CARTLAND BARBARA
WYJĄTKOWA MIŁOŚĆ
Od Autorki
Dziewczęta, które ukończyły osiemnaście lat, mogą wstępować
do klasztoru. Przez dziewięć miesięcy są postulantkami, przez
następne dwa lata — nowicjuszkami, a potem, jeśli wciąż czują
powołanie, składają swoje ostateczne śluby podczas mistycznej
ceremonii w klasztorze.
Ślubując
porzucenie
dotychczasowego
życia,
stają
się
służebnicami Pańskimi i otrzymują złote obrączki, często w kształcie
krzyża. Po złożeniu ślubów rzadko opuszczają zakon, do którego
wstąpiły dobrowolnie. Ale kilka z nich uczyniło to. Wyszły za mąż,
urodziły dzieci i napisały wspomnienia o swoich przeżyciach w
klasztorze.
Rozdział 1
1869
Markiz Okehampton poczuł, że jest śpiący. Nie było w tym nic
dziwnego, zważywszy na to, że przez dwie godziny kochał się
szaleńczo z Yasmin Caton. Uważał ją za jedną z najbardziej
namiętnych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkał. I najrozkoszniejszą
istotę pod słońcem. Ale na dzisiaj miał już dosyć. Jakikolwiek ruch
sprawiał mu ból i nagle zapragnął znaleźć się w powrotnej drodze do
swojego domu przy Park Lane w Londynie.
Poruszył się, by wstać z łóżka, ale Yasmin, która leżała przy nim,
powiedziała półgłosem:
— Muszę ci coś powiedzieć, Rayburnie. — Markiz wydał odgłos,
który z trudem można by nazwać pytaniem. Yasmin mówiła dalej: —
Dziś po południu dostałam wiadomość z Paryża, że Lionel doznał
bardzo poważnego ataku apopleksji.
Markiz zesztywniał.
— Dziś po południu?! — wykrzyknął. — A ty spędziłaś tu ze
mną cały wieczór?
— Nikomu o tym nie mówiłam. Tak bardzo pragnęłam się z tobą
zobaczyć.
Markiz zamilkł zdziwiony. Lord Caton był niezwykle
dystyngowanym człowiekiem i ważną osobistością na dworze
królewskim. Do Paryża udał się ze specjalną misją by zobaczyć się z
cesarzem. Choć wydawało się to niewiarygodne, był czterdzieści lat
starszy od swojej żony. Jeśli ucierpiał na skutek tak poważnego ataku,
to tym bardziej Yasmin powinna być u boku męża.
Jak gdyby odgadując myśli markiza, lady Caton powiedziała:
— Oczywiście jutro rano bezzwłocznie wyjeżdżam do Paryża, ale
dziś musiałam cię zobaczyć Rayburnie, musiałam!
— W takim razie, jeśli wyjeżdżasz tak wcześnie... — zaczął
markiz.
Chętnie wstałby już, ale Yasmin położyła rękę na jego piersi i
wyszeptała:
— Muszę powiedzieć ci o czymś jeszcze.
— O czym? — zapytał.
— Będę miała dziecko!
Markiz oniemiał.
— Teraz pozostaje nam, najdroższy — kontynuowała Yasmin
Caton — czekać na śmierć Lionela, która, zdaniem lekarzy, nastąpi
niedługo, a potem pobrać się w tajemnicy, na przykład we Francji.
Markiz pomyślał, że się przesłyszał.
— Potem — ciągnęła Yasmin — pojedziemy w bardzo długą
podroż poślubną, a później ogłosimy, że pobraliśmy się kilka miesięcy
wcześniej. I chociaż dziecko urodzi się przedwcześnie, nie będzie
żadnych wątpliwości, że nie jest twoje.
Markiz wciąż nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Yasmin
przysunęła się do niego i odezwała się pieszczotliwym tonem:
— Będziemy bardzo szczęśliwi, najdroższy, a kiedy zostanę twoją
żoną, spełnią się moje wszystkie marzenia.
Markiz zdawał sobie sprawę, że dla wielu kobiet poślubienie go
było szczytem marzeń. Ale on nie miał zamiaru żenić się, a na pewno
nie z kobietą, z którą miał romans.
Przez jego życie przewinęło się wiele kobiet. Nic dziwnego; był
nie tylko niezmiernie przystojny i pociągający, ale również jednym z
najbogatszych ludzi w Anglii. Od czasu gdy ukończył uniwersytet w
Oksfordzie, namawiano go, by się ożenił. Jego krewni padali prawie
na kolana, błagając go, by się ustatkował i postarał o dziedzica.
Jednak markiz dał wszystkim jasno do zrozumienia, że nikt, ale to
nikt nie będzie wybierał dla niego żony. Nie był właściwie pewien,
jaka miałaby ona być, ale wiedział, że kobieta, która zdradzała z nim
swojego męża, nie zostanie jego żoną. Jego znajomi z eleganckich kół
towarzyskich zapewne wyśmialiby go za takie zasady, gdyż sam
książę Walii był tym, który po raz pierwszy ułatwił mężczyźnie
nawiązanie romansu z kobietą z jego własnej klasy.
Zainteresowanie Jego Książęcej Mości osobą księżniczki de
Sagan oraz innymi pięknymi kobietami było powodem wielu
komentarzy, jednak odmieniło zasady towarzyskie niezmiennie
przestrzegane, choć nigdzie nie zapisane, przez tych, którzy należeli
do wyższych sfer.
Zatem markiz kochał się z uroczymi kobietami, które go
pociągały, i nikt nie potępiał jego zachowania. Yasmin była dla niego
jedną z najpiękniejszych istot, jakie kiedykolwiek widział. Od
pierwszej chwili, kiedy zostali sobie przedstawieni, narodziła się
między nimi jakaś wibracja, która szybko doprowadziła ich do
romansu.
Przynajmniej tak traktował ich znajomość markiz, ale teraz
okazało się, że Yasmin bynajmniej nie uważała tej przygody za
zakończoną. To, co mu wyznała, nie tylko go zdziwiło, ale również
przeraziło. Wiele razy znajdował się w rożnych sytuacjach, teraz
jednak przemknęło mu przez myśl, że ta była bardziej niebezpieczna
niż jakakolwiek do tej pory. Kiedyś o włos ominęły go kule i cudem
uniknął śmierci na morzu. I teraz też potrzebny był jeszcze jeden cud,
by uniknąć pułapki, w której byłby więźniem do końca swego życia.
Markiz był przebiegły i bystry, ale przez chwilę poczuł pustkę w
głowie i nie mógł pozbierać myśli. Nie przewidział, że Yasmin Caton
znajdzie sposób, by go doprowadzić do ołtarza. Postawiła go w
sytuacji, z której dżentelmen nie miał wyjścia.
Na początku pomyślał, że może rzeczy nie wyglądają tak źle, jak
Yasmin je przedstawiła, i że lord Caton nie umrze. Potem jednak zdał
sobie sprawę, że gdy widział ostatnio jego lordowską mość w zamku
królewskim w Windsorze, zwrócił uwagę, że jest mizerny i zmęczony,
i że wygląda na jeszcze starszego, niż jest w rzeczywistości.
Markiz gorączkowo szukał odpowiedzi na propozycję Yasmin, ale
zanim to zrobił, Yasmin odezwała się:
— Kocham cię, Rayburnie, całym moim sercem. Wiem, że i ty
mnie kochasz. Czy może być coś cudowniejszego od dania tobie
syna?
Powiedziała to z przesadnym entuzjazmem, który markiz słyszał
w jej głosie już nieraz.
Nagle doznał olśnienia. Przypomniał sobie pewną rozmowę, która
miała miejsce niedługo po poznaniu Yasmin Caton. Siedział w Klubie
u White'a z jednym ze swoich przyjaciół, Harrym Blessingtonem, z
którym służył kiedyś w tym samym pułku. Rozmawiali o kolejnym
przyjęciu, które miał wydać markiz w swojej odziedziczonej po
przodkach rezydencji wiejskiej — zamku Okehamptonów —
położonej nad morzem w hrabstwie Sussex.
Rzadko urządzał przyjęcia, w których nie uczestniczyłby Harry,
szczególnie kiedy zapraszano na nie piękności interesujące obu
przyjaciół. Powoli, jakby szedł po omacku w ciemnościach, markiz
przypominał sobie, o czym wtedy rozmawiali.
— Przypuszczam, że zaprosisz Yasmin Caton? — zapytał Harry.
— Widziałem cię z nią zeszłej nocy.
— Jest niezwykle piękna! — odpowiedział markiz.
— Zgadzam się z tobą. Moja matka, która zna jej rodzinę, często
mówiła, że to zbrodnia zmuszać tak śliczną dziewczynę do
poślubienia mężczyzny, który mógłby być jej ojcem.
— Skoro Caton jest bogaty i odgrywa ważną rolę na dworze,
zapewne uważano, że tylko to się liczy — odpowiedział cynicznie
markiz.
— Chyba masz rację — zgodził się Harry. — I zaprowadzili
Yasmin do ołtarza, zanim skończyła osiemnaście lat. Oczywiście nie
miała pojęcia, jakim nudziarzem okaże się Caton!
— Prawie nigdy z nim nie rozmawiałem.
— Parę dni temu na kolacji w zaniku w Windsorze siedział obok
mnie przez dwie godziny — jęknął Harry — i mówił tak monotonnym
głosem, że myślałem, iż oszaleję!
— W takim razie — markiz przypomniał sobie, że powiedział to z
uśmieszkiem — muszę pocieszyć jego żonę.
— Ożenił się z nią, by urodziła mu spadkobiercę — powiedział w
zadumie Harry — bo z pierwszą żoną miał tylko córki, ale od matki
wiem, że znowu rozwiały się jego nadzieje.
Markiz nie słuchał wtedy Harry'ego zbyt uważnie, ale teraz
przypomniał sobie, co powiedział przyjaciel:
— Rok po ślubie piękna Yasmin spadła z konia podczas
polowania i to najwidoczniej położyło kres jej nadziejom na urodzenie
syna!
Słuchając opowieści Harry'ego jednym uchem, markiz myślał
wtedy tylko o urodzie Yasmin. Planował także, że będzie miał okazję
powiedzieć jej to w sposób o wiele bardziej wymowny, niż mógł to
uczynić słowami.
Teraz to, co usłyszał od Harry'ego, przypomniało mu się i było jak
światło rozdzierające ciemność. Zrozumiał, że Yasmin ucieka się do
podstępu, a jego, Bóg świadkiem, już niejeden raz różnymi sposobami
próbowano zaciągnąć do ołtarza.
Odrętwienie, jakie odczuwał i które odurzyło go, minęło. Teraz
mógł jasno myśleć. Przecież nie dał się jeszcze złapać w pułapkę.
Chciał jedynie odejść bez niepotrzebnych awantur.
Powiedział na głos:
— Sądzę, że za daleko wybiegasz w przyszłość. Teraz musisz
wyjechać do Paryża i miejmy nadzieję, że nikt nie dowie się, iż jadłem
z tobą kolację po tym, jak otrzymałaś wiadomość o chorobie twojego
męża.
— List schowałam w kasetce na kosztowności — odparła
Yasmin.
Markiz miał słabą nadzieję, że pokojówka Yasmin go nie
przeczyta. Zdawał sobie sprawę z tego, jak służący potrafią
plotkować, wiedział, że taka historia zaczęłaby krążyć po Mayfair*
szybciej niż wiatr północy.
— Bardzo rozsądnie — powiedział — ale teraz muszę już iść.
Yasmin starała się go zatrzymać w łóżku, lecz markiz podniósł się
i zaczął się ubierać. Położyła się więc na plecach, opierając się o
poduszki, tak by markiz mógł podziwiać jej ciało, które często
przyrównywał do perły.
Poprawiając krawat przed lustrem nad kominkiem, markiz
wyraźnie widział Yasmin. Ale teraz nie myślał o jej urodzie, tylko o
tym, że stała się niebezpieczna. Nigdy nie myślał, że jest inteligentną
kobietą, ale nie przypuszczał, że jest tak bezwzględna.
* Mayfair — bogata i modna dzielnica w zachodnim Londynie z
wieloma klubami i hotelami. (Przyp. tłum.)
Yasmin zdawała sobie sprawę, że w żałobie po mężu nie będzie
mogła brać udziału w życiu towarzyskim i może wtedy łatwo utracić
markiza. Dlatego wymyśliła jedyną rzecz, która mogła całkowicie i
bezwzględnie zmusić go do pozostania z nią. Jeśli, tak jak sobie
planowała, pobraliby się w ciągu miesiąca lub dwóch, a może
wcześniej, markiz po pewnym czasie dowiedziałby się, że dziecko
było tylko wytworem jej wyobraźni.
Markiz wcisnął się w swój wieczorowy surdut i zbliżył się do
łóżka. Yasmin wyciągnęła ręce, ale nie pocałował jej. Wiedział, że
przyciągnęłaby go do siebie i znowu trudno byłoby mu się od niej
uwolnić. Przybliżył jedynie jej dłonie do swoich ust i złożył
pocałunek najpierw na jednej, potem na drugiej dłoni.
— Uważaj na siebie, Yasmin — powiedział cicho.
— Będziesz o mnie myślał, najdroższy? — zapytała. — Będę
liczyć godziny do naszego kolejnego spotkania.
Nie odpowiedział. Bez słowa ruszył w kierunku drzwi. Gdy je
otwierał, Yasmin zawołała:
— Zaczekaj! Muszę ci jeszcze coś powiedzieć...
Nie zdążyła dokończyć. Drzwi zamknęły się, gdy jeszcze mówiła.
Usłyszała, jak markiz schodzi szybko po schodach wyłożonych
grubymi dywanami w kierunku drzwi wejściowych. Na zewnątrz stał
jego powóz i gdy tylko markiz się pojawił, lokaj zeskoczył z kozła, by
otworzyć drzwiczki.
Mimo iż Okehampton był trochę wcześniej niż zwykle, służący
już na niego czekali. W przeciwieństwie do wielu swych znajomych,
markiz był wyjątkowo uprzejmy wobec służby. Gdy wiedział, że
kolacja przeciągnie się do późnych godzin nocnych, zamawiał powóz
na stosowną porę. Zawsze irytowała go świadomość, że jego stangret i
konie czekają na niego na dworze.
Kiedy wsiadł teraz do powozu, lokaj okrył jego kolana lekkim
pledem. Gdy ruszyli, markiz pomyślał, że ucieka do nory niczym lis.
Poczuł się tak, jakby brakowało tylko kilku sekund do tego, by ogary
rozerwały go na kawałeczki. Skąd mógł przypuszczać, że Yasmin
zniży się do tego, by oszukiwać go, uciekając się do najstarszego
podstępu świata.
Gdyby nie matka Harry'ego Blessingtona, znalazłby się w sytuacji
bez wyjścia. Musiałby ulec Yasmin i ożenić się z nią, gdy tylko będzie
wolna. Mógł odmówić, bo z punktu widzenia prawa dziecko było jej
męża. Ale markiz wiedział, że takie postępowanie byłoby niegodne
dżentelmena. Byłoby mu po prostu wstyd, a niewątpliwie członkowie
Klubu u White'a nazwaliby go łobuzem.
Kobiety mogły oszukiwać i nikt ich nie potępiał. W
rzeczywistości istniało dowcipne powiedzonko: „Ładna dama nie
musi być dżentelmenem". Ale niepisane prawo dla dżentelmenów
było bardzo surowe i każdy mężczyzna, który je łamał, był narażony
na potępienie i na wykluczenie z towarzystwa.
Dojeżdżając do domu na Park Lane, markiz jasno sobie zdawał
sprawę, że jeszcze niejedno go czeka. Jeśli lord Caton umrze — a
wydawało się to nieuniknione — Yasmin nadal będzie uciekać się do
rożnych sztuczek. Dzisiejszej nocy uniknął awantury, bo nie
powiedział Yasmin o swoich podejrzeniach, ale w przyszłości trudno
będzie uniknąć scen.
Markiz wzdrygnął się na samą myśl o tym. To, czego naprawdę
nie lubił, to łzy i obwinianie przez kobietę, która już go dłużej nie
interesowała. Rozstania zawsze oznaczały płacze w stylu: „Dlaczego
już mnie nie kochasz?", „Co takiego zrobiłam, że cię tracę?", „Jak
możesz być taki okrutny?"
Wtedy myślał, iż nigdy nie będzie zdolny do zainteresowania się
jakąkolwiek kobietą. A jednak zawsze już po kilku dniach spotykał
uroczą osóbkę, która prowokacyjnie wydymała usta, a w jej oczach
pojawiała się zachęta, i wtedy czuł, jak go ogarnia ciepło pożądania, i
wiedział, że wcześniej czy później będzie trzymał ją w swych
ramionach.
— Problem polega na tym, że jesteś piekielnie przystojny! —
powiedział mu kiedyś Harry.
— To chyba nie moja wina! — zaśmiał się markiz.
— Twój ojciec był jednym z najlepiej prezentujących się
mężczyzn, jakich kiedykolwiek widziałem — ciągnął Harry. — Twoja
matka była śliczna! Rozumiem, dlaczego po jej śmierci trudno mu
było znaleźć kogoś na jej miejsce, chociaż na pewno musiało być
mnóstwo kandydatek.
Markiz pomyślał teraz, że była to prawda, i kiedy służący pomógł
mu się rozebrać i położył się do łóżka, przyłapał się na myśleniu nie o
Yasmin, a o swojej matce. Była piękna aż do dnia swojej śmierci,
pomimo białych włosów i pokrytej bruzdami twarzy. Gdy była młodą
dziewczyną jej uroda zapierała dech w piersiach. Ale nie tylko wygląd
miał znaczenie, myślał markiz, lecz przede wszystkim jej łagodność,
słodycz i miłość. Co więcej, nigdy nie wątpił, że jedynym mężczyzną
w jej życiu był jego ojciec. Matce nie przyszłoby do głowy zdradzić
męża, tak jak nie myślała o locie na księżyc!
„Jakim cudem mogłem rozważać poślubienie kogoś takiego jak
Yasmin, żeby nie wiem jak była piękna — pytał siebie — potem
zastanawiałbym się, ilu mężczyzn siedzących przy moim stole było jej
kochankami lub nimi zostanie".
Zarazem wszystkie dziewczęta, jakie spotykał, a nie było ich
wiele, wydawały mu się bez ogłady, nieładne i na ogół rozpaczliwie
nieśmiałe. Defilowały przed nim, kiedy tylko ich ambitne matki
znalazły ku temu okazję: na balach, przyjęciach w rezydencjach
wiejskich, których panie domu miały niezamężne córki, albo na
proszonych obiadach.
Znalazłszy się obok osiemnastoletniej dziewczyny, markiz
dokładnie wiedział, dlaczego posadzono ją koło niego. Jakże jednak
mógłby poślubić pannę, która, choćby pochodziła z wyższych sfer,
zaczęłaby go nudzić śmiertelnie z chwilą włożenia jej na palec
obrączki ślubnej?
Znowu jego myśli powróciły do Yasmin. Zanim zasnął,
postanowił, że jeśli tylko będzie to możliwe, nie zobaczy jej już nigdy
więcej. Zapewne zasypie go ona listami, ale to nic niezwykłego.
Pomyślał, że jest mało prawdopodobne, iż po śmierci lorda Catona
wpadną na siebie na jakimś przyjęciu, ponieważ przez rok — zgodnie
z przykładem danym przez królową — Yasmin będzie musiała
powstrzymać się od wszelkich towarzyskich rozrywek.
Następnego ranka, kiedy o ósmej obudzono markiza, miał
wrażenie, że po straszliwym koszmarze znowu zajaśniało słońce. W
pogodnym nastroju zszedł na dół na śniadanie. Ale jak gdyby duch
Yasmin nie dawał mu spokoju, nagle zapragnął wyjechać na wieś.
Miał zjeść obiad z księciem Walii, a wieczorem był zaproszony
na kolację i bal, na którym spotkałby swoich przyjaciół i wiele
piękności, które obecnie urzekały kręgi towarzyskie. Miał jednakże
uczucie, że każda kobieta przypominałaby mu Yasmin i budziła
podejrzenie, że poza pozornym pięknem kryją się kłamstwa i podstęp.
— Jadę na wieś — zdecydował markiz.
Wstał od stolika, przy którym jadł śniadanie, i poszedł do
gabinetu. Był to przyjemny pokój z widokiem na mały ogród
znajdujący się na tyłach domu. Za chwilę sekretarz miał mu tu
przynieść korespondencję. Pan Barrett był starszym człowiekiem,
który pracował z ojcem markiza przez ostatnie lata jego życia i dzięki
temu, że pozostał w tym domu, majątek był nadal świetnie
zarządzany.
Markiz usiadł przy biurku pamiętającym jeszcze czasy króla
Jerzego. Chwilę potem do pokoju wszedł pan Barrett.
— Dzień dobry, milordzie! — powiedział z szacunkiem. —
Obawiam się, że mam trochę więcej listów niż zwykle.
Mówiąc to, położył przed nim dwa stosy kopert. Jedne były
prywatną korespondencją i markiz wiedział, że pan Barrett nigdy by
ich nie otworzył. W drugiej większej kupce znajdowały się
zaproszenia i apele od instytucji dobroczynnych, których z roku na
rok było coraz więcej.
— Czy jest coś ważnego, Barrett? — zapytał markiz.
— Nie więcej niż zwykle, milordzie, z wyjątkiem księdza, który
czeka na spotkanie z panem.
— Ksiądz? — zapytał markiz. — Zapewne prosi o datek! Chyba
możesz się nim zająć?
— Przybył, milordzie, w sprawie panny Zii Langley.
Markiz patrzył na sekretarza i przez chwilę nie mógł przypomnieć
sobie, skąd zna to nazwisko.
— Czy masz na myśli córkę pułkownika Langleya? — zapytał po
chwili.
— Tak, milordzie. Pamięta pan, że jest ona podopieczną waszej
lordowskiej mości?
— Jezus Maria! — wykrzyknął markiz. — Zupełnie o niej
zapomniałem! Rzeczywiście, ta dziewczyna była wychowywana przez
swoją krewną.
— Tak jest, milordzie. Ma pan świetną pamięć — z podziwem
powiedział pan Barrett. — Kiedy pułkownik Langley zginął, jego
bratowa, lady Langley, postanowiła, że młoda panienka zamieszka z
nią. Miała zająć się jej nauką.
— I co się dalej stało? Dlaczego dotyczy mnie ta sprawa? —
zapytał markiz.
— Sądzę, że wasza lordowska mość musiał zapomnieć, chociaż
poinformowałem pana pół roku temu, że lady Langley zmarła.
Markiz nie przypominał sobie tego, ale nie przerwał sekretarzowi
i pan Barrett kontynuował:
— Wiadomość o tym pojawiła się w gazetach, ponieważ lady
Langley pozostawiła bratanicy swojego męża całkiem pokaźną
fortunę.
Markiz pomyślał, że w takim razie nikt nie będzie oczekiwał od
niego, by utrzymywał podopieczną, której nigdy nie widział.
W przeszłości, gdy odbywał służbę w kawalerii królewskiej,
pułkownik Terence Langley był jego dowódcą. Ten czarujący
mężczyzna i świetny jeździec od samego początku okazywał przyjaźń
markizowi. Obydwaj zafascynowani końmi, poza obowiązkami w
pułku spędzali razem sporo czasu.
Pułkownik Langley przyjechał kiedyś do zamku Okehamptonów,
a markiz odwiedził swego przełożonego w jego wiejskiej posiadłości,
gdzie pułkownik zwykle urządzał steeplechase, czyli biegi konne na
przełaj z przeszkodami lub wyścigi konne w terenie zwane point-to-
point.
Markiz przypomniał sobie o jednym wyścigu, który posiadał
szczególnie niebezpieczną trasę. Zanim jeźdźcy wyruszyli, pułkownik
powiedział:
— Proponuję, żeby wszyscy młodzi mężczyźni, którzy mają jakiś
majątek, spisali na wszelki wypadek ostatnią wolę.
Taka rada należała do tradycji, więc wszyscy się roześmieli.
Niektórzy spisali zabawne testamenty, które przeczytali na głos.
Kiedy skończyli, ktoś zapytał pułkownika nieco zuchwale:
— A pan, sir? Nie spisał pan swojej woli?
— Nie — przyznał pułkownik.
— A więc dalej! — ktoś krzyknął. — Nie może pan dawać
rozkazów, a sam ich lekceważyć!
Wszyscy sporo wypili, Langley był w dobrym humorze, spisał
więc testament, w którym rozdzielił swój majątek. Jak markiz
przypomniał sobie później, dom pozostawił żonie, konie — bratu,
kucyki do gry w polo — jednemu z oficerów z pułku, a świnie i
krowy — rożnym znajomym. Kiedy skończył, markiz zagadnął:
— A co z pańską córką? Nigdy jej nie widzieliśmy, czy ona
naprawdę istnieje?
— Nie pozwolę, żebyście zawrócili jej w głowie! — odpowiedział
pułkownik. — Ale jeśli już o niej mowa, zostawiam ją tobie,
Rayburnie! Jesteś najbogatszy z całej tej gromady i przynajmniej,
kiedy mnie zabraknie, urządzisz jej bal, na którym zostanie Królową
Sezonu.
Wszystkich ubawił ten pomysł. Ale markiz, który wtedy jeszcze
nie odziedziczył tytułu, odpowiedział, że jeśli pułkownik umrze tego
dnia, to bal pokaże jej na przedstawieniu w teatrze, bo na prawdziwy
go nie będzie stać. Wszyscy śmieli się z żartu, wsiadając na konie
przygotowane dosteeplechase, w którym, na szczęście, nikt nie zginął.
Dokładnie trzy lata później pułkownik Langley poniósł śmierć w
fatalnym wypadku podczas jazdy powozem. Po jego śmierci okazało
się, że nigdy nie spisał drugiego testamentu. Pozostawił tylko ten,
który sporządził owego dnia przed zawodami. Żona zginęła razem z
nim i markiz, posiadając już tytuł, został pełnoprawnym opiekunem
córki pułkownika.
W dniu pogrzebu Langleya i jego żony przebywał za granicą, ale
pan Barrett nie omieszkał posłać wieńca z odpowiednim pismem.
Czekał na powrót markiza, by powiedzieć mu, co się stało.
— Dobry Boże! — wykrzyknął wtedy markiz. — Co ja teraz
zrobię z tą dziewczynką? A właściwie, ile ona ma lat?
— Piętnaście, milordzie, i nie musi się pan o nią martwić. Podczas
pańskiej nieobecności skontaktowałem się z jej ciotką, lady Langley,
bratową pułkownika. Zgodziła się, żeby panna Zia z nią zamieszkała.
Zajmie się jej wykształceniem.
Markiz odetchnął z ulgą.
— Dziękuję, Barrett. Wiedziałem, że mogę polegać na tobie!
— Lady Langley jest bardzo zamożna, milordzie, więc chociaż
pułkownik nie zostawił swojej córce zbyt dużo pieniędzy, to na
niczym nie będzie jej zbywało.
I to było wszystko — po tej rozmowie markiz nigdy więcej nie
myślał o swojej podopiecznej.
Teraz zapytał:
— Dlaczego ten ksiądz chce się ze mną widzieć?
— Przyniósł list od panny Zii Langley — odpowiedział pan
Barrett i położył list na biurku przed markizem.
Ton głosu sekretarza wydał się markizowi trochę zastanawiający.
— Zakładam, że już znasz jego treść. O co właściwie chodzi?
— Panna Langley prosi o pańskie pozwolenie, by mogła zostać
zakonnicą!
— Zakonnicą?! — wykrzyknął markiz i otworzył kopertę.
Drogi Opiekunie!
Pragnęłabym wstąpić do Klasztoru Korony Cierniowej.
Powiedziano mi, że konieczne jest pańskie pozwolenie. Byłabym
bardzo wdzięczna, gdyby Pan łaskawie się zgodził, ponieważ tylko
tam będę mogła poświęcić się Bogu.
Pozostaję z szacunkiem,
Zia Langley.
Markiz przeczytał list.
— To doprawdy zadziwiające! Ile teraz ma lat ta dziewczyna?
— Ksiądz mówi, że osiemnaście.
— I mówisz, że odziedziczyła ogromną fortunę po swojej ciotce?
— Tak, milordzie!
Markiz, spojrzawszy na list, powiedział:
— Sądzę, że lepiej będzie, jeśli porozmawiam z księdzem.
— Przypuszczałem, że jego lordowska mość tak zadecyduje —
odparł pan Barrett.
— Jakie zrobił na tobie wrażenie? — zapytał markiz.
Barrett zawahał się.
— Chyba nie jest to szczególnie święty człowiek. Oczywiście,
może pan mieć inne zdanie.
— Czy oprócz tego, co ci mówi twój instynkt, masz jakiś powód,
by tak sądzić? — zapytał markiz.
— Przybył tu z samego rana, zanim zszedłem na dół —
odpowiedział pan Barrett — i kiedy służący zaproponował mu kawę,
on poprosił o brandy! Wyjaśnił, że ma za sobą długą podroż z
Kornwalii, ale mimo wszystko to dziwne życzenie jak na księdza.
— Zgadzam się z tobą — powiedział krotko markiz. — Przyślij
go tutaj!
Wiedział, że Barrett zawsze bardzo trafnie ocenia ludzi i rzadko
się myli. Po chwili lokaj otworzył drzwi i zaanonsował gościa.
— Ojciec Proteus, milordzie!
Do pokoju wszedł mężczyzna w sutannie. Wyglądał na ponad
czterdzieści lat, a na skroniach miał pasemka siwych włosów. Był
dość wysoki, dobrze zbudowany i z pewnością, pomyślał markiz, nie
wyglądał na kogoś, kto by odmawiał sobie ziemskich rozkoszy. Na
jego piersi widniał wielki ozdobny krzyż. Rozmyślnie, powoli i z
godnością przeszedł przez pokój do biurka, za którym siedział markiz.
Markiz wyciągnął do niego rękę ze słowami powitania.
— Dzień dobry, ojcze. Zdaje mi się, że chciał się ojciec ze mną
widzieć.
— Niech cię Bóg błogosławi, mój synu — odpowiedział ksiądz i
usiadł naprzeciwko markiza na krześle, które ten mu wskazał. — To
wielka przyjemność moc z panem rozmawiać, wasza lordowska mość.
Słyszałem o pańskich sukcesach na wyścigach konnych. Tyle
wygranych gonitw!
— Czy ksiądz interesuje się wyścigami?
— W bardzo ograniczony sposób staram się wiedzieć, co się
dzieje na świecie poza murami klasztoru. Zia Langley opowiadała mi,
jakim to doskonałym kawalerzystą był jej ojciec.
— W rzeczy samej — zgodził się markiz. — To smutne, że zginął
w tak jeszcze młodym wieku.
— Rzeczywiście smutne — powiedział ksiądz — ale niewątpliwie
jest w Niebie i teraz pragnie jedynie, by ktoś zatroszczył się o jego
córkę i ją ochronił.
— Ochronił przed czym? — zapytał wprost markiz.
— Przed podstępami i niegodziwościami tego ponurego świata —
odrzekł ksiądz. — Szczerze mówiąc, milordzie, Zia pragnie wstąpić
do klasztoru. Mogę obiecać panu, że zatroszczymy się tam o nią i
zapewnimy jej szczęście, dopóki nie połączy się ze swoim ojcem w
Niebie.
— I do tego potrzebna jest moja zgoda? — zapytał markiz.
Wydało mu się, że nastąpiła lekka zmiana tonu w głosie księdza,
który powiedział:
— Gdyby wasza lordowska mość raczył podpisać te dokumenty,
więcej nie kłopotałbym już pana.
Mówiąc to, ksiądz położył na stole dwa dokumenty. Jeden
zezwalał Zii Langley na wstąpienie do klasztoru za zgodą markiza
jako jej opiekuna. A drugi polecał bankowi przekazanie pieniędzy,
jakie były tam złożone na nazwisko Zii, Klasztorowi Korony
Cierniowej.
Markiz przyglądał się drugiemu dokumentowi. Po chwili zapytał:
— Czy przekazanie pieniędzy jest konieczne?
— Ci, którzy poświęcają się Bogu, rezygnują ze swojego
osobistego dobytku — odpowiedział ksiądz.
— Zdaje mi się, że jeśli chodzi o pannę Langley, to będzie dość
pokaźna suma! — zauważył markiz.
— Kiedy kobieta pragnie wstąpić do klasztoru, nie ma dla nas
znaczenia, czy ma dużo, czy mało pieniędzy — pompatycznie
powiedział ksiądz. — Wszystko przeznaczamy na pomoc biednym i
potrzebującym, a jak wasza lordowska mość wie, w dzisiejszych
czasach jest ich niemało.
— Czy ci biedni i potrzebujący, których wspieracie, znajdują się
w Kornwalii? — zapytał markiz.
Miał uczucie, że to pytanie nieco zdziwiło księdza, który jednak
odpowiedział:
— Naturalnie, że wielu jest w zasięgu naszej jurysdykcji, ale
wspieramy również pracę naszych braci i sióstr w Londynie i w
innych wielkich miastach, gdzie ludzie cierpią, a często nawet
głodują!
— Sądzę, że powinienem zadać wcześniej to pytanie —
powiedział markiz — ale wnoszę, że klasztor księdza jest
rzymskokatolicki, podczas gdy pułkownik Langley, a wiem to na
pewno, był protestantem!
— Prowadzimy przyklasztorną szkołę dla uczniów, którzy
przychodzą do nas na naukę nie tylko Pisma Świętego, ale również
innych przedmiotów — powiedział ksiądz i zrobiwszy pauzę,
kontynuował: — Przekonałem lady Langley, żeby posłała Zię do nas,
ponieważ mamy najlepszych nauczycieli muzyki i malarstwa, a tymi
przedmiotami panna Langley bardzo się interesuje. Z początku
przychodziła do nas na lekcje i nie mieszkała w internacie. — Ksiądz
dramatycznie obniżył głos: — Kiedy jej lordowska mość odeszła do
Boga, Zia dobrowolnie wstąpiła do klasztoru jako pensjonariuszka i
od tego czasu jest tak szczęśliwa, że jej życzeniem jest nigdy nas nie
opuścić.
