325 Harlequin Romance Gordon Lucy Z miłości do Emmy

background image

LUCY GORDON

Z miłości

do Emmy

Tytuł oryginału:

For the Love of Emma

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY


Briony usłyszała dzwonek telefonu, jeszcze zanim prze-

szła przez biurowy korytarz. Szybko pobiegła do drzwi,
pchnęła je i wpadła do pokoju. Tak jak się obawiała, gabi-
net był pusty. To znaczyło, że Jenny znów się spóźniła
i będzie miała przeprawę z szefem, jeśli Briony jej nie
pomoże. Przebiegła przez pokój i w ostatniej chwili zdą-
żyła złapać słuchawkę.

- Spółka Brackman - zaczęła przepisowo urzędowym

tonem. - Czym mogę służyć?

- Będzie mówił pan Cosway, w związku z telefonem

pana Brackmana.

Zabrakło jej tchu. Pracowała tu zaledwie od dwóch mie-

sięcy, ale wiedziała, że Cosway był jednym z najpoważ-
niejszych klientów firmy. Carlyle Brackman uzgadniał
z nim ważny kontrakt, a dzisiaj nie było nikogo, by ode-
brać telefon. Nacisnęła przełącznik do gabinetu pana
Brackmana.

- Pan Cosway chce z panem mówić - zaanonsowała.
- Dobrze. Proszę zaraz przynieść mi te dane liczbowe

- odpowiedział szybko.

- Eee... jakie dane?
- Dane, które kazałem pani przygotować, żeby były

pod ręką, kiedy Cosway zadzwoni. - Najwyraźniej Carlyle


R

S

background image

Brackman myślał, że rozmawia z Jenny i był już zniecier-
pliwiony.

Briony z przerażeniem rozejrzała się wokoło. Dane? Ja-

kie dane? Nagle dostrzegła dokumenty leżące na biurku
Jenny i odetchnęła.

- Już biegnę, panie Brackman.
Gdy weszła do gabinetu, szef rozmawiał przez telefon.

Nie patrząc na nią, wyciągnął rękę po papiery. Wycofała
się z westchnieniem ulgi, modląc się, by Jenny zaraz na-
deszła.

Jenny, jako sekretarka dyrektora Carlyle'a Brackmana, po-

winna być w biurze o ósmej trzydzieści, ale dwa tygodnie
temu burzliwe zerwanie z narzeczonym tak nią wstrząsnęło,
że straciła poczucie obowiązku. Briony, która miała pracować
od dziewiątej, zaczęła przychodzić wcześniej, żeby kryć ją
w razie potrzeby. Lubiła Jenny, gdyż ułatwiła jej start w pracy
z niezwykle wymagającym szefem. Poza tym Briony umiała
słuchać i Jenny, często zwierzająca się ze swoich zmartwień,
zyskała jej współczucie.

O wiele mniej sympatii czuła do samego Carlyle'a

Brackmana. Można było podziwiać człowieka, który nie
mając jeszcze trzydziestu pięciu lat samodzielnie stworzył
prężną firmę, ale trudno było lubić kogoś, kto rozmawia
z pracownikami, nie patrząc na nich i wymaga od nich
jedynie sprawności robotów. Miał ciemne oczy i twarz,
która byłaby atrakcyjna, gdyby kiedykolwiek rozświetlił ją
ciepły uśmiech. Jego wysoka, szczupła sylwetka przypo-
minała raczej sportowca niż biznesmena.

- Dwa razy w tygodniu ćwiczy na siłowni - opowia-

dała Jenny. - Mówi, że dzięki temu jego umysł pracuje
sprawniej. Sprawność jest dla niego najważniejsza.




R

S

background image


Briony przekonała się, że to prawda. Świetna pamięć

i systematyczny umysł pozwoliły jej przejąć niektóre obo-
wiązki Jenny i kryć ią w czasie tego załamania, ale wyma-
gało to ogromnego wysiłku. Nerwowo spojrzała na zega-
rek. Zbliżała się dziewiąta. Jenny prawdopodobnie płakała
przez całą noc i zaspała, a(e Carlyle Brackman nie zrozu-
miałby tego. Przejrzała biurko sekretarki, próbując odgad-
nąć, czego będzie dotyczyło następne polecenie szefa, kie-
dy rozległ się brzęczyk.

- Proszę tu przyjść. Mam parę uwag dla pani - za-

brzmiał ostry głos.

Chwyciła głęboki oddech i weszła do gabinetu Brackmana.

Pochylając nisko ciemną głowę, gryzmolił coś w papierach.

- Zmieniłem trochę dane liczbowe i zgodziłem się na

ósmą klauzulę kontraktu, więc musi to pani także zmienić
przepisując. Proszę to trzykrotnie powielić i przesłać kopie
ludziom, których mam na liście. I może pani posłać im...
- Wyliczał szybko dalej. - Kiedy pani to zrobi, proszę
wrócić, bo będę miał kilka bardzo pilnych listów... ale kim
pani jest, do diabła? - Podniósł w końcu głowę i patrzył
na nią zaskoczony.

- Jestem Briony Fielding - odpowiedziała. - Asysten-

tka Jenny w ciągu ostatnich dwóch miesięcy.

- Czy widziałem już panią przedtem?
- Z całą pewnością nie. - Nie mogła sobie odmówić

takiej odpowiedzi. - Niemniej jednak byłam tutaj.

- Gdzie jest Jenny? - warknął.
- Ona jest... nie ma jej w tej chwili przy biurku. Ale ja

mogę załatwić to, co pan polecił.

- Tylko że pani nie zrobiła żadnych notatek - zauwa-

żył, patrząc na jej puste ręce.



R

S

background image

- Nie potrzebuję notatek, mam świetną pamięć.
- Mam nadzieję, panno Fielding, że to nie jest lekko-

myślna przechwałka, bo nie lubię się powtarzać - powie-
dział, przyglądając się jej ze zmarszczonymi brwiami.

- Nie będzie pan musiał.
Wyjęła mu z ręki papiery i wyszła, by nie stracić pano-

wania nad sobą. Włączyła komputer Jenny, chcąc sprawić
wrażenie, że jest już w biurze, ale na próżno. Carlyle
Brackman wyszedł ze swojego gabinetu akurat w momen-
cie, gdy Jenny wbiegła do sekretariatu. Jak się tego oba-
wiała Briony, jej koleżanka była zapłakana.

- Pani powinna być tutaj już ponad pół godziny temu

- powiedział surowo Brackman.

- Przepraszam, panie Brackman - wyjąkała zdyszana.

- Mam kłopoty...

- Proszę zostawiać swoje osobiste problemy w domu

- uciął. - Ja tak postępuję i oczekuję, że tak będzie się
zachowywał mój personel. Niech to się więcej nie powtó-
rzy. - Wrócił do gabinetu i zatrzasnął drzwi.

Briony rzuciła za nim bardzo niegrzeczny epitet.
- Cśśś... - błagała Jenny. - Usłyszy cię.
- Niech słyszy - powiedziała ze złością. – Oczywiście,

że on nie przynosi do biura swoich osobistych problemów,
gdyż żadnych nie ma. A wiesz dlaczego? Ponieważ nie ma
osobistego życia, bo nie jest osobą. Jest maszyną i nic nie
sprawiłoby mi większej przyjemności, niż rozregulowanie
jej mechanizmu... - Przerwała, by odebrać telefon.

- Czy już skończyła pani tę robotę?- pytał Brackman.

- Czy też trzeba pani o czymś przypomnieć?

- O niczym nie trzeba mi przypominać. Dziękuję panu

bardzo uprzejmie. Będę u pana za chwilę.




R

S

background image


Pięć minut później położyła przed nim nowy kontrakt.

Przejrzał go i sprawdził dane.

- Doskonale. Pani ma rzeczywiście pierwszorzędną pa-

mięć - mruknął. Nagle spojrzał na nią tak przenikliwie, że
zaparło jej dech w piersiach. - Co pani tu robi?

- Mówiłam już. Jestem asystentką Jenny
- Chodzi mi o to, dlaczego pani jest jej asystentką, a nie

odwrotnie? Nie jest pani młodziutką dziewczyną na pier-
wszej w życiu posadzie. Ile pani ma lat?

- Dwadzieścia sześć.
- To dlaczego pani nie awansowała?
- Późno zaczęłam. Miałam... obowiązki rodzinne.
- Jakiego rodzaju?
- Przykro mi, panie Brackman - powiedziała z waha-

niem. - Nie chciałabym o tym mówić.

- Pani nie jest mężatką?
- Nie.
- Zaręczona?
- Nie.
- Opiekuje się pani starymi rodzicami?
- Nie... Moi rodzice nie żyją- odparła ze ściśniętym

gardłem.

- A zatem, jeśli zaproponuję pani posadę Jenny, żadne

obowiązki rodzinne nie przeszkodzą pani jej przyjąć?

- Nie, raczej coś innego.
- Co? - zapytał niecierpliwie.
- Honor. Lojalność. Jenny była dla mnie dobra i nie

mam zamiaru wbijać jej noża w plecy tylko dlatego, że
teraz przeżywa złe chwile.

- Każdy przeżywa złe chwile,..
- Czy pozwoli mi pan skończyć? Była pańską dosko-


R

S

background image

nałą sekretarką, zanim to się stało, i jeśli okaże pan trochę
cierpliwości, będzie nią znowu. To niewybaczalne, że pan
chce odebrać jej stanowisko tylko dlatego, że jest nieszczę-
śliwa...

- To już wszystko, panno Fielding. Zechce pani wyjść

i wrócić do pracy, dopóki jeszcze ją pani ma.

Wyszła szybko z gabinetu, przerażona tym, co mogłaby

powiedzieć, gdyby pozwoliła sobie na wybuch. Nie miała
zwyczaju tracić panowania nad sobą, ale wypytywanie
o jej rodzinę dotknęło ją i wywołało zbyt dużo bolesnych
wspomnień.

To prawda, że nie miała już teraz krewnych, ale jeszcze

parę miesięcy temu żyła jej siostra - roześmiany, psotny
diablik imieniem Sally. Po śmierci ich rodziców Briony
stała się jedyną opiekunką Sally i zdecydowała się praco-
wać dorywczo po to, by mogła być na miejscu, gdyby
siostra" jej potrzebowała. Nie mogła wobec tego zrobić
świetnej kariery, na jaką kiedyś miała nadzieję, ale nie
żałowała swej decyzji. Promienna obecność Sally sprawia-
ła, że wszystko nabierało sensu.

I pewnego dnia jej mała siostrzyczka wróciła do domu

i powiedziała, że źle się czuje. Briony orzekła, że to ciężkie
przeziębienie i wpakowała ją do łóżka, ale okazało się, że
to było zapalenie opon mózgowych i Sally po dwóch
dniach umarła. Briony zaś żyła odtąd zrozpaczona i przy-
tłoczona poczuciem winy. Nigdy nie przestanie się dręczyć
rozmyślaniami, co by było, gdyby od razu poważnie po-
traktowała chorobę siostry. Lekarze mówili, że nie ma po-
wodu, by czuła się winna, gdyż zapalenie opon mózgowych
nie jest łatwe do rozpoznania. Ale ich wyrozumiałe słowa
nie pocieszały Briony i początkowo przekonanie o własnej




R

S

background image

winie niemal ją załamało. Miała jednak silny charakter
i stopniowo odzyskiwała równowagę psychiczną, ból jed-
nak nie minął. Teraz żyła i funkcjonowała normalnie, ale
rana wciąż się nie goiła.

Aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że przez ten

jej tryb życia trochę zdziwaczała. Przedsiębiorcza i z gło-
wą do interesów, dwudziestosześcioletnia Briony wciąż
pracowała tylko dorywczo. Była kobietą atrakcyjną, wyso-
ką, smukłą, miała długie włosy koloru miodu i niebieskie
oczy, które mogłyby wyrazić miłość i czułość, lecz w jej
życiu nie było mężczyzny. Przeżywała krótkie flirty, które
kończyły się szybko, gdyż nie mogła wyjść z domu bez
znalezienia opiekunki do dziecka. Istniał nawet pewien
facet, w którym, jak to sobie wyobraziła, była prawie za-
kochana. Oświadczył jej wszakże, że, nie może być mowy
o małżeństwie, dopóki ona „ciągnie za sobą bachora". Zna-
lazł się za drzwiami, zanim zdał sobie sprawę, co się z nim
dzieje. Nikt i nic nie mogło jej rozdzielić z Sally. Ale
w końcu rozdzieliło,


Aż do lunchu razem z Jenny pracowały wytrwale przy

biurkach, potem posłały po kanapki i orały dalej. Carlyle
szalał, zarzucając je robotą i zapowiadając, że muszą ją
skończyć przed jegp wyjściem o drugiej.

- Dzięki za tę miłą perspektywę - wymamrotała Brio-

ny, waląc w klawiaturę i posyłając go w duchu do diabła.

W końcu praca została skończona i oddana. Jenny wy-

mknęła się, żeby odetchnąć świeżym powietrzem^ a Briony
mogła wreszcie usiąść wygodnie i rozprostować kości.
Właśnie ziewnęła z uczuciem ulgi, kiedy otworzyły się
drzwi i ukazała się w nich główka dziecka.




R

S

background image


Była to mała dziewczynka z jasnymi lokami. Ktoś inny

zachwyciłby się nią, ale Briony musiała opanować szok.
Dziecko miało koło ośmiu lat. Było w wieku, w którym
umarła Sally. Uśmiechało się radośnie i łobuzersko, tak jak
Sally, zanim jej uśmiech nie zamarł na zawsze.

Poza tym nie było między nimi żadnego podobieństwa.

Sally przypominała hałaśliwego urwisa, potwierdzała to jej
zawsze wesoła buzia o raczej przeciętnej urodzie. To dziec-
ko nosiło wprawdzie dżinsy, koszulkę i sportowe buciki,
lecz twarzyczkę miało delikatną i bardzo ładną. Rzeczywi-
ście, zupełnie nie były do siebie podobne, ale przez chwilę
stary ból odezwał się z taką siłą, że Briony z trudem go
zniosła.

- Cześć - odezwała się dziewuszka.
- Cześć. - Briony już się opanowała.
- Jestem Emma. Czy mogę wejść?
Weszła jednak, zanim zdążyła usłyszeć odpowiedź,

najwyraźniej pewna była dobrego przyjęcia. Briony rzuciła
nerwowe spojrzenie na drzwi gabinetu szefa.

- Mam na imię Briony - przedstawiła się z kolei.
- Nie widziałam cię, kiedy tu byłam przedtem - zauwa-

żyła Emma. - Czy jesteś nowa?

- Tak, pracuję tu dopiero od paru miesięcy.
- A gdzie jest Jenny?
- Więc znasz Jenny. Jesteś jej siostrzenicą czy...?
- O, nie. To moja przyjaciółka. Nauczyła mnie ha-

ftować.

- Obawiam się, że się z nią rozminęłaś. Wyszła na świe-

że powietrze, żeby uciec od... - Briony skinęła gło-
wą w stronę gabinetu szefa, a Emma zachichotała do-
myślnie.



R

S

background image



- Czy dzisiaj jest bardzo okropny? - Zniżyła głos do

szeptu.

- Jak diabeł - również szeptem odpowiedziała Briony.

- Cieszę się, że nie będę już długo pracowała dla niego.
Nie wiem, jak Jenny to wytrzymuje. - Wiedziała, że nie
powinna tak mówić o szefie do dziecka, ale wyglądało na
to, że Emma i tak wie o nim wszystko od Jenny. - Nie
wiedziałam, że małe dziewczynki teraz haftują- zauważy-
ła. - Myślałam, że interesują się wyłącznie muzyką i grami
komputerowymi. Moja... dziewczynka, którą znałam kie-
dyś, jeśli tylko mogła, nie robiła niczego, co wymagało
siedzenia w jednym miejscu.

- Czasami czułam się nie najlepiej - wyjaśniła Emma

ze spojrzeniem zbyt dojrzałym jak na jej wiek. - Więc
doktor powiedział, że muszę mieć „spokojne zajęcia". Ale
teraz jestem już zupełnie zdrowa.

Briony mogła uwierzyć, że Emma kiedyś chorowała.

Wciąż jeszcze wyglądała na dość wątłe dziecko, choć jed-
nocześnie przeczył temu żywy blask jej oczu.

- Dziś po południu idę do wesołego miasteczka. Po-

zwolą mi na wszystkie jazdy.

Z pewnością miało to dla niej duże znaczenie. Briony

zauważyła radosny błysk w jej oczach.

- Wszystkie jazdy?
- Wszystkie - powtórzyła Emma stanowczo. - Nie

tylko te łatwe, które nie wyczerpują moich sił, ale i dia-
belski młyn, i ściana śmierci i to coś, co wyjeżdża aż
do nieba, a potem rzuca cię w dół tak, że ci się żo-
łądek przewraca i… Nie lubisz takiej zabawy? - Spo-
jrzała niespokojnie na Briony, która zbladła i zamknęła
oczy.


R

S

background image


- Obawiam się, że nie - odpowiedziała słabo. - Ele-

ktryczne samochodziki to wszystko, co mogę znieść.

- Nie lubisz wesołych miasteczek?
- Lubię. Ale nigdy nie mam czasu, żeby się tam wybrać.

Za dużo roboty. - Wskazała na biurko.

- Przeszkadzam ci? - spłoszyła się Emma.
- Oczywiście, że nie.
- Na pewno? Tata mówi, że nie powinnam przeszka-

dzać ludziom, bo nie każdy lubi małe dziewczynki.

- Ja je lubię. - Briony zmusiła się do uśmiechu.
- A czy masz swoją własną?
- Teraz już nie - powiedziała po chwili męczącego mil-

czenia. Bała się, że Emma zada więcej pytań, ale dziew-
czynka umilkła.

Briony miała wrażenie, że obserwuje ją para ciemnych

oczu, które mogłyby należeć do mądrej starszej damy. Zda-
ła sobie sprawę, że to nie jest zwykłe dziecko. Mała rozu-
miała, że są rzeczy, o których nie można mówić.

Za chwilę Emma zmieniła się znów w podekscytowaną

małą dziewczynkę.

- Chciałabym, żeby ten czas płynął szybciej - narzeka-

ła. - Chcę iść już teraz do wesołego miasteczka.

- Ono jeszcze i po południu będzie na swoim miejscu

- zapewniła Briony.

- A może ucieknie? - szepnęła dramatycznie Emma

z miną spiskowca.

- Nie dzisiaj - przyrzekła szeptem Briony, włączając

się do gry. - Poczeka, aż przyjdziesz po południu i dopiero
potem ucieknie.

Emma roześmiała się głośno. Jej mała buzia promieniała

zachwytem.



background image


- Ćśśś,.. - błagała Briony. - Nie rób tyle hałasu. - Szef

był dziś już dostatecznie wściekły na Jenny. Jeśli teraz
wejdzie i znajdzie w biurze przebywającą tu nielegalnie jej
małą przyjaciółkę, będzie koniec z Jenny.

- Dlaczego? - spytała Emma, znowu teatralnym szep-

tem.

- Ponieważ tam mieszka ludojad. - Briony pokazała

drzwi. - Możesz go obudzić.

- Oooch! Czy to jest straszny ludojad?
- Straszny i zły!
- Czy to jest najgorszy ludojad na całym świecie?
- Najgorszy w całym kosmosie - stwierdziła stanow-

czo Briony.

Nie trzeba było tego mówić. Emma zachichotała radoś-

nie. Ku przerażeniu Briony otworzyły się drzwi gabinetu
i stanął w nich Carlyle Brackman. Jęknęła. No to wszyscy
wpadli. Ale zanim zdążyła się poruszyć, by bronić Emmy
przed wściekłością szefa, dziewczynka wydała pisk rado-
ści, krzyknęła „Tatusiu!" i przebiegła przez pokój, rzucając
się w jego ramiona. Westchnął lekko, gdy chwyciła go za
szyję, i podniósł ją, trzymając mocno.

- To nie ludojad, to tatuś! - piszczała Emma.
- A więc dzisiaj nie jestem ludojadem - powie-

dział z uśmiechem. - Wczoraj wieczorem, kiedy nie po-
zwoliłem ci siedzieć do późną, byłem „wstrętnym potwo-
rem". A to, moja pani, jest najuprzejmiejszy tytuł, jaki mi
nadajesz.

Emma, przytulona do niego, zaśmiewała się jak uoso-

bienie szczęścia. Briony patrzyła z niedowierzaniem. Czy
ten roześmiany człowiek, to rzeczywiście Carlyle Brack-
man? Nazwisko i ogólny wygląd zgadzały się, ale twarz



R

S

background image

była odmieniona. To człowiek patrzący z miłością, jak ma-
ła dziewczynka wichrzy mu włosy i targa za koszulę. Jas-
ne, że mógł budzić uwielbienie dziecka. Zdecydowanie to
nie mógł być Carlyle Brackfnan.

- Co tutaj robiłaś? Przeszkadzałaś, jak się domyślam?
- Nie - zaprzeczyła z przekonaniem Emma. - Rozma-

wiałam z Briony, a ona lubi małe dziewczynki. Ale powie-
działa, że podobno ty jesteś najgorszym ludojadem w ca-
łym kosmosie.

Zapadło krótkie milczenie, a Briony czekała już tylko,

kiedy zostanie zwolniona. Ale on jedynie zmarszczył brwi.

- Pani jest panną... ee?
- Fielding - dokończyła Briony nieco ostrym tonem.
- Tak: Przypominam sobie. Tę robotę wykonała pani

świetnie.

Pamiętał prace, ale nie nazwiska, pomyślała z gniewem.

Jasne było, że nie interesowali go ludzie poza jedną osóbką
- tulącą się do niego, żywą jak iskra małą dziewczynką.
Briony widziała, jak delikatnie postawił ją na ziemi i zda-
wało się jej, gdy Emma odwróciła głowę, że zobaczyła na
jego twarzy dziwny wyraz. Niewątpliwie przepadał za
dzieckiem, ale wyczuwało się w nim też pewne napięcie,
jak gdyby wisiał nad nimi jakiś miecz.

- Czy możesz już zaraz wyjść? - spytała Emma.
- Nie, mam tysiąc rzeczy do zrobienia...
- Tatusiu!
- No, to chyba będą musiały poczekać do j utra - uśmie-

chnął się. - Chodź, będziemy się świetnie bawić.

- A Briony? Czy ona może pójść z nami, tatusiu?
- Ale ja rzeczywiście mam tysiąc rzeczy do zrobienia

- zaprotestowała Briony.



R

S

background image

- Nie, nie ma pani - oświadczył niespodziewanie Car-

lyle Brackman.

- Ale pan powiedział...
- Nieważne, co powiedziałem. Niech pani słucha tego,

co mówię teraz. Pani jedyne zadanie, to słuchanie moich
poleceń. A moje polecenie na dzisiejsze popołudnie, to
wyprawa do wesołego miasteczka. - Uśmiechnął się znów,
widząc, że zamarła ze zdumienia. - Nie, nie oszalałem - dodał.
- Emma tego chce, a to jest dla mnie najważniejsze.

- Ale bniro...
- No, lepiej byłoby, gdyby Jenny wróciła. Ale nieważ-

ne. Niech pani zawoła jedną z pracownic i powie jej... -
W tym momencie weszła Jenny. -To rozwiązuje problem.
- Próbował na próżno porozumieć się z Jenny, przekrzy-
kując powitalne piski Emmy i musiał w końcu nakazać
córce, by się uciszyła, co zresztą nie przytłumiło jej rados-
nego ożywienia.

- Tom będzie na nas czekał... - przypomniała sobie

Emma.

- A my oczywiście nie możemy pozwolić, żeby Tom

czekał - zgodził się Carlyle. Wziął dziewczynkę za rękę
i gestem zachęcił Briony, żeby wyszła pierwsza. - Tom
robi dla mnie różne osobliwe rzeczy - wyjaśnił. - Dzisiaj
występuje jako szofer. Przywiózł tego małego diablika do
biura, a gdy pojedziemy do wesołego miasteczka, będzie
musiał zaparkować wóz.

Okazało się, że Tom to osiłek z szeroką poczciwą twarzą.
- To jest panna Fielding - przedstawił ją Carlyle. - Em-

ma sterroryzowała ją i zmusiła, żeby pojechała z nami, ale
to wbrew jej woli, prawda, panno Fielding?





R

S

background image


- Bynajmniej - odparła z godnością. - Lubię wesołe

miasteczka.

Emma wskoczyła na przednie siedzenie luksusowego

wozu, zostawiając tylne dla Carlyle'a i Briony.

- Przepraszam za to wszystko - powiedział z ironią,

gdy ruszyli.

- Nie ma za co. To lepsze, niż siedzenie cały dzień

w biurze.

- Z ludojadem - uzupełnił.
- Ależ ja nie chciałam... - zaczerwieniła się Briony.
- Oczywiście, że pani chciała - odparł spokojnie.
- No dobrze, ale nigdy bym tak nie powiedziała, gdy-

bym wiedziała, że to pańska córka - zapewniła desperacko
Briony.

- Naturalnie, że pani tego by nie powiedziała. I pomy-

śleć tylko, że mógłbym stracić szansę usłyszenia po raz
pierwszy prawdy o sobie.

- O, z pewnością nie po raz pierwszy - odparowała

trochę ostro. - Wyobrażam sobie, że pan już ją musi znać.

- Jasne, że znam, ale nie mówiono mi takich rzeczy

prosto w oczy. To interesujące doświadczenie. Czy zgodzi
się pani, że w tej chwili nie jestem już potworem?

- Teraz jest pan zupełnie innym człowiekiem - przy-

znała ze zdziwieniem.

- Pani uważa, że ludzkim? - prowokował ją ironicznie.
- No cóż, tak... skoro pan to tak ujmuje... ludzkim

człowiekiem, owszem...

- Innym niż biurowy potwór?
- Sądzę, że robot to byłoby najlepsze określenie - od-

powiedziała ze szczyptą źle maskowanej złośliwości.

Uśmiech znowu rozjaśnił mu twarz. Briony roześmiała


R

S

background image

się głośno, a on jej zawtórował. Był to cudowny męski
śmiech, dźwięczny, niski, wibrujący. Nagle odczuła
w przejmujący sposób, że to bardzo atrakcyjny mężczyzna.
Spojrzał na nią z takim wyrazem w oczach, jakiego nigdy
przedtem u niego nie widziała i nagle zabrakło jej tchu.

- Będzie fantabajecznie - odezwała się Emma, prze-

chylając się przez oparcie.

Carlyle ze śmiechem kazał jej siedzieć prosto i, ku wiel-

kiej uldze Briony, niebezpieczna chwila minęła.

R

S

background image

ROZDZIAŁ DRUGI


Wesołe miasteczko było takie, jakie być powinno - mie-

szanina jaskrawych kolorów, oślepiających świateł i rados-
nego gwaru. Tom zostawił ich przy wejściu i odjechał szu-
kać parkingu.

- Gdzie zaczynamy? - spytał Carlyle.
- Wszędzie - zawołała podekscytowana Emma. - Dia-

belski młyn i...

- Diabelski młyn wykluczony - usłyszała z ulgą Brio-

ny. - Doktor zabronił wszystkiego, co zbyt męczące.

- Ale diabelski młyn wcale nie jest męczący -przeko-

nywała Emma. - Trzeba tylko po prostu usiąść. Nie trzeba
nic robić.

Ten niespodziewany punkt widzenia sprawił, że Carlyle

i Briony wymienili lekko przerażone spojrzenia. Emma,
czując, że ich zaskoczyła, naciskała dalej.

- Tam nie trzeba wcale stać ani biegać, ani podskaki-

wać - wyjaśniała.

- Nie ma mowy o diabelskim młynie - powtórzył sta-

nowczo Carlyle.

- Nie musisz stawać na rękach ani robić gwiazdy...
- Emma...
- Nie musisz śpiewać ani tańczyć, ani w ogóle nic.

R

S

background image

Trzeba po prostu tam siedzieć, a siedzenie nie jest męczące

-zakończyła triumfalnie, najwyraźniej bardzo zadowolona
ze swoich wyjaśnień.

Briony odwróciła głowę, by ukryć łzy. Znów dostrzegła

podobieństwo do Sally, która także posługiwała się bezli-
tosną dziecięcą logiką, by wziąć górę nad przeciwnikiem
i zapędzić go w kozi róg. Briony ustępowała jej w wielu
sprzeczkach po prostu ze zmęczenia.

Wzięła się jednak w garść. To miała być zabawa dla

Emmy i nie chciała jej zepsuć.

- Dlaczego nie miałby pan ustąpić i zabrać ją na dia-

belski młyn? - uśmiechnęła się do Carlyle'a.

- To niech pani ją zabierze - odpowiedział tak szybko,

że Emma zachichotała.

- Tatuś się boi - szepnęła do Briony konspiracyjnie, ale

na tyle głośno, że można ją było usłyszeć.

- Jestem nieprzytomny ze strachu - zgodził się skwa-

pliwie. - Nie pójdziesz na ten okropny młyn, ani ze mną,
ani beze mnie, więc bądź cicho i chodź na lody.

Słysząc ten władczy ton, Emma poddała się i zaczęła się

zastanawiać, jakie wybrać lody: czekoladowe czy wanilio-
we. Zwyciężyły czekoladowe.

- I jedną porcję dla Briony - zawołała.
- Chyba nie... - zaczęła Briony, ale wycofała się, wi-

dząc rozczarowanie Emmy.

- Nie lubisz lodów?
- Ależ tak, lubię - zapewniła Briony. - Bardzo lubię

lody. Proszę o waniliowe.

- Tatusiu, spójrz! - zawołała nagle Emma, wyciągając

rękę.

Podeszli za nią do strzelnicy, gdzie ogłoszenie zapowia-



R

S

background image


dało, że za trzy strzały w dziesiątkę można zdobyć główną
nagrodę. Nad stoiskiem wisiała masa puszystych futrza-
nych pingwinów.

- Są śliczne - westchnęła Emma.
- Jesteś chyba trochę za duża na takie zabawki - suge-

rował Carlyle.

Córeczka spojrzała na niego i Briony w tym jednym

jej spojrzeniu nagle zauważyła łączące ich podobień-
stwo. Było widoczne nie w rysach ani w karnacji, a raczej
w wyrazie oczu i dążeniu do postawienia na swoim - pro-
stą drogą, jeśli to możliwe, lub podstępem, jeśli to ko-
nieczne,

- Przepraszam, tatusiu. To nie byłoby w porządku, gdy-

bym cię o to prosiła - westchnęła Emma.

- Dlaczego? - spytał nieopatrznie.
- Bo trzy dziesiątki, to niemożliwe, prawda?
- Ile płacę?- spytał natychmiast Carlyle obsługującego

strzelnicę. Gdy sięgał po pieniądze, zorientował się, że
Briony dusi się ze śmiechu. - Panno Fielding, jeśli pani
natychmiast nie przestanie się śmiać, zwolnię panią.

- Wpadł pan właśnie prosto w pułapkę zastawioną na

pana przez to mądre dziecko - broniła się ze śmiechem.

- Dobrze o tym wiem.
- Powinien pan być zadowolony. Niech pan pomy-

śli, co taki mały lisek jak Emma petrafi zdziałać później,
jeśli już teraz tak zręcznie wciągnęła pana w zasadzkę. £a
parę lat będzie pan mógł spokojnie przekazać jej swoją
firmę.

Nagle odniosła wrażenie, że coś go odmieniło. Letnie

słońce było równię jasne jak przedtem, ale światło znik-
ło z jego twarzy - stała się pusta i posępna. Odwrócił się



R

S

background image

i podniósł wiatrówkę. Briony patrzyła na niego, zastana-
wiając się, co takiego palnęła, że wywołała aż taką reakcję.
Trafił w pierwszą dziesiątkę, potem w drugą, ale spud-
łował przy trzeciej.

- Jeszcze raz - mruknął, podając monetę. - I proszę,

żeby wszyscy byli cicho.

Obydwie umilkły posłusznie, ale wymieniły spojrzenia,

chichocząc ukradkiem, dopóki nie powstrzymał ich wzrok
Carlyle'a. Znów strzelił, ale tym razem trafił tylko w jedną
dziesiątkę.

- Nic nie szkodzi, tatusiu. - Emma pociągnęła go za

rękaw. - Wiedziałam, że nie dasz rady - dodała z pode-
jrzanie niewinną minką.

- Posuwasz się za daleko, młoda damo - warknął, pła-

cąc za trzecią turę. Znowu udały mu się dwa trafienia, ale
nerwy zawiodły go przy trzeciej próbie.

- Czy nie, mógłbym ci po prostu kupić tego pingwina?

-poprosił.

- To nie byłoby to samo - odpowiedziała nieubłagana

Emma.

- Naturalnie, że nie - mruczał. - Co też mi przyszło do

głowy?

Udało mu się dopiero za piątym razem. Emma otworzyła

ramiona, by przytulić grubego pingwina.

- Jesteś świetny, tato - pochwaliła go, a Carlyle Brack-

man, ku zachwytowi Briony, zareagował na to baranim
uśmiechem. Ale Emma trzymała jeszcze w zanadrzu bat na
niego.

- A teraz Briony - oświadczyła.
- Co Briony? - Uśmiech Carlyle'a znikł nagle.
- Musisz jeszcze wygrać jednego dla niej.


