Lucy Gordon
Powrót do Rzymu
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kto to jest? Kim jest ten mężczyzna, który przyszedł na pogrzeb Bena i
dlaczego tak się na mnie gapi?
„Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz..." - zaintonował kapłan nad
otwartym grobem. Żałobnicy dygotali z zimna, skrapiani lutową mżawką, a
wdowa nie mogła się doczekać końca ceremonii.
„W proch się obrócisz". Jak to świetnie pasuje do mojego małżeństwa.
Rozejrzała się dokoła, napotykając wzrokiem jedynie obojętne twarze.
Nic dziwnego. Ben Carlton miał wielu znajomych, ale żadnych przyjaciół.
Jego życie wypełniały podejrzane interesy i chwiejne znajomości.
Nie byłam wyjątkiem, pomyślała. Paskudne małżeństwo zawarte z
paskudnych powodów, paskudnie zakończone.
Wielu z obecnych na cmentarzu w ogóle nie znała. Niektórych poznała
przelotnie na proszonych kolacjach. Ben uwielbiał wydawać przyjęcia. Innych
widywała na imprezach w jego firmie. Wszyscy wyglądali jednakowo.
Wyróżniał się tylko ten mężczyzna.
Stał po przeciwnej stronie mogiły, przyglądając się jej beznamiętnym
spojrzeniem. Nie oderwał od niej wzroku nawet pod koniec obrzędu, gdy
trumnę opuszczano do grobu. Przypatrywał jej się natarczywie, jakby chciał tą
nieustanną obserwacją uzyskać odpowiedź na jakieś pytanie.
Na próżno próbowała skierować oczy w inną stronę.
Był to wysoki brunet, dobiegający czterdziestki, emanujący tym rodzajem
władczej aury, która wszystko wokół redukuje do zera. Gdy się odezwał,
odstępując na bok, by ułatwić przejście jakiejś kobiecie, Elise wychwyciła w
jego głosie obcy akcent. Pomyślała, że to być może przedstawiciel Farnese
Internationale, wielkiej firmy z siedzibą we Włoszech, która ostatnio tak
R S
niespodziewanie zatrudniła Bena.
Elise nie bardzo się orientowała w interesach prowadzonych przez męża,
odnosiła jednak mgliste wrażenie, że miał opinię niedołęgi. Toteż zdumiało ją,
że potężnej międzynarodowej korporacji mogło zależeć na przyjęciu go do
swego grona.
Ben powiadomił ją o tym ze złośliwym uśmieszkiem. Cieszył się, że nie
miała racji, uważając go za kiepskiego biznesmena.
- W Rzymie będziemy pławić się w luksusie - piał. - Oko ci zbieleje na
widok naszego mieszkania.
W ten sposób wydało się, że bez porozumienia z nią kupił apartament. Co
więcej, potajemnie sprzedał też ich londyńskie mieszkanie.
- Nie chcę jechać do Rzymu - oświadczyła z wściekłością. - I zadziwia
mnie, że ty się na to godzisz. Myślisz, że zapomniałam...
- Nie pleć głupstw - przerwał jej. - Tamta sprawa to odległa przeszłość.
Dostałem odpowiedzialną pracę i będziemy często podejmować gości.
Odświeżysz dzięki temu swój włoski, a poza tym będziesz mi potrzebna.
Przecież wiesz, że nie mówię po włosku, a ty dajesz sobie radę.
- Poza tym bez mojej wiedzy wyprowadziłeś nasze pieniądze za granicę -
dodała.
- To dlatego, żeby cię zniechęcić do pomysłów o rozwodzie - zachichotał.
- Już ja wiem, co ci chodzi po głowie.
- A może pójdę własną drogą i będę na siebie zarabiać.
- Po tylu latach wygodnego życia? - Ben parsknął śmiechem. - Nigdy.
Rozleniwiłaś się.
Elise milczała. Być może naprawdę nie będzie się już w stanie
usamodzielnić? Była to przygnębiająca myśl.
Przed opuszczeniem Londynu przenieśli się do hotelu Ritz, ale do
R S
wyjazdu nie doszło. Ben zmarł na atak serca, zabawiając się w innym hotelu z
jakąś kobietą, która znikła po wezwaniu pogotowia.
W końcu pogrzeb dobiegł końca. Ludzie zaczęli się rozchodzić, składając
jej kondolencje, a ona czuła wciąż na sobie posępny wzrok nieznajomego.
- Zapraszam na stypę do hotelu - powtarzała raz po raz. - Benowi bardzo
by na tym zależało.
- Mam nadzieję, że i ja zostanę zaproszony - odezwał się nagle
nieznajomy. - Pani mnie nie zna. Nazywam się Vincente Farnese, mąż pani
miał wkrótce podjąć pracę w mojej firmie.
Ben mówił jej, że Farnese jest jednym z najbardziej wpływowych ludzi
we Włoszech. Bogaty, z koneksjami w rządzie, z ministrami za pan brat. Nie
posiadał się z dumy, że Farnese chce go zatrudnić.
- Ben wspominał mi o panu. To ładnie, że przyjechał pan na pogrzeb.
Oczywiście zapraszam na przyjęcie.
- Bardzo pani łaskawa - rzekł gładko.
Nagle przestało ją wszystko obchodzić. Chciała tylko, żeby to się
skończyło jak najszybciej. Zamknęła oczy i zachwiała się lekko, ale czyjeś
silne ręce ją podtrzymały.
- Już niedługo - powiedział cicho Farnese. - Niech się pani trzyma -
mruknął i poprowadziwszy ją do auta, dał znak szoferowi, że sam otworzy
drzwi.
Zanim wsiadła, dostrzegła wpatrzoną w nią nienawistnie kobietę, która
zwróciła już jej uwagę na cmentarzu. Wyglądała na około trzydzieści lat,
ubrana była na czarno w drogie rzeczy, ale w sposób ostentacyjnie przesadny.
- Kim jest ta osoba? - spytał Farnese, siadając obok Elise.
- Nie wiem - odparła. - Widzę ją pierwszy raz.
- Z jej spojrzeń można by sądzić, że dobrze panią zna.
R S
Szybko dotarli do Ritza, gdzie w ogromnym apartamencie, który wynajął
Ben, urządzono bufet dla żałobników. Elise nie rozpaczała po nim, lecz
postanowiła pożegnać go godnie, jak przystało zamożnemu biznesmenowi z
pozycją, choć zamożność Bena była raczej wątpliwa, a co do pozycji, istniała
ona głównie w jego wyobraźni.
Przeglądając się w wielkim hotelowym lustrze, stwierdziła, że w
dopasowanej czarnej sukni i czarnym kapelusiku na jasnych włosach jest
idealnie wystylizowana do roli wytwornej wdowy. Znała się na tym, gdyż
marzyła jej się kiedyś kariera projektantki mody, ale życie potoczyło się w
innym kierunku.
Elise była piękna i zdawała sobie z tego sprawę bez fałszywej
skromności. Naturalna blondynka o dużych błękitnych oczach i kształtnej
figurze. Przez ostatnie osiem lat Elise robiła wszystko, aby wyglądać ślicznie,
elegancko i seksownie, bo Benowi na tym właśnie zależało najbardziej.
Stanowiła jego własność i jako taka musiała być ideałem. Była stałą
bywalczynią salonów urody i sal gimnastycznych. Fryzjerzy i masażyści dbali,
by spod ich rąk wychodził nienagannie wykończony produkt.
Była taka, jaką miała być dla świata. Szykowna, pełna wdzięku, umiejąca
się znaleźć. Tylko ona wiedziała, że w środku jest pusta. Ale nie przeszkadzało
jej to.
Dawniej w jej osobowości tkwiło coś więcej, ale dziś już prawie o tym
zapomniała. W tajnym schowku było miejsce na szalone uczucia, namiętność,
gorące pragnienia, igranie z losem. Po małżeństwie z Benem wyrzuciła klucz
od tej kryjówki i już go nie odzyskała.
Krążyła wśród gości, pilnując, by jedli i pili. Nic ją z tymi ludźmi nie
łączyło; była rada, że niedługo sobie pójdą i wreszcie dadzą jej spokój.
R S
Signor Farnese tymczasem brylował. Wszyscy wiedzieli, kim jest, i
każdy chciał z nim porozmawiać; był kimś, kim tak bardzo pragnął być Ben.
Widać było, że opanował sztukę życia i nie zamierza zbaczać z tej drogi.
Przywódca stada lwów, pomyślała Elise. Ale co on tu robi?
Wśród gości była też owa młoda kobieta o wyzywającym spojrzeniu;
najwyraźniej ociągała się z wyjściem.
- My się chyba nie znamy - zagadnęła ją z uśmiechem Elise, gdy
przyjęcie dobiegało końca. - To miło z pani strony...
- Niech sobie pani daruje ten towarzyski kit - przerwała niegrzecznie
nieznajoma. - Nie wie pani, kim jestem?
- Niestety nie. Przyjaźniła się pani z moim mężem?
- Przyjaźniła się? Ha! Można to i tak nazwać.
- Rozumiem. To pani była może z nim, gdy dostał ataku?
- Nie. Słyszałam o tym, ale to nie ja - zaśmiała się.
- Kim pani jest?
- Nazywam się Mary Connish-Fontain.
- Czy to ma mi coś mówić?
- Owszem. Przyszłam po sprawiedliwość dla mojego syna. Jego ojcem
jest Ben! Chłopiec nazywa się Jerry. Ma sześć lat.
Elise była żoną Bena od ośmiu lat, ale nie zdziwiła się.
- Ben wspierał panią finansowo? Nie wierzę.
- Bo zerwaliśmy ze sobą, zanim Jerry się urodził. Ben nie chciał pani
zranić.
Teraz Elise była pewna, że to kłamstwo. Ben nigdy nie troszczył się o jej
uczucia.
- Wyszłam za mąż - dodała Mary. - Ale nasze drogi się rozeszły.
- Jak się nazywał pani mąż? - spytał nagle Farnese.
R S
- Alaric Connish-Fontain. Bo co?
- Znam to nazwisko. Plajta pani męża była dość głośna. Nic dziwnego, że
znów pani zarzuca wędkę. Przy okazji - jak mąż potraktował syna Bena? -
spytała Elise.
- Myślał, że to jego dziecko.
- A teraz, gdy zbankrutował, Jerry nagle został synem Bena. Uważa mnie
pani za głupią?
- Jerry powinien dziedziczyć po Benie i dopilnuję tego. Sprzeda pani
swój piękny dom i da mi połowę gotówki. Co w tym śmiesznego?
- Śmieję się, bo nie mam domu. Dlatego mieszkam w hotelu. Ben
sprzedał dom. Chciał w ten sposób zmusić mnie do wyjazdu do Włoch. I kupił
zaraz mieszkanie w Rzymie.
- Nie dam się na to nabrać. Wyszła pani za Bena dla pieniędzy i przez
osiem lat na pewno uzbierała pani niezłą sumkę na czarną godzinę.
Przez chwilę Elise miała ochotę wygarnąć jej całą prawdę o kulisach
zaślubin z Benem, ale powstrzymała się. Lata koszmarnego małżeństwa
nauczyły ją panowania nad sobą.
- Może mi pani nie wierzyć, ale nie istnieje żadna sumka na czarną
godzinę.
- Jednak stać panią na luksusowy hotel - zauważyła Mary.
- Nie stać mnie. Mam zamiar wyprowadzić się stąd jak najszybciej.
- Wszystko jedno, dokąd się pani uda, i tak będę panią ścigać.
- Nie robiłbym tego na pani miejscu - odezwał się nagle Farnese z
przewrotnym uśmieszkiem. - Pani Carlton ma serce z kamienia. Nic pani od
niej nie wyciągnie.
Elise popatrzyła na niego ze zdumieniem, nie rozumiejąc, skąd wzięła się
nagle ta uwaga. Diabelski błysk w oczach świadczył, że coś knuje.
R S
- Musi pan ją dobrze znać - stwierdziła lodowato Mary.
- Zgadza się - przyświadczył. - Swojego czasu dała mi popalić.
Mary kiwnęła głową ze zrozumieniem. Najwyraźniej złapała haczyk.
- W takim razie współczuję panu. Ben opowiadał mi, jak za nim goniła,
żeby się dobrać do forsy, a po ślubie robiła mu świństwa.
- To kłamstwo! - wybuchnęła Elise. - To on za mną biegał. Dopadł mnie
w Rzymie...
- Zwabiony w pułapkę. Wiedziała pani, jak go usidlić. A co do tego pana
- wskazała na Vincenta - jestem pewna, iż jego żona nie wie, że jest tutaj.
- Nie mam żony - odparł Farnese. - I jestem z tego nadzwyczaj
zadowolony. Kobiety są bezlitosne.
- Po co w takim razie krąży pan wokół tej modliszki? Nie wystarczy panu
nauczka, którą pan już dostał? Ona rozdaje ciosy na lewo i prawo.
Przypuszczam, że nigdy jej na nikim nie zależało.
- To akurat prawda - rzekł cicho Farnese. - Nawet nie wie pani, jakie to
prawdziwe.
- Więc na co pan czeka?
- Niektóre kobiety tak działają na mężczyzn, że wybaczają im wszystko i
nadal nie tracą nadziei.
- Ale ja nie jestem mężczyzną - ucięła Mary. - Nie spocznę, póki nie
dostanę tego, co mi się należy.
- Dobrze, lecz nie w ten sposób - powiedział spokojne Farnese. - Musi się
pani uzbroić w testy DNA i wtedy pani Carlton będzie bezradna.
- Ale Ben nie żyje. Za późno na testy.
- W szpitalu na pewno mają próbki jego krwi - wtrąciła Elise. - To
załatwi sprawę.
- Nie potrzeba żadnych testów - odparła z irytacją Mary. - Jerry jest
R S
synem Bena i kwita. Dogadajmy się jakoś i dam pani spokój...
- Może to pani zrobić od razu - odparła Elise. - Nie urodziłam się
wczoraj. Jeśli pani nie zniknie w ciągu dziesięciu sekund...
- Grozi mi pani?
- Tak.
- Skomunikuje się z panią mój adwokat.
- Żegnam!
- Wrócę. Nie uda się pani wywinąć.
- Oczywiście - przytaknął Farnese. - Sprawiedliwość w końcu weźmie
górę - powiedział i wyszedł razem z Mary.
- Od lat nie miałam takiej frajdy - oświadczyła Elise po jego powrocie. -
Myślała, że się ugnę.
- Głupio z jej strony - rzekł Farnese.
- Jeszcze chwila, a przestałabym się kontrolować i zrobiłabym coś, czego
musiałabym żałować.
- To nie w pani stylu. Cały czas była pani twarda jak stal. Godne
podziwu.
- Dziękuję. Ale ona chyba nadal się wściekała.
- Poradziłem jej, żeby się ze mną skontaktowała. Nie będzie pani długo
nachodzić.
- Jednak całkiem możliwe, że to dziecko jest Bena.
- Nie. W zeszłym roku był artykuł o jej mężu jako znanym finansiście i
wzorowym ojcu rodziny. Na zdjęciu podobieństwo ojca do syna było uderza-
jące. Ta pani chce po prostu wyłudzić pieniądze.
- Ale pan udawał jej sprzymierzeńca.
- Żeby się jej jak najprędzej pozbyć. Zaszokowało to panią?
- Och, nie, nie...
R S
Elise zaniosła się nagle niekontrolowanym śmiechem.
- Signora - odezwał się Farnese, ale Elise zdawała się go nie słyszeć. -
Signora...
- Nic mi nie jest - wykrztusiła wreszcie.
- Zdaje się pani.
Pociągnął ją nagle ku sobie i przytrzymał mocno w ramionach. Powinna
go odepchnąć, zamiast stać bezwolnie, ale ogarnęło ją dziwne uczucie ulgi, że
jest w jego objęciach bezpieczna i nic złego nie może się jej teraz przytrafić.
- Zaraz się uspokoję - rzekła po chwili drżącym głosem. - Lepiej, żeby
pan już poszedł.
- Nie mogę pani zostawić samej w tym stanie. Proszę usiąść.
Poprowadził ją do krzesła i odszedł, wracając zaraz z kieliszkiem
szampana.
- Proszę to wypić - powiedział. - Nic innego nie zostało.
- Nie mogę pić szampana na stypie po śmierci męża.
- Dlaczego nie? Przecież był pani całkowicie obojętny.
- Rzeczywiście - rzekła i opróżniwszy duszkiem kieliszek, poprosiła
gestem o następny.
- A dlaczego pani tak płacze?
- Co takiego? Widział pan, bym uroniła dziś choćby łzę?
- Nie dzisiaj. Płacze pani w samotności.
Była to prawda. Płakała nocami. Opłakiwała swe puste życie, zrujnowane
nadzieje, a nade wszystko pewnego młodzieńca, po którym pozostały jej boles-
ne wspomnienia sprzed wielu lat. Ale skąd o tym wiedział ten Włoch?
- Ma to pani wypisane na twarzy - odpowiedział na jej niewypowiedziane
pytanie. - Makijaż tego nie skryje.
- Jednak inni tego nie widzą.
R S
- Ale ja tak - rzekł miękko. - Proszę dopić szampana i pójdziemy coś
zjeść.
- Dziękuję, wolę zostać sama.
- Źle się będzie pani czuła... sama w tym miejscu o wiele za dużym dla
pani.
- Ben chciał, żeby było duże - odparła machinalnie.
- Tak myślałem. Lubił zadawać szyku, prawda?
- On nie żyje. Nie będę z panem o nim mówiła. To skończony temat.
- Ale śmierć nigdy nie kończy wszystkiego. Nie dla tych, którzy zostali
przy życiu. Niech pani wyjdzie ze mną i opowie mi wszystko, czego by pani
nie opowiedziała nikomu innemu. To pani sprawi ulgę.
- Zgoda. Czemu nie? - odrzekła, mówiąc sobie, że nigdy go już przecież
nie zobaczy i że nie jest to forma zbyt szybko odzyskanej swobody.
- Ale przedtem proszę zrzucić to czarne przebranie.
- Co mam włożyć? Ma pan jakieś sugestie?
- Coś szokującego.
- Nie noszę takich rzeczy.
- A szkoda. Kobieta z pani twarzą i figurą może sobie na to pozwolić.
Jestem pewien, że i Benowi spodobałby się ten styl. I założę się, że ma pani
coś śmiałego w swojej szafie.
- Gdy pokażę się teraz w czymś takim, ludzie zaczną sarkać.
- Przecież nie obchodzi pani, co ludzie gadają.
- Ale powinno - odparła, nie chcąc się przyznać, że propozycja wydała się
jej niebezpiecznie pociągająca.
- Och, bądźmy szczerzy, chyba nigdy to pani nie obchodziło. Najwyżej
nazwą panią skandalistką, ale jestem pewien, że taka przemiana dobrze pani
zrobi. Stanie się początkiem nowego życia. Bez Bena. Bez obciążeń.
R S
- Nieźle to pan sobie wykoncypował.
- Lubię wszystko starannie zaplanować. Uwzględniając różne
okoliczności.
- Powinien pan z tym uważać. Taka przezorność budzi podejrzenia.
- Co pani przez to rozumie? - spytał trochę zbity z tropu.
- W innej epoce mógłby pan spłonąć na stosie jako czarownik.
- Teraz też nazywają mnie czarownikiem i kupują moje akcje. Ale
pospieszmy się. Czas ucieka.
Elise poszła do sypialni, zastanawiając się, skąd Farnese wiedział o
nieprzyzwoicie śmiałej sukni, którą Ben kiedyś dla niej wybrał i nalegał, by się
w niej pokazywała. Była z jedwabiu w kolorze miodu, z bardzo głębokim
dekoltem i tak obcisła, że należało ją nosić, nie mając nic pod spodem. Od-
ważyła się ją włożyć tylko raz.
Przymierzyła kreację przed lustrem, stwierdzając ze zgrozą, że jej się
podoba. Ale teraz była już inną osobą.
Nabrała powietrza w płuca, otworzyła z rozmachem drzwi i wyszła z
sypialni. Ale Farnese zniknął.
R S
ROZDZIAŁ DRUGI
Pomyślała z oburzeniem, że sobie z niej zakpił, gdy rozległo się pukanie
do drzwi i Włoch pojawił się w progu.
- Poszedłem do swojego pokoju, żeby się przebrać - wyjaśnił.
- Czy pan także mieszka w Ritzu?
- Tak. Nie mam biura w Londynie. Czy mogę powiedzieć, że wygląda
pani wspaniale? Wszyscy mężczyźni będą mi zazdrościć.
- Niech się pan nie wysila na takie komplementy.
- Czemu? Czy kobiety nie przepadają za nimi?
- Ja nie. Nasłuchałam się ich od Bena, dla którego byłam częścią
wizerunku. Jeśli i panu o to chodzi, zostanę raczej w hotelu.
- Proszę o wybaczenie. Ma pani rację. Nie pisnę już słowa na temat pani
urody. Auto czeka.
Pojechali niedaleko - do ekskluzywnego klubu o nazwie Babilon. Ben na
próżno ubiegał się o członkostwo w nim.
Elise nie była głodna, lecz po przystawce z krabów w sosie rémoulade
nabrała apetytu. Przez jakiś czas milczeli, delektując się sałatką i stopniowo
Elise zaczęła się odprężać. Jutro problemy powrócą, ale nie chciała o nich
myśleć.
- Dlaczego powiedział pan tej kobiecie, że mam serce z kamienia? -
spytała. - Nic pan o mnie nie wie.
- Chciałem ją postraszyć. A zresztą czy kobiety nie potrafią w razie
potrzeby być bezlitosne? Pani pewnie też to się zdarzało.
- Owszem. Ta dama nie była pierwsza.
- Zaskoczyło to panią? Musiał się z nią związać tuż po waszym ślubie.
- Nic, co dotyczy Bena, nie mogło mnie zaskoczyć. Włącznie z
R S
okolicznościami jego śmierci.
- Była pani dobrą żoną?
- N-Nie - odparła krótko.
- Ale chyba kochała go pani w swoim czasie?
- Nigdy go nie kochałam.
- To bardzo interesujące.
- Pan też uważa, że wyszłam za Bena wyłącznie dla pieniędzy. Niech pan
sobie myśli, co chce.
- Przepraszam. To normalne, że po takim dniu trudno pani utrzymać
nerwy na wodzy.
- Niech pan skończy z tą wyrozumiałością i okazywaniem mi
współczucia. To do pana nie pasuje.
- Bardzo wnikliwa uwaga. Ale oto i główne danie. Polędwica wołowa z
sosem béarnaise, do tego czerwone wino - powiedział Farnese, przechodząc
nagle na włoski. - Ben mówił mi, że liczy na panią w Rzymie ze względu na
znajomość języka.
- Przed ślubem uczyłam się w Rzymie projektowania mody damskiej -
odrzekła w tym samym języku. - Mój włoski nie jest dobry. Wyszłam z
wprawy.
- Nie jest tak źle - rzekł znów po angielsku. - Na pewno miała pani w
Rzymie wielu wielbicieli.
- Flirtowałam trochę - zaśmiała się. - Zna pan swoich rodaków.
- I żaden z nich nie spodobał się pani szczególnie? Ani jeden?
- Było ich tylu. Nie pamiętam.
- Musi być pani naprawdę zimna jak głaz. Mieć u stóp tylu adoratorów i
żaden nie zapadł pani w pamięć?
- Ani jeden - skłamała.
R S
- A jak szybko po powrocie z Rzymu wyszła pani za Bena?
- Prawie zaraz.
- A więc wszystko jasne. Była w nim pani zakochana i porzuciła naukę,
żeby go poślubić.
- Już mówiłam, że nigdy go nie kochałam.
- To dlaczego pani za niego wyszła? - spytał ostro.
- Dla pieniędzy, oczywiście. To już chyba zostało wyjaśnione.
- Jakoś mnie nie przekonuje. Musiał być inny powód.
- Signor Farnese - rzekła chłodno. - Proszę mnie nie przesłuchiwać. Nie
mam ochoty zwierzać się panu z prywatnych spraw.
- Przepraszam - rzucił szybko. - Pytałem tylko tak sobie, dla
podtrzymania rozmowy.
- Brzmiało to jak rozmowa kwalifikacyjna z kandydatem do pracy.
- Moja wina. Przeprowadzam wiele takich rozmów i widocznie weszło
mi to w krew. Proszę wybaczyć.
Elise przyjęła jego słowa za dobrą monetę, chociaż miała wrażenie, że
Farnese nie jest z nią całkiem szczery. Zresztą nieważne, i tak więcej go już nie
zobaczy.
- Jakie są pani najbliższe plany? - podjął.
- Nie zastanawiałam się nad tym. Ben zmarł tak nagle...
- Niech pani jedzie ze mną do Rzymu.
- Po co? Nie zastąpię Bena.
- Ale ma pani tam mieszkanie.
- Prosiłam agenta, żeby je sprzedał.
- Może pani po prostu zrobić sobie wakacje. Czy była pani przy fontannie
di Trevi?
- Oczywiście - szepnęła.
R S
Towarzyszył jej wtedy młody wesoły chłopak. „Jeśli chcesz powrócić do
Rzymu - powiedział - wrzuć monetę do fontanny i poproś o to." Cisnęła
pieniążek do wody a on zawołał: „Wróć na zawsze! Nie opuszczaj mnie,
carissima!", „Nigdy" - przyrzekła.
Miesiąc później wyjechała. Zostawiła wesołego młodzieńca i nigdy się
już nie spotkali.
- I jak wszyscy przybysze rzuciła pani pewnie monetę z życzeniem
powrotu do Rzymu - rzekł Vincente. - Czas, żeby życzenie się spełniło. Proszę
wracać ze mną i odświeżyć wspomnienia.
- To już nie będzie to samo. Pewnych wspomnień nie da się wskrzesić.
- Czyżby były tak złe, że się ich pani lęka?
- Może. Niech pan powie... po co pan przyjechał do Londynu?
- Na pogrzeb. Pożegnać zmarłego.
- Nie wierzę. Nie jest pan aż taki uczuciowy. To nie jest cecha prezesów
korporacji.
- Nawet w biznesie niektórzy z nas starają się postępować jak istoty
cywilizowane - odparł.
- Ale dlaczego? W grę nie wchodzą przecież pieniądze.
- A skąd pani wie? Powiedziała pani, że nie jestem uczuciowy. Dodajmy
do tego zastrzeżenie: chyba że mam po temu powód.
- Zawsze powinno się to dodawać - stwierdziła cierpko.
- Przejrzała mnie pani? Tak pani uważa?
- Po wszystkich mężczyznach spodziewam się najgorszego.
- W moim wypadku może być inaczej.
- Nie. - Elise potrząsnęła głową. - Co pana tu sprowadza? Zemsta?
- Co takiego? - żachnął się ostro.
- Może Ben pana oszukał w jakimś interesie? I dlatego chciał go pan
R S
ściągnąć do Rzymu?
- Wykiwał mnie? On? - roześmiał się. - To był dureń. Nie wiedziała pani?
- Tym dziwniejsze, że go pan zaangażował. Jaka może być korzyść z
durnia?
Zabrzmiała muzyka, uwalniając Vincente od odpowiedzi. Na podium
weszła młoda kobieta i zaczęła śpiewać cichym gardłowym głosem. Na par-
kiecie pojawiły się tańczące pary.
- Czy nie za dużo już mówiliśmy? - spytał.
Elise skinęła głową i pozwoliła się poprowadzić na parkiet. Chciała
tańczyć, po raz pierwszy od lat chciała się zabawić.
Farnese tulił ją w tańcu tak, że czuła jego ciało przy swoim. Pieśniarka
zawodziła zmysłowo: „Pamiętasz wszystko, co robiliśmy razem, spragnieni
siebie, spragnieni wszystkiego..."
