Jan Paweł II – Wielki?
Polskie media już za życia przypisały JPII przydomek „Wielki”, a nawet nadawały boski
tytuł: "Ojciec Święty". Ukazuje się go jako postać niezwykłą, szczególną i mającą
nadzwyczajne wręcz zasługi dla państwa, narodu i Kościoła. Cóż, państwo i naród są przez
Kościół permanentnie zubażane. Poniżej dowiedziemy, że obecny papież pogłębił jedynie
kryzys, w którym Kościół tkwi już od dawna.
Karol Wojtyła objął rządy nad Kościołem w 13 lat po zakończeniu Soboru Watykańskiego II.
Na soborze wydawało się, że Kościół porzuci drogę dyktatu i postawi na dialog. Niemal cud,
tym bardziej że początek obrad i pierwsze projekty uchwał bynajmniej nie zapowiadały
przewrotu. W trakcie obrad jednak nurt reformatorski przejął prowadzenie. Kościół nazwano
Ludem Bożym, zaczęto częściej odwoływać się do Biblii, wielu sądziło, iż nadeszła
upragniona „wiosna Kościoła”. Sobór okazał się jednak przedwiośniem pozornym, bo już
Paweł VI przestraszył się skutków tego, co się wydarzyło i nie podjął dalszych reform. Nie
krępował jednak poszukiwań teologicznych i pozostawił pewien zakres wolności. Tymczasem
w Kościele nasilił się kryzys, którego początki sięgają czasów oświecenia. Ponad 1500-letnia
instytucja traciła wpływy i wiernych, pustoszały kościoły.
Takie były skutki nieuchronnej laicyzacji, rewolucji społecznej lat 60. i poluzowania (m.in.
likwidacja Indeksu Ksiąg Zakazanych) żelaznej dyscypliny, z jaką do tej pory kontrolowano
umysły wiernych. Kręgi konserwatywne – nieufne bądź wręcz wrogie postanowieniom
soboru – o całe zło, czyli o upadek autorytetu duchownych, ograniczenie wpływów
politycznych i dramatyczny spadek dochodów, oskarżyły reformatorów.
Po zamordowaniu zbyt postępowego Jana Pawła I, wybrano człowieka związanego z Opus
Dei, umiarkowanego konserwatystę, Karola Wojtyłę. Umiarkowanego – bo nie podzielał
poglądów skrzydła skrajnie prawicowego skupionego wokół kardynała Marcela Lefebvre’a.
Kardynał Wojtyła zdawał sobie sprawę, iż postulowany przez prawicowych jastrzębi powrót
do „starych, dobrych czasów” – łacińskiej mszy i walki ze wszystkimi dookoła – jest utopią.
Jawna kontrrewolucja doprowadziłaby do podziału i upadku potęgi Krk. Zdecydowano się
więc na drogę pośrednią – udawano, że kontynuuje się dotychczasową politykę (stąd wybór
imion poprzedników – Jan i Paweł), a jednocześnie włączono wszystkie możliwe hamulce.
Papież Wojtyła niemal natychmiast po objęciu władzy zakneblował postępowych teologów, z
największą gwiazdą tej dyscypliny – Hansem Küngiem, najwybitniejszym umysłem Soboru
Watykańskiego II – na czele. Spacyfikował katolickie wydziały teologiczne, zdruzgotał
najbardziej postępowy Kościół holenderski. W latach 80. przyszedł czas na rozprawę z
marksizującą i propagującą powrót do apostolskiej prostoty teologią wyzwolenia w Ameryce
Łacińskiej. Biskupów i kardynałów dobierał wśród „swoich”, często nie bacząc ani na prawo
kanoniczne, ani na protesty wiernych. Co istotne – Jan Paweł II nigdy nie podjął dialogu z
kościelną opozycją – wszak wszelkie badania wykazują, że większość spośród miliarda
wiernych podziela raczej poglądy liberałów niż konserwatystów! Do końca wykorzystywał
swoją absolutną władzę i pozycję, odmawiając jednocześnie spotkania z niezadowolonymi i
pokrzywdzonymi. Taki właśnie był z niego „człowiek dialogu” – rozmawiał tylko z tymi
katolikami, którzy gotowi byli bić mu pokłony, całować po rękach i stawiać pomniki. Oto
prawda o dialogu wewnątrzkościelnym à la Jan Paweł II.
