138 Harlequin Romance Field Sandra Burzliwa milosc

background image

SANDRA FIELD

Burzliwa miłość

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pieniądze wszystko mogą, Lianę. Nie ma rzeczy niemożli­

wych.

Lianę Daley pochyliła się nad kierownicą swego samocho­

du, wpatrując się w pracujące wycieraczki, które przegrywały

walkę z padającym śniegiem. Małe grube płatki coraz szczel­

niej oblepiały przednią szybę. Śnieg zaczął padać już po po­

łudniu, gdy jeszcze rozmawiała z ojcem w jego domu, choć

trudno było nazwać rozmową to, co zaszło między nią a Mur-

rayem Hutchinsem za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Na­

wet słowo kłótnia było zbyt delikatne, by opisać to spotkanie,

które jego doprowadziło do ataku furii, a ją pozostawiło drżą­

cą i zdenerwowaną.

Gdy wyjeżdżała z Halif axu dwie i pół godziny temu, padał

duży śnieg i normalnie nigdy nie zdecydowałaby się na po­

dróż w takich warunkach. Ale nic nie zmusiłoby jej do pozo­

stania w domu ojca ani minuty dłużej. I tak była teraz jakieś

sto mil od Halifaxu, w połowie Doliny Wentworth.

Wiele by dała, żeby być już po drugiej stronie tej doliny,

w drodze do granicy Nowej Szkocji i Nowego Brunswicku

oraz do przystani promowej, łączącej ląd z Wyspą Księcia

Edwarda. Tam był jej dom. I tam był Patryk.

Cała droga pokryta była śniegiem rozjeżdżanym przez sa­

mochody. Co najmniej od godziny z trudem utrzymywała

miejsce między szarym chevroletem z przodu, a nieokreślo­

nym niebieskim samochodem z tyłu i zaczęła myśleć o nich

background image

6

BURZLIWA MIŁOŚĆ

jak o bliskich przyjaciołach. Przed chevroletem jechał duży

czerwony wóz z napędem na cztery koła. Gdyby miała takie
auto, nie musiałaby się martwić śnieżycą.

Zegarek elektroniczny przy kierownicy pokazywał godzi­

nę siódmą. Miała jeszcze co najmniej osiemdziesiąt mil do
przystani, a już robiło się ciemno. Ale promy będą kursować.
I przewiozą ją do Charlottetown. A to już niedaleko od domu.

Opony ślizgały się na zamarzniętym śniegu. Zobaczyła

przed sobą czerwone światła obu samochodów i zwolniła.
Posuwali się teraz w żółwim tempie. Tak nigdy nie dojedzie.

Pieniądze wszystko mogą, Lianę. Nie ma rzeczy niemożli­

wych.

Najgorsze było to, że postanowiła odwiedzić ojca z włas­

nej woli. Dwa tygodnie temu przeczytała o śmierci swego
brata Howarda, więc razem z Patrykiem pojechała na po­
grzeb. Z Howardem nigdy nie łączyły jej bliskie stosunki, był

od niej jedenaście lat starszy. Dzisiejsza wizyta spowodowana
była współczuciem dla ojca, który stracił ukochanego syna.
Chciała go pocieszyć w tym ciężkim momencie, jednakże to
spotkanie nabrało zupełnie innego charakteru.

Myśli jej znów wróciły do chwili obecnej. Zobaczyła przed

sobą coraz więcej świateł. Policja. Coś się musiało stać. To

tłumaczyło, dlaczego wszyscy tak bardzo zwolnili. Czerwony
samochód zatrzymał się, za nim chevrolet. Coraz bardziej
zdenerwowana, stanęła za nim. Zobaczyła, że kierowca chev-

roleta wysiada i udaje się w kierunku migających świateł sa­
mochodów policyjnych. Siedziała, nie wiedząc, co robić.

W końcu włożyła rękawiczki i, zostawiając pracujący sil­

nik, wysiadła. Poprzez zasłonę śniegu skierowała się w stronę
czerwonego samochodu. Na nogach miała niepraktyczne skó­
rzane kozaki, na ramionach różową wełnianą kurtkę do bioder.

Całe to ubranie miało dodać jej odwagi w spotkaniu z ojcem,

BURZLIWA MIŁOŚĆ 7

i nie chronić przed kaprysami przyrody. Obchodząc najgłęb­

sze zaspy i czując podmuchy lodowatego wiatru, minęła
chevroleta i przed sobą zobaczyła oficera policji, stojącego

przy czerwonym samochodzie. Kierowca chevroleta również
przysłuchiwał się rozmowie. Odetchnęła z ulgą, nie widząc

nigdzie wypadku i wtedy dobiegły ją słowa policjanta:

- Droga zamknięta, proszę pana. Właśnie przygotowali­

śmy dla państwa nocleg w pobliskiej szkole. Kolega pokaże
państwu drogę.

- Do licha! - zaklął kierowca chevroleta. - Mam ważne

spotkanie w Moncton.

- Autostrada od granicy do Moncton jest także zamknięta

- poinformował rzeczowo policjant.

- Szkoła? Co to za warunki? - Mężczyzna był bardzo

zdenerwowany.

- Najlepsze, jakie mogliśmy państwu zapewnić. Miejsco­

we kobiety przygotowują coś ciepłego do zjedzenia. Będzie to

na pewno przyjemniejsze niż spędzenie nocy w zaspie na

drodze.

- Nocy? - wykrzyknęła Lianę.
- Tak, proszę pani. Najświeższe prognozy zapowiadają, że

śnieg będzie padać co najmniej do północy, a my nie mamy
dość pługów, aby zagwarantować przejezdność tej drogi.

- Ale ja nie mogę spędzić tu nocy!

- Nie ma pani innego wyjścia.
- Nie mogę! To niemożliwe! - Lianę słyszała w swym

głosie narastającą histerię. - Muszę wrócić na Wyspę Księcia
Edwarda jeszcze dzisiaj...

- Promy także nie kursują. Proszę więc nie tamować ruchu

i udać się z kolegą do szkoły...

- Czy jest tu gdzieś telefon, z którego mogłabym skorzy-

background image

8 BURZLIWA MIŁOŚĆ

stać? - zapytała. - Muszę przekazać wiadomość. To bardzo

ważne.

- W szkole jest telefon. Zakładając, że linie nie są zerwane.

Ze strony czerwonego samochodu dobiegł ją sarkastyczny

głos:

- Młoda kobieto, wracaj do swego wozu i nie tamuj ruchu,

chcemy jak najszybciej znaleźć się w ciepłym miejscu.

Odwróciła się w jego stronę i odpowiedziała z gniewem,

który był wprost proporcjonalny do jej strachu:

- Czy mógłby pan nie wtrącać się w moje sprawy?

- Gdy zatrzymuje pani cały ruch na szosie w czasie burzy

śnieżnej, to jest to również moja sprawa.

W błękitnym świetle jego włosy wydawały się czarne,

w czerwonym - kasztanowe. W każdym wyglądał na najprzy­

stojniejszego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek spotkała i do

którego od razu poczuła instynktowną niechęć.

- Tak nie rozmawia się z kobietami... - wtrącił kierowca

chewoleta,

- Proszę natychmiast powrócić do swoich wozów - zaape­

lował policjant. - Proszę pana - zwrócił się do kierowcy

czerwonego samochodu - czy mógłby pan jechać za tamtym

wozem?

Mężczyzna zamknął okno i nawet nie spojrzawszy na Lia­

nę, skierował się w stronę samochodu policyjnego, zapar­

kowanego na poboczu.

Samochód policyjny skręcił w boczną drogę, która nie­

dawno musiała być odśnieżana i kończyła się dziedzińcem, na

którym stał budynek szkolny.

Lianę zaparkowała obok szarego chevroleta i zgasiła sil­

nik. Najpierw telefon - pomyślała. Muszę dostać się do telefo­
nu. Z tylnego siedzenia wzięła neseser, zawiesiła na ramieniu
torebkę i wysiadła ze swego volkswagena w chwili, gdy obok

BURZLIWA MIŁOŚĆ

9

ustawiał się niebieski samochód. Jego kierowca należał do
osób nie rzucających się w oczy.

Drugi oficer policji, który wydawał się jeszcze młodszy niż

pierwszy, poczekał, aż kilkanaście samochodów zaparkuje na

dziedzińcu, po czym powiedział:

- A teraz, panie i panowie, proszę udać się za mną.
W całej grupie były jeszcze tylko dwie kobiety, obie z męż­

czyznami, którzy wyglądali na ich mężów.

Szkoła była ciepła i pachniała tą charakterystyczną wonią,

na którą składał się zapach kredy, przemoczonych butów i pa­
sty do podłóg. Policjant zaprowadził ich do sali gimnastycznej
ze sceną w głębi, zapalił światło, poczekał, aż wszyscy się
zbiorą i powiedział:

- Jeden z farmerów powinien niedługo przywieźć coś cie­

płego do jedzenia. Gdyby państwo mogli zwrócić mu ponie­

sione koszty, byłoby to mile widziane. Łóżka polowe są w sali
na końcu korytarza, a koce tu w szafce. Chcemy również pro­

sić o niepalenie w klasach.

- Wygląda na to, że takie sytuacje często tu mają miejsce

- powiedział jeden z jowialnie wyglądających mężów.

- Co roku, proszę pana i to co najmniej raz - odpowiedział

policjant z uśmiechem. - Jutro rano powinni państwo móc
kontynuować podróż. Około siódmej któryś z nas przyjedzie

i poinformuje państwa o sytuacji. Czy są jakieś pytania?

- Czy jest tu gdzieś telefon, z którego mogłabym skorzy­

stać? - zapytała Lianę.

- Automat jest w holu, toalety po prawej stronie. Czy coś

jeszcze? - Poczekał chwilę, po czym zasalutował i wyszedł

z sali.

Przewodzenie objął jowialny mężczyzna.

- Może przedstawmy się sobie i wszyscy przejdźmy na ty

background image

10 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- zaproponował. - Mam na imię Joe, a to jest moja żona,

Mabel.

Mabel uśmiechnęła się nieśmiało. Lianę podała swoje imię.

Kierowca chevroleta, któremu wyraźnie wpadła w oko, miał
na imię Henry, a nie rzucający się w oczy mężczyzna, który
zaparkował obok niej, wymamrotał pod nosem coś, co
brzmiało jak Chester. Właściciel czerwonego samochodu, któ­

ry w pełnym świede okazał się tak przystojny, jak się tego

spodziewała i który wyglądał, jakby chciał być od niej jak

najdalej, nazywał się Jake.

Lianę przeprosiła towarzystwo i wyszła z sali, żeby poszukać

telefonu. Wykręciła numer i czekała, by się ktoś odezwał.

- Halo!

- Megan? Tu Lianę.

- Cieszę się, że dzwonisz. Wszystko w porządku?
- Nie wrócę dzisiaj do domu. Drogi są nieprzejezdne i mu­

szę spędzić tę noc w szkole w Dolinie Wentworth. Megan...

- Jakie to romantyczne! Czy są tam jacyś wysocy ciemno­

włosi nieznajomi?

- Nie - odpowiedziała. - Megan, czy możesz zaopieko­

wać się Patrykiem do mojego powrotu?

- Dlaczego ciągle się martwisz? - przerwała jej Megan.

- Wiesz przecież, że zawsze chętnie się nim zaopiekuję. Teraz
właśnie gramy w warcaby i jak zwykle rozłożył mnie na ło­
patki. Mówi, że jest taki zdolny po tobie, a jeszcze do tego taki
ładny... To niesprawiedliwe. Co mówisz?

- Zapytałam, czy mogę z nim rozmawiać? - Lianę uśmie­

chnęła się do siebie. Wesołe paplanie przyjaciółki działało na
nią uspokajająco.

- Oczywiście... Patryk, mama dzwoni.

Patryk podszedł do telefonu.

BURZLIWA. MDŁOŚĆ 11

- Mam już cztery damki - powiedział z dumą. - Megan

ma tylko jedną.

Lianę poczuła, jak bardzo za nim tęskni. Taki był kochany.

Był jej jedynym słabym punktem. I jak sprytnie ojciec wyko­
rzystał tę jej słabość...

- Jesteś tam jeszcze, mamo?
- Tak, kochanie, jestem... Patryku, nie wrócę dzisiaj do

domu. Utknęłam w jakiejś szkole z powodu tej śnieżycy...

- Nas zwolnili dzisiaj z lekcji i razem z Clancym zbudo­

waliśmy lądowisko ze śniegu dla naszej rakiety.

- Patryku, chcę cię prosić, żebyś nie rozmawiał z obcymi

- powiedziała ostrożnie Lianę. -1 w żadnym razie nie wsiadaj
do obcych samochodów.

- Mamo, już tyle razy mi to mówiłaś.

- I mówię jeszcze raz -powiedziała ostrzej niż zazwyczaj.

Patryk zauważył tę zmianę tonu.

- Dobrze - obiecał posłusznie.

- To jest bardzo ważne, Patryku. Wytłumaczę ci, gdy się

spotkamy. Co jadłeś na kolację?

- Jedzenie meksykańskie - oznajmił entuzjastycznie i za­

czął opisywać ciastka, jakie Megan upiekła po południu.

Zajęta rozmową nie zauważyła, że Jake stanął niedaleko niej.

- Kochanie, muszę już iść - powiedziała w końcu. - Ktoś

inny też chce skorzystać z telefonu. Dbaj o siebie. I pamiętaj,

co ci powiedziałam. Kocham cię, Patryku.

- Ja ciebie też - odpowiedział jak zawsze.

Lianę odłożyła słuchawkę i przez chwilę stała w miejsca,

'.

opierając czoło o aparat Nic mu sienie stanie. Przecież jej ojciec

nie wie, gdzie mieszkają. Musi się opanować. Tylko bez paniki

- Chciałbym skorzystać z telefonu, jeśli można. Tele­

fon... - powtórzył z przesadną cierpliwością.

- Przepraszam, że kazałam ci czekać.

background image

12

BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Czy wiesz, że zalazlaś mi za skórę? - Podszedł kilka

kroków.

- Dajesz mi to wyraźnie odczuć.
- Zwykle nie jestem tak mało subtelny.
- Jestem pewna, że nie.
- To nie dlatego, że jesteś piękna - powiedział. - Wielu

mężczyzn z pewnością ci to mówiło, a ja nigdy nie lubiłem
być jednym z wielu. Wyglądasz tak bezbronnie, z tymi wiel­
kimi niebieskimi oczami...

- Czy chcesz mi wmówić, że usiłuję zwrócić na siebie

twoją uwagę? - odburknęła Lianę ze złością.

- Niekoniecznie moją.
- A więc każdego mężczyzny, który akurat jest w pobliżu?

- Przerwała i spojrzała na niego z ironią. - Jak na kogoś,
komu spieszyło się do telefonu, wydaje mi się, że tracisz ze
mną ogromnie dużo czasu, choć mnie nie lubisz. A może to ty
chcesz zwrócić na siebie moją uwagę?

- Kim jest Patryk? - zapytał znienacka.
Lianę zbladła.
- Skąd wiesz o Patryku? - Jej głos zadrżał niepokojąco.
- Przed chwilą powiedziałaś mu, że go kochasz. - Popa­

trzył na nią zagadkowo.

- Och, oczywiście. - Zmęczonym ruchem ręki przetarła czo­

ło i dopiero wtedy zauważyła, jak bardzo jest zdenerwowana.

- Patryk to moja sprawa-powiedziała bezbarwnym głosem.

- Znakomicie zagrane... drżące palce, pobladłe policzki,

bardzo sprytne.

- Nie lubię cię. Wcale cię nie lubię - powiedziała z brutal­

ną szczerością, czując nagły przypływ energii.

- Więc może zgodzisz się, że nie lubimy się nawzajem

i postaramy się trzymać od siebie z daleka przez najbliższe
dwanaście godzin?

BURZLIWA MIŁOŚĆ

13

- To dobry pomysł - odpowiedziała złośliwie. - Najlepszy

ze wszystkiego, co od ciebie usłyszałam.

Zareagował natychmiast.
- Więc nie sądzisz, abym grzeszył inwencją? - zapytał.
- Nie - odpowiedziała. - Wyrobiłeś sobie zdanie o mnie

już w pierwszej minucie naszej znajomości. Bezradna kobiet­

ka, typowa głupia blondynka.

Rzucił jej spojrzenie zgłodniałego wilka.
- Niezupełnie typowa, kochanie.
- Wyjaśnijmy sobie pewne rzeczy - powiedziała ostrym

tonem. - Urodziłam się kobietą z blond włosami i niebieskimi
oczami, a układ moich genów spowodował, że przestałam
rosnąć, gdy osiągnęłam sto sześćdziesiąt dwa centymetry.
Nikt mnie w tych sprawach nie pytał o zdanie. Więc jeżeli mój
wygląd jest dla ciebie kłopotliwy, to twoja sprawa, nie moja.

Po drugie, mam nadzieję, że kiedy zdecydujesz się poświecić
swój czas i uwagę jakiejś kobiecie, wybierzesz brunetkę lub
rudą. Dla jej własnego dobra. Ale i tak jej współczuję. -

Uśmiechnęła się słodko. - A teraz może skorzystasz z telefo­
nu? Nie chciałabym, żebyś musiał czekać choć chwilę dłużej.

Tym razem jego uśmiech wyrażał uznanie.
- Czy mówiłem, że jesteś bezradna? Jeśli tak, to cofam te

słowa. Jesteś tak bezradna i bezbronna jak aligator.

- Zniżamy się do poziomu dziecinnych wyzwisk - powie­

działa i minęła go z dumnie uniesioną głową.

A właściwie, chciała minąć. Ale Jake błyskawicznie złapał

ją źa rękaw kurtki.

- Obrzucanie się wyzwiskami raczej dodaje pikanterii, nie

sądzisz? - spytał. - Gdybyśmy spotkali się na przyjęciu, pro­
wadzilibyśmy grzeczną rozmowę o niczym i oboje bylibyśmy
tym śmiertelnie znudzeni.

Lianę nie była pewna, czy mogłaby być znudzona, będąc

background image

14 BURZLIWA MIŁOŚĆ

w jednym pokoju z tym niepokojącym mężczyzną, ale nie
miała zamiaru mu tego powiedzieć.

- Obrzucanie się wyzwiskami też prędko staje się nudne. -

Starała się uwolnić rękaw z jego uchwytu. - Pozwól mi
odejść.

- Kiedy mi się spodoba.
- Masz dwie możliwości, do wyboru - powiedziała spo­

kojnym głosem. - Albo mnie puścisz, albo za chwilę zacznę
wrzeszczeć i ściągnę tu wszystkich, co będzie dla ciebie kło­
potliwe.

- Trzy możliwości... - Uśmiechnął się, puszczając jej

rękaw. - Mogę nie pozwolić ci krzyczeć.

- Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, więc bądź tak

uprzejmy i trzymaj się z dala ode mnie.

- Z przyjemnością - odpowiedział z grymasem drapieżni­

ka.

Żałując, że to nie do niej należało ostatnie słowo, Lianę

odwróciła się na pięcie i szybko ruszyła do sali. Od jutra rana
nigdy już nie będzie musiała oglądać tego faceta.

Podczas jej nieobecności Joe i dwaj inni mężczyźni usta­

wili stoły pod ścianą, a kilku innych wnosiło dymiące garn­
ki. Lianę chciała im pomóc, ale została odesłana do pokoju
nauczycielskiego po talerze i sztućce. Zupa była wspania­
ła, a ona nie miała nic w ustach od śniadania i byla

(

głodna.

Z apetytem zabrała się do jedzenia.

Poczuła się bezpieczniej, gdy ktoś przekazał wiadomość,

że lotniska w Nowej Szkocji i na Wyspie Księcia Edwarda są
zamknięte. A więc ojciec nie będzie mógł nic zrobić, dopóki
burza się nie skończy. Patrykowi nic nie zagraża. Przynaj­
mniej na razie. Przy posiłku dowiedziała się również, że Jake
wybierał ii« do Ottawy. Ottawa oddalona była setki mil od

BURZLIWA MŁOŚĆ

15

małej wioski Hilldale na Wyspie Księcia Edwarda. To dobrze,
pomyślała, dolewając sobie zupy.

Po posiłku Lianę pomogła posprzątać, a panowie zajęli się

przynoszeniem i rozstawianiem łóżek polowych. Ktoś zapro­
ponował grę w karty, do której się włączyła. Miała wspaniałą

pamięć i zdolności matematyczne, które przekazała synowi.
Grali w różne gry, w końcu doszli do pokera. Gdy stale po­

większała swą pulę drobnych wygranych, poczuła, że Jake ją
obserwuje.

Teraz mu pokażę, pomyślała. Głupia blondynka! Rzeczy­

wiście!

Przed jedenastą wszyscy już byli w łóżkach, okrywając się

kocami i własnymi płaszczami. Lianę zdecydowała się nie
rozbierać. Podłożyła sobie pod głowę zwiniętą kurtkę i trochę

zakurzonym kocem okryła nogi. Zamknęła oczy i starając się

nie myśleć o ojcu, Patryku ani Jake'u, próbowała zasnąć.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Było ciemno, gdy Lianę się obudziła. Czuła, że ma lodowa­

te nogi i zdrętwiały kark. Obok niej pochrapywał energicznie

Joe. Przez chwilę leżała spokojnie, rozpamiętując wydarzenia

poprzedniego dnia. Zamknęła oczy, starając się zasnąć. Ale

nic nie mogło zagłuszyć głosu, który ciągle dźwięczał jej

w uszach.

Ojciec chciał Patryka.
Był bogatym człowiekiem, przyzwyczajonym do tego, że

wszyscy tańczyli, jak im zagrał i głęboko wierzącym w to, że

każdego można kupić.

Nie pozwoli, abym sprzeciwiała się jego woli, myślała.

Wcześniej czy później dowie się, gdzie mieszkamy. I co wtedy?

Przykryła nogi żakietem i oparła głowę na ręku, wpatrując

się w otaczającą ciemność i czując się bardziej samotna niż

kiedykolwiek w życiu. Musi walczyć. Wykorzystać wszystko,

by przechytrzyć Murraya Hutehinsa. Patrykowi należy się

lepsze dzieciństwo niż to, które było jej udziałem.

Ale ojciec miał pieniądze. Zagroził, że wynajmie prawni­

ków, aby doprowadzili do odebrania jej praw rodzicielskich.

Miał pieniądze i władzę. Jakie mogła mieć szanse, by z nim

wygrać?

Przewróciła się na drugi bok, szczelniej okrywając się ko­

cem. Zamknęła oczy, znów próbując usnąć. Ale ramiona za­

częły ją swędzić od angorowego swetra, stopy marznąć i bar­

dzo chciało jej się pić.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 17

Wbrew woli, jej myśli znów wróciły do wczorajszej wizy­

ty. Najgorsze w tym wszystkim było to, że dała się zastraszyć

jak małe dziecko. Miała dwadzieścia siedem lat i w ciągu

ośmiu lat, jakie minęły od czasu, gdy uciekła z domu, urodziła

Syna i zapewniła utrzymanie im obojgu. A jednak trzy kwa­

dranse, spędzone w towarzystwie Murraya Hutehinsa, zupeł­

nie przekreśliły te lata.

Czuła się, jakby znów była małą wystraszoną dziewczynką.
Podkuliła nogi i przez kilka minut wsłuchiwała się w od­

głosy nocy. Joe przestał chrapać, za to Henry zaczął. Obok

szkoły przejechał pług śnieżny. Poczekała jeszcze dwie czy

trzy minuty nadsłuchując, czy ktoś się nie obudził, po czym po

cichu wstała ze swego łóżka. W samych skarpetkach, bez

butów, poszła napić się wody.

Wyszła z łazienki i powędrowała korytarzem w kierunku

najdalej położonej klasy, udekorowanej wycinankami bał­

wanków, gdzie małe stoliki świadczyły o tym, że należy ona

do najmłodszych uczniów. Atmosfera tej sali przypominała

sypialnię Patryka i Lianę poczuła, że ogarnia ją uczucie spo­

koju. Usiadła na ławce najbliżej okna, oparła łokcie na kola­

nach i wpatrywała się w ciemność za oknem.

Kilka płatków śniegu wirowało za szybą, kaloryfer wyda­

wał bulgoczące dźwięki, a poza tym panowała taka cisza, że

poczuła się tak, jakby była jedynym człowiekiem na ziemi.

Starała się myśleć logicznie i racjonalnie ocenić swoje

szanse. Mogłaby pozostać w domu, w którym mieszka z Pa­

trykiem od trzech lat, licząc na to, że ojciec nie zdecyduje się

na porwanie własnego wnuka. Mogłaby wynająć adwokata,

mając nadzieję, że prawo zapewni jej ochronę. Mogłaby się

gdzieś ukryć. Ale gdzie? I jak? Patryk musi przecież chodzić

do szkoły, potrzebuje spokoju i stabilizacji. Bo Patryk nie ma
ojca...

background image

18 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Tak mało mogę zrobić, myślała ze strachem. Ale jeżeli nic

nie zrobi, ojciec odbierze jej Patryka.

Cóż za zaklęte koło!
Nagle zobaczyła w szybie odbicie męskiej sylwetki.
Odwróciła się w popłochu i stwierdziła, że to Henry, nie

Jake.

- Pług śnieżny mnie obudził, ale właśnie wybierałam się

z powrotem do łóżka - powiedziała.

Henry miał pewną nadwagę i przelewając się z nogi na

nogę, torował sobie drogę między małymi stolikami w jej
kierunku.

- Wyglądamy, jakbyśmy dźwigali na sobie wszystkie pro­

blemy świata - odezwał się jowialnie. - Taka ładna istotka...
Co się stało? Kłopoty z mężusiem?

Gdyby to było takie proste, pomyślała z ironią.

- Nie mam męża - odpowiedziała oschle.

I to był błąd.

- Dokucza nam brak męża... - powiedział ze śmiechem,

który miał być wesoły, a był obleśny. - W takim razie mogę ci
pomóc.

Sięgnął w stronę Lianę tłustą łapą. Była młoda i zręczna,

więc zwinnie przemknęła między stolikami, przesuwając je­
den tak, by mu zagrodzić drogę.

- Nie potrzebuję pomocy - warknęła. - Nie potrzebuję

również męża. A jeżeli mnie dotkniesz, to rozbiję ci na głowie
ten stolik.

- No, no, nie mówisz tego serio...
Od strony drzwi rozległ się głęboki męski śmiech.
- Wydaje mi się, że bardzo serio, Henry - powiedział

Jake. - Na twoim miejscu wróciłbym do łóżka.

Henry, na szczęście, przejął się tą radą i mamrocząc pod

nosem wyzwiska, oddalił się spiesznie.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 19

- Schadzka o północy? - spytał z kpiącym uśmieszkiem

Jake. - Czyżbyś rozmyśliła się w ostatniej chwili?

- Na pewno uważasz, że to znów moja wina - odpowie­

działa ostro Lianę. - Oczywiście, zwabiłam go tu spojrzeniem

moich wielkich błękitnych oczu, prawda?

Jake trzymał ręce w kieszeniach swoich świetnie uszytych

spodni, a obszerny wełniany sweter jeszcze poszerzał go w ra­
mionach.

- Henry jest bogatym człowiekiem i od niedawna wdow­

cem. Na pewno zdążył już podzielić się z tobą tą wiadomością.

- Nie dałam mu dość czasu - odrzekła. - I możesz mi

wierzyć, że jego bogactwo wcale nie czyni go bardziej atra­

kcyjnym. Przynajmniej dla mnie.

Rzuciła mu spojrzenie spod rzęs, które były jednym z jej

atutów i ze zdumieniem stwierdziła, że zaczyna się dobrze
bawić.

- Nie tylko jestem bezradną kobietką, ale jeszcze bez­

względną awanturnicą. Zaskakująca kombinacja.

- Pieniądze to dobra rzecz.
- Owszem, ale nie aż tak bardzo, żeby pozwolić takim

typom jak Henry, by mnie napastowali.

- Grasz o jakąś wyższą stawkę?

Stał oddzielony od niej tylko jednym rzędem ławek. Lianę

przyglądała się jego twarzy.

- Gram jedynie w pokera - powiedziała.
- To bardzo dobrze. Pokerową twarz... Trzeba przyznać,

że umiesz ukrywać swoje myśli. Ciekaw jestem, dlaczego?

Starając się mieć tę pokerową twarz, Lianę zasugerowała:

- Może po to, by zmusić zbyt ciekawskich do zgadywania?
- Na wszystko masz odpowiedź. - Uśmiechnął się.

- A więc, skoro nie zwabiłaś tu Henry'ego w celu przeżycia
małej przygody, dlaczego z takim uporem wpatrujesz się

background image

20 BURZLIWA MIŁOŚĆ

w ten niezbyt ciekawy widok za oknem - tu spojrzał na zega­

rek - o trzeciej nad ranem? Każdy, kto ma czyste sumienie, śpi
teraz snem sprawiedliwego.

- Wobec tego, co ty masz na sumieniu, Jake?
Tym razem roześmiał się na głos.
- Sam się o to prosiłem, prawda? Zobaczyłem, jak wycho­

dzisz z sali, a kilka minut później Henry wymknął się za tobą.
Prosta ciekawość.

- Nic nie jest proste, jeśli dotyczy ciebie - powiedziała

Lianę, zastanawiając się, skąd jej ta złota myśl przyszła do
głowy.

- Jesteś czarodziejką - szepnął Jake miękkim ciepłym

głosem.

Poczuła, że coś ścisnęło ją za gardło, tak że nie mogła

wydobyć z siebie głosu. Jeżeli ona była czarodziejką, on był
królem demonów, z kruczoczarnymi włosami i oczami jak
węgle. Czuła jego obecność każdą komórką swego ciała. Było
to wrażenie tyleż niezwykłe, co przerażające.

- Nie jestem ani czarodziejką, ani awanturnicą, Jake -

odezwała się głosem, któremu starała się nadać normalne
brzmienie. - Po prostu zwyczajną kobietą.

- Zwyczajną kobietą, która czegoś panicznie się boi -

zauważył, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. - Czego się

tak obawiasz, Lianę?

- Niczego! - wykrzyknęła, cofając się bezwiednie.
- Boisz się. Boisz od czasu rozmowy z policjantem, kieru­

jącym wczoraj ruchem na szosie. Co zrobiłaś, że jesteś tak

przerażona?

- Oczywiście, to ja musiałam coś zrobić - powiedziała

I goryczą. - Tylko takie rozwiązanie przychodzi ci do głowy.

- Muz rację. Więc od kogo uciekasz? Dlaczego mi nie

powtoiz? Może mógłbym ci pomóc?

BURZLIWA MIŁOŚĆ

21

Przez moment miała ogromną ochotę podzielić się z nim

swoimi problemami, przekonać się, czy może rzeczywiście
mógłby jej pomóc. Bo przecież potrzebowała tego, była pew­
na. Nie mogła sama walczyć z ojcem. Ale nie mogła też
nikomu ufać.

- Wyobrażasz sobie niestworzone rzeczy. Martwię się po­

godą, to wszystko.

- Kłamiesz - odpowiedział.
- Tak, kłamię! - wybuchnęła. - Bardzo sprytnie to odgad­

łeś, Jake. Gratulacje. Może coś jeszcze na bis?

- To. - Wziął ją w ramiona i pocałował.
Był to pocałunek zrodzony z gniewu i tak krótki, że prawie

obrafliwy. Zesztywniała ze zdumienia. Stała bez ruchu nawet
wówczas, gdy już wypuścił ją z objęć.

- Używasz takiej samej wody kolońskiej jak mój ojciec

- wypowiedziała na głos pierwszą myśl, jaka przyszła jej do

głowy,

- Ale nie takiej samej jak Patryk?
- Och, nie. Nie takiej jak Patryk. Ty i Henry polujecie na

łatwą zdobycz. Wasze zaloty nie sprawiają mi żadnej przyje­
mności.

Wiedziała, że poczuje się dotknięty tym porównaniem

z Henrym. Wiedziała również, że nie pozostawi tej uwagi bez
ciętej riposty i przygotowała się na jego atak. Ale ten nie
nastąpił. Jake przyglądał się jej bez słowa, a jego twarz przy­
pominała maskę wyciosaną w kamieniu. W końcu, gdy już nie
mogła wytrzymać tej ciszy, powiedział bezbarwnym głosem:

- Przepraszam, że cię pocałowałem. Nie miałem prawa

tego robić.

Lianę była całkowicie zaskoczona.
- Nigdy w życiu nie spotkałam tak niepokojącego czło­

wieka! - wykrzyknęła.

background image

22 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Czy to oznacza, że przyjmujesz moje przeprosiny? -

Uśmiechnął się.

- A czy to ma jakieś znaczenie?
- Tak, skoro pytam.
- W takim razie dobrze. Przyjmuję.
- Świetnie. Dlaczego więc tak się wczoraj bałaś, Lianę?

W samych skarpetkach była znacznie niższa od niego.

Wysoko zadzierając głowę, spojrzała mu w twarz i nagle za­
pragnęła podzielić się z nim dręczącym ją koszmarem. Jaka
szkoda, że to niemożliwe, pomyślała z żalem.

- Nie mogę ci tego powiedzieć, Jake. Nie mogę. Przykro

mi - powiedziała szczerze.

- Nie ufasz mi? - Wyglądał na zawiedzionego.
- Jak mogę ci ufać? Nie znam cię. I od początku dałeś do

zrozumienia, że mnie nie lubisz.

Zamyślił się, jak gdyby rozważał, co należy teraz zrobić.
- Lepiej wracaj do łóżka - powiedział w końcu. - Mam

wrażenie, że o świcie policja nas stąd wyrzuci, żeby szkoła
mogła normalnie pracować.

Lianę poczuła się dziwnie zawiedziona. Już niedługo ten

ciemnowłosy nieznajomy uda się w swoją stronę i drogi ich
się rozejdą, by nigdy sienie spotkać. Była równie pewna tego,
że jej nie lubi, jak tego, że chciał jej pomóc.

- Myślę, że masz rację - powiedziała cicho. - Czy zdajesz

sobie sprawę z tego, że nawet nie wiem, jak się nazywasz?
Znam tylko twoje imię.

- Brande. Jacob Brande.

Siedem lat wcześniej, gdy urodził się Patryk, Lianę oficjal­

nie zmieniła swoje nazwisko na nazwisko rodowe matki.

- Lianę Daley.
- Panna? - zapytał.
- Nigdy nie wyszłam za mąż - odpowiedziała.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 23

- Musisz być bardzo wybredna. Czy żaden z kandydatów

nie był dość bogaty?

Zareagowała niezbyt elegancko.
- Wypchaj się, Jake. My, kobiety, nie wszystkie lecimy na

pieniądze.

- Czas do łóżka, panno Daley.

Mogłaby się sprzeczać, mogłaby jeszcze przedłużyć tę

dziwną nocną rozmowę w wiejskiej szkółce. Ale co by to
dało? Niezależnie od silnych emocji, jakie nimi targały, nie

mieli już sobie nic do powiedzenia. Ani wspólnej przeszłości,
ani możliwej przyszłości. Jedynie teraźniejszość.

- Dobranoc - powiedziała, wyciągając rękę.
- Dobranoc, Lianę. - Uścisnął jej dłoń.