Czuła, jak ramię mężczyzny napina się, dając sygnał, by uniosła głowę, a
kiedy to zrobiła, jego usta znalazły się tak niebezpiecznie blisko jej ust, że
niemal wymieniali oddechy.
Musnął ustami jej wargi tak zwiewnie, że prawie nierealnie, a potem
wzmógł nacisk.
Przez lata w jej życiu nie było miejsca na pożądanie. Teraz nagle
wynurzyło się z ciemności jak po długim letargu i ogarnęło ją
obezwładniająco.
- Co pan robi? - wyszeptała.
- Chce pani pewnie spytać, co my robimy? To przecież jasne.
- Nie... Powinniśmy przestać.
- Czy na pewno?
- Tak... tak. Chcę tego.
Kłamała i oboje to wiedzieli. Nie chciała, żeby przestał. Pragnęła go,
R S
choć Vincente Farnese niespecjalnie się jej podobał.
- Po co odmawiać sobie tego, czego oboje pragniemy? - spytał.
- Nie zawsze biorę to, czego pragnę - odparła.
- Błąd. Trzeba czerpać z życia wszystko, czego tak długo pani brakowało.
Teraz jest pani wolna.
- Wolna - powtórzyła jak echo. - Czy będę kiedyś wolna?
- Co stoi temu na przeszkodzie?
- Wiele... Bardzo wiele.
- Trzeba brać to, czego się pragnie. Zapłacić cenę i nie tracić czasu na
skrupuły.
- Taka jest pana życiowa zasada?
- Niezmiennie - odparł. - Chodźmy stąd.
W drodze powrotnej milczeli, bez słowa przeszli przez hotelowy hol, a
kiedy zamknęły się za nimi drzwi jej apartamentu, Vincente od razu porwał
Elise w objęcia.
Odrzuciła głowę do tyłu, a każdy dotyk jego warg rezonował w niej
słodkim drżeniem, wkradającym się ożywczo tam, gdzie przedtem była martwa
pustka.
Nie wiedziała nawet, kiedy znaleźli się w jej sypialni. Leżała na łóżku, a
Farnese zsunął jej suknię, odsłaniając piersi.
Ujrzała nad sobą stężałą z namiętności twarz mężczyzny i zrobiła gest, by
go ku sobie przyciągnąć, lecz jej dłoń, jak gdyby kierowana własną wolą,
odepchnęła go.
- Zaczekaj - szepnęła. - Co się ze mną dzieje?
Vincente znieruchomiał.
- Tego nie wiem - odrzekł. - Ale jeśli zmieniłaś zdanie, powiedz tylko, a
pójdę sobie.
R S
- Nie jestem pewna. Proszę, puść mnie.
- Bardzo sprytnie - rzekł z błyskiem uznania w oczach. - I jakże subtelnie.
- Mylisz się. To nie są żadne sztuczki. Po prostu... Przecież dziś
pochowałam męża.
- Teraz to sobie przypomniałaś?
- Przepraszam. Nie mogę tego zrobić.
- Może masz rację - stwierdził, podnosząc marynarkę z podłogi. - Zatem
do następnego razu.
- Wątpię, czy się jeszcze kiedyś spotkamy.
- Mylisz się - odparł. - To nie jest koniec naszej znajomości. Pewnego
dnia wspomnisz moje słowa, że trzeba brać to, na co ma się ochotę.
- Nie wziąłeś czegoś pod uwagę. Ja biorę wtedy, gdy jestem na to
gotowa. Nie wcześniej.
- Wobec tego nie ma o czym mówić. Dobranoc - rzucił i wyszedł, nie
patrząc na nią.
Nazajutrz, gdy Farnese się pakował, zadzwonił jego kierowca.
- Przed chwilą wyszła z hotelu - powiedział. - Wsiadła do taksówki i
kazała się wieźć na cmentarz Świętej Agnieszki. To ten, na którym pochowano
jej męża.
- Już schodzę. Nie wyłączaj silnika.
Po chwili był już na ulicy i wskoczył do auta. Dostrzegł Elise w
momencie, gdy wysiadała z taksówki przy cmentarzu. W ręku miała bukiet
czerwonych róż.
Poszedł za nią, klucząc między drzewami. Uklękła przy jakimś
skromnym grobie. Farnese stał na tyle blisko, by widzieć malujący się na jej
twarzy niewysłowiony smutek.
R S
Przyjechał do Anglii w poszukiwaniu pomsty za okrutny czyn, jakiego
się dopuściła przed laty.
Przedtem udało mu się zwabić jej męża do Rzymu, ale chciwy głupiec
niespodziewanie umarł, i Vincente musiał szybko wymyślić inny plan.
Był przekonany, że bez trudu ją zdobędzie. Znał kobiety tego pokroju,
lecz Elise okazała się inna. Uczciwsza, wrażliwsza, nie tak wyrachowana, jak
sądził. Fakt, że spotkał się w ostatniej chwili z odmową, przyjął z wielkim
zdziwieniem, a nawet z pewnym szacunkiem, i to go poważnie zaniepokoiło.
Czekał, aż Elise oddali się od grobu, po czym prędko podszedł tam i dla
niepoznaki ukląkł. „George Farnaby" - przeczytał na płycie. „Żył lat sześć-
dziesiąt cztery." A więc to ojciec Elise. Zmarły przed dwoma miesiącami, tuż
przed Bożym Narodzeniem. Vincente patrzył przez chwilę na świeże róże, po
czym wstał i odszedł.
Elise spała źle i obudziła się wcześnie. Wzięła zimny prysznic, co ją
trochę ożywiło, ale świat nadal wydawał się mało przyjaznym miejscem. Musi
wynieść się z hotelu, znaleźć jakieś tymczasowe tańsze lokum i czekać, aż
agent sprzeda apartament w Rzymie. Najpierw jednak zadzwoni do pana
Farnese i wyjaśni, że to, co zaszło między nimi minionej nocy, było czystą
aberracją i niech się nie spodziewa, że kiedykolwiek ulegnie znów jego
czarowi.
Ułożywszy sobie w głowie przemowę, sięgnęła po telefon, lecz w tejże
chwili zapukano do drzwi i boy hotelowy wręczył Elise zaadresowaną do niej
kopertę.
Wewnątrz była kartka papieru zapisana stanowczym męskim pismem.
R S
Niestety, pilne sprawy wymagają mego natychmiastowego powrotu do
Rzymu. Proszę wybaczyć, ale z braku czasu nie mogłem się osobiście pożegnać.
Z życzeniami powodzenia na przyszłość.
Vincente Farnese.
W ciszy pokoju słychać było tylko szelest rozdzieranego na strzępki
papieru.
ROZDZIAŁ TRZECI
Znalazła bez trudu tani hotelik, a także pracę w kwiaciarni. Była
zadowolona, że znikła z pola widzenia ludzi, z którymi się stykała podczas
małżeństwa z Benem. To nie byli przyjaciele, lecz znajomi. Niemniej tkwiła w
zawieszeniu, bo na mieszkanie w Rzymie ciągle nie można było znaleźć
amatora, mimo położenia przy prestiżowej via Veneto. Agent mówił, że klienci
wprawdzie się zgłaszali, ale nikt jakoś nie mógł zdecydować się na kupno.
Elise wzdragała się przed podróżą do miasta pełnego dręczących
wspomnień. Powiedziała Vincente o kursie projektowania mody, ale przemil-
czała, że uciekła do Rzymu przed natarczywymi zalotami Bena. A także to, co
było najważniejsze - romans z młodziutkim Angelem Caronim. Byli jak dwoje
dzieciaków odkrywających pierwsze uroki miłości. On ją nazywał Peri, ona
jego Deri. Mieszkał w malowniczej, ale ubogiej dzielnicy Trastevere. Elise
wprowadziła się do niego.
A potem przyjechał Ben z dowodami defraudacji popełnionej przez jej
ojca i zagroził, że wtrąci go do więzienia, jeśli ona nie zostanie jego żoną.
Oświadczyła Angelowi, że wszystko skończone. Oszalały wybiegł z
mieszkania po gwałtownej kłótni i nie wracał, a zamiast niego zjawił się Ben
R S
Carlton.
Jak postać z kiczowatego filmu przyciągnął ją do okna i okrywał
pocałunkami, żeby pokazać wszystkim swe szczęście. Przypadek zrządził, że
na tę scenę trafił wracający Angelo i obserwował ją z ogrodu.
„Patrz! - wrzeszczał z góry Ben - wybrała mnie!"
Do końca życia będzie pamiętać okrzyk bólu, jaki wydał uciekający
Angelo. Wtedy widziała go po raz ostatni. Tej samej nocy Ben zabrał ją do
Anglii.
Dla ludzi znaczyło to, że porzuciła młodego kochanka dla starszego
bogatego faceta.
Po ślubie napisała do Angela długi list, zapewniając, że zawsze będzie go
kochać i podała numer nowej komórki, ale się nie odezwał. Po tygodniu
zadzwoniła do niego, lecz telefon odebrała jakaś płacząca, zrozpaczona
kobieta, powtarzająca tylko: Angelo e morte, morte...
Angelo umarł, a Elise wciąż nie wiedziała, co się stało. Po śmierci Bena
znalazła w jego biurku przechwycony przez niego list, który napisała do
Angela. Obudziło się w niej boleśnie uśpione przez lata uczucie. Ten, którego
pokochała pierwszą dziewczęcą miłością, nie żył. Nie mogła się przemóc, żeby
pojechać do Rzymu. Niech Angelo Caroni i Vincente Farnese na zawsze
znikną z jej życia.
Jednak złapała się na myśli, że ten drugi nie był w jej życiu obecny na
tyle, by z niego zniknąć.
Z ciekawości otworzyła jego stronę w Internecie. Farnese Internationale,
któremu przewodniczył jako posiadacz większościowego pakietu akcji, było
konglomeratem licznych firm z filiami w wielu krajach. Imperium stworzył od
zera jeszcze jego dziadek, geniusz finansowy. Na załączonych zdjęciach
widniała siedziba rodziny Farnese - Palazzo Marini - zakupiona w stanie ruiny
R S
i przywrócona do dawnej świetności. Na innych zdjęciach Vincente figurował
w towarzystwie lgnących do niego urodziwych kobiet, ale pisano, że w pogoni
za pieniądzem nie znalazł czasu, by się z którąkolwiek ożenić.
Elise zamknęła komputer, a po chwili wyłączyła go nawet z sieci. Nie
wiedziała dlaczego, po prostu poczuła się przez to lepiej.
Praca, którą tak polubiła, nagle stała się przykra. Jane, właścicielka
kwiaciarni, zaręczyła się z facetem o imieniu Ivor, który zaczął nachodzić Elise
w sklepie. Pewnego razu zachował się tak ordynarnie, że go spoliczkowała i
wyrzuciła na chodnik. W tym samym momencie jak zjawa stanął nad nim
Vincente Farnese i chwycił natręta za kołnierz.
- Zmykaj - powiedział, a Ivor, spojrzawszy na niego, wziął nogi za pas.
Elise była tak zaskoczoną widokiem Vincente, że nie potrafiła ukryć
zadowolenia i nawet się uśmiechnęła, co momentalnie wprawiło ją w zły
humor.
- Ilekroć się spotykamy, pozbywasz się energicznie jakiegoś napastnika.
Poprzednim razem była to kobieta, teraz...
- ...twój niechciany narzeczony, jak rozumiem - odparł swobodnie. -
Dochodzi szósta. Kiedy zamykasz?
- Czy to spotkanie jest przypadkowe? - spytała, gdy usiedli w pobliskiej
taniej kawiarni.
- Nigdy nie zdaję się na przypadek - odrzekł. - W Ritzu dali mi adres,
który zostawiłaś, żeby przesyłali nań pocztę. Byłem już tam.
- Naprawdę? To nora, ale nie stać mnie na nic lepszego. Wciąż napływają
niespłacone rachunki Bena. Dlatego muszę pracować.
- A mieszkanie w Rzymie?
- Ciągle niesprzedane. Zresztą na pewno już to sprawdziłeś.
- Rzeczywiście. Dlaczego trwa to tak długo?
R S
- Nie wiem - westchnęła. - Niby jest świetnie położone, a nie dochodzi
jakoś do transakcji.
- Może powinnaś zająć się tym sama? W roli gospodyni.
- Tak samo radzi mój agent.
- Warto go posłuchać.
- Może powinnam. Prawdopodobnie jestem już bezrobotna.
- Dobrze. Jutro wyjeżdżamy.
- Czemu tak szybko?
- A co cię tu jeszcze trzyma?
- Zgoda. Pojadę - powiedziała w nagłym odruchu. - Odprowadził ją do
hotelu, gdzie czekała na nią dysząca furią Jane.
- Ivor mi opowiedział, jak go okropnie potraktowałaś. Co masz mi do
powiedzenia w tej sprawie?
- Nic. Powiem ci do widzenia. I to samo powinnaś powiedzieć Ivorowi.
Pozbądź się go, Jane. Zwracam klucz do sklepu.
- Wspaniale - skomentował Vincente. - Oto pożegnanie ze starym
życiem.
- Do czasu, gdy wrócę i rozpocznę nowe. Dobranoc. Do jutra. O której
odlatuje samolot?
- Po prostu bądź gotowa.
Vincente przyjechał po Elise o dziewiątej rano i powiedziano mu w
recepcji, że się już wymeldowała i zwolniła pokój. Był wściekły, że dał się tak
głupio podejść. Ale gdy z gniewnym grymasem na twarzy odwrócił się ku
wejściu, ujrzał, jak wchodzi z ulicy do holu.
- Gdzie się podziewałaś? - spytał, chwytając ją za nadgarstek.
- Co takiego? - rzuciła ze złością. - Nigdy nie zwracaj się do mnie w ten
sposób - syknęła. - Nie muszę ci się tłumaczyć z tego, co robię. - Wyszłam,
R S
żeby się z kimś pożegnać.
Domyślił się, że miała na myśli ojca; chciał ją o niego zagadnąć, ale
ugryzł się w język. Wszystko w swoim czasie. Dopiero we Włoszech sprawy
ułożą się według jego planu. Zbyt długo na to czekał, by się teraz odsłaniać.
- Myślałem, że uciekłaś - powiedział sucho.
- Obiecałam, że będę, i dotrzymałam słowa. Zachowujesz się, jakby stało
się jakieś nieszczęście.
- Przepraszam. Mam wyostrzone poczucie czasu.
- Więc nie traćmy go. W drogę.
Szofer zaniósł do auta bagaże Elise.
- Tylko dwie torby? - zdziwił się Vincente. - Spodziewałem się, że będzie
tego więcej.
- Miałeś na myśli moje pękające w szwach szafy? Sprzedałam swoje
rzeczy i to za bezcen.
- Tak krucho u ciebie z pieniędzmi?
- Owszem, ale to nie jedyny powód. Nie chcę niczego, co by mi
przypominało moje małżeństwo. Czuję się teraz inna i dobrze mi z tym.
- Ale bieda musiała ci dokuczyć?
- Stać mnie jeszcze na bilet lotniczy, nie obawiaj się.
- To akurat nie wchodzi w rachubę. Lecimy moim samolotem.
Jasne! Mogła się tego domyślić.
Czekał na nich dwusilnikowy odrzutowiec o wnętrzu urządzonym jak
luksusowy hotel. Po starcie steward przyniósł szampana, rzucając Elise
ukradkowe spojrzenie. Była ciekawa, ile kobiet gościło już na pokładzie tego
samolotu i jak wypada na ich tle w jego oczach.
- Za twoje nowe życie - powiedział Vincente, unosząc kieliszek. - I za
wolność.
R S
- Dziwnie to zabrzmiało. Jakbyś nadawał temu słowu jakieś inne
znaczenie.
- Bo tak jest. Wolność dla każdego znaczy co innego. Tylko ty wiesz, co
znaczy dla ciebie. Myślę jednak, że Rzym okaże się dla ciebie pełen nie-
spodzianek.
W Rzymie czekała na nich limuzyna. Jadąc przez miasto, Elise
przypominała sobie znane miejsca. Minęli też Trastevere, gdzie mieszkała z
Angelem i gdzie widział ją w oknie, w ramionach Bena.
- Źle się czujesz? - spytał Vincente.
- Nie - odparła prędko.
- Zamknęłaś oczy, jakby coś cię bolało.
- Owszem. Głowa.
Mieszkanie przy via Veneto było przestronne, wysokie, z dużymi
oknami, umeblowane antykami. Miało trzy sypialnie, wszystkie z łazienkami, i
marmurowe posadzki pokryte dywanami. Warte było z pewnością ceny
zapłaconej przez Bena, którą Elise znacznie obniżyła. Lśniło czystością.
- To ja kazałem je wysprzątać - wyznał Vincente.
- Kto ci dał klucze? Pewnie zmusiłeś do tego mojego agenta. Znając cię,
mogłam się tego spodziewać.
- Znasz mnie tak dobrze?
- Masz na myśli fakt, iż nasze spotkanie w Londynie było raczej
przelotne? Ty także na pewno oceniasz mnie na tej samej podstawie. Zawsze
kalkulujesz.
- Nic na to nie poradzę. Natura biznesmena. Ale i ty stale poddajesz mnie
ocenie. Jak wypadam? Korzystnie?
- Niezupełnie - odparła, mając wrażenie, że zbiła go nieco z tropu i była
temu rada. - Masz swoje plusy, ale powiedzmy, że nie całkiem jestem do ciebie
R S
przekonana. Myślę, że coś ukrywasz.
- Zawsze tak robię - rzucił pospiesznie. - To część mojej natury.
- Ale jaki to ma cel, jeśli chodzi o mnie?
- Może po prostu chcę cię lepiej poznać.
- To wszystko?
- Jest kilka przyczyn, dla których pragnę cię lepiej poznać. Niektóre z
nich są dla ciebie równie jasne jak dla mnie. Nie jesteśmy dziećmi.
Elise milczała.
- Nie jestem wcale wyrachowanym monstrum - dodał. - Kazałem
posprzątać mieszkanie, żebyś poczuła się tu jak w domu.
- Dziękuję. Nie chciałam być niewdzięczna. Nie wiem, jak długo zostanę
w Rzymie, ale postaram się tu zadomowić.
- Dobrze, ale pozwól, że dziś ja cię ugoszczę.
- Znów w nocnym lokalu?
- Nie, zjemy kolację tutaj. Zostaw wszystko mnie.
- Jesteś także kucharzem?
- Zobaczysz. Na razie cię zostawiam, przyjdę wieczorem.
Po jego wyjściu przeszła się po ogromnym mieszkaniu, o wiele za dużym
na jej potrzeby. Nie bardzo mogła sobie wyobrazić, że właśnie w takim
otoczeniu ma rozpocząć nowe życie, o którym mówił Vincente.
Na razie poszła pod prysznic, próbując pozbyć się zmęczenia po źle
przespanej nocy, podczas której długo biła się z myślami.
Wśliznęła się do chłodnej pościeli, ulegając błogiej senności. Czekały ją
bitwy i musiała zebrać wszelkie siły, by je wygrać.
Kiedy się obudziła, Vincente siedział na łóżku, wpatrując się w nią
intensywnie.
R S
ROZDZIAŁ CZWARTY
Paradoksalnie wcale jej to nie zdziwiło. Natomiast dałaby wiele, by
odczytać trafnie wyraz jego oczu. Była w nich czujność, coś na kształt
wyrachowania, ale także bezsprzeczne pożądanie. Intrygująca kombinacja.
- Od dawna tu jesteś? - szepnęła.
- Zaledwie kilka minut.
- Która godzina?
- Minęła siódma.
- Tak długo spałam?
- Widocznie potrzebowałaś snu. Nie chciałem cię budzić.
Podciągnęła pod brodę prześcieradło świadoma, że nie ma nic na sobie.
Wystarczył jeden jego ruch, by odsłonić jej nagość. Ta myśl zmroziła ją, a
jednocześnie, choć trzymała kurczowo prześcieradło, miała ochotę wypuścić je
z dłoni, ułatwiając mu zadanie.
Ale Vincente nie wykonał oczekiwanego ruchu. Położył tylko dłoń na
prześcieradle, przebiegł palcami po jej zakrytym biuście, zsunął dłonie aż do
talii i na tym poprzestał, choć Elise z bijącym mocno sercem i zapartym tchem
czekała, aż przesunie je jeszcze niżej.
Pomyślała, że jest szatańsko przebiegły. Wiedziała, dlaczego jej nie
obnażył. Chciał, żeby sama to zrobiła, by okazała słabość. To była próba siły
woli i niech ją diabli wezmą, jeśli pozwoli mu wygrać w tym pojedynku.
Rozległo się zbawcze pukanie do drzwi. Vincente cofnął rękę i mrucząc
coś pod nosem, wyszedł z sypialni.
Elise leżała jeszcze chwilę, drżąc na całym ciele, po czym wyskoczyła z
łóżka i pospiesznie się ubrała. Włożyła czarne spodnie i białą bluzkę, rozczesa-
ła włosy.
R S
W kuchni zastała ku swemu zdziwieniu posłańca ze sklepu, który pod
okiem Vincente wykładał na stół pojemniki z jadłem.
- Więc taki z ciebie kucharz! - zauważyła rozbawiona. - Raczysz mnie
gotowizną.
- To nie tak. Tylko dodatki są gotowe. Główne danie przyrządzę sam.
Nie bardzo mu wierzyła, ale dotrzymał słowa, przygotowując Abbachio
alla Romana - pieczeń z jagnięcia w sosie czosnkowym z rozmarynem i
anchois. Nie pozwolił sobie pomagać. Elise nakryła tylko do stołu.
- Przyniosłem ci komórkę - powiedział, gdy siadali do jedzenia.
- Po co? Mam swoją.
- To włoski telefon z wpisanymi numerami - mojego biura i domowym, a
także adwokata, którego pomoc może ci się przydać.
- Dziękuję, ale nie mam zamiaru przeszkadzać ci w pracy.
- Mam nadzieję, że zadzwonisz w razie potrzeby.
Vincente opowiadał o swojej firmie i jej filiach w różnych krajach.
Skrzywił się, gdy Elise zagadnęła go o Palazzo Marini.
- Kupił go mój dziadek, żeby pokazać, jak daleką drogę przeszedł,
startując jako biedak. Ojciec próbował mu dorównać, ale zmarł przedwcześnie
z przepracowania. Ja jestem raczej podobny do dziadka.
- Podziwiałeś go?
- Był wybitnym człowiekiem, może trochę za dużo wymagał od
pracowników, ale zrobił wiele dobrego dla Włoch.
Gdy Vincente wyszedł po następną butelkę wina, Elise stanęła przy
oknie, za którym miasto pławiło się w światłach.
- Rozpoznajesz coś? - spytał, podchodząc do niej z dwoma kieliszkami.
- Wiele miejsc. Ale wyglądają dziś inaczej.
- Nawet w ciągu kilku ostatnich miesięcy sporo się zmieniło. Jestem
R S
ciekaw, czy myślałaś o mnie równie często, jak ja o tobie.
- Mam odpowiedzieć, czy to niepotrzebne?
- Uważasz, że jako zarozumialec znam z góry odpowiedź? Nie, nie mam
takiej pewności. Gdybym określił to jako seks, powiedziałabyś, że jestem
wulgarny. Wtedy nic nie miałaś pod tą suknią...
- Włożyłam ją za twoją namową.
- Czy zawsze robisz to, o co mężczyzna cię prosi? Włożyłaś tę suknię,
wiedząc, jak na mnie podziała. I nabrałem przez to zbytniej pewności siebie - o
co ci właśnie chodziło.
- Naprawdę? - Uśmiechnęła się.
- Zabawiłaś się moim kosztem. Trzymając cię obleczoną w ten jedwab,
wyobrażałem sobie, że zanim noc się skończy, poznam każdy cal twego ciała.
A ty bawiłaś się ze mną w kotka i myszkę.
- Niezupełnie - odparła. - Nie miałam zamiaru robić sobie uciechy,
odrzucając cię, jeśli to masz na myśli. Byłam szczera, ale nagle poczułam, że
dopuszczam się czegoś okropnego.
- Chodzi ci o właściwego partnera. Postępującego subtelnie. Nie jest
łatwo o trafny wybór.
- Uważasz, że wyszukuję kandydatów? - zaśmiała się.
- Nie musisz. Ustawiają się sami w szeregu. Widziałem na pogrzebie, jak
cię pożerali oczami. Na pewno Ivor nie był odosobnionym przypadkiem.
Nawet ten dostawca z marketu patrzył na ciebie łakomie, a z zazdrością na
mnie.
Vincente najwyraźniej oznajmiał jej, że skończyła się gra pozorów i serce
Elise potwierdziło to przyspieszonym biciem. Świadomość, że może pragnąć
mężczyzny jedynie dla seksu była cokolwiek szokująca. Nie mogła temu
zaprzeczyć, niemniej zrobiła w tym kierunku jeszcze jeden rozpaczliwy
R S
wysiłek.
- Nie tylko dlatego ci się oparłam - powiedziała cicho. - Mówiłeś mi, że
tylko ja mogę zakreślać granice mojej wolności. Przez osiem lat byłam w
niewoli Bena, który kontrolował całe moje życie. I oto gdy go już nie ma...
- Ależ ja nie mam zamiaru cię więzić - przerwał. - Chcę tylko, abyśmy
razem znaleźli nowy klucz do wolności. Zaufaj mi.
Była to ryzykowna deklaracja, ale Vincente oddalił niebezpieczeństwo,
zamykając pocałunkiem usta Elise. Przez moment stali nieruchomo, tylko jego
wargi pieszczotliwie, wcale niezdobywczo, spotykały się z wargami Elise. To
ją rozbroiło. Odwzajemniła pocałunek w ten sam sposób.
Był to już ostatni ostrzegawczy dzwonek, ostatnia szansa ucieczki. Nie
miała siły skorzystać z niej. Mogła jedynie poddać się decyzjom powziętym
już dawno podczas nocnych rozmyślań.
Vincente wziął ją za rękę i powiódł do sypialni. Po chwili jego palce
rozpinały bluzkę Elise.
Pomógł jej wyzbyć się reszty ubrania, po czym prędko zrzucił swoje i
przyciągnął Elise do siebie. Stali tak przez chwilę nieruchomo, złączeni
delikatnym uściskiem, jak gdyby oczekując na coś.
- Zaufaj mi - wyszeptał znów, całując jej piersi i popychając delikatnie w
stronę łóżka.
Teraz już nie miała wyboru. Musiała ulec żarowi, który wzbierał w niej,
ogarniając bez reszty całe ciało.
Vincente dotrzymywał słowa; był delikatny, jego palce i usta nie robiły
nic, co by w niej mogło wzbudzić protest. Jednak po chwili ta powściągliwość
wydała się jej torturą.
Stopniowo, powoli, Vincente łączył się z nią w jedno, łatwo i gładko, bo
od dawna była gotowa na jego przyjęcie. Rozkosz, jakiej doznawała, była tak
R S
przemożna, że graniczyła niemal z lękiem, a jeszcze większy strach budziła w
niej szalona, niepowstrzymana potrzeba tej rozkoszy. Lata wstrzemięźliwości
zostały nagle przekreślone, była teraz wolną kobietą. Nareszcie była sobą.
Okrzyk, który wyrwał się jej w ekstazie, był zarówno wyrazem triumfu,
jak i desperacji, że oto nadchodzi kres tego, co mogłoby trwać w nieskoń-
czoność. Objęła go mocno za szyję i trwali tak do momentu, gdy oboje pojęli,
że to już naprawdę finał.
Vincente położył ją ostrożnie na łóżku, wpatrując się w jej twarz z
pewnym zdziwieniem, jakby doznał czegoś innego, niż oczekiwał.
Elise oddychała ciężko, spojrzenie miała wciąż lekko nieprzytomne.
Roześmiała się na głos, po czym przymknęła oczy z głębokim westchnieniem.