R

S

background image

- Nie, dziękuję - powiedziała pośpiesznie Briony.
- Musisz przecież też coś dostać - upierała się Emma.
- Inaczej to nie będzie w porządku.
- Chcę wieloryba - zorientowała się błyskawicznie

Briony. - Przy tamtym stoisku mają takie ładne wieloryby.
Chcę małego wieloryba.

- To nie jest główna nagroda, prawda? - mruknął

Carlyle, kiedy tam podeszli.

- Nie, to nagroda pocieszenia. Nic panu nie grozi. - Te

słowa padły, zanim zdążyła się zastanowić. Zaniepokojona
spojrzała na niego, ale on śmiał się.

- To miłe - powiedział.
Zdobył dla niej małego wieloryba przy pierwszym po-

dejściu.

- Teraz obydwie coś dostałyśmy - cieszyła się Emma.
- Jak go nazwiesz?
Briony poważnie rozważała sprawę.
- Oswald - powiedziała w końcu.
- To ładne imię.
- A jak ty nazwiesz swojego pingwina? Percy?
- Nie. Oswald.
- Ależ to wieloryb Briony nazywa się Oswald - zauwa-

żył Carlyle.

- Wiem.
- Nie może być dwóch Oswaldów - protestował.
- Właśnie że może - oświadczyła stanowczo Emma.
- Z pewnością może - surowo zwróciła się Briony do

Carlyle'a. - Pan powinien to wiedzieć.

- Oczywiście, że powinienem - zgodził się natych-

miast.

- W miarę upływu czasu stawało się jasne, że Emma jest



R

S

background image

dzieckiem wyjątkowo odważnym. Gdyby jej pozwolono,
wypróbowałaby wszystkie najbardziej niebezpieczne prze-
jażdżki, nie wyłączając pociągu upiorów. Tylko po ostrej
sprzeczce udało się Carlyle'owi namówić ją na nieszkod-
liwą karuzelę. Potem pociągnęła Briony do gabinetu zwier-
ciadeł. Był tam już Tom. Krzywe lustra dawały spotwor-
niałe odbicia całej czwórki, wywołując wybuchy śmiechu.
Ale czułe ucho Briony odkryło w śmiechu Carlyle'a fał-
szywą nutę. Przyłączył się do zabawy raczej z obowiązku
niż z własnej chęci. Jego miłość do córki rzucała się
w oczy, niemniej Briony miała dziwne wrażenie, że z wy-
siłkiem stara się być dobrym ojcem, a nie cieszy się spon-
tanicznie towarzystwem dziecka. Nie miała żadnych do-
wodów na to, ale była lekko zaniepokojona.

Kiedy wyszli na światło dzienne, mrużąc oczy w blasku

słońca, Briony zaproponowała, by wstąpili do kawiarni.

- Myślałem, że zajdziemy tam później - powiedział

Carlyle.

- Tak, ale w tym kawiarnianym ogródku jest masa wol-

nych miejsc, a przypuszczam, że będą nam potrzebne.

Ustąpił jej niechętnie, lecz niebawem zdał sobie sprawę,

że okazała się niezwykle przewidująca. Emma traktowała
swego pingwina z wielkimi honorami i usadowiła go na
osobnym krześle. Zażądałaby także krzesła dla wieloryba,
gdyby Briony z godną podziwu przytomnością umysłu nie
oświadczyła, że obydwu Oswaldom przyjemniej będzie
siedzieć razem.

- Pani z góry wiedziała, na co się zanosi, prawda? -

szepnął Carlyle, patrząc na nią z podziwem.

- Udało mi się odgadnąć. Ona uwielbia tego pingwina

i z pewnością uważa go za osobę.




R

S

background image

Co więcej, w oczach Emmy i pingwin, i wieloryb były

to indywidualności, mające swoje upodobania i niechęci,
a nawet powody do sprzeczek.

- Oni obaj lubią krewetki i stale je sobie podjadają
- wyjaśniła po cichu. -1 bardzo się o to złoszczą.
Gdy dziewczynka wypiła lemoniadę i zjadła dwie babe-

czki z kremem, jej uwagę przyciągnęło jezioro, po którym
pływała masa małych, barwnych motorówek, mających
kształt postaci z filmów rysunkowych. Po chwili zaczęła
prosić o przejażdżkę.

- Ja ją zabiorę - zaofiarował się Tom.

Emma chwciła obu Oswaldów w ramiona.

- Przecież nie zabierzesz ich do łódki - zaprotestował

Carlyle.

- Oni też chcą się przejechać - upierała się.

Carlyle spojrzał bezradnie.

- Proszę się nie martwić - powiedział na odchodnym

Tom. - Ze mną będzie bezpieczna.

- Ale czy on będzie z nią bezpieczny? - mruknęła Briony.
- Założę się, że ona spróbuje go namówić na diabelski

młyn.

- Będzie próbowała - przyznał. - Ale to się jej nie uda.

Tom jest mądrzejszy, niż się wydaje.

Przyglądali się, jak olbrzym i dziecko wynajęli łódkę i

z warkotem pływali po jeziorze. Pingwin sztywno sterczał
pomiędzy nimi, a Emma trzymała wieloryba i od czasu do
czasu zanurzała go w falach.

- Boże, ratuj -jęknął Carlyle. - Ona utopi to stworze-

nie i będę musiał starać się o drugie. Ale mniejsza z tym.
To był udany dzień.

- Tak, rzeczywiście ona dobrze się bawiła - zgodziła

się Briony, obserwując Emmę z czułością.



R

S

background image


- Bawi ją to, prawda? - Ku zaskoczeniu Briony chętnie

podjął temat. - To był dla niej wspaniały dzień.

- Dobrze pan zrobił, że pan sam z nią tu przyszedł

- rzekła Briony. - Większość mężczyzn, mających tyle
obowiązków co pan, kazałaby to zrobić Tomowi.

- A więc jest pani zaskoczona, że się tym zająłem?
- No... tak.
- Emma to coś niezwykłego w moim życiu.
- Coś najważniejszego?- podsunęła.
- Tak. Coś najważniejszego.
- Czy nie ma matki?
- Moja żona umarła, kiedy Emma miała zaledwie ty-

dzień.

- Biedactwo. To znaczy, że nigdy nie miała matki?
- Nigdy. Wszystkie moje krewne cudownie się nią za-

jmowały. Miała kochające ciotki i babki, ale to nie to samo.
Próbowałem być dla niej i matką, i ojcem, ale myślę cza-
sem, że ani jedno, ani drugie mi nie wyszło.

'.- Ależ ona pana uwielbia, więc coś musiało się panu

udać.

- Mam nadzieję, ale to nie znaczy, że zawsze wiem, co

robić. - Spojrzał na Briony.' - Drżę na s.amą myśl, jak po-
radziłbym sobie dzisiaj bez pani. Pani od razu zrozumiała
tę całą sprawę z podwójnym Oswaldem.

- Kiedy byłam w wieku Emmy, miałam cztery lalki,

które nazwałam Sosjerką.

- Sosjerką?
- Po prostu lubiłam to słowo. - Briony roześmiała się

na to wspomnienie. - Nieraz doprowadzałam rodziców do
szaleństwa. Pamiętam, jak pewnego dnia szłam już z ojcem
do samochodu i w ostatniej chwili zaczęłam żądać, żeby



R

S

background image

Sosjerka pojechała z nami. Tatuś spytał, która. A ja na to,

że Sosjerka. A on znowu pyta, która. Nie wiedziałam, co
ma na myśli, gdyż dla mnie było oczywiste, że kiedy
mówię o Sosjerce, mówię o wszystkich. Mama musiała mu
to wyjaśnić. Dla niej było to równie oczywiste.

- Cóż, zapewne mężczyźnie niełatwo jest zrozu-

mieć, co się dzieje w główce małej dziewczynki - west-
chnął Carlyle.

- Czy często przychodzi to panu na myśl? - spytała

Briony ze zrozumieniem.

- To tak, jakby rozmawiać z kimś z obcej planety -

uśmiechnął się z przymusem. - Mam wrażenie, że pani
rzeczywiście wie wszystko na ten temat. - Spojrzał na nią
ż aprobatą. - Trudno mi uwierzyć, że pani nie ma rodziny.
Zachowuje się pani jak kobieta, która ma co najmniej tuzin
siostrzenic.

- Mówiłam już panu, że sama byłam małą dziewczynką

- powiedziała wymijająco. - To nie żadna tajemnica.

- Teraz pani mnie zbywa. Zastanawiam się, dlaczego.
- Nie widzę potrzeby, by o tym rozmawiać odpowie-

działa zdławionym głosem. - Cieszę się, jeśli pan myśli,
że mogę panu pomóc zrozumieć Emmę, ale nie chciałabym
poruszać moich prywatnych spraw.

Na moment twarz pociemniała mu z gniewu.
- Panno Fielding - warknął, potem przerwał, zniecier-

pliwiony. - Przykro mi. Już od dawna nikt nie zwracał mi
uwagi, że zapomniałem, jak się trzeba zachowywać. Nie
mam prawa się wtrącać. Proszę mi wybaczyć.

W jego uśmiechu było teraz wiele ciepła i to ją ujęło.

Teraz, kiedy przestał się na nią złościć, mogła zauważyć
zmysłowy wykrój jego ust Była zaniepokojona wrażeniem,




R

S

background image

jakie wywiera na niej ten mężczyzna. Pewna była, że wszy-
stkie swoje uczucia, miłość, nienawiść i cierpienie, przeżywał
niezwykle intensywnie. Miał też męski wdzięk, płynący z po-
czucia siły, który promieniował na cały świat i na nią.

- Panno Fielding?
- Briony - poprawiła go machinalnie.
- Briony, prosiłem o wybaczenie, a pani uciekła w ma-

rzenia.

- Przepraszam - opanowała się. - Tak, oczywiście.

W porządku. Świetnie. Naprawdę... - Z niesmakiem zda-
ła sobie sprawę, że bredzi i wzięła się w garść. - Emma
jest zachwycająca - zaczęła, próbując zmienić temat.

- Tak, wiem - odpowiedział po prostu.
Briony nie była zadowolona. Usiłowała prowadzić

uprzejmą rozmowę, a on jej nie pomagał.

- Zastanawiam się, czy nie jest pan wobec niej zbyt

opiekuńczy - zaryzykowała. - Rozumiem, że nie zgodził
się pan na diabelski młyn, ale może nie zaszkodziłyby jej
inne zabawy, na które pan jej nie pozwolił. Na przykład
ten mały młyn, z wagonikami w kształcie smoków, wyglą-
da dosyć bezpiecznie. Pojadę z nią, jeśli się pan boi - do-
dała, chcąc mu dopiec do żywego i z przyjemnością za-
uważyła, że to go zabolało.

- Czy chce mi pani dokuczyć, Briony? - Ściągnął brwi.

- Może tylko trochę się podroczyć. To wesołe miaste-
czko, powinien pan wyglądać na rozweselonego.

- Będę wyglądał na wesołego, kiedy Emma wróci.
- To znaczy będzie pan udawał dla jej dobra. W tej

chwili ma pan głowę zajętą myślami, jak w biurze dają
sobie radę bez pana. Jestem zaskoczona, że nie zabrał pan
telefonu komórkowego, by wiedzieć, co się tam dzieje,




R

S

background image


- To by jej zepsuło całą przyjemność - powiedział po-

ważnie,

- Psuje jej pan przyjemność, trzymając ją pod kloszem.
- Nie wie pani, o czym mówi - warknął. - Jeszcze raz

przepraszam - dodał mrukliwie. - Wciąż muszę prosić, by
mi pani wybaczyła moje kiepskie maniery. Niech pani nie
zwraca na nie uwagi, jeśli pani może. Wiele rzeczy ciąży
mi na sercu, ale nie to, o czym pani myśli.

Zanim Briony zdążyła coś odpowiedzieć, wróciła roz-

radowana Emma. Twarz Carlyle'a rozpromieniła się na-
tychmiast, jak gdyby przypomniał sobie nagle o swoich
obowiązkach.

- Tatusiu, tam są elektryczne samochodziki. Możemy

się przejechać? - poprosiło dziecko.

- Kochanie, chyba nie...
- Och, proszę, tatusiu, proszę. Nie pozwalasz mi na nic

naprawdę odlotowego.

- Przecież byliśmy na jeziorze - zaprotestował Tom.
- Tak, ale to nie jest odlotowe - wyjaśniała Emma.

- Chyba, żeby łódź miała dziurę i zaczęła tonąć. Ale nic
takiego się nie stało - dodała z rozczarowaniem.

- Biedny Tom - śmiała się Briony. - Nie popłynąłby

z tobą, gdyby wiedział, że to cię naprawdę nie bawi.

- Ale ty chciałabyś się przejechać na samochodzikach,

prawda? - zwróciła się do niej Emma. - Mówiłaś, że je
lubisz najbardziej.

- Tak, myślę, że przejechałabym się - powiedziała

Briony, prowokująco patrząc na Carlyle'a.

- Proszę, tatusiu - Emma błagała ojca ze spojrzeniem

opuszczonej sierotki.

- No dobrze -zgodził się niechętnie. -Ale pamiętaj...


R

S

background image


- Nie dopowiedział reszty zdania, bo Emma odbiegła

w podskokach, ciągnąc za sobą anielsko cierpliwego
Toma.

Gdy Carlyle i Briony dogonili ich, samochodzik był już

wynajęty.

- Tatusiu, ty pojedziesz z Briony, a Tom i ja będziemy

trzaskać w was i trzaskać! - wołała Emma.

- Dziękuję, kochanie! - odkrzyknął. - Mam nadzieję,

że jest pani na to przygotowana - dodał, spoglądając na
Briony.

Wiedziała, że samochodziki są maleńkie, ale nie zdawała

sobie sprawy, do jakiego stopnia, dopóki nie musiała dzielić
z nim mikroskopijnej przestrzeni. Gdy ich ciała się stykały,
z trudem zmuszała się do udawania obojętności. Chłonęła
jego ciepło, nie mogąc uwierzyć, że jeszcze tego ranka na-
zwała go potworem bez serca. Ale to działo się kilka godzin
temu, a w ciągu tego czasu świat odwrócił się do góry nogami.
Zdała sobie sprawę, że Carlyle jest mężczyzną i z drżeniem
reagowała na jego dotyk. Starała się oddychać spokojnie.

- Kto prowadzi, pani czy ja? - spytał Carlyle.
- Pan. Ja będę ostrzegać przed atakiem. Myślę, że już

nadciąga.

Oczywiście. Właśnie pędziła na nich rozentuzjazmowa-

na Emma.

- To nie w porządku - zawołała Briony. - Pozwól nam

wystartować. - Ostatnie słowa wykrztusiła, bo samocho-
dziki się zderzyły, a ich prześladowca oddalił się szybko
po to by zawrócić i ponowić atak.

Carlyle'owi udało się wyprowadzić samochodzik na

środek ringu i wykonać parę uników. Jednak Emma nadje-
chała, uderzając w nich znowu.



R

S

background image


- Dostałam was! - krzyknęła.
- Tu nie ma miejsca na dwie pary rąk - stwierdził Car-

lyle bez tchu. - Proszę prowadzić, a ja panią obejmę.

Została uwięziona w uścisku jego ramion. Na chwilę

opanowało ją straszne zmieszanie, ale wkrótce minęło, bo
nadjechała Emma i trzeba było skoncentrować się na ob-
ronie. Zawróciła i zaczęła zbliżać się do przeciwnika.

- Proszę nie uderzać w samochodzik Emmy i postarać

się, żeby w nas nie uderzyła - powiedział szybko Carlyle.

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Emma nie miała skru-

pułów ojca i uderzała, kiedy tylko miała okazję. Briony
wiła się i kręciła, ale bez większego powodzenia i kiedy
już wychodzili stamtąd, czuła, jak drży w niej każda ko-
steczka.

- Chyba już czas do domu - oznajmił Carlyle.
- Och, nie, tatusiu, zostańmy jeszcze troszeczkę - bła-

gała Emma. - Proszę. - Chwyciła Briony za rękę, jakby
szukając u niej wsparcia.

Carlyle ukląkł przed nią na jednym kolanie.
- Ależ, kochanie, nie możesz przecież... - Przerwał,

gdyż nagle oczy Emmy się zamknęły. Zmusiła się, by otwo-
rzyć je raz jeszcze, ale natychmiast zamknęła je znowu
i zachwiała się,

- Tatusiu - szepnęła.
- Tom, przyprowadź wóz! - krzyknął gwałtownie

Carlyle.

Szybko chwycił córkę w ramiona i zaczął biec. Briony

biegła z nim, gdyż Emma trzymała ją wciąż za rękę. W sa-
mochodzie posadził córkę na kolanach i opiekuńczo tulił
ją w objęciach. Dziewczynka, z głową na jego ramieniu,
miała zamknięte oczy i była przerażająco blada.



R

S

background image


- Co się dzieje? - spytała niespokojnie Briony. - Czy

ona jest chora?

Nie odpowiedział, zmarszczył tylko brwi i potrząsnął

głową. Nie zaprzeczył, ale dał jej do zrozumienia, by za-
czekała.

- Telefon jest obok pani - powiedział. - Proszę wystu-

kać numer, który podam.

Podała mu słuchawkę. Domyśliła się, że rozmawia z se-

kretarką lekarza.

- Właśnie upadła. To tylko zmęczenie, jestem zupeł-

nie... całkowicie pewny. Zdarzało się to już przedtem. To
tylko zmęczenie. Ale chciałbym, żeby doktor Carson...
dziękuję. Będziemy w domu za dziesięć minut.

Okropne podejrzenie obudziło się w duszy Briony i po-

czuła, jak jej serce tłucze się boleśnie. Emma opowiadała,
że „nie czuła się najlepiej", tak jakby choroba już minęła.
Ale to nie była prawda. Widok małej słabnącej postaci
wystarczył, by przekonać ją, że dziewczynka była wciąż
bardzo chora. I ten przerażający wyraz twarzy Carlyle'a!
Żaden ojciec nie patrzy tak na dziecko, chyba że...

Briony czuła, że się dusi. Nie potrafi temu stawić czoła.

Przeszła przez dolinę cienia i wiedziała, jak ciemność
wchłonęła małą dziewczynkę. Cierpienie i groza o mało jej
nie przytłoczyły, ale jakimś cudem udało się jej wydostać
na powierzchnię. Teraz znów coś ją spychało w dół i tego
już nie była w stanie znieść. Musi wyjść z tego auta, my-
ślała z przerażeniem. Znajdzie jakąś wymówkę - cokol-
wiek - ale musi uciekać.

- Dzięki Bogu, już jesteśmy - powiedział Carlyle.

Zajechali przed duży dom, odsunięty od drogi i prawie
zasłonięty drzewami.



R

S

background image

- Panie Brackman, ja...
- Czy może mi pani pomóc wydostać ją stąd?

Briony nie miała wyjścia, musiała zrobić to, o co ją
prosił. Kiedy podniósł dziecko, próbowała ostrożnie uwol-
nić rękę, ale Emma trzymała ją wciąż, jakby nawet w tym
półprzytomnym stanie wiedziała, że to właśnie dotknięcie
jest dla niej ważne.

- Proszę wejść i pomóc mi położyć ją do łóżka - pole-

cił krótko.

W milczeniu weszła za nim do domu, a potem szerokimi

schodami do pokoju Emmy. Zajrzała tam zaraz wyraźnie
zaniepokojona kobieta w średnim wieku.

- Mój Tom mówił, że Emma poczuła się niedobrze...
- W wesołym miasteczku - powiedział Carlyle. - Do-

ktor zaraz tu powinien być. Proszę poczekać na niego przy
drzwiach i wprowadzić natychmiast.

- Chyba już przyszedł - zawołała i wyszła spiesznie.

Wróciła po chwili, prowadząc starszego mężczyznę.

Emma Areszcie zwolniła uścisk i Briony mogła się odsu-

nąć. Carlyle zdawał się nie zwracać na nią uwagi, więc
poszła w stronę drzwi.

- Proszę na mnie zaczekać na dole - powiedział nagle.

Posłuchała niechętnie. Wciąż chciała stąd uciekać, choć
jeszcze bardziej pragnęła dowiedzieć się, co się dzieje
z Emmą. Żona Toma, która przedstawiła się jako Nora,
poszła za nią na dół i zaproponowała kawę. Podała ją w du-
żym pokoju z widokiem na ogród.

Kiedy Briony wypiła kawę, usłyszała wreszcie, że ze

schodów schodzi doktor z odprowadzającym go Carly-
le'em. Gdy zamknęły się frontowe drzwi, zapanowała na
dłuższą chwilę cisza, potem rozległ się odgłos kroków




R

S

background image


i wreszcie do pokoju wszedł Carlyle. Podszedł prosto do
barku, nalał sobie dużą porcję koniaku i połknął ją jednym
haustem. Nagle uderzył pięścią w mur, tak silnie, że się aż
zatrząsł. Przez chwilę stał bez ruchu, a potem oparł czoło
o ścianę, jakby nagle uszły z niego wszystkie siły.

Briony patrzyła na to z przerażeniem. Wyglądał jak

człowiek w agonii. Powoli zbliżyła się i dotknęła jego ra-
mienia. Odwrócił się, spoglądając na nią niewidzącymi
oczyma. Oddychał ciężko.

- Niech pan usiądzie - namawiała łagodnie.
Pozwolił zaprowadzić się do sofy i usiadł. Chyba tylko

częściowo zdawał sobie sprawę, co się z nim dzieje.

- Pańska ręka krwawi - powiedziała, oglądając posi-

niaczone i podrapane kłykcie. - Czy mam zawołać Norę?

- Nie - zaprotestował szybko. - Nie chcę, żeby mnie

widziała w takim stanie. - Wyjął chustkę i owinął nią rękę.
- Proszę nalać mi jeszcze koniaku. Dużo.

Zrobiła, jak chciał.
- Co jest z Emmą? - spytała spokojnie, choć najgorsze

obawy kazały jej przeczuwać, jaka będzie odpowiedź.

-Umiera - rzekł głucho.











R

S

background image



ROZDZIAŁ TRZECI


- Ona umiera - powiedział po raz drugi Carlyle do

oniemiałej Briony.

Podejrzewała, że usłyszy coś w tym rodzaju, ale musiała

zebrać siły, zanim zdołała wydobyć z siebie głos.

- Opowiadała o swojej chorobie, ale tak, jakby to już

minęło...

- Bo ona tak myśli i powinna tak dalej myśleć. Ale

choroba nie minęła i nie minie, aż.... - urwał. - Nigdy nie
minie - wykrztusił drżącym głosem.

- Ale dlaczego?...
- Serce. Jej matka miała słabe serce. Nie wiedzieliśmy

o tym, pobierając się, ale później, w czasie ciąży, miała
atak serca. Nikt się nie domyślał... wydawała się taka silna.
Przeżyła, ale lekarz ostrzegł nas, że nie wytrzyma porodu.
W ostatnim miesiącu zdawaliśmy sobie sprawę, co może
się wydarzyć, choć nie przyznawaliśmy się do tego. Zro-
biono jej cesarskie cięcie, aby ułatwić poród, ale... - Car-
lyle nie był w stanie mówić dalej. Podniósł ręce w geście
bezradności, a Briony pochwyciła je, wiedziona instyn-
ktem opiekuńczym. - Zdążyła jeszcze wziąć Emmę w ra-
miona i zapadła w letarg. Siedziałem przy żonie dwa dni,
przemawiając do niej, trzymając ją za rękę, ale już się nie
obudziła.

Nagle uświadomił sobie, że ściska dłonie Briony. Opu-

R

S

background image


ścił ręce i z wysiłkiem próbował odzyskać panowanie nad
sobą.

- Przepraszam, nie mam prawa tak się rozklejać i wcią-

gać pani w to wszystko. Zwykle lepiej daję sobie z tym
radę.

Briony nie była w stanie mu powiedzieć, że w tej chwili

był o wiele sympatyczniejszy niż ten sztywny i opanowany
mężczyzna, którego widywała w pracy.

- W porządku - rzekła łagodnie. - Może mi pan opo-

wiedzieć wszystko.

- Lekarze ostrzegali mnie, że Emma może chorować

na to samo, co jej matka. Ale całymi latami wierzyłem, że
tego uniknie. Aż nagle...

- Ale czy naprawdę nic nie można zrobić? Dzisiaj przy

operacjach serca dokonuje się cudów. Czy jej nie pomógłby
taki zabieg?

- Tak, gdyby była dostatecznie silna, ale już za późno.

Jest zbyt słaba, by znieść operację. Oznaczałoby to, że
umrze teraz, a nie za kilka miesięcy. - Spojrzał na nią.
- Czy pani rozumie? Staram się ostatnio nadrobić stracone
lata. Być przede wszystkim ojcem, na co przedtem nie
miałem czasu. Zawsze ją kochałem, ale rozwijanie firmy
pochłaniało moją uwagę, a poza tym, niech Bóg mi prze-
baczy, myślałem, że jest zdrowa. - Ostatnie słowa wymó-
wił, prawie szlochając.

- O Boże - szepnęła przerażona Briony.
- Miałem nadzieję, że stanę się lepszym ojcem, ale

sądziłem, że mam na to dużo czasu. Czy pani wie, czego
ona pragnie najbardziej na świecie?

- Pana?
- Nie, matki. Tego jej najbardziej potrzeba. Zawsze


R

S

background image

obiecywałem, że ją dla niej zdobędę, ale za bardzo zwle-
kałem. Wszystko, co mogę zrobić w tym krótkim czasie,
jaki nam jeszcze pozostał, to spełniać jej różne marzenia.
Nie powinienem zabierać jej do wesołego miasteczka, nie
powinienem się godzić... To było dla niej za ciężkie... ale
ona tak tego chciała... Ustąpiłem. A potem, kiedy ze-
mdlała. .. Jak mogłem być takim głupcem?!

- Ale przecież teraz nie umiera? - spytała Briona z nie-

pokojem.

- Nie. Doktor powiedział, że musi porządnie wypocząć,

ale to nadszarpnęło jej siły, a ma ich tak mało. Skąd mogę
wiedzieć, kiedy postępuję słusznie? - Ukrył twarz w dło-
niach.

Briony aż nadto dobrze znała tę mękę wyrzutów i samo-

oskarżeń, przez którą sama przeszła. Prawie odruchowo
objęła go.

- Niech pan posłucha - powiedziała łagodnie. - Pan

nigdy nie będzie pewny, czy postępuje słusznie. Życie nie
jest takie łatwe, ale jeśli pan ją kocha, a ona wie o tym, to
wystarczy... Nie powinien się pan zadręczać nieuzasadnio-
nym poczuciem winy, ponieważ... - Głos jej zadrżał. - Po-
nieważ to pana zniszczy. Można jej tylko dać miłość i robić
to, co dzisiaj wydaje się najlepsze.

- Pani to rozumie, prawda? - spytał z lekkim waha-

niem. - A więc tym łatwiej przyjdzie mi prosić panią o coś.
Nie dla mnie, ale dla Emmy. Ona panią bardzo polubiła.
Nie widziałem nigdy, by tak szybko przylgnęła do kogoś.

- Co pan chce, żebym zrobiła? - spytała ze strachem.
- Niech pani będzie jej przyjaciółką tak długo, jak bę-

dzie tego potrzebowała. Niech pani spędzi jakiś czas z na-
mi i pozwoli jej udawać, że jest pani jej matką...



R

S

background image




- Nie, przykro mi, ale nie mogę - zaprotestowała, za-

nim skończył mówić.

- Wiem, że proszę o zbyt wiele, ale pani ją także lubi,

prawda?

- Tak - powiedziała zdławionym głosem. - Aż za

bardzo.

- Proszę... to będzie dla niej takie ważne. I nie potrwa

długo. Czy pani tego nie rozumie?

- Tak, rozumiem i właśnie dlatego... Przepraszam, to

niemożliwe.

- Dlaczego? Czy pani się boi, że to zajmie pani zbyt

wiele czasu? Zapłacę, ile pani zażąda. Zwolnię panią ze
wszystkich obowiązków i wypiszę czek in blanco, ale pani
musi to zrobić.

- Nie muszę! - krzyknęła gwałtownie. - Nie chcę pań-

skich pieniędzy. Gdybym mogła, zrobiłabym to, o co pan
prosi, ale nie mogę. Ona potrzebuje pana, a nie mnie. Nie
mogę znaczyć dla niej więcej niż ojciec.

- Ale pani jest dla niej ucieleśnieniem matki - powie-

dział z pobladłą twarzą. - Być może jest to jeszcze jeden
dowód, że nie sprawdziłem się jako ojciec, ale muszę się
z tym pogodzić. Proszę, niech pani to zrobi, Briony.

Czuła, że oszaleje, jeśli będzie musiała znosić to dłużej.

Zaczęła nerwowo zbierać swoje rzeczy.

- Przepraszam. Po prostu nie mogę. Niech pan mnie nie

zmusza. To niemożliwe. Ja... nie mogę tu zostać.

Uciekając, wciąż widziała jego udręczoną twarz. Fron-

towe drzwi zatrzasnęły się za nią. Biegła długą aleją aż do
ulicy. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, lecz pędziła,
nie zatrzymując się, dopóki nie napotkała stacji metra.
W czasie półgodzinnej jazdy jakoś panowała nad sobą, ale

R

S

background image

szukając klucza do drzwi swego mieszkania, odkryła w to-
rebce małego wieloryba i wówczas się załamała. Przytula-
jąc zwierzątko, załkała rozpaczliwie.
- Och, Sally! Sally!


Źle spała tej nocy. Wybijały ją ze snu nie tylko wspo-

mnienia o Sally. Tego popołudnia uległa zniewalającemu
urokowi Carlyle'a Brackmana. Był to dla Briony mężczy-
zna niebezpieczny. Nie ceniła wysoko swojej urody. Była
smukła, ale raczej smukłością sportsmenki niż modelki.
Uważała, że ma zbyt szerokie ramiona i kanciastą sylwet-
kę. Uznawała za swoje atuty jedynie miodowe włosy i nie-
bieskie oczy, musiała zgodzić się także, że i twarz miała
niebrzydką. Ale głupio byłoby zawrócić sobie głowę takim
mężczyzną jak Carlyle. Jemu przecież nie oparłaby się
żadną kobietą, której by zapragnął.

Upewniała samą siebie, że na to sobie nie pozwoli. Jest

dorosłą kobietą, ma silną wolę i potrafi zerwać więź, która
mogłaby spętać jej serce, więź, którą zresztą odczuwała tylko
ona. Jej dłonie pamiętały jeszcze dotyk jego rak, szukających
rozpaczliwie pomocy. Coś ją kusiło, by ofiarować mu
pociechę i opiekę, ale zdrowy rozsądek powstrzymywał ją.
Bliższy kontakt z Carlyle'em Brackmanem mógłby ją tylko
bardziej udręczyć a tego już teraz nie byłaby w stanie znieść.

Rano podjęła decyzję. Złoży dziś wymówienie i zażąda

od agencji pośrednictwa pracy, by znaleziono jej inną po-
sadę. Przed wyjściem włożyła do torebki małego wielory-
ba, aby Carlyle mógł go oddać Emmie.

Jenny była juz w biurze.

- W porządku - powiedziała do Briony. - Jeszcze go
nie ma.




R

S

background image


- O tej porze?
- Wiem, to niesłychane. Och, Briony, mam ci tyle do

opowiedzenia... - Jej rozpromieniona twarz zdradzała,
o co chodzi.

- Pogodziliście się z Michaelem? - domyśliła się bez

trudu Briony.

- Przyszedł wczoraj po południu z czerwoną różą. Co

za szczęście, że pana Brackmana nie było, ponieważ mo-
gliśmy długo rozmawiać i wszystko ułożyło się znów do-
skonale. Pobierzemy się w przyszłym miesiącu.

Briony poczuła ulgę. Dobrze jest wiedzieć, że tak mili

ludzie mogą znaleźć szczęście na tym świecie. Dwukrotnie
wysłuchała tej samej opowieści, uśmiechając się i wtrąca-
jąc stosowne uwagi, ale myślała tylko o udręczonej twarzy
Carlyle'a.

- No, a co się działo z wami wczoraj po południu, kie-

dy stąd wyszliście? - zainteresowała się w końcu Jenny.

- Pojechaliśmy do wesołego miasteczka.
- Z Emmą? Czyż ona nie jest kochana? Wiesz, jest coś

dziwnego z tym dzieckiem szefa. Pracowałam tutaj przez
trzy lata i dopiero parę miesięcy temu dowiedziałam się,
że on ma córkę. Potem nagle zaczęła przychodzić do biura,
a on wtedy zawszę odkładał robotę, aby ją gdzieś zabrać.
Jest ładniutka, prawda? Z pewnością wyrośnie na prawdzi-
wą piękność.

Briony odpowiedziała coś wymijająco. Próbowała zająć

się pracą, ale nie mogła się skupić. Zastanawiała się, czy
spóźnienie Carlyle'a nie oznacza, że Emmie się pogorszy-
ło. Mówiła prawdę, twierdząc, że za bardzo lubi Emmę.
Nie chciałaby pokochać jeszcze jednej małej dziewczynki
i patrzeć, jak umiera.



R

S

background image

Carlyle pojawił się przed południem i nie patrząc na nie,

wszedł do swego gabinetu. Prawie natychmiast odezwał się
brzęczyk na biurku Briony.

- Proszę, niech pani tu przyjdzie - powiedział przez

interkom.

