Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Hans Fallada
Każdy umiera w samotności
CZĘŚĆ PIERWSZA
QUANGLOWIE
ROZDZIAŁ l
Poczta przynosi złą wiadomość
Listonosz Ewa Kluge wchodzi powoli po stopniach schodów domu przy ulicy
Jabłońskiego 55. Wchodzi powoli nie tylko dlatego, że jest zmęczona obchodem, ale również
dlatego, że ma w torbie jeden z takich listów, których nienawidzi oddawać. I właśnie o dwa
piętra wyżej musi za chwilę oddać ten list Quanglom.
Przedtem jeszcze, piętro niżej, doręczy urzędowe pismo Persickom. Persicke jest
kierownikiem politycznym lub czymś podobnym w partii - Ewa Kluge ciągle jeszcze nie
rozeznaje stanowisk. W każdym razie u Persicków trzeba witać się wołając „heil Hitler" i
dobrze uważać, co się mówi. Uważać trzeba, oczywiście, wszędzie. Rzadko kiedy Ewa Kluge
spotyka człowieka, któremu może powiedzieć, co naprawdę myśli; zresztą nie interesuje się
wcale polityką, jest po prostu kobietą i jako kobieta sadzi, że dzieci nie po to przychodzą na
świat, aby je mordowano. Myśli również, że dom bez mężczyzny jest nic niewart. A
tymczasem ona nie ma już nic: ani swych obu chłopców, ani męża, ani domu. A
równocześnie musi zamknąć gębę na kłódkę, być ostrożną i roznosić ohydne listy poczty
polowej, pisane nie ręką, ale na maszynie, gdzie jako nadawcy wymienieni są adiutanci
pułków.
Dzwoni więc do Persicków, mówi „heil Hitler" i oddaje staremu pijakowi list urzędowy.
Persicke, który nosi w klapie znaczek partyjny i znaczek przodownika, pyta: - Co tam
nowego?
Ewa odpowiada: - Nie słyszał pan specjalnego komunikatu? Francja skapitulowała.
Persicke jest z niej bardzo niezadowolony: - Człowieku, kobieto! Toć wiem o tym, ale mówi
pani to tak, jak gdyby pani zachwalała bułki na sprzedaż. To trzeba powiedzieć z
entuzjazmem, musi to pani powiedzieć każdemu, kto nie ma radia. To przekona nawet
ostatnich pyskaczy! A więc drugą wojnę błyskawiczną też jużeśmy załatwili, no, a teraz na
Anglię! I za trzy miesiące Tommies będą gotowi, a wtedy zobaczysz, jakie nam fuehrer
stworzy życie! Potem już inni mogą krwawić, a my będziemy panami świata! Wejdź,
dziewczyno, wypij z nami jednego! Amalio, Erno, August, Adolf, Baldur -jazda, chodźcie
wszyscy! Dziś szalejemy! Dziś nie ma żadnej roboty! Dziś oblewany zwycięstwo, a po
obiedzie pójdziemy do tej śydówy na czwartym piętrze i ta stara małpa musi dać nam kawy i
ciasta. Powiadam wam, musi! Nie będę się już nad nią litował!
Podczas gdy pan Persicke w otoczeniu rodziny podnieca się coraz bardziej swoimi
wywodami, nie wylewając wódki za kołnierz, Ewa Kluge weszła już o piętro wyżej i
zadzwoniła do Quanglów. Trzyma list w ręku i gotowa jest natychmiast uciec. Na szczęście,
otwiera jej nie kobieta, która zwykle zamienia z nią parę przyjaznych słów, lecz mężczyzna o
ostrej, ptasiej twarzy, cienkich wargach i zimnych oczach. Bez słowa wyjmuje jej list z ręki i
zamyka drzwi przed nosem, jak gdyby była złodziejem, którego trzeba się strzec.
Ewa Kluge wzrusza tylko ramionami i schodzi po schodach. Niektórzy ludzie są właśnie tacy:
nigdy jeszcze ten człowiek, jak długo Ewa roznosi pocztę na ulicy Jabłońskiego, nie
powiedział do niej ani słowa. No, niech tam! Ona go nie zmieni. Nie potrafiła przecież
zmienić nawet własnego męża, który przepuszcza pieniądze w knajpach i na wyścigach, a w
domu zjawia się tylko wtedy, kiedy jest zupełnie goły.
U Persicków zostawiono drzwi wejściowe otwarte i z mieszkania dochodzi brzęk kieliszków i
hałas uczty na intencję zwycięstwa. Ewa przymyka drzwi i schodzi dalej na dół. Myśli sobie
przy tym, że właściwie jest to dobra wiadomość, ponieważ dzięki szybkiemu zwycięstwu nad
Francją prędzej zapanuje pokój. A wtedy wrócą jej chłopcy.
Przeszkadza jej jednak w tych rozmyślaniach nieprzyjemne uczucie, że wówczas tacy ludzie
jak Persicke będą na dobre górą. Nie wydaje jej się również słuszne, by tacy byli panami, a
inni musieli stale milczeć i nigdy nie mogli powiedzieć, co im leży na sercu.
Przelotnie myśli o człowieku z ptasią twarzą, któremu właśnie przed chwilą doręczyła
list z poczty polowej, i o starej śydówce Rosenthalowej, tej z góry, z czwartego piętra, której
męża przed dwoma tygodniami zabrało gestapo. śal jej tej kobiety. Rosenthalowie mieli
dawniej sklep z bielizną w Prenzlauer Allee. Sklep potem przeszedł w ręce aryjskie, no a teraz
Rosenthalowa nie ma męża, który jest już chyba bliski siedemdziesiątki. Tych dwoje starych
ludzi na pewno nikomu nic złego nie zrobiło; dawali na kredyt, nawet jej, Ewie Kluge, jeżeli
czasem nie miała pieniędzy na bieliznę dla dzieci. A towar u Rosenthalów nie był ani droższy,
ani gorszy niż w innych sklepach. Nie, Ewa Kluge nie może pojąć, że taki człowiek jak
Rosenthal ma być gorszy niż Persickowie tylko dlatego, że jest śydem. A teraz tam na górze,
w mieszkaniu, siedzi ta stara kobieta samotniusieńka i nie waży się wyjść na ulicę. Dopiero
kiedy ściemnia się, wychodzi .ze swą żydowską gwiazdą po zakupy; prawdopodobnie
głoduje. Nie - myśli Ewa Kluge - chociażby dziesięć razy zwyciężyli Francję, sprawiedlwości
u nas nie ma...
Dotarła do następnego domu i kontynuuje pracę w swoim rewirze.
W tym czasie majster Otto Quangel wszedł z listem poczty polowej do pokoju i położył go na
maszynie do szycia: - Masz! - mówi krótko. Pozostawia stale swojej żonie prawo do
otwierania tych listów; wie przecież, jak bardzo jest przywiązana do ich jedynego syna,
Ottona. Teraz Quangel, wciągnąwszy cienką dolną wargę między zęby, stoi naprzeciw żony i
oczekuje radosnego rozjaśnienia jej twarzy. Kocha bardzo tę kobietę w swój milczący, cichy,
nie uzewnętrzniający się sposób.
Rozerwała kopertę, na chwilę rzeczywiście rozjaśniło się jej oblicze, ale zaraz pociemniało,
gdy zobaczyła maszynowe pismo. Na jej twarzy pojawił się wyraz strachu, czytała wolniej,
coraz wolniej, jak gdyby bała się każdego następnego słowa. Maż pochylił się nad nią i wyjął
ręce z kieszeni. Zęby wpiły się teraz mocno w dolną wargę; przeczuwa nieszczęście. W
pokoju jest zupełnie cicho. Teraz oddech kobiety staje się chrapliwy.
Nagle wydaje cichy okrzyk, dźwięk, którego mąż jeszcze nigdy nie słyszał. Głowa jej opada,
uderzając wpierw o szpulki z nićmi na maszynie, a następnie kryje się między fałdami
rozłożonego materiału, zasłaniając złowieszczy list.
Strona 1
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Quangel jest już przy niej. Zupełnie niezwykłym u niego gestem kładzie swoją wielką,
spracowaną dłoń na jej plecach. Czuje, że żona drży na całym ciele. - Anno - powiada - Anno,
proszę cię! - Czeka przez chwilę, a potem odważa się: - Co z Ottonem? Ranny, co? Ciężko?
Drżenie przebiega w dalszym ciągu przez ciało kobiety, ale żaden dźwięk nie spływa z jej
warg. Nie zamierza, widać, wcale podnieść głowy i spojrzeć na niego.
Quangel patrzy na włosy swojej żony. Przerzedziły się bardzo w ciągu wielu lat od chwili ich
ślubu. Obecnie są już oboje starymi ludźmi i jeżeli z Ottonem naprawdę zdarzyło się coś
złego, żona nie będzie miała nikogo, prócz niego, kogo mogłaby kochać. A Quangel czuje
zawsze, że nie należy do ludzi, których można by kochać. Nie potrafił jej nigdy ani jednym
słowem powiedzieć, jak bardzo jest do niej przywiązany. Nawet teraz nie umie jej pogłaskać,
być trochę czulszym dla niej, pocieszyć ja. Kładzie tylko ciężką rękę na jej przerzedzone
włosy, łagodnie podnosi głowę do swojej twarzy i mówi półgłosem:
- Powiesz mi przecież, Anno, co oni do nas piszą?
Ale choć teraz oczy jej są bardzo blisko jego oczu, kobieta nie patrzy na niego, ma oczy
mocno zamknięte. Jej twarz jest bladożólta, zwykłe rumieńce zniknęły, nie widać prawie ciała
na kościach; wydaje mu się, że patrzy na trupią czaszkę. Tylko policzki i usta jej drżą, tak jak
drży całe ciało, ogarnięte jakimś tajemniczym, wewnętrznym dygotem.
Quangel wpatruje się w tę najbliższą, a teraz tak obcą twarz i czuje, jak serce bije mu coraz
mocniej, zdaje sobie sprawę ze swej zupełnej niezdolności udzielenia choćby odrobiny
pociechy i ogarnia go głęboki strach. Właściwie - śmieszny strach wobec głębokiego bólu
żony. Strach, że mogłaby teraz zacząć krzyczeć, jeszcze głośniej i bardziej dziko niż
przedtem. Quangel zawsze lubił spokój; nikt w domu nie powinien wiedzieć, co się dzieje u
Quanglów. Jak można pozwalać uczuciom krzyczeć! Ale nawet ogarnięty tym strachem nie
potrafi nic więcej powiedzieć aniżeli to, co powiedział już przedtem: - Co piszą? Mów, Anno!
List wprawdzie leży teraz otwarty, ale Quangel nie waży się wziąć go do ręki. Musiałby
wtedy puścić głowę żony, a wie, że ta głowa, na której czole wystąpiły teraz dwie krwawe
pręgi, upadłaby znowu na maszynę. Przezwycięża się więc i pyta raz jeszcze:
- Co z Ottonkiem?
Wydaje się, jak gdyby to prawie nigdy przez męża nie używane zdrobniałe imię przywołało
kobietę ze świata bólu do życia. Przełyka parę razy ślinę i otwiera nawet oczy, które
zazwyczaj są bardzo mocno niebieskie, a teraz wyglądają jak wyblakłe. - Z Ottonkiem -
szepce niemal - co ma z nim być? Nic z nim nie jest, nie ma już Ottonka, ot co jest!
Mężczyzna mówi tylko „och", ciężkie „och" z głębi serca. Puszcza głowę żony i sięga po list.
Wlepia oczy w linijki liter, choć nie może ich jeszcze przeczytać.
Nagle żona wyrywa mu list z ręki. Jej nastrój zmienił się. Wściekle rwie kartkę na części, na
cząstki, na strzępy, a potem rzuca mu ostro w twarz: - Chcesz jeszcze czytać to gówno, te
podłe kłamstwa, które piszą do wszystkich? śe zginął bohaterską śmiercią za wodza i naród?
śe był wzorem żołnierza i kolegi? Pozwolisz sobie wmawiać te historie, kiedy my oboje
dobrze wiemy, że Ottonek najchętniej dłubał przy swoim radiu i płakał, kiedy musiał pójść do
wojska! Ile razy mówił mi w okresie swego przeszkolenia rekruckiego, że chętnie oddałby
prawą rękę, byle tylko móc się wyrwać od nich. A leraz: wzór żołnierza i bohaterska śmierć!
Kłamstwo, wszystko kłamstwo! Ale to wyście tak urządzili, z tą waszą podłą wojną, ty i twój
fuehrer!
Stoi teraz przed nim ta kobieta, mniejsza od niego, ale oczy jej ciskają błyskawice
wściekłości.
- Ja i mój fuehrer? - mruczy Quangel ogłuszony tym atakiem. - Jak to nagle mój fuehrer?
Przecież nie jestem nawet w partii, tylko we Froncie Pracy, a tam muszą być wszyscy. A
wybieraliśmy go jeden jedyny raz, oboje.
Mówi to we właściwy sobie powolny sposób, nie dlatego, aby się bronić, ale po to, by
wyjaśnić stan faktyczny. Nie rozumie jeszcze, skąd nagle ten atak żony przeciwko niemu.
Byli przecież zawsze tych samych poglądów...
Ale żona mówi gorączkowo: - Po co jesteś mężczyzną w domu i decydujesz o wszystkim, i
wszystko musi się odbywać za twoją zgodą nawet wtedy, kiedy chcę zrobić przegrodę na
kartofle na zimę w piwnicy; zawsze musi być tak, jak ty chcesz, a nie jak ja chcę! A w tak
ważnej sprawie źle postanowiłeś. Ale ty jesteś cichym człowiekiem, chcesz tylko mieć spokój
i nie zwracać niczyjej uwagi. Robiłeś to, co Oni wszyscy robili, l kiedy krzyczeli: „Fuehrer
dał rozkaz, my słuchamy!", pobiegłeś za nimi jak baran. A my musieliśmy biec za tobą! A
teraz mój Ottonek nie żyje i żaden fuehrer na świecie ani ty nie oddacie mi go!
Wysłuchał tego wszystkiego bez słowa sprzeciwu. Nie był nigdy kłótliwy i czuł poza tym, że
tylko ból przez nią przemawia. Prawie cieszył się, że krzyczy teraz na niego, że nie daje
pełnego upustu swemu zmartwieniu. Odpowiedział tylko na te oskarżenia: - Ktoś będzie
musiał powiedziać o tym Trudzie.
Truda była dziewczyną Ottonka, prawie narzeczoną. Do jego rodziców Truda mówiła
„mate.czko" i „ojcze". Wieczorami często przychodziła do nich, również teraz, kiedy Ottonek
był na froncie, przychodziła na pogawędkę. W dzień pracowała w fabryce mundurów.
Wspomnienie o Trudzie skierowało natychmiast myśli Anny na inne tory. Rzuciła okiem na
błyszczący zegar na ścianie i zapytała: - Zdążysz jeszcze przed zmianą?
- Mam dziś zmianę od pierwszej do jedenastej - odpowiedział - zdążę.
- Dobrze, idź więc i poproś, żeby tu przyszła i nie mów jeszcze nic o Ottonku. Chcę jej
sama powiedzieć. Obiad będzie gotowy na dwunastą.
- Pójdę więc i powiem, aby dziś wieczorem do nas wpadła -powtórzył, ale nie wychodził
jeszcze, tylko patrzył na jej żółtawobiałą, chorobliwą twarz. Spojrzała znów na niego i przez
chwilę obserwowali się w milczeniu - dwoje ludzi, którzy około trzydziestu lat przeżyli ze
sobą, zawsze w zgodzie, on milczący i cichy, ona - wnosząca nieco życia do domu.
Chociaż tak długo teraz przyglądali się sobie, nie mieli ani słowa do powiedzenia. Skinął więc
głową i wyszedł.
Słyszała trzaśniecie drzwi wejściowych. I ledwo uświadomiła sobie, że poszedł naprawdę,
odwróciła się do maszyny i pozbierała troskliwie strzępki złowieszczego listu. Próbowała
dopasować je do siebie, ale spostrzegła szybko, że trwałoby to zbyt długo. Musiała przede
wszystkim przygotować mu jedzenie. Troskliwie poskładała więc strzępki do koperty i
włożyła je do książki do nabożeństwa. Po południu, kiedy Otto pójdzie do pracy, będzie miała
czas, aby kawałki uporządkować i skleić. Jeżeli nawet były to głupie kłamstwa, bezczelne
kłamstwa, to jednak jest to ostatnia rzecz, która pozostała po Ottonku! Przechowa je więc i
pokaże Trudzie. Może wtedy będzie mogła płakać. Teraz jeszcze aorzały płomienie w jej
sercu. Dobrze byłoby móc płakać!
Gniewnie potrząsnęła głową i podeszła do kuchenki gazowej.
Strona 2
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
ROZDZIAŁ II Co Baldur Persicke miał do powiedzenia
Kiedy Otto Quangel przechodził obok mieszkania Persicków, zabrzmiało stamtąd
radosne wycie pomieszane z okrzykami „sieg-heil". Quangel przyspieszył kroku, byle nie
spotkać nikogo z tego towarzystwa. Mieszkali już od dziesięciu lat w tym samym domu, ale
Quangel zawsze unikał wszelkiego spotkania z Persickami, nawet wtedy, kiedy tamten był
jeszcze małym, na wpół zbankrutowanym knajpiarzem. Teraz Persickowie stali się wielkimi
ludźmi. Stary piastował wszelkie możliwe godności w partii, a dwaj najstarsi synowie byli w
SS. Zdawało się, że pieniądze nie grają u nich żadnej roli.
Tym bardziej należało się ich strzec, ponieważ wszyscy, którym się tak wiodło, musieli dbać
o dobrą opinię w partii. Można to było osiągnąć tylko robiąc coś dla partii. Coś robić -
znaczyło jednak wydawać innych, na przykład donosić: ten i ten słucha zagranicznego radia.
Dlatego Quangel najchętniej zapakowałby już dawno wszystkie aparaty radiowe z izby
Ottona i wstawił je do piwnicy. Nie jest się nigdy zbyt ostrożnym w tych czasach, kiedy
każdy szpicluje każdego, gestapo trzyma łapę nad wszystkimi, a „kacet" w Sachsenhausen
coraz bardziej się powiększa. Quangel nie potrzebuje radia. Ale Anna zawsze sprzeciwiała się
usunięciu aparatów. Twierdziła, że stara zasada: kto ma czyste sumienie, ten śpi spokojnie -
jeszcze coś znaczy. A przecież od dawna już było inaczej, jeżeli w ogóle kiedykolwiek tak
było.
Pogrążony w tych myślach biegł Quangel coraz szybciej po schodach, a potem przez
podwórze na ulicę.
U Persicków hałasowano tak dlatego, bo chluba rodziny, Bruno, który teraz na cześć
Schiracha nazywa się Baldur, pokazywał zdjęcie w „Voelkischer Beobachter": widać było na
nim fuehrera i marszałka Rzeszy Goeringa, a pod zdjęciem podpis: ,,W chwili otrzymania
wiadomości o kapitulacji Francji". Tak też wyglądają obaj na zdjęciu: Goering śmieje się całą
swą tłustą twarzą, a fuehrer bije się z radości po udach.
Persickowie cieszyli się i śmieli jak ci na zdjęciu, ale Baldur zapytał: - No, czy nie widzicie
naprawdę nic specjalnego w tym zdjęciu?
Wpatrują się w niego wyczekująco, tak przekonani o duchowej wyższości tego
szesnastolatka, że nikt nie śmie nawet wypowiedzieć jakiegoś przypuszczenia.
- No - powiada Baldur - zastanówcie się przecież: zdjęcie zrobił jakiś fotoreporter. Czy był
akurat przy tym, kiedy przyszła wiadomość o kapitulacji? Wiadomość dostali przecież
telefonicznie albo przez jakiegoś kuriera, albo może nawet przez francuskiego generała. A z
tego wszystkiego nic nie widać na zdjęciu. Ci dwaj stoją tutaj zupełnie sami w ogrodzie i
cieszą się...
Rodzice i rodzeństwo Baldura siedzą jeszcze, ciągle milcząc i wpatrują się w niego. Ich
twarze w napięciu uwagi wyglądają niemal głupio. Stary Persicke najchętniej chlapnąłby
sobie jeszcze jednego, ale nie śmie tego zrobić, dopóki Baldur mówi. Wie z doświadczenia,
że Baldur potrafi być bardzo nieprzyjemny, jeżeli nie poświęca się należytej uwagi jego
wywodom politycznym.
Syn zaś mówi dalej: — A więc zdjęcie jest lipne, nie zostało wcale zrobione w chwili
otrzymania wiadomości o kapitulacji, ale przedtem. A teraz spójrzcie, jak fuehrer się cieszy.
Już od dawna pewnie myśli o Anglii, o tym, jak się dobierzemy do tych Tommies. Niee, ta
cała historia - to tylko komedia, zaczynając od zdjęcia, a kończąc na biciu się w uda. To się
nazywa mydlić głupcom oczy.
Teraz rodzinka wpatruje się w Baldura, jak gdyby oni byli tamtymi głupcami, którym się
sypie piasek w oczy. Gdyby to nie był Baldur, lecz ktoś obcy, zaszpiclowaliby go w gestapo
za takie Oświadczenie.
Ale Baldur ciągnie dalej: - Widzicie - to jest właśnie wielkość naszego wodza: nie pozwala
nikomu przejrzeć swych planów. Teraz wszyscy myślą, że cieszy się zwycięstwem we
Francji, a on tymczasem gromadzi już może okręty do inwazji na Wyspę. Widzicie - tego
musimy się uczyć od naszego fuehrera: Nie wykładać od razu każdemu na talerz, kim
jesteśmy i co zamierzamy zrobić!
Gorliwie przytakują. Nareszcie wydaje im się, że pojęli, do czego Baldur zmierza.
Tak. kiwacie głowami - powiada Baldur ze złością - ale robicie zupełnie inaczej! Nie minęło
jeszcze pół godziny, jak ojciec powiedział do tej z poczty, że stara Rosenthalowa, ta z góry,
ma nam postawić kawę i ciasto...
- Ach, ta stara żydowska świnia! - powiada ojciec Persicke, ale z przepraszającą intonacją w
głosie.
No tak - zgadza się syn - wiele hałasu nie będzie, jeżeli tej się kiedy coś stanie. Ale po co
zaraz opowiadać o tym ludziom? Sicher ist sicher. Spójrz na przykład takiego człowieka jak
ten nad nami, ten Quangel. Słowu nie wydostaniesz z tego gościa, a jestem przecież zupełnie
pewien, że widzi i słyszy wszystko i ma chyba także swoje miejsce, gdzie o tym melduje.
Jeżeli ten kiedyś zamelduje, że Persickowie nie potrafią trzymać gęby na kłódkę, że nie są
pewni, że nie można im nic powierzyć, wtedy będzie koniec z nami. Przede wszystkim z tobą,
ojcze, a ja palcem nie kiwnę, żeby cię wyciągnąć z kacetu, albo z Moabitu, albo z innej ciupy,
w której akurat będziesz siedział.
Wszyscy milczą i nawet tak zarozumiały człowiek jak Baldur czuje, że to milczenie nie
oznacza u wszystkich aprobaty. Mówi więc szybko, aby przynajmniej rodzeństwo
przeciągnąć na swoją stronę: - Chcemy wszyscy być czymś więcej aniżeli ojciec, a w jaki
sposób to osiągniemy? Tylko przez partię! l dlatego musimy tak robić jak fuehrer: mydlić
ludziom oczy. udawać, że jesteśmy w przyjaźni, a potem od tyłu, kiedy nikt nic nie
przypuszcza - załatwione i precz. W partii powinni wiedzieć: z Persickami można wszystko
zrobić, po prostu wszystko!
Jeszcze raz spogląda na zdjęcie ze śmiejącym się Hitlerem i Goerin-giem, kiwa głowa i
nalewa wódki na znak. że jego wykład polityczny jest skończony. - Nie krzyw się, ojcze,
skoro ci raz wygarnąłem moje zdanie - dodaje jeszcze.
- Masz dopiero szesnaście lat i jesteś moim synem - zaczyna stary, jeszcze ciągle urażony.
- A ty jesteś mój stary, którego zbyt często widziałem zalanego, żebyś mi mógł jeszcze
imponować - powiada prędko Baldur Persicke i w ten sposób przeciąga na swoją stronę
śmiejących się braci, a nawet zawsze zastraszoną matkę. - Niee, zostaw, ojcze, pewnego
dnia będziemy jeszcze jechali własnym samochodem, a ty dostaniesz na co dzień tyle
szampana, że będziesz miał dość!
Ojciec chce znów coś powiedzieć, ale tym razem tylko przeciw szampanowi, który ceni niżej
od żytniówki, lecz Baldur kontynuuje szybko i ciszej: - Ty, ojcze, miewasz nawet niezłe
Strona 3
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
pomysły, ale nie powinieneś o nich mówić z nikim prócz nas. Z Rosenthalowej naprawdę
można by coś wyciągnąć i to więcej niż kawę i ciasto. Pozwól mi o tym pomyśleć, do tego
trzeba bardzo ostrożnie podejść. Inni mogą również zwąchać pismo nosem, a mają może
większe zasługi od nas.
Zniżył głos, który w końcu stał się prawie niedosłyszalny. Baldur Persicke znów osiągnął to,
co zamierzał. Przeciągnął wszystkich na swoją stronę, nawet ojca, który czuł się urażony.
Mówi więc: - Pod kapitulację Francji! - i ze śmiechem bije się po udach, a wszyscy
rozumieją, że chodzi mu o coś zupełnie innego, mianowicie o starą Rosenthalową.
Hałasują więc na wyścigi, trącają się kieliszkami i piją wiele wódek, jedną po drugiej. Ale
potrafią też wypić, ten były właściciel knajpy i jego dzieci!
ROZDZIAŁ III
Człowiek o nazwisku Borkhausen
Majster Quangel wyszedł na ulicę Jabłońskiego i spotkał stojącego bezczynnie przed domem
Emila Borkhausena. Zdawało się, że jest to jedyny zawód Emila Borkhausena: zawsze stać
bezczynnie tam, gdzie można gapić się na coś albo coś Usłyszeć. Wojna nic nie zmieniła w
tym przyzwyczajeniu; mimo że wszędzie wprowadzono obowiązek służby wojskowej i
przymus pracy, Emil Borkhausen w dalszym ciągu stał bezczynnie.
Stał tam, długa, chuda postać w znoszonym ubraniu, o bezbarwnej twarzy, i patrzył
zniechęcony na niemal bezludną o tej porze ulicę. Kiedy zauważył Quangla, poruszył się z
miejsca, podszedł do niego i wyciągnął rękę: - Dokąd pan teraz idzie, Quangel? - zapytał. -
Przecież ma pan jeszcze czas do fabryki.
Quangel zdawał się nie widzieć wyciągniętej ręki i zamruczał prawie niezrozumiale: - Spieszę
się.
Po czym szedł dalej w kierunku Prenzlauer Allee. Jeszcze mu tego brakowało, tego
natarczywego gaduły!
Ale tamten nie pozwolił się tak łatwo zbyć niczym. Zarechotał skrzekliwie i zawołał: -
Idziemy tą samą drogą, Quangel. - A kiedy Quangel, patrząc w milczeniu przed siebie, szedł
dalej, dodał: - Doktor kazał mi w związku z obstrukcją używać dużo ruchu, a biegać samemu
nudno.
I zaczął dokładnie wyjaśniać, co zrobił już przeciw swojej obstrukcji. Quangel nawet nie
słuchał. Zajęły go dwie myśli, a jedna ciągle odpychała drugą: że nie ma już syna i że Anna
powiedziała: „ty i twój fuehrer". Quangel przyznał się sam przed sobą: nie kochał nigdy
chłopca tak, jak ojciec powinien kochać syna. Od urodzenia dziecko wydawało mu się tylko
przeszkodą w jego spokojnym współżyciu z Anną. Jeśli teraz odczuwał jednak ból, to tylko
dlatego, że myślał z niepokojem o Annie, jak ona przyjmie tę śmierć i jakie zmiany powstaną
wskutek tego w ich życiu. Powiedziała przecież do niego: „ty 1 twój fuehrer!"
To nie było zgodne z prawdą. Hitler nie był jego wodzem; nie był jego wodzeni bardziej niż
wodzem Anny. Byli przecież zawsze zgodni co do tego, że po bankructwie małego warsztatu
stolarskiego właśnie fuehrer dopomógł im stanąć znów na nogi. Po czterech latach
bezrobocia, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym Quangel został przyjęty jako
majster do wielkiej fabryki mebli i przynosił teraz do domu co tydzień czterdzieści marek. Z
tego można było wcale nieźle wyżyć.
Ale do partii bynajmniej nie wstąpili. Z jednej strony szkoda im było pieniędzy na składkę, i
tak trzeba już wszędzie oddawać swoją krwawicę: na WHW, na wszelkie możliwe zbiórki, na
Front Pracy. W fabryce narzucili mu jakieś tam stanowisko we Froncie Pracy i to był właśnie
drugi powód, dla którego oboje nie wstąpili do partii. Widział bowiem przy każdej okazji, jak
stale robi się różnice między członkami partii a innymi Niemcami. Nawet najgorszy członek
partii miał dla nich większą wartość niż najlepszy bezpartyjny. Kto był w partii, mógł sobie
na wszystko pozwolić, takiemu nieprędko coś się stanie. Zwali to „wiernością za wierność".
Ale on, majster Otto Quangel, był za sprawiedliwością. Każdy człowiek był dla niego
człowiekiem, niezależnie od tego, czy był w partii, czy też nie miał z nią nic wspólnego.
Oburzał się zawsze na nowo, kiedy w warsztacie mały błąd jednemu zapisywano jako ciężkie
przewinienie, a drugi mógł oddawać bezkarnie fuszerkę za fuszerką. Zaciskał wtedy zębami
dolną wargę i gryzł ją wściekle - gdyby tylko mógł, pozbyłby się już dawno stanowiska.
Anna wiedziała o tym dobrze i dlatego nie powinna była powiedzieć: „ty i twój fuehrer!"
Anna nie miała tych obowiązków co on. No tak, rozumiał jej prostotę, jej uległość. I jak to
nagle się zupełnie zmieniło. Przez całe życie była służącą, początkowo na wsi, potem tutaj, w
mieście. Przez całe życie musiała się kręcić w kieracie i ktoś jej rozkazywał. W małżeństwie
też nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Nie dlatego, żeby Quangel chciał rozkazywać, ale
dlatego, że wszystko musiało się kręcić wokół jego osoby; on bowiem przynosił do domu
pieniądze.
Teraz przyszła śmierć Ottonka i zaniepokojony Otto Quangel czuje, jak głęboko ta śmierć
poruszyła jego żonę.
Widzi przed sobą jej chorobliwą, żółtawobladą twarz i słyszy znów jej oskarżenie. Jest teraz o
zupełnie niezwykłej porze na mieście, ten nudziarz Borkhausen u jego boku, dziś wieczorem
Truda przyjdzie do nich, będą łzy, gadanina bez końca, a on, Otto Quangel, ceni przecież tak
bardzo spokój w życiu, stale ten sam dzień roboczy, który nie przynosi prawie żadnych
wydarzeń. Już niedziela jest dla niego niemal przeszkodą. No, a teraz przez pewien czas
wszystko będzie wywrócone do góry nogami i prawdopodobnie Anna nie będzie już taka jak
dawniej.
Musi się jeszcze raz nad tym wszystkim bardzo dokładnie zastanowić, a Borkhausen
przeszkadza mu:
- Podobno otrzymał pan list z poczty polowej, a listu tego nie pisał wasz Otto? - odzywa się
teraz ten natręt.
Quangel kieruje na niego ostre, ciemne oczy i mruczy: - Gaduła!
- Ponieważ jednak nie chce się z nikim kłócić, nawet z takim nicponiem jak Borkhausen,
dodaje niechętnie: - Ludzie gadają o wiele za dużo!
Emil Borkhausen nie obraził się. Borkhausena nie tak łatwo obrazić. Potakuje gorliwie: -
Mówi pan prawdę, Quangel, czemu ta mądrala z poczty nie umie trzymać języka za zębami?
Nie, musi wszystkim od razu powiedzieć: Quanglowie dostali list z frontu, pisany na
maszynie!
- robi krótką przerwę i próbuje potem niezwykle współczującym, przyciszonym głosem: -
Ranny? Zaginiony? Czy też...?
Milczy. Quangel dopiero po dłuższej przerwie odpowiada pośrednio: - A więc Francja
Strona 4
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
skapitulowała? No, mogliby to zrobić o dzień wcześniej, wtedy żyłby jeszcze mój Otto...
Borkhausen odpowiada żywo: - Właśnie dlatego, że tyle a tyle tysięcy zginęło bohaterską
śmiercią, Francja tak prędko się poddała. Dlatego tyle milionów innych pozostanie przy
życiu. Z takiej ofiary ojciec powinien być dumny.
Quangel pyta: - Pańskie są jeszcze za małe, aby pójść na front, co, sąsiedzie?
Borkhausen rzuca prawie dotknięty: - Pan przecież, wie o tym! Ale gdyby wszystkie na raz
zginęły, no od bomby albo czegoś takiego, byłbym tylko dumny z tego powodu. Czy wierzy
mi pan, panie Quangel?
Majster nie odpowiada na to pytanie, tylko myśli: „Jeżeli nawet nie jestem dobrym ojcem i
nie kochałem tak Ottona, jak powinienem był - dla ciebie twoje bękarty są po prostu
ciężarem. Wierzę, że rad byś się ich pozbyć przez bombę, wszystkich na raz, bardzo wierzę".
Ale nie mówi nic w tym sensie, a Borkhausen, któremu znudziło się już czekanie na
odpowiedź, powiada: - Pomyśl pan, Quangel, najpierw Sudety, Czechosłowacja i Austria, a
teraz Polska i Francja - będziemy najbogatszym narodem świata! Co tu znaczy paręset tysięcy
zabitych. Wszyscy będziemy bogaci!
Niezwykle szybko Quangel odpiera: - I co zrobimy z tym bogactwem? Czy mogę je zjeść?
Czy będę spał lepiej, jak będę bogaty? Czy jako bogaty człowiek nie będę już chodził do
fabryki? I co będę wtedy robił przez cały dzień? Nie, Borkhausen, ja nie chcę być bogaty, a w
ten sposób na pewno nie. Takie bogactwo nie jest warte nawet jednej śmierci.
l Borkhausen chwyta go za ramię, jego oczy błyszczą. Potrząsa Quanglem, szepcząc: - Jak
możesz tak mówić, Quangel? Wiesz, że mogę cię za takie gadanie posadzić do kacetu?
Mówiłeś przecież wprost przeciw naszemu fuehrerowi. Gdybym to teraz zameldował?...
Quangel przestraszył się własnych słów. Ta historia z Ottonem i Anną wyprowadziła go
bardziej z równowagi, niż przypuszczał, inaczej bowiem nie opuściłaby go wrodzona, zawsze
czujna ostrożność. Ale nie okazuje tamtemu swego strachu. Uwalnia silnymi, spracowanymi
rękami swe ramię z miękkiego uchwytu i mówi przy tym powoli i obojętnie: - Czego się pan
tak denerwuje, Borkhausen? Cóż ja takiego powiedziałem, co mógłby pan zameldować?
Jestem w rozpaczy, bo poległ mój syn Otto, bo moja żona ma wielkie zmartwienie. Może pan
to zameldować, jeśli pan chce. Jeśli pan chce, niech pan to zrobi. Pójdę zaraz z panem i
podpiszę, że to powiedziałem.
Quangeł mówi niezwykle dużo jak na siebie, a zarazem myśli: „Niech mnie powieszą, jeśli
ten Borkhausen nie jest szpiclem! Jeszcze jeden, przed którym trzeba się strzec! Przed kim
właściwie nie trzeba się strzec? A jak będzie z Anną, też nie wiem".
Doszli tymczasem do bramy fabryki. Quangel znów nie podaje Borkhausenowi ręki. Powiada:
- A więc! - i chce wejść.
Ale Borkhausen chwyta go za kurtkę i szepce: - Sąsiedzie, nie mówmy więcej o tym, co było.
Nie jestem szpiclem i nie chcę niczyjego nieszczęścia. Ale wyświadczcie mi teraz przysługę:
muszę żonie przynieść trochę pieniędzy na życie, a nie mam grosza w kieszeni. Dzieci dziś
jeszcze nic nie jadły. Pożyczcie mi dziesięć marek. W najbliższy piątek zwrócę je, na pewno,
przyrzekam święcie!
Quangel znów jak poprzednio uwalnia się z uchwytu dłoni Bork-hausena. Myśli: „To ty taki
jesteś, w ten sposób zarabiasz na życie!" I dalej: „Nie dam mu ani jednej marki, bo pomyśli,
że się go boję, i nie wypuści mnie już nigdy ze swych szponów". Głośno zaś powiada: -
Przynoszę tygodniowo tylko trzydzieści marek do domu i potrzebuję każdą z nich dla siebie.
Nie mogę ci dać pieniędzy.
Po czym bez dalszego słowa czy spojrzenia wchodzi przez bramę na podwórze fabryki.
Portier zna go i przepuszcza bez żadnych pytań.
A Borkhausen stoi na ulicy, gapi się za nim i zastanawia się, co ma teraz zrobić. Najchętniej
poszedłby do gestapo i złożył meldunek na Quangla. Zarobiłby w ten sposób parę
papierosów. Ale lepiej tego nie robić. Już pośpieszył się za bardzo, powinien był pozwolić
Quanglowi vveadać się: po śmierci syna stary był w odpowiednim nastroju.
Źle ocenił Quangla; ten nie da się nastraszyć. Dziś większość ludzi się boi. Właściwie -
wszyscy. Bo każdy robi coś gdzieś zakazanego i jest ciągle w strachu, że ktoś o tym wie.
Trzeba ich tylko w odpowiednim momencie chwycić za łeb, wtedy trzyma się ich w garści i
płacą. Ale Ouangel, ten człowiek z ostrą twarzą sępa, nie jest taki. Ten prawdopodobnie
niczego się nie boi, a już z pewnością nie pozwoli się zastraszyć. Nie, Borkhausen da spokój
temu człowiekowi. Może w najbliższych dniach uda się coś zrobić z jego żoną. Śmierć
jedynego syna o wiele bardziej wyprowadza z równowagi kobiety. Wtedy baby zaczynają
pyskować.
Więc - w najbliższych dniach ta kobieta. Ale co teraz? Borkhausen naprawdę musi Otti
przynieść forsę: dziś rano wyżarł potajemnie ostatni chleb z kredensu kuchennego. Teraz nie
ma pieniędzy i nie wie, jak je zdobyć. śona jego jest Ksantypą i potrafi mu życie zamienić w
piekło. Dawniej grasowała w Schoenhauser Allee i potrafiła czasami być zupełnie miła. Teraz
Borkhausen ma z nią pięcioro bachorów. To znaczy - większość z nich prawdopodobnie
wcale nie jest jego. A baba umie wymyślać jak przekupka z hali. Do bijatyki też się rwie.
Bydlę wali na ślepo, między dzieci. A kiedy przypadkiem trafi Borkhausena, zaczyna się
mordobicie, w którym zresztą sama najwięcej obrywa. Mimo to nie mądrzeje.
Nie, Borkausen nie może wrócić do Otti bez pieniędzy. Nagle wpada mu na myśl stara
Rosenthalowa, która na czwartym piętrze przy ulicy Jabłońskiego 55 siedzi teraz zupełnie
sama, bez żadnej opieki. śe też nie pomyślał przedtem o tej starej śydówce! Lepszy to interes
aniżeli ten stary sęp Quangel! Rosenthalowa jest dobroduszną kobietą. Borkhausen wie o tym
od dawna, z czasów, kiedy miała jeszcze sklep z bielizną. Spróbuje więc z nią z początku
łagodnie. Gdyby jednak nie zgodziła się, da jej po prostu w pysk! Coś tam już się znajdzie,
jakiś klejnocik albo pieniądze, albo coś do żarcia. Cokolwiek, co ułagodzi Otti.
Zastanawiając się, co właściwie zdobędzie - śydzi mają jeszcze dość, chowają tylko wszystko
przed Niemcami, którym to ukradli - Borkhausen przyspiesza kroku i skręca w stronę ulicy
Jabłońskiego. W sieni długo nasłuchuje. Nie chciałby, aby ktoś z frontu widział go tutaj. Sam
mieszka w podwórzu, w oficynie, właściwie w suterenie, a prawdę mówiąc, po prostu w
piwnicy. Borkhausenowi to nie przeszkadza, tylko ze względu na ludzi jest to czasem
przykre.
W sieni nic się nie rusza i Borkhausen zaczyna pospiesznie, ale cicho wchodzić po schodach.
Z mieszkania Persicków dobiega dziki hałas, wycie i śmiech. No, ci znów świętują! O, z
takimi jak Persickowie należałoby się jakoś związać. Tacy mają właściwe kontakty i stosunki,
wtedy i on sam poszedłby w górę. Ale oni, naturalnie, nie zwracają uwagi na takiego szpicla
od przypadku jak Borkhausen; zwłaszcza ci młodzi z SS i Baldur zadzierają
nieprawdopodobnie nosa. Stary jest już lepszy, gdy jest pochmielony, daruje mu czasem pięć
Strona 5
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
marek...
W mieszkaniu Quanglów jest zupełnie cicho, a o piętro wyżej u Rosenthalowej Borkhausen
również nie słyszy żadnego dźwięku, mimo że długo trzyma ucho przy drzwiach. Dzwoni
więc szybko i urzędowo, tak jak na przykład zrobiłby to listonosz, któremu się spieszy.
Ale nic się nie rusza i po minucie czy dwóch czekania Borkhausen decyduje się na drugi, a
potem na trzeci dzwonek. Tymczasem nasłuchuje. Nic nie słyszy, szepce jednak przez dziurkę
od klucza: - Pani Rosenthal, niechże pani otworzy! Przynoszę pani wiadomość od męża!
Prędko, zanim ktoś mnie zobaczy! Pani Rosenthal, przecież słyszę panią, niech pani otworzy!
Mówiąc dzwoni bezustannie, ale wszystko to nie odnosi żadnego skutku.
W końcu ogarnia go wściekłość. Nie może przecież wrócić stąd także bez niczego, z Otti
będzie dzika awantura. Ta stara śydówa ma oddać, co mu ukradła! Dzwoni wściekle,
równocześnie krzyczy przez dziurkę od klucza:
- Otwórz, ty stara żydowska świnio, bo zamaluję ci mordę, że nie będziesz widziała na oczy!
Jeszcze dziś wpakuję cię do kacetu, jeśli nie otworzysz, przeklęta śydówo!
Gdyby miał teraz przy sobie benzynę, podpaliłby tej małpie drzwi.
Ale nagle Borkhausen cichnie.
Na dole usłyszał stuknięcie drzwi. Mocno przywarł plecami do ściany. Nikt nie powinien go
tu zobaczyć. Tamten oczywiście chce wyjść na ulicę, trzeba teraz tylko być zupełnie cicho.
Kroki zbliżają się niepowstrzymanie, choć wolno i z licznymi potknięciami. To jeden z
Persicków i w dodatku pijany. Tego tylko Borkhausenowi brakowało! Oczywiście chciałby
dostać się teraz na strych. Ale od strychu odgradzają go zamknięte żelazne drzwi. Nie ma się
sdzie schować. Jedyna nadzieja, że pijany przejdzie obok nie zauważywszy go, zwłaszcza
jeśli jest to stary Persicke.
Ale to nie jest stary Persicke. To jest ten wstrętny szczeniak, Bruno czy Baldur, najgorszy z
całej bandy. Wiecznie lata w swoim mundurze przywódcy HJ i czeka, żeby mu się ukłonić,
chociaż jest kompletnym zerem. Powoli Baldur wchodzi po ostatnich stopniach. Trzyma się
mocno poręczy, jest bowiem podchmielony. Mimo szklistych oczu od dawna już spostrzegł
przyciśniętego do ściany Borkhausena. Zwraca się jednak do niego dopiero wtedy, gdy
zatrzymuje się tuż przed nim: - Czego węszysz tu od frontu? Nie życzę sobie tego! Wynoś się
do piwnicy, do twojej suki; jazda, won!
I podnosi nogę z podbitym gwoździami buciorem, ale stawiają zaraz z powrotem na ziemi:
stoi zbyt słabo na nogach, by móc kopnąć.
Do takiego tonu Borkhausen nie dorósł. Gdy ktoś potraktuje go w ten sposób, Borkhausen po
prostu włazi sam w siebie. Nic - tylko się boi. Szepce pokornie:
- Przepraszam bardzo, panie Persicke! Chciałem tylko pożartować sobie trochę z tą starą
śydówa!...
Baldur aż marszczy czoło z wytężonego myślenia. Po chwili powiada: - Zwędzić coś chciałeś,
bydlaku. To był twój żart ze starą śydówa. No jazda, idź przodem!
Choć słowa te były bardzo grubiańskie, zabrzmiały jednak niewątpliwie łagodniej.
Borkhausen miał w takich wypadkach wyczulone ucho. Mówi więc z uśmieszkiem, jakby
przepraszając za dowcip, na który sobie pozwala:
- Ja nie wędzę, panie Persicke, ja tylko czasem coś niecoś organizuję!
Baldur Persicke nie odpowiada na uśmiech. Nie pospolituje się z takimi ludźmi, chociaż mogą
być czasem pożyteczni. Złazi ostrożnie za Borkhausenem po schodach. Obaj mężczyźni są
tak zajęci swymi myślami, że nie zwracają uwagi na to, iż drzwi Quanglów są teraz tylko
przymknięte. Otwierają się natychmiast, gdy ci dwaj przeszli. Anna Quangel podbiega do
poręczy i nasłuchuje.
Przed drzwiami Persicków Borkhausen sztywno podnosi rękę do hitlerowskiego
pozdrowienia: - Heil Hitler, panie Persicke, i serdecznie dziękuje! Dziękuję!
Sam dokładnie nie wie, za co dziękuje. Może za to, że przywódca z HJ nie kopnął go w tyłek
i nie zrzucił ze schodów. Musiałby i to ścierpieć, taki mały pinczerek jak on.
Baldur Persicke nie odpowiada. Wpatruje się w Borkhausena szklistymi oczyma, co sprawia,
że tamten zaczyna mrugać, a wreszcie spuszcza wzrok ku ziemi. Baldur pyta: - Chciałeś więc
zażartować ze starej Rosenthalowej?
- Tak - odpowiada Borkhausen cicho, ze spuszczonymi oczyma.
- A cóż to miał być za żart? - brzmi następne pytanie. - Czy z gatunku „bierz, co się da"?
Borkhausen ryzykuje szybkie spojrzenie w twarz swego rozmówcy:
- Tak! - odpowiada tylko Baldur. - Tak!...
Przez chwilę stoją w milczeniu. Borkhausen zastanawia się, czy wolno mu już teraz pójść.
Ale nie otrzymał jeszcze rozkazu odmaszerowania. Czeka więc dalej niemo, ze spuszczonymi
oczyma.
- Właź tu - powiada nagle Persicke z trudem poruszając językiem. Wskazuje na otwarte
drzwi Persicków: - Może mam ci jeszcze coś do powiedzenia. Zobaczymy.
Borkhausen wchodzi milcząc do mieszkania Persicków, jak nakazuje palec tamtego. Baldur
chwiejąc się nieco, ale w żołnierskiej postawie, idzie za nim. Drzwi zamykają się za
obydwoma.
Na górze pani Anna Quangel odrywa się od poręczy i wślizguje się z powrotem do
mieszkania, zamykając ostrożnie drzwi. Sama nie wie, po co podsłuchiwała rozmowę tych
dwóch, najpierw na górze, przed mieszkaniem pani Rosenthal, a teraz na dole, przed
drzwiami Persicków. Podziela przecież zawsze zwyczaje mężowskie: współlokatorzy mogą
sobie robić, co chcą. Twarz pani Anny jest jeszcze wciąż chorobliwie blada, a powieki drgają
nerwowo. Już parokrotnie chętnie by usiadła i płakała, lecz nie potrafi. Przechodzą jej przez
myśl takie zwroty jak „boli mnie serce" albo „uderzyło mnie jak obuchem w łeb", albo „ssie
mnie w dołku". Odczuwa coś niecoś z tego wszystkiego, ale jest jeszcze coś innego: „Nie
pozwolę im bezkarnie zamordować chłopaka, potrafię jeszcze być inna..."
I znów nie wie, co to znaczy „być inna", lecz to nasłuchiwanie przed chwilą było już może
początkiem tej inności. Myśli jeszcze: „Otto nie będzie już mógł sam decydować o
wszystkim, chcę czasem też coś zrobić, coś, czego pragnę, nawet jeśli mu to niezupełnie
dogadza".
Gorliwie zabiera się do przygotowania posiłku. Większość produktów, które oboje otrzymują
na kartki, zjada mąż. Nie jest już młody i musi stale pracować ponad siły, ona zaś może dużo
siedzieć i zajmować się szyciem, a więc taki podział jest zupełnie sprawiedliwy.
Podczas gdy pani Anna przestawia jeszcze garnki, Borkhausen opuszcza mieszkanie
Persicków. Zaledwie zszedł ze schodów, zatraca dotychczasową uniżoność. Idzie z
podniesioną głową przez podwórze. śołądek ma przyjemnie ogrzany dwiema wódkami, w
kieszeni szeleszczą dwa banknoty dziesięciomarkowe, z których jeden ułagodzi zły humor
Strona 6
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Otti.
Gdy wchodzi w drzwi sutereny, Otti wcale nie jest w złym humorze. Na stole leży biały
obrus, a Otti siedzi na kanapie z człowiekiem zupełnie Borkhausenowi nie znanym. Obcy,
który wcale nie jest źle ubrany, szybko cofa ramię obejmujące Otti. Po co właściwie?
Borkhausenowi te sprawy są zupełnie obojętne.
Myśli: „Popatrz, popatrz, ta stara małpa złapała jeszcze takiego. Co najmniej urzędnik
bankowy albo nauczyciel..."
W kuchni ryczą i wyją dzieciaki. Borkhausen daje każdemu z nich po grubej kromce chleba
ze stołu. Potem sam je śniadanie: jest chleb i kiełbasa, a nawet wódka. Patrzy z zadowoleniem
na mężczyznę na kanapie. Ten jednak nie czuje się tak dobrze jak Borkhausen.
Dlatego też Borkhausen, podjadłszy coś niecoś, prędko wychodzi. Nie chce, broń Boże,
spłoszyć frajera. A poza tym - może teraz całe dwadzieścia marek zachować dla siebie.
Borkhausen idzie w kierunku Rollerstrasse. Słyszał, że jest tam knajpa, gdzie ludzie
wypowiadają się bardzo lekkomyślnie. Może da się coś zrobić. Dziś można wszędzie w
Berlinie łowić rybki, jeśli nie w dzień, to w nocy.
Gdy Borkhausen myśli o nocy, drgają mu ze śmiechu luźno zwisające wąsy. Ten Baldur
Persicke, ci wszyscy Persickowie, co za banda! Ale jego tak łatwo nie wystrychną na dudka.
Jego - nie! Niech tylko nie myślą, że go przekupili dwudziestoma markami i dwoma
kieliszkami wódki. Może nadejdzie jeszcze taki czas, kiedy będzie miał tych wszystkich
Persicków w kieszeni. Musi tylko postępować teraz bardzo chytrze.
Borkhausenowi przychodzi na myśl, że musi przed nocą znaleźć jeszcze pewnego Enna.
Enno, być może, jest właściwym człowiekiem w takiej sprawie. Nie ma obawy, znajdzie tego
Enna! Krąży on co dzień między trzema czy czterema lokalami, w których mali gracze
stawiają niewielkie sumy na totka. Borkhausen nie wie, jak ten Enno naprawdę się nazywa.
Zna go tylko z kilku lokali, gdzie wszyscy nazywają go Ennem. Znajdzie go z pewnością, a to
może być nawet odpowiedni człowiek.
ROZDZIAŁ IV
Truda Baumann zdradza tajemnicę
Łatwo było Quanglowi wejść do fabryki, ale trudniej było uzyskać wywołanie Trudy
Baumann. Pracują tutaj - zresztą tak samo jak w fabryce Quangla - nie tylko na akord, ale
ponadto każdy warsztat musi wykonać odpowiednią normę. Wtedy nawet minuta gra rolę.
Ale ostatecznie Quangel osiąga swój cel. Majster zrozumiał, że nie można w takiej sprawie
odmówić koledze, zwłaszcza gdy dopiero co stracił syna. Quangel musiał mu o tym
powiedzieć, by zobaczyć Trudę. Z tego wynika, że musi teraz i jej to powiedzieć, wbrew
życzeniu żony. Jeśli nie powie, to majster i tak jej powtórzy. Chyba nie będzie krzyczała ani
nie zemdleje. Właściwie to cud, jak Anna się trzymała. No, Truda także stoi mocno na
nogach.
O, nadchodzi wreszcie! I Quangel, którego nigdy nie obchodziła żadna kobieta prócz własnej
żony, musi przyznać, że Truda wygląda czarująco z burzą ciemnych, kręconych włosów,
okrągłą twarzą, której żadna robota fabryczna nie zdołała pozbawić świeżych kolorów, ze
śmiejącymi się oczyma i wysoką piersią. Nawet teraz przy pracy, ubrana w długie, niebieskie
spodnie i stary, wielokrotnie cerowany dżemper. na którym wiszą strzępy nici, nawet teraz
wygląda czarująco. Najładniejsze w niej jednak - to chyba jej sposób bycia. Wszystko kipi
życiem, każdy krok, zda się, czyni chętnie: promienieje radością życia.
,Właściwie to dziwne - myśli Otto Quangel przelotnie - że taka oferma jak Otto, taki
maminsyneczek, mógł sobie zdobyć tak wspaniałą dziewczynę. - Poprawia się jednak
natychmiast: - Co ja właściwie wiem o Ottonie? Przecież nigdy nie widziałem go we
właściwym świetle. Musiał być zupełnie inny, niż mnie się zdawało. A z tym radiem to
naprawdę musiało być coś szczególnego, majstrowie przecież bili się po prostu o niego."
- Dzień dobry, Trudo - mówi i podaje jej rękę, w którą szybko 1 mocno wsuwa się jej ciepła,
miła łapka.
- Dzień dobry, ojcze - odpowiada - no, co słychać u was w domu? Czy mateczka zatęskniła
za mną? A może Otto znów pisał? Postaram się wkrótce wpaść do was.
- Musisz zajrzeć już dziś wieczorem, Trudo - powiada Quangel - sprawa jest mianowicie
taka...
Ale nie kończy zdania. Truda sięgnęła w swój zwykły szybki sposób do kieszeni niebieskich
spodni i wyciągnęła kalendarzyk, w którym przewraca teraz kartki. Słucha tylko półuchem.
To nie jest właściwa chwila, żeby jej coś takiego powiedzieć. Cjuangel czeka więc cierpliwie,
póki nie znajdzie tego, czego szuka.
Spotkanie obojga odbywa się w długim pełnym przeciągów korytarzu, którego tynkowane
ściany oblepione są plakatami. Wzrok Quangla pada niechcący na plakat wiszący ukośnie z
tyłu za Truda. Czyta kilka słów. Nagłówek tłustym drukiem: W imieniu narodu niemieckiego,
potem trzy nazwiska, a potem: zostali skazani na karę śmierci przez powieszenie za zdradę
glówną i zdradę stanu. Wyrok wykonano dziś rano w więzieniu karnym w Ploetzensee.
Zupełnie nieświadomie Quangel ujął oburącz Trudę i odsunął ją na bok, tak by nie stała już
przed plakatem. - O co chodzi? - spytała zdumiona. Potem oczy jej powędrowały za jego
wzrokiem; czyta również plakat. Wydaje dźwięk, który może oznaczać wszystko - protest
przeciw przeczytanemu, niechęć do odruchu Quangla, obojętność, w każdym razie nie wraca
już na poprzednie miejsce. Chowając kalendarzyk znów do kieszeni powiada:
- Dziś wieczorem nie dam rady, ojcze. Ale jutro około ósmej będę u was.
- Dziś wieczór musisz jednak przyjść, Trudo! - sprzeciwia się Quangel. - Przyszła wiadomość
o Ottonie.- Jego spojrzenie zaostrzyło się jeszcze. Widzi, jak uśmiech niknie z jej oczu. -
Otto poległ przecież - Trudo!
To dziwne, że taki sam dźwięk, jaki wydał Otto Quangel przy otrzymaniu tej wiadomości,
wyrywa się teraz z piersi Trudy. Głębokie „och!" Przez chwilę patrzy na Quangla
zaokrąglonymi oczyma, wargi jej drżą. Potem odwraca się twarzą do ściany i opiera o nią
czoło. Płacze, ale płacze bezdźwięcznie. Quangel widzi wprawdzie, że jej ramiona drżą, ale
nie słyszy żadnego dźwięku.
„Dzielna dziewczyna! - myśli. - Jakże była przywiązana do Ottona! Na swój sposób i Otto był
dzielny, nie miał nigdy nic wspólnego z tymi gówniarzami, nie pozwolił się przez H.T
buntować przeciw własnym rodzicom, był zawsze wrogiem zabawy w żołnierzyków i był
przeciwny wojnie. Ta przeklęta wojna!"
Quangel zamiera, przestraszony tym, co przed chwilą pomyślał. Czy i on sam się już zmienia?
Przecież to było prawie coś takiego jak Anny „ty i twój Hitler".
Strona 7
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Potem widzi, że Truda opiera czoło właśnie o ten plakat, od którego ją przed chwilą
odciągnął. Nad jej głową można przeczytać napis tłustym drukiem: W imieniu narodu
niemieckiego, jej czoło zakrywa nazwiska trzech powieszonych.
Jak wizja wyrasta przed nim taki plakat z nazwiskiem jego i Anny, i Trudy, plakat, który
może pewnego dnia będzie rozlepiony na ścianach. Niezadowolony, potrząsa głową. Jest
prostym rzemieślnikiem, który pragnie tylko spokoju i nie chce nic wiedzieć o polityce. Anna
troszczy się tylko o dom, a taka piękna dziewczyna, jak Truda, znajdzie wkrótce nowego
przyjaciela...
Ale wizja jest uparta, trwa. „Nasze nazwiska na ścianie - myśli teraz zupełnie zmieszany. - A
dlaczegóż by nie? Wisieć na szubienicy, to wcale nie gorzej, niż być rozerwanym przez
granat albo zdychać od postrzału w brzuch. To wszystko jest nieważne, jedynie ważne, abym
zrozumiał, jak to jest z tym Hitlerem. Nagle widzę tylko ucisk i nienawiść, przemoc i
cierpienie. Tak wiele cierpienia... Parę tysięcy - powiedział ten tchórzliwy szpicel
Borkhausen. Jak gdyby chodziło o liczbę! Jeśli choć jeden człowiek cierpi niezasłużenie, a ja
mogę to zmienić i nie czynię tego tylko dlatego, że jestem tchórzem i zbyt cenię swój spokój,
wtedy..."
Nie waży się myśleć dalej. Boi się. Naprawdę boi się, dokąd taka myśl, przemyślana do
końca, mogłaby go zaprowadzić. Musiałby wtedy zmienić całe swoje życie.
Zamiast tego wpatruje się znów w dziewczynę, nad której głową można przeczytać: W
imieniu narodu niemieckiego. Nie powinna płakać opierając się właśnie o ten plakat. Nie
może oprzeć się pokusie: odsuwa jej ramię od ściany i mówi tak łagodnie, jak tylko potrafi: -
Chodź, Trudo, nie przy tym plakacie...
Truda przez chwilę wpatruje się bezmyślnie w drukowane słowa. W oku nie ma już łez,
ramiona jej już nie drżą. Potem życie wraca do jej spojrzenia - nie to dawne wesołe światełko,
z którym weszła na korytarz - ale coś, co ponuro się żarzy. Dziewczyna kładzie swoją dłoń
mocno, a jednak delikatnie na miejsce, gdzie widać słowo: powieszeni.
- Nigdy nie zapomnę, ojcze - powiada - że właśnie pod takim plakatem płakałam po Ottonie.
Może -- nie chciałabym tego - ale może jednak kiedyś i moje nazwisko znajdzie się na takim
świstku.
Dziewczyna wpatruje się w niego. Quangel ma uczucie, że ona nie wie dokładnie, co mówi. -
Dziewczyno - woła - zastanów się! Jakże, ty i taki plakat... Jesteś młoda, całe życie przed
tobą! Będziesz się znowu śmiała, będziesz miała dzieci...
Truda z uporem potrząsa głową: - Nie będę miała dzieci, dopóki nie będę wiedziała, że mi ich
nikt nie zastrzeli, dopóki pierwszy lepszy generał może rozkazać: „Maszeruj i zdychaj!"
Ojcze - mówi dalej i chwyta mocno jego dłoń - ojcze, czy ty naprawdę potrafisz dalej żyć jak
dotychczas, teraz, kiedy zamordowali ci twojego Ottona?
Patrzy na niego natarczywie i Quangel znów broni się przeciw temu obcemu, które go
przenika. - Francuzi - mruczy...
- Francuzi! - woła dziewczyna oburzona. - Co ty gadasz? Kto napadł Francuzów? No kto,
ojcze? Powiedzże!
- A cóż my możemy zrobić? - broni się rozpaczliwie Otto Quangel przeciw temu naciskowi. -
Nas jest tylko garstka, a miliony są za nirn, a teraz, po zwycięstwie nad Francją, tym bardziej.
Nic nie możemy zrobić!
- Wiele możemy zrobić! - szepce dziewczyna. - Możemy robić szkody w maszynach,
możemy pracować źle i powoli, możemy zrywać ich plakaty i nalepiać inne, w których
powiemy ludziom, jak się ich oszukuje i tumani - szepce jeszcze ciszej: - Ale najważniejszą
rzeczą jest, abyśmy byli inni niż oni, abyśmy nie dali się doprowadzić do tego, by być takimi
jak oni, by myśleć tak jak oni. Nie będziemy nigdy hitlerowcami, nawet gdyby zwyciężyli
cały świat!
- I co osiągniemy przez to, Trudo? - pyta Otto Quangel cicho - nie widzę, co przez to
osiągniemy.
- Ojcze - odpowiada - i ja na początku tego nie rozumiałam. A zupełnie dobrze nie rozumiem
jeszcze i teraz. Ale wiesz, w tajemnicy stworzyliśmy tutaj, tak, w fabryce, komórkę oporu;
tymczasem bardzo małą: trzech mężczyzn i ja. Jest wśród nas jeden taki, który próbował mi to
wyjaśnić. „Jesteśmy - powiedział -jak dobre nasienie na roli pełnej chwastów. Gdyby nie
było dobrego nasienia, cała rola zarosłaby chwastami. A dobre nasienie może się rozplenić..."
Przerwała, jakby czymś do głębi przestraszona.
- Co się stało, Trudo? - zapytał. - Z tym dobrym nasieniem to nie jest zła myśl. Pomyśle o
tym. Mam tyle do przemyślenia w najbliższym czasie...
Truda jednak mówi pełna wstydu i skruchy: - No, i wygadałam się jednak z tą komórką, a
przysięgałam święcie nie zdradzić tego nikomu!
- Nie martw się, Trudo - powiada Otto Quangel i jego spokój mimo woli udziela się
udręczonemu stworzeniu. - Ottonowi Quanglowi coś takiego włazi w jedno ucho, a wylatuje
drugim. Nie wiem o niczym. - Z ponurym zdecydowaniem wpatrując się teraz w plakat:
- Mogłoby przyjść całe gestapo, nie wiem nic! A poza tym - dodaje -jeśli chcesz i jeśli cię to
uspokoi, nie znamy się od tej chwili. Nie musisz również dziś wieczorem przyjść do Anny.
Już jej to w jakiś sposób wytłumaczę nie mówiąc, o co chodzi.
- Nie - odpowiada Truda, której wróciła pewność siebie - nie! Przyjdę jednak dziś wieczorem
do matki, ale będę musiała tamtym powiedzieć, że się wygadałam, i może jeden z nich będzie
chciał cię wybadać, by się przekonać, czy jesteś pewny.
- Niech tylko przyjdzie! - powiada Quangel groźnie. - Nie wiem o niczym. Do widzenia,
Trudo. Nie zobaczymy się chyba dzisiaj, prawie nigdy przed dwunastą nie wracam z pracy.
Truda podaje mu rękę i wraca korytarzem do fabryki. Nie kipi już tak bujnym życiem, ale jest
jeszcze pełna siły. „Dobra dziewczyna! -- myśli Quangel. - Dzielne stworzenie!"
Potem Quangel stoi sam na korytarzu z plakatami, które cicho szeleszczą w przeciągu.
Zabiera się do odejścia, ale przedtem robi jeszcze coś, co go samego zdumiewa - z ponurym
zdecydowaniem kiwa głową w stronę plakatu, przy którym płakała Truda.
W następnej chwili wstydzi się już swego odruchu. To przecież tylko •,-rotyczne
wykrzywianie się! Postara się pójść do domu. Jest już 'wyższy czas i musi nawet wsiąść do
tramwaju, co sprzeciwia się jego słowi OSZczędności, graniczącemu często niemal ze
skąpstwem.
ROZDZIAŁ V
Powrót Enna Klugego
Około drugiej po południu listonosz Ewa Kluge ukończyła obchód swojego rewiru. Do
Strona 8
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
czwartej była jeszcze zajęta obliczaniem prenumeraty za gazety i dopłat do listów; była
bardzo zmęczona, plątały się jej liczby i myliła się raz po raz. Ruszyła do domu na płonących
stopach i z bolesną pustką w głowie. Nie chciała nawet myśleć o tym, ile czeka ją jeszcze
roboty, zanim wreszcie dostanie się do łóżka. W drodze powrotnej odebrała produkty na
kartki. U rzeźnika musiała dość długo czekać, tak że była już prawie szósta, gdy powoli
zaczęła się wspinać po schodach do swego mieszkania na Friedrichshain.
Na stopniu przed jej drzwiami stał mały człowieczek w jasnym płaszczu i dżokejce. Miał
bezbarwną, pozbawioną wszelkiego wyrazu twarz, powieki nieco zaognione, oczy blade.
Twarz, którą się natychmiast zapomina.
- Ty, Enno? - zawołała i machinalnie chwyciła mocniej klucz od mieszkania. - Czego chcesz
ode mnie? Nie mam pieniędzy ani jedzenia, a do mieszkania też cię nie wpuszczę!
Człowieczek zrobił uspokajający gest: - Po co się od razu tak denerwujesz, Ewo? Dlaczego od
razu z taką złością? Chce ci tylko powiedzieć „dzień dobry". Dzień dobry, Ewo!
- Dzień dobry, Enno! - odpowiedziała niechętnie, ponieważ znała swego męża od wielu lat.
Czekała chwilę, potem roześmiała się krótko i złośliwie: - Powiedzieliśmy sobie teraz dzień
dobry, tak jak chciałeś, Enno, i możesz już iść. Ale, jak widzę, nie odchodzisz, czego więc
chcesz naprawdę?
- Widzisz, Ewuniu - powiedział - jesteś rozsądną kobietą i z tobą Woźna się dogadać... -
Zaczął jej zawile wyjaśniać, że Kasa Chorych nie Wypłaca mu zapomogi, gdyż minęło już
dwadzieścia sześć tygodni jego choroby. Musi znów iść do pracy, bo w przeciwnym razie
poślą go z powrotem do wojska. Wojsko odstąpiło go fabryce, ponieważ jest mechanikiem
precyzyjnym, a tych ciągle brak. - Sprawa więc jest taka - zakończył swoje wyjaśnienia - że
muszę w najbliższych dniach mieć stałe miejsce zamieszkania. I pomyślałem sobie...
Energicznie zaprzeczyła głową. Padała ze zmęczenia i tęskniła za mieszkaniem, gdzie miała
tyle do roboty. Ale nie wpuści go. Nie wpuści, gdyby nawet miała pół nocy stać tu, na
schodach!
Powiedział prędko, ale brzmiało to jeszcze wciąż bezbarwnie: - Nie mów, Ewuniu, nie! Nie
powiedziałem jeszcze wszystkiego. Przysięgam ci, że nie chce nic od ciebie: ani pieniędzy,
ani jedzenia. Pozwól mi tylko przespać się na kanapie. Nie potrzebuję też pościeli. Nie
będziesz miała przy mnie żadnej roboty.
Znów potrząsnęła głową. Niechby skończył z tą gadaniną, powinien przecież wiedzieć, że nie
wierzy ani jednemu jego słowu. Jeszcze nigdy nie dotrzymał przyrzeczenia.
Zapytała: - Dlaczego nie dogadasz się w tej sprawie z jedną z twoich przyjaciółek? Przecież
zazwyczaj nadają się do tego?
Potrząsnął głową: - Skończyłem z kobietami, Ewuniu. Nie zajmuję się nimi więcej, mam tego
dość. Kiedy myślę o tym, to ty przecież byłaś najlepsza ze wszystkich, Ewuniu. Przeżyliśmy
dobre lata, kiedy chłopcy byli jeszcze mali.
Mimo woli rozjaśniła się jej twarz na wspomnienie pierwszych lat małżeństwa. Były
naprawdę dobre. Wtedy, kiedy Enno pracował jako mechanik precyzyjny i przynosił co
tydzień sześćdziesiąt marek do domu, i nie miał jeszcze wstrętu do pracy.
Enno Kluge natychmiast zauważył swoją szansę:
- Widzisz, Ewuniu, trochę jeszcze mnie lubisz i dlatego pozwolisz mi przespać się na kanapie.
Przyrzekam ci, że sprawę pracy załatwię bardzo prędko, nie zależy mi przecież na
głodowaniu. Chodzi tylko o krótki czas, aż znów dostanę pieniądze z Kasy Chorych i nie będę
musiał pójść do wojska. Po dziesięciu dniach postaram się, aby mnie znowu uznali za
chorego.
Przerwał i patrzył na nią wyczekująco. Nie potrząsała już głowa, ale twarz jej była
nieprzenikniona. Mówił więc dalej: - Nie zrobię tym razem tego z krwotokami żołądka, bo
wtedy w szpitalu nie dają nic żreć. Tym razem pojadę na kolkach żółciowych. Wtedy nie
mogą mi nic dowieść, mogą zrobić tylko rentgena, a do kolek wcale nie trzeba mieć kamieni
żółciowych. Kazałem to sobie dokładnie objaśnić. Tylko muszę przedtem przepracować te
dziesięć dni.
Znów nie odpowiedziała ani słowa, a on mówił dalej, ponieważ wierzył, że kiedy się jest dość
wytrwałym, można gadaniem wywiercić ludziom dziurę w brzuchu.
- Mam też adres lekarza na Frankfurter Allee, który daje każdemu, kto tego zażąda,
świadectwo choroby, byleby nie mieć kłopotu z ludźmi. Załatwię to z nim; po dziesięciu
dniach będę znów w szpitalu i pozbędziesz się mnie, Ewuniu.
Zmęczona tą cala gadaniną powiedziała: - Jeżeli nawet będziesz tu stał do północy i gadał, nie
przyjmę cię z powrotem, Enno. Nie zrobię tego, możesz mówić, co chcesz, i możesz robić, co
chcesz. Nie dam sobie znów wszystkiego popsuć przez ciebie i twój wstręt do pracy, przez
twoje wyścigi i twoje baby. Przeżyłam to trzy razy, potem czwarty i jeszcze raz, i jeszcze raz,
ale teraz się skończyło. Siądę tutaj na schodach, bo jestem zmęczona, od szóstej jestem na
nogach. Jeśli chcesz, usiądź sobie także. Jeśli chcesz - gadaj, jeśli chcesz - milcz. Wszystko
mi jedno, ale do mieszkania nie wejdziesz!
Usiadła rzeczywiście na schodku, na tym samym schodku, na którym poprzednio Enno na nią
czekał. Słowa jej brzmiały tak zdecydowanie, że czuł, iż tym razem wszelkie gadanie nic nie
pomoże. Przekrzywił więc nieco czapkę i powiedział: -- No, Ewuniu, jeśli naprawdę nie
chcesz, jeśli nie możesz zrobić mi nawet takiej małej przysługi, kiedy wiesz, że twój mąż jest
w biedzie, mąż, z którym miałaś pięcioro dzieci i troje z nich leży na cmentarzu, a dwóch
chłopców walczy za fuehrera i naród... - Przerwał, mówił zupełnie machinalnie, po prostu
dlatego, że przyzwyczaił się w knajpach do gadania bez przerwy, mimo że rozumiał
bezcelowość swych słów: - Idę więc teraz, Ewuniu, 1 wiedz, że nie mam ci tego za złe; mogę
być taki czy inny, ale nie obrażam się o nic.
- Bo wszystko jest ci obojętne prócz twoich wyścigów - odpowiedziała - bo cię poza tym nic
na świecie nie obchodzi, bo niczego i nikogo nie potrafisz polubić, nawet samego siebie,
Enno. - Przerwała jednak natychmiast; rozmowa z tym człowiekiem nie miała sensu.
dczekala chwilę, potem powiedziała: - Ale zdawało mi się, że chciałeś Pójść, Enno?
— Idę już, Ewuniu — powiedział zupełnie niespodziewanie — bądź zdrowa, nie mam do
ciebie żalu. Heil Hitler, Ewuniu!
Była wciąż jeszcze głęboko przekonana, że to pożegnanie jest wybiegiem, wstępem do nowej
gadaniny bez końca. Ale ku jej bex-granicznemu zdumieniu rzeczywiście nie powiedział nic
więcej, tylko zaczął schodzić po schodach.
Minutę, dwie siedziała jeszcze jak ogłuszona na stopniu, nie mogła uwierzyć w swoje
zwycięstwo. Potem porwała się na nogi i nasłuchiwała szmerów z klatki schodowej. Słyszała
wyraźnie jego kroki na najniższych stopniach schodów, nie schował się. poszedł naprawdę!
Teraz zatrzasnęły się drzwi wejściowe. Drżąca ręką otworzyła drzwi miezkania, była tak
Strona 9
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
zdenerwowana, że nie mogła trafić do dziurki od klucza. Gdy znalazła się w mieszkaniu,
założyła łańcuch przy drzwiach i opadła na stołek. Ręce jej zwiotczały, walka wypompowała
z niej ostatek sił. Nie miała już ani odrobiny energii. Gdyby ja ktoś teraz pchnął bodaj,
jednym palcem, zsunęłaby się ze stołka.
Ale gdy tak przykucnęła, powoli zaczęły jej wracać siły i życic. Udało się więc tym razem. Jej
wola złamała jego zaciekły upór. Zachowała swój dom dla siebie, dla siebie samej. Enno nie
będzie tu przesiadywał i gadał bez końca o swoich koniach, nie będzie jej kradł każdej marki i
kazdej skórki chleba, którą mu się uda znaleźć.
Zerwała się pełna nowej otuchy. Pozostawiono jej ten kawałeczek życia. Po nieskończenie
długiej służbie na poczcie potrzebowała paru godzin dla siebie. Praca była ciężka, bardzo
ciężka, córaz cięższa. Już od dawna cierpiała na kobiecą chorobę - nie bez przyczyny troje
najmłodszych dzieci leżało na cmentarzu: wszystkie przedwcześnie urodzone. Nogi też już
odmawiały posłuszeństwa. Po prostu nie była kobieta stworzoną do zarobkowania, była
prawdziwą gospodynią. Ale musiała zarabiać, gdy mąż nagle przestał pracować. Obaj ehłopcj
byli wtedy jeszcze mali. Wyrośli pod jej opieką: ona stworzyła len dom kuchnie. w której
mieszkała, i komórkę. A poza tym wlókł się jeszcze za nią mąż, jeśli akurat nie puszczał się z
którąś ze swoich kochanek.
Oczywiście, mogła już dawno przeprowadzić rozwód, nie ukrywał przecież swego
wiarołomstwa. Ale rozwód nic by nie zmienił, rozwiedziony czy nie. Enno w dalszym ciągu
trzymałby się jej pazurami-Było mu wszystko jedno, nie miał ani krzty honoru.
Zupełnie pozbyć go się z mieszkania udało się jej dopiero wówczas, gdy chłopcy poszli na
wojnę. Dotychczas sądziła, że należy przynajmniej utrzymać jakiś pozór życia rodzinnego,
mimo iż dorośli chłopcy zdawali sobie dokładnie sprawę ze wszystkiego. Nie chciała, aby
ktoś obcy zauważył coś z tego rozkładu rodziny. Gdy pytano ją o męża.
Opowiadała zawsze, że jest na montażu. Nawet teraz jeszcze była parę zv u rodziców- Enna.
zanosząc im coś do jedzenia lub parę marek, w pewnym sensie jako odszkodowanie za
pieniądze, które syn wycyuaniał czasami od rodziców z ich mizernej emeryturki.
Z mężem skończyła raz na zawsze. Gdyby się nawet zmienił i zaczął pracować, i stal się
znów u laki. jak w; pierwszych latach małżeństwa - nie przyjęłaby go z powrotem. Nie czuła
nienawiści do niego. Był niczym, me można go było nawet nienawidzić. Po prostu budził w
niej wstręt, jak pająki i żmije. Niech ja tylko zostawi w spokoju, niech go tylko nie widzi,
będzie zadowolona!
Tak rozmyślając postawiła garnek na maszynkę gazową i sprzątnęła kuchnię: komórkę i łóżko
sprzątała zawsze wczesnym rankiem. Gdy zupa zagotowała się. a zapach jej rozszedł się po
całej kuchni, wzięła się do cerowania. Z pończochami była wieczna bieda, darła w ciągu dnia
czesto więcej, niż mogła zacerować. Nie nużyła jej ta robota, lubiła te ciche pół godziny przed
jedzeniem, gdy w miękkich pantoflach domowych mogła spokojnie siedzieć na wyplatanym
krzesełku, z obolałymi stopami daleko wyciągniętymi przed siebie i palcami nieco
zwróconymi do środka. Tak wypoczywały najlepiej.
Po obiedzie chciała napisać do swego pupilka, najstarszego syna, Karlemanna, który był w
Polsce. Nie zgadzała się z nim wcale, zwłaszcza od chwili, gdy wstąpił do SS. Słyszało się
ostatnio tyle złego o SS, szczególnie wobec śydów byli podobno tacy podli. Ale nie wierzyła
przecież, aby jej chłopak, którego nosiła kiedyś pod sercem, mógł gwałcić dziewczęta
żydowskie, a potem strzelać do nich. Karlemann c*egoś takiego nie zrobi! Skądże by się to u
niego wzięło? Ona nigdy nie Potrafiła być twarda, ani tym bardziej okrutna, a ojciec - to była
po Prostu ścierka. Spróbuje jednak w liście napomknąć, aby pozostał P'Az\\oit\. Oczywiście
napomknięcie musi być tak ostrożne, żeby tylko karleinann mógł je zrozumieć. W
przeciwnym razie będzie miał P^ykrości. jeśli list przejdzie przez ręce cenzora. Musi wpaść
na jakiś Pomysł, może prz\ pomni mu jakaś przygodę z dzieciństwa, na przykład gdy ukradł
jej dwie marki i kupił sobie za nie cukierków albo wtedy, gdy w trzynastym roku życia zbliżył
się do Walii, która była zwyczajną prostytutką. Jakże trudno było oderwać go od tej baby.
Właściwie już wtedy był wielki złośnik z tego Karlemanna!
Pani Ewa uśmiecha się jednak na myśl o tych perypetiach. Wszystko, co wiąże się z
dzieciństwem chłopców, wydaje się jej dzisiaj piękne. Wtedy była jeszcze silna i obroniłaby
swoje pędraki przed całym światem, pracowała dniami j nocami, byleby im nic nie brakowało
z tego, co inne dzieci dostawały od porządnych ojców. Ale w ostatnich latach coraz bardziej
opuszczały ją siły, zwłaszcza od chwili, gdy obaj chłopcy musieli pójść na wojnę.
Nie, tej wojny nie powinno być; jeśli fuehrer jest naprawdę wielkim człowiekiem, powinien
był jej uniknąć. Ten marny Gdańsk i wąski korytarz - dlatego milionom ludzi miała
codziennie grozić śmierć! Do czegoś takiego nie dopuściłby żaden naprawdę wielki człowiek.
Ale ludzie opowiadają przecież, że fuehrer jest jak gdyby nieślubny. Nie miał więc chyba
nigdy matki, która naprawdę troszczyła się o niego. I na pewno nie wiedział też nic o
cierpieniach matek w czasie tej wiecznej, nieustającej trwogi. Po odebraniu listu z poczty
polowej przez dzień, dwa było lepiej, potem liczyło się, ile to czasu minęło od chwili, kiedy
wysłali list i trwoga zaczynała się od nowa.
Już od dawna opuściła cerowaną pończochę na kolana i marzyła. Teraz wstaje machinalnie,
przesuwa zupę z mocniejszego płomienia na słabszy i stawia garnek z kartoflami na większy
płomień. Zajęta jest jeszcze tą robotą, gdy rozbrzmiewa dzwonek. Ewa momentalnie
drętwieje. „Enno! - przychodzi jej na myśl -- Enno!"
Ostrożnie stawia garnek i bezszelestnie przesuwa się na filcowych podeszwach ku drzwiom.
Na sercu robi jej się znowu lżej: przed drzwiami, nieco z boku, tak że dobrze ją widać, stoi
sąsiadka, pani Gesch. Chce na pewno znów coś pożyczyć, mąki albo trochę tłuszczu, który
stale zapomina oddać. Ale Ewa Kluge mimo to nie pozbywa się nieufności. Przebiega
wzrokiem schody tak daleko, jak pozwala na to wizjer w drzwiach, i nasłuchuje każdego
szmeru. Wszystko jest w porządku. Tylko Geschowa niecierpliwie szura nogami i spogląda
na wizjer.
Ewa Kluge decyduje się. Otwiera drzwi nie zdejmując łańcucha i pyta: - No, o co chodzi, pani
Gesch?
Pani Gesch, wychudzona, śmiertelnie zaharowana kobieta, której córki żyją sobie beztrosko i
wesoło na koszt matki, wybucha natychmiast lawina skarg na nie kończące się pranie. Zawsze
musi prać cudze brudy i nigdy nie może najeść się do syta, a Emmi i Liii nic nie robią. Po
kolacji po prostu wychodzą sobie, pozostawiając matce całe zmywanie. - Tak. pani Kluge, i -
o co chciałam panią prosić - mam tam coś na plecach, zdaje mi się. że to czyrak. Mamy tylko
jedno lustro, a widzę coraz gorzej. Czy nie chciałaby pani tego obejrzeć - nie mogę przecież z
takim głupstwem chodzić do doktora, i kiedy mam czas na doktora? A może będzie pani
mogła nawet to wycisnąć, jeśli się pani nie brzydzi, bo niektórzy brzydzą się takich rzeczy...
Strona 10
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Podczas gdy pani Gesch skarży się nieprzerwanie, Ewa Kluge zupełnie machinalnie zdejmuje
łańcuch i wpuszcza kobietę do kuchni. Ewa chce zamknąć drzwi, ale już wcisnęła się między
nie jakaś stopa i Enno Kluge jest już w mieszkaniu. Jego twarz, jak zawsze, jest bez wyrazu, a
o pewnym podnieceniu świadczy tylko mocne drżenie niemal bezrzęsych powiek.
Ewa Kluge stoi ze zwisającymi ramionami, a kolana jej drżą tak mocno, że najchętniej
padłaby na podłogę. Strumień wymowy pani Gesch nagle zupełnie ustał, milcząc wpatruje się
w obie twarze. W kuchni jest całkiem cicho, tylko zupa w garnku lekko kipi.
W końcu pani Gesch mówi: - No, więc zrobiłam panu tę przysługę, panie Kluge. Ale
powiadam panu: ten jeden jedyny raz i nigdy więcej. Jeśli pan nie dotrzyma słowa i zacznie
na nowo z tym nieróbstwem, włóczeniem się po knajpach i totkiem... - przerywa, patrzy w
twarz pani Kluge i mówi: - Jeżeli zrobiłam głupstwo, to pomogę pani wyrzucić natychmiast
tego chłopaczka, pani Kluge; we dwie damy mu przecież radę.
Ewa Kluge robi niechętny gest: - Niech już pani da spokój, pani Gesch, przecież to wszystko
jedno!
Idzie powoli i ostrożnie w stronę wyplatanego krzesła i opada na nie. Bierze znów pończochę
do ręki, ale wpatruje się w nią, jakby nie wiedziała, co to jest.
Pani Gesch mówi nieco dotknięta: - No, to dobranoc albo heil Hitler - jak państwo wolą!
Enno Kluge odpowiada szybko: - Heil Hitler! - Ewa mówi powoli, jak gdyby budząc się ze
snu: - Dobranoc, pani Gesch. - Opamiętuje się: - Jeśli naprawdę jest coś nie w porządku z
pani plecami... - dodaje.
Nie. nie odpowiada prędko pani Gesch już przy drzwiach - na plecach nic nie ma. i . !ko
powiedziałam. Ale nie będę się już więcej wtrącała do cudzych spraw. Widzę przecież, że
nigdy nie otrzymuję za to podziękowania.
Po czym wysuwa się za drzwi; jest zadowolona, że mogła odejść od tych dwóch milczących
postaci. Czuje jakby wyrzuty sumienia.
Ledwie drzwi zamknęły się za nią, a już człowieczyna zaczyna się ruszać. Otwiera szatę, jak
gdyby to było zrozumiałe samo przez się. umieszcza dwie suknie żony na jednym wieszaku, a
na drugim wiesza swoje palto. Czapkę kładzie na szafie. Dba zawsze bardzo troskliwie o
swoje rzeczy, nie lubi być źle ubrany, a wie, że nie stać go na kupno czegoś nowego.
'Teraz zaciera ręce z. zadowolenia: Tak. tak! podchodzi do kuchenki gazowej i węszy nad
garnkami.
- Morowo! - powiada - kartofle i sztukamięs. morowo!
Robi przerwę. Kobieta siedzi nieruchomo, odwrócona do niego plecami. Enno kładzie lekko
pokrywkę z powrotem na garnek i staje koło żony tak. że mówi do niej z góry: - No. nie
siedżże tak. Ewo. jakbyś była posągiem z marmuru! Cóż takiego się stało? Masz na parę dni
znowu męża w domu. Nie zrobię ci żadnej grandy. I dotrzymam tego, co przyrzekłem. Nie
chcę nawet kartoflanki - chyba, że jakaś odrobinka zostanie, i tylko, jeśli mi dasz dobrowolnie
nie proszę cię o to.
Kobieta nie odpowiada ani jednym słowem. Odkłada koszyk z. pończochami do szafy, stawia
głęboki talerz na stole, napełnia go z garnka i zaczyna powoli jeść. Mężczyzna usiadł po
drugiej stronie stołu, wyciągnął z kieszeni kilka gazet sportowych i robi notatki w grubym,
zalłuszczonym notesie. Od czasu do czasu rzuca szybkie spojrzenie na jedząca kobietę. Ewa
je bardzo powoli, już dwa razy sobie dolała. Na pewno dla niego wiele nie zostanie, a głodny
jest jak wilk. Nie jadł nic przez cały dzień, od wczorajszego wieczora nic nie jadł. Mąż Lotty.
kióry wrócił z frontu na urlop, wygnał go biciem z łóżka, nie zwracając wcale uwagi na to. że
był przed śniadaniem.
Ale Enno nie waży się powiedzieć Ewie. że jest głodny. Boi się tej milczącej kobiety. Różne
jeszcze rzeczy muszą się stać, zanim znów poczuje się naprawdę w domu. O tym. że taki
moment nadejdzie. Enno nie wątpi ani przez chwilę: każdą kobietę można wykiwać, trzeba
tylko być wytrwałym i umieć wiele znieść. W końcu ustępują zupełnie niespodziewanie,
najczęściej dlatego, że znudziła im się obrona.
Ewa Kluge wyskrobuje resztki z garnków; udało się jej zjeść wszystko, co było przygotowane
na dwa dni. Teraz przynajmniej nie będzie mógł żebrać o resztki! Polem Ewa szybko kończy
zmywanie i rozpoczyna wielkie przenosiny. Wprost na jego oczach przenosi wszystko, co
według niej ma jakakolwiek wartość, do komórki. Komórka jest zaopatrzona w mocny
zamek. Tam jeszcze nigdy się nie dostał. Ewa taszczy zapasy, lepsze suknie i płaszcze,
obuwie, poduszki z kanapy, a nawet fotografie obu chłopak >\ wszystko na jego oczach. Jest
jej obojętne, co sobie maż pomy-li lub powie. Dostał się do mieszkania podstępem, ale
niewiele na tym skorzysta.
Potem Ewa zamyka drzwi od komórki i wyciąga na stół przybory do pisania. Jest śmiertelnie
zmęczona. Najchętniej połóż}, łaby się do łóżka, ale skoro postanowiła dziś wieczór napisać
do Kariemanna. to napisze. Potrafi być nieustępliwa nie lylko \\ stosunku do męża. ale i w
stosunku do siebie.
Zaledwie napisała parę zdań. mężczyzna nachyla się nad siołem i pylą. - Do kogo piszesz.
F.\\uniu?
Niechcący odpowiada mu. mimo że postanowiła z nim nie rozmawiać: - Do Kariemanna...
Tak - odpowiada maż i odkłada gazetę. - Tak. więc do niego piszesz i być może posyłasz mu
jeszcze paczuszki, a dla jego ojca nie masz ani jednego kartofla i ochłapu mięsa, nawet kiedy
jest głodny. Jego głos stracił nieco z obojętnego tonu i tną brzmienie głębokiej urazy: jest
dotknięty w swoim prawie, ponieważ żona daje synowi coś. czego odmawia ojcu.
Zostaw. Enno - odpowiada spokojnie - to jest moja sprawa. A Karlemann jest zupełnie
dobrym chłopcem...
lak! - mówi człowieczyna. - Tak! Oczywiście zupełnie zapomniałaś, jaki był w stosunku do
rodziców, gdy zrobiono go scharfuehrerem? .lak nie mogłaś mu już w żaden sposób dogodzić
i jak wyśmiewał nas jako starych, głupich mieszczuchów - wszystko zapomniałaś, co.
Ewuniu? Rzecz\wiście. dobry chłopak, ten Karlemann!
- Mnie nigdy nie wyśmiewał! - broni się matka słabym głosem.
Niee. oczywiście, nigdy! - kpi Enno. - ł o tym też zapomniałaś, ze nie poznawał własnej
matki, która szła objuczona ciężka torbą pocztową przez Prenzlauer Allee? Jak ten goguś
patrzył wtedy ze swoja dziewczyna w inna stronę.
- Tego nie bierze się za złe młodemu chłopcu - odpowiada Ewa - każdy z nich chciałby
pokazać się przed swą damą, wszyscy są tacy. To potem się zmieni, wróci do matki, która go
wykarmiła własną piersią.
Przez chwilę Enno przygląda się jej z wahaniem, czy warto jeszcze powiedzieć to, co ma w
zanadrzu. Zazwyczaj naprawdę nie jest pamiętliwy, ale tym razem Ewa dotknęła go za
bardzo, najpierw nie dając mu jeść, a potem ostentacyjnie przenosząc na jego oczach
Strona 11
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
wszystkie lepsze rzeczy do komórki. Powiada więc: - Ja, gdybym był matką, nie wziąłbym
takiego syna już nigdy w ramiona, takiej świni, na jaką wyrósł! - Wpatruje się w rozszerzone
strachem oczy i mówi wprost, bezlitośnie, w jej woskową twarz: - Podczas ostatniego urlopu
pokazywał mi swoją fotografię, którą kolega mu zrobił. Jeszcze się chwalił tą fotografią. Na
zdjęciu widać twojego Karlemanna, jak trzyma dziecko żydowskie, takie może trzyletnie, za
nóżkę i wali główką o zderzak samochodu...
-. Nie! Nie! - krzyczy Ewa - kłamiesz! Wymyśliłeś to sobie, aby się zemścić, że ci nie dałam
jeść1 Karlemann czegoś takiego nie zrobił!
- Jakże mogłem sobie to wymyślić? - zapytuje człowieczyna teraz znów spokojnie, gdy zadał
już cios. - Wcale nie mam takiej głowy, żeby coś podobnego wymyślić! A poza tym, jeśli mi
nie wierzysz, możesz pójść do knajpy Senftenberga, pokazywał tam wszystkim to zdjęcie.
Gruby Senftenberg i jego stara też je widzieli...
Zamilkł. Nie ma sensu rozmawiać dalej z tą kobietą. Siedzi teraz z głową złożoną na stole i
beczy. Ma, czego chciała. Jako urzędniczka pocztowa jest przecież także w partii, przysięgała
na fuehrera i wszystko, co czyni. Nie może się więc chyba dziwić, że Karlemann jest właśnie
taki.
Przez chwilę Enno Kluge stoi i spogląda niepewnie na kanapę: ani kołdry, ani poduszki? To
będzie ładna noc! Ale może jest to akurat właściwy moment, aby zaryzykować? Stoi
niepewnie i spogląda na zamknięte drzwi komórki, wreszcie decyduje się. Sięga po prostu do
kieszeni fartucha niepohamowanie płaczącej kobiety i wyjmuje kluczyk. Otwiera drzwi i
zaczyna szperać w komorze, nie unikając bynajmniej hałasu.
Ewa Kluge, wynędzniała, przemęczona listonoszka, słyszy to wszystko, wie, że mąż ją teraz
okrada, ale jest jej to obojętne. Jej świat skończył się przecież, jej świat nie odżyje już nigdy. I
po co żyło się na tym świecie, po co dawało się dzieciom życie, po co cieszyło się ich
uśmiechem, zabawą, skoro wyrosły z nich dzikie zwierzęta? Ach, Karlemann - jaki był z
niego słodki blondynek! Kiedy była z nim w cyrku Buscha, a konie po kolei kładły się na
piasku, jakże współczuł biednym kucykom, czy nie są chore. Musiała go uspokoić, że kucyki
tylko śpią.
A teraz poszedł na wojnę i robi takie rzeczy z dziećmi innych matek! Ewa Kluge nie wątpi ani
przez chwilę, że historia ze zdjęciem jest prawdziwa. Enno naprawdę nie byłby zdolny do
Wymyślenia czegoś podobnego. Nie, straciła teraz także syna. Ale to było o wiele gorzej, niż
gdyby umarł. Wtedy mogłaby przynajmniej płakać po nim, teraz nie będzie mogła już nigdy
wziąć go w ramiona, również dla niego jej dom musi być zamknięty.
Szperający w komórce człowiek znalazł tymczasem to, czego istnienie od dawna
podejrzewał: książeczkę pocztowej kasy oszczędności. Sześćset trzydzieści dwie marki,
dzielna kobieta! Ale po co taka dzielna? Kiedyś przecież dostanie swoją rentę, i to, co poza
tym oszczędziła... Zaraz jutro postawi dwadzieścia marek na Adebara i może dziesięć na
Hamilkara... Odwraca kartki: Nie tylko dzielna kobieta, ale i porządnicka. Wszystko leży
razem: na spodzie w książeczce znaczek kontrolny, nie brak również blankietów...
Chce właśnie wsunąć książeczkę do kieszeni, kiedy nagle kobieta staje przy nim. Wyjmuje
mu po prostu książeczkę z ręki i kładzie ją na łóżko: - Precz - powiada tyłko - precz!
I on, który dopiero co przypuszczał, że zwycięstwo jest w jego ręku, usuwa się z komórki
przed jej złymi oczyma. Drżącymi rękami, nie ważąc się powiedzieć słowa, bierze płaszcz
oraz czapkę z szafy i w milczeniu omijają, wychodząc przez otwarte drzwi do ciemnej sieni.
Drzwi zamykają się na klucz, Enno zapala światło i schodzi po schodach. Dzięki Bogu, ktoś
zostawił otwarte drzwi wejściowe. Pójdzie do swojej starej knajpy; od biedy, jeśli nikogo tam
nie będzie, knajpiarz pozwoli mu się przespać na otomanie. Idzie więc, poddając się losowi,
przywykły do ciosów. O kobiecie tam na górze już prawie zapomniał.
Ona jednak stoi przy oknie i wpatruje się w wieczorny mrok. No, dobrze! To jest - źle! I
Karlemann jest stracony. Spróbuje jeszcze i Maksem, młodszym synem. Maks był zawsze
bezbarwny, bardziej podobny do ojca niż jego wybijający się brat. Może potrafi zdobyć sobie
syna w Maksie. A jeśli nie - i tak dobrze. Będzie żyła sama, ale pozostanie uczciwa. Osiągnie
przynajmniej to w życiu, że zoslala uczci\va. śaruz jutro zorientuje się, co trzeba zrobić, aby
wydostać się z partii. To będzie trudne, ale może się uda. A jeśii nie uda się inaczej. pójdzie
do obozu. Moze to będzie częścią pokuty za to, co zrobił Karlemann.
Gniecie w ręku rozpoczęty. załam łzami list do starszego syna. Kladzie przed sobą nowy
arkusik papieru i zaczyna pisać:
Kocham s ynu Miiksie!
C zziy rz;<iu dzisiaj napisać do Ciebie. Powodzi nti się jeszcze dobrze. i:zea,i> spodziewam
vzc zz:>(' 'z'<<z>zV. <zz<z<r h\l właśnie tutaj, ale pokazałam mu drzwi. Chciul mnie
przecie: i\lk« IUICUI^IKIĆ. Wyrzekłam się również l iirtfc hraui Karola z powodu i\c!i
n.sirezii]cli rzeczy, które robił. Teraz iv jesteś moim jedynym synem. l'n>sze Cię. pozostań
zawsze uczciwy, (.'lice zrobię dla Ciebie \\'.sz\'sil«>. co moite. .\apisz prędko do mnie.
Pozdrawiam Cię i całuje.
Twoja matka.
ROZDZIAŁ V!
Otto Quangel pozbywa się urzędu W warsztacie labr\ki mebli. kiomn jako majster kierował
Otto Ouangel. praco\\alo około osiemdziesięciu robotników i robotnic. Warsztai produkował
tło w\buchu wojny !\lko pojedyncze sztuki według rysunków. poi!cza^ \n\\~ \\>>z\sii;ie inne
oddzial\ tabr\ki na--.lauione b\ l\ na maso\\a prodiikcje mebli. z wybuchem v\ojny cala labr\kę
przesia\Mono na |vaco ula \\ojska. a uarszlai Quanglowski musiał produkować bardzf ciezkie
i wielkie skrz\nie.-o klor\ch mowinim. ze slnz.i do ir,!ii>por!a ciezkich bomb Jcsl; cliotizi D
OttDna (.Jiian^ia. h\i(> mu wsz\-4ko jedno, do czego sluza skrzynie. Nowa. i'>eziii;--.zpa
roho-te u\\aza! za niepoważna i godną pogard\. (,)uaniiel b\i pr-n\d.'i\\\m ariyslą-stolarzem.
którego piękne słoje w drzewie cz.} ozv!ol''i}a szala przejmowałj głębokim zadowoleniem,
znajdowai \\ takiej robocie t\le szczęscia. ile potrafi w ogóle l odczuć człowiek o tak
chłodnym temperamencie. Teraz spadł do roli zwykłego naganiacza i nadzorcy, którego
zadaniem było dbać o to. aby warsztat spełniał swoja powinność i. jeśli to możliwe, pracował
ponad te powinność. Swoim zwyczajem Quangel nie tracił jednak nigdy słowa na temat
swych uczuć, a jego ostra, ptasia twarz nie zdradzała nic z pogardy, która odczuwał dla tej
nędznej obróbki sosnowego drewna. Gdyby ktoś go dokładniej obserwował zauważyłby, że
małomówny (Quangel teraz w ogóle już nic nie mówi. a w tym systemie naganiaczy jest
raczej skłonny do folgowania ludziom.
Ale któż miałby zwracać specjalna uwagę na takiego oschłego nieużytka jak Otto Ouangel?
Zdawało się. że przez całe życie był tylko wołem roboczym, bez jakichkolwiek zainteresowali
Strona 12
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
prócz pracy, która miał wykonać. Nie miał nigdy przyjaciela, nigdy nie odezwal się do nikogo
przyjaznym słówkiem. Praca, tylko praca, wszystko jedno ludzie czy maszyny, byleby zrobili
swoja robotę!
Prz\ tym nie był nawet nie lubiany, mimo że miał dozór nad warsztatem i musiał naganiać do
pracy. Ale nie wymyśla! nigdy i nie obsmarowal nigdy nikogo u tych panów z góry. Gdy
wydawało mu się. ze praca w jakimś miejscu nie postępuje właściwie naprzód, szedł lam i bez
słowa zręcznymi rękami usuwał przeszkodę. Albo stawał przy kilku gadułach, zwracał swe
ciemne oczy na rozmawiających i stał przy nich tak długo, póki nie zumilkli. Zawsze
roztaczał wokół siebie atmosferę chłodu. W czasie krótkich odpoczynków róbótnicj starali się
siedzieć możliwie z. dala od niego, w ten sposób doznawał zupełnie dla siebie zrozumiałego
poważania, którego inny nie zdobyłby nawet wielka gadanina i zachętami.
Kierownictwo fabryki chyba także oceniało właściwie Ottona Quai:;''a. Jego warsztat osiągał
stale najlepsze wyniki, nie było nigdy zatargów z ludźmi, a poza tym Ouangel był tani.
Dawno poszedłby v» gore. gdyln zdecydował się wstąpić do partii. Ale stale sprzeciwiał się
temu:
Na coś lakiego nie mam pieniędzy mawia! wtedy ani jednej zbędnej marki, muszę
wyżywić rodzinę.
Po katach wyśmiewano się z tego. nazywano go wstrętnym sknera. Wydawało się. że
Ouangel cierpi z powodu każdego grosza ofiarowanego na jakaś zbiórkę. Nie pomyślał o tym.
że przez wstąpienie do partii zyskałby na pensji o wiele więcej, aniżeli tracił na składkę
partyjną. Ale ten dzielny majster był politycznie beznadziejny. I dlatego, choć nie był
członkiem partii, nikt nie miał zastrzeżeń co do pozostawienia go na tym małym stanowisku
kierowniczym.
W rzeczywistości nie skąpstwo powstrzymywało Ottona Quangla od wstąpienia do partii. To
prawda - w sprawach pieniężnych był bardzo dokładny i potrafił całymi tygodniami
denerwować się z powodu wydanego bez zastanowienia grosza. Właśnie dlatego, że był tak
dokładny w stosunku do siebie, wymagał tego również od innych. A partia bynajmniej nie
wydawała mu się dokładna przy wprowadzaniu w życie swej ideologii. Doświadczenia z
synem, wychowywanym przez szkołę i HJ, to, co słyszał od Anny, co sam zaobserwował -
wszystkie tłuściejsze posadki w fabryce obsadzono przez członków partii, podczas gdy
najdzielniejsi bezpartyjni pozostawali na boku - to wszystko umacniało go w przekonaniu, że
partia nie była dokładna, to znaczy - nie była sprawiedliwa. A z takimi sprawami nie chciał
mieć nic do czynienia.
Dlatego tak bardzo zabolał go okrzyk Anny: „ty i twój fuehrer", Zapewne, wierzył dotychczas
w dobrą wolę fuehrera. Należało tylko usunąć z jego otoczenia wszystkich nierobów i
karierowiczów, którym chodziło jedynie o forsę i łatwe życie, a wszystko zmieni się na
lepsze. Ale do tego czasu Quangel nie pójdzie z nimi. On nie! I Anna, jedyna osoba, z którą
naprawdę rozmawiał, doskonale o tym wiedziała. No, niech lam, powiedziała to w pierwszym
zdenerwowaniu, z czasem zapomni o tym. Nie potrafił być zawzięty w stosunku do niej.
Stojąc wśród świstu i zgrzytu w warsztacie, z podniesioną nieco głową i wzrokiem
wędrującym od heblami do piły mechanicznej, od tych, co wbijają gwoździe, do wiertaczy i
noszących deski, Quangel spostrzega, że wiadomość o śmierci Ottona, a zwłaszcza
zachowanie się Anny i Trudy działają na niego coraz bardziej. Ale wie również bardzo
dokładnie, nie myśląc właściwie o tym, że ten nicpoń stolarz Dollfuss już siedem minut temu
opuścił warsztat, a robota w jego rzędzie staje dlatego, że Dollfuss musi znów wypalić
papierosa w klozecie albo wygłosić tam przemówienie. Daje mu jeszcze trzy minuty, a potem
przyprowadzi go, sam go przyprowadzi!
I podczas gdy wzrok jego wędruje ku wskazówce ściennego zegara i stwierdza, że za trzy
minuty Dollfuss istotnie zwędzi już całe dziesięć minut, Quangel myśli nie tylko o
nienawistnym plakacie nad głową Trudy, nie tylko o tym, co to jest zdrada główna i zdrada
stanu - i gdzie można się o tym dowiedzieć, ale również o tym, że w kieszeni marynarki rna
list oddany mu przez portiera, w którym w paru słowach majster Quangel zostaje wezwany do
stawienia się punktualnie o piątej w kantynie urzędniczej.
Ten list ani go nie denerwuje, ani mu nie przeszkadza. Dawniej, gdy jeszcze robili meble,
wzywano go często do kierownictwa fabryki w celu omówienia jakiegoś mebla. Kantyna
urzędnicza - to coś nowego, ale jest niu wszystko jedno. Do piątej brak tylko sześciu minut, a
chce, by do tego czasu stolarz Dollfuss wrócił do swojej piły. Rusza więc o minutę wcześniej,
aniżeli zamierzał, na poszukiwanie Dollfussa.
Nie znajduje go jednak w klozecie ani na korytarzach, ani w sąsiednich warsztatach. Gdy
wraca do warsztatu, zegar wskazuje za minutę piątą i jest już najwyższy czas na niego, jeśli
nie chce być niepunktualny. Szybko strzepuje większe wióry i pył drzewny z bluzy, idzie do
budynku zarządu, gdzie na parterze znajduje się kantyna urzędnicza.
Kantyna jest widocznie przygotowana do odczytu. Ustawiono mównicę i długi stół dla
prezydium, a sala wypełniona jest rzędami krzeseł. Quangel zna to wszystko z zebrań Frontu
Pracy, w których często musi brać udział. Tylko że tamte zebrania odbywają się stale w
kantynie warsztatowej. Jedyna różnica - że tam stoją zwykłe ławki, a tutaj bambusowe
krzesła, tam siedzi większość, tak jak on, w roboczych bluzach, podczas gdy tu jest więcej
brunatnych, a także szarych mundurów. Urzędnicy w cywilu giną wśród nich.
Quangel usiadł na krześle tuż koło drzwi, aby po przemówieniu możliwie szybko wyrwać się
do warsztatu. Gdy Quangel przyszedł, sala była już dość zapełniona. Panowie siedzą na
krzesłach, a częściowo stoją, rozmawiając, grupami w przejściach i przy ścianie.
Ale wszyscy, którzy się tu zgromadzili, noszą swastykę. Quangel wydaje się jedyny, który nie
ma odznaki partyjnej (pomijając wojskowych, którzy mają na mundurach dystynkcje).
Pewnie omyłkowo zaproszono go tutaj. Quangel uważnie rozgląda się dokoła. Kilka twarzy
zna. Ten gruby, blady, który siedzi tam przy stole prezydialnym, to jest pan dyrektor
generalny Schroeder - zna go z widzenia. A ten mały ze spiczastym nosem w binoklach, to
jest pan kasjer, który wydaje mu w każdą sobotę kopertę z zarobkiem i z którym już
parokrotnie miał zatargi z powodu wysokich potrąceń. „Śmieszne - myśli mimochodem
Quangel - w swojej kasie nigdy nie nosi swastyki!"
Większość twarzy, któiv widzi, jesi mu jednak zupełnie obca. To chyba prawie wyłącznie
panowie z biura. Nagle spojrzenie Quangla zaostrza się i staje się kłujące: w jednei z grup
odnalazł człowieka, którego uprzednio daremnie szukał w ustępie stolarza Dollfussa. Ale
stolarz Dollfuss nie jest teraz w bluzie roboczej, ma na sobie elegancki garnitur wizytowy i
rozmawia z dwoma panami w mundurach partyjnych, zupełnie jak równymi sobie. I stolarz
Dollfuss nosi również swastykę, ten człowiek, na którego z powodu jego gadulstwa już
parokrotnie zwrócił uwagę w warsztacie. „A więc to lak myśli Quangel. - A więc to jest
Strona 13
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
szpicel! Może naprawdę ten człowiek \v ogolę nie jest stolarzem ani nie nazywa się Dollfuss.
Cz\ Dollfuss nie b\l kanclerzem Austrii, którego zamordowano? Wszystko lipa. a ja
dotychczas nigdy nic nie zauważyłem."
I Quangel zaczyna się zastanawiać, czy Dollfuss byt już w jego warsztacie, gdy zwolniono
l.adendorfa i Tritscha. Wszyscy domyślali. się. że odstawiono ich do kacetu.
Quangel pręży się mimo woli. „Baczność! powiedziało coś w nim. A także: -- Siedzę tu jak
wśród morderców!" Potem myśli: „Ale ci goście mnie nie zjedzą. Jestem lylko starym,
głupim majstrem i nie rozumiem się na nicz\m. Nie pójdę z nimi - nie. tego nie zrobię!
Widziałem dziś rano. jak chwyciło Annę, a potem Trudę. Mnie v\ lej paczce nie będzie. Nie
chcę. aby jakaś matka lub narzeczona lak rozpaczała przeze mnie. Niech mi dadzą spokój z.
tymi sprawami..."
Tak myśli Quangel. Tymczasem sala zapełniła się do ostatniego miejsca. Stół prezydium
gęsto obsiadły brunatne mundury i czarne marynarki, a na mównicy stoi jakiś major czy
pułkownik (Quangel nigdy nie nauczył się rozróżniać mundurów ani stopni wojskowych) i
mówi o sytuacji wojennej.
Oczywiście sytuacja jest wspaniała. Zwycięstwo nad Francji} zostaje należycie uczczone, a
rzucenie Anglii na kolana jest już tylko kwestia niewielu tygodni. Potem mówca powoli
zbliża się do najważniejszego dlań punktu: Jeśli front osiągnął tak wielkie sukcesy, należy
oczekiwać, że i zaplecze wypełni swój obowiązek. To. co teraz następuje, brzmi prawie tak.
jak gdyby pan major (a może pułkownik lub kapitan) przybywał prosto z kwaler\ głównej po
to. aby powiedzieć załodze fabryki mebli Krause i Spółka w imieniu fuehrera. że musi
bezwarunkowo podnieść swą wydajność. Fuehrer oczekuje, że fabryka w najbliż-
szych trzech miesiącach podniesie swoją produkcję o pięćdziesiąt procent, a w ciągu pół
roku podwoi ją.
Wszelkie wnioski zmierzające do osiągnięcia tego celu mogą być zsłaszane i rozpatrywane na
dzisiejszym zebraniu - przyjmowane będą chemie. Kto jednakże nie przyłączy się do tego
wezwania, będzie uuażany za sabotażystę i odpowiednio potraktowany.
Kiedy mówca wznosi jeszcze okrzyk „sieg-heil" na cześć fuehrera, Ono Quangel myśli:
„Anglia będzie za parę tygodni na kolanach, wojna się skończy, a my przez pół roku
podniesiemy naszą produkcję wojenną o sto procent! Któż to będzie jej odbiorcą?'"
Teraz siada i patrzy na następnego mówcę, wkraczającego na mównicę w brunatnym
mundurze, z piersią upstrzoną medalami, orderami, odznakami. Mówca partyjny - to zupełnie
inny rodzaj człowieka niż jego wojskowy przedmówca. Od samego początku mówi ostro,
zadzierzyście. mówi o złym duchu, który jeszcze pokutuje w fabrykach mimo wspaniałych
sukcesów fuehrera i wojska. Przemawia zaczepnie, teraz już wprost wrzeszczy i nie przebiera
w słowach, piętnując sabotażystów pracy i malkontentów. Krzyczy: - Wypleni się teraz do
reszty tych ludzi, już im się pokaże, gdzie raki zimują, zamaluje się im pyski lak. że raz na
zawsze zamkną je na kłódkę! Suum cuiąue - to rnł napis na klamrach od pasów żołnierskich
w czasie pierwszej wojny światowej i ten sam napis można zobaczyć teraz na bramach
obozów koncentracyjnych! Tam tacy mogą się czegoś nauczyć! A kto przysłuży się. aby taki
drań lub taka jędza dostali się do obozu, ten ma zasługę wobec narodu niemieckiego, ten jest
człowiekiem fuehrera.
Was \vsz\sikich - ryczy mówca na zakończenie - was, kierowników warsztatów,
zarządzających oddziałami, dyrektorów, czynię was \\".z_wkich osobiście odpowiedzialnymi
za czystość waszej fabryki! \ cz\stość to znaczy narodowosocjalistyczny sposób myślenia!
Tylko to' Delikamisie. niedołęgi, którzy nie doniosą o najmniejszej bodaj zaobserwowanej
drobnostce, sami pofruną do kacetu! Ręczę wam za to, ze niezależnie od tego. czy jesteście
dyrektorami, czy majstrami potrafię doprowadzić was do porządku, butami wydeptać wam to
niedołęstwo z duszv!
Mówca stoi jeszcze przez chwilę ze wzniesionymi i zaciśniętymi z wściekłości pięściami, jest
purpurowy na twarzy. Po tym wybuchu zebranych zapanowała martwa cisza, wszyscy mają
dość niewy raźne miny - tak nagle, bez osłonek, zaawansowali na szpiclów swych kolegów.
Potem mówca ciężkimi krokami schodzi z mównicy, przy czym pobrzękują lekko odznaki na
jego piersi. A teraz unosi się blada twarz generalnego dyrektora Schroedera i zapytuje
łagodnie i cicho, czy ktoś jeszcze pragnie zabrać głos. Rumor krzeseł.
Westchnienie ulgi przebiega zebranych, jak gdyby minął zły sen, a dzień zdobywa na nowo
swoje prawa. Zdaje się, że nie ma nikogo, kto chciałby teraz zabrać głos. Wszyscy chyba
pragną możliwie szybko opuścić salę. Generalny dyrektor chce właśnie zakończyć zebranie
okrzykiem „heil Hitler!", gdy nagle w tyle wstaje jakiś człowiek w niebieskim roboczym
kombinezonie i powiada, że jeśli chodzi o podniesienie wydajności w jego warsztacie, jest to
zupełnie prosta sprawa. Trzeba tylko jeszcze postawić takie a takie maszyny - wylicza je 1
wyjaśnia sposób ich ustawienia. No, tak, a poza tym trzeba wylać z warsztatu z sześciu, ośmiu
ludzi, nierobów i nieuków. Wtedy osiągnie się sto procent już za kwartał.
Quangel stoi chłodny i spokojny, przyjął wyzwanie. Czuje, że wszyscy wpatrują się w niego,
w prostego robotnika, który zupełnie nie pasuje do tych eleganckich panów. Ale Quangel
nigdy nic sobie nie robił z ludzi i jest mu obojętne, że patrzą na niego. Teraz, kiedy wygadał
się, ci tam przy stole prezydialnym zbliżają do siebie głowy, mówcy informują się, kim jest
ten gość w niebieskim kombinezonie.
Potem wstaje major czy pułkownik i powiada Quanglowi, że kierownictwo techniczne
porozumie się z nim w sprawie maszyn, ale jak on rozumie sprawę tych sześciu czy ośmiu
ludzi, którzy mają wylecieć z jego warsztatu?
Powoli i uparcie Quangel odpowiada: - Tak, są tacy, którzy nie potrafią pracować albo nie
chcą pracować. O, tam siedzi jeden taki - i pokazuje wielkim, sztywnym palcem
wskazującym wprost na stolarza Dollfussa, który siedzi o parę rzędów przez nim.
Teraz kilku mężczyzn wybucha śmiechem, a do śmiejących się należy także stolarz Dollfuss.
Odwraca głowę w kierunku Quangla i śmieje mu się w oczy.
Ale Quangel odpowiada nie zmieniając wyrazu twarzy: - Tak, gadać, palić papierosy w
klozecie i tracić czas, to ty potrafisz, Dollfuss!
Przy stole prezydialnym głowy znów zetknęły się z powodu tego zwariowanego dziwaka. Ale
teraz brunatny mówca już nie wytrzymuje, wyskakuje i krzyczy: - Ty nie jesteś w partii!
Dlaczego nie jesteś w partii?
Quangel odpowiada to, co zawsze odpowiada na to pytanie: - Bo potrzebuję każdego grosza,
bo mam rodzinę i nie mogę sobie na to pozwolić!
Brunatny wrzeszczy: - Bo jesteś skąpym psem! Bo nie obchodzi cię nic twój fuehrer i twój
naród! Jak liczna jest twoja rodzina?
A Quangel odpowiada mu zimno prosto w twarz: - Drogi panie, o mojej rodzinie niech mi pan
Strona 14
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
dzisiaj nic nie mówi! Dziś właśnie dostałem wiadomość, że mój syn poległ na froncie!
Przez chwilę panuje na sali martwa cisza. Ponad rzędami krzeseł wpatrują się w siebie
brunatny bonza i stary majster. Potem Otto Quangel nagle siada, jak gdyby wszystko już teraz
było załatwione, a nieco później siada również brunatny. Znów podnosi się generalny
dyrektor Schroeder i wznosi na cześć fuehrera okrzyk „sieg-heil"; wypada to trochę mizernie.
Zebranie jest skończone.
Po pięciu minutach Quangel stoi znów w swoim warsztacie i wędruje wzrokiem z głową
nieco podniesioną od heblami do piły mechanicznej, a stamtąd dalej, do tych, którzy wbijają
gwoździe, do wiertaczy i do przenoszących deski... Ale to już nie jest dawny Quangel. Czuje,
wie, iż przechytrzył ich wszystkich. Może przechytrzył w brzydki sposób wykorzystując
śmierć swego syna, ale czy w stosunku do takich bydlaków trzeba być porządnym?
„Niee - prawie głośno mówi do siebie Quangel. - Nie, stary, już nie będziesz tym, co dawniej.
Ciekaw jestem, co Anna powie na to wszystko. Może Dollfuss nie wróci już wcale?
Musiałbym jeszcze dziś zażądać innego. Pozostajemy w tyle..."
Ale nie ma obawy, Dollfuss wraca i to nawet w towarzystwie kierownika oddziału.
Oświadczają majstrowi Ottonowi Quanglowi, że w dalszym ciągu zatrzymuje wprawdzie
kierownictwo techniczne warsztatu, ale swój urząd w DAF ma odstąpić panu Dollfussowi. -
Zrozumiano?
- Czy zrozumiałem? Cieszę się, że odbierasz mi to stanowisko, Dollfuss! Słyszę coraz gorzej,
a tak nasłuchiwać, jak nakazywał przedtem ten pan, w tym hałasie w ogóle nie potrafię.
Dollfuss krótko kiwa głowa i mówi szybko: - A coście przedtem widzieli i słyszeli, o tym
nikomu ani słowa, bo...
Prawie dotknięty Quangel odpowiada: -- Z kim mam gadać, Dollfuss? Czy widziałeś już,
żebym kiedy z kimś gadał? To mnie nic nie Każdy umiera... t. I obchodzi, mnie interesuje
tylko moja robota i wiem, że jesteśmy dziś porządnie opóźnieni. Czas już. abyś wrócił do
swojej maszyny! - A spojrzawszy na zegar dodaje: - Straciłeś godzinę i trzydzieści siedem
minut!
Po chwili stolarz Dollfuss stoi rzeczywiście przy swojej pile. a przez warsztat przebiega z
niesłychana szybkością pogłoska - nikt nie uie. skąd się wzięła - że Dollfuss oberwał z
powodu swego ciągłego palenia i gadaniny.
Majster Otto Quungel chodzi uważnie od maszyny do masz\n\. pomaga, gapi się na gadułow i
myśli przy tym: ..Pozbyłem się ich raz na zawsze! I nic nie podejrzewają, jestem dla nich
tvlko starym krcunem. To, że do tego brunatnego powiedziałem: «drogi panie» - dopełniło
miary! Ciekaw tylko jestem, co teraz zrobię. Bo. że coś zrobię, to \\iem. Tylko nie wiem
jeszcze co".
ROZDZIAŁ VII Nocne włamanie Właściwie było już za pozno na załatwienie omówionej
spraw v. iidy wieczorem, a raczej w noc\ pan hmil Borkliauseii odnalazł swojego Enna w
restauracji ..Start", l dało mu się to l\lko dzięki świętemu gniewowi EWĄ Kkige. Panowie
usiedli na uboczu przy kuflu piwa i OK ze sobą szeptali. Tak długo rozmawiali prz\ jedli) m
kuflu piwa aż gospodarz zwrócił im uwagę, że już trz.\kromie została oznajmiona godzina
policyjna i może zechcą nareszcie wrócić do swoich żon.
Na ulicy odb\l się dalszy ciąg pogawędki: początkowo szli w sunne Prenzlauer Allee. a polem
r:.nno zażądał. ab\ zawrócili. bo wpadła mu na myśl. że b\ łoby może lepiej spróbować
jcszcze u jednej, która kiedyś miał i k lorą zwano Tutti. Tulti-Pawian. To lepsze niż takie
śmierdzące historyjki...
Emil Borkhausen o mało nie w \ lazł ze skórv wobec lakieiio br.iku zrozumienia. Zapewnia!
Enna po razdzieMai). p:vekon\\\al tr» po uz setny, że absolutnie nie ma tutaj mo\\\ o żadnych
śmierdzącyoll historyjkach. Chodzi po prostu o niemal urzedowa rekwizycję p.>d ochroną
SS. A poza l\m jest io przecież t\lko siara Adowa. o kiora pies z kulawą nogą się nie upomni.
Obaj na pewien czas staną mocno na nogach, a policja i sad nie maja z l)m nic wspólnetro.
Na U) Enno znów odpowiedział: Nie. nie i nie! Nigdy w takich sprawach nie maczał palców i
nic z lego nie kapuje. Kobiety lak. j \\ \scisii. nawet trz\ raz\ lak. ale nigdv w ż\ciu me
handlował ścierwem. Tulli b) la zawsze bardzo mila. chociaż nazywają ja ..Pawianem", i na
nowiu-- już nie pamięta, że pomogła mu w swoim czacie, wprawdzie nie wiedząc o tym.
jakąś drobna kwotą pieniężna i kartkami żywnoś-ciow \ mi.
znajdowali się znowu w Prenzlauer Allee.
Horkhausen. czIowick wahając) się stale miedz\ czołobitnością i iiiozbaini. powiedział ze
złością, skubiąc luźno zwisając) wąs: Któż, do choler), wymaga od ciebie, żebyś się na tej
sprawie kapował'.' Ja sam bcdi. się papral. możesz sohie siać prz\ tym z łapami w kieszeniach.
Jak będziesz, chciał, lo ci nawet zapakuje twoje waliz)! zrozum wreszcie, że biorę cię tylko
po lo. Enno. ab\ się nie dać w \kiwac przez esesowco\\. Potrzebny mi jesteś niejako na
świadka, ze podział nastąpił sprawiedliwie. Pomyśl tylko, co mozna znaleźć u takiej bogatej
ż\dowskiej kupcowej, nawet jeśli gestapo, zabierając jej męża. cos lam już ehapnelo!
Nagle Enno Kluge powiedział ..tak" bez dalszej argumentacji i zastanawiania się. ł eraz --
irasznic mu się spieszyło żeby dostać się na ulicę Jabłońskiego. Nie gadanina Borkhausena
ani nadzieja na bogaly łup skłoniły go do przezwyciężenia strachu i do lego ..lak" bez
zastrzeżeń, lecz po prostu głód. Poimślal nagle o spiżarni Roscnt-halowej i o l\ m. że śydzi
zawsze lubili dobrze jeść i że właściwie nic mu w z\ciu lak nic smakowało, jak nadziewana
gęsia szyjka, na którą został kiedyś, jeden jed\r,\ raz. zaproszony przez pewnego śyda
handlującego starzyzną, l oto w głodowej fantazji wyobraził sobie dokładnie, że znajdzie taka
nadziewaną gęsią szyjkę w spiżarni Rosenlhalowcj. Widział wyraźnie porcelanowa miskę i
lezącą w niej szyjkę w zastygłym tłuszczu, bardzo grubo nadzianą i z obu końców związana
nitką. Weźmie miskę i przygrzejc lo wszystko na kuchence gazowej, a rcszia jesi mu
obojętna. Borkhausen może sobie robić, co chce. lo nie jego sprawa. On zamoczy chleb w
ciepłym, tłustym, przyprawionym korzeniami sosie i będzie żarł gęsią szyjkę trzymając ja w
palcach, lak że tłuszcz będzie pryskał na wszystkie strony. Ruszajże się. Emil. śpieszy mi się!
T Co się stało?- pyta Borkhausen. ale właściwie jest mu to na rękę i dlatego rusza się chętnie.
Cieszyłb) się jednak, gdyby sprawa była już V skończona. To nie jest też i z jego branży. Nie
boi się policji ani starej śydówki. Cóż może mu się stać, jeśli zarekwiruje jej własność? Boi
się tylko Persicków. Przeklęta, zdradziecka banda, którą stać na każde świństwo. Nawet
kumplowi mogą zrobić kawał. Tylko z ich powodu wziął ze sobą tego idiotę Enna. To jest
świadek, którego nie znają i to ich chyba pohamuje.
Na ulicy Jabłońskiego wszystko poszło jak po maśle. Było chyba wpół do jedenastej, kiedy
prawdziwym, legalnym kluczem otworzyli drzwi wejściowe do domu. Potem nasłuchiwali w
sieni, a kiedy tam nic się nie ruszało, zapalili światło i w jego blasku zdjęli buty. Borkhausen
zarechotał: - Musimy przecież mieć wzgląd na nocny spokój lokatorów.
Strona 15
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Kiedy światło znów zgasło, wleźli cicho i szybko po schodach i wszystko poszło gładko i
spokojnie. Nie zrobili żadnego błędu początkujących, żadnego hałasu, nie obijali się o nic, nie
upuścili buta. Nie, wleźli w zupełnej ciszy na czwarte piętro. Odwalili więc ładny kawał
roboty, mimo że obaj nie są prawdziwymi „łachami" i są dość zdenerwowani. Jeden z
powodu gęsiej szyjki, drugi - z powodu łupu i Persicków.
Borkhausen wyobrażał sobie, że o wiele trudniej pójdzie z drzwiami Rosenthalowej.
Zamknięte były tylko na zatrzask, nawet nie na klucz. Sprawa zupełnie prosta. Cóż to za
lekkomyślna kobieta! Powinna przecież jako śydówka być szczególnie ostrożna! W ten
sposób szybko dostali się do mieszkania., nie wiedząc nawet, jak się to stało.
Potem Borkhausen nie krępując się zapalił światło w korytarzu. Był teraz zupełnie pewny
siebie i oświadczył:
- Jeśli ta stara żydowska świnia piśnie, zamaluję jej po prostu mordę. - Zupełnie to samo
oświadczył rano Baldurowi Persicke. Ale nie pisnęła. Rozejrzeli się więc spokojnie po małym
korytarzu pełnym mebli, waliz i skrzyń. No tak, Rosenthalowie mieli przecież duże
mieszkanie przy sklepie. Po zabraniu im tamtego mieszkania dostali tylko dwa pokoiki z
kuchnią i komórką, a więc jest ciasno, nieprawda? To można zrozumieć.
Swędziły ich palce, aby z miejsca szukać, węszyć i pakować. Borkhausen uznał jednak za
słuszne rozejrzeć się najpierw za Rosenthalową i zakneblować jej usta, by uniknąć kłopotów.
Pokój był tak zastawiony gratami, że nie można było prawie się ruszyć. Zrozumieli, że tego
wszystkiego nie wyniosą stąd nawet przez dziesięć nocy, mogą więc tylko wyszukać to, co
najlepsze. W drugim pokoju było tak samo ciasno, w komórce też. Nie znaleźli nigdzie
Rosenthalowej. Łóżko było nie ruszone. Już tylko dla porządku zajrzał jeszcze Borkhausen do
kuchni ; do toalety, ale kobiety i tam nie było. To znaczy „mieć szczenią!" Zaoszczędziło im
to trudu i znakomicie ułatwiło robotę.
Borkhausen wrócił do pierwszego pokoju i zaczął szperać. Nie zauważył nawet, że jego
kumpel Enno zapodział się gdzieś. Enno stał w spiżarni gorzko rozczarowany, ponieważ nie
znalazł tam żadnej gęsiej szyjki, tylko parę cebul i pół chleba. Mimo to zaczął jeść. Pokroił
cebule na plasterki i położył je na chleb, a że był głodny i to mu smakowało.
Kiedy tak żuł, spojrzenie jego padło na dolną półkę. Nagle przekonał się, że jeżeli
Rosenthałowie nie mają nic więcej do żarcia, to mają za to jeszcze coś do picia. Na dolnej
półce stało mnóstwo flaszek. Wino i wódka. Enno, który we wszystkim prócz wyścigów był
umiarkowanym człowiekiem, wziął butelkę słodkiego wina i maczał w nim od czasu do czasu
swoje kanapki z cebulą. Ale Bóg wie, jak to się stało, że ni stąd, ni zowąd znudziło mu się
takie niemrawe popijanie. I to jemu - Ennie, który zazwyczaj mógł trzy godziny siedzieć nad
tym samym kuflem piwa. Otworzył więc butelkę koniaku i łyknął kilka razy po kolei. Po
pięciu minutach zostało już tylko pół butelki. Może był to wpływ głodu albo podniecenia.
Jeść przestał ziipełnie.
Potem napój też przestał go interesować i poszedł na poszukiwanie Borkhausena. Borkhausen
myszkował jeszcze ciągle w wielkim pokoju. Otworzył szafy i kufry i wyrzucał wszystko, co
w nich było, na podłogę, szukając ciągle czegoś lepszego.
- Chłopie, chłopie, toć oni chyba przynieśli tutaj cały swój sklep z bielizną! - zawołał Enno
zupełnie oszołomiony.
Borkhausen odpowiedział: - Nie gadaj, pomóż lepiej! Tu na pewno są jeszcze schowane
klejnoty i pieniądze. To byli przecież bogaci ludzie, ci Rosenthalowie. Milionerzy, a tyś
mówił o ścierwie, ty ośle!
Przez chwilę obaj pracowali w milczeniu, to znaczy coraz więcej rzeczy wyrzucali na
podłogę, na której było już tak pełno ubrań i bielizny, że chodzili po nich. Potem
podchmielony Enno powiedział: - Nic nie widzę, muszę wypić, żeby mieć jasną głowę.
Przynieś trochę koniaku ze spiżarni, Emil!
Borkhausen poszedł bez sprzeciwu i wrócił z dwiema flaszkami wódki. Potem usiedli zgodnie
na bieliźnie, popijali jeden łyk za drugim i dyskutowali nad sprawą gruntownie i poważnie.
'To jasne. Borkhausen. tego całego kramu tak prędko stad nie wydostaniemy, a zbyt długo tu
siedzicć tez nic ma sensu. Myślę, że każdy z nas weźmie dwie walizy i odwalamy. Jutro
wieczorem też jest noc!
Masz racje. Fnno! l ja nic chce tu zbyt długo sicdzieć. chociażby ze względu na 1'ersicków.
Kioz to laki?
Ach! tacy ludzie... Ale jak pomyśle, że odwalani siad z dwiema walizami bielizny. a
zostawiam walizę z pieniędzmi i kosztownościami. mani ochotę samemu sobie łeb rozbić.
'Trzeba jeszcze trochę poszukać. Na zdrowie, Fnno!
Zdrowie. Fmil! Dlaczego nie miałbyś jeszcze trochę poszukać? Noc jest długa, a nie
zapłacimy przecież rachunku za światło. Ale o co to chciałem cię zapytać: dokąd pójdziesz z
tymi walizami?
Jak lo. co przez to rozumiesz. F. n no?
No. dokąd je zaniesiesz? Chyba do twojego mieszkania, co?
A coś myślał, że odniosę je do biura znalezionych rzeczy? Oczywiście, że zaniosę to do
mieszkania, do mojej Otli. a jutro rano walę z tym wszystkim na Muenzslrasse i spuszczam
cały towar lak. że mucha nie siadzie.
Hnno potarł korek o szyjkę flaszki. Posłuchaj lepiej, jak la mucha bzyka! Zdrowie. Fmil! Ja
gdybym by! tobą. nie zrobiłbym tego tak jak ty. Do mieśzkania i w ogóle do kobity co kobita
ma widzieć o twoich pobocznych dochodach! Nie. gdybym ja był i\ zrobiłbym lo tak jak ja.
Oddałbym mianowicie walizy na Dworcu Szczecińskim na przechowanie i posiałbym sobie
dowód z. przechowalni na swoje nazwisko, ale na pośle restante. Wtedy nikl nie mógłby u
mnie nic znaleźć i nikt nie potrafiłby mi niczego dowieść.
Nieglupio lo wymyśliłeś. Fnno powiedział Borkhausen z uznaniem. A kiedy odbierzesz towar
z powrotem'.'
Jak minie smród. Emil!
A z czego będziesz żył do lego czasu.'
No. powiedziałem ci przecież. Pójdę do mojej I titli. Kiedy jej powiem, jaki kawałek roboty
zrobiłem, przyjmie mnie na sto dwa!
Dobrze, bardzo dobrze! zgodził się Borkhausen a ja.k ty pójdziesz na Szczeciński, ja niszę na
Anhalcki. wiśz, lo mniej podpada!
Też nieźle pomyślane. Fmil! Ty masz leż główkę!
- Człowiek ociera się wśród ludzi - powiedział Borkhausen skromnie- - Słyszy się lo i owo.
Człowiek jak bydlę uczy się przez całe życie, - Racja! No. serwus. Fmil!
- Zdrowie. Fnno!
Przez chwile przypatrują się sobie nawzajem w milczeniu, z upodobaniem i od czasu do czasu
Strona 16
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
popijają. Potem Borkhausen mówi: - Jak się odwrócisz. Fnno lo nie musi być zaraz - za tobą
stoi radio, ma co najmniej dziesięć lamp. Zabrałbym je z sobą.
Zrób to. zrób to. Fmil! Radio jest zawsze dobre i dla siebie i na sprzedaż! Rr-radio zzawsze
jest dobre!
No. zohaczA my. czy lo wlizie do jakiej walizy, a potem zapchamy bielizna.
Chcesz zaraz lo zrobić, czy chlapniemy sobie jeszcze jednego?
- Jednego możemy sobie jeszcze przedtem chlapnąć. Ale tylko jednego!
Golnęli więc jeszcze jednego, a potem drugiego i trzeciego, a potem podnoszą się powoli i
meczą się. by wcisnąć wielki, dziesięciolampowy aparat do walizeczki. kloia zmieściłaby
najwyżej detektor. Po chwili wytężonej prac\ Fnno pow iada: Nie włazi i nie włazi! Zostaw to
głupie, zasrane radio, weź lepiej walizę z ubraniami!
Ale moja Otli lak chętnie słucha radia!
Myślałem, że nie chcesz twojej starej o tym całym interesie nic mówić'.' Jesteś zalany. Fmil!
A ty i twoja Tulii? Oboje macie w czubie! Gdzież jest la twoja Tu t li?
Będzie piszczala! Mów ie ci i jak jeszcze będzie piszczała! i pociera znowu wilgotny korek o
v\jkę butelki. Chlapniemy sobie jeszcze Zdrowie. Suno' (
Pija i Borkhausen kumynuuje. Ale to radio chciałbym jednak zabrać, jeśli ta cholera w żaden
sposób nie chce wejść do walizy, to przewieszę lo p;;dli' po pi<>-.<ii na >ziunve przez plecy.
Ręce będę miał i tak wolne.
O ;.ik. zroh lak. Aie mieliśmy się przecież wziąć do pakowania! łąk. pakujmy, .luz czas!
Ale obaj sioja naprzeciw siebie i gapia się jeden na drugiego, chichocząc idioi\czme.
L - Pomyśleć zaczyna znowu Borkhausen - jakie piękne to życie - tyle dobrych rzeczy
tutaj - kiwa przy tym głową - i możemy sobie wziąć, co tylko chcemy, i spełniamy nawet
dobry uczynek zabierając to takiej śydówie, która przecież to wszystko ukradła...
- Racja. Emil, święta racja, spełniamy dobry uczynek dla narodu niemieckiego i dla naszego
fuehrera. O, to są właśnie te dobre czasy, które nam przyrzekał.
- A nasz fuehrer dotrzymuje słowa, dotrzymuje słowa, Enno. Przypatrują się sobie wzruszeni,
ze łzami w oczach.
- Co wy tutaj robicie, wy dwaj? - pyta ostry głos od strony drzwi. Wzdrygają się i widzą
drobnego chłopaka w brunatnym mundurze. Teraz Borkhausen kiwa głową powoli i ze
smutkiem w stronę Enna:
- To jest pan Baldur Persicke, o którym ci mówiłem, Enno! Teraz zaczną się kłopoty!
ROZDZIAŁ VIII Małe niespodzianki Podczas gdy dwaj pijani rozmawiają w ten sposób ze
sobą, w pokoju zgromadziła się cała męska część rodziny Persicków.
Najbliżej Enna i Emila stoi mały, sztywny Baldur z błyszczącymi oczyma za ostro
szlifowanymi szkłami okularów, tuż za nim dwaj jego bracia w czarnych mundurach SS, ale
bez czapek, a w pobliżu drzwi, jakby się nie czuł zupełnie bezpieczny, stary były knajpiarz
Persicke. Rodzina Persicków jest również pod wpływem alkoholu, ale wódka wpłynęła na
nich zupełnie inaczej niż na obu włamywaczy. Nie są bynajmniej rozrzewnieni, głupi i
wybaczający, lecz jeszcze bardziej butni, pożądliwi i brutalni niż zwykle.
Baldur Persicke pyta ostro: - No, odpowiecie? Co robicie tutaj? Może to wasze mieszkanie?
- Ależ, panie Persicke! - powiada Borkhausen płaczliwym głosem.
Baldur udaje, że dopiero teraz go poznał: - Toć to przecież Borkhausen z piwnicy w oficynie!
- woła zdumiony do swoich braci. - Panie Borkhausen, co pan tutaj robi? - Jego zdumienie
zamienia się w ironie: - Czy nie lepiej byłoby, aby się pan przynajmniej w nocy l troszczył
nieco o swoją żonę, o tę dobrą Otti? Słyszałem coś o tym, że odbywają się u niej uczty z
„lepszymi" panami, a pańskie dzieci podobno jeszcze późnym wieczorem rozbijają się pijane
po podwórzu. Niech pan położy dzieci do łóżka, panie Borkhausen!
- Kłopoty! -- mruczy Borkhausen -- od razu wiedziałem, jak zobaczyłem tego okularnika,
że będą kłopoty! - Raz jeszcze kiwa smutno głową w stronę Enna.
Enno stoi zupełnie ogłupiały. Kołysze się z lekka na nogach, w luźno zwisającej ręce trzyma
butelkę koniaku i nie rozumie ani słowa z tego, co mówią.
Borkhausen zwraca się znów do Baldura Persicke. Jego ton nie jest już płaczliwy, ale
oskarżający. Czuje się nagle głęboko dotknięty: - Jeżeli moja żona robi coś, co nie jest
właściwe - powiada - to ja za to odpowiadam, panie Persicke. Jestem małżonkiem i ojcem -
według prawa. A jeśli moje dzieci są zalane, to pan też jest zala*ny i pan też jest jeszcze
dzieckiem, tak, jest pan dzieckiem, człowieku!
Patrzy na Baldura ze złością, a Baldur odpowiada mu ostrym spojrzeniem. Potem
nieznacznym gestem nakazuje braciom być w pogotowiu.
- A co pan tu robi w mieszkaniu Rosenthalowej? - pyta twardo najmłodszy Persicke.
Wszystko według umowy - zapewnia teraz Borkhausen gorliwie - wszystko tak, jak było
umówione: ja i mój przyjaciel pójdziemy teraz. Właściwie chcieliśmy już pójść. On na
Dworzec Szczeciński, a ja na Anhalcki. Każdy po dwie walizy, dla was zostanie jeszcze dość.
Ostatnie słowa już tylko mruczy, na wpół zasypiając.
Baldur przypatruje mu się uważnie. Obejdzie się może bez użycia siły, te dwa draby są
przecież zupełnie pijane. Ale ostrożność ostrzega go. Chwyta Borkhausena za ramię i pyta
ostro: - A co to jest za człowiek? Jak się nazywa?
- Enno! - odpowiada Borkhausen nieobrotnym językiem - mój przyjaciel Enno...
- A gdzie mieszka twój przyjaciel Enno?
- Tego nie wiem, panie Persicke. Znamy się tylko z knajpy. Taki przyjaciel od kieliszka. Z
knajpy „Start"...
Baldur zdecydował się. Uderza nagle Borkhausena pięścią w pierś, tak że tamten z lekkim
okrzykiem pada do tyłu, na meble i bieliznę.
- Ty przeklęta świnio! - ryczy Baldur. Jak śmiałeś mnie nazwać okularnikiem? Ja ci pokażę,
jakim jestem dzieckiem!
Ale jego przekleństwa trafiają w próżnie. Ci dwaj już nic nie słyszą. Obaj bracia esesmani
doskoczyli i załatwili każdego z nich jednym brutalnym ciosem.
Tak! - powiada Baldur z zadowoleniom. Za mała godzinkę oddamy tych dwóch w ręce
policji, jako włamywaczy złapanych na gorącym uczynku. Tymczasem walmy na dół z tym.
co może się nam przydać. Ale cicho na schodach! Nasłuchiwałem, ale nie słyszałem, czy
stary Ouangel wrócił z drugiej zmiany do domu.
Dwaj bracia kiwają głowami. Baldur patrzy na ogłuszone i pokrwawione ofiary, potem na
walizy, na bieliznę, na radio. Nagle uśmiecha się. Zwraca się do ojca: No. onzc, cz\ źle w\
kręciłem to wszystko? A ty z twoim wiecznym strachem! Widzisz...
Ale nagle urywa. W drzwiach me ma ojca. jak się tego spodziewał.
Ojciec znikł bez śladu. Zamiast niego sioi tam majster Qnangel. człowiek z ostrą, zimną,
Strona 17
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
ptasia twarzą i cicmmmi oczyma milcząc wpatruje się w niego.
Wracając z drugiej zmiany do domu Otto Quangel nie wsiadł do tramwaju, mimo że było już
bardzo późno wolał zaoszczędzić te parę groszy. Przyszedłszy przed dom zobaczył, że w
mieszkaniu pani Rosenthal mimo nakazu zaciemniania pali się światło. Popatrzywszy
uważniej stwierdził, że jasno było też i u Persicków. i pod nimi. u radcy Frornma. o którym
nikt właściwie nie wiedział, dlaczego został zemerytowany w trzydziestym trzecim roku: czy
z powodu wieku, czy też z nakazu hitlerowców; u Fromma światło zawsze paliło się do
północy, nie było więc w tym nic dziwnego. A Persickowie ucztują chyba jeszcze ciągle z
powodu zwycięstwa nad Francją. Ale że u starej Rosenthalowej pali się światło - i to tak
otwarcie we wszystkich oknach tu coś jest nie w porządku. Stara kobieta była przecież tak
bojaźliwa i zastraszona, że nie odważyłaby się iluminować swego mieszkania.
„Coś tu jest nie w porządku!" pomyślał Otto Ouangel otwierając drzwi wejściowe i wchodząc
powoli po schodach. Jak zwykle nie zapalił światła, był oszczędny, to znaczy dokładny, nie
tylko w stosunku do samego siebie, ale w stosunku do wszystkich, a więc także do właściciela
domu. ..Coś tu jest nie w porządku! Ale co to mnie obchodzi'.' Ludzie mnie nic nie obchodzą!
śyję dla siebie samego. Z Anna. Tylko my we dwoje. A może gestapo robi właśnie tam na
górze rewizję? Ładnie bym wpadł! Nie. pójdę spać..."
Ale jego zmysł dokładności, który można byłoby niemal nazwać zmysłem sprawiedliwości,
zaostrzony przez zarzut ,,ty i twój Hitler", przeciwstawiał się wynikowi tych roztrząsań. Stał
teraz wyczekująco przed drzwiami swego mieszkania z kluczami w ręku i głową podniesioną
ku górze. Drzwi lam musiały być otwarte, bo słabe światło rozjaśniało schody i słychać było
ostry głos. .. Stara, samotna kobieta - pomyślał nagle ku własnemu zdumieniu - bez wszelkiej
opieki, bez żadnej litości..."
W tej chw iii mała. ale silna ręka chwyciła go w ciemności i odwróciła w stronę schodów.
Bardzo uprzejmy, łagodny głos nakazał mu:
- Proszę, mech pan idzie przodem, panie Quangel. Pójdę za panem i zjaw;ię się w
odpowiedniej chwili.
Tak przekonująca b\ ta siła tej ręki i moc tego głosu, że Quangel nie zastanawiając się poszedł
na górę po schodach. „To może być tylko stary radca F roni m pomyślał. - Taki jakiś dziwny.
Przez tyle lat. odkąd tu mieszkam, widziałem go najwyżej ze dwadzieścia razy w dzień. A
teraz łazi tu w nocy po schodach."
Tak rozmyślając. Ouangel szedł już bez wahania po schodach na górę i dobrną! do
mieszkania Rosenthalów. Zauważył jeszcze, jak na jego widok tegawa postać - chyba stary
Persicke - w konsternacji cofnęła się do kuchni. Usłyszał też ostatnie słowa Baldura o dobrze
wykręconej sprawie i o tym. że nie trzeba być wiecznie w strachu... I teraz stali obaj w
milczeniu: Ouangel i Baldur naprzeciw siebie, oko w oko. Przez chwilę Baldur Persicke
pomyślał nawet, że wszystko stracone. Ale potem przypomniał sobie jedną ze swych zasad
życiowych: „bezczelność zwycięża" i oświadczył nieco wyzywająco: Tak. dziwi się pan! Ale
przyszedł pan trochę za późno, panie Quangel. To my złowiliśmy i unieszkodliwiliśmy
włamywaczy.
Przerwał, ale Ouangel milczał. Baldur dodał nieco spokojniej:
- Zdaje się, że jeden z tych dwóch kruków to Borkhausen, który toleruje burdel tu w naszym
podwórzu.
Wzrok Ouangla powędrował za wskazującym palcem Baldura.
- Tak - powiedział majster sucho - jednym z tych kruków jest Borkhausen.
- A w ogóle - rozległ się nagle głos brata z SS Adolfa Persicke - czego pan tu stoi i gapi się?
Może pan całkiem spokojnie pójść na komisariat, Quangel, i zameldować tam o włamaniu,
żeby zabrali tych ptaszków! My tymczasem będziemy uważali.
- Cicho bądź, Adolf! - syknął zdenerwowany Baldur. -,Nie masz prawa wydawać rozkazów
panu Quanglowi! Pan Quangel sam wie, co ma zrobić...
Ale właśnie tego Quangel w tej chwili nie wiedział. Gdyby był sam, postanowiłby
natychmiast, ale była jeszcze ta ręka na jego piersi i uprzejmy męski głos; nie widział, co
stary radca sądowy zamierza i czego od niego oczekuje. Nie chciał mu psuć gry. Gdyby tylko
wiedział...
Ale w tej właśnie chwili starszy pan pojawił się na widowni. Nie przy drzwiach wejściowych,
jak tego Quangel oczekiwał, lecz z głębi mieszkania. Nagle stanął wśród nich jak jakaś zjawa
nadprzyrodzona i napędził Persickom nowego, jeszcze większego strachu.
Starszy pan wyglądał zresztą bardzo dziwnie. Wątła postać, mniej niż średniego wzrostu, była
cała owinięta w jedwabny czarnoniebieski szlafrok z wyłogami z czerwonego jedwabiu i
wielkimi czerwonymi, drewnianymi guzikami. Starszy pan miał białą, kwadratową brodę i
nad górną wargą równie białe, sterczące wąsy. Bardzo rzadkie, ale jeszcze ciemne włosy na
głowie były starannie zaczesane, nie zakrywały jednak w zupełności łysiny. Spoza wąskich,
obramowanych złotem okularów błyszczały zadowolone, ironiczne oczy wśród tysiąca
zmarszczek.
- Nie, moi panowie - powiedział swobodnie, zdając się w ten sposób kontynuować dawno już
rozpoczętą i dla wszystkich nadzwyczaj miłą rozmowę. - Nie, moi panowie! Pani Rosenthal
nie ma w mieszkaniu. Ale może jeden z młodych panów Persicke zechciałby się udać do
toalety. Ojciec panów nie czuje się zupełnie dobrze. W każdym razie próbuje z uporem
powiesić się na ręczniku. Nie potrafiłem odwieść go od tego zamiaru...
Radca sądowy uśmiecha się, ale obaj starsi Persickowie wybiegają z pokoju z takim
pośpiechem, że wygląda to niemal komicznie. Młody Persicke zbladł bardzo i wytrzeźwiał
zupełnie. Starszy pan. który wszedł właśnie do pokoju i mówi z taką ironią, jest człowiekiem,
którego przewagę uznaje nawet Baldur bez zastrzeżeń. Ten człowiek nie wywyższa się, jest
naprawdę czymś lepszym. Baldur Persicke mówi niemal błagalnie: - Zechce pan zrozumieć,
panie radco sądowy - ojciec, mówiąc po prostu, jest zupełnie zalany. Kapitulacja Francji...
- Rozumiem, doskonale rozumiem - przerywa radca i robi uspokajający ruch ręką. -
Jesteśmy wszyscy ludźmi. Tylko że nie wszyscy od razu się wieszamy po pijanemu. - Przez
chwilę milczy i uśmiecha się. Potem mówi: - Gadał też oczywiście różne rzeczy, ale któż
zwraca uwagę na gadanie pijanego? - Znów się uśmiecha.
- Panie radco sądowy! - mówi Baldur Persicke błagalnie. - Proszę pana, niech pan weźmie tę
sprawę w swoje ręce! Pan był sędzią, pan wie, co trzeba robić...
- Nie, nie - powiada radca zdecydowanie odmownie. - Jestem stary i chory.
Ale wcale tak nie wygląda; przeciwnie - wygląda kwitnąco. - A poza tym żyję zupełnie
samotnie, nie mam kontaktu ze światem. Ale pan, panie Persicke, i pańska rodzina, panowie
przecież zaskoczyliście włamywaczy. Panowie oddadzą ich w ręce policji i zabezpieczą
majątek tu, w mieszkaniu. Przy przejściu przez pokoje zorientowałem się nieco. Naliczyłem
Strona 18
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
na przykład siedemnaście walizek i dwadzieścia jeden skrzyń. I wiele, wiele innych rzeczy...
Mówi coraz wolniej. Coraz wolniej. Teraz powiada jakby mimochodem: - Mam nadzieję, że
schwytanie tych dwóch włamywaczy przyniesie panu i pańskiej rodzinie honory i zaszczyty.
Radca sądowy milknie. Baldur zastanawia się głęboko. Można to i tak zrobić! Ależ to stary
lis, ten Fromm! Przejrzał na pewno wszystko, ojciec na pewno się wygadał. Ale Fromm nie
chce zakłócać swego spokoju, nie chce nic wiedzieć o całej tej sprawie. Z jego strony nie
grozi żadne niebezpieczeństwo. A Quangel, stary majster? Ten nigdy nie troszczył się o nic w
domu, nikomu się nie kłaniał, z nikim nie zamienił słowa. Quangel to taki prawdziwy stary
robociarz, wycieńczony, wypompowany, nie mający ani jednej własnej myśli w głowie. Ten
nie będzie chyba chciał sprawiać sobie niepotrzebnie kłopotów. Ten nie jest niebezpieczny.
Pozostają dwaj pijani idioci, którzy tam leżą. Oczywiście, można ich oddać w ręce policji i
zaprzeczyć wszystkiemu, co Bork-hausen wyśpiewałby o umowie. Wobec zeznań członków
partii, SS i HJ nikt takiemu nie uwierzy. A potem zamelduje się o całej sprawie gestapo.
Wówczas można by zupełnie legalnie dostać cześć tych rzeczy, których nie sposób zdobyć
bez narażania się na niebezpieczeństwo. A poza tym jeszcze zyskać uznanie...
Nęcąca droga. Ale może druga jest jeszcze lepsza: pozostawić wszystko tak. jak jest.
Borkhausena i tego Enna przekabacić i odesłać z paroma markami. Na pewno nie wygadają.
Mieszkanie zamknąć w takim stanie, jak jest, bez względu na ewentualny powrót Rosen-
thalowej. Może potem da się coś zrobić. Czuje przecież z całą pewnością, że kurs przeciwko
śydom jeszcze się zaostrzy. A więc odczekać i mieć cierpliwość. Może za pół roku będzie się
robiło takie rzeczy, które dziś jeszcze nie przejdą. Tym razem oni. Persickowie, wygłupili się
trochę. Wprawdzie nie będzie przeciwko nim żadnego dochodzenia, ale w partii naskarżą na
nich. Uznano by ich za niezupełnie pewnych...
Baldur Persicke powiada: - Zgodziłbym się niemal wypuścić tych dwóch drabów. śal mi ich.
panie radco sądowy, są to tylko małe złodziejaszki...
Ogląda się jest sam. Zarówno radca sądowy, jak i majster odeszli. Słusznie więc przewidział,
że nie chcą mieć z tą sprawą nic wspólnego. Najmądrzejsze co mogli zrobić, co pozostało do
zrobienia. On. Baldur. zrobi to samo. nawet jeśli bracia będą bardzo wymyślali.
Baldur wzdycha głęboko. śal mu zrezygnować z tych wszystkich pięknych rzeczy. Udaje się
do kuchni, aby doprowadzić ojca do przytomności i przekonać braci, że należy się wyrzec
zdobyczy.
Na schodach radca sądowy mówi tymczasem do majstra Quangla, który bez słowa wyszedł za
nim z mieszkania:
A gdyby pan miał kłopoty z powodu Rosenlhalowej, panie Ouangel, niech się pan zwróci do
mnie.
- Cóż mnie obchodzi Rosenthalowa? Nie znam jej wcale! - protestuje Quangel.
- A więc dobranoc, panie Quangel - i radca sądowy Fromm znika na schodach.
Otto Quangel otwiera drzwi do swego ciemnego mieszkania.
ROZDZIAŁ IX Nocna rozmowa u duanglów Zaledwie Quangel otworzył drzwi do sypialni,
jego żona, Anna. woła przestraszona: -- Nie zapalaj światła, ojcze! Truda śpi tutaj w twoim
łóżku, zrobiłam ci posłanie w pokoju na kanapie.
Dobrze. Anno - odpowiada Ouangel i dziwi go, że Truda musi koniecznie spać w jego łóżku.
Zazwyczaj ona sypiała na kanapie.
Dopiero gdy się rozebrał i leży już pod kołdrą, odzywa się znowu: - Czy chcesz już spać.
Anno. czy też pogadasz jeszcze ze mną?
Anna waha się przez chwilę, a potem odpowiada przez otwarte drzwi sypialni: - Jestem taka
zmęczona i rozbita. Otto.
..A więc jest jeszcze zła na mnie. Dlaczego?" - myśli Otto Quangel. ale odpowiada tym
samym tonem:
A więc śpij. Anno. dobrej nocy!
z s\pialni słyszy: - Dobranoc. Otto!
l Trudu też szepce cicho: Dobranoc, ojcze!
Dobranoc. Trudo - odpowiada bardzo zmęczony Quangel i kładzie się na bok. Opanowany
jest tylko jedna myślą, aby jak najprędzej zaM-iac. Jest jednak przemęczony, tak jak można
być przeglodzonym. Sen nie chce się zjawić. Ouangel ma za sobą długi dzień, pełen nie
kończących się wydarzeń, dzień, jakiego właściwie nie było jeszcze nigdy \\ z>ciu Ottona.
•Ale nie był to dzień odpowiadający jego życzeniom. Niezależnie od tego. że wszystkie
wydarzenia - oprócz zwolnienia ze stanowiska we Froncie Pracy - były niemiłe. Quangel
nienawidzi niepokoju, konieczności rozmowy z najrozmaitszymi ludźmi, których, wszystkich
razem \\zui\\szy, nie znosi. Quangel myśli o doręczonym przez panią Kluge liście z poczty
polowej, zawiadamiającym o śmierci Ottona, o szpiclu Borkhausenie, który chciał go tak
głupio wpakować, o korytarzu \\ fabryce mundurów z wiejącymi w przeciągu plakatami, o
które Truda oparła głowę. Myśli też o żarnu-kowanym stolarzu Dollfussie. tym wiecznym
palaczu papierosów. Na piersi brunatnego mówcy znów brzęczą medale i ordery, a teraz
chwyta go w ciemności mocna, mała ręka emerytowanego radcy sądowego Fromma i
popycha w stronę schodów. Tam. na bieliżnie, stoi młody Persicke w błyszczących butach,
postać jego rozwiewa się coraz bardziej, a w rogu stękają i jęczą obaj pokrwawieni pijacy.
Quangel znów się podrywa. O mało nie zasnął naprawdę. Jednak jest jeszcze coś, co
przeszkadza mu w tym dniu, coś. co dokładnie słyszał i potem zapomniał. Siada na kanapie i
nasłuchuje długo i uważnie. Tak jest. nie przesłyszał się. Woła rozkazująco: - Anno!
Anna odpowiada jękliwie, co zupełnie nie leży w jej charakterze: - Czego znów chcesz ode
mnie, Otto? Czy wcale nie mogę już mieć spokoju? Powiedziałam ci przecież, że nie chcę
więcej rozmawiać!
Quangel mówi dalej: - Dlaczego mam spać na kanapie, jeśli Truda śpi z tobą w łóżku? Wobec
tego moje łóżko jest wolne?
Przez chwilę panuje tam głęboka cisza, a potem kobieta mówi niemal błagalnie: - Ależ, ojcze,
Truda śpi naprawdę w twoim łóżku! Leżę tu sama, a poza tym bolą mnie wszystkie stawy...
Przerywa jej: - Nie okłamuj mnie, Anno! Tam u was oddychają trzy osoby, dobrze to
słyszałem. Kto śpi w moim łóżku?
Cisza, długa cisza. Potem kobieta mówi zdecydowanie: - Nie pytaj za dużo; czego nie wiem,
to mnie nie obchodzi. Bądź lepiej cicho, Otto!
Ale on ciągnie niezłomnie dalej: - W tym mieszkaniu ja jestem panem. W tym mieszkaniu nie
ma tajemnic przede mną. Dlatego, że ja za wszystko odpowiadam. Kto śpi w moim łóżku?
Długa, nie kończąca się cisza. Potem mówi starczy, głęboki głos kobiecy:
- To ja, panie Quangel, Rosenthalowa. śona pańska i pan nie będziecie mieli żadnych
kłopotów z mojego powodu. Ubiorę się i pójdę zaraz na górę!
Strona 19
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Nie może pani teraz iść do swojego mieszkania, pani Rosenthal. Persickowie są na górze i
jeszcze paru drabów. Niech pani zostanie w moim łóżku. A jutro rano, bardzo wcześnie, o
szóstej albo o siódmej zejdzie pani na dół do starego radcy Fromma i zadzwoni do jego drzwi
na parterze. On pani pomoże, powiedział mi to.
- Serdecznie panu dziękuję, panie Quangel.
- Może pani podziękować radcy, nie mnie. Ja tylko wyrzucam panią z mojego mieszkania.
No, a teraz na ciebie kolej, Trudo...
- Ja też mam chyba pójść, ojcze, co?
- Tak, musisz. To była twoja ostatnia wizyta u nas. Wiesz dlaczego. Może Anna odwiedzi cię
kiedyś, ale wątpię. Gdy nareszcie wróci do rozsądku i porozmawiam z nią...
śona odzywa się niemal z krzykiem: - Nie ścierpie tego. To ja też pójdę. Możesz zostać sam
w swoim mieszkaniu! Myślisz tylko o własnym spokoju...
- Tak jest! - przerywa jej ostro. -- Nie chcę nic niepewnego, a przede wszystkim nie chcę dać
się wciągnąć w niepewne historie innych. Jeśli będę musiał oddać głowę, to nie chcę jej dać
za jakieś fidrygałki innych ludzi, ale dlatego, że zrobiłem coś, co chciałem zrobić. Nie mówię,
że coś zrobię. Ale jeżeli coś zrobię, to tylko z tobą, więcej z nikim, nawet z tak niiłą
dziewczyną jak Truda ani ze starą bezbronną kobietą jak pani, pani Rosenthal. Nie twierdzę,
że to jest słuszne, co robię. AJe inaczej nie potrafię. Taki jestem i nie chcę wcale być inny.
Tak, a teraz chcę spać.
I Otto Quangel kładzie się ponownie. Jeszcze coś tam szepcą, ale nie przeszkadza mu to.
Quangel wie, że stanie się według jego woli. Jutro rano jego mieszkanie będzie znowu czyste,
a Anna też będzie posłuszna. Koniec z tymi dzikimi historiami. Tylko on sam. On sam. Tylko
on.
Zasypia, a kto zobaczyłby go teraz we śnie, mógłby zauważyć, że Quangel się uśmiecha.
Okrutny to uśmiech na twardej, suchej, ptasiej twarzy, okrutny, bojowy uśmiech - ale nie jest
to zły uśmiech.
ROZDZIAŁ X Co wydarzyło się w środę rano Wszystkie dotychczas opowiedziane fakty
wydarzyły się pewnego wtorku. W środę rano bardzo wcześnie, między piątą a szóstą, pani
Rosenthał w towarzystwie Trudy Baumann opuściła mieszkanie Quan-glów. Otto Quangel
spał jeszcze mocno. Truda zaprowadziła bezradną, zupełnie zastraszoną panią Rosenthal, z
żółtą gwiazdą na piersiach, niemal do drzwi mieszkania Fromma. Potem cofnęła się o pół
piętra w górę, mocno zdecydowana bronić tej kobiety nawet kosztem własnego życia i honoru
przeciw któremuś z Persicków, gdyby się zjawił.
Truda obserwowała, jak pani Rosenthal naciska dzwonek. Niemal natychmiast otwarły się
drzwi, jak gdyby ktoś już tam stał i czekał. Zamieniono parę cichych słów, potem pani
Rosenthal weszła do środka, drzwi zamknęły się, a Truda Baumann przeszła obok nich na
ulicę. Brama była już otwarta.
Obie kobiety miały szczęście; choć było jeszcze tak wcześnie, a wczesne wstawanie nie
leżało w zwyczaju Persicków, to jednak obaj esesmani o niecałe pięć minut wcześniej przeszli
przez sień. Dzięki tym pięciu minutom kobiety uniknęły spotkania, które przy bezdennej
głupocie i brutalności tych dwóch wyrostków nie mogło się skończyć inaczej jak fatalnie,
przynajmniej dla pani Rosenthal.
- Każdy umiera... t. I Obaj esesmani nie szli sami. Otrzymali rozkaz od brata Baldura, aby ]
Borkhausena i Enna Klugego (Baldur przejrzał tymczasem jego papiery) wyprowadzić z
domu do ich żon. Obaj amatorzy-włamywacze byli w dalszym ciągu niemal zupełnie
nieprzytomni z powodu nadmiaru wypitego alkoholu i otrzymanych ciosów. Baldurowi
Persicke udało się jednak dać im do zrozumienia, że zachowali się jak świnie, i tylko wielkiej
miłości bliźniego odczuwanej przez Persicków zawdzięczają, że ; nie oddano ich
natychmiast w ręce policji. Natomiast wszelkie gadulstwo nieuchronnie ich tam zaprowadzi.
Poza tym niech się nigdy więcej j nie pokazują u Persicków i niech się nie odważą poznawać
któregoś j z nich. Gdyby jednak zdobyli się na czelność ponownego przyjścia do mieszkania
Rosenthalowej, niewątpliwie wylądują w gestapo.
Wszystko to powtarzał im Baldur tak długo i z tak wieloma i pogróżkami i wyzwiskami, aż
doszedł do wniosku, iż tkwi to już mocno w ich zidiociałych mózgach. Siedzieli naprzeciw
siebie przy stole, i w półmroku mieszkania Persicków, mając między sobą nieustannie i
gadającego, grożącego i błyskającego okularami Baldura. Na kanapie rozwaliły się groźne i
ciemne postacie obu esesmanów osnute dymem stale palonych papierosów. Borkhausen i
Enno mieli niejasne uczucie, że stoją przed sądem, który grozi im wyrokiem śmierci. Chwiali
się na krzesłach tam i z powrotem i próbowali zrozumieć, co do nich mówiono. W przerwach
zasypiali, ale budziło ich natychmiast bolesne uderzenie pięści Baldura. Wszystko, co
zaplanowali, zrobili, ścierpieli, zdawało im j się nieprawdziwą marą. Tęsknili tylko do snu i
zapomnienia.
Wreszcie Baldur odesłał ich ze swymi braćmi. W kieszeniach mieli, nie wiedząc o tym, każdy
około pięćdziesięciu marek drobnymi. Baldur zdecydował się na tę nową, bolesną ofiarę,
wskutek której sprawa „Rosenthal" stała się dla Persicków na razie deficytowym interesem.
Ale Baldur powiedział sobie, że jeśli mężczyźni wrócą do swych kobiet bez pieniędzy, rozbici
i niezdolni do pracy, baby podniosą o wiele większy krzyk i bardziej będą wypytywały niż w
wypadku, gdy pijane draby przyniosą im jakieś pieniądze. A liczył na to, że kobiety odnajdą
pieniądze u mężów będących w stanie takiego zamroczenia.
Starszy Persicke, który odprowadzał Borkhausena, był gotów ze] swoją robotą w ciągu
dziesięciu minut. W ciągu tych dziesięciu minut pani Rosenthal dotarła do mieszkania
Fromma, a Truda Baumann wyszła na ulicę. Esesman chwycił po prostu prawie niezdolnego
do poruszania się Borkhausena za kołnierz, przetaszczył go przez podwórze i posadził na
ziemi przed jego mieszkaniem, po czym obudził żonę mocnymi uderzeniami pięścią w drzwi.
Gdy cofnęła się przerażona przed ponurą, groźną postacią, wrzasnął na nią: - Tu masz
swojego draba! Wpakuj go do łóżka! Leżał u nas zalany na schodach i zarzygał wszystko!
Po tych słowach odszedł zostawiając resztę Otti. Dobrze się namęczyła, zanim rozebrała
Emila i zaciągnęła go do łóżka. Musiał jej przy tym pomóc starszy, „lepszy" pan, który
jeszcze był jej gościem. Potem odesłała go mimo wczesnej godziny. Zabroniła mu również
przychodzić ponownie; mogą się spotkać może gdzieś w kawiarni, ale tutaj - nie, nigdy.
Otti bowiem ogarnął paniczny strach, gdy ujrzała esesmana Persicke przed swoimi drzwiami.
Wiedziała od niejednej z koleżanek, że ci czarni panowie zamiast płacić wysyłali kobiety do
kacetu, jako jednostki aspołeczne i cierpiące na wstręt do pracy. Myślała, że w swojej ponurej
suterenie może prowadzić zupełnie nie rzucające się w oczy życie, a teraz przekonała się, że,
jak wszyscy w tym czasie, była stale szpiclowana. Po raz setny w życiu przysięgała sobie
poprawę. Postanowienie to ułatwiło jej jeszcze znalezione w kieszeni Emila czterdzieści
Strona 20
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
osiem marek. Schowała pieniądze do pończochy i postanowiła poczekać, co Emil opowie o
swych przygodach. W każdym razie ona o pieniądzach nic nie wie.
Zadanie drugiego Persicke było znacznie trudniejsze, dlatego przede wszystkim, że droga
była o wiele dłuższa; Klugowie bowiem mieszkali po drugiej stronie Friedrichshain. Enno był
tak samo niezdolny do chodzenia jak Borkhausen, ale Persicke nie mógł go na ulicy
prowadzić za kołnierz albo pod rękę. Pokazywać się w towarzystwie tego pobitego, pijanego
człowieka było dla niego wielce przykre, ponieważ im mniej myślał o honorze swoim i
innych, tym wyżej stawiał honor swego munduru.
Rzeczą równie bezcelową było rozkazanie Klugemu, aby szedł tuż przed nim, ponieważ
Kluge wykazywał stałą skłonność do siadania na ziemi, do potykania się, do chwytania się
drzew i murów albo do ocierania się o przechodniów. Bezcelowe było każde uderzenie
pięścią, każdy nawet bardzo ostry rozkaz. Po prostu ciało miał całkiem bezwładne, a ulice
były już zbyt ożywione, aby „wyszlifować" Klugego w taki sposób, żeby jednak otrzeźwiał.
Persickowi pot wystąpił na czoło, a mięśnie twarzy kurczyły się z wściekłości. Poprzysiągł
sobie powiedzieć dokładnie tej małej, jadowitej ropusze, Baldurowi, co myśli o takich
poleceniach.
Musiał omijać główne ulice, nakładać drogi przez ciche, boczne zaułki. Wtedy chwytał
Klugego pod ramię i niósł go często przez dwa, trzy odcinki od rogu do rogu, dopóki sił mu
starczyło. Również dużo kłopotu narobił mu przez jakiś czas pewien policjant, który,
uważając ten gwałtowny transport poranny za nieco podejrzany, szedł za nimi przez cały swój
rewir i zmuszał przez to Persickego do łagodnego 1 troskliwego obchodzenia się z Klugem.
Persicke wywarł za to swą zemstę, kiedy dostał się nareszcie do Friedrichshain. Posadził
Klugego za krzakiem na ławce i obrobił go tak, że Enno przez dziesięć minut leżał zupełnie
nieprzytomny. Ten mały, opanowany namiętnością do wyścigów człowieczek, którego nic na
świecie prócz koni wyścigowych nie mogło zainteresować (przez całe życie zresztą znał je
tylko z gazet), ta istota, która nie potrafiła odczuwać ani miłości, ani nienawiści, ten nierób,
którego wszystkie zwoje słabowitego mózgu były zajęte jedynie tym, jak uniknąć prawdziwej
pracy, Enno Kluge, ten blady, zadowalający się małym, bezbarwny człowieczek od czasu
zetknięcia się z Persickami zachował w sercu paraliżujący strach przed każdym mundurem
partyjnym.
Od tej chwili drętwiały jego dusza i ciało, gdy stykał się z ludźmi z partii.
Parę kopnięć w żebra obudziło go z omdlenia, parę uderzeń w plecy kazało mu się ruszyć.
Dreptał więc przed swoim dręczycielem, zalękniony jak zbity pies, do mieszkania żony. Ale
drzwi były zamknięte: listonosz Ewa Kluge, która w nocy zwątpiła w swojego syna, a przez
to i o swoim życiu, udała się na zwykły obchód z listem do syna Maksa w kieszeni, ale ze
znikomym ładunkiem nadziei i wiary w sercu. Oddawała pocztę jak przez wiele lat, było to
jednak lepsze niż gdyby bezczynnie siedziała w domu, zdana na pastwę ponurych myśli.
Gdy Persicke przekonał się, że kobiety rzeczywiście nie ma w domu, zadzwonił do sąsiednich
drzwi, przypadkowo do drzwi tej samej pani Gesch, która poprzedniego wieczora kłamstwem
ułatwiła Ennowi wejście do mieszkania żony. Persicke po prostu wepchnął ten obraz nędzy i
rozpaczy w ramiona pani Gesch i powiedział: - No! Niech się pani troszczy o tego draba, tu
chyba jest jego miejsce! - I poszedł.
Pani Gesch postanowiła sobie nigdy więcej nie wtrącać się w sprawy Kługów. Ale tak wielka
była potęga esesmana i strach każdego Niemca przed nim, że przyjęła Klugego bez sprzeciwu
do swego mieszkania, posadziła go przy stole kuchennym i postawiła przed nim kawę i chleb,
jej mąż poszedł już do pracy. Pani Gesch widziała, jak bardzo wycieńczony jest mały Kluge,
zorientowała się też z jego twarzy, podartej koszuli i plam na płaszczu, że były to ślady
długotrwałego bicia. Ponieważ jednak esesman przekazał Klugego jej właśnie, nie ważyła się
zadać ani jednego pytania. Co więcej, wolałaby go wyrzucić na schody, niż usłyszeć
sprawozdanie o jego przygodach. Nie chciała nic wiedzieć. Jeśli nic nie wiedziała, nie mogła
też nic powiedzieć, nie mogła się wygadać, a więc nie mogła sprowadzić na siebie
nieszczęścia.
Kluge jadł żując powoli chleb i pił kawę. Przy tym ciekły mu po twarzy wielkie łzy bólu i
wyczerpania. Geschowa w milczeniu od czasu do czasu badawczo spoglądała na niego z
boku. Potem, gdy nareszcie skończył, zapytała: - No, a gdzie pan teraz chce pójść? Pańska
żona pana nie przyjmie, przecież pan wie o tym.
Nie odpowiadał, patrząc tylko tępo przed siebie.
- A u mnie też pan nie może zostać. Po pierwsze Gustaw na to nie pozwoli, a poza tym nie
mam ochoty zamykać wszystkiego przed panem. Dokąd więc pan pójdzie?
Znów nie odpowiedział.
Geschowa powiedziała gorączkowo: - Wysadzę więc pana za drzwi, na schody! I to zaraz, z
miejsca! Albo...
Odezwał się z trudem: - Tutti - stara przyjaciółka... i znowu zapłakał.
- O Boże, co za szmata! - powiedziała Geschowa z pogardą - od razu się tak rozmazywać, jak
coś nawali! A więc Tutti - jakże ona się nazywa naprawdę i gdzie mieszka?
Po dłuższym wypytywaniu i groźbach dowiedziała się, że Enno Kluge nie zna właściwego
nazwiska Tutti, wierzy jednak, że znajdzie jej mieszkanie.
- No więc! - powiada Geschowa. - Ale w takim stanie nie może pan sam pójść, każdy
policjant pana zatrzyma. Zaprowadzę pana. A jeśli adres nie będzie się zgadza], zostawię
pana na ulicy. Nie mam czasu na długie szukanie. Muszę pracować.
śebrał: - Przedtem chwilę pospać!
L Zdecydowała się po krótkim namyśle. - Ale nie dłużej niż godzinkę! ] Punktualnie za
godzinę odjazd! Niech się pan położy tam na kanapie, przykryję pana.
Jeszcze nie zdążyła podejść do niego z kołdrą, kiedy już mocno zasnął.
Stary radca sądowy Fromm osobiście otworzył pani Rosenthal. l Zaprowadził ją i posadził w
fotelu w swoim gabinecie, którego ściany były od góry do dołu zastawione książkami. Paliła
się lampa, otwarta książka leżała na stole. Starszy pan przyniósł teraz tacę z dzbanuszkiem 1
herbaty i filiżanką, z cukrem i dwoma cienkimi kromkami chleba l i powiedział do
przerażonej kobiety: - Proszę, niech pani przedtem zje śniadanie, pani Rosenthal, potem
porozmawiamy! - A gdy chciała wtrącić przynajmniej słowo podziękowania, dodał
przyjaźnie: - Proszę, ] niech pani naprawdę przedtem zje. Niech się pani czuje jak u siebie w
domu... I ja zrobię to samo!
Wziął książkę leżącą obok lampy i zaczai czytać, przy czym lewą ręką zupełnie machinalnie
gładził białą brodę. Zdawało się, że zapomniał o swym gościu. •
Powoli wystraszonej starej śydówce wróciło nieco otuchy. Od miesięcy żyła w strachu i
nieładzie, wśród spakowanych rzeczy, stale w oczekiwaniu brutalnej napaści. Od miesięcy nie
Strona 21
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
znała ani domu, ani] spokoju, ani ciszy, ani zadowolenia. A teraz siedziała u tego starszego
pana, którego chyba nigdy przedtem nie spotkała na schodach, a żel ścian patrzyły na nią
jasno- i ciemnobrązowe, liczne w skórę oprawione tomy książek. W pokoju przy oknie stało
wielkie mahoniowe biurko, meble takie, jakie sama posiadała w pierwszym okresie swego
małżeństwa, a nieco zdeptany, ale puszysty dywan leżał na podłodze. A w dodatku jeszcze ten
starszy, czytający pan, który bez przerwy gładzi swoją bródkę, dokładnie taką bródkę, jaką
miało wielu śydów, i nosi długi szlafrok, przypominający nieco chałat jej ojca.
Wydawało się jej, że za jakimś magicznym zaklęciem zginął nagle cały ten świat brudu, krwi
i łez, a ona żyje znowu w czasach, kiedy byli jeszcze szanowanymi, poważanymi ludźmi, a
nie robactwem, które każdy miał obowiązek tępić.
Machinalnie przygładziła włosy, twarz mimo woli przybrała inny wyraz. Jednak był jeszcze
pokój na świecie, nawet tutaj, w Berlinie.
- Jestem panu bardzo wdzięczna, panie radco sądowy - powiedziała. Nawet głos jej brzmiał
inaczej, mocniej.
Szybko podniósł głowę znad książki: - Proszę, niech pani wypije herbatę, póki gorąca. I niech
pani zje chleb. Mamy jeszcze dużo czasu, nie zaniedbamy niczego.
I znów czytał. Posłusznie wypiła herbatę i jadła chleb, mimo że chętniej rozmawiałaby z tym
starszym panem. Ale chciała być posłuszna, nie chciała zakłócić spokoju jego mieszkania.
Znów rozejrzała się dokoła. Nie, to wszystko musi zostać tak, jak było dotychczas. Ona nie
sprowadzi tutaj niebezpieczeństwa. (Trzy lata później bomba miała zniszczyć ten dom
doszczętnie, a wypielęgnowany starszy pan miał umrzeć w piwnicy w powolnych
męczarniach...)
Stawiając pustą filiżankę na tacy, powiedziała: - Pan jest bardzo dobry dla mnie, panie radco
sądowy, i bardzo odważny. Ale nie chcę niepotrzebnie sprowadzać na pana i na pańskie
domostwo niebezpieczeństwa. To wszystko przecież nic nie pomoże. Wrócę do swego
mieszkania.
Starszy pan patrzy na nią uważnie. A teraz zaprowadził ją - ponieważ wstała - znów do fotela:
- Proszę, niech pani siada jeszcze na chwilę, pani Rosenthal!
Uczyniła to, ociągając się. - Panie radco, ja rzeczywiście traktuję na serio to, co
powiedziałam.
- Proszę, niech mnie pani przedtem wysłucha. Również ja traktuję poważnie to, co chcę pani
powiedzieć. Jeżeli więc chodzi o niebezpieczeństwo, które pani na mnie sprowadza, to przez
całe życie, odkąd uprawiam swój zawód, byłem w niebezpieczeństwie. Mam nad sobą
władczynię, której muszę służyć, która mną rządzi. Mną, panią, światem, nawet tym światem
tu wokół nas. Tą władczynią jest sprawiedliwość. Wierzyłem w nią zawsze i wierzę jeszcze
dzisiaj, sprawiedliwość uczyniłem jedyną wytyczna mojego działania...
Mówiąc to chodził cicho po pokoju tam i z powrotem z rękami na plecach, pozostając jednak
stale w kręgu widzenia pani Rosenthal. Słowa spływały z jego warg spokojnie i beznamiętnie,
mówił o sobie, jak o byłym, właściwie już nie istniejącym człowieku. Pani Rosenthal słuchała
z napięciem każdego jego słowa.
- Ale - mówił dalej radca - mówię o sobie, zamiast mówić o pani; to takie złe
przyzwyczajenie ludzi samotnych. Niech mi pani wybaczy - jeszcze słówko na temat
niebezpieczeństwa. Otrzymywałem listy : z pogróżkami - przez dziesięć lat, dwadzieścia,
trzydzieści lat... I cóż, pani Rosenthal - siedzę tutaj, stary człowiek, i czytam swego Plutarcha.
i Niebezpieczeństwo jest dla mnie niczym, nie przestrasza mnie, niel ogarnia ani mego
mózgu, ani serca. Niechże pani nie mówi o niebezpieczeństwie, pani Rosenthal...
- Ale dzisiejsi ludzie są inni - sprzeciwia się pani Rosenthal.
- Czyż nie mówię pani, że te pogróżki były dziełem zbrodniarzy i ich wspólników? A więc -
uśmiechnął się z lekka - to nie są inni ludzie. Dziś jest ich nieco więcej, a inni stali się nieco
bardziej tchórzliwi, ale sprawiedliwość pozostała ta sama i mam nadzieję, że oboje dożyjemy
jeszcze jej zwycięstwa.
Przez chwilę stał wyprostowany, potem podjął swoją wędrówkę. Powiedział cicho: - A
zwycięstwo sprawiedliwości nie będzie zwycięstwem narodu niemieckiego!
Po chwili milczenia zaczął lżejszym tonem: - Nie! Nie może pani wrócić do swego
mieszkania. Persickowie byli tam dziś w nocy, wie pani, -ci z partii, którzy mieszkają nade
mną. Mają teraz klucze od mieszkania, a pani dom znajduje się z pewnością pod ich stałą
obserwacją. Tam zupełnie niepotrzebnie znalazłaby się pani na pewno w niebezpieczeństwie.
- Ale muszę tam być, kiedy mój mąż wróci! - prosiła błagalnie pani Rosenthal.
- Pani mąż - powiedział radca sądowy Fromm, przyjaźnie ją uspokajając - pani mąż nie może
tymczasem pani odwiedzić. Przebywa obecnie w więzieniu śledczym w Moabicie pod
zarzutem nieujawnienia swego majątku za granicą. Jest więc bezpieczny, jak długo uda się:
podtrzymać zainteresowanie prokuratury i władz skarbowych w tej materii.
Stary radca uśmiechnął się łagodnie, przyjrzał się uspokajająco pani Rosenthal, a następnie
podjął znów swoją wędrówkę.
- Ale skąd pan o tym wie? - zawołała pani Rosenthal. Zrobił uspokajający ruch ręką. - Stary
sędzia słyszy często o tym i owym, nawet jeśli już nie jest na swoim stanowisku. Zainteresuje
panią również to, że pani mąż ma dzielnego adwokata i dostaje stosunkowo niezłe
wyżywienie. Nazwiska ani adresu adwokata nie podam pani, ponieważ nie życzy on sobie
żadnych wizyt w związku z tą sprawą...
- Ale może mogłabym odwiedzić mego męża w Moabicie! - zawołała pani Rosenthal
podniecona. - Mogłabym mu zanieść świeżą bieliznę _ któż tam dba o jego bieliznę? I
przybory toaletowe, i może coś do jedzenia...
- Droga pani Rosenthal - powiedział emerytowany radca sądowy i położył swoją starczą dłoń
z nabrzmiałymi niebieskimi żyłami na jej ramieniu. - Nie może pani odwiedzać swego męża,
tak samo jak on nie może odwiedzać pani; pani starania nic mu nie pomogą, ponieważ nie
dostanie się pani do niego, a sobie tylko zaszkodzi.
Popatrzył na nią. Nagle jego oczy przestały się uśmiechać, a głos zabrzmiał surowo.
Zrozumiała, że ten mały, łagodny i dobrotliwy człowiek postępuje według niezłomnego
prawa istniejącego w nim samym, chyba według nakazów tej sprawiedliwości, o której
uprzednio mówił.
- Pani Rosenthal! - powiedział cicho -jest pani moim gościem - tak długo, jak długo zechce
się pani podporządkować zasadom gościnności, o których zaraz powiem kilka słów. Oto
pierwsze przykazanie gościnności: jeśli będzie pani działała samowolnie, jeśli choć raz, jeden
jedyny raz drzwi tego mieszkania zamkną się za panią, nie otworzą się dla pani nigdy więcej;
nazwisko pani i pani męża wygaśnie na zawsze z mojej pamięci! Czy pani mnie zrozumiała?
Zmarszczył lekko czoło i popatrzył na nią przenikliwie.
Strona 22
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Tak! - szepnęła cicho.
Teraz dopiero zdjął rękę z jej ramienia. Jego ściemniałe powagą oczy ' rozjaśniły się
ponownie, powoli zaczął znów krążyć po pokoju. - Proszę panią - kontynuował łagodniej - o
nieopuszczanie w ciągu dnia pokoju, który pani zaraz wskażę, i o niezatrzymywanie się tam
przy oknie. Moja służąca jest wprawdzie niezawodna, ale... - przerwał zniechęcony, spojrzał
na książkę pod lampą, a potem mówił dalej: - Niech pani spróbuje tak jak ja zamienić noc w
dzień. Dostarczę pani co dzień środka nasennego, w jedzenie będę panią zaopatrywał nocą.
Czy zechce pani teraz pójść za mną?
Wyszła za nim na korytarz. Była teraz znów trochę zmieszana i przestraszona, gospodarz
zmienił się tak bardzo. Powiedziała sobie jednak zupełnie słusznie, że starszemu panu droga
jest ponad wszystko jego cisza i że odzwyczaił się od stosunków z ludźmi. Był zmęczony jej
osobą i tęsknił znów do swojego Plutarcha.
Radca otworzył przed nią jakieś drzwi, zapalił światło. - śaluzje są spuszczone - powiedział -
jest tu też zaciemnienie. Proszę, niech pani to tak zostawi, ponieważ ktoś z oficyny mógłby
panią zobaczyć. Myślę, że znajdzie pani tu wszystko, czego jej potrzeba.
Przez chwilę pozwolił jej przyjrzeć się temu jasnemu, wesołemu pokojowi z meblami z
brzozowego drewna, toaletka na wysokich nóżkach i łóżkiem z baldachimem z kretonu w
kwiatki. Sam patrzał na ten pokój jak na coś, czego dawno nie widział i co znów poznawał.
Potem powiedział z głęboką powagą:
- To jest pokój mojej córki. Umarła w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim - nie tu,
nie tu! Niech się pani nie obawia!
Podał jej prędko rękę. - Nie zamykam pokoju, pani Rosenthal - powiedział - ale proszę o
natychmiastowe zaryglowanie drzwi od wewnątrz. Czy pani ma zegarek przy sobie? Dobrze!
O dziesiątej wieczorem zapukam do pani. Dobranoc!
Poszedł. W drzwiach odwrócił się jeszcze raz: - W najbliższych dniach będzie pani bardzo
samotna, pozostawiona samej sobie, pani Rosenthal. Niech pani spróbuje się do tego
przyzwyczaić. Być samotnym - to może oznaczać również coś bardzo dobrego. I niech pani
nie zapomina: chodzi o każdego, kto przeżyje, również o panią. Właśnie o panią! Niech pani
pamięta o zaryglowaniu!
Odszedł tak cicho, tak lekko zamknął drzwi za sobą, że za późno się spostrzegła, iż nie
życzyła mu dobrej nocy ani nie podziękowała. Podeszła szybko do drzwi, ale zmieniła
zamiar. Zasunęła tylko rygiel, potem upadła na najbliższe krzesło, a nogi jej drżały. Z lustra
toaletki patrzyła na nią blada twarz, nabrzmiała od łez i czuwania. Skinęła powoli, smutno tej
twarzy.
„To ty jesteś Sara - powiedziało coś w niej - Lora, zwana teraz Sara. Byłaś dzielną kupcową,
zawsze w ruchu. Miałaś pięcioro dzieci. Jedno żyje w Danii, jedno w Anglii, dwoje w USA, a
jedno leży tu, na żydowskim cmentarzu przy Schoenhauser Allee. Nie jesteś zła, kiedy
nazywają cię Sara. Z Lory coraz bardziej robiła się Sara: mimo woli zrobili i mnie córą
mojego narodu, tylko córą. On jest dobrym, miłym starszym panem, ale taki obcy, taki obcy...
Nie mogłabym nigdy z nim naprawdę tak mówić, jak mówiłam z Zygfrydem. Myślę, że jest
zimny. Mimo że jest dobrotliwy, jest zimny. Nawet jego dobroć jest zimna. To czyni prawo,
któremu podlega: sprawiedliwość. Ja podlegałam tylko jednemu prawu, które kazało mi
kochać męża i dzieci, pomagać im kroczyć naprzód przez życie. A teraz siedzę tu u tego
starego człowieka i wszystko, czym byłam, opadło ze mnie. To jest samotność, o której
mówił. Nie ma teraz jeszcze wpół do siódmej, a nie zobaczę go przed dziesiątą wieczór.
Piętnaście i pół godziny sama ze sobą - czego dowiem się jeszcze o sobie, o czym nie
wiedziałam dotychczas? Boję się, tak bardzo się boję! Myślę, że będę krzyczała, nawet we
śnie będę krzyczała ze strachu! Piętnaście i pół godziny! Te pół godzinki mógłby jeszcze
posiedzieć ze mną. Ale chciał koniecznie czytać swoją starą książkę. Mimo jego dobroci
ludzie dla niego nic nie znaczą, dla niego tylko sprawiedliwość coś znaczy. Robi to, ponieważ
ona od niego tego żąda, a nie ze względu na mnie. A to miało by wartość dla mnie dopiero
wtedy, gdyby zrobił to ze względu na mnie."
Powoli kiwa głową do zniekształconego zmartwieniem oblicza Sary w lustrze. Ogląda się na
łóżko. „Pokój mojej córki, umarła w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku. Nie tu!
Nie tu!" - przebiega jej przez myśl. Wzdryga się. „Jak on to powiedział. Na pewno jego córka
umarła też przez nich - ale on nigdy o tym nie będzie mówił, a ja nie odważę się go o to
zapytać. Nie, nie mogę spać w tym pokoju, jest straszliwy, nieludzki. Niech mi da komórkę
swojej służącej, łóżko jeszcze ciepłe od ciała prawdziwego człowieka, który w nim spał.
Nigdy nie będę mogła tutaj spać. Mogę tu tylko krzyczeć..."
Dotyka tubek i pudełek na toaletce. Zaschnięte kremy, skruszały puder, zzieleniałe pomadki
do ust - a tamta nie żyje od tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku. Siedem lat. Muszę
coś zrobić. Jak to coś mnie gna - to strach! Teraz, kiedy dotarłam do tej wyspy pokoju, wyłazi
strach. Muszę coś zrobić. Nie mogę być tak sama ze sobą.
Grzebie w swojej torebce. Znajduje papier i ołówek. „Napiszę do dzieci. Do Gerty w
Kopenhadze, do Ewy w Ilfordzie, do Bernarda i Stefana w Brooklynie. Ale to nie ma sensu,
poczta już nie działa, jest wojna. Napiszę do Zygfryda. W jakiś sposób przemycę list do
Moabitu. Może ta stara służąca jest naprawdę niezawodna? Radca nie powinien nic
zauważyć, dam jej pieniądze albo klejnoty. Mam jeszcze dosyć."
Wyciągnęła je z torebki, położyła przed sobą. Zapakowane w paczki pieniądze, kosztowności.
Wzięła bransoletkę do ręki. „Tę podarował mi Zygfryd, kiedy urodziłam Ewę. To był mój
pierwszy poród, tyle musiałam się nacierpieć! Jakże się śmiał, kiedy zobaczył dziecko!
Brzuch mu się trząsł ze śmiechu. Wszyscy musieli się śmiać, kiedy oglądali to dziecko z
czarnymi loczkami na całej głowie i grubymi wargami. Białe Murzyniątko - mówili. Mnie
Ewa wydawała się ładna. Wtedy podarował mi tę bransoletkę. Kosztowała dużo, zapłacił za
nią wszystkie zarobione w «białym tygodniu» pieniądze. Byłam bardzo dumna, że zostałam
matką. Bransoleta była dla mnie bez znaczenia. A teraz Ewa ma już trzy dziewczynki, a jej
Harriet ma dziewięć lat. Czy często myśli o mnie, tam w Ilfordzie? Ale cokolwiek myśli, nie
będzie sobie mogła wyobrazić, że jej matka siedzi tutaj, w tym pokoju śmierci, u sędziego
Fromma, który jest posłuszny tylko sprawiedliwości. Zupełnie sama ze sobą..."
Położyła bransoletkę, wzięła pierścień. Przez cały dzień siedziała nad tymi rzeczami,
mruczała coś do siebie, czepiała się przeszłości, nie j chciała myśleć o tym, kim była dzisiaj.
Chwilami ogarniały ją napady dzikiego strachu. Raz była już przy drzwiach, powiedziała do
siebie: „Gdybym tylko wiedziała, że nie męczą człowieka długo, że zrobią to prędko i
bezboleśnie, poszłabym do nich. Nie wytrzymam już dłużej tego czekania, a zresztą jest ono
prawdopodobnie zupełnie daremne. Pewnego dnia i tak mnie dostaną. Dlaczego chodzi o
każdego, kto przeżyje? Dlaczego właśnie o mnie? Dzieci coraz rzadziej będą o mnie myślały,
Strona 23
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
wnukowie wcale nie. Zygfryd tam w Moabicie prędko umrze. Nie wiem, co radca sądowy
rozumiał przez to, muszę go dziś wieczorem zapytać. Ale prawdopodobnie znów się
uśmiechnie i powie coś, z czym nie będę wiedziała, co robić, ponieważ dziś jeszcze jestem
prawdziwym człowiekiem, żywym człowiekiem z krwi i kości, zestarzałą Sara".
Oparła się ręką o toaletkę, ponuro oglądała swoją twarz całą w sieci zmarszczek, które
wyrysowały troska, strach, nienawiść i miłość. Potem wróciła do stołu, do klejnotów. Liczyła
pieniądze raz po raz, po to tylko, aby spędzić czas, potem próbowała uporządkować banknoty
według serii i numerów. Od czasu do czasu dopisywała też zdanie w liście do męża. Ale to
nie był list, tylko parę pytań: jak mieszka, co dostaje do jedzenia, czy nie mogłaby się
troszczyć o jego bieliznę? Małe, niewinne" pytania. A poza tym: jej powodzi się dobrze, jest
bezpieczna.
Nie, żadnego listu! Bezsensowna, niepotrzebna gadanina, a w dodatku nieprawda. Nie była
bezpieczna. Nigdy jeszcze w ostatnich przeraźliwych miesiącach nie czuła się w tak wielkim
niebezpieczeństwie jak w tym cichym pokoju. Wiedziała, że musi się tutaj zmienić, nie zdoła
uciec przed samą sobą. I bała się tego, co może się z nią stać. Może będzie musiała później
ścierpieć i znieść coś jeszcze straszniejszego, ona, która wbrew swojej woli zamieniła się już
z Lory w Sarę.
Potem położyła się jednak na łóżku, a kiedy o dziesiątej gospodarz zapukał do drzwi, spała
tak mocno, że nie słyszała. Otworzył ostrożnie drzwi kluczem, który odsuwał rygiel, a kiedy
zobaczył śpiącą, skinął głową i uśmiechnął się. Przyniósł tacę zjedzeniem, postawił ją na
stole, odsunął przy tym na bok klejnoty i pieniądze, skinął ponownie i uśmiechnął się znowu.
Cicho wyszedł z pokoju, zasunął rygiel z powrotem. Pozwolił jej spać.
W ten sposób pani Rosenthal w ciągu pierwszych trzech dni swego „aresztu ochronnego" nie
widziała żywego człowieka. Przesypiała stałe noc, aby obudzić się znowu do straszliwego,
opanowanego strachem dnia. Czwartego dnia, na wpół oszalała z lęku, coś jednak uczyniła...
ROZDZIAŁ XI Jest jeszcze ciągle środa Geschowa nie mogła się jednak przemóc, aby po
godzinie obudzić człowieka śpiącego na jej kanapie. Był tak pożałowania godzien, gdy spał
snem wyczerpanego do szczętu, a plamy na twarzy zaczynały przybierać kolor czerwonosiny.
Wysunął dolną wargę naprzód jak smutne dziecko, czasem drżały mu powieki, a pierś
wznosiła się od ciężkiego westchnienia, jak gdyby miał zamiar zapłakać we śnie.
Kiedy obiad był gotowy, obudziła go i dała mu jeść. Zamruczał coś jak podziękowanie. Jadł
jak wilk, rzucając przy tym na nią spojrzenia, ale nie mówił ani słowa o tym, co się stało.
Wreszcie powiedziała: - Tak, nie mogę panu dać więcej, bo nie starczy dla Gustawa. Niech
się pan położy na kanapie i jeszcze trochę pośpi. Ja potem sama z pańską żoną...
Znów zamruczał niezrozumiale: zgodę czy odmowę. Ale położył się posłusznie na kanapie, a
w chwilę później na nowo mocno zasnął.
Gdy wieczorem pani Gesch usłyszała otwierające się drzwi sąsiadki, podeszła cicho i
zapukała. Ewa Kluge otworzyła natychmiast, ale stanęła w ten sposób, że zatarasowała
wejście. - No, i co? - zapytała wrogo.
- Przepraszam, pani Kluge - zaczęła Geschowa - że jeszcze raz pani przeszkadzam. Ale pani
mąż leży tam u mnie. Taki facet z SS przywlókł go dziś rano, ledwie pani wyszła.
Ewa Kluge trwa we wrogim milczeniu, a Geschowa mówi dalej:
- Pięknie go urządzili, nie ma miejsca na ciele, gdzie by nie oberwał. Pani mąż może być, jaki
chce, ale nie może mu pani teraz pokazać drzwi. Niech pani go sobie tylko obejrzy, pani
Kluge.
Ewa powiedziała niezłomnie: - Ja nie mam już męża, pani Gesch. Powiedziałam pani, że nie
chcę o nim nic więcej słyszeć.
l chciała wrócić do mieszkania. Geschowa powiedziała gorliwie:
- Niech się pani tak nie spieszy, pani Kluge. Ostatecznie jest to pani mąż i miała pani z nim
dzieci...
- Z tego jestem szczególnie dumna, pani Gesch. Szczególnie z tego.
- Nie można być tak nieludzką, pani Kluge, a to, co pani chce zrobić - jest nieludzkie. Pani
mąż nie może w tym stanie pokazać się na ulicy.
- Czy to, co robił ze mną przez długie lata, było ludzkie? Dręczył mnie, zmarnował mi całe
życie, a w końcu zabrał mi jeszcze mojego ulubieńca. I mam być w stosunku do niego ludzka
tylko dlatego, że dostał cięgi od SS? Ani mi się śni! Jego żadne cięgi nie zmienią!
Po tych słowach, wypowiedzianych ze złością i gwałtownie, pani Kluge po prostu zamknęła
Geschowej drzwi przed nosem, przecinając w ten sposób jej wywody. Nie mogła wprost
wytrzymać dalszej gadaniny. Gdyby tak dalej poszło, przyjęłaby może męża, aby uniknąć
gadania, i żałowałaby tego potem przez całe życie.
Usiadła na krześle kuchennym, wpatrzyła się w niebieskie płomyki gazu i myślała o
minionym dniu. Od chwili gdy oświadczyła kierownikowi urzędu, że pragnie wystąpić z
partii, i to natychmiast, było wiele gadania. Przede wszystkim zwolnił ją z dzisiejszego
obchodu, a potem zaczęło się przesłuchiwanie. Około południa wypłynęło dwóch cywilów z
teczkami i wypytywali ją. Miała opowiedzieć o swoim całym życiu, o rodzicach, rodzeństwie,
małżeństwie...
Z początku mówiła zupełnie chętnie, zadowolona, że nie pytają jej o powody wystąpienia z
partii, ale potem kiedy miała opowiedzieć o swoim małżeństwie, zaczęła się opierać,
sprzeciwiać. Po małżeństwie przyjdzie kolej na dzieci, a nie mogłaby opowiadać o
Karlemannie tak, aby te chytre lisy nie zmiarkowały, że tu coś nie jest w porządku.
Nie, o tym nic nie powie. Jej małżeństwo i jej dzieci nikogo nic nie obchodzą.
Ale ci ludzie byli uparci. Znali wiele dróg. Jeden z nich sięgnął do teczki i zaczął przeglądać
jakiś dokument. Chciałaby wiedzieć, co to za dokument: o niej nie mogło być takiego
dokumentu w policji kryminalnej. Zauważyła przecie, że ci cywile mieli w sobie coś z policji.
Potem znów zaczęli pytać i teraz okazało się, że w dokumencie musi być coś o Ennie. Bo
teraz pytano ją o jego choroby, jego wstręt do pracy, jego namiętność do wyścigów i jego
kobiety. Zaczęło się znów zupełnie niewinnie, potem nagle zauważyła niebezpieczeństwo,
zamknęła mocno . usta i nie powiedziała nic więcej.
Nie, i to była jej prywatna sprawa. To nikogo nic nie obchodzi. Jej stosunki z mężem to była
tylko jej sprawa. Poza tym żyła z mężem w separacji. I tu ją znów złapali. Od jak dawna żyje
z nim w separacji? Kiedy widziała go po raz ostatni? Czy jej życzenie wystąpienia z partii
wiąże się może z mężem?
Potrząsnęła tylko głową. Ale pomyślała ze zgrozą o tym, że prawdopodobnie przesłuchają
Enna, a z tej szmaty w ciągu pół godziny wycisną wszystko. Wtedy stanie przed wszystkimi
naga w swojej hańbie, o której dotychczas wiedziała tylko ona.
- Prywatne! Zupełnie prywatne!...
Strona 24
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Zatopiona w myślach Ewa Kluge, przypatrująca się migotaniu 1 drżeniu niebieskiego
płomyczka gazowego, nagle wzdryga się wystraszona. Popełniła przedtem gruby błąd.
Powinna była Ennowi dać pieniądze na parę tygodni i wskazówkę, aby ukrył się u jednej ze
swych przyjaciółek.
Dzwoni do Geschowej: - Niech pani słucha, pani Gesch. Namyśliłam się, chciałabym
przynajmniej parę słów zamienić z moim mężem! Teraz, kiedy Ewa jej ustąpiła, Geschowa
wpada w złość:
- Trzeba było się przedtem zastanowić. Pani mąż poszedł już dobre dwadzieścia minut temu.
Spóźniła się pani!
- A dokąd poszedł, pani Gesch?
- Skądże mam to wiedzieć? Przecież pani go wyrzuciła! Poszedł chyba do jednej ze swoich
bab!
- Czy nie wie pani, do której? Proszę, niech mi pani to powie, pani Gesch! To naprawdę jest
bardzo ważne...
- Nagle takie ważne! - Geschowa dodaje niechętnie: - Mówił coś o jakiejś Tutti.
- Tutti? - zapytuje - to znaczy chyba Truda, Gertruda. Czy nie zna pani jej nazwiska, pani
Gesch?
- Sam go nie znał! Nie wiedział nawet dokładnie, gdzie ona mieszka, myślał tylko, że ją
odszuka. Ale w tym stanie, w jakim ten człowiek się znajduje...
- Może jeszcze kiedy wróci - powiada pani Ewa Kluge z namysłem - niech go pani wtedy do
mnie przyśle. W każdym razie bardzo pani dziękuję, pani Gesch. Dobranoc!
Ale Geschowa nie odpowiada i zatrzaskuje drzwi. Nie zapomniała jeszcze, że tamta zamknęła
jej przedtem drzwi przed nosem. Ani jej się śni posłać jej znowu męża, jeśli kiedyś wypłynie.
Kobieta powinna zastanowić się w porę, potem bywa często za późno.
Pani Kluge wróciła do kuchni. To dziwne: mimo że rozmowa z Geschowa nie dała wyniku,
jest jej teraz lżej. Cóż, sprawy muszą iść swoją drogą. Zrobiła, co tylko mogła, aby pozostać
czystą. Wyrzekła się zarówno ojca, jak syna, wymaże ich ze swego serca. Zadeklarowała
swoje wystąpienie z partii. Teraz stanie się, co musi się stać. Nie może tego zmienić, a nawet
najgorsze po tym, co przeszła, już jej nie przerazi.
Nie przeraziła się też zbytnio, gdy obaj badający ją cywile przeszli po bezcelowych pytaniach
do gróźb. Czy wie o tym, że wystąpienie z partii może ją pozbawić posady na poczcie? I - co
więcej -jeśli chce teraz bez podania przyczyn wystąpić z partii, staje się politycznie niepewna.
A dla takich istnieje coś takiego jak obóz koncentracyjny! Chyba już o tym słyszała? Tam
bardzo prędko zamieniają politycznie niepewnych w pewnych; są potem przez całe życie
pewni. Ona przecież rozumie!
Pani Kluge nie przestraszyła się. Pozostała przy tym, że prywatne życie pozostaje prywatnym,
a o prywatnym nie będzie mówiła. W końcu puścili ją. Nie, jej wystąpienie z partii nie zostało
tymczasem przyjęte, jeszcze usłyszy o tym. Ale w pracy na poczcie zostaje zawieszona. Ma
pozostawać w swoim mieszkaniu do dyspozycji...
Podczas gdy Ewa Kluge przesuwa wreszcie od dawna zapomniany garnek z zupą na gaz,
postanawia nagle nie być posłuszna i w tym punkcie. Nie będzie siedziała bezczynnie w
mieszkaniu i oczekiwała udręczeń ze strony tych panów. Nie, jutro rano pociągiem o szóstej
pojedzie do siostry, w okolice Ruppina. Może tam przeżyć ze dwa, trzy tygodnie nie
zameldowana, wyżywiają bez trudu. Mają krowę i świnie, i kartofle. Będzie pracowała w
stajni i na polu. To jej dobrze zrobi, lepiej niż noszenie listów i wieczne dreptanie po piętrach.
Od chwili gdy powzięła postanowienie wyjazdu na wieś, ruchy jej ożywiły się. Wyciąga
walizę i zaczyna się pakować. Przez chwilę zastanawia się, czy przynajmniej nie powiedzieć
pani Gesch, że wyjeżdża. Dokąd - tego nie musi mówić. Ale postanawia; nie, lepiej nic nie
powie. Wszystko, co robi, robi sama, dla siebie. Nie chce wciągać w to żadnego człowieka.
Nie powie też nic siostrze ani szwagrowi. Będzie teraz żyła samotnie, jak jeszcze nigdy.
Zawsze był ktoś, o kogo musiała się troszczyć: rodzice, mąż, dzieci. Teraz jest sama. Wydaje
jej się w tej chwili bardzo możliwe, że zasmakuje w samotności. ; Może, jeśli zostanie
zupełnie sama ze sobą, coś jeszcze z niej będzie; teraz, kiedy nareszcie ma czas dla siebie i
nie musi zapominać własnego „ja" ze względu na innych.
Tej nocy, gdy pani Rosenthal tak boi się swojej samotności, po raz pierwszy uśmiecha się
znów we śnie listonosz Ewa Kluge. We śnie widzi się na olbrzymim kartoflisku z motyką w
ręku. Jak daleko sięga wzrok - wszędzie kartoflisko, a na nim tylko ona jedna: musi wszystko
do czysta wykopać. Uśmiecha się, podnosi motykę, jasno dźwięczy uderzony kamień, nać
kartoflana przewraca się, a ona kopie dalej i dalej.
ROZDZIAŁ XII Enno i Emil po wstrząsie Małemu Ennowi Klugemu powiodło się o wiele
gorzej aniżeli jego kumplowi Emilowi Borkhausenowi, którego żona - mogła być taka czy
inna - wpakowała jednak do łóżka, chociaż natychmiast potem go okradła. Słabowity amator
wyścigów konnych dostał o wiele większe lanie aniżeli długi, kościsty szpicel z przypadku.
Nie, Ennowi powiodło się szczególnie źle.
I gdy Enno biegnie ulicami i wystraszony szuka swojej Tutti, Borkhausen wstaje z łóżka,
wypatruje w kuchni czegoś do jedzenia i najada się ponuro i z namysłem do syta. Potem
znajduje w szafie paczkę papierosów, zapala jednego, wsadza paczkę do kieszeni i siedzi
znów przy stole, z głową podpartą na ręku, posępnie zamyślony.
6 - Każdy umiera... t. I W tej pozycji zastaje go Otti, gdy wraca z zakupów. Oczywiście
widzi od razu, że wziął sobie jedzenie, wie również, że gdy odchodziła, nie miał nic do
palenia w kieszeni, i natychmiast odkrywa kradzież papierosów z szafy. Rozpoczyna też z
miejsca kłótnię: - Tak, lubię coś takiego, gdy taki drań zżera mi moje jedzenie i bucha moje
papierosy! Oddaj je, natychmiast oddawaj. Albo mi zapłać! Daj forsę, Emil!
Oczekuje w napięciu, co on powie, ale jest dość pewna siebie. Te czterdzieści osiem marek
już prawie wydała, mąż nie może jej więc rzeczywiście nic zrobić.
I wnioskuje z odpowiedzi, mimo jej bardzo złośliwego brzmienia, że Emil naprawdę nic nie
wie o tych pieniądzach. Czuje swoją przewagę nad tym frajerem, wykiwała go, a ten osioł
nawet się nie skapował!
- Zamknij gębę! - mruczy tylko Borkhausen nie podnosząc głowy. - I wywalaj z domu, bo ci
porachuję kości!
Otti woła od strony drzwi kuchennych, dlatego tylko, że musi zawsze mieć ostatnie słowo, i
dlatego, że czuje swą wielką przewagę (mimo że się go teraz boi): - Uważaj lepiej, aby SS nie
porachowało ci kości do reszty! Niewiele ci już brak!
Potem idzie do kuchni i wyładowuje złość na bachorach.
Mąż siedzi w izbie i myśli; pamięta tylko niewiele z tego, co stało się tej nocy, ale to niewiele,
co pamięta, wystarcza mu. I myśli teraz o tym, że tam na górze mieszkanie Rosenthalowej
Strona 25
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
jest już chyba oczyszczone do szczętu przez Persicków, a on mógłby przecież zabrać stamtąd
do diabła i trochę! Przez własną głupotę dał się wykiwać!
Nie, to Enno był temu winien, Enno zaczai z wódką. Enno był od początku zalany. Gdyby nie
ten Enno, miałby teraz kupę rzeczy, bielizny i ubrań; świta mu jeszcze w pamięci jakieś radio.
Gdyby miał tego Enna teraz tutaj pod ręką, połamałby kości temu tchórzowi, fujarze, który
zawalił całą sprawę!
Ale w chwilę później Borkhausen znów wzrusza ramionami. Któż to jest koniec końców ten
Enno? Tchórzliwa pluskwa, która żyje z upuszczania krwi babom! Nie, kto naprawdę jest
winien - to ten Baldur Persicke! Ten smyk, ten szczeniak, tytułujący się fuehrerem HJ, od
samego początku chciał go wpakować. Ta cała historia przygotowana była tylko po to, aby
znaleźć frajera, a samemu przywłaszczyć sobie zdobycz bezkarnie. Ta jadowita żmija w
błyszczących okularach tak sobie sprytnie wszystko obmyśliła, aby go wpakować! Przeklęty
smarkacz!
Borkhausen nie bardzo rozumie, dlaczego właściwie teraz siedzi w swoim pokoju, a nie w
celi na Alexie*. Coś musiało im przeszkodzić: zupełnie niejasno przypomina sobie jakieś
dwie postacie, ale kto to był i jak to było, tego wtedy nie pojął będąc półprzytomny. Teraz
tym bardziej nic nie wie.
Ale jedno wie: nie przebaczy tego nigdy Baldurowi Persicke. Baldur może wleźć po drabinie
partyjnej nie wiem jak wysoko; Borkhausen będzie uważał. Borkhausen umie czekać.
Borkhausen nie zapomina niczego. Taki szczeniak! Przyjdzie jeszcze dzień, że się do niego
dobierze, a wtedy tamten będzie leżał w gównie! Ale będzie leżał gorzej niż Borkhausen i
nigdy więcej nie wstanie. Zdradzić kumpla? Nie, tego się nie przebacza i nie zapomina! Te
piękne rzeczy w mieszkaniu Rosenthalów, walizy i skrzynie, i radio, to wszystko mógłby
teraz mieć!
I Borkhausen grzebie nadal w pamięci. Wciąż to samo w kółko; jednocześnie wyciąga srebrne
ręczne lusterko Otti, ostatni podarunek jakiegoś wielkodusznego adoratora, ogląda i obmacuje
swoją twarz.
Mały Enno Kluge również obejrzał swoją twarz w lustrze pewnego magazynu mód.
Przestraszyło go to jeszcze bardziej i zupełnie stracił głowę. Nie ważył się spojrzeć na
żadnego człowieka, miał uczucie, że wszyscy patrzą na niego. Pęta się po bocznych
uliczkach, a jego poszukiwania Tutti są coraz bardziej gorączkowe. Nie tylko nie wie już,
gdzie ona może mieszkać, ale nawet nie wie, gdzie sam teraz jest. Wchodzi do każdej ciemnej
bramy i patrzy w okna oficyn, w górę. -Tutti... Tutti...
Szybko zapada teraz zmrok. Enno musi znaleźć przed nocą kwaterę, bo zaaresztuje go policja.
A jak zobaczą, w jakim jest stanie, zrobią z niego marmoladę, dopóki nie przyzna się do
wszystkiego. A kiedy przyzna się i do tego o Persickach, a wygada przecież wszystko ze
strachu, wtedy Persickowie go zabiją.
Biegnie bez celu coraz dalej, coraz dalej...
Wreszcie nie ma już więcej sił. Siada na ławce i przykuca, po prostu nie może już iść dalej i
coś wymyślić. Wreszcie zaczyna zupełnie machinalnie obszukiwać kieszenie; chce znaleźć
coś do palenia - papieros dopomógłby mu znowu stanąć na nogi.
* Alex - skrót od Alexanderplatz - plac Aleksandra, gdzie mieścił się urząd policji
kryminalnej.
Nie ma w kieszeniach papierosa, natomiast znajduje coś, czego na pewno nie oczekiwał:
pieniądze - czterdzieści sześć marek. Pani Gesch mogła mu już przed paroma godzinami
powiedzieć, że ma pieniądze w kieszeni, i w ten sposób dodałaby nieco pewności siebie temu
małemu, zastraszonemu człowieczkowi w jego poszukiwaniach jakiegoś punktu zaczepienia.
Ale Geschowa oczywiście nie chcała się zdradzić, że przeszukała jego kieszenie, kiedy spał.
Geschowa jest uczciwą kobietą, odłożyła pieniądze, choć dopiero po krótkiej walce ze sobą!
Gdyby znalazła je u swojego Gustawa - wzięłaby bez namysłu. Ale od obcego mężczyzny -
nie, taka nie była! Oczywiście, Geschowa wzięła trzy marki ze znalezionych czterdziestu
dziewięciu, ale to nie była kradzież, to było jej słuszne prawo, za jedzenie, które dala
Klugemu. Mogłaby mu również dać bez pieniędzy, ale dlaczego miałaby dawać za darmo
jedzenie obcemu mężczyźnie, który ma pieniądze? Taka naiwna też nie jest!
W każdym razie te czterdzieści sześć marek wzmacniają ogromnie samopoczucie
zastraszonego Enna Klugego. Wie teraz, że może sobie znaleźć jakiś nocleg. I jego umysł
zaczyna na nowo funkcjonować. Wprawdzie nie przypomina sobie jeszcze mieszkania Tutti,
ale wpada mu nagle na myśl, że poznał ją w małej kawiarence, w której często przebywała.
Może znają tam jej adres.
Wstaje i zaczyna znów biec. Orientuje się, gdzie właścwie jest, a gdy spostrzega tramwaj,
prowadzący prawie do celu, waży się nawet wskoczyć na ciemny przedni pomost pierwszego
wagonu. Jest tam tak ciemno i tłoczno, że nikt nie zwróci specjalnej uwagi na jego twarz.
Potem idzie do kawiarni. Nie, nie chce nic konsumować; podchodzi natychmiast do bufetu i
pyta panienkę, czy nie wie, gdzie jest Tutti i czy Tutti w ogóle jeszcze tutaj bywa.
Panienka pyta ostrym, przenikliwym głosem, który słychać w całym lokalu, o jaką Tutti mu
chodzi? W Berlinie jest mianowicie mnóstwo Tuttich!
Nieśmiały mały człowieczek odpowiada zakłopotany: -No, ta Tutti, która tu stale
przychodziła, taka brunetka, trochę tęgawa...
Ach, o tę Tutti pyta! Nie. o tej Tutti nie chcą tutaj nic wiedzieć! Niech się nie odważy jeszcze
raz tu pokazać! Nie chcą o niej nawet słyszeć!
Z tymi słowami panienka odwraca się od Enna oburzona. Kluge mruczy parę słów
przeproszenia i czym prędzej opuszcza lokal. Stoi [
jeszcze bezradnie na ciemnej ulicy, nie wiedząc, co ma dalej robić, gdy z kawiarni wychodzi
jakiś starszy człowiek, dość oberwany, jak się Ennowi wydaje. Człowiek ten wahając się
podchodzi do Enna, wreszcie zbiera się na odwagę, zdejmuje kapelusz i pyta, czy Enno nie
jest tym panem, który przed chwilą w kawiarni dopytywał się o niejaką Tutti.
- Może - odpowiada Enno Kluge ostrożnie. - A dlaczego pan o to pyta?
- A, tylko tak. Mógłbym panu ewentualnie powiedzieć, gdzie mieszka. Mogę pana też
zaprowadzić do jej mieszkania, tylko pan mi też musi wyświadczyć małą przysługę!
- Co za przysługę? - pyta Enno jeszcze ostrożniej. - Nie wiem, jaką mógłbym panu
wyświadczyć przysługę. Przecież wcale pana nie znam.
- Ach, dojdziemy już do porozumienia! - woła starszy pan. - Nie, nie nakładamy drogi, jeśli
pójdziemy tędy. Taka jest mianowicie sprawa i jej okoliczności, że Tutti ma jeszcze moją
walizę z rzeczami. Może mógłby mi pan jutro rano tę walizę prędko wydać, kiedy Tutti
będzie jeszcze spała albo pójdzie po zakupy?
Starszy pan uważa widocznie za pewnik, że Enno przenocuje u Tutti.
Strona 26
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Nie - powiada Enno - tego nie zrobię. Nie puszczam się na takie historie. Bardzo żałuję!...
- Ale mogę panu dokładnie powiedzieć, co jest w walizie. To naprawdę jest moja waliza!
- A dlaczego pan nie zapyta w takim razie o to samej Tutti?
- No, jeśli pan tak mówi - powiada starszy pan oburzony - to nie zna pan Tutti. Przecież to
jest baba, musi pan wiedzieć, która ma zęby ostre jak kolce jeża. Gryzie i pluje jak pawian,
dlatego też ją tak nazywają.
Podczas gdy starszy pan kreśli ten miły portret Tutti, Enno Kluge przypomina sobie ze
strachem, że Tutti jest rzeczywiście taka, a on ostatnim razem zwiał z jej portmonetką i
kartkami żywnościowymi. Kiedy jest wściekła, rzeczywiście gryzie i pluje jak pawian, i
prawdopodobnie, jeśli teraz Enno do niej przyjdzie, wyładuje swą wściekłość na nim.
Wszystko, co wyobraził sobie o noclegu u niej , nie jest niczym innym jak właśnie
wyobrażeniem.
I nagle Enno Kluge postanawia, ot tak - z chwili na chwilę - że będzie od dzisiaj żył inaczej.
Koniec z babami, koniec z tymi małymi kradzieżami, koniec nawet z wyścigami. Ma
czterdzieści sześć marek i może z tego wyżyć do następnej wypłaty. Jutro -wobec tego, że
jest tak rozbity, pozwoli sobie jeszcze na jeden dzień rekonwalescencji, ale pojutrze zacznie
na nowo uczciwie pracować. Tamci już skapują się, jakiego mają robotnika, i nie wyślą go na
front. Enno rzeczywiście nie może po tym wszystkim, co przeżył w ciągu ostatniej doby,
zaryzykować takiego pawianowego przyjęcia u Tutti.
- Tak - powiada Enno Kluge z namysłem do starszego pana - to się zgadza; taka jest Tutti. I
dlatego, że jest właśnie taka, zdecydowałem się nie iść do niej. Przenocuję tu, naprzeciwko, w
tym małym hotelu. Dobranoc panu, panie... przykro mi, ale...
I idzie ostrożnie ze względu na swe rozbite kości do hotelu, gdzie udaje mu się, mimo
zmaltretowanego wyglądu i zupełnego braku bagażu, rzeczywiście wyżebrać u oberwanego
portiera łóżko za trzy marki. W ciasnej, cuchnącej dziurze włazi do łóżka, którego pościel
służyła już niejednemu przed nim. Wyciąga się, mówi do siebie: ,,Od teraz będę żył zupełnie
inaczej. Byłem podłym draniem, zwłaszcza dla Ewy. Ale od tej chwili będę inny. Należało mi
się to lanie, ale od teraz będę inny..."
Leży zupełnie cicho w wąskim łóżku, w pewnym sensie w postawie na baczność, i wpatruje
się w sufit. Drży z zimna, wycieńczenia i bólu. Ale nie czuje tego nawet. Myśli, że dawniej
był poważanym i lubianym robotnikiem, a teraz jest tylko nędznym, małym pętakiem, na
którego widok wszyscy spluwają. Nie, jemu to bicie pomogło, od teraz wszystko będzie
inaczej. I wyobrażając sobie to „inaczej" - zasypia.
O tym czasie śpią też wszyscy Persickowie, śpi pani Gesch i pani Kluge, śpi małżeństwo
Borkhausen - Emil pozwolił bez słowa wleźć Otti do swojego łóżka.
Śpi bojaźliwie, oddychając ciężko, pani Rosenthal. Również mała Truda Baumann śpi. Po
południu udało jej się szepnąć jednemu ze sprzysiężonych, że musi mu koniecznie coś
zakomunikować i prosi, aby się spotkali następnego wieczoru, możliwie niepostrzeżenie, w
„Ely-sium". Jest w strachu, bo musi przyznać się do swojego gadulstwa, ale mimo to zasypia.
Pani Anna Quangel leży po ciemku w łóżku, podczas gdy jej mąż, jak zawsze o tej porze w
nocy, stoi przy swoim warsztacie i uważnie śledzi tok pracy. Nie wezwali go do kierownictwa
technicznego w sprawie ulepszenia fabrykacji. Tym lepiej!
Anna Quangel, która leży w łóżku, ale nie może jeszcze zasnąć, w dalszym ciągu uważa
swego męża za człowieka zimnego, bez serca. Jak przyjął.wiadomość o śmierci Ottonka, jak
wyrzucił z mieszkania tę biedną Trudę i panią Rosenthal: zimno, bez serca, ciągle tylko z
myślą o sobie. Już nigdy nie będzie mogła być dla niego tak dobra jak dawniej, kiedy myślała,
że przynajmniej dla niej żywi jakieś uczucie. Widziała teraz, jaki jest naprawdę. Jest tylko
obrażony za nieprzemyślane słowa „ty i twój fuehrer", tylko dotknięty. Na pewno go znowu
tak łatwo nie urazi, nie zacznie w ogóle z nim tak prędko mówić. Dziś nie zamienili ani słowa
ze sobą, nie powiedzieli sobie nawet dzień dobry.
Emerytowany radca sądowy Fromm czuwa jeszcze, jak zawsze w nocy. Pisze swoim
drobnym, wyraźnym pismem list, którego nagłówek brzmi: „Szanowny panie mecenasie..."
Pod lampą czeka na niego otwarty Plutarch.
ROZDZIAŁXIII Taniec zwycięstwa w „Elysium"
Widok, jaki przedstawiała w ten piątkowy wieczór sala „Elysium". wielkiego lokalu
tanecznego na północy Berlina, musiał radować każdego normalnego Niemca: mundury!
Szare i zielone kolory Wehr-machtu stanowiły mocne, barwne tło obrazu - ale mundury partii
i jej ekspozytur - brunatne, jasnobrązowe, złotobrązowe, ciemnobrązowe i czarne - nadawały
mu dopiero właściwy koloryt. Obok brunatnych koszul SA widać było o wiele jaśniejsze
koszule H J, byli przedstawiciele organizacji Todta* i Państwowej Służby Pracy, widać było
ciemnożółte mundury sonderfuehrerów**, zwanych „złotymi bażantami", i kierowników
politycznych obok członków obrony przeciwlotniczej. Nie tylko umundurowanie mężczyzn
cieszyło niemieckie serca. Również wiele młodych dziewcząt było w mundurach: BDM***,
Służba Pracy i or* Organizacja Todta - organizacja hitlerowska o charakterze półwojskowym,
zajmująca się budowaniem umocnień obronnych i dróg dla wojska.
'* Sonderfuehrer - dowódca oddziału SD, SD-Sonderdienst - specjalne oddziały hitlerowskie,
które brały udział w akcjach przeciwko ludności terenów okupowanych.
'* Bund Deutscher Maedel - Związek Dziewcząt Niemieckich - organizacja żeńskiej
młodzieży hitlerowskiej.
ganizacja Todta przysłały tutaj chyba wszystkie swoje kierowniczki, ich zastępczynie i
szeregowe.
Nieliczni cywile gubili się zupełnie w tym tłumie, byli bez znaczenia, nieciekawi wśród tych
mundurów, jak zresztą cywile w ogóle, na ulicach i w fabrykach, nigdy nic nie znaczyli
wobec partii. Partia była wszystkim, a naród niczym.
Dlatego też prawie wcale nie zwracano uwagi na stół w końcu sali, przy którym siedziała
jedna dziewczyna i trzech młodych mężczyzn. Nikt z tej czwórki nie nosił munduru ani nawet
znaczka partyjnego.
Młoda para - dziewczyna i młodzieniec - przybyli pierwsi. Potem inny młody człowiek
zapytał, czy może się przysiąść, a wreszcie jeszcze czwarty cywil poprosił o to samo. Młoda
para spróbowała nawet raz zatańczyć w tłumie. Wówczas pozostali mężczyźni wszczęli
rozmowę, do której po powrocie do stolika wtrąciła się również rozgorączkowana para
tancerzy.
Jeden z mężczyzn, człowiek około trzydziestki, o wysokim czole i przerzedzonych już
włosach, cofnął krzesło i milcząc obserwował przez chwilę tłum na parkiecie i przy
sąsiednich stolikach. Potem, nie patrząc prawie na pozostałych, powiedział: - Źle wybrane
miejsce na zebranie. Jesteśmy prawie jedynym stolikiem na sali obsadzonym wyłącznie przez
Strona 27
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
cywilów. To zwraca uwagę.
Towarzysz młodej dziewczyny zwrócił się do niej z uśmiechem - słowa skierowane były
jednak do mężczyzny o wysokim czole:
- Na odwrót, Grigoleit, w ogóle na nas nie zważają, najwyżej pogardzają nami. Ci panowie
myślą tylko o tym, że tak zwane zwycięstwo nad Francją przyniosło im parotygodniowe
zezwolenie na tańce.
- Bez nazwisk! I to pod żadnym warunkiem! - powiedział ostro mężczyzna o wysokim czole.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Dziewczyna malowała coś wskazującym palcem na stole i nie
podnosiła głowy, mimo iż czuła, że wszyscy na nią patrzą.
- W każdym razie, Trudo - powiedział trzeci mężczyzna z niewinną twarzą wyrosłego oseska
- teraz jest właściwy moment dla twego oświadczenia. O co chodzi? Stoliki obok są prawie
puste, wszyscy tańczą -mów!
Milczenie trzech mężczyzn mogło oznaczać tylko zgodę. Truda Baumann powiedziała,
zacinając się i nie podnosząc głowy:
- Wydaje mi się, że popełniłam błąd. W każdym razie nie dotrzymałam słowa. W moich
oczach to oczywiście nie jest błędem...
- O, przestańże! - zawołał wzgardliwie mężczyzna z wysokim czołem. - Czy masz zamiar
naśladować gęsi? Nie gęgaj, tylko mów po prostu, co jest!
Dziewczyna podniosła głowę. Popatrzyła powoli w twarze mężczyzn, które jak jej się
wydawało, spoglądały na nią z okrutnym chłodem. W oczach jej zabłysły dwie łzy. Chciała
mówić, ale nie mogła, poszukała chusteczki.
Ten z wysokim czołem odchylił się na oparcie krzesła. Gwizdnął cicho i przeciągle: - Ma nie
gęgać? Przecież ona już gęgała! Spójrzcie tylko na nią!
Kawaler Trudy sprzeciwił się szybko: - Niemożliwe! Truda jest czysta jak złoto. Powiedz im,
że nie wygadałaś się, Trudo! - Ścisnął jej rękę dodając odwagi.
Osesek skierował swoje okrągłe, bardzo niebieskie oczy wyczekująco, prawie bez wyrazu na
dziewczynę. Drugi, z wysokim czołem, uśmiechał się pogardliwie. Rozgniótł papierosa w
popielniczce i powiedział ironicznie: - A więc, panienko?
Truda opanowała się i szepnęła odważnie: - A jednak on ma rację. Wygadałam się. Mój teść
przyniósł mi wiadomość o śmierci mojego Ottona, to mnie jakoś wyprowadziło z równowagi.
Powiedziałam mu, że pracuję w komórce.
- Wymieniłaś nazwiska? - Nikt nie przypuszczałby, że niewinny Osesek potrafi tak ostro
pytać.
- Oczywiście nie. W ogóle nic poza tym nie mówiłam. A mój teść jest starym robotnikiem,
który nigdy nie powie słowa.
- Twój teść - to jest osobny rozdział. Teraz mówimy o tobie! Twierdzisz, że nie wymieniłaś
żadnych nazwisk...
- Wierz mi, Grigoleit! Nie kłamię. Dobrowolnie przecież się przyznałam.
- Pani przed chwilą znów wymieniła nazwisko, panno Baumann. Osesek powiedział: - Czyż
nie rozumiecie, że to wszystko jedno, czy wymieniła nazwiska, czy nie? Powiedziała, że
pracuje w komórce, gęgała i znowu będzie gęgać. Jeżeli tamci panowie będą ją mieli w ręku,
jeżeli trochę podręczą, zacznie sypać. Obojętne, co zdradziła dotychczas.
- Nigdy im nic nie powiem, nawet gdybym miała umrzeć! - zawołała Truda z płonącymi
policzkami.
- O! - powiedział ten z wysokim czołem - umrzeć jest bardzo łatwo, panno Baumann. Ale
często przed śmiercią bywa jeszcze sporo niemiłych rzeczy!
- Jesteście niemiłosierni! - powiedziała dziewczyna - popełniłam błąd, ale...
- Mnie też się zdaje - rozległo się na kanapie obok niej - obejrzyjmy sobie jej teścia i jeśli
wyda nam się pewny...
- W łapach tamtych nie ma żadnej pewności - powiedział Grigoleit.
- Trudo - rzekł Osesek uśmiechając się łagodnie. - Trudo, powiedziałaś przed chwilą, że nie
wymieniałaś dotychczas żadnych nazwisk.
- Tak też było.
- I oświadczyłaś, że byłabyś gotowa umrzeć, zanim coś takiego zrobisz?
- Tak! tak! tuk! - zawołała namiętnie.
- A więc - powiedział Osesek uśmiechając się z wdziękiem. - A więc, Trudo, jakby to było,
gdybyś umarła jeszcze dziś wieczór, zanim będziesz dalej gadała. To dałoby nam jaką taką
pewność i zaoszczędziło masę roboty...
Śmiertelna cisza zapanowała wśród tych czworga. Twarz dziewczyny była biała jak wapno.
Jej kawaler powiedział „nie" i położył lekko rękę na jej dłoni. Ale zaraz potem cofnął ją.
Tańczący wrócili do stolików i uniemożliwili na chwilę dalszą rozmowę.
Ten z wysokim czołem zapalił znów papierosa, a Osesek uśmiechnął się nieznacznie, gdy
zauważył, że tamtemu drży ręka. Potem powiedział do bruneta siedzącego obok milczącej,
bladej dziewczyny: - Pan mówi „nie", ale dlaczego właściwie? To jest niemal zadowalające
rozwiązanie zagadnienia i to takie, które - o ile zrozumiałem - pańska sąsiadka sama
zaproponowała.
- Rozwiązanie nie jest zadowalające - powiedział powoli brunet - zbyt wielu już umiera. Nie
jesteśmy po to, aby powiększać liczbę zabitych.
- Spodziewam się - powiedział ten z wysokim czołem - że będzie pan pamiętał o tym
twierdzeniu, kiedy Trybunał Narodowy pana i mnie, i tych tam...
- Cicho - powiedział Osesek - idźcie na chwilę zatańczyć. Zdaje się, że to jest bardzo
przyjemny taniec. Możecie się tymczasem rozmówić, a my dwaj pogadamy sobie tutaj.
Młody brunet niechętnie wstał i ukłonił się lekko swojej damie. Ociągając się wzięła go pod
rękę. Bladzi oboje, przyłączyli się do tańczących na parkiecie. Tańczyli poważnie, w
milczeniu, a jemu zdawało się, że tańczy z umarłą. Wzdrygnął się. Mundury wokół niego,
krawaty ze swastyką, krwistoczerwone chorągwie ze znienawidzonym znakiem na ścianach,
spowity w zieleń portret fuehrera, rytm swinga.
- Nie zrobisz tego, Trudo - powiedział - on jest szalony, żeby żądać czegoś takiego!
Przyrzeknij mi...
Poruszali się niemal w miejscu, w coraz ciaśniejszym tłumie. Może dlatego, że stykali się
wciąż z innymi parami, może dlatego nic nie mówiła.
- Trudo -prosił jeszcze raz. - Przyrzeknij mi to! Możesz przecież iść do innej fabryki, tam
pracować i zniknąć im z oczu. Przyrzeknij mi...
Próbował ją doprowadzić do tego, aby na niego spojrzała. Ale oczy jej uparcie patrzyły w dal,
ponad jego ramieniem.
- Ty jesteś najlepsza z nas wszystkich - powiedział nagle - ty jesteś człowieczeństwem, a on
Strona 28
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
jest tylko dogmatem. Musisz dalej żyć. Nie poddawaj mu .się.
Potrząsnęła głową. Mogło to oznaczać zarówno „tak", jak i „nie".
- Chciałabym wrócić - powiedziała - nie chcę więcej tańczyć.
- Trudo - rzekł Karol Hergesell gorączkowo, gdy wydostali się z kręgu tańczących - twój
Otto dopiero wczoraj umarł, dopiero wczoraj dostałaś wiadomość o jego śmierci. To za
wcześnie - ale wiesz i bez tego, że cię zawsze kochałem. Nigdy nie oczekiwałem niczego od
ciebie, ale teraz oczekuję przynajmniej tego, abyś żyła. Nie dla mnie, nie! Tylko abyś żyła!
Znów poruszyła głową, jakby niepewna tego, co myśli o jego miłości i o jego żądaniu, aby
pozostała przy życiu.
Zbliżyli się do stolika. - No? - zapytał Grigoleit z wysokim czołem. - Jak się tańczyło? Trochę
ciasno, co?
Dziewczyna nie usiadła. Powiedziała: - Teraz już pójdę. Bądźcie zdrowi. Pracowałabym z
wami chętnie.
I odwróciła się do wyjścia.
W tej chwili gruby, niewinny Osesek ruszył za nią. Chwycił ją za przegub dłoni i powiedział:
- Jeszcze chwileczkę, proszę! - Powiedział to najzupełniej uprzejmie, ale jego wzrok groził.
Wrócili do stołu. Usiedli znów. Osesek zapytał: - Rozumiem przecież dobrze, Trudo, co
oznaczało twoje pożegnanie?
- Zrozumiałeś zupełnie dobrze! - odpowiedziała dziewczyna i spojrzała na niego twardymi
oczyma.
- Proszę cię więc o pozwolenie spędzenia z tobą reszty wieczoru. Uczyniła obronny gest
pełen przerażenia.
Powiedział bardzo uprzejmie: -Nie chcę się narzucać, ale przychodzi mi na myśl, że przy
wykonaniu takiego przedsięwzięcia można znów popełnić błędy. - Szepnął groźnie: - Nie
zależy mi na tym, aby jakiś idiota wyłowił cię z wody, albo żebyś jutro jako niedoszła
samobójczyni leżała w szpitalu. Chcę być przy tym!
- Słusznie - powiedział ten z wysokim czołem - popieram to. To daje jedyną gwarancję...
- Będę dziś i jutro - powiedział z naciskiem brunet - i każdego następnego dnia u jej boku.
Uczynię wszystko, aby zapobiec wykonaniu polecenia. Sprowadzę pomoc, a jeśli mnie
zmusicie, nawet policję!
Ten z wysokim czołem znów zagwizdał przeciągle, cicho i złośliwie.
Osesek powiedział - Aha, mamy więc już drugiego gadułę przy stole? Zakochany, co? Od
dawna coś takiego przypuszczałem. Chodźcie, Grigoleit, komórka jest rozwiązana. Nie ma
więcej żadnej komórki. I wy to nazywacie dyscypliną, wy, zajęcze serca.
- Nie, nie! - zawołała dziewczyna. - Nie słuchajcie go! To prawda, że on mnie kocha. Aleja
go nie kocham. Pójdę dziś wieczorem z wami.
- Nic z tego - powiedział Osesek naprawdę zły. - Czy nie widzicie, że teraz już w ogóle nic
nie można zrobić, kiedy on... - wskazał głową na bruneta. - E, co tam! - dodał potem krótko -
Skończone! Chodź, Grigoleit!
Ten z wysokim czołem już stał. Wspólnie zwrócili się ku wyjściu. Nagle jakaś ręka spoczęła
na ramieniu Oseska. Ujrzał gładką, nieco obrzmiałą twarz jakiegoś gościa w brunatnym
mundurze.
- Chwileczkę, proszę! Co pan przed chwilą powiedział o rozwiązaniu komórki? To mnie
bardzo interesuje...
Osesek brutalnie wyrwał rękę: - Daj mi pan spokój! - powiedział bardzo głośno. - Jeśli pan
chce wiedzieć, o czym mówiliśmy, niech pan zapyta tę młodą panią! Wczoraj dopiero poległ
jej narzeczony, a dziś ma już innego na oku. Przeklęte baby!
Przeciskał się coraz bliżej ku wyjściu, do którego Grigoleit już dotarł. Teraz i Osesek
wyszedł. Grubas spoglądał za nim przez chwilę. Potem odwrócił się do stołu, przy którym
siedziała dziewczyna i brunet z wciąż jeszcze pobladłymi twarzami. To go uspokoiło. „Może
rzeczywiście nie zrobiłem błędu, że pozwoliłem mu zwiać... Przechytrzył mnie. Ale..."
Zapytał uprzejmie: - Czy pozwolicie państwo, że przysiądę się na chwilę i zadam parę pytań?
Truda Baumann odpowiedziała: - Nie mogę nic innego powiedzieć poza tym właśnie, co
mówił tamten pan. Wczoraj otrzymałam wiadomość o śmierci mego narzeczonego, a dzisiaj
ten pan chciałby się ze mną zaręczyć.
Jej głos brzmiał mocno i pewnie. Teraz, gdy niebezpieczeństwo było tuż, tuż - zniknął strach i
niepokój.
- Czy nie zechciałaby pani wymienić nazwiska narzeczonego, który zginął? I jego formacji? -
Uczyniła to. - A pani nazwisko? Adres? Miejsce pracy? Czy ma pani jakiś dokument przy
sobie? Dziękuję. A teraz pan, mój panie.
- Pracuję w tej samej fabryce. Nazywam się Karol Hergesell. Oto moja książeczka pracy.
- A tamci dwaj panowie?
- Nie znamy ich wcale. Usiedli przy naszym stoliku i nagle wtrącili się do naszego sporu.
- A dlaczego kłóciliście się?
- Nie chcę go!
- A dlaczego tamten pan w takim razie był tak oburzony na panią, jeśli pani go nie chce?
- A bo ja wiem? Może nie wierzył moim słowom. Zdenerwowało go także, że tańczyłam z
nim.
- No, dobrze-powiedział grubas i zamknął notes, spoglądając przy tym na jedno i na drugie.
Wyglądali naprawdę raczej na parę pokłóconych kochanków aniżeli na przychwyconych
zbrodniarzy. Już sam sposób unikania wzajemnych spojrzeń... A przy tym ręce ich niemal
stykały się na stole. - No, dobrze! Wasze dane zostaną oczywiście sprawdzone, ale myślę
jednak... W każdym razie, życzę przyjemnego wieczoru...
- Ja nie! - powiedziała dziewczyna - ja nie! - Wstała jednocześnie z tamtym.
- Idę do domu.
- Odprowadzę cię.
- Nie, dziękuję, pójdę lepiej sama.
- Trudo - prosił - pozwól mi zamienić z tobą jeszcze dwa słowa! Człowiek w mundurze
uśmiechając się patrzył na jedno i drugie. Byli to chyba naprawdę zakochani. Wystarczy
pobieżne sprawdzenie danych.
Truda zdecydowała się nagle: - Dobrze, ale tylko dwie minuty.
Poszli. Nareszcie wydostali się z tej okropnej sali, z atmosfery przeciwieństw i nienawiści.
Obejrzeli się.
- Nie ma ich.
- Nie zobaczymy ich nigdy.
- A ty możesz żyć. Nie, teraz musisz żyć, Trudo! Jeden twój nie przemyślany krok
Strona 29
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
sprowadziłby niebezpieczeństwo na innych, na wielu innych. Pomyśl o tyrn, Trudo!
- Tak - powiedziała - teraz muszę żyć. - I zdecydowanie: - Bądź zdrów, Karolu!
Przez chwilę oparła się o jego pierś, a usta jej musnęły jego usta. Nim cośkolwiek postanowił,
przebiegła ukośnie przez jezdnię w stronę nadjeżdżającego tramwaju. Wagon zatrzymał się.
Zrobił ruch, jak gdyby chciał pobiec za nią. Ale cofnął się.
,,Od czasu do czasu będę ją widywał w fabryce - pomyślał. - Całe życie jest przed nami. Mam
czas. Wiem teraz przecież, że mnie kocha."
R O Z DZIAŁ XIV Sobota: niepokój u duanglów Quanglowie również przez cały piątek nie
zamienili ze sobą ani słowa -trzy dni milczenia, nawet bez „dzień dobry". To jeszcze nie
zdarzyło się w ich małżeństwie. Mimo swej małomówności Quangel od czasu do czasu coś
mówił, o jakimś robotniku z warsztatu albo przynajmniej o pogodzie, albo - że jedzenie było
dziś bardzo smaczne. A teraz nic!
Im dłużej to trwało, tym mocniej odczuwała Anna Quangel, że żałoba, którą przeżywała z
powodu śmierci syna, zaczyna się rozpraszać w niepokoju o tak bardzo zmienionego męża.
Chciała myśleć tylko o chłopcu, ale nie mogła, kiedy obserwowała tego mężczyznę, swego
długoletniego małżonka, Ottona Quangla, człowieka, któremu bądź co bądź poświęciła
najlepsze Lata swego życia. Co go napadło? Co się z nim stało? Co go tak zmieniło?
W piątek około południa Annie Quangel minął wszelki gniew na Ottona. Przeprosiłaby go za
wypowiedziane bez zastanowienia słowa ,,ty i twój fuehrer", gdyby przypuszczała, że
odniesie to skutek. Ale było jasne, że Quangel nie myśli już o tym zarzucie, a
prawdopodobnie również i o niej. Patrzył na nią, patrzył przez nią, stał przy oknie z rękami w
kieszeniach kombinezonu i w zamyśleniu pogwizdywał od czasu do czasu, z dużymi
przerwami. Nigdy czegoś takiego nie robił.
o czym ten człowiek myśli? Co go tak rozstroiło? Stawiała jedzenie przed nim na stole,
zaczynał w nim grzebać łyżką. Obserwowała go przez chwilę z kuchni. Jego ostra twarz
pochylała się nad talerzem, ale łyżka zupełnie machinalnie wędrowała do ust. Ciemne oczy
patrzyły na coś, czego nie było.
Wróciła do kuchni, by odgrzać resztę kapusty. Lubił odgrzewaną kapustę. Zdecydowała się
stanowczo, że wchodząc z kapustą zagada do niego. Może jej odpowie nawet bardzo ostro -
musiała przerwać to niesamowite milczenie.
Gdy jednak weszła z odgrzaną kapustą do pokoju, Ottona już nie było. Napoczęte jedzenie
zostało na talerzu. Albo Quangel zauważył jej zamiar i uciekł jak dziecko, które chce się dalej
gniewać, albo zapomniał po prostu o dalszym jedzeniu, gnany wewnętrznym niepokojem. W
każdym razie nie było go i musiała teraz czekać na niego do nocy.
Ale w nocy z piątku na sobotę Otto tak późno wrócił z pracy, że mimo wszelkich dobrych
zamiarów spała już, kiedy kładł się do łóżka. Obudziła się dopiero później, gdy zakasłał.
Zapytała ostrożnie:
- Otto, śpisz już?
Kaszel ustał, mąż leżał zupełnie cicho. Jeszcze raz zapytała:
- Otto, śpisz już?
1 nic, żadnej odpowiedzi. Leżeli tak oboje bardzo długo w zupełnej ciszy. Jedno wiedziało o
drugim, że nie śpi. Nie ważyli się zmienić pozycji, aby się nie zdradzić. Wreszcie oboje
zasnęli.
Sobota zaczęła się jeszcze gorzej. Otto Quangel wstał niezwykle wcześnie. Zanim zdążyła mu
postawić śniadanie na stole poleciał już na jeden z tych nagłych, niezrozumiałych spacerów,
których dawniej nigdy nie robił. Wrócił. Słyszała z kuchni, jak chodzi po izbie tam i z
powrotem. Gdy weszła z kawą, złożył troskliwie duży, biały papier, który czytał stojąc przy
oknie, i schował go do kieszeni.
Anna była pewna, że to nie jest gazeta. Za dużo białego było na papierze, a druk większy był
niż gazetowy. Co mógł czytać jej mąż?
Denerwowała się z powodu jego tajemniczości, te zmiany w nim budziły w niej niepokój i
dodawały nowe zmartwienia do i tak wielu starych. Mimo to powiedziała: - Kawa, Otto!
Na dźwięk jej głosu odwrócił się i spojrzał na nią, jakby ogromnie zdumiony, że nie jest sam
w mieszkaniu, zdziwiony, że ktoś do niego mówi. Patrzył na nią, a właściwie znowu jej nie
dostrzegał. To nie była jego małżonka, Anna Quangel, na którą teraz spoglądał, ale ktoś, kogo
kiedyś znal i musiał go sobie z trudem przypominać. Uśmiech był na jego twarzy, w oczach;
całą twarz rozjaśniał uśmiech, jakiego jeszcze nigdy u niego nie widziała. Miała chęć
zawołać: - Otto, Otto, nie odchodź teraz i ty ode mnie!
Ale nim zdecydowała się naprawdę, przeszedł koło niej i wyszedł z mieszkania. Znów bez
kawy, znów musiała ją zanieść do kuchni do odgrzania. Łkała przy tym cicho: - Co za
człowiek! Czyż jej nic nie pozostanie? Po synu traci także i męża...
Quangel podążał tymczasem szybkim krokiem w kierunku Prenz-lauer Allee. Wpadło mu na
myśl, że przedtem powinien taki dom dobrze obejrzeć i sprawdzić, czyjego pomysł jest
dobry? Jeśli nie, będzie musiał wymyślić coś innego.
W alei szedł wolniej, jego oczy zatrzymywały się na szyldzikach koło bram, jakby szukając
czegoś określonego. Na pewnym narożnym domu zobaczył obok wielu szyldów
przedsiębiorstw szyldziki dwóch adwokatów i lekarza.
Popchnął drzwi wejściowe. Otworzyły się natychmiast. To prawda, nie ma portiera w tak
licznie odwiedzanym domu. Wchodził powoli po stopniach, opierając się o poręcz klatki
schodowej, która była kiedyś „wielkopańska", z dębową posadzką, ale wskutek częstego
używania i wojny straciła wszelki ślad komfortu. Teraz schody były brudne i wydeptane, a
chodniki zniknęły już od dawna, prawdopodobnie jednocześnie z wybuchem wojny.
Otto Quangel minął szyldzik adwokacki na półpiętrze, skinął głową j poszedł dalej. Nie był
bynajmniej sam na klatce schodowej, nie, ciągle mijali go ludzie, jedni idąc mu naprzeciw,
inni wyprzedzając go. Ciągle słyszał dzwonki, zamykanie drzwi, telefony, stukot maszyn do
pisania, głosy ludzkie.
Ale zdarzało się chwilami, gdy całe życie koncentrowało się w pomieszczeniach biurowych,
że Otto Cjuangel miał klatkę schodową albo przynajmniej odcinek schodów tylko dla siebie.
Wtedy właśnie byłby odpowiedni moment, aby to zrobić. W ogóle wszystko układało się
ściśle tak, jak sobie to wyobrażał. Spieszący się ludzie, którzy nie patrzyli sobie nawzajem w
twarz, brudne szyby okienne, przez które przesiąkało tylko szarawe światło dzienne, żadnego
portiera, w ogóle nikogo, kto interesowałby się innymi.
Gdy Otto Quangel przeczytał na pierwszym piętrze szyldzik drugiego adwokata i ręka ze
wskazującym palcem pouczyła go, że lekarz mieszka jeszcze o piętro wyżej, skinął
potwierdzająco głową. Odwrócił się, jakby wracał właśnie od adwokata, i wyszedł z domu.
Niepotrzebne było dalsze oglądanie. To jest właśnie taki dom, jakiego mu potrzeba. A
Strona 30
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
podobnych domów było w Berlinie tysiące.
Majster Otto Quangel stoi znów na ulicy. Podchodzi do niego młody brunet z bardzo bladą
twarzą.
- Pan Quangel, nieprawda? - zapytuje. - Pan Otto Quangel z ulicy Jabłońskiego, czy tak?
Quangel mruczy jakieś wyczekujące „no?" dźwięk, który może oznaczać i jedno, i drugie -
potakiwanie i zaprzeczenie.
Młody człowiek przyjmuje to jako potwierdzenie. - Mam pana prosić w imieniu Trudy
Baumann - powiada - aby pan o niej zupełnie zapomniał. Pańska żona niech jej również nie
odwiedza. Nie trzeba, panie Quangel, żeby...
- Niech pan zakomunikuje - powiada Otto Quangel - że nie znam żadnej Trudy Baumann i
nie życzę sobie, aby mnie nagabywano... -Jego pieść trafiła prosto w podbródek młodego
człowieka, ten pada od razu na ziemię jak mokra ścierka. Quangel obojętnie przechodzi wśród
zbiegających się ludzi, tuż obok policjanta, na przystanek tramwajowy. Tramwaj nadjeżdża,
Quangel wsiada, jedzie dwa przystanki. Potem wraca na przednim pomoście przyczepki
innego tramwaju. Jest tak, jak Przypuszczał: większość ludzi już się rozeszła, z dziesięciu czy
dwunastu stoi jeszcze przed kawiarnią, do której wniesiono pobitego.
Każdy umiera... t. I Karol Hergesell wrócił do przytomności. Po raz drugi w ciągu kilku
godzin musi legitymować się urzędowej osobie.
- To naprawdę nic nie było, panie wachmistrzu - zapewnia.
- Prawdopodobnie wlazłem mu niechcący na odcisk, a on od razu mnie uderzył. Nie mam
pojęcia, kto to był, zanim zdążyłem go przeprosić, już mnie uderzył.
Znów Karol Hergesell może odejść nie zatrzymany, nie ciąży na nim żadne podejrzenie. Ale
zdaje sobie sprawę, że nie wolno mu nadal tak wystawiać losu na próbę. Podszedł tylko
dlatego do byłego teścia Trudy, aby być pewnym jej bezpieczeństwa. No, jeśli chodzi o tego
Ottona Quangla, to może chyba być spokojny. Twardy ptaszek, a poza tym zły. I na pewno
nie gaduła, mimo swego wielkiego dzioba. Sposób, w jaki uderzył - mocno i ze złością!
I dlatego, że taki człowiek mógłby sypać, o mało co nie zaszczuto Trudy na śmierć. Ten nigdy
nie będzie gadał - nawet przed tamtymi! O Trudę też się chyba nie będzie troszczył, zdaje się,
że nie chce o niej nic więcej wiedzieć. Jak taki szybki podbródkowy może czasem wiele
wyjaśnić!
Karol Hergesell idzie teraz zupełnie beztrosko do fabryki, a kiedy dowiaduje się ostrożnie, że
Grigoleit i Osesek wzięli nogi za pas, oddycha z ulgą. Teraz wszystko jest w porządku. Nie
ma wprawdzie komórki, ale Karol zbytnio tego nie żałuje.
Za to Truda będzie żyła!
W gruncie rzeczy nie interesował się tak bardzo robotą polityczną, za to o wiele bardziej
Trudą!
Quangel wraca tramwajem do domu, ale nie wysiada tam, gdzie powinien, tylko przejeżdża
obok ulicy Jabłońskiego. Sicher ist sicher - gdyby rzeczywiście jeszcze jakiś prześladowca
siedział mu na karku, pragnie się rozprawić z nim sam, a nie ciągnąć go do mieszkania. Anna
nie jest teraz we właściwej formie, aby ją zaskakiwano przykrymi niespodziankami. Musi z
nią przedtem pomówić. Oczywiście zrobi to, Anna gra wielką rolę w tym, co Quangel
zamierza. Ale przedtem musi załatwić jeszcze coś innego.
Quangel postanowił nie wracać dziś w ogóle przed pracą do domu. Zrezygnuje z kawy i
obiadu. Anna będzie trochę niespokojna, ale poczeka i nie zrobi żadnego głupstwa. Musi
dzisiaj coś załatwić. Jutro jest niedziela, a wtedy wszystko musi być na miejscu.
Przesiada się znowu i jedzie do miasta. Nie - tym młodzieńcem, którego tak prędko zatkał
jednym uderzeniem pięści, Quangel się nie przejmuje. Nie wierzy też naprawdę w innych
prześladowców, przypuszcza raczej, że ten człowiek naprawdę przyszedł od Trudy.
Napomknęła przecież coś takiego, że musi wyznać, iż złamała przysięgę. Wtedy oczywiście
zabronili jej wszelkiego zetknięcia z nim, a ona posłała tego młodzieńca do niego. Wszystko
to nie było niebezpieczne. Po prostu dziecinada. Naprawdę, dzieci wzięły się do zabawy, o
której nie mają pojęcia. On, Otto Quangel, rozumie nieco więcej. Wie, na co się porywa. Ale
nie zagra tej gry jak dziecko, zastanowi się dokładnie nad każdą kartą.
Widzi znów Trudę przed sobą, jak opierała się bezwiednie o plakat z wyrokiem Trybunału
Narodowego w pełnym przeciągów korytarzu. Znów odczuwa to niepokojące wrażenie jak
wtedy, gdy głowa dziewczyny ukoronowana była napisem W imieniu narodu niemieckiego,
znów czyta - zamiast obcych - własne nazwisko. Nie, nie, to sprawa tylko dla niego! I dla
Anny, oczywiście dla Anny też. Pokaże jej, kto jest „jego" fuehrerem!
W śródmieściu Quangel załatwia przede wszystkim kilka sprawunków. Kupuje, tylko za parę
fenigów, kilka pocztówek, obsadkę, parę stalówek, buteleczkę atramentu. A nawet te zakupy
dzieli między dom towarowy, filię Woolwortha i sklep z materiałami piśmiennymi. Wreszcie
po długim namyśle kupuje jeszcze parę zupełnie zwyczajnych, cienkich rękawiczek
bawełnianych, które dostaje bez karty odzieżowej.
Potem siedzi w jednej z wielkich piwiarń przy Alexanderplatz, pije kufel piwa, dostaje też
jeszcze coś niecoś do jedzenia bez kartek. Dzieje się to w roku l 94o. Rabunek napadniętych
narodów zaczął się. Naród niemiecki nie ponosi jeszcze większych wyrzeczeń. Właściwie
można dostać prawie wszystko i to nawet niezbyt drogo.
A jeśli chodzi o samą wojnę, toczy się ona daleko od Berlina, w obcych krajach. Prawda, od
czasu do czasu pokazują się angielskie samoloty nad miastem. Wtedy pada kilka bomb, a
ludność udaje się nazajutrz na długie wędrówki, aby obejrzeć zniszczenia. Większość śmieje
się i mówi: - Jeśli chcą nas w ten sposób wykończyć, to potrwa sto lat, a i potem jeszcze
niewiele będzie można zauważyć. Tymczasem ich miasta zetrzemy z powierzchni ziemi!
Tak mówią ludzie. A kiedy Francja poprosiła o zawieszenie broni, liczba mówiących
podobnie znacznie wzrosła. Powodzenie pociąga większość ludzi. Taki człowiek jak Otto
Quangel, który w trakcie powodzeń występuje z szeregu, jest wyjątkiem.
Siedzi, ma jeszcze czas. Jeszcze nie musi iść do fabryki. Opuścił go już niepokój ostatnich
dni. Od chwili gdy obejrzał sobie ten dom i załatwił parę drobnych sprawunków, wszystko
jest postanowione. Nie musi się już dłużej namyślać, co jeszcze jest do zrobienia. Reszta sama
się zrobi, droga przed nim jest prosta i jasna. Musi tylko iść dalej. Pierwsze rozstrzygające
kroki ma już za sobą. Po chwili płaci i udaje się do fabryki. Mimo że to kawał drogi od
Alexanderplatz, idzie pieszo. Wydał już dzisiaj dość pieniędzy na jazdy, zakupy, jedzenie.
Dość? Za dużo! Chociaż Quangel zdecydował się teraz na zupełnie inne życie, nie zmieni nic
z dotychczasowych przyzwyczajeń. Pozostanie nadal oszczędny i będzie się trzymał z dala od
ludzi.
Wreszcie stoi znów w swoim warsztacie, uważny i czujny, bez słowa i odpychający tak jak
zawsze. Nie widać po nim nic z tego, co się w nim dokonało.
Strona 31
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
ROZDZIAŁ XV Enno Kluge znów pracuje Kiedy Otto Quangel stanął do pracy w warsztacie
stolarskim, Enno Kluge był już od sześciu godzin przy tokarce. Mały człowieczek nie mógł
wytrzymać w łóżku; pojechał mimo osłabienia i bólu do fabryki.
Oczywiście, przyjęto go tam niezbyt przyjaźnie, ale nie oczekiwał niczego innego.
- No, przyszedłeś więc znów do nas z wizytą, Enno? - zapytał majster -jak długo zamierzasz
tym razem pracować? Tydzień czy dwa?
- Jestem teraz zupełnie zdrów, majstrze - zapewniał Enno gorliwie. - Mogę znów pracować i
będę znów pracował, zobaczycie!
- No, no! - powiedział majster dość powątpiewająco i chciał już odejść. Ale zatrzymał się
jeszcze chwilę, z zastanowieniem przyjrzał się twarzy Enria i zapytał: - A coś ty zrobił ze
swoją facjatą, Enno? Dostałeś się do magla, co?
Enno opuścił głowę. Odpowiadając nie patrzy na majstra: - Tak jest, majstrze, wymaglowali
mnie...
Majster stoi przy nim, w zamyśleniu ogląda w dalszym ciągu. Wreszcie dochodzi do
przekonania, że powinien coś powiedzieć w tej sprawie, i mówi: - No, może to rzeczywiście
pomogło, może naprawdę wróciła ci ochota do roboty, Enno!
Majster poszedł i Enno Kluge jest rad, że baty tak zostały zrozumiane. Niech sobie majster
myśli, że zlali go z powodu jego wstrętu do pracy, tym lepiej! Nie chciał o tym z nikim
mówić. A jeśli tutaj tak będą myśleli, oszczędzą mu wszelkich pytań. Co najwyżej będą się
śmiali poza jego plecami, a to - proszę bardzo - to mu było obojętne. Chciał teraz pracować.
Jeszcze będą go podziwiali!
Uśmiechając się skromnie, a mimo to nie bez dumy, Enno Kluge wpisuje się na listę
dobrowolnej zmiany niedzielnej. Kilku starszych kolegów, którzy znają go od dawna, kpi z
tego. Enno śmieje się wraz z nimi i jest rad, że majster też chichocze.
Poza tym błędne mniemanie majstra, że dostał baty z powodu wstrętu do pracy, pomogło mu
prawdopodobnie również w dyrekcji. Wezwano go tam natychmiast po przerwie obiadowej.
Stał jak oskarżony, a zwiększało jeszcze jego strach to, że jeden z „sędziów" był w mundurze
wojskowym, jeden w mundurze SA, a jedyny cywil miał oczywiście również znaczek
przodownika partii w klapie.
Oficer Wehrmachtu przewracał w aktach i wyliczał Klugemu jego grzechy głosem równie
obojętnym jak pogardliwym. Tego a tego dnia zwolniony z Wehrmachtu do przemysłu
zbrojeniowego, wtedy a wtedy pierwsze zameldowanie w fabryce, do której został
skierowany. Jedenaście dni przepracowanych, zwolnienie z powodu krwawień żołądka, trzej
lekarze, dwa szpitale. Tego a tego dnia uznany znów za zdolnego do pracy. Pięć dni pracy,
trzy dni wagarów, jeden dzień przepracowany, znów krwawienia żołądka itd., itd.
Oficer Wehrmachtu odłożył akta, popatrzył ze wstrętem na Klugego - to znaczy skierował
wzrok mniej więcej na górny guzik marynarki Enna i powiedział podniesionym głosem: —
Cóż ty sobie właściwie myślisz, ty świnio? - I nagle zaczął krzyczeć, ale widać było po nim ,
że krzyczy bez jakiegokolwiek zdenerwowania, po prostu z przyzwyczajenia: - Myślisz, że
potrafisz kogokolwiek wodzić za nos twoimi idiotycznymi krwawieniami żołądka? Poślę cię
do kompanii karnej.
Tam wyrwą ci z brzucha twoje śmierdzące flaki, tam się nauczysz, co to są krwawienia
żołądka'
Oficer krzyczał tak przez dłuższą chwilę. Enno znał to z wojska i nie przerażało go to
specjalnie. Wysłuchał tego kazania z rękami przepisowo wyciągniętymi na szwach cywilnych
spodni, z okiem skierowanym uważnie na wymyślającego. Kiedy oficer od czasu do czasu
przerywał dla zaczerpnięcia powietrza, Enno mówił przepisowym tonem, jasno i wyraźnie,
ale ani pokornie, ani bezczelnie, tylko rzeczowo: - Tak jest, Herr Oberleutnant! Rozkaz, Herr
Oberleutnant! - W pewnej chwili udało mu się nawet, oczywiście bez wszelkiego widocznego
skutku, wtrącić zdanie: - Melduję posłusznie, że jestem zdrów, Herr Oberleutnant! Melduję
posłusznie, że będę pracował!
Równie nagle jak zaczął krzyczeć, oficer skończył. Zamknął usta, odwrócił wzrok od górnego
guzika marynarki Klugego i spojrzał na swego brunatnego sąsiada: - Jeszcze coś poza tym? -
spytał ze wstrętem. Tak jest, i ten pan miał jeszcze coś do powiedzenia, a raczej do krzyczenia
- wszyscy panowie przełożeni potrafili tylko krzyczeć na swych ludzi. Ten krzyczał o
zdradzie narodu i o sabotażu, o fuehrerze, który nie ścierpi żadnych zdrajców we własnych
szeregach, i o kacetach, gdzie Enna nauczą rozumu.
- A w ogóle, w jakim stanie pokazujesz się u nas? - wrzasnął nagle brunatny - kto cię tak
urządził, ty świnio jedna? Z taką mord? pokazujesz się przy robocie? Alfonsowałeś u kobiet,
ty kurwiarzu! Tan tracisz swoje siły, a my ci mamy za to płacić? Gdzieś był, gdzieś się tal
upaprał, ty nędzny sutenerze jeden?
- Dali mi wycisk - powiedział Enno, zastraszony wzrokiem tamtego.
- Kto, kto cię tak urządził, chcę to wiedzieć! - krzyczała brunatna koszula wymachując mu
pięścią przed nosem i tupiąc nogami.
Teraz nadeszła chwila, kiedy mózg Enna Klugego przestał działać. Zagrożony nowym laniem
zapomniał o zasadzie ostrożności i szepnę1 w strachu: - Melduję posłusznie, że to SS mnie
tak urządził.
W bezmyślnym strachu tego człowieka było coś tak przekonującegc że trzej mężczyźni za
stołem natychmiast mu uwierzyli. Uśmieszl zrozumienia i aprobaty pojawiły się na ich
twarzach. Brunatny krzykn? jeszcze: - I ty to nazywasz „urządził"? To się nazywa - poskromił
słusznie ukarał! Jak to się nazywa?
- Melduję posłusznie: to się nazywa - słusznie ukarał!
- No, mam nadzieję, że sobie to zapamiętasz. Następnym razem nie wywiniesz się tak tanim
kosztem! Odmaszerować!
Jeszcze w pół godziny później Enno Kluge drżał tak mocno, że nie mógł pracować przy
tokarni. Pałętał się w wychodku, skąd go wreszcie majster wyforował i zagnał
przekleństwami do roboty. Majster stanął koło niego i przyglądał się, klnąc, jak Enno Kluge
psuł jedną robotę po drugiej. W głowie małego człowieczka kręciło się jeszcze wszystko:
zwymyślany przez majstra, wykpiony przez kolegów, zagrożony obozem koncentracyjnym i
kompanią karną - nic już wyraźnie nie widział. Zazwyczaj tak zgrabne ręce odmawiały mu
posłuszeństwa. Nie mógł pracować, a mimo to musiał, bo byłby zupełnie zgubiony.
Wreszcie sam majster uznał, że tu nie chodzi o złą wolę ani wstręt do pracy: - Gdyby nie to,
że dopiero co byłeś chory, powiedziałbym ci, abyś się położył na parę dni do łóżka i
wykurował - z tymi słowami majster opuścił go, dodając jednak: - Ale wiesz chyba, co się
wtedy z tobą stanie! Tak, wiedział. Pracował w dalszym ciągu, próbując nie myśleć o bólu i
nieznośnym ucisku w głowie. Przez chwilę przyciągało go jak magnes obracające się z
Strona 32
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
błyskiem żalazo. Trzeba było tylko wetknąć palec i miałby spokój, łóżko, mógłby leżeć,
wypoczywać, spać, zapomnieć! Ale zaraz przypomniał sobie, że kto świadomie powoduje
własne kalectwo, zostaje skazany na karę śmierci. I ręka cofnęła się...
Tak było: śmierć w kompanii karnej, śmierć w kacecie, śmierć na podwórzu więziennym, oto
co mu groziło każdego dnia i co musiał od siebie oddalić. A miał tak mało sił...
Popołudnie jakoś minęło i zaraz po piątej znalazł się w strumieniu powracających do domu.
Bardzo tęsknił za spokojem i snem, ale gdy stanął w swoim ciasnym pokoiku hotelowym, nie
mógł się zdecydować na położenie do łóżka. Wybiegł znowu, by kupić coś do jedzenia.
I znów był w pokoju, jedzenie leżało przed nim na stole, a łóżko stało obok. Ale po prostu nie
mógł tutaj zostać. Był jak zaszczuty, nie mógł wytrzymać w tym pokoju. Musiał kupić sobie
nieco przyborów do mycia i niebieską bluzę roboczą u handlarza starzyzną.
Znowu wybiegł, a kiedy był w drogerii, wpadło mu na myśl, że powracający na urlop maż
Lotty wyrzucił go brutalnie na ulicę, a została jeszcze u niej jego ciężka waliza z rzeczami.
Wybiegł ze sklepu, wsiadł do tramwaju, zaryzykował: pojechał po prostu do niej. Nie mógł
przecież zrezygnować z tych wszystkich rzeczy. Przerażała go wprawdzie perspektywa
nowych cięgów, ale coś go gnało, musiał iść do Lotty.
Miał szczęście. Zastał Lottę w domu, męża nie było. - Twoje rzeczy, Enno? - zapytała. -
Wstawiłam je od razu do piwnicy, żeby on ich nie znalazł. Poczekaj, przyniosę klucz!
Ale trzymał ją już w objęciach oparłszy głowę o jej mocną pierś. Napięcie ostatnich dni było
dla niego zbyt wielkie, po prostu zapłakał.
- Och, Lotto, Lotto, nie wytrzymam bez ciebie! Tak tęsknię za tobą!
Dygotał cały od łkań. Była porządnie wystraszona. Przywykła do obchodzenia się z
mężczyznami, także z beczącymi, ale byli wtedy zwykle pijani. A ten był trzeźwy... I to
gadanie o tęsknocie i o tym, że nie może żyć bez niej. Chyba już wieki minęły od chwili,
kiedy ktoś mówił jej coś takiego. Jeśli w ogóle ktokolwiek powiedział jej to kiedyś.
Uspokajała go, jak mogła: - On będzie przecież tylko trzy tygodnie na urlopie, a potem
możesz wrócić do mnie, Enno! Weź się teraz do kupy i zabierz rzeczy, zanim on wróci. Wiesz
przecież!...
Och tak, wiedział, dokładnie wiedział, co mu grozi!
Odprowadziła go jeszcze do tramwaju, pomagając mu nieść walizkę.
Enno Kluge wracał do hotelu z nieco lżejszym sercem. Jeszcze tylko trzy tygodnie, z których
minęły już cztery dni. Potem tamten wraca na front, a on będzie mógł się znów położyć do
swego łóżka! Enno myślał, że wytrzyma w ogóle bez kobiet, ale nie mógł, po prostu nie
potrafił. Trzeba będzie też zajrzeć przez ten czas do Tutti; wiedział teraz, że baby nie są wcale
takie złe, trzeba się tylko przed nimi wypłakać. Wtedy od razu pomagają! Może mógłby
pozostać przez te trzy tygodnie u Tutti, samotny pokój hotelowy był zbyt przykry!
Ale pomimo kobiet będzie pracował, pracował, pracował! Nie zrobi więcej żadnej grandy,
nie, nigdy! Był uleczony!
ROZDZIAŁ XVI Śmierć pani Rosenthal W niedzielę rano pani Rosenthal obudziła się z
głębokiego snu z okrzykiem przerażenia. Znowu śniło się jej coś straszliwego, co nawiedzało
ją niemal każdej nocy: uciekała z Zygfrydem. Schowali się, a prześladowcy przechodząc
obok nich zdawali się źle ukrytych wyszydzać kącikiem oczu.
Nagle Zygfryd zaczął biec, a ona za nim. Nie mogła biec tak szybko jak on. Zawołała: - Nie
tak prędko, Zygfrydzie! Nie nadążę! Nie zostawiaj mnie samej!
Wzniósł się nad ziemię, pofrunął. Z początku fruwał niezbyt wysoko nad chodnikiem, potem
zaczął się unosić coraz wyżej, aż zniknął gdzieś ponad dachami. Stała sama na Greifswalder
Strasse. Z oczu jej płynęły łzy. Wielka cuchnąca łapa legła na jej twarzy, a jakiś głos szeptał
do ucha: - Mam cię wreszcie, ty stara, żydowska świnio.
Wpatrzyła się w zaciemnienie na oknach. Ze szczelin sączyło się dzienne światło. Strachy
nocy cofnęły się przed oczekującymi ją strachami dnia. Już znowu dzień! Znów przespała
przyjście radcy sądowego, jedynego człowieka, z którym mogła mówić! Postanowiła sobie
przecież czuwać, a tymczasem jednak zasnęła! Znów cały dzień sama, dwanaście godzin,
piętnaście godzin! Och, nie wytrzyma tego! Ściany tego pokoju zawalą się nad nią, stale ta
sama blada twarz w lustrze, stale to samo liczenie pieniędzy - nie, tak dalej być nie może.
Najgorsze byłoby lepsze niż ta bezczynność w zamknięciu.
Pani Rosenthal gwałtownie się ubiera. Potem podchodzi do drzwi, odsuwa rygiel, otwiera
cicho drzwi i wygląda na korytarz. W mieszkaniu panuje zupełna cisza, również dom jest
jeszcze spokojny. Dzieci nie hałasują na ulicy - musi być bardzo wcześnie. Może radca jest
jeszcze w swojej bibliotece? Może wolno jej powiedzieć mu „dzień dobry", zamienić z nim
dwa, trzy zdania, które dodadzą jej odwagi do przetrwania dnia?
Waży się na to, waży się na to mimo jego zakazu. Idzie szybko przez korytarz i wchodzi do
jego pokoju. Cofa się nieco przed jasnością dnia, która wlewa się przez otwarte okna, przed
wolnością, która przeniknęła tu wraz z powietrzem. Ale bardziej jeszcze przeraża ją kobieta,
która czyści dywan odkurzaczem. Jest to starsza, chuda kobieta. Chustka dokoła głowy i
odkurzacz świadczą, że jest tu sprzątaczką.
Wejście pani Rosenthal przerwało pracę kobiety. Przez chwilę wpatruje się w
nieoczekiwanego gościa, przy czym zaciska raz po raz powieki, jakby zjawisko nie wydawało
się jej zupełnie realne. Potem opiera odkurzacz o stół i zaczyna robić dłońmi i ramionami
odpychające gesty, przy czym od czasu do czasu wydaje ostry dźwięk, coś w rodzaju „sio,
sio", jak gdyby przeganiała kury.
Pani Rosenthal cofając się już, powiada błagalnie: - Gdzie jest radca sądowy? Muszę z nim
przez chwilę porozmawiać. Kobieta mocno zaciska wargi i potrząsa gwałtownie głową.
Potem na nowo rozpoczyna odpychającą gestykulację i swoje „sio, sio", tak długo, póki pani
Rosenthal nie zawraca na dobre do swego pokoju. Tam zapada w fotel przy stole i wybucha
niepowstrzymanym płaczem, podczas gdy sprzątaczka po cichu zamyka drzwi. Wszystko
daremne! Znów dzień, który skazuje na to samotne, bezmyślne oczekiwanie! Wiele dzieje się
na świecie - może teraz właśnie umiera Zygfryd albo niemiecka bomba lotnicza zabija jej
Ewę — a ona musi lu siedzieć w ciemnościach i nie wolno jej nic robić.
Potrząsa głowa z niezadowoleniem: nie godzi się z tym po prostu, ma tego dość! Jeśli ma być
nieszczęśliwa, jeśli ma wiecznie żyć w strachu, zaszczuta, to chce to zrobić na swój sposób.
Niech te drzwi zamkną się za nią na zawsze; to jej nie powstrzyma. Ta gościna wypływa z
dobrego serca, ale jej nie służy.
Zastanawia się stojąc znów przy drzwiach. Wraca do stołu i bierze grubą złotą bransoletę z
szafirami. Może w ten sposób...
Ale kobiety nie ma już w gabinecie, a okna są już zamknięte. Pani Rosenthal stoi nasłuchując
w korytarzu, w pobliżu drzwi wejściowych. Potem słyszy brzęk talerzy i idąc za tym
Strona 33
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
odgłosem znajduje kobietę w kuchni przy zmywaniu.
Wyciąga do niej błagalnie bransoletę i mówi zacinając się: - Naprawdę muszę mówić z radca
sądowym. Proszę, bardzo proszę!
Służąca na jej widok marszczy czoło. Rzuca tylko pobieżne spojrzenie na wyciągniętą
bransoletę. Potem zaczyna ją znów wypędzać ruchami rąk podobnymi do wiosłowania i
szeptem „sio, sio". I pani Rosenthal ucieka przed tym do swego pokoju. Biegnie wprost do
nocnego stolika i wyciąga z szuflady zaordynowany jej przez radcę sadowego środek
nasenny.
Nie używała go dotychczas nigdy. Teraz wysypuje wszystkie pastylki, dwanaście czy
czternaście sztuk, do wgłębienia dłoni, i przełyka je popijając szklanka wody. Musi dziś spać,
chce przespać dzisiejszy dzień... Wieczorem porozmawia z radcą sądowym i usłyszy, co
można zrobić. Kładzie się w ubraniu na łóżko, lekko tylko narzucając na siebie kołdrę. Leży
nieruchomo na plecach, ze wzrokiem skierowanym w sufit i wyczekuje snu.
Zdaje się. że sen rzeczywiście nadchodzi. Rozpływają się męczące myśli, wciąż te same.
zrodzone w przerażeniu strachy. Zamyka oczy, jej mięśnie rozprężają się. staja się bezwładne,
sen już ja prawie uratował.
Ale wtedy, u samego progu snu. popycha ją jakby jakaś ręka z powrotem na jawę.
Wstrząsnęła się cała, tak silne było pchnięcie. Ciało jej zwinęło się jak od nagłego skurczu...
I znów leży na plecach wpatrując się w sufit, a wieczny młynek obraca w niej ciągle te same
dręczące myśli i przeraźliwe obrazy. Potem -powoli wszystko słabnie, oczy zamykają się. sen
jest już bliski. I znów u jego progu pchnięcie, cios, skurcz, który ściąga całe ciało. Znowu
została przegnana z ciszy, spokoju, zapomnienia...
Gdy powtarza się to trzy. cztery razy, rezygnuje z czekania na sen. Wstaje, podchodzi powoli,
nieco chwiejnie, ze zwisającymi rękami do siołu i siada. Patrzy przed siebie. Rozpoznaje coś
białego, co leży przed nią: to list do Zygfryda, który zaczęła przed trzema dniami, ale nie
napisała więcej niż kilka wierszy. Patrzy znów: poznaje banknoty, kosztowności. Tam z tylu
stoi taca z jedzeniem dla niej. Zazwyczaj rzucała się na nie rano. bardzo wygłodniała, teraz
spogląda na tacę obojętnie. Nie chce jeść...
Gdy tak siedzi, przychodzi jej na myśl, że jednak środek nasenny uywołał w niej pewna
zmianę: jeśli nie darował jej nawet drzemki, to przynajmniej pozbawił ja dzikiego porannego
niepokoju. Siedzi więc w fotelu, czasem niemal zapada w sen. potem znów się podrywa. Mija
czas. Nie wie - dużo czy mało - ale jakaś część tego straszliwego dnia chyba upłynęła...
Potem słyszy kroki na schodach. Wzdryga się. W chwili nawrotu świadomości usiłuje
zrozumieć, czy w tym pokoju można w ogóle usłyszeć kroki idącego po schodach. Ale
krytyczna chwila już minęła i znów nasłuchuje w naprężeniu kroków na klatce schodowej,
kroków człowieka, który z trudem wspina się w górę, zatrzymuje się, a potem pokasłujac
rusza dalej, opierając się o poręcz.
Teraz już nie tylko słyszy, teraz widzi również. Widzi bardzo wyraźnie Zygfryda
wślizgującego się przez cichą jeszcze klatkę schodowa do ich mieszkania. Oczywiście znów
go znieważyli, głowę ma owiniętą paroma pobieżnie nałożonymi bandażami, które już
przesiąkły krwią, a jego twarz jest poraniona i nosi ślady ich pięści. To Zygfryd z takim
trudem wlecze się po schodach na górę. W jego piersi coś gra i jęczy, w piersi rozbitej
kopnięciami. Pani Rosenthal widzi Zygfryda znikającego za zakrętem schodów...
Przez chwilę jeszcze siedzi bez ruchu. Na pewno nie myśli o niczym, ani o radcy sadowym,
ani o umowie z nim. Przecież musi iść na górę, do mieszkania - co sobie Zygfryd pomyśli,
gdy znajdzie mieszkanie puste? Ale jest przecież tak straszliwie zmęczona, przecież podnieść
się teraz z fotela jest naprawdę niemal niemożliwe!...
Potem jednak wstaje. Wyjmuje pęk kluczy z torebki, sięga po bansoletę z szafirami, jakby po
talizman, który ją może ochronić - i wychodzi powoli i chwiejnie z mieszkania. Drzwi
zamykają się za nią.
Radca sądowy, obudzony wreszcie po długim namyśle przez służącą, przychodzi za późno,
aby powstrzymać gościa od tej wycieczki w zbyt niebezpieczny świat.
Radca stoi przez chwilę w lekko uchylonych drzwiach i nasłuchuje. Z początku nie słyszy nic,
ani na górze, ani na dole. Potem, kiedy dobiega go szybki, energiczny krok męskich butów,
cofa się do mieszkania. Pozostaje jednak przy wizjerze. Jeżeli będzie można uratować
nieszczęsną, otworzy jej ponownie swoje drzwi, mimo wszelkich niebezpieczeństw.
Pani Rosenthal nawet nie zauważyła, że minęła kogoś na schodach. Opanowana jest tylko
jedną myślą: jak najprędzej wrócić do mieszkania i do Zygfryda. Ale fuehrer HJ, Baldur
Persicke. śpieszący właśnie na poranny apel, zatrzymuje się na stopniu zupełnie oszołomiony,
z otwartymi ustami, gdy mija go niemal ocierając się o niego ta kobieta. Rosenthalowa, ta od
wielu dni zaginiona Rosenthalowa - jest teraz, w niedzielę rano, tutaj. Idzie sobie w ciemnym
swetrze bez gwiazdy żydowskiej, z pękiem kluczy i bransoletą w jednej ręce, a drugą z
trudem podciąga na poręczy - ta kobieta jest pijana! Wczesnym niedzielnym rankiem jest już
kompletnie zalana!
Baldur stoi jeszcze chwilę w zupełnym oszołomieniu. Ale gdy pani Rosenthal znika za
zakrętem schodów, Baldur zbiera myśli i zamyka usta. Czuje, że teraz nadeszła właściwa
chwila, tylko niczego nie sfuszerować! Nie, tym razem sam załatwi sprawę, nikt mu tego nie
zapaskudzi, ani bracia, ani ojciec, ani jakiś Borkhausen.
Baldur czeka jeszcze, aż się upewni, że pani Rosenthal doszła już do mieszkania Quanglów,
potem wraca po cichu do mieszkania rodziców. Tam śpią jeszcze wszyscy, a telefon wisi na
korytarzu. Zdejmuje słuchawkę i nakręca tarcze, potem żąda określonego numeru. Ma
szczęście: mimo niedzieli otrzymuje połączenie z człowiekiem, o którego mu chodzi. Mówi
krótko, co trzeba powiedzieć, potem przysuwa sobie krzesło do drzwi - uchyla je i uzbraja się
w cierpliwość: musi czekać pół godziny, a może nawet godzinę na warcie, by ptaszek znowu
nie wyleciał...
U Quanglów obudziła się tylko Anna. Cicho krząta się po mieszkaniu. Od czasu do czasu
patrzy na Ottona, który śpi jeszcze bardzo mocno. Wygląda na zmęczonego i
zdenerwowanego, nawet teraz we śnie. Jakby coś nie dawało mu spokoju. Anna stoi i patrzy
zamyślona w twarz człowieka, z którym przeżyła niemal trzy dziesiątki lat, dzień po dniu. Od
dawna przyzwyczaiła się do tej twarzy, do tego profilu, do cienkich, niemal zawsze mocno
zaciśniętych ust - to jej już nie przeraża. Tak właśnie wygląda mężczyzna, któremu
poświęciła całe życie. Nie chodzi przecież o wygląd...
Ale tego ranka wydaje się jej, że twarz ta jeszcze się zaostrzyła, usta jeszcze bardziej zwęziły,
a zmarszczki koło nosa jeszcze bardziej się pogłębiły. Mąż ma troski, ciężkie troski, a ona
zaniedbała rozmowy z nim na ten temat, nie pomogła mu nieść ciężaru. Tego niedzielnego
ranka, cztery dni po otrzymaniu wiadomości o śmierci syna, Anna Quangel jest znów mocno
Strona 34
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
przekonana o tym, że nie tylko musi wytrwać przy mężu jak dotychczas, ale że nie miała
racji, kiedy zaczęła mu się sprzeciwiać. Powinna go była lepiej znać: chętniej milczał niż
mówił. Musiała go stale zachęcać, by coś powiedział. Sam od siebie nie mówił nic.
No, dziś będzie mówił. Przyrzekł jej to dziś w nocy, gdy wrócił z pracy. Anna przeżyła zły
dzień. Gdy wybiegł zupełnie bez śniadania, gdy godzinami czekała na niego daremnie, gdy
również nie zjawił się na obiad, gdy zrozumiała, że teraz już poszedł do pracy i na pewno nie
wróci - była zupełnie zrozpaczona.
Co opętało tego człowieka od chwili, gdy wypowiedziała to nie przemyślane słowo? Co gnało
go, nie dawało mu spokoju? Znała go przecież: od chwili gdy mu to powiedziała, myślał tylko
o tym, aby jej pokazać, że tamten nie jest „jego" wodzem. Jak gdyby kiedykolwiek poważnie
tak myślała! Powinna mu była powiedzieć, że wyrwało jej się to słowo w pierwszym
bolesnym gniewie. Mogła też powiedzieć wiele innych rzeczy przeciw tym zbrodniarzom,
którzy tak bezmyślnie zrabowali jej syna - akurat to słowo musiało jej się wymknąć!
Ale powiedziała właśnie to. Teraz Otto biegał po świecie i wystawiał się na wszelkie możliwe
niebezpieczeństwa, tylko po to. aby mieć rację i pokazać jej dokładnie, że postąpiła
niesprawiedliwie! A może on w ogóle już nie wróci. Może po wiedział coś albo zrobił coś, co
poszczuło na niego kierownictwo fabryki albo gestapo - może go zamknęli? Ten zazwyczaj
spokojny człowiek już wczesnym rankiem był tak niespokojny!
Anna Quangel nie wytrzyma tego, nie może dłużej tak bezczynnie czekać. Przygotowuje parę
kanapek i udaje się w drogę do fabryki. Ale i w tym wypadku jest godną małżonką swego
męża, nawet teraz, kiedy zależy jej na każdej minucie, aby wcześniej się uspokoić, nawet
teraz nie jedzie tramwajem. Nie, idzie pieszo - oszczędza każdy grosz, tak samo jak on.
Od portiera fabryki mebli Anna dowiaduje się, że majster Quangel przybył do pracy
punktualnie jak zawsze. Posyła mu przez gońca „zapomniane" kanapki i czeka jeszcze na jego
powrót.
- No, co powiedział?
- Co miał powiedzieć? On przecież nigdy nic nie mówi!
Anna może teraz spokojnie wrócić do domu. Mimo rannego niepokoju Ottona nic się
jeszcze nie stało. A wieczorem pogada z nim...
Otto wraca w nocy. Anna widzi po jego twarzy, jaki jest zmęczony.
- Otto - powiada prosząco -ja nic złego przecież nie myślałam. To wymknęło mi się tylko w
pierwszej chwili rozpaczy. Nie bądź już zły.
- Ja... zły... na ciebie? I z tego powodu? Nigdy!
- Ale ty chcesz coś zrobić, czuję to! Otto, nie rób tego, wpadniesz w nieszczęście! Nie
darowałabym sobie tego nigdy.
Quangel patrzy na nią przez chwilę niemal z uśmiechem. Potem kładzie szybko obie ręce na
jej ramionach. Po chwili cofa je, jakby zawstydził się tej pieszczoty.
- Co zrobię? Prześpię się! A jutro ci powiem, co my zrobimy! Jest już jutro, a Qungel jeszcze
śpi. Te pół godziny nie gra teraz roli.
Otto jest przy niej, nie może przedsięwziąć nic niebezpiecznego, śpi.
Kobieta odwraca się od łóżka męża i wraca do codziennej roboty domowej.
Tymczasem pani Rosenthal od dawna już (mimo że tak powoli wchodziła po schodach)
dotarła do swego mieszkania. Bez zdziwienia otwiera zamknięte drzwi. Również w
mieszkaniu nie szuka wcale Zygfryda ani go nie woła. Nie zwraca też uwagi na ponury
nieład, zapomniała nawet, że właściwie przywołały ja do domu kroki wracającego męża.
Jej zamroczenie rośnie stale i niepowstrzymanie. Nie można powiedzieć, że śpi, ale też nie
czuwa. Tak jak powoli i niezręcznie porusza ociężałymi członkami, bo nie poddają się jej
woli, tak nie panuje już nad swym mózgiem. Napływają obrazy jak płatki śniegu i znów się
rozpraszają, zanim mogła je dobrze zobaczyć. Siedzi w kącie kanapy trzymając nogi na
zabrudzonej bieliźnie i rozgląda się powoli i leniwie. W ręku wciąż jeszcze trzyma klucze i
bransoletę z szafirami, którą podarował jej Zygfryd po urodzeniu Ewy. Zysk z całego
„białego tygodnia"... Uśmiecha się lekko.
Potem słyszy, że ktoś otrożnie otwiera drzwi wejściowe. I wie, że to Zygfryd. Teraz wszedł.
Po to przecież i ona tu przyszła. Chce mu wyjść naprzeciw.
Ale pozostaje na miejscu, z szerokim uśmiechem na całej szarej twarzy. Przyjmie go tutaj
siedząc, jakby nigdy w ogóle stąd nie wychodziła, jak gdyby przez cały czas oczekiwała go
siedząc na kanapie.
Potem nareszcie drzwi się otwierają i zamiast oczekiwanego Zygfryda w drzwiach staje
trzech mężczyzn. Wie już, gdy tylko zobaczyła wśród przybyłych znienawidzony brunatny
mundur, że to nie jest Zygfryd, Zygfryda tutaj nie ma. Budzi się w niej odrobinka strachu, ale
naprawdę tylko maleńka odrobinka. No, nareszcie!
Powoli niknie uśmiech z jej twarzy, która traci szarość i przybiera barwę zielonożółtą.
Ci trzej stoją teraz wprost przed nią. Słyszy jak wielki, ciężki mężczyzna w czarnym palcie
mówi: - Nie jest urżnięta, mój chłopcze. Prawdopodobnie zatruta środkami usypiającymi.
Zobaczymy, co da się z niej wycisnąć, za co można będzie się chwycić. Niech pani słucha:
pani jest panią Rosenthal?
Kiwa głowa: -- Tak jest, moi panowie, Lora albo ściślej Sara Rosenthal. Mój mąż siedzi w
Moabicie, dwaj synowie są w Ameryce, jedna córka w Danii, jedna zamężna w Anglii.
- A ile pieniędzy pani im posłała? - pyta szybko komisarz policji kryminalnej Rusch.
- Pieniądze? Po co pieniądze? Przecież oni wszyscy mają dosyć pieniędzy! Po co mam im
posyłać pieniądze?
Kiwnęła poważnie głową. Wszystkie jej dzieci żyją w dobrych warunkach. Mogłyby bez
trudu utrzymać nawet rodziców. Nagle wpada jej coś na myśl, co musi jeszcze bezwarunkowo
tym panom powiedzieć: - To jest moja wina - powiada niezręcznie i z trudem. Język coraz
trudniej się obraca, zacina się. - To jest tylko moja wina. Zygfryd już od dawna chciał
wyjechać z Niemiec, ale powiedziałam mu: - Po co zostawiać tutaj te wszystkie piękne
rzeczy, ten dobry interes, sprzedawać wszystko za bezcen? Nikomu nic złego nie zrobiliśmy i
nikt nam nie zrobi nic złego. Namówiłam go - inaczej już od dawna wyjechalibyśmy!
- A gdzie ma pani pieniądze? - pyta komisarz, już nieco zniecierpliwiony.
- Pieniądze? - próbuje się zastanowić. Rzeczywiście, miała przecież trochę pieniędzy. Gdzie
się podziały? Ale to żmudne zastanawianie się przychodzi jej z trudem, za to wpada jej na
myśl coś innego. Podaje komisarzowi bransoletkę z szafirami - Tu! - powiada po prostu - tu!
Komisarz Rusch rzuca szybie spojrzenie na bransoletę, potem ogląda się na dwóch mężczyzn,
na kanciastego fuehrera HJ i na swego stałego towarzysza Friedricha, grubego kloca, który
wygląda na pomocnika kata. Widzi, że obaj obserwują go z napięciem. Odpycha więc
niecierpliwie rękę z bransoletą, chwyta ciężką kobietę za ramiona i potrząsa nią energicznie. -
Strona 35
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Niech pani się teraz wreszcie obudzi, pani Rosenthal - krzyczy - rozkazuję pani, musi się pani
obudzić!
Potem puszcza ją: głowa kobiety opada do tyłu na oparcie kanapy, ciało kurczy się - a język
mamie coś niezrozumiałego. Ten sposób rozbudzenia jej nie był, zdaje się, najwłaściwszy.
Przez chwilę trzej mężczyźni obserwują w milczeniu starą kobietę, która leży skurczona, bez
przytomności.
Nagle komisarz szepce zupełnie cichutko: - Weź ją ze sobą tam do kuchni i postaraj się ją
obudzić!
Katowski pomocnik Friedrich kiwa tylko głową. Bierze ciężką kobietę jak dziecko na ramię i
ostrożnie przekracza z nią rozrzucone na podłodze przeszkody.
Gdy dociera do drzwi, komisarz woła jeszcze za nim: - Uważaj, żeby była cicho! Nie chcę
robić hałasu w niedzielny poranek w domu czynszowym! Jak nie, to zrobimy to na Prinz-
Albrecht-Strasse. Tak czy tak zabiorę ją ze sobą.
Drzwi zamykają się za nimi, komisarz i fuehrer HJ zostają sami.
Komisarz Rusch stoi przy oknie i wygląda na ulicę. - Spokojna uliczka - powiada -
prawdziwy plac zabaw dla dzieci, co?
Baldur Persicke potwierdza, że ulica Jabłońskiego jest cichą ulicą.
Komisarz jest nieco zdenerwowany, oczywiście nie z powodu tej sprawy, którą załatwia teraz
w kuchni Friedrich ze starą śydówką. Gdzież tam, takie historie i jeszcze gorsze odpowiadają
jego usposobieniu. Rusch jest zbankrutowanym prawnikiem, który znalazł drogę do policji
kryminalnej. Ci znów oddali go później gestapo. Chętnie pełni swoją służbę. Gotów jest do
każdej usługi na rzecz każdego rządu, ale zdecydowane metody tego rządu podobają mu się
szczególnie. - Tylko bez czułostkowości - mawia czasem do nowicjusza - dopiero wtedy
spełniamy nasz obowiązek, jeśli osiągamy cel. A droga do tego celu jest obojętna.
Nie, z powodu tej starej śydówki komisarz nie zawraca sobie głowy, jest naprawdę
pozbawiony wszelkiej czułostkowości.
Ale ten chłopak, ten fuehrer HJ Persicke nie pasuje do całego kramu. Komisarz nie lubi
postronnych osób, w takich wypadkach nigdy nie wiadomo dokładnie, jak to przyjmą. Co
prawda, ten wydaje się facetem swojego chowu, ale dokładnie wie się dopiero potem.
- Czy pan widział, panie komisarzu? - pyta gorączkowo Baldur Persicke. Nie chce słyszeć
tego, co dzieje się w kuchni, to jest ich sprawa! - Czy pan widział, że nie nosiła gwiazdy
żydowskiej?
- Widziałem jeszcze więcej — powiada komisarz z namysłem — widziałem na przykład, że
kobieta ma czyste buty, a na dworze jest pieska pogoda.
- Tak - potwierdził Baldur Persicke, choć jeszcze nie rozumiał.
- A więc ktoś w tym domu musiał ją ukrywać od środy, jeśli rzeczywiście od tego czasu nie
była w mieszkaniu, jak pan twierdzi.
- Jestem niemal pewien... - zaczyna Baldur Persicke nieco zmieszany poważnym wzrokiem
komisarza, który nie spuszcza z niego oka.
- „Niemal pewien" - to tyle co nic, mój chłopcze - powiada komisarz pogardliwie - „niemal
pewien" w ogóle nie istnieje!
Każdy umiera... t. I - Jestem zupełnie pewien! - mówi Baldur szybko - mogę w każdej chwili
przysiąc na to, że Rosenthalowa od środy nie była w swoim mieszkaniu!
- Dobrze, dobrze - potakuje z lekka komisarz. — Pan oczywiście wie. że to niemożliwe, aby
pan sam od środy mógł obserwować mieszkanie. śaden sędzia w to nie uwierzy.
- Mam dwóch braci w SS - powiada Baldur Persicke gorliwie. No, dobrze-zadowala się tym
komisarz Rusch - jakoś to będzie.
A propos, co chciałem jeszcze panu powiedzieć: dopiero wieczorem będę miał czas na
przeprowadzenie tutaj rewizji. Może pan będzie dalej obserwował mieszkanie do tego czasu?
Klucze pan chyba ma?
Baldur Persicke zapewnia zadowolony, że uczyni to chętnie. W jego oczach widać głęboką
radość. A więc, można było i w ten sposób - wiedział o tym - i to zupełnie legalnie!
- Byłoby dobrze - powiada komisarz znudzony i wygląda znów przez okno - gdyby to
wszystko leżało tu tak jak teraz. Oczywiście za to, co jest w szafach i walizach, nie może pan
odpowiadać, ale poza tym...
Zanim Baldur zdążył odpowiedzieć, rozlega się z głębi mieszkania przeraźliwy, głośny
okrzyk strachu.
- Psiakrew! - powiedział komisarz, ale nie ruszył się z miejsca. Baldur wpatruje się w niego
blady, ze spiczastym nosem, a kolana mu miękną.
Okrzyk strachu został natychmiast zduszony, słychać tylko przekleństwa Friedricha.
- Co to chciałem jeszcze powiedzieć... - zaczyna znów komisarz z wolna.
Nie mówi jednak dalej, tylko wciąż nasłuchuje. Nagle bardzo głośne przekleństwa w kuchni,
tupot nóg. Teraz Friedrich krzyczy na cały głos:
- Zechcesz teraz! Zechcesz!
Potem głośny okrzyk. Jeszcze dziksze przekleństwa. Szarpnięte drzwi od kuchni otwierają
się, tupot na korytarzu i Friedrich ryczy do pokoju: - Co pan na to, panie komisarzu? Akurat
doprowadziłem ją do tego, że zaczęła już gadać do rzeczy, gdy nagle to bydlę wyskakuje mi
przez okno!
Komisarz wściekle bije go w twarz: - Przeklęty idioto, bebechy ci wypruje! Naprzód, prędko!
Wypada z pokoju, zbiega po schodach...
- Przecież na podwórze! - woła Friedrich błagalnie, biegnąc za nim - przecież upadła tylko na
podwórze, a nie na ulicę! Nikt nie zwróci na to uwagi, panie komisarzu!
Nie otrzymuje odpowiedzi. Wszyscy trzej biegną po schodach na dół. starając się czynić jak
najmniej hałasu w świątecznie cichym domu. Ostatni biegnie o pół piętra za tamtymi Baldur
Persicke. Nie zapomniał zamknąć na klucz mieszkania Rosenthalów. Mimo że strach
paraliżuje mu jeszcze ruchy, pamięta o ciążącej na nim odpowiedzialności za te wszystkie
piękne rzeczy. Tam nic nie może zginąć!
Cała trójka przebiega koło mieszkania Quanglów, Persicków, a potem emerytowanego radcy
sądowego Fromma. Jeszcze tylko pół piętra i są już na podwórzu.
Otto Quangel wstał tymczasem, umył się i patrzył, jak żona w kuchni przygotowuje
śniadanie. Po śniadaniu będą rozmawiali ze sobą. Tymczasem powiedzieli sobie tylko „dzień
dobry", ale przyjaźnie.
Nagle wzdrygają się oboje. W kuchni nad nimi rozlega się krzyk. Nasłuchują patrząc na
siebie w napięciu i z troską w oczach. Potem może na sekundę zaciemnia się okno kuchenne,
coś ciężkiego przelatuje i - słyszą tępe uderzenie o bruk podwórza. Z dołu krzyk mężczyzny. I
śmiertelna cisza.
Strona 36
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Otto Quangel gwałtownie otwiera okno, cofa się jednak, gdy słyszy tupot na schodach.
- Wyjrzyj prędko, Anno! - powiada. - Zobacz, czy coś widać. Kobieta w tych wypadkach
mniej zwraca uwagi. - Chwytają za ramię i ściska je bardzo mocno. -Nie krzycz! -mówi
rozkazująco. -Nie wolno ci krzyczeć! Tak, a teraz zamknij okno!
- Boże, Otto! -jęczy pani Quangel i wpatruje się w męża z pobladłą twarzą. — Rosenthalowa
wypadła z okna. Leży na dole, na podwórzu. Borkhausen stoi przy niej i...
- Cicho! - mówi Quangel. - Teraz bądź cicho! Nie wiemy o niczym. Nic nie widzieliśmy i nic
nie słyszeliśmy. Przynieś kawę do pokoju!
A potem jeszcze raz, z naciskiem: - Nie wiemy o niczym, Anno. Prawie nigdy nie
widzieliśmy Rosenthalowej. A teraz jedz! Jedz, mówię ci. I pij kawę! Jeżeli ktoś przyjdzie,
nie śmie nic zauważyć!
Radca sadowy Fromm stał jeszcze wciąż na swym posterunku obserwacyjnym. Widział
dwóch cywilów wchodących po schodach, a teraz trzech mężczyzn - wśród nich chłopak
Persicków - pędziło po schodach na dół. Stało się więc coś. I już służąca przyniosła mu z
kuchni wiadomość, że pani Rosenthal spadła z góry na podwórze. Patrzył na nią przerażony...
Przez chwilę trwał w zupełnej ciszy. Potem parokrotnie, powoli skinął głową:
- Tak, Lizo - powiedział. - Inaczej nie może być. Nie wystarczy chcieć ratować. Druga strona
musi też zgodzić się na ratunek. - A potem dodał szybko: - Czy okno kuchene jest zamknięte?
- Liza skinęła. - Prędko, Lizo doprowadź pokój panienki znów do porządku, nikt nie śmie
zauważyć, że był używany. Zabierz naczynia! Zabierz bieliznę!
Liza znów skinęła. Potem zapytała: - A pieniądze i kosztowności na stole, panie radco?
Przez chwilę stał niemal bezradny, wyglądał żałośnie z niepewnym uśmiechem na twarzy: -
Tak, Lizo - powiedział po namyśle. - Z tym będzie trudna sprawa, spadkobiercy się chyba nie
zgłoszą. A dla nas to tylko ciężar...
- Wsadzę to do wiadra ze śmieciami - zaproponowała Liza. Potrząsnął głową: - Na wiadro ze
śmieciami są oni zbyt mądrzy, Lizo - powiedział. - To właśnie oni przecież potrafią grzebać
się w śmieciach! No, zobaczę, co z tym zrobić. Zrób tyko prędko porządek z tym pokojem!
Mogą w każdej chwili przyjść!
Tymczasem tamci trzej stali jeszcze na podwórzu, a Borkhausen koło nich.
Borkhausen doznał ogromnego strachu. Od wczesnego ranka wałęsał się po podwórzu,
dręczony nienawiścią do Persicków i żądzą zdobycia utraconych rzeczy. Chciał przynajmniej
wiedzieć - i dlatego obserwował stale klatkę schodową i frontowe okna...
Nagle tuż koło niego runęło coś bardzo ciężkiego, całkiem blisko i z dużej wysokości, aż go
musnęło. Przerażenie sparaliżowało go do tego stopnia, że oparł się o mur, a zaraz potem
musiał usiąść na ziemi, zrobiło mu się czarno przed oczyma.
Potem poderwał się znów, bo zauważył nagle, że siedzi na podwórzu obok pani Rosenthal.
Boże, więc ta stara kobieta wyskoczyła z okna, a kto był temu winien, wiedział również!
Borkhausen od razu zauważył, że kobieta nie żyje. Nieco krwi wyciekło jej z ust, ale to nie
zniekształciło jej rysów. Na twarzy malował się tak głęboki spokój, że żałosny, mały szpicel
musiał odwrócić głowę.
przy tym wzrok jego padł na jej ręce; zauważył, że w jednej coś trzymała - klejnot, którego
kamienie błyszczały.
Borkhausen rozejrzał się niepewnie dokoła. Jeśli chciał coś zrobić, musiało się to stać
natychmiast. Pochylił się nad zmarłą, tak jednak, aby nie musiał patrzeć jej w twarz,
wyciągnął bransoletę z zaciśniętej ręki i schował ją do kieszeni spodni. Znów podejrzliwie
rozejrzał się dokoła. Zdawało mu się, że ktoś ostrożnie zamknął okno kuchenne u Quanglów.
W tej chwili przebiegli już przez podwórze trzej mężczyźni, a kim byli tamci dwaj,
zorientował się od razu. Chodziło teraz o to, aby od początku zachować się właściwie.
- Panie komisarzu, pani Rosenthal właśnie wyskoczyła z okna - powiedział, jak gdyby
meldował zwykłe, codziennne wydarzenie.
- O mało co nie spadła mi kobieta na głowę.
- Skąd pan mnie właściwie zna? - zapytał komisarz przelotnie, pochylając się z Friedrichem
nad zwłokami.
- Nie znam pana, panie komisarzu - powiedział Borkhausen - tak sobie tylko pomyślałem.
Pracuję czasami dla pana komisarza Es-chericha.
- Tak! -mruknął tylko komisarz. -Tak. No to niech pan tu jeszcze trochę postoiVA pan,
młody człowieku - zwrócił się do Persickego - będzie przez chwilę uważał, by nam ten gość
nie zniknął. Friedrich, przypilnuj, aby nikt nie wszedł na podwórze. Powiedz kierowcy, żeby
uważał w bramie. Idę do telefonu do waszego mieszkania!
Gdy pan komisarz Rusch po telefonie wrócił na podwórze, sytuacja tam cokolwiek się
zmieniła. W oknach oficyny wszędzie widać było twarze. Paru ludzi stało również na
podwórzu, ale z daleka. Zwłoki były teraz przykryte trochę za krótkim prześcieradłem, tak że
nogi pani Rosenthal od kolan wystawały spod niego.
Borkhausen był nieco żółtawy na twarzy - na rękach miał teraz kajdanki. Z podwórza
obserwowała go w milczeniu jego żona i pięcioro dzieci.
- Panie komisarzu, protestuję przeciw temu - zawołał Borkhausen jękliwie- to nie ja rzuciłem
bransoletkę do okienka piwnicy. Młody pan Persicke ma złość do mnie...
Okazało się, że Friedrich po załatwieniu zleceń zaczai natychmiast szukać bransolety. Pani
Rosenthal przecież miała ją jeszcze wtedy w kuchni - i właśnie ta bransoleta, której w żaden
sposób nie chciała puścić, zdenerwowała nieco Friedricha, rozproszyła jego uwagę, no T i
kobieta zrobiła mu kawał wyskakując z okna. Bransoleta musiała więc leżeć gdzieś na
podwórzu.
Gdy Friedrich zaczął tak szperać. Borkhausen stał oparty o ścianę domu. Nagle Baldur
Persicke zauważył, że coś błysnęło, a potem brzeknęło w okienku piwnicznym. Sprawdził
zaraz i - proszę - bransoletka leżała w piwnicy pod okienkiem.
- Ja jej na pewno tam nie wrzuciłem, panie komisarzu! - zapewniał '. ze strachem Borkhausen
- musiała wypaść pani Rosenthal z ręki.
- Tak! - powiedział komisarz Rusch - a więc taki ptaszek z ciebie! To taki ptaszek pracuje dla
mojego kolegi Eschericha! Kolega Escherich bardzo się ucieszy, gdy o tym usłyszy!
Ale podczas gdy komisarz tak spokojnie mówił przed siebie, wzrok jego wędrował od
Borkhausena do Baldura Persicke, tam i na powrót, tam i na powrót. Potem Rusch mówił
dalej: - No, myślę, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, aby udać się z nami na mały
spacerek? Czy nie?
- Ależ nie! - zapewnił drżący Borkhausen. a twarz jego wypłowiała jeszcze bardziej. -
Chętnie pójdę z panami! Przecież mnie najbardziej zależy na tym, aby wszystko się
wyjaśniło, panie komisarzu!
Strona 37
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Dobrze -- powiedział komisarz sucho. A potem z szybkim spojrzeniem na Baldura: -
Friedrich, zdejm mu kajdanki. Pójdzie i tak. Czy też...
- Oczywiście, że pójdę! Na pewno! Chętnie! - zapewniał Borkhausen gorliwie - nie ucieknę.
A gdyby nawet - przecież pan mnie i tak wszędzie złapie, panie komisarzu.
- Słusznie! - odpowiedział ten znów sucho takiego ptaszka jak ty złapiemy wszędzie! -
Przerwał: - Oto i karetka pogotowia. I policja. Postaramy się skończyć z tym całym kramem.
Mam dziś rano jeszcze dość innej roboty.
Potem, gdy „skończyli z tym całym kramem", komisarz Rusch i młody Persicke po raz drugi
weszli na górę do mieszkania Rosenthalów. - Tylko po to, aby zamknąć okno w kuchni! -
powiedział komisarz.
Na schodach młody Persicke zatrzymał się nagle:
- Czy panu nic nie wydało się podejrzane, panie komisarzu? - zapytał szeptem.
- Różne sprawy wydają mi się podejrzane - odpowiedział komisarz Rusch - ale cóż na
przykład tobie wydało się podejrzane, mój chłopcze?
- Czy nie zauważył pan. jak cicho jest w całym froncie? Czy nie, pomyślał pan. że z frontu
ani jedna głowa nie wyjrzała przez okno, a z oficyny gapili się wszyscy. To przecież jest
podejrzane. Musieli przecież coś zauważyć, ci z frontu. Tylko nie chcieli nic zauważyć,
powinien pan właściwie zaraz u nich przeprowadzić rewizję, panie komisarzu!
- A zacząłbym od Persicków - powiedział komisarz i kroczył dalej spokojnie w górę po
schodach - u nich też nikt nie wyjrzał przez okno.
Baldur roześmiał się zakłopotany: - Moi bracia z SS - wyjaśnił następnie - urżnęli się wczoraj
wieczorem w pestkę...
- Mój drogi synu - kontynuował komisarz, jak gdyby nic nie słyszał. - Co ja robię, to moja
sprawa, a co ty robisz, to jest twoja sprawa. Twoje rady są niepożądane. Na to jesteś jeszcze
za zielony. - Popatrzył ubawiony przez ramię na zgnębioną twarz chłopca.
- Chłopcze - powiedział potem - jeżeli nie zrobię tutaj rewizji, to tylko dlatego, że wszyscy
mieli dość czasu, aby usunąć to, co mogłoby ich obciążyć, l po co tyle hałasu o martwą
śydówkę? Dość mam roboty z żywymi.
Dotarli tymczasem do mieszkania Rosenthalów. Baldur otworzył drzwi. W kuchni zamknęli
okno, przewrócone krzesło ustawili na miejsce.
- Tak! - powiedział komisarz Rusch i rozejrzał się - wszystko w najlepszym porządeczku!
Poszedł przodem do pokoju i usiadł na kanapie, dokładnie w tym miejscu, na które przed
godzina rzucił nieprzytomną starą Rosenthalową. Wyciągnął się wygodnie i powiedział: - A
teraz, synu, przynieś butelkę koniaku i dwa kieliszki!
Baldur poszedł, wrócił i nalał. Przepili do siebie.
- Pięknie, mój synu - powiedział komisarz błogo i zapalił papierosa - a teraz opowiedz mi.
coście tu już robili w tym mieszkaniu, ty i Borkhausen!
Dokończył szybciej, widząc gest oburzenia Baldura Persicke: - Zastanów się dobrze, mój
synu. Ostatecznie mogę zabrać ze sobą na Prinz-Albrecht-Strasse nawet fuehrera HJ,
oczywiście jeśli zechce mnie zanadto bezczelnie bujać. Zastanów się, czy nie lepiej będzie
powiedzieć prawdę. Może ta prawda zostanie tylko między nami? Zobaczymy, co masz do
powiedzenia. - A gdy zauważył, że Baldur się waha, dodał:
- Spostrzegłem też coś niecoś - nazwijmy to obserwacjami. Na przykład widziałem ślady
twoich butów, tam z tyłu na bieliźnie. W tym kącie jeszcze dziś wcale nie byłeś. I skąd tak od
razu wiedziałeś, gdzie stoi koniak? A jak sądzisz? Co powie nam w strachu ten Borkhausen?
Nie, nie muszę wcale tu siedzieć i pozwalać się okłamywać przez ciebie. Na to jesteś jeszcze
za zielony.
Baldur spostrzegł to samo i wywalił wszystko.
- Tak! - powiedział komisarz wreszcie - tak! No, każdy robi, co potrafi. Głupcy głupstwa, a
mądrzy często jeszcze większe głupstwa. No, synu, zmądrzałeś jednak o tyle, żeby nie
okłamywać ojca Ruscha. Za to należy ci się nagroda. Co chciałbyś dostać?
Oczy Baldura rozbłysły. Przed chwilą jeszcze był zupełnie zdetonowany, ale teraz znów się
rozjaśnił.
- Radio i płyty, i adapter, panie komisarzu! - szepnął pożądliwie.
- No, dobrze! -powiedział komisarz łaskawie-powiedziałem ci już, że przed szóstą nie wrócę?
Czy jeszcze coś?
- Może walizę lub dwie z bielizną! - poprosił Baldur - u matki jest bieda z bielizną!
- Boże, jakie to wzruszające! - kpił komisarz - co za troskliwy syn! Taki prawdziwy, czuły
maminsynek. No, niech będzie! Ale na tym koniec! Za wszystko pozostałe odpowiadasz!
A diabelnie dobrze pamiętam o wszystkim, gdzie co leży i stoi, mnie tak łatwo nie
strajlujesz! I jak już powiedziałem - w razie jakichkolwiek wątpliwości, rewizja u Persicków.
W każdym razie znajdzie się radioaparat z adapteram i dwie walizy z bielizną. Ale nie bój się,
synu, jak długo będziesz w porządku, ja też będę w porządku.
Podszedł do drzwi i dorzucił jeszcze przez ramię: - Poza tym, gdyby ten Borkhausen znów tu
wypłynął, żadnych awantur z nim. Nie lubię takich rzeczy! Zrozumiane?
- Tak jest, panie komisarzu - odpowiedział Baldur posłusznie i obaj panowie rozstali się po
tak pożytecznie spędzonym poranku.
ROZDZIAŁ XVII Pierwsza pocztówka napisana Dla Quanglów niedziela nie była przyjemna;
nie doszło nawet do tak upragnionej przez panią Annę rozmowy.
- Niee - odpowiedział Quangel na jej nalegania - niee, matko, dziś nie. Dzień źle się zaczął, a
w taki dzień nie mogę robić tego, co zamierzałem. A jeśli nie mogę tego robić, to nie chcę też
o tym mówić. Może następnej niedzieli. Słyszysz? Tam znów ktoś z Persicków przemyka się
po schodach, nie - zostaw! - Niech tylko nas zostawią w spokoju!
Ale Otto Quangel był niezwykle miękki tej niedzieli. Anna mogła mówić o zabitym synu, ile
chciała - nie zamykał jej ust. Przejrzał z nią nawet tych kilka zdjęć syna, które miała, a kiedy
zaczęła przy tym znów płakać, położył jej rękę na ramieniu i powiedział: - Przestań, matko.
Kto wie, może to i dobrze, może mu to wiele rzeczy zaoszczędziło.
A więc mimo że nie pogadali, niedziela była i tak dobra. Od dawna Anna Quangel nie
widziała swego męża tak łagodnego. Było tak, jak gdyby słońce zaświeciło jeszcze raz nad
ziemią, ostatni raz, zanim zapadnie zima i ukryje wszelkie życie pod pokrywą śniegu i lodu.
W następnych miesiącach, gdy Quangel stawał się coraz chłodniejszy i bardziej małomówny,
często wracała w myślach do tej niedzieli; przynosiło jej to pocieshę i jednocześnie dodawało
otuchy.
Potem zaczął się znów tydzień pracy, jeden z tych zawsze podobnych do siebie, bez względu
na to, czy na świecie kwitły kwiaty, czy szalała śnieżyca. Robota była wciąż jednaka i ludzie
pozostawali też takimi, jakimi byli przedtem.
Strona 38
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Jedno tylko małe, malutkie przeżycie miał Otto Quangel. Idąc do fabryki spotkał się na ulicy
Jabłońskiego z emerytowanym radcą sądowym Frommem. Quangel chciał się ukłonić, ale bał
się oczu Persicków. Nie chciał również, aby zobaczył go Borkhausen, o którym Anna
opowiadała, że zabrało go gestapo. Borkhausen już wrócił-jeśli go w ogóle kiedykolwiek
dłużej nie było - i wałęsał się przed domem.
Tak więc Quangel obojętnie minął radcę sądowego, nie patrząc na niego. Tamten chyba nie
miał takich wątpliwości, w każdym razie uchylił z lekka kapelusza przed współlokatorem,
uśmiechnął się oczyma i wszedł do domu.
Bardzo dobrze - pomyślał Quangel. - Kto nas widział, ten doszedł do wniosku, że Quangel
pozostanie zawsze nieokrzesanym gburem, a radca sądowy jest eleganckim człowiekiem. Ale
o tym, że obaj mogliby mieć coś wspólnego ze sobą, nikt nie pomyśli!
Reszta tygodnia minęła bez specjalnych wydarzeń i nadeszła wresz cię niedziela; niedziela,
której Anna Quangel oczekiwała z taką tęsknotą ze względu na wciąż przesuwaną rozmowę z
Ottonem o jego planach. Quangel wstał późno, ale był w dobrym nastroju i nie taki
niespokojny. Przy kawie Anna chwilami rzucała na niego z boku zachęcające spojrzenie, ale
Quangel zdawał się tego nie zauważać, jadł chleb, żując powoli i mieszał przy tym kawę.
Z pewnym trudem zdecydowała się Anna na uprzątnięcie stołu; ale tym razem nie powie
pierwszego słowa. Przyrzekł jej rozmowę na tę niedzielę i dotrzyma obietnicy. Każde
przypomnienie z jej strony wyglądałoby na natarczywość.
Wstała więc z bardzo cichutkim westchnieniem i zaniosła filiżanki i talerze do kuchni. Gdy
wróciła, by zabrać koszyk na chleb i dzbanek, Otto klęczał przed szufladą komody i grzebał w
niej. Anna nie mogła sobie przypomnieć, co właściwie leżało w tej szufladzie. Chyba tylko
jakieś stare, od dawna zapomniane łachy. - Czy szukasz czegoś określonego, Otto? - zapytała.
Mruknął tylko coś w odpowiedzi, cofnęła się więc do kuchni, aby zmyć naczynia i
przygotować obiad. Nie chciał. A więc - znów nie chciał! I bardziej niż kiedykolwiek była
teraz przekonana, że powstawało w nim coś, o czym ona jeszcze nie wie, a przecież musi
wiedzieć!
Gdy wróciła do izby, aby przy nim obierać kartofle, ujrzała go przy stole: obrus był zdjęty, a
na blacie leżało mnóstwo noży rzeźbiarskich, zaś małe wiórki pokrywały już wokół podłogę. -
Co właściwie robisz, Otto? - spytała bezgranicznie zdumiona.
- Chcę zobaczyć, czy potrafię jeszcze rzeźbić - odrzekł.
Była nieco podrażniona. Jeśli Otto nie był nawet wielkim znawcą d-uszy ludzkiej, musiał
przecież coś niecoś przeczuwać, co się w niej działo, z jakim napięciem czekała na każde jego
oświadczenie. A teraz wyciągnął noże znane jej z pierwszych lat małżeńskich i majstrował
koło drzewa tak jak wtedy, kiedy doprowadzał ją swym wiecznym mil--czeniem do rozpaczy.
Wówczas nie była jeszcze przyzwyczajona do jego małomówności tak jak dziś. Ale dziś,
właśnie dziś, kiedy już była przyzwyczajona, wydawało jej się to absolutnie nie do zniesienia.
Rzeźbić - mój Boże, wiec to było wszystko, co wpadło mu na myśl po takich przeżyciach!
Jeśli Otto chciał przez wielogodzinne milczące rzeźbienie w drzewie powrócić do swego tak
zazdrośnie strzeżonego spokoju - nie, to byłoby dla niej gorzkim rozczarowaniem. Już
\vielekroc ciężko ją rozczarował, ale tym razem nie ścierpi tego w milczeniu!
Wśród tych niespokojnych i rozpaczliwych myśli spoglądała jednak na wpół z ciekawością na
podłużny, gruby kawał drewna, który obracał z namysłem w swych wielkich rękach i z
którego od czasu do czasu odcinał nożem grubszy wiór. Nie, tym razem nie będzie to kuferek
na bieliznę, tego była pewna.
- Co z tego będzie, Otto? - zapytała prawie wrogo. Opanowała ją osobliwa myśl, że mąż
wycina jakiś przyrząd, może część zapalnika do bomby. Ale jak mogła nawet pomyśleć o
tym, to przecież bzdura - cóż Otto miał wspólnego z bombami! Poza tym, chyba w ogóle nie
można używać drewna przy bombach. - Co z tego będzie, Otto? - zapytała więc na wpół
niechętnie.
Zdawało się, że znów odpowie jej pomrukiem. Ale może przyszło mu na myśl, że już dziś
rano za bardzo nadużył cierpliwości Anny, lub po prostu był teraz gotów do odpowiedzi.
- Główka - powiedział. - Chcę zobaczyć, czy potrafię jeszcze wyrzeźbić główkę. Dawniej
rzeźbiłem wiele główek do fajek.
I kręcił, i rzeźbił dalej.
- Główki do fajek! - krzyknęła Anna oburzona. Mówiła dalej z dużym zdenerwowaniem: -
Główki do fajek! Ależ Otto! Zastanów się! Świat się wali, a ty myślisz o główkach do fajek!
Gdy słyszę coś takiego!...
Zdawało się, że mąż nie zwraca specjalnej uwagi ani na jej rozdrażnienie, ani na jej słowa.
Powiedział: - Oczywiście nie będzie to główka do fajki. Chcę zobaczyć, czy potrafię
wyrzeźbić naszego Ottonka, choć trochę tak, jak wyglądał!
Natychmiast zmienia się jej nastrój. A więc myślał o Ottonku! A jeśli myślał o Ottonku i
chciał rzeźbić jego głowę, to myślał również o niej i chciał jej sprawić radość. Wstała z
krzesła, odstawiając energicznie miskę z kartoflami, i powiedziała: - Poczekaj, przyniosę ci
zdjęcie, abyś wiedział, jak Otto naprawdę wyglądał.
Potrząsnął odmownie głową: - Nie chcę widzieć żadnych zdjęć - powiedział - chcę rzeźbić
Ottona takiego, jakiego mam tutaj, w sobie - stuknął się w wysokie czoło. A po przerwie
dodał jeszcze: - Jeśli potrafię!
Była wzruszona. Ottonek był więc również w nim i on miał w sobie wyraźny obraz chłopca.
Była ciekawa, jak ta głowa będzie wyglądała:
- Na pewno dasz radę, Otto! - powiedziała.
- No! - mruknął tylko - ale zabrzmiało to raczej potakująco niż powątpiewająco.
W ten sposób rozmowa między obojgiem na razie się skończyła. Anna musiała wrócić do
kuchni do obiadu i pozostawiła go przy stole, obracającego powoli w palcach klocek lipowy i
odrzynającego z cichą, ostrożną cierpliwością wiórek po wiórku.
Potem jednak była bardzo zdumiona, gdy wszedłszy tuż przed obiadem, aby nakryć stół,
spostrzegła, że był już uprzątnięty i nakryty obrusem. Quangel stał przy oknie i patrzył na
ulicę Jabłońskiego, gdzie hałasowały bawiące się dzieci.
- No, Otto - zapytała -jesteś już gotów ze struganiem?
- Na dziś fajrant - odpowiedział. W tej samej chwili odczuła, że ważna rozmowa jest już
bliska, że Otto jednak coś zamierzał. Otto, ten niepojęcie uparty człowiek, którego nic nie
mogło doprowadzić do tego, aby zrobił coś bez zastanowienia i który stale potrafił czekać do
właściwej godziny.
Obiad spożyli w milczeniu. Potem znów poszła do kuchni zrobić porządek, a Otto przysiadł w
kącie kanapy, patrząc martwo przed siebie.
Gdy wróciła po upływie pół godziny, siedział jeszcze w ten sam sposób. Ale teraz nie chciała
Strona 39
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
już czekać, aż on się zdecyduje: jego cierpliwość i jej własna niecierpliwość niepokoiły ją za
bardzo. Być może, że jeszcze o czwartej będzie tak siedział i po kolacji też! Nie mogła już
dłużej czekać! -1 cóż, Otto - zapytała - co się dzieje? Dziś nie będzie popołudniowej drzemki
jak w każdą niedzielę?
- Dziś nie jest „każda niedziela". Z „każdą niedzielą" skończyło się raz na zawsze. - Nagle
wstał i wyszedł z pokoju.
Nie miała dzisiaj zamiaru pozwolić mu uciec na jedną z tych tajemniczych wędrówek, o
których nic nie wiedziała. Pobiegła za nim:
- Nie, Otto... - zaczęła.
Stał przez drzwiami wejściowymi, które zamknął przed chwilą na łańcuch. Podniósł rękę
nakazując ciszę i nasłuchiwał. Potem skinął głową, przeszedł koło niej do pokoju i zajął znów
miejsce na kanapie. Usiadła przy nim.
- Jeżeli będzie dzwonek, Anno - powiedział - nie otworzysz, zanim ja...
- A któż ma dzwonić, Otto - zapytała niecierpliwie - któż ma do nas przyjść? Powiedz już, co
chcesz powiedzieć!
- Zaraz ci powiem, Anno — odpowiedział z niezwykłą łagodnością - ale jeżeli nalegasz,
utrudniasz mi to jeszcze.
Dotknęła prędko jego ręki, ręki człowieka, któremu zawsze z niezwykłym trudem
przychodziło wypowiedzenie tego, co działo się w jego duszy.
- Nie będę już nalegała, Otto - powiedziała uspokajająco - nie spiesz się!
Zaczął jednak zaraz mówić. I mówił teraz prawie pięć minut bez przerwy, wolnymi, krótkimi,
oderwanymi i bardzo przemyślanymi zdaniami. Po każdym zdaniu zaciskał mocno wąskie
wargi, jakby to już było wszystko. Ale mówiąc patrzył na coś, co było z tyłu, za Anną, w
pokoju.
Anna Quangel jednak spoglądała wprost w jego twarz i była mu niemal wdzięczna, że nie
patrzył na nią. Tak ciężko byłoby jej ukryć rozczarowanie, które ogarniało ją coraz bardziej.
Mój Boże, co ten człowiek wymyślił! Ona myślała o wielkich czynach, bojąc się ich
równocześnie, o zamachu na fuehrera, a przynajmniej - o czynnej walce przeciw bonzom i
partii.
A co on chciał zrobić? Nic, śmieszną drobnostkę, coś takiego, co właśnie całkowicie
odpowiadało jego charakterowi, coś cichego, pobocznego, nie zakłócającego jego spokoju.
Chciał pisać karty, pocztówki z wypowiedziami przeciw fuehrerowi i partii, przeciw wojnie,
dla uświadomienia bliźnich - to było wszystko. A kart tych nie chciał posyłać nawet do
określonych ludzi, ani nalepiać ich na ściany jako plakaty. Nie! Chciał je tylko kłaść na
schodach bardzo uczęszczanych domów, pozostawiać je tam swemu losowi, zupełnie nie
wiedząc, kto je podniesie albo czy nie zostaną zaraz stratowane, podarte... Wszystko w niej
buntowało się przeciw tej pozbawionej niebezpieczeństwa wojnie W' ciemności. Chciała być
czynna. Trzeba było coś robić, czego wyniki można by zobaczyć!
Ale gdy Quangel skończył, zdawało się, że wcale nie oczekuje odpowiedzi od swojej żony,
która siedziała w kącie kanapy, walcząc w milczeniu ze sobą. Czy nie lepiej byłoby coś mu
powiedzieć?
Wstał i znów podszedł do drzwi wejściowych, by nasłuchiwać. Kiedy wrócił, zdjął obrus ze
stołu, złożył go i powiesił starannnie na oparciu krzesła. Potem podszedł do starego,
mahoniowego sekretarzyka, wyjął pęk kluczy z kieszeni i otworzył.
Podczas gdy krzątał się jeszcze koło szafki, Anna zdecydowała się. Powiedziała z wahaniem:
- Czy to nie jest trochę za mało, to, co chcesz zrobić, Otto?
Zatrzymał się w swojej krzątaninie i, stojąc jeszcze pochylony, odwrócił głowę do żony: -
Wiele, czy mało, Anno - powiedział -jeśli nas złapią, będzie nas to kosztowało głowę.
W tych słowach i w ciemnym, nieprzeniknionym, ptasim spojrzeniu, które maż skierował na
nią w tej chwili, było coś tak straszliwie przekonywającego, że aż się wzdrygnęła. Przez
chwilę wyraźnie ujrzała przed sobą szare, kamienne podwórze więzienne, przygotowaną
gilotynę-w szarym świetle poranka stal bynajmniej nie błyszczała - była tylko jak niema
groźba.
Anna Quangel poczuła, że drży. Potem spojrzała znów prędko na v;itona. Może miał rację,
mało czy wiele - nikt nie mógł rzucić na szalę więcej niż własne życie. Każdy według swych
sił i zamiłowań - najważniejsza sprawa: stawiało się opór.
Wciąż jeszcze Quangel przypatrywał się jej w milczeniu, jakby obserwował walkę, która się
w niej toczyła. Teraz wzrok jego rozjaśnił się, wyjął ręce z sekretarzyka, wstał i rzekł niemal
z uśmiechem: - Ale tak łatwo nas nie dostaną! Jeżeli oni są chytrzy, my też potrafimy być
chytrzy. Chytrzy i ostrożni! Ostrożni, Anno, zawsze na straży. Im dłużej będziemy walczyć,
tym dłużej będziemy oddziaływać. Bez sensu jest umierać za wcześnie. Chcemy żyć i dożyć
jeszcze ich klęski. Chcemy móc powiedzieć wtedy, że przyczyniliśmy się do tego, Anno!
Powiedział te słowa lekko, niemal żartobliwie. Kiedy znów zaczął grzebać w sekretarzyku,
Anna oparła się z ulgą o poręcz kanapy. Zdjęto z niej ciężar. Teraz i ona była przekonana, że
Otto zamierza coś wielkiego.
Postawił na stole buteleczkę atramentu, wyjął pocztówki z koperty i przyniósł ogromne
rękawiczki. Wyciągnął korek z flaszeczki, wypalił zapałką stalówkę i włożył pióro do
atramentu. Zasyczało cicho. Obejrzał uważnie pióro, wreszcie starannnie włożył rękawiczki,
wziął pocztówkę i położył ją przed sobą. Skinął głową w stronę Anny. Śledziła uważnym
spojrzeniem każdy z tych przemyślanych, od dawna przygotowanych ruchów. Teraz wskazał
na rękawiczki i powiedział: - Ze względu na odciski palców, rozumiesz!
Potem wziął pióro do ręki i dodał cicho, ale z naciskiem: - Pierwsze zdanie naszej pierwszej
pocztówki będzie brzmiało: Matko! Fuehrer zamordował mojego syna...
I znów wzdrygnęła się. W słowach, które Otto właśnie wypowiedział, było coś
nieuchronnego, ponurego, zdecydowanego! Zrozumiała w tej chwili, że tym pierwszym
zdaniem wypowiedział wojnę na dziś i na zawsze, i zrozumiała także, co to oznacza: wojnę
między ich dwojgiem - biednymi, prostymi robotnikami bez znaczenia, którzy przez jedno
wypowiedziane słowo mogli zostać wykreśleni z życia na zawsze, a ż drugiej strony -
fuehrerem, partią, ogromnym aparatem, z cała jego siłą i blaskiem, i trzema czwartymi, a
nawet czterema piątymi całego narodu niemieckiego. A oni tutaj, w tym pokoiku przy ulicy
Jabłońskiego - sami we dwoje!
Patrzy na męża. Gdy myślała o tym wszystkirn, doszedł dopiero do trzeciego słowa
pierwszego zdania. Z niesłychaną cierpliwością maluje literę F ze słowa fuehrer. - Pozwól mi
pisać, Otto - prosi Anna. - Ja to zrobię o wiele prędzej!
Z początku Otto znów tylko mruczy. Ale potem daje jej wyjaśnienie:
- Twój charakter pisma... - powiada - prędzej czy później złapaliby nas przez twój charakter
Strona 40
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
pisma. Widzisz, to jest specjalne pismo, blokowe -widzisz, taki rodzaj drukowanych liter...
Znów milknie i maluje dalej. Tak, tak sobie to wymyślił. Nie sądzi, aby coś zapomniał. Pismo
to znał z rysunków mebli, sporządzanych przez architektów wnętrz. Nikt nie potrafi
sprawdzić, czyje to pismo. Oczywiście przy nie przyzwyczajonej do pisania ręce Ottona
Quangla wypada to bardzo grubo i obskurnie. Ale to nic nie szkodzi, to go nie zdradza. Nawet
dobrze, w ten sposób karta zyskuje coś z plakatu, co natychmiast przyciąga oko. Maluje
powoli dalej.
l Anna zdobywa się na cierpliwość. Zaczyna myśleć, że będzie to długa wojna. Jest teraz
zupełnie spokojna. Otto wszystko przygotował, na Ottonie można zawsze polegać. Zawsze!
Jak on to wszystko obmyślił. Pierwsza karta w tej wojnie wywodzi się od zabitego syna,
mówi o nim. Kiedyś mieli syna, fuehrer go zamordował, a teraz piszą karty. Nowy odcinek
życia. Na zewnątrz nic się nie zmieniło, spokój dokoła Quanglów. Wewnątrz wszystko stało
się zupełnie inne, tu jest wojna...
Anna przynosi koszyczek z nićmi i zaczyna cerować skarpetki. Od czasu do czasu rzuca
okiem na Ottona, który powoli, nie przyśpieszając tempa, maluje swoje litery. Prawie po
każdej literze wyciąga kartę na długość ramienia przed siebie i ogląda ją zmrużonymi
oczyma. Potem kiwa głową.
Wreszcie pokazuje jej pierwsze gotowe zdanie. Zdanie zajmuje półtora bardzo szerokiego
wiersza na karcie.
Anna powiada: - Niewiele zmieścisz na takiej karcie!
Otto odpiera: - Wszystko jedno! Napiszę jeszcze wiele takich kart!
- I długo trwa jej napisanie.
- Będę pisał jedną, później może dwie karty w ciągu niedzieli. Wojna się jeszcze nie
skończyła, mordowanie trwa.
Nie można go poruszyć. Powziął postanowienie i będzie działał zgodnie z nim. Nic go nie
może powstrzymać, nic nie zatrzyma Ottona Quangla na jego drodze.
— Drugie zdanie mówi: Matko! Fuehrer zamorduje i twoich synów, nie zaprzestanie tego
nawet wtedy, gdy sprowadzi żalobę na każdy dom w świecie...
Anna powtarza: - „Matko! Fuehrer zamorduje i twoich synów"...
Kiwa głową i powiada: - To właśnie napisz! - Zastanawia się: - Należałoby położyć tę kartę
tam, gdzie przychodzą kobiety.
Otto zastanawia się, potem potrząsa głową. - Nie! Nigdy nie wiadomo, co zrobią kobiety,
kiedy opanuje je strach. Mężczyzna taką kartę wsadzi prędko do kieszeni. Potem dokładnie ją
przeczyta. Poza tym - wszyscy mężczyźni są synami matek.
Milczy i zaczyna znowu malować. Popołudnie mija - nie myślą o podwieczorku. Wreszcie
zapada wieczór i karta jest gotowa. Quangel wstaje i ogląda jeszcze raz swoje dzieło.
- Tak! - powiada. - Zrobione. W przyszłą niedzielę - druga. Anna potakuje.
- Kiedy ją zaniesiesz? - szepce. Spogląda na nią. - Jutro rano.
Anna prosi: - Pozwól mi być przy tym za pierwszym razem! Potrząsa głową: - Nie - powiada
- właśnie za pierwszym razem nie. Muszę przedtem zobaczyć, jak to się ułoży.
- Może jednak! - prosi Anna. - To jest moja karta! To jest karta matki!
- Dobrze! - decyduje się Quangel. - Chodź ze mną. Ale tylko do bramy tego domu. Do
środka wejdę sam.
- Zgoda.
Potem karta zostaje ostrożnie wsunięta do książki, materiały piśmienne schowane, a
rękawiczki wędrują do kieszeni kurtki.
Jedzą kolację niemal w milczeniu. Ale nie spostrzegają nawet, że są małomówni, również
Anna nie czuje tego. Oboje są zmęczeni, jak po ciężkiej robocie albo po dalekiej podróży.
Wstając od stołu Otto mówi: - Położę się już.
A ona: - Sprzątnę tylko kuchnię. Potem też zaraz pójdę do łóżka. Boże, jaka jestem zmęczona,
a przecież nic nie robiliśmy.
Otto spogląda na nią z półuśmieszkiem, potem prędko przechodzi do sypialni i zaczyna się
rozbierać.
Oboje już leżą i jest ciemno, ale nie mogą zasnąć. Kręcą się w łóżku, jedno nasłuchuje
oddechu drugiego, a w końcu zaczynają rozmawiać. W ciemności gawędzi się o wiele lepiej.
\
- Jak myślisz - pyta Anna - co stanie się z naszymi kartami?
- Z początku każdy, kto je zobaczy i przeczyta pierwsze słowa, przerazi się. Przecież dziś
wszyscy się boją.
- Tak - mówi Anna - wszyscy... - Wyłącza jednak z tej liczby ich oboje, Quanglów. „Prawie
wszyscy się boją - myśli - ale my nie."
- Znalazcy będą się bali - powtarza Quangel to, co sto razy już przemyślał - że ktoś ich
zaobserwował na schodach. Prędko schowają kartę i uciekną. Albo odłożą ją z powrotem i
zwieją, a potem przyjdzie następny...
- Tak będzie - powiada Anna i widzi przed sobą klatkę schodową, jakąś berlińską klatkę
schodową, źle oświetloną. I każdy, kto będzie miał taką kartę w ręku, poczuje się nagle
przestępcą. Bo właściwie każdy myśli tak jak ten, kto pisał kartę, a nie wolno mu tak myśleć,
bo to oznacza śmierć...
- Niektórzy - dodaje Quangel - oddadzą natychmiast kartę dozorcy albo policji: byleby się jej
prędko pozbyć! Ale i to nie szkodzi: Partyjni czy bezpartyjni, kierownicy polityczni czy
policja, wszyscy będą kartę czytali i karta spełni swe zadanie. Nawet jeśli tylko się dowiedzą,
że istnieje jeszcze opór, że nie wszyscy są za fuehrerem...
- Nie - powiada Anna - nie wszyscy. My nie.
' - Każdv umiera... t. I - I będzie nas coraz więcej, Anno. Dzięki nam będzie więcej. Może i
inni za naszym przykładem zaczną pisać karty. Aż tuziny, setki ludzi będzie siedziało i pisało
tak jak ja. Zalejemy Berlin tymi kartami, zatrzymamy bieg maszyn, obalimy fuehrera.
zakończymy wojnę...
Przerywa, zdumiony własnymi słowami, marzeniami, które tak późno nawiedzają jego
chłodne serce.
Ale Anna Quangel, porwana tą wizja, mówi: - A my będziemy pierwsi! Nikt nie będzie o tym
wiedział, ale my wiemy!
Quangel przerywa nagle trzeźwo: -Może już wielu tak myśli jak my. Tysiące mężczyzn chyba
już padło. Może już są tacy, którzy piszą karty. Ale to obojętne, Anno! Co to nas obchodzi?
My robimy swoje.
- Tak - potwierdza Anna.
Strona 41
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Quangel, wciąż jeszcze porwany perspektywami zaczętej sprawy, kontynuuje: - I poruszymy
policję, gestapo, SS i SA. Wszędzie będą mówili o tajemniczym autorze kart. Będą śledzili,
podejrzewali, obserwowali, robili rewizje - daremnie! A my będziemy pisali, pisali, wciąż
dalej!
Anna: - Może nawet samemu fuehrerowi pokażą te karty - sam przeczyta, jak go oskarżamy!
Będzie się wściekał! Podobno zawsze się wścieka, gdy coś idzie nie po jego myśli. Rozkaże,
aby nas znaleziono, a oni nas nie znajdą! Będzie musiał w dalszym ciągu czytać nasze
oskarżenia!
Milczą oboje, oślepieni wizją. Czym byli jeszcze przed chwilą? Nie znanymi nikomu
istotami, krzątającymi się w wielkim, ciemnym tłumie. A teraz oboje są zupełnie sami,
oddzieleni, wyniesieni nad innych, nie podobni do nikogo. Dokoła nich jest lodowate zimno,
tak są samotni.
Quangel widzi siebie w warsztacie, jak zawsze, w tym samym kieracie, naganiającego i
gonionego, z głową zwracającą się uważnie, nagłymi ruchami, od maszyny do maszyny. Dla
tamtych pozostanie zawsze starym, głupim Quanglem, opętanym robotą i brudnym
skąpstwem. W głowie jego żyją jednak myśli, których nie ma żaden z nich. Każdy z nich
zdechłby ze strachu, gdyby miał takie myśli. On jednak, stary, głupi Quangel, ma takie myśli.
Jest, jaki jest, i oszukuje ich wszystkich.
Anna wspomina teraz jutrzejszą wyprawę, kiedy pójdą podrzucić pierwszą kartę. Jest trochę
niezadowolona z siebie, że zgodziła się nie wejść z Quanglem do tego domu. Zastanawia się,
czy nie prosić go jeszcze raz. Może! Na ogół prośby nie wzruszają Ottona. Ale może \vłaśnie
dziś wieczorem, kiedy wydaje się, że jest w nadzwyczajnym nastroju? Może od razu teraz?
Wahała się za długo. Zauważyła, że Quangel już zasnął. I ona musi spać, zobaczy, jak to się
jutro ułoży. Jeśli ułoży się dobrze, poprosi na pewno.
Potem i Anna zasypia.
ROZDZIAŁ XVIII Pierwsza pocztówka podrzucona Otto jest tak małomówny tego ranka, że
Anna dopiero na ulicy odważa się porozmawiać z nim. - Dokąd chcesz zanieść kartę?
Quangel odpowiada pomrukiem: - Nie mów o tym. Nie teraz na ulicy. Polem jednak dodaje
niechętnie: -Znalazłem dom na Greifswal-der Strasse.
- Nie - mówi Anna stanowczo - nie rób tego. To jest błąd - to, co chcesz zrobić!
- Chodź! - Otto jest zły, ponieważ się zatrzymała. - Mówiłem ci przecież, nie tu na ulicy!
Idzie dalej, a ona za nim i upiera się przy swoim prawie do zabierania głosu. - Nie tak blisko
naszego mieszkania — akcentuje Anna. - Jeśli sprawa wpadnie w ich ręce, będą mieli
wskazówkę co do okolicy. Chodźmy do Alexa...
Otto myśli, zastanawia się. Może, nie, na pewno ona ma rację. Frzeba liczyć się ze
wszystkim. A mimo to nie odpowiada mu ta nagła zmiana planów. Jeżeli teraz polecą aż do
Alexa, będzie krucho z czasem. A musi przecież w porę przyjść do pracy. Nie zna też
żadnego odpowiedniego domu w okolicy Alexa. Na pewno jest tam dość takich domów, ale
trzeba dopiero wyszukać ten właściwy; woli to zrobić sam mż 7 żoną. która mu przeszkadza.
Potem decyduje się zupełnie nagle: - Dobrze, masz rację, Anno. Idziemy na Alexanderplatz.
Anna rzuca na niego z boku pełne wdzięczności spojrzenie. Jest s^c?ęśliwa. że Quangel choć
raz przyjął jej radę. I dlatego właśnie, że l Quangel tak ją uszczęśliwił, nie chce go prosić
jeszcze o to drugie, aby ją zabrał do wnętrza domu. A więc dobrze, niech idzie sam. Będzie
się trochę niepokoiła, czekając na jego powrót - ale właściwie dlaczego? Nie wątpi ani przez
chwilę, że Otto wróci. Jest przecież taki spokojny i zimny, nie da się nakryć. Nawet będąc w
rękach tamtych nie zdradziłby się, wywalczyłby sobie wolność.
Podczas gdy Anna tak rozmyśla, krocząc obok milczącego mężczyzny, wchodzą z
Greifswalder Strasse na Neue Koenigstrasse. Była zajęta swoimi myślami i nie zwróciła
Uwagi, że Otto przygląda się uważnie mijanym domom. Teraz nagle zatrzymuje się - jest
jeszcze spory kawałek do Alexanderplatz - i powiada: - Przyjrzyj się trochę tej wystawie,
zaraz wrócę.
I idzie już przez jezdnię w kierunku dużego, jasnego domu, w którym mieszczą się różne
urzędy.
Serce zaczyna jej mocno bić. Chciałaby zawołać:
- Stój, nie, umówiliśmy się, że na Alexie. Zostańmy jeszcze do tego czasu razem. - l -
powiedz mi choć ,,bądź zdrowa!" - Ale drzwi zamknęły się już za nim.
Z głębokim westchnieniem odwraca się Anna do wystawy. Jednakże nie widzi nic z tego, co
na niej jest. Opiera czoło o zimną szybę, przed oczyma latają jej czerwone plamy. Serce bije
tak mocno, że ledwie może oddychać, cała krew, zda się, uderza do głowy.
,,A jednak boję się - myśli. - Na litość boską, Otto nie powinien zauważyć, że się boję, bo
nigdy już nie zabierze mnie ze sobą. Ale to nie jest właściwie prawdziwy strach - zastanawia
się dalej. - Nie boję się o siebie. Boję się o niego. Co będzie, jeżeli nie wróci?"
Nie może wytrzymać, musi się odwrócić w stronę tamtego domu. Drzwi się otwierają, ludzie
wchodzą, wychodzą, dlaczego Quangel nie wychodzi? Poszedł już pięć, nie, dziesięć minut
temu! Dlaczego człowiek, który teraz wyszedł, tak biegnie? Może po policję? Czy już za
pierwszym razem złapali Quangla?
„Och, nie wytrzymam tego! Co on wymyślił? A mnie się zdawało, że to jest mała rzecz! Raz
na tydzień, a jeśli będzie pisał dwa razy na tydzień, dwa razy tygodniowo jego życie będzie w
niebezpieczeństwie! A nie zawsze będzie chciał zabierać mnie ze sobą! Zauważyłam to dziś
rano, właściwie moje pójście nie było mu na rękę. Będzie sam chodził, będzie sam podrzucał
karty, potem pójdzie wprost do fabryki (albo już nigdy więcej nie pójdzie do fabryki!), a ja
będę siedziała w domu, w trwodze, i czekała na niego. Czuję, że ten strach nigdy się nie
skończy, nigdy nie przyzwyczaję się do tego. Otto idzie! Nareszcie! Nie, to nie on. To znowu
nie on! Pójdę za nim, niech się złości, jak chce! Musiało się na pewno coś stać... Już minął
kwadrans, jak poszedł, to przecież w żadnym wypadku nie może tak długo trwać! Pójdę go
poszukać!"
Robi trzy kroki w kierunku domu i - zawraca. Staje przed szybą wystawową i wpatruje się w
nią.
Nie, nie pójdzie za nim, nie będzie go szukała. Nie może zawieść go już za pierwszym razem.
„To tylko mnie się zdaje, że coś się stało. Ludzie wciąż wchodzą do tego domu i wychodzą.
Na pewno nie minął jeszcze kwadrans, odkąd Otto poszedł. Zobaczę, co jest na wystawie.
Biustonosze, paski..."
Tymczasem Otto wszedł do biurowca. Zdecydował się tak szybko, ponieważ żona była razem
z nim. To niepokoiło go, w każdej chwili mogła zacząć mówić „o tym". Nie chciał w jej
obecności długo szukać. Na pewno znów zacznie gadać, zaproponuje ten dom, nie zgodzi się
na tamten. Nie, to nie może być! Już lepiej wejdzie do pierwszego lepszego domu, jeśli nawet
Strona 42
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
miałby być najgorszy.
Był pierwszym, najgorszym. Jasny, nowoczesny biurowiec, w którym było wprawdzie wiele
firm, ale w którym urzędował również portier w szarej liberii. Quangel mija go obojętnie.
Przygotowany jest na pytanie „dokąd?" Zauważył, że adwokat Toll ma kancelarię na
czwartym piętrze. Ale portier nie pyta o nic, rozmawia z jakimś panem. Mierzy
przechodzącego pobieżnym, obojętnym spojrzeniem. Quangel kieruje się w lewo, aby po
schodach pójść na górę i słyszy szmer windy w ruchu. Tak. O tym nie pomyślał, że w
nowoczesnych domach są windy, a schodów mało kto używa.
Mimo to Quangel idzie na górę. Chłopak od windy pomyśli: to starszy człowiek, który nie
dowierza windzie. Albo też, że idzie tylko na pierwsze piętro. Albo w ogóle nic nie pomyśli.
W każdym razie schody są niemal nie używane. Quangel jest już na drugim piętrze i
dotychczas minął się tylko z gońcem, który pędził po schodach na dół z plikiem listów w
ręku. Nawet nie spojrzał na Quangla. Mógłby tu kartę gdziekolwiek położyć, ale nie
zapomina ani na chwilę o windzie, przez której błyszczące szybki może być w każdej chwili
podpatrzony. Musi iść jeszcze wyżej i dopiero w chwili, kiedy winda będzie zjeżdżała na dół,
zrobi to.
Zatrzymuje się teraz przy wysokim oknie na półpiętrze i wygląda na ulicę. Wyciąga przy tym
niezwłocznie rękawiczkę z kieszeni i wkłada ją na prawą rękę. Potem tą samą ręką wyciąga z
kieszeni przygotowaną kartę, ostrożnie, aby jej nie zgnieść. Chwytają dwoma palcami...
Robiąc to wszystko Otto Quangel od dawna już zauważył, że Anna nie stoi na swoim miejscu
przy wystawie, ale na brzegu chodnika, przy czym patrzy z podniesioną, bladą twarzą, w
sposób niesłychanie zwracający uwagę, na biurowiec. Anna nie podnosi oczu na tę wysokość,
na której on teraz stoi, przygląda się raczej drzwiom na parterze. Quangel niechętnie potrząsa
głową, zdecydowany stanowczo nigdy więcej nie zabierać żony na taka wyprawę. Oczywiście
- boi się o niego. Ale dlaczego o niego? Powinna się bać o samą siebie, zachowując się
tak podejrzanie! To ona właśnie sprowadzi niebezpieczeństwo na nich oboje!
Wspina się dalej po schodach. Przechodząc koło następnego okna patrzy jeszcze raz na ulicę,
ale Anna przygląda się teraz znów wystawie. Dobrze, bardzo dobrze, przezwyciężyła więc
strach. Anna jest odważną kobietą. Wcale z nią o tym nie będzie mówił. I nagle Quangel
kładzie ostrożnie kartę na parapecie okna. Schodząc już zrywa rękawiczkę z ręki 1 wsuwa ją
do kieszeni.
O parę stopni niżej ogląda się raz jeszcze. Karta leży w jasnym świetle dziennym, dotąd
jeszcze widoczna. Jakże dużym, wyraźnym pismem napisana jest ta pierwsza karta! Każdy
będzie ją mógł przczytać! I zrozumieć również! Quangel uśmiecha się z zawziętością.
W tej samej chwili słyszy, że o piętro nad nim otwierają się drzwi. Winda przed minutą
zjechała na dół. Jeżeli temu tam na górze, który wyszedł z biura, znudzi się czekanie na
windę, jeśli zacznie schodzić po schodach, znajdzie kartę... Quangel jest tylko o piętro niżej.
Gdyby tamten zaczął biec, mógłby jeszcze Quangla złapać, może dopiero na samym dole, ale
go złapie. Quanglowi biec nie wolno. Stary człowiek, który jak uczeń zbiega po schodach -
nie, to zwraca uwagę. Nie wolno mu zwracać uwagi. Nikt nie powinien sobie przypomnieć,
że w ogóle widział w tym domu człowieka o takim a takim wyglądzie.
Mimo to dość szybko schodzi po kamiennych schodach i w przerwach między odgłosem
własnych kroków nasłuchuje, czy tamten rzeczywiście schodzi. W takim razie musiał kartę
zobaczyć. Nie można w ogóle jej nie zauważyć. Ale Quangel nie jest zupełnie pewny siebie.
Raz mu się zdaje, że słyszał kroki, teraz już od dawna nic nie słyszy. A teraz jest już zbyt
nisko, aby w ogóle coś usłyszeć. Winda, błyskając światłem, przejeżdża koło niego w górę.
Quangel zbliża się do wyjścia. Właśnie nadchodzi większa grupa ludzi z podwórza, robotnicy
z jakiejś fabryki. Quangel wsuwa się pomiędzy nich. Tym razem jest zupełnie pewny, że
portier nawet nie spojrzał na niego.
Przechodzi przez jezdnie i staje obok Anny.
- Załatwione! - powiada.
A gdy widzi błysk w jej oczach i drżenie warg, dodaje: - Nikt mnie nie widział! - I wreszcie: -
Chodź, idziemy! Akurat starczy jeszcze czasu, abym pieszo zdążył do fabryki.
Idą. Ale oboje rzucają jeszcze spojrzenia na dom, w którym pierwsza karta Quangla
rozpoczęła swoją podróż po świecie. W pewnym sensie żegnają się z nią, kiwają głowami. To
dobry dom - i choć wiele domów odwiedzą w najbliższych miesiącach i latach w tym samym
celu - tego domu żadne z nich nie zapomni.
Anna chętnie pogłaskałaby prędziutko rękę swego męża, ale nie śmie. Ociera się więc jakby
przypadkowo o jego dłoń i mówi przestraszona: - Przepraszam cię, Otto. - Quangel zdziwiony
spogląda na nią z boku, ale milczy.
Idą dalej.
CZĘŚĆ DRUGA
GESTAPO
ROZDZIAŁ XIX
Droga pocztówek
Aktor Maks Harteisen miał jeszcze z czasów przedhitlerowskich - jak zwykł wyrażać się jego
przyjaciel adwokat Toll ~ porządnie obciążoną hipotekę. Grywał w filmach nakręcanych
przez żydowskich reżyserów, w filmach pacyfistycznych, a jedną z jego popisowych ról w
teatrze był książę von Homburg, przeklęty słabeusz, na którego prawdziwy narodowy
socjalista powinien plunąć. Maks Harteisen miał więc wszelkie powody do ostrożności. Przez
pewnien czas w ogóle było wątpliwe, czy brunatne koszule pozwolą mu jeszcze grać.
Ale koniec końców wszystko jakoś się ułożyło. Oczywiście poczciwy chłopak powinien był
nauczyć się pewnej powściągliwości i zostawić pierwsze skrzypce aktorom o barwie
brunatnej, choć nie umieli nawet cząstki tego, co on. Ale właśnie brak było mu tej
powściągliwości: naiwny chłopiec grał tak, że zwróciło to uwagę ministra Goebbelsa. Co
więcej, Harteisen wpadł ministrowi w oko. A każde dziecko wiedziało, co oznacza łaska
ministra, ponieważ nie było bardziej podlegającego nastrojom i nieobliczalnego człowieka
aniżeli doktor Józef Goebbels.
Z początku odbywało się to wszystko w blasku bezinteresownej radości. Gdy minister raczył
kimś się zachwycać, nie robił różnicy czy to mężczyzna, czy kobieta. Jak do ukochanej
dzwonił każdego ranka do aktora Harteisena, dowiadywał się, jak spał, posyłał mu niby
primadon-nie kwiaty i cukierki i nie było dnia, w którym minister nie spędziłby przynajmniej
krótkiej chwili z Harteisenem. Nie dość na tym, zabrał aktora nawet do Norymbergi na zjazd
Strona 43
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
partyjny, wyjaśniał mu „praw dziwy" narodowy socjalizm i Harteisen zrozumiał wszystko, co
powinien był zrozumieć.
Nie rozumiał tylko jednego: z narodowym socjalizmem wiąże się i to, iż zwykły obywatel nie
ma prawa sprzeciwiać się ministrowi, ponieważ minister - chociażby dlatego że jest
ministrem - jest dziesięć razy mądrzejszy od każdego innego obywatela. W związku z jakąś
zupełnie błahą sprawą filmową Harteisen sprzeciwił się swojemu ministrowi, a co gorsza -
oświadczył, że opinia pana Goebbelsa w tej sprawie jest po prostu bzdurą. Niechaj pozostanie
sprawą otwartą, czy rzeczywiście ten niewinny, zresztą zupełnie teoretyczny, problem
filmowy tak rozzłościł aktora, czy też znudziło mu się po prostu uwielbienie ministra i dlatego
dążył do zerwania. Dość że mimo licznych ostrzeżeń upierał się przy swoim poglądzie, że
bzdura jest bzdurą, minister czy nie minister - to zupełnie obojętne.
Och, jakże zmienił się świat dla Maksa Harteisena. Skończyły się poranne telefony z
zapytaniem o sen, skończyły się cukierki i kwiaty, skończyły się wizyty doktora Goebbelsa,
skończyły się również nauki o prawdziwym narodowym socjalizmie. Cóż? To wszystko
byłoby jeszcze znośne, kto wie, może nawet pożądane, ale nagle skończyły się również
engagements dla Harteisena, rozwiązywały się podpisane już umowy filmowe, przerwały się
gościnne występy. Aktor Harteisen nie miał już nic więcej do roboty.
Ponieważ Harteisen cenił swój zawód nie tylko dla zarobku, ale był prawdziwym aktorem,
którego życie osiągało punkty szczytowe na scenie albo przed obiektywem, ta przymusowa
bezczynność doprowadzała go do rozpaczy. Nie mógł i nie chciał uwierzyć, że minister, który
przez półtora roku był jego najlepszym przyjacielem, stał się nagle jego zawziętym i tak
podłym wrogiem, iż wyzyskał swoją władzę dla odebrania mu wszelkiej radości życia z
powodu jakiejś tam sprzeczki. (Biedny Harteisen nie pojął jeszcze w roku tysiąc dziewięćset
czterdziestym, że każdy hitlerowiec gotów był każdego inaczej myślącego Niemca pozbawić
nie tylko radości życia, ale i samego życia.)
Czas mijał i nie istniała żadna możliwość otrzymania pracy, Maks Harteisen musiał więc w
końcu uwierzyć temu. Przyjaciele donieśli mu, że minister oświadczył na konferencji
filmowej, iż fuehrer nie życzy sobie nigdy więcej widzieć tego aktora na ekranie w mundurze
oficerskim-Wkrótce potem mówiono, że fuehrer w ogóle nie życzy sobie widzieć i więcej
tego aktora, a wreszcie oznajmiono mu zupełnie oficjalnie, że aktor Harteisen jest
„niepożądany". Koniec zatem, mój drogi. W trzydziestym szóstym roku życia umieszczony
na czarnej liście - i to na całym obszarze tysiącletniej Rzeszy.
Teraz aktor Harteisen był naprawdę wykończony. Ale nie zrezygnował. Szukał i wypytywał,
usiłował dowiedzieć się za wszelką cenę, czy te postanowienia rzeczywiście pochodziły od
fuehrera, czy też wymyślił je ten mały człowieczek, chcąc zlikwidować swego wroga. I tego
właśnie poniedziałku przybiegł Harteisen do swego adwokata Tolla, pełen wiary w
zwycięstwo i zawołał: - Mam! Mam, Erwin! Ten drań skłamał! Fuehrer w ogóle nie widział
tego filmu, w którym grałem pruskiego oficera, i nigdy nie powiedział przeciwko mnie ani
słowa.
I zaczął gorliwie tłumaczyć, że wiadomość jest pewna, ponieważ pochodzi od samego
Goeringa. Przyjaciółka jego żony ma ciotkę, a jej kuzynka była zaproszona do Goeringów do
Karinhallu. Naprowadziła rozmowę na ten temat i Goering wypowiedział się właśnie w taki
sposób.
Adwokat spojrzał nieco kpiąco na podnieconego aktora:
- No, Maksie, i cóż się przez to zmieniło?
Aktor wyjąkał zupełnie ogłupiały:
- Ależ, Erwinie, Goebbels przecież skłamał.
- I co z tego? Czy sądziłeś kiedyś, że wszystko, co kuternoga mówi, jest prawdą?
- Nie, oczywiście nie. Ale jeżeli ta sprawa dojdzie do fuehrera... Nadużył przecież imienia
fuehrera.
- Tak, i dlatego, że to zrobił, fuehrer wyrzuci starego towarzysza partyjnego i przyjaciela,
ponieważ ten sprawił kłopot Harteisenowi.
Aktor spojrzał błagalnie na ironizującego adwokata:
- Jednak musi się coś stać w mojej sprawie, Erwinie - zawołał. - Ja przecież chcę pracować.
A Goebbels niesłusznie mi przeszkadza.
- Tak - powiedział adwokat - tak. - I znów milczał. Ale gdy Harteisen spojrzał na niego
wyczekująco, dodał: - Jesteś dzieckiem, Maks, prawdziwym dużym dzieckiem.
Aktor, który stale bardzo wysoko cenił swoje doświadczenie życiowe, z niezadowoleniem
potrząsnął głową.
- Jesteśmy przecież sami, Maksie - kontynuował adwokat - te drzwi są dobrze wyścielone,
możemy więc mówić ze sobą otwarcie. Może zauważyłeś bodaj mała odrobinkę tej
krzyczącej, krwawej, rozdzierają-
cej serce niesprawiedliwości, jaka dzieje się dzisiaj w Niemczech - i pies z kulawą nogą się o
to nie zatroszczy. Na odwrót, przechwalają się jeszcze głośno swoją hańbą. Ale wobec tego,
że aktor Harteisen przeżywa maleńkie rozczarowanie, odkrywa nagle, że na świecie dzieje się
krzywda i woła o sprawiedliwość.
Harteisen powiedział przygnębiony: -Więc cóż mam robić, Erwinie? Przecież coś trzeba
zrobić.
- Co masz zrobić? No, to jest zupełnie jasne. Wyjedziesz z żoną do jakiejś ładnej dziury, na
wieś, i będziesz tam siedział jak mysz pod miotłą. Przede wszystkim zaniechasz tej
bezsensownej gadaniny o „twoim" ministrze i przestaniesz opowiadać o wywiadzie z
Goeringiem. W przeciwnym razie może się zdarzyć, że „twój" minister zrobi z tobą jeszcze
zupełnie coś innego.
- Ale jak długo mam siedzieć bezczynnie na wsi?
- Humory ministra zjawiają się i mijają. Mijają również, Maksie, bądź tego pewien. Pewnego
dnia wypłyniesz znów w blasku i chwale.
Aktor wzdrygnął się. - Tylko nie to - prosił - tylko nie to!... - Wstał. - I naprawdę sądzisz, że
nie możesz nic zrobić w mojej sprawie?
- Absolutnie nic - powiedział z uśmiechem adwokat. - Chyba że miałbyś ochotę jako
męczennik pójść za twojego ministra do kacetu.
W trzy minuty później aktor Maks Harteisen stał na klatce schodowej biurowca i zmieszany
trzymał w ręku kartkę pocztową: Matko! Fuehrer zamordował mego syna...
„Na litość boską! - pomyślał. - Jakiż człowiek pisze coś podobnego? To musi być szaleniec.
Przecież to, co pisze, jest samobójstwem." Machinalnie odwrócił kartę. Ale nie było tam ani
nadawcy, ani odbiorcy, tylko: Oddajcie kartę dalej, aby wielu ją przeczytało. - Odmawiajcie
wpłat na pomoc zimową. - Pracujcie powoli, coraz wolniej. Sypcie piasek do maszyn. Każdy
Strona 44
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
zmniejszony wysiłek waszych rąk - to szybszy koniec wojny.
Aktor rozejrzał się dokoła. Połyskując światłem przejechała koło niego winda. Miał uczucie,
że wiele oczu patrzy na niego.
Szybko wsunął kartę do kieszeni i jeszcze szybciej wyrwał ją z powrotem. Chciał ją położyć
na powrót na okno, ale rozmyślił się. Może ci z windy widzieli go stojącego z kartą w ręku -
jego twarz znało wiele osób. Karta zostanie znaleziona i znajdą się tacy, którzy zeznają pod
przysięgą, że to on ją tam położył. I przecież naprawdę ją tam położył, to znaczy-położył ją
tam z powrotem. Ale kto mu uwierzy? I to właśnie teraz, gdy pokłócił się z ministrem? Jest
już i tak wykończony, a tu jeszcze nowa historia.
Pot wystąpił mu na czoło, pojął nagle, że nie tylko ten, który pisał kartę, ale i on sam jest w
śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zwłaszcza on. Zadrżała mu ręka; chciał odłożyć kartę,
chciał ja zabrać, chciał ja podrzeć, tu, zaraz, na miejscu... Ale może ktoś stał na górze i
obserwował go? Już kilkakrotnie w ostatnich dniach miał uczucie, że jest obserwowany.
Uważał to za nerwowe przeczulenie na tle prześladowań ministra Goebbelsa.
Może to wszystko było pułapką specjalnie zastawioną na niego przez tego człowieka, aby
wpadł na amen? Aby całemu światu pokazać, jak słusznie minister osadził aktora Harteisena?
O Boże, przecież zwariował już zupełnie, widział upiory. Przecież czegoś takiego minister nie
zrobi. A może właśnie zrobi?
Ale nie mógł tak stać godzinami. Musiał się zdecydować. Nie mógł teraz myśleć o
Goebbelsie, musiał myśleć o sobie.
Pobiegł pół piętra w górę - nie było nikogo, kto by go obserwował. Zadzwonił ostro do
adwokata Tolla. Przebiegł obok sekretarki, wpadł do gabinetu i cisnął kartę na stół adwokata,
wołając: - Masz, oto co znalazłem przed chwilą na schodach!
Adwokat rzuca tylko krótkie spojrzenie na pocztówkę. Potem wstaje i zamyka starannie
podwójne drzwi swego gabinetu, które podniecony aktor zostawił otwarte. Wraca do biurka.
Bierze kartę ponownie i czyta ja długo i uważnie, podczas gdy Harteisen, biegając tam i z
powrotem, rzuca na niego niecierpliwe spojrzenia.
Teraz Toll odkłada pocztówkę i pyta: - Gdzie, powiedziałeś, znalazłeś tę kartę?
- Tu, na schodach, o pół piętra niżej.
- Na schodach? A więc na stopniu?
- Nie łap mnie za słówka, Erwinie. Nie, nie na stopniu, tylko na parapecie okiennym.
- A czy wolno zapytać, po coś przytaszczył ten miły upominek do mnie do biura?
Głos adwokata brzmi ostrzej, aktor powiada prosząco:
- A cóż miałem robić? Karta leżała tam i zupełnie bezmyślnie wziąłem ją do ręki.
- A dlaczego nie położyłeś jej z powrotem? Przecież to byłoby najrozsądniejsze.
- Winda przejechała koło mnie, gdy to czytałem. Miałem uczucie, że jestem obserwowany.
Moja twarz jest tak znana.
- Coraz lepiej! - powiedział adwokat z goryczą. -- A potem prawdopodobnie z tą kartą w
ręku przybiegłeś do mnie? - Aktor skinął ponuro. - Nie, mój przyjacielu - powiedział Toll
zdecydowanie, oddając mu kartę - proszę cię, zabierz ją sobie. Nie chcę z tym mieć nic
wspólnego. I bądź łaskaw zapamiętać sobie - nie wolno ci się na mnie powoływać. Nie
widziałem nigdy tej karty. Weźże ją wreszcie.
Harteisen wpatrywał się w przyjaciela z pobladłą twarzą. - Myślę - powiedział potem - że
jesteś nie tylko moim przyjacielem, ale i moim adwokatem, że bronisz również moich
interesów.
- Co to, to nie. Albo powiedzmy lepiej -już nie. Jesteś pechowcem, posiadasz
nieprawdopodobny talent wpadania w najgorsze tarapaty. Sprowadzisz jeszcze nieszczęście
na innych. A więc zabierz wreszcie swoją kartę.
Znów mu ją podał.
Ale Harteisen wciąż stał z bladą twarzą i rękami w kieszeniach.
Po długim milczeniu powiedział cicho: - Nie odważę się. W ostatnich dniach wielokrotnie
miałem uczucie, że jestem obserwowany. Zrób mi tę przysługę i podrzyj kartę. Wyrzuć ją
wraz z innymi śmieciami do kosza.
- Zbyt niebezpieczne, mój drogi. Goniec biurowy albo węsząca sprzątaczka i - wpadłem.
- Spal ją.
- Zapominasz, że mamy tu centralne ogrzewanie.
- Weź zapałkę, spal ją nad popielniczką. Nikt o tym nie będzie wiedział.
- Ty będziesz o tym wiedział.
Wpatrywali się w siebie z pobladłymi twarzami. Byli starymi przyjaciółmi jeszcze z czasów
szkolnych, ale teraz wdarł się między nich strach i przyniósł niedowierzanie. Wpatrywali się
w siebie bez słowa.
,,On jest aktorem - myślał adwokat. - Może zagrał mi tu swą rolę, aby i mnie wpakować.
Może przychodzi z poleceniem wystawienia mojej niezawodności na próbę. Ostatnio przy tej
nieszczęsnej obronie przed Trybunałem Narodowym ledwo udało mi się wykaraskać. Ale od
tego czasu nie ufają mi..."
„Właściwie Erwin jest moim adwokatem - myślał tymczasem ponuro aktor - ale w sprawie z
ministrem nie chce mi pomóc, a teraz nawet chce świadczyć wbrew prawdzie, że nigdy nie
widział tej karty. Nie broni moich interesów. Działa przeciwko mnie. Kto wie, czy ta karta...
wszędzie słyszy się o pułapkach zastawianych na ludzi. Nonsens, był zawsze moim
przyjacielem, pewny człowiek..."
Obaj zastanowili się, popatrzyli na siebie. Obaj zaczęli się uśmiechać.
- Byliśmy szaleńcami, nie dowierzaliśmy sobie.
- My, którzy znamy się przeszło dwadzieścia lat.
- I tyleśmy razem przeżyli.
- Do czego doszliśmy!...
- Jak wyglądamy? Syn zdradza matkę, siostra brata, przyjaciel przyjaciółkę...
- Ale my siebie nie zdradzimy.
- Zastanów się, co najlepiej zrobić z tą kartą. Byłoby rzeczywiście nierozsądne, gdybyś
wyszedł na ulicę z kartą w kieszeni, czując, że jesteś śledzony.
- Ach, to było po prostu zdenerwowanie. Daj mi kartę, pozbędę się jej w jakiś sposób.
- Ty, nieuleczalnie skłonny do nie przemyślanych posunięć. Nie, karta pozostanie tutaj.
- Masz żonę i dwoje dzieci, Erwinie. Personel twojej kancelarii może też nie jest całkiem
pewny. Kto dziś jest jeszcze pewny? Daj mi kartę. Zadzwonię do ciebie za kwadrans i
zamelduję ci, że się jej pozbyłem.
- Na litość boską! Jesteś znowu sobą, Maksie. W takiej sprawie rozmowa telefoniczna!
Dlaczego nie zadzwonić od razu do Himmlera? Wtedy będzie przynajmniej prędzej.
Strona 45
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
I znów popatrzyli na siebie nieco pocieszeni, że nie są zupełnie sami, że każdy z ich ma
wypróbowanego przyjaciela.
Nagle adwokat ze złością uderza pięścią w kartę: - Cóż sobie wyobrażał ten idiota, który
napisał tę kartę i położył ją w sieni. Posyłać innych ludzi na szafot!...
- I o co! Co on właściwie pisze? Nic takiego, czego by każdy z nas nie wiedział. To musi być
wariat!
- Cały naród stał się zbiorowiskiem wariatów, jeden zaraża drugiego.
- Gdyby złapali tego draba, który sprowadza na innych takie kłopoty! Po prostu cieszyłbym
się...
- Ach, daj spokój! Na pewno byś się nie cieszył, gdyby jeszcze jeden musiał zginąć. Ale jak
wyleziemy z tej matni?
Adwokat znów spojrzał z namysłem na kartę. Potem sięgnął do telefonu. - Mamy takiego w
domu, jakiś kierownik polityczny - powiedział wyjaśniająco do przyjaciela - przekażę mu
oficjalnie tę kartę, wyjaśnię istotny stan rzeczy. A w ogóle postaram się zlekceważyć sprawę.
Czy jesteś pewny swojej wypowiedzi?
- Zupełnie.
- A swoich nerwów?
- Najzupełniej, mój drogi. Na scenie nie miałem jeszcze nigdy tremy. Zawsze tylko
przedtem! A co to za typ, ten kierownik polityczny?
- Nie mam pojęcia. Nie przypominam sobie, abym go kiedykolwiek widział.
Prawdopodobnie jakiś mały bonza. W każdym razie teraz zadzwonię.
Ale człowieczek, który przyszedł, nie wyglądał specjalnie na bonzę, raczej na lisa; czuł się
bardzo mile połechtany poznając znakomitego aktora, którego często widział na ekranie. I
natychmiast wymienił sześć filmów: w żadnym z nich Harteisen nigdy nie grał. Aktor wyraził
podziw dla pamięci człowieczka, a potem przeszli do właściwego celu odwiedzin.
Lisek przeczytał kartę, z jego twarzy nie można było poznać, co przy tym odczuwał,. Twarz
ta była tylko chytra. Potem wysłuchał sprawozdania o znalezieniu karty i dostarczeniu jej do
kancelarii.
- Bardzo dobrze! Bardzo właściwie! - pochwalił „kierownik". - A kiedy się to stało?
Przez chwilę adwokat zawahał się, rzucił szybkie spojrzenie na przyjaciela. - Lepiej nie
kłamać - pomyślał - widziano go wchodzącego w podnieceniu z kartką w ręku.
- Przed dobrą pół godzinką - powiedział adwokat. Człowieczek podniósł brwi do góry. - Tak
dawno? - zapytał z lekkim zdumieniem.
Mieliśmy jeszcze wiele innych rzeczy do omówienia - wyjaśnił adwokat. - Nie
przywiązywaliśmy wagi do tej sprawy. Czyżby to było ważne?
•r- Wszystko jest ważne. Byłoby ważne schwytanie faceta, który położył kartę. Ale teraz, po
półgodzinie, jest oczywiście za późno.
Każde słowo brzmiało jak lekki wyrzut z powodu tego „za późno".
- Przykro mi, że się tak opóźniłem - powiedział aktor Harteisen z naciskiem. - Stało się to z
mojej winy. Uważałem swoje sprawy za ważniejsze niż tę - bazgraninę!
- To ja powinienem był lepiej się orientować - powiedział adwokat. Lisek uśmiechnął się
uspokajająco: - No, moi panowie, co się stało, to się nie odstanie! W każdym razie cieszę się,
że wskutek tego miałem sposobność osobiście poznać pana Harteisena. Heil Hitler!
Zerwali się bardzo energicznie: - Heil Hitler!
Gdy drzwi zamknęły się za nim, przyjaciele spojrzeli na siebie.
- Dzięki Bogu, że pozbyliśmy się tej nieszczęsnej karty!
- I on nas nie podejrzewa!
- O, z powodu karty nie! Ale że wahaliśmy się, czyją oddać, czy nie, to zrozumiał bardzo
dobrze.
- Sądzisz, że jeszcze będziemy mieli z tą sprawą do czynienia?
- Nie, właściwie nie. W najgorszym razie niewinne przesłuchanie, gdzie, kiedy i jak znalazłeś
tę kartę. Nie masz tu nic do ukrywania.
- Wiesz, Erwinie, właściwie jestem teraz bardzo zadowolony, że na jakiś czas wydostanę się
z miasta.
- Widzisz!
- Człowiek staje się zły w tym mieście.
- Staje się? Już jest zły. I to bardzo!
Tymczasem Lisek pojechał do swojej komórki partyjnej. Brunatna koszula wzięła teraz kartę
do ręki.
- To obchodzi tylko gestapo - powiedział. - Najlepiej sam pojedź z tym, Heinz. Poczekaj,
napiszę ci jeszcze parę słów. A ci dwaj panowie?
- Zupełnie nie wchodzą w rachubę. Oczywiście, politycznie pewni - to obaj nie są. Powiadam
ci - siódme poty wystąpiły na nich, kiedy musieli coś zrobić z tą kartą.
- Harteisen jest podobno w niełasce u ministra Goebbelsa - zauważył z namysłem brunatny.
- Mimo to - powiedział Lisek - nie odważyłby się na coś podobnego. Ma zbyt wielkiego
pietra. Wymieniłem mu w twarz sześć filmów, w których nigdy nie występował, i
podziwiałem jego mistrzowską grę. Kłaniał się raz po raz i aż promieniał z wdzięczności.
Przy tym wprost poczułem, jak się poci ze strachu.
'O - Każdy umiera... t. I - Wszyscy oni mają stracha - rozstrzygnął brunatny pogardliwie. -
Właściwie dlaczego? Przecież tak im ułatwiliśmy życie. Niech tylko robią, co im każemy.
- To dlatego, że ludzie nie mogą przestać myśleć. Zdaje im się zawsze, że przez myślenie
mogą coś osiągnąć.
- Niech tylko słuchają. Myślenie - to sprawa fuehrera. Brunatny stuknął w kartę: - A ten? Co
myślisz o tym, Heinz? Co mam o tym powiedzieć? Prawdopodobnie rzeczywiście stracił
syna...
- Gdzie tam! Ci, którzy tak piszą i działają, są tylko podżegaczami. Chcą osiągnąć coś dla
siebie. Czy synowie, czy całe Niemcy - to im wszystko jedno. Jakiś stary sozi* albo
komunista...
- Nie sądzę. Nie uwierzę nigdy w życiu. E, gdzież tam - socjalistę albo komunistę wywącham
na dziesięć kilometrów pod wiatr.
- Myślę, że jednak. Oni wszyscy się teraz zamaskowali. Panowie w gestapo również nie
podzielali poglądu brunatnej koszuli.
Zresztą sprawozdanie Liska przyjęto tam z wesołym spokojem. Przyzwyczaili się bądź co
bądź do innych historii.
- No, tak - powiedzieli. - Dobrze, dobrze, zobaczymy! Jeśli pan chciałby się jeszcze
pofatygować do komisarza Eschericha-zawiadomimy go telefonicznie - on opracuje tę
Strona 46
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
sprawę. Niech mu pan złoży jeszcze raz dokładne sprawozdanie o zachowaniu się tych dwóch
panów. Oczywiście, w tej chwili nic im się nie stanie, to może tylko posłużyć jako materiał do
ewentualnych późniejszych wydarzeń. Pan rozumie przecież...
Komisarz Escherich, wysoki człowiek o niedbałym wyglądzie, ze zwisającymi żółtawymi
wąsami, w jasnoszarym ubraniu - wszystko w tym człowieku było tak bezbarwne, że można
go było uważać za płód kurzu z akt - a więc komisarz Escherich pokręcił kartę tam i z
powrotem miedzy palcami.
- Nowa płyta - oświadczył potem. - Tej nie mam jeszcze w swoim zbiorze. Ciężka ręka,
niewiele pisał w życiu, zawsze pracował rękami.
- Kapedowiec**? - zapytał Lisek.
* Sozi - socjalista.
** KPD - Komunistyczna Partia Niemiec.
Komisarz zachichotał: - Nie opowiadaj pan kawałów, panie! Coś takiego i kapedowiec! Widzi
pan, gdybyśmy mieli prawdziwą policję i gra warta byłaby świeczki, to ten, który napisał
kartę, siedziałby po dwudziestu czterech godzinach pod kluczem.
- A jak by pan to zrobił?
- To jest przecież bardzo proste. Kazałbym wywąchać wszędzie w Berlinie, komu w ciągu
ostatnich dwóch, trzech tygodni poległ syn, jedyny syn - proszę uważać, ponieważ piszący
miał tylko jednego syna.
- A z czego pan to wnioskuje?
- To przecież jasne! Od razu w pierwszym zdaniu właśnie to pisze. W drugim zdaniu mówi
już o synach innych ludzi. Na tych, którym ostatnio poległ syn - nie ma ich znowu tak wielu
w Berlinie - miałbym oko i już ptaszek siedziałby w klatce.
- Więc dlaczego pan tego nie robi?
- Powiedziałem już panu przecie: dlatego, że nie mamy odpowiedniego aparatu, i dlatego, że
sprawa nie jest tego warta. Widzi pan -istnieją dwie możliwości: albo napisze jeszcze dwie,
trzy karty, a potem da spokój, bo sprawi mu to za wiele trudu lub uzna ryzyko za zbyt wielkie.
Wtedy nie wyrządzi wielkiej szkody i my nie będziemy mieli wiele roboty z jego powodu.
- Więc pan sądzi, że wszystkie karty oddadzą tutaj?
- Wszystkie - nie, ale prawie wszystkie. Naród niemiecki jest tak pewny.
- Dlatego, że wszyscy się boją.
- Nie, tego nie powiedziałem. Nie sądzę, na przykład, aby ten człowiek - popukał zgiętym
palcem w kartę - aby ten człowiek miał stracha. Przypuszczam natomiast, że jest druga
możliwość: ten człowiek będzie pisał dalej i dalej. Dobrze, niech pisze - im więcej napisze,
tym łatwiej się zdradzi. Teraz zdradził tylko małą cząstkę siebie, mianowicie, że stracił syna.
Ale w każdej karcie zdradzi jeszcze trochę. Nie potrzeba prawie nic robić w tej sprawie.
Trzeba tylko tutaj siedzieć, trochę uważać i - cap! - mamy go! My tu, na naszym oddziale,
musimy mieć cierpliwość. Czasem trwa to rok, a czasem jeszcze dłużej, ale w końcu
wyłapujemy nasze ptaszki. Wszystkie. Albo prawie wszystkie.
- A co potem?
Człowiek o kolorze kurzu wyciągnął plan miasta Berlina i umocował go na ścianie. Potem
wsadził czerwoną chorągiewkę w to miejsce, gdzie stał biurowiec na Neue Koenigstrasse. -
Widzi pan, to wszystko, co mogę zrobić w tej chwili. Ale w najbliższych tygodniach dojdzie
coraz więcej chorągiewek. I tam, gdzie ich będzie najwięcej, tam tkwi mój Klabautermann*.
Z czasem bowiem stępieje, nie będzie mu się chciało z powodu jednej karty odbywać długiej
drogi. Widzi pan, o tej mapie Klabautermann nie myśli. A przecież to jest takie proste! Potem
jeszcze raz - cap - i mamy go!
- A co potem? - zapytał Lisek, gnany niezdrową ciekawością. Komisarz Escherich spojrzał
na niego nieco ironicznie: - Lubi pan słuchać takich historii? No, zrobię panu tę przysługę,
Trybunał Narodowy i główka - fiuut! Mnie to już nie obchodzi. Cóż zmusza gościa do pisania
takich idiotycznych kart, których żaden człowiek nie czyta i żaden człowiek nie chce czytać.
Nie, to mnie nic nie obchodzi. Ja biorę swoją pensję i czy za to sprzedaję znaczki pocztowe,
czy wtykam chorągiewki, jest mi zupełnie obojętne. Ale będę o panu pamiętał, nie zapomnę,
że pan przyniósł mi pierwszy meldunek. Kiedy faceta złapię i sprawa dojrzeje, przyślę panu
zaproszenie na egzekucję.
- Nie, dziękuję bardzo. Wcale tego tak nie myślałem.
- Naturalnie, że pan tak myślał. Czego się pan mnie wstydzi? Nikt nie powinien się mnie
wstydzić, wiem, jak to bywa z ludźmi. Gdybyśmy my tutaj nie wiedzieli, któż mógłby
wiedzieć? Nawet Pan Bóg nie. A więc zrobione, przyślę panu zaproszenie na plac straceń.
Heil Hitler!
- Heil Hitler! I niech pan nie zapomni.
ROZDZIAŁXX Pół roku później: Ouanglowie Po upływie pół roku niedzielne pisanie kart
pocztowych stało się dla Quanglów przyzwyczajeniem, oczywiście świętym
przyzwyczajeniem, częścią składową ich codziennego życia, tak jak głęboki spokój, który ich
otaczał, lub żelazna oszczędność każdego grosza. To były najpiękniejsze godziny tygodnia,
kiedy w niedzielę siadali razem, ona w kącie * Klabautermann - duch morski występujący w
baśniach; komisarz tak nazwał poszukiwanego autora kart.
kanapy, zajęta jakimś cerowaniem lub łataniem, on sztywno na krześle przy stole, z piórem w
wielkiej dłoni, malując powoli słowo za słowem.
Swoją początkową normę -jedną kartę na tydzień - Quagel podwoił teraz, a bywały dobre
niedziele, kiedy pisał nawet trzy karty. Nigdy jednak nie napisał dwóch kart tej samej treści.
Oboje Quanglowie, im dłużej pisali, odkrywali coraz więcej błędów fuehrera i jego partii.
Sprawy, które dawniej nie wydawały się im godne nagany, jak na przykład zlikwidowanie
innych partii - albo budziły jedynie zastrzeżenia ze względu na swe rozmiary lub surowość -
jak prześladowania śydów - te sprawy obecnie, kiedy stali się wrogami fuehrera, nabrały
zupełnie innego oblicza i innej wagi. Świadczyły o zakłamaniu partii i jej wodzów. Jak
wszyscy nowonawróceni, Quanglowie dążyli do tego, aby nawrócić innych. I dlatego karty
nigdy nie były monotonne, a tematów nigdy im nie zabrakło.
Anna Quangel już od dawna zerwała ze swą postawą biernego słuchacza, czuwała pilnie na
kanapie, mówiła, proponowała tematy, wymyślała zdania. Pracowali w najpiękniejszej
harmonii i ta głęboka wewnętrzna spójnia, odczuwana dopiero teraz po długim współżyciu,
dawała im wiele szczęścia, które promieniowało na cały tydzień. Porozumiewali się
spojrzeniem, uśmiechali się, jedno wiedziało o drugim, że myśli teraz o następnej karcie albo
o działaniu tych kart, o stale wzrastającej liczbie ich zwolenników i o tym, że z
niecierpliwością oczekiwano od nich następnej wiadomości.
Quanglowie ani przez chwilę nie wątpili, że karty ich wędrują teraz w fabrykach z ręki do
Strona 47
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
ręki, że Berlin zaczął mówić o tych bojownikach. Zdawali sobie sprawę, że część kart trafiała
w ręce policji, ale przypuszczali, że najwyżej co piąta lub szósta karta. Tak często myśleli o
oddziaływaniu kart i mówili o tym, że byli przekonani o rozpowszechnianiu się ich treści i
wrażeniu, jakie te karty wywierały. To był fakt, o którym nie można było wątpić.
Quanglowie nie mieli co prawda najmniejszej podstawy do tych przypuszczeń. Ani Anna
Quangel, czekając w kolejce do sklepu spożywczego, ani majster Otto, który stojąc niemo
przy grupie rozmawiających kolegów samą swoją obecnością zmuszał ich do milczenia - nie
słyszeli nigdy o nowym bojowniku przeciw fuehrerowi i o wieściach, które niósł światu. Ale
to milczenie nie naruszyło ich mocnej wiary, że jednak mówiono o ich walce i że wywierała
ona swój wpływ.
Berlin był bardzo wielkim miastem, a podrzucali karty na dużej przestrzeni. Trzeba było
czasu, aby wiadomość o nich przeniknęła wszędzie. Słowem, Quanglowie, jak zresztą
wszyscy ludzie, wierzyli w to, czego pragnęli.
Jeśli chodzi o środki ostrożności, uznane początkowo za konieczne, Quangel odstąpił tylko od
rękawiczek. Dokładne rozważania przekonały go, że rękawice, które tak mu przeszkadzały,
zwalniały tempo jego pracy, a do niczego nie były potrzebne. Jego karty przechodziły
prawdopodobnie, zanim która z nich zawędrowała do policji, przez tyle rąk, że nawet
najzdolniejszy policjant nie mógłby skombinować, które odciski pochodziły od piszącego.
Oczywiście Quangel przestrzegał w dalszym ciągu jak najdalej idącej ostrożności. Przed
pisaniem mył stale ręce, dotykał kart bardzo ostrożnie i z samego brzegu, a przy pisaniu
bibuła leżała zawsze pod jego prawą ręką.
Co zaś się tyczy podrzucania kart w wielkich biurowcach, to akcja ta od dawna straciła urok
nowości. Co z początku wydawało im się tak niebezpieczne, z czasem stało się najlżejszą
częścią zadania. Szło się do ruchliwego domu, czekało na właściwa chwile i już schodziło się
po schodach z odrobiną ulgi, bez ucisku w okolicach żołądka, z myślą „znów się udało", ale
bez szczególnego podniecenia.
Najpierw Quangel sam podrzucał karty, towarzystwo Anny wydawało mu się nawet bardzo
niepożądane. Potem jednak jakoś samo przez się Anna stała się również w tej pracy jego
czynną pomocnicą. Quangel przestrzegał, aby karty -jedna, dwie czy trzy, ile było napisanych
- stale następnego dnia były wynoszone z domu. Ale czasem nie mógł chodzić ze względu na
bóle reumatyczne w nogach, a poza tym ostrożność nakazywała rozrzucać karty w odległych
od siebie częściach miasta. To wymagało długiej jazdy tramwajem i jeden człowiek w ciągu
przedpołudnia nie mógł temu podołać.
Dlatego Anna Quangel przejęła część tej roboty. Odkryła ku swemu wielkiemu zdumieniu, że
o wiele bardziej denerwujące i meczące było stanie przed domem i czekanie na męża aniżeli
podrzucanie kart. Zawsze była przy tym bardzo spokojna. Wchodząc do upatrzonego domu
czuła się pewnie w strumieniu idących do góry i schodzących na dół, czekała cierpliwie
okazji i kładła szybko kartę. Była zupełnie pewna, że nikt jej nie zaobserwował przy tej
czynności, że nikt jej sobie nie przypomni i nie będzie mógł opisać jej osoby. I rzeczywiście
zwracała o wiele mniej uwagi niż jej mąż ze swą ostrą, ptasią twarzą. Była zwykłą, małą
mieszczką, która spieszyła się do doktora.
Tylko jeden, jedyny raz przeszkodzono Quanglom w ich niedzielnym pisaniu. Ale nawet ta
przeszkoda nie wywołała najmniejszego podniecenia ani zamieszania. Jak było umówione, na
dźwięk dzwonka Anna Quangel cicho podeszła do drzwi i wyjrzała przez wizjer. Tymczasem
Otto Quangel spakował przybory do pisania i odłożył zaczętą kartę do książki. Były na niej
dopiero następujące słowa: Wodzu, rozkaż - my słuchamy! Tak jest, słuchamy, staliśmy się
stadem owiec, które nasz fuehrer może pognać na każdą rzeź. Przestaliśmy myśleć...
Kartę z tymi słowami włożył Otto Quangel do podręcznika radiowego swego syna, który
zginął. A kiedy Anna Quangel weszła z dwojgiem gości, małym garbusem i ciemną, wysoką,
zmęczoną kobietą, Otto siedział przy swoim snycerstwie i wyrzynał biust chłopca. W robocie
tej posunął się już poważnie naprzód i rzeźba stawała się zdaniem Anny coraz podobniejsza.
Okazało się, że mały garbus jest bratem Anny - rodzeństwo nie widziało się już niemal od
trzydziestu lat. Mały garbus pracował stale w Rathenow w fabryce narzędzi optycznych i
dopiero od niedawna został delegowany do pracy w Berlinie, jako specjalista w fabryce, która
robiła jakieś przyrządy dla łodzi podwodnych. Zmęczona, ciemna kobieta była jeszcze nigdy
nie widzianą bratową Anny. Otto Quangel nie znał dotychczas tych obojga krewnych.
Tej niedzieli z pisania już nic nie wyszło. Zaczęta karta leżała nie dokończona w książce
Ottonka. Mimo że Quanglowie byli zazwyczaj niechętni wszelkim odwiedzinom przyjaciół i
krewnych, w imię spokoju, w którym chcieli żyć, ten nieoczekiwanie jakby z nieba spadły
brat i jego żona nie sprawili im przykrości. Heffkowie byli na swój sposób również cichymi
ludźmi, należącymi do jakiejś sekty religijnej, która - jak wynikało z pewnego napomknienia -
była prześladowana przez hitlerowców. Ale nie mówili o tym, jak w ogóle starannie omijali
wszystko, co było związane z polityką.
Quangel słuchał ze zdumieniem, jak oboje, Anna i jej brat, Ulrich Heffke, wymieniali
wspomnienia z lat dziecięcych. Po raz pierwszy słyszał, że Anna też kiedyś była dzieckiem,
dzieckiem samowolnym, zdolnym do zbytków i figli. Poznał swoją żonę już jako prawie starą
pannę. Nigdy nie myślał o tym, że wyglądała kiedyś zupełnie inaczej, jeszcze przed ponurym
żywotem zaharowanej, poganianej służącej, który pozbawił ją sił i nadziei.
Teraz, gdy rodzeństwo gawędziło ze sobą. widział małą, biedną wioskę w Marchii, słyszał, że
Anna musiała paść gęsi, że stale chowała się przed znienawidzonym kopaniem kartofli, za co
też obrywała lanie, i dowiedział się, że była we wsi bardzo lubiana, ponieważ odważnie i
stanowczo przeciwstawiała się wszystkiemu, co było jej zdaniem niesprawiedliwe. Przecież
nawet kiedyś trzy razy pod rząd kulami śnieżnymi zrzuciła kapelusz z głowy
niesprawiedliwego nauczyciela i nigdy nie znaleziono sprawczyni. Tylko ona i Ulrich
wiedzieli o tym, ale Ulrich nie był skarżypytą.
Nie, to nie były przykre odwiedziny, mimo że napisali o dwie karty mniej niż zwykle.
Quanglowie byli zupełnie szczerzy obiecując Heffkom przy pożegnaniu rewizytę. Dotrzymali
też słowa. Po pięciu czy sześciu tygodniach odwiedzili Heffków w ich małym mieszkaniu,
które opróżniono dla nich w zachodniej części miasta, w pobliżu Nollendorfplatz.
Quanglowie wykorzystali te odwiedziny, aby wreszcie i w zachodniej części miasta podrzucić
kartę; mimo że przy niedzieli biurowiec był mało ożywiony, wszystko poszło dobrze.
Od tego czasu następowały wzajemne odwiedziny w odstępach mniej więcej
sześciotygodniowych. Nie były już tak podniecające jak pierwsze, ale wnosiły jednak nieco
ożywienia do życia Quanglów. Najczęściej Otto i jego szwagierka siedzieli milcząc przy stole
i słuchali cichej rozmowy dwojga rodzeństwa, którym nigdy nie znudziło się wspominać
dzieciństwo. Quangel był zadowolony z poznania i tej drugiej Anny; oczywiście nigdy nie
Strona 48
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
znajdował pomostu między kobietą żyjącą dziś u jego boku a ową dziewczyną, która znała się
na wiejskiej robocie, robiła wesołe kawały i mimo to uchodziła za najlepszą uczennicę małej
szkółki wiejskiej.
Dowiedzieli się, że rodzice Anny żyją jeszcze w swej wiosce rodzinnej, bardzo starzy ludzie -
szwagier nadmieniał mimochodem, że posyła rodzicom miesięcznie dziesięć marek. Anna
Quangel była już gotowa powiedzieć bratu, że i ona będzie to robiła, ale w porę ostrzegło ją
spojrzenie męża i zamilkła.
Dopiero w drodze powrotnej Quangel powiedział:
- Nie, lepiej nie, Anno. Po co rozpuszczać starych ludzi? Mają przecież swoją rentę, a jeśli
szwagier posyła im poza tym jeszcze dziesięć marek miesięcznie, to wystarczy.
- Mamy przecież tyle pieniędzy w kasie oszczędności! - prosiła Anna. - Nigdy ich nie
zużyjemy. Dawniej myśleliśmy, że to będzie kiedyś dla Ottonka, ale teraz... Pozwól mi to
zrobić, Otto! Chociaż pięć marek miesięcznie!
Niewzruszony odpowiedział: - Teraz, kiedy tkwimy w tej wielkiej sprawie, nie możemy
wiedzieć, na co nasze pieniądze pewnego dnia będą potrzebne. Może będzie nam potrzebna
każda marka, Anno. A ci starzy ludzie dotychczas radzili sobie bez nas, dlaczego by dalej nie
mogli tak żyć?
Milczała nieco dotknięta, zresztą nie tyle w swej miłości do rodziców, ponieważ rzadko
myślała o staruszkach i pisała do nich tylko raz do roku, na Boże Narodzenie, z obowiązku.
Ale wydawało jej się, że wobec brata mogła wyglądać na skąpą. Brat nie powinien myśleć, że
nie mogą sobie pozwolić na to, na co on może.
Powiedziała uparcie: - Ulrich pomyśli, że nie stać nas na to, Otto. Będzie lekceważył twoją
robotę dlatego, że tak mało daje dochodu.
- Wszystko mi jedno, co inni o mnie myślą - oświadczył Quangel. - Nie wezmę z kasy
pieniędzy na coś takiego.
Anna czuła, że zdanie to było ostateczne. Milczała, posłuszna jak zawsze, kiedy Otto
wypowiadał takie zdanie, ale trochę dotknięta, że mąż nigdy nie liczy się z jej uczuciami.
Zapomniała jednak szybko o tej przykrości przy dalszej pracy nad wielkim dziełem.
ROZDZIAŁ XXI Pół roku później: komisarz Escherich W pół roku po otrzymaniu pierwszej
karty komisarz Escherich, gładząc swoje żółtawe wąsy, stał przed mapą Berlina, na której
czerwonymi chorągiewkami oznaczał punkty znalezienia Quanglows-kich listów. W papierze
tkwiły teraz czterdzieści cztery chorągiewki. Z czterdziestu ośmiu kart, które Quanglowie w
tym półroczu napisali i podrzucili, tylko cztery nie wylądowały w gestapo. A i te
prawdopodobnie nie szły w fabrykach z rąk do rąk, jak spodziewali się Quanglowie, lecz
natychmiast po przeczytaniu zostały ze strachem porwane i spłukane lub spalone.
r Drzwi otwierają się i wchodzi przełożony Eschericha, obergruppen-fuehrer SS Prali. - Heil
Hitler, Escherich! Czemu pan tak skubie wąsy?
- Heil Hitler, Herr Obergruppenfuehrer! To ten kartopis, ten Klabautermann, jak go
nazywam.
- No? Dlaczego Klabautermann?
- Nie wiem, tak mi wpadło na myśl. Może dlatego, że chce ludzi nastraszyć.
- A jak pan wygląda z tą sprawą, Escherich?
- Taak! - powiedział komisarz przeciągle i znowu spojrzał z namysłem na mapę. - Sądząc z
rozrzucenia kart gość musi siedzieć gdzieś na północ od Alexanderplatz, tam znaleziono ich
najwięcej. Ale również na wschodzie i w centrum jest ich sporo. Na południu zupełnie kart
nie ma, a na zachodzie, nieco na południe od Nollendorfplatz, tylko dwie. Prawdopodobnie
znalazł się tam przypadkowo.
- Mówiąc jasno - z mapy nic jeszcze nie można wyczytać! W ten sposób nie ruszymy ani
kroku naprzód!
- Zaczekajmy! Za pół roku, jeśli mój Klabautermann do tego czasu nie strzeli innego byka,
mapa wytłumaczy nam już wiele.
- Pół roku! Pan jest świetny, Escherich! Przez pół roku chce pan pozwolić tej świni ryć i
kwiczeć, a sam nic innego nie robić, tylko w spokoju ducha wtykać swoje chorągiewki!
- W naszej robocie trzeba mieć cierpliwość, Herr Obergruppenfuehrer. To tak, jakby pan
siedział w zasadzce i czekał na kozła. Musi pan czekać. Zanim zwierzyna nie nadejdzie, nie
może pan strzelać. Ale kiedy podejdzie - wystrzelę. Może pan na mnie polegać!
- Wciąż słyszymy o cierpliwości, Escherich! Czy sądzi pan. że ci panowie nad nami mają
tyle cierpliwości? Obawiam się, że wkrótce oberwiemy coś, co długo będziemy pamiętali.
Niech pan pomyśli. Przez pół roku czterdzieści cztery karty, to jest prawie dwie karty
tygodniowo trafiają do nas! Przecież ci panowie to widzą i pytają mnie: - No i co? Jeszcze nie
złapany? Dlaczego nie złapany? Co wy właściwie robicie? Odpowiadam: - Wtykamy
chorągiewki i kiwamy palcem w bucie. A potem dostaje po nosie i rozkaz, by dostarczyć
gościa w ciągu dwóch tygodni.
Komisarz Escherich zachichotał pod swym piaskowym wąsem. -A potem daje pan mnie po
nosie, Herr Obergruppenfuehrer, i wygłasza służbowy rozkaz: dostarczyć gościa w ciągu
tygodnia.
- Niech się pan tak głupio nie śmieje, Escherich! Gdyby taka sprawa doszła na przykład do
uszu Himmlera, można nią sobie popsuć najpiękniejsza karierę. A może się zdarzyć, że obaj
pewnego dnia będziemy w kacecie Sachsenhausen wspominali z tęsknotą, jak piękne były te
czasy, kiedy mogliśmy wtykać czerwone chorągiewki!
- Nie ma obawy, Herr Obergruppenfuehrer! Jestem starym pracownikiem policji kryminalnej
i wiem, że nikt nie potrafi zrobić nic lepszego od nas: odczekać! Niech nam te mądrale
zaproponują jakiś lepszy sposób złapania mojego Klabautennanna. Ale oczywiście nie znają
innej drogi.
- Escherich, niech pan pomyśli: jeżeli czterdzieści cztery karty zawędrowały do nas, to
znaczy, że co najmniej drugie tyle, a może nawet ponad sto kursuje dziś po Berlinie. I sieje
niezadowolenie, nawołuje do sabotażu. Nie można się temu spokojnie przypatrywać!
- Sto kart w obiegu! - roześmiał się Escherich - ależ ma pan pojęcie o narodzie niemieckim,
Herr Obergruppenfuehrer! Przepraszam tysiąckrotnie, Herr Obergruppenfuehrer, nie chciałem
tego tak powiedzieć, wymknęło mi się! Oczywiście, pan ma bardzo dobre pojęcie o narodzie
niemieckim, prawdopodobnie lepsze niż ja, ale przecież ludzie mają teraz takiego stracha!
Dostarczają nam wszystko - więcej niż dziesięć kart na pewno nie ma w obiegu.
Obergruppenfuehrer po groźnym spojrzeniu z powodu obraźliwego odezwania się Eschericha
(ludzie, którzy przychodzą z kripo* są bardzo głupi i zachowują się zbyt familiarnie) i po
wyrażającym naganę ruchu ręki, powiedział: - Dziesięć, to też jeszcze za dużo! Jedna - także
za dużo! Ani jedna nie powinna być w obiegu! Musi pan tego człowieka schwytać, Escherich
Strona 49
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- i to prędko.
Komisarz stał bez słowa. Nie podnosił oczu z błyszczących nosków butów
obergruppenfuehrera, z namysłem gładził wąsy i milczał uparcie. Tak, teraz pan stoi i milczy!
- zawołał Prali ze złością - i wiem też, co pan sobie myśli. Myśli pan właśnie, że jestem też
taki mądrala, który wprawdzie może dać po głowie, ale nic mądrzejszego nie potrafi
wykombinować!
Komisarz Escherich od dawna już nie umiał się czerwienić, ale w tej chwili, gdy został tak
dokładnie przychwycony na swoich tajemnych Kripo - Kriminalpolizei - policja kryminalna.
myślach, był bardzo bliski zaczerwienienia się. Był nawet zakłopotany, co mu się nie
zdarzyło już od niepamiętnych czasów.
Obergruppenfuehrer Prali spostrzegł to. Powiedział wesoło: - No, nie chcę pana oczywiście
wprowadzać w zakłopotanie, Escherich, ja na pewno nie! Nie chcę panu również dawać
dobrych rad. Pan wie, że nie znam się na sprawach kryminalnych, że zostałem do tej budy
tylko odkomenderowany. Ale niech mnie pan nieco pouczy. W najbliższych dniach na pewno
będę musiał złożyć raport w tej sprawie i chciałbym wiedzieć dokładnie, jak to wygląda. Czy
ten człowiek nigdy nie został zaobserwowany przy podrzucaniu kart?
- Nigdy.
I nie wysuwano żadnych podejrzeń w domach, gdzie znalezione były karty?
- Podejrzeń? Podejrzenia za podejrzeniami! Podejrzenia są dziś wszędzie. Ale za nimi nie
tkwi nic więcej, jak trochę złości sąsiadów. szpiclostwo i gorączka denuncjatorska. Nie, w ten
sposób nie uzyskamy żadnego śladu!
- A znalazcy sami? Czy żaden z nich nie jest podejrzany?
- Nie podejrzany? - Escherich skrzywił się. - Mój Boże, nie ma dzisiaj nie podejrzanych, Herr
Obergruppenfuehrer.
Po krótkim spojrzeniu w twarz przełożonego mówił dalej: - Albo nikt nie jest podejrzany.
Przesialiśmy tutaj wszystkich znalazców raz i drugi. Z autorem kart żaden z nich nie ma nic
wspólnego.
Oberfruppenfuehrer westchnął: - Powinien pan zostać pastorem, Escherich. Potrafi pan tak
wspaniale pocieszać! Pozostają nam więc jeszcze same karty. A jak tam wygląda sprawa z
punktami zaczepienia?
- Mizernie. Bardzo mizernie - powiedział Escherich. - Nie, lepiej będę mówił panu nie jak
pastor, ale powiem prawdę, Herr Obergruppenfuehrer! Po pierwszym byku, którego gość
strzelił z tym jedynym synem, myślałem, że sam wlezie mi pod nóż. Ale jest chytry.
- Niech mi pan powie. Escherich - zawołał Prali nagle - czy pan kiedyś pomyślał o tym, że
mogłaby to również być kobieta? Wpadło mi to na myśl, kiedy pan mówił o tym jedynym
synu.
Komisarz przez chwile popatrzył zaskoczony na przełożonego. Zastanawiał się. Potem
powiedział z troską, potrząsając głową: - Z tego nic nie wyjdzie, Herr Obergruppenfuehrer.
Na odwrót - jest to jeden z punktów, które uważam za absolutnie pewne. Mój Klabautermann
jest wdowcem albo w każdym razie człowiekiem, który żyje zupełnie sam.
Gdyby jakaś kobieta była w tej sprawie, przez ten czas już dawno było by trochę gadaniny.
Niech pan pomyśli: pół roku, tak długo żadna kobieta nie wytrzyma!
- Ale matka, która straciła jedynego syna?
- Również nie. Właśnie taka nie! - rozstrzygnął Escherich. - Kto ma troski, chce być
pocieszany. Aby uzyskać pociechę, trzeba mówić. Nie, na pewno żadna kobieta nie jest
zamieszana w tę sprawę. O tej sprawie wie tylko jeden człowiek, a ten potrafi milczeć.
- Tak jak powiedziałem: pastor! A inne punkty zaczepienia?
- Mizerne. Herr Obergruppenfuehrer, bardzo mizerne. Z całą pewnością można
powiedzieć, że ten człowiek jest dość skąpy i że miał kiedyś jakąś awanturę z pomocą
zimowa, bo na kartach może być napisane to czy owo, ale jeszcze ani razu nie zapomniał o
ostrzeżeniu: nie dawajcie nic na WHW!
- No. jeśli mamy w Berlinie szukać kogoś takiego, kto niechętnie daje na WHW. Escherich...
- Toteż mówię, Herr Oberguppenfuehrer. to wszystko za mało, za skąpo.
- A poza tym?
Komisarz wzruszył ramionami: - Mało, nic - powiedział. - Z pewnym prawdopodobieństwem
możemy jeszcze przyjąć, że podrzucający nie ma stałego zawodu, ponieważ karty
znajdowano w różnych porach dnia, miedzy ósmą rano a dziewiątą wieczór. A wobec tego, że
klatki schodowe, których używa mój Klabautermann, są bardzo uczęszczane, należy przyjąć,
że każdą kartę znajdowano szybko po jej podrzuceniu. Poza tym jest to pracownik fizyczny,
który mało pisał w swoim życiu, ale z niezłym wykształceniem szkolnym. Rzadko robi błędy
ortograficzne, nie wyraża się niezręcznie...
Escherich zamilkł, obaj milczeli dość długo, wpatrując się bezmyślnie w mapę z czerwonymi
chorągiewkami.
Potem Obergruppenfuehrer Prali powiedział: - Twardy orzech do zgryzienia, Escherich.
Twardy dla nas obydwóch.
Komisarz zauważył pocieszająco: - Nie ma orzecha, choćby był nie wiem jak twardy,
któremu dziadek nie dałby rady!
- Niektórzy przy tej okazji przycinają sobie palce, Escherich!
- Tylko cierpliwości, Herr Obergruppenfuehrer, tylko trochę cierpliwości!
- Gdyby tylko ci u góry ją mieli; nie ode mnie to zależy Escherich. No, niech pan jeszcze
trochę ruszy mózgownicą, może wpadnie pan na coś lepszego niż to bzdurne czekanie. Heil
Hitler, Escherich!
- Heil Hitler, Herr Obergruppenfuehrer!
Gdy komisarz Escherich został sam, stał jeszcze chwilę przed mapą i rozmyślał skubiąc jasny
wąs. Niezupełnie tak było, jak chciał to wmówić swemu przełożonemu. W tym wypadku był
już nie tylko starym wygą, którego nic nie potrafi poruszyć. Zainteresował się tym niemym,
niestety jeszcze zupełnie mu nie znanym autorem kart, który rzucił się do niemal
bezsensownej walki, nie oszczędzając siebie, a jednak ostrożnie i mądrze wszystko
obmyślając. Ta sprawa Klabautermanna była z początku tylko jedna z wielu. Potem rozgrzała
go. Musiał znaleźć tego człowieka, który wraz z nim siedział pod jednym z dziesięciu tysięcy
dachów Berlina, musiał spojrzeć mu w twarz, popatrzeć na tego, który co tydzień, w
poniedziałek wieczór, a najpóźniej we wtorek rano przesyła z regularnością maszyny do biura
komisarza dwie, trzy karty pocztowe.
Escherich od dawna był bardzo daleki od owej cierpliwości, którą przed chwilą tak gorąco
polecał obergruppenfuehrerowi; Escherich polował - ten stary kryminolog był prawdziwym
myśliwym. Miał to we krwi. Robił nagonkę na ludzi, tak jak inni myśliwi robili nagonki na
Strona 50
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
dziki. śe dziki i ludzie w wyniku polowania ginęli, to go nie wzruszało. Umrzeć w ten sposób
było przeznaczone dzikowi, to samo było przeznaczone ludziom, którzy pisali takie karty. Już
dawno łamał sobie głowę, w jaki sposób prędzej dotrzeć do Klabautermanna, nie musiał mu
tego Obergruppenfuehrer Prali specjalnie polecać. Ale nie znajdował innej drogi, tylko
cierpliwość. Nie można było z powodu tak nieznacznej sprawy poruszać całego aparatu
policyjnego, kazać przeszukiwać każde mieszkanie w Berlinie - pomijając już to, że nie mógł
tak zaniepokoić miasta. Musiał ciągle mieć cierpliwość...
A jeśli miało się dość cierpliwości, przychodziło to potem nagle: prawie zawsze coś
przychodziło. Przestępca popełniał błąd albo przypadek wchodził mu w drogę. Na jedno z
dwojga trzeba było czekać: na przypadek albo na błąd. Jedno z dwojga zdarzało się zawsze
albo prawie zawsze. Escherich spodziewał się, że w tym wypadku nie będzie.,.prawie
zawsze". Był zainteresowany, och, jak bardzo zainteresowany. W gruncie rzeczy było mu
wszystko jedno, czy założy przestępcy.kajdanki, czy nie. Escherich, jak już powiedzieliśmy,
polował. Nie dla pieczeni, tylko dlatego, że polowanie jest przyjemnością. Wiedział, że w tej
samej chwili, kiedy zwierzyna będzie w potrzasku - przestępca złapany i przestępstwo w
wystarczający sposób udowodnione - w tym samym momencie jego zainteresowanie tą
sprawa zniknie. Zwierzyna była ubita, człowiek siedział w więzieniu śledczym - polowanie
było skończone. Naprzód - na nowy trop!
Escherich odwrócił bezbarwny wzrok od mapy. Siedzi teraz przy swoim biurku i je powoli, z
namysłem, śniadanie. Gdy telefon dzwoni, niechętnie sięga po słuchawkę. Jeszcze zupełnie
obojętnie wysłuchuje meldunku: - To komisariat policji z Frankfurter Allee. Komisarz
Escherich?
- Przy aparacie.
- Czy pan opracowuje sprawę: „Karta Nieznana"?
- Tak. O co chodzi? Pospieszcie się!
- Z dość duża pewnością mogę powiedzieć, że złapaliśmy roz-nosiciela kart.
- Przy roznoszeniu?
- Niemal. Oczywiście zaprzecza.
- Gdzie go macie?
- Jeszcze u nas w komisariacie.
- Zatrzymajcie go tam u siebie. Przyjadę do was swoim samochodem za dziesięć minut! Aha!
Nie przesłuchiwać w dalszym ciągu! Dać człowiekowi spokój! Chcę sam z nim pomówić!
Zrozumiane?
Rozkaz, panie komisarzu!
- Jadę więc!
Przez chwilę komisarz Escherich stał niemal nieruchomo nad telefonem. - Przypadek -
łaskawy, dobry przypadek! Wiedział przecież - trzeba tylko mieć cierpliwość!
Ruszył szybko na pierwsze przesłuchanie kolportera kart.
ROZDZIAŁXXII Pół roku później: Enno Kluge Mechanik precyzyjny Enno Kluge siedział
czekając niecierpliwie \v przedpokoju lekarza. Siedział tam razem z trzydziestoma lub
czterdziestoma czekającymi. Stale rozdrażniona pomocnica lekarza wywołała właśnie numer
osiemnasty. Enno miał jednak dwudziesty dziewiąty. Będzie musiał tkwić tutaj jeszcze ponad
godzinę, a w knajpie „Gonitwa" czekano już na niego.
Enno Kluge nie mógł dłużej znieść tego siedzenia. Wiedział dobrze, że nie wolno mu wyjść
od lekarza bez zaświadczenia o chorobie, bo będzie smród w fabryce. Ale z drugiej strony nie
mógł dłużej czekać, bo byłoby już za późno porobić zakłady na wyścigi.
Enno usiłuje spacerować w poczekalni tam i z powrotem, ale jest za dużo pacjentów.
Wymyślają mu. Cofa się więc do korytarza, a gdy znajduje go tam pomocnica lekarza i żąda
zirytowana, aby wrócił do poczekalni, Enno pyta o toaletę.
Pokazuje mu ją dość niechętnie i chce zaczekać, póki ten człowiek stamtąd nie wylezie. Ale
potem parę razy dzwoni dzwonek i musi przyjąć czterdziestego trzeciego, czterdziestego
czwartego i piątego pacjenta, spisać personalia, wypełnić karty z kartoteki i ostemplować
blankiety chorobowe.
Ciągnie się to tak od wczesnego ranka do późnej nocy. Pomocnica jest na wpół żywa, lekarz
jest na wpół żywy. Nie opuszcza jej nieszczęsny stan ciągłego podrażnienia, trwający już od
wielu tygodni. Serdecznie nienawidzi więc płynącego stale strumienia pacjentów, którzy nie
dają jej odetchnąć, którzy rano o ósmej, kiedy przychodzi do pracy, stoją już cierpliwie przy
drzwiach, a wieczorem o dziesiątej tkwią jeszcze w poczekalni, wypełniając ją przykrymi
zapachami. Wszystko to markieranci z roboty, markieranci z frontu, ludzie, którzy chcą na
podstawie zaświadczenia lekarskiego wycyganić więcej środków żywnościowych, lepsze
środki żywnościowe. Wszystko ludzie, którzy chcą wymigać się od swych obowiązków, ale
jej tego nie wolno. Ona musi tu wytrwać, nie śmie chorować (cóż począłby doktor bez niej!),
a w dodatku musi być uprzejma wobec tych symulantów, którzy chcą wszystko zabrudzić,
zapluć, zarzygać! Toaleta jest zawsze zapaskudzona popiołem z papierosów.
Przychodzi jej na myśl ten mały markierant, któremu przed chwilą pokazała toaletę. Na
pewno siedzi tam jeszcze i kurzy papierosy. Podrywa się, wybiega, potrząsa drzwiami.
- Zajęte! - słychać wołanie ze środka.
- Może zechce pan wyjść! - zaczyna mu wymyślać ze złością. - Nie może pan tam siedzieć
godzinami! Inni ludzie też chcą używać toalety!
Za przemykającym się obok niej Klugem rzuca jeszcze ze złością słowa: - Oczywiście
wszystko znów zadymione! Opowiem panu doktorowi, jaki pan jest chory! Będzie pan miał
za swoje!
Zniechęcony Enno Kluge opiera się o ścianę poczekalni - jego krzesło zostało tymczasem
zajęte. Lekarz doszedł już do numeru dwudziestego drugiego. Prawdopodobnie dalsze
czekanie jest zupełnie bezsensowne. Ta małpa potrafi lekarza tak nastawić, że naprawdę nie
uzna go za chorego. A co wtedy? Wtedy w fabryce będzie granda! Już znów czwarty dzień
jest nieobecny. Mogą go naprawdę posłać do kompanii karnej albo do kacetu. To bractwo
zdolne jest do czegoś podobnego! Tak, musi dziś jeszcze dostać zaświadczenie o chorobie.
Najrozsądniej byłoby czekać jeszcze, skoro czekał już tak długo. U innego lekarza taki sam
tłok, będzie musiał siedzieć aż do nocy, a o tym przynajmniej słyszał, że łatwo wystawia
zaświadczenia. Nie będzie dziś grał na wyścigach, obejdzie się raz bez Enna. Nie da rady!...
Opiera się, kaszląc o ścianę, takie słabowite chuchro. Raczej - w ogóle - zero. Od czasu
wycisku, który mu dał esesman Persicke, nie może w pełni wydobrzeć. Tak, z pracą przez
parę dni było lepiej, mimo że ręce nie powróciły do dawnej zwinności. Pracował teraz tak jak
przeciętny robotnik. Nigdy już nie osiągnie dawnej zręczności, nigdy nie uzyska dawnego
poważania w swoim zawodzie.
Strona 51
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Może to właśnie czyniło mu pracę tak obojętną, a może jednak sprawa polegała na tym, że w
ogóle nie mógł pracować przez dłuższy czas z ochotą. Nie widział właściwego sensu i celu
pracy. Po co się tak nadwerężać, kiedy można zupełnie dobrze żyć bez pracy. Może dla
wojny? Tę zasraną wojnę mogą sobie prowadzić sami, jego to nie interesuje, niech poślą choć
raz tych najtłuściej szych bonzów na front, wtedy wojna prędko się skończy!
Nie - jednak nie problem sensu własnej pracy czynił mu wszelką robotę tak nienawistną.
Przyczyna tkwiła w tym, że Enno mógł w owym czasie żyć bez pracy. Tak, był słaby, teraz
przyznawał się do tego sam Przed sobą. Poszedł znów do kobiet, najpierw do Tutti, potem do
Lotty 1 obie były gotowe utrzymywać przez pewien czas tego małego, Przylepnego
mężczyznę. A z chwilą gdy zaczynało się z kobietami, był koniec wszelkiej systematycznej
pracy. Rano wymyślały mu, kiedy żądał Każdy umiera... t. I o szóstej kawy i śniadania. Co
to miało znaczyć? O tej porze wszyscy normalni ludzie śpią. Po co mu to? Niech spokojnie
włazi z powrotem do ciepłego łóżka!
Cóż? Raz czy dwa razy zwyciężało się w takim pojedynku, ale gdy było się Ennem Klugem -
za trzecim razem - nie! Poddawał się, właził do baby do łóżka i spał jeszcze jedną, dwie, a
nawet trzy godziny.
Kiedy było za późno, nie szedł już w ogóle do fabryki, wagarował przez ten dzień. A jeśli
wstał trochę wcześniej, przychodził spóźniony do pracy, z jakimś kulawym wyjaśnieniem.
Pyskowali na człowieka. (Ale do tego był przecież od dawna przyzwyczajony, nie słuchał
wcale.) Potem coś tam robił przez parę godzin i szedł do domu, gdzie przyjmowano go znowu
wymyślaniem. Po co trzymać mężczyznę w domu, jeśli przez cały dzień go nie ma? Dla tych
paru marek?! Można by je łatwiej zarobić! Nie -jeśli miał pracować, lepiej by został w swoim
ciasnym pokoiku hotelowym. Kobiety i praca - to nie dało się pogodzić. Tylko u jednej tak - u
Ewy. I, oczywiście, Enno Kluge zrobił jeszcze jedną próbę, aby wrócić do żony-listonosza.
Ale wtedy dowiedział się od pani Gesch, że Ewa wyjechała. Geschowa dostała list od niej, że
jest gdzieś w okolicy Ruppina u krewnych. Tak jest, ona, Geschowa, ma teraz klucz od
mieszkania, ale ani myśli wręczyć go Ennowi Klugemu. Kto przysyła regularnie komorne: on
czyjego żona? A więc mieszkanie należy do niej, a nie do niego! Miała już z tego powodu
dosyć przykrości 1 wcale nie myśli wpuścić go do mieszkania.
Zresztą, jeżeli koniecznie chce coś zrobić dla swojej żony, niech idzie na pocztę. Stamtąd już
parokrotnie przysyłali po panią Kluge, a niedawno przyszło też wezwanie z jakiegoś sądu
partyjnego. Geschowa odesłała je po prostu z uwagą „adresat nieznany, wyjechał". Niech
załatwi to na poczcie. Jego żona ma tam z pewnością jakieś należności.
To z należnościami chwyciło. Ostatecznie mógł się wykazać jako prawy małżonek; pretensje
Ewy były jego pretensjami. Ale ta droga okazała się błędna. Na poczcie wzięli go
odpowiednio w obroty. Ewa musiała coś tam zadrzeć z partią. Byli wściekli na nią! Wcale nie
usiłował wykazać się jako prawy małżonek - na odwrót: zadawał sobie jak najwięcej trudu,
aby udowodnić, że już od dłuższego czasu żyje z Ewą w separacji i nie ma pojęcia o tym, co
ona robi i co zamyśla.
Wreszcie puścili go. Co można wyciągnąć z takiego człowieczka, który od razu był gotów
beczeć i przy każdym ostrzejszym słowie zaczynał dygotać? A więc - mógł odejść. Niech się
postara zniknąć, a kiedy zobaczy żonę, niech ją natychmiast przyśle tutaj, do urzędu. Albo
jeszcze lepiej: niech im tylko da znać, gdzie ona mieszka, resztę już sami załatwią.
W drodze powrotnej do Lotty Enno Kluge zarechotał. A więc dzielna Ewa również wpadła,
zwiała do krewnych koło Ruppina i nie waży się już pokazać w Berlinie! Enno oczywiście nie
był tak głupi, aby tym ludziom z poczty zdradzić, dokąd Ewa pojechała; był tak samo chytry
jak Geschowa. Pozostanie mu jeszcze ostatnia furtka; jeśli w Berlinie kiedyś pójdzie wszystko
zupełnie na opak, wtedy może wylądować jeszcze u Ewy - może go jednak przyjmie. Przed
krewnymi będzie się wstydziła wystąpić zbyt ostro wobec niego. Ewa zwracała jeszcze uwagę
na formy i na dobrą opinię. Ostatecznie miał ją w łapie wskutek „bohaterskich czynów"
Karlemanna. Ewa nigdy nie ścierpi, aby opowiedział o tym jej krewnym. Już raczej zgodzi się
na jego obecność.
Ostatnia furtka, jeśli naprawdę wszystko pójdzie na opak. Tymczasem miał jeszcze swoją
Lottę. Była naprawdę zupełnie miła, pominąwszy gębę, której nie umiała zamknąć ani na
sekundę, i przeklęte przyzwyczajenie sprowadzania mężczyzn do budy. Musiał wtedy przez
pół nocy, a czasem nawet przez całą noc ślęczeć w kuchni - a nazajutrz znów były nici z
roboty.
Nie był zupełnie w porządku z robotą i wiedział, że nigdy już nie będzie w porządku. Ale
może wojna prędzej się skończy, niż się przypuszcza, i do tego czasu uda mu się wykiwać
tamtych. Tak więc wrócił powoli do bumelowania i wagarowania. Majster - gdy tylko go
zobaczył, robił się purpurowy z wściekłości. Potem była długa bura od kierownictwa, ale tym
razem nie trzymali go długo. Enno Kluge wiedział również, o co tu chodzi: potrzebowali
wciąż robotników i tak łatwo go nie wyrzucą!
Potem szybko po sobie nastąpiły trzy dni bumblerki. Poznał miłą wdówkę, już nie pierwszej
młodości, nieco wycofaną z obiegu, ale coś zdecydowanie lepszego od jego dotychczasowych
kobiet. Miała przecież dobrze prosperujący sklep ze zwierzętami w pobliżu Koenigstor!
Handlowała ptakami i rybami, i psami, miała pokarm, obroże, piasek i „psi chleb", i robaki na
przynętę. Miała żółwie, żaby, salamandry, koty... Interes, który naprawdę przynosił dochód.
To była dzielna kobieta, prawdziwa kobieta interesu.
Przedstawił się jej jako wdowiec i wmówił w nią, że Enno jest jego nazwiskiem; nazywała go
Haenschen. Na pewno miał szansę u tej kobiety, stwierdził to w czasie trzech dni bumblerki,
kiedy pomagał jej w sklepie. Taki człowieczek, który pragnął odrobiny czułości, odpowiadał
jej właśnie. Była w tym wieku, kiedy kobieta zaczyna się obawiać, czy dostanie jeszcze na
stare lata mężczyznę. Oczywiście będzie się chciała za niego wydać, ale już jakoś tę sprawę
wykręci, aby się dobrze skończyło. Ostatecznie istniały teraz małżeństwa wojenne, gdzie nie
sprawdzano tak dokładnie dokumentów, a ze względu na Ewę nie potrzebował sobie robić
skrupułów. Ucieszy się, jeśli pozbędzie się go raz na zawsze, i na pewno nie puści pary z ust.
Wtedy nagle zapałał życzeniem zupełnego zwolnienia się z fabryki. Teraz, gdy przepuścił
trzy dni bez usprawiedliwienia, musiał i tak udawać chorego. Chciał więc naprawdę
zachorować! A w czasie tej choroby doprowadzi sprawę z wdową Hete Haeberle do
pożądanego końca. Teraz mierziło go u Lotty, nie mógł znieść dłużej tej gospodarki, jej
utyskiwań, jej mężczyzn, a najbardziej jej pieszczot, kiedy była podpita. Nie, w ciągu trzech,
czterech tygodni chciał już być żonaty i mieć porządne gospodarstwo! Do tego musiał mu
dopomóc lekarz.
Dopiero numer dwudziesty czwarty. Potrwa jeszcze z pól godziny, zanim wywołają Enna.
Zupełnie machinalnie przekracza nogi siedzących i stoi znów na korytarzu. Mimo zgryźliwej
Strona 52
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
pomocnicy lekarza chce wypalić jeszcze jednego papierosa w klozecie. Ma szczęście. Nie
widziany dociera do toalety, ale ledwie zdążył kilka razy zaciągnąć się dymem, babsztyl już
łomoce do drzwi.
- Pan znów jest w toalecie! Pan znów pali! - krzyczy. - Wiem na pewno, że to pan! Czy pan
stąd wyjdzie, czy mam zawołać pana doktora?
Jak ona krzyczy, jak ohydnie krzyczy! Już lepiej od razu poddać się; Enno w ogóle zawsze
chętniej ustępuje, niż się sprzeciwia. Pozwala się zagnać do poczekalni i nie mówi ani słowa
na swoje usprawiedliwienie. I znów opiera się o ścianę i czeka, aż wywołają jego numer.
Oczerni go przed lekarzem ta przeklęta ropucha, ta...
Pomocnica, która zagnała małego Enna Klugego na dawne miejsce, wraca przez korytarz. Ale
mu dała!
Wtem na podłodze, niedaleko szpary na listy, spostrzega leżącą kartę. Przed pięciu minutami,
kiedy otwierała ostatniemu pacjentowi, karty tu jeszcze nie było - wie dokładnie. I poza tym
nie było wcale Dzwonka, teraz przecież nie pora na pocztę.
Wszystko to przemyślała pobieżnie, nachylając się po kartę, ale później będzie zupełnie
pewna, że już wtedy, zanim wzięła kartę do ręki, zanim jeszcze wiedziała, co w niej było, już
wtedy miała uczucie, że ten mały, pełzający człowieczek miał z tym coś wspólnego.
Rzuca tylko jedno spojrzenie na tekst, czyta parę słów i wpada zdenerwowana do gabinetu
lekarza.
- Panie doktorze! Panie doktorze! Oto, co znalazłam przed chwilą na naszym korytarzu!
Przerywa konsultację (na wpół rozebrany pacjent zostaje wysłany do sąsiedniego pokoju), po
czym podaje lekarzowi kartę. Ledwo może się doczekać, by doczytał do końca, i już zdaje
sprawę ze swoich podejrzeń.
- To na pewno nie był nikt inny, tylko ten mały łazik. Od razu był mi niesympatyczny z tym
niepewnym spojrzeniem! To uosobienie złego sumienia, ani chwili nie mógł usiedzieć
spokojnie, ciągle wylatywał na korytarz, dwa razy przegnałam go z toalety! A za drugim
razem znalazłam zaraz potem kartę na korytarzu. Z zewnątrz w ogóle nie mogła być
podrzucona, bo leżała o wiele za daleko od szpary skrzynki pocztowej! Panie doktorze, niech
pan od razu zadzwoni po policję, zanim ten gość zwieje! O Boże, może go już nie ma! Muszę
sprawdzić!
Z tymi słowami wylatuje z gabinetu, zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi.
Lekarz stoi jeszcze z kartą w ręku. Jest mu nad wyraz nieprzyjemnie, że coś takiego musiało
się zdarzyć właśnie w czasie jego godzin przyjęć! Dzięki Bogu, że pomocnica znalazła kartę i
że będzie mógł dowieść, iż od dwóch godzin nie wychodził ze swego pokoju, nawet do
toalety nie poszedł. Dziewczyna ma rację, najlepiej zaraz zadzwonić po policję. Zaczyna
szukać w książce telefonicznej numeru najbliższego komisariatu.
Pomocnica zagląda przez otwarte drzwi. - Jest jeszcze, panie doktorze! - szepce. - Myśli
naturalnie, że w ten sposób odwróci od siebie podejrzenie. Ale jestem zupełnie pewna...
- Już dobrze! - przerywa lekarz zdenerwowany. - Proszę, niech pani zamknie drzwi.
Rozmawiam teraz z policją.
Lekarz składa meldunek i otrzymuje polecenie bezwzględnego Przytrzymania tego człowieka,
póki nie przyjdzie ktoś z komisariatu.
Polecenie to przekazuje pomocnicy, mówi, aby go natychmiast zawołała, gdyby ten człowiek
zabierał się do odejścia. A potem siada znów w swoim fotelu za biurkiem. Nie, nie potrafi
teraz badać pacjentów, jest zbyt zdenerwowany. Dlaczego jemu, właśnie jemu, musiało się
coś takiego zdarzyć? Dlaczego właśnie jemu? To człowiek bez sumienia, ten autor kart,
sprowadza na ludzi tak ciężkie kłopoty. Czy nie pomyślał o trudnościach, które stwarza
ludziom przez swe przeklęte karty?
Naprawdę, jeszcze tylko tej karty brakowało mu do szczęścia! Teraz policja jest już w drodze
do niego. Może mimo wszystko będą go podejrzewali, może zrobią w mieszkaniu rewizję? A
jeżeli nawet okaże się, że podejrzenie było fałszywe, to znajdą z tyłu, w pokoiku
służbowym...
Lekarz wstał, musiał jej przynajmniej powiedzieć...
Ale zaraz znowu usiadł. Jakże mogliby jego podejrzewać! A poza tym - nawet jeśli ją znajdą,
jest to jego gospodyni, jak zresztą wskazują jej dokumenty. Wszystko to było przecież już sto
razy przemyślane 1 omówione od chwili, gdy więcej niż rok temu musiał pod naciskiem
hitlerowców przeprowadzić rozwód ze swoją żoną - śydówką. Zrobił to przede wszystkim na
jej prośbę, aby przynajmniej zapewnić egzystencję dzieciom. Potem, kiedy zmienił
mieszkanie, sprowadził swoją dawną żonę z fałszywymi papierami jako gospodynię.
Właściwie nie mogło się nic zdarzyć, nie wyglądała wcale tak bardzo na śydówkę...
Ta nieszczęsna karta! Musiała akurat do niego trafić. Prawdopodobnie wszędzie , gdzie
docierała, budziła strach i przerażenie. Każdy miał w tym czasie coś do ukrywania.
Może właśnie celem tych kart było budzić strach i przerażenie? Może rozsyłano je z piekielną
przemyślnością między podejrzanych, aby stwierdzić, jak się zachowają? Może był już od
dawna śledzony i to był tylko jeden ze sposobów przekonania się, czy podejrzany nie puści
farby?
W każdym razie zachował się jak należy. Pięć minut po znalezieniu karty zawiadomił policję.
I mógł jej nawet pokazać podejrzanego, może jakiegoś biedaka, który z tą sprawą nie ma nic
wspólnego. Cóż, nie mógł tu nic pomóc, niechże ten człowiek sam postara się wyleźć z tej
kabały! Najważniejsze, żeby na niego właśnie nie padło podejrzenie.
I mimo że uspokoiły go te rozważania, wstaje i robi sobie mały zastrzyk morfiny. To mu
pozwoli przywitać tych panów, jadących teraz do niego, spokojnie, a może nawet z pewnym
znudzeniem. Ta mała strzykawka jest środkiem, w którym lekarz od chwili haniebnego
rozwodu (tak stale nazywa w myśli ten krok) coraz częściej szuka ucieczki. Jeszcze nie jest
morfinistą, daleko mu do tego. Czasami wytrzymuje pięć, sześć dni bez morfiny, ale kiedy
trudności zjawiają się na jego drodze życiowej - a teraz w czasie wojny jest ich dość - wtedy
zażywa morfinę. Tylko to pomaga mu jeszcze; bez tej sztucznej pomocy traci nerwy. Nie, nie
jest jeszcze morfinistą! Ale jest na najlepszej drodze, aby nim zostać. Ach, gdyby nareszcie ta
wojna się skończyła i można było wydostać się z tego nędznego kraju! Zadowoliłby się
najskromniejszą posadką pomocnika lekarza za granicą.
Po kilku minutach blady, nieco zmęczony lekarz przyjmuje dwóch panów z komisariatu
policji. Jeden z nich jest sierżantem i zostaje przydzielony do pilnowania drzwi wyjściowych.
Zastępuje natychmiast pomocnicę. Drugi jest cywilem: asystent kryminalny Schroeder -jemu
właśnie w swoim gabinecie wręcza lekarz znalezioną kartę. Co może xeznać? Cóż -
właściwie nic: ponad dwie godziny bez przerwy załatwiał tutaj pacjentów, dwudziestu czy
dwudziestu pięciu kolejno. Ale sprowadzi natychmiast swoją pomocnicę.
Strona 53
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Pomocnica przychodzi i ma wiele do zeznania. Bardzo wiele. Opisuje tego łazika, jak go teraz
nazywa, z nienawiścią, zupełnie niezrozumiałą w stosunku do winnego wypalenia dwóch
papierosów w klozecie. Lekarz obserwuje ją dokładnie; jak zeznaje zdenerwowana,
załamującym się raz po raz głosem. Myśli: „Muszę się zatroszczyć, aby zabrała się poważnie
do swojego Basedowa. Coraz gorzej z nią. W takim podnieceniu, z jakim teraz mówi, robi
wrażenie niezupełnie normalnej".
Asystent komisarza policji, zdaje się, myśli podobnie. Przerywa jej zeznania krótkim: -
Dziękuję! Wiem tymczasem dość. Niech mi pani jeszcze tylko pokaże, gdzie ta karta leżała
na korytarzu. Ale proszę możliwie dokładnie.
Pomocnica kładzie kartę na miejsce, które wydaje jej się niemożliwe do osiągnięcia od szpary
skrzynki pocztowej. Ale asystent próbuje przy pomocy sierżanta tak długo wrzucać kartę,
póki nie pada ona prawie na miejsce oznaczone przez pomocnicę. Prawie - brak jakichś
dziesięciu centymetrów.
- Mogła chyba i w tym miejscu leżeć? - pyta asystent.
Pomocnica jest jawnie rozczarowana, że asystentowi udał się eksperyment. Oświadcza
zdecydowanie: - Nie, tak blisko drzwi karta w żadnym wypadku nie leżała. Raczej jeszcze
głębiej w korytarzu, niż pokazałam przedtem. Zdaje mi się teraz, że leżała tuż koło krzesła.
Pokazuje na miejsce oddalone jeszcze o pół metra od poprzedniego. - Jestem prawie pewna,
że potrąciłam to krzesło przy podnoszeniu jej. - Tak, tak - powiada asystent i chłodno
przygląda się zdenerwowanej pomocnicy. W duchu przekreśla wszystkie jej zeznania.
„Przecież to histeryczka - myśli. - Brak jej oczywiście chłopa! No tak, teraz gdy wszyscy są
na froncie - a zbyt ponętnie też nie wygląda".
Głośno zwraca się do lekarza: - Chciałbym teraz jak zwykły pacjent posiedzieć przez trzy
minuty w poczekalni i obejrzeć sobie obwinionego w ten sposób, aby nie wiedział, kim
jestem. To się chyba da zrobić?
- Oczywiście, że da się zrobić. Panna Kiesow pokaże panu, gdzie on siedzi.
- Stoi! - powiada pomocnica ze złością. - Taki to nie siada. Chętniej depcze innym po
nogach! To złe sumienie nie daje mu spokoju. Ten łazik...
- A więc, gdzież on stoi? - przerywa jej znów asystent niezbyt grzecznie.
- Przedtem stał koło lustra przy oknie - odpowiada mu pomocnica urażona - oczywiście nie
mogę powiedzieć, gdzie stoi teraz. To niespokojny człowiek!
- Znajdę go - rzuca asystent Schroeder - już mi go pani opisała. - I idzie do poczekalni.
Panuje tam pewne zdenerwowanie - od przeszło dwudziestu minut żaden pacjent nie został
wezwany do lekarza -jak długo mają tu jeszcze siedzieć? Jak gdyby naprawdę nie mieli nic
lepszego do roboty! Prawdopodobnie doktor załatwia tam dobrze płacących, prywatnych
pacjentów, a pacjenci z Kasy mogą tu siedzieć i czekać, aż ich diabli wezmą! Wszyscy
lekarze tak robią, mój panie, może pan iść, gdzie pan chce! Pieniądze wszędzie otwierają
drzwi!
Podczas gdy mnożą się opowieści o przekupności lekarzy, asystent w milczeniu obserwuje
podejrzanego. Poznał go natychmiast. Ten człowiek nie jest ani tak niespokojny, ani taki
przebiegle wyglądający, jak przedstawiała go pomocnica. Stoi zupełnie spokojnie przy
lustrze, nie biorąc udziału w rozmowie innych pacjentów. Wydaje się, że nie słucha nawet
tego, co tamci mówią. A przecież ludzie skracają sobie zazwyczaj w ten sposób nudny czas
oczekiwania. Patrzy trochę bezmyślnie i trochę bojaźliwie. „Zwykły robotnik - ocenia
asystent. - Nie - może nieco lepiej. Ręce wyglądają zręcznie, ślady pracy, ale nie ciężkiej
pracy... Ubranie i płaszcz utrzymane z dużą starannością, co zresztą nie może ukryć, że są
znoszone. W sumie - nic z człowieka, którego można by sobie wyobrazić z tych tam kart.
Tamten pisze przecież mocnym stylem, a ten zatroskany króliczek..."
Asystent wie z doświadczenia, że jednak wygląd często wprowadza w błąd, a ten człowiek
jest w każdym razie mocno obciążony zeznaniami świadka, trzeba więc co najmniej sprawę
wyjaśnić. Autor kart musiał tych panów z góry nieco zdenerwować, dopiero niedawno znów
przyszedł rozkaz oznaczony „tajne!" „ściśle tajne!", że należy niezwłocznie iść nawet za
najmniejszym śladem tej sprawy. „Byłoby bardzo przyjemnie - myśli asystent - gdybym mógł
wykazać się tu pewnym sukcesem. Już czas najwyższy na mały awans."
Wśród ogólnych narzekań podchodzi niemal nie postrzeżony do człowieczka przy lustrze,
dotyka jego ramienia i powiada: - Wyjdź pan na chwilę na korytarz. Chciałem pana o coś
zapytać.
Enno Kluge posłusznie idzie za nim, jak posłusznie wykonuje każdy rozkaz. Ale już w drodze
za nieznanym panem ogarnia go strach. „Co to znaczy? Czego on chce ode mnie? Wygląda
przecież jak typowa glina i przemawia zupełnie jak glina! Cóż ja mam wspólnego z kripo -
przecież nic takiego nie zrobiłem?"
W tej chwili wpada mu na myśl włamanie u Rosenthalowej. Nie ma wątpliwości -
Borkhausen wpadł i zasypał go. I strach narasta w nim: poprzysiągł przecież, że nic nie powie
- a jeśli teraz jednak sypnie, ten drab z SS znów go zmagluje, ale tym razem o wiele gorzej.
Nie wolno mu nic powiedzieć, ale jeżeli nic nie powie, to ta glina znajdzie na niego sposób i
jednak będzie musiał sypać. Tak źle i tak niedobrze... Och, ten strach!
Wychodzi na korytarz, tu wpatrują się w niego z oczekiwaniem cztery pary oczu - ale on nie
widzi ich wcale, widzi tylko mundur schupo* i wie, że miał rację z tym strachem, że
rzeczywiście stoi między młotem a kowadłem.
* Schupo - Schutzpolizei - policja.
Strach udziela Ennowi właściwości, których zazwyczaj nie ma, l mianowicie siły decyzji,
mocy i szybkości. Zaskoczonego asystenta, który nie spodziewał się.tego po małym
słabeuszu, rzuca na schupo, przebiega koło lekarza i jego pomocnicy, jednym szarpnięciem
otwiera drzwi wejściowe i już jest na schodach...
Ale za nim rozlega się gwizdek schupo, a Enno nie dorósł do tempa tego młodego,
długonogiego człowieka, który dopada go na najniższym stopniu schodów. Schupo zadaje
Ennowi cios, który go natychmiast rozkłada na schodach. A gdy Enno znów spoza
obracających się słońc i kręgów ognistych zaczyna widzieć normalnie, schupo mówi do
niego, uśmiechając się przyjaźnie: - No, wyciągnijże swą słodką łapkę! Chcę ci podarować
bransoletkę. Pójdziemy razem na spacer, co?
Już zadźwięczały kajdanki na przegubie jego ręki i Enno wraca po schodach na górę
pomiędzy milczącym i ponuro spoglądającym cywilem a uśmiechającym się z zadowoleniem
schupo, którego ten mały uciekinier tylko bawi.
Na górze pacjenci stoją na korytarzu i wcale już nie są źli na tak długie czekanie u doktora,
ponieważ aresztowanie kogoś jest zawsze czymś interesującym. A pomocnica opowiedziała,
że to jest nawet polityczny, komunista - dobrze tak tym łobuzom! Na górze więc przechodzą
Strona 54
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
przez szpaler zaciekawionych twarzy do gabinetu lekarza. Panna Kiesow zostaje natychmiast
odesłana przez asystenta, ale lekarz może pozostać przy przesłuchaniu i słyszy, jak asystent
powiada: - Tak, synu, siadaj więc sobie tu na krześle i odpocznij po tej gonitwie. Wyglądasz,
jakbyś był porządnie zmaltretowany! Sierżancie, może pan teraz temu panu zdjąć kajdanki.
Jeszcze raz nam nie zwieje - czy też może?...
- Nie, nie! - zapewnia zrozpaczony Enno Kluge i łzy ciekną mu już po twarzy.
- Nie radziłbym ci też! Za drugim razem będzie huk, a umiem strzelać, synu! - Asystent
wytrwale nazywa starszego od siebie chyba o dwadzieścia lat Klugego „synem". - No, nie
płacz! Nie zbroiłeś chyba nic strasznego! Czy może jednak?
- Nic nie zbroiłem - wydusza Enno wśród łez. - Zupełnie nic.
- Oczywiście, mój synu - zgadza się asystent - i dlatego na widok munduru sierżanta
pobiegłeś szybko jak zając! Doktorze, czy nie ma pan czegoś, co by ten obraz nędzy i
rozpaczy postawiło nieco na nogi?
Teraz, gdy lekarz czuje, że wszelkie niebezpieczeństwo dla niego osobiście minęło,
przygląda się nieszczęsnemu człowieczkowi z serdecznym współczuciem. To też taki bity
przez życie, którego wywraca każda przeszkoda. Lekarza kusi, aby zrobić małemu zastrzyk
morfiny, choćby najmniejszą dawkę. Ale nie waży się ze względu na funkcjonariusza policji.
Lepiej nieco bromu...
Ale gdy lekarz rozpuszcza sól bromową w wodzie, Enno Kluge powiada: - Nic nie
potrzebuję, nie wezmę nic, nie pozwolę się otruć. Wolę lepiej zeznać...
- No więc - powiada asystent. - Wiedziałem przecież, że będziesz rozsądny, synu. Opowiadaj
więc...
Enno Kluge ociera łzy z policzków i zaczyna opowiadać.
Gdy zaczął płakać, płakał prawdziwymi Izami, po prostu nerwy nie wytrzymały. Mimo że
były to zupełnie prawdziwe łzy, Enno wie już od dawna ze swoich stosunków z kobietami, że
płacz daje czas na zastanowienie się. Po głębszym namyśle zorientował się, że jest zupełnie
nieprawdopodobne, aby mieli go aresztować w poczekalni lekarza za włamanie. Jeżeli
naprawdę go śledzili, mogli go aresztować na ulicy albo na schodach, a nie dopiero po dwóch
godzinach czekania u lekarza przyjść po niego...
Nie, ta sprawa przypuszczalnie nie ma nic wspólnego z włamaniem u pani Rosenthal.
Prawdopodobnie aresztowanie jest omyłkowe i możliwe, że ma ono coś wspólnego ze
złośliwą pomocnicą.
Ale próbował zwiać i nigdy nie potrafi wmówić policji, że to był nerwowy odruch, ponieważ
traci przytomność na widok munduru! śadna glina w coś takiego nie uwierzy. Musi więc
zeznać coś wiarygodnego, sprawdzalnego i od razu wie, co ma zeznać. Niedobrze wprawdzie
mówić o tym i następstwa są trudne do przewidzenia, ale z dwojga złego takie zeznanie jest
na pewno lepsze.
Gdy więc wzywają go teraz do mówienia, ociera łzy i zaczyna mówić dość mocnym głosem o
swej pracy precyzyjnego mechanika i o tym, że tak wiele chorował, aż ci panowie tam z góry
rozeźlili się na niego i chcieli go posłać do kacetu albo do kompanii karnej. Oczywiście Enno
Kluge nie opowiada nic o swoim wstręcie do pracy, ale przypuszcza, że glina i tak się
skapuje.
I ma nawet rację, glina kapuje zupełnie dobrze, jakim ziółkiem jest Enno Kluge. - Tak, panie
komisarzu, a jak zobaczyłem mundur pana sierżanta i siedziałem akurat u doktora, aby dostać
zaświadczenie o chorobie, to pomyślałem sobie: teraz już przyszli, aby mnie zabrać do
kacetu, i dlatego zacząłem uciekać...
- Tak, tak - potakuje asystent - tak, tak! - Zastanawia się przez chwilę i powiada potem: - Ale
zdaje mi się, synu, iż sam chyba nie wierzysz, że dlatego tu jesteśmy.
- Nie, właściwie nie - przyznaje Kluge.
- A dlaczego w to nie wierzysz, synu?
- Bo byłoby przecież o wiele prościej aresztować mnie w fabryce albo w moim mieszkaniu.
- A więc masz także mieszkanie, synu?
- Ależ oczywiście, panie komisarzu. Moja żona pracuje na poczcie 1 ja jestem naprawdę
żonaty. Moi obaj synowie są na froncie, jeden jest w SS, w Polsce. Mam także przy sobie
papiery, mogę dowieść, że mówię prawdę w sprawie mieszkania i w sprawie pracy.
I Enno Kluge wyciąga swój zużyty, brudny portfelik i zaczyna grzebać w papierach.
- Zostaw swoje papiery, synu - powiada asystent odmownie - na to będzie czas później...
Namyśla się długo i wszyscy dokoła milczą.
Lekarz, siedząc za biurkiem, zaczyna teraz szybko pisać. Może jednak będzie mógł wsunąć
zaświadczenie o chorobie temu małemu człowieczkowi, który z jednego strachu popada w
drugi. Powiedział -bóle woreczka żółciowego, dobrze więc. Przecież w tych czasach trzeba
bliźniemu pomóc, jeśli tylko się da.
- Co pan tam pisze, doktorze? - pyta asystent przerywając nagle milczenie.
- Historię chorób - wyjaśnia lekarz - chcę wykorzystać czas, dużo ludzi czeka jeszcze w
poczekalni.
- Słusznie, doktorze - mówi asystent i wstaje. Zdecydował się. - Nie będziemy panu dłużej
przeszkadzać. - Historia Enna Klugego może być prawdziwa, jest nawet prawie na pewno
prawdziwa, ale asystent nie może pozbyć się uczucia, że poza tym jeszcze coś tkwi, że nie
usłyszał całego przebiegu historii. - Chodź więc, synu! Odprowadzisz nas jeszcze parę
kroków? O, nie - nie do Alexa, tylko do nas, na komisariat. Chętnie jeszcze trochę z tobą
porozmawiam, synu. Jesteś wesołym chłopcem, a nie będziemy wujkowi doktorowi dłużej
zabierali czasu. - Zwraca się do sierżanta: - Nie,.nie, żadnych łańcuszków. Pójdzie grzecznie
z nami, to mądry dzieciak. Heil Hitler, panie doktorze, dziękujemy bardzo!
Są już w drzwiach i wygląda na to, jak gdyby mieli naprawdę odejść. Ale w tej chwili
asystent wyciąga nagle z kieszeni kartę, Quanglowską kartę, wtyka ją Klugemu pod nos i
mówi bardzo ostro do zaskoczonego Enna. - Masz, przeczytaj nam to, synu. Ale prędko, bez
zatrzymywania i jąkania się!
Mówi to zupełnie na sposób gliny.
Widząc jednak, jak Kluge bierze kartę, jak jego wytrzeszczone oko wykazuje coraz mniejsze
zrozumienie i jak zaczyna mamrotać: Rodaku, nie zapominaj! Zaczęlo się od anschlussu
Austrii. Nastąpiły Sudety i Czechosłowacja. Polska zostala napadnięta, Belgia, Holandia... -
słysząc to, asystent wie już z całą pewnością: ten człowiek nigdy nie miał tej karty w ręku,
nigdy jej nie czytał, a tym bardziej jej nie pisał - jest za głupi na to.
Ze złością wyrywa Klugemu kartę z ręki, powiada krótko: Heil Hitler! - i opuszcza z schupo i
aresztowanym gabinet lekarza.
Lekarz powoli drze przygotowane dla Enna Klugego zaświadczenie o chorobie. Nie było
Strona 55
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
okazji, aby mu to wsunąć. Szkoda! Ale prawdopodobnie nic by mu to nie pomogło. Może ten
człowiek tak mało dorósł do trudności dzisiejszych czasów, że jest skazany na zagładę? Może
żadna życzliwa ręka z zewnątrz nie mogła mu naprawdę pomóc, ponieważ w nim samym nie
było nic mocnego?
Szkoda...
ROZDZIAŁXXIII Przesłuchanie Jeśli asystent kryminalny, mimo swego zdecydowanego
przekonania, że Enno Kluge nie wchodzi w rachubę, ani jako autor, ani jako kolporter karty,
meldując o wydarzeniu komisarzowi Escherichowi, pozwolił domyślać się, że Kluge jednak
jest kolporterem tych pam-fletów, uczynił to dlatego, że mądry podwładny nigdy nie uprzedza
poglądów swego przełożonego. Przeciwko Klugemu istniało poważne oskarżenie pomocnicy
lekarza, panny Kiesow; a czy to oskarżenie jest uzasadnione, czy nie, niech pan komisarz sam
rozstrzygnie.
Jeśli było uzasadnione, to asystent okazał się zdolnym człowiekiem i mógł być pewny
przychylności komisarza. Jeśli zaś nie było uzasadnione, to komisarz był mądrzejszy od
asystenta, a tego rodzaju wyższość przełożonego jest dla podwładnego często bardziej
intratna niż wszelka pracowitość.
- A więc? - powiedział długi, szary Escherich wchodząc do komisariatu. - A więc, kolego
Schroeder? Gdzie pan ma swoją zdobycz?
- W ostatniej celi na lewo, panie komisarzu.
- Czy Klabautermann się przyznał?
- Kto? Klabautermann? Aha, rozumiem. Nie, panie komisarzu. • Oczywiście, natychmiast po
naszej rozmowie telefonicznej kazałem go odprowadzić.
- Dobrze - pochwalił Escherich. - A co on wie o tych kartach?
- Kazałem mu - powiedział asystent ostrożnie - odczytać znalezioną kartę. To znaczy,
pierwsze zdania.
- Wrażenie?
- Nie chciałbym, panie komisarzu, sugerować... -- powiedział asystent.
- Nie tak bojaźliwie, kolego Schroeder. Wrażenie?
- Mnie w każdym razie wydaje się nieprawdopodobne, aby on był autorem tej karty.
- Dlaczego?
- Nie jest zbyt rozgarnięty. Poza tym niesłychanie zastraszony. Komisarz Escherich z
niezadowoleniem pogładził żółtawe wąsy.
- Niezbyt rozgarnięty... Niesłychanie zastraszony... - powtórzył. - No, mój Klabautermann jest
rozgarnięty i na pewno nie zastraszony. Dlaczego więc pan sądzi, że schwytaliście
właściwego człowieka? Niech pan opowiada.
Asystent Schroeder przede wszystkim powtórzył, mocno podkreślając oskarżenie pomocnicy
lekarza i akcentował również próbę ucieczki. - Nie mogłem uczynić nic innego, panie
komisarzu. Zgodnie z otrzymanym rozkazem musiałem go aresztować.
- Słusznie, kolego Schroeder. Postąpił pan zupełnie słusznie. Ja sam nie uczyniłbym nic
innego.
Humor Eschericha poprawił się nieco po tym sprawozdaniu. Brzmiało ono lepiej niż „niezbyt
rozgarnięty" i „niesłychanie zastraszony". Może to jakiś kolporter kart, mimo że komisarz był
dotychczas przekonany, że Klabautermann nie ma żadnych wspólników.
- Czy przejrzał pan już jego papiery?
- Tu są. Potwierdzają na ogół to, co mówi. Mam wrażenie, panie komisarzu, że to taki
markierant: strach przed frontem, niechęć do pracy, gracz w totka - znalazłem przy nim cały
plik gazet o wyścigach i obliczeń. A poza tym zwyczajne listy od kobiet lekkiego
prowadzenia, takie ziółko, rozumie pan, panie komisarzu. W każdym razie bliski
pięćdziesiątki.
- Dobrze, dobrze - powiedział komisarz, ale nie odczuwał tego bynajmniej jako dobre. Ani
autor kart, ani ich ewentualny kolporter nie mógł mieć wiele do czynienia z kobietami. Tego
komisarz był pewien. Ożywiona przed chwilą nadzieja«zaczynała gasnąć. Ale potem
Escherich pomyślał o swoim przełożonym, obergruppenfuehrerze Prallu i o jeszcze wyższych
przełożonych, aż do Himmlera. Jeżeli nie znajdzie śladu, potrafią mu w najbliższym czasie
cholernie zatruć życie. A tutaj był ślad - przynajmniej było ciężkie oskarżenie i podejrzane
zachowanie się. Można było iść tym śladem, nawet jeżeli w najgłębszym przekonaniu nie
uważało się go za zupełnie właściwy. Zyskiwało się czas, aby dalej cierpliwie czekać.
Nikomu się przez to krzywda nie stanie. Co komu ostatecznie po takim ziółku!
Escherich wstał: - Idę do celi, Schroeder. Niech mi pan da tę nową kartę i poczeka tutaj.
Komisarz szedł zupełnie cicho, trzymał klucze mocno w ręku, aby nie brzęczały. Bardzo
ostrożnie odsunął zasłonę judasza i zajrzał do celi.
Aresztowany siedział na stołku. Oparł głowę na ręce i skierował wzrok na drzwi. Robiło to
zupełnie wrażenie, jak gdyby patrzył wprost w śledzące go oko komisarza. Ale wyraz twarzy
Klugego zdradzał, że nic nie widzi. Nie drgnął, gdy zasłona się poruszyła; jego twarz nie
miała też nic z napięcia, które można zawsze zauważyć u każdego, kto czuje, że jest
obserwowany.
Po prostu patrzył przed siebie, nawet nie pogrążony w myślach, raczej otępiały i pełen złych
przeczuć.
Komisarz przy judaszu wiedział teraz z całą pewnością: to nie był ani Klabautermann, ani
żaden jego pomocnik. Była to po prostu omyłka. Oskarżenia mogły sobie brzmieć, jak
chciały, jego zachowanie mogło wydawać się jak najbardziej podejrzane.
Ale Escherich znów pomyślał o swoich przełożonych, zagryzł wąsa 1 zastanawiał się, jak
przeciągnąć tę sprawę możliwie długo, dopóki się nie wyjaśni, że był to fałszywy ślad. Nie
wolno mu było jednak zblamować się przy tym.
Jednym szarpnięciem otworzył celę i wszedł do środka. Aresztowany wzdrygnął się na
szczęknięcie zamka, spojrzał zmieszany na wchodzącego, a potem uczynił ruch, jakby chciał
wstać.
Ale Escherich natychmiast przytrzymał go na stołku.
- Niech pan siedzi, panie Kluge, niech pan siedzi. W naszym wieku już nie tak łatwo
podnosić tę część ciała.
Zaśmiał się, a Kluge zrobił próbę, aby też się uśmiechnąć, po prostu aby się nieco żałośnie
uśmiechnąć z uprzejmości.
Komisarz opuścił pryczę ze ściany i usiadł na niej. -No, panie Kluge - powiedział - i uważnie
spojrzał na bladą twarz o słabej szczęce i zastanawiające grubych i czerwonych wargach oraz
o jasnych, stale mrugających oczach. - No, panie Kluge, a teraz niech mi pan opowie, co pan
ma na sercu. Jestem komisarz Escherich z gestapo. - Mówił nadal łagodnie, gdy tamten na
Strona 56
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
samą nazwę „gestapo" wzdrygnął się bojaź-liwie. ~~ Niech się pan nie boi. Nie pożeramy
małych dzieci. A pan przecież jest małym dzieckiem, widzę to...
Nawet ten nikły cień współczucia, jaki można było wyczuć w słowach komisarza,
natychmiast napełnił oczy Klugego łzami; jego twarz zadrgała, a mięśnie policzkowe
skurczyły się mocno.
- No, no! - powiedział Escherich i położył swą rękę na dłoni małego człowieczka. - Nie
będzie chyba tak źle. Albo czy jest tak źle?
- Wszystko stracone - zawołał Enno Kluge zrozpaczony. - Jestem przegrany. Nie mam
zaświadczenia o chorobie i musze stawić się do pracy, teraz siedzę tutaj i poślą mnie do
kacetu, a tam od razu wykituję, nie wytrzymam nawet dwóch tygodni!
- No! No! -- powiedział komisarz znów jak do dziecka. - Z pańską fabryką da się to przecież
załatwić. Jeśli kogoś zatrzymujemy i okazuje się, że jest porządnym człowiekiem, dbamy o
to, żeby nie poniósł szkody wskutek zatrzymania. A pan przecież jest porządnym chłopcem,
panie Kluge - co?
Znów twarz Klugego zadrgała, a potem zdecydował się na częściowe wyznanie wobec tego
sympatycznego człowieka. - Nie pracuję dosyć, ich zdaniem!
- No, a jak pan sam sądzi, panie Kluge? Czy pańskim zdaniem pracuje pan dosyć, czy też
nie?...
Kluge zastanowił się ponownie. - Jestem tak często chory - powiedział płaczliwie - ale oni
mówią, że teraz nie ma czasu na chorowanie.
- Przecież nie jest pan zawsze chory? No, a jeśli pan nie jest chory - czy wtedy pracuje pan
wystarczająco? Co pan myśli o tym, panie Kluge?
Kluge znów się zdecydował. -- Mój Boże - panie komisarzu - poskarżył się - kobiety tak na
mnie lecą!
Brzmiało to równie żałośnie jak zarozumiale. Komisarz współczująco potrząsnął głową, jak
gdyby to rzeczywiście było godne pożałowania.
- To niedobrze, panie Kluge - zauważył potem - w naszych latach sprawia to pewne
trudności, nieprawdaż?
Kluge spojrzał na niego ze słabym uśmieszkiem, rad, że znalazł zrozumienie u tego
człowieka.
- Tak - powiedział komisarz - a jak tam wygląda z kasą?
- Czasami gram trochę w totka - przyznał Kluge - niewiele i niezbyt wysoko, panie
komisarzu. Nigdy powyżej pięciu marek i to tylko jeśli koń jest zupełnie pewny. Daję panu na
to słowo, panie komisarzu!
- A z czego płaci pan, panie Kluge, za kobiety i za totka? Jeśli pan tak niewiele pracuje?
- Ależ panie komisarzu - powiedział Kluge niemal obrażony takim brakiem zrozumienia -
przecież kobiety mnie opłacają. - Uśmiechnął się zarozumiale. - Ponieważ jestem taki
dzielny! - dodał.
W tej chwili komisarz Escherich odłożył ostatecznie ad acta podejrzenie, że ten Enno Kluge
może mieć jakikolwiek związek z autorstwem albo rozpowszechnianiem kart. Ten Kluge jest
po prostu niezdolny do czegoś takiego. Brak mu wszelkich danych ku temu. Musiał go jednak
badać w tej sprawie, ponieważ musiał sporządzić protokół z tego przesłuchania, protokół dla
panów przełożonych, aby uspokoili się, protokół, który w dalszym ciągu podejrzewa Klugego
i uzasadnia kroki przeciw niemu...
Tak więc wyciągnął kartę z kieszeni, położył ją przed Klugem i zapytał zupełnie obojętnie: -
Czy zna pan tę kartę, panie Kluge?
- Tak - powiedział Enno Kluge z początku zupełnie bezmyślnie, ale przestraszony poprawił
się. - To znaczy - oczywiście nie! Musiałem ją przedtem odczytać, to jest - początek. Poza
tym nie znam tej karty! Najświętsze słowo honoru, panie komisarzu!
12 - Każdy umiera... t. l - No, no! - Escherich udawał powątpiewanie - panie Kluge! Teraz,
kiedy dogadaliśmy się w tak wielkiej sprawie jak pańska robota i kacet, kiedy sam pójdę do
pańskich przełożonych i ureguluję tę sprawę, zgodzimy się chyba również co do takiej
drobnej rzeczy jak ta karta!
- Nie mam z tym nic wspólnego, panie komisarzu, zupełnie nic.
- Nie posuwam się tak daleko, panie Kluge - powiedział komisarz nie wzruszony tymi
zapewnieniami - nie posuwam się aż tak daleko jak mój kolega, który uważa pana za autora
tej karty i który chce pana zaciągnąć przed Trybunał Narodowy, a potem: głowa fiut, panie
Kluge!
Mały człowieczek zadrżał, twarz jego spopielała.
- Nie - powiedział komisarz uspokajająco i znów położył rękę na dłoni aresztowanego. - Nie,
nie uważam pana za autora tych kart. Ale karta leżała na korytarzu u lekarza, a pan
podejrzanie często kręcił się tamtędy, a poza tym pański niepokój, pańska ucieczka. I na to
wszystko mamy pewnych świadków. Nie, panie Kluge, będzie lepiej dla pana, jeżeli powie mi
pan całą prawdę. Nie chciałbym, aby się pan sam wpędził w nieszczęście!
- Kartę musiał ktoś rzucić z zewnątrz, panie komisarzu. Nie mam z tym nic wspólnego, to
jest najświętsza prawda, panie komisarzu!
- Tak jak leżała, nie mogła być rzucona z zewnątrz. A pięć minut przedtem nie było jej
jeszcze - panienka od lekarza gotowa na to przysiąc. W tym czasie był pan w ubikacji. Albo -
może pan twierdzi, że jeszcze kto inny z poczekalni był w klozecie?
- Nie, nie sądzę, panie komisarzu. Nie, na pewno nie. Jeśli chodzi o te pięć minut, to na
pewno nie. Chciało mi się już od dobrej chwili palić 1 dlatego uważałem, czy ktoś idzie do
ubikacji.
- No więc - powiedział komisarz na pozór bardzo zadowolony -więc powiada pan sam: tylko
pan, nikt tylko pan mógł położyć tę kartę w korytarzu.
Kluge popatrzył na niego szeroko rozwartymi, teraz znów kompletnie przerażonymi oczyma.
- Po tym przyznaniu więc...
- Nic nie przyznałem, nic. Powiedziałem tylko, że w ciągu ostatnich pięciu minut nikt przede
mną nie był w klozecie.
Kluge niemal krzyczał.
- Ale, ale - powiedział komisarz i pokręcił dezaprobująco głową - przecież nie odwoła pan
złożonego przed chwilą zeznania. Jest pan zbyt rozsądnym człowiekiem. Musiałbym
zaprotokołować to odwołanie, panie Kluge, a coś takiego wygląda nieładnie.
Kluge popatrzył na niego zrozpaczony: - Przecież nic nie zeznałem. - zaszeptal
bezdźwięcznie.
- Pogodzimy się jeszcze w tej sprawie - zauważył Escherich uspokajająco. - Niech mi pan
teraz powie, kto panu dał tę kartę do podrzucenia? Czy to był dobry znajomy, przyjaciel albo
Strona 57
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
może ktoś zaczepił pana na ulicy i dał panu za to parę marek?
- Nie, nie! - krzyczał znów Kluge - nie miałem tej karty w ręku, nie widziałem jej na oczy,
zanim nie dał mi jej pański kolega!
- Ale, ale, panie Kluge! Przedtem pan sam przyznał, że położył pan kartę na korytarzu...
- Nic nie przyznałem! Nigdy nie powiedziałem czegoś podobnego!
- Nie? - powiedział Escherich głaszcząc wąsy i ukrywając w ten sposób uśmiech. Bawił się
drażnieniem tego tchórzliwego, skowyczące-go pieska. Będzie z tego jeszcze dla
przełożonych niezgorszy protokólik z mocnym podejrzeniem. - Nie - powiedział - w tej
formie nie powiedział pan tego. Powiedział pan jedynie, że tylko pan mógł tę kartę tam
podrzucić, że nikogo prócz pana tam nie było. A to znaczy chyba to samo.
Enno wpatrywał się w niego szeroko rozwartymi oczami. Potem powiedział nagle mrukliwie:
- Również tego nie powiedziałem. Zresztą i inni ludzie mogli pójść do ubikacji, nie tylko ci z
poczekalni.
Usiadł ponownie - poprzednio zerwał się zdenerwowany fałszywym oskarżeniem.
- A w ogóle nic nie będę zeznawał. śądam adwokata. A protokołu także nie podpiszę.
- Ale, ale - powiedział Escherich - czyż ja od pana żądałem, panie Kluge, aby pan podpisał
protokół? Czy zrobiłem sobie chociażby najmniejszą notatkę z tego, co pan zeznawał?
Siedzimy przecież tutaj jak dwaj starzy przyjaciele. To, o czym mówimy, nikogo nic nie
obchodzi.
Wstał, otworzył szeroko drzwi celi.
- Spójrz pan, nie ma nikogo na korytarzu, kto by podsłuchiwał. A przy tym robi mi pan takie
trudności z powodu głupiej karty. Widzi pan, nie przywiązuję przecież żadnej wagi do tej
karty. Ten, co ją pisał ~ to przecież idiota! Ale jeśli pomocnica lekarza i mój kolega robią tyle
hałasu dokoła tego, muszę tę sprawę załatwić! Niech pan nie będzie taką niemą rybą, panie
Kluge. Niech mi pan po prostu powie: „Jakiś pan na Frankfurter Allee dal mi tę kartę i
powiedział, że chce doktorowi zrobić kawał". I zapłacił panu za to dziesięć marek. Miał pan
w kieszeni zupełnie nowy banknot dziesięciomarkowy, widziałem go już przecie. Widzi pan,
jeśli pan mi to opowie, będzie pan moim człowiekiem. Wtedy nie będę miał z pańskiego
powodu kłopotów i będę mógł spokojnie pójść do domu.
- A ja? Dokąd ja pójdę? Do ciupy! A potem główka fmut! Niee, panie komisarzu, tego nie
zeznam, nigdy, nigdy!
- Pan? Dokąd pan pójdzie, panie Kluge, kiedy ja pójdę do domu? Przecież pan też pójdzie do
domu, czy pan wciąż tego jeszcze nie zrozumiał? Jest pan wolny, tak czy owak pozwolę panu
pójść...
- Naprawdę, panie komisarzu, święta prawda? Mogę iść nawet bez zeznania, bez protokołu?
- Ależ oczywiście, może pan iść, panie Kluge! Natychmiast może pan iść! Tylko niech się
pan zastanowi jeszcze raz, zanim pan pójdzie...
I poklepał po ramieniu Klugego, który zerwał się podniecony i zwrócił ku drzwiom.
- Widzi pan, załatwię to panu w fabryce, zrobię panu tę przysługę. Przyrzekłem to panu i
dotrzymam słowa. A niech pan teraz przez chwilę pomyśli o mnie, panie Kluge. Niech pan
pomyśli teraz o tych wszystkich trudnościach, jakie będę miał ze strony mojego kolegi, jeśli
puszczę pana wolno. Naskarży na mnie moim przełożonym, mogę mieć z tego powodu
największe kłopoty. To byłoby naprawdę ładnie z pańskiej strony, panie Kluge, gdyby pan mi
podpisał zeznanie o tym człowieku z Frankfurter Allee. Przecież nie ponosi pan tutaj żadnego
ryzyka. Przecież tego człowieka w ogóle nie można odnaleźć. A więc, panie Kluge?
Właściwie nigdy w życiu Enno Kluge nie potrafił oprzeć się tak łagodnie przekonywającym
namowom. Wahał się. Wolność nęciła, a z fabryką też wszystko się załatwi, jeśli nie stanie
temu człowiekowi okoniem. Strasznie bał się stanąć okoniem wobec tego miłego komisarza.
Wtedy sprawa, być może, wróci do tamtej gliny, a ten pewnego dnia doprowadzi do tego, ze
on sam przyzna się do włamania u Rosen-thalowej. Wówczas Enno Kluge byłby zgubiony!
Esesman Persicke...
Rzeczywiście mógł zrobić komisarzowi tę przysługę - cóż z tego? To była jakaś bzdurna
karta, coś politycznego, z czym nigdy nie miał nic wspólnego, na czym się absolutnie nie
rozumiał. A tego człowieka z Frankfurter Allee naprawdę nigdy nie znajdą, bo po prostu nie
istnieje. Tak, zrobi komisarzowi tę przysługę i podpisze.
Ale potem ostrzega go znów jego wrodzona ostrożność i tchórz-liwość. - Tak - powiedział -
jak podpiszę, to pan mnie wcale nie wypuści.
- Cóż znowu, cóż znowu! - powiedział komisarz Escherich czując, że sprawa jest już'prawie
wygrana - z powodu takiej zasranej karty i to teraz, gdy zrobi mi pan przysługę! Daję panu
słowo honoru, panie Kluge, jako komisarz kryminalny i jako człowiek: natychmiast po
podpisaniu protokołu jest pan wolny.
- A jeśli nie podpiszę?
- Jest pan oczywiście też wolny!
Enno Kluge zdecydował się. - A więc podpiszę to, panie komisarzu, aby pan nie miał
nieprzyjemności i abym ja również mógł panu zrobić przysługę. Ale nie zapomni pan tego z
moją fabryką?
- Jeszcze dziś będzie załatwione, panie Kluge. Jeszcze dziś. Niech pan się jutro tam pokaże i
niech pan w ogóle da spokój z tymi idiotycznymi zaświadczeniami lekarskimi. Od czasu do
czasu przepuści pan dzień, powiedzmy raz w tygodniu, i jak ja z nimi pogadam, nikt panu
marnego słowa nie powie. Zgoda, panie Kluge?
- Oczywiście! Jestem panu bardzo wdzięczny, panie komisarzu! Rozmawiając tak przeszli
przez korytarz aresztu z powrotem do izby, gdzie siedział asystent Schroeder, czekający w
napięciu na wynik przesłuchania i z góry oddający się marzeniom o swoim losie, gdyby
jednak coś wyskoczyło. Wstał, gdy obaj weszli.
- A więc Schroeder - powiedział komisarz uśmiechając się i wskazując głową na stojącego
obok malutkiego i zastraszonego Klugego, ponieważ glina znów patrzył na niego w sposób
napędzający mu stracha - ma pan tu naszego przyjaciela. Dopiero co przyznał mi się, że
podrzucił kartę u doktora na korytarzu. Dostał ją od jakiegoś pana na Frankfurter Allee...
Z piersi asystenta wydobył się odgłos przypominający jęk. - Psiakrew - powiedział po chwili -
ale przecież on nie.mógł wcale...
- A teraz - kontynuował komisarz niewzruszony - a teraz zrobimy tutaj we dwójkę mały
protokół, a potem pan Kluge pójdzie do domu. Jest wolny. Zgadza się, panie Kluge? Czy też
się nie zgadza?
- Tak - odpowiada Kluge bardzo cicho, ponieważ obecność gliny nasuwa mu wciąż nowe
wątpliwości i budzi w nim strach.
Asystent stoi zupełnie ogłupiały. Kluge nie podrzucił karty, nigdy a nigdy w życiu - był tego
Strona 58
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
pewien! A teraz Kluge jednak był gotów podpisać coś wręcz przeciwnego. Co za lis, ten
Escherich! Jak potrafił tego dopiąć? Schroeder przyznawał w duchu - nie bez zawiści - że
Escherich zdecydowanie go przewyższa. A poza tym, po takim zeznaniu jeszcze faceta
wypuszcza na wolność! Nic nie można tu przejrzeć, nic nie można zrozumieć! No, są ludzie
jeszcze sprytniejsi, mimo że wydawał się sobie dość chytry.
- Niech pan posłucha, kolego - powiedział Escherich nacieszywszy się dostatecznie
osłupieniem asystenta - mógłby pan właściwie zaraz jedną rzecz mi załatwić. W prezydium.
- Rozkaz, panie komisarzu.
- Pan wie, prowadzę przecież tę sprawę - no, jakże on się nazywa? - Aha, sprawę
Klabautermanna. Pan przypomina sobie przecież, panie kolego?
Oczy obydwóch spotkały się i porozumiały.
- A więc, panie Schroeder, pójdzie pan w mojej sprawie do prezydium i powie pan
koledze Linkemu... - Ależ, siadaj pan przecież, panie Kluge! Przepraszam pana, chcę tylko
koledze powiedzieć jeszcze parę słów.
Podszedł z asystentem do drzwi. Mówił teraz szeptem: - Niech pan zażąda stamtąd dwóch
ludzi. Niech natychmiast tutaj przyjadą. Dwóch dzielnych ludzi do obstawy. Ten Kluge ma
być od chwili opuszczenia komisariatu bez przerwy śledzony. Meldunki o wszystkich jego
poruszeniach co dwie, trzy godziny -jak wypadnie - telefonicznie do mnie do gestapo.
Kryptonim: Klabautermann. Nich pan pokaże tym dwóm tego człowieka, powinni się
zmieniać. I niech pan tu znów wejdzie, kiedy ci dwaj będą gotowi. Potem puszczę zajączka na
swobodę.
- Wszystko będzie w porządku, panie komisarzu, heil Hitler!
- Drzwi zamknęły się, policjant wyszedł. Komisarz usiadł koło Klugego i powiedział:
- A więc pozbyliśmy się go. Nie lubi go pan, panie Kluge, co? - Nie tak bardzo jak pana,
panie komisarzu.
- Czy widział pan, jakie zrobił oczy, kiedy usłyszał, że pana wypuszczam? Kiszki mu się
przewracają ze złości. Dlatego właśnie odesłałem go, niepotrzebny jest przy tym małym
protokoliku. Wciąż wtrącałby swoje trzy grosze. Nie żądam nawet stenotypistki, najlepiej sam
wystukam te parę wierszy. To przecież tylko umowa między nami, abym był trochę kryty
przed moimi przełożonymi za uwolnienie pana.
Po uspokojeniu w ten sposób małego tchórza, wziął pióro i zaczął pisać. Czasem mówił
głośno i wyraźnie, co pisze (jeżeli rzeczywiście pisał to, co głośno mówił; a u tak szczwanego
funkcjonariusza policji kryminalnej jak Escherich nie było to zupełnie pewne), a czasami
mruczał tylko. Kluge nie mógł zrozumieć, co mruczy.
Widział tylko, że tych parę wierszy powoli zamienia się już w trzy-, ba, prawie
czterostronicowy akt. Ale to nie obchodziło go w tej chwili specjalnie. Interesowało go tylko,
czy rzeczywiście zaraz wyjdzie na wolność. Spojrzał w stronę drzwi. Powziął szybką decyzję.
Wstał, podszedł do drzwi i otworzył je nieco...
- Kluge - zawołano za nim, ale nie rozkazująco - panie Kluge, proszę!
- Tak? - zapytał i obejrzał się - nie wolno mi jeszcze pójść? - Uśmiechał się bojaźliwie.
Komisarz z piórem w ręku patrzył na niego z uśmiechem. - Więc znowu żałuje pan, panie
Kluge, zgody na naszą umowę? Odmawia pan tego, co pan mi przyrzekł? No, pięknie, wobec
tego na próżno zawracałem sobie głowę. - Energicznie odłożył pióro. - Ależ idź pan, panie
Kluge, oczywiście, idź pan! Widzę przecież, że nie jest pan człowiekiem, który potrafi
dotrzymać słowa. Idź pan już, widzę przecież, że pan nie podpisze! Niech i tak będzie...
I w ten sposób osiągnął komisarz, że Enno Kluge rzeczywiście podpisał protokół. Co więcej,
Kluge nawet nie zażądał uprzednio głośnego i wyraźnego przeczytania. Podpisał bez
namysłu, nic nie przeczuwając.
- A teraz mogę iść, panie komisarzu?
- Oczywiście. Dziękuję panu bardzo, panie Kluge, dobrze pan zrobił. Do widzenia! To jest,
lepiej nie tutaj, nie w tym miejscu. Aha, chwilę jeszcze, panie Kluge...
- A więc nie mogę jeszcze iść?
Przez twarz Klugego znów przebiegły drgawki.
- Ależ oczywiście! Czy pan znów mi nie wierzy? Cóż z pana za niewierny Tomasz, panie
Kluge? Myślę jednak, że pan chętnie zabrałby ze sobą swoje papiery i pieniądze. No, widzi
pan! Zobaczymy więc, czy wszystko tam jest, panie Kluge...
I zaczęli sprawdzać: książeczka pracy, książeczka wojskowa, metryka urodzenia, świadectwo
ślubu...
- Po cóż pan właściwie dźwiga ze sobą te wszystkie papiery, Kluge? Mogą panu zginać.
...odcinek zameldowania, cztery koperty z wypłat...
- Zbyt wiele pan nie zarabia, panie Kluge! Aha, słusznie, widzę, że w każdym tygodniu
pracował pan tylko trzy, cztery dni. To markierant z pana.
...trzy listy...
- Nie, zostaw pan, to mnie wcale nie interesuje. ...trzydzieści siedem marek w banknotach
i sześćdziesiąt pięć fenigów drobnymi...
- Widzi pan, o, tu mamy i ten banknot dziesięciomarkowy, który pan dostał od tego pana.
Wezmę go chyba lepiej do akt. Ale poczekaj pan, nie powinien pan mieć z tego powodu
straty. Dam panu w zamian swoje dziesięć marek.
Komisarz przeciągał sprawę tak długo, aż wrócił asystent Schroeder. - Rozkaz wykonany,
panie komisarzu. Mam zameldować, że komisarz Linkę chciałby jeszcze z panem
porozmawiać w sprawie Klabauterman-na.
- Dobrze, dobrze. Dziękuję panu bardzo, kolego. Tak, jesteśmy właśnie gotowi. A zatem do
widzenia, panie Kluge. Schroeder, niech pan pokaże panu Klugemu drogę. A więc, pan
Schroeder wyprowadzi pana z komisariatu. Jeszcze raz do widzenia, panie Kluge! O fabryce
nie zapomnę. Nie, na pewno nie! Heil Hitler!
- No, niech mi pan nie bierze za złe, panie Kluge - powiedział Schroeder stojąc w Frankfurter
Allee i potrząsając mu rękę - pan wie, służba nie drużba, a czasem musimy być nieco brutalni.
Ale kazałem panu zaraz zdjąć kajdanki. Nie czuje pan chyba już nic po uderzeniu sierżanta?
- Nie, zupełnie nic. I rozumiem wszystko... Bardzo przepraszam za kłopoty, jakie panowie
mieliście z mojego powodu, panie komisarzu.
- A więc, heil Hitler, panie Kluge!
- Heil Hitler, panie komisarzu!
I mały, nędzny Enno Kluge podreptał naprzód. Biegł prawie kłusem pomiędzy ludźmi w
Frankfurter Allee, a asystent Schroeder patrzał za nim. Przekonał się jeszcze, czy dwaj ludzie,
których ustawił, są na właściwym miejscu. Skinął głową i wrócił na wartownię.
ROZDZIAŁ XXIV Komisarz Escherich opracowuje sprawę „Klabautermanna"
Strona 59
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Proszę, niech pan czyta - powiedział komisarz Escherich do asystenta Schroedera i wręczył
mu protokół.
Taak - odpowiedział Schroeder i oddał arkusze. - A więc przyznał się. To wystarczy dla
Trybunału Narodowego i kata. Nigdy bym nie przypuszczał! - Po namyśle dodał: - I coś
takiego chodzi wolno po mieście!
Tak jest - powiedział komisarz i włożył protokół do obwoluty, a obwolutę do swojej teczki. -
Tak jest, coś takiego chodzi wolno po mieście, ale chyba uczciwie śledzony przez naszych
ludzi?
- Oczywiście! - pośpieszył z zapewnieniem Schroeder - sam się o tym przekonałem: obaj byli
na właściwym tropie.
- I tak chodzi sobie - kontynuował komisarz Escherich, z namysłem gładząc wąsy - chodzi i
chodzi, a nasi ludzie wciąż za nim. Aż wreszcie pewnego dnia - dziś albo za tydzień, albo za
pół roku pobiegnie nasz mały, zabawny pan Kluge do autora kart, do człowieka, który dał mu
polecenie: podrzuć je tu lub tam. Zaprowadzi nas do niego na pewno, jak amen w pacierzu. A
wtedy ja - cap go! I wtedy dopiero obaj będą zupełnie dojrzali do ciupy i tak dalej, i tak dalej,
aż do końca.
- Panie komisarzu - powiada asystent Schroeder - wciąż jeszcze nie mogę w pełni uwierzyć,
że ten Kluge podrzucił kartę. Widziałem przecież, gdy dałem mu kartę do ręki, że nic o niej
nie wiedział. To wszystko wymyśliła ta zhisteryzowana baba, pomocnica lekarza.
- Ale przecież jest to w protokole, który podpisał - wtrącił komisarz frez specjalnego nacisku
- poza tym chciałem panu poradzić, aby pan nie Pisał nic w swoim sprawozdaniu o
zhisteryzowanych babach. Bez osobistych uprzedzeń. Tylko rzeczowo! Jeżeli pan chce,
może pan jeszcze wybadać lekarza, co sądzi o wiarygodności swej pomocnicy. Ale nie, niech
pan lepiej i temu da spokój. To znów będzie osobisty sąd. Zostawmy to sędziemu śledczemu,
niech sam oceni poszczególne wypowiedzi. My pracujemy tylko rzeczowo, Schroeder, bez
wszelkich uprzedzeń, nieprawdaż?
- Zupełnie zrozumiałe, panie komisarzu.
- Jeżeli jest zeznanie, to znaczy, że jest zeznanie i trzymamy się tego. Jak i dlaczego ono
powstało, to nas nie interesuje. Nie jesteśmy psychologami, jesteśmy funkcjonariuszami
policji kryminalnej. Crimen, to znaczy przestępstwo, Schroeder - tylko przestępstwo nas
interesuje. A jeżeli ktoś przyznaje, że popełnił przestępstwo, to nam wystarczy. Taki jest
przynajmniej mój pogląd na tę sprawę. A może pan inaczej myśli, Schroeder?
- Ależ oczywiście nie, panie komisarzu! - zawołał asystent Schroeder. Brzmiało w tym jakby
przerażenie na samą myśl, że mógłby cośkolwiek inaczej pojmować niż jego przełożony. -
Myślę zupełnie tak samo! Zawsze przeciw przestępstwu.
- Wiedziałem o tym - powiedział komisarz Escherich i pogładził wąsa - my, starzy
pracownicy policji kryminalnej, jesteśmy zawsze tego samego zdania. Wie pan, Schroeder,
teraz w naszym zawodzie pracuje wielu outsiderów, ale my, starzy, trzymamy się kupy i to
nam wychodzi na dobre. A więc, Schroeder - mówił teraz tonem czysto służbowym -
otrzymam zatem dziś jeszcze pańskie sprawozdanie w sprawie aresztowania Klugego i
protokół z zeznaniami pomocnicy lekarskiej i lekarza. Aha, słusznie, był z panem jeszcze
jakiś sierżant...
- Starszy sierżant Dubberke z naszego komisariatu...
- Nie znam go, niech jednak również sporządzi protokół o ucieczce Klugego. Krótko,
rzeczowo, bez gadaniny, bez osobistych sądów. Zrozumiano, panie Schroeder?
- Rozkaz, panie komisarzu.
- A więc, Schroeder, z chwilą gdy odeśle pan sprawozdania, nie będziemy pana więcej w tej
sprawie niepokoili. Najwyżej kiedyś, jakieś zeznanie albo u nas, w gestapo... - przypatrywał
się podwładnemu z namysłem. - Jak długo jest już pan asystentem, panie Schroeder?
— Trzy i pół roku, panie komisarzu.
Oczy gliny, spoczywające na komisarzu, miały w sobie w tej chwili coś wzruszającego.
Ale komisarz powiedział tylko: - Tak. Zatem byłaby już pora... - I opuścił komisariat.
Na Prinz-Albrecht-Strasse kazał się natychmiast zameldować u swego bezpośredniego
zwierzchnika, ss-obergruppenfuehrera Pralla. Musiał czekać prawie godzinę, nie dlatego że
pan Prali był bardzo zajęty, chociaż właściwie - był bardzo zajęty. Escherich słyszał brzęk
kieliszków, strzelanie korków, śmiech i krzyki"- a więc jedno z licznych spotkań wyższych
przywódców. Zabawa, pijaństwo, wesołość niczym nieskrępowana, odpoczynek po ciężkim
trudzie męczenia bliźnich i doprowadzania ich do szubienicy.
Komisarz czekał bez niecierpliwości, mimo że miał tego dnia jeszcze dużo roboty. Znał
swoich przełożonych w ogóle, a tego przełożonego w szczególności. Tu nie pomagało żadne
ponaglanie. Gdyby pół Berlina stało w płomieniach, a on chciał pić - to piłby bez skrupułów.
Taki już był.
Po godzinie jednak wpuszczono Eschericha. Pokój, z wyraźnymi śladami pijaństwa,
przedstawiał obraz spustoszenia. A pan Prali, buraczkowy od armaniaku, wyglądał nie lepiej.
Ale powiedział łaskawie: - A, Escherich! Nalej pan sobie też kieliszek. To są owoce naszego
zwycięstwa nad Francją - prawdziwy armaniak, dziesięć razy lepszy od koniaku! Dziesięć
razy? Sto razy! Dlaczego pan nie pije?
- Proszę wybaczyć, Herr Obergruppenfuehrer, ale mam dziś jeszcze dość dużo roboty i
chciałbym mieć jasną głowę. Poza tym odzwyczaiłem się od picia.
- Co to znaczy - odzwyczaiłem się? Jasna głowa, bzdury! Po co panu potrzebna jasna głowa!
Każe pan komu innemu wykonać swoją robotę, a pan się wyśpi. Zdrowie, Escherich - na
cześć naszego fuehrera!
Escherich wypił, ponieważ musiał. Wypił jeszcze drugi i trzeci raz, myśląc przy tym, jak
bardzo towarzystwo kolegów oraz alkohol zmieniły tego człowieka. Prali był zazwyczaj
właściwie zupełnie znośny, nawet o wiele lepszy od setki innych typów, które w czarnych
mundurach grasowały w tym budynku. Kiedyś miał raczej trochę wątpliwości, był tylko
„odkomenderowany", jak raz powiedział, żadnym wypadku nie przekonany do wszystkiego.
Ale pod wpływem kolegów i alkoholu stawał się taki jak oni: nieobliczalny, brutalny,
nierówny i gotów do natychmiastowego wytępienia z korzeniami wszelkich odmiennych
poglądów, nawet jeśli chodziło o inny pogląd na picie wódki. Gdyby Escherich poważnie
odmówił mu wypicia, byłby na pewno tak samo zgubiony, jak gdyby pozwolił uciec
najgorszemu zbrodniarzowi. Co więcej, byłoby to jeszcze bardziej niewybaczalne, ponieważ
graniczyło z osobistą obrazą, jeśli podwładny nie pił ze zwierzchnikiem tyle i tak często, jak
ten sobie tego życzył.
Escherich pił więc, pił wielokrotnie.
- A więc, o co chodzi, Escherich? - powiedział potem Prali, usiłując stać możliwie prosto
Strona 60
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
przy swoim biurku. Przy nim i dzięki niemu. - Co pan tu przyniósł?
- Protokół - wyjaśnił Escherich - przyjęty przeze mnie w sprawie mojego Klabautermanna.
Dojdzie tu jeszcze kilka innych sprawozdań i protokołów, ale ten jest najważniejszy. Proszę,
Herr Obergruppenfueh-rer.
- Klabautermann? - zapytał Prali grzebiąc w myślach. - A, to przecież ten gość od kart. No,
wpadł pan już na coś, Escherich, jak panu rozkazałem?
- Według rozkazu, Herr Obergruppenfuehrer. Czy zechciałby Herr Obergruppenfuehrer
przeczytać protokół?
- Przeczytać? Niee, nie teraz, może kiedyś, innym razem. Niech pan mi go teraz przeczyta,
Escherich.
Ale przerwał czytanie po pierwszych trzech zdaniach. - Pozwolimy sobie przedtem jeszcze
jednego. Na zdrowie, Escherich. Heil Hitler!
- Heil Hitler, Herr Obergruppenfuehrer.
Po wypiciu Escherich zaczął czytać na nowo.
Ale teraz pijanemu Prallowi wpadła na myśl nęcąca zabawa. Za każdym razem, gdy
Escherich przeczytał trzy, cztery zdania, przerywał mu „zdrowiem" i Escherich musiał po
wypiciu zaczynać od nowa. Ani razu nie pozwolił mu Prali dokończyć pierwszej strony,
przerywając wciąż nowym „na zdrowie". Mimo że był porządnie pijany, dobrze widział, jak
Escherich aż kipi ze złości, jak mierzi go ostry napój, widział, że już z dziesięć razy miałby
ochotę odłożyć protokół i wyjść, ale nie ważył się na to wobec zwierzchnika. Widział, jak
tamten musiał przywarować, nie dając po sobie poznać złości.
- Na zdrowie, Escherich!
- Dziękuję posłusznie, Herr Obergruppenfuehrer! Na zdrowie!
- No, niechże pan czyta dalej, Escherich! Nie, zaczniemy jeszcze raz od początku. Jednego
miejsca jakoś dobrze nie zrozumiałem. Zawsze byłem człowiekiem, który wolno myśli.
I Escherich czytał. Teraz męczono go dokładnie tak samo, jak on męczył przed dwoma
godzinami nędznego Klugego, dokładnie tak jak w Klugem narastało w nim pragnienie
wyrwania się za drzwi. Ale musiał czytać, czytać i pić, pić i czytać, jak długo się tamtemu
podobało. Czuł, że robi mu się mętnie i mglisto w głowie. śegnaj - roboto! Ta przeklęta
dyscyplina!
- Na zdrowie, Escherich!
- Na zdrowie, Herr Obergruppenfuehrer!
- No, to zacznij pan jeszcze raz od początku!
Aż wreszcie Prallowi nagle znudziła się ta zabawa i powiedział grubiańsko: - Ach, daj pan
spokój z tym idiotycznym czytaniem! Widzi pan przecież, że jestem zalany, jakże więc mogę
coś z tego skapować? Udaje pan ważniaka ze swoim wspaniałym protokołem, co? Inne
sprawozdania nastąpią, ale nie są takie ważne, jak sprawozdanie wielkiego komisarza
Eschericha! Diabli mnie biorą, gdy coś takiego słyszę! Krótko i węzłowato: złapał pan tego
kartopisa?
- Według rozkazu: nie, Herr Obergruppenfuehrer, ale...
- To po co pan do mnie przychodzi? Dlaczego kradnie mi pan mój drogocenny czas i chleje
mój wspaniały armaniak? - Teraz był to już ryk.
- Pan chyba zupełnie zwariował, panie! Ale pogadam teraz z panem innym tonem, panie!
Byłem za łaskawy, co? Pozwoliłem panu na bezczelność! Zrozumiane?
- Według rozkazu, Herr Obergruppenfuehrer! - I szybko, zanim wrzask rozpoczął się od
nowa, Escherich wtrącił: - Ale złapałem kogoś, kto podrzucał karty. Tak mi się przynajmniej
wydaje.
Ta wiadomość ułagodziła nieco Pralla. Popatrzył na komisarza mętnymi oczyma i powiedział:
- Przyprowadzić tego człowieka! Niech mi powie, kto mu dał karty! Już z niego to wydostanę
-jestem akurat w odpowiednim nastroju!
Przez chwilę Escherich się wahał. Mógł powiedzieć, że ten człowiek nie jest jeszcze na Prinz-
Albrecht-Strasse, że każe go sprowadzić - wówczas sprowadziłby go rzeczywiście z ulicy
czy z domu przy pomocy śledzących go szpicli. Albo przeczekałby spokojnie, aż ober-
gruppenfuehrer prześpi pijaństwo. Wtedy prawdopodobnie o wszystkim zapomni.
Ale wobec tego, że Escherich był właśnie Escherichem, to znaczy zatwardziałym w swoich
grzechach pracownikiem policji kryminalnej, bynajmniej nie tchórzem, ale człowiekiem
odważnym, powiedział śmiało („Niech się dzieje, co chce"): - Wypuściłem tego człowieka na
wolność, Herr Obergruppenfuehrer!
Wrzask - nie, mój Boże, co za dzikie wycie! Zazwyczaj dość dobrze ułożony, jak na
wyższego przywódcę, Prali zapomniał się tak dalece, że złapał swojego komisarza za klapy,
trząsł nim z całych sił i wrzeszczał przy tym:
- Wypuściłem? Wypuściłem?! Czy wiesz, co ja teraz z tobą zrobię, ty świnio?! Teraz ciebie
zamknę! Teraz ty będziesz siedział! Czekaj, powieszę ci przed twoimi wąsami
tysiącwatówkę! A jak będziesz zasypiał, każę cię bić aż do odzyskania przytomności, ty
bydlaku...
Tak trwało przez dobrą chwilę. Escherich pozwolił trząść sobą, pozwolił się zwymyślać i był
zupełnie cicho. Może jednak dobrze się stało, że pił alkohol. Nieco ogłuszony armaniakiem
odczuwał wszystko, co się działo, jak przez mgłę, raczej jak sen.
„Wrzeszcz, wrzeszcz - myślał - im głośniej będziesz wrzeszczał, tym prędzej ochrypniesz.
Rób tak dalej, pokaż staremu Escherichowi, co potrafisz."
I rzeczywiście. Prali w końcu ochrypł i puścił swego podwładnego. Nalał sobie następny
kieliszek armaniaku, zlustrował Eschericha złym spojrzeniem i zaskrzeczał: - Może pan teraz
łaskawie zamelduje, dlaczego zrobił pan to fantastyczne głupstwo!
- Chciałbym najpierw zameldować - powiedział Escherich cicho - że ten człowiek jest stale
śledzony przez dwóch naszych najlepszych ludzi z prezydium. Myślę, że prędzej czy później
odwiedzi swego mocodawcę, autora kart. Obecnie zaprzecza temu, jakoby go znał.
- Wydobyłbym już z niego nazwisko! To śledzenie... Zagubią jeszcze tego człowieka.
- Ci nie. Najdzielniejsi ludzie z Alexa.
- No, no! - Prali wyraźnie się rozpogadzał. - Pan wie, że nie życzę sobie tych samowolnych
rozporządzeń. Wolałbym tego człowieka mieć w swoim ręku.
„Wolałbyś - pomyślał Escherich. - I w ciągu pół godziny wydostaniesz z niego, że nie ma nic
wspólnego z kartami i weźmiesz mnie na nowo w obroty..."
Głośno jednak powiedział: - To jest takie zastraszone, małe stworzenie, Herr
Obergruppenfuehrer. Jeśli pan go zleje, zezna panu wszystko, co pan chce, i w ten sposób
pobiegniemy śladem stu kłamstw. A tak zaprowadzi nas wprost do autora kart.
Obergruppenfuehrer zaśmiał się: - No tak, stary lisie! No, to wypijemy z panem jeszcze
Strona 61
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
jednego!
Wypili więc jeszcze jednego.
Obergruppenfuehrer spojrzał badawczo na komisarza. Widocznie wybuch wściekłości dobrze
mu zrobił. Otrzeźwił go nieco. Zastanowił się, potem powiedział: - Z tego protokołu tam, wie
pan już...
- Według rozkazu, Herr Obergruppenfuehrer!
- .. .z tego protokołu niech pan każe sporządzić dla mnie kilka kopii. Niech pan schowa swoje
wspaniałe dzieło - obaj zarechotali. - Tutaj może jeszcze wpaść do armaniaku...
Escherich znów włożył protokół do obwoluty, a obwolutę do teczki.
Tymczasem przełożony pogrzebał w szufladzie biurka i wrócił teraz zjedna ręką na plecach. -
Powiedz no mi pan, Escherich, czy ma pan już wojenny krzyż zasługi?
- Nie, Herr Obergruppenfuehrer.
- Myli się pan, Escherich, ma go pan! - i wyciągnął niespodzianie schowaną dotychczas rękę
z krzyżem na dłoni.
Komisarz był tak zaskoczony, że mógł wymamrotać tylko kilka nie wiążących się słów: -Ależ
Herr Obergruppenfuehrer! Nie zasłużyłem... Nie znajduję słów...
Wszystkiego spodziewał się w ciągu awantury przed pięcioma minutami. Nawet parę dni i
nocy bunkra uważał za możliwe, ale że dostanie bezpośrednio po tym krzyż zasługi...
- ...w każdym razie dziękuję pokornie!
Obergruppenfuehrer Prali lubował się zaskoczeniem udekorowanego.
- No tak, Escherich - powiedział potem - pan wie przecież, że wcale nie jestem taki... A
ostatecznie jest pan zupełnie dzielnym pracownikiem. Trzeba tyko od czasu do czasu dać
panu szprycę, w przeciwnym razie pan zasypia. Pozwólmy sobie jeszcze jednego. Prosit,
Escherich, za Pański krzyż!
- Prosit, Herr Obergruppenfuehrer! I jeszcze raz dziękuję pokornie! Obergmppenfuehrer
zaczął gadać: - Właściwie ten krzyż nie był przeznaczony dla pana, Escherich. Właściwie
miał go dostać pański kolega Rusch za bardzo chytrą historię przeprowadzoną z pewną starą
śydówką, ale pan przyszedł wcześniej.
Gadał jeszcze chwilę, a potem przekręcił czerwone światełko nad drzwiami, co oznaczało
„Ważna konferencja! Nie przeszkadzać!" i położył się spać na kozetce.
Gdy Escherich, ciągle jeszcze z krzyżem zasługi w ręku, wszedł do swego biura, jego
zastępca siedział przy aparacie i wołał: - Co takiego? Sprawa Klabautermanna? Czy to nie
omyłka? Nie znamy żadnej sprawy Klabautermanna!
- Dawaj pan! - powiedział Escherich i chwycił słuchawkę - i zwiewaj pan natychmiast!
Zawołał do aparatu: - Tak, tu komisarz Escherich! Co jest z Klabautermannem? Chce pan
chyba złożyć meldunek?
- Melduje posłusznie, panie komisarzu, że niestety straciliśmy tego człowieka z oczu,
mianowicie...
- Co wyście?...
Escherich był bliski wybuchu wściekłości, podobnego do wybuchu jego szefa przed
kwadransem. Ale opanował się: --Jak to się mogło stać? Sądziłem, że pan jest dzielnym
człowiekiem, a obserwowany tylko frajerem!
- Tak, tak się to mówi, panie komisarzu, ale on potrafi biegać jak łasica. A w ścisku na
dworcu kolei podziemnej na Alexanderplatz zginął nam nagle. Musiał zauważyć, że jest
śledzony!
- Jeszcze to na dodatek! - jęknął Escherich. - Zauważył! Wy bałwany! Zawaliliście mi całą
robotę! Nie mogę już teraz was posłać, bo was zna! A nowi jego znów nie znają! - Zastanowił
się: - A więc jazda natychmiast z powrotem do prezydium! Każdy z was weźmie sobie
zastępcę. Jeden zajmie stanowisko gdziekolwiek w pobliżu jego mieszkania, ale dobrze
ukryty, zrozumiano? śeby wam nie zwiał jeszcze raz! Waszym zadaniem jest wskazać
Klugego swojemu zastępcy i natychmiast zwiać. Drugi pójdzie do fabryki, w której on
pracuje, i zamelduje się tam w kierownictwie. Poczekajże pan, bohaterze, przecież musi pan
mieć adres mieszkania: - Wyszukał adres i przetelefonował go. - Tak, a teraz jak najprędzej
na posterunki! Do fabryki właściwie zastępca może iść sam i to dopiero jutro rano. Tam
pokażą mu już tego człowieka! Ja ich poinformuję. A za godzinę będę sam w jego
mieszkaniu...
Miał jednak tyle do dyktowania i telefonowania, że dopiero o wiele później przybył do
mieszkania Ewy Kluge. Swoich ludzi nie spotkał, a do drzwi dzwonił na próżno. Tak więc i
jemu pozostała tylko sąsiadka Geschowa.
- Kluge? Pan ma na myśli Klugego? Nie, ten tu nie mieszka. Tu mieszka tylko jego żona, mój
panie, która już od dawna nie wpuszcza go do mieszkania. Ale ona wyjechała. Gdzie on
mieszka? Skądże ja mam wiedzieć, drogi panie? Ten przecież zawsze pęta się między
kobietami. Przynajmniej tak kiedyś słyszałam, ale nic nie chcę mówić. śona jego robiła mi
już wyrzuty, że kiedyś pomogłam jej mężowi wejść do mieszkania.
- Niech pani posłucha, pani Gesch - powiedział Escherich i wszedł do korytarza, ponieważ
chciała mu zamknąć drzwi przed nosem. - A teraz niech mi pani wszyściuteńko opowie, co
pani wie o rodzinie Kluge.
- Jakże to tak, mój panie... i jakim prawem wchodzi pan tak po prostu do mojego
mieszkania...?
- Jestem komisarz Escherich z gestapo. Jeśli pani chce zobaczyć mój dowód...
- Nie, nie - zawołała Geschowa odmownie i cofnęła się przerażona aż do ściany od kuchni. -
Nie chcę nic widzieć, nie chcę słyszeć! A o państwu Kluge powiedziałam już panu wszystko,
co wiedziałam.
- No, myślę, że pani jeszcze się zastanowi, pani Gesch, bo jeśli nie zechce mi pani tutaj nic
opowiedzieć, będę musiał zaprosić panią na Prinz-Albrecht-Strasse do gestapo na prawdziwe
przesłuchanie. Na pewno nie zrobiłoby to pani przyjemności. Rozmawiamy przecież tutaj w
zupełnej zgodzie, nic się nie zapisuje...
- Oczywiście, panie komisarzu! Aleja naprawdę nie mam nic więcej do opowiadania. Ja nic o
nich nie wiem.
- Jak pani chce, pani Gesch. Niech się więc pani ubiera, mam na dole paru ludzi, pójdzie pani
zaraz z nami. I niech pani zostawi mężowi ~ ma pani przecież męża? - ależ oczywiście, ma
pani męża - niech więc Pani zostawi mężowi karteczkę: „Jestem w gestapo, nie wiem, kiedy
Wrócę". No więc, pani Gesch, niech pani pisze tę karteczkę!
ażdy umiera... t. I Geschowa zbladła, zaczęła drżeć, zęby jej szczękały.
- Przecież pan tego nie zrobi, drogi, drogi panie - błagała.
Odpowiedział z udaną brutalnością: - Oczywiście, że to zrobię, pani Gesch, jeśli mi pani
Strona 62
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
nadal będzie odmawiała zwyczajnych informacji. Więc niech pani będzie rozsądna, usiądzie i
opowie mi wszystko, co pani wie o małżeństwie Kluge. Jaka jest ta żona?
Geschowa naturalnie nabrała rozsądku. W gruncie rzeczy ten pan z gestapo był zupełnie miły.
Całkiem inaczej wyobrażała sobie tych ludzi. I oczywiście komisarz Escherich dowiedział się
wszystkiego, czego można było dowiedzieć się od Geschowej. Nawet o esesmanie Kar-
lemannie usłyszał, ponieważ o tym, co wiedziano w knajpie na rogu, wiedziała oczywiście i
Geschowa. Dzielną, byłą poczciarkę Ewę Kluge bolałoby serce, gdyby usłyszała, jak bardzo
ludzie strzępią sobie języki, na niej i jej byłym ulubieńcu Karlemannie.
Gdy komisarz Escherich pożegnał się z Geschowa, pozostawił nie tylko parę cygar dla jej
męża, ale zdobył też dla gestapo gorliwego, bezpłatnego i nieocenionego szpicla. Nie tylko
mieszkanie będzie miała stale na oku, ale będzie nasłuchiwała wszędzie: w domu i w
kolejkach przed sklepami, i natychmiast zatelefonuje do drogiego komisarza, jeśli się dowie o
czymś, co mogłoby mu być potrzebne.
Wskutek tej rozmowy komisarz Escherich odwołał obydwu swych ludzi.
Prawdopodobieństwo schwytania Klugego w mieszkaniu jego żony było, według uzyskanych
informacji, znikome. Poza tym Geschowa uważała na mieszkanie. Następnie komisarz
Escherich poszedł jeszcze na pocztę i do komórki partyjnej i uzyskał dalsze informacje o tej
pani Kluge. Nigdy nie można wiedzieć, do czego coś się może przydać.
Escherich mógłby tym na poczcie i w partii powiedzieć, że zna prawdopodobnie związek
między wystąpieniem pani Kluge z partii a haniebnymi czynami jej syna w Polsce. Mógłby
również zdradzić adres pani Kluge pod Ruppinem - wynotował go sobie przecież z listu
Klugowej do pani Gesch. Ale Escherich nie zrobił tego. Pytał wiele, ale informacji nie
udzielał. Wprawdzie była to partia i urząd pocztowy, a więc coś urzędowego, ale gestapo nie
jest po to, ażeby pomagać innym w ich sprawach. Gestapo zbyt się ceni, by się tak zniżać -
przynajmniej w tym punkcie komisarz Escherich w zupełności podzielał ogólne
zarozumialstwo gestapo.
Przekonali się o tym także panowie z fabryki. Nosili mundury i stali zarówno rangą, jak i
uposażeniem na pewno o wiele wyżej od bezbarwnego komisarza. Ale on trwał przy swoim: -
Nie, moi panowie, co mamy przeciwko Klugemu jest wyłącznie sprawą gestapo, o tym nic
panom nie powiem. śądam tylko, abyście pozwolili Klugemu przychodzić i wychodzić, kiedy
będzie miał ochotę, aby skończyły się wymówki i zastraszenia i abyście wskazanym przeze
mnie urzędnikom bez wszelkich wahań udzielali dostępu do fabryki i pomagali im, o ile to
jest w waszej mocy, w ich pracy. Czy zrozumieliśmy się?
- Proszę o pisemne potwierdzenie tych zarządzeń - zawołał oficer - i to jeszcze dziś!
- Jeszcze dziś? Jest już trochę późno. Ale może jutro? Do jutra Kluge na pewno nie przyjdzie,
jeśli w ogóle jeszcze tutaj przyjdzie! A więc, heil Hitler, moi panowie!
- Psiakrew, cholera! - zawarczał oficer. - Te draby stają się coraz bezczelniejsze! Do kata z
tym całym gestapo! Myślą, że mogą sobie na wszystko pozwolić, bo mają prawo wsadzić do
ciupy każdego Niemca. Ale ja jestem oficerem, jestem nawet zawodowym oficerem...
- Co jeszcze chciałem powiedzieć... - głowa Eschericha ukazała się ponownie w uchylonych
drzwiach.
- Czy ten człowiek ma tutaj jakieś papiery, listy, własność prywatną?
- Musi pan zapytać o to jego majstra! On ma klucz od jego szafki.
- Dobrze więc - powiedział Escherich i opadł na krzesło. - A więc, niech pan zapyta o to
majstra, Herr Oberleutnant. I jeśli nie sprawi to panu większego trudu, niech się pan trochę
pośpieszy, dobrze?
Na chwilę skrzyżowali wzrok. Oczy kpiącego, bezbarwnego Eschericha i pociemniałe ze
złości oczy oberleutnanta wiodły bój. Potem oficer stuknął obcasami i opuścił szybko biuro,
ażeby wykonać polecenie.
- Śmieszny dziadyga! - powiedział Escherich do bonzy partyjnego, który nagle znalazł pilną
robotę przy biurku. - Posyła gestapo do cholery. Chciałbym wiedzieć, jak długo jeszcze
siedzielibyście tutaj, gdyby nas nie było? Koniec końców całe państwo - to jest przecież
gestapo! Bez nas wszystko by się załamało -i wy wszyscy poszlibyście do cholery!
ROZDZIAŁ XXV Pani Hete postanawia Komisarz Escherich i jego obaj szpicle z Alexa
byliby prawdopodobnie bardzo zdziwieni, gdyby się dowiedzieli, że mały Enno Kluge nie
miał pojęcia o tym, iż jest śledzony. Od chwili gdy asystent Schroeder ostatecznie wypuścił
go na wolność, opanowała go tylko jedna myśl: jak najdalej stąd i do Hety!
Biegł ulicami i nie widział ludzi. Nie patrzył, kto jest za nim i kto obok niego. Nie podnosił
głowy, myślał tylko: prędzej do Hety!
Szyb kolei podziemnej połknął go. Wskoczył do pociągu i zginął tym razem komisarzowi
Escherichowi, panom z Alexa i całemu gestapo, Enno Kluge postanowił pojechać jeszcze
przedtem do Lotty i zabrać swoje rzeczy. Chciał przyjść do Hety już z walizką - wtedy będzie
się mógł przekonać, czy go naprawdę kocha. I dowiódłby jej tym, że kończy z
dotychczasowym trybem życia.
Wskutek tego opiekunowie stracili go z oczu w złym oświetleniu i w tłoku na stacji. Zresztą
ten nędzny Enno był doprawdy tylko cieniem. Gdyby jednak od razu poszedł do Hety - a do
Koenigstor mógł z Alexa. równie dobrze pójść pieszo, zamiast jechać metrem - nie zgubiliby
go i mieliby nowy punkt obserwacyjny przed sklepem ze zwierzętami.
Z Lotta miał szczęście. Nie było jej w domu, szybko więc spakował swoje manatki do
walizki. Oparł się nawet pokusie przerzucenia jej rzeczy, by ewentualne znaleźć coś, co warto
byłoby zabrać - nie, tym razem miało być inaczej! Nie, tym razem naprawdę chciał zacząć
nowe życie - jeśli Hete go przyjmie.
Im bardziej zbliżał się do sklepu, tym wolniej szedł. Coraz częściej stawiał walizkę, mimo że
nie była wcale ciężka. Coraz częściej ścierał sobie pot z czoła, chociaż wcale nie było gorąco.
Potem stał przed sklepem i zaglądał do środka przez błyszczące pręciki klatek dla ptaków:
tak, Hete była przy robocie. Obsługiwała akurat czterech czy pięciu klientów w sklepie.
Stanął koło niej i przyglądał się dumnie, a jednak z drżącym sercem, jak zręcznie załatwiała
kupujących, jak grzecznie z nimi rozmawiała.
- Indyjskiego prosa już nie mamy, łaskawa pani. Rozumie pani, przecież - Indie należą do
Imperium. Ale mam jeszcze bułgarskie proso, jest o wiele lepsze.
I nagle wśród tych zajęć powiedziała: - Aha, pan Enno! To bardzo miło, że pan chce mi
trochę pomóc. Walizkę niech pan najlepiej postawi w mieszkaniu. A potem proszę, niech mi
pan od razu przyniesie i piwnicy piasku dla ptaków. Potrzebny jest również piasek dla kotów,
poza tym mrówcze jaja...
Z pełnymi rękami roboty przy wykonywaniu tych lub innych poleceń, Enno myślał: „Od razu
mnie zobaczyła i od razu też zauważyła, że mam walizkę. To dobry znak, że pozwoliła mi
Strona 63
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
postawić ją w pokoju. Ale z pewnością będzie mnie przedtem wypytywała, podchodzi do
wszystkiego tak strasznie dokładnie. Opowiem jej jakąś historyjkę".
I ten człowiek około pięćdziesiątki, ten podstarzały nicpoń, łajdus i babiarz, modlił się jak
dziecko w szkole: „Panie Boże, pozwól, abym miał jeszcze raz szczęście. Ten jeden jedyny
raz. Zacznę na pewno zupełnie inne życie; spraw tylko, żeby Hete mnie przyjęła".
Tak modlił się i żebrał. A przy tym chciałby jednak, aby jak najdłużej przeciągnęło się do
zamknięcia sklepu, do chwili szczegółowej rozmowy i jego wyznania, ponieważ - to jasne -
cośkolwiek musiał Hecie wyznać. Jakże inaczej mógłby jej wyjaśnić swoje nagłe zjawienie
się ze wszystkimi manatkami, i do tego z tak nędznymi manatkami. Przecież udawał przed nią
zawsze wielkiego człowieka.
Aż wreszcie nadeszła właściwa pora. Już od dawna sklep był zamknięty, ale jeszcze półtorej
godziny trwało zaopatrzenie jego mieszkańców w świeżą wodę i pożywienie oraz sprzątanie
sklepu. Teraz siedzieli naprzeciw siebie przy okrągłym stole, podjedli sobie, trochę
rozmawiali, wciąż bojaźliwie omijając zasadniczy temat. Aż nagle rozpływająca się w
obfitości kształtów przekwitła kobieta podniosła głowę i spytała:
- No więc, Haenschen? O co chodzi? Co ci się stało?
Ledwie wypowiedziała te słowa troskliwym tonem, gdy Ennowi zaczęły płynąć łzy. Z
początku wolno, potem coraz obficiej spływały po Jego chudej, bezbarwnej twarzy, której nos
zdawał się przy tym coraz bardziej wydłużać.
Jęknął: - Och, Hete, już nie mogę! Jest bardzo źle! Gestapo mnie wzięło...
I głośno płacząc ukrył głowę na jej wielkiej, matczynej piersi.
Przy tych słowach pani Hete Haeberle podniosła głowę, oczy jej nabrały twardego wyrazu,
kark zesztywniał i zapytała gwałtownie: - Czegóż oni chcieli od ciebie?
Mały Enno trafił - z lunatyczną pewnością - tymi słowami tak celnie, jak to tylko było
możliwe. Z żadną z jego wszystkich historyjek, za pomocą których apelowałby do jej
współczucia lub miłości, nie powiodłoby mu się tak dobrze jak ze słowem: „gestapo". Bo
wdowa Hete Haeberle nienawidziła nieporządku i nigdy nie przyjęłaby do swojego domu i w
swoje ramiona podłego nieroba i łazika. Ale słowo „gestapo" otworzyło mu wszystkie furtki
do jej matczynego serca. Prześladowany przez gestapo z góry mógł być pewien jej
współczucia i pomocy.
Jej męża, małego funkcjonariusza partii komunistycznej, już w 1934 roku gestapo wsadziło
do obozu koncentracyjnego. I nigdy więcej nie widziała męża ani nie miała wieści o nim do
chwili otrzymania paczki, która zawierała trochę jego podartych i pobrudzonych rzeczy. Na
wierzchu leżało świadectwo zgonu wystawione przez Urząd Stanu Cywilnego II,
Oranienburg. Przyczyna śmierci: zapalenie płuc. Później słyszała od innych więźniów, którzy
zostali zwolnieni, co w Oranienbur-gu i w leżącym w pobliżu obozie koncentracyjnym
Sachsenhausen rozumiano przez zapalenie płuc.
I znowu miała w ramionach mężczyznę, do którego już przedtem czuła pewną sympatię ze
względu na jego nieśmiały, przylepny, żądny miłości sposób bycia, i znowu człowiek ten był
prześladowany przez gestapo.
- Cicho, Haenschen! - powiedziała pocieszająco. - Opowiedz mi wszystko. Jeżeli ktoś jest
prześladowany przez gestapo, może na mnie liczyć!
Słowa te były dla niego balsamem i musiałby nie być doświadczonym z kobietami Ennem
Klugem, gdyby nie wykorzystał tej chwili. To, co opowiedział wśród łkań i łez, było
oczywiście przedziwną mieszaniną prawdy i kłamstwa. Potrafił nawet przeszmuglować swoje
ostatnie przygody i zniewagi doznane od esesmana Persickego.
Jednak nienawiść do gestapo ukryła przed Hete Haeberle niepraw-dopodobieństwo
opowiadania. Miłość zaczęła już otaczać nieroba u jej piersi gorejącym blaskiem.
Powiedziała: - Podpisałeś więc protokół i uratowałeś w ten sposób sprawcę. To było bardzo
odważnie z twojej strony. Jestem pełna podziwu dla ciebie. Na dziesięciu mężczyzn może
jeden odważyłby się na to. Ale rozumiesz przecież, że jak cię dostaną, to się źle skończy.
Przez ten protokół mają cię przecież raz na zawsze w ręku.
Powiedział już na wpół pocieszony: - Jeśli tylko ty mnie będziesz bronić, to nigdy mnie nie
dostaną!
Potrząsnęła lekko i z namysłem głową: - Nie rozumiem, dlaczego cię w ogóle wypuścili. -
Nagle wpadło jej coś strasznego na myśl: - O Boże, jeżeli cię szpiegowali, bo chcieli tylko
wiedzieć, dokąd idziesz?
Potrząsnął głową: - Nie sądzę, Hete. Byłem przedtem u... byłem przedtem w jednym miejscu,
aby zabrać swoje rzeczy. Zauważyłbym, gdyby ktoś szedł za mną. I po co? Mogliby mnie
przecież w ogóle nie puszczać.
Ale kobieta już się zastanowiła: - Przypuszczają, że znasz autora karty i zaprowadzisz ich na
jego ślad. A może rzeczywiście go znasz i sam tę kartę podłożyłeś? Ale wcale nie chcę tego
wiedzieć. Nie potrzebujesz mi nic o tym mówić! - Nachyliła się do niego i zaszeptała: -
Wyjdę teraz na pół godziny Haenschen, i będę obserwowała dom, czy gdzieś tam jakiś szpicel
nie czatuje. Zostaniesz tu w pokoju, zupełnie cicho, dobrze?
Powiedział jej, że to sprawdzanie jest zupełnie niepotrzebne. Nikt za nim nie szedł, na pewno
nie.
Ale była pod wrażeniem straszliwego wspomnienia, gdy już raz zabrali jej męża z domu i
następnie pozbawili życia. Jej niepokój był tak wielki, że musiała wyjść i sprawdzić.
Podczas gdy kobieta powoli chodzi dookoła bloku - wzięła ze sklepu na smycz Blacky,
pięknego teriera, aby wieczorny spacer wyglądał zupełnie niewinnie - podczas gdy kobieta
dla jego bezpieczeństwa spaceruje powoli tam i z powrotem, pozornie tylko zajęta psem, ale z
czujnymi oczyma i uszami - Enno robi ostrożnymi rękami szybki, pierwszy przegląd izby.
Musi to być tylko bardzo pobieżna robota, poza tym większość mebli jest pozamykana.
Przekonał się, że takiej kobiety n'e miał jeszcze nigdy w swoim życiu. Kobiety z kontem
bankowym, a nawet z pocztowym kontem czekowym i jej nazwiskiem nadrukowanym na
wszystkich formularzach.
I Enno Kluge jeszcze raz postanawia zacząć zupełnie inne życie, zachowywać się w tym
mieszkaniu zawsze porządnie i nic nie re-kwirować, czego mu dobrowolnie nie dadzą.
Kobieta wraca i powiada: - Nie, nie zauważyłam nic podejrzanego. Ale może widzieli cię
wchodzącego tutaj i wrócą jutro rano. Wyjdę jutro rano jeszcze raz, nastawię budzik na
szóstą.
- To niepotrzebne, Hete - mówi Enno ponownie. - Na pewno nikt nie szedł za mną.
Hete przygotowuje mu posłanie na kanapie, a sama kładzie się do łóżka. Ale pozostawia
drzwi między pokojami otwarte i nasłuchuje, jak Enno rzuca się na posłaniu, stęka i jak
niespokojnie śpi, aż wreszcie usypia naprawdę. Właśnie zdrzemnęła się trochę, gdy budzi ją
Strona 64
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
jego płacz. Znów płacze, we śnie lub na jawie. Pani Hete widzi wyraźnie w ciemności jego
twarz przed sobą, tę twarz, która mimo jego pięćdziesięciu lat wciąż ma coś dziecięcego w
sobie - może z powodu miękkiego podbródka i pełnych, bardzo czerwonych ust.
Przez chwilę w ciszy słucha tego płaczu, który płynie w noc bez skargi, jak gdyby noc
współczuła wszystkim troskom nurtującym teraz świat.
Potem pani Haeberle decyduje się, wstaje i po omacku idzie w ciemności w stronę kanapy.
- Nie płacz tak, Haenschen! Przecież jesteś bezpieczny, jesteś u mnie! Twoja Hete ci
pomoże...
Mówi tak pocieszająco do niego, a gdy płacz mimo to nie ustaje, nachyla się nad nim,
podsuwa mu ramię pod plecy i prowadzi płaczącego do swojego łóżka, gdzie bierze go w
ramiona, na swą pierś...
Starzejąca się kobieta, starszawy mężczyzna, spragniony miłości jak dziecko, nieco pociechy,
odrobina namiętności, niewielki blask glorii dokoła głowy ukochanego - i ani razu nie wpada
pani Hete na myśl, by zastanowić się nad tym, że w taki niedołężny, płaczliwy sposób nie
może zachowywać się bojownik i bohater.
- Teraz wszystko dobrze, prawda, Haenschen?
Ale nie, właśnie to pytanie wyzwala na nowo zatamowany już potok łez i wstrząsa mężczyzną
w jej ramionach.
- Cóż to znowu, Haenschen? Czy masz kłopoty, o których W jeszcze nie mówiłeś?
I oto nastąpiła chwila, na którą stary kobieciarz pracował przLZ wiele godzin, ponieważ
rozumiał, że na dłuższy dystans byłoby niebezpieczne i nawet niemożliwe zatajenie
prawdziwego nazwiska i stanu cywilnego. Skoro już wyznaje jej wszystko, wyzna i to, dobrze
- zgodzi się i na to, nie będzie go dlatego mniej kochała! Właśnie teraz, gdy dopiero przed
chwilą wzięła go w ramiona, nie wyrzuci go znów na ulicę!
Pytała się swojego Haenschena, czy ma jeszcze kłopoty, o których jej nie powiedział.
Wyznaje jej więc zrozpaczony, że wcale nie nazywa się Hans Enno, tylko Enno Kluge, że jest
żonaty, że ma dwóch dorosłych synów. Tak, jest gałganem, chciał ją okłamać i oszukać, ale
serce mu na to teraz nie pozwala, ponieważ była taka dobra dla niego.
Jak zawsze -jego wyznanie jest tylko częściowym wyznaniem. Nieco prawdy pomieszanej z
mnóstwem kłamstw. Rysuje obraz swojej żony, wstrętnej, złej hitlerówki z poczty, która nie
chce trzymać u siebie męża, ponieważ odmówił wstąpienia do partii. Taka kobieta, która
starszego syna zmusiła do wstąpienia do SS. Opowiada o okrucieństwach Karlemanna.
Rysuje obraz niezgodnego, złego małżeństwa: cichy, cierpliwy, wszystko znoszący mąż i zła,
ambitna żona-hitlerówka. Nie mogą przecież współżyć, muszą się nienawidzić! A teraz
wyrzuciła go z mieszkania! Okłamał swoją Hete z tchórzostwa, dlatego że ją za bardzo kocha,
klatego że nie chciał jej sprawić bólu.
Ale teraz zrzucił z siebie ten ciężar. Nie, teraz nie będzie więcej płakać. Wstanie, spakuje
swoje manatki i pójdzie od niej - w ten okrutny świat. Już się gdzieś tam ukryje przed
gestapo, a jeśli go jednak złapią, to też sobie z tego niewiele robi. Teraz, gdy stracił miłość
Hety, jedynej kobiety, którą naprawdę w życiu kochał!
Tak, Enno Kluge jest cwanym, starym uwodzicielem kobiet! Wie dobrze, jak baby należy
brać na lep: miłość i kłamstwo - to się wszystko łączy. Musi tylko w tym tkwić odrobinka
prawdy, kobieta musi uwierzyć w coś niecoś z tego wszystkiego, co się jej opowiada. A
przede wszystkim trzeba mieć zawsze w zapasie łzy i bezradność...
Tym razem pani Hete wysłuchała jego wyznania z prawdziwym Przerażeniem. Dlaczego ją
tak okłamał? Kiedy się poznali, nie było Przecież żadnych powodów do takich kłamstw! Czy
miał już wtedy Jakieś zamiary wobec niej? W takim razie mogły to być tylko złe zamiary,
jeżeli stały się podstawą podobnych kłamstw.
Instynkt mówi jej, że powinna go odesłać, że mężczyzna, zdolny od samego początku bez
zastanowienia oszukiwać kobietę, będzie ją zawsze okłamywał. A ona nie może żyć razem z
kłamcą. Przeżyła czyste życie ze swoim mężem, a tych parę małych historyjek, które
wydarzyły się po jego śmierci - doświadczona kobieta uśmiecha się tylko na ich
wspomnienie.
Nie, kazałaby mu odejść, gdyby nie to, że zapędzała go w ten sposób wprost w ramiona
znienawidzonego wroga, gestapo. Jest głęboko przekonana, że to właśnie się stanie, jeśli teraz
każe mu pójść. Prześladowanie przez gestapo - przyjmuje jego wieczorne opowiadanie za
dobrą monetę. Ani na chwilę nie wątpi o jego prawdziwości, mimo że tylko co poznała Enna
jako kłamcę.
A poza tym jest jeszcze ta żona... To niemożliwe, aby wszystko, co opowiedział o niej, było
nieprawdą. Czegoś takiego żaden człowiek nie wymyśli, musi w tym tkwić coś z prawdy.
Wydaje jej się, że zna • mężczyznę, który spoczywa teraz u jej boku: słabe stworzenie,
właściwie dobroduszne dziecko, którym można pokierować kilku przyjaznymi słowami. Ale
ta kobieta, twarda, ambitna hitlerówka, która chce zrobić karierę dzięki partii... Dla tamtej
oczywiście taki mężczyzna był niczym. Człowiek, który nienawidził partii, który może w
podziemiu pracował przeciw niej, człowiek, który odmawiał wstąpienia do partii.
Czy mogła go wygnać z powrotem do takiej kobiety? W ramiona gestapo?
Nie mogła tego zrobić i nie wolno jej tego było zrobić.
Zapala się światło. Enno stoi już koło jej łóżka w za krótkiej, niebieskiej koszulce, a ciche łzy
ciekną po jego bladej twarzy. Nachyla się nad nią i szepce: - śegnaj, Hete! Byłaś bardzo
dobra dla mnie, aleja nie zasługuję na to, jestem złym człowiekiem. śegnaj! Idę teraz...
Trzyma go mocno. Szepce: - Nie, zostaniesz u mnie. Przyrzekłam ci to i dotrzymam
przyrzeczenia. Nie, nie mów nic. Proszę cię, idź teraz na kanapę i spróbuj jeszcze przespać się
trochę. Zastanowię się, jak to wszystko najlepiej urządzić.
Enno powoli i smutno potrząsa głową. - Hete, naprawdę jesteś za dobra dla mnie. Zrobię
wszystko, co każesz, ale naprawdę, Hete, lepiej będzie, jeżeli pozwolisz mi odejść.
Oczywiście nie idzie. Pozwala się naturalnie namówić do pozostania-Hete zastanowi się,
uporządkuje wszystko. I oczywiście Enno uzyskuje również zniesienie banicji na kanapę.
Wolno mu znów wejść do łóżka. Ogarnięty jej ciepłem prędko zasypia, tym razem już bez
płaczu.
Hete jednak długo jeszcze leży bezsennie. Właściwie czuwa przez całą noc. Słucha jego
oddechu. Dobrze znów słyszeć oddech mężczyzny, jnieć go tak blisko siebie w łóżku. Tak
długo była strasznie samotna. Teraz ma znów kogoś, o kogo może się troszczyć. Jej życie już
nie jest pozbawione wszelkiej treści. Być może, że o tego mężczyznę będzie się musiała
więcej troszczyć, niżby jej to było miłe. Ale dobre są nawet troski o człowieka, którego się
kocha.
Pani Hete postanawia być silna za dwoje, chce ustrzec go przed wszelkimi
Strona 65
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
niebezpieczeństwami grożącymi mu ze strony gestapo, wychować go i zrobić z niego
prawdziwego człowieka. Pani Hete postanawia wywalczyć sobie Haenschena, ach nie, teraz
nazywa się przecież Enno, wywalczyć go od tej drugiej kobiety, tej hitlerówki. Pani Hete
doprowadzi do porządku i czystości życie tej istoty, która teraz leży koło niej.
Pani Hete nie ma pojęcia o tym, że ten słaby mężczyzna u jej boku będzie miał dość siły, aby
wprowadzić nieporządek, cierpienie, wyrzuty sumienia, łzy i niebezpieczeństwo do jej życia.
Pani Hete nie ma pojęcia, że wszystka jej siła stała się niczym z chwilą, kiedy postanowiła
zatrzymać przy sobie tego Enna Klugego i bronić go przeciw całemu światu. Pani Hete nie
ma pojęcia, że sprowadziła największe niebezpieczeństwo na siebie i na to malutkie
państewko, które sobie zorganizowała.
ROZD2IAŁXXVI Strach i trwoga Od owej nocy minęły dwa tygodnie. Pani Hete i Enno
Kluge poznali-się lepiej przy bliskim współżyciu. Mężczyzna nie mógł przecież opuszczać
domu ze strachu przed gestapo. śyli jak na wyspie, tylko we dwoje. Nie mogli zejść sobie z
drogi, nie mogli wśród ludzi odetchnąć nieco inną atmosferą. Byli całkowicie skazani na
siebie.
W pierwszych dniach pani Hete nie pozwoliła Ennowi nawet ć w sklepie, w pierwszych
dniach nie była jeszcze zupełnie -czy jakiś agent-gestapo n.te łazi koło domu. Powiedziała^
muy aby mysz pod laiotlą. siedział w pokoju; Nie-wolno mu .było nikomu się pokazywać.
Była nieco zdziwiona, z jaką uległością przyjął ten nakaz. Dla niej byłoby straszne takie
skazanie na bezczynność w ciasnej izbie. Ale Enno powiedział tylko: - Dobrze, trochę sobie
wypocznę!
-- Co będziesz robił, Enno? - zapytała - dzień jest długi, a ja nie mogę się wiele troszczyć o
ciebie. Zbyt dużo rozmyślać, to też niedobrze.
- Robić? - zapytał zdumiony - jak to robić? Aha, myślisz, pracować? - Miał już na czubku
języka, że jego zdaniem pracował już dość długo, ale ponieważ był z nią bardzo ostrożny,
powiedział:
- Oczywiście robiłbym coś chętnie, ale co ja tu mogę robić w pokoju? Tak, gdyby tu była
tokarka! - I zaśmiał się.
- Wiesz, mam dla ciebie robotę! Popatrz, Enno!
Przyniosła wielkie pudło pełne najrozmaitszych nasion. Położyła przed nim deszczułkę i
wzięła do ręki obsadkę z odwrotnie włożoną stalówką. Używając jej jak szufelki, zaczęła
wysypaną na deszczułkę garść nasion dzielić na różne gatunki. Szybko i zgrabnie pióro
posuwało się tam i z powrotem, dzieliło, przesuwało do jednego kąta, oddzielało. Wyjaśniła: -
To są resztki pokarmu dla ptaszków wymiecione z kątów, z pękniętych torebek; gromadziłam
to wszystko od lat. Teraz, gdy brak pokarmu, przydaje mi się, sortuję to...
- Ale po co sortujesz? Przecież to jest straszna robota. Daj tak ptakom do żarcia, same
wysortują!
- I rozpaskudzą trzy czwarte nasienia. Albo zjedzą pokarm, który im nie służy, i zdechną!
Nie, tę robótkę trzeba wykonać. Najczęściej robiłam to wieczorami i w niedzielę, zawsze,
kiedy miałam trochę czasu. Pewnej niedzieli wysortowałam prawie pięć funtów poza robotą
domową! Zobaczymy, czy pobijesz mój rekord. Masz teraz wiele czasu, a przy tym myśli się
bardzo dobrze. Na pewno masz wiele do myślenia. Spróbuj raz, Enno!
Dała mu małą szufelkę do ręki i przyjrzała się, jak zaczął pracować.
- Wcale nie jesteś niezgrabny - pochwaliła - masz mądre ręce!
A w chwilę później: - Ale musisz lepiej uważać Haenschen - nie - Enno, przyzwyczaję się do
tego imienia! Patrz, to spiczaste, błyszczące ziarno to jest proso, a tępe, czarne, okrągłe - to
rzepak. Nie należy ich mieszać. Ziarno słonecznikowe najlepiej wyjmij najpierw palcami, to
idzie prędzej niż piórem. Czekaj, przyniosę ci jeszcze miski, do których możesz wsypywać
wysortowane nasienie.
Była pełna zapału, zaopatrując go w tę robotę na nudne dni. Potem dzwonek przy drzwiach
sklepowych zabrzmiał po raz pierwszy i od tej chwili kupujący przychodzili bez przerwy.
Tylko na chwilę mogła się wyrwać do niego. Zastawała go wtedy śpiącego nad deską z
nasieniem. Albo jeszcze gorzej, gdy wystraszony szmerem otwieranych drzwi, zrywał się do
pracy jak dziecko, złapane na leniuchowaniu.
Zorientowała się wkrótce, że nigdy nie pobije jej pięciofuntowego rekordu, nawet dwóch
funtów nie osiągnie. A i te ziarna będzie musiała jeszcze raz przerzucić, tak nieporządnie
pracował.
Była nieco rozczarowana, ale przyznała mu rację, kiedy powiedział: - Niezupełnie jesteś
zadowolona, Hete, co? - Uśmiechnął się zażenowany. - Ale wiesz - to nie jest robota dla
mężczyzny. Daj mi prawdziwą męską robotę, a przekonasz się, co potrafię.
Oczywiście miał rację i następnego dnia nie postawiła już przed nim pudła z nasieniem. - Mój
biedaku, musisz sam się postarać jakoś dzień spędzić - powiedziała pocieszająco. - To musi
być straszne dla ciebie. A może trochę poczytasz? Mam tu w szafie jeszcze sporo książek
mojego męża. Poczekaj, zaraz ci otworzę.
Stał za nią, gdy wybierała książki. - Był funkcjonariuszem KPD. Widzisz, udało mi się wtedy
uratować Marksa przy rewizji. Wsadziłam go do pieca, esesman chciał akurat otworzyć
drzwiczki, ale dałam mu papierosa i zapomniał. - Spojrzała mu w twarz: - To nie są chyba
książki dla ciebie, mój drogi, co? Muszę ci się przyznać, że sama też prawie nie zaglądałam
do nich od śmierci męża. Może to niesłusznie, każdy powinien interesować się polityką.
Walter zawsze mówił, że gdybyśmy to w porę robili, nie doszłoby do tego, co robią teraz
hitlerowcy. Ale jestem tylko kobietą...
Przerwała, widząc, że Enno wcale nie słucha.
- A tam na dole jest kilka powieści, to moja własność.
- Najchętniej przeczytałbym prawdziwy kryminał, coś takiego o przestępcach i
morderstwach - oświadczył Enno.
- Myślę, że czegoś takiego nie ma. Ale mam tu naprawdę ładną książkę, do której zawsze
powracam. Raabego „Kronika ulicy Wróblej", spróbuj, to ci się spodoba.
Ale kiedy weszła do pokoju, zauważyła, że wcale nie czyta. Książka leżała na stole otwarta,
ale odsunięta na bok.
- Nie podoba ci się?
- Wiesz, nie wiem... To są wszystko tacy strasznie dobrzy ludzie, to jest przecież nudne,
taka naprawdę pobożna książka. To nie dla mężczyzny. My potrzebujemy czegoś
podniecającego, rozumiesz?
- Szkoda - powiedziała - szkoda! -1 odłożyła książkę z powrotem do szafy.
Irytował ją widok mężczyzny siedzącego stale w tej samej, niedbałej pozie i gapiącego się
przed siebie. Albo spał z głową na stole, albo stał przy oknie i gapił się na podwórze,
Strona 66
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
gwiżdżąc stale tę samą melodię. Bardzo ją to irytowało. Zawsze była czynną kobietą,
pozostała nią i teraz, życie bez pracy wydawało jej się bezsensowne. Najbardziej lubiła, gdy
sklep był pełen ludzi i najchętniej chciałaby się wtedy potroić.
A ten człowiek stał, siedział, leżał przez dziesięć godzin, dwanaście godzin, czternaście
godzin i nic nie robił, zupełnie nic. Kradł po prostu dzień Panu Bogu! Czegóż mu brakowało?
Spał dość, jadł z apetytem, nic mu nie dolegało, ale nie pracował! Kiedyś skończyła się jej
cierpliwość i powiedziała podrażniona: - Czy musisz stale gwizdać tę samą melodię, Enno?
Już sześć czy osiem godzin z rzędu gwiżdżesz: „Małe dzieci idą wcześnie spać"...
Zaśmiał się zakłopotany: - Przeszkadza ci moje gwizdanie? No to mogę zagwizdać coś
innego. Czy mam ci zagwizdać Horst-Wessellied*? - i zaczął: - Die Fahnen hoch! Die
Reihenfest geschlossen...
Bez słowa wróciła do sklepu. Tym razem była nie tylko zirytowana, tym razem była
poważnie dotknięta.
• , Ale to Szybko minęło. Nie była zawzięta,, a poza tym Ęnno zauważył, że zrobił fałszywy
krok, i jako niespodziankę zmajstrował jej nową lańipę nad łóżkiem. Tak, potrafił i to. Gdy
chciał, był dość zręczny, ate najczęściej r|ie chciał. . . .'..."
pni jego banicji w izbie szyWćo minęły. ''Pani Hete wkrótce się • ptisfcomate,' że naprawdę
żaden, szpicel nie.kręcrsię koło domu, i Enno mógt znowu pomagać w skfepie. Na uticę
oczywiście nie wolno mu było '"ma rdzie wychodzić. Mógł go ;zqbaczyć jafciś: znajomy. Ale
walne rmt.
byfo pohiagac w sklepie i tarn,'oYazai sięV bacdzo pożyteczny i zręczny.
ZaWażyła wkrótce, że tajania, przez dłuższy czas. wykonywaną,praca prętłlcogo męczy,
wobee tege dawała rmreoraz to eoinnego do roboty'.
Wkrótce dopuściła go również do pomocy w obsługiwaniu klientów.
. 1~. . .* Korst-Weseeffied- pieśń tetlijrowskaj którastała się drfigirn - obok „Deutschknd;
.uśber altes" -= hyjhnefti:narodowym' Trzfeciej,Rzeszy.; * •»---•;-.; ; ;•;-,-.
Dobrze sobie radził z kupującymi, był uprzejmy, odpowiadał do rzeczy, a czasem nawet
dowcipnie na swój powolny sposób.
- Z tym panem to się pani udało, pani Haeberle - mówili starzy klienci - chyba jakiś krewny?
- Tak, to mój kuzyn - kłamała pani Hete i była szczęśliwa z tych pochwał dla Enna.
Pewnego dnia powiedziała: - Enno, chciałabym dziś pojechać do Dahlem. Wiesz przecież, że
Loebe zamyka tam swój sklep ze zwierzętami, ponieważ biorą go do wojska. Mogę kupić
jego zapasy. Ma ich bardzo dużo, a to pomogłoby nam bardzo, bo towaru jest coraz mniej.
Jak myślisz, dasz sobie sam radę w sklepie?
- Ależ oczywiście, Hete, oczywiście, to dla mnie zabawa. Jak długo cię nie będzie?
- No, pojechałabym zaraz po obiedzie, ale wątpię, czy uda mi się wrócić przed zamknięciem
sklepu. Chciałabym przy okazji wstąpić też do mojej krawcowej...
- Śmiało, Hete, daję ci urlop aż do północy i nie rób sobie kłopotów z powodu sklepu.
Załatwię to pierwszorzędnie!
Wsadził ją jeszcze do metra. Była przerwa obiadowa, więc sklep zamknięto.
Uśmiechnęła się do siebie, kiedy wagon ruszył. śycie we dwójkę - to przecież było jednak
zupełnie inne życie. Przyjemnie było tak wspólnie pracować. Wtedy dopiero miało się
wieczorem prawdziwe uczucie zadowolenia. I Enno starał się, zdecydowanie starał się ją
zadowolić. Robił, co mógł. Oczywiście nie był energicznym czy nawet pilnym człowiekiem-
musiała to stwierdzić. Gdy musiał za dużo biegać, chętnie wycofywał się do pokoju - sklep
mógł być pełen ludzi, pozostawiał jej samej całą klientelę. Nieraz też po długim daremnym
wołaniu znajdowała go w piwnicy, siedzącego na brzegu skrzyni z piaskiem i bezmyślnie
patrzącego przed siebie; na wpół napełnione piaskiem wiaderko stało przed im, a ona czekała
na nie już dziesięć minut.
Wzdrygał się, gdy trochę ostro wołała: - Enno, gdzie się podziewasz? Czekam i czekam bez
końca!
Zrywał się jak przestraszony uczeń. - Zagapiłem się - mruczał zakłopotany i zaczynał powoli
nabierać piasku. - Już idę, pani szefowo, to się już nie powtórzy!
Próbował ją wtedy ułagodzić takim żarcikiem Nie, pod żadnym względem Enno nie był
wybitny. Teraz zdawała już sobie z tego sprawę -jednak robił, co mógł. A przy tym miły w
obejściu, uprzejmy, uważający, przylepny, bez widocznych nałogów. To, że czasem palił za
dużo papierosów, wybaczała mu. Sama lubiła zapalić, gdy była zmęczona...
Pani Hete miała jednak pecha tego dnia ze swoimi sprawunkami: sklep Loebego w Dahlem
był zamknięty i nikt nie potrafił jej powiedzieć, kiedy pan Loebe wróci. Nie, jeszcze go nie
wzięli do wojska, ale miał chyba teraz przed mobilizacją wiele formalności do załatwienia.
Zazwyczaj sklep był otwarty rano od dziesiątej - może spróbuje jutro?
Podziękowała i pojechała do krawcowej. Przed domem, w którym mieszkała krawcowa,
zatrzymała się przerażona. W nocy spadla tu bomba lotnicza i zmieniła kamienicę w ruinę.
Ludzie mijali dom szybko, niektórzy umyślnie odwracali głowy, aby nie widzieć grozy
zniszczeń, inni -w obawie, że nie potrafią ukryć swego rozgoryczenia. Inni jeszcze szli
specjalnie wolno (policja nie pozwalała nikomu się zatrzymywać), z beztrosko
uśmiechniętymi, ciekawymi twarzami albo ponurym, niemal groźnym wzrokiem przyglądając
się zniszczeniu.
Tak, Berlin teraz coraz częściej chował się do piwnic i coraz częściej padały też bomby
burzące i napawające strachem zapalające bomby fosforowe. Coraz częściej cytowano słowa
Goeringa, że będzie się nazywał Meier, jeśli choć jeden nieprzyjacielski samolot ukaże się
nad Berlinem. Poprzedniej nocy pani Hete też siedziała w piwnicy, sama, ponieważ nie
chciała, aby widziano Enna już teraz jako jej oficjalnego przyjaciela i współlokatora. Słyszała
warkot samolotów nad sobą, ten szarpiący nerwy dźwięk, podobny do brzęczenia komara.
Detonacji nie było słychać, jej okolica dotychczas jeszcze ocalała. Ludzie opowiadali
wprawdzie, że Anglicy nie chcą zrobić nic złego robotnikom, że chcą wykończyć tylko
„lepsze" rodziny w zachodniej dzielnicy...
Krawcowa nie była bogata, a teraz i ją trafiło. Pani Hete próbowała dowiedzieć się od
policjanta, gdzie się podziała krawcowa i czy się jej coś nie stało. Policjant żałował, że nie
może udzielić żadnej informacji. - Może pani pójdzie do komisariatu albo dowie się w
najbliższym punkcie Związku Obrony Przeciwlotniczej?
Ale do tego brakło pani Hete potrzebnego spokoju. Chociaż żal jej było krawcowej i chętnie
dowiedziałaby się czegoś o jej losie, jednak bardzo spieszyło jej się teraz do domu. Zawsze,
kiedy widziało się coś takiego, gnało człowieka do domu. Natychmiast chciała się przekonać,
że tam jest wszystko w porządku. Człowiek zdawał sobie sprawę, że to głupio, ale mimo to
jechał do domu. Trzeba było dopiero zobaczyć na własne oczy, że nic się nie stało.
Strona 67
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Ale, niestety, jednak coś się stało z małym sklepem ze zwierzętami przy Koenigstor. Nic
tragicznego, oczywiście, ale był to głęboki wstrząs dla pani Haeberle, głębszy niż
jakiekolwiek przeżycie od wielu lat. Pani Haeberle zastała sklep zamknięty, a na opuszczonej
żaluzji kartkę z napisem, głupim napisem, który ją zawsze oburzał: Zaraz wracam z
podpisem: Hedwig Haeberle.
To, że w dodatku na kartce figurowało jej nazwisko, że musiała swoim dobrym imieniem
pokrywać nieróbstwo i zapominanie o obowiązkach, obrażało ją niemal tak głęboko, jak i
nadużycie zaufania przez Enna. Wyśliznął się poza jej plecami i otworzyłby znów poza jej
plecami sklep, nie mówiąc ani słowa, że ją oszukał. Jakże głupi był przy tym, jak straszliwie
głupi! Przecież było prawie pewne, że któraś ze starych klientek zapyta: - Wczoraj po
południu było u pani zamknięte? Musiała pani coś załatwić, pani Haeberle?
Pani Haeberle wchodzi przez sień do mieszkania. Potem podnosi żaluzje przed sklepem,
otwiera drzwi. Czeka, aż przyjdzie pierwszy klient. Nie, nie chciałaby wcale, aby o n teraz
przyszedł. Taka zdrada!
- przez cały czas małżeństwa z Walterem nie zdarzyło się nic podobnego! Zawsze mieli pełne
zaufanie do siebie i nigdy jedno nie nadużyło zaufania drugiego. A tu taka historia! I nie dała
mu przecież najmniejszego powodu do tego.
Pierwsza klientka przychodzi i zostaje obsłużona; ale kiedy Hete chce jej wydać resztę z
dwudziestomarkówki i wyciąga szufladę kasy - szuflada jest pusta. Było sporo drobnych w
kasie, gdy wychodziła, około stu marek. Opanowuje się, wyciąga pieniądze z torebki,
wypłaca. Gotowe: Drzwi od sklepu dzwonią.
Teraz chciałaby sklep zamknąć i być zupełnie sama. Przychodzi jej na myśl - podczas gdy
dalej załatwia klientelę - iż w ostatnich dniach j uż Parę razy wydawało jej się, że kasa
niezupełnie się zgadza, że dzienne wpływy powinny być wyższe. Wówczas niechętnie
odpędzała od siebie takie myśli. Bo cóż Enno miałby robić z pieniędzmi? Nie wychodził
Przecież zupełnie z domu, był stale w zasięgu jej oczu!
Przypomina sobie, że ubikacja jest na półpiętrze i że palił o wiele Każdy umiera... t. !
więcej papierosów, niż mógł przynieść w swojej walizce. Na pewno znalazł kogoś w domu,
kto przynosił mu papierosy kupione na czarnym rynku bez kartek, poza jej plecami! Jakież to
wstrętne i podłe! Przecież najchętniej w świecie zaopatrzyłaby go w papierosy, niechby tylko
powiedział!
W ciągu półtorej godziny, aż do ponownego zjawienia się Enna, pani Haeberle stacza ciężki
bój ze sobą. W ostatnich czasach przyzwyczaiła się do tego, że znowu ma w domu
mężczyznę, że nie jest już zupełnie sama, że może się troszczyć o kogoś, kogo lubi. Ale jeżeli
to jest człowiek, na jakiego teraz wygląda, Hete musi wyrwać tę miłość ze swego serca!
Lepiej być samą, niż żyć w wiecznym niedowierzaniu i wstrętnym strachu! Przecież nie może
teraz pójść nawet do narożnego sklepiku po włoszczyznę, ponieważ będzie się bała, że znów
ją oszuka!
Potem Hecie wpada na myśl, że zdawało jej się również, jak gdyby rzeczy w bieliźniarce nie
leżały w zwykłym porządku. Nie, tak musi być, musi się uwolnić od niego, dziś jeszcze, choć
będzie jej nie wiem jak ciężko! Później byłoby jeszcze ciężej.
Ale po chwili myśli o tym, że jest starzejącą się kobietą, że to może ostatnia sposobność
uniknięcia samotnego schyłku życia. Po przeżyciu z Ennem Klugem wątpliwe, czy zdecyduje
się jeszcze raz spróbować z innym mężczyzną. Po tym straszliwym, druzgocącym przeżyciu z
Ennem!
Tak, mam znów robaki. Ile pani sobie życzył Pół godziny przed zamknięciem sklepu wraca
Enno. W tej chwili Hete myśli jednak, co jest znamienne dla jej stanu uczuciowego, że w
ogóle nie powinien się pokazywać na ulicy ze względu na niebezpieczeństwo ze strony
gestapo. Dotychczas nie myślała o tym, tak bardzo była przejęta popełnioną przez niego
zdradą. Ale cóż pomogą wszelkie środki ostrożności, kiedy pod jej nieobecność po prostu
ucieka? A może to wszystko z gestapo też jest kłamstwem? U tego człowieka wszystko jest
możliwe!
Oczywiście zauważył już po wciągniętych w górę żaluzjach, że Hete wróciła do sklepu.
Wchodzi z ulicy ostrożnie i delikatnie przeciska się między klientami, uśmiecha się do niej,
jak gdyby nic się nie wydarzyło i powiada znikając w izbie: - Natychmiast wrócę i pomogę
pani, szefowo!
I rzeczywiście wraca bardzo szybko, a pani Hete musi z nirn j-ozmawiać, jak gdyby się nic
nie stało, dawać mu wskazówki, aby stworzyć pozory przed klientelą - a przecież jej świat się
zawalił! Ale nie daje nic poznać po sobie, znosi nawet jego nędzne dowcipuszki, którymi
dzisiaj szczególnie gęsto sypie. Tylko gdy Enno chce podejść do kasy, mówi ostro: -
Przepraszam, kasę ja załatwiam.
Wzdrygnął się'nieco i popatrzył na nią tchórzliwym spojrzeniem i boku - jak zbity pies,
zupełnie jak obity pies - pomyślała. Potem pomacał ręką w kieszeni, uśmieszek wystąpił mu
na twarz - podniósł się znów po uderzeniu.
- Według rozkazu, szefowo - odkrzykuje i stuka obcasami. Klienci śmieją się z tego małego,
komicznego człowieczka, który bawi się w żołnierza, ale Hete bynajmniej nie jest
usposobiona do śmiechu.
Zamykają sklep. Przez pięć kwadransów pracują jeszcze pilnie, zajęci karmieniem, pojeniem i
czyszczeniem, niemal bez słowa, po nie udanych próbach żartów, na które pani Hete nie
reaguje.
Pani Hete stoi w kuchni, przygotowuje kolację. Na patelni smażą się kartofle, smaczne,
piękne kartofle w słoninie. Słoninę dostała od jednej z klientek za kanarka z gór Harzu.
Cieszyła się, że może mu sprawić na kolację niespodziankę, lubił dobrze zjeść. Kartofle
przybierają piękny, złotawożółty kolor.
Ale nagle pani Hete gasi gaz pod patelnią. Już nie może dłużej czekać na wyjaśniającą
rozmowę. Wchodzi do izby ponura i masywna, opiera się plecami o piec i pyta niemal
groźnym głosem: - No, i co?
Siedział przy stole, który sam nakrył dla obojga, gwiżdżąc swoim zwyczajem.
Przy ostrym „no, i co?" drgnął, wstali popatrzył na masywną postać.
- Tak, Hete - powiedział - czy zaraz będzie kolacja? .Kiszki mi strasznie marsza grają.
Chciałaby z wściekłości uderzyć tego mężczyznę, który sądzi, że jest gotowa milczeć jak grób
wobec takiej zdrady. Widać czuje się już zupełnie pewny siebie, ten pan, dlatego, że spał z nią
w jednym łóżku! Ogarnęła ją niezwykła wściekłość, najchętniej potrząsałaby drabem i biła
go, jeszcze raz, i jeszcze raz!
Ałe opanowuje się i powtarza swoje „no i ,cóT' jeszcze groźniej..
- Achrtak!,- powiada Enno - chodzi ci o te pieniądze, Hete- sięga ; dp. kieszeni i wyciąga
Strona 68
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
zwitek banknotów. -Masz, Hete, tu .jest dwieście dziesięć marek, a ja wziąłem z kasy tylko
dziewięćdziesiąt dwie marki - Śmieje się trochę zażenowany. - Chciałem też przyczynić się
nieco do naszego gospodarstwa!
- Skąd wziąłeś tyle pieniędzy?
- Dziś po południu odbyły się wielkie zawody konne w Karlshorst. Przyszedłem akurat w
porę, aby postawić na Adebara. Adebar zwycię. żył. Wiesz - stawiam chętnie na konie, znam
się na tym dość dobrze Hete. - Mówi to z zupełnie niezwykłą u niego dumą. - Niecałe
dziewięćdziesiąt dwie marki, postawiłem tylko pięćdziesiąt. Totalizator płacił...
- A co byś zrobił, gdyby koń nie zwyciężył?
- Adebar musiał zwyciężyć - nie mogło być inaczej.
- A gdyby jednak nie zwyciężył?
Tym razem Enno czuje się wyższy od tej kobiety. Uśmiecha się mówiąc: - Widzisz, Hete, nie
znasz się zupełnie na wyścigach, a ja wiem o nich wszystko. Jeśli mówię, że Adebar wygra, i
ryzykuję nawet pięćdziesiąt marek...
Przerywa mu. Mówi ostro: - Ryzykowałeś moje pieniądze! Nie życzę sobie tego! Jeśli
potrzebujesz pieniędzy, powiedz. Nie musisz u mnie pracować tylko za utrzymanie. Ale bez
mojego zezwolenia nie masz prawa brać pieniędzy z kasy. Zrozumiałeś?
Enno traci pewność siebie wobec tego niesłychanie ostrego tonu. Powiada żałośnie (ona wie,
że zaraz zacznie płakać, i boi się już tych łez):
- Jak ty ze mną mówisz, Hete? Jakbym był tylko twoim robotnikiem! Oczywiście, że nie
wezmę więcej pieniędzy z kasy. Myślałem, że sprawię ci radość, jeśli zarobię pieniądze. A
wygrana była przecież zupełnie pewna.
Pani Hete nie podejmuje tej gadaniny. Pieniądze były dla niej zawsze sprawą drugorzędną,
ważne jest zawiedzione zaufanie. „Ten głupiec myśli, że złoszczę się tylko z powodu
pieniędzy." Powiada: - I dla tego totka po prostu zamknąłeś sklep?
- Tak - mówi Enno - musiałabyś go przecież i tak zamknąć, gdyby mnie nie było.
- I wiedziałeś już, zanim poszłam, że chcesz go zamknąć?
- Tak - powiedział bardzo głupio. I prędko się poprawił: - Nie! Oczywiście nie, bo prosiłbym
cię o pozwolenie. Wpadło mi to na myśl, gdy przechodziłem koło sklepu bokmacherów do
Neue Koenigstrasse, \viesz gdzie. Przeczytałem na wystawie program i kiedy zobaczyłem, że
Ądebar w tej gonitwie jest outsiderem*, dopiero wtedy się zdecydowałem.
- Tak - mówi kobieta. Nic mu nie wierzy. Planował to już wówczas, gdy odprowadzał ją do
metra. Przypomina sobie, że dziś rano długo szeleścił gazetą i liczył coś na kartce, nawet
wtedy, kiedy pierwsi kupujący byli już w sklepie.
- Tak - mówi jeszcze raz - idziesz sobie po prostu na spacer do miasta, chociaż umówiliśmy
się, że nie będziesz pokazywał się ze względu na gestapo?
- Ale pozwoliłaś przecież, abym cię odprowadził do metra!
- Wtedy byliśmy razem. I powiedziałam wyraźnie, że to ma być tylko próba! To wcale nie
znaczy, że masz pół dnia wałęsać się po mieście. Gdzieś był?
- A, tylko w takim jednym małym lokalu, który znam od dawna. Tam nigdy nikt z gestapo
nie zagląda. Przychodzą tam tylko bok-macherzy i ci, co stawiają na konie.
- I wszyscy cię tam znają! I wszędzie mogą opowiedzieć, że tam a tam widzieli Enna
Klugego!
- Ale gestapo przecież też wie, że ja gdzieś muszę być. Tylko nie wie, gdzie. Ten lokal jest
stąd bardzo daleko, na Weddingu, i nie było tam żadnego znajomego, który mógłby mnie
sypnąć!
Mówi to dobrodusznie i z przekonaniem. Kiedy go się słucha, odnosi się wrażenie, że ma
rację. Enno nie rozumie wcale, jak bardzo zawiódł jej zaufanie i jaką walkę ta kobieta stacza
ze sobą przez niego. Wziął pieniądze - aby jej sprawić radość, zamknął sklep - przecież i ona
by to zrobiła! Poszedł do lokalu - to było tak bardzo daleko - na Weddingu. śe bała się o
swoją miłość, z tego nic nie rozumiał, coś takiego nie przyszło mu wcale do głowy!
- A więc, Enno? - zapytała - czy to wszystko, co masz mi w tej sprawie do powiedzenia? Czy
też może...
- No, cóż jeszcze mam ci powiedzieć, Hete? Widzę przecież, że jesteś bardzo niezadowolona
ze mnie, ale naprawdę nie wydaje mi się, abym zrobił taki straszny błąd. - Teraz napłynęły
jednak łzy, których się tak - Outsider (ang.) - tu koń wyścigowy nie należący do faworytów,
mający małe szansę zwycięstwa.
obawiała. - Ach, Hete, bądź znów dobra dla mnie! Będę się ciebie o wszystko pytał! Bądź
tylko dobra dla mnie, ja tak nie wytrzymam! Ale tym razem nie działały na nią ani łzy, ani
prośby. Coś w tym wszystkim brzmiało fałszywie. Brzydziła się niemal tego płaczącego
mężczyzny.
- Muszę się nad tym wszystkim dobrze zastanowić, Enno - powiedziała tonem samoobrony. -
Wydaje mi się, że wcale nie rozumiesz, jak ciężko nadużyłeś mego zaufania.
I przeszła obok niego do kuchni, aby dokończyć smażenia kartofli. A więc odbyła tę
rozmowę. I do czego to doprowadziło? Czy w ten sposób wyjaśniły się ich wzajemne
stosunki, czy to ułatwiło jej decyzję?
Nic z tego! Rozmowa pokazała jej tylko, że ten człowiek nie potrafi wcale pojąć swojej winy,
że kłamie bez namysłu, jeżeli wydaje mu się, że sytuacja tego wymaga, przy czym jest mu
wszystko jedno, kogo okłamuje.
Nie, to nie był odpowiedni mężczyzna dla niej. Musiała z nim skończyć. Oczywiście, było dla
niej jasne, że nie może go jeszcze dziś wieczór wyrzucić na ulicę. Przecież nie zdawał sobie
wcale sprawy z tego, co zrobił. Był jak szczeniak, który pogryzł parę butów i zupełnie nie ma
pojęcia, za co jego pan go bije.
Musiała mu zostawić dzień lub dwa, aby znalazł sobie nową kwaterę. Jeżeli przy tym
wpadnie w ręce gestapo, to trudno, nie może temu zapobiec. Przecież i on się naraża i to z
powodu totalizatora! Nie, musi się uwolnić od niego, nigdy już nie odzyska do niego
zaufania. Musi żyć sama dla siebie, od dziś aż do śmierci. I myśl ta napawa ją strachem, Ale
mimo tego strachu mówi do niego po kolacji:
- Zastanowiłam się nad tym wszystkim, Enno. Musimy się rozejść. Jesteś miłym mężczyzną,
jesteś nawet przyjemny, ale patrzysz na świat zupełnie innymi oczyma niż ja. Na dłużej nie
będziemy mogli być razem.
Spogląda na nią bez zrozumienia, podczas gdy pani Hete, jakby dla podkreślenia swoich
słów, przygotowuje mu posłanie na kanapie. Z początku nie chce wierzyć swoim uszom, a
potem, zaczyna skomleć: - O Boże! Hete! Przecież nie myślisz tego poważnie! Przecież
kochamy się tak oboje! Przecież nie chcesz, żeby mnie gestapo złapało na ulicy.
Strona 69
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Ech.f - powiada kobieta i chce się sama uspokoić własnymi słowami."- Z tym gestapo nie
jest znowu tak źle, bo nie latałbyś chyba dzisiaj przez pół dnia po mieśeiel .. <-••«. ,
^
Ale Enno pada na kolana. Rzeczywiście, przesuwa się do niej na kolanach. Strach pozbawił
go zupełnie zmysłów. - Hete, Hete! - krzyczy i łka. - Przecież nie chcesz mnie zabić! Musisz
mnie zatrzymać u siebie! Dokąd mam pójść? Ach, Hete, kochaj mnie choć troszeczkę, jestem
przecież taki nieszczęśliwy...
Wycie i pisk. Mały, skomlący ze strachu psiak.
Chce objąć jej nogi, chwytają za ręce. Kobieta ucieka przed nim do sypialni i zamyka się na
klucz. Ale słyszy, jak przez całą noc wciąż na nowo stuka do drzwi, próbuje klamki, skomli i
żebrze...
Pani Hete leży zupełnie cicho. Zbiera wszystkie siły, aby nie ustąpić, aby nie zmięknąć pod
wpływem własnego serca i tej żebraniny za drzwiami. Pozostaje niezłomna w swoim
postanowieniu rozejścia się z nim.
Przy śniadaniu siedzą naprzeciwko siebie z bladymi, niewyspanymi twarzami. Ledwie
zamieniają słowo ze sobą. Zachowują się, jakby nie było żadnego nieporozumienia.
„Zdaje sobie teraz sprawę z sytuacji - myśli kobieta - i jeśli dziś nie poszuka sobie pokoju,
musi jutro wieczorem pomimo to wyjść z domu. Jutro przy obiedzie powiem mu to jeszcze
raz. Musimy się rozejść!"
O tak, pani Hete Haeberle jest równie odważną jak porządną kobietą i jeśli później nie
przeprowadza jednak swego postanowienia, jeśli Enna nie odpycha od siebie, to już nie zależy
od niej; to zależy od ludzi, których wcale jeszcze nie zna. Na przykład od komisarza
Eschericha i od pana Borkhausena.
ROZDZIAŁXXVII Emil Borkhausen staje się pożyteczny W okresie gdy Enno Kluge i pani
Haeberle zawarli związek życiowy, który tak szybko się rozchwiał, komisarz Escherich
przeżywał ciężkie czasy. Wolał nie ukrywać wobec swego przełożonego Pralla, że Enno
Kluge umknął swoim aniołom-stróżom i zatonął w morzu wielkomiejskim, nie zostawiając
żadnego śladu.
Komisarz Escherich pozwolił pokornie obrzucać się gradem wyzwisk, będących następstwem
tego wyznania: był idiotą, bałwanem, trzeba go zamknąć w lochu, tego ślamazarę, który przez
rok niemal nie potrafi znaleźć idiotycznego autora kartek pocztowych!
A gdy już wreszcie miał ślad, to pozwolił temu drabowi zwiać! Taki kretyn! Właściwie
komisarz Escherich udzielił pomocy w zdradzie głównej i poniesie za to wszelkie
konsekwencje, jeżeli w ciągu tygodnia, licząc od dnia dzisiejszego, nie przyprowadzi Enna
Klugego obergrup-penfuehrerowi Prallowi!
Komisarz Escherich pokornie wysłuchał wszystkich wyzwisk. Ale podziałały na niego dość
osobliwie: mimo że wiedział dokładnie, iż Enno Kluge nie ma nic wspólnego z kartami, że
nie pomoże mu ani na krok w drodze do stwierdzenia tożsamości rzeczywistego sprawcy,
mimo to zainteresowanie komisarza skoncentrowało się nagle na sprawie schwytania małego
człowieczka bez znaczenia, Enna Kluge. To było zresztą rzeczywiście zbyt denerwujące, że ta
pluskwa, z której pomocą zamierzał tak zgrabnie bujać swych przełożonych, wyskoczyła mu
z palców. W tym tygodniu Klabautermann był szczególnie pilny: trzy pisane przez niego
karty wylądowały na biurku komisarza. Lecz po raz pierwszy, od czasu gdy opracowywał tę
sprawę, Eschericha absolutnie nie interesowały ani karty, ani ich autor. Zapomniał nawet
wetknąć chorągiewki na planie Berlina, w miejscach znalezienia kart.
Nie, przede wszystkim chciał odnaleźć Enna Klugego. Escherich robił rzeczywiście
nadzwyczajne starania, aby dostać tego człowieka. Pojechał nawet w okolice Ruppina, do
Ewy Kluge, uzbrojony na wszelki wypadek w nakaz aresztowania jej i męża. Ale przekonał
się od razu, że ta kobieta rzeczywiście nie miała absolutnie nic wspólnego z mężem i że
wiedziała bardzo mało o jego życiu w ostatnim roku.
To, co wiedziała, opowiedziała komisarzowi ani specjalnie chętnie, ani specjalnie opornie, po
prostu najzwyczajniej, obojętnie. Tej kobiecie było widocznie zupełnie obojętne, co stanie się
z jej mężem, co zrobił albo czego nie zrobił. Komisarz dowiedział się od niej tylko nazw
dwóch czy trzech lokali, w których Enno dawniej bywał, usłyszał o jego namiętności do
wyścigów i zapisał sobie również adres pewnej Tutti Haebekreuz, od której kiedyś przyszedł
list na adres domowy. W liście tym Enno Kluge został obwiniony, że ukradł tej Haebekreuz
pieniądze i kartki żywnościowe. Nie, pani Kluge nie oddała tego listu mężowi, kiedy ostatni
raz go widziała, ani nie mówiła z nim o tym, zapamiętała tylko adres -jako listonosz
specjalnie dobrze pamięta adresy.
Z tymi wiadomościami komisarz Escherich wrócił do Berlina. Wierny swej maksymie
stawiania pytań, ale nieodpowiadania na nie, niekolportowania żadnych wiadomości, strzegł
się, by Ewie Kluge nie napomknąć o dochodzeniu, które toczyło się przeciwko niej w
Berlinie. Wracał z niewielką zdobyczą, ale był to jednak początek, w pewnym sensie ślad
śladu i mógł dzięki temu pokazać Prallowi, że coś robi, że nie tylko czeka. A o to właśnie
chodziło tym panom z góry, ażeby coś robić, choćby nawet na fałszywym tropie, tak jak
zresztą cała sprawa Klugego była przecież fałszywym tropem. Tylko czekania nie mogli ci
panowie znieść.
Wywiad u Haebekreuz nie dał wyniku. Poznała Klugego w kawiarni, znała również jego
miejsce pracy. Mieszkał u niej dwa razy po kilka tygodni, pisała do niego w sprawie
pieniędzy i kartek żywnościowych, tak - to była prawda. Ale Enno wyjaśnił to w czasie swych
drugich odwiedzin: kartki i pieniądze zwędził inny sublokator, nie Enno.
Potem znów znikł, nic jej nie mówiąc, pewnie do innej kobiety, to było w jego stylu. Nie, ona
oczywiście nie miała z nim nic wspólnego. Nie ma pojęcia, dokąd się wyprowadził. Ale w tej
okolicy na pewno nie był, bo dawno już usłyszałaby coś o nim.
W obu knajpach był znany pod imieniem Enna, tak jest. Już od dawna go nie widziano. Tak,
ale wracał zawsze od czasu do czasu. - Tak jest, panie komisarzu, nie damy nic po sobie
poznać. Jesteśmy solidnymi knajpiarzami, do nas zachodzą tylko uczciwi ludzie, interesujący
się szlachetnym sportem wyścigowym. Damy panu natychmiast znać, jeśli ten Enno znów się
zjawi. Heil Hitler, panie komisarzu!
Komisarz Escherich zatrudnił dziesięciu ludzi, którzy mieli prowadzić poszukiwania Enna
Klugego u wszystkich bokmacherów i knaj-piarzy na północy i na wschodzie Berlina. I w
czasie czekania na wynik tej akcji nastąpiła w Escherichu druga osobliwa zmiana: nagle nie
wydawało mu się już zupełnie wykluczone, że Enno Kluge ma coś wspólnego z kartami. Zbyt
specjalne poszlaki gromadziły się dokoła tego człowieka: znaleziona u lekarza karta, dalej
żona - dawny członek Partii, a potem jej niespodziewane podanie o wystąpienie z partii;
Strona 70
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
prawdopodobnie syn zrobił coś w SS, co matce się nie podobało. Może ten Enno Kluge był o
wiele bardziej cwany, niż komisarzowi się wydawało. Może prócz tej karty był jeszcze jakiś
inny smród, który Kluge chciał zataić. Wydawało mu się to niemal pewne.
Potwierdził to również asystent Schroeder, z którym komisarz dla odświeżenia pamięci
powoli omówił raz jeszcze całą sprawę. Asystent Schroeder sądził również, że z Klugem coś
się nie zgadza, że ten coś ukrywa. Zobaczymy, wkrótce powinno się coś stać w tej sprawie.
Komisarz czuł to, a w takich wypadkach przeczucie rzadko go myliło.
I tym razem rzeczywiście nie omyliło go. W tych dniach zagrożenia i zdenerwowania
zameldowano komisarzowi, iż niejaki Borkhausen prosi o przyjęcie.
- Borkhausen? - zastanowił się komisarz Escherich. - Borkhausen? Co to za Borkhausen?
Aha, już wiem, ten mały szpicel, który gotów jest za pięć groszy wydać własną matkę!
A głośno: - Niech wejdzie. - Gdy Borkhausen wszedł, powiedział do niego: - Jeżeli chce mi
pan coś powiedzieć o Persickach, może pan od razu zrobić w tył zwrot!
Borkhausen długo patrzył na komisarza i milczał. Sprawiał wrażenie, że jednak zamierza
mówić o Persickach.
- A więc - powiedział komisarz. - Dlaczego nie robi pan „w tył zwrot", Borkhausen?
- Persicke ma przecież radio Rosenthalowej, panie komisarzu - powiedział Borkhausen
głosem pełnym wyrzutu - teraz wiem to na pewno, ja...
- Rosenthalowej? - zapytał Escherich - to ta stara śydówa, która na ulicy Jabłońskiego
wyskoczyła z okna?
- Właśnie ona - potwierdził Borkhausen - a radio po prostu ukradł jej, to jest - ona już wtedy
nie żyła, ale z mieszkania...
Escherich oświadczył: - Rozmawiałem w tej sprawie z komisarzem Ruschem. Jeżeli pan nie
przestanie judzić przeciwko Persickom, pobawimy się z panem. Nie chcemy o tej sprawie
słyszeć więcej ani słowa - a już od pana na pewno nie. Jest pan najostatniejszy, który miałby
prawo grzebać się w tych rzeczach. Tak, właśnie pan, Borkhausen!
- Ale przecież zwędził radio... - zaczai znów Borkhausen z owym tępym uporem, który daje
tylko ślepa nienawiść. - Jeśli mogę mu wprost udowodnić...
- Teraz niech no się pan wynosi, Borkhausen, bo każę pana odprowadzić wprost do nas, do
piwnicy!
- To pójdę do prezydium na Alexanderplatz - oświadczył Borkhausen głęboko dotknięty. -
Co jest słuszne, musi być słuszne, a zwędzone jest zwędzone...
Ale Escherichowi wpadło coś innego na myśl, mianowicie sprawa Klabautermanna, która
stale zaprzątała jego umysł. Nie słuchał wcale tego idioty. - Niech mi pan powie, Borkhausen
- powiedział - zna pan przecież kupę ludzi i chodzi często do knajp? Czy zna pan może
pewnego Enna Klugego?
Borkhausen, który wietrzył już interes, powiedział jeszcze urażony: - Znam pewnego Enna,
czy dalej mu Kluge, tego nie wiem. Właściwie myślałem zawsze, że Enno - to jest jego
nazwisko.
- Mały, wątły człowieczek, blady, spokojny, nieśmiały?
- To by się zgadzało, panie komisarzu.
- Jasne palto, brązowa czapka sportowa w duże kraty? -. Znam takiego.
- Wiecznie ma historie z kobietami?
- U mojego nic nie wiem o historiach z kobietami; tam, gdzie go widziałem, nie przychodzą
kobiety.
- Lubi trochę stawiać na totka.
- Zgadza się, panie komisarzu.
- Lokale: „Gonitwa" i „Start".
- Ten sam, panie komisarzu, pański Enno Kluge jest moim Ennem!
- Musi mi pan go znaleźć, Borkhausen! Niech pan zawiesi to całe zawracanie głowy z
Persickami na kołku, to doprowadzi pana tylko do kacetu. Niech pan lepiej się dowie, gdzie
tkwi Enno Kluge!
- Przecież to żadna ryba dla pana! - zawołał Borkhausen. - To przecież taki mały pinczerek!
Takie wielkie zero! Co pan chce od tego idioty, panie komisarzu?
- Pozostaw pan to mnie, Borkhausen. Jeżeli przez pana dostanę Enna Klugego, zarobi pan
pięćset marek!
- Pięćset marek, panie komisarzu? Dziesięciu moich Ennów niewartych jest pięciuset marek!
To musi być omyłka.
- Może to rzeczywiście omyłka, ale pana to nic nie obchodzi, Borkhausen. Dostanie pan
swoje pięćset fajgli tak czy owak.
- Niech tam! Jeżeli pan tak mówi, panie komisarzu, postaram się Enna złapać. Ale wskażę
panu tylko tego człowieka, nie przyprowadzę §o tutaj. Nie chcę wcale z takim gadać...
- Co tam było między wami? Zazwyczaj przecież nie jesteś taki przeczulony, Borkhausen!
Prawdopodobnie macie jakieś wspólne ciemne sprawki. Ale nie chcę wnikać w wasze słodkie
tajemnice. Odpłyń, Borkhausen, i sprowadź mi Klugego.
- Chciałbym prosić o małą zaliczkę, panie komisarzu. Nie, nie o zaliczkę - poprawił się - o
pieniądze na koszty.
- Jakie będziesz miał koszty, Borkhausen? Jestem bardzo ciekaw!
- Muszę pojechać metrem, muszę tracić czas w najróżniejszych knajpach, tu postawić wódkę,
tam kolejkę i forsa leci, panie komisarzu! Ale myślę, że pięćdziesiąt marek wystarczy.
- Tak, kiedy potężny Borkhausen wchodzi do knajpy, wszyscy już czekają, żeby im postawił.
No, dam ci dziesięć marek, ale teraz odwalaj naprawdę. Myślisz, że nie mam nic innego do
roboty, tylko gadać z tobą?
Borkhausen rzeczywiście był zdania, że komisarz nie ma nic innego do roboty, jak wyciągać
z ludzi, co się da, i kazać innym pracować za siebie. Ale oczywiście nie powiedział mu tego.
Podszedł naprawdę do drzwi, mówiąc: - Ale, jeśli sprowadzę panu Klugego, musi mi pan
także pomóc z Persickami. Za bardzo wżarli mi się w bebechy.
Jednym skokiem Escherich był przy nim. Złapał go za ramiona 1 podsunął mu pięść pod nos.
- Widzisz? - krzyknął wściekle - czy chcesz to powąchać, głupi psie? Jeszcze słowo o
Persickach, a poślę cię do bunkra, choćby wszyscy Ennowie Kluge z całego świata mieli latać
na wolności!
I kopnął Borkhausena kolanem w tyłek tak, że ten jak z procy wyleciał na korytarz. Tam
wpadł na przechodzącego oficera SS, który z kolei kopnął go jeszcze mocniej.
Odgłos kopnięć zwrócił uwagę dwóch wartowników SS na podeście schodów. Chwycili
zataczającego się jeszcze Borkhausena i zrzucili go ze schodów jak worek kartofli, na łeb, na
szyję.
Strona 71
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Gdy Borkhausen leżał na dole jęcząc i trochę krwawiąc, jeszcze ogłuszony upadkiem,
następny wartownik chwycił go za kołnierz wrzeszcząc: - Ty świnio, chcesz nam zapaskudzić
czystą podłogę? - Powlókł go do wyjścia i wyrzucił na ulicę.
Komisarz Escherich obserwował z zadowoleniem tę scenę aż do chwili, kiedy schody zakryły
szpicla przed jego wzrokiem.
Przechodnie na Prinz-Albrecht-Strasse bojaźliwie omijali nawet spojrzeniem leżącego w
błocie nieszczęśliwca. Wiedzieli przecież, z jak niebezpiecznego domu został wyrzucony.
Może to przestępstwo spojrzeć litościwie na nieszczęsnego, a pomóc mu na pewno nie było
wolno.
Wartownik, który ciężkimi krokami podszedł teraz do wyjścia, powiedział: - Ty świnio, jeśli
jeszcze przez .trzy minuty będziesz zanieczyszczał naszą fasadę, uszyję ci buty, i to na miarę!
Pomogło. Borkhausen dźwignął się i potoczył na ołowianych, obolałych nogach do domu.
Wewnętrznie płonął znów z bezsilnej nienawiści i złości, a nienawiść ta mocniej paliła, niż
bolały skaleczenia. Postanowił nie ruszyć palcem dla tego drania komisarza. Niech sobie sam
szuka swego Enna Klugego!
Ale następnego dnia, gdy złość nieco opadła, a głos rozsądku znów przemówił, powiedział
sobie, że, po pierwsze - dostał od komisarza Eschericha dziesięć marek i musi za nie
pracować. W przeciwnym razie czeka go nieuchronnie oskarżenie o oszustwo. Po drugie - w
ogóle niedobrze było narażać się tak wysoko postawionym panom. Oni mieli władzę, a kto
był mały, musiał słuchać. Z tym wyrzuceniem za drzwi wczoraj stało się ostatecznie jakoś
przypadkiem. Gdyby nie wpadł na oficera, skończyłoby się na jednym kopniaku. Dla nich to
chyba był żart, zresztą gdyby Borkhausen widział, jak ktoś inny tak spada, śmiałby się też
serdecznie. Na przykład gdyby tak wyfrunął Enno Kluge!
A teraz trzeci powód, dla którego Borkhausen wolał jednak wykonać polecenie: mógł w ten
sposób odpłacić pięknym za nadobne Klugemu, który przez idiotyczny ochlaj zawalił
wówczas cały tak piękny interes.
Borkhausen udał się obolały, chociaż pełen dobrej woli, do dwóch lokali, zbadanych już przez
komisarza Eschericha, oraz do kilku innych jeszcze. Nie pytał gospodarzy o Enna, tylko stał,
pił powoli i bałamucił ponad godzinę przy jednym kuflu, gadał trochę o koniach, o których
coś niecoś wiedział dzięki wiecznemu przysłuchiwaniu się (choć nie miał namiętności do
hazardu), a potem szedł do następnego lokalu i robił zupełnie to samo. Miał cierpliwość ten
Borkhausen. Mógł tak spędzać całe dni, nie zależało mu na czasie.
Ale nie trzeba mu było na to zbyt wiele cierpliwości, ponieważ już Wstępnego dnia zobaczył
Enna w lokalu „Gonitwa". Był świadkiem jak chudzielec wygrał na Adebara i odczuł ostrą
zazdrość o szczęście sprzyjające takiemu idiocie. Poza tym zdziwił go banknot
pięćdziesięcio-markowy, który Kluge wręczył bokmacherowi. Pracą tego nie zdobył, to
Borkhausen natychmiast wywąchał. Musiał się wygodnie urządzić, ten mały krętacz.
Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że panowie Borkhausen i Kluge nie znali się nawzajem, nie
patrzyli nawet na siebie.
Nieco mniej zrozumiały jest fakt, że knajpiarz nie zadzwonił do komisarza Eschericha, mimo
swego świętego przyrzeczenia. Tak to już było: ludzie bali się gestapo i żyli w wiecznym
strachu przed nim, ale nie znaczyło to bynajmniej, ażeby robić mu takie drobne przysługi. Nie
zdobyto się jednak na to, aby ostrzec Enna Klugego - nie zdradzono go tylko.
Zresztą komisarz Escherich nie zapomniał o zaniechanym telefonie. Zawiadomił o tym
odpowiedni oddział, gdzie natychmiast zanotowano w kartotece na karcie knajpiarza słowo
„niepewny". Któregoś dnia, prędzej czy później, knajpiarz odczuje na własnej skórze, co to
znaczy, gdy jest się w gestapo uznanym za niepewnego.
Z obu panów pierwszy opuścił lokal Borkhausen. Nie odszedł jednak daleko, ale ukrył się za
słupem ogłoszeniowym, gdzie ze spokojem oczekiwał wyjścia małego Enna. Borkhausen był
anio-łem-stróżem, który tak łatwo nie tracił z oczu swojej ofiary. A tej ofiary - na pewno nie!
Udało mu się nawet wcisnąć do tego samego wagonu metra, do którego wsiadł Enno, i,
chociaż Borkhausen był wysoki, Enno go nie zauważył.
Enno Kluge myślał tylko o swej wygranej na Adebara, o pieniądzach, które wreszcie tak
ponętnie szeleściły w jego kieszeni, a potem pomyślał o Hecie, u której mu było przecież
bardzo dobrze. Z miłością i wzruszeniem myślał o dobrej, niemłodej już kobiecie, ale nie
pomyślał o tym, że okłamał ją i okradł przed paru zaledwie godzinami.
Oczywiście, gdy doszedł do sklepu i zobaczył podniesione żaluzje 1 Hetę pracującą już w
sklepie (na pewno wzięła mu za złe jego ucieczkę), wtedy jego dobry nastrój prysnął. Ale z
fatalizmem, z którym ludzie jego typu ulegają wszelkim przeciwnościom, wszedł do sklepu
na spotkanie awantury. Nikogo jednak nie może zdziwić, że zajęty takimi myślanu niezbyt
dokładnie zwracał uwagę na to, kto mu łazi po piętach.
Borkhausen widział Klugego znikającego w sklepie.
Stał nie opodal w bramie, ponieważ sądził, że Kluge chce tam coś kupić i zaraz wyjdzie. Ale
klienci wchodzili i wychodzili, wchodzili i wychodzili, i Borkhausen zaczai się denerwować.
Jeżeli przeoczył wyjście Klugego... A czuł już te pięćset fajgli w kieszeni, jeszcze tego
wieczora.
Teraz żaluzje zostały opuszczone i było już pewne, że Enno w jakiś sposób zwiał. Może
jednak zwietrzył swojego prześladowcę i przeszedł pod jakimś pretekstem przez sklep na
podwórze, a potem znów wyszedł przez bramę. Borkhausen przeklinał swoją głupotę, że nie
pilnował również bramy. Wciąż gapił się na drzwi sklepowe. Taki osioł dardanel-ski!
Cóż, była jeszcze możliwość spotkania Enna jutro lub pojutrze znów w tym lokalu. Teraz,
kiedy powiodło mu się z Adebarem, bzik wyścigowy nie da mu spokoju. Będzie co dzień
przychodził i tak długo stawiał, póki forsa się nie rozpłynie. Taki outsider jak Adebar nie
biega co tydzień, a kiedy już biegł, nie stawiano na niego. Enno prędko pozbędzie się swych
pieniędzy.
W drodze powrotnej Borkhausen przeszedł jeszcze raz tuż koło sklepu. Nagle zauważył przez
szybę (żaluzje były spuszczone tylko przed drzwiami), że w sklepie pali się światło. Przytknął
nos do szyby i ponad akwariami i klatkami pełnymi ptaków wypatrzył, że w sklepie
pracowały jeszcze dwie osoby: kobieta, tęga jak wyrośnięty budyń, w najniebezpieczniejszym
wieku, jak to od razu słusznie ocenił, i jego przyjaciel Enno. Enno w zarękawkach i
niebieskim fartuchu, Enno, który pilnie napełniał pokarmem miseczki, nalewał wodę i czyścił
szkockiego teriera.
Cóż u diabła, miał w sobie taki idiota jak Enno! Co te kobiety w nim widziały? On,
Borkhausen, siedział z Otti i pięcioma bękartami, a taki stary pryk po prostu przyszedł i
zagnieździł się od razu w takim porządnym handlu - z kobietą, rybami i ptakami.
Strona 72
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Borkhausen pogardliwie splunął. Cóż to za kretyński świat, który Borkhausenowi odmawiał
wszystkiego dobrego, aby rzucać to pod nogi takiemu idiocie!
Ale im dłużej Borkhausen patrzył, tym jaśniejsze było dla niego, że Wokół tej pary nie
kwitnie czar miłości. Ledwie odzywali się do siebie, niemal nie patrzyli na siebie i możliwe,
że mały Enno Kluge nie był tu niczym więcej tylko robotnikiem, który pomagał kobiecie przy
sprzątaniu sklepu. Jeśli tak, to po pewnym czasie wyjdzie z tego domu.
Borkhausen powrócił więc na nowo na swój punkt obserwacyjny w bramie. Ponieważ żaluzje
były spuszczone, Kluge wyjdzie przez bramę, i dlatego Borkhausen nie spuszczał oka z drzwi
wejściowych. Ale światło w sklepie zgasło, a Kluge wciąż jeszcze nie wychodził. Wtedy
Borkhausen zdecydował się na poważny krok. Mimo niebezpieczeństwa, że spotka Enna w
sieni, wśliznął się do domu.
Przede wszystkim Borkhausen zanotował w pamięci nazwisko „H. Haeberle", a następnie
przemknął się na podwórze. I patrzcie no! Miał szczęście, zapalili już światło, mimo że
zapadał dopiero zmrok. Patrząc przez szparę obok krzywo wiszącej story, Borkhausen mógł
dobrze widzieć cały pokój. To jednak, co zobaczył, było dla niego taką niespodzianką, że
niemal się przestraszył.
Jego przyjaciel Enno klęczał na podłodze i klęcząc czołgał się za tą grubą kobietą, która z
lękliwie przyciśniętą do kolan spódnicą cofała się przed nim krok za krokiem. Ennoczek
jednak podniósł ramiona i wyglądał na płaczącego i jęczącego.
„Moi dobrzy ludzie" - pomyślał Borkhausen. Na swoim posterunku obserwacyjnym
przestępował zachwycony z nogi na nogę. „Moi dobrzy ludzie - jeżeli w ten sposób
zaostrzacie sobie apetyt na noc, to życzę smacznego! Jesteście jednak pierońsko komiczne
ptaszki! Chętnie postoję tutaj przez pół nocy i będę się na was gapił."
Ale drzwi zamknęły się za starą, a Enno stał przed drzwiami, poruszał klamką i wydawało się,
że w dalszym ciągu chlipie i zaklina babę.
„Może jednak nie były to tylko przygotowania do nocy - pomyślał Borkhausen. - Może
pokłócili się ze sobą albo Enno chciał coś od niej, czego ona nie chce mu dać, albo ta kobieta
w ogóle nie chce znać tego zakochanego starego osła... Cóż to mnie obchodzi? W każdym
razie Enno zostanie tu na noc, po cóż bowiem przygotowała dla niego takie piękne białe
posłanie na kanapie?"
Enno Kluge stał akurat przed posłaniem. Borkhausen widział zupełnie dokładnie twarz swego
byłego kumpla. Zadziwiający był teraz jego wygląd. Dopiero co płacz i jęki, a teraz ten
człowiek śmiał się. Patrzył na drzwi i znów się uśmiechał...
„Zagrał więc przed tą starą komedię. A więc, mój chłopcze, życzę ci wiele szczęścia!
Obawiam się tylko, że Escherićh zepsuje ci zabawę.'
Kluge zapalił papierosa. Podszedł do okna, przez które obserwował go Borkhausen.
Obserwator skoczył przerażony w bok - ale zaciemniająca roleta spłynęła w dół i Borkhausen
mógł spokojnie opuścić na tę noc swój punkt obserwacyjny. śadnych większych
niespodzianek nie należało już oczekiwać, w każdym razie już nic nie zobaczy. A Enno nie
zwieje mu przez tę noc...
Właściwie Borkhausen umówił się z komisarzem Escherichem, że zadzwoni do niego
natychmiast po wykryciu Enna Kluge, o każdej porze dnia czy nocy. Ale gdy Borkhausen
wracał w nocy z Koenigstor, zaczynał coraz bardziej wątpić, czy natychmiastowy telefon jest
konieczny, czy będzie to dla niego, Borkhausena, z pożytkiem. Wpadło mu na myśl, że w tej
sprawie istnieją przecież dwie strony i obie można by wykorzystać.
Pieniądze Eschericha były pewne. Dlaczego nie spróbować wydusić nieco grosza również z
Klugego? Enno miał w ręku banknot pięć-dziesięciomarkowy, który przyniósł mu po
zwycięstwie Adebara ponad dwieście marek - cóż, czemu Borkhausen nie miałby zdobyć tej
forsy? Escherichowi to nie zaszkodzi, ponieważ i tak dostanie swego Enna, a Ennowi też nie
zrobi krzywdy, bo i tak zabiorą mu te pieniądze w gestapo. A więc?
A poza tym była jeszcze ta gruba kobieta, za którą Enno w tak komiczny sposób czołgał się
na kolanach. Miała pieniądze, z pewnością kupę forsy. Sklep prosperował, miała sporo
towaru, na klienteli też jej nie zbywało. Wprawdzie jęki i czołganie się Enna nie wskazywały
na to, by para doszła już we wszystkim do porozumienia, ale mimo to któż wyda gestapo
kochanka, nawet odepchniętego? Fakt, że stara tolerowała u siebie Enna, że przygotowała mu
posłanie na kanapie, mimo że go odpaliła, wskazywał, że jednak zależało jej jeszcze na nim.
A jeśli zależało jej na tym dziadydze, będzie płaciła; może niewiele, ale coś jednak da. A
Borkhausen nie miał zamiaru w żadnym wypadku rezygnować z tego „czegoś".
Gdy Borkhausen doszedł w myślach do tego punktu - a w drodze powrotnej i w nocy, leżąc
obok swej Otti, wielokrotnie docierał do tego punktu - przejął go strach, że projektuje dość
niebezpieczną grę. Escherićh na pewno nie był człowiekiem, który toleruje samowolę;
wszyscy panowie z gestapo byli tacy sami, a posłanie człowieka do obozu było dla nich
sprawą najprostszą w świecie. Borkhausen odczuwał potężny strach przed kacetem.
W każdym razie był do tego stopnia owładnięty myślą przestępczą i przestępczą moralnością,
że wmawiał w siebie uparcie, iż sprawę, która nadaje się do rozkręcenia, należy rozkręcić. A
sprawę Enna bez wątpienia można było rozkręcić. Borkhausen prześpi się jeszcze, rano
postanowi ostatecznie, czy iść od razu do Eschericha, czy też spróbować przedtem z Kluge.
Teraz chciał spać...
Ale nie zasnął, bo przyszło mu na myśl, że jeden człowiek tej sprawy nie rozkręci. On sam
musi mieć nieco swobody ruchów. Musi na przykład pójść do Eschericha, a przez ten czas
Enno byłby bez obstawy. A jeżeli tę grubą babę weźmie w obroty, Enno może w tym czasie
zwiać. Niejeden tego nie zrobi. Ale nie miał drugiego, któremu mógłby zaufać, poza tym ten
drugi zażądałby swojej części zysku. A Borkhausen nie był zwolennikiem podziału.
W końcu wpadło mu na myśl, że wśród pięciorga bękartów jest też trzynastoletni syn,
prawdopodobnie nawet jego syn. Zawsze miał uczucie, że ten pętak o arystokratycznym
imieniu Kuno-Dieter jest jego synem, mimo że Otti stale twierdziła, że jest synem hrabiego -
obszarnika z Pomorza. Ale Otti była zawsze hochsztaplerką, na co wskazywało już samo imię
chłopca - po jego domniemanym ojcu.
Z ciężkim westchnieniem zdecydował się Borkhausen na zabranie chłopca jako rezerwowego
anioła-stróża. Będzie go to kosztowało tylko małą awanturkę z Otti i parę marek dla chłopaka.
Potem myśli Borkhausena zaczęły na nowo krążyć dookoła tego wszystkiego, powoli
zamazywały się jednak i wreszcie zasnął.
R O2 DZIAŁ XXVIII Małe, zgrabne wymuszenie Opowiedzieliśmy już, że pani Hete
Haeberle i Enno Kluge jedli tego ranka śniadanie i pracowali w sklepie prawie bez słów,
oboje pogrążeni w myślach i bladzi po nie przespanej nocy. Pani Haeberle myślała o tym, że
Enno musi jutro bezwarunkowo opuścić jej dom. Enno - że w żadnym wypadku się stąd nie
Strona 73
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
ruszy.
Ciszę tę przerwał pierwszy klient, wysoki mężczyzna, który powiedział do pani Haeberle: -
Proszę pani, tam w oknie ma pani kilka papużek, ile kosztuje parka? Ale to musi być parka,
byłem zawsze zwolennikiem parek... - i Borkhausen nagle wytrzeszczył oczy w udanym
zdumieniu, w celowo źle udawanym zdumieniu, i zawołał Klugego, który właśnie starał się
po cichu zwiać przez tylne drzwi do mieszkania: - Ale, przecież to Enno! No, no, no! Gadam,
gapię się, myślę - przecież to nie może być Enno! Cóż by Enno robił w takim małym zoo? A
to jednak ty, kumplu! No, co porabiasz?
Enno zatrzymał się z ręką na klamce jakby wrósł w ziemię. Nie mógł ani uciec, ani
odpowiedzieć.
Pani Hete zaś wpatrywała się w wysokiego mężczyznę wielkimi oczyma. Wargi jej zaczęły
drżeć, a kolana zmiękły, mimo że tak przyjaźnie zwrócił się do Enna. A więc
niebezpieczeństwo jednak istniało! Wszystkie opowiadania Enna o groźbach gestapo nie były
kłamstwem, bo ani przez chwilę nie wątpiła, że to szpicel. Widać to po jego twarzy, równie
tchórzliwej jak brutalnej.
Ale gdy niebezpieczeństwo stało się faktem, pani Hete drżała tylko całym ciałem.
Wewnętrznie była spokojna i coś jej mówiło: „Teraz w niebezpieczeństwie nie możesz Enna
opuścić, chociażby nawet był najgorszy".
I pani Hete powiedziała do człowieka o kłującym i stale latającym spojrzeniu, wyglądającego
na sprzedawczyka: - Może pan wypije z nami filiżankę kawy, panie... nie dosłyszałam
nazwiska?
- Borkhausen, Emil Borkhausen - przedstawił się szpicel - jestem starym przyjacielem Enna,
przyjacielem od sportu. I cóż pani powie, pani Haeberle, na ten wspaniały interes, który zrobił
na Adebarze? Spotkaliśmy się wczoraj w sportowej knajpie - czy nie powiedział pani tego?
Pani Hete rzuciła szybkie spojrzenie na Enna. Stał wciąż jeszcze z ręką na klamce, w tej
samej pozycji, w jakiej zastały go pierwsze przyjazne słowa Borkhausena. Obraz bezradnego
strachu. Nie, nie powiedział jej nic o tym spotkaniu ze starym znajomym, oświadczył nawet,
że nie widział nikogo znajomego. A więc jeszcze raz ją okłamał -jak bardzo na własną szkodę
- bo teraz już było jasne, w jaki sposób szpicel znalazł jego schronienie u niej. Gdyby wczoraj
wieczorem Enno powiedział coś o tym, można by go było przecież umieścić gdzie indziej.
Ale chwila nie była odpowiednia, aby kłócić się z Ennem Klugem albo zarzucać mu
kłamstwo. Należało działać. Powiedziała więc jeszcze raz: - A więc napijemy się kawy,
panie Borkhausen, teraz jeszcze nie przychodzi zbyt wielu klientów. Enno, uważaj na sklep,
ja tymczasem pogadam z twoim przyjacielem...
Teraz pani Hete przezwyciężyła również drżenie ciała. Myślała tylko o tym, jak to wtedy
stało się z jej Walterem, a to wspomnienie dodawało jej sił. Wiedziała, że wobec tych ludzi
nie pomogą żadne jęki, drżenie, apele do współczucia. Nie mieli serca, ci dostawcy katów
Hitlera 1 Himmlera. Jeżeli coś tu mogło pomóc - to odwaga, nieokazywanie tchórzostwa,
nieokazywanie strachu. Byli przekonani, że wszyscy Niemcy to tchórze, tak jak teraz Enno.
Ale ona, owdowiała pani Haeberle, nie była tchórzem.
Swym spokojnym wystąpieniem zyskała tyle, że obaj mężczyźni byli jej posłuszni.
Wychodząc ze sklepu powiedziała jeszcze: - I żadnych głupstw, Enno! Bez nonsensownych
ucieczek! Pomyśl, że płaszcz twój wisi w mieszkaniu, a pieniędzy też chyba nie masz w
kieszeni.
- Jest pani mądrą kobietą - powiedział Borkhausen siadając przy stole i przyglądając się, jak.
stawia przed nim filiżankę kawy również energicznie. - Wcale tego nie przypuszczałem,
kiedy zobaczyłem panią po raz pierwszy wczoraj wieczorem.
Oczy ich spotkały się.
- No tak - dodał potem Borkhausen prędko - właściwie była pani równie energiczna
wieczorem, gdy czołgał się przed panią na kolanach, a pani zamknęła mu drzwi przed nosem.
Chyba w nocy nie otworzyła ich pani - czy też może?...
Na tę bezwstydną aluzję czerwone plamy wystąpiły na policzki pani Hety. A zatem ta
zawstydzająca, ohydna scena wczoraj wieczorem miała nawet świadka i w dodatku tak
wstrętnego. Opanowała się jednak szybko i powiedziała: - Przypuszczam, że i pan jest
mądrym człowiekiem, panie Borkhausen. Nie będziemy teraz mówili o nieważnych sprawach,
tylko o interesie. Myślę, że możemy zrobić interes?
- Może. Może... Na pewno - szybko poprawił się Borkhausen, nieco stremowany tempem,
które mu ta kobieta narzucała.
- Chce pan więc - kontynuowała pani Hete - kupić parę papużek. Przypuszczam, że po to,
aby pozwolić im następnie wyfrunąć. Bo jeśli pozostaną nadal w klatce, nic z tego nie
wyjdzie.
Borkhausen podrapał się w głowę. - Pani Haeberle - powiedział - z tymi papugami to«dla
mnie zbyt skomplikowane. Ja jestem prosty człowiek, pani jest chyba o wiele mądrzejsza ode
mnie. Myślę, że pani innie nie wykiwa. — I pan mnie też!
- Bez obaw! Chcę mówić z panią zupełnie otwarcie, bez żadnych papug i temu podobnych.
Powiem pani prawdę. Mam polecenie od gestapo, od komisarza Eschericha. Zna go pani?
Pani Hete potrząsnęła głową. - A więc mam polecenie dowiedzenia się, gdzie tkwi Enno. Nic
poza tym. Dlaczego i po co - nie mam pojęcia. Chcę pani coś powiedzieć, pani Haeberle.
Jestem prostym, szczerym człowiekiem...
Pochyla się ku niej. Spojrzała mu w oczy, które były kłujące. Wzrok jego uskoczył w bok,
wzrok prostego, szczerego człowieka!
- Właściwie dziwiłem się temu poleceniu, pani Haeberle, uczciwie to pani mówię. Przecież
my oboje wiemy, jakim człowiekiem jest Enno, po prostu niczym! Tylko wyścigi i babskie
historie ma we łbie. l o tego Enna rozbija się teraz gestapo, i to nawet wydział polityczny,
gdzie wszystko pachnie zdradą główną i utratą głowy. Nie rozumiem tego - czy pani coś
rozumie?
Spojrzał na nią wyczekująco. Znów spotkały się ich spojrzenia i znów stało się jak uprzednio:
nie mógł patrzeć jej w oczy.
- Niech pan mówi dalej, panie Borkhausen - powiedziała - słucham...
- Mądra kobieta - skinął Borkhausen - pierońsko mądra kobieta i energiczna. Ta historia
wczoraj wieczorem na kolanach...
- Mieliśmy mówić tylko o interesie, panie Borkhausen.
- Oczywiście! Jestem mianowicie porządnym, naprawdę szczerym niemieckim człowiekiem i
będzie się pani może dziwiła, że jestem w gestapo. Może właśnie tak pani myśli. Nie, pani
Haeberle, nie jestem w gestapo, pracuję tylko czasami dla nich. Człowiek chce żyć,
nieprawda? A ja mam pięcioro bachorów w domu, najstarszy ma dopiero trzynaście lat.
Strona 74
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Muszę je wszystkie wyżywić...
- Interes, panie Borkhausen! •
- Nie, pani Haeberle, nie jestem w gestapo, jestem uczciwym człowiekiem. I jak tam
usłyszałem, że szukają mego przyjaciela Enna, i nawet ofiarowują za znalezienie go duża
nagrodę - a znam przecież Enna od dawna i jestem jego prawdziwym przyjacielem, chociaż
kłóciliśmy się już nieraz - pomyślałem więc, pani Haeberle: popatrz, szukają Enna! Tego
małego nicponia. Gdybym go tylko znalazł - pomyślałem - rozumie pani, pani Haeberle,
mógłbym go ostrzec, by zwiał w porę. I powiedziałem do komisarza Eschericha: - Niech pan
nie robi sobie kłopotu z powodu tego Enna, sprowadzę go, to jest mój stary przyjaciel. Wtedy
dostałem polecenie i pieniądze na wydatki. No, a teraz siedzę u pani, pani Haeberle, a Enno
gospodaruje w sklepie i wszystko właściwie jest w najlepszym porządeczku.
Przez chwilę milczeli oboje. Borkhausen wyczekująco, pani Haeberle zamyślona głęboko.
Potem powiedziała: - A więc gestapo nie otrzymało jeszcze od pana żadnej imformacji?
- Gdzie tam! Wcale mi się nie śpieszy popsuć cały interes! -poprawił się. - Przedtem chciałem
przestrzec mojego starego przyjaciela Enna...
I znów milczeli. W końcu pani Hete zapytała: -A ile panu przyrzekło za to gestapo?
- Tysiąc marek. To kupa pieniędzy za takiego nicponia; przyznaję, pani Haeberle, że sam
byłem zdumiony. Ale komisarz Escherich powiedział: niech mi pan sprowadzi Klugego, a
zapłacę tysiąc marek. Tak Escherich powiedział i dał mi też sto marek na koszty. Dostałem je
już, to też dochodzi do tego tysiąca.
Siedzieli zamyśleni.
Potem pani Hete zaczęła: - Mówiłam przedtem celowo o papużkach, panie Borkhausen. Bo
jeśli dam panu teraz tysiąc marek...
- Dwa tysiące, pani Haeberle, po znajomości dwa tysiące. A poza tym jeszcze te sto marek
kosztów...
- A więc, jeżeli panu zapłacę, a pan wie, że pan Kluge nie ma pieniędzy i nic mnie z nim nie
łączy...
- Ależ pani Haeberle! Pani, taka porządna kobieta! Przecież pani nie wyda gestapo swojego
przyjaciela za tych parę groszy, przyjaciela, który czołga się przed panią na kolanach?
Powiedziałem pani, że tam wszystko pachnie zdradą główną i utratą głowy. Przecież pani
tego nie zrobi, pani Haeberle!...
Mogłaby wprawdzie po.wiedzieć, że on, ten szary, uczciwy niemiecki człowiek robi właśnie
to, czego ona jako uczciwa kobieta nie mogła zrobić, mianowicie sprzedaje przyjaciela.
Wiedziała jednak, że tego rodzaju uwagi są bezcelowe, ci panowie nie rozumieli się na tym.
Powiedziała więc: - Tak, gdybym nawet zapłaciła te dwa tysiące, kto mi zagwarantuje, że
papużki nie zostaną mimo to w klatce? - Zdecydo wała się być również zupełnie bezwstydna
widząc, że Borkhausen znów drapie się w głowę: - A więc kto mi zagwarantuje, że pan nie
weźmie dwóch tysięcy, a potem jednak pójdzie do Eschericha i weźmie od niego jeszcze
tysiąc?
- Ależ ja pani to gwarantuję, pani Haeberle! Daję pani moje słowo, jestem prostym, szczerym
człowiekiem i kiedy przyrzekam, dotrzymuję słowa. Widzi pani przecież, że poleciałem zaraz
do Enna i ostrzegłem go, mimo obawy, że zwieje ze sklepu. A wtedy cały interes byłby do
chrzanu.
Pani Haeberle spojrzała na niego ze słabym uśmieszkiem. - To wszystko bardzo pięknie,
panie Borkhausen. Ale właśnie dlatego, że jest pan takim dobrym przyjacielem Enna, rozumie
pan, że muszę mieć co do niego wszelką pewność. Jeśli w ogóle uda mi się gdzieś zdobyć te
pieniądze.
Borkhausen zrobił uspokajający gest, który miał oznaczać, że takiej kobiecie jak ona na
pewno nigdy ich nie brak.
- Nie, panie Borkhausen - kontynuowała pani Hete; widząc, że gość nie rozumie ironii,
musiała z nim mówić zupełnie otwarcie: - Któż mi zagwarantuje, że weźmie pan teraz ode
mnie pieniądze...
Borkhausen bardzo zdenerwował się na myśl, że mógłby od razu, teraz, dostać tę zawrotną,
nigdy nie widzianą sumę dwóch tysięcy marek.
- ...a przed drzwiami stoi agent gestapo i zabiera Enna? Muszę mieć jeszcze inne gwarancje!
- Ależ nikt nie stoi przed drzwiami, przysięgam pani, pani Haeberle! Jestem przecież
uczciwym człowiekiem. Zresztą po co miałbym panią okłamywać? Przychodzę tutaj wprost z
domu, może się pani zapytać mojej Otti!
Przerwała zdenerwowanemu: - A więc, niech się pan zastanowi, jakie gwarancje - poza
swoim słowem - może mi pan jeszcze dać?
- Przecież nie ma innej gwarancji! Przecież to jest interes, który polega wyłącznie na
zaufaniu. A ma pani chyba do mnie zaufanie, teraz, kiedy tak otwarcie z panią mówiłem?
- Tak, zaufanie... - odpowiedziała bezmyślnie pani Haeberle, a potem zapadło długie
milczenie. Borkhausen czekał na jej decyzję, ona zaś łamała sobie głowę, w jaki sposób
osiągnąć przynajmniej minimum gwarancji.
W sklepie gospodarzył tymczasem Enno Kluge. Obsługiwał szybko i dość zgrabnie coraz
liczniej napływającą klientelę, zdobywał się nawet na żarciki. Pierwszy strach, który odczuł
na widok Borkhausena, już minął. Hete siedziała w izbie i rozmawiała z Borkhausenem, na
pewno już tę sprawę doprowadzi do porządku. Jeżeli się tym zajęła, to znaczy, że wcale nie
potraktowała poważnie groźby wyrzucenia go na ulicę. Ulżyło mu więc i mógł znów
zdobywać się na dowcipuszki.
W izbie za sklepem pani Haeberle przerwała długie milczenie. Powiedziała stanowczo: - A
więc, panie Borkhausen, obmyśliłam to sobie. Zrobię z panem ten interes pod następującymi
warunkami...
- Niechże już pani mówi! - naciskał pożądliwie Borkhausen. Czuł się już bliski celu.
- Dam panu dwa tysiące marek, ale nie dam ich panu tutaj. Dam je panu w Monachium.
- W Monachium? - gapił się na nią zupełnie głupio. - Przecież ja nie jadę do Monachium! Co
mam robić w Monachium?
- Pójdziemy - kontynuowała - teraz razem na pocztę i wpłacę dla pana przekazem
pocztowym dwa tysiące marek do podjęcia na poczcie głównej w Monachium. A potem
odprowadzę pana na kolej, pojedzie pan najbliższym pociągiem do Monachium i podejmie
pan pieniądze. Na Dworcu Anhalckim dam panu jeszcze dwieście marek na podróż, prócz
biletu...
- Nie! - zawołał Borkhausen rozgoryczony. - Nie zrobię tego! Nie zgadzam się na to! Pojadę
do Monachium, a pani na poczcie cofnie przekaz!
- Przy odjeździe dam panu kwit wpłaty, wtedy nie będę już mogła cofnąć.
Strona 75
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- I w Monachium? - zawołał znów. - Po co do Monachium! Jesteśmy przecież uczciwymi
ludźmi! Dlaczego nie tutaj, od razu w sklepie? Byłoby załatwione. Do Monachium i z
powrotem to potrwa co najmniej dwa dni i dwie noce, a tymczasem Enno oczywiście zwieje!
- Ależ, panie Borkhausen, przecież właśnie co do tego umówiliśmy się i dlatego panu daję
pieniądze! Papużka miała przecież wyfrunąć z klatki. Ja myślę, że Enno powinien mieć
możność ukrycia się i za to panu płacę dwa tysiące marek!
Borkhausen, który nie potrafi znaleźć nic rozsądnego w odpowiedzi, mruknął: - I sto marek
na koszty też dostanę?
- Dostanie pan na Dworcu Anhalckim. Gotówką!
Ale nawet to przyrzeczenie nie poprawiło humoru Borkhausena. Pozostał mrukliwy. -
Monachium! Jeszcze nigdy nie słyszałem takich bzdur! A wszystko byłoby takie proste - i
nagle Monachium! Dlaczego pani od razu nie powie Londyn? - mogę tam zaraz po wojnie
pojechać! Wszystko pokręcone! Byłoby takie proste, ale nie, musi być skom-| plikowane! I
dlaczego? Dlatego, że nie ma pani zaufania do bliźnich, że jest pani niedowiarkiem, pani
Haeberle! Byłem tak uczciwy z panią...
- A ja jestem uczciwa z panem! Zrobię interes pod tym warunkiem albo wcale nie.
- No cóż - powiedział. - Wobec tego mogę iść. - Wstał, wziął czapkę. Ale nie poszedł. -
Monachium nie wchodzi dla mnie w ogóle w rachubę...
- To będzie dla pana bardzo ciekawa podróż - namawiała go pani Haeberle - jazda jest
przyjemna, a w Monachium podobno można jeszcze dobrze zjeść i wypić. O wiele
mocniejsze piwo niż u nas, panie Borkhausen!
- Picie mnie nic nie obchodzi - powiedział znów, ale już nie tak mrukliwie, lecz z namysłem.
Pani Hete widziała, że Borkhausen łamie sobie teraz głowę nad sposobem, jakby tu wziąć
pieniądze i mimo to Enna wydać. Jeszcze raz przemyślała swoją propozycję. Wydawała jej
się dobra. Usuwała Borkhausena co najmniej na dwa dni, a jeśli dom jej rzeczywiście nie był
pod obserwacją (o czym zdąży się przekonać), będzie dość czasu, aby Enno się wyniósł.
- A więc - powiedział Borkhausen wreszcie - inaczej się pani nie zgadza, pani Haeberle?
- Nie. Takie są moje warunki i nie odstąpię od nich.
- Będę się musiał zgodzić - powiedział Borkhausen. - Nie mogę przecież wyrzucić po prostu
na ulicę dwóch tysięcy fajgli.
Powiedział to raczej do siebie, dla usprawiedliwienia się przed samym sobą.
- Pojadę więc do Monachium. A pani pójdzie zaraz ze mną na pocztę.
- Zaraz - powiedziała pani Haeberle namyślając się. Teraz gdy zgodził się, nie była jeszcze
wciąż zupełnie zadowolona. Była najgłębiej przekonana, że Borkhausen planuje nowe
świństwo. Musi wydobyć z niego, jakie...
- Tak, zaraz pójdziemy - powtórzyła - to jest muszę się przygotować i zamknąć sklep.
Powiedział prędko: -Po co zamykać sklep, pani Haeberle?- Przecież Enno tam jest!
- Enno pójdzie z nami! - powiedziała.
- A to znowu po co? Enno nie ma nic wspólnego z całą sprawą!
- Dlatego, że ja tak chcę. Bo mogłoby się wydarzyć - dodała - że Enno zostanie aresztowany
akurat w chwili, kiedy wpłacę dla pana pieniądze. Takie omyłki zdarzają się, panie
Borkhausen.
- Kto ma go aresztować?
- Na przykład szpicel przed drzwiami...
- Ależ nie ma żadnego szpicla przed drzwiami! - Uśmiechnęła się. - Może się pani
przekonać, pani Haeberle. Niech pani przejdzie się dookoła, przyjrzy się ludziom. Nie mam
żadnego szpicla przed drzwiami! Jestem uczciwym człowiekiem...
Powiedziała uparcie: - Chcę mieć Enna przy sobie. To jest pewniejsze.
- Jest pani uparta jak stary muł! - zawołał wściekle. - Dobrze więc, niech Enno też pójdzie z
nami. Ale niech się pani trochę pośpieszy.
- Tak bardzo nie musimy się śpieszyć - powiedziała. - Pociąg monachijski odchodzi dopiero
koło dwunastej. Mamy mnóstwo czasu. A teraz proszę mi wybaczyć na kwadransik, chciałam
się trochę przygotować.
Popatrzyła na niego badawczo, gdy siedział przy stole ze wzrokiem uważnie skierowanym na
szybę, przez którą mógł obserwować sklep.
- I jeszcze jedna prośba, panie Borkhausen: niech pan teraz nie rozmawia z Ennem, on ma
dużo roboty w sklepie i w ogóle...
- Po co mam gadać z tym idiotą! - powiedział Borkhausen ze złością. - Z takim bałwanem w
ogóle nie gadam.
Ale posłusznie usiadł inaczej, tak że miał teraz przed oczyma drzwi od jej pokoju i okno na
podwórze.
ROZDZIAŁ XXIX Wygnanie Enna Po dwóch godzinach wszystko zostało załatwione.
Monachijski pośpieszny wytoczył się z hali Dworca Anhalckiego z Borkhausenern w
przedziale drugiej klasy, ze śmiesznym, nadrabiającym miną i napuszonym Borkhausenem,
który pierwszy raz w życiu jechał w przedziale drugiej klasy. Pani Haeberle, która umiała
także być wielkoduszna, dokupiła na prośbę małego szpicla drugą klasę w pociągu, aby
utrzymać go w dobrym humorze, a może dlatego, że sama była rada pozbyć się tego draba co
najmniej na dwa dni.
Teraz, gdy inni odprowadzający powoli przeciskali się przez wyjście, powiedziała cicho do
Enna: - Poczekaj chwilę, Enno. Siądziemy na moment w poczekalni i zastanowimy się, co
robić.
Usiedli więc tak, że mieli drzwi wejściowe na oku. Poczekalnia nie była przepełniona, przez
dłuższy czas nikt nie wchodził na salę.
Hete zapytała: - Czy zwróciłeś uwagę na to, co ci powiedziałam? Czy sądzisz, że byliśmy
obserwowani?
Gdy minęło najgroźniejsze niebezpieczeństwo, Enno odparł ze zwykłą lekkomyślnością: - Po
co miałem obserwować. Sądzisz, że ktoś pozwoli, aby rozkazywał mu taki idiota jak
Borkhausen? Taki głupiec! Takiego frajera nie ma.
Miała już na czubku języka, że uważa Borkhausena za podejrzanego cwaniaka, za znacznie
inteligentniejszego od tego małego, tchórzliwego i lekkomyślnego mężczyzny u jej boku. Ale
nie powiedziała tego. Dziś rano, przy przebieraniu się, postanowiła skończyć z wszelkimi
zarzutami. Jej zadaniem było tylko zapewnić bezpieczeństwo Klugemu. Gdy to zadanie
zostanie spełnione, nie chce go nigdy więcej widzieć.
Pełen zawiści wypowiedział myśl, która dręczyła go od godziny: - Gdybym był tobą, nigdy
bym temu draniowi nie dał dwóch tysięcy marek. A do tego jeszcze dwieście pięćdziesiąt na
koszty podróży. I bilet. I drugą klasę. Dałaś temu draniowi ponad dwa tysiące pięćset, takiej
Strona 76
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
świni! Nigdy bym tego nie zrobił!
Spytała: - A co stałoby się z tobą, gdybym tego nie zrobiła?
- Gdybyś mnie dała te dwa tysiące pięćset, zobaczyłabyś jak chytrze j a wykręciłbym tę
sprawę! Możesz mi wierzyć, że Borkhausen zadowoliłby się pięćsetką!
- Tysiąc przyrzekło mu przecież gestapo! .
- Tysiąc - śmiać mi się chce! Jak gdyby ci z gestapo rzucali tak łatwo tysiączkami! I to
jeszcze takiemu małemu szpiclowi jak Borkhausen! Wystarczy, że mu każą, a zrobi, co chcą,
za pięć marek dniówki! Tysiąc, dwa tysiące pięćset - ależ ten ładnie cię oskubał, Hete!
Zaśmiał się ironicznie.
Jego niewdzięczność zabolała ją. Ale nie miała ochoty zapuszczać się w wyjaśnienia.
Powiedziała tylko trochę ostro: - Nie chcę o tym więcej mówić! Rozumiesz, nie chcę! - Tak
długo patrzyła twardo na niego, aż opuścił blade oczy. - Zastanówmy się teraz lepiej, co z
tobą zrobić.
- Ach, mamy jeszcze na to czas - powiedział. - Wcześniej jak pojutrze nie może wrócić.
Wracajmy teraz do sklepu, a do pojutrza już coś wymyślimy.
- Nie wiem. Nie chciałabym cię teraz znów zabierać do sklepu. Najwyżej dla spakowania
twoich rzeczy. Jestem niespokojna - może jednak byliśmy szpiclowani?
- Ależ mówię ci, że nie! Znam się na tym lepiej od ciebie. A poza tym Borkhausen nie może
mieć szpicla, przecież nigdy nie ma pieniędzy!
- Ale gestapo mogło mu dać szpicla!
- I szpicel z gestapo będzie się przyglądał, jak Borkhausen jedzie do Monachium, a ja go
odprowadzam na stację! Głupstwa, Hete!
Musiała przyznać, że ta uwaga była słuszna. Ale niepokój jej pozostał. Zapytała: - Czy nie
zwróciłeś uwagi na to z papierosami?
Nie pamiętał już tego. Musiała mu opowiedzieć, że Borkhausen, gdy tylko wyszli z domu,
wszędzie szukał papierosów. Prosił o nie również Hetę i Enna. Ale oni także nie mieli, Enno
wypalił wszystkie w nocy. Borkhausen jednak trwał przy swoim, że musi mieć papierosy, że
nie wytrzyma, że przywykł rano wypalić bodaj jednego. „Pożyczył" sobie od Hety
dwadzieścia marek i zawołał starszego chłopaka, który bawił się hałaśliwie na ulicy:
- Te słuchaj, nie wisz czasem, gdzie tu dostać fajki? Ale karty ni mam.
- Może i wini. A ma pan forsę?
Chłopak, z którym Borkhausen rozmawiał, był jasnym niebieskookim blondynkiem - z
wyglądu ulicznikiem. Prawdziwe berlińskie ziółko.
- No to dawaj pan dwudziestaka, przyniesę...
- I zapomnisz wrócić! Nie kochasiu, idę z tobą! Chwileczkę, pani Haeberle!
I obaj zniknęli w jednym z domów. Po chwili Borkhausen wrócił sam i bez żądania zwrócił
pani Hete dwadzieścia marek.
- Nie mają papierosów, ten smarkacz chciał mnie oczywiście nabrać na dwadzieścia marek.
Ale dałem mu po gębie, że leży jeszcze tam na podwórzu.
Poszli dalej na pocztę, do biura podróży.
- No i cóż w tym widzisz dziwnego, Hete? Borkhausen jest taki jak ja: kiedy mu się chce
kurzyć, zaczepi nawet generała na ulicy i poprosi o peta!
- Ale potem nie wspomniał ani słowa o papierosach, mimo że ich nie dostał! To wydaje się
dziwne. A może kombinował coś z chłopcem?
- Co miał kombinować z chłopcem, Hete? Dał mu po gębie, tak na pewno było.
- A może właśnie ten pętak nas szpiclował?
Na chwilę zaniemówił nawet Enno. Ale potem powiedział ze zwykłą lekkomyślnością: -
Ciągle sobie coś wmawiasz! Chciałbym mieć twoje kłopoty!
Milczała. Ale niepokój tkwił w niej nadal i dlatego upierała się, że tylko na krótko pójdą do
sklepu, aby zabrać jego rzeczy. Potem zaś zdecydowała się umieścić go u swojej przyjaciółki,
zachowując wszelkie środki ostrożności.
Nie dogadzało mu to wcale. Czuł, że Hete chce się od niego uwolnić. A on nie chciał odejść.
U niej było bezpiecznie, otrzymywał dobre jedzenie i nie pracował więcej, niż mu to
odpowiadało l miłość, i ciepło, 1 pocieszenie. A poza tym była to dobra owca. Borkha uscn
przystrzygł ją już na dwa i pół tysiąca. Teraz była jego kolej!
- Twoja przyjaciółka! - powiedział niezadowolony. - Cóż to znowu za kobieta? Niechętnie
chodzę do obcych ludzi.
Hete mogła mu powiedzieć, że ta przyjaciółka jest starą współpracownicą jej męża, że
obecnie pracuje jeszcze w podziemiu i że każdy prześladowany znajduje u niej schronienie.
Ale nie ufała temu Ennowi, widziała już, jak kilka razy stchórzył. Nie powinien był zbyt
wiele wiedzieć.
Dlatego powiedziała: - Moja przyjaciółka? Kobieta taka jak ja. W moich latach. Może o parę
lat młodsza.
- A co ona robi? Z czego żyje? - badał dalej.
- Nie wiem dokładnie, jest chyba gdzieś sekretarką. Zresztą jest niezamężna.
- Jeżeli jest w twoim wieku, to byłby chyba już najwyższy czas na to - powiedział ironicznie.
śachnęła się, ale nie odpowiedziała.
- Ależ Hete - powiedział nadając swemu głosowi serdeczne brzmienie - co mam robić u
twojej przyjaciółki? Najlepiej przcież, jak jesteśmy sami, we dwójkę. Pozwól, że zostanę u
ciebie. Borkhausen wróci przecież dopiero pojutrze - więc przynajmniej do tego czasu!
- Nie, Enno! - Powiedziała. - Chciałabym, żebyś zrobił teraz to, co ci powiem. Pójdę do
mieszkania i spakuję rzeczy. Możesz przez ten czas poczekać w jakiejś knajpie. Potem
pojedziemy razem do mojej przyjaciółki.
Miałjeszcze wiele słów sprzeciwu, ale ostatecznie zgodził się. Zgodził się dopiero, gdy
powiedziała nie bez wyrachowania: - Potrzebne ci będą pieniądze. Włożę je do walizki. Tyle,
że wystarczy ci na pierwszy okres.
Widoki na znalezienie wkrótce pieniędzy w walizce (a przecież w żadnym wypadku nie
mogła mu dać mniej niż Borkhausenowi!) nęciły go, przyczyniły się do powzięcia decyzji.
Jeżeli zostanie u niej do pojutrza, to dopiero pojutrze będą pieniądze. A chciał od razu
wiedzieć, ile mu przeznaczyła.
Z przykrością stwierdziła, co skłoniło go do zgody. Robił wszystko, aby straciła dla niego
resztki poważania i miłości. Ale zniosła to bez szemrania. Dawno już życie przekonało ją, że
za wszystko trzeba płacić, przeważnie nawet więcej, niż rzecz warta. Najważniejsze, aby teraz
działał podług jej woli.
Gdy pani Hete zbliżyła się do swego mieszkania, spostrzegła na ulicy owego niebieskookiego
blondynka, łobuzującego się w gromadzie innych chłopców. Przestraszyła się zrazu. Potem
Strona 77
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
skinęła na niego: - Co ty tu jeszcze robisz: - zapytała. - Czy musisz koniecznie tutaj się
awanturować?
- Przecie ja tu mieszkam! - powiedział. - To gdzie mam iść się awanturować?
Szukała śladów uderzenia na jego twarzy, ale nic nie znalazła. Widocznie pętak nie poznawał
jej, nie zwróciwszy na nią uwagi podczas rozmowy z Borkhausenem. To świadczyłoby
przeciw szpiclostwu.
- Tutaj mieszkasz? - zapytała. - Jeszcze cię nigdy nie widziałam na ulicy.
- Za pani ślepia nie odpowiadam - mruknął bezczelnie. Zagwizdał przeraźliwie na palcu, a
potem krzyknął do okien na górze: - Mama, wyjrzyj ino z okna! Tu jest jedna pani, co mi nie
chce wierzyć, że masz zeza! Mama, pozyzuj no na nią!
Śmiejąc się wbiegła pani Hete do sklepu, najgłębiej przekonana, że sprawa z chłopcem była
tylko jej przywidzeniem.
Ale podczas pakowania znów spoważniała. Opadły ją wątpliwości, czy słusznie czyni
wprowadzając Enna do swojej przyjaciółki, Anny Schoenlein. Oczywiście Anka ryzykuje co
dzień swoje życie dla każdego nieznajomego, któremu udziela schronienia. Ale pani Hete
czuła, że podrzuca Ance prawdziwe kukułcze jajo. Wprawdzie Enno wydawał się jej
naprawdę przestępcą politycznym, a nie kryminalnym, potwierdził to nawet Borkhausen,
ale...
Enno był lekkomyślny, nie tyle z braku zastanowienia, ile z powodu całkowitej obojętności na
losy bliźnich. Nie obchodziło go, co się z nimi stanie. Myślał zawsze tylko o sobie i był
gotów dwa razy dziennie przylatywać do niej, do Hety, pod pretekstem, że tęskni za nią, i w
ten sposób sprowadzić niebezpieczeństwo na głowę Anki. Ona, Hete, umiała sobie z nim
poradzić, ale Anka nie potrafi.
Z ciężkim westchnieniem pani Hete Haeberle wsuwa trzysta marek do koperty, którą kładzie
na wierzchu walizki. Wydała dziś więcej pieniędzy, niż zaoszczędziła w ciągu ostatnich
dwóch lat. Ale zdobędzie się na jeszcze jedną ofiarę: przyrzeknie Ennowi po sto marek za
każdy dzień, w którym w ogóle nie opuści mieszkania jej przyjaciółki. Niestety, jest taki, że
może mu zrobić podobną propozycję. Nie będzie nawet obrażony, najwyżej w pierwszej
chwili będzie udawał obrażonego. Ale to go chyba zatrzyma w domu. Jest taki łasy na
pieniądze!
Z walizką w ręku wychodzi pani Hete z domu. Blondynek nie bawi się już na ulicy, wrócił
może do swojej zezowatej matki. Pani Hete idzie do knajpy na Alexanderplatz, gdzie ma
spotkać się z Ennem.
ROZDZIAŁ XXX Emil Borkhausen i jego syn Borkhausen czuł się bardzo dobrze w
eleganckim pociągu pośpiesznym, w nobliwym przedziale drugiej klasy z oficerami,
generałami i damami, które pachniały tak pięknie. Nie przeszkadzało mu wcale, że sam nie
był ani elegancki, ani miło nie pachniał i że jego współtowarzysze podróży nie obrzucali go
bynajmniej przyjaznymi spoj rżeniami. Borkhausen był przyzwyczajony do tego. Wątpliwe,
czy kiedykolwiek w jego nędznym życiu jakiś bliźni miał dla niego przyjazne spojrzenie.
Borkhausen pił swoje krótkie szczęście pełnymi haustami. Było ono bowem krótkie. Nie
musiało trwać aż do Monachium, nawet nie do Lipska, jak się przedtem obawiał, ale tylko do
Lichterfelde, ponieważ pociąg zatrzymywał się również w Lichterfelde. To był właśnie błąd
w obliczeniach pani Hety. Jeśli się miało otrzymać pieniądze w Monachium, nie trzeba było
od razu tam jechać. Można to zrobić potem, po załatwieniu najpilniejszych interesów w
Berlinie. A najpilniejsze było teraz szpiclowanie Enna i zainkasowanie od Eschericha
pięciuset marek. Zresztą może wcale nie trzeba będzie jechać do Monachium, wystarczy
napisać na-pocztę, aby przysłano pieniądze tutaj do Berlina do wypłaty. W każdym razie
natychmiastowa podróż do Monachium nie wchodziła w rachubę.
Tak więc - nie bez cichego żalu - wysiadł Emil Borkhausen w Lichterfelde. Odbył jeszcze
krótką, ożywioną dyskusję z zawiadowcą, który nie mógł zrozumieć, że człowiek w drodze
między Dworcem Anhalckim a Lichterfelde zmienia plany podróży do Monachium. W ogóle
ten typ wydawał się zawiadowcy jak najbardziej podejrzany.
Ale Borkhausen pozostał niezłomny: - Niech pan zadzwoni do gestapo, do komisarza
Eschericha, a przekona się pan, kto ma rację, panie zawiadowco! Ale będzie pan miał kupę
nieprzyjemności. Jadę służbowo!
Wreszcie człowiek w czerwonej czapce wzruszył ramionami i polecił zwrócić podróżnemu
pieniądze za bilet. Było mu to obojętne. Dziś wszystko jest możliwe, a więc i to, że takie
podejrzane osobniki rozbijają się z polecenia gestapo. Tym gorzej!
Emil Borkhausen udał się więc na poszukiwanie swego syna.
Ale nie znalazł go przed sklepem Hety Haeberle, mimo że sklep był otwarty i klienci
wchodzili i wychodzili. Ukryty za słupem ogłoszeniowym, zastanawiał się Borkhausen -
ciągle z oczyma wlepionymi w drzwi sklepu - co się mogło stać. Czy Kuno-Dieter po prostu z
nudów opuścił swój posterunek? A może Enno wyszedł - może znów do „Gonitwy"? Albo
może ten człowiek zupełnie się wyprowadził i kobieta pracowała tylko sama w sklepie?
Emil Borkhausen zastanawiał się właśnie, czy zupełnie bezwstydnie pokazać się jeszcze raz
oszukanej Haeberle i zażądać od niej informacji, gdy zaczepił go dziewięcioletni może pętak:
- Słuchaj no pan, czy pan jest ojciec Kuna?
- Jestem! O co chodzi?
- Daj pan markie!
- Po co mam ci dać markie!
- Bo nie powim, co wim!
Borkhausen zrobił szybki ruch ręką w kierunku chłopca. - Najpierw towar, potem pieniądze! -
powiedział.
Ale chłopiec był szybszy od niego, prześliznął się pod jego ramieniem, i zawołał: - No to nie!
Gwizdam na pańską markie!
I przyłączył się znów do towarzyszy zabawy, którzy szaleli na jezdni na wprost sklepu.
Borkhausen nie mógł iść za nim, wolał, żeby go nie widziano. Wołał więc i gwizdał na
chłopca, przeklinając go wraz ze swoją - tym razem tak niewłaściwą - oszczędnością. Ale
chłopiec nie dawał się tak łatwo przechytrzyć i znęcić; dopiero w dobry kawadrans później
wychynął znów przed Borkhausenem, stanął ostrożnie w odpowiedniej odległości od
rozzłoszczonego mężczyzny i oświadczył bezczelnie: - Teraz kosztuje dwa fajgle!
Borkhausen najchętniej sprałby chłopca według wszelkich prawideł, ale co miał robić? Był w
jego ręku, nie mógł biec za nim. - Dam ci markę - powiedział ponuro.
- Nie! Dwie marki!
- Dobra, dostaniesz dwie marki!
Borkhausen wyjął paczkę banknotów z kieszeni, znalazł dwumar-kówkę, schował pozostałe
Strona 78
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
banknoty i wyciągnął pieniądze w kierunku chłopca.
Chłopak potrząsnął głową: - Znamy się na tym! - powiedział. - Jak chyce forsę, to pan mnie
złapie. Ni ma! Połóż pan na tretuar!
Borkhausen ponuro, bez słowa zrobił to, co chłopak mu kazał. - No?
- powiedział potem, prostując się i robiąc krok wstecz.
Chłopak powoli czaił się do banknotu, stale czujnym okiem patrząc na mężczyznę. Gdy
pochylił się po pieniądze, Borkhausen ledwo mógł oprzeć się pokusie, by nie sięgnąć po
szczeniaka i nie sprać go. Mógłby go pochwycić, ale zreflektował się, że wtedy w ogóle nie
uzyska informacji, a pętak będzie tak krzyczał, że cała ulica się zbiegnie.
16 - Każdy umiera... t. I - No? - zapytał jeszcze raz, tym razem groźnie.
Chłopak odpowiedział: - Teraz też mógłbym być świniom i jeszcze raz kazać panu dać forsę,
i jeszcze raz, i jeszcze raz! Aleja nie taki! Już ja dobrze wim: pan mi znowu chciał się dobrać
do skóry. Ale ja nie frajer i świniom tyż nie jezdem!
Po tym wyraźnym zaznaczeniu swojej wyższości moralnej nad Borkhausenem wyrecytował
prędko: Ma pan czekać w swoim mieszkaniu. Kuno da znać.
I chłopak znikł.
Długie dwie godziny, w ciągu których Borkhausen czekał w swojej piwnicy na informacje od
Kuna, bynajmniej nie zmniejszyły jego gniewu. Przeciwnie, zwiększyły go jeszcze! Bachory
skrzeczały, Otti była w najlepszej formie i nie szczędziła złośliwych słówek o leniwych
świniach, które przez cały dzień nic nie robią, tylko kurzą papierosy i zwalają na kobietę całą
robotę.
Mógłby wyciągnąć dziesięciomarkówkę albo pięćdziesiątkę i zamienić w ten sposób
śmierdzący humor Otti na najpiękniejszą pogodę. Ale nie chciał. Nie chciał znów rozdawać
pieniędzy. Dopiero co wydał dwie marki na głupią wiadomość, której się sam mógł domyślić.
Ogarniała go wściekłość na Kuno-Dietera, który mu zesłał na kark taką małą padlinę. Kuno
na pewno coś kręci! Borkhausen postanowił sobie, że syn oberwie te cięgi, z których wywinął
się tamten pętak.
Zapukano do drzwi. Ale zamiast oczekiwanego posłańca od Kuno-Dietera zjawił się jakiś
cywil, w którym wyraźnie można było rozpoznać byłego feldfebla.
- Czy to pan jest Borkhausen?
- Tak, a o co chodzi?
- Ma pan iść do komisarza Eschericha. Niech się pan przygotuje. Zaprowadzę pana.
- Nie mogę teraz - odmówił Borkhausen - czekam na gońca. Niech pan powie komisarzowi,
że złapałem rybkę.
- Mam pana zabrać do komisarza - powiedział były feldfebel z uporem.
- Nie teraz! Nie pozwolę sobie zawalić całej sprawy! Nie przez takich, jak wy! - Borkhausen
był zły, ale się opanował. - Powiedz pan komisarzowi, że mam ptaszka i że jeszcze dziś do
niego przyjdę.
- Niech pan nie robi historii i niech pan idzie ze mną! - powtórzył uparcie przybysz.
- Nauczył się pan chyba tego na pamięć, nie może pan inaczej gwizdać, tylko „niech pan
idzie ze mną!" - krzyczał Borkhausen. - Nie potrafisz chyba skapować, co mówię do ciebie!
Wiecznie „chodź pan ze mną"! Czy nie rozumiesz, że ci mówię: czekam tu na odpowiedź,
muszę tutaj siedzieć, bo w przeciwnym razie zając zwieje mi z potrzasku? To chyba za mądre
dla ciebie? - Spojrzał na swego rozmówcę nieco zadyszany. Potem zaś dodał mrukliwie: -
Mam tego zająca złapać właśnie dla komisarza, rozumie pan?
Były feldfebel odpowiedział nieporuszony: - Nie wiem nic o tym wszystkim. Komisarz
powiedział mi: „Fritsche, sprowadź Borkhause-na". A więc chodź pan już!
- Nie! - krzyczał Borkhausen - za głupi jesteś dla mnie. Zostanę tutaj - a może chcesz mnie
aresztować? - Widział po minie tamtego, że nie mógł tego zrobić. - A zatem zwiewaj! -
zawołał i zamknął mu drzwi przed nosem.
Po upływie trzech minut widział, jak stary feldfebel odmaszerowuje przez podwórze,
widocznie przemyślał sobie to „chodź pan ze mną"!
Gdy tylko człowiek ten znikł w bramie, Borkhausena ogarnął strach przed ewentualnymi
skutkami bezczelnego wystąpienia wobec wysłannika wszechmocnego komisarza. Tylko
złość na Kuno-Dietera doprowadziła go do tego. To było bezwstydne kazać ojcu czekać
godzinami, może aż do nocy. Wszędzie było dość pętaków, na każdym rogu można było
kogoś znaleźć, chętnego do spełnienia roli posłańca! Borkhausen pokaże Kunowi, co sądzi o
jego zachowaniu się, takie dowcipuszki nie ujdą mu płazem.
Borkhausen fantazjował w myślach, jak spierze chłopaka. Widział siebie bijącego dziecięce
ciało i uśmiech zjawił się na jego twarzy, ale nie był to uśmiech uspokojonej wściekłości...
Słyszał go krzyczącego, zatykał mu łapą wrzeszczące usta, a drugą bił coraz mocniej, tak
długo, dopóki chłopiec nie zaczął drżeć na całym ciele, a usta wydawały już tylko skowyt...
Borkhausen lubował się w wyobraźni tymi obrazami. Wyciągnął się przy tym na kanapie i
jęczał lubieżnie.
Pukanie do drzwi przeszkodziło mu niemal. Wszedł chłopiec - poseł Kuno-Dietera. - Czego? -
zapytał krótko Borkhausen.
- Mam pana zaprowadzić do Kuna.
Tym razem był to duży chłopak, czternaste- lub piętnastoletni, w bluzie HJ.
- Ale przedtem niech no mi pan da pięć marek.
- Pięć marek! - wściekł się Borkhausen, ale nie odważył się otwarcie sprzeciwiać dużemu
chłopakowi w brunatnej koszuli - pięć marek! Potraficie, chłopcy, elegancko szastać moimi
pieniędzmi! - Szukał między banknotami.
Duży chłopiec z HJ patrzył z napięciem na plik pieniędzy w ręku tamtego. - Wydałem na
przejazd - powiedział - a poza tym, co pan sobie myśli, ile czasu straciłem, zanim się
dostałem tutaj z zachodu?
- A twój czas jest taki drogi, co? - Borkhausen wciąż jeszcze nie mógł znaleźć właściwego
banknotu. -1 zachód, powiadasz, zachód? To się nie zgadza! Co ty uważasz za zachód?
Może masz na myśli śródmieście? To by się prędzej mogło zgadzać!
- No, jeśli Ansbacherstrasse nie leży na zachodzie...
Za późno chłopiec spostrzegł, że się wygadał. Borkhausen schował już banknoty. - Dziękuję!
-zaśmiał się ironicznie. -Nie potrzebujesz już tracić swego drogocennego czasu. Sam trafię.
Najlepiej chyba pojadę metrem na Yiktoria-Luise-Platz, co?
- Ze mną pan tego nie zrobi! Czegoś takiego pan mnie nie zrobi! - powiedział smarkacz z HJ
i przystąpił do mężczyzny z zaciśniętymi pięściami. Ciemne oczy świeciły złością. -Wydałem
na kolej, straciłem...
- Straciłeś swój drogocenny czas, wiem już o tym! - zaśmiał się Borkhausen. - Odwalaj,
Strona 79
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
synu, za głupotę zawsze się płaci! - Nagle znów ogarnęła go wściekłość: - Czego stoisz tu
jeszcze w moim mieszkaniu? Co, chcesz mnie może pobić w moim własnym mieszkaniu?
Zwiewaj natychmiast albo usłyszysz swój własny krzyk!
Wypchnął rozzłoszczonego chłopca z pokoju i zamknął mu drzwi przed nosem. Przez całą
drogę, póki nie wysiedli z metra na Yiktoria-Luise-Platz, na przemian ironicznie i ze złością
przygadywał szczeniakowi, który nie opuszczał go ani na chwilę! Chłopak, choć blady ze
wściekłości, nie odpowiadał ani jednym słowem na wszystkie zaczepki.
Na Yiktoria-Luise-Platz, gdy wyszli z szybu metra, chłopiec nagle ruszył biegiem i znacznie
wyprzdził Borkhausena. Borkhausen musiał biec za nim tak prędko, jak tylko potrafił, nie
chciał pozwolić, aby dwaj smarkacze zbyt długo ze sobą gadali. Nie był zupełnie pewien,
czyją stronę weźmie Kuno-Dieter: ojca, czy tego szczeniaka.
Stali rzeczywiście przed jakimś domem przy Ansbacherstrasse. Chłopiec z H] z zapałem
perswadował coś Kuno-Dieterowi, który słuchał go z opuszczoną głową. Gdy Borkhausen
podszedł, posłaniec cofnął się o dziesięć kroków i pozwolił im rozmawać ze sobą.
- Co ty sobie właściwie myślisz, Kuno-Dieter - zaczął Borkhausen gniewnie. -- Wiecznie
zsyłasz mi na kark takie typy, bezczelnych szczeniaków, którzy z góry żądają pieniędzy?
- Bez forsy żaden nic nie zrobi, ociec - odpowiedział Kuno-Dieter obojętnie. - Wisz sam, jak
to jest! Ja tyż chcę wiedzieć, co będę miał z tego interesu. Wydałem na kolej...
- Wciąż ta sama piosenka, że też wam nic innego nie wpadnie do głowy! Nie, Kuno-Dieter,
teraz powiedz ojcu przede wszystkim uczciwie, co właściwie dzieje się na tej
Ansbacherstrasse, a potem zobaczysz, co ojciec zrobi dla ciebie. Twój ojciec wcale nie jest
taki zły, ale nie znosi, jak go duszą. Nie znosi tego!
- Nie, ociec - powiedział znów Kuno-Dieter - boję się, że zapomnisz potem mi zapłacić. Dasz
mi po mordzie zamiast forsy. Zarobiłeś już kupę grosza na tej historii i zarobisz jeszcze
więcej. Cały dzień tu sterczę dla ciebie bez żarcia, chcę zobaczyć moją forsę. Myślę, że
pięć-dziesiątaka...
- Pięćdziesiąt marek! -- Borkhausena po prostu zatkało, gdy usłyszał to bezczelne
żądanie. - Powiem ci, co ci dam! Dam ci pięć marek, dokładnie pięć marek, które ten laluś
chciał dostać i będziesz się jeszcze cieszył, jak je dostaniesz! Ja nie jestem taki zły, ale...
- Nie ociec - powiedział Kuno-Dieter i popatrzył uparcie swymi niebieskimi oczyma na
Borkhausena. - Zarabiasz kupę złota, a ja odwalam całą robotę i chcesz mnie spławić
piątakiem? Nie, frajerów ni ma! Nic ci już teraz nie powiem!
- Co, będziesz mnie jeszcze bujał! - zaśmiał się ironicznie Borkhausen. - Już jestem dość
mądry i sam wiem, że ten mały siedzi w tym domu. A resztę i tak wydostanę. Nie, idź teraz
do domu i powiedz, żeby ci matka dała jeść! Twój stary też nie jest taki głupi i nie da się
sprzedać. Znalazło się dwóch cwaniaków!
- To pójdę na górę - powiedział Kuno-Dieter stanowczo - i sypnę temu małemu, że za nim
łazisz. Sypnę cię, stary!
- Ty przeklęty szczeniaku! - krzyknął Borkhausen i chciał uderzyć syna.
Ale chłopak uciekł do bocznej sieni domu. Borkhausen skoczył za nim, przebiegli podwórze,
a na parterze w oficynie dopadł go. Przewrócił chłopca na ziemię i zaczął leżącego kopać.
Było nieomal tak, jak wyobraził sobie przedtem na kanapie, tyko że Kuno-Dieter nie
krzyczał, ale bronił się z milczącą, zaciekłą wściekłością. To jeszcze bardziej rozjuszyło
Borkhausena, z pełną świadomością uderzył chłopca w twarz i kopnął go w brzuch.
- Ty ścierwo! Już ja ci pokażę! - stękał i czerwona mgła roztoczyła mu się przed oczyma.
Nagle poczuł, że coś łapie go z tyłu, ktoś chwycił go za rękę. Coś ciągnęło go za jedną nogę, a
coś innego za drugą. Obejrzał się szybko. To był ten chłopak z HJ z całą gromadą pętaków,
wyrostków - czterech czy pięciu szczeniaków, którzy razem rzucili się na niego. Musiał
puścić Kuno-Dietera, musiał się bronić przed tymi pętakami; każdego z nich pojedynczo
położyłby jedną ręką, ale działając zbiorowo mogli być dla niego bardzo niebezpieczni.
- Przeklęta banda tchórzów! - krzyczał i próbował oswobodzić się od chłopca, który wisiał
mu na plecach, przyciskając atakującego do ściany. Ale chłopcy o mało nie poobrywali mu
nóg. Przewrócili go.
- Kuno! - stękał - pomóż ojcu! Banda tchórzów!...
Ale Kuno nie pomógł ojcu. Teraz udało mu się wstać i on pierwszy uderzył Borkhausena w
twarz.
Mrukliwy charkot, niemal głęboki jęk wydobył się z piersi mężczyzny. Potem potoczył się z
pętakami po ziemi, starając się ciągle spychać wiszących na nim na stopnie, na ściany,
przyciskać ich, aby znów móc stanąć na nogach.
Słychać było tylko stękanie walczących, odgłosy uderzeń, szuranie nóg... Bez słowa zmagali
się w najdzikszym zapamiętaniu.
Jakaś starsza pani, która schodziła ze schodów, zatrzymała si? przerażona na widok dzikiej
walki pod swoimi stopami. Kurczowo chwyciła się poręczy i wołała bezradnie: - Ależ! Ależ
nie! W naszym porządnym domu!
Jej fioletowa narzuta falowała. Potem zdecydowała się i wydała głośny okrzyk przerażenia.
Chłopcy oderwali się od Borkhausena i zniknęli. Mężczyzna usiadł j popatrzył nieprzytomnie
na starszą panią.
- Taka banda! - wyjeczał. - Chcieli sprać starego człowieka, a własny syn wśród nich!
Na krzyk starszej damy otworzyły się drzwi na piętrach. Kilku sąsiadów wyjrzało bojaźliwie i
szeptało ze sobą, patrząc na siedzącego człowieka.
- Bili się! - pisnęła stara fiołkowa dama. - Bili się w naszym porządnym domu!
Borkhausen zastanowił się. Jeżeli Enno Kluge mieszka tutaj, to najwyższy czas zniknąć. W
każdej chwili mógł wynurzyć się również, aby sprawdzić, co oznacza ten hałas.
- Sprałem tyko ździebko mojego syna - wyjaśnił z głupkowatym uśmiechem gapiącym się na
niego w milczeniu lokatorom. - To nieważne. Wszystko w porządeczku. Szanowanie
państwu!
Wstał, przeszedł przez podwórze, przez „ogródek" na ulicę, otrzepując ubranie i zawiązując
na nowo krawat. Po nicponiach oczywiście nie było już śladu. No, poczekaj, Kuno-Dieter!
Dziś wieczorem poznasz swojego ojca! Walczyć przeciw własnemu ojcu, uderzyć go w
twarz! śadna Otti na świecie cię nie obroni! Nie, najwyżej sama jeszcze oberwie za to
przeklęte kukułcze jajo, które podłożyła w jego gnieździe!
Podczas gdy Borkhausen obserwuje dom, wściekłość jego na Kuno-Dietera wzrasta coraz
bardziej. Traci jednak prawie zupełnie zmysły, gdy stwierdza, że smarkacze wykradli mu w
czasie walki całą paczkę banknotów z kieszeni. Pozostało tylko kilka pojedynczych marek w
kamizelce. Takie bydlaki! Takie przeklęte nasienie! Najchętniej poleciałby od razu, aby ich
znaleźć, zrobić z nich gulasz i odebrać swoje pieniądze!
Strona 80
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
I już się podrywa.
Ale zastanawia się w porę: przecież nie może odejść! Musi tutaj stać, bo pięćset marek też mu
ucieknie! To jasne, że nigdy nie odbierze swoich pieniędzy od tych szczeniaków, trzeba się
postarać uratować przynajm-. niej pięćset marek.
Idzie, całkowicie opanowany dławiącą go złością, do małej kawiarenki i telefonuje stamtąd
do komisarza Eschericha. Potem wraca na swój punkt obserwacyjny i oczekuje z
niecierpliwością przybycia Eschericha. Jakże mu ciężko na duszy! Tyle trudu sobie zadał i
wszystko zawsze obraca się przeciw niemu! Innym udaje się wszystko, do czego się tylko
wezmą, taka gnida jak Enno dostaje kobietę z kupą forsy, pięknym sklepem, takie zero stawia
na konia i zaraz wygrywa! A on? Cokolwiek robi, nic mu się nie udaje. Ile kłopotu miał z tą
Haeberle, cieszył się, że ma trochę pieniędzy w kieszeni i - już ich nie ma! Albo bransoleta
Rosenthalowej wtedy - nie ma! Albo to ładne włamanko, cały skład z bielizną i - nie ma!
Wszystko, do czego się bierze, ucieka mu spod rąk!
- Jestem pechowcem, ot co! - mówi pełen goryczy do siebie. - No, jeśli komisarz
przynajmniej przyniesie te pięćset fajgli! A Kuna po prostu zabiję! Będę go bił, nie dam mu
zryć tak długo, aż zdechnie! Nigdy mu tego nie zapomnę!
Borkhausen przez telefon powiedział komisarzowi, żeby wziął zaraz ze sobą pieniądze.
- Zobaczymy! - powiedział komisarz.
,,Co to ma znaczyć? Ten też mnie chce obesrać? Nie pozwolę na coś podobnego!"
W całej sprawie interesują go teraz tylko pieniądze. Gdy tylko będzie miał pieniądze -
odwala, a z Ennem niech się stanie, co chce. Już go to więcej nie interesuje! Może naprawdę
potem pojedzie do Monachium. Tutaj ma już wszystkiego dość! Po prostu nie może dłużej
tego znieść! Kuno, który go wali po pysku i gwiżdże mu forsę - czegoś takiego nie było
jeszcze na świecie! Własny syn!
Nie, ta Haeberle miała rację: pojedzie do Monachium. Oczywiście, jeśli Escherich przyniesie
pieniądze, bo inaczej nie ma za co kupić biletu. Ale przecież to nie może być, żeby komisarz
nie dotrzymał słowa! A może?
ROZDZIAŁ XXXI Odwiedziny u panny Anny Schoenlein Telefoniczna wiadomość
Borkhausena, że znalazł Enna Klugego w zachodniej dzielnicy Berlina wzbudziła w
komisarzu Escherichu poważną konsternację. Automatycznie odpowiedział: - Tak, przyjadę.
Natychmiast przyjeżdżam. - Przygotował się już do wyjścia, ale potem opadły go znów
wątpliwości.
Więc miał go, tego tak pożądanego, tropionego od wielu dni. Miał go, wystarczy położyć na
nim rękę i już go trzyma, tego gagatka. W czasie wytężonych i niecierpliwych poszukiwań
stale myślał o tej chwili, myślał, że musi go schwytać. Siłą odganiał wszelką myśl o tym, co
zrobi z aresztowanym.
Ale nadszedł wreszcie ten moment. I teraz powstawało pytanie: co właściwie zrobić z tym
Ennem? Wiedział przecież, teraz wiedział to na pewno: Enno Kluge nie był autorem kart -
zdawał sobie najzupełniej z tego sprawę. W czasie poszukiwań mógł wszystko otoczyć mgłą,
mógł nawet gadać o tym z asystentem Schroederem, że Kluge na pewno ma jeszcze coś
innego na sumieniu.
Tak, właśnie coś innego, ale nie to! Nie on pisał te karty! Nigdy! Jeżeli go zaaresztuje i
sprowadzi tutaj, na Prinz-Albrecht-Strasse, nic nie powstrzyma obergruppenfuehrera od
osobistego przesłuchania Klugego. A wtedy wyjdzie na jaw, że nie wie on nic o kartach, ale
za to dużo o wymuszonym podpisie pod protokołem - to było jasne! Nie, nie można tutaj
sprowadzać Klugego!
Ale również niemożliwe było pozostawienie go nadal na wolności, choćby pod stałym
nadzorem. Nigdy Prali nie zgodzi się na to. Nie pozwoli też przez dłuższy czas się zwodzić,
nawet jeśli Escherich przemilczy tymczasem odnalezienie Klugego. Parę razy już bardzo
wyraźnie napomknął, że całą sprawę Klabautermanna odda w inne ręce 1 to nieco
mądrzejsze! Komisarz nie mógł się zblamować - a poza tym przywiązał się do tej sprawy, ta
sprawa stała się dla niego ważna.
Escherich siedzi przy swoim biurku, gapiąc się-przed siebie, i gryzie żółtawe wąsy.
„Przeklęty ślepy zaułek! - myśli - przeklęty zaułek, w który dałem się wpędzić! Wszystko, co
robię, jest błędne, a jeżeli nic .nie robię, jest to tym bardziej błędne! Nędzny ślepy zaułek!"
Czas mija, a komisarz Escherich wciąż jeszcze siedzi i łamie sobie głowę. - Ten Borkhausen -
do diabła z nim! Niech stoi i gapi się na dom! Ma dość czasu na to! A jeżeli Enno tymczasem
przemknie mu się między palcami, wyrwie Borkhausenowi kawałkami jelita z brzucha!
Pięćset marek i zaraz przynieść! Cały ten Enno, stu Ennów, nie jest wartych pięciuset marek!
Da mu po mordzie, temu Borkhausenowi, taki przeklęty pies! Co go obchodzi Kluge?
Potrzebny mu jest autor kart!
Ale gdy tak siedzi spokojnie i rozmyśla coraz dłużej, zmienia swój pogląd na „sprawę
Borkhausena". W każdym razie wstaje i idzie do kasy.
Każe sobie dać pięćset marek („rozliczymy się później") i wraca do swego pokoju. Miał
zamiar jechać na Ansbacherstrasse służbowym samochodem, chciał też zabrać ze sobą dwóch
ludzi - ale teraz zmienia rozkazy; nie potrzebuje ani wozu, ani ludzi.
A może Escherich zmienił pogląd nie tylko co do Borkhausena, może wpadło mu również coś
na myśl w sprawie Enna Klugego? W każdym razie wyjmuje teraz z kieszeni spodni swój
służbowy pistolet-,,armatę" i zamiast niego wsuwa tam mały pistolecik, pochodzący z
przeprowadzonej niedawno konfiskaty. Wypróbował go już, ta mała spluwa leży doskonale w
ręku i dobrze niesie.
A więc chodźmy! Na progu pokoju komisarz zatrzymuje się, odwraca się jeszcze raz. Dzieje
się coś dziwnego: komisarz robi machinalnie pożegnalny gest w stronę pokoju. Bądź zdrów...
Niejasne uczucie, przeczucie, którego się niemal wstydzi, że komisarz Escherich nie zobaczy
już tego pokoju tak, jak go teraz opuszcza. Dotychczas był urzędnikiem, który tropił ludzi, jak
inny sprzedaje znaczki pocztowe - porządnie, pilnie, według przepisów.
Gdy jednak dziś albo jutro rano tu wróci, nie będzie może już tym samym urzędnikiem.
Będzie miał sobie coś do wyrzucenia, coś, czego nie można zapomnieć. Coś, o czym może
tylko on sam wie. Ale tym gorzej: nigdy nie będzie mógł się od tego uwolnić.
Tak więc Escherich pozdrawia swój pokój, wychodzi i na wpół wstydzi się swego
pożegnalnego gestu. „Zobaczymy jeszcze! - powiada do siebie uspokajająco - wszystko może
mieć jeszcze zupełnie inny przebieg. Muszę przedtem pogadać z tym Klugem..."
Jedzie metrem; zapada już wieczór, kiedy przychodzi na Ansbacherstrasse.
- Na pana to można ładnie czekać! - warczy Borkhausen wściekle najego widok.-Przez cały
dziennie nie jadłem! Czy przyniósł pan moje pieniądze, panie komisarzu?
- Zamknij mordę! - ucina komisarz, co Borkhausen zupełnie słusznie uważa za
Strona 81
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
potwierdzenie. Na sercu robi mu się znów lżej: są widoki na forsę!
- Gdzie on tu mieszka, ten Kluge? - pyta komisarz.
- Przecież tego nie wiem - odpowiada Borkhausen z urazą, aby zapobiec ewentualnym
zarzutom. - Nie mogę przecież wejść do domu i pytać o niego, bo zna mnie od dawna! Nie,
ale mieszka chyba w oficynie, pan to już sam wydostanie, panie komisarzu. Zrobiłem swoją
robotę i chciałbym teraz dostać moje pieniądze.
Escherich nie zwraca na to wcale uwagi, pyta, skąd się wziął Enno tutaj na zachodzie i jak
Borkhausen wpadł na jego ślad.
Borkhausen musi złożyć obszerne sprawozdanie, a komisarz robi notatki o pani Hete
Haeberle, o sklepie ze zwierzętami, o wieczornej scenie z czołganiem na kolanach: tym razem
komisarz notuje wszystko. Oczywiście sprawozdanie Borkhausena nie jest pełne. Tego jednak
nie można od niego żądać. Nikt nie może żądać od człowieka, aby przyznał się do
kompromitującego niepowodzenia. Bo gdyby Borkhausen opowiedział, jak dostał pieniądze
od tej Haeberle, musiałby również opowiedzieć, jak je stracił. Byłby też zmuszony
opowiedzieć o tych dwóch tysiącach patyków, które teraz jadą dla niego do Monachium. Nie,
tego nikt nie może od niego wymagać.
Gdyby Escherich był w nieco lepszej formie, zwróciłby uwagę na kilka niedokładności w
sprawozdaniu szpicla. Ale Escherich myśli jeszcze ciągle o innych sprawach i najchętniej
odesłałby tego Borkhausena. Jest mu jednak jeszcze przez chwilę potrzebny i dlatego mówi
do niego: - Niech pan tutaj zaczeka! - i wchodzi do domu.
Nie od razu do oficyny, ale do portierni od frontu. Tam zasięga informacji. Dopiero potem,
odprowadzany przez portiera, idzie do oficyny i wchodzi powoli po schodach na czwarte
piętro.
Portier nie mógł potwierdzić, czy Enno Kluge jest w tym domu. Portier jest tylko dla państwa
z frontu, a nie dla ludzi z oficyny. Ale oczywiście zna wszystkich, którzy tu mieszkają,
chociażby dlatego, że musi rozdzielać karty żywnościowe. Niektórych zna dobrze, innych
mniej. Na przykład jest taka panna Anna Schoenlein na czwartym piętrze. Ją można by
podejrzewać, że przyjmie takiego człowieka. Portier mają i tak w ewidencji. Wiecznie
najrozmaitsze tałatajstwo u niej nocuje, a sekretarz poczty na trzecim piętrze pod nią twierdzi
z całą pewnością, że ona słucha nocą zagranicznych audycji. Tylko że sekretarz nie mógł
jeszcze przysiąc na to, ale obiecał nadal pilnie nasłuchiwać. Portier chciał już w tej sprawie
porozmawiać z zarządzającym blokiem, ale równie dobrze może to powiedzieć panu
komisarzowi. Niech przede wszystkim próbuje u tej Schoenlein, a dopiero gdyby się okazało,
że tego gościa tam naprawdę nie ma, można będzie sprawdzić jeszcze na pozostałych
piętrach. Na ogół mieszkają tutaj tylko porządni ludzie, nawet w oficynie.
- To tu! - szepce portier.
- Niech pan tak stanie, żeby było pana widać przez wizjer - szeptem podpowiada komisarz. -
Niech pan im cokolwiek powie, po co pan przychodzi. W sprawie karmy dla świń, na NSV*
albo WHW.
- Zrobione! - powiada portier i dzwoni.
Przez chwile panuje zupełny spokój, portier dzwoni po raz drugi i po raz trzeci. Ale 'w
mieszkaniu cisza.
- Nie ma w domu? - szepce komisarz.
- Nie wiem jeszcze! - powiada portier - nie widziałem, by ta Schoenlein dziś wychodziła na
ulice.
I dzwoni po raz czwarty.
Zupełnie nagle otwierają się drzwi. śaden z nich nie słyszał szmeru w mieszkaniu. Wysoka,
chuda kobieta stoi przed nimi. Ubrana jest w zniszczone, wypłowiałe spodnie treningowe i
kanarkowy pulower z czerwonymi guzikami. Ma ostro zarysowaną, chudą twarz w
czerwonych plamach, jak to często bywa u gruźlików. Również oczy jej błyszczą jak w
gorączce.
- O co chodzi? - pyta krótko i nie zdradza żadnego przerażenia, gdy komisarz staje blisko niej
w drzwiach, tak że nie można ich zamknąć.
- Chętnie zamieniłbym z panią parę słów, panno Schoenlein. Jestem komisarz Escherich z
gestapo.
Znów najmniejszego przerażenia; kobieta patrzy na niego nadal swymi błyszczącymi oczyma.
Potem mówi szybko: - Niech pan wejdzie!
- i idzie przodem do mieszkania.
- Niech pan zostanie przy drzwiach - szepce komisarz do portiera.
- A gdyby ktoś chciał wejść lub wyjść, niech pan mnie zawoła!
Pokój, do którego wprowadzono komisarza, jest nieco nieporzadny i zakurzony.
Staroświeckie pluszowe meble, z kolumienkami i kulami z czasów pradziadka. Portiery z
aksamitu. Sztalugi, a na nich portret brodatego mężczyzny: powiększona, kolorowa
fotografia. W powietrzu wisi dym papierosów, parę niedopałków leży w popielniczce.
- O co chodzi? - pyta ponownie panna Schoenlein. Stanęła przy stole nie prosząc komisarza,
by usiadł.
Ale komisarz siada mimo to, wyjmuje paczkę papierosów z kieszeni i wskazuje na portret. ~
Kto to jest? - pyta.
- NSV - Nazionalsozialistische-Yolkswohlfahrt - agenda partii hitlerowskiej zajmująca się
tzw. opieką społeczna.
- Mój ojciec - mówi kobieta. I pyta raz jeszcze: - O co chodzi?
- Chciałem panią zapytać o różne rzeczy, panno Schoenlein - powiada komisarz i podaje jej
papierosy. - Ale niech pani siada i weźmie papierosa.
Kobieta mówi szybko: - Nie palę nigdy.
- Raz, dwa, trzy, cztery - liczy Escherich niedopałki w popielniczce - dym tytoniowy w
powietrzu. Czy ma pani gości, panno Schoenlein?
Spojrzała na niego bez strachu. - Nigdy nie przyznaję się, że pale - powiedziała po chwili - bo
lekarz ze względu na płuca zabronił mi palić.
- A więc nie ma pani gości?
- A więc nie mam gości.
- Obejrzę sobie nieco pani mieszkanie -- oświadcza komisarz i wstaje. - Nie, niech się
pani nie trudzi. Sam znajdę drogę.
Przeszedł szybko przez oba pozostałe pokoje, przepełnione kanapami, szafami, fotelami i
postumentami. Raz zatrzymał się i nasłuchiwał z twarzą odwróconą ku jednej z szaf.
Uśmiechał się przy tym.
Potem wrócił do panny Schoenlein. Stała jeszcze tak, jak ją zostawił, przy stole.
Strona 82
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Zameldowano mi - powiedział siadając ponownie - że przyjmuje pani wiele gości. Gości,
którzy często nocują u pani przez kilka nocy, ale nigdy nie są meldowani. Czy zna pani
przepisy o obowiązku meldowania?
- Moi goście są niemal wyłącznie moimi bratankami i bratanicami. Nigdy nie pozostają u
mnie dłużej niż dwie noce. Wydaje mi się, że obowiązek meldowania zaczyna się dopiero
przy czwartej nocy.
- Musi pani mieć bardzo dużą rodzinę, panno Schoenlein - powiedział komisarz z namysłem.
- Niemal co noc przebywa u pani jedna, dwie, a często i trzy osoby.
- Mała przesada. Zresztą rzeczywiście mam dużą rodzinę. Sześcioro rodzeństwa, wszyscy
żonaci, mają dzieci.
- A ci godni starsi panowie i panie należą również do pani bratanków i bratanic?
- Ich rodzice oczywiście odwiedzają mnie również od czasu do czasu.
- Bardzo duża i bardzo rozmiłowana w podróżach rodzina... A propos chciałem się
jeszcze zapytać: gdzie pani ma swój aparat radiowy, panno Schoenlein? Nie zauważyłem w
przejściu...
Mocno zacisnęła wargi. - Nie mam radia.
- Oczywiście! - powiedział komisarz. - Oczywiście! Dokładnie tak samo, jak nigdy pani nie
przyzna, że pali papierosy. Muzyka radiowa nie szkodzi na płuca.
- Ale na światopogląd polityczny - odpowiedziała nieco kpiąco.
- Nie, nie mam radia w domu. Jeżeli słyszano muzykę z mojego mieszkania, to chodzi tu o
patefon walizkowy, który stoi tam za panem na półce.
- I który przemawia obcymi językami - uzupełnił komisarz.
- Mam wiele zagranicznych płyt do tańca. Nie uważam tego za przestępstwo, jeżeli nawet
teraz, w czasie wojny, przy okazji przegrywam je moim gościom.
- Pani bratankom i bratanicom? Nie, to rzeczywiście nie jest przestępstwem.
Wstał z rękami w kieszeniach. Nagle nie mówił już ironicznie, ale po prostu brutalnie: - Jak
pani myśli, co się stanie, jeżeli teraz pobawię się z panią, panno Schoenlein, i pozostawię tutaj
u pani w mieszkaniu człowieka? Przyjmowałby pani gości i obejrzałby sobie dokładniej
papiery pani bratanków i bratanic. Może jeden z gości przyniesie ze sobą nawet radio? Co
pani o tym sądzi?
- Sądzę - powiedziała nieustraszenie panna Schoenlein - że pan z góry przyszedł z zamiarem
aresztowania mnie. Jest więc zupełnie obojętne, co powiem. Chodźmy! Pozwoli mi pan chyba
prędko włożyć suknię, zamiast spodni treningowych?
- Jeszcze chwilę, panno Schoenlein! - zawołał komisarz za nią. Zatrzymała się i odwróciła do
niego z ręką na klamce.
- Jeszcze chwileczkę! Byłoby oczywiście właściwe, gdyby pani jeszcze przed naszym
wyjściem oswobodziła tego pana z szafy. Już przedtem, gdy przechodziłem przez sypialnię,
zdawało mi się, że bardzo cierpi wskutek braku powietrza. Prawdopodobnie w szafie jest
dużo proszku przeciwko molom...
Teraz czerwone plamy zniknęły z jej twarzy, wpatrywała się w niego biała jak prześcieradło.
Potrząsnął głową. - Dzieci! dzieci! - powiedział z żartobliwą naganą - jakże ułatwiacie nam
robotę! I wy chcecie być spiskowcami? Wy chcecie zdziałać coś przeciw państwu waszymi
dziecinnymi kawałami? Szkodzicie tylko sobie samym!
Wciąż jeszcze wpatrywała się w niego. Usta jej były zaciśnięte, oczy gorączkowo błyszczały,
a ręka wciąż spoczywała na klamce.
- Cóż, ma pani szczęście, panno Schoenlein - mówił dalej komisarz, ciągle tonem lekkiej,
pogardliwej przewagi - w tym sensie, że nie interesuję się dziś absolutnie panią. Interesuję się
natomiast tym panem z szafy. Być może, że zastanowiwszy się u siebie w biurze głębiej nad
pani sprawą, będę się czuł zobowiązany złożyć meldunek w odpowiednim wydziale.
Powiadam - „być może" - nie wiem jeszcze... Może zresztą pani sprawa wyda mi się zbyt
błaha - zwłaszcza biorąc pod uwagę pani chorobę płuc...
Nagle wybuchnęła: - Nie chcę waszej łaski! Nienawidzę waszego współczucia! Moja sprawa
nie jest błaha! Tak jest, regularnie udzielałam schronienia prześladowanym politycznie!
Słucham zagranicznych audycji! Tak, teraz pan wie! Teraz nie może mnie pan już oszczędzać
- mimo moich płuc!
- Dziewczyno! - powiedział ironicznie i spojrzał niemal współczująco na osobliwą
staropanieńską postać w spodniach treningowych i w żółtym pulowerze z czerwonymi
guzami. - U pani chodzi nie tylko o płuca, u pani w grę wchodzą także nerwy! Pół godziny
przesłuchania u nas, a będzie pani zdumiona, w jaką krzyczącą, żałosną kupkę śmieci zamieni
się pani ciało! To bardzo niemiło uświadomić sobie coś takiego. Niektórzy nie potrafią znieść
poczucia tego poniżenia, wieszają się potem.
Przyjrzał się jej jeszcze raz, skinął głową z namysłem. Powiedział pogardliwie: - I coś takiego
nazywa się spiskowcem!
Szarpnęła się jak uderzona biczem, ale nie odpowiedziała ani słowa.
- Przy naszej miłej pogawędce zapominamy jednak zupełnie o pani gościu w szafie -
powiedział po chwili. - Niech pani idzie, panno Schoenlein! Jeśli go zaraz nie zwolnimy,
wykituje.
Enno Kluge był rzeczywiście bliski uduszenia, gdy Escherich wyciągnął go z szafy. Komisarz
położył człowieczka na szezlągu 1 poruszył parę razy jego ramionami, aby doprowadzić
powietrze do płuc.
- A teraz - powiedział i spojrzał na kobietę, która bez słowa stała w pokoju - a teraz, panno
Schoenlein, niech mnie pani najlepiej na kwadrans pozostawi samego z panem Kluge. Niech
pani usiądzie w kuchni, tam najtrudniej podsłuchiwać.
- Nigdy nie podsłuchuję!
- Nie, nie, tak samo jak pani nie pali papierosów i tylko ku uciesze bratanków i bratanic
nastawia patefon! Nie, niech pani lepiej usiądzie w kuchni. Zawołam panią w ,razie potrzeby.
Skinął jej głową jeszcze raz i przekonał się, że rzeczywiście poszła do kuchni. Potem zwrócił
się do Klugego, który siedząc teraz na kanapie skierował przestraszone, bezbarwne oczy na
komisarza. Łzy zaczynały już ściekać po jego twarzy.
- No, no, panie Kluge - powiedział komisarz uspokajająco. - Tak pana cieszy spotkanie ze
starym komisarzem Escherichem? Tęsknił pan więc za mną? Prawdę mówiąc i ja tęskniłem za
panem i jestem szczęśliwy, że odnalazłem pana. Teraz tak prędko nie rozstaniemy się,
kochany panie Kluge.
Łzy Enna ciekły strumieniami. Załkał gwałtownie:
- Ach, panie komisarzu, przecież pan mi święcie przyrzekł, że mnie wypuści!
- A czyż pana nie wypuściłem? - zapytał komisarz zdumiony. - Ale przecież to nie wyklucza,
Strona 83
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
że znów pana aresztuję, kiedy stęsknię się za panem. Może mam nowy protokół do
podpisania, panie Kluge! - Przecież pan, jako mój dobry przyjaciel, nie odmówi mi tej małej
przysługi, co?
Enno zadrżał pod spojrzeniem bezlitośnie skierowanych na niego ironicznych oczu. Wiedział:
te oczy wyciągną z niego wszystko, od razu wszystko wygada, a potem będzie zgubiony na
wieki, tak czy owak...
ROZDZIAŁ XXXII Escherich i Kluge idą na spacer Było już zupełnie ciemno, gdy komisarz
Escherich z Ennem Klugem opuścili dom przy Ansbacherstrasse. Nie, mimo tych płuc nie
mógł się komisarz zdecydować na uznanie sprawy panny Anny Schoenlein za błahą. Ta stara
panna prawdopodobnie przyjmowała u siebie bez wyboru wszelkich przestępców, nie znając
nawet ich historii. Enna Kluge na przykład przyjęła nie pytając nawet o nazwisko, schowała
go tylko dlatego, że przywlokła go do niej przyjaciółka.
Trzeba się będzie teraz przyjrzeć tej Haeberle. Co za kłopoty z tym narodem! Nawet teraz,
gdy rząd prowadzi największą wojnę na rzecz jego szczęśliwej przyszłości, nawet teraz był
oporny. Wszędzie, gdzie zaczynało się wąchać, śmierdziało. Komisarz Escherich był
przekonany, że niemal w każdym niemieckim domu znajdą się jakieś tajemnice i kłamstwa.
Nie ma prawie nikogo, kto miałby czyste sumienie - oczywiście wyłączając członków partii.
Nie ważyłby się jednak przeprowadzić u członków partii takiego badania jak u tej
Schoenlein.
W każdym razie posadził portiera jako wartownika w jej mieszkaniu. Portier wydawał się
zupełnie odpowiedzialnym człowiekiem, zresztą był członkiem partii. Trzeba będzie się
postarać, aby dostał jakąś małą intratną posadkę. To podciągało takich ludzi i wyostrzało ich
wzrok i słuch. Wynagradzać i karać - oto najlepszy sposób rządzenia.
Komisarz idzie ze swoim Ennem Kluge u boku w kierunku słupa, za którym stoi Borkhausen.
Borkhausen wolałby swego dawnego kumpla teraz nie widzieć. Aby go ominąć, obchodzi
słup dookoła. Ale komisarz robi zwrot w tył i teraz stoją naprzeciw siebie Emil i Enno.
- Dobry wieczór! - powiada Borkhausen i wyciąga rękę.
Ale Kluge jej nie ujmuje. Trochę oburzenia poruszyło się nawet w tym nędznym stworzeniu.
Nienawidzi Borkhausena, który namówił go do włamania, gdzie dostał tylko cięgi, który dziś
rano wymusił tysiące, a teraz mimo to go zdradził.
- Panie komisarzu - powiada Kluge gorliwie - czy Borkhausen panu nie powiedział, że
wymusił dzisiaj rano od mojej przyjaciółki, pani Haeberle, dwa tysiące pięćset marek? Miał
mi za to pozwolić zwiać. A teraz...
Komisarz odszukał Borkhausena tylko po to, aby mu dać pieniądze i odesłać go do domu. Ale
teraz pozostawia .paczuszkę pieniędzy w kieszeni i słucha rozweselony, jak Borkhausen
grubiańsko odpowiada: - A może nie pozwoliłem ci zwiać, Enno? A jeśli jesteś taki osioł, że
dajesz się znowu złapać, to nie moja wina. Dotrzymałem słowa.
Komisarz powiada: - No, pogadamy jeszcze o tym, Borkhausen. Postaraj się pan teraz wrócić
do domu.
- Ale chciałbym przedtem dostać moje pieniądze, panie komisarzu - żąda Borkhausen. -
Przyrzekł mi pan na pewno pięćset marek, jeśli dostarczę panu Enna. Ma go pan w ręku, a
teraz niech pan buli forsę!
Każdv umiera... i. f - Dwa razy w tej samej sprawie nie będzie pan opłacony, Bork-hausen -
odmawia mu komisarz. - Dostał pan już przecież dwa tysiące pięćset!
- Aleja wcale nie mam tych pieniędzy! - protestuje niemal krzycząc rozczarowany
Borkhausen. - Posłała je na pocztę do Monachium, abym zeszedł im tutaj z drogi!
- Mądra kobieta! - chwali komisarz. - Albo to był może pański pomysł, panie Kluge?
- Znów kłamie! - krzyczy oburzony Enno - tylko dwa tysiące posłała do Monachium. Pięćset,
a może nawet więcej dostał w gotówce. Niech pan sprawdzi jego kieszenie, panie komisarzu!
- Zwędzili mi je! Cała banda wyrostków napadła mnie i zwędzili moje pieniądze! Może pan
mnie przeszukać od góry do dołu. Mam tylko parę marek, które przypadkowo zostały w
kamizelce!
- Nie można panu powierzać pieniędzy, Borkhausen - powiada komisarz potrząsając głową. -
Nie potrafi się pan obchodzić z pieniędzmi. Dać się okraść przez wyrostków, taki dorosły
mężczyzna!
Borkhausen zaczyna na nowo żebrać, żądać, przekonywać, ale komisarz rozkazuje - są już
teraz na Yiktoria-Luise-Platz: - Wal pan teraz do domu, Borkhausen!
- Panie komisarzu, przecież pan mi przyrzekł...
-- Jeśli pan natychmiast nie zniknie w metrze, oddam pana temu posterunkowemu! Zatrzyma
pana od razu za wymuszenie.
Z tymi słowami komisarz idzie w kierunku schupo i Borkhausen, rozzłoszczony amator-
przestępca, któremu nic się nie udaje, gdyż traci spodziewany zysk zawsze tuż przed
zwycięstwem, znika z Yiktoria-Luise-Platz. („Poczekaj tylko, Kuno-Dieter, niech ja przyjdę
do domu"...!)
Komisarz rzeczywiście zaczepia schupo, legitymuje się i daje mu polecenie aresztowania
panny Anny Schoenlein i przetrzymania jej na posterunku pod zarzutem... - No, powiedzmy,
pod zarzutem słuchania wrogich rozgłośni. Wypraszam sobie wszelkie przesłuchania. Jutro
przyjdzie ktoś od nas i zabierze tę kobietę ze sobą. Dobranoc, panie wachmistrzu!
- Heil Hitler, panie komisarzu!
- Tak - powiada komisarz idąc przez Motzstrasse w kierunku Nollendorfplatz. - Co teraz
zrobimy? Głodny jestem, o tej porze jadam.
Wie pan co, zapraszam pana na kolację. Nie śpieszy się panu chyba tak strasznie do gestapo.
Obawiam się, że jedzenie u nas pozostawia wiele do życzenia, a ludzie są tacy zapominalscy,
czasami nie przynoszą nic przez dwa, trzy dni. Nawet wody. Zła organizacja! Tak, co pan o
tym myśli, panie Kluge?
Przy akompaniamencie takiej i temu podobnej gadaniny zaciągnął komisarz zupełnie
oszołomionego Klugego do małej winiarni, gdzie, zdaje się, był dobrze znany. Komisarz jest
hojny. Funduje nie tylko doskonałe, obfite potrawy z winem i wódeczkami, jest nawet
prawdziwa kawa, ciastka i papierosy. Komisarz oświadcza przy tym zupełnie bezwstydnie: -
Niech pan nie myśli, że ja za to wszystko płacę, Kluge! To wszystko idzie na rachunek
Borkhausena. Płacę to bowiem z pieniędzy, które właściwie on powinien dostać. Zresztą to
słuszne, że pan napycha sobie kaldun z nagrody wyznaczonej za pana. Zadośćuczynienie
sprawiedliwości...
Komisarz mówi i mówi, ale może naprawdę nie jest wcale taki pewny siebie, jak udaje. Je
mało, ale za to pije prędko i dużo. Może tkwi w nim jakiś niepokój? Ten człowiek ogarnięty
jest jakimś niezwykłym u niego zdenerwowaniem. Czasem bawi się kulkami chleba, a potem
Strona 84
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
nagle chwyta się za kieszeń od spodni, w której tkwi mały pistolecik - przy czym rzuca
szybkie spojrzenia na Klugego.
Enno siedzi dość obojętny. Nażarł się porządnie, ale prawie nic nie pił. Jest jeszcze ciągle
oszołomiony, nie rozumie tej historii z komisarzem. Jest aresztowany czy nie? Enno nic nie
kapuje.
Właśnie wyjaśnia mu to Escherich: - Siedzi pan tu, panie Kluge - powiada - i dziwi się.
Oczywiście bujałem pana. Wcale nie byłem taki głodny. Chcę tyko zabić czas do dziesiątej.
Musimy wtedy udać się na mały spacerek i tam się pokaże, co z panem zrobię. Tak - to - się -
tam - pokaże...
Komisarz mówi coraz wolniej, coraz ciszej i z coraz większym namysłem. Enno Kluge rzuca
na niego nieufne spojrzenie. Jakieś nowe diabelstwo tkwi w tym „małym spacerku" o
dziesiątej w nocy. Ale jakie? I jak ujść przed nim? Escherich pilnuje go jak diabeł, nawet nie
wolno mu samemu pójść do ubikacji.
Komisarz mówi dalej: - Sprawa jest mianowicie taka, że spotkam mojego człowieka dopiero
po dziesiątej. Mieszka za miastem, w Schla-chtensee. Rozumie pan, panie Kluge? Właśnie to
nazywam małym spacerkiem.
^
- A co ja mam z tym wspólnego? Czy znam tego człowieka? Nie znam przecież nikogo w
Schlachtensee! Zawsze mieszkałem w okolicach Friedrichshain.
- Myślę, że pan go jednak zna. Chciałbym, aby mu się pan przyjrzał.
- A jeśli przyjrzę mu się i stwierdzę, że go nie znam, co wtedy? Co wtedy stanie się ze mną?
Komisarz robi obojętny gest: - To się wtedy okaże. Myślę, że zna pan tego człowieka.
Obaj milczą. Potem Enno Kluge pyta: - Czy to ma znów coś wspólnego z tą przeklętą historią
z pocztówkami? Lepiej byłoby, żebym nie podpisał tego protokołu. Nie powinienem był panu
zrobić tej przysługi, panie komisarzu.
- Rzeczywiście? Zdaje mi się niemal, że ma pan rację. I dla pana, i dla mnie byłoby lepiej,
gdyby pan go nie podpisał, panie Kluge!
- Patrzy tak ponuro na swoje vis a vis, że Enna znów ogarnia strach. Komisarz zauważył to.-
No, no-powiada uspokajająco-zobaczymy... Myślę, że wypijemy jeszcze jedną wódkę i
ruszymy. Chętnie wróciłbym jeszcze ostatnim pociągiem do miasta.
Kluge patrzy na niego przerażony: - A ja? - pyta drżącymi wargami.
- Czy ja - mam - zostać - za miastem?
- Pan - śmieje się komisarz - pan oczywiście pojedzie ze mną, panie Kluge! Czemu pan
patrzy na mnie taki przerażony? Przecież nie powiedziałem nic, co mogłoby pana tak
przestraszyć. Oczywiście, że wrócimy obaj razem do miasta. O, tam idzie kelner z naszą
wódką. Ober, niech pan chwile zaczeka, damy panu zaraz kieliszki do zamiany.
Nieco później są w drodze do Dworca Zoo. Jechali metrem, a kiedy wysiedli w
Schlachtensee, noc była taka ciemna, że w pierwszej chwili stanęli bezradnie na placu* przed
dworcem. Z powodu zaciemnienia nigdzie nie było widać światełka.
- W tej ciemności nie znajdziemy nigdy drogi - powiedział Kluge ze strachem. - Panie
komisarzu, wracajmy, proszę! Proszę! Wolę już spędzić tę noc u was, w gestapo, niż...
- Niech pan nie gada głupstw, Kluge! - przerwał ostro komisarz i chwycił ramię chudziaka
mocno pod pachę. - Myśli pan, że jadę tu z panem przez pół nocy na spacer po to, aby
zawrócić na kwadrans przed celem? - Nieco łagodniej dodał: - Widzę już teraz zupełnie
dobrze. Pójdziemy boczną drogą, w ten sposób dostaniemy się najprędzej do jeziora...
Ruszyli w milczeniu, omijając ostrożnie niewidzialne przeszkody. Gdy przeszli kawałek
drogi, rozjaśniło się jakby nieco.
- Widzi pan, Kluge - powiedział komisarz - wiedziałem, że mogę polegać na swym zmyśle
orientacyjnym. Oto już jezioro!
Kluge nie odezwał się i milcząc poszli dalej.
Noc była zupełnie bezwietrzna, dokoła spokój. Nie spotkali ani jednego człowieka. Z gładkiej
powierzchni jeziora, które raczej przeczuwali, niż widzieli, zdawała się ulatniać szara jasność,
jak gdyby woda oddawała najsłabszy promień schwytanego w dzień światła.
Komisarz chrząknął, jakby chciał przemówić, ale milczał nadal.
Nagle Enno Kluge zatrzymał się. Jednym ruchem uwolnił ramię z uścisku swego towarzysza.
Zawołał niemal krzycząc: - Nie pójdę ani kroku dalej! Jeżeli pan chce mi coś zrobić, może
pan to zrobić równie dobrze teraz, jak o kwadrans później! Nikt nie może mi przyjść z
pomocą. Jest już chyba północ!
Na potwierdzenie tych słów zaczął bić zegar. Wśród ciemnej nocy dźwięk rozbrzmiewał
niespodziewanie blisko i mocno. Obaj mężczyźni liczyli automatycznie.
- Jedenasta! - powiedział potem komisarz. - Jedenasta godzina. Jeszcze godzina do północy.
Chodź pan, Kluge, mamy jeszcze tylko pięć minut drogi.
I znów chwycił ramię tamtego.
Ale Kluge wyrwał się z niespodziewaną siła: - Powiedziałem, że nie pójdę ani kroku dalej, i
nie pójdę!
Jego głos załamywał się ze strachu, tak krzyczał. Jakiś wystraszony ptak wodny wyfrunął z
sitowia i ociężale przeleciał obok.
- Niech pan tak nie krzyczy! - powiedział komisarz ze złością. - Budzi pan całe jezioro!
Potem zastanowił się: - A więc dobrze, odpocznijmy chwilę. Wróci panu chyba rozsądek.
Usiądziemy tu?
I znów chwycił Klugego za ramię.
Enno uderzył chwytającą go rękę. - Nie dam się przez pana więcej ruszać! Rób pan ze mną,
co pan chce, ale niech pan mnie nie rusza!
Komisarz powiedział ostro: - To nie jest ton, którym rozmawia się ze mną, Kluge! Ktoś ty
taki? Tchórzliwy, mały, zasrany szczeniak!
Komisarza również zaczęły nerwy ponosić.
; - A pan? - krzyknął znów Kluge. - A kim pan jest? Jest pan mordercą, podłym mordercą zza
węgła!
Przestraszył się sam tego, co powiedział. Zamruczał: - Niech mi pan wybaczy, panie
komisarzu. Nie chciałem tego powiedzieć...
-r To nerwy - powiedział komisarz - powinien pan prowadzić inne życie, Kluge; pańskie
nerwy nie wytrzymują takiego życia. Siadajmy więc tam, na tej kładce przy przystani. Niech
się pan nie lęka, nie ruszę już pana, jeśli pan tak mnie się boi.
Poszli w stronę kładki. Drewno zatrzeszczało, gdy weszli na nie.
- Jeszcze parę kroków - zachęcał Escherich. - Usiądźmy najlepiej na samym końcu. Lubię
siedzieć na czymś takim, tylko woda dookoła mnie...
Strona 85
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Ale Kluge znów się przeciwstawił. On, który przed chwilą okazał przypływ zdecydowanej
odwagi, zaczął nagle skowyczeć: - Nie pójdę dalej! Och, niech się pan zlituje nade mną, panie
komisarzu! Niech mnie pan nie topi! Nie umiem pływać, mówię to panu od razu! Zawsze się
tak bardzo bałem wody! Podpiszę panu każdy protokół! Ratunku, ratunku! ratu...
Komisarz chwycił małego człowieczka i niósł wierzgającego na koniec kładki. Przycisnął
mocno twarz Enna do swojej piersi, tak że Enno nie mógł więcej krzyczeć. Zaniósł go w ten
sposób na koniec kładki i potrzymał tuż nad wodą.
- Jeżeli jeszcze raz krzykniesz, psie, wrzucę cię!
Głęboki szloch wydarł się z krtani Enna. - Nie będę krzyczał - powiedział szeptem. - Ach,
przecież i tak zginąłem, niech mnie pan już wrzuci! Nie wytrzymam tego dłużej...
Komisarz posadził go na kładce i zajął miejsce obok niego.
- Tak - powiedział - a teraz, gdy widziałeś, że mogę cię wrzucić do jeziora i nie robię tego,
zrozumiałeś chyba, że nie jestem mordercą?
Kluge zamruczał coś niezrozumiałego. Zęby szczękały mu głośno.
- Tak, a teraz słuchaj! Mam ci coś do powiedzenia. Z tym człowiekiem, którego miałeś
poznać tutaj w Schlachtensee, to jest oczywiście bujda.
- Ale dlaczego?
- Poczekaj! Wiem również, że nie masz nic wspólnego z autorem pocztówek. Myślałem, że z
protokołem dobrze wyjdzie, że przynajmniej będę miał jakiś ślad dla moich przełożonych do
czasu, póki nie znajdę prawdziwego sprawcy. Ale to źle się skończyło. Teraz ci wielcy
panowie z SS żądają ciebie, Kluge, chcą cię przesłuchać na swój sposób. Oni wierzą w ten
protokół i uważają ciebie za autora kart albo przynajmniej za ich kolportera. I wycisną już to z
ciebie. Wszystko, co zechcą, wycisną z ciebie tymi przesłuchaniami. Wycisną cię jak cytrynę,
a potem zabiją albo zaprowadzą przed Trybunał Narodowy, co na jedno wychodzi. Tyle, że
męczarnia potrwa jeszcze parę tygodni dłużej.
Komisarz zrobił przerwę, a śmiertelnie wystraszony Enno drżąc przytulił się teraz do niego,
jakby szukając pomocy u tego, którego jeszcze przed chwilą nazwał „mordercą".
- Pan wie, że to nie ja zrobiłem! - wyjąkał. - To święta prawda! Nie może pan mnie do nich
zaprowadzić, nie wytrzymam tego, będę krzyczał...
- Oczywiście, że będziesz krzyczał - potwierdził komisarz niewzruszony-na pewno! Ale to
ich nie obchodzi, to dla nich jeszcze lepsza zabawa. Wiesz, Kluge, posadzą cię na stołku i
ustawią ci tuż przed twarzą bardzo mocny reflektor. I będziesz musiał wciąż patrzeć w
światło i będziesz zdychał z gorąca i jasności. A przy tym będą cię pytali, godzinami będą ci
zadawali pytania, jeden będzie zastępował drugiego, ale ciebie nikt nie zastąpi, choć będziesz
nie wiem jak zmęczony. A kiedy upadniesz z wyczerpania, podniosą cię kopnięciami i
uderzeniami bata. Dadzą ci wodę z solą do picia, a kiedy i to nie pomoże, wykręcą ci po kolei
każdy staw z palców. Będą leli kwas na twoje nogi...
- Przestań pan - proszę, przestań pan, nie mogę tego słuchać...
- Będziesz musiał nie tylko tego słuchać, ale będziesz musiał to wytrzymać, Kluge. Dzień,
dwa, trzy, pięć dni -zawsze, we dnie i w nocy. A przy tym będziesz głodował tak, że żołądek
twój skurczy się jak zeschły liść. Będzie ci się wydawało, że zdychasz z bólu. Ale nie
zdechniesz: tak łatwo nie wypuszczają nikogo, kogo raz dostaną w swoje łapy. Będą cię...
- Nie, nie, nie! - krzyczał Enno i zatkał sobie uszy. - Nie chcę więcej słuchać! Ani słowa!
Lepiej od razu śmierć!
- Tak, i ja tak myślę - potwierdził komisarz - lepiej od razu śmierć! Przez pewien czas
panowało między nimi głębokie milczenie. Potem mały Enno Kluge powiedział wzdrygając
się nagle: - Ale do wody nie pójdę...
- Nie, nie - namawiał go komisarz dobrotliwie - nie musi pan wcale tego zrobić. Widzi pan,
przyniosłem coś innego. Niech pan spojrzy, taki ładny mały pistolecik. Wystarczy przycisnąć
go do skroni. Niech się pan nie boi, potrzymam panu rękę, żeby nie drżała. A potem zagnie
pan tylko troszeczkę palec... Nie poczuje pan żadnego bólu, nagle znikną wszystkie
męczarnie i prześladowania i będzie pan wreszcie miał ciszę i spokój...
- I wolność - powiedział mały Enno Kluge z namysłem. - To wygląda zupełnie tak samo,
panie komisarzu, jak wtedy, gdy mnie pan namówił na ten protokół. I wtedy obiecał mi pan
wolność. Czy tym razem naprawdę? Jak myślisz?
- Ależ oczywiście, Kluge. To jest jedyna prawdziwa wolność, która istnieje dla nas, ludzi.
Nie będę cię mógł wtedy na nowo schwytać, na nowo straszyć i dręczyć. Nikt już tego nie
będzie mógł zrobić. Będziesz się śmiał z nas wszystkich...
- A co potem przyjdzie, po spokoju i wolności? Czy jeszcze coś potem będzie? Jak myślisz?
- Nie myślę, aby jeszcze coś było potem! Ani sądu karnego, ani piekła. Będzie tylko spokój i
wolność.
- Więc po co żyłem? Dlaczego musiałem tutaj tyle przecierpieć? Przecież nic nie zrobiłem,
nie żyłem ku niczyjej radości, nikogo naprawdę nie lubiłem.
- Tak - zauważył komisarz - wielkim bohaterem nie byłeś, Kluge. I pożyteczny też chyba nie
byłeś. Ale po co o tym myślisz? Tak czy owak teraz na to za późno, bez względu na to, czy
zrobisz to, co ci proponuję, czy też pójdziesz ze mną do gestapo. Mówię ci, Kluge, już po
pierwszej półgodzince będziesz na kolanach błagał o kulę. Ale minie wiele, wiele
półgodzinek, zanim zamęczą cię na śmierć.
- Nie, nie - powiedział Enno Kluge. - Nie pójdę do nich. Daj no mi ten pistolet do ręki - czy
dobrze go teraz trzymam?
- Tak...
- A gdzie mam go przytknąć? Tu, do skroni?
- Tak...
- A teraz tylko położyć palec na cynglu. Muszę to zrobić ostrożnie, jeszcze teraz nie chcę...
Chciałem jeszcze z tobą porozmawiać...
- Nie bój się, pistolet jest jeszcze zabezpieczony.
- Czy wiesz, Escherich, że jesteś ostatnim człowiekiem, z którym rozmawiam? Potem będzie
tylko spokój i nigdy więcej nie będę mógł rozmawiać z człowiekiem.
Wstrząsnął nim dreszcz.
- Gdy przed chwilą przystawiałem pistolet do skroni, przeniknął mnie jakiś chłód. Tak
lodowaty musi być spokój i wolność, które mnie potem czekają.
Nachylił się blisko do komisarza i wyszeptał: - Czy chcesz mi coś święcie przyrzec,
Escherich?
- Tak, a co takiego?
- Ale musisz dotrzymać słowa!
- Zrobię to, jeśli tylko będę mógł.
Strona 86
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Nie pozwól mi ześliznąć się do wody, kiedy już będę martwy. Przyrzeknij mi to. Boję się
wody, pozwól mi leżeć tu na górze, na suchej kładce.
- Oczywiście. Przyrzekam ci to!
- Dobrze. Daj mi na to rękę, Escherich.
- Masz!
- A nie oszukasz mnie Escherich? Widzisz, jestem tylko małym, nędznym ścierwem i nie jest
ważne, czy się mnie oszukuje, czy nie. Ale ty tego nie zrobisz?
- Na pewno tego nie zrobię, Kluge!
- Daj mi jeszcze raz pistolet - czy jest teraz odbezpieczony?
- Nie, jeszcze nie, dopiero jak powiesz.
- Czy teraz dobrze przyłożyłem, tak? Już teraz ledwie czuję chłód lufy, jestem tak samo
zimny jak ona. Czy wiesz, że mam żonę i dzieci?
- Rozmawiałem nawet z twoją żoną, Kluge.
- O! - mały zainteresował się tak, że prędko opuścił pistolet. - Czy jest teraz w Berlinie?
Chętnie bym jeszcze raz z nią porozmawiał.
- Nie, nie ma jej w Berlinie - powiedział komisarz i zaklął w duchu, że odstąpił od swojej
zasady nieudzielania informacji. Od razu były następstwa! - Jest jeszcze ciągle w Ruppinie u
krewnych. A lepiej dla ciebie, jeżeli nie będziesz z nią mówił.
- Czy mówi o mnie źle?
- Nie. wcale nie. Nie chce tylko w ogóle mówić o tobie.
- Szkoda - powiedział Enno - szkoda! Właściwie to komiczne, Escherich. Jestem przecież
zwykłym zerem, którego nikt nie może kochać. Ale nienawidzić, o, wielu mnie nienawidzi.
- Nie wiem, czy to jest nienawiść u twojej żony. Myślę, że chce mieć tylko spokój.
Przeszkadzasz jej...
- Czy pistolet jest jeszcze zabezpieczony, komisarzu?
- Tak - odpowiedział komisarz zdumiony, że Kluge, który przez ostatni kwadrans był
zupełnie spokojny, nagle pyta z takim podnieceniem.
- Tak, jest jeszcze zabezpieczony... Cóż u diabła?
Ogień wystrzału rozbłysnął przed jego oczyma, tak blisko, że z jękiem opadł do tyłu na
kładkę. Przycisnął ręce do oczu, miał wrażenie, że jest oślepiony.
Kluge szeptał mu do ucha: - Wiedziałem, że nie był zabezpieczony! Chciałeś mnie jeszcze raz
oszukać! A teraz jesteś w moim ręku, teraz ja tobie mogę dać spokój i wolność. -Trzymał lufę
pistoletu przytkniętą do czoła jęczącego Eschericha i śmiał się: - Czujesz, jakie to zimne? To
jest ta cisza i ten spokój, to jest ten lód, w którym będziemy pogrzebani na zawsze, na
zawsze...
Komisarz podniósł się jęcząc: - Zrobiłeś to naumyślnie, Kluge?
- zapytał surowo i oderwał palące powieki od bolących oczu. Wydawało mu się, że
znajdująca się obok niego postać Enna Klugego jest jeszcze czarniejsza od czarnego tła nocy.
- Tak, naumyślnie - zachichotał mały.
- To było usiłowanie zabójstwa! - powiedział komisarz.
- Powiedziałeś przecież, że broń jest zabezpieczona!
Teraz komisarz był już zupełnie pewien, że jego oczom nic się nie stało.
- Wrzucę cię do wody, ty draniu! Będzie to tylko obrona konieczna!
- złapał małego za ramiona.
- Nie, nie, proszę - nie! Proszę, tylko nie to! Zrobię tamto na pewno! Tylko nie do wody!
Przyrzekłeś mi święcie...
Komisarz złapał go za ramię.
- Co tam! Dość tego skomlenia! Nigdy nie zdobędziesz się na odwagę!:Do wody!...
Dwa strzały padły szybko po kolei. Komisarz poczuł, jak człowiek w jego ramionach załamał
się Jak zapada się w sobie niepowstrzymanie. W pewnej chwili Escherich uczynił jeszcze
ruch, jakby chciał zatrzymać martwe ciało, które zsuwało się z brzegu kładki do wody.
Potem komisarz popatrzył ze wzruszeniem ramion, jak ciało plusnęło w wodę i natychmiast
znikło.
Tak lepiej! - powiedział sobie i zwilżył suche wargi. - Mniej poszlak.
Przez chwilę stał jeszcze, wahając się, czy nie wrzucić do wody leżącego na kładce pistoletu.
Potem zostawił go. Z kładki powoli wspiął się na brzeg i poszedł w kierunku dworca.
Dworzec był zamknięty. Ostatni pociąg odjechał. Komisarz zdecydował obojętnie, że
odbędzie pieszo daleką drogę do Berlina.
Zegar właśnie znów zaczai bić.
Północ - pomyślał komisarz. - A jednak to zrobił! Ciekaw jestem, jak mu się będzie podobał
jego spokój, naprawdę jestem ciekaw. Czy znów będzie się czuł oszukany? Padło, małe
skowyczące padło!
CZĘŚĆ TRZECIA
GRA TOCZY SIĘ PRZECIW OUANGLOM
ROZDZIAŁ XXXIII
Truda Hergesell
Hergesellowie jechali pociągiem z Erkner do Berlina. Tak jest, nie było już żadnej Trudy
Baumann, wytrwała miłość Karola zwyciężyła, pobrali się, a teraz w roku tysiąc dziewięćset
czterdziestym drugim, w roku nieszczęścia, Truda była w piątym miesiącu ciąży.
W związku ze ślubem zrezygnowali oboje z pracy w fabryce mundurów - czuli się tam źle po
przytłaczającym przeżyciu z Grigolei-tem i Oseskiem. Hergesell pracował teraz w fabryce
chemicznej w Erkner, a Truda dorabiała parę marek, szyjąc po domach. O czasach nielegalnej
działalności myśleli z lekkim zawstydzeniem. W zupełności zdawali sobie sprawę z tego, że
zawiedli, ale oboje wiedzieli również, że nie nadają się do tego rodzaju roboty, która wymaga
zupełnego wyrzeczenia się własnego ja. śyli teraz tylko dla swego szczęścia domowego i z
radością oczekiwali dziecka.
Gdy opuścili Berlin i wyprowadzili się do Erkner, przypuszczali, że będą tam mogli żyć w
zupełnym spokoju. Jak wiele ludzi wielkomiejskich ulegali błędnemu mniemaniu, że
donosicielstwo jest tak straszne tylko w Berlinie, a na prowincji, w małym miasteczku, panuje
jeszcze uczciwość. I jak wiele ludzi wielkomiejskich przekonali się, że właśnie w małym
miasteczku denuncjatorstwo, podsłuchiwanie i szpiclowanie było dziesięć razy gorsze niż w
wielkim mieście. W miasteczku nie można było nigdy zatonąć w masie; każdy był łatwy do
obserwowania, jego stosunki osobiste szybko stawały się ogólnie znane, nie sposób było
Strona 87
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
uniknąć sąsiedzkich pogawędek. A o tym, jak można było takie pogawędki przekręcić,
przekonali się już parokrotnie ku swemu zmartwieniu.
Ponieważ oboje nie należeli do NSDAP, ponieważ oboje z okazji najrozmaitszych zbiórek
ofiarowywali możliwie najmniejsze sumy, wykazywali skłonność do życia wyłącznie dla
siebie, chętniej czytali, niż chodzili na zebrania, ponieważ Hergesell ze swymi ciemnymi,
długimi, wiecznie rozczochranymi włosami i żarzącymi się czarnymi oczyma wyglądał jak
prawdziwy socjalista i pacyfista (zdaniem Pgs*), ponieważ Truda kiedyś powiedziała, że
śydów jej właściwie żal - wkrótce zostali uznali za politycznie podejrzanych, a każdy ich
krok był śledzony i każde słowo donoszone.
Hergesellowie źle się czuli w atmosferze, w której musieli żyć w Erkner. Ale wmawiali w
siebie, że nic sobie z tego nie robią i że nic nie może im się stać, ponieważ nie czynią nic
przeciwko państwu. Myśli są wolne - mówili - ale powinni byli wiedzieć, że w tym państwie
nawet myśli nie były wolne.
Pozostawała im zatem tylko ich szczęśliwa miłość. Byli jak dwoje kochających się, którzy
przywarli do siebie w czasie powodzi, wśród fal i załamujących się domostw, między
tonącym bydłem, i którzy wierzą, że siłą swej wspólnoty i miłości potrafią ujść przed
ogólnym zniszczeniem. Nie rozumieli jeszcze, że w wojennych Niemczech nie ma już w
ogóle życia prywatnego. śadne zamykanie się w sobie nie ratowało przed przynależnością
każdego Niemca do ogółu niemieckiego, przed udziałem we wspólnym losie niemieckim -
podobnie jak coraz liczniejsze bomby padały bez wyboru na sprawiedliwych i
niesprawiedliwych.
Na Alexanderplatz Hergesellowie rozstali się. Truda miała oddać jakąś robotę krawiecką na
Kleine Alexanderstrasse, a jej mąż chciał obejrzeć wózek dziecięcy, o którym przeczytał w
ogłoszeniu. Umówili się około południa na dworcu i każde poszło swoją drogą. Truda
Hergesell, która po początkowych dolegliwościach, teraz, w piątym miesiącu ciąży,
zaznawała nie znanego jej dotychczas uczucia szczęścia i wiary w siebie, doszła szybko do
Kleine Alexanderstrasse i weszła na klatkę schodową.
Po schodach wchodził przed nią jakiś człowiek. Widziała go tylko z tyłu, ale poznała
natychmiast po charakterystycznym trzymaniu * Pgs - Parteigenosse - członek partii.
głowy, sztywnym karku, długiej postaci i podniesionych ramionach: to był Otto Quangel,
ojciec jej byłego narzeczonego, człowiek, któremu kiedyś zdradziła tajemnicę swojej
nielegalnej organizacji.
Automatycznie zatrzymała się. Była pewna, że Quangel nie zauważył jeszcze jej obecności.
Wchodził po schodach bez pośpiechu, ale dość żywo. Szła za nim w odstępie półpiętra,
gotowa natychmiast się zatrzymać, skoro Quangel zadzwoni do jednych z wielu drzwi lego
domu biurowego.
Ale nie zadzwonił. Natomiast zahaczyła, jak zatrzymał się przy oknie na schodach, wyciągnął
jakąś kartkę z kieszeni i położył ja na parapecie. Czyniąc to spotkał się ze wzrokiem stojącej
za nim Trudy. Ale czyją poznał, czy nie, nie można było po nim zauważyć. Minął ją nie
patrząc na nią i zaczął schodzić ze schodów.
Kiedy tylko znalazł się nieco niżej, pośpieszyła do okna i wzięła kartkę do ręki. Przeczytała
pierwsze słowa: Czy ciągle jeszcze nie rozumiecie, że Fnehrer oklamal w ci s nędznie,
Twierdząc, że Rosja przvgo-towywala się do napaści na Niemcy?
Potem pobiegła za Quanglem.
Dogoniła go, gdy opuszczał budynek, przepchała się ku niemu i powiedziała: - Nie poznałeś
mnie, ojcze? To przecież ja, Truda, Truda waszego Ottonka!
Odwrócił ku niej głowę, która nigdy jeszcze nie wydawała się Trudzie tak sepio twarda. Przez
chwilę wydawało się jej, że Quangel nie zechce jej poznać, ale potem skinął krótko i
powiedział: - Dobrze wyglądasz, dziewczyno!
- Tak - odpowiedziała, a oczy jej błyszczały. - Czuję się też. tak silna i szczęśliwa jak jeszcze
nigdy. Oczekuję dzieciątka. Wyszłam za mąż. Czy'gniewasz się na mnie, ojcze?
- Dlaczego mam się gniewać na ciebie? Z powodu małżeństwa? Nie bądź dziecinna. Trudo.
jesteś jeszcze młoda, a Ottonek już prawie od dwóch lat nie żyje. Nie, nawet Anna nie
wzięłaby ci tego małżeństwa za złe, mimo że myśli jeszcze co dzień o swoim Ottonku.
- A jak się powodzi mamie?
- Jak zawsze, Trudo. zupełnie tak jak zawsze. U nas. starych, już nic się nie zmienia.
- A jednak-powiedziała i zatrzymała się-jednak!-Jej twarz nagle spoważniała. - Jednak wiele
się u was zmieniło. Czy pamiętasz, jak staliśmy kiedyś w korytarzu fabryki mundurów przed
plakatem, na którym był wyrok Trybunału Narodowego? Ostrzegłeś mnie wtedy...
- Nie wiem, o czym mówisz, Trudo. Starzy ludzie mają słabą pamięć.
- Dziś ja ciebie ostrzegam, ojcze - szeptała dalej cicho, ale tym dobitniej - widziałam cię, jak
kładłeś kartkę na klatce schodowej, tę straszną kartę, którą mam teraz w torebce.
Patrzył na nią w dalszym ciągu zimnym okiem, które zdawało się teraz świecić złością.
Szeptała: - Ojcze, tu chodzi o twoją głowę. Tak jak ja, mogli cię inni zaobserwować. Czy
matka wie, że ty to robisz? Czy robisz to często?
Milczał tak długo, że myślała już, iż w ogóle nie chce jej odpowiedzieć. Potem odezwał się
jednak: - Wiesz przecież, Trudo, że nie robię nic bez matki.
-. Och! - zawołała, a łzy stanęły jej w oczach. - Tego się bałam! Wciągniesz także mamę.
- Matka straciła swego syna. Nie przebolała jeszcze tego, nie zapominaj o tym, Trudo!
Zaczerwieniła się, jak gdyby spotkała się z wyrzutem. -- Nie przypuszczam - mruknęła - że
Ottonek byłby zadowolony, gdyby widział swoją matkę przy takim zajęciu.
- Każdy idzie swoją drogą, Trudo - odpowiedział Otto Quangel zimno. - Ty swoją, a my
swoją. Tak, idziemy swoją drogą. Odrzucił głowę nagłym ruchem do tyłu, a potem skinął -
wydawało się, że to ptak kłuje. - Teraz musimy się pożegnać. Bądź zdrowa, Trudo, niech ci
się szczęści z twoim dzieciątkiem. Pozdrowię matkę od ciebie - może...
I poszedł.
Potem zawrócił jeszcze raz. - A tej karty - powiedział - nie zatrzymuj w torebce, rozumiesz?
Połóż ją gdziekolwiek, tak jak ja to zrobiłem. I mężowi nie powiesz o tym ani słowa.
Przyrzekasz mi to, Trudo?
Skinęła lekko głową patrząc na niego ze strachem.
- A potem nas zapomnisz. Zapomnisz wszystko o Quanglach. Jeżeli zobaczysz mnie kiedyś
znowu - nie znasz mnie, zrozumiane?
Mogła znów tylko skinąć.
- A więc, wszystkiego dobrego - powiedział i poszedł naprawdę. A miała mu przecież jeszcze
tyle do powiedzenia.
Gdy Truda podrzucała kartę Ottona Quangla, odczuwała strach przestępcy, który boi się, że
Strona 88
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
zostanie przyłapany. Nie mogła się zdobyć na to, by przeczytać kartę do końca. Tragiczny był
los i tej karty Ottona Quangla! Znaleziona przez zaprzyjaźnionego człowieka również nie
osiągnęła celu. I ta karta była pisana daremnie. I tym razem również adresat miał tylko jedno
życzenie: pozbyć się jej jak najprędzej.
Gdy Truda położyła kartę na tym samym parapecie, gdzie leżała poprzednio (w ogóle nie
wpadło jej na myśl, aby jakieś inne miejsce wchodziło w grę), wbiegła szybko po schodach i
zadzwoniła do kancelarii adwokackiej. Miała uszyć sekretarce mecenasa suknię z materiału
skradzionego we Francji i przysłanego sekretarce przez jej przyjaciela z SD.
Podczas przymiarki było Trudzie na przemian zimno i gorąco, aż nagle zrobiło się jej czarno
przed oczyma. Musiała się położyć w pokoju adwokata - był akurat w sądzie - a potem napić
się kawy, dobrej, prawdziwej kawy, ukradzionej przez innego przyjaciela z SS w Holandii.
Ale gdy cały personel kancelarii wzruszająco troszczył się o nią -jej stan nietrudno było
odgadnąć, bo nosiła cały ciężar „z przodu" - Truda Hergesell myślała: „On ma rację, nie
wolno mi ani słowa powiedzieć o tym Karolowi. śeby to tylko nie zaszkodziło dziecku, tak
strasznie mnie zdenerwowało. Ach, ojciec nie powinien robić takich rzeczy! Czy wcale nie
myśli o tym, ile kłopotu i strachu sprawia przez to ludziom? Przecież życie i tak jest dosyć
ciężkie!"
Gdy schodziła wreszcie ze schodów, karta już zniknęła. Odetchnęła z ulgą, ale ta ulga nie
trwała długo. Nie mogła przestać myśleć o człowieku, który znalazł kartę. Czy też tak
przeraził się jak ona i co zrobił z kartą. Myśli jej krążyły wokół tego bez przerwy.
Nie tak łatwo było wrócić na Alexanderplatz, jak stamtąd dostać się tutaj. Właściwie powinna
była załatwić jeszcze parę sprawunków, ale czuła, że brak jej sił. Usiadła cicho w poczekalni
spodziewając się, że Karol zaraz wróci. Kiedy Karol wróci, przejdzie jej ten wciąż
obezwładniający ją jeszcze strach - nawet jeśli mu nic nie powie. Sama obecność jego tak na
nią podziała...
Uśmiechnęła się i zamknęła oczy.
- Dobry Karol! - pomyślała - mój jedyny...
Zasnęła.
ROZDZIAŁ XXXIV Karol Hergesell i Grigoleit Karolowi Hergesell nie udało się zrobić
zamiany na wózek dziecięcy, zdenerwował się tylko przy tym. Wózek miał chyba ze
dwadzieścia albo dwadzieścia pięć lat, jakiś przedpotopowy model, prawdopodobnie w tym
wózku wsunął Noe swego beniaminka do arki. Stara kobieta zażądała za tego grata funt masła
i funt słoniny. Z niepojętym uporem trwała przy tym. że „wy na wsi macie przecież wszystko!
Siedzicie na tłuszczu!"
Bezczelność, co ci ludzie sobie wyobrażają! Daremnie zapewniał ją Hergesell, że Erkner jest
wszystkim innym, tylko nie wsią, i że nie dostają ani grama tłuszczu więcej niż w Berlinie. śe
poza tym jest prostym robotnikiem i nie może płacić spekulanckich cen.
Tak, a czy pan myśli - powiedziała kobieta - że rozstałabym się z taka rzeczą, w której spały
moje dzieci, gdybym nie dostała za to czegoś dobrego? Pewnie chce mi pan parę głupich
marek położyć na stół. Nie, dziękuję, drogi panie, musi pan poszukać na to kogoś głupszego!
Hergesell, który nie dałby nawet pięćdziesięciu marek za tego opatrzonego w olbrzymie koła i
ciężko kołyszącego się na skrzypiących sprężynach potwora, trwał przy swoim zdaniu, że jest
to bezczelność. Poza tym jest to karalne, nie wolno żądać tłuszczu w zamian za towar!
- Karalne! stara kobieta gwizdnęła pogardliwie przez nos - karalne! No to niech mnie pan
spróbuje zaskarżyć, młody człowieku! Mój mąż jest starszym wachmistrzem w policji, dla
nas nie ma rzeczy karalnych. A teraz uciekaj pan stąd czym prędzej! Nie pozwolę krzyczeć na
siebie we własnym mieszkaniu! Liczę do trzech, a jeśli nie będzie pan jeszcze za drzwiami,
będzie to oznaczało naruszenie spokoju domowego i wtedy ja pana zaskarżę!
Cóż? Karol Hergesell, zanim wyszedł, powiedział jej jeszcze uczciwie, co o niej myśli.
Dokładnie wyjaśnił jej, co sądzi o takich wyzyskiwaczach, którzy chcą się utuczyć na nędzy
wielu Niemców. Potem poszedł, ale złościł się jeszcze w dalszym ciągu.
I na tę złość wypadło spotkanie z Grigoleitem, człowiekiem z tych czasów, kiedy walczyli
jeszcze o lepszą przyszłość.
- No, Grigoleit - powiedział Hergesell, gdy długa postać z wysokim.
cofniętym czołem, obarczona dwiema walizami i teczkami zastąpiła mu drogę - no, Grigoleit.
znów w Berlinie? - Chwycił za jedną z walizek. - Psiakrew, ależ ciężka! Idziesz do Alexa?
No. to ja ci pomogę, ja też tam idę.
Grigoleit uśmiechnął się blado. -- Dobrze. Hergesell. to ładnie z twojej strony. Widzę, że
jesteś wciąż jeszcze starym, gotowym do pomocy towarzyszem. Co porabiasz? A co robi ta
mała. ładna dziewczynka - no. wiesz, jak się nazywa?
- Truda - Truda Baumann. Zresztą ożeniłem się z tą małą, ładną dziewczynką i spodziewamy
się teraz dziecka.
- Nie oczekiwałem nic innego. Winszuję! - Zmienione warunki życiowe Hergesellów nie
interesowały specjalnie, jak się zdawało, Grigolęita, choć dla Karola Hergesella były
wiecznie tryskającym źródłem nowego szczęścia.
- A co ty robisz, Hergesell? - zapytał znów Grigoleit.
- Ja? Myślisz - gdzie pracuję? Znów jako elektrotechnik, w fabryce chemicznej w Erkner.
- Nie, myślę, co naprawdę robisz, Hergesell -dla naszej przyszłości.
- Nic, Grigoleit - odpowiedział Hergesell i nagle poczuł się winny. Powiedział, jak gdyby się
tłumacząc:
Widzisz, Grigoleit, dopiero co pobraliśmy się i żyjemy tylko dla siebie. Co nas obchodzi
świat z jego zasraną wojną? Jesteśmy teraz szczęśliwi, że będziemy mieli maleństwo. To
przecież też coś jest. Postaramy się pozostać uczciwi i wychować nasze dziecko na uczciwego
człowieka...
- Pierońsko trudno będzie wam to zrobić w świecie, który przygotowują brunatni panowie!
No, niech tam, Hergesell, nie spodziewałem się po was nigdy nic innego. Myślałeś zawsze
bardziej tyłkiem niż głową.
Hergesell zaczerwienił się ze złości. Trudno było nie odczuć pogardy w tonie Grigolęita. A
przy tym zdawało się, że wcale nie chciał go obrazić, poniewać nie spostrzegając nawet
rozdrażnienia Hergesella ciągnął dalej zupełnie obojętnie: - Ja pracuję w dalszym ciągu i
Osesek też. Nie, nie w Berlinie! Siedzimy teraz o wiele dalej na zachód, to jest nie siedzę
właściwie nigdy, jestem stale w drodze, jestem czymś w rodzaju kuriera...
- I obecujecie sobie naprawdę coś z waszej roboty? Was, paru ludzi i ta potężna machina...?
- Przede wszystkim nie jest nas tylko paru ludzi. Każdy uczciwy Niemiec, a jest przecież
jeszcze ze dwa, trzy miliony uczciwych, będzie z nami. Muszą tylko przedtem dać sobie radę
Strona 89
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
ze swoim strachem. Teraz jeszcze ich strach przed przyszłością, którą przeznaczają nam
brunatni bonzowie, jest mniejszy aniżeli strach przed groźbami teraźniejszości. To się
wkrótce zmieni. Jeszcze jakiś czas Hitler może zwyciężać, ale potem nastąpią kontruderzenia
- po prostu zawojuje się na śmierć. Naloty też będą coraz potężniejsze...
- A po drugie? - zapytał Hergesell znudzony prognostykami wojennymi, w których gubił
się Grigoleit. - Po drugie...
- Po drugie, koteczku, powinieneś wiedzieć, że wcale nie chodzi o to, że garstka walczy
przeciw olbrzymiej masie. Jeżeli raz uznało się sprawę za słuszną, nie można zaprzestać
walki o nią. Czy ty dożyjesz zwycięstwa, czy twoi następcy - to obojętne. Nie mogę
założyć rąk i powiedzieć sobie: - to są wprawdzie świnie, ale cóż mnie to obchodzi?
- Tak - powiedział Hergesell - ale ty nie jesteś żonaty, nie musisz troszczyć się o żonę i
dziecko...
- Ech, psiakrew, cholera! - krzyknął Grigoleit ze wstrętem. - Daj spokój tej przeklętej,
sentymentalnej gadaninie! Przecież sam nie wierzysz w to, co tu bajdurzysz! śona i
dziecko! Idioto, nie wpadło ci na myśl, że mogłem się już dwadzieścia razy ożenić, gdyby mi
zależało na stworzeniu rodziny?! Ale nie zrobię tego. Mówię sobie, że dopiero wtedy będę
miał prawo do osobistego szczęścia, kiedy będzie miejsce na takie szczęście w naszym
świecie!
- Bardzo daleko odeszliśmy od siebie - mruknął Karol Hergesell trochę przygnębiony. -
Nikomu nie zabieram nic przez to, że jestem szczęśliwy.
- Nieprawda, kradniesz! Kradniesz matkom synów, żonom mężów, dziewczętom przyjaciół,
tak długo, jak długo tolerujesz, by co dzień rozstrzeliwano tysiące, i nie ruszasz palcem w
bucie, aby wstrzymać ten mord. Wiesz sam o tym wszystkim doskonale i zastanawiam się,
czy nie jesteś niemal gorszy od każdego z tych na brązowo farbowanych hitlerowców! Oni są
zbyt głupi, by wiedzieć, jakie przestępstwa popełniają. Ale ty wiesz i nie sprzeciwiasz się!
Czy nie jesteś gorszy od nich? Na pewno jesteś gorszyl - Dzięki Bogu, że jesteśmy już na
dworcu - powiedział Hergesell i postawił ciężką walizę. - Nie będę musiał wysłuchiwać
dłużej twoich wymyślań. Gdybyśmy jeszcze dłużej pozostali razem, odkryłbyś, że to nie
Hitler, ale ja, Hergesell, rozpocząłem tę całą wojnę.
- I tak jest! Oczywiście w przenośni. Dokładnie biorąc, właśnie twoja nijakość umożliwiła...
Ale teraz Hergesell wybuchnął śmiechem i nawet ponury Grigoleit na widok tej śmiejącej się
twarzy zdobył się na skrzywienie warg w uśmiechu.
- No, zostawmy to! -- powiedział Grigoleit. - Nigdy się nie zrozumiemy. - Potarł ręką
wysokie czoło. - Ale właściwie mógłbyś mi zrobić niewielką przysługę, Hergesell.
- Owszem, chętnie, Grigoleit.
- Mam tu tę starą, ciężką walizę, którą właśnie przytaszczyłeś. Za godzinę muszę jechać
dalej, do Królewca, gdzie jest mi zupełnie niepotrzebna. Czy nie wziąłbyś jej przez ten czas
na przechowanie?
- No, wiesz, Grigoleit - powiedział Hergesell i popatrzył z niechęcią na ciężką walizę -
powiedziałem ci już przecież, że mieszkam teraz w Erkner. Trzeba się będzie porządnie
nadźwigać. Dlaczego nie chcesz jej po prostu oddać do przechowalni?
- Dlaczego? Dlatego! Bo nie dowierzam tym panom tu na dworcu. Jest tam cała moja
bielizna i buty, i najlepsze ubrania. A tu buchają, ile wlezie. A poza tym Tommies najchętniej
rzucają bomby na dworce - wtedy będę goły. No, zgódź się już, Hergesell! - nalegał.
- No, niech tam! Moja żona nie będzie zbyt rada, ale robię to dla ciebie. Tylko wiesz co,
Grigoleit, wolałbym mojej żonie nie mówić o naszym spotkaniu. Zdenerwuje się, a to w jej
obecnym stanie jest niebezpieczne dla niej i dla dziecka.
- Dobra, dobra. Rób, jak chcesz. Najważniejsze, żebyś mija dobrze przechował. Mniej więcej
za jaki tydzień będę przejeżdżał i zabiorę sobie to pudło. Podaj mi swój adres. Dobra, dobra!
A więc do rychłego zobaczenia, Hergesell!
- Do widzenia, Grigoleit!
Karol Hergesell wszedł do poczekalni, by rozejrzeć się za T rudą. Znalazł ją wciśniętą w
ciemny kąt, z głową na oparciu ławki, śpiącą mocno. Przez chwilę przyglądał się jej.
Oddychała spokojnie. Równomiernie podnosiła się i opadała pełna pierś. Usta miała lekko
otwarte, ale twarz była bardzo blada i jak gdyby zatroskana, a na czoło wystąpiły JeJ małe,
jasne kropelki potu jak po wielkim zmęczeniu.
Popatrzył na ukochaną. Potem zdecydował się nagle, chwycił walizę Grigoleita i poszedł do
przechowalni. Nie, dla Karola Hergesella było teraz najważniejszą rzeczą na świecie, by
Truda nie miała smutnych myśli i nie denerwowała się. Gdyby zabrał walizę do Erkner,
musiałby jej opowiedzieć o Grigoleicie, a wiedział, że każde wspomnienie o tamtym ..wyroku
śmierci" bardzo ją denerwuje.
Gdy Hergesell wraca z poczekalni z kwitem w kieszeni. Truda już się obudziła i maluje sobie
właśnie usteczka. Uśmiecha się do niego trochę blado i pyta: - Cóż to za olbrzymią walizę
dźwigałeś? Tam z pewnością nie było wózka. Karli?
- Olbrzymią walizę? - udaje zdumionego. - Przecież nie mam żadnej! Dopiero w tej chwili
przychodzę; a z wózka nici. Trudo.
Patrzy na niego zdumiona. Mąż ją okłamuje? Ale dlaczego? Jaką tajemnicę ma przed nią?
Widziała przecież przed chwilą zupełnie wyraźnie, jak stał przy stole z walizą, a potem
zawrócił i wytaszczył ją z poczekalni.
Ależ Karli! - powiada nieco urażona. - Przecież widziałam cię dopiero przed chwilą tutaj,
przy stole, z walizka.
- Skąd miałbym wziąć walizkę! - odpowiada Karol nieco podenerwowany. - Śniło ci się,
Trudo!
- Nie rozumiem, dlaczego mnie nagle okłamujesz! Nigdy dotychczas tego między nami nie
było!
- Nie okłamuję cię wcale, wypraszam to sobie! - Teraz jest porządnie zdenerwowany - ma
nieczyste sumienie. Opamiętuje się jednak i mówi nieco spokojniej:
- Powiedziałem ci, że właśnie w tej chwili przyszedłem. Nie wiem nic o żadnej walizie, to ci
się śniło Trudo.
- Tak, tak! - powiada Truda i nie odwraca od niego wzroku. - Tak, tak! No, to dobrze Karolu.
Widocznie mi się śniło. Nie mówmy o tym więcej.
Opuszcza wzrok. Boli ją głęboko, że mąż ma przed nią tajemnice, a ból ten staje się jeszcze
bardziej palący przez to, że ona również ma przed nim tajemnicę. Przyrzekła Ottonowi
Qu«inglowi, że nie powie nic mężowi o ich spotkaniu, a tym bardziej o kartach. Ale dobrze to
nie jest. Małżonkowie nie powinni mieć tajemic przed sobą. A teraz i on ma tajemnicę przed
nią.
Strona 90
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Karol Hergesell wstydzi się również. To haniebne, jak bezwstydnie okłamuje ukochaną, a
nawet zburczał ja dlatego, że powiedziała prawdę. Walczy ze sobą. czy nie lepiej jednak
wyznać jej o spotkaniu i Grisoleitem, ale postanawia, że nie. to zdenerwowałoby ja jeszcze
bardziej.
- Wybacz. Trudo - pow ia'da i ściska jej prędko rękę - wybacz, że cię ofuknąłem. Ale tak
zdenerwowałem się tą historia z wózkiem. Posłuchaj tylko...
R O Z DZIAŁ XXXV Pierwsze ostrzeżenie Napaść Hitlera na Rosję dała Quanglowi nowy
powód do gniewu na tego tyrana. Tym razem Quangel we wszystkich szczegółach śledził
przygotowania do napadu. Nic go nie zaskoczyło, od pierwszej koncentracji wojsk na
.,naszych granicach" aż do wybuchu wojny. Z góry wiedział, że kłamali ci hitlerzy.
goebbelse, fritsche, każde słowo było śmierdzące i kłamliwe. Nikogo nie mogli zostawić w
spokoju. I w szczerym oburzeniu napisał na jednej z kart: Cóż robizi rosyjscy żołnierze, gdy
Hitzer ich napadł? Grali w karty — nikt w Rosji nie myśląz
o wojnie!
Gdy w warsztacie podchodził teraz do grupy gadających i ci rozmawiali akurat o polityce,
pragnął czasami, by nie rozchodzili się tak prędko. Słuchał teraz chętnie, co inni mówią o
wojnie.
Ale zapadali natychmiast w ponure milczenie - gadanie stało się bardzo niebezpieczne.
Stosunkowo nieszkodliwy stolarz Dollfuss od dawna już nie pracował w warsztacie, a
Quangel mógł się tylko domyślać, kto był jego następcą. Jedenastu z jego ludzi, wśród nich
dwóch, którzy pracowali już ponad dwadzieścia lat w fabryce mebli, zniknęło bez śladu -
zabrano ich z roboty albo po prostu pewnego ranka nie przychodzili. Nigdy nie było mowy o
tym, co się z nimi stało, i to był jeszcze jeden dowód, że gdzieś, kiedyś powiedzieli o jedno
słówko za dużo i dlatego powędrowali do obozu koncentracyjnego.
Na miejsce tych jedenastu wynurzyły się nowe twarze i często stary majster zadawał sobie
pytanie, czy ta cała jedenastka to nie są szpicle 1 czy w ogóle połowa jego załogi nie czyha na
drugą połowę, i na odwrót.
Robrf ''r' ^'tory..
W powietrzu śmierdziało zdradą. Nikt nie mógł zaufać drugiemu i zdawało się, że w tej
straszliwej atmosferze ludzie coraz bardziej tępieją, że zamieniają się w części maszyn, które
obsługują.
Ale czasami z tej tępoty wybuchała płomieniem straszna wściekłość, jak wtedy, gdy jeden z
robotników wcisnął rękę w piłę krzycząc: - Niech Hitler zdechnie! Zdechnie na pewno! To
jest taka prawda jak to, że odpiłowuję sobie rękę!
Z trudem udało się szaleńca wyrwać z maszyny i oczywiście nigdy więcej nic o nim nie
słyszeli. Prawdopodobnie od dawna już nie żył. Miejmy nadzieję, że tak się stało! Trzeba było
być szatańsko ostrożnym. Nie każdy przejawiał taką obojętność jak to stare, otępiałe zwierzę
robocze, Otto Quangel, którego chyba tylko to interesowało, czy zdawali dzienną normę
trumien. Tak, trumny! Spadli już ze skrzyń na bomby do trumien, nędznych pudeł z
najtańszego, najcieńszego, wybrakowanego drzewa, posmarowanego na brunatnoczarno.
Klecili tysiące i dziesiątki tysięcy trumien, całe pociągi towarowe, cały dworzec pełen
pociągów, wiele dworców pełnych trumien!
Quangel często myślał, z głową skierowaną uważnie w stronę każdej z maszyn, o tych
przerwanych istnieniach, które w tych trumnach wędrować będą do grobów. Zamordowane
życia, bezcelowo zamordowane życia, czy to wtedy, gdy trumny przeznaczone były dla ofiar
bombardowań, a więc przede wszystkim dla starych łudzi, dla matek i dzieci, czy też, gdy
wysyłano je do obozów koncentracyjnych, co tydzień po parę tysięcy, dla mężczyzn, którzy
nie chcieli albo nie potrafili ukryć swych przekonań; co tydzień po parę tysięcy trumien do
jednego, jedynego obozu! A może te pociągi towarowe rzeczywiście rozpoczynały daleką
drogę na front - chociaż właściwie Quangel temu nie wierzył; cóż ich obchodzą martwi
żołnierze! Martwy żołnierz nie był dla nich więcej wart niż martwy kret.
Zimne, ptasie oko błyszczy twardo i złowrogo w elektrycznym świetle, głowa porusza się
ostro, a wąskie usta są mocno zaciśnięte. Oporu, wstrętu, który żyje w piersi tego człowieka,
nikt nie podejrzewa, ale on wie, że ma jeszcze wiele do zrobienia, wie, że jest powołany do
wypełniania wielkiego zadania, i pisze teraz już nie tylko w niedziele. Pisze również w dnie
powszednie przed pójściem do pracy. Od chwili napaści na Rosję pisze od czasu do czasu
listy, które kosztują go dwa dni pracy, ale jego gniew musi znaleźć ujście.
Ouangel przyznaje się sobie, że nie pracuje już z dawną ostrożnością. Przez dwa lata udawało
mu się ujść szczęśliwie, nigdy nie padło na niego najmniejsze podejrzenie, czuje się zupełnie
pewny.
Pierwszym ostrzeżeniem jest dla niego spotkanie z Trudą Hergesell. Zamiast niej mógł
przecież kto inny stać na schodach i obserwować go, a wtedy zginąłby wraz z Anną. Nie, nie
chodziło ani o niego, ani o Annę; chodziło jedynie o to, aby robota była zrobiona dziś i co
dzień. Dla dobra tej sprawy musiał zwiększyć ostrożność. To była najgorsza lekkomyślność z
jego strony, że Truda mogła zaobserwować go przy podrzucaniu karty.
A przy tym Otto Quangel nie przeczuwał, że w tym czasie komisarz Escherich już z dwóch
stron uzyskał opis jego osoby. Już dwa razy przedtem Otto Quangel został spostrzeżony przy
podrzucaniu kart, w obu wypadkach przez kobiety, które, zaciekawione, wzięły karty do ręki,
ale nie potrafiły dość szybko zaalarmować ludzi, by pochwycono sprawcę jeszcze w
kamienicy.
Komisarz Escherich miał już dwa opisy postaci kolportera kart. Szkoda tylko, że opisy te
różniły się od siebie niemal we wszystkich szczegółach. W jednym tylko obie obserwujące
osoby zgadzały się ze sobą, że twarz sprawcy wyglądała zupełnie niepospolicie, wcale nie tak
jak u innych ludzi. Ale gdy Escherich chciał wydobyć z nich bliższe określenie tej niezwykłej
twarzy, okazało się, że obie kobiety albo nie umiały zaobserwować, albo nie potrafiły wyrazić
w słowach swych obserwacji. Obie nie mogły nic więcej powiedzieć nad to, że sprawca
wyglądał jak prawdziwy zbrodniarz. Zapytane jak, ich zdaniem, wygląda prawdziwy
zbrodniarz, wzruszały ramionami i oświadczały, że panowie to chyba wiedzą najlepiej.
Quangel długo się wahał, czy powiedzieć Annie o spotkaniu z Trudą. Potem jednak
postanowił powiedzieć. Nie chciał mieć najmniejszej tajemnicy przed nią.
Miała prawo dowiedzieć się prawdy, chociaż niebezpieczeństwo, że Truda coś zdradzi, było
zupełnie znikome. Ale również o zupełnie znikomym niebezpieczeństwie Anna powinna
wiedzieć. Opowiedział jej dokładnie, jak to się stało, nie upiększając bynajmniej swej
lekkomyślności.
Sposób reakcji był charakterystyczny dla Anny. Truda i jej małżeństwo, dziecko, którego
oczekiwała, wcale jej nie interesowały. Wyszeptała w o b o f i f--,... .
Strona 91
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
-•-•"'•:••: '"[.(•'!"' Ktilurf 17 -, ".L" • "'-~s'':'.:.~:r;.' • * i i dy umiera...
t. l im, j •'-'
":""
l jednak bardzo przestraszona: - Ale pomyśl. Otto, gdyby tam stał ktoś inny, taki z SA! -
Uśmiechnął się pogardliwie: - Nie było nikogo innego! Od dzisiaj będę znów ostrożny!
Te zapewnienia nie potrafiły jej uspokoić: - Nie. nie - powiedziała gorączkowo. - Teraz ja
sama będę wynosiła wszystkie karty. Nikt nie zwraca uwagi na starą kobietę. A ty, Otto,
natychmiast ściągasz uwagę wszystkich.
- Przez dwa lata nikt nie zwrócił na mnie uwagi, matko. Nie ma w ogóle mowy o tym, ażebyś
załatwiała to, co jest najniebezpieczniejsze! Wyglądałoby to tak, jakbym się chował za twoim
fartuchem!
- O. zaczynasz teraz z tym głupim męskim gadaniem! - odparła gniewnie. - Co za głupstwo:
chować się za moim fartuchem! I tak wiem, że jesteś odważny, ale dowiedziałam się teraz, że
jesteś nieostrożny i tym się kieruję. Możesz mówić, co chcesz!
- Anno - powiedział i ujął jej rękę - nie powinnaś tak, jak to robią inne kobiety, stale
wyrzucać mi ten sam błąd! Powiedziałem ci, że będę ostrożniejszy i musisz mi wierzyć.
Robiłem to nieźle przez dwa lata, więc dlaczego miałoby mi się gorzej udawać w przyszłości?
- Wcale nie widzę powodu - powiedziała uparcie - dlaczego nie miałabym roznosić kart.
Przecież dotychczas pozwalałeś mi to robić od czasu do czasu.
- Będziesz to robiła i nadal. Gdy będzie ich za dużo albo gdy będę miał łamanie w kościach.
T Ale ja mam więcej czasu od ciebie. I naprawdę nie zwracam tak uwagi. Mam też młodsze
nogi. I nie chcę tu ginąć ze strachu każdego dnia", kiedy wiem, że jesteś w drodze.
- A co myślisz o mnie? Myślisz, że siedzę zadowolony w domu, kiedy wiem, że Anna lata po
mieście? Czy nie rozumiesz, że musiałbym się wstydzić, gdyby większa część
niebezpieczeństwa groziła tobie? Nie, Anno, nie możesz tego żądać ode mnie!
- Chodźmy więc razem. Czworo oczu więcej widzi niż dwoje. Otto!
- We dwójkę tym bardziej ściągalibyśmy uwagę na siebie. Jedno łatwiej może ukryć się w
tłumie. Nie sądzę też, ażeby w takiej sprawie czworo oczu więcej widziało niż dwoje. Wtedy
zawsze jedno polega na drugim. A w ogóle, Anno, nie gniewaj się na mnie, ale świadomość,
że jesteś koło mnie, zdenerwowałaby mnie tylko. I myślę, że ciebie także.
- Ach, Otto - powiedziała - wiem, że jeżeli coś chcesz, na pewno to zeprowadzisz. ^je
potrafię ci się oprzeć. Ale teraz, kiedy wiem, że jesteś w niebezpieczeństwie, będę umierała
ze strachu.
- Niebezpieczeństwo nie jest większe niż przedtem, nie jest większe niż wtedy, kiedy
podrzuciłem pierwszą kartę na Neue Koenigstrasse. Niebezpieczeństwo istnieje zawsze,
Anno, dla każdego, kto robi to, co my robimy. A może chcesz, żebyśmy zupełnie tego
zaniechali?
- Nie! - krzyknęła głośno. - Nie. nie wytrzymałabym nawet dwóch tygodni bez tych kart! Po
cóż jeszcze żyjemy? To przecież nasze życie - te karty!
Uśmiechnął się i spojrzał na nią z posępną dumą.
- Widzisz, Anno - powiedział potem. - Taką cię lubię. Nie boimy się. Wiemy, co nam
zagraża, i jesteśmy gotowi, o każdej godzinie jesteśmy gotowi. Ale mam nadzieję, że wydarzy
się to o możliwie późnej godzinie.
- Nie - odpowiedziała - nie! Myślę zawsze, że to się nigdy nie wydarzy. Przeżyjemy wojnę,
przeżyjemy hitlerowców, a wtedy...
- Wtedy? - zapytał również, bo nagle ujrzeli - po ostatecznym zwycięstwie - całkowitą pustkę
przed sobą.
- Myślę, że i wtedy znajdziemy jeszcze coś, o co warto walczyć. Może zupełnie otwarcie, bez
tylu niebezpieczeństw.
- Niebezpieczeństwo jest zawsze, Anno, bez niego nie ma walki. Czasem zdaje mi się, że nie
dostaną mnie w ten sposób. A wtedy leżę godzinami i zastanawiam się, skąd jeszcze może
przyjść niebezpieczeństwo, czego nie wziąłem pod ttwagę. Zastanawiam się i nic nie
znajduję. A przecież jeszcze gdzieś tkwi niebezpieczeństwo, czuję to. O czym mogliśmy
zapomnieć, Anno?
- O niczym - powiedziała - o niczym. Jeżeli jesteś ostrożny przy podrzucaniu kart...
Potrząsnął niechętnie głową. -- Nie, Anno, nie o tym myślę. Niebezpieczeństwo nie stoi na
schodach i nie ma go przy pisaniu. Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej, tam, gdzie nie
mogę go ujrzeć. Nagle obudzimy się i będziemy wiedzieli, że zawsze tam tkwiło, tylko nie
widzieliśmy go. A wtedy będzie za późno.
Wciąż jeszcze nie rozumiała go. - Nie wiem, dlaczego nagle tak się kłopoczesz, Otto.
Przecież sto razy zastanawialiśmy się nad wszystkim 1 wypróbowaliśmy wszystko. Jeżeli
tylko będziemy ostrożni...
- Ostrożni! -»zawołał zniechęcony brakiem zrozumienia z jej strony.
- Jak można strzec się czegoś, czego się nie widzi! Ach, Anno, nie rozumiesz mnie! W życiu
nie można wszystkiego przewidzieć!
- Nie, nie rozumiem cię - potrząsnęła głową. - Zdaje mi się, że wyszukujesz sobie
niepotrzebne zmartwienia, ojcze. Myślę, Otto, że powinieneś więcej spać w nocy. Za mało
sypiasz.
Milczał.
Po chwili zapytała: - Czy wiesz, jak Truda Baumann teraz się nazywa i gdzie mieszka?
Zaprzeczył: - Nie wiem i nie chcę tego wiedzieć.
- Aleja chciałabym wiedzieć - powiedziała uparcie. - Chcę usłyszeć na własne uszy, że
wszystko było w porządku przy podrzucaniu karty. Nie powinieneś był jej tego polecić, Otto!
Skąd takie dziecko wie, jak to się robi. Może zupełnie otwarcie położyła kartę i capnęli ją
przy tym. A jeśli będą mieli taką młodą kobietę w potrzasku, dowiedzą się prędko o nazwisku
Quangel.
Potrząsnął głową. - Wiem, że ze strony Trudy nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo.
- Chciałabym jednak być pewna! - zawołała pani Quangel. - Pójdę do fabryki i dowiem się.
- Nie pójdziesz, matko! Truda dla nas już nie istnieje. Nie, nie mów nic, zostaniesz tutaj. Nie
chcę słyszeć ani słowa więcej o tym. - Potem, gdy widział, że wciąż jeszcze upiera się,
powiedział: - Wierz mi, Anno, że wszystko jest słuszne, tak jak ci mówię. O Trudzie nie
trzeba więcej mówić, to jest załatwione. Ale - kontynuował ciszej - kiedy w nocy nie śpię,
myślę nieraz, że jednak nie ujdziemy cało, Anno.
Spojrzała na niego rozszerzonymi oczyma.
- I wtedy wyobrażam sobie, jak się to stanie. Dobrze jest sobie coś takiego wyobrazić.
Wówczas nic nie może człowieka zaskoczyć. Czy ty też myślisz czasami o tym?
Strona 92
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Nie wiem dokładnie, o czym mówisz, Otto - powiedziała Anna niechętnie.
Stał oparty plecami o półkę z książkami Ottonka, jego ramię ocierało się o książkę syna o
budowie radioaparatów. Patrzył na żonę przenikliwie.
- Zaraz po aresztowaniu rozdziela nas, Anno. Zobaczymy się może ze dwa lub trzy razy: przy
przesłuchaniu, na procesie, a potem może jeszcze raz na pół godziny przed egzekucją.
- *Nie! nie! nie! - krzyknęła Anna - nie chcę, abyś o tym mówił! Uda nam się, Otto! Musi
nam się udać!
Położył uspokajająco swoją wielką, spracowaną dłoń na jej małej, ciepłej, drżącej ręce.
- A jeżeli się nie uda? Czy żałowałabyś czegokolwiek? Czy chciałabyś, aby coś z tego,
cośmy zrobili, nie zostało zrobione?
- Nie, nic! Ale przetrwamy nie wykryci. Otto, czuję to!
- Widzisz, Anno - powiedział nie zwracając uwagi na jej ostatnie zapewnienia. - To
chciałem usłyszeć. Nigdy nie będziemy niczego żałowali. Będziemy twardo obstawali przy
tym, co robiliśmy, nawet gdyby nas nie wiem jak męczyli.
Patrzyła na niego próbując przezwyciężyć drżenie. Daremnie.
- Ach, Otto! - zawołała łkając. - Dlaczego musisz tak mówić? Sprowadzisz na nas
nieszczęście. Nigdy jeszcze tak nie mówiłeś!
- Nie wiem, dlaczego dzisiaj muszę z tobą tak mówić - powiedział i odszedł od półki z
książkami. -- Muszę, tylko ten jeden raz. Prawdopodobnie nigdy więcej nie będę o tym
mówił. Ale raz musiałem. Bo trzeba ci wiedzieć, że będziemy wtedy zupełnie sami w naszych
celach, bez słowa od siebie, my, cośmy ponad dwadzieścia lat nie przeżyli ani dnia jedno bez
drugiego. Będzie nam bardzo ciężko. Ale będziemy wiedzieli o sobie, że żadne się nie
poddało, że możemy na sobie nawzajem polegać, nie tylko w życiu, ale także w śmierci.
Będziemy też musieli samotnie umrzeć, Anno.
- Otto, mówisz tak, jak gdyby to wszystko już się stało. A jesteśmy jeszcze przecież zupełnie
wolni i nikt nas nie podejrzewa. Moglibyśmy każdego dnia zaprzestać tej roboty, gdybyśmy
chcieli...
- Ale czy chcemy? Czy w ogóle możemy chcieć?
- Nie, nie mówię, żebyśmy przestali. Nie chcę tego, wiesz o tym! Ale nie chcę też, abyś tak
mówił, jakby nas już złapali, jakby pozostała nam tylko śmierć. Ja nie chcę jeszcze umrzeć,
Otto, chcę żyć z tobą!
- A któż chce umrzeć? - zapytał. - Wszyscy chcą żyć, wszyscy, wszyscy - nawet
najnedzniejszy robaczek krzyczy o życie. Ja też chcę jeszcze żyć. Ale może to dobrze, Anno,
już w czasie spokojnego życia pomyśleć o ciężkiej śmierci, przygotować się na nią. Ażeby
wiedzieć, że Potrafi się przyzwoicie umrzeć, bez skamlenia i krzyku. To byłoby ohydne...
Przez chwilę było cicho.
Potem Anna Quangel szepnęła:
- Możesz polegać na mnie, Otto. Ja ci wstydu nie zrobię.
ROZDZIAŁ XXXVI Upadek komisarza Eschericha W roku, który nastąpił po
„samobójstwie" małego Enna Klugego, komisarz Escherich prowadził stosunkowo spokojne
życie, nie był specjalnie nagabywany przez niecierpliwych przełożonych. Wówczas gdy
zameldowano o samobójstwie, gdy stało się jasne, że chuderlawy człowieczek uciekł przed
wszelkimi przesłuchaniami gestapo i SS, oczywiście obergruppenfuehrer Prali piorunował na
potęgę. Ale z czasem uspokoiło się wszystko, ślad się ostatecznie skończył, trzeba było
czekać na nowy.
Zresztą ten Klabautermann nie był już tak ważny. Tępa monotonia. z którą pisał karty ciągle
tej samej treści, karty, których nikt nie czytał, których nikt nie chciał czytać, bo wprowadzały
ludzi w zakłopotanie albo strach, czyniła go śmiesznym i głupim. Co prawda Escherich wciąż
jeszcze wtykał swoje chorągiewki w plan Berlina. Z pewnym zadowoleniem stwierdził, że
zagęszczały się coraz bardziej na północ od Alexanderplatz - tam musiał ptaszek uwić swoje
gniazdko! A potem - to podejrzane zgromadzenie prawie dziesięciu chorągiewek na południe
od Nollendorfplatz - Klabautermann musiał tam regularnie przychodzić, choć w dużych
odstępach czasu. To wszystko wyjaśni się pewnego dnia ku ogólnemu zadowoleniu.
- Przyjdziesz do nas! Zbliżasz się do nas coraz bardziej, nieuchronnie - śmiał się komisarz i
zacierał ręce.
Ale potem wracał znów do innych prac. Były tam ważniejsze i pilniejsze sprawy. Właśnie był
aktualny jakiś niby wariat, „narodowy socjalista z przekonania", jak sam się tytułował. Nie
robił nic innego, tylko co dzień posyłał do ministra Goebbelsa grubiańsko obraźliwy, a często
pornograficzny list. Z początku listy te bawiły ministra, potem zaczęły go irytować, a w
końcu szalał i żądał swojej ofiary. Jego pycha była śmiertelnie zraniona.
Cóż, komisarz Escherich miał szczęście. Potrafił załatwić .sprawę Jeżozwierza". jak go
ochrzcił, w ciągu niespełna kwartału. Autor listów okazał się rzeczywiście członkiem partii, i
to nawet starym członkiem partii; został sprowadzony do pana ministra Goebbelsa i tym
samym Escherich mógł sprawę odłożyć ad acta. Wiedział, że więcej nie usłyszy nic o
„Jeżozwierzu". Minister nigdy nie przebaczał obrazy.
Potem były inne sprawy - przede wszystkim tego człowieka, który wysyłał do różnych
wybitnych osobistości encykliki papieskie i przemówienia radiowe Tomasza Manna,
prawdziwe i sfałszowane. Cwany chłopak - nie było tak łatwo go dostać. Ale ostatecznie
Escherich potrafił doprowadzić do lego, że gość znalazł się w celi śmierci.
Albo ten mały prokurent, który nagle zachorował na manię wielkości i uważał się za
generalnego dyrektora nie istniejącego koncernu stalowego. Pisał poufne listy nie tylko do
innych dyrektorów rzeczywiście istniejących fabryk, ale nawet do fuehrera. W listach donosił
o szczegółach, które nieraz mogły nie być zmyślone: o alarmującym stanie niemieckiego
przemysłu zbrojeniowego. No, tego ptaszka z łatwością złapano - krąg ludzi, którzy mieli
tego rodzaju informacje, był stosunkowo niewielki.
Tak, komisarz Escherich mógł się poszczycić kilkoma poważnymi sukcesami. Wśród
kolegów szeptano już, że zaawansuje poza kolejką. Okres po samobójstwie małego Klugego
był zupełnie dobrym rokiem. Komisarz Escherich był zadowolony.
Ale nadeszła chwila, gdy przełożeni Eschericha nagle zatrzymali się znowu przed planem
działalności Klabautermanna. Kazali sobie wyjaśnić znaczenie chorągiewek, kiwali ze
zrozumieniem głowami, gdy wskazano im zagęszczenie chorągiewek na północ od
Alexanderplatz, kiwali jeszcze mocniej głowami, gdy Escherich zwrócił uwagę na ciekawą
awangardę na południe od Nollendorfplatz, a potem powiedzieli: - A jakie ma pan teraz
poszlaki, panie Escherich? Jakie plany pan obmyślił, żeby złapać tego Klabautermanna? Od
chwili marszu na Rosję ten człowiek stał się przecież ogromnie aktywny! W ostatnim
tygodniu było chyba z pięć listów i pocztówek?
Strona 93
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Tak - powiedział komisarz - a w tym tygodniu znów trzy! A więc, co z tą sprawą, Escherich?
Niech pan pomyśli, jak długo już ten człowiek pisze! To przecież w żaden sposób nie może
tak dalej ć. Nie jesteśmy urzędem statystycznym do rejestrowania kartek ze zdradą główną,
pan zaś jest urzędnikiem śledczym, mój drogi! A więc, jakie pan ma poszlaki?
Tak naciskany komisarz uskarżał się gorzko na głupotę dwóch kobiet, które widziały tego
człowieka, ale nie zatrzymały go, a nawet nie potrafiły dać jego opisu.
- Tak, tak, to wszystko bardzo ładnie, mój kochany, ale nie mówimy tutaj o głupocie
świadków, mówimy o śladach i poszlakach, które odnalazła pańska mądra główka!
Wówczas komisarz zaprowadził tych panów znów do mapy i zwrócił im szeptem uwagę na
to, że wszędzie dokoła, na północ od Alexa tkwią chorągiewki, a tylko w pewnym
określonym, niezbyt wielkim okręgu nie ma ani jednej.
- I w tym okręgu tkwi mój Klabautermann. Nie podrzuca tam żadnej karty, bo jest zbyt
znany, bo się boi, aby go jakiś sąsiad nie spostrzegł. To tylko parę ulic, sami skromni ludzie
tam mieszkają. Tam on tkwi.
- A dlaczego pozwala mu pan tam tkwić? Dlaczego już od dawna nie zarządził pan rewizji
domowych w tych paru uliczkach? Musi go pan capnąć, Escherich! Nie rozumiemy pana,
przecież poza tym jest pan zupełnie do rzeczy. Ale w tej sprawie robi pan głupstwa, jedno po
drugim. Obejrzeliśmy sobie akta. I ta historia z tym Klugem, któremu pozwolił pan zwiać
mimo jego zeznania! A potem nie troszczy się pan więcej o niego i pozwala mu popełnić
samobójstwo, właśnie wtedy, kiedy go najbardziej potrzebujemy! Głupstwa jadą na
głupstwach, Escherich.
Komisarz, skubiąc nerwowo wąsy, pozwala sobie zwrócić uwagę, że Kluge zdecydowanie nie
miał nic wspólnego z autorem kart. Pocztówki po jego śmierci przychodzą bez zmian, tak jak
poprzednio.
- Uważam jego zeznanie, że ktoś nieznajomy dał mu kartę do podrzucenia, za bezwzględnie
wiarygodne.
- No, jeżeli pan tak uważa! My z kolei uważamy za konieczne, ażeby pan nareszcie coś
zrobił! Jest nam obojętne co, ale teraz chcemy zobaczyć wyniki! Zrób pan więc przede
wszystkim rewizje domowe na tych ulicach. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Coś zawsze
wylezie, wszędzie jest smród.
I znów komisarz Escherich poddaje z całą uniżonością pod rozwagę, że choć w grę wchodzi
zaledwie parę ulic, trzeba będzie przeszukać niemal tysiące mieszkań.
- A to poważnie zaniepokoi ludność. Ludzie są już i tak dość nerwowi z powodu
wzrastających nalotów, a teraz my damy im podstawę do narzekań! Ale poza tym - co można
osiągnąć przez rewizję? Co mamy właściwie znaleźć? Ten człowiek potrzebuje do swej
przestępczej działalności tylko pióra - a to jest w każdym domu, oraz kałamarza - ditto, oraz
kilku pocztówek - ditto, ditto. Nie potrafiłbym podać moim ludziom jakichś punktów
zaczepienia przy rewizji, czego właściwie mają szukać. Najwyżej negatywnie: autor kart na
pewno nie ma radia. Nigdy jeszcze na żadnej z kart nie znalazłem czegoś, co wskazywałoby,
że czerpie swoje wiadomości z radia. Często jest nawet źle poinformowany. Nie, naprawdę
nie wiem, na czym mam oprzeć te rewizje.
- Ależ najmilszy, najlepszy Escherichu - my pana naprawdę nie rozumiemy! Ma pan ciągle
jakieś wątpliwości, ale nie potrafi 'pan przedstawić żadnej pozytywnej propozycji! Przecież
musimy tego człowieka złapać i to prędko!
- Złapiemy go na pewno - powiedział komisarz uśmiechając się - ale czy prędko? Tego nie
potrafię powiedzieć. W każdym razie nie wierzę, aby mógł jeszcze przez dwa lata pisać swoje
pocztówki.
Jęknęli.
- A dlaczego nie wierzę? Bo czas pracuje przeciw niemu. Spójrzcie, panowie, na te
chorągiewki - jeszcze sto, a będziemy mieli o wiele jaśniejszy obraz. To jest pierońsko
zacięty i zimnokrwisty gość, ten mój Klabautermann, ale ma też fantastyczne szczęście. Bo
sama tylko zimna krew tutaj nie wystarczy. Trzeba mieć też trochę szczęścia, a ono
towarzyszyło mu dotychczas niemal w niepojęty sposób. Tylko - moi panowie - z tym jest tak
jak z grą w karty: przez pewien czas karta graczowi idzie, a potem się nagle kończy. Nagle
karta odwraca się przeciw Klabautermannowi, a my mamy wszystkie atuty w ręku.
To wszystko jest bardzo piękne i ciekawe, Escherich! Najlepsza teoria kryminalna,
rozumiemy. Ale nie jesteśmy tak gorącymi zwolenkami teorii, a z pańskich słów
wnioskujemy, że mamy ewentualnie kac jeszcze dwa lata, zanim zdecyduje się pan działać.
Na to się nie idzimy. natomiast polecamy panu przemyśleć dokładnie jeszcze raz \ sprawę i
przedłożyć nam, powiedzmy w ciągu tygodnia, swoje >ozycje. Wtedy przekonamy się, czy
pan nadaje się do załatwienia tej sprawy, czy też nie Heil Hitle]% Escherich!
Ale obergruppenfuehrer Prali, który dotychczas ze względu na obecność wyższych jeszcze
przełożonych musiał trzymać gębę na kłódkę, po ich wyjściu wpadł jeszcze raz do pokoju
Eschericha - Ośle! Idioto! Czy myśli pan, że pozwolę długo jeszcze hańbić mój oddział przez
takiego kretyna jak pan? Ma pan jeszcze tydzień czasu! - Potrząsnął groźnie pięściami. -
Niech panu nieba będą łaskawe, jeżeli i w tym tygodniu pan na nic nie wpadnie! Rozprawię
się wówczas z panem!
- I tak dalej, i tak dalej. Komisarz Escherich już wcale tego nie słuchał.
W pozostawionym mu łaskawie do dyspozycji tygodniowym terminie komisarz Escherich w
ten sposób załatwiał sprawę Klahcniterman-na, że nie zajmował się nią wcale. Już raz
pozwolił swoim przełożonym zepchnąć się z uznanej przez siebie za słuszną taktyki
wyczekiwania i zaraz wszystko poszło po fałszywym torze - dlatego musiał zginąć Enno
Kluge.
Nie znaczyło to, żeby Kluge zbyt ciążył jego sumieniu. Taki bezwartościowy, jęczący typek -
nie było wcale ważne, czy żył. czy nie. Ale komisarz Escherich miał mnóstwo
nieprzyjemności z powodu tego chłystka i kosztowało go sporo trudu, aby zamknąć
otworzona raz gębę. Owej nocy, o której myślał niechętnie, komisarz był bardzo
zdenerwowany, a ten wysoki, bezbarwny, szary człowiek właśnie najbardziej nienawidził
zdenerwowania.
Nie, nie pozwoli jeszcze raz wyrwać się z wytrwałej cierpliwości - nawet przez najwyżej
stojących przełożonych! Co mu mogą zrobić? Potrzebują swojego Eschericha, w wielu
sprawach był dla nich po prostu niezastąpiony. Będą wymyślali i wściekali się, ale ostatecznie
zrobią to, co było jedynie słuszne: będą czekali cierpliwie. Nie, Escherich nie miał żadnych
nowych propozycji...
Było to pamiętne posiedzenie. Tym razem nie odbywało się w pokoju Eschericha, ale na sali,
pod przewodnictwem jednego z najwyższych przywódców. Oczywiście była mowa nie tylko
Strona 94
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
o sprawie Klabauterman-na. Omawiano również wiele spraw z innych oddziałów. Ganiono,
wrzeszczano, pogardliwie wykpiwano. A potem przyszła kolej na następną sprawę.
- Komisarzu Escherich, co pan ma do powiedzenia w sprawie autora kart pocztowych?
Komisarz złożył małe sprawozdanko o dotychczasowych wydarzeniach i dotychczasowych
wynikach. Zrobił to doskonałe, krótko.
iokładnie, w sposób nie pozbawiony dowcipu, gładząc z namysłem wąsyPotem
przewodniczący zadał pytanie:
- A jakie propozycje pragnie pan przedstawić w celu załatwienia tej trwającej już dwa lata
sprawy? Dwa lata, komisarzu Escherich!
- Mogę zalecić jedynie dalsze cierpliwe czekanie, nic innego nie można tu zrobić. Ale można
byłoby tę sprawę przekazać do sprawdzenia panu radcy kryminalnemu Zottowi?
Przez chwilę panowała śmiertelna cisza.
Potem tu i ówdzie rozległ się ironiczny śmiech. Jakiś głos zawołał:
- Markierant!
- Najpierw napaskudził, a teraz chce zwalić na innego! Obergruppenfuehrer Prali grzmotnął
pięścią w stół:
- Rozprawię się z tobą. ty ścierwo!
- Proszę o zupełny spokój!
Głos przewodniczącego zabrzmiał nutą obrzydzenia. Zrobiło się cicho.
- Przed chwilą, moi panowie, byliśmy świadkami postępowania, które równa się niemal
dezercji. Tchórzliwe uciekanie przed trudnościami, związanymi nieuchronnie z każdą walką.
Przykro mi, Escherich, wykluczam pana z dalszego udziału w posiedzeniu, proszę w swoim
pokoju służbowym czekać na moje dalsze rozkazy!
Komisarz sinoblady (nie spodziewał się czegoś takiego) skłonił się sztywno. Potem podszedł
do drzwi, stuknął obcasami i zaryczał z wyciągniętą ręką:
- Heil Hitler!
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Komisarz poszedł do swego pokoju.
Zapowiedziane rozkazy ujawniły się przede wszystkim w potaci dwóch esesmanów, którzy
popatrzyli na niego ponuro, a jeden z nich powiedział groźnie:
- Nie wolno panu tu już nic ruszać. Zrozumiano?
Escherich powoli odwrócił głowę w stronę przemawiającego do 'lego w ten sposób
człowieka. To był nowy ton. Escherich znał go Prawdzie, ale nigdy nie użyto jeszcze tego
tonu w stosunku do niego.
usiało być kiepsko z Escherichem, jeżeli zwyczajny esesman, jakiś rab, pozwalał sobie na
podobny ton w stosunku do komisarza.
Twarz tępa, nos spłaszczony, mocno rozwinięte szczęki, skłonność do brutalności,
inteligencja słabo rozwinięta, w stanie podniecenia pijackiego - groźny - zreasumował
Escherich.
„Co to wielkie bydlę na górze powiedziało? Dezercja? Śmieszne! Komisarz Escherich i
dezercja! Ale to jest podobne do tych gości. Zawsze mieli gęby pełne wielkich słów, a potem
nic z tego nie wynikało."
Do pokoju weszli obergruppenfuehrer Prali i radca kryminalny Zott.
„A więc, jednak przyjęli moją propozycję! Najrozsądniejsze, co mogli zrobić, mimo że nie
wierzę, aby nawet ten mądrala wycisnął coś nowego z tego materiału!"
Escherich ma właśnie zamiar przywitać w sposób przyjaźnie wesoły radcę kryminalnego
Zotta, aby pokazać, że ani trochę nie jest urażony oddaniem mu tej sprawy, gdy nagle czuje,
że obaj esesmani brutalnie podrywają go na bok, a ten z twarzą mordercy krzyczy: - Melduję -
esesmani Dobat i Jacoby z jednym więźniem!
„Więzień to chyba ja?" - myśli Escherich zdumiony. A głośno:
- Herr Obergruppenfuehrer, czy wolno mi jeszcze dodać, że...
- Zamknij temu bydlakowi mordę! - ryczy wściekle Prali, który prawdopodobnie też oberwał.
Esesman Dobat bije Eschericha zaciśniętą pięścią w usta. Escherich czuje wściekły ból i mdły
smak ciepłej krwi. Potem pochyla się do przodu i wypluwa parę zębów na dywan.
Podczas gdy robi to wszystko, gdy robi to zupełnie mechanicznie, nie czując właściwie bólu,
myśli: „Muszę to natychmiast wyjaśnić. Oczywiście jestem gotów na wszystko. Rewizje
domowe w całym Berlinie. Szpiedzy w każdym domu, gdzie mieszka wielu adwokatów i
lekarzy. Zrobię wszystko, co chcecie, ale nie możecie mnie przecież po prostu bić w mordę,
mnie, starego pracownika policji kryminalnej i kawalera wojennego krzyża zasługi!"
Gdy tak gorączkowo myśli i zupełnie mechanicznie stara oswobodzić się z uchwytu
esesmanów, próbuje znów dojść do słowa, ale nie może mówić, bo górna warga jest w
strzępach, a usta wiąż pełne krwi. Tymczasem obergruppenfuehrer Prali do skoczył do niego,
złapał go rękami za klapy i zaczął krzyczeć: - No, nareszcie doszliśmy do tego, że mamy cię,
ty zasrany mądralo! Zdawało ci się, że jesteś strasznie mądry, kiedy wygłaszałeś mi swoje
zafajdane teorie, co? Myślisz może, że nie orientowałem się, iż uważałeś mnie za głupca, a ty
byłeś ten mądry, co? No mamy cię teraz i rozprawię się nareszcie z tobą, już ja ci pokażę!
Przez chwilę Prali niemal nieprzytomny ze złości patrzy na krwawiącego człowieka.
Krzyczy: - Czego zapluwasz mi tutaj dywan swoją, zasraną juchą? Przełykaj tę krew, ty psie,
albo sam ci zaraz dam po mordzie.
I komisarz Escherich - nie, żałosny przerażony człowieczek Escherich, który jeszcze przed
godziną był potężnym komisarzem gestapo, stara się ze śmiertelnym potem na czole
przełykać mdły, ciepły strumień krwi, aby nie poplamić dywanu, swego własnego dywanu -
nie - dywanu pana radcy kryminalnego Zotta...
Pożądliwymi oczyma obserwował obergruppenfuehrer żałosne zachowanie komisarza.
Następnie odwrócił się od Eschericha z pogardliwym - Ee, co tam! - i zapytał radcę
kryminalnego: - Czy potrzebny panu jeszcze ten człowiek do jakichś wyjaśnień?
Było to niepisane prawo, że starzy, odkomenderowani do służby w gestapo pracownicy
policji kryminalnej trzymali się razem w szczęściu i nieszczęściu, tak jak zresztą i SS
trzymała się razem - często właśnie przeciw policji kryminalnej. Escherichowi nigdy nie
wpadłoby na myśl wydać esesmanom jakiegoś kolegę, choćby na nim ciążyła nie wiem jaka
wina. Raczej starałby się ukryć przed nimi nawet najbardziej haniebny czyn. A teraz
doświadczył na sobe, że radca kryminalny po krótkim spojrzeniu na Eschericha oświadczył
zimno: - Tego człowieka? Do wyjaśnień? Dziękuję, Herr Obergruppenfuehrer. Wolę już sobie
sam wyjaśnić!
- Odprowadzić tego człowieka! - krzyknął obergruppenfuehrer - i nauczcie go trochę biegać!
Porwany przez obu esesmanów Escherich w tempie przyspieszonym przebył tę samą drogę,
na którą dokładnie przed rokiem wysłał kopnięciem Borkhausena, śmiejąc się z wyśmienitego
Strona 95
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
kawału. Został zrzucony z tych samych kamiennych schodów, leżał krwawiąc na tym samym
miejscu, na którym krwawił Borkhausen. Został kopniakami zmuszony do wstania, a potem
zrzucony po schodach piwnicznych do bunkra...
Bolała go każda cząstka ciała, a potem nastąpił cios za ciosem: Przebranie z cywila w mundur
pasiastej zebry, bezczelnie jawny podział jego własności między esesmanów. I to wszystko
przy akompaniamencie uderzeń, poszturchiwań, gróźb...
Escherich widział to wszystko wielekroć w ostatnich latach i nie znajdował w tym nic
zadziwiającego ani haniebnego - spotykało to przecież zbrodniarzy. Działo się tak słusznie.
Ale nie chciało mu się pomieścić w głowie, że on, komisarz kryminalny Escherich, miał
należeć teraz do tych pozbawionych praw zbrodniarzy. Przecież nie popełnił żadnej zbrodni!
Zaproponował tylko przekazanie sprawy, w której nie mógł swoim przełożonym pokazać nic
konkretnego. To wszystko musi się przecież wyjaśnić, sprowadzą go znowu z powrotem! Po
prostu nie potrafią się bez niego obejść! A do tego czasu musi zachować fason. Nie wolno mu
okazać strachu, nawet bólu nie dać poznać po sobie.
Akurat sprowadzili jeszcze jednego do bunkra. Małego złodzieja kieszonkowego, który-jak
zaraz opowiedział-miał nieszczęście okraść damę wyższego oficera SA i przy tym wpadł.
Sprowadzili go tutaj. Po drodze wzięto-go już chyba w obroty, to skowyczące stworzenie
śmierdzące własnym kałem, obejmujące wciąż, czołgając się na kolanach, nogi esesmanów:
niechże Matka Boska powstrzyma ich! Niechże się zlitują - a Jezus Chrystus ich wynagrodzi!
Esesmani zrobili sobie zabawę z kopania po twarzy tego małego, w chwili gdy obejmując ich
kolana był w trakcie żebraniny. Potem złodziej kieszonkowy tarzał się z krzykiem po ziemi,
do chwili gdy zdawało mu się, że w jednej z twardych twarzy wykrywa cień łaski. Wówczas
zaczynał na nowo swe błagania...
I z tym padalcem, z tym tchórzem śmierdzącym kałem zamknięto w jednej celi
wszechwładnego komisarza Eschericha.
ROZDZIAŁ XXXVII Drugie ostrzeżenie Pewnego niedzielnego poranka pani Anna
powiedziała nieco bojaź-liwie: - Wydaje mi się, Otto, że powinniśmy zajrzeć znów do mojego
brata Ulricha. Wiesz, teraz nasza kolej. Już osiem tygodni nie pokazaliśmy się u Heffków.
Otto Quangel przerwał pisanie. - Dobrze, Anno - powiedział - a więc następnej niedzieli,
dobrze?
- Wolałabym, abyś mógł to urządzić dzisiaj, Otto. Myślę, że oczekują nas.
_ Przecież dla nich wszystkie niedziele są jednakowe. Te odludki nie mają żadnej specjalnej
roboty, takiej jak my. I zaśmiał się ironicznie.
- Ale Ulrich obchodził w piątek urodziny - zauważyła pani Quangel _ upiekłam dla niego
ciasto i chciałabym je zanieść. Dziś nas na pewno oczekują.
- Chciałbym właściwie dziś prócz tej karty napisać jeszcze list - powiedział Quangel
markotnie - tak to już sobie ułożyłem. A niechętnie zmieniam swoje plany.
- Proszę cię, Otto!
- Czy nie mogłabyś sama pójść, Anno, i powiedzieć im, że kości mnie łamią? Już raz
przecież tak zrobiłaś.
Właśnie dlatego, że już raz tak zrobiłam, nie chciałabym tego powtarzać - prosiła Anna. -
Tym razem, gdy są jego urodziny.
Ouangel spojrzał w wyrażającą prośbę twarz żony. Chętnie zrobiłby jej tę przysługę, ale myśl
o opuszczeniu mieszkania była mu dziwnie przykra.
- A tak bardzo chciałem napisać ten list, Anno! Ten list jest ważny. Wymyśliłem sobie coś...
Ten list zrobi potężne wrażenie. A poza tym, Anno, znam już wszystkie wasze opowiadania z
dzieciństwa, znam je na pamięć. Nudno jest u Heffków. Nie mam z nimi nic do gadania, a
twoja szwagierka siedzi zawsze, jakby kij połknęła. Nie powinniśmy byli wcale tego
zaczynać, krewni - to plaga. My dwoje zupełnie sobie wystarczamy!
- No więc dobrze, Otto - ustąpiła częściowo - a więc, niech to dzisiaj będzie nasza ostatnia
wizyta. Przyrzekam, że nie będę cię więcej o to prosiła. Ale tym razem, kiedy upiekłam już
ciasto, a Ulrich ma urodziny! Tylko ten jeden raz! Proszę cię, Otto!
- Dziś mi się specjalnie nie chce... - powiedział.
Ale zwyciężony jej błagalnym wzrokiem zamruczał w końcu: - No dobrze. Anno, zastanowię
się. Jeżeli zdążę do obiadu dwie karty...
Do obiadu dwie karty były gotowe, toteż Quanglowie około trzeciej opuścili mieszkanie.
Mieli zamiar pojechać metrem aż do Nollendorf-platz, ale tuż przed przystankiem na
Buelowstrasse Quangel zaproponował żonie, aby wysiedli. Może da się coś 'zrobić.
Wiedziała, że ma dwie karty w kieszeni, zrozumiała go natychmiast i skinęła głową.
Poszli kawałek przez Potsdamerstrasse, aby znaleźć odpowiedni dom. Potem musieli
zawrócić w prawo na Winterfeldstrasse, bo odeszliby zbyt daleko od mieszkania szwagra. I
znów szukali.
- To nie jest taka dobra okolica jak nasza - powiedział Quangel niezadowolony.
- A dziś jest niedziela - dodała Anna - bądź tylko ostrożny!
- Jestem ostrożny - odparł. - Tam wejdę!
Zniknął w domu, zanim mogła cokolwiek powiedzieć.
Dla Anny zaczęły się teraz minuty oczekiwania, zawsze na nowo . dręczące minuty, kiedy
bała się o Ottona, a musiała tylko czekać.
„O Boże - pomyślała oglądając dom - przecież ten dom wcale nie jest odpowiedni! śeby tylko
dobrze poszło! Może nie powinnam była go tak namawiać, aby dziś tu przyjechać. Tak
bardzo mu się nie chciało, widziałam to po nim. I to nie tylko dlatego, że pisał ten list. Jeżeli
coś mu się stanie, będę sobie wiecznie robiła wyrzuty! O, tam idzie Otto..."
Ale to nie Otto wyszedł z domu. To jakaś pani, która spojrzawszy ostro na Annę, poszła dalej.
„Dlaczego popatrzyła na mnie tak nieufnie? Tak mi się wydawało. Czy w domu się coś stało?
Otto już dawno wszedł, będzie chyba z dziesięć minut! E, co tam! Znam to przecież od dawna
- kiedy się czeka przed domem, czas wlecze się straszliwie. No, dzięki Bogu, tam naprawdę
idzie Otto!"
Chciała do niego podejść - nagle zatrzymała się.
Bo Otto nie wyszedł z domu sam, ale odprowadzany przez bardzo wysokiego pana w
czarnym płaszczu z aksamitnym kołnierzem, o twarzy z jednej strony zniekształconej
ogromną oparzeliną z nabrzmiałymi bliznami. W ręku pan ten trzymał grubą, czarną teczkę.
Nie mówiąc ze sobą ani słowa przeszli obaj koło Anny, której serce zamarło ze strachu, i
poszli w kierunku Winterfeldplatz. Szła za nimi na uginających się nogach.
„Co się tam stało? - zapytywała się w duchu przerażona. - Co to za pan, z którym Otto idzie?
Czy to może ktoś z gestapo? Strasznie wygląda z tą oparzeliną! Nie mówią ze sobą ani słowa
- o Boże, nie powinnam była namawiać Ottona! Udawał, że mnie nie zna, musi więc być w
Strona 96
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
niebezpieczeństwie! Ta nieszczęsna karta!"
Nagle Anna nie mogła już dłużej wytrzymać. Nie zniesie dłużej tej męczącej niepewności. Z
niesłychanie rzadką u niej stanowczością przegoniła obu mężczyzn i zatrzymała się. - Panie
Berndt - zawołała podając Ottonowi rękę. - Jak to dobrze, że pana spotykam! Musi pan zaraz
do nas przyjść. Pękła mi w mieszkaniu rura wodociągowa i cała kuchnia już pływa... --
Przerwała. Zdawało jej się, że mężczyzna i oparzeliną na twarzy patrzy na nią tak jakoś
dziwnie, ironicznie j pogardliwie.
Ale Otto powiedział: -- Zaraz do pani przyjdę. Muszę tylko zaprowadzić pana doktora do
mojej żony.
- Mogę sam pójść - powiedział człowiek z oparzeliną - ulica Von-Einem-Strasse 17, mówi
pan? Chyba zaraz pan wróci.
- Za kwadrans, panie doktorze. Najpóźniej za kwadrans wrócę. Zamknę tylko główny kran.
A po dziesięciu krokach przycisnął do piersi rękę Anny z zupełnie niezwykłą czułością. -
Wspaniale to zrobiłaś, Anno! Nie wiedziałem, jak się pozbyć tego draba! Jak wpadłaś na ten
pomysł?
- Kto to był? Lekarz? Myślałam, że to ktoś z gestapo, i nie mogłam dłużej wytrzymać
niepewności. Idź wolniej, Otto. Nogi drżą pode mną. Przedtem nie drżałam, ale teraz! Co się
stało? Czy on coś wie?
- Nic. Bądź zupełnie spokojna. On nic nie wie. Nic się nie stało, Anno. Ale od rana, kiedy
powiedziałaś mi o pójściu do brata, nie mogłem się pozbyć nieprzyjemnego uczucia.
Myślałem, że to przez ten list, który miałem zamiar napisać. I ponieważ jest nudno u
Heffków. Ale teraz wiem. To było dlatego, że miałem wciąż takie przeczucie: dziś jeszcze się
coś zdarzy. Lepiej nie wychodzić dziś z domu...
- Stało się więc coś, Otto?
- Nie, nic. Powiedziałem ci już, Anno, że nic się nie stało. Idę po schodach na górę i chcę
właśnie położyć kartę, mam ją w ręku, kiedy ten człowiek wybiega ze swojego mieszkania.
Powiadam ci, Anno - tak wyleciał, że o mało co mnie nie przewrócił. Nie małem czasu
schować karty. - Co pan tu robi, w tym domu? - zawołał natychmiast do mnie. No, wiesz
przecież, że staram się zwykłe zapamiętać czyjeś nazwisko na tabliczkach przed domem. - Idę
do doktora Bolla - powiadam. - To ja! - mówi ten człowiek. - Co się stało? Czy w domu ktoś
chory? - No, cóż rai pozostało innego, niż bujać dalej? Powiedziałem mu, że jesteś chora 1
żeby do nas zajrzał. Na szczęście przypomniałem sobie nazwę Von-Einem-Strasse.
Myślałem, że powie, iż przyjdzie wieczorem albo jutro rano, ale zawołał zaraz: - To świetnie
się składa! To jest mi nawet 3-K ażdy umiera... t. II po drodze! Chodź pan ze mną, panie
Schmidt! - Powiedziałem mu, że nazywam się Schmidt, rozumiesz. Wielu ludzi nazywa się
naprawdę Schmidt!
- Tak, a ja przemówiłam do ciebie „panie Berndt!" -zawołała Anna przestraszona - na pewno
zwrócił na to uwagę.
Quangel zatrzymał się zakłopotany. - Masz rację - powiedział - wcale o tym nie pomyślałem!
Ale zdaje mi się, że jednak nie zwrócił na to uwagi. Ulica jest pusta. Nikt za nami
nie idzie. A na Von-Einem-Strasse będzie naturalnie szukał daremnie, wtedy będziemy
już dawno u Heffków.
Anna zatrzymała się. - Wiesz, Otto - powiedziała - teraz ja ci mówię - nie pójdziemy dziś do
Ulricha. I ja mam uczucie, że dziś jest zły dzień. Chodź, pojedziemy do domu. A kart
pozbędziesz się jutro.
Ale Quangel z uśmiechem potrząsnął głową. -Nie, nie, Anno, jak już jesteśmy tutaj,
odwalimy tę wizytę. Umówiliśmy się przecież, że będzie ostatnia. A prócz tego nie chcę teraz
właśnie iść na Nollendorfplatz. Spotkamy tam jeszcze znów tego lekarza.
- No, to daj mi chociaż kartę! Nie chcę, abyś teraz biegał z tą kartą w kieszeni!
Po chwilowym oporze wręczył jej obie pocztówki.
- To naprawdę nie jest dobra niedziela, Otto...
ROZDZIAŁ XXXVIII Trzecie ostrzeżenie Ale potem u Heffków zapomnieli zupełnie o złych
przeczuciach. Okazało się, że istotnie ich oczekiwano. Małomówna ciemnowłosa szwagierka
także upiekła ciasto; zjedli oba ciasta na podwieczorek, a potem Ulrich Heffke wydobył
flaszkę wódki, którą podarowali mu koledzy w fabryce. Powoli i ze smakiem pili z małych
kieliszków niecodzienny dla nich wszystkich trunek. Dzięki niemu ożywili siej bardziej niż
zwykle, stali się rozmowniejsi. W końcu - butelka była już próżna - mały garbus o łagodnych
oczach zaczął śpiewać. Śpiewał pieśni kościelne, chorały: „Niełatwo być chrześcijaninem" i
„Wnijdź w te wrota, bądź mego serca gościem" - wszystkie trzynaście zwrotek.
Śpiewał bardzo wysokim falsetem, brzmiało to czysto i nabożnie, tak •e nawet Otto Quangel
wspomniał dni swego dzieciństwa, kiedy takie pieśni znaczyły coś dla niego, był bowiem
wówczas naiwnie wierzący. Wtedy życie było jeszcze proste, wierzył nie tylko w Boga, ale i
w ludzi. Wierzył, że zwroty takie, jak „miłuj twych nieprzyjaciół" lub „błogosławieni, którzy
miłują pokój" - mają swoją wartość na ziemi. Od tego czasu bardzo dużo się zmieniło, i na
pewno nie na lepsze. Wiara w Boga zachwiała się. To niemożliwe, aby dobrotliwy Bóg
dopuszczał do takiej hańby, jaka była dziś na świecie. A co dotyczy ludzi, te świnie...
Garbaty Ulrich Heffke śpiewał bardzo wysokim i czystym głosem:
- „Jesteś człowiekiem, wiesz o tym dobrze, więc po cóż dążysz do rzeczy"...
Quanglowie wprost odmówili pozostania na kolacji. Tak, było bardzo miło, ale teraz muszą
koniecznie pójść do domu. Otto ma jeszcze coś do załatwienia. I nie chodzi tu nawet o karty
żywnościowe. Na przekór wszystkim zapewnieniom Heffków, że raz chyba można sobie
pozwolić, przecież nie w każdą niedzielę obchodzi się urodziny i wszystko naprawdę jest
przygotowane, niech sami sprawdzą w kuchni - wbrew tym namowom Quanglowie trwali
przy tym, że muszą odejść.
Poszli rzeczywiście, chociaż Heffkowie byli wyraźnie urażeni.
Na ulicy Anna powiedziała: - Widziałeś, Ulrich obraził się. Jego żona też...
- Niech się obrażają! To i tak była nasza ostatnia wizyta!
- Tak, ale tym razem było bardzo przyjemnie, nie uważasz, Otto?
- Oczywiście. Na pewno. Wódka dopomogła...
- A Ulrich tak ładnie śpiewał - nie uważasz, że to było ładne?
- Tak, bardzo ładne. Komiczny facet. Jestem pewien, że co wieczór modli się jeszcze w łóżku
do dobrego Pana Boga.
- Daj mu spokój, Otto! Pobożnym jest dziś lżej. Mają przynajmniej kogoś, do kogo mogą się
zwracać ze swymi troskami. I myślą, że ta cała mordownia ma swój sens.
- Dziękuję! - powiedział Quangel nagle rozzłoszczony - sens! Przecież to wszystko nie ma
sensu! Dlatego, że wierzą w niebo, nie chcą zmienić nic na ziemi. Wiecznie tylko czołgają się
Strona 97
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
i omijają przeszkody! W niebie wszystko będzie znów dobrze. Bóg przecież wie, dlaczego tak
się dzieje. A oni dowiedzą się wszystkiego na sądzie ostatecznym! Nie, dziękuję!
Quangel mówił gwałtownie i z wyraźną złością. Nie przyzwyczajony do alkoholu, ulegał
jego działaniu. Nagle zatrzymał się. - To jest właściwy dom! - powiedział - tam wejdę! Daj
mi jedną kartę, Anno!
- O nie, Otto. Nie rób tego! Umówiliśmy się przecież, że dziś nic więcej nie zrobimy. Dziś
jest przecież zły dzień!
- Już nie. Teraz już nie. Daj mi kartę, Anno!
Dała mu ją z wahaniem. - A jeżeli się nie uda, Otto? Tak się boję... : Ale Quangel nie zważał
wcale na jej słowa, już poszedł. Czekała. Tym razem nie musiała długo przeżywać strachu, bo
Otto prędko wrócił.
- Już! - powiedział i wziął ją pod rękę. - Załatwione! Widzisz, jakie to było proste? Nie
trzeba wierzyć przeczuciom.
- Dzięki Bogu! - powiedziała Anna.
Ale ledwie uczynili parę kroków w kierunku Nollendorfplatz, gdy jakiś pan dogonił ich z
tyłu. W ręku trzymał kartę Quangla.
- Panie, panie! - wołał zdenerwowany do szaleństwa - pan podrzucił tę kartę u mnie w sieni.
Wyraźnie pana widziałem! Policja! Halo! Posterunkowy.
Krzyczał coraz głośniej. Zbiegli się ludzie, szybko nadszedł schupo przechodząc przez
jezdnię.
Nie było wątpliwości: gra odwróciła się nagle przeciw Quanglom. Dwa lata majster pracował
z powodzeniem, a teraz nagle szczęście odwróciło się od niego. Jeden wpadunek po drugim.
W tym wypadl były komisarz Escherich miał rację: nie można ciągle igrać ze szczęściem.
Trzeba w grę wkalkulować również niepowodzenie. Otto Quangel zapomniał o tym. Nie
pomyślał o małych zdradliwych przypadkach, które życie ma stale w zanadrzu, których nie
można przewidzieć, ale ! z którymi jednak trzeba się liczyć.
Tym razem przypadek ukazał się w postaci małego, mściwego urzędniczka, który
wykorzystywał wolną niedzielę do szpiclowania lokatorki mieszkającej nad nim. śywił do
niej urazę, bo długo spała rankami, latała stale w męskich spodniach, a wieczorami długo po
północy nie zamykała radia. Podejrzewał ją, że sprowadza do mieszkania „gości". Gdyby to
się zgadzało, wykurzyłby ją z tego domu. Pójdzie wtedy do gospodarza i powie mu, że taka
prostytutka w żadnym wypadku nie może dłużej mieszkać w porządnym domu.
Czatował już cierpliwie ponad trzy godziny za wizjerem przy drzwiach, ale zamiast lokatorki
z góry zobaczył wchodzącego po schodach Ottona Quangla. Widział na własne oczy, jak
Quangel położył kartę na stopniu schodów - robił to czasami, gdy okna na schodach nie miały
parapetów.
- Widziałem, na własne oczy widziałem! - krzyczał zdenerwowany do policjanta i machał
kartą. -Niech pan przeczyta, panie wachmistrzu! To przecież zdrada główna! Ten drab
powinien wisieć!
- Niech pan tak nie krzyczy! - powiedział schupo niechętnie. ^Przecież widzi pan, że tamten
pan jest zupełnie spokojny. Nie ucieknie przecież. No, cóż, czy było tak, jak ten pan mówi?
- Bzdura! - odpowiedział Otto Quangel ze złością. - Pomylił mnie z kimś innym. Wracam
właśnie od szwagra z urodzin na Goltzstrasse. Tutaj, na Maassenstrasse nie wchodziłem do
żadnego domu. Niech pan zapyta moją żonę...
Obejrzał się za Anną. Anna przeciskała się właśnie przez gęsty krąg ciekawych. Natychmiast
pomyślała o drugiej karcie w torebce. Musiała się jej natychmiast pozbyć. To było
najważniejsze. Przecisnęła się przez tłum, a zauważywszy skrzynkę pocztową wsunęła do niej
kartę zupełnie niepostrzeżenie - wszyscy patrzyli tylko na krzyczącego oskarżyciela.
Teraz stała znów u boku męża i uśmiechnęła się do niego, jakby dodając mu odwagi.
Schupo tymczasem przeczytał kartę. Spoważniał bardzo i wsunął ją za mankiet. Wiedział o
tych kartach - w każdym komisariacie nie raz, ale dziesięć razy zwracano na nie uwagę.
Meldowanie nawet najmniejszego śladu było obowiązkiem.
- Obaj panowie pójdą ze mną na posterunek! - rozstrzygnął.
- A ja? - zawołała Anna Quangel oburzona i wsunęła rękę pod ramię męża. - Ja też pójdę!
Nie puszczę mojego męża samego!
- Racja, matko! - powiedział niski głos z kręgu widzów - z tymi nigdy nic nie wiadomo -
uważaj na swojego starego!
- Spokój! - krzyknął wachmistrz - spokój! Cofnąć się! Rozejść się! Tu nie ma nic do
patrzenia!
Ale publiczność nie podzielała poglądu schupo, który doszedł do wniosku, że jest rzeczą
niemożliwą upilnować troje ludzi, a jednocześnie zmusić około pięćdziesięciu przechodniów
do rozejścia się. Zrezygnował więc z prób rozproszenia zbiegowiska.
- Czy pan naprawdę się nie myli? - zapytał zdenerwowanego oskarżyciela. - Czy tak kobieta
też była na schodach?
- Nie, nie było jej przy tym. Ale nie mylę się na pewno, panie wachmistrzu! - Znów zaczął
krzyczeć. - Widziałem go na własne oczyj już od trzech godzin siedzę przy wizjerze...
Przenikliwy głos zawołał pogardliwie: - Przeklęty kapuś!
- Chodźcie więc wszyscy troje! - zdecydował wachmistrz. - Proszę się rozejść! Widzicie
przecież, że ci państwo chcą przejść! Co za głupia ciekawość! Tak, proszę pana, tędy!
Musieli czekać pięć minut, zanim zawołano ich do pokoju komendanta, wysokiego
mężczyzny o opalonej, otwartej twarzy. Karta Quangla leżała przed nim na biurku.
Oskarżyciel powtórzył swoje zarzuty.
Otto Quangel zaprzeczał. Odwiedził tylko szwagra na Goltzstrasse, nigdy nie wchodził do
żadnego domu na Maassenstrasse. Mówił! zupełnie bez zdenerwowania. Ten stary majster
(wylegitymował się) wywarł na komendancie posterunku dobre wrażenie w przeciwieństwie
do krzyczącego, wciąż podnieconego i plującego oskarżyciela.
- Niech no mi pan powie - powiedział komendant powoli - po coj pan właściwie stał przez
trzy godziny za wizjerem? Przecież pan nie mógł wiedzieć, że ktoś nadejdzie z taką kartą.
Czy też może?...
- Ach, tam mieszka taka prostytutka w naszym domu, panie j kierowniku! Ciągle lata w
spodniach, całymi nocami gra u niej radio - chciałem więc zbadać, jacy mężczyźni do niej
przychodzą. A wtedy, nadszedł ten człowiek...
- Nigdy nie byłem w tym domu - powtórzył Quangel z uporem, j - Jakże mój mąż mógłby
robić takie rzeczy? Myśli pan, że ja bym siej na to zgodziła? - wmieszała się Anna. - Jesteśmy
już ponad dwadzieścia' pięć lat małżeństwem i nigdy nikt nie miał nic do mojego męża!
Komendant obrzucił pobieżnym spojrzeniem nieruchomą, ptasią twarz. - Może być zdolny do
Strona 98
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
różnych rzeczy! - strzeliło mu przelotnie przez głowę. - Ale żeby pisał coś podobnego!
Zwrócił się do oskarżyciela: - Jak pan się nazywa? Millek. Pan jest czymś na poczcie,
nieprawda?
- Nadsekretarz poczty, panie komendancie. Zgadza się.
- Pan jest przecież tym Millekiem, od którego dostajemy tygodniowo przeciętnie dwie
denuncjacje, że kupcy źle ważą, że w czwartek 7epie się dywany, że ktoś załatwił się przed
pańskimi drzwiami i tak dalej; i tak dalej. To przecież pan?
_ Ludzie są tacy źli, panie komendancie. Wszyscy robią mi tylko na łość. Niech mi pan
wierzy, panie komendancie...
- Dziś po południu szpiegował pan kobietę, którą określa pan jako prostytutkę, a teraz
denuncjuje pan tego pana...
Nadsekretarz poczty zapewnił, że spełnia tylko swój obowiązek. \Vidzial tego człowieka
podrzucającego pocztówkę, a ponieważ jeden rzut oka wystarczył mu, aby określić to jako
zdradę główną, natychmiast podążył za nim.
- Tak, tak - powiedział komendant - chwileczkę...
Usiadł za biurkiem i udawał, że czyta jeszcze raz kartę, którą przeczytał już przecież trzy
razy. Zastanawiał się. Był przekonany, że ten Quangel jest starym robotnikiem, którego
zeznania są prawdziwe, a Millek natomiast typem kapusia, którego denuncjacje nigdy jeszcze
nie okazały się prawdziwe. Najchętniej odesłałby całą trójkę do domu.
Ale w każdym razie karta została znaleziona, temu nie można było zaprzeczyć. A był surowy
rozkaz uważać nawet na najmniejszą poszlakę. Komendant nie miał zamiaru sam sobie
napytać biedy. I tak nie był dobrze notowany u władz. Był podejrzany o łagodność i o
tajemne sympatie do asocjalnych* i do śydów. Musiał być bardzo ostrożny. W gruncie
rzeczy, cóż stanie się złego tej kobiecie i temu mężczyźnie, jeżeli przekaże ich gestapo? Jeśli
są niewinni, puszczą ich po paru godzinach, a fałszywy denuncjator dostanie po łbie za
niepotrzebne zawracanie głowy.
Miał już zamiar telefonować do komisarza Eschericha, gdy wpadło mu coś do głowy.
Zadzwonił i powiedział do wchodzącego schupo:
- Niech pan weźmie tych dwóch panów do siebie i dokładnie ich zrewiduje. Ale niech pan
uważa, aby rzeczy się nie pomieszały. A potem niech pan jednego tutaj przyśle. Ja tymczasem
zrewiduję kobietę!
Ale i te rewizje okazały się bezskuteczne, nie znaleziono nic obciążającego Quangla. Anna
Quangel pomyślała z ulgą o karcie w skrzynce pocztowej. Otto Quangel, który nie wiedział
jeszcze nic o pośpiesznym, przytomnym czynie swojej żony, pomyślał: - Anna jest *
Asocjalny - w terminologii hitlerowskiej: uchylający się od pracy.
dzielna. Gdzie też podziała tę kartę? Przecież była wciąż przy mnie!; - Papiery Quangla
również potwierdziły jego zeznanie.
Natomiast w kieszeni Milleka znaleziono gotową denuncjację, skierowaną do komisariatu
przeciw niejakiej pani von Tressow, zamieszkałej przy Maassenstrasse 17. Kobieta ta, mimo
obowiązku trzymania] psów na smyczy, puszczała swego złego psa wolno. Już dwukrotnie
pie: złośliwie zawarczał na nadsekretarza poczty. Sekretarz boi się o spod nie, które obecnie
w czasie wojny trudno nabyć.
- Ależ pan ma kłopoty, człowieku! - powiedział komendant. «- Teraz, w trzecim roku wojny!
Czy myśli pan, że nie mamy nic lepszego do roboty? Dlaczego nie podejdzie pan sam do tej
pani i nie poprosi uprzejmie, by wzięła psa na smycz?
- Nigdy bym sobie na coś takiego nie pozwolił, panie komendancie. Nagabywać damę- w
nocy, na ulicy - nie! Potem oskarżą mnie o niemoralność.
- A więc, wachmistrzu, niech pan tę trójkę weźmie na razie do siebie. Chciałbym teraz
zatelefonować.
- Czyżbym ja też był aresztowany? - zawołał nadsekretarz poczty zej złością - zrobiłem
poważne doniesienie, a pan mnie aresztuje! Napiszę1 skargę na pana!
- Czy ktoś powiedział panu choć słówko o aresztowaniu? Wachmistrzu, niech pan
zaprowadzi tych troje do siebie!
- Kazał mi pan przeszukać kieszenie jak złoczyńcy! - krzyczał znów] nadsekretarz poczty.
Ale drzwi zamknęły się już za nim.
Komendant wziął słuchawkę, nakręcił numer i zameldował się.
- Chciałbym mówić z komisarzem Escherichem - powiedział.
- W sprawie tej historii z pocztówkami.
- Komisarz Escherich skończył się! Ex! Perdu! - krzyknął mu do] ucha bezczelny głos. -
Sprawę tę opracowuje teraz radca kryminalny! Zott!
~ To dajcie mi pana radcę kryminalnego Zotta - jeżeli d w niedzielne popołudnie jest
osiągalny.
- Och, ten zawsze jest osiągalny! Daję panu radcę kryminalneg - Tu Zott!
- Tu komendant komisariatu, Kraus. Panie radco kryminalny, dostarczono nam przed chwilą
człowieka, który ma mieć coś wspólnego z tą aferą pocztówkową. Wie pan, o co chodzi?
_ Wiem, wiem. Sprawa Klabautermanna. Kim jest ten człowiek z zawodu?
- Stolarz. Majster w fabryce mebli!
- To złapaliście nie tego! Prawdziwy Klabautermann pracuje w tramwajach. Puśćcie tego
gościa, komendancie. Koniec!
W ten sposób Quanglowie wyszli na wolność, sami najbardziej tym zdumieni, ponieważ
liczyli się z kilkoma gruntownymi przesłuchaniami i rewizją domową.
ROZDZIAŁXXXIX Pan radca kryminalny Zott Radca kryminalny Zott ze swoją szpicbródką
i spiczastym brzuchem, człowiek jakby żywcem wyjęty z opowieści E.T.A. Hoffmanna*,
.postać jakby sklecona z papieru, pyłu z akt, atramentu i sporej dawki przenikliwości, był
dawniej uważany za bardzo śmieszną figurę wśród pracowników policji kryminalnej Berlina.
Nie uznawał zwykłych metod, prawie nigdy nie przesłuchiwał oskarżonych, a widok
zamordowanego wywoływał u niego torsje.
Najchętniej siedział nad aktami innych, porównywał, wyszukiwał, robił olbrzymie wyciągi, a
konikiem jego było układanie wszystkiego w tabele, nie kończące się, precyzyjnie
przemyślane tabele, z których wyciągał potem bystre wnioski. Ponieważ radca kryminalny
osiągnął swoją metodą pracy kilka niespodziewanych sukcesów w sprawach, które wydawały
się zupełnie beznadziejne, przyzwyczajono się do podsuwania mu wszystkich beznadziejnych
spraw. Jeżeli Zott nie dał rady, nikt nie potrafił tego zrobić.
Tak więc propozycja komisarza Eschericha, by przekazać sprawę Klabautermanna radcy
kryminalnemu Zottowi, sama przez się nie była niczym nadzwyczajnym. Ale Escherich
powinien by poczekać, aż ta propozycja wyjdzie od jego przełożonych. Uczyniona przez
Strona 99
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
niego, była PO prostu bezczelnością - ba, nawet okazaniem tchórzostwa w obliczu. wroga,
dezercją...
* Hoffmann Ernest Theodor Amadeus (1776-1822) - znany niemiecki pisarz epoki
r°fflantyzmu.
Radca kryminalny Zott zamknął się na trzy dni z aktami Klabauter-manna i dopiero potem
poprosił obergruppenfuehrera o rozmowę. Obergruppenfuehrer, żądny zakończenia wreszcie
tej sprawy, przyszedł natychmiast do Zotta.
- No, panie radco kryminalny, co pan wywąchał, stary Sherlocku Holmesie? Jestem
przekonany, że ma pan już gościa na widelcu. Ten osioł Escherich...
Teraz nastąpiła długa kanonada wyzwisk pod adresem Eschericha, 1 który wszystko popsuł.
Radca kryminalny Zott wysłuchał ich nie okazując swych uczuć, nie dając wyrazu własnym
poglądom nawet przez kiwnięcie lub potrząśnięcie głową.
Gdy amunicja wreszcie wyczerpała się, Zott przemówił: - Herr] Obergruppenfuehrer, mamy
więc tego autora kart, zwyczajnego, niewy- j kształconego człowieka, który w życiu pisał
niewiele i któremu jest dość j ciężko wyrażać się na piśmie. Musi być kawalerem albo
wdowcem i żyćl zupełnie samotnie w swym mieszkaniu, bo inaczej w ciągu tych dwóch! lat
od dawna przyłapałaby go na pisaniu jego żona albo gospodyni. Nigdy nie mówiło się głośno
o jego osobie, mimo że - należy \ przypuszczać - w okolicach na północ od Alexanderplatz
dużo gadają o tych kartach, co wskazuje, że nikt go nie widział przy pisaniu. Musi więc być
absolutnie sam. Musi być starszym mężczyzną - młodemu od dawna znudziłoby się pisanie
bez widocznych rezultatów i już dawno wziąłby się do czegoś innego. Nie posiada też
odbiornika radiowego...
- Dobrze, dobrze, panie radco kryminalny! - przerwał mu ober- \ gruppenfuehrer Prali
niecierpliwie. - To wszystko, dokładnie tymi] samymi słowami opowiedział mi już dawno ten
idiota Escherich. Ja potrzebuję czegoś innego, nowych wniosków, nowych wydarzeń, które
umożliwią mi aresztowanie tego gościa. Widzę, że ma pan tutaj tabelę. Co to za tabela?
- Mam tu tabelę - odpowiedział radca kryminalny nie okazując, jaki bardzo dotknął go przed
chwilą Prali uznaniem wszystkich wnikliwych dedukcji Zotta za powtórzenie wypowiedzi
Eschericha - na tabelę wniosłem dokładny czas znalezienia kart. Do dnia dzisiejszego mamy
dwieście trzydzieści trzy karty i dziewięć listów. Jeżeli dokładniej zbadamy, o jakiej porze
zostały one znalezione, dojdziemy do następujących wniosków: po ósmej wieczorem i przed
dziewiątą rano nigdy żadna karta nie została podrzucona...
- To przecież jasne jak słońce! -zawołał niecierpliwie obergruppen-f lehrer. - O tej porze
domy są zamknięte! Nie potrzebuję tabeli, aby to wiedzieć!
- Jeszcze chwilę, proszę! -- powiedział Zott, a w głosie jego rabrzmiała już teraz irytacja. -
Jeszcze nie skończyłem swoich dowodzeń. Zresztą domów nie otwiera się dopiero o
dziewiątej rano, ale już o siódmej, a często nawet o szóstej. Następnie - osiemdziesiąt procent
kart podrzucono między dziewiątą rano a dwunastą w południe. Nigdy żadna karta nie została
podrzucona między dwunastą a czternastą. Potem dwadzieścia procent znów między
czternastą a dwudziestą. Wynika z tego, że autor kart, który na pewno jest również ich
kolporterem, jada regularnie między dwunastą a drugą, nocami pracuje - w każdym razie nie
przed południem i rzadko po południu. Jeśli teraz biorę pod uwagę miejsce znalezienia karty,
powiedzmy na Alexander-platz, i stwierdzam, że została podrzucona o godzinie jedenastej
piętnaście, zastanawiam się, jaką odległość mężczyzna może przebyć w ciągu czterdziestu
pięciu minut, to jest do godziny dwunastej. Teraz na tę odległość nastawiam cyrkiel.
Środkiem koła jest miejsce znalezienia karty. Łuk na północy natrafia zawsze na miejsce
mapy wolne od chorągiewek. Ten wynik otrzymuje się niemal we wszystkich wypadkach -
wyjąwszy kilka kart, przy których prawdopodobnie chwila znalezienia karty nie odpowiada
chwili jej podrzucenia.
Wnioskuję stąd, że po pierwsze: ten człowiek jest bardzo punktualny; po drugie: nie lubi
posługiwać się publicznymi środkami komunikacji. Mieszka w trójkącie, którego boki
stanowią Greifswalder, Danziger-i Preazlauerstrasse, i co więcej - w północnym kącie tego
trójkąta, prawdopodobnie na jednej z trzech ulic: Chodowieckiego, Jabłońskiego lub
Christburgerstrasse.
- Nadzwyczajnie, panie radco kryminalny! - powiedział Obergruppenfuehrer coraz bardziej
rozczarowany. - Nawiasem mówiąc, przypominam sobie, że już Escherich wymienił te ulice.
Uważał tylko, że rewizje są bezcelowe. Co pan myśli o rewizjach?
- Jeszcze chwileczkę - powiedział Zott i podniósł małą dłoń, która jakby pożółkła od tych
wszystkich akt, na których spoczywała. Tym razem był naprawdę poważnie urażony. -- Chcę
panu dokładnie zilustrować wszystkie moje wnioski, aby pan mógł osądzić, czy wysunięte
przeze mnie propozycje są celowe...
Chce się zabezpieczyć, chytry lisek! - pomyślał Prali. - No, czekaj bratku, u mnie nie można
się zabezpieczyć, jak zechcę z tobą zatańczyć to i tak zatańczę!
- Spójrzmy znów na tę tabelę - wykładał dalej radca kryminalny. - Stwierdzamy, że
wszystkie karty były podrzucane w dni powszednie. Stąd wniosek, że ten człowiek nie
opuszcza nigdy w niedzielę swego mieszkania. Niedziela jest dniem pisania, tym bardziej, że
większość kart została znaleziona w poniedziałki i wtorki. Ten człowiek spieszy się zawsze,
aby pozbyć się obciążającgo materiału z domu.
Człowieczek ze spiczastym brzuchem podniósł palec: - Wyjątek stanowi dziewięć kart
znalezionych na południe od Nollendorfplatz. Ta karty podrzucono w niedzielę, mniej więcej
w kwartalnych odstępach,! stale późnym popołudniem lub wczesnym wieczorem. Stąd
wniosek, żel autor ma tam krewnych, może starą matkę, której składa w regularnych!
odstępach wizytę z obowiązku.
Radca kryminalny Zott zrobił przerwę i spojrzał na obergruppen-fuehrera przez swe szkła w
złotej oprawie, jakby czekał na słowa uznania.
Ale ten powiedział tylko: - Wszystko to bardzo pięknie. Jest pan na pewno bardzo
przenikliwy. Ale nie widzę, do czego nas to prowadzi..,]
- A jednak, Herr Obergruppenfuehrer! -zaprzeczył radca kryminalny. -- Każę oczywiście
poszperać bardzo ostrożnie i bez hałasu w domach wymienionych przeze mnie ulic, czy
mieszka tam jakiś człowiek odpowiadający moim dowodzeniom.
- No, nareszcie coś! - zawołał Obergruppenfuehrer z ulgą - czy ma pan jeszcze coś?
- Sporządziłem - powiedział radca kryminalny z cichym triumfem,] wyciągając inną mapę -
sporządziłem jeszcze drugą tabelę, na której otoczyłem najczęstsze miejsca znalezienia kart
czerwonymi kołami o średnicy jednego kilometra. Przy tym obydwa miejsca znalezienia na
Nollendorfplatz i przypuszczalne mieszkanie pozostawały poza zasięgiem. Gdy teraz
przyglądam się jedenastu - jest ich jedenaście, Herr Obergruppenfuehrer - głównym punktom,
Strona 100
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
gdzie znajdowano karty, dochodzę do rewelacyjnego wniosku: wszystkie, wszystkie bez
wyjątku leżą w pobliżu remiz tramwajowych. Niech pan sam zobaczy, Herr
Obergruppenfuehrer! Tu! I tu! I tam. Tu remiza jest nieco na prawo, niemal poza kołem, ale w
jego promieniu. A tu znów - pięknie w samym środku...
Zott spojrzał na obergruppenfuehrera niemal błagalnie. - To nie może być przypadek! -
powiedział. - W kryminalistyce nie ma takich wypadków! Herr Obergruppenfuehrer, ten
człowiek musi mieć coś wspólnego z tramwajami! Absolutnie nie może być inaczej. Pracuje
tam prawdopodobnie nocą, czasami również po południu. Nie nosi jednak munduru, to
zauważyłyby kobiety, które widziały go przy podrzucaniu Icart. Herr Obergruppenfuehrer,
proszę pana o pozwolenie postawienia obok każdej z tych remiz jednego z naszych
odpowiedzialnych ludzi. Obiecuję sobie po tej akcji jeszcze więcej niż po rewizjach w
domach. Ale obie akcje razem wzięte - i dokładnie przeprowadzone - dadzą na pewno wyniki!
- Ależ chytry lis z pana! - zawołał teraz Obergruppenfuehrer bardzo podniecony i klepnął
radcę kryminalnego po plecach tak, że człowieczek omal nie przyklęknął. - Stary, chytry
przestępco! To z tymi remizami jest wspaniałe. Escherich jest kretynem! Na to powinien był
wpaść. Oczywiście, ma pan moje zezwolenie! Postaraj się pan to zrobić możliwie prędko, a za
dwa, trzy dni niech pan zamelduje, że capnął pan faceta! Chcę temu durniowi, Escherichowi,
sam wbić to w mordę, pokazać mu, jakim jest osłem!
I Obergruppenfuehrer wyszedł z pokoju uśmiechając się z zadowoleniem.
Radca kryminalny Zott, pozostawiony sam sobie, odchrząknął. Usiadł przy biurku nad
tabelami, popatrzył krzywo zza okularów na drzwi i znów chrząknął. Nienawidził tych
krzykliwych, bezmyślnych drabów, którzy umieli tylko ryczeć. A tego, który wyszedł właśnie
z pokoju, szczególnie nienawidził, tę głupią małpę, która go wciąż drażniła Escherichem: „To
Escherich powiedział" i „Wiem to już od Eschericha, tego osła"!
A potem żartobliwie uderzył go po ramieniu. Radca nienawidził wszelkiego dotknięcia
cielesnego. Nie, ten drab... -cóż, trzeba przeczekać te czasy. Ci panowie wcale nie siedzieli
tak pewnie w siodle; ukrywali tylko niezręcznie za pomocą ryku swój strach, że pewnego dnia
zostaną obaleni. Mimo że występowali tak pewnie i butnie, wiedzieli bardzo dobrze, że nic
nie umieją i że są niczym. I takiemu kretynowi musiał zdradzić swoje wielkie odkrycie o
remizach. Człowiekowi, który w ogóle nie potrafi ocenić jego przenikliwości, koniecznej do
odkrycia czegoś takiego! Perły między wieprze - wiecznie ta stara piosenka!
Potem jednak radca kryminalny wraca do swoich akt, tabel i planów. Ma wszystko dobrze
ułożone w głowie: potrafi zamknąć szufladkę i natychmiast zapomnieć o jej zawartości. Teraz
wyciąga szufladkę „remizy" i zaczyna się zastanawiać, jaką pracę może spełniać autor kart.
Telefonuje do dyrekcji Zakładów Komunikacyjnych, do oddziału personalnego, i każe sobie
podać długą listę poszczególnych zawodów ludzi, którzy są zatrudnieni w zakładach. Od
czasu do czasu coś notuje.
Jest całkowicie opętany myślą, że sprawca ma coś wspólnego z tramwajami. Jest taki dumny
ze swego odkrycia. Byłby teraz bezgranicznie rozczarowany, gdyby wprowadzono do niego
jako sprawcę Quangla, majstra z fabryki stolarskiej. Byłoby mu obojętne, że sprawca został
wreszcie schwytany, bolałoby go tylko, że .jego teoria okazała się fałszywa.
I dlatego też, kiedy w dzień albo w dwa dni później, gdy akcja poszukiwań po domach i
remizach jest w pełnym toku, dzwoni do radcy komendant komisariatu z meldunkiem, że
znalazł, być może, sprawcę, radca pyta go tylko o zawód zatrzymanego. Słyszy „stolarz" i
człowiek ten nie wchodzi już dla niego w rachubę. To musi być tramwajarz!
Zawiesił słuchawkę. Załatwione! Radca kryminalny nie bierze nawet pod uwagę, że
komisariat znajduje się przy Nollendorfplatz, że jest to niedzielne popołudnie i że właśnie w
tym miejscu przypada dziś mniej więcej karta! Nawet na numer komisariatu radca nie zwraca
uwagi. Ci j idioci robią tylko same głupstwa. - Załatwione!
„Moi ludzie jutro, najpóźniej pojutrze przyniosą mi informacje. To, j co robi schupo - to
przeważnie bzdury, po prostu - to nie są pracownicy policji kryminalnej!"
I w ten sposób ujęci już Quanglowie wychodzą na wolność.
ROZDZIAŁXL Otto Ouangel traci pewność siebie Tego niedzielnego wieczora Quanglowie
bez słowa pojechali dc domu, bez słowa zjedli kolację. Pani Anna, która była tak odważna i
zdecydowana, kiedy wymagały tego okoliczności, popłakała sobie ieco w tajemnicy, stojąc
przy kuchni. Otto nie powinien o tym nic wiedzieć. Teraz, kiedy było już po wszystkim, gdy
przetrwali, ogarnął ją strach i przerażenie. O mało co wpadliby, o mało co, a skończyłoby się
nimi źle. Gdyby ten Millek nie był znanym donosicielem. Gdyby nie udało jej się pozbyć
drugiej karty. Gdyby komendant komisariatu był innym człowiekiem. Widać było po nim, że
nie znosi denuncjatorstwa! Tak, tak, tym razem udało się, ale nigdy, nigdy więcej nie wolno
Ottonowi narażać się na takie niebezpieczeństwo.
Wchodzi do pokoju, w którym jej mąż bez przerwy wędruje tam i z powrotem. Nie zapalają
światła, ale Otto podciągnął rolety zaciemniające i księżyc rzuca blask na pokój.
Otto chodzi tam i z powrotem, wciąż jeszcze bez słowa.
- Otto!
- Tak?
Nagle zatrzymuje się i patrzy na żonę, która usiadła w rogu kanapy, ledwo widoczna w
bladym i słabym świetle księżyca przenikającym do pokoju.
- Otto, myślę, że najlepiej będzie, jeśli teraz zrobimy przerwę. W tej chwili nie mamy
szczęścia.
- Nie można - odpowiada Quangel. - Nie można, Anno. To zwróciłoby uwagę, gdyby nagle
nie pojawiło się więcej kart. Właśnie teraz, gdy o mało co nie capnęli nas oboje, zwróciłoby
to specjalną uwagę. Tacy głupi nie są - zauważyliby, że jest jakiś związek między nami a
kartami, które nagle przestały się ukazywać. Musimy dalej to robić, czy chcemy, czy nie.
I dodał twardo: - A ja chcę!
Westchnęła ciężko. Nie starczyło jej odwagi, aby głośno zgodzić się z nim, chociaż
przekonała się, że Otto ma rację. To nie była droga, na której można się zatrzymać, kiedy się
ma na to ochotę. Tu nie istniało żadne cofanie się, nie było spokoju. Trzeba iść dalej.
Po chwili namysłu powiedziała: -Pozwól więc teraz mnie podrzucać karty, Otto. Tobie się
ostatnio z tym nie wiedzie.
Powiedział z irytacją: - Nic na to nie poradzę, jeśli taki donosiciel siedzi trzy godziny za
drzwiami. Rozejrzałem się dokładnie wszędzie, byłem ostrożny!
- Nie powiedziałam, Otto, że byłeś nieostrożny. Powiedziałam tylko, że nie masz teraz
szczęścia. To nie twoja wina.
Znów zmienia temat: - Coś ty właściwie zrobiła z drugą kartą? Ukryłaś na ciele?
- Tego nie można było zrobić, przecież wciąż byli ludzie przy tym. Nie, Otto, w pierwszym
Strona 101
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
podnieceniu wetknęłam ją do skrzynki pocztowej na Nollendorfplatz.
- Do skrzynki pocztowej? Bardzo dobrze. Dobrześ to zrobiła, Anno! W najbliższych
tygodniach, wszędzie gdzie będziemy, wrzucimy karty do skrzynek pocztowych, aby ta jedna
nie zwróciła uwagi. Skrzynki pocztowe - to wcale niezły pomysł. Na poczcie nie pracują
tylko sami hitlerowcy. I ryzyko też jest mniejsze.
- Proszę cię, Otto, pozwól od teraz mnie rozdzielać karty - poprosiła jeszcze raz.
- Nie powinnaś, matko, sądzić, że zrobiłem błąd, którego ty mogłabyś uniknąć. To są te
przypadki, których zawsze tak się obawiałem, wobec których nie ma ostrożności, bo nie
można ich przewidzieć. Co mogę zrobić przeciw szpiclowi, który czatuje od trzech godzin za
wizjerem? I ty możesz nagle zachorować, możesz upaść i złamać nogę - zaraz przeszukają ci
kieszenie i znajdą kartę! Nie, Anno, przeciw przypadkom nie ma ochrony!
- Tak bardzo bym się uspokoiła, gdybyś mnie pozostawił roz- | noszenie kart! - zaczęła znów.
- Nie mówię - nie, Anno. Chcę ci powiedzieć prawdę: czuję się niepewnie. Jest mi tak,
jakbym się musiał stale wpatrywać w miejsce, gdzie nie ma przeciwnika. I jak gdyby
wszędzie w pobliżu mnie siedzieli wrogowie, a ja ich nie mogę zobaczyć.
- Zrobiłeś się nerwowy, Otto. To za długo już trwa. Gdybyś mógł na parę tygodni przerwać!
Ale masz rację - nie można. Tylko że od dziś ja będę wynosiła karty.
- Nie mówię - nie. Rób to! Nie boję się, ale masz rację -jestem teraz nerwowy. To wina tych
przypadków, z którymi nigdy się nie liczyłem. Myślałem, że wystarczy tylko, jeśli się jakąś
rzecz robi porządnie. Ale nic z tego, trzeba także mieć szczęście, Anno. Długo mieliśmy
szczęście, a teraz, zdaje się, jest trochę inaczej...
- Poszło nam przecież jeszcze raz dobrze - powiedziała uspokajająco - nic się nie stało.
- Ale mają nasz adres, mogą w każdej chwili znów po nas sięgnąć! Ta przeklęta rodzina;
zawsze mówiłem, że to na nic.
- Nie bądź teraz niesprawiedliwy, Otto. Co Ulrich jest winien temu wszystkiemu?
- Oczywiście że nie jest winien! A czy to kto powiedział? Ale gdyby nie on, nie poszlibyśmy
tam z wizytą. To na nic przywiązywać się do ludzi, Anno. To tylko wszystko utrudnia. Teraz
jesteśmy podejrzani...
- Gdybyśmy naprawdę byli podejrzani, nie puściliby nas, Otto!
- Atrament! - powiedział nagle, zatrzymując się - mamy w domu jeszcze atrament, którym
została napisana karta i ten sam atrament jest jeszcze w kałamarzu!
Pobiegł i wylał atrament do zlewu. A potem się ubrał.
- Dokąd chcesz pójść, Otto?
- Muszę butelkę z atramentem wynieść z domu! Jutro postaram się o inny gatunek. Spal
tymczasem pióro, przede wszystkim również stare karty i papier listowy, który jeszcze nam
został. Wszystko musi być spalone! Przejrzyj każdą szufladę. Nic z tego nie powinno zostać
w domu!
- Ależ, Otto, nie jesteśmy przecież podejrzani! Mamy czas na to wszystko!
- Nie ma na nic czasu! Rób, co ci mówię! Wszystko przejrzeć, wszystko spalić!
Poszedł.
Gdy wrócił, był spokojniejszy. - Rzuciłem buteleczkę do Friedrichs-hain. Czy wszystko
spaliłaś? Tak!
- Naprawdę wszystko? Wszystko przejrzane i spalone?
- Przecież powiedziałam ci, Otto!
- Oczywiście. No dobrze, Anno! Ale to zabawne - znów mam uczucie, jakbym nie mógł
zobaczyć wroga tam, gdzie naprawdę siedzi. Jak gdybym czegoś zapomniał!
Przesunął ręką po czole, popatrzył na nią z namysłem.
- Uspokój się, Otto, na pewno nic nie zapomniałeś, nic. W mieszkaniu już nic nie ma.
- Czy nie mam atramentu na palcach? Rozumiesz, nie wolno mi mieć najmniejszego śladu
atramentu na sobie. Teraz, kiedy nie ma już atramentu w domu.
Sprawdzili i rzeczywiście znaleźli jeszcze plamę od atramentu na wskazującym palcu prawej
ręki Ottona. Starła ją dłonią.
- Każdy umiera... t. II - Widzisz, mówię przecież - zawsze coś jeszcze można znaleźć! To są
właśnie ci wrogowie, których nie mogę zobaczyć. No, może to własne ta plama od atramentu,
na którą nie zwróciłem uwagi, tak mnie męczyła!
- Nie ma jej już, Otto, i teraz nie ma nic więcej, co mogłoby cię niepokoić!
- Bogu dzięki! Zrozum, Anno, to nie jest strach, ale nie chciałbym, aby nas zbyt wcześnie
znaleźli. Chciałbym, jak długo to możliwe, wykonywać swoją robotę. Gdyby się udało,
chciałbym jeszcze być świadkiem, jak to wszystko się załamie. Tak, chciałbym tego dożyć.
Troszeczkę i myśmy się do tego przyczynili!
Tym razem Anna pociesza go: - Tak, dożyjesz tego, oboje dożyjemy. Cóż takiego się stało?
Prawda, byliśmy w wielkim niebezpieczeństwie. Mówisz, że szczęście odwróciło się od nas?
Szczęście pozostało nam wierne, niebezpieczeństwo minęło. Jesteśmy tutaj.
- Tak - powiedział Otto Quangel -jesteśmy tutaj, jesteśmy wolni. Jeszcze tak jest. I mam
nadzieję, że będzie jeszcze tak długo, długo...
ROZDZIAŁXLI Stary członek partii Persicke Węszycielowi radcy kryminalnego Zotta,
niejakiemu Klebsowi, polecono przeszukać ulicę Jabłońskiego w celu znalezienia starego,
samotnego mężczyzny. Gestapu zależało bardzo na stwierdzeniu jego tożsamości. Klebs miał
w kieszeni listę, według której wskazano mu w każdym domu i niemal w każdej oficynie
zaufanego członka partii. Nazwisko Persicke również było na liście.
Jeżeli na Prinz-Albrecht-Strasse kładziono wielki nacisk na znalezienie poszukiwanego, to dla
węszyciela Klebsa był to tylko zwykły interes. Mały, źle opłacany i źle odżywiany, z
krzywymi nogami, nieczystą skórą i spróchniałymi zębami Klebs przypominał szczura i
załatwiał swoje interesy jak szczur ryjący w śmietniku. Zawsze był gotów do przyjęcia
kromki chleba, do wypicia czegoś albo do żebrania o papierosa, a jego żałosny, piszczący
głosik nabierał przy żebraninie tonu świszczącego, jak gdyby nieszczęśnik miał za chwilę
wyzionąć ducha.
U Persicków otworzył mu stary. Wyglądał przerażająco: siwe włosy w strąkach, twarz
nabrzmiała, oczy czerwone, a cała postać chwiała się i zataczała jak okręt podczas wielkiej
burzy.
- Czego chcesz?
- Tylko małej informacji dla partii. - Węszycielom zakazano jak najostrzej powoływać się w
swych poszukiwaniach na gestapo. Cała akcja miała wyglądać na zbieranie mało ważnych
informacji o jakimś członku partii.
Ale na starego Persickego nawet to niewinne oświadczenie o „informacji dla partii"
podziałało jak cios w żołądek. Stęknął i oparł się o drzwi. Do jego zidiociałej, zamglonej
Strona 102
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
wyziewami alkoholu mózgownicy wróciła na chwilę odrobina przytomności, a wraz z
przytomnością - strach.
Potem zebrał się w sobie i powiedział: - Wejdź!
Szczur poszedł za nim milcząc. Obserwował starego człowieka ostrymi, szybkimi oczkami.
Nic przed nim nie uszło.
Pokój wyglądał straszliwie. Obalone krzesła, wywrócone flaszki, z których wódka parowała
smrodliwie na podłodze. Zmięta kołdra w kącie. Ściągnięty ze stołu obrus. Przed lustrem, na
którym uderzenie pięścią wyrysowało pajęczynę pęknięć, kupa potłuczonego szkła. Jedna
firanka zaciągnięta, druga zerwana. Wszędzie niedopałki. Niedopałki 1 na pół rozerwane
paczki papierosów i tytoniu.
Złodziejskie palce węszyciela przebiegło drżenie. Najchętniej zwędziłby od razu co się da:
wódkę, tytoń, niedopałki, a także kieszonkowy zegarek z kamizelki wiszącej na krześle. Ale
był teraz tylko posłańcem gestapo czy partii. Usiadł więc grzecznie na krzesełku i zapiszczał
wesoło: - Ależ tu jest picia i palenia! Dobrze ci się wiedzie, Persicke!
Stary spojrzał na niego ciężkim, posępnym wzrokiem. Potem jednym ruchem podsunął
gościowi przez stół na wpół opróżnfcną flaszkę wódki. Klebs chwycił ją, zanim się
wywróciła.
- Poszukaj sobie coś do palenia! - zamruczał Persicke i rozejrzał się PO pokoju. - Tu gdzieś
musi jeszcze być tytoń. - I dodał bełkotliwie:
- Ale ognia nie mam!
- Nie rób sobie kłopotu, Persicke! - zagwizdał Klebs uspokajająco.
- Znajdę, czego mi potrzeba. Przecież w kuchni masz na pewno gaz i zapalnik.
Postępował tak, jakby znali się od dawna i byli najlepszymi przyjaciółmi. Jak gdyby to było
zupełnie zrozumiałe, prześliznął się na swych krzywych nóżkach do kuchni - pełnej rozbitych
naczyń i poprzewracanych mebli - było tam jeszcze gorzej niż w pokoju. W tym całym
bałaganie znalazł rzeczywiście palnik gazowy i zapalił.
Przy okazji wsadził do kieszeni trzy napoczęte paczki papierosów. Jedna z nich wprawdzie
wykąpała się w wódce, ale można ją było wysuszyć. W drodzie powrotnej Klebs zajrzał
jeszcze do dwóch pozostałych pokojów: wszędzie zupełne zniszczenie i zaniedbanie. Stary
był sam w mieszkaniu, jak Klebs od razu przypuszczał. Węszyciel z zadowoleniem zatarł ręce
i pokazał swoje żółtoczarne zęby. Tutaj chyba da się jeszcze więcej złowić, prócz odrobiny
wódki i paru papierosów!
Stary Persicke wciąż jeszcze siedział na tym samym krześle przy stole, w tej samej pozycji, w
jakiej go Klebs opuścił. A chytry Klebs zauważył jednak, że stary musiał przez ten czas być
na nogach, bo stała teraz przed nim pełna butelka wódki, której przedtem nie było.
„Ano, ma więc jeszcze gdzieś zapas. Już to wydostaniemy!"
Klebs rozsiadł się z zadowolonym piśnięciem na krześle, dmuchnął swemu towarzyszowi
chmurą dymu w twarz, pociągnął z butelki i zapytał niewinnie: - No, co ci leży na wątrobie,
Persicke? Mów swobodnie, stary chłopie! Gadaj prawdę, bo zostaniesz zastrzelony!
Stary człowiek zadrżał przy ostatnich słowach. Nie mógł uchwycić, w związku z czym
zostały wypowiedziane. Ale pojął, że była mowa o zastrzeleniu.
- Nie, nie! - zamruczał bojaźliwie. - Nie strzelać, tylko nie strzelać. Baldur wróci, Baldur
wróci, wszystko naprawi!
Szczur nie badał tymczasem, kto to był Baldur, wszystko naprawiający Baldur. - Tak, jeżeli
uda ci się to wszystko naprawić. Persicke! - powiedział ostrożnie.
Rzucił okiem na twarz tamtego, która, jak mu się wydawało, ponuro 1 nieufnie spoglądała na
niego. - Ale oczywiście, jeżeli Baldur wróci... zauważył pojednawczo.
Stary człowiek patrzył na niego wciąż milcząc. Nagle w jednym z tych momentów jasności,
które zawsze od czasu do czasu nawiedzają nałogowych pijaków, powiedział bez zająknięcia:
- Kim pan jest właściwie? Czego pan chce ode mnie? Przecież ja wcale pana nie znam!
Szczur ostrożnie spojrzał na starego Persickego. W takich stadiach pijani często szukają
sprzeczki i zwady, a Klebs był tylko małym człowieczkiem (i do tego tchórzem), podczas gdy
po starym Persicke nawet teraz, w najgorszym upadku, poznać było, że podarował fuehrerowi
dwóch wspaniałych esesmanów i ucznia do Napola.
Klebs powiedział tonem zagajenia: - Powiedziałem już panu, panie Persicke. Może pan nie
pojął tego całkowicie. Moje nazwisko jest Klebs, a przychodzę z ramienia partii, aby
zasięgnąć paru informacji...
Pięść Persickego grzmotnęła w stół. Obie butelki zachwiały się - Klebs szybko je uratował.
- Jak ty, psie, śmiesz powiedzieć - krzyczał Persicke - że ja czegoś nie pojąłem? Czy ty jesteś
mądrzejszy ode mnie, ty śmierdzielu? Powiadasz do mnie, w moim własnym domu, przy
moim własnym stole, że nie mogę pojąć tego, co mówisz. Ty nędzny śmierdzielu!
- Nie, nie, panie Persicke! - zaświszczał uspokajająco. - Wcale tak nie myślałem. Małe
nieporozumienie. Można to wszystko załatwić pokojowo i przyjaźnie. Tylko spokojnie - tacy
starzy towarzysze partyjni jak my!
- Gdzie twoja legitymacja? Jak to, przychodzisz sobie tak po prostu do mnie, do budy i nie
pokazujesz legitymacji? Nie wiesz, że to jest zabronione przez partię!
Ale Klebs nie potrzebował się obawiać: gestapo postarało się dla niego o pełnowartościowe,
doskonałe dokumenty.
- Proszę, panie Persicke, niech pan sobie to spokojnie obejrzy. Wszystko się zgadza. Jestem
uprawniony do zasięgania informacji, a pan ma mi pomóc, jeśli pan może!
Stary człowiek popatrzył mętnymi oczyma na dokumenty, które tamten trzymał mu przed
nosem, ale oczywiście nie wypuszczając ich z rąk. Pismo rozpływało mu się przed oczyma.
Stuknął ciężko palcem o dokument i zapytał:
- A to jest pan?
- Przecież widzi pan, panie Persicke! Wszyscy mówią, że zdjęcie jest bardzo dobre! - I z
zarozumiałością: - Ale w rzeczywistości podobno wyglądam o dziesięć lat młodziej. Nie
wiem, nie jestem próżny. Nie patrzę nigdy do lustra!
- Zabierz te papierki! - zamruczał eks-knajpiarz. - Nie mam ochoty teraz tego czytać. Siadaj,
pij wódkę, pal, ale bądź cicho. Muszę się zastanowić.
Szczur Klebs wypełnił rozkaz i obserwował przy tym swoje vis a vis, które zdawało się
zapadać w poprzednie odrętwienie.
Stary Persicke, który również mocno pociągnął ze swojej butelki, stracił znów przytomność.
Nieuniknienie pogrążał się z powrotem w stan otumanienia, a to, co nazywał zastanawianiem
się, było bezcelowym grzebaniem, szukaniem czegoś, co od dawna zniknęło mu z pamięci.
Nie wiedział nawet, czego szuka.
Stary człowiek był w fatalnym położeniu. Najpierw jeden syn pojechał do Holandii, potem
Strona 103
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
drugi do Polski, Baldura posłano do Napola-zarozumiały pętak osiągnął swój główny cel:
został przyjęty do szeregów pierwszych wśród narodu niemieckiego, specjalny uczeń samego
fuehrera! Uczył się dalej, uczył się panować nie nad samym sobą, ale nad innymi ludźmi,
którzy nie osiągnęli tego, co on.
Ojciec został sam z żoną i córką. Od dawna już pił zbyt chętnie - stary Persicke był w
splajtowanej knajpie swoim najlepszym klientem. Gdy synowie wyjechali, a przede
wszystkim, gdy zabrakło nadzoru Baldura, stary Persicke zaczął pić, a potem już chlać. śona
z początku czuła się nieswojo w tym męskim gospodarstwie. Była małą, zastraszoną,
płaczliwą istotą, niczym więcej jak nie opłacaną i bardzo źle traktowaną służącą. Potem
zaczęła się niepokoić, skąd mąż bierze pieniądze na tyle wódki. Do tego przyłączył się
jeszcze strach przed groźbami i biciem przez pijanego - aż w końcu potajemnie uciekła do
krewnych, zostawiając męża opiece córki.
Córka, rozwydrzone stworzenie, która przeszła przez BDM, a nawet była tam przywódczynią,
nie okazywała najmniejszej chęci sprzątania śmieci po starym. Tym bardziej że ją w dodatku
źle traktował. Przez znajomości postarała się o posadę nadzorczym w kobiecym obozie
koncentracyjnym w Ravensbrueck, gdzie z pomocą psów policyjnych i pejcza trudniła się
zmuszaniem starych kobiet, które nigdy w życiu fizycznie nie pracowały, do cięższych robót,
niż pozwalały na to ich siły.
Pozostawiony samemu sobie ojciec podupadał coraz bardziej. W swoim biurze zameldował,
że jest chory. Nikt nie troszczył się o jego jedzenie, żył niemal wyłącznie alkoholem. W
pierwszych dniach, przynajmniej od czasu do czasu, przynosił sobie jeszcze chleb na kartki,
ale potem je zgubił albo mu je ktoś ukradł i Persicke już od kilku dni nic nie jadł.
Poprzedniej nocy był bardzo chory, tyle jeszcze pamiętał. Nie wiedział, że przeżył atak furii,
rozbijał naczynia, przewracał szafy i w przeraźliwym strachu szukał wszędzie
prześladowców. Quanglowie i stary radca sądowy Fromm stali pod drzwiami i dzwonili,
dzwonili. Ale nie ruszył się - ani mu się śniło otwierać swoim prześladowcom. Za drzwiami
stali na pewno tylko wysłannicy partii, którzy żądali od niego rozliczenia z kasy, brakowało
tam przecież ponad trzech tysięcy marek (a może sześciu tysięcy - nawet w momentach
zupełnej trzeźwości nie potrafił tego dokładnie powiedzieć).
Stary radca sądowy zauważył chłodno: - A więc pozwólmy mu dalej szaleć. Nie interesuje
mnie to...
Zazwyczaj miła, najczęściej z lekka ironiczna twarz wyglądała teraz bardzo zimno. Starszy
pan znów zszedł po schodach.
A Otto Quangel ze swoją głęboką odrazą do wkraczania w nie swoje sprawy powiedział
również: -- Po co się mamy do tego wtrącać? Będziemy tylko mieli kłopoty! Słyszysz przecie,
Anno, że jest zalany! Wytrzeźwieje.
Ale Persicke, który nazajutrz prawie nic nie wiedział o tych wszystkich sprawach, nie
wytrzeźwiał. Rankiem było z nim źle - wszystkie członki mu drżały, że ledwie mógł
przytknąć szyjkę butelki do ust. Ale im więcej pił, tym mniejsze było drżenie i strach, który
chwilami go jeszcze opanowywał. Dręczyło go tylko wciąż ponure uczucie, że zapomniał o
czymś, na co bezwzględnie powinien wpaść.
A teraz naprzeciwko niego siedział Szczur, cierpliwy, chytry, pożądliwy. Zauważył swoją
szansę i był zdecydowany wykorzystać ją. Szczurowi Klebsowi nie spieszyło się ze
sprawozdaniem dla radcy kryminalnego Zotta. Zawsze można będzie coś zbujać, dlaczego nie
posunął się dalej w tej sprawie. To była jedyna w swoim rodzaju okazja i nie wolno jej było
przepuścić.
Rzeczywiście nie przepuścił jej! Stary Persicke zapadał coraz głębiej J w pijackie
zamroczenie. Chociaż zaledwie z trudem coś niecoś bełkotał, informacje jego były jednak
wiele warte. Po godzinie Klebs wiedział wszystko, co mu było potrzebne: o
sprzeniewierzeniach starego, o tym, gdzie stoją butelki z wódką, gdzie jest tytoń - a reszta
pieniędzy była już w jego kieszeni.
Teraz Szczur jest od dawna najlepszym przyjacielem starego. Wpakował go do łóżka, a gdy
Persicke ryczy, Klebs podbiega do niego i daje mu tyle wódki, że stary przestaje ryczeć.
Tymczasem Szczur pakuje prędko do dwóch waliz wszystko, co wydaje mu się godne
zabrania. Piękna damska bielizna zmarłej Rosenthalowej znów zmienia właściciela i znów
niezupełnie legalnie.
Potem Klebs daje staremu jeszcze raz porządnie się napić, bierze walizki i wymyka się
z,mieszkania.
Ale gdy otwiera drzwi na schody, staje tuż przed nim wielki, kościsty mężczyzna z ponurą
twarzą i mówi: - Co pan tu robi w mieszkaniu Persicków? Co pan stąd wynosi? Przecież pan
tu przyszedł bez walizek! No, odpowiadać! Albo może woli pan pójść ze mną na policję?
- Proszę, niech pan wejdzie - świszczy Szczur pokornie. - Jestem starym przyjacielem i
towarzyszem partyjnym pana Persickego. On to panu potwierdzi. Pan jest administratorem
domu, nieprawda? Panie administratorze, mój przyjaciel Persicke jest właśnie bardzo chory...
ROZDZIAŁ XLII Borkhausen wpada po raz trzeci Obaj panowie zajęli miejsca w
spustoszonym pokoju. „Administrator" siedział teraz na miejscu Szczura, a Klebs na krześle
Persickego. Nie, stary Persicke nie potrafi nawet udzielić informacji, ale pewność, z jaką
Klebs poruszał się w mieszkaniu, spokój, z jakim rozmawiał z Persickiem i częstował go
wódką, skłoniły jednak „administratora" do pewnej ostrożności.
Klebs znów wyciągnął swój zniszczony portfel z imitacji skóry, która była kiedyś czarna, a
teraz na brzegach przeświecała rdzawoczerwono. Powiedział: - Czy wolno mi pokazać panu
administratorowi moje papiery? Wszystko w porządku, mam polecenie od partii.
Ale nowo przybyły odmówił oglądania papierów, jak również picia wódki, przyjął tylko
papierosa. Nie, teraz nie będzie pił, pamiętał aż za dobrze, jak Enno przez koniak zawalił mu
wtedy u Rosenthalowej wspaniały interes. Jeszcze raz nie mogło się to zdarzyć. Borkhausen -
ponieważ to właśnie Borkhausen siedzi tutaj w charakterze „administratora" - zastanawia się,
jaką przybrać postawę wobec swego partnera. Przejrzał natychmiast tego ptaszka: czy
rzeczywiście jest znajomym starego Persickego, czy nie, czy przychodzi z polecenia partii,
czy nie - wszystko jedno: gość chciał po prostu rabować. To, co miał w walizkach, było
kradzione - inaczej nie przestraszyłby się tak na widok Borkhausena, ani nie byłby teraz tak
tchórzliwie uprzejmy. Borkhausen wie najlepiej z własnego doświadczenia, że kto jest w
porządku, nie czołga się tak przed innym człowiekiem.
- Może napije się pan teraz wódeczki, panie administratorze. Borkhasen ryczy niemal: - Nie! I
zamknij pan teraz gębę, muszę się nad czymś zastanowić... Szczur zadrżał i umilkł.
Borkhausen ma bardzo zły rok za sobą.
Wysłanych wówczas przez panią Haeberle dwóch tysięcy marek także nie dostał. Poczta, w
Strona 104
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
odpowiedzi na polecenie przekazania mu pieniędzy, doniosła, że gestapo zażądało tych
pieniędzy jako pochodzących z przestępstwa. Niech w tej sprawie porozumie się z gestapo.
Nie, Borkhausen nie zrobił tego. Nie chciał już mieć nic wspólnego z nie dotrzymującym
słowa Escherichem, a Escherich również nigdy więcej nie posłał po Borkhausena.
Był to więc wpadunek. Gorzej, że Kuno-Dieter nie wrócił już do domu. Z początku
Borkhausen myślał jeszcze: - No, czekaj! Przyjdź tylko do domu! - Upajał się wyobrażeniem
scen bicia i odburkiwał grubiaństwa w odpowiedzi na trwożliwe pytania Otti z powodu
nieobecności jej pupilka.
Ale gdy mijał tydzień za tygodniem, sytuacja bez Kuno-Dietera stała się trudna do
wytrzymania. Otti zmieniła się w prawdziwą jadowitą żmiję i robiła mu stale piekło. Było mu
ostatecznie wszystko jedno, niech szczeniak nie wraca, tym lepiej -jedna gęba do żarcia mniej
w domu! Ale Otti po prostu szalała za swoim pupilkiem, zdawało się, że nie może już żyć ani
dnia bez Kuno-Dietera, a przecież dawniej również nie szczędziła mu wyzwisk ani batów.
W końcu Otti dostała zupełnego bzika, poleciała na policję i zaskarżyła własnego męża o
zamordowanie syna. Z takimi ludźmi jak Borkhausen policja się nie cackała. Mieli o nim jak
najgorsze mniemanie i wsadzili go od razu do ciupy.
Trzymali go tam jedenaście tygodni, musiał pilnie lepić torebki i skubać konopie na liny
okrętowe, bo ściągali mu jeszcze z jedzenia, którym i tak nie mógł się nasycić.
Najgorsze jednak były noce. Borkhausen strasznie bał się nalotów. Kiedyś widział jakąś
kobietę w Schoenhauser Allee: bomba fosforowa trafiła ją i utkwiła w niej - nigdy w życiu
Borkhausen nie zapomni tego widoku.
Bał się samolotów, gdy zbliżały się, gdy powietrze pełne było ich warkotu i wkrótce
rozbrzmiewały pierwsze detonacje, a ściana celi stawała się czerwona od blasku dalekich i
bliskich pożarów... Nie, nigdy nie wypuszczano więźniów z celi i nie pozwalano im schodzić
do piwnicy, gdzie te łotry same siedziały bezpiecznie. Łotry! W takie noce j olbrzymie
więzienie Moabit opanowywała histeria. Wisieli na oknach i krzyczeli - och, jak krzyczeli! I
Borkhausen krzyczał wraz z innymi! Wył jak zwierzę, chował głowę na pryczy, a potem walił
głową o drzwi celi, wciąż na nowo, aż padał oszołomiony na podłogę... To był jego sposób
narkozy, pomagający przetrwać te noce!
Oczywiście po tych jedenastu tygodniach aresztu śledczego niej wrócił w zbyt przyjaznym
nastroju do domu. Zrozumiałe, że nie mogli mu absolutnie niczego dowieść, śmieszne! A
mógłby sobie zaoszczędzić tych jedenastu tygodni, gdyby Otti nie była takim ścierwem! I
traktował ją teraz jak ścierwo, tę kobietę, która przez cały czas, gdy on musiał skubać liny i
wariować ze strachu, prowadziła wcale niezłe życie ze swymi przyjaciółmi w jego mieszkaniu
(za które czynsz zresztą regularnie opłacała).
Od tego czasu w mieszkaniu Borkhausenów trwała nieustająca bójka. Zaledwie Otti odezwała
się, mężczyzna bił. Obojętne co miał pod ręką, rzucał jej w twarz, temu ścierwu przeklętemu,
które sprowadziło na niego takie nieszczęście!
Ale i Otti zaczęła się bronić. Nigdy nie było dla niego jedzenia ani ! pieniędzy, ani tytoniu.
Krzyczała pod jego ciosami tak, że lokatorzy zbiegali się i wszyscy byli po jej stronie, chociaż
doskonale wiedzieli, że była tylko zwykłą kurwą. A potem, pewnego dnia, gdy wyrwał jej
całe kępki włosów z głowy, zrobiła największe świństwo: zniknęła na zawsze ' z mieszkania i
zostawiła go na lodzie z pozostałymi czterema bachorami, • za których ojcostwo nie mógłby
ręczyć. Psiakrew, cholera! Borkhausen musiał zwyczajnie pójść do pracy, bo zginęliby
wszyscy z głodu, a dziesięcioletnia Paula prowadziła teraz gospodarstwo.
Pechowy rok - naprawdę był to ohydny rok. A do tego coraz głębiej nurtująca go nienawiść
przeciw Persickom, którym nie umiał ani nie jnógł rric zrobić. Ta bezsilna wściekłość i
zawiść, gdy dowiedziano się w kamienicy, że Baldur poszedł do Napola! I wreszcie mały,
bledziutki promyk nadziei, gdy zaobserwował pijacki szał starego Persickego: może - może
jednak...
Teraz siedział w mieszkaniu Persicków. Na stoliku pod oknem stało radio, które Baldur
ściągnął u starej Rosenthalowej. Borkhausen był bliski celu i teraz chodziło tylko o to, aby
bez wywołania podejrzeń pozbyć się tej pluskwy...
Oczy Borkhausena rozbłysły, gdy pomyślał, jak szalałby Baldur widząc go siedzącego tu,
przy stole. Chytry lis ten Baldur, ale nie zawsze dość chytry. Cierpliwość jest czasem więcej
warta niż chytrość. I nagle Borkhausen przypomina sobie, w jaki sposób zamierzał Baldur
postąpić z nim i z Ennem Klugem, gdy włamali się do mieszkania Rosenthalowej; prawdę
mówiąc nie było to prawdziwe włamanie, tylko umówiona sprawa... Borkhausen wysuwa
dolną wargę i oglądając swojego partnera, bardzo zaniepokojonego długotrwałym
milczeniem, powiada:
- No, niech mi pan pokaże, co pan ma tam w walizkach!
- Niech pan posłucha - Szczur próbuje się sprzeciwić. - Sądzę, że żąda pan trochę za dużo.
Jeżeli mój przyjaciel, pan Persicke, pozwolił mi - przekracza to przecież pańskie prawa
administratora.
- Ech, nie pieprz pan! - powiada Borkhausen. - Albo pokaże mi pan teraz, co pan ma tam w
tych walizkach, albo pójdziemy razem na policję.
- Wprawdzie nie muszę tego robić - stwierdza piskliwie Szczur - ale pokażę panu
dobrowolnie. Z policją są zawsze tylko kłopoty, a mój towarzysz partyjny Persicke tak się
rozchorował, że może potrwać kilka dni, zanim potwierdzi moje słowa.
- Jazda! Jazda! Otwierać! -- powiada nagle dziko Borkhausen i pociąga jednak łyk z butelki.
Szczur Klebs patrzy na niego i raptem złośliwy uśmiech zjawia się na twarzy szpicla. „Jazda!
Jazda! Otwierać!" - Przez ten okrzyk Borkhausen zdradził swoją pożądliwość. Zdradził
również, że nie jest administratorem, a jeśli nawet nim jest, ma nieuczciwe zamiary.
- No, kumplu? - powiada nagle Szczur zupełnie innym tonem - nie zrobimy pół na pół?
Cios pięści zwala go na podłogę. Dla pewności Borkhausen po-Prawia jeszcze dwa, trzy razy
nogą od krzesła. Tak, ten nie piśnie już w ciągu najbliższej godziny!
A potem Borkhausen zaczyna pakować i przepakowywać. I znów Rosenthalowska bielizna
zmienia właściciela. Borkhausen pracuje szybko i zupełnie spokojnie. Tym razem nikt nie
stanie mu na drodze. Raczej wykończy wszystkich, nawet gdyby miał dać za to głowę! Nie
pozwoli się jeszcze raz wykiwać.
Ale mimo to w kwadrans później była to tylko zupełnie krótka walka z dwoma schupo, kiedy
Borkhausen wychodził z mieszkania. Troszeczkę szurania nogami, sapania i - uspokojony
Borkhausen był w łańcuszkach.
- Tak! - powiedział z zadowoleniem były radca sądowy Fromm. - Zdaje mi się, że tym samym
skończyła się raz na zawsze pańska działalność w naszym domu, panie Borkhausen. Nie
Strona 105
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
zapomnę przekazać pańskich dzieci opiece społecznej. Ale to pana chyba mniej interesuje.
Tak, moi panowie, musimy jednak wejść jeszcze do mieszkania. Spodziewam się, panie
Borkhausen, że nie zrobił pan zbyt wielkiej krzywdy temu małemu człowiekowi, który przed
panem szedł po schodach. A poza tym znajdziemy tam chyba jeszcze pana Persic-kego, panie
wachmistrzu. Ostatniej nocy miał napad delirium tremens.
ROZDZIAŁ XLIII Intermezzo: idylla na wsi Były listonosz Ewa Kluge pracuje na polu
kartoflanym dokładnie tak, jak kiedyś o tym śniła. Jest ładny, nieco za gorący na pracę dzień
wczesnego lata. Niebo lśni błękitem, a powietrze, zwłaszcza tu, w miejscu zasłoniętym lasem,
jest niemal nieruchome. Podczas kopania pani Ewa zdejmowała okrycie jedno za drugim.
Teraz pozostała tylko w bluzce i spódnicy. Jej silne, gołe nogi, jej twarz i ramiona są
złotawobrązowe.
Motyka natrafia na lebiodę, mlecz, oset, perz - powoli posuwa się naprzód, pole jest mocno
zachwaszczone. Motyka często trafia na kamień, wtedy dźwięczy srebrzystym śpiewem -
miło tego posłuchać. A teraz, blisko lasu, pani Ewa dociera do kępy czerwonej wierzbówki -
skarpa jest wilgotna, kartofle marnieją, ale czerwone zielsko triumfuje. Właściwie miała
zamiar zjeść śniadanie - sądząc po słońcu byłby już czas na to - ale zanim zrobi przerwę, chce
jeszcze zniszczyć plagę tego zielska.
Kopie więc z natężeniem, zacisnąwszy usta. Nauczyła się tu na wsi pogardzać chwastami,
tym robactwem, i wali w nie bezlitośnie motyką. Ale chociaż usta pani Ewy są mocno
zaciśnięte, oczy jej spoglądają jasno i spokojnie. Wzrok jej nie wyraża już tej stałej surowej
troski jak przed dwoma laty, w czasach berlińskich. Uspokoiła się, przezwyciężyła. Wie, że
Enno nie żyje, pani Gesh pisała jej o tym z Berlina. Wie, że straciła obu synów - Maks poległ
w Rosji, a Karlemann jest dla niej stracony. Nie skończyła jeszcze nawet czterdziestu pięciu
lat, ma jeszcze kawał życia przed sobą, nie rozpacza, pracuje. Nie chce po prostu przeczekać
pozostałych lat, chce coś robić.
Ma też coś, co przynosi jej codzienną radość: to wieczorne spotkania z zastępcą nauczyciela
na wsi. „Prawdziwy" nauczyciel Schwoch, fanatyczny członek partii - mały, tchórzliwy
szczekacz i denuncjator, który setki razy zapewniał ze łzami w oczach, jak mu przykro, że nie
wolno mu iść na front, że musi na rozkaz fuehrera trwać na swym wiejskim posterunku -
„prawdziwy" nauczyciel Schwoch został teraz mimo wszystkich świadectw lekarskich
powołany do Wehrmachtu. Minęło od tego czasu już niemal pół roku. Ale droga na front
musiała być dla tego spragnionego walk bardzo utrudniona: nauczyciel Schwoch tymczasem
wciąż jeszcze siedzi jako pisarz w jakiejś kancelarii; pani Schwoch często jeździ do męża ze
słoniną i szynką, ale jej mąż chyba nie jada sam tych wspaniałych tłustości. Udało się, teraz
jej poczciwy Walter będzie podoficerem - oświadczyła pani Schwoch po ostatniej podróży ze
słoniną. Podoficer? Przecież według rozkazów fuehrera wszelkie awanse mogą nastąpić tylko
w oddziałach walczących. Ale dla żarliwych członków partii z szynką i słoniną oczywiście
takie rozkazy fuehrera nie mają znaczenia.
Cóż, pani Ewie Kluge jest to obojętne. Od chwili wystąpienia z partii wie dokładnie, jak to
wszystko wygląda. Tak jest, była w Berlinie. Gdy wrócił jej konieczny spokój wewnętrzny,
pojechała do Berlina i stawiła się przed sądem partyjnym i w urzędzie pocztowym. To nie
były przyjemne dni, nawet bardzo nieprzyjemne. Wrzeszczano na nią, grożono jej, a podczas
pięciodniowego aresztu nawet raz pobito. Obóz pracy był bliski, ale ostatecznie puszczono ją.
Wróg państwa - tak, pewnego dnia dowie się, co to znaczy!
Ewa Kluge zlikwidowała mieszkanie. Wiele musiała sprzedać, Ponieważ na wsi przyznano jej
tylko jedną izbę, ale mieszkała teraz sama u siebie. Pracowała nie tylko dla szwagra, który
najchętniej dałby jej tylko utrzymanie bez pieniędzy; pomagała wszystkim chłopom.
Pracowała nie tylko w polu i na podwórzu, ale również jako pielęgniarka, szwaczka,
ogrodniczka, strzygła owce. Miała zręczne ręce. Właściwie zdawało jej się, że nie uczy się
czegoś nowego, ale jedynie przypomina ! sobie od dawna nie wykonywaną robotę. Robotę
wiejską miała we krwi.
Ale całe to małe, teraz spokojne życie, które urządziła sobie pój wszystkich klęskach, zyskało
dopiero właściwy sens i radość dzięki zastępcy nauczyciela - panu Kienschaeper.
Kienschaeper był wysokim, zawsze lekko pochylonym mężczyzną około pięćdziesiątki, z
białym ] rozwianym włosem i bardzo opaloną twarzą, z której uśmiechały się młode
niebieskie oczy. Kienschaeper umiał poskromić tymi śmiejącymi ' się niebieskimi oczyma
dzieci z małej wioski i wprowadzić je - po sztywnych metodach wychowawczych swego
poprzednika - na nieco bardziej ludzkie drogi. Chodził uzbrojony w ogrodowe nożyce przez j
ogrody chłopskie i uwalniał drzewa owocowe od narośli i martwych gałęzi, wycinał
poczynione przez raka drzewnego uszkodzenia i skrapiał je karboliną. Tak samo uleczył rany
Ewy, stopił jej gorycz i przyniósł spokój.
Bynajmniej nie mówił wiele na te tematy - Kienschaeper nie był wielkim mówcą. Ale dla
uspokojenia Ewy więcej niż wszelkie słowa pociechy znaczyło to, że będąc z nią na pasiece
opowiadał jej o życiu pszczół, które namiętnie lubił, że idąc z nią wieczorami przez pola
wskazywał jej, jak kiepsko był uprawiany ten czy ów zagon i jak małym nakładem pracy
można by go uczynić wydajniejszym, że pomagał krowie ocielić się, że nie proszony ustawiał
przewrócony płot, że siadał przy organach i grał cicho tylko dla niej, że gdzie był on -
wszystko musiało być uporządkowane i spokojne. Schyłek życia w czasach pełnych
nienawiści, łez i krwi, ale spokojnego, tchnącego pokojem życia.
śona nauczyciela Schwocha, która była jeszcze bardziej zhitleryzo-' wana od swego
łaknącego wojny męża, oczywiście znienawidziła natychmiast tego Kienschaeper a i robiła
mu wszystko na złość - co tylko mógł wymyślić jej wrogo nastawiony umysł. Była
zobowiązana dać mieszkanie i utrzymanie zastępcy męża. Ale robiła to w ten sposób, że
Kienschaeper nigdy przed rozpoczęciem zajęć w szkole nie dostawał śniadania, że jego
jedzenie było zawsze przypalone, a mieszkanie nigdy nie sprzątnięte.
Była jednak bezsilna wobec jego pogodnego spokoju. Mogła się gorączkować, grzmieć,
syczeć, mówić źle o nim, podsłuchiwać pod drzwiami klasy, a potem składać u radcy
szkolnego denuncjacje _ niezmiennie mówił z nią jak z niewychowanym dzieckiem, które
kiedyś sarno przekona się o niewłaściwości swego postępowania. Aż wreszcie jCienschaeper
przeszedł na wikt do pani Ewy Kluge, przeprowadził się na wieś, i tłusta, złośliwa
Schwochowa mogła teraz prowadzić wojnę przeciw niemu tylko na odległość.
Kiedy pani Ewa Kluge i białowłosy nauczyciel Kienschaeper po raz pierwszy zaczęli
rozmawiać na temat swego przyszłego małżeństwa, tego oboje nie wiedzieli. A może nie
mówili wcale. Wynikło to samo przez się. Nie spieszyli się też specjalnie; pewnego dnia,
kiedyś, przyjdzie czas i na to. Dwoje starzejących się ludzi, którzy nie chcieli samotnego
zmierzchu dnia. Nie, żadnych dzieci, nigdy więcej! Pani Ewa wzdrygała się przed tym. Ale
Strona 106
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
koleżeństwo, rozumna miłość i przede wszystkim zaufanie. Pani Ewa, która przez cały okres
pierwszego małżeństwa nigdy nie mogła mężowi zaufać, która zawsze musiała kogoś
prowadzić, przez ostatni etap swego życia pragnie w zupełnym, całkowitym zaufaniu dać się
prowadzić. Było już ciemno, gdy zrezygnowała, ale słońce jeszcze raz rozerwało chmury...
Czerwony chwast leży na ziemi, na razie jest wytępiony. Oczywiście podrośnie znowu -- to
zielsko należy wygrzebywać przy orce ze spulchnionej ziemi, bo z każdego kawałeczka
korzenia pod ziemią wyrasta na nowo. Ale pani Ewa zna teraz to miejsce, nie zapomni go.
Tak długo będzie tu przychodziła, póki nie wytępi chwastu doszczętnie. Właściwie mogłaby
teraz zjeść śniadanie, czas już na to - żołądek też się tego domaga. Ale gdy szuka wzrokiem
leżącego na skraju lasu chleba i butelki z kawą, widzi, że nie zje dziś śniadania, dziś - nie.
śołądek musi zamilknąć. Tam już ktoś ją wyręcza: czternastoletni może chłopak,
nieprawdopodobnie oberwany i brudny! Połyka jej chleb, jakby bliski był śmierci głodowej.
Chłopak jest zaabsorbowany jedzeniem i nie zwraca nawet uwagi, że motyka ucichła na
zachwaszczonym polu. Drgnął dopiero, gdy kobietą stanęła tuż przed nim. Patrzy na nią
wielkimi niebieskimi oczyma spod zmierzwionej jasnej czupryny. Schwytany na kradzieży i
pozbawiony możliwości ucieczki patrzy na nią jednak bez przerażenia i poczucia winy. Jego
oczy mają wyraz raczej wyzywający.
W ostatnich miesiącach wieś i pani Kluge przyzwyczaiły się do tych ] dzieci. Naloty na
Berlin stale wzrastały, polecono ludności wysyłać l dzieci na wieś. Prowincja jest zalana
berlińskimi dziećmi. Ale dziwnel - niektóre z nich w żaden sposób nie mogły przyzwyczaić
się do cichego J życia na wsi. Miały tu spokój, lepsze jedzenie, nie przerywane alarmami!
noce, ale nie mogły wytrzymać, ciągnęło je do miasta. I udawały się w drogę, boso, żebrząc o
strawę, bez pieniędzy, zagrożone prze» wiejskich stróżów porządku, szukały drogi do niemal
co noc płonącego miasta. Schwytane i odesłane z powrotem do gminy wiejskiej, uciekały j na
nowo, gdy tylko nieco się odkarmiły. A ten chłopiec o wyzywającym l spojrzeniu, który
zjadał śniadanie pani Ewy, był już chyba dawnol w drodze. Kobieta nie mogła sobie
przypomnieć, by kiedykolwiek w życiu widziała postać tak brudną i w takich strzępach. We
włosach miał źdźbła słomy, a w jego uszach można by zasiać marchewkę.
- No, smakuje? - zapytała pani Kluge.
- Jasne! - powiedział i już to jedno słowo zdradziło jego berlińskie i pochodzenie.
Popatrzył na nią: - Chcesz mnie sprać? - zapytał.
- Nie - powiedziała -jedz spokojnie. Obejdę się raz bez śniadania, \ a ty jesteś głodny.
- Jasne! - powiedział tylko. A potem: - A dasz mi potem zwiać? l - Może - odpowiedziała. -
Ale zgodzisz się chyba, abym cię przedtem umyła i doprowadziła twoje ubranie do porządku.
Może znajdę jakieś całe, odpowiednie dla ciebie spodnie.
- Daj no spokój - powiedział odmownie. - Spuszczę je, jak tylko będę chciał zryć. Wisz, co ja
już spuściłem w tym roku, co jezdem na ; rajzie? Najmniej piętnaście par spodni! l dziesięć
par butów.
Spojrzał na nią triumfalnie.
- A dlaczego mi o tyrn opowiadasz? - zapytała. - Przecież byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś
wziął spodnie i nic mi o tym nie mówił.
- Nie wini - powiedział - może... boś nie wyklinała, że zwędziłem twój chleb; frajery
wyklinają.
- Jesteś więc już rok w drodze.
- Ee, trochę zbujałem. Na zimę zamelinowałem się w jednej knajpie. Dawałem tam zryć
świniom i zmywałem szklanki od piwa, wszystko robiłem. To byli dotrę czasy - powiedział z
namysłem - śmiszny facet - ten gospodarz. Zawsze zalany, a gadał ze mną tak, jakby ja był to
samo Q On, taki stary i w ogóle. Nauczyłem się tam chlać wódę i kurzyć. A ty wódę lubisz?
pani Kluge odłożyła na później wyjaśnienie problemu, czy picie wódki jest wskazane dla
czternastoletniego chłopca.
- Ale uciekłeś potem znów stamtąd? Czy chcesz wrócić do Berlina?
- Ni - powiedział chłopiec - ja tam nie wrócę, ludzie tam za zwyczajne dla mnie.
- Ale rodzice twoi będą się o ciebie martwili. Nie wiedzą przecież w ogóle, gdzie się
podziałeś!
- Oni - martwić się! U nich frajda, że mnie ni ma!
- Czym jest twój ojciec?
- Stary? Wszystko po trochu: alfons i szpicel, a na lewo tyż zwędzi jak się da. Tylko to frajer,
jemu się nic nie udaje.
- Tak - powiedziała pani Kluge, a po tych wyjaśnieniach głos jej jednak zabrzmiał nieco
ostrzej. - A co twoja matka na to?
- Moja stara? Co ona ma do gadania? To przecie tylko kurwa. Trach! Mimo jej przyrzeczenia
dostał teraz po twarzy.
- Nie wstydzisz się tak mówić o własnej matce? Pfuj, do diabła! Pętak bez skrzywienia potarł
sobie policzek.
- Siedzi! - stwierdził - ale więcej takich nie chcę.
- Masz nie mówić tak o swojej matce! Rozumiesz? - powiedziała z gniewem.
- A czemu nie? - zapytał i przechylił się do tyłu. Oczy mu błysnęły zadowoleniem, teraz gdy
był syty. - Spojrzał na swoją fundatorkę. - A czemu nie! Kiedy jest kurwa! Sama to często
gada. Mówiła, że jak nie pójdzie pod latarnię, to zdechniemy wszyscy z głodu. Jest nas
pięcioro rodzeństwa, ale każde od innego fatra. Mój stary ma być szlachcic z Pomorza,
chciałem go poszukać i zyrknąć na niego. To chyba śmiszny facet, a na imię ma Kuno-Dieter.
Nie ma chyba dużo ludzi z takim śmiesznym imieniem i znalazłbym go pewno...
- Kuno-Dieter - powiedziała pani Kluge - to ty też nazywasz się Kuno-Dieter?
- Mów mi lepiej Kuno, Dietera możesz sobie schować!
- A więc, Kuno, powiedz no teraz, do jakiej gminy zostałeś e^akuowany? Jak nazywa się
wieś, dokąd pojechałeś koleją?
- Przecie nikt mnie nie wakuował! Ja zwiałem od moich starych!
5 - Każd umiera... t. II Leżał teraz na boku, a brudny policzek oparł na równie brudnym
ramieniu. Patrzył na nią leniwie, gotów do małej pogawędki.
- Powiem ci, jak to wyszło. A więc ten mój niby ojciec, to on mnie' wtedy, to znaczy jeszcze
w zeszłym roku, okiwał na pięćdziesiąt fajgl^ a jeszcze do tego sprał mnie. No to wzienem
sobie parę kolegów, to jest i nie kolegów, ale takich małosilnych, a potem my wszyscy
napadli na! fatra i spralimy go. To było dla niego zdrowo, nauczył się, że nie zawsze' tak
ujdzie - duży na małego! A potem zwędziliśmy mu jeszcze forsę'] z kieszeni. Nie wim, ile
tam było, to te duże chłopaki podzieliły. Ją] dostałem tylko dwadzieścia fajgli, a potem one
Strona 107
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
do mnie powiedziały; -Zwiewaj, brachu, twój stary zaszlachtuje cię albo odda do opieki.
Wieji do chłopów, na wieś. No i zwiałem na wieś, do chłopów. I miałem dobre życie od tego
czasu, nie mogę powiedzieć.
Zamilkł i znów spoglądał na nią.
W milczeniu obserwowała leżącego chłopca i myślała o Karleman-nie. I ten po trzech latach
będzie też tylko Karlemannem, bez miłości, bez wiary, bez dążeń, myślący tylko o sobie.
Zapytała: - A co myślisz, co z ciebie kiedyś wyrośnie, Kuno?
- I dodała: - Wstąpisz chyba do SA albo do SS?
Przeciągle: - Do tych gości? Ale frajerstwo! Toć one są gorsze od mojego fatra! Tylko
wyklinać i komenderować! Nie, dziękuję za takiej jajo, to nie dla mnie!
- Ale może sprawiłoby ci przyjemność móc komenderować innymi?:
- Jeszcze co? To nie dla mnie! Wisz - a jak ty się nazywasz?
- Ewa - Ewa Kluge.
- Wisz ty, Ewa, co by mi zrobiło przyjemność? Wisz, chyba samochód! O samochodzie to
bym chciał wszystko wiedzieć, jak tera silnik idzie, jak to sprzęgło, jak się zapala - nie, nie,
jak to jest, to ja już] trochę wim, ale dlaczego tak jest... tak, żebym to wiedział. Ale za głupi
jezdem na to; jak byłem mały, za często dostawałem po łbie, a od tego czasu łeb mam miętki.
Nawet dobrze pisać nie umiem.
- Ale nie wyglądasz wcale na takiego głupiego! Jestem pewna, że nauczysz się pisać, a potem
też tego o silnikach.
- Uczyć się? Jeszcze raz do budy? Ni ma gadania. Na to już jezdem za stary. Miałem przecie
już dwie kochanki.
Na chwilkę wzdrygnęła się. Ale potem powiedziała odważnie:
- Myślisz, że taki inżynier lub technik to już skończyli naukę? Muszą si? dalej uczyć, na
wyższej szkole albo na kursach wieczorowych.
_ Toć wim! Znam to wszystko! To przecie na słupach napisane: Kursy wieczorowe dla
zaawansowanych elektrotechników" - nagle zaczął mówić bezbłędną niemczyzną. -
„Podstawy elektrotechniki".
__ A więc -zawołała pani Ewa. -A ty myślisz, że jesteś na to za stary! jsfie chcesz się już
więcej uczyć? Chcesz przez całe życie być takim włóczęgą, który zimą zmywa szklanki i
rąbie drzewo? Co to za życie! - dużo przyjemności nie będziesz miał z tego!
Otworzył szeroko oczy i patrzył na nią badawczo, ale z niedowierzaniem.
- Co ty chcesz, żebym wrócił do starych i w Berlinie poszedł do budy? A może oddasz mnie
do opieki?
- Ani jedno, ani drugie. Zobaczę, postaram się, żebyś mógł zostać u mnie. A potem sama
będę cię uczyła i jeszcze jeden mój przyjaciel.
Pozostał nieufny. - A co ty zarobisz na tym interesie? To kosztuje kupę forsy, żarcie i ubranie,
i książki, i insze...
- Nie wiem, czy to zrozumiesz, Kuno. Miałam kiedyś męża i dwóch synów, wszystkich
straciłam. A teraz jestem zupełnie sama i mam tylko przyjaciela!
To możesz przecie jeszcze mieć dziecko!
Zaczerwieniła się. Ta starzejąca się kobieta zaczerwieniła się pod wzrokiem
czternastoletniego chłopca.
- Nie, nie mogę już mieć dzieci - powiedziała i popatrzyła poważnie na niego. - Ale
cieszyłabym się, gdyby z ciebie jeszcze coś wyrosło. Inżynier-mechanik albo konstruktor
lotniczy. Cieszyłabym się, że z takiego chłopca jak ty jeszcze udało się coś zrobić.
- To ty myślisz chyba, że ja jestem teraz zwykła świnia?
- Przecież sam wiesz, Kuno, że niewiele jesteś teraz wart!
- Racja, prawdę gadasz!
- I nie masz ochoty być czymś innym?
- Ochotę to mam, ale...
- Ale co? Nie chcesz do mnie iść?
- Chcieć - to chcę, ale...
- No, co jeszcze za ale?
- Ja wciąż myślę, że ci się prędko znudzę, a ja nie lubię, jak mnie odsyłają. Lepiej sam pójdę.
- Każdego dnia będziesz mógł sobie pójść, nie będę cię zatrzymywała.
- Słowo?
- Słowo, przyrzekam ci, Kuno. Będziesz u mnie zupełnie wolny. ; - Ale, ale -jak będę u
ciebie, to muszę się zameldować, a wtedy mój stary będzie wiedział, gdzie ja jezdem. Nie
zostawią mnie ani jednego! dnia tutaj.
- Jeśli to tak wygląda u ciebie w domu, jak opowiadałeś, to nikt cię nie zmusi do powrotu.
Może uzyskam wtedy prawa do ciebie i będziesz zupełnie moim chłopcem...
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Zdawało jej się, że odkrywa w tym niebieskim,
obojętnym spojrzeniu jakiś daleki błysk. Ale potem powiedział kładąc głowę na ramieniu i
zamykając oczy:
- No, dobra. To ja teraz trochę pośpię. A ty wracaj do twoich kartofli!
- Ależ Kuno! - zawołała. - Musisz mi przynajmniej dać odpowiedź na moje pytanie!
- Muszę? - zapytał bardzo sennie. - śaden człowiek nie musi musieć.
Przez chwilę patrzyła na niego z góry z powątpiewaniem. Potem wróciła z lekkim uśmiechem
do swojej roboty.
Kopała, ale kopała teraz zupełnie bezmyślnie. Dwukrotnie przyłapała się na tym, że wyrwała
nać kartoflaną. - Uważaj, Ewo! - powiedzia- . ła potem ze złością do siebie.
Ale to bynajmniej nie pomogło. W dalszym ciągu była nieuważna. Myślała o tym, że może
lepiej będzie, jeżeli nic nie wyjdzie z tego, z nią i z tym zmarnowanym chłopcem. Ile miłości
i pracy kosztował jął Karlemann, który nie był zepsutym dzieckiem - i co się stało z tą
miłością i pracą? A teraz chciała czternastoletniego smarkacza, który gardził życiem i ludźmi,
jeszcze raz zupełnie zmienić? Cóż sobie wmawiała? Poza tym - Kienschaeper nigdy się na to
nie zgodzi...
Obejrzała się na śpiącego. Ale nie było go już tam, tylko jej rzeczy leżały w cieniu na skraju
lasu.
A więc dobrze! - pomyślała. - To on sam rozstrzygnął. Uciekł! Tym lepiej!
I zaczęła kopać ze złością.
Ale w chwilę później odkryła Kuno-Dietera na drugim końcu pola, wyrywającego pilnie
chwasty i układającego je w pęczki na skraju. Poszła poprzez bruzdy do niego.
_ Już się wyspałeś? - zapytała.
Strona 108
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
_. Nie mogę - powiedział. - Zawróciłaś mi głowę, muszę myśleć.
_ No to myśl! Ale nie myśl, że z mojego powodu musisz pracować.
_. Z twojego powodu? - Nie można sobie wyobrazić ogromu nogardy, jaką włożył w te słowa.
- Wyrywam zielsko, bo się przy tym lepiej myśli i bo mi się tak podoba. Widzisz ją! Z
twojego powodu! Myślisz, że za te parę kawałków chleba?
Ewa Kluge z cichym uśmiechem wróciła do pracy. Robił to jednak dla niej, chociaż nie chciał
się do tego nawet przed samym sobą przyznać. Teraz już nie wątpiła, że w południe pójdzie z
nią, a wobec tego wszelkie ostrzegawcze i upominające głosy traciły swą wartość.
Skończyła robotę wcześniej niż zazwyczaj. Podeszła znów do chłopca i powiedziała: - Teraz
zrobię obiad. Jeśli chcesz, Kuno, możesz iść ze mną.
Wyrwał jeszcze kilka chwastów i obejrzał się na oczyszczony teren:
- Odwaliłem wcale niezły kawałek robótki - oświadczył zadowolony - wyrwałem tylko te
duże, te małe to trza motyką, trza jeszcze raz bez to pole przejechać.
- Oczywiście - powiedziała. - Wydzieraj tylko większe chwasty, z małymi już ja sama dam
sobie radę.
Popatrzył na nią z boku. Przekonała się, że te niebieskie oczy umieją także spoglądać
szelmowsko.
- Czy to tak mnie przygadujesz?
- Jak uważasz - powiedziała. - Niekoniecznie.
- No, chyba!
W drodze powrotnej zatrzymała się przed małym, wartkim strumykiem.
- Nie chciałabym cię zabierać do wsi takiego brudnego - powiedziała.
Natychmiast bruzda przecięła czoło chłopca, zapytał nieufnie:
- Wstydzisz się mnie?
- Oczywiście dla mnie możesz i tak pójść - powiedziała - ale jeżeli chcesz dłużej zostać we
wsi, to jeszcze po pięciu latach, choć będziesz zawsze porządnie ubrany, chłopi ci tego nie
zapomną, jak do nich Przyszedłeś. „Jak brudna świnia - będą mówili jeszcze po dziesięciu
latach-jak żebrak."
- Racja - powiedział - takie to one są. No, to walaj i przynieś łachy. Za ten czas może ja się
tu trochę wyszoruje.
- Przyniosę mydło i szczotkę - zawołała jeszcze i podążyła do wsi. Później, już o wiele
później, prawie wieczorem, gdy zjedli w trójkę kolację: pani Ewa, siwowłosy Kienschaeper i
niemal do niepoznania^ zmieniony Kuno-Dieter, pani Ewa powiedziała: - Dziś prześpisz się
tu, na strychu z sianem, Kuno. Od jutra dostaniesz oddzielną izdebkę, muszę tylko wynieść
stamtąd graty. Urządzę ci ją ładnie. Mebli manfl dosyć.
Kuno popatrzył tylko na nią. - To ma znaczyć, że mam teraz zwiewać - powiedział - państwo
chcą zostać same. No, niech tam! Ale spać jeszcze nie pójdę, nie jezdem niemowlak. Kiknę
sobie przedtem na ten cały kram.
- Byle niezbyt późno, Kuno! I nie pal na sianie!
- Gdzie tam! -ja! Toć ja pirwszy bym się usmażył. No! serwus!' Przyjemnej zabawy, młodzi
ludzie, jak powiedział fater i zrobił mamie bachora!
I pan Kuno-Dieter wyniósł się z izby.
Ewa uśmiechała się nieco zakłopotana. - Naprawdę nie wiem, Kienschaeper - powiedziała -
czy dobrze zrobiłam przyjmując to ziółko do naszej małej rodziny. Za wiele wymaga trudu i
zachodu!
Kienschaeper zaśmiał się. - Ależ, Ewi - powiedział - przecież chyba sama zauważyłaś, że
chłopak teraz tylko udaje! Chce się nam pokazać w całej okazałości. Właśnie w całej
szkaradzie. I właśnie dlatego, żd widzi, iż jesteś trochę przeczulona...
- Nie jestem wcale przeczulona! - zawołała. - Ale jak mi czternastoletni chłopak opowiada,
że miał już dwie kochanki...
- ...to właśnie dowód, że jednak jesteś przeczulona, Ewi. I co td w ogóle znaczy - dwie
kochanki! Na pewno ich nie miał, a w najgorszym razie one jego miały! To nic nie znaczy!
Wolę zaoszczędzić twoim uszom opowiadania, Ewi, co dzieci z tej niewinnej i bogobojnej
wioski mają za sobą. Wobec nich ten twój Kuno-Dieter - to jeszcze złoto!
- Ale te dzieci nie mówią o tym!
- Bo mają nieczyste sumienie. A on nie. Dla niego jest to zupełnie naturalne, bo nigdy nic
innego nie widział i o niczym innym nie słyszał. Wszystko to mu przejdzie. Ale w chłopcu
tkwi zdrowy rdzeń. Za pół roku będzie się czerwienił ze wstydu, gdy pomyśli o tym, co
wygadywał w pierwszych dniach. Spadnie to z niego, jak jego gwarowy sposób wyrażania
się. Zauważyłaś, że potrafi mówić zupełnie poprawnym j?zykiem, tylko nie chce.
- Mam nieczyste sumienie, zwłaszcza wobec ciebie, Kienschaeper.
- Niepotrzebnie, Ewi! Chłopak mi się podoba. I bądź tego pewna, może z niego wyrosnąć co
chce, ale hitlerowcem nie będzie. Może będzie dziwakiem, ale nie narodowym socjalistą.
- Daj Boże! - powiedziała Ewa. - Wcale nie chcę więcej osiągnąć. Miała niejasne uczucie, że
przez uratowanie Kuno-Dietera zmazuje nieco hańbę Karlemanna.
ROZDZIAŁXLIV Upadek radcy kryminalnego Zotta List komendanta komisariatu był
zaadresowany zupełnie prawidłowo: Do Pana Radcy Kryminalnego Zotta, Tajna Policja
Państwowa, Berlin. Ale nie znaczyło to wcale, aby list miał trafić wprost do radcy
kryminalnego Zotta. Trzymał go natomiast w ręku jego przełożony, obergruppenfuehrer SS
Prali, wstępując do pokoju radcy:
- Co to znowu za historia, panie radco kryminalny? - zapytał Prali.
- Tu znów jest jakaś karta Klabautermanna z przypiętą do niej kartką: aresztowani zwolnieni
na podstawie telefonicznego zlecenia gestapo, radcy kryminalnego Zotta. Co to za aresztanci?
Dlaczego nic mi o tym nie zameldować?
Radca spojrzał ukośnie spoza okularów na swego zwierzchnika:
- Aha! Teraz sobie przypominam. To było przedwczoraj albo jeszcze wcześniej. O, wiem już
dokładnie: to było w niedzielę wieczorem. Między szóstą a siódmą. To jest chciałem
powiedzieć -- między osiemnastą a dziewiętnastą, Herr Obergruppenfuehrer.
Dumny ze swej doskonałej pamięci spojrzał na obergruppenfuehrer a.
- A co to było wtedy w niedzielę, między osiemnastą a dziewiętnastą? Skąd się tam wzięli
aresztanci? I dlaczego ich znów wypuszczono? I czemu nie zameldowano mi o tym? To jest
wprawdzie uspokajające, że Pan już sobie o tym przypomniał, Zott, ale i ja chciałbym coś o
tym wiedzieć.
To wypalone bez wszelkich tytułów ,,Zott" zabrzmiało jak pierwszy strzał armatni.
- Ależ zupełnie niewinna historia! - Radca kryminalny uczynił kilka lekceważących gestów
pożółkłą ręką.
Strona 109
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Jakaś bzdura w komisariacie. Chwycili parę małżeńską jak«J autorów czy też kolporterów
kart. Jakiś kompletny nonsens ze strony schupo. Małżeństwo - a wiedzą przecież, że ten
mężczyzna musi mieszkać sam. A poza tym, teraz sobie przypominam, ten człowiek był z
zawodu stolarzem, a przecież wiemy, że musi mieć coś wspólnego z tramwajami!
- Czy chce pan przez to powiedzieć, mój panie - odparł hamując się jeszcze z trudem
obergruppenfuehrer (to „panie" było drugim w tej wojnie i to o wiele ostrzejszym
wystrzałem) - czy chce pan przez to powiedzieć, że zarządził pan wypuszczenie tych ludzi nie
widząc ich w ogóle, bez przesłuchania - tylko dlatego, że było ich dwoje zamiast jednego, i
dlatego, że ten człowiek podał się za stolarza? Co, panie!
- Herr Obergruppenfuehrer - powiedział radca kryminalny Zott wstając - my, pracownicy
policji kryminalnej, pracujemy według określonego planu i nie odstępujemy od niego.
Szukam samotnego mężczyzny, który ma coś wspólnego z tramwajami, a nie żonatego, który
jest stolarzem. Ten mnie nie interesuje. Dla niego nie zrobię ani kroku.
- Jak gdyby stolarz nie mógł pracować w tramwajach, na przykład reperować wagony! -
krzyczał teraz Prali. - Taka ośla głupota!
Z początku Zott chciał się obrazić, ale trafna uwaga przełożonego zastanowiła go jednak. -
Oczywiście - powiedział zakłopotany - o tym nie pomyślałem. - Skupił się. - Ale szukam
samotnego mężczyzny - powiedział znowu - a ten jest żonaty.
- Ma pan pojęcie, jakie podłe draństwo może tkwić wśród kobiet!
- zawarczał Prali. Ale miał jeszcze coś w zanadrzu: - A czy pan, panie radco kryminalny Zott
(trzeci i najostrzejszy wystrzał), nie pomyślał o tym, że karta została podrzucona w niedzielne
popołudnie, w pobliżu Nollendorfplatz, który właśnie należy do tego komisariatu! Czy ta
mała, niewinna okoliczność również uszła pańskiej przenikliwości?
Tym razem radca kryminalny Zott przeraził się naprawdę. Szpic-bródka mu zadrżała, a
ciemne, ostre oczy zaszły jakby mgłą.
_ Wprawił mnie pan w największe zakłopotanie, Herr Obergrup-enfuehrer! Jestem
zrozpaczony, jak mogło mi się to zdarzyć? Tak, agalopowałem się. Myślałem wciąż o tych
remizach tramwajowych; byłem tak dumny ze swego odkrycia. Zbyt dumny...
Obergruppenfuehrer patrzył złymi oczyma na tego człowieczka, który uczciwie zmartwiony,
ale bez poniżania się wyznawał swoje grzechy.
- To był mój błąd, poważny błąd - kontynuował radca kryminalny gorliwie - że przejąłem w
ogóle to dochodzenie. Nadaję się tylko do &
cichej roboty za biurkiem, a nie do pracy śledczej. Kolega Escherich robi to dziesięć razy
lepiej ode mnie. Poza tym miałem jeszcze takie nieszczęście - ciągnął dalej swą spowiedź - że
jeden z moich ludzi, których wysłałem na poszukiwania, został aresztowany. Niejaki Klebs.
Jak mi doniesiono, brał udział w kradzieży podczas plądrowania mieszkania jakiegoś
alkoholika. Nawiasem mówiąc jest ciężko ranny. Bardzo brzydka historia. Ten człowiek na
sprawie nie potrafi milczeć, powie, że myśmy go posłali...
Obergruppenfuehrer Prali drżał z wściekłości, ale smutna powaga, tchnąca ze słów radcy
Zotta, i jego kompletna obojętność na własny los, trzymały go jeszcze w ryzach. - A co pan
myśli o dalszym przebiegu tej sprawy, panie? - zapytał zimno.
- Proszę pana, Herr Obergruppenfuehrer -- prosił z błagalnie podniesionymi rękoma Zott -
zwolnij mnie pan! Niech mnie pan zwolni z tej służby, do której w żadnym wypadku nie
dorosłem! Niech pan sprowadzi komisarza Eschericha z karceru, zrobi to lepiej ode mnie...
- Mam nadzieję - mówił Prali, jakby nie słyszał tego wszystkiego, co zostało przed chwilą
powiedziane. - Mam nadzieję, że zanotował pan przynajmniej adresy obojga aresztowanych?
- Nie zrobiłem tego! Działałem z karygodną lekkomyślnością, otumaniony ukochaną ideą.
Ale każę się połączyć z komisariatem, dadzą mi adresy, zobaczymy...
- A więc każ się pan połączyć!
Rozmowa była bardzo krótka. Radca kryminalny powiedział do obergruppenfuehrera: - Tam
również nie zanotowano adresów. - A na gniewny gest przełożonego dodał: - To moja wina,
wyłącznie moja! Po rozmowie telefonicznej ze mną musieli uważać sprawę za ostatecznie
załatwioną. Tylko ja jestem winien, że nie zrobiono nawet notatki do akt!
- Tak że nie mamy teraz żadnego śladu?
- śadnego!
- A co pan sądzi o swoim zachowaniu się!
- Proszę o sprowadzenie komisarza Eschericha z karceru i posadzenie mnie na jego miejscu.
Obergruppenfuehrer Prali patrzył na radcę przez chwilę bez słowa. Potem drżąc z wściekłości
powiedział. - Czy wie pan, że poślę pana do kacetu? Pan śmie mi wprost w oczy zrobić taką
propozycję i nie drży pan, i nie wyje ze strachu? Z takiej gliny jak pan są ulepieni ci
czerwoni, bolszewicy! Przyznaje się pan do winy i jest pan prawie dumny z tego!
- Nie jestem dumny z mojej winy, ale jestem gotów ponieść wszelkie następstwa. I mam
nadzieję, że zrobię to bez drżenia i wycia!
Obergruppenfuehrer Prali uśmiechnął się pogardliwie na te słowa, j Nieraz widział już, jak
wszelka godność pryskała pod ciosami esesmanów. Ale widział też błysk w oku niejednego
torturowanego; błysk, który mówił wśród męczarni o chłodnej, niemal ironicznej przewadze.
I wspomnienie tego spojrzenia przyczyniło się do tego, że zamiast bić i krzyczeć, powiedział
tylko:
- Pozostanie pan w tym pokoju do mojej dyspozycji. Muszę przedtem złożyć sprawozdanie.
Radca kryminalny potwierdzająco skinął głową i Obergruppenfuehrer Prali wyszedł.
ROZDZIAŁ XLV Komisarz Escherich znów na wolności Komisarz Escherich znów urzęduje.
Ten, którego uważano już za martwego, zmartwychwstał z lochów gestapo. Nieco
uszkodzony i zmięty siedzi znów za swoim biurkiem, a koledzy spieszą zapewnić go o swojej
sympatii. Zawsze w niego wierzyli. Zrobiliby chętnie dla niego wszystko, co było w ich
mocy. - Ale wiadomo, jeżeli wyższe kierownictwo kogoś obsrywa, my nic nie możemy na to
poradzić. Można sobie przy tym tylko łapy sparzyć. No, sam przecież wiesz, jak jest,
rozumiesz to przecież, Escherich!
Escherich zapewnia, że rozumie wszystko. Krzywi nawet usta w uśmieszku, który wygląda
trochę nieszczęśliwie. Przypuszczalnie dlatego, że Escherich nie nauczył się jeszcze
uśmiechać z lukami w uzębieniu.
Jedynie dwa oświadczenia zrobiły na nim wrażenie przy obej-fflowaniu służby na nowo.
Pierwsze było radcy kryminalnego Zotta.
- Kolego Escherich - powiedział Zott - nie idę zamiast pana do bunkra, chociaż zasłużyłem
na to dziesięć razy bardziej niż pan. Nie tylko za błędy, które popełniłem, ale dlatego, że
zachowałem się wobec pana jak świnia. Jedynym moim wytłumaczeniem jest, iż myślałem;
że pan źle pracował...
Strona 110
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- No, niech pan już o tym nie mówi - powiedział Escherich ze szczerbatym uśmiechem - w
sprawie Klabautermanna wszyscy dotychczas źle pracowali: pan, ja, wszyscy! Komiczne,
jestem naprawdę ciekaw tego człowieka, który swoimi kartami przyniósł ludziom tyle
nieszczęścia. To musi być dziwny facet...
Spojrzał z namysłem na radcę kryminalnego.
Radca podał mu swą małą, pożółkłą rękę. - Niech pan mnie źle nie wspomina, kolego
Escherich - powiedział cicho. - I jeszcze jedno! Zbudowałem tam taką teorię, że sprawca ma
coś wspólnego z tramwajami. Znajdzie pan to w aktach. Proszę, niech pan nie straci zupełnie
z oczu tej teorii w pańskich badaniach. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby przynajmniej w
tym punkcie moje rozważania okazały się prawdziwe. Proszę pana o to!
I radca kryminalny Zott zniknął z tymi słowami w swym oddalonym, cichym pokoju, aby
oddać się wyłącznie swoim teoriom.
Drugim pamiętnym oświadczeniem było oczywiście oświadczenie obergruppenfuehrera
Pralla. - Escherich - powiedział podniesionym głosem - komisarzu Escherich! Czuje się pan
przecież zupełnie dobrze?
- Najzupełniej dobrze! - odpowiedział komisarz. Stał za swoim biurkiem z rękami
automatycznie przyciśniętymi przepisowo do spodni, jak nauczył się tego na dole, w celi.
Mimo, że starał się to zwalczyć, drżał. Wzrok miał skierowany uważnie na przełożonego.
Wobec tego człowieka nie odczuwał nic prócz strachu, paraliżującego strachu: ten człowiek
mógł w każdej chwili posłać go znów do lochu.
- Jeżeli się pan zatem czuje najzupełniej dobrze, Escherich - ciągnął Prali, zdając sobie
bardzo dobrze sprawę z działania swych słów - to może pan znów pracować. Czy też nie?
- Mogę pracować, Herr Obergruppenfuehrer!
- Jeżeli pan może pracować, Escherich, to może pan też złapać l Klabautermanna. Może pan
przecież to zrobić?
- Mogę, Herr Obergruppenfuehrer!
- W najkrótszym czasie, Escherich!
- W najkrótszym czasie, ,Herr Obergruppenfuehrer!
- Widzi pan - powiedział Obergruppenfuehrer łaskawie, rozkoszując się strachem
pdwładnego. - Jak dobrze działają takie małe wakacje w bunkrze! O, tak to lubię moich ludzi!
Nie czuje pan już swojej wielkiej przewagi nade mną, panie Escherich?
- Nie, Herr Obergruppenfuehrer, na pewno nie. Według rozkazu, Herr Obergruppenfuehrer!
- I nie myśli pan już, że jest pan najchytrzejszym psem w całym gestapo, a wszyscy inni są
zrobieni tylko z psiego gówna - nie myśli pan już tak Escherich?
- Według rozkazu, nie, Herr Obergruppenfuehrer, już tak nie myślę.
- Widzi pan - kontynuował Obergruppenfuehrer i dał tchórzliwie cofającemu się
Escherichowi mocnego, ale żartobliwego prztyczka w nos - a jeśli będzie się pan kiedyś znów
uważał za bardzo chytrego albo jeżeli pan popełni jakiś czyn samowolny, albo jeśli pan
pomyśli, że Obergruppenfuehrer Prał jest tylko głupim bydlakiem, to niech mi pan to powie w
porę. Wtedy od razu poślę pana na małą kurację do lochu, zanim jeszcze nie będzie zbyt źle z
panem. No, no?
Komisarz Escherich patrzył teraz zupełnie martwym wzrokiem na swego przełożonego, nawet
ślepy zauważyłby, jak mocno drży.
- No i co, Escherich, powie mi pan w porę, jeśli będzie pan kiedyś znów strasznie chytry?
- Według rozkazu, Herr Obergruppenfuehrer!
- Albo jeśli robota nie będzie posuwała się naprzód, abym panu dodał trochę gazu?
- Według rozkazu, Herr Obergruppenfuehrer!
- No, to zgodziliśmy się ze sobą, Escherich!
I wystarczająco upokorzonemu władca podał zupełnie niespodziewanie rękę. - Cieszę się,
Escherich, że widzę pana znów na służbie. Mam nadzieję, że będziemy ze sobą doskonale
pracowali. Co zamierza pan przedsięwziąć w najbliższej przyszłości?
- Zdobyć od pracowników komisariatu przy Nollendorfplatz dokładny rysopis. Ten rysopis
nareszcie będziemy mieli! Człowiek, który przesłuchiwał oboje aresztowanych, może będzie
miał jeszcze jakieś zbliżone pojęcie o nazwisku. Będę kontynuował akcję poszukiwań kolegi
Zotta...
- No dobrze. To w każdym razie jest początek. Będzie mi pan codziennie składał raporty...
- Według rozkazu, Herr Obergruppenfuehrer!
Po ponownym objęciu służby była to druga rozmowa, która zrobiła pewne wrażenie na
komisarzu kryminalnym Escherichu. Poza tym nie było po nim widać ani śladu z jego
przeżyć, gdy uzupełnił luki w uzębieniu. Koledzy uważali nawet, że Escherich jest teraz o
wiele milszy - zatracił ton ironicznej wyższości. Nie mógł teraz czuć się wyższy od nikogo.
Komisarz Escherich pracuje, zarządza poszukiwania, przesłuchuje, przygotowuje rysopisy,
czyta akta, telefonuje, pracuje jak dawniej i zawsze. Ale choć nic po nim nie znać i choć sam
spodziewa się, że pewnego dnia będzie znów mógł rozmawiać ze swym przełożonym Prallem
bez drżenia, Escherich wie, że nigdy już nie będzie tym, kim był dawniej. Jest już tylko
maszyną do pracy: to, co robi - to rutyna. Wraz z poczuciem wyższości zniknęła również
radość z pracy; zarozumiałość była nawozem, który wpływał na dojrzewanie owoców.
Escherich czuł się zawsze bardzo pewny siebie. Sądził, że nie może mu się nic stać.
Przypuszczał, że jest zupełnie innym człowiekiem niż wszyscy. I Escherich musiał
zrezygnować z tego złudzenia właściwie już w ciągu tych paru sekund, gdy pięść esesmana
Dobata trafiła go w twarz i gdy nauczył się bać. Escherich w ciągu niewielu dni tak
gruntownie nauczył się strachu, że nie zapomni tej nauki przez całe życie. Bez względu na to,
jak będzie wyglądał, co osiągnie, czy będzie czczony i fetowany - wie, że to wszystko na nic.
Jedno uderzenie pięści może zmienić go w wyjące, drżące, przerażone nic, w coś nie o wiele
lepszego od tego małego, śmierdzącego, tchórzliwego kieszonkowego złodziejaszka, z
którym dzielił celę i którego modlitwy w pośpiechu trzepane jeszcze teraz dźwięczą mu w
uszach. Nie o wiele lepszy? Nie, wcale nie lepszy!
Ale jedno co podtrzymuje jeszcze komisarza Eschericha, to myśl o Klabautermannie. Musi
tego draba złapać, a potem niech się dzieje, co chce. Musi spojrzeć w oczy temu
człowiekowi. Musi rozmawiać z człowiekiem, który stał się przyczyną jego nieszczęścia.
Chce mu powiedzieć w twarz, temu fanatykowi, jakie nieszczęścia, klęski i biedę sprowadził
na wielu ludzi. Rozgromi go, tego wroga w ciemności. Gdybyż go już miał!
ROZDZIAŁXLVI Feralny poniedziałek W ten poniedziałek, który miał skończyć się dla
Quanglów tak feralnie; w ten poniedziałek, w osiem tygodni po przywróceniu Eschericha do
łask i urzędu; w ten poniedziałek, kiedy Emil Borkhausen został skazany na dwa lata
więzienia, a szczur Klebs na rok więzienia; w ten poniedziałek, gdy Baldur Persicke
Strona 111
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
przyjechał wreszcie ze swojej Napola do Berlina i odwiedził ojca w zakładzie leczniczym dla
alkoholików; w ten poniedziałek, w którym Truda Hergesell spadła na dworcu w Erkner ze
schodów i wskutek tego poroniła; w ten tak fatalny poniedziałek Anna Quangel leżała w
łóżku chora na ciężką grypę. Miała wysoką temperaturę. U jej boku siedział Otto Quangel,
doktor już odszedł. Sprzeczali się, czy Otto ma dziś wynieść karty, czy nie.
- Nie pójdziesz więcej sam, umówiliśmy się stanowczo, Otto. Karty mają czas do jutra albo
do pojutrza, a wtedy będę znów na nogach.
- Chcę te rzeczy wynieść z domu, Anno.
- A więc ja pójdę! - i Anna podniosła się z łóżka.
- Zostaniesz w łóżku - przycisnął ją z powrotem do poduszki. - Anno, nie bądź głupia. Sto,
dwieście kart wyniosłem...
W tej chwili zabrzmiał dzwonek.
Cofnęli się przestraszeni, jak złapani na gorącym uczynku złodzieje. Quangel prędko włożył
do kieszeni obie karty, które leżały dotychczas na kołdrze.
_ Kto to może być? - zapytała bojaźliwie pani Anna.
- O tej porze? Rano, o jedenastej? - dodał.
Zastanawiała się: - Może stało się coś u Heffków? Albo doktor jeszcze raz wrócił? Znów
dzwonek.
- Zobaczę - zamruczał.
- Nie - prosiła. - Zostań! Gdybyśmy byli teraz w drodze z kartami, to i tak dzwoniłby na
próżno.
- Tylko sprawdzę, Anno.
- Nie, nie otwieraj, Otto! Proszę cię! Mam przeczucie, że jeżeli otworzysz drzwi,
nieszczęście wejdzie do domu.
- Pójdę po cichutku i powiem ci przedtem, kto to jest. Poszedł.
Leżała gniewna i niecierpliwa. śe też nigdy nie ustąpi. Nigdy nie spełni jej prośby. To, co
robił, było błędem. Nieszczęście czyhało na dworze. Ale teraz, gdy przyszło naprawdę, nie
czuł tego. A teraz nawet nie dotrzymuje słowa. Słyszy, że otworzył drzwi i rozmawia z jakimś
mężczyzną. Przecież przyrzekł jej powiedzieć najpierw, o co chodzi.
- No, co się stało? Mówże, Otto! Widzisz przecież, że umieram z niecierpliwości. Co to za
człowiek? Czy jeszcze nie wyszedł z mieszkania?
- Nie denerwuj się, Anno. To tylko goniec z fabryki. Majster ze zmiany porannej miał
wypadek - muszę go natychmiast zastąpić.
Anna kładzie się trochę uspokojona. - I idziesz?
- Oczywiście.
- Nie masz jeszcze obiadu.
- Dostanę coś w kantynie.
- Weź przynajmniej chleb ze sobą.
- Dobrze, dobrze, Anno, nie troszcz się o nic. To niedobrze, że muszę cię tak długo samą
zostawić.
- O pierwszej i tak musiałbyś pójść.
- Odwalę od razu potem moją zmianę.
- Ten człowiek czeka?
- Tak, jadę z nim.
- A więc wracaj prędko, Otto. Pojedź dziś raz tramwajem.
- Rozumie się, Anno. Rychłej poprawy.
Już wychodził, kiedy zawołała: - Otto, proszę cię, pocałuj mnie jeszcze!
Wrócił nieco zdziwiony, trochę zmieszany tą niezwykłą u niej potrzebą serdeczności.
Przycisnął wargi do jej ust.
Przyciągnęła jego głowę i pocałowała go serdecznie.
- Głupia jestem, Otto - powiedziała - wciąż jeszcze się boję. To chyba z gorączki. A teraz idź!
Tak się rozeszli. Jako wolni ludzie nie mieli się już nigdy zobaczyć. O pocztówkach w
kieszeni oboje w pośpiechu nie pomyśleli.
Ale stary majster, siedząc ze swoim towarzyszem w tramwaju, przypomina sobie natychmiast
o kartach. Dotyka kieszeni - są. Jest niezadowolony z siebie, powinien był o tym pamiętać.
Lepiej zostawić te rzeczy w domu, lepiej nawet teraz jeszcze wysiąść z tramwaju i podrzucić
je w jakimś domu. Ale nie znajduje żadnego pretekstu wobec człowieka z fabryki. Musi więc
karty wziąć do fabryki, czego nigdy jeszcze nie robił, czego nie powinien był zrobić, a teraz
jest już za późno.
Stoi w klozecie. Ma karty w ręku, chce je podrzeć i spłukać i wzrok jego pada na słowa, które
napisał z takim trudem w ciągu wielu godzin. Wydaje mu się to mocne, będzie działało.
Szkoda byłoby zniszczyć taką broń. Jego zmysł oszczędności, jego „brudne skąpstwo"
powstrzymuje go od zniszczenia kart, ale działa także i jego respekt dla pracy. Wszystko, co
stworzyła praca, jest święte. Grzechem jest bezcelowo niszczyć pracę!
Nie może jednak zostawić kart w marynarce, którą nosi także w warsztacie, kładzie je więc do
teczki obok chleba i termosu z kawą. Otto Quangel dobrze wie, że teczka z boku się rozpruła.
Już od dawna miał zamiar pójść do rymarza. Ale rymarz był przeciążony pracą, powiedział,
że reperacja potrwa co najmniej dwa tygodnie. Quangel nie chciał pozbawić się teczki na tak
długo. I tak jeszcze nic mu z niej nie wypadło. Wkłada więc beztrosko karty do teczki.
Idzie powoli przez warsztat do szafek odzieżowych, rozglądając się dokoła. To jest obca
załoga, nie widać prawie znajomej twarzy, czasami kiwa głową. Raz pomaga też komuś przy
jakiejś robocie. Ludzie przyglądają mu się ciekawie - znają go tutaj.
To przecież ten stary Quangel, śmieszny facet! Ale jego załoga nigdy go nie przeklina, jest
sprawiedliwy, trzeba mu to przyznać. Gdzież tani, naganiaczem to on jest, wyciąga wszystko
ze swoich ludzi, ale nikt z jego załogi na niego nie urąga. Jak komicznie facet wygląda, ma
chyba głowę na zawiasach, tak pociesznie nią kiwa. Cicho bądźcie, wraca teraz, holernie nie
znosi gadania! Gapi się na takiego, co gada, aż człek ma ochotę pod ziemię się schować.
Quangel włożył teczkę do szafy, kluczyk ma w kieszeni. Jeszcze jedenaście godzin, a karty
wyjdą z fabryki. Gdyby nawet była noc, pozbędzie się ich. Nie wolno mu jeszcze raz brać kart
do domu. Anna potrafi wstać i wyjść tylko po to, aby je wynieść.
Przy nowej załodze Quangel nie może zająć swego zwykłego posterunku obserwacyjnego
pośrodku sali. Jak tutaj gadają i jaki hałas! fytusi chodzić od jednej grupy do drugiej, a tu nie
wszyscy jeszcze wiedzą, co oznacza jego milczenie i uporczywy wzrok. Niektórzy są nawet
tak bezczelni, że chcą majstra wciągnąć do rozmowy. Dopiero po dłuższej chwili robota leci,
tak jak przywykł do tego; ucichli, gdy zrozumieli, że tu nie ma miejsca na nic prócz pracy.
Strona 112
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Quangel chce się właśnie udać na swój posterunek obserwacyjny, kiedy nagle jego noga
zatrzymuje się, oczy się rozszerzają, a przez ciało przechodzi jakby pchnięcie: przed nim na
podłodze, na pokrytej wiórami i trocinami podłodze warsztatu leży jedna z jego dwóch kart.
Palce go swędzą, aby natychmiast potajemnie podnieść kartę, i widzi, że o dwa kroki dalej
leży druga. Nie można ich podnieść niepostrzeżenie. Wciąż jakiś robotnik kieruje wzrok na
nowego majstra, a jeśli chodzi o kobiety, to te bezustannie gapią się na niego, jakby jeszcze
nigdy nie widziały mężczyzny.
Ach, co tam, po prostu je podniesie, czy widzą, czy nie! Co ich to obchodzi! „Nie, nie mogę
tego zrobić, karty leżą tu już co najmniej kwadrans, cud, że ktoś ich dotychczas nie podniósł.
Może ktoś je już widział i natychmiast znów rzucił, przeczytawszy treść. Jeżeli taki teraz
zobaczy, że podnoszę karty i chowam je do kieszeni..."
„Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo! - krzyczy coś w Quanglu. -Najwyższe
niebezpieczeństwo! Zostaw te karty, niech leżą! Udawaj, że ich nie widziałeś, niech inny je
podniesie! Stój na swoim miejscu!"
Ale nagle coś dziwnego budzi się w Ottonie Quanglu. Tak długo, już dwa lata pisał te karty,
kolportował je - ale nigdy nie widział ich działania. śył zawsze w swojej ciemnej jamie i sto
razy wyobrażał sobie los pocztówek, zamęt, który musiały wywołać - ale nigdy tego nie
widział.
„Chciałbym to raz zobaczyć, jeden jedyny raz! Cóż mi się tu może stać, jestem jednym z
osiemdziesięciu robotników i wszyscy są tak samo — Każdy umiera... t. II podejrzani jak ja,
może jeszcze bardziej, bo wszyscy znają mnie jako stare zwierzę robocze, dalekie od
wszelkiej polityki. Zaryzykuję, muszę to raz przeżyć!"
I zanim się dobrze zastanowił, woła do jednego z robotników: - Hej, ty tam! Podnieś no to!
Ktoś to musiał zgubić, co to jest? Czego się gapisz?
Bierze jedną kartę z ręki robotnika i udaje, że ją czyta. Ale nie może teraz czytać, nie może
przeczytać własnego, wielkiego pisma, pisanego dużymi, blokowymi literami. Nie może, nie
potrafi teraz odwrócić wzroku od tej twarzy robotnika, który wpatruje się w kartę. Ten
człowiek też jej nie czyta, ale jego ręka drży, a we wzroku jest strach.
Quangel wpatruje się w niego. A więc strach, nic prócz strachu? Ten człowiek nie przeczytał
nawet karty do końca, spojrzał ledwie na pierwszy wiersz, a już opanował go strach.
Stłumiony chichot odwraca uwagę Qunagla. Rozgląda się i widzi, że pół warsztatu gapi się na
tych dwóch ludzi, którzy stoją sobie w ciągu pracy i czytają pocztówki... a może czują już, że
stało się coś strasznego.
Quangel wyjmuje tamtemu drugą kartę z ręki. Teraz musi sam odegrać rolę do końca. Ten
człowiek jest tak przerażony, że nie jest w stanie nic robić.
- Gdzie tu jest mąż zaufania Frontu Pracy? Ten w welwetowych spodniach przy gatrze?*
Dobrze! Wracaj do roboty i nie gadaj, bo będzie z tobą źle!
- Słuchaj - powiada Quangel do człowieka przy gatrze - chodź no na chwilę ze mną na
korytarz: chcę ci coś dać. - A gdy obaj stoją już na korytarzu, powiada: - Tu masz te dwie
karty! Ten człowiek tam z tyłu podniósł je. Ja je zobaczyłem. Sądzę, że powinienieś je
odnieść do kierownictwa. Czy też?...
Tamten czyta. Czyta także tylko parę zdań. - Co to jest? - pyta przestraszony. - Leżały tu u
nas w warsztacie? O Boże, możemy to przypłacić głową! Kto, powiadasz, podniósł te karty?
Czy widziałeś, jak je podniósł?
- Mówię ci, że powiedziałem mu, aby je podniósł! Może ja je pierwszy zobaczyłem... Może!
- O Boże, co mam z tym zrobić? Rzucę je po prostu do klozetu.
- Musisz je oddać w dyrekcji, bo wina spadnie na ciebie. Człowiek, * G a t e r - inaczej trak -
wielozębowa piła, która rozpiłowuje kłody na tarcice.
irtóry Je zna^az^ niL zamknie gęby na kłódkę. Leć od razu, a ja tymczasem zastąpię cię przy
gatrze.
jyfężczyzna z wahaniem odchodzi. Trzyma karty w ręku tak, jakby parzyły mu palce.
Quangel wraca do warsztatu. Ale nie może od razu stanąć przy aatrze: cały warsztat kipi
niepokojem. Nikt nie wie nic określonego, ale wszyscy wiedzą, że się coś stało. Nachylają się
do siebie, szepcą, a teraz nawet ptasie, nieruchome spojrzenie i milczenie majstra nie może
przywrócić spokoju. Musi robić to, czego nie robił już od wielu lat: wymyślać głośno, grozić
karami, udawać rozzłoszczonego.
A gdy w jednym kącie warsztatu uspokoiło się, w drugim jest tym głośniej. Gdy wszystko już
jako tako leci, Quangel odkrywa nagle, że dwie, trzy maszyny nie są w pełni obsadzone: cała
banda siedzi w ustępie! Wygania ich stamtąd; jeden jest tak bezczelny, że pyta: - Co pan tam
właściwie przeczytał, majster? Czy to^aprawdę była angielska ulotka?
- Wracaj do swojej roboty! - warczy Quangel i popycha chłopców przed sobą do warsztatu.
Tam już znowu gadają. Zebrali się w grupki. Panuje niepokój, jakiego jeszcze nigdy nie było.
Quangel musi biegać tam i z powrotem, musi wyzywać, grozić, złościć się. - Pot wystąpił mu
na czoło...
A przy tym ciągle myśli o jednym: - A więc to jest pierwszy efekt. Tylko strach. Taki strach,
że nawet nie przeczytają do końca! Ale to jeszcze nic nie znaczy. Czują się tu obserwowani.
Moje karty znajdowali najczęściej, gdy byli sami. Mogli w spokoju czytać, zastanowić się,
wtedy działało to zupełnie inaczej. Zrobiłem idiotyczny eksperyment. Zobaczymy, jak to się
skończy. Właściwie to dobrze, że jako majster znalazłem karty i oddałem je, to mnie odciąży.
Nie, nic nie zaryzykowałem. Nawet jeżeli zrobią w domu rewizję, nic nie znajdą. Anna
oczywiście przerazi się - ale nie, zanim zrobią rewizję, będę już tam i przygotuję Annę...
czternasta minut dwie - powinna nastąpić zmiana, teraz moja zmiana nadchodzi.
Ale nie ma żadnej zmiany. Dzwonek na zmianę nie rozbrzmiewa w warsztacie, a nowa
zmiana (właściwie zmiana Quangla) nie zjawia się, maszyny nadal warczą. Teraz ludzie
naprawdę zaczynają się niepokoić, coraz częściej nachylają się do siebie, patrzą na zegarki.
Quangel musi zrezygnować z prób powstrzymania ich gadatliwości jest tylko jeden przeciwko
osiemdziesięciu, nie da już rady.
Potem nagle zjawia się jeden z panów z biura, elegancki pan z mocno zaprasowanymi
spodniami i odznaką partyjną. Staje koło Quangla i woła przez hałas maszyn: - Załoga!
Uważać!
Wszystkie twarze zwracają się w jego kierunku, zaciekawione wyczekujące, ponure,
odpychające, obojętne.
- Ze specjalnych powodów załoga tymczasem pracuje dłużej. Zostanie wypłacona stawka za
godziny nadliczbowe.
Robi przerwę i wszyscy nieruchomo patrzą na niego. Czy to wszystko? Ze specjalnych
Strona 113
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
powodów! Czekają na ciąg dalszy.
Ale człowiek z biura woła tylko: - Załoga, pracować dalej!
Zwraca się do Quangla: - Pan jest odpowiedzialny za absolutny spokój i porządek, majstrze!
Kim jest ten człowiek, który podniósł karty?
- Sądzę, że ja je pierwszy zobaczyłem.
- Wiem już. A więc ten tam? Dobrze, nazwisko pan przecież zna?
- Nie, to nie moja załoga.
- Wiem już. Aha, niech pan powie jeszcze załodze, że chodzenie do ustępu jest na razie
wzbronione i nie wolno opuszczać miejsca pracy. Przy każdych drzwiach stoją dwa
posterunki - z zewnątrz!
„Na kant zaprasowany pan" niedbale kiwa Quanglowi głową i wychodzi.
Quangel przechodzi od maszyny do maszyny. Przez chwilę patrzy na pracę, na ręce
pracujących. Potem powiada: - Nie wolno opuszczać miejsca pracy i wychodzenie do ustępu
jest na razie wzbronione. Przy każdych drzwiach stoją dwa posterunki - z zewnątrz!
Zanim zdążą go o coś zapytać, idzie do następnej maszyny i powtarza polecenie.
Nie, teraz już nie trzeba zabraniać im gadania, naganiać do roboty. Wszyscy pracują niemo i
zaciekle. Wyczuwają niebezpieczeństwo, które grozi każdemu z nich. Wśród tej
osiemdziesiątki nie ma ani jednego, który by kiedyś nie wystąpił przeciw dzisiejszemu
państwu, bodaj tylko słowem! Każdy jest zagrożony. śycie każdego jest w
niebezpieczeństwie. I wszyscy się boją...
Tymczasem zbijają trumny. Trumny, których nie można odtransportować, gromadzą się w
kącie warsztatu. Z początku jest ich tylko izlka, ale gdy godziny mijają, przybywa coraz
więcej i więcej. Rosną dna na drugiej, piętrzą się, sięgają aż do sufitu, a obok układa się
nowe. Trumny za trumnami, dla każdego z załogi, dla każdego Niemca! jeszcze żyją, ale już
heblują własne trumny.
Quangel stoi wśród nich. Nagłymi ruchami zwraca głowę tu i tam. Odczuwa
niebezpieczeństwo, ale śmieje się z niego. Jego nigdy nie złapią! Pozwolił sobie na żart, który
rozwścieklił całe kierownictwo. Ale on jest przecież tylko tym starym, głupim Quanglem,
opętanym przez skąpstwo. Jego nigdy nie będą podejrzewali. Będzie dalej walczył, coraz
dalej...
Znowu otwierają się drzwi i pan z ostrymi jak nóż kantami spodni wchodzi raz jeszcze. Za
nim idzie drugi - wysoki, niezgrabny człowiek, z żółtymi wąsami, które gładzi delikatnie.
Natychmiast praca zostaje wszędzie przerwana.
I podczas gdy pan z biura krzyczy: - Załoga! Fajrant! - podczas gdy jak wyzwoleni, jeszcze
nie dowierzający sobie, odkładają narzędzia pracy...
podczas gdy w ich otępiałe oczy wstępuje światło...
podczas tego długi człowiek z jasnym wąsem mówi: - Majster Quangel. Jest pan aresztowany
pod zarzutem zdrady stanu i zdrady głównej. Proszę bez zwracania uwagi iść przede mną!
„Biedna Anna" - myśli Quangel i powoli, z wysoko podniesioną głową o ptasim profilu
wychodzi z warsztatu przed komisarzem Escherichem.
ROZDZIAŁXLVII Poniedziałek, dzień komisarza Eschericha Tym razem komisarz Escherich
działał szybko i bezbłędnie.
Zaledwie otrzymał wiadomość telefoniczną, że dwie karty pocztowe zostały znalezione w
warsztacie o załodze osiemdziesięciu ludzi, w fabryce mebli Krause et Co, wiedział: to była
godzina, na którą tak długo czekał, teraz Klabautermann zrobił wreszcie od dawna
oczekiwany błąd. Teraz go chwyci.
Po pięciu minutach miał już odpowiednią liczbę ludzi do obstawienia całego terenu
fabrycznego i pędził do fabryki, w kierowanym osobiście przez obergruppenfuehrera
mercedesie.
Ale gdy Prali był za tym, aby natychmiast sprowadzić tych osiemdziesięciu ludzi z warsztatu i
każdego z osobna przesłuchiwać tak długo, dopóki prawda nie wyjdzie na jaw, Escherich
powiedział:
- Potrzebna mi jest natychmiast lista wszystkich pracujących w warsztacie wraz z adresami.
Jak szybko mogę ją otrzymać?
- W ciągu pięciu minut. Co będzie z tymi ludźmi? Za pięć minut mają fajrant.
- Pod koniec zmiany proszę im powiedzieć, że mają dalej pracować. Podanie przyczyny
zbędne. Wszystkie drzwi warsztatu obstawić podwójnymi posterunkami. Nikt nie opuszcza
sali. Pan zatroszczy się o to, aby wszystko odbyło się możliwie bez zwracania uwagi, by
uniknąć zaniepokojenia ludzi!
A gdy wchodzi urzędnik z listą: - Autor kart musi mieszkać przy ulicach: Chodowieckiego,
Jabłońskiego albo Christburgerstrasse. Kto z tych osiemdziesięciu tam mieszka?
Przeglądają listę: Nikt! Ani jeden!
Jeszcze raz zdaje się, że szczęście chce uratować Ottona Quangla. Pracował na obcej zmianie,
nie było go na liście.
Komisarz Escherich wysunął dolną wargę, wciągnął ją prędko z powrotem i zagryzł ze dwa,
trzy razy, mocno wąsy, które jeszcze przed chwilą gładził. Zupełnie pewien swojej sprawy,
był teraz bezgranicznie rozczarowany.
Ale poza znieważeniem swych wąsów nie dał po sobie poznać rozczarowania; powiedział
tylko chłodno: - Pomówmy teraz o stosunkach osobistych każdego robotnika. Kto z panów
potrafi podać dokładne dane? Pan jest kierownikiem personalnym? Dobrze, zaczynajmy więc:
Abeking Hermann... Co wiadomo o tym człowieku?
Szło to nieskończenie wolno. Po pięciu kwadransach byli dopiero przy literze H.
Obergruppenfuehrer Prali palił papierosy, które zaraz gasił. Zaczynał szeptem rozmowy, które
po paru zdaniach znów się rozpływały-Wygrywał palcami marsze na szybach okiennych.
Nagle zaczął ostro:
- Uważam to wszystko za idiotyczne! O wiele prościej byłoby przecież...
jComisarz Escherich nie podniósł nawet głowy. Teraz wreszcie nuścił g° strach przed
przełożonym. Musiał tego człowieka znaleźć!
Przyznawał się jednak sam przed sobą, że niepowodzenie z ulicami ocno mu przeszkadzało.
Prali mógł być nie wiem jak niecierpliwy, mimo to Escherich nie zgodzi się na masowe
przesłuchiwanie.
- Dalej, proszę!
- Kaempfer Eugen - to jest majster!
- Nie wchodzi w rachubę, przepraszam bardzo. Zranił sobie dzisiaj rano o dziewiątej rękę
przy heblami. Zamiast niego pracuje majster Quangel...
Strona 114
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- A więc dalej: Krull Otto...
- Bardzo przepraszam, jeszcze raz: majster Quangel nie jest uwidoczniony na liście pana
komisarza...
- Niechże pan wiecznie nie przeszkadza! Jak długo jeszcze będziemy tu siedzieli? Quangel,
ten stary wielbłąd, nie wchodzi przecież w rachubę!
Ale Escherich pyta i iskierka nadziei znów się w nim rozżarza: - Gdzie mieszka ten Quangel?
- Musimy dopiero sprawdzić, bo nie należy do tej zmiany.
- A więc niechże pan każe sprawdzić! Trochę prędzej! Prosiłem o kompletną listę!
- Oczywiście, sprawdzimy. Ale powiadam, panie komisarzu, jeżeli chodzi o tego Quangla, to
jest to niemal zupełnie ogłupiały stary dziad, który zresztą od wielu lat pracuje już u nas w
fabryce. Znamy tego człowieka na wylot...
Komisarz zaprzeczył ruchem głowy. Wiedział, ile omyłek popełniają ludzie, którym się
wydaje, że znają swoich bliźnich na wylot.
- No? - zapytał z napięciem wchodzącego praktykanta biurowego -no?
Nie bez przejęcia młodzieniec odpowiedział: - Majster Quangel mieszka przy ul.
Jabłońskiego numer...
Escherich podskoczył.
Z zupełnie niezwykłym u niego poruszeniem zawołał: - To on! Mam Klabautermanna!
Obergruppenfuehrer Prali krzyczał: - Dawać tu tę świnię! A potem obrabiać, obrabiać, nic
tylko obrabiać!
Podniecenie było ogólne.
- Quangel! Kto by to pomyślał - ten Quangel? Ten stary bałwan ~ niemożliwe! Ale przecież
on pierwszy znalazł karty! Sztuka, jeżeli sam je podrzucił! Kto byłby takim idiotą i zastawiał
na siebie pułapkę? Quangel - niemożliwe!
Ponad wszystkimi wrzaskliwy głos Pralla: - Dawajcie tę świnię! A potem obrabiać,
obrabiać!...
Pierwszy uspokoił się sam komisarz Escherich.
- Słówko, Herr Obergruppenfuehrer! Proszę pozwolić, że zaproponuję zrobienie przedtem
rewizji w. mieszkaniu tego Quangla.
- Ale po co te zachody, Escherich? Przez ten czas jeszcze nam ten drab ucieknie.
- Z tego budynku teraz nikt się nie wydostanie. A jeśli znajdziemy w jego mieszkaniu coś, co
go nieuchronnie pogrąży, coś, co uniemożliwi wszelkie zaprzeczanie? To zaoszczędziłoby
nam wiele roboty! Teraz jest na to właściwa pora! Teraz, kiedy ten człowiek i jego rodzina
jeszcze nic nie wiedzą, że podejrzewamy go...
- O wiele prostsze byłoby przecież wypruwać mu bebechy z brzucha, póki się nie przyzna.
Ale zresztą - przy okazji schwycimy i żonę. Tylko uprzedzam pana, Escherich, jeżeli ten gość
tymczasem zrobi jakieś świństwo, wlezie do maszyny czy coś takiego, to znów potańczę z
panem! Chcę widzieć tego draba na stryczku.
- Zobaczy go pan! Każę tego Quangla bez przerwy obserwować przez drzwi. Praca idzie
dalej, moi panowie, póki nie wrócimy - myślę, że za jaką godzinę...
ROZDZIAŁ XLVIII Aresztowanie Anny Ouangel Gdy Otto Quangel wyszedł, Anna zapadła
w stan półsnu, z którego jednak prędko się poderwała. Pomacała po kołdrze szukając obu
pocztówek, ale nie znalazła ich. Zastanawiała się i nie mogła sobie przypomnieć, czy Otto
zabrał karty ze sobą. Nie, wprost przeciwnie! Wiedziała już teraz dokładnie, że jutro albo
pojutrze miała te karty sama wynieść - tak było umówione.
Pocztówki musiały więc być w mieszkaniu. Pani Anna zaczyna poszukiwania, na przemian to
drżąc z zimna, to znów rozpalona gorączką. Przewraca całe mieszkanie, szuka między
bielizną, włazi pod ' 'ko Oddycha z trudem, czasami siada na brzegu łóżka, bo po prostu rna
już sił. Naciąga kołdrę i patrzy przed siebie, teraz zapomniała 1 pełnie o pocztówkach. Ale
zaraz znów się podrywa i zaczyna szukać na nowo.
Tak mijają godziny, dopóki nie rozlega się dzwonek. Drętwieje, dzwonił? Kto mógł dzwonić?
Kto chce czegoś od niej?
I zapada na nowo w gorączkową półświadomość, z której wyrywają i dzwonek. Tym razem
dzwonek dzwoni długo, żąda przeraźliwie wpuszczenia. A teraz nawet ktoś wali pięściami w
drzwi. Słyszy krzyk: u Otwierać! Policja! Natychmiast otwierać!
Anna Quangel umiecha się, kładzie się z powrotem do łóżka obtykając mocno kołdrę dokoła
siebie. Niech sobie dzwonią i wołają! Jest chora, nie jest zobowiązana otworzyć. Niech
przyjdą kiedy indziej albo wtedy, kiedy Otto będzie w domu. Nie otworzy.
Wciąż dzwonki, krzyki, walenie...
Takie małpy! Myślą, że dlatego otworzy! Gwiżdżę na nich!
W gorączkowym zamroczeniu nie pamięta już o zagubionych kartach ani o
niebezpieczeństwie, które oznacza ta wizyta policyjna. Cieszy się tylko, że jest chora i wobec
tego nie musi otwierać.
Potem, oczywiście, są mimo to w mieszkaniu, pięciu czy sześciu mężczyzn - sprowadzili
ślusarza, czy też otworzyli drzwi wytrychem. Łańcuch nie był przecież założony. Ze względu
na chorobę nie założyła łańcucha po wyjściu Ottona. Akurat dziś - zazwyczaj zamykała drzwi
na łańcuch.
- Pani nazywa się Anna Quangel? Pani jest żoną majstra Ottona Quangla?
Tak, drogi panie. Już dwadzieścia osiem lat.
- Dlaczego nie otworzyła pani na nasze pukanie i dzwonki?
- Bo jestem chora, drogi panie, mam grypę.
- Niech pani nie odgrywa tu komedii! - krzyczy grubas w czarnym mundurze. - Pani tylko
symuluje!
Komisarz Escherich robi uspokajający gest w kierunku swego przełożonego. Ta kobieta jest
naprawdę chora, to nawet dziecko może zauważyć. I może nawet dobrze, że jest chora: wielu
już wygadało się w gorączce. Podczas gdy jego ludzie zaczynają przeszukiwać mieszkanie,
komisarz zwraca się znów do kobiety. Bierze jej gorącą rękę i powiada ze współczuciem: -
Pani Quangel, muszę pani niestety zakomunikować złą wiadomość.
Robi przerwę.
- No? - pyta kobieta, ale wcale nie bojaźliwie.
- Musiałem aresztować pani męża.
Kobieta uśmiecha się. Anna Quangel uśmiecha się tylko. Z uśmiechem potrząsa głową i
powiada: - Nie, drogi panie, czegoś takiego tije może mi pan opowiadać! Ottona nikt nie
zaaresztuje, on jest porządnym człowiekiem. - Pochyla się do komisarza i szepce: - Wie pan,
drogj panie, co ja myślę? Mnie się to wszystko tylko śni. Mam gorączkę Grypa, powiedział
Strona 115
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
doktor, a w gorączce może się coś takiego przyśnić Mnie się to wszystko' śni: i pan, i ten
czarny grubas, i ten pan, który tam w komodzie grzebie w mojej bieliźnie. Nie, mój drogi
panie, Ottona pan nie aresztował, to mi się tylko śni.
Komisarz Escherich powiada tak samo szeptem: - Pani Quangel, a może teraz pani śni o
pocztówkach? Pani wie przecież o pocztówkach, które pani mąż zawsze pisał?
Ale gorączka nie zmąciła do tego stopnia zmysłów Anny Quangel,by nie oprzytomniała na
słowo „pocztówka". Wzdryga się. Przez chwilę oko jej skierowane na komisarza jest zupełnie
jasne i świadome. Ale potem odpowiada, znów z uśmiechem potrząsając głową: - Co za
pocztówki? Mój mąż przecież nie pisze żadnych kart! Jeżeli coś się u nas pisze, to ja to robię.
Ale już od dawna nie piszemy. Od czasu, gdy mój syn poległ, już nie piszemy. To panu się
śni, drogi panie, że mój Otto pisał karty!
Komisarz widział jej wzdrygnięcie, ale wzdrygnięcie nie jest przecież żadnym dowodem.
Powiada więc: - Widzi pani - i od czasu, gdy pani syn zginął, piszecie te pocztówki, wy oboje.
Czy nie przypomina pani sobie jeszcze pierwszej karty?
I powtarza uroczystym tonem: Matko! Fuehrer zamordował mojego syna! Fuehrer zamorduje
również twoich synów, nie zaprzestanie, póki nie będzie żałoby w każdym domu...
Anna słucha. Uśmiecha się. Powiada: - To pisała matka! Tego mój Otto nie pisał, to się panu
tylko śni!
Komisarz: - To Otto pisał, a tyś mu dyktowała! Powiedz!
Ale Anna potrząsa głową: - Nie, drogi panie! Czegoś takiego nie umiem dyktować, na to moja
głowa jest za słaba...
Komisarz wstaje i wychodzi z sypialni. W stołowym zaczyna wraz ze swymi ludźmi szukać
przyborów do pisania. Znajduje kałamarz z at mentem, obsadkę i stalówkę, które ogląda
uważnie, i kartę z poczty f lowej. Wraca z tym do Anny Quangel.
Annę przesłuchał tymczasem obergruppenfuehrer Prali na swój osób. Prali jest głęboko
przekonany, że wszystko z tą grypą i gorączką to tylko bujda, że kobieta symuluje. Ale gdyby
nawet naprawdę była hora, nie zmieniłoby to nic w jego metodach przesłuchiwań. Chwyta
Annę Quangel za ramiona, tak że ją to naprawdę boli, i zaczyna nią potrząsać. Głowa jej
uderza o drewnianą ściankę łóżka. Gdy poderwał ja tak ze dwadzieścia, trzydzieści razy i
znów cisnął na poduszki, krzyczy jej wściekle w twarz: - Czy będziesz jeszcze wciąż kłamała,
ty stara świnio komunistyczna? Masz nie kłamać! Masz nie kłamać!
- Nie - bełkocze kobieta. - Niech pan tego nie robi!
- Powiedz, że to ty pisałaś karty. Powiedz natychmiast! Bo rozwalę ci twój przeklęty łeb! - ty
czerwona świnio! - ty!
I przy każdym słowie uderza jej głową o ściankę łóżka.
Komisarz Escherich z przyborami do pisania w ręku przygląda się ode drzwi tej scenie z
uśmiechem. A więc to jest przesłuchanie obergruppenfuehrera! Jeśli tak potrwa jeszcze z pięć
minut, to przez pięć dni kobieta nie będzie mogła być przesłuchiwana. Nawet najbardziej
wyrafinowana męczarnia nie przywróci jej przytomności.
W tej chwili to może wcale nie jest takie złe. Niech napędzi jej trochę strachu, niech ją trochę
poboli, tym bardziej będzie czepiała się jego, takiego uprzejmego człowieka.
Gdy obergruppenfuehrer widzi wynurzającego się koło łóżka komisarza, przerywa
potrząsanie i powiada jednocześnie przepraszająco i z wyrzutem: - Pan jest o wiele za
łagodny z takimi babami. Trzeba je obrabiać, póki nie zaczną skomleć.
- Oczywiście, Herr Obergruppenfuehrer, na pewno! Ale czy wolno mi przedtem tej kobiecie
coś pokazać?
Zwraca się do chorej, która teraz jęcząc leży z zamkniętymi oczami na łóżku: - Pani Quangel,
niech pani posłucha!
Wydaje się, że nie słyszy.
Komisarz bierze ją za rękę i ostrożnie sadza na łóżku: - Tak ~ powiada z delikatną namową -
no, niechże pani teraz otworzy oczy!
Anna czyni to. Escherich obliczał zupełnie słusznie: po potrząsaniu i groźbach ten przyjazny i
uprzejmy głos brzmi mile dla jej ucha.
- Powiedziała mi pani przed chwilą, że od dawna u was nic się nie pisze? No, niechże pani
obejrzy pióro. Przecież tym piórem ktoś pisa} dziś albo wczoraj. Atrament na stalówce jest
jeszcze zupełnie świeży! Widzi pani, mogę go zdrapać paznokciem.
- Nic z tego nie rozumiem! - powiada pani Quangel odmownie.
- Musi pan zapytać mojego męża, ja się na tym nie rozumiem.
Komisarz Escherich przygląda się jej uważnie. - Pani rozumie bardzo dobrze, pani Quangel! -
powiada nieco ostrzej. - Tylko pani nie chce zrozumieć, bo pani wie, że się już zdradziła!
- U nas nikt nie pisze - powtarza pani Quangel uparcie.
- A pani męża nie muszę już o nic pytać - ciągnie dalej komisarz - bo przyznał się do
wszystkiego. Pisał karty, a pani mu je dyktowała...
- No, to przecież dobrze, jeżeli Otto przyznał się do wszystkiego - powiada Anna Quangel.
- Rąbnijże to bezczelne pudło w mordę! Escherich! - krzyczy tymczasem
obergruppenfuehrer. - Taka bezczelność, tak nas nabierać.
Ale komisarz nie rąbie „bezczelnego pudła" w mordę, tylko powiada: - Złapaliśmy pani męża
z dwiema pocztówkami w kieszeni. Nie mógł nawet zaprzeczać!
Gdy pani Quangel słyszy o tych pocztówkach, których szukała tak długo w gorączce,
przenika ją znowu strach. Wziął je więc ze sobą, a przecież umówili się stanowczo, że ona te
karty jutro albo pojutrze podrzuci. To było niesłuszne ze strony Ottona.
„Coś musiało się stać z tymi kartami - zastanawia się z trudem. - Ale Otto do niczego się nie
przyznał, bo nie szukaliby tutaj i nie badaliby mnie. Zamiast tego zaczęliby..."
I pyta głośno: - Dlaczego nie sprowadzacie tutaj Ottona? Nie wiem, co to ma być z tymi
pocztówkami. Po co miałby pisać pocztówki?
I pani Anna kładzie się znów z zamkniętymi oczyma i ustami, zdecydowana stanowczo, że
nie powie więcej ani słowa.
Komisarz Escherich przez chwilę przygląda się z namysłem kobiecie. Jest bardzo
wyczerpana, to widać. W tej chwili nic nie można z nią zrobić. Odwraca się, woła dwóch
ludzi i rozkazuje: - Przełóżcie tę kobietę do drugiego łóżka, a potem przeszukajcie dokładnie
to łóżko! Proszę, Herr Obergruppenfuehrer...
Chce, by przełożony wyszedł z tego pokoju, nie chce jeszcze jednego Prallowskiego
przesłuchania. Bardzo możliwe, że ta kobieta będzie mu w najbliższych dniach koniecznie
potrzebna. Musi odzyskać trochę sił • ^wiadomości. Poza tym wydaje się, że należy ona do
tych nielicznych ludzi, którzy stają się jeszcze bardziej uparci pod wpływem zagrożenia
cielesnego. Biciem na pewno nic z niej nie można wydostać.
Strona 116
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Obergruppenfuehrer niechętnie odchodzi. Pokazałby tej starej, co o niej myśli. Wyładowałby
najchętniej na niej swoją złość za całą tę przeklętą historię Klabautermanna. Ale te dwa
szpicle były niestety \v pokoju - a poza tym przecież dziś wieczorem ta stara małpa będzie w
bunkrze na Prinz-Albrecht-Strasse, wtedy będzie mógł z nią robić, co będzie chciał.
- Pan zaaresztuje chyba tę starą, Escherich? - pyta w stołowym.
- Oczywiście, zrobię to - odpowiada komisarz - i przygląda się bezmyślnie swoim ludziom,
którzy z pedantyczną troskliwością rozkładają każdą sztukę bielizny i składają starannie z
powrotem, długimi igłami dziurawią siedzenie kanapy i ostukują ściany. I dodaje: - Ale
muszę się postarać, aby doprowadzić ją do stanu, w którym będzie zdolna do przesłuchania.
W gorączce rozumie zaledwie połowę. Musi przedtem pojąć, że stoi przed groźbą śmierci.
Wtedy strach ją ogarnie...
- Ja ją już nauczę strachu! - warczy obergruppenfuehrer.
- Nie w ten sposób - w każdym razie musi być przedtem bez gorączki - prosi Escherich i
przerywa: - Co tam mamy?
Jeden z jego ludzi zajął się nielicznymi książkami ustawionymi na małej półce. Potrząsnął
książką i coś białego wypadło na podłogę. Komisarz był najszybszy. Podniósł papier.
- Karta! - zawołał - zaczęta i nie dokończona karta!
I czytał na głos: -Fuehrer rozkazuje, a my słuchamy! Tak, staliśmy się tylko stadem owiec,
które nasz Fuehrer wiedzie na rzeź. Zrezygnowaliśmy z myślenia... - Rozejrzał się. Wszyscy
patrzyli na niego.
- Mamy więc dowód - powiedział komisarz niemal z dumą. - Mamy sprawcę. Mamy
niezaprzeczalne dowody jego winy. śadne wymuszone zeznanie, nie, jasny dowód
kryminalłstyczny! Warto było tak długo czekać!
Rozejrzał się. Jego blade oczy błyszczały teraz. To była jego godzina, godzina, na którą tak
długo czekał. Przed chwilą myślał o tej długiej, długiej drodze, która go tu doprowadziła. Od
pierwszej karty, którą Przyjął jeszcze z pogodną obojętnością, do tej, którą miał teraz w ręku.
Myślał o narastającej fali kart, o mnożących się czerwonych chorągiewkach, myślał też o
małym Ennie Kluge.
r Znów stał z nim w celi komisariatu, znów siedział z nim nad ciemną wodą jeziora. Potem
padł strzał, i myślał, że oślepł na całe życie. Widzia} samego siebie, jak dwaj esesmani
zrzucają go ze schodów okrwawione-go, upokorzonego, podczas gdy mały kieszonkowiec
czołga się na kolanach wołając swą Najświętszą Pannę Marię. Zupełnie pobieżnie pomyślał
też o radcy kryminalnym Zotcie - biedak, nawet jego teoria z tramwajami okazała się
fałszywa.
To była godzina triumfu komisarza Eschericha. Sądził, że warto było być cierpliwym i znieść
wiele. Miał go teraz, swojego Klabauter-manna, jak go początkowo żartobliwie nazwał.
Okazał się prawdziwym Klabautermannem - o mało nie doprowadził okrętu życia Eschericha
do katastrofy. Ale teraz był schwytany, polowanie skończone, gra rozegrana.
Komisarz Escherich spojrzał jakby budząc się ze snu. Powiedział rozkazująco: - Kobietę
trzeba odwieźć karetką szpitalną. Dwóch ludzi do konwoju. Pan mi za nią odpowiada,
Kemmel! śadnych prze-słuchiwań, w ogóle zakaz rozmów. Natychmiast sprowadzić lekarza.
Gorączka musi minąć w ciągu trzech dni, niech mu pan to powie, Kemmel!
- Rozkaz, panie komisarzu!.
- Pozostali doprowadzą mieszkanie do porządku, nienagannie. W jakiej książce leżała ta
karta? „O budowie radioaparatów"? Dobrze! Wrede, niech pan włoży tę kartę dokładnie tak,
jak leżała. W ciągu godziny wszystko musi tu być w porządku. Przyjdę tu jeszcze raz ze
sprawcą. Nikt z was tutaj nie zostaje. śadnego posterunku, nic! Zrozumiano?
- Rozkaz, panie komisarzu!
- Chodźmy więc, Herr Obergruppenfuehrer.
- Czy nie pokaże pan znalezionej karty tej kobiecie, Escherich?
- Po co? W gorączce i tak nie zareaguje właściwie, a mnie chodzi teraz o jej męża. Wrede,
czy znalazł pan jakiś klucz od drzwi wejściowych?
- Tak, jest w torebce kobiety.
- Daj go pan. Dziękuję. Chodźmy więc, Herr Obergruppenfuehrer!
Na dole radca sądowy Fromm patrzył przez okno za odjeżdżającymi. Pokiwał głową. Potem
zobaczył, jak wniesiono nosze z panią Quangel do karetki, ale wygląd tych ludzi wskazywał,
że celem jazdy nie jest zwykły szpital.
_ Jeden po drugim - powiedział cicho były radca sądowy Fromm.
Jeden po drugim! Dom pustoszeje. Rosenthalowie, Persickowie, Borkhausen, Quangel -
mieszkam tu już prawie samotnie. Połowa narodu zamyka drugą połowę, to chyba już długo
nie może potrwać.
xfo, w każdym razie ja tu zostanę, mnie nie zamkną...
Uśmiecha się i kiwa głową.
- Im gorzej, tym lepiej. Tym prędzej będzie koniec!
ROZDZIAŁXLIX Rozmowa z Ottonem Ouanglem Niezupełnie łatwo było komisarzowi
Escherichowi nakłonić pana obergruppenfuehrera Pralla, aby przy pierwszym przesłuchaniu
pozostawił go samego z Ottonem Quanglem. Ale ostatecznie udało mu się.
Gdy wchodził z majstrem po schodach do mieszkania, ściemniło się już. Na schodach paliło
się światło i Quangel też zapalił światło, gdy weszli do mieszkania. Skierował się w stronę
sypialni.
- Moja żona jest chora - zamruczał.
- Pańskiej żony już tutaj nie ma - powiedział komisarz - została wywieziona. Niech pan siada
koło mnie...
- Moja żona ma wysoką gorączkę, grypa - zamruczał Quangel. Widać było po nim, że
wiadomość o nieobecności żony mocno nim wstrząsnęła. Martwa obojętność, którą okazywał
dotychczas, zniknęła.
- Lekarz troszczy się o pańską żonę - powiedział komisarz uspokajająco. - Myślę, że za dwa,
trzy dni pozbędzie się gorączki. Zarządziłem odtransportowanie jej w karetce pogotowia.
Po raz pierwszy Quangel przyjrzał się dokładnie temu człowiekowi. Jego nieruchomy, ptasi
wzrok długo spoczywał na komisarzu. Potem Quangel skinął: - Karetka pogotowia -
powiedział - doktor, to dobrze. Dziękuję panu. To jest słuszne. Nie jest pan złym
człowiekiem.
Komisarz wykorzystał okazję. -Nie jesteśmy tacy źli, panie Quangel ~ powiedział - jak często
nas przedstawiają. Robimy wszystko, aby ułatwić położenie aresztowanego. Chcemy tylko
stwierdzić, czy istnieje wina. To jest nasze zajęcie, tak jak pańskim zajęciem jest robić
trumny...
Strona 117
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Tak - powiedział Quangel twardym głosem. -- Tak. Stolarz trumien i dostawca do trumien,
tak to jest!
- Sądzi pan - odpowiedział Escherich nieco ironicznie - że dostarczam zawartość do pańskich
trumien? Czy widzi pan swoją sprawę aż w tak czarnych barwach?
- Ja nie mam żadnej sprawy!
- O, jednakowoż coś tam jest, odrobinka. Niech pan na przykład spojrzy na to pióro,
Quangel. To jest pańskie pióro. Atrament na nim jeszcze nie zasechł. Co pan dziś albo
wczoraj pisał tym piórem?
- Musiałem coś podpisać.
- A co pan musiał podpisać, panie Quangel?
- Wypisywałem skierowanie do Kasy Chorych dla mojej żony, moja żona jest chora na
grypę...
- A pańska żona powiedziała mi, że pan nigdy nie pisze. Wszystko, co się pisze u was, ona
pisze - tak powiedziała.
Tak jest, jak moja żona powiedziała. Ona wszystko pisze. Ale wczoraj ja musiałem pisać,
ponieważ miała gorączkę. Ona nic o tym nie wie.
- I spójrz pan, panie Quangel - ciągnął komisarz dalej - jak ta stalówka drapie. Zupełnie nowa
stalówka, a już drapie. Bo pan ma taką ciężką rękę, panie Quangel. - Położył obie znalezione
w warsztacie karty na stół. - Spójrz pan, pierwsza karta pisana jest jeszcze zupełnie gładko,
ale przy drugiej, widzi pan - tutaj i tutaj - i tam, to B także - tutaj już pióro drapało. No i cóż,
panie Quangel?
- To są te karty - powiedział Quangel obojętnie. - Leżały w warsztacie na podłodze.
Powiedziałem temu w niebieskiej bluzie, żeby je podniósł. Zrobił to. Rzuciłem okiem na
karty, a potem oddałem je od razu mężowi zaufania Frontu Pracy. Ten poszedł z kartami. A
poza tym nic o nich nie wiem.
Wszystko to powiedział Quangel monotonnie i powoli, nieobrotnym językiem, jak stary,
trochę ograniczony człowiek.
Komisarz zapytał: - Ale przecież pan widzi, panie Quangel, że ta druga karta przy końcu
pisana jest rozszczepioną stalówką?
- Nie rozumiem się na tym. Nie jestem „uczony w piśmie", jak to się mówi w Biblii.
Przez chwilę było w pokoju zupełnie cicho. Quangel patrzył przed siebie na stół, z twarzą
niemal pozbawioną wszelkiego wyrazu.
jComisarz spoglądał na tego mężczyznę. Był głęboko przekonany, że • jest on ani tak
powolny, ani tak niezdarny, na jakiego teraz wyglądał, ]e raczej tak ostry, jak jego twarz i tak
szybki, jak jego oko. Komisarz uznał za swoje pierwsze zadanie wydobycie tych cech z tego
człowieka.
fhciał rozmawiać z przebiegłym autorem kart, a nie ze starym, Oełupiałym z roboty majstrem.
Po chwili Escherich zapytał: - Co to za książki tam, na półce?
Powoli Quangel podniósł wzrok, patrzył przez chwilę na komisarza, a potem zaczął nagłymi
poruszeniami odwracać głowę, dopóki oczy jego „ie napotkały półki.
- Jakie to książki? Jest tam śpiewnik mojej żony i jej Biblia. A te inne, to chyba wszystko
książki mojego syna, który zginął na froncie. I\fie czytam książek, nie mam książek. Nie
umiałem nigdy dobrze czytać...
- Niech mi pan da czwartą książkę z lewej, panie Ouangel, tę w czerwonej oprawie.
Powoli i ostrożnie wyjął Quangel książkę z półki, zaniósł ją ostrożnie, tak jak miękkie jajko,
do stołu i położył przed komisarzem.
- Jak samemu zbudować radioaparat - Otto Runger - przeczytał komisarz głośno z okładki -
no, Quangel, czy nic panu nie przychodzi na myśl, gdy widzi pan tę książkę?
- To jest książka mojego syna Ottona, który poległ na froncie - odpowiedział powoli
Quangel. - Miał bzika na punkcie radia. Był znany, warsztaty biły się o niego. Znał każdy
zwój...
- A poza tym nic panu nie przychodzi na myśl, panie Quangel, kiedy widzi pan tę książkę?
- Nie! - Quangel potrząsnął głową. - Nie wiem o niczym. Nie czytam książek.
- Ale może pan coś w nie kładzie? Niech pan otworzy książkę, panie Quangel!
Książka otworzyła się dokładnie w tym miejscu, gdzie leżała karta.
Quangel wpatrywał się w słowa: Fuehrer rozkazuje, my słuchamy...
Kiedy to pisał? To musiało być już dawno, bardzo dawno. Na samym początku. Ale dlaczego
nie dokończył? I skąd ta karta znalazła si? w książce Ottonka?
Powoli narastało w nim wspomnienie pierwszych odwiedzin szwag-ra> Ulricha Heffke.
Wówczas prędko schowali kartę, a on dalej rzeźbił głowę Ottonka. Schowali i zapomnieli.
Zarówno on, jak i Anna!
Kaidy umiera... t. II l o było to niebezpieczeństwo, które zawsze odczuwał! To był te wróg w
ciemności, którego nie mógł zobaczyć, ale którego zawsze sie obawiał. To był błąd, który
popełnił, błąd, którego nie można byjo obliczyć...
„Mają cię! - mówiło coś w nim. - Przegrałeś teraz swoją gło\ve - z własnej winy. Teraz jesteś
stracony!
Czy Anna coś zeznała? Na pewno pokazali jej kartę. Ale Anna mimo to zaprzeczała, znam ją
przeceż. I ja zrobię tak samo. Oczywiście, Anna miała gorączkę..."
Komisarz zapytał: - No, Quangel, pan nic nie mówi? Kiedy pan tę kartę pisał?
- Nie wiem nic o tej karcie - odpowiedział - nie potrafię czegoś takiego w ogóle pisać, jestem
na to za głupi!
- A skąd się bierze .karta w książce pańskiego syna. Któż ją tam włożył?
- Skądże mam to wiedzieć? - odpowiedział Quangel niemal gru-biańsko - może pan sam tę
kartę tam włożył albo ktoś z pańskich ludzii Już nieraz się słyszało, że fabrykuje się dowody,
tam. gdzie ich nie ma!
- Karta została znaleziona w tej książce w obecności wielu niezawodnych świadków.
Również pańska żona przy tym była.
- No, i co moja żona powiedziała?
- Gdy karta została znaleziona, przyznała natychmiast, że pan pisał te karty, a ona je
dyktowała. Widzi pan, Quangel, niech pan nie staje sztorcem. Niech pan po prostu się
przyzna. Jeżeli pan się przyzna, nie powie mi pan nic, czego bym i tak już nie wiedział.
Natomiast ułatwi pan sytuację sobie i pańskiej żonie. Jeżeli zaś pan się nie przyzna, będę
musiał wziąć pana do nas, do gestapo. A w naszej piwnicy nie jest tak przyjemnie...
I przypominając sobie własne przeżycia w piwnicy, komisarz lekko zadrżał przy wymawianiu
tych słów.
Strona 118
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Opanował się jednak i ciągnął dalej: -Ale jeżeli przyzna się pan, będ? mógł pana od razu
przekazać sędziemu śledczemu. Dostanie się pan do Moabitu i tam będzie się pan miał
dobrze, tak jak wszyscy innl więźniowie.
Komisarz mógł mówić, co chciał - Quangel upierał się przy swoich kłamstwach. Escherich
przed chwilą popełnił błąd, przenikliwy Quange' natychmiast to zauważył. Niezdarny sposób
bycia starego majstra . oLWjadczenia jego przełożonych o tyle wywarły wrażenie na Es-
herichu, że nie przypuszczał, aby Quangel mógł być autorem kart. Był tzlico tym, który pisał,
a żona je dyktowała... A więc Anna nic nie zeznai". To ten gość tylko wymyślił.
Quangel zaprzeczał dalej.
VVreszcie Escherich przerwał bezskuteczne przesłuchanie w mieszkaniu i pojechał z
Quanglem na Prinz-Albrecht-Strasse. Spodziewał się, ze inne otoczenie, postacie esesmanów,
cały groźny aparat przerazi prostego człowieka i zmiękczy go.
Byli w pokoju komisarza i Escherich zaprowadził Quangla przed swój plan Berlina z
czerwonymi chorągiewkami.
- Niech pan przyjrzy się temu, panie Quangel - powiedział - każda chorągiewka oznacza
znalezioną kartę. Tkwi dokładnie w miejscu, gdzie została znaleziona. Jeżeli pan teraz spojrzy
na te miejsca - wskazał palcem - widzi pan dokoła mnóstwo chorągiewek, ale tutaj ani jednej.
To jest bowiem ulica Jabłońskiego, na której pan mieszka. Tam pan oczywiście nie podrzucił
ani jednej karty, bo jest pan zbyt znany...
Ale Escherich zauważył, że Quangel wcale go nie słucha. Dziwne, niezrozumiałe
zdenerwowanie opanowało tego człowieka na widok planu miasta. Oczy mu latały, a ręce
drżały. Prawie zalękniony zapytał: - Ależ to mnóstwo chorągiewek, ileż ich może być?
- Mogę to panu dokładnie powiedzieć - odparł komisarz, który zrozumiał teraz, co tak
wstrząsnęło tym człowiekiem. - Tu ma pan dwieście sześćdziesiąt siedem chorągiewek,
dwieście pięćdziesiąt dziewięć kart i osiem listów. A ile pan napisał, Quangel?
Mężczyzna milczał, ale nie było to już milczenie sprzeciwu, lecz milczenie głębokiego
wstrząsu.
-. I pomyśl pan jeszcze jedno, panie Quangel - ciągnął dalej komisarz rozumiejąc swoją
przewagę - wszystkie te karty i listy zostały nam dostarczone dobrowolnie. Ani jednej nie
znaleźliśmy sami. Ludzie formalnie przylatywali z nimi, jakby się paliło. Chcieli jak
najprędzej się lch pozbyć, większość nawet nie czytała tych kart...
Quangel wciąż jeszcze milczał, ale twarz jego drgała. Działo się z nim c°ś strasznego.
Nieruchome, ostre oko płonęło teraz, błądziło. Opuszczał wzrok, patrzył w ziemię i jak
zaczarowany znów podnosił oczy ku chorągiewkom.
- I jeszcze jedno, Quangel. Czy pan kiedykolwiek pomyślał o ile strachu i nieszczęść
sprowadza pan na ludzi przez te karty? L przecież ginęli ze strachu, niektórych aresztowano, a
o jednym wiem na pewno, że popełnił samobójstwo przez te karty...
- Nie! nie! - krzyczy Quangel. - Nie chciałem tego! Nigdy tego nig przypuszczałem!
Chciałem, aby było lepiej, aby ludzie poznali prawdę aby wojna się prędzej skończyła, aby
przerwano nareszcie tę mordownie - tego chciałem! Ale nie chciałem przecież siać strachu i
przerażenia, nie chciałem, aby było jeszcze gorzej! Biedni ludzie, a ja uczyniłem ich jeszcze
biedniejszymi! Kto to był ten, co popełnił samobójstwo?
- A, taki mały nierób, gracz wyścigowy, ten jest nieważny, niech pan sobie z jego powodu
nie robi wyrzutów.
- Każdy jest ważny, zażądają ode mnie jego krwi.
- Widzi pan, panie Quangel - powiedział komisarz do stojącego ponuro obok niego
mężczyzny. - Teraz pan jednak przyznał się do swojej zbrodni i nawet pan tego nie zauważył!
- Moja zbrodnia? Nie popełniłem żadnej zbrodni, przynajmniej nie tę, o której pan myśli.
Moją zbrodnią jest, że uważałem się za zbyt chytrego, że chciałem sam coś robić, a wiem
przecież, że pojedynczy człowiek to nic. Nie, nie zrobiłem nic, czego musiałbym się
wstydzić, ale zrobiłem to źle. Za to zasługuję na karę i za to umrę chętnie...
- No, nie będzie chyba tak źle - zauważył komisarz pocieszająco. Quangel nie słuchał go.
Mówił sam do siebie: - Nigdy właściwie nie znałem dobrze ludzi, bo powinienem był to
przewidzieć.
Escherich zapytał: - Czy pan wie, Quangel, ile pan właściwie napisał listów i pocztówek?
- Dwieście siedemdziesiąt sześć kart i dziewięć listów.
- ...tak, że raptem osiemnastu sztuk nie oddano.
- Osiemnaście sztuk to jest moja robota przez ponad dwa lata, to jest moja cała nadzieja! Za
te osiemnaście sztuk zapłacę życiem. Ale w każdym razie choć osiemnaście sztuk!
- Niech pan tylko nie sądzi, Quangel - powiedział komisarz - że te osiemnaście sztuk
powędrowało dalej. Nie, zostały znalezione przez łudzi, którzy sami mieli tak zabagnione
życie, że nie ważyli się oddawać kart. Również tych osiemnaście przeszło bez wrażenia.
Nigdy n'e słyszeliśmy od ludzi o ich działaniu...
- Tak, że nic nie osiągnąłem?
_ Tak, że nic pan nie osiągnął, przynajmniej nic z tego, co pan ainierzał! Powinien pan
cieszyć się z tego, Quangel: To zostanie pewnością uznane jako okoliczność łagodząca! Może
uda się panu wymigać piętnastoma albo dwudziestoma latami więzienia! Quangel wzdrygnął
się. - Nie - powiedział - nie!
- A cóż pan sobie właściwie myślał, Quangel? Pan, prosty robotnik, chciał walczyć przeciw
fuehrerowi, za którym stoi partia, Wehrmacht, SS, SA? Przeciw fuehrerowi, który już
zwyciężył pół świata i który za rok czy dwa zwycięży naszego ostatniego wroga? To przecież
śmieszne! przecież musiał pan sobie z góry powiedzieć, że to się źle skończy! Tak to jest, gdy
mucha chce walczyć przeciwko słoniowi. Tego nie rozumiem, pan, rozsądny człowiek...
- Nie, pan tego nigdy nie zrozumie. To wszystko jedno, czy walczy tylko jeden, czy dziesięć
tysięcy. Jeżeli ktoś poczuje, że musi walczyć, wtedy walczy bez względu na to, czy ma
współwalczących, czy nie. Musiałem walczyć i robiłbym to dalej. Tylko inaczej, zupełnie
inaczej!
Zwrócił znów swój spokojny wzrok na komisarza: - Poza tym, moja żona nie ma z tym
wszystkim nic wspólnego. Musicie ją wypuścić na wolność!
- Teraz pan kłamie, Quangel! Pańska żona dyktowała panu te karty, sama się do tego
przyznała - Teraz pan kłamie! Czyja wyglądam na człowieka, który pozwoli sobie dyktować
przez żonę? Jak tak dalej pójdzie, to pan jeszcze powie, że to ona wymyśliła tę całą sprawę.
Nie, to ja byłem, ja sam. Ja wpadłem na tę myśl, ja pisałem karty, ja je wynosiłem, ja chcę
ponieść karę! Ona nie! Moja żona nie!
- Zeznała...
- Nic nie zeznała! Nie chcę słyszeć więcej takich kłamstw! Nie wolno panu rzucać
Strona 119
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
oszczerstw na moją żonę!
Przez chwilę stali naprzeciw siebie: mężczyzna z ostrą, ptasią«twarzą i twardym spojrzeniem
oraz bezbarwny, szary komisarz z żółtawym wąsem i jasnymi oczyma.
Potem Escherich opuścił wzrok i powiedział: - Zawołam teraz kogoś 1 sPorządzimy mały
protokólik. Mam nadzieję, że pan pozostanie przy swoich zeznaniach?
- Pozostaję przy nich.
- A czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co pana czeka? Wieloletni^, więzienie, a może
śmierć?
- Tak jest, wiem, co robiłem. I spodziewam się, że również pan \\ie co pan robi, panie
komisarzu?
- Cóż ja robię?
- Pracuje pan dla mordercy, dostarcza pan mordercy wciąż nowej zdobyczy. Robi pan to za
pieniądze, może pan nawet nie wierzy w tego człowieka. Nie, na pewno pan w niego nie
wierzy. Tylko za pieniądze..
I znów stali w milczeniu naprzeciw siebie, i znów komisarz pokonany opuścił po chwili
wzrok.
- Pójdę więc - powiedział prawie ze zmieszaniem - i sprowadzę pisarza.
Poszedł.
ROZDZIAŁ L Śmierć Eschericha O północy komisarz Escherich siedzi jeszcze albo raczej
znów siedzi w swoim biurze. Siedzi tam skulony, ale - choć wiele alkoholu wypił, nie potrafi
zapomnieć straszliwej sceny, której musiał być świadkiem.
Tym razem jego wysoki zwierzchnik obergruppenfuehrer Prali nie miał wojennego krzyża
zasługi dla swego tak znakomitego, tak dzielnego, tak kochanego komisarza, ale miał jednak
dla niego zaproszenie na małą ucztę zwycięstwa. Siedzieli tam wszyscy razem i pili ostry
armaniak bynajmniej nie z małych kieliszków, chwalili się schwytaniem Klabautennanna i
komisarz Escherich musiał wśród ogólnego aplauzu odczytać protokół z zeznaniem Quangla.
śmudna, staranna robota kryminalistyczna rzucana przed wieprze!
A potem, gdy wszyscy już sobie porządnie podpili, zdobyli się na specjalny kawał. Uzbrojeni
we flaszki i kieliszki zeszli do celi Quangla i komisarz musiał pójść z nimi. Chcieli sobie
obejrzeć tego ptaszka, tego wariata, który był tak bezczelny, że chciał walczyć przeciw
fuehrerowi! Znaleźli Quangla śpiącego mocno pod kocem na pryczy. „Dziwna twarz -
pomyślał Escherich - nawet we śnie nie pozwala sobie oa odprężenie, zawsze tak samo
skupiona i zatroskana, we śnie i na jawie. Ale mimo wszystko mężczyzna spał mocno...
Oczywiście nie pozwolili mu spać. Obudzili go, uderzeniami zegnali pryczy. Stał wśród tych
ludzi w mundurach z czerni i srebra, w koszuli o wiele za krótkiej, koszuli, która nawet nie
zakrywała jego nagości, śmieszna figura - jeżeli się nie spojrzało na głowę!
A potem wpadli na pomysł, by ochrzcić tego starego Klabauterman-n(L Wylali mu flaszkę
wódki na głowę. Obergruppenfuehrer Prali wyelosił małe, pijackie przemówienie o tym
Klabautermannie, o tej świni, która wkrótce zostanie zarżnięta, a na zakończenie mowy rozbił
s\vój kielich o głowę Quangla.
To stało się sygnałem dla innych. Wszyscy teraz rozbijali swoje kielichy o głowę starego
człowieka. Armaniak i krew spływały po jego twarzy. Ale w czasie tego wszystkiego zdawało
się Escherichowi, jak gdyby Quangel spod spływających strumieni krwi i wódki patrzył bez
przerwy na niego. Wydawało mu się, że słyszy, jak tamten mówi: - A więc to jest ta słuszna
sprawa, dla której mordujesz! To są twoje pachołki katowskie! Tacy wy jesteście! Wiesz
bardzo dobrze, co robisz! Ja umrę za zbrodnie, których nie popełniłem, a ty będziesz żył - tak
słuszna jest twoja sprawa!
Potem odkryli, że kielich Eschericha był jeszcze cały. Rozkazali mu również rozbić go na
głowie Quangla. Tak, Prali musiał mu to dwa razy bardzo ostro rozkazać: - Wiesz przecież,
Escherich, że potańczę z tobą, jeżeli nie będziesz posłuszny! Potem Escherich rozbił swój
kieliszek o głowę Quangla. Czterokrotnie musiał uderzać drżącą ręką, zanim szkło pękło, i
przez cały czas czuł na sobie ostre, ironiczne spojrzenie Quangla, który w milczeniu
przeżywał swoje sponiewieranie. Ta śmieszna figura w zbyt krótkiej koszuli była mocniejsza,
miała więcej godności niż wszyscy jego oprawcy. Przy każdym uderzeniu komisarz
Escherich, zrozpaczony i zastraszony, miał uczucie, jakby uderzał w swoje własne ja, jakby
jakaś siekiera podcinała korzenie drzewa jego życia.
Otto Quangel nagle zachwiał się i upadł. Zostawili go na gołej Posadzce w celi,
pokrwawionego i nieprzytomnego. Zabronili wartownikowi troszczyć się o tę świnię i wrócili
na górę, aby dalej chlać, dalej świętować, jakby osiągnęli Bóg wie jakie bohaterskie
zwycięstwo.
Teraz komisarz Escherich siedzi znów za swoim biurkiem, przygląda Sl? wiszącej na
przeciwległej ścianie mapie z czerwonymi chorągiewkami. Ciało ma zupełnie sflaczałe, ale
myśli są jeszcze jasne.
„Mapa jest załatwiona. Jutro można ją zdjąć. Pojutrze powieszę nową mapę i będę gonił za
nowym Klabautermannem. A jeszcze jedną. I jeszcze jedną. Jaki to wszystko ma sens? Czy
po to jesten, na świecie? Chyba tak, ale jeżeli .tak jest, to nie rozumiem nic z tego świata, a
wtedy to wszystko nie ma absolutnie sensu, a wtedv rzeczywiście wszystko jedno, co robię...
»Zażądają ode mnie jego krwi...« Jak on to powiedział! A jego krwi ode mnie! Nie, mam na
sobie również krew Enna Klugego, tego nędznego słabeusza, którego poświęciłem, aby
wydać tego człowieka na łup pijackiej hordy. Ten nie będzie skowyczał jak tamten mały na
kładce, ten umrze przyzwoicie...
A ja? Jak to wygląda ze mną? Jeszcze jedna sprawa i dzielnv Escherich nie odniósłszy takiego
sukcesu, jakiego oczekuje obergrup-penfuehrer Prali, znów powędruje do piwnicy. Wreszcie
przyjdzie taki dzień, kiedy ześlą mnie na dół, aby już nigdy więcej nie wyciągnąć na górę.
Czy żyję po to, aby się tego doczekać? Nie. Quangel ma rację, gdy nazywa Hitlera mordercą,
a mnie dostawcą mordercy. Było mi zawsze obojętne, kto jest u steru, po co jest ta wojna,
bylebym tylko mógł robić swoje, bylebym tylko mógł iść na połów ludzi. Potem, gdy ich już
złapałem, było mi obojętne, co się z nimi dzieje...
Ale teraz nie jest mi obojętne. Mam tego dość! Brzydzę się dostarczaniem nowego łupu tym
draniom, od czasu, jak schwytałem tego Quangla, brzydzę się. Jak on stał i patrzył na mnie...
Krew i wódka spływały po jego twarzy, ale on patrzył na mnie! To tyś zrobił - mówił jego
wzrok - tyś mnie zdradził! Ach, gdyby to było możliwe, poświęciłbym dziesięciu Ennów
Kluge, aby uratować jednego Quangla, poświęciłbym ten cały dom, aby go oswobodzić.
Gdyby to było jeszcze możliwe, odszedłbym stąd, zacząłbym coś robić jak Otto Quangel, coś
lepiej obmyślonego, ale chciałbym walczyć.
Wiem, że to jest niemożliwe, nie puszczą mnie stąd. Coś takiego nazywają dezercją.
Strona 120
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Sprowadziliby mnie i wrzucili znów do bunkra. A moje ciało krzyczy, kiedy je dręczą. Tak,
jestem tchórzem. Jestem tchórzem jak Enno Kluge, nie jestem mężny jak Otto Quangel.
Kiedy obergruppenfuehrer Prali krzyczy na mnie, drżę i drżąc czynię, co tf& rozkazuje.
Rozbijam swój kielich na głowie jedynego porządnego człowieka, ale każde uderzenie jest
garścią ziemi na moją trumnę."
Komisarz Escherich wstał powoli, bezradny uśmiech rozlał się na . Q twarzy. Podszedł do
ściany, nasłuchiwał. Teraz, w godzinę po ółnocy było cicho w wielkim domu przy Prinz-
Albrecht-Strasse. Tylko troki wartownika na korytarzu, tam i z powrotem, tam i z powrotem...
.1 ty nie wiesz, dlaczego pędzisz tam i z powrotem - pomyślał gscherich. - Pewnego dnia
zrozumiesz, że zaprzepaściłeś życie..."
Sięgnął po mapę, zerwał ją ze ściany. Wiele chorągiewek spadło na ziemi?> brzęcząc
szpileczkami. Escherich zmiął mapę i cisnął ją na podłogę.
- Aus! - powiedział. - Koniec! Koniec ze sprawą Klabautermanna! Wrócił powoli do swego
biurka, wyciągnął jedną z szuflad i kiwnął głową.
„Stoję tutaj ja, prawdopodobnie jedyny człowiek, którego Otto Quangel nawrócił przez swoje
karty. Aleja ci się nie mogę przydać, Otto Quangel, nie mogę kontynuować twego dzieła.
Jestem za tchórzliwy na to. Twój jedyny wyznawca, Ottonie Quangel!" Szybko wyciągnął
pistolet i strzelił. Tym razem nie zadrżała mu ręka.
Wbiegający wartownik znalazł za biurkiem trupa ze strzaskaną głową.
Obergruppenfuehrer Prali szalał ~ dezercja! Wszyscy cywile są świnie! Wszystkich, co nie
noszą munduru, należy wsadzać do bunkra, za druty kolczaste! Ale czekajcie, następcę tej
świni Eschericha wezmę do galopu od początku tak, że nie będzie miał ani jednej myśli w
głowie, tylko strach! Byłem zbyt dobroduszny, to był mój główny błąd! Sprowadźcie tę
świnię, tego Quangla, na górę! Niech sobie to świństwo obejrzy, niech to sprzątnie!
Tak więc jedyny człowiek nawrócony przez Ottona Quangla przyczynił się do jeszcze paru
ciężkich godzin nocnych starego majstra.
CZĘŚĆ CZWARTA
KONIEC
ROZDZIAŁ LI
Przesłuchanie Anny Quangel
W czternaście dni po aresztowaniu, przy jednym z pierwszych przesłuchań Anny Quangel,
wymknęło się jej, że syn Otto był kiedyś zaręczony z niejaką Trudą Hergesell. W owym
czasie Anna jeszcze nie rozumiała, że wymienienie każdego nazwiska było niebezpieczne,
niebezpieczne dla wymienionego. Z pedantyczną dokładnością sprawdzano bowiem krąg
przyjaciół i znajomych każdego oskarżonego, każdą poszlakę, aby „do reszty wypalić
ropiejący wrzód."
Przesłuchujący - komisarz Laub, następca Eschericha, mały, krępy człowiek, lubił bić
przesłuchiwanych po twarzy swoimi kościstymi palcami jak pejczem. Swoim zwyczajem
Laub przeszedł tymczasem do porządku nad tą sprawą, nie zwracając na nią uwagi. Pytał
Annę Quangel długo i śmiertelnie nużąco o przyjaciół i pracodawców syna, pytał o sprawy,
których nie mogła wiedzieć, ale powinna była wiedzieć. Pytał i pytał, a od czasu do czasu
rozcapierzał palce na jej twarzy.
Komisarz Laub był mistrzem w sztuce takiego przesłuchiwania. Wytrzymywał dziesięć
godzin bez odpoczynku, a więc i przesłuchiwany musiał to wytrzymać. Anna Quangel
chwiała się na swoim stołku ze zmęczenia. Dopiero co przezwyciężyła chorobę, strach o losy
Ottona, o którym nic nie wiedziała, wstyd, że bito ją jak nieuważne dziecko, wszystko to
powodowało, że była rozstrojona, nieuważna, a komisarz znów bił.
Anna Quangel zajęczała cicho i zakryła twarz rękami.
- Opuścić ręce! - zawołał komisarz. - Na mnie patrzeć! No, prędzej!
Zrobiła to, popatrzyła na niego wzrokiem, w którym był strach. Ale nie strach przed nim,
tylko przed osłabnięciem.
- Kiedy pani widziała po raz ostatni tę tak zwaną narzeczoną pani syna?
- To było już bardzo dawno. Nie wiem dokładnie. Jeszcze zanim pisaliśmy te karty. Więcej
niż dwa lata temu... Och, niech mnie pan nie bije! Niech pan pomyśli o własnej matce! Nie
chciałby pan, żeby bili pańską matkę.
Dwa, trzy uderzenia padły jedno po drugim.
- Moja matka nie jest zdradzieckim ścierwem tak jak pani! Niech pani jeszcze raz powie coś
o mojej matce, a pokażę pani, jak potrafię bić! Gdzie ta dziewczyna mieszkała?
- Nie wiem przecież! Mój mąż powiedział mi kiedyś, że wyszła później za mąż. Chyba się
przeprowadziła.
- Aha, więc pani mąż ją widział? Kiedy to było?
- Nie wiem. Pisaliśmy już wtedy karty.
- A ona robiła to z wami, co? Pomagała przy tym?
- Nie! nie! - zawołała pani Quangel. - Ze strachem spostrzegła się, co zrobiła. - Mój mąż -
powiedziała szybko - spotkał Trude na ulicy. Wtedy mu opowiedziała że wyszła za mąż i nie
pracuje już w fabryce.
- No, dalej! W jakiej fabryce pracowała? Pani Quangel podała adres fabryki mundurów.
- A dalej?
- To wszystko. To naprawdę wszystko, co wiem. Na pewno, panie komisarzu!
- Czy nie zdaje się pani, że to jest trochę dziwne, aby narzeczona syna ani razu nie przyszła
do teściów, nawet po śmierci narzeczonego?
- Ale mój mąż był już taki! Nigdy nie mieliśmy towarzystwa, a od czasu, gdy pisaliśmy
karty, w ogóle wszystko się skończyło.
- Znów pani kłamie! Z Heffkami zaczęliście utrzymywać stosunki dopiero w czasie pisania
kart!
- Tak, to prawda. Zapomniałam o tym. Ale Ottonowi się to wcale nie podobało, pozwolił, bo
to był mój brat. Zawsze jednak wymyślał na krewnych! - Popatrzyła smutno na komisarza.
Powiedziała nieśmiało: - Czy mogę teraz o coś zapytać, panie komisarzu?
Komisarz Laub zawarczał: - Niech pani pyta! Kto wiele pyta, otrzymuje wiele odpowiedzi.
_ Czy to prawda... - przerwała. - Wydaje mi się, że wczoraj rano ^jdziałam na dole, na
korytarzu moją bratową... Czy Heffkowie również są aresztowani?
- Znów pani kłamie! - Mocne uderzenie. I jeszcze jedno. - Pani oeffke jest zupełnie gdzie
indziej. Nie mogła jej pani wcale widzieć. To Ictoś wygadał pani. Kto to pani wygadał?
Strona 121
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Ale pani Quangel potrząsnęła głową: - Nie, nikt. Widziałam bratową z daleka. Nie byłam
pewna, czy to ona. - Westchnęła. - Więc Heffkowie też siedzą, a przecież nic nie zrobili, o
niczym nie wiedzieli. Biedni ludzie!
- Biedni ludzie! - ironizował komisarz Laub. - Nic, nic nie wiedzieli! Wszyscy tak mówicie!
Ale wszyscy jesteście zbrodniarze i, jakem komisarz Laub, wypruję wam bebechy z brzucha,
jeśli nie powiecie prawdy! Kto siedzi z panią w celi?
- Ja nie wiem, jak się ta kobieta nazywa. Mówię do niej po prostu Berta.
- Od jak dawna Berta siedzi z panią w celi?
- Od wczoraj wieczór.
- A więc to ona wygadała o Heffkach. Niech pani się przyzna, pani Quangel, bo wyciągnę
Bertę na górę i będę ją bił w pani obecności tak długo, póki się nie przyzna.
Pani Quangel znów potrząsnęła głową: - Czy powiem tak, czy nie, panie komisarzu -
powiedziała - i tak wyciągnie pan Bertę na górę i będzie ją bił. Mogę tylko to powiedzieć, że
widziałam panią Heffke na dole, w korytarzu...
Komisarz Laub spojrzał jej w twarz śmiejąc się ironicznie. I nagle zaczął krzyczeć: - Śmiecie
jesteście wszyscy! Śmiecie jesteście! I nie spocznę dopóty, dopóki całe to śmiecie nie będzie
pod ziemią! Wszyscy musicie zginąć! Wszyscy! Ordynans, sprowadzić Bertę Kuppke.
Godzinę spędził na straszeniu i biciu obu kobiet, mimo że Berta Kuppke natychmiast się
przyznała, iż opowiedziała pani Quangel o pani Heffke. Była dotychczas w jednej celi z panią
Heffke. Ale to nie wystarczyło komisarzowi Laubemu. Chciał dokładnie znać każde słowo,
które mówiły ze sobą, a one skarżyły się sobie nawzajem, jak to kobiety chętnie robią.
Komisarz wietrzył jednak wszędzie zmowę 1 zdradę główną i nie przestawał bić i pytać.
Wreszcie szlochającą Kuppke odesłano do piwnicy i Anna Quartge] znów została jedyną
ofiarą komisarza Lauba. Była teraz tak znużona, że słyszała jego głos tylko jakby z oddali, a
jego postać rozpływała się je; w oczach i uderzenia już nie bolały.
- Co się więc stało, że tak zwana narzeczona pani syna nie przychodziła więcej do was?
- Nic się nie stało. Mój mąż nie znosił wizyt.
- Przecież zeznała pani, że zgodził sią na wizyty Heffków?
- Heffkowie byli wyjątkiem, bo Ulrich jest moim bratem.
- A dlaczego Truda nie przychodziła więcej do was do domu?
- Bo mój mąż tego nie chciał.
- Kiedy jej to powiedział?
- Nie wiem! Panie komisarzu, ja już nie mogę. Niech pan mi da pół godziny spokoju.
Kwadrans!
- Dopiero jak odpowiesz. Kiedy pani mąż zabronił dziewczynie przychodzić do domu?
- Jak mój syn poległ.
- A więc! A gdzie to się stało?
- U nas w mieszkaniu.
- A jaki powód podał?
- śe nie życzy sobie znajomości. Panie komisarzu, ja już naprawdę nie mogę. Tylko dziesięć
minut.
- No, dobrze! Za dziesięć minut zrobimy przerwę. Jaki pani mąż podał powód, żeby Truda
więcej nie przychodziła?
- Bo nie chciał znajomości. Wtedy myśleliśmy już o tym z pocztówkami.
- A więc podał jej jako powód, że zamierza robić to z pocztówkami?
- Nie, o tym nigdy z nikim nie mówił.
- A jaki powód jej podał?
- śe nie chce więcej żadnych znajomości. Och, panie komisarzu!
- Jeśli mi pani poda rzeczywistą przyczynę, zakończymy na dziś przesłuchanie!
- Ależ to jest rzeczywista przyczyna.
- Nie, nie jest! Widzę, że pani kłamie. Jeżeli pani mi nie powie prawdy, będę panią
przesłuchiwał jeszcze dziesięć godzin. Co więc powiedział? Niech mi pani powtórzy słowa,
które powiedział do Trudy Baumann.
- Nie wiem już tego. Był tak wściekły.
- A dlaczego był tak wściekły?
- Bo pozwoliłam Trudzie Baumann spać u nas.
- Ale przecież dopiero potem zabronił jej przychodzić, czy też od razu ją odesłał?
- Nie, dopiero rankiem.
- I rankiem jej tego zabronił?
- Tak.
- Dlaczego był taki wściekły?
Anna Quangel zebrała siły. - Powiem to panu, panie komisarzu. Nikomu już tym nie
zaszkodzę. Bo przechowałam wtedy u siebie przez noc w tajemnicy tę starą śydówkę,
Rosenthalową, która potem wyskoczyła z okna. Dlatego był taki wściekły i od razu wyrzucił
też Trudę.
- Dlaczego Rosenthalową schowała się u was?
- Bo bała się zostać sama w mieszkaniu. Mieszkała nad nami. Zabrali jej męża. I wtedy się
bała. Panie komisarzu, pan mi przyrzekł...
- Zaraz! Zaraz skończymy. A więc Truda wiedziała, że schowaliście u siebie śydówkę?
- Ale to przecież nie było zabronione.
- Oczywiście, że było zabronione! Porządny Aryjczyk nie przyjmuje żydowskiej świni, a
porządna dziewczyna idzie i melduje o czymś takim policji. Co Truda powiedziała na to, że
śydówka była w waszym mieszkaniu?
- Panie komisarzu, teraz już nic więcej nie zeznam. Pan przekręca każde moje słowo. Truda
nie popełniła żadnego przestępstwa, nie wiedziała o niczym!
- Ale wiedziała o tym, że u was spała śydówka!
- To nie było nic złego!
- My sądzimy o tym inaczej. Jutro zabawię się trochę z tą Truda.
- O mój Boże, co ja znów zrobiłam! - rozpłakała się pani Quangeł. - Sprowadziłam teraz
nieszczęście na Trudę. Panie komisarzu, nie może pan jej nic zrobić, bo ona teraz jest w
ciąży!
- Ach, tak nagle pani wie, że ta Truda, której podobno nie widziała Pani przez dwa lata, jest
w ciąży! Skąd pani to wie?
- Powiedziałam panu przecież, panie komisarzu, że mój mąż spotkał ją kiedyś na ulicy.
Strona 122
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Kiedy to było?
- Przed paru tygodniami. Panie komisarzu, pan przyrzekł mi mała przerwę. Tylko małą
przerwę. Naprawdę już nie mogę.
- Jeszcze chwileczkę! Zaraz skończymy. Kto zaczął mówić, Truda - czy pani mąż, przecież
gniewali się na siebie?
- Nie gniewali się, panie komisarzu.
- Mimo że twój mąż zabronił jej przychodzić do domu!
- Truda nie wzięła mu tego za złe, zna przecież mojego męża!
- Gdzie się spotkali?
- Zdaje się, że na Kleine Alexanderstrasse.
- A co pani mąż robił na Kleine Alexanderstrasse? Mówiła pani przecież, że stale szedł tylko
do fabryki i z powrotem?
- Tak też było.
- A co miał do roboty na Kleine Alexanderstrasse? Chyba podrzucić pocztówkę, co, pani
Quangel?
- Nie, nie! - zawołała ze strachem i zbladła nagle. - Pocztówki zawsze ja roznosiłam! Zawsze
ja sama, nigdy on!
- Dlaczego pani tak nagle zbladła, pani Quangel?
- Wcale nie zbladłam. Jednak - zbladłam. Bo mi się słabo zrobiło. Miał pan zrobić przerwę,
panie komisarzu!
- Zaraz, jak tylko to wyjaśnimy. A więc, pani mąż podrzucił kartkę i spotkał przy tym Trudę
Baumann? Co ona na te karty powiedziała?
- Ale przecież ona nic o tym nie wiedziała.
- Czy mąż pani, kiedy zobaczył Trudę, miał jeszcze kartę w kieszeni, czy już ją podrzucił?
- Już ją podrzucił.
- Widzi pani, pani Quangel! Teraz zbliżamy się do sedna sprawy. Niech mi pani tylko jeszcze
powie, co Truda Baumann powiedziała o tej karcie, i zrobimy na tym koniec.
- Ależ nie mogła nic powiedzieć, bo on już przedtem podłożył kartę.
- Niech pani się jeszcze raz nad tym zastanowi! Widzę przecież po pani, że pani kłamie.
Jeżeli będzie pani trwała przy tym, posiedzimy tutaj do rana. Po co chce się pani daremnie
męczyć? I tak, i tak powiem jutro rano Trudzie Baumann, że wiedziała o pocztówkach, i od
razu się do tego przyzna. Po co więc robi pani sobie kłopoty, pani Quangel? Będzie pani
zadowolona, kiedy będzie pani mogła wleźć z powrotem na pryczę.
Ą więc, jakże - pani Quangel? Co Truda Baumann powiedziała o pocztówkach?
- Nie! Nie! Nie! - zakrzyczała zrozpaczona pani Quangel zrywając się. - Nie powiem ani
słowa więcej. Nie zdradzę nikogo! Może pan jnówić, co pan chce, może mnie pan zabić, nie
powiem nic więcej!
- Niech pani siada spokojnie - powiedział komisarz Laub i uderzył parokrotnie zrozpaczoną
Annę. - To ja decyduję, kiedy pani wolno wstać. I o tym, kiedy skończy się badanie, też ja
decyduję. Dokończymy tymczasem sprawy Trudy Baumann. Po tym, kiedy pani mi zeznała
przed chwilą, że Truda popełniła zdradę główną...
Tego nie zeznałam! - zawołała dręczona i zrozpaczona kobieta.
- Powiedziała pani, że nie chce pani Trudy zdradzić - powtórzył komisarz spokojnie. - I nie
spocznę, dopóki pani mi nie powie, co tu było do zdradzenia.
- Nigdy tego nie powiem, nigdy!
- A więc! Widzi pani, pani Quangel - jest pani głupia. Musi pani przecież sama sobie
powiedzieć, że to, co chcę wiedzieć, wyciągnę jutro rano w ciągu pięciu minut gładko i
wygodnie z Trudy Baumann. Taka ciężarna kobieta przecież nie wytrzyma długo badania.
Kiedy ją parę razy rąbnę...
- Nie wolno panu bić Trudy! Nie wolno panu! O mój Boże, bodajbym nigdy nie wymieniała
tego nazwiska!
- Ale wymieniła je pani! I ułatwi pani wszystko Trudzie Baumann, jeżeli pani zezna całą
prawdę. A więc pani Quangel? Co Truda powiedziała o tych kartach?
A potem: - Mógłbym dowiedzieć się tego od Trudy, ale chcę właśnie, żeby pani mi to
wszystko zeznała. Przedtem nie zaprzestanę przesłuchania! Musi pani nauczyć się, że jest
pani po prostu gównem wobec mnie. Musi pani nauczyć się, że wszelkie postanowienia
niepuszczania pary z ust to dla mnie bzdura. Musi pani nauczyć się. że nic nie jesteście warci
z całą swoją gadaniną o wierności i niezdradzaniu. Jest pani niczym. No, pani Quangel,
załóżmy się, że w ciągu godziny usłyszę z pani ust, co Truda miała wspólnego z
pocztówkami?! Zakładamy się?
- Nie! nie! nigdy!
Ale oczywiście komisarz Laub dowiedział się o tym i nie trwało to nawet godziny.
i Każdy umiera... t. II ROZDZIAŁ LII Zmartwienie Hergesellów Hergesellowie wyszli na
spacer pierwszy raz po poronieniu Trudy. Szli ulicą w kierunku Gruenheide, potem jednak
skręcili w lewo, na Frankenweg i powędrowali brzegiem jeziora Flankensee w kierunku Tamy
Woltersdorfskiej.
Szli bardzo powoli. Od czasu do czasu Karol rzucał szybkie spojrzenie na Trudę, która szła
obok niego z opuszczoną głowa.
- Ładnie tu jest w lesie - powiedział.
- Tak, ładnie - odpowiedziała.
Trochę później zawołał: - Popatrz na te łabędzie na jeziorze!
Tak - szepnęła - łabędzie... I nic więcej.
- Trudel - rzekł zmartwiony - dlaczego nic nie mówisz? Dlaczego nic cię nie cieszy?
- Muszę wciąż myśleć o moim martwym dziecku - wyszeptała.
- Ach, Trudo - powiedział - będziemy mieli jeszcze wiele dzieci. Potrząsnęła głową. - Już
nigdy więcej nie będę miała dzieci. Zapytał bojaźliwie. - Czy doktor ci to powiedział?
- Nie, nie doktor. Czuję to.
- Nie wolno ci tak myśleć, Trudo. Jesteśmy przecież młodzi, możemy mieć jeszcze wiele
dzieci.
Znów potrząsnęła głową. - Myślę czasami, że to była kara dla mnie.
- Kara! Za co kara, Trudo? Jakie przestępstwo popełniliśmy, abyśmy byli karani? Nie, to był
przypadek, ślepy, zwyczajny przypadek!
- To nie był przypadek, to była kara - powtórzyła uparcie. - Nie powinniśmy mieć dzieci.
Muszę ciągle myśleć o tym, co byłoby z naszego Klausa, gdyby dorósł: Jungvolk i HJ, SA lub
SS...
Strona 123
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Ależ Trudo! - zawołał zupełnie przerażony czarnymi myślami, które gnębiły żonę. - Gdyby
Klaus dorósł, byłoby już dawno po całej hitlerii. To już długo nie potrwa, możesz mi wierzyć!
- A co myśmy zrobili, aby przyszłość była lepsza? Nic! Gorzej niż nic: opuściliśmy dobrą
sprawę. Myślę teraz dużo o Grigoleicie i Osesku... dlatego jesteśmy ukarani...
- Ach, ten nędzny Grigoleit! - powiedział ze złością.
Był bardzo rozgniewany na Grigoleita, który wciąż jeszcze nie odebrał swojej walizy.
Już parokrotnie Hergesell musiał odnawiać kwit z przechowalni.
- Myślę- powiedziała - że Grigoleit od dawna siedzi. Słyszelibyśmy chyba coś o nim.
- Jeżeli siedzi - upierała się - to i nasza w tym wina. Zostawiliśmy go na lodzie.
- Trudo! -- zawołał. -- Zabraniam ci nawet myśleć o takich nonsensach! Nie nadajemy się
na spiskowców. Dla nas jedynie słuszne było wycofanie się z tych spraw.
- Tak - odpowiedziała gorzko - nadajemy się tylko na markieran-tów, na tchórzy! Powiadasz,
że Klaus nie musiałby już pójść do HJ. Ale gdyby nie musiał, czy mógłby poważać i kochać
swych rodziców - co zrobiliśmy w tym kierunku? Co zrobiliśmy dla lepszej przyszłości? Nic!
- Nie wszyscy mogą się bawić w spiskowców, Trudo!
- Nie. Ale mogliśmy robić co innego. Jeżeli nawet taki człowiek jak mój dawny teść, ten Otto
Quangel... - przerwała.
- No, co jest z tym Quanglem? Co wiesz o nim?
- Nie, lepiej ci tego nie powiem. Zresztą przyrzekłam mu to. AJe jeżeli nawet taki stary
człowiek jak Otto Quangcl działa przeciw temu państwu, to uważam, że hańbą jest siedzieć z
założonymi rękami!
- Ale cóż możemy robić, Trudo? Nic! Pomyśl o całej potędze Hitlera, my oboje jesteśmy po
prostu niczym. Nic nie możemy zrobić!
- Gdyby wszyscy myśleli tak jak ty, Hitler byłby wiecznie u władzy. Ktoś musi zacząć walkę
przeciw niemu.
- Ale co możemy robić?
- Co? Wszystko! Możemy pisać ulotki i rozlepiać je na drzewach! Ty pracujesz w fabryce
chemicznej, chodzisz jako elektryk do każdego warsztatu. Wystarczy, abyś tylko inaczej
przestawił kurek, rozluźnił śrubkę przy maszynie i wynik wielu dni pracy będzie na nic.
Jeżelibyś ty to zrobił, jeżeli zrobiłoby to jeszcze paruset innych, to Hitler ładnie by wyglądał
ze swoim sprzętem wojskowym.
- Tak, i już za drugim razem chwyciliby mnie za kołnierz. I marsz na ścięcie!
To jest właśnie to, co zawsze mówię: jesteśmy tchórzami. Myślimy tylko o sobie. Co stanie
się z nami? A nigdy o tym, co stanie się z innymi. Popatrz, Karli, jesteś zwolniony z wojska.
Ale gdybyś był żołnierzem, byłbyś codziennie pod grozą śmierci i uważałbyś to za zupełnie
zrozumiałe.
- Ee, u tych Prusaków skombinowałbym już jakąś posadkę rla tyłach!
- I pozwalałbyś innym umierać za siebie! Potwierdza się: jesteśmy tchórzami, nie nadajemy
się do niczego!
- Te przeklęte schody! - wybuchnął, - Gdyby nie to twoje poronienie, żylibyśmy sobie
szczęśliwie dalej!
- Nie, to nie byłoby szczęście, nie prawdziwe szczęście, Karli! Już od chwili, gdy zaczęłam
chodzić z Klausem, ciągle myślałam o tym, co będzie z chłopcem. Nie wytrzymałabym tego,
gdyby wyciągnął prawą rękę na „heil Hitler", nie mogłabym patrzeć na niego w brunatnej
koszuli. A przy każdym nowym zwycięstwie musiałby patrzeć, jak jego rodzice grzeczniutko
wywieszają chorągiew ze swastyką, i wiedziałby, że jesteśmy kłamcami. No, przynajmniej to
zostało nam zaoszczędzone. Nie powinniśmy byli mieć Klausa, Karli!
Przez chwilę szedł obok niej w ponurym milczeniu. Zawrócili, ale nie widzieli ani jeziora, ani
lasu.
Wreszcie zapytał: - Sądzisz więc naprawdę, że powinniśmy coś takiego robić? Mam coś
zrobić w fabryce?
- Oczywiście - powiedziała. - Musimy coś robić, Karlł, abyśmy się nie musieli tak bardzo
wstydzić.
Zastanawiał się przez chwilę. - Nie mogę sobie z tym poradzić, Trudo. Wyobrażam sobie, jak
przemykam się przez fabrykę i psuję maszyny. Ja się do tego nie nadaję.
~ Zastanów się więc, co mógłbyś robić. Już ci coś wpadnie na myśl. To przecież nie musi być
od razu.
- A czy ty zastanowiłaś się nad tym, co chcesz robić?
- Tak - powiedziała. - Znam pewną śydówkę, która się ukrywa. Miała już być
odtransportowana. Ale jest u złych ludzi i codziennie boi się zdrady. Wezmę ją do nas.
- Nie - powiedział - nie rób tego, Trudo! Jesteśmy tak śledzeni, że się to od razu wyda. I
pomyśl o kartkach żywnościowych! Na pewno nie ma kartek! Nie możemy wyżywić jeszcze
jednego człowieka z naszych dwóch kartek!
- Nie możemy? Czy naprawdę nie możemy trochę głodować, jeżeli uratujemy przez to życie
ludzkie? Ach, Karli, jeżeli tak jest, to Hitlerowi czywiście jest łatwo. Jesteśmy wszyscy tylko
śmieciem i dzieje nam się ^pełnie słusznie!
_ Ależ zobaczą ją u nas! W naszym małym mieszkanku nie można nikogo ukryć. Nie, nie
pozwalam na to!
_ Nie sądzę, Karli, abyś miał mi coś do pozwalania. To jest tak samo moje mieszkanie jak
twoje.
Rozpoczęli ożywiony spór, pierwszy prawdziwy spór w ich małżeństwie. Powiedziała, że po
prostu sprowadzi tę kobietę, kiedy on będzie w pracy. A on oświadczył, że ją natychmiast
wyrzuci.
- To wyrzuć od razu i mnie!
Tak daleko zaszli. Oboje byli źli, podrażnieni i zdenerwowani. Nie uzgadniali sprawy, tutaj
nie mogło być kompromisu. Truda chciała koniecznie coś robić przeciw Hitlerowi, przeciw
wojnie. W zasadzie i on chciał coś zrobić, ale przy tym nie powinno być żadnego ryzyka. Nie
trzeba się narażać na najmniejsze nawet niebezpieczeństwo. Z śydówką - to było czyste
szaleństwo. Nigdy na to nie pozwoli!
Szli w milczeniu ulicami Erkner do domu. Milczenie stało się tak intensywne, że coraz
trudniej było je przełamać. Nie wzięli się pod rękę, nie dotykając się szli obok siebie. Gdy raz
przypadkowo musnęły się ich ręce, oboje natychmiast cofnęli je i powiększyli odległość
między sobą.
Nie zwrócili uwagi, że przed ich bramą stało duże zamknięte auto. Weszli po schodach i nie
spostrzegli, że z każdych drzwi patrzono na nich ciekawie lub bojaźliwie. Karol Hergesell
otworzył drzwi od mieszkania i przepuścił Trudę. Jeszcze w korytarzu nic nie zauważyli.
Strona 124
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Dopiero gdy w pokoju zobaczyli małego, krępego człowieka w zielonej kurtce, wzdrygnęli
się przerażeni.
- A cóż to? - powiedział Hergesell oburzony - co pan robi w moim mieszkaniu?
- Komisarz kryminalny Laub z gestapo Berlin - przedstawił się człowiek w zielonej kurtce.
Nawet w mieszkaniu nosił na głowie kapelusik myśliwski z przyczepionym pędzelkiem do
golenia.
- Pan Hergesell, nieprawda? Pani Gertruda Hergesell, z domu Baumann, zwana Trudą?
Dobrze! Chcę pomówić z pańską żoną, panie Hergesell. Może -pan przez ten czas zaczeka w
kuchni?
Spojrzeli przestraszeni w swe pobladłe twarze. Potem Truda nagle się uśmiechnęła. - A więc
do widzenia, Karli! - powiedziała i objęła go - do szczęśliwego zobaczenia! Jakże to było
głupio, żeśmy się kłócilji Zawsze bywa inaczej, niż sobie człowiek wyobraża!
Komisarz Laub chrząknął imponująco. Pocałowali się. Hergeseli poszedł.
- Pani pożegnała się ze swoim mężem, pani Hergeseli?
- Pogodziłam się z nim, pokłóciliśmy się przedtem.
- A o coście się pokłócili?
- O wizytę mojej ciotki. On był przeciw temu, a ja za tym.
- I mój widok wpłynął na panią tak, że pani ustąpiła? Dziwne, pani sumienie nie wydaje się
zbyt czyste. Chwileczkę! Proszę pozostać na miejscu!
Słyszała, jak rozmawiał w kuchni z Karli. Prawdopodobnie Karli poda inną przyczynę
sprzeczki. Sprawa od samego początku źle się zapowiada. Pomyślała natychmiast o Quanglu.
Ale właściwie to było niepodobne do Quangla, zdradzić człowieka...
Komisarz wrócił. Powiedział zacierając z zadowoleniem ręce: - Pani mąż oświadczył, że
sprzeczaliście się o to, czy zaadoptować dziecko, czy nie. To jest pierwsze kłamstwo, na
którym was złapałem. Nie ma obawy, za pół godziny dojdzie tu masa innych kłamstw i na
wszystkich was złapię! Przeszła pani poronienie?
- Tak.
- I trochę dopomogła pani, co? Aby fuehrer nie dostał jeszcze jednego żołnierza? Co?
- Teraz pan skłamał! Gdybym chciała zrobić coś takiego, to nie czekałabym do piątego
miesiąca!
Wszedł jakiś człowiek z kartką w ręku.
- Panie komisarzu, pan Hergeseli chciał przed chwilą to spalić w kuchni.
- Co to jest? Dowód z przechowalni? Pani Hergeseli, co to za waliza, którą pani mąż oddał
do przechowalni na dworcu na Alexanderplatz?
- Waliza? Nie mam pojęcia, mąż nigdy nie mówił mi o tym ani słowa.
- Wprowadzić tego Hergesella! Jeden człowiek pojedzie natychmiast na Alexanderplatz i
przywiezie walizę! - Trzeci mężczyzna wprowadził Hergesella. Całe mieszkanie było więc
pełne policji; wpadli jak ślepcy.
- Co to za waliza, panie Hergeseli, którą dał pan do przechowalni na Alexanderplatz? _ Nie
wiem, co w niej jest. Nigdy jej nie otwierałem. Należy do jiajomego, który powiedział, że jest
w niej bielizna i odzież.
_ Bardzo prawdopodobne! I dlatego zamierzał pan spalić kwit, gdy spostrzegł pan, że policja
jest w mieszkaniu!
Hergeseli zawahał się. Potem powiedział rzuciwszy prędkie spojrzenie na żonę: - Chciałem to
zrobić, bo niezupełnie dowierzam temu znajomemu. Może tam jest co innego. Waliza jest
bardzo ciężka.
- A co pańskim zdaniem może być w tej walizie?
- Może jakieś druki. Starałem się nie myśleć o tym.
- A cóż to za dziwny znajomy, który nie oddaje sam swej walizy na przechowanie? Czy
nazywa się może Karl Hergeseli?
- Nie. Nazywa się Schmidt. Heinrich Schmidt.
- A skąd pan zna tego tak zwanego pana Heinricha Schmidta?
- Och, znam go już dawno, co najmniej z dziesięć lat.
- A dlaczego wpadł pan na pomysł, że to mogą być druki? Kim jest ten Emil Schulz?
- Heinrich Schmidt. Był socjaldemokratą albo komunistą. Dlatego wpadłem na pomysł, że
mogą to być druki.
- Gdzie pan właściwie się urodził, panie Hergeseli?
- Ja? Tu, w Berlinie. W Berlinie - Moabit.
- A kiedy?
- Dziesiątego kwietnia 192o roku.
- Tak. I powiada pan, że zna pan już tego Heinricha Schmidta co najmniej dziesięć lat i zna
pan jego polityczne nastawienie. Musiał pan zatem mieć wtedy jedenaście lat, panie
Hergeseli. Nie powinien mnie pan bujać w taki głupi sposób, bo stracę humor. A gdy stracę
humor, to będzie pana bolało!
- Nie skłamałem! Wszystko, co powiedziałem, to prawda.
- Nazwisko Heinrich Schmidt -- to pierwsze kłamstwo! „Nie wiedziałem, co jest w walizie"
- to drugie! Powód przechowania - trzecie kłamstwo! Nie, mój miły panie Hergeseli! Każde
przez pana wypowiedziane zdanie jest kłamstwem!
- Nie, to wszystko jest prawda! Heinrich Schmidt chciał jechać do Królewca, a ponieważ
waliza była zbyt ciężka i nie potrzebował jej podczas podróży, prosił mnie, abym ją oddał na
przechowanie. I to jest cała historia!
- A potem specjalnie pojedzie do pana do Erkner, aby odebrać kwit, jeśli może sam trzymać
go w kieszeni! Bardzo prawdopodobna ta cała pańska historia, panie Hergesell! No,
zostawmy tę sprawę tymczasem Będziemy mieli jeszcze sposobność porozmawiać na ten
temat. Myślę, Le będziecie państwo tak uprzejmi i odprowadzicie mnie do gestapo. Co zaś do
pańskiej żony...
- Moja żona nic nie wie o tej całej historii z walizą!
- I ona tak twierdzi. Ale co ona wie, a czego nie wie, o tym już się powoli przekonam. Skoro
mam was już tak oboje razem, moje dwa klejnociki - znacie się właściwie jeszcze z czasów
waszej pracy w fabryce mundurów?
- Tak... - odpowiedzieli.
- No, a jak tam było, coście tam zbroili?
- Byłem tam elektrykiem...
- Przykrawałam tam mundury...
- Bardzo dobrze, bardzo pięknie, jesteście pilnymi ludźmi. Ale coście robili, moi mili, kiedy
akurat nie kroiliście towaru ani nie przeciągaliście drutów? Może stworzyliście tam taką
Strona 125
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
ładną, małą komórkę komunistyczną - wy dwoje, niejaki Jensch, zwany Oseskiem, i pewien
Grigoleit?
Pobledli i popatrzyli na niego. Skąd ten człowiek mógł o tym wiedzieć? Zamienili bezradne
spojrzenia.
- Hę, hę! - zaśmiał się Laub ironicznie - teraz znaleźliście się w kropce, co? Już tam byliście
pod obserwacją, cała czwórka. Gdybyście się tak prędko nie rozeszli, zawarlibyśmy już nieco
wcześniej znajomość. I teraz w pańskiej fabryce jest pan pod obserwacją, Hergesell!
Byli tak zmieszani, że nie pomyśleli nawet o tym, aby zaprzeczyć.
Popatrzył na nich z namysłem i nagle przyszła mu pewna myśl do głowy. - Do kogo więc
należała ta walizka panie Hergesell? - zapytał - do Grigoleita czy do Oseska?
- Do - ach, teraz to już wszystko jedno, i tak pan wszystko wie, Grigoleit mi ją wpakował.
Miał ją za tydzień odebrać, ale to już tak dawno temu...
- Zwiał chyba, ten pański Grigoleit! Cóż, już ja go capnę, jeśli żyje.
- Panie komisarzu, chciałbym jednak stwierdzić, że moja żona i ja, od czasu gdy
wystąpiliśmy z komórki, nie byliśmy nigdzie politycznie zaangażowani. Doprowadziliśmy
komórkę do rozpadu, zanim jeszcze cokolwiek zostało zrobione. Zauważyliśmy bowiem, że
nie nadajemy się do takich rzeczy.
- I ja to zauważyłem! Ja też! - ironizował komisarz.
Ale Karol Hergesell ciągnął nie zmieszany: - Odtąd myśleliśmy tylko o naszej pracy i nie
robiliśmy nic przeciwko państwu.
- Tylko to z tą walizką, niech pan nie zapomina tej walizy, oergesell! Przechowywanie
druków komunistycznych - to jest zdrada główna i to kosztuje główkę, mój kochany! No, pani
Hergesell, dlaczego się pani tak denerwuje? Fabian, niech pan odciągnie tę młodą kobietę od
jej męża, ale bardzo delikatnie, Fabian. Na litość boską, Fabian, ażeby serdeńka nic nie
zabolało. Miała akurat poronienie, ta słodka mała! W żaden sposób nie chce dostarczyć
fuehrerowi żołnierzy!
- Trudel! - prosił Hergesell. - Nie słuchaj tego, co on mówi! W tej walizie może nie ma
druków. Czasami tylko tak myślałem. Może naprawdę jest tam tylko bielizna i ubranie.
Przecież Grigoleit nie musiał mnie okłamać!
- Słusznie, młody człowieku - pochwalił komisarz Laub - niech pan tej młodej pani doda
nieco odwagi! Czy przyszliśmy do siebie, serdeńko? Czy możemy dalej rozmawiać? A teraz
przejdziemy od zdrady głównej Karola Hergesella i do zdrady głównej Trudy Hergesell z
domu Baumann...
- Moja żona nie wiedziała nic o tych wszystkich sprawach! Moja żona nigdy nie robiła nic,
co byłoby przeciw prawu!
- Nie, nie, oboje byliście uczciwymi narodowymi socjalistami!
- Nagle komisarza Lauba opanował gniew. - Wiecie, czym jesteście? Jesteście tchórzliwe
komunistyczne świnie! Jesteście ryjące szczury! Ale ja was wyprowadzę na światło dzienne,
doprowadzę was oboje do szubienicy! Chcę widzieć, jak będziecie dyndać! Ciebie z twoja
zakłamaną walizą. I ciebie z twoim poronieniem! Skakałaś tak długo ze stołu, aż się
oberwało! Było tak? Było tak? - mów, mówże!
Chwycił Trudę i potrząsał na pół przytomną.
- Zostaw pan moją żonę w spokoju! Nie ruszaj pan mojej żony!
- Hergesell pochwycił komisarza. Trafiło go uderzenie pięści Fabiana. Po trzech minutach
siedział z kajdankami na rękach, strzeżony przez Fabiana w kuchni, i wiedział - z dziką
rozpaczą w sercu - że Truda jest bez jego pomocy w ręku dręczyciela.
A Laub dręczył Trudę dalej. Ona, która była niemal nieprzytomna ze r strachu o swojego
Karli, miała teraz wypowiedzieć się w sprawi pocztówek Quangla. Nie wierzył w jej
przypadkowe spotkanie, byfe stale w zmowie z Quanglami, tchórzliwa banda spiskowców
komunistycznych, a jej mąż Karli też o tym wiedział.
- Ile kart pani podrzuciła? Co było na tych kartach? Co pani mąż o tym powiedział?
Tak dręczył ją godzinę za godziną, podczas- gdy Hergesell siedziai zrozpaczony w kuchni z
piekłem w sercu.
Wreszcie przybył samochód, przyjechała waliza.
- Rozwal pan tę walizę, Fabian! - powiedział komisarz Laub. Karol Hergesell był znów w
pokoju, ale pod strażą: Hergesellowie, rozdzieleni całą szerokością pokoju, patrzyli na siebie
bladzi i zrozpaczeni.
- Dość ciężkie jak na bieliznę i odzież! - powiedział komisarz ironicznie, podczas gdy Fabian
próbował wytrychem otworzyć zamek.
- No, zaraz obejrzymy sobie ten bajzel! Obawiam się, będzie to trochę niemiłe dla was
obojga. Jak pan sądzi, Hergesell?
- Moja żona nigdy nic nie wiedziała o tej walizie, panie komisarzu!
- zapewniał znów Hergesell.
- Tak, a pan nie wiedział o tym, że pańska żona podrzucała w sieniach pocztówki o
zdradzieckiej treści - dla tego Quangla! Każde z was popełniało taką małą zdradę główną
samo dla siebie! Eleganckie małżeństwo, nie ma co gadać!
- Nie! - krzyczał Hergesell. - Nie! Nie robiłaś tego, Trudo! Powiedz, że nie robiłaś tego,
Trudo!
- Ale zeznała to!
- Tylko jeden jedyny raz, Karli, i to był czysty przypadek...
- Zabraniam wam wszelkich rozmów ze sobą! Jeszcze jedno słowo 1 powędruje pan znowu
do kuchni, Hergesell! No, teraz więc waliza jest otwarta. No, i co tam mamy?
Stanęli z Fabianem tak przed walizą, że Hergesellowie nie mogli zobaczyć jej zawartości.
Obaj funkcjonariusze policji kryminalnej szeptali coś do siebie. Potem Fabian wyciągnął z
trudem zawartość. Mała maszyna, błyszczące śruby, sprężyny, lśniąca czerń.
- Maszyna drukarska! - powiedział komisarz Laub - mała, ładna maszynka drukarska do
bibuły komunistycznej. No, pańska sprawa załatwiona, Hergesell. Na dziś i na zawsze!
_ Nie wiedziałem, co jest w tej walizie - sprzeciwił się Karol TTergesell, ale był tak
przerażony, że sprzeciw zabrzmiał słabo.
- Jakby to nie było teraz zupełnie obojętne! Był pan zobowiązany aineldować o swoim
spotkaniu z Grigoleitem i dostarczyć walizę! No, kończmy teraz z tym, Fabian. Zapakuj pan
to. Wiem dosyć, i aż nadto dosyć. Kobietę również wziąć w kajdanki.
- Bądź zdrów, Karli! - zawołała Truda Hergesell mocnym głosem. - Bądź zdrów,
najukochańszy. Byłam z tobą bardzo szczęśliwa...
- Postaraj się pan, żeby ta baba zamknęła mordę! -- zawołał komisarz. - No, no, Hergesell, co
to ma znaczyć?
Strona 126
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Karol Hergesell oderwał się od swego opiekuna, gdy przy drugiej ścianie ciężka pięść
zamknęła usta Trudy. Mimo że nosił kajdanki, udało mu się przewrócić prześladowcę Trudy.
Toczyli się po podłodze.
Komisarz tylko skinął na Fabiana. Fabian stanął nad walczącymi, czekał - a naraz uderzył
Karola trzy, cztery razy w głowę.
Hergesell jęknął, jego ręce i nogi zatrzepotały, a potem leżał już spokojnie u stóp Trudy.
Patrzyła na niego bez ruchu, usta jej krwawiły.
Podczas długiej jazdy do miasta daremnie żywiła nadzieję, że Karol się obudzi, że będzie
mogła jeszcze raz spojrzeć mu w oczy. Nie, nic...
Nic nie zrobili. A mimo to byli zgubieni...
ROZDZIAŁ LIII Najcięższe brzemię Ottona Ouangla Podczas dziewiętnastu dni, które Otto
Quangel spędził w bunkrze gestapo, zanim został wydany sędziemu śledczemu Trybunału
Narodowego, najcięższe do zniesienia nie były dla niego przesłuchania u komisarza Lauba,
mimo że człowiek ten wytężał wszystkie swoje niemałe siły, ażeby -jak to nazywał - złamać
opór Quangla. Oznaczało to, że starał się wszelkimi siłami zamienić więźnia w krzyczące,
przerażone zero.
Nie była to też rosnąca wciąż, bardzo męcząca troska o Annę, która tak gnębiła Quangla. Nie
widywał żony. Nie słyszał nigdy o niej • bezpośrednio. Ale gdy Laub przy przesłuchaniu
wymienił nazwisko Trudy Baumann, nie, teraz Trudy Hergesell, wiedział, że żona dała się
zastraszyć, że została przechytrzona, że wymknęło się jej nazwisko którego nigdy nie
powinna była wymienić.
Później, gdy stało się już dla niego jasne, że również Truda Baurnann i jej mąż są
aresztowani, że zeznawali i że oni też zostali wciągnięci w wir Quangel przez długie godziny
spierał się w myślach ze swoją żoną. JCgQ dumą było zawsze, iż przeszedł przez życie
samodzielnie. Nie po_ trzebował innych, nie naprzykrzał się innym. A teraz z jego winy (bo
czuł się w pełni odpowiedzialny za Annę) dwoje młodych ludzj zostało zaplątanych w jego
sprawy.
Ale ten spór nie trwał długo, przeważyła troska i tęsknota za towarzyszką życia. Gdy był sam,
zaciskał często paznokcie na kajdankach, zamykał oczy i zbierał w sobie wszystkie siły -
wtedy myślał o Annie, próbował ją sobie wyobrazić w celi i wysyłał promienie swej woli,
ażeby napełnić ją na nowo mocą, aby nie zapomniała o swojej godności, aby nie poniżyła się
przed tym nędznikiem, w którym chyba nie było już nic ludzkiego.
Troska o Annę była ciężka do zniesienia, ale i to nie było najcięższe.
Najcięższe nie były również prawie codzienne wtargnięcia do celi pijanych esesmanów i ich
przywódców, którzy wyładowywali swoją wściekłość w dręczeniu bezbronnego. Prawie
codziennie rozwierały się drzwi celi i wpadali - dzicy od alkoholu, rozwścieczeni żądzą
ujrzenia krwi, dręczenia ludzi, upajający się słabością ciała, żądni przyglądania się, jak ludzie
giną. I to także było bardzo trudne do zniesienia, nie była to jednak rzecz najgorsza.
Najcięższe było to, że nie był sam w celi, że miał współtowarzysza, współcierpiącego
człowieka, bliźniego. A był to człowiek, który przerażał Quangla. Dzikie, nie ujarzmione
zwierzę, bez serca i tchórzliwe, drżące i okrutne. Człowiek, na którego Quangel nie mógł
patrzyć bez głębokiego wstrętu, a któremu jednak musiał być powolny, bo ten człowiek miał
o wiele więcej sił aniżeli stary majster.
Karol Ziemke, zwany przez wartowników Karlchen, był mężczyzną lat trzydziestu, o
herkulesowej budowie ciała, z okrągłą głową buldoga, w której tkwiły bardzo małe oczki. i z
długimi, mocno owłosionymi ramionami i dłońmi. Niskie, guzowate czoło, nad którym
zawsze zwisała kępka tłustych włosów, było przeorane wieloma poprzecznymi
zmarszczkami. Mówił mało, ale wyłącznie o śmierci i mordach. Quangel dowiedział się
wkrótce ze słów wartowników, że Karlchen Ziemke był yniej wybitnym członkiem SS,
powierzano mu wykonywanie specjal-<ch misji katowskich. Nikt nie dowie się, ilu ludzi
Karlchen zarnor-wał swymi owłosionymi łapskami, ponieważ Karlchen sam tego nie
wiedział.
Ale dla tego zawodowego mordercy nawet w tych zbrodniczych czasach nie zawsze starczało
ofiar do mordowania. Dlatego w okresie bezrobocia przeszedł na mordowanie także wtedy,
gdy nie zostało ono nakazane przez przełożonych. Nie rezygnował wprawdzie z zabierania
swoim ofiarom pieniędzy i przedmiotów wartościowych, ale jednak nie rabunek był
przyczyną jego' zbrodni, tylko czysta żądza mordu. \Vreszcie wpadli na to, a ponieważ był o
tyle niezręczny, że mordował nie tylko śydów, wrogów narodu i tym podobnych, ale również
niepokalanych Aryjczyków, a wśród nich nawet jednego członka partii, siedział więc teraz w
bunkrze i nie wiadomo było jeszcze, co się z nim stanie.
Karlchen Ziemke, który bez drżenia serca wysyłał ludzi na tamten świat, przeląkł się o
własne, drogocenne życie. I w jego głowie, która nie mieściła o wiele więcej myśli niż
główka pięcioletniego dziecka, ale za to same złe myśli, w głowie tej powstał pomysł ratunku
przez udawanie wariata. Wymyślił sobie rolę psa. A może doradził mu tak ktoś z kolegów, co
było bardziej prawdopodobne. I Karlchen grał swoją rolę z całkowitą konsekwencją.
Najczęściej biegał zupełnie nagi na czworakach po celi, szczekał jak pies, żarł z miski jak pies
i próbował wciąż na nowo gryźć w nogi Quangla. Albo żądał od starego majstra, aby
godzinami podrzucał mu szczotkę, którą potem aportował. Za to Quangel musiał go głaskać i
chwalić. Albo musiał wywijać jak liną spodniami Karola, a ten wytrwale skakał przez nie.
Gdy majster nie był dość posłuszny, „pies" napadał go, przewracał na podłogę i chwytał
zębami za gardziel. I nigdy nie było pewności, czy z tej zabawy nie wyniknie coś poważnego.
Dla wartowników wyczyny Karlchena stanowiły wspaniałą zabawę. Stali często godzinami
przy drzwiach celi, szczuli „psa", i Quangel musiał ścierpieć to wszystko. Gdy jednak
przychodzili pijani, by wyładować wściekłość na więźniach, ciskali Karlchenem o ziemię, a
Karlchen rozkładał ręce i błagał ich, aby wydeptali mu bebechy z nagiego ciała.
Quangel był skazany na współżycie z tym człowiekiem dzień za dniem, godzina za godziną,
minuta za minutą. On, stary samotnik, nic mógł teraz nawet przez kwadrans być sam. Nawet
nocą, gdy szuka) pociechy we śnie, nie był bezpieczny przed swym prześladowcą. Naelr
Karlchen klękał przed jego łóżkiem, kładł łapę na pierś Quangla i zadu, wody albo miejsca na
posłaniu Quangla. Quangel musiał odsuwać się na bok, choć wstrząsało nim obrzydzenie
przed tym nigdy nie mytym ciałem, owłosionym jak u zwierzęcia, ale nie mającym nic z
czystości i niewinności zwierzęcia. A potem Karlchen cicho szczekał i zaczynał oblizywać
twarz i całe ciało Quangla.
To było ciężkie do zniesienia. I często Otto Quangel pytał sam siebie, dlaczego właściwie
znosi to wszystko. Przecież koniec był pewny, bliski koniec. Ale był w nim jakiś opór przed
samobójstwem, przed opuszczeniem Anny, której nie widywał. Był w nim jakiś opór, aby im
Strona 127
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
nie ułatwić tego, aby im nie pozwolić na wyprzedzenie wyroku. Niech go skażą na śmierć,
niech mu zabiorą życie, obojętne - powrozem czy toporem. Niech nie myślą, że uważa się za
winnego. Nie, nie chciał im nic oszczędzić, a więc nie oszczędził sobie Karola Ziemke.
I dziwne - w miarę jak upływało tych dziewiętnaście dni, „pies" był coraz uleglejszy wobec
Quangla. Nie gryzł go już, nie rzucał go na ziemię i nie chwytał za gardziel. Jeżeli jego
koledzy z SS dostarczali mu czasem czegoś lepszego do jedzenia, musiał to koniecznie
podzielić. I „pies" leżał godzinami ze swą ogromną, okrągłą czaszką na łonie starego
człowieka, z zamkniętymi oczyma, cicho mrucząc, podczas gdy palce Quangla gładziły jego
włosy.
Majster rozmyślał, czy to zwierzę wskutek udawania szaleństwa rzeczywiście nie oszalało?
Ale jeżeli tak było, to dotyczyło to również jego „wolnych" kolegów na korytarzach bunkra.
Czyżby oni wszyscy wraz z ich szalonym fuehrerem i stale idiotycznie szczerzącym zęby
Himmlerem byli z rodu, który należało wytępić z powierzchni ziemi, aby mogli na niej żyć
ludzie rozsądni?
Gdy przyszedł rozkaz, że Otto Quangel ma iść na transport, Karlchen był bardzo
nieszczęśliwy. Wył i skowyczał, zmusił Quangla do przyjęcia jego całego chleba, a gdy
majster musiał wyjść na korytarz i stanąć z podniesionymi rękami twarzą do ściany, nagi
mężczyzna wyskoczył za nim na czworakach z celi, przykucnął przy nim i wył cicho i
boleśnie. To miało tę dobrą stronę, że surowi esesmani nie obeszli się z Quanglem tak
brutalnie jak z innymi przeznaczonymi na transport.
z-z}owiek, który zdobył uległość takiego „psa", ten człowiek z zimną, złą twarzą ptaka zrobił
wrażenie nawet na pomocnikach kata.
]\[a rozkaz „odmaszerować", gdy „pies" Karlchen został z po-yyrotem zagnany do swojej
celi, twarz Quangla nie była już tylko zimna j zła. Wówczas odczuł w sercu lekki ucisk, coś
jakby żal. Ten człowiek, który w całym swoim życiu przywiązał się tylko do jednej istoty,
mianowicie do swojej żony, niechętnie rozstawał się teraz z wielokrotnym mordercą, ze
zwierzęciem w ludzkim ciele.
ROZDZIAŁ LIV Anna Ouangel i Truda Hergesell Może to było tylko niedopatrzenie, że
Anna Quangel dostała po śmierci Berty jako towarzyszkę w celi Trudę Hergesell. A może
stało się tak dlatego, że w gruncie rzeczy obie były dla pana komisarza Lauba zupełnie
nieważne. Wycisnęło się z nich wszystko, co same wiedziały i czego dowiedziały się od
swoich chłopów, i tym samym były załatwione. Rzeczywistymi przestępcami byli zawsze
mężczyźni, a kobiety tylko biegły za nimi. Co oczywiście nie przeszkadzało wykonywać na
nich egzekucji tak jak na mężczyznach.
Tak, Berta umarła. Berta, która zupełnie bezwiednie zdradziła Annie obecność jej bratowej i
przez to ściągnęła na swoją głowę wściekłość komisarza Lauba. Gasła jak świeca. Umierała
słabnąc coraz bardziej, w ramionach Anny Quangel. I coraz cichszym głosem błagała swoją
towarzyszkę z celi, by nikogo nie wzywała. Nagle zupełnie ucichła.
Berta, o której Anna nic nie wiedziała, ani jakie nosiła nazwisko, ani jaką zbrodnię popełniła,
ta Berta nagle umilkła. Jeszcze parę razy zabulgotało coś w jej krtani, jeszcze walczyła o
oddech, a potem nastąpił krwotok, obfity strumień krwi. Ramiona, którymi obejmowała
Annę, rozluźniły się...
Leżała bardzo biała i bardzo cicha. Anna pełna troski pytała siebie, czy nie jest współwinna
tej śmierci. Gdybyż nie wymieniła komisarzowi Laubowi nazwiska swojej bratowej! A potem
pomyślała o Trudzie Baumann, Trudzie Hergesell i zaczęła drżeć - tę rzeczywiście ona
zdradziła! Oczywiście, oczywiście, ma dosyć wymówek. Jak mogła przypuszczać, że
nieszczęście wyniknie jedynie z wymienienia narzeczonej Ottonka! Ale potem poszła dalej,
krok za krokiem i wreszcie zdrada stała się zupełnie jasna. Unieszczęśliwiła człowieka, do
którego była serdecznie przywiązana, a może nawet nie jednego człowieka.
Anna drżała na myśl o tym, że musiałaby stanąć oko w oko z Trudą i powtórzyć jej w twarz
owe zdradzieckie słowa. A na myśl o swoim mężu ogarniała ją rozpacz. Była pewna, że ten
sumienny, prawy człowiek nigdy nie przebaczy jej tej zdrady i że przed bliskim końcem straci
jeszcze jedynego przyjaciela.
- Jakże mogłam być tak słaba - oskarżała się Anna Quangel, a gdy brano ją na przesłuchanie
do Lauba, błagają w duchu nie o to, aby jej nie dręczył, ale błagała o siłę, o moc, aby mimo
udręczeń nic nie powiedzieć, co mogłoby obciążyć innych. I ta mała, wątła kobieta trwała w
postanowieniu wzięcia na siebie części ciężaru, i więcej niż części: ona, ona sama - poza
jednym czy dwoma wypadkami - wynosiła wszystkie pocztówki i ona sama wymyślała ich
treść i dyktowała ją mężowi. Ona sama była wynalazczynią tych kart; wpadła na ten pomysł,
bo syn jej zginął.
Komisarz Laub wiedział doskonale, że te zeznania są kłamliwe, że ta kobieta w ogóle nie
byłaby zdolna do wykonania rzeczy, do jakich się przyznawała. Mógł krzyczeć, grozić,
dręczyć, ile tylko chciał: nie podpisze żadnego innego protokołu, nie cofnie nic ze swoich
zeznań, choćby jej dziesięć razy dowiódł, że nie mogą być zgodne z prawdą. Laub przekręcił
śrubę i był bezsilny. A gdy Annę po takim przesłuchaniu sprowadzano znów do piwnicy,
odczuwała coś jakby ulgę, jak gdyby odpokutowała część winy, jakby Otto mógł być trochę z
niej zadowolony. I coraz bardziej narastała w niej myśl, że może uda jej się uratować życie
Ottona, jeżeli całą winę weźmie na siebie...
Według zwyczajów więzień gestapowskich nie spieszono się bynajmniej z wyniesieniem
martwej Berty z celi Anny. Mogło to znów być niedbalstwo, a mogło być także świadomą
udręką; w każdym razie trup leżał już trzeci dzień w słodkawo cuchnącej celi, gdy drzwi
otworzono i wepchnięto tę, przed której wzrokiem Anna odczuwała taki lęk.
Truda Hergesell zrobiła pierwszy krok w celi. Jej oczy prawie nic jeszcze nie widziały. Była
śmiertelnie znużona, a obawa o Karla, który jeszcze nie odzyskał przytomności i od którego
przed chwilą brutalnie ją oderwano, doprowadzała ją do utraty zmysłów. Wydała lekki okrzyk
przerażenia, gdy poczuła odrażający smród rozkładu w celi, gdy ujrzała , która leżała teraz
obrzmiała i cała w plamach na drewnianej pryczy.
Jęknęła: - Już nie mogę! - i Anna uchroniła ofiarę swej zdrady przed upadkiem.
- Trudel! - szepnęła do ucha na pół omdlałej. - Trudel, czy potrafisz mi wybaczyć? To ja
pierwsza wymieniłam twoje nazwisko, że byłaś narzeczoną Ottonka. A potem mękami
wydostali ze mnie wszystko. Ja sama już tego nie rozumiem. Trudel, nie patrz tak na mnie,
proszę cię! Trudel, czy nie miałaś mieć dziecka? Czy ja i to zniszczyłam?
Podczas gdy pani Anna Quangel tak mówiła, Truda Hergesell oswobodziła się z jej ramion i
wróciła do drzwi celi. Oparła się teraz o obite żelazem drzwi i pobladła patrzyła na starą
kobietę, oddzieloną od niej całą długością celi i opartą o przeciwległą ścianę.
- To ty byłaś, matko? - zapytała. - To ty zrobiłaś? - I z nagłym wybuchem: - Ach, naprawdę
Strona 128
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
nie chodzi o mnie! Ale pobili mi tak strasznie mojego Karli i nie wiem, czy wrócił już do
przytomności. Może już teraz nie żyje...
Łzy popłynęły jej z oczu, gdy zawołała: - A ja nie mogę iść do niego! Nie wiem nic i może
będę tu siedziała dzień po dniu i nic nie będę wiedziała. Będzie już wtedy martwy i
pogrzebany, ale we mnie będzie wciąż jeszcze żył. I nie będę miała też dziecka od niego -
jakże nagle stałam się biedna! Jeszcze przed paru tygodniami, zanim spotkałam ojca, miałam
wszystkie dane, aby być szczęśliwą, i byłam też szczęśliwa! A teraz już nic nie mam. Nic!
Ach, matko!...
I dodała nagle: - Ale za poronienie nie ponosisz winy, matko. To było przedtem, zanim się
jeszcze coś stało.
Nagle Truda Hergesell przebiegła chwiejnie przez celę i ukryła głowę na piersi Anny, skarżąc
się: - Ach, matko, jakże jestem teraz nieszczęśliwa. Powiedz mi chociaż, że Karli przetrwa
żywy!
Anna Quangel całowała ją i szeptała: - Będzie żył, Trudel, i ty będziesz żyła. Przecież nie
zrobiliście nic złego!
Przez chwilę trwały w milczącym uścisku. Jedna znajdowała ukojenie w miłości drugiej.
Zabłysnął znów nikły promyk nadziei.
Potem jednak Truda potrząsnęła głową i powiedziała: - Nie, i my nie Wyjdziemy cało. Za
wiele wygrzebali. To prawda, co mówisz: właściwie nie zrobiliśmy nic złego. Karli
przechował walizę dla kogoś innego nie Każdy umiera... t. II r wiedząc, co w niej jest, a ja za
ojca podrzuciłam pocztówkę. Ale on mówią, że to jest zdrada główna, i że za to zapłacimy
głową. - To na pewno powiedział Laub, ten straszny potwór!
- Nie wiem. jak się nazywa, ale to obojętne. Przecież oni wszyscy Są tacy sami! I ci, którzy
tutaj przyjmują. Wszyscy są tacy sami. Może i lepiej, że aż tak dużo się zebrało, bo siedzieć
lata całe w więzieniu...
- Ich panowanie nie będzie już trwało lata, Trudel!
- Kto wie? A co zrobili z śydami i innymi narodami - bezkarnie' Czy naprawdę wierzysz,
mamo, że jest Bóg?
- Tak, Trudel, wierzę. Otto nie chciał na to nigdy pozwolić, ale to jest moja jedyna tajemnica
przed nim; ja wierzę jeszcze w Boga.
- Nigdy nie potrafiłam naprawdę w niego uwierzyć. Ale to byłoby dobrze, gdyby był Bóg. Bo
wtedy wiedziałabym, że Karl i ja będziemy po śmierci razem!
- Będziecie razem, Trudel. Popatrz, Otto również nie wierzy w Boga. Twierdzi, że po
śmierci wszystko jest skończone. Aleja wiem, że będę z nim razem po naszej śmierci, zawsze
i wiecznie. Wiem to, Trudo!
Truda popatrzyła na pryczę z nieruchomą postacią; bała się.
- Niedobrze wygląda ta kobieta - powiedziała. - Boję się, kiedy patrzę na nią z tymi plamami
śmierci i z tą opuchlizną! Nie chciałabym tak leżeć, mamo!
- Leży tu już trzeci dzień, Trudo. Nie wynoszą jej. Wyglądała bardzo ładnie, gdy umarła, tak
cicho i świątecznie. Ale teraz dusza z niej odleciała, teraz leży jak kawał zepsutego mięsa.
- Niech ją zabiorą! Nie mogę na nią patrzeć! Nie chcę wdychać więcej tego smrodu!
I zanim Anna Quangel mogła ją powstrzymać, Truda podbiegła do drzwi, zaczęła bić
pięściami w żelazną blachę i krzyczeć: - Otworzyć! Natychmiast otworzyć! Słuchajcie!
To było zabronione. Każdy hałas był zabroniony, właściwie nawet mówienie było
zabronione.
Anna Quangel podbiegła do Trudy, przytrzymała jej ręce, odciągnęła od drzwi i szeptała ze
strachem: - Nie wolno ci tego robić, Trudo! To jest zabronione! Przyjdą i będą cię bili!
Ale było już za późno. Zamek zatrzeszczał i do celi wpadł olbrzymi esesman z podniesioną
pałką gumową. - Czego tu krzyczycie, wy kurwy! - zaryczał. - Zachciało wam się wydawać
rozkazy, kurewskie nasienie?
Obie kobiety przerażone patrzyły na niego z kąta. Nie podszedł do nich, aby je bić. Opuścił
pałkę i zamruczał: - Ależ tu śmierdzi jak w trupiarni! Jak długo ona już tu leży?
Był to zupełnie młodziutki chłopiec, twarz mu zbladła.
- Już trzeci dzień - powiedziała pani Anna - ach, niech pan będzie tak dobry i postara się,
żeby zabrali zwłoki z celi! Tu naprawdę już nie można oddychać!
Esesman zamruczał coś i wyszedł z celi. Ale nie zamknął drzwi, tylko zostawił je lekko
uchylone.
Cicho podkradły się do drzwi, otworzyły je trochę szerzej, tylko trochę, i przez szparę
wdychały jak balsam powietrze korytarza, pełne zapachów dezynfekcyjnych i klozetowych.
Potem cofnęły się znów, bo młody esesman wracał korytarzem.
- Tak - powiedział trzymając jakąś kartkę w ręku. - No, jazda, chwytajcie, prędzej! Ty, stara,
weź ją za nogi, a ty, młoda, za głowę. No, jazda, potraficie chyba unieść to ścierwo?
Mimo całej brutalności ton jego słów był niemal dobroduszny, pomagał im również przy
niesieniu.
Szły długim korytarzem, potem otworzono przed nimi jakieś żelazne okratowane drzwi.
Esesman pokazał wartownikowi kartkę i zaczęły schodzić kamiennymi schodami w dół. Było
tu już wilgotno, a światło elektryczne świeciło ponuro.
- Tutaj - powiedział esesman i otworzył jakieś drzwi. - Tu jest trupiarnia. Połóżcie ją na
pryczy. Ale rozbierzcie ją. Ubrania brak. Wszystko się przyda!
Zaśmiał się, ale jego śmiech brzmiał wymuszenie.
Kobiety krzyknęły przerażone. W trupiarni leżały trupy, kobiety i mężczyźni, wszyscy nadzy,
tak jak przyszli na świat. Leżeli tam z rozbitymi twarzami, z krwawymi pręgami, z
wykręconymi członkami, z zaskorupiałą krwią i brudem. Nikt nie potrudził się zamknąć im
oczu, patrzyli więc martwo i nieruchomo, a niektórzy jakby złośliwie łypali oczyma, jakby
byli ciekawi i cieszyli się z przybysza, którego im przyniesiono.
Podczas gdy Anna i Truda starały się drżącymi rękami możliwie prędko rozebrać Bertę, nie
mogły powstrzymać się od rzucenia od czasu do czasu okiem poza siebie, na to zgromadzenie
trupów. Na tę matkę, której zwisająca pierś raz na zawsze wyschła, na tego starego
mężczyznę, który był pewien, że po pracowitym życiu spokojnie umrze w swoim łóżku, na tę
młodą dziewczynę o białych wargach, która była stworzona po to, aby dawać miłość i miłość
otrzymywać, na tego chłopca -^ zmiażdżonym nosem i harmonijnie zbudowanym ciałem
koloru pożółkłej kości słoniowej.
W pomieszczeniu było cicho. Lekko szeleściły suknie martwej Berty pod rękami obu kobiet.
Potem zabrzęczała mucha i znów wszystko ucichło.
Esesman przyglądał się z rękami w kieszeniach pracy obu kobiet. Ziewał, zapalił papierosa i
powiedział: - Tak, tak, takie jest życie!
Strona 129
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- I znów było zupełnie cicho.
Kiedy Anna Quangel związała suknie zmarłej w węzełek, powiedział:
- A więc idziemy!
Ale Truda Hergesell położyła mu rękę na czarnym rękawie i powiedziała: - Och, proszę pana,
proszę! Niech mi pan pozwoli, żebym się tu rozejrzała! Mój mąż - może i on tu leży wśród
nich...
Popatrzył na nią przez chwilę. Nagle powiedział: - Dziewczyno! Dziewczyno! Co ty tu
robisz? - Powoli poruszał głową. - Mam siostrę u nas na wsi, musi być w twoim wieku. -
Spojrzał jeszcze raz na nią.
- A więc rozejrzyj się. Ale prędko!
Szła cicho między trupami. Patrzyła w zgasłe twarze. Niektóre były tak zniekształcone, że nie
sposób było je rozpoznać. Ale kolor włosów, znak na ciele zdradzały jej, że to nie jest Karol
Hergesell.
Wróciła bardzo blada.
- Nie, nie ma go tutaj. Jeszcze nie.
Wartownik unikał jej wzroku. - A więc jazda! -powiedział ł puścił je przodem.
Tego dnia, przez cały czas służby na ich korytarzu, otwierał raz po raz drzwi, aby lepsze
powietrze weszło do celi. Przyniósł im też czystą bieliznę na pryczę zmarłej - a to było w tym
niemiłosiernym piekle bardzo wielkim miłosierdziem.
Tego dnia komisarz Laub nie miał zbyt wielkich korzyści z przesłuchania obu kobiet.
Pocieszyły się nawzajem, odczuły odrobinę sympatii ludzkiej, nawet ze strony esesmana.
Były silne.
Ale przeszło jeszcze wiele dni, a ten esesman nie wrócił już nigdy do służby na ich korytarzu.
Prawdopodobnie został zwolniony jako nie nadający się. Był jeszcze za bardzo ludzki, aby
móc tu pełnić służbę.
ROZDZIAŁ LV Wizyta Baldura Persickego Baldur Persicke, dumny uczeń Napola,
najwybitniejszy potomek rodziny Persicków, załatwił już wszystkie swoje sprawy w Berlinie.
^areszcie może wracać i kształcić się dalej na pana świata. Sprowadził swoją matkę z ukrycia
u krewnych i nakazał jej ostro, aby nie opuszczała mieszkania, bo może się z nią zdarzyć
rozmaicie. Odwiedził również siostrę w obozie koncentracyjnym w Ravensbrueck.
Nie poskąpił jej uznania za doskonałe naganianie do pracy starych kobiet, a wieczorem brat i
siostra w towarzystwie kilku innych nadzorczyń z Ravensbrueck i kilku przyjaciół z
Fuerstenberg urządzili prawdziwą małą orgię w najintymniejszym kółku, z dużą ilością
alkoholu, papierosów i „miłości"...
Ale przede wszystkim Baldur nastawił się na załatwienie poważniejszych interesów. Ojciec,
stary Persicke, popełnił przecież kilka głup-stewek w swoim pijackim szale. Podobno
brakowało jakichś pieniędzy w kasie i miał nawet stanąć przed sądem partyjnym. Ale Baldur
wykorzystał wszystkie swoje znajomości, postarał się o zaświadczenia lekarskie, które
stwierdzały, że ojciec jego cierpi na uwiąd starczy, żebrał i groził, był surowy i pokorny,
wykorzystał też odpowiednio historię z włamaniem - i ostatecznie najwierniejszy syn domu
dopiął tego, że cała sprawa rozpłynęła się w powietrzu. Nie musiał nawet sprzedawać nic z
mieszkania - brakująca suma została zaksięgowana jako skradziona. Ale bynajmniej niejako
skradziona przez starego Persickego - o nie, nie! Jako ukradziona przez Borkhausena i jego
wspólników; w ten sposób tarcza czci Persicków pozostała czysta.
Hergesellowie byli zagrożeni biciem i śmiercią za przestępstwo, którego nie popełnili, a
członek partii Persicke został rozgrzeszony z przestępstwa, które popełnił.
A więc Baldur Persicke załatwił wszystko jak najlepiej, zresztą należało się tego po nim
spodziewać. Mógłby już właściwie wrócić do swojej Napola. ale chciał przedtem jeszcze
spełnić obowiązek odwiedzenia ojca w zakładzie dla alkoholików. Poza tym chciał się
upewnić, że podobne wypadki nie powtórzą się więcej, i zapewnić bezpieczeństwo w domu
zalęknionej matce.
Ponieważ jest się Baldurem Persicke, otrzymuje się natychmiast zezwolenie na odwiedziny.
Pozwolono mu nawet na rozmowę z ojcem sam na sam, bez nadzoru lekarskiego lub
obecności pielęgniarza.
Baldur uważa, że stary wygląda bardzo kiepsko, że zapadł się j^ zabawka z gumy przekłuta
szpilką.
Minęły już dobre dni zbankrutowanego knajpiarza. Jest tylko widmem, ale widmem nie
pozbawionym namiętności. Ojciec żebrze u syna o coś do palenia, a syn po parokrotnej
odmowie („nie zasłużyłeś na to, ty stary zbrodniarzu!") daje jednak staremu papierosa. Ale
gdy stary Persicke błaga, aby syn choć raz, jeden jedyny raz przeszmuglował ojcu do zakładu
butelkę wódki, Baldur śmieje się tylko. Uderza ojca w wychudłe, drżące kolana i powiada: - Z
tym koniec, ojcze! Nie będziesz już chlał wódy nigdy w życiu, za dużo głupstw narobiłeś!
I podczas gdy ojciec patrzy na niego ze złością, syn opowiada zarozumiale o trudnościach,
które musiał pokonać, aby naprawić te głupstwa.
Stary Persicke nigdy nie był wielkim dyplomatą. Zawsze mówił każdemu prosto w nos swoje
zdanie nie myśląc o tym, co odczuwa jego partner. Powiedział więc i teraz: - Zawsze byłeś
chwalipiętą, Baldur! Wiedziałem, że nic mi się nie może stać ze strony partii, gdzie jestem
przecież od piętnastu lat w tym kramie z Hitlerem! Nie, jeżeli miałeś trudności -- to tylko
wina twojej głupoty. Gdybym ja tam był, załatwiłbym to paroma zdaniami!
Ojciec jest głupi. Gdyby trochę pochlebił synowi, gdyby mu podziękował i pochwalił go,
Baldur Persicke byłby z pewnością łaskawszy. Ojciec głęboko zranił jego próżność, więc
Baldur mówi krótko: - Tak, gdybyś ty tam był! Ale nigdy już nie wyjdziesz z tego potrzasku,
nigdy w życiu!
Na te niemiłosierne słowa starego ogarnia taki strach, że zaczyna drżeć na całym ciele. Ale
opanowuje się i powiada: - Chciałbym zobaczyć tego, kto mnie tu zatrzyma! Tymczasm
jestem jeszcze wolnym człowiekiem i sam lekarz naczelny Martens powiedział mi, że jeśli
przejdę tu jeszcze sześciotygodniową kurację, będę mógł wyjść. Wtedy będę uleczony.
- Nigdy nie będziesz uleczony, ojcze - powiada Baldur ironicznie — zawsze zaczniesz na
nowo z tym swoim pijaństwem. Już nieraz byłem tego świadkiem. Powiem to lekarzowi
naczelnemu i postaram się, abyś został ubezwłasnowolniony!
- Tego on nie zrobi! Doktor Martens strasznie mnie lubi. Powiedział, że takich fajnych
świństw jak ja opowiadam - nikt nie zna! On mi tego nie zrobi. A poza tym przyrzekł mi na
pewno, że za sześć tygodni mnie wypuści.
- Ale jeżeli mu powiem, że dopiero co namawiałeś mnie, ażebym ci tu przeszmuglował
butelkę, pomyśli inaczej o twoim uleczeniu!
Strona 130
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Tego chyba nie zrobisz, Baldur! Jesteś przecież moim synem, a ja twoim ojcem...
- I cóż z tego? Muszę być czyimś synem i jestem zdania, że dostał mi się najbardziej
parszywy ojciec.
Popatrzył na ojca lekceważąco, a potem dodał: - Nie, nie, stary - to już skończone, musisz
przyzwyczaić się do tej myśli, że tu zostaniesz. Gdybyś wyszedł, skompromitowałbyś tylko
całą rodzinę!
Stary jest zrozpaczony. Powiada: - Matka się nigdy na to nie zgodzi, na to
ubezwłasnowolnienie, i żebym tu wiecznie został!
- No, sądząc z twego wyglądu, nie będzie to wcale trwało wiecznie! Baldur śmieje się i
zakłada nogę na nogę w ładnie zaprasowanych spodniach do konnej jazdy. Ogląda z
zadowoleniem dzieło matki - blask swoich butów. - A matka tak się ciebie boi, że nawet nie
chce cię tutaj odwiedzić. Myślisz, że już zapomniała, jak złapałeś ją za szyję i dusiłeś? Tego
matka nigdy nie zapomni!
To napiszę do fuehrera! - zawołał stary Persicke wzburzony. - Fuehrer nie pozostawi starego
bojownika na łasce losu!
-• Do czego ty możesz się jeszcze przydać fuehrerowi? Gówno fuehrera obchodzisz, nawet
nie spojrzy na twoją bazgraninę! Przy tym wcale nie potrafisz pisać tymi trzęsącymi się
łapami starego pijaka. I żadnego twojego listu stąd nie nadadzą, już ja się o to postaram!
Szkoda papieru!
- Baldur, miejże litość nade mną! Byłeś kiedyś przecież takim małym chłopcem! Chodziłem
z tobą w niedzielę na spacer. Pamiętasz, jak byliśmy kiedyś razem na Krzyżowej Górze i
woda płynęła tak ładnie, różowa i niebieska! Kupowałem ci zawsze kiełbaski i cukierki. A
gdy miałeś jedenaście lat i urządziłeś tę historię z małym dzieckiem. Postarałem się, abyś
nie wyleciał ze szkoły i nie poszedł do zakładu 13' poprawczego! Czym byłbyś dzisiaj bez
twojego starego ojca, I nie wolno ci teraz zostawić mnie w tym potrzasku.
Baldur wysłuchał tego potoku słów nie zmieniając wyrazu twarzy Wreszcie odpowiedział: -
Teraz, ojcze, chcesz mnie wziąć na uczucie? Bardzo chytrze z twojej strony. Tylko że to na
mnie nie działa Powinieneś wiedzieć, że nie robię sobie nic z uczuć! Uczucia! ...Dobra
kanapka z szynką jest mi milsza od wszelkich uczuć! Ale nie chcę być taki zły, podaruję ci
jeszcze papierosa - allez hop!
Ale stary był za bardzo zdenerwowany, aby myśleć teraz o paleniu. Papieros - ku nowemu
rozdrażnieniu Baldura - upadł niepostrzeżony na podłogę.
- Baldur! - błagał znów stary. - Nie wiesz, co to za dom! Głodzą tu człowieka na śmierć, a
pielęgniarze wciąż biją. I inni chorzy też mnie biją. Mam drżące ręce i nie potrafię się bronić,
więc zabierają mi jeszcze i tę odrobinę jedzenia...
Gdy stary tak błagał, Baldur przygotowywał się do odejścia, ale ojciec uczepił się go, trzymał
go kurczowo i mówił coraz szybciej:
- Zdarzają, się jeszcze o wiele straszniejsze rzeczy. Czasami starszy pielęgniarz daje chorym,
którzy trochę hałasują, zastrzyk z czymś takim zielonym. Nie wiem, jak to się nazywa. Ale po
tym ludzie muszą ciągle rzygać. Aż duszę z ciała wyrzygają, a potem znikają nagle. Trupy,
Baldur - chyba nie chcesz, żeby twój ojciec tak umarł, żeby sobie wyrzygał duszę z ciała, twój
własny ojciec! Baldur, bądź dobry, pomóż mi! Wyciągnij mnie stąd, tak się boję!
Ale Baldur Persicke miał dość słuchania tych skowytów. Siłą wyrwał się staremu Persickemu,
wcisnął go w fotel i powiedział: - No, bądź zdrów, ojcze! Pozdrowię matkę od ciebie. I
pamiętaj, że tam koło stołu na podłodze leży jeszcze papieros. Szkoda go!
I z tymi słowami prawdziwy syn swojego ojca wyszedł.
Baldur nie opuścił jednak jeszcze zakładu dla alkoholików, ale kazał się zameldować u
lekarza naczelnego, doktora Martensa. Miał szczęście - lekarz naczelny był obecny i mógł go
natychmiast przyjąć. Uprzejmie przywitał swego gościa; przez chwilę obaj przyglądali się
sobie badawczo, lecz ostrożnie.
Potem lekarz powiedział: - Jak widzę, jest pan w Napola, panie Persicke, czy też może się
mylę?
- Nie, panie doktorze - jestem w Napola - odpowiedział Baldur z dumą.
- Tak, dziś robi się bardzo wiele dla naszej młodzieży - zauważył lekarz kiwając z uznaniem
głową. - Cieszyłbym się, gdybym w swojej młodości miał taką możliwość awansu. Pan
jeszcze nie został powołany jo służby wojskowej, panie Persicke?
- Chyba zaoszczędzą mi zwykłego komiśniaka - powiedział niedbale, z pogardą Baldur. -
Dostanę chyba zarząd jakiegoś większego terenu, Ukrainę czy Krym. Jakieś parę tuzinów
kilometrów kwadratowych.
- Rozumiem - skinął lekarz.
- Czy jest pan w partii, panie doktorze Martens?
- Niestety, nie. Aby wyznać prawdę, jeden z moich dziadków popełnił głupstwo, znana
malutka skaza w tkaninie. Pan rozumie? -i szybko ciągnął dalej. -Ale sprawa jest już
uregulowana w zupełności. Moi szefowie poręczyli za mnie i jestem uważany za czystego
Aryjczyka. Chciałem powiedzieć, że jestem nim. I spodziewam się, że wkrótce będzie mi
wolno przypiąć swastykę.
Baldur siedział sztywno wyprostowany. Jako czysty Aryjczyk czuł się czymś znacznie
wyższym od swego rozmówcy, który musiał się wdrapywać kuchennymi schodami. -
Chciałem z panem pomówić w sprawie mojego ojca, panie doktorze - powiedział niemal
tonem zwierzchnika.
- O, z pańskim ojcem wszystko jest na dobrej drodze, panie Persicke! Myślę, że za sześć -
osiem tygodni będziemy mogli go wypuścić jako uleczonego...
- Mój ojciec jest nieuleczalny! - przerwał mu Baldur Persicke ostro. -Mój ojciec pił, jak
długo go pamiętam. A jeżeli go tu przed południem wypuścicie jako uleczonego, zjawi się u
nas po południu zupełnie pijany. Znamy to wyzdrowienie. Moja matka i moje rodzeństwo
życzą sobie, aby ojciec spędził tutaj resztę swego życia. Przyłączam się do tych życzeń, panie
doktorze!
- Oczywiście, oczywiście! -- pośpieszył lekarz z zapewnieniem. - Porozmawiam o tym z
panem profesorem...
- Zupełnie niepotrzebne. To, co uzgodnimy tutaj, jest ostateczne. Gdyby mój ojciec naprawdę
miał się zjawić u nas w domu, to ktoś się postara jeszcze tego samego dnia przyprowadzić go
tutaj z powrotem kompletnie pijanego! Tak wyglądałoby wówczas pańskie całkowite
wyleczenie, panie doktorze, i daję panu słowo, że następstwa nie byłyby dla pana przyjemne!
Popatrzyli na siebie przez szkła okularów. Ale, niestety, naczelny lekarz był tchórzem -
opuścił wzrok przed bezwstydnie bezczelnym spojrzeniem Baldura. Powiedział: -
Oczywiście, niebezpieczeństwo nawrotu u dypsomanów*, u pijaków, jest zawsze duże. A
Strona 131
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
jeśli pański ojciec, jak pan mi to przed chwilą powiedział, rzeczywiście stale pił... - Przepił
swoją knajpę. Przepił wszystko, co moja matka zarobiła. Jeszcze dziś, jeśli dopuścilibyśmy do
tego, przepiłby wszystko, co my, jego czworo dzieci, zarabiamy. Mój ojciec pozostanie tutaj!
- Pański ojciec pozostanie więc tutaj. Aż do odwołania. Gdyby pan później, ewentualnie po
wojnie, przy jakichś odwiedzinach odniósł jednak wrażenie, że w stanie pańskiego ojca
nastąpiła istotna poprawa... Baldur znów przerwał lekarzowi zdanie: - Mojego ojca nie będzie
nikt więcej odwiedzał, ani ja, ani moje rodzeństwo. Wiemy, że jest tutaj w dobrych rękach, i
to nam wystarczy - Baldur popatrzył na lekarza przenikliwie, długo nie odwracając
spojrzenia. Jeśli dotychczas mówił głośno, niemal rozkazująco, teraz ściszył głos: - Ojciec
mówił mi o pewnych zielonych zastrzykach, panie doktorze...
Lekarz wzdrygnął się lekko. - Zwykły środek wychowawczy. Używany tylko wyjątkowo w
stosunku do opornych, młodszych pacjentów. Już wiek pańskiego ojca zabrania...
Znów nie mógł skończyć zdania. - Mój ojciec już otrzymał taki zielony zastrzyk...
Lekarz zawołał: - To jest wykluczone! Przepraszam, panie Persicke, to musi być pomyłka!
Baldur powiedział surowo: - Mój ojciec opowiedział mi o tym jednym zastrzyku.
Opowiedział mi, że podziałał na niego dobrze. Dlaczego w dalszym ciągu nie stosuje się w
jego przypadku tych zabiegów, panie doktorze?
Lekarz był kompletnie zmieszany. - Ależ panie Persicke! To tylko środek wychowawczy!
Pacjent zwraca potem godzinami, a często i całymi dniami!
* Dypsomania - zaburzenia psychiczne polegające na okresowym występowaniu u chorego
niepohamowanej potrzeby określonego narkotyku.
- No i co dalej? Niechże sobie rzyga! Może rzyganie sprawia mu przyjemność! Mnie ojciec
zapewnił, że zielony zastrzyk dobrze mu zrobił. Po prostu tęskni za następnym. Dlaczego
wzbrania mu pan tego środka, jeśli dobrze na niego działa?
- Nie, nie! - powiedział lekarz prędko. I dodał wstydząc się samego siebie: - To musi być
nieporozumienie. Jeszcze nigdy nie słyszałem, aby pacjentowi zastrzyk z...
- Panie doktorze, któż rozumie pacjenta lepiej niż jego własny syn? A trzeba panu wiedzieć,
że jestem ulubieńcem mego ojca. Byłbym panu naprawdę bardzo zobowiązany, gdyby pan
pielęgniarzowi albo temu, któremu to podlega, teraz, jeszcze w mojej obecności wydał
polecenie natychmiastowego wykonania takiego zastrzyku. Poszedłbym, że tak powiem,
uspokojony do domu, że spełniłem życzenie starego człowieka!
Lekarz, bardzo pobladły, patrzył w twarz swego rozmówcy. - Myśli pan więc to na serio?
Mam teraz, od razu?... - zamruczał.
- Czyż mogą być jeszcze jakieś wątpliwości co do mego poglądu, panie doktorze? Uważam,
że jest pan stanowczo zbyt miękki na kierownicze stanowisko. Miał pan rzeczywiście
przedtem rację: powinien pan był pójść do Napola i wyrobić w sobie silniej pewne cechy
kierownicze! -1 dodał złośliwie: - Oczywiście przy pańskiej dziedzicznej wadzie są jeszcze
inne możliwości wychowawcze...
Po długiej przerwie lekarz powiedział cicho: - Pójdę więc teraz zrobić zastrzyk pańskiemu
ojcu...
- Ależ proszę, panie doktorze Martens, czemu nie ma tego zrobić starszy pielęgniarz?
Wydaje mi się, że to przecież należy do jego obowiązków?
Lekarz staczał ciężką walkę ze sobą. Znów było zupełnie cicho w pokoju.
Potem wstał powoli: - Powiem więc pielęgniarzowi...
- Chętnie pana odprowadzę. Ogromnie mnie interesuje pański zakład. Pan rozumie -
wyrugowanie tego, co niewarte jest życia, sterylizycja i tak dalej...
Baldur Persicke był obecny przy tym, gdy lekarz udzielał wskazówek pielęgniarzowi. -
Należy pacjentowi Persickemu zrobić taki to a taki zastrzyk...
A więc z.as t rzy k do rzygama. mój drogi! powiedział Baldur 'askawie. - Ile tego na ogół
dajecie? Tak, tak, no myślę, że trochę więcej też nie zaszkodzi, co? Chodź no pan! Ma pan tu
parę papierosów. Mo weź pan, panie pielęgniarzu, już całe pudełko!
Pielęgniarz podziękował i odszedł ze strzykawką z zielonym płynem w ręku.
- No, ma pan tu prawdziwego byczka, tego pielęgniarza! Wyobrażam sobie, że jak zaczyna
rąbać, to wióry lecą. Mięśnie, mięśnie, panie doktorze, to połowa życia! A więc dziękuję
bardzo, panie doktorze! Mam nadzieję, że leczenie będzie skuteczne. Heil Hitler!
- Heil Hitler, panie Persicke!
Wróciwszy do swojego gabinetu lekarz ciężko opadł na fotel. Czuł, że drży na całym ciele i
że zimny pot zrasza mu czoło. Nie mógł się uspokoić. Wstał, podszedł do szafki z
medykamentami. Powoli wyją} strzykawkę. Nie było w niej żadnego zielonego płynu, mimo
że miał dostateczne powody, aby rzygać na cały świat, a zwłaszcza na własne życie. Doktor
Martens wolał morfinę.
Wrócił na fotel, wyciągnął z zadowoleniem nogi oczekując działania narkotyku.
„Jakże jestem tchórzliwy! - pomyślał. - Tchórzliwy do obrzydliwości! Ten nędzny, bezczelny
smarkacz - prawdopodobnie wszystkie jego wpływy - to tylko wielka gęba! A ja czołgam się
przed nim. I to wcale niepotrzebnie. Zawsze ta przeklęta babka i to, że nie umiem trzymać
języka za zębami. A przy tym była to przecież taka miła stara dama i tak ją kochałem..."
Jego myśli zagubiły się. Widzi znów przed sobą starą panią z delikatną twarzyczką. W jej
mieszkaniu pachniało zawsze wodą różaną i ciastkami anyżowymi. Miała taką delikatną rękę,
postarzałą rękę dziecka...
„I przez nią poniżyłem się przed tym łotrem! Ale rnyślę. panie Persicke, że jednak lepiej nie
wstąpię do partii. Myślę, że na to jest już za późno. Już trochę za długo trwa to wasze
panowanie."
Zmrużył oczy i wyciągnął się. Oddychał z przyjemnością., było rnu teraz znów dobrze na
sercu.
- Zaraz potem zajrzę do Persickego. Więcej zastrzyków w każdym razie nie dostanie. Mam
nadzieję, że ten przetrzyma. Zaraz potem zajrzę do niego, chcę tylko najpierw wykorzystać to
miłe działanie. A zaraz potem... - słowo honoru!
ROZDZIAŁ LVI Drugi towarzysz celi Ottona Ouangla Gdy Otto Quangel został
wprowadzony przez dozorcę do swojej nowej celi w więzieniu śledczym, wysoki mężczyzna
dźwignął się zza stołu, przy którym czytał, i stanął w przepisowej postawie pod oknem, i
dłońmi na szwie spodni. Ale sposób, w jaki wykonał to „oddawanie honorów", świadczył, że
nie uważał tej czynności za bezwzględnie konieczną.
Dozorca skinął też od razu głową: - Dobra, dobra, panie doktorze - powiedział. - Ma pan tutaj
nowego towarzysza do celi.
- Dobrze - powiedział mężczyzna, który jednak wydał się Quang-lowi w swym ciemnym
garniturze, sportowej koszuli i krawacie raczej „panem" niż towarzyszem niedoli. - Dobrze!
Strona 132
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Moje nazwisko: Reich-hardt, muzyk. Oskarżony o knowania komunistyczne. A pan?
Quangel poczuł w dłoni chłodną, mocną dłoń. - Quangel - powiedział z rezerwą - jestem
stolarzem. Miałem popełnić zdradę główną i zdradę stanu.
- Hej, panie! - zawołał doktor Reichhardt, muzyk, do dozorcy, który miał właśnie zamiar
zamknąć drzwi: - Od dziś znów dwie porcje, dobrze?
- Dobra, panie doktorze! - powiedział dozorca. - Sam wiem przecie.
I drzwi zamknęły się.
Patrzyli przez chwilę badawczo na siebie. Quangel był nieufny, tęsknił niemal do swojego
Karlchen - do „psa" w lochu gestapo. Miał teraz współżyć z tym eleganckim panem,
prawdziwym doktorem - było mu nieprzyjemnie.
„Pan" uśmiechał się oczyma. Potem powiedział: - Niech pan robi wszystko tak, jak gdyby pan
był sam, jeżeli pan tak woli. Nie będę panu przeszkadzał. Czytam dużo, gram sam ze sobą w
szachy. Uprawiam gimnastykę, aby utrzymać ciało w formie. Czasami trochę śpiewam, ale
tylko zupełnie cicho. To oczywiście jest zabronione. Czy będzie to panu Przeszkadzało?
- Nie, to mi nie przeszkadza - odpowiedział Quangel. I dodał niemal wbrew swojej woli: -
Przychodzę z bunkra w gestapo, gdzie żyłem prawie niemal przez trzy tygodnie zamknięty z
wariatem, który wiecznie był nagi i udawał psa. Tak łatwo nic mi już nie przeszkodzi -
Dobrze! - powiedział doktor Reichhardt. - Oczywiście, byłoby jeszcze lepiej, gdyby muzyka
sprawiała panu trochę przyjemności. Jest to jedyny sposób na stworzenie sobie harmonii w
tych murach.
- Na tym się nie rozumiem - odpowiedział Otto Quangel odpychająco. I dodał: - Bardzo
elegancki dom w porównaniu z tym, w którym byłem, co?
Pan usiadł znów przy stole i wziął książkę do ręki. Odpowiedział przyjaźnie: -1 ja byłem
przez jakiś czas na dole, tam gdzie pan był. Tak, trochę lepiej tu jest. Przynajmniej nikt tutaj
nie bije. Dozorcy są najczęściej tępi, ale niekoniecznie brutalni. Ale wie pan, więzienie
pozostaje więzieniem. Trochę ułatwień. Wolno mi na przykład czytać, palić, mogę otrzymać
własne jedzenie, własne ubranie i własną bieliznę pościelową. Ale mój wypadek jest
specjalny. Jednak nawet lżejszy areszt pozostaje aresztem. Trzeba dojść do tego, aby nie czuć
krat.
- A czy pan doszedł do tego?
- Może. Najczęściej. Nie zawsze... Na pewno nie zawsze. Na przykład kiedy myślę o swojej
rodzinie, wtedy nie.
- Ja mam tylko żonę - powiedział Quangel. - Czy to więzienie ma też oddział kobiecy?
- Tak, jest taki oddział, ale nigdy nie widujemy kobiet.
- Oczywiście. - Otto Quangel ciężko westchnął. - Moją żonę też zamknęli. Mam nadzieję, że
dzisiaj ją też tutaj przenieśli.
I dodał: - Jest za miękka na to, co musiała wytrzymać w bunkrze.
- Mam nadzieję, że pańska żona jest również tutaj - powiedział muzyk przyjaźnie - dowiemy
się tego przez pastora. Może przyjdzie jeszcze dziś po południu. Poza tym wolno panu wziąć
sobie obrońcę teraz, kiedy jest pan tutaj.
Skinął głową Quanglowi, powiedział jeszcze: - Za godzinę będzie obiad - nałożył okulary i
zaczął czytać.
Quangel popatrzył chwilę na niego, ale pan nie chciał dalej rozmawiać, lecz czytał naprawdę.
„Dziwaczni są ci eleganccy ludzie - pomyślał Quangel - miałbym jeszcze mnóstwo pytań. Ale
jeżeli nie chce, też dobrze. Nie chcę zamienić się w jego »psa«, który nie daje mu spokoju."
I nieco podrażniony zaczął powlekać pościel swego łóżka.
Cela była bardzo czysta i jasna. Nie była też zbyt mała, można było zrobić trzy i pół kroku
naprzód i trzy i pół kroku w tył. Okno odemknięte, powietrze dobre, pachniało tu przyjemnie.
Jak Quangel notem stwierdził, ów przyjemny zapach pochodził od mydła i bielizny pana
Reichhardta. Po dusząco smrodliwej atmosferze bunkra gestapo Quanglowi wydało się, że
jest w jasnym i wesołym pomieszczeniu.
Gdy powlókł pościel, usiadł na łóżku i spojrzał na towarzysza celi. pan czytał. Dość szybko
odwracał kartkę za kartką. Quangel, który nie mógł sobie przypomnieć, by od czasów
szkolnych czytał kiedy książkę, myślał zdziwiony: „Co on ma do czytania? Czy nie ma nic do
przemyślenia, tutaj, w tym miejscu? Nie mógłbym tak spokojnie siedzieć i czytać! Muszę
wciąż myśleć o Annie, jak to się wszystko stało i jak to dalej będzie, i czy potrafię się nadal
przyzwoicie zachować. On powiada, że mogę sobie wziąć adwokata. Ale adwokat kosztuje
kupę pieniędzy, i co mi to pomoże, jeżeli i tak jestem skazany na śmierć? Przyznałem się
przecież do wszystkiego! Taki elegancki pan - u niego to wszystko jest inaczej. Widziałem to
od razu, jak tylko wszedłem. Dozorca mówi do niego »panie« i »doktorze«. Ten chyba
niewiele przeskrobał - może sobie czytać. Wciąż czytać"...
Doktor Reichhardt przerwał tylko dwukrotnie swoje przedpołudniowe czytanie. Raz
powiedział nie podnosząc wzroku: - Papierosy i zapałki są w szafce - gdyby pan chciał palić.
Ale gdy Quangel odparł: - Nie palę! Szkoda mi na to pieniędzy! - pan już znów czytał.
Za drugim razem Quangel wszedł na stołek i starał się wyjrzeć na podwórze, -z którego
słychać było równomierne szuranie wielu stóp.
- Teraz lepiej nie, panie Quangel! - powiedział doktor Reichhardt. - Teraz jest przerwa.
Niektórzy urzędnicy zwracają specjalnie uwagę na okna, z których ktoś wygląda. Potem taki
wylatuje do bunkra na chleb i wodę. Wieczorem najczęściej może pan wyglądać przez okno.
Potem przyniesiono obiad. Quangel, który był przyzwyczajony do ohydnie przygotowanego
żarcia w bunkrze gestapo, przyglądał się ze zdumieniem, jak wniesiono tu dwie duże miski z
zupą i dwa talerze z mięsem, kartoflami i zielonym groszkiem. Ale z jeszcze większym
zdumieniem przyglądał się swemu sąsiadowi, który wlał nieco wody do miski, troskliwie
obmył, a potem wytarł ręce. Doktor Reichhardt wlał świeżą wodę do miednicy i powiedział
bardzo uprzejmie: - Proszę bardzo, panie Quangel! - I Quangel posłusznie umył ręce, chociaż
nie dotknął przecież niczego brudnego.
Potem jedli niemal milcząc obiad, który Quanglowi wydawał się niezwykle dobry.
Minęły trzy dni, zanim majster zrozumiał, że to jedzenie nie jest przydzielone przez Trybunał
Narodowy dla więźniów w śledztwie, ale że jest to prywatne jedzenie pana doktora
Reichhardta, którym dzielił się ze swym towarzyszem bez wszelkiej ostentacji.
Tak samo był gotów podzielić się z Quanglem wszystkim: papierosami, mydłem, książkami.
Gdyby Quangel tylko chciał.
Minęło jeszcze kilka dni, zanim Quangel przezwyciężył nieufność wobec doktora Reichhardta
i jego wszystkich uprzejmości. Kto doznawał tak wielkich ułatwień, musiał być szpiclem - ta
myśl utrwaliła się w Ottonie Quangłu. Kto okazywał tyle uprzejmości, musiał od drugiego coś
chcieć. Pilnuj się, Quangel!
Strona 133
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Ale czegóż mógł ten człowiek chcieć od niego? W sprawie Quangla wszystko było jasne.
Również przed sędzią śledczym Trybunału Narodowego Quangel trzeźwo i bez zbytecznych
słów powtórzył zeznania poczynione przed komisarzem Escherichem i Laubem. Opowiedział
wszystko, jak było rzeczywiście, i jeżeli protokoły wciąż jeszcze nie zostały przekazane do
sporządzenia aktu oskarżenia i ustalenia terminu rozprawy, wpłynęła na to pani Anna, która z
niebywałym uporem trwała przy tym, że właściwie ona wszystko robiła, a mąż był tylko
narzędziem w jej ręku. Ale to jeszce nie był powód, aby darować Quanglowi cenne papierosy
i pożywne, czyste jedzenie. Sprawa była jasna, nie było tu nic do szpiclowania.
Naprawdę Quangel przezwyciężył nieufność wobec doktora Reichhardta dopiero pewnej
nocy, gdy jego towarzysz niedoli, górujący nad nim elegancki pan, szeptem wyznał mu, że i
jego często ogarnia przeraźliwy strach przed śmiercią, wszystko jedno - czy będzie to topór,
czy stryczek. Myśl ta opanowuje go nieraz godzinami. Doktor Reich-hardt wyznał mu
wówczas także, że wtedy machinalnie tylko odwraca stronice książki. Przed oczyma nie widzi
czarnego druku, ale szary cementowy podwórzec więzienny, szubienicę z lekko kołyszącym
się na wietrze sznurem, który zdrowego, mocnego mężczyznę w ciągu trzech do pięciu minut
zamienia w ohydne padło.
Ale jeszcze straszniejsze niż ten koniec, do którego doktor Reich T rdt (według swego
niezłomnego przekonania) z każdym dniem •euchronnie się zbliża, jeszcze straszniejsza była
dla niego myśl rodzinie. Quangel dowiedział się, że Reichhardt ma żonę, troje dzieci jvvóch
chłopców i dziewczynkę. Najstarsze miało jedenaście lat, jjajmłodsze dopiero cztery latka. I
Reichhardta ogarniał często strach, kropny, paniczny strach, że prześladowcy nie zadowolą
się zamordowaniem ojca, ale rozciągną swą zemstę na niewinną żonę i dzieci, wyślą je do
obozu koncentracyjnego i powoli zamęczą na śmierć.
Wobec tych trosk nie tylko rozwiało się niedowierzanie Quangla, ale wydało mu się, że jest w
stosunkowo lepszej sytuacji. Musiał martwić się tylko o Annę - i chociaż jej zeznania były
bezsensowne i głupie, wynikało z nich jednak, że Anna odzyskała odwagę i siły. Pewnego
dnia będą musieli razem umrzeć, ale umieranie będzie łatwiejsze przez to, że stanie się to
wspólnie, że nie zostawi się na ziemi nikogo, o którego trzeba by lękać się w godzinę śmierci.
Bez porównania większe były męki doktora Reichhardta w trosce o żonę i troje dzieci. Ta
troska będzie go prześladowała do ostatniej chwili życia. Stary majster rozumiał to dobrze.
Quangel nigdy nie dowiedział się dokładnie, jakie przestępstwo popełnił doktor Reichhardt,
że spodziewał się wyroku śmierci. Miał wrażenie, że jego towarzysz celi nie występował
specjalnie czynnie przeciw dyktaturze hitlerowskiej, nie należał do spisku ani nie rozlepiał
plakatów, nie przygotowywał zamachów, ale po prostu żył zgodnie ze swoimi przekonaniami.
Wymknął się wszelkim narodowosocjalistycz-nym przynętom, nigdy słowem ni czynem, ani
pieniędzmi nie poparł ich zbiórek, natomiast często podnosił głos ostrzegawczy. Powiedział
otwarcie, że uważa drogę, na którą wkroczył naród niemiecki pod tym przywództwem, za
nieszczęsną; reasumując, wypowiadał wobec wszystkich w kraju i za granicą to, co Quangel
niezgrabnie, w kilku zdaniach pisał na kartkach pocztowych. Doktor Reichhardt bowiem
jeszcze do ostatniego roku jeździł za granicę na koncerty.
Trzeba było bardzo długiego czasu, aby stolarz Quangel stworzył sobie dość jasny obraz
rodzaju pracy, którą doktor Reichhardt wykonywał na szerokim świecie. Obraz ten nigdy nie
stał się dla Quangla zupełnie jasny i w głębi duszy majster nie uważał działalności
Reichhardta za prawdziwą pracę.
Gdy z początku usłyszał, że Reichhardt jest muzykiem, pomyślał 1o Każdy umiera... t. II o
muzykantach grających do tańca w małych kawiarenkach. Uśmiech nął się ze współczuciem i
pogardą na myśl o takiej robocie dla silneg" mężczyzny, który ma zdrowe ręce i nogi. To było
coś zupełnie zbędnego tak jak na przykład czytanie. Na takie pomysły wpadali tylko c-
eleganccy ludzie, którzy nie mieli żadnej rozsądnej pracy.
Reichhardt musiał szeroko i wielokrotnie wyjaśniać staremu czło wiekowi, co to jest orkiestra
i co robi dyrygent. Quangel wciąż wracał do tego tematu.
- I wtedy stoi pan z taką pałeczką przed swoimi ludźmi i nawet sam pan nie gra?
- Tak, tak to jest.
- I tylko za to, że pan pokazuje, kiedy każdy z nich ma zagrać i jak głośno - tylko za to
dostaje pan tyle pieniędzy?
Tak, pan doktor Reichhardt tylko za to dostaje tyle pieniędzy.
- Ale potrafi pan przeceż sam grać na skrzypcach czy na fortepianie?
- Tak, potrafię. Ale nie robię tego, przynajmniej nie publicznie. Widzi pan, Quangel, to
przecież jest podobnie jak u pana: i pan potrafi heblować i piłować, i wbijać gwoździe. Ale
pan tego nie robił, pan tylko nadzorował innych.
Tak, aby możliwie najwięcej zrobili. Czy pańscy ludzie dzięki temu, że pan tam stał, grali
więcej i prędzej?
— Nie, oczywiście — nie.
Milczenie.
Potem Quangel nagle powiedział: - I tylko muzyka... Widzi pan, kiedyś w naszych dobrych
czasach robiliśmy nie tylko trumny, ale meble, kredensy, biblioteki i stoły, wtedy robiliśmy
coś, co warto było zobaczyć. Najlepsza robota stolarska, toczona i klejona, to trzymało sto lat.
Ale tylko muzyka! -Jak pan skończy, to nic nie pozostaje z pańskiej roboty?
- A jednak pozostaje radość ludzi słuchających dobrej muzyki.
W tym punkcie nie potrafili się dogadać. W Quanglu pozostała lekka pogarda dla działalności
dyrygenta Reichhardta.
Ale widział, że tamten był szczerym człowiekiem, prawdziwym mężczyzną, który wśród
gróźb i zastraszeń żył nieomylnie swoim życiem, stale przyjazny, stale gotów do pomocy. Ze
zdumieniem zrozumiał Otto Quangel, że usługi, które wyświadczył mu Reichhardt, dotyczyły
specjalnie jego, że wyświadczyłby je każdemu współ-fll^arzyszowi niedoli, na przykład
„psu". Przez kilka dni mieli w celi 1 ałeg° złodziejaszka, zepsutą, zakłamaną istotę. I ten
szczeniak, piejąc się ironicznie, wyzyskiwał uczynność doktora. Wypalał mu 5 szystkie
papierosy, przehandlował jego mydło kalefaktorowi, kradł u chleb. Quangel sprałby
najchętniej tę kreaturę. O, stary majster otrafiłby tego szczeniaka naprowadzić na właściwą
drogę. Ale doktor Jjje życzył sobie tego, wziął w obronę złodzieja, który wyśmiewał jego
dobroć jako dowód słabości.
Gdy ostatecznie draba zabrano z celi, okazało się, że podarł w niezrozumiałej złośliwości
fotografię, jedyne zdjęcie żony i dzieci, i jakie posiadał doktor Reichhardt. Doktor siedział w
rozpaczy nad j strzepami zdjęcia, którego nie można było zlepić. A Quangel powiedział | ze
złością:
i - Wie pan, panie doktorze, myślę czasem, że pan naprawdę jest j ślamazarny. Gdyby
Strona 134
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
mi pan od razu pozwolił porządnie sprać tego łajdaka, coś takiego nie mogłoby się wydarzyć.
Dyrygent odpowiedział wtedy ze smutnym uśmiechem: - Czy mamy być tacy jak tamci,
Quangel? Przecież oni sądzą, że biciem można nawrócić nas na ich poglądy! Ale my nie
wierzymy we władztwo siły. Wierzymy w dobroć, miłość, sprawiedliwość.
- Dobroć i miłość dla takiej złośliwej małpy!
- A czy pan wie, dlaczego stał się taki złośliwy? Skąd pan wie, czy nie broni się teraz przeciw
dobroci i miłości tylko z lęku, że musiałby inaczej żyć, gdyby już nie był zły? Gdybyśmy tego
chłopca mieli jeszcze choć cztery tygodnie w naszej celi, przekonałby się pan, że nasze
oddziaływanie na niego dałoby jakieś wyniki.
- Trzeba też umieć być twardym, doktorze!
- Nie, nie trzeba. Takie zdanie jest wytłumaczeniem wszelkiego braku uczucia, Quangel!
Quangel niechętnie kręcił głową o ostrej, twardej, ptasiej twarzy. Ale już nie zaprzeczał.
ROZDZIAŁ LVII śycie MV celi Przyzwyczaili się do siebie, stali się przyjaciółmi, o ile
twardy, suchv człowiek taki jak Otto Quangel może być przyjacielem otwartego dobrotliwego
człowieka. Dzień ich był systematycznie podzielony pr2J Reichhardta. Doktor wstawał
bardzo wcześnie i mył się cały zirnna wodą. Pół godziny gimnastykował się, a potem sam
sprzątał celę. po śniadaniu Reichhardt czytał przez dwie godziny, a następnie chodzi} przez
godzinę po celi tam i z powrotem, przy czym nigdy nie zapominał zdjąć butów, aby nie
denerwować sąsiadów w celi nad nim i pod nim W czasie tego porannego spaceru, trwającego
od dziesiątej do jedenastej, doktor Reichhardt nucił. Najczęściej nucił zupełnie cicho,
ponieważ trzeba się było wystrzegać niektórych dozorców. Quangel przyzwyczaił się słuchać
tego nucenia. Choć mało cenił muzykę, zauważył jednak, że to nucenie wywiera na niego
wpływ. Czasem czyniło go dość odważnym i silnym, by znieść każdy los. Wtedy Reichhardt
mówił zwykle: - Beethoven. - A czasem w niepojęty sposób czyniło go lekkim i wesołym,
jakim nie był nigdy w życiu. Wtedy Reichhardt mówił: - Mozart - i Quangel zapominał o
wszystkich swoich troskach. A jeszcze kiedy indziej melodia spływała ponuro i ciężko z ust
doktora, wtedy było to jak ból piersi Quangla, a czasem jak gdyby siedział jako mały chłopiec
z matką w kościele: całe życie miał jeszcze przed sobą i wtedy było to coś wielkiego. A
Reichhardt mówił: -- Jan Sebastian Bach.
Quangel, który w dalszym ciągu niezbyt cienił muzykę, nie mógł się jednak całkowicie
wyrwać spod jej wpływu, choć śpiew doktora był dość prymitywny. Quangel przyzwyczaił
się siedząc na stołku przysłuchiwać się Reichhardtowi, gdy chodził tam i z powrotem,
najczęściej z zamkniętymi oczyma, ponieważ nogi znały wąską, krótką drogę przez celę.
Quangel patrzył w twarz tego eleganckiego pana, z którym tam, na świecie, nie potrafiłby
zamienić słowa, i czasem opadały go wątpliwości, czy urządził sobie życie we właściwy
sposób, odsunięty od wszystkich, życie świadomego samotnika.
Doktor Reichhardt mówił też czasami: - Nie żyjemy dla siebie, lecz dla innych. To, co
robimy, nie robimy dla nas - ale dla innych...
Tak, nie było wątpliwości: przeszło pięćdziesięcioletni, pewny swej bliskiej śmierci Quangel
jeszcze się zmieniał. Obserwował to niechętnie, broni* się przed tym, ale coraz wyraźniej
czuł, że zmienia się nie tylko (jzięki muzyce, ale przede wszystkim pod wpływem nucącego
mężczyz-ny. On, który swojej Annie często zamykał usta, który uważał ciszę za
nąjdoskonalszy stan, łapał się na tym, że tęsknił niemal do tego, aby doktor Reichhardt
odłożył wreszcie książkę i zamienił z nim bodaj jedno słowo.
Najczęściej spełniało się jego pragnienie. Doktor nagle przerywał czytanie i pytał z
uśmiechem: - No co, Quangel?
- Nic, panie doktorze.
- Nie powinien pan tyle siedzieć i myśleć. Czy nie chce pan jeszcze raz spróbować czytania?
- Nie, na to jest dla mnie za późno.
- Może ma pan rację. Co pan poza tym robił, po pracy? Przecież nie mógł pan w wolnym
czasie, gdy nie był pan w warsztacie, siedzieć bezczynnie w domu. Taki człowiek jak pan!
- Wtedy pisałem moje karty.
- A przedtem, gdy nie było jeszcze wojny?
Quangel musiał się dobrze zastanowić, co robił wtedy. - Przedtem chętnie rzeźbiłem.
Doktor powiedział z namysłem: - T...tak, na to tu oczywiście nie pozwolą: nóż! Nie wolno
nam pozbawiać kata jego należności, Quangel!
Quangel zapytał z wahaniem: - Jak to jest, doktorze? Pan gra w szachy tylko sam z sobą? Czy
więcej osób też może w to grać?
- Tak, można grać we dwójkę. Miałby pan ochotę się nauczyć?
- Myślę, że jestem za głupi na to.
- Nonsens! Od razu spróbujemy.
I doktor Reichhardt zamknął książkę.
W ten sposób Quangel nauczył się jeszcze grać w szachy. Ku swemu zdumieniu nauczył się
bardzo prędko i bez trudności. I jeszcze raz przekonał się, że to, co myślał dotychczas, było z
gruntu fałszywe. Uważał dotychczas za naiwne i nieco dziecinne, gdy widział, jak dwaj
mężczyźni w kawiarni przesuwają kawałki drewna tam i z powrotem. Nazywał to zabijaniem
czasu, zabawką dla dzieci.
A teraz dowiedział się, że to przesuwanie klocków może dać trochę szczęścia, sprawność
myśli i głęboką, uczciwą radość z ładnego ruchu.
Odkrył, że ostatecznie nie chodziło o to, czy się wygrywa, czy że radość z przegranej, ale
ładnie rozegranej partii mogła być o wie]
większa od wygranej dzięki błędowi doktora.
Teraz, gdy doktor Reichhardt czytał, Quangel siedział naprzecm, niego nad szachownicą z
czarnymi i białymi figurami przed sobą - a obok leżała książka Dufrensne'a „Podręcznik gry
w szachy"
- i ćwiczył się w otwarciach i końcówkach. Potem przeszedł do rozgrywania całych partii
mistrzowskich, a jego trzeźwy, prosty umysł opanowywał bez trudu dwadzieścia, trzydzieści
posunięć; i wkrótce nastąpił dzień, gdy Quangel stał się lepszym graczem od doktora.
- Szach i mat, panie doktorze!
- A więc znów pan mnie przyłapał, Quangel! - powiedział doktor i pochylił króla w ukłonie
przed przeciwnikiem. - Ma pan dane na bardzo dobrego gracza.
- Myślę teraz czasami, panie doktorze, jakie miałem różne możliwości, a wcale o tym
przedtem nie wiedziałem. Dopiero od czasu, gdy pana poznałem, dopiero od chwili, gdy
dostałem się do tej cementowej skrzyni dla skazanych na śmierć, dowiedziałem się, jak wiele
zaniedbałem w życiu.
Strona 135
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Przypuszczalnie z każdym z nas tak się dzieje. Każdy, kto musi umrzeć, a przede
wszystkim ten, który jak my musi umrzeć przed czasem, będzie żałował każdej straconej
godziny swego życia, - Ale ze mną jest zupełnie co innego, panie doktorze. Mnie się zawsze
zdawało, że wystarczy, jeśli dobrze wykonuję swoje rzemiosło i nic nie przebałaganiam. A
teraz dowiaduję się, że mogłem robić jeszcze mnóstwo innych rzeczy: grać w szachy, być
miłym dla ludzi, słuchać muzyki, chodzić do teatru. Naprawdę, panie doktorze, gdyby wolno
mi było przed śmiercią jeszcze wypowiedzieć jakieś życzenie, to chciałbym widzieć pana z
pańską pałeczką na takim wielkim koncercie symfonicznym, jak pan to nazywa. Jestem
ciekaw, jak to wygląda i jakby to nai mnie podziałało.
- Nikt nie może wyżywać się we wszystkich kierunkach, Quangel. śycie jest takie bogate.
Rozmieniłby się pan na drobne. Wykonywał pan swoją robotę i czuł się pan pełnym
człowiekim. Gdy pan był jeszcze na wolności, nic panu nie brakowało, Quangel. Pisał pan
swoje pocztówki...
*. Ale przecież one nic nie pomogły, panie doktorze! Myślałem, że ali mnie to z nóg, gdy
komisarz Escherich udowodnił mi, że z dwustu Sjeoidziesięciu pięciu kart, które pisałem,
dwieście sześćdziesiąt siedem padło w jego ręce! Tylko osiemnastu nie przechwycili! I te
osiemnaście także nie oddziałały!
r Kto wie? Ale przynajmniej przeciwstawił się pan złu. Nie stał się nań współwinowajcą
złego. Pan i ja, i wielu tutaj w tym domu, i wielu innych w więzieniach, i dziesiątki tysięcy w
obozach koncentracyjnych , wszyscy oni przeciwstawiają się jeszcze, dziś, jutro...
- Tak, a potem odbierają nam życie i na co przydał się nasz opór?
- Przede wszystkim nam się przydał, bo możemy się uważać aż do śmierci za porządnych
ludzi. A jeszcze więcej - narodowi, który zostanie uratowany dzięki sprawiedliwym, jak mówi
Biblia. Widzi pan, Quangel _ byłoby sto razy lepiej, gdybyśmy mieli człowieka, który by nam
powiedział: „Powinniście tak a tak działać, taki a taki jest nasz plan". Ale gdyby w
Niemczech był taki człowiek, nie doszłoby nigdy do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego
trzeciego. A tak musieliśmy wszyscy działać w pojedynkę i jesteśmy też pojedynczo
wyłapywani, i każdy będzie musiał umierać w samotności. Ale nie znaczy to, abyśmy byli
sami, Quangel. Nie znaczy to, abyśmy umierali daremnie. Nic na tym świecie nie dzieje się
daremnie, a ponieważ walczymy w obronie prawa przeciw brutalnej sile. w końcu my
będziemy zwycięzcami.
- A co będziemy mieli z tego, tam w dole, w naszych grobach?
- Ależ, Quangel! Czy wolałby pan żyć dla niesprawiedliwej sprawy, niż umrzeć dla
sprawiedliwej? Przecież tutaj w ogóle nie ma żadnego wyboru ani dla pana, ani dla mnie.
Ponieważ jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, musieliśmy pójść tą drogą.
Długo milczeli.
Potem Quangel znów zaczął: - Te szachy...
- Tak, Quangel, co z tym?
- Myślę czasem, że postępuję niewłaściwie. Przez wiele godzin mam w głowie tylko szachy,
a mam przecież jeszcze żonę...
- Myśli pan dosyć o swojej żonie. Chce pan być silny i odważny, a więc wszystko, co
podtrzymuje pańskie siły i odwagę, jest dobre. A to, co pana osłabia i czyni chwiejnym -jak
pogrążanie się w myślach -jest złe. Na cóż się przyda żonie to pana myślenie. Przyniesie jej
ulgę, gdy pastor Lorenz powie jej znów, że pan jest silny i odważny.
- Ale pastor nie może z nią otwarcie mówić, od czasu kiedy tarm-druga kobieta jest w celi.
Pastor też uważa tę kobietę za szpicla.
- Pastor potrafi dać do zrozumienia pańskiej żonie, że powodzi sj panu dobrze i że czuje się
pan mocny. Na to wystarczy ostatecznie skinięcie głową, spojrzenie. Pastor Lorenz zna się na
tym.
- Dałbym mu chętnie kiedyś list do Anny - powiedział Quange) z namysłem.
<• Niech pan lepiej tego nie robi. Nie odmówi panu, ale wystawi pan jego życie na
niebezpieczeństwo. Pan wie przecież, że stale mu nie dowierzają. Byłoby źle, gdyby nasz
dobry przyjaciel też trafił do takiej celi. I tak przecież co dzień ryzykuje swoje życie.
- Nie napiszę więc listu - powiedział Otto Quangel.
I rzeczywiście nie zrobił tego, mimo że pastor następnego dnia przyniósł mu złą wiadomość,
bardo złą wiadomość, zwłaszcza dla Anny Quangel. Majster prosił go, by jeszcze teraz nie
zakomunikował żonie o tej bardzo złej wiadomości.
- Teraz jeszcze nie, proszę, panie pastorze! I pastor przyrzekł:
- Dobrze, jeszcze nie. Powie mi pan, kiedy, panie Quangel.
ROZDZIAŁ LVIII Dobry pastor Pastor Friedrich Lorenz, niezmordowanie pełniący służbę w
więzieniu, był to mężczyzna w najlepszych latach, to jest około czterdziestki, bardzo wysoki,
o wąskiej piersi, wiecznie pokasłujący, napiętnowany gruźlicą i ignorujący swoją chorobę,
ponieważ praca nie zostawiła mu czasu na pielęgnowanie się i leczenie. Bladą twarz o
ciemnych oczach za szkłami okularów i cienkim, delikatnym nosie okalały bokobrody, ale
wokół ust zarost był zawsze nienagannie wygolony i odsłaniał wąskie, blade usta i mocny,
okrągły podbródek.
Taki był człowiek, na którego codziennie czekały setki więźniów, jedyny przyjaciel, jakiego
znano w tym domu, jedyny ich łącznik ze światem zewnętrznym. Jedyny człowiek, któremu
zawierzali swe troski • który pomagał, ile tylko było w jego mocy, w każdym razie o wiele
jecej niż to było dozwolone. Niezmordowanie szedł od celi do celi, ; gdy nig głuchy na troski
innych, stale zapominający o własnym •gj-pieniu, absolutnie pozbawiony strachu, jeżeli
chodziło o niego amego. Prawdziwy pasterz, nie pytający nigdy o wiarę czy wyznanie
potrzebującego pomocy, modlący się z ludźmi, którzy go o to prosili, dla pozostałych po
prostu człowiek-brat.
Pastor Friedrich Lorenz stoi przed biurkiem dyrektora więzienia, krople potu występują mu na
czole, dwie czerwone plamy - na policzkach, ale mówi zupełnie spokojnie: - To jest siódmy
wynikły z zaniedbania wypadek śmierci w ciągu ostatnich dwóch tygodni.
- Na świadectwie zgonu podane jest zapalenie płuc - sprzeciwia się dyrektor, ale nie podnosi
głowy znad papierów.
- Lekarz nie spełnia swoich obowiązków - powiada uparcie pastor i puka przy tym delikatnie
palcem w biurko, jakby żądał wpuszczenia go do dyrektora. - Przykro mi, że muszę to
powiedzieć, ale lekarz pije za dużo. Zaniedbuje swoich pacjentów.
- O, doktor jest zupełnie w porządku - odpowiada dyrektor niedbale i pisze dalej. Nie daje
pastorowi dojść do słowa. - Chciałbym, aby pan był tak samo w porządku, panie pastorze. Jak
to jest - czy wetknął pan gryps numer 397, czy nie?
Teraz wreszcie spotyka się wzrok ich obu - czerwonolicego dyrektora o twarzy poznaczonej
Strona 136
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
bliznami i wzrok rozpalonego gorączką duchownego.
- Jest to siódmy wypadek śmierci w ciągu dwóch tygodni - powiada pastor Lorenz z uporem.
- Więzienie powinno mieć nowego lekarza.
- Pytałem się pana przed chwilą o coś, panie pastorze. Czy nie zechciałby mi pan
odpowiedzieć?
- Tak jest, doręczyłem numerowi 397 list, a nie żaden gryps. To był list od jego żony, która
mu donosi, że trzeci syn tego człowieka jednak nie zginął, ale dostał się do niewoli. Dwóch
synów już stracił i sądził, że trzeci również nie żyje.
- Stale pan znajduje jakąś przyczynę, aby ominąć przepisy więzienne, panie pastorze. Ale nie
będę się długo przyglądał bezczynnie tej zabawie.
- Proszę o zwolnienie lekarza - powtarza pastor i puka znów leciutko w biurko.
- Ach, co tam! - wybucha nagle czerwonolicy dyrektor. - Niech się pan nie naprzykrza ze
swoją bzdurną gadaniną! Doktor jest dó i pozostanie! A pan niech dba o przestrzeganie
regulaminu więzienne bo może pan coś oberwać!
- Cóż ja mogę oberwać? -zapytuje pastor. - Mogę umrzeć. I Umr Bardzo szybko. Proszę
jeszcze raz o zwolnienie lekarza.
- Jest pan głupcem, pastorze - powiada dyrektor zimno. - Przypu szczam, że suchoty
pomieszały panu trochę w głowie. Gdyby pan nie bvi takim naiwnym tumanem - właśnie
głupcem! - dawno by pan wisiał. ĄJe żal mi pana.
- Niech pan swój żal skieruje lepiej na pańskich więźniów - odpowiedział pastor równie
zimno. - I niech pan się zatroszczy o świadomego swych obowiązków lekarza.
- Najlepiej będzie, jeśli zamknie pan teraz drzwi od zewnątrz, panie pastorze.
- Mam pańskie przyrzeczenie, że postara się pan o innego lekarza?
- Nie, do pioruna, nie! Idź pan do diabła!
Teraz dyrektor wpadł we wściekłość, wyskoczył zza biurka i zrobił dwa kroki w stronę
pastora. - Czy mam pana siłą wyrzucić, chce pan tego?
- To podziałałoby źle na więźniów, tam, w kancelarii. Wstrząsnęłoby to resztką poważania,
jakim cieszy się jeszcze wśród nich autorytet państwa. Ale zresztą, jak pan chce, panie
dyrektorze!
- Głupiec! - powiedział dyrektor, jednak o tyle otrzeźwiał po oświadczeniu pastora, że wrócił
na swoje krzesło. - Idź pan teraz. Mam pilną robotę.
- Najpilniejszą robotą jest postaranie się o nowego lekarza.
- Sądzi pan, że przez swój upór osiągnie pan coś? Wręcz na odwrót! Właśnie doktor zostanie!
- Przypominam sobie - powiedział pastor - taki dzień, kiedy pan sam był niezadowolony z
tego lekarza. Była noc i burza. Posyłał pan po innych lekarzy i telefonował pan do nich, ale
nie przyszli. Pański sześcioletni Bertholt miał zapalenie środkowego ucha. jęczał z bólu.
śycie jego było w niebezpieczeństwie. Na pańskie prośby sprowadziłem lekarza więziennego.
Był pijany. Na widok umierającego dziecka stracił resztki przytomności, wskazał na swe
drżące ręce, które uniemożliwiały jakikolwiek zabieg chirurgiczny, i zaczął płakać.
Pijany drań! - zamruczał dyrektor, który nagle spochmurniał. _ Pański Bertholt został wtedy
uratowany przez innego lekarza. Ale Co wydarzyło się raz, może się powtórzyć. Chwali się
pan tym, że nie • s't pan chrześcijaninem, mimo to mówię panu: Bóg nie pozwala kpić z
siebieDyrektor więzienia przemógł się i powiedział nie podnosząc głowy: „ A więc idź pan
teraz, pastorze.
- A lekarz?
- Zobaczę, co się da zrobić.
- Dziękuję panu, panie dyrektorze. Wielu będzie panu dziękowało. Duchowny szedł przez
więzienie w znoszonym czarnym surducie, którego łokcie przeświecały szaro, w
pomarszczonych czarnych spodniach, grubych, wysmarowanych tłuszczem butach i
przekręconym czarnym krawacie-obskurna figura. Niektórzy wartownicy kłaniali mu się, inni
przy jego zbliżaniu się ostentacyjnie odwracali głowę, a potem, gdy ich minął, patrzyli za nim
nieufnie. Ale wszyscy zatrudnieni na korytarzach więźniowie mieli dla niego spojrzenie pełne
wdzięczności lnic \\olno im było się kłaniać).
Duchów n} mija wiele żelaznych drzwi, idzie po żelaznych schodach. trzymając się żelaznej
poręczy. Słyszy płacz w jednej celi, zatrzymuje się na chwilę, ale potrząsa głową i rusza
pośpiesznie dalej. Przechodzi żelaznym korytarzem piwnicznym, z lewej i z prawej strony
zieją otwarte drzwi lochów, cel karnych, w jednym pomieszczeniu pali się światło. Pastor
zatrzymuje się i zagląda.
W ohydnej, brudnej izbie siedzi przy stole mężczyzna o szarej, ponurej twarzy i patrzy rybimi
oczyma na siedmiu wynędzniałych mężczyzn, którzy pod nadzorem dwóch wartowników
stoją przed nim nago, drżąc z zimna.
- No, moi mili! - ryczy mężczyzna. - Czego się tak kiwacie? Trochę zimno, co? E, to jeszcze
nie jest zimno! Przekonacie się dopiero, co to jest zimno, jak posiedzicie w bunkrze, między
żelazem a cementem, o chlebie i wodzie...
Przerywa. Zauważył milczącą, obserwującą go postać przy drzwiach.
- Wachmistrzu - rozkazuje mrukliwie - odprowadzić tych ludzi! Wszyscy zdrowi i zdolni do
odbycia kary aresztu w ciemnicy. Tu ma pan ten świstek!
Podpisał się na liście i oddaje ją wachmistrzowi.
Więźniowie przechodzą obok pastora rzucając na niego żałosn spojrzenia, w których jednak
żarzy się już słaba nadzieja.
Pastor czeka, póki ostatni z nich nie zniknie, potem dopiero wchód?1 i mówi cicho: - A więc
numer 352 już też nie żyje. A prosiłem pan, przecież...
- Cóż ja mogę zrobić, pastorze? Siedziałem dziś sam dwie godziny przy tym człowieku i
robiłem mu okłady.
- Musiałem w takim razie spać. Sądziłem dotychczas, że to ja siedziałem całą noc przy
numerze 352. I nie miał on też nic w płucach panie doktorze. To 357 miał zapalenie płuc. A
zmarły Hergesell, numer 352, miał złamanie podstawy czaszki.
- Powinien pan tu być lekarzem zamiast mnie -- powiedział ironicznie tłusty mężczyzna - a
ja będę duszpasterzem.
- Obawiam się tylko, że byłby pan jeszcze gorszym duszpasterzem niż lekarzem.
Doktor zaśmiał się. - Lubię pana, pastorku, kiedy robi się pan bezczelny. Czy wolno mi
zbadać pańskie płuca?
Pastor nie dał się zbić z tropu: - Nie, nie wolno tego panu, pozostawmy to lepiej innemu
lekarzowi.
- Ale mogę panu zakomunikować również bez badania, że nie pociągnie pan dłużej niż
Strona 137
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
kwartał - odciął się lekarz złośliwie. - Wiem, że pan już od maja pluje krwią -- nie, to już nie
potrwa długo do pierwszego krwotoku.
Pastor stał się może o cień bledszy po tej okrutnej przepowiedni, ale głos mu nie zadrżał, gdy
powiedział: - A ile czasu pozostaje, panie doktorze, do pierwszego krwotoku tym ludziom,
których kazał pan odprowadzić do ciemnicy?
- Ci ludzie są wszyscy zdrowi i zdolni do odbycia aresztu w ciemnicy - zgodnie z
orzeczeniem lekarskim.
- Oczywiście nie byli w ogóle badani.
- Chce pan kontrolować moje urzędowanie? Ostrzegam pana! Wiem więcej o panu, aniżeli
pan sądzi!
- A pańskie wiadomości staną się bezwartościowe z chwilą mojego pierwszego krwotoku!
Zresztą mam to już za sobą...
- Co? Co pan ma za sobą?
- Mój pierwszy krwotok! Przed trzema czy czterema dniami.
T.
na S Lekarz wstał ociężale. - A więc chodź pan, pastorku, zbadam pana orze w mojej budzie.
Uzyskam natychmiastowy urlop dla pana. podanie, by pozwolono panu wyjechać do
Szwajcarii, a do go czasu wyślę pana do Turyngii.
Pastor, którego ramię chwycił na pół pijany lekarz, stał nieporuszo-, _ A co tymczasem stanie
się z tymi ludźmi w ciemnicy? Dwóch z nich „a pewno nie przetrzyma wilgoci, głodu i zimna
tam na dole, a bunkier o(jbije się fatalnie na całej siódemce.
Lekarz odpowiedział: - Sześćdziesiąt procent więźniów z tego domu zostaje straconych.
Oceniam, że co najmniej trzydzieści pięć procent pozostałych otrzyma długoletnie więzienie.
Cóż więc za różnica, czy umrą o parę miesięcy wcześniej czy później!
- Jeżeli pan tak myśli, nie ma pan prawa nazywać się nadal tutejszym lekarzem. Niech pan
ustąpi ze swego stanowiska!
- Ten, kto przyjdzie po mnie, też nie będzie lepszy. Po co więc zmieniać? - Lekarz zaśmiał
się. - Chodź pan, pastorze! Daj się pan zbadać. Pan wie przecież, że mam słabość do pana,
mimo że pan stale kopie pode mną dołki i judzi przeciw mnie. Jest pan wspaniałym
Donkiszotem.
- Właśnie przed chwilą również judziłem przeciw panu. Zażądałem l od dyrektora zwolnienia
pana i dostałem niemal przyrzeczenie.
Lekarz zaczął się śmiać. Poklepał pastora po ramieniu i zawołał:
- Ależ to wspaniale z pańskiej strony, pastorku, jestem panu wprost j wdzięczny! Bo jeżeli
zostanę zwolniony, skoczę na pewno do góry.
Zostanę nadradcą medycyny i nie będę musiał nic robić. Najserdeczniejsze dzięki, pastorku.
- Niech pan podziękuje mi w ten sposób, że każe pan wypuścić j z ciemnicy małego Wendta i
Krausa. Nie przetrzymają tego. Mieliśmy * ciągu ostatnich dwóch tygodni już siedem
wypadków śmierci T- powodu pańskiego niedbalstwa.
- Pochlebco! Ale nie mogę panu dać teraz kosza. Wyciągnę tych dwóch dziś wieczorem.
Teraz, od razu po podpisaniu listy, byłoby to dla trochę kompromitujące.
ROZDZIAŁ LIX Truda Hergesell z domu Baumann Przeniesienie Anny Quangel do
więzienia śledczego rozdzieliło ' z Trudą Hergesell. Ciężko było Trudzie obejść się bez matki.
Od dawn już zapomniała, że z winy Anny została aresztowana. Nie, nie zapoir niała, ale
przebaczyła jej. Co więcej, zrozumiała, że właściwie nie miał' nic do przebaczenia. Nikt nie
mógł być zupełnie pewny siebie podczas tych przesłuchiwać. Przebiegli komisarze potrafili
nawet niewinna wzmiankę zamienić w pętlę, w którą każdy nieuchronnie dawał się złapać.
Teraz Truda była bez matki. Nie miała nikogo, z kim mogłaby porozmawiać. Musiała milczeć
o szczęściu, które kiedyś było jej udziałem, o swej trosce o Karla, która ją teraz przepełniała.
Jej nowa współtowarzyszka celi była starszą, zżółkła kobietą - znienawidziły się od
pierwszego wejrzenia. Ta kobieta miała zawsze jakieś tajemnice z wartowniczkami i
nadzorczyniami. Gdy pastor był w celi, ani jedno słowo nie uchodziło jej uwagi.
Jednakże Truda dowiedziała się coś niecoś o swoim Karli przez pastora. Pani Haensel, jej
współtowarzyszka, była właśnie w dyrekcji, na pewno po to, aby znów unieszczęśliwić kogoś
swoimi doniesieniami. Pastor opowiedział Trudzie, że jej mąż jest w tym samym więzieniu,
że jednak jest chory - najczęściej nieprzytomny - w każdym razie może ja jednak pozdrowić
od Karla.
Odtąd Truda żyła jedynie nadzieją odwiedzin pastora. Nawet jeśli Haensel była obecna,
pastor potrafił zawsze znaleźć sposób na przemycenie wiadomości. Często siadali pod oknem
na blisko zsuniętych stołkach i pastor Lorenz czytał Trudzie rozdział z Nowego Testamentu,
podczas gdy tamta kobieta stała przy drugiej ścianie z uważnie skierowanym na nich
wzrokiem.
Biblia była dla Trudy czymś zupełnie nowym. Przeszła przez szkołę bez religii i nigdy nie
odczuwała jej potrzeby. Bóg nie był dla niej żadnym pojęciem, był tylko słowem w zwrotach,
jak „O, mój Boże!" Można było z równym powodzeniem powiedzieć „O nieba!" - nie robiło
to żadnej różnicy.
Również teraz, gdy z Ewangelii Mateusza dowiedziała się o żyć' Chrys mówi , -ystusa,
powiedziała pastorowi, że pojęcie „syn boży" nic jej nie E-* . * 1 _
„ T
_ _ '__!__l____1. • _ l___J„'*_J__.__' J" _ 1.
•c pastor Lorenz uśmiechnął się łagodnie i odpowiedział, że to nie szkodzi. Niech tylko
zwróci uwagę na to, jak Jezus Chrystus żył zjemi Jak kochał ludzi, również swoich wrogów.
„Cuda" może pojąć, •alc chce, jako ładne bajeczki, ale niech wie, że żył na tym świecie ktoś,
zyj ślad promieniuje niezmiennie od niemal dwóch tysięcy lat, jako wieczny dowód tego, że
miłość jest silniejsza od nienawiści.
Truda Hergesell, która potrafiła równie mocno nienawidzić jak kochać (i która słuchając tych
nauk najserdeczniej nienawidziła oddalonej o trzy metry od niej pani Haensel), Truda
Hergesell z początku opierała się takiej nauce. Wydawała jej się za miękka. Nie Jezus
Chrystus uczynił jej serce przystępniejszym, ale pastor Friedrich Lorenz. Obserwowała tego
człowieka, którego ciężkiej choroby nikt nie mógł przeoczyć, gdy dzielił jej troski tak, jakby
to były jego własne, nigdy nie myśląc o sobie; gdy odważnie przy czytaniu przemycał jej do
ręki karteczkę z wiadomością o Karliku, gdy słyszała, jak rozmawia z denuncjatorką Haensel
równie przyjaźnie jak z nią, choć wiedział, że w każdej chwili była gotowa go zdradzić i
wydać katu - odczuwała coś w rodzaju szczęścia, głębokiego spokoju, promieniującego od
człowieka, który nie chciał nienawidzić, lecz kochał nawet najgorszego przestępcę.
Te nowe uczucia nie wpłynęły oczywiście na łagodniejszy stosunek Trudy Hergesell do pani
Strona 138
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Haensel - ale stała się jej może bardziej obojętna, nienawiść nie była już tak ważna. Czasami
potrafiła przerwać nagle wędrówkę po celi, zatrzymać się przed nią i pytać: - Właściwie
dlaczego pani to robi? Dlaczego pani donosi na wszystkich? Czy spodziewa się pani przez to
łagodniejszej kary?
Haensel nie odwracała wówczas żółtych, złych oczu od Trudy. Albo nic nie odpowiadała,
albo mówiła: - Myśli pani, że nie widziałam, jak Pani przycisnęła pierś do ramienia pastora?
Taka podłość, uwodzić na pół żywego człowieka! Ale czekaj, jeszcze was złapię! Ja was
złapię.
Na czym Haensel chciała złapać pastora i Trudę Hergesell pozostało nie wyjaśnione. Truda
odpowiadała na te groźby tylko krótkim, fonicznym parsknięciem i rozpoczynała na nowo nie
kończącą się ^drówkę po celi, stale myśląc o mężu. Nie można było nie spostrzec że
wiadomości od niego stawały się coraz gorsze - mimo że pastor wyraźnie ją oszczędzał. Gdy
na przykład mówił, że nie ma nic no\vego że jego stan pozostaje bez zmiany, znaczyło to, że
Karli nie przes}aj pozdrowień, bo leżał nieprzytomny. Pastor nie kłamał - Truda przeko. nała
się, że nie oddawał ukłonów, jeżeli nie zostały przekazane. Omijaj wszelką tanią pociechę,
która pewnego dnia musiała i tak okazać się kłamstwem.
Ale także przesłuchania u sędziego śledczego dowiodły Trudzie, że źle jest z jej mężem:
nigdy nie powoływano się na jakieś jego no\ve zeznania. Miała dać informacje o wszystkim, a
przecież naprawdę njc nie wiedziała o walizie Grigoleita, która była przyczyną nieszczęścia
ich obojga. Chociaż metody przesłuchiwań sędziego śledczego nie były tak bezgranicznie
podłe i brutalne jak komisarza Lauba, to jednak cechował je ten sam upór. Truda wracała z
tych przesłuchiwań do celi kompletnie wyczerpana i zniechęcona. Ach, Karli, Karli! śeby
wolno jej było choć raz jeszcze go zobaczyć, usiąść przy jego posłaniu, potrzymać rękę,
zupełnie cicho, bez słowa!
Był czas, kiedy myślała, że go nie kocha, że nigdy nie będzie mogła go kochać. Teraz była
jakby przepojona nim. Powietrze, którym oddychała - to był on, chleb, który jadła, koc, który
ją rozgrzewał - to on! A był przecież tak blisko, kilka korytarzy, kilka schodków, jedne drzwi
- ale na całym świecie nie było tak miłosiernego człowieka, który byjąraz, jeden, jedyny raz
zaprowadził do niego! Nawet ten suchotniczy pastor nie mógł tego zrobić.
Wszyscy po prostu bali się o swoje drogocenne życie, nie ważyli si? na coś poważnego, aby
naprawdę pomóc bezradnej. I nagle wyrasta w niej wspomnienie - trupiarnia w bunkrze
gestapo, wielki esesman, który zapalając papierosa powiedział do niej: „Dziewczyno,
dziewczyno!", jej poszukiwania wśród trupów po rozebraniu martwej Berty. I wydaje jej się,
jak gdyby ta godzina wówczas była jeszcze łagodną, miłosierną godziną, gdy wolno jej było
szukać Karla. A teraz? Dygocące serce zamknięte w żelazie i kamieniu! Sama!
Klucz obraca się w drzwiach, o wiele wolniej i łagodniej, niż czynią to nadzorczynie. Teraz
nawet ktoś puka: pastor.
- Czy mogę wejść? - zapytuje.
- Proszę, proszę, niech pan wejdzie, panie pastorze! - woła płacz? Truda Hergesell.
pani Haensel z nienawistnym spojrzeniem mruczy: - Czego ten znów j chce?
tutaj Wówczas Truda przyciska nagle głowę do wąskiej, szybko poruszającej się piersi
duchownego. Łzy płyną z jej oczu, chowa twarz na jego piersi i błaga: - Panie pastorze, tak
się boję. Pan musi mi pomóc! Muszę zobaczyć Karla, tylko ten jeden raz! Czuję, że będzie to
ostatni raz...
I przenikliwy głos pani Haensel: - Zamelduję to! Zamelduję to natychmiast! - Pastor
pocieszająco gładzi włosy Trudy i mówi: - Tak, jfloje dziecko, zobaczysz go raz jeszcze!
Wstrząsa nią coraz mocniejsze łkanie. Wie, że Karłi nie żyje, że nie na próżno szukała w
trupiarni, że było to przeczucie, ostrzeżenie.
I krzyczy: - On nie żyje! Panie pastorze, on nie żyje!
A pastor odpowiada, udziela jej jedynej pociechy, której może udzielić tym przeznaczonym
na śmierć: - Dziecko, on już nie cierpi. Tobie jest gorzej.
Jeszcze to słyszy. Chce o tym pomyśleć, chce to dobrze zrozumieć, ale robi jej się ciemno w
oczach. Światło gaśnie. Głowa zwisa.
- Niechże mi pani pomoże, pani Haensel! - prosi pastor. - Jestem za słaby, by ją utrzymać.
A potem i na dworze jest noc. Noc do nocy, mrok do mroku.
Wdowa Truda Hergesell ocknęła się i wie, że nie jest już w swojej celi, i wie, że Karli nie
żyje. Widzi go znów leżącego na wąskiej pryczy, ze zmalałą i odmłodniałą twarzą, i myśli o
twarzyczce dziecka, które urodziła. I obie te twarze zachodzą na siebie; Truda wie, że straciła
wszystko na tym świecie - dziecko i męża. Wie, że już nigdy nie będzie kochała, nie będzie
jej wolno rodzić dzieci - a to wszystko dlatego, że położyła dla starego człowieka pocztówkę
na parapecie okiennym. Dlatego całe jej życie jest złamane i życie Karla też. I nigdy więcej
nie będzie dla niej słońca i szczęścia, i lata, i kwiatów...
Kwiaty na mój grób, kwiaty na twój grób...
I wobec tego ogromnego bólu, który coraz bardziej ją ogarnia, który mrozi ją jak lód, zamyka
znów oczy i pragnie wrócić do nocy 'zapomnienia. Ale noc jest na dworze, pozostaje tam, nie
przenika jej. ^agle ogarnia ją gorączka... Wyskakuje z krzykiem z łóżka i chce Siekać, biec,
ujść przed tym okropnym bólem.
Jakaś ręka przytrzymuje ją...
Znów robi się jasno. I znów jest pastor, który siedział przy niej, który Każdy umiera... t. II T
ją teraz przytrzymuje. Tak, jest w obcej celi,to jest cela Karla, ale zabrał-go już. Nie ma
również człowieka, który leżał tu w celi razem z Karlej^
- Dokąd go zabrali? - pyta bez tchu, jakby przebiegła długą drogę - Będę się modlił u jego
grobu.
- Cóż mu teraz pomogą pańskie modlitwy? Gdyby się pan modlji o jego życie, kiedy jeszcze
był czas na to!
- On ma spokój, dziecko!
- Ja chcę stąd odejść - mówi Truda gorączkowo. - Proszę, niect mnie pan puści z powrotem
do mojej celi, panie pastorze! Mam tam jeao fotografię. Muszę ją zobaczyć, teraz, zaraz.
Wyglądał tak inaczej...
I mówiąc tak Truda wie dobrze, że okłamuje dobrego pastora, ^e chce go oszukać. Bo nie ma
żadnej fotografii Karla i nie chce wcale wrócić do celi, do pani Haensel.
Przelotnie świta jej w głowie myśl: - Oszalałam! Muszę teraz dobrze udawać, aby tego nie
spostrzegł... Tylko przez pięć minut ukryć swoje szaleństwo!
Pastor prowadzi ją troskliwie pod rękę, z celi przez wiele korytarzy 1 schodów, z powrotem
do kobiecego więzienia. Z wielu cel Truda słyszy głębokie oddechy - śpią, a z innych
niezmordowane kroki - martwią się, a jeszcze z innych płacz - tam cierpią; ale nikt nie nosi w
Strona 139
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
sobie tyle bólu, co ona.
Gdy pastor otworzył jakieś drzwi i zamknął je znów za nią, Truda nie bierze go już pod rękę.
Milcząc idą oboje w nocy korytarzem, z obu jego stron są ciemnice, z których pijany lekarz
wbrew przyrzeczeniu nie zwolnił obu chorych. A teraz wchodzą po wysokich schodach
kobiecego więzienia aż do oddziału V, w którym umieszczona jest Truda.
Tam na najwyższym korytarzu szura im naprzeciw wartowniczka i mówi: - Teraz dopiero, o
jedenastej czterdzieści, przyprowadza pan z powrotem tę Hergesell, panie pastorze? Gdzie
pan był z nią tak długo?
- Była przez wiele godzin nieprzytomna. Jej mąż umarł, wie pani.
- Tak, a pan, panie pastorze, pocieszał tę młodą kobietę? Bardzo ładnie! Pani Haensel
opowiadała mi, że ona rzuca się panu zupełnis bezwstydnie na szyję. W takich warunkach
nocne pocieszanie musi być specjalnie przyjemne! Zapiszę to do książeczki wartowniczej!
Ale zanim pastor mógł bodaj jednym słowem obronić się przeciw tym brudom, widzą oboje,
że pani Truda, wdowa Hergesell, wdrapał „je na żelazną kratę korytarza. Przez chwilę stoi
tak, przytrzymując się jedną ręką poręczy.
Wołają: - Stać! Nie! Proszę stać!
I biegną ku niej, wyciągnięte ręce już ją chwytają.
Ale jak pływaczka, która skacze głową w dół, runęła Truda w przepaść. Słyszą trzepot i pęd,
głuche uderzenie.
A potem martwa cisza, gdy pochylają swe blade twarze nad poręczą j mimo to nic nie widzą.
Potem robią krok ku schodom.
I w tej samej chwili wybucha piekło.
Jak gdyby przez okute żelazem drzwi cel można było widzieć, co się stało. Z początku był to
może tylko histeryczny krzyk, ale przebiegał z celi do celi, z oddziału na oddział. Z jednej
strony korytarza na drugą, ponad przepaścią. Zamieniał się z krzyku we wrzask, wycie,
skowyt, jazgot, szał...
- Mordercy! Zamordowaliście ją! Zabijcie nas od razu! Wszystkich!
Kąty!!!
Niektóre wisiały u okien i wykrzykiwały na podwórze, tak że męskie skrzydło również
rozbudziło się z przepojonego lękiem snu - i wyło, i szalało, i krzyczało, i zachłystywało się, i
beczało, i mruczało, i rozpaczało.
Oskarżało, oskarżało tysiącem, dwoma tysiącami, trzema tysiącami głosów! Zwierzę
wykrzykiwało swoje oskarżenie tysiącem, dwoma tysiącami, trzema tysiącami pysków!
Zabrzmiał przeraźliwie dzwon alarmowy, a oni walili pięściami w żelazne drzwi i rąbali w nie
stołkami. śelazne prycze z trzaskiem padały i trzaskały ponownie, podrywane do góry, z
brzękiem rozbijały się o podłogi miski do jedzenia, a dekle od kibli wydawały przeraźliwy
szczęk i cały gmach olbrzymiego więzienia prześmierdł nagle jak ustokrotniona latryna.
Pogotowie ubierało się pośpiesznie i chwytało za pałki gumowe.
Roztwierały się drzwi od cel - trzask - trzask! - To chlaszcząco tępy odgłos pałek spadających
na głowy. Rozwścieklił się jeszcze bardziej Wrzask pomieszany z tupaniną walczących nóg,
wysokim, zwierzęcym krzykiem epileptyków, idiotycznym jodłowaniem żartownisiów i
przeraźliwymi gwizdami...
Woda chlustała w twarze wdzierających się nadzorców.
W trupiarni leżał Karol Hergesell zupełnie cicho, z dziecięco mała spokojną twarzą.
I wszystko to razem tworzyło dziką, paniczną, straszliwą symfonie odegraną na cześć Trudy,
wdowy Hergesell z domu Baumann.
A ona leżała na dole, w połowie na linoleum, w połowie na brudnym cemencie dolnego
oddziału I.
Leżała zupełnie spokojnie. Jej mała szara dłoń, jeszcze prawie dziewczęca, była lekko
rozchylona. Wargi zabarwione krwią, a oczy patrzyły bez spojrzenia w nieznaną dal.
Ale uszy zdawały się nasłuchiwać dzikiego, narastającego i opadają, cego piekielnego hałasu,
czoło było zmarszczone, jakby zastanawiała się, czy to jest ów spokój obiecany jej przez
dobrego pastora Lorenza W wyniku tego samobójstwa zawieszony został w urzędowaniu
pastor więzienny Friedrich Lorenz, a nie zapijaczony lekarz. Wytoczono śledztwo przeciw
duchownemu. Jest bowiem przestępstwem i sprzyjaniem przestępstwu, jeśli się zezwala
więźniowi na samowolne zakończenie żywota: do tego rodzaju czynności uprawnione jest
wyłącznie państwo i jego sługi.
Jeżeli pracownik policji kryminalnej kolbą pistoletu tak ciężko zrani człowieka, że ten jest
umierający, albo jeżeli pijany lekarz pozwala rannemu umrzeć - wtedy wszystko jest w
porządku. Ale gdy duchowny nie zapobiegnie samobójstwu, jeżeli pozwoli więźniowi, który
nie ma prawa mieć własnej woli, spełnić własną wolę, to popełnia przestępstwo i musi za nie
ponieść odpowiedzialność.
Niestety, pastor Friedrich Lorenz uszedł - zupełnie tak jak ta Hergesell - odpowiedzialności za
swoje przestępstwo, umierając wskutek krwotoku właśnie w chwili, gdy miał być
aresztowany. Powstało mianowicie podejrzenie, że pastor utrzymywał niemoralne stosunki ze
swymi podopiecznymi. Pastor osiągnął jednak spokój, jak sam by powiedział, i wiele zostało
mu zaoszczędzone.
W ten sposób stało się, że pani Anna Quangel aż do rozprawy głównej nie dowiedziała się nic
o śmierci Trudy i Karola Hergesellów, ponieważ następca dobrego pastora był zbyt
tchórzliwy lub niechętny, aby pełnić rolę łącznika wśród więźniów. Ograniczał się jedynie do
posług religijnych tam, gdzie tego żądano.
ROZDZIAŁ LX Rozprawa główna: spotkanie Nawet przy najbardziej wyrafinowanie
przemyślanym systemie mogą s'? wydarzyć błędy. Trybunał Narodowy w Berlinie, sąd nie
mający nic wspólnego z narodem, sąd do którego nie dopuszczano narodu nawet jako
milczącego widza, bo większość posiedzeń była tajna - ten Trybunał Narodowy był właśnie
takim wyrafinowanie przemyślanym systemem. Zanim oskarżony wszedł na salę rozpraw,
praktycznie już był skazany i nic nie zapowiadało, że mógłby w tej sali doznać jakiegoś
pocieszającego przeżycia.
Tego ranka miała się odbyć tylko niewielka rozprawa przeciw Ottonowi i Annie Quangel o
zdradę stanu i zdradę główną. Audytorium było zaledwie w czwartej części zapełnione: kilka
mundurów partyjnych, kilku prawników, którzy dla niezbadanych powodów chcieli
przysłuchiwać się rozprawie, i przeważnie studenci prawa, pragnący nauczyć się, jak
sprawiedliwość usuwa ze świata ludzi, których zbrodnia polegała na większym umiłowaniu
ojczyzny niż u wyrokujących w ich sprawie sędziów. Wszyscy ci ludzie uzyskali karty
wstępu jedynie przez stosunki. Jakim sposobem ten mały człowieczek z białą spiczastą
bródką i mądrymi, otoczonymi zmarszczkami oczyma, były radca sądowy Fromm zdobył
Strona 140
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
kartę, pozostanie tajemnicą. Siedział w każdym razie wśród innych, nie zwracając na siebie
uwagi, trochę z boku, z pochyloną twarzą i co chwila czyścił okulary w złotej oprawie.
Pięć minut przed dziesiątą został przez policjanta wprowadzony na salę Otto Quangel. Ubrano
go w odzież, którą miał na sobie w warsztacie w chwili aresztowania: czyste, ale wielokrotnie
łatane ubranie robocze - ciemnoniebieskie łaty bardzo żywo odbijały od wyblakłej w praniu
całości. Jego wciąż jeszcze bystre spojrzenie prześliznęło się obojętnie po pustych dotąd
miejscach za stołem sędziowskim, rozbłysło Przez chwilę na widok radcy sądowego wśród
audytorium - i Quangel Usiadł na ławie oskarżonych.
Tuż przed dziesiątą inny policjant wprowadził drugą oskarżoną " Annę Quangel. I teraz
właśnie wydarzyło się to przeoczenie: ledwie Anna Quangel ujrzała swego męża, nie
zwracając uwagi na ludzi w sali ruszyła bez wahania ku niemu i usiadła obok męża.
Otto Quangel szepnął zza dłoni osłaniającej usta: -Nie mów! Jeszcze nie!
Ale blask jego oczu powiedział jej, jak ucieszył się z tego spotkania Oczywiście nie było
nigdzie i nigdy przewidziane w trybie działania tej wysoce szanownej instytucji, aby dwoje
oskarżonych, miesiącami troskliwie izolowanych jedno od drugiego, mogło na kwadrans
przed rozprawą siedzieć obok siebie i mile ze sobą gawędzić. Ale - czy to, że obaj policjanci
po raz pierwszy pełnili tutaj służbę i zapomnieli o przepisach, czy też nie przywiązywali zbyt
wielkiej wagi do tej sprawy, czy wreszcie tych dwoje prostych, niemal nędznie odzianych
starszych ludzi wydawało im się zupełnie bez znaczenia - dość, że nie sprzeciwili się, aby
Anna usiadła na tym miejscu, i przez kwadrans niemal nie troszczyli się o oskarżonych.
Rozpoczęli natomiast podniecającą dyskusję na temat jakichś spraw służbowych, na temat
cofniętego im dodatku nocnego i bezprawnie wysokiego opodatkowania zarobków.
Również wśród słuchaczy nikt - oczywiście prócz radcy sądowego Fromma - nie zwrócił
uwagi na to przeoczenie. Wszyscy byli widać niedbali i obojętni, nikt nie zganił błędu
popełnionego na niekorzyść Trzeciej Rzeszy, a na korzyść dwojga ludzi, którzy byli oskarżeni
o zdradę główną. Proces, w którym oskarżano tylko dwoje ludzi pochodzenia robotniczego,
nie mógł tu wywrzeć większego wrażenia. Tutaj przyzwyczajono się do procesów
pokazowych, z trzydziestu, czterdziestu oskarżonymi, którzy najczęściej nie znali się
nawzajem, ale ku swemu zdumieniu dowiadywali się w trakcie procesu, że tworzyli jedno
wspólne sprzysiężenie - i za to ich skazywano.
W ten sposób Quangel mógł po kilku sekundach dokładnego rozglądania się powiedzieć:
- Cieszę się, Anno! Jakże się miewasz?
- Dobrze, Otto, teraz znów dobrze.
- Nie pozwolą nam długo siedzieć koło siebie. Ale cieszmy się tymi minutami. Chyba zdajesz
sobie sprawę z tego, co nastąpi.
Bardzo ciche: - Tak, Otto.
- Tak, wyrok śmierci na nas oboje, Anno. To jest nieuniknione.
- Ale, Otto...
- Nie, Anno, żadnego „ale". Wiem, że próbowałaś całą winę wziąc na siebie...
- Kobiecie nie dadzą tak ciężkiego wyroku, a ty może ujdziesz z życiem.
- Nie, nie! Nie potrafisz dość dobrze kłamać. Przeciągniesz tylko rozprawę. Pozwól, że
powiemy prawdę, wtedy to prędko się skończy.
- Ale, Otto...
- Nie, Anno, teraz żadnego „ale". Zastanów się. Nie będziemy kłamać. Czystą prawdę.
- Ale, Otto...
- Anno, proszę cię!
- Otto, chciałabym cię przecież uratować, chciałabym wiedzieć, że żyjesz.
- Anno, proszę cię!
- Otto, nie utrudniaj mi tego!
- Czy mamy wobec nich kłamać? Kłócić się? Dawać im przedstawienie? Czystą prawdę,
Anno!
Walczyła ze sobą. Potem ustąpiła, jak zawsze mu ustępowała.
- Dobrze. Otto, przyrzekam ci to.
- Dziękuję Anno, dziękuję ci bardzo!
Milczeli. Opuścili głowy. Oboje wstydzili się okazać wzruszenie.
Z tyłu usłyszeli głos jednego z policjantów: - I powiedziałem leutnantowi: Nie może mi pan
przecież czegoś takiego zrobić, leutnan-cie, powiedziałem...
Otto Quangel dodaje sobie odwagi. Musi jej to powiedzieć. Jeżeli Anna dowie się o tym
podczas rozprawy - a na pewno w trakcie rozprawy będzie o tym mowa - to jeszcze gorzej.
Następstwa byłyby nieobliczalne.
- Anno! - szepnął - jesteś silna i odważna, prawda?
- Tak, Otto - odpowiedziała - teraz jestem silna. Odkąd jestem z tobą. Czy jeszcze coś złego?
- Tak, coś złego, Anno...
- Co takiego, Otto? Powiedzże, Otto! Jeżeli nawet ty boisz się Powiedzieć, to i mnie strach
ogarnia.
- Anno, czy nie słyszałaś już nic o Gertrudzie?
- O jakiej Gertrudzie?
- No, o Trudzie.
- A, o Trudzie. Co jest z Trudą? Nie, od chwili kiedy dostałam się do więzienia śledczego,
nic o niej nie słyszałam. Bardzo mi jej brakowało była taka dobra dla mnie. Przebaczyła mi,
że ją zdradziłam.
- Przecież jej nie zdradziłaś. Z początku i ja tak myślałem, ale potem to zrozumiałem.
- Tak, i ona to zrozumiała. Tak mną zakręcił ten okropny Laub w czasie pierwszych
przesłuchiwań, że nie wiedziałam, co mówię, ale ona to zrozumiała. Przebaczyła mi.
- Dzięki Bogu! Anno, bądź odważna i silna: Truda nie żyje.
- Och! - jęknęła tylko Anna i położyła rękę na sercu. - Och! I Quangel dodał prędko, aby
mieć już wszystko za sobą:
- I jej mąż też nie żyje.
Teraz długo nie było odpowiedzi. Siedziała z opuszczoną i ukrytą w dłoniach twarzą, ale Otto
czuł, że Anna nie płacze, że jest jeszcze jakby ogłuszona straszną wiadomością. I mimo woli
wypowiedział słowa, które dobry pastor Lorenz dodał, gdy zakomunikował mu tę wiadomość:
„Nie żyją. Mają spokój. Wiele zostało im zaoszczędzone".
- Tak - powiedziała teraz Anna - tak. Bała się bardzo o swego Karla, kiedy nie było
wiadomości od niego, a teraz ma spokój.
Milczała długo, a Quangel nie nalegał, chociaż zauważył po niepokoju na sali, że sąd zaraz
wejdzie. Anna spytała cicho:
Strona 141
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Czy oboje... zostali straceni?
- Nie. On umarł. Wskutek uderzenia w głowę podczas aresztowania.
- A Truda?
Truda odebrała sobie potem życie - powiedział Otto prędko - wyskoczyła przez poręcz z
piątego piętra. Pastor Lorenz mówił, że zabiła się na miejscu. Nie cierpiała.
- Stało to się tej nocy - przypomniała sobie nagle Anna - kiedy całe więzienie krzyczało.
Teraz już wiem! Och, to było straszne, Otto.
- I zakryła twarz rękami.
- Tak, to było straszne - powtórzył Quangel. - U nas też byi°
strasznie.
Po chwili podniosła głowę i spojrzała twardo na męża. Wargi jej drżały jeszcze, ale
powiedziała:
- Lepiej, że tak się stało. Gdyby siedzieli tu koło nas, byłoby t(
okropne. Teraz mają spokój. -1 bardzo cicho dodała: - Moglibyśmy też tak zrobić.
Spojrzał twardo na żonę. W jego surowych, bystrych oczach ujrzała światło, którego nigdy
przedtem nie widziała - ironiczne światło, jakby to wszystko, co powiedziała, i to, co miało
nastąpić - nieuchronny koniec - było tylko zabawą. Jakby nie warto było brać tego zbyt
poważnie. Potem powoli potrząsnął głową.
- Nie, Anno, nie zrobimy tego. Nie będziemy się wykradać, jakbyśmy byli przyłapanymi
przestępcami. Nie odbierzemy im wyroku. My - nie!
I zupełnie innym tonem:
- Poza tym jest już na to za późno. Czy nie nakładają ci kajdanków?
- Tak, ale policjant doprowadziwszy mnie do drzwi zdjął je.
- Widzisz - powiedział - nie udałoby się!
Przemilczał, że od chwili wyprowadzenia go z więzienia śledczego był skrępowany
kajdankami ręcznymi i łańcuchem, kajdankami na nogi i żelazną sztabą. Tak jak i Annie
policjant zdjął mu tę ozdobę dopiero przed drzwiami sali sądowej: nie wolno było pozbawiać
państwa ofiar do szlachtuza.
- No, dobrze - zgodziła się Anna. - Jak myślisz, chyba razem nas stracą?
- Nie wiem - powiedział wymijająco. Nie chciał jej oszukiwać, chociaż wiedział, że każde z
nich będzie musiało umrzeć samotnie.
- Ale stracą nas przecież o tej samej godzinie?
- Z pewnością, Anno, na pewno tak będzie! Wcale nie był tego tak pewien.
- Ale nie myśl teraz o tym - ciągnął dalej. - Myśl tylko, że musimy być teraz silni. Jeżeli
przyznamy się do winy, to wszystko pójdzie bardzo szybko. Jeżeli nie będziemy się
wymigiwali i nie będziemy kłamali, możemy już za pół godziny mieć wyrok.
Tak, tak zrobimy. Ale, Otto, jeżeli to tak prędko pójdzie, to równie prędko rozdzielą nas. A
może już nigdy się nie zobaczymy!
- Na pewno się jeszcze zobaczymy. Przedtem jeszcze, raz, Anno. Powiedziano mi, że wolno
nam będzie się pożegnać. Na pewno, Anno!
- To dobrze, Otto, mam więc jeszcze coś, na co będę mogła się cieszyć o każdej godzinie. I
teraz siedzimy razem.
Siedzieli razem jeszcze tylko minutę, potem zauważono przeoczenie i rozsadzono ich daleko.
Musieli odwracać głowy, aby spojrzeć na siebie Na szczęście tym, który zauważył popełniony
błąd, był adwokat pani Quangel, przyjazny, szary, nieco zakłopotany człowiek, wyznaczony
przez sąd jako obrońca z urzędu. Quangel uparł się, że nie ma pieniędzy na takie niepotrzebne
rzeczy jak obrona.
Ponieważ obrońca wytknął to przeoczenie, obeszło się bez krzyku Również obaj policjanci
woleli nie otwierać ust i w ten sposób przewodniczący Trybunału Narodowego Feisler nigdy
nie dowiedział się o niewybaczalnym wydarzeniu. W przeciwnym razie rozprawa trwałaby
prawdopodobnie o wiele dłużej.
ROZDZIAŁ LXI Rozprawa główna: przewodniczący Feisler Przewodniczący Trybunału
Narodowego Feisler, najwyższy w owym czasie sędzia na ziemi niemieckiej, miał wygląd
człowieka wykształconego. Był - według terminologii majstra Quangla - eleganckim panem.
Umiał z powagą nosić swoją togę, a biret nadawał jego głowie godność - nie był tak
bezmyślnie przylepiony jak na wielu innych głowach. Oczy miał mądre, ale zimne, wysokie,
ładne czoło, lecz usta podłe. Te usta z twardymi, okrutnymi i lubieżnymi wargami zdradzały
człowieka pożądliwego, który szukał wszelkich uciech tego świata i stale kazał innym za nie
płacić.
I ręce z długimi, sękatymi palcami były podłe, z palcami jak szpony sępa. Gdy zadawał
specjalnie złośliwe pytanie, wtedy palce zakrzywiały się, jakby grzebały w ciele ofiary. I
sposób jego mówienia był podły: ten człowiek nie potrafił nigdy mówić spokojnie i rzeczowo,
rzucał się na swoje ofiary, wymyślał im, mówił z gryzącą ironią. Nikczemny człowiek, zły
człowiek.
Quangel, od chwili gdy doręczono mu akt oskarżenia, wielokrotnie rozmawiał o rozprawie ze
swym przyjacielem doktorem Reichhardtem. Mądry doktor Reichhardt również był zdania, że
ponieważ koniec jest nieuchronny, Quangel winien się z góry przyznać do wszystkiego, nic
nie tuszować, nie kłamać. To przekreśli rachuby tych panów, nie będą mogli mu długo
wymyślać. Sprawa będzie krótka i zrezygnują z przesłuchiwania świadków.
Była to mała sensacja, gdy oboje oskarżeni na pytanie przewodniczącego, czy przyznają się
do winy przypisywanej im w akcie oskarżenia, odpowiedzieli po prostu „tak". Przez to „tak"
bowiem sami wydali na siebie wyrok śmierci i dalsza rozprawa była zbędna.
Nawet przewodniczący Feisler zmieszał się na chwilę, przejęty tym, chyba nigdy nie
słyszanym, przyznaniem się.
Ale potem namyślił się. Chciał prowadzić rozprawę. Chciał widzieć tych dwoje robotników w
błocie i poniżeniu, chciał, by wili się pod ogniem jego ostrych jak nóż pytań. To „tak" na
zapytanie o winę wskazywało na dumę. Przewodniczący Feisler widział wrażenie na twarzach
publiczności, wypisane było na nich zdumienie lub zastanowienie. I przewodniczący Feisler
chciał pozbawić oskarżonych tej dumy. Powinni wyjść z rozprawy bez dumy, bez godności.
- Czy zdajecie sobie sprawę - zapytał - że przez to „tak" sami zrzekliście się prawa do życia,
że wykluczyliście się spośród wszystkich uczciwych ludzi? śe jesteści podłymi,
zasługującymi na śmierć przestępcami, których ścierwo zostanie powieszone na stryczku za
szyję? Czy zdajecie sobie z tego sprawę? Odpowiedzcie mi „tak" lub „nie"!
Quangel powiedział powoli:
- Jestem winien, zrobiłem to, co napisane jest w akcie oskarżenia.
- Macie odpowiedać „tak" lub „nie". Jesteście podłym zdrajcą narodu czy nie jesteście? Tak
Strona 142
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
czy nie?
Quangel ostro spojrzał na eleganckiego pana tam nad sobą. Powiedział:
- Tak.
- Tfu, do diabła! - krzyknął przewodniczący i splunął za siebie. - Tfu, do diabła! I coś takiego
nazywa się Niemcem!
Popatrzył na Quangla z głęboką pogardą i skierował wzrok na Annę Quangel.
- A wy tam, kobieto - zapytał - czy jesteście też tak podła jak wasz mąż? Czy jesteście też
łajdaczką, zdrajczynią narodu? Czy hańbicie również pamięć syna poległego na polu chwały?
Tak czy nie?
Zakłopotany adwokat podniósł się szybko i powiedział:
- Proszę pozwolić mi zauważyć, że moja klientka... Przewodniczący przerwał:
- Zostanie pan ukarany, panie obrońco, zostanie pan natychmiast ukarany, jeśli pan jeszcze
raz odezwie się bez zezwolenia! Siadaj pani Feisler zwrócił się znów do Anny Quangel:
- No, jak to jest z wami? Wykrzeszecie resztki uczciwości z waszej piersi, czy chcecie być
też czymś takim jak wasz mąż, o którym wierny już, że jest podłym zdrajcą narodu? Czy
jesteście zdrajczynią narodu w tych ciężkich latach wojny? Czy macie odwagę zhańbić
własnego syna? Tak czy nie?
Anna Quangel spojrzała z lękliwym wahaniem na męża.
- Macie na mnie patrzeć! Nie na tego zdrajcę! Tak czy nie? Ciche, ale wyraźne: - Tak!
- Macie mówić głośno! Chcemy wszyscy słyszeć, że niemiecka matka nie wstydzi się okryć
hańbą bohaterskiej śmierci własnego syna!
- Tak! - odpowiedziała Arma Quangel głośno.
- Nie do wiary! - zawołał Feisler. - Przeżyłem tutaj wiele smutnych i strasznych rzeczy, ale
takiej hańby jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć. Nie powinniście zostać powieszeni, tak
nieludzkie bestie jak wy należałoby poćwiartować!
Mówił raczej do słuchaczy niż do Quanglów, po prostu zabierał prokuratorowi mowę
oskarżycielską. Zdawało się jednak, że się hamuje (chciał, aby toczyła się rozprawa).
- Ale mój ciężki obowiązek najwyższego sędziego nie pozwala mi zadowolić się po prostu
waszym przyznaniem się do winy. Choć trudne jest to dla mnie, choć wydaje mi się
bezcelowe - jednakże obowiązek nakazuje mi sprawdzić, czy są może jakieś okoliczności
łagodzące.
Tak się zaczęło i trwało przez siedem godzin.
Mądry doktor Reichhardt w celi omylił się, a wraz z nim omylił się i Quangel. Nie mogli
przypuszczać, że najwyższy sędzia narodu niemieckiego poprowadzi rozprawę z tak
bezdennie podłą nienawiścią. Było to tak, jakby Quanglowie osobiście skrzywdzili pana
przewodniczącego Feislera, jak gdyby jakiś mały, nieużyty, nigdy nie wybaczający
człowieczek był dotknięty w swoim honorze i teraz starał się wszelkimi siłami śmiertelnie
zranić przeciwników. Wyglądało to, jakby Quangel uwiódł córkę przewodniczącego, tak
osobiste było to wszystko, tak o nieba odległe od wszelkiej rzeczowości. - Straszliwie się obaj
oinylili. Trzecia Rzesza miała dla swego najwyższego gnębiciela coraz to ooWe
niespodzianki w zanadrzu, była bardziej podła od wszelkiej podłości.
- Świadkowie, wasi uczciwi towarzysze pracy zeznali, że byliście opanowani przez brudne
skąpstwo, oskarżony. Ile zarabialiście tygodniowo? - zapytał przewodniczący.
- Ostatnio przynosiłem do domu czterdzieści marek tygodniowo - odpowiedział Quangel.
- Tak, czterdzieści marek. Już po odjęciu wszelkich potrąceń: podatku od wynagrodzenia,
pomocy zimowej, kasy chorych i Frontu Pracy?
- Tak, na czysto.
- To zupełnie dobry zarobek dla dwojga starych ludzi jak wy, co?
- Wystarczało nam.
- Nie, nie tylko wystarczało! Znów kłamiecie! Regularnie oszczędzaliście. Zgadza się to, czy
nie zgadza?
- Zgadza się. Najczęściej coś odkładaliśmy.
- A ile mogliście odłożyć tygodniowo, przeciętnie?
- Nie mogę tego dokładnie powiedzieć. Różnie bywało. Przewodniczący denerwował się:
- Przeciętnie, powiedziałem. Przeciętnie! Czy nie rozumiecie, co to znaczy przeciętnie? I wy
uważacie się za majstra, za rzemieślnika? Nie umiecie nawet liczyć. Doskonałe! - I popatrzył
z oburzeniem na oskarżonego.
- Mam ponad pięćdziesiątkę. Przez dwadzieścia pięć lat pracowałem. Lata bywały rozmaite.
Byłem też czasem bezrobotny. Albo chłopak chorował. Nie mogę powiedzić, jak było
przeciętnie.
- Tak? Nie możecie? Ja wam powiem, dlaczego nie możecie! Nie chcecie! To właśnie wasze
brudne skąpstwo, które tak mierziło waszych przyzwoitych kolegów. Boicie się, że
moglibyśmy się tu dowiedzieć, ile zgarnęliście. No, ile tego było? Czy i tego nie możecie
powiedzieć?
Quangel walczył ze sobą. Przewodniczący rzeczywiście trafił na jego słabą strunę. Nawet
Anna nie wiedziała, ile zaoszczędził. Ale potem Quangel zebrał się w sobie. I tego również
się pozbędzie! W ostatnich tygodniach pozbył się tak wielu rzeczy, czemu by i tego nie?
Rozstał się z ostatnim, co wiązało go jeszcze z dawnym życiem, i powiedział:
- Cztery tysiące siedemset sześćdziesiąt trzy marki.
- Tak - powtórzył przewodniczący opierając się o wysokie krzesło sędziowskie - cztery
tysiące siedemset sześćdziesiąt trzy marki i sześćdziesiąt siedem fenigów. - Wyczytał tę cyfrę
z akt. -1 nie wstydzicie się zwalczać państwa, które pozwoliło wam tyle zarobić? Zwalczacie
społeczność, która tak o was dbała? - Podniecał się. - Nie wiecie wcale co to jest
wdzięczność! Nie wiecie, co to jest honor! Jesteście symbolem hańby! Trzeba was wytępić!
I sępie szpony zacisnęły się, znów się otwarły i jeszcze raz zacisnęły, jakby rozrywały
padlinę.
- Niemal połowę tych pieniędzy zaoszczędziłem jeszcze przed zmianą władzy - powiedział
Quangel.
Ktoś z audytorium roześmiał się, zamilkł jednak natychmiast przestraszony, gdy zły wzrok
przewodniczącego spoczął na nim. Zakasłał z zakłopoteniem.
- Proszę o ciszę! Absolutną ciszę! Oskarżony, jeśli będziecie zachowywali się bezczelnie,
zostaniecie ukarani. Nie myślcie, że wszelka inna kara was teraz nie dotyczy! Może was
bowiem jeszcze coś spotkać!
- Popatrzył przenikliwie na Quangla. - Powiedzcie mi, oskarżony, po co właściwie
oszczędzaliście?
- Przecież na starość.
Strona 143
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Czyżby, na starość? Jakże to brzmi wzruszająco! Ale to znów kłamstwo. Co najmniej od
czasu, gdy zaczęliście pisać te karty, wiedzieliście, że tak bardzo się nie zestarzejecie! Sami
przyznajecie, że zdawaliście sobie sprawę ze skutków waszej zbrodni. A mimo to wciąż
odkładaliście i wpłacaliście pieniądze do kasy oszczędności. Na cóż to?
- Liczyłem zawsze na to, że uda mi się ujść.
- Co to znaczy: ujść? śe zostaniecie uniewinnieni?
- Nie, w to nie wierzyłem. Myślałem, że nie zostanę schwytany.
- Widzicie, że trochę fałszywie myśleliście. Ale nie wierzę i w to. Nie jesteście wcale tacy
głupi, jak udajecie. Nie mogliście myśleć, że latami będziecie bezkarnie uprawiali swoje
zbrodnie.
- Nie wierzę też, że to potrwa lata.
- Co to ma znaczyć?
- Nie wierzę, że ta Tysiącletnia Rzesza jeszcze długo wytrzyma - powiedział Quangel
zwracając ostrą, ptasią twarz w stronę przewodniczącego.
Adwokat drgnął przerażony.
Wśród słuchaczy znów ktoś się zaśmiał i natychmiast dał się stamtąd słyszeć groźny pomruk.
- Taka świnia! - krzyknął ktoś.
Policjant z tyłu za Quanglem poprawił swoje czako, a drugą ręką chwycił za futerał pistoletu.
Prokurator podskoczył i powiewał jakąś kartką papieru.
Pani Quangel patrzyła z uśmiechem na męża i gorliwie potakiwała głową.
Policjant stojący za nią złapał ją za ramiona i ścisnął boleśnie.
Opanowała się i nie krzyknęła.
Jeden z asesorów wpatrwał się w Quangla z szeroko otwartymi ustami.
Przewodniczący zerwał się:
- Zbrodniarzu! Idioto! Zbrodniarzu! Ważycie się tu powiedzieć... Przerwał przypomniawszy
sobie o swojej godności.
- Wyprowadzić oskarżonego! Wachmistrzu, wyprowadzić tego draba! Sąd poweźmie
uchwałę w celu właściwego ukarania...
Po kwadransie rozprawa została wznowiona.
Zwróciło ogólną uwagę, że oskarżony teraz jakoś nie może poruszać się swobodnie.
Powszechnie myślano: - Sprawili mu porządne lanie. Również Anna pomyślała ze strachem o
tym samym.
Przewodniczący Feisler obwieścił:
- Oskarżony Otto Quangel zostaje ukarany czterema tygodniami ciemnicy o chlebie i wodzie
z zupełnym pozbawieniem żywności co trzeci dzień. Poza tym - dodał przewodniczący
Feisler tonem wyjaśnienia - oskarżonemu odebrano szelki, ponieważ, jak mi zameldowano,
podczas przerwy manipulował koło nich. Istnieje podejrzenie, że usiłował popełnić
samobójstwo.
- Musiałem tylko wyjść na stronę.
- Milczeć, oskarżony! Istnieje podejrzenie o usiłowanie samobójstwa. Oskarżony będzie
sobie musiał dać radę bez szelek. Sam jest temu winien.
Wśród słuchaczy znów rozległ się śmiech, ale teraz przewodniczący spojrzał w tę stronę
niemal przychylnie, cieszył się sam z dobrego dowcipu. Oskarżony stał w pochylonej pozycji,
musiał wciąż podtrzymywać opadające spodnie.
Przewodniczący uśmiechnął się: - Kontynuujemy rozprawę.
ROZDZIAŁ LXII Rozprawa główna: prokurator Pinczer Jeżeli każdy nie uprzedzony
obserwator mógłby porównać przewodniczącego Trybunału Narodowego Feislera do
złośliwego, krwiożerczego psa, to oskarżyciel grał tylko rolę małego, poszczekującego
pinczerka, czyhającego na okazję schwytania za łydkę napadniętego, którego jego wielki brat
trzymał za gardło. Prokurator parokrotnie próbował w czasie rozprawy przeciw Quanglom
zaszczekać, ale za każdym razem zagłuszało go warczenie krwiożerczego psa. Cóż zresztą
pozostało mu do szczekania? Przewodniczący spełniał przecież od pierwszej chwili
powinności oskarżyciela, od pierwszej chwili Feisler naruszył podstawowy obowiązek
sędziego, który powinien badać prawdę: był w najwyższym stopniu stronniczy.
Ale po przerwie obiadowej Feisler był trochę zmęczony. Zjadł (bez kartek) bardzo obfity
obiad z winem i wódką. Zresztą - po co się jeszcze wytężać? Tych dwoje przecież już nie
żyło! Teraz była kolej na tę kobietę, żonę prostego robotnika, a z prawnego punktu widzenia
kobiety były mu dość obojętne. Wszystkie były głupie i potrzebne tylko do jednej rzeczy.
Poza tym robiły to, co chcieli mężczyźni.
Feisler więc łaskawie pozwolił przecisnąć się do przodu Pinczerowi i poszczekiwać. Z
półprzymkniętymi oczyma rozsiadł się w krześle sędziowskim i podparł głowę, na pozór
przysłuchując się uważnie - w rzeczywistości jednak oddając się całkowicie trawieniu.
- Oskarżona! Byliście już przecież niezbyt młoda, kiedy wyszliście za mąż?
- Miałam około trzydziestki.
- A przedtem?
- Nie rozumiem tego.
- Nie udawajcie niewiniątka! Chcę wiedzieć, jakie stosunki miała oskarżona z mężczyznami
przed małżeństwem. No, prędzej!
Anna Quangel najpierw zaczerwieniła się, a potem zbladła na to bezdennie chamskie pytanie.
Spojrzała, błagając o pomoc, na swego obrońcę, który poderwał się i powiedział:
- Proszę o uchylenie tego pytania, jako nie mającego nic wspólnego ze sprawą Na to
oskarżyciel:
- Moje pytanie należy do sprawy. Tutaj podniesiono domniemanie, ze oskarżona
występowała tylko jako pomocnica swego męża. Dowiodę, ze b)rta osobą na najniższym
poziomie moralnym, pochodzenia gminnego, zdolną do popełnienia każdej zbrodni.
Przewodniczący oświadczył znudzony:
- Pytanie należy do sprawy. Zostaje dopuszczone. Pinczer zaszczekał na nowo:
- A więc, z ilu mężczynami oskarżona miała stosunki przed ślubem? Wszystkie oczy
skierowane były na panią Annę Quangel. Kilku studentów w audytorium oblizało sobie
wargi, ktoś stęknął lubieżnie.
Quangel patrzy z troską na żonę. Wie przycież, jak czuła jest na tym punkcie.
Ale Anna Quangel zdecydowała się. Tak jak Otto odrzucił przedtem wszelkie zahamowania
w związku ze swymi oszczędnościami, tak i ona postanowiła teraz być bezwstydna wobec
tych bezwstydnych mężczyzn.
Prokurator znów pyta:
- A więc, z ilu mężczyznami oskarżona miała stosunki przed ślubem?
Strona 144
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Anna Quangel odpowiada:
- Z osiemdziesięcioma siedmioma. Ktoś na sali parsknął śmiechem.
Przewodniczący budzi się ze swego półsnu i przygląda niemal z zainteresowaniem tej małej
żonie robotnika o krępej postaci, czerwonych policzkach i pełnej piersi.
Ciemne oczy Quangla zabłysły, teraz znów opuścił powieki. Nie patrzy na nikogo.
A prokurator jąka się kompletnie zmieszany:
- Z osiemdziesięcioma siedmioma? Dlaczego akurat z osiemdziesięcioma siedmioma?
- Tego nie wiem - odpowiada Anna Quangel niewzruszona - po Prostu więcej nie było.
- Tak? - powiada oskarżyciel zniechęcony - tak?
Jest zniechęcony, ponieważ nagle uczynił z oskarżonej interesującą Postać, co w żadnym
wypadku nie było jego zamiarem. Poza tym jest Przekonany, jak większość obecnych, że ona
kłamie, że miała może 12-K ażdy umiera... t. II dwóch lub trzech kochanków, a może nawet
żadnego. Można by ia ukarać za kpiny z sądu. Ale jak dowieść jej zlej woli? Wreszcie'
decyduje się. Powiada zgryźliwie:
- Jestem głęboko przekonany, że oskarżona bezgranicznie przesadza. Kobieta, która miała
osiemdziesięciu siedmiu kochanków, na pewno nie zapamięta ich liczby. Odpowie: „wielu".
Ale wasza odpowiedź wskazuje właśnie na wasze zepsucie. Chwalicie się swoim
bezwstydem! Oskarżona jest dumna z tego, że była prostytutką A z prostytutki zamieniła
się w to, w co zamieniają się wszystkie prostytutki, została stręczycielką. Własnego syna
zrajfurzyła!
Teraz jednak Pinczer ugryzł Annę Quangel.
- Nie! - krzyczy i podnosi błagalnie ręce. - Niech pan tego nie mówi! Tego nie zrobiłam!
- Nie zrobiliście tego? - szczeka Pinczer. - A jak nazwiecie to, że wielokrotnie pozwalaliście
nocować u siebie tej tak zwanej narzeczonej waszego syna? Chyba wówczas oskarżona
eksmitowała swego syna, co? A gdzież ta Truda sypiała? Oskarżona wie przecież, że ona nie
żyje, oskarżona to wie? Gdyby żyła, siedziałaby tutaj na ławie oskarżonych jako pomocnica
waszego męża w jego zbrodni!
Wspomnienie o Trudzie dodało pani Quangel nowej energii. Powiedziała - nie do
prokuratora, ale do sądu:
- Tak, dzięki Bogu, Truda nie żyje, nie musiała przeżyć jeszcze tej ostatniej hańby...
- Niech oskarżona łaskawie liczy się ze słowami! Ja ostrzegam oskarżoną!
- Była dobrą, porządną dziewczyną...
- I spędziła pięciomiesięczny płód, bo nie chciała rodzić żołnierzy!
- Nie spędziła płodu, była bardzo nieszczęśliwa po wypadku.
- Sama to zeznała.
- Nie wierzę w to. Prokurator rozkrzyczał się:
- W co wy tu wierzycie i w co nie wierzycie, jest nam obojętne. Ale radzę oskarżonej
zmienić ton! Bo jak nie, to oskarżoną może spotkać coś bardzo nieprzyjemnego. Zeznanie
Hergesell zaprotokołowane jest przez komisarza Lauba. A komisarz kryminalny nie kłamie.
Pinczer rozejrzał się groźnie po sali.
_ Wzywam jeszcze raz oskarżoną do powiedzenia mi: czy wasz syn stosunki z tą dziewczyną,
czy nie?
- Matka takich rzeczy nie sprawdza. Nie jestem szpiegiem.
- Ale mieliście obowiązek nadzoru. Jeżeli dopuszczacie do niemoralnych stosunków waszego
syna we własnym mieszkaniu, to ciąży na was zarzut stręczycielstwa, tak określa to kodeks
karny.
- O tym nic nie wiem. Ale wiem, że była wojna i że mój chłopak mógł zginąć. W naszych
kołach to jest tak: jeżeli dwoje młodych jest zaręczonych albo tak jakby zaręczonych, a do
tego jest jeszcze wojna, to patrzymy przez palce na te sprawy.
- Aha, a więc oskarżona przyznaje się. Oskarżona wiedziała o niemoralnych stosunkach i
tolerowała je! Nazywacie to „patrzeć przez palce". Ale kodeks karny nazywa to
stręczycielstwem i matka musi być zupełnie wyprana z honoru i zupełnie zepsuta, jeżeli coś
takiego toleruje.
Tak, taka więc jest matka? No, to chciałabym wiedzieć - powiada Anna Quangel odważnie,
mocnym głosem - chciałabym wiedzieć, jak nazywa kodeks karny to, co robi Bubi-Driick-
Mich-Verein*? Ożywione śmiechy...
- I to, co wyprawia SA ze swoimi dziewczynami... Śmiech urywa się...
- I ci z SS - opowiadają przecież, że esesmani hańbią dziewczęta żydowskie, a potem
strzelają do nich...
Chwila śmiertelnej ciszy...
Potem wybucha tumult. Krzyczą! Niektórzy ze słuchaczy przełażą. przez barierę i chcą bić
oskarżoną.
Otto Quangel poderwał się, gotów pośpieszyć z pomocą żonie...
Policjant i brak szelek przeszkadzają mu.
Przewodniczący stoi i gwałtownie, ale daremnie nawołuje do spokoju.
Asesorzy rozmawiają głośno ze sobą.
Prokurator Pinczer szczeka i szczeka, lecz nikt nie rozumie ani słowa...
Wreszcie wywlekają Annę Quangel z sali, hałas ucisza się, a sąd udaje się na naradę...
* Bubi-Druck-Mich-Verein - dosłownie: Stowarzyszenie „chłopcze, uściśnij mnie" ~ drwiąca
nazwa BDM - Bund Deutscher Madel - Związku Dziewcząt Niemieckich.
Po pięciu minutach sąd wraca:
- Oskarżoną Annę Quangel wyklucza się z udziału w rozprawie Zostaną jej nałożone
kajdanki. Ciemnica aż do odwołania. Chleb i woda tylko co drugi dzień.
Rozprawa toczy się dalej.
ROZDZIAŁ LXIII Rozprawa główna: świadek Ulrich Heffke Wykwalifikowany robotnik,
garbaty brat Anny Quangel, świadek Ulrich Heffke ma ciężkie miesiące poza sobą. Dzielny
komisarz Laub zaaresztował go z żoną zaraz po ujęciu Quanglów, bez żadnego konkretnego
podejrzenia, tyko dlatego, że był ich krewnym.
Od tego czasu Ulrich Heffke żył w strachu. Ten łagodny człowiek, o skromnej, prostej duszy,
który przez całe życie unikał wszelkiej sprzeczki, został aresztowany przez sadystę Lauba,
dręczony, zwymyślany, bity. Zmuszono go do głodowania, upokarzano - słowem, dręczono
go według wszelkich prawideł diabelskiej sztuki.
Wskutek tego pomieszało się wszystko w umyśle garbuska. Nasłuchiwał ze strachem, chciał
się domyślić, czego chcieli od niego jego prześladowcy, a potem bezsensownie składał
obciążające go zeznania, których sprzeczność natychmiast mu wykazywano.
Strona 145
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
I wtedy dręczono go na nowo, w nadziei wyciągnięcia jeszcze jakiejś nowej, dotychczas nie
znanej zbrodni. Bo komisarz Laub działał według maksymy owych czasów: „Każdy ma coś
na sumieniu. Trzeba tylko cierpliwie szukać, a zawsze coś się znajdzie."
Laub nie chciał w żaden sposób uwierzyć, że natrafił na Niemca, który nie był członkiem
partii, a mimo to nie słuchał zagranicznego radia, nie uprawiał defetystycznej, szeptanej
propagandy i nie przekroczył nigdy żadnego z rozporządzeń o środkach żywnościowych.
Laub wmówił w Heffkego, że to on podrzucał za szwagra karty na Nollendorfplatz.
Heffke przyznał się - a po trzech dniach Laub potrafił mu dowieść, że niemożliwe było, aby
on, Ulrich Heffke, mógł podrzucić te karty.
ze Wobec tego komisarz Laub oskarżył Heffkego o zdradę tajemnic fabryki optycznej, w
której Heffke pracował. Garbusek przyznał się, a po tygodniu uciążliwych dochodzeń Laub
mógł stwierdzić, że w fabryce nie było w ogóle żadnych tajemnic do zdradzenia, że nikt tam
nje wiedział, dla jakiej broni są przeznaczone pojedyncze części produkowane w fabryce.
Każde fałszywe zeznanie kosztowało Heffkego drogo, ale nie stawał sję przez to mądrzejszy,
tylko jeszcze bardziej zastraszony. Zeznawał na ślepo, byle tylko mieć spokój, byle tylko
uciec przed dalszymi prze-słuchiwaniami, podpisywał każdy protokół. Podpisałby nawet
wyrok śmierci na siebie. Był niczym - galaretą, kupką strachu, która już przy pierwszym
słowie zaczynała drżeć.
Komisarz Laub był tak bezwstydny, że przekazał tego nieszczęśliwca do aresztu śledczego
wraz z Quanglami, chociaż żaden protokół nie stwierdził udziału Heffkego w „zbrodniach"
Quanglów. Sicher ist sicher - niech jeszcze sędzia śledczy przekona się, czy jednak nie
wydostanie czegoś obciążającego od Ulricha Heffke. Ulrich Heffke wykorzystał jednak
bardziej wszechstronne możliwości aresztu śledczego przede wszystkim po to, aby się
powiesić. Znaleziono go w ostatniej chwili, odcięto i zwrócono życiu, które stało się dla niego
zupełnie nie do wytrzymania.
Od tej chwili garbusek musiał żyć w jeszcze cięższych warunkach: w celi paliło się przez całą
noc światło, specjalny posterunek w odstępach parominutowych zaglądał przez drzwi, ręce
miał skute i niemal codziennie wzywano go na przesłuchanie. Choć sędzia śledczy nie
znajdował w aktach nic obciążającego, był jednak głęboko przekonany, że garbus ukrywa
jakieś przestępstwo. Bo dlaczegóż by próbował odbierać sobie życie? Nikt niewinny tego nie
robi! I właśnie idiotyczny system Heffkego, potwierdzającego każde oskarżenie, wpłynął na
to, że sędzia śledczy musiał prowadzić długotrwałe przesłuchania i dochodzenia, które w
końcu wykazywały niewinność kaleki.
Ulrich Heffke został wypuszczony z aresztu śledczego dopiero na tydzień przed rozprawą.
Wrócił do swojej wysokiej, ciemnej, zawsze zmęczonej żony, która już dawno była na
wolności. Przyjęła go w milczeniu. Heffke czuł się zbyt roztrzęsiony, aby pójść do pracy.
Często godzinami klęczał w kącie pokoju i śpiewał pieśni kościelne miłym, cichym falsetem.
Mówił bardzo niewiele, za to nocami dużo płakał. Mieli zaoszczędzone pieniądze, więc
kobieta nie namawiała rnęża do pracy.
W trzy dni po wyjściu na wolność Ulrich Heffke dostał wezwanie na rozprawę główną jako
świadek. Jego słaba głowa nie mogła dość dobrze pojąć, że jest wezwany tylko jako świadek.
Zdenerwowanie garbuska wzrastało z każdą godziną, prawie nic nie jadł i coraz więcej
śpiewał Męczył go bezgraniczny strach, że dopiero co ukończone udręki mogą się zacząć na
nowo.
W nocy przed rozprawą wieszał się po raz drugi. Tym razem żona uratowała mu życie. Gdy
tylko mógł znów oddychać, sprała go porządnie. Nie uznawała jego sposobu życia.
Następnego dnia wzięła go mocno pod rękę i dostarczyła woźnemu sądu pod drzwi pokoju
świadków ze słowami: - On ma fioła. Uważajcie dobrze na niego.
Gdy padły te słowa, pokój świadków był już pełen ludzi - byli to przeważnie koledzy Quangla
z pracy, kierownictwo fabryki, dwie kobiety i sekretarz poczty, którzy zauważyli go przy
podrzucaniu karty. Ponieważ sporo świadków było już obecnych, gdy Anna Heffke
powiedziała te słowa, nie tylko woźny sądowy, ale wszyscy pilnie uważali na małego
garbusa. Niektórzy próbowali skrócić sobie długotrwałe czekanie drażnieniem kaleki. Ale nic
z tego nie wyszło: zbyt wielki strach wyzierał mu z oczu, a ludzie byli zbyt dobroduszni, aby
się długo z niego naigrawać.
Mimo strachu garbus dobrze zniósł przesłuchanie przez przewodniczącego Feislera, po prostu
dlatego, że mówił cicho i drżał tak bardzo, iż najwyższemu sędziemu szybko znudziło się
przetrzymywanie tego strachliwego zajączka. Potem Heffke przysiadł między innymi
świadkami w nadziei, że już wszystko się dla niego skończyło.
Ale musiał jeszcze przysłuchiwać się, jak prokurator Pinczer rozprawiał się z jego siostrą, jak
ją dręczył, słyszał bezwstydne pytania stawiane Annie. Jego serce burzyło się, chciał
wystąpić, chciał bronić gorąco ukochanej siostry, chciał zaświadczyć, że zawsze prowadziła
porządne życie - ale strach kazał mu znów przykucnąć, ukryć się, być tchórzem. Tak więc
słuchał - między strachem, tchórzostwem i odruchami odwagi, nie będąc już panem swych
zmysłów - przebiegu rozprawy aż do chwili, gdy Anna zwymyślała BDM, SA i SS. Był
świadkiem tumultu, który nastąpił i w którym współdziałał nieco swoją małą, śmieszną
figurką. Wlazł na ławkę, aby lepiej widzieć. Zobaczył, jak dwóch policjantów wyprowadziło
Annę.
Stał wciąż jeszcze na ławce, gdy przewodniczący wreszcie zaczął pj-zywracać porządek na
sali. Sąsiedzi zapomnieli o nim, szeptali coś ze sobą-
Wtedy wzrok prokuratora Pinczera padł na Ulricha Heffkego. Ze zdziwieniem przyjrzał się
pożałowania godnej postaci i zawołał:
- Hej, wy tam! Wy jesteście przecież bratem oskarżonej. Jak się nazywacie?
- Heffke, Ulrich Heffke - pomógł oskarżycielowi jego asesor.
- Świadek Ulrich Heffke, to była wasza siostra. Wzywam was do
wypowiedzenia się na temat dotychczasowego życia Anny Quangel. Co wiecie o jej życiu?
Ulrich Heffke otworzył usta - stał wciąż jeszcze na ławce; oczy jego po raz pierwszy
popatrzyły bez lęku. Otworzył usta i zaczął śpiewać miłym falsetem.
- Chcę dzisiaj cię pożegnać, ty zły, fałszywy świecie! Twe grzeszne, złe dążenie już mi nie
odpowiada. W niebiosach dobrze mieszkać: do tego tylko dążę -Tam Bóg nagrodzi tych, co tu
mu wiernie służą.
Wszyscy tak osłupieli, że pozwolili mu spokojnie śpiewać. Dla niektórych ten skromny śpiew
był nawet miły i naiwnie poruszali głowami w takt melodii. Jeden z asesorów szeroko
otworzył usta. Studenci trzymali się mocno parapetu z naprężonym wyrazem twarzy.
Zakłopotany siwy obrońca przekrzywił głowę i dłubał z namysłem w nosie. Otto Quangel
Strona 146
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
skierował swą ostrą twarz w stronę szwagra i po raz pierwszy uczuł, jak jego obojętne serce
bije dla biednego garbuska. Co z nim zrobią?
- Przechowaj duszę moją u stóp ołtarza twego I z mroku ją wyprowadź do twojej
wspaniałości. Ten, co był sprawiedliwy, do zamku niebieskiego Podąży uzdrowiony i
spocznie na twym łonie.
Przy drugiej zwrotce na sali rozległy się szmery. Przewodniczący coś zaszeptał, a prokurator
posłał kartkę do dyżurnego oficera policji.
Ale mały garbus nie zwracał na to wszystko uwagi. Jego wzrok był skierowany na sufit. Teraz
zawołał głośno, z ekstazą w głosie:
- Idę!
Podniósł ramiona, odepchnął się nogami od ławki, chciał ulecieć.. I upadł niezręcznie między
siedzących przed nim świadków, którzy przestraszeni uskoczyli na bok - a potem potoczył się
między ławki..
- Wynieść tego człowieka! - zawołał przewodniczący wśród powstającego na
nowo hałasu. - Niech go lekarz zbada.
Ulricha Heffkego wyniesiono z sali.
- Jak widać, rodzina przestępców i wariatów - stwierdził przewodniczący. -
Cóż,
trzeba postarać się o ich wytępienie.
I rzucił groźne spojrzenie na Ottona Quangla, podtrzymującego rękami spodnie i wciąż
jeszcze patrzącego na drzwi, za którymi zniknął mały szwagier.
Oczywiście - postarano się o „wytępienie" małego garbuska Ulricha Heffkego. Ani cieleśnie,
ani duchowo nie był wart życia. Po krótkim pobycie w pewnym zakładzie zastrzyk dopomógł
mu pożegnać ten zły, fałszywy świat.
ROZDZIAŁ LXIV Rozprawa główna: obrońcy Obrońca Anny Quangel, zatroskany, szary,
starszy mężczyzna, który tak chętnie w chwilach zapomnienia dłubał w nosie i którego
żydowski wygląd niemal wykluczał pomyłkę (jednak nie można mu było niczego dowieść,
ponieważ miał papiery „czysto aryjskie"), ten człowiek, który z urzędu został mianowany
obrońcą Anny - podniósł się do swej mowy obrończej.
Wywodził, że bardzo żałuje, iż musi przemawiać pod nieobecność swojej klientki.
Oczywiście, jej wypady pod adresem tak znanych instytucji partyjnych, jak SA lub SS są
godne pożałowania.
- Zbrodnicze! - przerwał prokurator okrzykiem.
Tak jest, oczywiście, zgadza się z panem oskarżycielem, że takie wypady są w najwyższym
stopniu zbrodnicze. W każdym razie widać po wydarzeniu z bratem jego klientki, że trudno ją
uważać za w peh11 świadomą swego działania. Sprawa Ulricha Heffkego - z pewnością
wysoki sąd dokładnie ją sobie przypomina - wykazała, że rodzina fleffke ogarnięta jest
szałem religijnym. Adwokat przyjmuje, chyba słusznie - nie uprzedzając orzeczenia lekarzy-
rzeczoznawców - że mamy tu do czynienia z wypadkiem schizofrenii, a ponieważ
schizofrenia należy do chorób dziedzicznych...
W tym miejscu prokurator po raz drugi przerwał prosząc sąd o upomnienie obrońcy, aby
mówił na temat.
Przewodniczący Feisler czyni to, ale adwokat broni się, że mówi na temat.
Nie, nie mówi na temat. Chodzi o zdradę główną i zdradę stanu, a nie o schizofrenię i
pomieszanie zmysłów.
- Jeżeli pan prokurator jest uprawniony do dowodzenia zmniejszonej wartości
moralnej jego klientki - mówi adwokat - to on jest uprawniony do mówienia o jej schizofrenii.
Prosi o orzeczenie sądu.
Sąd wychodzi w celu powzięcia decyzji w sprawie wniosku obrony. Potem przewodniczący
Feisler oznajmia:
- Ani w postępowaniu śledczym, ani w czasie dzisiejszej rozprawy nic nie
wskazywało na zakłócenie umysłu Anny Quangel. Wypadek z jej bratem, Ulrichem Heffke,
nie może być uznany za dowód, ponieważ nie ma jeszcze żadnego zaświadczenia lekarskiego
w sprawie świadka Heffkego. Możliwe, że Ulrich Heffke jest niebezpiecznym symulantem,
który chciał udzielić pomocy swojej siostrze. Poleca się obronie, by trzymała się ściśle faktów
zdrady stanu i zdrady głównej, które są na porządku dziennym dzisiejszej rozprawy.
Triumfujące spojrzenie prokuratora Pinczera na zatroskanego adwokata.
Ponure spojrzenie adwokata.
- Ponieważ wysoki sąd nie pozwolił mi mówić o stanie umysłu mojej klientki,
Anny Quangel - zaczął znów adwokat - pomijam wszystkie punkty, które mogłyby świadczyć
o jej zmniejszonej poczytalności: zwymyślanie własnego małżonka po śmierci syna, jej
częste, dziwne, niemal pomylone zachowanie się.
Tu znów doktor Pinczer zaszczekał: - Wnoszę stanowczy protest przeciw obchodzeniu przez
obrońcę zakazu sądu. Pomija punkty i w ten sposób z jeszcze większym naciskiem je
podkreśla. Wnoszę o orzeczenie sądu!
Sąd ponownie wychodzi, a gdy wraca, przewodniczący Feisler złośliwie oznajmia, że
adwokat za przekroczenie decyzji sądu zostaje skazany na karę pieniężną pięciuset marek. W
wypadku powtórnego przekroczenia zostanie mu odebrany głos.
Siwy adwokat kłania się. Wygląda na zatroskanego, jak gdyDy męczyła go myśl, skąd
wydostać te pięćset marek. Zaczyna po raz trzeti swoje przemówienie. Stara się zobrazować
młodość Anny Quangel, je; lata na służbie, potem u boku męża, zimnego fanatyka. Całe życie
tej kobiety - to tylko praca, troska, rezygnacja, poddawanie się woli twardego człowieka. I ten
mąż zaczyna nagle pisać karty o wysoce zdradzieckiej treści. Rozprawa wykazuje jasno, że to
mężczyzna wpadł na ten pomysł, a nie kobieta. Wszystkie świadczące o czymś przeciwnym
twierdzenia mojej klientki w dochodzeniu śledczym należy uznać za nieudaną próbę ofiary...
- Cóż miała pani Anna Quangel zrobić przeciw zbrodniczej woli swego
małżonka? - woła adwokat. - Cóż mogła uczynić? Za nią było życie wypełnione
posłuszeństwem, nauczyła się słuchać, nigdy nie stawiała oporu. Była stworzeniem swego
męża, należącym niejako do niego...
Prokurator nastawia uszu.
- Wysoki sądzie! Czyn, nie - udział w czynie takiej kobiety nie może być
uznany za w pełni świadomy. Tak jak nie można ukarać psa, który na rozkaz swego pana na
obcym terenie chwyta zająca, tak nie można czynić tej kobiety odpowiedzialną za
współudział w zbrodni. Broni jej - również z tych powodów - paragraf 51, część 2...
Prokurator znów przerywa. Szczeka, że adwokat ponownie przekroczył zakaz sądu. Adwokat
zaprzecza. Prokurator odczytuje z notatek.
Strona 147
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Według stenogramu obrona powiedziała, co następuje: „Broni jej -
również z tych powodów - paragraf 51, część 2" ... Słowa „również z tych powodów" odnoszą
się zupełnie wyraźnie do twierdzenia o chorobie umysłowej rodziny Heffke. Wnoszę o
decyzję sądu.
Prezydent Feisler zapytuje obrońcę, do czego odnosiły się słowa „również z tych powodów".
Adwokat wyjaśnia, że słowa te miały związek z dalszymi jego wywodami, które miał zamiar
rozwinąć.
Prokurator krzyczy, że nikt w swojej mowie nie powołuje się na coś, co jeszcze nie zostało
powiedziane. Można się powoływać na coś znanego, a nie - na nieznane. Słowa pana obrońcy
są tylko marnym wykrętem.
Obrońca protestuje przeciw imputowaniu mu „marnych wykrętów"- Poza tym w
przemówieniu można powoływać się równie dobrze na coś, co później zostanie powiedziane.
Wywoływanie zainteresowania jest znanym sposobem mówców. Tak na przykład Marcus
Tullius Cicero w swojej znakomitej trzeciej filipice powiedział...
Anna Quangel została zapomniana: teraz Otto Quangel patrzy z otwartymi ze zdumienia
ustami to na jednego, to na drugiego.
Gorączkowa dysputa trwała. Pada deszcz cytatów łacińskich i greckich.
Wreszcie sąd powtórnie udał się na naradę, a po powrocie przewodniczący Feisler oświadczył
ku powszechnemu zdumieniu (ponieważ większość obecnych zapomniała w trakcie uczonej
dysputy o jej przyczynie), że z powodu powtórnego przekroczenia zakazu sądu adwokat
zostaje pozbawiony prawa głosu. Oficjalna obrona Anny Qunagel zostaje przekazana
obecnemu tu przypadkowo asesorowi Luedeckemu.
Siwy obrońca, jeszcze bardziej zatroskany niż zazwyczaj, ukłonił się i opuścił salę.
„Przypadkowo obecny" asesor Luedecke podniósł się i zaczął przemawiać. Nie miał jeszcze
zbyt wiele doświadczenia, nie słuchał też dotychczas uważnie, był onieśmielony przez sąd, a
poza tym był w tym czasie mocno zakochany i niezdolny do rozsądnego myślenia. Mówił trzy
minuty, prosił o uwzględnienie okoliczności łagodzących (w wypadku, gdyby wysoki sąd był
innego zdania - może uważać jego prośbę za nie wypowiedzianą) i usiadł bardzo czerwony i
zakłopotany.
Udzielono głosu obrońcy Ottona Quangla.
Wstał, bardzo jasnowłosy i napuszony. Dotychczas ani razu nie zabrał głosu w rozprawie, nie
zrobił najmniejszej notatki - stół przed nim był pusty. Podczas wielogodzinnej rozprawy
zajmował się jedynie łagodnym pocieraniem różowych, starannie wypielęgnowanych
paznokci i dokładną ich obserwacją.
Teraz jednak przemówił. Toga była na wpół rozpięta, jedna ręka w kieszeni, druga
umiarkowanie gestykulowała. Ten obrońca nie cierpiał swojego klienta. Otto był dla niego
wstrętny, ograniczony, nieprawdopodobnie brzydki i wręcz odrażający. A Quangel, niestety,
zrobił wszystko, ażeby wzmóc jeszcze niechęć swego obrońcy, odmawiając mu - mimo
usilnej namowy doktora Reichhardta - wszelkich informacji: nie potrzebował obrony.
Teraz więc przemawiał adwokat doktor Stark. Mocne słowa których używał, tworzyły
jaskrawą dysharmonię z jego nosowym przewlekłym sposobem mówienia.
- Rzadko zdarza się - prawił - abyśmy wszyscy, zgromadzeni w tej sali, byli
świadkami takiej bezdennej ludzkiej nikczemności, jaką nam tutaj zademonstrowano. Zdrada
stanu, zdrada główna, prostytucja, rajfurstwo, spędzenie płodu, skąpstwo - tak, czyż istnieje
jeszcze jakaś ludzka zbrodnia, której nie dopuściłby się mój klient, w której nie wziąłby
udziału? Wysoki sądzie, moi panowie! Nie mogę bronić takiego zbrodniarza. W takim
wypadku zdejmuję togę adwokata i ja, obrońca, muszę zamienić się w prokuratora i podnieść
ostrzegawczy głos: niechaj sprawiedliwość zastosuje najwyższą surowość. Przystosowując
znane powiedzenie, mogę tylko zawołać: Fiat iusticia, pereat mundusl śadnych okoliczności
łagodzących dla tego zbrodniarza, nie zasługującego na miano człowieka!
Z tymi słowami, ku ogólnej konsternacji obrońca ukłonił się i usiadł, troskliwie podciągając
spodnie na kolanach. Rzucił badawcze spojrzenie na swoje paznokcie i zaczął je lekko
pocierać.
Po krótkim zdumieniu przewodniczący zapytał oskarżonego, czy ma jeszcze coś do
powiedzenia na swoją obronę. Niech jednak łaskawie możliwie się streszcza.
- Nie mam nic do powiedzenia na swoją obronę - rzekł Otto Quangel
przytrzymując spodnie - ale chciałbym serdecznie podziękować adwokatowi za jego obronę.
Nareszcie zrozumiałem, co to znaczy „lewy adwokat"*.
Quangel usiadł. Słowa jego wywołały ogólne poruszenie. Adwokat przerwał polerowanie
paznokci, wstał i oświadczył niedbale, że rezygnuje z wniosku przeciw swemu klientowi,
ponieważ ten raz jeszcze dowiódł, że jest niepoprawnym przestępcą.
I wtedy Quangel roześmiał się. Po raz pierwszy od chwili swego aresztowania, nie, od
niepamiętnych czasów, roześmiał się wesoło i beztrosko. Nagle dostrzegł cały komizm
sytuacji: ta banda zbrodniarzy poważnie zamierzała napiętnować go jako zbrodniarza.
Przewodniczący ostro poskromił oskarżonego za jego niewłaściwą wesołość. Zastanawiał się,
czy nie zastosować jeszcze ostrzejszych represji - Lewy adwokat - w oryginale
nieprzetłumaczalna gra słów: zamiast Rechtsanwalt (adwokat) użyto Linksanwalt (rechts -
prawo, links - lewo).
vvobec Quangla, ale zorientował się, że wymierzył już oskarżonemu ^szelkie możliwe kary,
że pozostało tylko wykluczenie go z rozprawy, j pomyślał, że zrobiłoby to złe wrażenie,
gdyby wyrok został oznajmiony w nieobecności obojga oskarżonych. Wobec tego postanowił
być łagodny.
Sąd udał się na naradę w celu ferowania wyroku.
Długa przerwa.
Większość publiczności jak w teatrze wyszła zapalić papierosa.
ROZDZIAŁ LXV Rozprawa główna: wyrok Zgodnie z regulaminem obaj policjanci
pilnujący Quangla powinni byli w czasie przerwy wyprowadzić go do specjalnie
przeznaczonej celi. Ponieważ jednak sala prawie zupełnie opustoszała, a transport więźnia z
opadającymi ciągle spodniami przez szereg korytarzy i pięter byłby dość kłopotliwy, obeszli
przepis i gawędząc zatrzymali się nie opodal Quangla.
Stary majster oparł głowę na rękach i zapadł na parę minut w rodzaj półsnu. Wyczerpała go ta
siedmiogodzinna rozprawa, w czasie której ani na chwilę nie pozwolił sobie na osłabienie
czujności. Jak cienie migały mu przed oczyma obrazy: szponiasta ręka przewodniczącego
Feislera-otwierająca się i zamykająca, obrońca Anny z palcem w nosie, garbusek Heffke,
pragnący ulecieć, Anna z płonącymi policzkami, mówiąca „osiemdziesiąt siedem". Oczy jej
Strona 148
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
w owej chwili wyrażały pogodną wyższość, jakiej jeszcze nigdy u niej nie widział. I jeszcze
wiele innych obrazów. Jeszcze... wiele... innych... obrazów...
Mocniej oparł głowę na rękach. Był tak zmęczony. Musiał spać. Choć pięć minut...
Położył więc na stole ramię, a na nim głowę. Oddychał błogo. Tylko pięć minut mocnego snu.
Krótka chwila zapomnienia!
Ale poderwał się znowu. Było coś w tej sali, co rozbijało mu Wytęskniony spokój. Rozejrzał
się szeroko rozwartymi oczyma i wzrok jego padł na byłego radcę sądowego Fromma, który
stał oparty o balustradę oddzielającą część sali przenaczoną dla publiczności i jak gdyby
dawał mu jakieś znaki. Quangel już przedtem zauważył starego pana, nic zresztą nie uszło
jego naprężonej uwagi, ale wśród wielu podniecających wrażeń tego dnia nie interesował się
byłym współ-lokatorem z ulicy Jabłońskiego.
W tej chwili radca stał przy barierze i dawał mu jakieś znaki.
Quangel rzucił okiem na obu policjantów: oddaleni o trzy kroki i zagłębieni w ożywionej
rozmowie nie patrzyli na niego. Majster usłyszał akurat słowa: - I jak złapię faceta za kark...
Majster podniósł się, chwycił spodnie mocno w obie ręce i krok za krokiem ruszył przez całą
długość sali ku radcy.
Radca stał teraz przy samej barierze, z opuszczonym wzrokiem, jakby nie chciał widzieć
zbliżającego się więźnia. Quangel był oddalony od niego zaledwie o parę kroków, wtedy
radca odwrócił się nagle i poszedł między rzędami krzeseł ku drzwiom wyjściowym. Ale na
balustradzie leżała pozostawiona przez niego mała biała paczuszka, niniejsza nawet od rolki
nici.
Quangel zrobił ostatnie dwa kroki, chwycił rolkę i ukrył ją początkowo w zagięciu dłoni, a
potem schował do kieszeni. Odwrócił się i stwierdził, że obaj wartownicy dotychczas jeszcze
nie zauważyli jego nieobecności. Potem trzasnęły drzwi wejściowe i radca sądowy wyszedł.
Quangel rozpoczął powrotną wędrówkę na swoje miejsce. Był podniecony, serce mu biło -
wydawało się nieprawdopodobne, aby ta przygoda mogła się dobrze skończyć. I cóż to było
dla starego radcy tak ważne, że aby to doręczyć, odważył się na taki czyn?
Quangel był oddalony jeszcze o kilka kroków od swego miejsca, gdy jeden z policjantów
zauważył go; Przestraszony skierował wzrok na puste krzesło Quangla, jakby chciał się
przekonać, że oskarżony rzeczywiście tam nie siedzi. Potem zawołał niemal z przerażeniem: -
Co pan tam robi?
Również drugi policjant odwrócił się gwałtownie i wpatrywał się w Quangla. W pierwszym
zmieszaniu stali obaj jak wrośnięci, nie myśląc nawet o sprowadzeniu więźnia na miejsce.
- Chciałbym wyjść na stronę, panie wachmistrzu - powiedział Quangel.
Uspokojony policjant burczał jeszcze: - No to nie leć pan sam, tylko zamelduj się łaskawie... -
Quangel nagle pomyślał, że nie chciałby, aby z nim było inaczej niż z Anną. Mogą sobie
spokojnie ogłaszać wyrok bez obojga oskarżonych, zepsuje im to tę zabawę. On, Quangel, nie
był ciekaw wyroku, znał go już przecie. Natomiast był ciekaw, co tak ważnego wetknął mu
stary radca.
Policjanci podeszli do Quangla i chwycili go za ręce, którymi podtrzymywał spodnie.
Otto spojrzał na nich zimno i powiedział:
- Hitler niech zdechnie!
- Co? - Tak osłupieli, że nie dowierzali własnym uszom.
A Quangel wołał bardzo szybko i bardzo głośno: - Hitler niech zdechnie! Goering niech
zdechnie! To ścierwo Goebbels niech zdechnie! Streicher niech zdechnie.
Uderzenie pięścią w podbródek uniemożliwiło mu dalszą litanię. Policjanci wyciągnęli
omdlałego Quangla z sali.
W ten sposób doszło do tego, że przewodniczący Feisler musiał ogłosić wyrok nie w
obecności obojga oskarżonych. Niepotrzebnie najwyższy sędzia łaskawie pominął obrazę
adwokata. Quangel miał rację: ogłoszenie wyroku bez widoku twarzy podsądnych nie
sprawiało przewodniczącemu żadnego zadowolenia, nawet najmniejszego. A wymyślił sobie
tyle pięknych, obelżywych sformułowań.
Jeszcze podczas przemówienia Feislera Cmangel w celi sądowej otworzył oczy. Bolał go
podbródek, bolała go cała głowa, z trudem tylko mógł sobie przypomnieć, co zaszło. Ręka
ostrożnie namacała kieszeń: dzięki Bogu, paczuszka była na miejscu.
Słyszał kroki wartownika na korytarzu. Teraz ucichły, a zamiast tego rozległ się od strony
drzwi cichy zgrzyt odsuwanego judasza. Quangel zamknął oczy, leżał, jakby wciąż jeszcze
był nieprzytomny. Po nie kończącej się jakby przerwie rozległ się ponowny zgrzyt od strony
drzwi, a potem znów kroki wartownika na korytarzu.
Judasz był zamknięty. W ciągu najbliższych dwóch, trzech minut posterunek na pewno nie
zajrzy do celi.
Quangel szybko wyciągnął z kieszeni paczuszkę. Zsunął nitkę, którą była obwiązana, i
rozpostarł kartkę okalającą szklaną rurkę. Przeczytał pismo maszynowe: „Cyjankali. Zabija
bezboleśnie w ciągu paru sekund. Schować w ustach. śona też zostanie zaopatrzona.
Zniszczyć kartkę".
Quangel uśmiechnął się. Zacny stary pan! Wspaniały stary pan! Zżuł karteczkę, a gdy była
już zupełnie mokra, połknął ją.
Z ciekawością oglądał ampułkę, patrzył na przezroczysty jak woda płyn. - Szybka,
bezbolesna śmierć - powiedział do siebie. - O, gdybyście o tym wiedzieli! I Anna też zostanie
zaopatrzona. Ten myśli o wszystkim. Dobry stary pan! Wsunął ampułkę do ust. Najwygodniej
mu było ukryć ją między dziąsłami a policzkiem jak sztyfcik, jak prymkę, którą żuło wielu
robotników w stolarni. Pomacał policzek. Nie, nie ma śladu jakiejkolwiek wypukłości. A
gdyby nawet zauważyli - zanim zdążą mu to zabrać, zgryzie i rozpuści w ustach.
Quangeł znów się uśmiechnął. Teraz był naprawdę wolny! Teraz nie mieli nad nim żadnej
władzy!
ROZDZIAŁ LXVI Dom śmierci Otto Quangel jest teraz lokatorem domu śmierci w
Ploetzensee. Pojedynka domu śmierci jest jego ostatnią ojczyzną na tej ziemi.
Siedzi w pojedynce dla skazanych na śmierć. Nie ma już towarzysza, żadnego doktora
Reichhardta, nawet żadnego „psa". Skazani na śmierć mają tylko śmierć za towarzysza. Tak
chce prawo.
Cały dom zapełniają ci skazani na śmierć, tuziny, może setki, cela przy celi. Stale słychać
kroki wartowników na korytarzu, stale słychać brzęk łańcuchów, przez całą noc szczekają psy
na podwórzu.
Ale upiory w celach są cicho, w celach jest spokój, nie słychać dźwięku. Tacy są cisi, ci
kandydaci na śmierć. Ściągnięci ze wszystkich stron Europy, mężczyźni, młodzieńcy, prawie
chłopcy jeszcze, Niemcy, Francuzi, Holendrzy, Belgowie, Norwegowie, dobrzy ludzie, słabi
Strona 149
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
ludzie, źli ludzie, wszystkie temperamenty - od sangwinika aż do choleryka, do melancholika.
Ale w tym domu zacierają się różnice. Wszyscy ucichli, są tylko upiory. Czasami Quangel
słyszy nocą płacz i znów cisza, cisza...cisza...
Zawsze lubił ciszę. Przez ostatnie miesiące został zmuszony do prowadzenia życia, które było
obce jego usposobieniu. Nigdy nie był sam, często zmuszany do mówienia, on, który
nienawidził rozmów-A teraz jeszcze raz, ostatni raz, wraca do swojego sposobu bycia, do
ciszy, do cierpliwości. Doktor Reichhard był dobry, nauczył go wiele teraz, tak blisko śmierci
- lepiej jednak żyć bez doktora Reichhardta.
Nauczył się od doktora Reichhardta, że życie w celi należy uregulować. Wszystko ma swoją
porę: bardzo dokładne mycie, kilka wolnych ćwiczeń, przed i po południu godzinny spacer w
celi, gruntowne sprzątanie, jedzenie, sen. Są tu też książki do czytania, co tydzień przynoszą
mu sześć książek. Ale pod tym względem się nie zmienił. Nie patrzy na nie. Przecież na
swoje stare lata nie zacznie czytać!
I jeszcze jedno przejął od doktora Reichhardta. Podczas spacerów nuci. Przypomina sobie
stare piosenki dziecinne i ludowe, jeszcze ze szkoły. Wynurzają się w nim z najwcześniejszej
młodości. Strofka układa się za strofką - co za głowę ma jednak, że pamięta to jeszcze po
przeszło czterdziestu latach! A potem wiersze: „Pierścień Polikratesa", „Zakładnik",
„Radości, cudna iskro boża", „Król olch". Ale „Pieśni o dzwonie" nie potrafi już
przypomnieć sobie. Może nie znał nigdy wszystkich strofek, nie wie już tego...
Ciche życie, ale główną treścią dnia jest jednak praca. Tak, tu musi pracować. Musi sortować
określoną ilość grochu, usuwać robaczywe 1 połamane ziarna i nasiona chwastów
oraz czarnej wyki. Wykonuje chętnie swoją robotę, palce sortują pilnie, godzina za godziną.
I dobrze, że dostał akurat tę pracę. Jest przynajmniej syty. Minęły dobre czasy, kiedy jadał
potrawy doktora Reichhardta. Tutaj w celi dostaje źle ugotowaną papkę wodną i mokry, lepki
chleb z domieszką kartofli, który mu ciąży w żołądku. Nie może tego strawić.
Ale tu pomaga groch. Wiele odjąć nie może, ponieważ ważą wydawaną porcję, ale w każdym
razie może odjąć tyle, aby się nieco nasycić. Moczy groch w wodzie, a kiedy napęcznieje,
wkłada ziarna do zupy, aby się trochę ogrzały - potem je żuje. W ten sposób poprawia trochę
jedzenie, o którym można powiedzieć: za mało aby żyć, a za dużo aby umrzeć.
Przypuszcza, że nadzorcy i inspektorzy pracy wiedzą, iż kradnie groch, ale nic nie mówią.
Nie mówią nic nie dlatego, że chcą oszczędzić skazanego na śmierć, ale dlatego, że
zobojętnieli, otępieli w tym domu, w którym co dzień są świadkami tyłu nieszczęść.
Nie mówią nic, chociażby dlatego, aby więzień nic nie mówił. Nie chcą słyszeć skarg. I tak
nie mogą nic zmienić, poprawić - tu wszystko idzie swoją wykreśloną drogą. Są tylko
kółkami maszyny, kółkami '3 - Każdy umiera... t. II z żelaza, ze stali. Gdyby żelazo zmiękło,
trzeba by je zmienić, a oni tego nie chcą, chcą być nadal tymi kółkami.
Dlatego też nie potrafią pocieszać, nie chcą tego robić, są tacy, jacy są - obojętni, zimni,
wyprani ze współczucia.
Z początku, gdy Quangel wyszedł z ciemnicy, na którą go zasądził przewodniczący Feisler, i
dostał się do tej celi, myślał, że to na jeden, dwa dni; że trybunał dąży do szybkiego
wykonania na nim wyroku śmierci. I to by mu odpowiadało.
Ale potem stopniowo dowiedział się, że do wykonania wyroku mogą mijać tygodnie za
tygodniami, miesiące, a nawet rok. Tak, są tacy skazani, którzy już od roku czekają na śmierć,
którzy każdego wieczora kładąc się spać nie wiedzą, czy nie zostaną w nocy zbudzeni przez
pomocników kata. Każdej nocy, każdej godziny, z kęsem pożywienia w ustach, przy
wybieraniu grochu czy na kiblu - zawsze mogą zobaczyć otwierające się drzwi, jakaś ręka
skinie, jakiś głos powie: „Chodź! Już czas!"
Jakieś niezmierne okrucieństwo tkwi w tym przedłużanym o dni, tygodnie i miesiące strachu
przed śmiercią. I nie tylko formalności prawne, nie tylko wniesione podania o łaskę, na
których załatwienie trzeba czekać, wpływają na tę zwlokę. Niektórzy powiadają też, że kat
nie może nadążyć, jest przeciążony pracą. Ale kat pracuje tylko w poniedziałki i czwartki - w
inne dni nie. Jest katem całego kraju, wszędzie w Niemczech są wyroki do wykonania, kat
pracuje również na prowincji. Ale dlaczego na przykład z dwóch skazanych w tej samej
sprawie jeden bywa stracony o siedem miesięcy wcześniej niż jego współtowarzysz? Nie - tu
znów działa okrucieństwo, sadyzm. W tym domu nie biją brutalnie i nie dręczą fizycznie,
tutaj trucizna niepostrzeżenie przecieka do cel, tu ani na chwilę nie wypuszczają dusz ze
śmiertelnego uchwytu strachu.
W każdy poniedziałek i w każdy czwartek dom śmierci ogarnia niepokój. Już nocą poruszają
się upiory z drżącymi rękami i nogami, kucają przy drzwiach, nasłuchują. Jeszcze słychać
kroki wartowników, jest dopiero druga nad ranem. Ale już niedługo... Może dziś jeszcze... I
proszą, modlą się: tylko jeszcze te trzy dni, tylko jeszcze,te cztery dni do następnego dnia
straceń, potem pójdę posłusznie, byłe nie dziś! I proszą, modlą się, żebrzą...
Jakiś zegar bije czwartą. Kroki, brzęk kluczy, pomruk. Kroki zbliżają się. Serce zaczyna
walić, pot okrywa całe ciało. Nagle zgrzyta klucz w drzwiach. Cicho, bądźcie cicho. Przecież
to cela obok, którą otworzono. Nie, o jedną dalej! Jeszcze nie twoja kolej! Prędko zdławione:
- Nie! Nie! Ratunku! - Szuranie nóg. Regularny krok wartownika. Cisza. Czekanie.
Przepojone strachem czekanie. Nie wytrzymam tego...
A po nieskończonym czasie, po przepaści wypełnionej strachem, po oczekiwaniu nie do
zniesienia, które jednak musi się znieść, zbliża się znów pomruk, tupot wielu nóg, brzęczenie
kluczy... Podchodzi bliżej, blisko, blisko... O Boże, jeszcze nie dziś, jeszcze tylko trzy dni!
Trask - trask! Klucz w zamku - u mnie? Och, u ciebie! Nie, to sąsiednia cela. Kilka
wymamrotanych słów, zabierają więc sąsiada. Zabierają go, kroki oddalają się...
Czas kruszy się powoli, krótki czas rozpada się powoli na nieskończoną ilość małych cząstek.
Czekanie. Nic prócz czekania. I krok wartowników na korytarzu. O Boże! - dziś biorą po
prostu celę za celą, ty jesteś następny. Ty - jesteś - następny! Za trzy godziny będziesz
trupem, twoje ciało będzie martwe; nogi, które cię jeszcze niosą - martwe patyki;
ręka, która pracowała, gładziła, pieściła i grzeszyła - nie będzie niczym innym jak
kawałem zepsutego mięsa! Niemożliwe - a jednak to prawda!
Czekać - czekać - czekać! I nagle czekający widzi, że przez okno celi świta, słyszy dzwon
nawołujący do wstawania. Nadszedł dzień, nowy dzień pracy i -jeszcze raz go oszczędzono.
Ma jeszcze trzy dni, nawet cztery dni - jeśli to jest czwartek. Szczęście uśmiechnęło się do
niego! Oddycha lżej, nareszcie może lżej odetchnąć, może go w ogóle oszczędzą? Może
będzie jakieś wielkie zwycięstwo, a potem amnestia? Może zostanie ułaskawiony na
dożywocie...
Godzina, w której można lżej odetchnąć!
Strona 150
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
I już na nowo chwyta strach, zatruwa te trzy, cztery dni: tym razem skończyli akurat przed
moją celą, w poniedziałek zaczną ode mnie. Och, co teraz"zrobię? Przecież jeszcze teraz nie
mogę...
. I wciąż na nowo, wciąż na nowo, dwa razy w tygodniu, każdego dnia w tygodniu, o każdej
sekundzie - strach!
I miesiąc za miesiącem - śmiertelny strach!
Czasami Quangel pytał sam siebie - skąd on to wszystko wie? Nie rozmawiał właściwie z
nikim, a raczej nikt nigdy nie rozmawiał z nim.
Kilka suchych słów dozorcy: - Iść za mną! Wstać! Prędzej pracować!
- A może jeszcze przy dostarczaniu mu jedzenia raczej ruchem warg zaznaczone niż
wyszeptane słowa: - Dzisiaj siedem straceń - to byłe wszystko.
Ale zmysły jego zaostrzyły się nieskończenie. Odgadywały to, czegc nie widział. Jego uszy
słyszały każdy szelest na korytarzu, każdy strzęp rozmowy zmieniających się posterunków,
przekleństwo, krzyk - wszystko było objawieniem, nic nie pozostawało w ukryciu. A potem
nocami - w czasie długich nocy, które według regulaminu trwały trzynaście
godzin, a nie były nigdy nocami, ponieważ w jego celi stale paliło światło - ważył się
niekiedy: wdrapywał się na okno, wciśnięty poza zasłonę zaciemniającą nasłuchiwał
szelestów nocy. Wiedział, że posterunki na podwórzu ze swymi wiecznie szczekającymi
psami mają rozkaz strzelania do każdej twarzy w oknie, że często padał strzał - mimo
to ważył się na to.
Stał więc na stołku, wdychał czyste powietrze nocne (już samo to powietrze było
wystarczającą nagrodą za niebezpieczeństwo), a potem słyszał szepty od okna do okna. Z
początku bezsensowne słowa „Karla dziś znów chwyciło!" albo „Ta kobieta numer 347 stała
dziś cały dzień na dole". Z czasem jednak zaczął rozumieć znaczenie tych słów, z czasem
dowiedział się, że człowiek w celi obok pracował w kontrwywiadzie i jakoby sprzedał się
wrogowi. Podobno już dwukrotnie usiłował odebrać sobie życie. W celi za nim siedział
robotnik, który popsuł dynamo w elektrowni. A nadzorca Brennecke przynosił papier i
kawałki ołówka i szmuglował listy z więzienia, jeżeli z zewnątrz go posmarowano bardzo
grubą forsą albo jeszcze lepiej - środkami żywnościowymi. I... i... wiadomości za
wiadomościami!... Również dom śmierci mówi, oddycha, żyje, również w domu śmierci
nigdy nie gaśnie niezwyciężona ludzka potrzeba komunikowania się ze sobą.
Otto Quangel ryzykował wprawdzie czasem życie, aby nasłuchiwać, a jego zmysły nie
przestawały reagować na każdą zmianę. Mimo to Quangel był daleki od wszystkich innych.
Czasami odczuwali w nocy jego obecność przy oknie. Ktoś zaszeptał: - No, jak z tobą, Otto?
Czy masz już odpowiedź na podanie o łaskę? (Wiedzieli o nim wszystko.)
- Ale nigdy nie odpowiadał ani słowem, nigdy nie przynawal się, że i on słucha. Nie
należał do nich, był zupełnie inny, chociaż taki sam wyrok ciążył na nim.
Nie dlatego, że wynikało to z jego charakteru odludka, jakim był jawniej, ani z potrzeby
spokoju, która oddzielała go dotychczas od wszystkich. Nie pochodziło to również z jego
niechęci do rozmów, która już dawniej uczyniła jego język nieobrotnym - powodem tego była
mała szklana rureczka, dostarczona mu przez radcę sądowego Fromma.
Ta rureczka z przezroczystym jak woda cyjankali wyzwoliła go. pozostali jego towarzysze
niedoli musieli pójść tą ostatnią, gorzką drogą; on miał wybór. Mógł umrzeć w każdej
minucie, musiał tylko chcieć. Był wolny! W domu śmierci za kratami i murami, w łańcuchach
i kajdanach - on, Otto Quangel, były majster stolarski, były kierownik warsztatu, były
małżonek, były ojciec i były buntownik - został wyzwolony. To było zasługą małej ampułki,
to ona uczyniła go tak wolnym jak jeszcze nigdy w życiu. On, posiadacz szklanej rureczki,
nie bał się śmierci. Śmierć była przy nim w każdej godzinie, była jego przyjacielem. On, Otto
Quangel, nie musiał w poniedziałki i czwartki budzić się długo przed czasem i bojaźliwie
nasłuchiwać u drzwi. Nie musiał się dręczyć, ponieważ mógł położyć kres wszelkiej udręce.
Dobre było to życie, które prowadził. Lubił je. Nawet nie był pewien, czy kiedykolwiek użyje
szklanej ampułki. Może jednak lepiej czekać do ostatniej minuty? Może będzie mógł jeszcze
raz zobaczyć Annę? Czy nie słuszniej było nie oszczędzić tamtym żadnej hańby?
Niech go stracą, lepiej, o wiele lepiej! Chciał wiedzieć, jak to się odbywa-zdawało mu się, że
było jego obowiązkiem wiedzieć, jak oni to robią. Sądził, że musi wszystko wiedzieć aż do
chwili, gdy pętla zaciśnie się dokoła jego szyi albo głowa będzie leżała pod toporem. Mógł
jeszcze w ostatniej minucie zrobić im kawał.
I w tej pewności, że już nic mu się stać nie może, że tutaj - pewnie po raz pierwszy w życiu -
może być zupełnie sobą, bez jakiejkolwiek maski, w tej pewności znajdował spokój, pogodę,
ukojenie. Jeszcze nigdy jego starzejące się ciało nie czuło się tak dobrze jak w tych
tygodniach. Jeszcze nigdy jego twarde, ptasie oko nie spoglądało tak przyjaźnie jak w tej
więziennej celi śmierci. Jeszcz nigdy jego duch nie był tak wolny jak tu.
Dobre życie - to życie!
Chyba i Annie wiodło się dobrze. Przecież stary radca Fromm był człowiekiem, który
dotrzymuje słowa. Również Anna była wyższa Ponad wszelkie prześladowania, również
Anna była wolna, uwięziona "- lecz wolna...
ROZDZIAŁ LXVII Podanie o łaskę Otto Quangel siedział dopiero od kilku dni w ciemnicy -
zgodnie z orzeczeniem Trybunału Narodowego - i marzł straszliwie w małej klatce żelaznej,
która wyglądem najbardziej przypominała ciasną klatkę dla małp w zoo - kiedy otworzyły się
drzwi, zapaliło się światło i jego obrońca doktor Stark stanął w drzwiach piwnicy, w której
zbudowana była klatka, przyglądając się swemu klientowi.
Quangel wstał powoli i odwrócił się.
A więc ten wymuskany, wystrojony pan ze swymi różowymi paznokciami i niedbałym
sposobem mówienia przyszedł do niego jeszcze-raz. Prawdopodobnie po to, by przyjrzeć się
zbrodniarzowi w jego udręce.
Ale już wtedy Quangel miał ampułkę z cyjankali w ustach, ów talizman, który chronił go
przed zimnem i głodem. Spojrzał więc spokojnie, a nawet z pogodną wyższością na
„eleganckiego pana", choć sam był w łachmanach, drżał z zimna i żołądek kurczył mu się z
głodu.
- I co? - zapytał wreszcie Quangel.
- Przynoszę panu wyrok - powiedział adwokat i wyciągnął jakiś papier z
kieszeni.
Ale Quangel nie przyjął go. - To mnie nie interesuje - powiedział. - Wiem przecież, że to jest
wyrok śmierci. Czy również moja żona?
- Również pańska żona. I nie ma od tego odwołania.
- Dobrze - odpowiedział.
Strona 151
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
- Ale może pan wnieść podanie o łaskę - powiedział adwokat.
- Do fuehrera?.
- Tak, do fuehrera.
- Nie, dziękuję.
- Chce pan umrzeć? Quangel uśmiechnął się.
- Nie boi się pan? Quangel uśmiechał się.
Adwokat spojrzał po raz pierwszy z zainteresowaniem na twarz swego klienta i powiedział: -
Wniosę więc za pana podanie o łaskę.
- Po tym, gdy żądał pan mojego skazania?
- Jest taki zwyczaj, że przy każdym wyroku śmierci wnosi się podanie o łaskę.
To należy do moich obowiązków.
- Do pańskich obowiązków. Rozumiem. Tak jak pańska obrona. Cóż, sądzę, że
pańskie podanie o łaskę nie odniesie skutku, niech pan lepiej da spokój.
- Wniosę je mimo to, nawet wbrew pańskiej woli.
- Nie mogę panu zabronić.
Quangel znów usiadł na pryczy. Czekał, aż tamten skończy swą idiotyczną gadaninę i
pójdzie.
Ale adwokat nie odchodził, tylko zapytał po dłuższej przerwie: - Niech mi pan powie,
dlaczego właściwie pan to robił?
- Co robił? - zapytał Quangel obojętnie, nie patrząc na niego.
- Po co pan pisał te pocztówki. Przecież na nic się nie zdały, a przypłaci pan
to
życiem.
Bo jestem głupim człowiekiem. Bo mi nic lepszego nie wpadło na myśl. Dlatego, że liczyłem
się z innym skutkiem. Po to!
- I nie żałuje pan tego? Czy nie żal panu przez takie głupstwo tracić życie?
Ostre spojrzenie uderzyło adwokata; to dawne, dumne, twarde, ptasie spojrzenie. - Zostałem
przynajmniej uczciwy -- powiedział Quangel. - Nie współdziałałem.
Adwokat długo patrzył na siedzącego w milczeniu. Potem odezwał się: - Myślę, że mój
kolega, który bronił pańskiej żony, miał rację: oboje jesteście szaleni.
- Nazywa pan szaleństwem to, że płaci się każdą cenę, aby pozostać uczciwym?
- Mógłby pan nim zostać również bez tych kart.
- To byłaby milcząca zgoda. A cóż pan zapłacił za to, że stał się pan
eleganckim
panem, z pięknie zaprasowanymi spodniami, lakierowanymi paznokciami i zakłamanymi
mowami obrończymi? Co pan za to zapłacił?
Adwokat milczał.
- Otóż to! - powiedział Quangel. -1 będzie pan coraz więcej płacił za to, a może przyjdzie
dzień, kiedy będzie pan musiał za to oddać głowę, tak jak ja, ale odda ją pan wtedy za swoją
nieuczciwość!
Adwokat milczał wciąż jeszcze.
Quangel wstał. - Widzi pan - zaśmiał się. - Pan dobrze wie, że ten za kratami jest uczciwy, a
pan poza kratami - łajdakiem, że zbrodniarz jest wolny, a uczciwy skazany na śmierć. Nie jest
pan adwokatem, nie bez powodu nazwałem pana „lewym" adwokatem. I pan chce podać za
mnie prośbę o łaskę - ach, idźże pan już!
- Mimo to wniosę podanie o łaskę dla pana - powiedział adwokat. Quangel
milczał.
- A więc do widzenia! - powiedział adwokat.
- Wątpię - chyba że przyjrzy się pan mojemu straceniu. Jest pan serdecznie
zaproszony!
Adwokat poszedł.
Był znikczemniały, zatwardziały, zły. Ale miał może jeszcze tyle rozumu, żeby się przyznać
przed sobą, że tamten jest lepszym od niego człowiekiem.
Podanie o łaskę zostało zredagowane. Jako powód, mający skłonić fuehrera do łaski, podano
pomieszanie zmysłów. Ale adwokat dobrze wiedział, że jego klient nie jest wariatem.
Również w sprawie Anny Quangel została wniesiona prośba o łaskę bezpośrednio do
fuehrera. Ale to podanie nie pochodziło z Berlina, przyszło z małej, biednej wioski w
Marchii, a pod podaniem podpisana była rodzina Heffke.
Rodzice Anny Quangel dostali list od synowej, żony ich syna Ulricha. W liście były same złe
wiadomości, napisane bez osłonek w krótkich, twardych zdaniach. Syn Ulrich, obłąkany,
siedział w Wit-tenau, a Otto i Anna Quangel byli temu winni. Oni zaś zostali skazani na
śmierć, ponieważ zdradzili swój kraj i swojego fuehrera. To są wasze dzieci, wstyd i hańba
nazywać się Heffke!
Bez słowa, nie ważąc się spojrzeć na siebie, siedziało dwoje starych ludzi w swej małej,
biednej izdebce. Między nimi leżał list - hiobowa wieść. Ale nie ważyli się nawet spojrzeć na
ten list.
Przez całe życie biedni robotnicy rolni w wielkim majątku musieli si? pochylać przed
twardymi zarządcami. Przeżyli marnie życie: dużo pracy, mało radości. Jedyną ich radością
były dzieci, była myśl, że wyrośli z nich porządni ludzie. Dzieci doszły do czegoś więcej niż
rodzice, nie musiały się tak zaharowywać. Ulrich był brygadzistą w fabryce optycznej, a
Anna - żoną majstra stolarskiego. Nie przeszkadzało starym to, że niemal wcale nie pisywali
i nie pokazywali się. To było zwyczajem wszystkich ptaków, które nauczyły się latać.
Rodzice wiedzieli, że dzieciom dobrze się powodzi.
A teraz cios, ten nielitoścłwy cios! Po dłuższej chwili wyciąga się nad stołem spracowana,
żylasta ręka starego robotnika rolnego: - Matko!
I nagle staruszce popłynęły łzy: - Ach, ojcze! Nasza Anna! Nasz Ulrich! Mieli zdradzić
naszego fuehrera! Nie mogę w to uwierzyć, nigdy a nigdy!
Przez trzy dni byli tak wstrząśnięci, że nie mogli się zdobyć na żadną decyzję. Nie ruszali się
z domu, nie ważyli się spojrzeć nikomu w oczy ze strachu, że hańba ich mogła się już
roznieść.
Czwartego dnia poprosili sąsiadkę, aby zatroszczyła się o ich drób, świnię, i udali się w drogę
do Berlina. Gdy tak wędrowali smaganą wiatrem szosą, wiejskim zwyczajem mężczyzna na
przedzie, kobieta o krok za nim, byli jak dwoje dzieci zagubionych w wielkim świecie, dla
których wszystko stanowiło groźbę: podmuch wiatru, spadająca sucha gałąź, przejeżdżające
auto, ostre słowo. Byli zupełnie bezbronni.
Po dwóch dniach wędrowali tą samą szosą z powrotem, jeszcze mniejsi, jeszcze bardziej
Strona 152
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
pochyleni, jeszcze bardziej pozbawieni nadziei.
Nic nie uzyskali w Berlinie. Synowa obrzuciła ich tylko stekiem wyzwisk. Nie wolno im było
zobaczyć syna Ulricha, ponieważ nie był to „dzień odwiedzin". Anna i jej mąż? Nikt nie mógł
im dokładnie powiedzieć, w którym więzieniu siedzieli. Nie znaleźli więc dzieci. A fuehrer,
od którego oczekiwali pomocy i pociechy, i którego kancelarię rzeczywiście znaleźli -
fuehrera nie było w Berlinie. Był w Kwaterze Głównej Naczelnego Dowództwa, zatrudniony
mordowaniem synów, nie miał czasu pomóc rodzicom, którym groziła utrata swych dzieci.
Niech tylko wniosą podanie - powiedziano im.
Nie ośmielili się powtórzyć tego nikomu. Bali się hańby. Mieli córkę, która zdradziła
fuehrera. Nie mogliby tutaj dłużej żyć, gdyby to się rozniosło. A musieli przecież żyć, by
uratować Annę. Nie, nikt nie mógł im pomóc przy tym podaniu o łaskę. Ani nauczyciel, ani
burmistrz, ani nawet pastor.
I z trudem, po wielogodzinnych rozmowach, namysłach i pisaninie, sporządzili drżącą ręką
podanie o łaskę. Zostało napisane, a potem przepisane, a potem jeszcze raz przepisane na
czysto i zaczynało się tak:
Mój najukochańszy Fuehrerze!
Zrozpaczona matka prosi Cię na kolanach o życie swojej córki. Ciężko zgrzeszyła przeciw
Tobie, ale Ty jesteś tak wielki, Ty pozwolisz spłynąć na nią Twojej lasce. Ty jej
przebaczysz...
Hitler, który stał się bogiem, panem wszechświata, wszechpotężnym, wszechdobrotliwym,
wszechwybaczającym! Dwoje starych ludzi - a tam szaleje wojna i mordują miliony! Wierzą
w fuehrera, jeszcze teraz, gdy oddaje ich córkę katu, wierzą w niego, żadna wątpliwość nie
wkrada się do ich serca, raczej ich córka jest zła aniżeli bóg - fuehrer!
Nie chcą wysłać listu ze wsi, razem wędrują do miasta powiatowego, aby nadać go na
poczcie. Adres na kopercie brzmi: Do rąk własnych naszego najukochańszego Fuehrera!...
Potem wracają do swojej izby i czekają w wierze, że ich bóg jest łaskawy...
Będzie łaskawy!
Poczta przyjmuje zakłamane podanie adwokata tak jak bezradne podanie dwojga
zrozpaczonych rodziców i przekazuje oba, ale nie oddaje ich fuehrerowi. Fuehrer nie chce
widzieć takich podań, nie interesują go. Jego interesuje wojna, zniszczenie, mord, a nie
zapobieganie mordom. Podania wędrują do kancelarii fuehrera, otrzymują numer, zostają
zarejestrowane, a potem przykłada się na nie pieczątkę: Skierowane do pana ministra
sprawiedliwości Rzeszy. Zwrócić tylko w wypadku, gdy skazany jest członkiem partii, co nie
wynika z treści podania o łaskę...
Dwojaka łaska: dla członków partii i dla członków narodowości niemieckiej.
W Ministerstwie Sprawiedliwości podania zostają ponownie zarejestrowane i otrzymują
cyfrę, a następnie kolejną pieczątkę: Do zarządu więzienia - dla zajęcia stanowiska.
Poczta przekazuje podania po raz trzeci i po raz trzeci otrzymują one numery i zostają
wciągnięte do książki. Ręka pisarza pisze na podaniu zarówno Anny, jak i Ottona Quangla
kilka słów: Prowadzenie się zgodne z regulaminem. Powodów do udzielania laski nie ma.
Odesłać do Ministerstwa Sprawiedliwości.
Znów dwojaka łaska: jedni, którzy wystąpili przeciw regulaminowi albo tylko stosowali się
do niego, nie dają powodów do łaski, lecz kto wybił się szpiclowaniem, zdradą,
znieważaniem swych towarzyszy niedoli, ten znajdował, być może, łaskę.
W Ministerstwie Sprawiedliwości księgują zwrot podań i stawiają na nich pieczątkę:
Odrzucić. A żwawa panieneczka stuka na maszynie od rana do wieczora: Pańskie podanie o
laskę zostaje odrzucone... zostaje odrzucone... odrzucone... odrzucone... przez cały dzień,
każdego dnia.
I pewnego dnia urzędnik oznajmia Ottonowi Quanglowi: - Pańskie podanie o łaskę zostało
odrzucone.
Quangel, który nie wniósł wcale podania o łaskę, nie mówi ani słowa, nie zadaje sobie trudu.
Ale staruszkom poczta przynosi odmowę do domu. Przez wieś idzie pogłoska: - Heffkowie
dostali list od ministra sprawiedliwości Rzeszy.
I choć dwoje starych ludzi milczy uparcie, ze strachem i drżeniem, burmistrz ma swoje
możliwości, by poznać prawdę. I wkrótce oprócz żałoby klęska hańby spada na dwoje starych
ludzi...
Drogi łaski!
ROZDZIAŁ LXVIII Najcięższa decyzja Anny Ouangel Annie Quangel było trudniej niż jej
mężowi: była kobietą. Tęskniła do rozmowy, sympatii, odrobiny czułości - a teraz była wciąż
sama, od rana do wieczora zajęta rozplątywaniem i nawijaniem sznurków, dostarczanych
całymi workami do jej celi. Mimo że mąż tylko skąpo słowem i czynem podtrzymywał ich
wspólnotę, ta odrobina wydawała jej się teraz rajem. Już sama obecność milczącego Ottona
byłaby dla niej błogosławieństwem.
Płakała dużo. Twarda, wielodniowa ciemnica pozbawiła ją resztek sił, które rozżarzyły się w
niej przez spotkanie z Ottonem i które uczyniły ją mocną i odważną w czasie rozprawy
głównej. Musiała za wiele głodować i marznąć, a trwało to i teraz, w ogołoconej pojedynce.
Nie mogła tak jak mąż uzupełniać swego nieskomplikowanego menu surowym grochem, nie
nauczyła się jak on dzielić rozsądnie dnia, nadawać mu zmienny rytm, po którym zawsze
można jeszcze oczekiwać czegoś zbliżonego do radości: po pracy godzinny spacer albo
zadowolenie z odświeżonego myciem ciała.
Anna Quangel nauczyła się również nasłuchiwać nocą przy oknie celi. Ale nie robiła tego
tylko czasami, lecz każdej nocy. I szeptała, mówiła przy oknie, opowiadała swoją historię i
pytała wciąż o Ottona, o Ottona Quangla... O Boże, czyżby naprawdę nikt tutaj nie wiedział,
gdzie był Otto i jak mu się powodziło. Otto Quangel, no tak, taki starszy majster, ale jeszcze
dobrze się trzymający, wygląda tak a tak, pięćdziesiąt trzy lata - musicie przecież wiedzieć!
Nie zauważyła albo nie chciała tego zauważyć, że naprzykrza się swymi wiecznymi
pytaniami, swymi niepohamowanymi opowiadaniami. Każdy miał przecież własne troski.
- Zamknij wreszcie gębę, ty tam, numer 76 - znamy już to wszystko, o czym
gadasz!
Albo: - A, znów ta ze swoim Otto, z przodu Otto i z tyłu Otto, co?
Albo bardzo ostro: Jeżeli wreszcie nie zamkniesz gęby, to cię zakapujemy! Teraz inni też
chcą coś powiedzieć!
Gdy Anna wreszcie późno w nocy właziła pod koc, zasypiała jeszcze później i rano nie mogła
zdążyć na czas. Dozorczyni wymyślała jej 1 groziła nowym aresztem. Późno siadała
do pracy, za późno. Musiała się spieszyć, a potem niweczyła wyniki swego pośpiechu, bo
zdawało się jej, że słyszała szelest na korytarzu i nasłuchiwała pod drzwiami. Przez pół
Strona 153
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
godziny, przez całą godzię. Ta cicha, przyjazna, łagodna kobieta tak się zmieniła w
pojedynce, że wszyscy złościli się na nią. Ponieważ dozorczynie stale miały z nią kłopoty i
wskutek tego nastrojone były do niej niechętnie, wdawała się z nimi w kłótnie. Twierdziła, że
dają jej najmniej i najgorzej jeść, a najwięcej roboty. Już parę razy tak się rozgorączkowała
przy tych sprzeczkach, że zaczynała krzyczeć, po prostu bezmyślnie krzyczeć.
Potem nagle sama milkła, przerażona. Myślała o drodze, którą przeszła aż do tej nagiej celi
śmierci, myślała o swym domostwie przy ulicy Jabłońskiego, którego już nigdy nie zobaczy.
Wspominała syna Ottona, gdy dorastał, jego dziecinne gaworzenie, pierwsze troski szkolne,
jego małą rączkę, która z niezgrabną pieszczotą sięgała do jej twarzy. Ach - ta ręka dziecka,
która tworzyła się w jej ciele, z jej krwi - ta ręka już dawno zamieniła się w popiół, była
stracona na wieki. Myślała o nocach, gdy Truda leżała przy niej w łóżku - ze swym młodym,
kwitnącym ciałem blisko niej - gdy godzinami rozmawiała z nią szeptem: o surowym ojcu,
który spał w sąsiednim łóżku, o Ottonku, o ich planach na przyszłość. Truda również zginęła.
A potem myślała o wspólnej pracy z Ottonem, o walce, którą oboje po cichu prowadzili przez
te dwa lata. Wspominała niedziele, gdy siedzieli oboje w pokoju, ona w kącie kanapy cerując
pończochy, a on na krześle, nachylony nad przyborami do pisania. Jak wspólnie układali
zdania, wspólnie marzyli o wielkim sukcesie. Stracone, minęło, wszystko stracone, wszystko
minęło! Samotna w celi, przed nią tylko bliska, pewna śmierć, bez słowa od Ottona - może
już nigdy nie ujrzy jego twarzy - sama do śmierci, sama w grobie...
Godzinami chodzi po celi tam i z powrotem, nie wytrzymuje tego. Zapomniała o swojej
pracy, kłębki sznurków leżą wciąż jeszcze splątane na podłodze, kopie je niecierpliwie nogą
na bok - a gdy dozorczyni wieczorem otwiera celę, nic nie jest zrobione. Następują twarde
słowa, ale nie słucha ich wcale, niechże z nią robią, co chcą, niech ją jak najprędzej stracą -
tym lepiej!
- Pamiętajcie, co wam mówię - powiada dozorczyni do swych koleżanek - ta wkrótce zacznie
szaleć, przygotujcie kaftan bezpieczeństwa. I zaglądajcie często do niej, ona może powiesić
się w biały dzień. Zanim się obejrzysz, powiesi się, a potem będziemy miały kłopoty!
Ale dozorczyni nie miała racji. Anna nie myśli o powieszeniu się. Trzyma ją przy życiu,
nawet tym nędznym życiu, myśl o Ottonie. Przecież nie może tak stąd odejść, musi czekać na
wiadomość od niego. A może zezwolą jej jeszcze przed śmiercią zobaczyć się z nim.
A potem, jednego z tych ponurych dni, szczęście zdaje się do niej uśmiechać. Dozorczyni
otwiera nagle drzwi do celi: - Iść za mną, Quangel! Wizyta!
Wizyta? Kto mnie tu może odwiedzać? Przecież nie mam nikogo, kto mógłby mnie tu
odwiedzić. To będzie Otto! To musi być Otto! Czuję, że to jest Otto!
Rzuca spojrzenie na dozorczynie, zapytałaby chętnie o odwiedzającego, ale jest to właśnie ta
dozorczyni, z którą stale się kłóci - nie może pytać tej kobiety. Idzie za nią drżąc na całym
ciele, nie widzi nic, nie wie, dokąd idą, nie pamięta, że musi wkrótce umrzeć - wie tylko
jedno, że idzie do Ottona, jedynego człowieka na całym świecie...
Dozorczyni przekazuje więźniarkę numer 76 wachmistrzowi, który prowadzi ją do na pół
przedzielonej kratą izby. A po drugiej stronie kraty stoi mężczyzna.
Na widok tego mężczyzny cała radość opada z Anny Quangel. To nie jest Otto, tylko stary
radca sądowy Fromm. Mały człowiek patrzy na nią niebieskimi oczyma, otoczonymi
wianuszkiem zmarszczek, i powiada: - Chciałem raz zajrzeć do pani, pani Quangel!
Nadzorca stanął przy kracie i przygląda się z namysłem obojgu. Potem odwraca się znudzony
i idzie do okna.
- Prędko! - szepce radca i podaje jej coś przez kratę. Anna instynktownie to
chwyta.
- Niech pani to schowa! - szepcze radca. I Anna chowa białą rolkę.
List od Ottona - myśli -- i serce jej bije znów swobodniej. Przezwyciężyła rozczarowanie.
Nadzorca znów odwrócił się od okna i patrzy na nich.
Wreszcie Anna znajduje parę słów. Nie wita się z radcą sądowym, nie dziękuję mu, ale stawia
jedyne pytanie, które ją jeszcze interesuje na tym świecie: - Czy widział pan Ottona, panie
radco?
Starszy pan kręci swą mądrą głową. - Ostatnio nie - odpowiada - ale od przyjaciół słyszałem,
że powodzi mu się dobrze, bardzo dobrze. Trzyma się wspaniale.
Zastanawia się i po krótkim wahaniu dodaje: - Sądzę, że mogę panią od niego pozdrowić.
- Dziękuję - szepce Anna - dziękuję bardzo!
Wiele różnorodnych wrażeń odczuła przy tych słowach. Jeżeli go nie widział, nie może też
mieć listu od niego. Ale nie, mówi o przyjaciołach, może przez nich dostał list? A słowa
„trzyma się wspaniale" dają jej szczęście i dumę... I to pozdrowienie od niego, to
pozdrowienie między klatkami z żelaza i kamienia, ta wiosna wśród murów! O wspaniałe,
wspaniałe, wspaniałe jest życie!
- Ale pani niedobrze wygląda, pani Quangel! - powiedział stary radca.
Tak? - pyta Anna trochę zdziwiona, nieprzytomna. - Ale powodzi mi się dobrze. Bardzo
dobrze. Niech pan to powie Ottonowi. Proszę, niech mu pan to powie! Niech pan nie zapomni
pozdrowić go ode mnie. Zobaczy go pan przecież?
- Myślę, że tak - odpowiada radca z wahaniem. Mały, uczciwy pan jest tak dokładny.
Najmniejsze kłamstwo wobec tej umierającej przychodzi mu z trudem. Ona przecież nie ma
pojęcia, jakich podstępów musiał użyć, ile intryg musiał uknuć, aby dostać pozwolenie na tę
wizytę! Musiał wykorzystać wszelkie swoje znajomości! Dla świata Anna Quangel przecież
już umarła - czyż można odwiedzać umarłych?
Ale nie może jej powiedzieć, że w tym życiu nie ujrzy już Ottona Quangla, że nic o nim nie
słyszał, że przed chwilą wymyślił sobie pozdrowienia, aby wpoić nieco odwagi tej całkowicie
załamanej kobiecie. Czasami trzeba właśnie umierających okłamywać.
- Ach! - powiada Anna nagle bardzo żywo i - patrzcie -jej blade, zapadłe
policzki różowią się:
- Niechże pan powie Ottonowi, gdy go pan zobaczy, że co dzień, o każdej
godzinie myślę o nim i na pewno wiem, że zobaczymy się jeszcze, zanim umrę...
Nadzorca patrzy przez chwilę zdumiony na tę starzejącą się kobietę, która przemawia tu jak
młoda, zakochana dziewczyna. „W starym piecu diabeł pali!" - myśli i wraca do okna.
Anna nie zauważyła tego. Mówi dalej gorączkowo:
- I niech pan powie Ottonowi, że mam ładną celę, tylko dla siebie. Powodzi
mi
się dobrze. Myślę wciąż o nim i dzięki temu jestem szczęśliwa. Wiem, że nic nas nigdy nie
potrafi rozdzielić, ani mury, ani kraty. Jestem przy nim o każdej godzinie, w dzień i w nocy.
Niech mu pan to powie!
Strona 154
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Anna kłamie, och, jak kłamie, aby powiedzieć coś dobrego swojemu Ottonowi! Chce mu dać
spokój, spokój, którego nie zaznała ani przez godzinę, od chwili gdy jest w tym domu.
Radca sądowy rzuca okiem na dozorcę, który patrzy przez okno, i szepcze: - Niech pani nie
zgubi tego, co pani dałem! - Bo pani Quangel wygląda, jakby zapomniała o całym świecie.
- Nie, nie, nie zgubię, panie radco. - I nagle cicho: - Co to jest?
A on jeszcze ciszej: - Trucizna. Pani mąż też to ma. - Anna kiwa głową.
Nadzorca przy oknie odwraca się. Powiada z upomnieniem: - Tu wolno mówić tylko głośno,
bo będziecie musieli skończyć rozmowę. Zresztą - sprawdza na zegarku - czas wizyty i tak
upływa za półtorej minuty.
- Tak - powiada Anna zamyślona. - Tak - i nagle wie, jak to powiedzieć. Pyta: - Czy sądzi
pan, że Otto wkrótce wyjedzie - jeszcze przed swoją wielką podróżą? Czy pan tak sądzi?
Jej twarz wyraża teraz tak bolesny niepokój, że nawet tępy nadzorca spostrzega, iż chodzi tu o
zupełnie coś innego, niż wynika z rozmowy. Przez chwilę ma zamiar wkroczyć, ale patrzy na
tę starzejącą się kobietę i na tego pana z białą bródką, który, według określenia na przepustce,
jest radcą sądowym - i urzędnik w wielkodusznym porywie odwraca się znów do okna.
- Trudno powiedzieć - odpowiada radca ostrożnie - z podróżowE niem teraz też
nie jest tak łatwo. -1 bardzo szybko szeptem: -Niech par czeka do najostatniejszej minuty,
może zobaczy go pani jeszcze przeć tym. Dobrze?
Anna kiwa głową.
- Tak - odpowiada głośno - tak chyba będzie najlepiej.
A potem oboje stoją niemo naprzeciw siebie i czują nagle, że nie mają sobie już nic więcej do
powiedzenia. Skończone. Minęło.
- Tak - myślę, że muszę już pójść - powiada stary radca. Tak - odpowiada Anna
szeptem - sądzę, że już czas.
l nagle - nadzorca odwrócił się już i patrzy z zegarkiem w ręku nagląco na nich oboje - nagle
przychodzi to na Annę. Napiera ciałem na kratę i szepce z głową przy żelaznych kratach: -
Proszę, proszę -jest pan może ostatnim uczciwym człowiekiem na tym świecie, którego dane
mi jest widzieć! Proszę, panie radco, niech pan mnie pocałuje! Zamknę oczy i będę myślała,
że to Otto...
Stara wariatka - myśli nadzorca. - Ma być stracona i wciąż jeszcze taka pożądliwa! I ten
stary...
Ale stary radca mówi łagodnym, przyjaznym głosem: - Nie bać się, dziecko, nie bać się...
I jego starcze, cienkie wargi dotykają lekko jej suchych, spękanych ust.
- Nie bać się, dziecko. Ma pani spokój przy sobie...
- Wiem - szepce Anna - dziękuję panu bardzo, panie radco! Potem Anna jest
znów w swojej celi, sznurki leżą nieporządnie na podłodze, a Anna chodzi niecierpliwie
rozrzucając je stopami na boki jak w swych najgorszych dniach. Przeczytała kartkę,
zrozumiała ją. Wie teraz, że Otto i ona mają broń, że mogą w każdej chwili odrzucić to
nędzne życie, jeżeli stanie się zbyt nieznośne. Nie musi już dać się dręczyć, może teraz w tej
chwili, gdy jeszcze pozostało w niej trochę szczęścia z odwiedzin, położyć temu kres.
Wędruje po celi, mówi do siebie, śmieje się, płacze.
Przy drzwiach podsłuchują. Mówią: -- Teraz zaczyna naprawdę szaleć! Czy kaftan jest
przygotowany?
A kobieta w celi nie spostrzega tego wcale, stacza teraz swój najcięższy bój. Widzi znowu
przed sobą starego radcę Fromma, jego twarz była tak poważna, gdy mówił, aby czekała do
najostatniejszej minuty, może ujrzy jeszcze raz swego męża.
I zgodziła się z nim. Oczywiście, to jest słuszne, musi czekać, musi ćwiczyć cierpliwość.
Może to potrwa jeszcze miesiące. Ale gdyby to nawet były tylko tygodnie - ciężko teraz
jeszcze czekać. Zna siebie. Będzie znowu rozpaczała, długo płakała, popadnie w melancholię.
Wszyscy są tacy twardzi dla niej, nigdy dobrego słowa, nigdy uśmiechu. Czas będzie zbyt
trudny do zniesienia. Wystarczy tylko trochę pobawić się językiem i zębami. Nie trzeba nawet
myśleć o tym poważnie, tylko tak trochę spróbować i -już się stało. Teraz jej to ułatwiono - za
bardzo ułatwiono!
o to chodzi. W jakiejś godzinie będzie słaba i zrobi to. I w chwili gdy to zrobi, w tej
króciutkiej chwilce między czynem a śmiercią, będzie tego tak żałowała, jak jeszcze nigdy
niczego nie żałowała w życiu. Pozbawiła się możliwości zobaczenia go raz jeszcze, bo była,
tchórzliwa i słaba. Doniosą mu o jej śmierci i on dowie się, że opuściła go, że zdradziła go, że
stchórzyła. I będzie nią pogardzał, on, jedyny człowiek, którego poważanie znaczy coś dla
niej na tym świecie.
Nie, musi natychmiast zniszczyć tę nieszczęsną szklaną rurkę. Jutro rano może będzie za
późno, kto wie, w jakim nastroju obudzi się jutro rano!
Ale w drodze do kibla zatrzymuje się...
1 znów podejmuje swą wędrówkę. Nagle przypomniała sobie, że musi umrzeć i
jak musi umrzeć. Słyszała już w tym więzieniu z rozmów przy oknie, że nie czeka jej
szubienica - ale topór. Chętnie jej opowiedziano, jak przywiążą ją do stołu, jak leżąc na
brzuchu będzie się wpatrywała w napełniony do połowy trocinami kosz, a po paru sekundach
głowa jej spadnie do tego kosza. Odkryją jej kark i poczuje zimno ostrza, zanim jeszcze nóż
zacznie spadać. Potem świst stanie się 14 — Każdy umiera... t. II coraz głośniejszy, będzie
jej brzmiał w uszach jak trąby na Sądzie Ostatecznym, a potem ciało jej stanie się tylko czymś
drgającym, a kikut szyi będzie wypluwał grube strumienie krwi, podczas gdy głowa w koszu
może będzie patrzyła na tryskającą krwią szyję i jeszcze będzie mogła widzieć, czuć,
cierpieć...
Tak jej to opowiedziano i tak musiała to sobie wyobrażać wiele setek razy i śniła o tym nieraz
- a teraz jedno nagryzienie szklanej rurki może ją wyzwolić od tych wszystkich okropności! I
to ma odrzucić od siebie, ma rezygnować z tego wybawienia? Ma wybór między lekką
śmiercią a ciężką śmiercią i ma wybrać ciężką śmierć tylko dlatego, że boi się swej słabości i
nie chce umrzeć przed Ottonem?
Potrząsa głową. Nie, nie będzie słaba. Potrafi przecież czekać do ostatniej minuty. Chce
zobaczyć Ottona! Wytrzymała strach, który ogarniał ją zawsze, gdy Otto podrzucał karty,
wytrzymała przerażenie aresztowania, przetrwała znęcanie się komisarza Lauba,
przezwyciężyła rozpacz po śmierci Trudy - potrafi jeszcze czekać parę tygodni czy parę
miesięcy! Wszystko wytrzymała - i to wytrzyma! Oczywiście musi przechować truciznę do
ostatniej chwili.
Anna wędruje tam i z powrotem, tam i z powrotem.
Powzięta przed chwilą decyzja nie ułatwia jej niczego. Wątpliwości zaczynają się od nowa i
od nowa walczy ze sobą, i znów postanawia zniszczyć truciznę, teraz, natychmiast, na
Strona 155
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
miejscu; i znów tego nie robi!
Tymczasem zapadł wieczór i przyszła noc. Zabrano nie wykonaną robotę z celi i
zakomunikowano jej, że za lenistwo zostaje pozbawiona na tydzień materaca i na tydzień
skazana jest na chleb i wodę. Ale Anna nie słucha tego. Co ją obchodzi to całe gadanie!
Wieczorna zupa stoi nie ruszona na stole, a Anna wciąż jeszcze biega tam i z powrotem,
śmiertelnie zmęczona, niezdolna do żadnej trzeźwej myśli, wydana na łup wątpliwości:
powinnam - nie powinnam?
Teraz język jej bawi się rurką trucizny w ustach bez wiedzy i bez chęci, lekko, leciutko
naciska zębami szkło. Zęby bardzo ostrożnie się zwierają...
I nagłym ruchem wyjmuje szkło z ust. Wędruje i próbuje, nie wie już, co robi - a na korytarzu
leży przygotowany dla niej kaftan bezpieczeństwa...
Potem, już późną nocą, Anna stwierdza nagle, że leży na swej drewnianej pryczy, na
twardych deskach, przykryta cienkim kocem. Drży z zimna na całym ciele. Czy spała? Czy
ma jeszcze rurkę? Może ją połknęła? Nie ma jej w ustach!
Podrywa się w szalonym strachu, siada - i uśmiecha się. Jest - trzyma ją w ręku. Trzymała ją
w ręku w czasie snu. Uśmiecha się, jeszcze raz się uratowała. Nie musi umrzeć tą drugą,
straszniejszą śmiercią...
I gdy Anna tak siedzi marząc, myśli o tym, że od dziś każdego dnia, który nadejdzie, będzie
musiała wieść straszliwą walkę między wolą a słabością, tchórzostwem i odwagą. I jak
niepewny jest wynik tej walki...
Wśród wątpliwości i rozpaczy słyszy łagodny, dobrotliwy głos: „Nie bać się, dziecko, tylko
się nie bać..."
Nagle pani Anna Quangel wie: „Teraz się zdecyduję, teraz mam siły!"
Podkrada się do drzwi, nasłuchuje szmerów na korytarzu. Zbliżają się kroki dozorczyni. Anna
staje pod przeciwległą ścianą, zauważyła, że jest obserwowana przez judasza, i zaczyna
powoli chodzić tam i z powrotem. „Nie bać się, dziecko..."
Dopiero gdy jest zupełnie pewna, że dozorczyni poszła dalej, wdrapuje się na okno. Jakiś głos
pyta: - Czy to ty, 76? Miałaś dziś wizytę?
Nie odpowiada. Już nigdy nie będzie odpowiadała. Jedną ręką chwyta za framugę, a drugą
wysuwa z rurką między palcami. Przyciska ją do kamiennego muru i czuje, jak cieniutka
szyjka się odłamuje. Potem upuszcza truciznę na leżące głęboko w dole podwórze.
Zeskakuje z okna i wącha palce: wydzielają mocny zapach gorzkich migdałów. Myje sobie
ręce i kładzie się na pryczy. Jest śmiertelnie zmęczona. Czuje się, jakby uniknęła wielkiego
niebezpieczeństwa. Prędko zasypia. Śpi głęboko i bez snów. Budzi się odświeżona.
Od tej nocy numer 76 nie dawał żadnego powodu do nagany. Była spokojna, pogodna, pilna,
przyjazna.
Nie myślała już o swej ciężkiej śmierci, myślała tylko o tym, że nie przyniesie Ottonowi
wstydu. A czasem, w ponurych godzinach, słyszała znów głos starego radcy sądowego
Fromma: „Nie bać się, dziecko, tylko się nie bać".
Nie bała się. Już nigdy. Przezwyciężyła strach!
ROZDZIAŁ LXIX Już czas, Ouangel!
Jest jeszcze noc, gdy dozorca otwiera drzwi celi Ottona Quangla.
Quangel, obudzony z głębokiego snu, patrzy mrugając oczyma i wysoką, czarną postać, która
weszła do jego celi. W chwilę potem je zupełnie rozbudzony i serce bije mu mocniej niż
zwykle, ponieważ pojął co oznacza ta wysoka, milcząca postać w drzwiach.
- Czy już czas, panie pastorze? - pyta i sięga po odzież.
-- Już czas, Quangel! - odpowiada duchowny. I pyta: - Czy jest pt gotów?
- Jestem gotów o każdej godzinie - odpowiada Quangel i dotyl językiem rurki w
ustach.
Zaczyna się ubierać. Jego ruchy są spokojne, nie widać w nict pośpiechu.
Przez chwilę przypatrują się sobie w milczeniu. Pastor jest jeszcz młodym, grubokościstym
mężczyzną, z prostą, może trochę głupa\ twarzą.
„Nieważny - decyduje Quangel - to nie taki człowiek jak dobi pastor."
Pastor zaś widzi przed sobą wysokiego, spracowanego mężczyznę. Nie podoba mu się ta
twarz o ostrym, ptasim profilu. Nie podoba mu się badawcze spojrzenie ciemnego,
zadziwiająco okrągłego oka. Nie podobają mu się wąskie, bezkrwiste usta z zaciśniętymi
wargami. Ale duchowny opanowuje się i powiada tak przyjaźnie, jak tylko potrafi: - Mam
nadzieję, że zawarł pan pokój z tym światem, Quangel?
- A czy ten świat też zawarł pokój, panie pastorze? - odpowiada Quangel
pytaniem.
- Niestety, jeszcze nie, Quangel, niestety, jeszcze nie - odpowiada duchowny i
twarz jego próbuje wyrazić troskę, której nie odczuwa. Pastor pomija ten punkt i pyta dalej: -
Ale zawarł pan przecież pokój z Panem Bogiem, Quangel?
- Nie wierzę w żadnego Pana Boga - odpowiada Quangel krótko.
- Co?
Pastor wydaje się niemal przerażony tym bezpośrednim oświad czeniem. - No - ciągnie -jeżeli
pan nie wierzy w osobę Boga, to jest pan chyba panteistą, nieprawda, Quangel?
- Co to jest?
- No, to przecież jasne... -pastor próbuje wyjaśnić coś, co dla niego samego
nie
jest zbyt jasne. - Dusza wszechświata, rozumie pan, wszystko jest Bogiem, rozumie pan?
Pańska dusza, pańska nieśmiertelna dusza powróci do wielkiej duszy wszechświata, Quangel!
- Wszystko jest Bogiem? - pyta Quangel. Skończył ubieranie się i stoi przed
pryczą. - Czy Hitler też jest Bogiem? A ta mordownia na świecie, to też Bóg? Pan jest Bóg?
Ja Bóg?
- Pan mnie źle zrozumiał, prawdopodobnie celowo mnie źle zrozumiał -
odpowiada duchowny podrażniony - ale ja nie jestem tutaj po to, aby z panem dyskutować o
zagadnieniach religijnych. Przyszedłem, by przygotować pana na śmierć. Będzie pan musiał
umrzeć, Quangel, już za parę godzin. Czy jest pan gotów?
Zamiast odpowiedzi Quangel pyta:
- Czy znał pan pastora Lorenza z więzienia śledczego przy Trybunale
Narodowym?
Pastor, znów zbity z tropu, odpowiada gniewnie: - Nie, ale słyszałem o nim. I
wolno mi chyba powiedzieć, że Pan powołał go do siebie we właściwym czasie. Przyniósł
wstyd naszemu stanowi.
Strona 156
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Quangel uważnie spojrzał na duchownego. Powiedział: - To był bardzo dobry człowiek, wielu
więźniów myśli o nim z wdzięcznością.
- Tak - zawołał pastor z nie ukrywaną złością. - Dlatego, że folgował waszym
żądzom! To był bardzo słaby człowiek, Quangel. Sługa boży winien w czasach wojennych
być bojownikiem, odrzucać wszelki kompromis. - Znów się opanował. Spojrzał szybko na
zegarek 1 powiedział: - Mam dla pana tylko osiem minut, Quangel. Pozostało mi
jeszcze paru pańskich towarzyszy niedoli, którzy tak jak i pan wyruszą dziś w ostatnią drogę.
Winienem ich zaopatrzyć w pociechę religijną. Pomódlmy się teraz...
Duchowny, ten szerokokościsty gruboskórny chłop, wyciągnął białą chusteczkę z kieszeni i
rozkładał ją ostrożnie.
Quangel zapytał: - Czy zaopatruje pan również w duchową pociechę kobiety, które mają być
stracone?
Ironia Quangla była tak nieprzenikniona, że pastor nic nie zauważył.
Rozpostarł białą chusteczkę na podłodze celi i odpowiedział obojętnie: - Dziś nie będzie
straceń kobiet.
- Nie przypomina pan sobie - pyta Quangel uparcie dalej - czy był pan ostatnio
u
pewnej Anny Quangel?
- Anna Quangel? To jest pańska żona? Nie, na pewno nie! Przypomniałbym
sobie. Mam niesłychanie dobrą pamięć do nazwisk.
- Mam prośbę, panie pastorze...
- No, mów pan już, Quangel! Pan wie, że mam mało czasu!
- Proszę, aby pan nie powiedział mojej żonie, gdy już przyjdzie na nią czas,
że
zostałem stracony przed nią. Niech jej pan, proszę, powie, że umieram o tej samej godzinie,
co ona.
- To byłoby kłamstwo, Quangel, a jako sługa boży nie mogę grzeszyć przeciw
ósmemu przykazaniu.
- Nie kłamie pan więc nigdy, panie pastorze? Nie kłamał pan jeszcze nigdy w
swoim życiu?
- Mam nadzieję - powiedział pastor zmieszany ironicznym i badawczym
spojrzeniem skazańca - mam nadzieję, że zawsze starałem się według moich słabych sił
przestrzegać przykazań boskich.
- A więc przykazania boskie żądają od pana odmowy pocieszenia mojej żony,
że umiera o tej samej godzinie, co ja?
- Nie wolno mi dawać fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu memu,
Quangel!
- Szkoda, szkoda! Pan naprawdę nie jest dobrym pastorem!
- Jak?! - zawołał duchowny, na pół zmieszany, na pół z groźbą.
- Pana pastora Lorenza zwano w więzieniu tylko „dobrym pastorem" - wyjaśnił
Quangel.
- Nie, nie - zawołał pastor z gniewem. - Nie tęsknię za takim przez was
nadanym, godnym mianem! Uważałbym je za niegodne miano! - Opanował się. Ze stukiem
upadł na kolana, dokładnie na białą chusteczkę. Wskazał miejsce na ciemnej podłodze obok
siebie, ponieważ biała chusteczka starczyła tylko dla niego: - Niech pan też uklęknie,
Quangel, módlmy się!
- Przed kim mam klęczeć? - zapytał Quangel zimno. - Do kogo mam się
modlić?
- O! - wybuchnął pastor ze złością. - Niech pan znowu z tym nie zaczyna!
Straciłem już zbyt dużo czasu dla pana! - Popatrzył klęcząc na tego człowieka o złej, ptasiej
twarzy. Zamruczał: - Wszystko jedno, spełnię swój obowiązek. Będę się modlił za pana!
Pochylił głowę, złożył ręce i oczy jego zamknęły się. Potem poderwał głowę, otworzył
szeroko oczy i nagle zaczął krzyczeć tak głośno, że Quangel aż wzdrygnął się przestraszony: -
O, Ty Panie mój i Boże mój! Wszechmocny, Wszechwiedzący, Wszechdobry,
Wszechsprawiedliwy Boże, Sędzio dobrego i złego! Grzesznik leży tu przed Tobą w pyle,
proszę Cię, abyś oczy Twe w Twym miłosierdziu zwrócił na tego człowieka, który popełnił
wiele złych uczynków, abyś go pokrzepił na ciele i duszy i przebaczył mu w łasce swej
wszystkie jego winy...
Klęczący pastor krzyczał coraz głośniej: - Przyjm ofiarę niewinnej śmierci Jezusa Chrystusa,
Twego Syna ukochanego, jako zapłatę za jego złe uczynki! Był przecież ochrzczony Jego
imieniem i Jego krwią obmyty i oczyszczony. Uratuj go więc od męki i katuszy ciała! Skróć
jego bóle i podtrzymaj go przeciw oskarżeniom sumienia! Obdarz go błogim powrotem do
żywota wiecznego!
Duchowny zniżył głos do tajemniczego szeptu: - Wyślij Twych świętych aniołów, aby
powiodły go do zgromadzenia Twych wybranych w Jezusie Chrystusie, Panu naszym!
Pastor zawołał znów bardzo głośno: - Amen! amen! amen!
Wstał, troskliwie złożył białą chustkę i nie patrząc na Quangla rzekł: - Będzie chyba daremne
pytać pana, czy jest pan gotów przyjąć ostatnie sakramenty?
- Zupełnie daremne, panie pastorze.
Pastor z wahaniem wyciągnął rękę do Quangla. Quangel potrząsnął głową i złożył ręce na
piersi.
- I to jest daremne, panie pastorze! - powiedział.
Pastor podszedł do drzwi nie patrząc na niego. Odwrócił się jeszcze raz, pobieżnie spojrzał na
Quangla i powiedział: - Przyjm pan jeszcze ten werset ze sobą na sąd ostateczny: Filip I, 21 -
„Chrystus jest mym żywotem, a umieranie mym zyskiem".
Drzwi się zamknęły, poszedł.
Quangel odetchnął.
ROZDZIAŁ LXX Ostatnia droga Gdy tylko duchowny wyszedł, w celi zjawił się niski,
krępy człowiek w jasnoszarym ubraniu. Rzucił szybko badawcze, ostre, mądre spojrzenie na
twarz Quangla, podszedł do niego i powiedział: - Doktor Brandt, lekarz więzienny. -
Potrząsnął rękę Quangla i zatrzymał ją w swojej mówiąc: - Czy mogę panu zbadać tętno?
- Zawsze! - powiedział Quangel.
Lekarz powoli liczył. Potem puścił rękę Quangla i powiedział z uznaniem: -- Bardzo dobrze.
Doskonale. Jest pan prawdziwym mężczyzną.
Rzucił szybkie spojrzenie na drzwi, które pozostały na pół otwarte, i zapytał szeptem: - Czy
mogę coś zrobić dla pana? Jakiś środek oszołamiający?
Strona 157
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Quangel potrząsnął przecząco głową: - Bardzo dziękuję, panie doktorze. I tak dam radę.
Dotknął językiem ampułki. Przez chwilę zastanowił się, czy nie dać lekarzowi jakiegoś
polecenia dla Anny. Ale nie, ten pastor i tak jej wszystko opowie...
- Coś poza tym? - zapytał lekarz szeptem. Natychmiast zauważył wahanie Quangla. - Może
jakiś list?
- Nie mam tu na czym pisać - ach, nie, nie chcę tego. W każdym razie dziękuję panu, panie
doktorze. Jeszcze jeden człowiek! Dzięki Bogu, nawet w takim domu nie wszyscy są źli.
Lekarz skinął ponuro, podał Quanglowi jeszcze raz rękę, zastanowił się i powiedział szybko: -
Mogę panu tylko powiedzieć: pozostań pan tak odważny!
I prędko opuścił celę.
Dozorca wszedł w towarzystwie więźnia niosącego miskę i talerz. W misce dymiła gorąca
kawa, a na talerzu leżał chleb posmarowany masłem. Obok tego dwa papierosy, dwie zapałki
i kawałek siarki do potarcia.
- Tak - powiedział dozorca -jak pan widzi, jesteśmy wielkoduszni. - I to wszystko bez kartek!
Zaśmiał się, a towarzyszący mu więzień roześmiał się urzędowo wraz z nim. Można było
zauważyć, że ten „dowcip" był już wielokrotnie powtarzany.
W Quanglu narosła nagle niespodziewana fala złości. Krzyknął:
- Zabierajcie to stąd! Nie potrzebuję waszej katowskiej uczty!
- Dwa razy nie trzeba mi tego powtarzać - powiedział dozorca.
- Poza tym kawa jest tylko namiastką, a masło margaryną...
I znów Quangel pozostał sam. Uporządkował posłanie, zdjął powleczenie i złożył je koło
drzwi, podniósł pryczę. Potem wziął się do mycia.
Był jeszcze tym zajęty, gdy jakiś mężczyzna w towarzystwie dwóch chłopaków wszedł do
celi.
- Niech pan sobie zaoszczędzi tego mycia - powiedział hałaśliwie - ogolimy teraz pana i
uczeszemy pierwszorzędnie! Jazda, chłopaki, pośpieszcie się, jest późno! - I do Quangla
tonem przeproszenia:
- Pański poprzednik długo nas zatrzymał. Niektórzy nie mają wcale rozumu, nie pojmują, że
ja nie mogę nic zmienić. Jestem mianowicie katem Berlina...
Podał Quanglowi rękę.
- No, zobaczy pan, że nie będę marudził i nie będę pana męczył. Jak wy nie robicie trudności,
to ja też nie robię. Mówię zawsze do moich chłopaków: - Chłopaki - mówię - jeżeli ktoś robi
wariata i rzuca się, i ryczy, to wy też bądźcie nierozsądni, łapcie go, gdzie się da, nawet
gdybyście mu mieli wyrwać jądra! Ale z takimi rozsądnymi ludźmi jak ty zawsze
postępujemy łagodnie!
Mówiąc to przeciągnął parokrotnie maszynką po głowie Quangla, aż wszystkie jego włosy
znalazły się na podłodze celi. Drugi pomocnik kata przygotował pianę z mydła i ogolił
Quanglowi brodę. - Tak - powiedział kat zadowolony - siedem minut! Dogoniliśmy stracony
czas. Jeszcze paru takich rozsądnych, a będziemy punktualni jak pociąg.
- I prosząco do Quangla: - Bądź tak dobry i zmieć to z podłogi. Nie jesteś do tego
zobowiązany, rozumiesz, ale my mamy bardzo mało czasu. Dyrektor i prokurator mogą
przyjść lada chwila. Nie rzucaj włosów do kibla, kładę ci tu gazetę: zawiń je w nią i połóż
koło drzwi. To jest taki mały dochód uboczny, rozumiesz?
- Co zrobisz z moimi włosami? - zapytał Quangel zaciekawiony.
- Sprzedam je perukarzowi. Peruki są zawsze potrzebne. Nie tylko dla aktorów, ale i tak. No,
to pięknie dziękuję. Heil Hitler!
I poszli również oni, ci weseli chłopcy. Można powiedzieć, że znali s' na swoim rzemiośle. Z
większym spokojem ducha nie można było zaszlachtować nawet świni. A mimo to Quangel
uważał, że ci brutalni ludzie bez serca są bardziej znośni niż ten pastor przedtem. Podał
przecież nawet bez wahania rękę katowi.
Quangel właśnie spełnił życzenie kata, dotyczące uprzątnięcia celi gdy znów otwarły się
drzwi. W otoczeniu kilku umundurowanych funkcjonariuszy wszedł gruby pan z czerwonym
wąsem i tłustą, blada twarzą -jak się okazało dyrektor więzienia - i stary znajomy Quangla
prokurator z rozprawy głównej, który szczekał jak pinczer.
Dwaj umundurowani złapali Quangla i brutalnie zaciągnęli go pod ścianę, gdzie zmusili go do
postawy na baczność. Potem stanęli koło niego.
- Otto Quangel! - zawołał jeden z nich.
- Ach tak! - zaszczekał Pinczer. - Przypominam sobie tę twarz!
- Odwrócił się do dyrektora. - O wyrok śmierci dla niego ja sam się postarałem! - powiedział
dumnie. - To zupełnie bezczelny typ. Myślał, że może być bezczelny wobec sądu i wobec
mnie! Ale daliśmy ci, chłopcze! -zaszczekał zwróciwszy się do Quangla. - Co, daliśmy ci!
No, jak się teraz czujesz? Już nie jesteś tak bezczelny, co?
Jeden z mężczyzn stojących koło Quangla stuknął go w bok.
- Odpowiadać! - szepnął rozkazująco.
- Ach, pocałujcie mnie wszyscy!... - powiedział Quangel znudzony.
- Jak? Co? - prokurator ze zdenerwowania przeskakiwał z jednej nogi na drugą. - Panie
dyrektorze, żądam...
- Ach, co tam! - powiedział dyrektor. - Zostaw pan tych ludzi! Przecież pan widzi, że to jest
zupełnie spokojny człowiek! Nieprawda, jest pan przecież spokojny?
- Oczywiście - odpowiedział Quangel - niech on mnie tylko nie zaczepia. Ja już mu dam
spokój.
- Protestuję! śądam! - krzyczał Pinczer.
- Czego? - przerwał dyrektor. - Czego może pan jeszcze od niego żądać? Więcej nie możemy
zrobić, jak go stracić, o tym wie on bardzo dobrze. Zaczynaj pan, czytaj pan już ten wyrok!
Pinczer uspokoił się wreszcie, rozłożył akta i zaczął czytać. Czytał szybko i niewyraźnie,
przeskakiwał zdania, mylił się i zakończył zupełnie nagle: - A więc już pan wie!
Quangel nie odpowiedział.
- Zaprowadźcie tego człowieka na dół! - powiedział rudowąsy dyrektor i obaj wartownicy
złapali Quangla mocno za ramiona.
Gniewnie wyrwał się z ich uścisku. Złapali go jeszcze mocniej.
- Pozwólcie temu człowiekowi iść samemu! - rozkazał dyrektor. - Ten nie zrobi nam żadnych
trudności.
Wyszli na korytarz. Stało tam mnóstwo ludzi, w mundurach i cywilów. Nagle utworzył się
cały pochód, którego ośrodek stanowił Otto Quangel. Na czele szedł wachmistrz, potem
pastor, który nosił teraz sutannę z białym kołnierzykiem i mruczał do siebie coś
niezrozumiałego. Za nim szedł Quangel otoczony całą chmarą dozorców, ale mały lekarz w
Strona 158
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
jasnym ubraniu szedł tuż koło niego. Dalej postępowali dyrektor i prokurator, za którymi
znów kroczyli cywile i umundurowani. Niektórzy cywile uzbrojeni byli w aparaty
fotograficzne.
Pochód szedł przez dom śmierci źle oświetlonymi korytarzami, po żelaznych schodach z
postrzępionym linoleum; zdawało się, że z cel, które mijali, dochodziły powstrzymywane
westchnienia z głębi piersi. Nagle w jednej z cel rozległ się bardzo wyraźnie głos: - Bądź
zdrów, towarzyszu!
Zupełnie machinalnie Otto Quangel odpowiedział głośno: - Bądź zdrów, towarzyszu! -
Dopiero w chwilę później przyszło mu na myśl, jak bezsensowne było to „bądź zdrów"
skierowane do umierającego.
Znów otwarły się jakieś drzwi i wyszli na podwórze. Nocny mrok wisiał jeszcze między
murami. Quangel spojrzał szybko w prawo i w lewo, nic nie uszło jego czujnej uwagi.
Naokoło w oknach cel widział krąg bladych twarzy - kolegów, którzy, jak on skazani na
śmierć, żyli jeszcze. Jakiś owczarek wybiegł głośno szczekając naprzeciw pochodu, ale
wartownik zagwizdał i pies cofnął się warcząc. Chrzęścił żwir pod nogami. Za dnia miał
chyba żółtawy odcień - teraz w blasku lamp elektrycznych wyglądał szaro. Znad muru padał
cień, zarys bezlistnego drzewa. Powietrze było mroźne i wilgotne. Quangel pomyślał: „Za
kwadrans nie będę już marzł - zabawne!"
Językiem namacał szklaną ampułkę. Ale było jeszcze za wcześnie.
Dziwne! Mimo, że dokładnie widział i słyszał, co działo się dokoła niego, aż do
najmniejszego drobiazgu, wszystko to zdawało mu się nieprawdziwe. Już kiedyś ktoś mu to
opowiadał. Leżał w swojej celi i śni}
o tym. Tak, to zupełnie niemożliwe, aby istniał tu cieleśnie. I wszyscy którzy szli
wraz z nim z obojętnymi albo brutalnymi, z żądnymi wrażeń lub smutnymi twarzami,
wszyscy byli jacyś bezcieleśni. świr był żwirem ze snu, a szuranie nogami, chrzęst
kamyczków pod stopami - były szmerami ze snu...
Przeszli przez jakieś drzwi i weszli do pomieszczenia, które było tak jaskrawo oświetlone, że
Quangel z początku nic nie widział. Wartownicy pociągnęli go nagle do przodu obok
klęczącego duchownego.
Podszedł do niego kat wraz ze swymi dwoma pomocnikami 1 wyciągnął do niego
rękę:
- A więc, nie miej mi za złe! - powiedział.
- Niee, dlaczego? - odpowiedział Quangel i machinalnie ujął jego rękę.
Podczas gdy kat zdejmował skazanemu marynarkę i odcinał kołnierz koszuli, Quangel
obejrzał się na tych, którzy go odprowadzali. W oślepiającej jasności zobaczył tylko wieniec
białych twarzy zwróconych ku niemu.
To mi się tylko śni! - pomyślał - i serce zaczęło mu mocniej bić.
Z kręgu widzów oderwała się postać, a gdy podeszła bliżej, Quangel poznał małego,
gotowego do pomocy lekarza w jasnoszarym garniturze.
- No? - zapytał lekarz z matowym uśmieszkiem. - Jak się czujemy?
- Wciąż spokojnie! - powiedział Quangel, gdy wiązano mu ręce na plecach. - W
tej chwili bije mi trochę serce, ale przypuszczam, że to przejdzie w ciągu pięciu minut.
I uśmiechnął się.
- Czekaj pan, dam panu coś! - powiedział lekarz i sięgnął do kieszeni.
- Niech pan nie robi sobie kłopotów, panie doktorze - odpowiedział Quangel. -
Jestem dobrze zaopatrzony...
I na chwilę wcisnął językiem między wąskie wargi szklaną ampułkę..-
- Ach, tak! - zauważył lekarz zmieszany.
Odwrócili Quangla. Teraz widział przed sobą długi stół, obity czymś gładkim, matowym i
czarnym, jakby ceratą. Widział rzemienie, sprzączki, ale przede wszystkim widział ostrze,
szerokie ostrze. Topór zdawał się wisieć bardzo wysoko nad stołem, niebezpiecznie wysoko.
Błyszczał szarawosrebrzyście, przyglądał mu się złośliwie.
Quangel lekko westchnął...
Nagle stanął koło niego dyrektor i powiedział parę słów do kata. Quangel bez przerwy patrzył
na nóż. Słowa docierały do niego jakby z oddali: - Przekazuję panu jako katowi miasta
Berlina obecnego tu Ottona Quangla, aby go pan za pomocą tego topora przeprowadził od
życia do śmierci, jak to zostało zarządzone prawomocnym wyrokiem Trybunału
Narodowego...
Głos brzmiał nieprzyjemnie, zbyt donośnie. Światło było za jasne...
„Teraz - myślał Quangel - Teraz..."
Ale nie zrobił tego. Nęciła go straszliwa, dręcząca ciekawość...
„Jeszcze tylko parę minut - pomyślał. - Muszę jeszcze wiedzieć, jak to jest na tym stole..."
- No, jazda, stary chłopie! - napomniał go kat. - Nie rób teraz długich
ceregieli. Za dwie minuty będzie po wszystkim. Czy pomyślałeś o włosach?
- Położyłem przy drzwiach - odpowiedział Quangel.
W chwilę później Quangel leżał na stole. Czuł, jak przywiązują mu nogi. Stalowa obręcz
opuściła się na jego plecy i przycisnęła mocno ramiona do podkładki...
Cuchnęło wapnem, wilgotnymi trocinami, cuchnęło środkami dezynfekcyjnymi... ale przede
wszystkim cuchnęło obrzydliwie, słodko, zabijając wszystkie inne wonie, czymś...
„Krew... - pomyślał Quangel. - Cuchnie krwią..."
Usłyszał, jak kat cichutko szepnął: - Już! Ale choć szepnął tak cichutko, jak żaden człowiek
nie umiał szepnąć, Quangel usłyszał jednak to „Już"!
Usłyszał również świst...
„Teraz!" - postanowiło w nim coś i zęby chciały zgryźć ampułkę z cyjankali...
Ale zakrztusił się i fala wymiotów napełniła mu usta, porwała za sobą szklaną rurkę...
„O Boże! - pomyślał. - Za długo czekałem..."
Świst przeszedł w szum, a szum stał się przeraźliwym krzykiem, który chyba można było
słyszeć aż pod gwiazdami, aż przed tronem boskim...
Potem topór trzasnął w kark Quangla.
Głowa Quangla spada do kosza.
Przez chwilę bezgłowy tułów leżał zupełnie spokojnie, jakby 2a_ skoczony kawałem, który
mu zrobiono. Potem poderwał się znów zatrzepotał między rzemieniami i stalowymi
klamrami, a pomocnicy kata rzucili się na niego i usiłowali go przytrzymać.
śyły na rękach zabitego pęczniały i pęczniały coraz bardziej, a potem zapadło się wszystko.
Słychać było tylko krew, syczącą, szumiącą głucho, spływającą krew.
W trzy minuty po uderzeniu topora blady lekarz oznajmił nieco drżącym głosem śmierć
Strona 159
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
straconego.
Uprzątnięto trupa.
Otto Quangel przestał istnieć!
ROZDZIAŁ LXXI
Spotkanie Anny Quangel
Miesiące nadchodziły, miesiące mijały, zmieniały się pory roku, a Anna Quangel siedziała
wciąż jeszcze w swojej celi i czekała na spotkanie z Ottonem Quanglem.
Czasami dozorczyni, której ulubienicą była teraz pani Anna, mówiła do niej: - Myślę, pani
Quangel, że zupełnie o pani zapomnieli.
- Tak - odpowiadała więźniarka numer 76 - tak to wygląda. O mnie i o moim mężu. Jak
powodzi się Ottonowi?
- Dobrze! - odpowiadała dozorczyni szybko. - Kazał też panią pozdrowić.
Umówiły się wszystkie między sobą, że ta dobra, zawsze pilna kobieta nie dowie się o śmierci
męża. Regularnie oddawały jej ukłony.
Tym razem nieba były łaskawe dla pani Anny: żadne głupie gadulstwo ani żaden świadomy
swych obowiązków pastor nie zniszczył jej wiary w życie Ottona Quangla.
Niemal cały dzień siedziała przy swoim małym ręcznym warsztacie i robiła skarpetki dla
żołnierzy tam, w polu. Robiła je dzień po dniu.
Czasem nuciła przy tym cicho. Była teraz głęboko przekonana, że nie tylko zobaczą się znów
z Ottonem, ale że jeszcze długo będą żyli ze sobą. Albo naprawdę zapomniano o nich, albo
potajemnie ich ułaskawiono, fo już na pewno długo nie potrwa i będą wolni.
Bo chociaż dozorczynie mało o tym mówiły, Anna jednak to wywnioskowała: z wojną było
źle, a wiadomości pogarszały się z tygodnia na tydzień. Zauważyła to po coraz gorszym
jedzeniu, po częstym braku materiału do roboty, po tym, że wymiana połamanej części jej
warsztatu trwała tygodniami. Po tym, że wszystkiego otrzymywała coraz mniej. A jeśli z
wojną było źle, to było to dobre dla Quanglów. Wkrótce już będą wolni.
Siedzi tak i robi skarpetki, wplata w nie swoje sny, nadzieje, które nigdy się nie spełnią,
życzenia, których dawniej nigdy nie miała. Wyobraża sobie zupełnie innego Ottona niż ten,
który był przy jej boku - pogodnego, zadowolonego, czułego Ottona. Zamieniła się niemal w
młodą dziewczynę, do której uśmiecha się wiosennie jeszcze całe życie. Czyż nie śni czasami
nawet o tym, że będzie jeszcze miała dzieci? Ach, dzieci...!
Odkąd Anna Quangel zniszczyła cyjankali, postanawiając po najcięższej walce wytrwać bez
względu na to, co się z nią stanie, aż do spotkania z Ottonem, stała się wolna, młoda i wesoła.
Przezwyciężyła samą siebie.
A teraz jest wolna. Bez lęku i wolna.
Jest wolna również w czasie coraz cięższych nocy, które wojna przyniosła Berlinowi, gdy
syreny wyją, lotnicy coraz liczniej nadciągają nad miasto, bomby padają, miny wyją i
wszędzie wybuchają pożary.
W czasie takich nocy więźniowie również pozostają w swych celach. Dozór więzienia nie ma
odwagi prowadzić ich do schronów, obawia się buntu. Krzyczą w swych celach, szaleją,
proszą i błagają, tracą zmysły ze strachu. Ale korytarze są puste, nie ma tam żadnego
wartownika, żadna miłosierna ręka nie otwiera drzwi od cel. Służba wartownicza siedzi w
schronach przeciwlotniczych.
Anna Quangel nie odczuwa strachu. Jej mały warsztacik stuka 1 terkoce, dzierga jeden rząd
oczek za drugim. Anna wykorzystuje godziny, w których i tak nie może spać, na robienie
skarpetek. A przy tym śni. Śni o spotkaniu z Ottonem. Podczas takiego snu wpada min z
rozdzierającym uszy trzaskiem i grzebie w gruzach i popiele tę czę§' więzienia.
Pani Anna Quangel nie miała już czasu obudzić się ze snu o spotkaniu z Ottonem. Jest już
przy nim. Jest w każdym razie tam, gd2; 1 on. Gdziekolwiek to mogłoby być.
ROZDZIAŁ LXXII Chłopiec Nie zakończymy jednak tej książki śmiercią - poświęcona jest
życiu niezwyciężonemu, wciąż na nowo triumfującemu nad hańbą i łzami, nad nędzą i
śmiercią.
Jest lato, wczesne lato tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku.
Chłopiec, niemal już młody mężczyzna, idzie przez podwórze marchijskiego osiedla.
Starsza kobieta wychodzi mu naprzeciw. - No, Kuno - pyta - co robisz dzisiaj?
- Chcę jechać do miasta - odpowiada chłopiec. - Mam odebrać nasz nowy pług.
- Więc - powiada kobieta - zapiszę ci jeszcze, co masz mi przywieźć, jeżeli dostaniesz!
- Jeżeli tylko będzie, to już dostanę, matko! - woła chłopiec ze śmiechem. - Wiesz przecież!
Przyglądają się sobie, śmiejąc się. Potem kobieta wchodzi do domku, do swego męża, starego
nauczyciela, który już dawno wysłużył emerytu-rę? a mimo to z młodzieńczym zapałem
wciąż jeszcze uczy dzieci.
Chłopak wyprowadza ze stajni konia Toni, ich dumę.
Po półgodzinie Kuno-Dieter Borkhausen jest w drodze do miasta. Ale nie nazywa się już
Borkhausen. Prawnie i z wszystkimi formalnościami został zaadoptowany przez małżeństwo
Kienschaeper, wówczas gdy wyjaśniło się, że ani Karl, ani Maks Kluge nie wrócą z wojny.
Pfzy okazji pozbyli się też ,,Dietera": Kuno Kienschaeper brzmi doskonale i zupełnie
wystarczy.
Zadowolony Kuno pogwizduje z cicha, podczas gdy kasztanek Toni powoli drepce w słońcu
wyjeżdżoną polną drogą. Niech sobie Toni drepce, do obiadu i tak zdążą, wrócić.
Kuno badawczo patrzy w prawo i w lewo na pola, fachowo ocenia stan zasiewów. Nauczył
się wiele tu na wsi i - dzięki Bogu! - niemal równie wiele zapomniał. Suterena z Otti, nie,
prawie już o tym nie myśli, tak jak i o niejakim trzynastoletnim Kuno-Dieterze, który
właściwie był bandytą. Nie, tego wszystkiego już nie ma. Ale i sny o mechanice jeszcze się
nie spełniły. Tymczasem chłopiec zadowala się tym, że pozwolono mu mimo młodego wieku
prowadzić traktor podczas orki.
Tak, ładnie się dorobili - ojciec, matka i on. Nie są już zależni od krewnych, w zeszłym roku
dostali ziemię, są samodzielnymi ludźmi, z Tonim, krową, świnią, dwoma baranami i
siedmioma kurami. Kuno umie żąć i orać, nauczył się od ojca siać, a od matki kopać kartofle.
śycie jest dla niego przyjemne. Doprowadzi gospodarkę do rozkwitu, zrobi to!
Gwiżdże wesoło.
Ze skraju szosy podnosi się zaniedbana, długa postać, ubranie w strzępach, zniszczona twarz.
To nie jest żaden z tych nieszczęsnych uciekinierów, to jakiś zmarnowany człowiek, żebrak,
włóczęga. Zapija-czony głos skrzeczy: - Hej, chłopak, zabierz no mnie do miasta!
Strona 160
Kazdy_umiera_w_samotnosci_-_Hans_Fallada_(11103)
Kuno Kienschaeper wzdrygnął się na dźwięk tego głosu. Najchętniej zmusiłby zadowolonego
z siebie Toniego do galopu, ale na to jest już za późno, powiada więc z pochyloną głową: -
Siadaj - nie, nie tu koło mnie! Z tyłu możesz usiąść! _
- Dlaczego nie koło ciebie? - skrzeczy mężczyzna wyzywająco. - Czy nie jestem dla ciebie
dość elegancki?
- Osioł! - woła Kuno z udanym grubiaństwem. - Bo z tyłu na słomie miękko siedzieć!
Mężczyzna godzi się z pomrukiem, gramoli się od tyłu na wóz, a Toni przechodzi teraz z
własnej woli w kłus.
Kuno przezwyciężył swój pierwszy strach, że akurat własnego ojca, nie, akurat Borkhausena
musiał wziąć z rowu na wóz. Akurat on, akurat tego! Ale może to wcale nie był przypadek,
może Borkhausen czyhał tu na niego i wie dokładnie, kto go wiezie.
Kuno zezuje z boku na mężczyznę.
Ten wyciąga się na słomie i powiada, jakby odczuwał wzrok chłopaka: - Nie mógłbyś mi
powiedzieć, czy tu w okolicy nie mieszk chłopiec z Berlina, taki około szesnastki? Tu w
okolicy powime mieszkać...
Tu w tych stronach mieszka jeszcze wielu berlińczyków! - odpowiada Kuno.
- Zauważyłem to! Ale sprawa z tym chłopcem, o którym mówię to jest specjalna sprawa. On
nie był ewakuowany wtedy, w czasie wojny ale zwiał od swoich rodziców! Czy słyszałeś o
takim chłopaku?
- Nie! - kłamie Kuno. A po przerwie pyta: - Czy nie wie pan, jak się ten chłopak nazywa?
- No tak, nazywa się Borkhausen...
- Borkhausena tu w okolicy nie ma. Musiałbym to wiedzieć.
- To śmieszne doprawdy - powiada mężczyzna. Udaje, że musi się roześmiać, i boleśnie
uderza chłopca pięścią w kark. - A ja przysiągłbym na to, że jakiś Borkhausen siedzi tu na
wozie!
- To by pan popełnił krzywoprzysięstwo! - odpowiada Kuno. Teraz, kiedy ma już pewność,
serce bije mu spokojnie i zimno. - Bo ja nazywam się Kienschaeper, Kuno Kienschaeper...
- Nie, coś takiego! - mężczyzna udaje zdumionego. - Ten, którego szukam, też nazywa się
Kuno, mianowicie Kuno-Dieter.
- A ja nazywam się tylko Kuno Kienschaeper - mówi chłopiec. - A poza tym gdybym
wiedział, że jakiś Borkhausen siedzi na moim wozie, odwróciłbym bat i waliłbym draba tak
długo, póki by nie zlazł.
- Nie, coś takiego! Coś takiego! Czy to tak być może? - dziwi się włóczęga. - Chłopiec, który
bije własnego ojca i zrzuca go z wozu?
- A potem, jakbym tego Borkhausena zrzucił z wozu - ciągnie niemiłosiernie Kuno
Kienschaeper dalej - pojechałbym do miasta na policję i powiedziałbym im: - Wy tam,
uważajcie! Tu w okolicy kręci się człowiek, który nie potrafi nic innego, tylko próżnować i
kraść, i robić szkody, który siedział i jest przestępcą. Zabierzcie go!
- Przecież czegoś takiego nie zrobiłbyś, Kuno-Dieter - woła Borkhausen naprawdę
przerażony - przecież nie napuścisz mi na kark glin. Teraz, gdy wreszcie wylazłem z bunkra i
naprawdę się poprawiłem! Mam zaświadczenie od pastora, że się naprawdę poprawiłem, i niL
zrobię nic, co jest zabronione, przysięgam ci. Ale pomyślałem, że skoro masz majątek i
nurzasz się w tłuszczu, to dasz trochę wypocząć u siebie staremu ojcu. Nie czuję się dobrze,
Kuno-Dieter, leży mi coś na piersi, muszę trochę odpocząć...
- Znam to twoje „trochę odpocząć"! - woła chłopak gorzko. - Wiem, że jak wpuszczę cię
tylko na jeden dzień do naszego domu, to rozłożysz się i nie będzie cię można stamtąd
wydostać. A z tobą wejdzie do naszego domu kłótnia i nieszczęście, i świństwa. Nie, złaź mi
zaraz z mojego wozu, bo naprawdę odwrócę bat!
Chłopak zatrzymał wóz i zeskoczył z niego. Stał teraz z batem w garści, gotów na wszystko,
aby obronić spokój swego nowego domu.
Wieczny pechowiec, Borkhausen, powiedział żałośnie: - Chyba tego nie zrobisz! Nie będziesz
bił własnego ojca!
- Nie jesteś moim ojcem! Dawniej, niestety, dość często mi to mówiłeś!
- To był przecież tylko żart, Kuno-Dieter, zrozum to!
- Nie mam ojca! - zawołał chłopiec wściekły. -- Mam matkę i zaczynam zupełnie od nowa. A
kiedy przychodzą ludzie z dawnych czasów i mówią coś innego, wtedy biję ich tak długo,
póki nie dadzą mi spokoju! Nie pozwolę sobie zepsuć przez ciebie życia!
Stał tak z groźnie podniesionym batem - starego rzeczywiście opanował strach. Zlazł z wozu i
stanął na szosie z tchórzliwym wyrazem twarzy.
Ale odgrażał się jeszcze: - Mogę ci też narobić wiele szkody...
- Na to tylko czekałem! - zawołał Kuno Kienschaeper. - Po żebraninie następują groźby!
Zawsze u ciebie tak było! Aleja ci mówię, przysięgam ci to: jadę stąd wprost na policję i
złożę meldunek, że groziłeś mi podpaleniem naszego domu...
- Przecież ja tego wcale nie powiedziałem, Kuno-Dieter!
- Ale myślałeś o tym, wyczytałem to z twoich oczu! Tam jest twoja droga! I zapamiętaj
sobie, że za godzinę ci z policji będą na twoim tropie! Wiej więc od razu!
Kuno Kienschaeper długo jeszcze stał na drodze, dopóki oberwana postać nie zniknęła
między polami żyta. Potem poklepał kasztanka Toni PO szyi i powiedział: - Co, Toni, nie
pozwolimy sobie przez takiego łajdaka jeszcze raz zepsuć życia? Zaczęliśmy od początku.
Kiedy matka wsadziła mnie do wody i własnymi rękami obmyła wszystek brud ze mnie,
wtedy przysiągłem sobie: od teraz sam będę się trzymał czysto! I dotrzymam tego!
W następnych dniach matka Kienschaeper dziwiła się nieraz, że chłopak nie chciał się ruszyć
z domu. Zawsze był pierwszy przy robotach polnych, a teraz nie chciał nawet wygnać krowy
na łąkę. Ale nic nie mówiła i chłopiec jej nic nie powiedział, a gdy mijały dni, nastąpiło lato i
zaczęły się żniwa, chłopak wyszedł w pole z kosą...
Bo kto sieje, ten zbiera, a chłopiec zasiał dobre ziarno.
Strona 161