Raptem świat, tak dotąd wrogi, stał się cudowny. Gdy otworzyła znów oczy,
wsparty na łokciu Vincente przyglądał się jej z ironicznym zainteresowaniem.
- Kim ty jesteś? - zapytał.
- Nie wiem! - zawołała, odchylając głowę i przeciągając się leniwie. - Nie
wiem i to jest właśnie cudowne. A ty wiesz, kim jestem?
- Nie. - Potrząsnął głową. - Teraz już nie mam pojęcia.
- Teraz? Czyli przedtem wiedziałeś, ale omyliłeś się?
- Tak. Byłem w błędzie - odparł spokojnie. - Omyliłem się.
Świtało już, gdy Vincente wyszedł na pustą ulicę, wsiadł do auta i ruszył
w kierunku Tybru. Zatrzymał się nad rzeką i wychylony z okna spoglądał
ponad wodą na światła Watykanu, błyszczące na tle ciemnego jeszcze nieba.
Wciąż wrzała w nim miłosna pasja; doznania, jakie ofiarowała mu Elise, były
dla niego objawieniem, którego nigdy w tym stopniu nie doświadczył,
jednakże w głowie miał mętlik.
- Buon giorno, Signore - posłyszał nagle czyjś głos.
Pogrążony w myślach nie zauważył nadejścia małego człowieczka o
R S
bystrych, jarzących się oczkach.
- Czy my się znamy? - spytał.
- Być może nie - zaśmiał się człowieczek. - Wielu z tych, którzy
korzystają z moich usług, potem wolą mnie nie znać. Ich prawo, ale ja lubię
czasem sprawdzić, czy byli ze mnie zadowoleni.
- Ach, tak - rzekł z niesmakiem Vincente. - Leo Razzini.
- We własnej osobie.
- Dałem ci pewne zlecenie, ale to było dawno.
- To było trudne i żmudne zadanie, ale wywiązałem się jak należy,
prawda? Znalazłem tę kobietę i tłustego idiotę, który się z nią ożenił.
Pomogłem panu zwabić go do Rzymu i zaproponował mu pan posadę. Szkoda,
że wykorkował. Panu jednak udało się przekonać, że się tak wyrażę, tę panią
do przyjazdu.
- Zamknij się i znikaj, dobrze ci radzę - rzucił ostro Vincente.
- Oczywiście pan mną gardzi. Może pan sobie na to pozwolić. Ja swoje
zrobiłem. Kobitka jest w pana mocy. Ale spisałem się dobrze. Niechże pan to
przyzna.
- Jeśli próbujesz szantażu, ostrzegam. Nie posuwaj się dalej. Mam
przyjaciół w policji, którzy zapuszkują cię na lata, zanim zdążysz się do niej
zbliżyć.
- Signore, prego! Nigdy jeszcze nie zniżyłem się do szantażu. To bardzo
ryzykowne.
- Więc czego, u diabła, chcesz?
- Może tylko dobrego słowa o mnie. Żyję z rekomendacji moich
klientów. Nie mogę przecież ogłaszać się w gazetach. Jeśli pan usłyszy, że ktoś
szuka usług, które świadczę, proszę mnie polecić. To wszystko, o co proszę.
Wynagrodził mnie pan hojnie, ale mam nadzieję, że wydatek się opłacił.
R S
- Nie mam ci nic do zarzucenia - odparł szorstko Vincente.
- To była właśnie ta pani, której pan szukał?
- Tak.
- No to jestem zadowolony, bo rzecz nie była łatwa. Nie dał mi pan wielu
informacji, ale się postarałem. Czy to nie Anglicy mówią, że wszystko dobre,
co się dobrze kończy?
- Zamknij się! - krzyknął Vincente. - I nie wchodź mi więcej w drogę, bo
pożałujesz.
Po przebudzeniu się Elise pomyślała najpierw o Vincente. Było to
niepokojące. Mgliście przypomniała sobie, że pocałował ją przed wyjściem
bardzo formalnie, w czoło. Dziwne, jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co
między nimi zaszło.
Kto by pomyślał, że jej powrót do Rzymu zacznie się w taki sposób?
Po śniadaniu jej radosny nastrój trochę osłabł. Przyszedł jej znowu na
myśl Angelo i zapragnęła ponownie zobaczyć miejsca, gdzie byli szczęśliwi,
sądząc, że tak będzie zawsze.
Angelo miał dwadzieścia lat i był, jak mówił „biednym studentem", acz
niewiele się uczył i zawsze miał pieniądze. Elise podejrzewała, że naciągał
bogatą rodzinę i udawał tylko studenta. Była zbyt zakochana, by dociekać, jak
jest naprawdę. Kochała go, on kochał ją, a ich nędzne mieszkanko było
azylem, do którego nikt inny nie miał wstępu.
Wychodząc z domu, wyłączyła komórkę, którą dał jej Vincente. Ten
dzień miał należeć wyłącznie do Angela i nikogo więcej.
Zamierzała odwiedzić wiele miejsc, ale nogi zaprowadziły ją najpierw do
fontanny di Trevi. Była piękna i majestatyczna, ciągle strzeżona przez Nep-
tuna. Angelo nalegał, by wrzuciła do wody monetę i obiecała, że go nigdy nie
R S
opuści. Wyobraźnia przywróciła te szczęśliwe chwile. Oto Elise szkicuje
szybką kreską Angela przy fontannie. Utrwala nie tylko podobieństwo, ale i
cechujące go spontaniczne poczucie humoru. W domu przerobiła szkic na
akwarelę i podarowała mu ją.
„Oprawię ją i powieszę na honorowym miejscu" - oświadczył,
wyciągając do niej rękę z łóżka, na którym leżał. A potem zapomniała o
istnieniu świata.
Tydzień później odnalazł ją Ben.
Odchodząc od fontanny, powiedziała: „Przepraszam. Tak mi przykro, że
cię zawiodłam. Nigdy nie przestałam cię kochać".
Nagle naszły ją też wspomnienia ostatniej nocy z Vincente. Kochała
gorąco Angela, ale była wówczas młoda i niedoświadczona w sztuce miłości.
Teraz wiedziała, że Angelo też nie miał doświadczenia, ale kochała go
prawdziwie, nie stawiając żadnych wymagań. Nawet myślenie w tej chwili o
Vincente zakrawało na zdradę.
- Kocham cię - powiedziała raz jeszcze. - I cokolwiek się zdarzy,
pozostaniesz na zawsze moją miłością.
Przez kilka następnych godzin chodziła po kafejkach, gdzie
przesiadywali, ale było to już tylko odwlekanie momentu, którego się
obawiała. W końcu jednak wzięła taksówkę i kazała się wieźć na Trastevere.
Sporo się tam zmieniło. Było zasobniej, nowocześniej, a gdy doszła do uliczki,
przy której dawniej stały ściśnięte stare domostwa - czekał ją szok. Zniknęły
wszystkie, a na ich miejscu widniał ogromny plac budowy.
- Szuka pani czegoś? - zagadnęła ją życzliwie jakaś kobieta.
- Tak. Miejsca, w którym kiedyś mieszkałam. Ale nie ma go już...
- Tak, Trastevere się zmienia. Burzą je i budują na nowo. Bez żadnych
sentymentów.
R S
- Widzę. A co się stało z ludźmi, którzy tu mieszkali?
- Przeniesiono ich gdzie indziej. Nie wrócą tu. Mieszkania w tych
nowych apartamentowcach będą kosztowały krocie. Stare znikło na zawsze.
- Tak. To oczywiste - odrzekła cicho Elise i odeszła.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Elise usiadła w małej kafejce, zamówiła wodę mineralną i próbowała
zebrać myśli. Mimo upływu ośmiu lat spodziewała się spotkać kogoś, kto znał
Angela i mógłby coś wiedzieć na temat jego śmierci. Niestety, okazało się to
niemożliwe.
Włączyła komórkę. Vincente nie telefonował, ale była wiadomość od
adwokata, Signora Baltoniego, który prosił o pilne spotkanie, więc umówiła się
z nim po południu.
Był to uśmiechnięty starszy pan, który poinformował ją, że zaciągnął w
jej imieniu pożyczkę bankową. Suma była spora, a oprocentowanie dość
niskie.
- Czemu zawdzięczam tak korzystne warunki? - spytała.
- Bank stara się zawsze dogodzić dobrym klientom.
- Ale ja jestem nieznaną tu cudzoziemką.
- No cóż...
- Ktoś udzielił za mnie gwarancji, czy może nie powinnam pytać?
- Lepiej nie pytać - odrzekł z miejsca.
Musi powiedzieć Vincente, że nie może na to przystać. Przez otwarte
okno kancelarii wpadał łagodny wietrzyk. Wstała i niczym we śnie popatrzyła
z wysokości czwartego piętra na Rzym. W oddali pobłyskiwała rzeka i kopuły
katedry świętego Piotra. Poniżej poruszały się lekko liście na drzewach parku
R S
Villa Borghese.
- Niech tak będzie - powiedziała, odwracając się od okna. - Nie będę
zadawać żadnych pytań.
Baltoni odetchnął z ulgą i zaproponował Elise usługi małej agencji
sprzątania mieszkań, mieszczącej się w suterenie jej domu.
W domu zaczęła przeglądać garderobę, która domagała się uzupełnienia.
Niebawem przyjdzie Vincente, pewnie zaraz zadzwoni. Spędzą razem wieczór,
a może i noc.
Odezwała się komórka.
- Widziałaś się z Baltonim? Wszystko w porządku? - spytał Vincente.
- Tak. Dziękuję.
- Nie dostanę bury za samowolę?
- Chyba nie - rzekła ze śmiechem.
- Doskonale. Zależy mi na tym, żebyś cieszyła się Rzymem. Po powrocie
postaram ci się to udowodnić.
- Po powrocie?
- Tak. Lecę w interesach na Sycylię. Nie będzie mnie kilka dni. Będziesz
miała trochę spokoju. Do widzenia.
- Do widzenia - powiedziała powoli i odłożyła aparat.
Postanowiła, że nie będzie się nudzić podczas jego nieobecności. Nie jest
dla niej aż tak ważny.
Miała zresztą zadanie do wykonania. Sprawdzić w miejskich rejestrach
zgonów, kiedy i dlaczego zmarł Angelo. Niestety, nie figurował w żadnym z
nich, zupełnie jak gdyby nie istniał. Kilkudniowe poszukiwania skończyły się
fiaskiem. Zrezygnowana wzięła się do szlifowania włoskiego. Godzinami
oglądała programy telewizyjne i czytała gazety, z początku popularne
dzienniki, potem fachową prasę ekonomiczno-finansową. Z tekstów o kor-
R S
poracji Farnese Internationale dowiedziała się, że Vincente jest w interesach
bezlitośnie twardy, ale skuteczny. Wszystko, czego się dotknął, obracało się w
sukces.
Imponujący Palazzo Marini, gdzie mieszkał, służył mu także jako
ośrodek konferencyjny i miejsce przyjęć. Od tygodnia nie dawał znaku życia i
mogłaby cynicznie podejrzewać, że był to kolejny ruch w prowadzonej przez
nich grze. Chciał być może podkreślić, że spędzona z Elise noc nic dla niego
nie znaczy. Albo udawać, że tak było. Czyżby czytał w jej myślach i wiedział,
że pamięć o tej nocy nie opuszczała jej ani na chwilę? Czy domyślał się, że
niecierpliwie czeka na jego powrót?
W nocy obudził ją uporczywy, niemilknący dzwonek u drzwi
wejściowych. Narzuciła na siebie szlafrok i pobiegła otworzyć.
- Hej, to ja - powiedział Vincente.
Nie zdążył nic dodać, bo Elise zamknęła mu usta pocałunkiem i
poprowadziła go natychmiast do sypialni.
Obudziła się, gdy słońce już stało wysoko. Leżała dłuższą chwilę w
błogim półomdleniu, niezupełnie pewna realności niedawnych rozkoszy.
Rozluźniona, odprężona, szczęśliwa.
Wyśliznąwszy się z objęć Vincente, włożyła szlafrok i poszła do kuchni,
by zaparzyć kawę, słuchając jednocześnie wiadomości radiowych.
Gdy wróciła z kawą do sypialni, Vincente już nie spał; leżał wyciągnięty
na wznak z rękami pod głową.
- Dowiedziałam się właśnie z radia ciekawych rzeczy. Podobno zerwałeś
rozmowy biznesowe na Sycylii i zamknąłeś się w hotelu, nie odpowiadając na
telefony.
- To robota mego asystenta Tonia. Działa według instrukcji, ukrywając,
że jestem tutaj, a nie tam.
R S
Skrzyżowali wymownie spojrzenia. Uciekł stamtąd, żeby być z nią.
Wiedziała to, a on wiedział, że ona wie.
- Jak ci się udało wyjechać potajemnie? - spytała.
- Hotel ma podziemne wyjście. Pojechałem autem na lotnisko, gdzie
czekał samolot. Wieczorem wrócę w ten sam sposób.
- Bardzo sprytny z ciebie biznesmen.
- Prawda? Też tak uważam. Moi przeciwnicy, widząc, że nie da się mnie
złamać, będą musieli ustąpić.
- Nie ma dla ciebie nic ważniejszego niż interesy, co?
- Chodź do mnie - powiedział uśmiechnięty od ucha do ucha.
Spędzili razem jeszcze dwanaście pięknych godzin. Elise nie
przypuszczała, że tkwi w niej ciągle tyle energii. Zupełnie jakby została
obdarzona nowym ciałem w miejsce poprzedniego, które omdlewało ze
znużenia. Ilekroć Vincente jej zapragnął, była gotowa, pełna wigoru, jak gdyby
nie imało się jej zmęczenie.
I kto to mówił, zadawała sobie pytanie, że seks musi koniecznie iść w
parze z miłością?
Nie kocha wcale Vincente. To tylko gorąca namiętność. Absolutnie nie
miłość. Słodkie, tkliwe uczucie, jakie przeżyła przed laty, nigdy już się nie
powtórzy.
Przez moment chciała go wciągnąć w poważniejszą rozmowę, lecz czas
uciekał i gdy znów poczuła pożądliwe dotknięcie, zapomniała o wszystkim z
wyjątkiem tego, co potrafił zrobić z jej ciałem.
To nie miłość, ale jednak nowe życie i jak na razie nic więcej nie było jej
potrzebne do szczęścia.
O zmroku musiał się pożegnać i za jakiś czas radio podało, że znany
przedsiębiorca Vincente Farnese powrócił do stołu konferencyjnego, co
R S
wszyscy zebrani powitali z ulgą.
Po trzech dniach zadzwonił, pytając, czy może przyjść i zjawił się z
bagażem prosto z drogi. Przy kolacji opowiadał, jak było na Sycylii.
Pracowano od rana, nie było czasu na spanie, zarywali noce.
- Przywykłem do tego - mówił. - Chwytam okazyjnie trochę snu i to mi
wystarcza. To się w biznesie przydaje.
- Wyglądasz okropnie - zauważyła bez ogródek.
- Dziękuję. Ale wciąż jestem zdolny do pewnych ważnych rzeczy.
Pozwól, że ci to udowodnię.
Wziął ją za rękę i ruszył do sypialni. Po chwili zasnął.
- Vincente - powiedziała, potrząsając nim lekko. - Vincente...
Rozczulił ją ten widok i tylko mocniej go objęła, żeby było mu
wygodniej.
Jakiś wewnętrzny głos ostrzegał ją, że jest w niebezpieczeństwie.
Żywiołowy seks był do przyjęcia, sprawiał jej radość, ale ta słodka czułość
była zdradziecka i zbytnio przypominała to, co przeżywała z Angelem.
Stanowiła objaw słabości, któremu nie powinna więcej ulegać. On także nie.
Jednak, póki wszystko między nimi jest jasne, ta drobna słabostka nie
powinna być groźna.
Uśmiechnęła się, przyciągając Vincente bliżej siebie.
Spał nieprzerwanie trzy godziny, w czułych objęciach Elise. Musiała
wreszcie zasnąć, bo kiedy się ocknęła, był już całkiem rozbudzony.
- Czas na powrót do rzeczywistości - westchnął.
- I na walne zgromadzenie akcjonariuszy - dopowiedziała.
- Skąd o tym wiesz?
- Czytam finansową prasę. Muszę przecież doskonalić włoski. Przed tobą
zacięta walka, ale pognębisz swoich przeciwników.
R S
- Niewątpliwie. Załatwię ich, ale nim tak się stanie, czeka mnie harówka.
- To znaczy, że zobaczymy się dopiero po zebraniu. Oczywiście pod
warunkiem, że znajdę dla ciebie trochę czasu.
- Myślę, że znajdziesz - powiedział.
Wreszcie zadzwonił.
- Jeździsz konno? - spytał, gdy odebrała telefon.
- Tak, uwielbiam jeździć, ale nie mam tu żadnego ekwipunku.
- Na via dei Condotti jest salon jeździecki, gdzie dostaniesz wszystko, co
potrzeba w najlepszym gatunku. Jesteś dobrą amazonką?
- Wolę spokojne konie.
- Dobrze. Przyjadę po ciebie jutro rano.
Vincente miał rację. Sklep był świetnie zaopatrzony, dostała cały ubiór w
swoim rozmiarze.
- Nie uważa pan, że bryczesy są trochę za obcisłe? - spytała ekspedienta.
- Z pewnością są dopasowane dokładnie do figury, ale Signora może
sobie pozwolić na więcej niż inne damy - odrzekł.
Vincente poprosił telefonicznie, by czekała na niego przed domem, i
przyjechał po nią samochodem, który sam prowadził.
- Zdumiewające, że udało ci się wygospodarować trochę czasu -
powiedziała Elise, gdy już byli poza miastem. - Sądziłam, że zamieszkałeś na
dobre w biurze.
- To nie byłoby dyplomatyczne. Przeciwnicy mogliby pomyśleć, że
jestem zestresowany.
- Proszę, proszę... I pewnie w tej stajni, do której jedziemy, czeka już
wynajęty przez ciebie fotograf, by świat się dowiedział, na jakim jesteś luzie.
- Ta sztuczka nie przyszła mi do głowy. Nie da się wszystkiego
R S
zaplanować.
- Myślałam, że uważasz się za chlubny wyjątek od tej reguły.
- Tu mnie masz - odparł ze śmiechem - ale bez twojej zgody nie
posłużyłbym się fotografem. Może nie uwierzysz, ale do pewnego stopnia stać
mnie jeszcze na dobre maniery.
- Masz słuszność - odparła uszczypliwie. - Nie wierzę w to. Czy daleko
jeszcze do tej stajni?
- Nie bardzo. Dokuczaj mi, jeśli chcesz, ale zamuruje cię, jak zobaczysz
klacz, którą dla ciebie wybrałem.
Dokoła mieli już teraz wiejski krajobraz i niebawem Vincente skręcił w
długą aleję prowadzącą do klubu jeździeckiego.
Stajenny wyprowadził zgrabną jabłkowitą klacz, informując, że ma na
imię Dorabella, ale woli, żeby nazywać ją Dora.
- Jest bardzo przyjacielska - dodał. - Signor Farnese uważa, że będzie w
sam raz dla pani.
Vincente dosiadł ognistego ogiera o imieniu Garibaldi i Elise wkrótce
zauważyła, że wierzchowiec i jeździec przejawiają podobną zapalczywość.
- Postaraj się go trochę uspokoić - poradziła, widząc, że koń wierci się i
depcze niecierpliwie grunt. - Ja tymczasem pojadę kawałek stępa i zaczekam
na ciebie.
Ogier z Vincente w siodle śmignął obok niej jak wiatr, a Elise podjechała
na niewielkie wzniesienie, skąd mogła ich obserwować. Po dziesięciu
minutach ujrzała, jak pędzą gwałtownie z powrotem.
- Dobrze, że ty taka nie jesteś - powiedziała, poklepując Dorę po szyi. No
to może teraz... Och... Nie! - krzyknęła, widząc, jak Garibaldi przeskakując
przez pień obalonego drzewa, potyka się i pada, zrzucając jeźdźca na ziemię.
Przez moment zdawało się, że przygniecie go sobą. Na szczęście w ostatniej
R S
chwili Vincente przeturlał się na bok i ponownie upadł jak kłoda na twarz.
Śmiertelnie przerażona Elise ruszyła natychmiast ku niemu, zeskoczyła z
Dory i klękła obok leżącego nieruchomo mężczyzny.
- Vincente! - krzyknęła przeraźliwie.
W odpowiedzi usłyszała stęknięcie, a zaraz potem serię przekleństw.
Vincente zaczął się z wolna dźwigać na nogi, ale zaraz upadł na plecy.
- Wezwę karetkę - powiedziała Elise. - To może być coś groźnego.
- Żadnej karetki - zaprotestował ostro. - Nie chcę, żeby mnie ktoś teraz
zobaczył. Gdzie konie?
- Tam - wskazała na ogiera, który wstał i skubał teraz spokojnie trawę w
asyście Dory.
- Odprowadź je do stajni i wróć tu samochodem. I pamiętaj! Żadnej
karetki. Nikomu ani słowa. Obiecaj.
- Muszę powiedzieć, że koń się przewrócił. Może potrzebować pomocy
weterynarza.
- Koń tak, ale nie ja. Obiecaj - powtórzył.
- Dobrze. Na razie.
Dosiadła znów Dory i ujęła wodze Garibaldiego. W stajni rzuciła
pospiesznie kilka słów wyjaśnienia i po kilku minutach wróciła autem na
miejsce wypadku.
Vincente siedział na dużym kamieniu, trzymając się za bok. Na widok
Elise w samochodzie uśmiechnął się z wysiłkiem.
- Co im powiedziałaś? - spytał.
- Mniejsza o to. Obejmij mnie za szyję. To tylko kilka kroków.
- Co im mówiłaś? - powtórzył z grymasem bólu, kiedy wciągnęła go na
tylne siedzenie auta.
- Że masz kilka sińców i to wszystko. Wezwą weterynarza do
R S
Garibaldiego.
- Na pewno? - spytał podejrzliwie.
- Na pewno! Pytali, dlaczego nie wróciłeś, więc powiedziałam, że się
ubrudziłeś i nie chcesz, żeby cię w tym stanie oglądano. Koniec, kropka.
- No, to dobrze - wystękał.
- Zaraz będziesz w domu.
- Ale nie w moim. U ciebie - rzucił prędko. - Nikt ze znajomych nie może
mnie teraz widzieć. Jak wieść się rozejdzie, szakale zaraz zaczną mnie osaczać.
- W porządku. Jedziemy do mnie.
Vincente milczał przez resztę drogi. W domu samodzielnie pokuśtykał do
windy, trzymając Elise za rękę. Ten wysiłek sporo go jednak kosztował.
Dygotał na całym ciele i oblewał się potem. Na szczęście nie spotkali nikogo
na klatce schodowej i niepostrzeżenie dostali się do mieszkania, gdzie
Vincente od razu padł na sofę.
- Potrzebujesz lekarza - powiedziała.
- Mówiłem już, że nie.
- Po co ta zwariowana konspiracja?
- To niezwykle ważne. Wiesz, jakie ogromne znaczenie ma zgromadzenie
akcjonariuszy. Dojdzie tam do ostrej polemiki i muszę być w formie. Nie
wolno mi zdradzić się z żadną słabością.
- Najwyżej zemdlejesz. Ale pewnie nie poczytają ci tego za słabość.
- Niech mnie niebiosa chronią przed kobiecą tyranią.
- Niech cię chronią przed własną głupotą. Posłuchaj ! Nie mam zamiaru z
tobą dyskutować. Musi cię zbadać lekarz, więc albo wezwę kogoś do domu,
albo przywołam karetkę i zabiorą cię na pogotowie. Co wybierasz?
- Robisz z igły widły. Nic mi nie jest - burknął.
- Uwierzę, jeśli mi to powie doktor. Podaj mi numer telefonu twojego
R S
lekarza.
- Elise...
- Mów albo wzywam karetkę. Masz dziesięć sekund. Raz, dwa...
- Dobrze! Sam zadzwonię do doktora, bo ty jesteś gotowa naopowiadać
mu, że konam. Cane dei to morti.
- Niech ci będzie - odparła. Angelo także lubił używać tego dosadnego
przekleństwa. - Dzwoń!
Vincente usłuchał.
- Niedługo przyjedzie - oznajmił, odkładając telefon.
- Pomogę ci się rozebrać i zapakuję do łóżka.
- Uprzejmie dziękuję - powiedział już znacznie spokojniej.
- Co się stało, że już na mnie nie warczysz?
- Bo nie robiło to na tobie wrażenia - wyznał cierpko.
- No to już daj sobie z tym spokój. Chodź, zaprowadzę cię do łóżka.
- Przepraszam. Czasem bywam trochę...
- Wiem, jaki bywasz. I wcale nie trochę. Leż spokojnie.
Doktor zjawił się po kwadransie. Był starym znajomym Vincente i nie
musiał robić dobrej miny do złej gry.
- Wyszedł pan z tego obronną ręką - oświadczył po badaniu. - Ma pan
tylko zwichniętą nogę w kostce i naciągnięte mięśnie w plecach. Bardzo
bolesne, ale to nic groźnego. Trzeba poleżeć kilka dni. Przyślę pielęgniarkę.
- Nie ma mowy. Żadnych obcych osób.
- Ja ją zastąpię - oświadczyła Elise.
- Dziękuję - rzekł doktor. - Signora będzie musiała doglądać pacjenta non
stop. Mam nadzieję, że starczy pani cierpliwości - dodał lekarz, rzuciwszy
sarkastyczne spojrzenie na Vincente.
- To raczej jemu będzie ze mną niełatwo - odparła.
R S
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Miałaś rację - rzekł Vincente po wyjściu doktora. - Dziękuję ci za
opiekę. I jeszcze raz przepraszam za moje krzyki. Muszę zatelefonować do
mojej sekretarki. Potrzebne mi będą jutro pewne dokumenty.
- Nie zamierzasz chyba pracować w łóżku?
- To był mój wolny dzień. Na więcej nie mogę sobie pozwolić.
- Jesteś przecież chory.
- Tylko nieoficjalnie.
- Do diabła z oficjalnością. Skręcasz się z bólu.
- Doktor zostawił środki przeciwbólowe. Wziąłem już dwie tabletki i lada
chwila zaczną działać.
- Moim skromnym zdaniem to i tak nie wystarczy.
- Masz doskonałe zadatki na megierę - stwierdził kwaśno.
- Dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę.
Gdy po długiej rozmowie Vincente z sekretarką przyniosła mu do
sypialni lekki lunch, rozjaśnił dla niepoznaki twarz, ale wyglądał marnie i było
widać, że cierpi.
- Bardzo boli? - spytała.
- Właściwie nie. Najbardziej dokucza mi myśl, że wyszedłem na
kompletnego głupca. Co za idiota ze mnie!
- Ale są rzeczy, które robisz lepiej niż inni mężczyźni.
- Nie rozśmieszaj mnie teraz. Bardzo proszę.
- W porządku. Zjedz coś.
- Pomóż mi usiąść. O, dziękuję - powiedział, gdy podeszła do niego i
udało mu się usiąść prosto.
- To jeszcze nie koniec świata - pocieszyła go. - Na razie jednak nie
R S
obejdziesz się bez mojej pomocy.
- Jesteś niezwykle rozsądna - zajęczał.
- Do diabła z rozsądkiem. Pech, że to akurat plecy. Niby nic
niebezpiecznego, a piekielnie boli.
- Skąd to wiesz?
- Mojego ojca dopadał często ból pleców. Przez kilka miesięcy był
spokój, a potem coś mu się przytrafiało i cierpiał jak potępieniec. Nigdy ci się
to dotąd nie zdarzyło?
- Może raz czy dwa. Chyba to przypadek twojego ojca. Przypominam ci
go?