Odwróciła się na pięcie i pomknęła korytarzem w kierunku

ich zaimprowizowanej sypialni. Na jej widok Henry ostenta­
cyjnie odwrócił się plecami. Joe znów chrapał. Położyła się na

swoim łóżku, zamierzając przeanalizować, co wydarzyło się
między nią a Jake'em, ale natychmiast usnęła. Naglę usłysza­
ła głos Mabel:

- Czas wstawać, kochanie. Zamieć się skończyła i drogi

już są przejezdne... Dobrze spałaś?

- Dobrze - odpowiedziała.
- To wspaniale - dodał Jake.

Lianę skrzywiła się na jego widok. Stał kilka kroków od

niej i patrzył kpiąco. Zaczerwieniła się na myśl, że przyglądał

się jej, gdy spała. Odgarnęła włosy z twarzy, wiedząc z do­
świadczenia, że pod oczami ma błękitne sińce, ponieważ cera

jej była zbyt jasna, by ślady nie przespanej nocy mogły być

niewidoczne. On natomiast wyglądał wspaniałe. Całkowicie
obudzony, świeżo ogolony, z błyszczącymi włosami. Nawet

się nie zaciął przy goleniu, pomyślała z żalem. Ten mężczyzna
nie miał w sobie żadnych ludzkich słabości.

background image

24 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Pochylił się nad nią i wyszeptał, aby tylko ona mogła to

usłyszeć:

- Czarodziejka, awanturnica i w dodatku wstaje lewą no­

gą.

Wiedząc, że zachowuje się jak jędza, powiedziała:
- Mam nadzieję, że nie jesteś żonaty, Jake'u Brande. Po­

myśleć tylko, iłe trudu musiałaby zadać sobie twoja żona, by
zawsze móc sprostać twoim wymaganiom. Niełatwo jest
współzawodniczyć z doskonałością.

- Widzę, że rano twój język jest tak samo ostry - powie­

dział pogodnie. - Może umyjesz twarz, a poczujesz się lepiej.

- I tak nie mogłabym już czuć się gorzej, nigdy nie należa­

łam do rannych ptaszków. Nie dobudzę się jeszcze przez co
najmniej dwie godziny.

Następnie, zastanawiając się, co spowodowało, że podzie­

liła się z nim tą informacją, pospieszyła w stronę łazienki.

Gorąca woda, staranny makijaż i dobrze wyszczotkowane

włosy zdecydowanie poprawiły jej humor. Pomyślała sobie,
że byłoby dobrze móc tak samo łatwo poradzić sobie z innymi
kłopotami. Gdy wróciła do sypialni, łóżka były już zwinięte
i tylko kilkoro podróżnych kręciło się jeszcze po sali. Jake'a

nigdzie nie było. Henry'ego, na szczęście, też.

Mabel szybko się z nią pożegnała.
- Joe spieszy się, żeby jak najszybciej napić się kawy. Ale

mieliśmy przygodę, prawda? Uważaj, żeby nie wpaść w po­
ślizg i nie wylądować w rowie.

Lianę włożyła kurtkę i zapięła torbę. Z kluczykami w ręku

wyszła z sali i podążyła śladami Mabel. Jake'a już nie było.

Nawet się nie pożegnał, pomyślała z żalem, otwierając

drzwiczki samochodu. A może jest przyzwyczajony do cało­
wania kobiet o trzeciej nad ranem, w dodatku tych, których

BURZLIWA MIŁOŚĆ 25

nie lubi? Ale jeżeli jej nie lubi, to dlaczego czuje się taka

zawiedziona, że się z nią nie pożegnał?

Z lusterka samochodowego spojrzały na nią zakłopotane

niebieskie oczy. Co z tego, że Jake nie lubi kobiet. Ona prze­

cież nie lubi mężczyzn. Nie ufa im. Dlaczego więc poświęca

tej sprawie tyle uwagi?

Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Zauważyła kątem oka,

że Chester zdrapuje lód z szyb swego wozu. Pomachała mu na

pożegnanie i wycofała się z parkingu. Im szybciej znajdzie się

na głównej drodze, tym szybciej przestanie myśleć o Jake'u

Brandzie.

Dzień zapowiadał się bardzo ładny. Świat wyglądał jak na

zimowych pocztówkach. Jasnozłote słońce powoli wznosiło

się na błękitnym niebie. Drzewa rzucały długie fioletowe

cienie, śnieg był głęboki i gładki, oślepiający białością.

Lianę wjechała na autostradę, pomiędzy dwa wały śniegu

pozostawione przez pług. Mabel i Joe byli już poza zasięgiem

jej wzroku. Jadąc, zaczęła robić plany na rozpoczynający się

dzień. Najpierw zatrzyma się przy jakiejś restauracji, zje śnia­

danie i wypije kawę, a następnie jak najszybciej postara się

dojechać na prom.

Przed pierwszą restauracją zobaczyła zaparkowany samo­

chód Joego, ale nie było tam czerwonego samochodu Jake'a.

Pojechała dalej. Przed drugą restauracją, przy stacji benzyno­

wej, stał cadillac i ciężarówka. Zdecydowała, że nie może już

i nie chce dalej ścigać Jake'a. Zaparkowała i wysiadła.

Kawa i dwa domowe pączki wyraźnie poprawiły jej na­

strój. Pół godziny później znów była na autostradzie. Musiała

jechać bardzo ostrożnie, ale posuwała się do przodu i dziesięć

po dziewiątej opuściła granice Nowej Szkocji, kierując się

w stronę przystani. Krajobraz był teraz głównie nizinny, z roz­

rzuconymi gdzieniegdzie zabudowaniami. Słońce grzało

background image

26 BURZLIWA MIŁOŚĆ

przez szyby i czuła już, że zbliża się do domu. Sama myśl ojej
własnych czterech ścianach napełniała ją dumą i dodawała
pewności siebie. Jeśli chodzi o ojca, na pewno coś wymyśli.
Może będzie musiała poprosić o pomoc sąsiadów, może weź­
mie adwokata i kupi obronnego psa, a może zrobi to wszy­
stko? Z pewnością będzie musiała wyjaśnić sytuację Patryko­
wi.

Droga była gładka, bez zakrętów. Strach minionej nocy

wydawał się niczym nie uzasadniony. Po prostu zareagowała
na spotkanie z ojcem tak, jak zawsze. Tym razem nie dam się

zastraszyć, pomyślała ze złością.

Z przeciwka minął ją autobus, ochlapując mokrym śnie­

giem szyby. Włączyła wycieraczki i przez moment obserwo­
wała w lusterku, jak się oddala. Nagle jej dłonie mocniej
zacisnęły się na kierownicy, tak że samochód lekko zarzuciło.

Na horyzoncie, daleko z tyłu, zobaczyła czerwony samochód.

Jake?
Przyśniło ci się, ofuknęła samą siebie. Drogi pełne są czer­

wonych samochodów, z których każdy może jechać do przy­
stani. Nie każdy z nich musi należeć do Jake'a. W każdym

razie, Jake wyjechał przecież dużo wcześniej. Jest już pewnie
w pół drogi do Montrealu.

Czerwony samochód był ciągle tak daleko, że nie mogła

rozpoznać marki. Zagryzając wargi ze złości, że w ogóle po­
święca mu tyle uwagi, zwolniła, żeby ewentualnie mógł ją
wyprzedzić.

Dlaczego, Lianę? - mruknęła. Dlaczego jesteś ciekawa,

czy to Jake? Kim on jest dla ciebie?

Po prostu jestem ciekawa, to wszystko, odpowiedziała so­

bie. Jest bardzo atrakcyjnym mężczyzną, z którym, w pew­
nym sensie, spędziłam noc.

A on nawet się ze mną nie pożegnał.

BURZLIWA MDŁOŚĆ 27

Minęła wierzchołek wzgórza i przyhamowała. Serce biło

jej szybciej, a dłonie mocniej zacisnęły się na kierownicy.

Cyferki na tarczy zegarka, na tablicy rozdzielczej, zmieniały
się denerwująco powoli. I wtedy zobaczyła w lusterku nadjeż­
dżający czerwony samochód. To był Jake. Dlaczego jedzie na
Wyspę Księcia Edwarda? Mówił przecież w nocy, że wraca do

Ottawy.

Chce mnie znów zobaczyć. To dlatego odjechał bez pożeg­

nania, pomyślała.

Nie oszukuj się. Wyrosłaś już z bajek o Kopciuszku, ofuk­

nął ją wewnętrzny głos.

Stopniowo zwiększała prędkość. Czerwony samochód nie

podejmował żadnej próby, by ją wyprzedzić, stale utrzymując
tę samą odległość. Zdając sobie nagle sprawę, że uśmiecha się
do siebie, Lianę włączyła radio i zaczęła nucić najnowszą
melodię Annę Murray.

W dali widać było cieśninę Northumberland. Na stalowo­

niebieskiej powierzchni wody unosiły się kawałki kry. Gdy
dojechali do przylądka Tormentine, czerwony samochód za­
trzymał się na stacji benzynowej. Lianę jechała dalej, bo prze­
cież gdzie indziej mógłby dostać się tą drogą, jak nie na
przystań? W porcie zapłaciła dziesięć dolarów za bilet i zajęła
miejsce w kolejce samochodów czekających na załadunek.
Trzy inne ustawiły się za nią i dopiero wtedy podjechał znajo­

my czerwony wóz.

Na przeprawę trzeba było czekać dwadzieścia minut. Lianę

postanowiła nie wysiadać z auta. Była ciekawa, co zrobi Jake.

Dziesięć minut później ogłoszono przez megafony, że za­

czyna się zaokrętowanie i pierwsze samochody ruszyły na

prom. Utrzymując swoje miejsce w kolejce, Lianę posuwała

się stopniowo, aż usłyszała pod kołami chrzęst metalowego

pokładu. Stosując się do wskazań kierującego ruchem, zapar-

background image

28 BURZLIWA MIŁOŚĆ

kowala na górnym pokładzie. Z doświadczenia wiedziała, że
kierowcy proszeni są o opuszczanie pojazdów podczas prze­

prawy, więc Jake będzie musiał coś zrobić. Ciekawe, jakie
będą jego pierwsze słowa, gdy się spotkają.

Minął ją niebieski samochód, zajmując miejsce po jej lewej

stronie. Natychmiast rozpoznała kierowcę. Również spędził
z nią noc w szkole. Chester. Człowiek tak nie rzucający się

w oczy, jak i jego samochód.

Czując nagły przypływ strachu, zacisnęła dłonie na kie­

rownicy. Jake za nią. Chester obok. To nie mógł być przypa­
dek.

Jeden albo obaj musieli ją śledzić od chwili, gdy wyjechała

od ojca wczoraj po południu. Jeden lub obaj byli przez niego
opłacani.

Jakaż była głupia! To logiczne, że ojciec kazał ją śledzić.

Była to najprostsza metoda, żeby się dowiedzieć, gdzie miesz­
ka. Jechać za nią w pewnej odległości, aż sama doprowadzi
ich do swego domu. Jakże to zagranie pasowało do stylu ojca.

I prawie wpadła w tę pułapkę.
Jeden czy obaj? - myślała w kółko. Kto pracuje dla mojego

ojca? Jake? Chester? Jak mogłaby to sprawdzić?

ROZDZIAŁ TRZECI

Chester wysiadł z samochodu, chowając twarz przed

mroźnymi podmuchami wiatru w kołnierzu palta. Ale czy
tylko dlatego? Lianę zastanawiała się nad tym, obserwując go.
Może kulił się w sobie, by go nie poznała? Kierujący ruchem
kazał mu zaparkować w takim miejscu, że nie mogła go nie

zauważyć, więc może robił teraz wszystko, by nie zwracać na
siebie uwagi.

Czy dlatego również Jake nie starał się jej dogonić ani też

nie przyszedł porozmawiać, gdy czekali w kolejce na przysta­
ni? To nie było konieczne. Przecież i tak wiedział, co będzie
robiła przez najbliższą godzinę.

Z tego samego powodu nie pożegnał się z nią tego ranka.
Do zdenerwowania doszło teraz uczucie zawodu. Bo prze­

cież coś było między nimi. Jakiś przebłysk uczucia, zaintere­
sowania, którego nie chcieli ujawnić nawet przed sobą. Ale

było to coś autentycznego. A teraz musiała spojrzeć prawdzie
w oczy. Prawdopodobnie Jake był na usługach jej ojca.

I gdy skulona za kierownicą swego samochodu rozważała

tę możliwość, podszedł do niej kierujący ruchem i zapukał
w szybę.

- Prosimy o opuszczenie samochodów - powiedział.
Zastanowiła się przez chwilę, co by zrobił, gdyby wyjaśni­

ła mu, dlaczego nie chce wysiąść. Pewnie uznałby, że jest
wariatką z manią prześladowczą. Więc z uśmiechem powie­
działa:

background image

30 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Przepraszam, zamyśliłam się. Już wysiadam.
Włożyła rękawiczki i chociaż wiatr był przejmująco zim­

ny, na chwilę podeszła do burty. Co miała teraz robić? Nie
mogła jechać prosto do domu wiedząc, że jest śledzona przez
Jake'a i Chestera. Nie mogła wskazać im drogi do Patryka.

Zeszła na dół i zajęła miejsce w kolejce do bufetu, zama­

wiając bułkę, jajko i kawę. Gdy zapłaciła za swoje śniadanie
i z tacą w rękach odchodziła od lady, zobaczyła siedzącego
przy stoliku Jake'a, który gestem wskazywał jej wolne miej­
sce naprzeciw siebie.

Ten zwykły gest tak ją rozzłościł, że rzuciła mu wściekłe

spojrzenie i skierowała się w przeciwległy kąt sali. Chestera

nie było nigdzie widać.

Jedząc swoje śniadanie, próbowała obserwować oddalają­

cy się brzeg. W pewnej chwili usłyszała dobrze znany głos.

- Już po dziesiątej, czy bywasz w złym humorze aż do

południa?

Następnie, bez pytania o zgodę, Jake zajął miejsce przy

stoliku.

Chociaż jego głos wyrażał rozbawienie, oczy pozostawały

poważne. W nocy wydawało się, że są czarne, ale teraz,
w świetle dnia, widać było, że są ciemnobrązowe, pełne taje­
mnych głębi i ukrytych niebezpieczeństw.

- Jake, nie chcę siedzieć z tobą przy jednym stoliku -

powiedziała Lianę spokojnym tonem.

- Co wydarzyło się między trzecią nad ranem a dziesiątą?

-zapytał.

Popatrzyła na niego w milczeniu, zauważając różne szcze­

góły, których nie widziała w mroku wczesnego poranka. Miał
długie czarne rzęsy, tak czarne jak włosy, i małą białą bliznę
na jednym policzku. Sprawiał wrażenie uczciwego. Ale prze­
cież był człowiekiem jej ojca.

BURZLIWA MIŁOŚĆ

31

- Ciągle przed czymś uciekasz. Widzę to wyraźnie.
To, że tak otwarcie nawiązywał do strachu, którego przyczynę

znał bardzo dobrze i do którego sam przykładał rękę, napełniło ją

wściekłością. Ale nie mogła mu przecież pokazać, że odkryła,
dlaczego ją śledził. Lepiej nie zdradzić się przedwcześnie i uciec
mu, gdy tylko opuszczą prom. Opanowała się.

- Było to nieuprzejme z twojej strony, odjechać rano bez

pożegnania - powiedziała. - A ja bardzo sobie cenię dobre
maniery.

Jake usiadł wygodniej na swoim miejscu.

- Wiedziałem, że cię wkrótce zobaczę.

Spojrzała na niego podejrzliwie. Czyżby chciał zagrać

z nią w otwarte karty?

- Skąd wiedziałeś?

Uśmiechnął się leniwie.
- Potrzebujesz pomocy. Mam trochę wolnego czasu, nie mu­

szę natychmiast wracać do Ottawy. Więc pojechałem za tobą.

- Nie jechałeś za mną, gdy zatrzymałam się na kawę -

odparowała.

- Masz tablicę rejestracyjną PEI i powiedziałaś wczo­

raj policjantowi, że musisz wrócić na wyspę. Nie trzeba
być Sherlockiem Holmesem, żeby wydedukować, dokąd je­

dziesz.

- Nie chcę twojej pomocy.
- Wiem, że nie chcesz. Ale nie mogę się spokojnie przy­

glądać, gdy ktoś boi się tak bardzo jak ty... - Wpatrując się
w nią, zapytał: - Jak to się dzieje, że ilekroć jestem blisko

ciebie, mam ochotę cię pocałować?

Jakieś dziecko zaczęło płakać, ktoś z głośnym brzękiem

upuścił talerz przy bufecie. Lianę przypomniała sobie ten
krótki pocałunek z poprzedniej nocy, niespodziewane ciepło
jego warg, szok i fale gorąca, które kolejno ogarniały jej ciało.

background image

32 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Jeżeli nie chcesz, by połowa sadzonego jajka wylądowa­

ła ci na głowie, nawet nie myśl o tym, żeby mnie jeszcze
pocałować - mruknęła niepewnym głosem.

- Nie powiedziałem, że mam zamiar to zrobić, tylko że

mam ochotę. I nawet ty nie możesz mi zabronić moich ma­
rzeń. Ale chciałbym wiedzieć, dlaczego tak na mnie dzia­

łasz... Ja przecież nie lubię blondynek.

- Ty po prostu nie lubisz kobiet.
- Chyba masz rację. Więc dlaczego...?
Ponieważ mój ojciec jest bardzo bogaty. W ostatniej chwili

się powstrzymała, by tego nie powiedzieć na głos.

- Jesteś całkiem przystojny, Jake - powiedziała zamiast

tego. - Na pewno jest mnóstwo kobiet, które marzą, by jakiś
mężczyzna zajął się ich sprawami. Być może nie jesteś przy­
zwyczajony do kobiet, które cię nie potrzebują i nie mdleją na
twój widok. Ja osobiście uważam, że brakuje ci nieco finezji.

Uśmiechnęła się do niego uprzejmie i powróciła do prze­

rwanego śniadania. Zauważyła, że jej przemowa nie przypad­
ła mu do gustu. I gdyby wzrok mógł zabijać, już leżałaby na
podłodze. Ale gdy pomyślała o Patryku, wiedziała, że musi
być twarda.

- Gdybym miał okazję, może mógłbym cię przekonać, byś

zmieniła zdanie - powiedział słodkim głosem.

- Nie ryzykowałabym na twoim miejscu...

- Widzę, że wczoraj w nocy było za dużo gadania, a za

mało konkretnych czynów.

Wstał. Był tak wysoki, że musiała podnieść głowę, by na

niego spojrzeć. Zobaczyła, że jest bardzo zły.

- Nigdy więcej nie popełnię już tego błędu - powiedział.
- Na pewno nie ze mną.
Obdarzyła go promiennym uśmiechem, ponieważ właśnie

przyszedł jej do głowy pomysł, jak pozbyć się pościgu. Był to

BURZLIWA MIŁOŚĆ 33

bardzo prosty plan i, jak większość prostych planów, miał
pewne szanse powodzenia.

- Jeszcze się spotkamy, Lianę. - Jake odwrócił się i wy­

szedł z bufetu.

Miał na sobie drogą skórzaną kurtkę. Ojciec musi mu dobrze

płacić, pomyślała Lianę, krztusząc się kawą. Starała się wyprażać
z pamięci groźbę, kryjącą się w jego pożegnalnych słowach.

Żeby tylko mogła dostać się do telefonu po opuszczeniu

promu i żeby Percy był w domu!

Gdy skończyła śniadanie, wyszła na pokład. Wiatr był

ciągle lodowato zimny, ale powietrze świeże i czyste. Znalazła
sobie osłonięte miejsce i pogrążyła się w myślach. Jeżeli uda
się jej plan, w dalszym ciągu będzie bezpieczna, ponieważ jej
nazwisko nie figuruje w książce telefonicznej i nie można jej
odszukać na podstawie tablic rejestracyjnych samochodu. Je­

żeli tylko zgubi pogoń, znów zyska trochę czasu.

Poczuła, że prom się zatrzymał. Pierwsze samochody za­

częły zjeżdżać na ziemię. Gdy znalazła się już na lądzie,
zaczęła rozglądać się za telefonem. Po przyjeździe do małego
miasteczka Borden zjechała z drogi i zatrzymała się na stacji

benzynowej, gdzie zobaczyła budkę telefoniczną. Ręce trzęsły
się jej ze zdenerwowania, gdy modląc się, by Percy był w do­
mu, wykręcała numer.

- Halo! - usłyszała tubalny głos.
Percy, który sam miał świetny słuch, uważał, że reszta

świata jest głucha.

- Tu Lianę - odpowiedziała cicho. - Percy, czy mógłbyś

coś dla mnie zrobić?

- Myślałem o tobie wczoraj. Rossie urodziła bliźniaki

i może Patryk chciałby je zobaczyć?

Rossie była wielką holsztyńską krową.
- Jestem pewna, że będzie chciał - odpowiedziała Lianę,

background image

34

BURZLIWA MIŁOŚĆ

kątem oka dostrzegając samochód Jake'a, zatrzymujący się

przed stacją benzynową.

- Percy, chciałabym poprosić cię o przysługę. Nie mogę ci

teraz tłumaczyć, o co chodzi, właśnie wysiadłam z promu i za

mniej więcej dwadzieścia minut będę przejeżdżała koło cie­

bie. Jadą za mną dwa samochody: duży czerwony i mniejszy

ciemnoniebieski, myślę, że to honda. Czy mógłbyś, gdy ja już

przejadę, ustawić w poprzek swój roztrząsacz obornika i uda­

wać, że się zepsuł? Im dłużej ich zatrzymasz, tym lepiej.

Usłyszała głęboki pomruk śmiechu.

- Za dużo oglądasz telewizji, dziewczyno. Ale, oczywi­

ście, mogę to zrobić. Mała przerwa w pracy. Jeżeli dam ci

dziesięć minut, to wystarczy?

- Z całą pewnością. Dziękuję ci, Percy. Wyjaśnię wszy­

stko za parę dni.

- Mam nadzieję. I przyprowadź chłopca. - Percy zaśmiał

się radośnie. - Mam naprawdę dobry nawóz. Już ja ich urzą­

dzę!

Niebieski samochód Chestera zwolnił odrobinę, mijając

stację benzynową.

- Muszę lecieć. Dzięki stokrotne, Percy.
Wsiadła do samochodu i włączyła się w strumień pojaz­

dów. Kilka domów dalej zobaczyła niebieską hondę, stojącą

na parkingu przed bankiem. Gdyby nie miała jej na oku,

mogłaby jej nie zauważyć. Znów są obaj, pomyślała.

Wyjechała z miasta, kierując się w głąb wyspy. Ruch na

drodze stawał się coraz mniejszy. Jake jechał cztery samocho­

dy za nią, a Chester trzy za Jake'em. Bardzo powoli Lianę

starała się powiększać ten dystans.

Sprawdziła czas, wiedząc, że za pięć minut będzie mijać

farmę Percy'ego, położoną po obu stronach drogi. Samochody

dzielące ją od Jake'a już dawno gdzieś skręciły, tak że teraz

BURZLIWA MIŁOŚĆ 35

rozdzielała ich jedynie jakaś ciężarówka. Przepraszając w my­

ślach kierowcę ciężarówki, przyspieszyła nieco.

Zbliżając się do farmy Percy'ego, zobaczyła duży zielony

traktor z czerwonym roztrząsaczem obornika, wyjeżdżający

z bramy na drogę. Pomachała mu, a Percy zasalutował jej

dłonią. Traktor z przyczepą zajął całą szerokość drogi. To była

jej szansa. Musi ją dobrze wykorzystać. Lianę przyspieszyła

i pomknęła przed siebie.

Minęła pierwsze skrzyżowanie i na drugim, sprawdzając,

czy nie jest śledzona, skręciła w lewo. Następnie, po całej serii

zakrętów w prawo i w lewo, upewniwszy się każdorazowo,

czy nie jedzie za nią ani czerwony, ani niebieski samochód,

uspokoiła się. Tę rundę wygrała.

Wkrótce będzie w domu.
Osiem lat temu, w trzecim miesiącu ciąży, Lianę uciekła od

Murraya Hutchinsa i wszystkiego, co reprezentował, osiedla­

jąc się w nowej prowincji, oddzielonej od lądu pasmem wody.

Korzystając z pieniędzy po matce, doczekała porodu.

Gdy Patryk miał już dwa lata, zapisała się na kurs kształto­

wania krajobrazu i zaczęła pracować latem w szkółkach

ogrodniczych, a zimą w bibliotece. Trzy lata temu jej przyja­

ciele, Megan i Fitz Donleavy, skontaktowali ją z Forsterami,

którzy spędzali lato w swym domu na wyspie, a resztę roku na

Florydzie. Poszukiwali oni kogoś, kto zajmowałby się ich

ogrodem w lecie i dbał o szklarnię i oranżerię w zimie. Była

to idealna praca dla Lianę, tym bardziej że w jednym skrzydle

posiadłości otrzymała mieszkanie dla siebie i Patryka, miała

stałą pracę i nie musiała rezygnować z biblioteki.

Teraz Forsterowie byli na Florydzie. Została sama z Patry­

kiem w ich wielkim domu nad brzegiem rzeki. Do wczoraj

czuła się tam bezpiecznie, zwłaszcza, że Megan i Fitz miesz­

kali niedaleko.

background image

36

BURZLIWA MIŁOŚĆ

Forsterowie byli właścicielami dużej posiadłości. Francu­

ski ogród otaczał dom z czerwonej cegły, stojący wśród azalii
i rododendronów. Lianę pokochała to miejsce od pierwszego
wejrzenia.

Nigdzie stąd nie wyjadę, przysięgała sobie, zatrzymując

samochód przed wjazdem do garażu. Nie pozwolę, by ojciec
znów zniszczył moje życie.

Wprowadziła samochód do garażu, weszła do mieszkania

i włączyła ogrzewanie. Następnie wykonała szybki telefon do
szkoły Patryka, informując go, żeby po lekcjach wrócił prosto
do domu i nie wstępował do Megan oraz kolejny telefon do
Megan, żeby zawiadomić ja, że już wróciła.

- Jesteś już! - wykrzyknęła przyjaciółka. - Jak ci się je­

chało i jak bawiłaś się na przymusowym postoju?

- Z pewnością było to interesujące.
- Musisz mi wszystko opowiedzieć. A twój ojciec? Jak ci

z nim poszło?

- To także było interesujące - odrzekła Lianę czując, że

nie da się wszystkich przeżyć ostatnich dwudziestu czterech
godzin zrelacjonować przez telefon.

Jakie to melodramatyczne. Potentat chce uczynić swego

wnuka dziedzicem fortuny. Matka dziecka ucieka. Nie, to
musi poczekać.

- Opowiem ci wszystko, gdy się spotkamy, Megan. Dzię­

kuję za opiekę nad Patrykiem. Dzwoniłam do szkoły, mały
wysiądzie z autobusu tutaj, przed domem.

- Spędziłam z nim nieco upokarzający wieczór. Najpierw

zostałam pokonana w warcaby, a następnie twój syn przystąpił
do ogrywania nas w pokera. Daleko zajdzie ten chłopak!

- W chwili obecnej wybiera się na Marsa. Zbiera wszy­

stkie stare puszki, żeby zbudować z nich rakietę.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 37

- Wydaje mi się, że nie mówisz mi wszystkiego. Uchyl

choć rąbka tajemnicy, żeby zaostrzyć mój apetyt.

- Nic teraz nie powiem. Dowiesz się, gdy się spotkamy.

- Trzymam cię za słowo. Ale pamiętaj, nie musisz postę­

pować tak, jak chce twój ojciec, tylko dlatego że jest bogaty -

dodała z pasją Megan.

Może nie będę miała innego wyjścia, pomyślała Lianę.
- Wiem o tym - powiedziała na głos.

- I nie zapominaj - dodała przyjaciółka - że jutro jedzie­

my do Charlottetown. Nie potrzebujesz czegoś?

- Fitz już mi obiecał przywieźć deski na remont kilku

stopni do piwnicy. Stare wygniły i musiały być usunięte, pa­

miętasz? Ale to chyba wszystko, dziękuję. Muszę już iść

i zabrać się za przygotowywanie obiadu. Do zobaczenia.

Wyjęła z zamrażalnika domowe lasagne, następnie wzięła

klucze i przeszła do oranżerii. Było to jej ulubione pomiesz­

czenie, gdzie zapach wilgotnej nagrzanej ziemi mieszał się

z wonią kwitnących storczyków i frezji, które tworzyły mi­

niaturowy raj na tle leżącego za oknami śniegu. Pomieszcze­

nie to zawsze działało na nią kojąco. Kochała pracę przy

kwiatach. Tu czuła się bezpieczna.

Starając się nie myśleć o Jake'u, Lianę zastanawiała się,

czym i w jakiej kolejności musi się zająć. Zabrała się do pracy

i gdy godzinę później wychodziła z oranżerii, wiedziała już,

że następnego dnia wpadnie do Megan i Fitza i poprosi ich

o radę. Fitz miał dużo zdrowego rozsądku. Na pewno bę­

dzie wiedział, jak powinna postąpić i jak obronić się przed

Jake'em.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Dwie godziny później przed domem zatrzymał się żół­

ty szkolny autobus, z którego wysiadł Patryk. Lianę obserwo­

wała go, gdy wesoło biegł ścieżką w kierunku drzwi. Ten

malec w rozpiętej kurtce i nie zawiązanych butach stanowił

jej cały świat. Na wiadomość, że Lianę jest w ciąży, ojciec

Patryka roześmiał się jej prosto w twarz, a dziadek zażądał, by

usunęła ciążę w imię czegoś, co nazwał honorem rodziny.

Ale gdy zupełnie samotna i borykająca się z licznymi kłopo­

tami po raz pierwszy wzięła na ręce wrzeszczące zawiniąt­

ko z czerwoną od płaczu buzią, wiedziała, że zawsze tego

pragnęła.

Drzwi otworzyły się z impetem i Patryk wpadł do kuchni,

W progu zrzucił z nóg buty i zawołał:

- Kim i Clancy idą na sanki! Mogę iść z nimi?

Spod kasztanowych włosów, jedynego spadku po ojcu,

wpatrywały się w nią szare oczy syna. Nachyliła się, by go

uściskać wiedząc, że dzisiaj na pewno nic mu nie zagraża ze

strony Chestera i Jake'a. Ale co będzie dalej?

- Chciałabym, żebyś wiązał buty, Patryku - powiedziała.

- Zawsze się boję, że zapłaczesz się w te sznurowadła.

- Szkoda czasu. Mogę iść?
- Oczywiście. Chcesz mleka przed wyjściem? A jak dziś

było w szkole?

- Dostałem sto punktów z matmy.
- A z angielskiego?

BURZLIWA MIŁOŚĆ 39

- Pięćdziesiąt siedem. Ale to była głupia klasówka.

- Jeżeli chcesz być astronautą, to będziesz musiał umieć

napisać sprawozdanie ze swoich podróży. Po kolacji razem

rzucimy okiem na tę klasówkę. Włóż kombinezon i nie zapo­

mnij rękawiczek.

Dziesięć minut później Patryk ciągnął swoje sanki na

wzgórze, machając kolegom. Lianę wygładziła pogniecioną

kartkę testu z angielskiego. Roiło się w nim od błędów. Trzeba

nad tym koniecznie popracować, pomyślała. Poszła do kuchni

przygotować sałatę na kolację. Zachodzące słońce wydłużało

cienie drzew za oknem, z radia dochodziły melodie starych

przebojów i Lianę poczuła, że jej nerwy powoli się uspokaja­

ją. Jake i Chester nigdy jej tu nie odnajdą. I Patryk, i ona,

mogą się czuć bezpiecznie.

To poczucie bezpieczeństwa towarzyszyło jej przez cały

wieczór. Ponieważ było ono tak silne, nic nie powiedziała

Patrykowi o żądaniach dziadka. Następnego ranka, po wypra­

wieniu go do szkoły, przebrała się w najstarsze dżinsy i ko­

szulkę trykotową, która zbiegła się w praniu, i związała sobie

włosy na czubku głowy, żeby jej nie przeszkadzały. Był już

najwyższy czas na przygotowanie sadzonek w szklarni. Lubi­

ła tę pracę. Każdego roku sama przygotowywała sadzonki do

ogrodu, a obserwacja kiełkujących nasion budziła w niej po­

dziw dla odradzającej się przyrody.

Właśnie pomyślała, by zrobić przerwę na kawę, gdy uwagę

jej przyciągnął jakiś ruch. Podniosła wzrok znad worka ziemi,

który trzymała w rękach. W ogrodzie, na śniegu, stał mężczy­

zna i przyglądał się jej przez szybę. Miał czarne włosy, czarne

oczy i ubrany był w skórzaną kurtkę.

Jake. Przyjechał tu, by zabrać Patryka. Dotarł za nią do tego

jedynego miejsca na ziemi, w którym czuła się bezpieczna.

Przerażona, upuściła trzymany worek, który pękł, obsypu-

background image

40 BURZUWAMIŁOŚĆ

jąc ją torfem. Jake wskazywał jej front budynku. Dzwonił do

drzwi, pomyślała. Ten człowiek, wykonujący tajne zlecenie,

zadzwonił do jej drzwi, jakby był zwykłym gościem. Odwró­

ciła się na pięcie i wybiegła ze szklarni.

Jak mu się to udało? Co teraz robić?
Na Megan i Fitza nie mogła liczyć. Pojechali do miasta

i nie wrócą przed końcem lekcji. Percy na pewno chciałby

pomóc, ale był zbyt daleko...

Zadzwonił dzwonek.
Serce podskoczyło jej do gardła. Podeszła do drzwi.

- Odejdź, Jake! Bo wezwę policję! - zawołała.

- Nigdzie nie odejdę, dopóki nie porozmawiamy. Mec

lepiej będzie, jak mnie wpuścisz.

Znała ten ton głosu aż za dobrze. Powracał do niej ze

wspomnieniami z dzieciństwa.

- Wracaj do mojego ojca i powiedz mu, że nie chcę mieć

z nim nic wspólnego. Ani teraz, ani nigdy - odpowiedziała ze

złością. - Patryk jest moim synem. Nie ma prawa...

- Nie pracuję dla twojego ojca! To Chester, nie ja. Wpuść

mnie, bo będę się musiał włamać.

- Obaj z Chesterem dla niego pracujecie! Nie wiem, któ­

rym z was bardziej pogardzam. Ale nie pozwolę ojcu odebrać

mi Patryka, rozumiesz?

- Wszystko ci się pomieszało - powiedział stanowczo.

- Nie przyjechałem, by odebrać ci Patryka i nigdy nie widzia­

łem twego ojca...

- I ja mam w to uwierzyć, Jake? Ja już nie wierzę w bajki.

Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza.

- Liczę do dziesięciu, Lianę. Jeżeli do tego czasu nie

otworzysz drzwi, będę musiał sam to zrobić.

Drzwi były z solidnego dębu, z zasuwą. Jak mysz, zahi­

pnotyzowana wzrokiem żółtych oczu kota, Lianę stała bez

BURZUWAMIŁOŚĆ 41

ruchu. Jakiś głos wewnętrzny nakazywał jej zadzwonić na
policję, ale drugi uspokajał, że przecież jest bezpieczna za

tymi solidnymi drzwiami i że on nic nie może jej zrobić.
Następnie usłyszała ciche skrobanie i ku swemu przerażeniu
zobaczyła, że zasuwa powoli się otwiera.

