Carroll Jonathan - Zbrodnia podobieństwa
Mój ojciec był ostrożnym człowiekiem. Nauczył nas liczyć resztę
przy kasie, sprawdzać stan opon przed wyprowadzeniem rowerów z
garażu, przy myciu zębów poruszać szczoteczką z góry na dół, a nie
na boki.
Ponieważ był ostrożny i ponieważ traktował cudze pieniądze tak
samo jak własne, odniósł w życiu sukces, stał się bogaty i
zapewnił nam dostatnie życie. Ludzi takich jak on widujecie czasem
w Connecticut, kiedy w pomarańczowobrązowe, jesienne dni grabią
liście na trawnikach przed swoimi domami albo w supermarkecie, kiedy razem z
dzieciakami kupują rzeczy niezbędne do zorganizowania przyjęcia
pod gołym niebem: pięciokilogramowy worek brykietów do grilla,
kolby kukurydzy oraz steki dorównujące grubością książkom
telefonicznym. W miarę, jak się starzał, coraz bardziej dawała mu się
we znaki bezsenność. W jednym z najwyraźniejszych wspomnień z
dzieciństwa widzę siebie, jak budzę się w środku nocy i schodzę do
kuchni po coś do jedzenia albo idę do łazienki. Spotykałem go za
każdym razem: czytał książkę w salonie lub stał w kuchni przy
stole i zajadał kanapkę z pastą jajeczno-cebulową, która, jego
zdaniem, miała zbawcze, nasenne działanie. Mój widok zawsze
sprawiał mu przyjemność; teraz, mądrzejszy o wiele lat, domyślam
się, iż cieszył się z obecności drugiego człowieka, chociaż
zazwyczaj towarzyszyłem mu tylko kilka minut, po czym, na wpół
przytomny, wspinałem się z powrotem po schodach i wracałem do
łóżka.
Mówię o tym, ponieważ wśród wielu dóbr, jakie po nim
odziedziczyłem, niestety znajduje się także bezsenność. Ojciec
mawiał niekiedy, że jest zadowolony z tej przypadłości, ponieważ
pozwala mu lepiej wykorzystać czas. Uwielbiał tajemniczą ciszę
głębokiej nocy. Nie mogę tego powiedzieć o sobie, ale jest to bez znaczenia dla
mojej historii, która zaczęła się pewnej bezsennej nocy nie tak dawno temu.
Myślę, że przez pewien czas miał kochankę, choć nawet teraz nie
mogę być tego pewien, a za żadne skarby świata nie zapytam o to mojej
matki, która ogromnie go kochała. Odkąd umarł, zajmuje się niemal
wyłącznie przesiewaniem wspomnień przez sito, na którym pozostają
tylko najszczęśliwsze i słodko smutne wydarzenia z ich wspólnego
życia. Wspomniałem o jego kochance ze względu na jedyne autentyczne
dziwactwo mego ojca: miał prawdziwego bzika na punkcie ubrań.
Wydawał na nie tysiące dolarów i nigdy nie był zadowolony z tego,
co miał. Nigdy. Szare garnitury, niebieskie garnitury, szaroniebieskie
garnitury. Wieszak na krawaty, zajmujący całe drzwi robionej na zamówienie szafy.
Szafa tak ogromna, że my, chłopaki, drżeliśmy z lęku nawet przechodząc
w jej pobliżu. Kiedy uczyłem się w szkole niemieckiego,
uświadomiłem sobie, że jedynym słowem nadającym się do wykorzystania
przy opisie szafy ojca jest verboten. „Zakazana” brzmi stanowczo zbyt łagodnie.
