WALENTIN RASPUTIN
przełożył
H
ENRYK CHŁYSTOWSKI
1
Już wcześniej Iwan Pietrowicz czuł, że jego siły są na wyczerpaniu, ale nigdy jeszcze aż
tak: przyszła kryska i tyle. Wprowadził ciężarówkę do garażu, wyszedł przez pustą portiernię
ma ulicę i po raz pierwszy droga z garażu do domu, na którą przez dwadzieścia lat nie
zwracał uwagi, jak nie zwraca się uwagi na własny oddech, kiedy się jest zdrowym — po raz
pierwszy ten niewielki dystans objawił mu się w całej swej dokuczliwej rozciągłości, gdzie
każdy metr wymagał kroku, a każdy krok wysiłku. Nie, nie niosły go już nogi, nawet do
domu nie niosły.
Także nadchodzący tydzień, ostatni tydzień w pracy, wydał mu się teraz nieskończenie
długi — dłuższy niż całe życie. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak, kosztem jakich wysiłków
będzie mógł go przeżyć, a już zupełnie nie poddawało się ani wyobraźni, ani myśli to życie,
jakie miało po nim nastąpić. Było w nim coś obcego, niedozwolonego — zasłużonego
i
zarazem niepotrzebnego, a w owych gorzkich minutach wydawało się ono równie mało
realne i wyraźne, jak sama śmierć.
I cóż go tak znużyło? Nie przepracował się dzisiaj, obeszło się nawet bez nerwów i
krzyku. Po prostu odsłonił się kres, a za nim pustka. Jeszcze wczoraj coś pozostawało w
zapasie, dziś się to skończyło. Jak jutro wstawać, jak zapuszczać silnik i wyjeżdżać — nie
wiadomo. Ale nawet w jutrzejszy dzień trudno było uwierzyć i czuł jakieś niedobre
zadowolenie z tego, że brak mu owej wiary: gdyby tak pogrążyć się w nieprzespaną, bez-
kresną noc, odpocząć, a potem ocknąć się jako ktoś całkiem inny i jeszcze jako ktoś inny
wstać... Zbudzić się jako ozdrowieniec w innym święcie. Dobrze by było.
Wieczór był wilgotny, łagodny... Jak roztajało za dnia, tak nie ścisnęło i jakby nie
zamierzało ścisnąć. Mokry śnieg nawet na twardej drodze ustępował pod nogami i zostawały
w nim głębokie ślady; bez przerwy bulgotały spływając po pochyłości strumyczki. W
zgęstniałym czystym granatem, aksamitnym zmierzchu wszystko wokół w ów
przedwiosenny czas wydawało się zatopione, pływające bezładnie w mokrości, i tylko
Angara, gdzie śnieg był bielszy i czystszy, przypominała z daleka suchy brzeg.
Iwan Pietrowicz dobrnął w końcu do domu, nie pamiętając, czy zatrzymywał się po
drodze i rozmawiał z kimś, czy nie; bez zwykłego bólu, kiedy to na przemian zamierało i
ożywało w nim serce, minął rozwalony plot przed chatą i zamknął za sobą
furtkę. Z tylnego podwórka, od obórki, dochodził glos Alony, która pieszczotliwie namawiała
do czegoś miesięczną cieliczkę. Iwan Pietrowicz ściągnął w sionce ubłocone buty, zmusił się
do umycia i nie wytrzymał — rzucił się w przedpokoju na lawę pod bokiem wielkiego,
ciepłego rosyjskiego pieca. „Tutaj teraz moje miejsce” — pomyślał nasłuchując, czy nie idzie
Alona, i ubolewając, że trzeba będzie wstawać na kolację. Alona nie popuści, dopóki nie
nakarmi. A tak nie chciało się wstawać! Nic się nie chciało. Jak w grobie.
Weszła Alana, zdziwiła się, że się wyleguje i zaniepokoiła, czy nie zachorował. Nie, nie
zachorował. Zmęczył się. Opowiadając o czymś, czego nie słuchał, zabrała się do nakrywania
stołu. Iwan Pietrowicz poprosił o chwilę zwłoki. Leżał bezmyślnie, ociężały i nieswój, i
memłał w sobie nie wiadomo czym łączące się ze sobą słowa „marzec” i „umrzeć”. Było w
nich coś wspólnego oprócz brzmienia. Nie, marzec trzeba pokonać, resztką sił przemóc ten
ostatni tydzień.
I tu właśnie dosięgły Iwana Pietrowicza krzyki;
— Pożar! Magazyny się palą!
Dusza Iwana Pietrowicza tak była oczadziała i taki panował w niej zamęt, że
przywidziało mu się, iż krzyki wydobywają się z niego. Ale już podskoczyła Alona:
— Słyszysz, Iwanie?! Słyszysz?! Ach, ty! Nawet nie pojadłeś.
2
Magazyny ORS-u
1
miały kształt litery „L”, której dłuższe ramię ciągnęło się wzdłuż
Angary lub, jak trafniej teraz mówią, wzdłuż wody, a krótsze wychodziło z lewej strony na
ulicę Dolną i jeśli patrzyło- się na nią z góry, z osady, to wyglądało to tak, jakby ta solidna
litera nie stała, ale leżała. Pozostałe jej strony były, rzecz jasna, ogrodzone mocnym
parkanem. Do owej twierdzy towarowej prowadziły z ulicy dwie drogi: szeroka brama dla
samochodów i obok wejście dla ludzi upoważnionych. Na lewo od bramy, bliżej magazynów,
dokładnie wpasowany i do połowy wysunięty z linii ogrodzenia, zieloną farbą i dużymi
oknami wesoło spoglądał na ulicę sklep z jedną galeryjką na dwie strony — z artykułami
spożywczymi i przemysłowymi.
I w prawo, i w lewo od magazynów ulica Dolna była gęsto zabudowana: ludzi zawsze
ciągnie bliżej wody. Tak że silny ogień mógł pójść po chatach w obie strony i przerzucić się
na zabudowania stojące wyżej. Nie wiedzieć czemu o tym przede wszystkim pomyślał Iwan
Pietrowicz, kiedy wyskakiwał z domu, a nie o tym, jak ratować magazyny. W takich razach
najpierw narzucają się rzeczy najgorsze i dopiero później myśl i działanie zaczynają
zmniejszać rozmiary możliwego nieszczęścia.
Z ganku Iwan Pietrowicz posłał wzrok w stronę magazynów, ale ognia nie zobaczył.
Jednak krzyki, jakie słychać było teraz zewsząd, dochodziły stamtąd coraz bardziej
rozpaczliwe i groźne. Aby skrócić drogę, Iwan Pietrowicz rzucił się przez ogród i tam,
wypadłszy na otwartą przestrzeń, zrozumiał: pali się. Mętna, drżąca łuna wiła się z boku i
jakby daleko w prawo od magazynów; Iwanowi Pietrowiczowi wydawało się przez chwilę,
że płoną ogrodowe płoty i stojąca na tyłach łaźnia, lecz w tej samej minucie łuna
wyprostowała się i wystrzeliła do góry, oświetlając magazynowe zabudowania w dole.
Ponownie dały się słyszeć krzyki i trzask odrywanego drewna. Iwan Pietrowicz opamiętał
się: gdzież mu tam z pustymi rękami? Zawrócił biegiem, wołając na Alonę, ale jej już nie
było; zostawiła chatę i gdzieś pomknęła. Iwan Pietrowicz pochwycił z sągu drzewa topór i
zaczął miotać się po obejściu, usiłując przypomnieć sobie, gdzie może być bosak, ale
ogarnięty jednocześnie myślą, że trzeba by zamknąć chatę, nie przypomniał sobie. Nagle
zatańczyły po ścianie błyski ognia, zmuszając do pośpiechu, i Iwan Pietrowicz tracąc do
reszty głowę rzucił się tą samą drogą z powrotem.
W biegu zdążył spostrzec, że łuna przesunęła się bliżej ulicy. Wyglądało to wszystko
niewesoło. Od kiedy stoi osada, tak poważnego pożaru jeszcze nie było.
Iwan Pietrowicz obiegł parkan i od szerokiej, otwartej teraz na oścież bramy ruszył
powoli do środka, rozglądając się, co się dzieje.
3
Wszystko wskazywało na to, że zapaliło się w rogu albo gdzieś obok, skąd magazyny
rozchodziły się w dwie strony: żywnościowe w dłuższe ramię, przemysłowe w krótsze.
Każde z nich stało pod jednym wspólnym dachem. I zbudowane były tak, i zajęły się w takim
miejscu, że zapaliwszy się, musiały spłonąć do szczętu. Co się tyczy budowania, co się tyczy
tego, aby na samym początku pomyśleć o możliwości pożaru — to Rosjanin zawsze był mąd-
ry po szkodzie i zawsze urządzał się tak, żeby było mu wygodniej żyć, a nie tak, żeby było
wygodniej, łatwiej uchronić się i uratować. Tu zaś, kiedy naprędce wznoszono osadę, tym
bardziej długo się nie zastanawiano: kto myśli o ogniu, zabezpieczając się przed wodą? A co
się tyczy rogu, gdzie się zapaliło, to tutaj ktoś, a jeśli nie ktoś, to z całą pewnością złośliwy
przypadek, mądry był zawczasu.
Tak więc buchnęło od razu na dwie strony. W żywnościowy szereg ogień poszedł po
dachu, i to tak szybko i z takim trzaskiem, jakby na górze rozsypano proch. Owego ciągu nie
zdążono pokryć łupkiem, który przywieziono jeszcze jesienią i złożono pod parkanem, gdzie
leżał do tej pory. Szereg przemysłowy stał pod łupkowym dachem już od dwóch lat — co
innego, kiedy mokną skrzynki z puszkami albo jakieś tam cukierki — duperelki, a całkiem co
innego, kiedy pada na te japońskie szmatki, po które przyjeżdżają tutaj aż z Irkucka i które
mają jakąś szczególną, nie związaną z ceną wartość. Ale nie łupek, rzecz jasna, przeszkodził
płomieniom puścić się i w ,tę stronę po dachu, lecz coś innego. Tu największe piekło
panowało wewnątrz narożnego magazynu; stąd właśnie, jak się zdaje, zaczęła się cała
historia.
Łupkiem pokryty był jeszcze jeden magazyn — skrajny w żywnościowym ciągu, obok
parkanu, ten, w którym trzymano mąkę i kaszę.
Kiedy jakoś koso, wężykiem posuwając się i nie wiedząc, gdzie się skierować, Iwan
Pietrowicz szedł po oświetlonym podwórzu, tylko w dwóch miejscach zbierały się grupy
ludzi: jedna z lewej strony, z rampy tuż obok ognia sprawdzała motocykle, druga — czterech
czy pięciu chłopa — rozbierała pośrodku dłuższego ciągu dach, aby idącego górą ognia nie
dopuścić dalej. Żar przypiekał ich już z bliska; mężczyźni wściekle krzyczeli i wściekle od
rywali i zrzucali na ziemię czarne ze starości, łamiące się tarcice. Iwan Pietrowicz
przypomniał sobie o toporze w swoich rękach — właśnie z toporem trzeba by popędzić do
nich na pomoc — podbiegł i zadreptał na dole, uskakując przed spadającymi deskami: nie
miał pojęcia jak, z której strony dostać się na górę. Całkiem zawiódł go rozum, nic mu nie
przychodziło do głowy. I dopiero kiedy zobaczył, jak szeroko, na dwie strony dachu
rozstawiając nogi, ktoś pośpiesznie po nim kroczy, pobiegł w tamtym kierunku, pomstując na
siebie nie tyle słowami — na słowa nie było czasu — ile jakby w zgodzie z wszechobecnym
żarem klnąc i parząc się wydychaną rozpaczą za własną tępotę. A przecież nie tak dawno
jeszcze był z niego chłop na schwał — teraz z chłopa została tylko skóra.
Tam, na górze, dowodził Afonia Bronnikow. Nadbiegając Iwan Pietrowicz usłyszał jego
głos, który nakazywał komuś zejść i poszukać łomu albo w najgorszym razie jakiegoś
żelastwa do zrywania dachu. I jakoś lżej się od razu zrobiło na sercu Iwanowi Piętrowiczowi:
dobrze, że jest tu Afonia. Był tu też jeszcze jeden pewny człowiek — traktorzysta Siemion
Kolcow, chłop co prawda przyjezdny, ale Iwanowi Pietrewiczowi zdarzało się razem z nim
pracować i wiedział, że można na nim polegać.
Afonia ucieszył się, kiedy ujrzał w rękach Iwana Pietrowicza topór:
— No, chociaż jeden mądry się znalazł! Bo to lecą do pożaru jak za stół — z pustymi
rękami.
Ustawił Iwana Pietrowicza od strony podwórza, a ów nie zwlekając zabrał się do
odbijania desek. Po drugiej stronie spadu, od kalenicy, stojąc na pniaku, zeskakując zeń i co
chwila go przesuwając, niczym młotem walił szlagą w dach od dołu sam Afonia, a pośrodku,
także z toporem w ręku, pracował Siemion Kolcow. Nadążał i tu, i po drugiej, zwróconej ku
Angarze stronie spadu; zazwyczaj małomówny i opanowany, teraz, w ferworze, rozbijając i
miażdżąc deski po lewej i po prawej, coś nieustannie dziko wykrzykiwał. I chociaż zajęty,
pogrążony w swej robocie bez reszty, Iwan Pietrowicz zdążył przecież pomyśleć, że tak
właśnie wykrzykiwać siebie może człowiek, który idzie do ataku, idzie zabijać albo który
zmuszony jest niszczyć jak teraz oni i że nie przyjdzie człowiekowi do głowy wyć niczym
zwierze, kiedy na przykład sieje zboże albo kosi trawę. A my tymczasem liczymy wieki,
jakie minęły od czasów pierwotnych: wieki minęły, owszem, ale w duszy siedzą tuż, tuż.
Kiedy Iwan Pietrowicz przybiegł, zdążyli już zerwać jakieś cztery metry dachu. Z nim
zaczęli posuwać się szybciej i zdążyli: ogień, który szybko, żarłocznie przebiegł po poszyciu
dachu, potknął się o pustkę, wystrzelił do góry, zmuszając ich ostrym, bliskim żarem do
przykucnięcia, ale przeskoczyć przez wyrwę już nie mógł; zawrócił i ruszył kończyć
pozostawioną w pośpiechu z tyłu suchą i uległą zdobycz. Zadymiły krokwie, ale nie zajęły
się, a tam, gdzie próbowały się zająć, rzucił się i waciakiem stłumił ogień Afonia.
Po raz kolejny Iwan Pietrowicz przekonał się, jaka to zawzięta dusza z tego Afonii: swój
chłopak, ze starej, zatopionej wsi, a teraz już od dawna nie chłopak, ale chłop.
Ponownie wzięli się do roboty, częściej i z większą obawą oglądając się za siebie. Wrócił
wysłany po łom chłopak, ale zamiast łomu przyniósł nowinę: wytoczyli opalony „Ural”.
Motocykl „Ural” z koszem, za którym w lespromchozie* zabijają się bardziej niż za „Ziguli".
Chłopaka prawie nie znał, teraz wielu tu takich, co to nazjeżdżali z różnych stron, spędzili tu
już niemało czasu, ale wciąż pozostają obcy. Wzburzony wykrzykiwał:
— A przecież był, był ten „Ural”! A dla kogo był? Dla kogo go trzymali?! Pytałem
niedawno Kaczajewa.. Nie ma — powiada. A on sobie tutaj stał!
Afonia go osadził:
— Czego miałeś szukać, zdaje się, że łomu?!
— Nie ma. Nic nie ma — wrzasnął chłopak.
— Popatrzcie: baby zleciały się z wiadrami, ale nie mogą znaleźć beczkowozu. Dźwigają
koromysłami z Angary. Takie piekło, a tu koromysłami! To to samo, co stanąć w szeregu i
kichać w ogień. Dla niego to bez różnicy.
I chłopak krzycząc zaczął opowiadać, jak przybiegł jako jeden z pierwszych i próbował
uruchomić gaśnice:
— Uderzysz nią jak trzeba, a z niej tylko psyk. Psyk, i tyle. Ani piany, ani waleriany. Ni
to wyschły, ni to skisły.
Krzyczał zza ich pleców: Afonia zmusił go do trzymania się z tyłu owej waciakowej
obrony. Od jego urywanego, nierównego głosu robiło się przy tej harówce bez wytchnienia
niesamowicie. Iwanowi Pietrowiczowi wydawało się, że głos wydobywa się i wyrywa nie z
człowieka, który dławi się obok dymem i żarem, ale z samych ścian. I później, w czasie
długiego i gorącego wieczora, który przeszedł potem w noc, kiedy Iwan Pietrowicz słyszał
coś krzyczące i oznajmiające, czegoś żądające głosy, wciąż zwidywało mu się, że to ściany,
ziemia, niebo i brzegi odzywają się ludzką mową — żeby ludzie mogli zrozumieć.
Po odbiciu i zepchnięciu w dół ostatniej dłużycy Iwan Pietrowicz wyprostował się i
rozejrzał. Płomień z tyłu podnosił się wysoko, ostro oświetlając podwórze, i szerokimi
wstęgami błysków skakał po dachach pobliskich domów. Po podwórzu uganiały się w
milczeniu ogłupiałe dzieciaki; obok magazynów z artykułami przemysłowymi krzyczały
niezrozumiale i miotały się oświetlone, jakby zupełnie przejrzyste postacie, które pląsały
obok ognia w jakimś zgodnym tańcu. Ogień był tam przerażający dlatego, że wypadał spod
dachu długimi, wściekłymi jęzorami, zmuszając ludzi do odstępowania i zbliżania się jak w
prawdziwym tańcu: „Zasialiśmy owies, owies... Wydepczemy owies, owies”.
Pojawiło się już także kierownictwo. Pośrodku podwórza, obok kierownika odcinka,
wymachiwał rękami i wciąż wskazywał nimi gdzieś w stronę osady naczelny inżynier
lespromchozu, Kozielcow. Słuchając go jednym uchem, Borys Timofiejewicz dawał komuś
znaki, które mogły oznaczać tylko jedno: jeszcze, jeszcze... I nagle, ujrzawszy prący na
podwórze traktor, rzucił mu się naprzeciw.
Narodu było pełno, zbiegła się niemal cała osada, ale na razie nie znalazł się bodaj nilkt,
kto potrafiłby zorganizować ludzi w jedną rozumną, twardą, zdolną powstrzymać ogień siłę.
Chaty i domy osady, daleko oświetlone łuną, która przerażająco się wśród nich
rozglądała, z lękiem przypadły do ziemi. Mierząc wzrokiem odległość, Iwan Pietrowicz
odszukał dach swojej chałupki i przypomniał sobie: bosak, który mógłby się tutaj przydać,
leży na ganku, gdzie dwa dni temu, kiedy stopniał śnieg, on sam go wepchnął.
4
Nieprzytulna i niechlujna, ani miejskiego, ani wiejskiego typu, osada owa przypominała
biwak, gdzie przenoszący się z miejsca na miejsce koczownicy zatrzymali się, aby
przeczekać niepogodę i odpocząć i już tu utknęli. Ale utknęli w oczekiwaniu na sygnał do
dalszej wędrówki i dlatego nie zapuszczali głęboko korzeni, nie martwili się o sprawy
codzienne i nie urządzali się z myślą o dzieciach i wnukach: byle tylko spędzić jakoś lato i
przetrwać zimę. Tymczasem dzieci rodziły się, wyrastały i sprawiały sobie własne dzieci, a
obok zamieszkanego obozowiska rozrosło się także drugie, gdzie przenosili się ¡na wieki, ale
wciąż był to przystanek, tymczasowe przytulisko, które jeśli nie dziś, to jutro trzeba będzie
opuścić. I kiedy Iwan Pietrowicz po nocach słuchał pracującej elektrowni, postukujących
przez całą dobę maszyn, zwidywało mu się, że to osada nie gasząc silnika utrzymuje się w
stałej gotowości.
W possowiecie wisiał plan osady: proste ulice, przedszkole, szkoła, poczta, biura
lespromchozu i biura leschozu klub, sklepy, garaże, stacja pomp, piekarnia — wszystko, co
jest potrzebne w normalnym życiu, wszystko jak u ludzi. Ulice rzeczywiście były proste i
szerokie: w swoim czasie piklowano bezwzględnie, aby chałupy budowane były wzdłuż
wytyczonej linii. Ale na tym kończył się cały porządek: owe nie po wiejsku szerokie ulice
rozjeżdżone były ciężkimi maszynami i przypominały jakiś nieziemski pejzaż; latem podczas
słoty ciężarówki i traktory z drewnem ubijały na nich błoto na czarną, pienistą śmietanę,
która ciężkimi falami rozlewała się na boki i potem falami zasychała, przekształcając się w
kamienne grzędy, a dla starych w nieprzebyte góry. Każdego roku possowiet zbierał po rublu
od obejścia na chodniki, każdego roku układano je, ale nadchodziła wiosna, kiedy zwoziło się
drewno, i z chodników, po których wleczono i na które zwalano kłody, zostawały tylko
szczapy. Latem nie znajdowano czasu, by zrobić nowe, latem nikomu nie było to w głowie,
brygada „trotuarowa” wychodziła przed zimą; dziewicze, nowe, rzadko tknięte czyjąś stopą
pomosty leżały pod śniegiem przez trzy, cztery miesiące do lutego, do marca — i znów
niszczono chodnik bezmyślnie gąsienicami traktorów i nie pociętymi kłodami. Często wprost
na nich, na resztkach owych chodniczków na trzy deski cięto je — piłowano i rąbano. I nie
pomagały ani żadne zarządzenia, ani nakazy.
Naga, wyzywająco odsłonięta, ślepa i martwa stała osada: w rzadko którym ogródku
cieszyła oko i serce brzózka albo jarzębinka. Ci sami ludzie, którzy w swoich dawnych
wsiach, skąd się tutaj zjechali, nie wyobrażali sobie życia bez zieleni pod oknami, tutaj nie
stawiali nawet płotów. Ulica hałasowała i zaglądała do okien bez żadnych przeszkód. Z
rozmaitych decyzji o zadrzewieniu nic nie wynikało. Bo też kiedy wyrąbuje się co roku wiele
setek hektarów tajgi, odsłaniając na prawo i lewo ogromne pustkowia, nie ma się ani serca,
ani chęci do zasłaniania się przed zionącą pustką i wiatrem przestrzenią krzakiem czeremchy.
Powiedz mi, co robisz...
Wystarczy jedno słowo: lespromchoz — przemysłowe półprodukty drzewne. Wiele z
bałaganu i nieładu można było tym wyjaśnić. Rąbanie lasu to nie to samo, co sianie zboża,
kiedy te same zajęcia i kłopoty powtarzają się z roku na rok i życia nie starczy, żeby podołać
rolniczemu trudowi. Las się zaś wytnie i na nowy trzeba czekać dziesiątki lat. Co potem?
Potem zbieraj się i w drogę. Zostawiasz domki, obórki i łaźnie, zostawiasz groby przodków i
własne przeżyte lata i hajda traktorami i ciężarówkami tam, gdzie las jeszcze został. A tam
zaczynasz wszystko od nowa. Przepływając latem wodą i przejeżdżając zimą po lodzie obok
Bieriozowki, Iwan Pietrowicz za każdym razem z mimowolnym smutkiem i zakłopotaniem
patrzył w jej stronę na zabite i opuszczane chaty: tu też był lespromehoz, zakończył roboty i
wyniósł się — w porzuconej osadzie nie było żywej duszy i jedynie zdziczali turyści
rozpalali w domu ogniska, wypuszczając dym drzwiami.
Wcześniej czy później ten sam los czekał również ich. Odsuwali go, jak mogli, ale jak
długo jeszcze... Swoje drewno — ze swoich przydziałów uprzątnęli już siedem lat temu.
Przydzielono im odcinek za Angarą. W ciągu pięciu lat wywieźli stamtąd wszystko, co się
dało. Wówczas kwestii dalszego istnienia osady nie można już było odkładać. Zastanawiano
się w rejonie, w obwodzie, w zarządzie i ustalono, że osada zostanie. Znowu ruszyli po
swoich starych przydziałach, po porębach, ale jeśli przedtem pozyskiwali tylko drewno do
obróbki, tylko sosnę i modrzew (był czas, że brzozę i osikę niszczyli defoliantami, żeby nie
zaśmiecały lasu), to teraz czyścili „pod grzebień”. A sprzęt pojawił się taki, że żadnego
podrostu po sobie nie zostawi. Choćby samował, który zanim dobierze się do
pełnokubaturowego pnia, wygniecie i stratuje wszystko dookoła do czysta.
Tyle że tej roboty „pod grzebień” wystarczy na jakie trzy, cztery lata. Co dalej? Dalej,
powiadają, tak jak za dawnych lat na roboty sezonowe, brygady będą wyjeżdżały dziesiątki
kilometrów na długie zmiany, a po pracy wpadały do domu odpocząć. Życie zawodowe i
prywatne zostanie podzielone na wachty: przez tydzień należysz do lespromchozu i przez
tydzień do rodziny. Ściśle według grafiku. Żadnych związków, jak teraz, między jednym a
drugim. I tak właśnie będzie.
Bo i jakże miałoby nie być, jeśli innej roboty tutaj nie ma. Pola i łąki, z których kiedyś
żyli ludzie, zatopiono przy budowie hydroelektrowni; zostały lasy.
Na planie w possowiecie jest klub, tyle że klub ów już od dwudziestu lat mieści się w
publicznej łaźni, którą przywieziono z jednej ze starych wsi. Trzeba by budować nowy, ale
jak budować, skoro aż do ostatniej chwili przyszłość nie była znana. Na planie jest
przedszkole, ale nie działa; nie wiadomo było, czy warto je remontować. A jak już wiadomo,
to nikt się nie kwapi. Z tych planów nikogo się nie rozlicza.
I jakże tu osada miałaby wyglądać pięknie — w dodatku jeszcze w łunie pożaru?!
5
Iwan Pietrowicz zeskoczył na dół i pobiegł tam, gdzie dopiero co widział kierownika
odcinka. Pięć dni temu pokłócił się z Borysem Timofieiczem śmiertelnie, kiedy ten odmówił
podpisania jego podania o zwolnienie, ale wiedział, że jeśli ktoś teraz może tutaj cokolwiek
zrobić, to tylko on, kierownik odcinka. Ani naczelny inżynier, przeniesiony pół roku temu z
sąsiedniego lespromchozu ze stanowiska specjalisty do spraw bhp, ani dyrektor lespromcho-
zu, gdyby się tu znalazł (nie było go, wyjechał na naradę), ani jego zastępcy — nikt prócz
Borysa Timofieicza, schamiałego przy tej robótce narwańca, człowieka liczącego już
pozostałe mu do emerytury dni. Mało z kim żył w zgodzie, a i z nim mało kto mógł
wytrzymać; biegał zły, mógł nakrzyczeć bez powodu, mógł też pochwalić bez powodu kogo
popadnie, ale wszystko to było niczym zasłona dymna, która mogła zmylić tylko ludzi
nowych, nie znających dobrze Borysa Timofieicza. Kto zaś go znał, ten na jego chwilowe
niesprawiedliwości i krzyki nie bardzo zwracał uwagę, pamiętając, że Borys Timofieicz
Wodnikow to swój chłop, który nieomylnie orientuje się, kto jest kto i co za ile, a robotą
kieruje w miarę możności jak należy. Od pierwszego dnia, jak tylko powstała osada,
Wodnikow był bez przerwy kierownikiem odcinka, i już choćby to świadczyło, że bez niego,
człowieka bynajmniej niewykształconego, nie można było się obejść. A radzić sobie z
centralnym odcinkiem, na oczach kierownictwa lespromchozu, które do wszystkiego się
wtrąca i niczego sobie nie żałuje, to nie taka prosta sprawa!...
Iwan Pietrowicz widział, jak zawróciwszy traktor z nietrzeźwym traktorzystą, Borys
Timofieicz ruszył w stronę stosu pośrodku podwórza, gdzie ściągano uratowane przed
ogniem dobro z magazynów. Ale teraz go tam nie było. Iwan Pietrowicz tępo patrzył na stos:
szeroko porozrzucane walonki, zupełnie jakby pościągali je w pośpiechu ci, którzy przybiegli
do pożaru, szkolne teczki i powiązane razem szkolne mundurki, wełniane chustki, waciane
spodnie, jakieś pudełka, a nieco dalej rzucone jeden na drugi motocykle „Jawa” i „Ural” z
opalonym koszem. Tak, dostanie się kierownikowi ORS-u za ten „Ural”, podniesie się krzyk.
Co w ogóle będzie z kierownikiem ORS-u po pożarze? I ani przez chwilę nie mając
wątpliwości, Iwan Pietrowicz uśmiechnął się mimo woli nad własną naiwnością: wykręci się.
Tacy nigdzie nie przepadną, takim każde morze po kolana.
— Iwan! Iwan! — usłyszał nagle głos Alony. Podbiegła trzymając oburącz pudełka;
podbiegła szybko, ale pudełka położyła na ziemi ostrożnie, wybierając miejsce, gdzie
czyściej i bardziej sucho. — Iwan, co też to się wyprawia, co?! — w jej głosie brzmiało
podniecenie i jakaś zapalczywa wesołość; nienaturalnie zaokrąglone, rozbiegane oczy wyglą-
dały dziko. — Toż wszystko się spali! A czego tam nie ma! Dlaczego my tacy, Iwanie?!
I nie czekając na odpowiedź, która i tak nie była jej potrzebna, odwróciła się i
drobniutkimi kroczkami, kołysząc się ciężko z boku na bok, zupełnie jakby przy każdym
kroku potykała się i zaraz zrywała, pośpieszyła z powrotem. Iwan Pietrowicz patrzył przez
chwilę z uwagą w ślad za nią i tak mu się wszystko poplątało, tak pozacinały mu się trybiki,
że omal nie pomyślał: „Kto to jest? Jakaś znajoma!” — ale w porę się powstrzymał, zmusił
się do rozpoznania Alony, pomyślał, że nie wypada babie latać jak kot z pęcherzem, i zaraz
o niej zapomniał.
Zobaczył Borysa Timofieicza. Ale tuż przedtem usłyszał jego krzyk i po krzyku odszukał
go w oświetlonej i dziwnie, niemal nieruchomo zastyglej gromadzie obok pierwszego od
węgła magazynu z żywnością. Do nieustannych wrzasków kierownika przyzwyczajono się,
ale tym razem był to obłąkańczy, niezrozumiały ryk. Ktoś mu dobitnie, chociaż już też w
gorączce, odpowiadał — ogień rozgrzał wszystkich — i Iwan Pietrowicz poznał po głosie
magazynierkę Walę.
— Nie! — odpowiedziała popędliwie. — Gaście! Nie otworzę, i już!
— Spaaali się! Ty taka owaka!
— Gaście. Jeszcze nie zgłupiałam; co to, nie widzę czy co, jak u Kławki kradną!
Wszystko kradną. A ja mam tam więcej jak za sto tysięcy. Skąd tyle potem wezmę? Skąd?!
Skąd?!
— Spaali się! — darł się kierownik.
— Gaście. A otwierać, żeby rozkradli, nie mam obowiązku. Gaście. — Rozszlochała się.
Iwan Pietrowicz już ruszył do kierownika, ale ten obrócił się sam w jego stronę. A raczej
w stronę stosu towarów z magazynu przemysłowego, obok którego wciąż jeszcze tkwił Iwan
Pietrowicz. Za kierownikiem, przewidując jego polecenie, trzymało się kilku spośród
archarowców, jak nazywano w osadzie brygadę z Orgnaboru
5
. I słusznie, bo na pięć kroków
przed stosem Borys Timofieicz krzyknął za siebie, wiedząc, że go usłyszą i zrozumieją:
— Wyłamujcie!
Archarowcy popędzili z powrotem: ta robótka im pasowała.
— Gdzie Kaczajew? — wrzasnął w stronę Iwana Pietrowicza Wodnikow. — Co jest do
jasnej niespodziewanej! Mać jego taka i owaka! To jego magazyny. Gdzie go nosi?!
Kaczajew to kierownik ORS-u. Borys Timofieicz lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, że
dwa dni temu Kaczajew pojechał razem z dyrektorem lespromehozu do miasta na kolejną
nasiadówkę. A więc i on, Borys Timofieiez, stracił głowę, bo w przeciwnym razie nie
rzucałby się z wrzaskiem i pięściami na cień. A jak straci się głowę, to siebie trudno
odnaleźć, nie tylko Kaczajewa — coś takiego jeszcze się zresztą nie zdarzyło.
Spojrzawszy na jego poczerniałą i wychudłą, jakby osmoloną twarz z mocno
zaostrzonym nosem i wpadniętymi policzkami, Iwan Pietrowicz ze szczętem zapomniał, po
co mu był potrzebny kierownik odcinka, w jakim celu go szukał, i powiedział to, co się w tej
chwili najbardziej narzucało:
— Ty, Timofieicz, postaw przy bramie wujka Miszę Champo. Stróż niech też stanie, to
do niego należy. Ale Champo koniecznie. Jest tutaj. Dopiero co widziałem go tam, na prawo.
Wodnikow ruszył w kierunku wskazanym przez Iwana Pietrowicza, nawet nie
obróciwszy się ku niemu i może nawet nie dotarło do niego, że działa wedle czyjejś rady, że
nie jest to jego własny pomysł. Iwan Pietrowicź widział, jak odszukał Champo i wyjaśniając
mu po drodze, czego od niego żądają, poprowadził pośpiesznie ku bramie. W odpowiedzi
wujek Misza Champo zamaszyście pokiwał wielką siwą głową, już wpatrując się w tłum przy
ogniu, by zapamiętać ludzi, których trzeba będzie przypilnować przede wszystkim. Wujek
Misza będzie tam na swoim miejscu, na nim można polegać. Magazynierka Wala wie, co
mówi. A teraz, kiedy otworzą magazyny z żywnością...
Właśnie ze zgrzytem brzęknęły wyrywane rygle; Wala, całkiem ogłupiała od
nieszczęścia, jakie się na nią zwaliło, podniosła rozpaczliwy lament, nie widząc dla siebie
żadnego ratunku — nie urządzało i jej, rzecz jasna, ani to, żeby jej gospodarstwo spłonęło
pod kłódkami, ani to, żeby je wyniesiono. Otworzyli jedne drzwi, drugie, z trzecich, gdzie
rygle nie ustępowały, odbijali ogromną kłódkę siekierą. Archarowcy działali szybko i
sprawnie — jakby przez całe życie zajmowali się tylko wyłamywaniem zamków.
Podbiegając Iwan Pietrowicz zderzył się w otwartych drzwiach pierwszego pomieszczenia z
lewej strony z jednym z nich, Saszką Dziewiątym (Dziewiąty to nazwisko, a nie jakiś przydo-
mek; archarowcy, u których wszystko stoi na głowie, nawet nazwiska mają na odwyrtkę), a
Saszka, wesoły, radośnie rozgrzany, klepnął go po ramieniu ze zręcznym pchnięciem, tak że
Iwana Pietrowicza obróciło ku niemu, i zawadiacko, niemal przyjaźnie wykrzyknął mu
prosto w twarz:
— Nie tutaj! Nie tutaj, panie prawnik. Spalisz się i kto nam będzie pilnował prawa?!
Oni, którzy zaznali więziennego życia albo naśladowali tych, co go zaznali, nazywali go
na łagrową modłę „panem prawnikiem”. Do tego też się przyzwyczaił. Takie czasy czy co:
trzeba przyzwyczajać się do rzeczy, które jeszcze do niedawna były nie do pomyślenia.
Do tego, na przykład, że nawet ziemia sama usuwa się spod nóg. Co zdarzało się u nich i
z nimi w dosłownym sensie.
8
Dwadzieścia lat, i to z hakiem, minęło, od kiedy się przenieśli, i pewnie sama ziemia
zdążyła pochylić się w tę stronę, gdzie ich pociągnęło, ale nie minął ani jeden dzień, żeby
Iwan Pietrowicz nie wspominał swojej starej wsi. Wspominał za każdym razem, kiedy
chcący czy niechcący spojrzał na wodę, pod którą zostało miejsce zagrzane przez wieś w
ciągu trzech stuleci. Wspominał przelotnie, machając po drodze w jej stronę jakby w
pozdrowieniu, i wspominał w ciężkich i częstych dumaniach, kiedy przez porównanie
usiłował zrozumieć, jakie życie było tam i do czego doszli tutaj.
Nawet nazwisko, jakie nosił, było częścią wsi i tym, co z niej wyniósł — Jegorow. Jegorow z
Jegorowki. A raczej Jegorow w Jegorowce. Ze swojej wsi wyjechał na dłużej tylko raz — w
czasie wojny. Dwa lata wojował, a potem z uwagi na swój kawalerski stan jeszcze przez rok
służył w Niemczech, gdzie los zawiózł go w czołgu T-34. Wrócił do domu jesienią
czterdziestego szóstego. Do dziś żywe jest w nim uczucie, z jakim po rozłące ujrzał wówczas
swoją Jegorowkę: „Boże, a toż ona nie stoi, ona leży!” — taka wydała mu się niepozorna
i opuszczona. W czasie wojny napatrzył się na rozmaitości — i na nieszczęścia, i na nędzę, i
na zniszczenia; wszystko dookoła krzyczało w męce i błagało o pomoc, wszystko było
przenicowane i okaleczone, ale nawet wśród najbardziej przerażających ruin można było
dostrzec nadzieję: dajcie czas, dajcie ręce, a wszystko ożyje i odbuduje się, człowiek nie
zniesie spustoszenia. A tutaj wszystko zastygło i jakby na zawsze znieruchomiało. Nic nie
ubyło, ale i nic nie przybyło, i jakby nawet nie zamierzało przybywać. Tak też później
wyszło: przeżyli po wojnie jeszcze piętnaście lat, ale jak założono Jegorowkę na czterdzieści
obejść, tak została, i ani łaźni, ani obórki nie wciągnięto do istniejącego już rejestru. Co
prawda o zatopieniu wiedziano zawczasu, a to nie pozwalało budować, trzeba było brać troki
w garść i rozglądać się, gdzie by się pokierować — czy ze swą chałupiną na górę, gdzie
zbierano grzyby, czy w ślad za córką albo synem do kuszącego miasta.
Wtedy, po demobilizacji, po hucznym powitaniu, obsypany nagrodami zuchowaty
plutonowy czołgista, który niejedno widział, zaczął się, jak pamięta, nudzić. Ojcowizna to
ojcowizna, nie ma o czym mówić, tutaj jeszcze przed narodzinami każdy kamień ciebie
przeczuwał i oczekiwał, a z wiosną każda trawka przekazuje ci od dawnych czasów jakąś
przestrogę albo radę, tutaj wszędzie i we wszystkim stoi za tobą życzliwa opieka przodków.
Ale kiedy wyobrazisz sobie: wciąż to samo, wciąż to samo, wciąż to samo... kiedy to sobie
wyobrazisz, to zaraz po powrocie, to jakbyś wrócił tutaj z wojny umierać.
Ale na rozmyślaniach i niepewności mijał czas, a to oznaczało wybór na korzyść
Jegorowki. Wkrótce nastał głód, który mimo wszystko łatwiej było przetrwać tutaj, obok
Angary i tajgi; wkrótce w sąsiedniej wiosce wypatrzył Alonę, która tak niezręcznie i
prostodusznie wytrzeszczyła na niego swoje i bez tego ogromne oczyska, i tak się prze-
straszyła, kiedy po raz pierwszy wziął ją pod rękę, że żadnej innej już nie szukał. Wkrótce
kołchoz otrzymał nową ciężarówkę i okazało się, że oprócz niego nie ma kogo w niej
posadzić, wkrótce ciężka i długa niemoc złożyła matkę i sam los zagrodził mu drogę w świat.
Dalej potoczyło się jak u innych: dzieci, praca, powolny, ostrożny zwrot ku lżejszemu i
weselszemu życiu.
Iwan Pietrowicz nie tyle przyzwyczaił się, ile jakby uwolnił od przyswojonego w obcych
stronach licha, które niejasnymi obietnicami gdzieś go ciągnęło, i odetchnął z ulgą. Wszędzie
dobrze, gdzie nas nie ma. Być może w życiu najważniejsze jest to, aby każdy trzymał się
przeznaczonego mu miejsca, właściwego kierunku, a nie błąkał po bezdrożach, gubił i plątał,
miotając się w poszukiwaniu nie wiadomo czego.
Tak uważał. Uważa tak i teraz, ale cóż począć, kiedy wbrew własnym przekonaniom i
pragnieniom trzeba będzie na starość przygotować się do wyjazdu. A „trzeba będzie”, bo tak
to wygląda, a nie gwoli jakiegoś widzimisię.
Ale to nie wszystko. Licho, od którego w swoim czasie się uwolnił, nie odeszło jednak z
domu w pojedynkę — pociągnęło za sobą Goszkę, młodszego brata. Pojechał Goszka na
budowę i tam za sprawą dużych pieniędzy w końcu się zapił.
Kto mógłby w porę podpowiedzieć, gdzie szukać naszych dróg?
Iwan Pietrowicz został w Jegorowce, pogodził się i uspokoił, ani trochę nie narzekając na
oddalenie od świata, które z latami pomaleńku zaczęło się zmniejszać: założono
elektryczność, do brzegu w Jegorowce zaczęły częściej przybijać białe parowce; wabiąc
młodzież, o osiem kilometrów w górę Angary pojawił się nad Jegorowką niczym nawis
bogaty lespromchoz i jak wszędzie, także tutaj życie z liczby całkowitej przekształcało się w
ułamek, gdzie niełatwo się połapać, co nad, a co pod kreską, i tak by się to powoli rozżarzyło,
skoro już takie nastały teraz czasy... I kiedy buchnęła wieść o zatopieniu, kiedy nadeszła pora
się przenosić... trzeba przyznać, że Iwan Pietrowicz rozstawał się z Jegorowką ciężko, tak jak
każdy człowiek, który ma serce i pamięć, ale jednocześnie ze skrywanym zadowoleniem, że
to nie on decydował, że zdecydowano za niego, przewoził i stawiał na nowym miejscu swoją
chatę: tam było dobrze, a tutaj z biegiem lal powinno być lepiej. O własnych słabiutkich
siłach Jegorowka pewnie nigdy nie stanęłaby na nogi.
Nową osadę, do której zwieziono sześć takich jak Jegorowka nieboraczek i gdzie zaraz
ulokował się lespromchoz, nazwano ze względu na rozległe lasy, a z dzisiejszego punktu
widzenia na surowiec — Sosnówką.
7
Jeśli już zdecydowano się wyłamywać zamki, to należało zrobić to wcześniej. Kiedy
Iwan Pietrowicz wpadł do pierwszego z lewej strony magazynu z żywnością, paliło się tam
na całego. Nad pełnym szpar sufitem huczało strasznie jednym potężnym hukiem, który
pochłonął wszystkie inne odgłosy; od tylnej ściany kilka belek sufitowych urwało się z
jednego końca, a przez otwory wściekłymi wyrzutami wyrywał się ogień. Narożna ściana pa-
liła się od góry do dołu, nie było można się tam zbliżyć, dymiły się także pozostałe ściany;
przez szpary w suficie, tam gdzie jeszcze się trzymał, ogień wypływał wstęgami i z trzaskiem
sypał iskrami. Wszystko niemożliwie się rozgrzało i mogło zająć się w całości. Z czadem
mieszał się zapach pieczonego mięsa i jeszcze czegoś gorzkiego i ostrego, czegoś do
jedzenia, co nie wymagało takiego podgrzania.
Iwan Pietrowicz nigdy nie był w środku i teraz resztką zdolnych do zdziwienia uczuć
zdążył zdumieć się obfitością. Na podłodze piętrzyła się niemała góra pielmieni, obok, też na
brudnej podłodze, związane zwykłym sznurkiem, poniewierały się grube, pokracznie wzdęte
kręgi kiełbasy, już porozrzucane przez ludzi, którzy wdarli się do środka; w ciężkich
sześcianach na niskim pomoście pod tylną ścianą rozpływało się masło, wciągając mar-
szczące się papierowe opakowanie, tam także ze spiętrzonych jedna na drugiej skrzynek
wyglądał jesiotr. Coś było w drewnianych beczkach, coś w kartonowych pudłach, coś w
papierowych workach. Było, więc jednak było! — i gdzież to wszystko znikało? Czyżby w
punktach żywienia na porębach? Mówcie to komu innemu, kto nie jadał w tych punktach i
nie wie, co tam dają, a co można zobaczyć tylko we śnie! I uśmiechnął się Iwan Pietrowicz
czy też przemknęło mu przez wypaloną głowę, że należy się tutaj uśmiechnąć nad swoim
brakiem rozumu: a samochody z rejonu, stąd, stamtąd, każdego bożego dnia skręcające pod
ORS i wyciągające Kaczajewa z biura! Nie na próżno starają się o scentralizowane, wspólne
dla wszystkich trzech lespromchozów magazyny, które powinny znajdować się, rzecz jasna,
w mieście rejonowym! Tu Iwan Pietrowicz skinął albo tylko pomyślał, że wypada skinąć:
teraz, kiedy spalą się te — największe w największym lespromchozie — bardzo łatwo będzie
dopiąć swego.
Ileż na świecie obiboków i rozmaitej zbieraniny! I jak do tego doszło, że zdaliśmy się na
ich łaskę, jak to się stało?!
Osłaniając się waciakiem i podskakując od żaru, Iwan Pietrowicz wyrzucał w drzwi
klejowate, oślizłe kręgi kiełbasy, zaczynające się już kurczyć. Tam, na podwórzu, ktoś je
chwytał i gdzieś odnosił. Iwan Pietrowicz widział tylko podbiegające i odbiegające nogi w
kirzowych butach. Obok byli inni ludzie, ale nie mógł poznać kto; od czasu do czasu zderzali
się ze sobą i odskakiwali — żar stawał się nie do zniesienia, ogień po suficie i po ścianach
żwawo przesuwał się w, prawo, oczy łzawiły, w gardle drapało, zdawało się, że pali się nawet
dym, którym trzeba było oddychać. Coś mocno, niczyim na patelni, skwierczało, coś
wybuchało niczym pociski; z nadpalonego końca urwała się z góry jeszcze jedna belka,
zakołysała się rozsiewając ogień, po czym oberwała się całkiem. Trzeba było się wycofać.
Kiełbasę,, zdaje się, wyrzucono, skrzynki z rybami wyniesiono, ale kiedy Iwan Pietrowicz
spojrzał na pomost pod tylną ścianą, gdzie stały skrzynki, spostrzegł masło i rzucił się tam,
jęknąwszy, że nie kiełbasę należało ratować, ale masło. Pochwycił jeden z osiadłych
sześcianów i masło parząc mu ręce rozlało się jak ciasto po jego brzuchu, ściekając całą masą
pod nogi; opuścił je na podłogę, ponownie pochwycił, narzucił sobie na pierś, wyginając się
do tyłu, wyniósł i przekazał w czyjeś ręce. Ręce były w łapawicach i Iwan Pietrowicz
pożałował, że nie pomyślał o tym i nie zabrał z domu rękawic — jakże by się przydały!
Znowu ruszył do środka, wciąż osłaniając się waciakiem, zza którego wyglądał jak zza
tarczy, i znowu skierował się do ściany, gdzie zostało masło, ale w pół drogi ktoś rzucił się na
niego i ni to jego osłaniając, ni to osłaniając się nim, powlókł z powrotem. Iwan Pietrowicz
nie sprzeciwiał się, zrozumiał, że już dłużej nie można.
Na zewnątrz ten ktoś okazał się Saszką Dziewiątym. Saszka wyszczerzył zęby i
wychrypiał te same co przedtem słowa:
— Spalisz się pan, panie prawnik!... Oj, spalisz!... I odepchnął Iwana Piotrowicza od
siebie.
Nikt, zdaje się, już nie gasił — odsunęli się i tylko wynosili, co jeszcze można było
wynieść. Obok bramy stał z włączonym motorem beczkowóz z opuszczonym szlauchem, z
którego sączyła się woda; całe podwórze było jasno oświetlone i Iwan Pietrowicz, ujrzawszy
jakoś od razu kałużę pod szlauchem, rzucił się w jej stronę, czując, że dłużej bez wody nie
wytrzyma. Opłukał twarz, która zapiekła jeszcze mocniej, i wypił z dłoni kilka łyków,
wszystkiego dwa lub trzy, bo woda się skończyła, w kiszce szlauchu zaparskało bezsilnie,
zasyczało i umilkło. Potrząsnął jeszcze wężem, szarpnął, podstawił rękę — pusto.
Nie, magazynów z artykułami przemysłowymi nie można było uratować; ogień z sytym i
potężnym hukiem doszedł tam całą ścianą do środka i szedł dalej. Łupek na dachu kruszył się
z gorąca i strzelał okruchami, jak strzelają i podskakują orzechy na rozgrzanej patelni.
Miotało też głowniami. Znajdować się w pobliżu było niebezpiecznie, któryś z mężczyzn z
krzykiem pędził precz dzieciaki, a te uskakiwały przed zamachami rąk i ogłupiałe, z
wytrzeszczonymi oczami wracały, jakby je magnes przyciągał do ognia. Wśród miotających
się po podwórzu, wciąż coś wynoszących i przenoszących postaci, Iwan Pietrowicz
wypatrywał Alony — nigdzie jej nie było. Stos uratowanego mierna rósł. Dostali się do ma-
gazynu z artykułami gospodarczymi; dzwoniły kosy, rondle, rozmaite naczynia, piszczała
blacha w arkuszach. Boże, czy to trzeba ratować, właśnie to... A może ludzie mają rację: bez
czajnika i patelni obejść się nie można, a bez lodówki i telewizora można.
Zatrzeszczał, zakołysał się parkan między magazynami, a sklepem i runął najbliższym
przęsłem do środka, odsłaniając ulicę i ciągnik zrywkowy, który cofał się i szykował do
następnego uderzenia. Słusznie, pomyślał Iwan Pietrowicz, magazynów uchronić się nie da,
ale sklep można uratować, dzieli go od nich spory kawałek. Obok ciągnika uwijał się
Kozielcow, naczelny inżynier; pewnie to on wykombinował, żeby zwalić parkan, który mógł
stać się ścieżką dla ognia.
Płakały magazyny z artykułami przemysłowymi, płakały japońskie bluzeczki i rodzime
patelnie — ileż w porównaniu z tym, co wyniesiono, zostanie tam, w owym piekle?! Jednak
magazyny z żywnością, rezygnując z lewego, można było uratować nawet teraz, gdyby był
samochód strażacki i więcej porządku. Ale „pożarówkę”, jedyną na cały lespromchoz, już
dwa lata temu rozwleczono na części i figuruje ona tylko na wyposażeniu...
Iwan Pietrowicz wciąż jeszcze rozglądał się gorączkowo, wciąż jeszcze próbował
odszukać Alonę, zanim ponownie zanurzy się w ogień, kiedy trącił go w ramię wujek Misza
Champo.
— Champoo... champoo! — z wysiłkiem wydobywał z siebie, wskazując lewą, zdrową
ręką w głąb podwórza. Tam, w prawym kącie, oświetlonym łuną z boku i z tyłu, na wpół
przygięty, podobny do olbrzymiej zjawy, stał człowiek i niczym granaty przerzucał przez
parkan butelki. Iwan Pietrowicz pośpieszył do niego, ale wcześniej, wyskoczywszy skądś z
lewa, dopadł tego człowieka Borys Timofieicz, naskoczył na niego z krzykiem, szarpnął,
omal nie zbijając z nóg, ponownie do niego ruszył... Tamten zamachnął się butelką. I może
by uderzył, w takiej chwili mogło zdarzyć się wszystko, gdyby nie nadbiegający Iwan
Pietrowicz, który zdążył przechwycić butelkę. Był to jeden z archarowców, jeden z
najbardziej zuchwałych, którego nie wiedzieć czemu zwali po babsku Sonią i z którym Iwan
Pietrowicz już miewał zatargi. Sonia wyszarpnął butelkę z rąk Iwana Pietrowicza, odrzucił ją
na bok i przyjętym w tej kompanii żargonem pogroził śpiewnie, wskazując ponad ich
głowami:
— Och, jak niekiepsko się hajcuje! Och, gorącoo! Oj, przykroo!
I kołysząc się ruszył do pożaru.
— A tyś gdzie był? — kierownik nie wpadł na nic lepszego, jak obrugać Iwana
Pietrowicza. — Gdzie wy wszyscy, cholera by was wzięła! Gdzie was nosi?!
— Chodziłem do łaźni — tym samym tonem odpowiedział Iwan Pietrowicz. — Idź i ty,
ochłódź się, bo rzucasz się!... Przyjrzałbyś się chociaż, na kogo!...
Nad wzgórzem wschodził ogromny księżyc. Wytaczał się zza lasu i przesuwał w prawo;
przepływały po nim jak po ekranie i spalały się w chłodnym wrzeniu wierzchołki drzew.
9
Teraz pewnie nie da się dociec, jak i od czego zaczął się zwrot ku obecnemu bezładnemu
życiu. Ale nie było tego na początku, już i w nowej osadzie nie zdarzało się, żeby ludzie tak
się rozeszli w różne strony, tak odwrócili i oderwali od pospólnego i zgodnego współżycia,
które czerpało siły z odwiecznych zwyczajów i zasad. I kiedy sięgnąć pamięcią to czyż nie
dzięki nim, owym zasadom, dzięki owej wspólnej tarczy ratowali się i uratowali w starej wsi
w czasie wojny i w ciężkich powojennych latach, kiedy za dziesięć kłosków skazywano nie
bawiąc się i nie patyczkując na dziesięć lat? Kiedy ledwie dawali sobie radę z podatkami,
kiedy „opieszałym” odbierano działki, żeby zarastały pokrzywami, a do pierwszego śniegu
nie pozwalano nakosić trawy dla swojej krowiny? Kiedy trzeba było nie tylko trzymać się
razem, ale i razem obmyślać sposoby przetrwania? A przecież i wtedy trafiali się rozmaici
ludzie i tego czy owego świerzbiało, żeby pójść, donieść, zaprowadzić, dopilnować
praworządności i wyświadczyć mile widzianą przysługę. Nie bez tego żeby nie świerzbiało.
Ale taki wiedział: po tym we wsi nie ma dla niego życia, Jegorowka mu nie przebaczy.
A teraz oto przyszło Iwanowi Pietrowiczowi wyjeżdżać — jakże się wszystko odmieniło!
Można powiedzieć, że stanęło na głowie, a to, czego jeszcze niedawno trzymali się całą
gromadą, co było wspólnym nieopisanym prawem, oparciem, przekształciło się w przeżytek,
w coś nienormalnego, omal nie zdradę. Sosnowce wszystko jedno, może nawet będzie jej
spokojniej i wygodniej, kiedy Iwan Pietrowicz wyjedzie i przestanie mącić wodę. Albo
odwrotnie, no pewnie, że odwrotnie: nie będzie jak zdziecinniały starzec, który z młodości
pamięta czystą wodę, wymachiwał rakami, żeby i dzisiaj, kiedy wszystko wokół się zmąciło,
pozostała czysta. Jeśli już mowa o wodzie, to wiadomo, że czysta jest ona nie wtedy, kiedy
istotnie jest czysta, ale kiedy chce się ją widzieć czystą. A do tego wystarczy nałożyć na oczy
jakieś zmyślne szkiełka.
Nie, nie od razu po przyjeździe poszło wszystko na zatratę. Rzecz jasna, dała też znać o
sobie nowa praca: zwalanie lasu, tylko zwalanie, bez troski o to, czy po nich cokolwiek tu
zostanie i wyrośnie, czy nie. To teraz zmuszają do zadrzewiania poręb, ale jak zmuszają: niby
powinieneś, jak powinieneś od czasu do czasu myśleć o śmierci, żeby lepiej żyć, ale możesz
też nie myśleć, a życie polega na tym, żeby rąbać. Za niewykonanie planu zadrzewienia
skarcą, za niewykonanie planu wyrębu zedrą skórę. Przyjęło się i nie zmieniło od wielu lat,
że zabawami w rodzaju uzupełniania drzewostanu powinien zajmować się leschoz, a ten ma
pięć rąk na piętnaście zleceń i żadnej sprawy nie jest w stanie doprowadzić do końca.
Z początku każda wieś budowała się w Sosnowce przy swojej ulicy: zamierzano
mieszkać w tych samych gromadach, co przedtem. Wedle zwyczaju owdowiałym babom i
starym pomagano stanąć na nogi całym „kołchozem”, przenosząc ich chałupki i obrabiając
ogrody. Przez owe ogrody ciągnęły się ścieżki, aby bez wychodzenia na ulicę, na skróty
można było biegać do siebie przy każdej okazji i bez okazji, kiedy znalazła się wolna chwila
na rozmowę i herbatę. O zachodzie słońca rozlegało się na całą okolicę: „Daaria! Maaria!
Samowar gotowy! Nataalia! Nie pójdziesz do Krzywołuckich?” — to znaczy na najbliższą od
góry ulicę, która zajęła wieś Krzywołucka.
Potem wszystko się przemieszało. I nie to było najgorsze, że po pochówkach, weselach,
podziałach i targach jedna wieś zaczęła łączyć się z drugą; życie nie jest możliwe bez takich
zmian: źle się zaczęło dziać, kiedy w miejsce tych, co wyjechali albo pomarli, poczęli
osiedlać się letkiewicze, którzy nie zakładali ani gospodarstwa, ani nawet ogródka
i znali tylko jedną drogę — do sklepu: i żeby wypić, i żeby spędzić wolny od pracy czas. Z
początku od pracy do pracy, a potem zaniedbując pracę, zasłaniając ją sklepem, a im dalej,
tym więcej, z tym większą lubością i zapamiętaniem. Praca tego, rzecz jasna, nie lubi, stąd
kłopoty z nią, stąd też zbiorowiska, o jakich dawniej nikt nawet nie pomyślał. Pewnie, trafiali
się pijanice, gdzie ich na świętej Rusi nie było, ale żeby łączyli się w watahę, która rozrasta
się w jawną, nie obawiającą się niczego i bezwstydną siłę, z prowodyrem i grupą sprawującą
władzę — nie, czegoś takiego nie było. To już nasze własne osiągnięcie.
Niedawno dyrektor szkoły, Jurij Andriejewicz, który uczył jeszcze w Jegorowce, zabrał
się do obliczenia, ilu ludzi w sześciu wsiach, które zlały się w Sosnowkę, zginęło w czasie
wojny, a ilu zmarło gwałtowną śmiercią w ciągu ostatnich czterech lat. Gwałtowną śmiercią,
a więc ci, co padli w pijackiej strzelaninie, bójce na noże, utonęli lub zamarzli, zostali
przygnieceni na porębach na skutek własnego lub cudzego niedbalstwa. Okazało się, że
różnica jest niewielka. Iwan Pietrowicz aż krzyknął, kiedy to usłyszał: macie swoje pokojowe
czasy! A przecież wiedział o wszystkich owych wypadkach, przeżywał je (zawsze coś
zmienia się i mrocznieje w świecie. kiedy kończy życie ktoś znajomy, a w człowieku coś
wraz z jego odejściem słabnie, choćby był po trzykroć łajdakiem), znał każdy poszczególny
przypadek i martwił się, ale sprowadzone do jednej liczby i zestawione z inną liczbą
podziałały na niego ogłuszająco. Przez kilka dni chodził nieswój, próbując coś zrozumieć, i
rozumiał jedynie, że nie można zrozumieć, nic nie można zrozumieć z tego równania.
I jeszcze jedno: poległy na froncie wołał o dobro i sprawiedliwość, zostawił im swego ducha
i wspomnienia żyjące wśród krewnych, zostawił dla rozwoju i spełnienia; sami tego nie
podejrzewając, przetrwaliśmy ostatnie dwadzieścia lat być może dzięki owemu dziedzictwu
poległych, ich wspólnemu nakazowi, którego nie mogliśmy ominąć. To nas przerastało i było
od nas silniejsze. Ten zaś, kto gubi się ot tak, i za niuch tabaki, z głupoty i ślepej rozpaczy,
zostawia po sobie tę że głupotę, samowolę i rozpacz. I Śmierć to surowy nauczyciel i którą
stronę — dobra lub zła — weźmie przy swoim spełnieniu się, tego przybywa po pięciokroć.
W pierwszych latach cały lespromchoz ograniczał się do jednego tylko odcinka. Potem
uruchomiono drugi, trzeci, czwarty, i tylko wzdłuż prostej linii brzegowej obecne
przedsiębiorstwo wyrębu rozciągnęło się na ponad sto kilometrów. Teraz jeden odcinek
pozyskuje rocznie więcej niż sto tysięcy kubików. Podskoczył plan, na coraz większą skalę,
coraz sprawniej i skuteczniej wykorzystywano maszyny i miejscowych już do tego nie
wystarczało. Zjechali dniówkowi, sezonowi, jedni po dodatkowy rubel, inni po dodatkowy
dzień, który trzeba było przeżyć — wszystko jedno jak i gdzie. W ostatnich latach pojawił się
szczególny rodzaj ludzi, którzy nie całkiem bezużyteczni i nie do końca straceni, nie za pie-
niędzmi gonią w swych nieustannych wędrówkach, a trafiający się zarobek zaraz lekko
przepuszczają; ludzi popychanych sekciarską niemal pogardą i obojętnością dla wszystkiego.
Taki ani nie przyjmie pomocy, ani innemu jej nie udzieli, porządek życia przyjmuje
bezwolnie, nie mając ani rodziny, ani przyjaciół, ani upodobań, niechętnie, zupełnie jakby
życie było karą do odbębnienia. Kiedyś mówiono o kimś takim: stuknięty łomem zza węgła,
teraz wypadnie powiedzieć, że zamknął się w sobie, obarczył się samotnością niczym
przysięgą. Co się zaś i w tych duszach dzieje i do kogo one należą, nie sposób
wywnioskować.
I oto każdej wiosny, kiedy trzeba wysyłać spuszczone zimą z gór drewno, i każdej jesieni,
kiedy ponownie trzeba je ścinać i spuszczać, napływają i odpływają, napływają i odpływają,
nie zatrzymując się nie z powodu jakichś szczególnych niewygód, lecz po prostu nie
potrafiąc, nie rozumiejąc, po co i w jakim celu mieliby się zatrzymywać, popędzani
nieokreślonym i nieznośnym strachem. A kiedy wyjeżdżają, mają w oczach gorzki smutek:
dokąd? po co? Ale wyjeżdżają, a ci, co zostają, wspominają jedynie ich cudactwa i numery,
w których są niedościgli: pewien „artysta”, na przykład, podnosił zębami każdy stół z
zakąską, inny robił polewkę na wódce, po czym bez skrzywienia wysiorbywał ją łyżką,
jeszcze inny, strasząc pracujące na poczcie dziewczyny, lubił wysyłać telegramy, które przy-
pominały szyfr: „Trzeci dzień deszcz, co robić?”; albo: „Po listopadzie grudzień, nie pomyl”;
albo: „Nie czekaj na mnie, ale wrócę”. Stara Jegorowka przez całe trzysta lat swego istnienia
przed potopem nie zaznała nawet tysięcznej części owych cudów niewidów, jakich
zakosztowała Sosnowka przez dwadzieścia. I wszystko wskazuje na to, że to jeszcze nie
koniec.
Są to, rzecz jasna, najniewinniejsze i najłagodniejsze z wszelkich możliwych wspomnień.
Bo można wspominać na przykład to, co przytrafiło się leśniczemu Andriejowi Sołodowowi.
Sołodow dwa lata temu z mocy swego urzędu ukarał lespromchoz grzywną za wysokie,
sięgające nieomal do pasa, pnie. Aby nie odgarniać wielkich śniegów, zwalano drzewa jak
popadnie, naruszając normy, i Andriej, chłop z natury ustępliwy, po długich prośbach i
groźbach nie wytrzymał: macie za swoje, jeśli nie rozumiecie po dobroci. W piątek kasjerka
pojechała po wypłatę i wróciła z niczym: bank zajął na grzywnę pieniądze lespromchozu. W
sobotę Andriej jak zwykle napalił w łaźni, umył się i położył spać, w nocy łaźnia się spaliła.
Należy domniemywać, że przyczyną była nieostrożność i niedopatrzenie gospodarza: wszak
palił i mył się, potem zwalił się na łóżko i spał jak zabity. W poniedziałek kasjerka ponownie
wybrała się do banku i ponownie wróciła z pustą teczką. Powiedziano: czekać do środy,
dopóki nie rozstrzygną, skąd wziąć pieniądze. W środę zaś powiedziano: do piątku. W środę
Andriejowi Solodowowi zginęła leschozowska kobyła, jedyna na całą osadę wyrobnica, w
którą orano połowę ogrodów i która była niezastąpiona w lesie. Dopiero na wiosnę w gęstwi-
nie leśnej odtajały jej kości; obok leżał przegniły już powróz.
Iwan Pietrowicz rozmawiał z Andriejem i obaj zgodzili się, że bez swoich się tu nie
obyło. Śmiesznym byłoby zwalać wszystko na przyjezdnych. Nie, swoi, którzy żyli tuż obok,
z którymi pracowało się ramię w ramię, także nauczyli się patrzeć krzywo na każdego, kto po
dawnemu trzyma się zasad i powołuje na sumienie. Swoi grozili również Iwanowi
Pietrowiczowi, kiedy nie potrafiąc milczeć (darłby z siebie potem pasy za milczenie),
wstawał na zebraniu i mówił głośno o wszystkim, co działo się na porębach, na dolnym
składowisku, w garażu i w magazynach. Mówił o rzeczach dobrze wszystkim znanych, o
rzeczach, które stopniowo stawały się zwyczajem: jak bez potrzeby i bez żalu zdziera się
maszyny w lesie albo po pijanemu i na trzeźwo rozjeżdża się nimi dziesiątkami kilometrów
we własnych sprawach, jak w biały dzień kradnie się z tartaku, jak po drodze do
łespromchozu w tajemniczy sposób znikają wymienione w fakturach towary, a zamiast nich
w celu usprawnienia handlu pojawiają się od razu pieniądze, jak naruszając przepisy bhp
zmusza się traktorzystów do spuszczania drewna na słaby jeszcze lód, jak... Doszło do tego,
że nazajutrz po wypłacie sam Borys Timofieicz wiózł cichcem na porębę w swojej
brezentowej teczce parę butelek, żeby zatrzymać brygadę, gotową rzucić robotę. Oni zaś
nauczyli się przyjmować to jak coś należnego, jak trzy paczki herbaty, które wydawał
bezpłatnie związek zawodowy.
Iwan Pietrowicz rozmyślał nieprzytomnie: świat przekręca się nie od razu, nie za jednym
zamachem, ale tak jak u nas: nie było dopuszczalne, nie było przyjęte, stało się dopuszczalne
i przyjęte, nie wolno było — teraz wolno, uważało się coś za hańbę, za grzech śmiertelny —
to samo uważa się za spryt i osiągnięcie. Jak długo jeszcze będziemy rezygnować z tego, co
zawsze było nam oparciem? Skąd, z jakich tyłów i rezerw nadejdzie upragniona pomoc?
— Dlaczego masz takie klapy na oczach? — huczał Borys Timofieicz, ale mówił bez
specjalnego nacisku i nie oczekiwał odpowiedzi. — Dlaczego u ciebie wszystko oddzielnie?
Bo widzisz, bez planu nie pociągniemy...
Tu właśnie Iwan Pietrowicz wybuchał:
— Plan, powiadasz? Plan?! A toż lepiej by nam było żyć bez niego!... Lepiej byłoby
wprowadzić inny plan — nie na same tylko metry sześcienne, ale i na ludzi! Żeby obliczać,
ile dusz straciliśmy, ile poszło w diabły, a ile zostało!... Plan. Przypomnij sobie, jak było...
no, choćby pięć lat temu...
— A co pięć lat temu? — Borys Timofieicz
udawał głupka. — Nie było wtedy ani samowałów, ani ładowarek szczękowych. Nie było
twojego kraza, na który ładujesz za jednym razem po trzydzieści, po czterdzieści kubików.
— Ty jak zdarta płyta. Wtedy z powodu planu wódki za swoje pieniądze na górę nie
woziłeś. To sobie przypomnij. Wykonanie naszego planu to rzecz nietrudna, agronomia tutaj
niepotrzebna.
—
Nietrudna? — kto jak kto, ale on, który zjadł zęby na planie, oddał mu swoje życie,
budzi się w środku nocy ze strachu o plan, boi się niczym dżumy ostatnich dni miesiąca,
kiedy dzięki skomplikowanej technologii, o jakiej nie śniło się nawet pszenicy, dojrzewa
plan, już on wiedział, że jest to rzecz nie tylko trudna, ale i wymagająca mnóstwa
dodatkowych zabiegów. Nie można było tego wszystkiego wytłumaczyć, więc ze skrywaną
urazą mówił:
— Pobyłbyś ty w mojej skórze.
— Nie chcę. Nawet we własnej mi ciężko.
Afonia Bronnikow, chłop z Jegorowki pracujący na ciągniku zrywkowym, kierował się
innymi zasadami.
—
Czemu się gorączkujesz, Iwanie Pietrowiczu? — napominał z pełnym wyrzutu
uśmiechem na swej szerokiej i twardej kierżackiej
6
twarzy. — Komu i co udowodnisz? Ja
myślę tak: pracuję uczciwie, żyję uczciwie, nie kradnę, nie oszukuję, i to wystarczy. Kto ma
oczy, ten widzi, jak ja żyję i jak żyją inni. Każdy pójdzie tam, gdzie go ciągnie. Nasza rzecz
to żyć godnie i dawać swym życiem przykład, a nie zaganiać kijem do naszego stada. Z kija
pożytku nie będzie.
—
Toż przecież spóźniliśmy się z tym przykładem! Za późno!
— Wcale nie za późno.
Iwan Pietrowicz był jednak ukształtowany inaczej, pod codziennym ciśnieniem zupełnie
jakby skręcała się w nim i skręcała jakaś sprężyna, aż osiągała taki stopień sprężystości i
napięcia, że stawało się to nie do wytrzymania. I Iwan Pietrowicz, który nie raz przyrzekał
sobie milczeć, dowodził sobie, że milczenie to także metoda działania i przekonywania, Iwan
Pietrowicz znowu wstawał i przerywanym głosem, strasznie się denerwując i nienawidząc
siebie, zaczynał mówić i wiedział, że na próżno.
Jeszcze przed archarowcami, którzy skupili się wokół Saszki Dziewiątego, jeszcze przed
nimi zdarzyło się, że Iwan Pietrowicz przyszedł rano do garażu i znalazł tam przecięte w
swoim krazie przewody hamulcowe od przyczepy. Masz, niby, za swoje, pluszowy
poszukiwaczu prawdy. Tak mu ktoś pewnego razu powiedział: „Co ty tak jak niedźwiadek
pluszowy, któremu wśrubowano dwa słowa: dobrze — niedobrze, dobrze — niedobrze. Sam
byś trochę kapował”.
Jak widać, nawet dobrze — jest niedobrze.
I nawet niedobrze — zaczęło być dobrze. Chcąc nie chcąc zagubisz się i zaplączesz w
dwóch słowach.
10
Pierwszy magazyn z żywnością ogień ogarnął całkowicie. Przeniesiono się do drugiego.
Dobrze chociaż, że z tego drugiego zerwali dach i to opóźniło pochód ognia. Wdzierał się
lewym górnym rogiem w głębi i przez poszycie sufitu. Kiedy wpadł tutaj Iwan Pietrowicz,
pomieszczenie było pełne dymu i gorąca, ale bez ognia było tu znośnie, a ponadto wciąż
jeszcze stały wszystkie cztery ściany. Okazało się, że jest tu zadziwiająco dużo ludzi —
krzyczano wesoło i nawoływano się, coś nieprzerwanie brzęczało i dzwoniło. Iwan
Pietrowicz nie od razu dostrzegł zorganizowany szereg, wzdłuż którego przekazywano
skrzynki z najbardziej chodliwym towarem — z wódką. Podreptawszy zakłopotany i
schwyciwszy jedną skrzynkę, byle nie z pustymi rękami, Iwan Pietrowicz wybiegł na ze-
wnątrz przekonany, że i bez niego nie dadzą przepaść takiemu towarowi. Na powietrzu z
góry buchnęła na niego rozpalona łuna i dobiegły skądsiś krzyki magazynierki Wali,
żądającej i błagającej o wyniesienie oleju roślinnego. Wala krzyczała, że olej roślinny należy
im się dopiero na jesieni, że zużyli wszystko, i Iwan Pietrowicz, którego owe słowa
zawróciły, nie mógł sobie przypomnieć w zamroczeniu, co teraz jest — zima czy lato.
Tymczasem ogień pojawiał się co chwila, a z lewego rogu wdzierał się już na dobre.
Wdzierał się z huczącym sapaniem, głosy ludzi z „łańcucha” brzmiały jeszcze weselej i
ostrzej, gęsto podzwaniały butelki, ale w tej miazdze dźwięków powtarzał się jeszcze jeden
— jakby coś melodyjnie klaskało albo sucho bulgotało. Bulgotało czy też klaskało przy
wtórze cieniutkich popiskiwań. Iwan Pietrowicz szybko skierował się ku rozpalonej ścianie,
skąd owe dźwięki dochodziły, i obok skrzynek z zagranicznym winem domyślił się, co to
takiego: z butelek wystrzeliwały korki. Pochodzenia popiskiwań nie dociekał, uznawszy, że
najprawdopodobniej wywołują je takie same saluty z buteleczek z potrójną wodą kolońską
albo coś w tym rodzaju. Od pewnego czasu potrójna woda kolońska przeszła do kategorii
artykułów spożywczych; zaprawiano nią wytrawne wino węgierskie albo bułgarskie, które
nie znajdowało uznania w swej własnej postaci jako nadmiernie kwaśne i zbyt słabe.
Iwan Pietrowicz szukał oleju roślinnego w butelkach, a on tymczasem był w żelaznej
beczce. Z trudem, parząc sobie ręce, przewrócił ją, ogromną, z rozdętymi bokami — widać
nie raz była w opałach — ale nie mógł jej wytoczyć, udawało mu się tylko lekko ją
rozkołysać. Pośpieszył ku „łańcuchowi” i nie przyglądając się i nie wybierając wyrwał z
niego pierwsze z brzegu „ogniwo”. Okazało się ono tym samym chłopakiem, który razem z
nimi zrywał dach i przyniósł na górę wiadomość o znalezieniu motocykla „Ural”. Od
chłopaka ciągnęło rozgrzaną wódką; nic nie rozumiejąc, ale i nie sprzeciwiając się,
podskoczył w ślad za Iwanem Pietrowiczem. We dwóch, rękami i nogami, wytoczyli beczkę.
— Jeszcze jedna! Iwanie Pietrowiczu, jest tam jeszcze jedna! — zawołała magazynierka
Wala i rzuciła się pokazywać. — Tam jest, tam!
Iwan Pietrowicz przytrzymał Walę i wypchnął ją z drzwi na zewnątrz; nie miała tu czego
szukać, materialna odpowiedzialność mogła jej zaćmić rozsądek do reszty. Nie ma potrzeby,
żeby widziała, co się tu dzieje. W tej sekundzie Iwan Pietrowicz stracił pomocnika, z którym
wytaczał beczkę; chłopak zapewne wrócił nie zwlekając do szeregu. Próbując go odszukać,
Iwan Pietrowicz spostrzegł, że wzdłuż łańcucha przechodzą nie tylko skrzynki, ale i
odkorkowane butelki, pobłyskujące w ogniu jak elektryczne latarki.
— I rraz! I rraz! — zaczynał jeden, z zamachem, rzucając sąsiadowi skrzynkę, a
łańcuch podchwytywał: — I rraz! I rraz!
— I rraz! — rraz — nad odrzuconą do tyłu głową unosiła się butelka. — I rraz! I rraz!
Ale i ogień nie próżnował: wdarłszy się do środka, zawładnął połową tylnej ściany i
przerzucił się na sufit, skąd w jakimś sobie właściwym rytmie wyrzucał w dół długie,
buchające jęzory. Coraz trudniej było oddychać, nie było to już oddychanie i nie było to
powietrze nadające się do oddychania, ale łapczywe i chaotyczne chwytanie wypalonej
pustki. Ktoś — chłop czy baba, nie wiadomo — wołał zdartym i rwącym się głosem:
— Piętka! Pieitka! Jesteś tutaj? Gdzie jesteś?
— Twoim Piętką zakąsiliśmy! — krzyknięto i z „łańcucha”, a w głosie owym
zabrzmiała spalenizna, coś kłującego, co przebiło się przez żar samymi j tylko słowami.
I znowu Iwan Pietrowicz przewrócił beczkę z olejem, która wydawała się bardziej
foremna i posłuszna niż pierwsza, i znowu próbował toczyć ją sam. Ktoś mu pomógł. Kiedy
już ją wytoczyli, czekająca na beczkę magazynierka Wala złapała się za głowę i uderzyła w
krzyk: beczka była bez korka, - a Iwan Pietrowicz patrzył ogłuszony to na wijący się od
magazynu ślad oleju, to na Walę, która rozpaczała tak, jakby dwa, trzy litry rozlanego oleju
były dla niej dzisiaj największą stratą.
Z boku ktoś pociągnął Iwana Pietrowicza — I Afonia Bronnikow. Krocząc szybko w
kierunku prawego kąta podwórza i ciągnąc za sobą Iwana Pietrowicza, Afonia wyjaśniał:
— Trzeba usunąć mąkę, Iwanie Pietrowiczu, dopóki nie za późno. To wszystko... —
machnął lekceważąco za siebie, gdzie się paliło. — A jak zostaniemy bez mąki... Bez mąki
nie da rady.
Z trzeciego magazynu dzieciaki i baby wynosiły puszki ze skondensowanym mlekiem,
kartony z jakimiś malutkimi niczym zabawki puszeczkami, coś w porządnych, obciągniętych
metalowymi taśmami pudłach. Właśnie za owym magazynem w najbliższym parkanu, niskim
baraku bez rampy trzymano mąkę.
Szerokie niczym wrota drzwi były otwarte.
Wciąż się wydłużając, cienie Iwana Pietrewicza i Afoni przeskoczyły w koślawym
skręcie przez parkan i uniosły się nad osadą.
— Paali się! — rozległo się gdzieś na górnych ulicach.
Iwan Pietrowicz szarpnął się przerażony i zaczął wpatrywać się tam, skąd doleciał głos.
— Obudził się! — ze złym śmiechem odezwała się Afonia. — Niedługo się spalimy, a
ten dopiero się połapał. Chodź no, braciszku, do nas, dopóki nie za późno. Jutro fajerant,
jutro już kaca nie wyleczysz.
11
Inna sprawa nieporządek dookoła, a całkiem inna — nieporządek w twoim wnętrzu. W
pierwszym przypadku można w razie czego znaleźć tylu winnych, ilu się zechce, a może się
okazać, że wmieszały się siły zewnętrzne i odegrały, jak to się mówi, określoną rolę.
Słowem, ów porządek czy nieporządek ma wielu gospodarzy, którym trudno się dogadać, bo
mają różne wyobrażenia o świecie i co dla jednego jest rozumnym porządkiem rzeczy, dla
innego całkowitym bałaganem.
We wszystkim, co dotyczy tylko ciebie, jesteś, rzecz jasna, sobie panem. W twoim
wewnętrznym gospodarstwie nikogo innego ukarać nie można. I nawet jeśli wydaje ci się, że
jest ono zależne od wielu zewnętrznych przyczyn i reguł, to owe przyczyny i reguły, zanim
wieją się w twoje tajemne i najświętsze głębie, nie ominą twojej suwerennej kontroli. A
zatem i w tym przypadku odpowiedzialność spada tylko na ciebie samego.
A przy tym nie ma nic łatwiejszego, jak w sobie pobłądzić. Wiedzą o tym ludzie
wrażliwi. Patrzą na siebie nie jak lekarze, którzy przede wszystkim widzą spełniające
określone funkcje organy, lecz jak potężny samodzierżca, któremu natura podarowała
ogromne i niepojęte królestwo, wymagające jakiejś szczególnej władzy;
Wydaje ci się, że wiesz, gdzie znajduje się w tobie sumienie, wola, pamięć, gdzie rodzą
się pragnienia i skąd biorą się zakazy i ograniczenia. Nie wiesz, gdzie są umieszczone, ale
orientujesz się, jakimi łączami należy przesyłać sygnały, aby się odezwały. Twoje sumienie
nie przemawia samo, lecz na twoje wezwanie; być może zdolne jest także stawiać
wymagania samodzielnie, oczywiście, jest zdolne, tyle że nie nadąża: chcesz wierzyć, że
zwracasz się doń wcześniej. Sądzisz, że tak właśnie powinno być w powierzonych ci
włościach: abyś wyprzedzał zarówno gotowe podnieść się szemranie, jak słabnącą aprobatę,
abyś był pierwszy i przemawiał wcześniej, a nie zjawiał się na żądanie.
Ty i one. Ty, władca, który niesie w królestwie swego ciała wszystkie jego miasta i
wioski, wszystkie prawa i związki, wszystkie jego słabości i chwałę. I one, które składają się
na tajemne życie twego świata. Jest to zarazem niepodzielna całość i oddzielne byty.
Niepodzielna i nierozerwalna całość, kiedy panuje spokój i zgoda, kiedy rodzące się
nieporozumienia — bez nich życie obejść się nie może — istnieją tylko dopóty, dopóki nie
rozstrzygnie ich rozum. Właśnie tak: dopóki nie wkroczy rozum. I oddzielne byty — kiedy
następuje rozdźwięk i kiedy należące do ciebie dobra odmawiają ci posłuszeństwa. Dopiero
wówczas zaczynasz się domyślać, że są od ciebie silniejsze. Dlatego że to one składają się na
twoje postępki i myśli, kierują twoimi ruchami i wydobywają dźwięki z twojej krtani.
Dlatego że tak czy owak jesteś śmiertelny, a one nie; one znalazły się w tobie na polecenie
jakieś niewiadomej, potężnej siły, której nie potrafiłeś sobie wyobrazić. I to ona, a nie ty,
była ich suwerenem, ty zaś byłeś jedynie ich tymczasowym schronieniem, słabą powłoczką
tego wszystkiego, co pospołu z tobą reprezentowały, miejscem, skąd szukały zgody i
jedności ze światem. Nie spełniłeś ich nadziei i nie doniosłeś, nie pokazałeś tego, co było ci
przeznaczone. A to oznacza, że nie byłeś sobą. Byłeś każdym, ale nie sobą, i nie z tobą, lecz
jedynie z twoim imieniem będą się żegnać, opuszczając ciebie.
Inna sprawa nieporządek dookoła, a całkiem inna — nieporządek w twoim wnętrzu.
Straszne spustoszenie czuł w sobie Iwan Pietrowicz; zupełnie jakby przeszło przez niego
obce żołdactwo, wydeptało wszystko i zapaskudziło, pozostawiając gryzący dym, osmalone
skorupy i bezkształtne, ostre kawałki tego, co bądź co bądź było uregulowanym życiem. Nie
można powiedzieć, żeby dawniej żył całkowicie w zgodzie z sobą, w każdym, nawet abso-
lutnie zadowolonym człowieku zawsze coś odmawia posłuszeństwa i zaczyna albo narzekać,
albo żądać. Zdarzało się tak i z nim. Ale wystarczał tu, by tak rzec, remont bieżący. Iwan
Pietrowicz wiedział, jak leczyć ową dolegliwość — pracą lub dobrym uczynkiem. Nie
dokonywał dobrych uczynków tylko po to, aby niczym maścią posmarować nimi bolącą ranę,
nie, to robiło się jakby samo i ból stopniowo ucichał. Pojawiał się on od czasu do czasu to w
jednym, to w drugim miejscu jakby po to, aby sprawdzić, czy nie utraciły one zdolności
odczuwania i odbierania go.
I cóż się stało teraz? Jak doszło do tego, że całe jego tak troskliwie urządzone wnętrze
nagle zbuntowało się i rozeźliło na niego? Cokolwiek by robił, wszystko nie tak,
dokądkolwiek by poszedł, za co by się wziął, jakaś siła powstrzymuje go i szepce z mściwą
nutą w głosie: nic lepszego nie mogłeś wymyślić? A on istotnie nie mógł wymyślić nic
lepszego, opadały mu ręce i przeszywająca bezsilność ogarniała całe ciało.
Nie pamięta, od czego zaczęło się owo rozdarcie wewnętrzne. Wszak od czegoś musiało
się zacząć, kiedyś jego dusza po raz pierwszy nie tylko nie zgodziła się z nim, ale zbuntowała
się i za nic nie chciała go zrozumieć. To, jak żył, nie było jej w smak. Ale w tym sęk, że
zawsze starał się żyć w zgodzie z sumieniem, zawsze swoje postępki mierzył wyższymi
racjami: pożytkiem i powszechnym, jak mu się wydawało, dobrem. A czyż dusza i sumienie
nie są rodzonymi siostrami, czyż to nie sumienie karmi duszg i czyż istnieje między nimi
rozdźwięk? Kiedy trzeba było mówić prawdę, mówił ją; kiedy trzeba było działać, działał.
Wszystko, co robił, robił po to, by nie odstępować od prawdy i czynu. I czy dla nich nie jest
ważne, by pozostawały w granicach, w jakich zostały przedłożone człowiekowi? Prawda to
rzeka, której łożysko wyścielone jest twardym kamieniem, a piaszczyste lub kamieniste
brzegi mają wyraźnie zarysowaną linię; rzeka o czystej i bystrej wodzie, a nie trzęsawisko ze
stałym poziomem gnijącej cieczy, z grząskimi i podmytymi brzegami. Prawda bierze swój
początek w naturze i ani obiegowe sądy, ani dekrety zmienić jej nie mogą. Dlaczegóż więc
on, który żyje w zgodzie z prawdą, znalazł się w stanie wojny nie tylko z tymi, którzy ją
odrzucają lub przyjmują jedynie połowicznie, ale i z sobą samym? Dlaczego jest przekonany,
że nie wolno żyć, przyjmując prawdę połowicznie lub rezygnując z niej w ogóle (już lepiej w
ogóle niż połowicznie), a jednocześnie nie jest pewien siebie, choć stoi na przeciwnym
biegunie niż ci, którzy z całą pewnością nie mają racji? Oni nie mają racji, ale i on, który mó-
wi, że tej racji nie mają, i trzyma się prawdy jak przykazania, on też jej nie ma. O co tu
chodzi?
A może sumienie i prawda, porozumiewające się ze sobą i wzajemnie się dopełniające,
może nie są one samodzielne i podporządkowują się czemuś ważniejszemu? Czemu? Duszy?
I co, dusza, która zabiega o pojednanie, gotowa jest służyć dwu stronom? Lecz jeśli i drugiej
także, jeśli szuka prawdy i sumienia tam, gdzie nigdy ich nie było, to znaczy, że prawda nie
jest prawdą, a sumienie sumieniem, że istnieje tylko poszukująca i cierpiąca dusza. I cóż ona
pocznie, jeśli sumienie i prawda wypaczyły się za jej przyczyną? W czym znajdzie wsparcie?
No dobrze, załóżmy, że dusza nie lubi prostolinijności, nie cierpi prymitywizmu, że tak jest
ukształtowana, iż z lubością szuka pereł na śmietnisku, ale przecież, jeśli będzie tam grzebać,
nie pozostanie jej nic własnego. No, a cóż to takiego własne i cudze, kto przeprowadził
między nimi granicą i dlaczego tak człowieka ciągnie za ową granicę; czy nie na tym polega
jego los — by uciekać od własnego do cudzego? I zaplątawszy się w owych nieskończonych
„jak” i „dlaczego” wymykających się odpowiedziom, ześlizgujących się z odpowiedzi jak z
pionowej ściany, zapędziwszy się w ślepą uliczkę, w jakiś martwy wąwóz o spadzistych
zboczach — Iwan Pietrowicz wycofywał się: tego zrozumieć się nie da.
12
W ostatnim, mącznym magazynie była nie tylko mąka i nie tylko kasza, przechowywano
tutaj także cukier. W porównaniu z mąką i kaszą trzymał się on z pańska: tamte, w workach
zwalonych jak popadło na podłogę, zasnuły się szarym pyłem, dla cukru zaś wzniesiono z
lewej strony pomost i podścielono brezent, a worki, w których się znajdował, odznaczały się
czystością i solidnym szyciem i były starannie ułożone. Jakby nie tutejsze chłopy dźwigały je
i układały, jakby zatrudniono do nich brygadę z zagranicy.
Przyzwyczajony do łapania się najpierw za to, co najcięższe, Iwan Pietrowicz skierował
się w stronę cukru. Ale Afonia Bronnikow powstrzymał go:
— Bierzmy się, Iwanie Pietrewiczu, za mąkę. Cała reszta... — i znowu machnął
lekceważąco ręką.
Tutaj przynajmniej nie przypiekało. Ale i tutaj trzeba było się śpieszyć, bo od ognia
dzielił ich tylko niespełna jeden barak. Ogromny i bezkształtny ni to stos, ni to sąg mąki
wznosił się na wysokość jakich dwóch ludzi. Dla nich było tutaj taskania do następnego
pożaru. Iwan Pietrowicz nie przeraził się roboty — nie była to odpowiednia chwila na
namyślanie się i podliczanie — ale zarzucił sobie pierwszy, odwalony na bok worek, nie
zastanawiając się, dlaczego go odstawiono, i z głową zanurzył się w mące. Worek rozlazł się
na szwie, Iwan Pietrowicz zarzucił go na plecy rozwalonym bokiem i nagle wybuchnął bielą
— mąka zalepiła mu usta, napchało mu się jej za kołnierz. Afonia nie wytrzymała i
zagrzmiała potężnym śmiechem:
— Teraz, Iwanie Pietrowiczu, do Angary, a potem do ognia i pieróg gotowy.
Otrząsając się i plując, Iwan Pietrowicz nie potrafił pohamować złości. Ale to, co
powiedział, było niegłupie:
— Zamiast rżeć, pomyśl lepiej, że we dwóch nie wyniesiemy stąd nawet tyle, co kot
napłakał. Na jeden wypiek nie starczy. Gdzie ludzie?
— Kierownik chciał zebrać...
— A toż on już o tym zapomniał ten twój kierownik!... Odciągnęli go gdzieś i tyłeś go
widział! On dzisiaj bez głowy.
Przyjąwszy postawę, która miała pokazywać, w jaki sposób zacznie chwytać każdego za
frak i przerzucać tutaj, Afonia poszła po ludzi.
Iwan Pietrowicz z workiem na grzbiecie zatrzymał się w drzwiach. Dokąd? Do bramy
daleko i nosić tam to przecierać drogę, która nikomu nie będzie potrzebna. Tuż obok stoi
parkan, ale parkan chroni przed amatorami cały ten porozrzucany w śniegu i w błocie
majdan. Mimo to parkan trzeba zwalić. I nagle Iwana Pietrowicza poderwało: a gdzie topór?
Gdzie topór, który zabrał z domu i którym zrywał dach? Gdzie go rzucił? Iwan Pietrowicz
porwał sie był w stronę ognia, ale połapał się, że w ostatnim, magazynie, z którego wytaczał
olej, topór nie był mu do niczego potrzebny, zostawił go gdzieś wcześniej. I topór się spalił.
Spalił się topór, który teraz, przy parkanie, potrzebny jest bardziej niż ręce. Wyniósł rzecz z
domu i stracił.
Znowu przypomniał sobie o Alonie i ów przebłysk myśli o żonie pełen był lęku: żeby nie
napytała sobie, durna głowa, biedy. Nie wiadomo dlaczego wydawało mu się, że legła teraz
między nimi ogromna dal. Niby blisko, a daleko. Widocznie odległość tę mierzy się innymi,
nieznanymi krokami, jakimi on jeszcze nie chadzał.
Zanim Iwan Pietrowicz cokolwiek zrobił, spojrzał jeszcze na magazyn, z którego
wyciągnął go Afonia: nikt już tam nie znikał i nie wynurzał się z drzwi, ale przez wzorzysty,
sunący ścianą ogień wyrzucano nimi ostatnie puszki i butelki. Jaką trzeba być szaloną pałką,
jak się zapamiętać, żeby nie wiadomo jakim sposobem tam wytrzymywać... A przed
drzwiami ktoś w białej zajęczej czapce, w podskokach i łamańcach chwytał w locie to, co
wyrzucano, wyczyniając sztuki, jakie nie śniły się cyrkowcom. Chwytał i nie patrząc
odrzucał za siebie. Nie opadał w ostrym blasku stał i patrzył na to Borys Timofieicz. Nad
środkiem magazynów z artykułami przemysłowymi wystrzelił wysoko płomień i nagle
oświetlił całe podwórze, na którym wszystko, zdawało się, zastygło z zachwytu nad
zręcznością chłopaka w zajęczej czapce. Stał i zachwycał się także Borys Timofieicz.
Płomień opadł i kierownik zerwał się z miejsca, zerwała się i ponownie zakłębiła cała reszta.
W owym krótkim mgnieniu, kiedy oświetliło całe podwórze naraz, Iwan Pietrowicz
zdążył spostrzec opartą o słup parkanu szlagę, którą Afonia posługiwał się na dachu, a teraz
jakby celowo pozostawioną tam, gdzie mogła się przydać. Iwan Pietrowicz podbiegł,
pochwycił ją i walnął nią obok słupa najpierw w górną i zaraz potem w dolną poprzeczną
listwę. Parkan ustąpił, odsłaniając wyboistą drogę, a za nią ogród i łaźnię jednorękiego
Sawielija, rodowitego angarskiego chłopa. Iwan Pietrowicz odbił parkan przy sąsiednim
słupie, przęsło upadło i w tej samej chwili znalazł się przy nim pomocnik. Niczemu tej nocy
nie należało się dziwić, a jednak Iwan Pietrowicz zdziwił się. Pomocnikiem był nie kto inny,
jak archarowiec Saszka Dziewiąty. We dwóch unieśli zwaloną część ogrodzenia i po
pochyłości spuścili ją na drogę. Gdyby specjalnie myśleć, lepiej by się nie wymyśliło: wy-
szedł z tego pomost — żeby mąki nie rzucać na ziemię.
— Dawaj jeszcze jedno, Iwanie Pietrowiczu — wesoło i z zapałem zakomenderował
Saszka. Jak się okazało, znał go z imienia, a nie tylko jako „pana prawnika”.
Oderwali drugie wiązanie i rozłożyli obok pierwszego. Ledwie zdążyli się wyprostować,
jak z ciężkim jękiem osiadł, bryzgając iskrami, pierwszy od węgła magazyn przemysłowy.
Iskry wciąż się sypały i sypały, zagłuszając krzyki i tłumiąc blask. Saszka pomknął tam, a
Iwan Pietrowicz ujrzał, jak chłopy, których prowadził Afonia, rzucili się z powrotem. On
także nie wytrzymał: trzeba było odszukać Alonę.
Alona stała o pięć kroków od stosu rzeczy, gdzie coś przyniosła i rzuciła z brzękiem, i
tylko ów brzęk potwierdzał, że nie przybiegła z pustymi rękami. Wmurowana w ziemię
rozpaloną falą, która buchnęła od zapadającego się magazynu, nie mogła się teraz połapać,
skąd przybiegła, co przyniosła, co upuściła i dokąd biec dalej. Ludzie wokół, odwróceni w
stronę, gdzie wciąż jeszcze iskrzyło i trzeszczało, krzyczeli i wymachiwali rękami, ale ich
okrzyki były głuche, a wymachy, podskoki i skłony przypominały jakąś zabawę. W tym
wszystkim — w zachowaniu się ludzi, w tym, jak ustawiali się w łańcuchy, by przekazywać z
rąk do rąk paczki i pudła, jak biegali po podwórzu, zderzali się i odskakiwali od siebie, jak
drażnili ogień, ryzykując życiem, jak zaczynali to zgodnie, to bezładnie krzyczeć — we
wszystkim tym było coś nierzeczywistego, obłąkańczego, odbywającego się w podnieceniu i
chaotycznym rozgorączkowaniu. Rzeczywisty był tylko ogień, który bez trudu i
zdecydowanie niszczył wszystko, co mu się nawinęło.
Przestało w końcu nieustannie i z wybuchami iskrzyć, a z dołu, na zgliszczach ponownie
ustalił się ogień. Na zarwanych rogach świecił wydłużonymi, pochylonymi pochodniami.
Wydawało się, że sąsiedni magazyn kołysze się i skrzypi pod wieńcem płomieni, usiłując
wyrwać się z ognia, ale przykuty wspólną ścianą do budynku obok, nie może tego uczynić.
W związku, a może bez związku z tym Alona przypomniała sobie, jak opowiadano, że pod
Ust-Jimem, w dole Angary, podnosiło z dna i pędziło po wodzie zatopione razem z lasem
wyspy, które bombardowano potem z samolotów. W najbliższym magazynie żywnościowym
z jakimś słodkim produktem nie paliło się, ale smażyło — jak po zwarciu w instalacji.
Wyraźnie było teraz widać, że nie da się uratować ani jednego magazynu.
Alona stała aż do chwili, kiedy natknął się na nią Iwan Pietrewicz. Przestraszony jej
nieruchomością, gdy wszyscy wokół biegali i krzyczeli, zwolnił kroku i podkradł się do niej
od tyłu.
— Oj, Iwan, popatrz tylko! — drgnęła nie wiedząc, co powiedzieć. Ale istotnie było na
co patrzeć. — Tylko popatrz! — wskazała na przemykającą w oddali z prawej strony, ale
mimo to oświetloną postać, która zrzuciwszy kożuszek, coś na siebie pośpiesznie wciągała.
Był to któryś z archarowców. Iwan Pietrowicz rozróżniał ich po szybkich zdecydowanych
ruchach.
— Co to się wyprawia, Iwanie?! Co się wyprawia?! Wszystko kradną! Kławka
Strigunowa nabiła sobie kieszenie malutkimi pudełeczkami. A w nich na pewno nie żelazka,
w nich coś takiego!... Napychają w cholewy, za pazuchę!... A te butelki!...
— Niech ci nie przyjdzie do głowy co wziąć — wyrzekł te słowa tylko po to, aby
wyrzucić z siebie grudę czadu, jaka się w nim zebrała.
Tak, tutaj żaden wujek Misza Cnampo nie pomoże, Champo pilnuje, żeby nie wynieśli
czegoś większego, znaczniejszego, a tu proszę...
— Co też ty, Iwanie! Coś ty?! — bez oburzenia, wiedząc, że nie mówi poważnie,
zatrajkotała Alona. — Po co mi? Dużo to ci naściągałem, odkąd jesteśmy razem? Aż tak
dużo?
Do diabła z nimi, niech się udławią.
Nie poszedł powstrzymywać archarowca.
13
Dwa lata temu Iwan Pietrowicz i Alona obchodzili trzydziestą rocznicę ślubu. A
obchodzili tak: wzięli jednocześnie urlopy i wyruszyli kolejno do swoich dorosłych dzieci,
które co do jednego opuściły dom rodzicielski. Co do jednego, to znaczy dwie córki i syn.
Wyruszyli od najbliższego do najdalszego: najpierw do córki w mieście rejonowym, która
uczy tam w młodszych klasach, potem do drugiej, starszej córki do Irkucka, gdzie omal nie
ugrzęźli, bo dopiero tam, w Irkucku, dowiedzieli się, że córka jest w szpitalu. Jej rodzina
dostała mieszkanie w ośmiopiętrowym bloku na samej górze, a windy nie uruchomiono, i oto
przenosząc przy przeprowadzce rzeczy — i lekkie, i ciężkie, bez wyboru — tak się
przedźwigała, że zaraz po oblewaniu powędrowała do szpitala. W matkę — ta też nie zna
miary. Rzecz jasna, niezręcznie było wyjeżdżać w takiej sytuacji, ale Tania, córka, nalegała,
żeby jechali. Nawet Iwan Pietrowicz, chłop twardy i nawykły do wszystkiego, po dziesięciu
kursach na ósme piętro z czepianiem się rękami i nogami schodów, wyraźnie zmarniał (żeby
nie powiedzieć dosadniej) i rad był uciec jak najdalej od owych miejskich wygód, co to
doprowadzają ludzi do szaleństwa. A winda, jak pisze córka, po dziś dzień stoi na uwięzi;
przez wyłamane drzwi już ktoś zdążył się w jej szybie potłuc.
Co gdzie indziej jest nie do pomyślenia, w Irkucku może się zdarzyć.
I dopiero u syna, do którego polecieli samolotem, Iwan Pietrowicz doszedł do siebie.
Borka powitał ich w Chabarowsku — wyrośnięty jak oni wszyscy teraz na sytym chlebie,
wydoroślały, w mundurze, który podkreślał jego męską sylwetkę i łagodził matczyną ostrość
rysów. Już nie Borka, ale Borys Iwanycz. Po szkole lotniczej pracował jako technik na
niewielkim lotnisku i ku zadowolęniu Alony wykonywał swoją pracę na ziemi. Tego samego
dnia innym, małym samolocikiem przybyli na miejsce — do pięknego, bogatego osiedla,
czystego i tonącego w zieleni. A przy tym i pora była odpowiednia — pogodny wrzesień.
Borys żył swoim domem, przekazanym młodym przez teściów, którzy pobudowali się
oddzielnie, solidniej, po drugiej stronie ulicy. Przy domu był ogród z rozmaitymi krzewami
owocowymi i jabłoniami tutejszej odmiany.
O tym wszystkim Borys opowiadał i pisał, ale dopóki Iwan Pietrowicz nie zobaczył czegoś
na własne oczy, odnosił się do tego z niedowierzaniem. Kiedy jednak zerwał z drzewa jabłko,
obszedł osiedle, przyjrzał się ludzkim twarzom nie zniszczonym co do jednej przez
pijaństwo, kiedy wybrał się na ryby, gdzie zdumiało go, że w niewielkiej rzeczce jest ich
więcej niż w Angarze, wtenczas uradował się. że tak Borce się układa. Powiadają, że
wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, ale tutaj naprawdę było nieźle. Rzecz nie w jabłkach i nie
w cieple, własny klimat to własny klimat, ale wyczuwało się tutaj życie bez szarpaniny i
porządku widziało się więcej, a porządek ów opierał się nie na pokrzykiwaniach i karach, ale
na z dawien dawna ustalonych zwyczajach. Oto, w czym rzecz. I nawet jeśli Iwan Pietrowicz
przesadzał, a wydawało mu się, że nie przesadza ani trochę, to i tak nie było porównania z
Sosnowką.
Syn i synowa zaczęli nalegać: przeprowadźcie się. Zawtórowali im teściowie Borysa,
którym najwyraźniej spodobała się otwartość i zgodność Iwana Pietrewicza i Alony.
Upatrzymy bez pośpiechu dom, dobijemy targu, jest tutaj duży sowchoz. robota się znajdzie.
Wy z nami, my z wami. tak czy owak trzeba sie do kogoś przytulić. W Sosnowce nikt was za
połę nie trzyma.
Za połę nikt nie trzyma, a sama Sosnowka? A ziemia, której oddało się życie? I życie
wszystkich przodków, całego rodu? Czy można zostawić to wszystko archarowcom, którzy
wracając z roboty, skręcają za potrzebą na cmentarz, na czym przyłapał ich pewnego razu
Iwan Pietrowicz? Czy powinien ktoś z tym walczyć, czy nie? Obcemu wrogowi daliśmy radę
i zawsze damy; własny wróg, podobnie jak własny złodziej, znacznie gorszy.
Pogodził się z tym Iwan Pietrowicz po powrocie od syna i ponownym wprzęgnięciu się w
kierat niewesołego życia w Sosnowce. Teraz jednak wiedział, że nie wszędzie żyją
jednakowo i że ma gdzie zwrócić się o wsparcie. Z tym pracował, wciąż zarabiając na miano
przodownika pracy, chociaż o żadnym współzawodnictwie nie było w ogóle mowy; było
tylko jedno — alboś robotnik, albo nie ałboś oracz od urodzenia, albo namolny ględa. Wy
buchał, narażał się, krzyczał w gniewie, a wszystko z tą jedną myślą: nie wszędzie mają
wszystko za nic. Wydobywał się z rozpaczy i innych, którzy gotowi byli z niej się wydobyć,
wspierał; wzniósł z niej ścianę, za którą... niechby wszystko to się spopieliło.
Wciąż z tą samą myślą.
Jednak przez ostatni rok zrobiło się całkiem nie do wytrzymania; od chwili, kiedy
przybyła i zadomowiła się obecna brygada archarowców. Kiedyś takich brygad przewaliło się
bez liku. Pomieszkają, porozrabiają, pokażą się od najlepszej strony miejscowym i wio, dalej
drażnić się ze swoim błędnym losem. Na cmentarzu jest już jaki dziesiątek mogił tych, którzy
przypadkiem go odnaleźli i zatrzymali się na wieki. Zjeżdżali się rozmaici, ale takich jak
teraz jeszcze nie było. Ci od razu pojawili się jako zorganizowana grupa, z własnymi re-
gułami i hierarchią. Próbowano ich rozbić — nie udało się. Usiłowano wysłać ich na porębę
za Angarę — też nic ż tego. Zostali obok osady na dolnym składowisku przy obróbce i
wywózce, gdzie potrzebne są wprawne ręce. A oni wprawę mieli, tyle że w czym innym. I
poszło. Wszystko dookoła bez ładu i składu zawalone drewnem, że nie można podjechać,
kubatura razem z obcinką, a w ognisku palą się i wierzchołki, i dłużyce. Stoisz z ciężarówką
po pół godziny, dopóki sam nie pomożesz usunąć zawału. Nie wytrzymasz i nakrzyczysz, ale
z nimi nic nie wskórasz, podśmiewają się tylko i dogryzają, nakrzyczysz więc potem na
Borysa Timofieicza, a on na ciebie. Zaczął wyjeżdżać do pracy jak na katorgę. Nie lepiej w
osadzie. W klubie bilard na pieniądze, w sklepie dla wszystkich kolejka, dla nich — wszyscy
na bok. A powiedz im coś — wygarną ci taili, że tygodnia nie starczy, żebyś doszedł do
siebie. Ludzie, zetknąwszy się z tak niesłychaną sitwą, opierającą się nie na tym, co
najlepsze, ale na tym, co najgorsze w człowieku, potracili głowy i starali się trzymać od
archarowców jak najdalej. Setki ludzi w osadzie, a dziesiątek zagarnął władzę — tego Iwan
Pietrowicz nie mógł pojąć. Ale rozmyślając o tym, doszedł do wniosku, że już wcześniej
ludzie rozleźli się w różne strony i że archarowcy podnieśli tylko to, co poniewierało się
bezużytecznie. Zakładał, a nawet wierzył w to, że w razie jakiegoś wielkiego nieszczęścia
archarowcy mogą okazać się ludźmi — przecie nie całkiem zmarnowane to plemię — bo
przy takim rozmamłaniu, kiedy to ni tak, ni siak, zbiera ich do kupy i wynosi bałagan, który
wyczuwają i zlatują się do niego niczym i zwierzaki o wyostrzonym węchu. Nie przypadkiem
zadomowili się w Sosnowce; w Syrnikach, gdzie mieszka teraz syn, nie zadomowiliby się. A
tutaj w ciągu roku wyjechało tylko dwóch. Jeden, w kaukaskim typie, który z początku
przewodził całej bandzie, został najwyraźniej zdjęty i wyrzucony przez swoich, po czym
nastał Saszka Dziewiąty; drugi, poraniony w pijackiej bójce, nie wrócił ze szpitala. Odłączył
się też od nich jeszcze jeden, niejaki Somow, który wszedł do rodziny Nadii Poczywałowej,
co to chłop jej utonął.
W grudniu, po pracy, Iwan Pietrowicz wracał za kółkiem z dolnego składowiska do
osady. W połowie drogi zatrzymał go Saszka Dziewiąty, który i szedł z jednym ze swoich.
Iwan Pietrowicz przyhamował, Saszka wsiadł, tamten zaś został, chociaż w kabinie było
miejsce. Ładny chłopak ten Sasżka — wysoki, dobrze zbudowany, o jasnej twarzy, ale była
to uroda czymś jakby podtoczona. Nie od razu udawało się uchwycić, w czym rzecz. Jakby
od środka podsychała, kurczyła się, jakby została z niej tylko powłoka.
Do samej osady jechali w milczeniu. Ale wysiadając koło hotelu robotniczego, Saszka z
niedbałym uśmiechem powiedział:
— Ty, panie prawnik, bohaterze walki i pracy, musisz zrozumieć jedno... My do ciebie
nic nie mamy, a ty do nas też nie. Ale jak będziesz się do nas pchał, to i my cię znajdziemy.
Wkrótce potem w sklepie zabrakło wódki. Zabrakło na dobre — nie było jej ani w dole,
ani w , górze Angary. Spragnieni archarowcy wyprawili z plecaczkiem do miasta swego
kumpla Sonię. Przez tydzień, kiedy latał i wysiadywał po lotniskach z powodu niepogody,
pracowali za niego, ukrywając, że go nie ma. A tu drewno, plan roczny, dzień i noc w
nerwach. Każde ręce na wagę złota. Tymczasem po powrocie Soni z towarem szeregi
archarowców przerzedziły się w dwójnasób. Iwan Pietrowicz przywiózł dyrektora i pokazał
mu: proszę zobaczyć, co się wyprawia. Dyrektor zdjął brygadę ze składowiska, ale zaraz
potem Borys Timofieicz ją przywrócił: ktoś w końcu pracować musiał, a na zapuszczone
miejsce po archarowcach, niebezpieczne także dlatego, że to było „ich miejsce", nikt nie
chciał iść.
W styczniu, w wietrzny, śnieżny dzień, kiedy na dwa kroki ni cholery nie było widać,
Iwan Pietrowicz podjechał na dolne składowisko do rozładunku. Podeszła rozładowarka,
zaczepiła hakiem bale i zwaliła na zbocze. Za jednym razem zwalić się nie da; znowu
zahaczyła resztę i znowu pociągnęła ku sobie. Żeby nie tracić czasu, Iwan Pietrowicz zaczął
podnosić stojaki. Każdy z nich swoje waży, za jednym zamachem go nie podrzucisz. Po-
derwał do góry pierwszy i chwilę zamarudził, żeby złapać oddech. I ledwie postąpił krok,
ledwie usunął głowę, kiedy masywna metalowa podpora nagle się urwała. Zwyczajnie się
urwała, chociaż ustawiona i nachylona do środka, nie powinna była pójść do tyłu i nigdy
dotąd nie poszła. Z drugiej strony, gdzie zwalano bale, kręcili się dwaj archarowcy. Iwan
Pietrowicz postał obok nich, popatrzył, pomyślał, ale nic nie powiedział. Bo i co powiesz?
Odjechał rozmyślając nad swoim losem.
Po kilku dniach zaczął kichać silnik. Iwan Pietrowicz do zapłonu, do karburatora — nie,
to nie to. Grzebał się i grzebał, a tu się okazało, że do zbiornika z paliwem nasypali piasku.
Jego zmiennik, Pietia Razborow, który dopiero co wyszedł z wojska, powiedział w zadumie,
kiedy zlewali benzynę:
— Piasek to głupstwo, drobiazg. Ale jak nam, Iwanie Pietrowiczu, sypną soli...
wtenczas gorzej. Wtenczas się pogimnastykujemy.
A Iwan Pietrowicz, boża krówka, nie miał pojęcia ani o piasku, ani o soli. Soli nie
nasypali, ale przekłuli od razu dwa zestawy kołowe. Pietia Razborow odszedł od niego na
innego kraza.
Na zebraniu podsumowującym wyniki całego roku Iwana Pietrowicza nagrodzono
talonem na dywan. Podniósł się i psując przyjęty porządek zrezygnował z talonu: dywan nie
jest mu potrzebny. Nie są mu potrzebne ani nagrody, ani honory — potrzebna byłaby taka
praca, której nie trzeba z drugiego końca podtrzymywać, i takie życie, które obyłoby się bez
podpórek. Tak właśnie powiedział. Ale powiedział nerwowo, nieomal przez łzy, dopytując
się, dlaczego udaje się, że jest dobrze, a nawet wspaniale, bo wykonujemy plan, i jak długo
plan będzie tuszował i usprawiedliwiał wszystko, co dzieje się za jego fasadą? Uraza Iwana
Pietrowicza nie obejmowała archarowców — co od nich wymagać?! — lecz swoich, którzy
przywykli i wypaczyli się, uwierzyli, że każda zmiana wychodzi na dobre.
Rozgorączkowany, Iwan Pietrowicz zachłysnął się tym, co gniotło go w czasie nocnych
rozmyślań: czyżby tylko on jeden widział i rozumiał, a nikt inny nie widzi i nie rozumie? A
jeśli tylko on, to po co? Po co widzieć i rozumieć? I czy jest to prawdziwe widzenie i
rozumienie? Czy on sam nie wypaczył się przez to właśnie, że zbyt uparcie pragnie utrzymać
prostą linię?
Płot przed chatą rozwalili całkiem niedawno, już po tym, jak Iwan Pietrowicz złożył
podanie o zwolnienie z pracy. Najpewniej zajął się nim po pijanemu któryś ze swoich. Gdyby
popytać, nietrudno byłoby dojść, czyja to robota. Ale pytać nie miał ochoty. Alona także
milczała, choć jej to już na pewno donieśli. Uraza do ludzi — uczciwych i nieuczciwych —
zamieniła się w nim w gniew już tylko na samego siebie.
Jedynym ratunkiem było wyjechać.
14
Od pewnego czasu Iwan Pietrowicz jakby mimowolnie zaczął uważniej przyglądać się
Alonie. A nawet nie przyglądać, ale jakby wsłuchiwać w miejsce, jakie przy nim zajmowała.
To pewne, że każdy chłop ma przed sobą dwa obrazy żony — jaka jest i jaką chciałby ją
widzieć. Raz się one pokrywają, raz rozchodzą, raz przemawiają jednym głosem, raz
różnymi. Różnią się nawet ich twarze, a i zgadzać się ze sobą nie zawsze muszą. Chłop, rzecz
jasna, wyczuwa bezbłędnie, kiedy zbliża się do niego jedna, a kiedy druga, ale i ona sama
wie, gdzie jaka w niej siedzi, i czuje w sobie brak łączności między człowiekiem i żoną.
Pewnie to samo można powiedzieć o mężczyźnie, ale nie o tym teraz mowa.
I oto jego Alona, nie wiadomo od kiedy, stopiła się w jedną całość. Iwan Pietrowicz
najbardziej był zaskoczony tym, że nie zauważył, kiedy to się stało, kiedy przestał dzielić ją
na Alonę dla niej samej i Alonę dla niego. Po przeżyciu trzydziestu latek, i to jeszcze z
hakiem, zrozumiałe jest, że w dużym stopniu upodobnili się do siebie, i już choćby dlatego
stali się sobie bliżsi, że w każdym z nich przybyło trochę cech drugiego. Wszystko to prawda
i wszystko to zdaje się dotyczyć każdej pary, która przez dziesiątki lat kładzie się do
wspólnego łoża. Jednakże u Alony było jeszcze coś szczególnego. Zmienił się jej głos.
Zupełnie jakby to nie ona mówiła, jakby przez nią mówiła jakaś wszechkobieta, matka
wszystkich kobiet świata. Głos stał się głębszy, dźwięczniejszy i mieścił się w środkowych
rejestrach, nie ocierając się o chropawe brzegi. Trajkotała mniej i staranniej dobierała słowa;
kiedyś mnóstwo ich trwoniła, zanim odnalazła to najważniejsze, dla którego rozpoczęła
rozmowę; teraz znajdowała je szybciej, bez przygotowania artyleryjskiego, jak lubił
żartować, i było ono bardziej precyzyjne.
Alona niezauważalnie zajęła miejsce, na które w młodości jej nie wystarczało: można by
to nazwać kobiecym dosytem. Oznacza to, że Alony było dokładnie tyle, ile potrzeba — ani
mniej, ani więcej. Może nawet skorygować. Czy był, czy wyżkę zawsze można skorygować.
Czy był, czy wychodził z domu, nieustannie czuł w sobie Alonę, która wciąż pełniła wiernie
swą służbę. Kiedy było trzeba, dodawała albo ujmowała mu charakteru, odgadywała w nim
cierpienie i wiodła do domu. W czasie długich kursów swoją ciężarówką często z nią
rozmawiał, wiedząc, że mu odpowie: porozmawiał, naradził się i podejmował jakąś decyzję,
ów schludny i miękki świat, który był Aloną, z latami nie tylko nie wystygł, ale jeszcze
rozrósł się w cieple i zrozumieniu. Chłop, który nie słyszy w sobie głosu żony: „zaczekaj,
Wania czy Stiopa”, szybko wypada z kolein życia, a jeśli nawet nie, to czuje się w nim jak w
cudzym kaftanie.
Malutka, jędrna, z dziewczęcą figurą, nie poruszała się, ale zrywała i fruwała. I tak do
dzisiaj, chociaż wypadałoby już trochę pofolgować. Patrząc na nią, Iwan Pietrowicz
przyłapywał się nieraz na strasznej i być może proroczej myśli, że tacy ludzie jak Alona, tacy
prędcy i jak nakręceni, padają błyskawicznie, bez skargi i powolnego gaśnięcia. W swoim
czasie, kiedy naharowawszy się do syta jako specjalistka od ustalania norm i rachmistrzyni,
nasłuchawszy się przekleństw i wymarzłszy na świeżym powietrzu, oświadczyła, że zamierza
zostać bibliotekarką, Iwan Pietrowicz zaśmiał się: „I cóż ty będziesz tam robiła? Tłukła się o
szyby jak motyl?”, nie wyobrażając jej sobie siedzącej, jak tego wymaga praca z książkami.
Bo też nie siedziała. Nawet karty wypełniała na stojąco, pochyliwszy się nad stołem lub
parapetem. A na odcinkach, w osadach podsuwała książki nawet tym, którzy nie wiedzieli, z
której strony je otworzyć. A ile książek on, Iwan Pietrowicz, naprawił! — prawie setkę! — z
początku te, które czytał, później pozostałe, a ona wciąż mu je podsuwała i podsuwała.
A teraz ona też będzie musiała porzucić pracę, którą lubi.
Nie jest teraz we zwyczaju chwalenie żon, ale cóż począć, skoro Iwan Pietrowicz nawet
przed Bogiem nie mógłby Alonie nic zarzucić. Wystarczy, że przypomni sobie, jak
wyczerpana i niecierpliwa biegnie wieczorem do domu, żeby szybciej zobaczyć chłopa, a w
biegu wykrzykuje jakieś urywane usprawiedliwienia, i jak od razu taje od tego serce. I oto
siedzą obydwoje przy herbacie, on milczy, ona mówi za niego i za siebie, i on nie wie, gdzie
czyje słowa, wie tylko, że nagadali się do woli i z pożytkiem.
Zona to coś całkiem osobnego. Coś co uczestniczy w życiu publicznym, ale jest osobne.
Inni docierają się całymi łatami i dotrzeć nie mogą. Alona była dla Iwana Pietrowicza czymś
więcej niż tylko żoną. W owej malutkiej, rezolutnej figurce jak w Trójcy świętej zbiegło się
wszystko, czym może być kobieta. Takich, które przez całe życie, z dnia na dzień szarpią się
i starają, zazwyczaj się nie ceni, uważając ich starania za rzecz naturalną jak powietrze i
woda i domagając się czegoś więcej, nie bardzo wiadomo czego. Rosyjski chłop nie przy-
wykł do zgodnego życia z babą. Alonie wszystko to przychodziło jednak bez wysiłku, a swe
źródła miało w jej naturze i duszy: uschłaby, gdyby nie miała koło kogo chodzić i o kogo się
troszczyć. Wszystko, co do kropelki, oddawała ich pożyciu, dla siebie nic nie zostawiając, i
opróżniona, lekka na duszy i ciele tak szczęśliwie i błogo się uśmiechała, układając się do
snu, by nabrać w nocy nowych sił, że nie sposób było żywić jakichkolwiek wątpliwości.
Pewnie każdy chłop zachowuje w pamięci jakieś jedno zdarzenie, które może powiedzieć
o jego żonie wszystko. Dawno temu, kiedy jeszcze mieszkali w Jegorowce, Iwan Pietrowicz
grzebał się jednego razu pod ciężarówką z nie wyłączonym, otwartym motorem. Ciężarówka
była stara — Zis -150. Dopiero później znalazł miejsce, gdzie ciekło, ale wtedy, gdy motor
nagle się zapalił, w ogóle o tym nie wiedział. Rozciągnięty na ziemi, Iwan Pietrowicz stracił
głowę i zamarł. Wyskoczył dopiero, kiedy coś się na niego posypało. W rogu, koło szopy
stała skrzynia z piaskiem przygotowanym na zimę. Alona pochwyciła ją bez zastanowienia i
buchnęła w ogień. Potem, kiedy znowu napełnili skrzynię, Iwan Pietrowicz z ogromnym
trudem ledwie oderwał ją od ziemi. Alona nie miała nawet co próbować.
— Bo to nie byłam ja — wyjaśniła prostodusznie. — To żeby ciebie uratować, ktoś
podniósł moje ręce i wlał w nie swoją siłę. A ja nic nie pamiętam. I nawet jakby nie czułam
żadnego ciężaru.
Ileż to razy zdarzyło się, ze ktoś podnosił jej rękami ogromne ciężary.
Kiedy Iwan Pietrowicz przyszedł do domu i powiedział, że dość, koniec, postanowił
złożyć podanie o zwolnienie, zgodziła się z nim:
— To cóż Iwanie... pewnie, że do Borki ciągnie...
Nauczył się słyszeć także to, czego nie dopowiadała. Do Borki ciągnie, ale nie tak by
należało, nie tak...
15
Teraz byle tylko wynosić. Iwan Pietrowicz podstawiał ramię, ściągał nań z górnych
rzędów stosu worek, jednym ruchem układał go wygodniej, obracał się w stronę wpadających
przez drzwi, wściekłych rozbłysków ognia i przecierając szlak schodził ku drodze. Robota
znana, nadźwigał się już w życiu, i gdyby nie ogień, nieszczęście, znajdowałby w niej
przyjemność fizycznego wspomnienia młodości, kiedy całą wsią krzątali się przy zbożu. I
potem, w swoim leśnym życiu, ileż to razy, kiedy tylko trafiła się okazja, Iwan Pietrowicz
brał w palce szczyptę mąki, rozcierał i czekał, kiedy w ślad za gorzkim poczuciem winy, jak
na głos pobudki pojawią się w pocie, pyle i słońcu obrazy żniwnych robót.
Z początku wynosili mąkę w dziesięciu. I tak dobrze im poszło przy ogólnym zapale i
ponagleniach, kiedy dwóch, trzech zadawało, a reszta nosiła, że raz dwa zdjęli całą górę.
Iwan Pietrowicz przymierzał się już nawet do cukru: zaraz trzeba będzie się brać i za niego, a
on, burżuj, słodki na języku, ale gorzki na plecach. Jednakże Iwan Pietrowicz, który niemal
nie podnosił oczu i nic nie widział, coraz rzadziej spotykał na swojej drodze innych. Wy-
prostował się — zostało ich czterech: on, Afonia, jednoręki Sawielij, którego obejście było
obok, i jakiś mało znajomy, chwiejący się, rozebrany do koszuli chłopak.
— Afonia! — krzyknął Iwan Pietrowicz. — Co znowu? Gdzie reszta?
— Tam ciekawiej, Iwanie Pietrowiezu — odpowiedział ów przebiegając obok. —
Ciekawiej, rozumiesz?
Na siebie. Na siebie. Z siebie. Droga powrotna na jakie takie uspokojenie wyrywającego
się z piersi serca i znowu: na siebie, na siebie, z siebie. A nie jest już taki młodziutki. Coraz
głębsze przygięcie, coraz częściej plączą się nogi, a serce nie nadąża z powrotem na swoje
miejsce. Nawet silny jak byk Afonia, który z początku walił na siebie na krzyż dwa worki,
teraz pod jednym biegł z opuszczoną głową.
Pojawił się Borys Timofieicz i także przyłączył się do noszenia, pozostawiając wypadki
własnemu biegowi. Ale Afonia i Iwan Pietrowicz gromko zażądali, aby się nie wysilał i
przygnał tutaj chłopów. Wodnikow poszedł i zaraz wrócił prowadząc ze sobą kilku, z których
jeden, podpity archarowiec, zabrał się do organizowania łańcucha — żeby nie dźwigać
pojedynczo, ale przekazywać worki z rąk do rąk. Afonia odesłał go razem z łańcuchem do
wszystkich diabłów, z czego ten nie omieszkał skorzystać i więcej już się nie pokazał. Na
dwóch spośród przyprowadzonych można było polegać: na Siemionie Kolcowie i ślusarzu
Tieplakowie z garaży. Parę razy mignęła i zniknęła zuchowata gęba Saszki Dziewiątego.
Gdzie było więcej worków — na kupie wyniesionej na drogę czy w magazynie — trudno
było zmiarkować.
Iwan Pietrewicz zauważył, że Tieplakow złapał się za kaszę. Słusznie, trzeba by i jej
trochę uratować. Trzeba by uratować wszystko, ale ogień w najbliższym magazynie naciskał,
trzeszczała już w oczekiwaniu i wyraźnie nagrzewała się wspólna ściana, pod którą leżała
kasza. Aby pomóc Tieplakowowi, Iwan Pietrowicz postanowił brać po kolei raz mąkę, raz
kaszę. Wewnątrz pociemniało, w zastygłym powietrzu gęsto było od mącznego pyłu,
odbłyski ognia przygasły i migały tylko na cukrze. Z lewej, kiedy wbiegali, i z prawej strony,
kiedy wybiegali, wciąż mocniej i coraz uparciej wdzierał się gorący cug.
Pod workami Iwan Pietrowicz nic nie widział i nie słyszał. Waliło serce, a wszystkie
pozostałe dźwięki głuchły albo wydawały się słabym pogłosem w owym rozrywającym piersi
przyboju. Przed oczyma wszystko się zmieszało; pożar ciała i pożar prawdziwy zalewały i
kłębiły się jednocześnie. Iwan Pietrowicz stracił oddech. Zrzuciwszy worek, w ślad za nim
osunął się na drewniany pomost i żeby nie stracić przytomności, kurczowo uchwycił się
wzrokiem pierwszego z brzegu budynku. Budynkiem tym okazała się łaźnia, z której nagle
wynurzył się człowiek, sądząc po wyglądzie jej właściciel, jednoręki Sawielij, i po własnych
śladach zszedł na drogę. Wszystko dookoła było szeroko oświetlone, ale Iwan Pietrewicz
miał ciemno przed oczyma i nie mógł stwierdzić, czy rzeczywiście wychodził ktoś z łaźni,
czy tylko mu się to przywidziało.
Przywidziało mu się jeszcze, że starucha w krótkiej szubce z podniesionym kołnierzem
chodzi w obok drogi i zrywa kwiaty. Idzie, idzie, wypatruje, nachyla się, pośpiesznie zrywa
— i do torby. I do drugiej zaspy. Iwan Pietrowicz poznał ją, kiedy się odwróciła, i zaraz tego
pożałował, bo w tej samej chwili domyślił się, co to za kwiaty, co to za przebiśniegi. Stara,
której do tej pory nie można było o coś takiego posądzić, zbierała wyrzucone przez parkan
butelki, i to bynajmniej nie opróżnione. Ale bo też do dzisiejszej nocy nic podobnego się nie
zdarzyło.
Zza rogu, od Angary, wyskoczył ogień — właśnie nad ostatnim, mącznym magazynem.
Iwan Pietrowicz zerwał się i zrozumiał, dlaczego nikt po nim nie zrzucił już ani jednego
worka: teraz wynosili je i zrzucali o pięć kroków od drzwi; na odnoszenie brakowało czasu.
W drugim końcu, gdzie były magazyny z artykułami przemysłowymi i gdzie ogień
buchał z całą mocą, żar kołysał nierównym łańcuchem ludzi. Dochodził stamtąd ostry głos
Borysa Timofieicza, górujący nad pozostałymi nieskoordynowanymi krzykami. Ludzie stali
tam, aby nie dopuścić ognia do Sklepu. Jeśli ocaleje sklep, będzie można niemal uwierzyć w
zwycięstwo, w to, że niewiele brakowało do zwycięstwa całkowitego.
Pośrodku podwórza, wymachując zdrową ręką, podskakiwał niezgrabnie wokół stosu
uratowanych towarów wujek Misza Champo. Gdy się patrzyło z daleka, wydawało się, że
zagania rozbiegające się kurczęta.
W bramie nie miał po co stać, zewsząd był teraz dostęp.
Wujka Miszę Champo, owego dobrego ducha Jegorowki, dotknął w dzieciństwie paraliż i
prawą rękę, którą ledwie mógł coś podeprzeć albo przytrzymać, nosił na temblaku, a mówił z
takim trudem, że człowiek obcy nie mógł go zrozumieć. „Champoo! Champoo!” — długo
wywodził, wydobywając z odrętwiałych głębin potrzebne słowo, a kiedy mu się to udało,
pośpiesznie wspierał je znajdującym się gdzieś na podorędziu „aha” i rozjaśniał się
szczęśliwym uśmiechem. Kto znał wujka Miszę Champo, starał się mu pomóc, podsuwając
następne słowo, a wówczas on, z promieniejącą, dużą, ciemną twarzą, kiwał tylko i powtarzał
swoje „aha”. „Champoo!” — zaczynał przestępując próg, a gospodarz lub gospodyni bez
namysłu odpowiadała: „Witaj, witaj, wchodź. Byłeś, powiadasz, w sklepie? Kolejka? I obiad
już ugotowałeś? Jeśli tak, to siadaj, napijesz się z nami herbaty.’’
Aby się zrozumieć, nie trzeba wielu słów. Wiele słów jest tam, gdzie nie ma zrozumienia.
Mieszkał wujek Misza sam. Swoją żonę z wojennych przesiedleńców już dawno
pochował; siostrzeniec, którego wychowali, po wojsku zaciągnął się na Północ, gdzie jako
złota rączka, chłopak bystry i od małego do wszystkiego przyuczony, zarabiał duże
pieniądze, ale nie przysyłał ani kopiejki. Wujek Misza sam się opierał, obszywał, hodował
świniaka i przy swoich siedemdziesięciu latach najmował się jeszcze do rąbania ludziom
drew. Był niezwykle silny i jedną, lewą ręką potrafił robić wszystko. Niezwykle silny był,
rzecz jasna, dawniej, teraz już osłabł; zmagając się z drwami, coraz częściej wbijał siekierę w
pieniek i długo, nieprzerwanie patrzył na zamarzniętą albo płynącą Angarę.
Niekiedy rwał się, żeby powiedzieć coś o rzece, a najpewniej o Jegorowce, która zniknęła
pod wodą; wskazywał w jej stronę ręką, dławił się swoim „champo”, ale tutaj ludzie oprócz
nazwy starej wsi nic mu nie mogli podpowiedzieć. Wujek Misza odchodził ze smutkiem.
A przecież wysilał się, żeby powiedzieć coś ważnego.
Champo był urodzonym stróżem, stróżem samorodkiem. Nie z powodu swego kalectwa,
nie, bo każdą robotę wykonywał sprawnie. Tak już się złożyło, że z setek niedostępnych jego
głowie zasad najważniejszą była dla niego: „cudzego nie tykaj”. Być może z tym właśnie
wiązał chaos i wszystkie niegodziwości świata: że jednak tykają. Z wielką ochotą przystawał
wujek Misza na każdą służbę wartowniczą; w Jegorowce pilnował kołchozowego grochu, z
roku na rok objeżdżając na kobyłce pola, noce spędzał w spichrzach z ziarnem, za dnia w
wolnej chwili chodził doglądać obór i stajni. Za swoje czujne oko nigdy nie żądał zapłaty,
uważając, że strzeżenie wspólnej własności jest nałożonym nań od urodzenia obowiązkiem.
Także w nowej osadzie, gdzie przeprowadzano się i budowano, wujek Misza mógł uchodzić
z początku za komendanta: doglądał i wtrącał się do wszystkiego, co wymagało ochrony.
Przyzwyczajono się do tego i nikomu ze swoich nie przyszło do głowy zarzucać wujkowi
Miszy, że pcha się w nie swoje sprawy. Ale w pierwszych latach kradzieże zdarzały się
rzadko. Jeśli jednak już się zdarzały, wujek Misza przeżywał je strasznie. W ustalonym
życiowym porządku nie istniało dlań większe nieszczęście i gorsza strata niż złodziejstwo. „I
cóż, wujku Miszo, jakżeś pilnował?” — pytali go ludzie nieczuli na cudzy ból, dobrze
wiedząc, co po tym nastąpi. Następowało zawsze to samo: wujek Misza, bez powodzenia
próbując coś wyjaśnić i jakoś się usprawiedliwić, zaczynał szlochać. „Champoo! Champoo!”
— dusza rwała mu się na strzępy, potężne ciało trzęsło, po twarzy płynęły łzy, prawa ręka
usiłowała się podnieść i coś pokazać.
Z czasem złodziejstwo się rozpleniło i wujek Misza długo by nie pociągnął, gdyby tak
mocno przeżywał każdą kradzież. Musiał i on się przyzwyczaić. Na wieść o zginięciu czegoś
już nie wzdrygał się jak od ciosu i nie uciekał do swojej chatynki, żeby nie pokazać po sobie
słabości; kamieniała jedynie jego twarz, wyrażając jakąś ogromną, zagarniającą całe
jestestwo koncentrację, i niemało trzeba było czasu, by ponownie pojawił się na niej pełen
skruchy uśmiech.
Ale i złodziej dzisiejszy wrodził się diabli wiedzą w co. To dorosłe chłopaki, żeby
przypodobać się młodziutkim nauczycielkom, które urządzają przyjęcie, wlezą do cudzego
kurnika i poukręcają kogutom głowy, to znowu syci, obuci i niebiedni zrujnują staruszkę,
która z wielkim wysiłkiem zgromadziła sklepowe specjały, żeby ugościć ludzi, którzy
zgodzili się pociąć jej drewno. Zdarzało się to i dawniej... Ale nie zdarzało się, żeby jeden z
łobuzów, którzy przynieśli kury do patroszenia, był bratem nauczycielki, u której
świętowano, i żeby inne łobuzy, które ogołociły staruszce spiżarkę, okazały się akurat
ludźmi, dla których przygotowana była gościna, a którzy ugościć to się ugościli, ale pracować
nie zechcieli.
Nie złodzieje — łachudry.
16
Zdecydowawszy się na przeprowadzkę, Iwan Pietrowicz zaczął coraz częściej i
dociekliwiej rozmyślać nad tym, co jest potrzebne człowiekowi, żeby mógł żyć spokojnie.
Jeśli ma pracę, której nie traktuje jak katorgi, i rodzinę, do której go ciągnie, to co jeszcze
potrzeba, żeby obudziwszy się przypadkiem w nocy, myślał o ranku z nadzieją i ufnością?
Zacznijmy od dostatku... Tak, dostatek jest potrzebny, bez niego człowiek zaczyna się
chlebotać jak kość, która odeszła od mięsa. Ale dostatek to nie tylko zapasy w sobie, na sobie
i dla siebie, nie tylko to, co jest potrzebne dziś i będzie potrzebne jutro, żeby napełnić sobie
brzuch, a także pokazać się i utrzeć nosa innym. Gdyby tak było, wszystko okazałoby się
nadzwyczaj proste. A jednak wieprzek w ciepłym chlewie musi wiedzieć, że odkarmiają go
na mięso, bo choć malutkie i obrosłe tłuszczem są jego oczy, to jednak widzą, że ci, co nie są
przeznaczeni na mięso, pracują, a nie tylko żrą, życie zaś to nie tylko czekanie na żarcie.
Człowiek, który otoczył się całym mnóstwem narzędzi wytwarzających dostatek, powinien
mieć wśród owego dostatku coś odrębnego, coś co pochodzi z niego, a nie tylko z za-
garniania dóbr, coś spajającego, kontrolującego, zmuszającego dostatek wbrew niemu
samemu do wstydu za jego kabzę.
No dobrze, o dostatku później.
Pracuje się nie tylko w imię jego jaśnie wielmożności - brzucha. Iluż jest nie pracujących
albo ledwie pracujących, którzy napychają sobie brzuch wcale nie najgorzej, teraz to łatwe.
Praca to to, co zostaje po tobie. Nie ma cię, sam już zamieniasz się w pracę dla innych, a
ona żyjącym po tobie długo jeszcze będzie ciebie przypominała. Tak mówią. I tak jest, tym
bardziej gdy praca wlewa się do pożytecznej rzeki. Są dwie rzeki: o pożytecznym i
niepożytecznym nurcie i jeśli nurt jednej z nich jest mocniejszy, jej łożyskiem płynie życie
publiczne. Ale to w skali powszechnej, w jakichś ogromnych, ponadludzkich wymiarach. Co
jednak ma odczuwać on, który musi nazajutrz skoro świt wyjechać w dwudziesto-,
trzydziestokilometrowy kurs, aby zwieźć w ciągu zmiany swoje metry sześcienne drewna!
Wydaje się, że już sam język — kilometry, metry sześcienne, drewno — powinien jakby
określać uczucia, skupiając je na rublach. Ale to nie tak. Nie całkiem tak. Nie ruble go
poganiają, kiedy przeładowuje kraza i wykrawa dodatkowy kurs* pogania go sama praca,
spajająca w jedno setki ludzi. W pracy nie pamięta o kilometrach, kubikach i rublach, wznosi
się ponad nie na jakieś wyżyny, gdzie nie ma buchalterii, gdzie jest tylko ruch, rytm i
uroczysty nastrój. Tam zawsze miał po drodze i dlatego poruszać się było łatwo. Nie mógłby
powiedzieć, z czym po drodze; wygląda na to, że z duszą, z jej pierwotnym dążeniem. Tam
cały zamienia się w odpowiedź na czyjś gwałtowny zew, a jego dusza nastraja się i zaczyna
głośno i swobodnie dźwięczeć.
Tak, jest człowiekiem pracy, wie o tym dobrze, i z wysokości, na jaką wznosi się pracując,
widać życie najlepiej.
Człowiek ma w życiu cztery podpory: dom i rodzinę, pracę, ludzi, z którymi świętuje i
bieduje, i ziemię, na której stoi jego dom. Każda z nich równie ważna. Jeśli któraś zacznie
kuleć, chyli się cały świat. TO tylko w oczach dziecka świat wygląda jak cudowny dar,
rozsłoneczniony i pełen życzliwości. Im dalej od narodzin, tym jaśniej wschodzące słońce
oświetla jego ruinę i upadek. W młodości Iwanowi Pietrowiczowi wydawało się, że to tylko
jeden z etapów budowy, etapów długiej i ciężkiej pracy, którą warto kontynuować, ale potem
stało się widoczne, że nawet stare fundamenty owego nie dobudowanego świata rozchwiały
się, a ludzie wznoszą pośpiesznie wciąż nowe i nowe — nietrwałe i zaraz pękające.
Nigdy zapewne ludzie nie skłaniali się wyraźnie ku dobru i zawsze na jednego
skłaniającego się przypadało dwóch, trzech odrzucających je. Ale dobro i zło różniły się,
miały własne, wyraźne kontury. Nie mówiono, że zło to odwrotna strona dobra z tym samym
obliczem, tyle że skierowanym nie w prawo, a w lewo; sądzono, że zło to siła, która nie
przekształciła się jeszcze — podobnie jak pogaństwo — w potężną religię moralną i która
wyrządza szkody za sprawą swej niedojrzałej, zwierzęcej natury, niezdolnej zrozumieć, że je
wyrządza. Gdyby między złem a dobrem udało się przeprowadzić granicę, okazałoby się, że
część ludzi ową granicę przekroczyła, a część jeszcze nie, ale wszyscy kierują się w jedną
stronę — ku dobru, i że z każdym pokoleniem liczba przekraczających ją wzrasta.
Co się później wydarzyło, nie sposób zrozumieć. Kto przestraszył tych, którzy już granicę
przestąpili i zakosztowali dobra? dlaczego zawrócili? Nie od razu i nie hurmem, ale
zawrócili. Zaczął się ruch przez granicę w obie strony, ludzie zaczęli przechadzać się tam i z
powrotem, przyłączając się przyjaźnie to do jednej, to do drugiej kompanii, aż w końcu
zatarli, zadeptali linię podziału. Dobro i zło przemieszały się. Dobro w czystej postaci prze-
kształciło się w słabość, zło w siłę.
Czym jest teraz dobry lub zły człowiek? Przestarzałe słowa, które zachowały się w języku
jako wspomnienie o czasach dziadów, kiedy prostodusznie i naiwnie oceniano człowieka
wedle przejawów jego duszy, wedle zdolności albo niezdolności do odczuwania cudzego
cierpienia jak własnego. W życiu codziennym dobrym człowiekiem jest teraz ten, kto nie
czyni zła, kto nie proszony do niczego się nie miesza i w niczym nie przeszkadza. Nie na-
turalna skłonność do dobra jest miarą dobrego człowieka, ale wygodna pozycja między
dobrem a złem, stała i równa temperatura duszy. „Chata na skraju”, z oknami na dwie strony,
przeniosła się do środka.
Co niegdyś wynikało z głupoty, stało się udziałem oświeconego rozumu. Powrócono do
tego, od czego przez całe wieki uciekano. Powrócono podjeżdżając szybciutko na motorze i
uznano za olbrzymie osiągnięcie to właśnie, że uciekano na piechotę, a powrócono pojazdem
mechanicznym.
Teraz znowu o dostatku. Dostatek jest, i to nawet niemały, a jednak człowiek nie jest
pewien ani dzisiejszego, ani jutrzejszego dnia, zupełnie jakby wciąż trzęsły nim dreszcze,
jakby wciąż rozglądał się niespokojnie wokół siebie. Wygląda na to, że przy całym dostatku
czegoś nie dostaje. Może nie dostaje siebie — takiego jakim mógłby być człowiek w
sprzyjających okolicznościach, a owa różnica między tym, czym się stał, i tym, czym mógł
być, karze go za każdy fałszywy krok.
Po długich i chaotycznych rozmyślaniach, po odtworzeniu zmiennych kolei swego życia,
doszedł Iwan Pietrowicz do jednego wniosku: aby człowiek mógł żyć w miarę dobrze, musi
mieć dom. Właśnie tak: dom. Przede wszystkim dom, a nie miejsce biwakowania, siebie,
swoje własne gospodarstwo wewnętrzne, gdzie wszystko posiada określone, od dawna
ustalone miejsce i funkcję. Potem dom — chatę, mieszkanie, skąd wychodzi do pracy i gdzie
może się odosobnić. Wreszcie dom — ojczystą ziemię.
A jemu nigdzie nie udawało się odnaleźć domu. Na ziemi co nie zostało zatopione, to
spustoszył wyrąb lasów, i ani życzliwości, ani troski o tę ziemię nie widać. W sobie
całkowity bałagan — jak na rozwalonym i wybebeszonym wozie. A jeśli nie ma przytuliska
ani tu, ani tam, to żebyś nie wiem jak się starał, nie znajdziesz go także pośrodku.
— Znaczy się, wyjeżdżasz? — zapytał Afonia, kiedy po pracy wychodzili razem z
garażu. Rozeszły się już słuchy, że Iwan Pietrowicz złożył podanie o zwolnienie.
— Wyjeżdżam.
— A co będzie tam, dokąd jedziesz?
— Chlebek. Orzą, sieją, a dopiero potem zbierają. Pamiętasz, jak było w Jegorowce?
— A jakie zarobki?
— Mniejsze, to jasne. Ale mnie teraz dużo nie potrzeba.
Afonia pytał na niby, Iwan Pietrowicz na niby odpowiadał. Na niby... Dopóki Afonia nie
powiedział:
— Ty wyjedziesz, ja wyjadę, a kto zostanie?
— Ktoś tam zostanie.
— Kto? Kto „ktoś tam”, Iwanie Piętrowiczu? — nie tyle powiedział, co wystękał
Afonia. — Ech!... Czyżbyśmy ot tak mieli rzucić?! Ogołocić do cna i rzucić! I macie —
niech bierze, kto ma ochotę!
— Zmęczyłem się, Afonia. Zadręczyłem. Sam widzisz, że nie ma ze mnie żadnego
pożytku.
— A Jegorowka?
— Co Jegorowka?
Myślał, że Afonia powie: ona jest w nas, w nas. Myślał, że będzie mówił o tym, że kiedy
stąd wyjadą, to jakby jej, tej ich Jegorowki, nigdy nie było, a dopóki tu są, pamięć o niej żyje.
Dlatego że sam tak uważał. Ale Afonia zapytał:
— Znajdziesz miejsce na wodzie, gdzie stała Jegorowka?
— Nie wiem. Jak się przyjrzę, to znajdę.
— A ja chcę tego lata ustawić na tym miejscu jakiś znak. Ze stała tutaj Jegorowka,
robotnica nie najgorsza, i na mateczkę Rosję* pracowała.
— Jakżeż to ustawiasz? Kto ci pozwoli?
— A kto mi zabroni? Nie ma takiego zakazu, Iwanie Pietrowiczu. Nie słyszałem, żeby
był taki zakaz. Nigdy nie słyszałem. Jak można na ziemi, to dlaczego nie można na wodzie?
Iwan Pietrowicz opamiętał się:
— To wszystko zabawki Czyś ty dzieciak, żeby się w to bawić? Komu to potrzebne?
— Ech, Iwanie Pietrowiczu — jakoś swobodnie, ale bez ulgi, z goryczą roześmiał się
Afonia.
— Rozejrzyj się: tyle zabawek dookoła... może przyda się i moja?
Tu rozstali się, bo Afonia skręcił w swój zaułek.
17
Tak to właśnie jest: kiedy nie było ognia, męczyli się z Afonią we dwóch, a kiedy dopadł
ich ogień, zbiegli się i ludzie. W ostatnim magazynie, skąd buchało białym tumanem, aż od
nich teraz kipiało — leciały bez ładu i składu worki z mąką, z kaszą i z cukrem. I wszyscy
pchali się właśnie tam, do ognia i żaru. Nie byłoby w tym nic złego, w końcu ratują mąkę,
zboże, a nie co innego, ale wśród ratowników trafiali się pijani. Jednego z nich — chłopaka, z
którym zrywał dach, a później wytaczał olej — Iwan Pietrowicz wyrwał z piekła, kiedy ten
nie wiedział już, co się dzieje. Wyrwał i spuścił na drogę, gdzie chłopak ułożył się na mące
do snu. Drugiego, archarowca w nadpalonym waciaku, wyrzucił ktoś ze środka jak worek i
kiedy ten przewracał się, usiłując stanąć na nogach, Iwan Pietrowicz spostrzega na nim nowe,
nie znoszone walonki.
Wyrzucali worki tuż za drzwi, wyrzucali byle tylko wyrzucić, wyrwać z ognia. Ale tutaj,
o dwa kroki od magazynu, też nie były one bezpieczne. Zwali się dach i wszystko zostanie w
ogniu. Iwan Pietrowicz zabrał się do odciągania worków pod parkan. Nawet nie zarzucał ich
sobie na plecy; podciągał na zwiotczały brzuch i niezgrabnie truchtając zrzucał na stok. Tam
znowu ktoś je chwytał i wynosił na drogę. Ze sposobu, w jaki chwytał, niezdarnie zagarniając
pod pachą, Iwan Pietrowicz domyślił się, że to jednoręki Sawielij.
Zdrowy chłop ten Sawielij, mimo swoich lat żwawy i nie zniszczony pracą. Dzisiaj też
obracał i obracał, bez szarpaniny, sprawnie, a jego silna niczym kleszcze ręka nie
ześlizgiwała się, kiedy podtrzymywał nią worek.
Ktoś pijackim głosem wołał Iwana Pietrowicza. Głos dochodził z tyłu, a to oznaczało, że
człowiek się nie pali, więc Iwan Pietrowicz nie odwracał się. Nie było teraz ani chwili do
stracenia.
Nie wiedzieć czemu poczuł potrzebę ustalenia, jaka to pora: noc czy ranek? Bardziej tego
potrzebował niż odpoczynku. Podniósł wzrok na górę, zza której pojawiał się świt, i tam,
wydało mu się, ciemność jakby szarzała, podchodziła mętną cieczą. To znaczy, że ranek
blisko. Z odwróconą głową potknął się i omal nie upadł.
I dziwna rzecz: to nagle wszystko dookoła cichło i Iwan Pietrowicz zostawał w
całkowitej ciszy i pustce, to znowu nadlatywały dźwięki, a obok zaczynali miotać się ludzie.
A wówczas każdy krzyk odbijał się w nim urywanym echem — jakby w niego był
wycelowany i w nim osiadał; wtedy nie patrząc, widział przed sobą całe podwórze z
palącymi się teraz na całego magazynami, z ziejącym wyrwami parkanem i bezładną
krzątaniną w środku.
W rogu, gdzie się zapaliło, już przygasało. Wydawało się, że właśnie tam jest żarowisko,
które roznosi ogień na dwie strony szerokim i zagiętym koromysłem, na którego końcach
ciemniały jeszcze jak uchwyty skrajne magazyny. Ten, który stał najbliżej sklepu, chłopy do
połowy rozwalili, znowu komenderował tam Kozielcow. Ludzie doskakiwali i odskakiwali,
doskakiwali i odskakiwali, żar odrzucał ich jak komary.
Nie huk, nie świst i nie wycie było podstawowym dźwiękiem, jaki wydawał szalejący
ogień; był nim trzask, potężny trzask, zupełnie jakby płomienie wyrywały się z drewna i
szybkimi wyrzutami rozpruwały niebo.
A na podwórzu wciąż krzyczeli i krzyczeli.
Magazynierka Wala domagała się od Wodnikowa komisji, żeby niezwłocznie spisać to,
co uratowano. Borys Timofieicz wykaszliwał zerwanym głosem:
—
Jaka komisja?! Zdumiałaś?! Jaka teraz komisja! Popatrz tylko!
—
Nie, to ty popatrz! — Wala wyrzucała ręce i wodziła nimi dookoła. — Zobacz, co
tu zostało! Skrzynki były policzone — wskazała sąg skrzynek z wódką. — Naliczyliśmy
sześćdziesiąt osiem. I co, myślisz, że są wszystkie?!
—
Niech je szlag, te twoje skrzynki! Kto je wynosił? Nie kazałem ich wynosić!
Niechby się spaliły.
—
Nie, to twoich ludzi niech szlag trafi! Te skrzynki wiszą na mojej szyi.
I jak dotarło do magazynierki, co jeszcze wisi na jej szyi, to tak ścisnęło rozpaloną
obręczą ową delikatną szyję, że Wala znów się rozszlochała. Kiedy odjęła dłonie od twarzy,
Wodniikowa już nie było i tylko wujek Misza dreptał obok, próbując pocieszyć jakoś
biedaczkę.
—
Spójrz, wujku Miszo, tylko spójrz! — po raz dziesiąty powołała go przez łzy na
świadka i przy jego pomocy zaczęła zbierać w jedno miejsce porozrzucane rzeczy.
W magazynie z mąką zaczęto pokrzykiwać głośniej i z coraz większą złością — bez
krzyku, bez popychania i popędzania się nie dawało rady. Wyrzucając worki, chłopy co raz
częściej zatrzymywali się, żeby zaczerpnąć powietrza. Iwan Pietrowicz wciąż stał przy
parkanie. Nie czuł ani rąk, ani nóg, a serce zagubiło się w morderczym tempie i już nawet nie
wierzgało. Pamiętał tylko o jednym: pochwycić, utrzymać i zwalić. Te trzy nieskompli-
kowane, powtarzane bez końca czynności dzieliły na trzy oddechy jego trasę.
Wypuszczając z rąk worek, wyczuł w powszechnym bałaganie jakieś szczególne
pęknięcie. Nie zobaczył, ale właśnie wyczuł coś niedobrego i dopiero potem się rozejrzał.
Znów czyjaś postać odeszła dalej, niż usprawiedliwiałby to nieporządek, i oddalała się w
stronę łaźni, oddalała się unosząc worek. Iwan Pietrowicz zszedł na drogę. Wracający z łaźni
spostrzegł, że ktoś na niego czeka, szarpnął się i przyśpieszył kroku. Sawielij nie był z tych,
co tracą zimną krew.
— Co ty wyprawiasz? — zatrzymał go Iwan Pietrowicz. — Głód cię przycisnął?
— Widziałeś?
— Widziałem.
— Ni choleryś nie widział. Napisałeś podanie, to teraz pilnuj swego. Zrozumiałeś?
Swą jedyną, ciężką rękę spuścił na ramię Iwana Pietrewicza.
Dlaczego klepią po ramieniu, kiedy chcą namówić do złego?
Zdążyli. Z ostatniego magazynu wynieśli wszystko i wysypali się na zewnątrz
wrzeszczący, zdyszani, rozognieni. Także Afonia Bronnikow, chłop zawsze spokojny i
zrównoważony, krzyczał teraz dziko, podobny do wściekłego diabla: rozchełstany, osypany
mąką i sadzami. Iwan Pietrowicz patrzył na nich ze zdumieniem i poczuciem winy, tak jakby
sam stał tutaj z założonymi rękami. Coś buchnęło wewnątrz opróżnionego magazynu, zawyło
i wyrzuciło ogień do góry, łącząc ostatnim uściskiem cały szereg magazynów z żywnością w
jeden wysoki, ryczący wał płomieni.
Ktoś do reszty oczadziały wyrywał z siebie z rozpaczliwym chrypieniem:
Nie pod-da się wrogom nasz „Wa-reg” dumny,
O li-tość nikt pro-sił nie bę-dzie!
Wujek Misza Champo, który w tym gorącym rozgardiaszu napatrzył się na rozmaitości,
przetarł jednak dla pewności oczy: jacyś dwaj grali w piłkę. Rozbita i postrzępiona,
przypominająca duży, miękki tobołek, odskakiwała od nogi do nogi i w ten sposób kopana i
podbijana — zmierzała zakosami ku zwalonemu parkanowi. Wujek Misza rozejrzał się, by
komuś to pokazać, ale nikt się w pobliżu nie nawinął. Piłka pacnęła tymczasem w parkan i
coś się z niej wywaliło. Nie zastanawiając się dłużej, Champo rzucił się w stronę graczy.
Jeden z nich pochwycił piłkę w ręce, przerzucił na ulicę i skoczył za nią sam. Wujek Champo
podążył w jego ślady i kiedy tamten się pochylił, dopadł go, schwycił zdrową ręką za
kołnierz, oderwał niczym dziecko od ziemi i zobaczył, że „piłka” była w rzeczywistości za-
winiątkiem, z którego wysupłują się wachlarzowato kwieciste fatałaszki. Tym zaś, który je
podnosił, był Sonia. Champo ledwie zdołał rozeznać się, kto i co, kiedy z boku spadł nań
cios. Zdążył jeszcze przełożyć rękę, złapać Sonię za szyję i przyciągnąć go do siebie. Ten
zakwiczał jak prosię, próbując wierzgnięciami trafić wujka Miszę w krocze. I znowu ude-
rzono go czymś ciężkim — nie rękami. Wujek Misza wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, kto
bije, ale w żaden sposób nie mógł podnieść głowy i tylko wystawił prawą, bezwładną rękę,
usiłując się nie zasłonić. I wciąż bito go i bito, wciąż bito i bito...
Tak właśnie ujrzał ich później Iwan Pietrowicz: leżeli objęci na zdeptanym śniegu —
malutki, skręcony w paragraf Sonia, a na nim Misza Champo z wykręconą głową. O pięć
kroków dalej poniewierała się szlaga.
18
Wszystko ma swój koniec. Minęła owa straszna noc, wstał ranek, przy dziennym świetle
ogień opadł i przygasł, ze znużeniem dopalając resztki. Ranek wstał ciepły i wilgotny.
Gryzący dym zasnuł osadę i zawisł nieruchomo nad ziemią. Na brzegu i na lodzie ciemniały i
kopciły głownie: rozkisłe, błotniste podwórze, ostro obrysowane z dwóch stron szerokim i
dymiącym pasmem zgliszcz, wyglądało przerażająco beznadziejnie. Ocalały zieloniutki skle-
pik ani trochę nie uspokajał; przeciwnie, swym kłującym w oczy widokiem wzmagał gorycz,
ból i oczadziałość.
Pod ogromnym nowym brezentem wciąż leżał pośrodku podwórza uratowany majątek
ORS-u. Pod brezentem leżeli także nie rozdzieleni do tej pory wujek Misza Champo i Sonia.
I tu, i tam stali obok brezentów wartownicy, nie wdając się w rozmowy i nie pozwalając
nikomu się zbliżać.
Czekano na milicjanta i śledczego. Czekano na komisję — jedną, drugą, trzecią; nie
będzie im teraz końca... Czekano na własne kierownictwo i na wysokie przyjezdne. Z
wybiciem pierwszej godziny roboczej rozesłano wszędzie telegramy. Porzucono wszelkie
zajęcia, cisza panowała w garażu i na ulicach, a z dolnego składowiska nie docierał żaden
dźwięk. Czekano.
Czekano: co będzie dalej?
Po powrocie od pożaru Iwan Pietrowicz nie położył się. Kiedy przyszedł, w piecu już się
paliło i Alona, która nawet pod bombami nie zapomniałaby o ogarnięciu domu, zaraz
naprędce nakryła do stołu. Ale potem upadła na łóżko i gorzko zapłakała.
Iwan Pietrowicz posiedział nie tykając jedzenia, potem zmienił buty, popatrzył przez
okno, jak od brzegu ciągnie dym, i wyszedł. Poszedł do Afoni, żeby zdążyć, zanim Afonia
zapadnie w sen. Ale Afonia także nie zamierzał się kłaść. Córka przemywała mu i smarowała
czymś dwa zakrzepłe, głębokie zadraśnięcia na czole i brodzie. Kiedy córka przerywała,
popijał z ogromnego metalowego kubka herbatę.
Iwan Pietrowicz zapytał:
—
Co będziemy robić, Afamasij? Wiesz, co teraz robić, czy nie?
—
Będziemy żyć — krzywiąc się albo za sprawą bolących ran, albo bolącej duszy,
odpowiedział Afonia. — Trudna to rzecz, Iwanie Pietrowiczu, żyć na świecie, a jednak... a
jednak trzeba żyć.
I sam zapytał, upijając z kubka:
—
A ty co postanowiłeś?
—
Żyć będziemy — przestawiając jedynie te same słowa, odrzekł Iwan Pietrowicz.
Cicha, zasmucona i przyczajona, jakby i ona cierpiała z powodu nocnego nieszczęścia,
leżała pod miękkim śniegiem ziemia. Z góry spływała połogim, otwartym polem w dół i za
rzadkimi sosenkami dotykała lodu. Na górze rósł las, z którego wysuwały się w pole dwa
ciemne pasma krzaczastych zarośli. Las czerniał także od strony osady, tam skąd szedł Iwan
Pietrowicz, ale był w tym miejscu całkiem rzadki i zaraz na nim zaczynał się zalew. W
sąsiedztwie pierwszego pasma zarośli, wypierając je od drogi, rozłożył się cmentarz, na który
lada dzień trzeba będzie odprowadzić umęczonego życiem chłopa z Jegorowki i nieznanego
nieboraka bez nazwiska. Oni, ludzie żywi, wyznaczą im miejsce spoczynku, ale tylko ona,
ziemia, która nosi sprawiedliwych i grzesznych, swoich i obcych, rozsądzi po swojemu, co
po kim później zostanie.
Niezwykły spokój panował dookoła — jak w ustoinie, w której wzbiera nowy ferment.
Nie docierał tutaj dym z osady, w dziennym, przytłumionym świetle widać było daleko i
wyraźnie. Ociężałe, brudnobiałe niebo, takie samo jak podtajałe pole pod nim, długim łukiem
odpływało za Angarę, tam gdzie zachodzi słońce.
Ale sosenki na brzegu prostowały się już, skwapliwie poddając się pierwszym ożywczym
podmuchom, tchnęło ciepłem powietrze, już osiadał pod nogami wilgotny śnieg i tajał daleki
przestwór rzeki. Wiosna odnalazła także i tę ziemię, i ziemia budziła się ze snu. Musi teraz
rozejrzeć się, co ocalało, a co obumarło, czego za sprawą ludzi przybyło, a czego ubyło,
zebrać ocalałe i nie obumarłe w jedną żyjącą całość i przygotować do ukazania światu.
Przygrzeje słoneczko i znowu, jak każdej wiosny, roztoczy ona wszystkie swe włości, całe w
zieleni i kwiatach, i odda pod uzgodnione z dawien dawna prace. I nie będzie pamiętała, że
człowiek owe uzgodnienia ma za nic.
Nie ma ziemi sierocej.
Iwan Pietrowicz wciąż szedł i szedł, oddalając się od osady i, jak mu się wydawało, od
samego siebie i coraz głębiej wkraczał, pogrążał się w odzyskanej samotności. A odczuwał tę
samotność nie tylko dlatego, że nikogo obok niego nie było, ale także dlatego, że czuł w
sobie monotonną pustkę. Czy była to harmonia, czy zmęczenie, krótkotrwałe oczarowanie
czy utrata wrażliwości — skąd można wiedzieć! — w każdym razie szło mu się lekko i
swobodnie, jakby przypadkiem odzyskał swój krok i oddech, jakby znalazł się w końcu na
właściwej drodze. Pachniało żywicą, ale to nie człowiek czuł w nim ten zapach, tylko coś
innego, coś, co zlało się w jedną całość z żywiczną wonią; w suchy pień stukał dzięcioł, ale
to nie dzięcioł, to jego serce pośpiesznie i z wdzięcznością odpowiadało na jakiś zew.
Widział siebie z bardzo daleka: po wiosennej ziemi idzie maleńki, zbłąkany człowiek, który
skryje się za chwilę za zagajnikiem i zniknie na zawsze.
Milczy ziemia i nie wiadomo, czy go wita, czy żegna.