W popłochu szukała ratunku. Jej wzrok zatrzymał się na

drzwiach do piwnicy. Stamtąd było jeszcze jedno wyjście do
ogrodu! Gdyby tylko mogła wydostać się z domu, miałaby

szansę, bo przecież znała ten teren, jak własną kieszeń, każde
drzewo, każdy krzak i każdą nierówność terenu.

Drzwi wejściowe otworzyły się. Z tłumionym okrzykiem

Lianę rzuciła się do ucieczki. Gdy była w połowie schodów,
przypomniała sobie, że brakuje tam trzech ostatnich stopni
Ponieważ drewno zgniło, Fitz je wymontował.

Lekko zeskoczyła na ziemię, kopnęła jakąś deskę i po­

biegła w kierunku drzwi do ogrodu, słysząc za sobą ciężkie
kroki Jake'a. Gdy już wyciągała rękę w kierunku klamki,
usłyszała krzyk. Jakaś deska uderzyła o ścianę i w ciemności
dostrzegła Jake'a spadającego w dół i rozpaczliwie wyma­
chującego rękoma. Z głuchym łoskotem uderzył głową w fi­

lar, podtrzymujący strop. Jego ciało miękko osunęło się na
podłogę.

W głuchej ciszy, jaka nagle zapanowała, słyszała jedynie

uderzenia własnego serca. I choć była przerażona, gdy starała

się ujść pogoni, to przerażenie, jakie ją teraz ogarnęło na myśl,
że go zabiła, było nieporównanie większe. Zabiłam go, po­
wtarzała sobie w duchu, patrząc na nieruchome ciało leżące
na podłodze. Ona, Lianę Daley, która nigdy w całym swoim
życiu nie popełniła żadnego okrutnego czynu, była moralnie
odpowiedzialna za śmierć tego człowieka.

Z ogromną obawą zbliżyła się do niego, nawet nie przypu-

background image

42 BURZLIWA MIŁOŚĆ

szczając, że mógłby udawać. Uklękła i wzięła go za rękę,

szukając pulsu.

Czubkami palców czuła, że bije silnie i równo. Lecz Jake

w dalszym ciągu był nieprzytomny.

Z uczuciem ulgi podniosła się z podłogi. Musi zadzwonić

na policję. Wypadki zaszły za daleko, by mogła sama sobie

z nimi poradzić. .

Oficer, który odebrał telefon, rozmawiał z nią spokojnie

i rzeczowo. Zapewnił, że policja i pogotowie będą u niej

w ciągu dziesięciu minut.

Zapaliła światło na schodach i zeszła, by sprawdzić, jak się

czuje nieproszony gość.

Leżał tak, jak go zostawiła. Przyglądała mu się, jakby

chciała zrozumieć, co nim kierowało. Doszła do wniosku, że

nie wyglądał na człowieka, który dla pieniędzy zgodziłby się

porwać dziecko.

Odgarnęła mu włosy z czoła i zauważyła ciemną strużkę

krwi. Jego włosy były miękkie, a dotykając ich poczuła ogar­

niające ją mieszane uczucia, w których panika walczyła z po­

żądaniem.

Nie czuła pożądania od czasu poczęcia Patryka.

Usłyszała dzwonek do drzwi. Przed domem zobaczyła nie-

biesko-biały samochód policyjny i nadjeżdżającą karetkę po­

gotowia. Dwóch młodych policjantów stało na progu.

Wpuściła ich do środka, przedstawiła się i powiedziała

wprost:

- Jest na dole. Spadł ze schodów do piwnicy. Włamał się

tu frontowymi drzwiami.

Jeden z policjantów obejrzał zamek
- Robota fachowca - stwierdził. - Rozejrzyjmy się lepiej.

- Idź z panią. Ja poczekam tu na lekarza.
Tak więc Lianę jeszcze raz zeszła do piwnicy, gdzie Jake

BURZLIWA MIŁOŚĆ 43

ciągle leżał tak, jak go zostawiła. Policjant sprawdził mu

kieszenie, znalazł skórzany portfel i szybko przejrzał jego

zawartość. W pewnym momencie gwizdnął ze zdumienia.

- Miała pani szczęście. Wygrać z kimś takim...

- O czym pan mówi?

- To jeden z wyższych oficerów Interpolu.

Lianę szeroko otworzyła oczy.
- Czy to znaczy, że on jest policjantem?

- Z całą pewnością.

Młody człowiek przyglądał się jej uważnie.

- Dlaczego się tu włamywał?

- Żeby porwać mojego syna - powiedziała cicho.

Z uczuciem ulgi zobaczyła dwóch sanitariuszy z noszami.

Gdy szybko badali Jake'a, zapytała cicho:

- Co z nim?

- Wstrząs mózgu. Nie powinno być nic poważniejszego -

odpowiedział jeden z sanitariuszy tak, radośnie, że Lianę po­

czuła narastającą złość. - Ale i tak trzeba będzie zrobić prze­

świetlenie. Czy chce pani pojechać z nami do szpitala?

- Ja panią przywiozę - wtrącił policjant. - Ale najpierw

musimy zadać kilka pytań.

Z zawodową sprawnością sanitariusze ułożyli Jake'a na

noszach, a następnie przy pomocy policjantów wnieśli go na

górę i załadowali do karetki. Lianę ze zdumieniem zdała sobie

sprawę, że dałaby wszystko, by móc mu towarzyszyć w dro­

dze do szpitala. Odjechali, a ona wróciła do kuchni, gdzie

cierpliwie odpowiadała na pytania policjanta, dotyczące wy­

darzeń z ostatnich dni. Nie była pewna, czy jej wierzył, sama

pewnie by nie uwierzyła. Gdy wyjaśniła już wszystkie wątpli­

wości, zamknął swój notes i powiedział:

- Sprawdzimy papiery pana Brandego i jeszcze się z panią

skontaktujemy. Czy zawieźć panią do szpitala?

background image

44 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Proszę - wyszeptała, łapiąc z szafy swoją kurtkę.

W szpitalu musiała chwilę poczekać.

- Zatrzymujemy go tylko na obserwacji, ale niech pani nie

rozmawia z nim zbyt długo - powiedziała siwowłosa przeło­

żona.

- Dobrze, nie będę - zgodziła się i cicho otworzyła drzwi

do pokoju Jake'a.

Leżał płasko na łóżku, twarz miał prawie tak białą jak

prześcieradło, a oczy zamknięte. Podeszła do niego na pal­

cach, zastanawiając się, czy nie dostał jakichś leków usypiają­

cych. Była wdzięczna losowi za to, że żyje, niezależnie od

tego, co zrobił. Zobaczyła biały opatrunek na jego głowie,

wyciągnęła rękę, żeby odgarnąć' mu włosy z czoła i ze zdu­

mieniem zdała sobie sprawę, że chciałaby przytulić go do

piersi.

Delikatnie dotknęła jego policzka i przesunęła dłoń w stro­

nę włosów. Nagle otworzył oczy i ze zdumieniem spostrzegł,

że się nad nim nachyla. Błyskawicznie schwycił ją za rękę

'palcami tak zimnymi jak metalowe kajdanki.

- Co robisz, do diabła?
- Nie wiem - zająknęła się, wiedząc, że powiedziała mu

prawdę.

- Chcesz mnie wykończyć? Nie udało się mnie załatwić

przy pomocy brakujących stopni, to może znów próbujesz?

- Nie mów tak. Byłam przerażona myślą, że cię zabiłam.

- Tak? - Drugą ręką dotknął jej jasnych włosów. - Prze­

klinam ten dzień, kiedy pomyślałem sobie, że jesteś tępą

blondynką. Jesteś tak tępa jak grzechotnik. I tak samo bezpie­

czna.

- Spójrz na to z mojego punktu widzenia, Jake'u Brande -

zasyczała. - Mężczyzna dwa razy większy ode mnie, który

mnie śledził przez dwa dni, włamuje się do mojego mieszka-

BURZLIWA MIŁOŚĆ 45

nia. Czy miałam się do niego słodko uśmiechnąć, zaprosić na
herbatkę, a później oddać mu syna?

- Nie chcę twojego syna! - zaryczał Jake. - Czy to do

ciebie nie dociera?

- W takim razie, czego chcesz? - odwarknęła.

Szumiąc nakrochmalonym fartuchem, siostra przełożona

majestatycznie wkroczyła do pokoju, obrzucając Lianę świ­
drującym spojrzeniem.

- Muszę poprosić, aby pani wyszła! - oświadczyła. - Nie

wolno denerwować pacjenta.

Jake obdarzył ją uśmiechem, który mógłby roztopić górę

lodu.

- To moja wina... - powiedział przepraszająco. - Czy

mogłaby zostać jeszcze trochę, jeśli obiecam, że to się nie
powtórzy?

Coś podobnego do uśmiechu pojawiło się na twarzy herod-

-baby.

- Dobrze - /godziła się. - Jeszcze pięć minut.
- Wiesz, jak postępować z kobietami. Dlaczego nigdy na

mnie nie wypróbowałeś tej sztuczki?

Jake uwolnił jej rękę z uścisku i delikatnie masował nad­

garstek w taki sposób, że czuła zamęt w głowie.

- Twoje policzki są tego samego koloru co koszulka. Czy

to koszulka twojego syna? Nie wygląda, jakby była przezna­
czona dla dorosłych.

Policzki Lianę stały się jeszcze bardziej różowe.

- Leżałeś krwawiąc na cementowej podłodze i wygląda­

łeś, jakbyś już nie żył, policjanci i sanitariusze kręcili się po
całym domu, a ja miałabym myśleć o przebraniu? - zasyczała.

Wzrok Jake'a wolno przesuwał się z jej twarzy na piersi,

wyraźnie rysujące się pod zbyt małą koszulką.

- Cieszę się, że o tym nie pomyślałaś.

background image

46 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Wyrwała mu swoją rękę, szczelnie otuliła się żakietem

i, żeby zmienić temat, zadała pierwsze pytanie, jakie przyszło

jej do głowy:

- Czy- naprawdę jesteś policjantem? Cytuję: .jednym

z wyższych oficerów Interpolu", koniec cytatu.

- Tak... Byłem za granicą przez ostatnie cztery lata.

W Ottawie jeszcze nie wiedzą, co teraz ze mną zrobić, dlatego

dali mi urlop.

- Więc nie pracujesz dla mojego ojca?
- Ja nie, ale Chester tak. I wydaje mi się, że już ci o tym

wspomniałem podczas naszej rozmowy przez drzwi.

- Myślałam, że obaj dla niego pracujecie - wyznała

z pewnym ociąganiem, jeszcze nie gotowa, by mu przeba­

czyć.

- Stąd ten roztrząsacz nawozu? Zetknięcie się z rolnic­

twem na najwyższym poziomie... Muszę przyznać, że ten

właśnie kontakt był jedną z przyczyn mojej dzisiejszej wizyty.

- Jake delikatnie pomacał opatrunek na głowie. - Powinni

mnie wyrzucić za to, że dałem się nabrać na tę twoją pułapkę

z brakującymi stopniami.

- Jakież więc były inne przyczyny, dla których włamałeś

się do mego domu, Jake? - zapytała Lianę, dusząc w sobie

poczucie winy.

- Nie możesz zgadnąć?
Błyskawicznym ruchem chwycił ją za łokcie i pociągnął

tak, że straciła równowagę i upadła mu na piersi, a on pocało­
wał ją w usta.

Chociaż Lianę miała już dwadzieścia siedehi lat i była

matką, jej doświadczenia seksualne były bardzo ograniczone.
Mimo to wiedziała, że pocałunek, który był wyrazem gniewu,
zmienił charakter i zakończył się zupełnie inaczej. Przez pier­
wszą chwilę wprost osłupiała ze zdumienia, a Jake całował ją

BURZLIWA MIŁOŚĆ 47

gwałtownie, bez cienia czułości. Lecz gdy oprzytomniała

i starała się wyzwolić z jego ramion, wyszeptał coś na znak

protestu, a pocałunek stał się delikatny, jakby proszący.

Żądanie mogłaby odrzucić, ale prośba, która tak do niego

nie pasowała, rozbroiła ją zupełnie. Odprężyła się. I wówczas

poczuła budzące się pożądanie, które z prędkością ognia ogar­

niało całe jej ciało. Wszystko dookoła przestało istnieć. Liczy­

ła się tylko chwila obecna.

- Tego już za wiele - rozległ się pełen oburzenia głos

siostry przełożonej. - To przekracza wszelkie granice.

Jake uniósł głowę i wypuścił Lianę z objęć. Z trudem pod­

niosła się z łóżka. Jej policzki, przedtem różowe, teraz były

koloru pelargonii. Dusząc w sobie chęć wybuchnięcia śmie­

chem, powiedziała niewinnym głosem:

- Przepraszam, siostro, ale całowaliśmy się na pożegna-

nie, bo już się więcej nie spotkamy

- Hm - chrząknęła siostra - pan Brande przeszedł wstrząs

mózgu. I tylko to mnie obchodzi.

Wzięła go za rękę, badając puls.

- Tak jak się spodziewałam - powiedziała z triumfem.

- O wiele za szybki. Żadnych wizyt więcej w dniu dzisiej­

szym!

Gdy Jake otworzył usta, żeby zaprotestować, szybkim ru­

chem umieściła w nich termometr.

Lianę od dawna nie bawiła się tak dobrze.

- Żegnaj, Jake... - Pomachała mu ręką. - Znajomość

z tobą wiele mnie nauczyła. Następnym razem, gdy będziesz

chciał rzucić się na kogoś, najpierw rozejrzyj się dokoła.

- Mrugnęła do niego wesoło, po czym wyszła z pokoju.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Pożegnanie z Jakiem odbyło się spokojnie, ale Lianę była

pewna, że nie oznacza to końca ich znajomości. Prawdę mó­

wiąc, byłoby jej bardzo przykro, gdyby miała go już więcej

nie zobaczyć. Ten nieznajomy sprawił, że w jego obecności

była nadzwyczaj ożywiona, a wszelkie uczucia, począwszy

od gniewu, poprzez strach aż do pożądania, były niezwykle

wyraźne.

W roku narodzin Patryka Lianę zdana była na łaskę silnych

i różnorakich emocji, tak więc później dołożyła starań, by

uczynić swe życie spokojnym i zabezpieczyć się przed wszy­

stkim, co mogłoby naruszyć ten spokój. Oczywiście, jej życie

wypełniała miłość do Patryka i miała kilkoro bliskich i odda­

nych przyjaciół, ale to wszystko, na co sobie pozwalała, jeśli

chodzi o uczucia. Z mężczyznami umawiała się rzadko, zry­

wając znajomość, gdy tylko przekonała się, że chcą ją uczynić

bardziej intymną, a od ojca trzymała się z daleka.

Jake, który w końcu ją przekonał, że ich spotkanie było

czystym przypadkiem, mógł to wszystko odmienić. Gdy ją

całował, niewidzialny mur, jaki wokół siebie zbudowała, za­

czynał się kruszyć i stawała się bezbronna.

Zaczęła przygotowywać posiłek czując, że powoli się

uspokaja. Dziś nie zobaczy już Jake'a, przełożona się o to

postarała. A po kolacji wpadnie do Megan i Fitza, zapyta ich,

co powinna zrobić.

Tak więc o wpół do siódmej otwierała drzwi do domu

BURZLIWA MIŁOŚĆ 49

przyjaciół. Megan i Fitz stanowili imponującą parę. Megan

była wysoka i postawna, z dużym biustem i burzą rudych lo­

ków na głowie, a Fitz z dumą obnosił ogromną brodę, godną
proroków Starego Testamentu.

Clancy i Kim od razu zabrali Patryka do pokoju zabaw,

żeby zagrać w jakąś grę komputerową. Bouncer, duży i uroczo

niezgrabny kundel, ułożył się w pobliżu pieca, podczas gdy

Trojan, jamnik, powędrował w stronę miski z jedzeniem.
Trójka dorosłych rozsiadła się wygodnie w nieporządnym,

kcz przytulnym salonie, z prawdziwym piecem i grubym dy­

wanem na podłodze. Fitz zrobił grzane wino i Lianę, trzyma­

jąc w dłoniach ciepły kubek, zaczęła opowiadać wszystko, co

zdarzyło się w ciągu ostatnich trzech dni, pomijając jedynie

dwa pocałunki.

Nie mogła narzekać na audytorium, gdyż przyjaciele chło­

nęli każde jej słowo. Gdy skończyła, Megan westchnęła:

- Jakie to romantyczne...

- Nie widzę nic romantycznego w przyczepie do gnoju -

skomentował Fitz. - Czy on się do ciebie przystawiał?

Powinna pamiętać, że brak taktu Fitza był niemal przysło­

wiowy. Przełknęła łyk wina i powiedziała sztywno:

- Nie miał okazji.
- Nie wygląda na takiego, którego brak okazji by po­

wstrzymał. Czy myślisz, że jutro znów cię odwiedzi?

- Być może.
- Jeżeli twój ojciec ma tak poważne zamiary, jak mówisz,

to może lepiej go wpuścić. Problem twojego ojca polega na
tym, że zbyt dużo ludzi się go obawia, nie wyłączając ciebie.

- Mam rację, że się obawiam. Znam go lepiej niż ty.

Fitz nie zrażał się.
- Masz już dwadzieścia siedem lat, nie dziewiętnaście.

Możesz podjąć wyzwanie. - Wesoło pociągał się za brodę,

background image

50 BURZLIWA MIŁOŚĆ

a jego bursztynowe oczy śmiały się frywolnie. - Wynajmij
tego Jake'a jako ochronę osobistą. To mu da mnóstwo okazji

do ujawnienia jego stosunku do ciebie...

- Nie starasz się mi pomóc - powiedziała Lianę gniewnie.
- Okay, Megan, weź kawałek papieru i ołówek. Zobaczy­

my, co da się zrobić.

Gdy dwie godziny później Lianę wracała do domu, miała

wypisaną całą listę pożytecznych sugestii. Ta, która według
Fitza była najważniejsza, to powiedzieć wszystko Patrykowi.
Jutro, pomyślała. Jutro jest sobota, to mu wszystko opowiem.

Skręcili z drogi na ścieżkę, prowadzącą do posiadłości Fo-

resterów. Przed domem stał zaparkowany czerwony samo­
chód Jake'a.

Lianę poczuła nagły przypływ radości, tym silniejszy, że

całkowicie niespodziewany. Jednak wrócił! Nie zaakceptował

jej pożegnania jako ostatecznego. Czuła, że musi coś wyjaśnić

Patrykowi, nie czekając do jutra.

- To jest mężczyzna, którego spotkałam, gdy nocowałam

w szkole. Na imię ma Jake i jest policjantem. Chodźmy, zoba­
czymy, czego chce od nas.

O jednej rzeczy, której chciał od niej, wiedziała, ale nie był

to temat do rozmowy z dzieckiem. Zdecydowanym krokiem
podeszła do czerwonego samochodu. Jake otworzył drzwi
i wysiadł.

- Czekam tu już ponad godzinę - powiedział gderliwie.
W świetle lamp, palących się przed domem, Lianę mogła

zauważyć, że był śmiertelnie blady. A nagły grymas bólu, jaki
dostrzegła na jego twarzy, gdy wysiadał z samochodu, też'nie
mógł być udawany.

- Lepiej wejdź do środka - powiedziała. - To jest mój syn,

Patryk.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 51

Patryk wyciągnął rękę, wpatrując się w opatrunek na czole

Jake'a.

- Co zrobiłeś sobie w głowę? - zapytał.
- Spadłem ze schodów - odpowiedział Jake, ściskając

rękę Patryka tak krótko, jak tylko dobre maniery na to pozwa­
lały.

- U nas w domu też musimy zreperować schody - powie­

dział Patryk i nie zwracając uwagi na mało serdeczne powita­
nie, obdarzył go anielskim, choć szczerbatym uśmiechem.
- Lepiej uważaj.

- Masz rację - zgodził się Jake, rzucając enigmatyczne

spojrzenie jego matce.

Lianę, która zauważyła ten krótki uścisk dłoni, spojrzała

mu prosto w oczy.

- Przykro mi, że musiałeś czekać, ale nie wiedziałam, że

złożysz mi wizytę - powiedziała.

- Mogłaś się domyślić, że po sześciu godzinach w towa­

rzystwie siostry przełożonej, groziło mi gwałtowne pogorsze­
nie stanu zdrowia.

Wbrew własnej woli poczuła, że się uśmiecha. Otworzyła

drzwi, zapaliła światło i zwróciła się do Patryka:

- A teraz biegiem na górę. Umyj ręce, a ja za chwilę

przyjdę powiedzieć ci dobranoc.

Wydawało się, że Patryk odmówi wykonania polecenia.

Stał bez ruchu i przyglądał się nieznajomemu.

- Czy to ty pomagałeś mamie, gdy utknęła w śnieżycy?

Bo jesteś policjantem?

Przez moment Jake robił wrażenie zakłopotanego. Lianę

wtrąciła się do rozmowy:

- Tak, to on. A teraz ruszaj na górę.

- Możesz przyjść do mojego pokoju razem z mamą, jeśli

chcesz. Pokażę ci moje modele rakiet - zaproponował Patryk.

background image

52 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Lianę wiedziała, że niewielu dorosłych dostąpiło zaszczytu

takiego zaproszenia. Wstrzymała oddech, czekając na reakcję

Jake'a, który po krótkiej chwili wahania odpowiedział:

- Dziękuję za zaproszenie. Chętnie je zobaczę.

Mężczyzna wyraźnie nie chciał iść do pokoju Patryka,

czuła to instynktownie, ale równocześnie nie chciał zranić

jego uczuć, odrzucając zaproszenie. Poczuła, że lubi go jesz­

cze bardziej i uśmiechnęła się szeroko.

Patryk pobiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.

Jake spojrzał na nią i powiedział:

- Znaczna część mojej pracy polega na ocenianiu ludzi.

Często moje życie zależało od trafności tej oceny. Ale jeśli

chodzi o ciebie, Lianę, nie mam pojęcia, co o tobie myśleć.

Całe moje wyszkolenie i doświadczenie życiowe nagle mnie

opuszczają, gdy znajduję się w twoim towarzystwie.

Nie wyglądał przyjacielsko. Uśmiech Lianę zamarł jej na

ustach. Wskazała drzwi do salonu i powiedziała chłodno:

- Idź i usiądź, zanim zemdlejesz. Jako policjant powinie­

neś wiedzieć, że nie należy prowadzić samochodu w takim

stanie.

- Nic mi nie jest - burknął, wchodząc do salonu.

- Siadaj - powtórzyła Lianę.
Gdy Jake opadł na najbliższe krzesło, zapytała:
- Mam nadzieję, że zarezerwowałeś sobie pokój w motelu?

- Nie. Jestem tu, by cię bronić.
Fitz byłby zadowolony, obserwując rozwój wydarzeń, po­

myślała złośliwie.

- Masz zamiar się tu wprowadzić? Chciałeś prosić mnie

o pozwolenie, czy sam podjąłeś decyzję?

- Umiem rozpoznać człowieka, który się boi - odpowie­

dział zmęczonym głosem. - A ty jesteś przerażona. Nie po­
doba mi się twój stosunek do ojca, ale Chester też mi się nie

BURZLIWA MIŁOŚĆ 53

podoba. Tak więc jesteś ną mnie skazana aż do czasu, gdy
dowiem się, o co tu chodzi.

Odruchowo zacisnęła dłonie w pięści.
- Co to znaczy, że nie podoba ci się mój stosunek do ojca?
- Mamo, już jestem w łóżku! - z góry dobiegł głos Patry­

ka.

- Nic jeszcze nie powiedziałam Patrykowi o Chesterze ani

o moim ojcu - Lianę szybko informowała Jake'a. - Nie chcia­
łabym, żebyś się wygadał.

- Jestem pewien, że ci na tym zależy - odparł ze złością.

Nie wiedziała, o co mu chodzi. Z dumnie uniesioną głową

wyszła z pokoju i udała się na górę, a Jake podążył za nią.
Uprzejmy ton, jakim zwróciła się do niego, wymagał niemal
fizycznego wysiłku.

- Forsterowie wyrazili zgodę na przebudowę strychu na

pokój dla Patryka. Podoba ci się?

- Forsterowie?
- Ludzie, którzy są właścicielami tego domu.
- To nie jest twój dom?

- Żartujesz chyba? - Lianę spojrzała na niego zdziwiona.

- Mam szczęście, że starcza mi na komorne.

- Forsterowie całą zimę spędzają na Florydzie - wyjaśnił

Patryk. - Mama zajmuje się ich ogrodem. Tu są moje modele
-pokazał.

Ubrany był w stary dres, a włosy stały mu dęba. Ponad

jego głową Lianę rzuciła spojrzenie na Jake'a, który ciągle
jeszcze stał w drzwiach, a jego niechęć do przekroczenia pro­

gu była niemal wyczuwalna. Zupełnie nie mogła go zrozu­
mieć.

- Uważaj na głowę, Jake. Ten pokój nie był budowany dla

wysokich mężczyzn.

W końcu wszedł i pochylił się nad modelami.

background image

54

BURZLIWA MIŁOŚĆ

Lianę przysłuchiwała się ich rozmowie. Jeden $os był jej

dobrze znany i kochany. Drugi, męski, głębszy, ąje dziwnie
bezbarwny. Lianę wrzuciła pięć brudnych skarpetek do kosza,

zastanawiając się, gdzie jest szósta i dlaczego rękawiczki
i skarpetki nigdy nie giną parami. Gdy już nic nie pozostało do

zrobienia, stanęła w oknie i wpatrywała się w ciemność nad
rzeką.

Jake powiedział Patrykowi dobranoc. Lianę podeszła do

łóżka, przytuliła syna i wyrzekła rytualne słowa:

- Spij dobrze. Pamiętaj, że cię kocham.
- Ja też cię kocham. Dobranoc.
Zapaliła nocną lampkę i w ślad za Jake'em wyszła z poko­

ju. Gdy byli już w salonie, zapytała:

- Jak mnie znalazłeś?
- Tablice rejestracyjne. Wykorzystałem znajomości i po­

dali mi twój adres.

- Och... czy Chester może zrobić to samo?
- Nie. Ale i tak, wcześniej czy później, cię znajdzie. Nie

można długo się ukrywać w tak małym mieście.

Spojrzała mu prosto w oczy.

- Potrzebuję twojej pomocy, Jake. Mój ojciec chce mi

odebrać Patryka. Nie cofnie się przed niczym. Czy mogłabym
cię wynająć, choćby na kilka dni, jako ochronę chłopca?

Ani jeden mięsień nie drgnął w jego twarzy.
- Mam miesiąc urlopu, nie musisz mi płacić.

- Jednak wolałabym. To oficjalna umowa.
- Zostanę, ale nie z tych powodów, o jakich myślisz.

- Nie chcę wiedzieć, jakie masz powody.
Oczy mu się zwęziły i zrobił krok w jej kierunku.

- Nie chcesz? - zasyczał przez zaciśnięte zęby.
Chwycił ją za ramiona i pochylił głowę, by ją pocałować.

Lianę mogła mu umknąć lub wyrwać się, tym bardziej że nie

BURZLIWA MIŁOŚĆ 55

wyglądał na kogoś, kto chciał ją pocałować, a raczej na kogoś,
kto musi to zrobić, wbrew swej woli. A jednak nie uciekła.
Mocniej wtuliła się w niego i całkowicie oddała urokowi tego
pocałunku.

Czas przestał się liczyć. Myśli gdzieś uleciały. Pogrążała

się w uczuciu słodyczy, gdzie czas, odmierzany uderzeniami
serca, wypełniony był długo skrywanym pożądaniem. Dłonie
Jake'a przesuwały się wzdłuż jej pleców, przytulając ją coraz
mocniej, podczas gdy palce Lianę przemknęły po jego ramio­
nach, by zanurzyć się we włosach. Zupełnie zapomniała o je­
go ranie. Gdy nagle dotknęła opatrunku, drgnął z bólu.

Natychmiast wyzwoliła się z uścisku.
- Jake, przepraszam...
Oddychał ciężko i spoglądał na nią pociemniałymi oczyma.
- Zawsze jesteś taka chętna? - spytał ostro.
Poczuła się, jakby ją spoliczkował.
- Raz mi się to już zdarzyło. I stąd mam Patryka. - A po-

nieważ zawsze była prawdomówna, dodała: - Ale szczerze
mówiąc, nie pamiętam, bym kiedykolwiek tak pragnęła Noe-
la, jak przed chwilą ciebie.

Przez moment Jake wyglądał na zbitego z tropu, ale po

chwili opanował się i zapytał:

- Spodziewasz się, że w to uwierzę?
- Chciałabym - odpowiedziała spokojnie. - Ponieważ to

prawda.

Pogłaskał ją po twarzy, ale Lianę wiedziała, że gest ten nie

miał być pieszczotą.

- A więc Noel jest ojcem Patryka.
- Zgadza się.
- Dlaczego nie wyszłaś za niego? Nie był tak bogaty jak

twój ojciec?

W przypływie ogarniającej ją furii odepchnęła jego dłoń.

background image

56 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Nie muszę dłużej tego tolerować, Jake. Jeżeli masz

o mnie tak złe zdanie, to dlaczego całujesz, jakbym była jedy­

ną kobietą na świecie? I dlaczego, do licha, ścigałeś mnie całą
drogę z Doliny Wentworth aż tutaj?

- Gdybym znał na to odpowiedź, już by mnie tu nie było.
Patrzył na nią z wściekłością, ale widać było, że kieruje ją

zarówno przeciw niej, jak i przeciw sobie samemu.

- Pozwól mi coś wytłumaczyć - powiedziała. - Nie szu­

kam ojca dla Patryka. Lubię swoje życie takim, jakim jest
i jeżeli masz nadzieję uciąć sobie ze mną mały romans w za­

mian za ochronę syna, to bardzo się przeliczyłeś. Tego nie ma
w umowie. Nie miewam romansów, cena jest za wysoka.
Więc jeżeli jesteś tu z tego powodu, to teraz możesz się wyco­

fać.

Powiedziała już wszystko i zabrakło jej tchu.
- Dlaczego nie wyszłaś za Noela, Lianę?
Była zbyt zmartwiona, by coś wymyślić, więc odpowie­

działa zgodnie z prawdą:

- Ponieważ zaśmiał mi się w twarz, gdy mu to zapropono­

wałam. Wystarczająco dobry powód, nie sądzisz?

Przez kilka długich sekund Jake się nie odzywał. W końcu

spojrzał na nią, unosząc jedną brew i powiedział zaczepnie:

- Może obawiał się twojego temperamentu? Jak często

Patryk go widuje?

- Noel dał wyraźnie do zrozumienia, że nie ma ochoty

kiedykolwiek oglądać dziecka, za które w pięćdziesięciu pro­
centach jest odpowiedzialny. Skontaktowałam się z nim, gdy
urodził się Patryk, niestety, był zbyt zajęty przeprowadzką do
Vancouveru, by nas odwiedzić. Ale to już zamknięta sprawa.

Zostajesz czy odchodzisz?

- Och, oczywiście, zostaję. Jesteś większą zagadką niż

BURZLIWA MIŁOŚĆ 57

dziewięć dziesiątych przypadków, z jakimi miałem do czynie­
nia.

- Nie mam gościnnego pokoju. Ale ta kanapa się rozkłada.

Pościelę ci ją i przyniosę ręczniki. Czy masz walizkę?

- W samochodzie.
- Zaraz ci ją przyniosę. - Zaczęła rozkładać kanapę.

-1 żadnych sprzeciwów, proszę.

- Jesteś kobietą o bardzo silnej woli.
- Podczas gdy ty, jak się spodziewam, nie jesteś przyzwy­

czajony, by słuchać poleceń. Zwłaszcza od kobiet. - Uśmiech­
nęła się szelmowsko.

Gdy odpowiedział jej uśmiechem, który całkowicie odmie­

nił jego twarz, poduszka wypadła jej z rąk.

- W stu procentach masz rację.
Wybiegła z pokoju, by przynieść bieliznę pościelową

i ręczniki. Gdy wróciła, Jake poszedł do łazienki. Dokoń­
czyła słanie łóżka, a następnie wyszła do samochodu po wa­
lizkę.

Na dworze panowała zupełna cisza, słychać było tylko

śnieg, skrzypiący pod butami. Gdy wyjęła walizkę z samocho­
du, zobaczyła, że była oklejona nalepkami z Hongkongu,
Bangkoku i Vancouveru. Wydało jej się dziwne, że ten, wyso­
ki ciemnowłosy mężczyzna, który ciągle był dla niej taką
niewiadomą, wylądował tu, tak daleko od wszystkich tych
miejsc, a jeszcze dziwniejsze, że będzie spał zaledwie kilka
kroków od niej.

Wróciła do mieszkania. Jake ciągle jeszcze był w łazience.

Postawiła walizkę na sosnowej skrzyni pod ścianą i odwróciła
się, by wyjść z pokoju.

W drzwiach stał Jake. Nie słyszała jego kroków. Musiał

poruszać się bezszelestnie.

- Nie lubię, jak się czaisz - powiedziała, niezadowolona.

background image

58

BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Musisz się przyzwyczaić. To jedno z niebezpieczeństw

mieszkania z policjantem.

Uśmiechał się do niej, ale jego oczy były nadal poważne.

Stał oparty o framugę drzwi, obejmując spojrzeniem cały po­

kój.

- W niczym nie przypomina salonu twego ojca, prawda?

- Na szczęście - odpowiedziała Lianę, dumnie unosząc

głowę.

Wiedziała, że nie takiej odpowiedzi oczekiwał.

- Nie musisz przede mną udawać, Lianę - odburknął.

- Pracuję dla ciebie, więc lepiej, jeśli będziesz szczera.

- Jake - poprosiła - jestem zmęczona, a ty wyglądasz,

jakbyś trzymał się na nogach jedynie dzięki tej framudze.

Jutro czeka mnie pracowity dzień, ale obiecuję, że gdy tylko

Patryk pójdzie spać, usiądziemy oboje i odpowiem ci na

wszystkie pytania. Ale nie dzisiaj, dobrze?

- Kiedy jesteś zła, mówisz w bardzo skomplikowany spo­

sób. Ale zgoda. Przekładamy randkę na jutro.

- To nie randka - odparowała Lianę czerwieniąc się. - To

spotkanie służbowe.

Jake przeciągnął się.

- Jesteś nie tylko tajemnicza, ale i strasznie kłótliwa.

Uciekaj już, chyba że chcesz zostać tu ze mną. W takim razie,

wskakuj do łóżka.

Ze zdumieniem pomyślała, że propozycja ta jest dość inte­

resująca. Szybko przywołała się do porządku i z uprzejmym

uśmiechem powiedziała:

- Nie sądzę, by to była kuracja przepisana ci przez siostrę

przełożoną po wstrząsie mózgu. Dobranoc, Jake.

- Nie sądzę, by siostra przełożona przepisała taką kurację

kiedykolwiek - odpowiedział. - Szkodliwa dla ciśnienia krwi

i niewskazana dla serca. Nie wspominając o moralności.

BURZLIWA MIŁOŚĆ

59

Dusząc się ze śmiechu, Lianę wyszła z pokoju, zamykając

za sobą drzwi. Ta sytuacja przerastała ją. Ale przecież nie byłą

już niedoświadczoną dziewiętnastolatka. Była dojrzałą kobie­

tą, która umiała sobie poradzić z Jake'em Brandem i wskazać
mu jego miejsce. W jego pokoju. W jego łóżku.

A ona pójdzie do swojego. Sama.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Gdy Lianę wstała około dziewiątej następnego dnia i po­

szła do łazienki, pierwszym wrażeniem, jakie zarejestrowały

jej zaspane zmysły, był zapach męskiej wody po goleniu. Pół

godziny później weszła do kuchni. Jake siedział przy oknie,

czytając gazetę. Zachowywał się, jakby był u siebie. I to było

niepokojące.

Patryk, przy stole zasypanym okruchami płatków kukury­

dzianych, wertował jeden ze swoich komiksów.

- Cześć, mamo - wymamrotał z pełnymi ustami. - Gar-

field jest w porządku. Powinnaś to przeczytać.

Jake podniósł wzrok i obrzucił ją badawczym spojrzeniem.

Lianę miała na sobie wełniane spodnie i moherowy sweter

w różnych odcieniach błękitu, który zrobiła sobie zeszłej zi­

my. Jej twarz pozbawiona była makijażu. Włosy upięła na

czubku głowy w luźny węzeł.

- Dzień dobry. Kawa zrobiona - oznajmił Jake i powrócił

do lektury.

Kawa była świetna. Widać drzemią w nim nie odkryte talenty,

powiedziała do siebie, zgarniając środkową część gazety.

Z upływem godzin czuła się coraz bardziej zdenerwowana.

Nie mogła nic zarzucić Jake'owi. Był uprzejmy i nie spusz­

czał Patryka z oczu, choć robił to w sposób nadzwyczaj dys­

kretny. Nie mogła również obwinić o stan swoich nerwów

syna, ponieważ jak zwykle był do wszystkiego przyjaźnie

nastawiony.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 61

- Odpręż się, Lianę... - szepnął Jake.
- Nie jestem przyzwyczajona do czyjegoś towarzystwa

przez cały czas. Z wyjątkiem Patryka - odpowiedziała zgod­

nie z prawdą.

- Będę tu przez miesiąc, więc lepiej się przyzwyczaj.
Miesiąc, to jak całe życie. Dożywocie. Czuła jego obe­

cność każdym nerwem, nienawidząc wrażenia, jakie na niej
wywierał.

- Wolisz groszek czy brokuły z rostbefem? - spytała.

- Brokuły. Obrać ziemniaki?

- Zachowujesz się bardziej jak mąż niż ochroniarz - po­

wiedziała i natychmiast ugryzła się w język.

- W przeszłości byłem już i jednym, i drugim - odpowie­

dział. - Ten nóż powinien być naostrzony.

- Osełka jest w szufladzie. Jesteś żonaty?

- Rozwiedziony. Pięć lat temu.

Odłożyła brokuły i podała mu rondel.

- Nie chciała być żoną policjanta?
- Nie bądź za ciekawa. - Zauważyła grymas na jego twa­

rzy, zanim się opanował.

- Sam zacząłeś tę rozmowę. Czy dlatego nie lubisz kobiet?

- Nie masz żadnych powodów, by tak przypuszczać. A ja

nie zamierzam się z tobą kłócić. Patryk może nas usłyszeć.

Zapomniała o synu. Jake był tutaj niecałe dwadzieścia

cztery godziny i już wiedziała, że jej mieszkanie było za małe
na trzy osoby, zwłaszcza gdy jedną z nich był wysoki i niepo­
kojący mężczyzna.

Wspólnie przygotowywali obiad i zanim się zorientowała,

rozmawiali jak starzy przyjaciele o tym, co lubią, a czego nie,
począwszy od jarzyn, a kończąc na muzyce rozrywkowej.
Wszystko to czyniło atmosferę bardzo rodzinną. Czy tak za­

wsze zachowują się mężowie?

background image

62 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Fitz kochał gotować, zwłaszcza różnego rodzaju curry, tak

ostre, że trzeba było wypijać morze piwa. Lianę pomyślała, że
często zazdrościła Megan i Fitzowi ich związku, pełnego
śmiechu, gwałtownych burz, ale i głębokiej przyjaźni. Czyjej
małżeństwo też byłoby takie?

O ile wiedziała, jej matka nigdy nie podniosła głosu na

ojca. Ale umarła, gdy Lianę miała zaledwie siedem lat, więc
co mogła o niej wiedzieć?

- Mięso stygnie...
Wyrwana nagle ze swych rozmyślań, Lianę spojrzała na

Jake'a, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu.

- Myślę, że aby małżeństwo było udane, małżonkowie

muszą umieć się kłócić. Jak sądzisz? - wypaliła.

Przez chwilę przyglądał się jej z wyrazem rozbawienia.

- Jedno można o tobie powiedzieć: nigdy nie wiadomo,

z czym wyskoczysz. Myślałem, że będzie to jakaś odkrywcza
uwaga na temat jarzyn, nie małżeństwa. Nie jestem ekspertem
w tej dziedzinie. Moja zona odeszła ode mnie.

- I założę się, że nikomu nie powiedziałeś, jak się wtedy

czułeś.

- Lepiej zawołaj Patryka. Obiad gotowy.

Po obiedzie, gdy wszystko było już sprzątnięte i pozmywa­

ne, cała trójka usiadła do kart, a ponieważ Jake był równie
wytrawnym graczem jak ona i Patryk, grę przerywały kaskady
śmiechu. W końcu Lianę spojrzała na zegarek.

- Dobry Boże! Już wpół do dziesiątej! - wykrzyknęła.

-Patryk, do łóżka!

- Jeszcze jedno rozdanie, bo on wygrywa - poprosił chło­

piec.

- Dobrze, ale tylko jedno.
Patryk, marszcząc czoło z wysiłku, w końcu wygrał. Jake

wyciągną] rękę, żeby zmierzwić mu włosy, ale cofnął ją nagle,

BURZUWA MIŁOŚĆ 63

Ja jego twarz wykrzywił grymas bólu. Mały niczego nie za-

uważył. Lianę poczuła się zakłopotana, że była świadkiem

jakichś bardzo osobistych przeżyć Jake'a.

Jake musi mieć syna, pomyślała.
- Biegnij na górę i umyj zęby. - Popatrzyła na Patryka.

- Przyjdę do ciebie za chwilę.

- Czy jutro też tu będziesz? - Chłopiec uśmiechnął się do

Jake'a. - Zagramy jeszcze?

- Myślę, że tak.
To wystarczyło Patrykowi. Pobiegł do siebie na górę.

Lianę porządkowała karty. Jake, zamyślony, wyglądał przez
okno.

Piętnaście minut później, gdy Lianę powiedziała już syno-

wi dobranoc, przeszli wraz z Jake'em do salonu. Przesłucha-
nie może się już rozpocząć, pomyślała czując, że zaczyna się
denerwować.

- Zdecydowałem, że jeżeli ciągle chcesz skorzystać z mo-

ich usług, jestem gotów zaakceptować każdą sumę, jaką mi
zaproponujesz - przejął inicjatywę Jake. - W ten sposób bę-
dzie to oficjalna umowa.

Spodziewała się burzliwej dyskusji podczas ustalania sta­

wek. Zaskoczona, podała kwotę, jaką mogła mu zaoferować.
Jake przyjął warunki.

- Wciąż nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego byłaś taka

wystraszona w szkole? - zapytał.

- Powiem ci prawdę - zdecydowała Lianę i zaczęła opo­

wiadać wydarzenia z ostatnich trzech tygodni, od chwili, gdy
przeczytała w gazecie o śmierci swojego brata: - Pojechałam
na pogrzeb, oczywiście. Ojciec wyglądał tak, jakby nie wie­
dział, co się wokół niego dzieje, był jeszcze w szoku. Zrobiło
mi się go żal, więc dwa tygodnie później, w zeszłą środę,
pojechałam, by się z nim ponownie spotkać. I to był błąd.

background image

64 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Miał dość czasu, by sobie pewne rzeczy przemyśleć i powitał

mnie ultimatum. Przez śmierć mego brata stracił spadkobier­

cę. Teraz chciał uczynić Patryka swoim następcą. Chciał, by

wnuk zamieszkał z nim, by mógł go przygotować do przejęcia

w przyszłości całego majątku. Ja mogłabym wprowadzić się

z powrotem do domu, a mój syn byłby wysyłany do prywatnej

szkoły w zimie, a na obozy w lecie.

Była tak wzburzona, że nie mogła usiedzieć na miejscu.

Wstała i podeszła do okna, wpatrując się w ciemność.

- Oczywiście, odmówiłam. Ojciec zaczął mnie straszyć

różnymi konsekwencjami. Wyjechałam. I wtedy, jak wiesz,

wysłał za mną Chestera, ale udało mi się umknąć.

- Czym cię straszył?
- Że porwie Patryka. A jeżeli będę chciała go odebrać,

skieruje do sądu sprawę o odebranie mi praw rodzicielskich.

Powiedział, że przedstawi świadków, że jestem narkomanką,

mam różne przelotne romanse, że nie nadaję się na matkę...

i tak dalej. Te oskarżenia są śmieszne, ale mogłoby mu się

udać. Pieniądze mogą spowodować, że ludzie przysięgną, że

czarne jest białe.

- Wydaje się, że Patryk mógłby skorzystać, gdyby miesz­

kał z dziadkiem - powiedział spokojnie Jake. - Najlepsze

wykształcenie, szansa podróżowania...

- Nie zgadzam się z tobą. - Odwróciła się do niego.

- Dlaczego, Lianę?
- Ponieważ nie chcę, by miał takie wychowanie jak ja.

- I nareszcie dochodzimy do sedna sprawy. Nienawidzisz

ojca, prawda?

- Nienawidzę niektórych jego zachowań - odpowiedziała

po namyśle. - A poza tym, on nie kocha Patryka.

- Nigdy nie dałaś mu okazji, żeby go pokochał. - Jego

głos miał zimne metaliczne brzmienie.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 65

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Przyjrzyjmy się nieco innej wersji, dobrze? Z zemsty

trzymasz Patryka z dala od dziadka. Teraz, gdy twój brat nie

żyje, Patryk stał się kartą przetargową. Jeżeli twój ojciec chce

go zobaczyć, musi cię o to poprosić, a ty każesz mu drogo

zapłacić za ten przywilej. I dlatego byłaś taka przerażona

w szkole, bałaś się, że ojciec kazał cię śledzić, żeby dowie­

dzieć się, gdzie mieszka Patryk. A to zepsułoby twoje plany.

Bo jfrówczas ojciec mógłby po prostu tu przyjechać, ilekroć

będzie chciał spotkać się z wnukiem i nic na tym nie zarobisz.

Dlatego chcesz trzymać syna w ukryciu.

Głos Jake'a zmienił tonację, a jego oczy uważnie obserwo­

wały jej twarz.

- Chyba nie wierzysz w to, co mówisz? - Lianę głęboko

zaczerpnęła powietrza.

- Twój ojciec jest bardzo bogaty. A tobie wyraźnie się nie

przelewa.

- Mam wszystko, czego mi potrzeba. Syna, który mnie

kocha i którego ja kocham ponad wszystko. Dobrych przyja­

ciół, pracę, która daje mi zadowolenie i mam szczęście miesz­

kać w miejscu, które bardzo mi się podoba. To wszystko ma

dla mnie większe znaczenie niż pieniądze mojego ojca.

Jake wstał i podszedł do niej, nie przestając ani na moment

obserwować jej twarzy.

- Jakie to szlachetne! Czy próbujesz mi wmówić, że nigdy

nie chciałaś mieć nawet drobnej cząstki majątku ojca?

- Nie, tego nie powiedziałam. Były takie chwile w moim

życiu, kiedy bardzo brakowało mi pieniędzy. Ale nie będę

tańczyć tak, jak on mi zagra.

- Chester przedstawił mi to inaczej.
- A ty zdecydowałeś się uwierzyć raczej temu przekupne­

mu draniowi niż mnie?

background image

66 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Uwierzyłem tej wersji, która zgadza się z faktami.
- Dlaczego w takim razie jechałeś za mną, jeżeli jestem

osobą pozbawioną zasad?

Chwycił ją za ramię.

- Od czasu, gdy moja żona mnie porzuciła, a było to pięć

lat temu, jesteś jedyną kobietą, która zalazła mi za skórę -

odpowiedział z wściekłością.

- Nie mogę pojąć, jak możesz interesować się kimś, kim

pogardzasz! Nie możesz być chyba dobrym policjantem, jeże­

li pozwalasz, by hormony kazały ci włóczyć się po całym

kraju - dodała złośliwie.

- Nie jesteś jedynym powodem, dla którego zostałem tutaj

- odburknął. - W tej grze jest jeszcze inny zawodnik. A może

zapomniałaś o Patryku? Zostałem tu przede wszystkim ze

względu na niego.

- Dlaczego w takim razie nie zaprosisz tu jego dziadka?!

- wykrzyknęła.

- Nie jestem głupcem, Lianę. Murray Hutchins zbudował

imperium handlowe, a nie osiąga się takiej pozycji, będąc

miłym i uprzejmym dla wszystkich. Mogę się z tobą zgodzić,

że twój ojciec bywa bezwzględny, kiedy chce zdobyć coś, na

czym mu zależy. I dlatego tu jestem. Nie pozwolę, by Patryk

był wykorzystywany jako karta przetargowa pomiędzy wami.

Jestem tutaj, by go bronić.

- Zrobiłbyś lepiej, pilnując własnego syna - prychnęła

pogardliwie Lianę.

- Skąd wiesz o moim synu? - Jake zbladł gwałtownie

i puścił jej ramię.

- Przepraszam - zająknęła się. - Nie powinnam tego po­

wiedzieć. - Ale mój syn, to moja sprawa, Jake. Opiekowałam

się nim sama przez siedem lat i nie potrzebuję pomocy od

kogoś, kto mnie nienawidzi. Jeżeli mogę cię zatrudnić, mogę

BURZLIWA MIŁOŚĆ 67

także cię zwolnić. I to właśnie robię. Zwalniam cię. Chcę,

Żeby jutro już cię tu nie było. Możesz rano pożegnać się

z Patrykiem i odjechać.

- Nie.

- Zrobisz to, co ci każę. To jest mój dom i ja będę decydo­

wać, kto może w nim przebywać.

Był już całkiem opanowany.

- Nie w tym przypadku, Lianę. Jestem tutaj i tu zostanę.

- Zmuszę cię, żebyś wyjechał - powiedziała bez sensu,

nieprzytomna z wściekłości.

- Jak? - zapytał łagodnie. - Nie możesz wezwać policji

A jeżeli obawiasz się, że Patryk może być porwany, powinnaś

błagać mnie, bym został.

Zacisnęła dłonie w pięści, aż paznokcie wbiły jej się w cia­

ło. Nigdy nie przeżywała takiej huśtawki uczuć. Oczywiście,

Jake miał rację. Bała się, że porwą Patryka. A Jake, niezależ­

nie od tego, co o niej myśli, nie dopuści, by zabrali go wbrew

jej woli.

Zagryzła wargi, starając się uspokoić.

- Obiecaj mi coś - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.

- Przysięgnij, że nie zawieziesz Patryka do dziadka ani nie

skontaktujesz się z Chesterem.

- Przysięgam, że nie zrobię nic z tych rzeczy przez okres

jednego miesiąca.

Wygrała jeden miesiąc. Jeszcze przez jeden miesiąc Patryk

będzie bezpieczny.

- Dziękuję-wyszeptała.
- Czy wiesz, dlaczego doprowadzasz mnie do szaleństwa?

- wybuchnął. - To ta twoja dwulicowość. Jak tak piękna
kobieta może być jednocześnie do tego stopnia bezwzględna?
Oszukałaś swego ojca, pozbawiając go możliwości poznania

wnuka...

background image

68

BURZLIWA MIŁOŚĆ

Lianę nagle zachciało się płakać. Po raz pierwszy od bar­

dzo dawna jakiś mężczyzna spoglądał na nią z tą cudowną
mieszaniną zachwytu i pożądania, ale był to mężczyzną, który
nie miał o niej najlepszego zdania...

- Jestem, jaka jestem, Jake - odezwała się z odwagą zro­

dzoną z desperacji. - Czasami wydaje mi się, że nie widzisz
mnie, tylko kobiety, które sobie sam stworzyłeś. Nie wiem,
kim one są i nie wiem, co ci zrobiły, ale oceniasz mnie,

jakbym była jedną z nich.

Przez długą chwilę milczał, wpatrując się w nią nie widzą­

cymi oczyma.

- To nie jest takie proste - powiedział w końcu, odsuwając

się od niej.

- Do zobaczenia rano. - Starała się powstrzymać drżenie

głosu. - Patryk ma mecz hokeja o ósmej, musimy wcześnie
wstać.

- Zawiozę go - zaproponował.
- Zawsze ja z nim jeżdżę.
- Nie martw się. Wstanę na czas.
Weszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. W ciągu kil­

ku ostatnich minut zdała sobie sprawę, do czego będzie dążyć
w czasie tego miesiąca. Będzie chciała, żeby Jake jej uwie­
rzył, żeby zobaczył ją taką, jaką była naprawdę.

Ze snu wyrwał ją przeraźliwy dźwięk budzika. Na wpół

śpiąca powędrowała w kierunku łazienki. Jake właśnie z niej
wychodził. Lianę zamrugała nieprzytomnie oczami.

- Och, zapomniałam o tobie. - Usiłowała otulić się nocną

koszulą.

Widać było wyraźnie, że mówi prawdę i że kokietowanie

go było ostatnią rzeczą, o jakiej mogłaby pomyśleć. Wzrok
Jake'a przesuwał się badawczo po jej sylwetce.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 69

- Chciałbym móc powiedzieć to samo - odpowiedział

gniewnie.

Gniewny Jake o siódmej rano to więcej, niż Lianę mogła

wytrzymać.

- Zrób coś pożytecznego i nastaw kawę - zaproponowała.

-

Hokej bez kawy to byłaby już przesada.

- Czy wiesz, co doprowadza mnie do szaleństwa? To, że

jesteśmy tacy normalni. Korzystamy z tej samej łazienki, go-

tujemy obiad, gramy w karty przy kuchennym stole. Ale nie

jesteśmy małżeństwem, prawda?

Przesunął ręką wzdłuż jej szyi do obojczyka, a nadgar­

stkiem delikatnie dotknął piersi.

Z wrażenia gwałtownie wciągnęła powietrze. Weszła do

łazienki modląc się, by nie chciał jej zatrzymać.

- Zaraz

będę gotowa - powiedziała, zamykając za sobą

drzwi.

Piętnaście minut później, gdy Patryk opowiadał Jake'owi

o swojej drużynie, Hilldale Tigers, usiadła z nimi, by napić się
kawy i zjeść kawałek tosta. Jake wyszedł z domu, by rozgrzać
samochód. Następnie pomógł Patrykowi załadować worek ze

sprzętem hokejowym i otworzył drzwi przed Lianę. Zajmując
miejsce w samochodzie, ciągle jeszcze nie w pełni obudzona,
powiedziała:

- Życie jest dużo łatwiejsze, gdy w pobliżu jest męźczy-

zna.

- Jakikolwiek? Aby tylko był mężczyzną? Dziękuję.
- Jake, jesteś rano tak samo gderliwy jak ja - stwierdziła,

szybko zajęła swoje miejsce i pozwoliła Patrykowi przejąć
inicjatywę rozmowy przez całą drogę na lodowisko.

Parking pełen był już samochodów i małych chłopców.

Patryk pobiegł do szatni, a Lianę i Jake wraz z kilkoma inny­
mi rodzicami zajęli miejsca na trybunach, owijając się kocami

background image

70 BURZLIWA MIŁOŚĆ

dla ochrony przed porannym mrozem. Szybko przedstawiła
wszystkich:

- Margot i Sean, Brian, Danny, Jean, Bill i Lindy... a to

jest Jake, przyjaciel, który przyjechał do nas na kilka dni.

- Cześć, Jake - powiedział Bill, przesuwając się nieco, by

zrobić mu miejsce. - Skąd jesteś?

Czując się tak, jakby rzuciła go lwom na pożarcie, Lianę

zaczęła rozmawiać z Lindy, słuchając jednym uchem rozmo­
wy panów. Chłopcy wyjechali na lód i rozpoczęli rozgrzewkę,
a potem zaczął się mecz.

Lianę już dawno zdecydowała, że jeżeli daje się wyciągać

z łóżka niemal przed świtem i do tego w środku zimy, to chce
się dobrze bawić. Dlatego też żywo kibicowała swemu syno­
wi, krzycząc, bijąc brawo, martwiąc się, gdy Patrykowi coś
nie wyszło lub śmiejąc się głośno, gdy pięciu małych chło­

pców wpadło na siebie pod bramką. Mecz zakończył się remi­
sem.

- Dobrze się bawiłeś?-Uśmiechnęła się do Jake'a.
- Chciałbym złapać cię teraz w ramiona i zanieść prosto

do łóżka - odpowiedział jej szeptem.

Bill nachylił się do nich i wyciągnął rękę.
- Miło było cię poznać, Jake - powiedział. - Do zobacze­

nia. Do widzenia, Lianę. Nasi chłopcy dobrze się dzisiaj spi­
sali, prawda? Ale jeszcze muszą poprawić obronę.

Jego słowa podziałały na nią jak zimny prysznic. Wstała

z miejsca i skierowała się wraz z innymi rodzicami w stronę
szatni.

Przez całą drogę do domu Patryk opowiadał o meczu. Po

powrocie zrobiła mu duże śniadanie: omlet i bułeczki, a nastę­
pnie, gdy chłopiec poszedł odrabiać lekcje, umknęła do swego
pokoju poczytać.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 71

Po późnym lunchu poszła z Patrykiem nad rzekę, oglądać

dzikie kaczki.

- Patryku, muszę z tobą o czymś porozmawiać - powie­

działa nagle, idąc obok syna po zamarzniętej trawie.

- Całe pól godziny siedziałem dzisiaj nad angielskim.
- Tym razem nie o to chodzi. To dotyczy twego dziadka.

Starannie dobierając słowa, opowiedziała mu, co zdarzyło

się podczas ostatniej wizyty i opisała mu Chestera.

- Dlatego nie chciałabym, abyś rozmawiał z obcymi albo

wsiadał do obcych samochodów, dobrze? Jake również będzie
na ciebie uważał.

To go zainteresowało. Jego oczy zrobiły się okrągłe jak

spodki.

- Tak jak ochroniarze, których ma premier? Czy on ma

broń?

- Mam nadzieję, że nie.

- Muszę go zapytać. Ale heca!
- Tylko nie opowiadaj o tym nikomu w szkole.

- Clancy'emu też nie? - Twarz mu spochmurniala.
- Jemu też nie. Jake jest po prostu przyjacielem, który

przyjechał do nas z wizytą na kilka dni.

- Och, a ja myślałem, że jest twoją sympatią i że może

wyjdziesz za niego - powiedział Patryk, rzucając jej spojrze­
nie spod rzęs.

- Nie, kochanie.

Przez chwilę przyglądali się kaczkom, po czym powędro­

wali w stronę domu. Jake wstawił swój samochód do garażu
i robił coś przy silniku, więc Patryk dołączył do niego. Lianę
słyszała, jak mówił:

- Mama powiedziała mi, że jesteś moim ochroniarzem,

takim jakich ma papież albo prezydent. Czy masz broń?

Nie chcąc usłyszeć odpowiedzi, weszła do mieszkania.

background image

72 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Patryk nigdy dotąd nie rozmawiał z nią o tym, że mogłaby

wyjść za mąż ani też, że tęskni za pełną rodziną, taką, jaką

większość jego przyjaciół uważało za coś normalnego. Poczu­

ła przypływ złości na ojca, bo to przecież przez niego obe­

cność Jake'a w ich życiu stała się koniecznością.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Tego wieczora cała trójka była zaproszona do Megan na

kolację. Lianę zaniosła jej fiołek "alpejski wyhodowany

w szklarni. Megan zanurzyła twarz w kwiatach.

- Kocham zimę - powiedziała. - Ale trwa ona tak długo,

że już w marcu tęsknię za kolorami kwiatów i liśćmi na drze­

wach. Dziękuję, Lianę, to wspaniały prezent. A ty - przenios­

ła wzrok na jej towarzysza - pewnie jesteś Jake. Lianę nie

powiedziała mi, że jesteś taki przystojny.

- Zachowuj się, Megs - wtrącił mąż,- ściskając dłoń Ja­

ke'a. - Fitz Donleavy. Wchodźcie, zrobię coś do picia.

Odebrał palto od Lianę i pocałował ją.
- Taka śliczna, jak zawsze-powiedział.

- Możesz wierzyć tylko w połowę tego, co mówi Fitz.

I uważaj na jego curry. - Lianę uśmiechnęła się do Jake'a,

instynktownie wzięła go pod rękę i wszyscy przeszli do kuch­

ni. Prawdziwy piec kaflowy buchał tu przyjaznym ciepłem,

a powietrze przesycone było zapachami przypraw. - Nieza­

leżnie od tego, co powiedziałam, oni są moimi najlepszymi

przyjaciółmi. Spotkałam ich w Charlottetown, gdy Patryk był

jeszcze malutki i to właśnie Fitz znalazł mi pracę u Forsterów.

Za co jestem mu dozgonnie wdzięczna.

Zajrzała do garnków, ostrożnie wdychając zapach jedze­

nia. Mieszając coś, odwróciła się w stronę Jake'a.

- Mam nadzieję, że dzisiaj ty prowadzisz, bo czuję, że do

tego będę musiała wypić morze wina.

background image

74

BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Żebym tylko nie musiał cię nieść do domu - odpowie­

dział uprzejmie.

- Mam nadzieję, że lubisz cuny, Jake - powiedziała Me­

gan.

- Ostatnie cztery lata spędziłem na Dalekim Wschodzie,

gdzie nauczyłem się dwóch rzeczy: jeść curry tak ostre, że

schodziła skóra na podniebieniu i nie zastanawiać się za bar­

dzo, jakie zwierzę zakończyło swą ziemską wędrówkę

w garnku, z którego nabierało się potrawę.

- Gdybym o tym wiedział, bardziej bym poszalał z przy­

prawami - roześmiał się Fitz. - W jakich krajach byłeś?

Jake opowiedział niektóre ze swych przygód w Tajlandii

i Malezji, a Megan w Turcji. Pojawiła się druga butelka wina,

dzieci zostały nakarmione, a dorośli rozsiedli się wokół dębo­

wego stołu w największym pokoju. Lianę była szczęśliwa.

Jake znakomicie pasował do jej przyjaciół i wyglądał, jakby

się dobrze bawił. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy wszy­

scy czuli się bardziej błyskotliwi niż normalnie, więcej się

śmieli. Lianę bezwstydnie flirtowała z Jake'em, czemu sekun­

dował z zapałem Fitz.

Dzieci poszły spać o wpół do dziewiątej, ponieważ nastę­

pnego dnia szły do szkoły. Dorośli zakończyli swój wieczór

o pierwszej.

- Patryk może u nas przenocować, Lianę - powiedziała

Megan. - Jutro wyprawię go do szkoły razem z moimi dzieć­

mi.

Lianę spędziłaby noc tylko z Jakiem...

- To niemożliwe - powiedziała, unikając jego spojrzenia.

- Nie wziął ze sobą zeszytów, a jeżeli nie odda pracy z angiel­

skiego, będzie miał poważne kłopoty.

- Wobec tego następnym razem - zaproponowała Megan.

- Jake, czy możesz zanieść małego do samochodu?

BURZLIWA MIŁOŚĆ

75

- Oczywiście - odpowiedział z odrobiną niezdecydowa*

Ilia, które Lianę już kilka razy zauważyła. - Ale najpierw

;

zagrzeję samochód.

Gdy wrócił chuchając w dłonie, Lianę zaprowadziła go do

pokoju Clancy'ego, gdzie Patryk, ubrany w swój stary dres,

Spał wyciągnięty na kanapie pod oknem.

- Owiniemy go kocem - szepnęła Lianę.

Jake nachylił się, biorąc chłopca na ręce, podczas gdy

Lianę starannie okrywała go kocem. Patryk zamruczał coś

jwzez sen, wygodniej układając głowę na piersi Jake'a. Przez

ułamek sekundy Jake wyglądał, jakby ktoś ugodził go nożem

w samo serce. Lianę przestała oddychać, oglądając tę scenę,

ale zanim zdążyła coś powiedzieć, już się opanował.

Pożegnali się z gospodarzami i wyszli. Lianę wsiadła do

samochodu i odebrała od Jake'a śpiącego Patryka, tuląc go do

piersi i opierając policzek na jego kasztanowych lokach. Je­

chali do domu w milczeniu. Na miejscu Jake zaparkował sa­

mochód i wziął na ręce Patryka.

- Zaniosę go na górę - powiedział.

Położył chłopca na łóżku. Lianę zauważyła, że choć na

jego wargach błąkał się uśmiech, oczy pełne były bólu. A po­

nieważ wypiła tego wieczora dość dużo wina, powiedziała

bez zastanowienia:

- Chyba bardzo brakuje ci twego syna.

Reakcja Jake'a była łatwa do przewidzenia.

- Ile razy mam ci powtarzać, byś trzymała się z dala od

mojego prywatnego życia? - warknął.

Wyglądał tak, jak jej ojciec, gdy osiem lat wcześniej po­

wiedziała mu, że jest w ciąży. Ale Jake nie był jej ojcem.

Lianę wyprostowała się jak struna.

- Prywatne życie, do licha?! - wykrzyknęła. - To, czego

ty się boisz, to być normalnym człowiekiem! Z normalnymi

background image

76

BURZLIWA MIŁOŚĆ

ludzkimi uczuciami żalu i bólu. Jesteś typowym mężczyzną,

jakiego wielbi Hollywood, sztywnym i cierpiącym w milcze­

niu, tak by nikt tego nie widział. Ty nie jesteś człowiekiem,
Jake'u Brande. Jesteś robotem!

Przez moment panowała głucha cisza. Lianę przeraziła się,

że mogła coś takiego powiedzieć.

- Nie jestem mężczyzną, tak? - powiedział w końcu,

przyciągając ją bliżej siebie. - No, to zobaczymy.

Lianę instynktownie czuła, co on zamierza zrobić i wie­

działa, że to nie powinno być tak. Dość już było między nimi
pocałunków pełnych złości i niechęci. Jak najlepsza aktorka
dramatyczna wywróciła oczy, opuściła głowę i miękko zaczę­
ła osuwać się na ziemię.

Była drobną kobietą, ale w tym stanie zrobiła się ciężka.

Jake zawahał się przez moment, po czym niezbyt delikatnie
położył ją na podłodze. Grając dalej swą rolę, leżała bez
ruchu, czując mocne uderzenia jego serca.

- W porządku, Lianę - powiedział spokojnie. - Osiągnę­

łaś swój cel. Możesz już przestać udawać.

- Chcesz powiedzieć, że nie dałeś się nabrać? - spytała

urażonym tonem.

- Większość oficerów policji potrafi odróżnić prawdziwe

i udawane omdlenie.

Usiadła, odgarniając włosy z twarzy.
- Dostałam drugą nagrodę za moją grę, gdy byłam w szko­

le dla panienek w Szwajcarii.

-

Mogę to zrozumieć. I jako człowiek, nie robot, powiem

ci, że oddałbym wszystko, by wiedzieć, kiedy udajesz, a kiedy
nie.

- I tak jesteś przekonany, że udaję cały czas. - Zmarszczy­

ła czoło, mówiąc bardziej do siebie, niż do niego. - Nie

BURZLIWA MIŁOŚĆ 77

potrzebowałam nic udawać od czasu, gdy opuściłam dom
ojca. Nauczyłam się być sobą...

To dziwne, nigdy się nad tym nie zastanawiał.
- Czy chcesz mi zasugerować, że jestem podobny do twe­

go ojca? - zapytał ostrym głosem.

- Nie, niezupełnie - powiedziała po chwili zastanowienia.

- Jedyne uczucie, jakie potrafię wzbudzić w moim ojcu, to
gniew. W tobie również wzbudzam gniew. Czasem także ból,

radość i delikatność. - W jej oczach zabłysły wesołe iskierki.
- Ale te uczucia są zupełnie zardzewiałe z powodu rzadkiego
używania.

- Mówisz głupstwa.
- Cieszę się, że tu jesteś. - Położyła dłoń na jego policzku.

Jake spojrzał na nią tak, że krew zaczęła żywiej płynąć

w jej żyłach. Z niespotykaną delikatnością ujął twarz kobiety
w dłonie i pochylił się, przesuwając wargi z policzka w kie­
runku ust.

Wargi ich połączyły się, a dłoń Jake'a powędrowała pod jej

żakiet i przez sweter odszukała wypukłość piersi. Lianę jęknę­
ła z rozkoszy.

Dłonie jej bądziły po jego ciele. Nagle poczuła, że marzy

o dotyku jego skóry, o tym, żeby pozbyć się tego wszystkiego,
co ich dzieli.

Jakby czytając jej myśli, Jake podniósł głowę i spojrzał na

nią oczami czarnymi jak węgle.

- Pragniesz mnie tak samo, jak ja ciebie, prawda, Lianę? -

spytał cicho.

- Czy mógłbyś w to wątpić?
- Mógłbym. - Uśmiechnął się nagle. - W końcu wię­

kszość czasu spędzasz krzycząc na mnie.

- Przesadzasz.

background image

78 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Jake znów ją pocałował tak namiętnie, że całe jej ciało

zadrżało z podniecenia.

- Nie powinniśmy tego robić. Mamy przecież umowę.

Jestem twoim pracownikiem, pamiętasz?

- Ochroniarzem - odpowiedziała z uśmiechem.

- Nie chcę chronić twego ciała. Chcę je posiąść.

Marzyła o tym samym. Jake przyjrzał się jej uważnie.

- Chodź ze mną do łóżka - poprosił.

Chciała tego. Och, Boże, jak tego chciała. Ale osiem lat

temu życie dało jej nauczkę, której nie mogła zapomnieć.

- Nie mogę, Jake - powiedziała cicho nieszczęśliwym

głosem. - Nie jestem w żaden sposób zabezpieczona.

- Myślałem, że w dzisiejszych czasach wszystkie kobiety

są zabezpieczone. - Wyglądał na zaszokowanego.

- Ale nie ja. Nie żyłam z nikim od czasu poczęcia Patryka.

- Przez osiem lat?

- Tak.

Jake wypuścił ją z objęć i uważnie się jej przyjrzał.

- Dlaczego więc ja?-zapytał.

- Nie wiem - odpowiedziała zgodnie z prawdą.

- Po ośmiu latach każdy jest dobry.

Lianę dumnie podniosła głowę.

- W ciągu tego czasu umawiałam się niekiedy z mężczy­

znami. Nigdy jednak nie miałam ochoty zedrzeć z nich ubra­

nia i zaciągnąć do najbliższego łóżka.

- Czuję się zaszczycony. - Jake zaśmiał się.

- Znów się ode mnie oddaliłeś - wyszeptała. - O co cho­

dzi?

- Nigdy nie wiem, jak wyglądają sprawy między nami -

powiedział gwałtownie. - Ile razy wydaje mi się, że cię roz­

gryzłem, sytuacja zmienia się i znów nic nie rozumiem.

Osiem lat...

BURZLIWA MIŁOŚĆ

79

- Miałam dziecko pod opieką i musiałam zadbać o to,

byśmy mieli gdzie mieszkać i z czego żyć. Nie miałam ani
czasu, ani ochoty, by interesować się. mężczyznami. Jedyny­

mi, którzy coś znaczyli w moim życiu, byli: mój ojciec, co do

którego nie jestem pewna, czy kiedykolwiek kogoś kochał,
mój brat, który był idealną kopią ojca i Noel, który porzucił

własne dziecko. Dlaczego miałabym się uganiać za mężczy­

znami? Nie są tacy znowu wspaniali.

Podniosła się powoli. Jake również wstał.
- Ja nie lubię kobiet, a ty mężczyzn - powiedział. - W ta­

kim razie, co robimy na dywanie w holu o drugiej nad ra­
nem?

- A jak sądzisz? -zapytała rozdrażniona.
- Idź do łóżka, Lianę. - Roześmiał się pod nosem. - Bo

rano będziesz bardziej gderliwa niż zwykle.

- Nie traktuj mnie protekcjonalnie!
- Cóż za dzikie stworzenie kryje się pod tą lalkowatą

buzią. Dobranoc, przyjemnych snów.

Najwyraźniej się z niej naśmiewał. Rozczarowana i do­

tknięta do żywego, Lianę powlokła się do łóżka.

Poniedziałkowe ranki nigdy nie powinny być wynalezione,

myślała Lianę, marząc o tym, by cisnąć budzikiem o ścianę.

Ściągnęła z siebie koszulę, włożyła dres i powędrowała
w stronę łazienki.

Drzwi do salonu były otwarte, łóżko złożone, a Jake ćwi­

czył pompki na dywanie.

- Jesteś masochistą, Jake'u Brande - powiedziała oschle.

Spojrzał na nią przez ramię.

- Już ubrana? - wysapał.

Wstał z podłogi, podskakując to na jednej, to na drugiej

bosej nodze. Wytarł pot z czoła i uśmiechnął się szeroko.

background image

80 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Mamy dzisiaj piękny dzień. Słońce świeci, a niebo jest

błękitne. Dlaczego nie nosisz szlafroka, Lianę? Choć i w tym

stroju mi się podobasz...

Popełniła kiedyś błąd, wkładając ten dres do szklarni i pla­

my nigdy nie dały sie wywabić.

- Te szlafroki, na które mogłam sobie pozwolić, nie po­

dobały mi się. Aksamit i różowa satyna. Chciałabym coś bar­

dziej egzotycznego. Haftowany wschodni kaftan lub jedwab­

ny sarong.

- Myślisz, że wschodni kaftan sprawi, że każdego ranka

będziesz wyskakiwać z łóżka pełna radości życia?

- Tego nie gwarantuję. - Ziewnęła rozdzierająco, a jej

piersi pod luźną bluzą uniosły się prowokacyjnie. - Ponie­

działek rano to najgorszy moment z całego tygodnia.

Zbliżył się do niej z uśmiechem.

- Może moglibyśmy coś na to zaradzić.

- Co proponujesz?

- Co byś powiedziała na chwilę intymności na odległość?

- powiedział, patrząc na swoją przepoconą koszulkę. - Nie

ruszaj się, Lianę.

Jake pochylił się, dotykając wargami jej ust.
Ręce trzymał wzdłuż ciała, nie zrobił żadnego gestu, aby

zmniejszyć odległość miedzy nimi. Lianę zupełnie zatraciła

się w tym ekscytującym pocałunku. Zrobiła krok do przodu

i zarzuciła mu ręce na szyję. Chciała przylgnąć do niego ca­

łym ciałem, ale on przerwał pocałunek i odsunął się od niej.

Gdy spojrzała na niego z wyrzutem, zapytał:

- Czy to poprawiło twój nastrój w poniedziałek rano?

- Ogromnie - odpowiedziała.
Objął spojrzeniem jej zaróżowione policzki i potargane

włosy.

- Nie wyglądasz dzisiaj na zrzędę.

BURZLIWA MIŁOŚĆ

81

- Ale jestem w fatalnym humorze, bo zamiast robić to, na

Ko mam ochotę, muszę obudzić Patryka i iść do pracy.

- Przyjmuję to jako komplement.

- Wycofuję wszystkie słowa krytyki pod twoim adresem.

- To jeszcze nie koniec moich możliwości.

- Tyle obietnic już na początku tygodnia i w dodatku

przed śniadaniem... - powiedziała z uśmiechem i pomaszero­

wała do łazienki.

Cały dzień pracowała w bibliotece, a wieczorem pomogła

Patrykowi w jego zmaganiach z krótkim angielskim wypraco­

waniem o dinozaurach. Pocałunek z holu się nie powtórzył.

We wtorek pracowała w szklarni. Jake wrócił dopiero po

południu, razem z Patrykiem, ale nie powiedział, gdzie spę­

dził dzień. Po wczesnej kolacji zapytała synka:

- Czy chciałbyś pójść dzisiaj z wizytą do Percy'ego? Ro­

sie urodziła dwojaczki.

- Hura! - wykrzyknął. - Zaraz?
- Najpierw do niego zadzwonię i upewnię się, czy jest

w domu.

Głos Percy'ego słychać było w całym pokoju. Zapewnił,

że będzie na nich czekać. Lianę spojrzała pytająco na Jake'a.

Ostatnie dwa dni prawie jej nie zauważał.

- Percy jest właścicielem tego roztrząsacza obornika -

wyjaśniła. - Prawdopodobnie nie będziesz miał ochoty iść

z nami.

Spojrzał na nią zdziwony, unosząc jedną brew.

- Zawiozę was.

- W takim razie chodźmy.

W ciepłej, przesyconej zapachem siana oborze Percy'ego,

pełnej spokojnie przeżuwających krów, Lianę czuła, jak ogar­

niają miły spokój. Małe cielaki na swych niepewnych nogach

były tak zainteresowane Patrykiem, jak on nimi. Kiedy oglą-

background image

82 BURZLIWA MIŁOŚĆ

dali małe kocięta i trzy tuziny żółtych kurcząt, usłyszała tubal­

ny głos Percy'ego:

- Cieszę się, że zaprzyjaźniłaś się z Jake'em. Bardzo go

polubiłem. - Mrugnął do niej porozumiewawczo. - Potrzebny
ci mężczyzna. Wszystkie kobiety nas potrzebują.

- Nonsens - odpowiedziała Lianę. - Nie jesteście tak

niezastąpieni, jak sądzicie.

- Kobieta nie powinna sama wychowywać chłopca.
Poczuła się jak uderzona obuchem.

- Lianę świetnie daje sobie radę - włączył się do rozmowy

Jake. - Powiedz, Percy, ile miesięcznie produkujesz mleka?

Chęć zmiany tematu była widoczna i Percy dał się wciąg­

nąć w rozmowę o gospodarstwie. Kochał swoje krowy i mógł
opowiadać o nich tak długo, jak długo miał słuchaczy. Pół
godziny później zaprosił ich do domu na herbatę.

Przez całą drogę powrotną Patryk opowiadał różne rzeczy

Jake'owi, ale w domu Jake znów wsadził nos w książkę i za­
chowywał się, jakby go nie było.

W tym tygodniu Lianę pracowała w bibliotece cztery dni,

ponieważ potrzebowała więcej pieniędzy, zarówno, by opła­
cić Jake'a, jak i na zimowe wakacje Patryka. Zarezerwowała

już domek w górach, gdzie mogli pojeździć na nartach. Gdy

skończył się luty i zaczął marzec, a dni stawały się coraz dłuż­
sze, Lianę zaczęła podejrzewać, że scena w holu była jedynie
wytworem jej wyobraźni. Chociaż Jake w dalszym ciągu był

przyjemnym kompanem, nie pozwalał jej w żaden sposób się
do siebie zbliżyć.

Lianę starała się cały czas mieć jakieś zajęcie, by nie dać

mu poznać, jak bardzo czuje się dotknięta jego obojętnością.
Złapała się na tym, że znów zaczyna udawać. Tym razem grała

rolę zimnej zaradnej matki, choć naprawdę czuła coś zupełnie
innego.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 83

Któregoś ranka Lianę stała przy bufecie w kuchni i przy­

gotowywała Patrykowi kanapki do szkoły.

- Czy byłoby w porządku, gdyby Jake zabrał mnie na

trening hokeja dziś wieczorem? - spytał mały z ustami pełny­
mi płatków kukurydzianych.

- Zawsze jeździ z tobą na trening - powiedziała zdziwiona.
- Ale mnie chodzi o to, byśmy pojechali tylko we dwóch.

On i ja.

Spojrzała na Jake'a, który czytał gazetę i doszła do wnio­

sku, że ta propozycja nie była sprowokowana przez niego.

- Dlaczego? - zapytała.
Patryk kręcił się na swoim miejscu.
- Innych chłopców przywożą ojcowie -r powiedział

w końcu.

- Chcesz, żeby pojechał z tobą mężczyzna? - dobierała

starannie słowa.

- Tak. Tylko dzisiaj. Bobbie Graves, którego zawsze przy­

wozi ojciec, śmiał się ze mnie, że ja nie mam taty.

- W porządku, możecie jechać.

Patryk był wrażliwym dzieckiem i zorientował się, że jest

jej przykro.

- Ale nie masz nic przeciw temu, mamo?

Musiała przywołać całe swe opanowanie, żeby uśmiechnąć

się i powiedzieć:

- To świetny pomysł. A ja w tym czasie usiądę sobie wy­

godnie i poczytam przez godzinkę. Biegnij do łazienki i umyj
zęby, bo za chwilę przyjedzie twój autobus.

Patryk pomknął na górę, Jake złożył gazetę, a Lianę

z oczami pełnymi łez kończyła pakować śniadanie chłopca.
Nigdy przedtem syn nie powiedział jej, że się z niego śmieją.
Łza potoczyła się po jej policzku i upadła na puszkę herbatni­
ków.

background image

84 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Usłyszała skrzypnięcie krzesła.

- To musiało się kiedyś stać - powiedział Jake, kładąc jej

rękę na ramieniu. - Wcześniej czy później, Lianę.

Drgnęła i herbatnik upadł na podłogę.

- Zawiodłam go, nie dając mu ojca - szepnęła.

- Nie...

Na schodach rozległy się kroki Patryka.
- Wytrzyj oczy, pocałuj go, a gdy wsiądzie już do autobu­

su, porozmawiamy.

Wytarła oczy.
- O dziewiątej muszę być w bibliotece - powiedziała.

- To się pięć minut spóźnisz.

Lianę szybko zapakowała śniadanie Patryka i nachyliła się,

by go uściskać. Chwilę później chłopiec z Jake'em wyszli

z kuchni. Lianę uklękła, by posprzątać okruchy z podłogi i na­

gle zaczęła płakać z czołem opartym o szafkę. Płakała tak

żałośnie, jak jeszcze nigdy w życiu.

Nie słyszała kroków Jake'a. Gdy położył jej dłonie na

ramionach, wówczas przytuliła mu twarz do piersi, trzymając

go kurczowo.

Płakała tak długo, aż w końcu zabrakło jej łez.

- Wytrzyj nos - powiedział miękko Jake, podając jej pu­

dełko chusteczek.

- Spóźnię się więcej niż pięć minut.
- Zadzwoniłem do nich. Powiedziałem, że nie czujesz się

dobrze, ale że prawdopodobnie przyjdziesz po lunchu.

- Nie mogę tak... - Patrzyła na niego przez mokre rzęsy.

- Mnie nie przysługują zwolnienia, ponieważ nie pracuję

w pełnym wymiarze godzin. A poza tym, potrzebuję tych pie­

niędzy ... jesteś dość kosztowny.

- Nie musisz mi płacić za dzisiejszy ranek. Pójdziemy

oboje na wagary, na spacer nad rzekę.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 85

- Dobrze - zgodziła się.

- Nie wierzę własnym uszom. Taka uległość!

- Mówiłam ci, że jestem dobrą aktorką.

- Rzeczywiście, mówiłaś. - Podniósł ją z ziemi. - Ale

powiedz mi, proszę, dlaczego zawsze rozgrywamy te sceny na

poziomie podłogi?

Jego palce były ciepłe i od razu poczuła, że ogarniają fala

pożądania.

- Nie tak. Nie teraz. - Wyrwała rękę.
- Zawsze jest to coś między nami, prawda? - powiedział

Jake powoli. - Przez cały czas w tym domu czuję twoją obe­
cność.

- Ale mnie nigdy nie dotknąłeś - powiedziała z żalem.

- Od wielu dni się do mnie nie zbliżyłeś.

- Boję się, czy tego nie rozumiesz? - Uśmiechnął się

smutno. - Mogę stawić czoło gangowi przemytników narko­

tyków w dżungli Tajlandii, ale kobieta, która ma tylko pięć

stóp i pięć cali wzrostu, napełnia mnie przerażeniem.

Popatrzyła na niego uważnie.

- Idziemy na spacer.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Był piękny dzień. Słońce odbijało się w śniegu, a niebo

było tak błękitne, jak oczy Lianę. Odetchnęła głęboko czy­

stym zimowym powietrzem, ciesząc się, że nie siedzi w zaku­

rzonej bibliotece, a jeszcze bardziej z tego, że jest razem z Ja-

ke'em.

Gdy wędrowali w stronę rzeki, opowiadała mu, żywo ge­

stykulując, jak w lecie wygląda ogród, a entuzjazm wywołał

rumieńce na jej twarzy.

- Znasz się na ogrodnictwie.

- Gdy Patryk będzie nieco starszy, chcę zrobić jeszcze

kilka kursów z ogrodnictwa i architektury krajobrazu. Uwiel­

biam to.

Właśnie wychodzili spod drzew na odkrytą przestrzeń, gdy

Jake położył jej dłoń na ramieniu.

- Spójrz na lewo, tam, pod olchami - wyszeptał.

Rudy lis przebiegał spokojnie przez pole, kitą zamiatając

śnieg. i

- Jaki piękny - westchnęła Lianę. - Taki dziki i wolny...

- Wolność jest iluzją, Lianę - powiedział Jake.

- Łatwo ci tak mówić. Masz miesiąc urlopu i sam możesz

zdecydować, czy spędzić go tu, czy gdzie indziej. Kocham

Patryka, ale kosztował mnie utratę mojej wolności.

- Czy myślisz, że nie zamieniłbym się z tobą?

- Gdybyś naprawdę tego chciał, spędziłbyś urlop w pobli­

żu swego syna - powiedziała.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 87

Bruzdy na jego twarzy pogłębiły się jeszcze.

- Nie mogę - odezwał się głucho. - On nie żyje.

W ciszy, jaka zapanowała, słychać było jedynie wrony,

kraczące gdzieś w oddali.

- Nie żyje? - wyszeptała Lianę.
- Od czterech lat.

Czuła jego ból, jakby był jej własnym, bo jak mogłaby.

przeżyć, gdyby cokolwiek stało się Patrykowi? Jake stał pod

drzewem, z twarzą w cieniu. Zbliżyła się i instynktownie go

objęła, ale się wyswobodził.

- Nie - powiedział gwałtownie.
- Twoja żona odeszła od ciebie pięć lat temu... Czy twój

syn mieszkał z tobą, Jake?

- Nie. Zostawiłem go jej. Myślałem, że tak będzie lepiej,

ona była matką. Natychmiast po rozwodzie wyszła za mąż

powtórnie, za dość przyzwoitego człowieka, prawnika. Pięć

miesięcy później, dając Danielowi czas na oswojenie się z no­

wą sytuacją, wyjechali na spóźniony miesiąc miodowy. Miał

być u mnie przez trzy tygodnie. Ale ja musiałem najpierw

skończyć sprawę, nad którą pracowałem, więc ustaliliśmy, że

pojedzie na tydzień na obóz. Czwartego dnia na obozie spadł

z drzewa i zanim inni chłopcy dobiegli do niego, już nie żył.

- I obwiniasz się o jego śmierć.
- Czy czułabyś inaczej?

- Pewnie nie - odpowiedziała szczerze.

- Moja była żona również mnie za to wini. Od tego czasu

urodziła dwoje dzieci. Dwóch chłopców.

- A ty wyjechałeś...

- Wystąpiłem o pracę za granicą. Zrobiłem wszystko, że­

by zginąć na posterunku. Ale, jak widzisz, nie udało mi się.

Ponieważ nie unikałem niebezpieczeństw, zlikwidowałem

kartel narkotyków i dorobiłem się awansu. Dwa miesiące te-

background image

88 BURZLIWA MIŁOŚĆ

mu ściągnięto mnie, bo zaczęło się tam robić zbyt gorąco,

nawet dla mnie i wówczas zdałem sobie sprawę, że nie chcę

skończyć z kulą w głowie. Możesz to nazwać pewnego rodza­

ju kuracją.

Ale nie wyleczyłeś się, pomyślała Lianę.
- Bardzo mi przykro z powodu tego, co powiedziałam

o wolności, Jake.

- Miłość do Daniela dawała mi największą wolność, jakiej

kiedykolwiek zaznałem - powiedział z bolesną otwartością.

- Nasza miłość z żoną trwała bardzo krótko. Wyszła za mąż za

oficera policji we wspaniałym mundurze, ale wkrótce się

przekonała, że w mojej pracy nie ma nic wspaniałego. Ja

ożeniłem się z kobietą niezależną, która wkrótce całkowicie

się ode mnie uzależniła. Ale kochałem Daniela. Mówiąc twoi­

mi słowami, kochałem go więcej niż kogokolwiek lub cokol­

wiek na świecie.

- Teraz rozumiem, dlaczego od chwili przyjazdu trzymasz

Patryka na dystans - powiedziała Lianę, z trudem powstrzy­

mując łzy.

- Jeżeli okaże się, że za bardzo zżywam się z Patrykiem,

będę musiał odejść - powiedział.

Lianę poczuła się tak, jakby dostała cios w żołądek.

- I pozwolić, by go porwali? - spytała ostro.

- Nie sądzę, by do tego miało dojść, Lianę. Twój ojciec nie

potrzebuje tego rodzaju rozgłosu, jaki by powstał wokół spra­

wy odebrania dziecka matce. To nie przysporzyłoby mu popu­

larności w kręgach, w jakich się obraca.

- On wie coś, czego ty nie zauważasz: że siła jest po jego

stronie. A ja nie mam ani pieniędzy, ani wpływowych przyja­

ciół.

- Jestem tu już prawie dwa tygodnie i nic się nie dzieje.

Ani śladu Chestera, który z pewnością już by cię odnalazł,

BURZLIWA MIŁOŚĆ 89

gdyby mu na tym zależało. Myślę, że przesadzasz. Nie sądzę,

by Patrykowi coś groziło.

- Czy ciągle uważasz, że chcę wyciągnąć pieniądze od

mojego ojca?

- Coraz trudniej mi w to uwierzyć.

- W takim razie, jeśli, twoim zdaniem, Patrykowi nic nie

grozi, może masz rację i powinieneś wyjechać, zanim narazisz

się na niebezpieczeństwo ponownego pokochania kogoś. Pa­

tryka. Albo mnie. Wszystko jedno kogo.

- Powiedziałem, że zostanę przez miesiąc - wycedził

przez zaciśnięte usta.

- Zwalniam cię z danego słowa, możesz wyjechać, kiedy

zechcesz. Im szybciej, tym lepiej.

- Wyjadę, kiedy sam o tym zdecyduję.
- A co będzie, jeśli Patryk przywiąże się do ciebie? Pomy­

ślałeś o tym? Widziałeś, co zdarzyło się dziś rano. Możesz go

bardzo zranić, zwłaszcza jeżeli zaakceptuje w tobie ojca.

- Tak, myślałem o tym - powiedział ze smutkiem.

- Ja także ryzykuję - ciągnęła Lianę. - Grozi mi, że się

w tobie zakocham, a tego nie chcę. Dlaczego nie spakujesz

swoich rzeczy i nie wyjedziesz stąd, zanim ktoś nie zostanie

zraniony: ty, Patryk lub ja?

- Masz dar zaskakiwania mnie - odpowiedział bezbarw-

nym głosem. - Co rozumiesz przez to, że możesz się we mnie
zakochać? To nie miłość, to pożądanie, Lianę.

- Nazywaj to jak chcesz. Ja nazwałam to miłością.

- Przecież nie lubisz mężczyzn, sama to powiedziałaś.

- Ty nie jesteś jakimś tam mężczyzną, Jake. - Uśmiech­

nęła się. - Jesteś jedynym specjalnym mężczyzną, który tak na

mnie działa, jak nikt przedtem. Nie wiem, czy to jest miłość.
Ale wiem, że byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdybyś wyje­

chał.

background image

90 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Gdybyśmy poszli do łóżka, zrozumiałabyś, co mam na

myśli, mówiąc o miłości i pożądaniu.

- Kochać się z tobą tylko po to, żeby przyznać ci rację?

Nigdy!

- Kochać się dla przyjemności, ale nie z miłości.

Wbrew sobie samej poczuła, że ciało jej oży wa^.

- A później ubierzesz się, spakujesz swoje rzeczy i odje­

dziesz w nieznane? Nie, Jake, to nie ze mną.

- JatonieNoel!
- Nie wiem, kim jesteś. - Spojrzała na niego spod oka.
- Za dużo rozmawiamy - usłyszała w odpowiedzi.

- Chodźmy do domu.

»- Za dużo się sprzeczamy - poprawiła go. - Wyszliśmy na

spacer i znowu się kłócimy.

- W łóżku nie będziemy się kłócić - oznajmił rzeczowo.

Zagryzła wargi. Bez trudu mogła wyobrazić sobie siebie

i Jake'a w łóżku. Jego ciemną głowę, spoczywającą na jej

piersi, jego uda przytulone do niej.

- Przestań! Nie mogę już tego znieść - powiedziała ner­

wowo.

- Wobec tego idź sama do domu. A żeby osiągnąć kom­

promis, ja wyjadę w przyszłym tygodniu, gdy będziesz z Pa­

trykiem w górach.

Pięć dni. Tylko pięć dni. Później wyjedzie i nigdy się nie

dowie, jak by to było, gdyby poszła z nim do łóżka. Czy

byłoby inaczej niż z Noelem? Była prawie pewna, że tak.

Wyobraźnia jej pracowała na zwiększonych obrotach. Po­

wiedziała Jake'owi, że może się zakochać. Ale kiedy po raz

ostatni podejmowała takie ryzyko?

Osiem lat temu, pomyślała. Wtedy właśnie wróciła do

domu z bardzo strzeżonego środowiska szkoły dla panienek

i wstąpiła na uniwersytet w Halifaksie. Pijana wolnością, cią-

BURZUWA MIŁOŚĆ 91

żyła ku grupie studentów sztuk pięknych, zafascynowana od­

rzucaniem wszystkich zasad, jakie jej wpajano i całkowicie

oczarowana Noelem, ich rudowłosym przywódcą.

Od tego czasu unikała ryzyka, zwłaszcza gdy wiązało się

ono z płcią przeciwną. Wybrała stan uczuciowego niezaanga-

żowania. Tak było bezpieczniej.

Głęboko nabrała powietrza w płuca.

- Mam lepszy pomysł, Jake - odezwała się pewnym gło­

sem. - Chodźmy do domu i tam pokażę ci, co rozumiem przez

różnicę między miłością a pożądaniem.

Słowa jej zawisły w mroźnym zimowym powietrzu. Ale

jednak je powiedziała na głos. Przynajmniej pozostaną jej

wspomnienia, gdy Jake już wyjedzie. Wspomnienia i zado­
wolenie, że przełamała ten pancerz, jakim otoczyła się osiem

lat temu.

- Lianę, mówisz poważnie? - Jake znieruchomiał na mo­

ment.
.

- Tak.

- Zabezpieczę się. Nie zajdziesz w ciążę... - szepnął.

Nie chciała mówić o ciążach, chcianych i nie chcianych.

Chciała mówić o miłości. I zastanawiała się, czy powinna

podjąć ryzyko właśnie z tym mężczyzną.

Jake wziął ją na ręce. Biegł wśród sosen i rododendronów

w kierunku domu, a Lianę trzymała go mocno za szyję, czując

siłę jego ramion i wsłuchując się w przyspieszony oddech.

Wspiął się po schodach, przeskakując po dwa stopnie.

Cały czas trzymając ją w ramionach, skierował się ku sy­

pialni. Dopiero przed drzwiami postawił ją na ziemi.

- Zaraz wracam - powiedział. - Nigdzie nie odchodź.

Wiedziała, że poszedł po obiecane zabezpieczenie. Jestem

szalona, myślała nerwowo. Robię to, czego przyrzekłam sobie
nie robić, zgadzam się na romans z mężczyzną, który wy-

background image

92 BURZLIWA MIŁOŚĆ

raźnie powiedział, że mnie nie kocha. To nie jest ryzyko. To

szaleństwo!

Gdy wrócił, stała ciągle w tym samym miejscu. Znów

chwycił ją na ręce, przeniósł przez próg i położył na łóżku.

Następnie zdjął jej buty i zaczął rozpinać kombinezon. Robił

to wszystko automatycznie, bez specjalnego zaangażowania.

Przeraziła się.

- Jake - szepnęła. - Jake, ja nie...
Rzucił jej kombinezon na ziemię i położył się obok niej na

łóżku.

- Nie bój się, kochanie - powiedział. - Może to, co ty

nazywasz miłością, a ja wspólnotą, to jest jedno i to samo.

Może moglibyśmy zapomnieć o wszystkim i zrobić to, co jest

najnaturalniejszą rzeczą na świecie dla dwojga ludzi odmien­

nej płci...

Kochanie, powiedział do niej „kochanie", a przecież nie

używa tak często czułych słów. I ten błysk jego oczu, gdy

odgarniał jej włosy z twarzy. Wszystko to mogło być poczyta­

ne za objawy czułości. Jake, kocham cię, pomyślała Lianę,

niejako na próbę, lecz słowa te odbiły się echem w jej sercu.

Jake, kocham cię...

Jeszcze nie była pewna, czy to prawda, ale wiedziała, że

jest tam, gdzie chciała być już od dawna. Uśmiechnęła się do

niego.

- Myślę, że masz rację. Żadnych rozmów...
- Żadnych sprzeczek - dodał.
- Żadnej przeszłości ani przyszłości, tylko teraźniejszość.
- Tu i teraz, ty i ja. Pokaż mi, jak chciałabyś mnie kochać,

Lianę.

Pierwsze dotknięcie jej ust było nieśmiałe, niepewne, jak­

by ciągle czegoś się obawiała i w każdej chwili gotowa była

do ucieczki. Ale jego wargi okazały się ciepłe, znajome i bar-

BURZLIWA MIŁOŚĆ 93

dzo, bardzo pożądane, tak iż szybko przekonała się, że nie ma
się czego obawiać. Gdy objął ją mocniej, przeniosła dłonie na
piersi i zaczęła rozpinać koszulę. Guzik po guziku.

Opierał się na jednym łokciu, obserwując ją. Spojrzała na

niego z uśmiechem. Gdy ją pocałował, wolno i namiętnie,
zostawiła guziki, przesuwając dłonie na ciemne włosy, pokry­

wające jego piersi.

- Czy mówiłaś kiedyś, że zerwałabyś ze mnie ubranie, czy

tak mi się tylko wydawało? - szepnął z ustami przy jej war­
gach.

Zaśmiała się.

Później nic już nie mówili. Jake zdjął jej bluzkę i rozpiął

biustonosz, zrzucając wszystko na ziemię. Wpatrzył się głod­
nym wzrokiem w jej nagie piersi. Po chwili on też był nagi.

Leżeli, przyglądając się sobie, a zimowe słońce oświetlało

f ich ciała. Dłonie Jake'a zaczęły przesuwać się po niej od

ramion, poprzez wypukłość piersi, wąską talię, na brzuch.

- Każdej nocy, od chwili naszego poznania, leżałem nie

mogąc zasnąć i starałem się wyobrazić sobie twoje ciało -
powiedział. - Ale nie sądziłem, że jest tak piękne. - Popatrzył
na nią z niepokojem. - Boję się, żeby nie zrobić ci krzywdy.

Jesteś taka drobna i delikatna...

Intuicyjnie Lianę wiedziała, że myśli o żonie, która nigdy

go nie zaakceptowała takim, jakim był naprawdę. I która za­

siała te wątpliwości.

- Jestem silna, Jake - powiedziała, wyraźnie akcentując

słowa. - Urodziłam przecież dziecko. I pragnę cię tak bardzo,
że nie wyobrażam sobie, byś mógł zrobić mi krzywdę.-Moc­
niej przytuliła się do niego.

- To już tak długo, Lianę - powiedział przerywanym gło­

sem. - Och, Boże, chodź tutaj.

Spotkała go w pół drogi. Ich pierwsze zbliżenie było szyb-

background image

94 BURZLIWA MIŁOŚĆ

kie i prymitywne. Później leżeli razem, odpoczywając. I nagle

zaczęli się całować, najpierw wolno i leniwie, a w końcu z na­

rastającym pożądaniem. Znów Lianę spotkała go w pół drogi,

pozwalając mu poznać swe pragnienia i kierując jego dłonie

tam, gdzie ich dotyk byl najbardziej pożądany, szczodrze

oddając przyjemność za przyjemność.

Ich drugie zbliżenie było powolne i zmysłowe. Lianę nie

mogła już ukrywać przed nim swych uczuć. Kochała go z ca­

łego serca.

Leżeli później złączeni uściskiem, szybko oddychając.

- Wiesz co? - spytała Lianę z czułością.

- Nawet nie próbuję zgadnąć - odpowiedział ze śmie­

chem.

Przesunęła palcem po jego piersi.
- Czuję się tak zwyczajnie... Jakbyśmy byli razem od

lat... jeśli wiesz, co chcę przez to powiedzieć.

- I to uczucie jest dla ciebie takie nowe?
- Właśnie. - Zmarszczyła czoło. - Gdy byłam z Noelem,

sztywniałam z- nieśmiałości i nasze zbliżenia były zawsze

szybkie, nerwowe. Nigdy nie czułam się tak dobrze, jak się

spodziewałam. Często byłam zawiedziona, ale myślałam, że

to moja wina, bo Noel wydawał się sądzić, że wszystko jest

w porządku.

- A dzisiaj było inaczej?
- Czekasz na komplementy, Jake'u Brande! - Uśmiechnę­

ła się. - Sam wiesz, że było inaczej. - Westchnęła z zadowo­

leniem, wtulając twarz w jego szyję. - Było wspaniale.

Zawahał się przez moment.
- Dla mnie to też było inne. Dałaś mi więcej, niż ktokol­

wiek inny. Z własnej woli. Bo chciałaś.

- Nie myślałam o dawaniu - opowiedziała Lianę. - Robi­

łam to, na co od dawna miałam ochotę.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 95

- Kiedy tak na mnie patrzysz, nie wiem, co się ze mną

dzieje. To boli, Lianę. Do licha, to boli gdzieś w samym

środku.

- Opowiedz mi o tym, Jake.

Potrząsnął przecząco głową.
- To nic. Jestem głupcem...

Z wyraźnym wysiłkiem zmienił temat.

- Jeżeli wybierasz się do pracy po południu, lepiej zacznij

się szykować. Już za kwadrans dwunasta.

Usiadła na łóżku, sięgając po zegarek.
- Niemożliwe! Tak późno?!

- Tak to jest, kiedy się człowiek zabawia, zamiast praco­

wać - zażartował, wtulając twarz w jej piersi.

Zachichotała, odpychając go.

- Przestań. Jak będę mogła spojrzeć w twarz pannie Mab-

lethorpe z biblioteki, po tym, cośmy właśnie robili? To musi

być wypisane na całym moim ciele.

Spojrzał na jej zaróżowione policzki.

- Powiedz jej, że masz gorączkę - zaproponował. - Może

odeśle cię do domu?

- Raczej odeśle mnie do piwnicy, żeby pakować książki -

odpowiedziała. - Już nawet nie mam czasu na lunch.

Uśmiechnął się do niej zmysłowo.
- Myślałem, że dałem ci lunch, ale jeżeli nalegasz, zrobię

ci kanapkę.

Lianę wyskoczyła z łóżka, zbierając po drodze swoje ubra­

nia.

- Masło orzechowe i serek topiony - podpowiedziała.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem, unosząc brwi.

- Wolisz to ode mnie?
Odwróciła się do niego, kokietując go wzrokiem.
- Tak bym tego nie ujęła.

background image

96 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- A co byś powiedziała na czarne oliwki z serkiem? -

zapytał, wychodząc z łóżka i przeciągając się~z takim wdzię­

kiem, że Liane zapragnęła, by panna Mablethorpe przeniosła

się na drugi koniec świata.

Dotarła do pracy dwie minuty przed dwunastą i bocznymi

drzwiami wślizgnęła się do biblioteki.

Na szczęście, panna Mablethorpe nie wróciła jeszcze

z obiadu. Liane zabrała się do porządkowania nowych zamó­

wień.

Jake był wspaniały. Był kochankiem, o jakim podświado­

mie zawsze marzyła, a teraz, gdy zdecydowali się uczynić ich

znajomość bardziej intymną, na pewno nie będzie już mowy

o rozstaniu.

Popołudnie ciągnęło się w nieskończoność. Za pięć szósta

Liane położyła na biurku szefowej stos nowych kart i powie­

działa dobranoc. A panna Mablethorpe, która prawdopodob­

nie nigdy w życiu nie skłamała, spojrzała na nią z uśmiechem.

- Dobranoc, pani Daley. Cieszę się, że czuje się pani le­

piej.

Liane szybko pożegnała się i wyszła z biblioteki. Czerwo­

ny samochód zaparkowany był w pobliżu. Jake siedział za

kierownicą, a Patryk z całym swoim sprzętem hokejowym

z tyłu.

- Podrzucimy cię do domu, Liane, i pojadę z Patrykiem na

trening - powiedział Jake.

Zupełnie zapomniała o treningu, a przecież od tego wszy­

stko się zaczęło. Jake prowadził samochód, poświęcając temu

całą uwagę. Liane patrzyła na jego ręce, przypominając sobie,

do czego są zdolne i czuła lekki dreszcz podniecenia.

- Jak ci minął dzień? - Odwróciła się do Patryka.
- Dostałem sto punktów z matmy i czterdzieści trzy z an­

gielskiego. - Uśmiechnął się z dumą.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 97

Szybko porównała to w pamięci z ostatnim wynikiem.

- Czterdzieści trzy to lepiej niż trzydzieści trzy - powie­

działa.

- Ja też tak uważam. Bobbie się zdziwi, gdy przyjadę na

trening z Jake'em. Jake będzie sędziował, trener go o to po­
prosił.

- Kiedyś grałem w pierwszej lidze młodzieżowej-wtrącił

Jake, skręcając na podjazd przed domem.

- Bawcie się dobrze - powiedziała Liane.

Jake na moment położył jej dłoń na ramieniu. Gdy pod­

niosła na niego wzrok, uśmiechnął się do niej z taką czułością,

że chciała zarzucić mu ręce na szyję i nigdy nie wypuścić go

z uścisku.

- Do zobaczenia.

- Do zobaczenia - odpowiedziała i weszła do domu.

W kuchni stał garnek z duszącym się gulaszem, przygoto­

wane jarzyny, a na stole wspaniały kryształowy wazon, które­

go nigdy wcześniej nie widziała, z jedną pąsową różą. O

wazon oparta była koperta. Liane otworzyła ją i wyjęła kartkę,

zapisaną zdecydowanym męskim charakterem pisma: „Dzię­

kuję ci za dzisiejszy ranek. Udowodniłaś mi swoją rację. Ja­

ke".

Opadła na najbliższe krzesło, wdychając delikatny zapach

róży i zastanawiając się, dlaczego, skoro była taka szczęśliwa,
tak bardzo chciało jej się płakać.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Gdy Jake powrócił z Patrykiem, Lianę siedziała w salonie

z robótką w rękach. Chłopiec wpadł do pokoju jak burza,

rzucając swoją kurtkę na najbliższe krzesło. Włosy przylepiły

mu się do czoła.

- Trener wyznaczył mnie do ataku i zdobyłem dwie bram­

ki! - wykrzyknął. - Bobbie dostał trzy ostrzeżenia, prawda,

Jake?

- Zgadza się.
- Fajnie było - zakomunikował Patryk z ogromną satysfa­

kcją. - Pojedziesz ze mną w przyszłym tygodniu, Jake?

- W przyszłym tygodniu są ferie - powiedział Jake.

- Och, rzeczywiście... Jedziesz z nami? Jedzie z nami,

mamo?

Lianę otworzyła usta, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- Nie. Ja nie mogę pojechać, Patryku - wyjaśnił Jake.

Twarz chłopca posmutniała.

- Będziemy jeździć na nartach, założę się, że jesteś do­

brym narciarzem. Dlaczego nie możesz pojechać?

- Jake może mieć powód, o którym nie chce rozmawiać.

Nie należy tak wypytywać - powiedziała szybko Lianę.

- Ale będziesz tutaj, gdy wrócimy, prawda? - spytał Pa­

tryk, patrząc na Jake'a buntowniczo.

Jake ukląkł przy nim, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Nie wiem. Mama wynajęła mnie, żebym cię pilnował ze

względu na groźby twojego dziadka. Ale chyba dziadek nie

BURZLIWA MIŁOŚĆ 99

mówił poważnie, a poza tym ja nie mogę być tu zbyt długo.
Mam pracę w Ottawie.

Dolna warga Patryka zadrżała.
- Dlaczego nie ożenisz się z moją mamą? Wtedy mogliby­

śmy być wszyscy razem.

Jeden z drutów z brzękiem upadł na podłogę. To było to,

czego Lianę się obawiała. Że jej syn zbyt przywiąże się do
Jake'a.

- Rozumiem, że chciałbyś tego, ale twoja mama i ja nie

możemy podjąć tak poważnej decyzji tylko dlatego, że byłaby
ona po twojej myśli - powiedział rzeczowo Jake.

- Nie lubisz jej? - chłopiec zażądał wyjaśnień.
- Oczywiście, lubię. Ale do małżeństwa potrzeba czegoś

więcej niż samej sympatii.

Szare oczy Patryka nabiegły łzami, które zaczęły spływać

po policzkach.

- Nie chcę, żebyś wyjeżdżał - zaszlochał i rzucił się w ra­

miona Jake'a.

Ten zachwiał się pod niespodziewanym ciężarem, tuląc

chłopca do piersi. Lianę milcząc przyglądała się tej scenie. Jak

to Jake kiedyś powiedział? Jeżeli przekonam się, że się zbyt

przywiązuję do Patryka, wtedy będę musiał odejść...

Patryk był dzieckiem, które płakało rzadko, ale jeżeli już

płakał, robił to solidnie. Gdy wyswobodził się w końcu z ob­

jęć Jake'a, miał czerwony nos i wilgotne oczy.

- Idę na górę - oświadczył i wybiegł z pokoju.

Lianę nie była w stanie spojrzeć na Jake'a.

Nachyliła się, by podnieść drut i odłożyła robótkę.

- Pójdę zobaczyć, czy nic mu nie jest - powiedziała.
- Zostaw go, Lianę.
- Jest zmartwiony.

- A ty nic na to nie możesz poradzić. Więc nie próbuj.

background image

100 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Nie zastaniemy już ciebie po powrocie? - zapytała.

- Po tej scenie powinnaś mnie błagać, bym się tu więcej

nie pokazywał - powiedział ponuro.

- A pomysł ślubu ze mną także ci nie odpowiada? - zapy­

tała rzeczowym tonem i zaraz tego pożałowała, bo wyraz

twarzy Jake'a był wystarczającą odpowiedzią.

- Sama mówiłaś: żadnej przeszłości i przyszłości. Liczy

się tylko teraźniejszość.

Oczywiście, miał rację. Tak powiedziała. Poczuła, że musi

wyjść. Nawet nie próbował jej zatrzymać.

Patryk, skulony, leżał na łóżku. Lianę usiadła obok.

- Może przyniosę ci parę ciasteczek i mleko?

- Nie jestem głodny.

- Zostawię je przy łóżku, gdybyś później zgłodniał.

Patryk podniósł głowę, a ponieważ miał jasną cerę, pod

oczami widoczne już były niebieskie cienie.

- Założę się, że gdybyś go poprosiła, żeby się z tobą oże­

nił, toby ci nie odmówił - powiedział. - To jest w porządku,

jeżeli dziewczyna się oświadczy, nasza nauczycielka tak mó­

wiła.

Nauczycielka była wojującą feministką.
- Obawiam się, że się mylisz, Patryku. Jake traktuje nas

jak część swojej pracy. A teraz sądzi, że tę pracę już wykonał

i nie ma potrzeby zostawać z nami dłużej. Dlatego wkrótce

wyjedzie.

- Nienawidzę go! - oświadczył Patryk, a w jego oczach

znów pojawiły się łzy.

Wiedząc, że tym stwierdzeniem najlepiej jest sprawę za­

kończyć, Lianę powiedziała stanowczo:

- To już wystarczy. A teraz hop do łóżka. Przyniosę ci

ciasteczka.

Na stole kuchennym znalazła kartkę: „Poszedłem na spa-

BURZUWA MIŁOŚĆ

101

Ser. J." Ryzyko, pomyślała gorzko. Już nigdy więcej nie po­

dejmę żadnego ryzyka.

Gdy wróciła na górę, Patryk był nieco spokojniejszy, więc

poczytała mu na dobranoc. Gdy zobaczyła, że oczy mu się

zamykają, a głowa opada na poduszkę, zgasiła światło i zeszła

na dół.

Jake'a ciągle nie było.

Godzinę później usłyszała otwieranie drzwi wejściowych,

kroki w salonie i skrzypienie rozkładanego łóżka.

W końcu usnęła, ale budziła się wielokrotnie: o pierwszej,

drugiej trzydzieści i za dwadzieścia trzecia, za każdym razem

miała kłopoty z ponownym zaśnięciem, modląc się, by tę

koszmarną noc rozjaśnił świt. Zwykle nie lubiła ranków. Ale

ten dzisiejszy nie mógł być gorszy, niż dręczące godziny

ciemności.

Gdy zobaczyła, że drzwi do jej sypialni otwierają się i usły­

szała męski glos, szepczący jej imię, myślała, że to sen. Usiad­

ła na łóżku, odgarniając włosy z twarzy.

Jake wszedł do pokoju i zamknął drzwi. Miał na sobie

tylko dżinsy. Opierając się o framugę, powiedział:

- Nie mogłem spać i słyszałem, że ty też nie śpisz.

Objęła rękoma podkulone nogi, szczęśliwa, że przyszedł

do jej pokoju.

- Powinienem trzymać się od ciebie z daleka - powiedział

chrapliwie. - A rano wynieść się stąd.

- Nie mów tak! - zawołała.

Tym razem powiedział tak cicho, że prawie niedosłyszal­

nie:

- Pragnę cię tak bardzo, że nie wiem, co się ze mną dzie­

je. .. Nie wiem, dlaczego jestem tutaj, co robię ani gdzie... Ty

jesteś jedyną konkretną rzeczą w tym morzu niepewności.

Właśnie to chciała usłyszeć.

background image

102 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Chodź tutaj, Jake - szepnęła.

Stał ciągle w drzwiach. Lianę zdjęła koszulę i wyciągnęła

do niego ręce. Z jękiem Jake opadł na łóżko, tuląc ją do siebie
tak mocno, jakby nigdy nie chciał się z nią rozstać. Lianę
poczuła nagły przypływ radości.

- Pragnę cię - wyszeptała. - Och, Jake, pragnę cię tak

bardzo...

Słowa te byłyby niemal banalne, gdyby nie uczucie,

brzmiące w jej głosie. Jake podniósł głowę i pocałował ją.
Kochali się w milczeniu, dając ujście nagromadzonym emo­
cjom, a później leżeli objęci, aż ogarnął ich sen.

Lianę obudziła się, czując ruch ręki Jake'a na swojej piersi.

Przecierając oczy, spojrzała na niego tak, jakby była to najna-

turalniejsza rzecz na świecie, znaleźć go obok siebie w łóżku

o świcie. Przytuliła się do niego.

- Dzień dobry. Przez chwilę myślałam, że mi się tylko

przyśniłeś.

Przesunęła dłonią po jego ciele od biodra do uda.

- Masz taką miękką skórę. Czy rzeczywiście robiliśmy

wszystkie te rzeczy, jakie pamiętam?

- I jeszcze więcej - zapewnił ją Jake.

- No, no - odpowiedziała rozmarzona.

Pocałował ją w czubek nosa.

- Jest za pięć siódma i lepiej będzie, jak się stąd wyniosę,

zanim Patryk wstanie.

- Chcesz mi powiedzieć, że muszę wstać, naszykować mu

kanapki i iść do pracy? - Jęknęła. - Może dlatego rano jestem

taka zrzędliwa, bo wolałabym zostać z tobą w łóżku.

Oczy jej pełne były radości, gdy wolną ręką wykonała dość

wymowny gest.

- Jesteś kusicielką. Syreną. Pójdę zrobić kawę. - Ale i tak

BURZLIWA MIŁOŚĆ 103

przez chwilę pozostał na miejscu, napawając oczy widokiem

jej nagiego ciała.

- Kiedy tak na mnie patrzysz, z trudem mogę oddychać -

powiedziała niepewnie.

- Znam to uczucie. - Uśmiechnął się do niej, a serce jej

wypełniło uczucie miłości. - Wyglądasz jak kot, który zjadł
kanarka... Dość zmęczony kot.

- Ogromnego kanarka - dodała poważnie.

Roześmiał się.
- Uważaj, panna Mablethorpe od razu pozna, jak spędziłaś

noc. - Wstał z łóżka i włożył dżinsy.

Zadzwonił budzik.

Usiadła na łóżku, spuszczając stopy na podłogę.

- To oznacza koniec przyjemności. - Ziewnęła. Przecią­

gając się, pokazywała swe nagie ciało w słabym świetle po­
ranka.

Jake stał przy drzwiach z ręką na klamce i przyglądał się

jej- -

- Nigdy nie będę miał ciebie dosyć, już teraz oddałbym

wszystko, żeby móc pozostać z tobą w łóżku przez cały dzień.

Poczuła nagły przypływ strachu, gdyż w jego głosie usły­

szała nie tyle przyjemność, co niezadowolenie z własnej sła­

bości. Włożyła koszulę.

- Muszę wziąć prysznic, Jake.

- Taak... - Patrzył na nią, jakby była wrogiem.

Przeszła obok i zamknęła się w łazience. Oczy jej, tak jak

oczy Patryka wczorajszego wieczoru, były podkrążone. Krzy­

wiąc się do swego zmęczonego odbicia, sięgnęła po szczote­

czkę do zębów i starała się zapomnieć o wszystkim, wykonu­

jąc zwykłe codzienne czynności.

Patryk również wyglądał na zmęczonego i przy śniadaniu

starał się nie odzywać do Jake'a. Lianę pocałowała go na

background image

104 BURZLIWA MIŁOŚĆ

pożegnanie i patrzyła, jak powlókł się do autobusu, szurając
nogami. Jak to się stało, że Jake tak szybko zadomowił się
w ich życiu?

Ponieważ Patryk chce mieć ojca. I ponieważ ja gotowa

byłam kogoś pokochać.

Duży żółty autobus szkolny zatrzymał się na wzgórzu i Pa­

tryk wsiadł. Lianę pomachała mu ręką. Następnie wróciła do
kuchni, żeby przygotować lunch dla siebie i Jake odwiózł ją
do biblioteki.

- Przyjadę po ciebie z Patrykiem o szóstej - powiedział.

- Pracuj uważnie.

- Jake, ja... - przerwała, zastanawiając się, czy wszystkie

romanse są tak trudne, tak pełne niedomówień. Nachyliła się,
żeby pocałować go na do widzenia. Przyjacielski pocałunek
natychmiast zmienił charakter. Wyswobodziła się z jego objęć
i powiedziała nieszczęśliwym głosem:

- Chciałabym wiedzieć, o co ci chodzi.
- Zrobię wszystko, żeby cię nie zranić, przysięgam. I przy­

jadę po ciebie wieczorem.

O godzinie czwartej pani Mablethorpe poprosiła Lianę do

telefonu.

- Prywatna rozmowa, pani Daley - powiedziała, podając

jej słuchawkę.

Prywatne rozmowy nie były mile widziane.

- Halo! - powiedziała Lianę.
- Tu Megan. Patryk wysiadł z autobusu przed naszym

domem i oświadczył, że chce u nas nocować. Nie masz nic
przeciwko temu?

Lianę zorientowała się natychmiast, dlaczego Patryk chce

nocować u Megan - żeby nie spotykać się z Jake'em. Zdając
sobie sprawę, że jej szefowa słyszy każde słowo, wyjaśniła:

BURZLIWA MIŁOŚĆ 105

- Jake powiedział, że wyjeżdża w poniedziałek... To o to

ihodzi.

- Tak się domyśliłam. Fitz mówi, że mogłabyś na niego

wrpłynąć, żeby zmienił zdanie.

- Powiedz Fitzowi, żeby się wypchał.
- Ależ Jake nie może wyjechać, Lianę. On jest idealny dla

ciebie.

Z tym Lianę w pełni się zgadzała. Jej milczenie było tak

wymowne, że Megan ciągnęła dalej:

- Czy nie mógłby pojechać z wami w góry?

- Patryk już go o to prosił, ale on nie chce.

- Może chcesz, żebym porozmawiała z Jake'em?

- Nie, Megan. Muszę kończyć. Powiedz Patrykowi, żeby

zawiadomił Jake'a, gdzie jest. I zadzwoń do mnie, gdyby

zmienił zdanie i chciał wrócić do domu.

- Dobrze. Powodzenia. Ależ on jest głupi! -1 Megan za­

kończyła rozmowę.

Lianę wiedziała, że to ostatnie zdanie nie dotyczyło Patry- •

ka. Odłożyła słuchawkę, uśmiechając się do pani Mablethorpe

i wróciła do przerwanej pracy. Będzie sama z Jake'em w do­
mu przez mniej więcej czternaście godzin. Czternaście go­
dzin, żeby przekonać go, by zmienił zdanie.

Ale jak?
Gdy wieczorem wsiadała do samochodu, powitał ją słowami:
- Patryk nocuje u Megan.
- Wiem, dzwoniła do mnie.
- Nie uważasz, że powinien nocować w domu w te dni,

gdy rano idzie do szkoły?

Spojrzała na niego, jakby rzucała mu wyzwanie.

- Jutro jest ostatni dzień szkoły przed przerwą. A jeżeli

zamierzasz wyjechać w poniedziałek, to po co ma spędzać
z tobą więcej czasu?

background image

106 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Lianę, gdyby to chodziło o ciebie i o mnie, dwoje doro­

słych, sprawa byłaby prosta i prawdopodobnie bym został.
Ale nie jest. Dotyczy również siedmioletniego chłopca, który
marzy o ojcu i nie potrafi ukryć tych marzeń. Gdyby chodziło
tylko o nas i gdyby coś nie wyszło, to z pewnością któreś z nas
cierpiałoby, ale jakoś by musiało sobie z tym poradzić. Aleja

nie mogę ryzykować tego z Patrykiem. Nie mogę!

W całej jego postaci widać było napięcie.
- Ponieważ twój syn nie żyje?

- Nie zawsze byłem modelowym rodzicem - powiedział

Jake, patrząc prosto przed siebie. - A teraz, gdy Daniel nie
żyje, nie mogę już mu tego wynagrodzić, ale jeszcze mogę nie
zburzyć życia Patrykowi.

Gdy dotknęła jego ramienia, czuła wstrząsające nim dresz­

cze. Objęła Jake'a i wtedy zobaczyła łzy w jego oczach. Moc­
niej przytuliła go do siebie.

Gdy trzymała Jake'a w ramionach, czekając, aż się uspo­

koi, pani Mablethorpe wyszła z biblioteki, starannie zamyka­

jąc drzwi. Następnie podeszła do swojego samochodu, mija­
jąc ich po drodze. Musiała ją poznać, ale Lianę spojrzała na

nią takim wzrokiem, że nie śmiała nic powiedzieć.

Lianę pogładziła Jake'a po włosach.

- Gdyby mężczyźni mogli częściej płakać, a kobiety czę­

ściej krzyczeć, wszystkim byłoby łatwiej.

Powoli wyswobodził się z uścisku, nie starając się ukryć

swych łez.

- Ale prawdziwi mężczyźni nie płaczą...
- A grzeczne dziewczęta nie złoszczą się.
- Gdybym dał ujście tym uczuciom, które się we mnie

nagromadziły po śmierci Daniela, może nie szukałbym tak
chętnie śmierci w Tajlandii.

- Cieszę się, że ci się nie udało.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 107

- Teraz ja też się cieszę. Kto to przechodził obok nas przed

chwilą?

- Moja szefowa. Z pewnością myśli, że cudzołożymy tu

na podłodze.

- Gdzieś między pedałem hamulca a sprzęgłem... Miało­

by to urok nowości, Lianę.

Kochała go, gdy się tak uśmiechał.

- Jestem już jakieś dziesięć lat za stara na takie zabawy.
- Nie chce mi się w to wierzyć. - Musnął wargami jej usta.

- Dziękuję - powiedział.

Gdy wróciła do domu, zobaczyła w holu na stole plik

korespondencji, wraz z dużym płaskim pudlem, starannie
zapakowanym w szary papier, ze zwrotnym adresem w Otta­
wie.

- To ode mnie - powiedział Jake z nietypowym dla siebie

zakłopotaniem. - Coś, co miałem w domu i poprosiłem swoją
gopodynię, żeby przysłała.

Lekko potrząsnęła pudłem.
- To ma być prezent dla mnie?

Jake przytaknął. Twarz jej rozjaśniła się tak, jak czasami

twarz Patryka.

- Co to jest? - zapytała i zaczęła rozrywać papier z nie­

cierpliwością dziecka.

- Sama zobaczysz.
Paczka była dokładnie oklejona taśmą. Lianę rozerwała ją,

otworzyła pudło i rozsunęła warstwy bibułki. Wewnątrz zna­

jdował się kupon surowego jedwabiu, mieniącego się kolora­

mi od turkusowego do błękitnego. Szybko wydobyła materiał
i przykładając go do siebie, zaczęła tańczyć przed lustrem
w holu.

- Jest koloru moich oczu! - wykrzyknęła. - Czy to z Taj­

landii?

background image

108

BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Tak... Kupiłem go, bo podobał mi się kolor. Prawie tak,

jakbym spodziewał się, że cię spotkam.

- Mogłabym uszyć z mego kaftan.

Owinęła się cała w zwój jedwabiu i podziwiała swoje odbi­

cie w lustrze.

- Jake, jest przepiękny, dziękuję.
- Chodźmy do łóżka, Lianę - powiedział. - Teraz. Zaraz.
Tuląc tkaninę do piersi, spojrzała mu prosto w oczy.
- Marzyłam o tym przez cały dzień.

Poprowadził ją do sypialni, rzucił materiał na łóżko i za­

czął ją rozbierać, koncentrując całą uwagę na tym, co robi.
Gdy była już całkiem naga, położył ją na łóżku. Leżała
w zwojach błękitnego jedwabiu, a ciało jej połyskiwało, jak­
by było z masy perłowej.

- Chciałbym mieć taki twój portret. - Rozpiął koszulę

i rzucił ją na krzesło.

Lianę leżała nieruchomo obserwując go, gdy zdejmował

ubranie i zastanawiała się, czy kiedyś będzie miała dość tego
ciemnookiego mężczyzny, który był jej tak dobrze znany,
a jednocześnie taki tajemniczy.

Kochali się z taką samą koncentracją, z jaką ją rozbierał,

w całkowitej ciszy, jakby mogli zaufać swym ciałom, że po­
wiedzą sobie wszystko, co należy. Później Lianę usnęła lek­
kim snem, a gdy się obudziła, zobaczyła, że Jake patrzy na nią.
Uśmiechnęła się do niego leniwie, podziwiając grę świateł
i cieni na jego ciele.

- Wyglądasz bardzo poważnie - powiedziała.
- Staram się ciebie zrozumieć - odparł swobodnie, ale nie

zabrzmiało to szczerze.

- Nie mam nic do ukrycia - wyjaśniła z taką sama swo­

bodą.

- Jesteś dla mnie tajemnicą! - wybuchnął. - EnigmaJ

BURZLIWA MIŁOŚĆ

109

- Żadna tajemnica, Jake. Jestem zwyczajną kobietą, która

>ma nieślubne dziecko i która stara się radzić sobie najlepiej,
jak umie.

Nie była pewna, czy ją usłyszał. Mówił jakby do siebie:
- Od czasu, gdy byłem dzieckiem, wydawało mi się, że

poznałem kobiety. Zawsze wszystkie brały i odchodziły. Moja
matka porzuciła ojca, gdy miałem cztery lata. Zakochała się

we włoskim księciu, który nie lubił dzieci, więc zostawiła
mnie ojcu i ani razu mnie nie odwiedziła. Przez następne
dwanaście lat, to jest do czasu, gdy opuściłem dom, mój ojciec
miał szereg kochanek. Obsypywał je kosztownymi prezenta­
mi, aż zaczynały go nudzić i wówczas się ich pozbywał. Przy­
chodziły następne, zachłanne, pazerne, kobiety, które krzywi­

ły się na dźwięk słowa miłość lub nie rozumiały, co to słowo
znaczy. Mój ojciec jest bardzo bogaty. Bogatszy nawet niż

twój.

Jake westchnął, otrząsając się ze swych wspomnień i wol­

no wracając do rzeczywistości.

- Nigdy nie chciałem ci tego mówić. Nie wiem, co mi się

stało.

Poczucie bezpieczeństwa, które otaczało Lianę, gdy za­

sypiała, całkowicie się rozwiało. Twarz Jake'a wyglądała
tak jak wówczas, gdy po raz pierwszy spotkali się w szko­
le: zamknięta, zła, całkowicie opanowana. Lianę podparła się
na łokciu.

- Nie jestem taka, jak twoja matka - powiedziała poważ­

nie. - Nigdy nie zostawiłabym Patryka. Nie jestem również

taka, jak kochanki twojego ojca. Nie chcę pieniędzy, ani ojca,
ani twoich. Jesteś bardzo inteligentny, dość inteligentny, żeby
wiedzieć, że nie wszystkie kobiety są takie same.

- Moja żona, o której myślałem, że jest inna, była taka

sama. Gdy tylko przekonała się, że bycie żoną oficera policji

background image

1 1 0 BURZLIWA MIŁOŚĆ

nie jest takie atrakcyjne, jak się spodziewała, porzuciła mnie,

załatwiając sobie najwyższe możliwe alimenty. A później

oskarżyła mnie o śmierć Daniela.

- Nie jestem taka, jak ona! - wybuchnęła Lianę. Usiadła

na łóżku, szukając czegoś, czym mogłaby się okryć. - Mam

już dosyć tego stałego osądzania mnie za zbrodnie, których

nie popełniłam. Do diabła, gdzie moja koszula?

- Nie osądzam cię. Robię, co mogę, by ci uwierzyć.

- Nazywa się to ryzykiem, Jake. Możesz podjąć ryzyko

zaufania mi albo możesz rano odjechać do Ottawy lub Mon­

trealu, gratulując sobie, że udało ci się uciec. Ale nie możesz

mieć obu rzeczy naraz.

Głos jej się załamał. Wściekła na siebie, wstała z łóżka

i zaczęła się ubierać. Była tak zdenerwowana, że krzywo zapi­

nała bluzkę. Jake ujął ją za rękę.

- Uczę się wierzyć ci, Lianę. Przysięgam. Tylko że to

wszystko toczy się za szybko. Nie minęły jeszcze trzy tygod­

nie od naszego spotkania; nigdy nie spodziewałem się, że

jakaś kobieta wywrze na mnie tak ogromne wrażenie. Czuję

się jak w szoku.

Sama czuła się podobnie.

- Myślę, że nie powinnam była dać się ponieść nerwom -

powiedziała.

- To oczyszcza atmosferę - odrzekł. - Pomogę ci zapiąć tę

bluzkę.

Jego palce delikatnie muskały jej piersi, gdy zapinał guzi­

ki. Koncentrując całą swą uwagę na wykonywanej czynności,

mruknął:

- W przyszłym tygodniu muszę jechać do Ottawy. Mam

tam sprawę do załatwienia i powinienem spotkać się ze swoim

szefem. Ale jeżeli chcesz, mogę wrócić.

- Tak, chcę. - Z trudem przełknęła ślinę.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 111

Spojrzał na nią.

- Kochanie, nie płacz...

- To ze szczęścia.

Nic nie mówiąc, objął ją ramieniem, a Lianę czuła, jak

przepełnia ją radość złota jak słońce. Jake wróci. Wierzy jej

i wróci. Obiecał, że wróci. Nie musi mu mówić, że go kocha.

Jeszcze zdąży to zrobić. Ma czas.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Liane nie wiedziała, jak długo stali tak objęci na środku

pokoju.

- Nie mamy nic na kolację - przypomniała sobie nagle.
- Włóż swoją najładniejszą sukienkę i pójdziemy do re­

stauracji.

- Najchętniej owinęłabym się tym błękitnym jedwabiem.
- Byłoby to nierozważne. Już i tak nie mogę na długo

wypuścić cię z objęć.

Serce jej zabiło radośniej.

- To będzie nasza pierwsza prawdziwa randka.
Popatrzył na nie posłane łóżko.
- Już chyba najwyższy czas.
Godzinę później pili wino i jedli małże w maśle czosnko­

wym. Liane miała na sobie^ukienkę z miękkiej wełny w kolorze
dzikiej róży. Jake w eleganckich szarych spodniach i granato­
wym blezerze wyglądał inaczej niż ten dobrze jej znany mężczy­
zna w dżinsach. Wyraz jego oczu powodował, że miała ochotę
śpiewać z radości. Jadła sałatę i medaliony wieprzowe, a na deser

kalifornijskie truskawki, ale cały czas myślała o tym, że spędzi
z nim noc, całą noc w jej łóżku.

Długo pili kawę i likier, a w końcu, gdy opuszczali restau­

rację, Liane odwróciła się za siebie, by po raz ostatni objąć
wzrokiem całą salę i by zapamiętać ją na zawsze, wiedząc,

jaka szczęśliwa była tego wieczoru. Pierwszego z wielu spę­

dzonych wspólnie z Jake'em.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 1 1 3

Gdy wrócili do domu, otoczyło ich ciepło i cisza. Jake

rzucił jej rękawiczki na stół w holu, rozsypując przy tym plik
listów, które spadły na podłogę. Wziął ją w ramiona i czule
pocałował.

- Moglibyśmy pójść do łóżka - powiedział. - Mogliby­

śmy nawet się przespać.

Roześmiała się, bo wiedziała, o czym myśli. To poczucie

pośpiechu, desperacji, było już za nimi. Teraz obydwoje zda­
wali sobie sprawę, że mają czas. Czas na wzajemne odkrycia
i na budowanie czegoś solidnego, trwałego.

- Jakie mamy szanse? - Uśmiechnęła się, zdejmując

płaszcz.

- Lubię, gdy się tak uśmiechasz. Może spanie odłożymy

na potem...

Gdy wieszał jej płaszcz, Liane uklękła, by pozbierać po­

rozrzucane listy. Rachunek za kartę kredytową, rachunek tele­
foniczny, wyciąg z konta bankowego i list. Spojrzała na bar­
dzo kosztowną kopertę z jej imieniem i nazwiskiem, napisa­
nym pismem, które znała od lat. Poczuła, że opuszczają dobry
nastrój.

- To od mojego ojca. Nigdy dotąd do mnie nie pisał.

Stała, trzymając list w ręku i przyglądała mu się, jak­

by był to jadowity wąż, który w każdej chwili może zaatako­
wać.

- Otwórz i przeczytaj - powiedział Jake.

Stała niezdecydowana i pełna obaw.

- Mogłabym otworzyć go rano.
- Naprawdę się go obawiasz! Nawet teraz, po ośmiu la­

tach od czasu opuszczenia domu, ciągle się go boisz.

Przytaknęła.
- Jesteś dorosłą samodzielną kobietą, która znalazła swoje

miejsce i świetnie sobie radzi. Już nie musisz się bać.

background image

1 1 4 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Łatwo ci tak mówić - odpowiedziała ze złością.

Gdyby Jake nie strącił tej korespondencji na podłogę, my­

ślała z żalem, ten list wpadłby mi w ręce dopiero rano, a teraz

bylibyśmy już w łóżku.

- Przeczytam go jutro - oświadczyła.

- Przeczytaj to teraz, Lianę.

Choć chciała dalej protestować, wiedziała, że miał rację.

Lepiej przeczytać i zakończyć sprawę. Rozerwała kopertę,

wyjęła jedną gęsto zapisaną kartkę papieru i zaczęła czytać.

Zmarszczyła czoło. Przeczytała list raz, później drugi,

starając się go zrozumieć i czując, że ogarniają dziwny niepo­

kój.

- Nie mam pojęcia, o co tu chodzi - powiedziała w końcu.

- Pisze, że cieszy się, że przyjęłam pieniądze i prosi, żebym

skontaktowała się z nim w sprawie Patryka. Jakie pieniądze?

O co chodzi z Patrykiem?

Spojrzała na Jake'a.

Odezwał się głosem tak pozbawionym emocji, że powię­

kszył tylko jej niepokój.

- Czy mogę to przeczytać?

Niechętnie podała mu list i śledziła wyraz jego twarzy, gdy

czytał. On również zmarszczył czoło i teraz wyglądał jak

typowy policjant.

- Czy przyjęłaś od niego jakieś pieniądze? - zapytał.
- Nie, oczywiście, że nie. Nie rozumiem, o co tu chodzi.

- Ale on jest pewien, że je przyjęłaś.

Odezwała się cicho, głosem pełnym niedowierzania:
- Znów wystawiasz mnie na próbę? Znów mi nie wie­

rzysz?

Przeglądał plik korespondencji na stole.

- Wydaje mi się, że widziałem tu gdzieś wyciąg z konta.

Można to sprawdzić.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 1 1 5

A jednak jej nie wierzył. W przypływie ogarniającej ją

grozy, zawołała:

- Jake, ja nie wzięłam pieniędzy od ojca!

- Nie mówię, że wzięłaś. Ale chciałbym to wyjaśnić do

końca i sprawdzić wyciąg z twojego konta.

Czując się tak, jakby stała pod murem z nożem na gardle,

Lianę wzięła ze stołu grubą kopertę. Długo nie mogła jej

rozerwać zdrętwiałymi palcami. Ale przecież nie miała się

czego obawiać. Nie wzięła pieniędzy ód ojca, więc ten wyciąg

niczym jej nie zagrażał.

Położyła plik czeków na stole i otworzyła list z banku.

I wtedy poczuła, że coś ściskają za gardło. Suma, jaka powin­

na pozostać na koncie po zapłaceniu zobowiązań, winna wy­

nosić około tysiąca dolarów. Zamiast tego na koncie było

pięćdziesiąt jeden tysięcy.

Nigdy w życiu nie dysponowała taką sumą.

W panice zaczęła analizować wyciąg. Wpłaty pięćdziesię­

ciu tysięcy dolarów dokonano prawie tydzień wcześniej.

Drżącą ręką odgarnęła włosy z twarzy i zaczęła zastanawiać

się, czy nie śni.

- To nie ja dokonałam tej wpłaty.

Wyjął wyciąg z jej ręki i szybko przebiegał oczami jego

treść.

- Tydzień temu - powiedział. - Prawie tydzień po moim

przyjeździe.

- Mam kartę kredytową. Ktoś inny mógł dokonać wpłaty.

- Musiałby znać numer twojego konta.

- Można dokonać wpłaty automatycznie. Ale i tak trzeba

znać numer konta. Może Chester wykradł go, gdy nocowali­

śmy w szkole?

- Może - powiedział Jake.
- Nie wierzysz mi, prawda?

background image

1 1 6 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Zbyt zgadza się to ze scenariuszem, jaki przedstawił mi

Chester. Córka, próbująca wyciągnąć od ojca jak najwięcej
pieniędzy, zanim pozwoli mu spotkać się z wnukiem.

Słowa te sprawiły jej ogromny ból.

- A teraz pieniądze zostały wpłacone - powiedziała

ostrym tonem.

- To by wyjaśniało, dlaczego od tygodnia nigdzie nie

widać Chestera. A także, dlaczego nie doszło do porwania,
którego tak się obawiałaś. - Jake rzucił dokument na stół. - Tu
są pieniądze. I to jest fakt. Twój ojciec dał ci pięćdziesiąt
tysięcy dolarów i teraz spodziewa się zobaczyć wnuka, to

również jest fakt. Ja zajmuję się faktami, Lianę.

- Tak, dla ciebie liczą się tylko fakty! - wybuchnęła. - To

wszystko, co wiesz. Toniesz w faktach, pozwalasz się nimi
zasypać, pogrzebać żywcem. Tak, że nic innego sienie liczy.
Żadnych uczuć!

- Fakty nie kłamią, Lianę!
- Ale kobiety tak! - stwierdziła z goryczą. - Czy nie my­

ślisz, że zażądałabym więcej pieniędzy, niż te mamę pięćdzie­
siąt tysięcy? Mój ojciec, podobnie jak twój, jest bardzo boga­

ty.

- Pięćdziesiąt tysięcy to też musi być dla ciebie teraz

znaczna suma.

Nagle Lianę poczuła się zmęczona. Śmiertelnie zmęczona.

- Jeżeli uważasz, że byłabym zdolna wziąć pieniądze od

ojca, wykorzystując Patryka jako zastaw, to wszystko między
nami skończone - powiedziała bezbarwnym głosem. - Skoń­
czyło się, zanim naprawdę się zaczęło.

- Nigdy nie powinno się zacząć.
Te słowa były jak śmiertelny cios. Nie mając już siły ani na

łzy, ani na prośby, patrzyła, jak Jake odkłada list z banku na
stertę korespondencji. Nic za darmo, pomyślała. Za wszystko

BURZLIWA MIŁOŚĆ 1 1 7

trzeba płacić. Wiedziałaś od początku, że kiedyś będziesz
musiała zapłacić i za te chwile szczęścia. Dziękując Bogu za
uczucie odrętwienia, które chwilowo łagodziło jej ból, usły­
szała słowa Jake'a:

- Spakuję swoje rzeczy i wyprowadzę się.
Poszedł do salonu i po chwili Lianę usłyszała odgłos zapi­

nania zamka błyskawicznego jego walizki. Lepiej będzie, gdy
wyjedzie. Nie zniosłaby nocy spędzonej z nim pod jednym
dachem wiedząc, jaka przepaść ich rozdziela.

Kilka minut później wszedł do holu, niosąc walizkę i skó­

rzaną kurtkę.

- Co mam powiedzieć Patrykowi? - zapytała Lianę.
- Wpadnę jutro na kilka minut po szkole, żeby się z nim

pożegnać.

- Jutro pracuję w bibliotece, więc do szóstej będzie u Me­

gan.

- Wobec tego wpadnę do Megan.

Cisza, jaka zapanowała między nimi, krzyczała w jej

uszach, serce tłukło się w piersiach, oddech był płytki i przy­
spieszony, czuła się, jakby miała zemdleć. Chciała, żeby już
wyszedł i zostawił ją samą.

- Wszystko, co mógłbym powiedzieć, wydaje mi się głu­

pie i nie na miejscu - powiedział Jake. - Jutro nie będę cię
widział, więc teraz się pożegnam.

- Po co miałbyś coś mówić? - zapytała Lianę. - Po prostu

idź już.

Zrobił krok, jak gdyby chciał jej dotknąć. Lianę skuliła się

pod ścianą wiedząc, że jeżeli to zrobi, nie będzie mogła po­
wstrzymać płaczu i że wolałaby raczej umrzeć, niż się przed
nim rozpłakać. Zatrzymał się w pół kroku i powiedział oschle:

- Mam nadzieję, że pogodzisz się z ojcem, Lianę. Nie

musisz się go teraz obawiać, już nie. I mam nadzieję, że

background image

1 1 8 BURZLIWA MIŁOŚĆ

wytłumaczysz Patrykowi, dlaczego musiałem wyjechać. Jeśli

chodzi o ciebie, ja... Do licha, nie umiem tego powiedzieć!

Wiem tylko, że nigdy cię nie zapomnę, tak jak nigdy cię nie

zrozumiem.

Nie powiedział do widzenia. Skłonił się i trzema szybkimi

krokami podszedł do drzwi. Wyszedł i chwilę później usłysza­

ła odgłos silnika. Opony zapiszczały na śniegu i samochód

odjechał w kierunku drogi.

Czując kompletną pustkę w głowie, Lianę automatycznie

sprawdziła zamek w drzwiach wyjściowych i zgasiła światło

w holu. Przeszła do swojej sypialni, pokoju, w którym prze­

żywała chwile szczęścia większego, niż mogłaby sobie wy­

marzyć.

Z tłumionym szlochem pobiegła na górę, do pokoju Patry­

ka. Nie mogła dzisiaj spać u siebie. Po prostu nie mogła.

Cały następny dzień upłynął jej na starannym unikaniu

wszelkiej myśli o Jake'u, choć wiedziała, że Megan na pewno

będzie chciała o nim rozmawiać. Z rezygnacją wysiadła z sa­

mochodu. Trojan i Bouncer, dwa psy Fitza, wybiegły jej na

spotkanie. Głaszcząc je, skierowała się w stronę wejścia.

Megan i Fitz siedzieli sami przy stole w kuchni. W powie­

trzu unosił się smakowity zapach pieczonego kurczaka i szar­

lotki.

- Czy Patryk jest już gotowy do wyjścia? - zapytała Lianę

z udaną wesołością.

- Cała trójka je kolację na górze - oświadczyła Megan.
- Co wydarzyło się między tobą a Jake'em? - zapytał Fitz

bez zbytecznych wstępów.

Tego właśnie się obawiała.

- Nie chcę o tym rozmawiać - powiedziała.
- Nalej nam wina, Fitz - rozkazała Megan. - Ja podam

kolację. Później usiądziemy sobie i razem postaramy się to

BURZLIWA MIŁOŚĆ 1 1 9

wszystko rozwikłać. Poza tym, że wyglądasz jak z krzyża
zdjęta, Lianę Daley, twój syn był bardzo zmartwiony przez
całe popołudnie.

- Janie...
Ale Fitz już zdjął jej palto i lekko popchnął w stronę krzes­

ła.

- Owszem, tak. Nie ma sensu sprzeczać się z Megan, gdy

mówi tym tonem. Nauczyłem się tego już dawno.

Uśmiechnął się do niej, a jego spojrzenie było pełne ciepła

i życzliwości.

- Nie możecie mi rozkazywać tylko dlatego, że jesteśmy

przyjaciółmi - powiedziała Lianę i wybuchnęła płaczem.

Gdy się uspokoiła, Fitz postawił obok niej kieliszek, a Me­

gan podała pudełko chusteczek. Lianę wytarła nos, łyknęła
nieco wina i oświadczyła:

- Jake sądzi, że jestem kłamczucha i szantażystką. Powie­

działby wam to samo, gdybyście go o to zapytali. A teraz, czy
możemy porozmawiać o pogodzie? Albo o czymkolwiek in­
nym, ale nie o nim?

- Zapytałam go, o co chodzi - odparła Megan - ale dał mi

do zrozumienia, bym nie wsadzała nosa w cudze sprawy.
Powiedziałam mu, że ty jesteś moją sprawą. Na co zapropono­
wał, by zapytać ciebie.

Uśmiechnęła się do męża.
- Wówczas Fitz włączył się do rozmowy i powiedział, że

jeżeli Jake podejrzewa, że jesteś w jakikolwiek sposób nieucz­

ciwa, to powinien natychmiast zrezygnować z pracy w policji
i popracować nad tym, by znowu stać się człowiekiem, nie
gliną... Przez pewien czas ta wymiana zdań była całkiem
podniecająca. Ale, oczywiście, do niczego nie doprowadziła.

- Jake nie chce słuchać - powiedziała Lianę.

background image

120 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Zauważyliśmy to. Więc jak wygląda sytuacja? - zapytał

Fitz.

Ku swemu zaskoczeniu, Lianę zaczęła opowiadać o wszy­

stkim, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch tygodni i jak

gdyby wsłuchując się w tę historię, sama starała sieją zrozu­

mieć. Gdy skończyła mówić o liście ojca i podważającym jej

wiarygodność wyciągu bankowym, Megan gwizdnęła ze zdu­

mienia.

- Te pieniądze muszą pochodzić od twego ojca.
- To pułapka - powiedział Fitz w zamyśleniu, szarpiąc

brodę, co czynił zawsze, gdy był wzburzony.

- Pułapka, która ma na celu usunięcie Jake'a z twego do­

mu... Czy ciągle jeszcze uważasz, że twój ojciec chce porwać

Patryka?

Lianę potwierdziła skinieniem głowy.

- Kiedy grozi, że coś zrobi, można mu wierzyć.

- W takim razie udało mu się oczyścić przedpole. Żaden

policjant nie stoi mu już na drodze.

Rozważania te były przerażająco logiczne. Lianę ze stra­

chu przestała oddychać, a Megan, podniecona, ciągnęła dalej:

- Kto pierwszy zasiał podejrzenia w umyśle Jake'a, że

chcesz wyciągnąć od ojca jak najwięcej pieniędzy? Chester!

Nie od razu mu się udało. Jake, mimo wszystko, zamieszkał

z tobą. Co więc robi dalej? Wpłaca pieniądze na twój rachu­

nek, dołączając wyjaśniający liścik od ojca. I tym razem za­

działało. Jake wyjeżdża i znów zostajesz sama z Patrykiem.

Może powinniśmy zgłosić się do pracy w policji, Fitz?

- Jake z pewnością się nie wykazał w tej sprawie - sko­

mentował mąż.

- Jest zakochany - dodała Megan, jakby te dwie rzeczy

wzajemnie się wykluczały.

- Nic podobnego - oburzyła się Lianę.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 1 2 1

- To widać na pierwszy rzut oka - zapewniła Megan.

- Nie ma wątpliwości - dodał Fitz.

Oczy Lianę wypełniły się łzami, które powoli zaczęły pły­

nąć jej po policzkach.

- On mnie nienawidzi - powiedziała żałośnie.

- Droga Lianę - odezwała się Megan - nienawiść jest

drugą stroną miłości i jeżeli kiedykolwiek widziałam mężczy­

znę ogarniętego ogromnym uczuciem, to jest nim właśnie

Jake. Fitz, masz jego numer telefonu, prawda? Musimy do

niego zadzwonić, powiemy mu to wszystko, co wymyśliliśmy

i wówczas na pewno wróci. Wiem, że wróci.

Lianę wyprostowała się na krześle, zapominając o płaczu.
- Nie, nie zrobisz tego. Ja się nie zgadzam.

- Dlaczego nie? - zapytała Megan. - Popatrz na siebie.

Jesteś zupełnie rozbita. Oczywiście, chcesz, żeby wrócił.

- Chcę, żeby wrócił, ale tylko wtedy, jeżeli on tak posta­

nowi. - Lianę dumnie uniosła głowę. - Sam musi uwierzyć we

mnie. Wprzeciwnym razie to nie ma sensu.

- Jak zdobyłeś jego numer? - Spojrzała na Fitza.

- Poprosiłem go, żeby mi podał - odpowiedział. - A może

jednak powinienem zadzwonić? Oszczędziłoby to wam oboj­

gu dużo bólu.

-Nie.

- Jesteś strasznie uparta - powiedziała Megan.

- On uwierzył mojemu ojcu, nie mnie. I miałabym teraz

błagać go, by wrócił?

Fitz napełnił swój kieliszek.
- Kochasz go - stwierdził.
- Tak. I tym gorzej dla mnie.

- A może byśmy coś zjedli? - zaproponował. - Może

wspaniała kolacja, przygotowana przez Megan, wpłynie na

zmianę twojej decyzji?

background image

122 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Ale ani kolacja, ani propozycja spędzenia wraz z Patry­

kiem weekendu na farmie, nie odniosły oczekiwanego skutku.

- Nasze teorie na temat Chestera są bardzo błyskotliwe,

ale jeżeli w dodatku są prawdziwe, to Patrykowi grozi niebez­
pieczeństwo - powiedział Fitz.

Lianę też o tym myślała.
- Wiecie, że nie mogę u was zostać - Forsterowie spodzie­

wają się, że będę mieszkać w ich domu. I tylko dlatego mogę
wyjechać w poniedziałek, że kuzyn Percy'ego zajmie moje
miejsce. Ale mogę pożyczyć od was jednego psa, do czasu
wyjazdu.

Tak więc Lianę odjechała z Patrykiem do domu w towa­

rzystwie Bouncera, wygodnie rozpartego na tylnym siedze­
niu. Obecność psa miała również tę dobrą stronę, że bardzo
poprawiła nastrój chłopca. Zgodziła się, aby Bouncer spał na
podłodze w pokoju syna i wcale nie była zdziwiona, gdy
wchodząc na górę godzinę później, znalazła ich obu śpiących
wygodnie w łóżku.

Sama musiała wrócić do swojej sypialni, nie miała wyboru.

Pudło z jedwabiem wsunęła w najdalszy kąt szafy, zmieniła
pościel i kładąc się do łóżka, starała się myśleć wyłącznie
o pracach, jakie musiała wykonać przed wyjazdem z Patry­
kiem na narty. Nie mogła spać. Cały weekend wypełniła sobie
intensywną pracą w bibliotece, szklarni i domu, tale że na
myślenie nie pozostawało zbyt wiele czasu.

Do samego wyjazdu Megan zapraszała ich do siebie. Lianę'

dziękowała opatrzności, że ma tak wiernych przyjaciół. Pa­
tryk ani razu nie wymówił imienia Jake'a, a kiedy Lianę usi­
łowała o nim porozmawiać, wysłuchiwała co miała do powie­
dzenia, po czym natychmiast zmieniał temat.

Następnego dnia po wyjeździe Jake'a Lianę wystawiła

czek dla'ojca na pięćdziesiąt tysięcy dolarów i odesłała go

BURZLIWA MIŁOŚĆ 123

listem poleconym. Nie dostała żadnej odpowiedzi. Nie na­
tknęła się też na Chestera.

Tydzień spędzony w górach minął przyjemniej, niż się spo­

dziewała. Dobrze jeździła na nartach i swój entuzjazm dla
tego sportu przekazała synowi. Razem wesoło spędzali czas
na stokach, w mroźnym górskim powietrzu. Kiedy wieczorem
kładła się do łóżka w domu otoczonym świerkami, zasypiała

natychmiast, a wysiłek fizyczny powodował, że jej tęsknota
za Jake'em nie była taka bolesna. Gdy wrócili, oczy jej odzy­
skały blask, a policzki kolory.

- Wyglądasz wspaniale!-wykrzyknęła Megan na powita­

nie.

Lecz gdy weszła do domu, wspomnienia ogarnęły ją z nie­

zwykłą siłą i tylko wesoły szczebiot Patryka i zabawy Boun­
cera pomogły jej przetrwać pierwsze chwile.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Tej nocy Liane długo płakała przed zaśnięciem. Ale w nastę­

pną sobotę, kierowana potrzebą zaznaczenia swojej niezależno­

ści, pojechała z Patrykiem do Charlottetown. Kupiła wykrój i ni­

ci, żeby uszyć sobie kaftan z błękitnego jedwabiu, który dostała

od Jake'a. Jeszcze tego samego wieczora zabrała się do pracy.

Bouncer w dalszym ciągu spędzał noce na łóżku Patryka,

chociaż z każdym mijającym dniem Liane coraz mniej wie­

rzyła w niebezpieczeństwo, grożące ze strony Chestera. Jej

ojciec, który zawsze był człowiekiem niecierpliwym, już

dawno by coś przedsięwziął. Tak więc, gdy we wtorek, dzień

w którym nie pracowała w bibliotece, pojechała o wpół do

czwartej odebrać Patryka ze szkoły, niczego nie podejrzewała,

gdy nie wyszedł od razu na jej spotkanie.

Gdy z budynku wybiegł przyjaciel Patryka, Clancy, ślizga­

jąc się na świeżym śniegu, Liane otworzyła okno w swoim

samochodzie.

- Clancy, nie widziałeś Patryka? - zawołała.

Przestał się ślizgać i podbiegł do niej.
- Przecież pani odebrała go w południe, żeby iść do denty­

sty. - Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Nic podobnego. Nie był w szkole po południu? -

Uśmiech Liane zamarł jej na wargach.

- Nie. Nauczycielka dostała kartkę o dentyście i po połud­

niu, gdy podjechał pani samochód, Patryk wyszedł.

- Mój samochód? Cały dzień byłam w domu.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 125

Piegowate czoło chłopca zmarszczyło się, co było widomą

oznaką, że intensywnie myśli.

- W każdym razie wyglądał tak, jak pani samochód, to też

był volkswagen i do tego dość stary.

- Pójdę zobaczyć się z nauczycielką - powiedziała Liane,

starając się, by chłopiec nie zauważył ogarniającego ją przera­

żenia. - Dziękuję ci.

Zmuszając się do zachowania spokoju, przeszła przez dzie­

dziniec szkoły i weszła do budynku. Nauczycielka Patryka,

energiczna brunetka, pogrzebała w koszu na śmiecie i odna­

lazła kartkę.

- Ciągle dostajemy takie kartki od rodziców. Mam nadzie­

ję, że nic złego się nie stało - powiedziała zaniepokojona.

Wiadomość na kartce dotyczyła zwolnienia Patryka

o dwunastej trzydzieści i była podpisana Liane Daley. Chara­

kter pisma oczywiście nie był jej, ani też jej ojca. Czując, że

krew zastyga jej w żyłach, powiedziała:

- Nie, na pewno nic się nie stało. Dziękuję.

Pobiegła do samochodu i pojechała do domu. Patryka,

oczywiście, nie było. Następnie udała się do Megan. Przyja­

ciółka właśnie robiła ciasto i całe ręce miała w mące.

- Liane! Co się stało?
- Czy Patryk jest tutaj? - zapytała Liane, zagryzając wargi

z niepokoju.

- Nie... a czy miał być?

Liane opadła na najbliższe krzesło.

- Myślę, że został porwany - powiedziała bezbarwnym

głosem.

Porzucając ciasto, Megan zawołała Fitza. Z nerwową do­

kładnością Liane opowiedziała wszystko, co się zdarzyło.

- Już przestałam się bać, że to się stanie - powiedziała

bezradnie. - Och, Megan, co oni mu zrobili? Jak go zmusili,

background image

126 BURZLIWA MIŁOŚĆ

by wsiadł do obcego samochodu? Nie pojechałby z własnej

woli, wiem o tym. Może zrobili mu jakąś krzywdę? Będzie

taki wystraszony...

- Lepiej od razu zadzwońmy na policję - odparł Fitz.

- Nie może to ujść twojemu ojcu na sucho.

- Wystąpi do sądu o przyznanie mu opieki nad wnukiem -

powiedziała Lianę z przerażeniem. - Udowodni, że nie jestem

dobrą matką.

Fitz przeklął tak, jak nigdy jeszcze.

- Wystąpimy w sądzie i podważymy jego oskarżenia. Czy

myślisz, że tutejsza społeczność nie poznała się na tobie w cią­

gu tych kilku lat? Czy ludzie nie widzą, jak wozisz Patryka na

hokej dwa razy w tygodniu, jak wyjeżdżasz z nim zimą na

narty, a latem na biwaki? Twój ojciec może mieć pieniądze,

ale słuszność jest po twojej stronie.

Lianę czuła płynącą od Fitza siłę, jego narastający gniew.

- Zawsze się go bałam - wyznała. - Nawet jako mała

dziewczynka. Kiedy krzyczał, chowałam się do schowka na

szczotki, żeby nie mógł mnie znaleźć. Dwa razy widziałam,

jak uderzył matkę.

Drżała na całym ciele, przypominając sobie wybuchy zło­

ści ojca.

- Ale to było dawno temu - mówiła, bardziej do siebie, niż

do Fitza i Megan. Wyprostowała się na krześle, a glos jej

zaczął nabierać siły. - Nie powinien zabierać mojego syna.

Tego się nie robi. Zaraz do niego zadzwonię i powiem mu, że

chcę, by Patryk wrócił.

Gdy Murray Hutchins odebrał telefon, głos jego był słab­

szy niż ten, który pamiętała, ale i tak poczuła, że ogarnia ją
dawny strach.

- Czekałem na twój telefon - powiedział. - Patryk powi­

nien już wkrótce przyjechać tu z lotniska. Nie będę zabraniać

BURZLIWA MIŁOŚĆ 127

ci widywać go, to byłoby bezsensowne, ale nie staraj się go

odzyskać, dobrze?

Pomyślała o tym, co mówił Fitz i jak Jake przekonywał ją,

że już najwyższy czas wyrosnąć z tego dziecinnego strachu

przed ojcem.

- Oczywiście, że będę starała się go odebrać - powiedziała

twardo. - Jestem jego matką i jego miejsce...

- Wiem, że mężczyzna, którego spotkałaś w czasie śnie­

życy, spędził u ciebie kilkanaście nocy... To nie jest odpo­

wiednie zachowanie matki w obecności siedmioletniego chło­

pca. Jestem pewien, że każdy sąd się ze mną zgodzi. Nie

przeciągaj struny, Lianę. Chcę Patryka i będę o niego walczyć.

Czuła, że kolana uginają się pod nią.
- Ja również będę o niego walczyć - odpowiedziała sta­

nowczo. - Nie uda ci się tym razem, porwanie dziecka jest
poważnym przestępstwem. Zadzwonię później i będę chciała
rozmawiać z Patrykiem.

Nie mówiąc do widzenia, odłożyła słuchawkę i zauważyła,

że dłonie jej drżą.

- Brawo! Dałaś sobie radę - pogratulował jej Fitz. - A te­

raz zadzwonimy na policję...

- Mam lepszy pomysł - włączyła się do rozmowy Megan.

- Dlaczego nie zadzwonić do Jake'a?

- Megs, jesteś genialna! - wykrzyknął jej mąż.

- Nie zadzwonicie do Jake'a - zaprotestowała Lianę.

- Musimy od tego zacząć - powiedział Fitz, sięgając po

telefon.

Lianę modliła się w duchu, żeby nie było go w domu.

- Jake? Tu Fitz Donleavy. Ojciec Lianę porwał Patryka

dziś po południu. Co powinniśmy zrobić, żeby chłopiec wró­
cił?

Przez moment panowała cisza. Następnie Lianę usłyszała

background image

128 BURZLIWA MIŁOŚĆ

w słuchawce głos Jake'a. Tłumaczył coś, a Fitz pomrukiwał
potakująco.

- Wydaje mi się, że to dobra myśl. Już ci ją daję - powie­

dział w końcu i podał słuchawkę Lianę.

- Hallo - powiedziała cicho, czekając, co ma jej do powie­

dzenia.

- Przywiozę ci Patryka - powiedział z przekonaniem. -

Nie denerwuj się. Będzie z powrotem w domu jeszcze przed
nocą. - Głos jego był tak silny, jakby stał obok niej w pokoju.
Chciała mu podziękować, ale czuła kompletną pustkę w gło­
wie. - Lianę, jesteś tam jeszcze? - spytał ze zniecierpliwie­
niem.

- Tak - wyszeptała. - On będzie się bać... Obawiam się,

żeby mu czegoś nie zrobili.

- Odpowiedzieliby za to. Lianę, przestań się martwić! Pa­

tryk mnie zna. Polecę stąd do Halifaxu i gdy tylko go odbiorę,
wracamy na wyspę. Będzie w domu przed dobranocką.

Lianę wiedziała, że powinna ostrzec Jake'a przed tym, co

może go spotkać.

- Mój ojciec wie, że mieliśmy romans. Grozi, że wykorzy­

sta to w sądzie.

- Nie odważy się, nie ze mną. Jestem dla niego równo­

rzędnym partnerem. Czekaj na nas na lotnisku o dziewiątej.
Będziemy obaj z Patrykiem.

Głos jego zmienił barwę. Stał się cieplejszy, opiekuńczy.
- Nie bój się, Lianę. Pogmatwałem wszystko, ale przysię­

gam, że tym razem nie zawiodę. Niech Fitz zawiezie cię do
Charlottetown. Uśmiechnij się. Wszystko będzie dobrze.

- To człowiek czynu - skomentował Fitz z błyskiem po­

dziwu w oczach. - Prywatny odrzutowiec i wszystko, czego
potrzeba...

BURZLIWA MIŁOŚĆ 129

- Prywatny odrzutowiec? -Lianę rzuciła mu nieprzytom­

ne spojrzenie.

- Nie powiedział ci? Jego kuzyn jest właścicielem całej

eskadry prywatnych samolotów. Jake pożyczy jeden z nich.
Prawdopodobnie doleci do Halifaxu jeszcze przed Patrykiem.

- Fitz, to nie jest zabawne.
Twarz Fitza spoważniała na tę reprymendę. Megan pokle­

pała go po ramieniu.

- Przeżywa rozmowę z Jake'em.

Fitz objął ją swym niedźwiedzim uściskiem.

- Myślę, że czas już wyciągnąć wino. Te twoje kłopoty

sercowe spowodują, że wszyscy zostaniemy alkoholikami.

- Ale ty musisz być trzeźwy, żeby odwieźć mnie na lotni­

sko na dziewiątą.

Megan skończyła ciasto i zagoniła Lianę do robienia sała­

ty. W godzinę później wszyscy usiedli do kolacji. Lianę ze
zdziwieniem spostrzegła, że jest głodna. Jake był osobą, która
mogła jej pomóc. Nie miała pojęcia jak, ale wierzyła, że mu

się to uda. Nie chciałaby być teraz w skórze Chestera. Ani
ojca.

- Już dwa razy pytałam cię, czy chcesz jeszcze sałaty?

- Megan dotknęła jej ramienia.

- Nie, nie. Dziękuję. Myślisz, że Patrykowi nic się nie

stało?

- Wierzę Jake'owi - odpowiedziała Megan.

Lianę również wierzyła Jake'owi-policjantowi. Ale jej

wiara w Jake'a-mężczyznę wystawiona była na ciężką próbę.
Którego z nich spotka dziś o dziewiątej na lotnisku?

Fitz z Lianę przyjechali na lotnisko już o wpół do dziewią­

tej. Lianę chciała być tam jak najwcześniej i gdy już zjedli
kolację, nie mogła znieść bezczynnego oczekiwania.

background image

1 3 0 BURZLIWA M1ŁOSC

Ale minęła dziewiąta, pięć po dziewiątej, dziesięć, dwa­

dzieścia. Lianę była nieprzytomna ze zdenerwowania. Coś się
nie udało. Nie wpuszczono Jake'a do domu ojca. Zaareszto­
wano go przy próbie włamania się. Ojciec ukrył Patryka.

Jake'owi coś się stało. Patryk był w takim stanie, że nie mógł
podróżować.

Czuła się jak zwierzę w klatce. Nie była w stanie myśleć

rozsądnie. Znów spojrzała na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia
dwie.

- Tam są! - wykrzyknął Fitz.

- Gdzie? - Odwróciła się Lianę.

I wtedy ich zobaczyła. Jake z Patrykiem, ręka w rękę, wy­

chodzili obrotowymi drzwiami. W świetle jarzeniówek Patryk

wyglądał blado i miał podkrążone oczy. Gdy tylko zobaczył

mamę, puścił dłoń Jake'a i biegiem ruszył w jej stronę.

Lianę pobiegła szybko w jego kierunku i mocno chwyciła

go w objęcia.

- Patryk... - szepnęła. - Nic ci się nie stało?
Tulił się do niej z siłą, która dobitniej niż słowa mówiła

o tym, jak się cieszy, że znów są razem. Przyjrzała mu się

z bliska. Miał mały siniak na policzku i zmierzwione włosy,

ale nie wyglądał gorzej niż po treningu hokeja.

- Nie zrobili ci krzywdy? - spytała. - Tak się o ciebie

bałam... Cieszę się, że już jesteś bezpieczny.

- Coś mi założyli na twarz, tak jak wtedy, gdy miałem

operację wyrostka - powiedział Patryk krzywiąc się. - Nie

podobało mi się to zbytnio, ponieważ myślałem, że to ty jesteś

w samochodzie, a później obudziłem się już u dziadka, Zwy­

miotowałem na środku dywanu - dodał z satysfakcją.

Jake podszedł do nich i stanął obok.
- Jake - powiedziała - żadne słowa nie są w stanie wyra­

zić mojej wdzięczności za to, co zrobiłeś... - Oczy jej napeł-

BURZLIWA MIŁOŚĆ

131

nity się łzami, ale jakoś się opanowała. - Czy już możemy
pojechać do domu? Porozmawiamy po drodze.

- Wynająłem samochód, muszego odebrać. Witaj, Fitz.
- Dobra robota. - Fitz poklepał go po ramieniu.
- Przesadzasz, nic takiego nie zrobiłem. Przepraszam na

moment. - Oddalił się szybko.

- Strasznie tajemniczy. - Fitz nachylił się do Patryka.

- Ale miałeś przygodę! Clancy będzie czekał, żebyś mu wszy­
stko opowiedział. Jesteś głodny?

- Jedliśmy coś w samolocie. To prywatny odrzutowiec,

mamo. Powinnaś go zobaczyć. Jest tam kuchnia, bar i dwie
łazienki, jedna z prysznicem. I byłem w kabinie pilota, to
przyjaciel Jake'a. Było ekstra!

Ekstra, to największa pochwała w mniemaniu Patryka.

Lianę pogłaskała go po głowie, czując znów ucisk w gardle
i łzy w oczach. Bała się o niego. I choć sama nie chciała się do
tego przyznać, bała się również o Jake'a.

Zobaczyła go, gdy znów szedł w ich stronę. Spod kurtki

wychodził mu sweter w norweskie szaro-niebieskie wzory.
Był ubrany sportowo i nie było widać, żeby miał przy sobie
broń, ale i tak nie chciałaby mieć go za przeciwnika. W ręku
trzymał kluczyki.

- Samochód jest na parkingu - powiedział. - Idziemy?
Cała czwórka wyszła z budynku lotniska.
- Wpadnij do nas, Jake - zaprosił Fitz, wyciągając rękę na

pożegnanie. - Nasz dom zawsze jest dla ciebie otwarty. I do­
łączam swoje podziękowania, to była dobra robota. Czekamy,
żeby dowiedzieć się szczegółów. Łącznie z tym - zwichrzył
Patrykowi włosy - kto wyczyścił dywan.

Pocałował Lianę w policzek i odszedł w kierunku swego

samochodu.

background image

1 3 2 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Jake zatrzymał się przy dużym eleganckim wozie. Na prze­

dnim siedzeniu były trzy pary pasów.

- Jaki wspaniały samochód - powiedziała Lianę, chcąc

przerwać ciszę.

- Sądziłem, że będziesz chciała mieć Patryka przy sobie.

- To miłe z twojej strony. Do licha, dlaczego ciągle chce

mi się płakać?

Patryk uśmiechnął się do niej.
- Ja też troszkę płakałem, kiedy się obudziłem i nie wie­

działem, gdzie jestem.

Było to niezwykłe oświadczenie. Pięciolatek mógł przy­

znać się do łez, ale nie siedmiolatek.

- To całkiem zrozumiałe - pocieszyła go Lianę.
Jake otworzył drzwiczki i Patryk zajął miejsce między ni­

mi. Lianę już chciała poprosić go, by opowiedział swoje przy­

gody, gdy chłopiec zapytał:

- Mamo, a kiedy pojedziemy z wizytą do dziadka?

Otworzyła usta ze zdziwienia. Była raczej przygotowana na

to, że po dzisiejszych wypadkach Patryk znienawidzi dziadka.

- Chcesz pojechać z wizytą?

- Taa... Wiesz, dziadek też zbierał obrazki piłkarzy, kiedy

był chłopcem. Powiedział, że mi je pokaże.

- Nie mówi się taa, tylko tak - poprawiła go automatycz­

nie, zyskując nieco czasu na odpowiedź. - Nie spodziewałam

się, że go polubisz, zwłaszcza po dzisiejszych przygodach -

powiedziała.

- Po tym, jak zwymiotowałem, już było w porządku, do

tego czasu nie czułem się najlepiej. Pani Petrie dała mi lodów,

a dziadek stał obok i przyglądał się, jakby nie wiedział, co ze

mną zrobić. Więc powiedziałem mu o drużynie hokejowej i o

tym, jak jeździsz ze mną na treningi i dziadek pokazał mi swój

dom. Tyle pokoi i tylko on jeden.

BURZLIWA MIŁOŚĆ

133

- Jakie lody jadłeś?

- Czekoladowe z migdałami - odpowiedział, oblizując

się. - Ale dziadek powiedział, że zamiast lodów woli szampa­

na i truskawki.

Tak dokładnie zacytował jej ojca, że musiała się uśmiech­

nąć.

- Czy dziadek zaprosił cię, byś go odwiedził?

- Kiedy Jake przyjechał i byliśmy już gotowi do powrotu,

powiedział, że byłby zaszczycony, gdybym go znowu odwie­

dził i przywiózł swoją kolekcję obrazków hokeistów. Ty także

możesz przyjechać. Tak powiedział. - Z całej siły starał się

opanować ziewanie. - Znasz panią Hatchett, która mieszka

sama w domu przy drodze i lubi, gdy odwiedzają ją dzieci ze

szkoły? Dziadek mija przypomina. Też jest w pewnym sensie

samotny - zakończył.

- Myślę, że moglibyśmy kiedyś go odwiedzić... - rzekła

ostrożnie.

- To dobrze. Czy zobaczę się dzisiaj z Clancym?
- Jutro-obiecała.

Nie dyskutował, był zbyt zmęczony. Po chwili już spał.

Spojrzała na Jake'a. Prowadził ze wzrokiem utkwionym

w drogę przed sobą.

- Usnął. Jest nieprzytomnie zmęczony - powiedziała.

W odpowiedzi kiwnął tylko głową. Ale przecież nie mogła

być na niego zła. Nie po tym, co zrobił.

- Miałeś jakieś kłopoty z odebraniem go? - spytała.

- Żadnych. Kiedy zadzwoniłem do drzwi, gospodyni była

właśnie zajęta czyszczeniem dywanu. Zaproponowałem jej,

by spróbowała zmyć plamy sodą.

- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że wszedłeś do domu

mojego ojca, a dziesięć minut później wyszedłeś z niego z Pa­

trykiem?

background image

134 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Nie, to nie było aż takie proste. Chester, który przy

bliższym poznaniu jeszcze bardziej traci, chciał mi nieco

utrudnić życie, ale szybko przekonałem go, że myli się sądząc,

że może mnie zatrzymać. Następnie twój ojciec próbował mi

się sprzeciwić, więc musieliśmy chwilę porozmawiać. W tra­

kcie tej rozmowy przeszła mu ochota na ciąganie cię po są­

dach.

- Jake - spytała Lianę zniecierpliwiona - co wydarzyło się

naprawdę?

- Nic specjalnego. Twój ojciec ma wielkie wpływy, ale na

gruncie lokalnym. Mój staruszek mógłby go zrujnować przy

pomocy dwóch lub trzech telefonów, zwróciłem mu na to

uwagę.

- Och - zdumiała się Lianę. - To znaczy że twój ojciec

rzeczywiście jest bardzo bogaty.

- Bardzo.

- Więc ojciec zrezygnował z dalszych prób porwania Pa­

tryka?

- Tak, to się już nie powtórzy.
- Nie wyglądasz na syna bardzo bogatego ojca - skomen­

towała, patrząc na jego bezpretensjonalne ubranie.

- Zawsze chciałem być samodzielny i liczyć przede wszy­

stkim na siebie. - Było to powiedziane w taki sposób, źe nie

pozostawiało żadnej wątpliwości, iż temat został wyczerpany.

- Przypominam sobie, jak kiedyś powiedziałeś, że wypro­

wadziłeś się z domu, gdy miałeś szesnaście lat. A jak wygląda­

ją twoje stosunki z ojcem teraz, gdy jesteś już dorosły?

- Jak na dwóch mężczyzn, których systemy wartości są

kompletnie różne i którzy mają za sobą nieco burzliwą prze­

szłość, żyjemy zdumiewająco dobrze. Tak samo, podejrze­

wam, ułożyłyby się stosunki między Patrykiem a twoim oj­

cem, gdybyś dała im szansę.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 135

To był cios poniżej pasa.

- Jeżeli mój ojciec czuje się samotny, to sam jest sobie

winien - powiedziała z przekonaniem.

Jake spojrzał na nią i oczy ich się spotkały.

- Chciałbym, żebyś coś zrobiła - powiedział.

- Tak? - Jej ton nie był zachęcający.

- Chciałbym, żebyś spotkała się z ojcem. Z własnej woli.

Już najwyższy czas, byś rozprawiła się z tym duchem z dzie­

ciństwa.

- On nie jest duchem.

- Jest już starym człowiekiem, który utracił syna i nadzie­

ję na przyszłość - cierpliwie tłumaczył Jake. - Zrobił rzecz

okropną, starając się odzyskać kontakt z przyszłością poprzez

Patryka, ja go nie usprawiedliwiam. Ale gdybyś się z nim

spotkała, wiedziałabyś, że nie masz się czego obawiać. Jeżeli

już nie dla czego innego, to chociaż dla dobra Patryka uwa­

żam, że powinnaś się z nim zobaczyć.

Wpatrywała się w czarną nitkę szosy. Nie chciała zbyt

pochopnie podejmować decyzji.

- Może tak zrobię-powiedziała.
- Dobrze. Zostanę jutro z Patrykiem i zawiadomię pannę

Jak-jej-tam z biblioteki, że musiałaś pilnie wyjechać w spra­

wach rodzinnych.

- Jutro? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Co mam zro­

bić jutro?

- Odrzutowiec czeka na lotnisku. Możesz polecieć do Ha-

lifaxu, tam będzie na ciebie czekać samochód, zobaczysz się

z ojcem i zdążysz wrócić jeszcze tego samego dnia. Proste,

nie?

- Jak to miło z twojej strony, że podejmujesz za mnie

decyzje!

- Po prostu uważam, że jest to dobry czas na wizytę. Twój

background image

136 BURZLIWA MIŁOŚĆ

ojciec ma jeszcze w pamięci zarówno spotkanie z wnukiem,

jak i to, co mu powiedziałem. A poza tym, nic cię to nie będzie

kosztowało.

Jeżeli jutro poleci do Halifaxu, Jake będzie czekać na jej

powrót. ..Iw głębi duszy przyznawała mu rację. Rzeczywi­

ście, był to najlepszy moment na spotkanie z ojcem.

- Dobrze. - Kiwnęła głową. - Polecę.

- Świetnie. Powinnaś wyruszyć dość wcześnie. Zadzwo­

nię do Joego, to pilot, i uprzedzę go.

Gdy przyjechali na miejsce, dom tonął w ciemnościach.

Lianę wydawało się, że była tu ostatnio całe wieki temu.

Jake wyłączył silnik.
- Zaniosę Patryka do jego pokoju - powiedział.

Wyjął z samochodu śpiącego chłopca. Lianę, przyglądając

się tej scenie, myślała o chwili, gdy ci dwaj mężczyźni - mały

i duży - trzymając się za ręce, wysiedli z samolotu. Czując

ukłucie zazdrości, weszła do domu. Gdy Jake przyniósł Patry­

ka na górę, szybko rozebrała syna i położyła do łóżka. Całując

go na dobranoc, czuła za plecami obecność Jake'a.

- Jake? - spytała, kiedy wyszli.

- Pozwól mi skorzystać z telefonu, żeby zadzwonić do

pilota, dobrze?

- Oczywiście.

- Zapowiadają na jutro dobrą pogodę, więc Joe chciałby

wystartować około dziesiątej. Czy to ci pasuje? Będziesz

mogła przed wyjazdem wyprawić Patryka do szkoły.

- Dobrze - powiedziała.

- Joe będzie czekać na ciebie w części odlotów. Niski,

łysiejący, w niebieskim mundurze. Powiesz mu, ile czasu

chcesz spędzić z ojcem, ale powinnaś wiedzieć, że przed wie­

czorem chciałby być z powrotem w Charlottetown. Ja zawia­

domię twego ojca, że przyjeżdżasz.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 137

- Nie uda mi się z tego wykręcić, prawda?

Pominął milczeniem to pytanie.

- Lepiej już pójdę. Szerokiej drogi.

- Gdzie się wybierasz? Nie zostaniesz na noc? - Serce

przestało jej bić.

- Nie ma potrzeby. Nic ci już nie grozi.

- Nie myślałam o niebezpieczeństwie, Jake.

- Zarezerwowałem pokój w motelu koło lotniska. - Nic

nie można było wyczytać z jego twarzy, a głos Jake'a brzmiał

tak, jakby rozmawiał z kimś zupełnie obcym.

- Chciałabym, żebyś został, Jake - poprosiła Lianę, zapo­

minając o całej swojej dumie. -1 dodała szeptem: - Bardzo za

tobą tęskniłam.

Jakieś uczucie zabłysło w jego oczach, ale zgasło tak szyb­

ko, że nie była pewna, czy naprawdę je widziała. Nie patrząc

na nią, powiedział zimnym obojętnym głosem, który zranił ją

bardziej niż gniew:

- W takim razie jesteś niemądra, Lianę.

Wyszedł, a jego słowa jeszcze długo dźwięczały jej

w uszach.

Powiedziała mu, czego pragnęła, ale on jej nie usłyszał. Bo

w jego uczuciach nie było dla niej miejsca.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Następnego dnia, o jedenastej piętnaście, Lianę dzwoniła

do drzwi domu ojca. Pani Petrie otworzyła jej i powitała

raczej grzecznie niż ciepło.

- Dzień dobry, panno Hutchins. Czekamy na panią.

Lianę nie lubiła, gdy ją nazywano panną Hutchins. Dlatego,

podając gospodyni kurtkę, powiedziała z miłym uśmiechem:

- Pani Petrie, używam panieńskiego nazwiska matki, Da-

ley. Mam nadzieję, że udało się pani doczyścić dywan po

wczorajszej wizycie mojego syna - dodała.

- Pechowy wypadek - odpowiedziała pani Petrie. - Ale

nie powinno być plamy. Pan Brande był bardzo pomocny.

- Ten wypadek nie był zawiniony przez Patryka.

- Zgadza się - przyznała gospodyni. - Pan Hutchins jest

w salonie - dodała po chwili.

Lianę wyprostowała się dumnie, przylepiła uśmiech do

twarzy i otworzyła wysokie drzwi.

- Dzień dobry, ojcze - przywitała go.

- Masz ochotę na kawę? - spytał wstając z fotela.

Przeszła przez pokój, stukając obcasami i pocałowała go

w policzek.

- Nie, dziękuję. Piłam w samolocie. Słyszałam, że wczo­

rajsza wizyta wnuka była udana - powiedziała, rozsiadając się
wygodnie.

Murray Hutchins usiadł naprzeciw, krzywiąc się z bólu.

- Znów ci dokucza artretyzm? - zapytała szybko.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 139

- To ta przeklęta pogoda. - Wzruszył ramionami.

- Powinieneś wyjechać na południe i wygrzać się w słoń­

cu.

- Jestem bardzo zajęty, Lianę.

Puszczając tę uwagę mimo uszu, zdecydowała siępowrócić

do zasadniczego tematu wizyty.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jak się udało spot­

kanie z Patrykiem?

Zmarszczył krzaczaste siwe brwi.
- Ten młody człowiek szczerze mówi to, co myśli.

- Dziękuję. Tak właśnie starałam się go wychować.

- Za moich czasów dzieci i ryby nie miały głosu.

- Co prawdopodobnie spowodowało, że nie umiesz oka­

zywać uczuć. Ze szkodą dla nas wszystkich.

Z pomarszczonej twarzy patrzyły na nią nieruchome nie­

bieskie oczy, przypominające kolorem jej własne.

- Może mógłbym zaproponować ci sherry?

- Tak, dziękuję.

Obserwowała go, gdy wyjmował korek z kryształowej

karafki. Czy zawsze tak mu drżały ręce? Czy też może, jak su­

gerował Jake, nigdy mu się tak naprawdę nie przyglądała.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Czy chciałbyś

znów zobaczyć się z Patrykiem?

- Nie spodziewałem się takiej propozycji z twojej strony.

Nie po tym, co zdarzyło się wczoraj.

- Jake powiedział, że nigdy już tego nie zrobisz.
- Z całą pewnością. - Upił nieco sherry.

- Czy żałujesz... - zawiesiła głos znacząco.

- Chcesz mnie do reszty upokorzyć? - spytał nieprzy­

jemnym tonem. Lianę skuliła się w sobie. - Nie powinie­

nem tego robić. Czy to przyznanie się do błędu cię satysfa­

kcjonuje?

background image

140 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Przytaknęła wiedząc, że to więcej, niż mogłaby się spo­

dziewać po ojcu.

- Ja również popełniłam błąd - powiedziała. - Zawsze tak

bardzo się ciebie bałam, że starałam się~trzymać Patryka z da­

leka...

- Nie wyglądasz, jakbyś się mnie teraz bała!

- Rzeczywiście, nie boję się - przyznała z uśmiechem.

- Wiele się zmieniło od naszego ostatniego spotkania. I będzie

mi miło odwiedzić cię od czasu do czasu. Jeżeli zechcesz,

mogę także przywozić ze sobą Patryka; wiem, że chciałby cię

lepiej poznać.

Zobaczyła, że kieliszek w ręku ojca zadrżał gwałtownie.

- Skąd o tym wiesz?

- Powiedział mi.

Coś na kształt uśmiechu pojawiło się na moment na jego

twarzy, ale zgasło niemal natychmiast.

- Chce się dorwać do moich obrazków piłkarzy - zamru­

czał.

- On cię polubił, tato - z uporem powtórzyła Lianę.

- Tato. Dziadziu. Co ci młodzi jeszcze wymyślą? - wy­

mamrotał. - Jesteś pewna, że mnie lubi?

- No, przestań udawać. - Zaśmiała się Lianę. - Marzysz

o tym, by znów spotkać się z wnukiem.

- Nie miałbym nic przeciwko temu.

- Jesteś hipokrytą - powiedziała wesoło. - Czy nie zamie­

rzasz zaproponować mi drugiego kieliszka tego świetnego

sherry?

- Czy nie boisz się, że będę się starał namówić twego syna,

żeby w przyszłości przejął moją firmę? Boja na pewno posta­

ram się to zrobić.

- Patryk ma dopiero siedem lat, ale już bardzo dobrze

wie, co chce, a czego nie chce robić - powiedziała, starannie

BURZLIWA MIŁOŚĆ 1 4 1

dobierając słowa. - Teraz chce grać w hokeja, buduje rakietę

na księżyc i nie chce uczyć się angielskiego. Myślę, że nieła­

two będzie ci go przekonać, by zmienił zdanie. Ale w przy­

szłości, kto wie? Może będzie chciał zająć twoje miejsce. Ale

tylko w przypadku, jeżeli będzie sam tego chciał, a nie dlate­

go, że ty go do tego namówisz.

Murray spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Jesteś dzisiaj bardzo szczera.

- Tak - odpowiedziała zaskoczona, bo przyszło jej to ła­

twiej, niż się spodziewała.

- Więc kiedy go przywieziesz?

- Sprawdzę w domu, co mam do zrobienia w najbliższym

czasie i w pierwszy wolny weekend przyjedziemy cię odwie­

dzić. Myślę, że nie później niż w ciągu trzech najbliższych

tygodni.

Wziął od niej kieliszek i podszedł do barku.

- Dziękuję-wymamrotał pod nosem.

Właściwie nie powiedział wprost, że żałuje porwania Pa­

tryka, ale również nie mógł spojrzeć jej prosto w twarz, gdy

dziękował za umożliwienie mu kontaktu z dzieckiem. Lianę

wiedziała, że oboje przebyli dzisiaj długą drogę ku wzajemne­

mu zrozumieniu i to ją cieszyło.

Gdy wróciła do domu o wpół do ósmej wieczorem, nigdzie

nie było widać samochodu Jake'a. Weszła do środka wiedząc,

że dom jest pusty. Na stole w holu leżała biała koperta z jej

imieniem. W środku była pojedyncza kartka.

Lianę przeczytała: „Mam nadzieję, że zwrócenie ci Patryka

chociaż w części wynagrodziło ci mój brak wiary w ciebie.

Jake".

Pod spodem dopisał: .Patryk jest u Megan".
Przyglądała się tej kartce ze zdumieniem, analizując jej

treść. Żadnego „Kochana Lianę", żadnego „Całuję, Jake". Nie

background image

142 BURZLIWA MIŁOŚĆ

napisał również, czy sam też jest u Megan. Podbiegła do
telefonu i wykręciła numer. Odebrał Fitz. Zapominając się

przedstawić, zapytała tylko:

- Czy jest u was Jake?
- To ty, Lianę? Nie, uparł się, że musi jechać na lotnisko

pół godziny temu. Powiedział, że dziś jeszcze chce wrócić do

Ottawy.

Musieli się wiec minąć. Nawet nie poczekał, żeby się po­

żegnać.

- Lianę, jesteś tam jeszcze?

- Tak - wyszeptała. - Jestem.
- Odwiozę Patryka. Będziemy za dziesięć minut.
Nie chciała widzieć Fitza, chciała Jake 'a.

Automatycznie powiesiła palto i zdjęła buty. Gdy za­

dzwonił dzwonek, zmusiła się do uśmiechu i otworzyła
drzwi.

- Cześć, mamo! - zawołał Patryk, wymachując kartką

papieru. - Popatrz na to.

Był to test z angielskiego, za który otrzymał niesłychaną

ocenę siedemdziesięciu jeden punktów. Pogratulowała mu,
wysłuchała opowiadania o wszystkim, co się zdarzyło i po­
wiedziała o planowanej wizycie u dziadka. Gdy Fitz robił

sobie herbatę, położyła Patryka do łóżka i przeczytała mu dwa
rozdziały jego ukochanej książki. Następnie zeszła na dół, by

porozmawiać z przyjacielem, który zdążył już zdrzemnąć się

na kanapie.

- Obydwoje z Megan jesteśmy zdania, że powinnaś jak

najprędzej pojechać do Ottawy - oznajmił, kiedy tylko go
obudziła.

- Po co? - zapytała. - Żeby zatrzasnął mi drzwi przed

nosem?

- Żebyś go przekonała, że nie ma racji...

BURZLIWA MIŁOŚĆ J43

- Nie posłucha!

- Ty też nie chcesz słuchać.
Opadła na najbliższe krzesło.

- Jestem zmęczona i w nie najlepszym nastroju do sprze­

czki.

- To nie jest żadna sprzeczka. Jake jest dumny i skryty.

Wie, jak bardzo cię skrzywdził swoim brakiem wiary w ciebie

i nie chce uwierzyć, że mogłabyś mu przebaczyć. Dlatego
tylko ty sama możesz wpłynąć na niego. Jeśli chcesz...

- Powinnam natychmiast lecieć do Ottawy?

- Możesz poczekać do jutra. Jutro jest weekend, nie ma

szkoły. Megan zajmie się Patrykiem, a ja będę miał oko na

dom. - Z zadowolenia podkręcił wąsa.

Lianę poczuła, że już nie może dłużej udawać.

- Boję się jechać do Ottawy, Fitz. Jeżeli mnie odeśle, nie

zniosę tego.

- Zawsze istnieje ryzyko.

- Pojadę - zdecydowała. - Jutro, jeżeli dostanę bilet na

samolot.

Ze zdziwieniem stwierdziła, że nic nie czuje. Ani przypły­

wu radości, że znów spotka się z Jake'em, ani nadziei, ani

paniki. Po prostu dziwne uczucie oczekiwania. Ponieważ
wszystko będzie zależeć od niego.

Następnego ranka, gdy wyjechała na lotnisko, padał lekki

śnieg. Gdy poprzedniego wieczora rezerwowała sobie bilet,

mogła jedynie dostać miejsce na lot przez Halifax i Montreal.
Byłaby w Ottawie po południu. Za bilet zapłaciła swą kartą

kredytową i ten dodatkowy wydatek prawie wyczerpał jej
finanse, poważnie już nadszarpnięte wakacjami w górach.

Miała nieco pieniędzy w portfelu na pokrycie różnych bieżą­

cych rachunków, ale to było wszystko.

background image

144 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Gdy zostawiała samochód na parkingu, śnieg padał coraz

gęściej. Ale pierwszy etap podróży pokonała bez żadnych

niespodzianek, chociaż pasy startowe i budynki lotniska

w Halifaksie tonęły w coraz burzliwszej zamieci.

Zgodnie z rozkładem, w Halifaksie musiała czekać godzi­

nę na dalsze połączenie. Starając się nie przejmować coraz

większą liczbą odwoływanych lotów, zwłaszcza tych z zacho­

du, Lianę wypiła kawę w barze, a resztę czasu spędziła oglą­

dając sklepy z pamiątkami. I choć jej odlot był dwukrotnie

opóźniany, to jednak w końcu wystartowali.

Przelot był niespokojny, a po wylądowaniu w Montrealu

pilot zawiadomił, że ze względu na opady śniegu i silną wi­

churę dalszy lot jest niemożliwy. Pasażerowie, którzy konty­

nuują podróż, zostaną umieszczeni na noc w hotelu i natych­

miast zawiadomieni, jak tylko warunki się poprawią. Podzię­

kował wszystkim za zrozumienie i cierpliwość.

Lianę nie była ani cierpliwa, ani wyrozumiała, gdy wsiada­

ła do autobusu, który miał ją zawieźć do hotelu. Gdy tylko tam

dojadę, muszę dowiedzieć się, czy nie ma pociągu do Ottawy,

pomyślała.

Jednakże wszystkie kursy pociągów i autobusów były od­

wołane ze względu na zadymkę. Lianę była uwięziona i mu­

siała się z tym pogodzić. Na szczęście, hotel i posiłki są opła­

cone przez linię lotniczą, myślała z zadowoleniem, licząc pie­

niądze w portfelu.

Wcześnie poszła spać. Następnego dnia przedstawiciel li­

nii lotniczej poinformował ją, że na razie wszystkie loty są

zawieszone. Na piechotę byłabym szybciej, pomyślała, idąc

do baru na śniadanie.

O drugiej po południu śnieg już nie padał, wiatr ustał

i pługi śnieżne przystąpiły do oczyszczania pasów starto-

BURZUWA MIŁOŚĆ 145

wych. Samoloty zaczęły kursować i o piątej piętnaście Lianę

wystartowała do Ottawy. Z lotniska wzięła taksówkę, która

przez zasypane śniegiem ulice wolno przebijała się w kierun­

ku domu Jake'a. W końcu, dotarła na miejsce.

Dom był dwupiętrowy, z czerwonej cegły, oddzielony od

ulicy dużym ogrodem. Lianę podeszła do drzwi i zadzwoniła.

Była bardzo zdenerwowana.

Nikt nie otwierał. Nie zauważyła czerwonego samochodu,

choć podjazd był odśnieżony. Znowu zadzwoniła. I znów żad­

nej rekacji. Zaczęła pukać, na wypadek, gdyby dzwonek był

zepsuty. Przecież nawet jeżeli Jake'a nie było, powinna być

gospodyni.

Ale nikt nie otwierał. Obeszła dom dookoła. Garaż był

zamknięty. Zajrzała przez okno i stwierdziła, że, poza jakimiś

narzędziami ogrodowymi, jest pusty. A więc Jake musiał być

poza domem.

W ogrodzie stała drewniana ławeczka, otoczona zimozie-

lonymi krzewami. Lianę odgarnęła z niej śnieg i usiadła, żeby

się zastanowić, co dalej.

Nie wiedziała, gdzie mógłby być Jake, choć odśnieżony

podjazd świadczył chyba o tym, że nie wyjechał na długo.

Policzyła pieniądze zastanawiając się, czy starczyłoby jej na

taksówkę do centrum i na hotel. Rachunki te nie wypadły zbyt

optymistycznie. Stać ją było najwyżej na bardzo tani hotel,

w którym prawdopodobnie i tak nie chciałaby się zatrzymać.

Zawsze mogłaby przespać się na ławce na lotnisku. I przecież

nie musiała jeść kolacji...

Ale najpierw trochę poczeka. Może Jake niedługo wróci,

pomyślała siadając wygodniej. Na szczęście, nie było bardzo

zimno i ogród był osłonięty od wiatru. Jeżeli Brande nie wróci

do dziewiątej, pojadę na lotnisko i będę do niego wydzwaniać,

postanowiła.

background image

146 BURZLIWA MIŁOŚĆ

Powinna go zawiadomić, że przyjeżdża. Ale obawiała się,

że nie będzie chciał jej widzieć. Dlatego nie zapowiedziana

wizyta-wydawała się lepszym rozwiązaniem.

Posiedziała jakiś czas, póki nie zrobiło się ciemno. Zaczęła

krążyć po ogrodzie, dla rozgrzewki przytupując nogami i ża­

łując, że nie włożyła mniej eleganckich, ale cieplejszych bu­

tów. Starała się nie myśleć o jedzeniu. A Jake wciąż nie wra­

cał.

Ostatnie trzy noce niewiele spała, tak więc w końcu poło­

żyła sobie pod głowę torebkę i ulokowała się na ławeczce,

obciągając spódnicę, żeby ogrzać zmarznięte nogi. Tylko pół

godziny, obiecywała sobie, myśląc, że nie zaśnie, bo była zbyt

głodna i zziębnięta. Ale oczy same jej się zamknęły.

- Na litość boską, Lianę!

Była pod powierzchnią zamarzniętego morza. Chodziła po

lodowych jaskiniach, które połyskiwały turkusowym blaskiem.

Buty jej ślizgały się na lodzie, a nogi były przejmująco zimne.

Ktoś potrząsał ją za ramię.

- Lianę, obudź się!
Z niezrozumiałym okrzykiem usiadła na ławce i przez

chwilę nie mogła przypomnieć sobie, gdzie się znajduje. Na­

stępnie wzrok jej zatrzymał się na twarzy Jake'a.

- Wróciłeś-wyszeptała.
- Mogłaś zamarznąć na śmierć-powiedział wstrząśnięty.

- Gdybyś nie zostawiła otwartej furtki, nie wiedziałbym, że tu

ktoś jest.

Nie wyglądał na zadowolonego ze spotkania. Raczej na

okropnie wściekłego. Ale Lianę była tak zmarznięta, że było

jej wszystko jedno. Spuściła nogi na ziemię i aż krzyknęła

z bólu, taki skurcz chwycił ją w kolana. Jake wziął ją w ra­

miona i zaniósł do domu.

BURZLIWA MIŁOŚĆ 147

Gdy znaleźli się w cieple, Lianę poczuła, że cała się trzęsie.
- Jak długo byłaś na mrozie? - zapytał Jake, zrzucając

buty.

- Mniej więcej od szóstej.

- Czy wiesz, która jest godzina? Dziesiąta trzydzieści!

Masz cholernie dużo szczęścia, że tak wcześnie wróciłem do

domu.

- Widząc, w jakim jesteś humorze, nie powiedziałabym,

że mam jakieś specjalne szczęście. Jak jej na imię?

Zatrzymał się, zdziwiony.
- Pete - odrzekł. - Peter Bennett, mój kuzyn, który jest

właścicielem samolotów.

Chociaż ciągle jeszcze trzęsła się z zimna, nie mogła nie

zauważyć, jak bardzo jest spięty.

- Jesteś ostatnią osobą, której mógłbym się spodziewać na

swoim progu - powiedział, nie patrząc na nią. - Co, do licha,
cię sprowadza?

Ryzyko. Wszystko albo nic.

- Jestem tu, ponieważ cię kocham-wyszeptała.

- Nie wierzę ci. Na miłość Boga, nie żartuj ze mnie. Nie

zniosę tego!

- Ależ ja naprawdę cię kocham! - zawołała. - Och, Jake,

tak mi zimno.

- Jak możesz mnie kochać? - wybuchnął. - Uwierzyłem

przecież twojemu ojcu, nie tobie.

- Wyglądasz okropnie - powiedziała, przyjrzawszy mu

się.

- Nie zmieniaj tematu!

- Popatrz na mnie, Jake.

Spojrzał na nią zaczerwienionymi oczami.

- Wyglądasz okropnie - powtórzyła. - Coś ty ze sobą

zrobił?

background image

148

BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Upiłem się. Z Peterem.

Nie czuła zapachu alkoholu.

- Dzisiaj?

- Wczoraj. Lianę, nie możesz mnie kochać!

Starała się opanować drżenie. To była walka o życie. O ich

wspólne życie.

- Tak się złożyło, że spotykałeś same okropne kobiety -

powiedziała. - Twoja matka, kochanki ojca, twoja żona,

wszystkie budziły twoje nadzieje i porzucały cię.

- Starasz się mnie usprawiedliwić.

- Staram się ciebie zrozumieć.
- Czy chcesz powiedzieć, że mi przebaczasz?

Złapał ją za ręce.

Fitz też mówił o przebaczeniu. Raz jeszcze miał rację.

- Tak. Przebaczam ci. Dlatego tu jestem.
- Ja także cię kocham - wyznał ochrypłym głosem.

Przejechała setki mil, żeby to usłyszeć.

- To zabawne... - powiedziała szczerze. - Nawet nie wy­

obrażasz sobie, jak chciałam usłyszeć te słowa. Ale teraz nie

wiem, czy mogę ci wierzyć. Być może powiedziałeś tak tylko

dlatego, że wdarłam się do twego domu, a ty po prostu jesteś

uprzejmy... Nie powinnam była przyjeżdżać.

- Uprzejmy? - powtórzył Jake z gorzkim śmiechem.

- Uprzejmość nie ma nic wspólnego z tym, jak się w tej chwili

czuję. Kochałem cię od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczy­

łem cię w burzy śnieżnej pośrodku Doliny Wentworth.

- Miałeś dziwny sposób okazywania tego, co czułeś.
- Nie chciałem się w tobie zakochać - powiedział z prze­

konaniem. - Nie chciałem się w ogóle zakochać.

- Dlaczego się wczoraj upiłeś, Jake?
- Ponieważ nie mogłem znieść pustki mojego domu. Po­

nieważ brakowało mi cię tak bardzo, że chciałem umrzeć

BURZLIWA MIŁOŚĆ 149

z tęsknoty. Ponieważ wiedziałem, że sam odrzuciłem coś, co

było bezcenne. Zniszczyłem wszystko tak, że już nie będzie

można tego naprawić. I to dlatego, że bałem się uwierzyć

w ciebie.

- Nie chcę, żebyś tak mówił.
- Gdy wczoraj piliśmy razem, opowiedziałem całą histo­

rię Peterowi. Powiedział, że nie zasługuję na ciebie i że jeden

z jego samolotów leci z Ottawy do Halifaxu dziś po południu

i może zboczyć nieco do Charlottetown, więc żebym lepiej

był gotów do drogi.

Po raz pierwszy od ich spotkania Lianę uśmiechnęła się.

- Jeszcze jeden Fitz.
- Ale z powodu śnieżycy samolot ugrzązł w Toronto.

A ja miałem kaca giganta, więc podróż została przełożona na

jutro.

- Ale chciałeś przylecieć? Żeby się ze mną zobaczyć?
- Oczywiście. Choć byłem pewien, że pokażesz mi drzwi.

Ale i tak musiałem spróbować. Ponieważ cię kocham... Ro­

zumiem, że trudno ci w to uwierzyć. Kocham cię. Bardziej niż

to potrafię wyrazić.

- Myślę, że zaczynam ci wierzyć.
Przypomniał sobie nagle, jak bardzo była zmarznięta.

- Zimno ci. I wyglądasz na wykończoną. - Zawahał się.

- Czy zostaniesz tu na noc? Możesz spać w pokoju dla gości,

jeżeli...

- To już nie chcesz pójść ze mną do łóżka?

- Oczywiście, że chcę.
Siła tego zapewnienia sprawiła, że serce żywiej jej zabiło.

- To dobrze - powiedziała. - Bo ja nie chcę spać w żad­

nym pokoju gościnnym, a nie stać mnie na hotel. Spanie na

ławce również mi nie odpowiada. Zwłaszcza w zimie.

- Czy chcesz mi powiedzieć, że jesteś bez pieniędzy?

background image

150 BURZLIWA MIŁOŚĆ

- Mam czterdzieści trzy dolary.
- Czy miałaś jakiś inny plan, poza zamarznięciem w moim

ogrodzie?

- Mogłam spędzić tę noc na lotnisku. To nic nie kosztuje.

- Rzeczywiście, musisz mnie kochać. - Przytulił ją,

otwierając drzwi do sypialni. - Ale wyjaśnienia odłóżmy na

potem. Przygotuję ci kąpiel i znajdę jakieś ciepłe ubranie.

Jesteś głodna?

Uśmiechnęła się do niego spod rzęs.

- W południe, w Montrealu, zjadłam kanapkę. Na koszt

linii lotniczych.

- Mam jakąś zupę w lodówce. Zaraz podgrzeję. - Podał jej

ciepły szlafrok.

- Ale jeżeli tę noc mamy spędzić razem, to żądam, byś się

ogolił - powiedziała.

- Już chcesz mną rządzić? - Twarz mu nagle spoważniała

i dodał cicho: - Tak bardzo cię kocham, Lianę....

Poczuła, że łzy napływają jej do oczu.

- Ja też cię kocham - wyszeptała i zabrzmiało to jak przy­

sięga.

- W takim razie, nie mamy się czego obawiać, prawda?

Idź się kapać.

Po kąpieli skorzystała z talku Jake'a, a następnie owinęła

się jego płaszczem kąpielowym. Później zeszła do kuchni,

zdumiewająco nowoczesnej, wyposażonej we wszystkie mo­

żliwe urządzenia.

- Lubię mieć wszystkie te udogodnienia - powiedział Ja-

ke, widząc jej zdumione spojrzenie. - W tym jest połowa

radości gotowania... Czy już nie jest ci zimno?

- Nie - odpowiedziała i nagle poczuła się bardzo speszo­

na, więc całą uwagę skupiła na talerzu pysznej zupy z porów,

podanej z doskonałym francuskim pieczywem. Kilka minut

BURZLIWA MIŁOŚĆ 1 5 1

później westchnęła z zadowoleniem: - To było wspaniałe.
Uratowałeś mi życie.

- Zawsze do usług. A teraz mów, jak tu dotarłaś?

W skrócie opowiedziała mu swoje przygody.

- Cała nasza znajomość rozwija się pod znakiem burz

śnieżnych. Ale dlaczego nie zadzwoniłaś i nie zawiadomiłaś
mnie, że przylatujesz?

- Bałam się usłyszeć, że nie chcesz mnie widzieć. Powie­

działbyś tak, prawda, Jake?

- W piątek wieczorem prawdopodobnie tak... Zbyt się

wstydziłem spojrzeć ci w twarz. Lekceważyłem twój niepokój
o Patryka, oskarżałem cię o to, że chcesz wyciągnąć z ojca jak
najwięcej pieniędzy, stawiałem cię w jednym szeregu z kobie­
tami, które były kochankami mojego ojca... I w każdym
przypadku nie miałem racji. Twój ojciec rzeczy wiście porwał
Patryka, byłaś szczera, jeśli chodzi o pieniądze, jesteś odważ­
na, odpowiedzialna i kochająca. Jak mógłbym przeprosić cię
za te wszystkie podejrzenia?

- Dlatego wolałeś uciec do Ottawy - stwierdziła, zastana­

wiając się, kiedy ją wreszcie pocałuje.

- Pomyślałem, że musisz mnie nienawidzić. I że lepiej

będzie, jak zniknę z waszego życia, twojego i Patryka. Ponie­
waż ja nie tylko zakochałem się w tobie, ale również zbyt
przywiązałem się do niego. Dlatego uciekłem.

Przez chwilę milczeli oboje.
- Ale w sobotę, dzięki Peterowi i butelce rumu, zmieniłeś

zdanie?

- W sobotę wieczorem wiedziałem już, że nigdy nie za­

znam ani chwili spokoju, jeżeli chociaż nie spróbuję naprawić
tego, co sam zepsułem. Nigdy już nie będę podejrzliwy wzglę­
dem ciebie. Przysięgam, Lianę. - Niespodziewanie uśmiechał

background image

152

BURZLIWA MIŁOŚĆ

się. - Choć nie mogę obiecać, że nigdy sienie posprzeczamy.
Ale nie będę obwiniać cię za swoją przeszłość.

- Ja mogę obiecać ci to samo, tym bardziej że wizyta u

ojca była bardzo udana.

Opowiedziała mu o jej przebiegu i o zdumiewająco wyso­

kiej ocenie Patryka z angielskiego. I nagle zabrakło tematów
do rozmów. Przez chwilę zapanowała cisza.

- Chodź ze mną do łóżka, Lianę - powiedział w końcu

Jake. - Czy może najpierw powinienem ci się oświadczyć?

Zaczerwieniła się.
- Marzę o tym, żeby pójść z tobą do łóżka, już co najmniej

od siedemdziesięciu dwóch godzin. A oświadczyć się możesz
kiedykolwiek i gdzie tylko zechcesz.

- Wyjdź za mnie - poprosił Jake, pieszcząc wzrokiem jej

twarz. - Proszę, zostań moją żoną.

- Och, tak. Tak, tak, tak - powiedziała z oczami rozjaśnio­

nymi szczęściem. - Wyjdę za ciebie. Wyjdę za ciebie, bo cię
kocham, bo wiem, że będziesz dobrym ojcem dla Patryka.
I wiem, że on także cię kocha.

- Tylko że ja pracuję w Ottawie... - Przerwał zasmucony.

- Będziesz musiała pożegnać się z Megan i Fitzem, a Patryk

będzie musiał zostawić swoich kolegów.

- Ale za to będzie miał ojca. A ja, choć jestem pewna, że

będzie mi bardzo brakować moich przyjaciół, myślę, że będę
mogła czasami ich odwiedzać. A i oni z pewnością chętnie do
nas przyjadą. - Uśmiechnęła się do niego. - Czy możemy
zamieszkać poza miastem?

- Oczywiście. Kupimy sobie farmę niedaleko lodowiska.
Po chwili wahania Lianę doszła do wniosku, że musi mu to

powiedzieć.

- Wiem, że Patryk nigdy nie zastąpi ci syna. Ale wiem też,

BURZLIWA MIŁOŚĆ 153

że będziesz kochać go tak, jakby był twoim własnym dziec­
kiem.

- Obiecuję, że nie sprawię mu zawodu - odpowiedział

Jake ochrypłym głosem.

Lianę wstała z krzesła.
- Mówiłeś coś o łóżku? - zapytała.
- Już nie mogę się doczekać....
Przez chwilę bacznie się jej przyglądał.
- Wierzysz mi, że cię kocham, prawda?

Podeszła do niego, przytuliła się i stając na palcach pocało­

wała.

- Tak - wyszeptała. - Wierzę ci.
Wtulił twarz w dekolt jej szlafroka, napawając się zapa­

chem ciała.

- Chodźmy lepiej na górę, bo zaczniemy się kochać już

w kuchni. - Odgarnął jej włosy z twarzy. - Masz za sobą trzy
męczące dni. Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt zmęczona?

Wesołe iskierki zatańczyły w jej oczach.
- Rzeczywiście, jestem zmęczona. Ale myślę, że uda ci się

mnie przekonać, żebym od razu nie zasypiała.

Jake podjął się tego zadania z ogromnym zapałem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Burzliwa milość Field Sandra
325 Harlequin Romance Gordon Lucy Z miłości do Emmy
Harlequin Orchidea 016 Brown Sandra Meandry miłości
Harlequin Temptation 011 Sandra Lee Szkoła miłości
Field Sandra Gorszaca propozycja
327 Field Sandra Muszę odzyskaą żonę
606 Field Sandra Piekielny Jared
252 Field Sandra Razem dookoła świata
011 Lee Sandra Szkola milosci
Murray Annabel Harlequin Romance 40 Zmęczony pocał‚unkami
Steffen Sandra Gwiazdka miłości (2000) 02 Kto się boi świąt
Field Sandra Piekielny Jared
Roberts Nora Burzliwa miłość

więcej podobnych podstron