Ten rodzaj dyktatury przyniósł jednak pewne efekty – wyższy kler jest na ogół grzeczny,
teolodzy siedzą cicho, zastraszeni możliwością utraty pracy. Zapanował spokój. A może
raczej cisza...
Na nieszczęście dla konserwatystów skończyły się już dawno czasy, kiedy można było
przynależność do Kościoła nakazać administracyjnie. Wierni, widząc, że „wiosna Kościoła”
uwiędła, zanim zaczęła na dobre rozkwitać, wyrazili swoją opinię... nogami.
Panowanie Jana Pawła II to czas wielkiego odejścia od Krk.
Gdzie szukają azylu byli katolicy? Po pierwsze, w ciągu trwania pontyfikatu JPII dziesiątki
milionów katolików przeniosło się do Kościołów protestanckich, zwłaszcza ewangelicznych.
Paradoksalne jest, że przyczyniły się do tego cieszące się sporym zainteresowaniem katolickie
ruchy odnowy biblijnej, a szczególnie Odnowa w Duchu Świętym (30–50 mln osób).
Najczęściej uczestnicy Odnowy po kilku latach wytrwałego studiowania Pisma Świętego
przekonują się, że katolicyzm jest doktrynalną pomyłką i odchodzą do zborów
ewangelicznych lub zakładają nowe, tzw. wolne kościoły charyzmatyczne. Nawet w
stosunkowo wiernej Kościołowi Polsce odnotowano w ciągu kilku ostatnich lat tysiące takich
przypadków, z najbardziej spektakularnymi w Kielcach, Kaliszu i Wrocławiu, kiedy z Krk
odchodziły kilkusetosobowe grupy na ogół młodych i dobrze wykształconych osób. Miliony
odchodzą na skutek zetknięcia się z pracą misyjną Kościołów ewangelicznych i wyznań
postprotestanckich, takich na przykład jak mormoni czy świadkowie Jehowy. W samej
Ameryce Łacińskiej porzuca Kościół papieski około 4 mln katolików rocznie! W Polsce – do
samych tylko świadków Jehowy odchodzi rocznie nie mniej niż 3 tys. poddanych JPII, czyli
średnia parafia. W Afryce dużym zainteresowaniem cieszą się tzw. Kościoły
afroamerykańskie, będące mieszanką chrześcijaństwa i tradycyjnych religii afrykańskich.
Kościół stracił na ich rzecz w ostatnich latach przynajmniej kilka milionów członków.
Doktryna tych Kościołów jest dla Afrykanów bardziej zrozumiała, a obrzędowość bliższa ich
sercu.
Dlaczego miliony porzucają katolicyzm i zmieniają wyznanie?
Najważniejszym powodem jest poszukiwanie bardziej autentycznych przeżyć religijnych oraz
rozczarowanie faktem, że doktryna katolicka i praktyka nie mają wiele wspólnego z
autentycznym, pierwotnym chrześcijaństwem. Te rozczarowania łączą się z przekonaniem, iż
wiekowy Kościół w swej istocie jest niereformowalny, a butna postawa i samozadowolenie
JPII tylko ich w tym przekonaniu utwierdza. Wiele osób, nazwijmy je delikatnie
nieostrożnymi intelektualnie, odchodząc z Krk, pada ofiarą religijnej indoktrynacji – z ich
mózgów wypłukuje się kościelne zabobony, ale nasącza nowymi, częstokroć jeszcze bardziej
destrukcyjnymi niż katolickie. Znajdują nowych nieomylnych „papieży” i dają się wodzić za
nos kolejnym pasterzom. Przychodzi to tym łatwiej, że społeczeństwa katolickie nie należą na
ogół do tych dobrze wykształconych, a poziom wiedzy religijnej i biblijnej u ogromnej
większości wiernych jest raczej żałosny. Kler wpada w tym przypadku we własne sidła –
trzymając ludzi przez pokolenia w ciemnocie i ucząc łatwowierności, traci poddanych, gdy ci
na swej drodze spotykają sprytniejszych i sprawniejszych manipulatorów.
Wiele milionów katolików poddaje się także dobrowolnej laicyzacji i sekularyzacji. To
zjawisko szczególnie często spotykane w Ameryce Północnej i Europie Zachodniej. Wierni
rozluźniają lub zrywają kontakt z Kościołem, ponieważ są zniechęceni do wszelkich form
zorganizowanej religijności. Sami budują swój światopogląd, nie widząc potrzeby wiązania
się z żadną instytucją religijną. Zjawisko to narasta zwłaszcza wśród osób nie praktykujących
lub praktykujących sporadycznie. Przypomnijmy, że takie osoby stanowią większość spośród
miliarda katolików; zaledwie kilkanaście procent to prawowierni i regularnie praktykujący
poddani JPII! I znów warto zauważyć, że nawet odsetek katolików praktykujących spadł o 50
proc. właśnie pod panowaniem Karola Wojtyły.
Ludzie mają dość uczestniczenia w dziwacznych i niezrozumiałych dla nich rytuałach.
Dla wielu uczestnictwo w mszy – schematycznym obrzędzie, w którym grupa ludzi recytuje
wyuczone partie tekstu i jak na komendę wykonuje rozmaite gesty – staje się śmiesznym,
bezproduktywnym zajęciem. Dlaczego mają uczestniczyć w czymś, co ma się nijak do
problemów ich codzienności i co w dodatku kończy się odchudzeniem portfela? Mało kto jest
skłonny jeszcze wierzyć, że katolicki kler to nieomylny przekaziciel woli boskiej, tym
bardziej że katolicy coraz częściej czytują Biblię, a tam o mszy i wielu sakramentach jakoś
cicho...
Ludzie odchodzą. Widać to wyraźnie zwłaszcza w krajach niemieckojęzycznych, gdzie
rzetelnie prowadzi się statystyki kościelne. W maleńkiej Austrii zaledwie w ciągu ostatniego
dziesięciolecia odeszło przynajmniej 300 tys., czyli aż 5 proc. austriackich katolików! Wielu
Niemców nie widzi potrzeby płacenia podatku na instytucję, na którą nie ma najmniejszego
wpływu i która jest im duchowo i ideologicznie obca.
We Francji, od pokoleń już nie praktykującej, w ostatnich latach zanika zwyczaj chrzczenia
niemowląt, a prognozuje się, że do końca dekady liczba osób deklarujących się jako katolicy
spadnie poniżej 50 proc. społeczeństwa! W zachodnich demokracjach ludzie coraz bardziej
czują się podmiotami życia społecznego, mają silne poczucie własnej wartości. W tym
kontekście Krk, twór żywcem przeniesiony ze średniowiecza, jest postrzegany jako ciało
obce. Autorytarny styl rządów papieża Wojtyły nie przybliżał ludziom Kościoła – instytucji,
w której wierni są od recytowania wyuczonych kwestii, klaskania i... płacenia. Część
katolików czeka jeszcze cierpliwie, mając nadzieję na zmianę kursu pod rządami nowego
papieża. Jeżeli ona nie nastąpi – zmierzch i marginalizacja Kościoła będą jeszcze bardziej
oczywiste. Mimo że – paradoksalnie – instytucja Krk umacnia się politycznie,
podporządkowując sobie
inne wyznania.
Jak w takim kontekście interpretować fakt, że liczba katolików globalnie rośnie?
Ubytek dziesiątek milionów wiernych został zrównoważony przez wysoki przyrost naturalny
w Ameryce Płd. i Afryce – tam mieszka przecież większość katolików. Ale ten biologiczny
wymiar rozwoju Kościoła już się w zasadzie wyczerpał – wszędzie na świecie wzrost
demograficzny został wyhamowany, nawet
w rodzinach katolickich, a Afryka została bardzo mocno dotknięta katastrofą AIDS. W
Afryce procentowały misje katolickie wśród wyznawców religii tradycyjnych. Ale te rezerwy
już się nieomal wyczerpały – zwyczajnie nie bardzo jest już kogo nawracać, bo ci, którzy
skłonni byli porzucić wierzenia ojców, przeszli już na chrześcijaństwo lub islam. Nad
Kościołem wiszą więc czarne chmury oraz wizja gwałtownego spadku liczby wiernych.
Pontyfikat JPII to także zastój w dialogu ekumenicznym.