Widać było, że spędził męczącą noc. Miał cienie pod

oczyma i ściągniętą twarz. Odgadła, że ona również wy-
gląda źle, bo gdy popatrzył na nią, odkryła w jego spojrze-
niu coś jakby zrozumienie tego, co najwyraźniej oboje
musieli przeżyć.

- Jak się czuje Emma? - spytała od razu.
- Nieźle. Siedziałem przy niej prawie całą noc, ale spała

spokojnie. Powiedziałem Norze, aby zatrzymała ją dzisiaj
w łóżku.

- Przykro mi, że nie mogę zrobić tego, o co pan prosi.

Właściwie nie mogę już pracować u pana, panie Brackman.
- Podała mu wieloryba. - Chciałabym, żeby pan dał to
córce i pożegnał ją ode mnie.

- Pani naprawdę nas opuszcza, tak bez żadnego powo-

du? - spytał, przyglądając się jej surowo.

- Pan nie ma prawa tak mówić - uniosła się. - Mam

wystarczające powody.

- Czy są wystarczające powody, by odwrócić się od

chorego dziecka?

- Pan musi uwierzyć, że są - powiedziała z wahaniem,

jednak nie ustępując.

Nie odpowiedział, ale wyciągnął z teczki różową ko-

pertę.

- Emma napisała do pani list. Przeczyta go pani, czy

mam go jej z powrotem cisnąć na łóżko?

- To jest szantaż. - Briony była wściekła.



R

S

background image


- Moja córka umiera, a ja bez żadnych skrupułów będę

próbował dać jej wszystko, czego zapragnie.

Niemal wyrwała mu list z ręki. W kopercie był rysunek

przedstawiający Briony, Carlyle'a i Emmę w wesołym
miasteczku. Pod spodem dziewczynka nabazgrała: -Pro-
szę, przyjdź do mnie na herbatę". Briony przez chwilę
walczyła ze sobą, zdając sobie sprawę, że Carlyle obser-
wuje ją bacznie.

- Dobrze, przyjdę, ale tylko tym razem. Może pan

powiedzieć Emmie, że z przyjemnością wypiję z nią her-
batę.

- Dziękuję - odrzekł. - Będzie uszczęśliwiona.
- Jak tylko poczuje się lepiej, odwiedzę ją i...
- Dlaczego nie pojedzie pani ze mną dziś po południu?
- W porządku. Dziś po południu i tylko raz. Potem...
- Porozmawiamy o tym w drodze do domu. A teraz,

czy moglibyśmy zabrać się do pracy?

Kiedyś powiedziałaby o nim, że przemawia jak robot

pozbawiony serca, ale teraz znała Carlyle'a Biackmana
lepiej. Przypomniała sobie z zażenowaniem, że jeszcze
wczoraj twierdziła, że szef nie ma osobistego życia, a za-
tem i osobistych kłopotów. Tymczasem był to dumny, lecz
wrażliwy człowiek, który ukrywał swą udrękę przed świa
tem, ponieważ nie zniósłby współczucia. Tylko przez przy-
padek poznała tajemnicę jego serca. Jego zachowanie
świadczyło, że nie był z tego zadowolony. Zaprosił ją ze
względu na Emmę, ale drażniło go, że widziała, jak on
cierpi. Byłoby lepiej dla obojga, gdyby odeszła.

Wczesnym popołudniem wyjrzał ze swego gabinetu

i nic nie mówiąc, skinął na nią.

- Zadzwoniłem do domu i powiedziałem Emmie, że


R

S

background image


pani przyjdzie. Jest bardzo podekscytowana - mówił, gdy
szli do wozu.

Briony czuła, że sytuacja ją przerasta. Postanowiła opo-

wiedzieć mu o Sally. Nie zdobyła się na to przedtem, ale
lepiej byłoby, gdyby zrozumiał jej racje.

- Przepraszam, że w taki sposób wczoraj uciekłam -

zaczęła.

- W porządku.- Zastanawiałem się tylko, jak się pani

dostanie do domu. Gdyby pani zaczekała, Tom mógłby
panią odwieźć.

- Wróciłam do domu bez kłopotów, dziękuję. Chciała-

bym jednak powiedzieć...

- Chwileczkę, ktoś mnie zablokował. - Wychylił się

przez okno i wdał się w dyskusję z jakimś kierowcą. - Na
tej trasie jest zawsze okropny ruch. Co pani mówiła?

- Muszę panu coś wyjaśnić... - Przerwała, bo Carlyle

gwałtownie skręcił w przecznicę, by wyminąć korek. - Le-
piej zaczekam - zdecydowała.

Mniej więcej po kwadransie wjechali na piękny, ocie-

niony drzewami podjazd. Poprzedniego dnia Briony nie
zwracała uwagi na otoczenie, ale obecnie zdała sobie spra-
wę, że jest to luksusowa, ale nie szpanerska rezydencja
człowieka, który zdobył fortunę, lecz nie odczuwa potrze-
by, by się nią chełpić. A może po prostu chodzi o to, że dla t
tego człowieka bogactwo nic nie znaczy, ponieważ nie
może ocalić jedynej istoty, którą kocha.

- Co pani chciała mi powiedzieć? - zaczął, gdy wysie-

dli. - O nie!... A ona, co tu robi? - W oknie wychodzącym
na podjazd widać było Emmę. - Powinna być w łóżku.
Wyszła nawet ze swojego pokoju.

W tym momencie za szybą ukazała się Nora i odciąg-


R

S

background image

nęła Emmę. Briony weszła za Carlyle'em szerokimi scho-
dami na piętro, gdzie natknęli się na Norę, wychodzącą
z pokoju dziewczynki.

- Zapędziłam ją z powrotem do łóżka - oznajmiła. -

Naprawdę robiłam wszystko, żeby nie wstawała...

- W porządku, to nie pani wina. Wiem sam, jaka jest

rozpieszczona. Ale nie każmy jej czekać. - Otworzył drzwi
do pokoju Emmy. - Zgadnij, kto przyszedł - powiedział
usuwając się, by odsłonić gościa.

Briony obiecywała sobie, że będzie się zachowywać

chłodno, póki nie zobaczyła opartej na poduszkach dziew-
czynki. Na jej widok na twarzy dziecka zajaśniał promien-
ny uśmiech, wyciągnęła ramiona, zapraszając ją serdecz-
nie. To przełamało ostatecznie powściągliwość Briony.
Podbiegła szybko, by porwać Emmę w objęcia.

- Wiedziałam, że przyjdziesz, wiedziałam, że przy-

jdziesz - szeptała jej do ucha Emma. - Tatuś powiedział,
że nie, ale ja wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz.

- Oczywiście, że przyszłam. - Briony dziękowała w du-

chu Bogu, że pozwolił jej nie rozczarować ufnego dziecka.

- Wszyscy czekamy na ciebie - oświadczyła Emma.
- My?
- Oswald powiedział, że także powinien być na herba-

cie, więc mu pozwoliłam.

Przy łóżku ustawiono mały stolik, nakryty do herbaty.

Oswald przycupnął na krześle, obserwując uroczystość.
Briony wpadła na pomysł, by sięgnąć teraz do torby.

- Popatrz, kto jeszcze chciał koniecznie przyjść - rze-

kła, wyjmując małego wieloryba.

Emma promieniała, wiedząc już, że nadają na falach

o tej samej długości.




R

S

background image


- Przyniosłaś go - pisnęła. - Wiedziałaś.
- Tak. Chyba wiedziałam - powiedziała ostrożnie Brio-

ny. W pełni zdawała sobie sprawę, że śledzą ją zimne oczy
Carlyle'a. On wiedział, że nie przyniosła zabawki, by spra-
wić przyjemność Emmie. Przykro jej było, że dziecko tak
uparcie przypisywało jej najlepsze intencje.

- Mamy herbatę, grzanki i miód - oświadczyła Emma

jako dobra gospodyni.

- Świetnie. - Briony umieściła wieloryba na płetwie

pingwiria. - Oswald lubi miód. Czy mam nalewać?

- Tak, proszę. Tatuś pije herbatę bez cukru.
- O, to ja jestem też zaproszony? - odezwał się Carlyle.

- Myślałem, że będziecie tylko wy dwie plus Oswald
i Oswald.

Emma zachichotała, a Briony spojrzała na Carlyle'a

z pewnym respektem. Nie był to wprawdzie dowcip, ale
dowód wielkiego wysiłku ze strony zrozpaczonego czło-
wieka. Jej szacunek do niego jeszcze wzrósł, gdy usiadł
i włączył się do rozmowy, udając rozbawienie. Emma była
w siódmym niebie. I rzecz jasna, to obecność ojca stano-
wiła ukoronowanie jej radości.

- Czy podoba ci się mój pokój? - spytała dziewczynka.
Był to zachwycający pokój dziecięcy, duży i przestron-

ny. Meble i obicia utrzymane były w pastelowych bar-
wach, a ogromne okno wychodziło na ogród. Na stoliku
przy łóżku stała duża fotografia młodej kobiety. Uderzające
podobieństwo do Emmy nie pozwalało wątpić, że to matka.
Na ścianach widniały obrazki przedstawiające baletnice,
a nad łóżkiem wisiała para baletek.

- Będę tancerką - zwierzała się Emma. - Tatuś mówi,

że kiedy będę starsza, pójdę do szkoły baletowej.



R

S

background image

- Oczywiście, kochanie - zgodził się Carlyle. - Za parę

lat.

- Och, wcześniej, tatusiu, proszę.
- Dobrze, może w przyszłym roku, kiedy będziesz sil-

niejsza.

- Zawsze tak mówisz - nadąsała się. - Chciałabym,

żeby już teraz był przyszły rok.

- A ja nie - powiedział odruchowo Carlyle. Potem zo-

rientował się. - Po prostu nie chciałbym, żebyś za szybko
rosła - dodał.

- Ale ja chcę rosnąć bardzo szybko. Chciałabym, żeby

to był już przyszły rok i jeszcze przyszły i jeszcze...

- Zdaje mi się, że Oswald chciałby jeszcze herbaty

- wtrąciła się Briony, widząc napięcie na twarzy Carlyle'a.
Ile on jeszcze wytrzyma, zastanawiała się.

Nora wsunęła głowę przez drzwi.
- Telefon do pana - oznajmiła.
Carlyle pocałował córkę i wyszedł, obiecując, że wkrót-

ce wróci. Kiedy wychodził, Briony przypadkowo spojrzała
na Emmę i zobaczyła, że dziewczynka wyraźnie się odprę-
żyła. Och, nie, pomyślała, niemożliwe, żeby ona wiedziała,
to mi się tylko tak wydaje.

- Czy chodzisz czasem oglądać balet?- spytała Emma.

- Tak, chętnie.

- A zabierzesz mnie kiedyś?
- Oczywiście. A co pójdziemy obejrzeć?
- Przepadam za „Śpiącą królewną", ale lubię też „Gi-

selle".

Briony wzięła dziewczynkę w objęcia, domyślając

się, że nie tyle potrzebna jest jej rozmowa, co możli-
wość przytulenia się do kogoś. Powoli głos Emmy cich-




R

S

background image


nął, główka opadała, jak gdyby zmęczenie brało górę nad
rozbawieniem, a potem zapanowała cisza. Wtedy wrócił
Carlyle.

Przerażenie odbiło się na jego twarzy na widok córki,

leżącej nieruchomo w ramionach Briony.

- Usnęła - uspokoiła go szeptem, kładąc palec na

ustach.

Ułożyli dziewczynkę wygodniej w łóżku.
- Dobranoc, kochanie - powiedziała Briony i wyszła

szybko, pozostawiając Carlyle'a z córeczką.

Gdy spotkali się na dole, oboje próbowali opanować

wzruszenie.

- Widzi pani, że nie można jej teraz zostawić.
- Tak, wiem.
- Emma pani potrzebuje.
- Tak, będę ją odwiedzać.
- To nie wystarczy. Dziś rano złożyła pani wymówie-

nie...

- Wycofam je.
- O, złoży je pani znowu, kiedy się pani spodoba. Poza

tym niepotrzebna mi jest pani w biurze, tylko tutaj. Chcę,
żeby pani tu była, kochała ją i pozwoliła jej kochać siebie.
To tego ona najbardziej pragnie.

- Będę tutaj.
- Będzie pani tu mieszkała, w dzień i w nocy.
- Czy pan proponuje mi pracę w charakterze opiekunki

do dziecka?

- Nie, proponuję, żeby pani za mnie wyszła - powie-

dział po prostu.

- To najmniej zabawny dowcip, jaki kiedykolwiek sły-

szałam - żachnęła się z oburzeniem.



R

S

background image


- Dowcip? Czy pani myśli, że ja stroję sobie żarty?

Powiedziałem już, że Emma potrzebuje matki. Nigdy jej
nie znała i chcę, żeby poczuła, co to znaczy mieć matkę,
zanim umrze. Przywiązała się do pani.

- Ależ...
- Czy jest w pani życiu ktoś inny? Przyjaciel, narzeczo-

ny, kochanek ...ktokolwiek?

- Nie, nie ma nikogo.
- A więc nic pani nie przeszkodzi udawać moją żonę

przez kilka miesięcy. To wszystko będzie tylko pozór. Nie
będę żądał od pani niczego dla siebie. Kiedy będzie już po
wszystkim, może się pani rozwieść, stawiając dowolne wa-
runki finansowe. Nie będzie pani musiała już pracować.
Albo jeśli pani zechce pracować, będzie pani mogła przy-
stąpić do naszej spółki, a przy swojej inteligencji zajdzie
pani wysoko. Proszę tylko, aby pani dała Emmie kilka
miesięcy swego życia, aby ona nie umierała, nie wiedząc,
co to jest matka.

- Nie mogę się na to zgodzić - powiedziała z rozpaczą.
- Emma ma wszystko, co można kupić za pieniądze,

ale nigdy nie miała tego, na czym jej rzeczywiście zależy.
Nie chcę, by została tego pozbawiona, - Teraz jego głos
był pełen rozpaczy. Patrzył na nią tak przerażony i bez-
bronny, że sama się przelękła. Poślubić go, całymi miesią-
cami żyć blisko człowieka, który w tak bolesny sposób
przebudził jej serce. I zdecydować się na to, wiedząc, że
w końcu będzie musiała go opuścić. To szaleństwo.

Potem pomyślała o Emmie. Dziecko, które udawało ra-

dość, żeby uspokoić ojca, które było silniejsze i dzielniej-
sze niż inne dzieci, i ze wszystkich darów, których odmó-
wiło mu życie, prosiło tylko o ten jeden.



R

S

background image

- Dobrze - rzekła stanowczo. - Dla niej wyjdę za pana.

Pochwycił jej dłoń i przycisnął do ust. Nie był to wstęp
do flirtu, ale oznaka szacunku.

- Dziękuję - powiedział łagodnie.

Gwałtownie wyswobodziła rękę.

- Ale właściwie, co pani miała mi powiedzieć w dro-

dze? Dlaczego nie chciała pani zostać z Emmą? Czy to
było coś ważnego?

- Nie - odparła. - To wcale nie było ważne.

R

S

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY


Następnego dnia Briony opuściła biuro i zaczęła spę-

dzać całe dnie z Emmą. Po czterech dniach zorientowali
się, że dziewczynka nabrała już dość sił, by znieść wzru-
szającą wiadomość. Carlyle wyznaczył więc datę ślubu za
trzy tygodnie.

Emma coraz bardziej przywiązywała się do Briony.

Ogromnie lubiła, gdy przyszła matka czytała jej przed
snem i często zasypiała, trzymając ją za rękę. Pewnego
razu zauważyła, że Briony przygląda się fotografii^ stojącej
przy łóżku.

- To moja mama — zwierzyła się. - Umarła, kiedy by-

łam bardzo mała.

- Czarująca. - Briony westchnęła mimowolnie.
- Tatuś mówi, że była najładniejsza na świecie.
- To prawda. A ty jesteś do niej podobna.
- Tatuś też tak uważa. Zawsze powtarza, że wyglądam

zupełnie jak mama.

Tak więc, tracąc Emmę, po raz drugi utraci swoją żonę.

Pochwyciła spojrzenie dziewczynki i uśmiechnęła się
uspokajająco.

O zamierzonym małżeństwie powiedzieli Emmie pew-

nego wieczora, gdy oboje kładli ją do łóżka.

R

S

background image


- Było nam ze sobą dobrze w ciągu tych ostatnich dni,

prawda? - ni to zapytał, ni to stwierdził Carlyle.

- Tak bym chciała, żeby Briony została z nami na za-

wsze - rozmarzyło się dziecko.

- Jeśli tego rzeczywiście chcesz, to zostanę - szepnęła

wzruszona Briony.

- Pobierzemy się - odezwał się Carlyle, siedzący po

drugiej stronie łóżka.

Emma przyglądała im się z niedowierzaniem. Potem

radość opromieniła jej twarzyczkę i wyskoczyła z łóżka,
by rzucić się Briony na szyję.

- A co ze mną? - upomniał się z uśmiechem Carlyle.

- Mnie nie przytulisz?

- Czy to naprawdę prawda? - Emma objęła go. - Po-

wiedzcie, że to naprawdę prawda - błagała.

- Najprawdziwsza prawda - potwierdziła Briony,

wzruszona radością dziecka. Tak dobrze czuć się po-
trzebną.

W następnej chwili Emma zaczęła oglądać lewą dłoń

Briony.

- Tatuś nie kupił ci jeszcze pierścionka - stwierdziła

z rozczarowaniem.

- Zaraz to zrobię - wtrącił szybko Carlyle.
- Wy się pobierzecie niedługo, prawda? - pytała z nie-

pokojem Emma.

- Bardzo niedługo - obiecywał Carlyle. - Jeszcze

w tym miesiącu.

- A ja będę druhną?
- Ale, kochanie... - zaczęła przestraszona Briony.
- Będę pierwszą druhną w różowej jedwabnej sukience

- ciągnęła zachwycona Emma. - A ty będziesz miała



R

S

background image


ogromny bukiet róż, a gdy podejdziesz do ołtarza, oddasz
go mnie, żebym pilnowała. Och, zgódź się.

Briony spojrzała z zaskoczeniem na Carlyle'a. Nie prze-

widziała takiej sytuacji. On jednak stanął na wysokości
zadania.

- Ależ oczywiście. Wszystko będzie, jak zechcesz.
- A będę mogła pomóc ci wybrać suknię ślubną?
- Jak tylko poczujesz się lepiej, pójdziemy razem do

wypożyczalni - obiecała Briony.

- Do wypożyczalni? - Emma była oburzona. - Czy nie

chcesz jej kupić?

- Nie ma sensu. Włożę ją tylko raz...
- Ale, czy nie chcesz mieć jej na zawsze i patrzeć na

nią, kiedy już będziesz stara?

Było jasne, że jej wizja idealnego ślubu wymagała ta-

kiego epilogu.

- Oczywiście, że kupimy ją i schowamy. Ty pomożesz

Briony wybrać. Tak będzie najlepiej - oświadczył Carlyle.

Pocałował córkę na dobranoc i razem z Briony zszedł

na dół.

- To się nie skończy na skromnej ceremonii, jaką pla-

nowaliśmy - przekonywał Briony. - Czy zniesiesz uroczy-
sty ślub ze wszystkimi szykanami?

- Tak, jeśli Emma będzie szczęśliwa. Zrobię co zechce.

Miejmy nadzieję, że nie każe mi wykupić całego sklepu.

- A cóż to ma za znaczenie. - Wzruszył ramionami.

- Weź wszystko, czego sobie zażyczy. Znajdź dobrego mi-
strza ceremonii, niech zaplanuje całość. Powiedz, żeby
rachunki przysyłał do mnie. Dam ci moją kartę kredytową,
żebyś mogła kupić pierścionek zaręczynowy. O co chodzi,
czemu tak na mnie patrzysz?


R

S

background image


- Czy zdajesz sobie sprawę, że to nie będzie takie pro-

ste? Emma ma już ustalone poglądy, jak takie rzeczy po-
winny się odbywać.

- A jak ona chce, żeby to się odbyło?
- Myślę, że powinieneś poprosić ją o radę przy wyborze

pierścionka i, jeśli to możliwe, zastosować się do niej. To
sprawi jej największą przyjemność. Załatwcie to w sekre-
cie przede mną. Tylko ty i ona.

- Zgoda. Jeśli uważasz, że tak będzie dobrze...

Przyglądała mu się z mieszaniną współczucia, czułości
i irytacji. Wiedział wszystko o interesach, ale nie rozumiał
ludzi, nawet tych, których kochał. Ale kiedy się czegoś
podejmował, wykonywał to sumiennie. Toteż następne-
go wieczora przyniósł do pokoju Emmy dużą szkatuł-
kę z biżuterią. Briony została całkowicie odsunięta, ale
przez drzwi słyszała chichot Emmy, mówiącej: „Ten. Nie,
tamten".

- Teraz już możesz wejść. - Emma wyjrzała, chwyciła

Briony za rękę i wciągnęła ją do pokoju. Carlyle czekał,
ukrywając coś w dłoni. - Czy teraz ja powinnam wyjść?

- spytała z niepokojem.
- Oczywiście, że nie - zaprzeczyła skwapliwie Briony.
- To sprawa rodzinna.
- Emma i ja wybraliśmy to razem. Mamy nadzieję, że

będzie ci się podobał ^ zabrał głos Carlyle.

Briony zabrakło tchu na widok pierścionka. Ogromny

brylant otaczało ze trzydzieści drobniejszych kamieni.

- Podoba ci się? - dopytywała się niecierpliwie Emma.
- Jest piękny - wyszeptała, gdy Carlyle wsuwał jej

pierścionek na serdeczny palec. Uśmiechnęła się do Emmy.

- Świetnie wybrałaś.


R

S

background image

- Tatuś pomógł - przyznała wielkodusznie. Rzuciła na

ojca znaczące spojrzenie i podpowiedziała głośno: - No,
dalej, tato.

Briony przez chwilę nic nie rozumiała. Emma patrzyła

z niepokojem na ojca, jak gdyby bała się, że coś pominie
i zepsuje. Nagle Briony poczuła dłonie Carlyle'a na swych
ramionach, przyciągnął ją do siebie i jego wargi dotknęły
jej ust. Nie było namiętności w jego pocałunku. To była
czysta formalność według życzenia Emmy. Ale zanim
mogła, zaskoczona, zebrać siły do obrony, dotyk jego warg
zrobił na niej wstrząsające wrażenie. Stała jak skamieniała.

- Pocałuj mnie także - szepnął. - Bo to nie będzie wy-

glądać prawdziwie.

Pośpiesznie zaczęła odgrywać Swoją rolę, kładąc mu

ręce na ramionach i przysuwając się bliżej. Czuła jego
wargi, mocne i gorące, i przez głowę zaczęły jej przebiegać
obrazy: upalne letnie dni, piękne, pełne omdlewającej sło-
dyczy, ziemia w rozkwicie, purpurowe zachody słońca,
wonne powiewy wiatru, wino, śmiech, miłość. Nagle bo-
leśnie zdała sobie sprawę, ile mógłby jej ofiarować świat,
a to wszystko z powodu niedbałego pocałunku mężczyzny,
którego nie obchodziła i który miał nadzieję, że on jej też
będzie obojętny.

Gdy już byli sami, Carlyle zaczął ją przepraszać;
- Przykro mi, że tak się stało, nie myślałem, że do tego

dojdzie. Nie miałem pojęcia, że ona będzie się tak prze-
jmować szczegółami.

- Ja też nie. Ale mniejsza z tym - powiedziała szybko.
- Postaram się, żeby to się zdarzało jak najrzadziej.

Zapewniam cię, że nie chciałem... No cóż, jestem pewny,
że czujesz to samo...




R

S

background image

- Rzeczywiście - przytaknęła. - Lepiej zostawmy ten

temat.

Wróciwszy do domu, rozmyślała z niepokojem, że

wbrew jej postanowieniom Carlyle zaczyna coraz bardziej
opanowywać jej serce i zmysły. Dotąd wierzyła, że poradzi
sobie, jeśli tylko potrafi utrzymać między nimi dystans. Ale
to się nie udało. Najmniejsze dotknięcie jego warg spra-
wiało, że traciła grunt pod stopami, jak gdyby szła po linie,
zawieszonej nad przepaścią. Serce jej mówiło, że nie po-
trafi żyć miesiącami obok tego mężczyzny i nie pokochać
go. Musi jednak znaleźć sposób, by spełnić swoją obietni-
cę. Przypomniała sobie twarzyczkę Emmy, promienną
i pełną ufności. Postara się odsunąć obraz Carlyle'a i my-
śleć tylko o małej dziewczynce, której była tak potrzebna.

Spojrzała na pierścionek. Jego cudowny blask zdawał

się z niej naigrawać. Kobieta, która otrzymała taki prezent
od ukochanego, powinna go cenić i ani na chwilę się z nim
nie rozstawać. Ale to był tylko rekwizyt teatralny, który
trzeba będzie zwrócić po przedstawieniu. Kładąc się spać,
włożyła go ostrożnie do szuflady...


Briony bała się wybierania sukni w towarzystwie Em-

my, ale gdy nadszedł dzień zakupów, zaraziła się entuzja-
zmem dziecka. Wybrały się do centrum Londynu, do bar-
dzo drogiego sklepu, który dawniej Briony zawsze pośpie-
sznie omijała. Teraz stała się szanowaną klientką z nieogra-
niczonym kredytem.

Emma przynajmniej na dziesięć sekund zaniemówiła

z radości na widok całych rzędów różowych jedwabnych
sukienek. Jednakże w ciągu paru minut znalazła to, czego
szukała. Była o wiele bardziej wybredna przy wyborze




R

S

background image

sukni ślubnej, beztrosko odrzucając kilka modeli, które

Briony się dosyć podobały. Było oczywiste, że dziewczyn-
ka ma już własny pomysł i nic innego nie będzie jej odpo-
wiadało. Briony zaniepokoiła się. Najbardziej było jej do
twarzy w prostych fasonach, więc obawiała się, że dziecko
wybierze wprost z wystawy coś bajkowo fantastycznego,
przeładowanego koronkami i falbankami.

- Przymierz to - powiedziała w końcu Emma, wskazu-

jąc na wybraną suknię.

Briony włożyła ją i zrozumiała, że Emma ma bezbłędne

wyczucie smaku. Suknia, uszyta z ciężkiego jedwabiu, się-
gała wysoko pod szyję. W talii dopasowana, na biodrach
rozklószowana, opadała aż do ziemi, a z tyłu wlókł się
długi tren. Szerokie rękawy także niemal dotykały dywanu.
Matowy połysk naszywanych perełek stanowił jej jedyną
ozdobę. Briony postąpiła kilka kroków. Niezaprzeczalne
piękno sukni, opływającej jej ciało, zdawało się tuszować
wszystkie wady jej figury. Toaleta była prosta, ale jedno-
cześnie wspaniała i Briony miała wrażenie, że nie jest god-
na jej nosić.

- Nie wydaje mi się... - zaczęła.
.- Ależ musisz! - zawołała Emma z naciskiem. -

I spójrz, jak pasuje do niej ten cudowny welon,

Welon był równię zachwycający, prawie tak długi jak

tren. Otaczał twarz Briony obłokiem miękkiej bieli, uwy-
datniając blask jej oczu.

- Ile kosztuje ta suknia? - spytała Briony. Gdy sprze-

dawczyni odpowiedziała, zabrakło jej tchu. - O Boże, to
jest o wiele, o wiele...

- Weźmiemy ją - powiedziała spokojnie Emma i spra-

wa została przesądzona.




R

S

background image

- Sterroryzowała mnie - usprawiedliwiała się Briony

wieczorem przed Carlyle'em. - Pamiętaj o tym, kiedy do-
staniesz rachunek.

- Wiem, co ona potrafi.
Jedli kolację w jej mieszkaniu. Teraz, gdy Briony spę-

dzała całe dnie z Emmą, była to jedyna okazja porozma-
wiania w cztery oczy.

- Czy Emma jest szczęśliwa?
- Całkowicie. Wciąż układa dla nas jakieś plany... -

Briony urwała zakłopotana.

- No dalej, powiedz, niech się dowiem najgorszego.

Jestem na wszystko przygotowany. - Spojrzał na nią z na-
głym przerażeniem. - Tylko mi nie mów, że chce, byśmy
wyjechali w podróż poślubną.

- Nie, uniknęłam tego, mówiąc, że nie chcemy się z nią

rozstawać, a nie jest jeszcze dość silna, by pojechać razem
z nami.

- Więc o czym nie pomyśleliśmy?
- Gdzie ja będę spać.
- Przecież ustaliliśmy, że zajmiesz pokój obok Emmy.
- Wiem, ale ona wbiła sobie do główki, że trzeba na

nowo urządzić twoją sypialnię, tak by była odpowiednia
dla nas obojga. Dzisiaj w drodze do domu mówiła mi, że
chce pomóc przy wyborze nowego umeblowania. To część
jej wyobrażeń o życiu rodzinnym. Czasami zostawała na
noc u przyjaciółek, więc wie, że małżeństwa mają wspólną
sypialnię. Tak mi powiedziała.

- A co ty na to? - zapytał z niepokojem.
- Odesłałam ją do ciebie - rzekła stanowczo.
- No dobrze... jeśli jej na tym zależy...
- Nie! - szybko krzyknęła Briony. - Nie chcę mieć



R

S

background image



z tobą jednej sypialni. Tego nie było w umowie. Musisz jej
powiedzieć... Boja wiem... Powiedz, że chcę być blisko
niej, gdyby w nocy zachorowała.

- To niemożliwe. Przecież ona myśli, że przychodzi do

zdrowia. Nie chcę ryzykować, że odgadnie prawdę.

- A czy nie przyszło ci nigdy do głowy, że ona już ją

odgadła? - odezwała się Briony po chwili ostrożnego mil-
czenia.

- Oczywiście, że nie - odparł nieco zbyt szybko.
- Carlyle - zaczęła łagodnie. - Nie możesz mieć pew-

ności, co wie Emma.

- Nic nie wie - uciął szorstko. - Jestem o tym przeko-

nany.

- Nie możesz być tego pewien. Jest bardzo bystra i spo-

strzegawcza.

- Powtarzam ci, że to niemożliwe - odrzekł lodowatym

tonem. - Ona wierzy, że jest jej lepiej i chcę, żeby tak dalej
myślała.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz - ciągnęła cierpliwie

Briony. - Ale być może nie masz racji. Widziałam, jak
umyślnie staje się weselsza, kiedy ty wchodzisz do pokoju.
Odgrywasz przedstawienie, które mają uspokoić, ale wy-
daje mi się, że ona robi dokładnie to samo dla ciebie.

- Bzdury! Dobry Boże, co ty możesz o niej wiedzieć

po tak krótkim czasie? - Patrzył na nią nieufnie i nieprzy-
chylnie.

- Sam mówiłeś, że ją dobrze rozumiem. Inaczej nie

byłoby tej dyskusji. - Poczuła się sprowokowana jego nie-
sprawiedliwością.

- Prosiłem, żebyś pomogła Emmie, a nie, byś tworzyła

fantastyczne teorie na jej temat...


R

S

background image

- A ja myślę, że najlepiej pomogę, rozumiejąc ją. A co

z planowaną kiedyś operacją? Czy ona o tym wiedziała?

- Tak, ale już to załatwiłem. Powiedziałem, że operacja

jest niepotrzebna, że wszystko się dobrze ułoży pod wa-
runkiem, że będzie ostrożna.

- Ale nie sądzisz, że Emma wie to, co sama przeczuwa,

a nie to, co się jej mówi?

- Powtarzam ci, że ona nie ma pojęcia o prawdzie!
- Carlyle prawie krzyczał. - Ona wierzy w to, co ja jej

mówię. Chcę, żeby ostatnie miesiące jej życia były szczę-
śliwe i proszę, żebyś mi w tym pomogła, a nie żebyś się
wtrącała!

Briony patrzyła na niego z osłupieniem, zaskoczona

tym wybuchem. Wiedziała, że to ból zaślepił Carlyle'a
i lęk, że nie potrafi dać Emmie tak wiele szczęścia, by
nadrobić stracony czas. Mogła współczuć jego cierpieniu,
ale nie mogła pozwolić, by ją traktował w ten sposób.

- Więc jeśli się z tobą nie zgadzam, to znaczy, że się

wtrącam? - spytała urażona.

- Czy wiesz, co mówisz? - ciągnął z pobladłą twarzą.
- Mówisz, że jest już za późno, aby była szczęśliwa.
- Ja nie...
- Czy nie zdajesz sobie sprawy, że jej szczęście, to

jedyna rzecz, jaka ma dla mnie znaczenie? Nic i nikt inny
się nie liczy!

- Ale najlepiej zrobisz, starając się zrozumieć, czego

ona pragnie. Czy nie widzisz, że we wszystkim się myliłeś?
Emma nie chce matki, ona chce mieć rodzinę, ponieważ
nigdy nie miała poczucia pełnego bezpieczeństwa.

- Ona zawsze wiedziała, że ją kocham.
- Ale ile uwagi jej poświęcałeś? Myślałeś, że masz całe



R

S

background image

lata, by stać się idealnym ojcem, a teraz chcesz, żeby prze-
żyła całe dzieciństwo w ciągu paru miesięcy. I dla kogo to
robisz, Carlyle? Dla niej czy dla siebie?

