G
ORDON
R
.
D
ICKSON
ŻOŁNIERZU, NIE
PYTAJ
Dorsai tom 3
Przeło˙zył: Janusz Wojdecki
Tytuł oryginału:
Soldier, ask not
Data wydania polskiego: 1992 r.
Data pierwszego wydania oryginalnego: 1967 r.
˙
ZOŁNIERZU, NIE PYTAJ, ni jutro, ni dzi´s,
Dok ˛
ad id ˛
a na wojn˛e sztandary.
Do walki z Anarchem co dzie´n trzeba i´s´c.
Uderz i nie znaj w ciosach miary!
I sława, i honor, i chwal ˛
a, i zysk -
Igraszki miedziaka nie warte.
Peł´n sw ˛
a powinno´s´c i nie złota błysk,
Lecz ˙zycie swe postaw na kart˛e!
Troska i krew, cierpienie a˙z po kres
Przypadły nam wszystkim w udziale.
W pier´s wroga wymierz obna˙zony miecz,
Nim padniesz w bitewnym zapale!
Taki ˙
Zołnierzy nasz Pa´nskich jest los,
Gdy staniem u podnó˙zy Tronu,
Ochrzczonym krwi ˛
a własn ˛
a rozka˙ze nam Glos,
Wej´s´c samym do Bo˙zego Domu.
Rozdział 1
Menin aejede thea Pelejadec Achileos — tymi słowami rozpoczyna si˛e Home-
rowa Iliada i zawarta w niej opowie´s´c sprzed trzech i pół tysi ˛
aca lat.
Oto jest opowie´s´c o gniewie Achillesa. A oto jest opowie´s´c o m o i m gnie-
wie. O tym, jak ja, Ziemianin, stawiłem czoło ludom dwóch ´swiatów, ´swiatów
zwanych Zaprzyja´znionymi, sam przeciwko poborowym, fanatycznym i czarno
odzianym ˙zołnierzom Harmonii i Zjednoczenia.
I nie jest to opowie´s´c o umiarkowaniu w gniewie. Gdy˙z i ja, jak Achilles,
jestem Ziemianinem.
Nie robi to na was wra˙zenia? Nie? Nie w dzisiejszych czasach, kiedy syno-
wie młodszych ´swiatów s ˛
a wy˙zsi, silniejsi, bardziej uzdolnieni od nas ze ´swiatów
starszych?
Je´sli tak, to jak˙ze mało wiecie o Ziemi i jej synach! Opu´s´ccie swe młodsze
´swiaty i powró´ccie na Ojczyst ˛
a Planet˛e, by cho´c raz bodaj dotkn ˛
a´c jej stop ˛
a.
W dalszym ci ˛
agu istnieje i w dalszym ci ˛
agu si˛e nie zmienia. W dalszym ci ˛
agu
sło´nce odbija si˛e w wodach Morza Czerwonego, które rozst ˛
apiły si˛e przed syna-
mi Izraelowymi. Jak dawniej wiatr wieje pod Termopilami, gdzie Leonidas wraz
z trzystu Spartanami powstrzymał zast˛epy perskiego króla Kserksesa i zmienił
bieg historii. Tu ludzie walczyli ze sob ˛
a, tu umierali, tu si˛e mno˙zyli, byli chowani
i tu wznosili budowle przez ponad pi˛e´c tysi˛ecy lat, nim człowiek w ogóle o´smielił
si˛e zamarzy´c o waszych nowych ´swiatach. Czy˙z nie s ˛
adzicie, ˙ze owe pi˛e´c ty-
si ˛
acleci, pokolenie za pokoleniem pod tym samym niebem i na tej samej ziemi,
wycisn˛eło swe pi˛etno na naszych duszach, krwi i ko´sciach?
Niech sobie ludzie z Dorsaj b˛ed ˛
a wojownikami ponad wszelkie wyobra˙zenie.
Niech sobie Exotikowie z Mary i Kultis b˛ed ˛
a odzianymi w togi cudotwórcami,
którzy potrafi ˛
a wywróci´c człowieka na nice i si˛egn ˛
a´c po odpowiedzi tam, gdzie
nie si˛ega filozofia. Niech sobie badacze nauk ´scisłych z Newtona i Wenus zgł˛ebia-
j ˛
a obszary tak dalece nam, zwykłym ´smiertelnikom, niedost˛epne, ˙ze z trudno´sci ˛
a
mo˙zemy si˛e dzi´s z tymi naukowcami porozumie´c. Lecz my — ludzie z Ziemi,
cho´c nudni, niscy i pro´sci — mamy w sobie co´s wi˛ecej ni˙z tamci. Gdy˙z wci ˛
a˙z
jeszcze stanowimy wzorzec pełnej istoty ludzkiej, zasadniczy trzon, którego oni s ˛
a
zaledwie udoskonalonymi cz˛e´sciami — połyskuj ˛
acymi, wypolerowanymi, ostry-
4
mi jak brzytwa cz˛e´sciami. I tylko cz˛e´sciami.
Je´sli jednak nale˙zycie do tych, którzy jak mój wuj Mathias Olyn uwa˙zaj ˛
a,
˙ze zostali´smy daleko w tyle, wówczas odsyłam was do Enklawy, utrzymywanej
przez Exotików w St. Louis, gdzie czterdzie´sci dwa lata temu wielki wizjoner,
Ziemianin Mark Torre, pierwszy rozpocz ˛
ał budow˛e tego, co za sto lat od dzisiaj
stanie si˛e Encyklopedi ˛
a Finaln ˛
a. Ju˙z za lat sze´s´cdziesi ˛
at oka˙ze si˛e ona zbyt po-
t˛e˙zna, delikatna i skomplikowana jak na warunki panuj ˛
ace na powierzchni Ziemi.
Zaczniecie jej wówczas szuka´c na orbicie. A za sto lat stanie si˛e — lecz nikt nie
wie na pewno, czym si˛e wówczas stanie ani co zdziała. Teoria Marka Torre głosi,
˙ze Encyklopedia odkryje przed nami gł˛ebi˛e ´swiadomo´sci — jak ˛
a´s dobrze ukryt ˛
a
cz ˛
astk˛e duszy podstawowego ziemskiego rodzaju ludzkiego — któr ˛
a mieszka´ncy
młodszych ´swiatów utracili, b ˛
ad´z której posi ˛
a´s´c nie byli w stanie.
Lecz sprawd´zcie sami. Jeszcze dzi´s pojed´zcie do Enklawy St. Louis i doł ˛
acz-
cie do pierwszej lepszej tury zwiedzaj ˛
acych hale i pomieszczenia badawcze Pro-
jektu Encyklopedii, by w ko´ncu znale´z´c si˛e w obszernej, poło˙zonej centralnie sali
Katalogu, gdzie pot˛e˙zne zakrzywione ´sciany ju˙z zaczynaj ˛
a by´c ładowane prze-
słankami wiedzy stuleci. Gdy za sto lat od dnia dzisiejszego cała przestrze´n tej
wielkiej sfery zostanie w ko´ncu naładowana, poł ˛
acz ˛
a si˛e okruchy wiedzy, któ-
rych do tej pory ludzki umysł nigdy poł ˛
aczy´c nie zdołał. A dysponuj ˛
ac t ˛
a wiedz ˛
a
ostateczn ˛
a ujrzymy — co?
Gł˛ebi˛e ´swiadomo´sci?
Ale powiadam wam, nie zaprz ˛
atajcie tym sobie teraz głowy. Po prostu od-
wied´zcie Katalog — to wszystko, o co was prosz˛e. Odwied´zcie go razem z reszt ˛
a
zwiedzaj ˛
acych. Sta´ncie w samym ´srodku i uczy´ncie, co ka˙ze przewodnik.
— Posłuchajcie.
Posłuchajcie. Uciszcie si˛e i nat˛e˙zcie słuch. Posłuchajcie — nic nie dosłyszy-
cie. A wówczas przewodnik zm ˛
aci wreszcie niezno´sn ˛
a, nieledwie dotykaln ˛
a cisz˛e
i powie wam, dlaczego chciał, by´scie słuchali.
Tylko jeden człowiek na wiele milionów m˛e˙zczyzn i kobiet w ogóle słyszy
cokolwiek. Tylko jeden na wiele milionów — spo´sród zrodzonych na Ziemi.
Lecz nikt — absolutnie nikt — spo´sród wszystkich urodzonych na młodszych
´swiatach, którzy kiedykolwiek przyszli tutaj posłucha´c, nie usłyszał ani odrobiny.
Uwa˙zasz, ˙ze to jeszcze niczego nie dowodzi? W takim razie, przyjacielu, my-
lisz si˛e. Gdy˙z w´sród tych, którzy usłyszeli — to, co było do usłyszenia — zna-
lazłem si˛e ja sam i to, co usłyszałem, a ´swiadcz ˛
a o tym moje czyny, zmieniło
bieg całego mojego ˙zycia. Zdobyłem wiedz˛e o posiadanej mocy, któr ˛
a pó´zniej
w swojej w´sciekło´sci wykorzystałem planuj ˛
ac zagład˛e ludów dwu Zaprzyja´znio-
nych ´Swiatów.
A wi˛ec nie ´smiejcie si˛e ze mnie, kiedy przyrównuj˛e swój gniew do gniewu
Achillesa, samotnego w swej zaciekło´sci po´sród myrmido´nskich okr˛etów pod mu-
rami Troi. Gdy˙z s ˛
a mi˛edzy nami i inne zbie˙zno´sci. Nazywam si˛e Tam Olyn, a moi
5
przodkowie pochodzili w wi˛ekszej cz˛e´sci z Irlandii, lecz po to, by sta´c si˛e tym,
kim jestem, tak jak Achilles wzrastałem na greckim Peloponezie.
W cieniu góruj ˛
acych nad Atenami ruin białego Partenonu nasze dusze spos˛ep-
niały za spraw ˛
a wuja, który nie pozwolił im rozwija´c si˛e swobodnie w sło´ncu.
Dusze — moja i mojej młodszej siostry Eileen.
Rozdział 2
Był to jej pomysł — mojej siostry Eileen — by owego dnia, korzystaj ˛
ac z mo-
jej nowej przepustki podró˙znej pracownika ´Srodków Przekazu, odwiedzi´c Ency-
klopedi˛e Finaln ˛
a. W zwykłych okoliczno´sciach by´c mo˙ze bym si˛e zastanowił,
dlaczego chciała si˛e tam wybra´c. Ale w chwili kiedy to zaproponowała, perspek-
tywa ujrzenia Encyklopedii tr ˛
aciła we mnie czuł ˛
a strun˛e, nisk ˛
a i mocn ˛
a niczym
nieoczekiwane uderzenie gongu — poczułem co´s, czego nigdy dot ˛
ad nie dozna-
łem — co´s na kształt strachu.
Ale nie był to zwyczajny strach, nic tak prostego. Uczucie nie było nawet do
gruntu przykre. Po wi˛ekszej cz˛e´sci przypominało pustk˛e i napi˛ecie poprzedzaj ˛
ace
zwykle moment poddania si˛e jakiej´s wa˙znej próbie. A jednak to było to — ale
i w jaki´s sposób co´s wi˛ecej. Uczucie, jakbym napotkał na swej drodze smoka.
Trwało nie dłu˙zej ni˙z sekund˛e. Ale sekunda wystarczyła. I jako ˙ze Encyklope-
dia dla zrodzonych na Ziemi reprezentowała teoretycznie wszelk ˛
a nadziej˛e, mój
wuj Mathias za´s był dla nas przykładem braku wszelkiej nadziei, skojarzyłem to
uczucie z nim i z wyzwaniem, jakie stanowił dla mnie przez wszystkie lata nasze-
go ˙zycia pod jednym dachem. A to spowodowało, ˙ze z miejsca zdecydowałem si˛e
tam pój´s´c, nie zwa˙zaj ˛
ac na jakiekolwiek inne dodatkowe wzgl˛edy.
Co wi˛ecej, wyprawa ´swietnie si˛e nadawała do uczczenia sukcesu. Zwykle nie
zabierałem nigdzie Eileen ze sob ˛
a — ale wła´snie podpisałem sta˙zow ˛
a umow˛e
o prac˛e z Mi˛edzygwiezdn ˛
a Słu˙zb ˛
a Prasow ˛
a w ich Jednostce Sztabowej tu, na
Ziemi. I to zaledwie w dwa tygodnie po uko´nczeniu Genewskiego Uniwersytetu
´Srodków Przekazu. To prawda, uniwersytet ten wyró˙zniał si˛e w´sród wszystkich
uczelni tego rodzaju na czternastu zamieszkanych planetach z Ziemi ˛
a wł ˛
acznie,
a indeks mych naukowych osi ˛
agni˛e´c był najlepszy w całej jego historii. Niemniej
takie oferty pracy trafiaj ˛
a si˛e młodym ludziom prosto po studiach raz na dwadzie-
´scia lat, je´sli nie rzadziej.
Tak wi˛ec nie zadałem sobie trudu, by wypyta´c siedemnastoletni ˛
a siostr˛e, dla-
czegó˙z to mianowicie chce, bym j ˛
a zabrał do Encyklopedii Finalnej w okre´slo-
nym przez ni ˛
a dniu i godzinie. Tak jak dzisiaj to widz˛e, przypuszczam, ˙ze mu-
siałem sobie wytłumaczy´c, i˙z chciała jedynie, cho´cby na jeden dzie´n, wyrwa´c si˛e
z mrocznego domostwa wuja. Co ju˙z samo w sobie było dla mnie dostatecznym
7
powodem.
To wła´snie Mathias, brat mojego ojca, przyj ˛
ał nas do siebie po ´smierci na-
szych rodziców w wypadku samochodowym. I to wła´snie on tłamsił mnie i Eileen
przez lata dorastania. Nie ˙zeby kiedykolwiek nas dotkn ˛
ał, przynajmniej w sensie
fizycznym. Nie ˙zeby dopu´scił si˛e wobec nas jakiegokolwiek jawnego lub rozmy´sl-
nego okrucie´nstwa. Nie musiał.
Wystarczyło ofiarowa´c nam najzamo˙zniejszy z domów, najwyborniejsze je-
dzenie, ubranie i opiek˛e — i dopilnowa´c, by´smy dzielili to wszystko z n i m,
człowiekiem o sercu tak samo pozbawionym słonecznego blasku, jak nale˙z ˛
aca
do´n kamienica bez okien, ciemna jak podziemna jaskinia, która nigdy nie wi-
działa ´swiatła dziennego, i o duszy zimnej jak kamie´n spoczywaj ˛
acy na dnie tej
jaskini.
Jego bibli ˛
a były pisma tego starego dwudziestopierwszowiecznego ´swi˛etego,
a mo˙ze diabła, Waltera Blunta — którego motto brzmiało: NISZCZY ´
C! — i które-
go Bractwo Chantry dało pó´zniej ˙zycie kulturze Exotików na młodszych ´swiatach
Mary i Kultis. Nie miało znaczenia, ˙ze Exotikowie odmiennie odczytywali pisma
Blunta, upatruj ˛
ac ich przesłanie w. plewieniu chwastu tera´zniejszo´sci pod upraw˛e
kwiatów przyszło´sci. Nasz wuj Mathias nie si˛egał my´sl ˛
a dalej ni˙z plewienie, co
te˙z dzie´n po dniu w swym mrocznym domu wbijał nam do głowy.
Ale do´s´c ju˙z o Mathiasie. Był doskonało´sci ˛
a, je´sli chodzi o brak nadziei i wia-
r˛e, ˙ze młodsze ´swiaty ju˙z dawno zostawiły nas, Ziemian, w tyle, na pastw˛e skar-
lenia i ´smierci, niczym obumarły członek lub uległ ˛
a atrofii cz˛e´s´c ciała. Lecz ani
Eileen, ani ja nie potrafili´smy dorówna´c mu w tej chłodnej filozofii, mimo ˙ze ja-
ko dzieci próbowali´smy ze wszystkich sił. Tak wi˛ec ka˙zde z nas na swój sposób
rwało si˛e do ucieczki zarówno od owej filozofii, jak od wuja, a szlaki tej uciecz-
ki przywiodły nas oboje do Enklawy Exotików w St. Louis i do Encyklopedii
Finalnej.
Z Aten do St. Louis polecieli´smy wahadłowcem, a z St. Louis do Enklawy
dotarli´smy metrem. Airbus przywiózł nas na dziedziniec Encyklopedii. Pami˛etam,
˙ze z jakiego´s powodu wysiadłem ostatni. I kiedy stan ˛
ałem w betonowym kr˛egu,
poczułem znów owo gł˛ebokie nagłe uderzenie gongu. Zamarłem jak człowiek
wprawiony w trans.
— Przepraszam — rozległ si˛e za mn ˛
a głos — pan nale˙zy do grupy zwiedzaj ˛
a-
cych, prawda? Zechce pan doł ˛
aczy´c do reszty. Jestem wasz ˛
a przewodniczk ˛
a.
Odwróciłem si˛e gwałtownie i spojrzałem z góry w br ˛
azowe oczy dziewczyny
w bł˛ekitnej szacie Exotików. Stała tam ´swie˙za jak blask sło´nca padaj ˛
acy na ni ˛
a —
ale co´s mi w jej wygl ˛
adzie nie pasowało.
— Nie jeste´s z Exotików! — powiedziałem nagle.
Bo te˙z i nie była. Exotikowie od urodzenia mieli swe pochodzenie wypisa-
ne na twarzach. Ich oblicza były spokojniejsze ni˙z twarze innych ludzi. Ich oczy
wpatrywały si˛e we wszystko z wi˛eksz ˛
a przenikliwo´sci ˛
a. Byli jak Bogowie Po-
8
koju, zawsze siedz ˛
acy z jedn ˛
a r˛ek ˛
a na u´spionym gromie, niby nie´swiadomi jego
obecno´sci.
— Jestem współpracownic ˛
a — odparła. — Nazywam si˛e Liza Kant. I masz
racj˛e. Nie jestem z prawdziwych Exotików.
Nie wygl ˛
adała na zaniepokojon ˛
a moj ˛
a prób ˛
a wyja´snienia, dlaczego okrywa
j ˛
a szata Exotików. Była ni˙zsza od mojej siostry, wysokiej jak na Ziemiank˛e, ja
te˙z jestem wysoki jak na Ziemianina. Eileen była jasn ˛
a blondynk ˛
a, natomiast ja
miałem ju˙z wtedy ciemne włosy. Kiedy nasi rodzice zmarli, moja czupryna była
tego samego koloru co włosy Eileen, ale pociemniała w miar˛e upływu lat pod da-
chem Mathiasa. Ta dziewczyna, Liza, miała kasztanowe włosy, zgrabn ˛
a sylwetk˛e
i roze´smian ˛
a buzi˛e. Zaintrygowała mnie urod ˛
a i szat ˛
a — ale jednocze´snie nieco
zirytowała. Była taka pewna siebie.
Dlatego te˙z nie spuszczałem jej z oka, gdy zaj˛eła si˛e gromadzeniem osób cze-
kaj ˛
acych na oprowadzenie po Encyklopedii. Gdy zwiedzanie ju˙z si˛e rozpocz˛eło,
zjawiłem si˛e u jej boku i w przerwie wykładu wszcz ˛
ałem z ni ˛
a rozmow˛e.
Bez wahania opowiedziała mi o sobie. Urodziła si˛e na północnoameryka´n-
skim ´Srodkowym Zachodzie, niedaleko St. Louis. Do szkoły podstawowej i ´sred-
niej chodziła w Enklawie i tak stała si˛e zwolenniczk ˛
a filozofii Exotików. Zacz˛eła
wi˛ec pracowa´c w´sród nich i ˙zy´c na ich sposób. Pomy´slałem, ˙ze szkoda na to tak
atrakcyjnej dziewczyny i powiedziałem jej to bez ogródek.
— Dlaczego szkoda — odparła z u´smiechem — skoro daj˛e w ten sposób upust
całej nagromadzonej we mnie energii, i to w dobrej sprawie?
Uznałem, ˙ze pewnie si˛e ze mnie ´smieje. Nie podobało mi si˛e to — nawet
w tamtych czasach nie lubiłem, by si˛e ze mnie ´smiano.
— Có˙z to za dobra sprawa? — zapytałem najbardziej obcesowo, jak umiałem.
— Kontemplacja własnego p˛epka?
Jej u´smiech znikn ˛
ał i popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem, tak dziwnym,
˙ze zapami˛etałem to spojrzenie na zawsze.
Było to tak, jak gdyby dopiero teraz u´swiadomiła sobie moje istnienie, ni-
czym istnienie nieznajomego pływaka unoszonego noc ˛
a przez fale daleko od nie-
wzruszonej opoki brzegu, na którym stała. Wyci ˛
agn˛eła r˛ek˛e, jakby chciała mnie
dotkn ˛
a´c, ale zaraz j ˛
a opu´sciła, przypomniawszy sobie, gdzie si˛e znajdujemy.
— Jeste´smy tu zawsze — odparła zagadkowo. — Pami˛etaj o tym. Jeste´smy tu
zawsze.
Odwróciła si˛e i powiodła nas przez niezmontowany kompleks struktur two-
rz ˛
acych Encyklopedi˛e.
— Struktury te, po przeniesieniu w przestrze´n okołoziemsk ˛
a — prowadz ˛
ac
nas dalej zwracała si˛e teraz do wszystkich — zło˙z ˛
a si˛e, formuj ˛
ac kształt w przy-
bli˙zeniu kulisty, na orbicie le˙z ˛
acej na wysoko´sci ponad stu pi˛e´cdziesi˛eciu mil nad
powierzchni ˛
a Ziemi. — Powiedziała nam, jakim ogromnym wydatkiem b˛edzie
przeniesienie na orbit˛e takiej konstrukcji w jednym kawałku. Potem wytłumaczy-
9
ła, dlaczego koszty te, chocia˙z niezmierne, były usprawiedliwione. Otó˙z w ci ˛
agu
pierwszych stu lat poczyniono du˙ze oszcz˛edno´sci dzi˛eki temu, ˙ze budow˛e i łado-
wanie informacjami wykonano bardziej ekonomicznie na Ziemi. — Encyklopedia
Finalna — mówiła — miała by´c nie tylko magazynem faktów. Gromadzenie wie-
dzy to jedynie ´srodek wiod ˛
acy do celu — celem tym jest odkrycie i ustalenie za-
le˙zno´sci zachodz ˛
acych pomi˛edzy wszystkimi faktami. Ka˙zda porcja wiedzy miała
by´c ł ˛
aczona z innymi porcjami za pomoc ˛
a drga´n energetycznych przenosz ˛
acych
kod zale˙zno´sci, dopóki poł ˛
aczenia owe nie zostan ˛
a przeprowadzone w najwy˙z-
szym mo˙zliwym stopniu i dopóki ogromna masa ł ˛
acz ˛
acych si˛e ze sob ˛
a informa-
cji, zebranych przez człowieka na temat jego wszech´swiata i niego samego, nie
zacznie w ko´ncu objawia´c swego kształtu jako cało´sci w sposób nigdy jeszcze
przez człowieka nie widziany.
Podj˛ecie budowy Encyklopedii przez Ziemian wi ˛
azało si˛e jeszcze z czym´s
innym, wa˙zniejszym. Była to nadzieja całej Ziemi — wszystkich ludzi na planecie
z wyj ˛
atkiem Mathiasa i jemu podobnych, którzy stracili ju˙z wszelk ˛
a nadziej˛e —
˙ze prawdziw ˛
a zapłat ˛
a za zbudowanie Encyklopedii b˛edzie mo˙zliwo´s´c u˙zycia jej
jako narz˛edzia do zbadania słuszno´sci teorii Marka Torre.
A teoria Marka Torre, jak wszyscy powinni´smy wiedzie´c, zakładała istnienie
w dziedzinie wiedzy człowieka o sobie samym ciemnej strefy, strefy, gdzie za-
wsze zawodził wzrok ludzki, tak jak postrzeganie wszelkich urz ˛
adze´n percepcyj-
nych zawodzi w ´slepej strefie, strefie, gdzie one same si˛e znajduj ˛
a. Encyklopedia
Finalna — przewidywał Torre — b˛edzie mogła zbada´c t˛e ´slep ˛
a stref˛e człowieka
drog ˛
a wnioskowania z kształtu i masy całkowitej poznanej wiedzy. A w strefie tej
— mówił Torre — znajdziemy co´s — nieznan ˛
a jako´s´c, umiej˛etno´s´c lub sił˛e — co
posiada tylko i wył ˛
acznie podstawowy szczep ludzki z Ziemi, co´s, co zostało ode-
brane lub nigdy nie było dane odpryskom rasy ludzkiej na młodszych ´swiatach,
które tylko pozornie prze´scign˛eły w szybkim tempie nasze rodzicielskie plemi˛e
pod wzgl˛edem siły ciała i umysłu.
Słuchaj ˛
ac tego wszystkiego, przyłapałem si˛e na tym, ˙ze z jakiej´s przyczyny
rozpami˛etuj˛e zagadkowe spojrzenie i dziwnie brzmi ˛
ace słowa, które wcze´sniej
skierowała do mnie Liza. Rozgl ˛
adałem si˛e po niezwykłych, wypełnionych lud´zmi
pomieszczeniach, gdzie nawet w czasie naszego zwiedzania bez przerwy toczyły
si˛e wszelkiego rodzaju prace, od budowlanych po laboratoryjne, i znowu zacz˛eło
mnie ogarnia´c to dziwne, nieco straszne uczucie. Nie tylko powróciło, ale zagnie´z-
dziło si˛e na dobre i j˛eło si˛e wzmaga´c, a˙z poczułem, ˙ze cała Encyklopedia stała si˛e
jednym wielkim ˙zywym organizmem, ze mn ˛
a w samym ´srodku.
Instynktownie wydałem temu uczuciu walk˛e, gdy˙z zawsze najbardziej na
´swiecie pragn ˛
ałem w ˙zyciu wolno´sci — tego, by ˙zadna siła ludzka czy mecha-
niczna nie mogła mnie do niczego zmusi´c. Lecz w dalszym ci ˛
agu narastało we
mnie i nie przestało narasta´c, gdy dotarli´smy wreszcie do sali Katalogu, która
w kosmosie miała znale´z´c si˛e w samym centrum Encyklopedii.
10
Sala miała kształt ogromnej kuli, tak rozległej, ˙ze gdy do niej weszli´smy, cała
przeciwległa ´sciana gin˛eła w mroku, migotały jedynie słabe ´swietliki, sygnalizuj ˛
a-
ce doprowadzenie nowych faktów i ich skojarze´n do czułego materiału rejestruj ˛
a-
cego na wewn˛etrznej powierzchni, niesko´nczonej powierzchni, która zakrzywia-
j ˛
ac si˛e wokół nas stanowiła jednocze´snie sufit, podłog˛e i ´sciany.
Całe przestronne wn˛etrze tej ogromnej sferycznej sali było puste, nie licz ˛
ac
ustawionych na rusztowaniach pochylni wychodz ˛
acych do góry z otworów wej-
´sciowych i ´smiałym łukiem si˛egaj ˛
acych ogromnej platformy zawieszonej w po-
wietrzu w geometrycznym ´srodku komory.
Teraz Liza poprowadziła nas jedn ˛
a z pochylni w gór˛e, a˙z doszli´smy do plat-
formy maj ˛
acej nie wi˛ecej ni˙z sze´s´c metrów ´srednicy.
— . . . Tu, gdzie teraz jeste´smy — powiedziała Liza, gdy stan˛eli´smy na platfor-
mie — znajduje si˛e to, co kiedy´s znane b˛edzie jako Punkt Przej´scia. W kosmosie
wszystkie poł ˛
aczenia przeprowadzone b˛ed ˛
a nie tylko naokoło ´scian sali Katalogu,
ale równie˙z doprowadzone do tego punktu centralnego. I stoj ˛
ac w tym wła´snie
punkcie przyszli zawiadowcy Encyklopedii spróbuj ˛
a wykorzysta´c j ˛
a do spraw-
dzenia teorii Marka Torre i zobacz ˛
a, czy uda im si˛e wywie´s´c na ´swiatło dzienne
wiedz˛e ukryt ˛
a w gł˛ebi umysłu ziemskiego człowieka.
Przerwała i okr˛eciła si˛e, by sprawdzi´c, gdzie stoj ˛
a wszyscy uczestnicy wy-
cieczki.
— Prosz˛e si˛e ´scie´sni´c — rzekła.
Przez sekund˛e nasze oczy si˛e spotkały — i nagle, bez ˙zadnego ostrze˙zenia, fala
uczu´c, które wywoływała we mnie Encyklopedia, wezbrała pian ˛
a. Przenikn˛eło
mnie zimne uczucie przypominaj ˛
ace strach i stan ˛
ałem nieruchomo jak słup soli.
— A teraz — kontynuowała, kiedy przysun˛eli´smy si˛e bli˙zej — prosz˛e was
wszystkich o zachowanie przez sze´s´cdziesi ˛
at sekund absolutnego bezruchu oraz
o nat˛e˙zenie słuchu. Po prostu zamie´ncie si˛e w słuch i zobaczymy, czy co´s usły-
szycie.
Ucichły rozmowy i zamkn˛eła si˛e wokół nas panuj ˛
aca w komorze nieprzenik-
niona cisza. Owin˛eła nas szczelnie i nagle odezwał si˛e w moim mózgu dzwo-
nek alarmowy. Nigdy dot ˛
ad nie cierpiałem na l˛ek wysoko´sci ani l˛ek przestrzeni,
lecz oto teraz spadła na mnie obł˛edna ´swiadomo´s´c wielkiej pustki pod platform ˛
a
i ogromu otaczaj ˛
acej nas przestrzeni. Poczułem bicie serca i zawroty głowy.
— A co mamy usłysze´c? — odezwałem si˛e gło´sno, nie dlatego ˙ze mnie to
interesowało, ale po to, by otrz ˛
asn ˛
a´c si˛e z zaczynaj ˛
acych ogarnia´c mnie mdl ˛
acych
sensacji. Mówi ˛
ac to stałem prawie za plecami Lizy. Odwróciła si˛e i spojrzała na
mnie. W jej oczach znów go´scił cie´n owego zagadkowego spojrzenia, którym
obrzuciła mnie przedtem.
— Nic — odparła. A potem zawahała si˛e, wci ˛
a˙z dziwnie na mnie patrz ˛
ac.
— A mo˙ze. . . co´s, chocia˙z szansa na to jest jak jeden do miliarda. Dowiesz si˛e,
kiedy usłyszysz, a ja wytłumacz˛e wszystko po upływie sze´s´cdziesi˛eciu sekund.
11
— Prosz ˛
acym gestem poło˙zyła mi r˛ek˛e na ramieniu. — Teraz b ˛
ad´z łaskaw by´c
cicho ze wzgl˛edu na innych, nawet je´sli sam nie chcesz posłucha´c.
— Och, posłucham — przyrzekłem.
Odwróciłem si˛e. I nagle, ponad jej ramieniem, za nami, w oddali przy wej´sciu,
którym dostali´smy si˛e do sali Katalogu, zobaczyłem moj ˛
a siostr˛e, ju˙z nie w naszej
grupie.
Z tej odległo´sci rozpoznałem j ˛
a tylko po jasnych włosach i wysokim wzro-
´scie. Rozmawiała z ciemnowłosym, szczupłym m˛e˙zczyzn ˛
a, ubranym na czarno,
którego, cho´c stał obok niej, nie mogłem pozna´c z tak daleka.
Byłem zaskoczony, a w chwil˛e potem poirytowany. Obraz chudego m˛e˙zczyzny
w czerni był dla mnie niczym policzek. Sam fakt, ˙ze moja siostra opu´sciła grup˛e
po to, by porozmawia´c z zupełnie dla mnie obcym człowiekiem i to rozmawia´c
z takim przej˛eciem, s ˛
adz ˛
ac po widocznym spi˛eciu sylwetki i drobnych ruchach
r ˛
ak, wydał mi si˛e niegrzeczno´sci ˛
a, urastaj ˛
ac ˛
a do rangi zdrady. W ko´ncu to ona
błagała mnie o przyj´scie tutaj.
Włosy stan˛eły mi d˛eba na karku i wezbrała we mnie fala zimnego gniewu. To
´smieszne — z tej odległo´sci nawet człowiek obdarzony najlepszym słuchem nie
zdołałby podsłucha´c ich rozmowy, lecz przyłapałem si˛e na tym, ˙ze wysilam si˛e,
by przenikn ˛
a´c otaczaj ˛
ac ˛
a nas cisz˛e ogromnej komnaty, próbuj ˛
ac dowiedzie´c si˛e,
o czym te˙z mówi ˛
a.
I wówczas, najpierw z ledwo´sci ˛
a, a potem coraz lepiej, zacz ˛
ałem słysze´c. Co´s.
Nie głos mojej siostry i nie głos nieznajomego, kimkolwiek był, ale jaki´s do-
chodz ˛
acy z daleka, chrapliwy głos m˛e˙zczyzny. Mówił j˛ezykiem podobnym nieco
do łaciny, lecz opuszczał samogłoski i grasejował, co zmieniało jego przemow˛e
w pomruk podobny gwałtownemu przetaczaniu si˛e letniego gromu towarzysz ˛
ace-
mu błyskawicy. Głos narastał, staj ˛
ac si˛e nie tyle gło´sniejszy, co bli˙zszy — a potem
usłyszałem drugi głos, odpowiadaj ˛
acy pierwszemu.
I jeszcze jeden głos. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden.
Rycz ˛
ac, wrzeszcz ˛
ac, zbli˙zaj ˛
ac si˛e jak lawina, głosy nagle opadły mnie ze
wszystkich stron, ich liczba w´sciekle narastała, podwajaj ˛
ac si˛e i potrajaj ˛
ac —
wszystkie głosy we wszystkich j˛ezykach całego ´swiata, wszystkie głosy, jakie
kiedykolwiek były na tym ´swiecie — i jeszcze wi˛ecej. Jeszcze — i jeszcze —
i jeszcze.
Wrzeszczały mi do ucha paplaj ˛
ac, płacz ˛
ac, ´smiej ˛
ac si˛e, przeklinaj ˛
ac, rozka-
zuj ˛
ac, tłumacz ˛
ac — lecz nie stapiały si˛e, jak mo˙zna by si˛e spodziewa´c po takiej
mnogo´sci, w jeden pot˛e˙zny, ale przynajmniej nie rozbity na głosy grom wywo-
łany rykiem wodospadu. Coraz bardziej wzmagały si˛e, lecz wci ˛
a˙z pozostawały
rozdzielone. Słyszałem wszystkie! Ka˙zdy z milionów i miliardów kobiecych i m˛e-
skich głosów krzyczał mi z osobna do ucha.
I w ko´ncu tumult ten uniósł mnie jak piórko pochwycone przez czoło huraga-
nu, okr˛ecił mn ˛
a gdzie´s w górze i porwał poza granice przytomno´sci we w´sciekł ˛
a
12
katarakt˛e nie´swiadomo´sci.
Rozdział 3
Pami˛etam, ˙ze nie chciałem si˛e obudzi´c. Wydawało mi si˛e, ˙ze wróciłem z dale-
kiej podró˙zy i przez dłu˙zszy czas byłem nieobecny. Lecz kiedy w ko´ncu otwarłem
z wielk ˛
a niech˛eci ˛
a oczy, le˙załem na podłodze komory, a Liza Kant pochylała si˛e
nade mn ˛
a. Tylko ona — niektórzy z naszej grupy jeszcze nie zd ˛
a˙zyli si˛e obróci´c,
by zobaczy´c, co si˛e ze mn ˛
a stało.
Liza uniosła moj ˛
a głow˛e z podłogi.
— Słyszałe´s! — powiedziała przynaglaj ˛
aco ´sciszonym głosem, prawie na
ucho. — Co takiego słyszałe´s?
— Słyszałem?
Potrz ˛
asn ˛
ałem głow ˛
a w oszołomieniu, przypominaj ˛
ac sobie to wszystko i spo-
dziewaj ˛
ac si˛e prawie tego, ˙ze nieprzebrane morze głosów zatopi mnie po raz wtó-
ry. Lecz tym razem słycha´c było tylko cisz˛e, a w powietrzu wisiało pytanie Lizy.
— Co słyszałem? — powtórzyłem.
— Ich.
— Ich?
Zmru˙zyłem oczy przeszyty jej spojrzeniem i nagle przeja´sniło mi si˛e w gło-
wie. W jednej chwili przypomniałem sobie moj ˛
a siostr˛e i zerwałem si˛e na równe
nogi, usiłuj ˛
ac z tej odległo´sci dojrze´c wej´scie, obok którego widziałem Eileen sto-
j ˛
ac ˛
a z czarno ubranym m˛e˙zczyzn ˛
a. Ale ani w wej´sciu, ani w jego okolicy nikt nie
stał. Nie było ani jej, ani jego. Nie było ˙zadnego z nich.
Pozbierałem si˛e do kupy. Byłem wstrz ˛
a´sni˛ety, rozbity i zupełnie pozbawiony
pewno´sci siebie przez kaskad˛e głosów, pod któr ˛
a mnie wepchni˛eto i której dałem
si˛e ponie´s´c. Tajemnica mojej siostry i jej znikni˛ecie odebrały mi zdrowy rozs ˛
a-
dek. Zostawiłem Liz˛e bez odpowiedzi i pu´sciłem si˛e biegiem w dół pochylni,
ku wej´sciu, gdzie po raz ostatni widziałem Eileen rozmawiaj ˛
ac ˛
a z nieznajomym
w czarnym ubraniu.
Cho´c byłem szybki i miałem dłu˙zsze nogi, Liza była jeszcze szybsza. Nawet
w swoich bł˛ekitnych szatach mogła i´s´c o lepsze z asami bie˙zni. Dogoniła mnie,
wyprzedziła i stan˛eła w drzwiach, tarasuj ˛
ac je w chwili, gdy do nich dobiegłem.
— Dok ˛
ad idziesz? — zawołała. — Nie mo˙zesz odej´s´c — jeszcze nie teraz!
Je´sli co´s słyszałe´s, musz˛e zabra´c ci˛e do Marka Torre. ˙
Zyczy sobie rozmawia´c
14
osobi´scie z ka˙zdym, kto kiedykolwiek co´s usłyszy!
Jej słowa ledwo do mnie docierały.
— Z drogi — burkn ˛
ałem i odepchn ˛
ałem j ˛
a niezbyt delikatnie na bok.
Dałem nura do wej´scia i znalazłem si˛e w okr ˛
agłym pomieszczeniu narz˛e-
dziowni. Pracowali tam technicy w kolorowych bluzach, czyni ˛
ac niepoj˛ete rzeczy
z nieprawdopodobnymi łama´ncami szkła i metalu — ale ani ´sladu Eileen i czło-
wieka w czerni.
Przemkn ˛
ałem przez pokój do znajduj ˛
acego si˛e za nim korytarza. Ale i tu było
pusto. Pobiegłem korytarzem i skr˛eciłem w pierwsze napotkane drzwi na pra-
wo. Kilku czytaj ˛
acych i pisz ˛
acych podniosło na mnie wzrok znad stołów i ławek
i popatrzyło ze zdumieniem, lecz Eileen ani nieznajomego nie było w´sród nich.
Spróbowałem w nast˛epnym pokoju, a potem w jeszcze jednym, wsz˛edzie bez po-
wodzenia.
Przy pi ˛
atym pokoju Liza ponownie mnie dogoniła.
— Stój! — rozkazała. I tym razem chwyciła mnie naprawd˛e z sił ˛
a zdumiewa-
j ˛
ac ˛
a jak na tak niepozorn ˛
a dziewczyn˛e. — Zatrzymasz si˛e wreszcie i pomy´slisz
przez chwil˛e? Co si˛e stało?
— Stało si˛e! — wrzasn ˛
ałem. — Moja siostra. . .
I wówczas zatrzymałem si˛e i ugryzłem w j˛ezyk. Nagle dotarło do mnie, jak
idiotycznie zabrzmiałoby, gdybym zdradził Lizie cel moich poszukiwa´n. To, ˙ze
siedemnastoletnia dziewczyna odł ˛
acza si˛e od grupy i rozmawia z kim´s, kogo nie
zna jej starszy brat, nie jest najszcz˛e´sliwszym wytłumaczeniem powodu szale´n-
czej pogoni i pó´zniejszych gor ˛
aczkowych poszukiwa´n — przynajmniej w dniu
dzisiejszym obecnego stulecia. Nie miałem bynajmniej zamiaru robi´c Lizie wy-
kładu na temat braku ciepła w nieszcz˛e´sliwym okresie naszego dorastania, mojego
i Eileen, w domu wuja Mathiasa.
Stan ˛
ałem bez słowa.
— Musisz pój´s´c ze mn ˛
a — powiedziała nagl ˛
aco sekund˛e pó´zniej. — Nawet
nie zdajesz sobie sprawy, jak strasznie, niewyobra˙zalnie rzadko kto´s naprawd˛e co´s
słyszy w Punkcie Przej´scia. Nie rozumiesz, jak wiele to teraz znaczy dla Marka
Torre — dla Marka Torre we własnej osobie — znale´z´c kogo´s, kto usłyszał!
Potrz ˛
asn ˛
ałem głow ˛
a w odr˛etwieniu. Nie miałem ochoty nikomu opowiada´c,
przez co wła´sciwie przeszedłem, a ju˙z najmniej, ˙zeby badano mnie jak jaki´s wy-
bryk natury albo okaz do´swiadczalny.
— Musisz! — powtórzyła Liza. — To bardzo wa˙zne. Nie tylko dla Marka, dla
całego Projektu. Pomy´sl! Nie uciekaj, prosz˛e! Zastanów si˛e najpierw nad tym, co
robisz!
Trafiło do mnie słowo „zastanów si˛e”. Z wolna umysł mi si˛e przeja´snił. To,
co mówiła, było najprawdziwsz ˛
a prawd ˛
a. Powinienem zastanowi´c si˛e zamiast go-
ni´c w pi˛etk˛e jak człowiek niespełna rozumu. Eileen i czarno ubrany nieznajomy
mogli by´c w którymkolwiek z dziesi ˛
atków pokoi oraz korytarzy — mogli ju˙z na-
15
wet opu´sci´c Projekt i Enklaw˛e. Tak czy owak, có˙z mógłbym powiedzie´c, nawet
gdybym ich dogonił? Za˙z ˛
ada´c, by zdradził swoj ˛
a to˙zsamo´s´c i zadeklarował swoje
zamiary wzgl˛edem mojej siostry? Prawdopodobnie dobrze si˛e stało, ˙ze nie udało
mi si˛e ich odnale´z´c.
Ponadto była jeszcze jedna sprawa. Ci˛e˙zko pracowałem, by otrzyma´c kon-
trakt, który podpisałem przed trzema dniami, zaraz po opuszczeniu uniwersytetu.
Kontrakt z Mi˛edzygwiezdn ˛
a Słu˙zb ˛
a Prasow ˛
a. Lecz do ukoronowania moich am-
bicji miałem jeszcze przed sob ˛
a dalek ˛
a drog˛e. Gdy˙z tym, czego pragn ˛
ałem naj-
bardziej — tak długo i zawzi˛ecie, jak gdyby pragnienie to było wczepion ˛
a we
mnie z˛ebami i pazurami ˙zyw ˛
a istot ˛
a — była wolno´s´c. Prawdziwa wolno´s´c, jak ˛
a
posiadaj ˛
a tylko członkowie władz planetarnych — i jedna jedyna grupa zawodo-
wa, czynni członkowie Gildii Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. Ci pracownicy,
którzy podpisali przysi˛eg˛e niezawisło´sci i formalnie byli lud´zmi bez własnego
´swiata, co miało gwarantowa´c bezstronno´s´c kierowanej przez nich Słu˙zby.
´Swiaty zamieszkane przez ród ludzki były podzielone — tak jak podzieliły si˛e
dwie´scie z okładem lat temu — na dwa obozy, jeden utrzymuj ˛
acy sw ˛
a ludno´s´c
na „´scisłych” kontraktach i drugi, wierz ˛
acy w tak zwane kontrakty „lu´zne”. Za
´scisłymi kontraktami opowiadały si˛e Zaprzyja´znione ´Swiaty Harmonii i Zjedno-
czenia, Newton, Cassida i Wenus oraz Ceta — du˙zy i nowy ´swiat okr ˛
a˙zaj ˛
acy Tau
Ceti. Po stronie lu´znych znajdowała si˛e Ziemia, Dorsaj, Egzotyczne ´Swiaty Mary
i Kultis, Nowa Ziemia, Freilandia, Mars i niewielki katolicki ´swiat St. Marie.
Ró˙zni ˛
acym je czynnikiem był konflikt systemów ekonomicznych — dziedzic-
two podzielonej Ziemi, która je pierwotnie skolonizowała. Gdy˙z w naszych cza-
sach istniała tylko jedna waluta mi˛edzyplanetarna — a była ni ˛
a moneta wysoce
wyszkolonych umysłów.
Konkurencja była ju˙z zbyt wielka, by pojedyncza planeta mogła pozwoli´c so-
bie na szkolenie własnych specjalistów, szczególnie w sytuacji, gdy inne ´swiaty
wydawały lepszych. Najdoskonalsza nawet edukacja na Ziemi i na jakimkolwiek
innym ´swiecie nie mogła wyprodukowa´c zawodowego ˙zołnierza, który mógłby
si˛e równa´c z wytwarzanym na Dorsaj. Nie było lepszych fizyków od fizyków
z Newtona ani psychologów nad tych z Exotików, ani poborowych oddziałów
zaci˛e˙znych równie tanich i niebacznych na straty w ludziach, jak te z Harmonii
i Zjednoczenia — i tak dalej. W rezultacie jeden ´swiat szkolił jeden rodzaj czy te˙z
typ zawodowca i wymieniał jego usługi z tytułu kontraktu z drugim ´swiatem na
kontrakt i usługi jakiegokolwiek innego typu zawodowca, którego potrzebował.
Podział mi˛edzy oboma obozami był sztywny, Na „lu´znych” ´swiatach kontrakt
człowieka nale˙zał w cz˛e´sci do niego samego. Nikt bez wyra˙zenia zgody nie mógł
by´c wymieniony ani sprzedany na inny ´swiat — z wyj ˛
atkiem nagłych przypad-
ków i spraw najwy˙zszej wagi. Na „´scisłych” ´swiatach ˙zycie jednostki nale˙zało do
władz — jej kontrakt mógł by´c sprzedany lub wymieniony ze skutkiem natych-
miastowym. Gdy tak si˛e działo, jednostka miała tylko jeden jedyny obowi ˛
azek —
16
a mianowicie uda´c si˛e do pracy tam, gdzie jej kazano.
Tak wi˛ec na wszystkich ´swiatach istnieli niewolni i wolni cz˛e´sciowo. Na ´swia-
tach lu´znych, do których, jak ju˙z wspomniałem, nale˙zała Ziemia, ludzie mego po-
kroju byli wolni cz˛e´sciowo. Ja jednak pragn ˛
ałem pełnej wolno´sci, takiej, jak ˛
a za-
pewnia jedynie członkostwo Gildii. Raz przyj˛ety do Gildii, zyskałbym t˛e wolno´s´c
na zawsze. Gdy˙z kontrakt na moje usługi stałby si˛e własno´sci ˛
a Słu˙zby Prasowej
i tylko jej.
˙
Zaden ´swiat nie mógłby mnie potem s ˛
adzi´c ani sprzeda´c moich usług wbrew
mojej woli jakiej´s innej planecie, której akurat byłby dłu˙zny nadwy˙zk˛e wykwa-
lifikowanej siły roboczej. To prawda, Ziemia, w odró˙znieniu od Newtona, Cassi-
dy, Cety i niektórych innych ´swiatów, dumna była z faktu, i˙z nigdy nie musiała
sprzedawa´c na pniu swoich absolwentów uniwersyteckich w zamian za specjali-
stów z młodszych ´swiatów. Lecz gdyby kiedykolwiek zaszła taka potrzeba, Zie-
mia miałaby do tego prawo na równi z wszystkimi innymi planetami — a kr ˛
a˙zyło
wiele opowie´sci o takich przypadkach.
Tak wi˛ec moje ambicje i głód wolno´sci, podsycane we mnie przez lata sp˛e-
dzone pod dachem Mathiasa, mogły by´c zaspokojone tylko poprzez dostanie si˛e
do Słu˙zby Prasowej. A mimo uniwersyteckich sukcesów, jakiekolwiek by były,
wci ˛
a˙z miałem przed sob ˛
a dalek ˛
a, trudn ˛
a i niepewn ˛
a drog˛e. Nie mogłem sobie
pozwoli´c na przeoczenie niczego, co by mi pomogło w jej pokonaniu, a wła´snie
za´switało mi w głowie, ˙ze odmowa zobaczenia si˛e z Markiem Torre oznaczałaby
odrzucenie szansy takiej pomocy.
— Masz racj˛e — odpowiedziałem Lizie — pójd˛e si˛e z nim zobaczy´c. Oczy-
wi´scie, ˙ze si˛e z nim zobacz˛e. Dok ˛
ad mam pój´s´c?
— Zaprowadz˛e ci˛e — rzekła. — Pozwól tylko, ˙ze najpierw zadzwoni˛e.
Odsun˛eła si˛e ode mnie na odległo´s´c kilku kroków i cicho powiedziała co´s
przez malutki telefon noszony na palcu serdecznym. Potem podeszła, by zabra´c
mnie ze sob ˛
a.
— Co z reszt ˛
a? — zapytałem, przypomniawszy sobie o pozostałych uczestni-
kach naszej wycieczki pozostawionych w sali Katalogu.
— Poprosiłam kogo´s, by zaj ˛
ał si˛e nimi i oprowadził ich dalej — nie patrz ˛
ac
na mnie odpowiedziała Liza. — T˛edy.
Wyj´sciem z holu wprowadziła mnie do małego labiryntu ´swietlnego. Pocz ˛
at-
kowo mnie to zdziwiło, ale wkrótce zdałem sobie spraw˛e, ˙ze Mark Torre, jak ka˙z-
dy człowiek na ´swieczniku, musi by´c bezustannie chroniony przed potencjalnie
niebezpiecznymi pomyle´ncami i maniakami. Z labiryntu przeszli´smy do pustego
pokoiku i tam si˛e zatrzymali´smy.
Pokój ruszył z miejsca — trudno mi powiedzie´c, w którym kierunku — a po-
tem stan ˛
ał.
— T˛edy — powtórzyła Liza, prowadz ˛
ac mnie ku jednej ze ´scian.
Pod dotykiem dłoni jeden z jej segmentów odchylił si˛e, otwieraj ˛
ac nam drog˛e
17
do pokoju umeblowanego jak gabinet, lecz dodatkowo wyposa˙zonego w pulpit
sterowniczy, za którym siedział starszy m˛e˙zczyzna. Poznałem Marka Torre, gdy˙z
cz˛esto go widywałem w wiadomo´sciach agencyjnych.
Nie wygl ˛
adał na swój wiek — przekroczył ju˙z w tym czasie osiemdziesi ˛
at-
k˛e — lecz twarz miał poszarzał ˛
a ze zm˛eczenia i sprawiał wra˙zenie schorowane-
go. Ubranie wisiało niczym worek na jego pot˛e˙znych ko´sciach, jak gdyby bardzo
schudł ostatnimi czasy. Dwie doprawdy niezwykłych rozmiarów dłonie spoczy-
wały bezwładnie na skrawku blatu przed klawiszami konsolety, a ich poszarzałe
knykcie były spuchni˛ete i powi˛ekszone przez, jak si˛e pó´zniej dowiedziałem, za-
pomnian ˛
a chorob˛e stawów zwan ˛
a artretyzmem.
Kiedy weszli´smy, nie wstał na powitanie, lecz gdy przemówił, głos jego
brzmiał zdumiewaj ˛
aco czysto i młodo, oczy za´s iskrzyły si˛e ledwie tłumion ˛
a ra-
do´sci ˛
a. Mimo to kazał nam usi ˛
a´s´c i czeka´c, nim po kilku minutach otwarły si˛e
drugie drzwi i do pokoju wszedł m˛e˙zczyzna w ´srednim wieku, którego wygl ˛
ad
zdradzał pochodzenie z Exotików. Był to Exotik z krwi i ko´sci, o przenikliwych
oczach barwy orzechowej i gładkiej, pozbawionej zmarszczek twarzy pod krótko
przyci˛etymi białymi włosami, ubrany w takie same bł˛ekitne szaty, jakie miała na
sobie Liza.
— Panie Olyn — powiedział Mark Torre — to jest Padma, Outbond Mary
w Enklawie St. Louis. Wie ju˙z, kim pan jest.
— Miło mi.
Przywitałem si˛e z Padm ˛
a. U´smiechn ˛
ał si˛e.
— Pozna´c pana to dla mnie zaszczyt, Tam Olyn — odparł i usiadł.
Jego jasne, orzechowe oczy w ˙zaden sposób nie sprawiały wra˙zenia, by mi
si˛e przygl ˛
adały — a jednak wprawiały mnie w zakłopotanie. W Padmie nie było
nic niezwykłego — i w tym wła´snie cały kłopot. Jego spojrzenie, nawet sposób
siedzenia, zdawało si˛e sugerowa´c, ˙ze wie o mnie wszystko, czego tylko mo˙zna si˛e
na mój temat dowiedzie´c, i zna mnie lepiej, ni˙zbym tego pragn ˛
ał ze strony kogo´s,
kogo nie znam równie dobrze.
Chocia˙z przez całe lata wyst˛epowałem przeciwko wszystkiemu, co reprezen-
tował mój wuj, w tej chwili poczułem, ˙ze gorycz Mathiasa wobec narodów młod-
szych ´swiatów kiełkuje i we mnie. Zje˙zyłem si˛e na sam ˛
a my´sl o rzekomej wy˙zszo-
´sci Padmy, Outbonda Mary w Enklawie St. Louis na Ziemi. Odwróciłem od niego
wzrok i ponownie spojrzałem w bardziej ludzkie, ziemskie oczy Marka Torre.
— Skoro ju˙z Padma jest tutaj — rzekł starzec ra´zno, przechylaj ˛
ac si˛e ku mnie
znad klawiszy pulpitu sterowniczego — powiedz nam, jak to wygl ˛
adało? Co sły-
szałe´s?
Potrz ˛
asn ˛
ałem głow ˛
a, gdy˙z nie sposób było opisa´c, jak to było naprawd˛e. Mi-
liardy głosów mówi ˛
acych jednocze´snie, wszystkie jednakowo wyra´zne — to nie
jest mo˙zliwe do wyja´snienia.
— Słyszałem głosy — odpowiedziałem. — Mówi ˛
ace wszystkie naraz. . . ale
18
ka˙zdy oddzielnie.
— Jak wiele głosów? — zapytał Padma.
Musiałem spojrze´c na´n znowu.
— Wszystkie, jakie tylko istniej ˛
a — usłyszałem swoj ˛
a odpowied´z.
Spróbowałem opisa´c to dokładniej. Padma skin ˛
ał głow ˛
a, lecz kiedy mówiłem,
spojrzałem na Marka Torre i ujrzałem, ˙ze znów zatapia si˛e w fotelu, jakby odwra-
cał si˛e ode mnie z zakłopotaniem lub rozczarowaniem.
— Tylko. . . głosy? — powiedział na wpół do siebie, kiedy sko´nczyłem opo-
wiada´c.
— Jak to. . . tylko? — zdziwiłem si˛e, dotkni˛ety do ˙zywego. — A co takiego
miałem usłysze´c? Co takiego ludzie słysz ˛
a zazwyczaj?
— Za ka˙zdym razem jest inaczej — uspokajaj ˛
aco wtr ˛
acił głos Padmy spoza
pola mego widzenia. Ale za nic nie chciałem na´n spojrze´c. Patrzyłem cały czas na
Marka Torre. — Ka˙zdy słyszy co innego.
Na to zwróciłem si˛e w kierunku Padmy.
— A co takiego pan słyszał? — rzuciłem wyzwanie.
U´smiechn ˛
ał si˛e z odrobin ˛
a smutku.
— Nic, Tam — odpowiedział.
— Tylko ludzie pochodz ˛
acy z Ziemi w ogóle słyszeli cokolwiek — powie-
działa ostro Liza, jak gdyby rzecz była oczywista.
— A ty?
— Ja? Oczywi´scie, ˙ze nie — odparła. — Od samego pocz ˛
atku istnienia Pro-
jektu nie przewin˛eło si˛e nawet pół tuzina osób, które kiedykolwiek co´s usłyszały.
— Mniej ni˙z pół tuzina — powtórzyłem za ni ˛
a.
— Dokładnie pi˛e´c — powiedziała. — Mark jest oczywi´scie jedn ˛
a z nich. Co
do pozostałej czwórki, to jedna nie ˙zyje, a troje pozostałych — tu zawahała si˛e,
przygl ˛
adaj ˛
ac mi si˛e natarczywie — si˛e nie nadawało.
Brzmiała teraz w jej głosie zupełnie inna nuta, nuta, któr ˛
a słyszałem po raz
pierwszy. Ale całkiem o niej zapomniałem, gdy nagle dotarły do mnie liczby,
które Liza wymieniła.
Tylko pi˛ecioro ludzi w ci ˛
agu czterdziestu lat! Jak cios w splot słoneczny ode-
brałem wiadomo´s´c, ˙ze to, co zdarzyło mi si˛e w sali Katalogu, nie było czym´s bez
znaczenia. I ˙ze ta chwila z Markiem Torre i Padma równie˙z nie była bez znacze-
nia, tak dla nich, jak i dla mnie.
— Czy˙zby? — spytałem i popatrzyłem na Marka Torre. Z wysiłkiem nadałem
głosowi swobodne brzmienie. — Co to w takim razie oznacza, kiedy kto´s co´s
usłyszy?
Nie odpowiedział mi wprost. Zamiast tego pochylił si˛e do przodu, przy czym
jego mroczne stare oczy za´swieciły znowu tym samym blaskiem i wyci ˛
agn ˛
ał do
mnie ki´s´c swej du˙zej prawej dłoni.
— Podaj mi r˛ek˛e — powiedział.
19
Teraz ja z kolei wyci ˛
agn ˛
ałem r˛ek˛e i chwyciłem jego dło´n. ´Scisn ˛
ał mocno moj ˛
a
r˛ek˛e i trzymał, przypatruj ˛
ac mi si˛e przez dług ˛
a chwil˛e. Blask w jego oczach po-
woli przygasał, a˙z w ko´ncu nie zostało po nim ani ´sladu. Wówczas pu´scił mnie,
z powrotem zapadaj ˛
ac si˛e w fotel jak człowiek pokonany.
— Nic — powiedział t˛epo, odwracaj ˛
ac si˛e do Padmy. — W dalszym ci ˛
agu. . .
nic. Z pewno´sci ˛
a co´s by poczuł. . . albo ja bym poczuł.
— Mimo to — patrz ˛
ac na mnie spokojnie powiedział Padma — on słyszał.
Przyszpilił mnie do oparcia krzesła spojrzeniem orzechowych oczu Exotika.
— Mark jest przygn˛ebiony, Tam — powiedział — gdy˙z jedyne, czego do-
´swiadczyłe´s, to głosy, bez próby przesłania czy porozumienia.
— Jakiego przesłania? — dopytywałem. — Jakiego rodzaju porozumienia?
— Co do tego — odparł Padma — musiałby´s nas sam obja´sni´c.
Popatrzył na mnie tak promiennie, ˙ze poczułem si˛e niewyra´znie, jak jaka´s so-
wa albo inny ptak, pochwycone smug ˛
a reflektora. Narastała we mnie fala gniewu
i niech˛eci.
— Tak czy owak, nie rozumiem, co to ma wspólnego z panem — powiedzia-
łem.
U´smiechn ˛
ał si˛e nieznacznie.
— Wi˛eksza cz˛e´s´c poparcia finansowego dla Projektu Encyklopedii pochodzi
z funduszy Exotików. Powinno by´c dla pana jasne, ˙ze to nie jest nasz Projekt. To
Projekt Ziemi. My jedynie poczuwamy si˛e do odpowiedzialno´sci za wszelkie pra-
ce zmierzaj ˛
ace do zrozumienia człowieka przez człowieka, do poznania samego
siebie. Co wi˛ecej, mi˛edzy nasz ˛
a filozofi ˛
a a Marka istnieje zasadnicza sprzeczno´s´c.
— Sprzeczno´s´c? — zapytałem.
Nawet wtedy, prosto po studiach, miałem nosa do sensacyjnych wiadomo´sci
i nos ten zmarszczył si˛e w oczekiwaniu.
Lecz Padma u´smiechn ˛
ał si˛e, jakby czytał w moich my´slach.
— To ˙zadna rewelacja — oznajmił. — Podstawowa niezgodno´s´c istniej ˛
aca
mi˛edzy nami od samego pocz ˛
atku. Mówi ˛
ac krótko i w uproszczeniu, my na Exoti-
kach wierzymy, ˙ze człowieka mo˙zna udoskonali´c. Natomiast nasz obecny tu przy-
jaciel Mark wierzy, ˙ze człowiek z Ziemi — Człowiek Zasadniczy — jest ju˙z od
dawna udoskonalony. Lecz dot ˛
ad nie był w stanie swej doskonało´sci odkry´c i wy-
korzysta´c.
Popatrzyłem na niego.
— Co to ma wspólnego ze mn ˛
a? — zapytałem. — I z tym, co słyszałem?
— To kwestia tego, dla kogo mo˙zesz by´c u˙zyteczny: dla niego czy dla nas —
spokojnie odpowiedział Padma i w jednej sekundzie serce zmroził mi chłód.
Gdyby Exotikowie, lub kto´s w rodzaju Marka Torre, zło˙zyli ziemskiemu rz ˛
a-
dowi zapotrzebowanie na mój kontrakt, mógłbym z miejsca po˙zegna´c si˛e z na-
dziej ˛
a dostania si˛e do Gildii Słu˙zby Prasowej.
20
— Dla nikogo z was, jak s ˛
adz˛e — o´swiadczyłem tak beznami˛etnie, jak tylko
potrafiłem.
— By´c mo˙ze. Zobaczymy — odparł Padma. Podniósł r˛ek˛e ze wskazuj ˛
acym
palcem skierowanym do góry. — Czy widzisz ten palec, Tam?