Mój ojciec raz w roku na kilka tygodni wyjeżdżał w interesach do
Europy. Miesiąc lub dwa po jego powrocie przed drzwiami pojawiały
się piękne, starannie zapakowane pudła z napisami takimi jak „Charvet” albo
„Hilditch & Key”, pełne jedwabnych krawatów lub bawełnianych koszul,
białych i gęstych jak mleko. Garnitur? Owszem, również, tyle że
nie jeden, a co najmniej kilka. Znał wszystkich sprzedawców u
Paula Stuarta i jestem pewien, że był posiadaczem jednej z
pierwszych kart stałego klienta wydanych przez Braci Brooks. Nie
przywiązywaliśmy wówczas żadnego znaczenia do strojów, z wyjątkiem
sporadycznych okazji, kiedy musieliśmy mieć takie same buty do
koszykówki jak Bob Cousy albo Wille Naulls. Nawet jeśli nasz ojciec był
posiadaczem miliona swetrów, to co z tego? Co z tego, że szafa
mamy była dwukrotnie mniejsza od jego albo że mama kręciła głową
za każdym razem, kiedy wracał do domu z kolejnym pudełkiem z
butami pod pachą i miną niegrzecznego chłopca, który zdaje sobie sprawę,
że znowu coś spsocił, ale jednocześnie jest z siebie ogromnie
zadowolony? Gdybym zapytał ją o to, uśmiechnęłaby się i
powiedziała: „To była jego jedyna słabość. Wystarczyło kupić mu
nowe ubranie, żeby przez miesiąc nie posiadał się ze szczęścia”.
Ale to wcale nie takie proste. Teraz mam własne dzieci i nie daje
mi spokoju myśl, że za dwadzieścia lat będą pamiętać o mnie wcale
nie to, co chciałbym, żeby zapamiętały. Wiem z własnego
doświadczenia, iż dzieci bynajmniej nie zapamiętują rzeczy
wzniosłych ani ważnych, tylko ulotne i, z punktu widzenia
dorosłych, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. W wieku dziewięciu
lat byłem świadkiem wypadku samochodowego, w którym zginął
człowiek, lecz w mojej pamięci pozostały po tym tylko co prawda
nieprzyjemne, ale mało wyraźne obrazy, jestem natomiast w stanie
odtworzyć z najdrobniejszymi szczegółami pierwszą w życiu wyprawę
na mecz Jankesów; siedziałem na trybunie obok ojca, a ponieważ
było przeraźliwie zimno, cały czas trzymałem ręce w kieszeniach jego
palta. Wtedy także po raz pierwszy skosztowałem kawy, gdyż
powiedział, że to mnie rozgrzeje. Do dzisiaj czuję jej zapach
unoszący się z papierowego kubka.
Sami dobrze wiecie, jak to jest z dawaniem prezentów dzieciom: choćby upominek był
nie wiadomo jak kosztowny i wspaniały, nie ma to żadnego
znaczenia, ponieważ małemu dziecku zawsze bardziej spodoba się
pudełko. Choćbyście urządzili nie wiadomo jak wspaniałą Gwiazdkę,
kilkanaście lat później wasze dziecko będzie pamiętało jedynie
smak cukierka, który ukradkiem zwędziło z dolnej gałęzi choinki.
Mój ojciec na co dzień był spokojnym, opanowanym człowiekiem, ale
kiedy przygotowywał się do wyjazdu do Europy, na dwa lub trzy dni
ogarniało go całkowite szaleństwo. Wszyscy staraliśmy się nie
wchodzić mu w droge, ponieważ przypominał rozpędzony pociąg, nad
którym nikt nie jest w stanie zapanować. Przypuszczałem wówczas,
iż gwałtowna zmiana nastroju ojca wynika z niechęci do
podróżowania, ale teraz nie jestem tego taki pewien. Wiem tylko
jedno: kiedy wreszcie zamykały się za nim drzwi, wszyscy
oddychaliśmy z ulgą, bynajmniej nie dlatego, że czekaliśmy z
utęsknieniem jego wyjazdu; po prostu zdawaliśmy sobie sprawę, że
po powrocie będzie znowu kochanym, starym tatą, naszym najlepszym
przyjacielem, i że wszystko będzie w porządku - aż do następnej
podróży.