Nie zamierzała powiedzieć aż tyle, ale słowa wymknęły

się jej mimo woli. Miała do siebie pretensje, że rani czło-
wieka już i tak cierpiącego, ale dla dobra dziecka trzeba
było, by uświadomił sobie pewne rzeczy. Ghyba jednak już
za późno. Pojęła to, gdy zobaczyła wyraz jego twarzy.

- Dosyć tego - warknął. - Nie pozwolę ci zatruć jej

ostatnich miesięcy swoimi idiotycznymi teoriami. - Chwy-
cił głęboki oddech. - Od dziś trzymaj się ode mnie z da-
leka.

- Więc odwołujesz wszystko?
- Oczywiście. Będzie jej lepiej bez ciebie.
- Ależ złamiesz jej serce! - krzyknęła Briony. - Nie

możesz jej tego zrobić. To okrutne!

- Ani w połowie tak okrutne, jak krzywda, którą ty

możesz jej wyrządzić. I lepiej zaraz oddaj mi pierścionek,
póki pamiętamy o tym.

Wyciągnął rękę. Briony, poruszając się jak we śnie, po-

dała mu pierścionek. Nie mogła uwierzyć w to, co się stało.
Carlyle rzucił jej ostatnie spojrzenie, pełne nienawiści, po-
tem wyszedł z mieszkania i słychać było cichnący odgłos
jego kroków.


Briony długo nie mogła zasnąć, a gdy się wreszcie

zdrzemnęła, śniła jej się Emma patrząca na nią smutno.
Zawołała ją, ale zniknęła, a cały sen wypełnił długi, uparty
dźwięk dzwonka. Obudziła się i zorientowała, że ktoś
dzwoni do drzwi.

Zegar wskazywał piątą rano. Potykając się, narzuci-



R

S

background image

ła szlafrok na nocną koszulę. Dzwonek wciąż dzwonił,
gdy zaspana weszła do holu. Otworzyła drzwi i zobaczyła
Carlyle'a.

Wyglądał jak człowiek, który przeszedł przez piekło.

Nie pozostało nic z jego zwykle nienagannej elegancji.
Miał cienie pod oczami, zmięte ubranie, rozchełstaną ko-
szulę i przekrzywiony krawat.

- Czy mogę wejść? - spytał.
W pokoju spojrzał jej pytająco w twarz.
- Czy jest już za późno, by cię błagać o przebaczenie?

-spytał cicho.

Przebaczyła mu natychmiast, gdyż nie mogła znieść

udręki, ściągającej jego rysy.

- Już dobrze - powiedziała.
- Nie - pokręcił przecząco głową. - Nie miałem prawa

odzywać się do ciebie w ten sposób, dlatego tylko, że po-
wiedziałaś rzeczy, których nie chciałem słyszeć.

- Możliwe, że się pomyliłam - wtrąciła szybko.
- Nie… Tak... Nie wiem. Ale nie słuchałbym ciebie,

nawet gdybyś miała rację. Czy jest już za późno?

Tysiące słów cisnęło się na' usta Briony, ale wiedziała,

że słowa są bezużyteczne. Wyciągnęła ramiona.

- Pomóż mi - wyszeptał, obejmując ją rozpaczliwie.

Pogłaskała go po rozczochranych włosach i przytuliła
się do jego policzka.

- Przepraszam za to, co powiedziałam - szepnęła. -

Nie wiedziałam, że to tak przeżyjesz...

- Nie mam pojęcia, co robić. Wszystko robię na opak,

bo nic nie mogę poradzić. Ona w końcu umrze, a ja próbuję
udawać, że to nieprawda. - Wzrok miał posępny i pełen
rozpaczy.- Ale to jest prawda?




R

S

background image




- Tak - powtórzyła. - To prawda.
A potem mogła już tylko go pocałować. Nie oddał jej

pocałunku, ale przyjął go i poczuła, jak jego silne ciało
odpręża się w jej objęciach. Potem położył głowę na jej
ramieniu, jak gdyby szukając odpoczynku, Wreszcie zdo-
była się na to, by go odsunąć. Pragnęła zbyt wiele, a on nie
interesował się nią jako kobietą. Obawiała się swojej spon-
tanicznej reakcji.

- Pozwól, że zrobię ci kawy - zaproponowała swobod-

nie. Poprawiła mu krawat. - Potrzebujesz, by ktoś się tobą
zajął.

-Nie byłem jeszcze w domu -powiedział, idąc za nią

do kuchni. - Jakiś czas jeździłem po mieście, a potem cho-
dziłem, całymi kilometrami, nie wiem nawet gdzie.

Gdy postawiła przed nim filiżankę, zawahał się,
- Czy byłabyś w stanie zaakceptować nas znowu, Em-

mę i mnie? To nie będzie łatwe?

- Dam sobie radę - uśmiechnęła się. - Potrzebujecie

mnie. Oboje. Ale, Carlyle, jeśli mam być matką Emmy,
musisz zgodzić się na to, że będę matką prawdziwą, a nie
pomocnicą wynajmowaną kiedy ci to przyjdzie do głowy.

- Ufam ci bardziej niż sobie - zapewnił. - Myślę, że

od początku instynktownie wiedziałem, że można na tobie
polegać.

- Od początku? - dopytywała się przekornie. - Czy

mówisz o tych dwóch miesiącach, kiedy to nie wiedziałeś,
że ja istnieję?

- Nie, mam na myśli ten dzień, kiedy cię zauważy-

łem... Czy to było tylko trzy tygodnie temu?... Kiedy
poradziłaś sobie z całą pracą, jaką zrzuciłem ci na głowę,
i to bez żadnych notatek i nie robiąc najmniejszego błędu.

R

S

background image


Wtedy już zauważyłem, że jesteś bystra i odpowiedzialna,

ale nie miałem pojęcia, jak ważne staną się dla mnie te
twoje zalety.

Obca, ale niezawodna, pomyślała z goryczą. Oto jak on

mnie widzi. Jednak przynajmniej' potrzebował jej i to ją
pocieszało.

- Co bym zrobił bez ciebie - zastanawiał się głośno.
- Mniejsza z tym. Znalazłeś mnie i jestem z tobą.
- Jesteś najbardziej wyrozumiałą kobietą...
- Ale potrafię także mówić straszne rzeczy - przerwała

szybko.

- Nie tomiałem na myśli. Przyrzekłem, że spełnię

wszystkie twoje życzenia, a tymczasem kłóciłem się z tobą
i chciałem cię tyranizować.

- Potrafię się Obronić.
- Tak, chyba teraz o tym wiem. - Zdobył się na cień

uśmiechu. Wyjął z kieszeni pierścionek z brylantem i wsu-
nął jej na palec. Milczał, ale uścisnął jej dłoń. - Lepiej już
pójdę - powiedział szorstko. - Dobranoc i dziękuję.

R

S

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Briony przegrała w końcu walkę o osobny pokój. Car-
lyle gotów był jej ustąpić, ale Emma wymanewrowała
oboje.

- To mój prezent ślubny dla was obojga - oświadczyła,

wskazując na ogromne pudło, w którym znaleźli prześlicz-
ną narzutę na łóżko, kunsztownie zszywaną z kolorowych
kawałków jedwabiu, tak by wzór przywodził na myśl
krajobraz dżungli. Było to dzieło sztuki i Briony w innej
sytuacji zachwyciłaby się jego pięknem, teraz jednak czuła
tylko, że poniosła klęskę.

- Chodźmy przymierzyć i zobaczyć, jak to wygląda

- prosiła Emma, ciągnąc Briony za rękę.

- Idź pierwsza - zaproponował Carlyle, odwracając

się, by ukryć uśmiech.

Gdy zostali sami, Briony spojrzała na niego wyzywają-

co i w tej samej chwili oboje wybuchnęli śmiechem.

- No i co teraz zrobimy? - spytała.
- Instynkt mówi mi, że musimy się poddać, ale pewnie

będziesz przekonana, że to świadczy o oburzającym braku
charakteru. Nie pożałujesz tego, Briony, przyrzekam.

- Już teraz żałuję - zapewniła, śmiejąc się.

Po tygodniu pojawiła się w domu matka Carlyle'a. Brio-

ny bała się tego spotkania, tym bardziej gdy odkryła, że

R

S

background image

Joyce Brackman ma bystre oczy, które zdają się widzieć
wszystko.

- Co jej powiedziałeś o nas? - spytała Carlyle'a.
- Wie, że żenię się dla Emmy, ale nic jej nie mówiłem

o naszej umowie.

Joyce patrzyła na Briony nieufnie do chwili, gdy zda-

ła sobie sprawę, że Emma ją kocha. Potem jej rezer-
wa całkowicie znikła i Briony przekonała się, że Joyce
swoją rzekomą nieufnością tylko maskuje gorące serce.
To ona, obejrzawszy skromne mieszkanie Briony, za-
proponowała, by dziewczyna udała się do ślubu z domu
Carlyle'a.

- W tej sukni musisz mieć wspaniałe wejście, a nie

można tego urządzić na siódmym piętrze wieżowca. Poza
tym, jeśli nie masz rodziny, to ja muszę ci pomóc. A mó-
wiłaś przecież, że nie masz rodziny?

- Nie mam.
Briony wyobraziła sobie, jak inaczej wyglądałby ten

ślub, gdyby Sally mogła dzielić z Emmą obowiązki druh-
ny. Jak ślicznie wyglądałyby, idąc obok siebie kościelną
nawą, ubrane w jednakowe jedwabne różowe sukienki...
ale ta wizja szybko się rozwiała. Oczywiście, żeby zrobić
przyjemność starszej siostrze, misiowata Sally ubrałaby się
w różowe jedwabie, ale żadna siła ludzka nie mogłaby
sprawić, by czuła się w nich dobrze. Kręciłaby i kombino-
wała, byle tylko zedrzeć z siebie niecierpianą sukienkę
i odetchnąć z ulgą. Ten obrazek przez chwilę był tak
wyraźny, że Briony uśmiechnęła się ż czułością i rozba-
wieniem. Po raz pierwszy wspomnienie Sally sprawiło jej
więcej radości niż bólu.





R

S

background image

Na dzień przed weselem do domu zaczęli napływać

krewni. Emma była tak rozgorączkowana, że wkrótce po
herbacie Briony oświadczyła, że już czas, by poszła do
łóżka.

- Och, jeszcze nie... - zaprotestowała zaskoczona

dziewczynka.

- Jutro będzie wielki dzień, a nie będziesz mogła wstać,

jeśli się dobrze nie wyśpisz - powiedziała stanowczo Briony.
Rzeczywiście martwiła się, że mała może się przemęczyć.

- Ale teraz jest mi lepiej - broniła się Emma. - Napra-

wdę lepiej.

- Wiem. Ale nie będzie jeszcze lepiej, jeśli się

zmęczysz - tłumaczyła Briony cierpliwie. - Zmykaj do
łóżka.

Buzia Emmy błyskawicznie się zmieniła. Ślicznego elfa

zastąpiło rozkapryszone dziecko.

- Nie zmęczę się - oświadczyła wojowniczo. - Nie je-

stem zmęczona. Nie jestem.

- Emmo, do łóżka - powtórzyła Briony spokojnie, ale

stanowczo.

- Wszyscy przecież zostają. Och, mamusiu, proszę.

Po raz pierwszy użyła tego słowa. Briony uśmiechnęła
się zachwycona i przyklękła przed Emmą.

- Czy będziesz mnie nazywać mamusią? Bardzo mi się

to podoba.

- Nie będę. Bo jesteś nieznośna i obrzydliwa. - Emma

spojrzała na nią groźnie.

- Świetnie - zgodziła się uprzejmie Briony. - Jestem

nieznośna i obrzydliwa. A ty i tak pójdziesz do łóżka.

- Tatusiu... - Emma zwróciła się do ojca jak do osta-

tecznej instancji, ale on rozłożył ręce.




R

S

background image


- Ona jest teraz szefem. - Wskazał na Briony.
- A gdyby tatuś zaniósł cię do łóżka? Przecież to lubisz.

Emma patrzyła jeszcze spode łba, ale pozwoliła, by
Carlyle wziął ją na ręce. Briony szła za nimi, a dziecko
przyglądało się jej ponad ramieniem ojca.

- Przepraszam, mamusiu - powiedziała jednak do

Briony, gdy już leżała w łóżku i wyciągnęła do niej ramio-
na. - Naprawdę mogę mówić mamusiu? Czy to nie jest za
wcześnie?

- Nie, kochanie. To nie za wcześnie. - Spojrzała na

Carlyle'a. - Zejdę na dół, gdy Emma zaśnie.

- A nie chcesz wrócić do gości? - dopytywała się

Emma.

- Wolę zostać z tobą -zapewniła Briony.

Następnego ranka Emma była wesoła jak skowronek.

Ubrana w strojną sukienkę wbiegła w towarzystwie Joyce
akurat w chwili, gdy Briony wkładała ślubną suknię. Pomog-
ła jej zapiąć małe guziczki na plecach i przyglądała się z za-
chwytem, jak Joyce zajmuje się makijażem panny młodej.

- A teraz to - orzekła, wskazując na sznurek pięknych

pereł, ślubny prezent od Carlyle'a.

Briony zabrakło tchu na ich widok. Sama dała mu spinki

do mankietów. Były platynowe i wydała na nie wszystkie
oszczędności, ale nie można ich było porównać ze wspa-
niałymi perłami.

- Czy pomagałaś tatusiowi je wybrać? - spytała Emmę.
- Tak. Powiedział, że musi to być coś najpiękniejszego

w całym sklepie.

Rozległo się pukanie i głos Carlyle'a wołającego Brio-

ny. Przerażona Emma podbiegła dó drzwi.



R

S

background image


- Nie, tatusiu, nie możesz teraz wejść. - Wyjrzała i sły-

chać było, jak wyjaśniała: - Nie możesz widzieć mamusi
przed jej przyjściem do kościoła.

- Ale przecież widuję ją codziennie. - Carlyle był pro-

zaiczny.

- Ale dzisiaj nie - upierała się Emma. - To przynosi

pecha. Przecież chcesz być szczęśliwy do końca życia,
prawda?

- Oczywiście, kochanie. - Briony wyczuła zażenowa-

nie w jego głosie.

- Nigdy nie widziałam, aby była tak rozradowana - po-

wiedziała Joyce. - Ona cię kocha. Dziękuję, że to dla niej
robisz, Briony. Mój syn mówił mi o tobie, ale sądzę, że nie
powiedział wszystkiego. Czy to małżeństwo jest wielkim
poświęceniem z twojej strony?

- Nie - odparła szybko Briony. - To nie jest poświęce-

nie. Ja kocham... ja kocham Emmę.

- Tak myślałam - odezwała się Joyce po krótkim wa-

haniu.

W oczach starszej kobiety było tyle zrozumienia, że

niemal zapragnęła się jej zwierzyć. Ale powstrzymał ją
głośny dźwięk dzwonka u drzwi frontowych.

- To na pewno przynieśli kwiaty - powiedziała

Joyce. - Pójdę po nie. Cieszę się, że mogłyśmy poro-
zmawiać.

Dla Briony przysłano bukiet białych róż. Emma zamiast

bukiecika miała dostać koszyczek z różanymi płatkami, by
rzucać je pod stopy pannie młodej. Dziewczynka wyglą-
dała ślicznie w różowej atłasowej sukience. Pasek przyo-
zdabiały pączki różyczek, takie same kwiaty miała wpięte
we włosy. Serce Briony ścisnęło się na myśl, że za kilka



R

S

background image

miesięcy to zachwycające małe stworzenie może już nie
istnieć. Z wysiłkiem odsunęła tę myśl.

Gdy wreszcie spojrzała w lustro, nie poznała samej

siebie. Suknia i welon otulały ją białą mgiełką, zamienia-
jąc ją w postać z bajki. Gdyby ubierała się dla kochające-
go ją narzeczonego, cieszyłaby się, że aż tak piękna ko-
bieta spogląda na nią z lustra. Ale to małżeństwo było
fikcją. Nagle Briony znów dotkliwie odczuła pustkę tego
układu.

Jeszcze raz rozległo się pukanie do drzwi i niecierpliwy

głos Carlyle'a:

- Ja już wyjeżdżam do kościoła. A wy jesteście go-

towe?

- Nie rób zamieszania, mój drogi - upominała go mat-

ka przez szparę w drzwiach. - Nie jesteś teraz w swoim
biurze. A ja panuję nad wszystkim. Zabieraj się do ko-
ścioła.

Briony usłyszała jego śmiech i kroki na schodach.
- Wychodzę i zostawiam cię w pewnych rękach Emmy

- ciągnęła Joyce. - Zejdź za pięć minut.

We dwójkę z Emmą obserwowały krzątaninę przed do-

mem. Joyce wsiadła do wozu razem z Lionelem, jej mę-
żem, którego Briony nie miała okazji bliżej poznać. Robił
wrażenie nieśmiałego i małomównego człowieka. Za nimi
pojechali inni kuzyni i krewni. W końcu pozostał tylko
samochód dla panny młodej. Wuj Carlyle'a, Derek, który
miał ją prowadzić do ślubu, zapukał do drzwi. Wówczas
Emma uroczyście wręczyła Briony bukiet.

Był to wspaniały dzień. Opadały już pierwsze jesienne

liście, ale panowało jeszcze ciepłe i łagodne babie lato,
Wymarzony czas na ślub. Jadąc do kościoła, Briony próbo-




R

S

background image

wała stłumić uczucie nierzeczywistości. Choć tak napra-
wdę nic tu nie było realne - po prostu teatr. Musi jakoś
przebrnąć przez najbliższe parę miesięcy, uważając, by nie
zadurzyć się w Carlyle'u. Będzie to dla niej bardzo trudne,
ale teraz nie ma prawa myśleć o sobie.

Zajechali przed kościół. Briony ujęła ramię wuja Dere-

ka. Emma szła przed nimi. Kiedy pojawili się w drzwiach
świątyni, organista zaintonował pieśń „Oto nadchodzi na-
rzeczona". Emma, całkowicie opanowana, poruszając się
z wdziękiem i godnością, sypała płatki rdż. Carlyle stał
nieruchomo u stóp ołtarza. Wydawało się, że zabrakło mu
tchu na ich widok. Briony, pamiętając, jak bardzo Emma
była podobna do matki, pomyślała, czy nie wydaje mu się,
że to nadchodzi Helen. Była szczęśliwa, że mógł przeżyć
taki piękny moment i że będzie mógł zachować go w pa-
mięci, wspominając krótkie życie córki.

Wreszcie Emma podeszła do ojca, zatrzymała się, a po-

tem usunęła się zręcznie, robiąc miejsce dla panny młodej.
Gdy Briony stanęła u jego boku, spojrzał na nią i lekki
uśmiech złagodził jego surowe rysy. Stało się z nią coś
dziwnego. Poczuła, że cały świat znikł, że chce tylko stać
tutaj nadal i patrzeć w jego oczy. Przywołała ją do rzeczy-
wistości Emma - pociągnęła za rękaw, przypominając, że
powinna oddać jej bukiet. Potem wycofała się z kwiatami,
przepełniona poczuciem odpowiedzialności.

Briony nie potrafiła obronić się przed wzruszeniem, gdy

Carlyle wziął ją za rękę i zaczął mówić: „Ja, Carlyle Da-
wid, biorę sobie ciebie, Briony Ann, za ślubną małżonkę
na dobre i na złe...". Głos mu się załamał. Zadrżał. Briony
poczuła, że kurczowo ściska jej rękę, i zrozumiała, że nagle
objawiła mu się wizja tego „złego", które sprawiło, że




R

S

background image

musiał szukać w niej oparcia. Opanował się jednak i bez-
błędnie dokończył tekst przysięgi.

Briony składała swe przyrzeczenie pewnym głosem: na

dobre i na złe... kochać... szanować... W jej serce zapa-
dało każde słowo.

Wreszcie pastor pozwolił ucałować pannę młodą. Gdy

Carlyle przyciągnął ją do siebie i dotknął wargami jej ust,
z trudem opanowała ogarniającą ją falę czułości. Nie wie-
działa, czy pocałunek trwał chwilę, czy wieki, pewna była
tylko, że go kocha i będzie kochać zawsze.

Odeszli od ołtarza przy triumfalnych dźwiękach orga-

nów i szli przez nawę, uśmiechając się po drodze do wszy-
stkich. Fotograf czekał już, by uchwycić moment wyjścia
z kościoła i zrobił serię zdjęć: młoda para osobno, potem
z rozpromienioną Emmą stojącą z przodu.

- A teraz chciałabym sfotografować się z moją córecz-

ką - powiedziała Briony, co wprawiło Emmę w zachwyt.

Znaleźli przy kościele odpowiednie miejsce pod drze-

wami. Fotograf, mający wyczucie kompozycji, zrobił zdję-
cie w chwili, gdy szły śmiejąc się i trzymając za ręce w po-
wodzi liści, które strącił z drzew nagły poryw wiatru.

Okazało się, że Carlyle za radą Emmy przygotował nie-

spodziankę. Ukazały się konie ciągnące odkryty powóz.
Mała podskakiwała z radości, widząc, jaką to sprawiło
przyjemność Briony.

Carlyle podał żonie rękę przy wsiadaniu, ale gdy miał

już zatrzasnąć drzwiczki, powstrzymała go.

- Zapomniałeś o kimś - powiedziała z naciskiem.

Natychmiast zrozumiał o co chodzi i wyciągnął rękę do
córki.
- Wskakuj!




R

S

background image

- Ale panna młoda i pan młody powinni jechać sami

- oponowała Emma, wahając się między pokusą i szacun-
kiem dla tradycji. Pochwyciła jednak jego rękę i wskoczyła
do powozu. Usiadła naprzeciwko nich i przez całą drogę
wpatrywała się z zachwytem w Briony, od czasu do czasu
łaskawie, jak królowa, pozdrawiając przechodniów.

- Moja córka miała rację, radząc, byś kupiła tę suknię.
- Nasza córka - poprawiła stanowczo.
- Tak, nasza córka ma doskonały gust.
- Mamusia nie chciała jej kupić, bo mówiła, że jest zbyt

droga - opowiadała Emma. – Ale ja powiedziałam, że to
nieważne. - Spojrzała z lekkim niepokojem na ojca. - Jeśli
to za drogie, możesz mi potrącić z kieszonkowego.

- Dziękuję, kochanie. Ładnie, że mi to proponujesz, ale

chyba nie skorzystam. Nieważne, ile kosztowała. Suknia
jest piękna, a mama także.

Na przyjęciu wygłaszano mowy, wznoszono toasty. Em-

mie pozwolono umoczyć usta w szampanie i wypić za
zdrowie obojga rodziców, więc jej oczy błyszczały z ra-
dości.

Kuzyn Denis, którego Carlyle przedstawił żonie półgło-

sem jako familijnego błazna, przemawiał bardzo dowci-
pnie i rozbawił całe towarzystwo. Kiedy zaczął grać czte-
roosobowy zespół, Denis ukłoniwszy się głęboko, wypro-
wadził Emmę na parkiet.

- Będzie z nim bezpieczna - powiedział Carlyle. - De-

nis to co prawda komediant, ale przyzwoity człowiek.
A czy teraz ja mogę zatańczyć z panną młodą?

Okrążyli parkiet w walcu.
- Wyglądasz cudownie - szepnął Carlyle. - Wszyscy

to mówią.




R

S

background image



- To chyba tylko dzięki tej sukni i twoim perłom. Nie

oczekiwałam takiego prezentu.

- Podarowałem ci najpiękniejsze, jakie znalazłem.

Chciałem, żebyś wiedziała, że ja... Tak, to rzeczywiście
jest wspaniały dzień. - Ostatnie słowa wypowiedział do
kogoś, kto zagadnął go w przejściu.

Briony westchnęła. Co takiego chciał jej powiedzieć?
- Jak długo goście tu zostaną? - szepnął jej do ucha.
- Jak długo zechcą. Nie możemy przecież ich wypraszać.
- Chciałbym, żeby już sobie poszli.
Serce zabiło jej szybciej na samą myśl, co to mo-

gło oznaczać. Gdy walc się skończył, oboje musieli zmie-
nić partnerów. Briony tańczyła jak we śnie. Carlyle tań-
czył również z Emmą, którą w końcu, mimo jej prote-
stów, posłano do łóżka. Denis zaprosił Briony do wal-
ca. Wyglądał na dwadzieścia kilka lat i miał wiele uroku
osobistego. Otwarcie przyznał, że wypił trochę za dużo
szampana.

- Najlepsza rzecz na przyjęciach, to możliwość tanko-

wania na cudzy koszt. Niech mnie diabli, jeśli myślałem,
że kiedykolwiek zobaczę Carlyle'a powalonego miłością
od pierwszego wejrzenia.

- Czy on ci tak powiedział? - zapytała od niechcenia

Briony.

- Carlyle? Co znowu. To nie w jego stylu. Nigdy nie

mówi, co mu leży na sercu. Nie jestem pewien, czy przez
całe życie powiedział do mnie więcej niż pięćdziesiąt słów,
a i to były zwykle kwestie w rodzaju: „Ani pensa więcej",
albo: „Kiedy się zabierzesz do przyzwoitej pracy?".

Denis był może lekkomyślny i nieobliczalny, ale tak

zabawny, że musiało się go lubić.


R

S

background image


- To skąd wiesz, że to była miłość od pierwszego we-

jrzenia? - spytała niedbale.

- No cóż, spójrz na daty. Wydaje się, że oświadczył ci

się zaraz, jak cię poznał. Ale weź pod uwagę, że go za to
nie potępiam. Gdybym pierwszy spotkał taką piękność jak
ty, sam bym się oświadczył tego samego dnia.

Briony roześmiała się głośno, zwracając tym uwagę ca-

łej sali. Słowa Denisa zbyt ją rozbawiły, by mogła się
obrazić na tego młodego człowieka, a poza tym było jej
przyjemnie, bo po raz pierwszy w życiu ktoś ją nazwał
pięknością.

- Nie sądzę, by wolno ci było tak do mnie mówić i to

na moim weselu - droczyła się z nim.

- Co, mam cię nie nazywać pięknością? Nie potrafię.

Spójrz w lustro i zobacz, jaka jesteś ładna. Carlyle to szczę-
ściarz. - Spróbował przyciągnąć ją do siebie.

- Puść mnie natychmiast - zażądała, a on od razu

rozluźnił uścisk. -I uważaj, co mówisz przy Carlyle'u, bo
inaczej nie dostaniesz następnej „pożyczki".

- Nie martw się, już to załatwiłem - powiedział, mru-

gając porozumiewawczo i znów się roześmiał. A jej kręciło
się w głowie z radości: wieczór wkrótce się skończy i zo-
stanie sama z Carlyle'em.

Joyce zapowiedziała ostatniego walca i Carlyle znów

wziął Briony w objęcia. Był trochę naburmuszony.

- Widzę, że się dobrze bawisz z Denisem. Tylko nie

wierz we wszystko, co ci opowiada.

- Nawet gdy mówi, że jestem piękna? - spytała z prze-

kornym uśmiechem.

- Jeśli chcesz komplementów - powiedział z nieco ła-

godniejszym wyrazem twarzy - z przyjemnością będę ci



R

S

background image

ich prawił tyle, ile zechcesz. Jestem bardzo dumny z ciebie.
- Przyciągnął ją bliżej do siebie.

- Co chciałeś mi powiedzieć? - szepnęła.
- Kiedy? - Zrobił taką minę, jakby nagle wyrwano go

ze snu.

- Chciałeś mi powiedzieć, dlaczego kupiłeś te perły.
- Później, kiedy wszyscy już pójdą. Podobają ci się?
- Są cudowne.
- Powiedziałem jubilerowi, że mają być bez skazy.
Czy było to szaleństwem dopatrywać się jakiegoś zna-

czenia w jego pragnieniu, by dać jej prezent idealny, po-
zbawiony wad? Pewnie było to tylko jego zwykłe pragnie-
nie doskonałości w każdym działaniu, ale w głębi serca
zachowała nadzieję na cud.

Goście powoli zaczęli się rozchodzić. Ci, którzy mieli

nocować, udali się do swoich pokojów. Briony zajrzała do
śpiącej Emmy, a potem cicho wsunęła się do sypialni, którą
miała dzielić z Carlyle'em.

Koszulę nocną wybrała bardzo starannie. Byłoby cu-

downie mieć pewność, że Carlyle spojrzy na nią oczyma
mężczyzny. Ale nie ośmieliła się włożyć seksownego ne-
gliżu, nie chcąc go wprawić w zakłopotanie. W ich sytu-
acji najodpowiedniejsza byłaby właściwie koszula baweł-
niana lub flanelowa i to zapięta pod szyję, ale wolała-
by umrzeć, niż wyglądać na pozbawioną gustu świętoszkę.
W końcu zdecydowała się na brzoskwiniowy atłas z ko-
ronkami. Jak na noc poślubną, dekolt był raczej skromny,
ale kokarda z delikatnej wstążki łatwo pozwoliłaby się roz-
wiązać...

Mogła mieć na to nadzieję, szczególnie po tym, co jej

mówił ostatnio. Dotknęła pereł, które wciąż miała na szyi.



R

S

background image


Powiedział: „Chcę, abyś wiedziała, że ja...". Co chciał,

żeby wiedziała?

Nareszcie usłyszała, że wychodzi z łazienki, w której

się przebierał. Serce waliło jej w radosnym oczekiwaniu.
Miał na sobie granatową piżamę i jedwabny szlafrok
w kolorze ciemnego winą. Uśmiechnął się, widząc, że ona
siedzi przy toaletce i podszedł, patrząc na jej odbicie
w lustrze.

- Co za dzień! - powiedział. - Będę szczęśliwy, gdy

jutro reszta gości się rozjedzie i będziemy mieli dom dla
siebie. Czy to nie było za ciężkie dla ciebie? Niczego nie
żałujesz?

- Niczego mi nie żal.
- Ani mnie. - Uśmiechnął się i dotknął pereł na jej szyi.

- Uważaj na nie. Pozwól, że pomogę ci je zdjąć.

Drżała wewnętrznie, czując, że jego palce muskały jej

szyję, gdy manewrował przy zameczku.

- No już - rzekł Carlyle. - Byłoby dobrze dla bezpie-

czeństwa przechowywać je w sejfie bankowym.

- Wolałabym je mieć przy sobie. Są takie piękne.
- Ale są także bardzo cenne. Kiedyś będziesz mogła je

korzystnie sprzedać.

Słowo „sprzedać" rozwiało jej marzenia. Zrozumiała, że

oszukiwała samą siebie.

- Sprzedać? - zdołała wykrztusić. - Dlaczego miała-

bym to zrobić?

- A dlaczego nie? Moja droga, nie chciałbym, żebyś

sentymentalnie traktowała moje prezenty. Zawarliśmy
umowę i ty wywiązałaś się z niej doskonale. Jesteś szla-
chetną kobietą o wielkim sercu. Pewnego dnia uszczęśli
wisz jakiegoś mężczyznę.



R

S

background image



- Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć? - spytała ze

słabym uśmiechem.

- Tak, ale to jeszcze nie wszystko. - Sięgnął do szufla-

dy i wyciągnął z niej kopertę.

- To wygląda na mój wyciąg bankowy - powiedziała

zaskoczona.

- Tak. Przyszedł dziś rano, ale schowałem go, bo chcia-

łem oddać ci go osobiście. Sprawi ci niespodziankę.

Briony otworzyła kopertę i osłupiała na widok stanu

konta.

- To więcej niż suma, którą miałem ci płacić miesięcz-

nie...

- To prawie dwa razy tyle.
- W ten sposób chciałem ci wyrazić moją wdzięczność.

Briony czuła się tak, jakby ją spoliczkował.

- Nie trzeba było...-zaczęła.
Ale Carlyle przerwał jej. Odkładając wyciąg bankowy,

chwycił ją za ręce.

- Nie rozumiesz - mówił z przejęciem. - Kiedy widzę,

jak zmieniłaś życie Emmy, jak wiele zrobiłaś dla niej...
czuję po prostu, że każda zapłata jest zbyt mała. - Czekał,
co odpowie, zaskoczony jej bladością i milczeniem. - Czy
popełniłem błąd? Czy to nie wystarcza? - zapytał, siląc się
na żart.

Miała ochotę krzyknąć: Nie, to nie wystarcza!

Chcę więcej, chcę twojego serca. Chcę, żebyś patrzył
na mnie z taką czułością, z jaką patrzysz na Emmę. Chcę
twojej miłości, chcę ciebie całego, a ty się wykręcasz pie-
niędzmi.

Ale powiedziała co innego.
- Nie bądź niemądry. To jest p wiele za dużo.

R

S

background image

- Nie sądzę, żeby to było za dużo dla kobiety, która

uszczęśliwiła moją Emmę. - Musnął jej czoło lekkim po-
całunkiem. - Cieszę się, że wszystko jest w porządku.
Przez chwilę myślałem, że popełniłem jakiś błąd. Ale teraz
kładźmy się już. Będę spał dzisiaj jak kłoda. Którą stronę
łóżka wolisz?

Briony położyła się w milczeniu, starając się ukryć swo-

je ogromne rozczarowanie. Przeszedł na drugą stronę i zga-
sił światło. Przez chwilę leżeli nieruchomo, nic nie mówiąc.
Wreszcie poznała po jego oddechu, że już zasnął. Dopiero
wtedy mogła się nieco odprężyć. Carlyle był tuż obok, ale
dzieliła ich przepaść. Nagle zwątpiła, czy będzie w stanie
znieść to małżeństwo.

R

S

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY


Briony szybko doszła do porozumienia z Norą i To-

mem. Oboje mieli się zająć domem i ogrodem, aby ona
mogła poświęcić cały czas opiece nad Emmą. Po południu
często przegryzała coś z nimi w kuchni. Było to duże po-
mieszczenie, pozornie tradycyjne - na ścianach wisiały
miedziane rondle i patelnie - ale wyposażenie było całko-
wicie nowoczesne.

- Wygląda jak pokład statku kosmicznego - powie-

działa Briony, patrząc na szeregi przełączników i lampek.
- Czy to Carlyle zainstalował to wszystko dla pani? - Wie-
działa już, że Nora bardzo lubiła gotować.

- Tak, ale tylko kilka najnowszych rzeczy, o które go

prosiłam. Kuchnia zawsze była nowocześnie urządzona.
Helen...-Urwała.

- Helen chciała, żeby tak było - dokończyła za nią

Briony. - Niech się pani nie boi wspominać o niej. Czy
dobrze ją pani znała? Wygląda tak ładnie na fotografiach.

- Była piękna, tak krucha i delikatna... Kiedy umarła,

myślałam, że on oszaleje. Z pewnością by oszalał, gdyby
niemała.

Kiedy nadeszły powiększone fotografie ze ślubu i ogląda-

ły je razem, Nora zachwyciła się zdjęciem Emmy i Briony.

- Wygląda jak aniołek - westchnęła.

R

S

background image

Emma nie była jednak aniołkiem, ale normalnym dzie-

ckiem. Mimo łagodnego usposobienia potrafiła być bardzo
uparta. Miała silną wolę i umiała skupiać na sobie uwagę
otoczenia i robić to, co chciała. Krótko mówiąc, był to
Carlyle w miniaturze. Ojciec niczego jej nie odmawiał
i nigdy nie karcił. Briony wiedziała, że czeka ją trudne
zadanie pedagogiczne, gdyż mała wykorzystywała swoją
chorobę jako broń i często odnosiła zwycięstwo.

-Emma chodziła do szkoły tylko rano. Briony zabierała

ją do domu w porze lunchu i dziewczynka spędzała popo-
łudnie w łóżku, czytając, póki nie zasnęła. Wieczorem, gdy
wracał Carlyle, była wypoczęta i gotowa gadać z nim przy
kolacji. Czasami zabierali ją na balet. Carlyle'a bardzo to
nudziło, ale siedział potulnie, wlepiając oczy w córkę i cie-
sząc się jej zachwytem.

Pewnego wieczora przyniósł do domu kamerę wideo, na

którą Emma rzuciła się z radością. We trójkę łamali głowy
nad instrukcją obsługi, śmieli się z własnych pomyłek
i wreszcie rozwiązali wszystkie zagadki nowoczesnej te-
chniki. Carlyle pozwolił Emmie zagarnąć kamerę, a ona
filmowała ich bez przerwy. W końcu zaproponował, niby
to od niechcenia, że teraz on zrobi jej parę ujęć. Nie chciał,
by się domyśliła, że chce zgromadzić zapas jej żywych
obrazów na chwilę, gdy nie pozostanie mu już nic więcej:

Briony widziała, jak często razem z Emmą wybuchał

śmiechem, jakby nie żywił żadnych obaw. Jednak potem,
w ich pokoju, załamywał się i twarz mu szarzała z udręki.
Chciała go wówczas pocieszać, ale wgłębi duszy wiedzia-
ła, że to daremne. Nie istnieje pociecha w obliczu śmierci
ukochanego dziecka.

Na początku listopada Briony urządziła dla szkolnych



R

S

background image

przyjaciół Emmy zabawę z puszczaniem sztucznych ogni.
Przyjęcie bardzo się udało. Emma była w świetnym humo-
rze. Ciepło ubrana wywijała fajerwerkami przed nosem
ojca. Carlyle zapalił zapałkę i nagle niebo rozjaśnił blask
różnobarwnych iskier, rzucając na ich twarze czarodziej-
skie światło. Uśmiechnęli się do siebie w tej cudownej
chwili, w której reszta świata przestała dla nich istnieć. Ten
moment uchwyciła kamerą Briony.

Później tego samego wieczora zeszła na dół, by obejrzeć

film. Tak, to był Carlyle, promieniejący miłością i czuło-
ścią dla swego dziecka. Taki wyraz na jego twarzy Briony
widywała często, ale nigdy, gdy zwracał się do niej.


Gdy rok miał się ku końcowi, na biurku Carlyle'a zaczął

rosnąć stos nie załatwionych spraw. Musiał więc zabierać
pracę do domu. Pewnego wieczoru Briony przyniosła mu
do gabinetu kawę i kanapki. Akurat rozmawiał przez tele-
fon. Chciała wyjść, ale on gestem nakazał jej zostać.

Zupełnie jakbym była jego sekretarką, pomyślała obra-

żona i rozbawiona jednocześnie. Czekając, aż on skończy
rozmowę, zerknęła na papiery na biurku i przyciągnęło jej
uwagę nazwisko George'a Coswaya. Pamiętała, że gdy
Carlyle po raz pierwszy zauważył jej istnienie w biurze,
załatwiał z nim jakiś kontrakt. Zaciekawiona przejrzała do-
kument.

Carlyle odłożył słuchawkę.
- A, kawa, wspaniale. - Nalał sobie filiżankę i spojrzał

na papiery, które trzymała w ręku. - Co o tym myślisz?

- Przepraszam - powiedziała szybko. - Nie chciałam

się wtrącać. Po prostu zauważyłam nazwisko Coswaya
i ciekawa byłam, jak się skończyła sprawa kontraktu z nim.




R

S

background image


- Nie za dobrze. Wciąż jeszcze robi trudności. Ale nie

przepraszaj mnie. Nie mam nic przeciwko temu, że to
przejrzałaś. Nie zapomniałem.

- O czym?
- O naszej umowie. Przyrzekłem ułatwić ci karierę

w biznesie w zamian za czas stracony w tym małżeństwie.

- Przecież już wypłacasz mi ogromną pensję.
- Ale chciałbym dać ci więcej. Masz zadatki na pier-

wszorzędną asystentkę, przynajmniej dla mnie.

- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - odparła do-

tknięta, że mógł mówić o ich przyszłej, wspólnej pracy, jak
gdyby nic między nimi nie zaszło.

- Może i niedobry. Chciałem, żebyś wiedziała, że

umiem dotrzymywać słowa. Miałaś rację, przypominając
mi o tym.

- Ja nie... Ja po prostu...
- Wiem, że nie zrobiłaś tego umyślnie. Ale wciąż inte-

resuje cię biznes. Dam ci parę książek do przeczytania. Na
pewno się przydadzą.

- Dziękuję - powiedziała apatycznie.
Carlyle natychmiast sięgnął na półkę z książkami i wy-

ciągnął jeden z tomów.

- „Metody zarządzania". Zacznij od tego - poradził. -

A teraz pójdę powiedzieć dobranoc Emmie.


Postronny obserwator mógłby uznać rodzinę Brackma-

nów za ideał.

Łączącą rodziców miłość do dziecka wyczuwało się

wyraźnie w atmosferze całego domu. Briony poświęcała
cały swój czas opiece nad Emmą: towarzyszyła jej w dro-
dze do szkoły i po lekcjach do domu, prowadziła z nią



R

S

background image

długie rozmowy, czuwała nad jej snem. Carlyle codziennie
wracał z biura najwcześniej jak mógł, a jeśli przynosił ze
sobą pracę, nie zabierał się do niej przed położeniem córe-
czki do łóżka.

Często przegryzał coś naprędce w gabinecie i pracował

do późna. Czasem jadł kolację z żoną i wtedy rozmawiali
o Emmie. Zwykle to ona wcześniej szła do łóżka, a on
załatwiał jeszcze międzykontynentalne rozmowy telefoni-
czne. W końcu wchodził cicho do sypialni i kładł się, nie
zapalając światła, by jej nie budzić.

W istocie Briony ani razu jeszcze nie zasnęła, zanim on

się nie położył, udawała tylko, że śpi.

Coraz boleśniej dręczyła ją ta nie odwzajemniona mi-

łość. Przez krótki okres wystarczało jej widywanie Carly-
le'a codziennie. Ale stopniowo coraz bardziej dojmująca
stawała się tęsknota za czymś więcej. Lubił ją, był jej
wdzięczny i hojnie to okazywał. Poza jednym wybuchem,
kiedy to zerwał ich umowę, był zawsze uprzejmy i troskli-
wy. Ale nic poza tym. Musiała się pogodzić z losem.

Początkowo niewiele znaczył dla niej fakt, że mieszka

w domu Helen. Kiedyś Nora nieopatrznie się wygadała, że
Carlyle nie pozwolił niczego zmieniać. Jeśli umeblowanie
się niszczyło, wstawiano nowe, ale identyczne sprzęty. Po-
za pewnymi udogodnieniami w kuchni wszystko pozosta-
ło tak, jak tego chciała Helen. I Briony utwierdzała się
w przekonaniu, że musiał bardzo kochać żonę, skoro kazał
zatrzymać zegar w dniu jej śmierci.

Kiedyś, poszukując pożyczonego Carlyle'owi pióra, zna-

lazła w szufladzie zdjęcie Helen z niemowlęciem w ramio-
nach. Choć padał już na nią cień śmierci, była wciąż piękna.
Briony widziała tę fotografię przy łóżku Carlyle'a, ale on



R

S

background image

przed ślubem usunął ją stamtąd. Teraz wiedziała, że ukrył
ją tutaj, by dumać nad nią w samotności.

Poza tym zdjęciem był tam jeszcze album z fotografia-

mi. Briony walczyła z pokusą, ale w końcu zaczęła
przewracać kartki. Trudno było rozpoznać Carlyle'a
na zdjęciach ze zmarłą żoną. Wyglądał wówczas jak mło-
dy chłopiec o niewinnej promiennej twarzy, nie tknię-
tej cierpieniem. Nie przeczuwał, w jak tragiczny sposób
utraci swoje szczęście. Briony ze smutkiem odłożyła fo-
tografie.

Pewnej nocy, jak zresztą często zdarzało się to i przed-

tem, Briony, leżąc obok śpiącego Carlyle'a, nie mogła
zasnąć. Światło księżyca pozwalało jej wyraźnie widzieć
jego twarz, tak pełną napięcia w ciągu dnia i tak bezbronną
we śnie. Odczuła przemożne pragnienie ucałowania go.
Zmusiła się jednak do opuszczenia łóżka. Powinna uciekać
przed Carlyle'em, dopóki nie przejdzie jej ten niebezpie-
czny nastrój. Po cichu włożyła szlafrok i wyśliznęła się
z pokoju.

Na dole wzięła „Metody zarządzania" i poszła do kuch-

ni. Tam zagrzała sobie trochę mleka i siedziała, wpatrując
się w książkę, ale zdała sobie sprawę, że po raz czwarty
czyta tę samą stronicę, nie rozumiejąc ani słowa.

- Co robisz tutaj tak późno?
Podniosła głowę i dostrzegła w drzwiach Carlyle'a

w piżamie, z potarganymi włosami. Serce jej drgnęło, ale
opanowała się.

- Gdzie masz pantofle? - Wskazała oskarżycielsko na

jego bose stopy.

- Nie mów do mnie tak, jak do Emmy - uśmiech-

nął się.




R

S

background image


- Emma ma więcej rozumu niż ty. Wkłada kapcie, bo

wie, że robi się coraz zimniej.

- Wkłada kapcie, ponieważ kupiłaś jej takie, w których

wygląda jak jej ukochane postacie z kreskówek. - Ziewnął
i przetarł oczy. - Czy jest coś do picia?

- Usiądź.
Podeszła do kuchenki, a on zaczął przeglądać jej

książkę.

- Jesteś sumienną uczennicą. A może ambitną?
- To fascynujący przedmiot - powiedziała wymijająco.

- Dużo czytam, kiedy Emma jest w szkole. Czy dodać ci -
coś do mleka?

- Kakao, jeśli jest.
- Gdyby twoi konkurenci mogli cię teraz widzieć - za-

śmiała się, stawiając przed nim kubek. - Wszyscy myślą,
że na śniadanie jadasz ludzi.

- Ja właśnie chcę, żeby tak myśleli.
- Wiem. Kakao zniszczyłoby taki wizerunek.
- No dobrze. Zachowamy to w sekrecie - uśmiechnął

się. - Robisz kakao, jak zresztą wszystko, w sposób abso-
lutnie znakomity. Na czym polega twój sekret?

- Emma zdradziła mi, jakie lubisz. Ale, ale, czy powie-

działa ci o swoim najnowszym pomyśle? Chce się zapisać
do skautek.

- Mowy nie ma. Czy widziałaś, co te dzieciaki wypra-

wiają? - Odstawił z hałasem kubek. - Włażą na drzewa,
gonią się...

- Uspokój się. Niech lekarz nam powie, czy pomysł jest

aż tak idiotyczny.

- Ja ci mówię...
- No to nie mów - powiedziała stanowczo. - Już to


R

S

background image

przerabialiśmy. Możesz sobie być ojcem Emmy, ale ja
jestem jej matką. Teraz bądź cicho i posłuchaj. Emma jest
zbyt samotna. Opuszcza szkołę w południe i nie może
zaprzyjaźnić się z innymi dziećmi w czasie przerwy obia-
dowej ani brać udziału w ich zabawach. Wiem, że na to
nie ma rady, ale ona potrzebuje towarzystwa dzieci.

- To zbyt ryzykowne.
- Niekoniecznie. Porozmawiam z przewodniczką

skautek i wyjaśnię, że są rzeczy, których mała nie może
robić. A poza tym sama będę miała na nią oko i zabiorę ją
stamtąd, jeśli się zmęczy. Zaufaj mi. - Posłała mu łobuzer-
ski uśmieszek. - Powinieneś wymyślić coś lepszego, niż
próbować nas tyranizować.

- Tyranizować? Ja?! - Carlyle zrobił minę obrażonej

niewinności. - Przecież jestem najłagodniejszym z ludzi.

- Ty? Mógłbyś rozwalić cały dom, gdyby ci się ktoś

sprzeciwił. Ja już wiem, po kim Emma odziedziczyła swój
charakterek...

- Ona jest zupełnie taka jak ja - uśmiechnął się ze

skruchą.

- Zupełnie.
Wymienili uśmiechy, pełne miłości dla małej dziew-

czynki. Nagle jego uśmiech zgasł i w oczach pojawiło się
coś nowego. Przez chwilę przyglądał się jej, marszcząc
brwi, jak gdyby próbując przyzwyczaić się do swej myśli.
Potem nagle pochylił się przez stół i pocałował ją. Stało się
to tak błyskawicznie, że Briony nie zdążyła zareagować,
ale wiedziała, że musi go powstrzymać. Pocałował ją, po-
nieważ dokuczały mu samotność i smutek, a ona znalazła
się pod ręką. Sądził, że jej uczucia były równie chłodne jak
jego własne, nie wiedział, jaka burza miłości szalała



R

S

background image

w jej sercu. Ona musi się temu przeciwstawić dla dobra ich
obojga, dla dobra Emmy... Ale nie teraz, jeszcze nie te-
raz...

Zerwał się na równe nogi, przyciągając ją do siebie.

Pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny. Opanowało
ją podniecenie na myśl o tym, jak to może się skończyć.
Była kimś więcej niż matką Emmy. Była kobietą namiętnie
zakochaną w mężczyźnie, gotową zrobić wszystko, by
zdobyć jego miłość. Pragnęła go. Całego. Jego serca, umy-
słu, duszy i ciała. Czy byłoby źle, gdyby wykorzystała tę
wymuszoną bliskość i poszukała drogi do jego serca? Czy
nie ma prawa spróbować? W tym momencie on także jej
pragnął. Byłoby tak przyjemnie osunąć się w jego ramiona,
a potem wejść po szerokich schodach do ich sypialni, do
łóżka...

Ale co potem? Gdy już wyzna swą miłość nie kochają-

cemu ją mężczyźnie gdy zimne światło poranka zabije
namiętność, co wtedy? Nigdy już nie będą mogli zacho-
wywać się naturalnie, bez zakłopotania, a cierpieć będzie
na tym Emma. Ocalił Briony zdrowy rozsądek. Zesztyw-
niała w jego objęciach i odepchnęła go.

- Nie - powiedziała głucho. - Carlyle, proszę, nie rób

tego. Puść mnie. Przyrzekłeś.

Puścił ją natychmiast.
- Przyrzekłem, oczywiście. Myślałem jednak, że cię

rozumiem. Najwyraźniej popełniłem błąd. - Cofnął się
o krok. - Przepraszam.

- Nie ma potrzeby.
- Oczywiście, że jest. Zawarliśmy umowę, a umowy są

święte. Całe życie trzymam się tej zasady. Nie rozumiem,
jak mogłem... Proszę, wybacz mi to zachowanie.



R

S

background image


Była bliska płaczu. Wszystko poszło tak fatalnie, tak

inaczej, niż pragnęła. A za chwilę zrobiło sięjeszcze gorzej.
Carlyle rzucił okiem na książkę i na jego ustach pojawił
się krzywy uśmieszek zrozumienia. Chciała krzyknąć, że
jej nie o to chodzi, ale nie mogła wydobyć głosu.

- Nie gniewaj się - powiedział drwiąco. - Po prostu

przez chwilę zapomniałem o regułach gry. Daję ci słowo,
że to się już nie powtórzy.

R

S

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY


Doktor pozwolił Emmie zapisać się do skautek, o ile

Briony będzie uważała, żeby dziecko się nie przemęczało.
Wobec zachwytu córki Carlyle niechętnie ustąpił. Odtąd
w każdą środę po południu Emma chodziła na godzinne
zbiórki i wracając do domu była w siódmym niebie. Joyce
telefonowała kilka razy w tygodniu i Briony lubiła z nią
rozmawiać. Szybko przywiązała się do swojej szczerej
i bezpośredniej teściowej. Pod koniec listopada Carlyle
wydał niewielkie przyjęcie, by zapoznać Briony ze swoimi
przyjaciółmi.

- Nazwałabym ich raczej znajomymi - zauważyła

Joyce, gdy Briony jej o tym powiedziała. - On rzadko
nawiązuje tak bliskie kontakty z ludźmi, by rzeczywiście
się z nimi zaprzyjaźnić.

- Mnie też tak się zdawało - zgodziła się Briony. - Za-

stanawiałam się, czy nie zamknął się w sobie od czasu, gdy
Emma zachorowała.

- Owszem, ale zawsze był trochę dziki. Życzę ci powo-

dzenia w stosunkach z tymi drapieżnikami. Uważaj zwła-
szcza na Deirdre Raye. Dopiero co się rozwiodła, a była
przekonana, że Carlyle czekał tylko, aż będzie wolna, by
się jej oświadczyć. Oczywiście to nonsens. Gdyby chciał,
zaproponowałby jej małżeństwo dawno temu. Była w Sta-


R

S

background image

nach i prawdopodobnie aż do swego powrotu nic nie sły-
szała o waszym małżeństwie. Będzie wściekła.

Briony wieczorem opowiedziała żartobliwym tonem

Carlyle'owi o tej rozmowie. Opinia matki zaskoczyła go.

- Coś zmyśla. Rozwód Deirdre nie ma nic wspólnego

ze mną. Jestem pewny, że nigdy o mnie w ten sposób nie
myślała, a ja też bym się jej nie oświadczył, choćby dlatego,
że Emma jej nie lubi. Nie wiem, dlaczego. Flirtowaliśmy
czasem na przyjęciach, ale bez żadnych konsekwencji. Po
prostu rodzaj gry towarzyskiej, którą wszyscy zabawiają
się z nudów.

- Ale jeśli nie chcesz dostać drinka zaprawionego ar-

szenikiem, nie flirtuj z nią na tym przyjęciu - doradziła mu
nachmurzona Briony.

- Nie zrobię tego. Emmie by się to nie podobało.

Briony nie wtrącała się do przygotowań kulinarnych,

pozostawiając wolną rękę Norze. Emma ubrała się w różo-
wą sukienkę druhny, a Briony włożyła ślubne perły. Na
żądanie Carlyle'a sprawiła sobie elegancką suknię koktaj-
lową z niebieskiego jedwabiu, bardzo ekstrawagancką, ale
wartą każdych pieniędzy, gdyż wspaniale uwydatniała jej
urodę.

Przyszło około pięćdziesięciu osób, wszyscy bogaci,

eleganccy i zadbani. Każda kobieta mierzyła wzrokiem
Briony, oceniając sukienkę i szacując perły. Czuła się nie-
zręcznie, ale wkrótce stało się jasne, że wszyscy ją zaakcep-
towali. Atmosfera zrobiła się bardziej przyjazna, zwłaszcza
gdy zjawiła się Sylwia, daleka kuzynka Carlyle'a, która
była na weselu, a teraz serdecznie rzuciła się Briony na
szyję.



R

S

background image


Deirdre przyszła późno. Carlyle był wtedy w gabinecie

i pokazywał gościom swój nowy komputer. Briony musiała
przyjąć ją sama. Od razu zorientowała się, że Joyce udzie-
liła jej dobrej rady. Na widok Briony oczy Deirdre zwęziły
się z zaskoczenia i przykrości. Była to wysoka kobieta tuż
po trzydziestce, brunetka. Byłaby piękna, gdyby nie ostry
wyraz twarzy. Nosiła bransoletkę i kolczyki z oprawnych
w złoto rubinów, które najwyraźniej warte były fortunę.
Briony przywitała się z nią swobodnie.

- Byłam zafascynowana, słysząc, że Carlyle ożenił się

pod wpływem chwilowego impulsu. To takie niepodobne
do niego - gruchała Deirdre. - Ci, którzy go znają, dobrze
wiedzą, że nie jest romantykiem.

Briony zastanowiła się przez ułamek sekundy, jak zare-

agować na uprzejmą złośliwość widniejącą w oczach De-
irdre. Zdecydowała, że jeśli ta kobieta chce wojny, to bę-
dzie ją miała.

- No cóż, może ci, którzy go dobrze znają, nie znają

go tak dobrze, jak im się wydaje - powiedziała słodko
i usłyszała stłumiony chichot Sylwii. - Czy mogę zapro-
ponować pani drinka? - Wyprowadziła ją z tłoku i podała
szklankę. Obydwie taksowały się wzrokiem.

- Proszę wybaczyć, że się wtrącam - mówiła Deirdre

słodko. - Myślę, że pani małżeństwo to cudowna historia
i cieszę się, że nareszcie panią spotykam. Ale ja od tak
dawna znam Carlyle'a i byłam z nim tak blisko... nie ob-
razi się pani, że dam pani maleńką radę, dobrze?

- Zdumiewa mnie pani - odrzekła Briony uprzejmie.

- Na czym polega ta maleńka rada?

- Niech pani nie próbuje odsuwać go od przyjaciół

- powiedziała Deirdre konspiracyjnym tonem, - Po pier-



R

S

background image

wsze, będzie się pani sama czuła zbyt wyizolowana, a po
drugie, to taki mężczyzna jak Carlyle nie zniesie, by nim
komenderowano.

- Ależ ja nikim nie komenderuję i nie czuję się wyizo-

lowana - oświadczyła Briony. - Przyjaciele Carlyle'a
przyjęli mnie bardzo serdecznie.

- To znaczy, jego prawdziwi przyjaciele - dorzuciła

Sylwia.

Deirdre uśmiechnęła się z przymusem, ale zanim zdoła-

ła odpowiedzieć, pojawiła się Emma. Deirdre wydała afe-
ktowany okrzyk radości.

- O, jest moja kochana mała dziewczynka. Zachwyca-

jąco wyglądasz. Chodź tutaj, kochanie, po prostu muszę cię
przytulić.

Emma cofnęła się, ale nie dość szybko. Deirdre rzuciła

się na nią jak drapieżny ptak i obsypała ją pocałunkami.

- Biedne słodkie maleństwo! Jesteś wciąż taka słaba.
- Nie jestem! -. zawołała Emma. Otarła usta wierzchem

dłoni. - Czuję się o wiele lepiej.

- I taka dzielna - westchnęła Deirdre.
- Słyszała pani, co powiedziała Emma - rzekła stanow-

czo Briony. - Powiedziała, że czuje się lepiej. Wszyscy to
widzimy.

- Oczywiście, oczywiście - zgodziła się Deirdre, ale

zbyt pośpiesznie i z tak teatralną przesadą, że nawet mniej
inteligentne dziecko musiałoby się domyślić, iż jest ona
zupełnie przeciwnego zdania.

- Kochanie, powiedz tatusiowi, że przyszła pani Raye

- poleciła Briony. Mimo pozornego opanowania czuła, jak
wzbiera w niej gniew.

- Prosiłabym, żeby pani nie wspominała Emmie, że



R

S

background image

wygląda na słabą. Oboje z Carlyle'em nie chcemy, aby się
nad tym zastanawiała.

- Oboje z Carlyle'em - rzekła marząco Deirdre. - Pani

mówi to tak naturalnie. A tymczasem kiedyś... ach, niech
pani nie zwraca na mnie uwagi...

- Nie będę - zapewniła Briony. Odkryła, że te szorstkie

repliki spełniały swoje zadanie. Deirdre była przyzwycza-
jona do wybiegów i nie potrafiła sobie radzić z przeciwni-
czką mówiącą wprost to, co myśli. - Ale proszę zrozu-
mieć, że myślę tak na serio - ciągnęła. - Emma jest naj-
ważniejsza.

- Ależ oczywiście, że tak - Deirdre szeroko otworzyła

oczy. - Wszyscy to rozumiemy. I w końcu dlatego... to
znaczy nie będziemy o tym mówić, ale... Carlyle, mój
najdroższy! - Z otwartymi ramionami ruszyła w kierunku
Carlyle'a. Zagarnęła go w uścisku, który odwzajemnił
z uśmiechem. - Och, umierałam, nie wiedząc, czy małżeń-
stwo cię zmieniło, czy pozostałeś taki sam jak niegdyś...

- Zapytaj moją żonę - powiedział, wskazując na

Briony.

- Nie zmieniło - oświadczyła Briony, zwracając się do

całego towarzystwa. - Jest wciąż takim samym apodykty-
cznym tyranem,

- Musimy z sobą nareszcie porozmawiać. Umieram

z chęci dowiedzenia się, czy... - Deirdre wsunęła rękę pod
ramię Carlyle'a i odciągnęła go na bok.

W tłumie gości Briony od czasu do czasu natykała się

na Carlyle'a.

- Miałeś rację, Emma jej nie znosi - szepnęła przy

jednym ze spotkań. -I słusznie. Wyobrażą sobie, że może
ją nazywać ,biednym słodkim maleństwem".



R

S

background image



- Tak powiedziała?- uśmiechnął się Carlyle.
- Właśnie tak. Szkoda, że nie widziałeś twarzy Emmy.
- Obydwoje wybuchnęli śmiechem.
Niektórzy goście przeglądali albumy ze zdjęciami ślub-

nymi. Deirdre przerzucała je z pozoru niedbale, ale jej
spojrzenie przypominało wzrok jastrzębia.

- Ach, spójrzcie na Emmę. Czyż to nie aniołek? - wes-

tchnęła.

- Och, nie trzeba dać się zwieść tej niewinnej buzi

- powiedziała szybko Briony, widząc, że Emma się naje-
żyła. - To nie mały anioł, ale mała terrorystka. - Emma
uśmiechnęła się, najwyraźniej uważając ten epitet za po-
chlebny i całkiem do przyjęcia.

- Ach, jakie piękne perły - zaczęła Deirdre, gdy zostały

na chwilę same przy fotografiach. - Rozumiem, dlaczego
pani nie może się bez nich obejść.

- To prezent ślubny od Carlyle'a - poinformowała

Briony uprzejmie.

- Ma doskonały gust? Dobrze wie, jakie klejnoty wy-

brać dla kobiety, prawda? - Wskazała na bransoletkę i kol-
czyki. Aluzja była jasna. Deirdre dawała do zrozumienia,
że to również prezenty od Carlyle'a.

Briony odczuła ogromną przykrość, ale udało jej się

uśmiechnąć. Nieważne nawet było, że Carlyle dał kiedyś
biżuterię tej kobiecie. To przeszłość. W każdym razie ona
nie ma prawa mieć mu tego za złe. Bolesne było jednak,
że została okłamana. Chyba że to Deirdre kłamie. Ale ona
właśnie podbiegła do Carlyle'a i zamruczała rozkosznie,
pokazując rubiny:

- Widzisz, mam jeszcze twój piękny prezent...

Briony uważała się zawsze za osobę spokojną i zrówno-


R

S

background image

ważoną, ale teraz nie była w stanie opanować namiętnej
zazdrości. Nienawidziła tej kobiety i to nie dlatego, że
nosiła klejnoty od Carlyle'a, ale dlatego, że stanowiła część
jego życia, o której ona nic nie wiedziała.

- Mamusiu - żałośnie odezwała się stojąca obok niej

Emma. - Ja nie lubię cioci Deirdre i nigdy nie lubiłam.

Briony już wzięła się w karby.
- Ja też jej nie znoszę, kochanie. I nauczę cię kilku

nowych słów: intrygantka, cyniczna, dwulicowa, pod-
stępna.

- Można ją także nazwać grzechotnikiem - zauważyła

Sylwia.

- Sylwio, nie prowokuj jej. Zresztą, już czas do łóżka.
- Och, proszę, mamusiu, jeszcze parę minut.
- Pięć.
- Piętnaście.

- Dziesięć.

- Zgoda.
- A czy to już nie czas pójść spać? - zapytał Carlyle,

który pojawił się nagle przy nich.

- Właśnie zawarłyśmy umowę - oświadczyła Briony.

- Dziesięć minut.

- A po dziesięciu minutach, jaką ona znajdzie znowu

wymówkę?

- Już ja coś wymyślę - przyrzekła Emma, uśmiechając

się anielsko do obojga.

- Na pewno to zrobi - prowokował Carlyle.
- A ja jestem pewna, że nie - oświadczyła stojąca za

nim Deirdre. - Będziesz dobrą małą dziewczynką i poma-
szerujesz prosto do łóżeczka. Prawda, kochanie?




R

S

background image


- Nie, nie chcę - buntowała się Emma. - Jestem terro-

rystką, jak mówi mama.

- Nie bądź niemądra - gruchała Deirdre. - Oczywiście,

że nie jesteś taka niedobra.

- A właśnie, że jestem.
- Czy to rozsądnie przezywać w ten sposób dziecko?

- Deirdre spojrzała na Briony z pełną smutku wyższością.

- Skoro ona wie, że wszyscy spodziewają się po niej naj-

gorszego...

- O, mamusia umie bardzo dobrze przezywać ludzi

- wyjaśniła Emma radośnie. - Nazwała tatusia apodykty-
cznym tyranem i powiedziała, że jesteś podstęp...

- Emma - zawołała Briony szybko.
- Kiedy ona jest taka - powiedziała dziewczynka

hardo.

Dałoby się to załagodzić, gdyby goście nie zaczęli chi-

chotać. Niewiele osób lubiło Deirdre.

Ona zaś, zorientowawszy się w sytuacji, nie potrafiła

utrzymać się w roli.

- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to uważam, że córka

całkowicie wymyka ci się z rąk - powiedziała zimno do
Carlyle'a. - Ponieważ jest chora, pozwalasz jej robić i mó-
wić co zechce, a to duży błąd.

- Przepraszam, jeśli czuje się pani urażona. Nikt nie chciał,

aby do tego doszło - odezwała się chłodno Briony.

- Ona chciała - warknęła Deirdre, wskazując na Em-

mę, która obserwowała całą scenę z miną świętej małej
męczennicy. - Ta mała bestia zawsze chciała mi dokuczyć.

- Po czym rzekła do Briony: - Nie dam się, tak jak pani,

nabrać na jej chytre sztuczki. Nie powinno się jej wpusz-




R

S

background image


czać między przyzwoitych ludzi. Są jeszcze miejsca, gdzie
dają sobie radę z takimi dziećmi jak ona...

Carlyle ściągnął gniewnie brwi, ale zanim zdołał się

odezwać, ubiegła go Briony.

- Jak pani śmie mówić w taki sposób o Emmie! -

krzyknęła. - To zupełnie normalne dziecko, tyle tylko, że
źle się teraz czuje.

- Normalne - parsknęła Deirdre. - Tak bym jej nie na-

zwała.

- Może ją pani nazywać, jak pani chce, byle nie tutaj.

Dobranoc pani. Tam są drzwi.

- Pani nie może tego zrobić. - Deirdre zabrakło tchu.

- Jestem tu gościem. Zaprosił mnie Carlyle...

- A ja panią wypraszam - oświadczyła Briony. - Nikt,

kto w ten sposób mówi o mojej córce, nie będzie gościem
w tym domu dopóki ja tu jestem. Dobranoc.

Deirdre spojrzała na Carlyle'a, szukając u niego pomo-

cy, ale on milczał. Odwróciła się i wyszła z podniesioną
głową.

- Ale jak długo jeszcze spodziewa się pani rządzić tym

domem? - Wypuściła ostatnią zatrutą strzałę i wybiegła,
trzaskając drzwiami.