- Nie tylko pod tym względem. On także nie chciał się przyznawać do
słabości. Bardzo głupio z jego strony.
- Nie tak głupio, skoro wokół krążyły rekiny.
- Krążą też wokół ciebie, prawda? Masz pewnie mnóstwo wrogów.
- Dostatecznie wielu, by nie ujawniać, że mnie bolą plecy. A twój ojciec?
Miał wielu wrogów?
- Nie. Nie był przecież magnatem jak ty. To był łagodny człowiek, który
wychowywał mnie sam po śmierci mojej matki. Ciągle chorowałam w dzieciń-
stwie i stale musiał zwalniać się z pracy, bo wymagałam opieki. Przez to wiele
razy tracił pracę. Bardzo chciał...
Zawibrowała jego komórka, więc Elise wyszła, aby mógł w spokoju
załatwiać swoje interesy.
Kiedy przyszła późnym wieczorem, spał już głęboko. Łóżko było
szerokie, więc mogła się w nim tak ułożyć, że dzielił ich co najmniej metr.
Najważniejsze, że była obok. Obudził się nad ranem i wtedy pomogła mu pójść
do łazienki i podała leki przeciwbólowe. Zasnął znowu, zjadł po przebudzeniu
śniadanie, ale już nie chciał brać środków uśmierzających ból.
R S
- Ogarnia mnie po nich senność - powiedział. - Niedługo przyjdzie
sekretarka i muszę mieć jasny umysł.
Pracował z sekretarką przez kilka godzin, a po jej wyjściu ślęczał nadal
długo nad laptopem i telefonował.
W końcu jednak musiał skapitulować wobec zmęczenia i wziął dalszą
porcję tabletek. Niemniej zżymał się, że znów czegoś nie dokończył.
- Daj już temu spokój - powiedziała Elise. - Czas spać.
- Będziesz tutaj? Koło mnie?
- Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo.
Obudziła się o świcie, gdy Vincente jeszcze spał, i podeszła do okna,
obserwując, jak brzask rozjaśnia miasto. Po raz pierwszy od przyjazdu do
Rzymu poczuła się naprawdę spokojna.
- Buon giorno - usłyszała za sobą.
Podeszła szybko do łóżka i usiadła na jego skraju.
Vincente uśmiechał się do niej pogodnie.
- Podać ci coś? Jak plecy?
- Lepiej. Ale tylko jak się nie ruszam. Nie wezmę na razie tabletek.
Porozmawiajmy.
- Dobrze. Opowiedz mi, jak wykosisz wszystkich swoich oponentów.
- Nie. Wolę posłuchać ciebie. Wczoraj wspomniałaś, że twemu ojcu na
czymś bardzo zależało, ale zadzwonił telefon. Co to było?
- Ach, tak. Bardzo chciał zarobić dużo pieniędzy i dawać mi prezenty,
chociaż wcale go o to nie prosiłam. I tak był wspaniały.
- Opowiedz mi o nim.
- Pamiętam przede wszystkim, że zawsze się mną zajmował, bawił się ze
mną, rozśmieszał mnie żartami.
Vincente milczał, ujęty czułością, z jaką Elise przywoływała jedną po
R S
drugiej szczęśliwe chwile swego dzieciństwa. Mogło się zdawać, że jej uko-
chany tata jest nadal wśród żywych. On sam nigdy nie miał tak bliskiej więzi z
ojcem.
- Bardzo go kochałaś? - spytał, przypominając sobie bukiet czerwonych
róż, jaki położyła na grobie ojca przed opuszczeniem Londynu.
- Tak. Umarł kilka miesięcy temu. Szkoda, że nie doczekał...
- Czego? - spytał, bo nagle zamilkła, nie kończąc.
- To już bez znaczenia.
- Mimo to powiedz - nalegał, dotknąwszy lekko jej ręki.
Wahała się, a jemu coś mówiło, że to może być ważne.
- Byłam tak strasznie głupia, nie wypytałam dokładnie ojca, skąd wziął
pieniądze na mój wyjazd do Rzymu... Zbył mnie wyjaśnieniem, że pochodziły
ze specjalnej terminowej polisy ubezpieczeniowej z klauzulą edukacyjną.
Uwierzyłam mu, bo tak mi było wygodnie. Naprawdę zaciągnął ratalną po-
życzkę na ogromny procent, której nie był w stanie spłacać. W tym czasie
pracował u Bena i wybierał te pieniądze po kryjomu z kasy firmy, co jednak
się szybko wydało.
- I co na to Ben? - spytał z rosnącym niepokojem Vincente.
- Przyjechał do Rzymu i powiedział mi, że odda ojca w ręce policji,
chyba że...
- Chcesz powiedzieć, że...
- Tak. Ben chciał mnie. Ja byłam ceną za jego milczenie. Wiedział, że go
nie kocham, ale nie sprawiało mu to różnicy.
Elise o mało nie dodała, że w jej życiu był wówczas Angelo, ale coś ją
powstrzymało. Ciągle męczyły ją wyrzuty sumienia, że dopuściła się zdrady
swej młodzieńczej miłości i było jej bardzo trudno mówić o tym. Szczególnie z
Vincente.
R S
- Wyszłaś za Bena, żeby ratować ojca? - spytał powoli Vincente.
- Nie miałam wyjścia. Inaczej tata poszedłby do więzienia, a przecież
przeze mnie wpadł w tę matnię.
- I dlatego poślubiłaś tę kreaturę?
- Dlatego. To był jedyny powód. Wiem, wszyscy myśleli: szczęściara,
złapała bogacza. A dla mnie była to konieczność. I okrutny los zrządził, że tata
zmarł dwa miesiące przed Benem. Gdyby nadal żył, moje życie wyglądałoby
inaczej. Bylibyśmy oboje wolni.
- Ty płaczesz - powiedział łagodnie Vincente.
- Nie. Naprawdę nie.
- Ależ tak.
Przyciągnął ją do siebie. Oczywiście, że płakała. Nad sobą, nad ojcem,
nad ruiną swoich marzeń. Zdumiewające, że zdarzyło jej się to w ramionach
tego szorstkiego człowieka. Próbowała powstrzymać łzy w obawie, że
przegrywa potyczkę w bitwie, jaką ze sobą toczyli. Jednak w tej chwili
zdawało się, że bitwa zeszła na dalszy plan. Elise wyczuwała w Vincente
tkliwość, jakiej nie okazywał nawet w chwilach największych miłosnych
uniesień.
- Przepraszam - wyjąkała. - Zwykle nie jestem taką beksą.
- Czasem trzeba. To pomaga.
- Daję sobie świetnie radę.
- Ale bywa, że czyjaś pomoc się przydaje.
- Przy Benie za nic nie pozwoliłabym sobie na łzy.
- Nie. Za bardzo by się ucieszył tym widokiem - zauważył sucho.
- Skąd to wiesz?
- Każdy, kto go znał, powiedziałby to samo.
Elise zakryła usta, tłumiąc chichot.
R S
- Co cię tak raptem rozbawiło? - zapytał.
- Pomyślałam, że mógłbyś być taką gazetową ciocią z rubryki porad
osobistych.
- Mam wiele ukrytych talentów.
- Ale ten ukrywałeś bardzo starannie.
Uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał, bo dotarła do niego prawda jej
słów. Było mu jej serdecznie żal, ale najmocniej wstrząsnęło nim odkrycie se-
kretu małżeństwa Elise. Nie chodziło jej o pogoń za pieniądzem. Zrobiła to z
miłości do swojego nieszczęsnego ojca.
Leżąc płasko na łóżku, z jej głową na swej piersi, poczuł przypływ
niewysłowionej radości. Jakby wielki kamień spadł mu z serca.
Jednakże uciszył w sobie tę radość. Była zbyt obca, za wielka,
skomplikowana. Zachowa ją na później.
- To szczęście mieć takiego ojca - powiedział tylko.
- A jaki był twój?
- Na swój sposób dobry, ale najważniejsze były dla niego interesy. Na
tym się skupiał. Poza tym lubił dominować. Dążył zawzięcie do władzy.
- Dlatego i ty taki jesteś?
- Chyba tak - przyznał z wahaniem. - Tylko w ten sposób mogłem
zasłużyć na jego uznanie. W szkole przodowałem w matematyce i innych
przedmiotach ścisłych, bo to zdaniem ojca mogło się przydać w biznesie. Gdy
po studiach zacząłem pracować u niego, od razu było wiadomo, że niedaleko
padło jabłko od jabłoni.
- Tata był z ciebie dumny?
- O tak. Zaimponowałem mu.
- Czułeś się szczęśliwy?
- Chyba o to mi chodziło - odrzekł wymijająco.
R S
Elise rozsądnie nie drążyła dalej.
Vincente z ochotą korzystał z otrzymanej samodzielności i kiedy ojciec
zmarł na zawał serca, był całkowicie gotów do przejęcia po nim steru, mimo że
nie skończył jeszcze trzydziestki.
Od tego czasu minęło dziesięć lat i Vincente zdawał sobie sprawę, że to,
co go cechowało u początku drogi - nieubłagana zawziętość, pogarda dla
słabości - zyskało jeszcze na ostrości i bezwzględności. Elise nie wiedziała, że
i ona była w pewnym sensie ofiarą tego stanu rzeczy. Tym bardziej nie
wyczuwała, jak go to niepokoi.
Poruszony tą myślą, wyprostował się nagle, o mało nie wypuszczając
Elise z objęć.
- Coś ci się stało? - spytała.
- Nic - odparł prędko. - Wszystko w porządku. Śpij. Ja wyjdę na chwilę z
łóżka. Dam radę.
Nie bez trudu doczłapał do okna i usiadł w fotelu. Musiał swobodnie
przemyśleć pewne rzeczy i zastanowić się nad tym, co usłyszał od Elise.
Dotychczas wszystko było proste. Wyznaczał sobie cel, dążył do niego, a
jeżeli komuś to się nie podobało, naciskał. Jeśli się go bano - tym lepiej. Z
kobietami postępował fair. Był hojny, ale wybierał sobie partnerkę, która
akceptowała reguły gry. I nigdy, pod żadnym pozorem, nie okazywał słabości.
Aż do tej chwili.
Był przygotowany na wszystko, ale nie na to, co zaszło tego wieczoru.
Nie był pewien, czy chodzi o kulminację czegoś, co w nim od dawna narastało
i teraz pojawiło się nie wiadomo skąd.
Popełnił błąd. Dobry przedsiębiorca umie wszystko przewidzieć i jest
zawsze gotowy do odparcia ataku. Takie są zasady.
Ale zasady nie mówią, co robić, gdy ochota do walki wygasa wskutek
R S
podstępnej rozkoszy zaznawanej z kobietą, którą zawsze uważało się za nie-
bezpieczną i która okazała się groźniejsza, niż można było się spodziewać.
Właściwie, jeśli zostało mu trochę oleju w głowie, powinien odesłać Elise do
Anglii, żeby mu na zawsze zniknęła z oczu.
Jeszcze długo siedział przy oknie, czuwając nad jej snem.
Nastał okres rutyny. Elise pielęgnowała Vincente, ukrywała przed
sprzątaczkami, przyrządzała posiłki, masowała mu plecy, tak jak niegdyś ojcu,
i starała się, żeby był w możliwie najlepszej formie podczas wizyt sekretarki.
Czasami rozmawiali - o swoim dzieciństwie i innych rzeczach, unikając
poważniejszych tematów.
- Może opowiesz mi o twoich kobietach - poprosiła pewnego wieczoru
przy winie. - Należy mi się nieco rozrywki.
- Jeżeli myślisz, że wpadnę w tę pułapkę, to znaczy, że masz o mnie
kiepskie mniemanie. Spróbuj z innej beczki - poradził.
- Wstydź się! A po co ci ta garsoniera niedaleko biura?
- Po to, że kiedy zasiedzę się w biurze, nie muszę jechać daleko do domu.
- Akurat! Dobre sobie.
- To zresztą tylko namiastka domu - rzucił nagle. - Tylko tutaj czuję się
jak u siebie. Jak się dowiedziałaś o garsonierze? - zapytał.
- Już ci mówiłam, że czytam finansową prasę.
- Było tam jeszcze coś o mnie? - spytał z pozorną obojętnością.
- Piszą w kółko to samo, bo nikomu nie udzielasz wywiadów. Pracoholik
i tak dalej. Garsoniera jest pod ręką, urządzona jak cela klasztorna. - Parsknęli
śmiechem i temat został zamknięty.
Jednak Elise miała wrażenie, że Vincente opowiada o sobie coraz mniej.
Poza tym przekonała się, że zawsze potrafi ją czymś zaskoczyć. Na przykład
R S
na dzień przed pierwszą sesją zgromadzenia wspólników podarował jej pakiet
akcji.
- Dlaczego? - spytała zdumiona.
- Potraktuj to jako bonus pielęgnacyjny. Jako akcjonariuszka masz teraz
prawo uczestniczenia w naszym posiedzeniu.
- Rozumiem - tylko kilka akcji. Ale to przecież fortuna.
- Jesteś wyśmienitą pielęgniarką. Popatrz, jak wiele ci zawdzięczam -
powiedział, maszerując tam i powrotem. - To twoja zasługa.
Chodził już swobodnie, ale nie wytrzymywał dłuższego stania. Ból wtedy
powracał i to niepokoiło Elise, bo Vincente musiał podczas obrad pozostawać
dość długo w pozycji stojącej.
Poprzedniego dnia odwiedził matkę, lecz to nie wymagało dużego
wysiłku, zebranie to była wyższa poprzeczka.
- Siedź, jak najwięcej się da - radziła Elise.
- Nie mogę siedzieć, jak inni stoją.
- Możesz połknąć kilka tabletek przeciwbólowych.
- I przysnąć? Nie ma mowy.
Pojechali razem na posiedzenie limuzyną z szoferem. Elise na wyraźne
polecenie Vincente usiadła na podium. Była uprzedzona, że dyskusja będzie
burzliwa i tak też było. Nie bardzo się orientowała, o co chodzi, ponieważ jej
włoski nie był dość dobry, by wychwycić sens w nieokiełznanej wymianie
inwektyw. Widziała tylko, że Vincente był atakowany i odpierał te ataki w
doskonałym stylu.
Obserwując go uważnie, odnotowała moment, w którym ból się odezwał,
ale raczej nikt poza nią tego nie zauważył. Vincente stał się od tej chwili
bardziej agresywny, bardziej zdeterminowany i dla Elise było jasne, że bierze
górę nad opozycją i przekonuje większość do swego punktu widzenia.
R S
Nie było to sympatyczne, ale charakterystycznie dla niego i ekscytujące.
Po zejściu na salę z podium prezydialnego przyjmował niezliczone
gratulacje i choć każdy uścisk dłoni musiał opłacać bólem, nie tracił pewności
siebie i nie przestawał się uśmiechać.
- Ach, tu jesteś - zwrócił się do Elise, jak gdyby dopiero teraz dostrzegł
jej obecność. - Chodźmy - rzekł, gdy podeszła bliżej, i oparł się zaraz na jej
ramieniu.
Dla postronnych był to jedynie gest oznaczający, że odchodzi w
towarzystwie pięknej kobiety i tylko ona czuła ciężar jego dłoni na barku.
W samochodzie opadł na oparcie tylnego siedzenia i zamknął oczy. Elise
dała mu natychmiast środki przeciwbólowe, które popił wodą mineralną.
Podziękował skinieniem głowy.
- Idź do łóżka, wymasuję ci zaraz plecy - powiedziała w mieszkaniu.
Kiedy po kilku minutach wróciła do sypialni i zdjęła z niego prześcieradło,
leżał pod nim całkiem nagi.
- A więc zwyciężyłeś - stwierdziła, zaczynając masaż.
- Oczywiście - odparł.
- To nie było wcale takie oczywiste.
- Ależ było. Dzięki twojej pomocy. Inaczej nie dałbym sobie rady.
- Starałam się, bo w razie klapy spadłaby wartość moich akcji.
- Dobra robota. Jeszcze zrobię z ciebie bizneswoman - powiedział i
Stęknął z bólu.
- Wszyscy od czasu do czasu w różny sposób ulegamy słabości. Liczy się
przede wszystkim to, jak działamy, będąc w pełni sił, na tyle mocni, by
posunąć się do bezwzględności.
- Masz na myśli kogoś konkretnego?
- Chodzi ci o Bena? Tak, oczywiście. Ale szybko zorientowałam się, że
R S
wszyscy, z którymi się stykał, byli z tej samej gliny. Krętacze i zdrajcy. Czy
jest w ogóle ktoś, komu można ufać?
- Ja, na przykład?
- Raczej nie chciałabym robić z tobą interesów. Wątpię, żebyś w
jakiejkolwiek sprawie zawracał sobie głowę skrupułami.
- A wierzysz mi jako mężczyźnie?
- Prawdę mówiąc, nie wiem - rzekła po namyśle.
- Sądziłem, że poznaliśmy się bardzo dobrze. - Żaden człowiek nie zna
dogłębnie myśli drugiego. Kobiety czy mężczyźni strzegą pilnie swoich
sekretów. Natomiast my oboje - zawiesił na moment głos - ukrywamy o sobie
takie rzeczy, których druga strona ani nie pojmie, ani ich nie wybaczy.
- Wybaczy? Co to za dziwne słowo?
- Życie byłoby nieznośne, gdybyśmy sobie nawzajem nie wybaczali. A
najtrudniej jest wybaczać sobie samemu.
Elise korciło, by spytać, co on przez to rozumie, ale powstrzymała się,
widząc, że on z wolna zapada w sen.
Była już późna noc, gdy położyła się obok niego. Minął dopiero tydzień
od czasu, gdy się ostatni raz kochali, ale Elise zdawało się, że minęła
wieczność.
R S
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Wieczorem rozległ się dzwonek przy drzwiach wejściowych. Elise
otworzyła i ku swemu zdumieniu ujrzała przed sobą Mary Connish-Fontain.
Ostatni raz widziała ją w dniu pogrzebu Bena i zupełnie zapomniała o jej
istnieniu.
- Mogę wejść? - spytała Mary.
Elise przepuściła ją i Mary wkroczyła do wnętrza wolnym krokiem,
rozglądając się po otoczeniu.
- Ładnie. Bardzo tu ładniutko. I pomyśleć, że narzekała pani na ubóstwo.
Och, i pan tutaj - stwierdziła na widok wyciągniętego na sofie Vincente, który
powitał ją promiennym uśmiechem.
- Czego pani chce? - spytała Elise.
- Wiadomo czego. Swojej części.
- Miała pani zrobić porównawcze testy DNA. Ma je pani?
- Och, testy. Co one mogą wykazać? - zaśmiała się lekceważąco.
- Wszystko - odparł Vincente. - Nie przyniosła ich pani, bo naturalnie
wypadłyby dla pani niekorzystnie.
- Testy, testy! Nie dbam o nie. Ben zawsze obiecywał, że mnie ustawi
materialnie. Domagam się tylko sprawiedliwości. Obie cierpiałyśmy przez
Bena. Jesteśmy kobietami, powinnyśmy sobie pomagać w miarę możliwości.
Elise żachnęła się.
- My obie? - spytała. - Od kiedy to jesteśmy przyjaciółkami?
- Mnie się tak nie poszczęściło jak pani. Ben obiecywał mi małżeństwo.
- To byłoby dość trudne - wtrącił mimochodem Vincente.
- Wiadomo, po czyjej jest pan stronie. Raz, dwa owinęła sobie pana
dookoła palca. Ona umie usidlić mężczyznę.
R S
- I mnie też chytrze usidliła - potwierdził Vincente, puszczając oko do
Elise. - Powinna pani już iść. I nie nachodzić więcej pani Carlton.
- Ona powinna się z nim rozwieść.
- Zrobiłabym to z przyjemnością, gdyby mi na to pozwolił - odrzekła
Elise. - Ben wykorzystał panią tak samo jak inne. Nic pani nie wskóra swoimi
pretensjami.
- Mogę to wszystko podać do prasy. Miałam już propozycje...
- Więc niech pani z nich skorzysta. I mówi, co chce. Nic mnie to nie
obchodzi! - Elise straciła cierpliwość.
- Ale zacznie, kiedy powtórzę prasie, czego się dowiedziałam od Bena.
Mówił, że jest pani zołzą, która bezwzględnie rozpycha się łokciami, byle
osiągnąć cel.
- Pozwalam sobie zgodzić się z panią - odparła twardo Elise. - Jestem
istotnie zołzą i dlatego nic pani ode mnie nie wytarguje. Lepiej niech pani już
idzie.
- Ben powiedział mi więcej. Także o tym włoskim chłopcu, którego niby
pani kochała, ale rzuciła go, zwabiona pieniędzmi Bena. Biedak stał pod
oknem i skamlał, ale został wyśmiany. Przydał się jednak. Prawda? Do
wzbudzenia zazdrości w Benie. A pani miała w nosie, co się z nim stanie,
gdy... - Urwała nagle, spłoszona wyrazem oczu Elise.
- Precz - powiedziała cicho Elise.
Mary poszła jak zmyta.
Vincente podszedł do Elise, ale odsunęła się od niego.
- Jesteś roztrzęsiona. Porozmawiajmy o tym.
Potrząsnęła głową. Już raz chciała opowiedzieć Vincente o Angelu, ale i
teraz nie mogła się na to zdobyć. Był to dla niej rodzaj tabu. Nie do poruszenia
z mężczyzną, który zawładnął jej sercem po tamtej młodzieńczej miłości.
R S
- To nic... nic...
- Wcale nie, skoro tak się przejęłaś. O czym ona mówiła? Kim był ten
młody człowiek?
- Nie mogę, nie mogę...
- Chciałbym, żebyś mi zaufała.
Popatrzyła mu w twarz, niepewna, czy zdoła się przełamać. Vincente bez
słowa pocałował ją delikatnie. Raz i dwa.
- Czy to coś aż tak strasznego, że nie chcesz o tym mówić?
- Nie potrafię. Z nikim - odparła porywczo.
- Nawet ze mną? Czy nie łączy nas coś więcej...?
- Nie wiem - powiedziała. - Czasem myślę, że tak, ale tamto wydaje mi
się tak piękne, że wszystko inne traci znaczenie.
- Rozumiem. Często mam wrażenie, że oddalasz się ode mnie, jak gdyby
chcąc mnie odseparować od czegoś, co jest dla ciebie niezmiernie ważne.
- Nie rób mi wymówek. Są rzeczy, których nie mogę wyznać nawet tobie.
Vincente milczał, ale miał tak nieszczęśliwą minę, że Elise zrobiło się go
serdecznie żal.
- Nigdy o tym z nikim nie mówiłam - rzekła błagalnym tonem.
- Bardzo go kochałaś? Powinienem być zazdrosny?
- To było dawno temu. Miałam osiemnaście lat. Byłam wtedy inną osobą.
W tym wieku kocha się inaczej, całą swoją istotą. Nie oglądając się na nic.
- I drugi raz nic takiego już się nie zdarza. To chciałaś mi powiedzieć?
- Chyba tak. Kochałam Angela nad życie i on mnie kochał tak samo.
Chcieliśmy być razem, ale musiałam go opuścić. Byliśmy ze sobą tylko trzy
miesiące. Rozdzielił nas Ben. Jeszcze dziś słyszę Angela, jak woła, żebym go
nie zostawiała.
- Co się z nim stało?
R S
- Umarł. Nie wiem jak. Dzwoniłam do niego i kobieta, która odebrała
telefon, krzyczała, że Angelo nie żyje. Nic więcej nie wiem.
- Dlaczego nie przyjechałaś potem do Rzymu?
- Bałam się.
- Kogo? Angela? Przecież on umarł.
- Nie dla mnie. Czasem zdaje mi się, że on nadal żyje, że gdzieś na mnie
czeka. Tak jakby jego śmierć nie była realna, a ja lękam się stawić temu czoło.
- Próbujesz go wskrzeszać?
- Coś w tym rodzaju. Ale gdy poszłam na Trastevere i zobaczyłam, że nic
już tam nie ma, zrozumiałam, że wszystko, co było, zginęło bezpowrotnie.
Chciałam się dowiedzieć czegoś więcej, szukałam w urzędach świadectw
zgonów z tego czasu, ale nie natrafiłam na nazwisko Angelo Caroni. Nie
rozumiem dlaczego. Vincente, co z tobą? Co ci jest?
Stało się z nim coś dziwnego. Obejmował ją wciąż, ale zastygł, jakby
skamieniał, i Elise nie była pewna, czy ją słyszy.
- Vincente?
Wyglądał, jakby się budził ze snu.
- Może nie szukałaś tych dokumentów tam, gdzie należało - powiedział.
- Być może nigdy nie szukałam Angela we właściwym miejscu. Być
może nie ma w ogóle właściwego miejsca.
- Wobec tego może pozwolisz mu odejść.
- Próbuję, lecz to jest tak, jakbym na coś czekała, nie wiem na co. Będę
wiedziała, gdy to się zdarzy. Dziękuję, że mnie wysłuchałeś... - Pocałowała go
lekko. - Powinnam ci to powiedzieć wcześniej.
- Zrobiło się późno. Chodźmy spać - rzekł cicho.
W łóżku pocałował ją, ale nie próbował niczego więcej. Elise
zastanawiała się, czy dobrze zrobiła, zwierzając się. Czy to możliwe, żeby był
R S
zazdrosny?
- Śpij - powiedział, kładąc jej głowę na swoim ramieniu.
Nie chciał, by w tej chwili mu się przyglądała w obawie, że wyczyta za
dużo z jego oczu. Wyjawiła mu dręczący ją sekret, ale skrywanie sekretu, który
jego uwierał, stawało się coraz uciążliwsze.
Nazajutrz Vincente wyszedł rano, zostawiając wiadomość, że przyjdzie
po nią o ósmej wieczorem i zabierze na kolację. Zamiast snuć się bezczynnie
po mieszkaniu, zamówiła taksówkę i wróciła po kilku godzinach z naręczem
prospektów i folderów.
Vincente zastał ją nad nimi niegotową do wyjścia.
- Jeszcze nie jesteś ubrana? - spytał zdziwiony.
- Przepraszam. Tak się zaczytałam, że straciłam poczucie czasu.
- To musiała być fascynująca lektura.
- Zgadza się. Popatrz na to. Dostałam te materiały w tym samym miejscu,
gdzie zaczęłam się uczyć projektowania mody. Wracam tam znowu.
- Jako uczennica?
- Tak. Bieżący kurs kończy się w przyszłym tygodniu, ale zgodzili się,
żebym przychodziła na lekcje. Chcą sprawdzić, czy się nadam. Jeśli tak,
przyjmą mnie na nowy kurs.
Podczas gdy Elise pospiesznie się ubierała, Vincente przeglądał ze
zmarszczonym czołem przyniesione przez nią materiały. Nic nie mówił aż do
momentu, gdy usiedli przy stoliku w pobliskiej restauracji.
- Nie musisz teraz zapisywać się na ten kurs - powiedział.
- Ale ja chcę. Nie mogę tu siedzieć, nic nie robiąc. Muszę się czymś
zająć. Rozmówię się z agentem, niech maksymalnie przyspieszy sprzedaż
apartamentu, a ja przeniosę się do mniejszego mieszkania. W ten sposób będę
mogła żyć po swojemu.
R S
- A znajdziesz trochę czasu dla mnie? - spytał ironicznie.
- Postaram się coś wykroić. O ile będziesz grzeczny.
Wracali spacerem. Przed bramą domu Vincente powiedział w
zamyśleniu:
- Chyba nadeszła pora, żebym cię pocałował na dobranoc i udał się do
własnego domu.
- Tylko spróbuj.
Śmiejąc się, wjechali na górę. Kochali się z wielką przyjemnością, ale
Elise wyczuwała w nim pewną rezerwę.
- Dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz? - spytała.