Jestem jedynym mężczyzną w rodzinie, który jest do niego podobny,
a w miarę upływu czasu podobieństwo to staje się coraz bardziej
uderzające. Teraz, w wieku czterdziestu siedmiu lat, mam taki sam,
charakterystyczny układ zmarszczek na twarzy, taki sam półuśmiech
oraz takie same kasztanowe włosy, które zachował aż do śmierci.
Rzecz jasna, nie należy zapominać o bezsenności. Nie mam nic
przeciwko temu, ponieważ bardzo lubiłem ojca; podobał mi się jego
sposób bycia, sposób patrzenia na świat oraz umiejętność
zaprowadzania ładu i porządku w domu pełnym niesfornych dzieci.
Wydaje mi się jednak, że teraz wiem o czymś, co sprawia, że
polubiłem go jeszcze bardziej, mimo iż nie jest to rzecz, o której
powinno się wiedzieć, a tym bardziej, za którą należałoby lubić
własnego ojca. W moim przypadku tak jednak jest. Uśmiecham się na
samą myśl o tym. Stałem się powiernikiem tajemnicy. Co prawda nie
mam stuprocentowej pewności, czy dotyczy ona rzeczywistego wydarzenia ani nawet, czy
ma cokolwiek wspólnego z prawdą, ale lubię myśleć, że tak.
Wiele miesięcy temu byłem w Wiedniu na konferencji medycznej. Nie
lubię podróżować i nawet perspektywa wysłuchania recitalu fortepianowego
w Konzerthausie nie była w stanie zetrzeć z moich ust kwaśnego
grymasu, kiedy wychodziłem z walizką z domu. Pod tym względem
jestem zupełnie inny niż mój ojciec. Do każdej podróży szykuję się
jak do bitwy. Zatrzymałem się w hotelu Sacher, tak jak powinien
uczynić każdy, kto przybywa do Wiednia po raz pierwszy i być może,
jedyny w życiu. Niestety, połączone działanie bezsenności oraz
zmiany stref czasowych spowodowało, że nocami, zamiast spać,
wędrowałem bez celu opustoszałymi ulicami i odwiedzałem wszystkie
czynne bary, jakie udało mi się znaleźć w tym spokojnym mieście.
Często siedziałem aż do zamknięcia lokalu nad drinkiem, na którego
wcale nie miałem ochoty, marząc o tym, by zamknąć oczy i odpocząć
choć kilka godzin. Któregoś wieczoru, mniej więcej w połowie
pobytu, siedziałem samotnie w hotelowym barze, modląc się w duchu
po raz setny o to, żebym wreszcie mógł zasnąć albo przynajmniej
wrócić do domu. Ponieważ zajmowałem miejsce na barowym stołku,
plecami do drzwi, innych gości widziałem dopiero wtedy, kiedy podechodzili do
kontuaru i stawali po mojej lewej albo prawej stronie. Nie poświęcałem im
jednak zbyt wiele uwagi, w związku z czym zdałem sobie sprawę z
jej obecności dopiero wtedy, kiedy położyła mi na ramieniu drobną
rękę i wypowiedziała jego imię. Zapomniałem wspomnieć o istotnym
szczególe. Cztery lata temu, po śmierci ojca, który umarł w pełni
władz umysłowych w wieku 79 lat, matka zapytała mnie, czy chcę
odziedziczyć jego garderobę. Moi bracia uznali mnie chyba za
niespełna rozumu, ponieważ odpowiedziałem twierdząco, ja jednak
czułem się bardzo zaszczycony tą propozycją i cieszyłem się na
samą myśl o tym, że będę mógł nosić takie piękne rzeczy. Doskonale
zdawałem sobie sprawę, iż wystarczy mi ich do końca życia,
dodatkowo zaś (niech szlag trafi psychiatrów!) czułem, że dzięki nim
nabieram odrobinę stylu, który tak bardzo w nim podziwiałem - a im
starszy się stawałem tym więcej uwagi przywiązywałem do spraw tego
rodzaju.