Tego wieczora Briony szykowała się do snu z wściekło-

ścią. Zdarła z siebie piękną suknię i wciągnęła atłasowy
negliż, który nosiła w noc poślubną. Carlyle, wchodząc do
sypialni, zobaczył taką Briony, z jaką nigdy przedtem nie
miał do czynienia. Wieszając wieczorowy strój, oczekiwał,
że ona pierwsza się odezwie. Ponieważ milczała, sam za-
czął ostrożnie badać grunt.

- To było udane przyjęcie - powiedział.

R

S

background image

- Tak.
- Odniosłaś prawdziwy sukces. Byłem dumny z ciebie.
- Tak.
- Jesteś bardzo małomówna. Czy coś jest nie w po-

rządku?

- Nie miałeś prawa mi tego zrobić! - wybuchnęła.
- Co takiego? Nie rozumiem.
- Jak mogłeś mnie tak zaskoczyć!
- Czym zaskoczyć?
- Tą Deirdre Raye.
- Nie chciałem cię niczym zaskakiwać. Mówiliśmy

o niej i powiedziałem, że nic nie było między nami.

. - A ja ci uwierzyłam! Rób ze mnie dalej idiotkę!
- Nazywasz mnie kłamcą? - spytał spokojnie.
- Nie wiem, jak cię nazwać. Nie dbam o to, ile kobiet

miałeś. To nie moja sprawa. Ale dlaczego nie byłeś ze mną
szczery? Czułam się tak głupio, kiedy ona powiedziała....
kiedy dała do zrozumienia...

- No więc powiedz mi wreszcie, co dawała do zrozu-

mienia, to może do czegoś dojdziemy.

- Obnosiła się przede mną z tymi rubinami i opowia-

dała o tym, jak to ty zawsze umiałeś wybrać biżuterię dla
kobiety. Powinieneś mnie na to przygotować. Nie zaprze-
czysz, że zrobiłeś jej ten prezent?

- Nie, nie zaprzeczę.
- No to, no to...
Carlyle wpatrywał się w nią, a potem nagle wybuchnął

głośnym śmiechem.

- Co tu jest śmiesznego? - Briony gotowała się

z wściekłości.

- Właśnie ty.



R

S

background image



- Cieszę się, że dzięki mnie tak się uśmiałeś.
- Przepraszam - opanował się wreszcie. - Powinienem

ci uwierzyć, że ta Deirdre miała w związku ze mną jakieś
plany. Skąd mogłem przypuszczać, że będzie przykładać
taką wagę do przyjacielskiego gestu.

- Złoto i rubiny warte wiele tysięcy funtów nazywasz

przyjacielskim gestem? - spytała kąśliwie.

- Jej były mąż, George, pomógł mi zarobić w krótkim

czasie masę pieniędzy. Poszliśmy we trójkę na obiad, by to
uczcić i wtedy z wdzięczności dałem jej ten prezent.

- Och, doprawdy? Jeśli on oddał ci przysługę, to dla-

czego rubiny dałeś jej?

- A czy nie wyszedłbym na idiotę, dając biżuterię jemu?
- Och, wiesz, co mam na myśli.
- Zrewanżowałem się w sposób, który szanujący się

człowiek interesu mógł zaakceptować. Rubiny były pew-
nego rodzaju komplementem dla żony mojego dobroczyń-
cy. Pytałem George'a, jakie kamienie ona lubi i wręczyłem
je w jego obecności. Powiedziałem ci prawdę. Poza tym
jestem ci wdzięczny, że w taki sposób sobie z nią poradzi-
łaś. Sam nie mógłbym załatwić tego tak skutecznie. - Pa-
trzył na nią rozbawiony. - Gdyby to chodziło o kogoś in-
nego, a nie o moją chłodną, zrównoważoną Briony, przy-
puszczałbym, że tu w grę wchodzi zazdrość.

- Jak śmiesz tak mówić! - wybuchnęła gniewem Brio-

ny. - Mnie chodziło tylko o Emmę! Wszystko robię tylko
dla Emmy. Insynuacje tej kobiety mogły ją zdenerwować!

- Zdenerwować! Co za pomysł! -zawołał Carlyle, pół

zirytowany, pół rozbawiony. - Nasza córka była jedyną
osóbką, która śmiała się pod koniec tego wieczora.

Briony wciąż jeszcze nie mogła opanować emocji, któ-

R

S

background image

re, tłumione w ciągu ostatnich tygodni, wybuchły z ogro-
mną siłą. Próbowała powściągnąć nerwowe podniecenie,
bojąc się, że powie coś, czego nie da się naprawić.

- O Boże, nie wiedziałem, że masz taki temperament

- powiedział, przyglądając się jej. - I ciągle nie wiem, co
ja takiego zrobiłem.

Omal nie krzyknęła: „Rozmawiałeś z nią! Śmiałeś się

z nią! Ona cię znała wcześniej niż ja!". Świadomość nie-
bezpieczeństwa nakazała jej milczenie.

- Myślę, że powinniśmy już przestać o tym mówić -

oświadczyła z wysiłkiem. - Jestem zmęczona i chciałabym
się położyć.

- Och, rzeczywiście? - zapytał ironicznie. - A gdybym

ja miał ochotę dalej walczyć?

- My nie walczymy ze sobą. Nie ma o czym mówić.

Wyjaśniłeś już całą sprawę.

- To dlaczego mam wrażenie, że wciąż jesteś na

mnie zła? Briony, jeśli coś cię niepokoi, powiedz o tym
szczerze.

- Powiedziałam już, co mnie niepokoiło.
- Nie, ty jeszcze coś ukrywasz. - Złapał ją za ramię

i zatrzymał. - Przestań się miotać po pokoju jak rozdraż-
niona osa i porozmawiaj ze mną spokojnie. Briony, czy ty
mnie nie lubisz?

- Czy ja... co?
- Zaczynam myśleć, że chyba tak jest. W twoim

stosunku do mnie wyczuwam jakąś ukrytą pretensję,
napięcie. Nie pozwalasz mi się zbliżyć do siebie. Tamtej
nocy, kiedy się odważyłem... No dobrze... nie mogę cię
za to obwiniać. To ja przekroczyłem granicę. Ale dzisiaj,
tylko dlatego, że trochę zażartowałem na temat zazdrości,




R

S

background image

rzuciłaś się na mnie, jakbyś mnie nienawidziła. Czy tak
jest?

- Oczywiście, że nie... - wyjąkała. - Puść mnie, Car-

lyle. Wszystko jest w porządku. Byłam niemądra...

- Nie, porozmawiajmy o tym...
Chciała mu się wyrwać, ale Carlyle trzymał ją mocno.

W czasie krótkiej szamotaniny Briony nadepnęła na skraj
koszuli i zaplątawszy się w śliskim atłasie, zachwiała się
i wpadła prosto w ramiona Carlyle'a. W tym momencie
rozwiązała się kokarda przy dekolcie, odsłaniając jej piersi,
unoszone gwałtownym oddechem.

Zachwyt w jego płonących oczach obezwładnił ją i stłu-

mił ostatnią myśl o oporze.

- Jesteś taka piękna... - wyjąkał zdławionym głosem.

- Doprowadzasz mnie do szaleństwa...

Porwana jego namiętnością pragnęła zarzucić mu

ręce na szyję, ale obejmował ją żelaznym uściskiem i na-
gle zaczął całować... i całował coraz gwałtowniej, widząc
w jej oczach całkowite oddanie i radosną zgodę na to, co
się stanie za chwilę.

Nagle drgnął i odepchnął ja brutalnie.
- Nie!- krzyknął. - Nie!
- Carlyle... - Głos uwiązł jej w gardle.
- Tym razem to nie moja wina - powiedział, uspokaja-

jąc się z wolna. - Jesteś dość kusząca, by każdy mężczyzna
zapomniał dla ciebie o swoich zasadach. A ja nigdy jeszcze
nie widziałem, byś była taka jak dzisiaj. Tylko dlatego
zachowałem się jak szalony.

- Co ty mówisz... - Patrzyła z przerażeniem, jak pręd-

ko rozwiewają się jej marzenia.

- Mówię, że cię pragnę. Także i w tej chwili pragnę cię


R

S

background image

bardziej niż kiedykolwiek, ale potrafię nad sobą zapano-
wać. Nie patrz na mnie w ten sposób, możesz mi zaufać.
To przemijający nastrój, więc... przeminie. Przepraszam,
że zapomniałem, co czujesz.

- Nie masz pojęcia, co ja czuję! - krzyknęła ze stra-

chem.

- Myślę, że wiem. Dałaś mi to wyraźnie do zrozumie-

nia. Żadne z nas nie jest istotą, która dałaby się porwać
chwili szaleństwa.

- Jesteś tego pewien? I czy sądzisz, że to łatwo być aż

tak rozsądnym?

- Nie. To wcale nie jest łatwe. Wolałbym nigdy nie

widzieć cię takiej, jak przed chwilą.

- Ale widziałeś-powiedziała z rozpaczą.-I pragnąłeś

mnie. Być może kiedyś utracisz kontrolę nad sobą i wte-
dy. .. zrobisz to, czego pragniesz.

- A ty mnie potem znienawidzisz?
- Nie mogłabym nigdy znienawidzieć ciebie, Carlyle.
- Nie. Jesteś na to za dobra. Zapomniałem już, ile

wdzięczności-jestem ci winien za twoją dobroć. To ja je-
stem stale obdarowywany, wiesz o tym, Briony. Aż dotąd
nie wstydziłem się tego. Przed chwilą pragnąłem cię tak
bardzo, że gotów byłem cię wziąć, nie myśląc o konse-
kwencjach. Ale rano...

- Tak - wyszeptała głucho. - Rano...
Rano on odwróci się od niej i ich dalsze wspólne życie

stanie się niemożliwe.

- Nie martw się - uspokajał ją. - Pójdę przespać się na

kanapie w gabinecie.

- A jeżeli Emma cię tam znajdzie? - spytała odru-

chowo.




R

S

background image


- Nastawię budzik i jeżeli nie masz nic przeciwko te-

mu, przyjdę, zanim ona wstanie.

- Nie - uśmiechnęła się gorzko. - Nie mam nic prze-

ciwko temu.

- Dzięki. Teraz już się wynoszę. - Szybko zniknął.
Briony rzuciła się na łóżko i leżała tak, nie mogąc pła-

kać, starając się uspokoić wzburzone serce. Zdawało się,
że odnalazła drogę do niego, ale on wycofał się jednak.
I tak już pozostanie na zawsze.

R

S

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY


Briony obawiała się, że wydarzenia tamtej nocy wywo-

łają skrępowanie w ich wzajemnych stosunkach. Wydawa-
ło się jej, że w ciągu następnych paru dni widywała Car-
lyle'a rzadziej. Ale wtedy Emma poważnie się przeziębiła
i'z obawy o nią zapomnieli o swoich sprawach. Doktor
uspokajał ich, twierdząc, że małej nic nie grozi, ale sporo
dni spędziła w łóżku, gorączkująca i słaba. Carlyle na-
tychmiast przeniósł się z pracą do domu i odwiedzał Emmę
regularnie w jej pokoju, a potem wycofywał się do gabi-
netu i siadał do komputera.

- Czy nie mógłbyś posiedzieć u niej trochę dłużej i po-

rozmawiać z nią? - zaproponowała Briony pewnej nocy,
gdy kładli się spać. Teraz już zachowywali się wobec siebie
całkiem naturalnie.

- Staram się - westchnął. - Ale nie bardzo wiem,

o czym mam rozmawiać. Przez całe popołudnie bawiłem
się z nią w różne gry.

- Tak, ale potem ona chciała pogadać o balecie, który

widziała w telewizji, ale ty zepchnąłeś to na mnie i szybko
się wymknąłeś. Wiem, że słowa przychodzą ci z trudem
- ciągnęła dalej łagodnie. - Ale ona właśnie słów pragnie
od ciebie. Łatwo jest kupować jej różne rzeczy, nawet



R

S

background image

matkę. Nie odczuwałaby jednak tak bardzo braku matki,
gdyby mogła więcej przebywać z ojcem.

- Przecież wiesz, że nie żałuję jej swojego czasu - ża-

chnął się.

- Ale zbyt mało czasu spędzacie ze sobą sami, rozma-

wiając o tym, o czym ona chce ci opowiedzieć.

- Czy nie rozumiesz, że czasami trudno mi rozmawiać

z własną córką, bo dręczy mnie lęk o nią?

- Myślę, że cię dobrze rozumiem.
- Wątpię. Wiem, że kochasz Emmę, ale poznałaś ją

dopiero przed paroma miesiącami. Czy możesz sobie wy-
obrazić, co to znaczy stracić dziecko, które całymi latami
stanowiło część twego życia?

- Nie muszę sobie wyobrażać, ja to wiem.
- O czym ty mówisz? Myślałem, że nigdy nie miałaś

dziecka.

- Miałam małą siostrę, którą wychowywałam po śmier-

ci naszych rodziców. Była psotna i pełna życia, dopóki...
- Briony urwała pod naporem wspomnień.

- Powiedz mi, co się stało. - Carlyle objął ją serdecznie.
- Zachorowała. Myślałam, że to zwykłe przeziębienie,

ale szybko się jej pogorszyło. Kiedy wezwałam lekarza,
powiedział, że to zapalenie opon mózgowych. W szpitalu
robili wszystko, by utrzymać ją przy życiu, ale było już ża
późno. Miała osiem lat.

- Kiedy to się stało?
- W styczniu.
- Zaledwie kilka miesięcy temu! - wykrzyknął zasko-

czony. - Mój Boże, czemu mi nie powiedziałaś!

- Próbowałam początkowo, kiedy chciałeś, żebym zo-

stała z Emmą - powiedziała niepewnie. - Chciałam odmo-



R

S

background image


wić, ale byłam tak bardzo potrzebna Emmie. Starałam się
nie myśleć o Sally, ale... - Przestała się opierać rozżaleniu.
- Kochałam ją tak bardzo i zawiodłam...

- Nie mów tak -przerwał szybko Carlyle. - To nie była

twoja wina.

- Ale ona nie żyje - mówiła płacząc. - To jest takie

ostateczne i nieodwołalne. Nikt inny nie może wiedzieć...

- Nie mogła powstrzymać płynących łez. Płakała nad Sal-

ly, nad Emmą, nad cierpieniem człowieka, którego tak
bardzo kochała i nad pustką, jaka zapanuje w jej życiu, gdy
go już utraci.

Przyciągnął ją bliżej do siebie, uspokajając cichymi sło-

wami, głaszcząc jej włosy i twarz, próbując przebić się
przez mur jej cierpienia. Briony wzruszała ta tkliwość,
odprężyła się w jego ramionach, czując się nareszcie bez-
pieczna. Po raz pierwszy istniał w jej życiu ktoś, na kim
mogła się oprzeć, kto był silniejszy od niej. Pragnęła go
jako męża, kochanka i przyjaciela. Być może to ciągle jest
złudzenie... ale zaakceptowałaby nawet złudzenie, byle
tylko być blisko niego.

.— Nie płacz, kochanie - szeptał. - Jestem tutaj. Je-

stem...

- Tak - powiedziała ledwie dosłyszalnie. - Jestem taka

szczęśliwa. Zostań ze mną. Obejmij mnie. Tak długo byłam
sama... Ja już dłużej nie chcę być sama...

- Briony - szepnął zaskoczony.
- Cicho, nic nie mów...
- Ale czy jesteś pewna?
Dotknęła jego ust koniuszkami palców, zanim zdołał

powiedzieć coś więcej. Słowa mogły tylko spłoszyć cud.
Wiedziała, że decyduje się na coś, co złamie jej serce, ale



R

S

background image


gotowa była zapłacić każdą cenę. Należała przecież do
niego całym sercem i duszą i w krótkim momencie zapa-
miętania chciała wierzyć, że on należy do niej.

Nieraz w nocy marzyła, by leżeć obok niego naga, ale

rzeczywistość okazała się słodsza niż jej sny. Wiedziała, że
zrywa z niej koszulę, że i jego piżama zsuwa się na pod-
łogę. W uniesieniu szczęścia odwzajemniała jego piesz-
czoty...

Powoli wracała na ziemię, wtulona w objęcia Carlyle'a.

Uspokajał ją pocałunkami. Ona jednak, leżąc w ciem-
nościach, przeżywała na nowo dawne rozterki. Czy
mężczyzna może pieścić kobietę z taką czułością, nie ko-
chając jej ani trochę? Powiedzą jej o tym jego pierwsze
słowa.

- Czy gniewasz się, że złamałem obietnicę? - zapytał.
- Nie. - Stłumiła westchnienie. Jej nadzieja całkiem

umarła. - Poza tym - powiedziała z gorzkim uśmiechem
-jesteśmy w końcu małżeństwem i oboje potrzebujemy
pomocy.

- Tak - zgodził się z ulgą w głosie. - Bez więzów, bez

zobowiązań. Po prostu dwoje kochających się przyjaciół
pomagających sobie w trudnych chwilach.

W nocy obudziła się, czując, że nie, ma go przy niej.

Zeszła po cichu na dół i zobaczyła przez otwarte drzwi
gabinetu, że Carlyle siedzi przy biurku i wpatruje siew fo-
tografię Helen z nowo narodzoną Emmą. W drugiej ręce
trzymał zdjęcie Emmy, idącej z Briony wśród opadających
liści. Patrzył na nie jak we śnie, a potem odrzucił obydwie
fotografie i ukrył twarz w dłoniach. Briony z ciężkim ser-
cem wróciła do łóżka.

Okazało się jednak, że zdarzenia tej nocy miały przy-

R

S

background image


najmniej jedną dobrą stronę. Emma zobaczyła, jak Briony
ogląda fotografię Sally i zaczęła zadawać jej pytania. Mog-
ła jej wtedy otwarcie opowiedzieć o siostrze. Emma nic nie
powiedziała, ale objęła ją serdecznie za szyję.

Także i Carlyle'owi pokazała potem zdjęcie Sally, sto-

jącej przed choinką w stroju cyrkowego magika.

- Dałam jej na gwiazdkę zestaw do sztuk ma-

gicznych. Ale ona chciała mieć rower - powiedziała
ze smutkiem. - Wytłumaczyłam jej, że mnie na to nie stać.
Była rozczarowana, lecz zachowała się bardzo dzielnie.
Uśmiechnęła się i powiedziała: „To może na przyszły rok",
a ja obiecałam. Gdybym wiedziała, że ma przed sobą tylko
kilka tygodni życia, zdobyłabym jakoś dla niej ten rower
- westchnęła. - Wkrótce będą znów święta.

- O Boże - jęknął cicho Carlyle. - Emma...
- Urządzimy dla niej najpiękniejszą gwiazdkę, jaką kie-

dykolwiek miała.

- Kiedyś zastanawiałem się, kto mi da siłę, żeby znieść

to wszystko. Teraz już wiem, że ty. Ale skąd ty bierzesz
swoją siłę?

Z miłości do ciebie, powiedziała w duszy. Nie wie-

działam, że miłość pozwala znieść wszystko. Teraz już
wiem...


Emma z góry zapowiedziała, co chce dostać w prezen-

cie pod choinkę.

- Proszę o lekcje tańca. Chodziłam na nie przed choro-

bą, ale teraz już wyzdrowiałam.

- Jeszcze nie - powiedział Carlyle. - Poczekaj, aż

będziesz silniejsza. W każdym razie lekcje tańca nie




R

S

background image

zmieszczą się w pończosze, w której będą wszystkie po-
darki.

- Zmieszczą się. Święty Mikołaj znajdzie na to sposób,

on może wszystko.

- Ale ja nie mogę - zaprzeczył Carlyle.
- To nie będziesz ty, to będzie Święty Mikołaj -upie-

rała się Emma.

- Co to za gadanie o Świętym Mikołaju? - Carlyle

przerwał jej zaskoczony. - W zeszłym roku mówiłaś, że
w niego nie wierzysz.

- Nie mówiłam.
- Ależ tak, pamiętam.
- Nie, nie mówiłam, tatusiu. - Emma otworzyła szero-

ko niewinne oczęta.

- Musiałem nie zrozumieć - wycofał się szybko, po-

chwyciwszy ostrzegawcze spojrzenie Briony.

- Święty Mikołaj przychodzi do nas przez okno na

półpiętrze, bo nie mamy kominka - opowiadała Emma.
- Widziałam go raz, pamiętasz?

- Tak, tak, pamiętam. - Carlyle był najwyraźniej zmie-

szany.


- Kogo ona widziała, jak wchodził przez okno? - spy-

tała Briony, kiedy Emma była już w łóżku.

- Mnie. Mama przez wiele lat kazała mi się przebierać,

ale rzuciłem to, kiedy Emma przestała wierzyć w Świętego
Mikołaja.

- Ależ ona nie przestała wierzyć! Gdzie jest ten ko-

stium?

- Na strychu.
- Znajdę go i dam do czyszczenia.



R

S

background image


Carlyle był zaniepokojony.
- Dlaczego ona nagle zaczęła znów wierzyć w Święte-

go Mikołaja?

Briony pomyślała, że mogłaby mu to łatwo wytłu-

maczyć, ale uznała, że lepiej zachować te domysły dla
siebie.

Pewnego wieczoru, gdy Emma leżała już w łóżku,

wdrapała się na strych, by odszukać kostium Świętego
Mikołaja. Nie było to łatwe, gdyż oświetlenie poddasza nie
działało. Wzięła od Carlyle'a latarkę i przeszukując zaku-
rzony strych, oświetlała nią kolejne pudła. Po godzinie
buszowania i daremnego przeglądania ich zawartości
zgrzała się, zakurzyła i zirytowała.

- Co tu robisz? - Carlyle wsunął głowę przez klapę

w podłodze.

- Próbuję znaleźć kostium dla ciebie - odrzekła zdener-

wowana. - Ale chyba nie ma go tutaj. Musiałeś coś źle
zapamiętać

- Nie, wiem, że gdzieś tu musi być.
- No więc gdzie? - nalegała już z gniewem. - Mam

dosyć tego szukania.

- Umazałaś sobie nos. - W półmroku mogła dostrzec,

że się ukradkiem uśmiecha.

- Cała jestem umazana.-Próbowała się otrzepać z ku-

rzu, ale z niewielkim skutkiem, mimo że starał się jej
pomóc.

- Teraz i ja jestem zakurzony.
- W porządku, wobec tego nie będziesz się bał pobru-

dzić jeszcze bardziej i znajdziesz mi wreszcie ten płaszcz
- oświadczyła Briony.

- Jeśli dobrze pamiętam, jest w tamtej walizie.


R

S

background image

- Myślisz o tej na samym spodzie? - zapytała z wa-

haniem.

- Właśnie tak. No dobrze, skoro już się tak urządzi-

łem. .. - dodał, widząc niechęć w jej oczach.

Ostrożnie torował sobie drogę do ustawionego pod ścia-

ną stosu pudeł. Po kilku stęknięciach udało mu się wyciąg-
nąć walizę, nie zwalając sobie wszystkiego na kark. Gdy
wywlekli ją i otworzyli, okazało się, że pamięć go nie
zawiodła. W środku leżał starannie złożony staroświecki
strój Świętego Mikołaja.

- Zabawne, że kupiłeś coś takiego - zauważyła Briony.
- Kupiła go Helen, kiedy była jeszcze w ciąży. Chciała,

żebym go włożył na pierwsze Boże Narodzenie po urodze-
niu dziecka. No cóż -'westchnął. - Nic z tego nie wyszło.

- Jaka była Helen? - spytała Briony.
- Ładna - odparł trochę skrępowany. - Emma jest do

niej podobna. Także chciała być tancerką, ale zrezygnowa-
ła, żeby wyjść za mnie. Zawsze dawała mi do zrozumienia,
że jestem najważniejszy. Zmieniła moje życie...

Briony patrzyła, jak jego wzrok łagodniał pod wpływem

Wspomnień i zastanawiała się, dlaczego sama tak siebie
dręczy. Oczywiste było, że Carlyle nigdy nie pogodził się
ze śmiercią Helen. Cenił przyjaźń Briony, czasami jej po-
żądał, ale kochał Helen.


Na tydzień przed świętami Carlyle i Tom ustawili

w ogródku ogromną choinkę i umocowali na niej lampki.
Emma przyglądała się im przez okno z oczyma błyszczą-
cymi radością.

- Czy będzie padał śnieg? -niepokoiła się i zanudzała

wszystkich pytaniami. - Tak lubię śnieg.




R

S

background image


- No to śnieg będzie - przyrzekła Briony, mając na-

dzieję, że być może ta ostatnia gwiazdka Emmy okaże się
pod każdym względem bardzo udana.

Przystroili dom kolorowymi girlandami. W dużym po-

koju na dole ustawiono drugą choinkę, obwieszoną bajko-
wo migoczącymi lampkami, których blask rozświetlał
szklane bombki, zwisające z każdej gałązki.

Dzień za dniem mijał bez śniegu. Rozpoczął się szał

świątecznych zakupów, zwożenie gór jedzenia dla ma-
sy gości, wybieranie prezentów. Emma, przewracając kar-
tki katalogów, długo zastanawiała się nad prezentem dla
ojca.

- A może to? - wskazała elegancką skórzaną walizkę.

- A co ty chcesz na gwiazdkę, mamusiu?

- Nie wiem, nie myślałam o tym.
- Ale musisz, bo ja mam powiedzieć tatusiowi… - Em-

ma urwała, wiedząc, że się niepotrzebnie wygadała.

Briony nie mogła powiedzieć dziecku, że w prezencie

gwiazdkowym chciałaby miłości Carlyle'a, więc oświadczy-
ła, że lubi musicale i ma pewne luki w swojej kolekcji płyt.

Carlyle przez cały czas chodził z kamerą wideo, kręcąc

ujęcia Emmy: Emma przygotowująca pudding świąteczny,
Emma na próbie chóru szkolnego, Emma pakująca prezen-
ty i wypisująca z przejęciem adresy, Emma z kolędnikami,
którzy przyszli pewnego wieczoru i śpiewali w ogrodzie
przy choince. Zwłaszcza tę scenę oglądali potem z jakimś
dziwnym wzruszeniem. Choinkowe światła padały na jej
przejętą buzię. Dziecięcym głosikiem prawdopodobnie po
raz ostatni wielbiła Boże Narodzenie.

- Odłóżmy to lepiej. - Carlyle wyłączył magnetowid.

Może za rok będziemy w stanie na to patrzeć.



R

S

background image


Nagle rozległ się głos Emmy.
- Mamo, tato, chodźcie szybko!
- Zachorowała! - krzyknął przerażony. - Pogorszyło

się jej...

Wypadli do holu i dostrzegli na półpiętrze małą figurkę,

tańczącą z radości.

- Chodźcie popatrzeć! - wołała. - Pada śnieg!

R

S

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Na weselu Briony nie miała czasu poznać bliżej rodziny

Carlyle'a. Joyce była serdeczna i energiczna, zwykła jed-
nak nie liczyć się z nikim i z niczym. To po niej Carlyle
odziedziczył swój apodyktyczny sposób bycia, podobnie
jak Emma odziedziczyła charakter po ojcu.

Natomiast ojciec Carlyle'a, Lionel, był łagodnym czło-

wiekiem, sporo niższym od żony. Obserwował świat z roz-
bawieniem, a syna z rodzajem obawy. Nie miał zmysłu do
interesów i utrzymanie domu pozostawił na głowie żony.
Pasjonował się malarstwem i przywiózł nawet ze sobą szta-
lugi i paletę.

Przyjechała jeszcze starsza siostra Carlyle'a, Paula, pra-

cująca jako adiunkt na jednym z uniwersytetów. Była to
poważna, nerwowa kobieta o ostrym języku. Ale Briony
zauważyła, że Emma lubiła ją i szukała jej towarzystwa,
nie zrażając się jej chłodnym zachowaniem.

Młodsza siostra, Elaine, przybyła z Kornwalii z mężem

i bliźniętami. Były to dzieci wesołe, ale wrażliwe, i dobrze
wiedziały, że muszą się bardzo ostrożnie obchodzić z Em-
mą.

Na dzień przed Wigilią Briony wciąż jeszcze zastana-

wiała się, w jaki sposób ulokować tylu gości. W końcu
dom niemal pękał w szwach, ale dla każdego znalazło się
miejsce do spania. Jedyną trudność sprawiało jej zapamię-

R

S

background image

tanie imion dalszych krewnych zaproszonych na świątecz-
ny obiad.

- Denis, Peter, Andrew - Paula wymieniała ich lekce-

ważąco. - Niektórzy z nich są w porządku. Na przykład
Peter, który nie jest takim błaznem, na jakiego wygląda.
Natomiast Denis jest nim na pewno.

Emma zachichotała.
- No, dobrze, wiem, że go lubisz, jak zresztą wszystkie

dzieci. Sam też przypomina dziecko.

- Właśnie - powiedział Carlyle dość surowo. - Nikt

nigdzie nie zaprasza Denisa. To nie jest konieczne. On i tak
przychodzi.


W wieczór wigilijny Emma zaniepokoiła się.
- Tatusiu, zapomniałeś o drabinie dla Świętego Miko-

łaja.

- Dobrze, dobrze będzie drabina - Carlyle poddał się

z rezygnacją w głosie.

Razem z Lionelem wynieśli ją ze schowka.
- No, już w porządku - powiedziała obserwująca ich

wysiłki Briony. - Święty Mikołaj może bez trudu dostać
się do domu.

- I nic cię to nie obchodzi, że Święty Mikołaj może

spaść i... - mruknął Carlyle, rzucając jej obrażone spoj-
rzenie.

Łatwiej było posłać Emmę do łóżka, gdyż dzieliła pokój

z bliźniętami. Ale do późnej nocy trwały dziecięce poszep-
tywania. Briony podglądała, jak wszyscy troje wywieszali
pończochy na prezenty i ułożyła plan kampanii. Dzieciom
pozwoli się wyjść z pokoju, gdy zegar kościelny wybije
północ, akurat wtedy, gdy przybędzie Święty Mikołaj. On




R

S

background image

zejdzie na dół, aby większe prezenty położyć pod choinką,
a gdy dzieci będą to podpatrywały, Joyce wśliźnie się do
ich sypialni i zamieni puste pończochy na identyczne, wy-
pchane pomarańczami i drobnymi zabawkami.

Na pół godziny przed północą, gdy w domu zapanowała

już cisza, Carlyle zaniepokoił się czekającym go zadaniem.

- Powiedz mi, co mam robić, bo jeśli sobie wyobrażasz,

że będę się pakował przez to okno...

- Ależ nie - uspokoiła go Briony. - Z miejsca, skąd

Emma będzie cię obserwowała, nie widać okna. Pokażę ci,
jak to zrobimy. Nie przejmuj się.

Za dziesięć dwunasta Briony sprawdziła, czy nikt nie

kręci się na podeście przed pokojem Emmy. Było pusto,
ale w drzwiach pojawiła się czyjaś wścibska główka.

- O północy. Ani minuty wcześniej - zapowiedziała

Briony. - Zmykaj teraz.

Główka posłusznie znikła, a Briony poszła po Carlyle'a.

Zaprowadziła go do małej graciami w pobliżu okna, gdzie
ukryła kostium. Stamtąd po chwili wynurzył się w przebra-
niu, obarczony ciężkim workiem pełnym prezentów, jak
gdyby właśnie wszedł przez okno.

- Zejdziesz teraz na dół. W holu znajdziesz piwo i na-

dziewany pasztecik, który ci zostawiła Emma. Będziesz
tym zachwycony.

- Jak mam robić zachwyconą minę w tym kapturze?
- Stań przed kinkietem, żeby mogła cię dobrze widzieć,

gdy będzie podglądała ze schodów. Potem wejdziesz do
pokoju, rozłożysz prezenty pod choinką, wrócisz do holu,
wypijesz piwo i zjesz pasztecik. A teraz już możesz iść.

Okno, przez które miał wejść do domu Święty Mikołaj,

było już lekko uchylone na żądanie Emmy, która miała




R

S

background image


kiepską opinię o jego sprawności. Gdy Briony odsunęła
teraz ciężką zasłonę, zaskoczenie odebrało jej mowę. Okno
było otwarte na oścież, a potem pojawiła się ręka.

- Ktoś się włamuje - mruknął Carlyle.
- Może to Święty Mikołaj - zasugerowała lekkomyśl-

nie Briony.

- Bzdura. Jak to może być Święty Mikołaj, jeśli ja...

- Carlyle zatrzymał się na krawędzi nonsensu, słysząc,
jak Briony tłumi śmiech. - Zaczekaj tutaj - rozkazał i wy-
sunął się naprzód, właśnie w chwili, kiedy ktoś wdrapał
się na parapet. Rozległ się stuk, dwa ciała zakotłowały
się na podłodze i po krótkiej bojce górę wziął Święty Mi-
kołaj.

- Och, puszczaj! - odezwał się znajomy głos.
- Denis! - krzyknęli oboje. - Co u diabła wyprawiasz?

Włamujesz się do mojego domu? - pytał z irytacją Carlyle.

- Nic podobnego. Po prostu przyszedłem trochę wcześ-

niej. Chciałem się wśliznąć, żeby nie robić kłopotu i zosta-
łem zaatakowany przez kopniętego Świętego Mikołaja.

- Wstawajcie obaj! Właśnie bije dwunasta. - Briony

szybko zamknęła okno.

Carlyle podniósł się i wziął worek.
- Ty masz być Świętym Mikołajem? - zdziwił się De-

nis. - Ja to zrobię o wiele lepiej od ciebie. - Zaczął go
szarpać za wielką białą brodę. Natychmiast jednak został
przygwożdżony do ściany, a para gniewnych oczu wpatry-
wała się w niego groźnie.

- Zapamiętaj to sobie - wściekał się Carlyle. - Tylko

ja mam prawo być Świętym Mikołajem dla mojej córki.
Czy wyrażam się jasno? Jak będziesz dalej rozrabiał - to
wylecisz na śnieg. - Wypuścił ofiarę, która osunęła się na



R

S

background image

podłogę, rozcierając przyduszone gardło i z trudem chwy-
tając oddech.

W głębi domu słychać było szepty dzieci.
- Teraz to nieważne - popędzała Briony męża. - Mu-

sisz wykonać swoje zadanie.

Wszystko poszło zgodnie z planem. Ale gdy Święty

Mikołaj wypił już piwo i dojadał pasztecik, drobna figurka
zbiegła ze schodów i rzuciła się ku niemu. Przytulił ją
mocno, a ona ukryła twarzyczkę w jego falującej brodzie.


Później, gdy już leżeli w łóżku, Carlyle rozmawiał

o tym z Briony.

- Ona wiedziała, że to ja, od początku - zauważył ze

zdziwieniem.

- Oczywiście. Przecież przyznała w zeszłym roku, że

już nie wierzy w Świętego Mikołaja.

- To dlaczego teraz udawała?
- Domyśl się.
- Przypuszczam, że ta mała mądrala chciała sprawdzić,

czy będę tańczył, jak mi zagra.

- Tak, i zatańczyłeś ładnie - powiedziała z czułością.

Denis spędził noc na kanapie przy choince. Twierdził,

że pilnował prezentów jako pomocnik Świętego Mikołaja.
A potem zaczął rozwieszać po całym domu gałązki jemio-
ły, które przyniósł ze sobą.

Dzieci nie mogły się doczekać prezentów. Zaczęto je

rozdawać, gdy dorośli zebrali się przy choince. Briony
kupiła Emmie wszystko, co mogło uszczęśliwić małą tan-
cerkę: kostium do ćwiczeń, trykoty, spódniczkę z różowe-
go tiulu i parę baletek. Emma szybko pobiegła do swego



R

S

background image

pokoju i wróciła wystrojona jak primabalerina, oświadcza-
jąc, że zamierza tak się ubierać codziennie.

Potem nadeszła kolej na prezenty dla dorosłych. Briony

została zaskoczona dwukrotnie. Zamiast kilku płyt, o które
prosiła, Carlyle i Emma ofiarowali jej najnowocześniejszy
zestaw do odtwarzania kompaktów oraz nagrania prawie
wszystkich musicali i operetek. Carlyle wręczył jej także
i inne prezenty.

- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin - powiedział.
- Skąd wiedziałeś, że obchodzę urodziny w święta?

Carlyle i Emma popatrzyli na siebie i wymienili poro-
zumiewawcze uśmiechy.

- Mały, ale skuteczny spisek - wyjaśnił. - Posłużyłem

się moim agentem, by odkrył, kiedy się urodziłaś.

- To ja znalazłam twoje świadectwo urodzenia - po-

chwaliła się Emma.

- To najcudowniejsza niespodzianka w całym moim

życiu - zapewniła. Tuż nad jej głową wisiała gałązka je-
mioły. To byłoby takie naturalne, gdyby Carlyle skorzystał
z okazji i pocałował ją. Jednak nie zrobił tego.

Dom był przez cały dzień pełen gości. Dopiero po ko-

lacji Briony znalazła chwilę czasu dla siebie i wymknęła
się do kuchni, by wypić filiżankę herbaty. Było jej smutno.
Dzień miał się ku końcowi, a Carlyle wciąż nie chciał
zauważyć gałązek jemioły. Z westchnieniem spojrzała na
górę naczyń do zmywania.

- Nie martw się. Obiecałem Norze, że ja to za nią zrobię

- rozległ się wesoły głos.

- Halo, Denis. Co tu robisz?
- Nawet dworski błazen potrzebuje pięciu minut odpo-

czynku. Czy parzysz herbatę?




R

S

background image


- Tak. Przyszedłeś w samą porę.
Zajęta nalewaniem, nie zauważyła, że przywiesił gałąz-

kę jemioły do kuchennej lampy, a gdy się odwróciła, objął
ją i pocałował w usta. Nie sprawiło jej to przyjemności, ale
i nie poczuła się zbyt urażona. Denis się po prostu wy-
głupiał.

- Dość tego - powiedziała, śmiejąc się i próbując wy-

rwać z jego objęć. - Puść mnie teraz.

- Nie pożałujesz mi przecież jednego świątecznego po-

całunku, prawda?

- No to już go dostałeś.
- A może by tak jeszcze raz...
- Denis, ostrzegam cię...
- Ach, nie bądź okrutna, Briony. Marzę o tobie jak

wariat, odkąd poznałem cię na ślubie. Święta są raz na rok.
Bądź dobra dla głodnego.

- Ładny mi głodny. Zjadłeś pół indyka.
- Głodny miłości, Briony. Konający z braku czułości.

Jednym dotknięciem twoich rubinowych ust będę się żywił
przez okrągły rok.

- Nie przeżyjesz nawet pięciu minut, jeśli cię tym po-

częstuję - zagroziła, wyswobadzając się i chwytając za łyż-
kę wazową.

- Odtrąca mnie! Nieszczęście! - Denis puścił ją i ude-

rzył się w czoło, udając, że umiera z rozpaczy.

Briony zachichotała na widok tej błazenady i odłożyła

łyżkę. Był to błąd. Denis błyskawicznie otoczył ja ramie-
niem i przyciągnął do siebie, by wymusić drugi pocałunek.
Briony zachwiała się, odpychając go niezręcznie. Potem
znikł jej sprzed oczu równie nagle, jak się na nią rzucił.
Dostrzegła ściągniętą gniewem twarz Carlyle'a. Odzysku-



R

S

background image

jąc równowagę, zdążyła jeszcze zobaczyć Denisa gwałtow-
nie wypychanego z kuchni. Obaj wynieśli się do holu i do
uszu Briony dobiegły ich niezbyt wyraźne słowa.

- Nie bądź taki niedobry dla małego pomocnika Świę-

tego Mikołaja - perswadował pojednawczo Denis.

- Mały pomocnik Świętego Mikołaja może być szczę-

śliwy, że nie zadyndał na choince. - Carlyle nie dawał się
ubłagać.

- Dziękuję - powiedziała, gdy maż wrócił. - Trochę

trudno mi było dać sobie z nim radę.

- Doprawdy? - spytał chłodno. - Rozsądna kobieta nie

przyszłaby tu z nim.

- Daj spokój - odparła, widząc, że patrzy na nią spode

łba. - Nie przyszłam tutaj z nim. Przyszłam sama napić się
herbaty i chwilę odetchnąć, a on przywędrował za mną.

- W wiadomym wszakże celu.
- Ale nie możesz obwiniać za to mnie. Nie bierz tego

tak na serio. To tylko wygłup.

- To ty tak mówisz.
- Naprawdę mnie podejrzewasz? - spytała niedowie-

rzająco. - Przecież widziałam go tylko raz w życiu, na
naszym weselu.

- Ale wtedy, o ile pamiętam, bardzo ci odpowiadało

jego towarzystwo.

- Myślę, że odpowiada wszystkim. Jest bardzo wesoły.
- Wesoły? - Carlyle spojrzał, jakby przedtem nie sły-

szał nigdy tego słowa. - Sądzisz, że tu chodzi o coś weso-
łego?

- Tak - powiedziała, patrząc na niego ostrzegawczo.

- Jest Boże Narodzenie i wszystkim powinno być wesoło,
zwłaszcza Emmie.



R

S

background image


- No tak, Emma. Cieszę się, że sobie o niej przypo-

mniałaś. A gdyby was zobaczyła?

- Wątpię, żeby to jej sprawiło przykrość. Widziała dzi-

siaj, jak Denis wszystkich obcałowuje pod jemiołą. Po to
się ją wiesza.

- Jeśli chcesz być całowana pod jemiołą,- masz od tego

męża.

- Mój mąż przez cały dzień nie zwracał uwagi na je-

miołę.

- Możemy nadrobić stracony czas.
W następnej chwili gniewnie przyciągnął ją do siebie

i zmiażdżył jej usta pocałunkiem. Był to nowy rodzaj na-
miętności, jakże różny od łagodnej, serdecznej czułości,
jaką okazywał jej przedtem.

- Carlyle - szepnęła przerażona.
- Cicho bądź. Tu nie ma o czym mówić. Jesteś moja.

Należysz do mnie.

- Tak-jęknęła.
- Do diabła z umowami. Należysz do mnie.
Była półprzytomna ze szczęścia i niespodziewanej ra-

dości. Gdybyż to mogło trwać wiecznie... Ale nagle czar
prysnął, zakłócony przykrym dysonansem. Stłumionym
dziecięcym chichotem.

Jak wyrwani ze snu odskoczyli od siebie i patrzyli prze-

rażeni na kuchenny korytarz. Był już pusty, a chichot sły-
chać było z holu. Klnąc przez zęby, Carlyle skoczył tam
i zdążył jeszcze zobaczyć trójkę dzieci, rozbiegających się
w różnych kierunkach.

- Emmo!
Słodka, niewinna twarzyczka pojawiła się nad poręczą

schodów.



R

S

background image


- Tak, tatusiu - odezwała się potulnie. - Wołałeś mnie?
- Teraz nie - westchnął.

Wrócił do Briony skruszony.

- Powinniśmy pamiętać, że wszyscy mogą nas zoba-

czyć. Przynajmniej ja powinienem. Przepraszam.

- Nie przepraszaj.
W korytarzu ukazała się Paula.
- Carlyle, poszedłeś po ciasteczka i przepadłeś. Jak

człowiek, mający załatwić prostą sprawę, może zapomnieć,
po co poszedł.

- Zapomnieć? Ach tak, zapomniałem. Briony, gdzie są

ciasteczka?

- Tutaj - pokazała, ciesząc się, że jej głos nie drży.
- Chodźcie - popędziła ich Paula. - Emma chce się

znowu bawić w tę grę, w której bije nas na głowę.


Zapadła wreszcie cisza. Na dole jeszcze paliła się cho-

inka, na górze było ciemno. Briony wyszła z sypialni, by
po raz ostatni zajrzeć do Emmy. Zobaczyła ją siedzącą
razem z Carlyle'em na schodach. Rozmawiali szeptem.

- Przykro mi, tatusiu. Naprawdę.
- Wcale ci nie jest przykro. Uśmiałaś się, jak nigdy

w życiu.

- Tylko troszkę, troszenieczkę - chichotała. - Było bar-

dzo przyjemnie zobaczyć was tak razem.

- Cieszę się, że mieliście dobrą zabawę - powiedział

niby to swobodnie.

- To nie była zabawa. Miło pomyśleć, że ty i mama...

no wiesz.

- Jeśli tylko jesteś szczęśliwa. - Otoczył córeczkę ra-

mieniem. - Bo jesteś szczęśliwa, prawda?



R

S

background image

- Tak, tatusiu.
- Rzeczywiście i naprawdę.
- Rzeczywiście i naprawdę.
- Wszystko w porządku. Twoje szczęście jest dla mnie

najważniejsze.

- Dziękuję ci za cudowne święta.
- Powinnaś podziękować mamusi. Nikt nie wie, ile ona

dla nas robi.

- Ja wiem.
- No, to dobrze. Chodź, czas do łóżka. - Wziął ją na

ręce.

Briony schowała się w cień, gdy mijał ją, niosąc dziec-

ko. Nie zauważyli jej.

R

S

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Każdy dzień życia Emmy był jak darowany. Ale nie

dostrzegali też oznak pogorszenia. W marcu zaczęli mieć
nadzieję, że mała dożyje wiosny, a może nawet i lata. Pil-
nowali jej nieustannie, zadręczając się, gdy łapała lekkie
choćby przeziębienie. Wciąż nie pozwalali jej na wiele
rzeczy, ale siły jej dopisywały. Było na ogół lepiej, niż się
spodziewali.

Wciąż przebierała się w swój baletowy kostium i nosiła

go po domu, a gdy raz zaplamiła go tłuszczem, popadła
w taką rozpacz, że natychmiast dostała nowy. Kupił go
Carlyle, gdyż Briony z powodu przeziębienia nie wycho-
dziła do miasta. Emma nie posiadała się z radości i od razu
przymierzyła przed lustrem kostium i małą koronę ła-
będzia.

- Prawda, że jest śliczna? - pytała Briony. - Dostałam

od tatusia, ale myślę, że to ty ją wybrałaś.

- Nie, nie widziałam jej nawet. Pewnie tatusiowi przy-

szło to do głowy dopiero w sklepie. - Dobrze zrozumiała
błysk radości, który pojawił się w oczach dziewczynki.
Kochała nową matkę, lecz ojciec zajmował wciąż pierwsze
miejsce w jej sercu. - Kochasz tatusia, prawda?

- Oczywiście, a ty?
- Tak - powiedziała po prostu Briony. Utrzymywała


R

S

background image


swoją miłość w tajemnicy przed Carlyle'em, ale temu
dziecku trzeba było mówić tylko prawdę.

- Bardzo? - nalegała Emma.
- Bardzo, bardzo - szepnęła Briony.
Mała ucieszyła się tak wyraźnie, że Briony próbowała

znów odgadnąć, ile wiedziała, a ilu rzeczy się domyślała.
Czy przewidywała swoją śmierć i bała się rozpaczy ojca?
To chyba niemożliwe, ale przecież Emma rozumiała o wie-
le więcej niż inne dzieci...

Następnego dnia po zbiórce skautek Emma oświadczyła,

że wszyscy mają wyjechać na całotygodniowy obóz i była
w siódmym niebie, przewidując cudowną zabawę.

- Kochanie, zrozum - prosiła Briony. - Nie możesz

z nimi jechać.

- Ale ja chcę, ja chcę na obóz - popłakiwała mała.
- Nie jesteś dość silna.
- Jestem. Jestem. Tysiąc i tysiąc razy.
- Posłuchaj. Wymyślimy sobie coś innego. Pójdziemy

na balet.

- Nie chcę na balet - szlochała Emma. - Nienawidzę

baletu. I ciebie. I wszystkich.

Pobiegła do swojego pokoju i rzuciła się na łóżko z pła-

czem. Po pewnym czasie Briony stwierdziła, że mała śpi
spokojnie, trzymając w objęciach pingwina Oswalda. Wie-
loryb Oswald leżał porzucony na podłodze jako smutne
świadectwo niełaski, w jaką popadła Briony.

Kiedy dziewczynka się obudziła, zaczęła przekonywać

ojca.

- Mama mówi, że nie mogę jechać ze skautkami na

obóz. Ale ja mogę, prawda, tatusiu?

- Nie, kochanie, nie masz na to dość siły.


R

S

background image

- To nie w porządku - upierała się.
- Tak - zgodził się Carlyle. - To nie jest w porządku,

że chorujesz, kiedy inne dziewczynki są zdrowe.

- Ale ja nie jestem chora! - krzyczała Emma. - Czuję

się lepiej i chcę na obóz.

Carlyle potrząsnął przecząco głową. Emma, wściekła,

przerwała dyskusję i zaczęła kopać meble.

- Przestań, Emmo - powiedziała stanowczo Briony. -

Idź do swego pokoju. Nie pozwolę na takie zachowanie.

Dziewczynka poddała się. Naburmuszona poszła na

górę.

- Słuchaj - powiedział cicho Carlyle. - Czy to napra-

wdę było konieczne?

- Tak - potwierdziła Briony. - Odesłałam ją zresztą

tylko na chwilę. Potem będzie mogła zejść.

- Do diabła! - wybuchnął. - Mówiłem, że nie powinna

zapisywać się do skautek!

- Masz do mnie o to pretensję?
- Chyba się nie dziwisz.
- A czy byłoby lepiej trzymać ją pod kluczem? Przy-

najmniej miała trochę przyjemności w tych ostatnich...
O, mój Boże!

Oboje z przerażeniem zobaczyli, że Emma wdrapuje się

właśnie na drzewo stojące tuż za oknem. W pewnej chwili
jej nogi się obsunęły i zawisła, trzymając się gałęzi. Nie-
przytomni ze strachu w mgnieniu oka znaleźli się pod drze-
wem, ale Emma spadła już na ziemię.

- Wezwij lekarza! - krzyknął Carlyle, chwytając małą

w ramiona. - Ma tu być za moment.

- Mnie nic nie jest - protestowała Emma, ale on po-

spiesznie niósł ją do domu.




R

S

background image


Briony zatelefonowała po doktora, a potem popędziła

do pokoju Emmy. Dziewczynka leżała na łóżku i naj-
wyraźniej była bardzo niezadowolona, że robili z nią takie
ceregiele.

- Ja naprawdę czuję się dobrze, tatusiu - powtarzała

z naciskiem.

- O tym zadecyduje lekarz - oświadczył bardzo blady

Carlyle.

Briony zauważyła z ulgą, że dziewczynka nie zbladła,

oddychała równo i bez trudu. Ale Carlyle zdawał się tego
nie dostrzegać.

Doktor Canning przyjacielsko porozmawiał chwilę

z Emmą i zażądał, by zostawili go z nią samego. Gdy wy-
szedł od niej, wypowiedział słowa, które przyjęli jak ciężki
cios.

- Chciałbym jutro zabrać Emmę do szpitala.
- O Boże - jęknął Carlyle, odwracając głowę.
- Nie, nie jest tak, jak pan myśli. Chodzi o to, że ona

wydaje się o wiele silniejsza, niż się spodziewałem. Ten
wypadek zniosła zaskakująco dobrze. Chciałbym przepro-
wadzić pewne badania.

- Czy chce pan powiedzieć, że Emma czuje się teraz

lepiej? - zapytała Briony.

Carlyle wciąż nie był w stanie się odezwać.
- Powiedzmy, że się jej trochę polepszyło. Ona nie mo-

że wyzdrowieć bez operacji, ale gdyby czuła się tak, jak
mi się wydaje, można by znów rozważyć tę możliwość.

- Czy pan sądzi, że ona teraz miałaby szansę przeżyć?

- pytał Carlyle, wciąż jeszcze w szoku.

- Zróbmy badania, a potem zobaczymy - odpowie-

dział ostrożnie lekarz.



R

S

background image

- Czy pan powiedział o tym Emmie? - Briony tym pytaniem
wyręczyła wciąż oszołomionego Carlyle'a.

- To raczej ona mi o tym powiedziała. Wciąż upierała

się, że czuje się lepiej. Początkowo traktowałem to jako
pobożne życzenie, ale potem pomyślałem, że może trzeba
wziąć jej słowa pod uwagę. Podskoczyła z radości na myśl
o badaniach. Jest pewna, że potwierdzą jej słowa.

- Ale jak to się mogło stać? - pytał z niedowierzaniem

Carlyle. - Byliśmy przecież pewni, że ona powoli gaśnie.

- Tak było kiedyś i bez operacji znów się jej pogorszy.

Jednak ona ma silną wolę. - Doktor spojrzał na Briony.
- Być może są także inne powody, których nie jest w stanie
uchwycić wiedza medyczna.

Gdy zostali sami, padli sobie w objęcia i zaczęli się

powoli oswajać z nadzieją.

- To może być prawda - płakała Briony. - Powinniśmy

w to wierzyć, tak jak ona wierzy.

- To wszystko tobie zawdzięczam. Tak powiedział le-

karz. Ty sprawiłaś, że jest silniejsza. - Patrzył na nią z czu-
łością.

Jak dwoje uszczęśliwionych dzieci pobiegli na górę,

a mała przyjęła ich z triumfującym spojrzeniem.


Następnego dnia przewieziono Emmę do szpitala,

a Briony zajęła mały pokoik obok niej. Dziewczynka z en-
tuzjazmem poddawała się przez całe trzy dni uciążliwym
badaniom i nie kończącym się pytaniom lekarzy.

- Jest zdecydowanie silniejsza - oświadczył wreszcie

doktor Canning. - Pięć miesięcy temu dawałem jej osiem
miesięcy życia. Teraz dodam jeszcze osiem miesięcy, licząc
od dziś.




R

S

background image

- Czy to jest wszystko, na co można mieć nadzieję?

- spytał Carlyle.

- Tak, chyba że...
- Chyba że... - powtórzyła Briony z udręką.
- Kiedyś dałem Emmie tylko dziesięć procent szans na

przeżycie operacji. Teraz powiedziałbym, że szanse można
obliczać na pięćdziesiąt procent.

- A jeśli poczekamy, czy te szanse wzrosną? - Carlyle

ściskał rękę Briony aż do bólu.

- Nie, osiągnęła już szczyt swoich możliwości -

powiedział lekarz. - Odtąd sytuacja może się tylko po-
garszać.

- A jeżeli operacja się nie uda? Czy ona jeszcze pożyje

jakiś czas?

- Jeśli się nie uda, to już nie odzyska przytomności.

- Doktor patrzył na nich ze współczuciem.

- Ale chyba nie musimy w tej chwili podejmować de-

cyzji. - Carlyle oddychał z trudem, jakby brakowało mu
tchu. - Możemy zaczekać parę dni?

- Nawet nie tyle... Najlepszym chirurgiem w tej dzie-

dzinie był zawsze Dawid Warfield. Zwykle pracuje za gra-
nicą. Ale na szczęście przez tydzień będzie w kraju. Już
z nim rozmawiałem. Mógłby operować jutro.

- Jutro! - krzyknął Carlyle. - To za wcześnie! Muszę

mieć czas do namysłu.

- Boję się, że mógłbym dać panu tylko godzinę przed

ostateczną rozmową z chirurgiem. Ja wiem, że pięćdziesiąt
procent szans to niezbyt dobre rokowania...

- Muszę stąd wyjść - powiedział gwałtownie Carlyle.
Briony poszła z nim na parking, ale zatrzymał się, nie

podchodząc do samochodu.




R

S

background image


- Chcę się przejść - oznajmił. - Nie mogę znieść tego

wszystkiego.

Ruszył szybko naprzód, a Briony z trudem dotrzymy-

wała mu kroku. W pobliskim parku usiedli na ławce obok
placu zabaw dla dzieci.

- Parę lat temu przychodziłem tu z Emmą - powie-

dział. - Weszła na najwyższy szczebel drabinki i zawisła
głową w dół. Znieruchomiałem przerażony, ale ona nawet
się nie przelękła. Miała tyle energii i odwagi, była taka
silna... - Głos mu zadrżał.

Briony objęła go ramieniem. Nie potrafiła znaleźć słów,

które byłyby w stanie pomóc mu w tej chwili.

- Nie mogę tego zrobić - powiedział głucho. - Nie mo-

gę pozwolić, by zabrali ją jutro na salę operacyjną, skoro
wiem, że być może nigdy już jej nie zobaczę. Nie mogę...

- A jeśli byłaby to dla niej szansa na życie? - szepnęła

Briony.

- Życie? - powtórzył gorzko. - Czyż ona rzeczywiście

ma szansę żyć? Słyszałaś. Tylko pięćdziesiąt procent.

- Ale to w każdym razie lepsze, niż bezczynne czeka-

nie - przekonywała Briony. - Teraz to brzmi okrutnie, ale
załóżmy, że się nie zgodzisz. Jak będziesz się czuł, gdy
nadejdzie czas jej śmierci? Wtedy z pewnością będziesz
żałował, że nie wykorzystałeś tej szansy.

- A więc chcesz, żebym to zrobił? Czy wiesz, czego

ode mnie żądasz?

- Oczywiście, że wiem.
- Jest silniejsza niż kilka miesięcy temu, a jednak może

umrzeć za parę godzin. Nigdy nie myślałem, że będę tchó-
rzem, ale teraz brak mi odwagi.

Wzięła jego dłoń i przytuliła do piersi, zastanawiając


R

S

background image

się, czy on będzie w stanie znieść to, co usłyszy od niej za
chwilę.

- Trzeba spytać kogoś innego - zaczęła ostrożnie.
- Kogo?
- Samą Emmę. To jest jej życie. Powiedz jej, jaką ma

szansę i spytaj, czy chce podjąć to ryzyko. Wydaje mi się,
że wiem, co odpowie.

Patrzył na nią, milcząc przez długą chwilę. Jego ręka

była przerażająco zimna. Wreszcie skinął głową. Wyszli
razem z parku i wrócili do szpitala.

Emma siedziała oparta o poduszki. Wyglądała tak zdro-

wo i wesoło, że Briony poczuła skurcz serca. Za parę go-
dzin. .. Czekała, aż Carlyle zacznie mówić, ale on ze wzro-
kiem pełnym rozpaczy ściskał rękę córki, jak gdyby już
nigdy nie chciał jej puścić.

- Doktor myśli, że jest mi lepiej - zaczęła Emma z wo-

jowniczym błyskiem w oczach. - Aż się zdziwił, że jestem
taka silna.

- To prawda - powiedziała Briony, siadając na łóżku.

- Ale nigdy nie będziesz jeszcze silniejsza, dopóki nie
zrobią czegoś z twoim słabym serduszkiem. Samo nie da
sobie rady.

Briony zawahała się, niepewna, co mówić dalej.

Ale spojrzawszy na Emmę, dostrzegła, że radosne pod-
niecenie dziecka zastąpił wyraz powagi, jak gdyby dziew-
czynka zrozumiała nagle, że nie czas już na dziecinne
gierki.

Carlyle milczał, spoglądając tylko na żonę i córkę, jakby

zdawał sobie sprawę, że one rozumieją się bez słów.

- A czy oni mogą zrobić to teraz? - zapytała wreszcie

Emma.



R

S

background image


- To zależy od ciebie - wyjaśniała Briony. - Jeżeli ty

będziesz chciała...

- Co to znaczy? - zawołał Carlyle, patrząc z niepoko-

jem na córkę. - Czy mi się zdaje? Czy ty...

- Jestem pewna, że Emma wiedziała - powiedziała

Briony.

Było coś macierzyńskiego w geście, jakim dziewczynka

głaskała rękę ojca.

- Nie chciałeś, żebym wiedziała, więc udawałam. Ale

tak naprawdę, to zawsze wiedziałam.

- Ale skąd?
- Bo zacząłeś mieć czas dla mnie - wyjaśniła po prostu.
Carlyle mógł tylko opuścić nisko głowę, ale Emma wy-

ciągnęła do niego ręce opiekuńczym, zaskakująco dojrza-
łym gestem. Briony patrzyła na nich przez chwilę, potem
wyszła z pokoju. Wszystko teraz zależało od nich, ona już
swoje zrobiła. Czekała przez pół godziny na korytarzu
i tam znalazł ją lekarz.

- Obawiam się, że muszę już znać państwa decyzję.

W tym momencie otworzyły się drzwi i z pokoju wy-
szedł Carlyle. Skinął głową bez słowa.

- Natychmiast dzwonię po Dawida Warfielda - zawołał

doktor i odszedł spiesznie.

Carlyle usiadł obok Briony. Na pozór był bardzo spokojny.
- Ona się nie boi - mówił zdziwiony. - Zawsze wyob-

rażałem sobie, że to ja się nią opiekuję, a tymczasem ona...
- Głos mu się załamał i ukrył twarz w dłoniach, ale zaraz
się opanował. - Ona wie, czego chce. Wszystko albo nic
Miałaś rację. Nawet nie pomyślała o kompromisie. Mówiła
o matce - ciągnął. - Jeśli nadejdzie koniec, będzie z He-
len. Dlatego się nie boi.



R

S

background image


Doktor Canning wrócił szybko.
- Wszystko załatwione. Chirurg będzie tutaj wczesnym

rankiem. - Twarz mu złagodniała, kiedy spojrzał na nich.
- On jest najlepszy ze wszystkich.

- Czy możemy z nią zostać tej nocy? - zapytał Carlyłe.
- Oczywiście, ale postarajcie się, żeby nie rozmawiała.

Pielęgniarka da jej łagodny środek nasenny, aby mogła się
wyspać. - Zauważył zmianę na twarzy Carlyle'a. - Czy coś
nie tak? - dodał.

- Nie, nie - odrzekł Carlyle szybko.
Ale Briony pojęła, o co chodzi. Tej nocy Carlyle byłby

w stanie wreszcie otworzyć serce przed swym dzieckiem
i rozmawiać z nim otwarcie. Mogłaby to być ostatnia szan-
sa, ale jest już za późno.

Gdy weszli do pokoju, Emma była bardzo ożywiona.

Carlyle z trudem uśmiechnął się do niej.
- Jesteś gotowa na wielki dzień?

- Chciałabym, żeby to już było jutro - przytaknęła

energicznie. - Chciałabym, żeby już zrobili operację, bo
potem wszystko minie i będę zdrowa. I będę jeździć na
obozy, będę chodzić do szkoły baletowej i... wszystko.
-Spojrzała niespokojnie na Briony. - Będę mogła, ma-
musiu?

- Będziesz robić wszystko, co tylko będziesz chciała,

kochanie.

- No to fajnie, mamo.
Emma wzięła już środek nasenny i ułożyła się wygod-

nie. Oczy miała jeszcze otwarte, ale widać było, że robi się
śpiąca.

- Dobranoc, mamusiu, dobranoc, tatusiu - wyma-

mrotała.



R

S

background image


Ucałowali ją i usiedli po obu stronach łóżka. Przez całą

noc leżała niemal nieruchomo, a oni czuwali nad nią, zda-
jąc sobie sprawę, że to być może po raz ostatni. Obudziła
się wcześnie.

- Czy już jest jutro? - zapytała.
- Tak - zapewniła Briony.
Carlyle wziął Emmę za rękę i wpatrywał się w jej twa-

rzyczkę. Briony wydawało się, że na ustach drżą mu słowa,
których nie umiał wypowiedzieć dotychczas.

I nagle znów zrobiło się za późno. Wpadła jedna pielęg-

niarka, potem druga. Wszyscy byli już w ruchu. Mimo
wczesnej godziny pojawił się Dawid Warfield, wesoło wi-
tając się z Emmą. Na pozór był to najbardziej przeciętny
człowiek, jakiego Briony widziała w życiu. Średniego
wzrostu, bezbarwny, w nieokreślonym wieku. Nawet głos
miał bez wyrazu. Ale doktor Canning podkreślał, że nie ma
lepszego chirurga na świecie. Powiedział parę uprzejmych
zdań do rodziców Emmy, ale szybko skupił uwagę na malej
pacjentce.

- Im szybciej zaczniemy, tym lepiej - oświadczył.

Godziny mijały. Siedzieli niedaleko sali operacyjnej,

trzymając się za ręce, od czasu do czasu wymieniając parę
zdań. Nie mieli już o czym mówić. Raz drzwi przy końcu
korytarza otworzyły się i wybiegła pośpiesznie pielęgniar-
ka. Czekali w napięciu, pewni, że przynosi im tę najgorszą
wiadomość. Ale przeszła obok nich i zniknęła.

Jeszcze godzina. Dwie. Pielęgniarka, która podała Em-

mie środek nasenny, podeszła spokojnie i stanęła przy nich.

- Przykro mi...-zaczęła ostrożnie.
A więc koniec. Koszmar stał się rzeczywistością. Emma


R

S

background image

nie żyje. Briony poczuła, jak ręka Carlyle'a zlodowaciała.
Zbladł upiornie.

- Przykro mi, że państwo musieli czekać tyle czasu

- mówiła dalej pielęgniarka. - To jednak trwało dłużej, niż
się spodziewaliśmy.

- Co? - wyszeptała Briony.
- To zabrało więcej czasu, niż przypuszczał doktor

Warfield. Teraz już skończył.

- Czy to znaczy, że ona żyje?
- Tak, wytrzymała. Teraz wiozą ją na oddział intensyw-

nej terapii. Mogą państwo tam przejść, a ja przyniosę pań-
stwu herbaty.

Przed drzwiami oddziału spotkali doktora Warfielda,

który powiedział im, że następne dwadzieścia cztery go-
dziny będą miały decydujące znaczenie. Mogą przy niej
pozostać.


I znów mijały godziny. Cienka zielona linia widniała na

ekranie monitora. Jej regularny zarys zapewniał o trwaniu
życia. Każdy oddech był zwycięstwem. Przy małej pacjen-
tce stale czuwała pielęgniarka, a obok było jeszcze miejsce
tylko dla jednej osoby. Siedział tam Carlyle, dopóki nie
pokonało go zmęczenie. Odszedł porozmawiać z czekającą
opodal Briony.

- Miałaś rację. Powinienem wcześniej z nią porozma-

wiać. A teraz wciąż myślę o wszystkim, co powinienem jej
powiedzieć i boję się, że już nie będę miał okazji.

- Ale masz jeszcze tę szansę. Mów do niej teraz - na-

legała Briony.

- Przecież ona mnie nie słyszy.
- Nie wiesz tego. Nieprzytomni pacjenci często słyszą.


R

S

background image


Tak mówili mi lekarze w szpitalu, kiedy Sally umierała,

i wiem, że to prawda.

- Skąd wiesz? - Spojrzał na nią szybko.
- Ponieważ... - Była to jej najbardziej bolesna tajemni-

ca i nie sądziła, że będzie kiedyś o tym mówić. Dla niego
gotowa była jednak znieść każde cierpienie. - Ponieważ,
kiedy Sally umierała w śpiączce, trzymałam ją za rękę
i powtarzałam, że ją kocham. I wtedy poczułam uścisk. Aż
do tej chwili nie poruszyła się, ale moją rękę uścisnęła
dosyć silnie. To była ostatnia rzecz, jaką zrobiła. W ten
sposób chciała mi powiedzieć, że mnie słyszy, że rozumie
i że się ze mną żegna. W każdym razie jestem pewna, że
umierała, wiedząc, jak bardzo ją kocham.

- A czy mogłabyś ty... - Zerknął na Emmę.
- Nie - powiedziała Briony. Przykro jej było odmawiać

mu czegokolwiek w takiej chwili, ale nie mogła ulec dla
dobra Emmy i dla dobra Carlyle'a, który miał przed sobą
jeszcze wiele lat życia. - Ona potrzebuje ciebie - tłuma-
czyła. - Ponieważ jeśli zdarzy się to najgorsze i będziesz
musiał ją oddać, to weźmie ją od ciebie Helen. Ale to
musisz być ty, a nie ja. To twoje ręce muszą ją oddać matce.

Po dłuższej chwili Carlylę podniósł głowę. Twarz miał

śmiertelnie bladą, lecz spokojną. Wrócił do łóżka Emmy.
Pochylając się nad nią, zaczął mówić. Początkowo Briony
nic nie słyszała, ale kiedy zapadła noc i zrobiło się ciszej,
pochwyciła kilka słów i wiedziała, że on mówi o wesołym
miasteczku. Dosłyszała „Oswald i Oswald", a potem swoje
imię. Trudno mu było mówić do kogoś, kto nie odpowiadał
i po jakimś czasie zabrakło mu wątku. Spojrzał na Briony,
prosząc o pomoc.

- Mów o weselu - podpowiedziała.


R

S

background image


Usłyszała, że opowiada Emmie, jak ładnie wyglądała,

idąc przez nawę kościelną, o powozie konnym i o wszy-
stkim, co mógł sobie przypomnieć.

Zapadła noc. Przyszła następna zmiana pielęgniarek,

wykonujących rutynowe zabiegi. Podano im herbatę i ka-
napki, zaproponowano, by położyli się do łóżek, ale odmó-
wili, nie chcąc opuszczać małej.

- Mów jej o przyszłości - poradziła Briony. - O tych

wszystkich rzeczach, które będziecie robić razem.

- Kiedy będziesz znowu zdrowa, pójdziesz do szkoły ba-

letowej - mówił posłusznie. - Twoja mamusia także zostałaby
tancerką, gdyby nie wyszła za mnie. Kiedy się urodziłaś, po-
wiedziała, że będziesz lepszą tancerką niż ona. I będziesz.
Przyjdę popatrzeć, jak tańczysz, i będę z ciebie bardzo dumny.

Briony odwróciła się pod wpływem nagłego uczucia

przykrości. Nie powinna teraz myśleć ó sobie, ale sposób,
w jaki Carlyle wymówił słowo „mamusia", mając na myśli
Helen, sprawił jej ból. Całymi miesiącami Emma i Carlyle
nazywali mamusią Briony. Lecz teraz, kiedy dziewczynka
była na granicy życia i śmierci, to Helen powinna być przy
niej. I to jest sprawiedliwe.

Carlyle nadal mówił do Emmy i najwyraźniej już teraz

przychodziło mu to bez trudu. Od czasu do czasu znów
padało słowo „mamusia". Po północy Briony zrozumiała,
że zazdrość, jaką czuła o Deirdre, była niczym w porów-
naniu z jej zazdrością o Helen.

Emma całą noc leżała bez ruchu. Wydawało się niemo-

żliwe, by mogła dłużej walczyć ze słabością i bólem.
O świcie dziecko wydało się Carlyle'owi mniejsze, jak
gdyby już odchodziło na zawsze. Wziął Emmę za rękę.
Zbliżył usta do jej ucha.



R

S

background image


- Kocham cię, najdroższa. I będę cię zawsze kochał.
I wtedy właśnie poczuł, że dziewczynka z wysiłkiem

ściska jego rękę.

- Słyszała mnie. Uścisnęła moją rękę. Tak jak Sally.
- Patrz - powiedziała Briony przez łzy. - Patrz...

Powoli oczy Emmy otworzyły się.

- Cześć, tatusiu - szepnęła.
- Myślałem, że odeszłaś ode mnie. - Pogłaskał ją po

buzi.

- Przecież cały czas byłeś ze mną.
- Tak?
- Mama też tam była. Powiedziała, że wszystko będzie

dobrze. - Uśmiechnęła się i zamknęła oczy.

A potem wokół Emmy zaczęła się krzątanina. Przyszły

pielęgniarki, lekarze, rozpoczęto badania. Słychać było
westchnienia ulgi i śmiech. Wszyscy wydawali się bardzo
szczęśliwi.

Briony wyjrzała przez okno. Światło dnia stawało się

coraz jaśniejsze, świt przynosił nadzieję i obietnicę pogod-
nego poranka. Przymknęła nagle oczy, porażone ostrym
światłem.


R

S

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY


Emma szybko wracała do zdrowia. Po paru dniach spę-

dzonych na oddziale intensywnej terapii przeniesiono ją do
małego słonecznego pokoju z widokiem na budzący się do
życia ogród. Kwitły żółte żonkile. Odradzająca się natura
stanowiła cudowne tło dla szczęśliwej zmiany w ich życiu.

Każdego popołudnia Carlyle śpieszył z pracy do szpita-

la. Emma wyciągała do niego ramiona, a on ją zamykał
w niedźwiedzim uścisku. Briony obserwowała ich
ż uśmiechem. Byli sobie bliscy jak nigdy przedtem.

Dziewczynka zaakceptowała Briony bez zastrzeżeń ja-

ko swoją matkę, a przecież, gdy trwała w letargu, zawie-
szona między życiem a śmiercią, byli z nią tylko Carlyle
i Helen. Jednak zdawało się, że Emma zapomniała o tym
przeżyciu, a Briony nie chciała jej ó to pytać. Po wyzdro-
wieniu małej czuła się niezręcznie. Zgodnie z regułami,
panującymi w świecie interesu, utraciły moc warunki, na
jakich poślubiła Carlyle'a. Ich umowa opierała się teraz na
fałszywych założeniach.

Można było pozostawić rzeczy ich własnemu biegowi,

bo Carlyle, dla dobra Emmy, nigdy nie zażądałby rozwodu.
Mogliby teraz prowadzić spokojne życie, zbliżając się co-
raz bardziej do siebie, może nawet wychowując własne
dzieci, aż z czasem straciłyby znaczenie powody, dla któ-


R

S

background image

rych wzięli ślub. Głos serca szeptał jej, że wszystko byłoby
lepsze niż życie bez niego.

Ale czy na pewno? Jakaś głęboko ukryta, nie znosząca

kompromisu cząstka jej natury nie pozwalała Briony zado-
wolić się drugorzędnym miejscem w jego życiu. Nie go-
dziła się na to. Nie mogła o tym mówić, dopóki Emma
całkowicie nie wyzdrowiała, ale nadchodził czas, gdy obo-
je z Carlyle'em będą musieli spojrzeć prawdzie w oczy,
bez względu na następstwa.

Pewnego wieczoru Carlyle, przychodząc w odwiedziny,

natknął się na Briony tuż przed pokojem Emmy.

- Rozmawiałam z lekarzem o zabraniu małej do domu.

Może wyjść zaraz - zawiadomiła go.

- Świetnie. Dla mnie nigdy nie będzie za wcześnie.

- Carlyle uścisnął córkę. Przez chwilę snuli wspaniałe pla-
ny, co będą robić po jej powrocie. Jednak wkrótce zorien-
tował się, że mała ma jakieś zmartwienie.

- O co chodzi, kochanie?
- Tatusiu, zgubiłam Oswalda. Wypadł z łóżka. Musi

gdzieś tu być.

Carlyle zajrzał pod łóżko, ale nic nie zobaczył.
- Którego mam szukać?

- Oswalda.

- Ale którego Oswalda?

- Oswalda!

Carlyle wszedł pod łóżko i wreszcie dostrzegł na podłodze

wieloryba i pingwina leżących razem.

Emma porwała zwierzaki, dziękując ojcu.
- Zbiłaś mnie z tropu przed chwilą. Nie wiedziałem,

o którego ci chodzi.

- Oswald i Oswald to Oswald. Nie rozumiesz jeszcze?



R

S

background image


- Chyba już zaczynam trochę rozumieć, kochanie. -

Carlyle odruchowo otrzepał ubranie z kurzu, choć pod łóż-
kiem lśniła czyściutka podłoga.


Ku ogólnej radości wszystkich Emma wróciła do domu.

Nadeszły kartki i prezenty od rodziny oraz list od Denisa
z rysunkami śmiesznych ludzików, które rozbawiły dziew-
czynkę. Jedno za drugim następowały ważne wydarzenia:
pierwszy dzień w szkole, pierwsza zbiórka skautek, pier-
wsza lekcja tańca.

- Czy zastanawiałeś się, co teraz zrobimy? - zapyta-

ła Briony męża pewnego wieczoru, gdy Emma była już
w łóżku.

- A niby co mamy teraz zrobić? - odpowiedział pyta-

niem, marszcząc brwi.

- Nie pamiętasz? Wynająłeś mnie na sześć miesięcy,

które właśnie minęły. - Chwyciwszy głęboki oddech, mó-
wiła spokojnie dalej: - Wszystko skończyło się lepiej, niż
przypuszczaliśmy, i bardzo się z tego cieszę. Ale już czas,
bym zaczęła żyć swoim własnym życiem.

- Nie wiedziałem, że o tym myślisz - odezwał się po

krótkim milczeniu.

- Przecież zawarłeś ze mną tylko czasowy kontrakt -

przypomniała.

- Ale ty i Emma stałyście się sobie bardzo bliskie. My-

ślałem... czy nie jest ci dobrze z nami?

- Cieszę się, że to tak szczęśliwie skończyło się dla was

obojga - powiedziała Briony, starannie dobierając słowa.
- Ale w końcu kontrakt to kontrakt, a ty zawsze mówiłeś,
że jesteś człowiekiem słownym. Żadne z nas nie przewi-
działo, że sytuacja aż tak się zmieni.



R

S

background image


- Więc to dla ciebie wszystko? Po prostu zmieniona

sytuacja? - Wzbierał w nim gniew. - Jesteś rzeczywiście
gotowa tak zwyczajnie opuścić Emmę, choć wiesz, jak
wiele dla niej znaczysz?

Powiedz, jak wiele znaczę dla ciebie, myślała. Błagam,

powiedz to!

- Nie chciałabym opuszczać jej, ale... - przerwała

i dodała po chwili: - Ale nie mogę zostać. Chciałabym
zapisać się do szkoły biznesu. To jest około stu kilometrów
stąd, więc musiałabym znaleźć tam mieszkanie. Nie musi-
my z góry mówić o tym Emmie. Ja po prostu stopniowo,
powoli zacznę znikać z jej życia. Ma tyle nowych zajęć
i zainteresowań, że na pewno nie odczuje boleśnie mojej
nieobecności.

- Rzeczywiście tak myślisz? - spytał zimno. - Czy to

tylko wygodny pretekst, żeby robić to, na co masz ochotę?

Poproś mnie, żebym została, ponieważ mnie pragniesz.

Powiedz, że to, co wspólnie przeżyliśmy, ma dla ciebie
duże znaczenie, myślała z rozpaczą w sercu Briony, ale
opanowała się i wróciła do argumentów dotyczących tylko
Emmy.

- Na litość boską, Carlyle, przyjrzyj się życiu Emmy.

Teraz, kiedy cały dzień jest w szkole, dobrze się tam czuje.
Ma masę przyjaciół. Wyjedzie w odwiedziny do Elaine i jej
dzieci, a potem na obóz skautek. Później zacznie się szkoła
baletowa. Grałam tak niewielką rolę w jej życiu, że jeśli
będziemy zręcznie postępować, ona nawet nie zauważy
mojego odejścia.

- A co nazywasz zręcznym postępowaniem? - zapytał

lodowatym tonem.

- Dzisiaj dzwoniła Joyce. Twój ojciec spędzi sześć


R

S

background image


tygodni na plenerze malarskim. Myślę, że Joyce mogłaby
wtedy przyjechać tutaj.

- Aby zamaskować twoje odejście? - zapytał Carlyle

ironicznie.

- Żeby być z Emmą... żeby nie odczuła samotności.

Wiesz, że obie przepadają za sobą.

- Jesteś w dobrych stosunkach z moją matką.
- Tak, jest kochana.
- I ona cię kocha. Podobnie jak cała moja rodzina. Nie

tylko Emma, ale oni wszyscy. Nawet moja siostra Paula,
która z zasady ma pretensje do wszystkich, wyraża się
o tobie z sympatią. Ale to ci nie wystarcza, prawda?

- Nie - odpowiedziała z westchnieniem. - To mi nie

wystarcza.

- Cóż, zrobisz, jak zechcesz - burknął. - Jeśli nieważne

są dla ciebie uczucia innych ludzi...

Powiedz mi, co sam czujesz. Ty, a nie reszta rodziny.
- Musisz mi pomóc, Carlyle. Szkoła przyjmuje tylko

studentów o sprawdzonych kwalifikacjach. Bardzo by mi
się przydał list polecający od ciebie.

- List, w którym polecam własną żonę? Jaką wagę mo-

gliby do tego przywiązywać?

- Masz rację. Posłużę się panieńskim nazwiskiem.
- Powinienem był się tego spodziewać - nachmurzył

się jeszcze bardziej. - Dam ci ten list i do diabła z tobą!


Z listem polecającym od Carlyle'a Briony bez trudu

została przyjęta do szkoły. W ciągu tygodnia mieszkała
w wynajętym pokoju, wracała do domu tylko na weekendy.

Joyce obserwowała jej nowy tryb życia z uniesionymi

w górę brwiami, ale milczała. Podobnie i Emma nic nie


R

S

background image

mówiła na ten temat. Z entuzjazmem odkrywała teraz
świat, pełen nowych zajęć i możliwości, a w weekendy
radośnie witała Briony w domu.

Zwykle Briony wracała do siebie już w niedzielę wie-

czorem, ale raz została aż do poniedziałkowego poranka,
gdy Carlyle wychodził do pracy. Kiedy wieczorem wrócił
do domu, Joyce i Emma grały w warcaby.

- Czy Briony szczęśliwie wyjechała rano? - zapytał

szorstko, padając z ulgą na fotel.

- Odwiozłam ją na stację- odpowiedziała Joyce.

Zapanowała cisza, a Carlyle zdał sobie sprawę, że jego
matka i córka wymieniają spojrzenia i patrzą na niego su-
rowym wzrokiem.

- Czego wy chcecie ode mnie? - zapytał.
- Myślimy, że już czas, abyś nam powiedział, co tu się

dzieje - oświadczyła Joyce.

- A dlaczego ma się coś dziać?
- Bo mamusia powiedziała, że nie przyjedzie na nastę-

pny weekend.

- Widocznie jest bardzo zajęta w szkole - odrzekł Car-

lyle bez przekonania.

- Czyżby? - zapytała Joyce.
- Dlaczego mamusia jest tak okropnie nieszczęśliwa?

- zawtórowała jej Emma.

- Robicie z igły widły i wyobrażacie sobie...
- Ona jest nieszczęśliwa. - Emma wpatrywała się w oj-

ca oskarżającym wzrokiem. - Nie wiedziałeś o tym?

- Nie, nie wiedziałem.
- A powinieneś - nie dawała za wygraną Emma.
- Niby skąd? Ale wy na pewno myślicie, że to moja

wina.


R

S

background image



- Bo tak prawdopodobnie jest - orzekła Joyce.
- Nie chciałem, żeby studiowała tak daleko od domu,

żeby odchodziła od nas - zapewniał, głęboko dotknięty
opinią matki. - Nie było żadnej potrzeby. Powiedziałem
jej, że jest śmieszna.

- Tak powiedziałeś! - krzyknęły obydwie z nie skry-

wanym oburzeniem.

- Są pewne sprawy... Briony i ja... - Bezradnie spoj-

rzał na Emmę. - Sytuacja była inna, kiedy chorowałaś.
O mało nie umarłaś. Potrzebowałaś jej wtedy. - Nie był
pewien, ale miał wrażenie, że córka patrzy na niego z lito-
ścią.

- A co z tobą? - nalegała Emma. - Czy ty jej nie po-

trzebujesz?

- Kochanie, jest masa rzeczy, których nie rozumiesz...
- Nie traktuj córki jak małego głuptasa - powiedziała

Joyce karcąco. - Uważam, że Emma nie należy do tych,
które nie rozumieją.

Carlyle miał wrażenie, że świat stanął na głowie. Niby

nic się nie zmieniło, ale wszystko było inne.

- Myślę, że im wcześniej sprowadzisz z powrotem

Briony, tym lepiej - ciągnęła Joyce, jak gdyby nic się nie
stało. - Może wtedy przestaniesz się zachowywać, jak roz-
złoszczony niedźwiedź.

Chciał się jeszcze bronić, ale uchwycił spojrzenie Emmy

i coś go ostrzegło, by uważał, co mówi.

- Czy ja się tak właśnie zachowuję? - zapytał łagodnie.
- Okropnie - potwierdziła Emma. - Zwłaszcza gdy

dzwoni telefon i okazuje się, że to nie mama.

- Słuchaj, kochanie. Prawdziwy powód, dla którego

Briony odeszła to... - Było mu dziwnie trudno wypowie-


R

S

background image

dzieć te słowa. - Wydaje mi się, że ona mnie nie kocha.
Ona kocha ciebie, a nie mnie - wyrzucił wreszcie z siebie.

- Ależ ona cię kocha! - krzyknęła Emma.
- Nie, nie kocha.
- Kocha.
- Boże, daj mi cierpliwość - mruczała Joyce, gdy

ojciec i córka spierali się jak dwoje dzieci.

- Nic nie rozumiesz - tłumaczył. - Briony nie kocha

mnie.

- Ale mnie powiedziała, że cię kocha!
- Niemożliwe. Kiedy?
- Dawno temu. Zapytałam ją, a ona powiedziała, że cię

kocha bardzo, bardzo - zakończyła Emma triumfalnie.

- Może i tak powiedziała, kochanie - rzekł z wymu-

szonym uśmiechem. - To była z pewnością bardzo miła
rozmowa i może wtedy tak jej się wydawało...

- Powiedziała „bardzo, bardzo" - zawołała Emma,

oburzona jego niedowierzaniem. - Nikt tak nie mówi, jeśli
to nie jest prawda.

- No to teraz już wiesz - zauważyła Joyce.
- Myślę, że obydwie straciłyście rozum! - krzyknął

Carlyle. - To rzeczywistość, a nie bajka dla dzieci. A rze-
czywistość jest taka, że Briony była u nas dla Emmy, a nie
dla mnie. Wyzdrowiałaś, kochanie, i Briony chce wrócić
do własnego życia.

- I tutaj właśnie się mylisz - wtrąciła Joyce.
- Brednie - powiedział ze złością Carlyle i wyszedł.

Na początku pobytu w szkole Briony bała się, że sobie

nie poradzi. Ale wkrótce okazało się, że dzięki świetnej
pamięci i bystrości umysłu może podołać każdemu wy-



R

S

background image

zwaniu, więc nabrała do siebie zaufania. Była pewna, że
taka praca jest jej powołaniem, a miłość do Carlyle'a to
skutek chwilowego zauroczenia, które należy pogrzebać
i zapomnieć.

Wierzyła w to za dnia, kiedy głowę miała zajętą nauką,

ale nocami, leżąc samotnie w ciemnościach, tęskniła bo-
leśnie do ramion Carlyle'a. Nieustannie dręczyła ją wątpli-
wość, czy postąpiła słusznie, czy nie powinna zostać dla
dobra Carlyle'a i Emmy.

Ale Emma nie potrzebowała jej już, a przynajmniej nie

w tym stopniu, co niegdyś. A Carlyle chciał, żeby została,
lecz tylko dla Emmy. Briony wiedziała, że gdyby zgodziła
się na takie warunki, czułaby się jak ktoś utrzymywany z li-
tości. Tak było lepiej. Czekała ją dobra przyszłość, mogła
osiągnąć powodzenie i prawdopodobnie zrobić wymarzoną
karierę, sprawnie pracując głową, ale każąc milczeć sercu.


Zmęczony Carlyle mrużył oczy przed ekranem monito-

ra, na którym cyfry zaczynały już tańczyć. Była trzecia nad
ranem. Od dawna powinien już spać, ale dziwnie niechęt-
nie myślał o pójściu do sypialni. W ogromnym łóżku, które
dawniej tak dobrze mu służyło, czuł się teraz jak na pustyni.
Odszedł od komputera i położył się na kanapie.

Obudziło go delikatne dotknięcie małej rączki.
- Tatusiu - powiedziała Emma.
- Co tu robisz o tej porze? - spytał, przecierając oczy.
- Chciałam z tobą porozmawiać.
- Czy to nie może poczekać do jutra?
- Nie. Chodzi o mamusię.
- Kochanie, powiedzieliśmy sobie wszystko po po-

łudniu.



R

S

background image

- Nie - powiedziała poważnie Emma. - Mam na myśli

mamusię i mamusię.

- Nie jestem pewien, że... - Coś ostrzegło go, że cho-

dzi o rzecz bardzo ważną. Najpierw nie pojmował, ale
potem rozjaśniło mu się w głowie. - Czy to coś takiego jak
Oswald i Oswald?

- Wiedziałam, że zrozumiesz - westchnęła z ulgą.
- Nie wszystko. Może lepiej będzie, jak mi to dokładnie

wyjaśnisz.

Wyciągnął do niej ramiona. Emma usadowiła się obok

na kanapie i zaczęła opowiadać.


O dziewiątej wieczorem Briony z bijącym sercem pode-

szła do drzwi, bo nagle usłyszała pukanie. Kto mógł od-
wiedzić ją o tej porze? Jedynie Carlyle...

- Ach, to ty... - zawołała, niezdolna ukryć rozczaro-

wania na widok Denisa.

- No cóż, właśnie powiedziałaś mi to, czego chciałem

się dowiedzieć - westchnął. - Czy mogłabyś mnie chociaż
poczęstować filiżanką kawy?

- Wejdź, proszę. Miło cię widzieć. - Wzięła się

w garść.

- Ale o wiele milej byłoby widzieć Carlyle'a, prawda?

Co ma znaczyć to wzruszenie ramion?

- Znaczy, że między mną a Carlyle'em wszystko skoń-

czone. Teraz już nawet o nim nie myślę.

- Kłamczucha. Rozczarowałaś się, bo zobaczyłaś, że to

nie on przyszedł...

- Och, to trwało tylko chwilę - uśmiechnęła się blado.

- Co robisz w tej leśnej dziurze?

- Oczywiście przyjechałem, żeby ciebie zobaczyć. My-



R

S

background image

siałem, że być może będę miał u ciebie teraz szanse, ale
już wiem, że nie.

- Usiądź i opowiadaj, co słychać. Jak się ma... każde

z nich?

- Niewiele mogę powiedzieć. Carlyle nigdy nie szukał

specjalnie mojego towarzystwa, a od świąt jestem całkowi-
cie w niełasce.

- Nonsens. Pobraliśmy się tylko dla Emmy. On nigdy

nie dbał o mnie - odpowiedziała Briony na zadane wcześ-
niej pytanie.

- No i kto teraz mówi głupstwa? Był zazdrosny jak

diabli, kiedy mnie przyłapał, jak cię całowałem.

- Nie był zazdrosny. Bał się tylko, że Emma zobaczy.
- Briony, jak na mądrą kobietę jesteś okropnie głupia

- powiedział po krótkim milczeniu. - A twój mąż jest je-
szcze głupszy. Ach, kawa, dziękuję.

Posiedział z pół godziny, wygadując jak zwykle jakieś

tam nonsensy, a potem, okazując więcej delikatności, niż
by go o to podejrzewała, zostawił ją w spokoju.

Była już w łóżku, gdy znów usłyszała pukanie. Narzu-

ciła szlafrok i z niechęcią podeszła do drzwi. Była pewna,
że to Denis.

- Nie powinieneś przychodzić o tej porze... - powie-

działa otwierając. Nagle urwała i stanęła bez tchu.

- Czy mogę wejść? - spytał Carlyle.
W milczeniu zamknęła za nim drzwi. Patrzyli na

siebie.

- Myślałaś, że kto to puka? Denis?
- Był u mnie dziś wieczorem. - Odzyskała głos.
- Wiem, -widziałem, jak przyjechał i czekałem, by zo-

baczyć, jak długo zostanie u ciebie.




R

S

background image


- Tylko pół godziny - szepnęła. W twarzy Carlyle'a

było coś, czego nigdy przedtem nie widziała i jej serce
zaczęło bić jak szalone.

- Tak, pół godziny - powtórzył. - Ale przyznam się, że

gdyby Denis został u ciebie na noc, odszedłbym i nie zo-
baczyłabyś mnie już nigdy...

- O tym nie mogło być mowy. Dlaczego przyjechałeś,

Carlyle?

- Przyjechałem zabrać cię do domu - wyrzekł po dłu-

gim milczeniu.

- To jest teraz mój dom.
- Twój dom to Emma i ja. Jeśli tego potrzebujesz, to

proszę bardzo. - Wskazał na książki. - Możesz wybrać
każdą pracę, jaką zechcesz, jeśli ma to dla ciebie aż takie
znaczenie.

- Carlyle, ty nie masz pojęcia, co ma, a co nie ma dla

mnie znaczenia.

- Tak mówi Emma i moja matka - zmarszczył brwi.
- I przyjechałeś, bo one cię tu wysłały?
- Tak... Nie... to coś więcej, ale trudno mi to wyjaśnić.

Jedyna rzecz, jaka jest dla mnie jasna, to to, że pragnę, abyś
wróciła. Mój dom bez ciebie już nie jest domem. - Widział
wciąż ten nieustępliwy wyraz na jej twarzy i zrozumiał, że
nie wypowiedział jeszcze właściwych słów. Nie umiał ich
znaleźć.

- Nie rozumiem - powiedziała Briony. - Denis wy-

szedł godzinę temu. Jeśli widziałeś, jak wychodził, dlacze-
go nie zapukałeś od razu?

Nagle zdał sobie sprawę, że znalazł te potrzebne słowa.
- Bałem się - odparł po prostu.
- Ty się bałeś?


R

S

background image


- To było takie ważne... A jeśli nic nie rozumiem i ty

mnie nie kochasz.

- Nie kocham? - spytała niedowierzająco. Nie była

pewna, czy dobrze słyszy.

- Emma mówi, że mnie kochasz, że tak jej powiedzia-

łaś. Przypuszczałem, że czegoś nie zrozumiała, ale ona
upierała się, że powiedziałaś: „bardzo, bardzo". Jej zda-
niem to świadczy o prawdziwości twoich słów. - Patrzył
na nią z niespokojnym pytaniem w oczach.

- Och, ty głuptasie - westchnęła. - Ty kochany głup-

tasie.

- Wiem, że jestem osłem - przyznał z rzadką u niego

pokorą. - Chodzi tylko o to, do jakiego gatunku osłów
należę?

Odpowiedziała w jedyny możliwy sposób, zarzuca-

jąc mu ręce na szyję. Pocałowała go po raz pierwszy
z uczuciem odwzajemnionej miłości. Na chwilę znierucho-
miał ze zdumienia, ale potem porwał ją gwałtownie w ob-
jęcia.

- Kocham cię, kocham -powtarzał ciągle. -Kochałem

cię od wielu miesięcy, ale nie wiedziałem, jak ci to powie-
dzieć. Byłaś taka daleka.

- Myślałam, że tego właśnie chcesz. Stale przypomina-

łeś mi, że robisz to tylko dla Emmy, że zawarliśmy umowę.

- Nie chciałem, żebyś była skrępowana - tłumaczył.

- Wiedziałem, że przywiązujesz wagę do tej umowy.

- Do diabła z umową! - zawołała. - Czy myślisz, że

wyszłabym za ciebie dla pieniędzy czy dla kariery? Napra-
wdę tak myślałeś?

- Nie wiem już, co mam myśleć. Nic z tego, w co wie-

rzyłem, nie okazało się prawdziwe.



R

S

background image


- To jest prawdziwe - szepnęła, muskając łagodnie je-

go usta wargami.

- Tak - jęknął. - To jest prawdziwe. Tylko to.
- Kochanie, dlaczego my tracimy czas?
- Masz rację - powiedział, porywając ją na ręce. Ko-

pnięciem otworzył drzwi do sypialni. .

Kochali się, jakby to był ich pierwszy raz. Przeszłość

się nie liczyła. Odnaleźli się jako kochankowie, pełni na-
dziei na przyszłe wspólne życie, teraz i na zawsze.

- Nie mogę uwierzyć, że naprawdę mnie kochasz - po-

wiedziała potem, gdy leżeli obejmując się.

- Uwierz. To nagle spadło na mnie. Byłaś taka piękna,

gdy szłaś przez nawę kościelną. Myślałem o tobie tylko ze
względu na Emmę i nagle okazało się, że jesteś zachwyca-
jąca. Ale tak niechętnie zgodziłaś się wyjść za mnie...

- To dlatego, że Sally...
- Nie wiedziałem o tym. Myślałem, że trzeba postępo-

wać ostrożnie. Niekiedy stawałaś się bardziej czuła dla
mnie, ale potem znów mnie odpychałaś. Gdy pozwoliłaś
mi kochać się z tobą, myślałem, że mam szansę, ale potem,
niestety, nic się nie zmieniło.

- Widziałam, jak patrzysz na fotografię Helen i Emmy.
- Emma była na zdjęciu z tobą. To na ciebie patrzyłem.
- Ale byłeś zgnębiony. Myślałam, że czujesz się winny

wobec Helen.

- Żegnałem się z nią. Zabrało mi to zbyt wiele czasu.

Ale wtedy już byłaś ty i wypełniałaś moje serce tak, jak
żadna kobieta od chwili jej śmierci. Tak cię kochałem,
Briony, a ty mnie nigdy nie ośmieliłaś... W święta byłem
gotów zamordować Denisa.

- Za ten niewinny pocałunek pod jemiołą?


R

S

background image


- Przez ten niewinny pocałunek o mało nie dostałem sza-

łu. Wiedziałem, że cię kocham, ale nie wiedziałem, że aż tak,
dopóki nie zwariowałem z zazdrości. Przekonałem się, że
jestem człowiekiem zazdrosnym i zaborczym. Wrócisz ze
mną jutro do domu, prawda? Możesz się uczyć biznesu w ja-
kiś inny sposób, nie tutaj, nie tak daleko ode mnie.

- Już nigdy z dala od ciebie, najdroższy. Dopóki bę-

dziesz mnie chciał.

- Chcę cię. I to nie tylko ja. Więc muszę się przyznać...
- Do czego?
- Emma powiedziała mi, że mogę nie wracać do domu,

jeżeli cię nie przywiozę.

Śmiali się długo, aż do łez.
- Och, jak to dobrze być jej matką-powiedziała, ocie-

rając oczy.

- Muszę ci jeszcze coś powiedzieć - dodał spokojnie.

- Sam o tym nie wiedziałem aż do wczoraj. Pamiętasz, że
kiedy oprzytomniała po operacji, to powiedziała: „Mamu-
sia tam była"... Otóż... miała na myśli coś innego, niż
przypuszczaliśmy.

- Na pewno mówiła o Helen - powiedziała Briony:
- Tak, ale ona mówiąc to, myślała też o tobie. Niezu-

pełnie to rozumiem, ale gdziekolwiek ona wtedy była, wy
obie, ty i Helen, byłyście tam także. Wyjaśniała mi to
wczoraj w nocy. Oswald i Oswald, mamusia i mamusia...
Dla niej to jest zupełnie proste.

Tylko takiego wyznania brakowało jej do pełni szczę-

ścia.


Wczesnym rankiem wrócili do domu. Świt zaledwie

wstawał i gdy samochód wjechał na podjazd, wszyscy-do-



R

S

background image

mównicy byli jeszcze pogrążeni we śnie. Poza małą osóbką
wyglądającą przez okno na piętrze, która znikła, gdy oboje
wysiedli z wozu.

Rozradowana Emma zbiegła pędem ze schodów i rzu-

ciła się w ramiona Briony.

R

S


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
388 Harlequin Romance Gordon Lucy Zaślubiny w Gretna Green
223 Gordon Lucy Powrót do Rzymu
905 Harlequin Romans Gordon Lucy Prawdziwy skarb
993 Harlequin Romans Gordon Lucy Lato w Rzymie
Bilet do Neapolu Gordon Lucy
Gordon Lucy Harlequin Romans 517 Zdobycz szejka
Gordon Lucy Bracia Martelli 03 Zdązyć do Palermo
Harlequin Orchidea 015 Daniels Kayla Z miłości do córki
Gordon Lucy Gwiazdka miłości 1994 Wigilijna opowieśc
1994 03 Gwiazdka miłości 1994 1 Gordon Lucy Wigilijna opowieść
Gordon Lucy Harlequin Romans 1048 Szczęśliwa Gwiazdka
0919 Gordon Lucy Bracia Rinucci 02 Bilet do Neapolu
138 Harlequin Romance Field Sandra Burzliwa milosc
miłość do ojczyzny
MIŁOŚĆ DO WSZYSTKICH cz druga bis

więcej podobnych podstron