaka.
Stephen widział już taki pierścień.
- ...że został usunięty dwa miesiące temu. Możemy go jeszcze wyeliminować -
dokończył ostrożnie.
Spotkanie z Calliope Minton, pierścień i lista szpiegów, a wszystko to w ciągu
zaledwie kilku tygodni. Stephen nie wierzył w zbiegi okoliczności.
Zebrani w pokoju mężczyźni nadal zadawali pytania i przygotowywali strategię
działania, a w głowie Chalmersa zaczęły się kłębić myśli na zupełnie inny
temat.
Nagle w jego wspomnieniach pojawiła się twarz umierającego mentora. Z
trudem opanował się, żeby natychmiast nie opuścić pomieszczenia i nie
popędzić do domu. Musiał tam wrócić jak najszybciej.
Do pokoju wpadła pokojówka Calliope.
- Coś jeszcze, proszę pani?
- Nie, Betsy, dziękuję. Czy wszyscy już poszli?
- Tak, proszę pani. Lokaj, Herbert i ja też już wychodzimy.
Betsy przestępowała z nogi na nogę, jakby podłoga nagle zmieniła się w
rozżarzone węgle.
- Dobranoc, Betsy.
- Dobranoc pani. - Dziewczyna zatrzymała się w progu. - Proszę mi wybaczyć,
ale chciałabym podziękować pani za ten wolny wieczór. Niektórzy myślą, że jest
pani trochę dziwaczna, ale według mnie jest pani aniołem.
Calliope odkaszlnęła w chusteczkę, żeby ukryć uśmiech.
- Dziękuję, Betsy, twoje słowa wiele dla mnie znaczą.
- Dobranoc pani.
Pokojówka odwróciła się i pospiesznie opuściła pokój.
Jej kroki odbiły się echem w pustym domu. Calliope uśmiechnęła się
zadowolona. Stephen był jej winien lody cytrynowe. Uważał, że Betsy i
Johnson, stangret, mają romans. Natomiast Calliope postawiła na Herberta i
właśnie z nim wychodziła pokojówka. Oby i Grimmond przyjemnie spędził ten
wieczór.
Calliope spokojnie dokończyła makijaż. Dziś razem ze Stephenem wybierali się
na kameralne przyjęcie wydawane przez starzejącego się rozpustnika.
Zerknęła na bogato zdobiony zegar stojący na stole. Do przyjazdu Stephena
zostało jeszcze sporo czasu. Wzięła więc notatnik i zaczęła rysować.
W tle rosły kolczaste róże, a z boku stała ławeczka. Opierała się o nią
debiutantką, próbując się odsunąć od nachylonego nad nią podpitego starszego
mężczyzny. Z tyłu z nogą na globusie stał dandys, który podszczypywał
dziewczynę. Calliope przekonała się na własnej skórze, jak czuje się zaczepiana
debiutantką. Gdyby nie Stephen, rozkwasiłaby niejeden nos.
Z niektórymi mężczyznami trudniej było poradzić sobie niż z innymi. W ciągu
kilku ostatnich dni czuła na sobie spojrzenie Angelforda, który jednak nie pod-
chodził do niej. Zachowywał się tak, jakby postanowił zakończyć grę w kotka i
myszkę. Z jakiegoś powodu Calliope czuła się rozczarowana takim obrotem
sprawy, tym bardziej że z dala od lorda miała o wiele więcej pomysłów na
karykatury. Przewróciła kartkę, by zacząć kolejny rysunek.
Po chwili jeszcze raz spojrzała na zegar. Minęło zaledwie kilka minut. Dlaczego
czuła się tak nieswojo? Popatrzyła na pustą stronę. Oczami wyobraźni zoba-
czyła samą siebie w pustej sali balowej. Zamrugała. Skąd ten pomysł?
Zaskrzypiała podłoga. Calliope odwróciła się gwałtownie, ale nikogo za nią nie
było. W domu panowała cisza. Dziwne, jak można się wystraszyć zwykłego
skrzypnięcia. W domu Dalych zawsze było głośno. Młodsi chłopcy biegali po
pokojach, wszędzie towarzyszył im pies, ciągle coś się działo.
Po rezydencji Stephena też zwykle kręcili się służący, ale teraz ich nie było.
Calliope poprawiła się na krześle. Postanowiła, że spróbuje przekonać
Stephena, by został dziś na noc w pokoju gościnnym.
Może powinna napić się herbaty, by uspokoić nerwy? Uśmiechnęła się do
siebie. Dziś sama mogła zaparzyć sobie herbatę bez narażania się na oburzone
spojrzenia służby. Grimmond omal nie dostał ataku serca, gdy pewnego razu
zobaczył, jak przygotowuje sobie napój.
Biedny Grimmond niechętnie wziął wolne tego wieczoru. Musiała go niemal siłą
wypchnąć na zewnątrz. W końcu zdołała przekonać kamerdynera, by
sprawdził, jak podczas jego nieobecności zarządzana jest wiejska posiadłość
Stephena. Grimmond nigdy się nie skarżył na tymczasową zmianę posady, ale
Calliope wiedziała, że martwił się o swego chlebodawcę.
Już niedługo zapyta Chalmersa, czy w wiejskiej rezydencji kamerdyner
rozstawiał wszystkich po kątach.
A pozostali służący uważali ją za dziwaczkę. Słowa Betsy potwierdziły
podejrzenia Calliope. Fakt, że dała im wychodne, pewnie jeszcze ich utwierdził
w tym przekonaniu. Dziwaczka czy nie, ale z wyjątkiem Grimmonda wszyscy
zniknęli z domu natychmiast po zakończeniu pracy.
Poczucie hierarchii głęboko zakorzenione w świadomości służby uniemożliwiało
Calliope obcowanie z nimi na jednej stopie. Mimo że gardziła arystokracją za
to, w jaki sposób odnosiła się do tej klasy społecznej, jej własna służba nie
pozwalała traktować się inaczej.
Westchnęła. Brakowało jej ożywionej atmosfery teatru. No cóż, znalazła się w
tej sytuacji na własną prośbę.
Spojrzała na kartkę papieru. Ściany sali balowej zamykały się wokół niej, a
przez okna zaglądali ludzie.
Herbata. Idź, zaparz sobie herbaty, głuptasie, dodała sobie otuchy.
Podłoga w pokoju znowu zaskrzypiała i nagle Calliope wydało się, że kuchnia
jest zbyt daleko.
Zebrała się jednak na odwagę i zeszła na dół.
Stojący na chodniku mężczyzna wpatrywał się w smugę światła padającą na
ulicę z okna kamienicy. Dziewczyna pewnie szykowała się na bal. Splunął przed
siebie i skrzywił się pogardliwie. Ach, ci eleganccy panowie i ich kobietki. Z
pierwszymi nie było zabawy, ale te drugie mogły dostarczyć sporo przyjemności
po zakończeniu zadania. Oczy rozbłysły mu diabelskim blaskiem.
Czyjeś kroki przerwały mu rozmyślania. Jakiś chłopiec biegł w stronę
rezydencji. Mężczyzna wyciągnął pałkę i znieruchomiał. Gdy chłopak go minął,
zamachnął się i uderzył. Ciało osunęło się bez życia na ziemię. Mężczyzna
pochylił się i przeszukał kieszenie chłopca. Znalazł kopertę, a w niej list:
Cal, natychmiast wyjdź z domu. Pojedź do Dalych. Wytłumaczę ci wszystko, gdy
się spotkamy.
Stephen
Świetnie, pomyślał mężczyzna. Jeszcze raz spojrzał w górę na słabo oświetlone
okno. Nie musiał się spieszyć. Nikt już teraz jej nie ostrzeże. Miał czas, by zająć
się Chalmersem, a tu wróci później. Przejrzał zawartość kieszeni chłopca i
zabrał kilka banknotów i najprawdopodobniej ukradziony zegarek. Potem
podniósł ciało i zniknął w ciemnościach.
Stephen oparł się o zimne metalowe ogrodzenie. Było ich zbyt wielu. Z dołu
unosił się odór Tamizy, który i tak nie mógł równać się z odrażającym smrodem
otaczających go zbirów.
Popychali go, ale udało mu się wymierzyć kilka celnych ciosów, zanim został
powalony na ziemię. Kopali go, a potem ktoś uderzył go w głowę. Świat
zawirował mu przed oczami.
- Dosyć.
Przed Stephenem stanął wysoki mężczyzna. Miał niski głos i maskę na twarzy.
Najwyraźniej był przywódcą.
Napastnicy cofnęli się i Stephen zaczął łapczywie chwytać powietrze. Z trudem
podciągnął się do góry na metalowym pręcie ogrodzenia. Głowa mu pulsowała i
czuł, że ma połamane żebra.
Przesunął wzrokiem po grupie żądnych krwi zbirów i zrozumiał, iż u nich nie
może szukać wsparcia.
- Gdzie jest pierścień? - spytał wysoki mężczyzna. Stephen sięgnął za siebie i
jęknął z bólu.
- Idź do diabła, zdrajco.
- Szkoda, że postępujesz w ten sposób, Chalmers. Moglibyśmy wspólnie wiele
osiągnąć, gdybyś chciał współpracować. Jednak w tych okolicznościach...
Mężczyzna wzruszył ramionami i ten gest go zdradził. Stephen rozmawiał z nim
zaledwie pięć godzin temu.
Zagadka się wyjaśniła, ale było za późno. Stephen przygotował się na
ostateczny cios.
Mężczyzna skinął jednemu ze zbirów z kijem.
- Leonardzie, wiesz, co masz robić.
Stephen poczekał, aż napastnicy rozstąpią się, by przepuścić Leonarda, po
czym rzucił się do przodu i z rozbiegu przeskoczył ogrodzenie po drugiej stronie.
- Do diabła! - rozległy się krzyki zebranych na moście mężczyzn.
Chwilę później Stephen zanurzył się w ciemnej zimnej wodzie. Zanim stracił
przytomność, pomodlił się, by Calliope zdążyła opuścić rezydencję, a James
otrzymał jego sporządzony naprędce list.
Calliope zaczęła się martwić. Robiło się późno, a Stephen ani się nie zjawił, ani
nie przysłał żadnej wiadomości.
Zwykle był wprost irytująco punktualny, więc gdy nie przyszedł o dziewiątej,
poczuła się nieswojo. Godzinę później zaczęła nerwowo przechadzać się po
pokoju, a o jedenastej była gotowa wybrać się na poszukiwania.
Zegar na kominku wybił północ.
Zaniepokojona Calliope wyjrzała przez okno, ale nie dostrzegła nic
podejrzanego. Ulica była pusta. Pochmurnej nocy nie rozjaśniało światło
księżyca. Calliope poczuła na karku gęsią skórkę i zaciągnęła zasłony. Mogłaby
przysiąc, że ktoś ją obserwuje.
Nie wszystko poszło zgodnie z planem, pomyślał mężczyzna, który stał w
ukryciu i obserwował, jak w oknie pojawia się, a po chwili znika twarz kobiety.
Jego pracodawca nie był zadowolony z tego, co się wydarzyło. Kto by pomyślał,
że Chalmers zaryzykuje i skoczy?
Mężczyzna wzruszył ramionami. Niech tam sobie inni szukają uciekiniera w
brudnej Tamizie, on sam znajdzie pierścień i dostanie nagrodę.
Znajdzie go, jak tylko się dowie, czy ta dama wie, gdzie został ukryty. Miał
nadzieję, że tak. Już wyobrażał sobie, ile przyjemności sprawi mu powolne
wyciąganie z niej informacji.
Nie nazywano go Rzeźnikiem bez powodu.
Calliope podeszła do szafy, by spakować rzeczy i pójść na noc do Dalych.
Wyczuła, że dzieje się coś złego. Naszykowała już prawie wszystko, gdy rozległo
się kolejne skrzypnięcie. Szybko rozejrzała się dookoła i jej wzrok padł na
piękną mahoniową laskę ze złotą główką, którą zawsze miała przy sobie.
Chwyciła ją i ze ściśniętym żołądkiem na palcach podeszła do drzwi sypialni.
Usłyszała kroki na schodach i wierzchem dłoni starła pot z czoła.
Ktoś otworzył i po chwili zamknął drzwi pokoju w końcu korytarza, potem
następne. Kolejne prowadziły do jej pokoju.
Calliope podniosła wysoko ciężką laskę. W pokoju pojawiła się najpierw stopa,
potem całe ciało.
Zamachnęła się, ale mężczyzna z łatwością złapał kij. Próbowała pchnąć
intruza, ale to on przyciągnął ją do siebie.
W ten sposób znalazła się w objęciach markiza Angelforda, który patrzył na nią
z kamienną twarzą. Nadal przestraszona Calliope dyszała ciężko. Tymczasem
wzrok Jamesa złagodniał i Calliope pomyślała nawet, że lord ją pocałuje, ale on
pchnął ją na łóżko.
- Co pan wyprawia? - spytała ochryple. - Chce mnie pan śmiertelnie
wystraszyć?
- Następnym razem, jak będzie pani próbowała wyrządzić komuś krzywdę,
proszę najpierw zastosować tę drugą metodę. O wiele łatwiej jest chwycić
upadający przedmiot niż uchylić się przed pchnięciem.
Serce Calliope zaczęło bić w normalnym rytmie i ulgę zastąpiła złość.
- A ja chciałabym zasugerować, żeby pan, odwiedzając kogoś, najpierw się
przywitał albo zastukał do drzwi. Ale co pan tu właściwie robi?
Angelford zignorował pytanie i rozejrzał się po pokoju.
- Wybiera się pani gdzieś?
Calliope najchętniej palnęłaby go laską, choć nie sądziła, by jej uderzenie mogło
zaszkodzić jego twardej głowie.
- To nie pańska sprawa. Powtarzam: co pan tu robi?
- Gdzie jest Stephen? Calliope rozłożyła ręce.
- Nie wiem. Nie ma go tu.
Angelford nic nie powiedział, ale nadal rozglądał się po pomieszczeniu. Calliope
była tak roztrzęsiona, że nie wiedziała, co myśleć o tym najściu.
- Nie ma go tu - powiedziała, ściągając kapę z łóżka. -Ani tu - dodała kpiąco,
otwierając szafę.
Angelford podszedł do krzesła i usiadł. Calliope stwierdziła, że jeśli go rozbawi,
ta niechciana wizyta szybciej się skończy.
- Czy ma pan ochotę na herbatę, lordzie? Racuszki, ciasteczka, kanapki?
W kąciku ust Jamesa pojawił się uśmiech, ale niemal natychmiast zniknął.
- Muszę jak najszybciej odnaleźć Stephena. Byłbym pani wdzięczny za pomoc -
powiedział uprzejmym, ale zdecydowanym głosem nawykłym do wydawania
poleceń.
Calliope zaniepokoiła się.
- Lordzie, Stephen miał tu przyjechać o dziewiątej, ale się nie pojawił. Nie wiem,
gdzie jest, i prawdę mówiąc, zaczynam się denerwować.
- Dlaczego się pani pakuje?
Calliope nie wiedziała, jak mu wytłumaczyć nagłą potrzebę opuszczenia domu.
- Wydawało mi się, że to dobry pomysł. James podszedł do okna i wyjrzał na
ulicę.
- Czy ktoś dziś panią odwiedzał?
- Nie, pan jest jedynym niechcianym gościem tego wieczoru.
Tym razem jego uśmiech był szerszy.
- Gdzie służba?
- Dałam im wolny wieczór. James zmarszczył brwi.
- Wobec tego zostawię tu z panią mojego służącego. Proszę więcej nie zwalniać
służby na noc.
Wyszedł z pokoju, więc Calliope pobiegła za nim.
- Słucham? Nie prosiłam pana o pomoc ani o radę. Może pan zabrać ze sobą
swojego człowieka.
Angelford zignorował ją i poczuła się jak mały piesek ujadający u jego stóp.
Przy głównym wejściu stał postawny mężczyzna z blizną na policzku.
- Finn, zostaniesz dziś wieczór z... - spojrzał na Calliope - panną Esmeraldą -
dokończył i wyszedł.
Calliope popatrzyła na ponurego mężczyznę, który posturą przypominał pień
dębu.
- Nie przekonam cię, żebyś sobie poszedł?
W odpowiedzi Finn tylko popatrzył na nią zdziwiony.
Calliope poczuła, jak ciężar, który czuła od dziewiątej, znika bez śladu.
Cholerny Angelford. Potrząsnęła głową.
- W takim razie rozgość się. Masz ochotę na coś do jedzenia?
Rzeźnik zaklął.
W ostatniej chwili schował się w cieniu, gdy pod rezydencję zajechał powóz.
Wysiadł z niego jakiś fircyk z osiłkiem i weszli do budynku. Wyszedł tylko
fircyk. Rzeźnik zdecydował, że nie będzie kusić losu - dama i pierścień mogą
poczekać. Cierpliwość nie należała do jego mocnych stron, ale dziś nie mógł
wezwać nikogo do pomocy.
Jeszcze nadejdzie właściwy moment.
I to wkrótce.
James nalał sobie szkockiej i usiadł wygodnie w ulubionym fotelu. Zmarszczył
brwi i pociągnął łyk alkoholu. Całą noc nie mógł znaleźć sobie miejsca,
podświadomie wyczuwając, że dzieje się coś złego. Gdy dotarła do niego
enigmatyczna wiadomość od Stephena, grał w karty w klubie.
Natychmiast wstał od stołu i udał się prosto do wiejskiej rezydencji przyjaciela.
Kamerdyner poinformował go, że Stephen wyszedł w południe i do tej pory nie
wrócił.
James pojechał więc do drugiego domu Stephena, w którym obecnie mieszkała
ta irytująca dziewczyna. Jej przerażona mina dolała oliwy do ognia.
James jeszcze raz przeczytał wiadomość od przyjaciela. Napisana była dużymi,
jakby stawianymi w pośpiechu literami:
Przyjedź do mnie. Sprawa najwyższej wagi.
Zdarzało się, że Stephen znikał w środku nocy. Jako jeden z najlepszych
szpiegów w Anglii często brał udział w różnych misjach, nigdy jednak nie
postępował w ten sposób. Nie wysyłałby listu, gdyby wiedział, że nie będzie
mógł przybyć na spotkanie. James martwił się. Nieraz walczyli ramię w ramię,
nieraz uratowali sobie nawzajem życie. Byli jak bracia i podświadomie wy-
czuwali, gdy coś złego działo się z przyjacielem. Choć w ciągu ostatnich lat nie
pracowali razem, przeczucie nigdy ich nie zawiodło.
Jaka w tym wszystkim była rola tej dziewczyny? Oczami wyobraźni zobaczył ją,
jak stoi przed nim w samej bieliźnie z rękami na biodrach. Krew zaczęła mu
szybciej krążyć w żyłach i prędko odsunął od siebie to wspomnienie.
Pojawiła się w towarzystwie razem ze Stephenem tuż po jego powrocie z misji.
James wiedział, że wcześniej była damą do towarzystwa, ale dlaczego akurat w
tym momencie? Co ukrywała? Co wiedziała?
I gdzie, u diabła, podziewał się Stephen?
W ciągu ostatnich tygodni właśnie z jej powodu nie rozmawiał z przyjacielem
tyle co zwykle. Próbował na przemian unikać jej i kłócić się z nią, a w obecności
Stephena nie dało się robić ani jednego, ani drugiego.
Dziewczyna wydawała się równie zatroskana i zaniepokojona co on. Musiała
być świetną aktorką, jeśli udawała, ale miał wrażenie, że jej strach był szczery.
James zostawił z nią Finna nie tylko dla jej bezpieczeństwa, ale i po to, by się
upewnić, że mu nie ucieknie.
Jutro dowie się czegoś więcej.
5.
Calliope obudziła się o świcie. Przez zasłony sączyło się słabe światło
wschodzącego słońca, rzucając upiorne cienie na podłogę i ściany. Odsunęła
ciężki materiał i wyjrzała przez okno na ulicę. Na zewnątrz panowała cisza, nie
słychać było nawet porannego szczebiotu ptaków. Ulica wydawała się
niepokojąco pusta.
Calliope postanowiła rozproszyć zły nastrój, który nie opuścił jej od
wczorajszego wieczoru, i założyła jasną suknię i ciepły szal.
Gdy ułożyła włosy i zrobiła sobie makijaż, zeszła na dół sprawdzić, jak miewa
się jej nowy strażnik. Czujny Finn stał wyprostowany w salonie. Wyglądał tak
samo jak wczoraj, kiedy go tu zostawiła.
- Dzień dobry, Finnie Na pewno zmęczyłeś się, stojąc tu przez całą noc.
- Dzień dobry, panienko. Wcześnie pani wstała.
- Nie potrzebuję wiele snu, a poza tym lubię się rano krzątać. Zjesz śniadanie?
Skinęła mu głową i poszła do kuchni przygotować posiłek. Służący już wrócili,
ale pozwoliła im dziś dłużej pospać.
Potarła zmarznięte dłonie. Ucieszyła się, że może sama coś ugotować.
Łatwo wybrała potrzebne produkty ze świetnie zaopatrzonej spiżarni. Napaliła
w piecu i zaczęła ugniatać ciasto, ale nie czuła się dobrze sama w kuchni.
Próbowała pogwizdywać, lecz nie przychodziła jej do głowy żadna skoczna
melodia. Żałowała, że nie poprosiła Finna, by jej towarzyszył.
Szybko dokończyła pieczenie i z ulgą opuściła kuchnię. Zaniosła swojemu
strażnikowi ciepłe bułeczki, dżem i gorącą herbatę. Finn łapczywie pochłonął
śniadanie.
-Jaką pełnisz funkcję w domu markiza Angelforda, Finnie?
Mężczyzna odgryzł kęs kolejnej bułeczki i popił herbatą. Najwyraźniej grał na
czas.
- Robię różne rzeczy, proszę pani.
- Jakie?
- Och, to i tamto. - Finn wziął do ręki następną bułkę.
- Jesteś mało konkretny. Mężczyzna mrugnął do niej.
- Tak jak moje obowiązki.
Ktoś otworzył tylne drzwi i rozległy się kroki i stłumione głosy. Finn odstawił
filiżankę, podniósł się i stanął za jedną z okazałych roślin Stephena w rogu
pokoju. Ktoś zapukał do drzwi.
- Tak? - spytała Calliope.
- Służba wróciła do swoich obowiązków, proszę pani. Mam nadzieję, że nie
wydarzyło się nic nadzwyczajnego podczas naszej nieobecności. Kucharka
zauważyła, że ktoś rozpalił w piecu i pozwoli pani, iż stwierdzę, że w kuchni
unosi się niebiański zapach. - Wzrok Grimmonda padł na tacę na stole. - Czy
podać coś jeszcze?
- Nie, dziękuję, Grimmondzie.
- W takim razie będę w saloniku, gdyby mnie pani potrzebowała. Później przyślę
pokojówkę, żeby pozbierała naczynia.
Kamerdyner musiał dostrzec dwa nakrycia, ale nie zdradził się żadnym gestem.
Stephen wyjawił Grimmondowi istotę ich układu i w tym momencie Calliope
była z tego bardzo zadowolona.
- Dziękuję, Grimmondzie.
Kamerdyner ukłonił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Finn wyłonił się zza rośliny i skonsumował ostatnią bułeczkę.
-Jeszcze tylko rozejrzę się po posiadłości i opuszczę panią.
Zanim wyszedł z pokoju, poklepał Calliope po ramieniu. Był to zaskakujący, ale
jednocześnie dodający otuchy gest.
Calliope udała się do biblioteki. Obok kominka stały tam miękkie, wygodne
sofy, a także kilka małych stolików i obitych skórą krzeseł. Oczywiście nie
brakowało też ulubionych roślin Stephena.
Do pokoju wpadł promień słońca. Na ulicy zaczęli gromadzić się kupcy i
spacerowicze, a dom już żył swoim codziennym życiem. Calliope przycisnęła
policzek do chłodnego okna. Świat znów wyglądał normalnie.
Potrząsnęła głową. Dziś wstydziła się wczorajszych obaw.
W progu pojawił się Grimmond.
- Jest wiadomość dla pani. Calliope wzięła list od kamerdynera.
- Czy w drugiej rezydencji pana Chalmersa wszystko w porządku? Rozmawiałeś
ze Stephenem?
- Dom nie był utrzymany tak jak zwykle, ale służba obiecała mi, że się poprawi.
Nie udało mi się porozmawiać z panem Chalmersem.
- Nie było go w domu?
- Podobno był w rezydencji rano przed moją wizytą. Calliope skinęła
Grimmondowi, który ukłonił się i wyszedł. Otworzyła list.
Calliope,
Przepraszam, że nie mogłem się z Tobą wczoraj spotkać. Wynagrodzę Ci
to dziś wieczorem.
Stephen
Słowa były skreślone bardzo niedbale. Stephen musiał się spieszyć, pisząc je.
Nie wiedziała, co zatrzymało go wczoraj, ale dziś na balu przebierańców na
pewno szczerze uśmieją się z jej złych przeczuć. Uśmiechnęła się do siebie, ale
skrywany w głębi duszy niepokój pozostał.
Nie mogła doczekać się wieczoru. Na balu na pewno uda jej się zaobserwować
niejedną komiczną sytuację, którą będzie mogła narysować. Stephen
zaproponował, żeby wybrali się na przyjęcie osobno i spróbowali się odnaleźć
wśród poprzebieranych gości.
Kto wie, może spotka Angelforda? Pamiętała, jak silnym ruchem przyciągnął ją
do siebie i przycisnął do piersi. Zrobiło jej się gorąco i szybko potrząsnęła
głową. Musiała przypomnieć sobie, że nie znosi tego człowieka.
W drzwiach rezydencji Holta James minął się z wychodzącym właśnie panem
Ronaldem Ternberrym.
- Witaj, Angelford - odezwał się Ternberry. - Nie wiedziałem, że masz dziś
spotkanie z lordem Holtem.
- Czyżbym musiał się najpierw konsultować z panem?
James wszedł do środka, nie czekając na odpowiedź sekretarza lorda.
Ternberry miał zbyt wysokie mniemanie o sobie i przywiązywał dużą wagę do
biurokracji.
Holt siedział przy biurku. Podniósł się, gdy w progu zjawił się James.
- Angelford, nie spodziewałem się ciebie tutaj w tym tygodniu - powiedział,
chociaż nie wyglądał na zdziwionego obecnością markiza.
- Pomyślałem, że wpadnę i dowiem się, jakie wnioski wyciągnęliście ze
sprawozdania Stephena.
- Nic szczególnego. Chalmers powiedział, że przekazał ci już najistotniejsze
informacje.
- Tak, przedwczoraj. Żałuję jednak, iż nie było mnie na spotkaniu.
Holt pogładził się po brodzie i usiadł.
- Domyślam się, ale teraz mam dla ciebie inne zadanie. Jak wiesz, na północy
jest problem z przemytnikami. Ternberry prześle ci notatki ze sprawozdania
Chalmersa.
- Czy wyznaczył pan Stephenowi nową misję? Holt przytaknął.
- Chalmers ma teraz skomplikowane zadanie do wykonania, podobnie jak Roth.
Poza tym nie dzieje się nic nadzwyczajnego.
Nic nadzwyczajnego? Gdyby tak było, Holt prawdopodobnie by się zastrzelił.
Ten człowiek żył intrygami i podstępami, a gdy ich brakowało, sam je tworzył.
- Stephen nie wspomniał, że będzie tak nagle wyjeżdżał.
- Zabroniłem mu - uśmiechnął się Holt.
Lord stał na czele ich zespołu od piętnastu lat i był wyjątkowo małomówny.
James niewiele się od niego różnił pod tym względem, ale u innych drażniła go
ta
cecha. Nie spodziewał się, że Holt wyjawi mu szczegóły misji Stephena, choć
gdyby naciskał, lord pewnie ustąpiłby. Coś jednak było nie w porządku.
Przeczucie podpowiedziało mu, by nie wspominać o liście Stephena.
- W takim razie do widzenia. Zobaczymy się w przyszłym tygodniu.
Holt kiwnął głową i zajął się rozłożonymi na biurku dokumentami.
- Jak wspaniale! Przez tę ostatnią sztukę stałam się pustelniczką. Najwyższy
czas się trochę zabawić.
Calliope uśmiechnęła się. Deirdre od godziny trajkotała bez przerwy.
- Cieszę się, że idziesz ze mną, Dee. Kiedyś w końcu namówię cię, byś rzuciła
scenę i pracowała ze mną.
- Gdyby oznaczało to, że będą się za mną uganiać tacy mężczyźni jak Stephen,
możesz na mnie liczyć.
Calliope wybuchnęła śmiechem. Stephen zdobył zaproszenie także dla Deirdre.
Z ich czwórki na balu maskowym nie będzie tylko Roberta, który wybrał się na
dwudniowe polowanie na wieś.
Szkoda. Dzięki przebraniom mogli ukryć swoją tożsamość i wspólnie bawić się
przez całą noc, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.
- Mama spotkała ojca właśnie na balu maskowym. To była miłość od
pierwszego wejrzenia. - Dee roześmiała się. - Ojciec nie odstępował jej na
krok...
Deirdre podniosła głos i kontynuowała z przejęciem, ale Calliope jej nie
słuchała. Znała tę historię na pamięć. W rodzinie aktorów snucie różnych
opowieści było jedną z ulubionych rozrywek.
Przygoda Calliope na balu u Killroyów wyjątkowo przypadła Dalym do gustu.
Calliope musiała ją im wielokrotnie opowiadać.
-... i uderzyła go w twarz za śmiałe zachowanie, ale tak naprawdę miała
nadzieję, że to go nie powstrzyma. A on... - ciągnęła zadowolona Deirdre.
Calliope założyła siostrze maskę i włożyła jej we włosy zawadiackie piórko.
Zerknęła krytycznie w lustro, żeby sprawdzić, czy o czymś nie zapomniała.
Deirdre miała na sobie zielono-złotą suknię idealnie pasującą do jej ciemnych
włosów i oczu, a także jasnej cery. Wyglądała bosko.
Strój Calliope składał się z elegancko wykrojonego czarno-czerwonego kostiumu
i maski. Ubrały się zupełnie inaczej, ale jednocześnie tak, by razem przyciągać
uwagę. Calliope była przekonana, że ten cel zostanie osiągnięty.
Deirdre westchnęła głośno i teatralnym gestem położyła dłoń na piersi.
- ... a potem wzięli ślub i żyli długo i szczęśliwie.
- Małżeństwo to najlepsze zakończenie dla takich historii.
Deirdre próbowała ukryć twarz w obłoczku pudru, ale Calliope zdążyła dostrzec
jej zmieszaną minę i zrobiło jej się przykro. To nie wina Deirdre, że rodzice Cal-
liope się nie pobrali.
Objęła siostrę ramieniem.
- Przepraszam za tę uszczypliwość. Teraz nie czas na dąsy. Idziemy się bawić!
Dee uścisnęła ją i razem zeszły na dół.
- Życzę paniom miłej zabawy - pożegnał je Grimmond.
Na ulicy wsiadły do powozu, który posłał po nie Stephen. Deirdre odzyskała
humor i trajkotała wesoło przez całą drogę. Dobry nastrój udzielił się też
Calliope.
Na miejscu ustawiły się w kolejce do wejścia i czekały wśród kolorowego tłumu
gości. Gdy znalazły się w drzwiach, wręczyły lokajom zaproszenia i weszły do
jasno oświetlonego korytarza. Tego wieczoru nikt nie ogłaszał nazwisk
przybyłych. Tożsamość każdego miała pozostać tajemnicą aż do późnej nocy.
Siostry powoli zeszły ze schodów i spojrzały na bawiących się w najlepsze gości.
W sali było tłoczno, gwarno i ciepło. Pachniało winem i perfumami. Grupy
zebranych gawędziły ze sobą wesoło. Kilka dam w jaskrawych kapeluszach z
piórami szczebiotało u stóp schodów. Gromadka mężczyzn spoglądała na nie z
zainteresowaniem. Na środku sali tańczyły pary w barwnych kostiumach. Obok
patio grupka gości dyskutowała z ożywieniem, mężczyźni ostentacyjnie oceniali
wystawione na pokaz walory dam.
Dzisiejszy bal zorganizowali panowie, co według Calliope gwarantowało udaną
zabawę. Wiedziała, że na przyjęcie zostali zaproszeni także wybrani goście z
półświatka i panie słynące ze swobodnego prowadzenia się. Gdyby widok, który
się przed nią w tej chwili roztaczał, stanowił przedsmak tego, co miało się do-
piero wydarzyć, jej ołówek pracowałby nieprzerwanie do rana.
James stanął z boku i biernie obserwował zgromadzone na balu osoby. Paru
młodzieńców zdjęło maski, by móc swobodniej flirtować, inni pozostawali w
przebraniu. Kiedyś i on uwielbiał tego rodzaju zabawy, ale dziś miał do
spełnienia misję.
Jego uwagę przyciągnęła kobieta w czerwono-czarnym stroju. Ona i jeszcze
jedna dama w zielono-złotej sukni gawędziły z trzema dżentelmenami.
Wydawały
się być przyjaciółkami i co jakiś czas wymieniały znaczące spojrzenia.
To była panna Stafford. Wszędzie by ją poznał. Miała na sobie prostą,
klasyczną suknię o obniżonej talii. Taki właśnie styl lubiła najbardziej.
Pobudzający wyobraźnię, ale niczego nie odsłaniający. Sama myśl o jej nagiej
skórze prowokowała bardziej niż odsłonięte dekolty większości kobiet. Gdyby
się skupił, pewnie poczułby zapach jej perfum.
Przyjaciółka panny Stafford poszła tańczyć, zostawiając ją z dwoma
adoratorami. Stephen ciągle się nie odzywał. Gdzie on się, u licha, podziewał?
Jeden z adoratorów zaczął się zbyt swobodnie zachowywać i James zmarszczył
brwi, po czym niespodziewanie dla samego siebie ruszył w ich stronę.
- Szanowna pani, czy zechce pani ze mną zatańczyć?
Zawahała się z odpowiedzią, ale w końcu kiwnęła potakująco głową.
Na parkiecie przyciągnął ją blisko do siebie. Uświadomił sobie, że do tej pory
nigdy nie widział jej tańczącej. No, ale kto poprosiłby na parkiet okularnicę
poruszającą się o lasce, damę do towarzystwa?
Owionęły go delikatne perfumy. Serce zaczęło mu bić w przyspieszonym rytmie
i przytulił ją mocniej.
Calliope zabrakło tchu. Spostrzegła Angelforda na sali dużo wcześniej i
instynktownie wiedziała, że do niej podejdzie. Teraz wirował z nią po parkiecie,
a ona poddała się czarowi muzyki i jego silnym ramionom.
Starała się wczuć w atmosferę przyjęcia i udawała, że są dwojgiem ludzi, którzy
spotkali się po raz pierwszy. Co za szykowny adorator! Spojrzał jej głęboko w
oczy i uśmiechnął się. Jego usta...
- Dobrze się pani bawi, Esmeraldo? Calliope pomyliła kroki.
- Lordzie Angelford, nie sądziłam, że mnie pan rozpoznał.
- Moja droga, rozpoznałbym panią, nawet gdyby ubrała się pani w worek na
ziemniaki.
Calliope nie odpowiedziała. James przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej.
- Dobrze pani spała? Finn zdradził mi, że przygotowała pani smakowite
śniadanie. - Gorący oddech muskał jej ucho. - Wygląda na to, iż ma pani wiele
zaskakujących umiejętności. - Przesunął palcami po jej ramieniu. - Czy ma
pani wiadomości od Stephena?
- Powiedział, że spotkamy się dziś na balu, ale jeszcze go nie widziałam -
odparła Calliope nieco schrypniętym głosem.
Angelford kiwnął głową w zamyśleniu.
Walc skończył się stanowczo zbyt szybko i James odprowadził Calliope do jej
towarzyszy. Ukłonił się nisko, ucałował jej dłoń i zniknął w tłumie.
Taniec zawsze był dla Calliope bardzo zmysłowym przeżyciem, a bliskość
takiego partnera jeszcze potęgowała to uczucie. Jego pewne prowadzenie
sprawiało, że chora noga wcale nie przeszkadzała.
Po tym pierwszym walcu Calliope nie mogła opędzić się od admiratorów. Przez
następne dwie godziny wesoło gawędziła z ludźmi, jedynie domyślając się ich
tożsamości. Okazało się, że mężczyźni, którzy jej nadskakiwali, traktowali ją
tak samo jak popularne debiutantki, tylko robili jej bardziej sugestywne
propozycje.
Jednak w miarę upływu czasu Calliope coraz bardziej martwiła się brakiem
wiadomości od Stephena. Przestała tańczyć i baczniej rozglądała się po sali.
Adoratorzy nie odstąpili ani jej, ani Deirdre. Cały czas przynosili napoje i
słodycze, recytowali skandaliczne wiersze i robili niestosowne uwagi.
-Moja droga, musi pani pozwolić mi być obok siebie, gdy będziemy zdejmować
maski. Nic nie sprawi mi większej przyjemności - powiedział mężczyzna, które-
go Calliope rozpoznała jako lorda Pettigrew.
- Czy ja także mogę zaoferować swoje usługi przy odsłanianiu pani? -
zasugerował wesoło lord Roth.
- Ależ to utracjusz, droga pani. Musi mieć dziewczynę w każdym hrabstwie.
Powinna pani wybrać mnie -wtrącił przebrany Ronald Ternberry.
- Daj spokój, nudziarzu. Pani na pewno lubi emocje -odparł Roth, czym
wyraźnie zirytował Ternberry'ego.
Calliope odniosła niejasne wrażenie, że upokarzanie Ronalda to jego ulubiona
rozrywka i być może powód, dla którego znalazł się w gronie jej adoratorów.
- Wszyscy jesteście siebie warci - podsumowała Calliope - ale ja oddałam serce
innemu.
W odpowiedzi rozległy się pełne rozczarowania jęki. Do ich grupki podszedł
przysadzisty mężczyzna przebrany za błazna.
- Mademoiselle, poproszono mnie, bym pani przekazał ten list.
Calliope podziękowała i otworzyła kopertę.
Mademoiselle,
Wiem, gdzie przebywa Stephen. Proszę spotkać się ze mną w ogrodzie.
Angelford
Dlaczego sam do niej nie podszedł? Nieoczekiwane zachowanie jak na niego.
Podobnie jak słowo „proszę".
Calliope wzruszyła ramionami, poprosiła o wybaczenie i odeszła od grupy.
Przedtem skinęła Deirdre, która świetnie bawiła się towarzystwie uroczego
młodzieńca.
Na zewnątrz panował chłód. Calliope zadrżała z zimna. Na tarasie tuliło się do
siebie kilka par. Na widok pieszczot jednej z nich aż się zarumieniła.
Angelforda nie było w pobliżu. Calliope zaczęła się zastanawiać, czy powinna
zejść do ogrodu i poszukać go między krzewami, ale szybko zrezygnowała z tego
pomysłu. Lepiej jednak zostać wśród ludzi.
Przeszła na lewą stronę tarasu, ale nigdzie nie widziała Angelforda. Już chciała
wracać do środka, gdy zobaczyła go w drzwiach.
Pomachała do niego, ale on patrzył prosto przed siebie i ruszył między krzewy.
Calliope zmarszczyła brwi, ale podążyła za nim. W końcu zbliżyła się do
markiza i chciała go zatrzymać, ale on nagle skręcił.
Zacisnęła zęby i przyspieszyła kroku, lecz Angelford zniknął jej z oczu.
Spojrzała na ścieżkę i okazało się, że świeże ślady prowadzą w prawo. Po
kilkunastu krokach przystanęła i zrezygnowana machnęła ręką. Przecież mógł z
nią porozmawiać na sali!
Poczuła odór piwa i potu, a po chwili ktoś przycisnął twardą dłoń do jej ust i
ramieniem objął w talii.
- Gdzie on jest? - spytał nieznajomy.
Calliope próbowała się wyrwać, ale napastnik trzymał ją mocno. Kopnęła go w
kostkę i ugryzła w dłoń, ale on tylko zacieśnił uścisk.
- Na pomoc! - udało jej się krzyknąć.
- Zapłacisz mi za to - zagroził zbir.
Zacisnął jej nos i usta i Calliope poczuła, że zaraz straci przytomność. Nagle
uścisk zelżał i upadła bezwładnie na ziemię. Muszę uciekać, pomyślała i
spróbowała
się podnieść. Ale którędy? Czyjeś silne dłonie wsunęły się jej pod pachy i
postawiły ją na nogi. W gardle Calliope wzbierał krzyk.
- Niech pani oddycha głęboko - rozległ się uspokajający głos Angelforda. -
Jestem przy pani. Wszystko będzie dobrze.
W końcu Calliope udało się skupić wzrok. Spojrzała na leżącego nieruchomo na
ziemi człowieka. Drżąca przytuliła się do Angelforda.
- Dziękuję. Nie wiem, skąd on się wziął. James znieruchomiał.
- Co pani, u licha, tu robiła?
Calliope odsunęła się od niego zirytowana.
- Miałam się z panem spotkać.
- Ze mną? Pochlebia mi pani, ale to ja wyszedłem za panią z sali balowej.
Calliope zmarszczyła brwi i wyciągnęła z kieszeni zmięty liścik.
- Dostałam od pana wiadomość.
Angelford wziął od niej kartkę i przyglądał się jej dłuższą chwilę.
- Ja tego nie napisałem.
Leżący na ziemi zbir poruszył się. Angelford pochylił się i walnął go w głowę.
Mężczyzna znieruchomiał.
- Odprowadzę panią do powozu. Finn powiedział, że pani służący już wrócili.
Niech pani zamknie drzwi na noc - szorstkim głosem polecił markiz. - Ja się
nim zajmę.
Calliope była zbyt oszołomiona, żeby się sprzeciwić. Wesoły nastrój prysł, a na
jego miejscu pojawił się strach.
Przez salę balową przeszli do wyjścia.
- Chwileczkę, lordzie. Muszę iść po... przyjaciółkę.
Calliope niepotrzebnie się martwiła. Deirdre najwyraźniej obserwowała ich
powrót i wyczuła, że stało się coś złego, bo natychmiast, mimo protestów
admiratorów, pożegnała się z nimi.
- Panowie, bardzo dziękuję za wspaniały wieczór, ale czas na mnie. Dobranoc.
Posłała kilka całusów w stronę dżentelmenów i pospieszyła do Calliope. Nie
spytała o nic, spojrzała tylko na nią pytająco. Angelford bez słowa podał ramię
każdej z pań.
Calliope miała wrażenie, że spacer do powozu trwa wieki. Dłonie drżały jej coraz
bardziej.
- Dobrej nocy, drogie panie - powiedział Angelford, gdy wsiadły do powozu. -
Wkrótce z panią porozmawiam - dodał, zwracając się do Calliope.
Deirdre znów spojrzała zdziwiona na siostrę, ale się nie odezwała. Ruch na
drodze był niewielki. Większość gości postanowiła zostać na balu do końca.
- Co się stało, Callie? Co cię łączy z Angelfordem? Calliope potrząsnęła głową.
- Nie wiem, Dee. Naprawdę nie wiem. Muszę chwilę pomyśleć.
Wyjrzała przez okno i zobaczyła postać w czerni stojącą przed wejściem do
rezydencji. Angelford odprowadzał wzrokiem ich powóz. Patrzyła na niego,
dopóki nie zniknął jej z oczu. Zadrżała.
- Dee, czy mogłabyś zostać dziś ze mną na noc? Deirdre zaniepokoiła się.
- Oczywiście, napiszę tylko do rodziców, żeby się nie martwili.
Calliope kiwnęła głową i usadowiła się wygodniej na siedzeniu. Kim był zbir z
ogrodu? Dlaczego na nią napadł? Gdzie jest Stephen?
Angelford uratował ją. Przypomniała sobie jego silne ramiona i poczucie
bezpieczeństwa, które jej zapewniał. Miała wobec niego dług wdzięczności.
Następnego ranka Deirdre próbowała dowiedzieć się od siostry czegoś więcej.
- Callie, wróć ze mną do domu. Nie wiem, dlaczego nie chcesz mi nic powiedzieć
o wczorajszych wydarzeniach, ale przecież widzę, że coś się stało - prosiła zmę-
czona i zatroskana. - Martwię się o ciebie. I dlaczego Stephen się nie zjawił?
Dostanie ode mnie burę, gdy się spotkamy.
- Na pewno coś mu wypadło. Dee, obiecuję, że przyjdę później. Najpierw muszę
załatwić kilka spraw.
Calliope lekko pchnęła siostrę do wyjścia. Kwadrans później rozległo się
pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Grimmond.
- Proszę pani, jest do pani wiadomość. Ktoś zostawił ją na progu - oznajmił
niezadowolonym tonem.
Calliope otworzyła kopertę, gdy została sama. Na czoło wystąpiły jej krople
potu, a serce zaczęło bić jak szalone.
Jeśli nie chcesz, by coś złego przytrafiło się twojej rodzinie, oddasz nam
to, czego szukamy. Adelphi to taki ładny teatr. Byłoby go szkoda, droga
Callie...
List nie był podpisany.
Calliope nagryzmoliła kilka słów na papeterii Stephena i schowała wiadomość
do kieszeni. Szybko ubrała się i wybiegła na ulicę.
Zabrało jej to kilka cennych minut, ale w końcu znalazła wolną dorożkę.
Musiała jak najszybciej poznać odpowiedzi na parę pytań, a tylko jedna osoba
wiedziała więcej o powstałej sytuacji. Podała woźnicy adres i ruszyła w stronę
jaskini lwa.
Podróż dłużyła się w nieskończoność. Gdy wreszcie zatrzymali się przed
ogromną rezydencją na ulicy St. James, Calliope wręczyła dorożkarzowi zapłatę
i zeskoczyła na ziemię. Skrzywiła się, gdy wylądowała na chorej nodze. Trudno,
nie czas myśleć o lasce.
Powóz odjechał i Calliope zaczęła żałować, że nie poprosiła, by poczekał.
Monumentalny budynek, przed którym samotnie stała, był symbolem tego,
czym gardziła.
Weszła po schodach i nerwowym krokiem zbliżyła się do drzwi. Wzięła oddech i
zapukała.
Otworzył jej siwowłosy kamerdyner.
- Chcę się widzieć z markizem Angelfordem - oznajmiła dumnie. - To bardzo
pilna sprawa.
Wręczyła służącemu liścik, który sporządziła naprędce przed wyjściem.
Mężczyzna przeczytał wiadomość i zmierzył Calliope surowym wzrokiem, bez
wątpienia zauważając brak powozu i służącej. Calliope przestraszyła się, że jej
nie wpuści. Wyprostowała się i kilka razy powtórzyła sobie w myślach: Czuję się
tu jak u siebie, by dodać sobie otuchy. W ten sposób zwykle przygotowywała się
do nowych ról.
Kamerdyner otworzył szerzej drzwi i niechętnie wpuścił ją do środka.
- Proszę poczekać.
Od głównego holu odchodziły trzy korytarze. Służący skręcił w lewo.
Calliope zerknęła na sufit i mimowolnie westchnęła z zachwytu. Pokrywały go
niezwykłe malowidła przedstawiające anioły.
Wzdłuż schodów ciągnęła się przepięknie rzeźbiona poręcz, a stopnie zakrywał
puszysty dywan. Posadzka była artystycznie ułożona z marmurowych płyt. Na
ścianie wisiał królewski portret, a pod nim stało zabytkowe biurko.
Calliope poczuła się przytłoczona bogatym wnętrzem i znów miała ochotę uciec.
Na szczęście wrócił kamerdyner i poprosił, by szła za nim.
Zdjęła pelisę i ruszyła w głąb korytarza.
James gładził palcami pomięty liścik i czekał. W końcu Templeton,
kamerdyner, otworzył drzwi.
- Nieznajoma, lordzie - powiedział i wyszedł. James zauważył, że dziewczyna
popatrzyła z oburzeniem na służącego.
Jedno spojrzenie na nią wystarczyło, by krew zaczęła mu szybciej krążyć w
żyłach. Wyglądała, jakby właśnie wstała z łóżka, założyła pierwszą lepszą
suknię i popędziła, żeby się z nim zobaczyć.
- Wiem, że moja obecność tutaj może zostać źle odebrana, ale potrzebuję
informacji. - Calliope wzruszyła ramionami i postąpiła kilka kroków do przodu.
James wskazał jej krzesło przy biurku. Po chwili wahania usiadła.
- Dziękuję.
Angelford zajął miejsce naprzeciwko niej, oparł się wygodnie i czekał.
- Dlaczego przyszedł pan do rezydencji Stephena dwa dni temu? - zaczęła pytać
Calliope. - Gdzie jest Stephen? Kto mnie wczoraj zaatakował? I dlaczego ktoś
przysyła mi listy z pogróżkami?
James pochylił się do przodu.
- Pogróżki? Calliope zawahała się.
- Dziś rano dostałam taką wiadomość. Grożono mojej rodzinie.
Angelford wyciągnął rękę.
- Proszę mi pokazać ten list.
Calliope pokręciła przecząco głową. James zauważył, że dotknęła palcami lewej
kieszeni sukni.
- Nie, zawiera osobiste informacje, których nie musi pan znać. Powiem tylko, że
ktoś każe mi oddać jakąś rzecz.
- Ma ją pani?
- Nie wiem. Nie wiem, o co im chodzi.
- Więc dlaczego przyszła pani do mnie?
- Bo przez ostatnie dwa dni - obruszyła się Calliope -depcze mi pan po piętach i
moim zdaniem jest pan zamieszany w tę sytuację.
- Dlaczego tak pani sądzi?
James zadał pytanie dość nonszalanckim tonem i spodziewał się ostrej
odpowiedzi. Nie rozczarował się.
- Proszę mi wybaczyć. Widzę, że tracę tu czas. Do widzenia, lordzie.
- Proszę usiąść, panno Stafford - polecił jej James chłodnym tonem, któremu
nikt się nie sprzeciwiał.
Calliope odwróciła się zaskoczona. Angelford nie dał rady powstrzymać
ironicznego uśmiechu.
- Zapomniała dziś pani nie być sobą.
Calliope przestraszona dotknęła włosów i policzka.
- Proszę usiąść.
Tym razem posłuchała go, ale tylko dlatego, że jeszcze nie doszła do siebie.
- Znam pani tożsamość od jakiegoś czasu i zastanawia mnie jedno: dlaczego z
damy do towarzystwa zmieniła się pani w kurtyzanę? Chyba nie z powodów
finansowych?
Calliope rzuciła mu rozdrażnione spojrzenie.
- Wątpię, by osoba pana pokroju była w stanie zrozumieć, z czym codziennie
muszą borykać się zwykli ludzie. Takimi idiotycznymi pytaniami sprawia pan,
że zaczynam mieć o panu coraz gorsze mniemanie.
- Jest pani niemądra. Najwyraźniej pani nie ma pojęcia, co oznacza prawdziwa
bieda.
Calliope nie odpowiedziała. James z trudem się opanował. Dlaczego ona zawsze
musi wyprowadzić go z równowagi?
- Jeśli mam pani pomóc, muszę zobaczyć ten list -dodał spokojniejszym tonem.
Calliope milczała.
- Znalazła się pani w bardzo niebezpiecznej sytuacji. Proszę dać mi ten list.
- Nie potrzebuję pańskiej pomocy - wycedziła Calliope. - Potrzebuję odpowiedzi
na pytania.
- Przykro mi, Margaret, ale coś za coś.
Kobieta rzuciła mu takie spojrzenie, jakby miała zaraz rzucić się na niego z
pazurami.
- Po pierwsze nie pozwoliłam panu zwracać się do mnie Margaret. Po drugie,
może pan sobie iść do diabła, lordzie. - Calliope wstała wściekła. - Do widzenia
-burknęła.
Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi. Zachwiała się jednak i James
natychmiast znalazł się przy niej. Mimo protestów wziął ją za ramię i
odprowadził do wyjścia. Na progu puścił Calliope i pozwolił, by sama wyszła z
rezydencji.
Pociągnął za sznurek od dzwonka natychmiast, gdy zniknęła za drzwiami. Kilka
sekund później w pokoju zjawił się Templeton.
- Niech któryś z lokajów śledzi tę panią.
Kamerdyner skinął głową i wyszedł.
James oparł się o biurko. Niezbyt dobrze rozegrał tę partię. Zwykle kobiety
robiły wszystko, by mu się przypodobać, tymczasem Margaret była wyjątkowo
niemiła. Dystans między nimi nie stopniał ani trochę od pierwszego spotkania.
Chociaż wczoraj wieczorem, gdy tuliła się do niego, nie wydawała się taka
zimna i odległa...
James potrząsnął głową, żeby wrócić do rzeczywistości. Od napastnika wydobył
niewiele informacji. Kiedy obie damy odjechały, wrócił do ogrodu, by przepytać
zbira. Pod przymusem łotr przyznał, że ktoś go wynajął do wykonania paru
zadań. Zapłacono mu, żeby wystraszył dziewczynę i zapytał o jakiś przedmiot.
Nie zadawał żadnych pytań, gdy przyjmował zapłatę.
Przyznał też, że słyszał jedynie głos mężczyzny, który go wynajął, a pieniądze
dostał od pośrednika, który przedstawił się jako Rzeźnik. Jedyną istotną
informacją, jaką James wyciągnął od wczorajszego napastnika na temat
pośrednika, było: „Zadzierał nosa tak samo jak pan".
James wysłał Finna na poszukiwania Rzeźnika. Liczył na to, że zbir zaprowadzi
ich do swojego pracodawcy i do Stephena.
Rozłożył list, który wyjął z kieszeni Margaret. Musiał się dowiedzieć, czy i ona
nie knuje czegoś złego.
Calliope zamknęła drzwi gabinetu Stephena i dała upust swojej wściekłości.
Krzyczała tak długo, aż ochrypła, ale nie poczuła się lepiej. Zrezygnowana
oparła się plecami o drzwi. Przez ostatnie dwa dni targały nią przeciwstawne
emocje, a ona dokonywała jednego złego wyboru za drugim. Czy naprawdę
spodziewała się, że Angelford pomoże jej bezinteresownie?
Podeszła do biurka. Opadła bezsilnie na krzesło i oparła głowę na ramionach,
które skrzyżowała na blacie. Już miała się rozpłakać, gdy rozległo się stukanie
do drzwi wejściowych. Słyszała, jak Grimmond wita intruza i żałowała, że nie
poprosiła go, by nie wpuszczał do niej gości.
Drzwi do gabinetu otworzyły się.
- Grimmondzie - powiedziała Calliope, nie podnosząc głowy - powiedz, proszę,
że mnie nie ma.
- Obawiam się, że jest na to za późno.
Calliope spojrzała na Angelforda, który już wchodził do środka.
- Mam dla pani propozycję.
6.
Calliope nasrożyła się. Odrzuciła głowę do tyłu i popatrzyła pogardliwie na
przybysza.
- Jak może pan być tak nieczuły? Pański przyjaciel zaginął. Nie wyprawiono mu
jeszcze pogrzebu, a pan już wkracza na jego terytorium.
Angelford zmrużył niebezpiecznie oczy i Calliope zadrżała. Czyżby znowu
posunęła się za daleko?
- Rozumiem, że w tej chwili jest pani roztrzęsiona, ale jeśli znowu popełni pani
taki błąd, gorzko pani tego pożałuje. - Nie czekając na jej reakcję, kontynuował:
- List z pogróżkami? Najwyraźniej jest pani w posiadaniu czegoś dla nich
cennego. Proponuję, abyśmy wspólnie spróbowali dowiedzieć się, czego oni
chcą i kim są. Jeśli nam się poszczęści, doprowadzą nas do Stephena. -
Spojrzał krytycznie na Calliope. - W najgorszym razie przynajmniej
wydobędziemy panią z kłopotów.
- Nie chcę już pana pomocy. Proszę wyjść - wycedziła zimno Calliope.
Angelford zignorował ją. Rozsiadł się wygodnie na krześle naprzeciwko swojej
rozmówczyni i nonszalancko założył nogę na nogę.
Świdrował ją wzrokiem, aż poczuła się niczym zwierzę w klatce.
- A co z pani rodziną w Adelphi? Oni też nie potrzebują mojej pomocy? - Markiz
wyciągnął z kieszeni list. -Przeczytałem go.
Calliope z niedowierzaniem stwierdziła, że chodzi o wiadomość, którą otrzymała
rano. -Jak...
Angelford lekceważąco wzruszył ramionami.
- Wyjąłem go z pani kieszeni.
- Czego pan chce?
- Przede wszystkim „Callie" nie brzmi jak zdrobnienie od „Margaret Stafford" ani
„Esmeraldy". Jak ma pani naprawdę na imię?
Calliope zacisnęła usta. Za nic nie zamierzała wyznać mu prawdy.
James splótł palce.
- Naprawdę sądzi pani, że długo mi zajmie sprawdzenie jej tożsamości?
Wystarczy, że udam się do teatru.
- Proszę się nie kłopotać. Nazywam się Calliope Minton.
- Calliope. Tak, to imię bardziej do pani pasuje - powiedział rozmarzony.
- To wszystko, lordzie?
- Chcę odnaleźć Stephena - łagodnym tonem odparł James - bez względu na to,
co pani sądzi. Jest moim bliskim przyjacielem i potrzebuję pani pomocy. W
zamian obiecuję, że zapewnię ochronę pani i jej rodzinie.
Właśnie po to Calliope udała się dziś do niego. Po chwili wahania kiwnęła
głową.
Gdyby ktoś inny siedział przed nią, przysięgłaby, że w jego oczach dostrzegła
ulgę. Ale to był James Trenton, wielki markiz Angelford.
- Odłóżmy na bok osobiste pytania, dobrze, panno Minton? - spytał i
niespodziewanie wydał się Calliope bardziej ludzki. Coraz mniej przypominał
demonicznego anioła zemsty.
- Tak - odpowiedziała uspokojona.
- Świetnie. Polecę Finnowi, żeby zorganizował ochronę w teatrze. Kto jest
najbardziej zagrożony?
- Rodzina Dalych - przyznała Calliope. Angelford kiwnął głową i podszedł do
drzwi. Finn musiał czekać za progiem, bo Angelford nie odszedł daleko. Przez
chwilę słychać było przytłumiony szept.
- Czy ma pani ochotę na coś do picia? - spytał, gdy wrócił.
Calliope nie wierzyła własnym uszom. Angelford w jej własnym gabinecie
proponował jej poczęstunek.
- Tak, na herbatę - odpowiedziała.
Angelford nie rozczarował jej. Pociągnął za sznurek dzwonka i poczekał na
kamerdynera.
- Grimmondzie, poproszę herbatę i ciasteczka cytrynowe.
- Oczywiście, lordzie.
Służący ukłonił się i opuścił pokój.
- Czy zawsze jako gość sam zamawia pan poczęstunek? - spytała Calliope.
- Ależ Grimmond zna mnie od dziecka.
No, tak. Zresztą nawet gdyby się nie znali, Grimmond jako szanujący się
kamerdyner wykonałby każde polecenie lorda Angelforda.
- Grimmond jest osobistym kamerdynerem Stephena. Dziwię się, że został pani
przydzielony - zauważył markiz.
- A kogo się pan spodziewał?
- Johnsona, który w tej sytuacji musiał zostać przeniesiony do głównej
posiadłości Stephena. W gruncie rzeczy mamy szczęście, że Grimmond tu jest.
Porozmawiam z nim później. Pomoże nam.
Angelford podszedł do biurka i zaczął bacznie przyglądać się dokumentom
rozłożonym na blacie. Calliope włosy stanęły dęba. Jeden z jej szkiców był
częściowo widoczny spod innych papierów. Wystarczy jeden ruch ręki i
tajemnica zostanie odkryta.
W pierwszej chwili chciała odsunąć kartki, ale bała się, że to wzbudzi jego
podejrzenia. Na pewno natychmiast rzuciłby się na nią, gdyby zobaczył
karykaturę.
Podszedł bliżej i Calliope przygotowała się do ucieczki. Na szczęście drzwi
stanęły otworem i markiz odwrócił się do wejścia. Wstając, Calliope
nieznacznym ruchem zasłoniła szkic czystą kartką papieru, a następnie pode-
szła do kanapy.
Ku jej niezmiernej uldze Angelford dołączył do niej i podano herbatę. Przez
dłuższy czas w milczeniu chrupali ciasteczka. Calliope wmawiała sobie, że
gdyby markiz zobaczył szkic, nie siedziałby obok niej tak spokojnie.
- Chyba wiem, co tu się dzieje - odezwał się w końcu. Calliope zadrżała.
- Tak?
James przytaknął.
- Mieszka tu pani od kilku tygodni, prawda? Calliope zaczerwieniła się, ale
przytaknęła.
- Czym się pani zajmuje w ciągu dnia?
- Chodzę do parku. I na przyjęcia oczywiście.
- A więc często nie ma pani w domu?
- Chyba tak, chociaż czasem jemy tu wspólnie kolację, a wieczorem gramy w
szachy i remika.
Angelford spojrzał na nią zdziwiony. Calliope zaklęła w duchu. Przecież miała
być kurtyzaną! Powinna zachowywać się prowokująco. Przygotowała sobie w
myślach kilka zdań, ale nie zdążyła ich wypowiedzieć na głos.
- Gdy wprowadziła się tu pani, czy Stephen kupował nowe meble do tej
rezydencji?
Do czego on zmierzał?
- Nie, służba posprzątała tu tylko, ale ja przywiozłam ze sobą kilka rzeczy.
Angelford zmarszczył brwi.
- Nie wie pani, czy Stephen czegoś ostatnio nie kupił?
- Nie.
- Hmm...
Calliope próbowała się uspokoić. Z jednej strony martwiła się o bezpieczeństwo
rodziny i Stephena, z drugiej nie chciała zdradzać swojej tożsamości. Ale
pytania Angelforda nie wskazywały na to, że domyślił się, kto jest autorem
złośliwych karykatur. Wdech. Wydech. Z wysiłkiem skupiła uwagę na słowach
markiza.
- A więc do tej pory mamy jednego zaginionego arystokratę, jedną próbę
porwania, jeden list z pogróżkami i jeden nieznany przedmiot. Wszystkie te
sprawy łączy jedno. - Zamilkł na chwilę. - Pani.
Calliope znów ogarnął strach.
Angelford jeszcze raz przeczytał wiadomość.
- Ale to nie pani zaginęła, tylko Stephen. Niewątpliwie chodzi tu o niego, ale
dlaczego?
Calliope nie znała odpowiedzi, więc milczała. Angelford przesunął dłonią po
włosach.
- Ta sprawa jest bardzo dziwna. Dlaczego najpierw próbowano panią porwać, a
dopiero później dostała pani list? Zwykle dzieje się to w odwrotnej kolejności.
- Może ci ludzie zmienili plany z powodu pańskiej wczorajszej interwencji?
- Być może. - Angelford nie wydawał się przekonany. -Zastanawiałem się nad
tym bardzo długo i za każdym razem dochodzę do wniosku, że kluczem do
rozwiązania tej zagadki jest przedmiot, którego oni poszukują. Od tego musimy
zacząć.
- Ma pan rację, brzmi to logicznie. Ale co cennego mógłby mieć Stephen lub ja?
Calliope pomyślała, że jej majątek kończy się na ubraniu, które nosi. Zaraz
jednak uświadomiła sobie, że nawet jej suknia należy do Stephena.
- Stephen pracuje dla rządu - po chwili wahania powiedział Angelford. - Jako
kuzyn hrabiego i wpływowego księcia ma wielu znajomych. Jest także znanym
kolekcjonerem sztuki. Przedmiot, o który chodzi, może być dziełem sztuki lub
jakimś dokumentem.
- Czy sugeruje pan, że Stephen jest w posiadaniu tajnych dokumentów
rządowych? - spytała ostrożnie Calliope. - Wczorajszej nocy napastnik zapytał
mnie, gdzie „to" jest. Najwyraźniej sądził, że wiem, o czym mówi.
- A wie pani?
- Nie. Myślałam, że już to sobie wyjaśniliśmy. Gdybym wiedziała, nie
siedziałabym tu sobie, popijając herbatę i gawędząc z panem.
- To może być kawałek papieru. Rzeźba. Cokolwiek. Musimy zacząć od
przedmiotów, które pani zna. I które są tutaj.
Calliope rozejrzała się po bibliotece. Nagle biurko Stephena wydało jej się
wielką układanką złożoną z rozmaitych schowków. Ogromne rzeźbione regały i
stojące na nich ozdóbki też mogły kryć w sobie tajemnice.
Angelford uśmiechnął się, widząc obawę w oczach Calliope.
- Może najpierw skupmy się na dokumentach, dobrze? Jeśli tu nic nie
znajdziemy, pójdziemy na górę. -Angelford wskazał dłonią na półki z książkami.
- Ten przedmiot musi być mały, inaczej sami by go znaleźli.
Na myśl o myszkujących w jej domu łotrach Calliope zrobiło się zimno.
Angelford ruszył w stronę biurka. Calliope uprzedziła go.
- To tylko moje dokumenty. Prywatna korespondencja. Nic niezwykłego.
Markiz spojrzał na nią zdziwiony. Calliope była przekonana, że będzie chciał
wszystko przejrzeć, ale musiała zaryzykować.
- Jeśli mnie pan podejrzewa, proszę przeszukać moje rzeczy. Ale jeśli nie,
wolałabym, żeby nie czytał pan moich listów.
- Na razie nie podejrzewam panią o nic więcej niż wicie sobie wygodnego
gniazdka, więc może się pani nie obawiać.
Calliope odetchnęła z ulgą, choć słowa Angelforda ją zabolały. Zebrała
dokumenty, by nie zdążył zmienić zdania, ale zostawiła je na blacie.
Impulsywnie stwierdziła, że mu zaufa.
Przez kilka godzin dokładnie przeszukiwali pokój, biurko i tajne skrytki, o
których wiedział James, i półki z oprawionymi w skórę książkami Chaucera,
Moliera, Voltaire'a, Rousseau, Miltona i Pope'a. Nie znaleźli nic podejrzanego.
Południe już dawno minęło, gdy Calliope uświadomiła sobie, że od samego
początku poszukiwań nie powiedzieli sobie ani jednej złośliwości.
Podniosła ze stolika gruby tom i uśmiechnęła się.
- Chciałam ją przeczytać. To druga część ulubionej powieści Stephena.
Wszędzie zabiera ze sobą tę książkę.
- Czerwona pieczęć
- Tak.
- Wie pani, gdzie jest pierwsza część? - spytał James.
- W moim pokoju. Angelford ożywił się.
- Proszę mi ją pokazać.
Calliope weszła do swojej sypialni i podała mu leżący na toaletce tom.
- Dobrze, niech na to spojrzę.
Angelford usiadł na łóżku i pomacał najpierw grzbiet, potem okładki, po czym
ostrożnie wsunął palce między okładkę i grzbiet.
- Kiedyś Stephen przemycał w niej ważne dokumenty. Powoli wyjął z wnętrza
złożone kartki. Nie zważając na niestosowność takiego zachowania, Calliope
usiadła obok niego i zajrzała mu przez ramię. Na jednej z kartek widniał wyraz
Salisbury i lista nazwisk: Angelford, Chalmers, Seagrove, Pettigrew, Terberry,
Roth, Holt, Castlereagh, Hampton, Merriweather, Nieznany. Pierwsze trzy -
Angelford, Chalmers i Seagrove - zostały wykreślone. Castlereagh i
Merriweather były przekreślone dwukrotnie. Salisbury? Serce Calliope zabiło
mocniej.
- Na liście jest pana nazwisko. I Stephena.
- To pismo Stephena. Salisbury...
Calliope ścisnęła mocno dłonie. Miała ochotę krzyknąć: Co Salisbury?
- Wie pan, co oznacza ta lista?
- Wiele lat temu nie powiodła się pewna misja. Przez zdrajcę zginął człowiek.
Śledztwo zostało umorzone pod naciskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych z
powodu zamieszek we Francji i braku dowodów.
Serce Calliope biło coraz szybciej. Na szczęście Angelford zdawał się nie
zauważać zmiany w jej wyglądzie. Sprawiał wrażenie zamyślonego.
- Każda z tych osób miała coś wspólnego z tą misją -powiedział roztargniony.
- A co jest na drugiej kartce?
Angelford podniósł papier, na którym znajdował się odcisk przedstawiający
drapieżnego ptaka.
- Wygląda to na odcisk pieczęci lub pierścienia. Calliope wzięła do ręki kartkę z
odciskiem ptaka, choć bardziej interesowała ją lista. W tej chwili jak nigdy
przydały jej się lekcje aktorstwa.
- A więc musimy ustalić, kto z listy jest zdrajcą. Stephen najwyraźniej sądził, że
pan i Seagrove jesteście niewinni. Castlereagh popełnił samobójstwo w zeszłym
roku. Nie wiem, dlaczego Merriweather jest dwukrotnie przekreślony. Może też
nie żyje? Musimy znaleźć pieczęć albo pierścień, którym zrobiono odcisk.
Angelford spojrzał na Calliope, jakby nagle straciła rozum.
- Bardzo mi pani pomogła, pokazując tę książkę, i to wystarczy. Jak tylko wróci
Finn, każę mu zostać z panią.
Calliope zatrzęsła się ze złości. Wszystko co wiązało się z Salisburym, dotyczyło
także jej.
- Wykluczone. Do pana nikt nie napisał listu z pogróżkami, o ile pamiętam.
Wciąż mnie pan potrzebuje.
James potrząsnął głową.
- Nie będziemy narażać pani na dalsze niebezpieczeństwo.
- Bardzo przepraszam, ale jeśli pan wykluczy mnie ze swoich poszukiwań,
rozpocznę śledztwo na własną rękę. Taki miałam zamiar od samego początku.
- Jeśli zrobi to pani, zmuszę panią do opuszczenia Londynu - oznajmił chłodno.
Calliope była zrozpaczona, ale nie dawała za wygraną.
- Skoro w liście nie ma mowy o tym, co powinnam zrobić z tą rzeczą, na pewno
nadejdzie kolejna wiadomość. Kto według pana ją odbierze, jeśli mnie tu nie
będzie?
Angelford zamyślił się.
- Poza tym, nie ma pan pewności, że to, czego oni szukają, ma cokolwiek
wspólnego z listą albo odciskiem. Nadal mnie pan potrzebuje. Powiedzielibyśmy
wszystkim, że Stephen wyjechał - ciągnęła. - A ja dyskretnie popytam dookoła.
Będzie wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Wprowadzimy wrogów w
błąd i może komuś powinie się noga. Może nawet będzie kolejny list.
Angelford wstał i podszedł do toaletki. Podniósł buteleczkę z perfumami i
powąchał. Calliope nie wiedziała, co zrobi, jeśli markiz nie zgodzi się z jej
argumentami, ale wiedziała, że musi poznać prawdę.
James odwrócił się i sztywnym krokiem podszedł do drzwi.
- Dziś wieczorem pojedziemy do Covent Garden. Gdy zniknął za drzwiami,
Calliope opadła na łóżko.
A więc będą współpracować.
Gdzie był Stephen? Dlaczego prowadził śledztwo dotyczące Salisbury'ego?
Salisbury'ego zabił zdrajca? Kto jej groził? Jak ma się zachowywać wobec
Angelforda? I jak długo uda jej się utrzymać w tajemnicy sekret, którego
strzegła od lat?
- Dostała list? Rzeźnik przytaknął.
Jego pracodawca zabębnił wypielęgnowanymi palcami o stół.
- Więc dlaczego nie obawia się opuścić domu? Jedna z pokojówek wyjawiła, że
panna Esmeralda wybiera się dziś wieczorem do opery.
Rzeźnik zmrużył oczy.
- Chodzi o tego elegancika w czarnym powozie. Zostawił w rezydencji swojego
służącego.
- Angelford? - Mężczyzna wcale się nie zdziwił. -Spodziewałem się, że zacznie
węszyć po zniknięciu Chalmersa. Jest lojalny do przesady, ale nie sądziłem, że
będzie zadawał się z tą dziewczyną. Dziwne.
- Chce pan, żebym się go pozbył? - ucieszył się Rzeźnik. -Jeszcze nie. Wiem,
dokąd jadą. Będę miał ich na oku.
Nic nie udało nam się znaleźć ani w jednej, ani w drugiej posiadłości, więc
jestem przekonany, że pierścień ma ta dziewczyna. Tylko w ten sposób
Chalmers mógł się domyślić po tylu latach. A ona będzie naszą najlepszą za-
kładniczką, kiedy go nam odda... - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Wtedy
możesz z nią zrobić, co chcesz. Oczy Rzeźnika rozbłysły.
Tuż po wyjściu Jamesa Calliope napisała do Deirdre list z wiadomością, że
problem, który pojawił się poprzedniej nocy, został rozwiązany. Nie chciała na
razie martwić siostry ani rodziny. Postanowiła, że porozmawia z nimi jutro, gdy
będzie wiedziała więcej. W przeciwnym razie nie miałaby swobody działania.
Starannie ułożyła włosy i założyła przeźroczystą błękitną suknię z wyzywającym
dekoltem, zaprojektowaną tak, aby przyciągać uwagę mężczyzn. Materiał
kusząco opinał jej figurę. Nikt nie powinien mieć wątpliwości, że Esmeralda
szuka nowego protektora.
Zeszła na dół. Angelford długo się przyglądał Calliope, po czym podał jej ramię,
które przyjęła.
Grimmond spojrzał na nich z ciekawością, ale ograniczył się tylko do
uprzejmego życzenia im przyjemnego wieczoru.
Markiz odprowadził ją do wspaniałego, bogato zdobionego powozu. Niewątpliwie
chciał w ten sposób przypomnieć jej o swojej pozycji społecznej.
Calliope poprawiła suknię i napotkała jego wzrok. Angelford był niewiarygodnie
przystojny, ale w wieczorowym stroju nie miał sobie równych. To niesprawiedli-
we, że niektórych ludzi los tak hojnie obdarzył, a inni nie mieli nic.
- W operze wystawiają dziś Don Giovanniego.
- Idealnie pasuje do sytuacji - mruknęła pod nosem Calliope.
Angelford uśmiechnął się nieznacznie.
- Czyżby sugerowała pani, że jestem Don Juanem, a pani donną Anną?
Calliope spojrzała na niego z ukosa i zmieniła temat.
- Co powinnam mówić, jeśli ktoś zapyta mnie o Stephena?
- Proszę odpowiadać wymijająco, niech sobie wszyscy myślą, co chcą. Wierzę w
pani talent do manipulacji.
Tym razem Calliope puściła płazem tę złośliwość. Nie wiedziała, czy jej
umiejętności aktorskie są na tyle dobre, by mogła przekonująco udawać, że nic
złego się nie wydarzyło, gdy w rzeczywistości było zupełnie inaczej. Deirdre na
pewno w tej sytuacji kazałaby się jej wziąć w garść i grać swoją rolę.
- Proszę nikomu nie zdradzić naszego planu. Calliope zmarszczyła brwi. Na
razie nic nikomu nie powiedziała, ale zamierzała to zrobić, gdy tylko dowie się
czegoś więcej.
- Moja rodzina i przyjaciele muszą poznać prawdę, szczególnie jeśli pojawi się
więcej gróźb. Jeżeli nie wyjaśnię im, co się dzieje, pomyślą, że nie jestem z nimi
szczera.
- Przecież powiedziałem pani, że zapewnię im ochronę. Jeśli zdradzi pani komuś
nasze poczynania, będę musiał odsunąć panią od śledztwa. - Pochylił lekko gło-
wę. - Mój stangret natychmiast wywiezie panią z miasta.
Calliope poczuła złość, ale jednocześnie i ulgę.
- Nie wierzę. Nie zrobiłby pan tego.
- Bardzo proszę, moja droga, może pani sprawdzić. Zanim się pani obejrzy,
będzie pani w Yorkshire - powiedział chłodnym, zdecydowanym tonem.
- Dobrze. Postaram się niczego nie zdradzić najbliższym.
- Bardzo rozsądnie, panno Minton.
- Niech pan mnie tak nie nazywa - obruszyła się Calliope. - Mam na imię
Esmeralda.
- Okropne imię.
- To pomysł Stephena. Nalegał, bym je nosiła. Angelford spoważniał i przez
pozostałą część drogi wyglądał przez okno. Przed operę podjechali w ciszy.
Calliope wysiadła z powozu troskliwie podtrzymywana przez Jamesa. Widziała
ciekawskie spojrzenia rzucane w ich stronę.
- Obrzydliwe sępy - mruknęła. Angelford uśmiechnął się lekko.
- Na pewno da sobie pani radę. - Uścisnął ramię Calliope, by dodać jej otuchy.
Gdy weszli na piętro, odruchowo skierowała się w stronę loży Stephena. James
pociągnął ją dalej.
- Idziemy do mojej loży.
Okazało się, że miejsca Angelforda znajdowały się na początku pierwszego
balkonu. Najlepsze fotele zarezerwowane przez najbogatszych. Gdy usiedli,
lornetki wszystkich zebranych zwróciły się na nich. Calliope uśmiechnęła się
czarująco i popatrzyła na markiza.
- Ma pan wspaniałą lożę, lordzie. Angelford uśmiechnął się.
- Jak i wszystko inne. Calliope rozejrzała się dookoła. - Jak ją pan zdobył?
- Zwyczajnie. Odziedziczyłem.
- Ach, więc zasiadały w niej całe pokolenia Angelfordów?
- Nie, kupił ją ojciec, gdy zabiegał o względy matki. Starał się zrobić na niej
wrażenie.
Ton jego głosu zmienił się nieznacznie, ale Calliope była zbyt pochłonięta
obserwowaniem publiczności, by zwrócić na to uwagę.
- Uwielbiam, gdy mężczyźni próbują kupić uczucia kobiet.
Spodziewała się kąśliwej odpowiedzi, ale Angelford milczał. Odwróciła się, by
sprawdzić dlaczego i natychmiast pożałowała, że nie okazała więcej taktu. Nie
rozumiała, co nim tak wstrząsnęło, ale poczuła wyrzuty sumienia.
- Och, orkiestra już jest. Zawsze chciałam posłuchać, jak stroją instrumenty.
Scena przyjęcia w pierwszym akcie jest bardzo trudna. - Wychyliła się za
balustradę i wskazała na muzyków. - To jedna z najambitniejszych oper
Mozarta. Dyrygent musi wykazać się niezwykłymi umiejętnościami, by dobrze
pokierować trzema orkiestrami na scenie i jedną poniżej sceny.
Calliope dostrzegła Roberta w pierwszym rzędzie na dole i schowała się w loży.
- Zaraz obejrzymy kolejną aranżację tej opery. Niektóre spektakle znacznie
przewyższają inne pod względem artystycznym, a niektórzy kompozytorzy są
lepsi od innych. Ale to przecież naturalne, prawda?
Wiedziała, że plecie trzy po trzy, ale nie przestawała, dopóki na ustach
Angelforda nie pojawił się uśmiech. Odetchnęła z ulgą.
- Lubi pan operę, lordzie?
- Tak - odparł po chwili. - Wiem, że to niecodzienne, ale lubię oglądać
przedstawienia. Chyba że coś innego przyciąga moją uwagę - powiedział,
mierząc ją wzrokiem.
Calliope zrobiło się gorąco. Wyglądało na to, że markiz odzyskał humor. Jego
słowa sprawiły, że zaczęła się zastanawiać, do czego wcześniej wykorzystywał tę
lożę.
- Potrzebuje pani wachlarza? Ma pani rumieńce. Calliope spojrzała na niego
zalotnie.
- Tak... Tak, lordzie. Jest dość ciepło, nie uważa pan?
Przesunęła lekko czubkiem języka po wargach i odchyliła do tyłu głowę. Twarz
Angelforda nie zmieniła wyrazu, ale wyraźnie napiął mięśnie.
Markiz był w świetnej kondycji. Calliope pamiętała, jak łatwo na przyjęciu u
Killroyów przytrzymał pokojówkę i złapał tacę, no i przede wszystkim jak ją
podniósł z ziemi po ataku w ogrodzie.
Cieszyła się zwycięstwem, dopóki nie przesiadł się na krzesło obok niej.
- Może powinniśmy rozładować napięcie - szepnął jej do ucha i położył dłoń na
karku.
Calliope zabrakło tchu. Pozwoliła mu na delikatny masaż i spojrzała na niego.
Gdy pochylił się nad nią, stwierdziła, że ma najbardziej zmysłowe usta, jakie
kiedykolwiek widziała u mężczyzny.
Do loży wszedł lord Holt i czar chwili prysł.
- Esmeraldo, moja droga, nie wiedziałem, że wybiera się pani dziś do opery.
Calliope chciała odsunąć się od Angelforda, ale on trzymał ją mocno.
- Lordzie Holt, miło pana widzieć. - Kotara znów się rozchyliła. - Lordzie Roth,
jaka cudowna niespodzianka.
Calliope szczerze ucieszyła się na widok Rotha. Zawsze ratował ją z opresji, gdy
Holt zadręczał ją pytaniami. Obaj mężczyźni weszli do środka i przywitali się z
Angelfordem, który przyjął ich dość oschle. Calliope rzuciła mu wymowne
spojrzenie. Zirytował się, ale wstał.
- Wybacz mi, moja droga, ale zostawię cię na chwilę pod opieką admiratorów i
przyniosę jakieś przekąski.
Gdy wyszedł, Calliope zaczęła grać swoją rolę.
Muzycy kończyli stroić instrumenty i przedstawienie miało się wkrótce
rozpocząć.
James przeciskał się przez tłum. Chciał wrócić do loży, zanim podniesie się
kurtyna. Nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje. Zanim wyszedł, miał ochotę
przyłożyć Holtowi i Rothowi, ale na szczęście się opanował.
Calliope była kochanką jego najlepszego przyjaciela.
I pożądał jej do szaleństwa. Tracił przy niej rozum. Prowokowała go, gdy
flirtowała ze Stephenem. Zwodziła swoimi perfumami. Intrygowała
przebraniami i podstępami. A kiedy przestraszona wysiadała z powozu, pragnął
otoczyć ją opieką. I podobało mu się, kiedy dowcipnie krytykowała słodkie
idiotki.
Był jednak Stephen. Dla jego dobra musieli ze sobą współpracować.
Tylko na ile można było jej ufać? Chociaż nie mógł na razie uznać jej za
niewinną, na liście podejrzanych była na samym końcu. Jej zachowanie
wskazywało na to, że jest szczera.
James wziął ze stołu dwa kieliszki wina i pospieszył z powrotem do loży.
Panowała tam co najmniej jowialna atmosfera.
- Dobranoc, Esmeraldo, Angelfordzie - pożegnał się Roth, po czym wstał i
wyszedł razem z Holtem.
Calliope przyjęła kieliszek i uśmiechnęła się.
- Dziękuję.
Była w dobrym humorze i James chciał, aby tak pozostało.
Pierwszy akt wywołał burzę oklasków, ale jego nie zainteresował. Cały czas
patrzył na zasłuchaną Calliope. Zwykle stanowiła dla niego zagadkę, ale dziś
wieczorem czytał w niej jak w otwartej księdze.
Podczas antraktu rozmawiali o scenografii i wspaniałym występie sopranistki.
- Wyjątkowo utalentowana śpiewaczka - stwierdziła Calliope.
- I pani powinna śpiewać, jeśli sądzić po jej imieniu -zauważył James.
- Lubi pan literaturę, lordzie?
- Kiedyś nie przepadałem za książkami. Nauczyciel twierdził, że jestem za mało
zdyscyplinowany, ale któregoś dnia wręczył mi Odyseję. Nie mogłem się od niej
oderwać.
Calliope kiwnęła głową ze zrozumieniem.
- Uwielbiam mity greckie. A moja matka uwielbiała książki. Zawsze chciała
mieć ogromną bibliotekę.
- Zgromadziła ją? Calliope spochmurniała.
- Nie zrealizowała tego marzenia.
Była to pierwsza uwaga na osobisty temat, którą od niej usłyszał, i nie wiedział,
jak zareagować. Co jeszcze lubiła?
- Śpiewać.
Rozmowę przerwał im coraz większy gwar wśród publiczności. Rozpoczęła się
towarzyska część wieczoru.
- Najwyższy czas, aby Esmeralda trochę popracowała - stwierdziła Calliope,
poprawiając loki.
James kiwnął głową i razem przeszli do foyer. Tam rozdzielili się i Angelford
poszedł na balkon wypalić cygaro.
We foyer panował tłok. Wyglądało na to, że wszyscy opuścili swoje miejsca i
zebrali się tu, żeby poplotkować. Po jakimś czasie James stracił Calliope z oczu
i postanowił wejść na schody, żeby mieć lepszy widok na zgromadzony we foyer
tłum.
- Jamesie!
Angelford stłumił jęk, gdy usłyszał przymilny głos lady Flanders. Penelope
przeciskała się w jego kierunku. Miała męża starszego od siebie o dwadzieścia
lat i ciągle romansowała z młodszymi mężczyznami. Nigdy nie przyjęła do
wiadomości, że James nie zamierza spotykać się z zamężną kobietą.
-Jamesie! Widzę, że zdobył pan nową maskotkę do kolekcji. - Podeszła do
Jamesa i otarła się o niego. - Nie tak zmysłowa jak poprzednia. Jak ona miała
na imię? Stella?
James kiwnął głową, ale milczał.
- Powinieneś zainteresować się kobietami, które są zdradzane przez mężów.
Wiele można skorzystać na takim związku. - Spojrzała na Jamesa spod
przymkniętych powiek.
- Penelope, mąż pani szuka.
Angelford wskazał na księcia, którego właśnie dostrzegł w tłumie. Lady
Flanders machnęła lekceważąco ręką.
- Mój drogi, nie wie pan, że Harry z przyjemnością zamieniłby się z panem na
partnerki?
James nie wątpił, że Penelope mówi prawdę. Książę należał do grona
zagorzałych wielbicieli Esmeraldy.
- Nie dziś, Penelope.
Lady Flanders skrzywiła się niezadowolona, gdy niespodziewanie znalazł się
przy nich lord Holt, ucinając rozmowę.
- Dobry wieczór, lady Flanders. Angelford, chciałbym zamienić z panem słowo.
Penelope musiała się pożegnać.
- Zastanawiam się, czy miał pan wiadomości od Chalmersa - powiedział, gdy się
oddaliła. - Powinien już zakończyć misję.
James wzruszył lekceważąco ramionami.
- Stephen prawdopodobnie zabawia się z jakąś przyjaciółką. Albo dwiema.
Holt kiwnął głową i rozejrzał się po foyer.
- Trudno teraz stwierdzić, komu można ufać. Próbujemy zdemaskować
szpiegów w ministerstwie. Już od dawna nie mieliśmy takich kłopotów.
Do czego Holt zmierzał? Zawsze słynął z tego, że nie odkrywał przed nikim
swoich kart. W dodatku zaledwie przedwczoraj twierdził, iż ostatnio ma mało
pracy.
Zanim James zdążył go o to zapytać, rozległ się dzwonek informujący o
rozpoczęciu drugiego aktu. Holt pożegnał się i odszedł. James rozejrzał się w
poszukiwaniu Calliope i stwierdził z niezadowoleniem, że gdzieś zniknęła.
Poszedł do swojej loży, ale i tam jej nie znalazł.
Zaczął się denerwować.
Odwrócił się i pod ścianą zobaczył Terrence'a Smitha, człowieka, który
uczestniczył w tych samych przyjęciach co Calliope. Nieudolnie próbował
udawać, że na kogoś czeka.
James zignorował go i ruszył w stronę schodów prowadzących na parter. Za
rogiem natknął się na wianuszek mężczyzn otaczających Calliope. Jeden z
wielbicieli objął ją w talii i próbował siłą pocałować. Calliope już podnosiła
kolano, by zniweczyć ten zamiar, ale James był szybszy. Szarpnął mężczyznę za
ramię i cisnął nim
o balustradę. Pogratulował sobie, że nie zrzucił go na dół.
- Panowie - powiedział i zdjął szal.
Korytarz natychmiast opustoszał. Sponiewierany podążył za spiesznie
umykającymi kolegami.
- Co pani robi? - spytał James, gdy zostali sami. Calliope spojrzała złowrogo na
markiza i chciała go ominąć. Chwycił ją za ramię i powtórzył pytanie, ale z loży
obok wyszła jakaś para. James rozluźnił uścisk i pociągnął Calliope w stronę
wyjścia z teatru.
- Proszę mnie puścić - warknęła.
Angelford spełnił tę prośbę, ale dopiero na zewnątrz.
Calliope niechętnie, ale posłusznie wsiadła do powozu. On zajął miejsce
naprzeciwko niej.
- Czy muszę pani przypominać, że nie po to tu przyszliśmy, żeby szukała pani
sobie nowego protektora?
Calliope rzuciła mu mordercze spojrzenie.
- Nie, lordzie, myślę, że sama dobrze o tym wiem.
- A więc, co pani tam robiła? Calliope zacisnęła usta.
- Próbowałam uzyskać informacje na interesujący nas temat i jednocześnie
opędzać się od tak zwanych wielbicieli.
- I czego się pani dowiedziała?
- Że mężczyźni są jak zwierzęta - wycedziła wściekła. Angelford uśmiechnął się.
- Moja droga, przecież takie właśnie zajęcie sobie pani wybrała. W pewnym
sensie kobiety pani pokroju wywołują w nas zwierzęce odruchy. Czego pani
oczekiwała?
Calliope westchnęła i opadła bezsilnie na oparcie.
- Mimo wszystko mam nadzieję, że nie wszyscy są tacy.
James zmarszczył brwi.
- Rozmawiałam z czterema osobami z listy - ciągnęła. - Tylko lord Roth, jedyny
dżentelmen wśród bestii, zadawał dużo pytań na temat Stephena. Pan Tern-
berry z kolei interesował się naszym związkiem. Lord Pettigrew to lubieżny
buldog, który moim zdaniem coś ukrywa. Lord Holt jak zwykle pytał o wiele
spraw, ale nie o Stephena. Konwersowałam jeszcze z dziesięcioma, których nie
ma na liście. Okazali się wyjątkowo ciekawscy i aroganccy - wyliczyła Calliope.
James był zaskoczony.
- Niezły początek, muszę przyznać.
Chyba zauważyła jego zdziwienie, bo westchnęła cierpiętniczo.
- Przekona się pan, że jestem dobrą obserwatorką, lordzie. Mam ogromne
doświadczenie w tej dziedzinie.
James przytaknął. W myślach już rozważał kolejny etap ich planu.
- A propos, Terrence Smith stał dziś obok mojej loży. Czy on wie, kim pani jest?
- Nie - odparła Calliope. - Chyba nie rozpoznał mnie jako Margaret Stafford, ale
był jednym z niewielu arystokratów, z którymi przyjaźniłam się jako dama do
towarzystwa. Szanował mnie.
- Margaret Stafford nie traktowano dobrze, prawda? To dlatego postanowiła
pani zostać kimś innym?
- Pan powinien wiedzieć to najlepiej. Był pan wyjątkowo okrutny.
Jamesa ruszyło sumienie, ale nie dał tego po sobie poznać.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego udawała pani zaniedbaną starą pannę.
Gdybym wiedział, jaką piękną mógłbym mieć z pani kochankę, proszę mi
uwierzyć, że zdobyłbym panią jeszcze przed Stephenem.
Calliope poczerwieniała ze złości.
- Jest pan bezczelny. Naprawdę nie wiem, dlaczego tracę czas na rozmowę z
panem. Możemy prowadzić śledztwo, ograniczając konwersacje do minimum.
Naprawdę zamierzam... - przerwała, bo Angelford podniósł jej prawą nogę i
położył sobie na kolanach.
- Proszę w tej chwili przestać!
James zignorował jej polecenie. Zdjął pantofelek i zaczął masować stopę, a
potem kostkę i łydkę.
- To bardzo niestosowne zachowanie. Proszę natychmiast przestać!
Calliope nachyliła się do przodu, by go odepchnąć, ale on spokojnie
powstrzymał ją i zmusił, by usiadła. Uśmiechnął się na widok jej
rozwścieczonej miny.
- Proszę się rozluźnić, panno Minton. Zdecydowanymi ruchami kontynuował
masaż i po kilku chwilach poczuł, że rozluźniła mięśnie. Podniósł drugą stopę i
potraktował ją podobnie. Calliope zamknęła oczy i westchnęła cicho.
Słysząc to, James znieruchomiał. Dość tego, powiedział sobie. Najwyższy czas
wrócić do rzeczywistości.
- Calliope...
Powóz podskoczył na kamieniu tak niefortunnie, że Calliope zsunęła się z
siedzenia. James chwycił ją na ręce, zanim upadła na podłogę.
Roześmiała się nerwowo i spojrzała na niego.
Angelford pochylił się i zagarnął ustami jej wargi. Poczuł smak mięty i zapach
lawendy. Nie przerywając pocałunku, posadził ją sobie na kolanach i wsunął
prawą dłoń w jej włosy. Calliope zadrżała, ale przytuliła się do niego i oddała
pocałunek.
7.
Angelford zsunął jej perukę i gładził po włosach, dopóki nie spłynęły długą falą
na ramiona i plecy. -Jesteś taka piękna...
W głowie Calliope rozległ się ostrzegawczy głos, ale zignorowała go. Objęła
ramionami Jamesa i przytuliła się do niego mocniej. On ułożył się wygodniej na
siedzeniu i pociągnął ją na siebie. Jego dłonie zsunęły się na łydki Calliope i
zaczęły powoli wspinać się do góry, mnąc delikatny materiał sukni. W powozie
zrobiło się gorąco i duszno.
Gdy palce Angelforda dotarły do ud Calliope, kareta zwolniła. W oczach Jamesa
płonął ogień.
- Och, nie - jęknęła, gdy dotarło do niej, co się stało.
Odepchnęła Angelforda i ciężko opadła na swoje miejsce. Co ją opętało? Co
skłoniło do tak nieodpowiedzialnego zachowania? Ze spuszczonym wzrokiem,
próbując ukryć zawstydzenie, założyła perukę i poprawiła suknię. Angelford
tymczasem siedział nieruchomo i przyglądał się jej.
W końcu powóz zatrzymał się. Lokaj pomógł Calliope wysiąść. Gdy tylko
znalazła się na chodniku, pędem ruszyła w stronę domu, nie oglądając się za
siebie. Dopiero w środku spojrzała przez okno, ale karety już nie było.
Co on sobie teraz myśli? O czym ona myślała? - Cal?
Calliope pisnęła przerażona.
- Dee! - krzyknęła, odwróciwszy się. - Śmiertelnie mnie wystraszyłaś. Co ty
wyprawiasz?
- Stwierdziłam, że krótki liścik to nie to samo co odwiedziny. Powiedziałaś
przecież, że przyjdziesz do nas, prawda?
Calliope wygładziła pomiętą suknię.
- Przepraszam, Dee. Zajęłam się pracą, jak tylko upewniłam się, że jesteście
bezpieczni.
Dee zmarszczyła brwi.
- Ze jesteśmy bezpieczni?
Calliope skarciła się w duchu za tę nieprzemyślaną wypowiedź.
- Słyszałam, że w mieście panuje grypa. Chciałam się upewnić, że jesteście
zdrowi.
- Grypa? A dokąd poszłaś wieczorem?
- Do opery.
- Gdzie jest Stephen? - Deirdre wyjrzała przez okno. -Wytłumaczył się z
wczorajszej nieobecności?
- Przysłał list, w którym przeprosił, że nie wziął udziału w balu maskowym i że
nie będzie mógł dziś się ze mną spotkać. Poprosił Angelforda, żeby mi towarzy-
szył - skłamała Calliope z ciężkim sercem.
Deirdre obejrzała siostrę od stóp do głów i uśmiechnęła się zadowolona.
- Angelforda? Ciekawe. Widzę, że podoba ci się ta zamiana.
Calliope zmarszczyła brwi.
- O czym ty mówisz?
Deirdre uśmiechnęła się jeszcze szerzej, ale nie odpowiedziała.
Calliope wzruszyła ramionami i poszła na górę, by jak najszybciej się przebrać.
Niezadowolona usłyszała za sobą kroki siostry. Nie spodobała jej się rozbawiona
mina Deirdre.
- Stephena nie było, a ja potrzebowałam towarzysza. To wszystko.
- Tak - odpowiedziała po dłuższej chwili Deirdre. -Pewnie dlatego masz perukę
założoną tyłem do przodu.
Panujący w pokoju bałagan oświetliły wesołe promienie porannego słońca.
Gdzie jest szczotka do włosów? zastanawiała się Calliope. Przecież była tu
zaledwie przed chwilą.
Porozrzucała na boki części garderoby leżące na podłodze. Nic z tego.
Deirdre musiała ją gdzieś schować przed wyjściem.
Mrucząc pod nosem, Calliope uklękła i zajrzała pod łóżko. Pusto.
Szafa? Same suknie.
W tej sytuacji postanowiła, że przed przyjazdem Angelforda najpierw się
ubierze. Poczuła, że się czerwieni. To oczywiste, że nie przyjmie go w halce.
Sięgnęła po poranną szafirową suknię. Dotknęła delikatnego materiału i
natychmiast cofnęła rękę jak oparzona. Suknia opadła na podłogę.
Nie, lepiej założyć skromny szary strój. Szybko włożyła prostą suknię bez
dekoltu i jeszcze raz rozejrzała się w poszukiwaniu szczotki do włosów.
Rozległo się stukanie do drzwi wejściowych i głos Grimmonda oznajmił
przybycie Angelforda. Calliope zerknęła na zegar. Minęło południe, a ona
zmarnowała cały ranek.
Podbiegła do lustra, by rzucić na siebie okiem.
Szczotka do włosów leżała na toaletce. Calliope chwyciła ją i przeciągnęła po
włosach, zastanawiając się po raz setny, co się z nią dzieje.
Ciekawe, co powie? myślała, schodząc po schodach.
Angelford czekał na nią w bibliotece. Siedział za jej biurkiem. Wahanie Calliope
zniknęło bez śladu.
- Dzień dobry, lordzie - przywitała go zirytowana. -Proszę się czuć jak u siebie.
Markiz spojrzał na nią i skrzywił się na widok niegustownej sukni. Ale gdy
popatrzył jej w oczy, uśmiechnął się.
- Dziękuję, panno Minton. Skorzystam z zaproszenia. Proszę usiąść.
Wskazał jej krzesło dla gości i Calliope z trudem opanowała odruch, by rzucić
się na niego z nożem do otwierania listów, który leżał na skraju biurka.
Angelford najwyraźniej podążył za jej wzrokiem, bo podniósł nożyk, mrucząc
coś pod nosem, i przełożył go w inne miejsce.
- Ma pani spuchnięte oczy. Dobrze pani spała? - spytał przytłumionym głosem.
- Spałam świetnie. Dlaczego miałoby być inaczej?
- Nie będę przepraszał za to, co stało się wczoraj w nocy, bo ani ja, ani pani
niczego nie żałujemy. Szkoda tylko, że podróż trwała tak krótko. Obiecuję, że
następnym razem wszystko potoczy się zupełnie inaczej.
Calliope nie znalazła żadnej odpowiedzi na taką sugestię i zaczerwieniła się.
Tymczasem w mgnieniu oka Angelford zmienił się z kusiciela w przedsiębiorcę.
Z leżącego przed nim pliku dokumentów podniósł pierwszy, pozostałe podsunął
Calliope. Zatrzymał sobie kopię listy, którą znaleźli wczoraj wieczorem.
Sięgnął do kieszeni i nałożył okulary.
- Martwi mnie ten Nieznany.
Calliope z zaskoczeniem stwierdziła, że w okularach Angelford wygląda o wiele
przyjaźniej.
- Nie wiedziałam, że nosi pan okulary. Markiz spojrzał na nią.
- Tylko do czytania. Od patrzenia na bazgroły moich znajomych bolą mnie oczy.
Calliope chrząknęła.
- Myślałam, że ludzie o pańskiej pozycji zatrudniają zasuszonych staruszków,
żeby nie brudzić sobie rąk atramentem.
James uśmiechnął się lekko.
- Od razu lepiej, prawda?
Calliope skrzyżowała ramiona na piersi. Angelford przejrzał jeszcze kilka
dokumentów i dodał je do jej pliku.
- Proszę się z tym zapoznać. To informacje na temat naszych głównych
podejrzanych.
Calliope spojrzała na niego, potem na pokaźnych rozmiarów stertę, ale nie
sięgnęła po nią.
- Cóż, panno Minton, jeśli nie jest pani w stanie przeczytać kilku istotnych
informacji... - zaczął wyzywającym tonem.
- Pańskie sztuczki nie działają na mnie, lordzie - przerwała mu, ale wzięła do
ręki dokumenty. - Ktoś tu musi zachowywać się jak dorosły człowiek - dodała,
gdy dostrzegła jego zadowolony uśmiech.
Angelford miał wyjątkowy dar doprowadzania jej do szewskiej pasji.
- Bujamy w obłokach?
Calliope spojrzała na niego wściekła i zaczęła czytać o Merriweatherze.
- Merriweather zmarł trzy lata temu. Dość nieoczekiwanie, więc moglibyśmy
przyjrzeć się mu dokładniej. Nie wolno nam niczego przeoczyć - powiedział.
Calliope przytaknęła.
- Dlaczego taki hulaka zadawał się z Francuzami? James ożywił się.
- Chodzi o to, że...
Dyskutowali o zgromadzonych dokumentach aż do późnego popołudnia, a
wydawało się, że materiałów nie ubywa. W dodatku zostały im jeszcze do
omówienia liczne kolekcjonerskie zainteresowania Stephena i jego interesy.
Calliope stłumiła ziewnięcie. Miała ochotę odpocząć, ale przysięgła sobie, że
pierwsza nie wstanie od biurka.
- Może się przewietrzymy? - spytał James. - Świeże powietrze dobrze nam zrobi.
Lubi pani kawiarnię Guntera?
- Tak, uwielbiam lody.
- To świetnie. Proszę założyć coś ciepłego i idziemy.
- Zaraz będę gotowa - zawołała Calliope, wbiegając na schody.
Szybko zmieniła szarą suknię na błękitną, a na ramiona narzuciła jasną pelisę.
Poprawiła makijaż i nałożyła perukę, po czym spiesznie zeszła na dół. W
korytarzu czekał James. Spojrzał z niesmakiem na perukę, ale nic nie
powiedział.
Dwukółką Angelforda pojechali na plac Berkeley. Wiał lekki wiaterek i Calliope
była zadowolona, że się ciepło ubrała. Kilka powozów już stało na placu, a ich
pasażerowie gawędzili ze sobą. Calliope niechętnie, ale bez sprzeciwu spełniła
towarzyski obowiązek i wymieniła uprzejmości ze znajomymi.
W końcu dotarli do kawiarni. James zatrzymał konie pod rozłożystym klonem
po drugiej stronie ulicy.
Calliope podniosła się, ale Angelford usadził ją z powrotem.
- Nie ma potrzeby wstawać, moja droga.
Calliope opadła na siedzenie zawstydzona, że zapomniała o etykiecie.
Arystokrację w powozach obsługiwali kelnerzy.
Plac jak zwykle tętnił życiem. Ulicą przejeżdżały rozmaite pojazdy, a ich
pasażerowie albo rozkoszowali się przejażdżką, albo usilnie starali się, aby ich
zauważono. Młodzieńcy w pędzących faetonach wyprzedzali plotkujące matrony
w kabrioletach. Eleganckie pary w landach ustępowały drogi galopującym
jeźdźcom. Ten spektakl można było oglądać godzinami.
Pomiędzy powozami przemykali kelnerzy. Calliope zwykle lubiła im się
przyglądać, ale dziś nie miała ochoty patrzeć, jak jeden z nich ryzykuje życiem,
by przynieść jej lody. Młody człowiek próbował wejść na ulicę, ale tuż przed nim
przemknął faeton, więc się cofnął. Po chwili rzucił się do przodu prosto pod
kolejny. Na szczęście w ostatniej chwili konie skręciły.
James wziął Calliope za rękę. Cały czas patrzył na kelnera, nie na nią, ale
widocznie wyczuł jej obawę. Złożył zamówienie i mężczyzna natychmiast ruszył
z powrotem.
- Można by pomyśleć, że nigdy pani tu nie była.
- Moim zdaniem powinniśmy wysiąść i pójść do kawiarni - odparła zirytowana.
Angelford pogroził jej palcem.
- Tak ważna osobistość jak ja nie może sobie pozwolić na żadną
ekstrawagancję.
Calliope musiała się uśmiechnąć.
- Ależ pana pozycji nic nie zagrozi, lordzie.
- Myli się pani - wyniośle odparł markiz.
- Założę się, że zawsze stawia pan na swoim.
- Uważam, że we wszystkim, co się robi, trzeba być najlepszym.
- Cóż, muszę przyznać, że w złośliwościach nikt panu nie dorównuje...
- Proszę bardzo - rozległ się głos kelnera, który zdążył wrócić z lodami.
- Dziękuję.
Calliope odwróciła głowę, żeby nie patrzeć na slalom kelnera między powozami.
James mruknął coś pod nosem o niewdzięcznych złośnicach, ale Calliope
zignorowała go i zabrała się do lodów.
- To ambrozja. Smakują bosko.
James z zapałem pałaszował swoją porcję.
- Owszem, niezłe. Calliope machnęła ręką.
- Niezłe? Jak można powiedzieć, że piramidy są niezłe albo Kaplica Sykstyńska
jest niezła, albo symfonia Mozarta jest niezła, albo... - przerwała na widok
uśmiechu Angelforda. - Zresztą i tak wie pan, o co mi chodzi.
Skierowała łyżeczkę do ust, ale zanim połknęła zawartość, roztopiona strużka
spłynęła jej po brodzie. Angelford uśmiechnął się, ale po chwili spoważniał. Wy-
ciągnął z kieszeni chusteczkę i delikatnie otarł jej wargi.
- Znam lepszy sposób, aby je wyczyścić.
Jego wzrok sprawił, że pelisa nagle okazała się zupełnie niepotrzebna.
- Może powinniśmy pojechać do księgarni i poszukać książek na temat pieczęci
i pierścieni? - spytała Calliope ze wzrokiem wbitym w pucharek.
- Tchórz.
- Może.
- Esmeraldo. Angelford. Cieszę się, że was widzę.
Obok ich powozu zatrzymał się Robert Cruikshank. Wyraz jego twarzy przeczył
wesołemu powitaniu.
- Dzień dobry panu. Piękną mamy dziś pogodę - powiedziała Calliope z
wymuszonym uśmiechem.
Robert wyglądał na zirytowanego.
- Owszem. Liczyłem, że spotkam tu pana Chalmersa. Widzieli go państwo?
- Och, hula u siebie na wsi. Wie pan, jaki jest Stephen.
Angelford skarcił Calliope wzrokiem, ale nie kontynuował rozmowy, bo
Cruikshank pożegnał się i odjechał.
- Zapomniałem, że i on dobrze zna Stephena. Musimy go dodać do naszej listy.
- Po co dopisywać Roberta? - spytała zaskoczona Calliope.
- Roberta? - zdziwił się James.
- Pana Cruikshanka. Jest dalekim krewnym Stephena - dodała pospiesznie.
- Bardzo dalekim. Hmm...
- Nie ma potrzeby dłużej o nim dyskutować, nie jest podejrzany.
James zmrużył oczy.
- Nie? Jest pani bardzo pewna siebie. Ciekawe dlaczego.
- Proszę mi zaufać.
- No dobrze, pojedźmy wobec tego do księgarni.
Spędzili kilka godzin wśród książek, ale niczego interesującego nie znaleźli.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy podjechali pod rezydencję Stephena.
- Umieram z głodu. Lody i herbatniki to żadne jedzenie.
Calliope poczuła, jak burczy jej w żołądku.
- Mam pomysł. Pozbieram nasze papiery i porozmawiam z Grimmondem -
oznajmił markiz.
- Co pan zamierza?
- Pojedziemy do mnie. Calliope zawahała się.
- To chyba nie jest najlepszy pomysł. James spojrzał na nią rozbawiony.
- Myślę, że w domu pełnym służby nie musi się pani obawiać o swoją „cnotę". A
tak przy okazji, mój kucharz, Louis, jest geniuszem. Wellington próbował go
przekupić w zeszłym miesiącu, oferując wyższe wynagrodzenie, ale na szczęście
bezskutecznie.
James wysiadł z powozu i poszedł do rezydencji po dokumenty. Gdy wrócił,
Calliope była w stanie myśleć wyłącznie o smakołykach Louisa.
Do posiadłości Angelforda dotarli w zaledwie dziesięć minut. Burczenie w
brzuchu Calliope było coraz głośniejsze.
Markiz popatrzył na nią rozbawiony.
- Sądzę, że lepiej będzie, jeśli ja pójdę przodem - zauważył wesoło. - Mogłaby
pani zjeść Templetona, a to najlepszy kamerdyner w mieście. Proszę
przypominać mi, bym od tej pory regularnie panią karmił.
Calliope była zbyt głodna, żeby myśleć logicznie, ale zorientowała się, że
ostatnia uwaga Angelforda sugeruje częste spotkania w przyszłości.
W drzwiach powitał ich Templeton.
- Prosimy o kolację i to jak najszybciej - polecił James.
Służący skinął głową i skierował się do kuchni. Calliope tak jak podczas
poprzedniej wizyty zachwycona wpatrzyła się w sufit.
- Jest przepiękny. I namalowany z najdrobniejszymi szczegółami.
James posmutniał.
- Moja matka zamówiła go tuż przed śmiercią. Calliope delikatnie dotknęła
ramienia markiza.
- Bardzo mi przykro.
- To było wieki temu - odparł i poszedł do jadalni. Na środku przestronnego
pokoju stał ogromny stół.
Calliope pomyślała, że gdyby dwie osoby miały usiąść na przeciwległych jego
krańcach, musiałyby do siebie krzyczeć, żeby się usłyszeć.
- Coś się stało? Calliope pokręciła głową.
- Nie, zastanawiałam się tylko, czy łatwo rozmawia się tu osobom siedzącym
naprzeciwko siebie.
Angelford uśmiechnął się.
- Niestety nie. My zwykle zajmowaliśmy miejsca obok siebie. Ale miałem ciotkę,
która upierała się, żebyśmy jadali zgodnie z etykietą. Niezbyt miło wspominam
jej wizyty.
Podano kolację. Calliope ze smakiem pochłaniała soczystego bażanta, słuchając
zabawnych opowieści Jamesa o jego licznej rodzinie i przyjaciołach. Zauważyła,
że nie mówi nic o rodzicach. Wiele nazwisk rozpoznała i podświadomie starała
się zapamiętać, by w przyszłości wykorzystać tę wiedzę.
Widząc jej stłumione ziewnięcie, James zasugerował, żeby przeszli do gabinetu.
Calliope znalazła się w pokoju, w którym dominowały czerwienie, błękity i
ciemne drewno. Gdy przyszła tu wczoraj, nie zdążyła zwrócić uwagi na wystrój
wnętrza, i dopiero dziś przekonała się, że był to bardzo męski pokój bez
najmniejszego śladu kobiecej ręki.
W rogu sofy leżał zwinięty w kłębek rudy kot. Patrzył na nią podejrzliwie i nie
oderwał od niej wzroku, nawet gdy James, przechodząc obok, pogłaskał go po
grzbiecie.
Calliope podeszła bliżej i wyciągnęła dłoń w kierunku zwierzęcia. Kotek
powąchał jej palce i delikatnie polizał ich koniuszki. Pogłaskała go pod brodą, a
zadowolony rudzielec przeciągnął się i zamknął oczy. Calliope podniosła głowę i
stwierdziła, że James przygląda się tej scenie z uśmiechem.
- Gideon świetnie zna się na ludziach. Mało kogo traktuje tak łaskawie.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, do gabinetu wszedł Templeton.
- Lordzie, właśnie dostarczono ten list. Czy mam podać herbatę?
James przytaknął i wziął do ręki kopertę. Kamerdyner opuścił pokój.
Angelford przeczytał wiadomość i wyraźnie się ożywił.
- Ma pani ochotę wybrać się na przyjęcie w ten weekend?
- Przyjęcie? - zdziwiła się Calliope.
- Tak. Pettigrew urządza zabawę w swojej rezydencji pod Londynem. Jest na
naszej liście, więc mielibyśmy idealną okazję, żeby przejrzeć jego... rzeczy.
- Rzeczy?
- Zaczynam odnosić wrażenie, że rozmawiam z papugą, panno Minton. Jestem
pewien, że Ternberry i Roth też zostali zaproszeni. Nie możemy zmarnować
takiej okazji.
- A jeśli w tym czasie ktoś włamie się do domu Stephena i ukradnie to, czego
szukamy?
Angelford uśmiechnął się.
- Możemy tylko mieć nadzieję, że tak właśnie się stanie, bo moi ludzie będą
przez cały czas obserwować rezydencję.
- A jak długo będziemy u lorda Pettigrew? James lekceważąco wzruszył
ramionami.
- Cały weekend. Calliope zadrżała.
Angelford wyciągnął z szuflady parę kartek papieru i napisał dwa listy. Chwilę
później w pokoju zjawił się Templeton z herbatą.
- Proszę je doręczyć - polecił James. Kamerdyner posłusznie zabrał koperty i
wyszedł. Calliope nie udało się stłumić kolejnego ziewnięcia.
- Może jednak dziś skończymy wcześniej. Woźnica zabierze panią do domu.
Omówimy strategię podczas podróży do Pettigrew.
Calliope wstała. James chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie.
- Przyjadę po panią jutro. - Nachylił się nad jej dłonią i ucałował wewnętrzną
stronę nadgarstka. - Dobranoc, moja droga.
Calliope wybiegła z pokoju, jakby goniła ją sfora wściekłych psów.
Gdy wyszła, James spojrzał w górę na sufit. Zwykle starał się na niego nie
patrzeć i w miarę upływu czasu ból zelżał, ale pustka, którą śmierć matki
pozostawiła w jego sercu, pozostała.
Pamiętał jej radość, gdy malarz zakończył pracę. Była zachwycona, a ojciec
szczodrze wynagrodził artystę. Za jej uśmiech oddałby wszystkie pieniądze
świata.
Zaledwie dwa miesiące później jego pełna życia matka zmarła. Lekarz stwierdził
zapalenie płuc. James już wtedy, w wieku dwunastu lat, wiedział, że przeziębie-
nie, którego nabawiła się podczas ich ostatniego spaceru, przerodziło się w tę
groźną chorobę. Gdyby nie poprosił wtedy o piknik, matka żyłaby do dziś.
Ojciec podzielał jego zdanie. Dzień, w którym lady Angelford złożono do trumny,
był ostatnim dniem, gdy odezwał się do syna. James słyszał, jak służący
szeptali między sobą, że jego podobieństwo do matki było nie do zniesienia dla
ojca.
Nieodwzajemniona miłość to przekleństwo.
James przypomniał sobie ostatni wieczór, gdy pozwolił sobie na płacz. Leżał w
łóżku, kiedy usłyszał wściekły krzyk ojca. Wybiegł ze swojego pokoju i w
ostatniej chwili uchylił się przed odłamkami szkła spadającymi na schody.
Schował się za balustradą niewidoczny dla zrozpaczonego markiza.
Przestraszona służba rozbiegła się po kątach. Ojciec dostał szału, groził, że
zniszczy malowidło. Rzucał w niego karafkami, ale obraz pozostał nietknięty.
Potem skulił się na podłodze i szlochał przez kilka godzin. Nie wiedział, że przez
cały ten czas towarzyszy mu syn, który płacze razem z nim.
Markiz pił wystarczająco dużo, by szybko zapomnieć o swoich obietnicach
dotyczących sufitu. Od tamtej pory James już nigdy nie widział ojca trzeźwego.
Markiz w błyskawicznym tempie roztrwonił majątek i rzadko bywał w
rezydencji.
Rok później dołączył do ukochanej żony, zostawiając synowi w spadku tylko
długi. James obiecał sobie, że nigdy się nie zakocha. Nigdy nie podda się
słabości.
Spojrzał ponuro na szklaneczkę szkockiej, którą trzymał w dłoni. Zirytowany
odstawił ją na stół i wyszedł z pokoju.
Godzinę po powrocie Calliope do domu Deirdre i Robert wkroczyli do jej salonu.
Cruikshank najwyraźniej zamierzał porozmawiać o Angelfordzie i przyprowadził
Deirdre, by poparła jego argumenty.
- Skąd wzięłaś takich krzepkich służących? - spytała siostra.
James wyznaczył dwóch swoich ludzi, aby zostali z Calliope. Obaj rzeczywiście
wyglądali bardziej na pięściarzy niż lokajów.
- Zastępują służących Stephena. Charlie ma zapalenie płuc, a Fred zwichnął
nogę w kostce. Ci panowie są ich krewnymi.
Calliope pochyliła się i zaczęła pakować walizkę, starając się uniknąć wzroku
gości.
- Dokąd się wybierasz? - chciał wiedzieć Robert.
- Jadę na przyjęcie do posiadłości lorda Pettigrew. Deirdre i Robert wymienili
znaczące spojrzenia.
- Przyjęcie?
- Tak - zdecydowanym tonem odparła Calliope. -I nie mogę się doczekać
wyjazdu.
Robert spojrzał na nią niezadowolony.
- Porozmawiam ze Stephenem. Za daleko się posunął tym razem. Nie możesz
jechać.
Calliope spojrzała wyniośle na przyjaciela.
- Mogę i pojadę. - Wyciągnęła z szafy dzienną suknię. - Co więcej, nie jadę ze
Stephenem, bo on musiał opuścić Londyn w interesach. Będzie mi towarzyszył
markiz Angelford.
Deirdre wydała stłumiony okrzyk zdziwienia, a Robert zawołał: -Co?!
Calliope odwróciła wzrok.
- Stephen pozwolił mi jechać z markizem. Powiedział, że Angelford jest zupełnie
niegroźny. - Ostatnie słowo wykrztusiła z pewnym trudem.
Robert dotknął jej ramienia i zmusił, by spojrzała na niego.
- Angelford jest tak niegroźny jak lew. Nie wiesz, do czego on jest zdolny. W
towarzystwie zachowuje się przyzwoicie, ale ja dobrze wiem, że z nim nie ma
żartów. Poza tym sądziłem, że go nie znosisz. Pamiętasz karykatury?
Złośliwości, przytyki pod jego adresem?
Calliope popatrzyła Cruikshankowi prosto w oczy.
- Mówiłam już, że jadę na przyjęcie, aby obserwować gości. Będę miała również
okazję zebrać materiał do rysunków. To wszystko, nic więcej. Nie muszę się
niczego obawiać ze strony Angelforda. A teraz wybaczcie, ale chcę się spakować.
Robert był wyraźnie urażony, a Dee zaskoczona i zdezorientowana. Calliope
ogarnęły wyrzuty sumienia. Żałowała, że musi kłamać przyjaciołom, ale w sy-
tuacji, w której się znalazła, nie miała wyjścia. Od tego mogło zależeć życie
Chalmersa.
- Stephen niedługo wróci i życie potoczy się swoim dawnym torem. Proszę,
zaufajcie mi.
Robert odwrócił się i bez słowa opuścił pokój. Ale Deirdre została chwilę dłużej.
-Cal?
Zapadła niezręczna cisza. Calliope przeczesała palcami włosy.
- Dee, nie mogę ci teraz nic więcej powiedzieć. Proszę, zaufaj mi, dobrze?
Siostra jednak nie wyglądała na przekonaną.
- Uważaj na siebie, Cal. Nie chcę, by stała ci się krzywda - powiedziała i
podążyła za Robertem.
Calliope podeszła do okna i odprowadziła przyjaciół wzrokiem. Było jej przykro,
że nie może ich wtajemniczyć w szczegóły planu, który ustalili z Angelfordem. W
dodatku Dee miała rację. Atmosfera robiła się coraz gorętsza.
Robert zauważył swojego informatora w zadymionej części tawerny.
Podniszczony budynek stał w najgorszej dzielnicy Londynu. Robert nie lubił tu
przychodzić. Przed oczami mignęła mu twarz Calliope. To jej właśnie
zawdzięczał wątpliwą przyjemność przebywania w tym miejscu. Ciągle jeszcze
nie uspokoił się po rozmowie, którą przeprowadził z nią kilka godzin temu.
Najchętniej wróciłby do niej i siłą przekonał do swoich argumentów.
Usiadł naprzeciwko mężczyzny.
- Masz? -Nie.
Niech to szlag trafi. Przecież Stephen twierdził, że tam właśnie będzie.
- A ona to ma?
- Na pewno.
- Myślisz, że mi odda?
- O, nie. Może temu blondynowi. Odwiedzał ją dość regularnie.
Robert z trudem opanował zniecierpliwienie. Stephen nie mógł już w niczym
pomóc.
- Tak, wiem. Ale jego nie ma.
- Próbowałem dostać się tam parę dni temu, tak sobie, żeby się rozejrzeć, na
wypadek gdybyście chcieli spróbować innych metod.
Robert zmarszczył brwi.
- Nie rób tego więcej. Musimy zastanowić się, jak to stamtąd wynieść, nie
wzbudzając jej podejrzeń.
Mężczyzna pociągnął spory łyk piwa i czekał.
- Słuchaj - zaczął Robert. - Zrobisz tak.
8.
Finn wszedł do gabinetu około dziesiątej. James miał długą, niespokojną noc.
Od świtu bezskutecznie próbował ułożyć w logiczną całość informacje, które
zebrał razem z Calliope.
- Lordzie, nie udało mi się odnaleźć Rzeźnika.
- Takiej właśnie dobrej wiadomości potrzebowałem na początek dnia -
ironicznie zauważył Angelford.
Finn spojrzał z wyrzutem na swego pana.
- Przecież początki zawsze są trudne. Trzeba będzie dać ludziom odpowiednią
zachętę.
- Wolałbym, żeby sprawy toczyły się trochę szybciej. Masz coś jeszcze?
- Tak, trochę informacji o tej drugiej sprawie, którą miałem się zająć.
James ożywił się.
- Karykaturzysta? Co o nim wiesz?
- Na razie niewiele. Ustaliłem, że Robert Cruikshank przywozi te rysunki do
Ackermanna i dostaje za nie honorarium.
- Cruikshank? Spotkałem go wczoraj, ale on przecież publikuje karykatury pod
swoim nazwiskiem.
- Pomyślałem, że chciałby pan, żebym zainteresował się nim trochę bliżej, więc
się postarałem. Jego służba jest wyjątkowo dyskretna, więc od nich niczego się
nie dowiedziałem. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się w porządku. Lubi
hazard, ale z umiarem. Często odwiedza teatr Adelphi i jest widywany w
towarzystwie panny Deirdre Daly.
- Bardzo interesujące. Finn przytaknął.
- Chce pan, abym przyjrzał mu się jeszcze bliżej? Nie zrobiłem tego do tej pory,
bo stwierdziłem, że w tej chwili Rzeźnik jest ważniejszy.
- Masz rację, jak zwykle. Skup się na Rzeźniku.
- Czy wiedział pan, że Robert Cruikshank jest dalekim krewnym pana
Chalmersa? Jego prababka była siostrą cioteczną prababki pana Chalmersa.
Dość dalekie, ale mimo wszystko pokrewieństwo.
James uśmiechnął się.
- Rzeczywiście. Chyba złożę wizytę panu Cruikshankowi.
Finn podał mu adres karykaturzysty i godzinę później James zawitał do
rezydencji artysty.
Ostatnio jego nazwisko dość często wypływało w rozmowach i Angelford
pomyślał, że spotkanie z tym człowiekiem mogłoby wyjaśnić parę spraw.
Cruikshank zszedł do niego niemal natychmiast i zaprowadził do swojego
gabinetu.
- Lordzie, czemu zawdzięczam tę przyjemność? - spytał, choć jego mina
świadczyła o tym, że ani trochę nie jest zadowolony z wizyty.
James postanowił od razu przejść do rzeczy.
- Co wie pan o Thomasie Landesie?
- To młody karykaturzysta, który zdobył już sobie popularność - odparł
rzeczowo Cruikshank.
- Chciałbym z nim porozmawiać. Gdzie mogę go znaleźć?
- Dlaczego zwraca się pan do mnie? Proszę spróbować w wydawnictwie -
zasugerował niezbity z tropu Cruikshank. - A może zamieści pan ogłoszenie?
- Wolałbym, żeby pan podał mi jego adres i zaoszczędził niepotrzebnego
zachodu.
- Bardzo chciałbym panu pomóc, ale nie potrafię.
- Dowiedziałem się z wiarygodnego źródła, że to pan dostarcza jego szkice do
wydawnictwa, więc trudno mi uwierzyć, że nie zna pan jego adresu i nie wie
pan, jak się z nim skontaktować. A może to pan ukrywa się pod tym
pseudonimem?
Cruikshank przyglądał mu się przez chwilę, po czym uśmiechnął się.
- Może.
- Dowiem się prawdy, Cruikshank, wcześniej czy później. To tylko kwestia
czasu. Byłbym jednak skłonny okazać hojność, gdyby zdecydował się pan mi
pomóc.
Cruikshank odzywał się spokojnie, ale James zauważył, że z całej siły ściska
oparcia fotela.
Był wyraźnie zdenerwowany i świadomie pozwolił, by podejrzenie padło na
niego. Najwyraźniej chronił kogoś bliskiego. Brata? Nie, George zawsze
podpisywał się prawdziwym nazwiskiem. Zresztą, o ile w plotkach było choć
ziarnko prawdy, Robert wcale nie narażałby się dla brata.
- Byłoby o wiele prościej, gdyby ten człowiek zechciał się ze mną skontaktować.
I lepiej, żeby zrobił to, zanim sam zacznę go szukać - ostrzegł James.
- Będę pamiętał o pana propozycji, gdy spotkam pana Landesa.
- Świetnie.
- Do widzenia, lordzie.
James opuścił rezydencję Cruikshanka. Postanowił, że poleci jednemu ze
swoich ludzi śledzenie karykaturzysty, który z kolei doprowadzi go do Landesa,
Stephena albo do nich obu.
Dokładnie o pierwszej po południu James i Calliope wsiedli do powozu. Kareta
ruszyła i z turkotem potoczyła się po ulicy. James spojrzał na współpasażerkę.
Była wyraźnie spięta.
- Prawie wszystkie osoby z naszej listy będą na przyjęciu u lorda Pettigrew. Na
pewno nie będziemy się nudzić, bo Pettigrew słynie z zamiłowania do
ekstrawagancji.
Calliope splotła palce obu dłoni i przytaknęła.
- Po przyjeździe zdążymy jeszcze odpocząć przed kolacją. Potem na pewno będą
jakieś rozrywki. A na jutro gospodarze przygotowali gry na wolnym powietrzu.
Będzie miała pani okazję pogawędzić z paniami i posłuchać najświeższych
plotek.
Calliope znów kiwnęła głową i wyjrzała przez okno. Wyjechali już z miasta i
James wciągnął głęboko w płuca świeże powietrze. Niebo było tu jaśniejsze, a
zieleń bardziej soczysta.
- Jutro wieczorem będzie bal, a w niedzielę po obiedzie wyjeżdżamy -
powiedział.
Zauważył jednak, że rozmowa o zajęciach, które czekały ich w posiadłości
Pettigrew, jeszcze bardziej drażniła jego towarzyszkę, więc zmienił temat.
-Jak mówi się na kolor pani sukni? Miętowy? Seledynowy? Pistacjowy?
Calliope spojrzała na niego zdziwiona.
- Och, chyba miętowy.
- Myślę, że lepiej wyglądałaby pani w ciemniejszym odcieniu. Może
szmaragdowym.
Calliope zmarszczyła brwi.
- Nie przypominam sobie, bym pytała pana o opinię. Moim zdaniem ten kolor
jest idealny.
Angelford machnął lekceważąco ręką.
- Powinna pani słuchać moich rad w tych sprawach. Mam więcej doświadczenia
niż pani, proszę mi wierzyć.
Oczy Calliope rozbłysły.
-Jak te niezliczone kobiety były w stanie z panem wytrzymać?
James spojrzał na nią znacząco i oparł się wygodnie.
- Proszę którąś o to spytać, moja droga. Calliope zacisnęła usta i odwróciła się
do okna. Nie ściskała już palców.
W ciągu kilku minut do posiadłości Pettigrew przyjechało kilkanaście powozów.
- Angelford, mój drogi! Tak się cieszę, że pana widzę -gruchała Penelope
Flanders, wchodząc do rezydencji. -Weekend będzie o wiele przyjemniejszy w
pana towarzystwie.
James zmusił się do uśmiechu i ujął jej wyciągniętą dłoń.
- Lady Flanders, wygląda pani olśniewająco. Czy mąż przyjechał z panią?
- Dołączy do mnie dopiero jutro wieczorem. Musiał zostać w mieście z powodu
interesów i nalegał, bym przyjechała pierwsza i dobrze się bawiła.
James czuł na plecach palący wzrok Calliope.
- A więc do zobaczenia wieczorem - rzucił prowokacyjnie.
Dama spojrzała na Calliope, ale nie raczyła się z nią przywitać.
- Wyśmienicie - odparła wpatrzona w Angelforda, po czym oddaliła się.
James uśmiechnął się do Calliope i włożył sobie pod ramię jej dłoń. Wątpił, by
zrobiła to z własnej woli.
- Angelford, mój drogi. Mój mąż jest daleko, a ja jestem taka samotna - zadrwiła
Calliope.
- Dziwią mnie te słowa w ustach światowej damy. Sprawia pani raczej wrażenie
rozkapryszonej dziewicy.
Interesujące, dodał w myślach.
Na szczęście Calliope nie musiała odpowiadać, bo podszedł do nich lord
Pettigrew.
- Angelford, jak to dobrze, że przyjął pan zaproszenie. Esmeraldo, moja droga,
cieszę się niezmiernie, że panią widzę.
Podniósł jej dłoń do ust i przytrzymał chwilę dłużej, niż nakazywał dobry
obyczaj. Calliope uśmiechnęła się czarująco, co wyraźnie rozdrażniło Jamesa.
- O tej porze roku drogi zawsze są w opłakanym stanie. Na pewno jesteście
zmęczeni podróżą. Rozgośćcie się i jeśli czegoś potrzebujecie, dajcie znać
służbie. Kolacja będzie podana o ósmej. Zapraszam. - Wprost pożerał Calliope
wzrokiem.
Pettigrew skinął na lokaja. James, który widział tę posesję wcześniej, nie
zdziwił się na widok zachwyconej miny Calliope.
Posiadłość rzeczywiście robiła ogromne wrażenie. Należała do rodziny Pettigrew
od wielu pokoleń i zgromadzona tu kolekcja antyków była imponująca. W prze-
szłości nawet okresy kryzysu gospodarczego nie zdołały zagrozić interesom
rodu Pettigrew w przeciwieństwie do wielu innych.
Rodzina Jamesa też nie miała kłopotów finansowych, dopóki jego ojciec nie
roztrwonił fortuny. Wówczas na Jamesie spoczął obowiązek odzyskania
kapitału. Na szczęście od początku zakładał, że mu się powiedzie i że nie będzie
musiał sprzedawać pamiątek rodzinnych. Teraz dla Jamesa wystawne życie
było czymś naturalnym.
Jednak postawa Calliope okazała się zaskoczeniem. Jej początkowy zachwyt
zmienił się bowiem we wściekłość. Gdy zorientowała się, że na nią patrzy,
przybrała obojętny wyraz twarzy.
Służący zaprowadzili ich do mieszczących się naprzeciwko siebie pokojów w
zachodnim korytarzu na pierwszym piętrze. Pokój przydzielony Jamesowi był
ogromny, pełen ciemnych, mahoniowych mebli i lśnił od wschodnich jedwabi.
Podobne pomieszczenia znajdowały się w posiadłości Angelfordów w Yorkshire i
James nabrał przekonania, że Calliope nie okazałaby aprobaty na widok jego
czterdziestopokojowej rezydencji.
Calliope zerknęła na zegar. Czas mijał niepostrzeżenie. Przycisnęła policzek do
poduszki i spojrzała na fantazyjną półeczkę nad kominkiem. Zdobiły ją
rzeźbione aniołki ze złota. Za ozdóbki znajdujące się w tym pokoju można
byłoby wyżywić całą wioskę.
Co ja tu robię? zastanawiała się.
No, tak. Szukała Stephena. Wypytywała o niego. Szperała w pokojach gości.
Zachowywała dystans wobec Angelforda. Niekoniecznie w tej kolejności.
Ukryła twarz w poduszce i jęknęła. Odrzuciła koc, przeturlała się na brzeg
łóżka i spuściła stopy na zimną podłogę, po czym wstała i podeszła do kanapy.
Zaraz powinna przyjść Betsy, by pomóc jej w przygotowaniach do wieczoru.
Calliope stwierdziła z niesmakiem, że łatwo przywyka się do służby.
Rozległo się pukanie do drzwi, weszła pokojówka.
-Jaki to śliczny dom, panienko. Wieś jest zupełnie inna niż miasto.
Oczy Betsy lśniły. Czyżby znalazła już sobie kogoś na miejsce biednego
Herberta?
- Dowiedziałaś się czegoś ciekawego od służby?
- Tak, proszę pani - przyznała Betsy, wyciągając z szafy czerwoną suknię. -
Słyszałam bardzo dziwne rzeczy o lordostwie Pettigrew i ich przyjęciach. Ten
weekend ma być jednak raczej spokojny.
Calliope rozbawiło rozczarowanie pokojówki.
- Jak myślisz dlaczego?
- Służba nie wie, proszę pani. Mówią, że lord Pettigrew jest całkowicie
pochłonięty jakąś sprawą rządową i ogranicza ekstrawaganckie rozrywki.
Podobno lady Pettigrew się nudzi. A znudzony arystokrata to nic dobrego -
zauważyła Betsy, pomagając Calliope założyć suknię.
- Są urodziny lady Pettigrew, a oni chcą je uczcić nudnym przyjęciem?
Betsy smutno kiwnęła głową. Calliope była równie niezadowolona, bo liczyła, że
ten weekend dostarczy jej sporo pomysłów na rysunki. W Londynie lord
Pettigrew obiecywał gościom niezwykłe rozrywki. Oczywiście nie brałaby w nich
udziału, ale zamierzała się przyglądać i wszystko skwapliwie notować.
- Proszę się nie martwić, panienko - pocieszyła ją Betsy, rozczesując jej włosy. -
Przyjechało tu kilku cieszących się wyjątkowo złą sławą rozpustników, więc na
pewno nie będziemy się nudzić.
Calliope spojrzała w lustro na odbicie twarzy pokojówki. Biedny Herbert,
pomyślała.
Betsy nie przerywała paplaniny, dopóki nie skończyła układać fryzury.
- Szkoda, że zakłada pani perukę. Pani włosy są o wiele ładniejsze.
- Taka jest moda, Betsy.
- Oczywiście, proszę pani - westchnęła dziewczyna. W głębi duszy Calliope
zgadzała się z pokojówką co do uczesania, bo też nie lubiła niewygodnej peruki.
Popatrzyła na siebie krytycznym wzrokiem. Artystycznie ułożone brązowe pukle
okalały jej twarz i spływały na nagie ramiona. Miała na sobie czerwoną turecką
suknię oblamowaną złotą satyną, a długi koronkowy szal dodawał szyku
wykwintnemu strojowi.
Była to jedna z jej najodważniejszych sukien. Ale na jutrzejszy bal zachowała
absolutne arcydzieło madame Giselle. Dziś pragnęła tylko, by uwaga gości nie
skupiała się na jej twarzy, bo chciała swobodnie obserwować otoczenie.
Ktoś zapukał do drzwi - to był James. Betsy zagarnęła spódnicę i uciekła na
korytarz.
Calliope spojrzała na niego zdziwiona i podeszła, by się przywitać. Angelford
zmierzył ją wzrokiem, który nie pozostawiał wątpliwości, iż suknia spełni swoje
zadanie.
- Proszę zapomnieć o tym, co mówiłem podczas podróży o pani guście.
Calliope położyła mu dłoń na wyciągniętym ramieniu i wyszli z pokoju. Złote
ramy obrazów wiszące na ścianach w korytarzu połyskiwały w świetle świec,
gdy schodzili ze schodów.
- Niech pani zachowuje się czarująco jak zwykle i nie oddala ode mnie. Dziś
wieczorem tylko obserwujemy, dobrze?
Calliope przytaknęła i weszli do jadalni, w której zebrali się już pozostali goście
w oczekiwaniu na kolację.
- Moja droga Esmeraldo.
Calliope odwróciła się i zobaczyła lorda Pettigrew, który zbliżał się do nich
wolnym krokiem. Uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń do księcia.
- Wygląda pan dziś wyjątkowo elegancko, lordzie. Pettigrew rozpromienił się.
- Widziałem ten styl na wyścigach w zeszłym tygodniu i stwierdziłem, że go
wypróbuję.
- Bardzo słusznie - pochwaliła go Calliope. - Czy będzie pan nadal wystawiał
swojego konia w wyścigach?
- Nie, zamierzam przeznaczyć go do rozpłodu. Powinien przynieść mi niezłe
zyski. - Spojrzał na nią znacząco. - Wystarczające nawet na ekstrawaganckie
zakupy.
Calliope uśmiechnęła się przyzwalająco, ale z trudem powstrzymała dreszcz
obrzydzenia.
- Hmm, tak - zamruczała niezobowiązująco.
Gdy ogłoszono kolację, James odprowadził Calliope do stołu. Wyznaczono jej
miejsce między Jamesem i Ronaldem Ternberrym. Naprzeciwko siedział lord
Roth.
Ternberry wyglądał na niezadowolonego.
- Później mamy grać w szarady. Jakie to banalne -poskarżył się.
Chociaż Ternberry był na ich liście, Calliope nie wyobrażała sobie, żeby mógł
popełnić choćby najdrobniejsze przestępstwo.
- Ronnie, ma też być musical. Mam nadzieję, że pozwolisz nam podziwiać swój
słowiczy głos - zażartował Roth.
Calliope opanowała ogarniającą ją wesołość.
- O tak, panie Ternberry, bardzo chciałabym usłyszeć, jak pan śpiewa.
Roth uśmiechnął się do niej z aprobatą. Ternberry rozejrzał się wyniośle po
zebranych.
- Cóż, rzeczywiście mam niezły głos, moja droga, ale raczej nie śpiewam w
towarzystwie. Dla was mogę jednak zrobić wyjątek.
- A potem zagramy w szarady. Nie mogę się doczekać - stwierdził Roth. - To
będzie świetna zabawa - dodał i spojrzał znacząco na Calliope, która nie wytrzy-
mała i wybuchnęła śmiechem.
James rozmawiał z damą, która siedziała po jego lewej stronie, ale słysząc jej
śmiech, odwrócił się do przyjaciół.
Podano pierwsze danie, potem kolejne i w końcu deser. Mężczyźni zaczęli
dyskutować o polityce.
- Ostatnio interesy idą świetnie. Naprawdę świetnie -mówił Ternberry.
Roth spojrzał na niego uważnie.
- Opłaca się nie zmieniać prawa rolniczego*, prawda?
[*The Corn Laws - przepisy wprowadzone w Anglii w latach 1815-1846, chroniące angielskie
rolnictwo przed tanim zbożem (i innymi produktami rolnymi) importowanym z Europy. Skutek
tych ustaw to m.in. wysokie ceny chleba, etc, utrudniające rozwój miastom (przyp. red.).]
- O, tak. Dobry właściciel ziemski musi mieć dochody.
- Oczywiście, panie Ternberry. Trzeba kupić elegancki płaszcz bez względu na
cenę ziarna - przymilnym głosem zauważyła Calliope.
- Właśnie. To bardzo rozsądna uwaga, Esmeraldo.
- A więc, Ternberry, nie przeszkadza panu, że pańskich chłopów nie stać na
ziarno, które sami wypracowują w pocie czoła?
Calliope spojrzała zdziwiona na Jamesa. Nie wiedziała, że przysłuchiwał się
rozmowie.
- Takie są uroki bycia właścicielem ziemskim, przecież sam pan wie. Mamy
swoje prawa.
- To znaczy prawo głosu w parlamencie - odparł James.
- A tylko bogaci właściciele ziemscy je mają - niby od niechcenia rzucił Roth.
James bawił się nożem.
- Słyszałem, że opracowywane są nowe ustawy w tej dziedzinie. Coś o
minimalnym rocznym dochodzie, chyba nawet poniżej pięćdziesięciu funtów,
aby zdobyć prawo do głosowania.
Ternberry wzdrygnął się.
- Bzdury! Zwykły motłoch miałby decydować o losie naszego narodu?
- A czy to nie jest ten sam naród? - spytał James. Ternberry prychnął
pogardliwie.
- To obywatele drugiej kategorii. Ciekawe, co będzie dalej? Dadzą kobietom
prawo do głosowania?
James położył dłoń na ręce Calliope.
- Moim zdaniem w Anglii jest wiele kobiet, które mają więcej serca i są lepiej
przygotowane do podejmowania decyzji niż niektórzy obecni członkowie
parlamentu - stwierdził Roth.
Ternberry poczerwieniał.
- Krytykowanie rządu to niemal zdrada stanu! Roth odkroił plasterek jabłka i
włożył go sobie do ust.
- To niech mnie aresztują - odparł spokojnie.
Calliope przestraszyła się, że Ternberry wybuchnie, ale po obraźliwych
uwagach, które od niego usłyszała, wcale nie spieszyła się do łagodzenia
sytuacji.
- A propos, co sądzisz o ostatniej inspekcji w Newgate? - spytał James Rotha,
po czym przyjaciele pogrążyli się w ożywionej dyskusji na temat warunków pa-
nujących w więzieniach, która w jadalni wydawała się bardzo niestosowna. Na
szczęście panował gwar i nikt nie zwracał na nich uwagi z wyjątkiem nerwowo
kręcącego się na krześle Ternberry'ego.
Calliope słuchała ich z ogromnym zaciekawieniem. Spodziewała się, że
Ternberry jest zagorzałym torysem, ale zupełnie pomyliła się co do Rotha i
Jamesa. Okazało się, że są zwolennikami reform.
Nie zdawała sobie sprawy, że obaj aktywnie uczestniczą w życiu politycznym
Londynu. Sądziła, że są konformistami jak wszyscy arystokraci, bez względu na
to, co mówią.
Lord i lady Pettigrew wstali.
- Teraz chcielibyśmy zaprosić państwa do wystąpienia w naszym kameralnym
wieczorku muzycznym. Życzeniem lady Pettigrew jest, by wszyscy wzięli w nim
udział.
Po sali przeszedł szmer. Panowie zaczęli nerwowo szukać cygar, ale w końcu
wszyscy zgodnie przeszli do oranżerii.
Występ rozpoczęło kilka dość dobrze śpiewających pań. Potem gości zachwycił
bas jednego z lordów. Po nim na środek wyszedł Ternberry. Śpiewał tenorem,
ale od czasu do czasu wyciągał nutę zbyt wysoką dla swojego głosu, co
powodowało wymianę znaczących spojrzeń między Calliope i Rothem.
- Esmeraldo, pani kolej! - zagrzmiał Pettigrew.
Calliope mogła odmówić, ale słuchanie śpiewu innych przywołało szczęśliwe
wspomnienia z dzieciństwa.
-Jeśli pani pozwoli, Esmeraldo, z radością będę jej akompaniował - oznajmił
Roth ku zaskoczeniu niejednego z gości. - Usiadł przy fortepianie. - Co będzie
pani śpiewać?
- Zna pan „Miłość drozda"?
Roth spojrzał na nią spod oka, po czym kiwnął głową. Calliope zdziwiła się, że
znał nuty do tej smutnej piosenki, ulubionego utworu jej matki.
Roth uderzył w klawisze i rozpoczęła silnym sopranem. Szybko zapomniała o
tym, że ma publiczność, i oddała się przyjemności śpiewania. Oczami wyobraź-
ni ujrzała siebie jako małą dziewczynkę śpiewającą razem z matką.
Uśmiechnięta matka wirowała na parkiecie, a ojciec grał na fortepianie.
Rzadko udawało jej się przywołać wspomnienie szczęśliwego ojca.
Rozległ się ostatni dźwięk piosenki i Calliope wróciła do rzeczywistości.
Zapadła cisza, a po chwili zagrzmiały oklaski. Roth mrugnął do niej, ukłonili się
i wrócili na swoje miejsca.
- Gratulacje!
- Wspaniale!
Uśmiechali się wszyscy z wyjątkiem skrzywionej lady Flanders i Angelforda,
który miał nieprzeniknioną minę.
Wystąpiło jeszcze kilkunastu ochotników, po czym goście przeszli do dalszych
przewidzianych na ten wieczór rozrywek. W salonie bawiono się w szarady, a w
pokojach do gry czekały przygotowane karty i kości. James był zajęty rozmową
z Rothem, więc Calliope skorzystała z okazji i opuściła ich. Skierowała się do
toalety dla pań.
Gdy dotarła do bocznego korytarza, usłyszała podniesione głosy. Ostrożnie
wyjrzała zza rogu i zobaczyła, jak z jednego z pomieszczeń wychodzą Ternberry
i Pettigrew. Zajadle się kłócili.
- Takie sprawy załatwia się inaczej.
- Ja mam w tym więcej doświadczenia. Daj mi ten dokument, żebym...
Do lorda Pettigrew podbiegł służący, przerywając Ternberry'emu, i podał
gospodarzowi kartkę papieru. Pettigrew spojrzał na wiadomość i zaklął. Skinął
swojemu towarzyszowi, by poszedł za nim. Ruszyli prosto na Calliope, która w
ostatniej chwili ukryła się we wnęce.
- Wracaj do gości. Mam sprawę do załatwienia. Skończymy tę dyskusję, gdy
wrócę.
Gdy ucichły ich kroki, Calliope wyjrzała na korytarz. Nie mogła stracić takiej
okazji. Powoli podeszła do pokoju, z którego przed chwilą wyszli mężczyźni.
Starała się iść jak najciszej. Gdyby ktoś zapytał ją, co tu robi, udałaby, że się
zgubiła.
Zerknęła za siebie, ale w korytarzu nikogo nie było. Nacisnęła klamkę i
otworzyła drzwi.
W pokoju panował półmrok, światło rzucała jedynie mała lampka oliwna
stojąca na biurku. W rogu był kominek, do którego przylegał orientalny
parawan. Wydawał się zupełnie nie na miejscu w tym pomieszczeniu
urządzonym w angielskim stylu.
Zamknęła drzwi i podeszła do stołu. Na blacie leżały porozrzucane papiery.
Zerknęła na zegar, przeglądając dokumenty, i dała sobie pięć minut. Pozostając
tu dłużej, naraziłaby się na niebezpieczeństwo.
Uwagę Calliope zwrócił dokument, który znalazł się pod jej lewą dłonią.
Wyglądał jak pismo z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Odwróciła stronę, by
sprawdzić jego treść.
Nagle rozległ się zgrzyt poruszonej klamki. Calliope upuściła dokument i
schowała się za parawanem.
Przez chwilę w pokoju panowała pełna napięcia cisza. Calliope poczuła, jak na
skórze tworzy jej się gęsia skórka. Wstrzymała oddech, słysząc, że przybysz za-
trzymuje się przed parawanem.
Czyjaś ręka chwyciła ją za ramię. Calliope dostrzegła zbliżającą się do jej głowy
zaciśniętą pięść, która zatrzymała się w ostatniej chwili zaledwie centymetr od
twarzy.
- Co pan tu robi? - syknęła na widok znajomej osoby.
James spojrzał na nią surowo i dał znak ręką, by zachowała ciszę, po czym
razem z nią ukrył się za parawanem. Przycisnął ją do podłogi, kucając obok.
Rozległ się trzask otwieranych drzwi, a potem czyjeś ociężałe kroki.
Calliope słyszała tylko szelest kartek papieru, mruczane pod nosem
przekleństwa i niemal ogłuszające bicie własnego serca. Zaryzykowała i
zerknęła na Jamesa, który zastygł w bezruchu.
Znów usłyszała zgrzyt drzwi, a potem głuchy odgłos, jakby czyjaś głowa
uderzyła o kant biurka. Calliope wzdrygnęła się przestraszona, a James
natychmiast ścisnął ją mocno, przypominając, żeby zachowywała się spokojnie.
Do pokoju weszła czwarta osoba i Calliope z trudem opanowała się, żeby nie
spojrzeć zza parawanu na przybysza. Sytuacja zaczynała być śmieszna. Nie
było już wolnych miejsc do ukrycia się.
- Gdzie ja to położyłem? - Niski głos zdradził lorda Pettigrew.
Zaszeleścił papierami, po czym zgasił lampkę i wyszedł z pokoju.
Rozległo się kolejne stuknięcie i przekleństwo. Najwyraźniej podejrzany osobnik
wydostał się spod biurka. Zaczął macać rękami po blacie i zrzucił na podłogę
jakiś szklany przedmiot. Rozległ się głośny brzęk - intruz musiał stłuc lampkę,
po czym przestraszony uciekł z pokoju, pozostawiając za sobą bałagan.
Calliope odetchnęła spokojniej i podniosła wzrok na Jamesa. Gładził ją
uspokajająco po ramieniu. Delikatny dotyk wywoływał łaskotki.
- Co pani...
James zacieśnił uścisk i przyciągnął ją blisko do siebie. Znów zaczęła szybciej
oddychać.
- Co pani, u licha, myślała? Przecież powiedziałem jej, że dziś mamy tylko
uważnie wszystko obserwować.
- Owszem. Dlatego zastanawiam się, po co pan się tu zakradł.
- Później o tym porozmawiamy. Najpierw posprzątajmy trochę i wynośmy się
stąd jak najszybciej. Za dużo osób się tu kręci.
Wyszli zza parawanu i Jamesowi udało się znaleźć i zapalić świecę. Na podłodze
rzeczywiście leżała potłuczona lampa.
Angelford zaklął.
- Nic z tym nie zrobimy. Idziemy.
Calliope zerknęła na biurko, ale pismo z ministerstwa i pozostałe dokumenty
zniknęły. James zgasił świecę i razem opuścili pokój.
9.
Angelford puścił dłoń Calliope dopiero wtedy, gdy znaleźli się w jej pokoju. Nie
wiedział, czego pragnie bardziej: pocałować ją czy zbesztać.
- Czy nasza nieobecność nie zwróci uwagi gości? -spytała.
Angelford wzruszył ramionami. Zdjął płaszcz i rzucił go na oparcie fotela.
Calliope zmarszczyła brwi.
- Nie powinniśmy zejść na dół?
James rozejrzał się po jasnym, gustownie umeblowanym pokoju, w którym
dominowały żółty i niebieski. Z zaciekawieniem stwierdził, że podczas gdy
Esmeral-dzie pasowały jaskrawe kolory, na Calliope spokojniejsze barwy
wydawały się bardziej odpowiednie.
- Goście już myślą to, co chcemy, żeby myśleli. Dlaczego fakt, że z panią
przebywam, miałby się wydać im podejrzany? - spytał, powoli do niej
podchodząc. - Jestem z atrakcyjną kobietą, która oczarowała wszystkich
mężczyzn w tym domu. Nikt się nie zdziwi, że chcę pozostać z panią sam na
sam przez kilka godzin. Prawdę mówiąc, wszyscy kwestionowaliby moją
męskość i rozsądek, gdyby było inaczej.
Zatrzymał się przed nią. Przesunął palcem w dół po jej szyi aż do miejsca, w
którym zaczynał się dekolt sukni. Calliope zaczerwieniła się. Bardzo
zachęcająca reakcja u kurtyzany.
- Ma pani piękny głos. Wszyscy byli nim urzeczeni. Dziwię się, że nie została
pani śpiewaczką. - Powiedział to jakby mimochodem, po czym dodał: - Gdzie
nauczyła się pani śpiewać?
Calliope stanęła za oparciem krzesła.
- Od matki.
James włożył ręce do kieszeni.
- Wspomniała ją pani w Covent Garden. Czy pobierała lekcje śpiewu?
Calliope spojrzała na niego zamyślona.
- Moja matka nazywała się Lillian Minton.
- Ta słynna śpiewaczka operowa?
Calliope przytaknęła, skubiąc materiał, którym obite było oparcie krzesła.
James zaczął kojarzyć fakty. Lillian Minton była nie tylko najwybitniejszą diwą
operową i niezaprzeczalną pięknością w latach swojej młodości. Była także
metresą...
- Lillian Minton, kochanka wicehrabiego Salisbury'ego?
Calliope zmrużyła oczy. -Tak.
James zmarszczył brwi. Pewna myśl nie dawała mu spokoju. Przecież córka
Salisbury'ego zginęła podczas tego samego pożaru co jej matka. Przypomniał
sobie ten jedyny raz, gdy widział wicehrabiego pijanego.
Byli wówczas w klubie White'a i Salisbury nagle krzyknął: „Stracić ukochaną
osobę to jakby samemu umrzeć! Straciłem moje jedyne dziecko i kobietę, którą
kochałem".
James na zawsze zapamiętał wyraz bólu, który wykrzywił wówczas twarz
wicehrabiego. Dla dwudziesto-jednolatka był to wymowny symbol tego, co
miłość robi z ludźmi.
- Pamiętam, że Lillian Minton i jej córka zginęły w pożarze. I jeśli pamięć mnie
nie zawodzi, ona miała tylko jedno dziecko - powiedział, uważnie obserwując
Calliope.
- Dziwię się, że w ogóle wie pan o istnieniu jej dziecka - odparła wymijająco.
- Przez kilka tygodni w wyższych sferach mówiło się tylko o tej tragedii. Dobrze
to pamiętam, bo znałem Salisbury'ego. Dla wielu z nas był autorytetem i jego
dramat poruszył również nas.
Calliope spojrzała na niego z wyrzutem i zacisnęła palce na oparciu krzesła.
- Możemy już wrócić na przyjęcie?
- Nie, jeszcze nie. Musi mi pani odpowiedzieć na kilka pytań. W jaką grę pani
gra, Calliope? Dlaczego twierdzi pani, że jest córką Salisbury'ego?
-To nie jest gra - spokojnie odparła Calliope. - Jestem jego córką.
- Salisbury miał jedną córkę i był przekonany, że ona nie żyje. Wiedziałby,
gdyby było inaczej. Poruszyłby niebo i ziemię, żeby panią odnaleźć.
Calliope wzruszyła ramionami, choć napięcie nie zniknęło z jej twarzy.
- Wiedział, że przeżyłam pożar i świadomie pozostawił mnie własnemu losowi.
Salisbury? Udawał, że jego córka nie żyje? Człowiek, który temperował
porywczego Jamesa i Stephena, gdy ci, pełni pomysłów na naprawę świata,
wrócili ze studiów w Oksfordzie?
- Salisbury był honorowym i uczciwym człowiekiem. Nigdy nie doszedł do siebie
po stracie Lillian i córki. Po ich śmierci rzucił się niemal obsesyjnie w wir pracy.
Przyjmował najniebezpieczniejsze zadania i nieraz ryzykował życiem.
- A więc był świetnym aktorem i wszystkich was oszukał - z bólem
skonstatowała Calliope.
- Dlaczego miałbym uwierzyć pani, a wątpić w uczciwość człowieka, który miał
nieskazitelną reputację? Stephen był jednym z jego najbliższych przyjaciół.
Sądzi pani, że dał się oszukać wicehrabiemu?
- Stephen znał Salisbury'ego?
- I to bardzo dobrze. Był świadkiem jego śmierci. W oczach Calliope rozbłysły
łzy i kobieta opuściła głowę. W tej historii było więcej tajemnic, niż się z pozoru
wydawało. James nie potrafił uwierzyć w dwulicowość Salisbury'ego, ale
jednocześnie instynkt podpowiadał mu, że Calliope mówi prawdę. Albo
przynajmniej tak się jej wydaje. Zaklął w duchu.
- Czy Stephen zna pani prawdziwe nazwisko? Calliope przytaknęła, nie
podnosząc wzroku.
- Czy kiedykolwiek rozmawiała z nim pani o wicehrabi?
Calliope pokręciła przecząco głową.
Czy to przypadek, że Stephen związał się właśnie z Calliope Minton?
Najwyraźniej łączyło ich coś więcej niż to, do czego przyznał się Jamesowi. Co
Stephen robił z córką Salisbury'ego? Dlaczego wybrał właśnie ją?
Pytania rodziły się jedno za drugim.
Najpierw trzeba było jednak pocieszyć zgnębioną Calliope.
- Wierzę pani. I proszę, aby pani uwierzyła mnie.
Salisbury nie wiedział, że pani żyje. Pani śmierć go załamała.
- Ależ on musiał wiedzieć. Tej nocy, gdy wybuchł pożar, przykuśtykałam do jego
rezydencji. Tam mi grożono i w końcu wyrzucono mnie - wyznała gorzko. - My-
ślałam, że już nie mam się do kogo zwrócić o pomoc. Miałam trzynaście lat.
- Poszła pani do domu Salisbury'ego?
- Tak, chociaż nigdy wcześniej tam nie byłam. Mój oj... - przerwała i dokończyła
inaczej: - Salisbury odwiedzał nas co tydzień. Zawsze, gdy przechodziłyśmy
obok jego rezydencji, mama wzdychała ciężko. Nie mogłam się nie domyślić
dlaczego.
- Nie wierzę, że wyrzuciłby panią na bruk.
- Zrobiła to jego matka. Wyraźnie dała mi do zrozumienia, że nie jestem tam
mile widziana. - Calliope ze złością obeszła krzesło dookoła. - Powiedziała mi, że
Salisbury wie o pożarze i cieszy się, że się nas wreszcie pozbył. Że byłyśmy dla
niego tylko ciężarem. Straszyła nawet, że wsadzi mnie do więzienia za kradzież.
Nie wiem, jak by tego dokonała, ale wtedy nie wątpiłam, iż dopięłaby swego.
James zaczął dostrzegać sens w tej historii.
- A więc poszła pani do rezydencji Salisbury'ego i rozmawiała z jego matką? A
ona groziła pani, a potem wyrzuciła? Dokąd udała się pani potem?
Calliope nie odpowiedziała.
- Dlaczego jej pani uwierzyła?
- Lady Salisbury wyrażała się bardzo jasno. Nigdy nie zapomnę jej wzroku, gdy
mówiła, że moja matka będzie się smażyć w piekle, jeśli jeszcze kiedyś do nich
wrócę. Całymi miesiącami nie mogłam spać, obawiając się o duszę matki.
- Calliope, lady Salisbury słynęła z opryskliwości wobec osób, które stawały
między nią a jej synem. Salisbury niewątpliwie zdawał sobie sprawę z tych
animozji i dlatego starał się trzymać was z daleka od matki.
-Jestem pewna, że ma pan rację, lordzie. Wszystko to jednak przeszłość i nie
ma żadnego znaczenia. Możemy już iść?
-Wyjaśnijmy sobie jeszcze kilka spraw. James usadził Calliope na krześle,
pochylił się i położył dłonie na oparciach.
- Dlaczego nie powiedziała mi pani o pokrewieństwie z Salisburym, gdy
znaleźliśmy listę?
- Nie znałam pana wystarczająco dobrze. Nie wiedziałam, jak by pan
zareagował. Nie mogłam ryzykować, że nie dopuści mnie pan do udziału w
śledztwie, a ja muszę dowiedzieć się, co stało się z człowiekiem, który się mnie
wyrzekł.
- Od pożaru życie pani ojca zmieniło się w piekło. Nigdy nie przebolał straty
ukochanej kobiety i córki. Czy zachowywałby się w ten sposób, gdyby wiedział,
że pani żyje? - spytał podniesionym głosem James.
Calliope zadrżała. Zrozumiał, że się zagalopował, i spróbował załagodzić
wybuch.
- Dlaczego nie porozmawiała pani osobiście z Salisburym po sprzeczce z jego
matką?
- Chciałam to zrobić. Przygotowałam sobie nawet przemowę, ale jego nigdy nie
było w kraju, a ja pragnęłam pomówić z nim w cztery oczy. Zginął jednak,
zanim udało mi się to zrobić. - Calliope zamilkła na chwilę. - Myślałam, że mam
mnóstwo czasu - dodała ledwo dosłyszalnie.
- Bardzo mi przykro. Calliope wzięła się w garść.
- Proszę mi darować swoją litość. Adoptowała mnie wspaniała rodzina. Miałam
w życiu dużo szczęścia i niczego nie żałuję.
Wyprostowała się dumnie i James, patrząc na nią, uwierzył, że jest córką
Salisbury'ego.
Zegar wybił jedenastą.
James odsunął się i pozwolił Calliope wstać.
- Trzeba będzie jeszcze wyjaśnić pewne nieporozumienia, ale widzę, że ja się tu
na nic nie zdam. Za to mam nadzieję, że zaufa pani słowom Stephena, gdy bę-
dziemy mogli z nim porozmawiać.
Utykając, Calliope podeszła do toaletki. Wspomniała o swojej ułomności
wcześniej, gdy opowiadała o tym, jak dotarła do rezydencji Salisbury'ego.
James zastanawiał się, czy ta drobna słabość była wynikiem obrażeń
doznanych podczas pożaru.
W jego głowie ciągle kłębiły się pytania, na które nie znał odpowiedzi. Wydawało
mu się mało prawdopodobne, by Calliope poznała Stephena dopiero po tym, jak
wrócił z rządowej misji i tak szybko została jego kochanką. Na jaw wychodziło
zbyt wiele związków z przeszłością.
- Imię Calliope bardzo do pani pasuje - zmienił temat. - Pani matka była jedną z
najbardziej podziwianych śpiewaczek, operowych w Europie. Miała niezwykły
talent.
- Tak - ironicznie odparła Calliope. - I wielu znamienitych admiratorów,
bogatych i wysoko postawionych, a mimo to była uważana za osobę gorszego
pokroju.
- Pani nas nienawidzi, prawda? Calliope energicznie wygładziła suknię.
- Nie wszystkich, ale większość - przyznała ze spuszczonym wzrokiem.
James nie spytał, do której grupy zalicza jego.
- Dlaczego pojawia się pani na przyjęciach w różnych przebraniach? Lubi pani
upokorzenia, a może sianie zamętu sprawia pani przyjemność?
- Dość tego. - Calliope podeszła do drzwi. - Jesteśmy tu po to, żeby dowiedzieć
się czegoś na temat miejsca pobytu Stephena.
- Dobrze, nie będziemy teraz o tym mówić, ale wcześniej czy później przyjdzie
na to czas.
Calliope spojrzała na niego niezadowolona i zmieniła temat.
- Oprócz lorda Pettigrew kto według pana był w jego gabinecie?
- Ktokolwiek to był, nie zachowywał się jak zawodowiec, prawda?
Calliope przytaknęła.
- Musimy założyć, że Pettigrew zabrał to, po co przyszedł, więc później będziemy
musieli kontynuować poszukiwania. Razem - dodał wymownie. - Dzięki temu,
nawet jeśli ktoś nas przyłapie, będziemy mieli wymówkę. Powiemy po prostu, że
nie zdążyliśmy wrócić do naszych pokoi.
Wyciągnął ramię i poczuł lekkie drżenie jej ciała, gdy się dotknęli. Zareagował
tak samo.
Śledztwo, którego się podjęli, stawało się coraz trudniejsze i to z wielu
względów.
Zbliżyli się do pokoju, gdzie mężczyźni grali w karty. Calliope potrząsnęła głową
i przybrała wystudiowany wyraz twarzy Esmeraldy. Coraz trudniej było jej
wcielać się w tę rolę.
Myślami wróciła do niedawnej rozmowy. Salisbury. No cóż, po śmierci matki
strach powstrzymywał ją przed konfrontacją. Ale stopniowo z czasem emocje
opadły i coraz bardziej chciała z nim porozmawiać. Niestety nie zdążyła.
Szczerze opłakiwała odejście wicehrabiego. Tłumaczyła sobie, że to z powodu
niezaspokojonego poczucia sprawiedliwości, ale w głębi duszy wiedziała, że ża-
łuje uśmiechniętego mężczyzny, który czytał na głos bajki swojej małej
córeczce.
Jej uczucia do ojca były równie pogmatwane jak wobec człowieka, który jej dziś
towarzyszył.
Od stolika, przy którym siedzieli Roth, Ternberry i Pettigrew, wstała lady
Flanders. Spojrzała z wyższością na Calliope i wyszła z pokoju.
Roth uśmiechnął się do nich.
- Esmeraldo, proszę się do nas przyłączyć. Och, ty też, Angelford - dodał z
udawaną rezygnacją.
Grali w wista. Roth był partnerem Pettigrew. W pewnej chwili Ternberry
parsknął pogardliwie i wstał.
- Ależ wy oszukujecie, su...
Roth spojrzał na niego ostrzegawczo i Ternberry nie dokończył.
- Wygląda na to, że mamy dwa wolne miejsca - zauważył Roth.
- Co powiesz na jedną partyjkę, moja droga? Zechcesz być moją partnerką,
zanim pójdziemy na górę? -zaproponował James, odsuwając krzesło dla swojej
towarzyszki.
Calliope ucieszyła się, że zaproponował tylko jedną partię. Od wista trudno jest
wstać, a oni powinni kontynuować poszukiwania.
Roth sprawnie przetasował talię, a gdy James ją przełożył, rozdał każdemu po
trzynaście kart. Jego trzynasta karta, dziesiątka karo, leżała odkryta jako atut.
Gra się rozpoczęła.
Calliope nie zdziwiło to, że Angelford okazał się urodzonym graczem. Był pewny
siebie i potrafił odgadywać jej karty. Świetnie się bawił, gdy brał ostatnią lewę.
- Pettigrew, czy egipski rękopis spełnił pana oczekiwania?
Pettigrew skrzywił się, gdy spojrzał na wynik. James i Calliope potrzebowali
tylko jednego punktu do wygrania partii.
- Co? A, tak. Znalazłem to, czego szukałem. James podał mu karty do
przełożenia.
- A szuka pan czegoś jeszcze?
Pettigrew zmieszał się. James zaczął rozdawać, nie patrząc na gospodarza.
Calliope zauważyła, że na czole starszego mężczyzny pojawiły się krople potu.
Roth wydawał się zupełnie nie zwracać uwagi na tę wymianę zdań i spokojnie
sączył wino.
- Nie, na razie nie.
Kropla potu spłynęła mu po policzku. James podniósł swoje karty.
- Słyszałem, że są chętni kupcy. Zastanawiałem się, czy wie pan coś o tym.
Roth od niechcenia obejrzał swoje rozdanie i wyszedł w piki.
- Masz coś na sprzedaż, Angelford? Coś ciekawego?
- Może.
Pettigrew zbladł i zbił lewę kierem. Roth zachowywał się zupełnie spokojnie.
- Spróbuj znaleźć kogoś zainteresowanego w ministerstwie. Słyszałem, że jest
dochodzenie w sprawie zagubionych przedmiotów.
James wyrzucił kartę, a Pettigrew odpowiedział pikiem.
- O nie, chyba niechcący nie dodałem do koloru, więc odpadam. Co za
roztargnienie. Przykro mi, Roth. Pójdę zobaczyć, jak bawią się pozostali goście.
Pettigrew przeprosił i pospiesznie opuścił pokój.
- Jeśli mogę coś doradzić, sugeruję... - zaczął Roth, ale przerwała mu lady
Flanders, która pojawiła się obok niego.
- Roth, mój drogi, co ty tu jeszcze robisz? Przyłącz się do pozostałych. -
Spojrzała chłodno na Calliope i uniosła do góry brodę. - Zostaw Angelforda.
Niech się oddaje swoim, nie da się ukryć, dziwacznym przyjemnościom.
Było oczywiste, że nie odejdzie bez Rotha.
- Jak widzicie, każdy ma jakiś cel - zauważył wesoło Roth. - Na razie.
Położył sobie na przedramieniu dłoń lady Flanders i podążył w ślad za lordem
Pettigrew.
James spojrzał zamyślony na odchodzącą parę.
- Gdzie jest jej mąż? - burknęła Calliope. James uśmiechnął się.
- Penelope i Flanders nie są o siebie zazdrośni. On teraz na pewno świetnie się
bawi w towarzystwie nowej przyjaciółeczki. Flandersowie mają niezaspokojone
apetyty w tych sprawach, podobnie jak Pettigrew. Muszę jednak przyznać, że
Penelope zupełnie nie ma wyczucia czasu.
- Ciekawe, co chciał powiedzieć Roth.
- Nie wiem, ale zacznijmy poszukiwania od jego pokoju.
Rzeźnik skradał się korytarzem, przystając za każdym razem, gdy słyszał jakieś
głosy.
Sprawy komplikowały się coraz bardziej, a jemu ostatnie wydarzenia wyjątkowo
nie przypadły do gustu.
Ktoś się wygadał i psy Angelforda deptały mu po piętach. Sporo wysiłku
kosztowało go wywiedzenie ich w pole.
Zamierzał porozmawiać o tym ze swoim pracodawcą. Zacisnął pięści, aż
zatrzeszczały stawy, i ruszył do jego pokoju.
Zadanie wykonane.
Wreszcie nagroda była na wyciągnięcie ręki.
- Nie sądziłem, że Roth jest taki pedantyczny. On wcale nie sprawia wrażenia
człowieka uporządkowanego.
James cicho zamknął za nimi drzwi. Wrócili do sypialni Calliope po jej szal.
Przeszukanie pokoju Rotha nic nie dało.
Calliope przekroczyła próg swojego apartamentu.
- Roth jest bardzo tajemniczym człowiekiem, prawda? James zmarszczył brwi.
- Wcale nie... - urwał, bo Calliope niespodziewanie stanęła jak wryta i wpadł na
nią.
- Jamesie, coś jest nie tak. Ktoś tu był.
Angelford ominął Calliope i zajrzał do szafy oraz pod łóżko. Tylko w tych dwóch
miejscach ktoś mógł się ukrywać.
-Jest pani pewna, że to nie pokojówka?
-Tak.
- Czegoś brakuje? Calliope przejrzała rzeczy.
- Nie, chyba nie. To raczej przeczucie niż pewność. -Spojrzała niespokojnie na
drzwi i okno.
- W takim razie zostaniemy razem albo tu, albo w moim pokoju.
Na twarzy Calliope pojawił się jednocześnie wyraz ulgi i niepokoju.
- Może jestem po prostu przewrażliwiona z powodu tego, co wydarzyło się w
gabinecie lorda Pettigrew.
-Jeśli ktoś zobaczy, jak rano wychodzę z pani pokoju, zwiększy to wiarygodność
naszego związku. Oczywiście pod warunkiem, że nikt nie dowie się, że spałem
na sofie. A teraz proszę, tu jest pani szal, idziemy do apartamentów Pettigrew.
Znajdowały się one po przeciwnej stronie rezydencji. Po raz pierwszy James
niechętnie przyznał, że obecność Calliope ma swoje zalety. Gdyby ktoś ich tu
znalazł, łatwo by się wytłumaczyli.
Szybko przechodzili z pokoju do pokoju, ale podobnie jak u Rotha nic nie
znaleźli. Skończyli o trzeciej nad ranem. Co jakiś czas schodzili na dół, by
uniknąć podejrzeń. Przyjęcie trwało nadal, choć o tej porze część osób już udała
się do swoich sypialni.
- Trudno będzie kontynuować poszukiwania, skoro nie wiemy, gdzie kto śpi -
zauważył James.
Minęli pokój do gry w karty, gdzie przy jednym ze stolików siedział Ternberry,
wycierając pot z czoła. Wyglądało na to, że przegrywa.
- Ternberry słynie z tego, że zawsze stara się odzyskać stracone pieniądze.
Zwykle jest to zła decyzja. Możemy iść teraz do niego. Moim zdaniem będzie
zajęty jeszcze co najmniej przez godzinę.
Calliope przytaknęła i ruszyli w stronę zachodniego skrzydła, w którym mieścił
się pokój Ternberry'ego.
W korytarzu minęła ich roześmiana para i James objął Calliope, przyciągając ją
blisko do siebie. Uniósł jej brodę do góry i zagarnął usta pocałunkiem. Calliope
wtuliła się w niego, a James nie potrafił przerwać pieszczoty nawet wówczas,
gdy para zniknęła za rogiem.
Calliope otoczyła jego szyję ramionami. James nie wiedział, które z nich
bardziej zapomniało się w pocałunku. Nie zastanawiał się też, dlaczego stoją na
środku korytarza, zamiast przejść do sypialni.
Gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi, brutalnie przywracając Jamesa do
rzeczywistości.
Odsunął się od Calliope i spojrzał w jej szeroko otwarte oczy. Pragnął znów ją
pocałować, ale mieli za mało czasu.
- Następnym razem nie pozwolę, by ktoś nam przerwał, obiecuję.
Pociągnął ją za rękę i szybko znaleźli się przed drzwiami Ternberry'ego. Były
zamknięte na klucz.
Angelford wyciągnął z kieszeni cienki kawałek metalu i włożył go do zamka.
Rozległ się cichy szczęk i po chwili mogli już wejść do środka.
W pokoju panował bałagan. Calliope uśmiechnęła się w duchu, bo gdyby sądzić
po sposobie bycia Rotha i Ternberry'ego, bardziej spodziewałaby się nieskazitel-
nego porządku u tego ostatniego.
- Trochę czasu tu spędzimy - stwierdziła.
Na podłodze leżały sterty dokumentów i od nich postanowili zacząć. Nie było im
łatwo się skupić, zwłaszcza Jamesowi, który cały czas myślał o pocałunku i
teraz najchętniej zaciągnąłby swoją towarzyszkę do sypialni.
W końcu Calliope triumfalnie uniosła do góry kartkę papieru.
- Znalazłam! Ten dokument był w gabinecie lorda Pettigrew!
Razem pochylili się nad tekstem. Od perfum Calliope Jamesowi zaczęło się
kręcić w głowie.
Trzeba coś przedsięwziąć w związku z sytuacją Stephena Chalmersa. Proszę
natychmiast się tym zająć.
Dokument nie był podpisany, ale w rogu wytłoczono znajomą pieczęć.
Jamesa ogarnął chłód.
- To z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Skąd to pismo wzięło się u
Ternberry'ego?
- Co to znaczy? - spytała Calliope.
- Nie wiem, notatka jest zbyt enigmatyczna. Calliope zmarszczyła brwi i
podniosła kolejną kartkę.
- Wygląda jak świadectwo urodzenia.
Była to metryka urodzenia Edmunda Henry'ego Samuela Crane'a z tysiąc
osiemset drugiego roku.
- To syn Holta. Zegar wybił czwartą.
- Chodźmy, zrobiło się późno, nie możemy ryzykować, że ktoś nas tu znajdzie.
James rozrzucił kartki po podłodze, po czym chwycił Calliope za rękę i
pociągnął w stronę drzwi. Wyjrzał na korytarz, ale zaraz schował się z
powrotem na widok skąpo odzianej kobiety, która przebiegła z jednego pokoju
do drugiego. Po chwili jakiś mężczyzna przeszedł korytarzem, zapinając
rozporek.
Calliope próbowała zajrzeć Angelfordowi przez ramię, ale pozwolił jej wyjść z
pokoju dopiero wtedy, gdy na korytarzu zapadła cisza. Zamknął za sobą drzwi i
przeszli do jej sypialni.
Calliope ogarnął niepohamowany śmiech.
- Takie przyjęcia to komedia.
- Racja - przyznał James. - Na szczęście my nie musimy się bawić w tę grę.
Śmiech uwiązł Calliope w gardle, gdy zobaczyła wyraz jego twarzy. Zrobiło jej
się gorąco.
- Nie, to zły pomysł. Uważam, że powinniśmy się położyć, a porozmawiamy
rano.
Angelford dłuższą chwilę stał nieruchomo, podczas gdy Calliope modliła się,
żeby posłuchał jej prośby. Jakaś cząstka jej duszy życzyła sobie czegoś innego,
ale Calliope tłumiła to pragnienie.
Angelford zbliżył się do niej.
- Lordzie, nie... - jęknęła, nie poznając własnego głosu. James wyciągnął dłoń i
dotknął palcami jej ust.
Calliope pochyliła się ku niemu i przymknęła oczy. Gdy je otworzyła, Angelford
kładł się na sofie.
- Wyjdę o świcie. Służba będzie już na nogach, więc nic się pani nie stanie.
Jego długie nogi nie mieściły się na niewielkiej kanapie i musiało mu być
bardzo niewygodnie, ale się nie skarżył.
Calliope była wściekła i rozżalona. Wyciągnęła z szafy koszulę nocną i zerknęła
przez ramię, żeby sprawdzić, czy jej nie podgląda. Był jednak odwrócony tyłem.
Z trudem się przebrała, ale nie zadzwoniła po Betsy. James nie zaproponował
jej pomocy.
Zacisnęła zęby. Nie rozumiała, dlaczego zamiast ulgi czuje zmieszanie i irytację.
Wsunęła się pod kołdrę i wbiła wzrok w sufit.
Gdy o świcie Angelford wstał i cicho opuścił pokój, wciąż wpatrywała się w to
samo miejsce.
10.
Co za straszna noc.
Bolał go każdy mięsień, bo niewygodna sofa i niezaspokojone pragnienie nie
dały mu zmrużyć oka. Calliope ustaliła relacje między obojgiem i Angelford
ściśle ich przestrzegał. Ona tymczasem wściekała się i trzaskała drzwiami,
jednym słowem zachowywała się, jakby ukąsiła ją osa. Wiedział, że spała
równie źle, bo jej oddech nie stał się spokojny i głęboki. Czasem naprawdę nie
rozumiał kobiet.
Odrzucił koc i wstał. Wydawało mu się, że Calliope wreszcie zasnęła. Spojrzał
na jej drobne ciało otulone pościelą. Jak z nią postępować? Jeszcze nie miał do
czynienia z tak płochliwą kurtyzaną. W dodatku często zachowywała się jak
oburzona dziewica, a takich kobiet nie znosił i unikał jak ognia. Zastanawiał
się, czy Calliope w ogóle zdaje sobie sprawę z przeciwstawnych sygnałów, które
wysyła.
Do tej pory nigdy nie musiał zabiegać o względy płci pięknej, a teraz odnosił
wrażenie, że właśnie to robi.
Wyszedł z pokoju i cicho, ale zdecydowanie zamknął drzwi. W jego sypialni
czekał lokaj Rogers.
Angelford odesłał go i zszedł na śniadanie, cały czas próbując rozgryźć
skomplikowaną kobiecą logikę. Na szczęście w jadalni zastał tylko Rotha.
- Boże, Angelford, wyglądasz strasznie. Nie spodziewałem się zobaczyć cię w
takim stanie po nocy spędzonej z Esmeraldą - wesoło zauważył przyjaciel. -
Sądziłem, że będziesz miał minę kota, któremu udało się schrupać kanarka.
James posłał mu groźne spojrzenie i wyrwał talerz z ręki stojącemu obok
służącemu. Nałożył sobie śniadanie i spytał:
- A ty spędziłeś upojną noc z hrabiną? Roth uśmiechnął się szeroko.
- Nie, ku oburzeniu samej zainteresowanej. Miała nadzieję na miłe zakończenie
przyjęcia urodzinowego lady Pettigrew, ale ja pokrzyżowałem te plany. Ona jest
absolutnie nienasycona. Owszem, to jej ogromna zaleta, ale chyba jedyna.
James uśmiechnął się.
- Na pewno jest wściekła, że nie chciałeś odpakować jej obfitych kształtów. -
James wiedział, że Roth zawsze zna najświeższe plotki i postanowił to wyko-
rzystać. - A propos urodzin i prezentów, Holt wspomniał coś o zabraniu
Edmunda do domu publicznego teraz, gdy chłopak dorósł. Nie pamiętam, ile
ma lat, ale Holt, zdaje się, uważa, że to świetny pomysł na prezent.
- Niedługo skończy dwadzieścia lat. Najwyższy czas, żeby zainteresować się
tymi sprawami - podsumował ironicznie Roth.
Do jadalni weszły dwie damy i James nie mógł kontynuować rozmowy z
przyjacielem. Śledztwo utrudniał fakt, że musiał go traktować jak podejrzanego.
Instynkt podpowiadał mu, że Rotha nic nie wiąże ze zniknięciem Stephena i
śmiercią Salisbury'ego, ale nie mial na to dowodów.
Roth byl jednym z najlepszych angielskich agentów, a ktoś, kto zdradził
Salisbury'ego, umiał się ukrywać. W dodatku ostatnio Roth zachowywał się
bardzo tajemniczo, przede wszystkim mniej angażował się w życie towarzyskie.
Dziwne, że pojawił się u Pettigrew. James postanowił przeprowadzić z
przyjacielem długą rozmowę, gdy odnajdzie się Stephen. W każdym razie udało
mu się zdobyć potrzebną informację. Pamięć nigdy nie zawodziła Rotha. Jeśli
powiedział, że Edmund skończy dwadzieścia lat, metryka, którą znaleźli w po-
koju Ternberry'ego, zawierała błędne dane. Według niej syn Holta miałby
dwadzieścia jeden lat.
Po co Ternberry'emu świadectwo urodzenia Edmunda? Owszem, był
sekretarzem Holta, ale James szczerze wątpił, żeby dowódca przekazał taki
dokument komukolwiek obcemu. W gruncie rzeczy powinien strzec go jak oka
w głowie.
Sytuacja wyglądała coraz gorzej.
Do jadalni zawitała Calliope; wyglądała olśniewająco w cytrynowej porannej
sukni. Dzięki koronkowym lamówkom sprawiała wrażenie zwiewnej wróżki z
bajki.
- Roth, jak miło pana widzieć z samego rana.
Na Jamesa nawet nie spojrzała, całą uwagę skupiła na jego przyjacielu.
- Wymarzony weekend na przyjęcie urodzinowe. Jestem pewna, że lady
Pettigrew przygotowała ciekawe atrakcje na dzisiejszy dzień. A propos urodzin,
miałabym ochotę wybrać się na przyjęcie urodzinowe Edmunda Crane'a w
przyszłym tygodniu. Ten czarujący chłopiec złamie niejedno serce. He on ma
już lat? Dwadzieścia jeden?-
Roth spojrzał podejrzliwie na Jamesa, który najchętniej udusiłby Calliope za jej
niewyparzony język.
- Chyba dwadzieścia - odparł i przybrał zamyślony wyraz twarzy.
Calliope tymczasem, przeobraziwszy się w Esmeraldę, zaczęła opowiadać mu
najświeższe ploteczki i anegdoty dotyczące wyższych sfer. Roth oczywiście nie
dał się oszukać. Sam był mistrzem intryg.
- Przy okazji, widział pan dziś Ternberry'ego? Przypomniałam sobie, że muszę
mu coś powiedzieć.
- Moja droga, Ternberry za nic nie zwlókłby się z łóżka przed południem.
Później ma być polowanie i krokiet, wtedy będzie mogła pani z nim
porozmawiać.
- To świetnie. Pożegnam teraz panów i sprawdzę, czy lady Pettigrew już zeszła
do gości.
Gdy wyszła z jadalni, Roth spojrzał pytająco na Jamesa.
- Esmeralda jest z samego rana kwitnąca i pełna energii. Co się dzieje z tobą?
James skrzywił się i odstawił nietknięte śniadanie. Bez słowa wstał od stołu i
wyszedł. Miał ochotę skręcić Calliope kark.
Na szczycie schodów dostrzegł żółtą suknię. Najwyraźniej Calliope udała się do
swojego pokoju.
Wbiegł na górę po dwa stopnie na raz. Na piętrze usłyszał trzask zamykanych
drzwi. W mig znalazł się przy nich i zapukał. Cisza. Na drugim końcu korytarza
uchyliły się inne drzwi i rozległ się czyjś chichot. James zgrzytnął zębami.
- Wpuść mnie! - zażądał. Nadal żadnej odpowiedzi.
- Przysięgam, że...
Calliope w końcu otworzyła. Była przerażona i miała łzy w oczach.....
James wszedł do środka.
- Co się stało? - spytał łagodniejszym głosem. Calliope wskazała na łóżko. Leżał
na nim przedarty na pół afisz teatru Adelphi.
- Zamknęłam drzwi na klucz, gdy schodziłam na śniadanie - wyjaśniła, tuląc
się do Angelforda. - Po powrocie znalazłam to na łóżku. Tak się cieszę, że
wczoraj został pan ze mną.
-To tylko groźba. Ktoś próbuje panią przestraszyć. Gdyby coś się przydarzyło
Dalym, wiedziałbym o tym. Proszę zamknąć drzwi na klucz, gdy wyjdę, i
sprawdzić, czy coś nie zginęło. Zaraz wracam. Gdyby ktoś tu wszedł, zanim
wrócę, proszę krzyczeć.
James udał się do apartamentu Ternberry'ego i zapukał. Cisza. Przekręcił
klamkę i ku jego zdziwieniu okazało się, że drzwi są otwarte. Pokój był pusty.
Angelford skierował się do gabinetu Pettigrew. Gospodarz gestem zaprosił go do
środka.
- Witam, Angelford. Mam nadzieję, że spędził pan miły wieczór. Urocza
dziewczyna z tej Esmeraldy. I utalentowana? - Ostatnie słowa wyraźnie
stanowiły pytanie.
- To była niezwykła noc. - James schylił głowę. -Chciałem porozmawiać z
Ternberrym. Nie wie pan, gdzie on jest?
- Dostał polecenie natychmiastowego powrotu do Londynu. Jego lokaj
przekazał mi tę wiadomość. Ja też się z nim nie widziałem.
James zaklął w duchu, ale nie dał nic po sobie poznać.
- Szkoda, ale trudno. Spotkam się z nim w mieście. Nie mogę się doczekać
dzisiejszego polowania.
- Dobrze, dobrze. Na pewno nie będzie pan zawiedziony. Żona przygotowała
mnóstwo rozrywek na wieczór.
James szybko zakończył konwersację i wrócił do Calliope.
- Wróciłem - uprzedził ją przez drzwi.
Gdy mu otworzyła, okazało się, że jeszcze nie doszła do siebie.
- Co teraz zrobimy?
My. Jamesowi zrobiło się ciepło na sercu, gdy usłyszał jej słowa.
- Ma pani ze sobą strój do jazdy konnej? Calliope przytaknęła.
- Świetnie. Poczekam w korytarzu, a pani niech się przebierze. Zjemy śniadanie
i porozmawiamy z gośćmi, jak gdyby nic nieprzyjemnego się nie wydarzyło. Ale
nie wolno pani odstępować mnie na krok.
Calliope znów kiwnęła głową. Nadal musiała być wystraszona, skoro tak łatwo
zgodziła się na jego warunki.
Kilka minut później zjawiła się Betsy, żeby pomóc pani się ubrać. Calliope
świetnie wyglądała w stroju do jazdy konnej. Tylko te niezliczone guziczki...
James potrząsnął głową. Trudno było mu zapanować nad wyobraźnią.
Rotha nie było już w jadalni. Nałożyli sobie jedzenie i usiedli do śniadania.
James wreszcie poczuł głód. Szybko pochłonął kiełbaskę i herbatniki. Calliope
tymczasem gmerała tylko widelcem w talerzu.
- Proszę zjeść jajka, bo inaczej nie pozwolę pani wyjść na dwór.
W oczach Calliope pojawiły się wyzywające ogniki, ale zjadła swoją porcję.
Powoli wracał jej rezon.
Kilkunastu gości już czekało przy stajniach. James i Calliope podeszli do koni,
które James sprowadził z Londynu.
- To jest Apollo, a klacz ma na imię Damsel.
- Apollo? - Calliope uśmiechnęła się na jakieś wspomnienie i pogładziła szyję
klaczy.
James chciał spytać o powód, ale gdy spojrzała na niego rozpromieniona,
zapomniał nawet, jaki jest dzień tygodnia.
- Będzie pan uczestniczył w polowaniu?
- Umie pani jeździć konno?
- Nie. Nigdy nie sądziłam, że ten strój kiedykolwiek mi się przyda.
James skinął na stajennego.
- Osiodłaj te dwa konie.
Chłopiec podskoczył i pobiegł po uprząż. Calliope przygryzła wargi.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł, Jamesie. Mogę zostać w rezydencji. Posiedzę w
salonie z pozostałymi paniami.
Fakt, że nazwała go po imieniu, sprawił mu nieopisaną przyjemność.
- A pani pociąg do przygód? Zresztą jak wygramy te łowy, jeśli nie weźmie w
nich pani udziału?
Calliope uśmiechnęła się szeroko.
Stajenny szybko uporał się z siodłaniem koni i wyprowadził je na podwórze.
James pomógł Calliope wsiąść na klacz.
- Jest większa, niż myślałam.
Calliope siedziała w niewygodnej pozycji z nogami spuszczonymi po lewej
stronie grzbietu zwierzęcia. W pewnej chwili o mało nie zsunęła się na ziemię.
James patrzył na nią przez chwilę, po czym zerknął na stajennego. Chłopak
kiwnął głową.
Angelford ściągnął Calliope na dół, a służący zaprowadził Damsel do stajni.
- Ależ ja się poprawię - przestraszyła się Calliope.
Kilka minut później stajenny wyszedł z inaczej osiodłaną klaczą. James z
powrotem posadził Calliope na jej grzbiet.
- Trochę wyjaśnień by nie zaszkodziło - odezwała się z wyrzutem.
James odesłał chłopca.
- Siodło to klucz do sukcesu, jeśli chodzi o naukę jazdy konnej. Musi pasować i
koniowi, i jeźdźcowi. Poprzednie było dla pani za małe. Ma pani zgrabne, długie
nogi.
Calliope zaczerwieniła się. Dokładnie obejrzała siodło i poklepała konia po
głowie.
- Proszę się nie pochylać. Proszę się wyprostować. Proszę utrzymać równowagę.
Dobrze.
Calliope czuła się jak marionetka wykonująca polecenia animatora. Spojrzała
na Jamesa z irytacją, ale coraz lepiej czuła się na koniu, który już zaczynał
reagować na jej ruchy.
- Gdybyśmy byli sami, nauczyłbym panią jeździć okrakiem. Gdyby jednak damy
uczestniczące dziś w zabawie zobaczyły panią w takiej pozycji, trzeba byłoby je
cucić, więc nie będziemy ryzykować - zażartował.
Calliope spojrzała na niego rozbawiona, ale z dziwnie skupioną miną. Po
wskazówkach Jamesa coraz pewniej czuła się w siodle i wyglądała na koniu
bardzo naturalnie.
Przeszli na drugą stronę podwórka, gdzie James skierował ją na ścieżkę
prowadzącą do niewielkiego zagajnika.
-To moja ulubiona trasa w posiadłości Pettigrew. Prowadzi do jeziora.
Moglibyśmy wybrać się tam na krótką przejażdżkę, żeby przyzwyczaiła się pani
do Damsel. ........
Zagłębili się w las. Promienie słońca przebijały przez gęste listowie,
rozświetlając ścieżkę. Jamesowi brakowało Stephena, który był ekspertem od
flory i znał wszystkie rośliny...
- Och, proszę spojrzeć!
Angelford spojrzał we wskazanym przez Calliope kierunku i dostrzegł kryjącego
się w krzakach długonogiego lisa. Czy ona nigdy nie wyjeżdżała poza miasto?
Kilka minut jechali w ciszy, rozkoszując się pięknem przyrody. Gdy ścieżka
rozszerzyła się, Calliope szturchnęła Damsel i śmignęła obok Jamesa, śmiejąc
się w głos. Wyglądała jak leśna nimfa. Szkoda, że miała na sobie perukę i
czepek. Na samą myśl o jej rozpuszczonych włosach, swobodnie powiewających
na wietrze, musiał poprawić się w siodle.
Pogonił swojego konia i zrównał się z Calliope. Przejechali obok strumyka i
znaleźli się na polanie. James pokazywał swojej towarzyszce różne zwierzęta i
ptaki, a jej radosny śmiech przywoływał dawne uczucia i wspomnienia.
Przejażdżka skończyła się nad jeziorem. Wszystkie leśne ścieżki w majątku
Pettigrew kończyły się w tym miejscu. Goście już gromadzili się na rozpoczęcie
polowania. Z rezydencji wychodziły kolejne osoby, by do nich dołączyć.
Do Jamesa i Calliope podjechała lady Flanders. Świetnie radziła sobie na
koniu, a strój jak zwykle dobrała do konia i uprzęży. James stwierdził, że
bardziej podoba mu się jednak spontaniczność Calliope.
- Angelford. Rozczarował mnie pan wczoraj. Może dziś będzie pan miał ochotę
na miły wieczór?
- Być może.
Lady Flanders uśmiechnęła się, żeby coś dodać, ale rozległ się głos gospodarza:
- Panie i panowie, proszę zbliżyć się do mnie. Pettigrew stał w altance i gestami
przywoływał gości do siebie.
- Lady Pettigrew chciałaby urozmaicić dzisiejsze polowanie. Będziemy szukać
skarbu, nie zaś łowić zwierzynę, aby i panie mogły uczestniczyć w zabawie.
Tutaj dostaniecie pierwszą wskazówkę. Będziecie pracować w parach. Waszym
zadaniem jest przechodzenie do kolejnych stacji. Ich położenie poznacie, jeśli
odgadniecie zagadkę. Na każdej stacji będziecie musieli wypełnić jakieś
zadanie, aby otrzymać kolejną wskazówkę. Wszystkie pary dostaną dokładne
mapy posiadłości.
- Świetna zabawa - uśmiechnęła się Calliope.
- Wolałabym polowanie na lisy - wyniośle odparła lady Flanders - ale skoro lady
Pettigrew uparła się, byśmy bawili się w te gierki, stwórzmy parę. Angelford,
pan i ja...
- Penelope, chyba mąż panią woła.
Lady Flanders zasznurowała usta i odwróciła się. Mąż rzeczywiście
gestykulował w jej kierunku.
- Porozmawiam z panem na mecie, mój drogi.
Calliope mruknęła coś pod nosem, ale nie straciła zapału do zabawy. Pettigrew
wskazał na wyznaczone pole do krokieta.
-Jedna osoba z drużyny musi przeprowadzić piłkę przez wszystkie bramki. Po
zakończeniu tego zadania wydam pierwszą wskazówkę.
W ich parze tego ćwiczenia podjął się James. Ukończył je pierwszy ku ogromnej
uciesze rozentuzjazmowanej Calliope. Pettigrew wręczył jej pakiet z instruk-
cjami.
- Angelford, Esmeraldo, to wasza mapa i pierwsza wskazówka. Bawcie się
dobrze i nie zgubcie się po drodze - dodał, mrużąc wymownie oko.
- Zabytki przeszłości giną w nicości. Znajdź ogień, przezwycięż chłód -
przeczytała na głos Calliope.
- Stare opactwo. Idziemy.
Calliope podbiegła do Damsel. James pomógł jej wsiąść i puścili się cwałem w
kierunku zagajnika, w którym znajdowało się opactwo. Tam czekało na nich
dwóch służących. Jeden z nich uśmiechnął się i zapalił świecę.
- Lordzie, będzie pan musiał przejść po tej belce, nie rozlewając ani kropli
wosku. Próbę tę trzeba ponawiać do skutku.
-Ja to zrobię - zgłosiła się Calliope.
Ostrożnie wzięła do ręki świecę i weszła na deskę, która kiedyś stanowiła część
sklepienia, a teraz leżała bezużyteczna na ziemi. Pełnymi wdzięku krokami w
kilka chwil pokonała długość belki. Gdy znalazła się na przeciwległym końcu,
uśmiech rozjaśnił jej twarz.
- Zrobione!
Służący kiwnął głową i wręczył im kartkę papieru. Do opactwa wbiegała kolejna
para, gdy James i Calliope wsiadali na konie.
- Następna zagadka - stwierdziła Calliope. - Słodki kwiat dziewiczej cnoty.
Wsuń go ukochanej we włosów sploty.
- Ogród różany lady Pettigrew.
W drodze do labiryntu czekało sześć przystanków: kuchnia, stajnia, zagajnik w
kształcie dłoni, powozownia i oranżeria. Ostatnia wskazówka skierowała ich w
stronę jeziora. Calliope tak bardzo chciała wygrać, że pędziła, nie zwracając
uwagi na perukę, która lada chwila mogła się jej zsunąć. Dobrze zapowiadała
się jako amazonka.
- Proszę się pospieszyć, spóźnimy się przez pana! -krzyknęła przez ramię.
James odrzucił do rylu głowę i roześmiał się. Chyba nigdy się tak dobrze nie
bawił.
Nad jeziorem kręciło się już kilka par. Ktoś kłócił się z lordem Pettigrew.
- Zgubiliśmy ją po drodze, nie może pan nas za to karać!
- Ilu służących było przy labiryncie?
- Dwóch.
- Nieprawda, trzech.
Zirytowana para odeszła od Pettigrew, burcząc coś pod nosem.
- Och, Angelford i Esmeralda. Macie przy sobie wskazówki?
Para zeskoczyła na ziemię i zostawiła konie w grupie innych wierzchowców,
skubiących nieopodal trawę. Pettigrew nie uprzedzał wcześniej, że trzeba
zachować wszystkie kartki, ale Calliope na wszelki wypadek miała je przy sobie.
Oddała plik gospodarzowi, który obejrzał dokładnie instrukcje, po czym
oznajmił:
- Wygraliście! Kilka innych drużyn próbowało przekonać mnie, że ukończyło
grę, ale oni nie spełnili wszystkich warunków. - Pettigrew rzucił karcące
spojrzenie w kierunku niezadowolonych par. - Przyjmijcie moje gratulacje -
zwrócił się znów do Esmeraldy i Angelforda. -Oto wasza nagroda. - Podał im
dwa pudełka. - O, wygląda na to, że zdobywcy drugiego i trzeciego miejsca już
tu są. Pozwolicie, że i im wręczę wygrane.
Calliope otworzyła pierwsze pudełeczko i na jej twarzy pojawił się wyraz
zachwytu. James zajrzał jej przez ramię i zobaczył rubinowy naszyjnik. Calliope
otworzyła drugą paczkę, w której znalazła kolczyki do kompletu.
- Co... jak...? - wykrztusiła z trudem. James spojrzał na nią zdziwiony.
- Kurtyzany nie zaskoczyłyby te błyskotki, moja droga.
Calliope natychmiast zamknęła pudełka.
- Tak, to ładne świecidełka - powiedziała wyniośle. James uśmiechnął się do
niej, co skwitowała niezadowoloną miną.
Powoli nad jezioro docierali pozostali uczestnicy zabawy, chętnie racząc się
kanapkami i winem dostarczonym przez służących.
Do Jamesa i Esmeraldy podszedł Roth.
- Słyszałem, że wygraliście - przywitał ich.
- Spodziewałem się jakiejś rywalizacji z twojej strony, a nawet raz nie
spotkaliśmy się po drodze.
Roth spokojnie przyjął tę uwagę.
- Lady Willoughby i ja nie odchodziliśmy od jeziora. Postanowiliśmy
zrezygnować z zabawy.
Calliope pociągnęła Jamesa za płaszcz.
- Chciałabym wrócić do rezydencji. Nogi bolą mnie, jakbym cały dzień zjeżdżała
po poręczy.
James i Roth uśmiechnęli się.
- Pojadę z wami - postanowił Roth.
Przy koniach kręciło się kilka osób. Jakiś mężczyzna chciał pogłaskać Apolla po
grzywie, ale ogier potrząsnął zdenerwowany głową. James musiał go uspokoić.
Calliope wzięła do ręki uzdę Damsel i podeszła do Angelforda, żeby pomógł jej
wsiąść. Podniósł ją i usadził na siodle. Klacz niespokojnie dreptała w miejscu.
Calliope pochyliła się, żeby ją pogłaskać i wtedy Damsel rzuciła się do przodu
jak oszalała. James sięgnął po uzdę, ale nie zdążył jej pochwycić. Klacz popę-
dziła na oślep z Calliope kurczowo uczepioną jej grzywy. James jednym susem
wskoczył na Apolla i puścił się w pogoń. Roth podążył za nim. Damsel wbiegła
między drzewa, wierzgając wściekle. Zwolniła na chwilę i James prawie się z nią
zrównał, ale w ostatniej chwili gwałtowny spazm konia zrzucił Calliope na zie-
mię. Damsel odrzuciła głowę do tyłu i pogalopowała w głąb lasu.
James zeskoczył z konia i podbiegł do leżącej bez ruchu Calliope. Strach
paraliżował mu ruchy, bo w ten sposób stracił już kilku przyjaciół. Dotknął
delikatnie jej głowy. Calliope jęknęła i James odetchnął z ulgą.
- Przyprowadzę konia - powiedział Roth i pojechał po Damsel.
Calliope otworzyła oczy i zmarszczyła brwi.
- Co się stało? - spytał James.
- Nie był to popis jazdy konnej.
- Czy jest pani ranna?
- Dlaczego Damsel tak zareagowała? Myślałam, że mnie lubi.
Calliope sprawiała wrażenie, że bardziej boli ją zdrada konia niż siniaki,
których musiała się nabawić podczas lądowania na ziemi. Usiadła i skrzywiła
się.
- Chyba muszę chwilę odpocząć, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
- Może pani wstać?
Calliope przytaknęła. James pomógł jej się podnieść.
- Mogę chodzić, jestem tylko trochę obolała. I znacznie mniej pewna siebie.
James pozwolił jej przejść samej kilka kroków, żeby przekonać się, czy nie
połamała sobie kości, po czym ostrożnie posadził ją na Apolla. Wrócił Roth.
- Sprawdź siodło - oznajmił ponuro.
James nawet nie musiał zdejmować uprzęży. Spod siodła ciekły strużki krwi.
Ktoś wsunął pod nie gwoździki, które zraniły zwierzę. James zatrząsł się ze zło-
ści. Calliope mogła zginąć.
- Ktoś mógł to zrobić nad jeziorem. Tylko po co? -spytał Roth.
- O czym rozmawiacie? - chciała wiedzieć Calliope. Roth przeniósł wzrok z
Jamesa na jego towarzyszkę.
Angelford żałował, że nie wie, o czym myśli przyjaciel.
- Dobrze, nie zdradzajcie mi swoich sekretów, ale czy moglibyśmy już wracać? -
spytała słabym głosem.
James usadowił się za nią na siodle i opiekuńczo objął ją ramionami. Obolała
Calliope oparła się o niego.
Spomiędzy drzew wypadł Pettigrew i kilku gości. Gwałtownie zatrzymywali
konie, żeby nie wpaść na Angelforda i Rotha.
- Co się stało? Czy Esmeralda jest ranna? - zatroszczył się Pettigrew.
- Nie, jest potłuczona, ale to nic poważnego. Wracamy do rezydencji.
- Oczywiście. Pojadę z wami. Nie zostawię rannego gościa.
Wspólnie ruszyli do stajni. James od razu nadał dość szybkie tempo. Trzymając
Calliope w ramionach, dawał lordowi Pettigrew wymijające odpowiedzi na jego
liczne pytania.
Na miejscu przekazał Calliope Rothowi, a sam zajął się Damsel. Podbiegł do
niego Pettigrew i obejrzał siodło.
- Tanner!
Starszy stajenny natychmiast przybiegł na wezwanie.
- Tak, lordzie?
- Co to ma znaczyć? - Pettigrew wskazał na ślady krwi na sierści konia. - Kto
siodłał tę klacz? Ktoś tu źle wykonuje swoje obowiązki! - wrzeszczał Pettigrew. -
Jeden z moich gości mógł zginąć! Ktoś poniesie za to surową karę. Jeśli nie
znajdziemy winnego, będziesz nim ty!
Pettigrew wyraźnie przesadzał. Byłby bardziej przekonujący, gdyby się tak nie
gorączkował.
Gdy gospodarz udał się do domu, James podszedł do zbesztanego służącego.
-Wiem, że ani ty, ani nikt ze służby nie macie nic wspólnego z tym wypadkiem.
Porozmawiam z Pettigrew. Proszę, to moja wizytówka. Jeśli ktokolwiek z mojego
powodu straci pracę, niech przyjdzie pod ten adres i porozmawia ze
Stubbinsem. A teraz byłbym wdzięczny, gdyby ktoś opatrzył Damsel.
- Dziękuję, lordzie. - Stajenny wyraźnie się ożywił. Przetarł dłonią czoło, wziął
do ręki uzdy obu koni i zaprowadził je do stajni.
Stojąca obok Rotha Calliope popatrzyła dziwnie na Angelforda i kiwnęła głową z
uznaniem. James wziął ją na ręce i zaniósł do domu.
Calliope oparła mu na ramieniu chłodny policzek.
- Roth, czy mógłbyś przysłać do sypialni Calliope jej pokojówkę, Betsy, z gorącą
herbatą?
Roth przytaknął.
- Myślę, że porozmawiam też z Pettigrew - dodał złowrogo.
James zmarszczył brwi i kiwnął głową. Na razie nie mógł niczego sobie z
Rothem wyjaśnić. Ich konfrontacja musiała poczekać.
- Lord Pettigrew wyglądał na bardzo zdenerwowanego - mruknęła Calliope.
- Tak, będziemy musieli mu się lepiej przyjrzeć.
- Moim zdaniem on tylko wyrażał swoją troskę - zauważyła Calliope.
- Ciii. Porozmawiamy w pokoju.
Calliope przycisnęła twarz do barku Jamesa. Jej ciało powoli się rozgrzewało.
Był to dobry znak.
Angelford otworzył drzwi i ułożył Calliope na łóżku.
-Proszę zdjąć ten strój. Poczuje się pani lepiej po krótkiej drzemce.
Calliope zmarszczyła brwi.
- Nie, chcę się napić herbaty. Przecież posłał pan Rotha po Betsy.
- Proszę się przebrać i położyć w pościeli albo ja pani w tym pomogę.
Calliope skrzywiła się niezadowolona, ale z wyrazu twarzy Jamesa wyczytała, że
mówi poważnie, i pospiesznie zmieniła ubranie. Angelford tymczasem podszedł
do okna wychodzącego na ogród. Kątem oka jednak nadal ją obserwował.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę.
Pokojówka postawiła tacę z herbatą na stole i rozpaliła ogień w kominku. Gdy
wyszła, Calliope na bosaka przydreptała do stołu.
- Do łóżka - sucho polecił James.
Zauważył, że miała ochotę się sprzeczać, ale w końcu posłusznie wsunęła się
pod kołdrę. James nalał herbaty do filiżanek i zaniósł jedną Calliope, po czym
przysiadł na skraju łóżka.
- Widziała pani kogoś przy Damsel? Ktoś włożył jej gwoździe pod siodło.
Calliope odstawiła filiżankę i zamyśliła się.
- Jacyś mężczyźni głaskali Apolla, zanim ruszyliśmy z powrotem do rezydencji.
James przytaknął.
- Niestety nie zwróciłem na nich baczniejszej uwagi.
- Co teraz zrobimy?
- Na razie niewiele. Rozejrzę się po okolicy, ale ten, kto doprowadził do
wypadku, na pewno już zniknął i zatarł za sobą ślady.
- Proszę potem do mnie wrócić.
- Na razie przyślę pani pokojówkę. Niech nikogo do pani nie wpuszcza.
Gdy wyszedł, natknął się na Betsy i Rotha. Tak, Roth jak zwykle wiedział za
dużo.
James dał służącej instrukcje, jak ma się zajmować Calliope, i Betsy weszła do
sypialni. Roth patrzył na niego pytająco.
- Jadę nad jezioro. Chcesz mi towarzyszyć? Roth kiwnął głową i razem udali się
do stajni.
Roth odezwał się, dopiero gdy wjechali do lasu.
- Ty masz swoje sekrety, ja mam swoje. Esmeralda ma ich więcej niż my obaj.
Porozmawiajmy tylko o tym, co wydarzyło się dzisiaj. Dzieje się coś złego. Bądź
ostrożny.
James wiedział, że może Rothowi zaufać. Czuł to. Mógł mu wszystko
opowiedzieć, ale coś go jednak powstrzymywało.
- Zgadzam się. Nie widziałeś nikogo przy naszych koniach, zanim odjechaliśmy
znad jeziora?
- Połowa gości przewinęła się tamtędy, nie licząc służby. Nawet lady Flanders.
Chyba nie muszę cię przed nią ostrzegać.
- Oczywiście, że nie.
Po drodze rozmawiali o pozostałych uczestnikach zabawy, ale nie doszli do
żadnych wniosków. Większość gości wróciła już do rezydencji i nie zastali niko-
go nad jeziorem.
Nagle uwagę Jamesa zwróciła postać niskiego mężczyzny na skraju zagajnika.
Angelfordowi zrobiło się zimno. Ten człowiek nie wyglądał na służącego. Roth
też mu się przyglądał. Jednocześnie puścili się pędem w stronę nieznajomego,
ale on zdążył już zniknąć w tym samym zagajniku, do którego uciekła okaleczo-
na Damsel.
Poszukiwania tajemniczego mężczyzny nic nie dały i dwie godziny później Roth
z Jamesem wrócili do rezydencji.
Markiz skierował się do sypialni Calliope. Roth położył mu dłoń na ramieniu.
- Nie lekceważ nikogo - poradził przyjacielowi i poszedł do siebie.
James polecił Betsy, by wróciła za kilka godzin. Calliope spała na boku z dłonią
podłożoną pod policzek. James przysunął sobie krzesło i usiadł. Zamierzał
spędzić tutaj czas do kolacji.
Pokojówka zostawiła mu stare gazety do poczytania. Przejrzał jedną z nich i
natrafił na karykatury Thomasa Landesa. Pierwsza przedstawiała debiutantkę
uderzająco podobną do Sary Jones, która z uniesioną dumnie głową rozmawia
ze zwiędłą paprocią, nie zauważając, że kilku dżentelmenów cofa się na
palcach, uciekając od niej.
Na drugim rysunku inna debiutantką o blond lokach -najprawdopodobniej
Cecelia Dort - stała na środku sali z zakneblowanymi ustami. Te dwie
karykatury należały
do najłagodniejszych w dorobku Landesa, który z lubością niszczył swoje ofiary.
Kilka jego ostatnich rysunków miało polityczny charakter. Landes musiał
uczestniczyć w obradach parlamentu, inaczej nie oddałby tak dokładnie
panującej tam atmosfery. James postanowił podczas następnej sesji baczniej
przyjrzeć się lordom.
Ciekawe, czy Calliope miała okazję obejrzeć rysunki Landesa? Postanowił, że
później obejrzą je razem. Na pewno spodoba się jej karykatura Cecelii.
Potrząsnął głową, ale uśmiech nie zniknął mu z twarzy. Przypomniał sobie
kompletnie zaskoczoną minę panny Dort, gdy Calliope nie zostawiła na niej
suchej nitki. Ależ ta dziewczyna ma charakter! pomyślał.
Dziś na koniu wyglądała jak szczęśliwa i beztroska leśna nimfa. James nigdy
dotąd nie czuł się tak dobrze w towarzystwie kobiety.
Otrząsnął się z marzeń i zaczął poważnie zastanawiać się nad wcześniejszymi
wydarzeniami. Ktoś rzeczywiście chce skrzywdzić Calliope. Kluczem do
wszystkiego było to, co ją wiązało z Salisburym.
Nad jeziorem znajdował się tłum gości. Dlaczego ktoś ryzykował, że zostanie
zdemaskowany? Najwyraźniej przestępcy byli zdesperowani.
Kto włożył gwoździe pod siodło i dlaczego?
11.
Calliope powoli budziła się ze snu. Na kominku płonął ogień, tworząc w sypialni
ciepłą, przytulną atmosferę. Otworzyła oczy i stwierdziła, że dopiero zapada
zmrok. Najchętniej zostałaby w łóżku do rana. Zanurzyła się głębiej pod kołdrę.
Nagle usłyszała jakiś szelest i uświadomiła sobie, że nie jest sama.
Przestraszona usiadła na łóżku i dostrzegła wpatrzone w siebie znajome oczy.
Na krześle obok siedział James. Calliope westchnęła i opadła na poduszkę.
Chyba jednak będzie musiała wstać.
- Co pan tu robi? - spytała cicho.
- Pani pokojówka zaraz przyjdzie z kolacją.
- Aha, dopiero co pan wszedł? - Calliope zdziwiła się, że Angelford zechciał
posiedzieć przy niej nawet kilka minut.
James w odpowiedzi wzruszył ramionami.
Calliope oparła się o wezgłowie łóżka. Każdy ruch sprawiał jej więcej bólu, niż
byłaby gotowa się przyznać. Potarła dłonią kark. Pewnie całe ciało miała w
siniakach, ale nie dolegało jej nic więcej.
- Jak się pani czuje?
- Jakbym spadła z konia, który się znarowił.
James uśmiechnął się.
Do sypialni wpadła Betsy z kolacją dla Calliope, a za nią wszedł służący z
posiłkiem dla Angelforda. Pokojówka poprawiła swojej pani poduszki i na
skinienie Jamesa razem z lokajem opuściła pokój.
- Znowu wydaje pan polecenia moim służącym? -Calliope nabiła na widelec
soczysty kawałek pieczonego mięsa. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wzięła do
ust kawałek ziemniaka. - Dlaczego nie je pan ze wszystkimi na dole?
- Tu mam ciekawsze widoki.
Zawstydzona Calliope zakryła kołdrą nagie kolano, które wysunęło się spod
pościeli. James uśmiechnął się i zaczął jeść. Trzaskający ogień rzucał na ściany
cienie, tworząc bajkową atmosferę. Długie włosy Angelforda opadły do przodu,
gdy nachylił się nad talerzem. Wyglądał jak nieziemsko przystojny pirat.
Szybko uporał się ze swoją porcją, Calliope natomiast straciła apetyt.
- Proszę jeść. A może mam panią nakarmić?
- Jestem obolała, nie sparaliżowana.
Może gdyby pokazała mu kolano, przestałby mówić o jedzeniu. Albo spojrzałby
na nią tak, że robiło się gorąco...
Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju zajrzała Betsy.
- Lord Pettigrew pyta, czy będzie pani brała udział w dzisiejszym wieczorku.
James spojrzał na Calliope, pozwalając jej podjąć decyzję.
- Tak, Betsy. Powiedz lordowi Pettigrew, że zaraz schodzimy na dół, a potem
przyjdź pomóc mi się ubrać.
- Dobrze, proszę pani.
- Skoro nie pozwoliła mi pani się nakarmić, proszę pozwolić mi się ubrać -
odezwał się James z błyskiem w oku.
- Betsy będzie niezadowolona, że pozwalam panu wykonywać jej obowiązki.
- Trudno - poddał się. - Do zobaczenia za chwilę -powiedział już w progu.
Calliope odstawiła tacę. Ostrożnie wyprostowała nogi i obróciła nadgarstkiem.
Mięśnie jeszcze ją bolały, ale po kilku ruchach poczuła się znacznie lepiej.
Drzemka też dobrze jej zrobiła.
Gdy przyszła Betsy, wybrały suknię na wieczór i pokojówka pomogła jej się
ubrać. Trochę to trwało, ale Calliope była zadowolona z rezultatu. Z
przyjemnością dotknęła mieniącego się, błękitnego materiału ozdobionego
białym wzorem. Madame Giselle stworzyła arcydzieło. Opalizujący gorset
kusząco opinał mlecznobiałe ciało, a jednocześnie dodawał subtelnego uroku
niewinności.
Calliope wygładziła dłońmi spódnicę, próbując uspokoić nerwy. Suknia była
trochę skandalizująca, podobnie zresztą jak coraz odważniejsza Esmeralda.
Rozległo się pukanie do drzwi i do środka wszedł James. Gdy Calliope podeszła
do niego, uniósł do ust jej dłoń w białej rękawiczce. Oczy mu płonęły, a gorący
oddech parzył skórę.
- Jest pani gotowa? - spytał uśmiechnięty.
- Tak - odparła lekko zdyszana Calliope. Wsunęła mu rękę pod ramię i razem
zeszli do Sali balowej, gdzie zebrała się już większość gości. Dziś wszyscy bawili
się znacznie swobodniej niż wczoraj. Kobiety stały bliżej panów, a mężczyźni nie
przestrzegali ściśle zasad dobrego wychowania.
Sala była ogromna, a oświetlenie słabe. Lady Pettigrew stworzyła gościom
intymną atmosferę, z której zebrani skwapliwie korzystali.
Orkiestra zaczęła grać. Calliope i James pogawędzili z kilkoma parami, po czym
przystanęli obok Rotha i lady Willoughby, którzy stali nieco z boku.
Calliope lubiła lady Willoughby. Była to prawdziwa dama, wyniosła, ale
serdeczna. Należała do ładnych, ale niezbyt atrakcyjnych kobiet. Miała urodę
raczej spokojną, nieprzemijającą i niepoddającą się modzie. Sprawiała wrażenie
gołębia wśród pawi.
-Jak się pani czuje, Esmeraldo? - zagaiła rozmowę lady Willoughby.
- Wypoczęta. Tego popołudnia bolały mnie części ciała, o których istnieniu nie
miałam pojęcia.
Lady Willoughby uśmiechnęła się.
- Tak to jest z jazdą konną.
- I upadkiem - ponuro dodał Roth.
- Rzeczywiście, moja pierwsza przejażdżka niezbyt się udała.
- Pani poradziła sobie świetnie. Problem tkwi w czym innym.
Lady Willoughby zmieszała się. Orkiestra zagrała pierwsze takty walca i kobieta
spojrzała pytająco na Rotha.
Ten ukłonił się i zaprowadził ją na parkiet. Calliope popatrzyła na Jamesa,
który odprowadzał zamyślonym wzrokiem odchodzącą parę. Szturchnęła go
lekko w bok, żeby zwrócić jego uwagę.
- Nie musi pani uciekać się do przemocy, żebym z panią zatańczył - uśmiechnął
się.
Chwycił ją w ramiona i porwał na parkiet. Jego czarne oczy skrzyły się
radością.
Obejmował ją mocno i pewnie. Krążyli wśród innych par, żadnej nawet nie
muskając. James tańczył doskonale.
Zsunął lewą dłoń z talii Calliope na jej biodro. Czuła, jak ciepło ciała Jamesa
przenika ją od stóp do głów. Spojrzała mu w oczy. Tego popołudnia śmiał się z
nią, jakby byli starymi przyjaciółmi. Martwił się o nią, gdy spadła z konia.
Ostrożnie zaniósł ją na rękach do domu. Siedział przy niej, gdy spała. Nie
wiadomo, kiedy bestia zmieniła się w rycerza.
Cały czas patrzyli sobie w oczy. Milczeli. Jego wzrok obiecywał zakazane
rozkosze.
Gdy muzyka ucichła, przez kilka chwil stali nieruchomo naprzeciwko siebie, a
goście przeciskali się obok nich, schodząc z parkietu. W końcu James odwrócił
się i pociągnął ją za sobą na taras.
Calliope nie zaprotestowała. W jej sercu nie było wahania.
Na zewnątrz kłębili się ludzie. James skierował się w głąb ogrodu. Wąski
rogalik księżyca dawał mało światła, ale Calliope widziała każdy zdecydowany i
pewny siebie ruch idącego przed nią mężczyzny. W końcu Angelford zatrzymał
się i przyciągnął ją do siebie.
Poczuła delikatny zapach kwiatów. Weszli do ogrodu różanego.
Panował nocny chłód, ale oboje byli rozgrzani. James przycisnął wargi do jej
szyi, potem zsunął usta na odsłonięty dekolt. Calliope odchyliła głowę do tyłu.
Jego pocałunki przeniosły się wyżej, na jej twarz. Obsypał nimi policzki i brodę,
zaczął delikatnie ssać płatek ucha. Wreszcie dotarł do ust i wpił się w nie
namiętnie. W Calliope zaczęło się rodzić głębokie, gorące pragnienie. Oplotła
ramionami jego szyję i wsunęła palce we włosy.
James ułożył ją na kamiennej ławce ogrodowej. Calliope nawet nie poczuła
chłodu. Angelford jedną ręką przytrzymywał dłonią jej głowę, nie przerywając
pocałunku, drugą położył na kostce i powoli przesuwał do góry. Kolano,
podwiązka, udo.
Calliope jęknęła i zaczęła coraz bardziej gorączkowo oddawać mu pocałunki.
Pragnęła więcej. Pragnęła wszystkiego.
James podniósł ją i posadził na sobie. Miał rozpięte spodnie. Calliope zakręciło
się w głowie.
A więc to o tym aktorki rozmawiały za kulisami. Właśnie tego uczucia do tej
pory nie doświadczyła.
- Jamesie - szepnęła ochryple. Niedaleko nich poruszyły się krzaki.
- Przestań się skarżyć. Plan się powiódł.
James wstał błyskawicznie i, zanim Calliope zdążyła się zorientować, pociągnął
ją na drugą stronę żywopłotu.
- Co to było? - zapytał czyjś głos.
- Przestań zmieniać temat. Skarżę się, tak? Marnujesz cenny czas i nie
wykonałeś zadania.
- Wykonałem je doskonale.
- Nie. Ona jest w środku i tańczy sobie w najlepsze.
Głosy były przytłumione i nie byli w stanie ich rozpoznać, ale jeden z nich na
pewno należał do kobiety. Calliope chciała wyjrzeć na ścieżkę, ale James
natychmiast przyciągnął ją do siebie.
- Spełniałem tylko polecenia. Sama się nią zajmij, jeśli nie jesteś zadowolona.
- A co z tą drugą sprawą? Załatwiłeś ją?
- Nie jestem twoim podwładnym i nie zamierzam słuchać twoich rozkazów, ale
jeśli nie będziesz ostrożniej sza, zacznę je wydawać.
Calliope zadrżała, słysząc w męskim głosie ukrytą groźbę.
- Tak czy inaczej, pamiętaj. Trzeba się jej pozbyć.
- Wiem, gdzie jest moje miejsce. Ty nie zapominaj o swoim.
Po tych słowach kobieta pospiesznie oddaliła się, ale mężczyzna pozostał.
Calliope poczuła, jak James napina mięśnie. Przygotowywał się do odparcia
ataku, gdyby intruz znalazł ich za żywopłotem. Na szczęście po kilku chwilach
mężczyzna odszedł tą samą ścieżką, co jego rozmówczyni... ścieżką prowadzącą
w stronę jeziora.
Dopiero po minucie James rozluźnił uścisk. Calliope zadrżała, więc odruchowo
pogładził ją po nagich ramionach.
- Zabiorę panią do środka.
- Kim oni byli? - spytała roztrzęsiona.
- Nie wiem, głosy mieli przytłumione. - James zmarszczył brwi. - Rozejrzę się
tutaj.
- Martwię się o pana. Proszę zabrać ze sobą Rotha. Angelford zawahał się, ale
po krótkim zastanowieniu, przytaknął.
- Porozmawiam z nim na sali.
Calliope spojrzała na niego i stwierdziła, że chwila zapomnienia nie pozostawiła
na nim żadnego śladu. Miała nadzieję, że ona choć w połowie wygląda na tak
opanowaną.
Odetchnęła z ulgą, gdy znaleźli się na tarasie. Na sali balowej bawiono się w
najlepsze.
Nie było wątpliwości: para w ogrodzie dyskutowała o niej. Teraz w sprawie
pojawiło się już trzech podejrzanych. Może powinna przekonać Jamesa, żeby
pozwolił jej szukać z lady...
Nagle odgłosy zabawy przeszył kobiecy pisk.
Zapadła cisza, umilkły nawet koniki polne i żaby. Gdy minęła konsternacja,
tłum zgromadzony w sali rzucił się do wyjścia, żeby sprawdzić, co się stało.
James i Calliope nie pozostawali w tyle.
- Jezioro.
Udało im się dotrzeć na miejsce jako pierwszym. Stajenny Tanner z latarnią w
dłoni wypadł na polanę z drugiej strony. Gdzieś z boku przybiegł Pettigrew.
Calliope zdała sobie sprawę, że ani jeden, ani drugi nie przybył od strony domu
czy stajni.
Nad jeziorem stała lady Willoughby z Rothem. W wodzie plecami do góry
pływało czyjeś ciało.
Pettigrew był roztrzęsiony.
- Tanner, wyłów ciało - polecił służącemu.
Roth nawet się nie poruszył. Calliope zaskoczyła taka reakcja u człowieka,
który wydawał jej się bardzo przedsiębiorczy i energiczny.
Coraz więcej ludzi gromadziło się za Calliope.
- Ciało!
- Kto to?
- Żyje?
- Co się stało?
- Kto krzyczał?
- Kto to zrobił?
- Co zrobił? Co się stało?
Tanner zszedł do wody. Wzdrygnął się, gdy zanurzył się w zimnej toni. Dobrnął
do ciała i za koszulę przyciągnął je do brzegu.
Jeden ze służących pomógł mu wyciągnąć zwłoki na ląd. Tanner szybko
przecisnął się przez tłum i zniknął. Najprawdopodobniej poszedł wziąć gorącą
kąpiel i przebrać się.
Gdy światło księżyca padło na nieruchome ciało, Calliope zadrżała. Trup miał
na sobie eleganckie ubranie, a mokre jasne włosy przylegały ciasno do czaszki.
Calliope zaczęła się modlić.
12.
Pettigrew pochylił się i odwrócił zwłoki na plecy. Z piersi mężczyzny wystawał
trzonek noża do otwierania listów.
- To Ternberry.
- Ternberry!
- Przesuń się, nie widzę.
- Ronald Ternberry!
- Myślałem, że wyjechał wcześniej.
- Żyje?
- Co się dzieje?
- Panowie, proszę odprowadzić panie do domu -spiętym głosem polecił
Pettigrew.
Znajdujący się z tyłu goście napierali na stojących przed nimi. Kilku mężczyzn
zaczęło kierować oszołomiony tłum w stronę rezydencji. Po kilku minutach
przepychanek ludzie zaczęli wracać.
James pochylił się i szepnął Calliope na ucho:
- Proszę zostać z lady Willoughby. Za kilka minut dołączymy do was.
Calliope kiwnęła głową. Zgarbiona lady Willoughby szła już w stronę domu
kilka kroków za gromadą gości. Poruszała się powoli i dwukrotnie potknęła się
po drodze. Calliope też nie czuła się swobodnie. Wykrzywiona bólem twarz
Ternberry'ego będzie się jej śniła po nocach.
W salonie przyłączyły się do pozostałych pań i kilku dżentelmenów. Lady
Pettigrew dygotała. Służący uwijali się jak w ukropie, roznosząc brandy i
herbatę. Jeden z panów zaczął zapalać cygaro, ale w porę zorientował się, że nie
czas i miejsce na to. Atmosfera była wyraźnie napięta.
Calliope nie odstępowała lady Willoughby, która zatrzymała się przy grupie
dam. Nie zdziwiła się, gdy spostrzegła za sobą Calliope. Penelope Flanders
raczyła swoje rozmówczynie drastycznymi szczegółami sceny nad jeziorem.
- Co za groteska! Wyglądał jak śmiejący się diabeł z wykrzywionymi sinymi
wargami, a oczy wyłaziły mu na wierzch. Jak to możliwe, że zgubiłam gdzieś
moje sole trzeźwiące? - Penelope powachlowała sobie twarz. -Nie wiem, co teraz
zrobię. Przyjęcia bez Ternberry'ego nigdy nie będą już tym, czym były. - Udała,
że ściera z policzka łzę. - Mam nadzieję, że Flanders zabierze nas dziś do
miasta. Tam jest bezpieczniej.
Oczy Penelope rozbłysły. Ten, kto pierwszy dotrze do Londynu, przywiezie ze
sobą najświeższe i najpikantniejsze plotki sezonu.
Przy stole siedziała zgarbiona lady Pettigrew. Nie wiedziała, cieszyć się czy
płakać, że wkrótce jej przyjęcie stanie się tematem numer jeden wszystkich
rozmów i plotek.
Lady Willoughby zmrużyła oczy, ale się nie odezwała.
Penelope bez przeszkód podsycała panującą w salonie histerię.
- Esmeraldo, czy wie pani, co zamierzają mężczyźni? Widziałam, jak lord
Angelford z panią rozmawiał.
- Na pewno powiadomią konstabla. Poza tym nie wiem. Moim zdaniem
wyruszanie w podróż powrotną w nocy nie ma sensu. W ciemnościach łatwiej o
wypadek.
Penelope jęknęła.
- Och, nie. Jesteśmy uwięzieni. Może o to właśnie chodzi morderczyni. Zabije
nas wszystkich.
Kilka dam zaczęło się słaniać na nogach, jedna zemdlała. Lady Pettigrew
wyglądała, jakby zabrakło jej powietrza.
- Skąd pani wie, że morderca jest kobietą? - spytała Calliope.
- Ternberry'ego zabito nożykiem do otwierania listów -odparła lady Flanders.
Skąd ona o tym wie? zastanawiała się Calliope. Sama była bardzo blisko ciała i
nawet ze swojego miejsca nie widziała dokładnie.
-Jakiś mężczyzna mógł go ukraść.
W sali zapadła cisza. Wszyscy zaczęli się przysłuchiwać rozmowie. Kilku panów
przyznało Calliope rację.
- Ukraść? Jak? - spytała niezbita z tropu Penelope.
- Tak jak się kradnie rzeczy. Podnosi się je i zabiera -odparła spokojnie
Calliope.
Penelope zabębniła palcami po brodzie.
- A może ta osoba próbuje odsunąć od siebie podejrzenia i skierować je na
mężczyznę - powiedziała i spojrzała znacząco na Calliope.
Calliope z trudem zmusiła się, żeby się nie odgryźć. Lady Willoughby z
oburzeniem potrząsnęła głową i Penelope zaatakowała ją:
- Czy to nie pani znalazła ciało? Co pani robiła nad jeziorem?
Do pokoju wkroczył Roth.
- Dość tego - zganił lady Flanders.
- Oczywiście, skoro pan tu jest - uśmiechnęła się kpiąco Penelope, ale na
wszelki wypadek cofnęła się o kilka kroków.
Do sali wszedł zasapany Pettigrew, a za nim pozostali mężczyźni.
- Konstabla już wezwano, niedługo tu będzie. Proszę, aby wszyscy rozeszli się
do swoich pokojów. Na pewno wkrótce dowiemy się, co się stało. Konstabl może
chcieć porozmawiać z niektórymi z państwa.
Kilka osób pospiesznie opuściło salę, pozostali niechętnie poszli w ich ślady.
Pettigrew spojrzał wymownie na lady Flanders.
- Pani obecność nie jest konieczna.
Penelope uśmiechnęła się, ale wyszła dopiero wtedy, gdy zjawił się Flanders.
- Dobranoc wszystkim. Proszę mnie powiadomić, gdyby potrzebowali panowie
mojej pomocy.
Wyrachowana Penelope najwyraźniej stwierdziła, że szczegóły zabójstwa i plan
działania przekaże jej później mąż.
Lady Willoughby podążyła za nią. Roth zatrzymał ją na chwilę i coś jej szepnął.
Na twarzy kobiety pojawił się strach, ale kiwnęła głową potakująco. Razem
stanęli obok lorda Pettigrew.
Calliope sądziła, że panowie poproszą ją o pozostanie, ale James odprowadził ją
na górę.
- Nie tak wyobrażałem sobie zakończenie dzisiejszego dnia. - Założył jej za ucho
niesforny loczek. - Proszę zamknąć drzwi na klucz. Nie wiem, kiedy będę mógł
do pani przyjść. Nie da się przewidzieć, jak długo zabawi tu konstabl.
Pocałował ją w czoło i wyszedł.
Calliope stała bezradnie na środku pokoju. Co robić? Żałowała, że nie ma przy
sobie notesu. Gdyby mogła rysować, zajęłaby i ręce, i umysł.
Zegar tykał.
Calliope poczuła, że powinna się zdrzemnąć. Rozebrała się i położyła do łóżka.
Na nocnym stoliku zostawiła nową zapaloną świecę. Pościel była czysta, ale
zimna. W tym zamieszaniu Betsy musiała zapomnieć ją ogrzać. Calliope zaczęła
się wiercić, żeby się rozgrzać, ale na próżno.
Biedny Ternberry. Na zawsze zimny.
Jak jej ojciec.
Calliope wbiła wzrok w sufit. Mijały sekundy, minuty, godziny. Na schodach
rozległy się czyjeś kroki. Ktoś zatrzymał się przed jej drzwiami i w zamku
zazgrzytał klucz.
Do środka wszedł James. Płomień wypalonej niemal do końca świecy oświetlił
jego zmęczoną twarz.
- Czy będziemy dziś kontynuować poszukiwania? -spytała Calliope, siadając na
łóżku.
Angelford potrząsnął głową.
-Większość gości będzie w swoich pokojach, a ci, którzy spędzą noc poza nimi,
są zbyt niebezpieczni.
- Kto jest na dole?
- Konstabl właśnie wyszedł. Zostali Pettigrew, Roth, Flanders i kilku innych, ale
wszyscy już rozchodzą się do siebie.
- Coś udało się ustalić?
- Na razie nie. Tak jak się spodziewaliśmy, nikt nie rozpoznał noża.
- Lady Flanders powiedziała, że to był damski nożyk. James przez chwilę
rozważał tę informację.
- Kilka osób o tym rozmawiało. Zauważyła coś jeszcze?
- Próbowała przypisać to morderstwo mnie, a potem lady Willoughby.
- Co pani odpowiedziała?
- Zanim zdążyłam się odezwać, wrócił Roth. Bardzo jest dziś spięty.
James westchnął i usiadł.
- Obaj pracowaliśmy z Ternberrym. Nie lubiłem go, ale nie życzyłem mu
śmierci.
- A Roth?
James potrząsnął głową i wstał.
- Nie, Roth lubił się z nim drażnić, ale nie mieli żadnych zatargów. Roth potrafi
działać z zimną krwią, ale to nie w jego stylu.
- A Pettigrew?
Angelford zaczął spacerować po pokoju.
- Pettigrew też z nami pracował. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nożyk należał
do jego żony. Łatwo byłoby go ukraść w taki weekend jak ten.
James odchylił głowę do tyłu i włożył ręce do kieszeni.
- Powinienem był się domyślić i kazać komuś śledzić Ternberry'ego dziś rano.
Ale sądziłem, że to może zaczekać do naszego powrotu do Londynu.
- Jak miałby się pan domyślić? Angelford zaczerwienił się.
- Najpierw Stephen, teraz Ternberry. Wystraszyłem się dzisiaj. Zobaczyłem
jasne włosy i... - James wzdrygnął się. - To straszne, ale poczułem ulgę, że to
nie Stephen. Ulgę, że to Ternberry...
Calliope odrzuciła kołdrę. Podeszła do Angelforda i objęła go za szyję.
- Ja czułam to samo.
James przytulił ją mocno, po czym podszedł do stolika i nalał sobie brandy.
Zamieszał kieliszkiem, ale nie podniósł go do ust.
- Czy lady Willoughby poszła nad jezioro sama? -spytała Calliope.
- Tak twierdzi.
- A Roth był tam pierwszy?
- Tak on z kolei twierdzi.
- Dziwne, nie sądziłam, że lady Willoughby jest tak szybką osobą.
- Bo nie jest. W gruncie rzeczy zastanawiam się, jaką ona pełni w tym
wszystkim rolę. Jest wdową, ale ogólnie szanowaną. Nigdy nie słyszałem
żadnych plotek na jej temat.
-Jak pan myśli, co wydarzyło się nad jeziorem?
- Z Rothem i lady Willoughby? Czy z Ternberrym?
- Myśli pan, że Roth i lady Willoughby byli tam razem?
- Tak. I jestem tym równie zaskoczony co pani.
- Co oni robili?
James uśmiechnął się słabo.
- Twierdzą, że nie byli tam razem, pamięta pani? Calliope roześmiała się. W
pewnym sensie poczuła ulgę. Przycupnęła na oparciu fotela i schowała stopy
pod koszulę nocną.
- A Ternberry? Czy wywnioskowaliście coś z jego... ciała?
- Zginął niedawno. Nie miał spuchniętej twarzy. Calliope wzdrygnęła się.
- Co Ternberry ma z tym wszystkim wspólnego? Co łączy go z moim... ojcem?
- Oprócz tego, że brał udział w ostatniej misji Salisbury'ego? Nie wiem.
Ternberry nie należał do kręgu moich przyjaciół. Zawsze trzymał się trochę z
boku. Zdziwiliśmy się, gdy Holt mianował go na swojego sekretarza.
- Czy ktoś był blisko z Ternberrym?
- Nikt z naszej listy. Roth prawdopodobnie bliżej niż inni z wyjątkiem Holta. Ale
Holt nie zwierza się nikomu. Na jego stanowisku to naturalne.
- Na pewno jest samotny.
- Może dlatego wybrał Ternberry'ego.
- Ternberry wrócił dziś wieczorem, żeby się z kimś spotkać, prawda?
- Wszystko wskazuje na to, że spotkał się z osobą, która go zamordowała.
Napastnik go nie zaskoczył, nie było żadnych śladów walki, no i otrzymał cios z
przodu. Nie uprzedził nikogo o swoim powrocie, nawet Pettigrew, a w każdym
razie nikt się do tego nie przyznaje.
Calliope nadal dręczyło inne pytanie.
- Co... kiedy poznał pan mojego ojca?
- Zaopiekował się mną i Stephenem, gdy skończyliśmy Oxford.
-Jaki był? Jak się z nim pracowało?
- Był bardzo inteligentny. Pełen poświęcenia. Niczego nie robił połowicznie.
Odziedziczyła pani wiele jego cech. Zasłużył na pani szacunek i lojalność.
- To dlatego wczoraj tak się pan zdenerwował, gdy rozmawialiśmy o nim.
James przytaknął.
-Wszystko sobie wyjaśnimy, gdy odnajdziemy Stephena - powiedział
zdecydowanym tonem. Calliope poczuła się spokojniejsza.
- Dobrze - odparła cicho. - Powinniśmy porozmawiać ze służbą Ternberry'ego -
dodała.
Zegar wybił piątą.
- Rano przedyskutujemy nasze plany.
- Przecież zaraz będzie świtało. Jest rano. James skrzywił się.
- Wiem. Czeka nas długi dzień.
- Czy zostaniemy tu na niedzielę?
- Nie, myślę, że powinniśmy jak najszybciej wrócić do Londynu. Tu nic więcej
nie odkryjemy.
Calliope przytaknęła i weszła do łóżka pod kołdrę. James odetchnął głęboko i
odstawił na stolik nieruszony kieliszek brandy.
Wziął do ręki koc złożony na kanapie i strzepnął go. Calliope przygryzła wargi.
- Może położy się pan koło mnie? James spojrzał na nią zdziwiony.
- Tylko po to, żeby się przespać - dodała szybko. Dłuższą chwilę Angelford stał
bez ruchu. Gdy zaczął się rozbierać, Calliope zabrakło tchu. Dlaczego nie po-
łoży się w ubraniu? pomyślała wystraszona.
James wsunął się pod kołdrę w koszuli i spodniach. Serce Calliope biło tak
szybko i mocno, jakby chciało wyrwać się na zewnątrz.
Łóżko, które przedtem wydawało jej się obszerne, nagle zrobiło się za małe.
Bała się poruszyć, żeby nie dotknąć Jamesa. Kilka minut zastanawiała się, jak
się ułożyć.
W końcu wyciągnęła się na samym skraju. Ale co zrobi, jeśli James odwróci się
do niej?
Powróciły odczucia, które wzbudził w niej w ogrodzie.
Zerknęła przez ramię, ale James leżał spokojnie na wznak i oddychał
regularnie.
Zasnął!
Łajdak.
13.
Wielu gości zeszło na dół w strojach do jazdy konnej. Chcieli z samego rana
wybrać się nad jezioro i za dnia obejrzeć scenę przestępstwa. Wiele par
wyruszyło już do Londynu, by jak najszybciej podzielić się plotkami ze
znajomymi. James odnalazł Calliope przy głównym wejściu, gdzie rozmawiała z
lady Willoughby. Rogers i Betsy kończyli pakować bagaże i zaraz mieli do nich
dołączyć.
Gdy się pożegnali, James pomógł Calliope wsiąść do powozu.
Kareta podskakiwała na wybojach i nierównościach, których po wiosennych
deszczach niebezpiecznie przybywało. Pierwsze pięć minut jechali w ciszy.
- Dziękuję - odezwała się w końcu Calliope.
- Za co? - zdziwił się James.
- Po prostu dziękuję.
Angelford kiwnął głową i Calliope opadła z powrotem na oparcie.
- Muszę pojechać do teatru. Martwię się o moją rodzinę.
- Zgodzą się wrócić do domu? Calliope zawahała się.
- Nie - odpowiedziała zrezygnowana. - Rodzice dziś występują i bez względu na
groźby nie odwołają spektaklu. Nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Bo-
ję się o nich, bo ktoś może ich zaskoczyć. James poklepał ją po kolanie.
- Nic im nie będzie. Moi ludzie ich obserwują. Jak wrócimy, dowiemy się, co się
działo w teatrze.
Angelford kazał służącemu mieć oko na Dalych. Poza tym pokrewieństwo
między nią i Salisburym było zbyt zaskakujące, by stanowić zwykły zbieg
okoliczności. W zagadce, którą starali się rozwiązać, wszystkie tropy prowadziły
właśnie do niej.
- W Londynie pojedziemy na noc do rezydencji Stephena i jeszcze raz
przejrzymy jego rzeczy i dokumenty.
Wysiłek ten pewnie pójdzie na marne, bo już raz wszystko dokładnie
przetrząsnęli. Calliope najwyraźniej jednak uspokoiła się, bo usiadła wygodniej
i przymknęła oczy.
James również stwierdził, że nadszedł dobry moment, żeby się zdrzemnąć.
Odchylił głowę i opuścił powieki. Calliope tymczasem zaczęła się wiercić i
mościć na siedzeniu. James zerknął na nią kątem oka, po czym nachylił się i
przysunął ją bliżej do siebie.
- Co pan... - Urwała, gdy mocno ją przytulił.
Calliope nie wiedziała, jak się zachować. Półleżała przytulona do niego, a on
nawet na chwilę nie otworzył oczu. Z jakiegoś powodu bardzo ją to irytowało.
Chciała się wyrwać, ale ramiona Jamesa ściskały ją jak imadło. Odkąd spędzili
noc w jednym łóżku, czuła się nieswojo w jego towarzystwie.
- Lordzie, to nie jest odpowiednie zachowanie. Angelford nie zareagował.
- Lordzie?
Cisza.
- Angelford? Nic.
- Jamesie!
Wreszcie spojrzał na nią.
- Nie sądzi pan, że powinnam wrócić na swoje miejsce?
- Ciii, niechże pani w końcu odpocznie. Wczoraj oboje mieliśmy ciężki dzień.
Słysząc te słowa, Calliope od razu poczuła się lepiej. Przymknęła oczy i oparła
głowę na jego ramieniu. Kołysanie powozu działało usypiająco i wkrótce
zapadła w sen, w którym po raz pierwszy od dawna nie dręczyły ją koszmary.
Był piękny słoneczny dzień i przechadzała się po łące. Wokół kwitły kwiaty.
Podszedł do niej James z błękitnym chabrem w dłoni. Przyjęła prezent i
podniosła go do ust. Poczuła drażniący zmysły, ostry zapach, taki sam jak jego
woda kolońska. Dziwne.
James pochylił głowę i spojrzał na nią z czułością. Dość tego, nie będę się
więcej łudzić, postanowiła. Pragnęła tego mężczyzny nade wszystko na świecie.
Serce zabiło jej mocniej, gdy pochylił się nad nią.
Westchnęła szczęśliwa. Wtedy niespodziewanie James odsunął się.
- Nie! - krzyknęła i otworzyła oczy. Angelford przesunął ramię i popatrzył na
nią.
- Nie, co?
Powóz zatrzymał się.
- Nic... nic. Zdziwiłam się, że tak szybko przyjechaliśmy - usprawiedliwiła się
czym prędzej.
James spojrzał na nią dziwnie. Wysiadł z karety, po czym pomógł jej zejść na
ulicę. Podchodząc do drzwi, z ulgą zauważyła, że krzepcy służący wciąż pilnują
rezydencji. Dzięki Bogu, pomyślała.
Dla niej powrót do Londynu oznaczał koniec pewnego etapu ich znajomości.
Już jakiś czas temu przestała uważać Jamesa za wroga i uznała go za swojego
wybawcę. Mniej więcej w tym samym okresie przestała w myślach nazywać go
Angelfordem. Teraz, po powrocie do stolicy, musi znów zacząć go traktować z
większym dystansem. Tak będzie najlepiej dla nich obojga.
W bibliotece James skierował się od razu do jej ulubionego fotela. Tym razem
Calliope nie miała nic przeciwko temu. Z przyjemnością wyciągnęła się na
kanapie i zamknęła oczy.
-Myślałem, że zajmiemy się rzeczami Stephena.
Calliope uniosła powieki i stwierdziła, że James przygląda jej się wyniośle.
- Tak, oczywiście. A moglibyśmy zacząć za dziesięć minut?
Angelford pokręcił głową i w kącikach jego ust pojawił się przelotny uśmiech.
- Dobrze, bierzmy się do roboty - poddała się. Znów ten uśmiech.
Calliope spojrzała na pełne książek półki i westchnęła.
Dwadzieścia minut później wciąż jeszcze wzdychała zrezygnowana. James też
był rozgoryczony. Z jednej strony miał pewność, że przedmiot, którego szukali,
znajduje się w tym właśnie pokoju, z drugiej bliskość Calliope doprowadzała go
do białej gorączki.
Szczególnie, że zdjęła perukę i miękkie miodowe loki łagodnie opadały jej na
ramiona.
James potrząsnął głową, starając się skoncentrować na poszukiwaniach. W
kącie biblioteki znalazł laskę Calliope. Wziął do ręki mahoniowy kij ze złotą
rączką i uśmiechnął się na wspomnienie wieczoru, gdy o mało nie oberwał nią
po głowie.
- Nieco bardziej elegancka od tej, którą zostawiła pani na balu u Killroyów.
Calliope podniosła wzrok znad pliku papierów.
- Znalazł pan moją laskę u Killroyów?
- Tak. Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy później zobaczyłem, z jakim
wdziękiem wchodzi pani na salę.
Calliope zarumieniła się.
- Nie wiem, jak to się stało, że zapomniałam ją zabrać.
- Myślałem, że ustaliliśmy już, iż stęskniła się pani za mną.
Calliope spojrzała na niego niezadowolona. -Jest pan mistrzem złośliwości.
James uśmiechnął się.
- Czy pani w ogóle musi jej używać?
- Czasami, szczególnie gdy jestem zmęczona. Niechętnie podeszła do Angelforda
i wzięła od niego laskę.
- Matka mi ją dała. Wtedy widziałam ją po raz ostatni. Myślała, że zdąży jeszcze
wrócić do płonącego domu.
- Po co tam wracała?
- Chciała ocalić dokumenty ojca. Zawsze winiłam go za jej śmierć.
Powiedziała to niby od niechcenia, ale oczy błyszczały jej z emocji.
- Dlatego zachowała pani tę laskę.
- Tak, zawsze staram się mieć ją przy sobie, chociaż nie używam jej cały czas.
- Może byłoby pani łatwiej, gdyby zaczęła pani traktować ją jak zwykły
przedmiot.
Calliope zamilkła. James nie wiedział co powiedzieć. Zagubiona mina Calliope
doprowadzała go do szalu. Przyszło mu do głowy, żeby zabrać laskę, ale nagle
Calliope przybrała pozę do fechtunku. I to bardzo poprawną.
- Pani fechtuje? - spytał zaskoczony.
- Kiedyś grałam pirata w Adelphi, gdy rozchorował się jeden z aktorów. Potem
nauczyłam się jeszcze kilku pozycji. To bardzo ciekawe zajęcie.
Pirat?
- Jakie role pani grywała?
Calliope wzruszyła ramionami i dźgnęła Jamesa główką laski.
- Różne. Zwykle małe rólki. Śpiewałam w chórze, tańczyłam w zespole. Gdy
któryś z aktorów choruje, zastępuje go dubler, więc od czasu do czasu
występowałam w drugoplanowych rolach i robiłam to z przyjemnością. W
zespole nie odczuwa się tremy.
Podczas tej przemowy Calliope nie przestawała walczyć z niewidzialnym
wrogiem przemieszczającym się po pokoju. W pewnym momencie uniosła lewą
nogę w kolanie, a laskę chwyciła w prawą dłoń i ustawiła poziomo nad głową,
po czym zadała cios.
- Cóż to za pozycja? - zdziwił się Angelford, który mimo lat praktyki nie znał
takiego ruchu.
- Nie wiem. Nauczył mnie jej jeden ze statystów, który wrócił z Dalekiego
Wschodu. - Odkaszlnęła dyskretnie. - No, może nie dosłownie nauczył, ale
podpatrywałam go z ukrycia wystarczająco długo, żeby zapamiętać to
pchnięcie.
Zaintrygowany James podszedł bliżej.
- Proszę je powtórzyć.
Calliope wykonała polecenie, a on zaczął się zastanawiać, jak wykorzystać ten
ruch w praktyce.
- Czy szpada nie powinna być nachylona pod większym kątem, żeby łatwiej
zagłębić się w ciało?
- Proszę nie poddawać w wątpliwość moich umiejętności.
Calliope dźgnęła go w bok laską dla podkreślenia swoich słów. James skrzywił
się i cofnął. Gdy Calliope przekręciła główkę, żeby cofnąć broń, rozległ się
trzask.
- Co, u licha... - James zaskoczony patrzył na swój bok.
Calliope podążyła za jego wzrokiem i ku swemu przerażeniu na śnieżnobiałej
koszuli Angelforda zobaczyła powiększającą się czerwoną plamę. Upuściła laskę
i pospieszyła na pomoc.
- Boże, Jamesie, pańska koszula!
James zmarszczył brwi i podniósł laskę. Z jej końca wystawało ostrze. Calliope
jęknęła i uniosła zabrudzony materiał. Z rany sączyła się krew.
- Proszę się nie ruszać. Jest pan ranny - powiedziała i obejrzała skaleczone
miejsce.
- Na szczęście stała pani za daleko, żeby mnie poważnie zranić. Ale wolałbym,
żeby przestała pani atakować mnie tą bronią.
Calliope spojrzała na niego zmartwiona.
- Proszę usiąść i nie ruszać się. Poproszę Grimmonda, żeby wezwał lekarza.
- Spokojnie, żartowałem. To tylko draśnięcie. Miałem już gorsze kontuzje
podczas ćwiczeń fechtunku.
- Proszę tutaj przycisnąć i siedzieć spokojnie, żeby nie zakrwawił pan
Stephenowi całego dywanu - odparła sucho Calliope i poszła po czystą koszulę i
opatrunek.
James nawet się nie skrzywił, gdy Calliope obmywała mu ranę, ale ona cały
czas obawiała się, że sprawia mu ból. Jednocześnie podziwiała szeroką,
umięśnioną pierś i gładką, opaloną skórę.
Właściwie to, co robiła, w normalnej sytuacji należało do obowiązków żony.
Zaczerwieniła się lekko, ale założyła opatrunek i pomogła Angelfordowi się
ubrać.
Gdy skończyła, usiadła na kanapie i obejrzała laskę. Przekręciła główkę w lewo
i ostrze schowało się do środka. Gdy obróciła ją w prawo, wysunęło się.
- Szkoda, że nie zorientowałam się wcześniej. James mruknął coś pod nosem.
Calliope zeskoczyła z kanapy, przybrała postawę do ataku i przekręciła główkę
w lewo, potem w prawo, chowając i wysuwając ostrze.
- Czuję się teraz jak prawdziwy pirat - zażartowała.
- Calliope, czy mogłaby się pani uspokoić?
Teraz, gdy z laską nie kojarzyła już tylko przykrych wspomnień, wcale nie
chciała się z nią rozstawać. Westchnęła. Ostrze wciąż wystawało na zewnątrz.
Jeden skręt w lewo i zniknęło. Calliope uznała, że jeśli jeszcze raz przekręci
rączkę w lewo, zablokuje ostrze w tej pozycji. Ku jej zdziwieniu po tym ruchu
rozległ się trzask i odskoczyła górna część główki.
- Ojej! - Zaskoczona, zajrzała do środka.
Ktoś umieścił tam jakieś zawiniątko. Dwoma palcami wyjęła je stamtąd i
podała Jamesowi. Zajrzała znowu do otworu, żeby sprawdzić, czy nie ma tam
nic więcej, a potem spróbowała jeszcze raz przekręcić rączkę, ale czwartego
ustawienia nie było.
Odstawiła laskę i odwróciła się do Angelforda, który siedział wstrząśnięty na
fotelu.
- Co się stało? Rana panu dokucza?
James bez słowa wpatrywał się w przedmiot, który Calliope wydostała z
wnętrza laski. Był to pierścień. Calliope wydał się dziwnie znajomy.
James potrząsnął głową.
- To niemożliwe. -Co?
Wyciągnął dłoń i Calliope wzięła pierścień do ręki. W złocie był wygrawerowany
ptak.
- Tego szukaliśmy, prawda? James przytaknął.
- Stephen musiał go znaleźć i wykonał odcisk. Laska należała do Salisbury'ego
- oznajmił.
- Tak, zostawił ją matce. Dlatego zrobiła wszystko, żeby nie spłonęła. A
dokumenty przepadły razem z nią.
James ścisnął jej ramię.
- Salisbury był przekonany, że laska i dokumenty spłonęły w pożarze razem z
wami. Najprawdopodobniej osoba, która podłożyła ogień, myślała tak samo.
Calliope spojrzała na niego zaskoczona. -Jak to „podłożyła ogień"?
- Trudno uwierzyć w taki zbieg okoliczności - odparł ostrożnie. - Salisbury
został zamordowany niedługo po pożarze.
- Sugeruje pan, że mój ojciec przyczynił się do śmierci matki? - spytała
wstrząśnięta.
- Ależ skąd. Proszę mi wierzyć, że Salisbury do samego końca winił się za tę
tragedię. Wystarczyło na niego spojrzeć, żeby się o tym przekonać. Ktoś
zamordował ich oboje. Muszę odwiedzić jednego z moich przyjaciół. Na pewno
będzie mógł powiedzieć nam coś więcej o tym pierścieniu.
- Dobrze, chodźmy.
- Nie. To jest bardzo ostrożny człowiek i nie będzie chciał mówić w obecności
nieznanej mu osoby. Za kilka godzin wrócę.
Calliope pozwoliła Jamesowi odejść. Poszukując materiałów do karykatur,
sama zetknęła się z ludźmi, którzy zdradzali swoje informacje tylko zaufanym
ludziom.
Zaczęła wałęsać się bez celu po rezydencji. Służący trzymali się na uboczu.
Odkąd w domu zjawili się ludzie Angelforda, w posiadłości zapanowała
atmosfera strachu.
W końcu Calliope położyła się na sofie i zaczęła rozważać słowa Jamesa. Nie
było jej jednak łatwo przestać obwiniać ojca. Tyle lat żywiła do niego żal, że nie
potrafiła szybko zmienić swojego nastawienia.
Dzień, kiedy jej świat runął w gruzy i poszła szukać pomocy u lady Salisbury,
pamiętała, jakby to było wczoraj. Doszła do wniosku, że w oczach starszej pani
widniał strach, a nawet przerażenie.
Calliope spróbowała wczuć się w sytuację lady Salisbury. Lillian Minton była
jedyną i stałą kochanką jej syna. Wszyscy wiedzieli, że nie zamierzał jej
porzucić ani się ożenić.
Ten fakt zawsze niepokoił Calliope. Wiadomo było, że Salisbury kochał tylko jej
matkę i nie ożeni się z inną kobietą. Dlaczego więc nie poślubił Lillian? Z
powodu norm społecznych czy też istniała jakaś inna przyczyna?
Calliope oddaliła od siebie przykre myśli i przymknęła oczy.
Po kilku godzinach wrócił James. Był znacznie bardziej energiczny i ożywiony
niż przedtem.
- To pierścień Sokołów - oznajmił od progu. Calliope cierpliwie czekała na
dalsze wyjaśnienia i nie rozczarowała się.
- Istniało tajne stowarzyszenie, którego celem było odsunięcie od władzy
Napoleona Bonaparte. Jego członkowie działali bez pomocy ze strony rządu.
Tylko kilku z nich posiada te pierścienie, a jestem pewien, że ani Stephen, ani
pani ojciec nie należeli do Sokołów.
- Tak się nazywali?
- Stowarzyszenie nie miało oficjalnej nazwy, ale członków przyjęło się nazywać
Sokołami właśnie ze względu na insygnia, którymi się posługiwali. Opinia
publiczna nie wiedziała o ich działalności, nawet do tej pory nie wszyscy
członkowie rządu zdają sobie sprawę z ich istnienia. Ja sam sądziłem, że to
tylko legenda. -James zamilkł na chwilę. - Mój informator znał nazwisko tylko
jednego Sokoła. - Zrobił pauzę, po czym rzucił: - Holt.
- Lord Holt - z niedowierzaniem powtórzyła Calliope. - A co jego syn ma
wspólnego z tą historią? Skąd fałszywe świadectwo urodzenia?
James zawahał się.
- O ile dobrze pamiętam datę ślubu Holta, wszystko wskazuje na to, że jego
jedyny syn i spadkobierca pochodzi z nieprawego loża.
Calliope jęknęła.
- I nie ma prawa do spadku.
- Nic dziwnego, że nie chciał, aby ktokolwiek się dowiedział.
- A Ternberry miał metrykę.
- Właśnie - ponuro odparł James.
- Powinniśmy przeszukać ich gabinety. A przynajmniej Ternberry'ego, bo on już
nas nie zaskoczy.
- To nie takie łatwe.
- Bez przesady. Widziałam, jak włamał się pan do apartamentu Pettigrew.
Idziemy.
- Pójdę sam - zaoponował James.
- O nie. Idę z panem albo znajdę sposób, żeby zająć się tym na własną rękę.
Angelford chciał zaprotestować, ale w końcu kiwnął głową.
- Tak, ma pani prawo. - Obejrzał ją od stóp do głów. -Może się pani przebrać w
coś odpowiedniejszego?
Calliope nie dała mu czasu, żeby zmienił zdanie. Wbiegła na górę i wyciągnęła z
szafy kostium czyściciela kominów. Postać tę grała kiedyś w teatrze. Pospiesz-
nie chwyciła czarną czapkę i zeszła na dół.
Na widok Calliope w spodniach James osłupiał.
- Wykluczone. Proszę się natychmiast przebrać.
- Ależ to jest idealny strój - zirytowała się Calliope. -Nikt mnie nie rozpozna, a
jeśli nawet, mogę po prostu powiedzieć znacząco, że to jedna z pańskich za-
chcianek.
Angelford wahał się przez chwilę, ale w końcu ustąpił. Szybkim krokiem
wyszedł z biblioteki. Calliope rzuciła się za nim. Na ulicy skinął na dorożkarza i
wsiedli do powozu.
Calliope poutykała jasne kosmyki pod czapkę.
- Skąd będziemy wiedzieć, że Holta nie ma?
- Bo go nie ma. Ale niech się pani nie martwi, jeśli zdecydujemy się przeszukać
jego dom, najpierw upewnimy się, że nic nam nie grozi.
James zamienił kilka słów ze stangretem i powóz zatrzymał się kilka przecznic
dalej. Angelford rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie obserwuje,
chwycił Calliope za rękę i pociągnął w stronę ciemnej alei. Zza drzew wyłonił się
czyjś cień. Calliope natychmiast rozpoznała służącego markiza. James kazał
mu przygotować „numer trzy" i po chwili na ulicy pojawił się powóz.
Numerem trzy okazał się stary koń dorożkarski. Był zaprzężony razem z parą
kasztanowych klaczy. Calliope spojrzała pytająco na Jamesa, ale on, nie
zwracając na nią uwagi, wydawał dalsze polecenia woźnicy. Jenkins na
moment zniknął w ciemnościach, a gdy wrócił, zamiast olśniewającej liberii
noszonej przez służbę Angelforda miał na sobie zwykłe ubranie.
- Idziemy.
Calliope wsiadła do powozu i usadowiła się wygodnie na miękkim siedzeniu.
James zajął miejsce naprzeciwko niej. Ruszyli w stronę rezydencji
Ternberry'ego, która znajdowała się po drugiej stronie miasta. James zasłonił
okna i wnętrze powozu pogrążyło się w ciemności.
-Jeśli choć na chwilę oddali się pani ode mnie, przełożę panią przez kolano i
wlepię parę klapsów - zagroził.
Calliope chciała zaprotestować, ale rozumiała powagę sytuacji. Kiwnęła głową,
a gdy uświadomiła sobie, że James jej nie widzi, odparła głośno:
-Tak.
Po jakimś czasie zwolnili.
- Kazałem Jenkinsowi zatrzymać się na początku ulicy. Dalej pójdziemy na
piechotę. Gotowa?
Calliope wzięła go za rękę i od razu poczuła się bezpieczniej. Angelford narzucił
na siebie długi czarny płaszcz, który najwyraźniej znajdował się w powozie.
Calliope zastanawiała się, jak często James odbywa takie wycieczki.
Do rezydencji Ternberry'ego podeszli od tyłu. Po tej stronie domu było tylko
kilka okien. Ternberry najwyraźniej nie lubił światła.
James jakimś narzędziem otworzył okno i wspiął się do środka. Chwilę później
wciągnął na górę Calliope. W gabinecie zapalił małą lampkę stojącą na biurku.
W pokoju oczywiście panował bałagan.
- Ktoś już tu był - stwierdził James.
- Na pewno? Jego pokój u lorda Pettigrew wyglądał tak samo.
James kiwnął głową.
- Tak, ale proszę spojrzeć na te dokumenty. Rzeczywiście były porozrzucane,
ale systematycznie.
- Co chce pan zrobić?
- Rozejrzyjmy się mimo wszystko. Jakiś ślad mógł pozostać.
- Myśli pan, że Ternberry wrócił do Londynu w ten weekend? - spytała Calliope,
przeglądając papiery.
- Chyba tak, ale nie jestem pewien. Jutro Finn przepyta jego służbę.
- A jak wrócił na wieś?
- Bardziej istotne dla nas jest pytanie, dlaczego wrócił. -I czy ktoś z nim był, czy
też spotkał się z kimś na miejscu.
- Niech pani poszuka dokumentów, które widzieliśmy u lorda Pettigrew. Pewnie
już ich tu nie ma, ale zawsze warto spróbować.
Godzinę później wciąż znajdowali się w punkcie wyjścia. Calliope położyła się
na podłodze, żeby dać odpocząć zmęczonym plecom.
- Wciąż bolą panią mięśnie?
- Trochę.
- Zrobię pani później rozluźniający masaż.
James opukiwał biurko. Znalazł w nim trzy ukryte szuflady i podejrzewał, że są
jeszcze inne.
Serce Calliope zabiło mocniej. Odwróciła się do Angelforda.
- To wygląda jak...
Coś było przyczepione pod blatem.
-Tak?
Calliope weszła na czworakach pod biurko.
- Znalazła coś pani?
James podszedł do niej i kucnął obok.
- Tak. Chwileczkę.
Calliope wyciągnęła spod blatu połowę odcisku pierścienia z sokołem.
- Kolejna wskazówka, że pierścień jest ważnym śladem. Idziemy do Holta? -
spytała.
- Tak. Później tu wrócimy.
James zdmuchnął lampę. Z rezydencji wyszli tą samą drogą, którą się do niej
dostali - przez okno. Angelford zamknął je na haczyk i czym prędzej wrócili do
powozu.
- Jest pan pewien, że go nie będzie w domu?
- Przecież powiedziałem pani, że zanim zajrzymy mu do garderoby, upewnimy
się, że nic nam nie grozi.
Dorożka czekała w tym samym miejscu. James kiwnął głową woźnicy, ale nie
wsiedli, tylko poszli dalej. Rezydencja Holta znajdowała się niedaleko i mniej
podejrzeń wzbudzali, idąc tam na piechotę.
- Jak pan myśli, co tam znajdziemy?
- Raczej niewiele. Holt to zawodowiec.
- Więc po co tam idziemy?
- Cóż, ludzie popełniają błędy. A jeśli nasze podejrzenia są słuszne, on prowadzi
podwójną grę.
Z ciemności wynurzyła się rezydencja Holta. Calliope poczuła się nieswojo.
Tak jak poprzednio podeszli do budynku od strony ogrodu. James popchnął
okno, które uchyliło się lekko.
- Luźne... Dziwne - zdziwił się James. - Nie sądziłem, że otworzę je tak łatwo.
Calliope spojrzała na ziemię i zobaczyła świeże odciski butów.
- Ktoś tu niedawno był. James spuścił wzrok i zaklął.
- Wracamy. Szybko.
- Zaraz, a jego gabinet? A pierścień?
- Nie dziś - uciął Angelford.
Chwycił Calliope za rękę i szybkim krokiem ruszył wzdłuż ulicy. Czekający w
dorożce Jenkins wyglądał na zdenerwowanego.
- Lordzie, mam złe przeczucie co do dzisiejszego wieczoru.
- Ja też. Jedziemy do domu.
James wepchnął Calliope do powozu i wskoczył za nią. Nie protestowała, bo
czuła się coraz mniej pewnie.
Cieszyła się, że Jenkins popędza konie, bo chciała jak najszybciej znaleźć się w
bezpiecznym domu Angelforda.
Nagle rozległ się strzał i powóz niebezpiecznie przechylił się na bok.
14.
Gwałtowny skręt rzucił Calliope na podłogę. Przed upadkiem uratował ją
James, który w ostatniej chwili chwycił Calliope w talii, z trudem utrzymując
równowagę w rozkołysanej dorożce.
Zaklął siarczyście, gdy powóz wszedł w ostry zakręt. Było jasne, że końmi nikt
nie powozi. Pędzili ulicą na złamanie karku i Calliope modliła się, by Jenkins
odzyskał panowanie nad zwierzętami, zanim dotrą do dzielnicy teatralnej.
Niestety jej modlitwy nie zostały wysłuchane. W zawrotnym tempie przejechali
obok opery. Rozległ się kobiecy pisk, a po nim czyjeś pogróżki.
James próbował otworzyć klapę w dachu, ale coś ją blokowało. Calliope oblał
zimny pot, gdy uświadomiła sobie, że prawdopodobnie przygniata ją ciężkie
ciało Jenkinsa.
Angelford otworzył skrytkę mieszczącą się w siedzeniu. Wyjął trzy pistolety.
Najmniejszy podał Calliope, dwa pozostałe położył obok niej.
- Są naładowane - zawołał, przekrzykując tętent kopyt i wrzawę na ulicy. -
Niech pani użyje tego, jeśli podejdą blisko.
Nie czekając na odpowiedź, wyważył okno i wyczołgał się na zewnątrz. Calliope
zabrakło tchu, bo powóz kolejny raz zakołysal się niebezpiecznie.
Na szczęście Jamesowi udało się bezpiecznie dotrzeć na kozioł. Calliope usiadła
wygodniej, opierając stopy o siedzenie naprzeciwko. Usłyszała nerwowe
prychnięcia koni, które Angelford próbował poskromić.
Wyjrzała za okno, żeby krzyknąć do niego, ale mijana właśnie żerdź zmusiła ją
do cofnięcia głowy. Po chwili znów spojrzała na zewnątrz, tym razem ostrożniej.
Zauważyła nieruchome ciało Jenkinsa. Miała nadzieję, że jest tylko ranny. Gdy
zerknęła do tyłu, zobaczyła zbliżających się w szybkim tempie dwóch jeźdźców.
Rozległy się kolejne strzały i Calliope natychmiast schowała się do środka. Ile
pistoletów mieli napastnicy?
Włożyła mniejszą broń do kieszeni spodni, a do ręki wzięła większy rewolwer.
Ściskając go mocno, wychyliła się na zewnątrz i nacisnęła spust. Jeden z jeźdź-
ców pochylił się, ale kontynuował pościg. Wystrzeliła z drugiego pistoletu, ale z
takim samym rezultatem. Od huku dzwoniło jej w uszach.
Drżącymi rękami próbowała naładować broń, ale nie dało się tego zrobić w
pędzącym powozie. Gdy koła podskoczyły na wybojach, rozsypała trochę
prochu na podłodze. Zaklęła pod nosem i ponowiła próbę. Czapka zsunęła jej
się na lewe oko, uwalniając niesforne kosmyki, które ograniczały pole widzenia.
Odsunęła je nerwowym ruchem barku.
Nagły przechył powozu rzucił ją na lewe drzwi. Nie zważając na ból, skupiła się
na wsypywaniu prochu do lufy i wreszcie jej się udało.
Tymczasem James najwyraźniej opanował przestraszone konie, bo siedzenie
przestało się trząść, choć wciąż pędzili w szaleńczym tempie. Calliope wystawiła
głowę za okno, wymierzyła i wystrzeliła.
Jeźdźcy zwolnili i rozdzielili się. James okrążył plac Trafalgar i wjechał w
Whitehall.
Powóz podskoczył na kolejnym wyboju. Torebka z prochem wypadła Calliope z
ręki. Jej zawartość wysypała się na podłogę.
W tej sytuacji Calliope pozostało jedynie sprawdzić, czy nie mogłaby w jakiś
sposób pomóc Jamesowi. Upewniła się, że ma w kieszeni pistolet, i obiema
rękami chwyciła górną framugę okna. Podciągnęła się do góry jak wcześniej
Angelford i usiadła na dolnej ramie. Gdy koła wpadły w głęboką bruzdę, o mało
nie stoczyła się na ziemię.
Poczuła, jak z kieszeni wysuwa jej się pistolet, ale na szczęście złapała go w
ostatniej chwili.
Na widok wdrapującej się na kozioł Calliope James zaklął. Złapał ją za rękę i
wciągnął na siedzenie jak worek mąki.
- Co pani wyprawia? Chce się pani zabić? Prawdę mówiąc, chętnie panią
wyręczę.
- Pomyślałam, że mogę się panu przydać. Wiem, że uciekamy przed pościgiem.
- Mogła pani do nich strzelać.
- Próbowałam, trzy razy.
- Szkoda, że nie więcej. Ze środka powozu. Tu na górze nie załaduje pani broni.
- No, tak. To właśnie był problem... Nad ich głowami świsnęła kula.
- Do diabła, niech się pani pochyli!
Angelford popchnął ją na podłogę i sam pochylił się nisko. Rzeczywiście,
wejście na górę to nie był najlepszy pomysł. Rozległy się kolejne strzały. James
syknął z bólu. Dobrze, że udało mu się opanować konie, bo teraz trzymał wodze
już tylko prawą ręką. Drugi raz tej nocy jego koszula zabarwiła się na czerwono.
Calliope jęknęła i wstała, żeby mu pomóc, ale odepchnął ją.
- Wszystko w porządku. Muszę po prostu skupić się na czymś innym niż ból,
ale wolałbym, żeby to nie była pani.
Calliope spojrzała na głowę Jenkinsa, która kołysała się na wysokości jej kolan.
Kula zadrasnęła mu skroń i z rany sączyła się krew. Calliope oderwała dwa
kawałki koszuli. Jednym zatamowała krew, drugim obwiązała woźnicy głowę.
Potem zajęła się Jamesem mimo jego wcześniejszego sprzeciwu. Zerwała mu z
szyi szal i nie zważając na niebezpieczeństwo, próbowała rozpiąć koszulę.
-Jeśli nie chce mnie pani słuchać, proszę tylko zabandażować ranę i usiąść.
Calliope wykonała polecenie.
- Niech pani mocno trzyma Jenkinsa.
Zbliżali się do budynków rządowych. Zanim Calliope upadła na podłogę,
zdążyła zobaczyć rzędy kramów, przez które zamierzał przejechać James.
Konie nie chciały dalej biec, ale tuż przed pierwszymi pustymi o tej porze
straganami James mocno pociągnął uzdę w lewą stronę i zmęczone zwierzęta
posłuchały komendy. Gwałtownie weszły w zakręt, a siła odśrodkowa rzuciła
powozem na prawo. Kawałki drewna i metalu poleciały w powietrze. Calliope
udało się utrzymać siebie i Jenkinsa na koźle, ale przestraszyła się, że James
spadł na ulicę. Zerknęła do góry i odetchnęła z ulgą. Angelford kontrolował
sytuację.
Obejrzała się do tyłu. Na ulicy leżały porozrzucane fragmenty zniszczonych
kramów. Ich prześladowcy nie mieli szans przedostać się przez tę barykadę.
-Jeszcze nie jesteśmy w domu - ostrzegł ją James.
Calliope wzięła do ręki pistolet i zaczęła się czujnie rozglądać. Na szczęście
krótki dystans, który pozostał im do rezydencji Angelforda, pokonali bez
przeszkód.
Na miejscu służba natychmiast zabrała Jenkinsa. Finn mruknął coś pod
nosem, rozgoryczony, że James nie zabrał go ze sobą.
- Finn, zajmij się Jenkinsem i rozstaw straże wokół domu. Niech ktoś wytrze
konie. - Spojrzał na Calliope. -Proszę za mną.
- A co z pana raną? - spytała go w gabinecie.
- To tylko draśnięcie. Kula przecięła skórę.
W progu pojawił się wyraźnie zaniepokojony Templeton.
- Proszę przynieść gorącą wodę, ręczniki i bandaże. Templeton, wpatrzony w
zakrwawioną koszulę swojego pana, bez słowa poszedł wykonać polecenie
Calliope.
- Do diabła, to tylko draśnięcie. I proszę oddać mi ten pistolet, bo zaraz się pani
postrzeli.
- Wiem, co pan powiedział - odparła spokojnie Calliope i położyła broń na stole.
- A teraz niech pan zdejmie koszulę, żebym mogła obejrzeć ranę.
Angelford zmarszczył brwi, ale się nie odezwał.
Templeton wrócił tak szybko, że Calliope zaczęła się zastanawiać, gdzie u
Jamesa służba trzyma bandaże.
Angelford usiadł i zamknął oczy. Przekornie skrzyżował ramiona na piersi.
Calliope wsparła dłonie na biodrach.
- Zachowuje się pan jak dziecko. Proszę zdjąć koszulę. Gdyby tego nie zrobił,
wyręczyłaby go. Burknął coś pod nosem, ale w końcu posłuchał.
Obejrzała go dokładnie, żeby upewnić się, czy nie ma innych ran. Odchyliła
nawet bandaż, którym starannie owinęła wcześniejsze skaleczenie. Zanurzyła
ręcznik w wodzie i przetarła Jamesowi ramię. Okazało się, że kula dość głęboko
rozerwała ciało. Ładne mi draśnięcie, pomyślała.
Gdy skończyła, przysiadła na piętach. Templeton, który cały czas kręcił się
zaniepokojony wokół nich, odetchnął z ulgą.
- Będę w kuchni, proszę pani. Gdyby pani albo lord mnie potrzebowali, proszę
zadzwonić - powiedział i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
James wpatrywał się w sufit nieobecnym wzrokiem. Wcześniej, kiedy
opatrywała mu ranę i na pewno sprawiała ból, zachowywał się podobnie.
- Czy wszystko w porządku?
Angelford spojrzał na nią.
- Po co, u licha, wdrapywała się pani na kozioł?
- Myślałam, że... pomogę panu - wyjąkała przestraszona jego groźnym
wzrokiem.
- Pomogłaby pani, gdyby została w środku.
- Gdybym to zrobiła, Jenkins mógłby umrzeć - odparła śmielej.
- Tak, pani zresztą też - westchnął James. - W dodatku, gdyby nie weszła pani
na górę, nie mógłbym wjechać w stragany.
Calliope rozpromieniła się.
- Ale proszę więcej tego nie robić - podsumował wyniośle.
Calliope najchętniej dałaby mu za to kuksańca.
- Nie może pani wrócić dziś do domu - powiedział.
- Wiem.
James kiwnął głową i zamknął oczy.
Calliope poczuła, jak ogarnia ją histeryczny śmiech. Angelford podniósł powieki
i powtórzył jej wcześniejsze pytanie:
- Wszystko w porządku?
Calliope nie potrafiła opanować nerwowego chichotu. Napięcie, które
gromadziło się w niej od kilku dni, wreszcie dało o sobie znać.
James przygarnął ją do siebie, nie zważając na ból w ramieniu.
- Teraz jest już pani bezpieczna. Nic pani nie grozi. Łagodny głos Angelforda
sprawił, że się całkowicie rozkleiła. Ukryła twarz w zagłębieniu jego ramienia i
rozpłakała się, drżąc na całym ciele.
James gładził ją po włosach i cicho uspokajał, jakby była dzieckiem. Ona
jednak nie potrafiła szybko powstrzymać łez, nawet gdy szeptał jej do ucha o
zahartowanych w bitwach żołnierzach, o twardych mężczyznach, którzy po
powrocie do domu szlochali jak mali chłopcy w ramionach żon.
W końcu potok łez ustał i Calliope poczuła się spokojna i wreszcie bezpieczna.
Nic złego nie mogło się wydarzyć, dopóki spoczywała w jego ramionach. James
uniósł jej twarz i odgarnął mokre kosmyki włosów. Calliope wiedziała, że ma
czerwone oczy i spuchniętą buzię. On tymczasem spoglądał na nią tym samym
rozpalonym wzrokiem co na balu u Killroyów i w posiadłości Pettigrew.
Owinął sobie wokół palca pasemko jej włosów, po czym powoli objął szyję
Calliope ramieniem. Dawał jej czas, żeby pochyliła się ku niemu albo odsunęła.
Calliope długo wpatrywała się w jego pociemniałe oczy.
James musnął ustami jej wargi raz, potem drugi. Znów odsunął się, żeby mogła
podjąć decyzję. Zrozumiała, że to ostatni moment na wycofanie się. Za chwilę
nie będzie już odwrotu. Jednak serce Calliope już dawno zdecydowało za nią.
-Jestem cała twoja - szepnęła.
Słysząc te słowa, James przyciągnął jej głowę do siebie i pocałował. Calliope
oddawała pocałunki z namiętnością, o którą siebie nie podejrzewała.
James przesunął się i ułożył ją na oparciu sofy. Całował bez przerwy z
nienasyceniem, od którego Calliope kręciło się w głowie. Ona zresztą czuła
dokładnie to samo. Wsunęła ręce pod jego koszulę i gładziła po plecach i
twardym, płaskim brzuchu.
Nagle zorientowała się, że jej koszula jest rozpięta. Nie przerywając pocałunku,
James delikatnie potarł kciukiem sutek. Calliope zabrakło tchu. Odchyliła gło-
wę do tylu, a jego usta przesunęły się w dół po szyi aż na brzuch. Gdy
otworzyła oczy, James kończył zdejmować spodnie. Jego dłonie i usta błądziły
po całym ciele Calliope.
Wówczas całkowicie oddała się rozkoszy. James niecierpliwie pozbawił ją i
siebie pozostałych części garderoby. Calliope jęknęła na widok jego nagości. Tej
nocy należał tylko do niej.
Jego wzrok palił skórę. Ciało przeżywało męki, gdy pieścił je zapamiętale i
bezlitośnie. Gdy wziął w usta sutek, nie zareagowałaby nawet, gdyby cała
służba zgromadziła się wokół sofy. Rozkosz, która ją ogarnęła, była tak
intensywna, że nie liczyło się nic oprócz niej.
-Jesteś piękna. Piękniejsza niż mógłbym sobie wyobrazić.
Pochylił się nad nią i wpił ustami w jej wargi, jednocześnie unosząc biodra
Calliope. A ona splotła dłonie na karku Jamesa i mocno przyciągnęła go do
siebie. Gdy wsunął się w nią, poczuła ból, który przytłumił przyjemność.
Poruszyła biodrami, żeby znaleźć wygodniejszą pozycję. James spojrzał na nią
pytająco, ale gdy powtórzyła poprzedni ruch, nie wahał się dłużej. Delikatnie
poruszał się w niej, dopóki nie wróciła namiętność.
Wtedy zapomnieli się w rozkoszy, która jednocześnie ogarnęła ich oboje.
Zegar wybił trzecią. James mimo dwóch ran, postrzałowej i kłutej, był
szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem.
Przy Calliope czuł wszystko: złość, namiętność, czułość, zazdrość. Był zupełnie
bezbronny wobec emocji, które w nim wywoływała.
Wziął do ręki kosmyk jasnych włosów i przytknął do ust. Pachniały bzem.
Calliope westchnęła przez sen i przytuliła się do niego ciaśniej.
Mieli sporo spraw do omówienia. Musiała mu odpowiedzieć na wiele pytań.
Teraz jednak ogarnęła go przyjemna, obezwładniająca niemoc, której nie chciał
przerywać.
Od śmierci ojca żadna kobieta nie spędziła w jego rezydencji całej nocy. Ale dla
Calliope było to idealne miejsce. Poważna rozmowa może zaczekać do rana.
Calliope obudziła się spokojna i szczęśliwa. Czuła się też zmęczona. W nocy
James obudził ją dwa razy. Raz, żeby zanieść ją do łóżka, a potem... Calliope
zaczerwieniła się, przywoławszy to wspomnienie.
Baldachim nad łożem tworzyły ciężkie czerwono-granatowe zasłony. Wyglądały
jak zdobycz przywieziona z wypraw krzyżowych. Calliope rozejrzała się po
pokoju. Stały w nim ciemne, mahoniowe meble. Pomyślała, że pasują do
osobowości właściciela.
Na leżącej obok niej poduszce wciąż widniał odcisk głowy, co oznaczało, że
James musiał wyjść niedawno.
Wstała i rozejrzała się w poszukiwaniu ubrania. Znalazła jednak tylko
ciemnofioletową jedwabną suknię przerzuconą przez oparcie fotela. Była uszyta
w niemodnym już stylu. Calliope poczuła ukłucie zazdrości. Do kogo należała ta
suknia?
Nie mając innego wyjścia, niechętnie założyła naszykowany strój. Na toaletce
leżał piękny srebrny grzebień, którym rozczesała włosy. Obok niego znalazła
fioletową wstążkę.
Na korytarzu podeszła do schodów i na parterze skierowała się do gabinetu.
Skręciła jednak w złą stronę i trafiła do salonu, skąd szybko się wycofała.
- Usłyszałem pani kroki - rozległ się głos kamerdynera za jej plecami. - Jego
lordowska mość czeka na panią w gabinecie. Proszę za mną.
W pierwszej chwili Calliope odniosła wrażenie, iż Templeton zwrócił się do niej z
większym niż do tej pory szacunkiem. Stwierdziła jednak, że musiała się
przesłyszeć.
Przyprowadził ją do gabinetu Jamesa, ukłonił się i odszedł. Calliope
przysięgłaby, że poruszał się szybciej i energiczniej niż wcześniej.
Angelford siedział za biurkiem pochylony nad księgą. Gdy przestąpiła próg,
wstał i zdjął okulary. Podszedł do niej, nie spuszczając z niej rozpalonego
wzroku.
- Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko założeniu starej sukni mojej
matki. Jest trochę niemodna, ale stwierdziłem, że będzie pani w niej wygodniej
niż w spodniach.
Suknia jego matki? Calliope zaczerwieniła się i spuściła głowę.
- Dziękuję - szepnęła onieśmielona. Podeszli do sofy, na której wczoraj...
- Ma pani ochotę na herbatę? Ciasteczka? Coś konkretniejszego na śniadanie?
Calliope potrząsnęła głową i usiadła obok niego.
- W takim razie mam do pani pytanie. Jak to się stało, że dziewica została
kurtyzaną i w dodatku udało jej się nie stracić dziewictwa?
Przestraszona Calliope spojrzała na drzwi, rozważając ucieczkę.
- Jaką grę prowadziliście ze Stephenem? Calliope wzięła się w garść.
- Cz-czekaliśmy - wyjąkała. - Stephen dał mi czas, żebym przystosowała się do
nowej roli.
James nie wyglądał na przekonanego.
- Przecież wie pan, jakim dżentelmenem jest Stephen -dodała.
- Tego akurat bym o nim nie powiedział.
- Ale nim jest i już - uparła się Calliope. Stwierdziła, że jeszcze za wcześnie, by
zdradzić Angelfordowi swoją tajemnicę. Nie teraz, gdy patrzył na nią takim
namiętnym wzrokiem.
- Cóż, ja nie jestem Stephenem. I pragnę pani. -Ja... to znaczy...
- Pieniądze, opieka, zabezpieczenie do końca życia. Mogę dać pani wszystko, o
czym pani zamarzy.
James patrzył na nią w taki sposób, że wiedziała, iż mówi prawdę.
Przypomniała jej się jednak matka, która co wieczór czekała na Salisbury'ego
niepewna, czy go zobaczy.
- Nie wie pan, o czym marzę.
- Wiem wystarczająco dużo - powiedział i założył jej za ucho niesforny kosmyk.
W pokoju robiło się coraz goręcej. Calliope bała się, że jeszcze chwila i będzie go
błagać na kolanach o to, co obiecywał jej przed chwilą.
- Jakie mamy plany na dzisiaj, lordzie? - szybko zmieniła temat. - Wie pan, kto
ścigał nas zeszłej nocy?
- A więc znów jestem dla pani „lordem"? Szkoda. Cóż, mógłbym podać co
najmniej kilka sposobów na przyjemne spędzenie dnia, ale obawiam się, że
będą musiały poczekać do wieczora.
Calliope musiała użyć całej swojej silnej woli, żeby wyrównać oddech i
zignorować sugestie markiza.
- Moi ludzie całą noc gromadzili informacje. Wkrótce powinniśmy mieć
odpowiedź. Pojedziemy też do pani, żeby mogła się pani przebrać.
Calliope założyła kapelusz z szerokim rondem, aby nikt jej nie rozpoznał. W
drodze do rezydencji Stephena nie rozmawiali ze sobą, a na miejscu James od
razu zaczął przepytywać służących.
Szybko przebrała się w lekką jasnobrązową suknię dzienną, założyła perukę,
umalowała się i zeszła na dół.
- Dwóch mężczyzn próbowało wejść tu wczoraj w nocy - usłyszała męski głos. -
A trzeci stał ukryty i wszystko obserwował. Nie widziałem go dokładnie, ale
mnie zdenerwował. Tych dwóch złapaliśmy, ale trzeci się wymknął.
- Dobra robota. Pogadam sobie z nimi później. Zostań tu na wszelki wypadek.
- Oczywiście.
James spostrzegł Calliope i podszedł do niej. Dwaj służący ukłonili się
niezgrabnie i odeszli.
- Jest pani gotowa? Pomyślałem, że moglibyśmy przejechać obok rezydencji
Holta, a potem przejść się na piechotę ulicą Strand.
Calliope przytaknęła. Spacer miał same zalety: świeże powietrze, mnóstwo
ludzi, ograniczona możliwość rozmowy na osobiste tematy.
Wsiedli do powozu i szybko znaleźli się w pobliżu rezydencji Holta. Wyglądała
na pustą.
-Jedźmy dalej. Później złożę mu towarzyską wizytę i zobaczę, co knuje.
Posłałem Finna do Ternberry'ego, żeby przepytał służbę. Miejmy nadzieję, że
czegoś się od nich dowiemy.
Na Strandzie wysiedli z powozu. Woźnica miał na nich czekać po drugiej stronie
ulicy.
- Piękny dzień na przechadzkę. Zawsze zastanawiałem się, jak te blade damy
dają radę unikać słońca.
Powoli Calliope rozluźniała się i wkrótce zaczęła czerpać prawdziwą
przyjemność ze spaceru.
Obok nich przeszedł jakiś ponury mężczyzna i nagle Calliope uświadomiła
sobie, że to George Cruikshank, brat Roberta. George też był karykaturzystą,
ale w przeciwieństwie do Roberta nie miał poczucia humoru i był zagorzałym
moralistą. Nie znał prawdziwej tożsamości Thomasa Landesa, którego z
pewnością ostro by potępił. Bracia nie mogli bardziej różnić się od siebie.
Przed jednym ze sklepów zgromadził się tłumek ludzi. Kobiety chichotały,
mężczyźni śmiali się otwarcie. Gdy James i Calliope podeszli bliżej, zauważyła
ich jedna z dam i zasłoniła dłonią usta. Pozostałe osoby, spostrzegłszy ich,
szybko się oddaliły.
James zmarszczył brwi, Calliope speszyła się. Spojrzała na swoją suknię, potem
poprawiła perukę, obawiając się, że jej wygląd mógł rozśmieszyć towarzystwo
pod sklepem.
Gdy podeszli do witryn, wszystko się wyjaśniło. Na szybach wisiały przyklejone
karykatury.
Calliope jęknęła. Odkąd zaczęła pracować z Jamesem, zupełnie zapomniała o
cyklu rysunków na jego temat, który przygotowała do gazety. Jej uszczypliwości
okazały się zupełnie chybione. Angelford zauroczył ją swoją inteligencją,
troskliwością i zaradnością.
Odruchowo położyła dłoń na jego ramieniu. Wściekły James pociągnął ją za
sobą.
- Dużo bym dał, żeby dorwać tego złośliwego artystę!
Calliope z trudem przełknęła ślinę. James był wściekły i nic dziwnego. Ten
rysunek był ukoronowaniem jej zemsty, najdobitniej wyrażał urażone uczucia.
Przedstawiał tę chwilę podczas balu u Killroyów, gdy Angelford wręczał jej
piękny kwiat. Wtedy sądziła, że markiz się z niej wyśmiewa, dziś oczywiście
widziała to w innym świetle. Było już jednak za późno, ośmieszyła go przed
całym Londynem.
- Może ten artysta popełnił błąd.
- Tak. A na pozostałych rysunkach pokazuje mnie z lepszej strony - odparł
cynicznie.
Calliope przestraszyła się jeszcze bardziej. James potrząsnął głową.
- Niech go pani nie broni, Cal. To mściwy człowiek. Czy Angelford właśnie
zwrócił się do niej „Cal"?
- Niech pani tylko spojrzy: z ironiczną miną podaję kwiat tej guwernantce, a
wszyscy wokół tańczą i się śmieją. I jak ja trzymam ręce! Zabiję go, przysięgam!
Calliope oddychała z trudem. James kontynuował swoją tyradę, uważnie
wpatrzony w karykaturę.
- Ciekawe, skąd Landes bierze swoje pomysły. Ja nigdy nie przepadałem za
przyjęciami. W gruncie rzeczy zacząłem na nie chodzić, bo... Zresztą, nieważne.
Poza tym nigdy nie dałem nic ładnego żadnej damie. To nie w moim stylu...
Urwał gwałtownie i zmarszczył brwi. Calliope poczuła, jak na czoło występują
jej krople potu.
- Może pójdziemy dalej, lordzie?
- Lordzie? - powtórzył James.
- Myślę, że czas wracać. Przecież pan wybiera się do Holta, a ja muszę się
przygotować do balu u Ordinów. W dodatku powinnam odwiedzić rodzinę i
uspokoić ich, że u mnie wszystko w porządku. Moglibyśmy zajrzeć do nich w
drodze powrotnej? - paplała Calliope, zaniepokojona zimnym spojrzeniem
Angelforda.
- Pani jest jedyną osobą, której podarowałem kwiat. I nikt tego nie widział.
-Ależ, lordzie. Na pewno kupuje pan kwiaty dziesiątkom kobiet. James
potrząsnął głową. -Nie.
- Cóż, wydaje mi się, że wspomniałam o tym fakcie lady Simpson, a sam pan
wie, jaka jest z niej plotkarka.
- Nie, nie sądzę, żeby po tamtym balu jeszcze spotkała się pani z lady Simpson.
A wkrótce potem w gazecie ukazał się rysunek przedstawiający wasze rozstanie,
którego autorem był oczywiście Landes. Zacząłem interesować się jego pracami,
odkąd stałem się ich głównym tematem.
- Wobec tego musiał być obecny na balu u Killroyów.
- Tak, ma pani rację.
Calliope nie była w stanie wykrztusić słowa.
- Dlaczego, Calliope? Czym zasłużyłem sobie na pani pogardę?
Po jej policzku spłynęła łza.
- W moich oczach symbolizował pan wyniosłego arystokratę. A ja byłam dla
pana nikim.
- Czy przykrości nie spotkały pani także ze strony innych? Dlaczego wybrała
pani właśnie mnie?
- Bo był pan najbardziej arogancki ze wszystkich -wydusiła z siebie. - Zawsze
mnie pan denerwował. Przez pana zwolniła mnie lady Simpson.
- A gdybym powiedział pani, że tylko ze względu na panią chodziłem ostatnio na
przyjęcia?
Calliope potrząsnęła głową.
- Nie, pan uważał, że jestem zaniedbaną starą panną. Zainteresował się pan
mną dopiero wtedy, gdy stwierdził pan, że jestem ładna i łatwa.
James zacisnął zęby.
-Jest pani wyjątkowo okrutną osobą, Calliope Minton, a Thomas Landes jest
najzłośliwszym z karykaturzystów. Idziemy. Zostanie pani w domu, sam pojadę
do Holta.
Wyczerpana Calliope pozwoliła zaprowadzić się do powozu. Do domu wrócili w
milczeniu.
- Nie życzę sobie, żeby opuszczała pani rezydencję choćby na chwilę,
zrozumiano? - ostrzegł ją James przed progiem.
- Lordzie! Musi pan wejść do środka - zawołał go jeden ze służących.
James zmarszczył brwi, ale nietypowe zachowanie lokaja zastanowiło go.
- Proszę szybko iść na górę.
Stało się coś złego. Calliope z trudem nadążała za mężczyznami. Na piętrze
lokaj otworzył drzwi do jej pokoju. Nagle Calliope opuściła odwaga. Bała się, że
w środku zobaczy martwe ciało ukochanej osoby.
Na łóżku leżał śmiertelnie blady Stephen.
15.
- Stephenie! - zawołała Calliope, razem z Jamesem podbiegając do przyjaciela.
Chalmers był wyraźnie wycieńczony, twarz miał mokrą od potu. Nie zareagował
na krzyk Calliope, ciągle leżał bez ruchu. James odsunął ją do tyłu i przesunął
palcami wokół twarzy Stephena. Serce chorego biło regularnie i jego pierś
unosiła się w rytmicznym oddechu.
- Żyje. Gdzie był?
- Jakaś ulicznica przywiozła go dorożką, lordzie. Poczekała, aż go zabierzemy i
ulotniła się, zanim zdążyliśmy ją zatrzymać. A woźnica nic nie wiedział.
James spojrzał na Calliope. Płakała bezgłośnie i wyglądała, jakby jej życie
zależało od tego, czy Stephen obudzi się i przemówi.
- Wezwaliście lekarza? - spytał.
- Nie, lordzie. Pan Chalmers został przywieziony tuż przed pana przybyciem, a
poza tym nie byłem pewien, czy życzyłby pan sobie tego.
James kiwnął głową.
- Dobrze.
Calliope spojrzała na niego oburzona.
- Przecież musimy wezwać lekarza. Niech pan spojrzy na niego. On umiera.
- Jego serce bije regularnie. Prawdę mówiąc, bardziej obawiam się tego, co się
stanie, gdy osoba, która próbowała go zabić, zechce dokończyć swe dzieło.
Calliope wstała.
- Nie wierzę, że pozwoli mu pan leżeć tu bez żadnej pomocy medycznej. Nie
wiemy, w jakim jest stanie, a jeśli dostanie gorączki, może umrzeć.
- Godzina lub dwie nie zrobi różnicy. - Angelford odwrócił się do stojącego w
progu kamerdynera. -Grimmondzie, przykryj go i poleć służbie, żeby przyniosła
gorące cegły do ogrzania pościeli. Niech kucharka ugotuje bulion i proszę go
nakarmić, gdy się ocknie. Muszę najpierw porozmawiać z Holtem - zwrócił się
do Calliope - i dowiedzieć się, czy maczał w tym palce. Potem wezwiemy
lekarza. Holt ma wszędzie kontakty i nie znam żadnego doktora, który zdołałby
dochować przed nim tajemnicy. Proszę mi uwierzyć, że tak właśnie postąpiłby
Stephen.
- Dobrze, więc niech pan sobie idzie - burknęła Calliope i zajęła się chorym.
Usiadła przy nim i zaczęła gładzić go po twarzy. Angelford odebrał to jako
osobistą zniewagę. Przecież to ona go zdradziła, a zachowywała się, jakby było
odwrotnie. Miał ochotę potrząsnąć nią z całej siły.
- Nie wolno jej wychodzić z domu - przykazał służbie, zanim opuścił pokój.
Calliope nie zareagowała. Nie odwróciła się nawet, gdy wychodził.
Nie było sensu przemawiać jej do rozsądku.
Po jego wyjściu Calliope rozkleiła się. Gdy zobaczyła Stephena, miała wrażenie,
że przyjaciel wraca jej na ratunek. Tymczasem siedząc przy nim, mogła myśleć
tylko o Angelfordzie.
Gdy zobaczył swoją ostatnią karykaturę, wrócił do rzeczywistości. Był dla niej
markizem Angelfordem, arystokratą i kochankiem, nie panem Jamesem
Trento-nem, przyjacielem i adoratorem.
Jak mógł powiedzieć, że jest okrutna? Nie była okrutna. Była... Odpłacała
pięknym za nadobne. Zasłużył sobie na to.
Postanowiła się zdrzemnąć z nadzieją, że sen przyniesie ukojenie.
Ułożyła Stephenowi wygodniej poduszki i przysunęła fotel do łóżka.
Żałowała, że nie ma przy niej Deirdre. Z siostrą czuła się pewniej.
Kiedy właściwie wszystko zaczęło się psuć? Kiedy jej życie tak bardzo się
skomplikowało?
Calliope wbiła wzrok w sufit zbyt zmęczona, żeby zasnąć. Dlaczego narysowała
tyle karykatur Jamesa?
Prawdopodobnie dlatego, że zakochała się w nim, jeszcze zanim go poznała.
A teraz wiedziała to już na pewno. Kochała Jamesa Trentona, markiza
Angelforda. I nie było to łatwe uczucie, bo ich związek nie miał przyszłości.
Okazało się, że nie potrafi zachowywać się odpowiednio wśród wyższych sfer.
Skandal na balu u Killroyów był tego najlepszym przykładem. Ale przynajmniej
udało jej się narysować i dobrze sprzedać sporo karykatur. I nie straciła przy
tym godności.
Powinna podziękować Terrence'owi. Gdyby nie użyczył jej swojego powozu,
musiałaby wtedy na piechotę wracać do domu.
Calliope wyprostowała się. Wizytówka Terrence'a. Ta, która wypadła mu z
kieszeni. To na niej widziała pieczęć przedstawiającą sokoła.
Skąd miał ją Terrence? Calliope skoczyła na równe nogi, wytarła mokre od łez
policzki i pobiegła się przebrać. Porozmawiać z Terrence'em mogła tylko jako
Margaret Stafford.
Założyła niemodną suknię i wzięła laskę ojca. Gdyby coś poszło nie tak, będzie
przynajmniej miała broń. Oczywiście Terrence nie stanowił żadnego zagrożenia.
Nie, najprawdopodobniej ta wizytówka znalazła się u niego przypadkiem.
Trzeba było tylko dowiedzieć się, od kogo ją ma.
Upewniła się, czy Stephen wciąż spokojnie oddycha i z zadowoleniem
stwierdziła, że przyjaciel nabrał rumieńców. Zamierzała szybko wrócić, a
Stephenowi nic nie groziło, bo służba co chwilę przychodziła sprawdzić, jak się
czuje.
Skierowała się do wyjścia, ale przypomniała sobie ostatnie polecenie Jamesa.
Postanowiła opuścić rezydencję przez okno gabinetu. Z zaskakującą wprawą ze-
skoczyła z parapetu w krzaki i szybko wyszła na ulicę. Chciała jak najszybciej
oddalić się od domu, zanim ktokolwiek zauważy jej nieobecność.
Bez przeszkód zatrzymała dorożkę. Trochę żałowała, że wybiera się na tę
przejażdżkę sama, bo dom Terrence'a znajdował się w gorszej dzielnicy
Londynu. W drodze zastanawiała się, jak wytłumaczy swoją wizytę. Panna z
dobrego domu nie powinna sama odwiedzać kawalera.
Dwadzieścia minut później dorożka zatrzymała się przed ładnym, choć
zaniedbanym budynkiem. Calliope zapłaciła woźnicy i wysiadła na ulicę.
Ucieszyła się, że wzięła ze sobą laskę, bo po przeżyciach ostatnich dni noga
zaczęła jej dokuczać.
Zapukała do drzwi i zdziwiła się, gdy kilka sekund później otworzył jej sam
Terrence.
- Panno Stafford, c-co pani tu robi? - wyjąkał.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, panie Smith, ale chciałabym z panem
porozmawiać.
Terrence zawahał się, ale w końcu wpuścił ją do środka.
- Proszę, ale wkrótce spodziewam się gości.
- Dziękuję, nie zabawię długo.
Weszli do nowocześnie umeblowanego salonu.
- Proszę się rozgościć. Ma pani ochotę na herbatę?
- Nie, proszę nie robić sobie kłopotu. Przejeżdżałam tędy i postanowiłam
podziękować panu za pomoc na balu u Killroyów.
Terrence zaczerwienił się.
- Cóż, tylko tyle mogłem zrobić po tym, jak postąpiła tamta... tamta kobieta.
Calliope pozwoliła, by jej policzki zalał delikatny rumieniec i skromnie spuściła
oczy.
- Postąpił pan bardzo szlachetnie, udostępniając mi swój powóz.
-Jak się pani miewa, panno Stafford? Znalazła pani inne zajęcie?
- O, tak! Zatrudnił mnie adwokat, który zresztą ma biuro niedaleko stąd.
Jestem bardzo zadowolona z tej pracy.
Terrence uśmiechnął się.
- Bardzo mnie to cieszy.
- Prawdę mówiąc, wiąże się z tym drugi powód mojej wizyty u pana. Miałam
nadzieję, że zdradzi mi pan, kto zaprojektował pańską wizytówkę z orłem.
Adwokat, u którego pracuję, używa pieczęci z orłem. Chciałam okazać mu
wdzięczność za zatrudnienie mnie mimo braku referencji i zamówić podobne
wizytówki.
Terrence nerwowo poprawił się na krześle.
- Moim zdaniem to wcale nie jest orzeł i nie wiem, gdzie pieczęć została
zamówiona. Tę wizytówkę dał mi... przyjaciel.
Calliope nachyliła się do przodu.
- Gdyby podał mi pan jego nazwisko, mogłabym z nim porozmawiać - poprosiła,
błagalnie spoglądając mu w oczy.
Nagle Terrence wyprostował się.
- Myślę, panno Stafford, że mógłbym popytać znajomych o tę pieczęć.
Calliope przygryzła wargi.
- A ja tak liczyłam, że jeszcze dziś uda mi się zamówić te wizytówki.
- Obiecuję, że sprawdzę dla pani tę informację. Jak nazywa się adwokat, u
którego pani pracuje?
- Właśnie, panno Stafford, proszę podać mu nazwę biura.
Calliope zadrżała na dźwięk zimnego, męskiego głosu. Zadrżała i odwróciła się
do drzwi. Terrence skoczył na równe nogi.
- Przyszedł pan wcześniej, lordzie.
- I nad wyraz fortunnie, jak widzę.
Intruzem był wysoki, elegancki mężczyzna o szpakowatych włosach. Stał w
progu z płaszczem przewieszonym przez ramię.
Calliope ogarnął lęk. Szmer, który rozległ się w przedpokoju, zdradził obecność
jeszcze jednej osoby. W drzwiach pojawił się drugi mężczyzna, niższy i krępy.
Jego chłodne, przenikliwe spojrzenie przeraziło Calliope.
- Panna Stafford, prawda? Cieszę się, że pani przyszła. Bardzo nam pani
ułatwiła zadanie.
Terrence wpatrywał się w gości z otwartymi ustami.
- Wiedzieliście, że panna Stafford odwiedzi mnie dzisiaj? Co ona ma z tym
wspólnego?
- Obawiam się, że bardzo dużo - odparł książę, na co niższy mężczyzna zatarł z
uciechą dłonie.
Calliope odetchnęła głębiej, pragnąc się uspokoić.
- Nie rozumiem - wymamrotał Terrence. Książę uśmiechnął się wyrozumiale.
- Tego się właśnie spodziewałem po tobie. Czego dowiedziałeś się o
Angelfordzie?
Terrence spojrzał zaniepokojony na Calliope, ale książę gestem nakazał mu
odpowiedzieć.
- Przechadzał się po mieście ze swoją utrzymanką. Poszedłem za nimi do
Strandu. Stamtąd wrócili do rezydencji Chalmersa, którą Angelford opuścił
wkrótce potem. Sam.
Serce Calliope biło jak szalone. Dlaczego przyszła tu w pojedynkę? Dlaczego
nikomu nie powiedziała, dokąd się wybiera?
- Dobrze. Angelford zostanie tam co najmniej kilka godzin. Jest jak pies, który
dorwał kość. Nie wyjdzie od Holta, dopóki nie przekona się o jego niewinności.
Albo winie. - Książę uśmiechnął się przebiegle. - Miejmy nadzieję, że raczej to
drugie.
Terrence zerknął nerwowo na Calliope.
- Dlaczego mówi pan o tym w jej obecności?
- Och, ona nas nie wyda. Mój współpracownik już o to zadba. Calliope wstała.
- A dokąd to się pani wybiera, Calliope - spytał zdziwiony.
Calliope o mało nie zemdlała. Terrence zmarszczył brwi.
- Ona ma na imię Margaret.
Książę spojrzał z wyższością na Terrence'a.
- Dlatego poleciłem ci śledzić Angelforda. Z jego kobietą nie dałbyś sobie rady.
Terrence wyglądał na zdezorientowanego.
- Powiedziałem panu, że ona została w rezydencji Chalmersa.
- Sama chce mu pani wyznać prawdę czy ja mam to zrobić?
Calliope opanowała nerwy.
- Ależ, lordzie, nie śmiałabym odebrać panu tej przyjemności.
- Zadziorna dziewczyna. Teraz rozumiem, dlaczego Angelford trzyma panią przy
sobie. Myślałem, że pozbyłem się pani po balu u Killroyów. Kilka aluzji wy-
szeptanych do ucha lady Simpson... - Uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
A Calliope sądziła, że Angelford przyczynił się do tego, że straciła pracę!
Zacisnęła pięści.
- Czyżby sugerował pan, iż panna Stafford to Esmeralda? - Terrence był naiwny
i czasem powolny, ale nie głupi.
- Prawdę mówiąc, panna Stafford nie istnieje. Ani Esmeralda. Nie wiem, w ilu
innych przebraniach jeszcze występowała, ale to jest panna Calliope Minton,
córka wicehrabiego Salisbury'ego.
- A pan, jak rozumiem, jest człowiekiem, który go zabił.
- Tę zasługę weźmie na siebie Holt - odparł spokojnie książę.
- Nie wiem, dlaczego pan to zrobił. Nie wiem, kim pan jest. Ale to pan go
zamordował.
Książę roześmiał się nieprzyjemnie.
- Moja droga, boleśnie mnie pani rani. Ale tak czy inaczej, Holt będzie
obarczony winą za przedwczesną śmierć pani ojca, a pani kochanek zginie,
dowodząc tego.
Calliope przeszył strach, ale nie dała tego po sobie poznać.
- A jak to się stanie?
Terrence patrzył na księcia, jakby właśnie wyrosła mu druga głowa.
- Zaraz, zaraz. O co chodzi z tym umieraniem i zabijaniem? Ja nie chcę mieć z
tym nic wspólnego. Powiedział pan, że będę mógł ożenić się z Lucindą, jeśli
spełnię pana prośbę.
- Zamknij gębę i przestań paplać, głupcze!
- Z Lucindą?
Calliope zaczynała wszystko rozumieć.
- On jest jej wujem i opiekunem. Lucindą musi go słuchać i w końcu przekona
się, jak bardzo ją kocham.
- Och, Terrence'ie - smutno westchnęła Calliope. Jej przyjaciel był zdruzgotany,
ale teraz nie mogła się nim zająć. - Terrence miał pilnować Jamesa, prawda?
Nie ma z tym wszystkim nic wspólnego?
- Ponieważ teraz jednak wie za dużo, trzeba będzie zmienić warunki umowy.
Terrence wyraźnie się wystraszył i Calliope wcale mu się nie dziwiła.
- Panno Minton, proszę mi powiedzieć, gdzie jest pierścień.
- Pierścień? A więc to o niego chodziło? - udała zdziwienie Calliope.
Książę nie poznał się na żarcie.
- Gdzie on jest?
- Czy mój ojciec go panu zabrał? Dlatego go pan zabił?
- To mój pierścień i chcę go z powrotem.
- A nasz dom... Podpalił go pan, żeby zniszczyć dowody?
- Oddaj mi go!
Calliope spojrzała na księcia z wyższością. -James na pewno pokazał już
pierścień Holtowi. Dotarcie do pana to tylko kwestia czasu.
- Wątpię, moja droga, ale nawet jeśli tak, pani nie powinno to interesować.
Do przodu wystąpił krępy mężczyzna. Miał krzywe zęby, długi nos i całą twarz
w bliznach.
- Mam się zająć obojgiem? - spytał, choć patrzył tylko na Calliope.
- Nie będziemy dokuczać naszemu młodemu pomocnikowi, Rzeźniku. W końcu
jest naszym przyjacielem. No, dalej, Terrence, zwiąż pannę Minton, a potem po-
rozmawiamy.
Terrence spojrzał na Calliope, ale ona pokręciła głową. W tej chwili nie było
sensu stawiać oporu.
Rzeźnik podszedł do niej, ale Terrence najwyraźniej odgadł jego intencje, bo
pierwszy chwycił ją za ramię. Mężczyzna szarpnął nią i odepchnął Smitha.
Calliope odruchowo próbowała się uwolnić.
Rzeźnik roześmiał się nieprzyjemnie.
Związali jej sznurem ramiona i nogi. Gdy owionął ją nieświeży oddech oprawcy,
splunęła mu w twarz. Rzeźnik spoliczkował ją otwartą dłonią i wetknął w usta
kawałek brudnej szmaty. Chwycił ją za dekolt sukni i rozerwałby materiał, ale
książę go powstrzymał.
- Dość tego. Później będzie na to czas.
Po krótkiej kłótni Rzeźnik wtrącił ją do małej, ciemnej spiżarni. W ostatniej
chwili Terrence zdążył wrzucić tam jej laskę. Zza zamkniętych drzwi Calliope
słyszała podniesione głosy.
- Zostanę z nią na wypadek, gdyby ktoś tu przyszedł.
- Później się z nią pobawisz. Ona ci nie ucieknie. Teraz chcę, żebyś poszedł do
Holta. Jeśli Angelford wciąż tam jest, zabij ich obu. Terrence i ja będziemy na
ciebie czekać.
W korytarzu rozległy się kroki, a potem trzaśniecie drzwi wejściowych.
- Gdzie są dokumenty, Terrence'ie?
- W bezpiecznym miejscu - odparł przestraszony Smith.
- Potrzebuję ich. Gdzie są?
- Nie oddam ich panu. Co się tu dzieje? Co zamierzacie zrobić z panną
Stafford... panną Minton?
Calliope usłyszała głuchy odgłos uderzenia, po którym ciało Terrence'a osunęło
się na podłogę.
Drzwi do spiżarni otworzyły się i do środka zajrzał książę.
- Przykro mi, moja droga, lecz nie sądzę, żeby miała pani dla mnie jakieś cenne
informacje. Ale ogólnie rzecz biorąc, ma ich pani za dużo. Proszę się jednak tym
nie martwić. Nie będzie pani umierać w samotności. Terrence dotrzyma pani
towarzystwa. A pani drogi James także do was dołączy, gdy tylko odda mi
pierścień. -Uśmiechnął się do niej niemal ojcowsko. - Zegnaj, moja droga.
Będzie mi brakowało pani błazeństw. Szkoda, że nasza znajomość nie potoczyła
się inaczej.
Calliope chciała coś powiedzieć, ale przez knebel udało jej się tylko zaskrzeczeć.
Książę zamknął drzwi i ogarnęła ją ciemność. Dlaczego jej nie zastrzelił?
W tym momencie nie miała ochoty się nad tym zastanawiać. Najważniejsze, że
jeszcze żyła. Zastanawiała się, co się stało z biednym Terrence'em. Oby nie oka-
zało się, że Lucinda Fredericks dosłownie wpędziła go do grobu.
Calliope poruszała nadgarstkami, próbując się uwolnić, ale sznur był
zawiązany zbyt mocno. W czasie szamotaniny lewą ręką natrafiła na swoją
laskę i pojawił się cień nadziei na wyzwolenie. Ostrożnie ujęła jej główkę w
dłoń. Teraz musiała ją przekręcić, żeby wysunąć ostrze. Nie było to łatwe
zadanie, zważywszy, że nie mogła rozsunąć nadgarstków.
Po chwili zastanowienia wsunęła sobie rączkę laski pod siedzenie i zaczęła
kręcić kijem. Po krótkim czasie rozległ się upragniony trzask.
Calliope wyjęła laskę i umieściła ostrze między związanymi nadgarstkami. Gdy
zaczęła przecinać sznur, skaleczyła się w palec. Przerwała na moment, żeby za-
jąć wygodniejszą pozycję, i wtedy poczuła dym.
Momentalnie sparaliżował ją strach. Zrozumiała, dlaczego książę nie wrócił.
Odezwał się w niej instynkt przetrwania i ze zdwojoną energią wzięła się za
przecinanie więzów, nie zważając na ból. Gdy dym wcisnął się do spiżarki
szparą pod drzwiami, zaczęła krzyczeć.
James szedł ulicą szybkim krokiem. Kazał woźnicy czekać na siebie pod
rezydencją Holta. Targany silnymi emocjami nie potrafił udawać, że wyszedł na
spacer dla przyjemności.
Czuł się oszukany przez najbliższych. Stephen musiał wiedzieć, że Calliope jest
autorką karykatur. To wyjaśniałoby rysunki na tematy polityczne, bo Stephen
mógł jej dokładnie opowiadać, co wydarzyło się w parlamencie. W takim
kontekście jasne stawało się rozbawienie Stephena w klubie White'a, gdzie
pokazał mu swoją karykaturę. Na pewno wieczorem nieźle się uśmiali z Ca-
lliope! Nie, to niemożliwe. Stephen był wtedy wyraźnie zdziwiony. Nie wiedział,
że Calliope jest autorką tego rysunku.
Ale ja powinienem był się domyślić, pomyślał James. Choć wskazywało na to
tyle przesłanek, nawet przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że Landes jest
kobietą. Zaraz, zaraz, przywołał się do porządku. Miał do spełnienia poważną
misję i nie mógł mieszać spraw osobistych z zawodowymi.
Co wydarzyło się wczorajszej nocy? Nie potrafił sobie tego wytłumaczyć.
Między Calliope a Stephenem nie doszło do zbliżenia. To było oczywiste. Ale
dlaczego? Czy taki był warunek umowy, którą zawarli? Chyba tak. Jako
towarzyszka Stephena miała nieograniczony dostęp do wyższych sfer.
Prawdopodobnie dlatego wcześniej zatrudniła się jako dama do towarzystwa.
Jak jednak związała się ze Stephenem? Pytanie to intrygowało go tym bardziej,
że była córką Salisbury'ego.
Postanowił, że zanim ją udusi, siłą wyciągnie z niej odpowiedzi na te pytania.
Nie, najpierw zabierze ją do swojej sypialni, a potem udusi.
Oczywiście jej repliki okażą się niezadowalające. Widział przecież, z jakim
zachwytem wpatrywała się w Stephena. Może teraz, gdy Chalmers wróci do
zdrowia, zechce naprawdę zostać jego kochanką. Nic i nikt już nie będzie im
stał na drodze.
James zacisnął zęby. Mimo że Stephen był jego najlepszym przyjacielem, na
myśl o Calliope w ramionach innego mężczyzny dostawał białej gorączki. Nie
wiedział, kiedy stał się tak zaborczy, ale nie potrafił pozbyć się tego uczucia.
Obok przejechała dorożka i zatrzymała się tuż przed nim. Wyskoczył z niej
Finn.
- Nie ma jej, lordzie. -Jak to, nie ma?
- Uciekła przez okno w gabinecie, gdy wszyscy byli zajęci.
- Kilka przecznic stąd czeka Robert z powozem. Niech pojedzie do teatru
Adelphi. Pewnie poszła tam odwiedzić rodzinę. A ty czekaj tu na mnie, wracam
za kilka minut.
Finn kiwnął głową i oddalił się szybkim krokiem. Im bardziej James
zastanawiał się nad sytuacją, tym bardziej wątpił, żeby Calliope była w Adelphi.
Dlaczego poszła sama? Zaklął w myślach, gdy przypomniał sobie, że przed
wyjściem polecił służbie nie wypuszczać jej z rezydencji. Postąpił arogancko, ale
dla jej własnego dobra.
Dlaczego ukochani zawsze są nieposłuszni?
James zatrzymał się.
Przed oczami stanęła mu Calliope w niemodnej sukni, przebrana za Margaret
Stafford, potem stojąca w wyzywającej pozie w samej halce u madame Giselle.
Jej radosny śmiech, gdy uczyła się jeździć konno, odwaga, którą wykazała się
podczas brawurowej ucieczki przed pościgiem, wczorajsza namiętność...
Z trudem wykonał jeden, później drugi krok.
Zakochał się w niej. To oczywiste, że kochał ją od dawna. Nigdy żadna kobieta
nie była mu tak bliska.
Powinien był domyślić się tego wcześniej, gdy spojrzał na swoją pierwszą
karykaturę. Nie interesowały go damy z wyższych sfer. Czuł odrazę do
rozwiązłych mężatek i głupich debiutantek. Nie lubił plotek i nieszczerości.
Od początku wiedział, że tak się to skończy. Przeczuwał to od dnia, gdy ujrzał
ją po raz pierwszy. Ojciec mścił się na nim w ten sposób. Straci kobietę, którą
kochał, by zapłacić za śmierć matki.
Przeraził się. Wreszcie przyznał się przed sobą otwarcie, że zawsze obawiał się,
iż straci ukochaną osobę.
Wziął się w garść i podszedł do drzwi rezydencji Holta. Kamerdyner wprowadził
go do gabinetu.
- Wiem, dlaczego tu jesteś - przywitał go bez ogródek Holt. - Nie mamy zbyt
wiele czasu. Szpiedzy ostrzegli mnie, że grozi ci niebezpieczeństwo. Powinieneś
jak najszybciej wyjechać z miasta. I zabrać swoją kochaneczkę ze sobą.
James powstrzymał się, żeby nie wyprowadzić Holta z błędu co do Calliope.
- Dlaczego miałbym wyjeżdżać? Wolę poczekać, aż po mnie przyjdą i zakończyć
to wszystko.
- Nie masz pojęcia, z kim albo czym masz do czynienia.
- Owszem, wiem. To jeden z Sokołów. Ktoś zdradził.
- Tak. - Holt nie wydawał się zdziwiony wiedzą Jamesa.
- Gdzie jest twój pierścień, Holt?
Mężczyzna wyciągnął go z kieszonki. Był taki sam jak ten, który odkryli w lasce
Salisbury'ego.
- Znaleźliśmy brakujący pierścień. Oczy Holta rozbłysły.
- Gdzie on jest?
James podał go dowódcy.
- Żałuję, że Stephen nie oddał mi go wcześniej.
- Prawdopodobnie nie wiedział, czy nie jest pan zamieszany w tę sprawę.
- Tak, ale teraz może być za późno. Musimy te informacje zachować w
tajemnicy. Mało kto wie o Sokołach.
- Do kogo należy ten pierścień?
- Do księcia Flandersa.
- Wie pan, kto mu pomaga? - spytał po chwili milczenia James.
- Ostatnio kazałem śledzić was wszystkich. Flanders zadaje się z jakimiś bardzo
podejrzanymi typami. Widziano go także kilkakrotnie u Terrence'a Smitha. Na
pewno obiecał mu rękę swojej podopiecznej albo coś równie niedorzecznego w
zamian za współpracę.
James poczuł się, jakby ktoś zadał mu cios w żołądek. Nagle zrozumiał, dokąd
poszła Calliope.
- Gdzie mieszka Smith?
Holt spojrzał na Jamesa z ukosa, ale podał mu adres.
- Szkoda, że nie ma Stephena, pomógłby nam -stwierdził.
- Powinien pan jak najszybciej opuścić rezydencję - powiedział James tknięty
nagłym przeczuciem. - Niech pan idzie z kimś zaufanym. Jest pan w
niebezpieczeństwie, ktoś próbuje pana wrobić w morderstwo. Znaleźliśmy fał-
szywe świadectwo urodzenia pańskiego syna Edmunda.
Holt nie wyglądał na przekonanego, ale przytaknął.
James wybiegł na ulicę i, dając Finnowi instrukcje, dokąd mają jechać,
wskoczył do powozu.
Natychmiast ruszyli. Po drodze James przeklinał każdy wybój, każdą
nierówność, które kazały im zwalniać. Za dużo czasu już zmitrężyli.
Kilkanaście minut później zatrzymali się przy płonącym domu. James wiedział,
że Calliope jest w środku. Strach, jakiego do tej pory nie znal, ścisnął mu serce.
Bez zastanowienia rzucił się w sam środek piekła.
Calliope niemal straciła czucie w poranionych rękach. Na szczęście w końcu
usłyszała trzask pękającego sznura i szybko uwolniła się z więzów. Wyciągnęła
knebel z ust i, chwyciwszy laskę oburącz, zaczęła przecinać sznur pętający jej
stopy. Potem otworzyła drzwi. Korytarz wypełniał gęsty, gryzący dym, widać
było przebijające przez niego płomienie.
Nad nieruchomym ciałem Terrence'a stał Finn.
Skąd on się tu wziął?
- Finnie! - usiłowała krzyknąć, ale dym dostał się do płuc i z jej gardła
wydobyło się jedynie chrypienie.
Mimo to mężczyzna dostrzegł ją i z wyrazem ulgi na twarzy skinął, by szła za
nim. Przeszli do głównego wyjścia i na zewnątrz Finn w bezpiecznym miejscu
ułożył Terrence'a.
- Co ty tu robisz? Gdzie jest James?
Finn nie odpowiedział, ale ruszył z powrotem do płonącego domu.
- Czy James jest w środku?
Calliope zadrżała ze strachu. Sądziła, że całkowicie opadła z sił, ale myliła się.
Gdy zbliżyli się do werandy, rozległ się trzask pękającego stropu. Finn chwycił
ją za rękę i pociągnął do tyłu.
- Nie pomoże mu pani, ginąc w pożarze. Calliope chciała go odepchnąć, ale
Finn stał, jakby wrósł w ziemie.
Znienacka kopnęła go w kostkę i, korzystając z zaskoczenia, wbiegła na
werandę. Przed oczami stanęła jej matka, wracająca do płonącego domu. Teraz
jednak najważniejszy był James.
-Jamesie! Jamesie! Gdzie jesteś?
Nikt się nie odezwał. Cały tyl domu był w ogniu. Gorące iskry parzyły jej ręce i
twarz. Nagle przed sobą dostrzegła jakiś cień. Upadła na kolana i wczołgała się
na korytarz. Pod belką, która spadła ze stropu, leżał James. Bezskutecznie
próbował uwolnić się z pułapki.
- Co pani tu, u licha, robi? Niech pani stąd ucieka, zanim zawali się sufit! -
krzyknął.
Nie takiego powitania spodziewała się Calliope, ale zlekceważywszy nakaz,
wzięła się za odsuwanie belki. Drewno było jednak zbyt ciężkie.
-Jeśli nie wyjdzie pani stąd w tej chwili, zabiję panią.
- Gdyby mógł pan spełnić tę groźbę, już by nas tu nie było.
Calliope jeszcze raz spróbowała przesunąć kłodę. Bez rezultatu. Nagle obok niej
pojawił się Finn i teraz działali wspólnie. Calliope podniosła nogę od krzesła i
użyli jej jako dźwigni. Finn mocno przycisnął i po chwili James był wolny.
Wyczołgał się spod belki i chwiejnie stanął na nogach. Skinął Finnowi, który
rzucił się do wyjścia. Popchnął przed sobą Calliope, ale ona potknęła się. Chwy-
cił ją więc w ramiona i, przyciskając głowę ukochanej do piersi, przeskoczył
płomienie liżące framugę drzwi.
16.
Calliope zamknęła oczy. James obrócił się w powietrzu i gdy upadli na trawę,
ona wylądowała na nim.
- Jak mnie pan znalazł?
- Żeby panią zabić - wykrztusił, z trudem łapiąc powietrze.
Calliope spojrzała na jego wykrzywioną bólem twarz i od nowa zakochała się w
nim do szaleństwa. Odgarnęła mu włosy od oczu i pogłaskała po policzku.
- Jak mnie pan znalazł, a nie dlaczego.
- Holt dał mi wskazówkę.
- Holt wiedział, że tu jestem?
- Nie, ale powiedział, że książę Flanders często odwiedza Terrence'a Smitha.
- A więc wie pan o Flandersie?
Na podartej koszuli Jamesa wylądował rozżarzony węgielek. -Tak.
- Czy nie sądzi pan, że powinniśmy się stąd zabierać? -wtrącił Finn.
Calliope zerwała się na równe nogi, James też wstał. Nie było mu łatwo iść,
dusił go kaszel, który dawał się także we znaki Calliope. Na szczęście po kilku
minutach
płuca miała już wolne od dymu i zanieczyszczeń. Zadowolona, że udało jej się
wyrwać ze szponów śmierci, podniosła z ziemi poplamioną krwią laskę.
Podała ją Jamesowi, a ten natychmiast chwycił Calliope za ręce.
- Jest pani jeszcze gdzieś ranna? Kto to zrobił? - pytał. -Ja sama, gdy
próbowałam uciec. Przecięłam więzy ostrzem.
- A podarta suknia? - spytał głosem zimnym jak lód z wściekłości.
Calliope jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Spojrzała na swoje ręce.
Miała na nich głębokie rany, z których sączyła się krew, ale mogła nimi
swobodnie ruszać i tylko to się liczyło.
James podarł swój fular i delikatnie obwiązał kawałkami materiału dłonie
Calliope. Potem podniósł z ziemi płaszcz i zarzucił jej na ramiona.
Wokół płonącego budynku zaczęli się gromadzić sąsiedzi. Martwili się, że pożar
może przenieść się na ich domy.
- Po Wielkim Pożarze* powinni byli budować domy z kamienia, a nie drewna.
- Nigdy dość ostrożności.
Kilka osób próbowało gasić płomienie, ale był to próżny wysiłek. Nic już nie
mogło uratować rezydencji Smitha.
Finn ułożył nieruchome ciało Terrence'a w powozie. James posadził Calliope na
siedzeniu naprzeciwko, a gdy sam wszedł do środka, wziął ją na kolana. Wresz-
cie, spokojniejsza, przytuliła głowę do jego ramienia.
- Dlaczego podpalił budynek? - spytał ją James.
- Na pewno z powodu dokumentów, o które pytał. Terrence nie chciał mu
powiedzieć, gdzie są. Najwygodniej było zniszczyć cały dom z nami w środku.
Za jednym zamachem pozbyłby się wszystkich problemów. -Calliope wzdrygnęła
się. - Ale skąd Holt wiedział, że to Flanders zdradził?
- Rozpoznał jego pierścień. Najwyraźniej różniły się między sobą, a Holt znał
wszystkie.
- Musimy wezwać lekarza do Terrence'a i Stephena -powiedziała po chwili
milczenia Calliope. - Czy teraz to już bezpieczne?
James przytaknął.
- Miejmy nadzieję, że Stephen odzyskał przytomność i będę mógł wam obojgu
przedstawić mój plan.
Gdy dotarli do rezydencji, James delikatnie wyniósł Calliope z powozu.
Powiedział coś do Finna, który kiwnął głową i odjechał.
Oboje chwiejnym krokiem podeszli do drzwi. Nikt im nie otworzył.
Angelford pociągnął za klamkę.
- Gdzie jest służba?
Powoli weszli do środka. Osiłków Jamesa nie było widać.
Z podwórka doszedł ich odgłos wybuchu. Podbiegli do okien. Okazało się, że
pali się powozownia, a służący próbują ugasić pożar.
James wyciągnął pistolet i popchnął Calliope za siebie.
- Powinienem kazać Finnowi zabrać panią w bezpieczne miejsce, ale myślałem,
że mamy czas.
W pustym domu słychać było tylko dochodzące z zewnątrz krzyki ludzi i rżenie
przerażonych koni.
- Niech pani wyjdzie na ulicę i zatrzyma dorożkę -szepnął James.
- Nie. Musimy najpierw sprawdzić, czy Stephen jest na górze. Nie wyjdę stąd
bez pana - odparła zdecydowanym tonem.
- Więc niech pani idzie za mną.
W pustym korytarzu kroki odbijały się od ścian głuchym echem. Calliope
ogarniał coraz większy niepokój. Gdy znaleźli się na piętrze przed drzwiami do
jej sypialni, nerwy miała w strzępach.
James sięgnął do klamki, ale zanim jej dotknął, drzwi się otworzyły. Kątem oka
Calliope zdołała jedynie dostrzec jakąś postać wyłaniającą się z cienia i po
chwili ktoś wykręcał jej do tyłu ramię.
- Do środka, lordzie - rozległ się głos Rzeźnika. W progu stał Flanders.
- No, proszę. Pani wola przetrwania jest niezwykła. Cieszę się, że zdołaliście
dotrzeć na moje przyjęcie. A gdzie jest Terrence?
- W bezpiecznym miejscu - odparł James.
- Zobaczymy. Nie sądzę, żeby miał tyle sił co pani, moja droga.
Calliope spojrzała na łóżko. Stephen wpatrywał się wściekłym wzrokiem w plecy
Flandersa. Wciąż był blady, ale przytomny. Rzeźnik popchnął ją do przodu, a
sam stanął plecami do ściany.
- Stephenie, wszystko w porządku?
- Bywało lepiej. Wy też chyba mieliście ciężki dzień. Calliope uśmiechnęła się
słabo i spróbowała odsunąć od lufy wymierzonej w nią broni.
- Nie martw się, moja słodka. Ty umrzesz ostatnia. Dla ciebie przewidziałem
specjalne atrakcje - szepnął jej do ucha Rzeźnik i przesunął pistoletem w dół po
biodrze Calliope. - Myślałem, że ominęła mnie ta przyjemność, ale dzień okazał
się dla mnie łaskawy.
James ruszył w jego stronę, ale zatrzymał się, kiedy Rzeźnik położył palec na
cynglu.
- Szlachetny pan Chalmers znów zechciał zaszczycić nas swoją obecnością -
powiedział Flanders. - Masz szczęście, Chalmers, że trafiła ci się taka dobra
opiekunka, bo inaczej złapalibyśmy cię dawno temu.
Stephen zmarszczył brwi, nie do końca zrozumiawszy słowa księcia, ale milczał.
- W końcu jednak popełniłeś błąd - ciągnął Flanders. -Podczas naszego
spotkania zauważyłem twoją minę, gdy spostrzegłeś pierścień Holta.
Zrozumiałem, że masz mój albo przynajmniej wiesz, gdzie jest. Znalazłeś
Salisbury'ego, zanim umarł i zabrałeś jego pierścień, chociaż ja go przy nim nie
znalazłem.
- Dlaczego chciał go pan odzyskać? - przerwała mu Calliope.
Chciała ściągnąć na siebie uwagę Flandersa, bo James niepostrzeżenie zbliżał
się do Stephena i potrzebował więcej czasu.
- Żeby nie łączono mnie z tą sprawą. Ten pierścień jednoznacznie wskazuje na
mnie.
- Z jaką sprawą? Morderstwem mojego ojca? Dlaczego pan to zrobił?
- Ten łajdak prowadził dochodzenie przeciwko naszej grupie i niebezpiecznie
zbliżył się do prawdy.
- Współpracowaliście z Napoleonem, a nie przeciwko niemu?
Flanders patrzył na Calliope z niedowierzaniem. James i Stephen też utkwili w
niej zaskoczony wzrok.
- Skoro jedynym celem waszego stowarzyszenia była działalność wymierzona
przeciwko Napoleonowi, a zaczęliście się nawzajem niszczyć, to może oznaczać
tylko tyle, że ktoś z was zaczął współpracować z Bonapartem. Stephen
przytaknął.
- Nasi agenci wykryli wzmożoną korespondencję i podejrzane zachowanie wśród
popleczników Napoleona. Wiedzieliśmy, że zbiera się jego stara gwardia i że
powstają plany ucieczki z Elby.
-Zostaliśmy wysłani do Austrii, żeby na Kongresie Wiedeńskim poznać
szczegóły akcji przed przybyciem Wellingtona - wtrącił James. - Tymczasem
Stephen, Mer-riweather, Roth, Holt i Salisbury pracowali w Brukseli i Francji.
Tuż po przyjeździe Wellingtona na Kongres ogłoszono, że Napoleon rzeczywiście
uciekł z Elby i wraca do Francji. Ale jaki był udział pana w tym przedsię-
wzięciu?
Flanders zmarszczył brwi. - Nieistotne. Dziwne, że tak wiele odgadliście, a nie
macie pojęcia, kto tak naprawdę za tym wszystkim stoi.
- Zabił pan mojego ojca - powiedziała Calliope.
- Nie dowodziłem i musiałem wykonać brudną robotę.
Flanders wydał dziwny dźwięk, jakby próbował powiedzieć coś więcej, ale zdążył
tylko wykrzywić usta w grymasie bólu i jego ciało osunęło się na podłogę.
- Nie, nie dowodziłeś - odezwał się przybysz.
Calliope przeniosła wzrok z nieruchomego Flandersa na postać, która pojawiła
się w drzwiach. Do pokoju nonszalanckim krokiem wszedł lord Holt z
pistoletem w ręce.
Rzeźnik wciąż przyciskał lufę broni do boku Calliope, ale zaczął przestępować z
nogi na nogę. Najwyraźniej zastanawiał się, co teraz zrobić.
Holt spojrzał na niego.
- Rzeźnik, o ile się nie mylę?
Najwyraźniej łotr przytaknął, ale z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Holt
uśmiechnął się.
- Dobrze, myślę, że się dogadamy. Wiem, czego chcesz. Możesz ją mieć i w
dodatku otrzymasz zapłatę za swoje usługi.
Widocznie odpowiedź Rzeźnika usatysfakcjonowała Holta, bo lord uśmiechnął
się zadowolony.
James i Stephen chcieli się na nich rzucić, ale Holt ich powstrzymał.
- Hola, chłopcy. Z takiej odległości Rzeźnik nie chybia. Calliope poczuła, że
stojący za nią rzezimieszek ciągnie ją z całej siły za włosy. James i Stephen
zamarli.
Holt usiadł w fotelu przy drzwiach. Poruszał się swobodnie, ale broń trzymał
cały czas wymierzoną w Angelforda. Drugi pistolet miał wetknięty za pasek.
- Dziękuję, że wszyscy zechcieliście tu przyjść. Oszczędziliście mi sporo kłopotu.
- Odkryłem pana podwójną grę - wycedził James.
- Niedobry chłopiec, nie powiedziałeś mi, że Stephen żyje. Na szczęście moi
szpiedzy nie zawiedli. Gdyby nie ten drobiazg, przekonałbyś mnie, że mogę się
czuć bezpiecznie.
- Miał pan pierścień Sokoła, a nie wyobrażam sobie pana w roli posłusznego
podwładnego. Mógł pan być tylko i wyłącznie przywódcą organizacji. Zresztą
jedynie pan byłby w stanie uknuć taką intrygę i doprowadzić do jej wykonania.
Tylko pan miał odpowiednie kontakty. Nigdy nie musiał pan brudzić sobie rąk,
wystarczyło wyznaczać swoich agentów na najwyższe stanowiska w dyplomacji.
Gdyby coś się nie powiodło, oni zostaliby oskarżeni. Był pan idealnym
podwójnym agentem z idealnym motywem - nieślubnym synem. Żałuję, że nie
zabiłem pana wcześniej.
- Cóż, może powinieneś był.
- Kto znalazł prawdziwe świadectwo urodzenia Edmunda?
- Oczywiście Francuzi, od których dostał je Flanders. Był wniebowzięty.
Stwierdził, że trzyma mnie w garści na wypadek, gdyby odnalazł się jego
pierścień. I tak się stało. Upewniłem się wtedy, że nie wejdziesz mi w paradę i
pozwoliłem Stephenowi zobaczyć ten pierścień. Liczyłem, że zdemaskuje
Flandersa i że pozabijają się nawzajem. Flanders był chciwy, ale nie głupi.
Wynajął Rzeźnika i podłożył Ternberry'emu prawdziwe świadectwo urodzenia
Edmunda, żeby mnie nastraszyć. Ternberry, niestety, natychmiast z tym do
mnie przyszedł, co nie skończyło się dla niego dobrze.
- Dlaczego zabił pan Ternberry'ego akurat u Pettigrew?
- Nie przyjechałem na przyjęcie, więc nikt nie łączyłby mnie z tym
morderstwem. Było tam wystarczająco dużo podejrzanych osób: Flanders,
Pettigrew, wy dwaj, nawet Roth, gdybym chciał zmienić taktykę.
- Po co Ternberry wrócił na przyjęcie?
- Poinformowałem go, że chcę osobiście spotkać się z osobami, które mi grożą, i
zgodził się mi towarzyszyć. Głupiec. Zawsze miał zbyt wygórowane zdanie na
swój temat.
- A więc cały ten czas pan i Flanders próbowaliście się nawzajem wrobić. Jakie
to banalne.
- Nie, Flanders owszem próbował mnie wrobić, ale ja próbowałem go zabić. -
Holt wzruszył ramionami. -I ja wygrałem.
- Sądziłam, że przyjaźnił się pan z moim ojcem -wtrąciła Calliope.
-I ma pani rację, moja droga. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Niestety,
Francuzi znaleźli oryginalną metrykę urodzenia Edmunda i wykorzystali ją
przeciwko mnie. Gdy pani ojciec zaczął analizować wiadomości wymieniane
między naszym obozem a Francuzami, musiałem dokonać wyboru.
- Wyboru? - wykrztusiła Calliope przez ściśnięte gardło. - Wyboru, czy zabić
przyjaciela?
- Edmund byłby zrujnowany, a nasz majątek przepadłby na rzecz jakiegoś
idioty z dalszej rodziny. Edmund nie mógł cierpieć z powodu uporu
Salisbury'ego.
- Uporu, by zdemaskować zdrajców? Pan oszalał.
- Ależ skąd, ja tylko wykorzystuję metody, którymi posługują się arystokraci.
Myślałem, że pani, która w swoich licznych przebraniach miała okazję bliżej
nas poznać, zrozumie mnie.
Calliope milczała porażona jego pokrętną logiką. Holt uśmiechnął się z
wyższością.
- Wy, Angelford i Chalmers, naprawdę mieliście dużo szczęścia. Myślałem, że
Rzeźnik już dawno się was pozbędzie. A tu proszę, Chalmersowi udało się
wymknąć ludziom Flandersa i w dodatku nie utonął w Tamizie. Angelford
natomiast nie dał się zastrzelić wynajętym przeze mnie rzezimieszkom. A pani,
moja droga, wyszła cało z dwóch pożarów. Szkoda, że nie zginęła pani dawno
temu w pierwszym pożarze razem ze swoją śliczną matką.
- Mordercy! Moja matka nic wam nie zrobiła.
- Flandersa zawsze fascynowały pożary. Był przekonany, że naprawiają
wszystkie jego błędy. Pani matka miała obciążający go dowód - pierścień, który
jednak ocalał. Jak to się stało?
Calliope nie odpowiedziała.
- Zresztą, to nieistotne - prychnął Holt i wstał. -A więc co teraz, moja droga?
Napsuła mi pani sporo krwi.
Calliope dostrzegła w korytarzu jakiś ruch i stanęła na palcach, żeby zasłonić
Rzeźnikowi widok. Łotr dźgnął ją boleśnie w plecy. Calliope skrzywiła się, ale
szybko zaczęła mówić, żeby skupić na sobie uwagę zebranych.
- Zdradził pan swój naród, nadużył swojej pozycji i uknuł plan, który
doprowadził do śmierci pana przyjaciół. Moim zdaniem powinien pan uciekać.
Udało się! Holt skierował swój pistolet w jej stronę.
- Naprawdę? To urocze! A dlaczego?
- Bo nie nadążasz za wydarzeniami, staruchu - odezwał się od progu czyjś
pogardliwy głos.
Holt odwrócił się do przybysza. Rozległ się strzał.
Holt z wyrazem zdumienia na twarzy osunął się na ziemię. Jego broń upadła na
podłogę kilkanaście centymetrów przed nim.
Calliope spojrzała na drzwi. Stal w nich Roth.
- Rzeźnik, o ile się nie mylę? - Roth trzymał drugi pistolet wymierzony prosto w
stojącego za Calliope łotra.
- Zejdź mi z drogi. Ja i ta pani wychodzimy.
- Naprawdę? A jak zamierzasz mnie ominąć?
- Zabiję ją, jeśli mnie nie przepuścisz.
- I wtedy zostaniesz tu tylko ty, Chalmers, Angelford i ja. Chyba nie sądzisz, że
to się dla ciebie dobrze skończy.
- Zaryzykuję.
Stephen i James niepostrzeżenie zbliżali się do broni Holta.
Rzeźnik musiał zauważyć ten ruch, bo popchnął Calliope do wyjścia i wystrzelił
w Rotha. Spudłował.
Po chwili ciszy rozpętało się piekło. Calliope upadła. James rzucił się do niej, a
Stephen chwycił pistolet leżący na podłodze.
James złapał Calliope za ramię i przycisnął ją do ziemi swoim ciężarem.
Rzeźnik wyciągnął nóż z pleców Flandersa. Rozległy się dwa strzały.
- Callie? Nic ci nie jest?
Stephen podbiegł do niej i pomógł jej wstać.
Calliope nie bardzo potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Całe ubranie miała we
krwi, choć najprawdopodobniej ubrudziła je poranionymi rękami.
James zaczął sprawdzać, czy nie połamała sobie żeber.
- Auć! Proszę przestać!
- Jeśli może pani na mnie krzyczeć, to wszystko w porządku - odetchnął z ulgą
James.
Rzeźnik leżał nieruchomo na podłodze. Calliope nie wiedziała, kto go zastrzelił,
ale wcale jej to nie interesowało.
Roth przeglądał zawartość kieszeni Holta. Do pokoju wszedł Finn. Roth spojrzał
na niego i kiwnął głową.
- Ktoś jest ranny? - spytał zatroskany służący. Calliope pokręciła głową.
Roth uśmiechnął się.
- To dobrze, ale wygląda pani strasznie. Lepiej wezwę lekarza - stwierdził i
wyszedł z pokoju.
- Skąd on się tu wziął? - spytała Calliope.
- Powiedział, że przyszedł tu za Holtem. Spotkałem go przy głównej bramie. Nie
wyglądał na zdziwionego tym, co się tu działo.
- Podzieliłem się z nim moimi podejrzeniami po morderstwie Ternberry'ego. Dziś
nie zdążyłem przekazać mu najświeższych informacji, ale Roth jak zwykle i tak
jest na bieżąco.
Finn wywlókł Rzeźnika z pokoju. Zostały tu jeszcze dwa ciała.
James dotknął ręki Calliope.
- Zejdźmy na dół.
Calliope ominęła zwłoki Holta i wyszła na korytarz.
17.
Kilka godzin później Calliope przycupnęła w kącie sofy z filiżanką herbaty w
dłoni. James siedział za biurkiem, a Stephen obok niej. Chalmers wyglądał
znacznie lepiej niż rano. Lekarz zbadał ich wszystkich i zalecił dużo
odpoczynku. Chciał też upuścić krwi Calliope, ale obaj mężczyźni o mało go nie
rozszarpali, jak tylko
o tym usłyszeli. James nabrał wody w usta, ale Calliope dowiedziała się, że jego
matce upuszczano krew przez kilkanaście dni, zanim zapadła na chorobę płuc.
Wcześniej opowiedzieli Stephenowi, co się działo, gdy zniknął. Może nie
wszystko, ale to, co powinien wiedzieć. Zaproszeni przez Stephena Deirdre i
Robert siedzieli naprzeciwko Calliope, na zmianę niańcząc ją i strofując.
- Jak mogłaś nie powiedzieć nam, że Stephen zaginął?
- Pomoglibyśmy wam, gdybyśmy wiedzieli.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak się martwiliśmy? -Jak mogłaś wyjechać sobie
z Angelfordem, bez obrazy, lordzie, bez słowa wyjaśnienia?
- Matka obedrze mnie ze skóry, ciebie zresztą też, jak się o tym dowie.
- Mogłaś nam powiedzieć o swoim związku z Angelfordem. Zamartwialiśmy się
na śmierć, że się zakochałaś, bez obrazy, lordzie, i bardzo na tym ucierpisz.
Calliope w milczeniu przyznała Robertowi rację.
Deirdre dolała siostrze gorącej herbaty.
- Tak czy inaczej, teraz wracasz ze mną do domu i koniec. Ile czasu zajmie ci
pakowanie?
-Ależ, Deirdre, nie ma pośpiechu. Stephen powiedział...
- Nie, nalegam. Sprowadzę posiłki, jeśli nie ustąpisz.
- Deirdre, Calliope może tu zostać. Nie sądzę...
- Stephenie, chyba nie mówi pan poważnie. Na dywanie są ślady krwi! Z
trupów! - pisnęła Deirdre.
- Przecież Calliope nie musi spać w tym pokoju. Może sobie wybrać inny. To jej
decyzja, Deirdre. Nie powiedziała, że chce się wycofać z naszego układu.
-Ja jednak muszę się zgodzić z Deirdre, Stephenie -wtrącił Robert. - Wasz
związek i ten układ można omówić później. - Zerknął na Angelforda.
Calliope nie miała okazji wyjawić Robertowi i siostrze, że James wie o
karykaturach.
- Och, on już... - zaczęła.
- Proszę cię, nie kłóć się. Porwania, pościgi, pożary, morderstwa. Do czego ten
świat zdąża? - przerwał jej Robert.
Calliope już nie włączała się do rozmowy. Nieważne, czy ta kwestia wyjdzie na
jaw teraz, czy później.
James zza biurka przyglądał się czwórce pogrążonej w przyjacielskiej sprzeczce.
Zachowywali się jak rodzina, a on był intruzem. Nie pasował do nich.
Stephen powiedział, że Calliope może zająć którykolwiek pokój w rezydencji.
Także jego pokój. A ona nie powiedziała „nie".
Zrobiło mu się duszno. Potrzebował świeżego powietrza. Nie, raczej cygara.
Przejrzał szufladę biurka i wyjął jedno z pudełka. Kiedy ostatni raz palił?
Na balu u Killroyów.
Wstał gwałtownie. Cztery pary oczu zwróciły się w jego stronę.
- Wychodzę na chwilę.
Szybko opuścił pokój i skierował się w stronę głównego wyjścia.
Na zewnątrz zapalił cygaro i oparł się o kamienną ścianę. Wreszcie świeże
powietrze. To znaczy londyńskie.
Otworzyły się drzwi i wyjrzał zza nich Stephen.
- Wszystko w porządku?
- Tak, wracaj do środka. Zaraz przyjdę. Stephen zmarszczył brwi, ale nie
sprzeczał się. James nie umiał poradzić sobie z emocjami. Cygaro na świeżym
powietrzu wcale mu nie pomogło. A może szkocka?
Tak, najwyższy czas się pożegnać. Ruszył z powrotem, ale w pewnej chwili
zatrzymał się. Jego płaszcz leżał w korytarzu. Mógł go wziąć i wyjść
niezauważony przez nikogo.
Nie podobała mu się jednak myśl, że ucieka jak tchórz, mimo że przecież po
prostu nie chciał przeszkadzać grupie przyjaciół.
Otworzył drzwi i wszedł do środka. Płaszcz wisiał na oparciu krzesła.
James nie zamierzał zaglądać do gabinetu, ale pokój nie był zamknięty.
- Och, Stephenie, dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.
Calliope z całej siły ściskała Stephena za szyję. Po policzkach płynęły jej łzy.
James poczuł ukłucie w piersi. Nikt go tu nie potrzebował.
Niemal po omacku trafił do powozu. Musiał się napić. I to zdrowo.
- Och, Stephenie, dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.
Miłość i smutek przepełniały serce Calliope. Wystarczył pierwszy akapit
pierwszego listu, żeby wybuchnęła płaczem.
- Cóż, podziękuj też Robertowi. To nasz wspólny wysiłek. Biedny chłopak
przeszukał londyńskie dzielnice biedoty, żeby je dla ciebie zdobyć.
- Nie było to przyjemne zajęcie - odparł Robert. Calliope spojrzała na niego
zamyślona.
- Dlaczego tam szukałeś listów mojego ojca?
- Nasze plany pokrzyżował ogólny rozwój wypadków. - Stephen potrząsnął
głową. - Biedny Robert był przekonany, że Pamela, lady Salisbury, to ziejący
ogniem smok. A mnie nie było. Uwierzył ci, gdy powiedziałaś mu, że
wyjechałem. Przecież często tak sobie znikam.
Robert parsknął niezadowolony.
- Zobaczymy, jak będzie następnym razem. Stephen uśmiechnął się.
- A okazało się, że Pamela dobrowolnie oddała listy. Rozległ się odgłos
oddalającego się powozu. Calliope domyśliła się, że James odjechał bez
pożegnania. Spojrzała na Roberta.
- Nie wiem, czy będzie następny raz. Muszę przemyśleć parę spraw.
Wszyscy troje spojrzeli na nią zaniepokojeni.
- Ojej, nie patrzcie tak na mnie. Nic mi nie jest. Ale chyba już nie chcę rysować
karykatur.
- Nie mów tak, moja droga, masz naprawdę duży talent. Może po prostu
powinnaś skupić się na kimś innym - znaczącym tonem powiedział Robert.
Calliope potrząsnęła głową.
- Myślę, że powinniśmy już jechać. - Deirdre zerwała się na nogi. - Wrócę za
jakiś czas, żeby pomóc ci się spakować.
Deirdre zawsze potrafiła odgadnąć, w jakim nastroju jest siostra. Usłyszała też
pewnie stukot kół powozu i trafnie oceniła sytuację.
- Dziękuję, Dee. Powiedz wszystkim, że czuję się dobrze i zobaczę się z nimi
wieczorem.
Deirdre uściskała ją mocno.
- Chodźmy, Robercie.
Robert spojrzał zatroskany na Calliope, ale ona machnęła lekceważąco ręką,
więc podążył za Deirdre. Calliope odwróciła się do Stephena.
- Co się stanie z lady Flanders? To ją słyszeliśmy w nocy w ogrodzie Pettigrew,
jak rozmawiała z Rzeźnikiem.
Stephen przeczesał palcami włosy.
- Roth się nią zajmie. Nie wiemy, jaką dokładnie rolę pełniła w tej sprawie. W
zależności od wyniku śledztwa albo wyląduje w więzieniu albo zostanie
wywieziona za ocean, do Australii. Może chodziło jej tylko o ciebie, a może
wiedziała o wszystkich planach męża. Roth wszystkiego się dowie.
- Stephenie, muszę cię o to spytać. Dlaczego nie powiedziałeś mi, że znałeś
mojego ojca?
Chalmers zawahał się.
- Myślałem, że mam jeszcze czas, żeby poruszyć ten temat. Robert powiedział
mi, że uważasz, iż ojciec cię porzucił.
-Tak.
- Robert wiedział, że pracowałem z twoim ojcem, gdy proponował mi współpracę
z tobą. Od razu się zgodziłem. Gdybym wcześniej wiedział, że żyjesz, na pewno
próbowałbym cię odszukać.
Calliope ścisnęła jego dłoń.
- Kiedy Robert powiedział mi, jaki masz stosunek do ojca, przekonałem go, iż
się mylisz. Wspólnie opracowaliśmy plan, aby pokazać ci listy Salisbury'ego.
Żebyś przekonała się o jego miłości do ciebie.
- Dlaczego mi tego po prostu nie powiedziałeś?
- Całymi latami żywiłaś do niego głęboką urazę. Poza tym myślałem, że na
wszystko jest jeszcze czas. - Stephen potrząsnął głową. - Natomiast jedynym
sposobem na odzyskanie listów było spotkanie z Pamelą Salisbury. Musieliśmy
postępować z nią bardzo ostrożnie, żeby nie domyśliła się, jaki jest nasz cel.
Ona nie jest złą osobą, ale zawsze była zbyt opiekuńcza i zaborcza w stosunku
do swojego jedynaka. Bała się jego związku z twoją matką i tobą.
Calliope kiwnęła głową.
- Tego się domyśliłam. Stephen spojrzał na nią ostrożnie.
- Tymczasem Pamela oddała mi te listy z własnej woli, napisała też jeden do
ciebie. Nie wiem, czego dotyczy, ale to ten ostatni w pliku.
- Co za historia!
- Tak, niezbadane są koleje losu - wesoło podsumował Stephen.
- Skąd wiesz?
- Słyszałem. A propos - dodał po chwili - czy nie wiesz, kto mnie przywiózł do
domu?
- Nie, służba nie zdążyła z nią porozmawiać. Wymknęła im się.
- Hmm.
- Miałeś szczęście, że cię znalazła.
- I chciałbym jej za to podziękować. Ale najpierw muszę się z nią zobaczyć.
- Co zamierzasz?
- Mógłbym zabrać ze sobą lokajów, którzy ją widzieli, i jeździć z nimi po
Londynie, ale to chyba nie jest dobry pomysł.
- Na pewno znajdziesz jakiś sposób. Spróbuję narysować portret na podstawie
ich opisów.
Stephen kiwnął głową.
- A co zrobisz z Jamesem? Calliope spuściła wzrok.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Oczywiście, że wiesz. -Nie.
Stephen potrząsnął głową.
- Dziwny brak zdecydowania u dziewczyny, która zawsze wie, czego chce.
- Daj mi trochę czasu, Stephenie.
- Jesteście stworzeni dla siebie. Potrzebujecie siebie, żeby rozproszyć cienie
przeszłości.
Calliope milczała i w końcu Chalmers się poddał.
- No dobrze, pójdę i ja. Mam parę spraw do załatwienia. Do zobaczenia
wieczorem - powiedział.
Uścisnął ją na pożegnanie i wyszedł. Co powinnam teraz zrobić? zastanawiała
się Calliope, ale nie znalazła odpowiedzi na to pytanie.
Usiadła za biurkiem i zaczęła przeglądać listy. Na początek wyjęła pismo od
lady Salisbury. Było krótkie, ale konkretne.
Panno Minton,
Proszę zrozumieć, że starałam się robić to co najlepsze dla mojego syna.
Z perspektywy czasu widzę, że najprawdopodobniej przytłoczyłam go
nadmiarem miłości. Z drugiej strony nigdy nie byłam dobrą matką.
Chciałam go mieć tylko dla siebie. Ta noc, gdy wypędziłam panią z
domu, prześladuje mnie do dzisiaj. Mój syn do końca życia opłakiwał
panią i nie dowiedział się, że pani żyje. To najgorsza rzecz, jaką w życiu
zrobiłam.
Przez te wszystkie lata od śmierci syna śledziłam pani poczynania.
Obserwowałam panią i zastanawiałam się, czy powinnam nawiązać z
panią kontakt. Może kiedyś się odważę.
Na razie chciałabym jak najserdeczniej panią przeprosić, choć wiem, że
moje słowa są niewiele warte. Proszę przyjąć te listy razem z moim
błogosławieństwem.
Z poważaniem, Pamela Salisbury
Calliope już dawno przebaczyła ojcu i lady Salisbury. Przebaczyła, jeszcze
zanim dostała dowód jego miłości i jej wyrzutów sumienia. Jednak po raz
pierwszy od dawna poczuła, że z serca spada jej ogromny ciężar.
Spojrzała na gruby plik listów. Postanowiła, że przeczyta je później, gdy
zostanie sama. W tej chwili chciała się nacieszyć świadomością, iż była
kochana. Otworzyła szufladę biurka i ostrożnie włożyła koperty do środka.
Kiedyś sądziła, że ma mnóstwo czasu na rozmowy z ojcem. Stephen z kolei
myślał, że zdąży z nią pomówić o Salisburym. Oboje przekonali się, że czasu nie
można lekceważyć.
Nagle nabrała ochoty, żeby zobaczyć się z Jamesem i podzielić z nim radością,
która ją przepełniała.
Stephen mial rację. Trzeba było podjąć decyzję co do Jamesa. Nie wolno czekać,
nie wolno odkładać tego spotkania na później.
W szufladzie znalazła kilka niedokończonych szkiców, które jakiś czas temu
schowała tu przed Jamesem.
Podniosła pierwszy rysunek i uśmiechnęła się. Postanowiła, że weźmie je ze
sobą. Pomogą jej doprowadzić do rozejmu między Thomasem Landesem i
markizem. Liczyła, że gdy James je obejrzy, zrozumie motywy, które nią
kierowały.
Zebrała kartki i chwyciła pelisę.
James wpatrywał się ponuro w trzaskający na kominku ogień.
Sam był sobie winien. Niepotrzebnie angażował się w związek z tą kobietą.
Przecież widział, jak jego ojca zniszczyły miłość i rozpacz.
- Witaj, Jamesie. Pozwoliłem sobie wejść bez pukania.
- A teraz pozwól sobie wyjść - burknął Angelford.
- Coś ty taki zrzędliwy?
- Nie twoja sprawa.
- Przyszedłem porozmawiać o Calliope.
- A konkretnie?
- Co zaszło między wami?
- A bo co, chcesz się z nią ożenić? Stephen zmarszczył brwi i podniósł głos.
- Nie, co ty...
James zmrużył oczy i wycedził:
- To ma sens. Po co ktokolwiek miałby się z nią żenić? Nie musisz się więcej
martwić o jej pozycję. Już ją sobie wyrobiła. Teraz może nawet naprawdę zostać
twoją kochanką.
W przedpokoju rozległ się huk, ale James nie zwrócił na niego uwagi. Stephen
w mgnieniu oka znalazł się przy nim i przycisnął go do ściany.
- Przysięgam, że gdybym ci nie współczuł, złoiłbym ci skórę.
James nie bronił się, więc Stephen puścił go.
- Wystarczy, że spojrzysz na jej rysunki.
- Tak, przedstawiają mnie w wyjątkowo pochlebnym świetle. Wygląda na to, że
oboje jesteście jak krwiożercze bestie.
Stephen groźnie zmrużył oczy.
- Najchętniej wcisnąłbym ci te słowa do gardła, ale nie muszę. Sam ich wkrótce
pożałujesz - powiedział i podszedł do drzwi. -I pokajasz się - dodał i już go nie
było.
- Dobry wieczór, Templetonie.
- Dobry wieczór pani. Pozwoli pani, że ośmielę się powiedzieć: wygląda pani
uroczo.
Calliope wiedziała, że jest wręcz przeciwnie, ale uśmiechnęła się ciepło do
kamerdynera. Templeton wziął od niej pelisę i ruszył do gabinetu Angelforda.
- Och, pójdę z tobą. Trochę mi się spieszy. Calliope odniosła wrażenie, że w
kącikach ust służącego pojawił się uśmiech.
- Nie sądzę, by lord miał coś przeciwko temu. Jednak jest z nim pan Chalmers,
więc najpierw panią zaanonsuję.
Calliope przytaknęła i podążyła za nim, przyciskając rysunki do piersi.
Obecność Stephena dodała jej odwagi.
Drzwi do gabinetu były przymknięte, dochodziły stamtąd podniesione głosy.
- Po co ktokolwiek miałby się z nią żenić? Nie musisz się więcej martwić o jej
pozycję. Już ją sobie wyrobiła. Teraz może nawet naprawdę zostać twoją
kochanką.
Calliope stała jak sparaliżowana.
Templeton, który właśnie miał otworzyć drzwi, też się zatrzymał i odwrócił do
niej przestraszony.
Calliope nie wierzyła własnym uszom. Jak mogła popełnić ten sam błąd co
matka? Jak do tego dopuściła?
Rysunki wysunęły się z jej dłoni.
-Ja... ja...
Odwróciła się i uciekła.
James sięgnął po karafkę. Skoro spotkało go to samo nieszczęście co ojca, może
równie dobrze skończyć tak jak on.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- O co chodzi?
Do środka wszedł Templeton i odchrząknął. Na twarzy miał nietypowy dla
siebie wyraz dezaprobaty.
- Panna Minton była tu, gdy rozmawiał pan z panem Chalmersem.
- Czego chciała?
- Porozmawiać Z panem.
- Więc dlaczego jej nie zaanonsowałeś?
- Cóż, nie chciałem jej bardziej upokarzać. James zmarszczył brwi.
- Mów konkretniej.
- Niestety usłyszała fragment panów rozmowy. James zesztywniał.
- Który?
- Ten o „pozycji" i „małżeństwie".
James zaklął siarczyście. Templeton podszedł do niego i wręczył mu plik
rysunków.
- Zostawiła to i pelisę.
- Dziękuję, Templeton. Kamerdyner ukłonił się i wyszedł.
Gideon przeciągnął się, gdy James usiadł obok niego na sofie przed kominkiem.
Rozłożył przed sobą rysunki i spojrzał na kieliszek. Zignorował go i wziął do rę-
ki pierwszy rysunek.
Stephen w operze. Potem uśmiechnięty od ucha do ucha Stephen na
przechadzce w parku. Na wszystkich rysunkach Chalmers był przedstawiony z
ogromną czułością. Były też szkice Roberta i Deirdre i całej czwórki. Wszystkie
cechowała sympatia i braterska miłość.
James zacisnął usta, żeby nie widzieć nic szczególnego w emocjach autorki.
Podniósł kolejny rysunek. Przedstawiał jego. Leżał na ławce w parku wpatrzony
w niebo i obserwował, jak Herkules walczy z Hydrą.
Długo przyglądał się temu szkicowi. Tak jak poprzednie wyrażał silne emocje,
ale zupełnie inne. Na rysunku miał zamyślony wyraz twarzy, jakby wyciągał
wnioski z walki, którą toczył Herkules.
W końcu dopuścił do siebie myśl, że przedstawiające go rysunki Calliope
zawsze były bardzo osobiste.
Gdy trzymał ją w ramionach przed płonącym domem, czuł się spełniony.
Pogładziła go po policzku i w oczach miała obietnicę. Jak się wtedy czuł? Silny.
A teraz? Pokonany. Samotny. Słaby. Tak, czuł się słaby. Dlaczego sądził, że
miłość sprawia, iż mężczyzna staje się słaby?
Było dokładnie odwrotnie. Niepotrzebnie pozwolił, by problemy ojca wpłynęły
na jego własne życie.
- Przepraszam, Calliope - szepnął.
18.
Calliope wyglądała przez okno. Od kilku godzin siedziała bez ruchu przy
parapecie.
Gdy Robert i Deirdre przyszli po jej rzeczy do rezydencji Stephena, zachowywała
się jak maszyna. Nie widziała się ze Stephenem, odkąd przekazał jej listy, które
oddała Pamela Salisbury, i wcale nie chciała się z nim spotkać. Nie wiedziała,
co mogłaby mu powiedzieć.
Robert i Deirdre próbowali ją rozweselić, ale Calliope zauważyła zmartwione
spojrzenia, które wymieniali między sobą. A kiedy wróciła do Dalych, u
pozostałych krewnych widziała ten sam zatroskany wzrok. Od wspólnej kolacji
wymówiła się zmęczeniem. Rodzina zrozumiała i zostawiła ją samą w nadziei, że
sen przywróci jej dobry humor.
Gdyby Calliope mogła zasnąć, może rzeczywiście fizycznie poczułaby się lepiej,
ale trudno było spodziewać się, by wrócił jej radosny nastrój. Dla niej życie
straciło urok.
Nastał świt i ludzie wstawali do swoich codziennych zajęć. Handlarze rozkładali
kramy, służący zaczynali krzątać się po domu. W oddali zauważyła znajomą po-
stać kroczącego szybko mężczyzny. Najprawdopodobniej przyszedł wbić ostatni
gwóźdź do trumny.
Po krótkim zamieszaniu na dole drzwi do jej sypialni uchyliły się.
- Calliope? - rozległ się cichy i dziwnie niepewny głos.
Calliope nie poruszyła się i nie odpowiedziała.
- Proszę się odwrócić - poprosił.
Calliope potrząsnęła smutno głową. Poczuła w sercu ukłucie zazdrości na
widok stojącej na chodniku kobiety, która poprawiała córce czapeczkę.
- Proszę odejść.
- Przyszedłem panią przeprosić. Wiem, że była pani u mnie wczoraj.
- Nie powiedział pan nic, co byłoby nieprawdą.
- Oczywiście, że to była nieprawda. Byłem zły i obrażony.
Calliope spojrzała na swoje obandażowane dłonie, dłonie kobiety pracującej, a
nie damy.
Spojrzała przez ramię. James stał w cieniu. Odwróciła się do okna.
- Pochodzimy z dwóch różnych światów, pan i ja. Pan jest markizem, a ja... cóż
- zawiesiła głos. - Kto wie, kim ja jestem?
- Kogo obchodzi, z jakich pochodzimy światów?
- Każdego, Jamesie.
- Nie, nie każdego. Moim przyjaciołom zależy tylko na moim szczęściu, a mnie
nie zależy na opinii innych. Powinna pani o tym wiedzieć. Pani miejsce jest przy
mnie. Tylko to się dla mnie liczy.
- Co ma pan na myśli?
- Chcę, żeby wróciła pani ze mną.
- Dlaczego?
- Bo pani potrzebuję.
Calliope żal ścisnął za gardło. Poczuła, że rozumie decyzję matki, by pozostać
wierną człowiekowi, którego kochała, choć nie mogła z nim być.
Odwróciła się i położyła Jamesowi dłoń na policzku.
- Kocham pana, ale nie mogę być z panem.
- Kocha mnie pani? - szepnął. - Więc dlaczego nie? Calliope znów wyjrzała za
okno.
- Nie podobała mi się rola, którą odgrywałam ostatnio. Kochałam matkę i teraz
rozumiem jej wybór, ale ja nie potrafię postąpić tak jak ona.
- Słucham? - zapytał James, ale kontynuował dużo łagodniejszym tonem: - Nie
chcę bardziej komplikować spraw, lecz nigdy jeszcze nie byłem zakochany i nie
mam w tej dziedzinie doświadczenia.
- Co pan powiedział? - Calliope nie wierzyła własnym uszom.
- Proszę tylko, by pozwoliła mi pani tego dowieść. Czy on właśnie powiedział, że
ją kocha?
- Bardzo długo broniłem się przed tym uczuciem, Cal. Na pewno trochę czasu
mi zajmie przystosowanie się do nowej sytuacji, ale ja bardzo tego pragnę. Naj-
bardziej na świecie.
Wyciągnął z kieszeni błękitno-czerwony kwiat. Był równie piękny jak ten, który
podarował jej na balu u Killroyów. Calliope odruchowo sięgnęła po niego. Przez
chwilę zastanawiała się, z czyjego ogrodu go ukradł, ale to nie miało żadnego
znaczenia. Zrozumiała jego gest.
-Tak.
Podeszła do niego, ramieniem trącając ciężką zasłonę. Przez okno do pokoju
wpadł promień słońca, oświetlając ich przytulone do siebie sylwetki.
Epilog
Calliope otworzyła poranną gazetę.
Od razu rzucił jej się w oczy rysunek podpisany Slub z markizem. Przedstawiał
szalone wesele. Na trapezach wisieli akrobaci, oburzone matrony siedziały obok
źle prowadzących się kobiet, za naiwnymi debiutantkami uganiali się aktorzy w
perukach. Roth i Stephen mrugali do skąpo odzianych śpiewaczek operowych.
Pośrodku obrazka przystojny pan młody patrzył rozkochanym wzrokiem na
promienną pannę młodą, która trzymała w dłoni piękny kwiat.
Calliope uśmiechnęła się i wypuściła gazetę z ręki.
- Zegnaj, Thomasie Landes, i dziękuję.
Calliope Minton nie stroni od skandali i bardzo lubi ośmieszać arystokrację. Udając kurtyzanę,
próbuje zbliżyć się do najbardziej upragnionego kawalera w Londynie Jamesa Trentona,
markiza Angelford. Markiz jest świadom, że piękna uwodzicielka coś przed nim ukrywa, mimo
to pożąda jej do szaleństwa. Za wszelką cenę stara się odkryć sekret tajemniczej damy; pragnie
też poznać tożsamość karykaturzysty, który wykpiwa go w gazetach. Prawda wychodzi na jaw,
gdy James i Calliope wspólnie postanawiają odnaleźć zaginionego przyjaciela...