- Próbuję odgadnąć, o czym myślisz. O mnie czy o swoim
projektowaniu?
- Można by pomyśleć, że gnębi cię zazdrość.
- Powiedzmy, że jestem zaborczy. Chcę cię mieć dla siebie. Zazdrośni są
ludzie słabi. Nie wycofam się z ukłonem. Ostrzegam cię: nie jestem
dżentelmenem. Nie próbuj spychać mnie na margines.
- Czy to teraz według ciebie zamierzam zrobić?
- Niewykluczone, że chcesz palnąć głupstwo.
- A gdybym je zrobiła?
- Nie dopuściłbym do tego.
- Przypuśćmy, że postanowię się z tobą rozstać? Odejść od ciebie? -
spytała za podszeptem diabełka przekory.
- Nie, cara. To do mnie wyłącznie należy decyzja, czy i kiedy się
rozstaniemy. Zapamiętaj to - odrzekł miękko, ale z wyczuwalnym tonem groź-
by.
Teraz diabełek Elise trochę się zdenerwował.
- To znaczy, że posunąłbyś się do użycia siły?
R S
- To zależy, jak rozumiesz siłę. Powiedzmy, że skłoniłbym cię do zmiany
zdania.
- A gdyby waga moich słów...
- Dajmy spokój słowom - przerwał jej. - Musiałabyś po prostu zmienić
zdanie, nic innego by mnie nie zadowoliło.
- Co za pycha! A jeśli pewnego dnia sprawy nie pójdą po twojej myśli?
Vincente nie odpowiedział. Ujął ją za rękę i pocałował wnętrze dłoni.
Chciała ją cofnąć, ale chwyt, choć pozornie delikatny, okazał się zbyt silny.
Nadal łaskotał ją podniecająco wargami, ale nie uszło jej uwagi, że to nie
był objaw miłości ani nawet pożądania, ale zwykła demonstracja siły. Dawał
jej do zrozumienia, że jest uwięziona. Nie za pomocą kajdanek i łańcuchów,
ale po prostu wskutek utraty woli.
Wyśliznęła się z łóżka i sięgnęła po szlafrok, lecz w tej samej chwili
została unieruchomiona zaciśniętymi na przegubie palcami Vincente.
- Puść mnie w tej chwili - zażądała.
- Chcę tylko z tobą porozmawiać - rzekł. - Musimy sobie pewne rzeczy
wyjaśnić do końca.
- Powiedziałam: puść mnie!
Vincente w milczeniu przyciągał ją coraz bliżej do siebie i nic nie mogła
na to poradzić.
- Nie walcz ze mną, Elise - mruknął. - Nigdy tego nie rób. Nie wygrasz.
Nie pozwolę ci odejść.
- To nie będzie zależało od ciebie - rzuciła przez zaciśnięte zęby.
Vincente uśmiechnął się i Elise poczuła lęk. Nie było w tym uśmiechu
cienia sympatii, tylko coś w rodzaju drwiącego politowania.
- Nie łudź się - powiedział. - Wszystko zawsze zależy ode mnie.
- Nigdy - syknęła. - Nie jestem twoją własnością. Nie będziesz mną
R S
dyrygował.
- Naprawdę?
- Puść.
Vincente z wolna przechylał ją na łóżko, niby lekko, ale każda próba
oporu z jej strony była daremna. To takie typowe dla niego, przebiegło jej
przez głowę. Wyrachowane, nieustępliwe, wszystko jedno, czy przejmował
czyjąś firmę, pokonywał oponenta, czy ujarzmiał kobietę. Przyglądał jej się
spod przymkniętych oczu, nie mogła dostrzec ich wyrazu, czuła tylko jego
nieugiętą zawziętość.
Upewniwszy się, że poniechała wszelkiego oporu, przeniósł rękę z jej
ramienia ku piersiom.
Leżała, patrząc na niego wściekła, że znowu dyszy pożądaniem i nie
może tego przed nim ukryć.
Za chwilę w nią wejdzie i będą sobie równi w dążeniu do rozkoszy. I ona
pokona go w tym samym momencie, gdy sama zostanie pokonana. Będzie to
coś w rodzaju słodkiego odwetu.
Jednakże Vincente tylko pochylił głowę i delikatnie dotknął ustami jej
warg. Był to niewinny, ulotny pocałunek.
- Dobranoc - szepnął. - Śpij dobrze.
Wstał szybko z łóżka, pozbierał swoje rzeczy i zniknął za drzwiami.
Elise leżała oszołomiona, niezdolna do ruchu. Vincente po prostu
odszedł, obojętnie, brutalnie, zostawiając ją na pastwę niespełnienia.
Przez moment o mało nie rzuciła się za nim, by go siłą zawrócić, ale coś
ją powstrzymało. Byłoby to jednoznaczne z jego absolutnym zwycięstwem,
większym nawet od tego, jakie już osiągnął.
Powoli, ciężko oddychając, wróciła do sypialni i podeszła do okna.
Widziała, jak wyszedł z budynku, wsiadł do samochodu i odjechał, nie
R S
spojrzawszy nawet w górę ku oknu.
Ciało Elise nadal pulsowało namiętnością, którą Vincente tak cynicznie
sprowokował, ale w jej sercu zalęgła się nienawiść. W bezradnej furii chwyciła
wazon i roztrzaskała go o ścianę, lecz i to nie przyniosło jej ulgi. Poszła do
łazienki i wzięła długi zimny prysznic, który schłodził jej ciało, ale nie
uspokoił serca.
Na drugi dzień Vincente nie zadzwonił i jej gniew jeszcze się nasilił.
Kolejny zimny prysznic nie na wiele się zdał.
Następnego dnia posłaniec przyniósł jej kolosalny bukiet czerwonych róż
z karteczką: „Jestem w objeździe kilku fabryk, żeby zrobić tam porządek.
Odezwę się po powrocie. Vincente".
- Do diabła z nim - burknęła.
Rozumiała, co to znaczy. Pierwszą wiadomością były kwiaty, drugą
zawierał liścik. Wiadomo, która była prawdziwa.
Cisnęła bukiet do śmieci.
Teraz bardzo przydatna okazała się szkoła modelingu. Elise chodziła tam
codziennie i zabierała jeszcze pracę do domu, siedząc nad nią do późna.
- To świetnie, że znów do nas przyszłaś - powiedział dyrektor, gdy
zapisywała się na nowy kurs. - Mam nadzieję, że teraz na dobre wejdziesz do
zawodu.
- Nie ma obawy. Nic mnie nie zatrzyma. Nic i nikt - dodała pod nosem.
Nadal otrzymywała kwiaty; regularnie co drugi dzień, ale już bez
karteczek. Tylko piękne czerwone róże. Podstępne w swojej wymowie.
- Wiem dobrze, o co ci chodzi - powiedziała na głos. - Myślisz, że w ten
sposób trzymasz mnie na uwięzi. Że martwię się i tęsknię, umieram z niecier-
pliwości, kiedy cię znów zobaczę i rzucę się w twoje objęcia. Figa z makiem.
Kwiaty nieodmiennie wyrzucała, ale z upływem dni z coraz mniejszą
R S
pasją. Potem zaczęła sobie zatrzymywać jedną różę. Jedna to nic groźnego.
Przed rozpoczęciem kursu godzinami chodziła po modnych butikach, a w
domu rysowała modele, eksperymentując z pomysłami.
Pewnego dnia zadzwonił telefon. Sądziła, że to Vincente, ale w
słuchawce rozległ się przyjemny kobiecy głos.
- Mówi matka Vincente. Słyszałam tak wiele o pani, że nie mogę się
doczekać poznania jej. Czy zjadłaby pani dziś ze mną kolację? Syn jeszcze nie
wrócił, więc będziemy same.
- Dziękuję. Będzie mi bardzo miło.
- Przyślę po panią samochód. O siódmej.
Renesansowy Palazzo Marini, którego zdjęcia Elise oglądała w
Internecie, okazał się w rzeczywistości znacznie wspanialszy. A matka
Vincente, nieduża krucha kobieta po siedemdziesiątce, miała rysy uderzająco
podobne do syna.
- Podobni jesteśmy, prawda? - powiedziała do zaskoczonej Elise.
- Signora, proszę powiedzieć, skąd się pani o mnie dowiedziała? -
zapytała niepewnie Elise.
- Mam w Rzymie wielu znajomych. Niektórzy widzieli panią na zebraniu
akcjonariuszy. Inni... - Wzruszyła lekko ramionami. - Ludzie tak plotkują. I
nigdy jeszcze mój syn nie był w takim stopniu... jak by to ująć?
Zaabsorbowany. Tak więc musiałam panią poznać.
Kolację podano na tarasie z widokiem na pałacowy ogród w prywatnych
pomieszczeniach pani Farnese, która od razu poczuła sympatię do Elise.
Niebawem zaczęła się jej zwierzać.
- Obawiałam się już, że pozostanę bezdzietna - wyznała. - Dwoje mych
pierwszych dzieci przyszło na świat martwe, więc kiedy urodził się Vincente,
byłam w siódmym niebie.
R S
- A potem już nie miała pani dzieci?
- Nie. Wychowywałam tylko synka mojej przedwcześnie zmarłej siostry.
Był... Ale oto i nasz deser - rzekła na widok służącej wnoszącej na tacy owoce
i nie skończyła zdania.
Przeskakiwała zresztą stale z tematu na temat niczym motyl krążący
wśród kwiatów. Wypytywana o swą przeszłość Elise przedstawiła ją w mocno
ocenzurowanej wersji i równie oględnie opisała historię jej znajomości z
Vincente.
- Jestem chyba niezbyt delikatna - rzekła raptem pani Farnese - ale bardzo
chciałabym doczekać się wnuków, a tak szybko się starzeję.
- Nie wiem, czy możemy wybiegać tak daleko w przyszłość - odparła z
zażenowaniem Elise. - Ja i Vincente...
- Oczywiście, oczywiście. Nie zamierzałam... Lepiej pomówmy o czymś
innym.
Słowa pani Farnese poruszyły jednak w Elise pewną strunę, która
dźwięczała już od jakiegoś czasu w jej podświadomości. Oto mimo całej złości
na Vincente za sposób, w jaki ją potraktował, czuła, że okropnie go jej brakuje.
Nienawiść do niego zaczynała ustępować smutkowi. Więcej: była gotowa mu
przebaczyć.
I gdy jego matka zarysowała przed nią projekt małżeństwa z Vincente,
nie mogła zaprzeczyć, że bardzo by jej to odpowiadało.
Musi to jednak zachować w tajemnicy. Bitwa między nimi nadal się
toczy. Na razie on jest górą, ale ona wkrótce przystąpi do walki o prymat.
Czy to miłość? To gwałtowne, niebezpieczne uczucie tak niepodobne do
słodyczy, jakiej doznawała z Angelem. Tak, to jest miłość.
Zamyślona, nie dosłyszała, że pani Farnese coś do niej mówi.
- Przepraszam - powiedziała. - Nie zrozumiałam.
R S
- Mówię, że robi się tu chłodno. Wejdźmy do środka.
Opuściły taras, a gdy pani Farnese poszła do kuchni, by zamówić kawę,
Elise krążyła po pokoju, podziwiając stylowe meble i studiując tytuły książek
na pólkach.
I nagle stanęła jak wryta z zamarłym sercem, nie wierząc własnym
oczom.
Na ścianie wisiała mała akwarelka z widokiem fontanny di Trevi. Oparty
o nią, z ręką zanurzoną w wodzie, stał uśmiechnięty młody człowiek.
Angelo.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nie było żadnej wątpliwości. Miała przed sobą obrazek, który
namalowała przed ośmiu laty i podarowała Angelowi.
- To mój siostrzeniec - usłyszała za sobą głos pani Farnese.
- Pani... siostrzeniec? - wyjąkała Elise.
Przeszył ją dreszcz jakby w przeczuciu, że nadchodzi coś strasznego.
Jakby najeżdżał na nią czołg, a ona nie mogła ruszyć się z miejsca.
- Miał na imię Angelo - dodała pani Farnese. - Kochałam go jak własne
dziecko.
Elise nadal stała nieruchomo. Angelo mieszkał tutaj, należał do tej
rodziny?
- Co się z nim stało? - wykrztusiła z trudem.
- Padł ofiarą złej kobiety. Zabiła go. Niedosłownie - dodała - ale to przez
nią zginął. Nie mógł znieść krzywdy, jaką mu wyrządziła.
- Co takiego zrobiła? - spytała cicho Elise.
- Kochał ją, a ona mówiła, że też go kocha, ale rzuciła go dla innego,
R S
który miał pieniądze.
- Nie rozumiem...
- Angelo chciał być niezależny, więc wynajął niewielkie mieszkanie w
Trastevere i żył jak ubogi student. Pewnie by go nie zostawiła tak łatwo, gdyby
wiedziała, że ma zamożną rodzinę.
- A może była jakaś inna przyczyna? Może nie chodziło jej tylko o
pieniądze?
- Ludzie, którzy widzieli tamtego mężczyznę, mówili, że to tłuścioch w
średnim wieku. Trudno sobie wyobrazić, że była w nim zakochana.
- Co on... co pani siostrzeniec mówił o tej kobiecie?
- Niewiele. Nazywał ją Peri, ale to nie było jej prawdziwe imię. Prawie
się nie rozstawali. Wpadał do domu jak po ogień i zaraz pędził z powrotem do
niej. Vincente i ja żartowaliśmy z niego. To takie urocze, gdy młody człowiek
jest zakochany po uszy.
Vincente...
- Sądziliśmy, że ta miłość go ukształtuje, ale ona go unicestwiła.
- Popełnił samobójstwo?
- Pewnego dnia ona oświadczyła, że to koniec. Nie uwierzył. Wrócił do
mieszkania, myśląc, że to się wyjaśni, że ona wciąż go kocha. Ale w oknie
zobaczył ją z tym drugim, obejmowali się, tamten z niego szydził...
Elise patrzyła niemo na panią Farnese z narastającą trwogą, wspominając
tę scenę, prześladującą ją od lat w sennych koszmarach.
- Słyszałam później - podjęła pani Farnese - że Angelo, stojąc w ogrodzie
pod oknem, błagał, by go nie porzucała, podczas gdy ten drugi mężczyzna ją
całował. Potem Angelo wsiadł do samochodu, odjechał i zaraz miał wypadek.
Nie żył już, gdy go wydobyto z auta. Według sąsiadów, ta zła kobieta jeszcze
tego samego dnia wyjechała z Rzymu. I nigdy już się jego losem nie
R S
interesowała.
- Nigdy? Nie telefonowała? - bąknęła Elise.
- Może raz. W tydzień później, gdy porządkowałam jego mieszkanko,
zadzwoniła jakaś kobieta i pytała o niego. Powiedziałam, że on nie żyje. Jeśli
to rzeczywiście była ona, wie, że to jej wina. Powinno ją dręczyć sumienie, ale
jest osobą bez serca.
Elise zdawało się, że wszystko dokoła huczy potwornym zgiełkiem. Ta
chwila czekała na nią przez osiem lat, a ona nie miała nic na swoją obronę.
Stała nadal bez ruchu, bezradna, z natłokiem bezużytecznych zaprzeczeń w
głowie i nagle dobiegł ją rozradowany głos pani Farnese:
- Ach, mój drogi chłopcze, nie wiedziałam, że dziś wracasz. Nie
uprzedziłeś mnie.
Elise odwróciła się wolno i ujrzała stojącego w drzwiach Vincente, który
obrzucał ją kamiennym spojrzeniem.
- To była nagła decyzja, mamo - powiedział. - Chciałem ci zrobić
niespodziankę.
- To przemiła niespodzianka. Niech cię uściskam. Już idę powiedzieć,
żeby ci przygotowano kolację.
Twarz Vincente powiedziała Elise wszystko.
- Wiedziałeś od początku, kim jestem - powiedziała cicho, podchodząc do
niego.
Skinął głową. Patrzyła na niego oszołomiona, ale wiedziała, że musi
zachować spokój.
- Nic nie podejrzewałam - szepnęła. - Ale powinnam, prawda?
- Elise...
- Angelo był twoim kuzynem.
- Cicho, bo matka usłyszy! Ona o niczym nie wie i niech tak zostanie.
R S
- Nie chciałeś, żebyśmy się spotkały, bo mogłoby się wydać, co
zamierzasz. Byłam jak pajacyk na sznurku, którym ty poruszałeś.
- To niezupełnie tak. Porozmawiamy później. Na razie nic nie mów
matce, to wszystko o co cię proszę.
Weszła pani Farnese, oznajmiając, że kolacja jest w drodze.
- Wystarczy kanapka, mamo. Nie jestem głodny. Zawiozę Elise do domu.
- Nonsens, mój drogi. Elise jeszcze zaczeka. Siadaj, zaraz ci przyniosę
coś do jedzenia.
Chcąc nie chcąc, usłuchali, a po chwili podśpiewująca radośnie pani
Farnese postawiła przed synem talerz z jedzeniem i siadłszy naprzeciw niego,
obserwowała bacznie, jak się posila.
- Jak ci się udała podróż? - spytała.
- Bardzo dobrze. Dlatego wcześniej wróciłem - odrzekł z uśmiechem.
Elise dziwiło, że Vincente może się tak zwyczajnie uśmiechać, ale za
chwilę pomyślała, iż jest to przecież człowiek zimny jak głaz, niezdolny do
jakichkolwiek wzruszeń. Brał ją w ramiona, szeptał czułe słówka, a
jednocześnie knuł przeciw niej.
Od samego początku.
Ból był nieznośny, ale zebrała wszystkie siły do tej gry. Ona też potrafi
udawać i za nic nie dopuści do skrzywdzenia tej starej kobiety, która okazała
jej taką serdeczność.
Później nie mogła sobie przypomnieć, co wtedy mówiła, ale starała się
być wesołą i uśmiechniętą, choć miała ochotę umrzeć.
Wreszcie Vincente wstał i mimo protestów Elise, która chciała zamówić
taksówkę, oświadczył stanowczo, że ją odwiezie.
- Oczywiście - przytaknęła matka, całując go w policzek. - I nie musisz
spieszyć się z powrotem.
R S
Po zatrzymaniu się przed domem Elise siedzieli przez moment w aucie
bez ruchu, jakby zabrakło im nagle sił.
- Wolałabym, żebyś nie wchodził - odezwała się w końcu.
- Chciałbym, żebyś jednak wysłuchała, co mam do powiedzenia -
oświadczył twardo.
Wjechali windą na górę.
- Wiedziałeś już przed przyjazdem do Anglii o mnie i Angelu -
powiedziała po wejściu do mieszkania. - Jak mnie znalazłeś?
- Wynająłem prywatnego detektywa. Nie wiedziałem, kim jesteś. Nie
znałem nawet twojego prawdziwego imienia. Ben także nikomu w Trastevere
nie wyjawił swojego nazwiska. Przeszukałem dokładnie wasze mieszkanie,
żeby natrafić na jakikolwiek ślad. Bez skutku. Miałem tylko twoją fotografię.
Znaleziono ją po wypadku w kieszeni Angela.
- I dałeś ją temu człowiekowi?
- Oczywiście. Nie miałem nic innego. Ale on nie wpadł na żaden trop.
Musiałem zrezygnować i przez lata nic w tej sprawie nie robiłem. Dopiero w
zeszłym roku polecono mi niejakiego Razziniego, który odszukał cię w ciągu
miesiąca.
- I dlatego zaoferowałeś Benowi pracę? Ściągnąłeś go tutaj, żeby mieć na
miejscu mnie.
- Nie chodziło tylko o ciebie. Nienawidziłem go za to, co zrobił, i
chciałem, żeby za to zapłacił.
- Jak? Co mu chciałeś zrobić? Zrujnować go? Wsadzić do więzienia pod
fałszywymi zarzutami?
- Rozważałem to. Cieszyłbym się z tego.
Elise zaczął ogarniać gniew. Rozpacz mogła sobie zostawić na później.
Teraz chciała dać upust nagromadzonej w niej furii.
R S
- Może mi łaskawie przedstawisz krok po kroku wszystkie twoje zabiegi
od momentu, kiedy się spotkaliśmy nad grobem Bena? Opisz każde twoje
kłamstwo, opowiedz, co czułeś, gdy leżeliśmy obok siebie, a ty cynicznie
odgrywałeś miłosne uniesienia. O, jakże się tym musiałeś napawać! Co sobie
wtedy myślałeś? To miał być odwet za Angela? A może zemsta dopełniła się
później? Dziś wieczorem, gdy nagle poznałam prawdę i zrozumiałam, jak
straszną krzywdę mi wyrządziłeś? I oczywiście odwet będzie miał dalszy ciąg.
Będzie zatruwał moją pamięć za każdym razem, gdy wspomnę nie tylko ciebie,
ale i jego. Boże mój, lepiej mi było z Benem! No, mów! Kawa na ławę,
Vincente! Opowiadaj!
- Uspokój się i posłuchaj uważnie. Nie miałem żadnego konkretnego
planu. Najpierw chciałem cię poznać. Ben zdradzał cię, ale bardzo się tobą
chwalił, był z ciebie dumny. Te przechwałki podsunęły mi pomysł zranienia go
w sposób najdotkliwszy.
- Ja miałam ci w tym pomóc?
- Tak.
- Miałam go z tobą zdradzić? Ośmieszyć go?
Vincente nie odpowiedział. Oczy Elise zapłonęły i uderzyła go w twarz.
- A więc to tak? Chciałeś skierować na Bena reflektory, uczynić z niego
znaną postać, a potem upokorzyć najgorzej jak można. A gdybym odmówiła
udziału w tej rozgrywce? Miałeś całkowitą pewność, że padnę do twoich stóp?
- Nie jestem aż tak zadufany.
- A ja myślę, że jesteś. Byłeś pewny, że ci się ze mną uda?
- O, nie. Przyznaję, że dawałem sobie szanse, ale ty przedstawiasz to w
znacznie gorszym świetle.
- O ile gorszym? Jak inaczej wygląda to w oczach przyzwoitej kobiety, za
którą mnie zresztą nie uważasz? Kim ja jestem w twoich oczach? Sprzedajną
R S
lafiryndą i niemal morderczynią, może nie?
- Teraz już nie - odparł nazbyt prędko, by się ugryźć w język.
- Ale wcześniej tak. Tak sobie o mnie myślałeś?
- Nie znałem cię wtedy. Wiedziałem tylko, że Angelo cię kochał, a ty
złamałaś mu serce.
- Musiałam go opuścić.
- Wówczas tego nie wiedziałem.
- Ślepa zemsta jest znacznie łatwiejsza. Nie miałeś pojęcia, co się
zdarzyło, ale uknułeś plan upokorzenia mnie i Bena.
Vincente milczał.
- A co miało być potem? - ciągnęła Elise. - Marny romans na oczach
całego miasta. Bo to miał być głośny romans, prawda? I co dalej ze mną?
Rzucasz mnie czy jeszcze ci mało i pakujesz mnie do więzienia?
- Oczywiście, że nie - rzucił gniewnie.
- Jakie tam „oczywiście". Nie cofnąłbyś się przed niczym.
- Sprawy nie potoczyły się po mojej myśli. Nie omyliłem się co do Bena,
ale co do ciebie tak.
- Ale Ben umarł i wymknął ci się. Zostałam ja. Co za rozczarowanie! W
dodatku musiałeś mnie tu jakoś inaczej zwabić. Przyjechałeś na pogrzeb i
namawiałeś mnie na przyjazd do Rzymu. Ciekawe, co byś zrobił, gdybym
sprzedała to mieszkanie?
Vincente nie odpowiedział i nagle Elise zrozumiała.
- Ty odstraszałeś nabywców! To twoja sprawka.
- Oczywiście.
- Ciekawe, jak to robiłeś. Czy może lepiej nie pytać...
- Nie mogłem dopuścić do tej transakcji. To był jedyny sposób, żebyś
przyjechała do Rzymu.
R S
- Jesteś przebiegły. Ale brak sumienia niezwykle ci ułatwia te
manipulacje. Ścigałeś mnie wytrwale przez osiem lat. Nie odpuściłeś.
- Widziałem, jak Angelo wyglądał po śmierci! - wykrzyknął. - Był
zmasakrowany. Widziałem rozpacz mojej matki. Miałem to zapomnieć?
- Nie. Ale nigdy nie przyszło ci do głowy, że mogą być jakieś
okoliczności łagodzące moją winę.
- Żałuję tego od chwili, gdy się dowiedziałem, że Ben cię szantażował.
- Ale było już trochę późno, prawda? Znalazłam się już w pętli.
Wyobrażam sobie, z jaką przyjemnością ją zacieśniałeś. Każde twoje słowo
było kłamstwem. Nawet gdy mogło się zdawać, że jesteś absolutnie szczery.
Gratuluję. To był aktorski majstersztyk. Ale to już koniec. Ja też osiągnęłam
swój cel.
- Co to ma znaczyć?
- To, że nie tylko ty ukrywałeś swoje intencje. Wiedz, że od lat z nikim
nie spałam. I byłam gotowa na nowe doświadczenie, że się tak wyrażę.
Żadnych więzów, żadnych zobowiązań. Doskonale się do tego nadawałeś.
Vincente zbladł. Widać było, że cios był celny.
- Co ty opowiadasz?
- To, co słyszysz. Manipulowałeś mną, ale z drugiej strony okazałeś się
przydatny. Nie wiedziałam, czego można się spodziewać w łóżku od
mężczyzny. Ty mi to pokazałeś. Teraz już wiem i będę miała skalę
porównawczą.
- Jak to?
- Sypiając z innymi.
- Z innymi?
- W przyszłości. Na pewno się zjawią. Przekonam się, jak wypadnie
porównanie z tobą. Czy twoje specjalne sztuczki znane są też innym? Czy będą
R S
umieli szybko je sobie przyswoić? Już się cieszę na tę myśl.
- Nie mów takich rzeczy! - Podniósł głos prawie do krzyku.
- Mówię, co chcę. Pamiętaj, że to ty mnie w pewnej mierze wykreowałeś.
Nauczyłam się od ciebie wiele, nie tylko w sprawach seksu. Potrafię być
okrutna i bezwzględna, oszukiwać bez zmrużenia oka. Twoje lekcje bardzo mi
się przydały.
- Dobra robota, Elise. Jesteś taka, jak myślałem. Wiedziałem, że w końcu
pokażesz swoją prawdziwą twarz.
- Tak, naturalnie. I ty także. Teraz możemy pójść bez żalu każde w swoją
stronę.
- Kapitalny pomysł. Cieszy mnie, że jednak czegoś się ode mnie
nauczyłaś...
- Manipulacji, bezwzględności...
- Uchodzę za mistrza. Lepiej nie mogłaś trafić.
- Każde twoje słowo...
- Wszystko fałsz. Słowa, pieszczoty, chwile uniesień...
- Nawet te miłosne?
- Nie sądzisz chyba, że mógłbym cię pokochać - rzucił zimno. - Dla mnie
nie różniłaś się wiele od zabójczyni. Moja matka myśli, że Angelo popełnił
samobójstwo z twojego powodu i być może tak było.
- Być może? Nie jesteś pewny? Byli jacyś świadkowie?
- Żadnych. Nikt nie widział, jak to się stało.
- A więc to mógł być po prostu wypadek - powiedziała zrozpaczonym
głosem i odwróciwszy się, zasłoniła sobie dłońmi uszy.
Vincente ruszył za nią.
- Musisz wysłuchać tego, co powiem, i oby ci to zatruło życie, tak jak
mnie. Słuchasz?
R S
- Tak - szepnęła.
- Angelo jeździł tamtędy setki razy w dzień i w nocy i nic mu się nigdy
nie stało. Dlaczego tamtego wieczoru miał wypadek? Albo rozbił się umyślnie,
albo był tak zdesperowany, że stracił panowanie nad kierownicą. Tak czy
owak, to twoje dzieło.
Elsie odwróciła głowę, nie chcąc, by zobaczył cieknące jej po policzkach
łzy. Ale Vincente ujął ją za podbródek i przekręcił go tak, że znów miał przed
sobą jej twarz i łzy Elsie kapały mu na dłoń.
- Dawno już powinienem był ci to powiedzieć, ale zwlekałem,
oczarowany twoimi wdziękami. Ale w zasadzie zawsze zmierzaliśmy do tego
punktu.
- Miło, że wszystko zostało wyjaśnione.
- Otóż to.
- Chcę, żebyś już poszedł, Vincente. Zaraz!
Zawahał się chwilę, ale machnął tylko z rezygnacją ręką i ruszył do
drzwi.
Elise stała pośrodku pokoju, wsłuchana w ciszę, która zdawała się
rozdzierać uszy. Potem zaczęła krążyć bezcelowo po mieszkaniu, aż w końcu
zbłądziła do sypialni, rozebrała się jak automat, weszła do łóżka i leżała nie
śpiąc wpatrzona w ciemność.
Zdawało się jej, że jest z nią Angelo i patrzy na nią z wyrzutem. Kochał
ją. Vincente miał rację. Wszystko jedno, jak to się stało, ale zabiła go.
- Tak mi żal - wyszeptała. - Tak mi strasznie żal.
Ale w jego oczach pozostawała uraza i Elise wiedziała, że ten widok
zatruje jej życie, tak jak jej życzył Vincente. Mijały godziny. Nie zmrużyła
oka. Ranek zastał ją w tej samej pozycji. Angelo zniknął, ale pojawił się
Vincente w ciągu obrazów wirujących jej w głowie bezlitosnym kołowrotem.
R S
Przypomniała sobie, co powiedział o niej w Londynie Mary Connish-Fontain.
„Pani Carlton ma serce z kamienia".
Nie pojęła wówczas ukrytego znaczenia tych słów. Podobnie jak i
następnych.
„Sprawiedliwość w końcu zawsze weźmie górę".
Właściwie dobrze, że poznała prawdę. Opuści to miasto i nigdy już tu nie
wróci. Nagle poczuła silny ból w miejscu, gdzie znajduje się serce. Nie znikał,
choć próbowała go zwalczyć. Narastał, aż prawie krzyknęła, i utonął wreszcie
w potoku łez.
Nie miała pojęcia, jak długo płakała, ale wreszcie zasnęła i gdy się
obudziła, było już jasno. Policzki miała mokre, być może płakała we śnie, ale
nie była pewna.
To już ostatni raz, przyrzekła sobie. Nigdy więcej nie zapłacze z jego
powodu. To koniec. Wkrótce wstanie i zacznie normalnie żyć. Ale mijały
minuty i nie ruszała się z miejsca.
O szyby zaczął bić deszcz, coraz głośniej, potem zagrzmiało i rozpętała
się burza. Elise zapadła znów w sen, a gdy się ocknęła, miała wrażenie, że
przespała dobę albo i dwie.
Zmusiła się do wstania z łóżka, poszła do kuchni i zrobiła sobie herbatę.
Gorący płyn dodał jej nagle energii. Musiała opuścić to miejsce nawiedzane
przez szydercze widma.
Ubrała się i wyszła na ulicę. Zaczynało zmierzchać. Przechodnie dziwnie
na nią patrzyli, ale nie zwracała na nich uwagi. Szła owładnięta jedną myślą.
Musi pójść do fontanny di Trevi. Czeka tam na nią Angelo, a ona musi mu coś
powiedzieć. Czekał na te słowa tak długo i jeśli Elise będzie nadal zwlekać, on
może odejść i nigdy ich nie usłyszy. Oby tylko mogła je sobie przypomnieć.
Przyspieszyła kroku. Którędy do fontanny? Przystanęła w połowie jezdni.
R S
Wtem zamajaczył przed nią cień wielkiej ciężarówki.
Dobiegły ją krzyki i w ułamku sekundy padła nieprzytomna na asfalt.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Od czterech dni Vincente nie ruszał się z biura, oczekując w nerwowym
napięciu na telefon od Elise. Bez skutku. Ale był pewien, że w końcu
zadzwoni. Zbyt wiele spraw pozostało jeszcze między nimi do rozstrzygnięcia.
Musi się odezwać, a on musi w dalszym ciągu ukrywać prawdziwe uczucia.
Jego odwetowy plan zaczął się sypać już w dniu, w którym ją poznał.
Odbiegała daleko od obrazu, jakiego oczekiwał, i to zbiło go z tropu. Był
zawiedziony, gdy na początku dała mu kosza, ale z drugiej strony to mu się
spodobało.
Udaremniał sprzedaż jej mieszkania, by zwabić ją do Rzymu i tam
zemścić się na niej, nie przyznając się przed sobą do prawdziwego motywu
tego podstępu. Był nią po prostu zafascynowany, nie mógł się oprzeć ani jej
seksapilowi, ani urokowi osobistemu.
Nie nudził się w jej towarzystwie ani chwili i od momentu jej przyjazdu
do Rzymu jego myśl krążyła tylko wokół niej. Niemal zapomniał o Angelu.
Wszystko było mniej ważne od blasku jej oczu, od dotyku jej ciała.
Oczywiście, należy uczciwie przyznać, że ciągle ją zwodził, ale przecież
odkrył, jak bardzo się wobec niej pomylił.
Punktem zwrotnym było wyjaśnienie powodu jej małżeństwa z Benem.
Serce mu wtedy radośnie podskoczyło i to był sygnał ostrzegawczy, że jego
uczucia wchodzą w niebezpieczny wiraż.
Wpadł we własne sidła. Im dłużej przebywał z Elise, tym bardziej jego
zemsta stawała się absurdalna. Sądził, że uda mu się jakoś z tego wyplątać,
R S
wyznać jej prawdę, ale bez ujawniania swoich pierwotnych zamierzeń.
Niestety, wykryła spisek, i to w najgorszych okolicznościach. Zabłądził w
labiryncie, który sam zaprojektował.
W rezultacie napadła na niego, drwiła, zarzuciła mu fałsz i obłudę, on zaś
nie pozostał dłużny, odpowiadając ciosem za cios. W dodatku oskarżając ją,
wiedział przecież, że i Angelo, i Elise byli w równej mierze ofiarami Bena.
Wstydził się teraz swej dzikiej zapalczywości.
Cholera, dlaczego Elise nie dzwoni?
Nie mógł zadzwonić pierwszy. Straciłby całą przewagę.
Chyba że chodziłoby wyłącznie o interesy.
Może zawiadomić ją, że przestaje blokować sprzedaż jej mieszkania?
Mogłaby teraz sprzedać je i wyjechać. Okazałby nieustępliwość, a zarazem
mógłby usłyszeć jej głos.
W końcu wystukał numer komórki Elise. Wyłączona. Stacjonarny w
mieszkaniu też nie odpowiadał. Może wyjechała z Włoch?
Dwadzieścia minut później był już pod jej drzwiami i naciskał bez
ustanku dzwonek.
- Traci pan czas - odezwała się sąsiadka, nadchodząc z końca korytarza. -
Nie ma tej pani w domu. Jest od wczoraj w szpitalu. Potrąciła ją ciężarówka.
- Pan do kogo? - spytał starszy lekarz pędzącego szpitalnym korytarzem
Vincente.
- Do pani Carlton.
- Jest pan mężem?
- Ona nie ma męża. Jest wdową. Nazywam się Farnese.
Większość ludzi reagowało na to nazwisko, ale lekarzowi najwyraźniej
nic nie mówiło.
R S
- Niedawno odzyskała przytomność.
- Czy ciężarówka mocno ją poturbowała?
- Ani trochę. Nie dotknęła jej nawet. Zemdlała na środku jezdni, ale
kierowca zdołał zahamować.
- Jak to zemdlała? Dlaczego?
- Nie jadła od kilku dni. Poza tym była chyba w szoku. Staramy się
uratować płód, ale rzecz nie jest pewna.
- Płód? Jest w ciąży?
- Tak. W bardzo wczesnej. I dowiedziała się o tym dopiero ode mnie.
Obawiam się jednak, że nic się nie da zrobić.
- Muszę się z nią zobaczyć!
- To raczej nie będzie możliwe.
- Co takiego? Przecież to moje dziecko...
- Ale pani Carlton nie jest pana żoną. Musi się zgodzić na widzenie.
Takie są przepisy.
- Proszę, niech ją pan zapyta, doktorze. Błagam...
Vincente podszedł do okna ze zmienioną nie do poznania twarzą.
Sytuacja raptownie wymknęła mu się spod kontroli. Nie wątpił ani przez
chwilę, że jest ojcem dziecka Elise. Lecz ona mogła temu zaprzeczyć z
nienawiści do niego.
I wcale by się nie dziwił. Oszukał ją i nie był wobec niej uczciwy. Z
drugiej strony znalazł się pod jej urokiem i to doprowadziło do komplikacji - a
teraz wszystko jeszcze bardziej się zagmatwało.
Odwrócił się na odgłos kroków doktora.
- Zgodziła się?
- Nie odmówiła. Właściwie w ogóle się nie odezwała. Wolno mi chyba
jednak uznać to milczenie za zgodę.
R S
Siedząca przy łóżku Elise pielęgniarka wstała na ich widok.
- Zasnęła znów po pana wyjściu, doktorze - powiedziała.
- Co to za przewody? - spytał Vincente.
- Jest podłączona do kroplówki z roztworem soli fizjologicznych -
wyjaśnił lekarz. - Robimy także transfuzję krwi. To ją wzmocni.
- A co z płodem?
Doktor popatrzył na monitory.
- Wygląda na to, że wszystko w porządku.
- Zostanę przy niej, dobrze? Zadzwonię, gdy coś się będzie działo.
- Dobrze, ale proszę nie budzić chorej.
Kiedy oboje wyszli, Vincente usiadł przy łóżku i delikatnie dotknął
palcami dłoni Elise. Naprawdę spała czy udawała? Nie cofnęła ręki, czego się
obawiał. A więc rzeczywiście śpi. Poruszyła się, mamrocząc coś.
- Elise - odezwał się cicho Vincente. - Jestem tutaj. Słyszysz mnie?
- Tak - szepnęła niemal niesłyszalnie.
- Przyszedłem od razu, jak się o tym dowiedziałem.
Milczała. Może znów zapadła w sen?
- Chcę cię przeprosić za te wszystkie straszne słowa - rzekł, pochylając
się nad nią. - Wcale tak nie myślę. Przepraszam cię, Elise.
- Przepraszam - powtórzyła, otwierając oczy, w których nie dostrzegł
przebaczenia. - Ja też przepraszałam. Angela. Od razu pierwszego dnia.
Poszłam do fontanny di Trevi. Byliśmy tam kiedyś razem. Wrzuciłam
pieniążek do wody, żeby wrócić do Rzymu. I wróciłam, prawda?
Vincente schował głowę w dłoniach.
- Chciałam być z nim na zawsze, ale on umarł. To była moja wina.
- Wcale nie - zaprzeczył żałośnie Vincente.
- Właśnie, że tak. Napisałam mu, że wciąż go kocham i zawsze będę go
R S
kochać. Myślałam, że będzie mu lżej, jak się dowie, że tak naprawdę go nie
zdradziłam, że musiałam...
- Chyba nie otrzymał tego listu.
- Tak. Ben zdołał go przechwycić. Znalazłam list po pogrzebie w jego
papierach. Ale przecież Angelo zginął w dniu mojego wyjazdu...
- Nie mógł go dostać.
- I nie dowiedział się, co czułam. Że zawsze go kochałam i moje serce
nigdy go nie zdradziło.
- Doktor mówił, że będziemy mieli dziecko.
- My?
- Jesteś w ciąży. Powiedział ci o tym.
- Tak, ale myślałam, że to zły sen.
Vincente potrząsnął tylko głową, głos uwiązł mu w gardle.
- Jeśli jednak cieszysz się z tego, to ja także - odezwał się w końcu.
Elise milczała.
- Powinniśmy się jak najprędzej pobrać - powiedział.
- Pobrać się? My? - Popatrzyła na niego, jakby był niespełna rozumu, i
niespodziewanie zaczęła chichotać.
- Na litość boską, nie śmiej się - rzekł szorstko.
- Myślałam, że brak ci poczucia humoru. Pobrać się...
- Zapomnimy o tym, co było...
- Przeszłości nie da się usunąć z pamięci. Teraz to wiem i ty pewnie też.
Odzyskać spokój możemy jedynie, rozstając się. A mnie najbardziej zależy na
spokoju. Nie ma dla mnie nic ważniejszego.
- A miłość?
- Ty nie masz pojęcia o miłości - odparła wzgardliwie. - Znasz się tylko
na pomnażaniu stanu swego posiadania i zmuszaniu ludzi, żeby tańczyli, jak
R S
im zagrasz. Musisz mieć wszystko, czego zechcesz. Włącznie z zemstą. Ktoś
powinien ci dać nauczkę już dawno temu.
- Ale ty to już zrobiłaś, Elise! Ty jedna odmówiłaś mi zrobienia tego,
czego żądałem.
- I niech tak pozostanie. Odejdź. Idź sobie i nie wracaj.
- Nie mogę zostawić ciebie i naszego dziecka.
- Nie chcę cię więcej widzieć. Czy będę miała dziecko, czy nie, to nie
twoja sprawa.
- Nie mów tak.
Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale nagle mgła zasnuła jej oczy.
Ogarnął ją przeraźliwy strach, że traci dziecko. W sali zaroiło się od krząta-
jących się wokół ludzi, a kiedy się ocknęła, była już noc. Przy oknie stał
Vincente, nieruchomy jak bryła lodu.
- Już po wszystkim? - spytała chrapliwie. - Co z dzieckiem?
- Zrobili ci jeszcze jedną transfuzję i już jest lepiej. Nasze dziecko żyje i
będzie żyło. Odtąd osobiście będę tego pilnował. Nie spieraj się ze mną.
Pobierzemy się i kwita.
- Niech będzie - szepnęła tak cicho, że Vincente nie był pewien, czy
naprawdę to usłyszał.
Vincente nie odznaczał się wybujałą wyobraźnią, ale przez moment ujrzał
przed sobą pustą niekończącą się drogę, którą drepczą oboje donikąd. Za-
szokowała go obojętność Elise. Niedawno jeszcze kazała mu się wynosić, a
teraz bez sprzeciwu przytakiwała. Niemniej postanowił kuć żelazo póki gorące.
- Doktor mówi, że niedługo cię stąd wypuszczą. Pojedziemy od razu do
domu.
- Do domu?
- Do Palazzo Marini. Nie możesz mieszkać sama. To zbyt ryzykowne.
R S
- Mam tam zamieszkać? - spytała gniewnie.
Wiedział co znaczy „tam". Miejsce, gdzie odkryła jego spisek.
- Wolę wrócić do swojego mieszkania - powiedziała z uporem.
- Nie ma mowy! To znaczy - zmitygował się - myślę, że mój pomysł jest
lepszy.
- Co to, to nie. Cały ty. Rozkazodawca. Ty wszystko wiesz najlepiej.
- Elise - szepnął uderzony goryczą w jej głosie.
- Nie mogę mieszkać pod jednym dachem z twoją matką. Będzie zawsze
na mnie patrzyła jak na kobietę, która zabiła Angela.
- Ona nic nie wie. Nic jej nie powiedziałem.
- Oczywiście! Ją jeszcze łatwiej można oszukać.
- Bardzo przeżyła śmierć Angela. Nie chcę jej sprawić bólu.
- A nie boisz się, że kiedy zostanę z nią sam na sam, mogę jej wszystko
opowiedzieć?
- Nie zrobisz tego. To byłoby okrutne i podłe. A ty taka nie jesteś.
- Myślałam, że moja wina nie podlega dyskusji.
- Wiem, jak postąpił z tobą Ben i...
- Skąd wiesz, że mówiłam prawdę? Taka krętaczka jak ja...?
- Przestań.
- Vincente, bądź realistą - ciągnęła z posępnym sarkazmem. - Przecież
kłamstwo to dla mnie chleb powszedni.
- Zabraniam ci mówić w ten sposób.
- Dobrze. Wierz, w co chcesz, jak ci wygodnie.
- Zapominasz, że znałem Bena. To było do niego podobne.
- Owszem, znałeś Bena. Kiedyś zdawało mi się, że znasz także mnie.
Odwrócił głowę, nic nie mówiąc. Czy tak ma być między nimi zawsze?
Czy ona kiedykolwiek zapomni i mu przebaczy?
R S
Gdy Elise poczuła się silniejsza, Vincente przywiózł do szpitala matkę.
Pani Farnese niemal płakała ze szczęścia na myśl, że zostanie babcią, a syn się
ożeni.
- Wiedziałam, że tak będzie - opowiadała wszystkim rozpromieniona. -
Jak ich tylko zobaczyłam razem, byłam pewna na sto procent. Iskrzyło między
nimi, to od razu widać po zakochanych.
Kilka dni później Elise znalazła się w Palazzo Marini. Przydzielono jej
główną sypialnię, przynależną pani domu, wyposażoną w wielkie łoże z bro-
katowymi zasłonami.
Jeszcze okazalszy pokój Vincente znajdował się tuż obok, połączony z
sypialnią krótkim korytarzykiem, w którym było wejście do wspólnej łazienki.
- Vincente do tej pory spał w niedużej sypialni po drugiej stronie pałacu -
poinformowała ją pani Farnese. - Teraz oczywiście się przeniesie, w
przeciwnym razie mógłby się bardzo narazić duchom domostwa.
Starsza pani rozpieszczała Elise i wymogła na niej, żeby nazywała ją
Mamma. Jednakże Elise czuła się w tym domu zagubiona. Tylko przemożny
instynkt macierzyński sprawił, że z obawy przed utratą dziecka postanowiła
dać mu wszystko, co można, włącznie z ojcem. Zgodziła się na małżeństwo, bo
nie widziała innego wyjścia.
Ceremonia ślubna miała się odbyć w kościele Santa Navona, przy którym
znajdował się cmentarzyk z grobami rodziny Farnese.
- Czy Angelo też tam leży? - spytała Elise.
- Tak. Pójdę tam z tobą.
- Nie ma potrzeby. Wystarczy, że mi wskażesz miejsce.
- Jeśli pozwolisz, wolałbym ci towarzyszyć.
Wahała się, czy nie postawić na swoim, ale w końcu wzruszyła
R S
ramionami. I tak wszystko straciło dla niej jakiekolwiek znaczenie. Vincente
zrozumiał to i boleśnie odczuł.
- Zanim tam pójdziemy, muszę cię o czymś powiadomić - powiedział. -
Mówiłaś, że Angelo miał na nazwisko Caroni. Otóż naprawdę nazywał się
Valetti. Caroni to panieńskie nazwisko jego matki.
- Ale dlaczego...
- Chyba chciał w ten sposób podkreślić swoją niezależność. To pasowało
do obrazu biednego studenta, który musi mieszkać na Zatybrzu.
Grób znajdował się w cieniu drzew niedaleko głównego wejścia do
kościoła. Patrząc na płaską, wpuszczoną w grunt marmurową płytę z nazwis-
kiem Angelo Valetti, Elise powiedziała:
- Nawet on nie powiedział mi całej prawdy. Czy można komuś z was
wierzyć?
- Nie osądzaj go zbyt surowo. To była tylko niewinna gra.
- Dlatego nie mogłam doszukać się świadectwa jego zgonu. Odejdź,
proszę. Chciałabym zostać z nim sam na sam.
Vincente usłuchał, a Elise długo wpatrywała się w datę śmierci Angela.
Zmarł tego samego dnia, gdy zobaczył ją w oknie w objęciach Bena. Wiedziała
już to, ale widok cyfr wyrytych w marmurze poruszył ją do głębi. Na płycie
była także fotografia Angela. Uśmiechał się, biła od niego radość życia. Dzielił
ją z nią.
Osunęła się na kolana i powiodła palcami po jego twarzy, tak jak to
często robiła, gdy żył.
- Nawet ty nie byłeś tym, za kogo się podawałeś - szepnęła. - Myślałam,
że odnajdę cię w Rzymie, ale ty wciąż się przede mną kryłeś. - Nic, tylko
kłamstwa i obłuda, pomyślała. Tyle że jego krętactwa to głupstwo w
porównaniu z zakłamaniem Vincente.
R S
- Przepraszam - wyszeptała. - Próbowałam ci wszystko wyjaśnić...
Napisałam list. Ale nie dotarł do ciebie. Gdybyś żył, moglibyśmy
porozmawiać. Nie chciałam wyjść za Bena. Chciałam być twoją żoną. Ale
teraz...
Położyła sobie rękę na brzuchu.
Vincente obserwował ją z oddalenia i widział to, czego wolałby nie
widzieć. Niewątpliwie błagała Angela o wybaczenie, bo nosiła dziecko
Vincente. Odwrócił głowę, czując w ustach gorycz.
W aucie, którym wiózł ją do domu, nie zamienili ani słowa.
R S
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Trudno było o cichszy ślub. Odbył się przy jednym z wielu bocznych
ołtarzy wielkiego kościoła. Panna młoda nie miała białej sukni, nie było druhen
ani gromady ludzi biznesu podających się za przyjaciół pana młodego, nie
grały dostojnie organy, nie było orszaku po drodze do ołtarza i z powrotem, nie
zjawiła się prasa.
Chcąc zrobić przyjemność matce, Vincente poszedł wieczorem do
sypialni Elise.
- Wrócę do siebie, jak mama pójdzie spać - zapewnił ją.
- Dziękuję.
- Jak się czujesz? W kościele byłaś blada.
- Czuję się świetnie. Doktor mówi, że jestem silna i bez trudu urodzę
małego lub małą Farnese.
- Pytałem nie tylko ze względu na dziecko, ale przede wszystkim na
ciebie. Ale pewnie mi nie uwierzysz.
- Wierzę we wszystko, co mówisz - odparła spokojnym, wyzutym z
emocji tonem.
Vincente chciał na nią krzyknąć, sprawić, żeby się ożywiła, ocknęła się z
tego transu, w którym się zamknęła i gdzie nie mógł jej odnaleźć.
W korytarzu dało się słyszeć stąpanie i zaraz potem podniesiony głos
pani Farnese.
- Dobranoc, moje dzieci. Nie wchodzę. Nie będę wam przeszkadzać.
- Dziękuję, Mamma. Dobranoc.
Niewątpliwie matka Vincente wyobrażała sobie, jak się zmysłowo
rozbierają, by spleść się zaraz w miłosnym uścisku, a nie stoją, obserwując się
z przeciwległych stron pokoju.
R S
Elise spojrzała przez okno na ogród, gdzie pałacowa służba
zaimprowizowała sobie przyjęcie.
- Świętują - mruknęła.
Vincente podszedł bliżej i stanął za jej plecami.
- Oczywiście. Ślub to zawsze dobra nowina nawet gdy... cóż...
Niektórzy z uczestników zabawy dostrzegli w oknie Elise i roześmiani
unieśli ku niej kieliszki.
- Chcą, żebyś wyszła - powiedział i pchnął drzwi wychodzące na mały
balkon, po czym wziął żonę za rękę i wyszli razem na zewnątrz.
Rozległy się wiwaty i radosne okrzyki. Elise rozróżniła tylko dwa słowa -
Signora i bambino.
- Chyba wszyscy już wiedzą - powiedziała.
- Nie, ale podejrzewają i mają nadzieję.
Elise zmusiła się do uśmiechu i pomachała im, co powitano radosną
wrzawą. Jakiś mężczyzna w średnim wieku zawołał:
- Bambino? Si?
Elise uśmiechnęła się i kładąc dłoń na brzuchu, skinęła głową, wywołując
eksplozję entuzjazmu.
Vincente też się uśmiechał i położywszy żonie rękę na ramieniu,
powiedział:
- Spójrz na mnie.
Usłuchała, zaś Vincente ku dalszej radości widowni pocałował ją w usta,
a ona oddała pocałunek, żeby nie zepsuć przedstawienia.
Jednakże w tej samej chwili Vincente złamał reguły gry, pieszcząc - czy
to przypadkiem czy rozmyślnie - ten czuły punkt na jej karku, który odkrył,
gdy ostatnio się kochali. Skutek był natychmiastowy i taki sam jak wtedy. Elise
jak trafiona piorunem, poczuła przypływ cielesnego pożądania. Jakże groźny
R S
dla powziętych przez nią postanowień.
Czy dostrzegł to? Naturalnie, że tak, pomyślała z goryczą. Ten człowiek
zawsze wszystko szczegółowo kalkulował.
- Myślę, że już dosyć - szepnęła.
Vincente skinął, zamachał na pożegnanie i wrócili do pokoju.
- Kochają cię - powiedział. - Ładnie się znalazłaś. Dziękuję.
- Nie musisz dziękować - rzekła chłodno. - To dla mnie nie pierwszyzna.
Lata u boku Bena nauczyły mnie jak maskować wrogość.
- Elise...
- A ty co sobie wyobrażałeś? Nie pamiętasz, jak mnie potraktowałeś
tamtego wieczoru? Pokazałeś jasno, że tylko twoje zdanie się liczy i dotarło to
do mnie jak najwyraźniej. Gratulacje. Teraz masz żonę z dzieckiem pod swoim
dachem i wszystko jest po twojej myśli. Ale nie licz na to, że pozwolę z siebie
zrobić dywanik, po którym będziesz stąpał. Przyciśnij mnie zbyt mocno a
przekonasz się, że twoja władza ma granice.
- Być może nie chodzi mi głównie o władzę.
- Obawiam się, że tak. Ale nie martw się. Nie będę brykać. Potrafię
zagrać swoją rolę z uśmiechem na ustach. Nabyłam wprawy pod okiem Bena.
- Ja nie jestem Benem! - krzyknął.
- Ja też tak myślałam. Ale okazało się, że kiepski ze mnie psycholog. Idź
już.
Vincente popatrzył na nią przeciągle i wyszedł.
Przez kilka następnych dni nie pokazywał się. Była mu wdzięczna za ten
takt, bo mogła spokojnie uporządkować splątane myśli. Leżąc bezsennie w
nocy stwierdziła, że jednak jest w nim zakochana. Przez jakiś czas nie była
tego pewna, ale niepodobna było dłużej temu zaprzeczać. Oddała serce czło-
wiekowi, który nią gardził, który zamierzał ją skompromitować i upokorzyć.
R S
Teraz nie wolno jej za wszelką cenę dopuścić, aby odkrył, że tak głupio go
pokochała. Byłby to jego wielki triumf. Musi uniknąć tej strasznej goryczy.
Ale jak zabić tę miłość? Zajmie to trochę czasu, ale od czego silna wola?
Vincente sam jej zresztą pomoże, bo zacznie z pewnością skakać na boki,
korzystać częściej z garsoniery - nie tylko po to, by odrabiać zaległą pracę.
Tu się jednak omyliła. Vincente wracał niekiedy później do Palazzo, ale
nigdy nie nocował poza domem i zachowywał się wobec niej nienagannie.
Elise czuła się fizycznie coraz lepiej i była pewna, że stanie na wysokości
zadania podczas przyjęcia, jakie miało być wydane dla uczczenia ich ślubu.
- Cały Rzym czeka, żeby cię zobaczyć - mawiała pani Farnese.
- Mamma trochę przesadza - śmiała się Elise.
- Może rzeczywiście nie cały - prostował Vincente - ale moi przyjaciele i
współpracownicy są bardzo ciebie ciekawi. Attilo Vansini specjalnie
dopominał się o zaproszenie.
- Vansini? - powtórzyła Elise ze zdziwieniem.
Znała naturalnie to nazwisko. Wpływowy bogacz, w komitywie z
kolejnymi prezydentami kraju, a przy tym skandalista, kobieciarz, otoczony
aurą korupcji i podejrzanych interesów.
- Suknię musi ci uszyć sama Luisa Menotti - stwierdziła Signora.
Elise wolałaby sama zaprojektować dla siebie tę suknię, ale ustąpiła
zdając sobie sprawę, że zadanie mogłoby okazać się zbyt trudne. Zresztą
suknia uszyta w salonie przy via dei Condotti spodobała się jej. Była czarna,
długa do ziemi, z dużym, ale przyzwoitym dekoltem, ciasno opinała biodra.
Przyjęcie było zakrojone na ogromną skalę. Pracowało przy nim dwieście
osób; wypieszczono ogrody, na drzewach zawisły girlandy kolorowych
świateł, każdy centymetr pałacu lśnił czystością, każdy gość miał otrzymać
specjalny prezent, potrawy przygotowywały trzy kuchnie.
R S
- Czy to nie będzie za dużo kosztowało? - spytała pewnego razu Elise,
rozmawiając z nim w jego gabinecie. - Możesz sobie na to pozwolić?
- Czemu nie? - Wzruszył obojętnie ramionami.
- Wiem, że należy zaimponować ludziom. Ben zwykle...
- Zapomnij o Benie. To jest świat zupełnie inny od tego, w którym on się
poruszał.
- Tylko dlatego, że jest większy - odparła. - Ale kiedy razem pokażemy
się gościom, ty zademonstrujesz im swoje trofeum tak samo jak on to robił. A
ja będę schodzić po marmurowych schodach, majestatycznie, niespiesznie, tak
aby każdy mógł dobrze się przyjrzeć twemu nabytkowi i zastanawiać się czy
zrobiłeś dobry interes.
- Nie obchodzi mnie cudze zdanie. Jeśli zostałem oszukany, sam potrafię
to ocenić.
- A jak wypadam do tej pory w tej ocenie? Opłaciła się transakcja?
- Na razie niezupełnie. Ale to kwestia czasu.
- Ty...
- Sama zaczęłaś. Jeśli masz zamiar w ten sposób traktować nasze
małżeństwo - świetnie. Pójdę na to. Od czasu do czasu będę cię informował
czy twoje notowania poszły w dół i dlaczego. Będziesz wtedy musiała
bezzwłocznie je poprawić. Nie będę tolerował robienia ze mnie głupka w
obecności ludzi, na których szacunku mi zależy. Wyrażam się jasno?
- Ty draniu.
- To ty podyktowałaś tę grę. Ja się tylko dostosowuję. Będę od ciebie
wymagał maksimum, zwłaszcza gdy demonstruję swój nabytek licznej
widowni.
- Nie powinnam liczyć, że poluzowujesz śrubę, prawda?
- Właśnie. Cieszę się, że rozumiesz. Przyjęcie to dobry moment, żeby
R S
ukazać cię we właściwej oprawie. Mamma mówi, że suknia jest znakomita,
niezbędna będzie jeszcze biżuteria.
- Jutro wybiorę się do sklepów.
- Nie ma potrzeby. Mam ją już tutaj.
Odwrócił się, podszedł do pancernego sejfu, wyjął zeń kilka puzderek,
położył je na biurku i otworzył po kolei.
Elise oczy niemal wyszły z orbit. Nigdy nie widziała tak bajecznych
diamentów. Zdobiły tiarę, duży naszyjnik, ciężką bransoletę i kolczyki. Wy-
glądały po prostu królewsko.
- Sądzę, że to odpowiedni prezent ślubny - rzekł Vincente. - Dałbym ci
go wcześniej, ale dopiero dziś nadeszła przesyłka od jubilera. Odwróć się.
Zapnę ci kolię. Sam wszystko wybrałem.
- Kiedy?
- W zeszłym tygodniu. Nie podobają ci się?
- Są piękne, ale wolałabym mieć udział w wyborze.
- Wiem co do ciebie pasuje i co moja żona powinna włożyć na taką
okazję. Wyglądasz wspaniale. Mam dobry gust.
Dekoruje mnie jak choinkę, pomyślała.
- Schowam je teraz do sejfu - powiedział. - Po przyjęciu powędrują do
banku. Oprócz tego drobiazgu.
Ujął lewą dłoń Elise i wsunął jej na palec pierścionek.
- Zaręczynowy - wyjaśnił. - Musisz go nosić.
- To ten, który mi ofiarowałeś, przyklękając przede mną? - spytała
sarkastycznie.
- Już nie pamiętam.
- Nie chcę ich - rzuciła raptem.
- Co takiego?
R S
- Nie chcę tego. Mówisz, że są ślubnym prezentem, ale to nic innego jak
transakcja handlowa.
- Nie ma nic złego w transakcji handlowej jeżeli jest uczciwa.
- Czy jesteśmy i byliśmy uczciwi? - spytała i patrząc mu w oczy, zaczęła
odpinać klejnoty.
- Ostrożnie - rzucił i odsunąwszy jej dłonie, sam po kolei je zdejmował. -
Są cenne. Łatwo je uszkodzić.
- Taki już los cennych rzeczy. My oboje dobrze to wiemy, prawda?
- Masz rację. Jakżebym mógł zapomnieć?
- Oddaj je. Nie będę ich nosić.
- Będziesz, bo są stosowne dla ciebie jako dla mojej żony. Czy to jasne?
- Absolutnie. Ben nie mógłby tego wyrazić jaśniej - zaśmiała się i
wybiegła z pokoju.
Vincente pomyślał, że scena ta mogłaby mieć inny obrót, gdyby Elise go
nie sprowokowała. Wyprowadzony z równowagi pozwolił, by doszła w nim do
głosu jego gorsza strona. Obawiał się jednak, że o to właśnie jej chodziło.
Ubierając się, Elise słyszała pierwsze dźwięki orkiestry w wielkiej sali
balowej, gdzie miało się odbyć przyjęcie.
Patrząc w lustro, dostrzegła w twarzy oznaki zmian, jakie w niej zaszły w
ciągu ostatnich miesięcy. Świadectwa gorzkich lekcji i radosnych doznań.
Doświadczeń dobrych i złych, które zostaną z nią na zawsze.
Rozległo się pukanie do drzwi i w pokoju zjawił się Vincente, zabójczo
przystojny w wieczorowym stroju.
- Przyniosłem twoje diamenty - oznajmił.
- Dobrze - uśmiechnęła się. - Poproszę cię o pomoc w założeniu ich, ale
przedtem zapnij mi suknię.
R S
Odwróciła się i patrząc do tyłu przez ramię dostrzegła jego reakcję. Długi
suwak kończył się dopiero poniżej bioder, uwidoczniając bez wątpliwości, że
Elise nie ma na sobie nic więcej oprócz sukni.
- Nie włożyłaś nic pod spód - rzekł wzburzonym głosem.
- Pod suknią nie może się nic rysować. Nie chcesz chyba, żebym wyszła
na prostaczkę.
- Chciałbym, żebyś wyglądała przyzwoicie.
- Jak mnie zapniesz, nic nie będzie widać. Biust ma wszyty usztywniacz,
więc wszystko będzie jak należy. Zaciągnij suwak, proszę.
Rzeczywiście, było tak jak go zapewniła Elise, więc bez słowa nasunął
jej na czoło tiarę, założył kolczyki, zapiął bransoletę i naszyjnik, a gdy potem
położył dłonie na jej nagich ramionach ich spojrzenia spotkały się w lustrze.
W uśmiech Elise wpisana była aluzja do ich wieczornego spotkania w
Londynie. Wtedy również nie miała nic pod suknią, a on zarzucił jej, że
rozmyślnie go podnieciła. Był to ekscytujący wieczór, pod znakiem nadziei i
obietnicy.
Teraz powtarzała zręcznie tę samą sztuczkę, ale jakże wiele się zmieniło.
Nie było obietnicy i nadziei, tylko cyniczne wspomnienie czegoś co się
zakończyło.
- Zadowolony? - spytała drwiąco. - Nie zrobię ci wstydu? Od razu będzie
widać, ile cię kosztowałam?
- Wiedzą, że mam wszystko, co najlepsze.
- Najlepsze i najdroższe. Nie zapominaj o tym, co najważniejsze.
- Nie mów w ten sposób.
- Ale chyba mógłbyś oszacować, o ile wartość moich akcji wzrosła dziś
wieczorem. Czy wstrzymasz się z oceną do końca przyjęcia, by wziąć pod
uwagę efekt, jaki wywołam?
R S
- Przestań! - wybuchnął, zaciskając dłonie na jej barkach.
- Uważaj. Narobisz mi siniaków - powiedziała.
- Może spróbujmy dziś być dla siebie mili - zaproponował.
- Oczywiście. Możesz na mnie liczyć. Odegram bezbłędnie swoją rolę.
- W takim razie nie ma o czym mówić. Chodźmy.
Zejście Elise pod rękę z Vincente po marmurowych stopniach na salę
było spektakularne. Prawie siedmiuset gości powitało ich burzliwym aplauzem.
I gdyby znalazł się wśród nich mężczyzna przystojniejszy od Vincente, bardzo
by ją to zdziwiło. Jak na ironię stanowili wspaniale dobraną, fantastyczną parę.
Od samego początku instynkt mówił Elise, że sprawia korzystne
wrażenie. Mężczyźni patrzyli na nią ze szczerym podziwem, kobiety z
niekłamaną zazdrością, acz nie było pewne czy ze względu na urodę, diamenty
czy na osobę męża. Elise miała nadzieję, że ze wszystkich trzech powodów na
raz.
Wśród gości było wielu ministrów i celebrytów, przybył też Attilo
Vansini, mężczyzna po sześćdziesiątce, o podejrzanie rudej czuprynie, który
całując raz po raz rękę Elise, domagał się od niej pierwszego tańca.
- Dobrze, ale zaraz po mnie - oświadczył Vincente, obejmując władczo
jej talię. - Bądź co bądź, to moja żona.
- Chylę czoło przed miłością - powiedział Vansini ze śmiechem.
Zabrzmiała muzyka i oblubieńcy samotnie okrążali salę w
inauguracyjnym tańcu.
- Chyli czoło przed miłością - rzekł Vincente. - Wszyscy widzą w nas
idealną, zakochaną w sobie parę.
- Nie trzymaj mnie tak blisko - powiedziała.
- Ależ ja chcę cię trzymać blisko. Popatrz na twarze tych mężczyzn.
Każdy z nich chciałby cię mieć, gdyby tylko mógł.
R S
- I o to ci właśnie chodziło. Zazdroszczą ci.
Była to prawda, ale Vincente gotów był zabić każdego, kto ośmiela się na
nią gapić. Przypomniały mu się jej nienawistne słowa.
„Będą inni... na pewno się zjawią... Przekonam się, czy twoje specjalne
sztuczki znane są także innym. Już się cieszę na tę myśl".
- Niedoczekanie - mruknął.
- Co powiedziałeś?
- Nic ważnego. Jest coś takiego jak prawo własności. Postaraj się o tym
pamiętać.
Zaśmiała mu się prosto w twarz, wiedząc, że są na oczach całej sali, dla
której ten śmiech jest uroczym objawem szczęścia nowożeńców.
Orkiestra zwolniła tempo i Vansini wyrwał niemal Elise z objęć
Vincente. Nagle cały parkiet zapełnił się tańczącymi parami.
Vansini, zasypując Elise komplementami, nie szczędził też pochwał
sobie.
- O, przyszedł mój syn! Nareszcie! - zawołał Vansini. - Musicie się
poznać.
Poprowadził Elise na drugą stronę sali i przedstawił jej syna. Carlo
Vansini był wysoki, smukły, niezwykle przystojny i miał w sobie tyle wdzięku,
że od razu poczuła do niego sympatię. Zatańczyła z nim, a potem długo
rozmawiali, posilając się przy bufecie.
Elise widziała, że Vincente ją obserwuje, ale nie zważała na to. Carlo
mówił o rzeczach bardzo dla niej ciekawych i na koniec stwierdziła, że muszą
się jeszcze spotkać i nagadać do syta.
- Będę żył myślą o tej chwili - powiedział Carlo, a Elise roześmiała się,
świadoma palącego wzroku Vincente, po czym zajęła się innymi gośćmi.
R S
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Przyszedłeś po diamenty? - spytała Elise męża, gdy wszedł do jej
sypialni zaraz po przyjęciu. - Właśnie je zdejmuję. Trzeba jak najszybciej
schować je w sejfie.
Vincente wyjął jej z rąk tiarę i cisnął na łóżko. Wyglądał, jakby za chwilę
miał eksplodować, co sprawiło jej wielką przyjemność.
- Milcz - rzucił.
Schwycił ją za ramiona i dziko wycisnął na jej ustach pocałunek, który
odwzajemniła dość umiarkowanie.
- Nie jesteś ze mnie zadowolony? Nie spisałam się dobrze?
- Cholernie dobrze.
- Doskonale się bawiłam. Wielu mówiło, że chcieliby gościć nas u siebie.
- Nic pilnego.
- Nonsens. Wykorzystaj to. Pomyśl jak ci to może ułatwić interesy.
Proszę, rozepnij mi suknię.
Vincente pociągnął suwak i suknia spłynęła miękko do stóp Elise, która
wyszła z niej, po czym oznajmiła obojętnie:
- Chce mi się bardzo spać. Dobranoc.
- Dobranoc? - rzekł obracając ją ku sobie. - Mam ot tak sobie odejść po
przedstawieniu, jakie dałaś na przyjęciu?
- Właśnie, było to tylko przedstawienie, nic nadto. Dla twojej
przyjemności pozwalałam się adorować, przyciskać zbyt mocno w tańcu,
całować po rękach, ale wszystko potwornie mnie nudziło.
- Jednak nie zawsze udajesz, prawda? Wiem coś o tym - powiedział,
robiąc aluzję do tamtego momentu, gdy ją pozostawił w łóżku namiętnie roz-
paloną.
R S
Nakrył dłonią pierś Elise. Miękko, delikatnie, niemal czule, co znacznie
osłabiło jej szyki obronne. Momentalnie zdała sobie sprawę z niebezpie-
czeństwa. Musi stawić opór temu mężczyźnie. On nie jest już dla niej.
- Czy już nic nas nie łączy? - zapytał szeptem.
- Ależ tak - odparła z uśmiechem i zsunęła jego dłoń ze swej piersi na
brzuch. - Mamy to? Zapomniałeś?
Rzeczywiście zapomniał. Zamroczony pożądaniem, sfrustrowany,
doprowadzany do obłędu nieuchwytnością Elise, przestał w niej widzieć przy-
szłą matkę. Umilkł zaszokowany.
- Masz rację - powiedział urywanym głosem. - Powinienem zostawić cię
w spokoju. Nie będę cię więcej nagabywał. Dobranoc.
Zabrał diamenty i wyszedł. Elise wpatrywała się w zamknięte drzwi,
czekając, czy znów się otworzą, ale Vincente nie wrócił. Pokonała go.
Zwyciężyłam, pomyślała. Zwyciężyłam.
Ale było to pozorne zwycięstwo.
Wróciwszy następnego dnia wcześniej do domu, Vincente stwierdził, że
Elise nie ma w Palazzo. Szofer Mario zeznał, że zawiózł ją w pobliże Waty-
kanu, gdzie go zwolniła. Mówiła, że zadzwoni, gdy będzie znów potrzebny, co
jednak nie nastąpiło.
- Pewnie zwiedza Watykan - podsunęła Signora. - To wymaga czasu.
- Oczywiście, Mamma - uśmiechnął się Vincente, na pozór tylko
spokojnie.
Nie wierzył ani przez chwilę, że Elise bawi się w turystkę.
Pozbyła się tylko Maria, po czym ruszyła tam, dokąd naprawdę
zamierzała się udać. To nic takiego, pomyślał. Droczy się z nim. Mała
potyczka w ich prywatnej wojence. Pewnie niedługo wróci. Ale przypomniał
R S
sobie nagle, jak tańczyła z Carlem Vansini, jak z nim długo rozmawiała głowa
przy głowie, jak uśmiechali się do siebie. Po powrocie na pewno zaprzeczy, że
się z nim spotkała.
A wtedy ją zamorduje.
- Przepraszam, Mamma, nie dosłyszałem, co mówiłaś.
- Mówiłam, że właśnie przyjechała. Taksówką.
W chwili, gdy wybiegł na zewnątrz, płaciła właśnie za kurs. Odwróciła
się i pomachała mu z uśmiechem.
- Mario mówił, że zadzwonisz po niego - odezwał się zimno.
- Tak, ale akurat przejeżdżała taksówka, więc skorzystałam z okazji, żeby
wrócić szybciej.
- Spędziłaś miło czas?
- Wspaniale, dziękuję.
Vincente ujął ją mocno za ramię i wprowadził do sieni.
- Chcę wiedzieć, gdzie byłaś i z kim - wycedził przez zęby.
- Tak jest, panie i władco!
- Słyszałaś, o co pytałem. Mów!
- Byłam w swoim mieszkaniu.
- Sama?
- Nie. Był tam też Carlo Vansini.
- Masz czelność przyznawać się do tego tak bezwstydnie?
- Co jest bezwstydnego w sprzedaży mieszkania?
- Sprzedaży...?
- Och, Vincente! Szkoda, że nie widzisz swojej twarzy. Sprzedałam
Carlowi swój apartament. Właśnie szukał czegoś takiego. Mówił mi o tym na
przyjęciu. Mieszkanie z matką stało się dla niego zbyt krępujące.
Vincente nie mógł wykrztusić słowa.
R S
- Umówiliśmy się dziś na wizję lokalną. Mieszkanie mu się spodobało.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałaś?
- A powinnam? Niepotrzebne mi twoje pozwolenie. Poza tym nie
chciałam, żebyś odstraszył kolejnego kupca.
- Po co miałbym to teraz robić? Sytuacja się zmieniła.
- Nie do końca. Nadal mnie kontrolujesz. Własne pieniądze dadzą mi
pewną niezależność. Ustaliliśmy z agentem, że należność dostanę w ciągu
tygodnia. Wtedy będę mogła popłacić długi, w tym także tobie.
- Nie jesteś mi nic winna.
- Nieprawda. Wiem od adwokata, że uregulowałeś także rachunki Bena.
Bardzo ładnie z twojej strony, ale mam zamiar zwrócić ci wszystko co do
grosza wraz z odsetkami. To, co zostanie, starczy mi jeszcze na otworzenie
własnego interesu jak tylko skończę kurs projektowania mody.
- Własny interes? Przecież mogę ci kupić wszystko, co zechcesz.
- To, czego potrzebuję najbardziej, nie jest do kupienia. Wiesz, co mam
na myśli?
Vincente nie odpowiedział, ale widać było, że się nad czymś zastanawia.
- Chcę być niezależna, swobodna. Będziesz miał nadal we mnie żonę,
będziesz miał dziecko, ale ja pozostanę wolnym człowiekiem. Co się tak za-
myśliłeś? - dodała dla złagodzenia atmosfery.
- Nie poznaję cię. Nie wiem już, kim jesteś.
- Nigdy tego nie wiedziałeś. Teraz dopiero na to wpadłeś? Agent prosił o
przekazanie ci, że ma kupca na twoją garsonierę.
- To dobrze.
- A więc mamy remis. Ty też mi się nie zwierzyłeś, że ją sprzedajesz.
- Jeszcze czego. Dać ci okazję do triumfowania?
- Nie robiłabym tego. Kiedy wystawiłeś garsonierę na sprzedaż?
R S
- W dniu, kiedy zgodziłaś się wyjść za mnie.
- Chyba nie z powodu tego głupiego żartu, który kiedyś rzuciłam...
- O tłumie kobiet, które tam podejmuję? Zrywam z tym. Założyłem
przecież rodzinę.
- Ach tak? Bezlitosny przedsiębiorca poprawia sobie wizerunek. Świetny
pomysł. Brawo!
- Dobrze wiesz, jak jest naprawdę.
- A może nie wiem?
- Chyba że jesteś bardzo głupia, lecz o to cię nie posądzam. Obchodzisz
mnie tylko ty i dziecko.
- I kupiłeś nas na własność. Doskonała transkacja.
Vincente miał wrażenie, że wali głową w mur. Ale sam był sobie winien.
Elise wkrótce dostała pieniądze za mieszkanie i Vincente zgodził się
przyjąć zwrot poniesionych wydatków. Życie w Palazzo okazało się milsze, niż
się spodziewała. Teściowa ją uwielbiała, a gdy pewnego dnia zasłabła, Elise
wezwała lekarza i zawiadomiła zaraz Vincente, który natychmiast przyjechał z
biura.
Późnym wieczorem zapukał do jej sypialni. Miała już na sobie jedwabną
koszulę nocną, ale nie dał po sobie poznać, że to dostrzega.
- Przyszedłem podziękować ci za to, że się zajęłaś mamą.
- Nie ma za co. Obawiałam się, że będzie mi tu trudno, ale ona jest
naprawdę kochana.
- Tak. Umie sprawić, że pewne ciężary stają się lżejsze - odparł
dwuznacznie. - Elise - dodał nagle - czy ty pomyślałaś jak nasze małżeństwo
będzie wyglądać na dalszą metę?
- Nie wątpię, że będziesz dobrym ojcem. Jesteś we wszystkim taki
niezawodny.
R S
Spojrzał na nią. Zastanawiał się, czy Elise zdaje sobie sprawę, że stoi
podświetlona lampą i pod zwiewną koszulą rysują się dokładnie jej kształty.
Wczesną ciążę sygnalizowało tylko lekkie zaokrąglenie sylwetki.
Wiedział, że musi odejść, póki jeszcze panuje nad sobą. Nie chciał, żeby
znów wpadła w gniew.
Niemniej przybliżył się do niej na tyle blisko, że mógł musnąć delikatnie
jej policzek. Zawsze lubiła ten gest i reagowała nań lekkim dreszczykiem.
Tym razem jednak pozostała zimna jak głaz i Vincente pospiesznie się
oddalił.
Kilka dni później powiedziała mu, że otrzymała pocztą trochę
pozostawionych w Anglii rzeczy, a wśród nich ów ukradziony przez Bena list
do Angela.
- Chciałabym, żebyś go przeczytał - oświadczyła, wręczając mu kopertę.
- Jesteś pewna? - spytał Vincente.
- Całkowicie.
Tak jak przypuszczał, była to dla niego okropna lektura. Wyłaniała się z
niej cała ówczesna Elise, z sercem przepełnionym miłością, namiętnością i
rozpaczą.
Postaraj się mi przebaczyć, kochany. Nie chciałam tego, co się stało...
Słyszałam, jak wołasz pod oknem. Chciałam krzyknąć, że kocham tylko
ciebie, ale on trzymał mnie tak mocno, że nie mogłam się ruszyć. Zawsze będę
cię kochać... spróbuj mi wybaczyć... wybaczyć... wybaczyć...
- Jeśli pokazałaś mi ten list po to, by dowieść, że źle cię osądziłem,
minęłaś się z celem. Wiem o tym od dawna. Z początku próbowałem nie
przyjmować tego do wiadomości, lecz w końcu musiałem. Chciałem, żebyś
R S
była niewinna, abym mógł cię kochać bez poczucia winy.
- W tym sęk - westchnęła. - Wina wszystko niszczy. Żyję stale z
poczuciem winy i prawie nic już ze mnie nie zostało. Jestem wypalona.
- Nie mów tak.
- Ale to prawda. I tak jest bezpieczniej. Być może w innych
okolicznościach moglibyśmy się pokochać...
- Nie ma żadnego „być może". Byliśmy sobie tak czy owak przeznaczeni.
Prędzej czy później musisz to zaakceptować.
- Muszę? Nie. Nie komenderuj mną. Tego jednego nie zdołasz osiągnąć.
Nie pokocham cię. Nie mogę, a gdybym nawet mogła, tobym nie chciała.
- A przypuśćmy, że ja cię kocham - rzucił z furią.
- No to masz pecha. Jakim prawem mogłabym być szczęśliwa z tobą czy
z kimś innym, gdy Angelo leży w grobie, do którego sama go wpędziłam?
- To nie była twoja wina!
- Jak to nie? Żyłby, gdyby nie ja. Miałeś rację, nienawidząc mnie.
- Nigdy cię nie nienawidziłem.
- Masz bardzo krótką pamięć. Nauczyłeś mnie, jak można się kochać, ale
cały czas obserwowałeś, stale czekałeś na ten moment, kiedy mnie ostatecznie
pogrążysz.
- Nie! - krzyknął gwałtownie. - Tak nie było. Byłaś inna, niż myślałem, i
starałem się to zignorować, lecz nie potrafiłem. Gdyby nie przypadek z tym
obrazkiem Angela, wyznałbym ci wszystko.
- Nigdy byś się nie przyznał.
- Było mi trudno. Dlatego tak zwlekałem. Gdyby nie to, bylibyśmy
razem.
- Przecież jesteśmy razem.
- Razem?
R S
Popatrzyli na siebie w milczeniu. Vincente zbliżył się do niej.
- Nie możesz mi przebaczyć? Mówiliśmy sobie rzeczy przykre, okrutne,
ale chyba wiesz, że tak nie myślałem.
- Była w nich jednak prawda.
- Angelo cię kochał. Nie chciałby na pewno, żebyś tak cierpiała.
- Nie mów mi o nim - szepnęła, przymykając oczy. - Nie zniosę tego. Nie
mogłam wiedzieć, że go zabiję, ale powinnam przypuścić, że coś takiego może
się stać.
- Wcale go nie zabiłaś - zaprzeczył z pasją.
- Ale doprowadziłam do tego. Zabiłam go tutaj - uderzyła się w pierś
zaciśniętą pięścią. - Nic tego nie zmieni.
Wybuchła gwałtownym szlochem, lecz kiedy Vincente dotknął jej lekko,
momentalnie otarła łzy.
- Wiesz - westchnęła - jeśli jest we mnie nienawiść do ciebie, to głównie
dlatego, że nienawidzę siebie.
- Co zrobimy? - spytał cicho.
- Nie wiem - rzekła smutno. - Nie wydaje mi się, że cokolwiek da się
zrobić.
Mijały upalne miesiące letnie, lecz Elise mimo gorąca i rosnącego
brzucha czuła się nadspodziewanie dobrze.
Nie wszystko jednak układało się przyjemnie. Któregoś dnia Mamma
urządziła w dwudziestą dziewiątą rocznicę urodzin Angela uroczysty wieczór
wspomnieniowy. Wyciągnęła wszystkie jego fotografie i Elise przeglądała je
nerwowo, bojąc się, czy na którejś nie zobaczy siebie. Na szczęście tak się nie
stało, ale widziała, że Vincente obserwuje z desperacją, jak ona patrzy na
roześmianą twarz Angela.
- Przepraszam cię - powiedział wieczorem w jej sypialni. - Nie miałem o
R S
tym pojęcia.
- Mamma zrobiła to dla mnie. Mówiła, że chce mnie „przedstawić"
Angelowi. Mniejsza o to, już po wszystkim, a ten wieczór dał jej odrobinę
szczęścia.
- Jesteś cudowna - wyrwało mu się.
- Chce mi się spać. Dobranoc.
- Dobranoc. Dziękuję ci za wszystko.
Pocałował ją w policzek i wyszedł.
Elise położyła się, próbując odegnać uśmiechniętą twarz Angela z
oglądanych zdjęć. Nie udało jej się to nawet we śnie i przebudziła się z
krzykiem, zapłakana.
- Cii...! - posłyszała w ciemnościach głos Vincente. - Już dobrze, to tylko
sen.
- Co się stało? - spytała nieprzytomnie.
- Wołałaś przez sen i pomyślałem, że cię uspokoję. Mogłabyś głośno
wzywać go po imieniu.
A więc wiedział nawet kto jej się śni, pomyślała.
- Często cię nawiedza?
- Stale się czuję wobec niego winna.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Chciał wiedzieć czy we śnie do niego
tęskniła? Czy pomimo wszystko pozostał jej jedyną prawdziwą miłością?
Vincente czekał, aż powie coś więcej, ale po chwili głowa opadła jej na
poduszkę i ponownie usnęła. Pocałowawszy ją w głowę, wrócił do swojego
pokoju i sięgnął po telefon komórkowy.
- Razzini? - spytał. - Wiem, że jest późno. Obudź się, człowieku.
- Signore Farnese? Nie spodziewałem się. Gdy się ostatnio widzieliśmy,
gotów był pan mnie zabić.
R S
- I nadal mógłbym to zrobić, ale mam dla ciebie robotę. Rzecz jest pilna,
więc rzuć wszystko inne.
- To nie będzie łatwe...
- Będzie, bo hojnie ci zapłacę. Pracując dzień i noc, masz się skupić tylko
na tym jednym zadaniu.
- Wygląda na ważną sprawę.
- To kwestia życia i śmierci - rzekł posępnie Vincente.
Paradoksalnie im bliżej rozwiązania, tym Elise czuła się silniejsza.
Nadchodziło Boże Narodzenie i Vincente wydawał szereg biznesowych
przyjęć, w przygotowaniu których miała walny udział. Pewnego wieczoru po
jednym z takich przyjęć Vincente przyszedł powiedzieć jej dobranoc.
- Jak się czujesz? Zmęczona?
- Troszkę. Czekam aż będzie po wszystkim - poklepała się po brzuchu. -
On jest dość żywy.
- Albo ona.
- Nie. Mocno kopie. Czuje się, że to piłkarz.
- Może zostanę przy tobie na wszelki wypadek?
- Nic mi się nie stanie. Jeszcze dwa miesiące. Czuję się świetnie.
- Czasem dzieci rodzą się wcześniej.
- Daj spokój. Mam przecież ten brzęczyk. W razie czego nacisnę go i
obudzę cię.
Poród zaczął się w lutym. Vincente zawiózł żonę do szpitala, gdzie
umieszczono ją w separatce.
- Skurcze są regularne - powiedział lekarz. - To nie potrwa długo.
Elise wyciągnęła rękę do Vincente, a on natychmiast pochwycił jej dłoń i
zamknął w uścisku.
R S
- Bądź przy mnie - poprosiła.
- Będę. Zawsze - wyszeptał.
W tej chwili poczuła ból i wpiła paznokcie w dłoń Vincente, aż się
skrzywił.
- Przepraszam - westchnęła.
- Nie szkodzi. Chętnie bym ci ujął trochę bólu.
Skurcze stały się coraz częstsze.
- Nie można tego przyspieszyć? - spytał lekarza, rozśmieszając
wszystkich włącznie z Elise.
- Pozostaw to mnie - powiedziała.
- Nie. To nasza wspólna sprawa.
- Tak? Więc uważaj. Teraz!! - wrzasnęła i w następnej chwili dziecko się
urodziło.
- Dziewczynka - obwieścił doktor.
- Zdrowa? - spytała Elise.
- Jak rydz - odparł przy wtórze ogłuszającego wrzasku małej.
Umytą i odzianą córeczkę Vincente sam ułożył w łóżku obok matki. Elise
przyjęła ją, nie mogąc oprzeć się zdumieniu, że ten maleńki okruch poczęty
został w chwili, gdy oboje wiele miesięcy temu poznawali co to jest miłość,
zanim zdołali ją zmasakrować niemal do szczętu.
Niemal.
Zjawiła się pielęgniarka z łóżeczkiem na kółkach i przełożyła do niego
małą.
- Wolałbyś chłopca? - spytała Elise.
- Nie. Lepiej, że to dziewczynka - odrzekł Vincente, nie odrywając
wzroku od dziecka. - Hej, uśmiechnęła się do mnie! - zawołał.
- Niemożliwe. Niemowlaki nie śmieją się przez kilka pierwszych tygodni.
R S
- Moja córka jest wyjątkowa - odparł stanowczo. - Potrafi wszystko.
Elise patrzyła na niego wzruszona. Z pewnością przyjście na świat ich
dziecka mogło się przyczynić do zagojenia zadawnionych ran.
Ale zmory przeszłości nie zniknęły. Zrozumiała od razu dlaczego
Vincente wolał dziewczynkę. Gdyby urodził się chłopczyk Mamma Farnese z
pewnością zapragnęłaby mu dać na imię Angelo.
Cóż, nie mogli liczyć, że nastanie między nimi prawdziwy pokój, którego
tak pragnęli.
Westchnęła ze znużenia, dość cicho, ale Vincente - mimo że wpatrzony
wciąż w dziecko - usłyszał i natychmiast był przy niej.
- Dziękuję ci - powiedział, całując ją w czoło. - Dziękuję ci za wszystko,
ukochana.
R S
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Elise weszła pod prysznic i stojąc pod strumyczkami wody, krążyła
myślą wokół chrzcin swej trzymiesięcznej córeczki, mających się odbyć już za
trzy dni w murach tego samego kościoła, gdzie brała cichy ślub z Vincente.
Tym razem miała to być wielka i tłumna uroczystość, podczas której mała -
zgodnie z propozycją babci - otrzyma drugie imię Elise i zostanie Olivią.
Obecność dziecka wpłynęła na wszystkich ożywczo, a Vincente spędzał z
córką każdą wolną chwilę, dzięki czemu to do niego właśnie uśmiechnęła się
po raz pierwszy. Atmosfera między nim a Elise była przyjazna, ale
nacechowana ostrożnością. Oboje zdawali się czekać na rozwój wydarzeń.
Elise często przyłapywała go na milczącym obserwowaniu jej, jakby
chciał przywołać dawną bliskość. Gdy spotykały się ich spojrzenia, odwracał
wzrok. Nigdy też nie wchodził do sypialni Elise, choć nie zamykała drzwi.
Zaczynała już podejrzewać, że przestała go pociągać i ta myśl przyprawiała ją
o drżenie. Przejrzała się w dużym łazienkowym lustrze. Dawniej była smukła,
miała niemal chłopięcą figurę. Po porodzie zaokrągliła się, nabrała kształtów
niemal bujnych, ale instynktownie wyczuwała, że to właśnie podoba się
Vincente.
Kiedyś powiedział jej, że kobieta idealna ciągle się zmienia, po to by
zawsze można było sycić wzrok czymś nowym. Dzięki temu mężczyzna ma
wrażenie odmiany bez poczucia zdrady.
Czy naprawdę? Czy Vincente był jej wierny? Nie znikał ostatnio na
dłuższy czas, zawsze wracał do domu wcześnie, ale to nic nie znaczyło. Gdyby
chciał, mógł załatwić sprawę po kryjomu w ciągu dnia. Niemniej coś jej
mówiło, że czekał. Tak samo jak i ona.
Sięgała właśnie po ręcznik, gdy drzwi łazienki nagle się otworzyły.
R S
Odwróciła się i stanęła oko w oko z Vincente, demonstrując w całej okazałości
swą nagość. Przez chwilę stali bez ruchu patrząc niemo na siebie.
- Przepraszam. Nie wiedziałem, że tu jesteś - odezwał się zdławionym
głosem, po czym cofnął się, zatrzaskując drzwi.
Trwało to sekundy, ale efekt był piorunujący. Elise wyczytała w jego
twarzy wszystko co chciała zobaczyć. Tęsknotę, samotność, a nade wszystko
pożądanie tak silne, że o mało nie uległ mu na miejscu. Opanował się jednak,
dając w ten sposób wyraźny sygnał. Może być najbardziej kusząca,
najpiękniejsza na świecie, ale oprze się jej, bo tak ostatecznie zdecydował.
Musiała to zaakceptować i odpłacić mu tym samym. Wzajemna próba sił
weszła w nową fazę, nie dobiegając jednak końca.
Elise miała mu za złe tę powściągliwość. Wprawdzie przez cztery
ostatnie lata nie sypiała ani z Benem, ani z nikim innym, ale Vincente
rozbudził w niej inną kobietę, której całe ciało domagało się intymnych
rozkoszy.
Vincente otworzył na oścież okno swej sypialni, ale łagodne podmuchy
wietrzyka z ogrodu, nie przyniosły mu oczekiwanej ochłody. Leżał nagi na
wznak w wielkim łóżku wpatrzony w sufit w ciemnym pokoju, rozjaśnionym
nieco wątłym światłem księżyca.
Wtem szczęknęły drzwi. Lekko, tak że w pierwszej chwili sądził, że się
przesłyszał. Ale zaraz stuknęły ponownie, przy zamykaniu, więc zwrócił ku
nim głowę.
W mroku ujrzał nagą postać kobiecą, ledwo widoczną, ale rozpoznałby ją
wszędzie i leżał bez ruchu, patrząc jak Elise się zbliża, staje przy łóżku, po
czym powoli kładzie się obok niego.
Poruszył się, żeby ją objąć, ale ona potrząsnęła głową i położyła mu palec
na ustach.
R S
Zrozumiał. Wszystko co nastąpi tej nocy odbędzie się pod jej kierunkiem.
Jeśli Vincente nie będzie posłuszny, ona zniknie i znów wcieli się w nobliwą
żonę i matkę, nie dając mu tego, czego pragnął najbardziej. Była to jego
ostatnia zborna myśl. Potem wszystkie myśli i doznania splątały się bez ładu.
Czuł rękę Elise błądzącą po jego ciele, jakby w roztargnieniu - a potem nagle
wyprostowała się i siadła na nim sztywno, ściskając go kolanami. Czekał, aż
się na nim położy, ale patrzyła na niego z góry, wyniosła i dumna, ze
złośliwym uśmieszkiem na ustach, który mówił: „Jesteś moim jeńcem i mam
zamiar ci to udowodnić"
Jej biodra wznosiły się i opadały bezlitośnie i dopiero kiedy wygiął się w
łuk, wydając długi jęk, legła na nim, ciągle mając go pod kontrolą i pozwoliła
się objąć - w geście zwycięskiej łaski.
A niech zwycięża, niech zagarnia łupy, byleby nie skąpiła jego sercu i
ciału ożywczej mocy, której żadna inna kobieta nie mogła mu ofiarować. Elise
nie ustawała w zdobywaniu kolejnych laurów aż nagle zsunęła się do jego
boku, wyśliznęła mu się z ramion i musnąwszy go ulotnie wargami, znikła w
ciemności.
Vincente leżał bez ruchu, próbując uwierzyć w to, co się stało,
przeżywając raz jeszcze radość doznanej rozkoszy. Oto pojawiła się przed nimi
nowa ścieżka, którą może dojdą do szczęścia i spokoju. Jednak przedtem
trzeba jeszcze coś wyjaśnić, coś co sprawi, że z serca Elise zniknie rozpacz.
Bez tego ich szczęście nie będzie kompletne. Czy to się kiedykolwiek uda?
Zabrzęczał telefon i Vincente podniósł słuchawkę.
- Mówi Razzini. Znalazłem to, czego pan szukał.
Następnego ranka przy śniadaniu ani Elise, ani Vincente nie podkreślili w
żaden sposób tego, co zaszło między nimi w nocy. Elise była tak niepokojąco
opanowana, że Vincente był niemal skłonny sądzić, iż padł ofiarą iluzji.
R S
Przeczyło temu jednak uczucie niezwykłego odprężenia, z jakim ruszał na
spotkanie nowego dnia. Miał do załatwienia sprawę o przełomowym znaczeniu
dla przyszłości ich obojga i wyjechał z domu nie dokończywszy śniadania.
Wrócił bardzo późno, gdy Elise już od dawna położyła się spać, a rano
oznajmił, że chciałby ją zabrać na pewne spotkanie.
- Dokąd? - spytała.
- Zobaczysz.
- Czy to nie tędy jedzie się do waszego kościoła? - zapytała po drodze.
- Tak. Jesteśmy tam z kimś umówieni.
Na miejscu Vincente poprowadził ją znowu do grobu na kościelnym
dziedzińcu, gdzie pochowany został Angelo. Czekało tam na nich dwóch męż-
czyzn. Jeden cherlawy, w średnim wieku, drugi młodszy, o niechlujnym
wyglądzie, który palił ohydnego papierosowego skręta, siedząc oparty o płytę
nagrobkową.
- Kto to jest? - spytała gniewnie Elise. - I kim jest ten wstrętny pokurcz?
- Nazywa się Razzini i jest niezrównanym prywatnym wywiadowcą.
- Prywatnym wywiadowcą? To jego wynająłeś do wyśledzenia mnie?
- Tak. Mówiłem ci, że jest najlepszy. Stój! Nie odchodź. Musisz
zaczekać!
- Co to za sztuczki? Jak śmiesz mnie w to mieszać?
- Proszę, Elise. To ważne. Niezwykle ważne. Musisz ich wysłuchać.
- Ale dlaczego? Powiedz.
- Nie mogę. Najpierw posłuchaj tego młodszego. Błagam cię.
Przysięgam, że nie chcę cię znowu skrzywdzić. Wolałbym umrzeć. Zaufaj mi.
- Dobrze - szepnęła. - Zaufam ci.
- Chciałem, żeby to nastąpiło wcześniej, ale Razzini potrzebował kilku
miesięcy, żeby wytropić tego chłopaka.
R S
- Na twoje zlecenie?
- Tak. Chciałem się dowiedzieć, jak zginął Angelo. Bo nie wiedzieliśmy
tego. Nikt nie widział wypadku. Dlatego kazałem Razziniemu poruszyć niebo i
ziemię, żeby odnaleźć kogoś, kto nam to wyjaśni. I znalazł. Ten młody
człowiek nazywa się Franco Danzi. Od niego wszystkiego się dowiemy.
Podeszli bliżej. Danzi siedział nadal rozparty na nagrobku.
- Wstawaj - rozkazał Vincente. - Nie wolno znieważać zmarłych.
- Wolałbym go znieważyć żywego. Zrujnował mi życie, a ja już nie mogę
się na nim odegrać. To pan rozmawiał ze mną wczoraj w pudle?
- Tak. I to dosyć długo.
- Pan jest tym kuzynem Angela, a ja...
- Wiem. Nazywasz się Franco Danzi.
- Zgadza się. Chociaż to nie ma znaczenia. Kto zna moje nazwisko?
Wystarczy, że zna je dyrekcja więzienia. Wypuścili mnie dzisiaj, nie życząc
powrotu. Ale chyba tam wrócę. Nie mam dokąd pójść. A wszystko przez
Angela. Udawał przyjaciela. A nauczył mnie palić to - wskazał trzymanego w
palcach skręta.
- To nieprawda - zaprotestowała Elise. - Angelo nigdy nie używał
narkotyków.
- Faktycznie. On nie. Ale handlował nimi. Nieźle zarabiał. Miał zamożną
rodzinę, ale chciał mieć własne pieniądze.
- To kłamstwo - rzuciła z oburzeniem Elise. - Chyba nie wierzysz w te
brednie? - zapytała Vincente.
- Z początku nie wierzyłem. Tak jak i tobie, nie pasowało mi to do
Angela. Ale ten fakt tłumaczy, dlaczego miał zawsze mnóstwo pieniędzy.
Twierdził, że pochodzą z hazardu, ale to nie było prawdopodobne, zbyt często
musiałby wygrywać. Jakiś czas pracował u mnie, lecz okazał się leniem i
R S
wałkoniem. Zamierzałem go wylać, ale uprzedził mnie i zwolnił się sam.
Chyba był na mnie zły.
- Zły? Był wściekły - oświadczył Franco. - Wtedy zaczął sprzedawać
dragi i mówił, że to jego życiowy sukces. Nauczył ćpać wszystkich swoich
kumpli. Uważał, że podłapał łatwy zarobek, ale Gianni był innego zdania.
- Co za Gianni? - spytała Elise.
- Tak go nazywano. Nie używał nazwiska. Mówiło się „Gianni" i
wystarczało. Ludzie się go bali. Był głównym dilerem w dzielnicy i Angelo
mieszał mu szyki. Gianni go ostrzegał, ale Angelo nie chciał zejść mu z drogi.
W końcu Gianni go zabił.
- Jak to?
- Pani też się dała nabrać na tę historyjkę z wypadkiem - zaśmiał się
Danzi. - Zobaczył w oknie swoją dziewczynę obściskiwaną przez jakiegoś fa-
ceta, złamała mu serce i skończył ze sobą. Ładna bajeczka! Byłem z nim
wtedy. Nie mówię, że go to nie ruszyło. Był wkurzony. Ale nie tak, żeby zaraz
miał się zabijać. Miał ochotę się upić. Pobiegł do samochodu, a ja za nim,
ledwo zdążyłem. Za nami jechało jakieś auto i byłem pewny, że to Gianni. To
był taki szpanerski wóz, wszędzie się nim rozbijał. Bardzo szybki. Angelo
dodawał gazu, ale nie mógł go zgubić. Wiedziałem, czym to się skończy, więc
wyskoczyłem. Na szczęście byliśmy już za miastem i wylądowałem
szczęśliwie na łące. Ale straciłem przytomność. Parę godzin minęło, zanim się
obudziłem. Dowiedziałem się, że Angelo nie żyje. Sprasowało go w
samochodzie. Gianni zepchnął go z szosy, to była jego metoda. Niejednego
załatwił w ten sposób.
- I nikomu pan nie powiedział? - spytała pobladła Elise.
- Co to ja wariat jestem? Zakapować Gianniego? Nigdy w życiu tak się
nie bałem. Tygodniami się ukrywałem, biorąc wszystkie dragi, jakie mi wpadły
R S
w ręce. I potem już nie miałem szans, żeby się wydobyć z ćpania.
- I Gianniemu uszło to na sucho? - spytała.
- Nie za bardzo. Jakieś trzy lata później ktoś zrobił mu to samo, co on
zrobił Angelowi.
- Dobrze mu tak - powiedziała Elise.
Vincente wręczył Razziniemu grubą kopertę.
- Dobrze się spisałeś - rzekł. - Dzwoń, jak będziesz w potrzebie.
- Co pan powiedział?
- Powiedziałem, że ci pomogę w razie potrzeby. Jestem ci to winien.
- A co z nim? - spytał tamten, wskazując Danziego.
- Zajmę się nim.
- Może pan wezwać gliny. Znajdą dla mnie na pewno wygodną celę.
- Co powiesz na wygodną celę w ośrodku odwykowym?
- Nie wezmą mnie.
- A ja myślę, że wezmą. O, idzie właśnie ksiądz. Księże proboszczu,
znajdzie się dla tego młodzieńca miejsce w jakimś waszym zakładzie?
Pokrywam wszelkie koszty.
- Już pan nas szczodrze wspomógł.
- To będzie dodatek. Moja rodzina ma wobec niego dług.
Franco stał oniemiały, podobnie jak Elise. To, co od niego usłyszała,
zmieniło ją w słup soli. Zdjęto z niej brzemię i chociaż było za wcześnie, by
mogła odczuć ulgę, wiedziała, że to nastąpi.
Skrzywdziła Angela, ale go nie zabiła. Zdarzył się cud, nie będzie
cierpieć przez całe życie, a sprawił to Vincente.
- Elise - odezwał się, lekko dotykając jej ramion.
Otworzyła oczy.
- Czy to prawda? - szepnęła.
R S
- Myślę, że tak. Wyjaśniło się to, czego nie mogłem wówczas zrozumieć.
- A więc nie zginął przeze mnie - wyszeptała.
- Nie. Jedźmy do domu.
W aucie docierało do niej powoli znaczenie tego odkrycia dla ich
przyszłości, ale przede wszystkim odczuwała narastającą przemożną radość.
Mamma oczywiście o niczym się nie dowie, to by tylko wzmogło jej zgryzotę.
Jednak dla nich dwojga pojawiła się nowa, nadzwyczajna szansa.
- Teraz możemy wyjść z cienia i odnaleźć się wzajemnie - powiedział
wieczorem Vincente, siedząc obok Elise na łóżku w jej sypialni.
- Przytłaczał mnie ten ciężar - westchnęła. - Myślałam, że go zabiłam i że
nigdy naprawdę mi tego nie wybaczysz.
- To raczej ja potrzebowałem twego przebaczenia. Wstydzę się mojego
postępowania wobec ciebie. Byłem zaślepiony wściekłością i goryczą.
Wmawiałem sobie, że to, co robię, jest słuszne, bo służy sprawiedliwości.
Miałem w głowie tylko zemstę. To była obsesja. Ale ty wszystko odmieniłaś.
Już tego pierwszego wieczoru w Londynie wiedziałem, że sprawa nie wygląda
tak, jak to sobie wyobrażałem, ale nie dopuszczałem do siebie tej prawdy,
czepiałem się swoich złudzeń. Gdy doszło do mnie, że jestem coraz bardziej
zakochany w tobie, walczyłem z uczuciem z całych sił. Dzięki Bogu
przegrałem. Okazało się silniejsze ode mnie i kiedy się z nimi pogodziłem,
poczułem błogą ulgę. Wiedziałem, że muszę ci wszystko wyznać, ale stale
zwlekałem, bo. wciąż byłaś na mnie bardzo cięta. Gdybym cię stracił, nic gor-
szego nie mogłoby mnie spotkać. Starałem się więc, żebyś i ty mnie pokochała
tak samo mocno jak ja ciebie.
- Pokochałeś mnie?
- Nie domyślałaś się tego? Czy to nie było oczywiste?
- W pewnym okresie robiłeś wszystko, żebym niczego nie podejrzewała.
R S
- Oczywiście. Obawiałem się dać ci bicz do ręki. Wiele jeszcze musiałem
się wówczas nauczyć.
- Ja również. Chciałam zdobyć nad tobą przewagę. Tak na wszelki
wypadek.
- A w prawdziwej miłości nie ma miejsca na „wszelki wypadek". Nie
trzeba ustawiać obronnych zasieków. Jeżeli miłość ma trwać, należy podjąć
ryzyko. Teraz to wiem, ale wtedy dopiero szukałem drogi do ciebie.
- Kiedy nie było cię przy mnie, moje ciało wciąż cię pragnęło, ale moje
serce pragnęło cię stokrotnie mocniej. Im bardziej cię kochałam, tym więcej się
bałam, że mogę cię stracić.
- A mnie nie wolno było cię stracić, bo wtedy znowu znalazłbym się w
skórze człowieka, którym zacząłem się stawać.
- Wiesz, kim jesteś teraz? - spytała tkliwym głosem.
- Jestem tym, kim chcesz, żebym był. Nie wiem dokładnie kim, ale ty
będziesz moim drogowskazem.
- Dajesz mi ogromną władzę. Aż się boję.
- Ja nie, dopóki ta władza pozostaje wyłącznie w twoich rękach.
- Ciekawe, jak by to było, gdybym przypadkiem nie odkryła prawdy?
- Nie przypominaj mi o tym i o tamtej nocy. Bardzo żałowałem tych
wszystkich strasznych rzeczy, jakie wtedy wygadywałem. Wiedziałem, że cię
kocham, ale wpadłem we własne sidła. Gdy zacząłem, nie umiałem skończyć.
- Ja chyba nie pozostawałam ci dłużna.
- Zdawało mi się, że opętał cię diabeł. Gdy mówiłaś o kochankach,
których będziesz sobie brała, byłem bliski obłędu. Odtąd zrobiłem się
zazdrosny do szaleństwa. Nawet podczas twojej ciąży. Miałem ochotę
mordować mężczyzn, którzy na ciebie patrzyli. A ty w dodatku drażniłaś
mnie...
R S
- Oczywiście - przyznała z uśmiechem. - I nadal będę cię drażnić. Nie
myśl sobie, że twoja przyszłość będzie usłana różami.
- Niech i tak będzie. Powiedz mi tylko, że mnie kochasz i wszystko mi
wybaczasz.
- Już dawno ci wybaczyłam. Zbyt mocno cię oskarżałam. Oboje
miotaliśmy się bezsilnie jak porwani przez trąbę powietrzną.
- Wiem. Byłem w rozpaczy. Myślałem, że nie ma z tego wyjścia.
- Ale znalazłeś je. Gdyby nie Franco, wisiałoby to nad nami do końca
życia.
- Nie tylko ty czułaś się winna. Ja też - i całkowicie słusznie. I
wiedziałem, że dopóki ty będziesz cierpieć, nie mogę być szczęśliwy. Moje
życie należy do ciebie. Rób z nim, co chcesz.
Bez słów objęła go, kładąc mu głowę na ramieniu.
- Czy Angelo wciąż dużo dla ciebie znaczy? - spytał po dłuższej chwili.
- Nie spotkalibyśmy się, gdyby nie on - powiedziała. - I byłaby to
tragedia, bo jesteś jedynym mężczyzną, którego pragnie moje serce. Gdyby
prawda nie wyszła na jaw, kochałabym cię nadal, ale z bólem w sercu. Kocham
cię, Vincente - wypowiedziała wreszcie słowa, na które tak długo czekał. - I
zawsze będę cię kochała.
- Zawsze? Przyrzeknij mi to.
- Przyrzekam.
- Bądź przy mnie zawsze. Nie dam ci odejść. Będę walczył o ciebie do
ostatniego tchu i biada temu, kto stanie mi na drodze.
- To tekst z repertuaru dawnego Vincente. Gdzie się podział ten nowy?
- Nigdy nie mówiłem, że się zmienię wobec reszty świata. Moje serce
bije inaczej tylko dla ciebie i Olivii. Ale, ale... Przecież nie powiedzieliśmy jej
jeszcze dobranoc.
R S
Pokój dziecinny był tuż obok. Niańka na ich widok wstała, zostawiając
ich sam na sam z córką.
- Zasnęła błyskawicznie - mruknął, siadając obok łóżeczka, po czym
nachylił się i pocałował Olivię w czoło. Zagulgotała, ale spała nadal.
- Dobranoc - szepnęła Elise, całując ją także.
- Zazdroszczę jej tego spokoju - powiedział, gdy wrócili do sypialni. -
Czy i nam będzie teraz dany? Czy przeszłość nie będzie nam ciążyć? Czy
zapomnimy o niej?
- Nie chcę niczego zapominać. Przeżyliśmy dużo pięknych chwil, a w
złych nauczyliśmy rozumieć się nawzajem. To się nam przyda, ponieważ i w
przyszłości nie będziemy się nudzić.
- Na pewno. Ale nie będziemy ze sobą walczyć? - zapytał z niepokojem.
- Dlaczego nie? Niektóre walki bywają ciekawe.
- I owszem. Brak mi tych naszych potyczek i tego, co było potem.
- Chyba się jednak nie nudzisz. Doszły mnie słuchy, że kręciła się tu
ostatnio jakaś bezwstydnica, czy może mi się tylko wydawało?
- Sama nie wiem. Zapewne zniknęła bez śladu.
- Czyli zapomniałeś o niej?
- Co to, to nie. Nie sposób jej zapomnieć!
- Powinnam być zazdrosna?
- Ani przez chwilę - zapewnił z uśmiechem.
- Nie była podobna do mnie?
- Nie. Była znacznie lżej ubrana.
- Tak jak teraz? - spytała, zrzucając sukienkę.
- Jeszcze nie. Pokażę ci - rzekł, zdejmując z niej resztę.
- Co było potem?
- Leżałem na łóżku.
R S
- Ubrany?
- No, raczej nie.
- Będę cię rozbierać, a ty mów, kiedy mam przestać.
- Teraz już możesz - powiedział, patrząc na rozrzucone wokół części
swojej garderoby.
- A więc leżałeś tak jak teraz?
- Identycznie - przytaknął, pozwalając się popchnąć na poduszki. - A ona
wśliznęła się cichutko i położyła się koło mnie.
- Bezwstydnica!
- Tak. To była bezwstydnica. Znała różne podniecające sztuczki i
stosowała je bezpardonowo.
- Rozpustnica.
- Całkowita. To najwłaściwsze określenie.
- A co właściwie takiego robiła...?
R S