Owego wieczoru w hotelowym barze miałem na sobie garnitur ojca: szary, z
miękkiego materiału, jeden z jego ulubionych, który zawsze
zabierał do Europy. Mama twierdziła, że czuł się w nim jak władca
świata.
Poczułem dotyk ręki na ramieniu, zaś kobiecy głos, słodki i
łagodny, wymówił imię ojca w taki sposób, w jaki czynią to Francuzi:
- Ąri...?
Zabrzmiało to jak pytanie, choć nie sposób było doszukać się w nim
najmniejszego wahania. Odwróciłem się, nie wiedząc, czego
powinienem się spodziewać. Ujrzałem przed sobą mniej więcej
sześćdziesięciopięcioletnią kobietę o uderzającej, wyniosłej
urodzie; przypuszczalnie pochodziła z Europy Wschodniej, bo kiedy
odezwała się ponownie, uczyniła to z wyraźnym akcentem. Miała
wystające kości policzkowe i głęboko osadzone oczy, takie same,
jakie widuje się na pochodzących z przełomu wieków fotografiach
rosyjskich arystokratów.
Na pięknej, choć bardzo zniszczonej twarzy, pojawił się wyraz
zdumienia i przerażenia. Nie dość, że kobieta ujrzała ducha, to
jeszcze czuła pod palcami znajomy materiał marynarki. Stanęła oko w
oko z częścią przeszłości, która, nie wiadomo z jakiego powodu,
stała się jak najbardziej realną teraźniejszością.
Powtórzyła jego imię, wpatrując się we mnie tak intensywnie, jak tylko człowiek może wpatrywać
się w człowieka, a następnie powiedziała zachrypniętym szeptem:
- Przecież to niemożliwe! Powinieneś mieć teraz siedemdziesiąt lat albo i więcej! Tak jak ja!
Przecież to było czterdzieści lat temu...
Zacisnęła palce na moim ramieniu. Przeniosła wzrok na mnie, potem
zaś na garnitur, w którym mój ojciec czuł się jak władca. Na jej
twarzy dostrzegłem błysk zrozumienia, lecz zanim zdążyłem
cokolwiek powiedzieć, cofnęła rękę, gwałtownie potrząsnęła głową,
odwróciła się i szybko wyszła z baru. Czy jej „Ąri” był moim ojcem?
Czy dotykała tej marynarki, jego marynarki, z miłością i nadzieją,
kiedy jechali czarną kanciastą taksówką przez Londyn, wracali z
teatru, wychodzili na kolację, a także w innych, cudownych i
magicznych chwilach ich życia, tak jak tutaj, teraz, tego
wieczoru? Czy później jego garnitur i jej suknia leżały obok
siebie na podłodze hotelowego pokoju? Czy byli jak dwie postacie z filmu, który
oglądamy wieczorem na ekranie telewizora, wzdychając w duchu:
„Boże, gdyby życie naprawdę tak wyglądało!”? Nie jestem pewien. Nigdy
się tego nie dowiem. Ostatnio jednak nawiedzają mnie znacznie
bardziej niepokojące myśli, szczególnie kiedy o trzeciej nad ranem
leżę w łóżku z szeroko otwartymi oczami i widzę sprawy znacznie
wyraźniej niż mógłbym sobie tego życzyć. Jeśli tamtego wieczoru
naprawdę uwierzyła, że widzi mego ojca albo jakiegokolwiek innego
Henry’ego, którego znała i kochała dawno temu, to wszystkie
uświęcone tradycją rytuały i obrzędy, przez które musiała
przebrnąć w trakcie długiego życia, w jednej chwili okazały się
całkowicie pozbawione znaczenia. Musimy za wszelką cenę unikać
takich tajemnic, ponieważ kryją się w nich straszliwe
niebezpieczeństwa. Tajemnice te są jak sen, który nie chce
przyjść, zostawiając nas w środku nocy sam na sam ze zbyt wieloma
godzinami wypełnionymi cieniem i ciszą.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik