Jessica Matthews
Walentynkowe zaręczyny
aa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Co pani robi!? – zagrzmiał poirytowany me˛ski głos.
Dixie Albright az˙ podskoczyła przestraszona i chorym
kolanem uderzyła w dno otwartej szuflady. – Z
˙
a˛dam
wyjas´nien´!
Zdusiła w sobie je˛k bo´lu, zmełła w ustach przeklen´st-
wo. Jeszcze tego brakowało, pomys´lała, z˙ebym sobie u-
szkodziła to, co chirurg naprawił. Przeciez˙ umo´wiłam sie˛
z recepcjonistka˛, z˙e przyjde˛ w porze lunchu, by nikogo
nie zastac´! A szczego´lnie z˙eby unikna˛c´ spotkania z sze-
fem Neda!
Bo sa˛dza˛c z opisu przekazanego jej przez ciotecznego
brata, nieznajomy, kto´ry teraz tak gniewnie na nia˛patrzył,
mo´gł byc´ tylko włas´cicielem tej małej lecznicy. Czy
zawsze tak szybko wraca, zastanawiała sie˛, rozcieraja˛c
kolano. No tak, przeciez˙ Ned nazywał go pracoholikiem.
Staraja˛c sie˛ nie zrazic´ do siebie me˛z˙czyzny, kto´ry
mo´głby jej pomo´c, zmusiła sie˛ do us´miechu i ostroz˙nie
wstała, opieraja˛c cie˛z˙ar ciała na zdrowej nodze.
– Doktor Cameron, prawda? – rzekła i wycia˛gne˛ła
re˛ke˛, ogarniaja˛c wzrokiem jego postac´: szerokie ramiona,
mie˛s´nie rysuja˛ce sie˛ pod re˛kawami granatowej koszuli,
lekko zmierzwione kasztanowe włosy, przystojna˛ twarz
z kilkoma widocznymi bliznami na prawej skroni i na
brodzie, czaruja˛cy dołek w podbro´dku i szare oczy, teraz
lodowate.
– Owszem – odparł i unosza˛c lekko brwi, zapytał:
– Z kim mam... hm... przyjemnos´c´?
Dixie nie nalez˙ała do oso´b, kto´re łatwo sie˛ pesza˛.
Podczas studio´w nauczyła sie˛ dawac´ sobie rade˛ ze z´le
wychowanymi aroganckimi asystentami, a lata pracy
w szpitalu były dobra˛ szkoła˛ asertywnos´ci.
Posłała Markowi Cameronowi surowe spojrzenie zare-
zerwowane dla wyja˛tkowo trudnych pacjento´w i usiadła.
– Jestem Dixie... – zacze˛ła i urwała, bo włas´nie w tym
samym ułamku sekundy dostrzegła, pod sterta˛ bloczko´w
z logo rozmaitych firm farmaceutycznych, cos´ błysz-
cza˛cego. Uradowana wycia˛gne˛ła pe˛k kluczy i potrza˛saja˛c
nimi, zawołała: – Sa˛! Nie wyobraz˙a pan sobie, jak sie˛
ciesze˛, z˙e je nareszcie znalazłam!
– Alez˙ myli sie˛ pani. Wyobraz˙am sobie – stwierdził
zjadliwie Mark, wyrwał jej klucze z re˛ki i wsuna˛ł do
kieszeni spodni.
Dixie wpatrywała sie˛ w niego oniemiała.
– Co pan robi?!
– Ja pierwszy zadałem to pytanie – przypomniał jej
tonem ro´wnie lodowatym, jak spojrzenie.
– Szukam... szukałam włas´nie tych kluczy – wyjas´-
niła, staraja˛c sie˛ opanowac´ wzburzenie.
– I znalazła je pani, ale dobrze, z˙e sa˛ juz˙ bezpieczne
w moich re˛kach.
– Nie rozumiem? Dlaczego?
– Poniewaz˙, jes´li pani wyniesie sta˛d te klucze, kaz˙e˛
pania˛ aresztowac´ za kradziez˙. Przepraszam, ale nie do-
słyszałem nazwiska...
4
JESSICA MATTHEWS
– Dixie Albright – odrzekła, przestaja˛c sie˛ us´miechac´
– i jes´li chce pan wiedziec´, wcale nie zamierzałam ni-
czego ukras´c´.
– Odniosłem wre˛cz przeciwne wraz˙enie.
Dixie az˙ zazgrzytała ze˛bami.
– Te klucze sa˛ mi potrzebne.
Mark z triumfuja˛ca˛ mina˛skrzyz˙ował re˛ce na piersiach.
– Moz˙e mi pani wyjas´nic´, do czego, panno Albright?
– Doktor Albright – sprostowała, przybieraja˛c ro´wnie
chłodny ton. – Jak juz˙ tłumaczyłam pan´skiej recepcjonist-
ce, jestem cioteczna˛ siostra˛ Neda Bentleya. – Nie spo-
dziewała sie˛, z˙e po tej informacji Mark przywita ja˛
z otwartymi ramionami, miała jednak nadzieje˛, z˙e stanie
sie˛ odrobine˛ uprzejmiejszy. – Przyjechałam, bo...
– Ma pani przy sobie jakis´ dowo´d toz˙samos´ci?
Aha, czyli Ned nikomu nie wspomniał o tym, z˙e ma
siostre˛ cioteczna˛. Zabolało ja˛ to, chociaz˙ powinna sie˛ juz˙
przyzwyczaic´, z˙e traktuje ja˛ jak powietrze i przypomina
sobie o jej istnieniu tylko wtedy, gdy popada w tarapaty.
Wyje˛ła z portfela prawo jazdy i połoz˙yła na politu-
rowanym blacie biurka.
– Prosze˛. – Mark zerkna˛ł na dokument. – A czy to
wystarczy – ws´ro´d fotografii odszukała ostatnie zdje˛cie
rodzinne – z˙eby pana przekonac´, z˙e jestem kuzynka˛
Neda? – spytała.
Mark przyjrzał sie˛ uwaz˙nie fotografii i skomentował:
– Zmieniła sie˛ pani.
– Co´z˙, nie młodniejemy. – W cia˛gu lat, jakie mine˛ły
od tamtego zjazdu rodzinnego, duz˙o sie˛ w jej z˙yciu
wydarzyło. Zrobiła specjalizacje˛ z medycyny ratunko-
wej, zmarł wuj, ojciec Neda, ciotka bardzo podupadła na
5
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
zdrowiu. A sam Ned? Co´z˙... Ukon´czył studia z pierwsza˛
lokata˛, zrobił specjalizacje˛ z medycyny rodzinnej... i po-
został soba˛. – To zdje˛cie zrobione szes´c´, siedem lat temu
– wyjas´niła. – Ja moz˙e wygla˛dam teraz inaczej, ale Ned
na pewno sie˛ nie zmienił.
– S
´
cie˛ła pani włosy – zauwaz˙ył Mark. Zamieniłam tez˙
okulary na szkła kontaktowe, pomys´lała, lecz nie powie-
działa tego na głos. – Dlaczego pani tu przyjechała? –
spytał, oddaja˛c jej zdje˛cie.
Dixie schowała prawo jazdy i fotografie˛, potem spoj-
rzała na Marka z niedowierzaniem.
– Dlaczego tu przyjechałam? – powto´rzyła.
– Ned wyjechał – wyjas´nił. – Jes´li chciała pani go
odwiedzic´, spotka pania˛ zawo´d.
– Nie przyjechałam go odwiedzic´ – odparła, starannie
wymawiaja˛c słowa. – Przyjechałam go odnalez´c´.
– Z
˙
ycze˛ powodzenia – zadrwił.
Nadzieja, z˙e doktor Cameron udzieli jej jakichkolwiek
wskazo´wek, gdzie szukac´ kuzyna, prysła.
– To pan nie wie, doka˛d wyjechał?
– Gdybym wiedział, wysłałbym mu wymo´wienie.
Czyli sytuacja przedstawia sie˛ jeszcze gorzej. Chociaz˙,
z drugiej strony, Dixie nie była tym wszystkim tak bardzo
zaskoczona. Ned lubił chadzac´ własnymi s´ciez˙kami i z ni-
kim ani z niczym sie˛ nie liczył, a ona juz˙ nieraz musiała
s´wiecic´ za niego oczami. Po s´mierci rodzico´w wujostwo
przygarne˛li ja˛, a poniewaz˙ była starsza, cze˛sto opiekowa-
ła sie˛ młodszym bratem, i tak juz˙ zostało.
– Zwolni go pan, bo zrobił sobie wakacje?
Złos´ciło ja˛, z˙e musi brac´ Neda w obrone˛, ale czy mogła
posta˛pic´ inaczej?
6
JESSICA MATTHEWS
– Znikanie bez uprzedzenia, bez zostawienia adresu,
bez podania chociaz˙by w przybliz˙eniu daty powrotu, to
raczej niecodzienny sposo´b korzystania z urlopu. A mo-
ment wybrał nieszczego´lny. Chorych na grype˛ przybywa
z dnia na dzien´.
Dixie przyznała mu w duchu racje˛.
– Sa˛dziłam, z˙e w lecznicy jest trzech lekarzy...
– Było, lecz dwa miesia˛ce temu Don Richmond prze-
szedł na emeryture˛, i zostalis´my we dwo´ch.
Czyli przez ostatnie dziesie˛c´ dni Mark Cameron haro-
wał za trzech. Tak sie˛ nie robi, Ned!
– I nie miał pan od niego z˙adnej wiadomos´ci?
– Z
˙
adnej – prychna˛ł. – Opro´cz s´wistka papieru zo-
stawionego na biurku z zawiadomieniem, z˙e o jeden dzien´
przedłuz˙a sobie weekend, i po´z´niejszego bardzo tajem-
niczego telefonu.
– To dzwonił do pana?
– Po tygodniu.
– I co mo´wił? Jaki miał głos?
– Oznajmił jedynie, z˙e ma jakies´ kłopoty i z˙e jeszcze
tak zaraz nie wraca.
Dzwonił. To dobrze.
– Jeszcze nie tak zaraz? – zdziwiła sie˛.
– Tylko tyle zrozumiałem. Bardzo z´le było słychac´.
– Sprecyzował, co to za kłopoty? Mo´wił, gdzie jest?
Mark potrza˛sna˛ł głowa˛.
– To była bardzo kro´tka rozmowa, włas´ciwie jedno
enigmatyczne zdanie. Jes´li uda sie˛ pani z nim skontak-
towac´, prosze˛ mu ode mnie przekazac´, z˙e moz˙e sie˛ nie
fatygowac´ z powrotem.
Dixie wydało sie˛ mało prawdopodobne, by Ned szukał
7
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
z nia˛ kontaktu. Rodzona matka dowiedziała sie˛ o jego
zniknie˛ciu, dopiero gdy sama zadzwoniła do przychodni.
Poła˛czono ja˛ wo´wczas z Markiem Cameronem, kto´ry
powiedział jej o przedłuz˙aja˛cej sie˛ nieobecnos´ci syna.
Ciotka uparła sie˛ zgłosic´ jego zaginie˛cie policji. Poinfor-
mowano ja˛ jednak, z˙e skoro zostawił list, to widocznie
wyjazd był jego własna˛ decyzja˛. Wtedy, wcia˛z˙ zaniepo-
kojona, zwro´ciła sie˛ o pomoc do Dixie. Wiadomos´c´
o telefonie do szefa była jak dota˛d jedynym osia˛gnie˛ciem
w jej amatorskim s´ledztwie.
– Czy nie zbyt pochopnie decyduje sie˛ pan go zwol-
nic´? Moz˙e zatrzymały go jakies´ waz˙ne powody? Moz˙e
uległ wypadkowi, nagle zachorował, albo...
– Ma pani racje˛, Ned mo´gł miec´ tysia˛c i jeden powo-
do´w, z˙eby nie wracac´, ale ja trzymam sie˛ z˙elaznej zasady:
dwa razy przymykam oko, za trzecim zwalniam bez
pardonu.
Dixie poczuła nieprzyjemny ucisk w dołku. Cholera!
Po s´mierci wuja Ned obiecywał, z˙e sie˛ ustatkuje, chociaz˙-
by tylko przez wzgla˛d na matke˛.
– Czyli zdarzyło mu sie˛ to juz˙ przedtem?
– Dwukrotnie, ale za kaz˙dym razem spo´z´niał sie˛ tylko
o kilka dni. Mnie jest potrzebny ktos´, na kim mo´głbym
polegac´. Wie˛c jes´li przyjechała pani namawiac´ mnie,
z˙ebym trzymał dla niego etat, traci pani czas.
– Znalazł juz˙ pan kogos´ na jego miejsce?
– Jeszcze nie, ale szukam.
– Zaste˛pstwa?
– Na razie tak.
– Kiedy ta osoba zaczyna prace˛?
Mark zrobił zdziwiona˛ mine˛.
8
JESSICA MATTHEWS
– Dlaczego to pania˛ interesuje?
– Tak sie˛ składa, z˙e jestem na kilkutygodniowym
urlopie, wie˛c mogłabym sie˛ tu zaangaz˙owac´.
– Pani?
– Mam pełne kwalifikacje. Wie pan przeciez˙, z˙e le-
karz ratownik musi znac´ sie˛ na medycynie rodzinnej.
Mark spojrzał wymownie na szwedke˛ oparta˛ o biurko,
przy kto´rym siedziała.
– Nie jest pani w szczytowej formie.
– Tylko czasowo – odparła, a widza˛c jego pełna˛
powa˛tpiewania mine˛, cia˛gne˛ła: – Kilka dni temu prze-
szłam artroskopie˛ stawu kolanowego. Zabieg był nie-
skomplikowany. Gdyby nie sprawa Neda, wro´ciłabym od
razu do pracy. Wie˛c skoro ortopeda pozwolił mi praco-
wac´ na oddziale ratowniczym, to tym bardziej moge˛
podja˛c´ obowia˛zki lekarza rodzinnego.
Mark zamys´lił sie˛.
– Jes´li przystane˛ na pani propozycje˛ – zacza˛ł z błys-
kiem w oku – to pewnie spodziewa sie˛ pani, z˙e gdy Ned
sie˛ w kon´cu pojawi, przyjme˛ go z powrotem, tak?
Nie pierwszy raz Mark odgadł jej mys´li.
– To chyba realne – rzekła bez mrugnie˛cia okiem.
– Byłoby realne – przyznał – pod warunkiem, z˙e ja
zgodziłbym sie˛ dac´ mu jeszcze jedna˛ szanse˛. Płonne
nadzieje.
Moz˙e gdyby Dixie nie była tak zme˛czona i nie marzyła
tylko o zaz˙yciu s´rodka przeciwbo´lowego, cia˛gne˛łaby te
negocjacje. Jutro be˛dzie nowy dzien´, przypomniała sobie
znane powiedzenie. Czasami lepiej zmienic´ taktyke˛ i za-
grac´ na zwłoke˛.
– Do kon´ca tygodnia zatrzymam sie˛ w mieszkaniu
9
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Neda – zacze˛ła i dodała: – O ile, oczywis´cie, da mi pan
klucze. Gdyby pan zmienił zdanie co do zaste˛pstwa, wie
pan, gdzie mnie szukac´.
– Nie zmienie˛. Lekarz z agencji zjawi sie˛ tu pojutrze.
Sytuacja jest opanowana.
Dixie postanowiła jednak nie składac´ tak szybko broni.
– A co z wakatami? Za Neda i za tego trzeciego le-
karza, kto´ry przeszedł na emeryture˛?
– W najbliz˙szych tygodniach przeprowadze˛ rozmowy
wste˛pne z kilkoma kandydatami. Do tego czasu be˛de˛ miał
zaste˛pstwo. Tak jak powiedziałem, sytuacja jest opano-
wana.
I kropka, dokon´czyła w mys´li. Wycia˛gne˛ła re˛ke˛ w jego
kierunku i rzekła:
– W takim razie, jes´li nie ma pan nic przeciwko temu,
poprosze˛ o klucze od mieszkania Neda. – Tym razem
Mark sie˛ nie wahał. Sie˛gna˛ł do kieszeni, wyja˛ł klucze
i upus´cił na wycia˛gnie˛ta˛ dłon´ Dixie. Zacisne˛ła palce
woko´ł jeszcze ciepłych kawałko´w metalu. Co za dziwne
uczucie, pomys´lała. – Jutro chciałabym tu przyjs´c´ uprza˛t-
na˛c´ biurko – dodała i butnie spojrzała Markowi prosto
w twarz.
Tylko mi spro´buj zabronic´, mo´wiły jej oczy.
– Zapraszam – odparł. – Zazwyczaj ktos´ tu jest juz˙ od
o´smej, chociaz˙ prace˛ oficjalnie zaczynamy o dziewia˛tej.
Czyz˙by dawał mi do zrozumienia, z˙e mam do tej pory
zabrac´ rzeczy Neda i znikna˛c´?
Nie miała takiego zamiaru. Po pierwsze nie mogła
dz´wigac´, a po drugie chciała spotkac´ ludzi, kto´rzy znali
jej ciotecznego brata i mogliby udzielic´ jej cennych
informacji, gdzie go szukac´. Skoro jego zaste˛pca zjawi sie˛
10
JESSICA MATTHEWS
dopiero pojutrze, planowała tu spe˛dzic´ jak najwie˛cej
czasu.
– Wezme˛ to pod uwage˛ – odpowiedziała. – Co włas´-
ciwie do niego nalez˙y?
– Wszystko, opro´cz mebli.
Dixie rozejrzała sie˛ po pokoju. Regał zajmuja˛cy cała˛
s´ciane˛ wypełniały ksia˛z˙ki i czasopisma medyczne. Szu-
kaja˛c kluczy, zobaczyła w szufladach biurka istny skład
rozmaitych leko´w, od aspiryny do tabletek na gardło,
poza tym notesy, bloczki reklamowe firm farmaceutycz-
nych i ogromny zbio´r broszur informacyjnych z ofertami
biur podro´z˙y. Jes´li w tym bałaganie znajduje sie˛ jakas´
wskazo´wka, dotarcie do niej zajmie kilka, albo nawet
kilkanas´cie dni.
– Poprosze˛ Jane, z˙eby zorganizowała jakies´ pudła –
zaproponował Mark.
– Dzie˛ki.
Wychodza˛c, zatrzymał sie˛ w drzwiach.
– Jes´li potrzebuje pani pomocy w czymkolwiek...
– Raczej nie w tej chwili.
– Gdyby jednak, wystarczy poprosic´.
Z tymi słowami wyszedł, zamykaja˛c za soba˛ drzwi.
Dixie natychmiast połkne˛ła tabletke˛ przeciwbo´lowa˛, po-
tem oparła chora˛ noge˛ na wolnym krzes´le, kto´re przysu-
ne˛ła do biurka. Jes´li Ned naprawde˛ nawarzył sobie piwa,
kaz˙da minuta spe˛dzona tutaj jest bezcenna.
Otworzyła lez˙a˛cy na biurku duz˙y terminarz. Pia˛tego
stycznia – urodziny ciotki Cory, o´smego – dentysta, dalej
juz˙ nic. Gdzie sie˛ podziewasz, Ned?
No, chłopie, wpadłes´ w niezłe tarapaty, mys´lał Mark,
11
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
siadaja˛c w mie˛kkim fotelu dyrektorskim za biurkiem
z drzewa orzechowego. Po pierwsze mina˛ł sie˛ troche˛
z prawda˛, twierdza˛c, z˙e ma zagwarantowane zaste˛pstwo.
Skontaktował sie˛ oczywis´cie z agencja˛ pos´rednictwa
pracy, ale dopiero czekał na odpowiedz´. Uprzedzono go,
z˙e w okresie wzmoz˙onych zachorowan´ na grype˛ w całym
kraju lekarze zarejestrowani w agencji sa˛rozchwytywani.
Co do rozmo´w wste˛pnych z kandydatami na etat
zwolniony przez Dona Richmonda tez˙ grubo przesadził.
Otrzymał dopiero jedno zgłoszenie, na dodatek autor listu
stawiał bardzo wygo´rowane warunki. Mark podejrzewał,
z˙e lepiej juz˙ harowac´ samemu dzien´ i noc, niz˙ wia˛zac´ sie˛
z kims´ takim.
Miał nadzieje˛, z˙e zdoła ubłagac´ ewentualnego zaste˛p-
ce˛ Neda, by sie˛ zgodził pracowac´ jak najdłuz˙ej. A jes´li sie˛
nie zgodzi... Co´z˙, jakos´ to be˛dzie. Epidemia grypy kiedys´
sie˛ przeciez˙ skon´czy, nie?
Moz˙esz jeszcze zaangaz˙owac´ te˛ Dixie Albright, pod-
szepna˛ł wewne˛trzny głos.
Nie, odpowiedział sam sobie i zacza˛ł bawic´ sie˛ pio´rem.
Dixie, atrakcyjna blondynka o delikatnych rysach i pone˛t-
nych ustach ma jedna˛ wade˛ – jest kuzynka˛ Neda. Be˛dzie
mnie czarowac´ tymi swoimi bra˛zowymi oczami i wiercic´
mi dziure˛ w brzuchu, z˙ebym dał Edwardowi Bentleyowi
jeszcze jedna˛ szanse˛, az˙ w kon´cu dla s´wie˛tego spokoju
usta˛pie˛.
Nie, nie. Nie usta˛pie˛. Człowiek ponosi odpowiedzial-
nos´c´ za swoje czyny. Juz˙ dwukrotnie dawałem Nedowi
szanse˛.
Ciekawe, dlaczego Dixie zdecydowała sie˛ wysta˛pic´
w obronie ciotecznego brata? No co´z˙, rodzina zazwyczaj
12
JESSICA MATTHEWS
sie˛ wspiera. Gdybym ja nawarzył sobie piwa, cały klan
Camerono´w stana˛łby za mna˛ murem. Tylko z˙e ja nie
pcham sie˛ w kłopoty. A skoro wiedziała, z˙e Ned chowa
zapasowe klucze do mieszkania w pracy, w go´rnej szuf-
ladzie biurka, to pewnie nie pierwszy raz przybywa mu
z odsiecza˛.
Niech spakuje jego manatki i do widzenia. Tak be˛dzie
ze wszech miar najlepiej. A swoja˛ droga˛ trzeba przyznac´,
z˙e babka ma charakter. I figure˛ całkiem, całkiem.
I jedwabista˛ sko´re˛...
Doszedł do wniosku, z˙e nawet gdyby Dixie nic nie
ła˛czyło z Nedem, i tak by jej nie zatrudnił. Jej obecnos´c´
zbytnio by go rozpraszała, uznał z niemałym zaskocze-
niem. Pracował juz˙ z wieloma kobietami i zawsze trak-
tował je tylko jak kolez˙anki, a teraz...
Dixie była inna, lecz trudno by mu było wytłumaczyc´,
na czym polega ro´z˙nica. Czuł jednak, z˙e gdyby znaj-
dowała sie˛ w pobliz˙u, nie mo´głby sie˛ skupic´. Spe˛dził z nia˛
zaledwie pie˛c´ minut, a delikatna, s´wiez˙a won´ jej perfum
wcia˛z˙ draz˙niła mu nozdrza. Istniało niebezpieczen´stwo,
z˙e dłuz˙sze przebywanie w jej towarzystwie doprowadzi-
łoby go do zmiany z˙yciowych prioryteto´w i zamiast
rozbudowywac´ praktyke˛ lekarska˛, zapragna˛łby załoz˙yc´
rodzine˛.
Mark nie miał nic przeciwko małz˙en´stwu. Zawsze
zakładał, z˙e kiedys´ stanie na s´lubnym kobiercu, oczy-
wis´cie pod warunkiem, z˙e spotka odpowiednia˛ kobiete˛
i z˙e stanie sie˛ to w odpowiednim czasie. Katastrofa
samolotu, kto´ra˛ przez˙ył w zeszłym roku i z kto´rej wyszedł
cało, sprawiła, z˙e zrewidował swe pogla˛dy, ale akurat
ten tydzien´ nie był najlepszym momentem na romanse.
13
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Chorzy na grype˛ maja˛ pierwszen´stwo. Wszystko to ozna-
cza, z˙e chociaz˙ Dixie spodobała mu sie˛, przejdzie nad tym
do porza˛dku dziennego.
– Mark? – Rozmys´lania przerwał mu dobrze znany
głos Mirandy Joyner, piele˛gniarki.
– Tak?
Miranda, kto´ra mogłaby byc´ jego matka˛ i cze˛sto
traktowała go po matczynemu, z zatroskana˛ mina˛ stane˛ła
w drzwiach.
– Mamy kłopot.
Mark wzdrygna˛ł sie˛.
– O co chodzi?
– Przyszła Rosy Valesquez.
Rosy Valesquez była Meksykanka˛, miała dziewie˛tnas´-
cie lat, spodziewała sie˛ pierwszego dziecka i nie mo´wiła
po angielsku. Jej ma˛z˙ pracował na pobliskiej fermie
drobiu.
– Jest z nia˛ ktos´, kto moz˙e słuz˙yc´ za tłumacza?
– Nie, ale to najmniejszy problem. Ona rodzi.
Poro´d pierwszego dziecka zazwyczaj przebiega wol-
no, wie˛c Mark specjalnie sie˛ nie przeja˛ł. Jes´li urodzi za
dwanas´cie godzin, to i tak be˛dzie dobrze, pomys´lał.
– Zbadamy rozwarcie szyjki i odes´lemy ja˛ do szpitala.
Wiesz, jak jest po hiszpan´sku szpital?
– Nie, ale na szpital juz˙ i tak za po´z´no. Widac´ gło´wke˛.
Gło´wke˛! Gdyby natychmiast wezwali pogotowie,
dziecko i tak urodziłoby sie˛ przed przybyciem karetki!
– Okej. Niech Jane wezwie karetke˛, a my zobaczymy,
jak długo to jeszcze potrwa.
Miranda nie myliła sie˛. Dziecko miało przyjs´c´ na s´wiat
dosłownie w cia˛gu najbliz˙szych minut. Mark z pogodna˛
14
JESSICA MATTHEWS
mina˛ zapewnił młoda˛ matke˛, z˙e wkro´tce be˛dzie po
wszystkim. Wa˛tpił, czy go zrozumiała, ale wiedział, z˙e
uspokajaja˛cy ton głosu doda jej otuchy.
– Dlaczego nie pojechała prosto do szpitala? – za-
stanawiał sie˛ głos´no. – Przeciez˙ chodziła do szkoły
rodzenia.
– Trudno powiedziec´ – odparła Miranda. – Całkiem
moz˙liwe, z˙e nie rozumiała, co mo´wi instruktorka, albo
w zdenerwowaniu zapomniała, jak sie˛ zachowac´.
Chociaz˙ Mark dbał o nowoczesne wyposaz˙enie przy-
chodni, nie byli przygotowani na nagłe wypadki tego
typu. Gdyby wynikne˛ły jakies´ komplikacje, nie dyspono-
wali ani odpowiednimi lekami, ani sprze˛tem. Mark miał
jednak nadzieje˛, z˙e ekipa pogotowia be˛dzie włas´ciwie
wyposaz˙ona. Oczywis´cie, jes´li przyjada˛ na czas.
Załoz˙ył maseczke˛, umył sie˛ jak do zabiegu, noga˛ przy-
suna˛ł sobie taboret bliz˙ej lez˙anki, i usiadł.
– Nie przyj, Rosy – instruował, znowu nie wiedza˛c,
czy kobieta go rozumie.
Znał kilka hiszpan´skich sło´w, ale w tej chwili z˙adnego
nie mo´gł sobie przypomniec´.
– Karetka w drodze – poinformowała Jane.
– Znalazłas´ kogos´ do tłumaczenia?
Przychodnia Marka mies´ciła sie˛ w małym wolno
stoja˛cym budynku, lecz stanowiła cze˛s´c´ wie˛kszego kom-
pleksu medycznego i w sa˛siednich pawilonach przyj-
mowało wie˛cej lekarzy specjalisto´w – dwo´ch chirurgo´w,
dwo´ch pediatro´w, trzech internisto´w. Kto´rys´ z nich chyba
zna hiszpan´ski.
– Nikogo nie udało mi sie˛ złapac´. Wszyscy maja˛ przer-
we˛ na lunch.
15
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Racja.
– Wobec tego ty be˛dziesz mi asystowac´.
Dziewczyna zbladła.
– Ja!? – wykrzykne˛ła przeraz˙ona. – Ja nie znosze˛
widoku krwi!
– Dzisiaj zniesiesz. Miranda zajmie sie˛ dzieckiem,
a ty be˛dziesz pomagac´ mnie.
– Mam lepszy pomysł. Zawołam doktor Albright.
– Wykluczone. Be˛de˛ ci mo´wił, co masz robic´, i...
– A jak zemdleje˛? Znam granice swojej wytrzymało-
s´ci.
– Jes´li moge˛ wyrazic´ swoje zdanie – zacze˛ła Miranda
– be˛dzie znacznie rozsa˛dniej zwro´cic´ sie˛ o pomoc do
doktor Albright. Juz˙ nawet nie pamie˛tam, kiedy ostatni
raz asystowałam przy porodzie, a ona, ba˛dz´ co ba˛dz´, jest
specjalistka˛.
– Zapomniałas´, z˙e ma chore kolano?
– Nie moz˙emy ryzykowac´. A co do kolana, niech
sama zadecyduje. Niech chociaz˙ tu z nami be˛dzie i sie˛
przygla˛da. W razie czego cos´ doradzi.
Mark musiał przyznac´, z˙e Miranda ma racje˛. Co
zrobia˛, jes´li wynikna˛ jakies´ komplikacje? Gdyby tu był
Ned, nie wahałby sie˛ go wezwac´, to dlaczego kre˛puje sie˛
poprosic´ o pomoc Dixie? Zanim jednak podja˛ł decyzje˛,
usłyszał łagodny melodyjny głos, kto´ry odta˛d zacza˛ł go
dre˛czyc´ po nocach.
– Przepraszam, ale niechca˛cy usłyszałam, z˙e cos´ sie˛
dzieje. Moz˙e przyda sie˛ wam dodatkowa para ra˛k?
16
JESSICA MATTHEWS
ROZDZIAŁ DRUGI
– Podsłuchiwała pani? – zdziwił sie˛ Mark.
Nie chciała sie˛ przyznac´, z˙e co prawda nie stała pod
drzwiami, to jednak nasłuchiwała, co sie˛ dzieje. Ucieszy-
ła sie˛ na widok recepcjonistki, a jej pros´be˛ o pomoc
potraktowała jako okazje˛ do udowodnienia Markowi
Cameronowi, z˙e spada mu z nieba.
– Jane powiedziała, z˙e moge˛ sie˛ przydac´.
– Nie widziałem, z˙eby wychodziła.
Aha, czyli Jane działała z własnej inicjatywy.
– Nawet gdyby mnie nie zawołała, i tak bym przy-
szła. – Dixie starała sie˛ bronic´ dziewczyny. – Nie co
dzien´ zdarza sie˛ odbierac´ porody w zwykłym gabine-
cie, chyba z˙e w pan´skiej przychodni panuja˛ inne zwy-
czaje...
– Nie panuja˛ – ucia˛ł. Sprawił na Dixie wraz˙enie czło-
wieka bardzo s´cis´le przestrzegaja˛cego przepiso´w, co
miało swoje dobre i złe strony. Czasami przepisy trzeba
łamac´. – Rosy najwidoczniej nie zrozumiała, z˙e kiedy
zaczna˛ sie˛ bo´le, ma sie˛ udac´ do szpitala – dodał.
– Wezwalis´cie karetke˛?
– Sa˛ w drodze – wtra˛ciła Jane.
– Przewidujecie, z˙e wysta˛pia˛ komplikacje?
– Nie. Poro´d przebiega normalnie.
– Wie˛c sytuacja jest opanowana – stwierdziła Dixie.
Domys´liła sie˛, z˙e jej obecnos´c´ nie jest ani potrzebna, ani
mile widziana. – Wobec tego z˙ycze˛ dobrej zabawy...
– Zaczekaj – odezwał sie˛ nagle Mark, w ferworze
zwracaja˛c sie˛ do niej po imieniu. – Miranda mo´wi, z˙e nie
da sobie sama rady z noworodkiem, wie˛c jes´li chcesz
pomo´c, moz˙esz ja˛zasta˛pic´. Oczywis´cie, o ile twoja noga...
– Nic mi nie jest – zapewniła go bez wahania i po-
stawiła kule w ka˛cie. – Jak przebiega poro´d?
– Jak widac´... Powoli, powoli – instruował rodza˛ca˛,
chociaz˙ wiedział, z˙e go nie rozumie. W pewnej chwili
je˛kne˛ła i zacze˛ła przec´. – Nie! – krzykna˛ł, a wo´wczas
Rosy zacze˛ła szybko mo´wic´ cos´ do niego po hiszpan´sku.
– Gdzie jest ten cholery tłumacz! – zdenerwował sie˛.
Dixie natychmiast przemo´wiła do Rosy w jej je˛zyku.
Teraz wiedziała, z˙e ma nad Markiem przewage˛, i po-
stanowiła ja˛ wykorzystac´. Meksykanka uspokoiła sie˛,
przestała przec´, zacze˛ła oddychac´ szybko, płytko. Twarz
miała mokra˛ od potu, włosy przylepione do czoła, lecz
w oczach niewysłowiona˛ wdzie˛cznos´c´. Pilnie stosowała
sie˛ do wszelkich wskazo´wek Dixie i po chwili noworodek
wys´lizna˛ł sie˛ prosto w dłonie Marka.
– S
´
liczna dziewczynka – obwies´cił, a Dixie prze-
tłumaczyła jego słowa matce.
Połoz˙ył nowo narodzona˛ co´reczke˛ na brzuchu Rosy,
przecia˛ł pe˛powine˛. Potem przekazał noworodka Dixie,
kto´ra zawine˛ła dziewczynke˛ w puszysty biały re˛cznik
i zaniosła w drugi koniec pokoju. Czekaja˛c na wydalenie
łoz˙yska, Mark ka˛tem oka obserwował jej ruchy i uwaz˙nie
nasłuchiwał. Przedłuz˙aja˛ca sie˛ cisza zaniepokoiła go.
– Co sie˛ tam dzieje? Dlaczego tak cicho? – warkna˛ł.
– Jeszcze chwilka... Cierpliwos´ci.
18
JESSICA MATTHEWS
I rzeczywis´cie wkro´tce rozległ sie˛ głos´ny płacz.
– Nareszcie sie˛ zdecydowałas´, malen´ka – ucieszyła
sie˛ Dixie. – Zobacz, jaka jest ro´z˙owiutka, jakie ma słodkie
paluszki...
– Ile punkto´w w skali Apgara? – Mark przerwał jej
zachwyty.
– Osiem. Bardzo przyzwoicie. Pocza˛tkowo miałys´my
trudnos´ci ze złapaniem oddechu, ale juz˙ je opanowa-
łys´my.
Nagle Rosy znowu zacze˛ła szybko mo´wic´ i rozpłakała
sie˛. Z potoku sło´w Mark zdołał wyłowic´ tylko jedno:
bambino.
Dixie pokazała s´wiez˙o upieczonej matce zawinia˛tko,
otarła jej twarz i łagodnym głosem cos´ do niej powiedzia-
ła. Dziewczyna uspokoiła sie˛ i nawet us´miechne˛ła.
– O co chodzi? – zainteresował sie˛ Mark.
– Rosy martwi sie˛, z˙e jej ma˛z˙ nie zda˛z˙ył.
W tej samej chwili drzwi uchyliły sie˛ i Jane wetkne˛ła
głowe˛ do gabinetu.
– Jak tam u was wygla˛da? – zapytała.
– Jako tako – odarł Mark. – Co sie˛ stało?
– Przyszedł pan Valesquez.
– S
´
wietnie. Dawaj go tutaj.
Jose Valesquez, młody, przystojny me˛z˙czyzna, pod-
biegł do z˙ony, chwycił jej re˛ke˛ i bardzo podniecony za-
cza˛ł do niej przemawiac´. Mark wzroku nie mo´gł ode-
rwac´ od szcze˛s´liwej pary. Nie, juz˙ nie pary, rodziny.
Od dzisiejszego dnia Jose be˛dzie wracał do domu do
szcze˛s´liwej z˙ony i co´reczki. Przywitaja˛ go us´miechy
i chichoty, a gdy mała podros´nie, ojciec be˛dzie podrzucac´
ja˛ do go´ry i czytac´ jej bajki. Oczywis´cie po hiszpan´sku.
19
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Jakz˙e inaczej wygla˛daja˛ jego powroty... Jedynym
dz´wie˛kiem, jaki go wita, jest cichy szum urza˛dzenia do
napowietrzania wody w akwarium.
Dixie podała szcze˛s´liwemu ojcu jego nowo narodzone
dziecko i podeszła do Marka.
– Nie wiedziałem, z˙e znasz hiszpan´ski.
– Nie pytałes´.
– Całkiem dobrze sobie radzisz.
– Jako tako.
– Brałas´ lekcje?
– W akademiku dzieliłam poko´j z Latynoska˛. W za-
mian za korepetycje z chemii uczyła mnie hiszpan´skiego.
– I opłaciło sie˛?
– Jeszcze jak! Nawet nie wiesz, jak bardzo znajomos´c´
hiszpan´skiego przydaje mi sie˛ w pracy na urazo´wce.
A poza tym, rodzice tamtej dziewczyny mieli restauracje˛
i cze˛sto mnie zapraszali. Z wdzie˛cznos´ci, z˙e pomogłam
ich co´rce zdac´ na naste˛pny rok, podzielili sie˛ ze mna˛
kilkoma przepisami. W z˙yciu nie jadłes´ tak wys´mienitych
nadziewanych tortilli i salsy, jakie potrafie˛ przyrza˛dzic´.
Duz˙o macie przypadko´w ginekologicznych? – spytała
znienacka.
– Sporo – odparł. Z
˙
ałował, z˙e zmieniła temat. Co
prawda nie chciał zawierac´ z nia˛ bliz˙szej znajomos´ci, lecz
takie odosobnione informacje o jej z˙yciu i upodobaniach
sa˛ nawet całkiem interesuja˛ce. – Szykujemy sie˛ do
otwarcia w mies´cie poradni dla kobiet, a wo´wczas do
lekarzy pierwszego kontaktu be˛dzie pewnie trafiało zna-
cznie mniej pacjentek. Jak kolano?
– Z wraz˙enia całkiem o nim zapomniałam. To chyba
s´wiadczy o tym, z˙e szybko wyzdrowieje˛, prawda?
20
JESSICA MATTHEWS
– Nie nadwere˛z˙aj go jednak – ostrzegł i podszedł do
Rosy.
Niemowle˛ spokojnie lez˙ało w ramionach ojca, zapew-
ne spało. Ma˛z˙ i z˙ona cichutko rozmawiali, a Dixie...
Obejrzał sie˛. Dixie stała z boku i patrzyła na młoda˛
rodzine˛ z taka˛ te˛sknota˛ w oczach, jakiej nigdy u nikogo
nie widział. Czyz˙by jej zegar biologiczny dawał o sobie
znac´? Czy w jej z˙yciu jest jakis´ me˛z˙czyzna, kto´ry jest dla
niej najwaz˙niejszy? Zły na siebie, z˙e podobne pytania
akurat teraz roja˛ mu sie˛ w głowie, Mark skupił uwage˛ na
pacjentce.
– Udało ci sie˛ dowiedziec´, dlaczego przyjechała do
nas zamiast do szpitala? – zwro´cił sie˛ do Dixie. – Nie
zdawała sobie sprawy, z˙e zacze˛ła sie˛ ostatnia faza porodu?
– Czekała na powro´t me˛z˙a. Bo´le pojawiły sie˛, lecz
wyste˛powały w nieregularnych odste˛pach, dlatego spec-
jalnie sie˛ nie przeje˛ła, az˙ nagle zacze˛ły powtarzac´ sie˛ co
pie˛c´ minut. Wiedziała, z˙e powinna zgłosic´ sie˛ tu wczes´-
niej na kontrole˛, i tak włas´nie zrobiła.
– Tylko z˙e kiedy sie˛ zjawiła, było juz˙ za po´z´no.
– Włas´nie – stwierdziła Dixie, nie odrywaja˛c wzroku
od szcze˛s´liwych rodzico´w. – Sielanka. Co´rka juz˙ owine˛ła
sobie tate˛ woko´ł małego palca.
– Tak. Całkiem go zawojowała.
Przyjechała karetka. Jane wprowadziła ekipe˛ do gabi-
netu.
– Otwieracie klinike˛ połoz˙nicza˛? – zaz˙artowała piele˛-
gniarka i zaraz przeszła do rzeczy: – Jest cos´, co powin-
nis´my wiedziec´ o porodzie?
– Przebiegł normalnie. Dziecko dostało osiem punk-
to´w – relacjonował Mark i zwracaja˛c sie˛ do Dixie,
21
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
poprosił: – Mogłabys´ powiedziec´ Rosy i jej me˛z˙owi, z˙e
karetka zabiera ja˛teraz do szpitala? Jes´li nie wynikna˛z˙adne
komplikacje, juz˙ jutro zostanie wypisana do domu. – Dixie
przetłumaczyła jego słowa pan´stwu Valesquez. – I dodaj,
z˙e wieczorem zajrze˛ sprawdzic´, czy wszystko w porza˛dku.
Gdy karetka odjechała, Dixie rozejrzała sie˛ po pokoju,
jak gdyby nie wiedziała, co ma teraz ze soba˛ zrobic´.
– Chyba wro´ce˛ do gabinetu Neda dalej porza˛dkowac´
jego rzeczy – odezwała sie˛ po chwili.
– Dzie˛ki za pomoc.
– Nie ma za co – odparła, zabrała swoje kule i wyszła.
Ku swojemu zaskoczeniu Mark stwierdził, z˙e w poko-
ju zrobiło sie˛ nagle zimno, smutno i ponuro.
Dixie zaparkowała samocho´d na podjez´dzie przed do-
mem kuzyna. Nareszcie bezpieczna przystan´!
W naste˛pnej chwili jednak rados´c´ usta˛piła zwa˛tpieniu.
Ciekawe, co by powiedział chirurg, pomys´lała na widok
dziela˛cej ja˛ od wejs´cia oblodzonej s´ciez˙ki.
Dojdziesz, mo´wiła sobie w duchu. To tylko tak groz´nie
wygla˛da. Na pewno nie jest bardzo s´lisko. A gdybys´
upadła, wezwiesz pomoc przez telefon komo´rkowy.
Pocieszaja˛c sie˛ w ten sposo´b, podniosła kołnierz kurtki
i otworzyła drzwi samochodu. Z trudem udało jej sie˛
wycia˛gna˛c´ kule i wysia˛s´c´. Na lewym ramieniu zawiesiła
torebke˛ i torbe˛ z papierami zabranymi z biurka Neda, po
czym ostroz˙nie ruszyła w kierunku ganku. Kaz˙dy krok
wymagał niezwykłej koncentracji, poniewaz˙ oblodzony
beton był jednak bardzo zdradliwy.
– Uda ci sie˛ – przemawiała do siebie, przystaja˛c ze
zme˛czenia. – Juz˙ prawie połowa drogi.
22
JESSICA MATTHEWS
Trzeba było w ogo´le nie ryzykowac´, pomys´lała, tylko
od razu jechac´ do hotelu.
Zanim zebrała sie˛ na odwage˛, by zrobic´ naste˛pny krok,
usłyszała, z˙e ktos´ woła ja˛ po imieniu. Wdzie˛czna losowi
za towarzystwo, obejrzała sie˛ za siebie i ze zdumieniem
zobaczyła Marka, kto´ry zre˛cznie niczym kozioł s´niez˙ny
biegł po lodzie w jej strone˛.
– Zaczekaj! Nie ruszaj sie˛! – wołał.
Chociaz˙ był ostatnia˛ osoba˛, kto´ra˛ spodziewała sie˛
zobaczyc´, nie miała zamiaru odrzucac´ jego pomocy.
Zastanawiała sie˛ tylko, dlaczego sie˛ fatygował. Przez całe
popołudnie nie odezwał sie˛ do niej ani słowem i miała
wraz˙enie, z˙e nie moz˙e sie˛ doczekac´, kiedy nareszcie sobie
po´jdzie.
– Co za niespodzianka! – zaz˙artowała.
– Dlaczego wymkne˛łas´ sie˛ bez słowa?
– Nie wiedziałam, z˙e musze˛ sie˛ meldowac´.
– Nie musisz. Chciałem sie˛ tylko upewnic´, z˙e nie ro-
bisz tego, na czym cie˛ włas´nie przyłapałem.
– Nie robie˛ niczego złego. Ide˛ do domu mojego ku-
zyna – odparła z godnos´cia˛.
– Raczej kus´tykasz.
Dixie dumnie zadarła głowe˛ i odparła:
– Daje˛ sobie rade˛.
– Ile czasu zaje˛ło ci przebrnie˛cie tego kawałka?
– Nie mam stopera.
– Trzeba było komus´ powiedziec´, z˙e wychodzisz. To
zbyt duz˙e ryzyko w twoim stanie.
– Wszyscy bylis´cie tacy zaje˛ci...
– No dobrze, chodz´my, bo na s´mierc´ tu zamarzniemy.
– Przepraszam, ale skoro tu jestes´, mam pros´be˛...
23
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Słucham.
– Mo´głbys´ wzia˛c´ moja˛ walizke˛ z bagaz˙nika?
– Daj kluczyki – Mark wycia˛gna˛ł re˛ke˛ – i nie ruszaj
sie˛, dopo´ki do ciebie nie dojde˛!
– Ale...
– Z
˙
adnych ale. Albo czekasz, albo zapomnij o wa-
lizce.
– Dobrze. Poczekam.
Z szybkos´cia˛, jakiej mu zazdros´ciła, Mark zanio´sł
walizke˛ na ganek, postawił ja˛ i wro´cił.
– Co tam masz? Waz˙y z tone˛!
– Nieprawda.
– Jak długo zamierzasz tu zostac´?
– Kilka tygodni. Chyba z˙e Ned odnajdzie sie˛ wczes´-
niej.
– O ile sie˛ odnajdzie.
– Odnajdzie sie˛ – rzekła z moca˛.
Musi! Wyobraziła sobie, z˙e miałaby przekazac´ ciotce
te˛ straszna˛ wiadomos´c´, i na sama˛ mys´l o tym az˙ sie˛
wzdrygne˛ła. Mark podszedł teraz bliz˙ej i uja˛ł ja˛ pod
łokiec´. Juz˙ przy pierwszym kroku pos´lizne˛ła sie˛ i gdyby
jej nie podtrzymywał, na pewno by upadła.
– Daj mi je – zarza˛dził.
– Co? Kule?
– Tak. – Wzia˛ł od niej szwedki i zanio´sł je na ganek.
Wro´ciwszy, rzekł: – Oprzyj sie˛ o mnie. Mocno.
Obja˛ł ja˛ w pasie. Won´ jego płynu po goleniu draz˙niła
jej zmysły. Kobieta, kto´ra go zdobe˛dzie, be˛dzie szcze˛s´-
ciara˛, pomys´lała.
– Gotowa?
– Tak – odparła, chociaz˙ chciała wykrzykna˛c´: Nie!
24
JESSICA MATTHEWS
– To w droge˛.
Ruszyli.
– Byłes´ w harcerstwie?
– Nie, a dlaczego pytasz?
– Bo czuje˛ sie˛ jak te staruszki, kto´rym dzielni chłopcy
w mundurkach pomagaja˛ przejs´c´ przez jezdnie˛.
– Nie jestes´ staruszka˛ – zaprotestował Mark ze s´mie-
chem.
– Ciesze˛ sie˛, z˙e to zauwaz˙yłes´.
– Poczekaj. – Zatrzymał sie˛ na schodkach na ganek.
– Dasz rade˛ stana˛c´ na obu nogach?
– Chyba tak – odparła.
Wcale nie chciała, by ja˛ puszczał. Mark takz˙e sprawiał
wraz˙enie, jak gdyby nie chciał cofna˛c´ re˛ki. Dlaczego?
A gdyby mnie pocałował? Czyz˙by i jemu taka mys´l
przyszła do głowy? Co znaczy ten atawistyczny błysk
w jego oku? Nie, nie, tak mi sie˛ tylko zdawało.
– Podam ci kule.
– Dzie˛ki.
Odszukała w kieszeni zapasowe klucze Neda. Zamek
otworzył sie˛ bez trudu. Weszli do s´rodka, Mark zapalił
s´wiatło i postawił walizke˛ na podłodze.
– Wiem, z˙e to zabrzmi idiotycznie, ale czuje˛ sie˛, jak
gdybym włamywała sie˛ do cudzego domu – odezwała sie˛.
– Gdyby two´j brat wiedział, z˙e przyjedziesz, pozwo-
liłby ci zatrzymac´ sie˛ tutaj, nie? – odparł Mark rzeczowo.
– Oczywis´cie, ale nie miałam okazji go spytac´.
– Jes´li to cie˛ az˙ tak kre˛puje, zawsze moz˙esz przenies´c´
sie˛ do hotelu. Albo wro´cic´ do domu.
Ewentualnos´ci zamieszkania w hotelu nie brała pod
uwage˛. Nie lubiła wydawac´ pienie˛dzy bez potrzeby. Co
25
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
do drugiej propozycji, to przyjechała odnalez´c´ Neda
i wro´ci do domu dopiero po wykonaniu zadania.
– Zostane˛ tutaj.
– Boisz sie˛, z˙e moz˙esz odkryc´ jaka˛s´ kompromituja˛ca˛
tajemnice˛?
Zaskoczona jego domys´lnos´cia˛, Dixie szeroko otwo-
rzyła oczy.
– Wiesz, z˙e potrafisz czytac´ w cudzych mys´lach?
Mark wzruszył ramionami i us´miechna˛ł sie˛ po´łge˛b-
kiem.
– Dar niebios – zaz˙artował. – Zdajesz sobie sprawe˛, z˙e
go tu nie ma? – dodał.
Dixie wzie˛ła głe˛boki oddech. Obawa, z˙e znajdzie
gdzies´ ciało Neda, zakiełkowała w jej głowie. Mark na
pewno nie wie, jak sie˛ ciesze˛, z˙e nie jestem tu sama,
pomys´lała.
– Wiem. Zachowuje˛ sie˛ głupio. Przepraszam.
– Nie przepraszaj. To zrozumiałe. Jes´li doda ci to
otuchy, przed wyjs´ciem zajrze˛ do wszystkich pokoi.
Dixie wyprostowała ramiona. Postanowiła nie okazy-
wac´ strachu w obecnos´ci me˛z˙czyzny, kto´ry zbywał takie
oznaki słabos´ci pogardliwym us´mieszkiem.
– Dzie˛ki.
Wymine˛ła go i weszła do salonu. Stane˛ła pos´rodku
i zdumionym wzrokiem powiodła dookoła.
– Co sie˛ tutaj działo?! – wykrzykne˛ła.
26
JESSICA MATTHEWS
ROZDZIAŁ TRZECI
Mark rozejrzał sie˛ po pokoju. Według niego salon
wygla˛dał jak wie˛kszos´c´ pokojo´w dziennych w całym
kraju, ła˛cznie z jego własnym. Opro´cz telewizora z ogro-
mnym ekranem, kto´ry wzbudził jego zazdros´c´, znaj-
dowały sie˛ tu kanapa, przed nia˛ niski stolik zarzucony
medycznymi periodykami, fotel z ruchomym oparciem
i wysoka lampa stoja˛ca.
– Zauwaz˙yłas´ cos´ szczego´lnego? Bo ja nie.
– Włas´nie w tym rzecz. Salon jak salon. A powinno
byc´ inaczej.
– Spodziewałas´ sie˛, z˙e wszystko be˛dzie powywracane
do go´ry nogami?
– Nie, ale z˙e be˛da˛ tu jakies´ s´lady zamieszkania.
Mark ponownie sie˛ rozejrzał: ksia˛z˙ki przygodowe,
czasopisma medyczne, kilka oprawionych w ramki foto-
grafii, całotygodniowy program telewizji i para ogrom-
nych niedz´wiadko´w panda – maskotek, jakie wygrywa sie˛
na loterii – wszystko wygla˛dało tak samo jak podczas jego
ostatniej wizyty u Neda.
– Byłem tu na przyje˛ciu s´wia˛tecznym. Brakuje cho-
inki, ale poza tym...
– Poza tym jest tu za czysto i porza˛dnie.
– Niekto´rzy me˛z˙czyz´ni to pedanci.
– Ale Ned z pewnos´cia˛ do nich nie nalez˙y. Nigdy nie
układa czasopism w ro´wne stosy, ksia˛z˙ki rozrzuca po
całym pokoju, kubko´w po kawie nie zmywa, dopo´ki nie
zabrudzi wszystkich, i... – przesune˛ła palcem po blacie
stolika – nie wie, z˙e istnieje cos´ takiego jak s´cierka do
kurzu. – Uniosła palec do go´ry, pokazuja˛c, z˙e nie ma na
nim najmniejszego pyłku. – Jes´li znikna˛ł dziesie˛c´ dni
temu, troche˛ kurzu by sie˛ zebrało. W gabinecie wszystko
było szarawe.
– Nasze sprza˛taczki maja˛ s´cisły zakaz dotykania cze-
gokolwiek na biurkach – wyjas´nił chłodno.
– Nie winie˛ sprza˛taczek – broniła sie˛ – stwierdzam
tylko fakt. Utrzymywanie porza˛dku nie lez˙y w naturze
Neda. Poza tym mieszkanie, w kto´rym nikogo nie było od
ponad tygodnia, nie wygla˛dałoby w ten sposo´b.
– Sugerujesz, z˙e Ned nie znikna˛ł?
– Niczego nie sugeruje˛, tylko głos´no mys´le˛. – Wzie˛ła
ze stolika nie otwarta˛ koperte˛. – Spo´jrz, czy to nie zasta-
nawiaja˛ce? Na stemplu jest wczorajsza data. Ta koperta po-
winna znajdowac´ sie˛ w korytarzu pod otworem na listy,
tam gdzie upadła, kiedy listonosz ja˛ wrzucił.
Ruszyła w kierunku drzwi.
– Doka˛d idziesz?
– Do kuchni.
Mark poda˛z˙ył za nia˛. Dixie najpierw otworzyła lo-
do´wke˛. Zagla˛daja˛c jej przez ramie˛, zobaczył jedynie ja-
kies´ sosy, zapiecze˛towana˛ butelke˛ soku grejpfrutowego
i słoiczek zielonych oliwek. Wymienili zaniepokojone
spojrzenia.
– Widzisz?
– Co mam widziec´? Zawartos´c´ lodo´wki jasno dowo-
dzi, z˙e sie˛ tu nie ukrywa.
28
JESSICA MATTHEWS
– Ale w lis´cie do ciebie napisał, z˙e wyjez˙dz˙a tylko na
trzy dni, prawda?
– Zgadza sie˛.
Dixie milczała chwile˛, potem cia˛gne˛ła:
– Po tygodniu zadzwonił, z˙e ma kłopoty i z˙e nie
be˛dzie go dłuz˙ej, tak?
– Mniej wie˛cej.
– Nie rozumiesz? – Twarz jej pałała z podniecenia.
– Wyjez˙dz˙aja˛c na kilka dni, nikt nie opro´z˙nia lodo´wki. To
wszystko s´wiadczy o tym, z˙e całkiem niedawno ktos´ tu
był i posprza˛tał.
– Chyba z˙e Ned wiedział, z˙e wyjez˙dz˙a na dłuz˙ej.
Dixie potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Ned nigdy nie planuje takich rzeczy naprzo´d.
Mark nie zaprzeczył, chociaz˙ miał na ten temat własne
zdanie.
– Moz˙e z pocza˛tku rzeczywis´cie zamierzał po trzech
dniach wro´cic´, a co do lodo´wki... W mojej znalazłabys´
niewiele wie˛cej.
– Ned uwielbia mleko. A włas´ciwie kakao. Zawsze
ma zapasowy karton. A teraz?
– Mo´gł go wypic´ i juz˙ nie kupował niczego na po´z´niej.
Dixie wskazała pojemnik na s´mieci.
– Dlaczego jest pusty?
– Bo przed wyjazdem go opro´z˙nił.
– Ned nie zawraca sobie głowy takimi drobiazgami.
– Wszystko wskazuje na to, z˙e zatrudnia sprza˛taczke˛.
Po telefonie do mnie skontaktował sie˛ z nia˛ i poprosił,
z˙eby doprowadziła dom do porza˛dku.
Dixie zmarszczyła czoło.
– To moz˙liwe, ale o ile wiem, Ned nigdy w z˙yciu nie
29
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
zatrudniał sprza˛taczek. On nie mys´li o tak przyziemnych
rzeczach jak skwas´niałe mleko czy zwie˛dnie˛ta sałata.
– Moz˙e sie˛ zmienił?
Mark ze zdziwieniem słuchał własnych sło´w. Nie
mo´gł uwierzyc´, z˙e wyste˛puje w obronie nieodpowiedzial-
nego kolegi. Jeszcze dwa tygodnie temu przyznałby, z˙e
Ned z˙yje bez planu i jest ponad takie rzeczy jak s´cieranie
kurzu czy wyrzucanie zepsutego jedzenia. Chociaz˙ teraz
niczego juz˙ nie był pewny... Nie mo´gł jednak spokojnie
patrzyc´, jak Dixie sie˛ zamartwia. Ten be˛cwał na to nie
zasługuje.
– Zało´z˙my, z˙e nie telefonował do nikogo opro´cz mnie
– cia˛gna˛ł – ale niewykluczone, z˙e sprza˛taczka, kto´ra˛
mimo wszystko zatrudniał, z własnej inicjatywy pousu-
wała łatwo psuja˛ce sie˛ produkty.
– Moim zdaniem poza toba˛ telefonował jeszcze do
kogos´, i ta osoba wie, gdzie on jest.
Błysk podniecenia w jej oczach niemal go os´lepił.
Mark nie chciał rozwiewac´ jej nadziei, lecz obawiał sie˛,
z˙e Dixie buduje zamki na piasku.
– Zanim do niej dotrzesz, Ned zdecyduje sie˛ wro´cic´.
Dixie zacisne˛ła usta w wa˛ska˛ kreske˛, a on pomys´lał, z˙e
chciałby pocałunkami przywro´cic´ us´miech na jej wargi.
Po chwili przygarbiła sie˛ lekko i przyznała:
– Masz racje˛. Chociaz˙ bardzo zalez˙y mi na tym, z˙eby
sie˛ dowiedziec´, gdzie teraz przebywa. Nie chciałabym
miec´ wyrzuto´w sumienia, z˙e zbyt łatwo załoz˙yłam, z˙e
moz˙e wro´cic´, kiedy zechce. A jes´li znajduje sie˛ w sytuacji
bez wyjs´cia?
– Nie pozwo´l, z˙eby wyobraz´nia podsuwała ci przesad-
nie czarne scenariusze – poradził. – Na pewno nie uległ
30
JESSICA MATTHEWS
z˙adnemu wypadkowi, bo nie byłby taki tajemniczy, kiedy
dzwonił. – Chyba z˙e przebywa w wie˛zieniu, dodał w mys´-
lach. A wo´wczas... – Wiem, z˙e to trudne – cia˛gna˛ł juz˙ na
głos – ale musisz zaakceptowac´ i uszanowac´ jego wybo´r
i decyzje.
– Jakis´ wewne˛trzny głos mo´wi mi to samo, ale z dru-
giej strony siła przyzwyczajenia nakazuje nie rezyg-
nowac´ z poszukiwan´. Widzisz, kiedy miałam dziesie˛c´ lat,
jego rodzice zaopiekowali sie˛ mna˛. Zawsze mu troche˛
matkowałam.
– I weszło ci to w krew.
Dixie zignorowała jego uwage˛ i cia˛gne˛ła:
– Ciotka Cora odchodzi od zmysło´w. Nie moz˙e uwie-
rzyc´, z˙e nie powiadomił jej o swoich planach. Przedtem
nigdy niczego przed nia˛ nie ukrywał.
– Moz˙e wmieszał sie˛ w jakies´ ciemne sprawki.
Biora˛c pod uwage˛ tajemnicze okolicznos´ci zniknie˛cia
Neda, teoria Marka była całkiem prawdopodobna. Dixie
westchne˛ła.
– Tego włas´nie sie˛ obawiam. Jes´li Ned uwikłał sie˛ w ja-
kies´ kłopoty, tym bardziej musze˛ działac´. Przez wzgla˛d
na ciotke˛.
Mark całkowicie ja˛ rozumiał. Juz˙ chciał zapytac´, jakie
kroki zamierza podja˛c´, lecz widza˛c jej podkra˛z˙one oczy,
zrezygnował.
– Wszelkie działania moga˛ poczekac´ – stwierdził
i podsuna˛ł jej krzesło. – Usia˛dz´, bo padniesz ze zme˛cze-
nia. Zrobie˛ kawe˛. I wła˛cze˛ ogrzewanie – dorzucił.
– Nie padne˛ – zaprotestowała uraz˙ona.
– Trzymam cie˛ za słowo. – Ekspres i pojemnik ze
zmielona˛ kawa˛ stały na blacie, wie˛c nie musiał niczego
31
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
szukac´. Po chwili wre˛czał Dixie paruja˛cy napo´j. – Sło-
dzisz?
– Nie. Za mleko tez˙ dzie˛kuje˛.
– To dobrze – ucieszył sie˛ – bo nie mam poje˛cia, gdzie
Ned trzyma cukier, a co do mleka, to oboje juz˙ wiemy, z˙e
w domu nie ma ani kropli.
Dixie zdje˛ła kurtke˛ i pija˛c pierwszy łyk, z rozkoszy az˙
przymkne˛ła powieki.
– Wys´mienita. Czy umieje˛tnos´c´ parzenia kawy to tez˙
dar niebios?
– Potrzeba jest matka˛ wynalazku. Kiedy mam ochote˛
napic´ sie˛ kawy, musze˛ ja˛ sobie sam zaparzyc´.
– A Jane?
– Robi lure˛.
– Jest jeszcze Miranda.
– Miranda? Och, z Miranda˛ to całkiem inna historia.
Jasno dała do zrozumienia, z˙e parzenie kawy nie nalez˙y
do zakresu jej obowia˛zko´w. Zreszta˛ nie mam o to
do niej pretensji. Mnie potrzebna jest pierwszorze˛dna
piele˛gniarka.
– Zawsze u ciebie pracowała?
– Odziedziczyłem ja˛ po Donie Richmondzie i włas´-
ciwie to ona rza˛dzi przychodnia˛.
– A ty jej na to pozwalasz?
– Do pewnego stopnia – przyznał cierpko. – Jest
znakomita˛ administratorka˛. Poza tym nigdy nie odmawia,
kiedy trzeba zostac´ po godzinach. Uznałem, z˙e nie warto
sie˛ z nia˛ spierac´ o drobiazgi.
– A o sprawy zasadnicze?
– Nauczylis´my sie˛ trudnej sztuki zawierania kom-
promiso´w.
32
JESSICA MATTHEWS
Dixie us´miechne˛ła sie˛, a Markowi wydało sie˛, z˙e do
kuchni wpadł promien´ wiosennego słon´ca.
– Mo´wia˛, z˙e za kaz˙dym me˛z˙czyzna˛ dokonuja˛cym
wielkich czyno´w stoi kobieta.
– Tylko jej tego nie mo´w. Trzeba jednak uczciwie
przyznac´, z˙e Miranda jest nieoceniona. Załatwi kaz˙da˛
urze˛dowa˛ sprawe˛, oboje˛tnie, czy trudna˛, czy błaha˛. Zaw-
sze wie, do kogo sie˛ zwro´cic´.
– To masz szcze˛s´cie. Najwaz˙niejsze sa˛ znajomos´ci.
– Zdecydowanie. A Miranda urodziła sie˛ w Hope i zna
chyba wszystkich mieszkan´co´w oraz ich sekrety.
– Ty tez˙ sta˛d pochodzisz?
– Nie. Sprowadziłem sie˛ tu trzy lata temu, po zakon´-
czeniu staz˙u.
– A twoja rodzina gdzie mieszka?
– Jest porozrzucana po całym kraju. Jest nas w sumie
szes´cioro, rodzice, brat i dwie siostry. Jedna z nich,
Alison, to moja siostra bliz´niaczka.
– To musi byc´ cudownie miec´ duz˙a˛ rodzine˛. Ned
i ja, dorastaja˛c, coraz bardziej odsuwalis´my sie˛ od
siebie.
– Ale oboje zostalis´cie lekarzami.
– Na tym kon´cza˛ sie˛ podobien´stwa. On lubił sporty, ja
nie. Jemu nauka przychodziła z łatwos´cia˛, ja musiałam
solidnie zakuwac´. On zdobywał nagrody za publiczne
wysta˛pienia, mnie słowa wie˛zły w gardle. On wygrywał
w kaz˙dej konkurencji, ja zawsze zostawałam na szarym
kon´cu.
A jednak to tobie powierzono obowia˛zek opiekowania
sie˛ nim, pomys´lał Mark, dopijaja˛c kawe˛. Ten obowia˛zek
wypełniasz nawet teraz, kiedy jestes´cie doros´li.
33
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Po´jde˛ juz˙ – stwierdził, spogla˛daja˛c na zegarek. –
Musze˛ jeszcze wsta˛pic´ do szpitala, sprawdzic´, jak czuja˛
sie˛ pani Valesquez i jej co´reczka.
Dixie sie˛gne˛ła po kule.
– Dzie˛ki za wszystko. Bez twojej pomocy chyba nie
dałabym rady.
– Gdzie zanies´c´ walizke˛?
– Sama zaniose˛.
– Po co, jes´li ja moge˛ to zrobic´...
– Wobec tego zanies´ ja˛ do gos´cinnego pokoju.
– W porza˛dku. Aha, i poszukam automatycznego pi-
lota do drzwi do garaz˙u.
Niestety, pilota nigdzie nie udało sie˛ znalez´c´.
– Moz˙e ma tylko jednego? – stwierdziła Dixie, kiedy
zajrzeli juz˙ chyba we wszystkie najdziwaczniejsze nawet
miejsca.
– Trudno. Znam faceta, kto´ry instaluje takie urza˛dze-
nia. Przeprogramuje zamek i dopasuje nowego pilota.
– Nedowi moz˙e sie˛ to nie spodobac´ – zmartwiła sie˛
Dixie.
– Nieobecni nie moga˛ zgłaszac´ sprzeciwu – ucia˛ł
Mark.
– Chyba masz racje˛.
– Wprowadze˛ two´j samocho´d do garaz˙u.
Na szcze˛s´cie moz˙na sie˛ było tam dostac´ przez kuchnie˛.
Mark re˛cznie podnio´sł drzwi i wyszedł na zewna˛trz.
– Nie wiem, jak ci dzie˛kowac´ – zacze˛ła Dixie, gdy
wro´cił. – Miałes´ ze mna˛ tyle kłopotu...
– Z
˙
aden kłopot.
– Moz˙e w ramach rewanz˙u przyrza˛dze˛ szybko jaka˛s´
kolacje˛? Ned ma pełna˛ zamraz˙arke˛ gotowych dan´.
34
JESSICA MATTHEWS
– Nadziewane tortille sa˛ bardziej zache˛caja˛ce.
– Prawda?
– To trzymam cie˛ za słowo.
– W takim razie moz˙e kto´regos´ dnia... Czwartek?
– Moz˙e byc´ czwartek. Za to dzis´ poło´z˙ sie˛ wczes´niej.
– Mam jeszcze wiele rzeczy do zrobienia, zanim sie˛
połoz˙e˛.
– Mo´wie˛ powaz˙nie – uprzedził. – Jes´li nie wypocz-
niesz, jutro be˛dziesz do niczego, a ja licze˛ na twoja˛
pomoc.
Dixie az˙ zamrugała oczami ze zdziwienia.
– Słucham?
– Przyjmuje˛ twoja˛ propozycje˛ pracy.
– Serio?
– Przyjade˛ po ciebie punktualnie o o´smej.
– Zaraz, zaraz. Czegos´ tu nie rozumiem.
– A co tu jest do rozumienia? Mnie potrzebny jest
lekarz, a ty sie˛ sama zgłosiłas´, prawda? Jutro sprawdze˛
w Izbie Lekarskiej twoje referencje i jes´li wszystko
be˛dzie w porza˛dku, podpiszemy umowe˛.
– Agencja nikogo ci nie przysłała...
Mark, chca˛c nie chca˛c, musiał potwierdzic´.
– Moge˛ zostac´ tylko jeden miesia˛c – zastrzegła Dixie.
– Nie prosiłam o dłuz˙szy urlop zdrowotny, bo...
– Miesia˛c mnie urza˛dza. Moz˙e to nawet be˛dzie kro´cej.
– Co z Nedem? Zatrzymasz dla niego etat?
– Nie – stanowczym tonem odrzekł Mark. – Be˛dziesz
pracowac´, dopo´ki nie znajde˛ kogos´ na umowe˛ czasowa˛
albo na stałe. Koniec. Ned moz˙e sobie robic´, co chce.
– Rozumiem... – Urwała, spus´ciła wzrok i przygryzła
warge˛. Po chwili podniosła głowe˛ i patrza˛c mu prosto
35
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
w oczy, zapytała: – Skoro nie zmieniłes´ zdania w spra-
wie Neda, dlaczego teraz godzisz sie˛ na moja˛ propo-
zycje˛?
– Bo znalazłem sie˛ pod s´ciana˛ – odparł szczerze.
– Posłuchałem wie˛c rady Mirandy, kto´ra powiedziała, z˙e
byłbym idiota˛, gdybym wypus´cił z re˛ki dos´wiadczona˛
lekarke˛.
– Czyli cie˛ zaszantaz˙owała?
Dixie znacznie lepiej orientowała sie˛ w stosunkach
panuja˛cych w przychodni, niz˙ przypuszczał.
– Powiedzmy.
– Zagroziła, z˙e odejdzie?
– Tak.
Mark doskonale wiedział, z˙e Miranda nie musi praco-
wac´ zawodowo. Osia˛gne˛ła wiek emerytalny, ma˛z˙ zapew-
niał im utrzymanie na dobrym poziomie. Pracuje, bo lu-
bi byc´ aktywna. Zdawał sobie sprawe˛, z˙e przyjdzie taki
dzien´, gdy postanowi zwolnic´ tempo, ale akurat teraz, gdy
został sam na polu walki z grypa˛, niekoniecznie pragna˛ł
szkolic´ nowa˛ piele˛gniarke˛. Zaangaz˙owanie Dixie było
wie˛c mniejszym złem.
– I tak łatwo usta˛piłes´?
– To była nasza wspo´lna decyzja.
– Dzie˛kuje˛ za propozycje˛, ale z niej nie skorzystam
– os´wiadczyła. – Nie lubie˛ pchac´ sie˛ tam, gdzie mnie nie
chca˛.
– Jak sobie z˙yczysz, ale łatwiej by ci było szukac´ ku-
zyna, gdybys´ pracowała w przychodni.
– Sugerujesz, z˙e w przeciwnym wypadku...
– Obowia˛zuje nas tajemnica lekarska.
– Czyli nie mam wyjs´cia i musze˛ sie˛ zgodzic´.
36
JESSICA MATTHEWS
– Sa˛ pewne warunki.
– Jakie?
– Etat Neda to sprawa tylko pomie˛dzy nim a mna˛. Nie
be˛dziesz usiłowała mie˛dzy nami mediowac´ ani wyste˛po-
wac´ w roli jego adwokata.
Dixie wahała sie˛ chwile˛, zanim odpowiedziała:
– Dobrze. Cos´ jeszcze?
– Oczekuje˛ od ciebie otwartos´ci i szczeros´ci.
– To zrozumiałe – obruszyła sie˛.
– Masz byc´ wobec mnie lojalna. Jes´li odkryjesz cokol-
wiek, co mogłoby miec´ zwia˛zek z Nedem, zawiadomisz
mnie.
– Z
˙
adnych tajemnic.
– W takim razie do jutra, do o´smej rano. Tutaj –
z kieszeni koszuli wycia˛gna˛ł kawałek kartki i długopis
– masz mo´j domowy numer telefonu i numer pagera.
– Dzie˛kuje˛.
Mark skierował sie˛ do drzwi ła˛cza˛cych kuchnie˛ z gara-
z˙em.
– Miłego wieczoru – rzucił.
– Nawzajem.
– Zamknij garaz˙.
– Zamkne˛. Dobranoc.
Pomachał Dixie i podszedł do swojego samochodu.
Jeszcze nie wierzył, z˙e zaangaz˙ował cioteczna˛ siostre˛
Neda do pracy. Niech Miranda upatruje w niej szanse˛ na
rozwia˛zanie wszystkich ich problemo´w, ale dla niego
cia˛gła obecnos´c´ doktor Albright w przychodni oznacza
tylko kolejne.
Musiał sam przed soba˛ przyznac´, z˙e Dixie zbyt go
pocia˛ga, by mo´gł spokojnie pos´wie˛cic´ sie˛ obowia˛zkom.
37
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Poza tym przyje˛ła co prawda jego warunki dotycza˛ce
Neda, ale nie wiadomo, czy be˛dzie je honorowac´.
Jes´li nie, fora ze dwora, zadecydował.
Mimo tego postanowienia, wcia˛z˙ nurtowało go pyta-
nie, czy pozbywaja˛c sie˛ jednego kłopotu, nie bierze sobie
na głowe˛ naste˛pnego.
38
JESSICA MATTHEWS
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Niech pani cos´ zrobi, pani doktor – błagalnym
tonem zacze˛ła Carrie Jamison, kłada˛c szes´ciomiesie˛cz-
nego synka na stole do badania. Dziecko było oboje˛tne
i apatyczne. – On sie˛ dusi.
Dixie przyjrzała sie˛ blademu niemowle˛ciu. Chłopiec
z wyraz´nym trudem łapał oddech i od czasu do czasu ka-
słał. Nawet bez stetoskopu słyszała s´wisty w jego płu-
cach. Miała ochote˛ sie˛gna˛c´ po pulsoksymetr, by spraw-
dzic´ poziom nasycenia tlenem, lecz niestety nie znaj-
dowała sie˛ u siebie, na dobrze wyposaz˙onym oddziale
ratownictwa medycznego i nie dysponowała specjalis-
tycznym sprze˛tem, kto´ry tam zawsze był pod re˛ka˛.
– Czy dziecko je normalnie?
– Nie. Kiedy podsuwam mu butelke˛, odwraca gło´wke˛.
Z pocza˛tku mys´lałam, z˙e to zwykły katar, bo Joey miał
zatkany nos i obniz˙ona˛ temperature˛, ale jest coraz gorzej.
Aha... i zauwaz˙yłam, z˙e cia˛gnie sie˛ za uszy.
Dixie ogrzała membrane˛ stetoskopu w dłoni, zanim
przyłoz˙yła ja˛ do piersi niemowle˛cia.
– To zapalenie płuc – poinformowała matke˛. – Z
˙
eby
okres´lic´ przyczyne˛ i podja˛c´ leczenie, potrzebne jest kilka
badan´.
– Słyszałam, z˙e szaleje jakis´ groz´ny wirus, kto´ry wy-
wołuje infekcje˛ płucna˛, szczego´lnie u dzieci. Czy to on?
– Niewykluczone. Niemniej, bez wzgle˛du na wyniki
badan´, Joey musi znalez´c´ sie˛ teraz w szpitalu, gdzie
zostanie podła˛czony do respiratora i dostanie kroplo´wke˛.
Kiedy ostatni raz jadł?
– Przedwczoraj. Czy nie moz˙na dac´ mu antybiotyku?
Wolałabym sama go piele˛gnowac´, w domu.
– Joey jest odwodniony i musi jak najszybciej dostac´
kroplo´wke˛ – spokojnie tłumaczyła Dixie. – Gdyby nor-
malnie jadł, mogłybys´my spro´bowac´ leczyc´ go w domu,
ale w tej sytuacji konieczna jest hospitalizacja.
– Nie stac´ nas na szpital – wyznała kobieta beznamie˛t-
nym tonem. – Ma˛z˙ zmienił prace˛ i nasze ubezpieczenie
zostanie wznowione dopiero z kon´cem miesia˛ca.
– Niestety, Joey nie moz˙e tak długo czekac´. Nie
jestes´cie jedyna˛ rodzina˛ w trudnej sytuacji – pocieszała ja˛
Dixie. – Szpitale wiedza˛ o programach pomocy socjalnej
i na pewno znajdzie sie˛ jakies´ wyjs´cie.
Carrie zmusiła sie˛ do us´miechu.
– Jes´li pani doktor tak uwaz˙a...
– Jak tylko pobiore˛ wymaz z nosa, moz˙ecie jechac´.
– Ale skoro pani jest pewna, z˙e to wirus, to po co
badanie?
– Poniewaz˙ inaczej leczymy infekcje˛ wirusowa˛, a ina-
czej bakteryjna˛.
Carrie posadziła sobie synka na kolanach. Kiedy Dixie
wkładała małemu wacik do nosa, Joey nie protestował, co
potwierdzało, z˙e jest bardzo chory.
– No, moz˙ecie jechac´ do szpitala. Wyniki badania
przekaz˙e˛ telefonicznie dyz˙urnej piele˛gniarce.
– Czy Joey wyzdrowieje? – niepokoiła sie˛ matka.
– Oczywis´cie. Przed ukon´czeniem drugiego roku z˙y-
40
JESSICA MATTHEWS
cia prawie kaz˙de dziecko łapie jaka˛s´ infekcje˛. My musi-
my tylko wzmocnic´ system odpornos´ciowy Joeya, z˙eby
jego organizm sam sobie radził z choroba˛. Niestety, to
wymaga czasu.
Dixie zaniosła pobrany materiał Mirandzie i poprosiła
o wykonanie analizy. Na koniec spytała:
– Czy doktor Cameron mo´głby porozumiec´ sie˛ ze
szpitalem, z˙eby przyje˛to małego?
– Sama moz˙esz to załatwic´ – odparła piele˛gniarka,
zwracaja˛c sie˛ do niej, jak do wszystkich, po imieniu.
– Naprawde˛?
Miranda kiwne˛ła głowa˛.
– Jak tylko Mark otrzymał faks z Izby Lekarskiej,
zawiadomił szpital, z˙e zaste˛pujesz doktora Bentleya. –
Spojrzała na nia˛ uwaz˙nie i dodała: – Nie mo´wiłas´, z˙e
pracujesz w Chicago.
– Nikt mnie nie pytał – odparła Dixie i szybko zmie-
niła temat. – Do kogo mam sie˛ zwro´cic´ w szpitalu?
– Do dyz˙urnej piele˛gniarki w izbie przyje˛c´. Numer
wewne˛trzny jest zapisany na kartce przy telefonie.
– Dzie˛kuje˛.
Dixie pokus´tykała do najbliz˙szego aparatu.
– Bardzo mi przykro – os´wiadczyła jej rozmo´wczyni
– ale nie mamy wolnych ło´z˙ek pediatrycznych.
– Wie˛c poło´z˙cie go gdziekolwiek.
– Niestety nie mamy z˙adnych wolnych miejsc. Moz˙e
jutro...
– Mo´j pacjent musi byc´ przyje˛ty dzisiaj.
– Przykro mi, ale obawiam sie˛, z˙e nic nie da sie˛ zrobic´.
Dixie, ws´ciekła z powodu całej tej sytuacji, odłoz˙yła
słuchawke˛ na widełki. Wzie˛ła kule i udała sie˛ na po-
41
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
szukiwanie Marka. Miała szcze˛s´cie, złapała go na kory-
tarzu, gdy wychodził z gabinetu.
Serce zabiło jej szybciej na jego widok. W białym far-
tuchu przystojny doktor Cameron wygla˛dał niezwykle
atrakcyjnie.
– Mam trudnos´ci z umieszczeniem pacjenta w szpita-
lu – zacze˛ła bez z˙adnych wste˛po´w.
– Dlaczego? Wszystkie formalnos´ci załatwiłem.
– Nie maja˛ miejsc, a ja wysłałam tam po´łroczne
dziecko z wirusowa˛infekcja˛ dro´g oddechowych. Miranda
bada jeszcze wymaz z nosa, ale jestem pewna, z˙e wynik
potwierdzi diagnoze˛.
Mark westchna˛ł cie˛z˙ko.
– Powiedzieli, kiedy zwolni sie˛ miejsce?
– Jutro. Ale Joey musi byc´ przyje˛ty natychmiast.
– Chodzi o Joeya Jamisona?
– Tak. Ty go prowadzisz?
– Włas´ciwie Ned sie˛ nim zajmuje, ale kilkakrotnie
trafił tez˙ do mnie. Zawsze z kłopotami go´rnych dro´g odde-
chowych. Jego ojciec pali, co pogarsza sprawe˛.
Dla Dixie była to cenna informacja. Nie sprawdziła
dokładnie wszystkich danych dziecka w komputerze, za-
je˛ła sie˛ biez˙a˛cym problemem.
– I nawet dla dobra syna nie chce rzucic´ palenia?
– Sugerowałem mu to, ale twierdzi, z˙e w domu nie
pali. Zobacze˛, co sie˛ da zrobic´.
Mark cofna˛ł sie˛ do gabinetu, a Dixie, nie czekaja˛c na
zaproszenie, weszła za nim.
– Cos´ jeszcze?
– Chce˛ posłuchac´, jakich s´rodko´w perswazji uz˙yjesz,
z˙eby znalazło sie˛ ło´z˙ko dla Joeya. Tak na przyszłos´c´.
42
JESSICA MATTHEWS
Mark wskazał jej krzesło.
– Siadaj. To moz˙e potrwac´.
Dixie zamieniła sie˛ w słuch. Mark najpierw rozma-
wiał z ta˛ sama˛ piele˛gniarka˛ co ona, a gdy niczego nie
wsko´rał, rozła˛czył sie˛ i wystukał na klawiaturze inny
numer.
– Zasada jest prosta – wyjas´nił. – Dzwonisz stopien´
wyz˙ej.
– To znaczy?
– Do siostry oddziałowej. To ona odpowiada za prze-
noszenie pacjento´w z sali do sali, dostawki i wszelkie
zmiany... – Urwał, poniewaz˙ uzyskał poła˛czenie. – Mary?
Tu Mark.
Dixie ze zdumieniem słuchała, jak z chłopie˛cym wre˛cz
czarem Mark przedstawia sprawe˛, s´mieje sie˛, a nawet
z˙artuje ze swa˛rozmo´wczynia˛, i prosi ja˛o interwencje˛. Nie
sprawiał juz˙ wraz˙enia człowieka, kto´ry dz´wiga na bar-
kach odpowiedzialnos´c´ za wszelkie nieszcze˛s´cia tego
s´wiata. Przypomniał sie˛ jej wczorajszy wieczo´r i swobo-
da, z jaka˛ gawe˛dzili o swoich rodzinach i jej urlopie
zdrowotnym. Przez chwile˛ zachowywał sie˛ tak, jak gdyby
zapomniał o tym, z˙e jest cioteczna˛ siostra˛ Neda i po co
przyjechała do Hope.
– Wiedziałem, z˙e moge˛ na ciebie liczyc´, kochana jes-
tes´... – Urwał, chwile˛ słuchał, potem rzucił: – Zgoda. Nie,
nie, to ja zapraszam cie˛ na kolacje˛ walentynkowa˛, tylko
wybierz restauracje˛ i zamo´w stolik.
Juz˙ dzis´ umawia sie˛ na czternastego lutego? – zdziwiła
sie˛ Dixie. Ciekawe z kim? Nie ba˛dz´ s´mieszna, nie two´j
interes, skarciła sie˛ w mys´lach. Mark zas´ odłoz˙ył słucha-
wke˛ i us´miechaja˛c sie˛ szeroko, oznajmił:
43
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Załatwione. Jest ło´z˙ko.
– To wirusowa infekcja dro´g oddechowych. Chyba
nie połoz˙a˛ go w jednym pokoju z innym dzieckiem – za-
niepokoiła sie˛.
– Mary wie, co robi, nie od dzisiaj pracuje w szpitalu.
Joey dostanie separatke˛.
Mary. Sa˛dza˛c z imienia jest pewnie młoda i ładna.
Dlaczego nie nazywa sie˛ Matilda albo Mabel?
Nie przyjechałas´ tutaj, z˙eby byc´ zazdrosna o jaka˛s´
babe˛, tylko z˙eby odnalez´c´ Neda, zreflektowała sie˛.
– S
´
wietnie. Bardzo sie˛ ciesze˛ i dzie˛kuje˛.
– Nie ma za co. Aha, Jane mo´wi, z˙e dzie˛ki tobie mo-
z˙emy wykroic´ dzis´ chwile˛ na lunch.
– Tak powiedziała?
– Dokładnie. I dodała, z˙e s´wietnie dajesz sobie rade˛.
– Ciesze˛ sie˛, z˙e tak uwaz˙a. Co prawda przez te˛ noge˛
ruszam sie˛ troche˛ wolniej, ale...
– Tylko sie˛ nie forsuj – przerwał jej. – Nie zapominaj,
z˙e jestes´ rekonwalescentka˛ i w ogo´le nie powinnas´ pra-
cowac´. A wracaja˛c do meritum, co z lunchem? Tu blis-
ko daja˛ dobra˛ zupe˛ i kanapki.
Pamie˛taja˛c o Mary, Dixie wymo´wiła sie˛.
– Dzie˛ki, ale mam kilka telefono´w do załatwienia.
– W zwia˛zku z Nedem?
– Tak. Pomys´lałam, z˙e sprawdze˛ firmy sprza˛taja˛ce
i dowiem sie˛, czy przypadkiem nie jest klientem kto´rejs´
z nich.
– Trudno. W takim razie na lunch wybierzemy sie˛
innego dnia.
Nie licz na to, pomys´lała Dixie, na głos zas´ od-
powiedziała:
44
JESSICA MATTHEWS
– Oczywis´cie.
Wracaja˛c do swojego gabinetu, wsta˛piła do pokoju,
kto´ry słuz˙ył Mirandzie za laboratorium i biuro.
– Jak wypadło badanie Joeya? – spytała.
– Tak jak mys´lałys´my. Wirus RSV. Udało cie˛ sie˛ zna-
lez´c´ dla niego miejsce w szpitalu?
– Mnie nie, ale Markowi tak. Załatwił to z jaka˛s´
znajoma˛ o imieniu Mary.
Miranda pstrykne˛ła palcami.
– Oczywis´cie! Kompletnie zapomniałam, z˙e ma dzi-
siaj dyz˙ur.
– W rewanz˙u zaprosił ja˛ na kolacje˛ w walentynki –
wyrwało sie˛ Dixie.
– Moja siostra uwielbia chodzic´ do restauracji. Ale
radziłabym mu uwaz˙ac´, bo moz˙e zamiast niej pojawi sie˛
jakas´ ładna dziewczyna. To by nawet było w stylu Mary.
Randka w ciemno – dodała i zas´miała sie˛ cicho.
– Mary jest twoja˛ siostra˛?
Dixie uczepiła sie˛ jedynie tych dwo´ch sło´w, reszty jak
gdyby nie dosłyszała.
– Moja˛ starsza˛ siostra˛, chociaz˙ nie lubi, kiedy mo´wi
sie˛ o jej wieku.
– A rozmawiali jak...
– Jak para starych przyjacio´ł? – domys´liła sie˛ piele˛g-
niarka. – Kiedy Mark sie˛ tutaj sprowadził, wynaja˛ł dom
od mojego szwagra i Mary wzie˛ła go pod swoje skrzydła.
A ty sa˛dziłas´, z˙e cos´ ich ła˛czy, tak?
Dixie poczuła, z˙e sie˛ czerwieni.
– Takie sprawiali wraz˙enie.
– Nie martw sie˛, moja droga. Odka˛d przyjechał do
Hope, a było to trzy lata temu, Mark z nikim sie˛ nie
45
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
zwia˛zał. Jes´li jestes´ zainteresowana, chłopak jest do
wzie˛cia – oznajmiła i pus´ciła do Dixie oko.
– Kto powiedział, z˙e jestem zainteresowana?
– Nikt, ale pomys´lałam, z˙e nie zaszkodzi wiedziec´.
– A co wydarzyło sie˛ trzy lata temu?
– Był bez pamie˛ci zakochany w pewnej kobiecie, kto´ra
nam wszystkim wydawała sie˛ dla niego idealna˛partnerka˛.
Pokazał mi piers´cionek zare˛czynowy z takim brylantem, z˙e
trzeba było zakładac´ okulary słoneczne, z˙eby nie os´lepna˛c´.
– I co sie˛ stało?
– Okazała sie˛ hazardzistka˛. Najwyraz´niej uznała, z˙e
małz˙en´stwo z lekarzem jest najlepszym sposobem na
zapewnienie sobie stałego z´ro´dła pienie˛dzy. Przyznała
zreszta˛, z˙e tym sie˛ kierowała, wia˛z˙a˛c sie˛ z nim. Nie musze˛
dodawac´, z˙e piers´cionek wro´cił do jubilera, a Mark nigdy
juz˙ nie zobaczył narzeczonej.
– Co za okropna historia!
– Bardzo to przez˙ył. Rzucił sie˛ w wir pracy, harował
dniami i nocami. Zeszłego lata udało nam sie˛ namo´wic´ go
wreszcie na kro´tkie wakacje z kolegami, ale w drodze
powrotnej samolot, kto´rym lecieli, rozbił sie˛. Mark i kilku
innych pasaz˙ero´w zostało rannych, a jeden z lekarzy
zgina˛ł. – Aha, to sta˛d te blizny na twarzy, domys´liła sie˛
Dixie. – Po tym wypadku – cia˛gne˛ła Miranda – Mark
doszedł do wniosku, z˙e musi troche˛ zwolnic´ tempo, i za-
angaz˙ował Neda. – Urwała i cie˛z˙ko westchne˛ła. – Nie-
stety, ten układ sie˛ nie sprawdził. Nie chce˛ powiedziec´
niczego złego o twoim kuzynie, ale Ned jest impulsyw-
ny, a Mark, przeciwnie, nadmiernie ostroz˙ny.
– To jak leczy? Przeciez˙ nasza praca czasami wymaga
podejmowania błyskawicznych decyzji.
46
JESSICA MATTHEWS
– Jes´li chodzi o sprawy zawodowe, nie waha sie˛ ani
sekundy. Za to w z˙yciu osobistym jest całkiem zagubiony.
Mark nigdy by sie˛ do tego nie przyznał, ale mnie sie˛
wydaje, z˙e stracił pewnos´c´ siebie i umieje˛tnos´c´ oceniania
ludzkich charaktero´w.
– Stał sie˛ biernym obserwatorem, tak?
– Chyba z˙e znajdzie sie˛ mie˛dzy młotem a kowadłem.
– To dlatego mnie przyja˛ł.
Miranda poklepała ja˛ po ramieniu.
– Nie traktuj tego tak osobis´cie. Jest bardzo zadowo-
lony, z˙e z nami pracujesz, tylko nie chce sie˛ do tego
przyznac´. Jes´li czasami wyda ci sie˛ humorzasty, po prostu
nie zwracaj na niego uwagi.
– Dzie˛ki za rade˛.
– Zawsze do usług. – Miranda zerkne˛ła na zegar. –
Uspokoiło sie˛ troche˛, wie˛c skorzystaj z chwili przerwy
i idz´ na lunch. Nie wiadomo, co nas czeka po południu.
Dixie nie trzeba było tego dwa razy powtarzac´. Usiad-
ła w przydzielonym jej gabinecie, wycia˛gne˛ła butelke˛
wody mineralnej, otworzyła ksia˛z˙ke˛ telefoniczna˛ i za-
cze˛ła przegla˛dac´ branz˙owy wykaz firm.
Mark stana˛ł w drzwiach gabinetu i oparty o framuge˛,
przysłuchiwał sie˛, jak Dixie rozmawia przez telefon.
Mo´głby wejs´c´ do s´rodka i usia˛s´c´ – otwarte drzwi na
korytarz wskazywały, z˙e nie ma z˙adnych tajemnic – lecz
wolał przygla˛dac´ sie˛ jej z miejsca, w kto´rym stał. Na
ro´z˙owa˛ bluzke˛ i granatowa˛ spo´dnice˛ włoz˙yła biały, wy-
krochmalony fartuch lekarski. Włosy miała lekko zmierz-
wione, jak gdyby od czasu do czasu przeczesywała je
palcami.
47
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Mo´wiła głosem niskim i melodyjnym, zache˛caja˛cym
do zwierzen´. Z jej miny wnioskował jednak, z˙e informa-
cje, jakich wysłuchuje, nie wnosza˛ niczego nowego do
sprawy.
Kiedy dwadzies´cia minut temu wychodził na lunch,
tez˙ rozmawiała przez telefon. Albo w Hope działa znacz-
nie wie˛cej firm zajmuja˛cych sie˛ sprza˛taniem domo´w, niz˙
przypuszczał, albo trafiła na jakies´ nowe s´lady i poda˛z˙a
ich tropem.
Pod wieloma wzgle˛dami Dixie Albright go zaskoczy-
ła. W głe˛bi duszy spodziewał sie˛, z˙e cała˛ energie˛ skupi na
prywatnym s´ledztwie, a praca zejdzie na dalszy plan.
Tymczasem – jak Jane i Miranda mu doniosły – przyj-
mowała pacjento´w w kolejnos´ci zgłaszania sie˛ i nie
wybierała tylko tych, kto´rzy mogliby osobis´cie znac´ jej
ciotecznego brata. Miranda nie omieszkała go tez˙ poin-
formowac´, z˙e radziła sobie znacznie lepiej niz˙ on pierw-
szego dnia w przychodni.
Zaimponowało mu, z˙e sprawy prywatne załatwia
w wolnym czasie. Mimo z˙e byli spokrewnieni, stosu-
nek do pracy miała zdecydowanie inny niz˙ Ned. Wi-
dza˛c, z˙e odkłada słuchawke˛, posta˛pił krok naprzo´d
i zagadna˛ł:
– Udało ci sie˛ cos´ ustalic´?
– Niestety nie.
Postawił torby z daniami na wynos na biurku, przysu-
na˛ł sobie z ka˛ta krzesło i usiadł na wprost Dixie.
– To jeszcze nie znaczy, z˙e nie zatrudnia kogos´ do
sprza˛tania. W mies´cie jest wiele sprza˛taczek pracuja˛cych
na własny rachunek.
– Do nich tez˙ dzwoniłam. Bez rezultatu.
48
JESSICA MATTHEWS
– Nie martw sie˛. Mieszkaja˛c w domu Neda, pre˛dzej
czy po´z´niej sie˛ z nia˛ spotkasz.
– Moz˙e przyjs´c´, jak be˛de˛ tutaj.
Mark zacza˛ł wyjmowac´ pojemniki z jedzeniem i usta-
wiac´ je rze˛dem na biurku.
– Zostaw kartke˛. Poza tym kiedys´ przeciez˙ zgłosi sie˛
po zapłate˛.
Dixie rozpromieniła sie˛.
– Słusznie. O tym nie pomys´lałam. – Mark podał jej
serwetke˛ i widelec. Zmruz˙yła oczy i spytała: – Co to?
– Lunch.
– Mo´wiłam, z˙e...
– Wiem, słyszałem.
– Ale nie posłuchałes´.
– Musze˛ dbac´ o personel. – Podnio´sł do go´ry dwa
podłuz˙ne pojemniki i spytał: – Szynka czy indyk?
– Indyk.
Wre˛czył jej plastikowe pudełeczko.
– Kartoflanka czy krem z brokuło´w?
– Krem z brokuło´w. Uwielbiam.
Us´miechna˛ł sie˛ szeroko.
– Domys´liłem sie˛.
– Rozpieszczasz mnie. Najpierw s´niadanie, teraz
lunch...
– Miałem ochote˛ na jabłko w cies´cie, a Miranda i Jane
nie darowałyby mi, gdybym be˛da˛c w cukierni, nie kupił
dla nich pa˛czko´w. Przy okazji wzia˛łem wie˛c cos´ i dla
ciebie.
– Miło, z˙e pomys´lałes´ o mnie. Spiz˙arnia Neda s´wieci
pustkami. Zaraz po pracy wybiore˛ sie˛ po zakupy. Gdzie
jest najbliz˙szy supermarket? – zapytała.
49
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Mark udzielił jej odpowiednich wskazo´wek.
– A gdzie jest szpital? Sprawdze˛, czy stan małego
Joeya Jamisona sie˛ poprawił.
– Tez˙ tam jade˛. Moz˙esz zabrac´ sie˛ ze mna˛.
– S
´
wietnie.
– Skontaktowałas´ sie˛ z tamtejszym oddziałem pediat-
rycznym? Zostawiłas´ im dyspozycje?
– Od tego zacze˛łam telefonowanie. Zleciłam rentgen
klatki piersiowej i wszystkie badania laboratoryjne.
– W takim razie wyniki powinny na nas czekac´.
– Dzie˛ki za lunch – odezwała sie˛ Dixie i wytarła usta
serwetka˛. – Naste˛pnym razem ja funduje˛.
– Trzymam cie˛ za słowo. Co dalej? – spytał, wskazu-
ja˛c jej notatnik.
– Chciałabym skontaktowac´ sie˛ jeszcze z dwiema
osobami, lecz jes´li i one nic nie be˛da˛ wiedziały, poda˛z˙e˛
innym tropem. Porozmawiam z sa˛siadami i postaram sie˛
odszukac´ znajomych Neda. A moz˙e ty wiesz, z kim sie˛
spotykał?
Mark potrza˛sna˛ł głowa˛.
– Przykro mi, ale Ned nigdy nie opowiadał o swoim
z˙yciu prywatnym. Wiem, z˙e chodził na mecze uniwer-
syteckiej druz˙yny koszyko´wki, a poza tym...
– Kobiety?
– Nie mam poje˛cia. Zeszłej jesieni miał jaka˛s´ dziew-
czyne˛, ale nie wiem, czy był to stały zwia˛zek. Nawet nie
przypominam sobie jej imienia. Zaraz, zaraz... Chyba
nazywała sie˛ June, ale głowy nie dam.
Dixie westchne˛ła cie˛z˙ko.
– Jane i Miranda tez˙ nie moga˛ sobie przypomniec´.
Aha, wspomniałes´ o przyje˛ciu s´wia˛tecznym. Była tam?
50
JESSICA MATTHEWS
– Nie.
– Jestes´ pewien?
– Jestem. W kon´cu to nie było az˙ tak dawno. Pamie˛-
tam, z˙e miała przyjs´c´, ale tuz˙ przed s´wie˛tami chyba ze
soba˛ zerwali. Jes´li rzeczywis´cie, wa˛tpie˛, z˙eby jej powie-
dział, gdzie wyjez˙dz˙a.
– No tak. Niewykluczone, z˙e wspomniał cos´ komus´
w szpitalu.
Mark spowaz˙niał. Wahał sie˛ chwile˛, potem zacza˛ł:
– Zanim zaczniesz wszystkim woko´ł zadawac´ pyta-
nia, wiedz, z˙e opro´cz Mirandy i Jane nikt nie wie
o zniknie˛ciu Neda.
51
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
ROZDZIAŁ PIA˛TY
– Nikt? – Dixie skamieniała.
– Biora˛c pod uwage˛ pewne okolicznos´ci, doszlis´my
do wniosku, z˙e nie nalez˙y nadawac´ tej sprawie rozgłosu.
– Jakie okolicznos´ci? – spytała.
Mark nie odpowiedział od razu. Namys´lał sie˛, jak
gdyby szukał odpowiednich sło´w. Dixie poczuła, z˙e ta
historia jest bardziej skomplikowana, niz˙ jej sie˛ wydawa-
ło, powaz˙niejsza, niz˙ Mark ja˛ z pocza˛tku przedstawiał.
– Jakie okolicznos´ci? – powto´rzyła z naciskiem.
– Na pewno chcesz je poznac´?
– Nie, ale chowanie głowy w piasek niczego nie
załatwia. Przykre sprawy nie znikna˛. Domagałes´ sie˛ ode
mnie lojalnos´ci i prosiłes´, z˙ebym cie˛ informowała o wszy-
stkim, czego sie˛ dowiem – przypomniała mu. – Zasługuje˛
na podobne traktowanie.
Mark skina˛ł potakuja˛co głowa˛. Z jego miny wyczytała,
z˙e jest zaz˙enowany.
– Two´j brat cioteczny wyjechał – zacza˛ł – i nie wro´cił
w umo´wionym terminie. Dni mijały bez z˙adnej wiadomo-
s´ci. Byłem coraz bardziej zły. Widzisz, ile mamy roboty.
Kiedy w kon´cu zadzwonił, oznajmiaja˛c, z˙e jeszcze nie
wraca i nie podaja˛c z˙adnego wytłumaczenia, ws´ciekłem
sie˛ na dobre. Wiem, z˙e ro´z˙ne rzeczy sie˛ ludziom w z˙yciu
zdarzaja˛, poła˛czenie było fatalne, ale mo´gł spro´bowac´
zadzwonic´ ponownie. Wyobraz˙ałem go sobie wyleguja˛-
cego sie˛ na słonecznej plaz˙y, sa˛cza˛cego koktajle, podczas
gdy ja haruje˛ tu jak dziki wo´ł.
– Dlaczego od razu pomys´lałes´, z˙e sie˛ wyleguje na
plaz˙y?
– Nie tak od razu – sprostował. – Dopiero kiedy od-
kryłem, z˙e s´wisna˛ł dwadzies´cia tysie˛cy dolaro´w z moje-
go konta.
Dixie zaniemo´wiła. Po raz pierwszy w z˙yciu głos
uwia˛zł jej w gardle. Gdy odzyskała zdolnos´c´ mo´wienia,
spytała, jak gdyby podsumowuja˛c:
– Ukradł pienia˛dze? Z twojego konta?
– Konkretnie z konta przychodni.
– Jestes´ pewien?
Mark unio´sł brwi.
– Jane nie jest co prawda biegła˛ ksie˛gowa˛, lecz zna sie˛
na rachunkowos´ci. Poza tym oboje potrafimy dodawac´
i odejmowac´.
– Chodzi mi o to, czy jestes´ pewien, z˙e to włas´nie on
wyja˛ł pienia˛dze?
– Na czeku figuruje jego podpis. Bank udoste˛pnił mi
kserokopie˛.
– Miał upowaz˙nienie do wypisywania czeko´w?
– Niestety, tak. Pluje˛ sobie w brode˛, z˙e mu zaufałem.
Przed jakims´ moim wyjazdem doszlis´my do wniosku, z˙e
dobrze be˛dzie, jes´li na wypadek awarii dam mu upowaz˙-
nienie. Wypełnilis´my stosowne dokumenty, ale nigdy nie
skorzystał z tego przywileju.
– Do teraz.
– Tak.
– Zgłosiłes´ to policji?
53
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Mark kiwna˛ł potakuja˛co głowa˛.
– Natychmiast. Mam nadzieje˛, z˙e go odnajda˛. Be˛dzie
sie˛ musiał ge˛sto tłumaczyc´.
– Ciotka nic mi nie wspomniała...
– Niewykluczone, z˙e sama o niczym nie wie. Kiedy ze
mna˛ rozmawiała, jeszcze nie odkryłem ,,poz˙yczki’’.
Dixie ogarne˛ły wa˛tpliwos´ci. Czy moz˙liwe, z˙e policja
zawiadomiła ciotke˛ o kradziez˙y, tylko ona zataiła ten fakt
przed nia˛? Nie, nie, to mało prawdopodobne. Przeciez˙
ciotka Cora zawsze wyczerpuja˛co informowała ja˛o wszy-
stkich wyczynach Neda, szczego´lnie gdy chciała, by go
wycia˛gne˛ła z tarapato´w. Ale kradziez˙? Jakos´ jej to do
niego nie pasowało.
– Pamie˛taj, z˙e mam dowody – dodał Mark.
– I pokazałes´ je policji?
– Oczywis´cie. Albo zafundował sobie wakacje z˙ycia,
albo... wpakował sie˛ w niezła˛ kabałe˛ – dokon´czył.
Dixie wcia˛z˙ nie mogła uwierzyc´, z˙e Ned dopus´cił sie˛
bezczelnej kradziez˙y. W przeszłos´ci kilkakrotnie musiała
wstawiac´ sie˛ za ciotecznym bratem, gdy zapomniał opła-
cic´ czesne albo komorne, albo gdy rozjechał motocyklem
azalie sa˛siada, bo spieszył sie˛ na trening baseballu.
Irytował ja˛ jego beztroski stosunek do finansowych zobo-
wia˛zan´, lecz nigdy nie podejrzewała, z˙e jest zdolny do
popełnienia przeste˛pstwa.
– Moz˙e był winien komus´ wie˛ksze pienia˛dze i bał sie˛?
– cia˛gna˛ł Mark. – Wiem, z˙e grywał o wysokie stawki
w pokera, chociaz˙ jego partnerzy raczej nie nalez˙eli do
ludzi, kto´rzy po gangstersku załatwiaja˛ porachunki z dłu-
z˙nikami.
– Chociaz˙ to jedno jest pocieszaja˛ce. Niemniej musiał
54
JESSICA MATTHEWS
miec´ jakis´ powaz˙ny powo´d, z˙eby posuna˛c´ sie˛ do czegos´
takiego.
– Moz˙liwe. Jes´li przyjdzie ci do głowy, jaki to powo´d,
che˛tnie uwierze˛ ci na słowo. Ale skoro miał kłopoty fi-
nansowe, powinien udac´ sie˛ po poz˙yczke˛ do banku. Tak
jak ja musiałem...
Dixie w najczarniejszych przypuszczeniach nie mys´-
lała, z˙e sytuacja jest az˙ tak powaz˙na i z˙e Ned upadł az˙ tak
nisko. Na dodatek wiedziała, z˙e dla ciotki, kto´ra s´wie˛cie
wierzyła, z˙e jej syn zawsze poste˛puje fair, te rewelacje
be˛da˛ gwoz´dziem do trumny. Poza tym było jej niezmier-
nie przykro ze wzgle˛du na Marka. Zda˛z˙yła zauwaz˙yc´, z˙e
przychodnia, chociaz˙ dobrze wyposaz˙ona w nowoczesny
sprze˛t, ma bardzo napie˛ty budz˙et, a lokal wymaga kapital-
nego remontu.
– Jest mi strasznie głupio – wyba˛kała.
– Niepotrzebnie. To nie twoja wina. Ned s´wiadomie
podja˛ł taka˛ decyzje˛, a dalej to juz˙ nie moja sprawa.
Kro´tko mo´wia˛c, Ned ma na karku policje˛, pomys´lała
Dixie. Rozcieraja˛c skronie, gora˛czkowo szukała jakiegos´
rozwia˛zania. Niestety, nic sensownego nie przychodziło
jej do głowy. Na dodatek, us´wiadomiła sobie nagle, jes´-
li znajdzie Neda, zanim policja go dopadnie, i zdoła go
jakos´ namo´wic´ do naprawienia wyrza˛dzonego zła, mo-
z˙e zostac´ oskarz˙ona o pomoc w dokonaniu przeste˛pstwa
i poz˙egnac´ sie˛ z kariera˛ zawodowa˛. Jak mogłes´ tak po-
sta˛pic´, Ned?
– Widze˛, z˙e intensywnie mys´lisz – głos Marka wy-
rwał ja˛ z zadumy. – Moge˛ wiedziec´, o czym?
– Nic takiego... – Urwała, a po chwili namysłu zapyta-
ła: – A gdybym ja zwro´ciła ci te pienia˛dze?
55
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Mogłoby to uchronic´ Neda przed wie˛zieniem, ale
nie zacza˛łbym mu ufac´ – os´wiadczył beznamie˛tnym to-
nem. – A tam, gdzie nie ma zaufania, co pozostaje?
To prawda. Co?
– A jes´li udowodnie˛, z˙e jednak zasługuje na zaufanie?
– W jaki sposo´b? Ulotnił sie˛, a razem z nim znikne˛ły
moje pienia˛dze. Temat uwaz˙am za zakon´czony.
– Moz˙e jednak istnieja˛ jakies´ okolicznos´ci łagodza˛ce?
– cia˛gne˛ła Dixie niezraz˙ona. Wytrzymała ostre spojrze-
nie Marka i spytała: – Nie moz˙esz poczekac´ z wyda-
waniem ostatecznych sa˛do´w, dopo´ki nie poznasz wszyst-
kich fakto´w?
– W porza˛dku – zgodził sie˛. – Wysłucham wyjas´nien´
Neda, ale niczego wie˛cej nie obiecuje˛.
– Dobrze. Zanim jednak ostatecznie zamkniemy te-
mat Neda, mam kilka pytan´. Wspomniałes´, z˙e nikt nie wie
o jego zniknie˛ciu.
– Jes´li ktos´ cos´ wie albo cos´ podejrzewa, to nie na
podstawie informacji otrzymanych od nas. Gdy po kilku
dniach nie pojawił sie˛ w pracy, mo´wilis´my, z˙e wyjechał
w pilnej sprawie rodzinnej. Nie spodziewalis´my sie˛, z˙e
ktos´ z krewnych be˛dzie go szukał.
– Czyli nie powinnam rozgłaszac´, z˙e jestem z nim
spokrewniona?
– Raczej nie. Czym wytłumaczysz, z˙e ta pilna sprawa
rodzinna ciebie nie dotyczy?
– Dla postronnych jestem tylko lekarka˛ zatrudniona˛
w zaste˛pstwie doktora Bentleya, tak? I rozumiem, z˙e poza
wami trojgiem nikt nie wie o brakuja˛cych pienia˛dzach.
– Ukradzionych – sprostował. – Nikt. Nie zalez˙ało mi
na niszczeniu jego opinii.
56
JESSICA MATTHEWS
Po raz pierwszy od pocza˛tku tej rozmowy Dixie
dostrzegła cien´ nadziei. Skoro Mark stara sie˛ chronic´
opinie˛ Neda, to moz˙e, gdy wszystkie okolicznos´ci wyjda˛
na jaw, okaz˙e sie˛ skłonny przyja˛c´ go z powrotem do
pracy?
Oczywis´cie pod warunkiem, z˙e Ned miał waz˙ny po-
wo´d, z˙eby posta˛pic´ tak, jak posta˛pił. A jes´li nie miał?
Bała sie˛ nawet mys´lec´ o groz˙a˛cych mu konsekwen-
cjach.
– W jaki sposo´b policja przepytywała s´wiadko´w?
– Przyje˛lis´my wersje˛, z˙e s´ledztwo dotyczy sprawy
szko´d wyrza˛dzonych w jego domu przez chuligano´w.
Pytano, czy ktokolwiek zauwaz˙ył cos´ niepokoja˛cego albo
zwro´cił uwage˛ na obcych kre˛ca˛cych sie˛ w okolicy. Aha,
i czy Ned miał wrogo´w.
– Mam sie˛ trzymac´ tej samej historyjki, tak?
– Moz˙esz mo´wic´, co chcesz, tylko pamie˛taj, z˙e wypy-
tywanie o Neda moz˙e obro´cic´ sie˛ przeciwko niemu. Lu-
dzie zaczna˛ snuc´ rozmaite domysły i skutek be˛dzie taki,
z˙e wbrew intencjom zszargasz mu opinie˛.
Dixie ze zrozumieniem pokiwała głowa˛. Niewłas´ciwie
zadane pytanie moz˙e przynies´c´ wie˛cej złego niz˙ dobrego.
– Dzie˛kuje˛ za ostrzez˙enie.
Mark wstał i skierował sie˛ do wyjs´cia. Na progu stana˛ł,
odwro´cił sie˛ i zapytał:
– Wiem, z˙e chcesz zrobic´ dla niego wszystko, ale
kiedy twoim zdaniem ten facet w kon´cu stanie na włas-
nych nogach?
– On juz˙ stoi – obruszyła sie˛.
Mark rzucił jej pełne powa˛tpiewania spojrzenie.
– To dlaczego tak sie˛ martwisz, z˙e straci prace˛?
57
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Dlaczego nie pozwolisz, z˙eby z˙ycie dało mu cie˛gi, jak
kaz˙demu z nas?
– Bo... – zacze˛ła i urwała, nie znajduja˛c sensownej
odpowiedzi. Rzeczywis´cie, dlaczego obchodzi ja˛ to, czy
Ned zrujnuje sobie z˙ycie, czy nie? Przeciez˙ to nie be˛dzie
miało z˙adnego bezpos´redniego wpływu na nia˛. – Bo jest
inteligentnym człowiekiem i utalentowanym lekarzem
i nie chce˛, z˙eby taki potencjał sie˛ zmarnował – oznajmiła.
– Pozwo´l mu samemu o tym decydowac´. Przestan´
roztaczac´ nad nim parasol ochronny. Twierdzisz, z˙e jest
inteligentny. Nie ma powodu wyre˛czac´ go w rozwia˛zy-
waniu jego problemo´w. Zostaw go własnemu losowi,
a jeszcze cie˛ zadziwi swoja˛ zaradnos´cia˛.
Z tymi słowami Mark wyszedł. Dixie nigdy nawet do
głowy nie przyszło, z˙e wszystko, co w przeszłos´ci robiła
dla brata, uczyniło z niego kaleke˛. Mark otworzył jej
oczy, lecz dlaczego mys´l, by sie˛ wycofac´, wydawała sie˛
jej zdrada˛?
Mark pchna˛ł cie˛z˙kie ogniotrwałe drzwi prowadza˛ce na
oddział pediatryczny i przytrzymał je, by Dixie, wspiera-
ja˛c sie˛ na kulach, mogła przejs´c´.
– Wiesz, w kto´rym pokoju połoz˙yli Joeya? – zapytał.
– Nie.
– Dowiemy sie˛ od piele˛gniarek. Spokojnie dzis´ – za-
gadna˛ł Rebeke˛ Roberts, siedza˛ca˛ za biurkiem w dyz˙urce.
– Tak sa˛dzisz? – Wymownym gestem wskazała sterte˛
dokumento´w. – Przyszedłes´ zobaczyc´ Joeya Jamisona?
– Leczy go doktor Albright – sprostował Mark
i przedstawił Dixie. Potem wzia˛ł od niej płaszcz i powiesił
na krzes´le. – Jest jakas´ poprawa?
58
JESSICA MATTHEWS
– Wyme˛czylis´my go, biedaka, strasznie, ale od razu
po przyje˛ciu udało sie˛ nam podac´ mu albuterol. Potem
dostał kroplo´wke˛, zrobilis´my przes´wietlenia... Prosze˛, tu
sa˛ klisze. A to karta.
Mały był odwodniony, przes´wietlenie wykazało silny
stan zapalny płuc. Miał tez˙ podwyz˙szona˛ liczbe˛ białych
krwinek, co wskazywało na podłoz˙e bakteryjne infekcji.
Do tego badanie wymazu z nosa zrobione przez Mirande˛
potwierdziło obecnos´c´ wirusa RSV.
– Prosze˛ nadal uzupełniac´ płyny ustrojowe i poda-
wac´ dziecku antybiotyk – zleciła, wpisuja˛c uwagi do kar-
ty chorobowej. – Co cztery godziny inhalacja. Tlen przez
cały czas.
– Czy podac´ tez˙ s´rodek antywirusowy?
Dixie zdawała sobie sprawe˛ z tego, z˙e skutecznos´c´
s´rodko´w zwalczaja˛cych infekcje wirusowe bywa ro´z˙-
na, lecz po´łroczny Joey nalez˙ał do pacjento´w wysokiego
ryzyka.
– Chyba powinnis´my – odparła. – Jakie jest twoje
zdanie, Mark? – spytała.
– To ty go prowadzisz.
Dopisała wie˛c zlecenie podawania leku w aerozolu.
– Prosze˛ obserwowac´, czy nie wysta˛pia˛ jakies´ skutki
uboczne.
– Oczywis´cie – obiecała Rebeka.
Dixie spojrzała na Marka.
– Po´jdziesz ze mna˛ zobaczyc´ małego?
– Mam do ciebie pełne zaufanie – odparł, nie ruszaja˛c
sie˛ z miejsca. – Od lunchu jestem na nogach, wie˛c jes´li nie
musze˛, nie mam ochoty wstawac´.
– Jak chcesz.
59
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
S
´
wiadomos´c´, z˙e ma do niej zaufanie, dodała jej otu-
chy. Rewelacje, jakie od niego usłyszała na temat perfidii
Neda i rada, by nareszcie zwine˛ła parasol ochronny, jaki
nad bratem roztacza, przygne˛biły ja˛. Prawda cze˛sto bywa
trudna do przełknie˛cia, nawet jes´li zostaje ujawniona
w najlepszych intencjach.
Cały czas czuja˛c na plecach wzrok Marka, weszła do
separatki znajduja˛cej sie˛ dokładnie naprzeciwko dyz˙urki
piele˛gniarek. Nie zauwaz˙yła z˙adnej poprawy w wygla˛-
dzie Joeya, lecz wiedziała, z˙e matki cze˛sto znacznie lepiej
od lekarzy potrafia˛ dostrzec najmniejsza˛ zmiane˛ w stanie
zdrowia ich dziecka.
– Jak sie˛ czuje? – spytała siedza˛ca˛ przy ło´z˙eczku
synka Carrie.
– Prawie bez zmian, chociaz˙ wydaje mi sie˛, z˙e po
inhalacjach oddycha jakby odrobine˛ swobodniej.
– Be˛dzie dostawał je co kilka godzin. Antybiotyk tez˙
juz˙ niedługo zacznie działac´ – pocieszała ja˛ Dixie.
– Ma˛z˙ chciałby wiedziec´, jak długo Joey zostanie
w szpitalu – odezwała sie˛ Carrie.
– Trudno powiedziec´. U kaz˙dego dziecka choroba
przebiega inaczej. Ale co najmniej kilka dni. Czy ma˛z˙ jest
tutaj?
– Tak. Na dole. Szpitale z´le na niego wpływaja˛, wie˛c
wyszedł na papierosa.
Dixie odnotowała te˛ informacje˛ w pamie˛ci.
– Moz˙e naste˛pnym razem uda mi sie˛ z nim spotkac´.
Jes´li be˛dziesz miała jakies´ pytania albo cos´ cie˛ zaniepo-
koi, zwracaj sie˛ z tym do piele˛gniarek. Zawiadomia˛ mnie,
gdyby stan Joeya sie˛ pogorszył. Zajrze˛ rano. – Z tymi
słowami wyszła. Na korytarzu wzie˛ła Rebeke˛ na strone˛.
60
JESSICA MATTHEWS
– Chciałabym, z˙eby zrobiono małemu analize˛ moczu.
Interesuje mnie poziom kotyniny.
– Nigdy o czyms´ takim nie słyszałam – zdziwiła sie˛
piele˛gniarka.
– Kotynina to produkt rozpadu nikotyny. Wyste˛puje
w organizmie palaczy, ale takz˙e u oso´b naraz˙onych na
przebywanie w ich towarzystwie.
– Rozumiem, ale nie wiem, czy nasze laboratorium
wykonuje takie analizy. Jes´li nie, na wynik trzeba be˛dzie
poczekac´ kilka dni – uprzedziła.
– Trudno. Poinformuj ich jednak, z˙e jes´li wynik
be˛dzie pozytywny, chciałabym otrzymac´ go przed wypi-
saniem małego do domu.
– Oczywis´cie.
Dixie stane˛ła przed Markiem.
– Jestem gotowa. A ty? – Widza˛c figlarny błysk w je-
go oczach, dodała: – Do wyjs´cia.
– Miałas´ cos´ innego na mys´li? – spytał z niewinna˛
mina˛ i podał jej płaszcz. – Słyszałem, z˙e prosiłas´ o okres´-
lenie poziomu kotyniny w moczu – dodał, zmieniaja˛c
temat. – Domys´lam sie˛, z˙e chcesz miec´ argument w re˛ku,
kiedy be˛dziesz namawiała ojca Joeya do rzucenia palenia.
– Widzisz w tym cos´ złego?
– Nie. Z
˙
ałuje˛ tylko, z˙e sam nie wpadłem na tak ge-
nialny pomysł.
– Czy genialny, to sie˛ dopiero okaz˙e. Ale uwaz˙am, z˙e
warto zaryzykowac´.
– Jak mo´wia˛, nie ryzykujesz, nie wygrywasz. Gdzie
teraz?
– Do domu.
– Masz jakies´ wielkie plany na wieczo´r?
61
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Nie. Chyba z˙e szybkie zakupy uwaz˙asz za wielkie
przedsie˛wzie˛cie. Rano po prostu musze˛ zjes´c´ porcje˛
płatko´w kukurydzianych. Inaczej cały dzien´ chodze˛ zła.
– Podrzuce˛ cie˛. Sam tez˙ wybierałem sie˛ po zakupy.
Nie ty jedna masz pusta˛ spiz˙arnie˛.
– Dzie˛kuje˛. Dam sobie rade˛. Nie jestem inwalidka˛.
– I tak spotkalibys´my sie˛ w sklepie, wie˛c ro´wnie
dobrze moz˙emy pojechac´ jednym samochodem.
Dixie była mu wdzie˛czna za te˛ propozycje˛. Spe˛dzenie
czasu w jego towarzystwie to całkiem miła perspektywa.
Przynajmniej nie be˛dzie znowu rozmys´lac´ o Nedzie.
– Nie chciałabym sprawiac´ ci kłopotu – opierała sie˛
jeszcze, ale tylko dla zasady.
– Z
˙
aden kłopot. Przedtem jednak chciałbym wsta˛pic´
do naszej włoskiej restauracji, dobrze? We wtorki wie-
czorem podaja˛ zimne dania, lecz dla umieraja˛cego z gło-
du lekarza wystarczy.
– Nie zapominaj, z˙e jadłes´ lunch.
– Po południu miałem tyle roboty, z˙e spaliłem mno´st-
wo kalorii.
Dixie rozes´miała sie˛.
– Zgoda. Najpierw kolacja, potem zakupy. Uwaz˙am
jednak, z˙e lepiej pojechac´ dwoma samochodami. Co
be˛dzie, jes´li otrzymasz nagłe wezwanie do chorego?
– Wtedy be˛dziemy sie˛ o to martwic´ – ucia˛ł dyskusje˛
Mark.
W restauracji był komplet gos´ci, niemniej udało sie˛ im
znalez´c´ dwuosobowy stolik w ka˛cie sali. Chociaz˙ Dixie
zapewniała Marka, z˙e nie jest głodna, przynio´sł dla niej
z bufetu pełny talerz.
– Kucharz byłby uraz˙ony, gdybys´ wszystkiego nie
62
JESSICA MATTHEWS
spro´bowała – oznajmił w odpowiedzi na jej zdumione
spojrzenie. – Co włas´ciwie stało ci sie˛ w kolano? – spytał,
siadaja˛c.
– Pewnego ranka pos´lizne˛łam sie˛ na zamarznie˛tej
kałuz˙y i skre˛ciłam noge˛. Kolano spuchło, ale zbytnio sie˛
tym nie przeje˛łam.
– Chyba poszłas´ do ortopedy?
– Nie od razu. Po pewnym czasie zacze˛łam miec´
trudnos´ci ze zginaniem, wie˛c skonsultowałam sie˛ z or-
dynatorem oddziału ortopedycznego. Zaproponował zro-
bienie artroskopii. Zgodziłam sie˛, nie miałam nic do
stracenia. Po zabiegu zapewnili mnie, z˙e sprawa była
rutynowa i z˙e szybko wro´ce˛ do zdrowia. W czwartek
zdejma˛ mi szwy, a za tydzien´, moz˙e dwa, odzyskam pełna˛
swobode˛ rucho´w. Moge˛ nawet nie nosic´ stabilizatora.
– Nie powinnas´ w ogo´le pracowac´...
– Przeciez˙ nie pracuje˛ na budowie. Przez szes´c´ tygo-
dni nie moge˛ wykonywac´ cie˛z˙kich robo´t ani uprawiac´
sporto´w, i tyle.
– Ale urlop wzie˛łas´ tylko na miesia˛c?
– Chciałam wzia˛c´ nawet tylko tydzien´, ale wynikne˛ła
sprawa Neda... I tak nazbierało mi sie˛ tyle wolnych dni, z˙e
gdybym ich teraz nie wykorzystała, na pewno by mi
przepadły.
– Pojedziesz w czwartek do Chicago?
– Nie sa˛dze˛. Jestem pewna, z˙e na tutejszym oddziale
nagłych wypadko´w bez z˙adnych problemo´w zdejma˛ mi
szwy. Sama bym to zrobiła, gdybym nie była takim
tcho´rzem.
W oczach Marka pojawił sie˛ błysk rozbawienia.
– Ty? Tcho´rzem?
63
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Jeszcze jakim! Co innego zadawac´ bo´l pacjentowi,
a co innego sobie. Poza tym pracuje˛ dla pewnego lekarza,
kto´ry moz˙e nie kaz˙e mi is´c´ az˙ do szpitala...
– Masz racje˛. Niewykluczone, z˙e sam zdejmie ci
szwy, z˙eby miec´ absolutna˛ pewnos´c´, z˙e robota została
wykonana prawidłowo.
– Zgłosił sie˛ juz˙ ktos´ na miejsce doktora Richmonda?
– Dixie zmieniła temat.
– Tak, lecz niestety nieodpowiedni. Wcia˛z˙ czekam.
Moz˙e znasz kogos´, kto miałby ochote˛ przeprowadzic´ sie˛
do małego miasteczka i rozpocza˛c´ prace˛ w lecznicy
z przyszłos´cia˛?
– Nikt mi nie przychodzi do głowy, ale po powrocie
do Chicago popytam kolego´w w szpitalu.
Po raz pierwszy od przyjazdu do Hope, Dixie us´wiado-
miła sobie, z˙e wcale nie pali sie˛ do powrotu. A mine˛ły
zaledwie dwadzies´cia cztery godziny.
Nie, nie. To nie kwestia czasu, doszła do wniosku. To
sprawił ten me˛z˙czyzna, kto´ry teraz siedzi naprzeciwko
niej. Atrakcyjny, szarmancki, czasami apodyktyczny i lu-
bia˛cy rza˛dzic´. To on, nawet o tym nie wiedza˛c, us´wiado-
mił jej, jak bardzo puste jest jej z˙ycie w wielkim mies´cie.
Nagle przestało jej tak zalez˙ec´ na szybkim odnalezie-
niu Neda. Kaz˙dy dzien´ wspo´lnych poszukiwan´ oznacza
jeszcze jeden dzien´ spe˛dzony w towarzystwie sympatycz-
nego kolegi, jeszcze jeden dzien´ marzenia o tym, z˙e nie
jest sama.
Us´wiadomiła sobie, z˙e nie miałaby nic przeciwko
temu, by mie˛dzy nia˛ a Markiem zawia˛zała sie˛ bliz˙sza
znajomos´c´, i natychmiast zle˛kła sie˛ tej mys´li. Wierzyła
w Neda, lecz mimo to zacze˛ła w jej duszy kiełkowac´
64
JESSICA MATTHEWS
obawa, z˙e kuzyn nie jest wart zaufania, jakim go obdarza.
Jes´li sie˛ okaz˙e, z˙e dopus´cił sie˛ jakichs´ niecnych czyno´w,
wie˛z´, jaka zaistniałaby mie˛dzy nia˛ a Markiem, musiałaby
zostac´ brutalnie zerwana.
A to byłby najwie˛kszy zawo´d, jaki ja˛ w z˙yciu spotkał.
65
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
ROZDZIAŁ SZO
´
STY
– Napijesz sie˛ gora˛cej czekolady? – spytała Dixie
troche˛ po´z´niej tego samego wieczoru, gdy tylko Mark
skon´czył ods´niez˙anie ganku i wszedł do domu.
Pro´bowała go powstrzymac´, mo´wiła, z˙e tak wiele dla
niej juz˙ dzis´ zrobił, przynio´sł z samochodu zakupy
i kilkakrotnie sprawdzał, czy nowy pilot do drzwi garaz˙u
działa, lecz uparł sie˛ i nie było z nim dalszej dyskusji.
Podczas gdy on machał łopata˛ na zimnie, szybko
przyrza˛dziła czekolade˛. Wmawiała sobie, z˙e robi to
z gos´cinnos´ci, z˙e chce mu sie˛ tylko tym drobnym gestem
zrewanz˙owac´ za pomoc. Na pewno zmarznie, musi sie˛
troche˛ rozgrzac´, prawda?
Prawda była oczywis´cie inna i Dixie doskonale zdawa-
ła sobie z tego sprawe˛. Po prostu nie chciała, by ten
wspo´lnie spe˛dzony wieczo´r tak szybko sie˛ skon´czył.
– Czekolada? Z przyjemnos´cia˛ – ucieszył sie˛ Mark.
Zdja˛ł sko´rzane re˛kawice, wepchna˛ł je do kieszeni kurt-
ki, kto´ra˛ potem rzucił na kuchenne krzesło.
– Siadaj – zaprosiła go i odwro´ciła wzrok, z˙eby nie
patrzec´ na jego silne ramiona.
– Prawdziwa domowa czekolada?
Pachniał mroz´nym powietrzem zmieszanym z lekko
korzenna˛ nuta˛ wody kolon´skiej...
– Tak – odparła, zadowolona, z˙e mimo egzaltacji,
jaka zaczynała ja˛ ogarniac´, jej głos brzmi naturalnie. – Od
czasu do czasu pozwalam sobie na odrobine˛ luksusu.
Podczas zakupo´w naszła ja˛ taka ochota na domowa˛
czekolade˛, z˙e kupiła wszystkie potrzebne składniki.
– Nie pamie˛tam, kiedy ostatni raz taka˛ piłem. Pachnie
wys´mienicie.
Dixie nalała czekolade˛ do kubko´w, posypała z wierz-
chu drobna˛ pianka˛ i jeden wre˛czyła gos´ciowi.
– Smacznego.
Mark wzia˛ł gora˛cy kubek w obie dłonie.
– Wolno ci chodzic´ bez kul? – spytał, znacza˛co pa-
trza˛c w ka˛t kuchni, gdzie postawiła szwedki.
– Ortopeda pozwolił mi pro´bowac´, wie˛c postanowi-
łam przyzwyczajac´ stopniowo noge˛ do tego, co ja˛ czeka
juz˙ za dwa dni.
– Tylko nie przesadz´ – ostrzegł.
– Nie ma obawy. A propos przesadzania, dlaczego nie
pozwolisz mi pełnic´ dyz˙uro´w pod telefonem?
– Porozmawiamy o tym za tydzien´.
– Mo´wie˛ powaz˙nie – cia˛gne˛ła, niezraz˙ona jego lek-
cewaz˙a˛cym tonem. – Nie ma powodu, z˙ebys´ ty sam był do
dyspozycji pacjento´w dwadzies´cia cztery godziny na do-
be˛, skoro w przychodni jest drugi lekarz.
– Wiem.
– To dlaczego jestes´ taki uparty?
– Bo nie chce˛ zwalic´ na ciebie zbyt wielu obowia˛z-
ko´w juz˙ po pierwszym dniu. Wro´cimy do tego w ponie-
działek.
– Dobrze.
– Udało ci sie˛ odnalez´c´ te˛ tajemnicza˛ gospodynie˛,
kto´ra utrzymuje czystos´c´ w domu? – spytał.
67
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Nie.
– Domys´lam sie˛, z˙e w szpitalu tez˙ nic nie wiedzieli.
Dixie potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Nie rozpytywałam. Rozmawiałam tylko z kilkoma
piele˛gniarkami na połoz˙niczym, kiedy wizytowałes´ Rosy
i jej dziecko – odparła. – Trudno jest zadawac´ pytania,
kiedy trzeba uwaz˙ac´ na kaz˙de słowo – dodała.
– Nie przejmowałbym sie˛ tym zbytnio. Kiedy sie˛
najmniej be˛dziesz spodziewała, natkniesz sie˛ na kogos´,
kto dostarczy ci brakuja˛cej informacji – uspokajał ja˛
Mark. – A teraz opowiedz mi, jak spe˛dzasz wolny czas
w Chicago.
Najwyraz´niej nie chciał kontynuowac´ rozmowy o Ne-
dzie, a Dixie to nawet odpowiadało.
– Mam karnet do filharmonii, czasami wyprawiam sie˛
do Akwarium albo spaceruje˛ po molo, z˙eby pooddychac´
powietrzem znad jeziora.
– Lubisz wode˛?
– Trudno powiedziec´, czy lubie˛. Raczej mnie fas-
cynuje... Nie. To tez˙ nie oddaje istoty rzeczy. Budzi moja˛
ostroz˙na˛ ciekawos´c´. Bo wiesz, oboje moi rodzice utone˛li.
– Jak to sie˛ stało?
– Ich ło´dz´ wywro´ciła sie˛ na jeziorze. Kiedy byłam
nastolatka˛, nie mogłam nawet zbliz˙yc´ sie˛ do z˙adnego
zbiornika wodnego wie˛kszego od basenu. Jak skon´czy-
łam szesnas´cie lat, postanowiłam sie˛ przemo´c, wie˛c
zacze˛łam odwiedzac´ Akwarium. Tam przekonałam sie˛,
z˙e w wodzie istnieje z˙ycie, nie tylko s´mierc´. To mi
pomogło. Teraz – dodała – prowadze˛ w YMCA kursy dla
ratowniko´w.
– Zaimponowałas´ mi.
68
JESSICA MATTHEWS
– Triumf woli.
– Mo´wisz tak, jak gdyby to było takie łatwe.
– Nie było, wierz mi.
– Ciotka i wuj pomagali ci przezwycie˛z˙yc´ uraz psy-
chiczny?
– Mieli dos´c´ swoich problemo´w – odparła wymijaja˛-
co i szybko zmieniła temat. Co innego wiedziec´, z˙e
zaopiekowali sie˛ nia˛ z łaski, co innego o tym rozpowia-
dac´. – Wracaja˛c do rozrywek, w Chicago sa˛ fantastyczne
restauracje.
– Czyli nie narzekasz na nude˛.
– Nie. Chociaz˙ nie z powodo´w, kto´re masz na mys´li.
Po dziesie˛cio- czy dwunastogodzinnym dyz˙urze raczej
nie mam ochoty na wychodzenie z domu.
– A co robisz w wolne dni?
– W Chicago jest tyle do zwiedzania, z˙e te atrakcje,
o kto´rych ci wspomniałam, to tylko niewielka cze˛s´c´
wszystkich moz˙liwos´ci. Poza tym moi przyjaciele wie-
dza˛, z˙e mam mie˛kkie serce i błagaja˛, z˙ebym w ich za-
ste˛pstwie poszła to na szkolny mecz piłki noz˙nej syna, to
na popis baletowy co´rki.
– I idziesz?
– Zazwyczaj tak. – Dixie wzruszyła ramionami. –
Mam nadzieje˛, z˙e kiedy ja be˛de˛ miała dzieci, ktos´ zre-
wanz˙uje mi sie˛ w ten sam sposo´b.
– Planujesz wkro´tce załoz˙enie rodziny?
– Kiedys´...
– Moja babcia mawiała, z˙e kiedys´ znaczy nigdy.
– Ma˛dra kobieta – stwierdziła Dixie i chca˛c szybko
skierowac´ rozmowe˛ na inne tory, spytała: – Jeszcze
czekolady?
69
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Och, tak. Nie podnos´ sie˛, sam sobie naleje˛.
– Nie, nie – zaprotestowała. – Jestes´ gos´ciem.
– To prawda, ale mam zdrowe nogi.
– Pozwo´l, z˙e jednak ja to zrobie˛. – Wstała, podeszła
do kuchennego blatu, napełniła oba kubki czekolada˛, po-
sypała pianka˛. – Jakie rozrywki lubia˛ mieszkan´cy Hope?
– zagadne˛ła, siadaja˛c z powrotem.
Mark wypił łyk czekolady, oblizał pianke˛ przyklejona˛
do go´rnej wargi i zacza˛ł z wahaniem:
– Niech sie˛ zastanowie˛... – Dixie utkwiła wzrok
w jego ustach. Czuła, z˙e ogarnia ja˛ fala gora˛ca. Poku-
sa, by go pocałowac´ była tak silna, z˙e kurczowo zacis-
ne˛ła palce na uszku kubka, chca˛c sie˛ za wszelka˛ cene˛
opanowac´. – Mamy kre˛gielnie˛. Kilka baro´w oferuje ko-
lacje z dansingiem, a dla zapalonych sportowco´w jest
klub fitness z kortem tenisowym i boiskiem do piłki
re˛cznej.
– Maja˛ basen?
– Tak. Jest tez˙ sauna i ka˛piele termiczne. Jes´li wolisz
popro´bowac´ szcze˛s´cia w hazardzie, w pierwsza˛ i trzecia˛
sobote˛ miesia˛ca członkowie miejskiej orkiestry organizu-
ja˛ bingo. Ale tylko zima˛.
– Sa˛dziłam, z˙e w bingo moz˙na grac´ przez cały rok.
– Racja, ale latem chłopaki daja˛ koncerty na s´wiez˙ym
powietrzu, wie˛c na nic innego nie maja˛ czasu. Jes´li
chciałabys´ posłuchac´ czegos´ naprawde˛ innego, polecam
wyste˛p Annie Tremaine.
– Na czym gra?
– Na dudach. Jes´li pogoda pozwala, i oczywis´cie jes´li
Annie ma czas, wyste˛puje w siedzibie straz˙y poz˙arnej.
Przycia˛ga tłumy.
70
JESSICA MATTHEWS
– Bardzo chciałabym jej posłuchac´.
– Teraz jest jeszcze za zimno, ale w maju...
W maju... Do tego czasu sprawa zaginie˛cia Neda na
pewno sie˛ wyjas´ni i wyjade˛, pomys´lała. A jes´li Ned straci
prace˛ w Hope, nawet nie be˛de˛ miała pretekstu, by tu
wpas´c´.
– Brzmi to bardzo zache˛caja˛co.
Mark wypił spory łyk czekolady.
– Wys´mienita. Mleko, kakao i co jeszcze?
– Tajemnica rodzinna. Gdybym ci ja˛ zdradziła, mu-
siałabym... – zawiesiła głos, zastanawiaja˛c sie˛, jak dow-
cipnie spuentowac´ odpowiedz´.
– Wyjs´c´ za mnie? – dokon´czył za nia˛.
– Oczywis´cie – zapewniła go z us´miechem. – I byc´
z toba˛, dopo´ki s´mierc´ nas nie rozła˛czy. Rozwo´d nie
wchodzi w gre˛.
– Moz˙na powiedziec´, z˙e cena jest wygo´rowana.
Nagle Dixie zorientowała sie˛, z˙e w ich rozmowie
pojawił sie˛ niebezpieczny podtekst. A niech tam. Niech
wie, z˙e dla niej małz˙en´stwo jest zobowia˛zaniem na całe
z˙ycie, a nie zabawa˛, dopo´ki nie trafi sie˛ ktos´ lepszy.
– Za to, co warto miec´, warto zapłacic´ – rzuciła
lekkim tonem. – Moja babka traktowała swoje przepisy
bardzo serio i podawała je tylko kobietom. Wierzyła, z˙e
droga do serca me˛z˙czyzny wiedzie przez z˙oła˛dek i chciała
dostarczyc´ pannom z rodziny atuty do re˛ki.
– Jes´li chodzi o czekolade˛, miała racje˛. Czwartek
nadal aktualny?
– Oczywis´cie.
– Obawiam sie˛, z˙e czekolada nie pasuje do mek-
sykan´skich dan´ – stwierdził z wyraz´nym z˙alem w głosie.
71
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Niestety – odparła i rozes´miała sie˛, widza˛c jego
zawiedziona˛ mine˛. – Ale przyrza˛dze˛ ja˛ dla ciebie po
kolacji, dobrze?
– Dzie˛ki. Jeszcze jedna rzecz, na kto´ra˛ be˛de˛ czekał
z ute˛sknieniem.
Jeszcze jedna rzecz? Czyz˙by Mark mo´wił nie tylko
o jedzeniu, ale o przebywaniu w jej towarzystwie?
– Po´jde˛ juz˙. – Wstał, zanio´sł kubek do zlewu. Zrobi-
ła to samo. – Jeszcze raz dzie˛kuje˛.
– Cała przyjemnos´c´ po mojej stronie – odrzekła.
Nagle zauwaz˙yła w ka˛ciku jego ust okruszek pianki.
Uniosła re˛ke˛, musne˛ła mu policzek własna˛ serwetka˛.
W tym samym momencie zorientowała sie˛, z˙e popełniła
gafe˛ – taki gest w stosunku do dziecka czy me˛z˙a jest
zupełnie naturalny, ale wobec obcej osoby całkiem nie-
stosowny.
W oczach Marka dostrzegła zaskoczenie. Na jedno
mgnienie oboje wstrzymali oddech.
– Pianka – wyjas´niła. – Juz˙ w porza˛dku.
Gdyby sie˛ teraz cofne˛ła i odwro´ciła, prysłby magiczny
czar tej chwili. Stała wie˛c jak przykuta do miejsca, czuja˛c,
z˙e serce zaczyna jej bic´ szybciej, a piers´ rozsadza prag-
nienie znalezienia sie˛ w ramionach Marka. Chciała po-
czuc´ smak czekolady na jego wargach, wtulic´ sie˛ w ciepło
jego ciała.
Musiał domys´lic´ sie˛, co sie˛ z nia˛ dzieje, gdyz˙ w je-
go oczach dostrzegła błysk poz˙a˛dania. Przyłoz˙ył dłon´
do jej policzka, potem uja˛ł jej twarz w obie re˛ce. Cze-
kała.
Zbliz˙ył sie˛ i pocałował ja˛. Najpierw lekko, potem
bardziej namie˛tnie, az˙ zupełnie straciła głowe˛.
72
JESSICA MATTHEWS
Przywarła do niego i szepne˛ła:
– Mark...
Chciała powiedziec´ cos´ wie˛cej, lecz nie znajdowała
sło´w. Jego usta musne˛ły jej szyje˛, a dłonie powoli zsune˛ły
sie˛ z ramion. Gdy dotkna˛ł jej piersi, poczuła sie˛ jak Feniks
wskrzeszony z popioło´w, całkowicie odmieniona, obu-
dzona do nowego z˙ycia. Zapragne˛ła zrewanz˙owac´ mu sie˛
tym samym, ofiarowac´ mu przynajmniej cza˛stke˛ tego, co
od niego otrzymała. Kiedy to sobie us´wiadomiła, otrzez´-
wiała. Nie moz˙e stracic´ głowy dla kogos´, kogo zna za-
ledwie jedna˛ dobe˛! Jak moz˙na is´c´ do ło´z˙ka z dopiero co
poznanym facetem!
Przelotne flirty nigdy jej nie odpowiadały. Chciała
trwałego zwia˛zku, rodziny, kto´rej mogłaby sie˛ pos´wie˛cic´,
me˛z˙a – me˛z˙czyzny z zasadami, wysoko stawiaja˛cego po-
przeczke˛ i nie godza˛cego sie˛ na kompromisy – włas´nie
takiego jak Mark. Zakochac´ sie˛ w Marku byłoby wie˛c
bardzo łatwo.
Przeciwnie, za sprawa˛ Neda bardzo trudno.
Wywine˛ła sie˛ z jego obje˛c´, cofne˛ła o krok.
– To było... – szepne˛ła.
– Poraz˙aja˛ce? – podpowiedział, patrza˛c na nia˛.
Wiele cudownych przymiotniko´w przychodziło jej te-
raz na mys´l, lecz liste˛ otwierało: głupie.
– Tak – odparła, a potem chca˛c unikna˛c´ dalszych
wyjas´nien´, obro´ciła cała˛ sprawe˛ w z˙art. – Wiem, z˙e
chodzi ci o przepis na czekolade˛, ale zwykły pocałunek to
za mało.
– W tym pocałunku nie było niczego zwykłego – za-
protestował.
– Nie – przyznała.
73
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Co teraz?
– Nic – odparła słabym głosem. – Nic – powto´rzyła.
– Nic?
– To nie byłoby rozsa˛dne.
– Nawet jes´li prawdziwe?
Zachwiała sie˛ w swoim postanowieniu.
– Nie przecze˛, z˙e mnie pocia˛gasz – zacze˛ła i poczuła,
z˙e sie˛ czerwieni – ale pomys´l, jakie komplikacje by z tego
wynikne˛ły.
– O jakich komplikacjach mo´wisz? Rozumiemy sie˛
lepiej niz˙ wiele par. To sie˛ niecze˛sto zdarza.
– Racja. Ale pracujemy razem, a to najwie˛ksze za-
groz˙enie dla kaz˙dego zwia˛zku. – Widza˛c, z˙e chce za-
protestowac´, uniosła dłon´ i dodała: – Poza tym ja przeciez˙
moge˛ jutro wyjechac´.
Załoz˙ył re˛ce na piersiach i spojrzał na nia˛ butnie.
– Nie zrobisz tego.
– Słusznie. Jutro to moz˙e przesada, ale prawda˛ jest, z˙e
nie przyjechałam tu na długo.
– Pocałunek jeszcze do niczego nie zobowia˛zuje – tłu-
maczył. – Dlaczego nie moz˙emy cieszyc´ sie˛ swoim to-
warzystwem, dopo´ki tu jestes´, albo dopo´ki nam obojgu
be˛dzie to sprawiało przyjemnos´c´?
Dixie sie˛gne˛ła po, jak jej sie˛ wydawało, ostateczny
argument.
– Co zrobimy, kiedy Ned wro´ci?
– A co on ma z nami wspo´lnego? To, co jest mie˛dzy
nami, dotyczy tylko ciebie i mnie.
Całym sercem pragne˛ła w to wierzyc´, lecz wysune˛ła
jeszcze jedno zastrzez˙enie.
– Oboje chcemy go odnalez´c´, chociaz˙ z ro´z˙nych
74
JESSICA MATTHEWS
powodo´w, prawda? Nie moz˙emy pozwolic´, aby cokol-
wiek rozpraszało nasza˛ uwage˛ i przeszkodziło w osia˛g-
nie˛ciu tego celu.
Mark przysuna˛ł sie˛ do niej i szepna˛ł:
– Przykro mi to mo´wic´, ale moja uwaga juz˙ została
rozproszona.
Dixie poczuła na policzku mus´nie˛cie jego oddechu.
Siła˛ woli powstrzymała sie˛, by nie rzucic´ sie˛ mu na
szyje˛.
– Taak?
– Całkowicie – zapewnił ja˛. – A co do Neda, nie
chciałbym ostudzac´ twojego zapału, ale jestem jakos´
dziwnie przekonany, z˙e odnajdzie sie˛ dopiero wtedy,
kiedy sam zechce.
Stwierdził to z taka˛ pewnos´cia˛, z˙e pomys´lała, iz˙ ocenia
Neda znacznie surowiej od niej.
– Obiecałes´ byc´ otwarty na wszelkie nowe okoliczno-
s´ci, jakie moga˛ sie˛ pojawic´ w jego sprawie.
– Obiecałem go wysłuchac´ i dotrzymam słowa.
– Ale...
– Niech kaz˙de z nas zostanie przy swoim zdaniu,
zgoda? I zamknijmy juz˙ ten temat.
– Rzecz w tym, z˙e ja nie bardzo moge˛ zamkna˛c´ ,,ten
temat’’.
Mark milczał chwile˛, potem spytał:
– Wie˛c wolisz zignorowac´ to, co mie˛dzy nami zaist-
niało?
Wole˛? Nie.
– Musze˛ – odparła z z˙alem.
Przez chwile˛ Mark stał nieruchomo. Gdyby teraz sie˛
poruszył, porwałby Dixie w ramiona, a wiedział, z˙e nie
75
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
moz˙e robic´ niczego wbrew jej woli. Powiedziała nie.
Musi to uszanowac´.
Włas´ciwie powinienem byc´ jej wdzie˛czny za te
wszystkie wymo´wki, pomys´lał, przypominaja˛c sobie
bolesna˛ lekcje˛, jaka˛ mu dała Andrea. Chyba rozum
straciłem, z˙eby zakochac´ sie˛ w kims´ dopiero co po-
znanym!
Doszedł do wniosku, z˙e cała ta sytuacja to tylko
swoisty test. Od samego pocza˛tku obawiał sie˛ przeciez˙, z˙e
Dixie uz˙yje wszelkich sposobo´w, by zapobiec zwolnieniu
Neda z pracy, prawda? Czy znalazłaby lepsza˛ droge˛, z˙eby
wywierac´ na niego naciski, niz˙ romansuja˛c z nim?
Jes´li to test, to obro´cił sie˛ przeciwko niej, podszepna˛ł
wewne˛trzny głos.
Dixie nie udawała, tłumaczyła sie˛ zbyt szczerze i wy-
gla˛dała na zbyt zmartwiona˛. A moz˙e on sie˛ myli? Przeciez˙
ostatnio dwukrotnie pomylił sie˛ w ocenie ludzi, wpierw
Andrei, potem Neda, a oboje robili wraz˙enie szczerych.
Zwolnij tempo i przyjrzyj sie˛ jej dobrze, podpowiadał
mu rozsa˛dek. Rzecz w tym, z˙e Markowi znudziło sie˛ juz˙
bycie rozsa˛dnym. Gdy zeszłego lata otarł sie˛ o s´mierc´,
zrobił rachunek sumienia i odkrył, z˙e w jego z˙yciu bra-
kuje miłos´ci.
Niestety, po odejs´ciu Dona na emeryture˛ i zniknie˛ciu
Neda był tak zaharowany, z˙e nie miał czasu mys´lec´
o sprawach osobistych. Az˙ stane˛ła na jego drodze kobie-
ta, na widok kto´rej po raz pierwszy od długiego czasu
oz˙ył. Rok temu zignorowałby te sygnały, lecz teraz
postanowił zawalczyc´. O rzeczy, jakie warto miec´, warto
zawalczyc´, nawet jes´li zdobe˛dzie sie˛ je na kro´tko.
Sie˛gna˛ł po kurtke˛.
76
JESSICA MATTHEWS
– Zeszłego lata samolot, kto´rym podro´z˙owałem, roz-
bił sie˛ tu niedaleko – zacza˛ł. – W cia˛gu tych paru strasz-
liwych minut us´wiadomiłem sobie kilka prawd. Po pierw-
sze, z˙e z˙ycie jest bezcennym darem i z˙e trwa zbyt kro´tko.
Po drugie, z˙e gdy nadejdzie mo´j czas, nie chce˛ z˙ałowac´,
z˙e czegos´ nie zrobiłem. – Ich spojrzenia spotkały sie˛.
– Wyrzuty sumienia nie sa˛przyjemna˛ rzecza˛, gdybys´ tego
nie wiedziała – dodał.
Wyszedł z nadzieja˛, z˙e Dixie przemys´li swa˛ decyzje˛.
– Co tu sie˛ wyprawia? – zdenerwowała sie˛ Miranda
w czwartek po południu.
– A co masz na mys´li? – spytała Dixie, mocno za-
intrygowana. O ile mogła stwierdzic´, wszystko w leczni-
cy biegło normalnym trybem.
– Od dwo´ch dni Mark chodzi jak niedz´wiedz´ z bola˛ca˛
łapa˛. Nie wiesz, co go ugryzło?
– Nie mam poje˛cia.
– A moz˙esz go jakos´ wysondowac´? Bo jes´li tak dalej
po´jdzie, obie z Jane zastrajkujemy.
Dixie ogarne˛ły wyrzuty sumienia. Doskonale wiedzia-
ła, dlaczego Mark jest nie w sosie.
– Porozmawiam z nim – obiecała, chociaz˙ nie bardzo
wiedziała, jak miałaby to zrobic´. – Chociaz˙ nie wierze˛,
z˙eby to odniosło jakis´ skutek – dodała.
– Spro´buj. O nic wie˛cej nie prosimy.
Dixie odchyliła sie˛ na oparcie krzesła. Nie tylko Marka
ogarne˛ła frustracja. Po jego wyjs´ciu do znudzenia roz-
pamie˛tywała kaz˙de słowo, jakie mie˛dzy nimi padło. Po
dwo´ch dniach namysłu i analizowania moz˙liwych scena-
riuszy doszła do wniosku, z˙e odrzucenie propozycji
77
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Marka otwiera liste˛ rzeczy, kto´re ja˛ w z˙yciu omine˛ły
i kto´rych z˙ałowała. Byłoby jej o wiele łatwiej, gdyby nie
wiedziała, z˙e fascynacja jest wzajemna. Jego spojrzenia,
po´łus´miechy, doskonale odzwierciedlały zainteresowa-
nie, jakim ja˛ darzył.
Co by zaszkodziło zafundowac´ sobie romans z czło-
wiekiem, kto´ry patrzy na nia˛ jak na obraz? Dlaczego nie
moz˙e sie˛ cieszyc´ wzgle˛dami, jakie Mark jej okazuje?
Przeciez˙ nie s´lubowała, z˙e be˛dzie z˙yc´ w celibacie.
I co z tego, z˙e nie zamierza zostawac´ zbyt długo
w Hope? Niekto´rzy z jej znajomych angaz˙owali sie˛
w jeszcze bardziej przelotne romanse. Wie˛c co ja˛ po-
wstrzymuje? Zwia˛zek z Markiem jest włas´nie tym,
o czym marzyła.
Wzajemne zauroczenie to jednak nie wszystko. Dixie
pragne˛ła miłos´ci, powinowactwa dusz. Innym sie˛ udało.
Dlaczego jej ma sie˛ nie udac´?
Przez pierwszych kilka lat po s´mierci rodzico´w cze˛sto
marzyła o tym, z˙e sa˛ znowu razem, z˙e mama przytula ja˛
do siebie, a tata z˙artobliwie sie˛ z nia˛ przekomarza
i fałszuja˛c, wys´piewuje o swojej małej co´reczce. Z cza-
sem sny na jawie pojawiały sie˛ coraz rzadziej, lecz gdy
ogarniało ja˛ przygne˛bienie, gdy mys´lała, z˙e juz˙ nigdy
w z˙yciu sie˛ nie us´miechnie, przywoływała owe obrazy
z pamie˛ci i obiecywała sobie, z˙e kiedys´ znowu be˛dzie
otoczona podobnym ciepłem.
Pukanie do drzwi wyrwało ja˛ z zadumy.
– Przepraszam, z˙e znowu przeszkadzam – odezwała
sie˛ Miranda, wchodza˛c do gabinetu. – Wiem, z˙e czekasz
na naste˛pnego pacjenta, ale zgłosiła sie˛ kobieta, kto´ra˛
trzeba natychmiast przyja˛c´. Niepokoi mnie jej stan.
78
JESSICA MATTHEWS
Dixie ucieszyła sie˛, z˙e moz˙e odwro´cic´ uwage˛ od
niewesołych mys´li.
– Co jej jest? – spytała.
– To Opal Landers. Znam ja˛ od dawna i widze˛, z˙e
dziwnie sie˛ zachowuje. Robi wraz˙enie zdezorientowanej
i chwieje sie˛ na nogach. A tydzien´ temu bardzo dobrze sie˛
czuła.
– Mark nie mo´głby jej zbadac´?
– Mniej wie˛cej godzine˛ temu pojechał do szpitala.
Mam przeczucie, z˙e Opal nie powinna czekac´.
Dixie wstała, wzie˛ła kule i skierowała sie˛ ku drzwiom.
– Jakie objawy? – spytała.
– Z
´
renice niero´wnomiernie reaguja˛ na s´wiatło, trud-
nos´ci z zachowaniem ro´wnowagi, bo´l głowy.
– Cis´nienie?
– Troche˛ podwyz˙szone, ale nie jakos´ nadzwyczajnie.
Mo´wie˛ ci, z ta˛ kobieta˛ cos´ jest nie tak.
Dixie nauczyła sie˛ ufac´ instynktowi piele˛gniarek,
szczego´lnie tak dos´wiadczonych jak Miranda.
– W jakim jest wieku?
– Siedemdziesia˛t dwa lata.
– Doznała jakiegos´ urazu?
– Tez˙ o tym pomys´lałam. Obejrzałam ja˛ dokładnie,
ale nie stwierdziłam z˙adnych obraz˙en´.
– Pytałas´?
– Zaprzecza. To samo jej co´rka.
– Mieszka sama czy z rodzina˛?
– Sama, chociaz˙ Karen Haffner, co´rka, zazwyczaj
spe˛dza z nia˛ całe przedpołudnie.
– Dobrze. Zbadam ja˛.
Dixie otworzyła drzwi pokoju zabiegowego. Zobaczyła
79
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
siwowłosa˛ starsza˛ pania˛ siedza˛ca˛ na lez˙ance i jej około
czterdziestoletnia˛ co´rke˛, zajmuja˛ca˛ pobliskie krzesło.
– Jestem doktor Albright – przedstawiła sie˛, wcho-
dza˛c. – Doktor Cameron jest teraz w szpitalu, wie˛c Mi-
randa wezwała mnie. Moge˛ pania˛ zbadac´? – zwro´ciła sie˛
do pacjentki.
– Oczywis´cie, moja droga – drz˙a˛cym głosem odparła
Opal.
– Prosze˛ mi powiedziec´, co sie˛ włas´ciwie stało, dob-
rze? – poprosiła Dixie i przysta˛piła do badania neuro-
logicznego.
– Mama od rana dziwnie sie˛ zachowuje – relacjono-
wała Karen. – Zanim przyjechałys´my, poruszała sie˛ zu-
pełnie jak pijana. I prawa re˛ka zacze˛ła jej drz˙ec´.
– Boli mnie głowa i musze˛ troche˛ odpocza˛c´, to wszys-
tko – wtra˛ciła cierpko pani Landers, unikaja˛c wzroku
Dixie. – Potem be˛de˛ jak nowo narodzona – dodała.
Karen, niezraz˙ona, cia˛gne˛ła:
– Dzis´ rano mama wstała, zjadła s´niadanie, potem
uparła sie˛ sama znies´c´ bielizne˛ do prania na do´ł...
– Potrafie˛ jeszcze wrzucic´ bielizne˛ do pralki – obru-
szyła sie˛ chora.
– Wiem, mamo. Staram sie˛ tylko pomo´c...
– Brała pani jakies´ lekarstwa? – spytała Dixie.
– Witaminy, lek na rozrzedzenie krwi i s´rodek na
obniz˙enie poziomu cholesterolu.
Kontynuuja˛c badanie, Dixie zacze˛ła delikatnie ob-
macywac´ czaszke˛ pacjentki. Gdy dotkne˛ła czubka głowy,
Opal sie˛ skrzywiła.
– Czy mogłaby pani zostawic´ nas na chwile˛? – Dixie
zwro´ciła sie˛ do Karen.
80
JESSICA MATTHEWS
– Oczywis´cie. Be˛de˛ czekała w korytarzu.
– Dzie˛kuje˛. To nie potrwa długo.
Dixie miała wraz˙enie, z˙e pani Landers be˛dzie bardziej
rozmowna, gdy zostana˛ same. Jak tylko drzwi za jej co´rka˛
sie˛ zamkne˛ły, przysta˛piła do sedna sprawy.
– Zauwaz˙yłam, z˙e na czubku głowy ma pani bardzo
wraz˙liwe miejsce.
Opal machne˛ła re˛ka˛.
– Och, nic takiego.
Dixie ostroz˙nie rozdzieliła jej włosy i wo´wczas zoba-
czyła fioletowy siniec s´rednicy piłki golfowej.
– Musi bardzo bolec´.
– Uderzyłam sie˛.
Dixie i Miranda wymieniły porozumiewawcze spoj-
rzenia.
– W jaki sposo´b to sie˛ stało?
– Czy to waz˙ne?
– Raczej tak.
Dixie zacze˛ła podejrzewac´, z˙e dziwne zachowanie
Opal mogło byc´ spowodowane powstaniem krwiaka pod-
oponowego.
– Och – westchne˛ła Opal – taki głupi przypadek.
Otworzyłam szuflade˛, z˙eby schowac´ sztuc´ce. W pewnej
chwili upus´ciłam łyz˙eczke˛, wie˛c schyliłam sie˛ po nia˛,
a kiedy sie˛ prostowałam, zapomniałam o szufladzie
i uderzyłam głowa˛ o ro´g.
Opal była wyraz´nie zła na siebie i Dixie jej uwierzyła.
Odetchne˛ła z ulga˛. Na szcze˛s´cie nie był to przypadek
przemocy w rodzinie.
– Straciła pani przytomnos´c´?
– Nie. Zobaczyłam wszystkie gwiazdy i zrobiło mi sie˛
81
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
słabo, ale poza tym nic. Moz˙e lekkie mdłos´ci, ale na
miłos´c´ boska˛, uderzenie nawet nie krwawiło, wie˛c po co
tyle zamieszania woko´ł takiego drobiazgu?
– Dlaczego nie powiedziała pani co´rce, co sie˛ stało?
– Bo Karen cia˛gle mnie namawia, z˙ebym przeprowa-
dziła sie˛ do pensjonatu z całodobowa˛ opieka˛. To zupełnie
absurdalny pomysł. – Opal była obraz˙ona. – Doskonale
daje˛ sobie rade˛. Dlaczego miałabym wyprowadzac´ sie˛
z własnego domu?
– Co´rka pewnie nie chce, z˙eby w razie jakiegos´ wy-
padku była pani sama.
W oczach Opal pojawiło sie˛ zaniepokojenie.
– Nie powie jej pani, pani doktor?
– Konieczna jest tomografia komputerowa głowy, to
taki inny rodzaj przes´wietlenia – zacze˛ła Dixie. – Co´rka
na pewno zapyta, dlaczego – dodała.
– Ja tez˙ sie˛ pytam – oznajmiła Opal. – Wcia˛z˙ potrafie˛
sama o sobie decydowac´.
– Oczywis´cie – zapewniła ja˛ Dixie uspokajaja˛cym
tonem. – To badanie pokaz˙e, czy nie ma z˙adnych obraz˙en´
wewne˛trznych. Sko´ra nie została przecie˛ta, ale trudnos´ci
z zachowaniem ro´wnowagi i drz˙enie re˛ki moga˛ byc´ wy-
wołane przez krwawienie wewne˛trzne.
Opal otworzyła szeroko oczy.
– Jest pani pewna?
– Nie – zgodnie z prawda˛ odparła Dixie. – Włas´nie
dlatego potrzebne jest to badanie.
– Dobrze. Ale nie potrwa długo, prawda? O czwartej
zawsze ogla˛dam mo´j ulubiony program w telewizji.
– Obawiam sie˛, z˙e w szpitalu spe˛dzi pani kilka godzin
– odparła Dixie.
82
JESSICA MATTHEWS
– Godzin? Co´z˙, trudno... – Starsza pani umilkła nagle
i zamkne˛ła oczy. – Z
´
le sie˛ czuje˛ – poskarz˙yła sie˛.
W naste˛pnej chwili zesztywniała, potem zacze˛ły nia˛
wstrza˛sac´ drgawki. Dixie podtrzymała ja˛, by nie spadła.
– Dzwon´cie po pogotowie – poleciła Mirandzie. – Daj
mi rurke˛ intubacyjna˛, tlen i wezwij Marka. Szybko!
83
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
ROZDZIAŁ SIO
´
DMY
– Karetka juz˙ wyjez˙dz˙a – oznajmiła Miranda.
– To dobrze. Prosiłam o rurke˛ intubacyjna˛ – przypo-
mniała jej Dixie.
Starała sie˛ robic´, co mogła w tych warunkach, lecz
irytował ja˛ brak podstawowego sprze˛tu i leko´w, kto´re
na oddziale ratowniczym w szpitalu w Chicago zawsze
miała pod re˛ka˛.
– Jest tylko dotchawicza – rzuciła Miranda.
– Niech be˛dzie. – Dixie pomys´lała, z˙e to nawet lepiej.
Gdyby zaszła taka koniecznos´c´, za pomoca˛ rurki do-
tchawiczej be˛dzie mogła podła˛czyc´ Opal do respiratora.
Czekała teraz na stosowny moment, by włoz˙yc´ jej prze-
wo´d do ust, nie wywołuja˛c odruchu wymiotnego: – Spo-
kojnie, spokojnie, otwo´rz buzie˛... – przemawiała. W kon´-
cu wsune˛ła rurke˛ mie˛dzy wargi i umies´ciła obok je˛zyka.
Wzie˛ła podany przez Mirande˛ koc i okryła chora˛. – Mamy
so´l fizjologiczna˛ albo płyn Ringera do kroplo´wek?
– Mielis´my, ale sie˛ przedawniły i lekarze zadecydo-
wali, z˙eby wie˛cej nie zamawiac´.
Dixie zanotowała w mys´li, z˙e koniecznie musi przedy-
skutowac´ te˛ sprawe˛ z Markiem.
– Jest diazepam?
– Powinien byc´ w drugim gabinecie.
Dixie zastanawiała sie˛ jeszcze. Diazepam, szybko
działaja˛cy s´rodek uspokajaja˛cy i rozkurczaja˛cy, najlepiej
podawac´ w kroplo´wce, ale skoro to niemoz˙liwe...
– Kiedy przyjedzie karetka?
– Za kilka minut.
Dzie˛ki Bogu, westchne˛ła w duchu.
– Udało ci sie˛ złapac´ Marka?
– Nie. Dzwoniłam, ale komo´rka nie odpowiada.
– Nie nosi pagera?
– Tez˙ pro´bowałam. Zazwyczaj ma albo telefon, albo
pager. Prosił, z˙eby w nagłych przypadkach kontaktowac´
sie˛ z nim telefonicznie. Powiem Jane, co ma mu przekazac´.
– Popros´ ja˛, z˙eby odczekała jakis´ czas i jeszcze raz
zadzwoniła. I przynies´ diazepam.
Przez naste˛pnych kilka minut z niepokojem obser-
wowała chora˛, co chwila zerkaja˛c na zegar. Gdy juz˙
mys´lała, z˙e wszyscy ja˛ opus´cili, w drzwiach pojawił sie˛
Mark.
– Jane mo´wi, z˙e mamy jakies´ kłopoty.
– Opal Landers. – Dixie przedstawiła pokro´tce stan
pacjentki i zakon´czyła: – Karetka juz˙ jedzie. Czy w Hope
jest neurochirurg? – spytała.
Mark potrza˛sna˛ł głowa˛.
– Nie. Be˛dziemy musieli przetransportowac´ ja˛ samo-
lotem do innego szpitala. Jak długo juz˙ to trwa?
Dixie ponownie spojrzała na zegar.
– Kilka minut.
– Dlaczego nie dzwoniłys´cie? – spytał z pretensja˛
w głosie, i zanim zda˛z˙yła odpowiedziec´, dodał: – Gdzie
Miranda?
– W magazynie leko´w. Zaraz...
– Mam! – triumfalnie oznajmiła Miranda.
85
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Mark zas´wiecił latarka˛ w z´renice Opal.
– Lewa z´renica rozszerzona, z˙adnej reakcji na s´wiat-
ło. Na co czekacie? Podajcie diazepam!
– Włas´nie miałys´my to zrobic´, ale nam przerwałes´
– oznajmiła Dixie. Zachowanie Marka działało jej na
nerwy.
Mark zignorował jej uwage˛ i w milczeniu wzia˛ł od
Mirandy strzykawke˛.
– Przytrzymajcie jej re˛ke˛ – polecił. Gdy skon´czył ro-
bienie zastrzyku, ponownie zaz˙a˛dał wyjas´nien´: – Dlacze-
go nikt mnie nie zawiadomił?
– Pro´bowałys´my – zacze˛ła Miranda – ale...
– Jakie ale? – wybuchna˛ł.
– Zgłosiła sie˛ poczta głosowa. Potem usiłowałam
skontaktowac´ sie˛ z toba˛ przez pager. Takz˙e bez skutku.
– Innym jakos´ udało sie˛ do mnie dodzwonic´ – odparł
Mark. – Musiałas´ z´le wybrac´ numer.
– Naprawde˛ nie wiem, co powiedziec´. Wielokrotnie
pro´bowałam – tłumaczyła sie˛ Miranda.
Jej zacis´nie˛te usta dobitnie s´wiadczyły o tym, z˙e
miarka sie˛ przebrała. Dixie tez˙ traciła cierpliwos´c´, ale
starała sie˛ trzymac´ nerwy na wodzy. Teraz najwaz˙niejsza
jest Opal, ale potem powie mu, co o tym wszystkim sa˛dzi.
– Co z ta˛ karetka˛? – spytała zniecierpliwiona i jak
gdyby na dany sygnał dwo´ch ratowniko´w wkroczyło do
gabinetu. Błyskawicznie zaje˛li sie˛ chora˛ i w cia˛gu kilku
minut zabrali ja˛ do szpitala.
– Dobrze znasz co´rke˛ Opal? – Dixie spytała Marka.
– Wystarczaja˛co, aby wiedziec´, z˙e bardzo sie˛ zmar-
twi. Chcesz, z˙ebym to ja z nia˛ porozmawiał?
Zdziwił ja˛ tym pytaniem. Spodziewała sie˛, z˙e i w tej
86
JESSICA MATTHEWS
sprawie natychmiast przejmie inicjatywe˛. Skoro jednak
tak, postanowiła byc´ wspaniałomys´lna.
– Sama to zrobie˛, lecz jes´li uwaz˙asz, z˙e twoja obec-
nos´c´ doda jej otuchy, chodz´ ze mna˛.
Na ich widok Karen zerwała sie˛ z miejsca.
– Co z mama˛? Po co karetka? Jak ona sie˛ czuje?
– Obawiam sie˛, z˙e jej stan jest powaz˙ny – zacze˛ła
Dixie. – Miała atak spowodowany zapewne uderzeniem
w głowe˛. Podejrzewam krwiak, lecz niczego nie moge˛
stwierdzic´, dopo´ki nie zrobimy tomografii komputerowej
głowy.
Karen wpatrywała sie˛ w nia˛ zdumiona.
– Uderzyła sie˛ w głowe˛? Jak? Kiedy?
– Dzis´ rano. O szuflade˛ ze sztuc´cami.
– Dzis´ rano? Przeciez˙ cały czas z nia˛ byłam. Niczego
nie słyszałam. I nic mi nie powiedziała.
– Pewnie była pani wtedy w innym pokoju.
– Jes´li badanie wykaz˙e, z˙e cos´ sobie zrobiła, to co
wtedy?
– Be˛dzie konieczna operacja – odezwał sie˛ Mark. –
Zostanie przewieziona do szpitala, w kto´rym jest oddział
neurologiczny.
Karen oparła sie˛ o s´ciane˛.
– Kiedy zobaczyłam, z˙e dziwnie sie˛ zachowuje, nie-
wyraz´nie mo´wi, jest słabsza niz˙ zazwyczaj, pomys´lałam,
z˙e to staros´c´ daje o sobie znac´. Ale to? Prawie kaz˙dy
z nas uderzył sie˛ kiedys´ w głowe˛.
– Bardzo chciałbym mo´c wytłumaczyc´, dlaczego tak
sie˛ stało. Po prostu to ten jeden przypadek na iles´ tam
setek tysie˛cy. Poza tym lek na rozrzedzenie krwi zwie˛k-
szył ryzyko.
87
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Karen, zdruzgotana, otarła twarz dłon´mi.
– Rozumiem. Ale nie moge˛ poja˛c´, dlaczego nic mi
nie powiedziała.
Dixie serdecznie jej wspo´łczuła.
– Z pocza˛tku uznała, z˙e po prostu nabiła sobie guza.
Potem, kiedy z´le sie˛ poczuła, bała sie˛ przyznac´.
– Ale dlaczego?
– Sa˛dziła, z˙e jak sie˛ pani dowie, be˛dzie pani nalegac´,
z˙eby przeniosła sie˛ do domu opieki.
Karen wygla˛dała na przybita˛.
– To wszystko moja wina.
– Nie, nie – uspokajał ja˛ Mark. – To był wypadek.
Krwiak powstałby oboje˛tnie, czy wiedziałas´ o uderzeniu,
czy nie.
– Mogłam przywiez´c´ ja˛ tu wczes´niej.
– To by tez˙ niewiele dało. Nie widza˛c objawo´w, ode-
słalibys´my was do domu z zaleceniem, z˙eby na siebie
uwaz˙ała. O nic nie moz˙esz sie˛ obwiniac´. Wierz mi.
Bardzo zmartwiona Karen zawiadomiła o wypadku
me˛z˙a i umo´wiła sie˛ z nim w szpitalu.
Dixie spojrzała na Marka.
– Nie mo´wiłes´, z˙e be˛de˛ miała do czynienia z tyloma
nagłymi wypadkami.
– Gdybym wiedział, uprzedziłbym cie˛. Wpierw po-
ro´d, teraz to. Ciekawe, co be˛dzie naste˛pne – spytał reto-
rycznie i zacza˛ł masowac´ sobie kark.
– Mogłoby byc´ gorzej – odezwała sie˛ Dixie. – Rany
postrzałowe albo od cioso´w noz˙em, zawały. Przynajmniej
nie zapominamy, czego nauczylis´my sie˛ na zaje˛ciach
z ratownictwa medycznego.
– Z pewnos´cia˛– odparł i spojrzał na nia˛. – Gdzie kule?
88
JESSICA MATTHEWS
– W ferworze gdzies´ je zostawiłam. Dlaczego pytasz?
– Znajdz´ je i uz˙ywaj – polecił kategorycznym tonem.
Dixie az˙ sie˛ zagotowała ze złos´ci.
– Nie zapominaj, z˙e tez˙ jestem lekarzem. Znam swoje
moz˙liwos´ci i kiedy stwierdze˛, z˙e kule sa˛ mi potrzebne,
skorzystam z nich. Ale dopiero wo´wczas, nie pre˛dzej. –
Mark juz˙ otworzył usta, by cos´ odpowiedziec´, lecz zre-
zygnował. Widza˛c, z˙e nadarza sie˛ okazja spełnic´ pros´be˛
Mirandy i zacza˛c´ szczera˛ rozmowe˛, Dixie dorzuciła: –
Zastanawiam sie˛, co cie˛...
Niestety, przerwało jej pojawienie sie˛ Jane.
– Zgłosiła sie˛ jeszcze jedna pacjentka. Nie była na
dzisiaj zapisana, ale nalega, z˙eby ja˛ przyja˛c´. Czy zgodzisz
sie˛ ja˛ zbadac´? – zwro´ciła sie˛ do Dixie.
– Tak, oczywis´cie.
– Czeka w dwo´jce.
– Juz˙ do niej ide˛.
– Tylko nie zwlekaj, bo kolejka ros´nie.
– Przeciez˙ doktor Albright powiedziała, z˙e juz˙ idzie!
– warkna˛ł Mark. Jane odeszła, a on dodał: – Co dzisiaj we
wszystkich wsta˛piło?
– Po´z´niej ci wyjas´nie˛. Na spokojnie – obiecała Dixie.
Pacjentka nazywała sie˛ Larissa Grayson. Była to
atrakcyjna kro´tkowłosa brunetka s´redniego wzrostu ubra-
na w kolorowy sweter i dz˙insy. Wyraz twarzy i lekko
przygarbione ramiona s´wiadczyły, z˙e ma jakies´ zmart-
wienie.
– Na co sie˛ pani uskarz˙a? – zacze˛ła Dixie.
– Jestem w cia˛z˙y – odparła Larissa beznamie˛tnym
tonem.
– Jest pani pewna?
89
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Trzykrotnie robiłam testy doste˛pne w aptece. Poza
tym od pierwszego grudnia nie miałam okresu.
– Zgodzi sie˛ pani na przeprowadzenie testu i badanie?
– Włas´nie w tym celu przyszłam. Chciałabym uzys-
kac´ absolutna˛ pewnos´c´.
Analiza moczu i badanie ginekologiczne potwierdziły
przypuszczenia Larissy. Spodziewała sie˛ dziecka. Dixie
zauwaz˙yła, z˙e chociaz˙ pacjentka udzielała odpowiedzi
na jej wszystkie pytania, nie była zbyt rozmowna. Nie
okazała tez˙ specjalnej rados´ci na wies´c´, z˙e zostanie
matka˛.
– Czy ojciec pani dziecka wie o cia˛z˙y? – spytała.
– Tak – odparła Larissa, i dodała: – Nie był za-
chwycony. Mie˛dzy nami nie układa sie˛ teraz najlepiej.
– Do tego trzeba dwojga – stwierdziła Dixie, ziryto-
wana, z˙e na s´wiecie wcia˛z˙ sa˛ faceci, kto´rzy uwaz˙aja˛, z˙e
zabezpieczenie sie˛ przed cia˛z˙a˛ to sprawa wyła˛cznie
kobiety.
– Ma inne kłopoty.
– Dziecko to dla niego kłopot? Mys´li pani o usunie˛-
ciu...?
– Nie! – Larissa nie pozwoliła jej dokon´czyc´. – Oboje˛-
tnie, co sie˛ stanie, pragne˛ tego dziecka. Naszego dziecka.
Mam dobra˛ posade˛, potrafie˛ nas utrzymac´, nawet jes´li on
mi nie pomoz˙e.
Dixie poklepała ja˛ po ramieniu.
– Ciesze˛ sie˛, z˙e podje˛ła pani taka˛ decyzje˛. Prosze˛
prowadzic´ normalny tryb z˙ycia, ale duz˙o wypoczywac´,
dobrze sie˛ odz˙ywiac´ i przyjmowac´ witaminy dla kobiet
w cia˛z˙y.
– Kiedy mam sie˛ zgłosic´ na kontrole˛?
90
JESSICA MATTHEWS
– Za miesia˛c. Mnie niestety juz˙ tutaj nie be˛dzie.
Przyjmie pania˛ zapewne doktor Cameron.
– Wolałabym leczyc´ sie˛ u pani.
– Dzie˛kuje˛ za zaufanie, lecz jestem tutaj tylko w za-
ste˛pstwie, dopo´ki doktor Cameron nie znajdzie kogos´ na
stałe. Chyba be˛dzie nawet dwo´ch nowych lekarzy.
Larissie krew odpłyne˛ła z twarzy.
– Dwo´ch? To doktor Bentley juz˙ nie wro´ci?
Dixie bardzo chciała mo´c udzielic´ rzetelnej odpowiedzi.
– Trudno powiedziec´ – zacze˛ła ostroz˙nie. – To zalez˙y
od wielu czynniko´w. Ale jes´li wro´ci, moz˙e pani oczywis´-
cie zgłosic´ sie˛ do niego, nie do doktora Camerona.
– Nie, nie – wyba˛kała Larissa. – To niemoz˙liwe – do-
dała, lekko sie˛ czerwienia˛c.
– Zna go pani osobis´cie? – zaryzykowała Dixie.
W oczach Larissy dostrzegła cien´ nieufnos´ci.
– Tak – przyznała.
Aha, pomys´lała Dixie, moz˙e to włas´nie jest ten braku-
ja˛cy element łamigło´wki? Siła˛ woli powstrzymywała sie˛,
by nie wykrzyczec´ wszystkich pytan´, jakie cisne˛ły sie˛ jej
na usta.
– Zna go pani prywatnie, czy tylko z przychodni?
Larissa ponownie oblała sie˛ rumien´cem.
– Widziałam sie˛ z nim kilkakrotnie. Tutaj, w przycho-
dni. – Wstała i zapytała: – Moge˛ odejs´c´?
– Tak – odparła Dixie. Z
˙
ałowała, z˙e najbardziej obie-
cuja˛cy trop wymyka sie˛ jej z re˛ki. – Chce pani zapewnic´
swojemu dziecku jak najlepsza˛ opieke˛, prawda? Prosze˛
wie˛c sie˛ zgodzic´, z˙eby za miesia˛c przyja˛ł pania˛ jakis´ inny
lekarz, zamiast doktora Bentleya.
Larissa przygryzła dolna˛ warge˛.
91
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Zapisze˛ sie˛ do doktora Camerona – obiecała w kon´cu.
Nagle przez interkom odezwał sie˛ głos Mirandy:
– Doktor Albright? Telefon ze szpitala. Ła˛cze˛.
– Zaraz odbiore˛.
– Pani jest doktor Albright? – spytała Larissa.
– Tak – potwierdziła Dixie, zdziwiona pytaniem, po-
niewaz˙ na samym pocza˛tku przedstawiła sie˛ pacjentce.
– Dixie Albright?
– Tak.
– O Boz˙e!
Larissa najwyraz´niej znała Neda lepiej, niz˙ chciała sie˛
do tego przyznac´. Ufaja˛c intuicji, Dixie spytała:
– Czy Ned wspominał pani o mnie?
Larissa wygla˛dała jak łania złapana w s´wiatła reflek-
toro´w – zaskoczona, nie wiedziała, w kto´rym kierunku
uciekac´.
– Moz˙liwe. Nie pamie˛tam. Moge˛ juz˙ is´c´? – zapytała
pewniejszym głosem. – Spo´z´nie˛ sie˛ do pracy.
Czerwona lampka aparatu telefonicznego przypomi-
nała Dixie o waz˙niejszych sprawach niz˙ poszukiwanie
ciotecznego brata. Nieche˛tnie pozwoliła Larissie odejs´c´.
– Gdyby wysta˛piły jakies´ niepokoja˛ce objawy, prosze˛
zgłosic´ sie˛ natychmiast, w przeciwnym razie dopiero za
miesia˛c. – Podniosła słuchawke˛.
– Jared Tremaine – przedstawił sie˛ lekarz z oddziału
nagłych wypadko´w. – Nie pomyliła sie˛ pani. Tomografia
głowy wykazała krwiaka podoponowego. Juz˙ załatwiłem
przewiezienie Opal Landers do innego szpitala. Helikop-
ter powinien przyleciec´ w cia˛gu dziesie˛ciu minut.
– Dzie˛kuje˛. Jak ona sie˛ czuje?
– Dostała leki zmniejszaja˛ce opuchlizne˛, poza tym
92
JESSICA MATTHEWS
staramy sie˛ nie dopus´cic´ do powto´rzenia sie˛ ataku. Ro-
dzina chciałaby z pania˛ porozmawiac´.
– Zaraz tam be˛de˛.
Postanowiła zaryzykowac´ i obejs´c´ sie˛ bez kul. Pokus´-
tykała do recepcji, lecz nie zastała Jane. Szybko napisała
kilka zdan´ na kartce, zanotowała swo´j numer telefonu
komo´rkowego, i tas´ma˛ przykleiła kartke˛ do monitora
komputera. Potem pojechała do szpitala.
Natychmiast po powrocie zamierzała dowiedziec´ sie˛
jak najwie˛cej o Larissie Grayson.
– Gdzie sie˛ wszyscy podziali? – zrze˛dził Mark, ida˛c
korytarzem.
Z jednego z gabineto´w wyszła Miranda.
– Ja jestem tutaj, a Jane w sekretariacie. Troje pacjen-
to´w czeka na...
– A gdzie Dixie?
– Chyba u siebie.
– Nie ma jej. Sprawdzałem.
– Dzwonili ze szpitala. Moz˙e tam pojechała?
Mark nie wiedział, dlaczego nieobecnos´c´ Dixie tak go
irytuje.
– Powinna komus´ powiedziec´, z˙e wychodzi. Moz˙e
byc´ potrzebna. Wzie˛ła kule?
– Chyba nie. Widziałam je oparte o biurko.
– Kretynka – mrukna˛ł pod nosem.
Tymczasem Jane wolnym krokiem wyszła z sekreta-
riatu.
– Włas´nie nadeszły wyniki badan´ – zakomunikowała.
– Wiesz, gdzie podziała sie˛ doktor Albright? – spytał
Mark, biora˛c od niej plik papiero´w.
93
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Pojechała do szpitala. Zostawiła kartke˛. Przypie˛łam
ci ja˛ do drzwi gabinetu.
Mark był tak zaje˛ty, z˙e nawet nie zda˛z˙ył tam zajrzec´.
Spojrzał teraz w gła˛b korytarza i rzeczywis´cie dostrzegł
cos´ białego majacza˛cego koło framugi.
– Nie łatwiej porozumiewac´ sie˛ bezpos´rednio, za-
miast pisac´ listy?
– Łatwiej, ale niekoniecznie bezpieczniej – burkne˛ła
Miranda pod nosem.
Mark usłyszał jednak te˛ uwage˛ i juz˙ miał cos´ odpo-
wiedziec´, lecz w pore˛ ugryzł sie˛ w je˛zyk. Spostrzegł, z˙e
Miranda ma zacie˛ta˛ mine˛, Jane zas´, zawsze pewna siebie,
wygla˛da jak przestraszony kro´lik. Czyz˙by dwa ostatnie
nerwowe dni zmieniły go w takiego potwora, z˙e personel
ma ochote˛ albo go udusic´, albo uciec? A Dixie? Czy i ona
mys´li tak samo?
– Ile oso´b czeka?
– Trzy.
– Wie˛c zabierajmy sie˛ do roboty, z˙ebys´my mogli is´c´
do domu i złapac´ troche˛ oddechu przed jutrem.
Szybko uporał sie˛ z pacjentami. Kiedy zdejmował
Robertowi Mullinsowi szwy z rany na re˛ce, przypo-
mniał sobie, z˙e Dixie takz˙e powinna miec´ dzisiaj zdje˛te
swoje.
Poprosiła Jareda Tremaine’a, czy poszła do przycho-
dni naprzeciwko? Na sama˛ mys´l o tym poczuł ukłucie
zazdros´ci. To nie fair, by zwracała sie˛ do obcych.
Co prawda nie mo´gł miec´ do niej pretensji. Przez
ostatnie dwa dni zachowywał sie˛ jak stary zrze˛da.
– Jade˛ do szpitala – oznajmił Mirandzie. – Skoro
Dixie do tej pory nie wro´ciła, moz˙e miec´ jakies´ kłopoty.
94
JESSICA MATTHEWS
Nawet jes´li piele˛gniarka uznała jego zachowanie za
dziwne, powstrzymała sie˛ od komentarzy.
– Miłego wieczoru – z˙yczyła.
Mark miał nadzieje˛, z˙e wieczo´r be˛dzie wie˛cej niz˙ mi-
ły. Bo nawet jes´li los podaruje mu tylko kilka godzin
w towarzystwie Dixie, i tak be˛dzie zadowolony. Na razie.
– Dzie˛kuje˛. Postaram sie˛, z˙eby był miły.
O pia˛tej trzydzies´ci Dixie powoli szła korytarzem
miejskiego szpitala w Hope w strone˛ wyjs´cia. Wracała
z oddziału pediatrycznego. Postronnemu obserwatorowi
wydawac´ by sie˛ mogło, z˙e ma mno´stwo czasu, lecz
byłoby to wraz˙enie dalekie od prawdy. Kolano bolało ja˛,
a poniewaz˙ w pos´piechu zostawiła kule w przychodni,
musiała sobie dawac´ jakos´ rade˛ bez nich. Marzyła, by
mo´c usia˛s´c´, oprzec´ wyprostowana˛ noge˛ o cokolwiek
i z godzinke˛ odpocza˛c´. Oznaczałoby to, z˙e kolacja dla
Marka opo´z´ni sie˛, ale była pewna, z˙e nie be˛dzie jej miał
tego za złe. Po tak cie˛z˙kim dniu jak dzis´ i jemu przyda sie˛
chwila odpre˛z˙enia.
Boz˙e! Co za dzien´! Wpierw ratowanie Opal Landers,
potem spotkanie z Larissa˛ Grayson. Ta kobieta zna Neda,
i to bardzo dobrze. Dixie nie mogła sie˛ doczekac´, kiedy
ponownie z nia˛ porozmawia.
Zbliz˙ała sie˛ juz˙ do oddziału nagłych wypadko´w. Jared
Tremaine zgodził sie˛ wyja˛c´ jej szwy, jes´li oczywis´cie nie
zostanie wezwany do pilnego przypadku. Zerkne˛ła na
zegarek. Jes´li sie˛ pospieszy, zda˛z˙y odrobine˛ odsapna˛c´,
zanim zacznie szykowac´ kolacje˛. Odrzuciła oferte˛ Marka,
kto´ry proponował, z˙e sam zdejmie jej szwy. Moz˙e powin-
na sie˛ zgodzic´, ale wiedza˛c, jakie emocje towarzysza˛ ich
95
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
kaz˙demu spotkaniu, doszła do wniosku, z˙e nie byłoby to
wskazane. Skorzystanie z uprzejmos´ci Jareda jest znacz-
nie bezpieczniejsze.
Kiedy weszła na oddział, zobaczyła grupke˛ me˛z˙czyzn
swobodnie gawe˛dza˛cych z dyz˙urna˛ piele˛gniarka˛ i juz˙
z daleka rozpoznała znajoma˛ kasztanowa˛ czupryne˛ Mar-
ka. Spodziewała sie˛ go zobaczyc´ dopiero wieczorem, ale
skoro juz˙ tu jest, postanowiła od razu powiedziec´ mu
o Larissie.
– Szybko sie˛ uwine˛łas´ – zagadna˛ł Jared.
– Mam u was tylko jednego pacjenta – odparła,
a zwracaja˛c sie˛ do Marka, dodała: – Nie zgadniesz, co
odkryłam!
– Ja tez˙ mam dla ciebie niespodzianke˛ – odrzekł.
– Jared? Wszystko przygotowane?
– O co chodzi? – spytała, patrza˛c to na jednego, to na
drugiego.
– Gabinet zabiegowy czeka – oznajmił Jared.
Mark uja˛ł Dixie pod re˛ke˛ i zarza˛dził:
– Idziemy.
– Zaraz, zaraz. Doka˛d mnie prowadzisz?
Jared zrobił przepraszaja˛ca˛ mine˛ i wzruszył ramio-
nami.
– Przykro mi, z˙e cie˛ rozczaruje˛, ale Annie zaprosiła
mnie włas´nie na kolacje˛ w remizie. Prosiłem Galena,
z˙eby mnie zasta˛pił, ale on tez˙ musi gdzies´ wyjs´c´. W tej
sytuacji Mark zaofiarował sie˛ zdja˛c´ ci szwy.
Pachniało to wszystko bardzo podejrzanie.
– Rozumiem – mrukne˛ła. Chciała zaprotestowac´, ale
widza˛c, z˙e Jared i Galen przygla˛daja˛ jej sie˛ z zaciekawie-
niem, poddała sie˛. Gdy weszli do gabinetu zabiegowego,
96
JESSICA MATTHEWS
natychmiast napadła na Marka: – Jes´li ci sie˛ wydaje, z˙e po
tym, jak sie˛ na nas wszystkich dzisiaj wyz˙ywałes´, po-
zwole˛ ci dotkna˛c´ kolana, to sie˛ mylisz – os´wiadczyła.
– Wyz˙ywałem sie˛?
– Tak. Cia˛gle czepiasz sie˛ Mirandy i Jane, chociaz˙
swoje obowia˛zki wykonuja˛bez zarzutu. A co do mnie, nie
znosze˛, jak mi sie˛ patrzy na re˛ce. Nikt nie lubi pracowac´
z szefem, kto´ry warczy bez powodu. Rozumiem twoja˛
frustracje˛, sama mam powody do stresu, ale nie wyłado-
wuje˛ sie˛ na innych.
Mark podszedł tak blisko, z˙e czubkami buto´w dotkna˛ł
jej sto´p. Poczuła mus´nie˛cie jego oddechu na policzku,
serce szybciej jej zabiło. W oczach Marka dostrzegła
uwodzicielski błysk.
– Skoro oboje jestes´my zestresowani – zacza˛ł opano-
wanym tonem – a podejrzewam, z˙e powo´d mamy ten sam,
widze˛ tylko jedno wyjs´cie.
– Jakie?
– Wspo´lnie rozwia˛zac´ ten problem – stwierdził i za-
nim sie˛ zorientowała, przycia˛gna˛ł ja˛ do siebie i poca-
łował.
97
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
ROZDZIAŁ O
´
SMY
Rozsa˛dek podpowiadał Dixie, by sie˛ opierała. Jaka
kobieta chciałaby całowac´ sie˛ z me˛z˙czyzna˛, kto´remu
nalez˙y sie˛ reprymenda za zachowanie? A jednak ona
chciała!
I co z tego, z˙e w kaz˙dej chwili ktos´ moz˙e wejs´c´? Na
całym oddziale panuje spoko´j, drzwi sa˛ zamknie˛te, a Ja-
red najprawdopodobniej stoi na zewna˛trz i pilnuje.
W kon´cu Mark oderwał wargi od jej ust.
– Od dwo´ch dni chciałem to zrobic´ – szepna˛ł.
– Naprawde˛? – spytała i spojrzała w jego jasne teraz
oczy, tak niepodobne do tych chmurnych i groz´nych,
jakimi jeszcze niedawno wszystkich gromił.
– Nie masz poje˛cia, jak trudno jest patrzec´ na ciebie
i nie mo´c cie˛ dotkna˛c´ – wyznał. – Szlachetnos´c´ i wstrze-
mie˛z´liwos´c´ sa˛ trudniejsze, niz˙by sie˛ wydawało.
– Wie˛c jes´li ci powiem, z˙e nie moz˙emy... – wspie˛ła sie˛
na palce, musne˛ła wargami jego policzek – ty i tak...?
– Zawiesiła głos, a po chwili dodała: – Miranda i Jane
chyba sie˛ zabija˛.
Mark obja˛ł ja˛ w talii i zapytał:
– Wie˛c co teraz? Oboje widzimy, z˙e nie moz˙emy
ignorowac´ fluido´w, kto´re mie˛dzy nami kra˛z˙a˛.
– Szczego´lnie jes´li chcemy zatrzymac´ piele˛gniarke˛
i recepcjonistke˛ – zaz˙artowała.
Oczy Marka pociemniały.
– O co ci chodzi? – zdziwił sie˛.
Przez dwie ostatnie noce Dixie rozwaz˙ała w mys´lach
ten problem i postanowiła, z˙e gdy znowu nadarzy sie˛
okazja, skorzysta z niej. Mark ma racje˛, z˙ycie jest
zbyt kro´tkie i zbyt ulotne. Dlaczego wie˛c nie miałaby
cieszyc´ sie˛ chwila˛ biez˙a˛ca˛, nie korzystac´ z przyjemnos´ci,
jakie oferuje?
Teraz jednak, stoja˛c jak gdyby u progu wys´nionego
szcze˛s´cia, zawahała sie˛.
– Nie chce˛ popełnic´ błe˛du – wyznała.
– Kto twierdzi, z˙e go popełnimy?
– Wszystko dzieje sie˛ tak szybko. Co jes´li...?
– Jes´li to, jes´li tamto... Twoje fatalistyczne scenariu-
sze moga˛ sie˛ nigdy nie spełnic´, a ty tylko tracisz czas
i energie˛.
– Czy nie tego nas uczono, z˙eby zawsze przewidywac´
i podejmowac´ odpowiednie działania?
– A nie moz˙emy po prostu cieszyc´ sie˛ kaz˙dym dniem?
Czy tego tez˙ nas nie uczono? Owszem, musimy byc´
s´wiadomi wszystkiego, co sie˛ moz˙e wydarzyc´, lecz dzia-
łania podejmujemy dopiero wtedy, kiedy te przewidywa-
nia staja˛ sie˛ rzeczywistos´cia˛. – Powio´dł palcem po jej
podbro´dku. – A to, co jest mie˛dzy toba˛ a mna˛, to włas´nie
rzeczywistos´c´.
– Co be˛dzie z Nedem?
– Zaufasz mi i pozwolisz, z˙e rozwia˛z˙e˛ te˛ sprawe˛ po
swojemu?
Zostawienie losu Neda w cudzych re˛kach budziło jej
opory. Niemal całe z˙ycie pos´wie˛ciła na opieke˛ nad nim.
Była w rozterce. Czy nadal roztaczac´ nad bratem parasol
99
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
ochronny, czy przeciwnie, porzucic´ role˛ mediatora i za-
ufac´ komus´ innemu?
– Spro´buje˛ – rzekła. – Spro´buje˛ z˙yc´ tak, jak mo´wisz,
i spro´buje˛ wierzyc´, z˙e cokolwiek uczynisz, posta˛pisz
słusznie.
– Grzeczna dziewczynka – pochwalił. – A teraz s´cia˛-
gaj spo´dnice˛.
– Co? – wykrzykne˛ła.
Mark wybuchna˛ł s´miechem. Pomo´gł jej usia˛s´c´ na le-
z˙ance i wyjas´nił:
– Pora zdja˛c´ szwy. Umieram z głodu i nie moge˛ do-
czekac´ sie˛ twoich słynnych tortilli.
– Kolacja sie˛ opo´z´ni – ostrzegła.
– Trudno. Zaczne˛ od deseru.
– Deseru?
Kompletnie zapomniała o deserze.
– To – rzekł i pocałował ja˛ w usta – jest mo´j deser.
Ro´wnie uzalez˙niaja˛cy jak gora˛ca czekolada.
– Pochlebstwem niewiele zdziałasz – ostrzegła, s´mie-
ja˛c sie˛. – Nie zdejme˛ spo´dnicy.
– Zawsze psujesz wszystkim zabawe˛?
– Czy całowanie pacjentek jest zgodne z etyka˛ le-
karska˛?
– Zasady wymys´lono po to, z˙eby je łamac´. Poza tym,
nie jestes´ moja˛ pacjentka˛.
– Kiedy siedze˛ na tej lez˙ance, jestem – os´wiadczyła.
Podcia˛gne˛ła spo´dnice˛ nad kolano i zdje˛ła stabilizator.
– Nie pacjentka˛ – zapewnił ja˛ – tylko kolez˙anka˛, kto´-
rej wys´wiadczam przysługe˛.
– A propos przysług, czy Jared i Galen naprawde˛ byli
gdzies´ zaproszeni?
100
JESSICA MATTHEWS
– Nie.
– Dzie˛kuje˛. W ładnej sytuacji mnie postawiłes´. Jak ja
im sie˛ teraz pokaz˙e˛?
– Nie martw sie˛. W swoim czasie obaj tez˙ musieli
odrobine˛ pomagac´ losowi.
Dixie patrzyła, jak Mark bierze tace˛ z narze˛dziami
chirurgicznymi, noga˛ przysuwa taboret i siada przed nia˛.
– Chcesz patrzec´, czy nie?
– Chce˛.
– Na pewno?
– Tak. I nie pytaj, dlaczego. Skrzywienie charakteru.
– Jes´li to najwie˛ksza twoja wada, jestes´ chodza˛cym
ideałem.
Pochylił sie˛, dotkna˛ł jej kolana. Podskoczyła.
– Przepraszam – ba˛kne˛ła i zaczerwieniła sie˛.
– Na pewno chcesz patrzec´? – spytał ponownie.
Najwyraz´niej sa˛dził, z˙e jej reakcja wywołana była
le˛kiem przed zabiegiem, a nie dotykiem jego dłoni na
nagiej sko´rze. Nie wyprowadzała go z błe˛du.
– Na pewno.
Zmobilizowała cała˛ siłe˛ woli, by znies´c´ wszystko, co
ja˛ czeka. Mark pracował w skupieniu, totez˙ po chwili
Dixie odpre˛z˙yła sie˛. Zafascynowana przygla˛dała sie˛ jego
precyzyjnym ruchom i palcom chwytaja˛cym nic´ chirur-
giczna˛. Gdy dotkna˛ł brzego´w rany, juz˙ nie podskoczyła
jak przestraszony kro´lik.
– Ani s´ladu opuchlizny – stwierdził. – Two´j chirurg
nawet nie podejrzewał, z˙e całymi dniami be˛dziesz na
nogach.
– Czego oczy nie widza˛, tego sercu nie z˙al.
– Nie mys´lałem o jego urazach, lecz o twoich.
101
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Dixie wyczuła, z˙e troska Marka to cos´ wie˛cej niz˙
rutynowe zainteresowanie lekarza stanem pacjenta, i zro-
biło jej sie˛ ciepło koło serca.
– Martwisz sie˛ o mnie?
– Nie martwie˛ – sprostował. – Troszcze˛.
– Dzie˛ki.
Mark zdja˛ł lateksowe re˛kawiczki i zacza˛ł sprza˛tac´
narze˛dzia.
– Twoja rodzina bardzo troszczyła sie˛ o ciebie, kiedy
miałas´ operacje˛? – spytał.
Dixie wzruszyła ramionami.
– Ciotka przysłała mi kartke˛ z z˙yczeniami szybkiego
powrotu do zdrowia.
Tylko kartke˛, zdziwił sie˛ w duchu. Z
˙
adnych kwiato´w,
nie mo´wia˛c juz˙ o odwiedzinach? Co to za rodzina? Ze-
szłego lata, gdy samolot, kto´rym leciał, rozbił sie˛, rodzice
i rodzen´stwo zjechali sie˛ z całych Stano´w, a miał tylko
złamany obojczyk, rozcie˛ty podbro´dek i kilka zadrapan´.
Po tygodniu ich pobytu dom wygla˛dał jak kwiaciarnia,
kartkami mo´głby wytapetowac´ s´ciany, a jedzenia zgro-
madzonego w lodo´wce i zamraz˙arce starczyło mu az˙ do
Boz˙ego Narodzenia.
– A Ned?
– Jemu nawet nie mo´wiłam o operacji. Pro´bowałam
dzwonic´, ale mniej wie˛cej w tym samym czasie znikna˛ł.
Moja rodzina nie jest zbyt wylewna.
– Za to moja jest.
Lubimy sie˛ obejmowac´ i przytulac´ do siebie, kon-
tynuował w mys´lach, składac´ sobie nieplanowane wizyty,
regularnie do siebie dzwonimy.
– Szcze˛s´ciarz z ciebie. Kiedy po s´mierci rodzico´w
102
JESSICA MATTHEWS
zamieszkałam z ciotka˛ i wujem, włas´nie do tego najtrud-
niej mi było przywykna˛c´. Mama i tata okazywali mi tyle
ciepła... – Smutek w głosie Dixie wzruszył go do głe˛bi.
Jes´li Ned kiedykolwiek sie˛ pokaz˙e, juz˙ ja mu powiem, jak
ma ja˛ traktowac´, postanowił. – Kiedy be˛de˛ miała własna˛
rodzine˛, me˛z˙a i dzieci – cia˛gne˛ła – be˛de˛ ich przytulac´
i całowac´ bez przerwy.
Oczami wyobraz´ni zobaczył siebie wracaja˛cego po
pracy do domu, gdzie czeka Dixie. Gora˛cy pocałunek na
progu, potem kładzenie dzieci spac´, potem długa noc
w jej ramionach. Pod wpływem tej wizji serce szybciej
mu zabiło. Wiedział, z˙e jes´li dłuz˙ej zostana˛ razem w tym
pokoju, nie odpowiada za siebie.
– Two´j ma˛z˙ be˛dzie szcze˛s´liwym człowiekiem – rzekł
i wycia˛gna˛ł re˛ke˛. – Chodz´my, musimy zwolnic´ ten
gabinet.
– Tak. Chodz´my. – Wstała, opus´ciła spo´dnice˛ i podała
mu re˛ke˛. Potem zerkne˛ła na zegarek i stwierdziła: – To
wcale nie zaje˛ło nam az˙ tak duz˙o czasu.
– Oczywis´cie z˙e nie. Tylko kilka szwo´w. – W rzeczy-
wistos´ci spe˛dzili w gabinecie ponad po´ł godziny, ale nie
uwaz˙ał za stosowne tego komentowac´. – Teraz zapraszam
cie˛ na kolacje˛.
– Ale to ja miałam ugotowac´ kolacje˛, zapomniałes´?
– Juz˙ po´z´no. Miałas´ me˛cza˛cy dzien´.
– Boz˙e! – wykrzykne˛ła. – Me˛z˙czyzna, kto´ry dostrze-
ga, z˙e kobieta moz˙e byc´ zbyt zme˛czona praca˛ zawodowa˛,
z˙eby stana˛c´ przy garach... Toz˙ to wcielenie cno´t!
– Zasługa mojej matki i sio´str.
– Wyja˛tkowe kobiety.
– Z
˙
ebys´ wiedziała. Jedna z sio´str jest lekarka˛, druga
103
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
piele˛gniarka˛. Im nie moge˛ powiedziec´, z˙e mam cie˛z˙sza˛
i bardziej stresuja˛ca˛ prace˛.
– Wracaja˛c do tematu... Dzie˛kuje˛ za zaproszenie, lecz
juz˙ zaplanowałam kolacje˛. Troche˛ sie˛ opo´z´ni, ale be˛dzie.
– Jestes´ pewna?
– Absolutnie. Chyba z˙e straciłes´ apetyt na meksykan´-
skie dania.
Markowi było oboje˛tne, co Dixie ugotuje. Jej kulinar-
ne talenty sa˛ waz˙ne, lecz nie najwaz˙niejsze. Najwaz˙niej-
sza jest osoba gospodyni.
– Nie licz na to.
Dzie˛ki temu, z˙e Dixie pozmywała wie˛kszos´c´ naczyn´
w czasie, gdy enchilady zapiekały sie˛ w piecyku, po
skon´czeniu kolacji musieli tylko wstawic´ talerze do
zmywarki. Potem Dixie zaprowadziła gos´cia do salonu,
gdzie mogli rozkoszowac´ sie˛ gora˛ca˛ czekolada˛, o kto´ra˛
Mark specjalnie poprosił.
– Nie wiem, czy czekolada to odpowiedni deser po
pikantnych meksykan´skich potrawach – ostrzegła.
– Twoja czekolada smakuje wys´mienicie i tylko to sie˛
liczy – uspokoił ja˛.
– Dzie˛kuje˛ za komplement. – Usadowiła sie˛ na kana-
pie obok Marka i postawiła kubek na niskim stoliku.
– A teraz posłuchaj, o czym chciałam ci opowiedziec´
w szpitalu.
– Zamieniam sie˛ w słuch.
– Jak tylko karetka zabrała Opal Landers, Jane przy-
słała do mnie pacjentke˛, niejaka˛ Larisse˛ Grayson. Oto´z˙
podejrzewam, z˙e ona zna Neda.
– Mno´stwo ludzi go zna.
104
JESSICA MATTHEWS
– Racja, ale wydaje mi sie˛, z˙e ona zna go całkiem
blisko. Kiedy powiedziałam, z˙e naste˛pnym razem zba-
dasz ja˛ albo ty, albo ktos´ zupełnie nowy, spytała, czy Ned
wro´ci do pracy.
– Wszyscy o to pytaja˛.
– Słuchaj dalej. Powiedziałam, z˙e to niewykluczone
i z˙e wtedy moz˙e on ja˛ przyjmie. Kategorycznie od-
mo´wiła.
– Moz˙e była juz˙ kiedys´ u niego z wizyta˛i nie spodobał
sie˛ jej jako lekarz? Tak bywa.
– Ja tez˙ tak z pocza˛tku pomys´lałam, ale zdarzyło sie˛
cos´ jeszcze. W pewnej chwili Miranda zawiadomiła mnie
przez interkom, z˙e jest do mnie telefon ze szpitala. Na
dz´wie˛k mojego nazwiska Larissa zbladła. Wiedziała, kim
jestem. Powiedziała, z˙e od Neda. Jes´li nikt w mies´cie, nie
wyła˛czaja˛c ciebie, nie słyszał o mnie, a ona od razu wie-
działa, z˙e jestem jego cioteczna˛ siostra˛, to znaczy, z˙e sa˛
wie˛cej niz˙ tylko przelotnymi znajomymi.
– Moz˙e tak, moz˙e nie. Mogli kiedys´ rozmawiac´
o swoich rodzinach...
– A ty pamie˛tasz, jak nazywaja˛ sie˛ krewni pacjento´w?
– Raczej nie.
– Widzisz?
– No dobrze. Zało´z˙my, z˙e masz racje˛ i z˙e ona zna
Neda osobis´cie, to co z tego?
– Spodziewa sie˛ dziecka. – Widza˛c, z˙e Mark chce jej
przerwac´, Dixie dokon´czyła: – Zastanawiam sie˛, czy nie
jest jego była˛ dziewczyna˛, ta˛, kto´ra miała sie˛ pojawic´ na
przyje˛ciu s´wia˛tecznym. Moz˙e dlatego nie przyszła?
– Ned nigdy nie wspominał o z˙adnej Larissie Gray-
son. Jego przyjacio´łka miała na imie˛ June.
105
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Jestes´ pewny?
– W stu procentach.
Dixie, niezraz˙ona, cia˛gne˛ła:
– Moz˙e to jej drugie imie˛. Pamie˛tasz, jak wygla˛dała?
– Widziałem ja˛ zaledwie jeden raz. Raczej wysoka,
szatynka, włosy do ramion. Okulary.
Larissa była co prawda wysoka, ale miała kro´tko
obcie˛te ciemne włosy i nie nosiła okularo´w. Oczywis´cie
mogła zmienic´ fryzure˛, a zamiast okularo´w załoz˙yc´ szkła
kontaktowe.
– Niewykluczone, z˙e to ona. Uwaz˙am, z˙e powinnis´my
to sprawdzic´.
– Od czego proponujesz zacza˛c´?
– Twierdzi, z˙e była pacjentka˛ Neda, wie˛c w przycho-
dni powinien byc´ jej adres i numer telefonu. Sprawdze˛
i złoz˙e˛ jej wizyte˛.
– Wstrzymaj sie˛ do soboty. Po´jde˛ z toba˛.
Dixie przyje˛ła te˛ niespodziewana˛ propozycje˛ Marka
z wdzie˛cznos´cia˛.
– Naprawde˛ chcesz mi towarzyszyc´?
– Naprawde˛. Dlaczego nie?
– Wobec tego jestes´my umo´wieni. – Pod wpływem
impulsu Dixie przysune˛ła sie˛ bliz˙ej, przytuliła do Marka
i zarzuciła mu re˛ce na szyje˛. – Dzie˛kuje˛.
Mark obja˛ł ja˛ i spojrzał jej w oczy.
– Nie ma za co.
Us´wiadomiwszy sobie nagle, co zrobiła, Dixie chciała
wywina˛c´ sie˛ z us´cisku, lecz nie mogła. Jej ciało odmo´wiło
wykonywania rozkazo´w wysyłanych z mo´zgu, a nawet
gdyby posłuchało, Mark trzymał ja˛ zbyt mocno. Jego
spojrzenie przes´lizne˛ło sie˛ niz˙ej, a gdy spocze˛ło na jej
106
JESSICA MATTHEWS
ustach, wiedziała, z˙e zaraz ja˛ pocałuje. Rozchyliła wargi
w oczekiwaniu.
– Mam nadzieje˛, z˙e nie kaz˙demu dzie˛kujesz w ten
sposo´b – odezwał sie˛.
– Nie – zapewniła go.
– To dobrze. – Pochylił sie˛ nad nia˛, lecz gdy dotkna˛ł
jej ust, rozległ sie˛ dzwonek telefonu. – Cholera – mrukna˛ł.
Dixie pokus´tykała do kuchni, do najbliz˙szego aparatu.
Po chwili wro´ciła, wyraz´nie ucieszona.
– Dzwonił Hal Owens z urazo´wki. Znasz go? – za-
pytała.
– Tak. Czasami bierze zaste˛pstwa.
– Aha. Powiedział, z˙e Opal Landers była operowana.
Stan stabilny.
– To s´wietnie.
– Neurochirurg uwaz˙a, z˙e be˛dzie musiała przejs´c´
długa˛ rehabilitacje˛. Moz˙liwe, z˙e juz˙ nie dojdzie w pełni
do siebie, ale z czasem powinna odzyskac´ jaka˛ taka˛
sprawnos´c´ fizyczna˛.
– Rodzina odetchnie z ulga˛.
– Boje˛ sie˛, z˙e Opal moz˙e skon´czyc´ w jakims´ domu
opieki – odparła Dixie ze smutkiem. – To be˛dzie dla niej
ogromne rozczarowanie.
– Jest inteligentna. Kiedy zrozumie, z˙e juz˙ nie jest
taka samodzielna jak dawniej, zgodzi sie˛, z˙e dom opieki
jest najlepszym rozwia˛zaniem. – Wstał i podszedł do
Dixie. – To na czym skon´czylis´my? – spytał z˙artem.
Dixie przylgne˛ła do niego.
– Na tym...
Zanim zda˛z˙ył ja˛ obja˛c´, jego telefon komo´rkowy zacza˛ł
wydzwaniac´ skoczna˛ melodyjke˛.
107
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Kto znowu? – je˛kna˛ł. – Doktor Cameron – warkna˛ł
do telefonu. Nagle zesztywniał. – Kto? – Usłyszawszy
odpowiedz´, rzucił: – Zaraz tam be˛de˛.
– Cos´ sie˛ stało?
– Policja złapała jaka˛s´ grupe˛ wyrostko´w strzelaja˛cych
z wiatro´wki w moje okna.
– W domu?
– Nie. W przychodni. Musze˛ tam natychmiast jechac´.
– Złapali ich?
– Na gora˛cym uczynku. Niestety, jeden z chłopco´w to
Robbie Whittaker. Syn Walta.
Mo´wił, jak gdyby powinna wiedziec´, kim jest Walt.
– Znam go?
– Walt to ten lekarz, kto´ry zgina˛ł w katastrofie.
Zaprosił kilku z nas, Jareda, mnie i Justina St Jamesa na
kro´tkie wakacje do znajomej les´niczo´wki w go´rach.
– A Robbie?
– Chłopak nie moz˙e pogodzic´ sie˛ ze s´miercia˛ ojca. Ma
pretensje˛ do wszystkich lekarzy...
– Wie˛c nie tylko ty straciłes´ kilka szyb?
– Nie. U Justina zrobił to samo. No – przerwał i dał jej
szybkiego całusa – musze˛ leciec´.
– Jade˛ z toba˛ – os´wiadczyła.
– Jest zimno i po´z´no...
Dixie zda˛z˙yła juz˙ jedna˛ re˛ka˛ chwycic´ płaszcz, druga˛
podawała Markowi jego kurtke˛.
– Tracimy czas.
Sytuacja na miejscu nie była az˙ taka zła, jak sie˛
obawiała. Przed budynkiem stały dwa migaja˛ce s´wiatłami
radiowozy, a kilku policjanto´w chodziło dookoła budyn-
ku, s´wieca˛c latarkami w okna. Sprawdzali takz˙e sa˛siedni
108
JESSICA MATTHEWS
dom. Gdy tylko Mark i Dixie wysiedli z samochodu,
jeden z nich podszedł i spytał:
– Doktor Cameron?
– Tak, to ja.
– Trzy okna zostały rozbite. Najwyraz´niej chłopaki
zabawiali sie˛ w strzelanie do celu.
– Do celu?
Policjant zaprowadził ich do okien panoramicznych
zainstalowanych w biurze i w poczekalni.
– Narysowali na szybach tarcze – wyjas´nił. – Mimo
dziurek od pocisko´w szkło sie˛ trzyma, wie˛c nie trzeba
zabijac´ okien deskami. Do rana wystarczy zakleic´ otwory
tas´ma˛.
Dixie podeszła bliz˙ej. Szyby nadawały sie˛ do wymia-
ny. Przypomniała sobie, jak ktos´ z jej znajomych musiał
wymienic´ szybe˛ w oknie panoramicznym i narzekał na
koszt. Pomnoz˙yła cene˛ przez trzy i skrzywiła sie˛. Mark
z pewnos´cia˛ nie moz˙e sobie teraz pozwolic´ na taki
wydatek!
– Jestes´cie pewni, z˙e to Robbie? – dopytywał sie˛ Mark.
Policjant wzruszył ramionami.
– Twierdzi, z˙e nie strzelał, ale inni chłopcy tez˙ sie˛
wypieraja˛. Nasi eksperci przeprowadza˛ badania i ustala˛
prawde˛. Nawet jes´li Robbie tylko sie˛ przygla˛dał, przeby-
wał na miejscu przeste˛pstwa, a to przemawia na jego
niekorzys´c´.
– Rozumiem.
– Sporza˛dzimy raport, z˙eby mo´gł pan z samego rana
wysta˛pic´ do swojego ubezpieczyciela o odszkodowanie
– obiecał policjant. – A teraz chcielibys´my, z˙eby pan
sprawdził, czy sa˛ jakies´ inne szkody.
109
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Oczywis´cie.
Policjant zostawił ich na chwile˛ samych.
– Wiem, z˙e to ogromna strata, ale to tylko kilka szyb
– rzekła Dixie, kłada˛c Markowi dłon´ na ramieniu.
– Tylko – powto´rzył. – Wejdz´my do s´rodka.
Odłamki szkła zas´ciełały podłoge˛ pokryta˛ wykładzina˛.
Niczym diamenty odbijały s´wiatło lamp. Opro´cz wazonu
trafionego zabła˛kana˛ kula˛, innych zniszczen´ nie było.
– Uprza˛tnie˛cie tego nie potrwa długo – zauwaz˙yła
Dixie. W szufladzie biurka Jane znalazła tas´me˛ samo-
przylepna˛. – Pomoge˛ ci pozalepiac´ dziury, kiedy juz˙ ci
z agencji oszacuja˛ straty – dodała.
– Długo musiałabys´ czekac´.
Beznamie˛tny ton jego głosu zastanowił Dixie.
– Jak to? Nie jestes´ ubezpieczony?
– Jestem, ale zmieniłem polise˛. Nawet jes´li mi cos´
wypłaca˛, to i tak wie˛kszos´c´ koszto´w musze˛ pokryc´ sam.
– Dixie nie musiała pytac´, dlaczego i kiedy zmienił
warunki ubezpieczenia. Juz˙ otwierała usta, chca˛c powie-
dziec´ mu, by nie martwił sie˛ o pienia˛dze, lecz Mark
cia˛gna˛ł: – Dobrze, z˙e uz˙yli wiatro´wki, a nie kamieni. Na
razie obejdziemy sie˛ bez wymieniania szyb.
– Nie musisz... – zacze˛ła Dixie, lecz przerwało jej
wejs´cie kobiety mniej wie˛cej w jej wieku.
– Julia! – powitał ja˛ Mark z us´miechem. – Nie po-
winnas´ tu przychodzic´!
– Musiałam. – Matka Robbiego miała oczy zaczer-
wienione od płaczu, włosy potargane, jak gdyby wcia˛z˙
przeczesywała je palcami. – Nie potrafie˛ ci powiedziec´,
jak bardzo mi przykro...
– Nie obwiniaj siebie.
110
JESSICA MATTHEWS
– Robbie juz˙ tak dobrze sie˛ sprawował. Dosłownie
kilka dni temu zapewniał mnie o tym psychoterapeuta.
A teraz taka historia...
Mark połoz˙ył jej dłon´ na ramieniu.
– To dobry dzieciak – rzekł. – Przechodzi trudny
okres, ale wierze˛, z˙e sie˛ z tego wygrzebie.
Julia otarła policzki i kiwne˛ła głowa˛.
– Mam nadzieje˛. Twierdzi, z˙e to nie on, ale...
– Był tutaj. Musi ponies´c´ konsekwencje.
– Wiem.
– Oczekuje˛, z˙e w ramach zados´c´uczynienia be˛dzie
całe lato strzygł mo´j trawnik, w domu i tutaj.
– Powto´rze˛ mu.
Dixie słuchała z niedowierzaniem. Chciała sie˛ wtra˛cic´
i spytac´, ile lat zajmie Robbiemu odpracowanie szko´d.
Moz˙e Marka nie stac´ na wymiane˛ szyb, lecz obarczac´
nastolatka takim długiem byłoby absurdem. Czy on nie
ma serca?
Najwyraz´niej nie ma. A jes´li nie ma litos´ci dla trzynas-
tolatka, to tym bardziej nie be˛dzie miał dla trzydziestolat-
ka, uznała.
W milczeniu przygla˛dała sie˛, jak Mark pociesza matke˛
chłopca, kto´ra w kon´cu sie˛ odpre˛z˙yła, a nawet zdobyła sie˛
na słaby us´miech.
– Dzie˛kuje˛ ci za wszystko, Mark – rzekła. – Mam
nadzieje˛, z˙e spe˛dzenie lata z kosiarka˛ nauczy Robbiego
odpowiedzialnos´ci.
Uwaga Julii Whittaker zaskoczyła Dixie. Gdy za-
stanowiła sie˛ głe˛biej nad sensem jej sło´w, zrozumiała, z˙e
Mark wcale nie był bezlitosny ani bezwzgle˛dny. Mo´gł
ulitowac´ sie˛ nad Robbiem, bo chłopiec cie˛z˙ko przez˙ywał
111
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
strate˛ ojca, lecz nie uczynił tego. Okazał mu wspo´łczucie
w o´w surowy sposo´b po to, z˙eby wyro´sł na godnego
zaufania, odpowiedzialnego me˛z˙czyzne˛. Zrozumiała, z˙e
Mark jest wyja˛tkowym człowiekiem. Zrozumiała takz˙e,
z˙e jest bliska zakochania sie˛ w nim. Bardzo bliska.
Nabrała pewnos´ci, z˙e potraktuje jej ciotecznego brata
sprawiedliwie. Teraz z˙ałowała, z˙e pod wpływem impulsu
zleciła bankowi przelanie na jego konto sumy, jaka˛
przywłaszczył sobie Ned. Postanowiła powiedziec´ o tym
Markowi. Miała nadzieje˛, z˙e przyjmie jej przeprosiny, bo
za nic na s´wiecie nie chciałaby go urazic´.
112
JESSICA MATTHEWS
ROZDZIAŁ DZIEWIA˛TY
W pia˛tek rano Dixie patrzyła zza pleco´w Jane na ekran
monitora w recepcji.
– Moz˙liwe, z˙e nie ma danych Larissy Grayson? – spy-
tała zdziwiona.
– Moz˙liwe. Po prostu wczoraj była tu pierwszy raz.
– A mnie powiedziała, z˙e przychodziła juz˙ przedtem.
– Gdyby weszła w te drzwi, miałabym ja˛ wpisana˛ do
komputera – upierała sie˛ Jane. – Chyba z˙e doktor Bentley
przyjmował ja˛ po godzinach, albo jako swoja˛ zupełnie
prywatna˛ pacjentke˛.
– Co by oznaczało, z˙e była wie˛cej niz˙ zwyczajna˛ pac-
jentka˛ – stwierdziła Dixie, podniecona mys´la˛, z˙e naresz-
cie jest na włas´ciwym tropie.
– Kto tu jest wie˛cej niz˙ zwyczajnym pacjentem? – za-
ciekawił sie˛ Mark, wchodza˛c.
– Rozmawiamy o Larissie Grayson – wyjas´niła Jane.
– Nie wydaje sie˛ wam, z˙e dodajecie dwa do dwo´ch
i wychodzi wam pie˛c´?
– Niewykluczone – przyznała Dixie – ale dowiemy
sie˛ tego na pewno dopiero po rozmowie z nia˛. – Wskazała
ekran i spytała: – Jaki adres podała wczoraj?
– Zaczekaj... Komputer jakos´ dzis´ wolno działa...
– Jane wystukała cos´ na klawiaturze, potem oznajmiła:
– Mam tylko numer skrytki pocztowej.
– Numer skrytki pocztowej? – Dixie nie kryła roz-
czarowania. – Jakis´ numer telefonu?
– Z
˙
adnego.
– Miejsce pracy?
– Bank.
Dixie opadła na najbliz˙sze krzesło.
– No nie! Znowu zabrne˛lis´my w s´lepa˛ uliczke˛.
– Ned starannie pozacierał s´lady. – W głosie Marka
nie było zdziwienia. – Jak juz˙ mo´wiłem...
– Wiem. Odnajdzie sie˛, kiedy sam zechce. – Dixie
wyprostowała ramiona, zmusiła sie˛ do us´miechu, wstała
i os´wiadczyła: – Trudno. Dzie˛ki, Jane.
– Nie ma za co.
– Zmartwiła sie˛, prawda? – stwierdziła Miranda, gdy
Dixie oddaliła sie˛ korytarzem.
Mark kiwna˛ł potakuja˛co głowa˛.
– Wiecie co, przy wszystkich swoich wadach, Ned
był fajnym facetem – wtra˛ciła Jane. – Pacjenci go
lubili.
– I niekto´re piele˛gniarki tez˙ – z sarkazmem dodała
Miranda. – Z
˙
al mi Dixie, ale co moz˙emy zrobic´?
– Moz˙e zaangaz˙owac´ prywatnego detektywa? – za-
proponowała Jane.
– Za co? – spytał retorycznie Mark. – Nie zapominaj,
z˙e musimy wymienic´ szyby.
Miranda, kto´ra dota˛d stała oparta o biurko Jane, wy-
prostowała sie˛ i rzekła:
– Nie lubie˛ mo´wic´ o pienia˛dzach – zacze˛ła – ale
z che˛cia˛ wyłoz˙e˛ troche˛ forsy, z˙eby Jane nie musiała
patrzec´ na okna oblepione tas´ma˛.
– Kto tam ma czas gapic´ sie˛ w okna? – obruszyła sie˛
114
JESSICA MATTHEWS
recepcjonistka. – Ale na mnie tez˙ moz˙esz liczyc´ – dorzu-
ciła.
Mark us´miechna˛ł sie˛. Oboje˛tnie jak bardzo psioczył na
swo´j personel, i Jane, i Miranda były nieocenione.
– Dzie˛kuje˛ wam, ale jeszcze nie popadlis´my w az˙ taka˛
ne˛dze˛. Nie zapominajcie, z˙e wzie˛lis´my poz˙yczke˛ z banku.
– To prawda, ale wysta˛piłes´ o zaledwie drobna˛ cze˛s´c´
sumy, jaka˛ zwina˛ł Ned, co oznacza, z˙e cienko prze˛dzie-
my. Jes´li cos´ jeszcze sie˛ wydarzy...
– To dopiero wtedy be˛dziemy sie˛ martwic´ – ucia˛ł
Mark. – A teraz do roboty.
Ida˛c do swego gabinetu, przystana˛ł pod drzwiami
Dixie. Wiedział, z˙e potrzebuje otuchy i wiedział tez˙, co
poprawi jej humor. Juz˙ miał wejs´c´ do s´rodka, gdy usły-
szał, z˙e rozmawia przez telefon.
– Nie, ciociu – mo´wiła – nie udało mi sie˛ go od-
nalez´c´... Tak, pro´bowałam... Tak, moz˙e byc´ wsze˛dzie...
Tak, wiem, z˙e jest moim ciotecznym bratem... Wiem, z˙e
sie˛ zamartwiasz... Dobrze, za kilka dni zadzwonie˛. Na
pewno. Do widzenia.
Powoli otworzył drzwi.
– Niechca˛cy słyszałem twoja˛ rozmowe˛ z ciotka˛ –
zacza˛ł.
– Niestety, nie zda˛z˙yłam powiedziec´ jej o pienia˛-
dzach.
– Powiesz jej naste˛pnym razem. Albo zadzwon´ teraz.
– Obwinia mnie, z˙e za słabo staram sie˛ go odnalez´c´.
Nie mam ochoty drugi raz wysłuchiwac´ tego samego.
– Jestes´ lekarzem, nie specjalista˛ od poszukiwania
oso´b zaginionych.
– Wiem, ale czuje˛ sie˛, jak gdybym ja˛ zawiodła.
115
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Robisz, co moz˙esz, prawda?
– Tak mi sie˛ wydaje, ale ona...
– Nie przejmuj sie˛ nia˛. Wyluzuj sie˛. Mam nawet po-
mysł, jak ci w tym pomo´c.
– Taak?
– Wypus´cimy sie˛ dzis´ wieczorem do miasta. Zjemy
gdzies´ kolacje˛, potem po´jdziemy do kina albo do kre˛gie-
lni, oczywis´cie jes´li czujesz sie˛ na siłach.
– Nie zapominaj, z˙e masz dyz˙ur pod telefonem.
– Zawsze jestem pod telefonem – odparł. – Gdybym
sie˛ tym przejmował, nie mo´głbym sie˛ ruszyc´ z domu.
Dixie wahała sie˛ jeszcze.
– Nie wiem... Nie jestem w nastroju. Powinnam po-
chodzic´ po sa˛siadach, popytac´...
– Najlepszym sposobem na znalezienie tajemniczej
panny Grayson jest włas´nie przejs´cie sie˛ po mies´cie.
Hope nie jest duz˙e. Moz˙emy natkna˛c´ sie˛ na nia˛ wsze˛dzie,
w sklepie, w restauracji albo w kinie.
– Zgoda.
– Przyjade˛ po ciebie o wpo´ł do sio´dmej.
– Poprawił sie˛ stan dziecka pan´stwa Jamison? – spytał
Mark, gdy wychodzili z restauracji specjalizuja˛cej sie˛
w daniach z owoco´w morza.
Chyba wszyscy mieszkan´cy Hope odczuwali dzis´ wie-
czorem potrzebe˛ wyjs´cia z domu, bo lokale były zapeł-
nione i blisko godzine˛ musieli czekac´ przy barze, az˙ zwol-
ni sie˛ stolik.
– Och, znacznie. Jes´li w takim tempie be˛dzie zdro-
wiał, pewnie juz˙ w poniedziałek wypisze˛ go do domu.
– Co z poziomem kotyniny?
116
JESSICA MATTHEWS
– Wyniko´w jeszcze nie ma, ale przed poniedziałkiem
na pewno be˛da˛. Jes´li nie, mam opracowany plan awa-
ryjny.
– Ojciec Joeya jest trudno uchwytny – ostrzegł Mark.
– A to z nim musisz przeprowadzic´ powaz˙na˛ rozmowe˛.
– Wiem i dlatego łatwiej by mi było, gdyby Joey był
nadal w szpitalu. Ale cos´ wymys´le˛. – Tymczasem doszli
do samochodu. Mark z galanteria˛ otworzył drzwi i Dixie
ws´lizne˛ła sie˛ na fotel dla pasaz˙era. – Jaki naste˛pny punkt
programu? Kre˛gielnia? – zapytała.
– Czujesz sie˛ na siłach? Gra bardzo obcia˛z˙a kolana.
– Odka˛d mam zdje˛te szwy, czuje˛ sie˛ znacznie lepiej,
wie˛c jez˙eli nie planujesz maratonu, spro´buje˛ zagrac´ jedna˛
albo nawet dwie kolejki.
– Okej, ale gdybys´ miała jakies´ kłopoty...
– To oczywis´cie powiem – obiecała.
W podzie˛kowaniu za wspaniały wieczo´r Dixie za-
prosiła Marka na gora˛ca˛ czekolade˛. Gdy weszli do domu,
pomo´gł jej zdja˛c´ płaszcz. Miał nadzieje˛, z˙e na tym sie˛ nie
skon´czy...
– Chyba powinienem sobie po´js´c´ – mrukna˛ł.
Dixie kiwne˛ła głowa˛.
– To by było rozsa˛dne rozwia˛zanie.
– Ale wcale nie chce˛ – wyznał szczerze.
– Ja tez˙ nie chce˛, z˙ebys´ poszedł – odparła mie˛kkim
głosem.
– W jaki sposo´b rozwia˛z˙emy ten dylemat? – spytał,
bawia˛c sie˛ guziczkami jej sweterka.
– Rzucimy monete˛?
– Zbyt ryzykowne.
117
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Mark dotkna˛ł ustami jej szyi, ucałował dekolt. Dixie
przytuliła sie˛ do niego.
– Sa˛dziłam, z˙e masz ochote˛ na czekolade˛ – szepne˛ła.
– Bo mam.
– Kiedy? – spytała i je˛kne˛ła cicho, gdy przycisna˛ł jej
biodra do swoich bioder.
– Na s´niadanie.
– A co be˛dziemy tymczasem robili?
Mark unio´sł głowe˛ i spojrzał w jej po´łprzymknie˛te
oczy.
– Z pewnos´cia˛ wymys´limy sobie jakies´ zaje˛cie.
Dixie us´miechne˛ła sie˛.
– Na przykład?
Rozpia˛ł kolejny guziczek jej sweterka.
– Na przykład... Na przykład, rozpakowywanie pre-
zento´w.
Drgne˛ła, gdy zacza˛ł pies´cic´ zagłe˛bienie jej szyi.
– Prezento´w? Z jakiej okazji?
– Spo´z´nionej Gwiazdki.
Dixie przylgne˛ła do niego całym ciałem.
– Mnie sie˛ to podoba, ale mamy przed soba˛ wiele
godzin.
– To prawda. Wiesz, niekto´rzy rozdzieraja˛ opakowa-
nie, z˙eby szybciej zobaczyc´, co jest w s´rodku, inni
starannie rozwia˛zuja˛ wsta˛z˙eczke˛ albo z kaz˙dej strony
przecinaja˛ tas´me˛... – Urwał, unio´sł brzeg sweterka, wsu-
na˛ł pod niego dłonie, zacza˛ł pies´cic´ brzuch. – Ten prezent
wymaga szczego´lnej ostroz˙nos´ci i uwagi.
– Ojej! W takim razie to potrwa...
– Oczywis´cie.
Szarpne˛ła jego koszule˛, chca˛c ja˛ wycia˛gna˛c´ ze spodni.
118
JESSICA MATTHEWS
– Wobec tego proponuje˛, z˙ebys´my udali sie˛ w bar-
dziej prywatne rejony – rzekła i zanim zda˛z˙ył odpowie-
dziec´, wzie˛ła go za re˛ke˛ i zaprowadziła do sypialni.
Zapaliła mała˛ lampke˛, Mark odchylił brzeg kołdry.
Potem podszedł do Dixie i wzia˛ł ja˛ w ramiona.
– Na czym to skon´czylis´my? – spytał.
Zdja˛ł z niej sweter i rozpia˛ł stanik.
– To nie fair – szepne˛ła. – Zostawiasz mnie w tyle.
– Do usług!
W mgnieniu oka jego koszula wyla˛dowała na pod-
łodze obok sweterka Dixie, lecz on nawet tego nie
zauwaz˙ył, zaje˛ty pieszczeniem jej piersi. Poczuł, z˙e
przenikna˛ł ja˛ dreszcz. Nigdy jeszcze z˙adnej kobiety nie
pragna˛ł tak bardzo jak Dixie. Był na tyle dos´wiadczony
w sztuce kochania, by zdawac´ sobie sprawe˛ z tego, z˙e
podniecenie, jakie go ogarne˛ło, nie jest tylko poz˙a˛daniem
pie˛knej kobiety. To cos´ innego.
Ale co? Jak miałby zdefiniowac´ emocje, jakich nigdy
w z˙yciu nie doznał? Pragna˛ł jedynie kurczowo sie˛ ich
uchwycic´ i zatrzymac´ na zawsze.
– Co ty na to, z˙ebys´my odrobine˛ przyspieszyli?
– Uhm... – mrukne˛ła rozmarzona. To wystarczyło.
Zgrzytne˛ły zamki błyskawiczne, cze˛s´ci garderoby za-
cze˛ły fruwac´ w powietrzu. Gdy zostali nadzy, Mark
ostroz˙nie połoz˙ył Dixie na ło´z˙ku i nakrył swoim ciałem.
– Och... – westchne˛ła, czuja˛c go cała˛ soba˛. – Och, Mark...
Po´z´niej, trzymaja˛c Dixie w ramionach, Mark us´wiado-
mił sobie, z˙e jeszcze nigdy w z˙yciu nie czuł sie˛ tak
szcze˛s´liwy. Chociaz˙ zgodnie z planem jej pobyt w Hope
ma trwac´ bardzo kro´tko, wcale nie chciał, by wyjez˙dz˙ała.
119
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Nie chciał, by znikne˛ła z jego z˙ycia ro´wnie nagle, jak sie˛
w nim pojawiła.
Dixie poruszyła sie˛ w jego obje˛ciach.
– Mo´w do mnie – poprosiła.
– O czym?
– O tym, co cie˛ dre˛czy.
– Kto powiedział, z˙e cos´ mnie dre˛czy?
– Mys´lisz o tym, co be˛dzie, kiedy Ned wro´ci, tak?
– A ty? – spytał, unikaja˛c odpowiedzi.
– Troche˛.
No nie! Nie moga˛ pozwolic´, by widmo Neda prze-
s´ladowało ich w dzien´ i w nocy. Z
˙
eby ingerowało w ich
intymne z˙ycie. Be˛dzie, co ma byc´, a do tej pory ma zamiar
cieszyc´ sie˛ kaz˙da˛ chwila˛ spe˛dzona˛ z Dixie.
– Przestan´, prosze˛. – Przycia˛gna˛ł ja˛ do siebie i dodał:
– To rozkaz. W tym pokoju, w tym ło´z˙ku jest miejsce
tylko dla dwo´ch oso´b, nie dla trzech.
Dixie pocałowała go w szyje˛.
– Z ust mi to wyja˛łes´.
Przez naste˛pne dni Dixie z˙yła jak w sielance. W sobote˛
znacznie sie˛ ociepliło, s´nieg stopniał i wybrali sie˛ na
spacer do parku. Wieczorem Mark zabrał ja˛ do salonu
bingo, gdzie udało jej sie˛ wygrac´ az˙ dziesie˛c´ dolaro´w.
Niedziele˛ spe˛dzili, leniuchuja˛c i ogla˛daja˛c stare filmy
w telewizji. Poniedziałek oznaczał powro´t do pracy.
Dixie pilnowała sie˛, by nie dac´ ani Jane, ani Mirandzie
powodo´w do snucia domysło´w, jak upłyna˛ł im week-
end, lecz gdy tylko byli z Markiem sami, nie mogła
powstrzymac´ sie˛ od patrzenia na niego rozmarzonym
wzrokiem.
120
JESSICA MATTHEWS
Wyrzucała sobie, z˙e powinna mys´lec´ o Nedzie i pro´bo-
wac´ odnalez´c´ Larisse˛, lecz coraz bardziej skłaniała sie˛ ku
temu, aby przestac´ troszczyc´ sie˛ o ciotecznego brata
i pozwolic´ mu wypic´ piwo, jakiego sobie nawarzył. Za
dwa tygodnie ona musi wro´cic´ do pracy w Chicago
i martwiła sie˛ jedynie tym, jak Mark da sobie rade˛ sam,
bez drugiego lekarza.
W pia˛tek w nocy przekroczyła granice˛, zza kto´rej nie
ma powrotu – zakochała sie˛ w Marku. Na samo wspo-
mnienie owej nocy us´miechała sie˛ do siebie, a serce
zaczynało jej bic´ przyspieszonym rytmem.
Uwaga, jaka˛ jej pos´wie˛cał, s´wiadczyła o tym, z˙e tez˙
cos´ do niej poczuł. Jeszcze nie wiedziała, doka˛d ich ta
wzajemna fascynacja zaprowadzi, lecz modliła sie˛, aby
jej dziecie˛ce marzenie o własnej rodzinie sie˛ zis´ciło.
We wtorek pojechała do szpitala. Wyniki badania
poziomu kotyniny w moczu małego Joeya juz˙ na nia˛
czekały.
Ku swojemu zadowoleniu, gdy weszła do pokoju,
gdzie lez˙ał chłopczyk, przy ło´z˙eczku synka zastała oboje
rodzico´w. Osłuchała małego i stwierdziła:
– Z
˙
adnych szmero´w w płucach.
– Czyli moz˙emy zabrac´ go do domu? – ucieszył sie˛
ojciec.
– Tak – odparła – lecz musze˛ postawic´ pewne wa-
runki.
Tom zmruz˙ył podejrzliwie oczy.
– Warunki? – zdziwił sie˛. – Jakie?
Dixie wyje˛ła wyniki badan´ z koperty.
– Gdy przyje˛lis´my pan´skiego synka do szpitala, zleci-
łam sprawdzenie poziomu kotyniny w moczu. Kotynina
121
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
to pochodna nikotyny. Jej obecnos´c´ w organizmie s´wiad-
czy o tym, z˙e dana osoba jest naraz˙ona na wdychanie
dymu tytoniowego.
– Przy nim nie pale˛.
– Wynik badania temu przeczy.
– Pomylili sie˛! – wybuchna˛ł Tom.
– Nie wydaje mi sie˛. – Dixie starała sie˛ panowac´ nad
głosem. – Palenie to pan´ska s´wiadoma decyzja, natomiast
Joey nie ma moz˙liwos´ci wyboru, jakim powietrzem
oddycha.
– Az˙ tak duz˙o tego dymu nie wdycha.
– Pan´skie zdanie, co to jest duz˙o dymu, ro´z˙ni sie˛ od
mojego.
– Jeden, dwa papierosy.
– Jeden albo dwa papierosy nie dałyby takich wyni-
ko´w, jakie mam tutaj.
– Zarzuca mi pani kłamstwo? – wrzasna˛ł Tom.
Dixie zle˛kła sie˛, z˙e zaraz sie˛ na nia˛ rzuci. Niemniej
postanowiła nie uste˛powac´. Dla dobra małego.
– Nie uz˙yłam takiego słowa. Stwierdzam jedynie
fakty.
– Pani ma leczyc´ Joeya, a nie interesowac´ sie˛, ile pale˛.
– Chca˛c wyleczyc´ pan´skiego synka, musze˛ – to słowo
wypowiedziała z naciskiem – interesowac´ sie˛ wszystkim,
co ma wpływ na jego zdrowie. Joey juz˙ kilkakrotnie
przechodził infekcje płucne i im dłuz˙ej be˛dzie naraz˙ony na
wdychanie dymu, tym wie˛ksze ryzyko nawrotu choroby.
– Nie tylko jego dopadł ten wirus. Dlaczego pani
czepia sie˛ akurat mnie?
– Nie czepiam sie˛ pana – zaprotestowała. – To samo
mo´wiłabym kaz˙demu ojcu i kaz˙dej matce, kto´rzy pala˛.
122
JESSICA MATTHEWS
– Akurat!
Dixie powoli zaczynała tracic´ cierpliwos´c´.
– Zgadzam sie˛, z˙e Joey nie jest jedynym dzieckiem,
kto´re złapało te˛ wirusowa˛ infekcje˛, ale poniewaz˙ jest
jednym z niewielu, kto´rych płuca juz˙ były osłabione, wie˛c
u niego choroba miała znacznie cie˛z˙szy przebieg. Pytam
wie˛c pana – dodała wcia˛z˙ opanowanym tonem – czy chce
pan, z˙eby pan´ski synek miał zdrowe płuca, czy chore?
Czy chce pan, z˙eby łapał wszystkie choroby, jakie sie˛
szerza˛? Z
˙
eby całkiem stracił odpornos´c´?
Carrie spojrzała na me˛z˙a.
– Na pewno tego nie chcemy, prawda, Tom?
– Dlaczego wszyscy uwzie˛li sie˛ na palaczy! – wybu-
chna˛ł. – Przyznaje˛, to nało´g. Wszyscy o tym wiedza˛, ale
wy lekarze tez˙ nie jestes´cie s´wie˛ci. Wystarczy spojrzec´ na
doktora Bentleya.
Dixie nastawiła uszu.
– Co pan ma na mys´li?
– Jak chce pani dyskutowac´ o nałogach, niech sie˛ pani
nim zainteresuje. Nieraz go widziałem. Jes´li tankuje
chociaz˙ połowe˛ tego, co kupuje w sklepach monopolo-
wych, to nie wiem, jak sie˛ jeszcze trzyma na nogach.
Ned alkoholikiem!? Miała nadzieje˛, z˙e sie˛ przesły-
szała.
– Kieliszek alkoholu od czasu do czasu nie jest ni-
czym nagannym... – zacze˛ła.
– Kieliszek? – prychna˛ł Tom. – Mo´j brat pracuje
w Zakładach Oczyszczania Miasta. Mo´wi, z˙e od doktorka
wywoz˙a˛wie˛cej butelek niz˙ z niejednego baru po sobotniej
popijawie.
Jes´li to, co mo´wi Tom, jest prawda˛, sytuacja Neda
123
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
przedstawia sie˛ znacznie gorzej, niz˙ Dixie sobie wyob-
raz˙ała.
– Nie zajmujmy sie˛ teraz doktorem Bentleyem – ode-
zwała sie˛, czuja˛c, z˙e zaczyna tracic´ kontrole˛ nad roz-
mowa˛. – Mnie chodzi tylko i wyła˛cznie o Joeya. Pan´ski
nało´g odbija sie˛ negatywnie na jego zdrowiu i dlatego
zmuszona jestem podja˛c´ odpowiednie działania.
– Co chce pani zrobic´?
– W pia˛tek znowu pobiore˛ mocz do analizy. Be˛dzie-
my regularnie powtarzac´ badanie dopo´ty, dopo´ki sie˛ nie
przekonam, z˙e mały oddycha czystym powietrzem.
– Ale jest pani naiwna – odparł drwia˛cym tonem. –
Ska˛d pewnos´c´, z˙e w ogo´le przyniose˛ Joeya na badanie?
– Jes´li nie zjawia˛ sie˛ pan´stwo na badanie kontrolne,
zawiadomie˛ opieke˛ społeczna˛, z˙e dziecko jest zanie-
dbywane.
Tom spus´cił z tonu.
– Nie posunie sie˛ pani do tego.
Dixie spojrzała mu prosto w oczy.
– Ma pan do wyboru albo mnie posłuchac´, albo
tłumaczyc´ sie˛ przed kuratorem. Nie musze˛ dodawac´, z˙e
wspo´łpraca ze mna˛ be˛dzie o wiele przyjemniejsza.
Twarz Toma wykrzywił grymas niezadowolenia. Mil-
czał, jak gdyby toczył ze soba˛ wewne˛trzna˛ walke˛, po
chwili kiwna˛ł głowa˛ i os´wiadczył:
– Przyjdziemy.
– Dobrze. Gdyby potrzebował pan recepty na plastry
antynikotynowe, che˛tnie ja˛ panu wypisze˛.
Tom spojrzał na synka bawia˛cego sie˛ w ło´z˙eczku. Gdy
Joey s´cia˛gna˛ł skarpetke˛ i usiłował włoz˙yc´ duz˙y palec
u nogi do buzi, zacie˛ty wyraz znikna˛ł z jego twarzy.
124
JESSICA MATTHEWS
– Zgoda. Wypro´buje˛ te plastry.
W oczach Carrie zabłyszczały łzy. Dixie domys´liła sie˛,
z˙e spełniły sie˛ jej nadzieje i marzenia.
– Dzie˛kuje˛, pani doktor – szepne˛ła prawie bezgłos´nie.
Dixie udzieliła rodzicom wskazo´wek, jak maja˛ po-
ste˛powac´ z Joeyem po powrocie do domu, i wyszła.
Satysfakcje˛ z odniesionego sukcesu ma˛ciły oskarz˙enia
pod adresem Neda. Czy naprawde˛ tyle pił, czy Tom
Jamison powiedział, co powiedział, bo uznał, z˙e najlepsza˛
obrona˛ jest atak?
Nie była naiwna. Nie podejrzewała, z˙e cioteczny brat
jest abstynentem, lecz nigdy nawet jej przez mys´l nie
przeszło, z˙e popadł w alkoholizm. Co prawda niewiele
miała okazji do obserwacji. Ilekroc´ sie˛ widzieli – a zda-
rzało sie˛ to bardzo rzadko, ostatni raz prawie przed
rokiem – spotkanie trwało najwyz˙ej kilka godzin.
Natomiast Mark pracował z Nedem kilka miesie˛cy
i niczego nie zauwaz˙ył. Moz˙e jednak Tom sie˛ mylił?
Miała taka˛ nadzieje˛. Nagle ogarne˛ło ja˛ mno´stwo wa˛tp-
liwos´ci. Czy powinna powto´rzyc´ te rewelacje Markowi?
Moz˙e poczekac´, az˙ zbierze wie˛cej dowodo´w? Po co robic´
sensacje˛?
Postanowiła na razie zaczekac´. Zajrzy do kilku skle-
po´w, popyta... Jes´li słowa Toma sie˛ potwierdza˛, pomys´li,
co robic´ dalej.
125
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
ROZDZIAŁ DZIESIA˛TY
– Jak przebiegła rozmowa z Jamisonami?
Dixie zamarła, słysza˛c pytanie Marka. Czyz˙by juz˙
wiedział, jakimi rewelacjami pocze˛stował ja˛ Tom? Nie,
nie. Mark zagadna˛ł ja˛ zbyt swobodnym tonem, pyta
z czystej ciekawos´ci.
– Rozmowa? – udała zdziwienie.
– No, na temat palenia.
– Ach, o to ci chodzi. Przepraszam, dzis´ był taki młyn,
z˙e juz˙ prawie zapomniałam, co robiłam godzine˛ temu.
Rozmowa z Jamisonami... normalnie.
– I Tom sie˛ nie buntował?
– Odrobine˛. Ale kiedy wyjas´niłam, na czym polegaja˛
badania i w jaki sposo´b jego nało´g szkodzi małemu,
uspokoił sie˛. Zgodził sie˛ nawet stosowac´ plastry anty-
nikotynowe.
– No, no. Jestem pod wraz˙eniem.
– Nie z˙artuj. Dałam mu propozycje˛ nie do odrzucenia.
– Jakos´ trudno mi wyobrazic´ sobie ciebie w roli
twardziela.
– Pozory myla˛. Z
˙
ebys´ mnie widział na urazo´wce!
Narkomani i chuligani drz˙a˛, gdy nadchodze˛! – rzekła
i dumnie zadarła głowe˛. Widza˛c błysk rozbawienia
w oczach Marka, zirytowała sie˛. – Nie wierzysz, z˙e
potrafie˛ byc´ twarda?
– Alez˙ wierze˛.
Wyprostowała ramiona i rzuciła mu butne spojrzenie.
– Tom z z˙ona˛ i oczywis´cie z Joeyem zjawia˛ sie˛ tu
w pia˛tek na kolejny test.
– Ska˛d taka pewnos´c´?
– Poniewaz˙ jes´li tego nie zrobia˛, moga˛ sie˛ spodziewac´
wizyty kuratora z opieki społecznej.
– Rzeczywis´cie potrafisz walczyc´ o swoje racje.
– Jes´li zostaje˛ do tego zmuszona.
– A propos bycia zmuszonym. Nie mogłem sie˛ wy-
kre˛cic´ od udziału w społecznym komitecie zbierania fun-
duszy na nowe la˛dowisko dla helikoptero´w. Dzis´ wieczo-
rem mamy kolejne zebranie. Moz˙e chcesz przyjs´c´?
– Za z˙adne skarby.
– Ale na bal walentynkowy poła˛czony z kwesta˛ na ten
cel po´jdziesz?
Dixie serce zabiło mocniej.
– W walentynki?
– Tak. Czternastego lutego.
– Wydawało mi sie˛, z˙e jestes´ juz˙ z kims´ umo´wiony...
– zacze˛ła, a widza˛c jego zdumiona˛ mine˛, dodała: – Nie
pamie˛tasz? Z ta˛ piele˛gniarka˛, kto´ra pomogła umies´cic´
Joeya w szpitalu.
– Ach, z nia˛! Mary tez˙ zasiada w komitecie. Za-
proszenia sa˛ dwuosobowe i chyba nie chcesz, z˙ebym nie
miał pary...
Dixie powa˛tpiewała, czy Markowi byłoby az˙ tak trud-
no znalez´c´ osobe˛ towarzysza˛ca˛.
– Bardzo chciałabym po´js´c´ z toba˛, ale...
Mark nie słuchał dalej.
– S
´
wietnie. Jeszcze dzis´ odbiore˛ bilety.
127
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Ale nie zapominaj, z˙e dziesia˛tego zaczynam prace˛
w Chicago.
Mark obja˛ł ja˛ i przycia˛gna˛ł do siebie.
– Nie mogłabys´ spo´z´nic´ sie˛ kilka dni? Kolana trudno
sie˛ goja˛...
Ba! Mark doskonale wiedział, z˙e gdy była w jego
ramionach, nie potrafiła jasno mys´lec´. Poza tym uciekła-
by sie˛ do kaz˙dej wymo´wki, byle tylko zostac´ dłuz˙ej
w Hope.
– Zobacze˛, co sie˛ da zrobic´ – przyrzekła.
– Znakomicie. – Pocałował ja˛ mocno i wypus´cił
z obje˛c´. – Musze˛ leciec´, bo sie˛ spo´z´nie˛. Moge˛ wpas´c´ po
zebraniu, jes´li skon´czy sie˛ o ludzkiej porze?
– Oczywis´cie. Be˛de˛ w domu.
– Masz jakies´ plany na reszte˛ popołudnia?
Dixie serce podeszło do gardła. Czyz˙by wiedział, z˙e
ma zamiar zabawic´ sie˛ w detektywa?
– Musze˛ to i owo pozałatwiac´ – odrzekła. – Poza tym
wcia˛z˙ nie przejrzałam wszystkich papiero´w Neda, wie˛c
pewnie dzis´ wieczorem sie˛ tym zajme˛. Dlaczego pytasz?
– Tak sobie. Jes´li zebranie okaz˙e sie˛ straszliwie nud-
ne, chce˛ mo´c wyobraz˙ac´ sobie, co robisz.
– Wie˛c pewnie nie powinnam ci wspominac´, z˙e do
malowania paznokci u no´g przebiore˛ sie˛ w czerwony
koronkowy negliz˙.
– Jes´li tak, urwe˛ sie˛ wczes´niej.
– Nie posiadam w swojej garderobie negliz˙u, ani
czerwonego, ani w ogo´le z˙adnego. – Ale moz˙e po drodze
do domu kupie˛ sobie cos´, dopowiedziała w mys´li. – Wło-
z˙e˛ stare legginsy i rozcia˛gnie˛ta˛ bluze˛, wie˛c spokojnie
moz˙esz koncentrowac´ cała˛ uwage˛ na przebiegu obrad.
128
JESSICA MATTHEWS
– I tak be˛de˛ sobie wyobraz˙ał ciebie w koronkach.
Dixie obdarzyła go uwodzicielskim us´miechem.
– Prosze˛ bardzo...
Było juz˙ po´z´no, gdy dotarła do domu. Po drodze
wsta˛piła do sklepu spoz˙ywczego po mleko i marshmal-
lows, oraz do monopolowego po butelke˛ wina. Chodziło
jej oczywis´cie o pretekst do rozmowy. Włas´ciciel, me˛z˙-
czyzna po czterdziestce, pomo´gł jej wybrac´ wino o od-
powiednim bukiecie i smaku, lecz gdy tylko zahaczyła go
o Neda, nabrał wody w usta.
– Nie mam zwyczaju rozmawiac´ o klientach – oznaj-
mił tonem wykluczaja˛cym wszelka˛ dyskusje˛.
Przez moment rozwaz˙ała odwiedzenie jeszcze innych
sklepo´w, lecz doszła do wniosku, z˙e nic by to nie dało
– poza tym nie potrzebuje az˙ tak duz˙o wina. Pojechała
wie˛c do domu, wypakowała zakupy i poszła do najbliz˙-
szych sa˛siado´w. Niestety nie osia˛gne˛ła wiele. Wszyscy
twierdzili, z˙e Ned jest bardzo uprzejmy, lecz trzyma sie˛
na dystans i chociaz˙ cze˛sto przyjmuje gos´ci, nigdy nie dał
im powodo´w do narzekan´ na zakło´canie spokoju.
W domu przyrza˛dziła napre˛dce jaka˛s´ sałatke˛, prze-
brała sie˛ w legginsy i wygodna˛ bluze˛, nastawiła płyte˛
z ulubiona˛ muzyka˛ i zabrała sie˛ do przegla˛dania zawar-
tos´ci biurka Neda. Miała pewne opory przed czyta-
niem jego prywatnej korespondencji, lecz w kon´cu sie˛
przełamała. Nie trzeba było znikac´ bez s´ladu, jes´li nie
chciałes´, z˙eby ktos´ grzebał w twoich papierach, braci-
szku, pomys´lała.
Obejrzawszy starannie kaz˙dy s´wistek, jaki wpadł jej
w re˛ce, doszła do wniosku, z˙e sporo nowego sie˛ o swoim
129
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
kuzynie dowiedziała. Ned miał dwie karty kredytowe,
obie z wyczerpanym limitem. O ile mogła sie˛ zorien-
towac´, wie˛kszos´c´ pienie˛dzy wydawał na drogie hotele
i ubrania – akurat tego mogła sie˛ domys´lic´, przegla˛daja˛c
pe˛kaja˛ce w szwach szafy.
Moz˙e Mark miał jednak racje˛, pomys´lała. Ned zafun-
dował sobie luksusowe wakacje, a poniewaz˙ nie mo´gł juz˙
wycia˛gna˛c´ wie˛cej pienie˛dzy od banko´w, sie˛gna˛ł do kasy
przychodni. Ciotka Cora be˛dzie musiała zadowolic´ sie˛
takim wyjas´nieniem, a jes´li nie, to niech wynajmie
detektywa.
Naste˛pnie przyszła kolej na papiery przywiezione
z przychodni. W wie˛kszos´ci były to skserowane artykuły
albo wydruki z internetu na rozmaite tematy zwia˛zane
z medycyna˛. Jeden z nich przykuł szczego´lna˛ uwage˛
Dixie. Dotyczył s´rodka RU-21, preparatu osłabiaja˛cego
skutki spoz˙ycia alkoholu, stworzonego w laboratoriach
KGB w czasach zimnej wojny.
Zastanawiała sie˛, czy artykuł zainteresował Neda z ja-
kiegos´ szczego´lnego powodu, czy tylko stanowił jeszcze
jedna˛ ciekawostke˛, na jaka˛ moz˙na natrafic´, surfuja˛c
w sieci. Sama miała spora˛ kolekcje˛ podobnych wydru-
ko´w, zbieranych z mys´la˛, z˙e informacje w nich zawarte
moga˛ sie˛ jej kiedys´ przydac´.
Poukładała artykuły w takiej samej kolejnos´ci, w ja-
kiej je znalazła, i westchne˛ła znieche˛cona. Łatwiej zdiag-
nozowac´ chorobe˛, niz˙ odgadna˛c´ motywy czyjegos´ działa-
nia, pomys´lała.
Mimo stosunkowo wczesnej pory połoz˙yła sie˛ z ksia˛z˙-
ka˛ do ło´z˙ka. Czytanie zawsze było dla niej najlepsza˛
forma˛ odpoczynku. Nagle zadzwonił telefon.
130
JESSICA MATTHEWS
– Doktor Albright – powiedziała do słuchawki.
– Dzien´ dobry, pani doktor – usłyszała głos Marka.
– Pilnie potrzebuje˛ pomocy.
– Co panu dolega?
– Cierpie˛ na nagły apetyt na cos´ czekoladowego.
– Czy znajduje sie˛ pan moz˙e w pobliz˙u automatu ze
słodyczami?
– Nie widze˛ tu z˙adnego. Poza tym chce mi sie˛ pic´.
– To powaz˙ny stan. Moz˙e nawet zagraz˙aja˛cy z˙yciu.
– Tez˙ tak sa˛dze˛. Co pani zaleci, pani doktor?
– Prosze˛ podjechac´ do najbliz˙szego baru i zamo´wic´
cappuccino.
– A nie gora˛ca˛ czekolade˛ w Chez Albright?
– Kuchnia juz˙ nie pracuje, a kucharka sie˛ połoz˙yła.
Nie musze˛ dodawac´, z˙e czeka.
Mark oczyma wyobraz´ni ujrzał Dixie w seksownej
koszulce nocnej.
– Mogłas´ mi tego nie mo´wic´.
– Jak zebranie?
– Włas´nie mamy przerwe˛, ale zapowiada sie˛, z˙e jesz-
cze posiedzimy z godzine˛, albo nawet dwie.
– Wie˛c mam nie czekac´?
– Raczej nie.
– Trudno.
– Zobaczymy sie˛ jutro – obiecał. – Słodkich sno´w.
Pod koniec drugiego tygodnia pobytu w Hope Dixie
czuła sie˛ tak, jak gdyby jej z˙ycie w Chicago było wy-
tworem fantazji. Czasami brak jej było ruchu, jaki zaw-
sze panował na oddziale nagłych wypadko´w, che˛tnie
wie˛c zgodziła sie˛ pełnic´ wieczorne i nocne dyz˙ury w po-
131
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
gotowiu. Juz˙ nawet dwukrotnie była wzywana – razem
z Jaredem – do wypadko´w samochodowych.
Wizyta kontrolna Joeya przeszła gładko. Pobrała dzie-
cku pro´bke˛ moczu do kolejnej analizy, Tom zas´, aczkol-
wiek nieche˛tnie, przyznał, z˙e plastry antynikotynowe
jednak troche˛ pomagaja˛ walczyc´ z nałogiem. Namawiała
go usilnie, by sie˛ nie znieche˛cał. Kiedy po poz˙egnaniu
z Jamisonami przechodziła korytarzem do drugiego ga-
binetu, by przyja˛c´ kolejnego pacjenta, zawołała ja˛ Mi-
randa.
– Telefon do ciebie.
– Zapisz, kto dzwoni – poprosiła Dixie. – Teraz nie
moge˛ odebrac´.
– Ale ta kobieta bardzo nalega. Zdaje sie˛, z˙e mo´wiła,
z˙e jest twoja˛ ciotka˛.
Dixie pstrykne˛ła palcami.
– Och, tak! Miałam do niej wczoraj dzwonic´, ale
kompletnie zapomniałam. Odbiore˛ u siebie. – Chwile˛
po´z´niej opadła na krzesło za biurkiem, wzie˛ła głe˛boki
oddech i nacisne˛ła s´wieca˛cy klawisz telefonu. – Jestem,
ciociu! – odezwała sie˛ do słuchawki. – Co nowego?
– Och, Dixie! – wykrzykne˛ła ciotka. – Mam dla ciebie
cudowna˛ wiadomos´c´!
– Tak?
– Wyobraz´ sobie, z˙e po´ł godziny temu zadzwonił
Ned!
Dixie nie posiadała sie˛ ze zdumienia.
– Jak to? Gdzie jest? Co robi? Kiedy wraca? – za-
rzuciła ciotke˛ pytaniami.
– Zaczekaj, dziecko, opowiem ci wszystko po kolei,
bo boje˛ sie˛, z˙e o czyms´ waz˙nym zapomne˛.
132
JESSICA MATTHEWS
Dixie zacisne˛ła wargi i odliczyła w mys´lach do dzie-
sie˛ciu, zanim odpowiedziała:
– Dobrze, ciociu. Słucham.
– Jest w klinice leczenia uzalez˙nien´ w Seattle.
– Uzalez˙nien´? Jakich uzalez˙nien´?
– Och, to nic powaz˙nego. Ned pije, ale nie jest
alkoholikiem. Jako matka bym przeciez˙ wiedziała. – Di-
xie milczała. Ciotka potwierdziła jej podejrzenia. – Sam
nigdy by sie˛ do nich nie zgłosił, ale ta jego okropna
dziewczyna zagroziła, z˙e jes´li nie zacznie sie˛ leczyc´,
złoz˙y na niego donos do Izby Lekarskiej. A kiedy poje-
chał do tej kliniki na rozmowe˛, juz˙ go nie chcieli
wypus´cic´. Jak oni mogli cos´ takiego zrobic´?!
Dixie doskonale znała procedury obowia˛zuja˛ce w te-
go typu os´rodkach. Jeden z kolego´w z Chicago, uzalez˙-
niony od leko´w psychotropowych, tez˙ zgłosił sie˛ na
rozmowe˛ kwalifikuja˛ca˛ do podobnego os´rodka i tez˙ od
razu musiał zostac´, by poddac´ sie˛ leczeniu, koniecz-
nemu, jes´li chciał nadal pracowac´ w zawodzie. Groz´ba
utraty pracy okazuje sie˛ bardzo silnym bodz´cem moty-
wacyjnym.
– Taka jest zasada – wyjas´niła. – Chodzi o ochrone˛
pacjento´w.
– Te˛ babe˛ nalez˙ałoby wychłostac´. Jak s´miała naraz˙ac´
Neda na takie upokorzenie!
Dixie wiedziała, z˙e ciotka moz˙e w nieskon´czonos´c´
cia˛gna˛c´ oskarz˙enia przeciwko dziewczynie syna, skiero-
wała wie˛c rozmowe˛ na inne tory.
– Kiedy go wypuszcza˛?
– Chyba za dziesie˛c´ dni. – Dziesie˛c´ dni, pomys´lała
Dixie. Za dziesie˛c´ dni nie be˛dzie miała powodu, by
133
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
zostawac´ w Hope. Powinna sie˛ cieszyc´, z˙e wro´ci do
Chicago, lecz nie odczuwała rados´ci. – I włas´nie dlatego
dzwonie˛ – cia˛gne˛ła ciotka. – Ned chce, z˙ebym załatwiła
z jego pracodawca˛, jak on sie˛ nazywa... Martin Camp-
bell... z˙eby go przyja˛ł na dawne miejsce.
– Mark Cameron. Juz˙ z nim rozmawiałam. Wszystko
zalez˙y od samego Neda.
– Nonsens, moja droga. Powiedz mu, z˙e Ned musiał
wyjechac´ i wro´ci około pierwszego...
– Musiał wyjechac´? – powto´rzyła Dixie. – To nie
wystarczy. Ned postawił swojego szefa w ogromnie
trudnej sytuacji. Doktor Cameron zasługuje na to, z˙eby
dowiedziec´ sie˛ prawdy.
– Alez˙ nie moz˙emy powiedziec´ mu prawdy. Mo´głby
Neda nie przyja˛c´ z powrotem do pracy, gdyby sie˛ dowie-
dział, z˙e ma taki drobny problem ze soba˛.
– To nie jest drobny problem, ciociu. Doktor Came-
ron, jako jego szef, musi wiedziec´.
– Nonsens. Jes´li Ned be˛dzie dobrze pracował, to co za
ro´z˙nica? Jest s´wietnym lekarzem.
– Nie rozumiesz, ciociu. Jes´li Ned znowu zacznie pic´
i popełni jakis´ bła˛d diagnostyczny, konsekwencje be˛da˛
ogromne.
– Ned był bardzo stanowczy – w głosie ciotki po-
brzmiewał twardy ton. – Chciał, z˙eby szef niczego sie˛ nie
dowiedział. Jes´li sie˛ dowie, be˛dziemy wiedzieli, od kogo
– zagroziła.
– Nie moge˛ kłamac´ – os´wiadczyła Dixie. – I nie chce˛
– dodała. – To nie w porza˛dku i nie dopuszcze˛, z˙eby Ned
zrobił cos´ takiego Markowi... doktorowi Cameronowi.
– Tak sie˛ odwdzie˛czasz za to, z˙e przyje˛lis´my cie˛ pod
134
JESSICA MATTHEWS
swo´j dach? Odmawiasz Nedowi pomocy, kiedy jej po-
trzebuje?
Dixie przypomniały sie˛ wszystkie poprzednie okazje,
gdy wycia˛gała Neda z kłopoto´w. Nigdy wie˛cej, postano-
wiła twardo.
– Ned nawarzył piwa i musi je wypic´ – os´wiadczyła.
– Tylko on sam moz˙e tu cos´ zdziałac´. Na dodatek ukradł
niemała˛ sume˛ z konta przychodni.
– Nonsens – po raz trzeci w cia˛gu tej rozmowy
powto´rzyła ciotka. – Wiem o poz˙yczce, lecz jes´li ja˛
zwro´cisz, ten cały Cameron nic nie be˛dzie mo´gł zrobic´.
Dostanie swoje pienia˛dze, a o to mu przeciez˙ chodzi,
prawda?
– Nie jestem bankiem Neda.
– Nie, ale masz pienia˛dze zgromadzone w funduszu
powierniczym. Nawet wie˛cej, niz˙ Ned poz˙yczył. Umo´wi-
cie sie˛ mie˛dzy soba˛, w jakich ratach be˛dzie ci spłacał
dług.
W przeszłos´ci Dixie nieraz poz˙yczała kuzynowi pie-
nia˛dze i nigdy nie zobaczyła z nich ani centa.
– Nie, ciociu. Nie zrobie˛ tego. Ned sam musi regulo-
wac´ swoje zobowia˛zania. Nie be˛de˛ pos´rednikiem w tej
sprawie.
– Co´z˙... – rzekła ciotka oschle – nie wiedziałam, z˙e
okaz˙esz sie˛ taka niewdzie˛czna. Po tym wszystkim, co dla
ciebie zrobilis´my, nie wycia˛gniesz do brata pomocnej
dłoni?
– Nie jestem niewdzie˛czna. Ned jest dorosły. Musi
nauczyc´ sie˛ odpowiedzialnos´ci. Moz˙e gdybym dawniej
tyle razy nie interweniowała, teraz nie miałby takich
kłopoto´w.
135
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Wie˛c mu nie pomoz˙esz?
– Przeciwnie. Teraz włas´nie mu naprawde˛ poma-
gam, ciociu. Tylko nie w taki sposo´b, w jaki bys´ sobie
z˙yczyła. Ned be˛dzie musiał sam oddac´ dług, ale wpierw
powinien zadzwonic´ do Marka i wyjas´nic´, gdzie prze-
bywa i dlaczego.
– Ned sie˛ nie zgodzi. Nie chce, z˙eby ktokolwiek sie˛
dowiedział. Gdyby sie˛ rozeszło po mies´cie, z˙e pije, nikt
nie chciałby go zatrudnic´, a pacjenci nie chcieliby, z˙eby
ich leczył.
– A kto chciałby zostac´ zabity, bo jego lekarz przy-
szedł pijany do pracy? – odparowała Dixie. – Za po´z´no
bawic´ sie˛ w tajemnice. To Ned sam, nie ja ani nie ty, musi
porozmawiac´ z Markiem.
– Dlaczego chcesz publicznie prac´ nasze brudy? – na-
padła na nia˛ ciotka. – Co to da?
– Z
˙
ycie musi opierac´ sie˛ na uczciwos´ci i szczeros´ci
– Dixie przypomniały sie˛ słowa Marka. – Daje˛ Nedo-
wi tydzien´ na skontaktowanie sie˛ z doktorem Camero-
nem.
– Tydzien´?
– Siedem dni. Niech zadzwoni, albo jes´li ma utrud-
niony doste˛p do telefonu, niech napisze list.
– A jes´li nie wspomni o problemach z alkoholem?
Dixie nie sa˛dziła, z˙e ciotka zmusi ja˛ do postawienia
twardego ultimatum.
– Wo´wczas sama powiem Markowi o wszystkim. Jes´-
li Ned mnie do tego zmusi, moz˙e poz˙egnac´ sie˛ z praca˛.
W telefonie zaległo wymowne milczenie.
– Zgoda – odezwała sie˛ w kon´cu ciotka. – Powto´rze˛
Nedowi, z˙e ma tydzien´. Ale jes´li to wszystko obro´ci sie˛
136
JESSICA MATTHEWS
przeciwko mojemu synowi, odpowiedzialnos´c´ spadnie na
ciebie. Przestane˛ uwaz˙ac´ cie˛ za członka naszej rodziny.
Dixie nie chciała pamie˛tac´ tych długich lat, w cia˛gu
kto´rych zabiegała o akceptacje˛ ze strony ciotki, jej me˛z˙a
i syna. Przez˙yłam utrate˛ własnej rodziny, przez˙yje˛ utrate˛
przybranej, pomys´lała.
– Tydzien´ – powto´rzyła. – Be˛de˛ czekac´.
Rozła˛czyła sie˛ i ukryła twarz w dłoniach. Rzeczywis-
tos´c´ przerosła jej obawy. Jaka była naiwna, wyobraz˙aja˛c
sobie, z˙e Ned uległ wypadkowi samochodowemu i lez˙y
gdzies´ w jakims´ szpitalu bez moz˙liwos´ci skontaktowania
sie˛ z kimkolwiek!
Jak on s´mie ukrywac´ swo´j problem przed szefem? Jak
oni s´mieja˛, on i jego matka, oczekiwac´ od niej, z˙e
przysta˛pi do zmowy? Postanowiła całkowicie zdac´ sie˛ na
Marka. Cokolwiek zrobi, ona to uszanuje. A tymczasem
uporza˛dkuje jeszcze jedna˛ sprawe˛, kto´ra tym razem do-
tyczy bezpos´rednio jej.
Energicznie podniosła sie˛ z krzesła i poszła prosto do
Marka. Akurat skon´czył przyjmowac´ pacjenta.
– Moz˙esz mi pos´wie˛cic´ chwilke˛? – spytała. Chociaz˙
była zdenerwowana, starała sie˛ mo´wic´ spokojnym tonem.
– Zaraz mam naste˛pnego pacjenta...
– Ja tez˙. Nie zajme˛ ci duz˙o czasu.
Mark otworzył drzwi pomieszczenia obok i zapytał:
– Moz˙emy porozmawiac´ tutaj?
– Oczywis´cie – odparła i od razu przysta˛piła do sedna:
– Popełniłam ogromny bła˛d.
Mark nie wygla˛dał na wstrza˛s´nie˛tego.
– Cokolwiek to jest, prawdopodobnie nie jest az˙ tak
powaz˙ne, jak ci sie˛ wydaje. Mo´w. Słucham.
137
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Dixie wzie˛ła głe˛boki oddech.
– Gdy dowiedziałam sie˛ o pienia˛dzach, jakie Ned
zwe˛dził z twojego konta, chciałam je natychmiast zwro´-
cic´. Skontaktowałam sie˛ z adwokatem i zleciłam mu, z˙e-
by przelał cała˛ sume˛ z mojego funduszu powierniczego
na twoje konto.
– Aha...
– Nie zrobiłam tego dla Neda. Moz˙e chciałam tez˙
naprawic´ zło, jakie wyrza˛dził, lecz chodziło mi gło´wnie
o ciebie. Nie mogłam spokojnie mys´lec´, z˙e zacia˛gna˛łes´
poz˙yczke˛ w banku, z˙e to ty spłacasz jego dług. Potem,
kiedy wybili ci okna, ucieszyłam sie˛, z˙e w ten sposo´b
moge˛ ci pomo´c.
– A potem ogarne˛ły cie˛ wa˛tpliwos´ci, tak?
– Tak, ale nie dlatego, z˙e nagle przestałam chciec´ ci
pomo´c. Tamtej nocy, kiedy wybili ci szyby, obserwowa-
łam, w jaki sposo´b rozwia˛załes´ sprawe˛ Robbiego i zro-
zumiałam, z˙e Ned sam musi ponosic´ konsekwencje swo-
jego poste˛powania. Oboje˛tnie jak cie˛z˙kie.
– Doceniam twoja˛ szczeros´c´ – wtra˛cił Mark.
– Powiedziałabym ci o tym wczes´niej, ale zapom-
niałam – cia˛gne˛ła. – Dzisiaj sobie przypomniałam i po-
stanowiłam natychmiast z toba˛ porozmawiac´, zanim Jane
otworzy kolejny wycia˛g z konta i zaczniecie sie˛ za-
stanawiac´, ska˛d sie˛ wzie˛ły pienia˛dze. Powtarzam, nadal
chce˛ ci pomo´c, wie˛c jes´li zgodzisz sie˛ na poz˙yczke˛, to
dobrze, a jes´li nie, chciałabym te pienia˛dze wycofac´.
– A co z Nedem?
Dixie us´miechne˛ła sie˛ blado.
– Sam stwierdziłes´, z˙e to sa˛ sprawy pomie˛dzy wami.
Nie be˛de˛ sie˛ wtra˛cac´.
138
JESSICA MATTHEWS
– Wys´mienicie. Wiedziałas´, z˙e nie przyjme˛ twoich
pienie˛dzy? – Dixie kiwne˛ła głowa˛. – Zaraz poprosze˛ Jane,
z˙eby skontaktowała sie˛ z bankiem i wypisała ci czek.
– Dzie˛kuje˛, z˙e mnie zrozumiałes´ – ba˛kne˛ła Dixie
i wybiegła z pokoju. Ona naprawiła swo´j bła˛d.
Czas pokaz˙e, czy Ned naprawi swo´j.
139
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Mina˛ł weekend, zacza˛ł sie˛ kolejny tydzien´. Ociepliło
sie˛, s´nieg stopniał, chodniki pokryły sie˛ brudna˛ szara˛
breja˛.
Dixie nawet nie zauwaz˙yła tych zmian. Starała sie˛
wykorzystac´ w pełni dni, kto´re zostały do przyjazdu Ne-
da. Kto wie, co sie˛ wydarzy i jak be˛dzie wygla˛dało jego
spotkanie z Markiem? O ile w ogo´le do niego dojdzie.
Uprzedziła ciotke˛ Core˛, z˙e jes´li Ned nie przyzna sie˛
Markowi do nałogu – nie jest pierwszym lekarzem
z problemem alkoholowym, nie be˛dzie ostatnim – ona to
uczyni za niego. Wiedziała, z˙e byłoby to najcie˛z˙sze
wyzwanie w jej z˙yciu – ochranianie Neda weszło jej
niejako w krew – lecz gdyby sie˛ teraz wycofała, zawiodła-
by i siebie, i Marka.
Czasami ogarniały ja˛ jednak wa˛tpliwos´ci. Wewne˛trz-
ny głos szeptał zdradziecko: po co sie˛ wtra˛casz? To spra-
wa pomie˛dzy Markiem i Nedem.
Zgoda, odpowiadała sobie w duchu, lecz nie moz˙e
pozwolic´ kuzynowi zataic´ prawdy. Gdyby pod wpływem
alkoholu popełnił bła˛d, postawił zła˛ diagnoze˛, nigdy by
sobie nie wybaczyła, z˙e wiedziała o tym i milczała.
W czwartek Mark zatrzymał ja˛ na korytarzu.
– Jared i Annie zaprosili nas do siebie na drinka przed
walentynkowym balem – poinformował. – Po´jdziesz?
Dixie, kto´ra kompletnie zapomniała o atrakcjach zwia˛-
zanych z Dniem Zakochanych, odpowiedziała:
– Tak. Oczywis´cie. To bardzo miło z ich strony.
Mark przyjrzał sie˛ jej przez lekko zmruz˙one oczy.
– Cos´ sie˛ stało? – spytał.
Dixie zmusiła sie˛ do us´miechu.
– Dlaczego pytasz?
– Od kilku dni sprawiasz wraz˙enie jakby nieobecnej,
zaabsorbowanej własnymi mys´lami.
– Nieobecnej?
– Tak. Wiem, z˙e nie moz˙esz znalez´c´ tej Larissy Gray-
son i z˙e to cie˛ martwi, ale...
– Nie, nie. Sam powiedziałes´, z˙e Hope to małe mias-
teczko. Pre˛dzej czy po´z´niej na nia˛ wpadne˛.
– Jes´li martwisz sie˛ Nedem...
– Nie martwie˛ sie˛ nim – zaprzeczyła, wpadaja˛c mu
w słowo. – Kontaktował sie˛ z toba˛?
Z miny Marka od razu wywnioskowała, z˙e zaskoczyła
go tym pytaniem.
– Nie – odparł. – Sa˛dziłas´, z˙e sie˛ odezwie?
Dixie wzruszyła ramionami.
– Miałam taka˛ nadzieje˛. Ile to juz˙ czasu mine˛ło, cztery
tygodnie?
– Ponad cztery.
– Naprawde˛ spodziewałam sie˛, z˙e da znak z˙ycia.
– Chyba tylko ty jedna.
Nedowi pozostało jeszcze po´łtora dnia. Jutro w po-
łudnie minie termin postawionego przez nia˛ ultimatum.
Na sama˛ mys´l o tym, z˙e be˛dzie musiała wykonac´ groz´be˛,
a na dodatek tłumaczyc´ sie˛ Markowi, dlaczego przez
tydzien´ ukrywała przed nim prawde˛, s´cisne˛ło ja˛ w dołku.
141
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
Niemniej nie zamierzała usta˛pic´. Gdyby to uczyniła, do
kon´ca z˙ycia wstydziłaby sie˛ spojrzec´ na siebie w lustrze.
– Co´z˙ – zacze˛ła, staraja˛c sie˛ mo´wic´ lekkim tonem
– mys´le˛ tez˙ o tym, z˙e juz˙ wkro´tce be˛de˛ musiała wracac´
do Chicago.
Mark natychmiast spochmurniał.
– Ale do czternastego zostaniesz?
– Tak – uspokoiła go. – Wzie˛łam kilka dni urlopu.
– Nie musisz wracac´ – rzekł. – Moz˙esz przenies´c´ sie˛
tutaj.
Niczego bardziej nie pragne˛ła, lecz nie był to włas´-
ciwy moment na snucie jakichkolwiek plano´w na przy-
szłos´c´.
– Nie jestem lekarzem rodzinnym – przypomniała.
– Brałas´ dyz˙ury w pogotowiu.
– To było tylko zaste˛pstwo. Nie stac´ mnie na to, z˙eby
pracowac´ raz w tygodniu.
– W szpitalu w Fairview maja˛ oddział ratunkowy. To
tylko szes´c´dziesia˛t kilometro´w sta˛d.
Dixie wiedziała, z˙e niekto´rzy pacjenci codziennie do-
jez˙dz˙aja˛ stamta˛d do pracy w Hope.
– To jest jakis´ pomysł – odparła wymijaja˛co.
– Jest jeszcze inne wyjs´cie. Moglibys´my wspo´lnie...
– Co masz na mys´li? – spytała. – Zamieszkac´ razem?
– Tak.
Dixie wolałaby propozycje˛ bardziej trwałego zwia˛zku,
lecz wiedziała, z˙e poprzednie zare˛czyny uczyniły Marka
ostroz˙nym. Z drugiej strony juz˙ to, z˙e wysta˛pił z podobna˛
oferta˛, przekraczało jej najs´mielsze marzenia.
– Zanim odpowiem, musiałabym wpierw sprawdzic´
moz˙liwos´ci znalezienia pracy w okolicy – rzekła. – A pro-
142
JESSICA MATTHEWS
pos, o kto´rej jestes´ umo´wiony na rozmowe˛ z doktorem
Benningtonem?
– O czwartej.
– Jego z˙yciorys i list motywacyjny wygla˛daja˛ niez´le.
– Tez˙ odniosłem korzystne wraz˙enie.
W pia˛tek rano, zaraz po przyjs´ciu do pracy, Mark
otrzymał wiadomos´c´ ze szpitala, z˙e przyje˛li ich pacjentke˛
z podejrzeniem poronienia.
Zerkna˛ł na zegar. Pierwsi pacjenci zaczna˛ sie˛ zgłaszac´
dopiero za trzy kwadranse.
– Podali jej nazwisko? – spytał Mirande˛.
– Doktor Tremaine rozła˛czył sie˛, zanim zda˛z˙yłam
spytac´ – odparła. – Wygla˛dało na to, z˙e raczej nie miał
czasu na pogawe˛dki.
– Dobrze. Wro´ce˛, jak tylko be˛de˛ mo´gł – rzucił Mark
i wyszedł.
W szpitalu piele˛gniarka podała mu karte˛ chorej. Zer-
kna˛ł na nazwisko i serce podskoczyło mu do gardła. La-
rissa Grayson!
– Kto´ry poko´j? – spytał.
– Tro´jka.
– Nazywam sie˛ doktor Ca... – zacza˛ł od progu, lecz
natychmiast urwał. Blada twarz kobiety wydała mu sie˛
znajoma. – June?
– Czes´c´, Mark – odezwała sie˛ chora słabiutkim gło-
sem.
– Chyba z´le trafiłem. Szukam Larissy Grayson.
– To ja. Prywatnie uz˙ywam drugiego imienia.
– Piele˛gniarka powiedziała, z˙e poroniłas´.
– Tak – szepne˛ła z rozpacza˛ i wybuchne˛ła płaczem.
143
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– To wszystko moja wina. Ostatnio tak strasznie sie˛ de-
nerwowałam, a teraz krwawie˛ i...
– Uspoko´j sie˛ i powiedz, czy krwawienie jest silne.
– Raczej s´rednie, a czasami to tylko plamienie. Strace˛
dziecko, tak?
Mark poklepał ja˛ po re˛ku.
– Nie panikujmy. Zrobimy USG i morfologie˛. Dopie-
ro potem be˛dzie moz˙na powiedziec´ cos´ wie˛cej. – Po
badaniach Mark przysuna˛ł sobie krzesło bliz˙ej ło´z˙ka June
i rzekł: – Twoje dziecko jest wcia˛z˙ tam, gdzie powinno
byc´. Jak tylko dostane˛ wyniki analizy krwi okres´laja˛ce
poziom hormonu HCG wydzielanego przez łoz˙ysko, zde-
cyduje˛, czy musisz zostac´ w szpitalu, czy moz˙esz wro´cic´
do domu. Powiedziałas´, z˙e ostatnio miałas´ zły okres – do-
dał. – Czym sie˛ tak denerwowałas´?
– Och, Mark, strasznie zagmatwałam sobie z˙ycie...
– Chcesz o tym porozmawiac´?
– Tak. Widzisz, to dziecko Neda.
– Neda? – powto´rzył jak echo.
– Tak. Nie był zadowolony, kiedy mu powiedziałam
o cia˛z˙y, a jak dodałam, z˙e dziecko potrzebuje ojca, ale nie
takiego, kto´ry co wieczo´r zagla˛da do butelki, to sie˛
ws´ciekł.
– Zagla˛da do butelki?
– Ned co wieczo´r pił. Nigdy nie widziałam go pijane-
go jak bela, ale martwiłam sie˛ o niego – opowiadała June.
– Kiedy mo´wiłam mu, z˙e jest alkoholikiem, zaprzeczał.
A przeciez˙ potrafił na kilka dni zaszyc´ sie˛ w jakims´ hotelu
i pic´ bez przerwy. Normalni ludzie tak nie poste˛puja˛.
Aha, pomys´lał Mark, to by wyjas´niało te kilkudniowe
wyjazdy. Ale dlaczego tego nie zauwaz˙yłem?
144
JESSICA MATTHEWS
– W kon´cu udało mi sie˛ go namo´wic´, z˙eby skontak-
tował sie˛ z klinika˛ w Seattle, kto´ra specjalizuje sie˛ w le-
czeniu odwykowym włas´nie lekarzy. Miał tam spe˛dzic´
tylko kilka dni na badaniach, lecz od razu zatrzymali go
na cały turnus. Zagrozili, z˙e odbiora˛ mu prawo wyko-
nywania zawodu. Był na mnie ws´ciekły. Zawiadomił
tylko, z˙e zostaje, i od tamtej pory sie˛ nie odezwał.
– Takie leczenie nie jest bezpłatne – wtra˛cił Mark.
Teraz juz˙ wiedział, na co poszły jego pienia˛dze.
– Wiem – ba˛kne˛ła. – I wiem, z˙e nie mo´gł sobie po-
zwolic´ na kuracje˛.
– Nie mo´gł sobie ro´wniez˙ pozwolic´ na zrezygnowanie
z niej – odezwał sie˛ Mark łagodnym tonem.
– Chciałam ci wszystko powiedziec´, ale bałam sie˛, z˙e
be˛dziesz na mnie zły. Potem przyjechała doktor Albright
i tym bardziej sie˛ przestraszyłam. Teraz prawda juz˙ na
pewno wyjdzie na jaw.
– Opiekowałas´ sie˛ jego domem, tak?
– Tak. Dopo´ki nie zobaczyłam, z˙e ktos´ w nim mie-
szka.
– Dobrze posta˛piłas´ – zacza˛ł Mark. – Kuracja od-
wykowa to najlepsze wyjs´cie i dla Neda, i dla pacjento´w.
I oboje˛tnie, co zrobi albo powie, zawsze o tym pamie˛taj.
A gdybys´ czegos´ potrzebowała, wiesz, do kogo moz˙esz
sie˛ zwro´cic´, prawda?
June pocia˛gne˛ła nosem.
– Dzie˛kuje˛.
Mark wstał.
– Kiedy go stamta˛d wypuszcza˛? – spytał.
– W tych dniach. Najpo´z´niej w poniedziałek.
Mark natychmiast pomys´lał o Dixie. Został im tylko
145
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
jeden dzien´, najwyz˙ej dwa. Nie, nie. Nie pozwoli, z˙eby
Ned stana˛ł pomie˛dzy nim a Dixie. Co do jego dalszej
pracy w przychodni, jeszcze sie˛ okaz˙e. Obiecał go wy-
słuchac´ i dotrzyma słowa. Tymczasem nie mo´gł sie˛ do-
czekac´, kiedy powie Dixie, z˙e ,,zguba’’ sie˛ odnalazła.
Drzwi pokoju otworzyły sie˛. Piele˛gniarka przyniosła
wyniki analiz. Mark przeczytał je uwaz˙nie.
– Dobre wies´ci – oznajmił i us´miechna˛ł sie˛ szeroko do
Larissy. – Wszystko w porza˛dku. W poniedziałek po-
wto´rzymy USG, a do tego czasu powinnas´ lez˙ec´.
– Co z krwawieniem?
– Podejrzewam, z˙e wywołały je zmiany hormonalne,
kto´re wcia˛z˙ zachodza˛ w twoim organizmie. Jes´li sie˛ na-
sili, natychmiast zgłos´ sie˛ do szpitala.
– Oczywis´cie.
Cała˛ droge˛ powrotna˛ Mark układał w mys´li, co powie
Dixie. Wyobraz˙ał sobie, z jaka˛ ulga˛ przyjmie dobre
wiadomos´ci. Z drugiej strony dre˛czyło go poczucie winy,
z˙e przez tyle czasu nie zauwaz˙ył niczego niepokoja˛cego
w zachowaniu Neda. Zastanawiał sie˛ tez˙, czy jego nało´g
nie odbił sie˛ na pacjentach, nie przypominał sobie jednak
z˙adnych skarg.
– Gdzie Dixie? – spytał od progu.
– Ostatni raz widziałam ja˛ w zabiegowym – odparła
Jane.
– Mark! – Dixie rozpromieniła sie˛ na jego widok. – Co
z ta˛ pacjentka˛?
– Larissa Grayson ma sie˛ dobrze. Nie straci dziecka.
– Boz˙e! – Us´miech znikna˛ł z twarzy Dixie. Była wy-
raz´nie wstrza˛s´nie˛ta. – Larissa?
– To dziecko Neda – wyjas´nił Mark znuz˙ony. – Nie
146
JESSICA MATTHEWS
skojarzyłem jej nazwiska, bo przedstawił mi ja˛ jako
June.
– Przynajmniej jedna zagadka sie˛ wyjas´niła.
– Inne tez˙. Wiem, gdzie Ned spe˛dził ostatni miesia˛c.
Dixie spojrzała na niego niepewnie.
– Tak?
– Przechodzi kuracje˛ odwykowa˛. June zauwaz˙yła, z˙e
za duz˙o pije i namo´wiła go, z˙eby skontaktował sie˛
z klinika˛ leczenia uzalez˙nien´. Kiedy sie˛ do nich zgłosił,
juz˙ go nie wypus´cili – cia˛gna˛ł. – June twierdzi, z˙e w ten
weekend wraca. – Reakcja Dixie, a raczej jej brak,
zaskoczył go. Dlaczego odwro´ciła wzrok, dlaczego sie˛
zaczerwieniła jakby z zaz˙enowania... poczucia winy...
Intuicja mo´wiła mu, z˙e ona wie cos´ wie˛cej na ten temat.
– Domys´lam sie˛, z˙e nie jest to dla ciebie nic nowego,
prawda?
– Nie – szepne˛ła.
– Od jak dawna wiesz?
– Od tygodnia.
– Od tygodnia? – powto´rzył. – I kiedy zamierzałas´ mi
o tym powiedziec´!? – Narastał w nim gniew. – A moz˙e
uznałas´, z˙e nie warto mnie informowac´ o takich błahost-
kach – warkna˛ł.
– Dowiedziałam sie˛ w zeszły pia˛tek od ciotki. Prosiła,
z˙ebym ci nic nie mo´wiła...
– A ty jej oczywis´cie posłuchałas´.
– Prosiła, z˙ebym ci nic nie mo´wiła – cia˛gne˛ła Dixie
– lecz postawiłam warunek. Zaz˙a˛dałam, z˙eby Ned sam ci
o wszystkim powiedział. Ciotka protestowała, ale byłam
nieugie˛ta.
Mark skrzyz˙ował re˛ce na piersi.
147
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Widze˛, z˙e Ned nie bardzo sie˛ tym przeja˛ł.
– Dałam mu czas do dzis´ do południa. Potem zamie-
rzałam sama z toba˛ porozmawiac´.
– Aha.
– To prawda. Ciotka twierdzi, z˙e Ned wcale nie miał
ochoty informowac´ cie˛ o swoich problemach z alkoho-
lem. Dałam mu czas, z˙eby zebrał sie˛ na odwage˛.
– Raczej czas, z˙eby wymys´lił jaka˛s´ zgrabna˛ histo-
ryjke˛!
– Nieprawda! – wykrzykne˛ła przeraz˙ona, z˙e moz˙e ja˛
o cos´ takiego oskarz˙ac´. – Wiedziałam, z˙e gdy dowiesz sie˛
wszystkiego z jego ust, potraktujesz go sprawiedliwie.
Pamie˛tasz, jak zarzucałes´ mi, z˙e roztaczam nad nim
parasol ochronny?
– Powinnas´ była powiedziec´ mi od razu. I tak bym go
wysłuchał. A moz˙e mi nie ufałas´?
– Oczywis´cie, z˙e ci ufałam – zaperzyła sie˛. – Sam mi
mo´wiłes´, z˙ebym sie˛ do tego nie mieszała, bo to sprawa
pomie˛dzy toba˛ a nim. Zastosowałam sie˛ do twojej rady
i trzymałam sie˛ z boku.
– Nie udawaj. Cały czas chodziło ci tylko o Neda.
Zostałas´ w Hope, z˙eby trzymac´ dla niego posade˛.
– Z pocza˛tku tak. Czy jest w tym cos´ złego, z˙e pro-
siłam, abys´ dał mu jeszcze jedna˛ szanse˛?
Mark długo nie odpowiadał, potem odezwał sie˛ chło-
dno:
– Mam tylko jedno pytanie. Czy wszystko, co mie˛dzy
nami zaszło, było kłamstwem? Czy cały czas chodziło ci
tylko o Neda? Czy byłem jedynie zabawka˛ w twoich
re˛kach?
– Nigdy! – zaprzeczyła. Widza˛c, z˙e go nie przekona-
148
JESSICA MATTHEWS
ła, cia˛gne˛ła: – Mark, prosze˛, musisz mi zaufac´. To, co sie˛
zdarzyło mie˛dzy nami, nie miało nic wspo´lnego z Nedem.
– Przepraszam, ale trudno mi w to uwierzyc´. Wiedz
jedno. Zaufanie musi byc´ obopo´lne, a w tej chwili nie
ufam ani tobie, ani Nedowi.
Słowa Marka raniły ja˛ prosto w serce.
– Przykro mi, z˙e tak to wszystko odbierasz – odezwała
sie˛ chłodno. – Moz˙e i ja tez˙ sie˛ pomyliłam, ufaja˛c tobie.
Powinnam była wiedziec´, z˙e stosujesz podwo´jna˛ miare˛.
– Nie stosu... – zacza˛ł, lecz Dixie mu przerwała.
– Jes´li pozwolisz, chciałabym zakon´czyc´ swoje spra-
wy i odejs´c´. Na dobre.
– Jak sobie z˙yczysz.
Dixie przełkne˛ła łzy. Nie chciała, by Mark widział, z˙e
doprowadził ja˛ do skrajnej rozpaczy. Duma jej na to nie
pozwalała. Odwro´ciła sie˛, by go wymina˛c´ i wyjs´c´, lecz
znajomy głos zatrzymał ja˛ w miejscu:
– Co za szcze˛s´liwe spotkanie!
Spojrzała na me˛z˙czyzne˛ stoja˛cego w drzwiach.
– Ned?
– We własnej osobie – rzekł, lekkim krokiem wszedł
do pokoju i stana˛ł obok szefa.
Dixie wiedziała jednak, z˙e mimo eleganckiego gar-
nituru i gładkiej fryzury nie dorasta jej ukochanemu do
pie˛t.
– Syn marnotrawny powro´cił – skwitował Mark.
– Włas´nie – odparł Ned i zwracaja˛c sie˛ do ciotecznej
siostry, dodał: – Dzie˛kuje˛, z˙e mnie zasta˛piłas´, Dix.
– Zasta˛piłam?!
– A nie? Teraz moz˙esz juz˙ spokojnie wracac´ do Chi-
cago, opatrywac´ rany gangsterom i ich ofiarom. Podej-
149
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
rzewam, z˙e z˙ycie w Hope musiało wydac´ ci sie˛ strasz-
liwie nudne.
– Przeciwnie – mrukne˛ła – a co do zaste˛pstwa...
– Gdzie sie˛ tyle czasu podziewałes´? – wtra˛cił Mark.
Ned spojrzał porozumiewawczo na Dixie.
– Nie powiedziałas´ mu? – spytał, a nie uzyskawszy
odpowiedzi, dodał: – W Meksyku. Jedna z tamtejszych
organizacji charytatywnych gwałtownie potrzebowała le-
karza, wie˛c zgłosiłem sie˛ na ochotnika.
– W Meksyku? Interesuja˛ce – skomentował Mark.
Dixie oniemiała ze zdumienia. Jak on moz˙e wymys´lac´
takie absurdalne historyjki! Najwyraz´niej zignorował jej
groz´be˛, a porozumiewawcze spojrzenie dobitnie s´wiad-
czyło o tym, z˙e oczekuje od niej wspo´łpracy.
– Przyznaj sie˛, Ned – zacze˛ła – wszyscy juz˙ wiemy...
– Nie sa˛dziłem, z˙e tak aktywnie popierasz organizacje
działaja˛ce na rzecz pomocy dla Trzeciego S
´
wiata – ironi-
zował Mark. Najwyraz´niej postanowił zabawic´ sie˛ troche˛
kosztem Neda. – Na pewno przyjma˛ cie˛ z otwartymi ra-
mionami jako stałego wspo´łpracownika.
– Przeciez˙ ja nie moge˛ podja˛c´ sie˛ takiej misji.
Mark wzruszył ramionami.
– Skoro nie moz˙esz, to nie moz˙esz. W kaz˙dym razie tu
juz˙ nie pracujesz.
Zdumienie Neda nie miało granic. Gdyby Dixie nie
była tak przygne˛biona kło´tnia˛ z Markiem, rozes´miałaby
sie˛ w głos, widza˛c jego mine˛.
– Jak to?
– Normalnie. Wiem o twoich kłopotach z alkoholem,
wiem o pienia˛dzach.
– Zwro´ce˛ wszystko co do centa – os´wiadczył Ned
150
JESSICA MATTHEWS
obraz˙onym tonem. – Nie moz˙esz mnie zwolnic´. To
dyskryminacja.
– Lepsze to niz˙ wie˛zienie, prawda? Nie zwalniam cie˛
z powodu nałogu. W sprawie zwrotu pienie˛dzy tez˙
moglibys´my sie˛ jakos´ dogadac´, ale teraz to juz˙ wy-
kluczone. A wiesz dlaczego? – spytał i nie czekaja˛c na
reakcje˛ Neda, sam odpowiedział: – Bo nie byłes´ wobec
mnie uczciwy. Nie ufam ci. Kłamstwo, oboje˛tnie czy
zamierzone, czy nie, pozostaje kłamstwem – dodał. Dixie
wiedziała, z˙e ta uwaga skierowana jest ro´wniez˙ do niej.
– Daje˛ ci czas do południa, z˙ebys´ zabrał sta˛d swoje
rzeczy. Nie zmarnuj go.
151
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Mark niczym chmura gradowa wpadł do swego gabi-
netu. Perfidia Dixie rozws´cieczyła go. Niby mu zaufała,
z˙e sprawiedliwie potraktuje Neda, a gdy przyszło co do
czego, stane˛ła po jego stronie.
A on zaproponował, by zamieszkali razem! Łudził sie˛,
z˙e nie jest taka jak Andrea! Sa˛dził, z˙e otwiera sie˛ przed
nimi wspo´lna przyszłos´c´! Jaki był głupi!
Energiczne pukanie do drzwi przerwało te ponure
rozmys´lania.
– Prosze˛! – wrzasna˛ł.
– Co tu sie˛ wyprawia? – spytała Miranda, wchodza˛c.
– Krzyczałes´ tak, z˙e słychac´ cie˛ było na sa˛siedniej ulicy.
– Zwolniłem Neda, a Dixie sama odchodzi. To wszys-
tko.
– Och, nie. To nie wszystko. Jane i ja słyszałys´my
kaz˙dziutkie słowo.
– Skoro tak, to po co pytasz?
– Bo jest o czym porozmawiac´. Wyrzuc´ z siebie, co
cie˛ gryzie.
– Dixie mnie okłamała. Wiedziała, gdzie jest Ned,
i zataiła to przede mna˛.
– A co bys´ zrobił, gdybys´ wiedział? Zarzuciłbys´ jej,
z˙e go chroni.
– Nie wiem – odparł Mark po chwili wahania.
– Za to ja nie mam wa˛tpliwos´ci, z˙e tak włas´nie bys´
zrobił. Dixie znalazła sie˛ mie˛dzy młotem a kowadłem.
Gdyby ujawniła prawde˛, ciotka nigdy by jej nie wybaczy-
ła. – Sa˛dza˛c z tego, co Dixie opowiadała mu o swojej
rodzinie, pewnie by tak było. Niemniej groz´by ciotki nie
usprawiedliwiaja˛ braku lojalnos´ci wobec mnie, pomys´lał.
– Jestes´ całkiem pewny, z˙e by ci nie powiedziała?
– cia˛gne˛ła Miranda. – Dała kuzynowi czas do dzis´, do
południa. Jedno wiem, ta kobieta dotrzymuje słowa.
– Mark milczał. – Na wypadek, gdyby two´j zegarek sie˛
zepsuł, informuje˛, z˙e do dwunastej zostały jeszcze dwie
godziny. Jes´li chcesz znac´ moje zdanie...
– Nie chce˛ – ucia˛ł.
– Szkoda. Ale i tak ci powiem. Dixie zawładne˛ła
twoim sercem, a ty czyhałes´ tylko na moment, kiedy cie˛
zdradzi tak jak Andrea.
– Nieprawda.
– Moz˙e robiłes´ to pods´wiadomie, lecz jestem pewna,
z˙e w głe˛bi duszy czekałes´ na cos´ takiego. I taka sytuacja
sie˛ zdarzyła, albo tobie sie˛ tylko wydaje, z˙e sie˛ zdarzyła,
a ty wykorzystujesz ten drobny incydent jako pretekst do
zerwania.
– To nie jest drobny incydent. Obiecała, z˙e jes´li sie˛
dowie czegos´ o Nedzie, natychmiast mi powie.
– I dotrzymałaby słowa, gdyby on sam sie˛ nie zjawił.
I jeszcze jedno – dodała Miranda – mam wraz˙enie, z˙e ty
tylko udajesz, z˙e jestes´ na nia˛ zły.
– Niczego nie udaje˛.
– Zgoda. Wie˛c jestes´ zły. Ale nie na Dixie, tylko na
samego siebie, bo niczego nie zauwaz˙yłes´. Po´ł roku
pracowałes´ z Nedem i nie nabrałes´ podejrzen´. Łatwiej jest
153
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
robic´ z Dixie kozła ofiarnego, niz˙ przyznac´ sie˛ do błe˛du.
– Mark juz˙ otwierał usta, by zaprotestowac´, lecz nic nie
powiedział. – Jes´li chcesz zrzucac´ wine˛ na innych – cia˛g-
ne˛ła – to uwzgle˛dnij i Jane, i mnie. My tez˙ niczego nie
podejrzewałys´my. Dam ci jeszcze jedna˛, ostatnia˛ juz˙
rade˛ – dodała. – Zerwanie z Andrea˛ było cie˛z˙kim prze-
z˙yciem, ale jakos´ sie˛ z niego otrza˛sna˛łes´. Jes´li pozwolisz
Dixie wyjechac´, be˛dziesz tego z˙ałował do kon´ca swoich
dni.
Mark wstał.
– Potrzebny mi łyk s´wiez˙ego powietrza.
– Dobry pomysł. Moz˙e otrzez´wiejesz.
– Nie rozumiem, dlaczego musiałas´ wszystko schrza-
nic´! – Ned napadł na Dixie.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Ja wszystko schrzaniłam? Ja znikne˛łam bez słowa?
Ja ukradłam pienia˛dze, ja kłamałam o Meksyku?
– Nie ukradłem, jedynie poz˙yczyłem.
– Poz˙yczka bez pozwolenia włas´ciciela to kradziez˙.
– Miałem zamiar oddac´ te pienia˛dze.
– Z czego?
– Chciałem poz˙yczyc´ od ciebie. Wiedziałem, z˙e mi
nie odmo´wisz. Zawsze mi pomagałas´.
– I z pocza˛tku tez˙ chciałam cie˛ z tego wycia˛gna˛c´.
Ubłagałam Marka, z˙eby cie˛ wysłuchał.
– Ale on tego nie zrobił.
– Nieprawda. Gdybys´ nie zacza˛ł opowiadac´ bujd
o Meksyku, dałby ci szanse˛.
– Dałby mi szanse˛, gdybys´ wpłaciła mu na konto
pienia˛dze, jak prosiła mama.
154
JESSICA MATTHEWS
– Wyobraz´ sobie, z˙e zwro´ciłam mu pienia˛dze, ale ich
nie przyja˛ł.
– To trzeba było odpłacic´ sie˛ mu w inny sposo´b.
Chociaz˙... moz˙e i to zrobiłas´. Wygla˛dacie na bardzo
zaprzyjaz´nionych.
– Wypraszam sobie tego typu insynuacje!
– Widocznie nie dos´c´ sie˛ postarałas´ go zadowolic´, bo
facet nie zmie˛kł.
– Jak s´miesz! – wykrzykne˛ła i wymierzyła mu siar-
czysty policzek. – Kocham Marka, wie˛c uwaz˙aj, co
mo´wisz. I wynos´ sie˛ sta˛d. Wsta˛pie˛ do domu zabrac´ swoje
rzeczy i juz˙ sie˛ nigdy nie zobaczymy.
Wobec bo´lu wywołanego utrata˛ jedynego me˛z˙czyzny,
jakiego kochała, utrata rodziny, kto´ra jej nigdy nie kocha-
ła, była niczym.
Mark znieruchomiał, słysza˛c wyznanie Dixie.
– I kogo teraz bierze w obrone˛? – szepne˛ła Miranda,
kto´ra zjawiła sie˛ u jego boku.
Nagle wszystko stało sie˛ dla niego jasne. Otworzył
drzwi gabinetu, w kto´rym znajdowali sie˛ Dixie i Ned,
i wszedł do s´rodka.
– Przypadkiem słyszałem, co mo´wiłes´ – zacza˛ł.
– To jest prywatna rozmowa – oznajmił Ned chłodno,
chociaz˙ twarz mu pałała, a policzek był jeszcze pur-
purowy.
– Wrzeszczysz tak, z˙e słychac´ cie˛ w całej lecznicy.
A na dodatek wymys´lasz kobiecie, kto´ra˛ podziwiam
i kocham, wie˛c jak moge˛ nie interweniowac´? – Słysza˛c te˛
deklaracje˛, Dixie wydała stłumiony okrzyk, lecz Mark
nawet na nia˛ nie spojrzał. – Nie zasługujesz na jej
155
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
przyjaz´n´ i pomoc. Zabieraj sie˛ sta˛d i nie pokazuj, dopo´ki
nie dojdziesz do ładu z samym soba˛.
Ned wyszedł, trzasna˛wszy drzwiami.
– Jak duz˙o słyszałes´ z naszej rozmowy? – spytała
Dixie, gdy zostali sami.
– Wystarczaja˛co duz˙o – odparł.
Drz˙a˛ca˛ dłonia˛ przygładziła włosy, oczy jej zwilgot-
niały.
– To znaczy, z˙e juz˙ sie˛ na mnie nie gniewasz?
Mark podszedł bliz˙ej i dotkna˛ł jej re˛ki.
– Pewna ma˛dra kobieta wytkne˛ła mi, z˙e wyładowuje˛
na tobie złos´c´ na samego siebie. Kiedy zerwałas´ z nim
wszelkie wie˛zy, poja˛łem, jak wiele pos´wie˛casz dla wy-
znawanych przez siebie zasad.
– Nie miałam wyboru. Zrobiłam to dla spokoju włas-
nego sumienia.
Mark uja˛ł jej dłonie i przycia˛gna˛ł ja˛ do siebie.
– Wiem, ile znaczy dla ciebie rodzina. Czy chciałabys´
zostac´ członkiem mojej? – Widza˛c jej zdumienie, cia˛g-
na˛ł: – Zgodziłas´ sie˛ ze mna˛ zamieszkac´...
– Tak, ale to było, zanim pojawił sie˛ Ned.
– Propozycja jest wcia˛z˙ aktualna. Pragne˛ ja˛ nawet
doprecyzowac´.
– Taak?
– Z pompa˛ i parada˛, piers´cionkiem zare˛czynowym
i wszystkim, co sobie zamarzysz.
– Mam rozumiec´, z˙e mi sie˛ os´wiadczasz? – Oczy jej
zabłysły. – Nie wiem, co odpowiedziec´...
– Odpowiedz: tak.
Dixie rozes´miała sie˛ i zarzuciła mu re˛ce na szyje˛.
– A jes´li powiem, z˙e cie˛ kocham?
156
JESSICA MATTHEWS
– Be˛de˛ szcze˛s´liwy – odparł i porwał ja˛ w ramiona – bo
ja tez˙ cie˛ kocham.
14 lutego
Dixie siedziała za kolorowo udekorowanym stołem
i przytupywała w takt muzyki. Orkiestra dopiero zacze˛ła
grac´, niewiele par odwaz˙yło sie˛ wyjs´c´ na parkiet, lecz ta-
neczny nastro´j stopniowo ogarniał wszystkich. Nie mogła
sie˛ doczekac´ chwili, gdy znajdzie sie˛ w ramionach Marka.
Rozejrzała sie˛ po sali. Podobnie jak inne kobiety
ubrana była w najbardziej frymus´na˛ kreacje˛, jaka˛ udało
jej sie˛ znalez´c´ – czerwona˛ suknie˛ futerał wyszywana˛
cekinami mienia˛cymi sie˛ przy kaz˙dym ruchu. Po raz
pierwszy w z˙yciu czuła sie˛ jak ksie˛z˙niczka, a sprawiła to
nie tyle suknia, co pełne uwielbienia spojrzenie Marka,
jakim za nia˛ wodził.
W ciemnym garniturze i koszuli z mucha˛ wygla˛dał
niezwykle elegancko. Z
˙
aden me˛z˙czyzna na sali nie mo´gł
sie˛ z nim ro´wnac´, chociaz˙, jak z˙artowały Miranda i jej
siostra, panowie dołoz˙yli wszelkich staran´, by zaprezen-
towac´ sie˛ jak najlepiej.
Nagle szef zespołu ogłosił przez mikrofon:
– Naste˛pny utwo´r dedykujemy wszystkim zakocha-
nym, a szczego´lnie jednej parze.
S
´
wiatła reflektoro´w natychmiast wyłowiły z tłumu
Dixie i Marka.
– O co chodzi? – szepne˛ła skonsternowana.
Zamiast odpowiedzi, Mark połoz˙ył przed nia˛ małe
aksamitne pudełeczko.
– Otwo´rz – poprosił.
157
WALENTYNKOWE ZARE˛CZYNY
– Och, Mark – westchne˛ła.
– Całkiem niedawno spytałem, czy wyjdziesz za
mnie, ale nie otrzymałem odpowiedzi – zauwaz˙ył.
– Jak to? – obruszyła sie˛.
– Nie usłyszałem magicznego tak.
Dixie otworzyła aksamitne etui. Brylant zare˛czynowe-
go piers´cionka roziskrzył sie˛.
– Tak – rzekła i wycia˛gne˛ła dłon´ do ukochanego.
Rozpromieniony Mark wsuna˛ł jej piers´cionek na pa-
lec. Rozległy sie˛ gromkie oklaski, a orkiestra zacze˛ła grac´
romantyczna˛ ballade˛.
Zanim sie˛ zorientowali, Justin, Jared i Galen poderwali
ich z miejsc i popchne˛li na parkiet. Tan´cza˛c z Markiem,
Dixie zrozumiała, z˙e w tym małym miasteczku, kto´rego
nazwa oznacza nadzieje˛, odnalazła wszystko to, czego
w z˙yciu szukała i pragne˛ła.
158
JESSICA MATTHEWS