Spojrzałem na´n, a kiedy tak patrzyłem — palec nagle ruszył w moim kierun-
ku, urastaj ˛
ac do nienaturalnych rozmiarów i przesłaniaj ˛
ac sob ˛
a cały pokój. Po raz
drugi tego popołudnia opu´sciłem tu i teraz ´swiata realnego dla miejsca znajduj ˛
a-
cego si˛e poza granicami rzeczywisto´sci.
Nagle znalazłem si˛e w otoczeniu błyskawic. W zupełnych ciemno´sciach prze-
rzucany byłem z k ˛
ata w k ˛
at uderzeniami piorunów. Jak piłk˛e odbijały mnie na
odległo´s´c lat ´swietlnych z jednego kra´nca na drugi jakiego´s niezmierzonego ko-
smosu, niby element czyich´s tytanicznych zmaga´n.
Z pocz ˛
atku zmaga´n tych nie rozumiałem. Wreszcie powoli zacz˛eło mi ´swita´c,
˙ze cała ta piorunowa młócka była zaci˛et ˛
a walk ˛
a na ´smier´c i ˙zycie o zwyci˛estwo
nad prastar ˛
a, ci ˛
agle pogł˛ebiaj ˛
ac ˛
a si˛e ciemno´sci ˛
a, podj˛et ˛
a w odpowiedzi na prób˛e
zduszenia i zgaszenia błyskawic. Nie była te˙z wcale walk ˛
a na o´slep. Teraz rozró˙z-
niałem ju˙z w bitwie ciemno´sci i piorunów zasadzki i podst˛epy, pora˙zki i odwroty
taktyczne, uderzenia i przeciwuderzenia.
Wówczas w jednej chwili powróciła mi pami˛e´c o d´zwi˛ekach wydawanych
przez miliardy głosów. Jeszcze raz wezbrały wokół mnie w rytmie błyskawic,
by da´c mi klucz do tego widowiska. Nagle, tak jak prawdziwa błyskawica na
mgnienie oka rozja´snia okolic˛e na wiele mil dookoła, przebłysk intuicji pokazał
mi, co działo si˛e wokół.
Była to prowadzona od stuleci walka człowieka o utrzymanie przy ˙zyciu swej
rasy oraz utorowanie jej drogi w przyszło´s´c, nieustanna i za˙zarta wojna, któr ˛
a to-
czył ten podobny zwierz˛etom i podobny bogom — prymitywny i wyrafinowany
— dziki i cywilizowany — ten zło˙zony organizm stanowi ˛
acy rodzaj ludzki wal-
cz ˛
acy o przetrwanie i ruch do przodu. Do przodu i w gór˛e, i jeszcze raz w gór˛e,
póki nie zostanie osi ˛
agni˛ete niemo˙zliwe, póki wszystkie bariery nie zostan ˛
a zła-
mane, wszystkie bol ˛
aczki przezwyci˛e˙zone, wszystkie umiej˛etno´sci opanowane.
Póki nie zginie ciemno´s´c i wsz˛edzie wokół nie stanie si˛e jasno´s´c.
Te wła´snie odgłosy zmaga´n ci ˛
agn ˛
acych si˛e przez setki stuleci słyszałem w sa-
li Katalogu. Tych samych zmaga´n, które Exotikowie próbowali otoczy´c sw ˛
a dzi-
waczn ˛
a magi ˛
a nauk psychologicznych i filozoficznych. Wła´snie po to, by je przy-
najmniej zaznaczy´c na mapie minionych stuleci istnienia ludzko´sci, zaprojekto-
wano Encyklopedi˛e, tak aby ´scie˙zka prowadz ˛
aca w przyszło´s´c człowieka mogła
by´c wytyczona na drodze konkretnych oblicze´n.
To wła´snie kierowało Padm ˛
a i Markiem Torre — i wszystkimi innymi, ze mn ˛
a
wł ˛
acznie. Gdy˙z ka˙zda istota ludzka była pochłoni˛eta wirem masy swych bli´znich
zwartych w ´smiertelnym u´scisku, i nikt nie mógł przej´s´c oboj˛etnie obok tocz ˛
acej
si˛e walki na ´smier´c i ˙zycie. Ka˙zdy z nas ˙zyj ˛
acych w danym momencie brał w niej
21
udział jako jej czynnik albo jako jej igraszka.
Lecz pomy´slawszy o tym, nagle u´swiadomiłem sobie, ˙ze nie jestem tylko
igraszk ˛
a tej bitwy. Byłem czym´s wi˛ecej — sił ˛
a, która mo˙ze wzi ˛
a´c udział w wal-
ce, ewentualnym panem przebiegu jej działa´n. Wówczas po raz pierwszy uj ˛
ałem
w dłonie najbli˙zsze błyskawice i j ˛
ałem próbowa´c wprawia´c je w ruch, obraca´c
i kierowa´c ich poruszeniami, naginaj ˛
ac je do mych własnych celów i pragnie´n.
Mimo to rzucało mn ˛
a wci ˛
a˙z jak piłk ˛
a na odległo´sci nie daj ˛
ace si˛e przewidzie´c.
Lecz nie byłem ju˙z statkiem bezwolnie miotanym po targanym sztormem morzu,
raczej statkiem płyn ˛
acym ostro pod wiatr, wykorzystuj ˛
acym jego sił˛e do halsowa-
nia. I w tej wła´snie chwili ogarn˛eło mnie poczucie pot˛egi i mocy. Gdy˙z błyskawice
były posłuszne moim dłoniom, a ich bezwładny przedtem ruch układał si˛e zgod-
nie z m ˛
a wol ˛
a. Przenikało mnie owo nie daj ˛
ace si˛e opisa´c poczucie zawartej we
mnie nieujarzmionej siły. I wreszcie przyszło mi do głowy, ˙ze nigdy nie byłem
jednym z tych pomiatanych i poniewieranych przez los. Zawsze byłem je´zd´zcem
i Mistrzem. I posiadałem dar kształtowania, przynajmniej w cz˛e´sci, wszystkiego,
czego dotkn ˛
ałem w bitwie ciemno´sci i błyskawic.
Dopiero wtedy u´swiadomiłem sobie wreszcie istnienie innych, podobnych mi
ludzi. Tak samo jak ja byli je´zd´zcami i Mistrzami. Oni tak˙ze je´zdzili na burzy,
któr ˛
a stanowiła pozostała cz˛e´s´c walcz ˛
acej masy ludzko´sci. W jednej sekundzie
znajdowali´smy si˛e w tym samym miejscu, w nast˛epnej rozdzielały nas niezmie-
rzone eony. Ale widziałem ich. I oni mnie widzieli. I stałem si˛e ´swiadomy faktu,
˙ze wołaj ˛
a do mnie, wzywaj ˛
ac, bym nie walczył sam na własn ˛
a r˛ek˛e, lecz poł ˛
aczył
si˛e z nimi we wspólnym wysiłku doprowadzenia bitwy do jakiego´s przyszłego
rozstrzygni˛ecia i do uporz ˛
adkowania chaosu.
Jednak˙ze cała moja natura buntowała si˛e we mnie przeciw ich wezwaniom.
Zbyt długo byłem pomiatany i upokarzany. Zbyt długo byłem bezbronn ˛
a ofiar ˛
a
błyskawic. Dzi´s, oddany dzikiej rado´sci uje˙zd˙zania tam, gdzie dot ˛
ad mnie uje˙z-
d˙zano, chełpiłem si˛e moj ˛
a pot˛eg ˛
a. Nie dbałem o wspólny wysiłek, który mógł
w konsekwencji doprowadzi´c do zawarcia pokoju. Pragn ˛
ałem tylko, ˙zeby upaja-
j ˛
ace wirowanie i falowanie konfliktu szło jak furia pode mn ˛
a, dosiadaj ˛
acym jego
grzbietu. Dawniej ujarzmiony i zakuty w kajdany ciemno´sci przez mojego wuja,
dzi´s byłem wolny i byłem Mistrzem. Nic nie skłoni mnie do powtórnego zało˙ze-
nia kajdanów. Rozpostarłem szeroko m ˛
a władz˛e nad błyskawicami i poczułem, ˙ze
władza ta staje si˛e coraz szersza i pot˛e˙zniejsza, i jeszcze szersza, i jeszcze pot˛e˙z-
niejsza.
Nagle znalazłem si˛e z powrotem w biurze Marka Torre.
Mark przygl ˛
adał mi si˛e z twarz ˛
a nieruchom ˛
a jak drewniana rze´zba. Liza tak˙ze
spogl ˛
adała z pobladł ˛
a twarz ˛
a w moim kierunku. A na wprost mnie siedział Padma
i patrzył mi w oczy tak samo bez wyrazu jak poprzednio.
— Nie — powiedział powoli. — Masz racj˛e, Tam. Nie przydasz si˛e nam do
pomocy przy Encyklopedii.
22
Od strony Lizy dał si˛e słysze´c nikły d´zwi˛ek, ciche sapni˛ecie, niemal niesły-
szalny krzyk bólu. Ale szybko zagłuszyło go chrz ˛
akni˛ecie Marka Torre, przypo-
minaj ˛
ace pomruk ´smiertelnie rannego nied´zwiedzia, osaczonego, lecz ju˙z odwra-
caj ˛
acego si˛e, by powsta´c na tylne łapy i stan ˛
a´c twarz ˛
a w twarz ze swymi prze´sla-
dowcami.
— Nie przyda si˛e? — zapytał.
Wyprostował si˛e za biurkiem i odwrócił do Padmy. Jego opuchni˛eta prawa
dło´n opadła na stół ´sci´sni˛eta w du˙z ˛
a, ziemi´scie szar ˛
a pi˛e´s´c.
— On musi si˛e przyda´c! Min˛eło ju˙z dwadzie´scia lat, odk ˛
ad po raz ostatni kto´s
co´s usłyszał w sali Katalogu — a ja si˛e starzej˛e!
— Słyszał tylko głosy. Ale nie wzbudziło to w nim specjalnego entuzjazmu.
Nic nie czułe´s, kiedy go dotkn ˛
ałe´s — odrzekł Padma. Mówił z rezerw ˛
a, przyci-
szonym głosem, słowa wychodziły z jego ust jedno za drugim, jak ˙zołnierze na
defiladzie. — A to dlatego, ˙ze jest pusty w ´srodku. Nie umie identyfikowa´c si˛e ze
swoimi bli´znimi. Ma cały potrzebny mechanizm, ale brak mu empatii — nie ma
doł ˛
aczonego ´zródła zasilania.
— Mo˙zesz go doprowadzi´c do porz ˛
adku! Niech to szlag! — Głos starego czło-
wieka rozbrzmiewał jak ko´scielne dzwony, lecz skrywał przy tym chrypliw ˛
a, nie-
mal płaczliw ˛
a nut˛e. — Na Exotikach mo˙zesz go wyleczy´c!
Padma potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
— Nie — odparł. — Nikt nie jest mu w stanie pomóc oprócz niego samego.
Nie jest chory ani kaleki. Nie zd ˛
a˙zył si˛e tylko rozwin ˛
a´c. Musiał kiedy´s za młodu
odwróci´c si˛e od ludzi i zabł ˛
adzi´c do ciemnej i odludnej doliny własnego umysłu.
Z upływem lat dolina stawała si˛e coraz gł˛ebsza, ciemniejsza i w˛e˙zsza, a˙z doszło
do tego, i˙z dzi´s oprócz niego nikt si˛e ju˙z w niej nie mo˙ze zmie´sci´c, by pomóc
mu si˛e wydosta´c. ˙
Zaden człowiek nie jest w stanie przeby´c tej doliny i pozosta´c
przy ˙zyciu — by´c mo˙ze nawet on sam. Lecz dopóki tego nie uczyni i nie opu´sci
jej drugim ko´ncem, nie nadaje si˛e ani dla ciebie, ani dla Encyklopedii, a wi˛ec
i dla wszystkiego, co ona reprezentuje dla ludzi z Ziemi i sk ˛
adin ˛
ad. Nie tylko nie
nadaje si˛e, ale nawet nie przyj ˛
ałby od ciebie tej pracy, gdyby´s mu j ˛
a ofiarowywał.
Spójrz tylko na niego!
Przez cały ten czas nacisk jego spojrzenia, powolny i jednostajny sposób wy-
sławiania si˛e, przypominaj ˛
acy wrzucanie kamyczków do spokojnej acz bezden-
nej toni, trzymały mnie jak sparali˙zowanego, nawet wtedy gdy mówił o mnie jak
o kim´s nieobecnym. Lecz ledwie przebrzmiały trzy ostatnie słowa, wywierany
przez niego nacisk ustał i znów odnalazłem w sobie zdolno´s´c mówienia.
— Zahipnotyzowałe´s mnie! — rzuciłem si˛e na niego. — Wcale ci nie dawałem
zezwolenia, by mnie wprowadza´c w. . . ˙zeby mnie poddawa´c badaniu psychoana-
litycznemu.
Padma potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
— Nikt ci˛e nie zahipnotyzował — odparł. — Po prostu otworzyłem ci okno
23
na twoj ˛
a własn ˛
a ´swiadomo´s´c wewn˛etrzn ˛
a. I wcale ci˛e nie psychoanalizowałem.
— Co to w takim razie było? — ust ˛
apiłem, nagle pełen rozwagi.
— Cokolwiek widziałe´s lub czułe´s — powiedział — była to twoja ´swiado-
mo´s´c i uczucia, przetłumaczone na twoje własne symbole. A jak one wygl ˛
adały,
nie mam poj˛ecia. . . ani sposobu, by si˛e o tym przekona´c, je´sli sam mi o tym nie
powiesz.
— Jak w takim razie dowiedziałe´s si˛e tego, cokolwiek by to było, co pomogło
ci podj ˛
a´c decyzj˛e?
— Od ciebie — odpowiedział. — Z twojego wygl ˛
adu, zachowania, głosu,
kiedy teraz do mnie mówisz. Z tuzina innych nie´swiadomych sygnałów. To one
powiedziały mi wszystko. Istota ludzka porozumiewa si˛e całym swoim ciałem
i jestestwem, nie tylko głosem czy wyrazem twarzy.
— Nie wierz˛e w to! — wybuchn ˛
ałem i wtem moja w´sciekło´s´c ostygła rów-
nie nagle, jak powróciła mi rozwaga razem z prze´swiadczeniem, ˙ze z pewno´sci ˛
a
istniej ˛
a jakie´s podstawy do tego, by mu nie wierzy´c, nawet je´sli w tej chwili nie
mog˛e sobie ich uzmysłowi´c. — Nie wierz˛e w to — powtórzyłem, spokojniej ju˙z
i chłodniej. — Za twoj ˛
a decyzj ˛
a z pewno´sci ˛
a przemawia co´s wi˛ecej.
— Tak — odpowiedział. — Rzeczywi´scie. Miałem mo˙zno´s´c sprawdzenia na
miejscu archiwów. Twoje dane osobiste, tak jak dane ka˙zdego ˙zyj ˛
acego obecnie
Ziemianina, s ˛
a ju˙z umieszczone w Encyklopedii. Przejrzałem je przed przyj´sciem.
— Jeszcze — powiedziałem nieubłaganie, gdy˙z poczułem, ˙ze zmusiłem go do
odwrotu. — Jest w tym jeszcze co´s wi˛ecej. Ja to widz˛e. Ja to wiem!
— Tak — odparł Padma i cicho westchn ˛
ał. — Przypuszczam, ˙ze zaszedłszy
tak daleko, powiniene´s wiedzie´c. W ka˙zdym razie i tak wkrótce sam by´s si˛e domy-
´slił. — Podniósł wzrok, by spojrze´c mi prosto w oczy, lecz tym razem stwierdzi-
łem, ˙ze mog˛e stawi´c mu czoło bez ˙zadnego poczucia ni˙zszo´sci. — Tak si˛e składa,
Tam — powiedział — ˙ze jeste´s tym, kogo nazywamy Izolatem, rzadko spotykan ˛
a
sił ˛
a kardynaln ˛
a w postaci pojedynczego osobnika — sił ˛
a kardynaln ˛
a we wzor-
cu ewolucyjnym społecze´nstwa ludzkiego, nie tylko na Ziemi, ale na wszystkich
czternastu ´swiatach, na ich drodze ku przyszło´sci człowieka. Jeste´s człowiekiem
obdarzonym przera˙zaj ˛
ac ˛
a zdolno´sci ˛
a wpływania na ow ˛
a przyszło´s´c — w kierunku
dobrym lub złym.
Przy tych słowach moje dłonie przypomniały sobie dotyk błyskawic. Z zapar-
tym tchem czekałem, by usłysze´c co´s jeszcze. Lecz na tym sko´nczył.
— I. . . — ponagliłem go wreszcie cierpko.
— Nie ma ˙zadnego „I”. To ju˙z wszystko, co mo˙zna o tym powiedzie´c! Słysza-
łe´s kiedy´s o ontogenetyce?
Potrz ˛
asn ˛
ałem głow ˛
a.
— Tak si˛e nazywa jedna z naszych egzotycznych technik obliczeniowych —
powiedział. — Mówi ˛
ac w skrócie, istnieje ustawicznie rozwijaj ˛
acy si˛e wzorzec
zdarze´n, który obejmuje wszystkie ˙zyj ˛
ace istoty ludzkie. Pragnienia i d ˛
a˙zenia tych
24
jednostek determinuj ˛
a w swojej masie kierunek wzrostu wzorca w przyszło´sci.
Jednak˙ze, znów tylko jako jednostki, prawie wszyscy ludzie s ˛
a bardziej przed-
miotem oddziaływania, ni˙z sami oddziałuj ˛
a efektywnie na wzorzec.
Tu przerwał i spojrzał na mnie, jak gdyby pytaj ˛
ac, czy nad ˛
a˙zam za tokiem jego
rozumowania.
Nad ˛
a˙załem — i to jak! Ale nie miałem zamiaru powiedzie´c mu o tym.
— Mów dalej — poprosiłem.
— Jedynie od czasu do czasu u rzadko spotykanych jednostek — kontynuował
— stwierdzamy szczególn ˛
a kombinacj˛e czynników osobowo´sci i pozycji jednost-
ki we wzorcu, które razem wzi˛ete czyni ˛
a je niewyobra˙zalnie bardziej efektyw-
nymi ni˙z ich towarzysze. Gdy to si˛e zdarza, tak jak w twoim wypadku, mamy
Izolata, osobowo´s´c kardynaln ˛
a, kogo´s, kto ma wszelk ˛
a swobod˛e oddziaływania
na wzorzec, podczas gdy sam jest przedmiotem oddziaływania tylko w relatyw-
nie małym stopniu.
Znów si˛e zatrzymał. I tym razem skrzy˙zował ramiona. Tym gestem ostatecznie
zako´nczył wykład, a ja odetchn ˛
ałem gł˛eboko, by uspokoi´c rozszalałe serce.
— A wi˛ec — powiedziałem — mam wszystkie te cechy, a mimo to nie chcecie
wzi ˛
a´c mnie do tego, do czego jestem wam potrzebny, cokolwiek by to było?
— Mark chce, ˙zeby´s w ko´ncu przej ˛
ał od niego, jako Nadzorca, budow˛e Ency-
klopedii — powiedział Padma. — Podobnie jak my z Exotików. Gdy˙z Encyklo-
pedia jest narz˛edziem, którego cel i zastosowanie po oddaniu do u˙zytku potrafi ˛
a
w pełni poj ˛
a´c tylko nieliczne jednostki. A koncepcja ta mo˙ze by´c nieustannie tłu-
maczona w ogólnie dost˛epnych kategoriach tylko przez jednostk˛e wyj ˛
atkow ˛
a. Bez
Marka albo kogo´s do´n podobnego, kto by doprowadził jej budow˛e przynajmniej
do punktu, w którym zostanie przeniesiona w przestrze´n kosmiczn ˛
a, szary czło-
wiek utraci wizj˛e mo˙zliwo´sci Encyklopedii po jej uko´nczeniu. Praca nad ni ˛
a do-
prowadzi do nieporozumie´n i frustracji. Najpierw zwolni tempo, potem wymknie
si˛e spod kontroli, by w ko´ncu lec w gruzach. — Przerwał i spojrzał na mnie suro-
wo. — Encyklopedia nigdy nie zostanie zbudowana — rzekł — je´sli nie znajdzie
si˛e nast˛epca Marka. A bez niej człowiek zrodzony na Ziemi wymrze i zaniknie.
A gdy ziemskiego człowieka zabraknie, ludzkie szczepy na innych planetach mo-
g ˛
a si˛e okaza´c niezdolne do ˙zycia. Ale nic z tych rzeczy ci˛e nie obchodzi, prawda?
Gdy˙z to wła´snie ty nas nie potrzebujesz, a nie odwrotnie.
Mierzył mnie przez cały pokój oczyma płon ˛
acymi orzechowym ogniem.
— Bo nie potrzebujesz nas — powtórzył wolno — prawda, Tam?
Strz ˛
asn ˛
ałem z siebie ci˛e˙zar jego spojrzenia. Lecz w tej samej chwili zrozu-
miałem, do czego zmierza, i przyznałem mu racj˛e. Przez mgnienie oka ujrzałem
si˛e siedz ˛
acego za konsolet ˛
a, przykutego do niej poczuciem obowi ˛
azku a˙z po kres
swoich dni. Nie, nie potrzebowałem ani ich, ani ich posad w Encyklopedii czy
gdziekolwiek indziej. Nie potrzebowałem nic z tych rzeczy.
Czy˙z pracowałem tak ci˛e˙zko i długo, chc ˛
ac uciec od Mathiasa, po to tylko,
25
by rzuci´c wszystko i zosta´c niewolnikiem ludzi bezradnych — tych wszystkich
w ogromnej masie rodzaju ludzkiego, którzy byli zbyt słabi, by na własn ˛
a r˛ek˛e
stoczy´c bitw˛e z błyskawicami? Czy˙z powinienem zaprzepa´sci´c własne widoki na
przyszł ˛
a wolno´s´c i pot˛eg˛e w zamian za mglist ˛
a obietnic˛e wolno´sci dla nich — by´c
mo˙ze kiedy´s — dla nich, którzy nie potrafili sami zasłu˙zy´c na t˛e wolno´s´c, tak jak
ja potrafiłem zasłu˙zy´c na swoj ˛
a i zasłu˙zyłem? Nie, nie miałem zamiaru. Ani mi
si˛e ´sniło mie´c cokolwiek wspólnego z Markiem Torre albo jego Encyklopedi ˛
a.
— Nie! — powiedziałem szorstko.
Markowi Torre zagrzechotało co´s cicho w krtani, niczym zamieraj ˛
ace echo
wydanego wcze´sniej nied´zwiedziego pomruku.
— Nie. To prawda — przytakn ˛
ał Padma. — Widzisz, tak jak mówiłem, nie
masz w sobie empatii. . . nie masz duszy.
— Duszy? — zapytałem. — A co to takiego?
— Czy˙z mog˛e ´slepemu od urodzenia opisa´c kolor złota? — Jego błyszcz ˛
acy
wzrok spocz ˛
ał na mnie. — Dowiesz si˛e, co to takiego, je´sli j ˛
a znajdziesz — ale
znajdziesz j ˛
a tylko wtedy, gdy b˛edziesz w stanie utorowa´c sobie drog˛e przez doli-
n˛e, o której mówiłem. Je´sli wyjdziesz z niej cało, by´c mo˙ze w ko´ncu odnajdziesz
sw ˛
a ludzk ˛
a dusz˛e. Dowiesz si˛e, co to takiego, kiedy j ˛
a znajdziesz.
— Dolina — powtórzyłem jak echo. — Jaka dolina?
— Sam wiesz, Tam — powiedział spokojniej ju˙z Padma. — Sam wiesz lepiej
ode mnie. Taka dolina umysłu i ducha, gdzie wszystkie tkwi ˛
ace w tobie niepo-
wtarzalne zdolno´sci twórcze s ˛
a teraz. . . spaczone i wykrzywione. . . obrócone na
u˙zytek zniszczeniu.
NISZCZY ´
C!
Głosem mojego wuja, rozbrzmiewaj ˛
ac jak grom w uszach mojej pami˛eci, za-
dudnił ulubiony cytat Mathiasa z pism Waltera Blunta. Nagle, niby wydrukowane
ognistymi zgłoskami na wewn˛etrznej powierzchni mojej czaszki, ujrzałem olbrzy-
mie mo˙zliwo´sci, które słowo to otwierało przede mn ˛
a na ´scie˙zce, jak ˛
a chciałem
kroczy´c!
I oto, bez ostrze˙zenia, w gł˛ebi duszy poczułem si˛e tak, jakbym rzeczywi´scie
znalazł si˛e w dolinie, o której mówił Padma. Po obu stronach wyrosły przede mn ˛
a
wysokie, czarne ´sciany. Prosta jak strzelił i w ˛
aska była moja droga — i prowadziła
coraz ni˙zej. Nagle zdj ˛
ał mnie l˛ek przed czym´s niby z najgł˛ebszej gł˛ebiny, niewi-
docznym w rozpo´scieraj ˛
acych si˛e za ni ˛
a najgł˛ebszych ciemno´sciach, jakim´s czar-
niejszym-ni˙z-czer´n poruszeniem amorficznego ˙zycia, czatuj ˛
acego tam na mnie.
Lecz jeszcze w tej samej chwili, w której wzdrygn ˛
ałem si˛e na sam ˛
a my´sl
o tym, sk ˛
ad´s tam wewn ˛
atrz mnie wykiełkowała wielka, nieuchwytna jak cie´n,
lecz ogromna rado´s´c ze spotkania. Wówczas niby d´zwi˛ek zm˛eczonego dzwonu
wisz ˛
acego wysoko, wysoko nade mn ˛
a, dobiegł mnie głos Marka Torre, ochryple
i ze smutkiem mówi ˛
acego do Padmy.
26
— Nie mamy wi˛ec ˙zadnej szansy? Nie mo˙zemy nic zrobi´c? A je´sli on nigdy
nie wróci do nas i do Encyklopedii?
— Mo˙zesz tylko czeka´c. . . i mie´c nadziej˛e — odpowiedział Padma. — Je´sli
b˛edzie w stanie pój´s´c dalej, zej´s´c na sarno dno i zwyci˛e˙zy´c to, co dla siebie tam
stworzył, oraz uj´s´c z tego cało, by´c mo˙ze wróci. Ale wybór mi˛edzy piekłem a nie-
bem nale˙zy do niego, tak jak i do nas wszystkich. Tylko ˙ze jego wybory wi˛ecej
wa˙z ˛
a od naszych.
Słowa te odbiły si˛e, jak groch o ´scian˛e, od moich uszu, wywołuj ˛
ac d´zwi˛ek
podobny do uderzenia zimnego deszczu o jak ˛
a´s nieczuł ˛
a powierzchni˛e, kamie´n
lub beton. Poczułem nagle ogromn ˛
a potrzeb˛e ucieczki od nich wszystkich, usu-
ni˛ecia si˛e w samotno´s´c i przemy´slenia zaszłych wydarze´n. Ci˛e˙zko podniosłem si˛e
z krzesła.
— Któr˛edy do wyj´scia? — zapytałem t˛epo.
— Lizo. . . — poprosił ze smutkiem Mark Torre.
— T˛edy — zwróciła si˛e do mnie.
Stała przez chwil˛e naprzeciw mnie z twarz ˛
a pobladł ˛
a, ale bez wyrazu. Wresz-
cie odwróciła si˛e i poszła przodem.
Tak wi˛ec wyprowadziła mnie z tego pokoju i powiodła z powrotem drog ˛
a,
któr ˛
a przyszli´smy. Na dół przez labirynt ´swietlny, pokoje i korytarze Projektu
Encyklopedii Finalnej i wreszcie do zewn˛etrznego holu Enklawy, gdzie po raz
pierwszy spotkała si˛e z nasz ˛
a grup ˛
a. Przez cał ˛
a drog˛e nie wypowiedziała ani jed-
nego słowa. Lecz kiedy miałem ju˙z odej´s´c, nieoczekiwanie powstrzymała mnie,
kład ˛
ac r˛ek˛e na ramieniu. Odwróciłem si˛e, by stawi´c jej czoło.
— Jestem tu zawsze — powiedziała. I ku mojemu zdziwieniu ujrzałem, ˙ze jej
br ˛
azowe oczy s ˛
a pełne łez. — Nawet gdyby nie było nikogo innego — jestem tu
zawsze!
Potem okr˛eciła si˛e na pi˛ecie i niemal uciekła. Popatrzyłem w ´slad za ni ˛
a, nie-
oczekiwanie wstrz ˛
a´sni˛ety. Lecz tak wiele przydarzyło mi si˛e w ci ˛
agu ostatniej
godziny, ˙ze nie miałem ani czasu, ani ochoty dochodzi´c dlaczego, ani te˙z domy-
´sla´c si˛e, co takiego kryło si˛e pod dumnymi słowami dziewczyny, wtóruj ˛
acymi jak
echo jej wcze´sniejszej zagadkowej wypowiedzi.
Wróciłem metrem do St. Louis i złapałem powrotny wahadłowiec do Aten. Po
drodze wiele rozmy´slałem.
Tak byłem podniecony swoimi my´slami, ˙ze wszedłem do domu wuja i wma-
szerowałem prosto do biblioteki, zanim zorientowałem si˛e, i˙z s ˛
a w niej ludzie.
Nie tylko mój wuj w wysokim fotelu klubowym, ze star ˛
a oprawn ˛
a w skór˛e
ksi ˛
a˙zk ˛
a le˙z ˛
ac ˛
a grzbietem do góry na jego kolanach, i nie tylko moja siostra, która
widocznie wróciła przede mn ˛
a i teraz stała z boku w odległo´sci trzech metrów,
z twarz ˛
a zwrócon ˛
a w kierunku Mathiasa.
W pokoju znajdował si˛e tak˙ze szczupły, ciemnowłosy młody m˛e˙zczyzna, kilka
centymetrów ni˙zszy ode mnie. Pi˛etno berberyjskich przodków wyci´sni˛ete na jego
27
twarzy było oczywiste dla ka˙zdego, kto tak jak ja musiał studiowa´c na uczelni
pochodzenie etniczne człowieka. Ubrany całkiem na czarno, z czarnymi włosami
obci˛etymi krótko nad czołem, stał wyprostowany jak ostrze miecza wyj˛ete z po-
chwy i postawione na sztorc.
Był to nieznajomy, którego widziałem rozmawiaj ˛
acego z Eileen. I znowu wez-
brała we mnie mroczna rado´s´c obiecanego spotkania w gł˛ebinach doliny. Gdy˙z oto
nadarzała si˛e pierwsza szansa zrobienia u˙zytku z mego dopiero co odkrytego daru
rozumienia sytuacji i z mojej siły.
Rozdział 4
Był to plac boju.
Wiele odkry´c, które poczyniłem w siedzibie błyskawic, zd ˛
a˙zyło si˛e ju˙z do
tej pory wł ˛
aczy´c w ´swiadome funkcje mego umysłu. Jednak niemal natychmiast
ta nowa dla mnie ostro´s´c percepcji została przez chwil˛e zakłócona poczuciem
osobistego zaanga˙zowania w rozwój sytuacji.
Pobladła Eileen po´swi˛eciła memu pojawieniu si˛e przelotne spojrzenie, lecz
zaraz potem powróciła wzrokiem do Mathiasa, który siedział nie okazuj ˛
ac stra-
chu ani zakłopotania. Jego pozbawiona wszelkiego wyrazu twarz, która dzi˛eki
krzaczastym brwiom i g˛estym włosom, wci ˛
a˙z jeszcze jednolicie czarnym mimo
dawno przekroczonej pi˛e´cdziesi ˛
atki, przybrała kształt winnego serduszka, była
jak zwykle chłodna i beznami˛etna. On równie˙z popatrzył na mnie zdawkowo, za-
nim odwrócił si˛e, by stawi´c czoło wzburzonemu spojrzeniu Eileen.
— Mówi˛e jedynie — rzekł do niej — ˙ze nie widz˛e powodu, by´s musiała si˛e
fatygowa´c i pyta´c mnie o zdanie. Nigdy nie nakładałem na ciebie ani na Tama
˙zadnych ogranicze´n. Zrobisz to, na co b˛edziesz miała ochot˛e.
Zacisn ˛
ał palce na ksi ˛
a˙zce, jak gdyby miał j ˛
a podnie´s´c i wróci´c do przerwanej
lektury.
— Powiedz mi, co ja mam robi´c! — krzykn˛eła Eileen. Zbierało jej si˛e na płacz
i zaci´sni˛ete w pi˛e´sci dłonie trzymała sztywno po bokach.
— Nie ma najmniejszego sensu, bym mówił ci, co masz robi´c — odpowiedział
Mathias z dystansem. — Cokolwiek uczynisz, nie sprawisz tym ˙zadnej ró˙znicy
ani mnie, ani sobie, ani nawet temu oto młodemu człowiekowi. . . — Tu przerwał
i odwrócił si˛e do mnie. — Och, skoro tu jeste´s, Tam. . . Eileen zapomniała ci˛e
przedstawi´c. Nasz go´s´c to pan Jamethon Black, z Harmonii.
— Przodownik roty Black — rzekł młodzieniec, obracaj ˛
ac ku mnie szczupł ˛
a
twarz bez wyrazu. — Pełni˛e tu obowi ˛
azki attache.
Wówczas udało mi si˛e rozpozna´c, sk ˛
ad pochodził. Wywodził si˛e z jednego ze
´swiatów, nazywanych z kwa´snym humorem przez ludy innych planet — Zaprzy-
ja´znionymi. Powinien zatem nale˙ze´c do owych religijnych gorliwców sparta´n-
skiego usposobienia, którymi te ´swiaty były zaludnione. Dziwnym trafem, który
wówczas wydawał mi si˛e jeszcze dziwniejszy, spo´sród setek wszelkiego rodza-
29
ju typów społeczno´sci ludzkich, które wzi˛eły pocz ˛
atek na młodszych planetach
(obok typu ˙zołnierskiego ´swiata Dorsaj, typu filozoficznego Exotików i ufaj ˛
a-
cych w nauki ´scisłe ludów Newton i Wenus), wła´snie społecze´nstwo religijnych
fanatyków oka˙ze si˛e jedn ˛
a z kilku odr˛ebnych wielkich kultur odłamkowych, które
kwitn ˛
acym rozwojem wyró˙zniały si˛e po´sród ludzkich kolonii pomi˛edzy gwiazda-
mi.
Bo te˙z i byli odr˛ebn ˛
a kultur ˛
a odłamkow ˛
a. Nie kultur ˛
a ˙zołnierzy, cho´c w tej roli
dwana´scie pozostałych ´swiatów widywało ich najcz˛e´sciej. ˙
Zołnierzami byli Dor-
sajowie — ludzie wojny do szpiku ko´sci. Zaprzyja´znieni byli lud´zmi Po´swi˛ecenia
— nawet je´sli było to po´swi˛ecenie spod znaku umartwienia i włosiennicy — któ-
rzy oddawali w najem samych siebie, gdy˙z ich pozbawione bogactw naturalnych
´swiaty niewiele wi˛ecej miały do zaoferowania jako eksport na pokrycie ludzkich
bilansów kontraktowych, które pozwalały wynajmowa´c niezb˛ednych specjalistów
z innych planet.
Niewielki był zbyt na kaznodziejów — a to jedyny plon, który Zaprzyja´znieni
zbierali z lichej, kamienistej gleby. Lecz potrafili poci ˛
aga´c za spust i wykonywa´c
rozkazy — do ostatniego człowieka. I byli tani. Starszy Bright, Pierwszy nad Rad ˛
a
Ko´sciołów rz ˛
adz ˛
ac ˛
a Harmoni ˛
a i Zjednoczeniem, mógł przelicytowa´c atrakcyjno-
´sci ˛
a oferty ka˙zdy inny rz ˛
ad, trudni ˛
acy si˛e dostaw ˛
a najemników. Z jednym tylko
zastrze˙zeniem — mniejsza o umiej˛etno´sci bojowe tych najemników.
Prawdziwym wojennym ludem byłi Dorsajowie. Or˛e˙z bitewny był w ich dło-
niach posłusznym narz˛edziem i pasował do nich jak ulał. Tymczasem przeci˛etny
˙zołnierz z Zaprzyja´znionych brał do r˛eki karabin tak, jak bierze si˛e motyk˛e al-
bo siekier˛e — narz˛edzia, którymi nale˙zy włada´c na chwał˛e swego ludu i swego
Ko´scioła.
Zatem znaj ˛
acy si˛e na rzeczy twierdzili, i˙z to Dorsaj dostarcza czternastu ´swia-
tom ˙zołnierza. Zaprzyja´znieni za´s dostarczaj ˛
a mi˛eso armatnie.
Wówczas jednak˙ze daleki byłem od tego typu rozwa˙za´n. W owej chwili jedy-
n ˛
a moj ˛
a reakcj ˛
a na widok Jamethona Blacka było stwierdzenie, kim jest. Po ciem-
nej tonacji jego powierzchowno´sci, po nieruchomo´sci rysów twarzy, trzymaniu si˛e
na dystans i jakiej´s aurze niedosi˛e˙zno´sci, podobnej do roztaczanej przez Padm˛e —
po tym wszystkim z łatwo´sci ˛
a rozpoznałem, jeszcze nim mi go wuj przedstawił,
reprezentanta wy˙zszej rasy rodem z młodszych ´swiatów. Jednej z tych, którym,
jak to nam Mathias zawsze udowadniał, ziemski człowiek nie był w stanie do-
trzyma´c kroku. Lecz nienaturalne wyczulenie, wywołane w czasie do´swiadcze-
nia w Projekcie Encyklopedii, zjawiło si˛e znowu, i z t ˛
a sam ˛
a mroczn ˛
a rado´sci ˛
a
wewn˛etrzn ˛
a skonstatowałem, ˙ze istniej ˛
a jeszcze inne sposoby rywalizacji oprócz
dotrzymywania kroku.
— . . . przodownik roty Black — mówił Mathias — był słuchaczem wieczoro-
wych kursów historii Ziemi na Uniwersytecie Genewskim, tych samych, na które
ucz˛eszczała Eileen. Poznali si˛e oboje około miesi ˛
aca temu. Dzi´s twoja siostra
30
twierdzi, i˙z chciałaby go po´slubi´c, i gdy pod koniec tygodnia zostanie przeniesio-
ny na rodzinn ˛
a planet˛e, przenie´s´c si˛e z nim na Harmoni˛e. — Mathias przeniósł
wzrok na Eileen. — Oczywi´scie powiedziałem jej, ˙ze wybór nale˙zy do niej —
doko´nczył.
— Ale ja prosz˛e, ˙zeby mi kto´s pomógł. . . pomógł podj ˛
a´c słuszn ˛
a decyzj˛e! —
wybuchn˛eła Eileen ˙zało´snie. Mathias potrz ˛
asn ˛
ał z wolna głow ˛
a.
— Mówiłem ci — rzekł ze zwykłym sobie, pozbawionym wszelkiej ja´sniej-
szej nuty spokojem w głosie — ˙ze decydowa´c nie ma o czym. To, jak ˛
a podej-
miesz decyzj˛e, nie ma ˙zadnego znaczenia. Wyjd´z za tego m˛e˙zczyzn˛e. . . albo nie
wychod´z. W ostatecznym rozrachunku nie b˛edzie to miało ˙zadnego znaczenia ani
dla ciebie, ani dla nikogo innego. Ty mo˙zesz hołdowa´c absurdalnemu mniemaniu,
i˙z to, co zadecydujesz, mo˙ze wpłyn ˛
a´c na bieg wydarze´n. Co do mnie. . . nie mam
zamiaru. . . i poniewa˙z ja pozostawiam ci swobod˛e post˛epowania wedle własnego
widzimisi˛e, tudzie˙z zabawy w podejmowanie decyzji, nalegam, by´s i ty pozosta-
wiła mi swobod˛e post˛epowania wedle mojego widzimisi˛e i nie anga˙zowała mnie
w ˙zadne takie farsy.
Wygłosiwszy te słowa, podniósł ksi ˛
a˙zk˛e, jak gdyby w gotowo´sci do ponow-
nego rozpocz˛ecia lektury. Po policzkach Eileen zacz˛eły spływa´c łzy.
— Ale ja nie wiem. . . nie wiem, co mam ze sob ˛
a zrobi´c! — zachłystywała si˛e.
— W takim razie nie rób nic — odrzekł nasz wuj, odwracaj ˛
ac stronic˛e ksi ˛
a˙zki.
— Tak czy inaczej, to jedyny sposób post˛epowania godny cywilizowanego czło-
wieka.
Nie ruszaj ˛
ac si˛e z miejsca, zacz˛eła cichutko popłakiwa´c. I przemówił do niej
Jamethon Black.
— Eileen — rzekł, a ona odwróciła si˛e do niego. Mówił niskim, spokojnym
głosem, z lekkimi naleciało´sciami odmiennego rytmu frazowania. — Czy chcesz
wyj´s´c za mnie i uczyni´c Harmoni˛e swym domem?
— O tak, Jamie! — wybuchn˛eła. — O tak!
Czekał, lecz nie zrobiła w jego kierunku ani kroku. Wybuchn˛eła ponownie.
— Po prostu nie jestem pewna, czy powinnam! — krzykn˛eła. — Nie widzisz,
Jamie, ˙ze chc˛e mie´c pewno´s´c, ˙ze post˛epuj˛e słusznie? A ja nie wiem, nie wiem!
— Zwróciła twarz w moim kierunku. — Tam — powiedziała. — Co robi´c? Czy
mam pojecha´c?
Jej niespodziewane odwołanie si˛e do mego braterskiego autorytetu zabrzmiało
w moich uszach jak echo jednego z głosów, których potoki zalewały mnie w sali
Katalogu. W jednej chwili biblioteka, w której stałem, dziwnie si˛e rozja´sniła i zy-
skała na długo´sci. Si˛egaj ˛
ace sufitu półki z ksi ˛
a˙zkami, moja siostra zalana łzami,
apeluj ˛
aca do mnie o pomoc, milcz ˛
acy młodzieniec w czarnym stroju oraz mój
wuj, pogr ˛
a˙zony z całym spokojem w lekturze, jak gdyby otaczaj ˛
aca go plama ła-
godnego ´swiatła padaj ˛
acego z półek za plecami była jak ˛
a´s zaczarowan ˛
a wysp ˛
a,
odgrodzon ˛
a od wszelkich ludzkich trosk i kłopotów, wszystko to objawiło mi si˛e
31
niby w nowym, dodatkowym wymiarze.
Było to tak, jakbym ich przenikał spojrzeniem na wskro´s i jednocze´snie ogl ˛
a-
dał ze wszystkich stron naraz. Nagle zacz ˛
ałem rozumie´c mojego wuja tak dobrze,
jak mi si˛e to jeszcze w ˙zyciu nie udało; zrozumiałem, ˙ze wbrew udawanemu za-
topieniu w lekturze, w my´slach zd ˛
a˙zył ju˙z zadecydowa´c, jakie mam zaj ˛
a´c stano-
wisko w odpowiedzi na pytanie Eileen.
Wiedział, ˙ze gdyby powiedział mojej siostrze — zosta´n, wydobyłbym j ˛
a z tego
domu, cho´cbym musiał w tym celu przyst ˛
api´c do regularnego obl˛e˙zenia. Wiedział,
˙ze instynkt ka˙ze mi przeciwstawia´c mu si˛e we wszystkim. A tak, zachowuj ˛
ac bier-
no´s´c, nie pozostawiał mi nic, z czym mógłbym podj ˛
a´c walk˛e. Dokonywał odwrotu
na z góry upatrzone pozycje swej diabelskiej (lub boskiej) oboj˛etno´sci, mnie po-
zostawiwszy ludzk ˛
a ułomno´s´c i podejmowanie decyzji. Oczywi´scie, przez cały
czas traktuj ˛
ac jako pewnik, ˙ze umocni˛e Eileen w pragnieniu wyjazdu z Jametho-
nem.
Ale tym razem przeliczył si˛e co do mnie w swoich rachubach. Nie zauwa˙zył
zaszłych we mnie przemian ani ´swie˙zo zdobytej wiedzy słu˙z ˛
acej mi za gwiaz-
d˛e przewodni ˛
a. Dla niego hasło NISZCZY ´
C! było tylko pust ˛
a skorup ˛
a, do której
mógł si˛e schroni´c w razie potrzeby. Lecz w moich oczach, obdarzonych czym´s
w rodzaju gor ˛
aczkowej jasno´sci widzenia, przybierało ono rozmiary daleko wi˛ek-
sze, staj ˛
ac si˛e wr˛ecz broni ˛
a zdatn ˛
a do obrócenia przeciwko tym góruj ˛
acym nad
nami demonom z młodszych ´swiatów.
Patrzyłem teraz z perspektywy całego pokoju na Jamethona Blacka i nie od-
czuwałem przed nim l˛eku, tak jak przestałem odczuwa´c l˛ek przed Padm ˛
a. Nie
mogłem si˛e doczeka´c okazji wypróbowania na nim swej siły.
— Nie — odpowiedziałem Eileen ze spokojem. — Nie wydaje mi si˛e, by´s
powinna jecha´c.
Zrobiła wielkie oczy ze zdumienia i zdałem sobie spraw˛e, i˙z w pod´swiadomo-
´sci rozumowała nie inaczej ni˙z wuj, a mianowicie, ˙ze koniec ko´ncem zmuszony
b˛ed˛e powiedzie´c jej, by poszła za głosem swojego serca. Teraz za´s, zbiwszy j ˛
a zu-
pełnie z tropu, ruszyłem ˙zwawo za ciosem, by z uwag ˛
a dobieraj ˛
ac słowa, umocni´c
swój s ˛
ad za pomoc ˛
a poj˛e´c, którym powinna da´c wiar˛e.
Słowa przychodziły mi gładko.
— Harmonia to nie miejsce dla ciebie, Eileen — mówiłem łagodnie. — Wiesz,
jak bardzo tamtejsi ludzie ró˙zni ˛
a si˛e od nas na Ziemi. Czułaby´s si˛e nie na miej-
scu. Nie umiałaby´s im dorówna´c ani sprosta´c ich zwyczajowym wymaganiom.
Ten m˛e˙zczyzna za´s, nawiasem mówi ˛
ac, to przodownik roty. — Zmusiłem si˛e do
spojrzenia z sympati ˛
a na Jamethona Blacka, a jego szczupła twarz wyra˙zała tyle
niech˛eci i pragnienia zyskania mego poparcia, co ostrze topora. — Czy wiesz, co
to oznacza na Harmonii? — zapytałem. — Jest oficerem tamtejszych sił zbroj-
nych. Sprzeda˙z jego kontraktu mo˙ze was w ka˙zdej chwili rozdzieli´c. On mo˙ze zo-
sta´c wysłany do miejsc, do których ty nie b˛edziesz mogła za nim pod ˛
a˙zy´c. Mo˙ze
32
nie wraca´c przez całe lata. . . albo i wcale, je´sli zostanie zabity, co nie jest bynaj-
mniej nieprawdopodobne. Czy chcesz si˛e na to narazi´c? — I dodałem z brutaln ˛
a
szczero´sci ˛
a: — Czy jeste´s wystarczaj ˛
aco silna, by znie´s´c tak ˛
a nerwow ˛
a szarpani-
n˛e, Eileen? Przez całe ˙zycie mieszkam z tob ˛
a pod jednym dachem i ´smiem o tym
w ˛
atpi´c. Zrobiłaby´s zawód nie tylko samej sobie, zawiodłaby´s i tego człowieka.
Na tym sko´nczyłem. Wuj przez cały czas mojej przemowy nie podnosił wzro-
ku znad ksi ˛
a˙zki. Nie podniósł i teraz, lecz wydało mi si˛e — ku mej cichej sa-
tysfakcji — ˙ze r˛ece trzymaj ˛
ace okładk˛e leciutko dr˙zały, zdradzaj ˛
ac uczucia, do
których nigdy si˛e dot ˛
ad nie przyznawał.
Co do Eileen, to przez cały czas trwania mej perory wpatrywała si˛e we mnie
z jawnym niedowierzaniem. Teraz westchn˛eła ci˛e˙zko, z trudno´sci ˛
a powstrzymuj ˛
ac
si˛e przed łkaniem, i stan˛eła wyprostowana. Spojrzała na Jamethona Blacka.
Nie powiedziała ani słowa. Dosy´c było tego spojrzenia. Równie˙z jemu przy-
gl ˛
adałem si˛e uwa˙znie, spodziewaj ˛
ac si˛e, ˙ze zdradzi jakie´s oznaki uczucia, lecz
jego twarz jedynie posmutniała troch˛e i nieco złagodniała. Post ˛
apił ku Eileen dwa
kroki, a˙z znalazł si˛e prawie u jej boku. Zesztywniałem w gotowo´sci rzucenia si˛e
mi˛edzy nich, gdyby zaszła potrzeba poparcia mojej opinii czynem. Lecz on jedy-
nie bardzo łagodnie przemówił do niej, posługuj ˛
ac si˛e t ˛
a dziwn ˛
a, ´spiewn ˛
a odmia-
n ˛
a zwykłej mowy, której, jak czytałem, u˙zywa mi˛edzy sob ˛
a jego lud, lecz której
nigdy jeszcze nie słyszałem na własne uszy.
— Azali˙z nie pójdziesz za mn ˛
a, Eileen? — rzekł.
Zachwiała si˛e jak wiotka ro´slinka w spulchnionej ziemi, gdy mijaj ˛
a j ˛
a ci˛e˙zkie
kroki, i spojrzała w przeciwn ˛
a stron˛e.
— Nie mog˛e, Jamie — szepn˛eła. — Słyszałe´s, co powiedział Tam? To prawda.
Sprawiłabym ci tylko zawód.
— Nieprawda — powiedział tym samym cichym głosem. — Nie mów, ˙ze nie
mo˙zesz. Powiedz, ˙ze nie chcesz, a pójd˛e sobie.
Czekał. Lecz ona, wci ˛
a˙z odwrócona, unikała jego wzroku. A potem potrz ˛
a-
sn˛eła głow ˛
a na znak ostatecznej odmowy.
Na ten widok wci ˛
agn ˛
ał gł˛eboko powietrze w płuca. Gdy przestałem mówi´c,
nie spojrzał nawet na mnie ani na Mathiasa; nie spojrzał na ˙zadnego z nas i teraz.
W dalszym ci ˛
agu bez widocznych na twarzy oznak bólu i gniewu odwrócił si˛e
i bez hałasu opu´scił bibliotek˛e, dom i ˙zycie mojej siostry na zawsze.
Eileen okr˛eciła si˛e na pi˛ecie i wybiegła z pokoju. Spojrzałem na Mathiasa —
odwrócił stronic˛e swojej ksi ˛
a˙zki, nie podnosz ˛
ac na mnie wzroku. O Jamethonie
Blacku ani o całym incydencie nie wspomniał nigdy wi˛ecej.
Podobnie jak Eileen.
Ale nie min˛eło sze´s´c miesi˛ecy, gdy najspokojniej w ´swiecie zgłosiła swój kon-
trakt do sprzeda˙zy na Cassid˛e i poleciała na ów ´swiat do pracy. Kilka miesi˛e-
cy pó´zniej po´slubiła młodego człowieka, rodowitego mieszka´nca planety, nazwi-
skiem David Long Hall. Zarówno Mathias, jak i ja dowiedzieli´smy si˛e o mał˙ze´n-
33
stwie dopiero w kilka miesi˛ecy po fakcie, a i to od osób trzecich. Sama Eileen nie
napisała ani słowa.
Lecz wiadomo´s´c o tym obeszła mnie w owym czasie nie wi˛ecej ni˙z Mathiasa,
gdy˙z zwyci˛estwo nad siostr ˛
a i Jamethonem Blackiem wskazało mi tak poszukiwa-
n ˛
a drog˛e. Nowe umiej˛etno´sci zaczynały si˛e we mnie utrwala´c. Pocz ˛
ałem rozwija´c
techniki stosowania ich do manipulacji lud´zmi, tak jak mi si˛e to udało z Eileen,
by uzyska´c to, czego pragn˛e; i byłem ju˙z na dobrej drodze do osi ˛
agni˛ecia mego
własnego celu, którym była wolno´s´c i pot˛ega.
Rozdział 5
Jednak okazało si˛e, ˙ze mimo wszystko scena w bibliotece miała utkwi´c w mej
pami˛eci jak cier´n.
Przez pi˛e´c lat, podczas których wspinałem si˛e po szczeblach kariery w Słu˙z-
bie Prasowej niczym urodzony człowiek sukcesu, nie miałem od Eileen ˙zadnych
wiadomo´sci. W dalszym ci ˛
agu nie pisała do Mathiasa, nie pisała te˙z do mnie.
Kilka listów, które do niej wysłałem, pozostało bez odpowiedzi. Dorobiłem si˛e
wielu znajomych, ale nie mog˛e powiedzie´c, bym miał jakich´s przyjaciół — a Ma-
thias nic dla mnie nie znaczył. Powoli, opłotkami, zaczynałem sobie u´swiadamia´c,
i˙z jestem na ´swiecie sam jak ten palec i ˙ze uczyniłbym daleko lepiej, gdybym
w pierwszym gor ˛
aczkowym podnieceniu wywołanym ´swie˙zo odkryt ˛
a zdolno´sci ˛
a
manipulowania lud´zmi znalazł sobie inny obiekt do´swiadcze´n ni˙z jedyna osoba na
wszystkich czternastu ´swiatach, która mogła mie´c jakie´s powody, by mnie kocha´c.
Wła´snie to przywiodło mnie w pi˛e´c lat pó´zniej na zbocze górskie na nowej
ziemi, zryte niedawno ogniem ci˛e˙zkiej artylerii. Przemierzałem je, gdy˙z zbocze
stanowiło cz˛e´s´c pola bitwy, od kilku zaledwie godzin toczonej przez rzucone prze-
ciwko sobie do walki siły Północnej i Południowej Partycji Altlandii na Nowej
Ziemi. Zarówno wojska Północy, jak i Południa tylko w niewielkiej cz˛e´sci skła-
dały si˛e z rodowitych Nowoziemian. Siły zbuntowanej Północy w ponad osiem-
dziesi˛eciu procentach tworzyły oddziały zaci˛e˙zne, wynaj˛ete od Zaprzyja´znionych.
W skład armii Południa wchodziły w przeszło sze´s´cdziesi˛eciu pi˛eciu procentach
kontyngenty cassida´nskiego rekruta, wynaj˛etego przez władze Nowej Ziemi na
zasadzie bilansu kontraktowego od rz ˛
adu Cassidy — i ten wła´snie fakt sprawił,
˙ze zmuszony byłem wyszukiwa´c sobie drog˛e po´sród zrytej ziemi i powalonych
pni drzewnych na zboczu. Mi˛edzy rekrutami tego wła´snie oddziału znajdował si˛e
młody grupowy nazwiskiem Dave Hall — m˛e˙zczyzna, za którego moja siostra
wyszła na Cassidzie.
Moim przewodnikiem był ˙zołnierz piechoty lojalistów, to jest Sił Zbrojnych
Południowej Partycji. Nie Cassidanin, lecz rodowity mieszkaniec Nowej Ziemi
w stopniu kadrowego ordynansa. Był to osobnik wychudły, po trzydziestce i z na-
tury rzeczy skwaszony, co wnosiłem z cichej rozkoszy, której zdaje si˛e do´swiad-
czał, widz ˛
ac, jak moje miejskie buty i peleryna reportera tytłaj ˛
a si˛e w błocie i po-
35
szyciu le´snym. Od owej chwili w Encyklopedii Finalnej min˛eło ju˙z sze´s´c lat, moje
specjalne umiej˛etno´sci porz ˛
adnie we mnie okrzepły i dzi´s, kosztem zaledwie kil-
ku minut, potrafiłbym całkowicie odmieni´c jego opini˛e o sobie. Lecz nie było to
warte zachodu.
Wreszcie doprowadził mnie do małego punktu ł ˛
aczno´sci u stóp góry i przeka-
zał oficerowi o kwadratowej szcz˛ece i podkr ˛
a˙zonych oczach, któremu z wygl ˛
adu
dałbym lat czterdzie´sci z okładem. Oficer był za stary na dowództwo polowe i wi-
da´c było po nim oznaki zm˛eczenia wła´sciwe dla wieku ´sredniego. Co wi˛ecej,
pos˛epne legiony z Zaprzyja´znionych miały ostatnio dobr ˛
a zabaw˛e z półsurowym
cassida´nskim rekrutem jako przeciwnikiem. Trudno si˛e dziwi´c, ˙ze spogl ˛
adał na
mnie z równie kwa´sn ˛
a min ˛
a, co mój przewodnik.
Tyle tylko ˙ze w przypadku dowodz ˛
acego jego postawa stwarzała pewien pro-
blem. By otrzyma´c to, po co tu przybyłem, musiałem j ˛
a zmieni´c. S˛ek w tym, ˙ze
przyjechałem niemal bez ˙zadnych danych na temat tego człowieka, gdy˙z chodziły
ju˙z słuchy o spodziewanym natarciu Zaprzyja´znionych i jako ˙ze nie było czasu
do namysłu, przybyłem tak, jak stałem. Liczyłem, ˙ze uda mi si˛e wymy´sli´c jakie´s
argumenty w drodze.
— Komendant Hal Frane — przedstawił si˛e nie czekaj ˛
ac, a˙z co´s powiem,
i szorstko wyci ˛
agn ˛
ał kwadratow ˛
a, niezbyt czyst ˛
a r˛ek˛e. — Pa´nskie dokumenty!
Podałem mu swoje papiery. Przejrzał je, lecz wyraz twarzy nie złagodniał mu
ani na jot˛e.
— Co to? — spytał. — Sta˙zysta?
Pytanie równało si˛e obeldze. To, czy byłem pełnoprawnym członkiem Gildii
Reporterów, czy wci ˛
a˙z jeszcze czeladnikiem w okresie próbnym, nie powinno go
nic a nic obchodzi´c. Mówi ˛
ac to sugerował, ˙ze jestem prawdopodobnie jeszcze
zbyt zielony i tu, na linii frontu, b˛ed˛e potencjalnym zagro˙zeniem dla niego i jego
ludzi.
Jednak˙ze, cho´c całkiem tego nie´swiadomy, pytaniem tym nie tyle zadał cios
w czułe miejsce mej wewn˛etrznej linii obrony, ile odsłonił takie u siebie.
— Istotnie — odparłem spokojnie, odbieraj ˛
ac od niego dokumenty. I na pod-
stawie tego, co wła´snie zdradził mi na swój temat, zacz ˛
ałem improwizowa´c. —
Teraz, co do pa´nskiego awansu. . .
— Awansu!
Szeroko otworzył oczy. Ton jego głosu potwierdził to wszystko, co sobie wy-
dedukowałem z jednego, jedynego drobiazgu — drobiazgu, którego sens był ta-
ki, ˙ze ludzie zdradzaj ˛
a si˛e mimowolnie przez dobór oskar˙ze´n rzucanych na in-
nych. Człowiek, który insynuuje, ˙ze jeste´s złodziejem, prawie na pewno posiada
w swym wn˛etrzu du˙ze i wra˙zliwe pokłady nieuczciwo´sci; a w tym wypadku pró-
ba Frane’a, by dokuczy´c mi wytykaniem mojego niskiego statusu, bez w ˛
atpienia
zakładała, ˙ze jestem czuły na tym samym punkcie co on. Usiłowanie zniewa˙zenia
mnie, w poł ˛
aczeniu z faktem, ˙ze komendant był zbyt zaawansowany wiekiem, jak
36
na posiadan ˛
a rang˛e, wskazywały, ˙ze nie pierwszy raz został pomini˛ety przy awan-
sie i była to jego pi˛eta achillesowa. Odkrywaj ˛
ac j ˛
a, uczyniłem zaledwie drobny
wyłom — lecz wtedy, po pi˛eciu latach ´cwiczenia swych umiej˛etno´sci na ludzkich
umysłach, nie potrzebowałem nic wi˛ecej.
— Nie jest pan wyznaczony do awansu na majora? — zapytałem. — My´sla-
łem. . . — Urwałem nagle i wyszczerzyłem do´n z˛eby w u´smiechu. — Zdaje si˛e,
˙ze to pomyłka. Musiałem pomyli´c pana z kim´s innym. — Zmieniłem temat, roz-
gl ˛
adaj ˛
ac si˛e po zboczu. — Widz˛e, ˙ze prze˙zył pan tu dzi´s ze swoimi lud´zmi ci˛e˙zkie
chwile.
Wpadł mi w słowo.
— Sk ˛
ad pan wie, ˙ze otrzymałem awans? — dopytywał z gro´zn ˛
a min ˛
a.
Uznałem, ˙ze najwy˙zszy czas zast ˛
api´c kijem marchewk˛e.
— Có˙z, komendancie, nie wydaje mi si˛e, bym zapami˛etywał takie rzeczy —
rzekłem, spogl ˛
adaj ˛
ac mu prosto w oczy. Tu zrobiłem minutow ˛
a pauz˛e, by ta praw-
da mogła do niego dotrze´c. — A je´sli nawet, to nie s ˛
adz˛e, by wolno mi to było
panu wyjawi´c. ´
Zródła informacji reportera s ˛
a poufne, to w mojej bran˙zy koniecz-
no´s´c. Wojskowi maj ˛
a równie˙z swoje sekrety.
To przywołało go do porz ˛
adku. W jednej chwili przypomniało mu si˛e, ˙ze nie
jestem jednym z jego piechurów. Nie ma mocy rozkazywania mi, bym mu po-
wiedział cokolwiek, czego powiedzie´c nie chciałem. Moja osoba, je´sli chciał si˛e
czegokolwiek ode mnie dowiedzie´c, wymagała obchodzenia si˛e w jedwabnych
r˛ekawiczkach, a nie walenia pi˛e´sci ˛
a w stół.
— Ale˙z — powiedział, czyni ˛
ac wysiłek, by przej´scie od pogró˙zek do u´smie-
chów dokonało si˛e mo˙zliwie z wdzi˛ekiem. — Ale˙z oczywi´scie. Musi mi pan wy-
baczy´c! Byli´smy tu pod du˙zym obstrzałem.
— Trudno tego nie zauwa˙zy´c — rzekłem z odrobin˛e wi˛eksz ˛
a sympati ˛
a w gło-
sie. — Rzeczywi´scie, nie jest to sytuacja sprzyjaj ˛
aca utrzymaniu nerwów na wo-
dzy.
— Niestety. — Udało mu si˛e przywoła´c u´smiech na twarz. — Zatem pan. . .
nie mo˙ze powiedzie´c mi nic wi˛ecej o tym czekaj ˛
acym mnie awansie?
— Obawiam si˛e, ˙ze nie — odparłem.
Nasze oczy spotkały si˛e znowu. I tak ju˙z pozostały.
— Rozumiem. — Odwrócił wzrok, nieco skwaszony. — No có˙z, czym mo˙ze-
my panu słu˙zy´c, redaktorze?
— Ale˙z mo˙ze mi pan opowiedzie´c o sobie — odparłem. — Ch˛etnie dowie-
działbym si˛e czego´s o pa´nskiej dotychczasowej karierze. Nagle odwrócił si˛e twa-
rz ˛
a do mnie.
— Mojej? — zapytał, wytrzeszczywszy oczy.
— No, tak — odrzekłem. — Po prostu taki mam kaprys. Reporta˙z o zwykłym
człowieku, kampania z punktu widzenia jednego z do´swiadczonych oficerów na
polu walki. Pan rozumie.
37
Zrozumiał. Tak te˙z i przewidywałem. Mogłem bez trudu dojrze´c, jak blask po-
nownie zago´scił w jego oczach, i niemal zobaczyłem tryby obracaj ˛
ace si˛e pod po-
wierzchni ˛
a jego umysłu. Znajdowali´smy si˛e w punkcie, w którym człowiek o czy-
stym sumieniu zacz ˛
ałby si˛e dopytywa´c: „Dlaczego wła´snie ja w tym reporta˙zu?
Czemu nie jaki´s oficer starszy rang ˛
a albo z wi˛eksz ˛
a liczb ˛
a odznacze´n?”
Lecz Frane nie miał zamiaru o nic pyta´c. To, ˙ze wła´snie on jest obiektem za-
interesowania, uwa˙zał za spraw˛e oczywist ˛
a. Jego zaprzepaszczone nadzieje spra-
wiły, i˙z dodał dwa do dwóch i otrzymał, jak mu si˛e wydało, cztery. Naprawd˛e
s ˛
adził, ˙ze czeka go awans — awans na polu walki. W jaki´s sposób, cho´c teraz
akurat nie mogło mu przyj´s´c do głowy w jaki, jego niedawne zachowanie w ob-
liczu nieprzyjaciela musiało przesun ˛
a´c go w kolejce do wy˙zszego stopnia w hie-
rarchii wojskowej, ja za´s jestem tutaj, by zrobi´c o tym reporta˙z. Jako zwykłemu
cywilowi, rozumował, nie przyszło mi do głowy, ˙ze on mo˙ze jeszcze nie wiedzie´c
o czekaj ˛
acym go awansie i ta moja ignorancja sprawiła, ˙ze ju˙z przy pierwszym
spotkaniu bezmy´slnie pu´sciłem farb˛e.
Było co´s obrzydliwego w sposobie, w jaki zmieniły si˛e jego głos i postawa,
skoro tylko zako´nczył mozolny proces dochodzenia do satysfakcjonuj ˛
acych go
wniosków. Podobnie jak niektórzy ludzie o miernych zdolno´sciach, on tak˙ze całe
swoje ˙zycie sp˛edził na szukaniu usprawiedliwie´n i wymówek maj ˛
acych udowod-
ni´c, ˙ze w gruncie rzeczy jest człowiekiem nadzwyczajnie uzdolnionym, a tylko
przypadek i ludzka zawi´s´c pozbawiały go a˙z do dzi´s słusznie nale˙znych mu owo-
ców jego pracy.
Potem, pod pretekstem dzielenia si˛e informacjami na temat swej własnej oso-
by, roztoczył przede mn ˛
a taki wachlarz wszystkich tych usprawiedliwie´n, ˙ze gdy-
bym rzeczywi´scie przeprowadzał z nim wywiad w celach reporterskich, mógłbym
przeszło tuzin razy za pomoc ˛
a jego własnych słów wykaza´c mu cał ˛
a jego mało-
duszno´s´c i mierno´s´c. Swój ˙zyciorys opowiedział mi tak, jak gdyby był to jeden
wielki krzyk rozpaczy. Prawdziwe pieni ˛
adze w ˙zołnierskim fachu przynosiła pra-
ca najemnika, ale wszystkie korzystne dla najemników oferty trafiały albo do r ˛
ak
mieszka´nców Zaprzyja´znionych ´Swiatów, albo Dorsaj. Na to, by przyj ˛
a´c klasztor-
ny tryb ˙zycia ˙zołnierza czy nawet oficera w´sród Zaprzyja´znionych, Frane nie miał
ani niezb˛ednego hartu ducha, ani odpowiednich przekona´n religijnych. Jedynym
sposobem za´s, by sta´c si˛e Dorsajem, było si˛e nim urodzi´c. Pozostawała wi˛ec jedy-
nie słu˙zba garnizonowa, szkolenie kadr i dowodzenie stacjonarnymi siłami zbroj-
nymi ró˙znych ´swiatów i terytorialnych zwi ˛
azków politycznych — i to tylko po
to, by w razie wybuchu wojny zosta´c na drodze do wy˙zszych stanowisk dowód-
czych wyprzedzonym przez sprowadzonych sk ˛
adin ˛
ad najemników, urodzonych
lub specjalnie przysposobionych do prawdziwej walki.
A słu˙zba garnizonowa, nie potrzeba dodawa´c, w porównaniu z zarobkami na-
jemnika przynosiła marne grosze. Ten czy inny rz ˛
ad zawsze gotów był przyj ˛
a´c
do słu˙zby drugorz˛edny materiał oficerski w rodzaju Frane’a na warunkach długo-
38
terminowego kontraktu z nisk ˛
a płac ˛
a i trzyma´c go na niej do woli. Ale kiedy ten
sam rz ˛
ad miał zamiar przyj ˛
a´c na słu˙zb˛e najemników, znaczyło to, ˙ze potrzebo-
wał najemników, a zatem zupełnie naturalne było, ˙ze ludzie, którzy z racji swego
zawodu kładli głow˛e pod ewangeli˛e, stawiali twarde warunki finansowe.
Lecz do´s´c ju˙z o komendancie Frane’em, który nie odgrywa tu a˙z tak wa˙znej
roli. Był to mały człowieczek, któremu udało si˛e przekona´c samego siebie, ˙ze stoi
w przededniu uznania go — i to przez sam ˛
a Mi˛edzygwiezdn ˛
a Słu˙zb˛e Prasow ˛
a —
za potencjalnie wielkiego człowieka.
Jak wi˛ekszo´s´c ludzi tego pokroju miał nadmiernie wygórowane mniemanie
o wa˙zno´sci rozgłosu w promowaniu czyjej´s kariery. Opowiedział mi wyczerpuj ˛
a-
co o sobie, oprowadził po pozycjach, gdzie na zboczu tkwili okopani jego ludzie
i, na długo, zanim zacz ˛
ałem gotowa´c si˛e do odej´scia, reagował na wszelkie su-
gestie z mojej strony z precyzj ˛
a dobrze wyregulowanego mechanizmu. Tote˙z gdy
ju˙z-ju˙z miałem wyrusza´c z powrotem na tyły, wyraziłem ˙zyczenie — to, z którym
w rzeczywisto´sci tu przybyłem.
— Widzi pan, wła´snie przyszedł mi do głowy pewien pomysł — powiedzia-
łem, zawracaj ˛
ac z drogi. — W dowództwie operacyjnym pozwolono mi na czas
kampanii wzi ˛
a´c sobie do pomocy jakiego´s szeregowca. Miałem zamiar zabra´c ko-
go´s z puli dowództwa, ale, sam pan rozumie, lepiej byłoby, gdybym mógł dosta´c
jakiego´s ˙zołnierza z pa´nskiego oddziału.
— Jednego z moich ˙zołnierzy? — Spojrzał na mnie spod oka.
— Wła´snie — odparłem. — Wówczas w razie zamówienia na ci ˛
ag dalszy ar-
tykułu lub gdyby za˙z ˛
adano ode mnie informacji o kampanii z pierwszej r˛eki. . . tak
jak wy j ˛
a tutaj widzicie. . . mógłby mi dostarczy´c danych. Trudno, bym z ka˙zd ˛
a
tak ˛
a drobnostk ˛
a gonił za panem po całym polu bitwy. W przeciwnym razie zmu-
szony byłbym po prostu odpowiedzie´c, ˙ze ani nast˛epny artykuł, ani ci ˛
ag dalszy
nie wchodz ˛
a w gr˛e.
— Rozumiem — powiedział i twarz mu si˛e wypogodziła. Lecz zaraz potem
znowu zmarszczył brwi. — Jednak˙ze zanim dotrze tu uzupełnienie i b˛ed˛e w stanie
kogo´s pu´sci´c, minie tydzie´n albo i dwa tygodnie. Nie widz˛e, w jaki. . .
— O, je´sli tylko o to chodzi, to wszystko w porz ˛
adku — rzekłem, wyławia-
j ˛
ac z kieszeni pisemne zezwolenie. — Mam tu upowa˙znienie, by wybra´c sobie
kogo´s wedle uznania, nie czekaj ˛
ac na uzupełnienie. . . je´sli oczywi´scie pu´sci go
dowódca. Przez kilka dni naturalnie brakowałoby panu jednego człowieka, ale. . .
Pozwoliłem mu to przemy´sle´c. I przez chwil˛e rzeczywi´scie my´slał — wszyst-
kie głupstwa wywietrzały mu z głowy — tak jak my´slałby w takiej sytuacji ka˙zdy
inny dowódca wojskowy. Wszystkie oddziały w tym sektorze były osłabione po
ostatnich kilku tygodniach bitwy. Brak jeszcze jednego człowieka oznaczał luk˛e
w linii obrony Frane’a, który na tak ˛
a perspektyw˛e reagował odruchem warunko-
wym wła´sciwym ka˙zdemu oficerowi na polu walki. . .
Po chwili stało si˛e dla mnie jasne, ˙ze widoki na rozgłos i awans utorowały
39
sobie drog˛e do jego ´swiadomo´sci i zaczyna bi´c si˛e z my´slami.
— Kogo by tu. . . ? — przemówił wreszcie, bardziej do siebie ni˙z do mnie.
W ten sposób sam sobie zadawał pytanie, w którym to mianowicie miejscu mógł-
by si˛e bez kogo´s obej´s´c. Lecz ja złapałem go za słowo, tak jakby pytanie skiero-
wane było do mnie.
— Ma pan w swoim oddziale pewnego chłopca o nazwisku Dave Hall. . .
Głowa podskoczyła mu jak uniesiona spr˛e˙zyn ˛
a. Na jego twarzy pojawiło si˛e
płaskie i brudne podejrzenie. Istniej ˛
a dwa sposoby post˛epowania w sytuacji, gdy
zaczynamy w kim´s budzi´c podejrzenia — pierwszy to uroczy´scie zapewni´c o swej
niewinno´sci, a drugi, lepszy, to przyzna´c si˛e do popełnienia jakiego´s drobnego
wykroczenia.
— Zauwa˙zyłem jego nazwisko na diagramie słu˙zbowym w dowództwie ope-
racyjnym, nim przybyłem tu zobaczy´c si˛e z panem — powiedziałem. — Prawd˛e
mówi ˛
ac, był to jeden z powodów, dla których wybrałem — poło˙zyłem na to słowo
pewien nacisk, tak by nie mógł nie zwróci´c na nie uwagi — wła´snie pana do tej
laurki. Ten Hall to podobno mój krewniak, jaka´s tam pi ˛
ata woda po kisielu, i po-
my´slałem sobie, ˙ze równie dobrze mog˛e upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Rodzina mnie pili, bym dla chłopaka co´s zrobił.
Frane przygl ˛
adał mi si˛e z uwag ˛
a.
— Oczywi´scie — dodałem — zdaj˛e sobie spraw˛e, ˙ze brak panu ludzi. Je´sli
jest on dla pana taki wa˙zny. . .
Je´sli jest dla ciebie taki wa˙zny, sugerował ton mojego głosu, nie mam zamiaru
si˛e o niego z tob ˛
a kłóci´c. Z drugiej jednak strony, to wła´snie ja mam zamiar przed-
stawi´c ci˛e jako bohatera czytelnikom czternastu ´swiatów i je´sli usi ˛
ad˛e do swojego
vocodera w poczuciu, ˙ze mogłe´s zwolni´c mojego krewniaka z linii frontu i tego
nie uczyniłe´s. . .
To do niego dotarło.
— Kto? Hali? — zapytał. — Ale˙z sk ˛
ad, doskonale mog˛e si˛e bez niego obej´s´c.
— Odwrócił si˛e w kierunku swojego stanowiska dowodzenia i warkn ˛
ał: — Or-
dynans! Sprowad´z mi tu Halla w pełnym rynsztunku, z broni ˛
a, i gotowego do
wymarszu!
Po wyj´sciu ordynansa Frane znów odwrócił si˛e do mnie.
— Oporz ˛
adzenie si˛e i zameldowanie tu na miejscu zajmie mu około pi˛eciu
minut — powiedział.
Zaj˛eło prawie dziesi˛e´c. Lecz nie miałem nic przeciwko temu, ˙zeby poczeka´c.
Dwana´scie minut pó´zniej, z naszym grupowym jako przewodnikiem, wracali´smy
z Dave’em do dowództwa operacyjnego.
Rozdział 6
Dave oczywi´scie nigdy dot ˛
ad nie widział mnie na oczy. Lecz Eileen musiała
mu o mnie opowiada´c i rozumiało si˛e samo przez si˛e, ˙ze rozpoznał mnie po nazwi-
sku w chwili, gdy komendant przekazywał go do mojej dyspozycji. Miał jednak
do´s´c rozs ˛
adku, by nie zadawa´c ˙zadnych głupich pyta´n, dopóki nie dotarli´smy do
Kwatery Głównej i nie pozbyli´smy si˛e przewodnika grupowego.
W rezultacie miałem po drodze okazj˛e dobrze mu si˛e przyjrze´c. Wynik tego
pierwszego badania nie wypadł specjalnie korzystnie. Dave był ode mnie ni˙zszy
i wygl ˛
adał du˙zo młodziej, ni˙z wskazywałaby na to istniej ˛
aca mi˛edzy nami ró˙zni-
ca wieku. Twarz, ozdobiona płow ˛
a czupryn ˛
a, była z gatunku tych zaokr ˛
aglonych
i szczerych młodzie´nczych buzi, które a˙z po wiek ´sredni zachowuj ˛
a chłopi˛ecy wy-
gl ˛
ad. Jedyn ˛
a wspóln ˛
a z moj ˛
a siostr ˛
a cech ˛
a, jakiej mogłem si˛e w nim dopatrzy´c,
była pewna wrodzona niewinno´s´c i łagodno´s´c — owa niewinno´s´c i łagodno´s´c
bezbronnych stworze´n, które zdaj ˛
a sobie spraw˛e, ˙ze s ˛
a zbyt słabe, by upomina´c
si˛e o swoje prawa i dochodzi´c ich sił ˛
a, wi˛ec próbuj ˛
a utrzyma´c si˛e na powierzchni,
okazuj ˛
ac gotowo´s´c do zdania si˛e na dobr ˛
a wol˛e innych.
By´c mo˙ze byłem dla niego mimo wszystko zbyt surowy. Sam nie zaliczałem
si˛e do mieszka´nców owczarni. Pr˛edzej ju˙z ujrzeliby´scie mnie na zewn ˛
atrz, prze-
mykaj ˛
acego chyłkiem pod płotem i łypi ˛
acego z wielk ˛
a atencj ˛
a na pensjonariuszy.
Ale taka jest prawda. Nie wydało mi si˛e, by Dave reprezentował sob ˛
a co´s nad-
zwyczajnego, tak pod wzgl˛edem powierzchowno´sci, jak charakteru. Nie uwa˙zam
te˙z, by był specjalnie hojnie przez natur˛e obdarzony pod wzgl˛edem umysłowym.
Kiedy Eileen wyszła za niego za m ˛
a˙z, był zwykłym programist ˛
a i po to, by mógł
przez ostatnie pi˛e´c lat studiowa´c mechanik˛e przesuni˛e´c na Uniwersytecie Cassi-
da´nskim, musieli oboje poszuka´c sobie dodatkowych zaj˛e´c, ona na cały, a on na
pół etatu. Od osi ˛
agni˛ecia celu dzieliły go trzy lata pracy, gdy miał nieszcz˛e´scie
spa´s´c na egzaminie konkursowym poni˙zej poziomu siedemdziesi˛ecio-percentylo-
wej mediany. Pech chciał, ˙ze zdarzyło si˛e to akurat w chwili, gdy Cassida prze-
prowadzała pobór rekruta zakupionego przez Now ˛
a Ziemi˛e na potrzeby trwaj ˛
acej
wła´snie kampanii, która miała na celu stłumienie rebelii w Partycji Północnej.
Odjechał w sołdaty.
My´slicie mo˙ze, i˙z Eileen nie czekaj ˛
ac zwróciła si˛e do mnie o pomoc. Nic
41
z tych rzeczy — chocia˙z kiedy si˛e w ko´ncu o wszystkim dowiedziałem, fakt, ˙ze
tego nie zrobiła, dał mi do my´slenia. A przecie˙z dziwi´c mnie to nie powinno. Gdy
w ko´ncu mi powiedziała, wówczas jej słowa obdarły m ˛
a dusz˛e z ˙zywego ciała,
a jej nagie ko´sci rzuciły na pastw˛e zawodz ˛
acych w nich wichrów w´sciekło´sci
i szale´nstwa. Ale to było pó´zniej. W rzeczy samej o tym, ˙ze Dave odjechał na
Now ˛
a Ziemi˛e z kontyngentem rekrutów, dowiedziałem si˛e, gdy nasz wuj Mathias
niespodziewanie i bez hałasu rozstał si˛e z tym ´swiatem, a ja zmuszony byłem
skontaktowa´c si˛e z przebywaj ˛
ac ˛
a na Cassidzie Eileen w sprawach maj ˛
atkowych.
Jej niewielki udział w spadku (Mathias na znak pogardy czy wr˛ecz szyderstwa
lwi ˛
a cz˛e´s´c swej poka´znej fortuny zostawił Projektowi Encyklopedii Finalnej jako
´swiadectwo, ˙ze wszelkie projekty tycz ˛
ace Ziemi i Ziemian uwa˙za za tak jałowe,
i˙z nawet najwi˛eksza pomoc nie jest w stanie uchroni´c ich od kl˛eski) przedstawiał
dla niej jak ˛
akolwiek warto´s´c tylko wtedy, gdyby udało mi si˛e w jej imieniu do-
bi´c targu z jakim´s pracuj ˛
acym na Ziemi Cassidaninem, który zostawił rodzin˛e na
ojczystej planecie. Tylko rz ˛
ady oraz wielkie organizacje mogły przekłada´c plane-
tarne dobra materialne na warto´s´c ludzkiej pracy i kontraktów, b˛ed ˛
acych w rze-
czywisto´sci jedyn ˛
a walut ˛
a wymienialn ˛
a w stosunkach mi˛edzy jednym a drugim
´swiatem. W ten sposób dowiedziałem si˛e, ˙ze Dave opu´scił ˙zon˛e i swój ´swiat ro-
dzinny, by wzi ˛
a´c udział w nowoziemskiej awanturze.
Nawet wówczas Eileen nie zwróciła si˛e do mnie o pomoc. To ja sam, z wła-
snej inicjatywy, pomy´slałem o tym, by poprosi´c o przydzielenie mi Dave’a jako
asystenta na czas kampanii. Poinformowałem listownie Eileen o tym, co mam za-
miar zrobi´c, i poczyniłem odpowiednie kroki. Teraz, kiedy dopełniłem obietnicy,
nie byłem do ko´nca pewien, czemu to uczyniłem, a nawet czułem si˛e z tym po
trosze nieswojo, tak samo jak wówczas, gdy Dave, kiedy wreszcie pozbyli´smy si˛e
naszego przewodnika i wyruszyli´smy do Castlemain, najbli˙zszego du˙zego miasta
za lini ˛
a frontu, próbował mi dzi˛ekowa´c.
— Mo˙zesz sobie tego oszcz˛edzi´c! — warkn ˛
ałem na niego. — Wszystko, co
zdziałałem do tej pory, to jeszcze nawet nie połowa roboty. B˛edziesz musiał pój´s´c
ze mn ˛
a na lini˛e frontu jako nie uzbrojony obserwator. A nie mo˙zesz tego uczy-
ni´c bez przepustki podpisanej przez obie strony. Komu´s za´s, kto jeszcze niespełna
osiem godzin temu brał na muszk˛e swojej broni samostrzelnej ˙zołnierzy z Zaprzy-
ja´znionych, niełatwo b˛edzie j ˛
a zdoby´c!
Na te słowa si˛e zamkn ˛
ał. Był nieco zmieszany. Fakt, ˙ze nie chciałem przyj ˛
a´c
jego podzi˛ekowa´n, sprawił mu wyra´zn ˛
a przykro´s´c. Za to zniech˛ecił go do mówie-
nia, a o to mi wła´snie chodziło.
Odebrali´smy rozkazy, przygotowane w dowództwie operacyjnym, w których
przydzielano mi go na stałe, a potem doko´nczyli´smy przeja˙zd˙zki platform ˛
a do
Castelmain, gdzie wraz z moim sprz˛etem zostawiłem go w hotelu, wyja´sniwszy,
˙ze rano po niego wróc˛e.
— Mam nie opuszcza´c pokoju? — zapytał, gdy wychodziłem.
42
— Rób, do cholery, na co masz ochot˛e! — odrzekłem. — Nie jestem twoim
grupowym. B ˛
ad´z tylko tutaj jutro o dziewi ˛
atej czasu miejscowego, kiedy wróc˛e.
Wyszedłem. Dopiero za drzwiami u´swiadomiłem sobie, co nim powodowało,
a mnie przyprawiało o g˛esi ˛
a skórk˛e. Uwa˙zał, ˙ze jako szwagrowie powinni´smy
sp˛edzi´c kilka godzin razem na wzajemnym poznawaniu si˛e, mnie za´s na sam ˛
a
my´sl o takiej perspektywie cierpła skóra. Ze wzgl˛edu na Eileen mogłem uratowa´c
mu ˙zycie, ale nie miałem ochoty na nawi ˛
azywanie z nim stosunków towarzyskich.
Nowa Ziemia i Freilandia, jak to powszechnie wiadomo, to siostrzane planety
w układzie Syriusza. Poło˙zone s ˛
a niedaleko od siebie, naturalnie nie a˙z tak, jak
skupisko Wenus-Mars-Ziemia, lecz dostatecznie blisko, by z orbity Nowej Ziemi
na orbit˛e Freilandii mo˙zna było dosta´c si˛e jednym skokiem przesuni˛ecia, z nie-
zł ˛
a, cho´c nie absolutn ˛
a statystyczn ˛
a szans ˛
a osi ˛
agni˛ecia celu z ograniczonym do
minimum bł˛edem. Dla tych zatem, którzy nie boj ˛
a si˛e podró˙zy mi˛edzy ´swiatami
niewielkiego ryzyka, przelot z jednej planety na drug ˛
a trwa około godziny — pół
godziny w gór˛e na stacj˛e orbitaln ˛
a, zero godzin na skok i pół godziny w dół na
powierzchni˛e u celu podró˙zy.
Wyruszyłem tym wła´snie sposobem w drog˛e i nie min˛eły dwie godziny od
po˙zegnania ze szwagrem, gdy ju˙z pokazywałem od´zwiernemu u wej´scia do rezy-
dencji Hendrika Galta, Pierwszego Marszałka Sił Zbrojnych Freilandii, zdobyte
z trudem zaproszenie.
Było to zaproszenie na przyj˛ecie wydane na cze´s´c człowieka, który wówczas
nie był jeszcze tak dobrze znany jak dzisiaj, obywatela Dorsaj (jako ˙ze Galt był
oczywi´scie Dorsajem), szefa podpatrolu kosmicznego, nazwiskiem Donal Gra-
eme. Wtedy wła´snie Graeme po raz pierwszy zwrócił na siebie uwag˛e opinii pu-
blicznej. Dokonał z sił ˛
a jakich´s czterech czy pi˛eciu statków zupełnie wariackiego
ataku na obron˛e planetarn ˛
a Newtona — ataku, który złagodził newtonia´nski na-
pór na Oriente, nie zamieszkany siostrzany ´swiat Freilandii i Nowej Ziemi i tym
samym wydobył planetarne siły Galta z paskudnego taktycznego dołka.
Wedle mego ówczesnego rozeznania Graeme, jak wi˛ekszo´s´c ludzi tego pokro-
ju, był kim´s w rodzaju ˙zołnierza ryzykanta o dzikim spojrzeniu. Tak czy owak, na
szcz˛e´scie nie do niego miałem interes. Moje zamiary dotyczyły kilku wpływo-
wych ludzi, którzy mieli pojawi´c si˛e na przyj˛eciu.
Zale˙zało mi zatem w szczególno´sci, by na dokumentach Dave’a znalazła si˛e
kontrasygnata szefa oddziału Freilandzkiej Słu˙zby Prasowej — mimo ˙ze nie za-
pewniało to mojemu szwagrowi jakiejkolwiek ochrony ze strony Słu˙zby Prasowej.
Ten rodzaj ochrony obejmował tylko członków Gildii oraz, z pewnymi ogranicze-
niami, takich jak ja czeladników-sta˙zystów. Lecz komu´s nie wtajemniczonemu,
na przykład ˙zołnierzowi na polu walki, mogło si˛e wydawa´c, ˙ze Słu˙zba Prasowa
rzeczywi´scie udzieliła swego poparcia. W nast˛epnej kolejno´sci potrzebny był mi
dodatkowy podpis jakiej´s wa˙znej osobisto´sci spo´sród Zaprzyja´znionych po to, by
zapewni´c Dave’owi bezpiecze´nstwo na wypadek, gdyby´smy w trakcie kampanii
43
natkn˛eli si˛e na polu bitwy na jakich´s ich ˙zołnierzy.
Szefa oddziału Słu˙zby Prasowej, rozs ˛
adnego i pogodnego Ziemianina nazwi-
skiem Nuy Snelling, znalazłem z łatwo´sci ˛
a. Bez ˙zadnych ceregieli dokonał na
przepustce Dave’a adnotacji stwierdzaj ˛
acej, ˙ze Słu˙zba Prasowa wyra˙za zgod˛e na
to, by Dave mi asystował, i notatk˛e podpisał.
— Zdajesz sobie oczywi´scie spraw˛e — powiedział — ˙ze to nie jest warte funta
kłaków. — Zerkn ˛
ał na mnie z ciekawo´sci ˛
a, oddaj ˛
ac mi przepustk˛e. — Ten Dave
Hall to który´s z twych przyjaciół?
— Szwagier — odparłem.
— Hmm — odrzekł, marszcz ˛
ac brwi ze zdziwienia. — Có˙z, ˙zycz˛e powodze-
nia. — I odwrócił si˛e, by porozmawia´c z Exotikiem w bł˛ekitnych szatach, w któ-
rym ku memu zdziwieniu rozpoznałem Padm˛e.
Zaskoczenie było tak ogromne, ˙ze popełniłem nieostro˙zno´s´c, której udawało
mi si˛e od kilku przynajmniej lat skutecznie wystrzega´c, to jest odezwałem si˛e bez
zastanowienia.
— Ale˙z to Padma, Outbond! — wyrzuciłem z siebie jednym tchem. — A co
ty tu porabiasz?
Snelling, odst ˛
apiwszy krok w tył, by mie´c nas obu na oku, powtórnie zmarsz-
czył brwi. Lecz Padma odezwał si˛e, zanim jeszcze mój przeło˙zony zd ˛
a˙zył zmy´c
mi głow˛e za oczywist ˛
a niegrzeczno´s´c. Padma nie miał obowi ˛
azku opowiada´c si˛e
przede mn ˛
a ze swoich poczyna´n. Ale najwidoczniej nie poczuł si˛e obra˙zony.
— Mógłbym ciebie zapyta´c o to samo, Tam — odrzekł z u´smiechem.
Do tego czasu zdołałem ju˙z odzyska´c kontenans.
— Jestem tam, gdzie s ˛
a wiadomo´sci — odparłem.
Był to utarty slogan Słu˙zby Prasowej. Lecz Padma zdecydował si˛e potrakto-
wa´c go dosłownie.
— I ja te˙z, w pewnym sensie — powiedział. — Pami˛etasz, Tam, co ci kiedy´s
mówiłem o wzorcu? To miejsce i ta oto chwila stanowi ˛
a w˛ezeł.
— Doprawdy? — odrzekłem z u´smiechem. — Nie ma to nic wspólnego ze
mn ˛
a, mam nadziej˛e?
— I owszem, ma — oznajmił. I w nast˛epnej chwili poczułem na sobie jego
wzrok si˛egaj ˛
acy gł˛eboko do mego wn˛etrza. — Lecz jeszcze bardziej z Donalem
Graeme’em.
— I tak te˙z by´c powinno, jak s ˛
adz˛e, skoro to na jego cze´s´c wydano przyj˛e-
cie. — I roze´smiałem si˛e, próbuj ˛
ac jednocze´snie obmy´sli´c jak ˛
a´s wymówk˛e, która
pozwoliłaby mi salwowa´c si˛e ucieczk ˛
a.
Sama obecno´s´c Padmy wystarczyła, by ciarki zacz˛eły chodzi´c mi po plecach.
Było to tak, jak gdyby miał na mnie jaki´s tajemny wpływ, który sprawiał, ˙ze w je-
go towarzystwie nie mogłem si˛e skupi´c.
— A przy okazji, co si˛e stało z t ˛
a dziewczyn ˛
a, która przyprowadziła mnie
wówczas do gabinetu Marka Torre? Nazywała si˛e, bodaj˙ze, Liza. . . Liza Kant?
44
— I owszem, Liza — potwierdził, przygl ˛
adaj ˛
ac mi si˛e ze spokojem. — Przy-
szła ze mn ˛
a tutaj. Jest teraz moj ˛
a osobist ˛
a sekretark ˛
a. Pewnie niedługo si˛e na ni ˛
a
natkniesz. Martwi si˛e o twoje zbawienie.
— Jego zbawienie? — wtr ˛
acił lekko, acz z widocznym zainteresowaniem
Snelling.
Jego praca, podobnie jak praca wszystkich członków zwyczajnych Gildii, wi ˛
a-
zała si˛e z ci ˛
agłym wyczuleniem na wszystkie fakty, które mogłyby wpłyn ˛
a´c na
szans˛e przyj˛ecia czeladnika do Gildii.
— Zbawienia od siebie samego — odparł Padma, wci ˛
a˙z wpatrzony we mnie
swymi orzechowymi oczyma, ˙zółtymi i przydymionymi jak oczy demona lub bo-
ga.
— W takim razie lepiej zobacz˛e, czy nie uda mi si˛e znale´z´c Lizy samemu
i umocni´c w tym zbo˙znym dziele — ja z kolei odrzekłem lekko, chwytaj ˛
ac nada-
rzaj ˛
ac ˛
a si˛e sposobno´s´c do odwrotu. — By´c mo˙ze zobaczymy si˛e jeszcze.
— By´c mo˙ze — odpowiedział Snelling. Wyszedłem.
Gdy tylko skryłem si˛e przed ich wzrokiem w tłumie, zanurkowałem w stron˛e
wej´scia na schodki prowadz ˛
ace na jeden z niewielkich balkoników, które niczym
lo˙ze w teatrze zwieszały si˛e ze ´scian sali. Nie miałem zamiaru da´c si˛e przyłapa´c tej
dziwnej dziewczynie, której obraz nawiedzał moje my´sli z nadmiern ˛
a natarczy-
wo´sci ˛
a. Przed pi˛eciu laty, po wydarzeniach w Encyklopedii Finalnej, raz po raz
nachodziła mnie ochota wróci´c do Enklawy i odszuka´c dziewczyn˛e. I za ka˙zdym
razem powstrzymywało mnie co´s na kształt strachu.
Wiedziałem, sk ˛
ad si˛e brał ten strach. Gdzie´s w gł˛ebszych warstwach mojej
psychiki tkwiło irracjonalne przekonanie, ˙ze rozwin ˛
ałem w sobie spostrzegaw-
czo´s´c i inne talenty po to, by zdoby´c umiej˛etno´s´c podporz ˛
adkowywania ludzi
swojej woli, tak jak po raz pierwszy podporz ˛
adkowałem jej w bibliotece sw ˛
a wła-
sn ˛
a siostr˛e i Jamethona Blacka, i tak jak pó´zniej podporz ˛
adkowywałem jej ka˙zde-
go, kto stan ˛
ał mi na drodze, a˙z po komendanta Frane’a o kilka godzin wcze´sniej
i jeden ´swiat dalej — ale gł˛eboko we mnie, mówi˛e, tkwił strach, ˙ze w razie pod-
j˛ecia przeze mnie jakichkolwiek prób podobnego obej´scia si˛e z Liz ˛
a Kant co´s mi
t˛e moc zabierze.
Odnalazłem przeto schody i wbiegłem po nich na gór˛e, na mały, pusty bal-
konik z kilkoma krzesłami ustawionymi wokół okr ˛
agłego stołu. St ˛
ad powinienem
bez trudu zauwa˙zy´c Brighta, szefa Starszych Zjednoczonej Rady Ko´sciołów, któ-
ra władała oboma Zaprzyja´znionymi ´Swiatami Harmonii i Zjednoczenia. Bright
był jednym z Wojuj ˛
acych — tych z panuj ˛
acych duchownych z Zaprzyja´znionych,
którzy najmocniej wierzyli w wojn˛e jako ´srodek wiod ˛
acy do osi ˛
agni˛ecia dowol-
nych celów — a˙z krótk ˛
a wizyt ˛
a na Nowej Ziemi bawił po to, by na własne oczy
przekona´c si˛e, czy najemnicy z Zaprzyja´znionych nie ustaj ˛
a w wysiłkach na rzecz
swych nowoziemskich chlebodawców. Zygzak na przepustce Dave’a skre´slony
jego r˛ek ˛
a byłby dla mojego szwagra pewniejsz ˛
a ochron ˛
a przed wojskami z Za-
45
przyja´znionych ni˙z pi˛e´c cassida´nskich pułków pancernych.
Dostrzegłem go po pi˛eciu zaledwie minutach wypatrywania w tłumie kł˛ebi ˛
a-
cym si˛e blisko pi˛e´c metrów pode mn ˛
a. Stał na przeciwległym kra´ncu sali i rozma-
wiał z siwowłosym m˛e˙zczyzn ˛
a o wygl ˛
adzie Wenusjanina lub mieszka´nca Newto-
na. Wiedziałem, jak wygl ˛
ada Starszy Bright, znałem z wygl ˛
adu wi˛ekszo´s´c god-
nych uwagi osobisto´sci, o mi˛edzygwiezdnym znaczeniu, na czternastu zaludnio-
nych ´swiatach. To, ˙ze dzi˛eki moim specjalnym talentom tak szybko zaszedłem tak
daleko, nie znaczy jeszcze, ˙ze nie przykładałem si˛e do nauki zawodu. Ale mimo
to i tak za pierwszym razem widok Starszego Brighta był dla mnie zaskoczeniem.
Nigdy bym nie przypu´scił, ˙ze mo˙ze wywiera´c tak niezwykle pot˛e˙zne wra˙ze-
nie przy bezpo´srednim spotkaniu. Wy˙zszy ode mnie, o barach jak wrota stodoły
i — cho´c w ´srednim wieku — talii sprintera, stał, ubrany całkiem na czarno, obró-
cony do mnie plecami, w lekkim rozkroku, utrzymuj ˛
ac cał ˛
a sw ˛
a wag˛e na palcach
stóp, niczym wojownik zaprawiony w walce wr˛ecz. Było w tym człowieku co´s, co
niczym czarny płomie´n mocy przejmowało mnie dreszczem l˛eku i jednocze´snie
wywoływało pragnienie, by spróbowa´c go przechytrzy´c.
Jedno wiedziałem na pewno, nie był to kto´s, kto, jak komendant Frane, ta´n-
czyłby, jak mu zagram, skacz ˛
ac przez sznur upleciony z gładkich słówek.
Obróciłem si˛e, by do niego zej´s´c — i zatrzymał mnie przypadek. Je´sli to był
przypadek. Nigdy nie b˛ed˛e wiedział na pewno. By´c mo˙ze było to przeczulenie
wywołane uwag ˛
a Padmy, ˙ze na to miejsce i chwil˛e przypadał we wzorcu rozwo-
ju ludzko´sci punkt w˛ezłowy, za który on był osobi´scie odpowiedzialny. Na zbyt
wielu ludzi wpłyn ˛
ałem za po´srednictwem takiej wła´snie subtelnej, acz trafiaj ˛
acej
do przekonania sugestii, by nie podejrzewa´c, ˙ze w tym wypadku mogło to spotka´c
wła´snie mnie. Oto ujrzałem niemal tu˙z pode mn ˛
a niewielk ˛
a grupk˛e osób.
Jedn ˛
a z nich był William z Cety, Główny Przedsi˛ebiorca obiegaj ˛
acej sło´n-
ca Tau Ceti, ogromnej handlowej planety o niskiej grawitacji. Drug ˛
a — wysoka,
pi˛ekna, jasnowłosa i młodziutka z wygl ˛
adu dziewczyna nazwiskiem Anea Marli-
vana, która jako Wybranka Kultis stanowiła w swojej generacji koronny klejnot
pokole´n egzotycznego wychowania. Był tam tak˙ze Galt, imponuj ˛
acy w swoim pa-
radnym mundurze marszałkowskim, oraz jego siostrzenica Elvine. I jeszcze jeden
m˛e˙zczyzna, którym mógł by´c tylko Donal Graeme.
Był to młody człowiek w mundurze szefa podpatrolu, niew ˛
atpliwy Dorsaj,
obdarzony czarn ˛
a czupryn ˛
a i charakterystyczn ˛
a dla ludzi urodzonych do wojacz-
ki nadzwyczajn ˛
a sprawno´sci ˛
a ruchów. Natomiast jak na Dorsaja był stosunkowo
niski — nie wy˙zszy ode mnie, gdybym stan ˛
ał obok niego — oraz szczupły, nie-
mal zbyt szczupły. Jednak z całej tej grupy to wła´snie on przykuł moj ˛
a uwag˛e.
Spojrzał do góry i mnie zauwa˙zył.
Nasze spojrzenia spotkały si˛e zaledwie przez mgnienie oka. Znajdowali´smy
si˛e dostatecznie blisko siebie, bym mógł zobaczy´c, jakiego koloru s ˛
a jego oczy —
i to wła´snie sprawiło, ˙ze stan ˛
ałem jak wryty.
46
Były całkowicie bezbarwne, a przynajmniej ich barwa nie przypominała ˙zad-
nego ze znanych kolorów. Były albo szare, albo zielone, albo niebieskie, zale˙znie
od tego, jakiej barwy starałe´s si˛e w nich doszuka´c. Graeme niemal w tej samej
chwili odwrócił wzrok. Jednak ja, uderzony dziwaczno´sci ˛
a tych oczu, zatrzyma-
łem si˛e w osłupieniu i na mgnienie oka straciłem kontakt z rzeczywisto´sci ˛
a. Lecz
dosy´c było i tej chwili zwłoki.
Kiedy otrz ˛
asn ˛
ałem si˛e z transu i spojrzałem tam, gdzie przed chwil ˛
a widzia-
łem Starszego Brighta, odkryłem, ˙ze od rozmowy z siwowłosym m˛e˙zczyzn ˛
a ode-
rwało go wła´snie pojawienie si˛e adiutanta. Adiutant, którego postura wydała mi
si˛e dziwnie znajoma, z o˙zywieniem meldował co´s Starszemu Zaprzyja´znionych
´Swiatów.
I kiedy tak, obserwuj ˛
ac go, stałem z zało˙zonymi w dalszym ci ˛
agu r˛ekoma, Bri-
ght nagle odwrócił si˛e na pi˛ecie i w ´slad za adiutantem o znajomym mi wygl ˛
adzie
skierował si˛e ku drzwiom, które, jak wiedziałem, prowadziły do frontowego holu
i do wyj´scia z rezydencji Galta. Opuszczał przyj˛ecie i za chwil˛e szansa rozmo-
wy z nim b˛edzie stracona. Błyskawicznie odwróciłem si˛e, by zbiec po schodkach
z balkonu i dogoni´c Brighta, zanim odjedzie.
Lecz droga była zatarasowana. Za chwil˛e ciel˛ecego zapatrzenia si˛e na Donala
Graeme’a zapłaciłem fiaskiem całego przedsi˛ewzi˛ecia. Gdy ruszyłem do zej´scia,
schodami na balkon wchodziła wła´snie Liza Kant.
Rozdział 7
— Tam! — zawołała. — Poczekaj! Nie odchod´z!
Nawet nie mógłbym, przynajmniej bez zepchni˛ecia jej sił ˛
a z drogi. Cał ˛
a sze-
roko´s´c schodków zatarasowała sw ˛
a osob ˛
a. Zatrzymałem si˛e, spogl ˛
adaj ˛
ac z nie-
zdecydowaniem na oddalone wyj´scie, w którym zd ˛
a˙zyli ju˙z znikn ˛
a´c Bright wraz
z adiutantem. Natychmiast stało si˛e dla mnie jasne, ˙ze si˛e spó´zniłem. Obaj ruszali
si˛e ˙zwawo. Zanim zdołałbym zej´s´c na dół i utorowa´c sobie drog˛e przez zatłoczo-
n ˛
a sal˛e, oni zd ˛
a˙zyliby ju˙z dotrze´c do pojazdu, czekaj ˛
acego na nich na zewn ˛
atrz,
i odjecha´c.
Mo˙ze gdybym ruszył w tej samej sekundzie, w której zauwa˙zyłem, ˙ze Bright
kieruje si˛e do wyj´scia. . . Lecz prawdopodobnie nawet wówczas próba dogonie-
nia go byłaby skazana na niepowodzenie. To nie pojawienie si˛e Lizy, ale chwila
nieuwagi, spowodowana zapatrzeniem si˛e w niezwykłe oczy Donala Graeme’a,
kosztowała mnie utrat˛e szansy zdobycia na przepustce Dave’a podpisu Brighta.
Powróciłem wzrokiem do Lizy. Dziwne, ale teraz, gdy istotnie udało jej si˛e
mnie przyłapa´c i po raz wtóry stan˛eli´smy twarz ˛
a w twarz, byłem z tego zado-
wolony, cho´c w dalszym ci ˛
agu tkwiła we mnie ta sama, wspomniana wcze´sniej
obawa, ˙ze w jaki´s sposób strac˛e skuteczno´s´c działania.
— Sk ˛
ad wiedziała´s, ˙ze znajdziesz mnie tutaj? — dopytywałem.
— Padma uprzedzał, ˙ze b˛edziesz starał si˛e trzyma´c ode mnie z daleka — od-
rzekła. — Co na sali bankietowej nie jest takie łatwe. Musiałe´s wi˛ec zaszy´c si˛e
w jakim´s ustronnym miejscu, a jedyne takie miejsca to te balkony. Wła´snie przed
chwil ˛
a zauwa˙zyłam, ˙ze stoisz za balustradk ˛
a i spogl ˛
adasz na dół. . .
Była nieco zdyszana biegiem po schodach i wypowiedziała te słowa jednym
tchem.
— W porz ˛
adku — powiedziałem. — Znalazła´s mnie. Czego chcesz jeszcze?
Odzyskała ju˙z oddech, lecz wci ˛
a˙z była zarumieniona od wysiłku zwi ˛
azanego
z wbieganiem na schody. Z kolorami na buzi wygl ˛
adała prze´slicznie i był to fakt,
którego nie sposób było zignorowa´c. Lecz wci ˛
a˙z jeszcze czułem przed ni ˛
a obaw˛e.
— Tam! — wykrzykn˛eła. — Mark Torre musi z tob ˛
a pomówi´c!
Strach, który przed ni ˛
a czułem, odezwał si˛e we mnie z moc ˛
a narastaj ˛
acego
ryku syreny alarmowej. W tym momencie odkryłem ´zródło niebezpiecze´nstwa,
48
jakie dla mnie stanowiła. Bro´n do r˛eki musiały da´c jej wrodzona m ˛
adro´s´c lub
instynkt. Kto´s inny na jej miejscu wolałby najpierw powoli i stopniowo przygoto-
wywa´c grunt pod to ˙z ˛
adanie. Lecz instynktowna m ˛
adro´s´c podpowiedziała jej, jak
niebezpiecznie jest da´c mi do´s´c czasu na zorientowanie si˛e w sytuacji, tak bym
mógł j ˛
a obróci´c na swoj ˛
a korzy´s´c.
Lecz ja tak˙ze potrafiłem by´c bezceremonialny. Spróbowałem wymin ˛
a´c j ˛
a bez
słowa. Stan˛eła mi na drodze i zmusiła do zatrzymania si˛e.
— A to niby o czym? — zapytałem szorstko.
— Tego mi nie powiedział.
Wówczas znalazłem sposób odparcia jej ataku. Zacz ˛
ałem si˛e z niej ´smia´c. Naj-
pierw przygl ˛
adała mi si˛e przez dłu˙zsz ˛
a chwil˛e, wreszcie na jej policzki powrócił
rumieniec i zacz˛eła rzeczywi´scie sprawia´c wra˙zenie osoby bardzo zagniewanej.
— Przepraszam, nie chciałem ci˛e urazi´c.
Zdławiłem w gardle ´smiech, czuj ˛
ac jednocze´snie, ˙ze w gł˛ebi duszy wcale tego
nie chciałem. Cho´c sprowokowany do obrony, istotnie za bardzo j ˛
a lubiłem, by
tak si˛e z niej naigrawa´c.
— Ale jakie wspólne tematy mogliby´smy mie´c jeszcze, oprócz tej samej starej
´spiewki, bym przej ˛
ał Encyklopedi˛e Finaln ˛
a? Zapomniała´s? Sam Padma powie-
dział, ˙ze nie nadaj˛e si˛e dla was. Podobno jestem zorientowany bez reszty w kie-
runku — ze smakiem obróciłem to słowo w ustach — destrukcji.
— Je´sli o to chodzi, to b˛edziemy musieli zaryzykowa´c. — Wygl ˛
adała na upar-
t ˛
a. — Ponadto to nie Padma decyduje o sprawach Encyklopedii. Decyduje Mark
Torre, a on robi si˛e coraz starszy. Lepiej ni˙z ktokolwiek inny zdaje sobie spraw˛e
z niebezpiecze´nstwa, jakie groziłoby, gdyby nagle wypu´scił ster z r˛eki i nie by-
łoby nikogo, kto mógłby go przej ˛
a´c. Pół roku, mo˙ze rok, i Projekt poszedłby na
dno. Albo zostałby celowo zatopiony przez osoby z zewn ˛
atrz. My´slisz, ˙ze twój
wuj był jedynym na Ziemi człowiekiem, który miał takie pogl ˛
ady na temat swej
planety i ludzi z młodszych ´swiatów?
Zesztywniałem i w mym umy´sle zago´scił chłód. Zrobiła bł ˛
ad, wspominaj ˛
ac
o Mathiasie. Musiałem przy tym zmieni´c si˛e na twarzy, gdy˙z ujrzałem, ˙ze i twarz
Lizy si˛e zmienia.
— Co to ma znaczy´c?! — nagle wybuchn ˛
ałem w´sciekło´sci ˛
a. — Zbieracie
materiały obci ˛
a˙zaj ˛
ace na mój temat? Kazali´scie mnie ´sledzi´c?
Post ˛
apiłem krok w przód, a ona instynktownie si˛e cofn˛eła. Schwyciłem j ˛
a za
rami˛e i przytrzymałem.
— Sk ˛
ad ta nagonka na mnie, teraz, po pi˛eciu latach? Jak si˛e w ogóle dowie-
działa´s, ˙ze b˛ed˛e tutaj?
Zaniechała wszelkich prób wyrwania si˛e i z godno´sci ˛
a stała bez ruchu.
— Pu´s´c mnie — powiedziała spokojnie. Pu´sciłem, a ona odsun˛eła si˛e do ty-
łu. — O tym, ˙ze tutaj b˛edziesz, uprzedził mnie Padma. Powiedział, ˙ze to moja
49
ostatnia szansa dotarcia do ciebie — dokonał odpowiednich oblicze´n. Pami˛etasz,
opowiadał ci o ontogenetyce.
Przypatrywałem jej si˛e przez chwil˛e, po czym parskn ˛
ałem gło´snym ´smiechem.
— Daj spokój, dobrze? — rzekłem. — Wiele mog˛e przełkn ˛
a´c na temat tych
twoich Exotików. Ale nie wmówisz mi, ˙ze potrafi ˛
a z tak ˛
a dokładno´sci ˛
a wyliczy´c,
gdzie w danej chwili w przyszło´sci znajdzie si˛e ka˙zdy z mieszka´nców wszystkich
czternastu ´swiatów.
— Nie ka˙zdy — odpowiedziała ze zło´sci ˛
a — tylko ty. Ty i kilku podobnych
tobie. . . gdy˙z ty jeste´s czynnikiem sprawczym, a nie stałym elementem wzoru.
Czynniki działaj ˛
ace na osobnika przemieszczanego z miejsca na miejsce przez
wzorzec s ˛
a zbyt szeroko rozgał˛ezione i zbyt skomplikowane do obliczenia. Lecz
ty nie jeste´s zdany na łask˛e i niełask˛e czynników zewn˛etrznych. Ty masz wolno´s´c
wyboru niwecz ˛
ac ˛
a naciski, które ludzie i wydarzenia usiłuj ˛
a wywrze´c na ciebie.
Padma powiedział ci to pi˛e´c lat temu!
— I czyni to moje post˛epowanie łatwiejszym do przewidzenia zamiast trud-
niejszym? Wolne ˙zarty!
— Och, Tam! — odparła, rozj ˛
atrzona. — Oczywi´scie, ˙ze czyni łatwiejszym!
Nie potrzeba do tego ˙zadnej ontogenetyki! Szczerze mówi ˛
ac, mo˙zna było to prze-
widzie´c bez niczyjej pomocy, samemu. Od pi˛eciu lat harujesz jak wół po to, by
zyska´c członkostwo Gildii Reporterów, czy˙z nie tak? Uwa˙zasz mo˙ze, ˙ze nie wida´c
tego jak na dłoni?
Miała oczywi´scie racj˛e. Z moich ambicji nie robiłem przed nikim sekretu. Nie
było takiej potrzeby. Wyczytała w mej twarzy zgod˛e.
— W porz ˛
adku — kontynuowała. — A wi˛ec dochrapałe´s si˛e wreszcie cze-
ladnika. Id´zmy dalej. Jaki jest najszybszy i najpewniejszy sposób, by czeladnik
utorował sobie drog˛e do rzeczywistego członkostwa Gildii? Wyrobi´c sobie nawyk
znajdowania si˛e zawsze tam, sk ˛
ad dochodz ˛
a najbardziej interesuj ˛
ace wiadomo´sci,
nie mam racji? A jakie s ˛
a najbardziej interesuj ˛
ace, je´sli wr˛ecz nie najdonio´slejsze
wiadomo´sci w tej chwili? Wojna na Nowej Ziemi pomi˛edzy Partycj ˛
a Północn ˛
a
a Południow ˛
a. Wiadomo´sci z pola walki s ˛
a zawsze dramatyczne. Nie mogło by´c
wi˛ec najmniejszych w ˛
atpliwo´sci, ˙ze je´sli tylko zdołasz, załatwisz sobie zlecenie
na obsług˛e tego teatru wojny. A łatwo odnie´s´c wra˙zenie, ˙ze prawie zawsze zdoby-
wasz to, czego pragniesz.
Przyjrzałem jej si˛e z bliska. Wszystko to, co mówiła, było prawd ˛
a i brzmiało
rozs ˛
adnie. Lecz je´sli tak, to dlaczego przedtem nie przyszło mi do głowy, ˙ze tak
łatwo przewidzie´c moje poczynania? Było to tak, jak gdybym nagle odkrył, i˙z
znajduj˛e si˛e pod obserwacj ˛
a kogo´s uzbrojonego w pot˛e˙zn ˛
a lornet˛e, kogo´s, kogo
bym nigdy w ˙zyciu nie podejrzewał o szpiegowskie zamiary. Wówczas przyszło
mi do głowy co´s jeszcze.
— Ale˙z powiedziała´s mi tylko, dlaczego powinienem znajdowa´c si˛e teraz na
Nowej Ziemi — rzekłem wolno. — Dlaczego jednak miałbym znale´z´c si˛e na Fre-
50
ilandii, na tym akurat konkretnym przyj˛eciu?
Po raz pierwszy si˛e zaj ˛
akn˛eła. Ju˙z nie wydawała si˛e taka pewna swej wiedzy.
— Padma. . . — rozpocz˛eła i zawahała si˛e. — Padma twierdzi, ˙ze to miejsce
i ta chwila stanowi ˛
a punkt w˛ezłowy. A ty, b˛ed ˛
ac tym, czym jeste´s, potrafisz takie
punkty postrzega´c. Twoja osobista potrzeba wyzyskania ich dla swych własnych
celów sprawia, ˙ze jeste´s przez nie przyci ˛
agany.
Wpatrywałem si˛e w ni ˛
a z uwag ˛
a, z wolna przyswajaj ˛
ac sobie te wiadomo´sci.
I wówczas, nagle niczym grom z jasnego nieba, poraził mnie zwi ˛
azek mi˛edzy
tym, co wła´snie powiedziała, a tym, co usłyszałem wcze´sniej.
— Punkt w˛ezłowy, no wła´snie! — rzekłem z napi˛eciem, posuwaj ˛
ac si˛e w pod-
nieceniu o kolejny krok w jej kierunku. — Padma powiedział, ˙ze to punkt w˛ezło-
wy. Dla Graeme’a. . . ale równie˙z i dla mnie! Có˙z wi˛ec? Jakie to ma dla mnie
znaczenie?
— Nie. . . — zawahała si˛e. — Nie wiem dokładnie, Tam. I, jak s ˛
adz˛e, nie wie
tego nawet sam Padma.
— Ale sprowadziło was tutaj co´s, co ma zwi ˛
azek wła´snie z tym i ze mn ˛
a!
A mo˙ze si˛e myl˛e? — niemal na ni ˛
a krzyczałem. Mój umysł zbli˙zał si˛e do prawdy
jak lis do gonionego królika. — Dlaczego w takim razie zastawili´scie na mnie
swoje sieci? W tym oto, jak to nazywacie, szczególnym miejscu i czasie! Powiedz
mi!
— Padma. . . — zaj ˛
akn˛eła si˛e. Wówczas niemal w o´slepiaj ˛
acym przebłysku
nagłego zrozumienia ujrzałem, ˙ze na ten temat wolałaby skłama´c, ale co´s w ´srod-
ku na to jej nie pozwala. — Padma. . . dopiero niedawno to odkrył i tylko dzi˛eki
temu, ˙ze Encyklopedia rozrosła si˛e wystarczaj ˛
aco, by mu słu˙zy´c pomoc ˛
a. Za-
czerpn ˛
ał z niej dodatkowe dane do oblicze´n. I kiedy teraz dane te wykorzystał,
wyniki okazały si˛e du˙zo bardziej skomplikowane. . . i doniosłe. Encyklopedia jest
dla całego rodzaju ludzkiego du˙zo wa˙zniejsza, ni˙z s ˛
adził przed pi˛eciu laty. Wi˛ek-
sze jest równie˙z niebezpiecze´nstwo, ˙ze Encyklopedia nigdy nie zostanie uko´nczo-
na. Tak˙ze twoje własne siły destrukcji. . .
Opadła całkiem z sił i spojrzała na mnie błagalnie, jak gdyby prosz ˛
ac, bym j ˛
a
uwolnił od obowi ˛
azku doko´nczenia tego, o czym zacz˛eła mówi´c. Lecz mój umysł
pracował na przyspieszonych obrotach, a serce chciało wyskoczy´c mi z piersi.
— Dalej — rozkazałem jej szorstko.
— Siły destrukcji, którymi dysponujesz, okazały si˛e wi˛eksze, ni˙z mógłby
przypu´sci´c w najgorszych snach. Lecz, Tam — przerwała sobie samej niemal go-
r ˛
aczkowo — jest jeszcze jedna sprawa. Pami˛etasz? Przed pi˛eciu laty Padma był
przekonany, ˙ze nie ma dla ciebie innego wyboru, jak zagł˛ebi´c si˛e a˙z po sam kres
w t˛e twoj ˛
a dolin˛e mroku. Otó˙z nie jest to do ko´nca prawd ˛
a. Istnieje pewna szansa
przy tych wła´snie współrz˛ednych wzorca, w tym akurat punkcie w˛ezłowym. Je´sli
opami˛etasz si˛e w por˛e, dokonasz wła´sciwego wyboru i zawrócisz z drogi, mo˙zesz
jeszcze odnale´z´c w ˛
ask ˛
a ´scie˙zk˛e, wiod ˛
ac ˛
a z powrotem z czelu´sci. Lecz musisz za-
51
wróci´c ju˙z teraz, w tej sekundzie! Nie ogl ˛
adaj ˛
ac si˛e na skutki, musisz porzuci´c
zlecone ci zadanie i wróci´c na Ziemi˛e, by porozmawia´c z Markiem Torre. . . i to
ju˙z, w tej chwili!
— W tej chwili — wymamrotałem, lecz było to po prostu echo jej słów, po-
wtórzonych machinalnie w czasie, gdy wsłuchany byłem w swoje rozszalałe my-
´sli. — Nie — mówiłem dalej — mniejsza z tym. O co w tym wszystkim chodzi
i z jakiej to mam zawróci´c drogi? Jaka konkretnie destrukcja? Nie mam niczego
takiego w planach. . . przynajmniej w tej chwili.
— Tam!
Z daleka czułem dotyk jej r˛eki na swoim ramieniu. Ujrzałem jej pobladł ˛
a
twarz, przygl ˛
adaj ˛
ac ˛
a mi si˛e z napi˛eciem, niby w zamiarze zwrócenia na siebie
mojej uwagi. Lecz było to tak, jak gdyby moje zmysły rejestrowały wszystkie te
rzeczy z wielkiej odległo´sci. Gdy˙z je´sli miałem słuszno´s´c — je´sli miałem słusz-
no´s´c — wówczas nawet obliczenia Padmy ´swiadczyły na korzy´s´c obecnych we
mnie sił ciemno´sci, talentu, którego okiełznanie i zaprz˛egni˛ecie do pracy koszto-
wało mnie pi˛e´c lat ´cwicze´n. A je´sli rzeczywi´scie posiadałem tak ˛
a moc, to na jakie
czyny mógłbym si˛e porwa´c?
— Ale˙z to nie jest co´s, co mógłby´s mie´c w planach! — mówiła z rozpacz ˛
a
Liza. — Nie rozumiesz, ˙ze bro´n te˙z nie planuje, ˙ze kogo´s postrzeli? Ty nosisz to
w sobie, Tam, niczym bro´n gotow ˛
a do strzału. Tyle tylko ˙ze ty mo˙zesz nie dopu-
´sci´c do tego, ˙zeby wystrzeliła. Póki jest jeszcze na to czas, mo˙zesz si˛e zmieni´c.
Mo˙zesz uratowa´c i siebie, i Encyklopedi˛e. . .
Ostatnie słowo rozdzwoniło si˛e nagle milionem ech w mym wn˛etrzu. D´zwi˛e-
czało niczym niezliczone głosy, które słyszałem pi˛e´c lat temu w Punkcie Przej-
´scia pomieszczenia Katalogu Encyklopedii. Nagle dosi˛egn˛eło mnie poprzez grub ˛
a
warstw˛e ogarniaj ˛
acego mnie podniecenia i ugodziło dotkliwie jak ostrze włóczni.
Niczym o´slepiaj ˛
acy promie´n ´swiatła przebiło na wylot ciemne mury wyrastaj ˛
ace
triumfalnie po prawicy i po lewicy mego umysłu, tak jak wyrosły tam owego dnia
w gabinecie Marka Torre. Niczym niemo˙zliwa do zniesienia ´swiatło´s´c rozdarło
na chwil˛e ciemno´sci i ukazało mi nast˛epuj ˛
acy obraz: mnie samego w strugach
deszczu, Padm˛e, stoj ˛
acego naprzeciw mnie, i le˙z ˛
ace mi˛edzy nami ludzkie zwłoki.
Lecz odp˛edziłem od siebie to przelotne urojenie i rzuciłem si˛e w obj˛ecia ciem-
no´sci nios ˛
acej pociech˛e. Wnet wróciło do mnie poczucie pot˛egi i mocy.
— Mnie tam Encyklopedia nie jest do niczego potrzebna — wyrzekłem na
głos.
— Ale˙z jest ci potrzebna! — zawołała Liza. — Potrzebna jest ka˙zdemu czło-
wiekowi urodzonemu na Ziemi, a w przyszło´sci, je´sli Padma ma racj˛e, wszystkim
ludziom z czternastu ´swiatów. I tylko ty jeden mo˙zesz sprawi´c, ˙ze na pewno j ˛
a
b˛ed ˛
a mieli. Tam, ty m u s i s z. . .
— Musz˛e? — Tym razem to ja o krok cofn ˛
ałem si˛e przed ni ˛
a. Ogarn˛eła mnie
w´sciekła, lodowata furia, taka sama, jak ˛
a kiedy´s potrafił we mnie wzbudzi´c Ma-
52
thias, tyle tylko ˙ze dzi´s poł ˛
aczona była z triumfuj ˛
acym poczuciem mocy. — Ja
nic nie musz˛e! Nie próbuj wrzuci´c mnie do jednego worka razem z reszt ˛
a was,
ziemskich robaków. By´c mo˙ze o n i potrzebuj ˛
a Encyklopedii. Ale nie ja!
Powiedziawszy to, przecisn ˛
ałem si˛e obok niej, u˙zywaj ˛
ac w ko´ncu siły
fizycznej, by usun ˛
a´c j ˛
a z drogi. Schodz ˛
ac po schodach, słyszałem, jak wci ˛
a˙z mnie
woła. Pozostałem głuchy na te wołania. Do dzi´s nie wiem, jak brzmiały słowa,
którymi wzywała mnie po raz ostatni. Odwróciłem si˛e do balkonu i jej błaga´n
plecami i przez ´srodek towarzystwa zgromadzonego na parkiecie utorowałem so-
bie drog˛e do drzwi, za którymi znikn ˛
ał Bright. Po odej´sciu Brighta nie miałem
ju˙z czego tu szuka´c. ´Swie˙zo odzyskane poczucie własnej pot˛egi nie pozwalało mi
znie´s´c przy sobie niczyjej obecno´sci. Na przyj˛ecie zaproszeni zostali w wi˛ekszo-
´sci, czy nawet w przytłaczaj ˛
acej wi˛ekszo´sci, ludzie z młodszych ´swiatów, a głos
Lizy, zdawało si˛e, dzwonił i dzwonił mi w uszach, powtarzaj ˛
ac, ˙ze potrzebuj˛e
Encyklopedii, co odbijało si˛e echem gorzkich nauk Mathiasa o relatywnej bez-
radno´sci i niemocy Ziemian.
Gdy wreszcie odetchn ˛
ałem ´swie˙zym powietrzem chłodnej i bezksi˛e˙zycowej
freilandzkiej nocy, okazało si˛e, tak jak podejrzewałem, ˙ze Starszy Bright oraz ów
kto´s, kto odwołał go z przyj˛ecia, znikn˛eli. Stra˙znik na parkingu powiedział, ˙ze ju˙z
odjechali.
Szuka´c ich teraz nie miałoby sensu. Mogli uda´c si˛e w dowolne miejsce na
planecie, je´sli wr˛ecz nie na kosmodrom i z powrotem na Harmoni˛e albo Zjed-
noczenie. Niech sobie jad ˛
a, pomy´slałem, wci ˛
a˙z jeszcze rozgoryczony aluzj ˛
a do
typowo ziemskiej nieskuteczno´sci moich działa´n, któr ˛
a to aluzj˛e, jak mi si˛e zda-
wało, wyczytałem ze słów Lizy. Niech sobie jad ˛
a. Sam potrafi˛e wydoby´c Dave’a
z wszelkich kłopotów, jakie mogliby mu zgotowa´c Zaprzyja´znieni z powodu bra-
ku na jego przepustce podpisu kogo´s z ich władz.
Udałem si˛e z powrotem do kosmoportu, złapałem pierwszy wahadłowiec na
orbit˛e i przeskoczyłem na Now ˛
a Ziemi˛e. Po drodze jednak miałem do´s´c czasu, by
ochłon ˛
a´c. Nie mogłem zignorowa´c faktu, ˙ze w dalszym ci ˛
agu warto byłoby posta-
ra´c si˛e o podpis na przepustce Dave’a. Mogłem by´c zmuszony do zostawienia go
samego z jakich´s nieprzewidzianych przyczyn. Przypadek mógł nas rozdzieli´c na
polu walki. Mogło si˛e zdarzy´c całe mnóstwo ró˙znych rzeczy, które postawiłyby
go w kłopotliwym poło˙zeniu, podczas gdy mnie nie byłoby w pobli˙zu, by przyj´s´c
mu z pomoc ˛
a.
Po niepowodzeniu ze Starszym Brightem pozostała mi tylko jedna jedyna
szansa: uda´c si˛e po podpis pod przepustk ˛
a Dave’a do Kwatery Głównej wojsk
Zaprzyja´znionych w Partycji Północnej. Wobec tego, gdy tylko dotarłem na orbi-
t˛e Nowej Ziemi, zamieniłem swój bilet powrotny na bilet do Contrevale, miasta
w Partycji Północnej, le˙z ˛
acego tu˙z za pozycjami najemników z Zaprzyja´znionych.
Wszystko to zaj˛eło mi nieco czasu. Gdy z Contrevale dostałem si˛e do do-
wództwa operacyjnego wojsk Partycji Północnej, min˛eła ju˙z północ. Dzi˛eki re-
53
porterskiej przepustce uzyskałem wst˛ep na teren Kwatery Głównej, który nawet
jak na nocn ˛
a por˛e sprawiał wra˙zenie dziwnie opustoszałego. Za to gdy dotarłem
wreszcie na plac przed Komendantur ˛
a, zdumiała mnie znaczna liczba ´slizgaczy
zaparkowanych w cz˛e´sci oficerskiej.
Raz jeszcze moja przepustka pozwoliła mi omin ˛
a´c umundurowanego na czar-
no wartownika z kamienn ˛
a twarz ˛
a i gotow ˛
a do otwarcia ognia broni ˛
a samostrzel-
n ˛
a. Znalazłem si˛e w kancelarii. Przed sob ˛
a miałem kontuar, który dzielił kance-
lari˛e na dwie połowy, a za sob ˛
a przezroczyst ˛
a, wysok ˛
a do sufitu tafl˛e ´sciany od-
słaniaj ˛
ac ˛
a widok na cały, o´swietlony latarniami teren parkingu. Po drugiej stronie
długiego kontuaru, za jednym z biurek, siedział samotnie człowiek, grupowy, nie-
wiele starszy ode mnie, lecz ju˙z z twarz ˛
a zastygł ˛
a w mask˛e surowej i bezlitosnej
samodyscypliny, charakterystyczn ˛
a dla niektórych z tych ludzi.
Gdy zbli˙zyłem si˛e do kontuaru, podniósł si˛e z miejsca i stan ˛
ał naprzeciw mnie
z drugiej strony.
— Jestem reporterem Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej — zacz ˛
ałem. —
Szukam. . .
— Twoje dokumenty!
Głos, który mi przerwał, był szorstki i nosowy. Czarne oczy jarz ˛
ace si˛e w za-
padni˛etej twarzy wpatrywały si˛e w moje, a dobór zaimka był nieomal wyzwaniem
rzuconym mi w twarz. Gdy wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e po papiery, bezlitosna pogarda, rów-
naj ˛
aca si˛e nieledwie nienawi´sci od pierwszego wejrzenia, przeskoczyła od niego
do mnie niczym iskra elektryczna — i moja własna nienawi´s´c, zanim zd ˛
a˙zyłem
wzi ˛
a´c j ˛
a na smycz rozwagi i chłodnej refleksji, jak lew wyrwany z drzemki rykiem
rywala, skoczyła mu instynktownie do gardła.
Jak dot ˛
ad znałem ten typ Zaprzyja´znionego jedynie ze słyszenia, teraz po raz
pierwszy spotkałem si˛e z nim oko w oko. Grupowy nale˙zał do tych mieszka´nców
Harmonii i Zjednoczenia, którzy posługiwali si˛e za´spiewem ko´scielnym, swym
własnym wariantem u˙zywanej powszechnie mowy ludzkiej, nie tylko mi˛edzy so-
b ˛
a, ale w stosunku do wszystkich m˛e˙zczyzn i kobiet bez ró˙znicy. Był jednym
z tych, którzy od˙zegnywali si˛e od wszelkich przyjemno´sci ˙zyciowych, cho´cby ta-
kich, które płyn ˛
a z uczucia pełnego brzucha lub dotyku mi˛ekkiej po´scieli. Całe
jego ˙zycie było zaledwie zbrojn ˛
a prób ˛
a i przedsionkiem ˙zycia przyszłego, tego
˙zycia, którego mogli dost ˛
api´c jedynie ci, co przestrzegaj ˛
ac przykaza´n prawdziwej
wiary, byli na dodatek Wybra´ncami Pana.
Dla tego człowieka nie miało ˙zadnego znaczenia to, ˙ze on nie był niczym
wi˛ecej ni˙z podoficerem, jednym z tysi ˛
aca podobnych sobie szeregowych funk-
cjonariuszy, pochodz ˛
acych z ubogiej, kamienistej planety, ja za´s jednym z kilku
zaledwie setek wykształconych, przeszkolonych i upowa˙znionych do noszenia na
czternastu zamieszkanych ´swiatach peleryny reportera. Nie miało dla niego zna-
czenia to, ˙ze byłem członkiem czy cho´cby tylko czeladnikiem Gildii, który jak
równy z równym rozmawia´c mógł z władcami planet. Nic nie znaczyło dla niego
54
nawet to, ˙ze on dla mnie był w połowie szale´ncem, a ja dla niego produktem wy-
kształcenia i szkolenia wiele razy przewy˙zszaj ˛
acych jego własne. Wszystko to nie
miało znaczenia, gdy˙z on był Wybra´ncem Bo˙zym, a ja nie otrzymałem błogosła-
wie´nstwa jego Ko´scioła. Przygl ˛
adał mi si˛e zatem takim wzrokiem, jakim cesarz
mógłby obdarzy´c psa, którego w por˛e nie usuni˛eto z drogi kopniakiem.
I ja mu si˛e przygl ˛
adałem. Na ka˙zdy cios ´swiadomie zadany człowiekowi przez
człowieka i wymierzony w miło´s´c własn ˛
a istnieje stosowna riposta. Któ˙z mógłby
wiedzie´c o tym lepiej ode mnie? I dobrze wiedziałem, jak ˛
a ripost˛e nale˙zy zasto-
sowa´c przeciwko komu´s, kto próbuje patrze´c z góry. Tak ˛
a ripost ˛
a jest ´smiech.
Jeszcze nie zbudowano na ´swiecie tak pot˛e˙znego tronu, którym nie mógłby za-
chwia´c ´smiech id ˛
acy od dołu. Ale teraz przygl ˛
adałem si˛e temu grupowemu i nie
mogłem si˛e zmusi´c do ´smiechu.
´Smiech nie chciał mi przej´s´c przez gardło z bardzo prostego powodu. Otó˙z
wiedziałem, ˙ze on, na wpół obł ˛
akany i ograniczony w swych pogl ˛
adach, byłby
si˛e raczej z całym spokojem pozwolił ˙zywcem spali´c na stosie, ni˙zby si˛e wyrzekł
najmniej istotnej ze swoich zasad. Podczas gdy j a nie byłbym zdolny nawet przez
minut˛e utrzyma´c jednego palca nad płomieniem zapałki, by potwierdzi´c najwa˙z-
niejsz ˛
a z moich.
I on wiedział, ˙ze ja wiem, jaki on jest naprawd˛e. I on wiedział, ˙ze ja wiem,
i˙z on wie, jaki ja jestem naprawd˛e. Poziom naszej wiedzy o sobie nawzajem był
równy jak dziel ˛
acy nas kontuar. Tak wi˛ec nie mógłbym go wy´smia´c, nie trac ˛
ac
przy tym szacunku dla samego siebie. I za to go znienawidziłem.
Podałem mu swoje papiery. Obejrzał je. Potem zwrócił.
— Dokumenty twoje s ˛
a w porz ˛
adku — rzekł wybitnie nosowo. — Po co tu
przybywasz?
— Po przepustk˛e — odparłem, odkładaj ˛
ac na bok swoje papiery i wyjmuj ˛
ac
te Dave’a. — Dla mojego asystenta. Rozumiecie, przekraczamy tam i z powrotem
lini˛e frontu i. . .
— Zarówno na naszych pozycjach, jak na linii frontu niepotrzebna jest tobie
˙zadna przepustka. Wystarcz ˛
a dokumenty reportera. — Odwrócił si˛e niby w za-
miarze powrotu za biurko.
— Ale mój asystent — mówiłem głosem nie znaj ˛
acym wahania — nie ma
papierów reportera. Zatrudniłem go dopiero dzi´s rano i nie miałem czasu nic dla
niego przygotowa´c. Potrzebna mi jest zatem tymczasowa przepustka, podpisana
przez jednego z oficerów tutejszej Kwatery Głównej. . .
Z powrotem odwrócił si˛e w stron˛e kontuaru.
— Azali˙z twój asystent nie jest reporterem?
— Z formalnego punktu widzenia nie. Ale. . .
— Nie posiada zatem prawa do wolnego wst˛epu na nasze pozycje ani te˙z upo-
wa˙znienia do przekraczania naszych linii. Przepustka nie mo˙ze by´c wydana.
— O, tego nie byłbym taki pewny — powiedziałem ostro˙znie. — Dosłownie
55
kilka godzin temu mogłem dosta´c j ˛
a od twojego Starszego Brighta na przyj˛eciu
na Freilandii, ale wyszedł, zanim miałem okazj˛e go poprosi´c.
Zatrzymałem si˛e, gdy˙z grupowy ponuro potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
— Mojego brata Brighta — poprawił mnie i po tym, jaki wybrał tytuł, pozna-
łem wreszcie, ˙ze pozostanie niewzruszony.
Tylko fanatycy najbardziej spo´sród Zaprzyja´znionych oddani sprawie gardzili
potrzeb ˛
a stosowania si˛e we własnym gronie do zasad wojskowej hierarchii. Star-
szy Bright mógł rozkaza´c memu grupowemu rzuci´c si˛e z gołymi r˛ekami na nie-
przyjacielskie stanowisko ogniowe, i grupowy posłuchałby bez chwili wahania.
Lecz nie znaczyło to wcale, by uwa˙zał osob˛e czy te˙z opinie brata Brighta za god-
niejsze od swoich własnych.
Powód tego był bardzo prosty. Ranga i tytuł Brighta dotyczyły jego ˙zycia do-
czesnego, a zatem w oczach grupowego nie przedstawiały wi˛ekszej warto´sci ni˙z
mied´z brz˛ecz ˛
aca i cymbał brzmi ˛
acy. Nic nie wa˙zyły w porównaniu z faktem, ˙ze
jako bracia w zbawieniu on i grupowy byli sobie równi przed obliczem Pana.
— Brat Bright — powiedział — nie mógłby wystawi´c przepustki komu´s, kto
nie jest uprawniony do wchodzenia mi˛edzy nasze rzesze i swobodnego odcho-
dzenia, a kto by´c mo˙ze został nasłany, by szpiegowa´c nas na rzecz nieprzyjaciół
naszych.
Pozostała mi tylko jeszcze jedna karta do zagrania i z góry wiedziałem ju˙z, ˙ze
b˛edzie to karta przegrywaj ˛
aca. Tak czy owak, nic nie szkodziło mi ni ˛
a zagra´c.
— Je´sli nie macie nic przeciwko temu — rzekłem — wolałbym usłysze´c t˛e
odpowied´z z ust którego´s z waszych przeło˙zonych. Wezwijcie kogo´s, prosz˛e, je´sli
nie ma nikogo innego, to mo˙ze by´c oficer dy˙zurny.
Lecz on odwrócił si˛e tyłem i poszedł w stron˛e biurka.
— Oficer dy˙zurny — powracaj ˛
ac do papierów, nad którymi go zastałem, od-
rzekł ze stanowczo´sci ˛
a w głosie — nie mo˙ze udzieli´c ˙zadnej innej odpowiedzi.
Ani te˙z ja nie zamierzam odrywa´c go od jego obowi ˛
azków po to, by powtórzył to,
co ju˙z raz tobie powiedziałem.
Było to niczym ostateczne zatrza´sni˛ecie wieka nad moim planem zdobycia
podpisu na przepustce. Wszelka dalsza dyskusja z tym człowiekiem byłaby bez-
celowa. Odwróciłem si˛e na pi˛ecie i opu´sciłem budynek.
Rozdział 8
Gdy tylko drzwi zatrzasn˛eły si˛e za mn ˛
a, stan ˛
ałem na ostatnim z trzech schod-
ków prowadz ˛
acych do ´srodka i spróbowałem zastanowi´c si˛e, co powinienem w tej
sytuacji pocz ˛
a´c, czy te˙z co w tej sytuacji pocz ˛
a´c mi pozostało. Zbyt wiele obsze-
dłem gór ˛
a, dołem lub bokiem niewzruszonych na pierwszy rzut oka przeszkód
w postaci ludzkich decyzji, by tak łatwo da´c za wygran ˛
a. Gdzie´s musiała pro-
wadzi´c do celu jaka´s boczna ´scie˙zka, tylna furtka lub chocia˙zby dziura w płocie.
Znów zabł ˛
adziłem wzrokiem na przepełniony ´slizgaczami oficerski parking.
I wówczas w głowie zapaliło mi si˛e ´swiatełko. W jednej chwili rozrzucone
kawałki układanki powróciły na swoje miejsce, by ukaza´c mi rzeczywisty kształt
rzeczy, i w duchu wymierzyłem sobie pot˛e˙znego kopniaka za to, ˙ze stało si˛e to tak
pó´zno.
A zatem dziwnie znajomy wygl ˛
ad adiutanta, który przybył zabra´c Starsze-
go Brighta z przyj˛ecia na cze´s´c Donala Graeme’a. Dalej, nieoczekiwany odjazd
samego Brighta tu˙z po pojawieniu si˛e adiutanta. I wreszcie, na ostatek, niespo-
tykane pustki na terenie Kwatery Głównej w przeciwie´nstwie do przepełnione-
go parkingu, opustoszała kancelaria oraz odmowa przywołania oficera dy˙zurnego
przez grupowego na słu˙zbie.
Albo Bright osobi´scie, albo jego obecno´s´c na obszarze działa´n wojennych da-
ły najemnikom z Zaprzyja´znionych hasło do wprowadzenia w ˙zycie planu jakiej´s
nadzwyczajnej akcji bojowej. Zaskakuj ˛
aca ofensywa, starcie na proch cassida´n-
skich sił zbrojnych i natychmiastowe zako´nczenie wojny stanowiłyby najlepsz ˛
a
reklam˛e na poparcie czynionych przez Starszego wysiłków, by zdoby´c korzystne
zamówienia na oddziały najemników z Zaprzyja´znionych w obliczu widocznej na
niektórych ´swiatach pewnej publicznej niech˛eci wobec ich fanatycznych postaw
i zachowa´n.
I nie dlatego ˙ze, jak mi mówiono, wszyscy Zaprzyja´znieni nie dali si˛e lubi´c.
Jednak po spotkaniu z urz˛eduj ˛
acym wewn ˛
atrz grupowym mogłem zrozumie´c, i˙z
nie potrzeba wielu takich jak on, by uprzedzi´c ludzi do ogółu ˙zołnierzy w czarnych
mundurach.
Przeto zało˙zyłbym si˛e o własne buty, ˙ze Bright wraz ze starszyzn ˛
a oficersk ˛
a
znajduje si˛e teraz wewn ˛
atrz na stanowisku dowodzenia, przygotowuj ˛
ac jak ˛
a´s ak-
57
cj˛e bojow ˛
a, która miała wzi ˛
a´c przez zaskoczenie cassida´nski kontyngent. A u jego
boku sta´c b˛edzie adiutant, który wyprowadził go z przyj˛ecia na cze´s´c Donala Gra-
eme’a — i, je´sli nie zawodziła mnie ´swietnie wyszkolona pami˛e´c profesjonalisty,
miałem wra˙zenie, i˙z wiem, kim mo˙ze by´c ten adiutant.
Wróciłem szybko do ´slizgacza, wsiadłem do ´srodka i wł ˛
aczyłem telefon. Cen-
trala Contrevale spojrzała na mnie natychmiast oczyma ładnej młodej blondynki.
Podałem jej numer ´slizgacza, który był oczywi´scie pojazdem wynaj˛etym.
— Chciałbym mówi´c z Jamethonem Blackiem — powiedziałem. — To oficer
Sił Zbrojnych z Zaprzyja´znionych i znajduje si˛e teraz, jak s ˛
adz˛e, w ich Kwate-
rze Głównej pod Contrevale. Nie jestem pewien, jak ˛
a ma rang˛e. . . przynajmniej
przodownika roty, cho´c mo˙ze ju˙z by´c komendantem. To dosy´c pilne. Je´sli zdoła
si˛e pani z nim skontaktowa´c, prosz˛e poł ˛
aczy´c go z tym numerem.
— Tak, prosz˛e pana — usłyszałem odpowied´z z centrali — prosz˛e nie odkła-
da´c słuchawki, zgłosz˛e si˛e za minutk˛e.
Ekran zgasł i zamiast głosu dało si˛e słysze´c łagodne buczenie, zwiastuj ˛
ace, ˙ze
kanał jest w dalszym ci ˛
agu zaj˛ety.
Rozparłem si˛e wygodnie na siedzeniu ´slizgacza i czekałem. Po niecałych
czterdziestu sekundach twarz blondynki pojawiła si˛e ponownie.
— Odnalazłam pa´nskiego rozmówc˛e, który poł ˛
aczy si˛e z panem za kilka se-
kund. Zaczeka pan?
— Oczywi´scie — odparłem.
— Dzi˛ekuj˛e panu.
Twarz znikn˛eła z ekranu. Nast ˛
apiło kolejne pół minuty buczenia i ekran roz-
´swietlił si˛e znowu, tym razem twarz ˛
a Jamethona.
— Witam. Przodownik roty Black? — upewniłem si˛e. — Pan mnie zapew-
ne nie pami˛eta. Jestem Tam Olyn, reporter. Znał pan kiedy´s Eileen Olyn, moj ˛
a
siostr˛e.
Jego oczy zd ˛
a˙zyły mi ju˙z zdradzi´c, ˙ze mnie rozpoznał. Najwidoczniej albo
ja zmieniłem si˛e mniej, ni˙z s ˛
adziłem, albo on musiał mie´c bardzo dobr ˛
a pami˛e´c.
On sam zmienił si˛e równie˙z, lecz nie a˙z tak, by był nie do poznania. Jego twarz,
widoczna ponad patkami na klapach munduru, b˛ed ˛
acymi dowodem na to, ˙ze nie
dostał awansu, nabrała gł˛ebi wyrazu i mocy charakteru. Lecz była to w dalszym
ci ˛
agu ta sama twarz, któr ˛
a zapami˛etałem owego dnia w bibliotece mojego wuja.
Była tylko, oczywi´scie, nieco starsza.
Pami˛etam, ˙ze my´slałem o nim poprzednio jako o chłopcu. Czymkolwiek jed-
nak był dzisiaj, na pewno chłopcem by´c przestał. I nigdy ju˙z nim nie b˛edzie.
— Co mog˛e dla pana zrobi´c, panie Olyn? — zapytał.
Mówił głosem spokojnym i pozbawionym wszelkiego wahania, nieco gł˛eb-
szym od tego, jaki miałem w pami˛eci.
— Centrala podała, ˙ze dzwoni pan w sprawie nie cierpi ˛
acej zwłoki.
58
— Bo te˙z w pewnym sensie tak jest w istocie — odpowiedziałem i zrobiłem
pauz˛e. — Nie chciałbym odci ˛
aga´c pana od wa˙zniejszych zaj˛e´c, lecz jestem akurat
tutaj w Kwaterze Głównej, na parkingu oficerskim przed budynkiem Dowodzenia.
Je´sli znajduje si˛e pan gdzie´s w pobli˙zu, mo˙ze mógłby pan zej´s´c tutaj i zamieni´c
ze mn ˛
a kilka słów? — Znów si˛e zawahałem. — Oczywi´scie, je´sli ma pan w tej
chwili inne obowi ˛
azki. . .
— Moje obowi ˛
azki pozwol ˛
a mi w tej chwili po´swi˛eci´c panu kilka minut —
odparł. — Jest pan na parkingu budynku Dowodzenia?
— W wynaj˛etym ´slizgaczu, zielonym z przezroczystym dachem.
— Zaraz schodz˛e, panie Olyn.
Ekran zgasł.
Czekałem. Kilka minut pó´zniej otwarły si˛e te same drzwi, którymi wkroczy-
łem do budynku Dowodzenia, by mie´c przyjemno´s´c porozmawiania z grupowym
zza kontuaru. Na o´swietlonym tle mign˛eła mi ciemna, szczupła sylwetka, która
wnet zeszła po trzech stopniach na parking.
Gdy Black si˛e zbli˙zył, otwarłem drzwiczki ´slizgacza i posun ˛
ałem si˛e, by zro-
bi´c mu miejsce obok siebie na siedzeniu.
— Pan Olyn? — zapytał, wsuwaj ˛
ac głow˛e do wn˛etrza.
— To ja. Prosz˛e do ´srodka.
— Dzi˛ekuj˛e.
Wsiadł i zaj ˛
ał miejsce obok mnie, zostawiaj ˛
ac otwarte drzwiczki. Zwa˙zyw-
szy por˛e roku i nowoziemsk ˛
a szeroko´s´c geograficzn ˛
a wiosenna noc była ciepła
i poczułem na twarzy powiew nios ˛
acy delikatn ˛
a wo´n traw i drzew.
— Có˙z to za pilna sprawa? — zapytał.
— Mam asystenta, dla którego potrzebuj˛e przepustki. Opisałem mu pokrótce
sytuacj˛e, przemilczaj ˛
ac jedynie fakt, ˙ze Dave jest m˛e˙zem Eileen.
Kiedy sko´nczyłem, siedział przez chwil˛e w milczeniu, ciemna sylwetka na tle
´swiateł parkingu i budynku Dowodzenia, owiana delikatnym powietrzem nocy.
— Je´sli pa´nski asystent nie jest reporterem, panie Olyn — odrzekł wreszcie
swoim spokojnym głosem — nie widz˛e mo˙zliwo´sci, by´smy mogli upowa˙zni´c go
do swobodnego poruszania si˛e w obr˛ebie naszych pozycji i za naszymi liniami.
— On jest reporterem, przynajmniej na czas tej kampanii — odparłem. —
Odpowiadam za niego tak samo, jak Gildia odpowiada za mnie. Nasza bezstron-
no´s´c jest zagwarantowana pomi˛edzy gwiazdami. Obejmuje ona oczywi´scie moje-
go asystenta. Z wolna w ciemno´sci potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
— Zbyt łatwo przyszłoby panu si˛e od niego od˙zegna´c, gdyby okazał si˛e szpie-
giem. Mógłby pan po prostu powiedzie´c, ˙ze o niczym pan nie wiedział, a on został
panu narzucony jako asystent.
Odwróciłem głow˛e i spojrzałem prosto w miejsce, gdzie pod osłon ˛
a ciemno´sci
kryły si˛e jego oczy. Wła´snie po to naprowadziłem go na ten punkt naszej rozmo-
wy.
59
— Nie, bynajmniej nie byłoby mi łatwo — powiedziałem. — Poniewa˙z on
wcale nie został mi narzucony. Zadałem sobie wiele trudu, by wła´snie jego mi
przydzielono. To mój szwagier. Chłopak, którego po´slubiła Eileen. A wykorzy-
stuj ˛
ac go jako asystenta, trzymam go z dala od frontu, gdzie czekałaby go pewna
´smier´c. — Zrobiłem przerw˛e, by da´c mu czas na przetrawienie tej wiadomo´sci.
— Próbuj˛e zachowa´c jego ˙zycie dla Eileen i prosz˛e pana, by mi w tym dopomógł.
Nawet nie drgn ˛
ał, nie od razu te˙z odpowiedział. W ciemno´sciach nie widzia-
łem, czy zmienił mu si˛e wyraz twarzy. Ale nie wydaje mi si˛e, by było wiele do
zobaczenia, nawet gdybym miał do obserwacji odpowiednie ´swiatło. Black był
nieodrodnym wytworem swej własnej sparta´nskiej kultury i nie dałby po sobie
pozna´c, ˙ze wła´snie zainkasował ode mnie ci˛e˙zki podwójny cios.
Jak ju˙z zauwa˙zyli´scie, wła´snie w taki sposób podporz ˛
adkowywałem swej woli
zarówno m˛e˙zczyzn, jak i kobiety. Gł˛eboko we wn˛etrzu ka˙zdej inteligentnej istoty
˙zywej kryj ˛
a si˛e sprawy zbyt wielkie, zbyt utajone lub zbyt okropne, by o nie pyta´c.
Takie, jak wiara, miło´s´c, nienawi´s´c i wina. Za ka˙zdym razem potrzebowałem jedy-
nie wydoby´c te sprawy na ´swiatło dzienne i zakotwiczy´c argumentacj˛e przydatn ˛
a
do zdobycia poszukiwanej odpowiedzi na jednym z owych gł˛ebinowych obrazów
psychiki ludzkiej, których nie mo˙zna si˛e wyprze´c nawet przed sob ˛
a samym. Chc ˛
ac
zaprzeczy´c słuszno´sci mego stanowiska, człowiek musiałby si˛e najpierw wyprze´c
gł˛eboko ukrytej integralnej cz ˛
astki swej własnej osoby.
W przypadku Jamethona Blacka zakotwiczyłem me ˙z ˛
adanie zarówno na tym
obszarze jego psychiki, który był zdolny do ukochania ponad wszystko Eileen,
jak i na cz ˛
astce zajmowanej przez m˛esk ˛
a dum˛e (a duma była bliska ´zródłom re-
ligii tych całych Zaprzyja´znionych), która nie pozwalała mu ˙zywi´c trwałej urazy
o minion ˛
a i, jak s ˛
adził, honorow ˛
a pora˙zk˛e.
W ´swietle tego, co mu teraz powiedziałem, odmowa udzielenia Dave’owi
przepustki byłaby równoznaczna z wysłaniem go na pewn ˛
a ´smier´c, a któ˙z by po-
tem uwierzył, ˙ze nie zrobił tego celowo, skoro, jak to Jamethonowi wykazałem,
istniały poszlaki emocjonalne, ł ˛
acz ˛
ace to z jego utracon ˛
a miło´sci ˛
a i wewn˛etrzn ˛
a
dum ˛
a.
Wreszcie poruszył si˛e niespokojnie na siedzeniu ´slizgacza.
— Niech mi pan da przepustk˛e, panie Olyn — powiedział. — Zobaczymy, co
si˛e da zrobi´c.
Wzi ˛
ał j ˛
a i poszedł.
Po kilku minutach był ju˙z z powrotem. Tym razem nie wsiadł do ´slizgacza,
lecz schylił si˛e i przez otwarte drzwiczki wsun ˛
ał do ´srodka dokument, który mu
dałem.
— Pan mi nie powiedział — rzekł tym swoim spokojnym głosem — ˙ze ju˙z
pan wyst˛epował o przyznanie przepustki i ˙ze jej panu odmówiono.
Zamarłem. Z r˛ek ˛
a wyci ˛
agni˛et ˛
a do góry i wci ˛
a˙z jeszcze ´sciskaj ˛
ac ˛
a przepustk˛e
spogl ˛
adałem na niego spod dachu ´slizgacza.
60
— Kto mi jej odmówił? Ten grupowy w ´srodku? Ale˙z to zwykły podoficer!
A pan jest nie tylko oficerem, ale i adiutantem.
— Mimo to — odparł — odmowa została wydana. Nie mog˛e zmieni´c raz
powzi˛etej decyzji. Przykro mi. Udzielenie pa´nskiemu szwagrowi przepustki nie
jest mo˙zliwe.
Dopiero wówczas dotarło do mej ´swiadomo´sci, ˙ze papier, który mi oddał, nie
jest podpisany. Wpatrzyłem si˛e we´n, jak gdybym potrafił go w ciemno´sci prze-
czyta´c i, posługuj ˛
ac si˛e wył ˛
acznie sił ˛
a woli, zmusi´c podpis do pojawienia si˛e na
pustym miejscu, gdzie si˛e powinien znajdowa´c. Potem zawrzała we mnie niepoha-
mowana w´sciekło´s´c. Oderwałem wzrok od dokumentu i spojrzałem przez otwarte
drzwiczki ´slizgacza na Jamethona Blacka.
— A wi˛ec w taki sposób chce pan si˛e z tego wykr˛eci´c?! — wykrzykn ˛
ałem. —
Oto jak ˛
a znalazł pan sobie wymówk˛e, ˙zeby wysła´c m˛e˙za Eileen na ´smier´c. Nie
my´sl sobie, ˙ze ci˛e nie przejrzałem, panie Black, bo ci˛e przejrzałem na wylot!
Poniewa˙z stał tyłem do ´swiatła, trzymaj ˛
ac twarz w cieniu, nadal nie byłbym
w stanie dojrze´c jakichkolwiek zmian, które mogły na niej zaj´s´c po moich sło-
wach. On za´s odpowiedział tym samym pozbawionym wahania głosem:
— Widział pan tylko człowieka, panie Olyn — rzekł. — Nie Naczynie Pana.
Musz˛e ju˙z wraca´c do moich obowi ˛
azków. Do widzenia.
Powiedziawszy to, zatrzasn ˛
ał drzwiczki ´slizgacza, odwrócił si˛e i wrócił na
przełaj przez parking. Siedziałem, patrz ˛
ac w ´slad za nim i gotuj ˛
ac si˛e wewn˛etrz-
nie z w´sciekło´sci na sam ˛
a my´sl o obłudnym frazesie, którym pocz˛estował mnie
na odchodnym, znalazłszy sobie przedtem, jak s ˛
adziłem, wygodny pretekst do
odmowy. Wreszcie zdałem sobie spraw˛e z tego, co robi˛e. Gdy otwarły si˛e drzwi
budynku Dowodzenia, jego ciemna sylwetka mign˛eła na ich tle i zaraz znikn˛e-
ła, a w ´slad za ni ˛
a, wraz z zamkni˛eciem si˛e drzwi, znikn˛eło ´swiatło. Kopni˛eciem
uruchomiłem ´slizgacz, odwróciłem go wokół własnej osi i skierowałem ku wy-
jazdowi z terenu wojskowego.
Kiedy przekraczałem bram˛e, min˛eła wła´snie trzecia nad ranem i odbywała si˛e
zmiana warty. Ciemne sylwetki zluzowanych ˙zołnierzy, wci ˛
a˙z jeszcze pod broni ˛
a,
ustawione były w szeregu i bez reszty pochłoni˛ete wypełnianiem jakiego´s rytuału
ich osobliwego kultu.
Gdy mijałem ˙zołnierzy, za´spiewali — czy te˙z raczej zaintonowali — jeden ze
swoich hymnów. Nie próbowałem wsłuchiwa´c si˛e w słowa, lecz trzy pocz ˛
atko-
we mimo woli wpadły mi w ucho. ˙
Zołnierzu, nie pytaj. . . brzmiały trzy słowa
otwieraj ˛
ace, jak si˛e pó´zniej dowiedziałem, ich osobliwy hymn bojowy, ´spiewany
w chwilach szczególnej rado´sci oraz w wigili˛e bitwy.
˙
Zołnierzu, nie pytaj. . . rozbrzmiewało mi przez cały czas szyderczo w uszach,
gdy odje˙zd˙załem z nie podpisan ˛
a wci ˛
a˙z przepustk ˛
a Dave’a w kieszeni. I raz jesz-
cze wezbrała we mnie w´sciekło´s´c, i raz jeszcze poprzysi ˛
agłem sobie, ˙ze Dave
nie b˛edzie potrzebował ˙zadnej przepustki. Przez cały nadchodz ˛
acy dzie´n na linii
61
frontu ani na chwil˛e nie spuszcz˛e go z oka i w mojej obecno´sci znajdzie obron˛e
i całkowite bezpiecze´nstwo.
Rozdział 9
Gdy rano w holu mego hotelu wysiadłem z kolejki podziemnej, ł ˛
acz ˛
acej port
kosmiczny z Blauvain, była godzina szósta trzydzie´sci. W oczach miałem piasek
i wargi suche jak pieprz, jako ˙ze od dwudziestu czterech godzin nie zmru˙zyłem
oka. Nadchodz ˛
acy dzie´n zapowiadał wiele wydarze´n, wi˛ec prawdopodobnie rów-
nie˙z przez nast˛epne dwadzie´scia cztery nie mogłem liczy´c na odpoczynek. Ale
praca przez dwa lub trzy dni na okr ˛
agło, bez odrobiny snu, to ryzyko zawodo-
we reportera. Docierasz do informacji, sytuacja z sekundy na sekund˛e mo˙ze si˛e
zmieni´c i póki si˛e to nie stanie, po prostu musisz trzyma´c r˛ek˛e na pulsie.
Powinienem by´c wystarczaj ˛
aco przytomny, a gdyby w ostatniej chwili co´s
okazało si˛e nie tak, jak trzeba, miałem jeszcze tabletki, które pozwoliłyby mi to
przetrzyma´c. Tak si˛e jednak zło˙zyło, ˙ze znalazłem w recepcji co´s, co z miejsca
poprawiło mi nastrój i wybiło z głowy ochot˛e do spania.
Był to list od Eileen. Odszedłem na bok i nacisn ˛
ałem kopert˛e.
Najdro˙zszy Tam!
Wio´snie dostałam Twój list, w którym donosisz, ˙ze chcesz zabra´c Dave’a z li-
nii frontu i zatrzyma´c go jako asystenta. Jestem taka szcz˛e´sliwa, ˙ze wprost nie
mam słów, by wyrazi´c swoje uczucia. Nigdy by mi do glowy nie przyszlo, ˙ze kto´s
taki jak ty, Ziemianin, wci ˛
a˙z w Gildii reporterów zaledwie czeladnik, móglby dla
nas co´s takiego zrobi´c.
Jak mam Ci dzi˛ekowa´c? I czy zdołasz mi przebaczy´c ˙zywot, jaki wiodłam
przez ostatnie pi˛e´c lat, nie pisz ˛
ac i nie interesuj ˛
ac si˛e, co u Was wszystkich sły-
cha´c? Nie byłam dla Ciebie dobr ˛
a siostr ˛
a. Ale to tylko dlatego, i˙z zdawałam sobie
spraw˛e, jaka jestem bezradna i bezu˙zyteczna, i przez cały czas, nawet jeszcze ja-
ko mała dziewczynka, czułam, ˙ze w gł˛ebi duszy wstydzisz si˛e mnie i zaledwie
tolerujesz.
I kiedy jeszcze powiedziałe´s mi owego dnia w bibliotece, ˙ze moje mał˙ze´nstwo
z Jamethonem Blackiem nigdy by nie moglo si˛e uda´c — nawet wówczas dobrze
wiedziałam, ˙ze masz racj˛e, to, co o mnie mówiłe´s, było szczer ˛
a prawd ˛
a — ale
nie mogłam si˛e powstrzyma´c, by Ci˛e za to nie znienawidzi´c. Wydawało mi si˛e
wówczas, ˙ze tak naprawd˛e to byłe´s dumny z faktu, ˙ze udało Ci si˛e nie dopu´sci´c
do tego, bym odeszła z Jamiem.
63
Dopiero to, co teraz robisz, by ochroni´c Dave’a, pokazało mi, jak bardzo si˛e co
do Ciebie myliłam i jak bardzo, bardzo musz˛e odpokutowa´c za to, ˙ze mogłam tak
my´sle´c. Odk ˛
ad Mama i Tatu´s umarli, tylko ty jeden zostałe´s mi na całym ´swiecie
i naprawd˛e Ci˛e kochałam, cho´c nieraz wydawało mi si˛e, ˙ze wcale Ci na tym nie
zale˙zy, nie bardziej ni˙z wujkowi Mathiasowi.
W ka˙zdym razie odk ˛
ad spotkałam Dave’a, a on si˛e ze mn ˛
a o˙zenił, wszyst-
ko to ju˙z nale˙zy do przeszło´sci. Musisz przyjecha´c kiedy´s na Cassid˛e do Alban
i zobaczy´c nasze mieszkanie. Mieli´smy wielkie szcz˛e´scie, ˙ze dali nam takie du˙ze.
To mój pierwszy prawdziwy własny dom i my´sl˛e, ˙ze b˛edziesz zdumiony, widz ˛
ac,
jak wspaniale go urz ˛
adzili´smy. Dave, je´sli go zapytasz, opowie Ci o wszystkim —
nie uwa˙zasz, ˙ze jest cudowny, to znaczy jak na kogo´s, kto zechcial mnie po´slubi´c?
Jest taki dobry i taki lojalny. Czy wiesz, ˙ze kiedy mieli´smy si˛e pobra´c, pragn ˛
ał,
bym Ci˛e zawiadomiła o naszym ´slubie pomimo tego, co wtedy do Ciebie czułam?
Ale ja nie chciałam. Tylko ˙ze oczywi´scie to on miał słuszno´s´c. On ma zawsze
słuszno´s´c, tak samo jak ja zawsze jestem w biedzie, dobrze o tym wiesz, Tam.
Ale raz jeszcze Ci dzi˛ekuj˛e, dzi˛ekuj˛e Ci za wszystko, co robisz dla Dave’a,
i niech towarzyszy Warn cała moja miło´s´c. Powiedz Dave’owi, ˙ze jeszcze dzisiaj
napisz˛e do niego równie˙z, ale wydaje mi si˛e, ˙ze jego poczta połowa nie dotrze tak
szybko, jak Twoja.
Szczerze kochaj ˛
aca Eileen Wcisn ˛
ałem list wraz z kopert ˛
a do kieszeni i posze-
dłem na gór˛e do swojego pokoju. Miałem zamiar pokaza´c pismo Dave’owi, ale po
drodze, na my´sl o zawartym w nim ogromie wdzi˛eczno´sci i obwinianiu si˛e przez
Eileen o to, ˙ze nie była przykładn ˛
a siostr ˛
a, poczułem si˛e nieoczekiwanie zakłopo-
tany. Ja te˙z nie nale˙załem do oddanych braci, a to, co robiłem dla Dave’a, mogło
wygl ˛
ada´c na wielkie rzeczy, lecz w rzeczywisto´sci nie było niczym nadzwyczaj-
nym. Niewiele wi˛ecej ni˙z, odwzajemniaj ˛
ac przysług˛e zawodow ˛
a, mógłbym zrobi´c
dla zupełnie obcego człowieka.
W gruncie rzeczy sprawiła, ˙ze poczułem si˛e cokolwiek zawstydzony sw ˛
a wła-
sn ˛
a osob ˛
a i jednocze´snie absurdalnie uradowany wiadomo´sciami od Eileen. By´c
mo˙ze oka˙ze si˛e, ˙ze mimo wszystko potrafimy ˙zy´c jak normalni ludzie. Je´sli oboje
z Dave’em pałaj ˛
a do siebie takim uczuciem, bez w ˛
atpienia niezadługo doczekam
si˛e małych siostrze´nców lub siostrzenic. Kto wie — mo˙ze nawet w ko´ncu sam si˛e
o˙zeni˛e (ni z tego, ni z owego przesun ˛
ał mi si˛e przed oczami obraz Lizy) i docze-
kam potomstwa? Mo˙ze sko´nczy si˛e na tym, ˙ze nasz ród rozproszy si˛e po półtuzinie
´swiatów, jak wi˛ekszo´s´c grup rodzinnych w dzisiejszych czasach?
W ten sposób zadam kłam twierdzeniom Mathiasa, pomy´slałem sobie w du-
chu. A tak˙ze Padmy.
Takie oto absurdalne, acz radosne marzenia na jawie zaprz ˛
atały mnie, gdy do-
tarłem do drzwi i przypomniałem sobie, ˙ze nie podj ˛
ałem decyzji, czy pokaza´c
list Dave’owi. Lepiej niech troch˛e poczeka, zadecydowałem, i przeczyta list prze-
znaczony dla siebie, który zgodnie ze słowami Eileen powinien wkrótce nadej´s´c.
64
Otwarłem szeroko drzwi i wszedłem do ´srodka.
Dave był ju˙z na nogach, ubrany i spakowany. Na mój widok wyszczerzył ra-
do´snie z˛eby, co na ułamek sekundy przej˛eło mnie zdziwieniem, póki nie dotarło
do mej ´swiadomo´sci, i˙z musiałem wej´s´c do pokoju z u´smiechem na twarzy.
— Miałem wiadomo´s´c od Eileen — powiedziałem. — Tylko kilka słów. Mó-
wiła, ˙ze list do ciebie jest w drodze, lecz mo˙ze potrwa´c dzie´n lub dwa, nim ci go
ode´sl ˛
a z jednostki.
Na te słowa u´smiechn ˛
ał si˛e promiennie i zeszli´smy na ´sniadanie. Posiłek po-
mógł mi si˛e rozbudzi´c i zaraz po jedzeniu wybrali´smy si˛e do naczelnego dowódz-
twa wojsk cassida´nskich i miejscowych. Dave sprawował piecz˛e nad moim sprz˛e-
tem nagrywaj ˛
acym, który nie nale˙zał do specjalnie wielkich ani ci˛e˙zkich. Cz˛esto
nosiłem go sam bez ˙zadnego wysiłku. To, ˙ze si˛e nim zajmował, pozwalało mi
skoncentrowa´c si˛e na bardziej finezyjnych aspektach reporta˙zu.
W Kwaterze Głównej obiecano mi wojskowy poduszkowiec, jeden z tych ma-
łych dwuosobowych wozów typu zwiadowczego. Kiedy jednak dotarłem do bazy
transportu, zmuszony byłem ustawi´c si˛e w kolejce za komandorem polnym, któ-
ry czekał, a˙z jego ruchomy punkt dowodzenia otrzyma wyposa˙zenie specjalne.
Moim pierwszym impulsem było zrobi´c dla zasady awantur˛e z powodu koniecz-
no´sci czekania. Jednak po namy´sle zdecydowałem, ˙ze tego nie zrobi˛e. To nie był
zwyczajny komandor polny.
Wysoki, szczupły m˛e˙zczyzna, o czarnych, szorstkich i z lekka k˛edzierzawych
włosach, miał twarz gruboko´scist ˛
a. lecz szczer ˛
a i u´smiechni˛et ˛
a. Wspominałem
ju˙z, ˙ze jestem do´s´c wysoki jak na Ziemianina. Otó˙z ów komandor polny nale˙zał
do wysokich nawet jak na Dorsaja, którym był bez w ˛
atpienia. W dodatku miał
w sobie co´s — ow ˛
a cech˛e, dla której nie wymy´slono jeszcze nazwy, a która jest
dziedzicznym przywilejem jego ludu. Co´s wi˛ecej ni˙z sam ˛
a tylko sił˛e, budz ˛
ac ˛
a
postrach powierzchowno´s´c czy odwag˛e. Co´s kra´ncowo odmiennego od tych im-
petycznych warto´sci osobowych.
Był to ni mniej, ni wi˛ecej tylko spokój — cecha nie podlegaj ˛
aca dyskusji, po-
zostaj ˛
aca poza czasem i poza samym ˙zyciem. Od tamtej chwili miałem ju˙z nieraz
okazj˛e przebywa´c na planecie Dorsaj i widziałem t˛e cech˛e równie˙z u niedoro-
słych chłopców, a nawet niektórych dzieci. Ludzi tych mo˙zna pozabija´c — wszy-
scy zrodzeni z kobiety s ˛
a ´smiertelni — lecz niczym ´swiatło ostrzegawcze bije od
nich oczywista prawda, ˙ze nie mo˙zna ich pokona´c ani w grupie, ani indywidual-
nie. Zwyci˛estwo nad dorsajskim charakterem narodowym jest nie do pomy´slenia.
Ono w jaki´s sposób rzeczywi´scie nie jest mo˙zliwe.
Tak wi˛ec wszystkie te cechy posiadał ten komandor polny niejako automa-
tycznie jako dodatek do wspaniałego ˙zołnierskiego ciała i umysłu. Lecz oprócz
tego i ponad tym było w nim jeszcze co´s dziwnego. Co´s, co w ogóle nie pasowało
do całej reszty dorsajskiego charakteru.
Był to bij ˛
acy z jego psychiki niezwykle pot˛e˙zny strumie´n słonecznego ciepła,
65
które udzielało si˛e nawet mnie, stoj ˛
acemu w odległo´sci kilku metrów od kr˛egu
˙zołnierzy, którzy otaczali go wianuszkiem niczym samosiejki wi ˛
azów, szukaj ˛
ace
pod d˛ebem osłony od wiatrów. Rado´s´c ˙zycia wydawała si˛e bucha´c od tego dorsaj-
skiego oficera takim ˙zarem, ˙ze rozniecała podobn ˛
a rado´s´c w ludziach zebranych
wokół. Nawet we mnie, stoj ˛
acym na uboczu i niezbyt — rzekłbym — z natury
podatnym na takie wpływy.
Lecz by´c mo˙ze to list od Eileen sprawił, ˙ze owego ranka byłem szczególnie
wyczulony. To te˙z mo˙zliwe.
Była jeszcze jedna rzecz, któr ˛
a od razu dostrzegło me oko zawodowca, a któ-
ra nie miała nic wspólnego z zaletami charakteru. Otó˙z jego mundur miał ko-
lor bł˛ekitu polowego i w ˛
aski krój, co sugerowało, ˙ze nale˙zał nie do cassida´n-
skich, lecz egzotycznych sił zbrojnych. Bogaci i pot˛e˙zni Exotikowie ze wzgl˛edów
filozoficznych powstrzymuj ˛
acy si˛e od osobistego stosowania przemocy, posiada-
li najlepsze wojska zaci˛e˙zne, jakie tylko mo˙zna sobie było wymarzy´c pomi˛edzy
gwiazdami. A to znaczyło oczywi´scie, i˙z niezmiernie du˙zy procent tych wojsk,
a przynajmniej ich kadry oficerskiej, stanowili Dorsajowie. Có˙z wi˛ec robił tu
dorsajski komandor polny, z po´spiesznie dodanym do munduru Exotików nowo-
ziemskim naramiennikiem, w otoczeniu nowoziemskich i cassida´nskich oficerów
sztabowych na dodatek?
Je´sli był nowym nabytkiem b˛ed ˛
acej u kresu sił armii Południowej Partycji
Nowej Ziemi, to zaiste niezwykle szcz˛e´sliwy przypadek sprawił, ˙ze pojawił si˛e
nast˛epnego ranka po nocy, która, jak to przypadkiem wiedziałem, wypełniona była
w Kwaterze Głównej Zaprzyja´znionych w Contrevale gor ˛
aczkow ˛
a aktywno´sci ˛
a
planistyczn ˛
a.
Tylko czy był to na pewno przypadek? Nie chciało mi si˛e wierzy´c, by Cassida-
nie zdołali ju˙z si˛e dowiedzie´c o naradzie sztabowców u Zaprzyja´znionych. Kadry
Nowoziemskich Słu˙zb Wywiadowczych, obsadzone lud´zmi pokroju komendanta
Frane’a, były, je´sli chodzi o umiej˛etno´sci szpiegowskie, raczej mierne, natomiast
Kodeks Najemników, na mocy którego zaci ˛
agali si˛e na słu˙zb˛e zawodowi ˙zołnie-
rze wszystkich ´swiatów, głosił, i˙z najemnik nie mo˙ze bez munduru bra´c udziału
w ˙zadnej misji wywiadowczej. Lecz mimo wszystko zbieg okoliczno´sci wydawał
si˛e w tym wypadku zbyt łatwym wytłumaczeniem.
— Zosta´n tu — powiedziałem do Dave’a.
Ruszyłem naprzód, by wmiesza´c si˛e w tłum sztabowców kł˛ebi ˛
acy si˛e wokół
tego niezwykłego komandora polnego z Dorsaj i czego´s si˛e o nim dowiedzie´c
z pierwszej r˛eki. Lecz w tej˙ze chwili podjechał wóz dowodzenia, a oficer wsiadł
i ruszył, nim zd ˛
a˙zyłem do niego dotrze´c. Zauwa˙zyłem, i˙z skierował si˛e na połu-
dnie ku linii frontu.
Nie chciałem niepokoi´c oficerów, którzy po odej´sciu komandora zacz˛eli si˛e
rozchodzi´c. Zachowałem pytania dla nowoziemskiego zawodowego szeregow-
ca, który przyprowadził mój poduszkowiec. Powinien wiedzie´c nie mniej ni˙z
66
oficerowie i nie mie´c zahamowa´n, by si˛e t ˛
a wiedz ˛
a ze mn ˛
a podzieli´c. Komandor
polny, jak si˛e dowiedziałem, istotnie został Siłom Zbrojnym Partycji Północnej
u˙zyczony zaledwie dzie´n wcze´sniej na rozkaz Exotika Outbonda nazwiskiem Pat-
ma lub Padma. Co dziwniejsze, ów oficer był krewnym Donala Graeme’a, w przy-
j˛eciu na cze´s´c którego wzi ˛
ałem udział — cho´c Donal, o ile wiedziałem, był pod
dowództwem Henrika Galta na freilandzkiej, a nie egzotycznej słu˙zbie.
— Kensie Graeme, tak si˛e nazywa — mówił ˙zołnierz z bazy transportowej. —
I ma brata bli´zniaka, wiedział pan o tym? A przy okazji, umie pan prowadzi´c taki
wóz?
— Owszem — odpowiedziałem. Zd ˛
a˙zyłem ju˙z si˛e usadowi´c za dr ˛
a˙zkiem ste-
rowniczym, Dave za´s usiadł obok. Nacisn ˛
ałem przycisk wznoszenia si˛e i pod´zwi-
gn˛eli´smy si˛e na dwudziestocentymetrowej poduszce powietrznej. — Czy jego brat
bli´zniak równie˙z jest tutaj?
— Nie, zdaje si˛e został na Kultis — odrzekł ˙zołnierz. — Powiadaj ˛
a, ˙ze jest
równie zgorzkniały, co ten zadowolony z ˙zycia. Obaj dostali podwójny przydział
jednego lub drugiego. Gdyby nie to, podobno byliby nie do odró˙znienia. . . ten
drugi jest równie˙z komandorem polnym.
— Jak ma ten drugi na imi˛e? — spytałem gotowy do odjazdu, z r˛ek ˛
a na dr ˛
a˙zku.
Przez chwil˛e marszczył brwi w zamy´sleniu, po czym potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
— Nie pami˛etam — odparł. — Jako´s tak krótko, zdaje si˛e Ian.
— Tak czy owak, dzi˛ekuj˛e — powiedziałem i wystartowałem.
Kusiło mnie, by skierowa´c si˛e w stron˛e, w któr ˛
a udał si˛e Kensie Graeme, na
południe, ale ubiegłej nocy zaplanowałem ju˙z sobie wszystko, wracaj ˛
ac z Kwate-
ry Głównej Zaprzyja´znionych. Kiedy brak ci snu, nierozs ˛
adnie jest. zmienia´c pla-
ny bez dostatecznie wa˙znego powodu. Jak˙ze cz˛esto spowodowane niewyspaniem
ot˛epienie wystarcza, by´s zapomniał o jakiej´s istotnej przyczynie, która skłoniła
ci˛e do uło˙zenia pierwotnego planu. Jakiej´s istotnej przyczynie, która pó´zniej —
za pó´zno — przypomni ci si˛e na własne utrapienie.
Przyj ˛
ałem sobie zatem za zasad˛e, by nigdy nie zmienia´c planów pod wpływem
nagłego impulsu, je˙zeli nie mam pewno´sci, ˙ze mój umysł pracuje na pełnych ob-
rotach. Zasada ta cz˛e´sciej przynosi korzy´sci ni˙z straty. Cho´c oczywi´scie nie ma
reguły bez wyj ˛
atków.
Wznie´sli´smy si˛e poduszkowcem na wysoko´s´c około stu metrów i podczas gdy
proporczyk Słu˙zby Prasowej na kadłubie migotał w sło´ncu, a sygnalizator ostrze-
gawczy nadawał komunikat o naszej neutralno´sci, pod ˛
a˙zyli´smy wzdłu˙z pozycji
cassida´nskich na północ. Liczyłem na to, ˙ze póki nie rozpocznie si˛e ostrzał ar-
tyleryjski, proporczyk i sygnalizator powinny wystarczy´c do zapewnienia nam
bezpiecze´nstwa na tej wysoko´sci. Skoro za´s raz rozpocznie si˛e prawdziwa walka,
najm ˛
adrzej post ˛
apimy szukaj ˛
ac, niczym zraniony ptak, schronienia na ziemi.
Do tego czasu, póki jeszcze mo˙zna było bezpiecznie przebywa´c w powietrzu,
miałem zamiar poszybowa´c wzdłu˙z linii frontu, najpierw na północ (gdzie zakr˛e-
67
cała ona w kierunku Contrevale i Kwatery Głównej Zaprzyja´znionych), a potem
na południe — i zobaczy´c, czy uda mi si˛e odgadn ˛
a´c, jaki to plan mogli wymy´sli´c
Bright lub jego czarno odziani oficerowie.
Linia prosta, rozdzielaj ˛
aca oba nieprzyjacielskie obozy z centrami w Blauvain
i Contrevale, przebiegałaby niemal dokładnie z południa na północ. Rzeczywista
linia frontu w rozpoczynaj ˛
acej si˛e bitwie przecinała t˛e wyimaginowan ˛
a o´s północ-
-południe pod k ˛
atem, jej północny kraniec odchylał si˛e ku Contrevale i Kwaterze
Głównej Zaprzyja´znionych, południowy za´s dotykał niemal przedmie´s´c Blauvain,
miasta licz ˛
acego ponad sze´s´cdziesi ˛
at tysi˛ecy mieszka´nców.
Linia frontu była wi˛ec, jako cało´s´c, o wiele bli˙zsza Blauvain ni˙z Contreva-
le — co stawiało siły cassida´nsko-nowoziemskie w niekorzystnej sytuacji. Nie
mogły, chc ˛
ac zachowa´c jednocze´snie zdolno´s´c do utrzymania prostej linii frontu
i ł ˛
aczno´s´c niezb˛edn ˛
a do skutecznej obrony, wycofa´c si˛e na swym południowym
skrzydle dalej ni˙z do miasta wła´sciwego. Ju˙z przez to wojskom z Zaprzyja´znio-
nych udało si˛e zepchn ˛
a´c swych przeciwników na gorsze pozycje taktyczne.
Z drugiej jednak strony k ˛
at nachylenia linii frontu był dostatecznie ostry na
to, by główne siły wojsk z Zaprzyja´znionych znalazły si˛e wewn ˛
atrz obszaru wy-
znaczonego północnym kra´ncem pozycji cassida´nskich. Zało˙zywszy istnienie do-
datkowych rezerw w postaci nowych oddziałów oraz odwa˙zniejsze dowództwo,
byłem zdania, i˙z ´smiały wypad z kra´nca północnego skrzydła wojsk cassida´n-
skich mógłby przeci ˛
a´c ł ˛
aczno´s´c pomi˛edzy wysuni˛etymi pozycjami Zaprzyja´znio-
nych na południu a ich dowództwem naczelnym usytuowanym na tyłach niedale-
ko Contrevale.
Przyniosłoby to przynajmniej t˛e korzy´s´c, ˙ze posiałoby w szeregach Zaprzy-
ja´znionych zam˛et, który zdecydowana taktyka Cassidan mogłaby wyzyska´c.
Nic jednak do tej pory nie wskazywało na to, by mieli oni takie zamiary. Te-
raz Cassidanie z komandorem polnym z Dorsaj mogliby pokusi´c si˛e o realizacj˛e
niektórych z tych planów — je´sli mieli na to do´s´c czasu i ludzi. Wydawało mi
si˛e jednak mało prawdopodobne, by Zaprzyja´znieni, po tym, jak sp˛edzili cał ˛
a noc
siedz ˛
ac nad planami, byli dzi´s skłonni siedzie´c nad nimi dalej, w czasie gdy Cas-
sidanie b˛ed ˛
a próbowa´c przeci ˛
a´c linie komunikacyjne nieprzyjaciela.
Podstawowe pytanie brzmiało: co zamierzaj ˛
a zrobi´c Zaprzyja´znieni? Opisa-
na wy˙zej taktyka była według mnie jedyn ˛
a mo˙zliw ˛
a do przyj˛ecia przez Cassidan.
Zupełnie jednak nie mogłem sobie wyobrazi´c, w jaki sposób Zaprzyja´znieni spró-
buj ˛
a wykorzysta´c zdobyte przez siebie pozycje i sytuacj˛e taktyczn ˛
a.
Znajduj ˛
acy si˛e na przedmie´sciach Blauvain południowy kraniec linii frontu
wypadał po wi˛ekszej cz˛e´sci w szczerym polu, gdzie wygładzone przez lodowce
stoki pofałdowanych wzgórz pokrywały obsiane kukurydz ˛
a pola i pastwiska dla
bydła. Na północy równie˙z znajdowały si˛e wzgórza poro´sni˛ete połaciami lasu, gó-
ruj ˛
acymi nad okolic ˛
a zagajnikami złotej brzozy, która znalazła sobie tu, na Nowej
Ziemi, wygodniejsze ni˙z na macierzystej planecie schronienie. Wilgotne, wygła-
68
dzone przez lodowce wy˙zyny Partycji Południowej sprawiały, ˙ze poszczególne
drzewa wyrastały niemal dwa razy wy˙zej ni˙z na Ziemi — blisko na sze´s´cdzie-
si ˛
at metrów — i tworzyły swymi koronami tak ˛
a g˛estwin˛e, ˙ze oprócz miejscowego
mchopodobnego porostu nie mogło si˛e pod nimi utrzyma´c ˙zadne inne poszycie.
W rezultacie pod ich konarami rozpo´scierała si˛e mroczna kraina rodem z legendy
o Robin Hoodzie, gdzie pot˛e˙zne, pokryte łuszcz ˛
ac ˛
a si˛e kor ˛
a, szare i srebrnozłote
pnie o grubo´sci do dwóch metrów, niczym wyrastaj ˛
ace z mroków filary, podtrzy-
mywały upstrzone promieniami słonecznymi ciemne sklepienie listowia.
Dopiero spogl ˛
adaj ˛
ac na nie z góry, przypomniałem sobie, jak wygl ˛
ada sytu-
acja pod nim, i za´switało mi, ˙ze w owej chwili pod jego osłon ˛
a mo˙ze przemiesz-
cza´c si˛e dowolna liczba wojsk, a ja z wysoko´sci mego poduszkowca nie ujrz˛e
nawet jednego hełmu czy karabinu. Krótko mówi ˛
ac — Zaprzyja´znieni mogliby
pod osłon ˛
a drzew przypu´sci´c na dole walne uderzenie, a ja bym nawet o tym nie
wiedział.
W ´slad za my´slami poszły zaraz czyny. Na konto niewyspania zło˙zyłem brak
przenikliwo´sci, który sprawił, ˙ze do tej pory nie przyszło mi to rozwi ˛
azanie do
głowy. Szerokim łukiem zawróciłem poduszkowca, kieruj ˛
ac si˛e na skraj jedne-
go z zagajników, gdzie znajdowało si˛e stanowisko obronne cassida´nskiej baterii
z wystaj ˛
ac ˛
a okr ˛
agł ˛
a paszcz ˛
a działa sonicznego, i zaparkowałem. Tu, na otwartej
przestrzeni, zbyt wiele było sło´nca dla mchowatego porostu, za to wsz˛edzie ro-
sły wysokie po kolana miejscowe trawy, które, chyl ˛
ac si˛e pod naporem wiatru,
falowały niczym powierzchnia jeziora.
Wysiadłem i zacz ˛
ałem brn ˛
a´c w kierunku przecinki prowadz ˛
acej do ´srodka k˛e-
py krzewów maskuj ˛
acych stanowisko działa. Dzie´n robił si˛e gor ˛
acy.
— Czy s ˛
a jakie´s oznaki porusze´n Zaprzyja´znionych, tutaj albo w lasach le˙z ˛
a-
cych wy˙zej? — zapytałem starszego grupowego dowodz ˛
acego bateri ˛
a.
— Z tego, co wiemy. . . ˙zadnych — odparł.
Był szczupłym, niezwykle delikatnym młodzie´ncem, z zaawansowan ˛
a przed-
wczesn ˛
a łysin ˛
a. Kurtk˛e mundurow ˛
a miał rozpi˛et ˛
a pod szyj ˛
a.
— Wysłano patrole.
— Hmm — odrzekłem. — Spróbuj˛e troch˛e bardziej z przodu. Dzi˛ekuj˛e.
Wróciłem do poduszkowca, uniosłem si˛e ponownie, tym razem utrzymuj ˛
ac
si˛e na wysoko´sci zaledwie pi˛etnastu centymetrów ponad poziomem przeszkód
naziemnych, i skierowałem do lasu. Tu było nieco chłodniej. Zagajnik, w który
si˛e zagł˛ebili´smy, prowadził do nast˛epnego, a ten znów do nast˛epnego. W trzecim
z kolei zagajniku zostali´smy wywołani i okazało si˛e, ˙ze natkn˛eli´smy si˛e na cas-
sida´nski patrol. Jego członkowie przypadli do ziemi, niewidoczni z wymierzon ˛
a
w nas od chwili wywołania broni ˛
a i póki tu˙z przy samym wozie nie podniósł si˛e
z ziemi przodownik roty z kwadratow ˛
a twarz ˛
a, samostrzałem w dłoni i opuszczo-
n ˛
a przyłbic ˛
a hełmu, nie udało mi si˛e dojrze´c ani jednego człowieka.
— Co tu, u diabła, robicie? — zapytał, podnosz ˛
ac do góry przyłbic˛e.
69
— Prasa. Mamy zezwolenie na przekraczanie linii frontu i przebywanie na
tym terenie. Chcecie zobaczy´c?
— Wiesz pan, co mo˙zecie zrobi´c ze swoim zezwoleniem? — odparł. — Gdyby
to ode mnie zale˙zało, ju˙z by´s pan to zrobił. I bez was cały ten interes wygl ˛
ada
jak jaka´s cholerna niedzielna majówka. Do´s´c mamy kłopotów z pilnowaniem, by
ludzie cho´c z grubsza zachowywali si˛e na polu walki jak ˙zołnierze, bez takich
wał˛esaj ˛
acych si˛e wsz˛edzie typów jak wy.
— A to dlaczego? — zapytałem z niewinn ˛
a min ˛
a. — Macie jeszcze poza tym
jakie´s kłopoty? Co to za kłopoty?
— Od samego rana nie widzieli´smy ani jednego czarnego hełmu, oto jakie kło-
poty! — odparł. — Ich wysuni˛ete stanowiska ogniowe s ˛
a puste, a nie były takie
jeszcze wczoraj, oto jakie kłopoty! Wstrzelcie anten˛e w podło˙ze skalne i posłu-
chajcie sobie przez pi˛e´c sekund, a usłyszycie czołgi, mnóstwo ci˛e˙zkich czołgów,
i to nie dalej ni˙z pi˛etna´scie, dwadzie´scia kilometrów st ˛
ad. Oto jakie kłopoty! A te-
raz, przyjacielu, powiedz mi, dlaczego nie zabierzesz si˛e za linie, by´smy jeszcze
nie musieli si˛e na dodatek martwi´c o ciebie?
— Z którego kierunku słyszeli´scie czołgi?
Wskazał r˛ek ˛
a przed siebie, w stron˛e terytorium Zaprzyja´znionych.
— Zatem w tym wła´snie kierunku si˛e udajemy — powiedziałem, opuszczaj ˛
ac
si˛e na siedzenie poduszkowca i zabieraj ˛
ac do opuszczenia pokrywy dachowej.
— Stój! — Jego głos powstrzymał mnie, nim zd ˛
a˙zyłem zatrzasn ˛
a´c pokryw˛e.
— Je´sli jeste´scie mimo wszystko zdecydowani przedosta´c si˛e na terytorium wro-
ga, nie mog˛e was zatrzyma´c. Ale moim obowi ˛
azkiem jest ostrzec was, ˙ze udajecie
si˛e w tym kierunku na własn ˛
a odpowiedzialno´s´c. Dalej zaczyna si˛e ziemia niczyja
i macie wszelkie szans˛e natkn ˛
a´c si˛e na bro´n automatyczn ˛
a.
— Dobra, dobra. Uwa˙zajcie nas za ostrze˙zonych!
Zatrzasn ˛
ałem pokryw˛e z hałasem. By´c mo˙ze to brak snu przyprawił mnie
o skłonno´s´c do irytacji, lecz w owym czasie wydawało mi si˛e, ˙ze przodownik
roty chce nam bez ˙zadnej potrzeby dokuczy´c. Widziałem, jak przypatruje si˛e nam
ponuro, gdy uruchamiałem pojazd i ruszałem.
By´c mo˙ze jednak byłem dla niego niesprawiedliwy. W´slizgn˛eli´smy si˛e mi˛edzy
drzewa i po kilku sekundach stracili´smy go z oczu. Dalej posuwali´smy si˛e lasem,
ponad łagodnie faluj ˛
acym terenem, przeskakuj ˛
ac przez małe polanki, i jeszcze
przez ponad pół godziny nie spotkali´smy ˙zywej duszy. Wła´snie obliczałem sobie,
˙ze nie powinni´smy znajdowa´c si˛e dalej ni˙z o dwa, trzy kilometry od miejsca, sk ˛
ad
według szacunków przodownika roty dochodzi´c miały odgłosy czołgów, kiedy to
si˛e stało.
Usłyszeli´smy gwałtowny huk, po nim natychmiast nast ˛
apiło uderzenie, które,
zdawało si˛e, rzuciło mi nagle w twarz tablic˛e rozdzielcz ˛
a, przyprawiaj ˛
ac o utrat˛e
przytomno´sci.
70
Poruszyłem powiekami i otworzyłem oczy. Dave wydobył si˛e ju˙z z uprz˛e˙zy
fotela i odpinaj ˛
ac moj ˛
a, pochylał si˛e nade mn ˛
a z zatroskan ˛
a twarz ˛
a.
— Co to. . . ? — wymamrotałem.
Lecz on nie zareagował na moje słowa, bez reszty pochłoni˛ety uwalnianiem
mnie i wyci ˛
aganiem z poduszkowca.
Chciał mnie uło˙zy´c na mchu, lecz gdy ju˙z znale´zli´smy si˛e na zewn ˛
atrz pojaz-
du, rozja´sniło mi si˛e w głowie. Pomy´slałem, ˙ze byłem bardziej oszołomiony ni˙z
nieprzytomny. Ale kiedy odwróciłem głow˛e, by spojrze´c na poduszkowca, poczu-
łem wdzi˛eczno´s´c, ˙ze tylko tyle mnie spotkało.
Najechali´smy na min˛e wibracyjn ˛
a. Oczywi´scie poduszkowiec, tak jak ka˙zdy
pojazd zaprojektowany do u˙zywania na polu walki, wyposa˙zony był w wystaj ˛
ace
z przodu pod ró˙znymi dziwnymi k ˛
atami sensorowe pr˛ety i jeden z nich zdetono-
wał min˛e, gdy jeszcze znajdowali´smy si˛e w odległo´sci kilku metrów od niej. Lecz
mimo to przód pojazdu przypominał teraz kup˛e złomu, a tablica rozdzielcza przy
kontakcie z moj ˛
a głow ˛
a ucierpiała tak dalece, i˙z zadziwiaj ˛
ace było, ˙ze nie mia-
łem na czole nawet jednego skaleczenia, cho´c ju˙z formował si˛e tam znacznych
rozmiarów siniak.
— Ju˙z dobrze, ju˙z dobrze! — powiedziałem z irytacj ˛
a w głosie do Dave’a.
A potem, by ul˙zy´c nerwom, przeklinałem przez kilka minut poduszkowca.
— Co teraz robimy? — zapytał Dave, gdy sko´nczyłem.
— Idziemy pieszo na pozycje Zaprzyja´znionych. Do nich mamy najbli˙zej! —
odburkn ˛
ałem. Przypomniało mi si˛e ostrze˙zenie przodownika roty i zakl ˛
ałem raz
jeszcze. Potem, jako ˙ze musiałem si˛e na kim´s wyładowa´c, warkn ˛
ałem na Dave’a:
— Zapomniałe´s? Mamy tu jeszcze reporta˙z do zrobienia.
Odwróciłem si˛e na pi˛ecie i dumnym krokiem ruszyłem w stron˛e, w któr ˛
a skie-
rowany był przód pojazdu. W pobli˙zu znajdowały si˛e prawdopodobnie inne miny
wibracyjne, lecz id ˛
ac pieszo nie byłem wystarczaj ˛
aco ci˛e˙zki ani nie stanowiłem
dostatecznie silnego ´zródła zakłócenia, by zdetonowa´c zapalnik. Po chwili dogo-
nił mnie Dave i razem w zupełnej ciszy st ˛
apali´smy po mchopodobnym poro´scie
mi˛edzy pot˛e˙znymi pniami drzew. Gdy obejrzałem si˛e za siebie, stwierdziłem, ˙ze
poduszkowiec pozostał poza zasi˛egiem wzroku.
Dopiero wówczas, kiedy ju˙z było za pó´zno, przyszło mi do głowy, ˙ze zapo-
mniałem ustawi´c swój nar˛eczny wska´znik kierunku według przyrz ˛
adu znajduj ˛
a-
cego si˛e w wozie. Spojrzałem na´n teraz. Wygl ˛
adało na to, i˙z pokazuje, ˙ze pozycje
Zaprzyja´znionych znajduj ˛
a si˛e prosto przed nami. Je´sli korelacja ze wska´znikiem
z wozu została zachowana, wszystko było w porz ˛
adku. Je´sli nie — po´sród ogrom-
nych filarów pni drzewnych, na mi˛ekkim, nie ko´ncz ˛
acym si˛e dywanie mchów,
wszystkie kierunki wygl ˛
adały równie obiecuj ˛
aco. Zawrócenie z drogi po to, by
odszuka´c poduszkowca i skorygowa´c korelacj˛e, mogło nas rzeczywi´scie narazi´c
na zabł ˛
adzenie.
Có˙z, nic ju˙z nie mo˙zna było na to poradzi´c. Jedyne, co miało teraz sens, to
71
trzymaj ˛
ac si˛e raz wytyczonej linii, i´s´c prosto przed siebie w ciszy i półmroku
lasu. Zablokowałem wska´znik nar˛eczny tak, by wskazywał nasz obecny kierunek
marszu, i postanowiłem by´c dobrej my´sli. Poszli´smy dalej — w kierunku pozycji
Zaprzyja´znionych, miałem tak ˛
a nadziej˛e, gdziekolwiek by si˛e miały znajdowa´c.
Rozdział 10
Wystarczaj ˛
aco dobrze przyjrzałem si˛e temu obszarowi z powietrza, by zdo-
by´c całkowit ˛
a pewno´s´c, ˙ze niezale˙znie od tego, które wojska — cassida´nskie czy
Zaprzyja´znionych — podejm ˛
a działania, nie b˛ed ˛
a si˛e one rozgrywały na otwartej
przestrzeni. Trzymali´smy si˛e wi˛ec miejsc zalesionych, przechodz ˛
ac z jednego do
drugiego zagajnika.
Z konieczno´sci oznaczało to, ˙ze nie b˛edziemy mogli posuwa´c si˛e prosto jak
strzelił w kierunku wskazanym nam przez przodownika roty, lecz ˙ze b˛edziemy
zmuszeni porusza´c si˛e zygzakiem, tak jak nas poprowadzi le´sna zasłona. Na pie-
chot˛e był to kawał drogi.
W południe, maj ˛
ac ju˙z do´s´c maszerowania, usiedli´smy z Dave’em zje´s´c zim-
ny lunch, który zabrali´smy ze sob ˛
a. Od spotkania z cassida´nskim patrolem rano
a˙z do południa nikogo nie widzieli´smy, niczego nie słyszeli´smy, nic te˙z nowe-
go nie odkryli´smy. Z punktu, w którym zostawili´smy poduszkowca, posun˛eli´smy
si˛e zaledwie około trzech kilometrów do przodu, za to na skutek nieregularnego
uło˙zenia połaci lasu zboczyli´smy z pi˛e´c kilometrów na południe.
— Mo˙ze poszli sobie do domu, mam na my´sli Zaprzyja´znionych — ˙zartobli-
wie zasugerował Dave.
Uniosłem głow˛e znad kanapki, by mu si˛e przypatrzy´c, i po wyszczerzo-
nych w u´smiechu z˛ebach poznałem, ˙ze ˙zartuje. Zmusiłem si˛e, by odwzajemni´c
u´smiech, jako ˙ze czułem, i˙z przynajmniej to mu si˛e ode mnie nale˙zy. Prawd˛e
mówi ˛
ac, okazał si˛e wy´smienitym asystentem, takim, co trzyma buzi˛e na kłódk˛e
i unika robienia sugestii zrodzonych z niewiedzy nie tylko o sprawach wojny, ale
i reporterki.
— Nie — odparłem — co´s wisi w powietrzu. Byłem idiot ˛
a, ˙ze dopu´sciłem
do straty poduszkowca. Po prostu nie damy rady obej´s´c dostatecznie du˙zego ob-
szaru na piechot˛e. Zaprzyja´znieni z jakiego´s powodu wycofali si˛e, przynajmniej
z naszego ko´nca frontu. Prawdopodobnie po to, by poci ˛
agn ˛
a´c kontyngent cassi-
da´nski za sob ˛
a, takie jest przynajmniej moje zdanie. Ale dlaczego do tej pory nie
ujrzeli´smy czarnych mundurów w kontrataku. . .
— Posłuchaj! — zawołał Dave.
Odwrócił głow˛e i podniósł r˛ek˛e, powstrzymuj ˛
ac mnie tym gestem od mówie-
73
nia. Urwałem i nadstawiłem uszu. Ponad wszelk ˛
a w ˛
atpliwo´s´c usłyszałem docho-
dz ˛
ace z daleka ump, przytłumiony i zupełnie nieszkodliwy d´zwi˛ek, jak gdyby
energiczna gospodyni strzepn˛eła koc.
— Działa soniczne! — wykrzykn ˛
ałem, zrywaj ˛
ac si˛e na równe nogi i str ˛
acaj ˛
ac
resztki naszego lunchu na ziemi˛e. — Na Boga, co´s si˛e wreszcie zaczyna! Zaraz,
zaraz. . . — zacz ˛
ałem si˛e kr˛eci´c w kółko, próbuj ˛
ac rozszyfrowa´c, z którego kie-
runku dobiegał hałas. — To wygl ˛
ada na jakie´s dwie´scie metrów od nas, po prawej
stronie. . .
Nie doko´nczyłem zdania. Nagle znale´zli´smy si˛e z Dave’em w samym centrum
uderzenia gromu. Stwierdziłem, ˙ze le˙z˛e na mchu i nie pami˛etam, jak si˛e tam zna-
lazłem. Półtora metra ode mnie le˙zał Dave rozci ˛
agni˛ety na ziemi, a niecałe pi˛etna-
´scie metrów od nas znajdował si˛e płytki, nieckowaty obszar zrytej ziemi, otoczo-
ny drzewami, które sprawiały wra˙zenie rozsadzonych ci´snieniem wewn˛etrznym,
gdy˙z białe drewno ich trzewi wygl ˛
adało na połupane i starte na miazg˛e.
— Dave!
Przypadłem do´n i odwróciłem go na wznak. Oddychał i ujrzałem, ˙ze otworzył
oczy. Białka były zaczerwienione, a z nosa leciała mu krew. Na ten widok u´swia-
domiłem sobie, ˙ze równie˙z czuj˛e wilgo´c na górnej wardze i słony smak w ustach.
Podniosłem dło´n do twarzy i stwierdziłem, ˙ze kapie mi krew z nosa.
Starłem j ˛
a jedn ˛
a r˛ek ˛
a. Drug ˛
a podniosłem Dave’a na nogi.
— Ogie´n zaporowy! — zawołałem. — Dalej, Dave! Musimy si˛e st ˛
ad zabiera´c.
Po raz pierwszy wyobraziłem sobie reakcj˛e Eileen na wiadomo´s´c, ˙ze nie udało
mi si˛e odstawi´c go bezpiecznie do domu. Byłem całkowicie pewny, ˙ze moja elo-
kwencja i intelekt zapewni ˛
a mu ochron˛e na pozycjach wrogich armii. Lecz trudno
jest dyskutowa´c z działem sonicznym prowadz ˛
acym ogie´n z odległo´sci od pi˛eciu
do pi˛e´cdziesi˛eciu kilometrów.
Wreszcie udało mu si˛e stan ˛
a´c na własnych nogach. Znalazł si˛e bli˙zej miejsca
„wybuchu” kapsuły sonicznej ode mnie, lecz na szcz˛e´scie efektywna strefa d´zwi˛e-
kowej eksplozji ma kształt dzwonu, szersz ˛
a kraw˛edzi ˛
a obróconego do dołu. Tak
wi˛ec obaj znale´zli´smy si˛e na obrze˙zu tego gwałtownego zaburzenia równowagi
wewn˛etrznego i zewn˛etrznego ci´snienia. Dave był tylko nieco bardziej ode mnie
oszołomiony. Tote˙z nie czekali´smy dłu˙zej, by całkowicie doj´s´c do siebie, tylko
drałowali´smy stamt ˛
ad ile sil w nogach, w dalszym ci ˛
agu po skosie, w stron˛e, gdzie
wedle mojego wska´znika kierunku winny znajdowa´c si˛e pozycje cassida´nskie.
Wreszcie zatrzymali´smy si˛e, by złapa´c oddech, i ci˛e˙zko dysz ˛
ac usiedli´smy na
ziemi. Za sob ˛
a wci ˛
a˙z słyszeli´smy niedalekie ump, ump wybuchów salwy zaporo-
wej.
— W porz ˛
adku — wysapałem w stron˛e Dave’a. — Najpierw zdejm ˛
a ogie´n
zaporowy i wy´sl ˛
a piechot˛e, a dopiero potem wejd ˛
a broni ˛
a pancern ˛
a. Z ˙zołnierza-
mi mo˙zemy si˛e jako´s dogada´c. Z działem sonicznym albo pojazdem pancernym
nigdy si˛e ta sztuka nie uda. Mo˙zemy ´smiało posiedzie´c tutaj i zebra´c si˛e w kup˛e,
74
a potem ruszymy w bok wzdłu˙z linii frontu, aby poł ˛
aczy´c si˛e albo z oddziałem
cassida´nskim, albo z pierwsz ˛
a fal ˛
a Zaprzyja´znionych — zale˙zy, na kogo wpad-
niemy.
Ujrzałem, i˙z przygl ˛
ada mi si˛e z wyrazem twarzy, którego nie mogłem zgł˛ebi´c.
Wreszcie, ku swemu zdumieniu, rozpoznałem w nim podziw. — Uratowałe´s mi
˙zycie — rzekł.
— Uratowałem ci co. . . ? — urwałem. — Słuchaj, Dave! Daleki jestem od
tego, by od˙zegnywa´c si˛e od zasługi, gdy mi si˛e ona słusznie nale˙zy. Ale ten pocisk
soniczny tylko ci˛e na sekund˛e ogłuszył.
— Ale wiedziałe´s, co robi´c, kiedy doszli´smy do siebie — zaoponował. — I nie
pomy´slałe´s o tym, by si˛e ratowa´c samemu. Poczekałe´s, a˙z stan˛e na nogi, i jeszcze
pomogłe´s mi si˛e stamt ˛
ad wydosta´c.
Pokr˛eciłem przecz ˛
aco głow ˛
a i na tym poprzestałem. Gdyby oskar˙zył mnie, i˙z
próbowałem si˛e ratowa´c samemu, równie˙z bym uznał, i˙z szkoda fatygi, by wy-
prowadza´c go z bł˛edu. Tym bardziej wi˛ec dlaczego miałbym si˛e fatygowa´c, skoro
był łaskaw doj´s´c do wniosków zupełnie przeciwnych? Je´sli sprawiało mu przy-
jemno´s´c uwa˙za´c mnie za bohatera o szlachetnym sercu, to prosz˛e uprzejmie.
— Jak uwa˙zasz — powiedziałem. — Chod´zmy!
Podnie´sli´smy si˛e z ziemi na cokolwiek mi˛ekkich nogach — bez w ˛
atpienia
wybuch osłabił nas obu — i wyruszyli´smy na południe po skosie, który powinien
doprowadzi´c nas do punktu przeci˛ecia z jedn ˛
a z cassida´nskich linii obrony, je´sli
rzeczywi´scie byli´smy tak dalece wysuni˛eci przed ich główne pozycje, jak o tym
´swiadczyło wcze´sniejsze spotkanie z patrolem.
Po krótkiej chwili ump, ump zapory ogniowej przesun˛eło si˛e z kierunku po
naszej prawej stronie na obszar le˙z ˛
acy przed nami i wreszcie ucichło w oddali. Na
przekór samemu sobie poczułem, ˙ze troszk˛e si˛e denerwuj˛e, czy uda si˛e nam —
a tak ˛
a miałem nadziej˛e — natrafi´c na jakich´s Cassidan, nim ogarnie nas piechota
Zaprzyja´znionych. Incydent z kapsuł ˛
a soniczn ˛
a przypomniał mi, jak wielk ˛
a rol˛e
w sprawach ˙zycia i ´smierci odgrywa na polu bitwy przypadek. Wolałbym widzie´c
Dave’a w bezpiecznym miejscu, pod ochron ˛
a stanowiska ogniowego, gdzie miał-
bym szans˛e porozmawiania z którym´s z ˙zołnierzy w czarnych mundurach, zanim
rozpocznie si˛e strzelanina.
Mnie nie groziło ˙zadne niebezpiecze´nstwo. Faluj ˛
aca peleryna reportera, której
barwy ustawiłem dzisiaj na o´slepiaj ˛
ac ˛
a biel i szkarłat, ogłaszała wszem wobec,
tak daleko, jak tylko wzrok si˛ega, ˙ze nie bior˛e udziału w walce. Tymczasem Dave
w dalszym ci ˛
agu miał na sobie szary mundur polowy wojsk cassida´nskich, tyle
tylko ˙ze bez insygniów i odznak wojskowych, ale z biał ˛
a opask ˛
a obserwatora na
ramieniu. ´Scisn ˛
ałem kciuki na szcz˛e´scie.
I szcz˛e´scie nam dopisało, cho´c nie a˙z tak, by zaprowadzi´c nas pod osłon˛e
cassida´nskiego stanowiska ogniowego. Mały le´sny przesmyk, wspinaj ˛
acy si˛e na
grzbiet wzgórza, zaprowadził nas na jego wierzchołek, gdy o´slepiaj ˛
aca w panuj ˛
a-
75
cym pod drzewami półmroku czerwono˙zółta flara buchn˛eła ostrzegawczym pło-
mieniem o dwa metry przed nami. Dosłownie jednym ciosem w plecy zbiłem
z nóg Dave’a, a sam stan ˛
ałem w miejscu jak wryty, wymachuj ˛
ac jak wiatrak r˛e-
koma.
— Prasa! — wrzasn ˛
ałem. — Prasa! Jestem obserwatorem!
— Widz˛e, ˙ze jeste´s tym cholernym reporterem! — zawołał w odpowiedzi głos
gotuj ˛
acy si˛e z gniewu i stłumiony ostro˙zno´sci ˛
a. — Chod´zcie tu obaj i b ˛
ad´zcie
cicho!
Podałem Dave’owi r˛ek˛e i, wci ˛
a˙z jeszcze na wpół o´slepieni, skierowali´smy si˛e
w kierunku, z którego dochodził głos. Po drodze odzyskałem w pełni zdolno´s´c wi-
dzenia i uczyniwszy dalsze dwadzie´scia kroków, stwierdziłem, ˙ze znajduj˛e si˛e za
osłon ˛
a prawie dwumetrowego grubego pnia olbrzymiej złotej brzozy, raz jeszcze
twarz ˛
a w twarz z tym samym cassida´nskim przodownikiem roty, który ostrzegał
mnie przed dalsz ˛
a jazd ˛
a w kierunku pozycji Zaprzyja´znionych. — To znowu wy!
— wykrzykn˛eli´smy jednocze´snie.
Lecz nasze dalsze reakcje ró˙zniły si˛e zasadniczo, gdy˙z on niskim, gwałtow-
nym i zdecydowanym głosem zacz ˛
ał wykłada´c mi, co mianowicie my´sli o takich
jak ja cywilach, którzy pał˛etaj ˛
a si˛e mi˛edzy liniami frontu.
Tymczasem ja, nie zwracaj ˛
ac na niego uwagi, starałem si˛e zebra´c my´sli do ku-
py. Gniew jest luksusem, a przodownik roty, cho´c mo˙ze i dobry ˙zołnierz, jeszcze
si˛e nie nauczył tego faktu, podstawowego dla wszystkich zawodów. Wreszcie si˛e
zm˛eczył.
— Co nie zmienia faktu — dodał ponuro — ˙ze ju˙z mam was na karku. I co
teraz z wami pocz ˛
a´c?
— Nic — odparłem. — Znale´zli´smy si˛e tu na własne ryzyko po to, ˙zeby ob-
serwowa´c działania. I obserwowa´c b˛edziemy. Prosz˛e nam tylko powiedzie´c, gdzie
mo˙zemy si˛e okopa´c, tak by w niczym wam nie zawadza´c, i wi˛ecej mo˙ze si˛e ju˙z
pan nami nie przejmowa´c.
— Miejmy nadziej˛e — powiedział z przek ˛
asem, lecz była to ostatnia kropla
jego gniewu. — Ale w porz ˛
adku. Niech b˛edzie tam, za ˙zołnierzami okopanymi
mi˛edzy tym a tamtym drzewem. I skoro raz wybierzecie sobie miejsce, to ˙zeby´scie
mi si˛e z niego nigdzie nie ruszali!
— Zgoda — odrzekłem. — Ale zanim si˛e st ˛
ad zabierzemy, mo˙ze mi pan od-
powiedzie´c na jedno pytanie? Jakie jest wasze zadanie, tu, na tym wzgórzu?
Spiorunował mnie spojrzeniem, jak gdyby nie maj ˛
ac w ogóle zamiaru mi od-
powiada´c. Potem jednak kł˛ebi ˛
ace si˛e w jego wn˛etrzu emocje zmusiły go do udzie-
lenia odpowiedzi.
— Utrzyma´c je — odparł.
Wygl ˛
adał przy tym tak, jakby miał ochot˛e spluni˛eciem pozby´c si˛e smaku tych
dwóch słów z podniebienia.
— Utrzyma´c je? Siłami patrolu? — Przyjrzałem mu si˛e z uwag ˛
a. — Nie mo˙ze
76
pan utrzyma´c takiej pozycji z tuzinem czy co´s koło tego ˙zołnierzy, je´sli Zaprzyja´z-
nieni przejd ˛
a do natarcia! — Odczekałem chwil˛e, lecz nie odezwał si˛e ani słowem.
— Czy te˙z pan mo˙ze?
— Nie mog˛e — odparł. I tym razem rzeczywi´scie splun ˛
ał. — Ale mam zamiar
spróbowa´c. Lepiej połó˙z pan t˛e peleryn˛e tak, ˙zeby j ˛
a czarne hełmy widziały, kiedy
wejd ˛
a na wzgórze. — Odwrócił si˛e do stoj ˛
acego obok ˙zołnierza, który miał na
plecach moduł ł ˛
aczno´sci. — Wywołaj punkt dowodzenia. Zamelduj, ˙ze mamy tu
u siebie dwójk˛e reporterów!
Zanotowałem nazw˛e i numer jednostki oraz nazwiska ˙zołnierzy z jego patrolu,
a potem zabrałem Dave’a na miejsce wskazane przez przodownika roty i obaj
zacz˛eli´smy okopywa´c si˛e wzorem otaczaj ˛
acych nas ˙zołnierzy. Nie omieszkałem
te˙z, zgodnie z przykazaniem przodownika, rozło˙zy´c swej peleryny na przedpiersiu
obu naszych okopów. Duma rzadko kiedy bierze gór˛e nad wol ˛
a prze˙zycia.
Skoro ju˙z znale´zli´smy si˛e wewn ˛
atrz naszych okopów, okazało si˛e, ˙ze mamy
z nich widok na bardziej strome ze zboczy lesistego wzgórza, le˙z ˛
ace od strony
Zaprzyja´znionych. Drzewa schodziły a˙z do jego podnó˙za i ci ˛
agn˛eły si˛e w kierun-
ku nast˛epnego pagórka. Lecz w połowie stoku, łami ˛
ac równ ˛
a powierzchni˛e dachu
listowia niczym miniaturowe urwisko, znajdowała si˛e blizna po starym obwale
ziemnym, dzi˛eki której, spogl ˛
adaj ˛
ac pomi˛edzy pniami drzew rosn ˛
acych powy˙zej
górnej kraw˛edzi obwału, mogli´smy widzie´c wszystko, co znajdowało si˛e ponad
wierzchołkami drzew wyrastaj ˛
acych z dolnej kraw˛edzi. Zyskiwali´smy w ten spo-
sób widok na panoram˛e lesistego zbocza i całej rozci ˛
agaj ˛
acej si˛e za nim równiny
a˙z po dalek ˛
a ziele´n horyzontu, gdzie prawdopodobnie usadowiło si˛e działo so-
niczne, przed którym uciekali´smy wcze´sniej.
Po raz pierwszy, odk ˛
ad sprowadziłem poduszkowca na ziemi˛e, mieli´smy oka-
zj˛e generalnego spojrzenia na pole bitwy. Wła´snie studiowałem pracowicie teren
przez lornetk˛e, gdy wydało mi si˛e, i˙z w najni˙zszym punkcie linii przebiegaj ˛
acej
wzdłu˙z zboczy wzgórz, naszego i le˙z ˛
acego naprzeciw, przez mgnienie oka doj-
rzałem nikły ´slad ruchu. Poruszenie było zbyt niewielkie, by dostrzec co´s kon-
kretnego, lecz w tej samej chwili zobaczyłem ruch w okopach znajduj ˛
acych si˛e
przed nami i zrozumiałem, i˙z ˙zołnierze zostali zaalarmowani przez tego spo´sród
nich, który miał pod swoj ˛
a opiek ˛
a moduł wykrywania ciepła nale˙z ˛
acy do wyposa-
˙zenia patrolu. Jego ekrany winny teraz pokazywa´c, obok innych ´zródeł ciepła na
naszym przedpolu, punkciki w miejscach, gdzie ciepłota ciała zdradziła obecno´s´c
˙zołnierzy próbuj ˛
acych wtopi´c si˛e w otoczenie.
Zaprzyja´znieni nas odkryli. Po kilku sekundach nie mogło by´c co do tego
˙zadnych w ˛
atpliwo´sci, gdy˙z nawet przez moj ˛
a lornetk˛e mo˙zna było dostrzec, jak
czarne sylwetki poczynaj ˛
a pi ˛
a´c si˛e ku nam od czoła po stoku, a w odpowiedzi
karabiny cassida´nskiego patrolu otwieraj ˛
a ogie´n.
— Kryj si˛e! — rozkazałem Dave’owi.
Próbował wystawi´c głow˛e, by si˛e rozejrze´c. Przypuszczalnie uznał, i˙z skoro ja
77
wystawiam głow˛e i tym samym nara˙zam si˛e na kule, on tak˙ze mo˙ze. To prawda, ˙ze
przed oboma naszymi okopami le˙zała rozpostarta na ziemi reporterska opo´ncza,
ale ja ponadto miałem na głowie beret z pokr˛etłem koloru ustawionym na biel
i szkarłat, poza tym nie pokładałem takiej wiary w zdolno´s´c przetrwania Dave’a
jak we własn ˛
a. Ka˙zdy człowiek ma w swoim ˙zyciu takie chwile, ˙ze wydaje mu si˛e,
i˙z kule si˛e go nie imaj ˛
a, i ja, siedz ˛
ac wówczas w okopie naprzeciw atakuj ˛
acych
wojsk Zaprzyja´znionych, tak wła´snie si˛e czułem. Poza tym spodziewałem si˛e, ˙ze
natarcie rozwijaj ˛
ace si˛e wła´snie na naszym przedpolu mo˙ze si˛e w ka˙zdej chwili
załama´c. Co te˙z oczywi´scie si˛e stało.
Rozdział 11
Przerwa, która nast ˛
apiła w natarciu Zaprzyja´znionych, nie kryła w sobie ˙zad-
nych tajemnic. ˙
Zołnierze, którzy nawi ˛
azali z nami chwilowy kontakt, stanowili
lini˛e zwiadu wysuni˛et ˛
a przed główne siły Zaprzyja´znionych. Mieli za zadanie p˛e-
dzi´c przed sob ˛
a cassida´nskiego przeciwnika, póki ten nie okopie si˛e i nie zdradzi
oznak gotowo´sci do walki. Kiedy tak si˛e stało, pierwsza linia zwiadu, jak nale˙zało
si˛e tego spodziewa´c, wycofała si˛e, posłała po posiłki i trwała w oczekiwaniu.
Była to taktyka wojskowa starsza ni˙z Juliusz Cezar — przyj ˛
awszy oczywi´scie,
˙ze Juliusz Cezar byłby wci ˛
a˙z jeszcze przy ˙zyciu.
Wła´snie ta taktyka oraz okoliczno´sci, które przywiodły mnie i Dave’a do tego
miejsca w tym czasie, dostarczyły mi po˙zywki umysłowej do wyci ˛
agni˛ecia kilku
wniosków.
Pierwszy z nich głosił, ˙ze wszyscy, jak tu stoimy — miałem na my´sli zarówno
Zaprzyja´znionych, wojska cassida´nskie, jak i cał ˛
a machin˛e wojenn ˛
a a˙z po wpl ˛
a-
tane w jej tryby jednostki, jak Dave i ja sam — idziemy na pasku sił znajduj ˛
acych
si˛e daleko poza obr˛ebem pola walki. I nie tak trudno wskaza´c owe manipuluj ˛
a-
ce nami siły. Jedn ˛
a z nich był oczywi´scie Starszy Bright, który martwił si˛e o to,
by najemnicy z Zaprzyja´znionych zdołali swoje zadanie doprowadzi´c do ko´nca
i dzi˛eki temu zapewnili sobie zatrudnienie u nast˛epnego pracodawcy. Bright, jak
szachista stawiaj ˛
acy czoło drugiemu szachi´scie, obmy´slił i wykonał pewien ruch,
którego celem było zako´nczenie wojny jednym ´smiałym taktycznie posuni˛eciem.
Lecz ten jego ruch został uprzednio przewidziany przez przeciwnika. A prze-
ciwnikiem tym mógł by´c jedynie Padma wraz ze sw ˛
a ontogenetyk ˛
a.
Je˙zeli Padma za pomoc ˛
a swoich kalkulacji mógł ustali´c fakt mojego pojawie-
nia si˛e na freilandzkim bankiecie wydanym na cze´s´c Donala Graeme’a, to dzi˛eki
tej˙ze samej ontogenetyce był w stanie obliczy´c, ˙ze Bright ma zamiar wykona´c
siłami z Zaprzyja´znionych jaki´s szybki ruch, maj ˛
acy na celu zniszczenie nale-
˙z ˛
acego do nieprzyjacielskiego obozu kontyngentu cassida´nskiego. Wniosek, ˙ze
tego dokonał, mo˙zna było drog ˛
a dedukcji wysnu´c z faktu, i˙z u˙zyczył Cassidanom
jednego z najlepszych taktyków swego wojska — Kensiego Graeme’a. W innym
wypadku obecno´s´c Kensiego w kluczowym momencie na polu bitwy nie dawała
si˛e logicznie wytłumaczy´c.
79
Mnie jednak nurtowało kryj ˛
ace si˛e za tym wszystkim pytanie, dlaczego Padma
miałby automatycznie przeciwstawia´c si˛e Brightowi. O ile wiedziałem, Exotiko-
wie nie mieli powodów do zainteresowania wojn ˛
a domow ˛
a na Nowej Ziemi —
wojn ˛
a o niezaprzeczalnym znaczeniu dla ´swiata, na którym si˛e rozgrywała, ale
niewielkiej wagi w stosunku do innych spraw dziej ˛
acych si˛e pomi˛edzy czternastu
´swiaty a gwiazdami.
Odpowied´z mogła kry´c si˛e gdzie´s w g ˛
aszczu porozumie´n kontraktowych, re-
guluj ˛
acych przypływ i odpływ wyszkolonego personelu pomi˛edzy ´swiatami. Exo-
tiki, podobnie jak Ziemia, Mars, Freilandia, Dorsaj, niewielki katolicki ´swiat St.
Marie i górniczy ´swiat Coby, nie rekrutowały swej wyszkolonej młodzie˙zy en bloc
i nie sprzedawały jej kontraktów na inne planety bez uwzgl˛ednienia woli jednost-
ki. St ˛
ad znane były jako ´swiaty „lu´zne”, automatycznie przeciwstawiane takim
´swiatom „´scisłym”, które jak Ceta, ´Swiaty Zaprzyja´znione, Wenus, Newton i cała
reszta wymieniały si˛e swoim wyszkolonym personelem, nie zwracaj ˛
ac uwagi na
prawa i ˙zyczenia pojedynczego człowieka.
Zatem Exotiki, jako ´swiaty „lu´zne”, były niejako automatycznie przeciwne
„´scisłym” ´Swiatom Zaprzyja´znionym. Lecz ten fakt nie był jeszcze wystarcza-
j ˛
acym powodem, by bez wyra´znej potrzeby opowiadały si˛e po jednej ze stron
w konflikcie na którym´s ze ´swiatów trzecich. By´c mo˙ze istniał jaki´s tajny splot
bilansów kontraktowych Exotików i Zaprzyja´znionych, o których nic nie wiedzia-
łem. Je´sli nie — to musiałbym przyzna´c, ˙ze nie mam zielonego poj˛ecia, czemu
Padma przykłada r˛ek˛e do całej tej sytuacji.
Lecz ja, który z manipulacji lud´zmi uczyniłem sobie narz˛edzie do dyrygowa-
nia całym otoczeniem, poj ˛
ałem, ˙ze poza zaczarowanym kr˛egiem mej elokwencji
istniej ˛
a siły, które, raz wprowadzone do gry, mog ˛
a udaremni´c wszystko, czego
bym chciał dokona´c, przez sam fakt, i˙z pochodz ˛
a z zewn ˛
atrz. Krótko mówi ˛
ac, na-
ginanie wydarze´n i ludzi do swych własnych celów wymagało wzi˛ecia pod uwag˛e
daleko rozległej szych obszarów, ni˙z s ˛
adziłem do tej pory.
Zakonotowałem sobie to odkrycie do wykorzystania w przyszło´sci.
Drugi wniosek, który mi teraz przyszedł do głowy, dotyczył bezpo´srednio
kwestii obrony naszego wzgórza z chwil ˛
a, gdy Zaprzyja´znionym uda si˛e ´sci ˛
agn ˛
a´c
posiłki. Tego miejsca nie sposób było broni´c z dwoma tuzinami ludzi. Widział to
nawet taki jak ja cywil.
Je´sli ja to dostrzegłem, z pewno´sci ˛
a te˙z zauwa˙zyli to Zaprzyja´znieni, nie mó-
wi ˛
ac ju˙z o przodowniku roty. Najwidoczniej bronił si˛e wył ˛
acznie na rozkaz swego
dowództwa, mieszcz ˛
acego si˛e dalej od linii frontu. Po raz pierwszy ujrzałem ja-
kie´s wytłumaczenie jego niech˛etnej postawy w stosunku do mnie i Dave’a. Z pew-
no´sci ˛
a miał własne kłopoty na głowie — wł ˛
acznie z jakim´s wy˙zszym oficerem
w dowództwie, któremu spodobało si˛e za˙z ˛
ada´c, by przodownik razem ze swym
patrolem utrzymał to wła´snie wzgórze. Moje uczucia wzgl˛edem przodownika roty
stały si˛e nieco cieplejsze. Niewa˙zne, czy rozkazy, które otrzymał, były m ˛
adre, wy-
80
wołane panik ˛
a, czy te˙z głupie, był w dostatecznej mierze ˙zołnierzem, by wykona´c
je najlepiej, jak potrafił.
Pojawił si˛e temat na ´swietny artykuł: beznadziejna próba obrony wzgórza bez
˙zadnego wsparcia ze skrzydeł i zaplecza przeciwko całej armii Zaprzyja´znionych.
Mi˛edzy wierszami tej historii mógłbym przemyci´c kilka słów na temat tego, co
my´sl˛e o dowództwie, które doprowadziło do takiej sytuacji. I wówczas rozejrza-
łem si˛e wokół po wzgórzu, popatrzyłem na okopanych rekrutów z jego patrolu
i mdl ˛
acy chłód ´scisn ˛
ał mnie w dołku, gdy˙z oni równie˙z tkwili w tym po uszy,
a nie znali ceny, któr ˛
a im przyjdzie zapłaci´c za to, ˙ze stan ˛
a si˛e bohaterami mojego
artykułu. Dave szturchn ˛
ał mnie w ˙zebro.
— Spójrz tam. . . jeszcze dalej. . . — wion ˛
ał mi do ucha.
Spojrzałem.
Po´sród Zaprzyja´znionych ukrytych mi˛edzy drzewami u stóp wzgórza zrobił
si˛e ruch. Jednak˙ze wida´c było, i˙z dopiero przegrupowuj ˛
a si˛e i zbieraj ˛
a siły przed
prawdziwym atakiem na wzgórze. Jeszcze przez kilka minut nic nie powinno na-
st ˛
api´c i ju˙z miałem to powiedzie´c Dave’owi, gdy ten tr ˛
acił mnie znowu.
— Nie! — powiedział ´sciszonym głosem, acz ponaglaj ˛
aco. — Nie tam. Dalej.
Pod samym horyzontem.
Spojrzałem. I zobaczyłem to, o co mu chodziło. Daleko, daleko, tam gdzie
linia drzew ostatecznie dotykała nieba coraz bardziej bł˛ekitnego i gor ˛
acego, w od-
legło´sci około dziesi˛eciu kilometrów, wida´c było migotanie robaczków ´swi˛etoja´n-
skich. Drobniutkie ˙zółte błyski po´sród morza zieleni i od czasu do czasu cienki,
skierowany do góry pióropusz czego´s białego albo ciemnego, szybko rozwiewany
przez wiatr.
Lecz nigdy jeszcze ˙zadne robaczki ´swi˛etoja´nskie nie ´swieciły tak, by mo˙z-
na je było zobaczy´c w biały dzie´n z odległo´sci dziesi˛eciu kilometrów. To, na co
patrzyli´smy, to były promienie cieplne.
— Czołgi! — stwierdziłem.
— Id ˛
a wprost na nas — rzekł Dave, z zafascynowaniem przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e
błyskom, które z tej odległo´sci sprawiały wra˙zenie niepozornych i niegro´znych.
W rzeczywisto´sci błyski były klingami ´swiatła rozpalonego do czterdziestu tysi˛e-
cy stopni Celsjusza w rdzeniu, które mogły obali´c rosn ˛
ace wokół nas ogromne
drzewa tak łatwo, jak ostrze brzytwy ´scina grz ˛
adk˛e szparagów.
Posuwały si˛e naprzód bez przeszkód, gdy˙z na ich drodze nie stała piechota,
która mogłaby je wyeliminowa´c z gry za pomoc ˛
a plastycznej lub sonicznej broni
r˛ecznej. Klasyczny sposób obrony przeciwko broni pancernej, pociski, wyszedł
z u˙zycia przed blisko pi˛e´cdziesi˛eciu laty, a to z powodu post˛epów techniki anty-
rakiet, posuni˛etej do punktu, w którym szybko´sci rz˛edu połowy pr˛edko´sci ´swia-
tła uniemo˙zliwiały stosowanie go na powierzchniach planetarnych. Czołgi sun˛eły
powoli, lecz niepowstrzymanie, dla zasady niszcz ˛
ac ogniem ka˙zd ˛
a potencjaln ˛
a
kryjówk˛e piechoty napotkan ˛
a po drodze.
81
Ich nadej´scie czyniło fars˛e z obrony naszego wzgórza. Je´sli przed przybyciem
czołgów nie dotrze do nas piechota — z Zaprzyja´znionych — zostaniemy w oko-
pach upieczeni ˙zywcem. Było to dla mnie oczywiste — tak samo, jak musiało
by´c oczywiste dla ˙zołnierzy z plutonu, gdy˙z usłyszałem, w miar˛e jak błyski sta-
wały si˛e widoczne dla ˙zołnierzy w innych okopach, ˙ze przez zbocze w˛edruje jeden
przeci ˛
agły j˛ek.
— Spokój tam! — warkn ˛
ał ze swego okopu przodownik roty. — Zosta´c na
pozycjach! Bo jak nie. . .
Lecz nie miał czasu doko´nczy´c, gdy˙z w tej wła´snie chwili pierwsze powa˙zne
natarcie piechoty z Zaprzyja´znionych wyruszyło ku nam w gór˛e zbocza.
Loftka wystrzelona z broni samostrzelnej trafiła przodownika roty wysoko
w klatk˛e piersiow ˛
a, tu˙z przy nasadzie szyi. Krztusz ˛
ac si˛e własn ˛
a krwi ˛
a, run ˛
ał do
tyłu.
Pozostali członkowie patrolu nie mieli nawet czasu tego zauwa˙zy´c, gdy˙z
strzelcy z Zaprzyja´znionych nacieraj ˛
acy fala za fal ˛
a zbli˙zyli si˛e ju˙z do nich na pół
stoku. Ukryci w okopach Cassidanie odpowiadali ogniem na ogie´n i albo dzia-
łała na ich korzy´s´c beznadziejno´s´c pozycji, albo te˙z imponuj ˛
ace do´swiadczenie
bojowe, gdy˙z nie widziałem w ich szeregach ani jednego człowieka, który, spara-
li˙zowany strachem, nie robił u˙zytku ze swej broni.
Mieli wyra´zn ˛
a przewag˛e. Stok bli˙zej szczytu stawał si˛e coraz bardziej stromy.
Zaprzyja´znieni, wspinaj ˛
ac si˛e, zwalniali i stawali si˛e łatwym celem. Wreszcie po-
szli w rozsypk˛e i rzucili si˛e do ucieczki, zatrzymuj ˛
ac si˛e dopiero u podnó˙za góry.
I znów nast ˛
apiła przerwa w wymianie ognia.
Wygramoliłem si˛e z okopu i pobiegłem sprawdzi´c, czy przodownik roty jesz-
cze ˙zyje. W reporterskiej pelerynie czy bez, takie wystawianie si˛e na widok pu-
bliczny było z gruntu nierozwa˙znym post˛epkiem i odpowiednio te˙z za nie zapłaci-
łem. Wycofuj ˛
acy si˛e Zaprzyja´znieni stracili na stoku przyjaciół i towarzyszy bro-
ni. Teraz jeden z nich musiał zareagowa´c. Kilka zaledwie kroków przed okopem
przodownika jaka´s siła wyrwała spode mnie moj ˛
a praw ˛
a nog˛e i po´slizgn ˛
awszy si˛e
upadłem twarz ˛
a do dołu.
Nast˛epn ˛
a rzecz ˛
a, jak ˛
a pami˛etam, było to, ˙ze znajduj˛e si˛e w okopie dowódcy,
tu˙z obok przodownika roty, a w zatłoczonej przestrzeni, która mie´sciła ponadto
dwóch grupowych, pewnie podoficerów przodownika, pochyla si˛e nade mn ˛
a Da-
ve.
— Co si˛e dzieje. . . ? — zacz ˛
ałem i spróbowałem si˛e podnie´s´c.
Dave starał si˛e ´sci ˛
agn ˛
a´c mnie do dołu, lecz zd ˛
a˙zyłem ju˙z cz˛e´sciowo przenie´s´c
ci˛e˙zar ciała na lew ˛
a nog˛e i poczułem, jak tygrysi kieł bólu przewierca j ˛
a na wylot,
tak ˙ze nieomal trac ˛
ac przytomno´s´c i oblewaj ˛
ac si˛e potem opadłem z powrotem na
ziemi˛e.
— Trzeba si˛e wycofa´c — jeden grupowy powiedział do drugiego. — Trze-
ba si˛e st ˛
ad wydosta´c, Akke. Nast˛epnym razem nas dopadn ˛
a, a je˙zeli poczekamy
82
kolejne dwadzie´scia minut, zrobi ˛
a to za nich czołgi!
— Nie! — wycharczał przodownik roty le˙z ˛
acy obok ntnie.
My´slałem, ˙ze nie ˙zyje, lecz gdy odwróciłem si˛e, by popatrze´c, zobaczyłem, i˙z
kto´s zało˙zył na jego ran˛e banda˙z uciskowy ze zwolnionym spustem, wi˛ec do tej
pory włókna powinny ju˙z znajdowa´c si˛e wewn ˛
atrz otworu wlotowego postrzału,
uszczelniaj ˛
ac brzegi rany i tworz ˛
ac skrzepy tamuj ˛
ace upływ krwi. Mimo wszystko
umierał. Mogłem wyczyta´c to z jego oczu. Grupowy go zignorował.
— Posłuchaj mnie, Akke — podj ˛
ał znów ten, który odezwał si˛e przedtem. —
Teraz ty tu dowodzisz. Trzeba si˛e st ˛
ad ruszy´c!
— Nie! — Przodownik roty mógł mówi´c ju˙z tylko szeptem, ale przecie˙z jesz-
cze wyszeptał. — To rozkaz! Utrzyma´c za wszelk ˛
a. . . cen˛e. . .
Grupowy Akke wygl ˛
adał na zbitego z tropu. Z pobladł ˛
a twarz ˛
a obrócił wzrok
na moduł ł ˛
aczno´sci le˙z ˛
acy przy nim na dnie okopu. Drugi grupowy zauwa˙zył kie-
runek jego spojrzenia i bro´n samostrzelna le˙z ˛
aca w poprzek jego kolan wypaliła
niby przypadkowo. Ze ´srodka modułu dobiegł brz˛ek i trzask i ujrzeli´smy, jak ga-
´snie kontrolka na tablicy instrumentu.
— Rozkazuj˛e wam. . . — powiedział przodownik roty.
Wówczas potworne c˛egi bólu zacisn˛eły si˛e znów na moim kolanie i ´swiat
zawirował mi w głowie. Gdy powróciła zdolno´s´c widzenia, stwierdziłem, ˙ze Dave
rozci ˛
ał mi nogawk˛e spodni nad kolanem i wła´snie ko´nczy zakłada´c biały i zgrabny
opatrunek uciskowy.
— Nie jest ´zle, Tam — mówił do mnie. — Loftka z samostrzału przeszła na
wylot. To dobrze.
Rozejrzałem si˛e dookoła. Przodownik roty w dalszym ci ˛
agu siedział koło
mnie, tyle ˙ze z broni ˛
a boczn ˛
a na wpół dobyt ˛
a z kabury. Miał jeszcze jedn ˛
a ra-
n˛e od sztyftu ze strzelby spr˛e˙zystej na czole i był martwy. Po dwóch grupowych
nie było ani ´sladu.
— Oni ju˙z poszli, Tam — powiedział Dave. — My te˙z musimy si˛e st ˛
ad zabie-
ra´c. — Skin ˛
ał r˛ek ˛
a w dół stoku. — Oddziały z Zaprzyja´znionych zadecydowały,
˙ze szkoda dla nas fatygi. Wycofali si˛e. Ale ich czołgi zbli˙zaj ˛
a si˛e coraz bardziej. . .
a ty, przez to kolano, nie mo˙zesz si˛e szybko porusza´c. Spróbuj teraz wsta´c.
Spróbowałem. Poczułem si˛e tak, jak gdybym dotykał jednym kolanem ko´nca
ostro zastruganego pala i próbował przesun ˛
a´c na nie połow˛e ci˛e˙zaru ciała. Ale
wstałem. Dave pomógł mi wydosta´c si˛e z okopu i rozpocz˛eli´smy nasz kulej ˛
acy
odwrót ze wzgórza tylnym zej´sciem, jak najdalej od czołgów.
Wcze´sniej w my´slach porównywałem te lasy do puszczy z legendy o Robin
Hoodzie, znajduj ˛
ac dziwaczne upodobanie w ich otwarto´sci, kolorycie i półmro-
ku. Teraz, gdy przedzierałem si˛e przez nie z trudem, z ka˙zdym krokiem, a raczej
podskokiem czuj ˛
ac, jak w kolano wbijał mi si˛e gwó´zd´z rozpalony do czerwono-
´sci, stworzony w mej wyobra´zni obraz brzozowych gajów pocz ˛
ał si˛e zmienia´c.
Stały si˛e mroczne, złowieszcze, pełne nienawi´sci i okrucie´nstwa ju˙z przez sam
83
fakt, ˙ze trzymały nas w swym mroku jak w pułapce, gdzie czołgi Zaprzyja´znio-
nych odszukaj ˛
a nas i zniszcz ˛
a za pomoc ˛
a b ˛
ad´z promieni cieplnych, b ˛
ad´z wal ˛
acych
si˛e drzew, nim jeszcze b˛edziemy mieli szans˛e opowiedzie´c si˛e, kim jeste´smy.
Miałem rozpaczliw ˛
a nadziej˛e, ˙ze dostrze˙zemy gdzie´s otwart ˛
a przestrze´n, gdy˙z
unosz ˛
ace si˛e za naszymi plecami pojazdy opancerzone polowały w lasach, a nie
na otwartych przestrzeniach. W´sród si˛egaj ˛
acych do kolan traw nawet okrytemu
pancerzem pilotowi nie byłoby trudno dojrze´c i zidentyfikowa´c moj ˛
a peleryn˛e,
nim zacznie do nas strzela´c.
Lecz najwidoczniej dotarli´smy do obszarów, gdzie wi˛ecej było drzew ni˙z
otwartych przestrzeni. Na dodatek, jak to zauwa˙zyłem wcze´sniej, po´sród tych
pni wszystkie strony ´swiata przedstawiały si˛e jednakowo. Jedynym sposobem,
by mie´c pewno´s´c, ˙ze nie zaczniemy si˛e kr˛eci´c w kółko i pozostaniemy w prostej
linii jak najdalej od ´scigaj ˛
acych nas czołgów, był powrót t ˛
a sam ˛
a drog ˛
a, któr ˛
a tu
przybyli´smy. Tras˛e t˛e mogli´smy odtworzy´c dzi˛eki temu, ˙ze z powrotem prowadził
nas mój nar˛eczny wska´znik kierunku. Ale marszruta, która nas tu przyprowadziła,
wiodła przez wszystkie tereny le´sne, które wcze´sniej udało mi si˛e wyszuka´c.
Tymczasem ze wzgl˛edu na moje kolano poruszali´smy si˛e w tak ˙zółwim tem-
pie, ˙ze nawet stosunkowo powolne czołgi musiały nas wkrótce dogoni´c. Wcze-
´sniej soniczna eksplozja przyprawiła mnie o powa˙zny wstrz ˛
as. Teraz ci ˛
agłe ukłu-
cia o´slepiaj ˛
acego bólu w kolanie wprawiły mnie w rodzaj gor ˛
aczkowego szale´n-
stwa. Było to niczym jaka´s wyrafinowana tortura — a tak si˛e składa, ˙ze nie jestem
stoikiem, je´sli chodzi o ból fizyczny.
Nie jestem co prawda tchórzliwy, ale nie s ˛
adz˛e, by mo˙zna mnie było z czystym
sumieniem nazwa´c odwa˙znym. Po prostu jestem tak skonstruowany, ˙ze w odpo-
wiedzi na ból, powy˙zej pewnego poziomu, moj ˛
a reakcj ˛
a jest w´sciekło´s´c. A im
wi˛ekszy ból, tym wi˛eksza moja furia. Powiedzmy, ˙ze to kwestia kilku kropel krwi
staro˙zytnych berserkerów, rozcie´nczonej przez kr ˛
a˙z ˛
ac ˛
a w mych ˙zyłach krew ir-
landzk ˛
a, je´sli oczywi´scie lubicie takie romantyczne gadanie. Niemniej takie s ˛
a
fakty. I teraz, kiedy tak ku´stykali´smy po´sród wiecznego półmroku srebrnozłotych,
obła˙z ˛
acych z kory pni drzew, wewn˛etrznie eksplodowałem.
W swojej w´sciekło´sci nie bałem si˛e czołgów Zaprzyja´znionych. Byłem pew-
ny, ˙ze dostrzeg ˛
a m ˛
a szkarłatn ˛
a i biał ˛
a peleryn˛e do´s´c wcze´snie, by nie otwiera´c
do mnie ognia. Byłem przekonany, ˙ze je´sli ju˙z nawet otworz ˛
a ogie´n, to zarów-
no promienie cieplne, jak wszelkiego rodzaju padaj ˛
ace konary i pnie drzewne nie
trafi ˛
a we mnie. Krótko mówi ˛
ac, byłem przekonany o swej niezniszczalno´sci i je-
dyn ˛
a rzecz ˛
a, jaka mnie obchodziła, było to, ˙ze moja obecno´s´c opó´zniała ucieczk˛e
Dave’a i ˙ze gdyby co´s mu si˛e stało, Eileen nigdy by po tym nie przyszła do siebie.
Wrzeszczałem na niego i mu wymy´slałem. Kazałem i´s´c dalej samemu, kaza-
łem ratowa´c własn ˛
a skór˛e, gdy˙z mojej nie grozi ˙zadne niebezpiecze´nstwo.
Jedyn ˛
a jego odpowiedzi ˛
a było, ˙ze skoro ja go nie opu´sciłem, kiedy wpadli-
´smy pod soniczny ogie´n zaporowy, teraz i on mnie nie opu´sci. Nie opu´sci mnie
84
w ˙zadnym wypadku. Jestem bratem Eileen i jego obowi ˛
azkiem jest si˛e mn ˛
a opie-
kowa´c. Był wła´snie taki, jak pisała w swoim li´scie, lojalny, zbyt cholernie lojalny.
Był cholernie lojalnym głupcem, czego nie omieszkałem mu wytkn ˛
a´c ze szcze-
gółami i nie kr˛epuj ˛
ac si˛e poczuciem przyzwoito´sci. M˛e˙znie próbowałem si˛e od
niego uwolni´c, ale jako ˙ze mogłem tylko podskakiwa´c na jednej nodze, czy ra-
czej na jednej nodze si˛e zatacza´c, nie miało to wi˛ekszego sensu. Osun ˛
ałem si˛e na
ziemi˛e i o´swiadczyłem, ˙ze nie pójd˛e ani kroku dalej, lecz wyobra´zcie sobie —
obezwładnił mnie i zarzucił sobie na plecy, próbuj ˛
ac nie´s´c na barana.
Tak było jeszcze gorzej. Musiałem mu obieca´c, ˙ze je´sli mnie postawi na ziemi,
pójd˛e z nim dalej dobrowolnie. Kiedy mnie pu´scił, sam słaniał si˛e ze zm˛eczenia.
W owej chwili, na wpół oszalały z wyczerpania i w´sciekło´sci, byłem gotów na
wszystko, by uchroni´c go przed samym sob ˛
a. Zacz ˛
ałem wrzeszcze´c na całe gardło
o pomoc pomimo jego wysiłków, by mnie uciszy´c.
To podziałało. W ci ˛
agu niespełna pi˛eciu minut od chwili, gdy udało mu si˛e
mnie uspokoi´c, znale´zli´smy si˛e naprzeciwko nie wi˛ekszych od główki szpilki
otworów wylotowych strzelb samostrzelnych, spoczywaj ˛
acych w dłoniach dwóch
młodych Zaprzyja´znionych zwiadowców zwabionych moim krzykiem.
Rozdział 12
Spodziewałem si˛e, i˙z pojawi ˛
a si˛e w odpowiedzi na moje krzyki nawet jesz-
cze wcze´sniej. Zwiadowcy z Zaprzyja´znionych znajdowali si˛e wokół nas ju˙z od
chwili, gdy opu´scili´smy wzgórze, pozostawiaj ˛
ac je pod komend ˛
a poległego przo-
downika roty jego umarłym. Obydwaj mogli nale˙ze´c do tych samych Zaprzyja´z-
nionych, którzy w pierwszym rzucie odkryli okopany na wzgórzu patrol. Lecz
odkrywszy go, wyruszyli dalej.
Zadanie ich polegało na wykrywaniu gniazd cassida´nskiego oporu po to, by
nast˛epnie wezwa´c odpowiednie siły przeznaczone do zniszczenia tych punktów.
Jako cz˛e´s´c swojego wyposa˙zenia nosili urz ˛
adzenia do nasłuchu, gdyby jednak˙ze
odebrały one odgłosy kłótni dwóch m˛e˙zczyzn, niewielk ˛
a zwróciliby na to uwa-
g˛e. Dwóch ludzi stanowiło w ´swietle ich rozkazów zbyt skromn ˛
a zwierzyn˛e, by
zaprz ˛
ata´c ni ˛
a sobie głow˛e.
Lecz jeden człowiek z rozmysłem wołaj ˛
acy o pomoc — to okoliczno´s´c wy-
starczaj ˛
aco niezwykła, by warto z ni ˛
a było zapozna´c si˛e bli˙zej. ˙
Zołnierz Pana nie
powinien okazywa´c wołaniem własnej słabo´sci, czy potrzebował pomocy, czy nie
potrzebował. Dlaczego za´s Cassidanin miałby wzywa´c pomocy w rejonie, w któ-
rym nie toczono ˙zadnych walk? A któ˙z inny ni˙z ˙zołnierze Pana i ich zbrojni nie-
przyjaciele mógł znajdowa´c si˛e w strefie bitwy?
Teraz wiedzieli ju˙z kto — reporter i jego asystent. Obaj obserwatorzy, jak
zd ˛
a˙zyłem im zwróci´c uwag˛e. Mimo to samostrzały pozostały niewzruszenie wy-
celowane w nasz ˛
a stron˛e.
— Niech was szlag! — wygarn ˛
ałem im. — Nie widzicie, ˙ze potrzebuj˛e po-
mocy medycznej? W tej chwili zabierzcie mnie do jednego z waszych szpitali
polowych!
Ich młode i gładkie twarze odwzajemniły spojrzenie uderzaj ˛
aco niewinnymi
oczyma. Ten z prawej strony miał na kołnierzu pojedyncz ˛
a odznak˛e starszego
szeregowego, drugi za´s był zwykłym szeregowcem słu˙zby liniowej. ˙
Zaden z nich
nie miał jeszcze dwudziestu lat.
— Nasze rozkazy nie upowa˙zniaj ˛
a nas do zawrócenia z drogi i powrotu do
szpitala polowego — odparł starszy szeregowy, przemawiaj ˛
ac w imieniu ich obu
jako nieznacznie wy˙zszy rang ˛
a. — Mog˛e was jedynie zaprowadzi´c do punktu
86
zbiorczego dla je´nców, gdzie bez w ˛
atpienia udziel ˛
a wam pomocy. — Odst ˛
apił
krok w tył, trzymaj ˛
ac bro´n wci ˛
a˙z w pogotowiu. — Pomó˙z temu m˛e˙zowi udzieli´c
pomocy rannemu, Gretenie — rzekł, przechodz ˛
ac na za´spiew ko´scielny dla poro-
zumienia z partnerem. — Chwy´c go z drugiej strony, a ja pójd˛e za wami i wezm˛e
nasz or˛e˙z.
Drugi ˙zołnierz oddał mu swoj ˛
a bro´n samostrzeln ˛
a i mi˛edzy nim a Dave’em
zacz ˛
ałem posuwa´c si˛e w sposób nieco bardziej wygodny, cho´c w dalszym ci ˛
agu
gotowała si˛e we mnie i kipiała w´sciekło´s´c. Przyprowadzili nas wreszcie na polan˛e
— nie prawdziw ˛
a, gdzie ro´snie trawa i dochodzi sło´nce, lecz na miejsce, gdzie
ogromne powalone drzewo pozostawiło po sobie pomi˛edzy innymi olbrzymami
co´s w rodzaju por˛eby. Znajdowało si˛e tu około dwudziestu przygn˛ebionych z wy-
gl ˛
adu Cassidan, rozbrojonych i trzymanych pod stra˙z ˛
a przez czterech młodych
Zaprzyja´znionych, podobnych do tych, którzy nas pojmali.
Dave wraz z młodym ˙zołnierzem z Zaprzyja´znionych usadowili mnie ostro˙z-
nie plecami do kikuta obalonego pnia drzewa. Potem zap˛edzono Dave’a, by doł ˛
a-
czył do reszty umundurowanych Cassidan, którzy siedzieli oparci plecami o po-
walony i butwiej ˛
acy pie´n le´snego olbrzyma z czwórk ˛
a uzbrojonych stra˙zników
z Zaprzyja´znionych przed sob ˛
a. Wołałem, ˙ze Dave jako obserwator powinien by´c
zostawiony ze mn ˛
a, wskazuj ˛
ac przy tym na jego biał ˛
a opask˛e i brak insygniów
wojskowych. Lecz ˙zaden spo´sród sze´sciu m˛e˙zczyzn w czarnych mundurach nie
zwrócił na mnie uwagi.
— Któ˙z z was tutaj wyniesion na najwy˙zszy stopie´n? — Starszy szeregowy
zwrócił si˛e z pytaniem do czwórki stra˙zników.
— Jam jest najstarszy słu˙zb ˛
a — odpowiedział jeden z nich — lecz ni˙zszy
jestem stopniem od ciebie.
W gruncie rzeczy był to zwykły szeregowiec słu˙zby liniowej. Jednak˙ze lat
miał dobrze ponad dwadzie´scia, zdecydowanie wi˛ecej ni˙z pozostali, a jego po-
spieszne zrzeczenie si˛e dowództwa ujawniało do´swiadczonego ˙zołnierza, którego
skutecznie oduczono zgłaszania si˛e na ochotnika.
— Ten oto m ˛
a˙z jest reporterem — rzekł, pokazuj ˛
ac na mnie, starszy szerego-
wy — i twierdzi, i˙z ma pod sw ˛
a piecz ˛
a owego drugiego. Pewne jest, ˙ze reporter
potrzebuje pomocy medycznej, a cho´c ˙zaden z nas nie mo˙ze zabra´c go do naj-
bli˙zszego polowego szpitala, jednak ty mógłby´s poleci´c jego przypadek uwadze
przeło˙zonych przez wasz komunikator.
— Nie mamy takowego — odparł starszy ˙zołnierz. — Punkt ł ˛
aczno´sci oddalon
jest o dwie´scie metrów.
— Ja i Greten zostaniem tu pomóc wam na stra˙zy, jeden z was za´s pod ˛
a˙zy do
punktu ł ˛
aczno´sci.
— Nie jest powiedziane — najstarszy z szeregowych sprawiał wra˙zenie upar-
tego — w rozkazach naszych, by który´s z nas oddalał si˛e w takowym celu.
— Azali˙z nie jest to przypadek specjalny i sytuacja wyj ˛
atkowa?
87
— Nie jest powiedziane.
— Azali˙z. . .
— Zaprawd˛e powiadam ci: nie było nic o takiej rzeczy powiedziane! — krzyk-
n ˛
ał na niego szeregowiec słu˙zby liniowej. — Nie mo˙zem pocz ˛
a´c nic, dopóki nie
pojawi si˛e oficer lub grupowy!
— Azali˙z nadejdzie on niebawem?
Starszy szeregowy był wstrz ˛
a´sni˛ety gwałtowno´sci ˛
a sprzeciwu bardziej do-
´swiadczonego ˙zołnierza. Zerkn ˛
ał na mnie zmartwiony i pomy´slałem, ˙ze pewnie
zaczyna ju˙z s ˛
adzi´c, i˙z popełnił omyłk˛e, czyni ˛
ac wzmiank˛e o pomocy medycznej
dla nas. Jednak go nie doceniłem. Twarz mu nieco przybladła, lecz w rozmowie
ze starszym m˛e˙zczyzn ˛
a zachował dostateczny spokój.
— Nie wiem — odrzekł tamten.
— W takim razie sam udam si˛e do punktu ł ˛
aczno´sci. Poczekaj tutaj, Greten.
Zarzucił bro´n na rami˛e i poszedł. Nigdy go ju˙z nie zobaczyli´smy.
Tymczasem efekt w´sciekło´sci i wzmo˙zonego wydzielania adrenaliny, który
pomagał mi opanowa´c ból w przewierconej na wylot rzepce kolanowej oraz chro-
nionych przez ni ˛
a nerwach i ko´sciach, zacz ˛
ał si˛e wyczerpywa´c. Gdy próbowałem
porusza´c nog ˛
a, nie czułem ju˙z ukłu´c przeszywaj ˛
acego bólu, lecz tylko głuche, t˛epe
cierpienie, zaczynaj ˛
ace omywa´c falami bólu me udo — albo tak mi si˛e przynaj-
mniej zdawało — co przyprawiało mnie o obł ˛
akanie. Zacz ˛
ałem zastanawia´c si˛e,
jak długo zdołam to wytrzyma´c, gdy nagle, z uczuciem zniecierpliwienia własn ˛
a
głupot ˛
a, jakie ogarnia ci˛e, gdy zdajesz sobie w pewnej chwili spraw˛e, i˙z to, czego
szukasz od dłu˙zszej chwili, tkwiło przez cały czas pod samym nosem, przypo-
mniałem sobie o pasie.
Podobnie jak wszyscy ˙zołnierze miałem do pasa przytroczony zestaw pierw-
szej pomocy. Pomimo bólu ledwie powstrzymuj ˛
ac si˛e od ´smiechu, si˛egn ˛
ałem do´n
teraz, rozpiecz˛etowałem niezdarnie i wycisn ˛
ałem na r˛ek˛e dwie o´smiok ˛
atne tablet-
ki, które udało mi si˛e znale´z´c po omacku; w niewytłumaczalny sposób tam, gdzie
siedzieli´smy pod drzewami, zacz˛eło si˛e ´sciemnia´c tak, ˙ze nie mogłem odró˙zni´c ta-
bletek po kolorze, ale na szcz˛e´scie ich kształt był wystarczaj ˛
aco dobrym znakiem
rozpoznawczym. W tym wła´snie celu zostały tak pomy´slane.
Pogryzłem je i połkn ˛
ałem na sucho. Zdawało mi si˛e, ˙ze słysz˛e z daleka głos
Dave’a, który nie wiadomo dlaczego krzyczy. Lecz ju˙z ogarniało mnie, szybkie
jak wło˙zony pod j˛ezyk cyjanek, znieczulaj ˛
ace i uspokajaj ˛
ace działanie tabletek
przeciwbólowych. Ból ust ˛
apił bez ´sladu, pozostawiaj ˛
ac po sobie uczucie jedno´sci,
czysto´sci i ´swie˙zo´sci — a tak˙ze oboj˛etno´sci na wszystko inne poza spokojem
i wygod ˛
a mego własnego ciała.
Raz jeszcze usłyszałem wołanie Dave’a. Tym razem zrozumiałem, o co mu
chodzi, ale sens tego, co krzyczał, nie był w stanie zakłóci´c mego spokoju. Wołał,
˙ze podał mi ju˙z tabletki przeciwbólowe ze swojego zestawu, kiedy przedtem dwu-
krotnie straciłem przytomno´s´c. Darł si˛e, ˙ze teraz wzi ˛
ałem za du˙z ˛
a dawk˛e i kto´s
88
powinien si˛e mn ˛
a zaj ˛
a´c. Tymczasem w lesie, który do tej pory tak˙ze ju˙z zd ˛
a˙zył si˛e
oddali´c, zapadła całkowita ciemno´s´c, nad głow ˛
a przetoczyło mi si˛e co´s na kształt
gromu i wreszcie usłyszałem, tak jakbym w oddali słyszał pełn ˛
a uroku symfo-
ni˛e, stukot milionów kropelek deszczu uderzaj ˛
acych w miliony li´sci wysoko nad
głow ˛
a.
I zapadłem w nico´s´c u´smierzaj ˛
ac ˛
a ból.
Kiedy znowu wróciłem do siebie, przez jaki´s czas nie zwracałem najmniejszej
uwagi na to, co si˛e wokół mnie dzieje, gdy˙z nie mogłem ruszy´c r˛ek ˛
a ani nog ˛
a
i miałem mdło´sci na skutek przedawkowania leku. Kolano nie bolało mnie, je˙zeli
pozostawało w całkowitym bezruchu, za to napuchło i stało si˛e sztywne jak drut,
a najmniejsze poruszenie niosło z sob ˛
a szarpi ˛
acy ból, który mnie przenikał do
gł˛ebi.
Zwymiotowałem i pocz ˛
ałem z wolna czu´c si˛e lepiej. Powoli stawałem si˛e
´swiadomy tego, co dzieje si˛e wokół mnie. Byłem przemoczony do suchej nitki,
gdy˙z deszcz, cho´c powstrzymany na chwil˛e sklepieniem listowia, utorował sobie
drog˛e i do nas. Nie opodal, na skraju lasu, zebrali si˛e razem przemoczeni wi˛e´znio-
wie i stra˙znicy. Stał tam, w czarnym mundurze Zaprzyja´znionych, nowo przybyły.
Był to grupowy w ´srednim wieku, chudy i z mocno pobru˙zd˙zon ˛
a twarz ˛
a. Wła´snie
odprowadził na stron˛e szeregowca zwanego Gretenem najwidoczniej po to, by si˛e
z nim o co´s spiera´c.
Ponad naszymi głowami, w niewielkich prze´switach tni˛edzy konarami drzew
pozostałych po upadku le´snego olbrzyma, który dał pocz ˛
atek polance, niebo prze-
tarło si˛e po burzy i cho´c całkiem bezchmurne, było teraz oblane purpur ˛
a zacho-
dz ˛
acego sło´nca. Moja zdeformowana przez leki zdolno´s´c widzenia sprawiła, i˙z
czerwie´n zst ˛
apiła na ziemi˛e i pomalowała kontury ciemnych od wilgoci sylwetek
szaro odzianych je´nców oraz nadała blasku nasi ˛
akni˛etym wod ˛
a czarnym mundu-
rom Zaprzyja´znionych.
Czarni i czerwoni, czerwoni i czarni, zwie´nczeni ogromn ˛
a łukowato wyskle-
pion ˛
a ram ˛
a mrocznych olbrzymów, ukrytych pod postaci ˛
a drzew, wygl ˛
adali ni-
czym figury z witra˙zu. Siedziałem zzi˛ebni˛ety w swoim ci˛e˙zkim, wilgotnym ubra-
niu, przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e kłótni grupowego z szeregowcem. I stopniowo ich słowa,
´sciszone tak, by nie mogły dotrze´c do uszu je´nców, lecz dla mnie zrozumiałe,
zacz˛eły nabiera´c w mych uszach sensu.
— Ty´s dzieckiem jest! — warczał grupowy.
Głow˛e zadarła mu do góry gwałtowno´s´c emocji, a zachodz ˛
ace sło´nce si˛egn˛eło
z nieba r˛ek ˛
a, by iluminowa´c mu twarz czerwieni ˛
a, tak ˙ze po raz pierwszy ujrzałem
j ˛
a wyra´znie i zobaczyłem w jej zaostrzonych postem rysach i gł˛eboko rze´zbio-
nych bruzdach ten sam rodzaj surowego i bezgranicznego fanatyzmu, jaki odkry-
łem u grupowego z Kwatery Głównej Zaprzyja´znionych, który odrzucił pro´sb˛e
o przepustk˛e dla Dave’a. — Ty´s dzieckiem jest! — powtórzył. — Ty´s młody!
Có˙z mo˙zesz wiedzie´c o walce o powszedni chleb, pokolenie za pokoleniem, na
89
naszych surowych i kamienistych ´swiatach, czego ja bym nie wiedział? Có˙z mo-
˙zesz wiedzie´c o n˛edzy i głodzie po´sród Dzieci Naszego Pana, ja ci to powiadam,
nawet w´sród kobiet z dzie´cmi przy piersi? Có˙z mo˙zesz wiedzie´c o zamierzeniach
tych, którzy wysłali nas w bój, aby lud nasz mógł ˙zy´c i rozkwita´c, podczas gdy
wsz˛edzie indziej najch˛etniej widziano by nas wszystkich martwych, a nasz ˛
a wiar˛e
martw ˛
a i pogrzeban ˛
a wraz z nami?
— Ja jedno wiem — odci ˛
ał si˛e młody ˙zołnierz, chocia˙z nieznaczne dr˙zenie
głosu zdradzało jego wiek przy odpowiedz!. — Wiem, ˙ze mamy obowi ˛
azki wobec
praw i ˙ze zaprzysi˛egli´smy Kodeks Najemników i. . .
— Zamknij swe dziecinne wargi! — sykn ˛
ał grupowy. — Czym˙ze s ˛
a przysi˛egi
inne ni˙z wobec naszego Pana Zast˛epów? Patrz, oto Starszy nad Rad ˛
a Starszych,
ten, który zowie si˛e Brightem, powiedział, ˙ze dzie´n ten zawa˙zy na przyszło´sci
naszego ludu i walne zwyci˛estwo jest dzisiaj potrzeb ˛
a, której musimy sprosta´c.
Dlatego zwyci˛e˙zymy! I inaczej nie b˛edzie!
— Lecz dalej powiadam tobie. . .
— Ty nic mi powiadał nie b˛edziesz! Jam jest twym przeło˙zonym. Ty i tamta
czwórka macie zameldowa´c si˛e razem w punkcie ł ˛
aczno´sci, i to ju˙z! I nie zwa˙zaj
na to, i˙ze´s z innej jednostki. Ty´s został powołany i ty b˛edziesz słuchał!
— W takim razie zabierzemy ze sob ˛
a je´nców w bezpieczne. . .
— Ty b˛edziesz słuchał!
Grupowy nosił sw ˛
a bro´n samostrzeln ˛
a przewieszon ˛
a pod ramieniem. Okr˛ecił
j ˛
a teraz tak, by mie´c spust pod r˛ek ˛
a, a luf˛e wymierzon ˛
a w szeregowego. Kciuk
grupowego przesun ˛
ał bezpiecznik broni na ogie´n automatyczny. Ujrzałem, jak
Greten zamyka oczy i ci˛e˙zko przełyka ´slin˛e, lecz gdy przemówił, głos jego w dal-
szym ci ˛
agu brzmiał pewnie.
— Azali˙z przez całe ˙zycie nie szedłem w cieniu Naszego Pana, który jest
prawd ˛
a i wiar ˛
a. . . — usłyszałem jego głos.
Lufa uniosła si˛e do góry. Krzykn ˛
ałem na grupowego:
— Hej, wy tam, grupowy!
Obrócił si˛e z miejsca niczym szary wilk na odgłos trza´sni˛ecia gał ˛
azki pod
butem my´sliwego i oto sam patrzyłem w nie wi˛ekszy od główki szpilki wylot
nastawionego na ogie´n automatyczny samostrzału. Nast˛epnie podszedł do mnie
z broni ˛
a w dalszym ci ˛
agu wycelowan ˛
a i topór jego poznaczonej gwiazdkami, fa-
natycznej twarzy zawisn ˛
ał nade mn ˛
a.
— Ty´s jest zatem przytomny? — zapytał.
Słowa te zabrzmiały jak szyderstwo. Odczytałem w nich pogard˛e dla kogo´s na
tyle słabego, by bra´c ´srodki przeciwbólowe dla ul˙zenia jakimkolwiek cielesnym
dolegliwo´sciom.
— Dostatecznie przytomny, by powiedzie´c ci kilka słów prawdy — wychar-
czałem. Zaschło mi w gardle i znowu zaczynała bole´c mnie noga, lecz grupowy
stanowił dobre antidotum na te przypadło´sci, rozbudzaj ˛
ac na nowo mój gniew, tak
90
˙ze nawracaj ˛
acy uraz mógł by´c po˙zywk ˛
a dla w´sciekło´sci, która z łatwo´sci ˛
a wy-
buchała. — Posłuchaj mnie uwa˙znie. Jestem reporterem. Do´s´c długo ˙zyjesz na
tym ´swiecie, by wiedzie´c, ˙ze tej peleryny i tego beretu nie nosi nikt nie upraw-
niony. Lecz tak dla pewno´sci. . . — Pogrzebałem w kieszeni i wyci ˛
agn ˛
ałem z niej
dokumenty. — Oto moje papiery. Prosz˛e je obejrze´c.
Wzi ˛
ał je do r˛eki i przebiegł wzrokiem.
— Zatem w porz ˛
adku — powiedziałem, gdy dotarł do ko´nca. — Ja jestem
reporterem, a wy jeste´scie grupowym. I o nic nie prosz˛e. . . ja ˙z ˛
adam! ˙
Z ˛
adam bez-
zwłocznego przetransportowania do szpitala polowego i ˙z ˛
adam, ˙zeby mój asystent
— tu wskazałem Dave’a — został mi zwrócony. I to ju˙z w tej chwili! Nie za dzie-
si˛e´c minut ani za dwie minuty, ale w tej chwili! Stoj ˛
acy tu na stra˙zy szeregowcy
mog ˛
a nie wiedzie´c, czy wolno im mnie i mojego asystenta zabra´c st ˛
ad i odstawi´c
do szpitala, ale wy wiecie, ˙ze wam wolno. A ja ˙z ˛
adam, by tak wła´snie si˛e stało!
Przygl ˛
adał mi si˛e znad dokumentów i przez jego twarz przemkn˛eła szczegól-
nego typu zawzi˛eto´s´c. Tak mógłby wygl ˛
ada´c człowiek, który str ˛
aca z siebie dłonie
wiod ˛
acych go na szubienic˛e i z pogard ˛
a kroczy o własnych siłach na miejsce eg-
zekucji.
— Ty´s jest reporterem — rzekł i gł˛eboko wci ˛
agn ˛
ał powietrze. — Tak, ty´s jest
jeden z plemienia Anarchowego, które kłamstwem i fałszywym ´swiadectwem roz-
siewa po całym ´swiecie człowieczym nienawi´s´c do naszego ludu i naszej wiary.
Znam ciebie dobrze, redaktorze — przyjrzał mi si˛e czarnymi podkr ˛
a˙zonymi oczy-
ma — i twe dokumenty s ˛
a dla mnie niczym innym jak głupstwem i ´smieciem.
Lecz ja ci˛e ukontentuj˛e i poka˙z˛e tobie, jak mało wa˙zysz na szali wraz z całym
swym reporterskim plugastwem. Dam ja tobie do opisania histori˛e, a ty j ˛
a opi-
szesz i ujrzysz, ˙ze mniej ona znaczy ni˙z zeschłe li´scie wiej ˛
ace spod maszeruj ˛
acych
stóp Pomaza´nca Bo˙zego.
— Zabierz mnie do szpitala polowego — za˙z ˛
adałem.
— Jeszcze na to poczekasz — odparł. — Co wi˛ecej — . pomachał dokumen-
tami przed moim nosem — widz˛e tu twoj ˛
a przepustk˛e, lecz brak przepustki pod-
pisanej przez kogo´s władnego w naszych szeregach, która by dała prawo przej´scia
przez linie temu, którego mienisz swoim asystentem. Dlatego te˙z nie b˛edzie on ci
zwrócony, lecz pozostanie razem z innymi je´ncami w podobnym mundurze, by
spotkał go los zesłany mu przez Pana.
Rzucił mi na kolana papiery, odwrócił si˛e i dumnym krokiem odszedł w kie-
runku je´nców. Wołałem za nim, rozkazuj ˛
ac mu, by wrócił, ale nie zwracał na mnie
uwagi.
Greten pobiegł w ´slad za nim, złapał go za rami˛e i pocz ˛
ał szepta´c mu co´s do
ucha, gestykuluj ˛
ac gwałtownie w kierunku grupy je´nców. Grupowy odepchn ˛
ał go,
a Greten a˙z si˛e zatoczył.
— Azali˙z nale˙z ˛
a oni do grona Wybranych?! — krzykn ˛
ał grupowy. — Azali˙z
s ˛
a to Bo˙zy Wybra´ncy?! — I okr˛ecił si˛e z w´sciekło´sci ˛
a, gro˙z ˛
ac ustawion ˛
a wci ˛
a˙z na
91
automatyk˛e broni ˛
a nie tylko Gretenowi, ale i pozostałym stra˙znikom. — Zbiórka!
— wrzasn ˛
ał.
Jedni powoli, inni z po´spiechem porzucili pilnowanie je´nców i ustawili si˛e
przed grupowym w szeregu.
— Zameldujecie si˛e wszyscy w punkcie ł ˛
aczno´sci. . . i to ju˙z! — warkn ˛
ał gru-
powy. — W prawo zwrot!
Posłuchali go.
— Odmaszerowa´c!
I tak opu´scili nas, odmaszerowawszy poza zasi˛eg mojego wzroku pomi˛edzy
cienie drzew.
Grupowy przez chwil˛e patrzył w ´slad za nimi, po czym zwrócił uwag˛e,
a w ´slad za ni ˛
a strzelb˛e w kierunku cassida´nskich je´nców. Cofn˛eli si˛e przed nim
nieznacznie, a ja ujrzałem, jak pobladły niczym chusta, niewyra´zny owal twarzy
Dave’a kieruje si˛e w moj ˛
a stron˛e.
— Oto wasi stra˙znicy opu´scili was — grupowy przemówił do nich gro´znie
i powoli. — Gdy˙z zaczyna si˛e natarcie, które zetrze wasze wojska na proch. W na-
tarciu tym liczy si˛e ka˙zdy ˙zołnierz, gdy˙z takie otrzymali´smy posłanie od Starszego
naszej Rady. Nawet ja musz˛e tam pod ˛
a˙zy´c, a nie mog˛e zostawi´c takich jak wy nie-
przyjaciół za naszymi liniami bez stra˙zy, gdzie mogliby´scie zaszkodzi´c naszemu
zwyci˛estwu. Dlatego wy´sl˛e was teraz do miejsca, sk ˛
ad nie b˛edziecie mogli działa´c
na szkod˛e Bo˙zego Pomaza´nca.
W tej chwili, dopiero w tej chwili, po raz pierwszy zrozumiałem, co miał na
my´sli. I otwarłem usta, by krzycze´c, ale krzyk si˛e nie rozległ. Spróbowałem wsta´c,
lecz nie pozwoliła mi na to sztywna noga. Z otwartymi ustami zastygłem w trakcie
podnoszenia si˛e z miejsca.
Ci ˛
agłym ogniem maszynowym ostrzelał stoj ˛
acych przed nim bezbronnych lu-
dzi. Oni za´s — a w´sród nich Dave — przewracali si˛e, padali na ziemi˛e i umierali.
Rozdział 13
Nie jest dla mnie całkowicie jasne, jak wydarzenia potoczyły si˛e dalej. Pa-
mi˛etam, ˙ze kiedy powalone ciała przestały si˛e ju˙z ostatecznie rusza´c, grupowy
odwrócił si˛e i podszedł do mnie, trzymaj ˛
ac w jednej r˛ece strzelb˛e.
Mimo ˙ze kroczył ˙zwawo, wydawało si˛e, i˙z zbli˙za si˛e powoli, powoli, lecz
nieubłaganie. Było to tak, jak gdybym widział go st ˛
apaj ˛
acego w kole kieratu, gdy
tak z czarn ˛
a strzelb ˛
a w r˛eku wyłaniał si˛e coraz bli˙zej mnie na tle poczerwieniałego
nieba. Wreszcie dotarł do mnie i stan ˛
ał.
Spróbowałem cofn ˛
a´c si˛e przed nim, lecz maj ˛
ac za plecami ogromny pie´n drze-
wa, nie mogłem, a zraniona noga, sztywna niczym martwy drewniany kloc, przy-
kuwała mnie do miejsca. Nie podniósł swej strzelby i nie strzelił.
— No i có˙z — powiedział, spogl ˛
adaj ˛
ac na mnie. Głos miał gł˛eboki i spokojny,
lecz oczy jarzyły si˛e niesamowitym blaskiem. — Masz swoj ˛
a histori˛e, redaktorze.
I prze˙zyjesz, aby j ˛
a opowiedzie´c. By´c mo˙ze pozwol ˛
a ci by´c obecnym przy tym,
jak mnie powiod ˛
a przed pluton egzekucyjny — chyba ˙ze Pan zadecyduje inaczej
i polegn˛e w natarciu, które si˛e wła´snie zaczyna. Lecz cho´cby mieli po milionkro´c
razy wykona´c na mnie wyrok, i tak na nic nie przyda ci si˛e twoje pisanie. Gdy˙z ja,
który jestem narz˛edziem Pana, wedle Jego woli zapisałem owym ludziom ten los
i ty tego pisma nie potrafisz wymaza´c. Wiedz wi˛ec nareszcie, jak małe jest twoje
pisanie w obliczu tego, co zapisane jest przez Pana Zast˛epów.
Nie odwracaj ˛
ac si˛e, odst ˛
apił krok do tyłu. Niemal tak, jak gdybym był jakim´s
mrocznym ołtarzem, od którego odst˛epuje si˛e z ironicznym respektem.
— Teraz ˙zegnaj ju˙z, redaktorze — rzekł i zawzi˛ety u´smiech wykrzywił jego
wargi. — Nie l˛ekaj si˛e, gdy˙z ci˛e znajd ˛
a. I uratuj ˛
a twoje ˙zycie.
Odwrócił si˛e i poszedł. Widziałem, jak odchodzi czarniejszy od czerni naj-
gł˛ebszych cieni, a potem zostałem sam.
Byłem sam — sam po´sród odgłosu kropel kapi ˛
acych jeszcze niekiedy z li-
stowia na le´sne klepisko. Sam pod ciemnoczerwonym niebem, którego malutkie
skrawki widniały pomi˛edzy narastaj ˛
ac ˛
a czarn ˛
a mas ˛
a koron drzew. Sam u kresu
dnia i po´sród umarłych.
Nie wiem, jak to zrobiłem, lecz po chwili zacz ˛
ałem si˛e czołga´c, bezu˙zyteczn ˛
a
nog˛e wlok ˛
ac za sob ˛
a po mokrym poszyciu le´snym, póki nie dotarłem do nieru-
93
chomego stosu ciał. Przy resztkach ´swiatła dziennego zacz ˛
ałem go przetrz ˛
asa´c
w poszukiwaniu Dave’a. Seria sztyftów przeszyła mu doln ˛
a cz˛e´s´c klatki piersio-
wej i poni˙zej tego miejsca kurtka była przesi ˛
akni˛eta krwi ˛
a. Lecz gdy podtrzyma-
łem jego barki ramieniem i podniosłem, tak by mógł oprze´c głow˛e na mym zdro-
wym kolanie, zatrzepotał powiekami. Twarz miał biał ˛
a i gładk ˛
a jak buzia ´spi ˛
acego
dziecka.
— Eileen? — zapytał, gdy go podnosiłem, słabym, lecz wyra´znie słyszalnym
głosem. Oczy miał zamkni˛ete.
Otwarłem usta, ˙zeby si˛e odezwa´c, lecz nie mogłem wydoby´c ˙zadnego d´zwi˛e-
ku. Gdy wreszcie zmusiłem struny głosowe do wysiłku, mój głos miał dziwne
brzmienie.
— B˛edzie tu za chwil˛e — odrzekłem.
Wydawało si˛e, i˙z ta odpowied´z przyniosła mu spokój. Le˙zał bez ruchu, ledwie
dysz ˛
ac. Na jego twarzy malował si˛e taki spokój, jakby go nic nie bolało. Usły-
szałem miarowy odgłos padaj ˛
acych kropel, które pocz ˛
atkowo wzi ˛
ałem za deszcz
kapi ˛
acy wci ˛
a˙z z li´sci nad głow ˛
a. Wysun ˛
ałem r˛ek˛e i poczułem skapuj ˛
ac ˛
a na dło´n
wilgo´c. To krew z kurtki Dave’a kapała na ´sciółk˛e le´sn ˛
a, z której w przed´smiert-
nych konwulsjach umieraj ˛
acych zdarta została pokrywa niby-mchów, pozostawia-
j ˛
ac nag ˛
a ziemi˛e.
Obmacałem le˙z ˛
ace wokół ciała, najdelikatniej, jak umiałem, by nie urazi´c le-
˙z ˛
acego na moim kolanie Dave’a, w poszukiwaniu opatrunków. Znalazłem trzy
i próbowałem zatamowa´c nimi jego rany, ale nic z tego nie wyszło. Krwawił
z pół tuzina miejsc. Próbuj ˛
ac zało˙zy´c banda˙ze, zakłóciłem jego spokój, rozbu-
dzaj ˛
ac przy tym nieco.
— Eileen? — zapytał.
— B˛edzie tu za chwil˛e — odpowiedziałem znowu.
A jeszcze pó´zniej, kiedy ju˙z si˛e poddałem i siedziałem bezczynnie, trzymaj ˛
ac
go w obj˛eciach, zapytał raz jeszcze:
— Eileen?
— B˛edzie tu za chwil˛e.
Lecz nim sko´nczyły si˛e najgł˛ebsze ciemno´sci i ksi˛e˙zyc wzbił si˛e do´s´c wysoko,
by zesła´c swój srebrny blask przez prze´swity mi˛edzy drzewami i o´swietli´c jego
twarz, ju˙z nie ˙zył.
Rozdział 14
Znaleziono mnie zaraz po wschodzie sło´nca i nie uczyniły tego oddziały Za-
przyja´znionych, lecz cassida´nskie. Kensie Graeme wycofał si˛e na południowym
skrzydle swych pozycji, uprzedzaj ˛
ac w ten sposób ´swietnie obmy´slony przez Bri-
ghta plan zaatakowania w tym miejscu i zgniecenia cassida´nskiej obrony, a na-
st˛epnie rozniesienia jej na strz˛epy na ulicach Castlemain. Lecz, przewidziawszy
to, Kensie ogołocił z wojsk południowe skrzydło swych linii i pozyskane w ten
sposób piechot˛e i czołgi wysłał szerokim łukiem na skrzydło północne, by je
wzmocni´c. Tam wła´snie znajdowałem si˛e z Dave’em.
Na skutek tego linia frontu obróciła si˛e wokół punktu centralnego, znajduj ˛
a-
cego si˛e w okolicach bazy transportowej, w której spotkałem Graeme’a po raz
pierwszy. Jej ruchomy północny kraniec zatoczył nast˛epnego ranka łuk dookoła
pozycji Zaprzyja´znionych i przesun ˛
ał si˛e na dół, przecinaj ˛
ac przeciwnikowi ł ˛
acz-
no´s´c i zwalaj ˛
ac si˛e z trzaskiem na tyły tych oddziałów, które jeszcze przed chwi-
l ˛
a s ˛
adziły, i˙z udało im si˛e wi˛eksz ˛
a cz˛e´s´c cassida´nskiego kontyngentu rozproszy´c
i zamkn ˛
a´c w obr˛ebie miasta.
Castlemain, które miało sta´c si˛e skał ˛
a, o któr ˛
a rozbije si˛e cassidariski kontyn-
gent, okazało si˛e skał ˛
a, o któr ˛
a rozbiły si˛e wojska Zaprzyja´znionych. Znalazłszy
si˛e w pułapce, wojownicy w czarnych mundurach walczyli z szale´ncz ˛
a odwag ˛
a
i zwykł ˛
a sobie zawzi˛eto´sci ˛
a, lecz ju˙z byli zamkni˛eci pomi˛edzy zapor ˛
a ogniow ˛
a
dział sonicznych Kensiego na zachód od miasta a jego ´swie˙zymi siłami, nast˛epu-
j ˛
acymi na tyły wroga. W ko´ncu dowództwo Zaprzyja´znionych, broni ˛
ac si˛e przed
dalsz ˛
a utrat ˛
a swych ˙zołnierzy, poddało si˛e i wojna domowa pomi˛edzy Północn ˛
a
a Południow ˛
a Partycj ˛
a Nowej Ziemi została zako´nczona zwyci˛estwem cassida´n-
skiego kontyngentu.
Tymczasem dla mnie nie miało to znaczenia. Półprzytomnego od ´srodków
przeciwbólowych, zabrano mnie do szpitala w Blauvain.
Na skutek braku natychmiastowej pomocy medycznej w zranionym kolanie
wywi ˛
azały si˛e komplikacje — nie znam szczegółów, lecz mimo ˙ze udało im si˛e
je wreszcie wyleczy´c, od tej pory pozostało sztywne. Jedyn ˛
a na to rad ˛
a, powie-
dzieli mi lekarze, byłaby operacja i nowe kolano, całkowicie sztuczne — to za´s
mi odradzano. Prawdziwe ciało z krwi i ko´sci jest w dalszym ci ˛
agu lepsze od
95
wszystkiego, co człowiek potrafi skonstruowa´c w zamian.
Co do mnie, to było mi wszystko jedno. Złapano i os ˛
adzono grupowego, który
był sprawc ˛
a masakry — jak sam to przewidywał, został na mocy paragrafów Ko-
deksu Najemników, tycz ˛
acych traktowania je´nców, stracony przez rozstrzelanie.
Ale nawet to niewiele mnie obeszło.
Poniewa˙z — znów zgodnie z tym, co powiedział — jego egzekucja niczego
nie zmieniła. Losu, który z pomoc ˛
a swej broni samostrzelnej zapisał Dave’owi
i innym je´ncom, ani ja, ani nikt inny nie miał mocy odmieni´c; i przez to wła´snie
co´s we mnie p˛ekło.
Byłem jak zepsuty zegarek, który, owszem, chodzi, ale zaczyna grzechota´c,
gdy go podnie´s´c i nim potrz ˛
asn ˛
a´c. Co´s popsuło si˛e w moim wn˛etrzu i nawet list
pochwalny, przysłany przez Mi˛edzygwiezdn ˛
a Słu˙zb˛e Prasow ˛
a, oraz zatwierdzenie
mnie w prawach członka rzeczywistego Gildii nie mogły tego naprawi´c. Ponie-
wa˙z zostałem jej członkiem zwyczajnym, bogactwo i pot˛ega Gildii zapewniły mi
najlepsz ˛
a opiek˛e i dokonały tego, na co byłoby sta´c niewiele organizacji prywat-
nych — wysłały mnie na leczenie do cudotwórców od naprawy umysłów z Kultis,
wi˛ekszego z dwu ´swiatów Exotików.
Na Kultis nakłonili mnie, bym naprawił si˛e sam — ale nie mogli narzuci´c mi
sposobu, w jaki postanowiłbym tego dokona´c. Po pierwsze dlatego, ˙ze nie le˙zało
to w ich mocy (chocia˙z nie jestem pewien, czy rzeczywi´scie zdawali sobie spraw˛e
z tego, jak ograniczone były w tym wypadku ich mo˙zliwo´sci), a po drugie dlatego,
˙ze podstawowe zasady ich filozofii zabraniały im stosowania przemocy, a tak˙ze
wszelkich prób narzucania swej woli opieraj ˛
acej si˛e jednostce. Jedyne, co mogli,
to wskaza´c mi drog˛e, któr ˛
a według nich powinienem był obra´c.
Za to instrument, którego u˙zyli do wskazania mi drogi, okazał si˛e pot˛e˙zny.
Była nim Liza Kant.
— . . . Ale˙z ty nie jeste´s psychiatr ˛
a! — zawołałem do Lizy w zdumieniu, gdy
po raz pierwszy pojawiła si˛e na Kultis w miejscu, w którym mnie umieszczono
— jednej z wielofunkcyjnych konstrukcji mieszkalno-rekreacyjnych.
Wła´snie wylegiwałem si˛e na brzegu basenu, udaj ˛
ac, ˙ze wchłaniam promie-
nie słoneczne i wypoczywam, kiedy niespodziewanie pojawiła si˛e u mego boku
i w odpowiedzi na me pytania odparła, i˙z Padma polecił j ˛
a jako osob˛e, która b˛e-
dzie ze mn ˛
a pracowa´c nad powrotem do zdrowia w sferze uczuciowej.
— Có˙z ty mo˙zesz wiedzie´c o tym, kim ja jestem? — odci˛eła si˛e z miejsca, by-
najmniej nie okazuj ˛
ac spokoju i opanowania wła´sciwych prawdziwym Exotikom.
— Min˛eło całe pi˛e´c lat, odk ˛
ad spotkali´smy si˛e w Encyklopedii, a ja ju˙z wtedy
byłam zaawansowan ˛
a studentk ˛
a!
Przygl ˛
adałem jej si˛e z pozycji le˙z ˛
acej i kiedy stan˛eła nade mn ˛
a, zamrugałem
powiekami. Z wolna co´s, co było we mnie u´spione, j˛eło budzi´c si˛e do ˙zycia, znów
zaczynało chodzi´c i tyka´c. Wstałem. Rzeczywi´scie, jak˙ze ja, który potrafiłem do-
biera´c słów tak, by ludzie ta´nczyli przede mn ˛
a jak marionetki, mogłem zni˙zy´c si˛e
96
do czynienia niepewnych przypuszcze´n.
— Zatem jeste´s rzeczywi´scie psychiatr ˛
a? — zapytałem.
— I tak, i nie — odpowiedziała mi ze spokojem. Wtem u´smiechn˛eła si˛e do
mnie. — Tak czy inaczej, to nie psychiatra jest ci potrzebny.
W chwili gdy wypowiadała te słowa, u´swiadomiłem sobie, ˙ze my´sl˛e dokład-
nie to samo i ˙ze dokładnie to samo my´slałem przez cały czas, lecz pogr ˛
a˙zony bez
reszty w nieszcz˛e´sciu, pozwoliłem Gildii wyci ˛
agn ˛
a´c swe własne wnioski. Mo-
mentalnie wsz˛edzie, jak maszyneria mego ´swiadomego umysłu długa i szeroka,
zacz˛eły na powrót zaskakiwa´c przeka´zniki i zapala´c si˛e na nowo ´swiatełka per-
cepcji.
Je´sli wiedziała a˙z tyle, to ile mogła wiedzie´c jeszcze? Natychmiast w fortecy
umysłu, na której budowie strawiłem ostatnie pi˛e´c lat, rozd´zwi˛eczały si˛e dzwonki
alarmowe i obro´ncy j˛eli p˛edzi´c na swoje posterunki.
— By´c mo˙ze masz słuszno´s´c — odparłem, momentalnie ostro˙zny, i wyszcze-
rzyłem do niej z˛eby w u´smiechu. — Dlaczego nie usi ˛
adziemy i o tym nie poroz-
mawiamy?
— Wła´snie, dlaczego? — odrzekła.
A wi˛ec usiedli´smy i porozmawiali´smy. Z pocz ˛
atku wymieniali´smy opinie
o sprawach nieistotnych, a ja usiłowałem w tym czasie wyrobi´c sobie zdanie na jej
temat. Napełniała szczególnym echem całe swe otoczenie. W ˙zaden inny sposób
nie potrafi˛e opisa´c tego zjawiska. Ka˙zde jej słowo, ka˙zdy ruch i gest zdawały si˛e
posiada´c dla mnie specjalne znaczenie, znaczenie, którego nie umiałem dokładnie
sobie wytłumaczy´c.
— Dlaczego Padma uznał, ˙ze mo˙zesz. . . to jest, dlaczego uznał, ˙ze powinna´s
przyj´s´c tutaj zobaczy´c si˛e ze mn ˛
a? — zapytałem po chwili ostro˙znie.
— Nie tylko zobaczy´c si˛e z tob ˛
a, ale i z tob ˛
a popracowa´c — poprawiła mnie.
Nie miała na sobie szaty Exotików, lecz zwykł ˛
a popołudniow ˛
a sukienk˛e białego
koloru. Jej oczy nabierały przy niej gł˛ebszego odcienia bł˛ekitu, ni˙z widziałem kie-
dykolwiek. Nagle wycelowały we mnie spojrzenie wyzywaj ˛
ace i ostre jak sztylet.
— Dlatego, Tam, i˙z uwa˙za mnie za jedne z dwojga wrót, przez które wci ˛
a˙z jeszcze
mo˙zna do ciebie dotrze´c.
Te słowa i towarzysz ˛
ace im spojrzenie mn ˛
a wstrz ˛
asn˛eły. Gdyby nie owo id ˛
a-
ce w ´slad za ni ˛
a szczególne echo, mógłbym odnie´s´c mylne wra˙zenie, ˙ze jest to
zaproszenie do flirtu. Jej jednak chodziło o co´s wi˛ekszego.
Mogłem j ˛
a wówczas z miejsca zapyta´c, có˙z ma takiego na my´sli, lecz byłem
dopiero co rozbudzony i przez to ostro˙zny. Zmieniłem temat — zdaje si˛e zapro-
siłem j ˛
a, by przył ˛
aczyła si˛e do mnie w k ˛
apieli lub co´s w tym rodzaju — i nie
poruszałem tego tematu, a˙z dopiero w kilka dni pó´zniej.
Do tego czasu, czujny i pobudzony, miałem mo˙zno´s´c rozejrzenia si˛e wokół
siebie i zastanowienia si˛e nad tym, sk ˛
ad bierze si˛e echo, oraz stwierdzenia, jak
oddziałuj ˛
a na mnie metody Exotików. Pracowano nade mn ˛
a nader subtelnie za
97
pomoc ˛
a zr˛ecznej koordynacji sumarycznego nacisku ´srodowiska, nacisku, który
nie próbował prowadzi´c mnie w stron˛e jedn ˛
a czy drug ˛
a, lecz który ustawicznie po-
naglał mnie, bym wzi ˛
ał w swoje r˛ece ster własnego ˙zycia i samodzielnie obierał
kierunek. Krótko mówi ˛
ac, konstrukcja, która słu˙zyła mi za schronienie, pogoda,
panuj ˛
aca wokół niej, same wreszcie ´sciany, meble, kolory i kształty były tak za-
projektowane, by subtelnie wspomaga´c si˛e w przynaglaniu mnie do ˙zycia — i to
nie ˙zycia zwykłego, ale ˙zycia aktywnego. W sposób pełny i radosny. Był to nie
tylko przybytek szcz˛e´scia — był to przybytek pasjonuj ˛
acej przygody, pobudzaj ˛
a-
ce ´srodowisko otaczaj ˛
ace mnie ze wszystkich stron.
A Liza była jego aktywnym czynnikiem.
Zacz ˛
ałem zauwa˙za´c, i˙z w miar˛e jak otrz ˛
asałem si˛e z przygn˛ebienia, nie tylko
z dnia na dzie´n zmieniały si˛e kolory i kształty mebli oraz samej kwatery, lecz
zmieniał si˛e równie˙z dobór tematów do rozmowy, ton głosu Lizy, jej ´smiech,
a wszystko po to, by przez cały czas wywiera´c maksymalny nacisk na moje nie-
trwałe i rozwijaj ˛
ace si˛e uczucia. Nie wydaje mi si˛e, by nawet sama Liza rozu-
miała, w jaki sposób poszczególne składniki maj ˛
a si˛e do wytworzenia zespolone-
go efektu. By to zrozumie´c, trzeba było rodowitego Exotika. Lecz rozumiała —
´swiadomie lub nie´swiadomie — rol˛e, któr ˛
a miała w tym odegra´c. I j ˛
a odgrywała.
Nie dbałem o to. Automatycznie i nieuchronnie, w miar˛e zdrowienia, coraz
bardziej byłem zakochany.
Od czasu gdy wyrwałem si˛e na wolno´s´c z domu mojego wuja i odnalazłem
w sobie przymioty ciała i umysłu, nigdy nie miałem trudno´sci w znajdowaniu
sobie kobiet. Zwłaszcza pi˛eknych kobiet, które cechował cz˛esto dziwny głód czu-
ło´sci, równie cz˛esto nie zaspokojony. Lecz nim nastała Liza, wszystkie one, i te
pi˛ekne, i te nie, nadymały si˛e w mych oczach powietrzem i p˛ekały niczym ba´n-
ki mydlane. Było to tak, jak gdybym bez przerwy chwytał i przynosił do domu
drozdy ´spiewaj ˛
ace tylko po to, by nast˛epnego ranka odkry´c, i˙z przez noc stały si˛e
zwykłymi drozdami, a ich swobodna pie´s´n skurczyła si˛e do rozmiarów pojedyn-
czego ´cwierkania.
Potem zdałem sobie spraw˛e, ˙ze była to moja wina — to ja robiłem z nich
drozdy ´spiewaj ˛
ace. Jaka´s ich przypadkowa cecha lub zawarty w nich pierwiastek
sprawiały, i˙z wybuchałem płomieniem jak raca, ma wyobra´znia wznosiła si˛e pod
niebiosa, a z ni ˛
a razem mój j˛ezyk, tak ˙ze moc ˛
a słów wynosiłem nas oboje do
krainy czystego powietrza i ´swiatła, zieleni traw i przejrzystej wody. I tam budo-
wałem nam obojgu zamek pełen powietrza i ´swiatła, obietnic i pi˛ekno´sci.
Mój zamek zawsze im si˛e podobał. Z ochot ˛
a przybywały na skrzydłach mojej
wyobra´zni, a ja wierzyłem, i˙z oboje o własnych siłach szybujemy obok siebie.
Lecz pó´zniej, nast˛epnego dnia, budziłem si˛e ze ´swiadomo´sci ˛
a, i˙z ´swiatło zgasło
i zamilkła pie´s´n, gdy˙z w rzeczywisto´sci nigdy nie wierzyły w mój zamek. Taka
rzecz była dobra w marzeniach, lecz nie nadawała si˛e do tego, by my´sle´c o niej
w kategoriach zwykłego kamienia, drewna, cegły i dachówki. Gdy przychodzi-
98
ło do spraw ´swiata realnego, zamek okazywał si˛e szale´nstwem, ja za´s winienem
odło˙zy´c my´sl o nim na bok i zamiast niej zaj ˛
a´c si˛e wyszukaniem jakiego´s ist-
niej ˛
acego realnie domostwa. Najch˛etniej z lanego betonu, jak dom mojego wuja
Mathiasa. ´
Z praktycznymi ekranami wizyjnymi zamiast okien, z ekonomicznym
dachem w miejsce niebotycznych wie˙zyc i z oszklonymi werandami, nie za´s od-
krytymi balkonami. Wtedy si˛e rozstawali´smy.
Lecz Liza, gdy wreszcie si˛e w niej zakochałem, nie upu´sciła mnie tak jak inne.
Wzniosła si˛e razem ze mn ˛
a i dalej o własnych siłach szybowała w przestworzach.
Co wi˛ecej, po raz pierwszy dowiedziałem si˛e, dlaczego była inna, dlaczego nigdy
nie zeszłaby tak jak inne z obłoków.
Było tak dlatego, i˙z zanim j ˛
a jeszcze poznałem, sama budowała swe własne
zamki. Tak wi˛ec wcale nie potrzebowała mojej pomocy, by unie´s´c si˛e do zacza-
rowanej krainy, gdy˙z bywała tam wcze´sniej, polegaj ˛
ac na własnych pot˛e˙znych
skrzydłach. Pasowali´smy do siebie w przestworzach, cho´c nasze zamki ró˙zniły
si˛e od siebie.
Wła´snie — ró˙znica zamków była tym, co mnie powstrzymało, co doprowadzi-
ło w ostateczno´sci do strzaskania egzotycznej skorupy. Gdy˙z zawsze kiedy byłem
ju˙z bliski wyznania jej swojej miło´sci, powstrzymywała mnie.
— Nie, Tam — mówiła, robi ˛
ac przede mn ˛
a uniki. — Jeszcze nie teraz.
„Jeszcze nie teraz” mogło równie dobrze znaczy´c „nie w tej chwili” lub „po-
czekaj do jutra”, lecz widz ˛
ac zmian˛e, jaka zachodziła w jej twarzy, sposób, w ja-
ki jej oczy odwracały si˛e nieznacznie ode mnie, w jednej chwili wiedziałem, co
o tym s ˛
adzi´c. Co´s stało pomi˛edzy nami niczym zamykana na trzy spusty, lecz na
wpół stoj ˛
aca otworem brama, i mój umysł spróbował nazwa´c to co´s po imieniu.
— To Encyklopedia — rzekłem. — Wci ˛
a˙z chcesz, ˙zebym wrócił i nad ni ˛
a
pracował. — Wpatrzyłem si˛e w ni ˛
a. — W porz ˛
adku. Popro´s mnie raz jeszcze.
Potrz ˛
asn˛eła głow ˛
a.
— Nie — odparła cichym głosem. — Nim ci˛e odszukałam na przyj˛eciu Dona-
la Graeme’a, Padma powiedział mi, ˙ze nigdy nie wrócisz tylko dlatego, ˙ze ja ci˛e
o to poprosz˛e. Lecz nie uwierzyłam mu wówczas. Dzi´s wierz˛e. — Znów odwró-
ciła twarz, by spojrze´c mi prosto w oczy. — Gdybym poprosiła ci˛e teraz i dała ci
chwil˛e do namysłu, nim odpowiesz, raz jeszcze odmówiłby´s, nawet teraz.
Siedziała wpatrzona we mnie na brzegu basenu, dok ˛
ad si˛e wybrali´smy, w bla-
sku słonecznym, maj ˛
ac krzak wielkich ró˙z herbacianych za sob ˛
a, a blask bij ˛
acy
od kwiatów na sobie.
— Odmówiłby´s, Tam?
Otwarłem usta i zaraz zamkn ˛
ałem je z powrotem. Gdy˙z niczym kamienna r˛eka
jakiego´s poga´nskiego boga, wszystko, o czym zapomniałem, wracaj ˛
ac tu do zdro-
wia, wszystko, co Mathias, a potem grupowy z Zaprzyja´znionych wyryli w mojej
duszy, zwaliło si˛e na mnie ponownie. Zamykana na trzy spusty brama zatrzasn˛e-
ła si˛e pomi˛edzy mn ˛
a a Liz ˛
a i odgłos zasuwy odbił si˛e echem w najskrytszych
99
gł˛ebinach mego jestestwa.
— To prawda — przyznałem głucho. — Masz słuszno´s´c. Odmówiłbym.
Spojrzałem na Liz˛e siedz ˛
ac ˛
a w´sród gruzów naszego wspólnego marzenia.
I co´s mi si˛e przypomniało.
— Gdy przyszła´s tu po raz pierwszy — mówiłem z wolna, lecz bez ˙zadnej
lito´sci, gdy˙z znowu stała si˛e niemal moim wrogiem — wspomniała´s co´s o tym, ˙ze
Padma ogłosił ci˛e jedn ˛
a z dwóch bram, przez które mo˙zna do mnie dotrze´c. Jaka
jest druga brama? Nie spytałem ci˛e wówczas.
— A teraz nie mo˙zesz si˛e doczeka´c, by zabarykadowa´c t˛e drug ˛
a, nieprawda˙z,
Tam? — odrzekła nieco gorzko. — W porz ˛
adku. . . powiedz mi co´s. — Podniosła
z ziemi płatek, który spadł z rosn ˛
acego za jej plecami kwiatu, i rzuciła go na spo-
kojne wody basenu, gdzie zacz ˛
ał pływa´c niczym jaka´s delikatna ˙zółta łódeczka.
— Czy skontaktowałe´s si˛e ze swoj ˛
a siostr ˛
a?
Jej słowa zwaliły si˛e na mnie z łoskotem ˙zelaznej sztaby. Wszystkie sprawy
zwi ˛
azane z Eileen i Dave’em oraz ´smierci ˛
a Dave’a po tym, jak zar˛eczyłem Eileen,
˙ze b˛edzie bezpieczny, powróciły roj ˛
ac mi si˛e nad głow ˛
a. Nie wiedz ˛
ac nawet w jaki
sposób, zerwałem si˛e na równe nogi i zimny pot wyst ˛
apił mi na całym ciele.
— Nie mogłem. . . — rozpocz ˛
ałem odpowied´z, lecz głos mnie zawiódł. W cia-
snocie mojego gardła zdławił si˛e sam i w gł˛ebi duszy stan ˛
ałem twarz ˛
a w twarz
z wiedz ˛
a o swym własnym tchórzostwie.
— Oni j ˛
a powiadomili! — krzykn ˛
ałem, zwracaj ˛
ac si˛e z w´sciekło´sci ˛
a do Lizy,
która w dalszym ci ˛
agu obserwowała mnie z pozycji siedz ˛
acej. — Władze cassi-
da´nskie ju˙z jej wszystko o tym opowiedziały! O co ci chodzi, my´slisz, ˙ze nie wie,
co stało si˛e z Dave’em?
Lecz Liza milczała. Siedziała tylko, przypatruj ˛
ac mi si˛e. Wówczas zdałem
sobie spraw˛e, ˙ze b˛edzie milczała dalej. O tym, co powinienem zrobi´c, nie powie
mi ani słowa wi˛ecej ni˙z sami Exotikowie, którzy szkolili j ˛
a przecie˙z niemal od
kołyski.
Ale nie musiała. Diabeł od nowa podniósł głow˛e w mej duszy i ´smiej ˛
ac si˛e stał
na drugim brzegu rzeki gorej ˛
acych w˛egli, wzywaj ˛
ac mnie, bym j ˛
a przekroczył
i podj ˛
ał r˛ekawic˛e. A do tej pory jeszcze ani człowiek, ani diabeł nie rzucił mi
wyzwania nadaremno.
Odwróciłem si˛e do Lizy plecami i odszedłem.
Rozdział 15
Jako rzeczywisty członek Gildii nie musiałem ju˙z przedstawia´c delegacji, by
podj ˛
a´c pieni ˛
adze na koszty podró˙zy. Walut˛e w obrocie mi˛edzy ´swiatami stano-
wiły wiedza i umiej˛etno´sci ukryte w ludzkim opakowaniu, które było no´snikiem
tych rzeczy. W ten sposób łatwym do przekształcenia w walut˛e kredytem by-
ły informacje zbierane i przekazywane przez fachowych pracowników ´Srodków
Przekazu z Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej, które były równie wa˙zne dla po-
szczególnych ´swiatów pomi˛edzy gwiazdami. Tak wi˛ec Gildia nie była biedna,
a jej dwustu, czy co´s koło tego, rzeczywistych członków dysponowało na ka˙z-
dym z czternastu ´swiatów dostatecznymi funduszami, by mogli im pozazdro´sci´c
szefowie rz ˛
adów.
Osobliwym tego rezultatem było w moim przypadku to, ˙ze pieni ˛
adze jako ta-
kie straciły dla mnie jakiekolwiek znaczenie. W zakamarku umysłu, który przed-
tem przeznaczony był do planowania wydatków, miałem teraz pró˙zni˛e — i wyda-
wało si˛e, ˙ze z misj ˛
a wypełnienia tej pustki w czasie długiego przelotu z Kultis na
Cassid˛e pospieszyły wspomnienia. Wspomnienia o Eileen.
Nigdy przedtem nie podejrzewałem, ˙ze odgrywała w moich młodych latach
tak wa˙zn ˛
a rol˛e, zarówno przed ´smierci ˛
a naszych rodziców, jak i — przede wszyst-
kim — po niej. Ale teraz, gdy nasz statek kosmiczny dokonywał skoku, zatrzy-
mywał si˛e i znowu skakał pomi˛edzy gwiazdami, coraz to nowe miejsca i chwile
tłoczyły si˛e w mej ´swiadomo´sci, kiedy tak siedziałem samotnie w swojej kabinie
pierwszej klasy lub, je´sli o to chodzi, nie mniej samotnie w westybulu, gdy˙z nie
byłem w nastroju towarzyskim.
Nie były to wspomnienia dramatyczne. Wspominałem prezenty, które poda-
rowała mi na te czy tamte urodziny. Chwile, gdy pomagała mi nie ugi ˛
a´c si˛e pod
niezno´snym naciskiem, jaki Mathias w swojej pró˙zno´sci wywierał na moj ˛
a dusz˛e.
Jej własne chwile smutku, które bardzo łatwo odnajdywałem w pami˛eci zwłasz-
cza dzisiaj, gdy zdałem sobie spraw˛e, i˙z była wówczas samotna i nieszcz˛e´sliwa,
czego jednak w owym czasie nie potrafiłem zrozumie´c, pogr ˛
a˙zony bez reszty we
własnym nieszcz˛e´sciu. Nagle u´swiadomiłem sobie, ˙ze mog˛e sobie przypomnie´c
dowolnie wiele wypadków, gdy zdarzyło jej si˛e odło˙zy´c na bok własne kłopoty po
to, by co´s zaradzi´c na moje, i ani jednego — nie udało mi si˛e odszuka´c w pami˛eci
101
jednego jedynego przykładu — bym kiedykolwiek zapomniał o swoich proble-
mach, by chocia˙z wzi ˛
a´c pod uwag˛e jej zmartwienia.
Gdy wszystko to przesuwało si˛e przed mymi oczyma, czułem, jak serce kraje
mi si˛e z rozpaczy i poczucia winy. Pomi˛edzy jedn ˛
a a drug ˛
a seri ˛
a skoków usiłowa-
łem utopi´c te wspomnienia w kieliszku. Stwierdziłem jednak, ˙ze nie odpowiadaj ˛
a
mi zarówno trunki, jak i takie wyj´scie z sytuacji.
Przybyłem na Cassid˛e.
Jako ubo˙zszej i mniejszej rozmiarami planetarnej krewniaczce Newtona,
z którym dzieliła licz ˛
acy dwana´scie ciał niebieskich układ słoneczny, Cassidzie
brakowało jego powi ˛
aza´n akademickich, a co za tym idzie, stałego dopływu wy-
soce wykwalifikowanych umysłów ´scisłych, które uczyniły skolonizowany wcze-
´sniej ´swiat Newtona bogatym. Z jej stołecznego portu kosmicznego, Moro, złapa-
łem wahadłowiec do Alban, miasteczka uniwersyteckiego sponsorowanego przez
Newton, gdzie Dave studiował mechanik˛e skoku i gdzie oboje z Eileen imali si˛e
ró˙znych zaj˛e´c zarobkowych.
Było to miasto wielopoziomowe, efektywno´sci ˛
a wykorzystania terenu zbli˙zo-
ne do mrowiska. Nie, ˙zeby brakowało miejsca, na którym mo˙zna by je postawi´c,
ale zbudowano je po wi˛ekszej cz˛e´sci za newtonia´nskie kredyty, a najta´nsza dost˛ep-
na za te kredyty metoda budowlana wymagała skupienia potrzebnych mieszka´n na
najmniejszej mo˙zliwej przestrzeni.
Na przystani wahadłowca wzi ˛
ałem pr˛et kierunkowy i nastawiłem na adres
Eileen podany mi przez ni ˛
a w jedynym otrzymanym od niej li´scie, tym, który do-
stałem w dniu ´smierci Davida. Pr˛et poprowadził mnie przez cał ˛
a seri˛e pionowych
i poziomych przej´s´c i tuneli a˙z do segmentu zespołu mieszkalnego, le˙z ˛
acego po-
nad poziomem gruntu, lecz na tym ko´nczyła si˛e lista pochlebnych przymiotników,
którymi mo˙zna by go okre´sli´c.
Gdy skr˛eciłem w korytarz, który miał ostatecznie doprowadzi´c mnie do drzwi
szukanego przeze mnie domu, po raz pierwszy owo nie wymy´slone bynajmniej
uczucie, które, póki Liza nie zwróciła na nie bezpo´srednio mojej uwagi, nie do-
puszczało nawet do mej ´swiadomo´sci my´sli o Eileen, zacz˛eło zbli˙za´c si˛e do punk-
tu wrzenia. Niby w nocnym koszmarze, scena, która rozegrała si˛e na nowoziem-
skiej le´snej polanie, stan˛eła mi przed oczami jak ˙zywa, a w´sciekło´s´c i strach j˛eły
trawi´c mnie niczym gor ˛
aczka.
Na moment zawahałem si˛e — mało brakowało, a dałbym za wygran ˛
a. Lecz
bezwładno´s´c, która ogarn˛eła mnie podczas długiej podró˙zy, popchn˛eła mnie pod
sam próg i sprawiła, i˙z zadzwoniłem do drzwi.
Sekunda oczekiwania wydała mi si˛e wieczno´sci ˛
a. Wreszcie drzwi si˛e otwarły
i ukazała si˛e w nich twarz kobiety w ´srednim wieku. Szeroko otwarłem oczy ze
zdumienia, gdy˙z nie była to twarz mojej siostry.
— Eileen. . . — wyb ˛
akałem. — To znaczy. . . pani Davidowa Hall. . . Czy jest
w domu? — Wówczas przypomniałem sobie, ˙ze ta kobieta nie mo˙ze o mnie nic
102
wiedzie´c. — Jestem jej bratem, z Ziemi. Redaktor Tam Olyn.
Miałem na sobie oczywi´scie peleryn˛e i beret, co w pewnym sensie wystarczało
za wizytówk˛e, lecz w owej chwili zupełnie o tym zapomniałem. Przypomniało mi
si˛e dopiero wtedy, gdy kobieta nieco si˛e spłoszyła. Prawdopodobnie nigdy dot ˛
ad
nie widziała członka Gildii na własne oczy.
— No có˙z, wyprowadziła si˛e — odparła. — To mieszkanie było dla niej za
du˙ze. Mieszka kilka poziomów ni˙zej i bardziej na północ. Chwileczk˛e, zaraz dam
panu jej numer.
Znikn˛eła z po´spiechem. Po chwili usłyszałem odpowiadaj ˛
acy jej głos m˛e˙zczy-
zny i wkrótce ukazała si˛e z powrotem z kartk ˛
a papieru w r˛ece.
— Prosz˛e — rzekła nieco zdyszana. — Zapisałam go panu. Pójdzie pan prosto
tym korytarzem. . . o, widz˛e, ˙ze ma pan pr˛et kierunkowy. W takim razie prosz˛e go
nastawi´c. To niedaleko.
— Dzi˛ekuj˛e — powiedziałem.
— Nie ma za co. Cała przyjemno´s´c. . . Có˙z, nie powinnam pana zatrzymywa´c,
jak mi si˛e zdaje — dodała, widz ˛
ac, ˙ze ju˙z zaczynam si˛e odwraca´c. — Ciesz˛e si˛e,
˙ze mogłam si˛e na co´s przyda´c. Do widzenia.
— Do widzenia — wyj ˛
akałem.
Poszedłem korytarzem dalej, nastawiaj ˛
ac ponownie pr˛et kierunkowy. Ten za´s
poprowadził mnie na dół, tak ˙ze drzwi, przy których nacisn ˛
ałem wreszcie dzwo-
nek, znajdowały si˛e sporo poni˙zej poziomu gruntu.
Tym razem czekałem dłu˙zej. Wreszcie otwarły si˛e, a za nimi stała moja siostra.
— Tam — powiedziała.
Na pierwszy rzut oka wcale si˛e nie zmieniła. Nie zna´c było po niej ˙zadnych
oznak smutku ani zgryzot i uczułem gwałtowny przypływ nadziei. Lecz gdy tak
stała bez ruchu, po prostu mi si˛e przygl ˛
adaj ˛
ac, nadzieja znowu opadła. Mogłem
tylko czeka´c. Poszedłem za jej przykładem.
— Wejd´z — rzekła wreszcie, niemal nie zmieniaj ˛
ac tonu. Odsun˛eła si˛e na bok
i wszedłem do ´srodka. Drzwi zasun˛eły si˛e za mn ˛
a.
Chwilowo wybity z nastroju tym, co zastałem, rozejrzałem si˛e dookoła. Obity
szar ˛
a draperi ˛
a pokój był nie wi˛ekszy ni˙z kabina pierwszej klasy, któr ˛
a zajmowa-
łem na statku kosmicznym.
— Co si˛e stało, ˙ze mieszkasz tutaj?! — wybuchn ˛
ałem.
Popatrzyła na mnie, ale nie zareagowała na moje zaskoczenie.
— Tu jest taniej — odparła oboj˛etnie.
— Ale˙z nie ma potrzeby, by´s oszcz˛edzała pieni ˛
adze! — powiedziałem. —
Podj ˛
ałem wszelkie kroki, by´s otrzymała spadek po Mathiasie. Załatwiłem z pra-
cuj ˛
acym na Ziemi Cassidaninem, ˙ze rodzina, któr ˛
a zostawił tutaj, przeka˙ze ci go-
tówk˛e. Czy to znaczy — gdy˙z my´sl ta do tej pory nie postała mi w głowie — ˙ze
z tej strony nast ˛
apiły jakie´s komplikacje? Czy jego rodzina ci nie płaci?
103
— Owszem — przyznała do´s´c chłodno. — Lecz jest jeszcze rodzina Dave’a,
której trzeba pomaga´c.
— Rodzina? — Gapiłem si˛e na ni ˛
a idiotycznie.
— Młodszy brat Dave’a chodzi jeszcze do szkoły. . . Zreszt ˛
a mniejsza z tym.
— W dalszym ci ˛
agu stała. Nie zapraszała te˙z, bym usiadł. — Du˙zo by opowiada´c,
Tam. Po co tu przyjechałe´s?
Utkwiłem w niej wzrok.
— Eileen — powiedziałem błagalnie. — Nie odezwała si˛e słowem. — Po-
słuchaj — rzekłem, niczym ton ˛
acy brzytwy chwytaj ˛
ac si˛e poruszonego wcze´sniej
tematu — nawet je´sli pomagasz rodzinie Dave’a, nie widz˛e w tym ˙zadnego pro-
blemu. Jestem teraz członkiem rzeczywistym Gildii. Je´sli chodzi o pieni ˛
adze, to
mog˛e ci ich zapewni´c, ile tylko potrzebujesz.
— Nie.
Potrz ˛
asn˛eła głow ˛
a.
— Na miło´s´c bosk ˛
a, dlaczego nie? Mówi˛e ci, ˙ze mam nieograniczone. . .
— Nie chc˛e nic od ciebie, Tam — przerwała mi. — Mimo to dzi˛ekuj˛e. Ale
całkiem nie´zle si˛e nam powodzi, mnie i rodzinie Dave’a. Mam dobr ˛
a prac˛e.
— Eileen!
— Pytałam ci˛e o co´s, Tam — rzekła, w dalszym ci ˛
agu niewzruszona. — Po
co tu przyjechałe´s?
Nie byłaby bardziej odmieniona, gdyby stała si˛e kamieniem — nie przypomi-
nała tej siostry, któr ˛
a znałem. Nie była t ˛
a, któr ˛
a znałem. Była niczym zupełnie mi
obca osoba.
— By si˛e z tob ˛
a zobaczy´c — odparłem. — Pomy´slałem, ˙ze mo˙ze chciałaby´s
wiedzie´c. . .
— Wiem o tym wszystko — zapewniła mnie zupełnie beznami˛etnie. —
Wszystko mi o tym opowiedziano. Mówili, ˙ze równie˙z zostałe´s ranny, ale ju˙z
wydobrzałe´s, prawda, Tam?
— Tak — potwierdziłem bezradnie. — Ale nie całkiem. Mam nog˛e sztywn ˛
a
w kolanie. Powiedzieli, ˙ze ju˙z tak zostanie.
— To wielka szkoda — odpowiedziała.
— Niech to szlag, Eileen! — wybuchn ˛
ałem. — Nie stój tu tak po prostu i nie
mów do mnie, jakby´s nie wiedziała, kim jestem! Jestem twoim bratem!
— Nie. — Potrz ˛
asn˛eła głow ˛
a. — Jedyni krewni, jakich mam teraz, jakich chc˛e
mie´c teraz, to rodzina Dave’a. Oni mnie potrzebuj ˛
a. Ty mnie nie potrzebujesz
i nigdy nie potrzebowałe´s, Tam. Zawsze sam wystarczałe´s sobie i dla siebie.
— Eileen — rzekłem błagalnie. — Słuchaj, zdaj˛e sobie spraw˛e, ˙ze musisz
mnie wini´c, przynajmniej cz˛e´sciowo, za ´smier´c Dave’a.
— Nie — odpowiedziała. — Nic nie poradzisz na to, ˙ze jeste´s tym, czym
jeste´s. To wył ˛
acznie moja wina, ˙ze przez te wszystkie lata usiłowałam przeko-
na´c sam ˛
a siebie, ˙ze jeste´s czym´s innym. S ˛
adziłam, i˙z było w tobie co´s, do czego
104
Mathias nigdy nie dotarł, co´s, co tylko czekało na okazj˛e, by si˛e ujawni´c. Na to
wła´snie liczyłam, gdy poprosiłam ci˛e, by´s pomógł mi podj ˛
a´c decyzj˛e na temat
Jamiego. A kiedy napisałe´s, ˙ze masz zamiar pomóc Dave’owi, s ˛
adziłam, ˙ze to, co
zawsze w tobie widziałam, wysuwa si˛e na plan pierwszy. Lecz za ka˙zdym razem
nie miałam racji.
— Eileen! — krzykn ˛
ałem. — To nie moja wina, ˙ze natkn˛eli´smy si˛e z Dave’em
na szale´nca. By´c mo˙ze powinienem post ˛
api´c jako´s inaczej, lecz naprawd˛e po tym,
jak mnie postrzelili, próbowałem nakłoni´c go, by mnie zostawił, tylko ˙ze on nie
chciał. Nie rozumiesz, ˙ze nie tylko ja jestem winny?
— Oczywi´scie, ˙ze nie, Tam — zgodziła si˛e. Przywarłem do niej spojrzeniem.
— Nie ponosisz za to, co robisz, wi˛ekszej odpowiedzialno´sci ni˙z pies policyjny,
który został tak wyszkolony, by atakowa´c wszystko, co si˛e rusza. Jeste´s tym, czym
uczynił ci˛e, Tam, wuj Mathias: niszczycielem. Nie ma w tym twojej winy, ale to
niczego nie zmienia. Pomimo całej tej walki, jak ˛
a z nim toczyłe´s, nauki Mathiasa
na temat NISZCZY ´
C! utkwiły ci gł˛eboko w pami˛eci i nie zostawiły miejsca na
nic innego.
— Nie wolno ci tak my´sle´c! — wrzasn ˛
ałem na ni ˛
a. — To nieprawda! Daj mi
tylko jeszcze jedn ˛
a szans˛e, Eileen, a zobaczysz! Mówi˛e ci, ˙ze to nieprawda!
— Ale˙z to prawda — odparła. — Znam ci˛e, Tam, lepiej ni˙z ktokolwiek inny
na ´swiecie. I od dawna wiedziałam, ˙ze taki jeste´s. Wolałam w to po prostu nie
wierzy´c. Ale teraz nie mam ju˙z innego wyj´scia, dla dobra rodziny Dave’a, która
mnie potrzebuje. Nie potrafiłam pomóc Dave’owi, ale potrafi˛e pomóc im — je´sli
ju˙z nigdy si˛e z tob ˛
a nie zobacz˛e. Je˙zeli przeze mnie uda ci si˛e do nich zbli˙zy´c, to
ich równie˙z zniszczysz.
Potem ju˙z nic nie mówiła i tylko stała, przypatruj ˛
ac mi si˛e. Otwarłem usta,
by jej odpowiedzie´c, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Stali´smy, spogl ˛
adaj ˛
ac
na siebie z odległo´sci niespełna metra, jednak rozdzielały nas morza i otchłanie
szersze i gł˛ebsze, ni˙z kiedykolwiek widziałem w swoim ˙zyciu.
— Zatem lepiej id´z sobie, Tam — odezwała si˛e wreszcie.
Jej słowa przywróciły mnie z odr˛etwienia do ˙zycia.
— Tak — powiedziałem głucho. — Chyba lepiej sobie pójd˛e.
Odwróciłem si˛e do niej plecami. My´sl˛e, ˙ze jeszcze st ˛
apaj ˛
ac ku drzwiom, wci ˛
a˙z
miałem nadziej˛e, i˙z ka˙ze mi si˛e zatrzyma´c i zawoła z powrotem. Lecz nie usły-
szałem za sob ˛
a ˙zadnego d´zwi˛eku ani ruchu. Przekraczaj ˛
ac próg, zerkn ˛
ałem po raz
ostatni przez rami˛e.
Nawet nie drgn˛eła. Dalej stała w tym samym miejscu niczym obcy człowiek,
czekaj ˛
ac, a˙z sobie pójd˛e.
Wi˛ec poszedłem. I powróciłem do portu kosmicznego sam.
Zupełnie sam.
Rozdział 16
Dostałem si˛e na pierwszy statek odlatuj ˛
acy na Ziemi˛e. Miałem teraz prawo
pierwsze´nstwa przed wszystkimi, z wyj ˛
atkiem członków korpusu dyplomatycz-
nego, i nie omieszkałem z niego skorzysta´c. Wypchn ˛
ałem z kolejki kogo´s z wcze-
´sniejsz ˛
a rezerwacj ˛
a i raz jeszcze znalazłem si˛e sam w kabinie pierwszej klasy,
podczas gdy statek, na którego byłem pokładzie, wykonywał skok, zatrzymywał
si˛e dla obliczenia swojej pozycji i znów skakał pomi˛edzy gwiazdami.
Ta odosobniona kabina była dla mnie niczym sanktuarium, niczym samotnia
pustelnika, kokon, w którym mogłem odgrodzi´c si˛e drzwiami od ´swiata i prze-
poczwarzy´c, nim raz jeszcze wychyn˛e w innym wymiarze na ´swiatło dzienne.
Obdarto mnie ze skóry dawnej osobowo´sci i nie zostało mi ani jedno złudzenie,
którym mógłbym si˛e osłoni´c.
Oczywi´scie Mathias wcze´snie oczy´scił mój szkielet z mi˛esa iluzji. Lecz tu
i ówdzie wisiał jaki´s strz˛ep — jak cho´cby sk ˛
apana w deszczu pami˛e´c ruin Parteno-
nu, w które zwykłem wpatrywa´c si˛e na ekranach wizyjnych jako chłopiec, kiedy
mordercza dialektyka Mathiasa zdołała zerwa´c kolejny strz˛ep nerwu lub ´sci˛egna.
Przez sam ˛
a sw ˛
a obecno´s´c tam, wysoko, ponad ciemnym domem bez okien, Par-
tenon wydawał si˛e podwa˙za´c wszelkie argumenty Mathiasa.
Kiedy´s musiał powsta´c — a zatem Mathias jest w bł˛edzie, zwykłem pociesza´c
si˛e w my´slach. Kiedy´s musiał powsta´c, istniał, a gdyby ludzie z Ziemi nie byli
niczym wi˛ecej ni˙z tym, co głosz ˛
a słowa Mathiasa, nigdy nie zostałby zbudowa-
ny. Lecz istniał niegdy´s, tak to teraz odbierałem. Gdy˙z w ko´ncu były tam tylko
ruiny, a zatem czarny defetyzm Mathiasa oparł si˛e próbie czasu. Ja równie˙z na
obraz i podobie´nstwo Mathiasa oparłem si˛e próbie czasu, a sny o tym, jak to zro-
dzeni na Ziemi b˛ed ˛
a w jaki´s niewiadomy sposób, pomimo owych odmienionych
i wspanialszych dzieci młodszych ´swiatów, chodzi´c w glorii słuszno´sci, legły tak
jak Partenon w gruzach, odło˙zone ad acta razem z innymi dziecinnymi iluzjami,
odło˙zone i zapomniane na deszczu.
Có˙z takiego próbowała powiedzie´c mi Liza? Gdybym tylko j ˛
a zrozumiał, my-
´slałem teraz, mógłbym t˛e chwil˛e przewidzie´c i zaoszcz˛edzi´c sobie bolesnej na-
dziei, ˙ze Eileen przebaczy mi ´smier´c Dave’a. Liza wspomniała co´s o dwóch bra-
mach, o tym, ˙ze tylko dwie bramy stoj ˛
a przede mn ˛
a otworem, a ona jest jedn ˛
a
106
z nich. Teraz rozumiałem, czym były owe bramy. Były to wrota, przez które mo-
gła dotrze´c do mnie miło´s´c.
Miło´s´c — zabójcza choroba, która odzierała m˛e˙zczyzn z siły. Nie tylko mi-
ło´s´c fizyczna, ale wszelkie wypływaj ˛
ace ze słabo´sci pragnienia: czuło´sci, pi˛ekna
i nadziei na spodziewane cuda. Przypomniałem sobie teraz, i˙z była jedna, jedyna
rzecz, której nigdy nie udało mi si˛e dokona´c. Nigdy nie zdołałem zrani´c Mathiasa,
zawstydzi´c go czy cho´cby tylko wprawi´c w zakłopotanie. A dlaczego? Dlatego,
˙ze był tak sterylny, jak ka˙zde wyjałowione ciało. Nie tylko nie kochał nikogo,
ale i niczego. A w ten sposób, wyrzekaj ˛
ac si˛e ´swiata, zyskiwał go z powrotem,
gdy˙z uniwersum było tak˙ze nico´sci ˛
a i w tej doskonałej symetrii nico´sci w nico´sci
spoczywał w swym zadowoleniu jak głaz.
Zrozumiawszy to, poczułem nagle, ˙ze mog˛e si˛e znowu upi´c. Lec ˛
ac w tam-
tym kierunku nie byłem do tego zdolny ze wzgl˛edu na uczucia winy i nadziei
oraz z powodu złachmaniałych resztek ciała podatnego na rozkład i miło´s´c, przy-
legaj ˛
acych wci ˛
a˙z w moim wn˛etrzu do czystego szkieletu filozofii Mathiasa. Ale
teraz. . .
Roze´smiałem si˛e w głos na cał ˛
a pust ˛
a kabin˛e. Wówczas, w drodze na Cassid˛e,
gdy najbardziej potrzebowałem znieczulenia trunkiem, nie byłem w stanie z nie-
go skorzysta´c. Teraz za´s, cho´c nie potrzebowałem go wcale, mogłem si˛e w nim
k ˛
apa´c, gdybym miał na to ochot˛e.
Oczywi´scie pod warunkiem, ˙ze pami˛etałbym o szacowno´sci mej pozycji za-
wodowej i nie przesadzał z piciem w miejscach publicznych. Lecz nie było ˙zadne-
go powodu, bym nie miał si˛e upi´c w zaciszu własnej kabiny i to w tej chwili, je´sli
tak ˛
a miałem ochot˛e. W rzeczy samej miałem ku temu wszelkie powody. Była to
okazja wymagaj ˛
aca uczczenia — godzina wybawienia od słabo´sci ciała i umysłu,
które przynosz ˛
a ból wszystkim zwyczajnym ludziom.
Zamówiłem butelk˛e, szklank˛e oraz kubełek lodu i wzniosłem toast na swoj ˛
a
cze´s´c w lustrze znajduj ˛
acym si˛e w kabinie naprzeciw klubowego fotela, w którym
rozsiadłem si˛e z butelk ˛
a pod r˛ek ˛
a.
Slainte, Tam Olyn, bach! — powiedziałem sam do siebie, gdy˙z zamówiłem
szkock ˛
a i wszyscy moi szkoccy i irlandzcy przodkowie szumieli mi w tej chwili
w metaforycznych ˙zyłach. Napiłem si˛e łapczywie.
Dobry trunek rozlał si˛e przyjemnie po moim wn˛etrzu i rozpalił w nim ogie´n,
a po krótkiej chwili dalszego picia ´sciany mej małej kabinki rozsun˛eły si˛e szeroko
i powróciła mi pami˛e´c o tym, jak to owego dnia w Encyklopedii pod hipnotycz-
nym wpływem Padmy je´zdziłem na błyskawicy.
Znów poczułem pot˛eg˛e i w´sciekło´s´c, które wst ˛
apiły we mnie wówczas, i po
raz pierwszy stałem si˛e ´swiadomy mej obecnej sytuacji, ju˙z poza wszelkimi ludz-
kimi słabo´sciami, które mogłyby mnie powstrzyma´c lub osłabia´c moc błyskawicy.
Po raz pierwszy zauwa˙zyłem mo˙zliwo´sci i pot˛eg˛e hasła NISZCZY ´
C! Mo˙zliwo-
´sci, wobec których to, co udało si˛e zrobi´c Mathiasowi, a nawet to, czego sam
107
dokonałem do tej pory, było dziecinn ˛
a zabawk ˛
a.
Piłem, ´sni ˛
ac o rzeczach, które stały si˛e teraz mo˙zliwe. A po chwili zapadłem
w sen lub te˙z, jak kto woli, straciłem przytomno´s´c i zacz ˛
ałem ´sni´c w sensie do-
słownym.
W ´swiat tego snu przeniosłem si˛e prosto z jawy, bez daj ˛
acego si˛e zauwa˙zy´c
okresu przej´sciowego. Nagle znalazłem si˛e t a m — a tam miało oznacza´c gdzie´s
na zboczu kamienistego wzgórza pomi˛edzy górskimi szczytami a morzem rozpo-
´scieraj ˛
acym si˛e ku zachodowi, w małym domku z kamienia, poobtykanym ziemi ˛
a
i darni ˛
a. Małym, jednoizbowym domku z prymitywnym paleniskiem zamiast ko-
minka, o ´scianach z dwu stron pochylonych ku otworowi w dachu, któr˛edy wy-
dostawał si˛e dym. W pobli˙zu ognia na ´scianie, na dwóch drewnianych kołkach
wbitych w szpary mi˛edzy kamieniami, wisiała moja jedyna cenna ruchomo´s´c.
Była to bro´n przechodz ˛
aca w rodzie z ojca na syna, prawdziwy, oryginalny
miecz claymore, claidheamh mor, „wielki miecz”. Miał głowni˛e długo´sci ponad
stu dwudziestu centymetrów, prost ˛
a, obosieczn ˛
a, szerok ˛
a i t˛epo ´sci˛et ˛
a na ko´n-
cu. R˛ekoje´s´c zako´nczona była jedynie zwykłym jelcem z wygi˛et ˛
a do dołu gard ˛
a.
Ogólnie rzecz bior ˛
ac, był to szeroki miecz obur˛eczny, pieczołowicie zawini˛ety
w natłuszczone szmaty i jako ˙ze nie miał pochwy, zawieszony na kołkach.
W trakcie mojego snu zdj ˛
ałem go ze ´sciany i rozwin ˛
ałem, gdy˙z za trzy dni,
st ˛
ad o pół dnia drogi piechot ˛
a, miałem si˛e spotka´c z pewnym m˛e˙zczyzn ˛
a. Przez
dwa dni niebo było czyste, a sło´nce, cho´c nie dawało ciepła, ´swieciło jasno, i prze-
siadywałem na pla˙zy, ostrz ˛
ac obie kraw˛edzie długiego miecza szarym kamieniem
wyrzuconym przez morze i ogładzonym przez fale. Poranek trzeciego dnia był
pochmurny, a z nastaniem ´switu pocz ˛
ał pada´c drobny deszczyk. Owin ˛
ałem wi˛ec
miecz skrajem długiego, prostok ˛
atnego pledu, którym byłem okryty, i wyruszy-
łem na umówione spotkanie.
Zimny i mokry deszcz zacinał mi prosto w twarz i wiatr przejmował chłodem
do szpiku ko´sci, lecz pod przykryciem pledu z grubej, niemal oleistej wełny i ja,
i miecz byli´smy bezpieczni przed wilgoci ˛
a, tote˙z podniosła si˛e we mnie ogromna,
dzika rado´s´c, cudowne uczucie, wspanialsze od wszystkiego, co odczuwałem kie-
dykolwiek przedtem. Mogłem rozkoszowa´c si˛e jej smakiem, tak jak wilk z pew-
no´sci ˛
a rozkoszuje si˛e smakiem ciepłej krwi w pysku, gdy˙z ˙zadne inne uczucie nie
mogło temu dorówna´c — temu, ˙ze szedłem wreszcie dokona´c swojej zemsty.
A potem si˛e obudziłem. Ujrzałem prawie pust ˛
a butelk˛e i uczułem leniw ˛
a oci˛e-
˙zało´s´c upojenia, lecz rado´s´c z mego snu była wci ˛
a˙z przy mnie. Wi˛ec przeci ˛
agn ˛
a-
łem si˛e tylko w fotelu i usn ˛
ałem z powrotem.
Tym razem nic mi si˛e nie ´sniło.
Gdy si˛e obudziłem, nie czułem ani ´sladu po przepiciu. Umysł miałem chłodny,
swobodny i jasny. Tak, jakby sen zako´nczył si˛e dopiero przed sekund ˛
a, mogłem
sobie przypomnie´c straszliw ˛
a rado´s´c, któr ˛
a odczuwałem id ˛
ac z mieczem w dłoni
na spotkanie w deszczu. I w jednej chwili ujrzałem wyra´znie przed sob ˛
a czekaj ˛
ac ˛
a
108
mnie drog˛e.
Zatrzasn ˛
ałem za sob ˛
a obie pozostałe mi bramy — a to oznaczało, ˙ze po˙ze-
gnałem si˛e z miło´sci ˛
a. Lecz w zamian za to odnalazłem teraz oszałamiaj ˛
ac ˛
a jak
wino rado´s´c zemsty. Gdy pomy´slałem o tym, omal nie roze´smiałem si˛e w głos, bo
przypomniało mi si˛e, co powiedział grupowy z Zaprzyja´znionych, zanim zostawił
mnie ze zwłokami zmasakrowanych przez siebie ofiar.
— Losu, który zapisałem tym ludziom, ani ty, ani ˙zaden inny człowiek nie ma
mocy wymaza´c.
O, to, trzeba przyzna´c, było prawd ˛
a. Nie mogłem wymaza´c tego zapisu. Lecz
w mojej mocy i moich umiej˛etno´sciach — jako jedynego na czternastu ´swiatach
— le˙zało wymazanie czego´s daleko wi˛ekszego. Mogłem wymaza´c instrumenty,
które do powstania takiego zapisu doprowadziły. Byłem je´zd´zcem i panem na
błyskawicy i dzi˛eki temu mogłem zniszczy´c ludno´s´c i kultur˛e obydwu naraz Za-
przyja´znionych ´Swiatów. Miałem ju˙z przed oczyma pierwsze przebłyski metody,
za pomoc ˛
a której mo˙zna było tego dokona´c.
W czasie gdy statek kosmiczny dotarł na Ziemi˛e, podstawowy zarys mych
planów był zasadniczo gotowy.
Rozdział 17
Moim bezpo´srednim celem był szybki powrót na Now ˛
a Ziemi˛e, gdzie Star-
szy Bright, wykupiwszy z niewoli oddziały schwytane przez wojska Kensiego
Graeme’a, niezwłocznie wzmocnił je nowymi posiłkami. Powi˛ekszona jednostka
rozbiła obóz nie opodal stolicy Partycji Północnej, Moretonu, jako wojska oku-
pacyjne, ubezpieczaj ˛
ace egzekucj˛e mi˛edzygwiezdnych kredytów, nale˙znych Za-
przyja´znionym ´Swiatom za oddziały wynaj˛ete przez nie istniej ˛
acy ju˙z rz ˛
ad bun-
towniczy.
Lecz zanim mogłem uda´c si˛e bezpo´srednio na Now ˛
a Ziemi˛e, musiałem zała-
twi´c jeszcze jedn ˛
a spraw˛e, uzyska´c dla tego, co miałem zamiar uczyni´c, usank-
cjonowanie i aprobat˛e. Gdy˙z, skoro raz ju˙z zostałe´s członkiem zwyczajnym Gildii
Reporterów, nie miałe´s nad sob ˛
a ˙zadnej władzy zwierzchniej — z wyj ˛
atkiem Ra-
dy Gildii składaj ˛
acej si˛e z pi˛etnastu członków, ciała stoj ˛
acego na stra˙zy Deklaracji
Bezstronno´sci, na mocy której działali´smy, i ustalaj ˛
acego polityk˛e Gildii, do któ-
rej musieli dostosowa´c si˛e wszyscy członkowie.
Umówiłem si˛e na spotkanie z Piersem Leafem, przewodnicz ˛
acym Rady. W St.
Louis był jasny poranek kwietniowy, gdy stan ˛
ałem naprzeciw Leafa po drugiej
stronie uprz ˛
atni˛etego do czysta d˛ebowego biurka w jego biurze na najwy˙zszym
pi˛etrze Domu Gildii, znajduj ˛
acego si˛e po przeciwnej stronie miasta ni˙z budynek
Encyklopedii Finalnej
— Zaszedłe´s bardzo daleko, i to szybko, jak na swój viek, Tam — powiedział,
gdy przyniesiono kaw˛e, któr ˛
a zamówił dla nas obu.
Był niskim ponad pi˛e´cdziesi˛ecioletnim m˛e˙zczyzn ˛
a o sarkastycznym sposobie
bycia, który od dawna ju˙z nie wy´sciubił nosa poza Układ Słoneczny i rzadko
opuszczał Ziemi˛e ze wzgl˛edu na reprezentacyjno-informacyjne aspekty swej god-
no´sci.
— Tylko nie mów mi, ˙ze jeszcze ci nie do´s´c. Czego chcesz tym razem?
— Chc˛e miejsca w Radzie — odparłem.
Gdy wypowiedziałem te słowa, unosił akurat fili˙zank˛e kawy. Przysun ˛
ał j ˛
a do
ust bez ´sladu wahania. Lecz w bystrym spojrzeniu, jakim obrzucił mnie znad kra-
w˛edzi, ujrzałem czujno´s´c sokoła. Zapytał krótko:
— Doprawdy? A dlaczego?
110
— Zaraz ci wyja´sni˛e — odpowiedziałem. — By´c mo˙ze zauwa˙zyłe´s, i˙z posia-
dam umiej˛etno´s´c znajdowania si˛e tam, gdzie s ˛
a wiadomo´sci.
Postawił fili˙zank˛e dokładnie na ´srodku spodka.
— Dlatego te˙z, Tam — powiedział łagodnie — dostałe´s niedawno peleryn˛e
do stałego noszenia. W ko´ncu wymagamy od naszych członków pewnych kwa-
lifikacji, to chyba jasne.
— Owszem — zgodziłem si˛e. — Niemniej uwa˙zam, ˙ze moje kwalifikacje s ˛
a
mo˙ze nieco bardziej niezwykłe. . . — Nie pospieszyłem z wyja´snieniem, gdy na-
gle jego oczy otwarły si˛e szeroko ze zdziwienia. — Bynajmniej nie roszcz˛e sobie
pretensji do posiadania jakich´s zdolno´sci proroczych. S ˛
adz˛e jedynie, ˙ze przypad-
kowo posiadam dar nieco gł˛ebszego wgl ˛
adu w mo˙zliwo´sci rozwoju sytuacji ni˙z
pozostali członkowie.
Zmarszczył brwi. Jego twarz nieznacznie si˛e zmieniła.
— Zdaj˛e sobie spraw˛e — brn ˛
ałem dalej — ˙ze to brzmi jak przechwałka. Ale
zatrzymajmy si˛e przy tym na chwil˛e i przypu´s´cmy, ˙ze posiadam to, do czego zgła-
szam pretensje. Czy taki talent nie byłby wysoce przydatny dla Rady przy podej-
mowaniu decyzji dotycz ˛
acych polityki Gildii?
Spojrzał na mnie przenikliwie.
— By´c mo˙ze — odrzekł — pod warunkiem, ˙ze twoje zdolno´sci byłyby praw-
dziwe i nigdy nie zawodziły, i jeszcze całe mnóstwo innych tego rodzaju zastrze-
˙ze´n.
— Gdybym jednak zdołał rozwia´c twe w ˛
atpliwo´sci co do tych wszystkich
kwestii, czy udzieliłby´s mi poparcia finansowego na pierwsze zwalniaj ˛
ace si˛e
miejsce w Radzie?
Roze´smiał si˛e.
— Czemu nie? — odparł. — Ale w jaki sposób masz zamiar mnie przekona´c?
— Wygłosz˛e przepowiedni˛e — powiedziałem. — Przepowiedni˛e, która je´sli
si˛e spełni, wymaga´c b˛edzie od Rady zasadniczych decyzji politycznych.
— W porz ˛
adku. — U´smiechał si˛e dalej. — Przepowiadaj zatem.
— Exotikowie — o´swiadczyłem — przyst ˛
apili do pracy nad likwidacj ˛
a Za-
przyja´znionych ´Swiatów.
U´smiech znikn ˛
ał. Przez chwil˛e Leaf przygl ˛
adał mi si˛e w osłupieniu.
— Co chcesz przez to powiedzie´c? — za˙z ˛
adał wyja´snie´n. — Exotikowie nie
mog ˛
a pracowa´c nad likwidacj ˛
a czegokolwiek. To nie tylko wbrew wszystkiemu,
w co, jak twierdz ˛
a, wierz ˛
a, ale przede wszystkim nikt nie jest w stanie zlikwido-
wa´c dwóch ´swiatów pełnych ludzi i całej kultury. Co w ogóle rozumiesz przez
słowo „zlikwidowa´c”?
— Mniej wi˛ecej to samo, co masz na my´sli. Zburzy´c kultur˛e Zaprzyja´znionych
jako czynn ˛
a teokracj˛e, zrujnowa´c oba ´swiaty finansowo, tak by zostały tylko dwie
kamieniste planety pełne głoduj ˛
acych ludzi, którzy zmuszeni b˛ed ˛
a albo zmieni´c
swój styl ˙zycia, albo wyemigrowa´c na inne ´swiaty.
111
Przyjrzał mi si˛e uwa˙znie. Przez dłu˙zsz ˛
a chwil˛e ˙zaden z nas nie wyrzekł ani
słowa.
— Sk ˛
ad — wreszcie odezwał si˛e pierwszy — przyszedł ci do głowy ten nie-
prawdopodobny pomysł?
— To przeczucie. Moja intuicja — odpowiedziałem. — Plus fakt, ˙ze wojska
z Zaprzyja´znionych pokonał dorsajski komandor polny Kensie Graeme po˙zyczo-
ny kontyngentowi cassida´nskiemu w ostatniej chwili.
— A to dlaczego? Taka rzecz mogłaby przydarzy´c si˛e wsz˛edzie, w ka˙zdej
wojnie mi˛edzy dowolnymi armiami.
— Nie całkiem — zaprzeczyłem. — Podj˛eta przez Kensiego decyzja ode-
pchni˛ecia północnego skrzydła linii Zaprzyja´znionych i zaj´scia nieprzyjaciela od
tyłu bynajmniej nie okazałaby si˛e sukcesem, gdyby Starszy Bright dzie´n wcze-
´sniej nie przej ˛
ał dowodzenia i nie wydał Zaprzyja´znionym rozkazu ataku na po-
łudniowe skrzydło linii Kensiego. Nast ˛
apił tu podwójny zbieg okoliczno´sci. Ko-
mandor Exotików pojawia si˛e i wykonuje jedynie słuszne posuni˛ecie dokładnie
w chwili, gdy siły Zaprzyja´znionych podejmuj ˛
a akcj˛e, która czyni je łatwym ce-
lem ataku.
Piers odwrócił si˛e i si˛egn ˛
ał po telefon na biurku.
— Mo˙zesz nie sprawdza´c — powiedziałem. — Ju˙z to zrobiłem. Decyzja, by
po˙zyczy´c Kensiego od Exotików, podj˛eta została przez dowództwo kontyngentu
cassida´nskiego samodzielnie, pod wpływem nagłego impulsu, i nie było sposobu,
by słu˙zby wywiadowcze Kensiego mogły dowiedzie´c si˛e z góry o przygotowywa-
nym przez Brighta ataku.
— W takim razie to rzeczywi´scie zbieg okoliczno´sci. — Piers si˛e nachmurzył.
— Albo geniusz taktyczny, który jak wszyscy wiemy, posiadaj ˛
a Dorsajowie.
— Nie uwa˙zasz, ˙ze ten dorsajski geniusz mo˙ze by´c nieco przechwalony?
A wersji o zbiegu okoliczno´sci stanowczo nie mog˛e kupi´c. Za wiele byłoby tych
zbiegów — sprzeciwiłem si˛e.
— W takim razie co? — dopytywał si˛e Piers. — Czym mo˙zesz to wytłuma-
czy´c?
— Moim przeczuciem. Intuicja podpowiada mi, ˙ze Exotikowie maj ˛
a jaki´s spo-
sób przewidywania z góry ruchów Zaprzyja´znionych. Mówisz o militarnym ge-
niuszu Dorsajów. A co z psychologicznym geniuszem Exotików?
— Tak, ale. . . — Piers urwał, nagle zamy´slony. — Cała ta sprawa wygl ˛
ada
nieprawdopodobnie. — Znów przyjrzał mi si˛e uwa˙znie. — Co, według ciebie,
powinni´smy z tym pocz ˛
a´c?
— Pozwól mi w tym pogrzeba´c — odpowiedziałem. — Je´sli mam słuszno´s´c,
to za trzy lata ujrzymy, jak oddziały Exotików walcz ˛
a z Zaprzyja´znionymi. Nie
jako najemnicy w jakiej´s wojnie planetarnej, lecz w bezpo´sredniej próbie sił Exo-
tikowie kontra Zaprzyja´znieni. — Tu zrobiłem pauz˛e. — A je˙zeli oka˙ze si˛e, ˙ze
112
mam racj˛e, udzielisz finansowego poparcia mej kandydaturze na miejsce kolejne-
go zmarłego lub emerytowanego członka Rady.
Raz jeszcze mały sarkastyczny człowieczek przygl ˛
adał mi si˛e w milczeniu
przez cał ˛
a okr ˛
agł ˛
a minut˛e.
— Tam — rzekł wreszcie. — Nie wierz˛e w ani jedno słowo z tego, co tutaj
powiedziałe´s. Ale obserwuj sobie, ile ci si˛e ˙zywnie podoba, a ju˙z moja w tym
głowa, by Rada nie odmówiła ci swego poparcia, je˙zeli kiedykolwiek taka kwestia
wypłynie. A je´sli wyjdzie cho´c troch˛e na twoje, przyjd´z porozmawia´c ze mn ˛
a raz
jeszcze.
— Przyjd˛e — przyrzekłem.
Wstałem, u´smiechn ˛
awszy si˛e do niego. Skin ˛
ał głow ˛
a, lecz pozostał w fotelu
i nie odezwał si˛e ani słowem.
— Mam nadziej˛e, ˙ze wkrótce si˛e zobaczymy — powiedziałem.
I wyszedłem.
Zaszczepiłem mu zaledwie male´nk ˛
a szczypt˛e w ˛
atpliwo´sci, akurat tyle, by
skłoni´c go do my´slenia i skierowa´c tok jego rozumowania w po˙z ˛
adanym kierunku.
Lecz Piers Leaf, na nieszcz˛e´scie, dysponował wysoce inteligentnym i twórczym
umysłem; inaczej nie zostałby przewodnicz ˛
acym Rady. Był to ten typ umysłowo-
´sci, który dopóty analizuje budz ˛
ac ˛
a w ˛
atpliwo´s´c kwesti˛e, dopóki nie zdoła jej tak
czy inaczej rozstrzygn ˛
a´c. Je˙zeli nie potrafił dowie´s´c fałszywo´sci tezy, wówczas
wedle wszelkiego prawdopodobie´nstwa poczynał wynajdowa´c dowody na popar-
cie jej prawdziwo´sci — nawet w miejscach, gdzie inni nie mogli si˛e ich wcale
dopatrzy´c.
W ˛
atpliwo´sci, które posiałem w umy´sle Leafa, miały trzy lata na kiełkowanie
i wro´sni˛ecie w krajobraz poj˛eciowy Leafa. Musiałem zadowoli´c si˛e oczekiwa-
niem, a˙z to nast ˛
api, tymczasem robiłem post˛epy w innych dziedzinach.
Zmuszony byłem sp˛edzi´c par˛e tygodni na Ziemi, by ponownie wprowadzi´c
nieco porz ˛
adku w moje sprawy finansowe, lecz potem znów poleciałem statkiem
na Now ˛
a Ziemi˛e.
Zaprzyja´znieni, wykupiwszy, jak ju˙z mówiłem, oddziały, które dostały si˛e do
niewoli sił cassida´nskich pod dowództwem Kensiego Graeme’a, niezwłocznie
wzmocnili je posiłkami i ulokowali niedaleko stolicy Partycji Północnej, More-
tonu, jako wojska okupacyjne, zabezpieczaj ˛
ace egzekucj˛e nale˙znych im mi˛edzy-
gwiezdnych kredytów.
Kredyty nale˙zały si˛e oczywi´scie od buntowniczego rz ˛
adu pokonanej i nie ist-
niej ˛
acej ju˙z Partycji Północnej, który wynaj ˛
ał ˙zołnierzy, jednak, chocia˙z nie cał-
kiem legalna z prawnego punktu widzenia, praktyka polegaj ˛
aca na nakładaniu na
jeden ´swiat okupu z tytułu wszelkiego rodzaju długów, zaci ˛
agni˛etych na innym
´swiecie przez jakichkolwiek jego mieszka´nców, nie była pomi˛edzy gwiazdami
zupełnie nieznana.
113
Powód tego był oczywi´scie taki, ˙ze wła´sciw ˛
a walut ˛
a w rozliczeniach pomi˛e-
dzy ´swiatami były usługi pojedynczych jednostek ludzkich czy to w postaci psy-
chiatrów, czy ˙zołnierzy. Dług, zaci ˛
agni˛ety w usługach takich jednostek przez je-
den ´swiat na drugim ´swiecie, musiał by´c przez ´swiat dłu˙zniczy spłacony i nie
mógł by´c anulowany nawet w wypadku zmiany rz ˛
adów. Zmiany rz ˛
adów nast˛e-
powałyby zbyt cz˛esto, gdyby stało si˛e to drog ˛
a do wyj´scia z mi˛edzyplanetarnych
długów.
W praktyce wygl ˛
adało to tak, ˙ze je´sli poszczególne ´swiaty popadały ze sob ˛
a
w jaki´s konflikt i szukały pomocy na innych planetach, za wszystko płacił zwy-
ci˛ezca. Było to swego rodzaju odwrócenie reguł cywilnego procesu s ˛
adowego
o zwrot szkód pieni˛e˙znych, gdzie strona przegrywaj ˛
aca winna jest opłaci´c kosz-
ty s ˛
adowe stronie zwyci˛eskiej. Oficjalna wersja wydarze´n wygl ˛
adała tak, ˙ze rz ˛
ad
z Zaprzyja´znionych, nie otrzymawszy zapłaty za wypo˙zyczonych buntowniczemu
rz ˛
adowi ˙zołnierzy, wypowiedział Nowej Ziemi jako ´swiatowi wojn˛e, póki Nowa
Ziemia jako ´swiat nie ui´sci długu, zaci ˛
agni˛etego przez niektórych jego mieszka´n-
ców.
W rzeczywisto´sci nie toczyły si˛e ˙zadne działania nieprzyjacielskie, a zapłata
po dostatecznie długich targach miała wpłyn ˛
a´c od tych nowoziemskich rz ˛
adów,
które były najmocniej zaanga˙zowane w spraw˛e. W tym wypadku głównie rz ˛
adu
Partycji Południowej, skoro on okazał si˛e zwyci˛ezc ˛
a. Lecz w tym czasie Nowa
Ziemia była pod okupacj ˛
a wojsk z Zaprzyja´znionych i pojechałem tam w osiem
miesi˛ecy po ostatnim pobycie, gdy˙z chciałem napisa´c o tym cykl artykułów.
Tym razem udało mi si˛e spotka´c z komandorem polnym bez ˙zadnych kło-
potów. W´sród b ˛
abloplastycznych budynków Kwatery Wojskowej wzniesionej na
otwartym terenie ju˙z od pierwszego rzutu oka wida´c było, ˙ze wojsko z Zaprzyja´z-
nionych otrzymało rozkazy dawania ludno´sci niezaprzyja´znionej tak mało, jak to
tylko mo˙zliwe, powodów do zadra˙znie´n. Nie słyszałem, by jaki´s ˙zołnierz przemó-
wił ko´scielnym za´spiewem, pocz ˛
awszy od bramy, przez cał ˛
a kwater˛e, na biurze
komandora polnego ko´ncz ˛
ac, cho´c ten, pomimo faktu, ˙ze „panował” mi, zamiast
mnie „tyka´c”, nie wygl ˛
adał na ucieszonego moim widokiem.
— Komandor polny Wassel — przedstawił si˛e. — Niech pan siada, panie
Olyn. Słyszałem o panu.
Był to m˛e˙zczyzna dobrze po czterdziestce, lub nieco po pi˛e´cdziesi ˛
atce, z krót-
ko przystrzy˙zonymi włosami, siwymi jak u goł ˛
abka. Przysadzisty jak piec, miał
ci˛e˙zk ˛
a, kwadratow ˛
a szcz˛ek˛e, która nie miała kłopotu z przybieraniem zawzi˛etego
wygl ˛
adu. Wła´snie teraz, pomimo wysiłków, by sprawia´c wra˙zenie beztroskiego,
wygl ˛
adał na nieprzejednanego — ja za´s znałem przyczyn˛e zmartwienia, które wy-
wołało na twarzy Wassela wyraz buntu niezgodny z jego zamiarami.
— Spodziewałem si˛e, i˙z b˛edzie pan słyszał — powiedziałem, trzeba to przy-
zna´c, z pewn ˛
a zawzi˛eto´sci ˛
a. — Zatem od razu postawi˛e spraw˛e jasno, przypomi-
naj ˛
ac o bezstronno´sci Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej.
114
Odpr˛e˙zył si˛e w fotelu.
— Znamy j ˛
a dobrze, redaktorze — odparł — tote˙z bynajmniej nie sugeru-
j˛e, ˙ze ˙zywi pan wobec nas jakiekolwiek uprzedzenia. Ubolewamy nad ´smierci ˛
a
pa´nskiego szwagra oraz nad pa´nsk ˛
a ran ˛
a. Chciałbym jednak zaznaczy´c, ˙ze Słu˙z-
ba Prasowa, wysyłaj ˛
ac spo´sród wszystkich członków Gildii wła´snie pana w celu
napisania serii artykułów na temat okupacji przez nas terytorium Nowej Ziemi. . .
— Prosz˛e pozwoli´c, bym był zupełnie szczery! — przerwałem mu. — Sam si˛e
podj ˛
ałem tego zadania, komandorze. Poprosiłem, by powierzono je wła´snie mnie!
W owej chwili jego twarz przypominała zawzi˛ety pysk buldoga i niewiele po-
zostało w niej udawania. Ja, z równ ˛
a gorycz ˛
a, wpiłem si˛e przez biurko wzrokiem
w jego oczy.
— Widz˛e, ˙ze pan nie rozumie, komandorze. — Wyrzuciłem z siebie te sło-
wa tonem w miar˛e mo˙zno´sci metalicznym i przynajmniej w mych uszach brzmiał
nie´zle. — Moi rodzice zmarli do´s´c wcze´snie. Wychowywał mnie wuj i celem me-
go ˙zycia było zosta´c reporterem. Słu˙zba Prasowa jest dla mnie wa˙zniejsza ni˙z
jakakolwiek instytucja albo ludzka istota na wszystkich czternastu cywilizowa-
nych ´swiatach. Deklaracj˛e członka Gildii, komandorze, nosz˛e we własnym sercu.
A kluczowym artykułem tej Deklaracji jest bezstronno´s´c, starcie na proch i wy-
rwanie z korzeniami ka˙zdego osobistego uczucia, tam gdzie mogłoby ono wej´s´c
w konflikt lub w najmniejszym cho´c stopniu wpłyn ˛
a´c na prac˛e reportera.
W dalszym ci ˛
agu przygl ˛
adał mi si˛e z zawzi˛eto´sci ˛
a zza biurka, lecz odniosłem
wra˙zenie, ˙ze na jego kamienne oblicze stopniowo wkrada si˛e cie´n w ˛
atpliwo´sci.
— Panie Olyn — rzekł wreszcie i ten nieco bardziej neutralny tytuł był niezo-
bowi ˛
azuj ˛
acym złagodzeniem sztywnej, niczym przyniesionej na ostrzach bagne-
tów atmosfery, w jakiej zacz˛eli´smy rozmow˛e. — Czy próbuje mi pan powiedzie´c,
˙ze jest tutaj po to, by napisa´c te artykuły bez jakiegokolwiek uprzedzenia wobec
nas?
— Tak wobec was, jak i wszystkich innych spraw i ludzi — odparłem —
i w zgodzie z Deklaracj ˛
a Reportera. Ten cykl b˛edzie publicznym ´swiadectwem
wagi naszej Deklaracji i w rezultacie przyczyni si˛e do polepszenia publicznego
wizerunku ka˙zdego, kto nosi peleryn˛e.
S ˛
adz˛e, ˙ze nawet wtedy mi nie uwierzył. Tre´s´c moich słów walczyła w nim
o lepsze ze zdrowym rozs ˛
adkiem, a zapewnienie o bezinteresowno´sci wyra˙zone
przez kogo´s, kogo znał jako nie-Zaprzyja´znionego, musiało brzmie´c dla niego jak
pusta przechwałka.
Lecz równocze´snie mówiłem jego własnym j˛ezykiem. Surowa rado´s´c zło˙zenia
samego siebie na ołtarzu ofiarnym, stoickie wyrzeczenie si˛e własnych uczu´c na
rzecz obowi ˛
azku, taka postawa była zgodna z pogl ˛
adami, którym hołdował przez
całe swoje ˙zycie.
— Rozumiem — powiedział wreszcie.
Powstał i gdy poszedłem w jego ´slady, wyci ˛
agn ˛
ał do mnie r˛ek˛e przez cał ˛
a
115
szeroko´s´c biurka.
— No có˙z, redaktorze, nie mog˛e powiedzie´c, by´smy widzieli tu pana z przy-
jemno´sci ˛
a, nawet teraz. Ale w rozs ˛
adnych granicach b˛edziemy z panem współ-
pracowa´c tak dalece, jak b˛edzie to mo˙zliwe. Cho´c wszelkie artykuły, odzwier-
ciedlaj ˛
ace fakt, ˙ze jeste´smy tu jako nieproszeni go´scie na obcej planecie, musz ˛
a
przynie´s´c nam szkod˛e w oczach ludów czternastu ´swiatów.
— Nie tym razem, jak s ˛
adz˛e — potrz ˛
asaj ˛
ac jego dłoni ˛
a, rzekłem krótko.
Pu´scił moj ˛
a r˛ek˛e i spojrzał na mnie z nagłym nawrotem podejrzliwo´sci.
— Moim zamiarem jest napisanie cyklu artykułów wst˛epnych — wytłuma-
czyłem. — B˛edzie on zatytułowany „Argumenty na rzecz okupacji Nowej Ziemi
przez oddziały z Zaprzyja´znionych” i ograniczy si˛e bez reszty do badania postaw
i punktów widzenia pana i pa´nskich ludzi, słu˙z ˛
acych w siłach okupacyjnych.
Spojrzał na mnie szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma.
— Do widzenia — po˙zegnałem go.
Wyszedłem, słysz ˛
ac za plecami jego wyb ˛
akane z trudno´sci ˛
a „Do widzenia”.
Wiedziałem, ˙ze zostawiam go w stanie kompletnej niepewno´sci co do tego, czy
siedzi, czy te˙z nie, na beczce prochu.
Lecz zgodnie z moimi przewidywaniami musiał zmieni´c zdanie, kiedy pierw-
sze artykuły z cyklu zacz˛eły si˛e ukazywa´c w serwisach „Wiadomo´sci Mi˛e-
dzygwiezdnych”. Jest pewna ró˙znica mi˛edzy zwykłym reporta˙zem a artykułem
wst˛epnym. We wst˛epniaku mo˙zesz przedstawi´c sytuacj˛e z punktu widzenia diabła
i dopóki nie uto˙zsamiasz si˛e z nim osobi´scie, dopóty mo˙zesz si˛e nie ba´c podejrze-
nia o stronniczo´s´c.
Przedstawiłem sytuacj˛e z punktu widzenia Zaprzyja´znionych ich własnymi
słowami i poprzez ich własne wypowiedzi. Był to pierwszy od lat wypadek,
by o ˙zołnierzach z Zaprzyja´znionych pisano w „Wiadomo´sciach Mi˛edzygwiezd-
nych” inaczej ni˙z krytycznie, a w oczach Zaprzyja´znionych wszelka krytyka su-
gerowała oczywi´scie, ˙ze autor jest do nich osobi´scie uprzedzony. Gdy˙z sami na
swej drodze ˙zycia nie uznawali pół´srodków i nie przyznawali do nich prawa po-
stronnym. Tote˙z zanim jeszcze znalazłem si˛e w połowie cyklu, zd ˛
a˙zyłem ju˙z sobie
zdoby´c zawzi˛ete serce komandora polnego Wassela i serca wszystkich ˙zołnierzy
jego sił okupacyjnych tak dalece, jak tylko mógł je zdoby´c nie-Zaprzyja´zniony.
Nowoziemianie odpowiedzieli oczywi´scie na cykl krzykiem, by opisa´c oku-
pacj˛e równie˙z z ich punktu widzenia. I bardzo dobry reporter nazwiskiem Moha
Skanosky otrzymał takie wła´snie zadanie od Gildii.
Lecz w oczach opinii publicznej to ja zdobyłem sobie prawo pierwsze´nstwa,
a artykuły miały tak pot˛e˙zny wyd´zwi˛ek, ˙ze o mało nie przekonały mnie samego,
ich autora. Słowa, którymi si˛e posługujemy, maj ˛
a w sobie jak ˛
a´s magi˛e i po uko´n-
czeniu cyklu byłem nieomal skłonny odnale´z´c w sobie jakie´s usprawiedliwienie
i nieco sympatii dla tych nieust˛epliwych ludzi sparta´nskiej wiary.
116
Lecz na kamiennych ´scianach mojej duszy, cho´c nie naostrzony i nie opatrzo-
ny, przecie˙z wisiał claidheamh mor, który nie ugi ˛
ałby si˛e przed tak ˛
a słabo´sci ˛
a.
Rozdział 18
Byłem jednak pod ´scisł ˛
a obserwacj ˛
a mych kolegów z Gildii i po powrocie na
Ziemi˛e w poczcie w St. Louis znalazłem notk˛e od Piersa Leafa.
Drogi Tamie!
Twój cykl to ´swietna robota. Maj ˛
ac jednak w pami˛eci temat naszej
rozmowy podczas ostatniego spotkania, byłbym zdania, ˙ze normalna
praca korespondenta lepiej przysłu˙zyłaby nie twej opinii zawodowej
ni˙z zajmowanie si˛e tego rodzaju publicystyk ˛
a.
Z najlepszymi ˙zyczeniami na przyszło´s´c.
P. F.
Było to do´s´c przejrzyste ostrze˙zenie przed wyra˙zaniem osobistego zaanga˙zo-
wania w sytuacj˛e, któr ˛
a wedle mych słów miałem uczyni´c przedmiotem docho-
dzenia. Mogło mnie ono skłoni´c do odło˙zenia zaplanowanej podró˙zy na St. Marie
na miesi ˛
ac lub jeszcze dłu˙zej. Ale wła´snie wtedy Donal Graeme, który przyj ˛
ał od
Zaprzyja´znionych stanowisko naczelnika wojny, dokonał swego niewiarygodne-
go — historycy wojskowo´sci mówi ˛
a o „niewiarygodnie błyskotliwym” — rajdu
na Oriente, nie zamieszkan ˛
a planet˛e z tego samego układu słonecznego, co ´swia-
ty Exotików. Skutkiem tego rajdu, jak to niemal natychmiast odkryło czterna´scie
´swiatów, była kapitulacja wi˛ekszej cz˛e´sci floty kosmicznej Exotików i całkowi-
ta ruina kariery i reputacji Geneve bar-Colmaina, ówczesnego komendanta ich
kosmicznej ˙zeglugi.
Wynikła st ˛
ad zmiana nastawienia opinii publicznej wobec Zaprzyja´znionych,
gdy˙z Exotikowie byli ogólnie lubiani na czternastu ´swiatach, co odwróciło reszt-
ki uwagi od moich artykułów. Mogłem si˛e z tego tylko cieszy´c. To, co miałem
nadziej˛e zyska´c na ich publikacji, a wi˛ec załagodzenie wrogo´sci i podejrzliwo´sci
wobec mnie ze strony komandora Wassela i jego wojsk okupacyjnych, ju˙z zyska-
łem.
Udałem si˛e wi˛ec na St. Marie, niewielk ˛
a, lecz urodzajn ˛
a planet˛e, która wraz
z górniczym ´swiatem Coby i kilkoma nie zamieszkanymi kawałkami skały jak
Oriente dzieliła układ słoneczny ze ´swiatami Mary i Kultis. Oficjalnie celem mo-
jej wizyty było ustalenie wpływu, jaki militarna katastrofa Oriente miała na t˛e
118
peryferyjn ˛
a planetk˛e z jej przewa˙znie rzymskokatolick ˛
a i w głównej mierze wiej-
sk ˛
a populacj ˛
a.
Jakkolwiek oficjalnie nie było mi˛edzy nimi ˙zadnych powi ˛
aza´n poza układem
o wzajemnej pomocy, zrz ˛
adzeniem kosmografii St. Marie stała si˛e nieomal przed-
mie´sciem wi˛ekszych i pot˛e˙zniejszych ´swiatów Exotików. Jak to zwykle bywa, gdy
posiada si˛e bogatych i mo˙znych s ˛
asiadów, rz ˛
ady i interesy na St. Marie w znacz-
nym stopniu zale˙zały od porusze´n koła fortuny Exotików. Czytaj ˛
aca publiczno´s´c
czternastu ´swiatów z zainteresowaniem powitałaby wiadomo´s´c o tym, jakie skutki
dla pr ˛
adów i zapatrywa´n obecnych w ˙zyciu politycznym St. Marie miała pora˙zka
Exotików na Oriente.
Jak łatwo było przewidzie´c, odwróciła je ona o sto osiemdziesi ˛
at stopni. Po
jakich´s pi˛eciu dniach uruchomiania przeró˙znych znajomo´sci udało mi si˛e wresz-
cie uzyska´c wywiad z Marcusem O’Doyne’em, byłym prezydentem i osobisto´sci ˛
a
o wielkich wpływach politycznych w tak zwanym Bł˛ekitnym Froncie, odsuni˛etej
od władzy partii politycznej St. Marie. Do´s´c było mi jednego rzutu oka, bym zo-
rientował si˛e, i˙z nie posiada si˛e on z tego powodu ze ´zle ukrywanej rado´sci.
Spotkali´smy si˛e w jego apartamencie hotelowym w Blauvain, stolicy St. Ma-
rie. Był nie wi˛ecej ni˙z ´sredniego wzrostu, za to głow˛e miał nieproporcjonalnie
wielk ˛
a, czaszk˛e mocno wysklepion ˛
a i dowodz ˛
ace wielkiej siły charakteru rysy
twarzy pod faluj ˛
ac ˛
a siw ˛
a czupryn ˛
a. Głowa ta osadzona była do´s´c niezgrabnie na
pulchnych i raczej w ˛
askich ramionach, co w poł ˛
aczeniu ze zwyczajem posługiwa-
nia si˛e w normalnej rozmowie tubalnym głosem wiecowego agitatora nie zaskar-
biło mu mych szczególnych wzgl˛edów. Bladoniebieskie oczy ´swieciły mu, gdy
mówił.
— . . . Obudziło ich, jak. . . bogackiego! — zagaił rozmow˛e, gdy ju˙z usadowi-
li´smy si˛e z drinkami w dłoniach w przesadnie mi˛ekkich fotelach, stoj ˛
acych w sa-
lonie jego apartamentów hotelowych. Ułamek sekundy wcze´sniej, nim wyjechał
z emfatycznym „. . . bogackiego!”, uczynił teatraln ˛
a pauz˛e na wzi˛ecie oddechu, jak
gdyby chciał mi pokaza´c, i˙z omal nie wezwał imienia boskiego nadaremno, ale na
czas si˛e zreflektował. Jak to szybko odkryłem, to łapanie si˛e w ostatniej chwili na
kraw˛edzi wypowiedzenia spro´sno´sci lub przekle´nstwa, było stał ˛
a sztuczk ˛
a z jego
repertuaru. — . . . normalnych ludzi. . . zwykłych wiejskich ludzi — przemawiał,
pochylaj ˛
ac si˛e do mnie konfidencjonalnie. — Bo dot ˛
ad byli tutaj u´spieni. Tkwili
w u´spieniu przez całe lata, ukołysani do snu przez tych. . . skórkowanych Exoti-
ków. Ale ten interes z Oriente ich przebudził. Otworzył im oczy!
— Ukołysani do snu. . . niby w jaki sposób? — zapytałem.
— Za pomoc ˛
a austriackiego gadania, tak, austriackiego gadania! — O’Doyne
j ˛
ał si˛e kołysa´c w tył i w przód na kanapie. — Jarmarcznych iluzji! Psychologicz-
nych zagrywek. . . i jeszcze na tysi ˛
ac i jeden sposobów, redaktorze. Nigdy by pan
nie uwierzył!
119
— Ale mo˙ze uwierz ˛
a moi czytelnicy — odparłem. — Nie przytoczyłby pan
tutaj jakiego´s przykładu?
— ˙
Ze jak? Mam. . . gdzie´s pa´nskich czytelników! Tak wła´snie powiadam!
Mam. . . gdzie´s pa´nskich czytelników! — Znów bujn ˛
ał si˛e do przodu, dumnie
piorunuj ˛
ac mnie wzrokiem. — Obchodzi mnie tylko zwykły mieszkaniec mojego
własnego ´swiata! Zwykły mieszkaniec! On zna wszystkie przykłady, wszystkie
wymuszenia, wszystkie krzywdy! Nie damy si˛e zepchn ˛
a´c na boczny tor, panie
Olyn, chocia˙z by´c mo˙ze panu byłoby to po my´sli! Nie, powiadam panu, mam. . .
gdzie´s pa´nskich czytelników i mam. . . gdzie´s pana! Niechc ˛
acy bym wpakował
kogo´s w kłopoty z tymi. . . kapociarzami, przedstawiaj ˛
ac jakie´s konkretne przy-
kłady.