— To brzmi tak bardzo interesująco — powiedział markiz — że
chciałbym zobaczyć tę szkołę, a także poznać moją podopieczną.
Obserwując księdza, markiz zauważył, że mężczyzna zesztywniał.
— To jest całkiem zbyteczne, milordzie. Poza tym, nie chciałbym
nadużywać życzliwości waszej lordowskiej mości i narażać na trudy
tak długiej podroży. — Tu ksiądz przerwał na chwilę, po czym
powiedział: — Zgodnie z tym, co pisze Zia w swoim liście, pragnie
ona natychmiast złożyć śluby zakonne. W ciągu tygodnia
zorganizujemy specjalne nabożeństwo, podczas którego będzie mogła
to zrobić.
Pochylił się do przodu i powiedział z naciskiem:
— Wasza lordowska mość musi jedynie podpisać te dokumenty i
nie będę już więcej robił panu kłopotu.
— To naprawdę żaden kłopot — beztrosko odrzekł markiz. — I
tak zamierzałem wyjechać z Londynu, więc zamiast pojechać do
mojego zamku, tak jak planowałem, pojadę do Kornwalii. Z adresu
wynika, że klasztor księdza jest niedaleko Flamouth. — Ksiądz
milczał, a markiz mówił dalej: — Popłynę moim jachtem, więc będę
mógł odwiedzić księdza pojutrze. Powiedzmy o godzinie dwunastej?
— To wszystko jest całkiem niepotrzebne, milordzie! —
zaprotestował ksiądz. — Jestem pewien, że taka długa podroż okaże
się dla waszej lordowskiej mości bardzo męcząca. I to tylko po to, by
spotkać się z dziewczyną, która w tym czasie będzie odmawiała
pacierze.
— W takim wypadku poczekam, aż skończy! — odpowiedział
markiz.
Mówiąc to, podniósł się z krzesła. Ksiądz również, choć bardzo
niechętnie, wstał.
— Jestem pewien — wesoło powiedział markiz — że chętnie
zjadłby ksiądz coś przed podrożą. Może lekki posiłek? Wiem, jak
trudno jest dostać dobre jedzenie w pociągach.
Markiz wyciągnął rękę na pożegnanie. Ksiądz zawahał się, a
potem, ociągając się, jakby robił to z przymusem, uścisnął dłoń
markiza.
— Szkoda, że nie mogę przekonać waszej lordowskiej mości, by
nie tracił swego czasu — powiedział.
— Nie sądzę, że to będzie strata czasu — odrzekł markiz. —
Rozumie ksiądz, iż nie chciałbym zaniedbać obowiązków, jakie mam
wobec córki pułkownika.
Księdzu nie pozostało nic innego, jak ruszyć w kierunku drzwi.
Gdy markiz zadzwonił, lokaj je otworzył.
— Do widzenia, ojcze! Zobaczymy się w czwartek — powiedział
markiz.
Jeśli ksiądz odmruknął coś w odpowiedzi, to trudno było to
usłyszeć. Kilka minut później pan Barrett, wiedząc, że markiz go
oczekuje, wrócił do pokoju.
— Miałeś całko witą rację, Barrett — powiedział Okehampton. —
Z tym księdzem coś jest nie w porządku.
Mówiąc to, wręczył sekretarzowi dwa dokumenty, które dał mu
ksiądz. Barrett przeczytał je i powiedział:
— Sądzę, milordzie, że powinienem skontaktować się z
dyrektorem tego banku i dowiedzieć się, jaka dokładnie suma jest tam
zdeponowana na nazwisko panny Langley.
— Spodziewałem się, że to zasugerujesz — powiedział markiz.
— Nie podoba mi się ta cała historia. Dowiedz się, do kogo oficjalnie
należy Klasztor Korony Cierniowej. — Markiz zamilkł na moment,
po czym dodał: — Wątpię, żeby arcybiskup Canterbury* lub kardynał
londyńskiej katedry Westminster mieli jakieś związki z tym
klasztorem.
* Canterbury— miasto w południowo-wschodniej Anglii, słynne ze swojej
katedry. Arcybiskup Canterbury jest głową kościoła anglikańskiego. (Przyp.
tłum.)
— Dowiem się wszystkiego, czego będę mógł — przyrzekł pan
Barrett. — W rzeczywistości, milordzie, słyszałem nieco dziwne
opowieści o tym szczególnym miejscu.
— Tak? — zapytał markiz. — Nie wspomniałeś o tym wcześniej.
— Nie chciałem nieprzychylnie pana nastawiać, milordzie, przed
spotkaniem z księdzem — usprawiedliwił się pan Barrett. — Poza
tym, nie mam nic specjalnego do opowiadania oprócz tego, że jeden z
moich krewnych mieszka w wiosce niedaleko klasztoru.
— I co mówi o klasztorze?
— Widziałem się z nim mniej więcej rok temu. Przypadkowo
dowiedziałem się, że pułkownik Langley kupował u niego konie dla
pułku.
— I co dalej? — markiz ponaglił sekretarza.
— Moj krewny poznał córkę pułkownika Zię, a także jej ciotkę
lady Langley. To ona posłała dziewczynę na naukę do klasztoru.
— To właśnie powiedział mi ksiądz — stwierdził markiz.
— Według mojego krewnego to dziwna instytucja. Jest tam kilka
zakonnic, z których większość przebywa tam od dłuższego czasu, oraz
szkoła.
Markiz słuchał z przejęciem opowiadania Barretta, który
kontynuował:
— Udało im się zebrać sporo doświadczonych nauczycieli
mieszkających w Kornwalii — pan Barrett zrobił pauzę. — To
oczywiście spowodowało, milordzie, że wiele rodzin z całego
hrabstwa zaczęło posyłać swoje córki na specjalne lekcje, szczególnie
lekcje muzyki i malarstwa. Księża, którzy prowadzą klasztor, a jest
ich tam sporo, nie są akceptowani przez lokalny kler. Podobno spora
ilość alkoholu przedostaje się za bramy klasztoru.
Oczy pana Barretta błyszczały, gdy dodawał:
— Z tego, co mówi mój krewny, wynika, że w klasztorze zawsze
mają dość pieniędzy, by zapłacić farmerom za najlepsze młode
jagnięta, kurczaki, jajka i śmietanę. Miejscowi uważają to za dziwne
pożywienie jak dla ludzi, którzy twierdzą, że przez większość czasu
poszczą!
— Rzeczywiście dziwne — zaśmiał się markiz — i dlatego jadę
do Kornwalii!
Pan Barrett popatrzył na niego zdumiony.
— Czy naprawdę pan tam jedzie, milordzie?
— Oczywiście! Powiadom kapitana „Jednorożca", że dziś po
południu wsiadam na jacht. Poinformowałem mojego gościa, że
pojutrze będę w klasztorze.
Pan Barrett roześmiał się.
— Pan zawsze robi rzeczy nieoczekiwane, milordzie. Pański
ojciec darzył ogromnym szacunkiem pułkownika Langleya.
— Tak jak ja! — odpowiedział markiz i zaczął przeglądać listy.
Gdy pan Barrett siadał na krześle przy biurku, na jego ustach
pojawił się uśmiech, otworzył notatnik i był gotowy do zanotowania
poleceń markiza.
Rozdział 2
Natychmiast po obiedzie Okehampton wsiadł na jacht. Przed
wyjściem z domu napisał do księcia Walii i do pani domu, gdzie
miało się odbyć wieczorne przyjęcie, listy usprawiedliwiające jego
nieobecność na nim oraz do kilku innych osób, z którymi miał
umówione spotkania.
Nie był właściwie pewien, co zamierza robić po powrocie z
Kornwalii, ale był zdecydowany nie kontaktować się z Yasmin. Nie
miał również zamiaru, w razie śmierci lorda Catona, uczestniczyć w
jego pogrzebie. Zdawał sobie sprawę, że nieuchronnie pojawią się
komentarze dotyczące jego zachowania, i zastanawiał się, dokąd
pojechać, by uciec przed tym wszystkim.
Jednak najpierw chciał koniecznie dowiedzieć się czegoś o
Klasztorze Korony Cierniowej. Przypomniał sobie, że słyszał w
przeszłości o kobietach, które były mile widziane w klasztorach, pod
warunkiem że miały pieniądze, by wesprzeć zakon. Jednocześnie takie
sytuacje zdarzały się przeważnie wśród katolików, którzy od
dzieciństwa uczyli się w szkołach przyklasztornych. Swoje życie
Bogu poświęcały też kobiety, które przeżyły nieszczęśliwy romans i
czuły, że żaden inny mężczyzna nigdy nie zajmie miejsca tego,
którego straciły.
Przynajmniej, pomyślał markiz, gdy „Jednorożec" wypływał z
portu w Folkestone, cała ta sprawa jest czymś nowym dla niego i
pomoże mu zapomnieć o Yasmin. Dzień był ciepły i słoneczny, a
morze stosunkowo spokojne, więc markiz był zadowolony, że jest na
swoim jachcie. Od dłuższego czasu nie pływał na nim, ale zawsze
nalegał, by statek był gotowy do wypłynięcia w każdej chwili. W
rzeczywistości był to najlepszy sposób, by utrzymać załogę w
gotowości. Teraz markiz docenił korzyści płynące z takiego polecenia.
Jacht był świetnie utrzymany i kapitan z radością powitał markiza na
pokładzie.
— Mamy nadzieję, że jaśnie pan przychodzi, by wypróbować
nowy silnik — powiedział.
— Jeszcze nie miałem okazji, by to zrobić — odrzekł markiz —
ale chciałbym być w Falmouth jutro w nocy albo przynajmniej w
czwartek rano.
— Nie ma w tym nic trudnego, jaśnie panie — powiedział kapitan
i zaczął demonstrować markizowi, z jaką szybkością może płynąć
„Jednorożec".
Większość popołudnia markiz spędził na mostku kapitańskim i
poniekąd żałował, że nie zaprosił na statek Harry'ego. Ale potem
pomyślał, że nie chce, by ktokolwiek w Londynie wiedział, dlaczego
wyjechał tak pośpiesznie. Wieść, że odwiedza zakonnicę, stałaby się
okazją do rożnych plotek.
Markiz zostawił wiadomość dla Harry'ego, tłumacząc się, że musi
zobaczyć się z córką pułkownika Langley'a, która jest jego
podopieczną.
„Nie będzie mnie przez dwa lub trzy dni — napisał — ale
dziewczyna odziedziczyła fortunę i jestem zobowiązany do
uporządkowania jej spraw".
Polecił Harry'emu, by w dalszym ciągu szykował przyjęcie na
zamku Okehamptonów, które miało się odbyć w następny weekend.
Wiedział, że Harry będzie ciekaw, co go skłoniło do tak nagłego
wyjazdu. Postanowił, że dopiero po powrocie powie przyjacielowi
prawdę i każe mu przysiąc, że dotrzyma tajemnicy.
Opuszczając wybrzeże, markiz zdawał sobie sprawę, że ucieka z
pułapki, którą zastawiła na niego Yasmin. Jeśli w dalszym ciągu
będzie twierdziła, że oczekuje jego dziecka, i ze swojej tajemnicy
zwierzy się kilku swoim przyjaciołom, to będzie mu niewątpliwie
bardzo trudno udowodnić, że to nieprawda. Gdy teraz zastanawiał się
nad tym, uświadomił sobie, czego przedtem nie dostrzegał, iż Yasmin
posiada żelazną wolę, jeśli chce postawić na swoim.
Z pewnością w delikatny sposób posłużyła się nim. I w dodatku
tak postępowała, żeby myślał, iż to on zabiega o jej względy.
Jednakże analizując rożne sytuacje, markiz zdał sobie sprawę, że to
Yasmin zawsze ustalała ich spotkania i planowała następne, zanim
wyszedł od niej. Nigdy mu to nie przeszkadzało, bo sam pragnął się z
nią kochać, a jej uroda doprowadzała go do szaleństwa.
Teraz markiz pomyślał — w rzeczywistości myślał tak często już
dawniej — że woli być myśliwym niż zwierzyną. Zważywszy na silną
osobowość, jaką posiadał, wydawało się to raczej dziwne, że kobiety
dostawały go w swoje szpony, niemal zanim poznał ich imiona. Był
jednak na tyle szczery, by przyznać, że miał słabość — co było w
sprzeczności z resztą jego charakteru — do pięknych kobiet, które
zawsze mogły okręcić go sobie wokół małego palca.
— Niech będę przeklęty, jeśli pozwolę, by coś takiego mi się
jeszcze raz przydarzyło! — przysiągł sobie markiz.
Ale musiał przyznać, że kobiety odgrywały tak ważną rolę w jego
życiu, jak jego konie.
Po spożyciu wybornej kolacji przygotowanej przez jednego ze
swoich kucharzy, markiz udał się do kajuty i zasnął w spokoju. Jacht
był urządzony z ogromnym staraniem. Pamiętając niewygodne
legowiska na rożnych jachtach lub w domach u przyjaciół, markiz
zatroszczył się o wybranie takich materacy, na których, jak mówili
przyjaciele, miało się podczas snu wrażenie, że „człowiek się unosi na
chmurze".
Tej nocy morze było wzburzone, a spowodował to wiatr, który
zaczął wiać o świcie; jednak kiedy obudził się chwilę po wschodzie
słońca, morze uspokoiło się i lekkie falowanie nie było w żadnym
wypadku nieprzyjemne. Wybrzeże Kornwalii dostrzeżono późnym
popołudniem i przed zmierzchem istotnie jacht wpłynął do portu w
Falmouth.
Markiz złożył kapitanowi gratulacje za udany rejs, zjadł
wyśmienitą kolację i wcześnie położył się spać. Rano posłał na ląd
Wintona, zastępcę kapitana, bardzo bystrego człowieka, który służył
we flocie królewskiej, by wynajął najbardziej nowoczesną bryczkę i
najlepsze konie. Jeszcze nie zasiadł do śniadania, a już powiadomiono
go, że chociaż bryczka jest nieco stara, to jednak dobrze zawieszona
na resorach, a konie młode i rasowe.
— Bardzo dobrze! — pochwalił markiz zastępcę kapitana. —
Słyszałem, Wintonie, że dobrze strzelasz.
— Strzelałem, kiedy służyłem we flocie, jaśnie panie —
odpowiedział Winton — ale od kilku lat nie miałem w ręku ani
karabinu, ani pistoletu.
— Sądzę, że jest to umiejętność, której tak łatwo się nie zapomina
— powiedział markiz. — Chcę, żebyś pojechał dziś ze mną i wziął ze
sobą pistolet.
Mówiąc to, markiz podniósł się zza stołu i podszedł do szuflady w
meblu zamontowanym w ścianie kajuty. Leżały tam trzy pistolety.
Markiz wyjął jeden i wręczył go Wintonowi.
— W drodze wyjaśnię ci, dlaczego może on być potrzebny —
powiedział. — Wyruszamy o jedenastej.
— Tak jest, jaśnie panie.
Markizowi podobało się, że wykonuje jego polecenia bez
zadawania zbędnych pytań. Wiedział, że o Wintonie mówiono, iż
doskonale posługuje się bronią. Kiedyś zastępca kapitana chwalił się,
że strzelając z pistoletu jest w stanie trafić w środek karty do gry
rzuconej w powietrze.
Odjeżdżając z nadbrzeża, Okehampton stwierdził, że konie są
dokładnie takie, jak je opisał Winton — młode i rasowe. Dlatego też
siedział w bryczce i rozkoszował się drogą do klasztoru oddalonego
od portu w Falmouth, jak powiedział mu pan Barrett, około pięciu mil
w głąb lądu.
Okolica była bardzo piękna. Chociaż markiz nigdy przedtem nie
był w Kornwalii, rozumiał teraz, dlaczego Kornwalijczycy tak
wychwalają swoje hrabstwo. Przypomniał sobie dwóch znajomych,
którzy mieli tu swoje posiadłości i byli do nich ogromnie przywiązani.
Przypomniał sobie też, że Winton czeka na wyjaśnienia, więc
powiedział, starannie dobierając słowa:
— Mogę się mylić, Wintonie, ale podejrzewam, że w klasztorze,
do którego teraz jedziemy, dzieje się coś podejrzanego. Kiedy ja będę
wewnątrz budynku, chcę, żebyś ty przypatrywał się bacznie
wszystkiemu. I żebyś oczywiście uważnie słuchał tego, co do ciebie
mówią. — Markiz spojrzał na mężczyznę, by upewnić się, czy słucha
go z uwagą, i kontynuował: — Jeśli zajdzie taka potrzeba, pragnę
również szybko stamtąd wyjechać. Jeśli przypadkiem, choć jest to
mało prawdopodobne, ktoś będzie próbował mnie zatrzymać, bądź
gotów wystrzelić z pistoletu, ale tak, by nikogo nie zranić, a jedynie
przestraszyć.
— Rozumiem, jaśnie panie — odpowiedział Winton.
Markiz z przyjemnością zauważył, że w głosie zastępcy kapitana
pojawiła się nutka podekscytowania. Wiedział, że tak jak wszyscy
młodzi mężczyźni Winton oczekuje, jeśli nie potyczki, to na pewno
przygody.
Kilka minut przed godziną dwunastą markiz, trzymając się
instrukcji, jakie dał mu pan Barrett, oraz drogowskazów, ujrzał mury,
które otaczały dom i tereny dawnej prywatnej rezydencji. Wiedział, że
się nie myli, bo dojechawszy do dużej bramy z kutego żelaza,
zobaczył, że był na niej wyryty herb, który musiał kiedyś należeć do
jakiejś rodziny szlacheckiej. Ze stróżówki wyszedł portier i kluczem
otworzył bramę.
Markiz wjechał, ale zatrzymał się przy portierze i zapytał:
— A więc to jest Klasztor Korony Cierniowej?
— Tak, jaśnie panie — z obcym akcentem odpowiedział
mężczyzna. — Mówili mi, że oczekują jaśnie pana.
— Dziękuję.
Markiz pojechał dalej i stwierdził, że dom stoi niedaleko od
bramy. Był to ładny budynek z dachem zwieńczonym szczytami,
otoczony ogrodem, który aż jaśniał od kwiatów; trawniki były dobrze
utrzymane.
Markiz zatrzymał konie przy okazałych drzwiach frontowych. Na
kamiennym portyku był wyrzeźbiony ten sam herb co na bramie.
Wręczył lejce Wintonowi, a sam zszedł z bryczki. W tym momencie
otworzyły się drzwi, stanął w nich mężczyzna w sutannie i ukłonił się
niezdarnie. Był to raczej gburowato wyglądający osobnik, ociężały i o
wyglądzie awanturnika, bardziej pasujący do ringu bokserskiego niż
do kaplicy.
— Przybyłem, by zobaczyć się z ojcem Proteusem — powiedział
markiz. — Spodziewam się, że mnie oczekuje.
— Tędy, proszę — powiedział mężczyzna, idąc ociężale w
butach, które wydawały się zbyt masywne w porównaniu z jego szatą.
Wprowadził gościa do dużego salonu z widokiem na ogród.
Zobaczywszy sofę i krzesła obite adamaszkiem, i kilka bardzo
cennych obrazów wiszących na ścianach, markiz zdziwił się nieco.
Zdążył tylko rzucić okiem dookoła, bo nagle otworzyły się drzwi i do
pokoju wszedł pośpiesznie ojciec Proteus.
— Witam, milordzie! — powiedział uprzejmie. — Cieszę się, że
znowu pana widzę! Mam nadzieję, że miał pan spokojną podroż.
— Bardzo — powiedział markiz. — I ja mam nadzieję, iż podróż
księdza z Londynu też nie była zbyt uciążliwa.
Ojciec Proteus uniósł ręce.
— Pociągi są szybsze — odrzekł — choć z pewnością nie tak
wygodne jak powozy. I nigdy takie nie będą!
— Zgadzam się z księdzem! — uśmiechnął się markiz.
Drzwi otworzyły się i do salonu wszedł ten sam służący, który
wpuścił markiza do klasztoru, niosąc tacę z butelką wina i dwoma
kieliszkami.
— Zapewne, milordzie — powiedział ojciec Proteus potrzebuje
pan czegoś do ochłody. Ciepło jest dzisiaj, a kurz na drogach zawsze
sprawia, że człowiek jest spragniony.
Markiz przyjął kieliszek wina. Zauważył, że podano mu drogi
rocznik, który sam czasami kupował. Gdy upił trochę wina,
powiedział:
— Z pewnością jest ksiądz bardzo zajęty, tak więc jak najszybciej
chciałbym zobaczyć się z Zią Langley.
— Tak, tak, oczywiście! — odrzekł ojciec Proteus. — Zaraz się
pan przekona, że Zia jest zadowolona będąc tu z nami, w szczęśliwym
Bożym Domu, wśród pięknej przyrody.
Zabrzmiało to nieco teatralnie, ale markiz pominął to milczeniem.
Ojciec Proteus opuścił pokój, by prawie natychmiast do niego wrócić
w towarzystwie młodej kobiety, która najwidoczniej musiała czekać
za drzwiami, potem zaś znowu wyszedł.
Kobieta była cała w czerni, a jej głowę przykrywał ciemny welon
typowy dla postulantek. Z pochyloną głową zbliżyła się do markiza i
złożyła przed nim ukłon, po czym wyprostowała się, by spojrzeć mu
w twarz.
Markiz był wstrząśnięty wyglądem dziewczyny. Zia Langley była
bardzo brzydka. Markiz pomyślał, że chyba nigdy jeszcze nie spotkał
równie nieładnej dziewczyny. Miała chudą twarz, wielki nos i
odrobinę „zajęczą wargę", jak nazywali lekarze taką deformację ust.
Jej wygląd prawie budził odrazę. Kiedy spojrzał w brązowe oczy
dziewczyny, zobaczył, że jest przestraszona.
— Bardzo mi przyjemnie moc cię poznać, Zio! — powiedział,
wyciągając rękę na powitanie.
— To bardzo miło z pana strony, że przyjechał pan do mnie —
odpowiedziała Zia szeptem, a w jej głosie zabrzmiała nuta strachu.
— Bardzo lubiłem twojego ojca i mogę tylko żałować, iż nie
spotkaliśmy się wcześniej.
— Ogromnie tęsknię za papą.
Gdy to mówiła, markiz myślał, jakim przystojnym człowiekiem
był pułkownik. Właściwie to często dokuczano mu z tego powodu w
pułku. Zwykle mówiono, że Langley w mundurze kawalerzysty nie
zawiedzie zgromadzonej podczas parady publiczności.
— Kiedy jedziemy aleją w parku św. Jakuba w Londynie —
powiedział kiedyś jakiś młodszy oficer — dziewczęta na nas nawet
nie spojrzą, patrzą tylko na niego.
Jak to możliwe, zastanawiał się markiz, żeby taki przystojny
mężczyzna miał tak brzydką córkę? I zaraz też przypomniał sobie, jak
podziwiał panią Langley podczas swojego pobytu w ich domu. Była
to bardzo atrakcyjna kobieta. Miała niebieskie oczy i jasne włosy.
Nagle pod wpływem impulsu markiz zapytał:
— Zawsze chciałem wiedzieć, co się stało z Jokerem.
Zadając pytanie, zobaczył zakłopotany wyraz twarzy Zii, która
instynktownie popatrzyła za siebie na uchylone drzwi. Wtedy markiz
już był pewny, że ojciec Proteus słuchał pod drzwiami. Jak gdyby
chciał przyjść Zii z pomocą, ksiądz pojawił się w drzwiach.
— Na pewno chce pan, milordzie — powiedział — zobaczyć
kaplicę, gdzie Zia się modli i gdzie, za pana przyzwoleniem, przyjmie
śluby zakonne.
— Jak to miło, że ksiądz o tym pomyślał — odpowiedział markiz
— ale mam lepszy pomysł. Chciałbym porozmawiać z Zią na
osobności, a skoro dzisiaj jest tak ciepło, wyjdziemy do ogrodu na
słońce.
Ojciec Proteus zmarszczył brwi, jakby chciał odmówić, ale
markiz nie czekając na zgodę ojca Proteusa, podszedł do oszklonych
drzwi, otworzył je i wyszedł na taras. W tym samym czasie ojciec
Proteus chwycił Zię za rękę, mówiąc do niej prawie bezgłośnie:
— Uważaj na to, co mówisz.
Na trawnik schodziło się z tarasu po trzech stopniach. Kiedy Zia
dołączyła do markiza, odeszli od domu w kierunku klombów usianych
kwiatami.
— To uroczy ogród! — powiedział markiz donośnym głosem, by
zacząć rozmowę. — Jestem pewien, że z przyjemnością tu
przebywasz.
— Tak, milordzie.
Markiz odszedł trochę dalej od domu, podziwiając jednocześnie
kwiaty, które rosły w cieniu kilku drzew. Wiedział, że ojciec Proteus
obserwuje ich z daleka, i ciągle szedł w głąb ogrodu, z Zią u boku.
Dziewczyna szła z pochyloną głową, jak gdyby nie miała odwagi
spojrzeć na niego. Kiedy markiz był pewien, że ksiądz nie może już
ich usłyszeć, odezwał się:
— Nie bój się. Obiecuję ci, że cię nie skrzywdzę.
Dziewczyna popatrzyła na niego, otwierając szeroko oczy, w
których markiz zobaczył strach.
— Chcę, żebyś mi pomogła — powiedział — i bardzo potrzebuję
twojej pomocy! Na pewno jesteś dobrą dziewczyną, więc błagam cię,
byś powiedziała mi prawdę.
— Nie... nie rozumiem.
— Myślę, że rozumiesz — powiedział markiz. — Gdzie jest Zia?
Dlaczego nie pozwolono jej się ze mną zobaczyć?
Dziewczyna wciągnęła mocno powietrze i odwróciłaby się
gwałtownie, by spojrzeć na dom, gdyby markiz nie otoczył jej
ramieniem, co mogło wyglądać na czuły gest.
— Zaufaj mi — prosił — i pomóż mi!
— Jak pan się domyślił, że nie jestem... Zią? — wyszeptała
dziewczyna.
— Ponieważ ani trochę nie jesteś podobna do jej rodziców.
— Wybrali mnie, bo jestem brzydka. Pomyśleli, że pan się nie
zdziwi, iż chcę przyjąć śluby zakonne.
— Domyśliłem się tego — powiedział markiz — ale gdzie jest
Zia?
— Pozostanie zamknięta w swoim pokoju, dopóki pan nie
wyjedzie.
Markiz zobaczył drewnianą ławeczkę pod drzewami i
poprowadził ku niej dziewczynę. Gdy usiedli, wziął jej rękę i wsunął
pod swoje ramię.
— Teraz postaraj się wyglądać tak, jakbyśmy mieli radosną
pogawędkę o twoim dzieciństwie.
— Oni mnie zabiją, jeśli dowiedzą się, że ich zdradziłam —
powiedziała żałośnie.
— Jak się nazywasz? — zapytał markiz.
— Siostra Marta.
— Co robisz w klasztorze?
— Od dwóch lat jestem zakonnicą, ale mam mało kontaktów z
uczniami, którzy przychodzą tutaj na naukę.
— Czy wiesz, dlaczego chcą zatrzymać Zię? — zapytał markiz.
Siostra Marta skinęła głową.
— Ona jest bardzo bogata, a oni zawsze chcą więcej i więcej
pieniędzy!
— Kim są ci „oni"?
— Ojciec Proteus i jeszcze czterej inni mężczyźni, którzy
prowadzą zakon.
— Czy naprawdę są księżmi?
— Nie wiem. Ojciec Anthony, stary człowiek, który był tutaj,
zanim oni przyszli, jest bardzo chory, jego siostra była matką
przełożoną i opiekowała się zakonnicami takimi jak ja.
— Co się z nią stało?
— Umarła, a ojciec Anthony nie wie, co się tu dzieje!
— A co się dzieje? — zapytał markiz.
— Nie wiem... naprawdę — odpowiedziała siostra Marta. — Ale
była tu pewna dziewczyna, bardzo bogata, tak jak Zia. Zmusili ją, by
została zakonnicą, bo chcieli jej pieniędzy.
— I co się z nią stało? — zapytał markiz.
Siostra Marta odwróciła głowę.
— Powiedz mi!
— Boję się!
— Nie mogą niczego podsłuchać!
Zapadła cisza, a potem szeptem, że markiz ledwo słyszał, siostra
Marta powiedziała:
— Próbowała uciec i chyba oni ją... zabili!
Markiz wciągnął mocno powietrze. Potem odezwał się:
— Musisz mi pomoc, a kiedy Zia wydostanie się stąd, każę
zbadać całe to miejsce.
— Jeśli się dowiedzą, że coś panu powiedziałam — wyszeptała
siostra Marta — to mnie... zabiją!
— Jeśli zrobisz dokładnie to, co ci powiem, nie dowiedzą się o
niczym.
— Boję się! — półgłosem powiedziała dziewczyna. — Wiem, że
to, co się tu dzieje, jest przerażające, ale... nie mam dokąd iść. Jestem
brzydka i nikt mnie nie chce.
— Posłuchaj mnie, Marto — powiedział spokojnie markiz.
Dziewczyna odwróciła głowę, by na niego popatrzeć.
— Obiecuję ci, że jeśli mi pomożesz wydostać stąd Zię,
dopilnuję, byś miała zapewniony byt do końca twojego życia. Jeśli
będziesz chciała wstąpić do innego klasztoru, tak się stanie. Jeśli
zapragniesz być wolna, znajdę dla ciebie miejsce, byś mogła żyć z
ludźmi, z którymi będziesz szczęśliwa.
Markiz zobaczył, że siostra Marta patrzy na niego z
niedowierzaniem. Uśmiechnął się do niej w sposób, któremu kobiety
nie mogły się oprzeć. Potem powiedział:
— Proszę, zaufaj mi i pomóż, bo tylko ty możesz to zrobić.
Markiz poczuł, jak palce dziewczyny zaciskają się na jego
ramieniu.
— Spróbuję, ale ostrzegam, ojciec Proteus obserwuje nas.
— Musimy go przekonać — wyjaśnił markiz — że uwierzyłem,
iż jesteś Zią, i że jestem gotów podpisać dokumenty, jakie dla mnie
przygotował.
Zauważył, że siostra Marta patrzy na niego zaskoczona.
— Jak tylko wypuszczą Zię z pokoju — kontynuował — powiesz
jej, że przyjechałem, by ją uwolnić.
— Jak pan to zrobi?
Markiz zastanowił się przez chwilę. Potem spojrzał ponad
drzewami na mury, które otaczały klasztor.
— Nie odwracaj głowy — powiedział. — Powiedz mi tylko, czy
jest jakieś miejsce, gdzie Zia mogłaby się wspiąć na ten mur.
— Tak, na końcu ogrodu jest dąb, na który Zia czasem wchodzi
— cicho powiedziała Marta, a po chwili dodała: — Kiedyś wspięła się
na to drzewo, żeby wyjrzeć, ojciec Proteusz zobaczył ją i ukarał...
przez trzy dni dostawała tylko chleb i wodę!
Markiz zacisnął usta, ale nic nie powiedział.
— Czy jak opuszczę klasztor, będzie mogła wyjść do ogrodu? —
zapytał po chwili.
— Tak, możemy spacerować dwa razy dziennie — odrzekła
siostra Marta.
— Kiedy robicie to po raz ostatni?
— O godzinie szesnastej, przed podwieczorkiem. Potem zamyka
się nas na noc.
— Doskonale — ucieszył się markiz. — Powiedz Zii, żeby o
czwartej, kiedy będzie w ogrodzie, postarała się zbliżyć do drzewa,
szybko wdrapała się na nie, a ja będę czekał po drugiej stronie muru.
— To będzie trudne — odpowiedziała z żalem Marta.
— Jeśli się nie uda, powiedz jej, że wieczorem przyjadę do
klasztoru i zabiorę ją stąd siłą!
Marta nie mogła się powstrzymać od okrzyku.
— Bądźcie ostrożni! — ostrzegła markiza. — Od czasu gdy
ojciec Proteus chce zmusić Zię, żeby została zakonnicą służący
obserwują teren, by nie uciekła.
Dziewczyna zobaczyła, jak markiz poruszył brodą. Ci, którzy go
znali, tak jak Harry, wiedzieli, że oznaczało to, iż jest bardzo
zdenerwowany.
— Jesteś bardzo odważna i podziwiam cię za to. Musisz teraz
wyglądać na szczęśliwą, tak jakbym zgodził się na wszystko, o co
mnie prosiłaś. Gdy się z tobą pożegnam, ojciec Proteus będzie na
pewno z ciebie zadowolony.
— Kim był „Joker", o którym pan mówił? — zapytała Marta.
— Był wspaniałym ogierem, na którym zawsze jeździł ojciec Zii i
na którym wygrał sporo wyścigów.
— Nie powiedzieli mi tego.
— Miałem przygotowanych jeszcze kilka innych pytań, gdybyś
umiała odpowiedzieć na pierwsze — uśmiechnął się markiz.
Podniósł się z ławki, ale nie uwolnił ręki siostry Marty.
— Teraz razem wrócimy — powiedział — i ojciec Proteus nie
może niczego podejrzewać. Kiedy wyjadę, pomyślą, że wracam na
jacht, a ty powiadom Zię, że czekam na nią.
— Na pewno ją wypuszczą po pańskim odjeździe.
Upewniwszy się, na które drzewo Zia ma się wdrapać, markiz
poszedł powoli z siostrą Martą w kierunku oszklonych drzwi
prowadzących do salonu. Gdy byli już blisko i ojciec Proteus mógł
słyszeć, o czym rozmawiają, markiz powiedział wyraźnie:
— Pamiętam, jak twój ojciec skakał na koniu na odległość prawie
sześciu stop, a my wszyscy goniliśmy go! Zrobilibyśmy z siebie
głupców, gdybyśmy nie byli równie zręczni.
Siostra Marta nie spuszczała z niego wzroku, jakby przejęta jego
każdym słowem.
— Twoja matka też była dobrym jeźdźcem — ciągnął markiz,
gdy doszli do schodków prowadzących do salonu. — Przynajmniej
tak mi mówiono, chociaż właściwie nigdy nie widziałem jej w siodle.
Markiz wszedł na schodki i widząc ojca Proteusa, wykrzyknął:
— Rozmawiałem z Zią o starych dobrych czasach. Jak sądzę,
ojcze, uczennicom w klasztorze nie pozwala się jeździć konno?
— Można to zorganizować, jeśli tego bardzo pragną — odparł
ojciec Proteus. — Rzeczywiście, często sam myślałem, że program
nauki, oprócz innych przedmiotów, powinien obejmować także jazdę
konną.
— To jest z pewnością najlepszy sport na świecie! — powiedział
markiz. — Ale jest to tylko moje zdanie.
— Ja również tak sądzę — odpowiedział ojciec Proteus. —
Wasza lordowska mość posiada najlepsze konie.
Weszli do salonu. Markiz zwrócił się do siostry Marty:
— Żegnaj, moja droga. Cieszę się, że cię poznałem. Całkowicie
rozumiem, dlaczego pragniesz spędzić resztę życia w tym uroczym
miejscu.
Wziął dziewczynę za rękę, a Marta odpowiedziała prawie
bezgłośnie:
— Dziękuję, milordzie! Bardzo, bardzo dziękuję!
Ukłoniła się, a potem wyszła z pokoju zostawiając markiza z
ojcem Proteusem.
— Urocza dziewczyna — stwierdził markiz. — Smutne, że nie
odziedziczyła urody po swoich rodzicach.
— Przypuszczałem, że wasza lordowska mość zrozumiał,
dlaczego będzie bardziej szczęśliwa tutaj niż poza murami klasztoru
— odpowiedział ojciec Proteus.
— Oczywiście — zgodził się markiz — i to jest prawdopodobnie
jedyne słuszne rozwiązanie. Jaka to jednak niesprawiedliwość losu, że
niektóre kobiety są tak piękne, a inne wyjątkowo brzydkie.
— Możemy tylko wierzyć — rzekł ojciec Proteus — że i takie jak
Zia będą szczęśliwe, odnajdując piękno w swoich duszach.
Markiz westchnął, a potem powiedział:
— Muszę wracać na jacht. Mam, jak ksiądz się orientuje, sporo
spotkań w Londynie.
— Rozumiem, milordzie. Bardzo to wspaniałomyślnie z pana
strony, że poświęcił pan tyle czasu biednej małej Zii.
Markiz ruszył w kierunku drzwi.
— Chwileczkę, milordzie — zatrzymał go ojciec Proteus. —
Sądzę, że zapomniał pan, iż potrzebny jest pański podpis na
formularzu, by Zia mogła przyjąć śluby zakonne.
— Ach, tak! — wykrzyknął markiz. — Jaki ze mnie głupiec!
Zostawiłem dokumenty na jachcie.
— Wystarczy, że podpisze pan kopie — powiedział ojciec
Proteus.
— Proszę nie robić sobie kłopotu — odrzekł markiz. — Podpiszę
je, zanim wyjadę z Falmouth, i dam je kapitanowi w porcie. Jutro
będzie mógł je pan odebrać.
— Tak, oczywiście, milordzie — zgodził się ojciec Proteus — ale
znalezienie dla pana kopii zajmie mi tylko kilka minut.
Markiz wyciągnął swój złoty zegarek.
— Musi mi ksiądz wybaczyć — powiedział — ale ktoś na mnie
czeka i już jestem spóźniony.
I zanim ojciec Proteus zorientował się, markiz był już przy
drzwiach frontowych. Uścisnął pośpiesznie dłoń księdza, doszedł do
powozu, który czekał przed klasztorem, i skoczył na miejsce dla
stangreta obok Wintona.
— Do widzenia, ojcze! — zawołał unosząc kapelusz.
— Idź z Bogiem, mój synu — odpowiedział ojciec Proteus, ale
jego słowa zagłuszył odgłos kół i trzask bata.
Ojciec Proteus nie zdążył się poruszyć, gdy markiz był już na
końcu podjazdu i chwilę później — poza bramą, specjalnie dla niego
otwartą. Ksiądz, z uśmiechem zadowolenia na ustach, wszedł do
budynku, zamykając za sobą drzwi.
Markiz czekał, aż znajdą się w pewnej odległości od klasztoru, a
potem zapytał Wintona:
— Czy zauważyłeś coś dziwnego, gdy byłem w środku?
— Niewiele, jaśnie panie — odpowiedział Winton. — Chyba
tylko to, że z okien wyglądało kilku mężczyzn. Dziwne, bo myślałem,
że to klasztor dla kobiet!
— Jesteś spostrzegawczy — pochwalił markiz zastępcę kapitana.
— Teraz musimy porwać uwięzioną tam młodą damę, sprowadzić ją
na jacht i wypłynąć na morze, zanim ludzie, których widziałeś, zdążą
nas powstrzymać!
— Jak to zrobimy, jaśnie panie?
— To nie będzie łatwe — przyznał markiz. — Może zechcą się
teraz upewnić, czy naprawdę odjechaliśmy, tak więc odwróć się i
zobacz, czy przypadkiem nie jesteśmy śledzeni.
Winton wykonał polecenie, ale z trudem mógł dojrzeć cokolwiek
przez chmurę kurzu, jaką konie i bryczka wznosiły na suchej drodze.
Przez kilka minut wytężał wzrok, a potem powiedział:
— Nikogo nie widać, jaśnie panie.
— W takim razie wypatruj najbliższej gospody, gdzie będziemy
mogli coś zjeść — polecił mu markiz — a potem wrócimy do
klasztoru!
Widział, że Winton jest podekscytowany, choć nic nie mówił,
tylko patrzył przed siebie. Nagle Winton odezwał się:
— Tam, jaśnie panie, jest główny gościniec, co go zauważyłem,
kiedy jechaliśmy tutaj. Niedaleko musi być jakaś oberża albo miejsce,
gdzie zatrzymują się dyliżanse.
— Masz rację — zgodził się markiz. — Musimy ją znaleźć!
Po około kwadransie dojechali do zacisznej oberży. Przyjazd
markiza zrobił ogromne wrażenie na właścicielu i choć nie mógł
zaoferować podróżnym żadnego wyszukanego dania, to jednak to, co
im podał, było świetnie przyrządzone. Markiz rozsądnie nie
skosztował wina, tylko napił się smacznego jabłecznika domowej
roboty.
Kiedy zaspokoił głód, zwrócił się do oberżysty:
— Opowiedz mi, człowieku, o klasztorze, który macie tu w
pobliżu.
— Po prawdzie, to dziwne miejsce, panie — odparł właściciel
oberży. — Mówią, że panienki, jakie szlachta tam posyła, dobrze są
uczone, ale ksiądz, co to prowadzi, jest dziwacznym jegomościem!
— Pochodzi z Kornwalii?
— O ile wiem, to nie, panie, a tych, co mu pomagają, nie
chciałbym widzieć przy moim barze!
Najwidoczniej oberżysta nie miał ochoty więcej mówić, więc
płacąc rachunek markiz dodał bardzo hojny napiwek. Zobaczywszy
pieniądze, mężczyzna ukłonił się z szacunkiem.
— Dziękuję, dziękuję, jaśnie panie! Mam nadzieję, że będę mógł
znowu jaśnie panu usługiwać!
Markiz pomyślał, że to mało prawdopodobne, ale nic nie
powiedział. Oberżysta stanął za barem, a markiz podszedł do niego i
zapytał, czy ma mapę okolicy.
— Chyba nie mam takiej, jaśnie panie — odparł właściciel oberży
— ale mogę objaśnić wszystko, co pan życzy sobie wiedzieć.
— A więc przypuśćmy — powiedział markiz — że obiorę sobie
Klasztor Korony Cierniowej za punkt centralny, jaki obaj znamy.
Chciałbym ominąć go tak, jakbym jechał na północ, potem zawrócić i
zbliżyć się do niego właśnie z północy, a nie z kierunku, z którego
przyjechałem.
Dokładne wyjaśnienie, jak chce tam dojechać, zajęło markizowi
trochę czasu. W końcu oberżysta powiedział mu o dróżce ciągnącej
się około pół mili na północ od klasztoru. Tak więc markiz, zbliżając
się do klasztoru z tego właśnie kierunku, jechałby na południe. To mu
bardzo odpowiadało. Razem z Wintonem wyruszył w drogę, jadąc
zgodnie ze wskazówkami właściciela oberży.
Gdy minęła trzecia po południu, ukazał się przed nimi klasztor i
markiz uświadomił sobie, że oprócz bram w południowej ścianie
muru, przez które przedtem wjechał, nie było innego wejścia.
Punktualnie o godzinie czwartej podjechał na wąską drogę pod starym
dębem, na którym miała już czekać Zia.
Kazał Wintonowi zająć miejsce na bryczce przeznaczone dla
służącego, sam zaś pozostał na miejscu dla stangreta. Patrząc w górę
na gałęzie drzewa, zaczął modlić się, żeby Zii udało się dotrzeć do
dębu nie wzbudzając podejrzeń ojca Proteusa. Nasłuchiwał i
wydawało mu się, że usłyszał głosy w ogrodzie. Nagle coś
zaszeleściło między liśćmi nad głową markiza i Okehampton ujrzał
twarz dziewczyny wyglądającej przez mur.
— Szybko! Łap ją! — krzyknął do Wintona.
Odłożywszy pistolet na siedzenie, Winton zeskoczył z bryczki i
podbiegł do muru. Dziewczyna przerzuciła nogi przez mur i trzymając
się mocno ściany, opuszczała się ze zręcznością świadczącą o tym, że
jest równie wysportowana, jak kiedyś był jej ojciec. Gdy wisiała w
powietrzu, Winton chwycił ją za kostki.
Nagle rozległy się krzyki, a potem z ogrodu dobiegł przeraźliwy
wrzask.
— Szybko! — krzyknął markiz.
Chwilę później Zia wskoczyła do bryczki i usiadła obok markiza.
Gdy Winton dawał susa na swoje miejsce, konie już ruszały.
— Widzieli... mnie! — wykrztusiła dziewczyna.
— Słyszę ich! — ponuro powiedział markiz. — Trzymaj się
mocno! Im szybciej stąd odjedziemy, tym lepiej!
Trzasnął batem i konie ruszyły przed siebie. Musieli długo jechać
wzdłuż muru, zanim dojechali do południowego wejścia do klasztoru.
Gdy zbliżali się do bramy, na środek drogi wyskoczył ojciec Proteus
machając rękoma, a zanim czterech innych mężczyzn pędziło przez
bramę. Markiz nie zwolnił prędkości. Prowadził konie prosto na ojca
Proteusa, który dopiero w ostatniej chwili usiłował uskoczyć. Ale było
za późno. Nie zdążył cofnąć nogi i koło powozu przejechało po niej.
Ksiądz krzyknął przeraźliwie i upadł na ziemię.
W tym czasie Winton wypalił dwa razy ze swojego pistoletu nad
głowami
mężczyzn,
którzy
wyciągali
ręce,
by
zatrzymać
przejeżdżającą obok nich bryczkę. Instynktownie schylili głowy i
markiz, jadąc dalej z ogromną prędkością, pokrył ich chmurą kurzu.
Pędził jeszcze przez jakiś czas, gdy usłyszał przejęty głos:
— Uratował mnie pan! Uratował! Jest pan... cudowny.
Rozdział 3
Dopiero gdy oddalili się już od klasztoru, markiz, zajęty
powożeniem koni, odwrócił głowę i popatrzył na Zię. Zobaczył dwoje
bardzo dużych niebieskich oczu osadzonych w rozkosznej i niezwykle
ładnej twarzyczce. Stwierdził, że właściwym słowem na określenie
twarzy dziewczyny jest słowo: „urocza". Dokładnie tak wyobrażał
sobie córkę pułkownika.
— Teraz wiem, że naprawdę jesteś córką swojego ojca! —
powiedział z uśmiechem.
— To bardzo sprytnie z pana strony, że zgadł pan, iż siostra Marta
podaje się za mnie — zaśmiała się Zia.
— Nie mogłem uwierzyć, żeby twój ojciec, który był jednym z
najprzystojniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek poznałem, mógł
spłodzić tak brzydką istotę!
— Uratował mnie pan! — powiedziała Zia. — Nie wiem, jak
mam panu dziękować.
— Porozmawiamy o tym później — odparł markiz. — Teraz
musimy jak najszybciej stąd odjechać!
Po dłuższej chwili milczenia Zia odezwała się:
— Siostra Marta powiedziała mi, że obiecał pan zaopiekować się
nią, bo ojciec Proteus, na pewno ją ukarze. Jeśli wyrzuci ją z
klasztoru, to nie będzie miała dokąd pójść!
— Musimy ją jak najszybciej uwolnić — stwierdził markiz — a
ty opowiedz mi teraz, w jaki sposób wplątałaś się w to wszystko.
Zapadła cisza. Markiz pomyślał, że może Zia się boi, więc szybko
dodał:
— Powiesz mi o tym, gdy będziemy już bezpieczni na jachcie.
Zia pisnęła z emocji.
— Przypłynął pan tu swoim jachtem?
— Myślałem, że może ojciec Proteus powiedział ci o tym.
— Nic mi nie powiedział! Kiedy zamknęli mnie w mojej sypialni,
podejrzewałam, że coś się dzieje, ale w żaden sposób nie mogłam
uciec.
W tym miejscu droga zakręcała i zwężała się, więc markiz musiał
jechać ostrożnie, na wypadek gdyby napotkali inny pojazd jadący z
przeciwka. Dlatego też nie zadał pytania, na które pragnął poznać
odpowiedź. Dopiero gdy dojechali do nadbrzeża i markiz ujrzał
swojego białego i ogromnego „Jednorożca", pomyślał z ulgą, że są już
bezpieczni. Jeden z marynarzy czekał, by odebrać cugle.
Markiz, odkładając lejce, zsiadł na ziemię i obszedł bryczkę, by
pomoc zejść Zii. Ale ona bez niczyjej pomocy zeskoczyła z
szybkością młodego jelenia. Teraz markiz mógł przyjrzeć się jej
należycie. Była bardzo piękna. Jednocześnie wyglądała nieco dziwnie
z długimi złocistymi włosami o rudawym odcieniu, które spadały jej
na ramiona.
Miała na sobie ohydną czarną sukienkę uszytą z jakiegoś
szorstkiego materiału. Kiedy zaczęła iść w kierunku kładki
prowadzącej na jacht, markiz zdał sobie sprawę, że była tylko w
pończochach. Domyślił się, że w klasztorze musiała dostać brzydkie
buty na grubych podeszwach, jakie noszą zakonnice, ale zrzuciła je z
nóg, by łatwiej jej było wdrapać się na drzewo podczas ucieczki.
Gdy markiz wszedł na pokład jachtu, zwrócił się do kapitana,
który czekał na niego:
— Kapitanie Blackburn, proszę odpływać możliwie jak
najszybciej i skierować się do Plymouth.
— Tak jest, jaśnie panie.
Markiz zaprowadził Zię do salonu. Kiedy dziewczyna usłyszała
puszczony w ruch silnik, splotła palce rąk i zapłakała:
— Nie mogę uwierzyć, że to wszystko prawda! Myślałam, że
jestem zgubiona i że jedyną moją ucieczką będzie... śmierć!
— Teraz już wszystko skończone — odrzekł szybko markiz — i
sądzę, że powinniśmy to uczcić kieliszkiem szampana.
— Tak zwykle robił papa po wygraniu... wyścigu! — oznajmiła
Zia.
Markiz polecił przynieść szampana i zanim go podano, jacht
wypłynął już z portu na otwarte morze. Zia wyglądała przez okienko
w kajucie. Kiedy o statek zaczęły uderzać fale, powiedziała, jakby
mówiła do siebie:
— Teraz już się... nie boję!
— Chodź tu i usiądź! — odezwał się markiz. — Wypij trochę
szampana i opowiedz dokładnie, co się zdarzyło.
Zia spełniła prośbę swego wybawcy. Patrząc na nią markiz
pomyślał, że Zia porusza się z niewątpliwym wdziękiem, mimo
kołysania jachtu.
— Gdy moja ciotka Mary żyła, chodziłam do klasztoru na lekcje
— zaczęła — ale kiedy umarła, ojciec Proteus zaproponował, żebym
zamieszkała tam jako pensjonariuszka do czasu, gdy znajdę krewnego
lub kogoś, kto by się mną zaopiekował.
— Dlaczego do mnie nie napisałaś? — zapytał markiz.
— Gdybym to zrobiła, zanim zamieszkałam w klasztorze, może
otrzymałby pan mój list. Potem pisałam kilka razy, aż uświadomiłam
sobie, że nigdy ich pan nie otrzyma.
Markiz zmarszczył brwi.
— Ten człowiek, którego zwą ojcem Proteusem, musiał to
wszystko zaplanować, w chwili gdy usłyszał, że dostałaś duży spadek.
— Uświadomiłam to sobie później — westchnęła Zia — po
pogrzebie, kiedy prawnik powiedział mi, jaka jestem teraz bogata,
wszyscy mówili o pieniądzach...
Markiz miał zamiar to skomentować, ale Zia załkała:
— Gdyby pan wiedział, co ja przeszłam, z każdym dniem
żałowałam coraz bardziej, że nie skontaktowałam się z panem i
posłuchałam ojca Proteusa!
— Rozumiem, że wydawało się to wtedy najprostszą rzeczą —
markiz pocieszył Zię.
— Byłam wytrącona z równowagi po stracie cioci Mary, w
Kornwalii nie znałam nikogo, kto mógłby mi poradzić... jaka ja byłam
głupia.
— Przestań się obwiniać — powiedział markiz. — Skąd mogłaś
wiedzieć, że człowiek, który nazywa siebie księdzem, jest zwykłym
przestępcą.
— Kiedy powiedział mi, że muszę przyjąć śluby — opowiadała
dalej Zia — pomyślałam, że chyba oszalał! Potem przenieśli mnie do
części domu przeznaczonego dla zakonnic, oddalonego od uczennic,
które przychodziły tu na lekcje. Wiele z nich było moimi
przyjaciółkami. To wtedy zrozumiałam, że jestem... więźniem.
— To musiało być straszne! — ze współczuciem powiedział
markiz.
— Byłam... przerażona! — przyznała Zia. — Nie miałam pojęcia,
że mężczyźni zatrudniani przez ojca Proteusa, którzy codziennie tylko
wstępowali do klasztoru na kilka godzin, są to bandyci zdolni do
wszystkiego. — Zia przerwała na chwilę opowiadanie, a potem
kontynuowała: — Gdyby nas złapali, z pewnością pobiliby pana do
nieprzytomności, jeśli nie... zabiliby!
— Aż nie chce mi się w to wszystko wierzyć! — wykrzyknął
markiz. — Niewiarygodne, że nikt wcześniej nie zwrócił uwagi na
tych diabelskich osobników!
— Siostra Marta powiedziała panu o dziewczynie, którą oni
zapewne zabili, gdy już mieli w swoich rękach jej... spadek.
— Czy nikt nie badał okoliczności jej śmierci? — zapytał markiz.
— Powiedzieli, że spadła ze schodów i złamała sobie kark —
wyjaśniła Zia. — I rzeczywiście tak było, tylko że oni ją popchnęli!
Głos dziewczyny zadrżał i markiz domyślił się, że spodziewała
się, iż taki sam los ją spotka.
— Teraz nie masz już czego się obawiać — pocieszył swoją
podopieczną. Zia nie odpowiedziała, po chwili markiz zapytał: — O
czym myślisz?
— Przyszło mi do głowy, że ojciec Proteus nie zrezygnuje tak
łatwo — półgłosem powiedziała Zia. — Jeśli zawiadomi pan kogoś o
tym, co się wydarzyło, jestem pewna, że będzie próbował... zemścić
się na mnie.
— Sądzę, że jest to wysoce nieprawdopodobne — odrzekł markiz.
— Przede wszystkim muszę porozmawiać z namiestnikiem
królewskim w Kornwalii oraz z okręgowym komisarzem policji. —
Zia milczała, więc markiz wyjaśniał dalej: — Poza tym muszę
uratować siostrę Martę. Obiecałem, że się nią zajmę i znajdę jej
miejsce, gdzie będzie mogła zamieszkać, chyba że zapragnie wstąpić
do innego klasztoru.
— To bardzo dobra osoba — odezwała się Zia — i myślę, że
najszczęśliwsza byłaby w klasztorze, ale nie takim jak ten!
Zadygotała. Markiz pomyślał, że nie powinna rozpamiętywać
przeszłości, więc zmienił temat:
— Mam wrażenie, że najpierw musimy zająć się twoją garderobą.
Zia roześmiała się.
— Pewnie cudacznie wyglądam! Kiedy przenieśli mnie do
skrzydła dla zakonnic, zabrali wszystkie moje rzeczy i dali mi to, co
mam na sobie.
— Przypuszczam, że znajdzie się coś odpowiedniego w Plymouth
— powiedział markiz i nie przyjedziesz do Londynu wyglądając jak
wrona. Po przyjeździe, Bond Street* będzie do twojej dyspozycji!
Zia spojrzała na markiza i zapytała:
— Czy... moje pieniądze są... bezpieczne?
— Nikt bez mej zgody nie może ich tknąć — zapewnił ją markiz i
jak tylko przyjedziemy do mojego domu na Park Lane, powiadomię
bank, gdzie przebywasz.
Zia uśmiechnęła się.
— Dziękuję! Dziękuję za to, że pomyślał pan o wszystkim! Nie
mogę uwierzyć, że już nie muszę się bać albo czekać na... śmierć,
gdyby ojciec Proteus zawładnął wszystkim, co posiadam!
* Bond Street— ulica w Londynie znana z drogich sklepów.
(Przyp. tłum.)
— Jeżeli będziemy mogli udowodnić, że to on na pewno zabił
tamtą dziewczynę, która odziedziczyła majątek — w zamyśleniu
powiedział markiz — albo że jako wspólnik brał udział w
zamordowaniu jej, to z całą pewnością czeka go stryczek!
Z wyrazu twarzy Zii markiz wywnioskował, że dopiero wtedy
poczuje się naprawdę bezpieczna. Dziewczyna wycierpiała tak wiele z
rąk tego człowieka, że wspomnienie o nim będzie ją jeszcze długo
dręczyć. Nie miał jednak wątpliwości, że kiedy znajdzie się w innym
środowisku i posmakuje życia towarzyskiego w Londynie, smutne
wydarzenia zaczną zacierać się w jej pamięci.
Markiz celowo zaczął rozmawiać z Zią o przeszłości, gdyż
wiedział, jak drogie są jej wspomnienia o rodzicach. Powiedział, jak
bardzo on i jego koledzy lubili jej ojca i podziwiali jako doskonałego
jeźdźca.
— Przypuszczam, że ty też jeździsz konno? — zapytał.
— Kiedy mieszkałam z ciocią Mary, miałam wierzchowce —
odpowiedziała Zia — ale to nie było to samo, co dosiadanie konia z
papą. Przy nim zawsze chciało się robić to lepiej.
— Dokładnie to samo czuliśmy służąc pod jego rozkazami —
odparł markiz.
Zapadł już zmrok, kiedy jacht dopłynął do Plymouth.
Okehampton wysłał marynarzy z dwoma listami, które wcześniej
napisał, by natychmiast dostarczyli je adresatom. Jeden był do
namiestnika królewskiego w Kornwalii, a drugi — do komisarza
policji w hrabstwie. Pomyślał, że dzięki temu Zia powinna poczuć się
bezpieczna, choć jeszcze niezbyt oddalili się od klasztoru ojca
Proteusa. Rozkazał Wintonowi i drugiemu członkowi załogi, by
uzbrojeni stali na warcie przez całą noc.
Następnego ranka, jak tylko otworzono sklepy, kapitan Blackburn
udał się na brzeg w celu zakupienia ubrań dla Zii, by dziewczyna
mogła zrzucić z siebie strój zakonnicy. Poprzedniej nocy Zia zjadła
kolację w towarzystwie markiza, mając na sobie jedwabną koszulę
nocną opiekuna i jego letni płaszcz uszyty z cienkiego materiału.
Koszula była zbyt długa, więc Zia zawinęła brzegi i mankiety i
spięła je agrafkami. W cienkiej talii zawiązała szarfę, która w
osobliwy sposób wydawała się dobrze dobraną częścią garderoby.
Lazurowy kolor morza podkreślał błękit oczu Zii i markiz pomyślał,
że nigdy przedtem nie widział tak niebieskich oczu.
Po raz pierwszy jadł też kolację w towarzystwie młodej
dziewczyny. Kiedy jego krewni powtarzali mu, że musi znaleźć sobie
żonę, miał wrażenie, że będzie ona nie tylko nudna, ale i nie będzie
miała pojęcia o rzeczach, które go interesowały. Jednakże Zia, choć
była bardzo młoda, rozmawiała z nim o jego pasji, czyli koniach, i
sporo o nich wiedziała.
Znała również historię pułku swojego ojca i kilku innych, którymi
interesował się markiz. Zadawała mu inteligentne pytania na temat
jego posiadłości, a ponieważ zawsze mieszkała na wsi, mogli
omawiać problemy związane z uprawami i hodowlą. Zastanawiali się,
na przykład, nad sposobem przekonania chłopów do nowych maszyn,
wobec ktorych byli wyjątkowo nieufni.
Później markiz pomyślał, że gdyby jadł kolację w towarzystwie
Harry'ego, ich dyskusja przebiegałaby podobnie. Nie rozmawiali
jednak długo. Markiz posłał Zię wcześnie do łóżka, gdyż wiedział, że
była zmęczona dramatycznymi wydarzeniami ostatniego dnia. Poza
tym powiedziała mu, że nie spała od wielu nocy, owładnięta strachem
przed ojcem Proteusem i jego ludźmi.
Markiz nie wierzył, by ojciec Proteus mógł odważyć się i
zamordować dziewczynę. A jednak, gdyby przejął kontrolę nad jej
pieniędzmi, co mogłoby go powstrzymać? Kiedy sam w końcu
położył się do łóżka, wciąż rozmyślał nad tym, co się stało i co
usłyszał. Aż trudno było uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się
naprawdę, że nie dzieje się na scenie albo że nie jest tematem
powieści, w której wszystkie zdarzenia są tworem straszliwej
wyobraźni autora książki.
Zasypiając, markiz nie zorientował się, że od poprzedniego
wieczora ani razu nie pomyślał o Yasmin.
Następnego dnia, gdy kończył jeść śniadanie, Zia weszła do
salonu. Przez chwilę Okehampton nie mógł oderwać od niej wzroku.
Już wczoraj podczas kolacji wyglądała bardzo atrakcyjnie w jego
szacie, z włosami zawiązanymi z tyłu kawałkiem wstążki, a teraz,
ubrana jak dama, była urzekająca!
Miała na sobie bardzo prostą letnią suknię z cienkiego materiału,
szeroką i z małą turniurą z tyłu, a drobną talię Zii otaczała niebieska
szarfa, niemal w kolorze oczu dziewczyny. Kapitan kupił też szpilki
do włosów, by podopieczna markiza mogła upiąć włosy w koczek.
Markiz zwrócił uwagę na jej długą, łabędzią szyję i rozkosznie
okrągłą figurę.
Zia stała przez chwilę w drzwiach salonu. Okehampton wstał i
powiedział:
— Ojciec byłby z ciebie dumny, gdyby cię teraz zobaczył!
Zia roześmiała się zachwycona.
— Znowu czuję się sobą. Wyrzuciłam przez okno ten ohydny
strój zakonnicy!
— Mam nadzieję, że opadnie na samo dno, zabierając ze sobą
wszystkie twoje zmartwienia! — roześmiał się markiz.
Zia usiadła przy stoliku, a stewardzi wnieśli gorące dania.
— Ostatniej nocy zapomniałam — zwróciła się do opiekuna,
nakładając sobie potrawę na talerz — podziękować panu za pierwszy,
pyszny posiłek, jakiego nie jadłam od miesięcy! Tak przyjemnie
rozmawiało mi się wczoraj z panem, że zapomniałam o dobrych
manierach!
Markiz pomyślał, że sposób, w jaki to powiedziała, różnił się
zupełnie od sposobu, w jaki inne kobiety dałyby mu do zrozumienia,
że dobrze się czuły w jego towarzystwie. Podczas poprzedniej nocy
traktował Zię niemal jak dziecko, teraz zobaczył w niej młodą
atrakcyjną kobietą, która mogłaby zabłysnąć w kręgach towarzyskich
Londynu.
Ubierając się do śniadania postanowił, że poprosi swoją babkę,
żeby wprowadziła Zię w świat. Markiza, choć zbliżała się do
siedemdziesiątki, ciągle była bardzo aktywna. Nudziła się w zamku
Okehamptonow, bo często przebywała tam sama, dlatego też
wykorzystywała
każdą
okazję,
by
pojechać
do
Londynu.
Zatrzymywała się w domu przy Park Lane, gdzie swego czasu była
wyśmienitą panią domu.
„Babunia ucieszy się, że może opiekować się debiutantką —
myślał markiz — a Zia jest tak atrakcyjna, że nie będzie trudno
znaleźć jej męża".
Przyszło markizowi do głowy, że wokół Zii, tak pięknej i w
dodatku bogatej, pojawi się niechybnie mnóstwo „łowców posagów",
którzy będą uganiać się za nią. Pomyślał sobie, że jako jej opiekun
musi mieć pewność, iż ktoś ożeni się z nią dla niej samej, a nie dla jej
pieniędzy.
Teraz, patrząc na Zię, markiz był całkiem pewien, że co najmniej
z tuzin mężczyzn zakocha się w niej od pierwszej chwili. Wiedział, że
jeśli miał skrupulatnie wykonać swój obowiązek wobec dziewczyny,
będzie musiał poświęcić temu sporo czasu. Nie był pewien, czy taka
perspektywa gniewa go, czy też zaczyna interesować.
— Czy długo tu pozostaniemy? — zapytała Zia, odkładając nóż i
widelec.
Zadała proste pytanie, jednak markiz zdawał sobie sprawę, iż
wciąż się boi, że ojciec Proteus pojawi się w jakiś diabelski sposób i
dostanie ją z powrotem w swoje szpony.
— Odpłyniemy, jak tylko porozmawiam z namiestnikiem
królewskim — odparł — ale obawiam się, Zio, że będziesz musiała
odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących klasztoru. — Zdawało mu
się, że dziewczyna ma zamiar odmówić, więc dodał szybko: — Wiem,
że to nie jest przyjemne, ale pamiętaj o siostrze Marcie. Poza tym
musimy mieć pewność, że ci przestępcy nie dostaną więcej
bezradnych dziewcząt w swoje łapska!
Markiz powiedział to beztrosko, by złagodzić napięcie, a Zia
odpowiedziała:
— Naturalnie, że to zrobię. I może starsze zakonnice będą mogły
pozostać nadal w klasztorze, chociaż jestem pewna, że ojciec Proteus
zagarnął dla siebie każdy pens, jaki miały.
Następnego ranka, podczas spotkania z komisarzem policji i
namiestnikiem królewskim, markiz dowiedział się, że początkowo
klasztor przeznaczony był dla starszych kobiet, które nie miały
rodziny. Potem przywłaszczył go sobie ojciec Proteus, który wyczuł,
że może łatwo i szybko czerpać z niego zyski.
Ściągnął swoich wspólników, a ponieważ stary ksiądz był zbyt
chory, by ich kontrolować, a matka przełożona — za słaba, po prostu
przejęli budynek. Niestety, nie znalazł się nikt dostatecznie
wpływowy, kto by im to uniemożliwił.
— Dopóki ktoś nie złożył skargi — wyjaśnił komisarz policji —
nie miałem żadnego powodu, by mieszać się do czegoś, co pozornie
wyglądało na instytucję o charakterze religijnym.
— Rozumiem — odpowiedział markiz — ale teraz już jest inna
sytuacja.
— Naturalnie! — zgodził się namiestnik królewski.
Był to dystyngowany członek Izby Lordów. Markiz poznał go w
zamku królewskim w Windsorze. Namiestnik, dowiedziawszy się o
wydarzeniach w klasztorze, postanowił wszcząć natychmiastowe
kroki przeciwko ojcu Proteusowi. Ponieważ markizowi zależało na
jak najszybszym opuszczeniu portu, zarówno komisarz, jak i
namiestnik obiecali, że po oświadczeniu Zii i dalszym zbadaniu
sprawy, prześlą markizowi raport do Londynu.
— Rozumieją panowie, że bardzo mnie to interesuje — wyjaśnił
markiz. — Równocześnie proszę, żeby nazwisko mojej podopiecznej
nie znalazło się w żadnych publicznych oświadczeniach.
Mówiąc to, markiz spojrzał na namiestnika królewskiego, który
od razu go zapewnił, że zrobi wszystko, by w gazetach nie ukazały się
jakiekolwiek informacje na ten temat. Markiz podziękował mu i gdy
tylko obaj dżentelmeni opuścili jacht, polecił kapitanowi wypłynąć na
morze.
— Cała sprawa jest teraz poza naszym zasięgiem — powiedział
do Zii — możemy się odprężyć i przyjemnie spędzić czas na jachcie.
Markiz obiecał jej wcześniej, że jeśli siostra Marta zostanie
wyrzucona z klasztoru, to komisarz policji ma postarać się, żeby
przyjechała do Londynu do domu Okehamptonów, gdzie będzie
mogła zostać do czasu zapewnienia jej godziwej przyszłości.
— Oczywiście pokryję wszelkie wydatki związane z podrożą —
dodał markiz w rozmowie z komisarzem — jak i wydatki osoby
towarzyszącej, tak by siostra Marta nie podróżowała sama. — I
wyjaśnił Zii: — Zawsze musimy pamiętać, że gdyby nie odwaga
siostry Marty, nie byłoby cię tutaj.
— To bardzo miło, że przejmuje się pan tak siostrą Martą. Dam
jej wszystko, czego zapragnie — z całą stanowczością powiedziała
Zia — bo to ja jestem za nią odpowiedzialna, nie pan!
— Nie będziemy się o to spierać — uśmiechnął się markiz. —
Sądzę, że oboje dopilnujemy, by siostra Marta była szczęśliwsza niż
do tej pory.
— Biedactwo! Gdybyśmy tylko mogli zmienić jej twarz! Zawsze
mówi o sobie, że jest brzydka, i wiem, jak to ją martwi.
— Podejrzewam, że ładne suknie i bardziej atrakcyjne upięcie
włosów na pewno by ją odmieniły — zauważył markiz. — Chyba że
ma zamiar pozostać zakonnicą.
— Moglibyśmy spróbować ją zmienić. To będzie jak opiekowanie
się upośledzonym dzieckiem! — powiedziała Zia i oboje roześmieli
się z tego pomysłu.
Uwaga o dziecku przypomniała markizowi o Yasmin i jej
zapewnieniach, że to on jest ojcem dziecka, które ma się narodzić.
Markiza ogarnęła złość na tę kobietę, która próbowała go oszukać i
mu groziła. Spojrzawszy na niego, Zia wykrzyknęła:
— Czy powiedziałam coś złego?! Co pana... zdenerwowało?
Wydawała się tak zmartwiona, że markiz zapewnił ją szybko:
— To nie ma nic wspólnego z tobą. Po prostu przypomniałem
sobie coś irytującego.
Zia wciąż patrzyła na niego zatroskana, więc zapytał:
— Skąd możesz wiedzieć, że myślę o czymś przykrym? Często
gratulowałem sobie mojej spostrzegawczości, ale nie spodziewałem
się tego po tobie.
— Sądzę, że to jest coś, co zawsze... posiadałam —
odpowiedziała Zia. — Często czytałam w myślach papy, zanim zdążył
je wypowiedzieć. Mama mówiła, że to dlatego, iż w naszych żyłach
płynie celtycka krew.
— Jako twój opiekun — powiedział markiz z udawaną powagą —
zabraniam ci czytania w moich myślach! Nie wypada, żeby dobrze
wychowana panienka je znała!
Zia roześmiała się.
— Teraz zaciekawił mnie pan i spróbuję dowiedzieć się
dokładnie, co pan myśli.
— To znaczy, że mi się sprzeciwiasz? — zażartował markiz. —
W takim razie będę musiał zająć twarde stanowisko i dopilnować, byś
słuchała moich poleceń!
Zia znowu się zaśmiała.
— Jeśli ja jestem zbyt młoda, by być spostrzegawczą, to pan jest z
pewnością za młody, by być opiekunem! Oni są zwykle starzy, z
siwymi włosami, jak nasi dziadkowie!
— Za takiego właśnie powinnaś mnie uważać!
Zia posłała mu figlarny uśmiech, który markizowi wydał się
wyjątkowo uroczy, a potem odrzekła:
— Teraz to pan próbuje mnie zastraszyć, a skoro jestem już
wolna, przestałam się bać, będzie więc pan musiał pomyśleć o
lepszym sposobie utrzymania mnie w ryzach!
Po raz pierwszy Zia zachowywała się beztrosko. Dokuczała mu.
Emanowało z niej coś, co markiz mógł określić jedynie jako radość
życia. Obydwoje byli w znakomitych humorach i markizowi
wydawało się, że godziny mijają tak szybko jak nigdy.
Wcześniej zdecydował, że spędzą noc w cichym porcie, a z
samego ranka dopłyną do Folkestone, gdzie wsiądą w pociąg do
Londynu. Potem jednak uświadomił sobie, że doskonale się bawi i nie
czuje potrzeby szybkiego powrotu do Londynu. Dlatego też polecił
kapitanowi, żeby płynął wzdłuż wybrzeża, a potem w gorę Tamizą,
tak jak robił to często przedtem, by można było wyjść na brzeg w
samym Londynie, w dzielnicy Westminster.
— Cieszę się, że tak pan zadecydował — stwierdziła Zia, gdy
markiz powiedział jej o swoich planach. — Uwielbiam morze i tak
przyjemnie mi się z panem rozmawia, bo przypomina mi pan papę.
Na twarzy markiza pojawił się lekki grymas i pomyślał, że
przebywając z innymi kobietami, raczej nie przypominał im ich
ojców. Pomimo to, że Zia śmiała się z nim, jak gdyby był jej
rówieśnikiem, markiz wiedział, że ani przez chwilę nie myśli o nim
jak o atrakcyjnym mężczyźnie. Prawdopodobnie dlatego, że była tak
młoda i zupełnie nie miała pojęcia o świecie, co Okehampton zdążył
już stwierdzić.
Najdziwniejsze, że rozmowa z nią była interesująca, choć nie
wymieniali między sobą żadnych dwuznacznych myśli, jak to było w
jego zwyczaju, gdy był w damskim towarzystwie. A jednak — musiał
to przyznać — od chwili gdy znaleźli się razem, ani przez moment się
nie nudził.
Podczas rozmów na jachcie z Yasmin czy jakąkolwiek inną z jego
kochanek, padały z ich ust słowa, w których kryła się kokieteria.
Każde spojrzenie w ich oczach wyrażało zachętę. I markiz nie czekał
długo, by wziąć je w ramiona, całować i w końcu zaprowadzić je na
dół do kajuty. Ale najwidoczniej Zii nigdy nie przyszło do głowy, że
mogłaby być pociągająca dla niego jako kobieta.
Przed kolacją udali się do swych kajut i markiz, który przebrał się
pierwszy, czekał na Zię w salonie. Jacht był zakotwiczony w małej
zatoce, która chroniła go przed wiatrem i ruchami morza. Stewardzi
nie zapalili jeszcze światła w salonie, ale palące się na stole świece
nadawały kolacji przygotowanej dla dwojga nastrój bardzo
romantyczny.
Markiz zawsze wyglądał szczególnie wytwornie w strojach
wieczorowych. Czekając na Zię, patrzył przez okienko w burcie na
gwiazdy, które zaczynały migotać na niebie. Był ciepły wieczór i
markiz pomyślał, że każda inna kobieta, która by mu towarzyszyła,
czekałaby tylko na chwilę, gdy wyjdą na pokład. Każdym swym
ruchem dawałaby mu do zrozumienia, że pragnie, by otoczył ją
ramieniem. Potem jego usta przywarłyby do jej warg i całowałby ją,
dopóki nie zabrakłoby im tchu.
Nagle markiz usłyszał, że ktoś lekko wchodzi po schodkach, i
chwilę później w salonie zjawiła się Zia.
— Proszę popatrzeć, jaka jestem wystrojona! — wykrzyknęła.
Rozłożyła ręce i zakręciła się tak, żeby markiz mógł zobaczyć jej
całą spódnicę oraz małą, opadającą falbankę, którą obszyty był brzeg
sukni. Miała gołe ramiona, a jej talia wydawała się jeszcze cieńsza niż
w świetle dnia. Suknia była jasnozielona, koloru wiosennych
pączków. Światło świec uwydatniało rudy odcień włosów
dziewczyny.
Markiz pomyślał, że jest niczym elf, który dopiero co wynurzył
się z fal. Było w niej coś zwiewnego i zarazem wydawało się, że
porusza się w takt muzyki.
— Muszę podziękować kapitanowi! — powiedział markiz
zachwycony. — Jego gust jest bez zarzutu!
— To samo i ja pomyślałam — zgodziła się Zia. — Muszę teraz
pokazać mu, jak szykownie wyglądam.
Nie czekała na odpowiedź markiza, tylko wyszła z salonu na
pokład. Po chwili markiz usłyszał, jak biegnie w kierunku mostka
kapitańskiego. Podążając za nią nie mógł powstrzymać się od
uśmiechu. Żadnej znanej mu piękności nie zależałoby na zdaniu
kapitana na temat jej wyglądu. Z drugiej strony niewątpliwie
oczekiwałyby komplementów od markiza.
„Nie wolno mi jej psuć" — pomyślał Okehampton, dochodząc do
mostka.
— Cieszę się, że jest panienka zadowolona, panno Langley —
usłyszał słowa kapitana. — Rzeczywiście, moja żona zawsze pyta
mnie o radę, zanim kupi nową suknię.
— Więc proszę jej powiedzieć, że jego lordowska mość uważa
pański gust za wyborny — odpowiedziała Zia — i myślę, że naprawdę
powinien pan mi doradzać w magazynach na Bond Street!
— Lepiej znam się na statkach niż na sukniach, panno Langley —
roześmiał się kapitan — i muszę przyznać, że to jest jeden z
najlepszych statków, jakim kiedykolwiek dowodziłem.
— Teraz to ja przyjmuję komplementy! — powiedział markiz,
gdy dołączył do nich.
— Zupełnie słusznie — przyznała Zia. — „Jednorożec" jest
wspaniały!
Gdy wracali do salonu, markiz zaczął się zastanawiać, czy Zia
uważa, że właściciel statku też jest wspaniały. Był tak
przyzwyczajony do adoracji ze strony swych kolejnych zdobyczy, że
teraz doszedł do wniosku — choć musiał przyznać, że to było
śmieszne — iż brakuje mu komplementów.
Kiedy zasiedli do kolacji, Zia stwierdziła, że jedzenie jest równie
wyborne co poprzedniego wieczoru i wkrótce zapomniała o swoim
wyglądzie, gdyż ponownie zaczęli wspominać stare czasy.
— Może opuszczę niedługo pański dom — powiedziała trochę z
tęsknotą w głosie — ale jeśli będzie pan organizował steeplechase,
czy pozwoli mi pan wziąć w nim udział?
— Oczywiście, że nie! — odparł markiz. — Steeplechase'y nie są
dla kobiet, ale jeśli będę organizował point-to-point, co czasem robię
w lecie, to wprowadzę do programu wyścig dla pań i będziesz mogła
się ścigać.
Przez chwilę Zia przyglądała się figlarnie markizowi, po czym
powiedziała:
— Jako nieodrodna córka papy, jeśli wasza lordowska mość
pożyczy mi jednego ze swoich wspaniałych koni, wolałabym ścigać
się z panem!
— I naprawdę sądzisz, że mogłabyś wygrać? — zapytał markiz.
Spodziewał się, że odpowie, iż to niemożliwe, ale chciałaby
spróbować, lecz Zia odrzekła:
— Uważam, że gdyby pozwolił mi pan wybrać konia i poznać go
przed wyścigiem, to miałabym szansę. — Markiz uniósł brwi, a jego
podopieczna wyjaśniła: — Papa mówił, że gdy konie lubią się ścigać,
zawsze należy wytłumaczyć im, czego się od nich oczekuje. Jeżeli
przyzwyczajone są do jeźdźca, będą chciały sprawić mu przyjemność.
Markiz chciał powiedzieć Zii, że ma bujną wyobraźnię, ale
przypomniał sobie, iż pułkownik Langley mówił to samo swoim
młodym oficerom przed wyścigami konnymi pułków, w których pułk
królewski zawsze się wyróżniał.
— Chcę powiedzieć — tłumaczyła dalej Zia — że jeśli będę
mogła porozmawiać z moim koniem i powiem mu, że ma pokonać
pańskiego konia, wtedy może mogłabym być na mecie przed panem.
— Sądzę, że uciekasz się do magii — odparł markiz — a to jest
wyraźne naruszenie wszystkich reguł gry!
Zia tylko się zaśmiała.
— Gdybym miała szansę zademonstrowania panu tego, o czym
mówię — powiedziała — zrozumiałby pan wszystko.
Tak się składało, że markiz to rozumiał. Nigdy przedtem nie
spotkał kobiety znającej sekrety jazdy konnej, tak jak znali je Cyganie
i dżokeje, odnosząc największe sukcesy w wyścigach, w których brali
udział.
Leżąc już w łóżku markiz musiał przyznać, że przyjemnie spędził
czas. Był całkowicie pewien, że Zia będzie miała ogromne
powodzenie w Londynie. Pomyślał, że jest oryginalną niezwykłą i
bardzo uroczą młodą dziewczyną. Zdecydował, że powie swojej babce
o balach, jaki wyda na cześć Zii: jeden — w domu Okehamptonów w
Londynie, a drugi — w zamku na wsi.
„Czegoż więcej mogłaby pragnąć dziewczyna w jej wieku —
powiedział do siebie. — Gdy będzie ubrana lepiej niż inne
debiutantki, szybko podbije serce jakiegoś dystyngowanego młodego
arystokraty, a ja szlachetnie spełnię swój obowiązek, tak jak jej
rodzice by sobie życzyli".
Markiz robił w myślach przegląd młodych ludzi, zastanawiając
się, który najbardziej by się nadawał na męża Zii, ale przyłapał się na
tym, że odrzuca jednego po drugim. Choć w ich żyłach płynęła
„błękitna" krew, choć mieli znakomite nazwiska i mieli odziedziczyć
ważne tytuły, zdaniem markiza żaden nie był wart tak niezwykłej i
uroczej osoby, jaką była Zia.
Markiz zdawał sobie sprawę, że mając tak ogromny majątek, Zia
będzie mogła przebierać wśród kandydatów. Jednak ani przez moment
nie mógł sobie wyobrazić Zii jako żony któregoś ze swych
znajomych, którzy od czasu ukończenia szkoły nie robili nic innego,
tylko gonili za aktoreczkami i rozpustnicami. Pomyślał też o
szlachetnie urodzonych młodych ludziach, którzy utrzymywali, jak
było wiadomo markizowi, przystojnych ujeżdżaczy koni w
eleganckich willach w St. John's Wood*.
Z rozmowy, jaką przeprowadził z Zią, markiz wywnioskował, że
dziewczyna nie wie nic o tak zwanych innych zainteresowaniach w
życiu mężczyzny. Niewątpliwie byłaby w najwyższym stopniu
zaszokowana, gdyby dowiedziała się o nich. W jej niebieskich oczach
było coś bardzo czystego i niewinnego. Równocześnie pełne były
jakiejś trudnej do określenia duchowej tajemnicy.
„Niech to wszyscy diabli! — pomyślał sobie. — Musi istnieć
jakiś porządny mężczyzna, który będzie wierny żonie takiej jak Zia!"
Zaczął zastanawiać się, czy w przyszłości Zia stanie się podobna do
Yasmin i tych wszystkich kobiet, z którymi zetknął się w życiu. Kiedy
jadł kolację w domu innego mężczyzny podczas jego nieobecności, a
potem zabawiał się z jego żoną, zawsze odczuwał coś w rodzaju
zażenowania.
* St. John's Wood — drogi rejon Londynu, znany głownie ze
znajdujących się tam klubów dla dżentelmenów. (Przyp. tłum.)
Miał wrażenie, jakby kogoś okradał, ale takie zachowanie
stanowiło część życia towarzyskiego wyższych sfer, w jakich się
obracał. Było powszechnie przyjęte, że jeśli mąż nie zajmuje się żoną
lub ma „inne zainteresowania", nie istniał powód, dla którego żona
powinna pozostać wierna swemu prawowitemu małżonkowi.
A mimo to właśnie wierności Okehampton oczekiwałby od
własnej żony. Zaraz jednak pomyślał cynicznie, że za dużo żąda. Czy
mógłby być pewien, że będąc poza domem choćby przez jedną noc,
kochanek jego żony nie spałby w jego łóżku?
Ta myśl tak zirytowała markiza, że zrzucił kołdrę, wstał z łóżka i
podszedł do jednego z okienek w kajucie. Rozsunął zasłony i zobaczył
gwiazdy na niebie, których blask odbijał się w morzu. Widok był
przepiękny i bardzo romantyczny. Markiz stał zapatrzony przez
dłuższy czas, a potem wrócił do łóżka, mówiąc do siebie z
wściekłością:
— Wszystkie kobiety są niewierne, perfidne i podstępne! Nigdy
się nie ożenię!
Rozdział 4
Wreszcie „Jednorożec" dotarł do Londynu i płynął Tamizą
wzdłuż nabrzeża. Dwukonny powóz markiza czekał już na
podróżnych i kiedy jacht zarzucił kotwicę, markiz zabrał Zię na brzeg.
Dziewczyna bardzo ładnie podziękowała kapitanowi za podróż i
przyjemne spędzenie czasu na jachcie. Gdy odjeżdżali, powiedziała
śpiewnym głosem:
— To było bardzo... bardzo... ekscytujące!
— Mam nadzieję, że równie dobrze będziesz się bawić w
Londynie — rzekł markiz. — Chcę też pokazać ci mój zamek w
Sussex.
Zia uśmiechnęła się.
— Ale przede wszystkim pragnę zobaczyć pańskie konie!
Markiz zastanawiał się, czy mógłby zabrać ją na przyjęcie, jakie
miał zamiar wydać w następny weekend. Skoro nie będzie Yasmin,
zostanie puste miejsce, ale, pomyślał markiz, to nie jest typ przyjęcia,
na który można zabrać debiutantkę.
„Zostawię ją z babcią w Londynie — zdecydował — i dopiero za
tydzień przyjedzie do zamku".
Kiedy przybyli do domu Okehamptonów na Park Lane, wspaniała
rezydencja oraz wyposażenie wnętrza, meble i obrazy zrobiły na Zii
ogromne wrażenie. Markiz był niezmiernie dumny z tego domu,
którego wystrój był dziełem jego matki, osoby o wybornym guście. W
środku nie było żadnych egzotycznych roślin ani pokrowców na
meble czy ozdóbek, modnych od czasu wstąpienia na tron królowej
Wiktorii. Babka markiza wychowała się na dworze królewskim za
czasów regencji Jerzego IV i była bardzo przywiązana do panujących
wtedy zwyczajów i mody.
Zia nie zdawała sobie sprawy, iż to, co widzi, uważane jest przez
ludzi wyznających zasady obecnej epoki wiktoriańskiej za
staromodne. Uznała, że dom jest piękny; przemawiał do niej w sposób
trudny do wyrażenia.
Starsza pani została wcześniej powiadomiona o przyjeździe
wnuka i Zii, czekała więc na nich w salonie zajmującym prawie całe
pierwsze piętro rezydencji. Był to piękny pokój, zawieszony obrazami
przeważnie
francuskich
malarzy
i
oświetlony
ogromnymi
świecznikami z setką świec na każdym. Gdy weszli, Zia poczuła się
jak w pałacu z bajki.
Z pewnym zdziwieniem markiz stwierdził, że podczas powitania z
jego babką, która onieśmielała większość ludzi, Zia nie była ani trochę
speszona. Dygnęła z wdziękiem przed wdową a potem powiedziała z
entuzjazmem:
— Bardzo pragnęłam panią poznać. Jego lordowska mość
opowiadał mi o przyjęciach, jakie kiedyś pani wydawała. Podobno
były najznakomitsze w całym Londynie.
— Czy tego oczekujesz ode mnie? Bym wydała przyjęcie dla
ciebie? — zaśmiała się markiza.
— O, nie! — zaprzeczyła Zia. — Ale wchodząc do tego pokoju
zastanawiałam się, jak uroczo musiała pani wyglądać w salonie, który
przypomina mi scenę ze sztuki Szekspira.
Markiza ponownie roześmiała się.
— Sądzę, Rayburnie — zwróciła się do wnuka — że Zia uważa
nas za nierealne postacie, a nie za rzeczywistych i często bardzo
nudnych ludzi.
— Jestem pewien, że to nie dotyczy ciebie, babuniu! —
powiedział markiz. — Jeśli o mnie chodzi, to jestem zachwycony, że
ktoś traktuje mnie jako nierealną postać, a nie jak zgorzkniałego
śmiertelnika.
Markiz dostrzegł zdziwienie w oczach babki i uświadomił sobie,
że mówi trochę bez zastanowienia, dlatego też szybko zmienił temat
rozmowy opowiadając, w jaki sposób uratował Zię z rąk ojca
Proteusa.
Babka słuchała go zdumiona.
— Tę historię musisz zatrzymać dla siebie — powiedział — bo
jak dobrze wiesz, babuniu, od razu stałaby się sensacją w każdym
salonie i klubie w Londynie!
— Nigdy nie słyszałam o czymś równie haniebnym! — oburzyła
się markiza, wysłuchawszy opowiadania. — Moje biedne dziecko!
Musiałaś przejść męczarnie, zanim mój wnuk cię uratował!
— Straciłam już nadzieję, że się stamtąd wydostanę —
powiedziała Zia — ale jego lordowska mość mówi, że powinnam o
tym zapomnieć... i to właśnie próbuję zrobić.
— Zapomnisz o tym, jak tylko kupimy ci najśliczniejszą suknię,
jaką znajdziemy, a mój wnuk roześle zaproszenia na twój pierwszy
bal.
Wdowa po markizie spojrzała pytająco na wnuka, który
odpowiedział:
— Zamierzam wydać jeden bal tutaj, babuniu, a także drugi w
zamku. Wiem, że tego oczekiwaliby ode mnie rodzice Zii.
— Naturalnie, że tak! — pochwaliła pomysł starsza pani. — A
ponieważ chcesz, by zapraszano Zię na inne bale, musisz jak
najszybciej rozesłać zaproszenia.
— Chyba śnię! — wykrzyknęła Zia. — To jest tak ekscytujące, że
pragnę tańczyć i śpiewać, i nigdy nie przebudzić się z tego snu!
Markiz i jego babka roześmiali się. Kiedy zeszli na obiad,
Okehampton poczuł, jak zaraża się entuzjazmem dziewczyny, i
pomyślał, że całkiem zabawnie będzie urządzić bal w domu w
Londynie, czego do tej pory nigdy nie robił. Po obiedzie markiza
posłała po powóz i oświadczyła, że zabiera Zię na zakupy.
— Zaczniemy od toalet, które można od razu kupić —
powiedziała — i każemy je przysłać do domu do przymiarki.
Zamówimy też kilka innych, aby uszyto je możliwie jak najszybciej i
kupimy do nich dodatki.
— Wygląda to na niezwykłe przedsięwzięcie — zauważył markiz.
— Cieszę się, że nie chcecie, bym wam towarzyszył.
— Tego by jeszcze brakowało! — żachnęła się babka. — Tak jak
wszyscy Anglicy siedziałbyś ze znudzoną miną uważając, że
przebywanie w budynku podczas tak słonecznego dnia to zbrodnia
przeciwko naturze!
Zia roześmiała się.
— Nie wątpię, że tak by było! Papa zawsze mówił, że z
przyjemnością patrzy na mamę w pięknej, nowej sukni, ale nie życzy
sobie słyszeć o żadnych przymiarkach ani zakupach.
Markiz towarzyszył obu damom do drzwi frontowych, by
odprowadzić je do powozu. Potem udał się do swojego gabinetu, gdyż
wiedział, że pan Barrett czeka, by wręczyć mu korespondencję. Nie
pomylił się. Zaraz zjawił się pan Barrett.
— Są dwa listy, milordzie, które, jak sądzę, chciałby pan najpierw
zobaczyć. Jeden z banku, zawiera szczegółowe zestawienie majątku
panny Langley, drugi — od namiestnika królewskiego z Kornwalii.
— Mam nadzieję, że się czegoś od niego dowiem! — wykrzyknął
markiz.
Pan Barrett wręczył mu list. W miarę lektury zmieniał się wyraz
twarzy markiza.
— Czytałeś to, Barrett? — zapytał.
— Tak, milordzie.
— Jak ten przeklęty człowiek mógł umknąć tak szybko? Skąd
mógł wiedzieć, że komisarz policji zamierza go aresztować?
— Złe wieści szybko się rozchodzą, milordzie — zauważył pan
Barrett.
— Przypuszczalnie dowiedział się, że „Jednorożec" zawinął do
portu w Plymouth, i wywnioskował, że kontaktuję się z
namiestnikiem królewskim i komisarzem policji.
— Z pewnością właśnie tak było — zgodził się pan Barrett — jak
pisze namiestnik, klasztor opustoszał, oprócz zakonnic i starego
schorowanego księdza nie ma nikogo.
Markiz ponownie zerknął do listu.
— Siostra Marta wyjechała do Londynu, tak więc dowiemy się
czegoś więcej, gdy przyjedzie dziś wieczorem.
— Jako że to będzie bardzo późno, milordzie — powiedział pan
Barrett — czy nie lepiej byłoby dla tej młodej kobiety, by poszła spać,
a porozmawiałby pan z nią rano?
— Dobrze — zgodził się markiz. — Jednocześnie martwi mnie,
że ta banda przestępców wciąż jest na wolności.
— Czy wasza lordowska mość uważa — z wahaniem zapytał pan
Barrett — że pannie Langley grozi z ich strony jakieś
niebezpieczeństwo?
— Nigdy nic nie wiadomo. Są wściekli, że uciekła i że my wiemy
o ich zakusach.
Pan Barrett był wyraźnie zmartwiony. Markiz, jak gdyby sam się
pocieszając, powiedział:
— Nie trzeba niepokoić panny Zii. Nie wierzę, żeby ten Proteus
był na tyle głupi, by zwracać na siebie uwagę, wiedząc, iż policja jest
na jego tropie.
— Zapewne ma pan rację, milordzie — zgodził się pan Barrett. —
Zresztą teraz panna Zia jest pod opieką markizy, nie będzie więc
nigdzie się sama oddalać.
— Oczywiście, że nie — przytaknął markiz.
Pomimo to pomyślał, że powinien babce uświadomić, iż ze
względu na bezpieczeństwo Zii muszą mieć się na baczności. Podczas
podroży na wieś lokaj jadący na koźle powinien mieć w kieszeni
naładowany pistolet.
Broń była rzeczą niezbędną w czasach, kiedy rozbójnicy
grasowali po kraju, szczególnie na południu. Kilka lat temu markiz
słyszał o napadzie na dyliżans. Był pewien, że większość ludzi
zostawia swoje pistolety w domu, a nawet jeśli ma je w powozie, to są
nienaładowane. Pocieszył się myślą, że Proteus nie ryzykowałby
swojej wolności, jeśli nie życia, by zrobić coś tak zuchwałego.
— Porozmawiam z panną Zią — powiedział. Naturalnie, nie chcę,
żeby mówili o tym służący.
Pan Barrett był tego samego zdania i wręczył markizowi list z
banku. Pismo składało się z kilku stron zapisanych cyframi
dotyczącymi depozytów i akcji posiadanych przez Zię Langley.
Kiedy markiz spojrzał na pierwszą stronę, na której podano całą
sumę, był wyraźnie zdziwiony. Z tego, co powiedział mu pan Barrett,
wywnioskował, że lady Langley zostawiła ogromny majątek, ale w
rzeczywistości był on o wiele większy, niż markiz się spodziewał.
Pan Barrett widząc zaskoczenie markiza, pośpieszył z
wyjaśnieniem:
— Gdy jej lordowska mość poślubiła brata pułkownika, nie była,
jak wnoszę, aż tak zamożna, ale przez lata zmarło wielu jej krewnych
i zapisało jej w testamencie sporo ze swych majątków. Oprócz tego
pieniądze łady Langley zostały tak dobrze zainwestowane, że w kilku
wypadkach przyniosły stokrotne zyski.
— Rozumiem — powiedział markiz. — Mimo to nie jest dobrze,
gdy młoda dziewczyna posiada tak ogromną fortunę.
— Wasza lordowska mość ma z pewnością na myśli „łowców
posagów" — zauważył pan Barrett.
— W rzeczy samej! — zgodził się markiz. — Liczę na to, Barrett,
że będziesz bacznie pilnował młodzieńców pukających do drzwi,
przysyłających kwiaty i liściki miłosne, będziemy „tłumili ich zapał w
zarodku".
— Sądzę — powiedział pan Barrett — iż trudno będzie znaleźć w
Londynie mężczyznę, który nie pragnąłby położyć swych łap na tak
ogromnym majątku. Poza tym, panna Langley jest jedną z najbardziej
uroczych młodych dam, jakie znam!
— Nie rozumiem, dlaczego zawsze pakuję się w takie kłopoty! —
zauważył markiz zirytowany. — Wiesz równie dobrze jak ja, Barrett,
że jeśli Zia poślubi nieodpowiedniego człowieka, będę to miał na
sumieniu do końca życia.
Widać było, że pan Barrett zastanawia się nad stosowną
odpowiedzią kiedy drzwi gabinetu otworzyły się i do pokoju wszedł
Harry Blessington.
— Jak się masz, Rayburnie! Dzięki Bogu, że wróciłeś! Stęskniłem
się już za tobą.
— Wróciłem — odparł markiz — i mam dla ciebie zadanie.
— Zadanie? — zapytał Harry.
Kiedy markiz podał mu pismo z banku, pan Barrett odszedł po
cichu, wiedząc, że dwaj przyjaciele maja sobie sporo do powiedzenia.
Harry przeczytał, a potem zagwizdał długo i przeciągle.
— Wiedziałem, że będziesz zdziwiony! — powiedział markiz.
— Jestem zdumiony! — odrzekł Harry. — Kto mógłby
przypuszczać, że córka pułkownika okaże się tak bogata?
— Szkoda, że sam pułkownik nie mógł skorzystać z tych
pieniędzy — zauważył markiz. — Stać by go było na lepsze konie.
— Powiedz mi, jaka ona jest? — zapytał Harry. — Nie mów mi,
że nie jeździ dobrze konno, bo przestanę wierzyć w dziedziczność.
— Mam ci sporo do opowiedzenia— odrzekł markiz.
Mówiąc to, usiadł w wygodnym fotelu i kiedy Harry zajął miejsce
obok niego, opowiedział mu dokładnie, co się wydarzyło wKornwalii.
Harry słuchał w milczeniu i dopiero gdy markiz skończył, odezwał
się:
— Na Boga, Rayburnie! Gdybym cię nie znał tak dobrze,
pomyślałbym, że piłeś! Ta historia to całkiem jak sztuka w teatrze, a
nawet coś więcej!
— To samo i ja pomyślałem — powiedział markiz. — Pytanie, co
my teraz z tym zrobimy?
— To znaczy, że historia się nie zakończyła?
— Nie, dopóki ten fałszywy ksiądz i jego wspólnicy są na
wolności! I tu właśnie musisz mi pomoc.
Harry spojrzał na markiza.
— Oczywiście, że ci pomogę. Przynajmniej będziesz myślał o
czym innym.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał markiz.
— Mam dla ciebie złe wiadomości.
Markiz zesztywniał i zanim przyjaciel zdążył cokolwiek
powiedzieć, wiedział, z czym przyszedł Harry.
— Dzisiejszej nocy zmarł lord Caton! — zaczął przyjaciel.
Tego się markiz spodziewał, ale z głosu Harry'ego domyślił się,
że chodzi o coś więcej.
— Moja przyjaciółka Irene, która przyjedzie na bal do zamku,
otrzymała wczoraj list od Yasminy Caton — ciągnął Harry.
Markiz wiedział już, co było w tym liście.
— Yasmin napisała Irene, oczywiście w wielkiej tajemnicy, że
poprosiłeś ją, by została twoją żoną, jak tylko będzie wolna.
Powiadomiła ją też, że urodzi twoje dziecko!
Markiz spodziewał się takich wieści, a jednak słowa Harry'ego
uderzyły go jak strzała. Podniósł się i odwrócił plecami do przyjaciela,
spoglądając na kominek, który, teraz w lecie, wyłożony był kwiatami.
— To kłamstwo! — powiedział z naciskiem po kilku minutach
milczenia.
— Wiem! — odpowiedział Harry. — Ale co zamierzasz z tym
zrobić?
Markiz odwrócił się.
— A co, u diabła, mogę zrobić? — zapytał.
Zia wracała z Bond Street zachwycona, że mogła zobaczyć
najnowsze i najbardziej wyszukane fasony. Markiza zamówiła całe
mnóstwo sukien, które poleciła dostarczyć do przymiarki do domu
Okehamptonów. A Zia, którą zmuszono w klasztorze do noszenia
ohydnej czarnej sukni i sztywnej bawełnianej bielizny odpowiedniej
dla zakonnicy, rozkoszowała się widokiem jedwabnych nocnych
koszulek i szlafroków w sklepie z elegancką damską bielizną.
— To wszystko jest tak emocjonujące! — powiedziała, kiedy
wracały na Park Lane. — Jakże mam pani dziękować za łaskawość
wobec mnie?
— Bawię się równie dobrze, jak i ty! — odparła babka markiza.
— Przypuszczam, że każda kobieta marzy o chwili, kiedy będzie ją
stać na najdroższe i najpiękniejsze stroje.
Zia milczała przez chwilę, po czym zapytała:
— Czy pomoże mi pani obdarzyć pieniędzmi tych, którzy ich
potrzebują?
Starsza pani popatrzyła w zadumie na dziewczynę.
— Naturalnie, że ci pomogę, kochanie — odpowiedziała.
— Jestem pewna, że jego lordowska mość także będzie w stanie
mi doradzić — mówiła dalej Zia — ponieważ nie chcę dowiedzieć się,
że wszystko, co dam dla biednych, znalazło się w kieszeni kogoś w
rodzaju ojca Proteusa.
— Jesteś bardzo rozsądna, moje dziecko, i taka musisz pozostać.
Pieniądze to odpowiedzialność i cieszę się, że chcesz pomagać innym,
mniej szczęśliwym od ciebie.
— Oczywiście, że chcę — odpowiedziała Zia — i chciałabym,
jeśli jego lordowska mość mi pozwoli, wysłać kogoś kompetentnego i
życzliwego do opieki nad starymi zakonnicami w klasztorze. — Tu
Zia westchnęła. — Często były głodne, podczas gdy ojciec Proteus,
jestem tego pewna, ucztował ze swoimi wspólnikami.
— Porozmawiam o tym z wnukiem — obiecała markiza.
— Mam tylko nadzieję — w zadumie powiedziała Zia — że
ojciec Proteus i ci okropni ludzie, którzy byli z nim, siedzą już za
kratkami.
O to właśnie zapytała markiza po kolacji, gdy jego babka udała
się na gorę, a Harry'ego, który zjadł z nimi posiłek, nie było w pokoju.
Podczas kolacji rozmawiali o wszystkim, tylko nie o przeżyciach Zii
w Kornwalii. Jednak dziewczyna była na tyle inteligentna, by
zauważyć, że markiz coś przed nią ukrywa.
Teraz kiedy odprowadziwszy babkę do sypialni, wrócił do salonu,
Zia go zagadnęła:
— Miał pan zapewne wiadomości od namiestnika królewskiego i
komisarza policji. Co zrobili z ojcem Proteusem?
Markiz chciał skłamać, ale pomyślał, że to byłby błąd. Zawahał
się chwilę nad odpowiedzią, a Zia zapytała szybko:
— On uciekł, prawda?
— Tak — z wahaniem przyznał markiz. — Kiedy policja dotarła
do klasztoru, nie było śladu ani po nim, ani po jego ludziach.
Zia splotła palce, a w jej oczach markiz zobaczył strach.
— On nigdy mi nie wybaczy i bez względu na to, czy dostanie
moje pieniądze, czy nie, będzie chciał mnie... zabić...
— Bzdura! — ostro powiedział markiz. — Nie wolno ci tak
myśleć! Uciekł, ponieważ się bał, a ktoś musiał go ostrzec, że policja
chce go aresztować. Mógł wsiąść na statek do Ameryki albo ukrywa
się w Szkocji czy południowej Anglii. Wie, że teraz nie wyciągnie od
ciebie żadnych pieniędzy.
— Ale... może chcieć się... zemścić.
— Nie, jeśli nie będzie się to mu opłacało — odparł markiz. —
Bądź rozsądna, Zio. Pamiętaj, że teraz, kiedy jesteś ze mną, on wie, że
nic nie zyska tropiąc ciebie. Istnieje wiele innych kobiet na świecie,
od których będzie próbował wydusić pieniądze.
— Ma pan rację... naturalnie! — powiedziała Zia. — Mimo to...
boję się. — Wzdrygnęła się i dodała cichutko: — Mieszkałam z nim
pod jednym dachem... Wiem, jaki jest bezlitosny... i z jaką
determinacją robi to, co zamierzył.
— Powtarzam — przerwał jej markiz — nie stanowi on żadnego
niebezpieczeństwa ani dla ciebie, ani dla mnie, więc zapomnijmy o
nim! — I widząc zmartwioną twarz Zii dodał: — Dziś wieczorem
przyjeżdża siostra Marta. Zastanów się nad tym, co możemy dla niej
zrobić.
— Przyjeżdża tutaj? — zapytała Zia. — Tak się cieszę! Czy
ojciec Proteus nie skrzywdził jej?
— Może nie jest aż tak niebezpieczny, jak sądzisz — zażartował
markiz, ale w oczach Zii zobaczył strach i wiedział, że żadne słowa
nie rozwieją jej obaw.
Było po północy, kiedy pod eskortą policjanta do domu
Okehamptonów przyjechała siostra Marta. Zgodnie z poleceniem
markiza, pan Barrett zabrał ją na górę do ochmistrzyni, która
wprowadziła dziewczynę do przytulnej sypialni. Podczas gdy
pokojówka rozpakowywała małą walizkę gościa, przyniesiono na tacy
kolację. Siostra Marta z przyjemnością wszystko zjadła, a potem
położyła się do łóżka i zasnęła w spokoju.
Obudziła się wcześnie, bo przywykła do porannych modlitw w
kaplicy; rozejrzała się po sypialni, która wydała jej się ogromna.
Myślała właśnie o chorobie starego księdza, który w ostatnich
miesiącach naprawdę ciężko zaniemógł, gdy otworzyły się drzwi i do
pokoju zajrzała Zia. Zobaczywszy, że siostra Marta już nie śpi,
wydała okrzyk radości i podbiegła do jej łóżka.
— Nareszcie jesteś! Tak się cieszę, że cię widzę! — zawołała.
Potem, gdy przyjrzała się bliżej dziewczynie, zapytała:
— Co się stało? Skąd masz te siniaki na twarzy?
— Saul mnie uderzył! — odpowiedziała siostra Marta. —
Pamiętasz tego mężczyznę z blizną?
Zia usiadła na łóżku.
— Tak i zawsze bałam się, że któryś z nich może nam zrobić
krzywdę. Co się działo po mojej ucieczce?
— Popchnęli mnie i chyba straciłam przytomność — odparła
siostra Marta. — Później dowiedziałam się, że ojciec Proteus, pomimo
zranionej nogi, opuścił klasztor razem z czwórką swych wspólników i
zabrał ze sobą wszystkie wartościowe rzeczy.
Zia patrzyła na nią, szeroko otwierając oczy, a siostra Marta dalej
opowiadała głosem, w którym brzmiało przerażenie.
— Trudno ci będzie w to uwierzyć, Zio, ale ojciec Proteus
ogołocił cały ołtarz. Zabrał lichtarze, naczynia na komunię, nawet
krzyże, bo większość z nich zrobiona była ze srebra.
— To najbardziej diabelski człowiek, jaki kiedykolwiek istniał!
— wykrzyknęła Zia. — Ale dlaczego policja go nie złapała!
— Przybyli zbyt późno — odpowiedziała siostra Marta. —
Słyszałam, że w nocy po twojej ucieczce przyjechał do klasztoru jakiś
mężczyzna i uprzedził ojca Proteusa, że przyjedzie policja.
Zia pomyślała, że markiz miał rację: szpieg ojca Proteusa
obserwował, jak „Jednorożec" zawijał do portu w Plymouth, i
prawdopodobnie wtedy dowiedział się, że markiz skontaktował się z
namiestnikiem królewskim i z policją.
— Czy wiesz, dokąd pojechali? — zapytała Zia.
— Nie wiem — odpowiedziała siostra Marta — ale mam
wrażenie, że jest w Londynie.
— Dlaczego w Londynie? — z ciekawością zapytała Zia.
— Przypadkiem słyszałam, jak mówił, że „ma już dość klasztoru i
że chce znów używać życia w Londynie!"
— Muszę powiedzieć o tym markizowi — postanowiła Zia
zdrętwiała z przerażenia — a ty, siostro Marto, musisz być bardzo
ostrożna. Jestem pewna, że ojciec Proteus byłby wściekły, gdyby się
dowiedział, gdzie jesteś.
— Teraz, gdy nie może dostać w swoje ręce twoich pieniędzy, nie
będzie się nami przejmował.
— Na pewno nie dostanie ani grosza, markiz nad tym czuwa.
— Uważam — powiedziała siostra Marta — że znajdzie inne
miejsce, które przejmie, tak jak przejął klasztor, i na tysiące sposobów
będzie przekonywać ludzi, by zawierzyli mu swoje oszczędności.
Zia przyznała jej rację. Ojcu Proteusowi udało się okłamać jej
ciotkę wmawiając jej, że jest dobrym i uczynnym księdzem. I wielu
rodziców w hrabstwie posłało swoje dzieci do klasztoru, ponieważ
ojciec obiecywał, że ich latorośle zdobędą dobre wykształcenie.
Był
wystarczająco
przebiegły,
by
zatrudnić
naprawdę
znakomitego nauczyciela muzyki i malarza. Zaangażował także trzy
starsze i doświadczone nauczycielki, które uczyły innych
przedmiotów, tak że dziewczęta bardzo chętnie przychodziły na
lekcje. Później, rozmawiając o tym z markizem, Zia powiedziała:
— Kiedy pan pomyśli o tym, milordzie, to dojdzie pan do
wniosku, że to był wyjątkowo inteligentny sposób na beztroskie życie.
Proteus mieszkał w klasztorze, który stał się jego domem, opłaty za
naukę były bardzo wysokie, choć podejrzewam, że nauczyciele nie
dostawali dużo.
— I nikt nie miał pojęcia, że nie był tym, za kogo się podawał? —
zapytał markiz.
— Nie, oczywiście, że nie! Rozmawiał tak, jakby był
autentycznym i pełnym poświęcenia księdzem, a kiedy ojciec
Anthony zachorował, od czasu do czasu, jeśli byli w klasztorze
goście, odprawiał msze w kaplicy. Ale teraz wiem, że to było czyste
bluźnierstwo, za które powinien zostać powalony przez piorun!
Markiz uśmiechnął się.
— Miejmy nadzieję, że tak się stanie — powiedział — ale skoro
nigdy nie poznamy prawdy, zapomnijmy o nim!
Zia pomyślała, że chyba nigdy o nim nie zapomni, ale nie
odezwała się.
Podczas rozmowy z siostrą Martą markiz z ogromną życzliwością
zapytał ją, co dalej zamierza.
— Jeśli pragniesz przenieść się do innego klasztoru — powiedział
— pomówię z arcybiskupem katedry westminsterskiej, żeby przyjęto
cię do najlepszego klasztoru, jaki nam poleci.
Siostra Marta wzięła głęboki oddech, ale nic nie powiedziała,
więc markiz mówił dalej:
— Mam jeszcze jedną propozycję, która może cię zainteresować.
Dlaczego nie miałabyś zdjąć na jakiś czas swojej zakonnej szaty i
pozostać tutaj w Londynie lub na wsi, i przekonać się, czy nie wolisz
zwykłego życia od poświęcenia się Bogu?
Markiz wiedział, że myśl o mieszkaniu razem z nimi wprawi
siostrę Martę w zakłopotanie, więc dodał:
— Mam wrażenie, że chciałabyś pomagać innym ludziom. W
mojej posiadłości w Sussex znajduje się szkoła. Nauczycielka, która
uczy w niej od wielu lat, starzeje się.
Markiz zobaczył błysk w oczach siostry Marty.
— Pan Barrett mówi, że szuka ona następczyni. Dopóki nie
znajdzie odpowiedniej, może chciałabyś jej pomagać. W swoim
domku ma przygotowany pokój dla nauczycielki, jaką jej przyślę.
Zanim siostra Marta mogła odpowiedzieć, Zia wykrzyknęła:
— To cudowny pomysł! A jeśli przyjadę do zamku, tak jak jego
lordowska mość mi obiecał, będę mogła cię odwiedzić i przekonać
się, czy jesteś naprawdę szczęśliwa!
W oczach siostry Marty pojawiły się łzy. Nie była w stanie
wydusić z siebie ani słowa. Zia podskoczyła i otoczyła ramieniem
dziewczynę, mówiąc:
— Nie musisz się od razu decydować. Po prostu przemyśl to.
Porozmawiamy o tym i za dzień lub dwa damy odpowiedź jego
lordowskiej mości.
— Jesteś bardzo... miła — wyjąkała siostra Marta — i nie wiem,
co powiedzieć.
Zia nie chciała przedłużać takich wzruszających scen i
wyprowadziła siostrę Martę z gabinetu. Markiz został sam i podszedł
do okna, by wyjrzeć na ogród. Pomyślał, że niewiele znanych mu
kobiet tak by się zachowało jak Zia w stosunku do nieładnej, małej
zakonnicy, z którą nic ją nie łączyło. Wszystkie piękne kobiety, z
którymi spędzał czas, przejmowały się jedynie sobą. I często uważał
je za ostre i nietolerancyjne nawet wobec oddanej służby.
„Pułkownik Langley dobrze wychował Zię" — pomyślał markiz.
Ale wiedział, że to nie dzięki dobremu wychowaniu Zia troszczy się o
innych, lecz z potrzeby serca, a to było już co innego.
Teraz, w samotności, markiz znów zaczął rozmyślać o tym, co
usłyszał od Harry'ego. Wiedział, że Yasmin w bardzo subtelny sposób
będzie chciała go usidlić. Irene rozpowie o wszystkim, choć Harry
zmusił ją, by przysięgła na wszystkie świętości, że nie powtórzy
nikomu tego, co napisała do niej Yasmin. Ale czy kobietom można
zaufać? Skąd pewność, że Irene nie powie — oczywiście w zaufaniu
— innej przyjaciółce, która nie powtórzy następnej, a ta — kolejnej?
W ciągu kilku dni historia zacznie krążyć po całym Londynie.
„Co mam robić? — dziesiątki razy pytał się markiz samego
siebie. — Co mogę zrobić?"
Nagle otworzyły się drzwi gabinetu i wszedł Harry.
— Przepraszam za spóźnienie, Rayburnie — powiedział — ale
jeden z moich koni okulał i musiałem odprowadzić go do stajni.
— Zawsze możesz pożyczyć jednego ode mnie — zaproponował
markiz.
— O to właśnie chciałem cię prosić — odpowiedział Harry.
— Jakie masz plany na dzisiaj?
— Myślałem, żeby przejechać się konno. Potem wydajemy obiad
połączony z przyjęciem, na które, jeśli pamiętasz, jesteś zaproszony.
— Oczywiście, że pamiętam. Jeśli istnieje osoba, z którą
przyjemnie mi się gawędzi, to jest nią na pewno twoja babka. —
Markiz spojrzał przez okno, a Harry mówił dalej: — Ale, ale, nie
miałem jeszcze okazji wyrazić mojego podziwu dla twojej
podopiecznej. Ona jest urocza, Rayburnie, urocza pod każdym
względem! Mam tylko nadzieję, że zdążysz nacieszyć się jej
widokiem, dopóki masz ją przy sobie, bo nie będzie to długo trwało!
— Na Boga! — z irytacją odpowiedział markiz. — Nie zaczynaj
pleść o małżeństwie dziewczyny, która nie miała jeszcze swojego
pierwszego balu.
— Nie miałbym nic przeciwko założeniu się, że do czasu
drugiego balu oświadczy jej się z pół tuzina kawalerów! — zażartował
Harry.
Markiz nie odpowiedział. Po chwili jego przyjaciel odezwał się:
— Rayburnie, przestań robić miny, jakbyś miał zamiar kogoś
zamordować! Jeśli martwisz się Yasmin, to myślę, że znam
rozwiązanie.
— Naprawdę? — zapytał markiz, myśląc, że Harry żartuje.
Ponieważ przez większą część nocy Okehampton leżał
zastanawiając się, jakie jest wyjście z sytuacji, w jakiej się znalazł, nie
było mu wcale do śmiechu.
— To całkiem proste — powiedział Harry — i nie wiem,
dlaczego wcześniej o tym nie pomyśleliśmy.
— O czym?
— Że powinieneś się ożenić!
Rozdział 5
Markiz patrzył zdumiony na Harry'ego i miał właśnie mu
odpowiedzieć, gdy otworzyły się drzwi i lokaj ogłosił:
— Lord Charles Fane, milordzie!
Do pokoju wszedł przystojny młody człowiek.
— Rayburnie, właśnie dowiedziałem się od twojej babki, że
wróciłeś, i postanowiłem natychmiast cię odwiedzić.
— Jak się masz, Charles? — Markiz wyciągnął dłoń na powitanie.
— Jak sądzę, jeszcze się nie ustatkowałeś?
— Oczywiście, że nie — odpowiedział Charles. — Chciałem
porozmawiać z tobą o twoim przyjęciu. Niestety, mąż Evelyn wrócił
do domu, więc nie będzie mogła przyjść.
— Kolejna ofiara! — wykrzyknął Harry, zanim markiz
powiedział cokolwiek.
— Cześć, Harry! — dopiero teraz zauważył go Charles. — A kto
jest tą pierwszą?
Zdając sobie sprawę, że popełnił błąd, Harry powiedział
pośpiesznie:
— Rayburn opowie ci o naszych kłopotach.
— Ale przedtem — odezwał się markiz, który nie miał zamiaru
zwierzać się Charlesowi — może napijesz się czegoś?
— Nie odmówię — ucieszył się lord Fane. — Zawsze uważałem,
że twój szampan jest najlepszym ze znanych mi trunków.
Markiz roześmiał się i podszedł do tacy, na ktorej stały kieliszki,
podczas gdy Charles rozsiadł się w wygodnym fotelu obok Harry'ego.
— Zastanawiałem się, co się z tobą dzieje — powiedział do
markiza, zajętego nalewaniem szampana — kiedy przypadkowo
zobaczyłem twoją babkę w towarzystwie prześlicznej młodej osóbki!
— Mówiłem dokładnie to samo — z zachwytem rzekł Harry.
— Ona jest naprawdę niewiarygodnie urocza — ciągnął Charles
— i jeśli nie zaprosisz mnie na kolację, to będę siedział przed twoimi
drzwiami, aż znowu ujrzę tę dziewczynę!
Mówił beztrosko, ale markiz poczuł się nagle zirytowany. Charles
Fane był jednym z najbardziej dowcipnych mężczyzn w Londynie.
Jednocześnie robił niewiele oprócz wędrowania z jednego buduaru do
drugiego, a jego romanse trudno byłoby zliczyć. Markiz uważał, że
jest to ostatni mężczyzna, którego uznałby za odpowiedniego
kandydata na męża dla kogoś tak niewinnego jak Zia.
— Posłuchaj mnie, Charles — markiz zwrócił się do gościa,
wręczając mu kieliszek szampana. — Zia jest młoda i niezepsuta.
Harry i ja zamierzamy znaleźć jej męża wśród młodych ludzi o
nieskazitelnej reputacji. Tak więc trzymaj się od niej z daleka!
Charles popatrzył na niego ze zdumieniem.
— Czy ty naprawdę chcesz mi rozkazywać, Rayburnie? —
zapytał. Posuwasz się za daleko. Nie pozwolę, żeby ktoś mi mówił:
„Nie depcz trawników", jeśli mam na to ochotę.
Markiz poczuł, jak rośnie w nim złość. Potem pomyślał sobie, że
Zia traktowałaby Charlesa, który był dwa lata starszy od markiza, jak
ojca. A on jako jej opiekun dopilnowałby, żeby widywała go możliwie
jak najrzadziej.
— Powiedz mi — mówił Charles — gdzie ją znalazłeś i kim ona
jest?
— To córka pułkownika Langley'a. Z pewnością go pamiętasz?
— rzekł po chwili Harry, gdyż markiz nie spieszył się z odpowiedzią.
— Oczywiście, że go pamiętam! —wykrzyknął Charles. — To
był najlepszy jeździec, jakiego kiedykolwiek widziałem, i niezwykle
przystojny mężczyzna! To pewnie dlatego jego córka wygląda jak
anioł, który zstąpił z Nieba.
Markiz podszedł do biurka.
— Jeśli obaj zamierzacie w dalszym ciągu paplać w ten
idiotyczny sposób — powiedział gwałtownie — to lepiej przejdźcie
do innego pokoju, mimo że mam sporo spraw do omówienia z
Harrym.
Lord Fane skończył pić szampana.
— Nie wiem, czym cię obraziłem, Rayburnie — powiedział —
ale czuję, że jestem tu niepożądany! Niemniej jednak, chciałbym
wiedzieć, co z twoim przyjęciem?
— Postanowiłem przełożyć je na późniejszy termin! — odrzekł
markiz.
Harry popatrzył na niego zdziwiony, a Charles stwierdził:
— To dobrze, bo Evelyn nie może przyjść. Jak dotąd nikt, tylko
ona mnie interesuje, chyba że panna Langley zajmie jej miejsce!
Mimo że Charles zażartował, markiz jakoś nie mógł zdobyć się na
uśmiech.
— Powiadomię cię o następnym terminie — odezwał się chłodno
— ale to będzie dopiero za jakiś czas.
— Mam wrażenie, że ukrywasz coś przede mną — żalił się lord
Fane. — Jeśli nie zaprosisz mnie na przyjęcie, Rayburnie, to
przysięgam, że stanę się twoim śmiertelnym wrogiem! Może nawet
wyzwę cię na pojedynek!
Tym razem markiz roześmiał się, ale nie był to szczególnie
radosny śmiech.
— Ostatnim razem, kiedy spieraliśmy się — powiedział — przez
trzy tygodnie chodziłeś z ręką na temblaku.
— No cóż, pomyślę o czymś innym — odparł Charles — ale to
nie będzie nic miłego!
Nagle markiz zauważył, że Harry marszczy brwi, i przypomniał
sobie, że lord Fane jest niepoprawnym plotkarzem. Postanowił więc
załagodzić sprawę.
— Nie bądź głupcem, Charles — rzekł pojednawczym tonem
markiz. — Wiesz, że kolacja bez ciebie byłaby śmiertelnie nudna. Po
prostu nie sądzę, żeby przyjęcie, jakie planowaliśmy urządzić, było
odpowiednie dla debiutantki, a trudno, żebym jechał do zamku i
zostawił ją tu samą z moją babką.
Charles, który był człowiekiem łagodnego usposobienia,
uśmiechnął się.
— Masz rację — przyznał. — I jeśli mnie uprzejmie poprosisz, to
wycofam się i pozwolę nieopierzonym żółtodziobom zalecać się do
dziewczyny. Ale ostrzegam cię, że w dalszym ciągu będę się o nią
starał!
— Chcę znaleźć odpowiedzialnego męża dla Zii — z naciskiem
powiedział markiz — a ty przecież nie masz zamiaru się żenić.
— Ty będziesz musiał się kiedyś ożenić, staruszku, by mieć
dziedzica — odpowiedział Charles. — Jeśli o mnie chodzi, sytuacja
jest całkiem inna. Moj brat ma trzech synów, tak więc nie mam żadnej
szansy na tytuł księcia.
— Co za szkoda! — uśmiechnął się Harry. — Byłbyś najbardziej
flirciarskim księciem, jakiego zna świat, ale niewątpliwie skandale
wokół ciebie zagrodziłyby ci drogę do zamku w Windsorze!
— I dzięki Bogu! — odrzekł Charles. — Tak mi żal tych
wszystkich wystrojonych dżentelmenów ze świty królewskiej, którzy
pocieszają królową Wiktorię i godzinami wysłuchują jej peanów na
cześć zmarłego, nieodżałowanego księcia małżonka!
Harry i markiz zaśmiali się. Jednocześnie pomyśleli, że Charles
jest bardzo niedyskretny. Markiz modlił się, żeby lord Fane nigdy nie
dowiedział się o Yasmin albo o niedawnych przeżyciach Zii w
klasztorze.
Harry, który domyślił się, o czym myśli jego przyjaciel, zmienił
temat rozmowy, prosząc Charlesa, by powiedział im, jakie to skandale
krążą ostatnio po Mayfair. Cała trójka siedziała i zaśmiewała się z
nich, gdy nagle drzwi gabinetu otworzyły się na oścież i do pokoju
wbiegła Zia. Markiz stał odwrócony plecami do kominka, a Harry i
Charles siedzieli w skórzanych fotelach, o wysokich oparciach, tak że
nie było ich widać.
Zobaczywszy tylko markiza, podbiegła radośnie do niego.
— Proszę spojrzeć! Oto moja nowa suknia! Nigdy przedtem nie
posiadałam czegoś tak pięknego! — Głęboko odetchnęła i mówiła
dalej: — I co pan sądzi? Zostałam zaproszona na bal, który odbędzie
się dziś w nocy — mój pierwszy bal — i pańska babcia przyjęła
zaproszenie na kolację u księżnej Bedford!
— W takim razie musi mi pani obiecać pierwszy taniec —
odezwał się lord Fane i wstając z fotela, spojrzał figlarnie na markiza.
— Och, przepraszam! Nie wiedziałam, że jest tu ktoś jeszcze!
— Pozwól, że przedstawię ci lorda Charlesa Fane'a — powiedział
markiz — ale nie wierz w nic, co będzie mówić!
— A teraz — wykrzyknął lord Charles — łamiesz wszystkie
zasady honorowej i uczciwej gry! Zapewniam panią, panno Langley,
że mówię teraz szczerą prawdę: jest pani najpiękniejszą osobą jaką
kiedykolwiek widziałem!
Przez chwilę Zia wyglądała na zdziwioną.
— Dziękuję, milordzie — odezwała się poważnie — ale zawsze
słucham mojego opiekuna.
Wszyscy zaśmiali się z jej odpowiedzi, a Zia dodała jeszcze:
— Muszę teraz iść na podwieczorek z jej lordowską mością ale
przedtem chciałam, żeby zobaczył pan moją suknię!
— Wyglądasz w niej bardzo ładnie — powiedział markiz.
Zia uśmiechnęła się do niego i wybiegła z pokoju, a wtedy
Charles zawołał:
— Ładnie?! No wiesz! W życiu nie słyszałem bardziej
nieodpowiedniego słowa! Czy ty na pewno, Rayburnie, posiadasz
choć odrobinę poezji w swojej duszy?
— Powiedziałem ci już, żebyś nie psuł Zii — odrzekł markiz. —
Ja również zjem z nimi podwieczorek i jeszcze raz ostrzegę moją
podopieczną, żeby cię nie słuchała!
— Fakt, że panna Langley przebywa w twoim domu, daje ci
niezasłużoną przewagę! — uskarżał się lord Fane.
Ale markiz już wyszedł z pokoju na korytarz. Doszedł prawie do
holu, kiedy zdał sobie sprawę, że Charles i Harry idą za nim. Dlatego
też zatrzymał się na wypadek, gdyby Charlesowi przyszło do głowy
udać się za nim do salonu, gdzie do podwieczorku zasiadała Zia z jego
babką. Jednak lord Fane brał już od lokaja swój cylinder, rękawiczki i
laseczkę, a gdy wychodził, powiedział:
— Do zobaczenia, Rayburnie, dziś w nocy. Bezwarunkowo będę
domagać się pierwszego tańca!
Wyszedł, nie czekając na odpowiedź. Markiz spojrzał na
Harry'ego.
— On jest beznadziejny — powiedział — ale co można na to
poradzić?
— Nic — odpowiedział Harry — i jestem pewien, że Zia ma
wystarczająco dużo rozumu, żeby nie wierzyć w to, co jej powie.
Markiz jednak wciąż miał niezadowoloną minę, gdy wchodził po
schodach.
— Musimy pilnować, by takie paple jak Charles nie zawróciły jej
w głowie, ale żeby spotkała odpowiedniego człowieka, który będzie
dobrym mężem.
Obaj przyjaciele w ciszy wchodzili na gorę. Nagle Harry odezwał
się:
— Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy! To takie
oczywiste i na pewno rozwiąże twoje problemy!
— O czym ty mówisz? — zapytał markiz.
— Mówiąc bez ogródek: im szybciej ty sam poślubisz tę
dziewczynę, tym lepiej!
Zia pomyślała, że nie ma piękniejszego miejsca niż sala balowa w
domu księżnej Bedford. Panie w wieczorowych sukniach, z
klejnotami we włosach i na szyjach przypominały postacie z bajki.
Panowie w spodniach zapiętych pod kolanami i jedwabnych
pończochach, w surdutach, na których błyszczały ordery i
odznaczenia, także wyglądali imponująco. Zia była tak pochłonięta
podziwianiem gości, że nie zauważyła, iż ona sama przyciąga uwagę.
Markiz był tak przystojny, że trudno było go nie zauważyć. Kiedy
wszedł do sali balowej z Zią u boku, rozległ się szmer, który wydawał
się dochodzić z miejsc, gdzie siedziały wdowy obserwujące
tańczących. Panowie, którzy stali na końcu sali i zastanawiali się nad
wyborem kolejnej partnerki, zaniemówili, kiedy zobaczyli Zię.
Miała ona na sobie suknię, którą dostarczono do domu
Oketiamptonów w ostatniej chwili, ale na szczęście nie wymagała
wielu poprawek. Była biała, bo takiego koloru oczekiwano od
debiutantki. Duży dekolt ozdabiały kwiaty z diamentami w środku.
Tak samo wykończona była tiurniura i brzeg spódnicy, tak że Zia
lśniła przy każdym swoim ruchu.
Markiza pożyczyła Zii kilka diamentowych gwiazdek, które
zręczny fryzjer wpiął dziewczynie we włosy. Każdemu mężczyźnie,
który na nią spojrzał, wydawało się, że w jej oczach lśnią diamenty,
równie oślepiające jak te, które błyszczały w jej lokach.
Przed wyjściem na bal markiz przyznał, że nigdy nie widział tak
uroczej dziewczyny i że miał dotąd zupełnie inne wyobrażenie o tak
młodych osobach. Pomysł Harry'ego, by poślubił Zię, uważał jednak
za niedorzeczny. Daleki był od takiego zamiaru. Ale wcześniej,
podczas ubierania się na kolację stwierdził, że przyjaciel całkiem
sprytnie to wymyślił.
Jedynym sposobem na położenie kresu plotkom rozsiewanym
przez Yasmin byłoby powiadomienie wszystkich, że się żeni. Gdyby
ogłosił swoje zaręczyny, dalsze kłamstwa Yasmin, że urodzi jego
dziecko, byłyby bezowocne. Wątpliwe, żeby w takich okolicznościach
ktokolwiek jej uwierzył. Zresztą zawsze obwiniano kobietę, gdy
wpadła w tego rodzaju tarapaty.
Cały towarzyski światek oczekiwał od markiza, że wcześniej czy
później wybierze sobie żonę, która stanie się ozdobą wyższych sfer
tak jak kiedyś jego babka i matka. Jednak markiz był wystarczająco
inteligentny, by wiedzieć, że Yasmin może sprawić mu wiele
kłopotów, jeśli nie odeprze jej oskarżeń. Harry miał rację, że jedynym
wyjściem z tej sytuacji jest małżeństwo markiza z inną kobietą.
Chociaż markiz z zasady nie tańczył, jak tylko pojawił się z Zią w
sali balowej, poprosił ją do tańca. Lord Fane właśnie szedł przez salę
w kierunku Zii, a do ich spotkania Okehampton nie chciał dopuścić.
— To takie ekscytujące! — powiedziała dziewczyna, gdy
poruszali się w takt romantycznej muzyki walca.
Nie rozumiała, dlaczego czuje lekki dreszcz przebiegający przez
jej pierś — to markiz był tak blisko niej i trzymał ją w ramionach.
— Wiedziałem, że ci się spodoba — odezwał się Okehampton. —
Ale pamiętaj, że wolno ci zatańczyć tylko raz z tym samym
mężczyzną, po każdym tańcu wrócisz do mojej babki i usiądziesz
obok niej.
— Za oknem widać bajkowe światła w ogrodzie — zauważyła
Zia.
Zupełnie bezwiednie markiz mocniej ścisnął na chwilę wąską talię
dziewczyny.
— O, nie! — powiedział stanowczo. — Nie wyjdziesz z nikim do
ogrodu — rozumiesz?
— Oczywiście, że rozumiem, co pan do mnie mówi, ale
niepotrzebnie jest pan taki srogi! — Mówiąc to, uśmiechnęła się do
markiza, który poczuł, że zareagował zbyt gwałtownie.
— Nie chcę, żebyś zdobyła złą reputację na swym pierwszym
balu! — wyjaśnił.
— Pańska babcia powiedziała mi, jak mam się zachowywać —
odrzekła Zia — i obiecałam jej, że będę posłuszna.
— Mam nadzieję, że dotrzymasz obietnicy.
— To może być trudne, jeśli któryś z moich partnerów będzie
bardzo... przekonywający!
Przez chwilę markiz patrzył groźnie na Zię, ale po chwili zdał
sobie sprawę, że dziewczyna drażni się z nim.
— Na miłość boską Zio, bądź rozsądna! — poprosił. — Musisz
był świadoma, że dopiero co przybyłaś do Londynu, że jesteś moją
podopieczną i że wszyscy cię obserwują.
— Naprawdę? — zdziwiła się Zia i zmieniła temat. — Jakie to
szczęście, że znalazłyśmy tę piękną suknię! — Tu zniżyła głos i
powiedziała: — Pańska babcia wyjawiła mi, ale nie mogę o tym
nikomu mówić, że ta suknia była zamówiona jako suknia ślubna dla
hiszpańskiej księżniczki, a teraz szwaczki będą siedziały całą noc, by
uszyć dla niej następną!
— Przypuszczam, że dobrze im za to zapłacą! — odparł cynicznie
markiz, ale zauważył, że Zia go nie słucha.
Rozglądała się po sali, a po chwili wyszeptała tak, że tylko markiz
ją słyszał:
— Obserwują nas! Ale sądzę, że nie tylko z powodu mojej sukni,
lecz ponieważ... pan tańczy z kimś tak mało ważnym jak ja!
— Kto ci o mnie opowiadał? — zapytał markiz.
Zia zaśmiała się.
— Pańska babcia, ochmistrzyni, wszystkie pokojówki, które się
mną zajmują, i kapitan Blessington!
— Co mówił Harry? — ostro zapytał markiz.
— Tego nie powiem, bo jestem pewna, że stanie się pan próżny
— odpowiedziała Zia — ale naprawdę... zdaję sobie sprawę, że to
wielki zaszczyt dla mnie, iż jestem pańską podopieczną.
Markiz nic na to nie odpowiedział i kiedy skończył się taniec,
zaprowadził Zię do babki. Wcześniej planował, że pójdzie do sali gier,
ale teraz stwierdził, że musi zostać i patrzeć, co robi Zia.
Rzeczywiście dziewczyna miała szalone powodzenie. Markiz
zauważył, że niemal każdy kawaler usiłował wpisać się w jej notesik
balowy, ale było więcej chętnych niż tańców. Zdziwił się, że w
przeciwieństwie do innych debiutantek, a było ich sporo na balu, Zia
rozmawiała i śmiała się ze swoimi partnerami podczas tańca.
Najwidoczniej komplementy jej nie onieśmielały.
W drodze powrotnej do domu, siedząc w powozie obok markiza i
jego babki, Zia powiedziała:
— Dziękuję... bardzo dziękuję. To był najwspanialszy wieczór w
moim życiu!
— Bezwarunkowo miałaś wielkie powodzenie, moja droga! —
odpowiedziała starsza pani. — Jestem całkiem pewna, że jutro
dostaniemy mnóstwo zaproszeń na podobne bale i na wiele innych
przyjęć.
— Wprost wierzyć mi się nie chce, że to wszystko dzieje się
naprawdę! — półgłosem powiedziała Zia. — Jeszcze do niedawna
zastanawiałam się, jak mogłabym... umrzeć.
— Obiecałaś, że przestaniesz o tym myśleć — powiedział markiz.
— Cóż ja na to poradzę... teraz wydaje mi się, że znalazłam się w
świecie, który jest jak... Niebo.
— I mam nadzieję, że o tym będziesz myśleć — wtrąciła markiza.
— Czy pani wie! — wykrzyknęła Zia — że trzej dżentelmeni
pytali się, czy mogą mnie jutro odwiedzić i że chcą porozmawiać
tylko ze mną!
Babka zerknęła na swojego wnuka i w świetle latarni zobaczyła,
że jest nachmurzony.
— Jeśli któryś z nich ci się oświadczy — powiedział ostro — nie
wolno ci przyjmować oświadczyn. Ja muszę wyrazić zgodę!
— Chcą się oświadczać? — ze zdziwieniem zapytała Zia. — Ale
dlaczego mieliby to robić?
— Musisz pamiętać — powiedział stanowczo markiz — że
posiadasz ogromny majątek!
Zapadła cisza, a po chwili Zia odezwała się cichutko:
— Nigdy o tym... nie myślałam. Czy dlatego tylu kawalerów
chciało dziś ze mną tańczyć?
— Oczywiście, że nie! — zaprzeczyła szybko markiza. —
Niewątpliwie byłaś najpiękniejszą i najlepiej ubraną dziewczyną na
sali, i dlatego prosili cię do tańca. Moj wnuk chciał powiedzieć, że
małżeństwo to całkiem inna sprawa niż taniec dwojga ludzi na sali
balowej.
— Oczywiście — przyznała Zia — ale nie wierzę, żeby
jakikolwiek mężczyzna chciał poślubić dziewczynę, którą widział
tylko raz.
Babka ponownie spojrzała na wnuka.
— Sądzę, że będziesz tak zajęta robieniem zakupów, iż nie
starczy ci czasu na spotkania z tymi lekkoduchami — powiedział
powoli Okehampton. — Powiem służącym, żeby ich odprawiali.
— O, nie, proszę pozwolić mi wysłuchać oświadczyn! —
krzyknęła Zia. — Często zastanawiałam się, co mężczyzna mówi w
takiej sytuacji i czy rzeczywiście pada na kolana, tak jak to czytałam
w powieściach!
Markiza roześmiała się.
— Nie możesz być zbyt surowym opiekunem, Rayburnie —
zwróciła się do wnuka. — Pamiętam moje pierwsze oświadczyny:
prosił o moją rękę starszawy pułkownik, przyjaciel mego ojca, był tak
przejęty, że trzęsły mu się wąsy, a mnie chciało się śmiać!
Markiz nic nie odpowiedział, a babka dodała:
— Zia musi nauczyć się sama kierować swoimi sprawami. Musi
umieć powiedzieć „nie" w taki sposób, żeby mężczyzna nie miał
żadnych złudzeń.
Kiedy to mówiła, powóz zatrzymał się przy domu Okehamptonów
i markiz, który siedział przy drzwiczkach, wysiadł pierwszy. Był
wyraźnie niezadowolony.
Siostra Marta usłyszała, jak ktoś otwiera drzwi jej sypialni.
Odwróciwszy się od okna, zobaczyła ze zdziwieniem, że to Zia.
— Już nie śpisz! — wykrzyknęła. — Późno wczoraj wróciłaś i
pomyślałam, że będziesz spać aż do obiadu!
— Tego spodziewała się też babcia markiza — odpowiedziała Zia
— ale jestem zbyt przejęta, by spać. Chciałam opowiedzieć ci o balu!
— Nie mogę się doczekać — powiedziała siostra Marta — ale
najpierw muszę ci coś wyznać.
— Wyznać? — Zia spojrzała na nią z zaciekawieniem.
— Ostatniej nocy myślałam o tym i modliłam się, żebym była
wystarczająco odważna, by powiedzieć ci prawdę.
— Jaką prawdę? — zapytała Zia.
— Skłamałam... — powiedziała siostra Marta żałosnym tonem.
— Nie rozumiem.
— Nie mogę dalej udawać! Nie jestem zakonnicą. Udawałam,
kiedy ojciec Proteus przyszedł do klasztoru.
— To wszystko? — zapytała Zia. — No cóż, myślę, że postąpiłaś
bardzo rozsądnie.
— Naprawdę tak myślisz? Nie jesteś oburzona?
— Oczywiście, że nie!
— Kiedy on się pojawił i powiedział, że przejmuje klasztor,
bałam się, że odeśle mnie jak te biedne staruszki.
— Na pewno by tak zrobił! — powiedziała Zia.
— Nie miałam dokąd pójść. Ojciec Anthony zgodził się, żebym
została. Śluby zakonne miałam złożyć dopiero po skończeniu
dwudziestu jeden lat.
— Więc pomyślałaś, że ojciec Proteus zostawi cię w spokoju, jeśli
uwierzy, że jesteś zakonnicą.
— To było kłamstwo... i teraz tego się wstydzę — powiedziała
Marta. — Po prostu nałożyłam kornet i welon jednej z zakonnic
przykutej do łóżka. — Załkała: — Potem wszyscy wołali na mnie
„siostro Marto", więc czasami zapominałam, że jestem tylko brzydką,
nikomu niepotrzebną Martą.
— Nie wolno ci tak mówić! — krzyknęła na nią Zia. — Chcę,
żebyś zaczęła uczyć w szkole w majątku markiza.
— Kiedy on dowie się, że skłamałam, odeśle mnie — nerwowo
powiedziała Marta.
— Nie sądzę, żeby orientował się w sprawach dotyczących
zakonnic — odparła Zia. — Przypuszczam, że gdybyś była
prawdziwą zakonnicą sprawa byłaby bardziej skomplikowana, ale
teraz musisz zapomnieć o ojcu Proteusie i pomyśleć o sobie.
Marta ocierała łzy, które spływały jej po policzkach.
— Och, Zio! Jesteś dla mnie taka dobra i cudowna! Gdybym tylko
mogła zacząć wszystko od nowa.
— I tak zrobisz — powiedziała Zia i zastanowiwszy się chwilę,
zawołała: — Mam cudowny pomysł!
— Jaki?
— Jest dopiero dziewiąta, markiza nie wstanie wcześniej niż o
jedenastej. Jego lordowska mość pojechał na przejażdżkę konną. —
Marta przyglądała się Zii, która mówiła prawie do siebie: —
Pojedziemy same na zakupy! Kupię ci suknie, jakie będziesz nosiła w
szkole. Wyrzucisz ten ohydny strój, tak jak ja to zrobiłam z moim.
Marcie dech zaparło w piersiach.
— Zdejmuj to! Szybko! — zakrzyknęła Zia. — Dam ci coś do
ubrania i poślę po powóz.
Wybiegła z pokoju i po kilku minutach wróciła z suknią, jaką
kupił jej kapitan w Falmouth. Była zbyt długa dla Marty, ale
dziewczęta podwiązały ją paskiem. Zia upięła Marcie włosy, które,
umyte i zakręcone, wyglądały atrakcyjnie, a na głowę włożyła
kapelusz, także kupiony przez kapitana w Falmouth. Sama zaś wzięła
drugi, pasujący do sukni, i obie panny zbiegły po schodach.
Powóz czekał już na dole i Zia powiedziała stangretowi, żeby
zawiózł je do wielkiego magazynu, który odwiedziła wczoraj razem z
markizą. Zauważyła tam sporo sukien dla dziewcząt, które według
starszej pani nie były zbyt eleganckie. Jednak Zia zdawała sobie
sprawę, że do Marty nie pasują zbyt wyszukane rzeczy. Jeśli miała
uczyć w wiejskiej szkole, nie mogła nosić strojów, które szokowałyby
wieśniaków.
Lokaj otworzył drzwiczki powozu. Obie dziewczęta weszły do
środka i Zia podała adres sklepu, ale lokaj czekał i oglądał się na dom.
— Nikt z nami nie jedzie! — wykrzyknęła Zia.
— Jadą panienki same?
— Tylko na zakupy — odpowiedziała Zia — i nie zajmie nam to
długo.
Lokaj zamknął drzwiczki powozu, wsiadł na kozioł obok
stangreta i odjechali.
— Jesteś całkowicie pewna, że to dobry pomysł? — zapytała
Marta trochę nerwowo. — Dziwnie się czuję w tej sukni.
— Wyglądasz bardzo ładnie — zapewniła ją Zia — kiedy
sprawimy ci ubrania w twoim rozmiarze, będziesz w nich bardzo
atrakcyjna!
Marta odwróciła głowę i Zia zorientowała się, że dziewczyna
zdaje sobie sprawę ze swej brzydoty. Postanowiła dodać jej trochę
pewności siebie. „Tak się na pewno stanie, pomyślała, gdy Marta
znajdzie się pomiędzy dziećmi, które przestaną zważać na jej wygląd,
jeśli będzie kochającą je i wyrozumiałą nauczycielką". Aby oderwać
uwagę Marty od ponurych myśli, Zia zaczęła opowiadać jej o balu.
— Co mówili panowie, którzy tańczyli z tobą? — zapytała Marta.
— Prawili mi komplementy, rzucali „namiętne" spojrzenia, które,
prawdę mówiąc, były komiczne! — zaśmiała się Zia.
— Czy tańczyłaś z jego lordowską mością?
— Pierwszy ze mną zatańczył, a robi to bardzo dobrze! Na całej
sali balowej nie było nikogo równie przystojnego i eleganckiego!
Niemal wszystkie urocze damy w diamentach rozmawiały z nim zbyt
wylewnie, jakby to określiła moja mama.
— Muszą być w nim zakochane! —powiedziała Marta.
Zia spojrzała na nią zdziwiona.
— Tak myślisz? Przecież są zamężne! Nie pamiętam ich nazwisk.
Jedna z nich była hrabiną, inna — księżną, a trzecia, bardzo piękna,
lady Ja-kaś-tam powiedziała: „Rayburnie, kochanie, kiedy mnie
odwiedzisz?"
— Naprawdę tak powiedziała?
Zia skinęła głową.
— Z początku pomyślałam, że to chyba jakaś krewna jego
lordowskiej mości, ale on odchodząc od niej, powiedział mi: „To jest
księżna Taka-ataka i wiele osób uważa ją za najpiękniejszą kobietę w
całym Londynie!"
— I rzeczywiście taka jest?
— Chyba tak — odpowiedziała Zia. — Poczułam się przy niej
taka pospolita!
— Niemożliwe! — wykrzyknęła Marta. — Jesteś śliczna,
pokojówki mówią, że jesteś najpiękniejszą osobą, jaka kiedykolwiek
mieszkała w domu Okehamptonów!
— Naprawdę? — zainteresowała się Zia.
— Tak! Ale mówią też, że lady Yasmin, z którą często widuje się
jego lordowska mość, też jest bardzo piękna.
Zia zastanowiła się, a potem powiedziała:
— Nie sądzę, żeby kobieta o imieniu Yasmin była na balu.
— Bo ona jest teraz we Francji — wyjaśniła Marta. — Słyszałam,
jak ochmistrzyni mówiła pokojówce, która się mną zajmuje, że mąż
lady Yasmin jest bardzo chory. — Przerwała na chwilę, a potem
dodała: — Lady Caton, tak się nazywa: Yasmin Caton! I z tego, co
mówiły, wynika, że chyba jego lordowska mość jest w niej
zakochany.
Zia spojrzała na Martę. Nie przyszło jej nigdy do głowy, że
markiz mógłby być w kimś zakochany, i stwierdziła, że musiała być
bardzo głupia. Powinna zdawać sobie sprawę, że tak przystojny
mężczyzna podoba się kobietom. Nie odstępowały go przecież
poprzedniej nocy. Przypomniała sobie, że często w ten sam sposób
kobiety zachowywały się wobec jej ojca. Tak przynajmniej mówiła
matka.
— Jesteś zbyt przystojny, kochanie! — powiedziała kiedyś do
męża. — Zawsze się boję, że cię stracę!
— Co ci przychodzi do głowy? — zaśmiał się pułkownik. — Nie
ma na świecie drugiej takiej uroczej kobiety jak ty! Od chwili gdy cię
ujrzałem, zawładnęłaś moim sercem i zapewniam cię, że należy do
ciebie aż po wieczność!
Matka roześmiała się — Zia zapamiętała szczęśliwy wyraz jej
oczu — i podniosła głowę, by mąż mógł pocałować jej usta. I teraz
przypominając sobie tę scenę, Zia pomyślała, że też pragnie takiej
miłości. Wiedziała, że nigdy nie poczuje czegoś podobnego w
stosunku do młodych mężczyzn, którzy prosili ją na balu o spotkanie.
Jednocześnie stwierdziła, że była bardzo głupiutka nie
uświadamiając sobie, jak przystojny, atrakcyjny i interesujący jest
markiz. „Kiedy rozmawiałam z nim na jachcie — pomyślała — nie
myślałam o nim jak o człowieku, lecz jak o kimś podobnym do
archanioła, który zstąpił na ziemię z niebios, by wyrwać mnie z rąk
niegodziwego ojca Proteusa".
Przez chwilę zastanawiała się, co by zrobiła lady Caton, gdyby
była na jej miejscu na „Jednorożcu", ale oto powóz zajechał przed
wielki magazyn. Zia zaobserwowała zachowanie markizy, gdy były tu
poprzedniego dnia. Posłała więc po kobietę zarządzającą sklepem.
— Jestem panna Langley — oznajmiła. — Byłam tu wczoraj
razem z markizą Okehampton.
— Tak, tak, panienko, dobrze pamiętam.
— Przyprowadziłam ze sobą tę młodą damę, która jest moją
przyjaciółką. — Zia wskazała na Martę. — Chcę sprawić jej
kompletną garderobę, gdyż wszystkie swoje ubrania straciła w
wypadku i nie ma co na siebie włożyć oprócz tej sukienki, którą jej
pożyczyłam. Jak pani widzi, jest dla niej za duża.
— Mój Boże, co za katastrofa! Jestem pewna, że znajdziemy coś
odpowiedniego dla młodej damy.
— To, czego potrzebuje — powiedziała stanowczo Zia — to
skromne suknie, jakie będzie mogła nosić na wsi. Ma zamiar
zamieszkać w majątku markiza pomagając w prowadzeniu szkoły.
Z wyrazu twarzy kobiety Zia wywnioskowała, że dokładnie
zrozumiała, o jaki typ garderoby chodzi.
— Nie mamy dużo czasu — mówiła dalej Zia — i jeśli
zaopatrzymy moją przyjaciółkę w jedną czy dwie suknie, które będzie
mogła od razu nosić, to resztę rzeczy proszę przesłać jak najszybciej
do domu markiza Okehamptona.
W krótkim czasie zaopatrzono Martę w letnią suknię, ładną, ale
prostszą i nie tak szeroką jak ta, którą miała na sobie Zia. Dobrano
również kapelusz, buty i pończochy, które sprowadzono z innej części
sklepu.
Zia nie spuszczała oka z zegara. Obawiała się, że może babka
markiza zapragnąć widzieć się z nią przed obiadem. Gdy zakończyły
zakupy, zbliżało się południe. Przed sklepem czekał na nie powóz.
Zanim wyszły, kierowniczka obiecała zapakować wszystko, co
wybrały, i przesłać do domu Okehamptonów.
— Bardzo pani dziękuję! — powiedziała do niej Zia.
Kiedy wychodziły, lokaj zszedł z kozła, by otworzyć drzwiczki
powozu.
— To była wielka przyjemność, panienko, i mam nadzieję
ponownie ją tutaj ujrzeć — pożegnała je kobieta zarządzająca
sklepem.
— Przyjdę z pewnością! — uśmiechnęła się Zia.
Na dworze wiał wiatr, więc wychodząc z magazynu Zia podniosła
rękę, przytrzymując kapelusz, w ten sposób zasłoniła sobie wszystko
dokoła oprócz drogi do powozu. Weszła do środka.
Wtedy drzwiczki zamknęły się z trzaskiem i gdy Zia obejrzała się
za siebie, ze zdumieniem zobaczyła, jak Marta zatacza się i pada na
chodnik, jakby ktoś ją uderzył. Zanim spostrzegła wyraźnie, co się
stało, lokaj, który zatrzasnął za nią drzwiczki, wskoczył na kozioł i
konie ruszyły z kopyta.
Spojrzała przez szybkę nad siedzeniem i podniosła rękę, by
zapukać w okienko i powiedzieć, że zostawili Martę. Wtedy lokaj w
liberii służącego markiza odwrócił się i spojrzał na nią. Na widok
twarzy tego człowieka i blizny biegnącej od czoła aż po brew, Zia
krzyknęła z przerażenia i osunęła się na siedzenie. Jej serce biło jak
szalone ze strachu.
Lokaj, który na nią patrzył, był człowiekiem ojca Proteusa — to
był Saul!
Rozdział 6
Markiz, który cały ranek jeździł konno w towarzystwie Harry'ego,
rozstał się z nim przy Park Lane.
— Zobaczymy się wieczorem — powiedział Harry — teraz
muszę się śpieszyć, jestem umówiony na obiad z księżną!
— Będzie zirytowana, że się spóźniasz — zauważył markiz.
— Wiem — odpowiedział ponuro Harry — ale nie żałuję tak
wspaniałej przejażdżki!
Markiz uśmiechał się kłusując wolno po Park Lane w kierunku
swojego domu. Cieszył się na myśl o spotkaniu z Ziai wysłuchaniu jej
wrażeń z wczorajszego balu, podczas którego, tak jak powiedziała
jego babka, Zia bezspornie miała największe powodzenie.
Markiz uważał za rzecz niezwykłą fakt, że dziewczyna, która żyła
w takim oderwaniu od świata, wkroczyła w najbardziej wytworne
towarzystwo w Europie i natychmiast oczarowała każdego, kto ją
zobaczył. Nie była wcale nieśmiała ani nie zrobiła żadnej gafy, czego
mógłby się spodziewać po tak młodej dziewczynie. „Z pewnością jest
oryginalna", pomyślał zdając sobie sprawę, że wielu mężczyzn
zazdrości mu, iż jest jej opiekunem.
Przed frontowymi drzwiami domu Okehamptonów czekał na
markiza chłopiec stajenny. Zsiadając z konia, markiz poklepał
zwierzę, jakby dziękując mu za przejażdżkę. Wszedł do domu i ze
zdumieniem ujrzał hol wypełniony ludźmi. Był tam pan Barrett,
ochmistrzyni, stangret i lokaj, obaj dziwacznie ubrani, oraz kilka
pokojówek. Obok nich stała ładnie ubrana młoda kobieta, w której
markiz nie od razu rozpoznał siostrę Martę.
Kiedy pojawił się, wszyscy ucichli patrząc na niego w sposób,
który sprawił, że markiz domyślił się, iż stało się coś złego.
— Dlaczego wszyscy tu jesteście? — zwrócił się do pana
Barretta.
— Dzięki Bogu, że pan wrócił, milordzie! — Wykrzyknął
sekretarz.
— O co chodzi? — zapytał markiz.
— Panna Zia została porwana!
Przez chwilę markiz był zbyt zaskoczony, by coś powiedzieć.
— Kiedy i przez kogo? — zapytał, choć znał odpowiedź.
Stangret Dobson, mężczyzna w średnim wieku, który służył
jeszcze u ojca markiza i doskonale radził sobie z końmi, wysunął się z
tłumu.
— To było tak, jaśnie panie — zaczął. — To nie była moja wina,
ani Bena...
— Może byś zaczął od początku — poprosił go markiz.
Panował nad głosem i wydawało się, że jest spokojny. Zarazem
rósł jego gniew, gdyż zdawał sobie sprawę, że nie wszystkie jego
polecenia zostały wykonane.
— Sądzę, że powinien pan wiedzieć — przerwał stangretowi pan
Barrett — iż panna Zia opuściła dom dziś rano zaraz po godzinie
dziewiątej, zabierając ze sobą siostrę Martę.
Mówiąc to, zerknął na dziewczynę, która stała obok niego,
przykładając chusteczkę do oczu.
— Kto jeszcze pojechał z wami? — zapytał ją markiz.
— Nikt, milordzie.
— Dokąd pojechałyście?
Marta odjęła chusteczkę od oczu i powiedziała:
— Zia przyszła do mojej sypialni... i kiedy przyznałam się, że nie
jestem...
zakonnicą,
zaproponowała,
że
pojedziemy
kupić
odpowiednie ubranie, w którym mogłabym uczyć w szkole...
Dziewczyna szlochała, więc mówiła bardzo chaotycznie, ale
markiz zrozumiał wszystko.
— Tak więc jednym z moich powozów pojechałyście same na
zakupy?
— T-tak, milordzie... a potem... Saul ją... porwał!
Jakby nie rozumiejąc, markiz spojrzał na Dobsona, a ten
pośpieszył z dalszymi wyjaśnieniami:
— Kiedy dojechaliśmy do magazynu, jaśnie panie, panienka Zia
powiedziała, że będzie tam z pół godzinki, więc zabrałem powóz w
cień pod drzewami na placu, za Bond Street. — Markiz skinął głową
na znak, że rozumie, a Dobson opowiadał dalej: — Ben i ja żeśmy
siedzieli i rozmawiali w cieniu, a tu raptem jacyś dwaj ludzie ściągnęli
nas z kozła. Jeden z nich to miał bliznę na twarzy.
— To był Saul! — krzyknęła Marta. — To on mnie uderzył, kiedy
wsiadałam do powozu!
Markiz nie zwrócił uwagi na słowa Marty i powiedział do
Dobsona:
— Po tym, jak wyciągnęli was z powozu, co zrobili?
— Zabrali nasze płaszcze i kapelusze, jaśnie panie, a potem
przywiązali nas do drzewa i odjechali powozem!
To wszystko wydawało się tak niewiarygodne, że przez chwilę
markiz tylko patrzył na stangreta i nic nie mówił. Nagle Marta, jakby
czując, że musi powiedzieć, co stało się dalej, przybliżyła się do
markiza.
— Wyszłyśmy ze sklepu i Zia wsiadła do powozu, ale kiedy ja
miałam zrobić to samo, Saul uderzył mnie tak mocno, że upadłam...
potem wskoczył na kozioł... i odjechali. — Marta zalała się łzami. —
Ojciec Proteus znowu ją ma! Och, niech pan ją ratuje, milordzie...
Markiz popatrzył na osoby zgromadzone w holu.
— Czy ktoś ma coś do dodania? — zapytał.
Nikt nie odpowiedział, więc pan Barrett odezwał się:
— Sądzę, że to wszystko, co wiemy, milordzie.
— Dobrze! — powiedział markiz. — Chodź ze mną, Barrett.
Zastanowimy się, co robić. Wszyscy pozostali mogą powrócić do
swoich zajęć.
Odszedł w kierunku gabinetu, a pan Barrett podążył za nim.
Kiedy sekretarz zamknął drzwi, markiz zapytał:
— Czy powiadomiono o wypadku moją babkę?
— Tak, milordzie. Bardzo się zdenerwowała i dlatego została w
łóżku.
— Przynajmniej ona jest rozsądna! — odparł markiz i usiadł za
biurkiem. — No więc, Barrett, co zrobimy?
— Naprawdę nie mam pojęcia, milordzie — odpowiedział pan
Barrett. — Może zawiadomić policję?
— Wtedy cała historia niewątpliwie dostanie się do gazet —
odrzekł markiz po chwili milczenia.
Pan Barrett milczał, a markiz patrzył przed siebie, myśląc z
wściekłością, że Zii grozi poważne niebezpieczeństwo. Wiedział, że
musi znaleźć sposób, by ją uratować. Wstał i podszedł do okna.
Spoglądając tępym wzrokiem na słońce poczuł, jakby cały świat
niespodziewanie zwalił mu się na głowę.
Dlaczego nie przewidział, że Proteus nie zrezygnuje z pieniędzy
Zii? Teraz był pewien, że zażąda ogromnego okupu za uwolnienie
dziewczyny. Okehampton wiedział, że musi czekać na list, w którym
Proteus poda swoje warunki. Ale każdy nerw jego ciała domagał się
uratowania dziewczyny, zanim wycierpi ona jeszcze więcej.
„Dlaczego nie przewidziałem, że to może się zdarzyć?" — pytał
siebie, czując, jak narasta w nim gniew. Zdawał sobie sprawę, że
Londyn jest ogromnym miastem i że jeśli Proteus zamierzał ukryć Zię
do czasu otrzymania pieniędzy, nikt by jej nie odnalazł. Markiz
zakładał, że zdemaskowany Proteus nie zniknie już za murami
żadnego klasztoru, ale przypuszczał, że może ukryć dziewczynę w
miejscu niedostępnym dla większości ludzi. Myślał o tym
intensywnie, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Zdawał sobie
sprawę, że nawet jeśliby znaleziono po pewnym czasie konie i powóz,
Proteus zadbałby o to, by dalszy ślad był dobrze zatarty.
W głosie markiza pojawiła się nutka rozpaczy, kiedy po dłuższej
chwili milczenia powiedział:
— Przecież musi być jakieś wyjście!
— W rzeczy samej, milordzie — odrzekł pan Barrett. — Może
powinniśmy wynająć detektywa albo nawet kilku.
— Niewątpliwie wcześniej czy później wkroczy policja — odparł
markiz — ale nie chcę rozgłosu, dopóki Zia nie znajdzie się
bezpieczna w domu.
Pan Barrett uświadomił sobie, że jeśli Proteus zorientuje się, iż
policja jest na jego tropie, może w desperacji albo z zemsty zabić
swojego więźnia. Znowu zaległa cisza. Markiz zaczął nawet modlić
się, żeby jakimś cudem dowiedział się, dokąd zabrano Zię.
Nagle otworzyły się drzwi.
— Jest tu jakiś człowiek, jaśnie panie, z „Jednorożca" —
powiedział lokaj. — Nazywa się Winton i chce się widzieć z waszą
lordowską mością. Zdaje mi się, że to dotyczy panny Zii!
Markiz odwrócił się szybko.
— Winton?! — wykrzyknął. — Wpuść go!
Czekając, spojrzał pytająco na Barretta. Czy możliwe, by Winton
mógł coś wiedzieć? Kiedy markiz opuszczał jacht, wydał polecenie,
żeby „Jednorożec" płynął dalej do Greenwich, gdzie miał czekać,
dopóki znowu nie będzie potrzebny.
Po paru minutach, ktore zdawały się ciągnąć w nieskończoność,
Winton wszedł do gabinetu. Miał na sobie mundur, a w dłoni ściskał
czapkę. Wyglądał na nieco onieśmielonego, ale gdy zobaczył markiza,
powitał go z szacunkiem, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.
— Rozumiem, że masz dla mnie jakieś wiadomości! — zwrócił
się do niego markiz, który nie chciał tracić czasu.
— Tak jest, jaśnie panie! — odpowiedział Winton. — Chodzi o
pannę Langley.
Markiz odetchnął głęboko, podszedł do biurka i wskazując
krzesło stojące po drugiej stronie, powiedział:
— Słucham? Co masz mi do powiedzenia?
— No, to jest tak, jaśnie panie — odpowiedział Winton, siadając
na brzegu krzesła. — Kiedy wasza lordowska mość nas opuścił,
ruszyliśmy „Jednorożcem" w dół rzeki, ale kapitan potrzebował jakieś
rzeczy, no więc posłał po nie na brzeg. Potrzebowaliśmy też trochę
farby, bo, wasza lordowska mość zapewne pamięta, trzeba było
zamalować miejsca na prawej burcie, te zadrapane.
— Tak, pamiętam — przytaknął markiz i tylko dzięki ogromnemu
wysiłkowi opanował się i nie krzyknął na Wintona, by przeszedł do
sedna sprawy.
— No więc, byłem na pokładzie, jaśnie panie — ciągnął Winton
— i przyglądałem się urwisom, jak się bawiły, dokuczając sobie,
kiedy zauważyłem mężczyznę, którego wcześniej widziałem.
— Kto to był? — zapytał markiz. — I gdzie go widziałeś?
— W tym klasztorze, do którego mnie jaśnie pan zabrał.
— Jesteś pewien, że tam go widziałeś?
— Tak, jaśnie panie. Widziałem, jak patrzył przez okno.
Wyglądał trochę dziwnie, bo na czole miał bliznę, ciągnęła mu się aż
do brwi, słowo daję!
— To ten! — wykrzyknął markiz. — Nazywa się Saul.
— Widziałem go też — dalej opowiadał Winton — jak wybiegał
z bramy, kiedy odjeżdżaliśmy z panienką Langley, a wasza lordowska
mość powiedział, żebym wypalił z pistoletu nad głowami tych, co nas
gonili. — Winton przerwał, by zaczerpnąć powietrza.
— I widziałeś go dzisiaj znowu na rzece? — zapytał markiz.
— Tak, jaśnie panie. On i jeszcze jeden wchodzili do łódki, a
dwóch było przy wiosłach.
— Byli w łódce! — wykrzyknął markiz.
— Tak, jaśnie panie.
— Sami?
— Nie, jaśnie panie. Mieli ze sobą kobietę. Nie widziałem jej
wyraźnie, ale...
— Szybciej! — niecierpliwił się markiz.
— Ciekawy byłem, jaśnie panie, więc zostawiłem Harpera. Jaśnie
pan zna Harpera?
— Tak, tak! Mów dalej!
— Zszedłem, żeby zobaczyć, dokąd płyną. Jak dostali się na
środek rzeki, rozpoznałem tę damę... to była panienka Langley, jaśnie
panie!
— Jesteś pewien? — wtrącił pan Barrett.
Winton odwrócił się do niego.
— Tak, sir, to na pewno. Nie miała na głowie kapelusza,
widziałem ją całkiem wyraźnie.
— Obserwowałeś ich? — zapytał markiz. — Dokąd popłynęli?
— Prosto rzeką jaśnie panie, kawałeczek w dół, a potem do łodzi
mieszkalnej.
— Jesteś pewien, że to była łódź mieszkalna?
— O tak, jaśnie panie. W tamtym miejscu rzeki jest tylko jedna,
stoi na kotwicy w krzakach. Całkiem się rozsypuje i przydałoby się ją
pomalować. Wasza lordowska mość nawet by na nią nie spojrzał!
— Łódź mieszkalna! — zawołał markiz. — I tam jest teraz panna
Langley?
— Zabrali ją na brzeg, jaśnie panie.
Markiz przyłożył rękę do głowy, jakby to miało mu pomoc w
myśleniu.
— Oddałeś mi wielką przysługę, Wintonie, za co zostaniesz
hojnie nagrodzony — powiedział. — Teraz chcę, żebyś coś zjadł, a ja
porozmawiam z panem Barrettem i zadecydujemy, jak uratować
pannę Langley.
— Ale pozwoli mi jaśnie pan wziąć w tym udział? Pan wie, że
można mi powierzyć broń...
— Dobrze — zgodził się markiz. — Tylko potrzebuję nieco
czasu, by przygotować całą akcję.
Pan Barrett zadzwonił na lokaja i prawie natychmiast otworzyły
się drzwi.
— Dopilnuj, żeby Winton dostał treściwy posiłek — markiz
wydał polecenie służącemu — i zaraz go tu przyślij.
— Tak jest, jaśnie panie!
Okehampton nie powiedział nic więcej, dopóki Winton nie
wyszedł z pokoju. Powtarzał sobie, że w niewiarygodny sposób jego
modlitwy zostały wysłuchane i cudem dowiedział się, gdzie jest Zia.
Zia bała się. Była przerażona, kiedy powóz odjechał sprzed
magazynu. Domyśliła się, że została pojmana przez ludzi Proteusa.
Zaczęła zastanawiać się, w jaki sposób wyskoczyć z powozu, ale
konie pędziły z ogromną szybkością i Zia była pewna, że próbując
wydostać się z niego, wpadłaby pod koła. Nawet gdyby się jej nic nie
stało, Saul złapałby ją, zanim zdołałaby uciec. Może nawet uderzyłby
ją tak jak Martę.
Siedziała więc w powozie wciśnięta w kąt. Stwierdziła, że była
bardzo głupia, wybierając się na zakupy z Martą bez żadnej osoby
towarzyszącej. Potem pomyślała, że nawet jeśli poszłaby z nimi
ochmistrzyni lub pokojówka, byłyby bezsilne wobec ludzi Proteusa i
nie przeszkodziłyby im w porwaniu. W jakiś niepojęty dla niej sposób
pozbyli się stangreta i lokaja markiza i prowadzili teraz powóz.
Zia w pewnej chwili uświadomiła sobie, że wjechali do
biedniejszej i brudniejszej części miasta. W przelocie ujrzała wodę i
zdała sobie sprawę, że przed nimi była Tamiza. Miała okropne
uczucie, że ojciec Proteus zamierza wywieźć ją na statku do obcego
kraju. Wtedy nikt już by jej nie odnalazł, nawet markiz.
Na wspomnienie o markizie Zię przeszedł dreszcz — tak bardzo
pragnęła, żeby ją uratował. Raz ją ocalił i Zia pamiętała ryzykowną
ucieczkę z klasztoru. To było takie ekscytujące! Myślała wtedy, że na
zawsze uwolniła się od ojca Proteusa. Jednak w głębi duszy zawsze
bała się, że nigdy się od niego nie wyzwoli. Znowu była w jego
szponach. Wiedziała, że nie zadowoli się, dopóki nie przejmie kontroli
nad jej pieniędzmi, jeśli nie wszystkimi, to przynajmniej nad dużą ich
częścią.
„Co mam robić?" — pytała siebie i modliła się do markiza, by
jeszcze raz przybył na ratunek. „Uratuj... mnie! Uratuj! — zapłakała w
głębi serca — bo... tylko ty możesz to zrobić!"
Powóz zatrzymał się i Zia zorientowała się, że są nad rzeką.
Zastanawiała się, czy byłaby w stanie uciec, gdyby wyskoczyła i
rzuciła się do Tamizy. Ojciec nauczył ją pływać, ale trudno byłoby jej
poruszać się w sukni, którą miała na sobie. Najprawdopodobniej
utonęłaby. Drzwiczki powozu otworzyły się na oścież. Zia ujrzała
Saula, który popatrzył na nią pożądliwym wzrokiem.
— Chodź! —powiedział. — Miałaś ładną przejażdżkę, nie? Teraz
zabieramy cię na wodę!
Nic oponowała. Wiedziała, że to nie ma sensu. Saul zdjął z siebie
płaszcz lokaja, który najwidoczniej zabrał służącym markiza, i wrzucił
go do powozu. Stangret, w którym Zia rozpoznała jednego ze
wspólników Proteusa o imieniu Mark, też wrzucił swoje okrycie. Obaj
zostali w samych koszulach. Wzięli Zię pod ramiona i poprowadzili ją
na brzeg rzeki. Gdy zeszli ze skarpy, dziewczyna usłyszała, jak powóz
odjeżdża. Miała nadzieję, że ktokolwiek go zabierze, zaopiekuje się
wspaniałymi końmi markiza.
Na wodzie zobaczyła łódkę, w której czekali dwaj inni ludzie
Proteusa.
— Oto ona! Czy nie wygląda fikuśniej, niż kiedy była z nami? —
powiedział do nich Saul i popchnął Zię na łódkę, a wtedy dwaj
mężczyźni, którzy już w niej siedzieli, zaczęli wiosłować.
Był silny prąd i Zia pomyślała, że może porwie ich i może będzie
miała szansę uciec, jeśli łódź się wywróci. Jednak sapiąc i dysząc
mężczyźni dopłynęli do spokojniejszego miejsca rzeki i Zia ujrzała
przycumowaną do brzegu zniszczoną łódź mieszkalną. Z początku nie
wierzyła, że to jest cel ich „podroży". Jednak kiedy porywacze
wyciągnęli ją z łódki, zorientowała się, że tu właśnie, w tej
nieprawdopodobnej kryjówce, ma zostać uwięziona.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zacząć krzyczeć i uciekać
na oślep przed siebie. Ale spojrzawszy na dziki brzeg, do którego
przycumowana była łódź, stwierdziła, że jest to odosobnione miejsce,
gdzie nie ma nadbrzeża i w związku z tym — ludzi. Gdyby krzyczała,
to kto by ją usłyszał? A nawet jeśli tak, to kto mógłby stawić czoło
Saulowi, Markowi i pozostałym dwóm mężczyznom, silnym,
brutalnym i skorym do bójki?
Zia długo się nad tym nie zastanawiała, gdyż mężczyźni wciągnęli
ją na bardzo rozklekotaną kładkę, potem na pokład, a następnie
zaprowadzili przez walące się drzwi do pomieszczenia, gdzie w fotelu
siedział ojciec Proteus, z unieruchomioną nogą a obok niego stała
butelka brandy. Na jego widok Zię przeszedł dreszcz. Wiedziała, że
jest na nią wściekły.
— Oto ona, szefie! — promiennie oznajmił Saul.
— Nie było was piekielnie długo! — z niezadowoleniem
powiedział ojciec Proteus. — Czy ktoś wie, że przywieźliście ją tutaj?
— Chyba tylko ptaki na niebie! — odpowiedział Saul. — Dixon
odprowadził konie.
— Co z nimi zrobi? — zapytał ojciec Proteus.
— Jak się nadarzy okazja, to je sprzeda, a bryczkę pośle na
złomowisko.
Zia zamknęła oczy. Pomyślała, jak markiz się zmartwi, gdy się
dowie, że jego konie, z których był tak dumny, zostały sprzedane
komuś, kto je zajeździ na śmierć albo będzie dla nich okrutny.
Ojciec Proteus spojrzał na Zię takim wzrokiem, że dziewczyna
natychmiast zaczęła myśleć o sobie.
— Ale mi narobiłaś kłopotu, dziewczyno! — krzyczał, patrząc na
nią z wściekłością. — Zapłacisz mi za to! Również i za to, że ten twój
przeklęty opiekun pogruchotał mi nogę! — Potem, jakby nie mogąc
ścierpieć widoku Zii, wrzasnął: — Zaprowadzić ją na dół i zamknąć!
Zabierzcie jej suknię i buty, na wypadek gdyby próbowała uciekać.
— To jej się nie uda! — zaśmiał się Saul i chwycił Zię za ramię,
wpijając swoje palce w jej miękką skórę. Rozkoszował się tym, że
była bezradna i przestraszona.
— Teraz słuchaj — zwrócił się do dziewczyny ojciec Proteus, jak
gdyby nagle przyszło mu coś do głowy. — Napiszesz do twojego
opiekuna, że jeśli nie zapłaci każdego pensa, jakiego zażądam, to cię
zabiję — rozumiesz?
Zia z trudem opanowała się i powiedziała wyzywająco:
— Jeśli zabijesz mnie, jak tamtą dziewczynę w klasztorze,
powieszą cię!
Ojciec Proteus roześmiał się w bardzo nieprzyjemny sposób.
— Sądzisz, że jestem taki głupi? Wrzucimy cię do Tamizy i
przytrzymamy twoją głowę, odpłyniesz z prądem i wiele mil stąd ktoś
wyciągnie z wody twoje martwe miękkie ciałko!
Zia poczuła, że zaraz zacznie krzyczeć i tylko dzięki
nadludzkiemu wysiłkowi zacisnęła usta i nic nie powiedziała.
— Zabrać ją stąd! — rozkazał ojciec Proteus. — Niedobrze mi się
robi, gdy na nią patrzę!
Saul pociągnął Zię w kierunku drzwi, a ojciec Proteusz zaryczał:
— Mark, przynieś jeszcze butelkę brandy! Ta przeklęta noga
piekielnie mnie boli!
Saul ściągnął Zię po roztrzaskanych i połamanych schodach pod
pokład łodzi, gdzie znajdowały się kajuty. Wpuścił Zię do jednej z
nich, tej która wychodziła na rzekę. Podejrzewał, że gdyby miała
kajutę od strony lądu, mogłaby próbować uciec przez okienko w
burcie. Saul stał przez chwilę i nagle popchnął dziewczynę tak silnie,
że upadła na wąskie żelazne łóżko, które stało na środku
pomieszczenia.
— Teraz dobrze się zachowuj — ostrzegł — albo dostaniesz za
swoje!
Słysząc tę groźbę, Zia instynktownie skuliła się. Saul roześmiał
się, wydając z siebie chrapliwy dźwięk, i wyszedł. Zia usłyszała, jak
przekręca klucz. Miała wrażenie, że w drzwi wprawiono nowy zamek,
by uniemożliwić jej ucieczkę. Po chwili znów usłyszała chrzęst zamka
i Saul wszedł do kajuty.
Patrząc lubieżnie na dziewczynę, krzyknął:
— Słyszałaś, co powiedział szef?! Dawaj swoje ubranie i buty!
— Kiedy je zdejmę, położę na korytarzu przed drzwiami! —
odparła Zia.
— Nieśmiała, co? — zachichotał Saul. — Pomogę ci, jeśli sama
nie możesz.
— Zaczekaj na zewnątrz! — powiedziała stanowczo Zia, patrząc
wyzywająco na mężczyznę.
Przez jedną przerażającą chwilę myślała, że ten brutalny człowiek
jej nie usłucha. Jednak Saul ociągając się wyszedł z kajuty. Zia
wiedziała, że stał pod drzwiami. Szybko, bo bała się, że może znowu
wrócić i dotknąć jej, ściągnęła swoją piękną suknię, którą włożyła
wybierając się na zakupy z Martą. Podniosła suknię z podłogi i razem
z butami podała przez lekko uchylone drzwi. Przez szparę zobaczyła
brudne dłonie Saula.
— Dostaniesz je, jak za nie zapłacisz! — powiedział z drwiną.
Zatrzasnęła drzwi, a Saul roześmiał się i znowu przekręcił klucz
w zamku. Opadła na łóżko zdrętwiała z przerażenia. Uświadomiła
sobie, że nawet markiz nie będzie w stanie jej tutaj odnaleźć. Była w
rękach człowieka, który nie zawaha się jej zabić, jeśli dzięki temu
uratuje swoją skórę.
Chciała walić w ściany, krzyczeć, ale jej szósty zmysł ostrzegł ją,
że na niewiele by to się zdało. Wiedziała, że musi być rozsądna.
Podeszła do okienka w burcie, by wyjrzeć na rzekę. Tamiza była w
tym miejscu bardzo szeroka. Po drugiej stronie rzeki było tylko
nadbrzeże, przemysłowe budynki i żadnych domów mieszkalnych.
„Nawet jeśli będę w stanie dać sygnał — myślała — to nikt go nie
zobaczy, a Saul i inni mężczyźni bez wahania zaatakują mnie, gdy się
zorientują, co robię".
Zia odeszła od okienka i usiadła na łóżku. Składało się ono ze
starego, spłowiałego materaca, w wielu miejscach dziurawego,
pokrowiec również był porwany i poplamiony. Na wierzchu leżały
dwa cienkie koce, także niezbyt czyste. Poza tym kajuta była pusta i
wyglądało na to, że od dawna nikt jej nie zajmował.
„Mogłabym tu umrzeć i nikt by się o tym nie dowiedział!" —
pomyślała Zia. Nagle przyszło jej do głowy, że przynajmniej rodzice
patrzą na nią z góry i że cokolwiek się stanie, nie zapomną o niej.
— Pomóż mi... tato — modliła się. — Byłeś w tylu
niebezpiecznych sytuacjach w swoim życiu... a teraz mnie się to
przydarzyło!
I znowu Zia pomyślała, że jedyną osobą, która mogłaby się tu
pojawić, jest markiz. Uprowadził ją z klasztoru, kiedy myślała, że nie
ma dla niej żadnego ratunku. Teraz była zupełnie pewna, że jak tylko
ojciec Proteus zagarnie jej pieniądze, ona zginie w jakimś dziwnym
wypadku i nikt nie udowodni, że było to zwykłe morderstwo.
Ojciec Proteus najchętniej by ją od razu zabił za ucieczkę, za
pogruchotane kości. Najprawdopodobniej utopi ją, jak tylko dostanie
pieniądze z okupu w swoje ręce. Znowu zaczęła się modlić: do ojca,
do matki, do markiza.
— Uratujcie mnie... uratujcie... mnie!
To był płacz wychodzący nie tylko z głębi jej serca, ale i z duszy.
Późnym popołudniem, kiedy słońce już zachodziło, Zia usłyszała
kroki na korytarzu i męskie głosy, choć nie rozmawiano głośno z
obawy, by nikt na lądzie nie zwrócił na nich uwagi. Klucz zazgrzytał
w zamku i w drzwiach stanął Mark. W ręku trzymał tacę z jedzeniem
oraz kubek i spodek. Mark położył tacę na łóżku i odezwał się:
— Ojciec Proteus — chociaż on nie jest już ojcem — mówi, że
trzeba trzymać cię przy życiu, aż napiszesz ten list o forsie, no to jedz
albo któryś z nas cię nakarmi! — Czekał na odpowiedź Zii, a kiedy
dziewczyna milczała, dodał: — Dąsamy się? No to trzeba pomyśleć,
jak tu cię rozweselić.
Posłał jej spojrzenie, które przyprawiło Zię o dreszcze, a potem
wyszedł z kajuty, zamykając drzwi na klucz. Zia spojrzała na tacę.
Była zbyt przestraszona i nieszczęśliwa, by odczuwać głód. Na tacy
leżało kilka plasterków zimnego mięsa, które nie wyglądało zbyt
apetycznie na popękanym talerzu, i kawałek chleba z wiejskiego
bochenka, który musiano dopiero co upiec. Na tym samym talerzu co
mięso leżała mała kostka masła i kawałek raczej cuchnącego żółtego
sera.
W kubku było trochę kawy, która, przynajmniej ona, pachniała
aromatycznie. Zia przypomniała sobie, że w klasztorze ojciec Proteus
pił dużo kawy, więc na pewno napój nadawał się do picia. Zjadła
kawałek chleba z masłem i wypiła całą kawę. Potem postawiła tacę
przy drzwiach, tak żeby ktoś, kto po nią przyjedzie, nie musiał
wchodzić do kajuty.
Zapadł zmierzch. Chwilę później Zia usłyszała dźwięk, który z
początku ją przeraził. Zorientowała się, że to ludzie Proteusa znoszą
swojego szefa po schodach do kajuty. Ilekroć dotykali bolącej nogi,
Proteus rzucał sprośne i wulgarne przekleństwa, jakich Zia nigdy
przedtem nie słyszała.
Słuchając głosów mężczyzn odniosła wrażenie, że wszyscy wypili
sporo alkoholu. Przeraziła się, że mogą przyjść do jej kajuty, więc
niemal przestała oddychać. Wreszcie trochę się uspokoiła, słysząc ich
rozmowę.
— Teraz wiem, co zrobimy. My kładziemy się na górze, a Mark i
Mike biorą pierwszą wachtę. Potem Joseph i ja — postanowił Saul.
— Spać mi się chce! — poskarżył się Mark.
— Lepiej, żeby cię stary nie usłyszał! — odpowiedział Saul.
Joseph powiedział coś nieprzyjemnego, co rozśmieszyło
wszystkich. Potem weszli na pokład, a Zia odetchnęła z ulgą.
Postanowiła trochę się przespać. Jutro, gdy będzie pisała list z
żądaniem okupu, może uda się jej, jeśli będzie sprytna, zamieścić
jakąś wskazówkę dotyczącą miejsca, gdzie ją trzymają.
Ale zaraz pomyślała z rozpaczą że ojciec Proteus przeczyta wiele
razy wszystko, co ona napisze, by być całkowicie pewnym, że nic ich
nie zdradzi.
— Pomóż mi... tato... pomóż mi! —modliła się.
Potem znowu pomyślała o markizie. Miała wrażenie, że widzi go
takim, jakim był poprzedniej nocy: eleganckiego, przystojnego i
pełnego nieodpartego uroku dla tych wszystkich dam, które otaczały
go na balu. Wtedy przypomniała sobie ich wspólny taniec. Ileż emocji
przeżywała tańcząc z markizem, który obejmował ręką jej talię.
— Gdyby tylko był tutaj... teraz! — wyszeptała.
Jej serce zapulsowało, a przez ciało przebiegł lekki dreszcz.
Uświadomiła sobie, że go kocha i że pokochała go już wtedy, gdy
znaleźli się razem na jego jachcie.
Markiz bardzo dokładnie wszystko zaplanował. Bał się
rozpaczliwie, że jeśli coś się nie uda, to porywacze mogą skrzywdzić
Zię. Jechał nad rzekę z Wintonem w zamkniętym powozie, a cały czas
jego umysł pracował jak dobrze naoliwiona maszyna, by upewnić się,
że każdy szczegół został dobrze obmyślony.
Kiedy wszedł na pokład „Jednorożca", zawołał kapitana i załogę
do salonu. Powiedział im, co się stało i co postanowił. Potem dodał:
— Nie mamy do czynienia ze zwykłymi przestępcami, lecz z
wyjątkowo przebiegłymi ludźmi. Jedno potknięcie, jeden błąd, i nie
uda nam się uratować panny Langley.
— Zapewniam pana, milordzie — odezwał się kapitan — że
wykonamy pańskie rozkazy. Jak pan dobrze wie, kilku ludzi z załogi
służyło we flocie.
— Polegam na nich, kapitanie— powiedział markiz — tak jak na
panu. Wierzę, że pomogą mi uratować pannę Zię z rąk mężczyzn,
którzy powinni skończyć za kratkami, a ich szef na szubienicy!
Markiz przebywał na pokładzie „Jednorożca" do godziny wpół do
drugiej nad ranem. O tej godzinie wszyscy z wyjątkiem dwóch
starszych członków załogi zeszli po cichu na brzeg. Każdy był
świadom swojej roli. Wszyscy przyznali, że taki plan ataku mógł
wymyślić tylko ktoś tak inteligentny jak markiz.
Sześciu marynarzy ruszyło w górę rzeki i zatrzymało się w
pewnej odległości od łodzi mieszkalnej, poza zasięgiem wzroku
porywaczy. Zbliżali się pojedynczo, posuwając się po nie
zabudowanym terenie, pod osłoną dziko rosnących krzaków. Kiedy
byli już blisko, Winton i jeszcze jeden człowiek podczołgali się
ostrożnie i bezszelestnie, tak że dwaj mężczyźni stojący na warcie
niczego nie zauważyli.
Saul i Joseph byli nie tylko pijani, ale i bardzo senni. Tak jak im
kazano, weszli na pokład. Saul siedział z zamkniętymi oczami przy
kładce do wchodzenia na pokład. Joseph leżał na dziobie prawie
nieprzytomny z przepicia. Żaden z nich nie zorientował się, że Winton
i drugi mężczyzna przecięli liny, którymi przycumowana była łódź do
brzegu.
Skradając się wzdłuż błotnistego brzegu Tamizy, po kolana w
wodzie, czterej pozostali marynarze zaczęli spychać łódź do wody,
początkowo udało im się zrobić to tylko na kilka stop. I nagle jakby
porwał ją prąd, łódź kołysząc się odpłynęła na ponad dziesięć stop od
suchego lądu.
Wtedy Winton zawołał:
— Hej, panie! Pańska łódź płynie!
Jego głos obudził Saula, który podniósł głowę i zobaczył ciemną
postać na brzegu; przez kilka sekund nie mógł pojąć, co się dzieje.
Winton krzyknął:
— Rzuć nam linę, to przyciągniemy łódkę!
Jednocześnie stanęli przy nim dwaj marynarze, a krzyki Saula o
pomoc sprowadziły na pokład Marka, Josepha i Jacoba. W
ciemnościach nikt nie zauważył, że marynarze ociekali wodą od pasa
w dół. Ludzie Proteusa byli pochłonięci rzucaniem na brzeg lin, które
leżały na rufie łodzi. Ani Wintonowi, ani dwom innym mężczyznom,
którzy z nim byli, nie udawało się ich złapać, wyślizgiwały się im z
rąk i trzeba było rzucać je raz za razem.
Do Wintona dołączyło jeszcze trzech ludzi, ale oni również jakoś
ich nie łapali. Krzyki mężczyzn: „Hej, łap!", „Uważaj!", „Jeszcze
raz!" wypełniały powietrze. Podpływając z drugiej strony do łodzi,
markiz był całkowicie pewien, że nikt go nie zauważy. Przypuszczał,
że Zia jest zamknięta w jednej z kajut i nie tracił czasu na zaglądanie
przez okienka w burcie.
Ze zręcznością sportowca wdrapał się po ścianie rozklekotanej
łodzi na pokład. Nie było tam nikogo. Podszedł do drzwi po
przeciwnej stronie, z której dochodziły krzyki mężczyzn, i zsunął się
po kładce pod pokład. Choć było ciemno, widział drzwi od kajut,
dzięki światłom zostawionym w salonie. Dotknął ręką pierwszych, do
których podszedł. Nie były zamknięte. Odsunął się szybko.
Usłyszał, jak ktoś woła z jednej z kajut i rozpoznał głos ojca
Proteusa. Szef bandy wzywał jednego ze swoich ludzi, żeby przyszedł
do niego i powiedział mu, co się dzieje. Raptem ręka markiza
napotkała solidny zamek i klucz. Markiz wiedział, że znalazł to, czego
szukał. Obrócił klucz i otworzył drzwi.
Zia, rozbudzona przez cały ten hałas, siedziała na łóżku oparta o
ścianę kajuty. Przez chwilę myślała, że wszedł Saul. Była tak
wystraszona, że chociaż otworzyła usta, by krzyczeć, nie mogła
wydać z siebie żadnego dźwięku. Nagle instynkt podpowiedział jej,
kogo ma przed sobą. Markiz wyciągnął rękę, a ona podbiegła i
zarzuciła mu ręce na szyję jak dziecko, które boi się ciemności.
— To... ty...! — szepnęła.
Aby stłumić niepotrzebne słowa, usta markiza przywarły do jej
warg. Kiedy ją całował, Zia poczuła, jakby niebo otworzyło się i
światło okryło ich oboje. Wydawało się, że jej całe ciało powraca do
życia. Markiz podniósł ją i zaczął wnosić na górę po schodkach na
pokład. A ona, przytulona do niego, uświadomiła sobie, że jest
całkiem przemoczony. Wtedy domyśliła się, w jaki sposób dotarł na
łódź.
— Jesteś całkowicie bezpieczna — wyszeptał. — Na dole czeka
łódka.
Kiedy spuszczał dziewczynę z pokładu, wyciągnęły się silne ręce,
by ją chwycić. W łódce czekało trzech marynarzy. Markiz usiadł na
rufie przy Zii i mocno ją objął, a ona, czując się tak, jakby była w
niebie, schowała twarz na jego mokrym ramieniu.
Płynęli w milczeniu. Dopiero gdy byli w połowie Tamizy, markiz
odezwał się:
— Jesteś bezpieczna! Już nigdy coś takiego się nie powtórzy!
Zia nie odpowiedziała, ale markiz poczuł, że cała drży. Wtedy
przyrzekł sobie, że będzie ją chronił, zapewni jej bezpieczeństwo,
będzie kochał do końca życia.
„Jak mogłem być takim głupcem, żeby ją stracić?" — pytanie to
zadawał sobie z tysiąc razy, kiedy razem z załogą czekał na
rozpoczęcie akcji. Odniosł zwycięstwo, ale liczyło się teraz tylko to,
że miał przy sobie Zię.
Rozdział 7
Kiedy łódka dopłynęła do brzegu, nieoczekiwanie chmury, które
były na niebie, oddaliły się, odsłaniając księżyc. Markiz wziął Zię na
ręce, wyniósł na ląd i obejrzał się. Parę minut wcześniej widział łódź
mieszkalną, unoszącą się na wodzie prawie na samym środku rzeki.
Przechylała się mocno i rufa wypełniała się wodą.
Zgodnie z rozkazami markiza, kiedy odpływał z Zią na swojej
łódce, marynarze zrobili dziurę w burcie dokładnie pod poziomem
wody. Nie było to trudne zadanie, gdyż cała stara łódź była bardzo
zmurszała. Teraz widział, że rufa nabiera wody. Zapewne już
dostawała się do kajuty, w której był Proteus.
Na nadbrzeżu pojawili się marynarze z „Jednorożca", a czterej
mężczyźni z bandy Proteusa wyskoczyli za burtę i walczyli z falami,
by dopłynąć do brzegu. Dwóch z nich wyszło z wody i natychmiast
zostali pochwyceni przez ludzi markiza. Pozostali dwaj mieli
trudności z wydostaniem się na brzeg i markiz podejrzewał, że nie
umieli pływać. „Dobrze byłoby, gdyby utonęli tak jak ojciec Proteus"
— pomyślał Okehampton. — Uniknęliby sprawy sądowej, jaka
zostanie przeciwko nim wytoczona.
Na brzegu czekał na nich powóz. Markiz, umieściwszy Zię na
siedzeniu, stał przez chwilę patrząc na zanurzającą się w wodzie łódź.
Wyraźnie tonęła. Wiedział, że nie minie więcej niż pięć minut, a
całkowicie pogrąży się w Tamizie. To oznaczało, że Proteus już nigdy
nie będzie zagrażał Zii.
Markiz wszedł do powozu. Kiedy lokaj położył mu na kolanach
pled, zauważył, że dziewczyna skrzyżowała ręce na piersiach. Wtedy
dopiero zorientował się, że ma ona na sobie tylko jedwabną koszulkę i
sztywną halkę, i bardzo delikatnie otulił ją pledem. Kiedy powóz
ruszył z miejsca, dziewczyna spojrzała na markiza i powiedziała
swoim śpiewnym głosem:
— Uratowałeś... mnie!
Markiz otoczył ją ramieniem.
— Jesteś bezpieczna, kochanie, nigdy sobie nie wybaczę, że do
tego dopuściłem.
— Modliłam się, żebyś mnie uratował... i jestem pewna, że papa
ci w tym pomógł.
— Na pewno — odrzekł markiz. — Ale teraz najważniejsze, że
jesteś bezpieczna. — Przyciągnął ją do siebie: — Obawiam się, że cię
zmoczyłem.
— To nieważne — odparła Zia. — Chcę czuć twoją obecność
tutaj.
Położyła dłoń na jego ramieniu, a markiz wyszeptał:
— Istnieje na to lepszy sposób — i zbliżył swoje usta do ust
dziewczyny.
Tego właśnie pragnęła Zia i od dawna za tym tęskniła. Kiedy byli
na łódce, pomyślała, że całując ją na łodzi, markiz chciał ją tylko
uspokoić i dodać jej odwagi. Teraz uczucie, jakiego nigdy wcześniej
nie znała, rozdzierało ją całą. Czuła, że jej miłość do markiza rośnie,
tak jak podnoszą się fale na morzu. „Kocham cię... kocham!" —
chciała powiedzieć, ale nie była w stanie wymówić ani słowa.
Markiz nie przestawał składać na jej ustach czułych, namiętnych
pocałunków, które sprawiały, że Zia miała wrażenie, iż stała się jego
częścią i nikt ich nigdy nie rozdzieli. Zdawało jej się, że zawładnęło
nimi oślepiające światło z niebios, a jego moc przyprawiała ją o
drżenie. Miała uczucie, że markiz tak samo przeżywa tę chwilę
uniesienia.
Przejechali spory kawałek drogi, zanim się odezwał:
— Możesz być zupełnie spokojna: mężczyzna, którego nazywałaś
ojcem Proteusem, utopił się!
Przez chwilę panowała cisza, bo Zia nadal była w ekstazie, ale
gdy tylko ochłonęła, zapytała szeptem:
— Nie wydostał się z łodzi?
— Nie, opadł na samo dno rzeki — powiedział markiz.
Zia wzięła głęboki oddech.
— Nie powinnam cieszyć się z tego... ale dopiero teraz, gdy on
nie żyje, przestanę się bać.
— Nigdy więcej nie będziesz się niczego obawiała — zapewnił ją
markiz. —A teraz powiedz mi, mój skarbie, kiedy wyjdziesz za mnie
za mąż?
Mijali właśnie jakieś światła i kiedy Zia podniosła głowę, markiz
zobaczył promienny wyraz twarzy dziewczyny. Oparła twarz na jego
ramieniu.
— Czy to możliwe... że chcesz mnie poślubić! — wyszeptała.
— Niczego nie pragnąłem bardziej w całym moim życiu —
odpowiedział markiz — nikt nie może mnie oskarżyć, że jestem łowcą
posagów!
— Nie myślałam o tym — powiedziała Zia — ale może znudzę
cię, może byłbyś bardziej szczęśliwy z jedną z tych pięknych dam,
które widziałam na balu.
Dopiero wtedy markiz przypomniał sobie o Yasmin i zdziwił się,
że zupełnie przestała dla niego istnieć. Wiedział, że małżeństwo z Zią
związałoby ręce tej przebiegłej kobiecie. Ale mógł szczerze przysiąc
— choć może nikt by mu nie uwierzył — że nie dlatego pragnął
uratować Zię, by rozwiązać swoje własne problemy.
Szczerze pragnął ją poślubić, ale nie chciał, by dowiedziała się
kiedykolwiek o kłopotliwym położeniu, w jakim się znalazł. A teraz,
ponieważ łatwiej było ją przekonać o miłości pocałunkami niż
słowami, całował swoją podopieczną, dopóki nie przybyli do domu
Okehamptonów.
Kiedy konie stanęły, Zia odezwała się:
— Jesteśmy na miejscu!
— To miejsce będzie w przyszłości twoim domem — powiedział
markiz.
Gdy lokaj otworzył drzwiczki powozu, Zia krzyknęła.
— Co się stało? — zapytał markiz.
— Zapomniałam... zapomniałam powiedzieć ci o koniach.
Człowiek o nazwisku Dixon zabrał je znad rzeki i zamierzał je...
sprzedać! — powiedziała drżącym głosem, bo wiedziała, jak bardzo ta
wiadomość zmartwi markiza. — Powóz ma zostać zabrany na...
złomowisko.
— Dziękuję, kochanie — powiedział cicho markiz i wyszedł z
powozu.
Wszedłszy do domu nie zdziwił się, że jego sekretarz czeka na
niego.
— Przywiozłem pannę Langley do domu, Barrett, i mam kilka
ważnych poleceń dla ciebie.
Pan Barrett czekał, a markiz wziął Zię na ręce.
— Zaniosę cię na górę — rzekł — bo miałaś wystarczająco dużo
wrażeń ostatniej nocy i najlepiej będzie, jeśli pójdziesz spać i
zaczniesz śnić o mnie.
Kiedy wchodził po schodach, Zia uśmiechnęła się do niego.
— Będę śnić... o tobie — powiedziała — a moje serce nie
przestanie być ci wdzięczne.
Markiz nic nie odpowiedział, tylko zaniósł ją do sypialni, gdzie
paliły się światła. Nie czekała na nich żadna pokojówka, ale markiz
wiedział, że wystarczy pociągnąć za dzwonek, a natychmiast się
zjawi. Bardzo delikatnie położył Zię na łóżku, a potem, trzymając ją
przy sobie, całował namiętnie i zaborczo.
— Jesteś moja! Jutro o wszystkim porozmawiamy!
Zia spojrzała na niego błyszczącymi oczami, a markiz pomyślał,
że żadna kobieta nie wyglądałaby bardziej uroczo i pociągająco. Z
trudem odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi. Miał na sobie tylko
koszulę i obcisłe, czarne spodnie. Nie były już mokre, ale wciąż
wilgotne.
— Proszę, natychmiast zmień ubranie! — zawołała Zia. — Boję
się, że się przeziębisz.
— Zrobię, jak mówisz — powiedział wychodząc z pokoju — i
obiecuję, że zawsze będę ci posłuszny!
Zia zaśmiała się, ponieważ to ona chciała go słuchać. Zanim
pociągnęła za dzwonek, by przywołać pokojówkę, uklękła obok łóżka.
Żarliwie dziękowała Bogu za ocalenie.
Zasnęła mając nadzieję, że godziny, jakie pozostały do świtu,
szybko miną i niedługo znowu zobaczy markiza. W rzeczywistości
spała spokojnie aż do południa. Kiedy obudziła się, zadzwoniła, by
przyniesiono jej śniadanie, ale zanim je otrzymała, do pokoju weszła
Marta.
— Wróciłaś! Dzięki Bogu, że już jesteś z nami! — wykrzyknęła.
— Och, Zio, wszyscy tak się baliśmy o ciebie!
— Jestem bezpieczna dzięki jego lordowskiej mości —
uśmiechnęła się Zia. — Ale ja też się bardzo bałam, Marto!
— Wyobrażam sobie! Dostaliśmy surowe polecenie od jego
lordowskiej mości, żeby z nikim na ten temat nie rozmawiać.
Zia zdziwiła się, ale kiedy to przemyślała, stwierdziła, że markiz
postąpił bardzo mądrze. Gdyby mówiono w domu o wydarzeniach z
poprzedniej nocy, na pewno wkrótce plotkowaliby o tym znajomi
markiza, a cała historia mogłaby się pojawić w gazetach. „Ojciec
Proteus nie żyje! — pomyślała Zia — i im szybciej wszyscy zapomną
o nim... tym lepiej!"
Marta zaczęła opowiadać Zii, jak bardzo wszyscy byli
zdenerwowani i jak Dobson rozpaczał nad stratą koni.
— Ale słyszałam od pana Barretta — mówiła — że już je
odnaleziono i przyprowadzono do stajni.
— Ach, jak to dobrze! — ucieszyła się Zia. — Nie mogłabym
znieść myśli, że takie wspaniałe zwierzęta mogą zostać skrzywdzone
łub sprzedane komuś, kto byłby dla nich okrutny.
— Więc i one też są bezpieczne — uśmiechnęła się Marta. — A
pan Barrett myśli o zabraniu mnie na wieś w przyszłym tygodniu,
żebym spotkała się z nauczycielką która uczy w szkole.
Marta była tym ogromnie przejęta, więc Zia zmieniła temat i
dziewczęta zaczęły rozmawiać o przyszłości Marty i jej nowych
sukniach.
Jednakże tak naprawdę to Zia pragnęła jedynie zobaczyć się z
markizem, więc kiedy Marta wyszła, szybko się ubrała i zbiegła na
dół. Zastała go samego w gabinecie. Gdy otworzyła drzwi, markiz
podniósł się zza biurka i wyciągnął ręce. Zia podbiegła do niego, a on
przyciągnął ją do siebie i całował, dopóki obojgu nie zabrakło tchu.
— Bałem się, że możesz znowu zniknąć! — powiedział cicho.
— Nie, jestem tutaj, ale kiedy się obudziłam, byłam pewna, że
śnię.
Markiz ponownie pocałował Zię, a potem podszedł do sofy, na
której oboje usiedli.
— Poczyniłem pewne kroki dotyczące naszego ślubu —
powiedział. — Po pierwsze, spotkałem się z arcybiskupem w pałacu
Lambeth*. — Zia spojrzała na markiza ze zdziwieniem, więc
wyjaśnił: — Otrzymałem od niego indult, co oznacza, moje kochanie,
że możemy pojechać jutro na wieś do zamku i pobrać się zaraz po
przyjeździe.
— Pobrać się! — wyszeptała Zia.
* Pałac Lambeth — oficjalna siedziba w Londynie arcybiskupa
Canterbury, głowy kościoła anglikańskiego. (Przyp. tłum.)
— Pragnę, żebyś była ze mną w dzień i w nocy — powiedział
markiz, podkreślając ostatnie słowo.
Zia zarumieniła się, a markiz pomyślał, że wygląda tak pięknie
jak zorza poranna na niebie.
— Nie zamierzam czekać ani chwili dłużej — powiedział. —
Zdarzają ci się tak nieoczekiwane i wyjątkowe rzeczy, że nie będę
ryzykować!
— Chcę cię poślubić, chcę być... twoją żoną — wyszeptała Zia.
— To będzie dla mnie coś naprawdę... cudownego!
— I dla mnie! — zapewnił dziewczynę markiz, ponownie ją
całując.
Nagle odsunęli się od siebie pośpiesznie, bo drzwi otworzyły się i
wszedł Harry.
— Dzień dobry! —zawołał pogodnie. — Co się u was dzieje? Zia
nie pojawiła się na przyjęciu ostatniej nocy, a ty, Rayburnie, nie byłeś
na konnej przejażdżce dziś rano!
— Przepraszam, Harry — powiedział markiz — ale faktycznie
byłem bardzo zajęty. Jednak najpierw musisz mi pogratulować,
ponieważ Zia obiecała zostać moją żoną!
— Od lat nie słyszałem tak dobrej wiadomości! — wykrzyknął
Harry. — Gratulacje, staruszku! Można pocałować przyszłą pannę
młodą?
— Tylko ten jeden raz — zgodził się niechętnie Okehampton. —
Mam nadzieję, że nie wejdzie ci to w nawyk!
Harry roześmiał się i ucałował Zię w obydwa policzki. Potem,
jakby nie mogąc się powstrzymać, markiz odezwał się:
— Powiemy ci, co się stało, ale nie wolno ci pisnąć nikomu ani
słowa!
— Wiedziałem, że coś się dzieje! — powiedział Harry. — Daj mi
szampana, bym pokrzepił się, zanim zamienię się w słuch.
Usadowił się w fotelu z kieliszkiem szampana w dłoni i słuchał
opowieści o porwaniu i odbiciu Zii. Dopiero kiedy markiz skończył,
Harry uświadomił sobie, że nie tknął szampana, i wykrzyknął:
— Nie mogę w to uwierzyć! Żałuję tylko, że nie brałem udziału w
tej akcji!
— Dziś rano byłem na „Jednorożcu" — zauważył markiz —
marynarze są bardzo dumni i zadowoleni z siebie. Trzech ludzi
zabrała policja na posterunek. — Spoglądając na Zię, dodał szybko,
by się nie denerwowała: — Człowiek, który siebie nazywał ojcem
Proteusem, utopił się tak jak Saul, w przeciwnym razie obaj zostaliby
oskarżeni o morderstwo. Pozostali będą odpowiadać za kradzież
cennych relikwi z klasztoru.
— Bardzo sprytnie! —przyznał Harry.
— Zmuszono ich do wyjawienia miejsca, gdzie ukryli łup, i za to
świętokradztwo pójdą na kilka lat do więzienia.
— W ten sposób pozbyliśmy się właściwie wszystkich, którzy
nam zagrażali... — powiedział Harry.
Oczy jego i markiza spotkały się i obaj wiedzieli, że Harry ma na
myśli Yasmin Caton. Później zasiedli do stołu i rozmawiali o
wszystkim oprócz okropności, przez jakie przeszła Zia. Po
skończonym posiłku markiz zwrócił się do Zii:
— Wciąż mam sporo rzeczy do zrobienia. Z pewnością zdajesz
sobie sprawę, kochanie, że osobą, którą musimy wtajemniczyć w
nasze plany, jest książę Walii. Byłby bardzo urażony, gdyby
dowiedział się o naszym ślubie pojutrze z gazet.
— A potem jedziemy na wieś! — powiedziała szybko Zia.
Chciała uniknąć spotkań z pięknymi damami, które na pewno na
wiadomość o ślubie Okehamptona będą z zazdrości robiły markizowi
uszczypliwe uwagi na jej temat.
— Wyjedziemy jutro zaraz po śniadaniu — obiecał markiz — a
teraz chcę, żebyś do czasu podania podwieczorku odpoczęła, tak jak
robi to zwykle babcia.
Starsza pani była bardzo wzruszona, gdy dowiedziała się, że jej
wnuk odnalazł Zię i że dziewczynie nic już nie grozi. Ostatnie
wydarzenia tak bardzo ją poruszyły, że poradzono jej, by pozostała w
łóżku, ale uparła się, że zejdzie na dół na kolację.
— Nie mogę się doczekać wieczoru — powiedział markiz, gdy
odwiedził babkę w sypialni. — Gdy będziemy zgromadzeni przy
stole, powiem ci, dlaczego jestem najszczęśliwszym człowiekiem na
świecie!
Kiedy wyszedł z pokoju, markiza uroniła kilka łez, ponieważ ona
także była szczęśliwa. Kochała swojego wnuka, przywiązała się do
niego i z biegiem lat bardzo ubolewała nad tym, że Rayburn po
każdym romansie staje się coraz bardziej cyniczny. Teraz zaś widziała
go tak szczęśliwym, jak nigdy przedtem. Jej modlitwy zostały
wysłuchane, ponieważ uważała, że Zia będzie odpowiednią żoną dla
jej ukochanego wnuka.
Zia była zbyt podekscytowana i szczęśliwa, by czuć się zmęczoną
nie poszła więc do swojego pokoju, tylko udała się do gabinetu
markiza, tak żeby kiedy wróci, być od razu przy nim. Wzięła książkę z
gablotki, ale nie czytała, tylko usiadła i zaczęła myśleć o markizie, o
tym jaki jest cudowny i że nikt nie może być bardziej szczęśliwy niż
ona, gdyż on właśnie ją pokochał.
Kiedy przysięgała sobie, że nigdy go nie zawiedzie, drzwi
gabinetu otworzyły się i Zia usłyszała podniecone głosy:
— Jak jaśnie pani widzi, nie ma tutaj jego lordowskiej mości.
— W takim razie poczekam, aż wróci.
— Tak jest, jaśnie pani — odpowiedział Carter wyraźnie
zirytowany.
Zamknął drzwi od gabinetu i Zia uświadomiła sobie, że już nie
jest sama w pokoju. Siedziała w głębokim fotelu obok kominka,
niewidocznym od strony drzwi. Teraz podniosła się trochę nerwowo.
Obok biurka stała jedna z najpiękniejszych kobiet, jaką Zia
kiedykolwiek widziała. Była ubrana na czarno, ale pomimo to
wyglądała wyjątkowo elegancko w sukni z ogromną turniurą.
Zia wahała się, zastanawiając się, co powiedzieć. Dama, która
patrzyła na stos listów, odwróciła głowę i kiedy zobaczyła
podopieczną markiza, zesztywniała, a w jej oczach pojawiła się
wrogość.
— A więc to ty jesteś Zia Langley, jak sądzę! — odezwała się
szorstko.
— T-tak... — odpowiedziała Zia.— Jeśli czeka pani na jego
lordowską mość, to obawiam się, że nie będzie go przez jakiś czas.
— Więc porozmawiam z tobą! Słyszałam, choć może to być
nieprawda, że jego lordowską mość zamierza się z tobą ożenić.
— Pojutrze zostanie to ogłoszone.
Yasmin Caton krzyknęła przeraźliwie.
— A więc to jest prawda! Kiedy usłyszałam pogłoskę, byłam
pewna, że to podłe kłamstwo, ponieważ żaden mężczyzna — żaden na
całym świecie — nie mógłby zachować się tak nikczemnie, tak
niewdzięcznie! Chciałabym go za to zabić!
Mówiła tak gwałtownie, że Zia się przestraszyła.
— Pozwól, że powiem ci to, co powinnaś wiedzieć —
powiedziała kobieta, przysuwając się do Zii. — Jestem lady Caton, a
markiz, w którym rzekomo jesteś zakochana, to człowiek bez zasad,
bez przyzwoitości! Poślubia cię wyłącznie po to, by uciec od
obowiązków.
Wydawało się, że wypluwa słowa do Zii, która instynktownie
odsunęła się dwa kroki do tyłu.
— Nie rozumiem... co pani ma na myśli.
— Prawda jest taka, że Rayburn jest zakochany we mnie.
Ponieważ uwierzyłam w jego uroczyste zapewnienia o jego uczuciu,
zostałam jego kochanką. Obiecał, że jak tylko umrze mój mąż, on
ożeni się ze mną! — Jej głos stał się ostry: — Teraz, kiedy jestem
wolna, on ucieka ode mnie i od swojego dziecka, które wkrótce
przyjdzie na świat.
Przez kilka sekund Zia nie rozumiała, o czym mówi ta kobieta.
Nagle zbladła.
— Pani... pani... będzie miała z nim dziecko? — wyjąkała.
— Chyba rozumiesz po angielsku? — warknęła na nią Yasmin
Caton. — Tak, noszę dziecko markiza, a ty głupia bogata dziewczyno,
co zanudzisz go na śmierć w ciągu kilku tygodni, ty jesteś gotowa tak
zawrócić mu w głowie, że zapomni o tym, co mi obiecywał!
Zia patrzyła na Yasmin, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Nagle
jakby pragnąc zastraszyć dziewczynę, Yasmin Caton krzyknęła:
— Idź stąd! Zostaw go! On jest mój, rozumiesz? Jest mój i nie
pozwolę, by mnie zostawił! — Mówiła z taką wściekłością, że jej głos
odbijał się echem od ścian gabinetu.
Z płaczem, jak małe, zranione zwierzątko, Zia odwróciła się i
wybiegła z pokoju. Biegła korytarzem, przez hol, a potem po
schodach na górę nieświadoma, że Carter i drugi lokaj patrzą na nią
zdumieni. Wpadła do swojej sypialni, zamknęła drzwi i rzuciła się na
łóżko. Była tak zdenerwowana, tak oszołomiona tym, co usłyszała, że
nie mogła nawet płakać.
Leżała, mając wrażenie, że ta piękna kobieta pchnęła ją nożem w
tysiącu miejscach i że całe jej ciało krwawi śmiertelnie. „Muszę...
odejść! — myślała. — Ona ma rację... jeśli spodziewa się... jego...
dziecka... on musi ją poślubić!"
Nagle pomyślała, że nie ma dokąd pójść. Wtem, jakimś cudem
przypomniała sobie, co markiz mówił do Marty: „Jeśli będziesz
chciała iść do klasztoru, porozmawiam z arcybiskupem katedry
westminsterskiej".
Klasztor! To jedyne schronienie, o którym mogła myśleć w tej
chwili. Nie była katoliczką, ale pragnęła, tak jak powiedziała kiedyś
ojcu Anthony'emu, przejść na katolicyzm. Wtedy każdy klasztor
przyjąłby ją bez zastrzeżeń.
Zia wzięła kapelusz z szafy, rękawiczki i torebkę i zeszła na dół.
Kiedy znalazła się w holu, zastała tam Cartera.
— Proszę zawołać dla mnie dorożkę — poprosiła.
— Dorożkę, panienko?! — wykrzyknął lokaj. — Tylko chwilę
zajmie mi posłanie do stajni po jeden z powozów jego lordowskiej
mości.
— Nie, chcę dorożkę! — powiedziała stanowczo Zia.
— Ale panienka chyba nie jedzie sama?
— Nie rozumiem, dlaczego o to pytasz — zdenerwowała się Zia.
— Nie sądzę, żebyś miał do tego prawo.
Carter zmieszał się. Przypuszczał, że coś musiało się stać, a po
ostatnich wydarzeniach nie mógł uwierzyć, że panna Langley znowu
zamierza pojechać bez opieki.
— Proszę posłuchać, panienko — powiedział uprzejmym tonem
typowym dla starych, oddanych rodzinie służących. — Wiem, że jego
lordowska mość nie życzyłby sobie, żeby panienka wyjeżdżała sama
w publicznym pojeździe, kiedy można zawołać nasze konie i
stangreta.
— Ja muszę jechać... muszę! — powiedziała z rozpaczą Zia.
— Sądzę, że najpierw powinna panienka porozmawiać z panem
Barrettem.
Zia odniosła wrażenie, jakby znowu więziono ją wbrew jej woli.
Na dworze było ciepło i słonecznie, a drzwi frontowe — otwarte, więc
bez słowa minęła Cartera i zbiegła po schodkach na krótki dojazd
prowadzący do rezydencji z Park Lane. Carter stał, patrząc za
dziewczyną zdumiony. Potem zwrócił się do jednego z lokajów,
którego uważał za dość rozgarniętego.
— Idź za panienką Langley, James, i nie zgub jej. Jeśli wynajmie
powóz, zrób to samo i jedź za nią. Rozumiesz? — Carter sięgnął ręką
do kieszeni, wyjął kilka monet i wręczył je chłopcu. — Pośpiesz się!
— ponaglił go. — I cokolwiek zrobisz, nie trać jej z oczu!
Kiedy James pobiegł na Park Lane, Carter prawie pobiegł do
biura pana Barretta.
Zia wsiadła do dorożki i poprosiła o zawiezienie jej do katedry
westminsterskiej. Był ciepły dzień, woźnica opuścił dach powozu, ale
dla Zii nie świeciło żadne słońce — miała wrażenie, że zapadła
nieprzenikniona ciemność.
Dorożka jechała o wiele wolniej, niż gdyby ciągnęły ją ogniste i
rasowe konie markiza. Do katedry nie było daleko. Przez całą drogę
Zia powstrzymywała się od płaczu. Była zdecydowana pomówić
rozsądnie z kardynałem, tak żeby zrozumiał jej pragnienie
natychmiastowego wstąpienia do klasztoru. „Nigdy... nie pokocham...
nikogo innego — pomyślała nieszczęśliwa — tak więc, jak mam
pozostać na tym świecie... gdzie mogę go spotkać z żoną i dziećmi?"
Zia zamknęła oczy czując ból, jaki sprawiało jej myślenie o tym.
Śmiertelną udręką była dla niej myśl, że może markiz nie kochał jej
wcale i tak jak powiedziała lady Caton, próbował po prostu uniknąć
odpowiedzialności. „Jak będę mogła... żyć... bez niego?" — stawiała
sobie pytanie w rozpaczy. Żałowała, że poprzedniej nocy nie rzuciła
się do Tamizy i nie utopiła się tak jak ojciec Proteus.
Kiedy dojechała do katedry westminsterskiej, odprawiła dorożkę i
weszła do środka. Unosił się tam zapach kadzideł, a tysiące świec
migotało w bocznych kaplicach. Zia uklękła na chwilę, a potem wstała
i patrzyła na główny ołtarz. Zobaczyła mężczyznę, który wyglądał na
kościelnego, i podeszła do niego, mówiąc:
— Chciałabym widzieć się z Jego Eminencją kardynałem. Czy to
możliwe?
Mężczyzna, najwidoczniej pod wrażeniem wyglądu Zii,
odpowiedział bez wahania:
— Nie jestem pewien, madam, czy Jego Eminencja będzie do
pani dyspozycji, ale, o ile wiem, biskup St. Ives jest w katedrze. Może
z nim chciałaby pani porozmawiać?
— Tak, bardzo dziękuję — odpowiedziała Zia.
Kościelny poprowadził ją nawą boczną za ołtarz, a potem
poprosił, żeby poczekała chwilę. Zia nigdy jeszcze nie czuła się tak
odrętwiała. Być może oszołomił ją ból, który zadały jej słowa lady
Caton. Wydawało jej się, że jest kimś innym.
Nagle drzwi przed nią otworzyły się i mężczyzna, który ją
przyprowadził, powiedział:
— Biskup czeka na panią, madam.
Zia weszła do środka i znalazła się w małym pokoju, podobnym
do gabinetu. Na półkach ustawione były religijne książki, a biskup,
dobrotliwie wyglądający starszy człowiek, siedział za biurkiem.
Podniósł się, gdy zobaczył Zię, która ukłoniła się, tak jak to robiła,
kiedy w klasztorze witała się z ojcem Anthonym, a później z ojcem
Proteusem.
— Chciałaś się ze mną widzieć? — zapytał łagodnie biskup,
wyciągając rękę.
— Mam... mam... prośbę do biskupa — odpowiedziała Zia.
Ksiądz wskazał krzesło po drugiej stronie biurka i oboje usiedli.
— A więc, co mogę dla ciebie zrobić? — zapytał.
Zia odetchnęła głęboko.
— Chcę przejść na katolicyzm i wstąpić do klasztoru. Jestem
bogata, tak więc mogę zapisać pieniądze każdemu klasztorowi, który
mnie przyjmie.
— Czy przemyślałaś to dokładnie? — zapytał biskup po chwili
milczenia.
— Tak... i już odbyłam pewną naukę... w klasztorze w Kornwalii.
— Jak się nazywa ten klasztor?
— Klasztor Korony Cierniowej — odrzekła Zia. — To była
częściowo szkoła... ojciec Anthony, który kierował klasztorem, jest
już bardzo chory i chyba... nie wyzdrowieje.
— Słyszałem o tym miejscu — powiedział biskup.
— Byłam tam przez ostatnie dwa lata... ale potem namówiono
mnie, bym... spróbowała żyć... poza klasztorem, teraz wiem, że to nie
dla mnie — powiedziała Zia, a w jej głosie słychać było śmiertelną
udrękę.
Biskup pochylił się do przodu.
— Sądzę, że jesteś nieszczęśliwa, moje dziecko. Czy to dlatego
pragniesz wstąpić do klasztoru?
Zia nie mogła wydobyć z siebie słowa, więc skinęła tylko głową,
a ksiądz zwrócił się do niej łagodnie:
— Nieszczęście, którego doznajemy, nie zawsze jest najlepszym
powodem, by poświęcić życie Bogu. Chciałbym, żebyś zastanowiła
się trochę dłużej nad możliwością pozostania w świecie
pozaklasztornym, do którego należysz, zanim podejmiesz decyzję,
która w znacznej mierze wpłynie na twoje całe życie.
— Ja już się... zdecydowałam — odpowiedziała Zia. — Proszę
mnie przyjąć... proszę!
Patrzyła na biskupa, a w jej oczach pojawiły się łzy. Nagle, gdy
ksiądz zastanawiał się, co odrzec, i najwyraźniej szukał odpowiednich
słów, drzwi do pokoju otworzyły się i ten sam człowiek, który
przyprowadził Zię, powiedział:
— Jakiś pan chce się widzieć z biskupem!
Zia nie obejrzała się, ale usłyszała kroki i znajomy głos:
— Zio! Co ty wyprawiasz?
Dziewczyna nie odwróciła głowy, tylko skryła twarz w dłoniach,
bo nie mogła powstrzymać się od płaczu. Markiz spojrzał na nią, a
potem powiedział:
— Proszę mi wybaczyć, biskupie. Jestem markiz Okehampton. Z
okien pałacu Buckingham zobaczyłem, że moja podopieczna jedzie
sama dorożką, podążyłem więc za nią przypuszczając, że coś się
musiało wydarzyć.
— Sądzę, że tak — odparł biskup St. Ives — i myślę, milordzie,
że pozostawię was samych, byście mogli przedyskutować pewne
sprawy. Potem, jeśli pan lub ta młoda dama zechcecie się ze mną
widzieć, będę do waszej dyspozycji.
— To bardzo miło ze strony biskupa — powiedział markiz —
jestem mu niezmiernie wdzięczny.
Ksiądz natychmiast wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi, a
markiz usiadł na krześle obok Zii.
— A teraz, opowiedz mi, co się stało? — poprosił ją spokojnie. —
O co chodzi? Własnym oczom nie wierzyłem, kiedy zobaczyłem cię
samą w dorożce.
Zia nie odpowiedziała, więc po chwili markiz zapytał:
— Dlaczego tu przyjechałaś?
— Chcę... wstąpić do klasztoru! — półgłosem powiedziała Zia.
— I opuścić mnie?
— T-tak.
Ledwo było słychać odpowiedź, ale markiz usłyszał ją i po chwili
powiedział:
— Sądziłem, że mnie kochasz!
— Ależ... tak! — załkała Zia. — Ale ty należysz do niej i... nie
mogę pozostać w świecie, gdzie ty będziesz żyć z inną kobietą twoją...
żoną!
Markiz zesztywniał.
— Przestań płakać, kochanie, i powiedz mi dokładnie, co się stało
i dlaczego tak cię to zdenerwowało.
Zia nie odpowiedziała i nie odsłoniła twarzy, ale przestała płakać.
Bardzo łagodnie markiz pochylił się do przodu, by odjąć jej ręce od
oczu. Policzki Zii zalane były łzami, a jej długie rzęsy mokre. Kiedy
spojrzała na markiza, w jej oczach Okehampton zobaczył ból i udrękę.
Padł przed nią na kolana i położył ręce na ramionach dziewczyny.
— Co się stało, kochanie, mój ty uroczy skarbie? — zapytał.
Poczuł, jak Zia drży. Spuściła wzrok, a potem wyszeptała:
— Ta dama mówiła, że urodzi twoje... dziecko i że obiecałeś się z
nią... ożenić!
Markiz nie poruszył się, tylko powiedział:
— Spójrz na mnie, mój skarbie. Chcę, żebyś na mnie spojrzała. —
Powoli Zia podniosła oczy na niego, a wtedy markiz oświadczył
uroczyście: — Jesteśmy w świętym miejscu, Domu Bożym, i
przysięgam ci na wszystko, co czczę, na pamięć mojej matki, którą
kochałem tak jak ty kochałaś swoją, że żadna kobieta, również ta, z
którą rozmawiałaś, nigdy nie nosiła w swoim łonie mojego dziecka!
Zia utkwiła wzrok w markizie.
— Musisz mi uwierzyć — mówił dalej. — Myślę, że gdybym
kłamał, twój instynkt powiedziałby ci o tym, bo na pewno przekona
cię, że mówię prawdę.
Zobaczył małe ogniki w oczach Zii, która spytała:
— W takim razie... dlaczego mówiła te... okropne rzeczy?
— Bo postanowiła mnie poślubić jeszcze za życia swojego męża.
— A ty nie chcesz... jej poślubić?
— Nigdy dotąd nie chciałem ożenić się z żadną kobietą! —
szczerze odpowiedział markiz.
— Więc... nie rozumiem... dlaczego...?
— Posłuchaj mnie, skarbie — powiedział Okehampton. — Nie
będę udawał przed tobą, było wiele kobiet w moim życiu. Jestem
kawalerem, a jeśli piękna kobieta pragnie zaszczycić mnie, oddając mi
się, to nie byłbym mężczyzną gdybym nie przyjął takiej propozycji.
Zobaczył, że Zia zaczęła go uważnie słuchać, więc mówił dalej:
— Ale jesteś wystarczająco inteligentna, żeby zrozumieć, że
mężczyzna może pożądać kobiety, ponieważ jest ona piękna, i mieć
dla niej uznanie takie, jakie miałby dla pięknego kwiatu, radości
wyrażonej w muzyce lub promieni słonecznych. — Czując, że Zia
uspokoiła się trochę, ciągnął: — Ale dopóki jest to tylko rozkoszne
doznanie, nie ma mowy o prawdziwej miłości — miłości, jaką czuję
do ciebie, moja ty najdroższa duszyczko, i którą jak sądzę, ty czujesz
do mnie. Razem odnaleźliśmy miłość pochodzącą od Boga, miłość,
jaką mężczyzna obdarza w swoim życiu jedyną, wyjątkową kobietę,
która jest w rzeczywistości jego drugą połową.
Markiz przyciągnął do siebie Zię.
— To jest bardzo wyjątkowa miłość, jaką twój ojciec czuł do
twojej matki, a mój ojciec do mojej. Ta miłość jest boska i żadne
kłamstwa, podstępy czy zdrada nigdy nie będą mogły jej zniszczyć.
Ojciec Proteus był złym człowiekiem i tak samo kobieta, którą
spotkałaś, jest zła, mimo że jest piękna. Po prostu musimy o tych
ludziach zapomnieć!
— Ale jeśli — zapytała cichutko Zia — ona będzie próbowała cię
skrzywdzić?
— Już to zrobiła, denerwując ciebie! — odparł markiz. — Nie
miałem pojęcia, że będzie miała czelność nie pochowawszy jeszcze
swojego męża, przyjść do mojego domu i naopowiadać ci kłamstw.
Zapadła cisza. Po chwili Zia odezwała się:
— Przepraszam... przebacz mi... powinnam ci ufać.
— Tego właśnie pragnę — powiedział markiz. — Ty też musisz
mi wybaczyć... że zgrzeszyłem w przeszłości. Przysięgam ci tutaj, w
katedrze, że nigdy więcej to się nie powtórzy.
— Kocham cię... kocham! — wyszeptała szlochając — ale...
kiedy przyszłam tutaj... chciałam... u-umrzeć!
— A teraz oboje chcemy żyć! — zawołał markiz. — I chcę, żebyś
pojechała do domu, bo musisz wybrać suknię ślubną, w której jutro
staniesz przed ołtarzem.
Mówiąc to, podniósł Zię z krzesła.
— Kocham cię całym moim sercem i całą moją duszą! —
powiedział. — Tego, kochanie, nigdy nie mówiłem żadnej innej
kobiecie, bo to nie byłaby prawda!
— I ja cię... kocham! — wyszeptała Zia. — Ty jesteś dla mnie
całym światem... niebem i morzem... i wiem, że gdybym cię straciła...
nic, ale to nic by mi nie pozostało!
— Nigdy mnie nie stracisz — zapewnił ją uroczyście markiz.
Zia myślała, że ją pocałuje, ale on, jakby myśląc o świętym
miejscu, w którym się znajdowali, zbliżył usta do rąk dziewczyny,
pocałował najpierw jedną, a potem drugą dłoń i poprowadził Zię do
drzwi. Kiedy je otworzyli, zobaczyli czekającego pod nimi
kościelnego, tego samego który wprowadził markiza do gabinetu
biskupa St. Ives.
— Czy mogę rozmawiać z biskupem? — zapytał markiz.
— Bardzo żałuję, sir, lecz jest teraz w konfesjonale —
odpowiedział mężczyzna — ale poprosił mnie, bym powiedział panu,
że będzie się za was modlił.
— Proszę podziękować biskupowi i poinformować go, że przyślę
mu ofiarę dziękczynną.
Markiz poszedł nawą boczną z Zią u boku, która miała uczucie, że
święci
w
kaplicy,
przez
którą
szli,
dają
im
specjalne
błogosławieństwo.
Na dworze świeciło słońce, a przed drzwiami katedry czekał na
nich powozik markiza zaprzężony w dwa konie, których pilnował
chłopiec stajenny. Odjechali tą samą drogą, jaką jechała Zia mijając
pałac Buckingham. Nic nie mówili, ale Zii zdawało się, że słońce
nigdy nie jaśniało bardziej niż w tej chwili, otaczając ich aurą
szczęścia.
Kiedy byli już z powrotem w domu Okehamptonów, na twarzy
Cartera pojawił się wyraz ulgi, gdy zobaczył, że panna Langley
przyjechała z markizem. Gdy dziewczyna pobiegła na gorę do swojej
sypialni, by zdjąć kapelusz, Carter poinformował markiza o tym, co
się stało i jak bardzo się niepokoił.
—
Całkiem
przypadkiem
zobaczyłem
pannę
Langley
przejeżdżającą obok pałacu Buckingham, gdzie byłem na uroczystości
zaprzysiężenia Jego Książęcej Mości — wyjaśnił markiz. — Jednak
bardzo rozsądnie i mądrze zrobiłeś, Carter, posyłając za nią lokaja.
Wiedziałem, że zawsze mogę na tobie polegać.
Carter rozpromienił się, a markiz zapytał:
— Czy lady Caton wciąż tu jest?
— Już wyszła, jaśnie panie. Czekała prawie godzinę.
— Jeśli znowu przyjdzie — powiedział stanowczo markiz — to
nie ma mnie dla niej w domu!
— Nie wiedziałem, że panienka Langley była w gabinecie, jaśnie
panie!
— Wiem, ale nie popełnij kolejnego błędu. I nie mów o niczym
markizie.
— Oczywiście, jaśnie panie. To by ją tylko zdenerwowało.
Markiz chciał powiedzieć, że najbardziej to on się zdenerwował.
Nie mogąc doczekać się spotkania z Zią, dodał tylko:
— Proszę podać herbatę do salonu.
Udał się na górę, by zaczekać na swoją przyszłą żonę, aż wyjdzie
z sypialni. Było tyle rzeczy, które chciała obejrzeć Zia po przybyciu
do zamku, ale markiz prosił ją, by przed ślubem, który miał odbyć się
o piątej po południu, odpoczęła w swojej sypialni. Dziewczyna
domyśliła się, że markiz pragnie dopilnować, żeby kaplica
udekorowana została kwiatami.
Kaplica była mała, ale bardzo piękna, zbudowana w tym samym
czasie co zamek; przez lata dokonano w niej niewiele zmian. Zia
pomyślała, że tylko markiz mógł sprawić, iż wypełniono ją cudownie
pachnącymi liliami, które jednocześnie stanowiły doskonałe tło dla jej
sukni. Markiz zamówił ją, jak tylko Zia zgodziła się zostać jego żoną,
i przysłano ją tuż przed wyjazdem z Londynu.
— W jaki cudowny sposób zdołałeś tak wszystko zaplanować? —
zapytała Zia, kiedy jechali przez piękną okolicę w stronę zamku.
— Chcę, żeby wszystko w twoim życiu było doskonałe —
odpowiedział — tak doskonałe, mój skarbie, jak nasza miłość.
— Ona jest tak... idealna, że nie da się tego opisać słowami —
czule powiedziała Zia.
Markiz myślał tak samo. Harry, który był jego drużbą, powiedział
mu poprzedniego wieczora po kolacji:
— Zrobiłeś dobry wybór, przyjacielu!
— Kocham ją! — żarliwie odparł markiz.
Obawiał się, że Harry ciągle sądzi, iż żeni się z Zią, by uwolnić
się od Yasmin.
— Wiem — powiedział Harry. — Nigdy nie widziałem cię tak
szczęśliwym ani tak zadowolonym z siebie!
Markiz roześmiał się. To prawda — był szczęśliwy. Cieszył się,
że znalazł na tym świecie osobę, która tak różniła się od znanych mu
ludzi i tak bardzo mu odpowiadała. Zabrał Zię do zamku, a Harry
ustalił z przyjaciółmi, którzy mieszkali dwie mile od siedziby
markiza, że zamieszka u nich.
— Zdajesz sobie sprawę — rzekł do Okehamptona — że wszyscy
wydrapią mi oczy, jeśli będę jedynym gościem na twoim ślubie?
Oczekują uroczystości, na której obecny będzie książę Walii i
przynajmniej pół tuzina druhen!
— W takim razie rozczarują się! Moj ślub będzie dokładnie taki,
jakiego zawsze pragnąłem, ale nie przypuszczałem, że będę miał tyle
szczęścia, by się spełniło moje marzenie.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że takiego ślubu pragnie też
Zia? — zapytał Harry.
— Oczywiście — odpowiedział markiz. — Po tym wszystkim,
przez co przeszła, nie dopuszczę, żeby zdenerwowały ją złośliwe
uwagi kobiet albo żeby mężczyźni gapili się na nią!
Harry roześmiał się.
— Jest tak piękna, że będziesz musiał ciągle odganiać od niej
takich ludzi jak Charlie, którzy nie będą mogli się jej oprzeć.
— Wiem — przyznał markiz — ale większość czasu zamierzamy
spędzać na wsi, a osobnicy tacy jak Charlie nie będą naszymi gośćmi!
Prawdę powiedziawszy, przez dłuższy czas nie zamierzam
przyjmować żadnych gości. Chcę mieć Zię tylko dla siebie.
Harry spojrzał na przyjaciela z zazdrością. O takim właśnie
małżeństwie i on marzył. I on, i markiz doskonale zdawali sobie
sprawę z tego, że każdy, kto tak jak Charlie, przemyka się z jednego
buduaru do drugiego, w końcu nieuchronnie staje się znudzony i
rozczarowany takim życiem.
Klękając obok siebie przed ołtarzem, markiz i Zia trzymali się za
ręce. Obojgu wydawało się, że wibracje emanujące z nich są jak
boskie światło.
Wyszli z kaplicy i w nabożnym skupieniu udali się na górę do
sypialni Zii, która dawniej należała do matki markiza. Markiz
zamknął drzwi, a potem, ku zdziwieniu żony, nie wziął jej w ramiona,
lecz podprowadził do okna. Stali patrząc na ogród, na jezioro, które
rozciągało się za nim, i na ogromne drzewa w parku. Za parkiem aleja
prowadziła do morza.
Przez chwilę markiz nie odzywał się. Potem powiedział:
— Oto mój świat, skarbie, który teraz należy do ciebie. Myślę, że
oboje go pokochamy, będziemy nim rządzić i spróbujemy dać
każdemu, kto w nim żyje, takie samo szczęście, jakie sami mamy.
Zia przysunęła się do męża.
— Cieszę się, że tego pragniesz — szepnęła.
— Ty mnie nauczyłaś myśleć w ten sposób — odpowiedział —
ale to pragnienie czynienia dobra istniało gdzieś w moim sercu, choć
do tej pory nie uświadamiałem sobie tego.
Otoczył Zię ramieniem i zbyteczne były już słowa.
Kilka godzin później, kiedy zachodziło słońce i ptaki udawały się
na odpoczynek, markiz powiedział:
— Zastanawiam się, skarbie, dlaczego tak różnisz się od kobiet,
jakie przedtem znałem.
— Naprawdę? — zapytała Zia. — Ty jesteś taki cudowny...
zdumiewający, że kiedy byliśmy ze sobą tak blisko, troszkę się
bałam... że nie będziesz czuł tego samego... co ja... Dla mnie to było...
coś nowego.
— Czułem to samo co i ty — zapewnił ją markiz — i musisz mi
uwierzyć, że nic nigdy nie było tak doskonałe i wspaniałe jak nasza
miłość.
Zia krzyknęła.
— Dokładnie to samo chciałam ci powiedzieć... Tak bardzo
pragnę, żeby nigdy ci się to nie znudziło.
— Jakże mógłbym się znudzić czymś, co wydaje się zanosić mnie
do Nieba, w które wierzysz, i co sprawia, że mam wrażenie, jakbym
trzymał w ramionach anioła.
Pochylił się nad Zią i odgarnął z czoła jej miękkie złociste włosy.
— Jesteś piękna — powiedział — ale inne kobiety też są piękne.
W tobie jest jednak coś wyjątkowego.
— Powiedz mi... proszę, co masz na myśli?
— Ty jesteś... dobra, a w moim życiu poznałem niewiele
naprawdę dobrych kobiet!
— Choć nie jestem pewna, czy tak jest naprawdę — powiedziała
Zia — chcę, żebyś tak myślał.
— Jesteś dobra tak jak moja matka. Do tej pory nie spotkałem
nikogo, kto znaczyłby dla mnie tyle co ona, ale teraz zjawiłaś się ty,
tak bardzo do niej podobna.
— Jestem poruszona... tym, co teraz mówisz — wyszeptała Zia.
— Wiem, moja piękna żono, że masz dobre serce i duszę, i chcę,
żebyś taka była i żebyś się nigdy nie zmieniła. — Markiz przerwał, po
czym dodał innym tonem: — Jeśli jakiś mężczyzna będzie próbował
cię skrzywdzić, to przysięgam, że go zabiję!
I zaczął całować Zię namiętnie, pożądliwie i zaborczo. Jego usta
prawie raniły jej wargi, a jednak nie bała się. Wiedziała, że to uczucie
posiadania było częścią ich miłości, a w rzeczywistości miłość nie jest
taka spokojna, łagodna i sentymentalna, jak myślała. Jest silna,
tętniąca życiem, często gwałtowna, niszcząca, a jednocześnie
niepokonana.
Zia wiedziała, że to miłość dała markizowi siłę i mądrość, by
wyrwał ją z rąk przestępców. To właśnie miłość umożliwi im w
przyszłości wspólną walkę z przeciwnościami i trudnościami, które
nieuchronnie pojawią się w ich życiu. Ale wierzyła, że markiz zawsze
będzie zwycięzcą, po prostu dlatego że miłość da mu siłę do
pokonania wszystkiego co złe i niegodziwe.
Markiz całował żonę z coraz większym pożądaniem, a w jego
oczach płonął ogień. Zia wiedziała, że nie tylko ją uwielbia, ale
jednocześnie pożąda jej również jako kobietę. Czuła ten sam płomień
w sobie.
— Pragnę cię! Moje kochanie, pragnę cię! — powiedział markiz.
— Jestem... twoja! — wyszeptała Zia.
— Daj mi siebie, kochaj mnie, bo tylko Bog wie, jak bardzo cię
pragnę!
— Kocham cię... kocham... kocham!
Żarliwość tych słów rozpaliła ich ciała i dusze. Potem, kiedy
przeżywali najwyższe uniesienie, wydawało się im, że znaleźli się w
samym środku rozżarzonego słońca. Wspaniałość tego aktu otoczyła
ich boskim światłem pochodzącym od Boga, który jest Życiem i
Wiecznością.