Nic już właściwie nie pozostało z entuzjazmu lat 60. i 70., kiedy Krk przestał (przynajmniej
formalnie) wyzywać innych chrześcijan od „heretyków, schizmatyków”. Powołano dziesiątki
komisji teologicznych, które rozmawiały ze swoimi odpowiednikami z niemal wszystkich
nurtów chrześcijaństwa. Niestety, wieloletnie debaty nie przyniosły żadnych wymiernych
skutków – wszystkie strony pozostały przy swoich opiniach, jeżeli nie liczyć wspólnej
deklaracji luteran i katolików o usprawiedliwieniu z wiary. Watykan nie ma zamiaru ustąpić z
żadnego ze swych dogmatów. Nie przeszkadzało mu nawet to, iż także katoliccy teolodzy
(np. Hans Küng) dowiedli, że dogmat o nieomylności papieża nie ma nic wspólnego z wiarą
pierwszych chrześcijan i jest jedynie wynikiem procesów historycznych oraz owocem
nienasyconej chciwości na władzę gospodarzy Watykanu.
Papież nie miał zamiaru odwoływać czegokolwiek, a taka postawa sprawiała, że cel rozmów
między Kościołami, czyli pełna i widzialna jedność Kościoła, był zaledwie pobożnym
życzeniem. Najgorzej było i jest w dialogu z prawosławnymi, bo JPII nieoparł się pokusie
wykorzystania słabości organizacyjnej prawosławnych – kiedy tylko wraz z upadkiem
komunizmu nadarzyła się okazja, rozpoczął wielkie misje na Wschodzie.
Przy okazji dochodziło do gorszących bijatyk, kiedy to poddani Wojtyły – grekokatolicy –
siłą odbierali prawosławnym swoje dawne świątynie.W taki właśnie sposób na początku lat
90. katolicy zlikwidowali nieomal trzy prawosławne diecezje na terenach zachodniej Ukrainy.
Papa zaakceptował taki stan rzeczy i nie rozdzierał szat z powodu religijnych zamieszek.
Wartości – wartościami, a interes Kościoła jest ponad wszystko...
Bardzo źle ma się także dialog z anglikanami i tradycyjnymi protestantami, którym
zachowawczy Watykan nie chce wybaczyć święcenia kobiet oraz rozsądnego podejścia do
kwestii moralnych, między innymi akceptacji związków homoseksualnych. W stosunkach z
ewangelicznymi protestantami nigdy nie było najlepiej, bo oni nigdy Watykanowi nie ufali,
ale sytuacja popsuła się jeszcze bardziej, kiedy papież w czasie swoich podróży do Ameryki
Łacińskiej nazywał tamtejsze, dynamicznie rozwijające się kosztem Krk wspólnoty
protestanckie – sektami. Karol Wojtyła wprowadził do posoborowego katolicyzmu
„porządek”. Problem tylko w tym, że na dłuższą metę konserwatywne i autorytarne rządy
mają zabójczy wpływ na instytucję Kościoła, coraz bardziej izolowanego i coraz mniej
rozumianego nawet przez własnych wiernych.
Takie są skutki ćwierćwiecza „dialogu” prowadzonego... z samym sobą. Dowodem niech
będą Światowe Dni Młodzieży w Toronto 2002. Przyjechali ci najwierniejsi, czyli najgłębiej
zideologizowani działacze rozmaitych ruchów przykościelnych. Im nigdy nie przeszkodzą
skandale nękające Kościół, ani papieska etyka oderwana od rzeczywistości. Zresztą... z
miliarda osobników letnich bez problemu można zgromadzić setki tysięcy gorących.
Tak wygląda prawda o wielkości i wyjątkowości pontyfikatu, którą epatują przy każdej okazji
polskie media. Zamiast rzeczowej dyskusji o rzeczywistym wpływie JPII na Kościół –
uprawia się pustą i ogłupiającą fanfaronadę. Chyba że papież nie jest już przez media
traktowany jak osoba, lecz jak rzecz, a dokładnie lekarstwo. Wyidealizowany i rzekomo
kochany przez wszystkich „nasz Papa” ma być lekiem na polskie kompleksy i brak poczucia
narodowej wartości. Kiepskie to jednak remedium, bo zbudowane na kłamstwie – prędzej czy
później odbije się nam przykrą czkawką.
Adam Cioch
FiM 2004