— W takim razie nie daje mi pan wiele materiału do pisania — powiedzia-
łem. — Mo˙ze zatem przejdziemy do innego tematu. Jak zrozumiałem, pa´nskim
zdaniem ludzie z obecnego rz ˛
adu utrzymuj ˛
a si˛e przy władzy jedynie dzi˛eki presji
wywieranej na St. Marie przez Exotików?
— To po prostu zwykli kolaboranci, panie Olyn. Rz ˛
ad? Dobre sobie! Nazy-
wajmy ich Zielonym Frontem, bo niczym wi˛ecej nie s ˛
a! Uzurpuj ˛
a sobie prawo
do wyst˛epowania w imieniu wszystkich obywateli St. Marie. Ci. . . Zna pan nasz ˛
a
tutejsz ˛
a sytuacj˛e polityczn ˛
a?
— Jak zrozumiałem — odparłem — wasza konstytucja pierwotnie podzieli-
ła cał ˛
a planet˛e na okr˛egi wyborcze o jednakowej powierzchni, z dwoma przed-
stawicielami w rz ˛
adzie planetarnym dla ka˙zdego dystryktu. Teraz pa´nska partia
utrzymuje, i˙z rozwój populacji miejskiej oddał wiejskim dystryktom kontrol˛e nad
miejskimi, jako ˙ze miasto, które jak Blauvain liczy sobie pół miliona mieszka´n-
ców, nie ma wi˛ecej przedstawicieli ni˙z dystrykt zamieszkany przez trzy lub cztery
tysi ˛
ace?
— Wła´snie, wła´snie! — O’Doyne bujn ˛
ał si˛e do przodu i zagrzmiał pod mo-
im adresem konfidencjonalnie. — Potrzeba reproporcjonalizacji jest pal ˛
aca, jak
zawsze w sytuacjach o historycznym znaczeniu. Ale czy Zielony Front przegło-
suje odebranie władzy samemu sobie? Mało prawdopodobne! Tylko jedno ´smiałe
poci ˛
agni˛ecie, tylko oddolna rewolucja mo˙ze pozbawi´c ich władzy i wprowadzi´c
nasz ˛
a parti˛e, reprezentuj ˛
ac ˛
a interesy zwykłych ludzi, ludzi ignorowanych, pozba-
wionych praw wyborczych ludzi z miast, do rz ˛
adu.
— Czy uwa˙za pan, ˙ze w chwili obecnej mo˙zliwa jest taka oddolna rewolucja?
— Zmniejszyłem poziom nagrywania w swoim magnetofonie.
— Przed Oriente powiedziałbym. . . nie! Nie, cho´cbym miał nie wiem jak
wielk ˛
a nadziej˛e! Ale od czasu Oriente. . . — urwał i bujn ˛
ał si˛e triumfalnie do
tyłu, spogl ˛
adaj ˛
ac na mnie znacz ˛
aco.
— Od czasu Oriente? — podpowiedziałem, jako ˙ze znacz ˛
ace spojrzenia tu-
dzie˙z znacz ˛
ace przemilczenia nie miały dla mnie ˙zadnej warto´sci przy wykony-
waniu zwykłej pracy korespondenta. Ale O’Doyne’em kierowała typowa dla po-
120
lityka obawa przed zap˛edzeniem si˛e swymi własnymi słowami w kozi róg.
— No có˙z, od czasu Oriente — kontynuował — stało si˛e oczywiste, oczywiste
dla ka˙zdego my´sl ˛
acego obywatela tego ´swiata, ˙ze St. Marie mo˙ze by´c zmuszona
do uniezale˙znienia. ˙
Ze by´c mo˙ze b˛edziemy musieli obej´s´c si˛e bez kontroluj ˛
acej
nasze przedsi˛ewzi˛ecia paso˙zytniczej dłoni Exotików. Gdzie za´s mo˙zna znale´z´c lu-
dzi, którzy potrafiliby stan ˛
a´c u steru chybotliwej nawy St. Marie i przez burzliwe
odm˛ety przyszło´sci wyprowadzi´c j ˛
a na spokojne wody? W miastach, redaktorze!
W szeregach tych spo´sród nas, którzy zawsze bronili sprawy zwykłego człowieka.
W naszej własnej partii Bł˛ekitnego Frontu!
— Rozumiem — odrzekłem. — Ale czy w ´swietle waszej konstytucji zmiana
władz przedstawicielskich nie wymagałaby wyborów? I czy wyborów nie mo˙z-
na si˛e domaga´c dopiero wtedy, gdy dysponuje si˛e wi˛ekszo´sci ˛
a głosów obecnych
przedstawicieli? I czy to nie Zielony Front ma teraz t˛e wi˛ekszo´s´c, tak ˙ze jest ma-
ło prawdopodobne, by zwołał wybory, które zmiotłyby z urz˛edu wi˛ekszo´s´c jego
członków?
— Prawda! — zagrzmiał. — Prawda! — Bujn ˛
ał si˛e w tył i w przód, piorunuj ˛
ac
mnie wzrokiem, zawieraj ˛
acym przejrzyst ˛
a aluzj˛e do wielkiej wagi przemilczenia
tych faktów.
— W takim razie — wyznałem — nie rozumiem, w jaki sposób mo˙zliwa jest
oddolna rewolucja, o której pan mówi, panie O’Doyne.
— Wszystko jest mo˙zliwe! — odparł. — Nie ma rzeczy niemo˙zliwych dla
zwykłego człowieka! Pierwsze jaskółki s ˛
a ju˙z w powietrzu, a powietrze dojrzało
do zmian. Któ˙z mo˙ze temu zaprzeczy´c?
Wył ˛
aczyłem magnetofon.
— Widz˛e — rzekłem — ˙ze to nas prowadzi donik ˛
ad. Mo˙ze lepiej nam pójdzie
bez nagrywania.
— Bez nagrywania? Bezwzgl˛ednie! W rzeczy samej, bezwzgl˛ednie! — przy-
takiwał dobrodusznie. — Jestem tak samo gotowy odpowiada´c na pytania bez
nagrywania, jak i z nagrywaniem, redaktorze. A wie pan dlaczego? Dlatego, ˙ze
dla mnie z nagrywaniem i bez nagrywania to jedno i to samo. Jedno i to samo!
— No có˙z — powiedziałem. — W takim razie mo˙ze o tych pierwszych ja-
skółkach w powietrzu? Bez nagrywania, mo˙ze mi pan poda´c jaki´s przykład?
Bujn ˛
ał si˛e w moim kierunku i zni˙zył głos.
— Miały miejsce. . . zebrania, nawet na terenach wiejskich — wymamrotał.
— Niepokoje i poruszenia. . . tyle tylko mog˛e panu powiedzie´c. Je´sli zapyta pan
o nazwiska, adresy. . . oczywi´scie, nie. Nic panu nie powiem.
— Zatem nie licz ˛
ac mglistych aluzji, odprawia mnie pan z niczym? Nie mog˛e
z tego zrobi´c artykułu. A panu zale˙załoby na artykule na temat tej sytuacji, jak
s ˛
adz˛e?
— Tak, ale. . . — Pot˛e˙zne szcz˛eki si˛e zacisn˛eły. — Nic panu nie powiem. Nie
b˛ed˛e ryzykował. . . Nic nie powiem!
121
— Rozumiem — zgodziłem si˛e.
Czekałem przez cał ˛
a minut˛e. Otworzył usta, zamkn ˛
ał je, potem poruszył si˛e
niespokojnie na kanapie.
— By´c mo˙ze — podj ˛
ałem z wolna — by´c mo˙ze istnieje wyj´scie z tej sytuacji.
Spod posiwiałych brwi rzucił mi spojrzenie niedalekie od podejrzliwo´sci.
— By´c mo˙ze ja mógłbym wypowiedzie´c to zamiast pana — mówiłem łago-
dz ˛
aco. — Nie musiałby pan niczego potwierdza´c. I oczywi´scie nawet moje roz-
wa˙zania nie zostałyby nagrane.
— Pan. . . zamiast. . . mnie?
Przygl ˛
adał mi si˛e twardo.
— A dlaczegó˙z by nie? — odrzekłem ze swobod ˛
a.
Był zbyt wytrawn ˛
a osobisto´sci ˛
a publiczn ˛
a, by okaza´c po sobie zakłopotanie,
lecz nadal przygl ˛
adał mi si˛e uporczywie.
— My ze Słu˙zby Prasowej mamy własne ´zródła informacyjne, a na ich podsta-
wie potrafimy wyrobi´c sobie ogólny obraz sytuacji, nawet je´sli brakuje poszcze-
gólnych cz˛e´sci. Otó˙z, mówi ˛
ac oczywi´scie hipotetycznie, sytuacja ogólna w chwili
obecnej wygl ˛
ada w du˙zym stopniu tak, jak j ˛
a pan opisał. Niepokoje i poruszenia,
zebrania, odgłosy niezadowolenia z obecnego, pan by pewnie powiedział, mario-
netkowego rz ˛
adu.
— Tak — zadudnił. — Tak, z ust mi pan wyj ˛
ał. To wła´snie to. . . zakichany
rz ˛
ad marionetkowy!
— Jednocze´snie — kontynuowałem — jak ju˙z tego dowiedli´smy, ów mario-
netkowy rz ˛
ad jest w pełni gotowy do stłumienia wszelkiego rodzaju lokalnych
rozruchów, nie ma za´s zamiaru zwołania wyborów, które usun˛ełyby go od władzy,
a wykluczywszy zwołanie takich wyborów, nie wydaje mi si˛e, by istniał konstytu-
cyjny sposób zmiany status quo. Wysoce utalentowani i bezinteresowni przywód-
cy, których w innym stanie rzeczy St. Marie mogłaby, mówi˛e mogłaby, zachowu-
j ˛
ac oczywi´scie ze swej strony pełn ˛
a neutralno´s´c, znale´z´c w szeregach Bł˛ekitnego
Frontu, wydaj ˛
a si˛e skazani na pozostanie z dala od areny politycznej i pozbawieni
´srodków, za pomoc ˛
a których mogliby uratowa´c swój ´swiat od obcych wpływów.
— Tak — wyb ˛
akał, wpatruj ˛
ac si˛e we mnie. — Tak.
— W rezultacie jaki kurs pozostaje otwarty dla tych, którzy wyzwoliliby St.
Marie spod władzy obecnego rz ˛
adu? — kontynuowałem. — Skoro nie mo˙zna si˛e
uciec do ˙zadnych legalnych ´srodków, jedyn ˛
a drog ˛
a wyj´scia, tak mogłoby si˛e wy-
dawa´c ludziom dzielnym i silnym, jest na czas próby odło˙zy´c legaln ˛
a procedur˛e na
bok. Je´sli nie ma konstytucyjnych sposobów usuni˛ecia ludzi dzier˙z ˛
acych obecnie
ster rz ˛
adów, mo˙ze zaj´s´c konieczno´s´c usuni˛ecia ich innym sposobem, z oczywi-
stym po˙zytkiem dla całego ´swiata St. Marie i ka˙zdego jego mieszka´nca.
Zapatrzył si˛e we mnie. Niedostrzegalnie poruszył wargami, lecz nie rzekł nic.
Jego bladoniebieskie oczy sprawiały pod siwymi brwiami wra˙zenie z lekka wy-
trzeszczonych.
122
— Krótko mówi ˛
ac. . . bezkrwawy zamach stanu, bezpo´srednie i przymusowe
usuni˛ecie owych złych przywódców z urz˛edu wydaje si˛e jedynym rozwi ˛
azaniem
pozostałym dla tych, którzy wierz ˛
a, ˙ze planeta potrzebuje ratunku. Dalej, wie-
my. . .
— Czekaj pan. . . — przerwał dono´snie O’Doyne. — Zmuszony jestem po-
wiedzie´c panu tu i teraz, redaktorze, ˙ze mojego milczenia nie nale˙zy tłumaczy´c
sobie jako przyzwolenia na któr ˛
akolwiek z tych spekulacji. Nie doniesie pan. . .
— Prosz˛e pana — ja z kolei przeszkodziłem mu, podnosz ˛
ac r˛ek˛e do góry.
Uspokoił si˛e łatwiej, ni˙z mo˙zna byłoby przypuszcza´c.
— To wszystko jest z mojej strony całkowicie teoretyczn ˛
a supozycj ˛
a. Nie uwa-
˙zam, by miało to cokolwiek wspólnego z sytuacj ˛
a rzeczywist ˛
a. — Zawahałem si˛e.
— Jedyn ˛
a kwesti ˛
a niejasn ˛
a w tej projekcji sytuacji. . . sytuacji teoretycznej. . . jest
sprawa wprowadzenia jej w czyn. Zdajemy sobie spraw˛e, i˙z je´sli chodzi o liczeb-
no´s´c i wyposa˙zenie, siły Bł˛ekitnego Frontu, pozostaj ˛
ace w stosunku jeden do stu
w czasie ostatniej elekcji, trudno porównywa´c do planetarnych sił zbrojnych rz ˛
adu
St. Marie.
— Nasze poparcie. . . nasze oddolne poparcie. . .
— Och, oczywi´scie — powiedziałem. — W dalszym ci ˛
agu jednak otwarta
pozostaje kwestia podj˛ecia w tej sytuacji jakichkolwiek działa´n fizycznie sku-
tecznych. To wymagałoby sprz˛etu i ludzi. . . zwłaszcza ludzi. Przez co oczywi´scie
rozumiem wojskowych zdolnych albo do wyszkolenia miejscowych oddziałów
zło˙zonych z surowych rekrutów, albo do samodzielnego rozpocz˛ecia działa´n z po-
zycji siły. . .
— Panie Olyn — rzekł O’Doyne — musz˛e zaprotestowa´c przeciwko takim
sformułowaniom. Zmuszony jestem takie sformułowania odrzuci´c. Jestem zmu-
szony — powstał, by przej´s´c si˛e po pokoju i ujrzałem, jak wymachuj ˛
ac r˛ekoma
maszeruje tam i z powrotem. — Jestem zmuszony odmówi´c dalszego wysłuchi-
wania takich sformułowa´n.
— Prosz˛e mi wybaczy´c — odparłem. — Jak ju˙z wspominałem, bawi˛e si˛e
mo˙zliwo´sciami hipotetycznej sytuacji. Ale próbuj ˛
ac dalej doj´s´c do sedna. . .
— Nie mam nic wspólnego z sednem, do którego próbuje pan doj´s´c, redakto-
rze! — rzekł O’Doyne, zatrzymuj ˛
ac si˛e przede mn ˛
a ze srogim wyrazem twarzy.
— Sedno to nie dotyczy nas z Bł˛ekitnego Frontu.
— Oczywi´scie, ˙ze nie — uspokoiłem go. — Wiem, ˙ze nie dotyczy. Ma si˛e
rozumie´c, ˙ze nie jest to bynajmniej mo˙zliwe.
— Nie jest mo˙zliwe? — O’Doyne zesztywniał. — Co nie jest mo˙zliwe?
— Cała ta sprawa z zamachem stanu — odrzekłem. — To oczywiste. Wszelkie
kroki w tym kierunku wymagałyby pomocy z zewn ˛
atrz. . . Na przykład kwestia
wyszkolonych wojskowych. Tacy ludzie musieliby by´c dostarczeni z innego ´swia-
ta, a jaki˙z ´swiat skłonny byłby swoje cenne oddziały udost˛epni´c na własne ryzyko
nieznanej i pozbawionej władzy partii politycznej z St. Marie?
123
Pozwoliłem, by mój głos wybrzmiał, i siedziałem, przypatruj ˛
ac mu si˛e
z u´smiechem, jak gdybym spodziewał si˛e po nim odpowiedzi na ostatnie pyta-
nie. On równie˙z siedział, odwzajemniaj ˛
ac spojrzenie, jak gdyby spodziewał si˛e,
˙ze sam sobie udziel˛e odpowiedzi. Musieli´smy tak siedzie´c w obustronnie wycze-
kuj ˛
acym milczeniu dobre dwadzie´scia sekund, nim przerwałem je znowu, wstaj ˛
ac
z miejsca.
— Oczywi´scie — powiedziałem z nutk ˛
a ˙zalu w głosie — ˙zaden. Wnioskuj˛e
zatem, ˙ze w najbli˙zszej przyszło´sci mimo wszystko nie zobaczymy na St. Ma-
rie przełomowych zmian w rz ˛
adach ani te˙z w stosunkach z Exotikami. Có˙z —
i wyci ˛
agn ˛
ałem do niego r˛ek˛e — musz˛e pana przeprosi´c, ˙ze to ja pozwalam sobie
zako´nczy´c ten wywiad, panie O’Doyne, lecz widz˛e, ˙ze straciłem poczucie czasu.
Za pi˛etna´scie minut umówiony jestem na drugim ko´ncu miasta na wywiad z pre-
zydentem, by zapozna´c si˛e z pogl ˛
adami strony przeciwnej, a zaraz potem biegn˛e
do portu kosmicznego, by jeszcze dzi´s wieczorem odlecie´c na Ziemi˛e.
Wstał i u´scisn ˛
ał mi dło´n jak automat.
— Nie ma za co — rozpocz ˛
ał. Jego głos przez jedn ˛
a chwil˛e pobrzmiewał
basem, by zaraz zachwia´c si˛e i powróci´c do normalnego poziomu. — Nie ma
za co. . . z przyjemno´sci ˛
a zapoznałem pana, redaktorze, z panuj ˛
ac ˛
a tu naprawd˛e
sytuacj ˛
a. — Wypu´scił moj ˛
a dło´n nieomal z ˙zalem.
— Do widzenia, zatem — powiedziałem. Odwróciłem si˛e do wyj´scia i byłem
ju˙z w połowie drogi do drzwi, gdy usłyszałem jego głos za plecami.
— Redaktorze Olyn. . .
Zatrzymałem si˛e i odwróciłem.
— Słucham? — odparłem.
— Czuj˛e — nagle jego głos zadudnił — ˙ze moim obowi ˛
azkiem jest pana
zapyta´c. . . obowi ˛
azkiem wobec Bł˛ekitnego Frontu, obowi ˛
azkiem wzgl˛edem mo-
jej partii jest wymóc na panu zapoznanie mnie z wszelkimi pogłoskami, jakie
mógł pan usłysze´c, dotycz ˛
acymi to˙zsamo´sci jakiegokolwiek ´swiata. . . jakiego-
kolwiek. . . gotowego przyj´s´c z pomoc ˛
a wła´sciwemu rz ˛
adowi, tu, na St. Marie.
My tak˙ze, redaktorze, jeste´smy tu, na tym ´swiecie, pa´nskimi czytelnikami. Jest
pan nam winien t˛e informacj˛e, tak jak wszystkim innym. Czy słyszał pan o ´swie-
cie, o którym by. . . doniesiono lub jak pan woli, o którym kr ˛
a˙z ˛
a słuchy. . . ˙ze
jest gotowy udzieli´c oddolnemu ruchowi z St. Marie pomocy w zrzuceniu jarzma
Exotików i zapewnieniu naszemu ludowi równych praw wyborczych?
Odwzajemniłem mu si˛e spojrzeniem. Pozwoliłem mu poczeka´c dwie lub trzy
sekundy.
— Nie — odrzekłem. — Nie, panie Doyne, nie słyszałem.
Stał bez ruchu, jak gdyby moje słowa przykuły go do ziemi, z nogami w lek-
kim rozkroku i zadartym podbródkiem, rzucaj ˛
ac mi wyzwanie.
— Przykro mi — powiedziałem. — Do widzenia. Wyszedłem. Nie wydaje mi
si˛e, by w ogóle odpowiedział na moje po˙zegnanie.
124
Po´spieszyłem wprost do gmachu rz ˛
adu i nast˛epne dwadzie´scia minut sp˛edzi-
łem tam w atmosferze pełnej miłych i podnosz ˛
acych na duchu frazesów, prze-
prowadzaj ˛
ac wywiad z prezydentem rz ˛
adu St. Marie, Charlesem Perrinim. Potem
drog ˛
a na New San Marcos i Josephstown wróciłem do portu kosmicznego, wprost
na statek odlatuj ˛
acy na Ziemi˛e.
Na Ziemi zatrzymałem si˛e tylko tyle czasu, ile potrzeba, by przejrze´c poczt˛e,
i bez dalszej zwłoki znalazłem si˛e na statku pod ˛
a˙zaj ˛
acym w kierunku Harmonii,
a konkretnie — znajduj ˛
acej si˛e na tej planecie siedziby Zjednoczonej Rady Ko-
´sciołów, które wspólnie rz ˛
adziły obojgiem Zaprzyja´znionych ´Swiatów Harmonii
i Zjednoczenia. Sp˛edziłem tam pi˛e´c dni szlifuj ˛
ac bruki miejskie oraz posadzki
w biurach i na kwaterach młodszych oficerów ich tak zwanego Urz˛edu Informacji
Prasowej.
Szóstego dnia okazało si˛e, ˙ze notatka, któr ˛
a bezzwłocznie po przybyciu wy-
słałem do komandora polnego Wassela, spełniła swoje zadanie. Zabrano mnie do
samego gmachu Rady i po sprawdzeniu, czy nie mam przy sobie broni — były
na tle sekciarskim jakie´s gwałtowne ró˙znice zda´n pomi˛edzy grupami Ko´sciołów
na samych Zaprzyja´znionych ´Swiatach i jak wida´c nie robiono wyj ˛
atków nawet
dla prasy — wprowadzono do wysoko sklepionego gabinetu o gołych ´scianach.
Tam, w otoczeniu kilku zwykłych krzeseł, po´srodku czarno-białej szachownicy
podłogi, stało masywne biurko z siedz ˛
acym za nim ubranym całkiem na czarno
m˛e˙zczyzn ˛
a.
Jedynymi białymi akcentami w jego sylwetce były twarz i r˛ece. Cała reszta
była okryta ubraniem. Lecz ramiona miał kwadratowe i szerokie jak wrota stodo-
ły, a sponad nich, nie ust˛epuj ˛
ac czerni ˛
a jego ubiorowi, patrzyła para oczu, które
zdawały si˛e pali´c mnie ˙zywym ogniem. M˛e˙zczyzna powstał i góruj ˛
ac nade mn ˛
a
wzrostem o pół głowy, obszedł dookoła biurko, by poda´c mi r˛ek˛e.
— Bóg z tob ˛
a — powiedział.
Nasze dłonie si˛e spotkały. Na cienkiej linii jego warg widniał nikły ´slad nie-
zaprzeczalnego rozbawienia, a spojrzenie jego oczu zdawało si˛e mnie sondowa´c
niczym dwa bli´zniacze skalpele chirurgiczne. ´Scisn ˛
ał moj ˛
a dło´n niezbyt mocno,
lecz w sposób wskazuj ˛
acy na sił˛e, która gdyby tego zapragn ˛
ał, mogła zgruchota´c
mi palce jak w imadle.
Stan ˛
ałem wreszcie przed obliczem Starszego nad Rad ˛
a Starszych władaj ˛
ac ˛
a
poł ˛
aczonymi Ko´sciołami Harmonii i Zjednoczenia, przed obliczem tego, który
nazywany był Brightem, Pierwszym w´sród Zaprzyja´znionych.
Rozdział 19
— Przychodzi pan z dobrymi rekomendacjami od komandora polnego Wasse-
la — rzekł, gdy ju˙z wymienili´smy u´scisk dłoni. — Niezwykła rzecz jak na repor-
tera. — Było to jedynie stwierdzenie faktu, nie za´s szyderstwo, tote˙z skorzystałem
z jego zaproszenia — które brzmiało prawie jak rozkaz — i usiadłem, a on po-
wrócił za biurko. Siedzieli´smy naprzeciwko siebie.
Człowiek ten miał w sobie moc i obietnic˛e czarnego płomienia. Przyszło mi
nagle do głowy, ˙ze drzemie w nim zapowied´z ognia niczym w prochu strzelni-
czym, składowanym przez Turków na terenie Partenonu w 1687 roku, kiedy to
pocisk wystrzelony przez armi˛e weneck ˛
a pod dowództwem Orsiniego doprowa-
dził czarne ziarenka do eksplozji i wysadził ´srodek białej ´swi ˛
atyni w powietrze.
Zawsze nosiłem w sobie ciemny zak ˛
atek, specjalnie przeznaczony na nienawi´s´c
do tej armii i tego pocisku, gdy˙z je´sli Partenon był dla mnie w latach chłopi˛ecych
˙zywym zaprzeczeniem Mathiasowych mroków, zniszczenia uczynione przez po-
cisk były dowodem na istnienie dziedzin przez nie podbitych nawet w samym
sercu ´swiatło´sci.
Zatem widok Starszego Brighta sprawił, i˙z poł ˛
aczyłem w my´sli jego obraz
z tym zastarzałym obiektem nienawi´sci, cho´c pilnowałem si˛e, by nie odsłoni´c
swych uczu´c przed jego wzrokiem. Do tej pory jedynie u Padmy wyczuwałem
równie przeszywaj ˛
ac ˛
a na wylot moc spojrzenia, w tym wypadku jednak za spoj-
rzeniem stał dodatkowo człowiek.
Jego oczy były oczyma Torquemady, spiritus movens Inkwizycji starodawnej
Hiszpanii — co zauwa˙zyło ju˙z przede mn ˛
a wielu innych, jako ˙ze Ko´scioły Za-
przyja´znionych nie byłyby sob ˛
a bez własnych prze´sladowców i t˛epicieli herezji.
Za tymi oczyma kryła si˛e polityczna inteligencja umysłu, który wiedział, kiedy
sp˛eta´c, a kiedy pu´sci´c wolno moce obu planet. Po raz pierwszy byłem w stanie
wyobrazi´c sobie uczucia ´smiałka, który wst˛epuj ˛
ac samotnie do klatki lwa, słyszy,
jak zatrzaskuj ˛
a si˛e za nim ˙zelazne kraty.
To znaczy, po raz pierwszy od chwili, gdy stan ˛
ałem w sali Katalogu Ency-
klopedii Finalnej. Ugi˛eły si˛e pode mn ˛
a kolana — có˙z poczn˛e, je´sli oka˙ze si˛e, i˙z
Bright nie ma ˙zadnych słabych punktów i próbuj ˛
ac uzyska´c nad nim kontrol˛e, tyle
zdołam osi ˛
agn ˛
a´c, ˙ze sam zdradz˛e si˛e przed nim z własnymi planami?
126
Lecz na ratunek przyszła mi siła przyzwyczaje´n wyniesionych z tysi ˛
aca wy-
wiadów, tote˙z nawet n˛ekany rojem w ˛
atpliwo´sci nie przestawałem obraca´c auto-
matycznie j˛ezykiem.
— . . . co tylko w mojej mocy w ´scisłej współpracy z komandorem polnym
Wasselem i jego lud´zmi na Nowej Ziemi — mówiłem. — Jestem im za to nie-
zmiernie wdzi˛eczny.
— I ja równie˙z — rzekł szorstko Bright, przewiercaj ˛
ac mnie na wylot roz-
palonym do czerwono´sci spojrzeniem — potrafi˛e doceni´c reportera, który umie
zachowa´c bezstronno´s´c. Inaczej nie znalazłby si˛e pan tutaj i nie przeprowadzał
ze mn ˛
a wywiadu. Praca na niwie Pa´nskiej nie pozostawia mi wiele czasu na do-
starczanie rozrywki siedmiu bezbo˙znym ´swiatom pomi˛edzy gwiazdami. Jaki jest
wła´sciwie powód tego wywiadu?
— Od dłu˙zszego czasu rozwa˙zam projekt — odparłem — zaprezentowania
Zaprzyja´znionych w korzystniejszym ´swietle mieszka´ncom innych ´swiatów. . .
— Po to, by dowie´s´c swej lojalno´sci wobec deklaracji pa´nskiego zawodu. . .
jak mówi Wassel? — Bright wskoczył mi w słowo.
— No có˙z, owszem — odpowiedziałem, sztywniej ˛
ac nieco na swoim krze´sle.
— W dzieci´nstwie wcze´snie zostałem sierot ˛
a i marzeniem mojego ˙zycia stało si˛e
wst ˛
api´c do Słu˙zby Prasowej. . .
— Nie marnuj mojego cennego czasu, redaktorze!
Ostry głos Brighta uci ˛
ał niczym siekier ˛
a nie doko´nczony ust˛ep mego zdania.
Nagle ponownie powstał, jakby chciał da´c upust nadmiarowi nagromadzonej ener-
gii, i obszedł biurko dookoła, by patrz ˛
ac na mnie z góry stan ˛
a´c z kciukami wbitymi
za pas, ciasno opinaj ˛
acy go w talii i pochylon ˛
a nade mn ˛
a twarz ˛
a ko´scistego m˛e˙z-
czyzny w ´srednim wieku. — Czym˙ze jest twoja Deklaracja wobec mnie, który
st ˛
apam w ´swiatło´sci Słowa Bo˙zego?
— Ka˙zdy z nas ma swój własny sposób na jak ˛
a´s ´swiatło´s´c do st ˛
apania —
odparłem. Pochylał si˛e tak nisko nad moj ˛
a głow ˛
a, ˙ze nie miałem sposobu wsta´c
i twarz ˛
a w twarz stawi´c mu czoło, jak nakazywał mi instynkt. Było tak, jakby
za pomoc ˛
a siły fizycznej trzymał mnie przyszpilonego do krzesła pod sob ˛
a. —
Gdyby nie moja Deklaracja, nie przybyłbym dzisiaj tutaj. Zapewne pan nie wie, co
spotkało mnie i mojego szwagra z r ˛
ak pewnego pa´nskiego grupowego na Nowej
Ziemi. . .
— Wiem. — Słowo to nie kryło w sobie ani krzty lito´sci. — W stosownej
chwili otrzyma pan za to przeprosiny. Posłuchaj mnie, redaktorze. — Jego w ˛
askie
wargi skrzywiły si˛e w nikłym kwa´snym u´smieszku. — Nie jest pan Pomaza´ncem
Bo˙zym.
— Nie — odrzekłem.
— Wobec tych, którzy krocz ˛
a drog ˛
a wytyczon ˛
a przez Słowo Bo˙ze, istniej ˛
a
podstawy, by mniema´c, ˙ze kieruj ˛
a si˛e pobudkami wa˙zniejszymi ni˙z ich własny
egoistyczny interes. Lecz ci, którzy bł ˛
adz ˛
a po omacku w mrokach, jak˙ze maj ˛
a
127
wierzy´c w cokolwiek poza sw ˛
a osob ˛
a? — Krzywy u´smieszek na wargach drwił
w ˙zywe oczy z jego własnych słów, drwił z za´spiewnych okresów, których sens
sprowadzał si˛e do nazywania mnie kłamc ˛
a i prowokował do zakwestionowania
jego znajomo´sci ´swiata, która pozwoliła mu przejrze´c mnie na wylot.
Tym razem zesztywniałem w pozie skrzywdzonej niewinno´sci.
— Drwisz sobie z mej Deklaracji Reportera tylko dlatego, ˙ze nie jest twoja!
— warkn ˛
ałem.
Mój wybuch ani troch˛e go nie wzruszył. Nie zmienił te˙z jego u´smiechu.
— Pan nie uczyniłby głupcem Starszego nad Rad ˛
a naszych Ko´sciołów —
rzekł i odwracaj ˛
ac si˛e do mnie plecami, okr˛e˙zn ˛
a drog ˛
a wrócił, by usi ˛
a´s´c za biur-
kiem. — Powinien si˛e pan tego domy´sli´c przed przyjazdem na Harmoni˛e, redak-
torze. Lecz w ka˙zdym razie wie pan ju˙z o tym teraz.
Zagapiłem si˛e na´n, niemal o´slepiony nagłym przebłyskiem zrozumienia. Tak,
teraz ju˙z o tym wiedziałem — i wiedza ta sprawiła, i˙z ujrzałem, jak swymi słowa-
mi wydał si˛e w moje r˛ece.
Obawiałem si˛e, i˙z mo˙ze si˛e okaza´c, ˙ze nie ma on ˙zadnych słabych punktów,
które mógłbym wykorzysta´c, tak jak wykorzystywałem za pomoc ˛
a słów słabo-
´sci m˛e˙zczyzn i kobiet mniejszego formatu. I okazało si˛e to prawd ˛
a — nie miał
słabych punktów w pospolitym znaczeniu i tym samym miał jeden niepospolity.
Otó˙z jego słabo´sci ˛
a była jego siła, znajomo´s´c ´swiata, ta sama, która wyniosła go
do poziomu władcy i przywódcy swego ludu. Jego słabo´sci ˛
a było to, ˙ze odznaczał
si˛e fanatyzmem równym najgorszym spo´sród nich — ale i zarazem czym´s wi˛ecej.
Inaczej nie stałby si˛e tym, kim był. Dodatkowo musiał mie´c sił˛e, dzi˛eki której
potrafił zrezygnowa´c z fanatyzmu, gdy tylko zaczynał mu zawadza´c w utrzymy-
waniu stosunków z przywódcami innych ´swiatów — ze swymi odpowiednikami
i równymi sobie pomi˛edzy gwiazdami. Do tego wła´snie przyznał mi si˛e bezwied-
nie przed chwil ˛
a.
W przeciwie´nstwie do otaczaj ˛
acych go ludzi wyró˙zniaj ˛
acych si˛e jedynie czar-
n ˛
a sukni ˛
a i dzikim spojrzeniem nie postrzegał ´swiata wył ˛
acznie w barwach czar-
nych lub białych, lecz był zdolny zauwa˙za´c wszystkie odcienie i umiał nimi ope-
rowa´c — w tym równie˙z odcieniami szaro´sci. Krótko mówi ˛
ac, gdy chciał, potrafił
by´c politykiem — a z politykiem mogłem da´c sobie rad˛e.
Polityka mogłem doprowadzi´c do popełnienia jakiego´s bł˛edu.
Zapadłem si˛e w sobie. Siedz ˛
ac tak na krze´sle, pozwoliłem, by uszła ze mnie
całkowicie sztywno´s´c, i ujrzałem w oczach Brighta rozbudzone na nowo zainte-
resowanie. Wydałem z siebie rozdygotane tchnienie.
— Ma pan słuszno´s´c — rzekłem głosem wypranym całkowicie z ˙zycia. Wsta-
łem. — No có˙z, nie ma sensu ci ˛
agn ˛
a´c tego dalej. Pójd˛e ju˙z. . .
— Pójdziesz? — Jego głos hukn ˛
ał jak strzał karabinowy, zatrzymuj ˛
ac mnie
w miejscu. — Jeszcze nie powiedziałem, ˙ze wywiad jest sko´nczony. Siada´c!
Spiesznie usiadłem z powrotem. Starałem si˛e sprawia´c wra˙zenie pobladłego
128
na twarzy i my´sl˛e, ˙ze mi si˛e to udało. Chocia˙z w nagłym przebłysku intuicji zdo-
łałem go przejrze´c, w dalszym ci ˛
agu znajdowałem si˛e w jednej klatce z lwem.
— Wła´sciwie — rzekł, wpatruj ˛
ac si˛e we mnie — co takiego chce pan zyska´c
ode mnie i od nas, którzy jeste´smy Wybra´ncami Bo˙zymi na obu tych ´swiatach?
Nerwowo oblizałem wargi.
— Mów — rozkazał.
Nie podniósł głosu, lecz zawarte w nim niskie, dono´sne tony groziły, ˙ze gdy-
bym nie posłuchał, zapłac˛e straszliw ˛
a cen˛e.
— Rad˛e. . . — wymamrotałem.
— Rad˛e? Nasz ˛
a Rad˛e Starszych? Có˙z to ma znaczy´c?
— Nie t˛e — powiedziałem, wbijaj ˛
ac wzrok w podłog˛e. — Rad˛e Gildii Repor-
terów. Chciałbym zaj ˛
a´c w niej miejsce. Wy, Zaprzyja´znieni, mogliby´scie sprawi´c,
bym je otrzymał. Po tym, jak Dave. . . po tym, co spotkało mojego szwagra. . . to,
˙ze w sprawie z Wasselem pokazałem, ˙ze mog˛e wykonywa´c swoj ˛
a robot˛e nie oka-
zuj ˛
ac stronniczo´sci. . . to zwróciło na mnie uwag˛e, nawet w Radzie. Gdyby tylko
udało mi si˛e poci ˛
agn ˛
a´c to jeszcze dalej — gdybym zdołał przeci ˛
agn ˛
a´c sympa-
ti˛e opinii publicznej siedmiu pozostałych ´swiatów na wasz ˛
a stron˛e. . . zyskałbym
zarówno w oczach odbiorców, jak Gildii.
Umilkłem. Z wolna podniosłem wzrok. Przygl ˛
adał mi si˛e z nieprzyjemn ˛
a we-
soło´sci ˛
a.
— Spowied´z oczyszcza dusz˛e, nawet tak ˛
a jak twoja — oznajmił pos˛epnie. —
Powiedz mi, obmy´sliłe´s ju˙z sposób poprawy naszego wizerunku w oczach opinii
publicznej zaniechanych przez Pana ´swiatów?
— No có˙z, to zale˙zy — odparłem. — Musiałbym rozejrze´c si˛e tutaj za mate-
riałem do publikacji. Najpierw. . .
— Dosy´c ju˙z na dzisiaj!
Ponownie powstał zza biurka i rozkazał mi wzrokiem, bym zrobił to samo, co
te˙z uczyniłem.
— Powrócimy do tego za kilka dni — rzekł. Po˙zegnał mnie swym u´smiechem
Torquemady. — Na razie do zobaczenia, redaktorze.
— Do zobaczenia — udało mi si˛e wykrztusi´c.
Odwróciłem si˛e i całkiem roztrz˛esiony wyszedłem.
Nie było to dr˙zenie całkowicie udawane. Nogi uginały si˛e pode mn ˛
a jak po
pełnym napi˛ecia balansowaniu na kraw˛edzi przepa´sci, a j˛ezyk przysechł mi do
podniebienia.
Przez kilka nast˛epnych dni wał˛esałem si˛e bez celu po mie´scie, udaj ˛
ac, ˙ze pod-
patruj˛e koloryt lokalny. Wreszcie na czwarty dzie´n po widzeniu z Brightem zo-
stałem znowu wezwany do jego gabinetu. Gdy wszedłem, stał w połowie drogi
mi˛edzy drzwiami a biurkiem i nie zrobił w moim kierunku ani kroku.
— Redaktorze — rzekł prosto z mostu — wydaje mi si˛e, ˙ze nie mo˙zesz wyró˙z-
nia´c nas w swoich doniesieniach tak, by nie zauwa˙zyli tego twoi koledzy z Gildii.
129
Je´sli tak, to na co mo˙zesz mi si˛e przyda´c?
— Nie powiedziałem, ˙ze b˛ed˛e was wyró˙zniał — odpowiedziałem z oburze-
niem. — Lecz je´sli poka˙zecie mi co´s godnego wyró˙znienia, o czym mógłbym
napisa´c, wówczas mógłbym uwzgl˛edni´c to w swych doniesieniach.
— Tak. — Przyjrzał mi si˛e surowo czarnymi płomieniami oczu. — Chod´z
wi˛ec przypatrzy´c si˛e naszemu ludowi.
Poprowadził mnie do wyj´scia i wszedł razem ze mn ˛
a do windy, któr ˛
a zjecha-
li´smy do gara˙zu, gdzie czekał na nas sztabowy samochód. Wsiedli´smy i kierowca
wywiózł nas za Council City na wie´s, nag ˛
a i kamienist ˛
a, ale schludnie podzielon ˛
a
na gospodarstwa.
— Zauwa˙z — rzekł sucho Bright, gdy przeje˙zd˙zali´smy przez miasteczko, któ-
re było niewiele wi˛eksze od wioski. — Tylko jeden plon zbieramy na naszych
ubogich ´swiatach w obfito´sci. . . a jest to nasza młodzie˙z, która najmuje si˛e ja-
ko ˙zołnierze, by nasz lud nie głodował i nasza Wiara nie upadła. Co szpeci tych
oto młodzie´nców i innych mijanych po drodze ludzi, ˙ze cała reszta ´swiata musi
odczuwa´c wobec nich tak ogromn ˛
a niech˛e´c, nawet je´sli najmuje ich, by walczyli
i gin˛eli w obcoplanetarnych wojnach?
Odwróciłem si˛e i ujrzałem, ˙ze jego oczy znów spocz˛eły na mnie z ponurym
rozbawieniem.
— Ich. . . postawy społeczne — odpowiedziałem ostro˙znie. Bright wybuchn ˛
ał
´smiechem, wydostaj ˛
acym si˛e z gł˛ebi piersi, krótkim jak kaszel lwa.
— Postawy społeczne! — rzekł surowym głosem. — Podstaw w to miejsce
proste i zrozumiałe słowo, reporterze! Nie postawy społeczne, ale duma! Duma!
Ci ludzie, których tu widzisz, biedni jak mysz ko´scielna, zaprawieni jedynie do
fizycznej harówki i obchodzenia si˛e z broni ˛
a. . . mimo wszystko spogl ˛
adaj ˛
a z wy-
soko´sci niebosi˛e˙znych szczytów na powstałe z prochu robaki, które ich wynajmu-
j ˛
a. Wiedz ˛
a, ˙ze ich pracodawcy mog ˛
a gromadzi´c dobra doczesne i sprz˛ety, opływa´c
w dostatki i okrywa´c si˛e złotogłowiem. . . lecz gdy wszyscy pospołu odejd ˛
a w cie´n
grobu, wówczas im, którzy tarzali si˛e w bogactwach i władzy, nie b˛edzie nawet
wolno stan ˛
a´c z czapk ˛
a w r˛eku pod bramami ze srebra i złota, przez które my,
którzy´smy cierpieli i którzy jeste´smy Pomaza´ncami, przejdziemy ze ´spiewem na
ustach.
U´smiechn ˛
ał si˛e do mnie swym dzikim u´smiechem drapie˙zcy.
— Czy po´sród tego wszystkiego, co tu widzisz — zapytał — potrafisz znale´z´c
co´s, co nauczyłoby tych, którzy wynajmuj ˛
a Mówi ˛
acych z Panem, przyj˛ecia ich
z nale˙zyt ˛
a pokor ˛
a i zgotowania im serdecznego powitania?
Znów kpił sobie ze mnie. Ale przejrzałem go na wylot w czasie pierwszej
wizyty w jego kancelarii i im dłu˙zej rozmawiali´smy, wiod ˛
aca do mego własnego
celu w ˛
aska, misterna ´scie˙zynka stawała si˛e coraz wyra´zniejsza. A wi˛ec i coraz
mniej dbałem o jego drwiny.
— Je´sli chodzi o dum˛e i pokor˛e po którejkolwiek ze stron, to niewiele na to
130
mog˛e poradzi´c — odparłem. — Co wi˛ecej, to wcale wam nie jest potrzebne. Nic
was nie obchodzi, co sobie pracodawca my´sli o waszych oddziałach, byle je tylko
wynajmował. Do tego za´s wystarczy sprawi´c, by wasi ludzie stali si˛e zwyczajnie
mo˙zliwi do zniesienia. . . nie musz ˛
a zaraz wzbudza´c miło´sci, wystarczy, by mo˙zna
z nimi było wytrzyma´c.
— Kierowca, sta´c! — rzucił Bright i samochód si˛e zatrzymał.
Znale´zli´smy si˛e w małej wiosce. Trze´zwi, czarno odziani ludzie krz ˛
atali si˛e
wokół zabudowa´n z b ˛
abloplastyku — prowizorycznych konstrukcji, które na in-
nych ´swiatach dawno ju˙z zostały zast ˛
apione przez wymy´slniejsze i bardziej atrak-
cyjne budowle.
— Gdzie jeste´smy? — zapytałem.
— W miasteczku nazwanym Niezapomniani-w-Panu — odpowiedział i opu-
´scił po swojej stronie szyb˛e samochodu. — A oto i kto´s panu znajomy.
Istotnie, do samochodu zbli˙zała si˛e szczupła, czarno odziana sylwetka w mun-
durze przodownika roty. M˛e˙zczyzna podszedł do nas, pochylił si˛e nieco i oto uj-
rzeli´smy wypełnion ˛
a spokojem twarz Jamethona Blacka.
— Co rozka˙zesz, Panie? — zwrócił si˛e do Brighta.
— Niegdy´s ten oficer — rzekł do mnie Bright — uchodził za godnego naj-
wy˙zszych stanowisk w szeregach tych, którzy słu˙z ˛
a woli Bo˙zej. Jednak˙ze przed
pi˛eciu laty objawił zainteresowanie cór ˛
a obcego ´swiata, która go nie przyj˛eła, i od
tamtej pory utracił ch˛e´c wyniesienia w naszych szeregach. — Zwrócił si˛e do Ja-
methona. — Przodowniku roty — powiedział. — Widziałe´s tego człowieka dwa
razy w swoim ˙zyciu. Raz przed pi˛eciu laty, w jego domu na Ziemi, gdy starałe´s
si˛e o jego siostr˛e, i drugi raz zeszłego roku na Nowej Ziemi, gdy on próbował
wyrobi´c sobie przez ciebie przepustk˛e, by zapewni´c swemu asystentowi bezpie-
cze´nstwo na linii frontu. Powiedz mi, co o nim s ˛
adzisz?
Wzrok Jamethona skrzy˙zował si˛e wewn ˛
atrz samochodu z moim.
— Wiem tylko, ˙ze kochał swoj ˛
a siostr˛e i pragn ˛
ał dla niej lepszego ˙zycia, ni´zli,
by´c mo˙ze, ja byłbym jej w stanie zaofiarowa´c — odparł Jamethon głosem pełnym
tego samego spokoju, jaki wypisany był na jego twarzy. — I ˙ze ˙zyczył dobrze
swojemu szwagrowi i szukał dla niego ochrony. — Odwrócił wzrok i spojrzał
Brightowi prosto w oczy. — Uwa˙zam go za dobrego i uczciwego człowieka, Naj-
starszy.
— Nikt ci˛e nie pytał, za co go uwa˙zasz! — warkn ˛
ał Bright.
— Wedle rozkazu — odrzekł Jamethon, w dalszym ci ˛
agu spokojnie patrz ˛
ac
w oczy starszego m˛e˙zczyzny, ja za´s poczułem w sobie narastaj ˛
ac ˛
a w´sciekło´s´c, tak
wielk ˛
a, ˙ze ju˙z my´slałem, i˙z wybuchn˛e nie bacz ˛
ac na konsekwencje.
Byłem w´sciekły na Jamethona. Nie tylko dlatego, ˙ze miał czelno´s´c poleci´c
mnie Brightowi jako dobrego i uczciwego człowieka, lecz ˙ze przy tym było w nim
co´s takiego, jak gdyby mnie spoliczkował. Przez chwil˛e nie mogłem tego czego´s
zidentyfikowa´c. Wreszcie rozja´sniło mi si˛e w głowie. On nie bał si˛e Brighta. A ja,
131
podczas pierwszego wywiadu — owszem.
A przecie˙z ja byłem reporterem z immunitetem członka Gildii, on za´s zwy-
czajnym przodownikiem roty, stoj ˛
acym przed obliczem swego Naczelnego Do-
wódcy, sprawuj ˛
acego dyktatorsk ˛
a władz˛e na obu ´swiatach, z których jeden był
´swiatem Jamethona. Jak on mógł. . . ? Wreszcie znalazłem odpowied´z i a˙z z˛eby
zagryzłem z zawodu i w´sciekło´sci. Gdy˙z z Jamethonem było nie inaczej ni˙z z gru-
powym, który na Nowej Ziemi odmówił mi udzielenia przepustki zapewniaj ˛
acej
Dave’owi bezpiecze´nstwo. Grupowy gotów był bez chwili wahania usłucha´c Bri-
ghta, który był jego Starszym, lecz nie czuł w sobie potrzeby chylenia czoła przed
tym Brightem, który był tylko człowiekiem.
Podobnie teraz, Bright miał w r˛eku ˙zycie Jamethona, lecz odwrotnie ni˙z w mo-
im wypadku panował nad niewielk ˛
a cz˛e´sci ˛
a stoj ˛
acego przed nim młodzie´nca.
— Twój urlop dobiegł ko´nca, przodowniku roty — rzekł szorstko Bright. —
Przeka˙z swojej rodzinie, by przesłała twoje rzeczy do Council City i bez chwili
zwłoki doł ˛
acz do nas. Mianuj˛e ci˛e od tej chwili adiutantem i asystentem tego tu
reportera i aby funkcj˛e t˛e uczyni´c wart ˛
a zachodu, awansuj˛e ci˛e do stopnia komen-
danta.
— Panie — nie okazuj ˛
ac ˙zadnych uczu´c, powiedział z lekkim skinieniem gło-
wy Jamethon.
Miarowym krokiem powrócił do budynku, z którego dopiero co wyszedł, by
w kilka chwil pó´zniej znów do nas doł ˛
aczy´c. Bright rozkazał, by samochód szta-
bowy zawrócił do miasta.
Gdy z powrotem znale´zli´smy si˛e w kancelarii, Bright zwolnił mnie, bym mógł
si˛e zapozna´c z ˙zyciem Zaprzyja´znionych w Council City i jego okolicach. Szybko
wykonali´smy niezbyt bogaty plan zwiedzania i powróciłem wcze´sniej do hotelu.
Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczo´sci, by zrozumie´c, ˙ze Jamethon, peł-
ni ˛
ac funkcj˛e adiutanta, wyst˛epował jednocze´snie w roli szpiega. Jednak˙ze nie mó-
wiłem nic na ten temat, a Jamethon nie mówił nic w ogóle, wi˛ec w dniach, które
nast ˛
apiły potem, kr ˛
a˙zyli´smy z Jamethonem po całym Council City i jego najbli˙z-
szej okolicy niczym para duchów lub ludzi, którzy ´slubowali nie odezwa´c si˛e do
siebie ani słowem. Było to dziwaczne milczenie, oparte na obopólnym porozu-
mieniu, ˙ze jedyne warte omówienia mi˛edzy nami sprawy — Eileen, Dave, i tak
dalej — uczyniłyby wszelk ˛
a dyskusj˛e tak bolesn ˛
a, ˙ze lepiej było z góry uzna´c j ˛
a
za gr˛e niewart ˛
a ´swieczki.
W tym czasie wzywano mnie kilkakrotnie do kancelarii Starszego. Bright
przyjmował mnie na krótko i rozmawiał głównie, cho´c niewiele było do powie-
dzenia, o przedstawionych przeze mnie powodach pozostawania na ´Swiatach Za-
przyja´znionych oraz wej´scia z nim w spółk˛e. Wygl ˛
adało to tak, jak gdyby ocze-
kiwał jakiego´s wydarzenia. I wreszcie zrozumiałem, co to miało by´c. Wyznaczył
Jamethona do sprawdzania moich posuni˛e´c, sam za´s analizował sytuacj˛e mi˛edzy-
gwiezdn ˛
a, której musiał osobi´scie stawi´c czoło jako Starszy Zaprzyja´znionych
132
´Swiatów. Szukał okoliczno´sci i argumentu, sprzyjaj ˛acych jak najlepszemu wyko-
rzystaniu samolubnego reportera, który wyraził ch˛e´c poprawienia wizerunku jego
ludu w oczach opinii publicznej.
Gdy tylko zdałem sobie z tego spraw˛e, poczułem si˛e o wiele bezpieczniej,
patrz ˛
ac, jak z dnia na dzie´n zbli˙za si˛e, tak jak tego oczekiwałem, do momentu
kulminacyjnego. Moment ten miał przypada´c na chwil˛e, w której Bright przyj-
dzie mnie poprosi´c o rad˛e, co ma ze mn ˛
a i z tym wszystkim pocz ˛
a´c. Z dnia na
dzie´n i z rozmowy na rozmow˛e coraz bardziej topniała jego nieufno´s´c i malało
skr˛epowanie w rozmowach ze mn ˛
a — i coraz wi˛ecej miał pyta´n.
— Có˙z takiego, redaktorze, lubi ˛
a czyta´c na tych innych ´swiatach najbardziej?
— zapytał którego´s dnia. — Jaki temat interesuje ich najbardziej?
— Oczywi´scie. . . bohaterstwo — odpowiedziałem tonem równie lekkim. —
Oto dlaczego jest taki popyt na tematyk˛e dorsajsk ˛
a. . . i do pewnego stopnia, Exo-
tików.
Na wzmiank˛e o Exotikach cie´n, który mógł by´c tak udany, jak prawdziwy,
przemkn ˛
ał przez jego twarz.
— Bezbo˙znicy — wymamrotał.
Lecz na tym si˛e sko´nczyło. Nie min˛eły dwa dni, jak wrócił do tego tematu.
— Co czyni człowieka bohaterem w oczach opinii publicznej? — zapytał.
— Najcz˛e´sciej — odpowiedziałem — zwyci˛estwo nad jakim´s dawniejszym,
uprzednio wsławionym siłaczem, bohaterem lub łotrem. — Popatrzył na mnie
z sympati ˛
a, tote˙z postanowiłem zaryzykowa´c. — Gdyby na przykład wasze od-
działy z Zaprzyja´znionych wydały bitw˛e równej liczbie Dorsajów i pokonały
ich. . .
Sympatia w mgnieniu oka ust ˛
apiła miejsca wyrazowi, którego nigdy dot ˛
ad nie
widziałem na jego twarzy. Przez jedn ˛
a sekund˛e tak si˛e na mnie zagapił, ˙ze mało
nie otworzył ust ze zdziwienia. Po czym rzucił mi spojrzenie ˙zr ˛
ace niby kwas
solny.
— Czy masz mnie za głupca? — warkn ˛
ał. Pó´zniej twarz mu złagodniała
i przyjrzał mi si˛e z ciekawo´sci ˛
a. — . . . A mo˙ze sam jeste´s po prostu zwykłym
głupcem?
Wpatrywał si˛e we mnie dług ˛
a, dług ˛
a chwil˛e. W ko´ncu pokiwał głow ˛
a. — I ow-
szem — rzekł, niby sam do siebie.
— O to wła´snie chodzi. Ten człowiek jest głupcem. Ziemskim głupcem.
Odwrócił si˛e na pi˛ecie i na tym sko´nczyła si˛e owego dnia nasza rozmowa.
Nie miałem nic przeciwko temu, by brał mnie za głupca. Tym bezpieczniejszy
dla mnie b˛edzie moment, kiedy wykonam ruch, by zamydli´c oczy Brightowi. Ale
nie mogłem zrozumie´c, co mogło wywoła´c w nim tak niezwykł ˛
a reakcj˛e. To za´s
mocno dawało mi si˛e we znaki. Czy moje sugestie na temat Dorsajów nie były
zbyt naci ˛
agane? Kusiło mnie, by spyta´c Jamethona, ale ostro˙zno´s´c, która zawsze
winna i´s´c w parze z odwag ˛
a, zdołała mnie powstrzyma´c.
133
Tymczasem nadszedł dzie´n, gdy Bright wreszcie wyst ˛
apił z pytaniem, które,
jak wiedziałem, musiał zada´c mi pr˛edzej czy pó´zniej.
— Redaktorze? — rzekł.
Stał w rozkroku, ze splecionymi na grzbiecie r˛ekoma, wygl ˛
adaj ˛
ac przez wy-
sokie do sufitu okno swego gabinetu w Centrum Rz ˛
adowym Council City. Od-
wrócony był do mnie plecami.
— Słucham, Najstarszy? — odpowiedziałem.
Po raz kolejny wezwał mnie do swej kancelarii i wła´snie zd ˛
a˙zyłem przekro-
czy´c próg. Na d´zwi˛ek głosu odwrócił si˛e, aby wbi´c we mnie płomienny wzrok.
— Powiedziałe´s mi kiedy´s, ˙ze bohaterem zostaje si˛e dzi˛eki zwyci˛estwu nad ja-
kim´s dawnym sławnym bohaterem. Jako przykład bohaterów sławnych w oczach
opinii publicznej wymieniłe´s Dorsajów. . . i Exotików.
— Tak jest — odrzekłem, podchodz ˛
ac bli˙zej.
— Bezbo˙znicy z Exotików — mówił, niby gło´sno my´sl ˛
ac — u˙zywaj ˛
a od-
działów najemnych. Jaki˙z po˙zytek z pokonania najmitów. . . nawet gdyby to było
mo˙zliwe i łatwe.
— Dlaczego w takim razie nie pospieszy´c z pomoc ˛
a komu´s b˛ed ˛
acemu w po-
trzebie? — powiedziałem lekko. -
To zapewniłoby wam nowy, korzystny wizerunek w oczach opinii publicznej.
Zaprzyja´znieni nie s ˛
a zbyt dobrze znani z robienia tego rodzaju rzeczy.
Przez mgnienie oka przygl ˛
adał mi si˛e karc ˛
acym wzrokiem.
— Komu powinni´smy przyj´s´c z pomoc ˛
a? — zapytał z moc ˛
a.
— No có˙z — odparłem — zawsze s ˛
a jakie´s grupki ludzi, które, słusznie lub
nie, uwa˙zaj ˛
a si˛e za wykorzystywane przez otaczaj ˛
ace ich wi˛eksze grupy. Niech
mi pan powie, czy nigdy nie zwracały si˛e do was grupki dysydentów, pragn ˛
a-
cych, by´scie na własne ryzyko dostarczyli im ˙zołnierzy potrzebnych do obalenia
dotychczasowego rz ˛
adu. . . — urwałem. — Zreszt ˛
a zwracały si˛e z pewno´sci ˛
a. Za-
pomniałem o Nowej Ziemi i Północnej Partycji Altlandii.
— Niewiele zyskali´smy na naszych interesach z Partycj ˛
a Północn ˛
a w oczach
innych ´swiatów — rzekł Bright surowym głosem. — O czym dobrze wiesz!
— Och, tam obie strony miały mniej wi˛ecej równe siły — odparłem. — To, co
powinni´scie zrobi´c, to pomóc jakiej´s istotnie niewielkiej mniejszo´sci, powstaj ˛
acej
przeciwko gigantowi egoistycznej wi˛ekszo´sci. . . Powiedzmy, górnikom z Coby
przeciwko wła´scicielom kopal´n.
— Coby? Górnicy? — rzucił mi surowe spojrzenie, a cho´c czekałem na to
spojrzenie od wielu dni, zbyłem je lekcewa˙zeniem. Odwrócił si˛e i ruszył do biur-
ka. Wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i uniósł róg le˙z ˛
acej na nim karki papieru, podobnej do listu.
— Tak si˛e składa, ˙ze otrzymałem apel, by´smy na własne ryzyko udzielili pomocy
pewnej grupie. . .
— Grupie w rodzaju górników z Coby? — spytałem. — Nie samych górni-
ków?
134
— Nie — odrzekł. — To nie s ˛
a górnicy. — Postał przez chwil˛e w milczeniu,
po czym obszedł dookoła biurko i wyci ˛
agn ˛
ał do mnie r˛ek˛e. — Dowiedziałem si˛e
wła´snie, ˙ze chce pan nas opu´sci´c?
— Rzeczywi´scie? — zdziwiłem si˛e.
— Czy˙zby mnie ´zle poinformowano? — zapytał Bright.
Wpatrzył si˛e we mnie pałaj ˛
acymi oczyma.
— Słyszałem, ˙ze dzi´s wieczorem odlatuje pan pasa˙zerskim liniowcem na Zie-
mi˛e. Powiedziano mi, ˙ze ju˙z zarezerwował pan przelot.
— No có˙z. . . owszem — rzekłem, odczytawszy wiadomo´s´c, któr ˛
a chciał naj-
wyra´zniej przekaza´c mi tonem głosu. — Zdaje si˛e, ˙ze po prostu zapomniałem.
Rzeczywi´scie, wyruszam w drog˛e.
— ˙
Zycz˛e szcz˛e´sliwej podró˙zy — powiedział Bright. — Rad jestem, ˙ze doszli-
´smy do porozumienia jak przyjaciele. W przyszło´sci mo˙ze pan na nas liczy´c. My
za´s pozwolimy sobie liczy´c na pana.
— Prosz˛e si˛e nie kr˛epowa´c — odparłem. — A im wcze´sniej, tym lepiej.
— To nast ˛
api wystarczaj ˛
aco wcze´snie — o´swiadczył Bright.
Raz jeszcze po˙zegnali´smy si˛e i wróciłem do hotelu. Na miejscu okazało si˛e,
˙ze moje rzeczy zostały ju˙z spakowane, a miejsce na pasa˙zerskim liniowcu, odlatu-
j ˛
acym tego wieczora na Ziemi˛e, tak jak powiedział Bright, było zarezerwowane.
Po Jamethonie nie zostało ani ´sladu.
Pi˛e´c godzin pó´zniej znów znalazłem si˛e pomi˛edzy gwiazdami, skacz ˛
ac z po-
wrotem na Ziemi˛e.
Pi˛e´c tygodni pó´zniej Bł˛ekitny Front St. Marie, zostawszy potajemnie wyposa-
˙zony w bro´n i ˙zołnierzy przez Zaprzyja´znione ´Swiaty, spowodował wybuch krót-
kiej, lecz krwawej rewolty, która zast ˛
apiła legalnie wybrany rz ˛
ad przywódcami
Bł˛ekitnego Frontu.
Rozdział 20
Tym razem nie prosiłem Piersa Leafa o spotkanie. On sam mnie poprosił,
bym przyszedł. Gdy kroczyłem korytarzami Domu Gildii, a potem wje˙zd˙załem
wind ˛
a na gór˛e, w ´slad za mn ˛
a odwracały si˛e głowy członków w pelerynach. Gdy˙z
w ci ˛
agu tych trzech lat, które min˛eły od chwili, gdy przywódcy Bł˛ekitnego Frontu
przechwycili władz˛e na St. Marie, wiele si˛e w moim ˙zyciu zmieniło.
Prze˙zyłem godzin˛e udr˛eki podczas ostatniej rozmowy z moj ˛
a siostr ˛
a. I wra-
caj ˛
ac na Ziemi˛e, miałem swój pierwszy sen o zem´scie. Potem, cz˛e´sciowo na St.
Marie, cz˛e´sciowo na Harmonii, podj ˛
ałem kroki, by wprawi´c w ruch jej mecha-
nizm. Lecz w dalszym ci ˛
agu, nawet po dokonaniu dzieła zemsty, nie zmieniłem
si˛e wewn˛etrznie. Gdy˙z zmiana wymaga czasu.
Tak naprawd˛e odmieniły mnie dopiero ostatnie trzy lata — skłoniły Piersa
Leafa, by pierwszy do mnie zadzwonił, sprawiły, ˙ze gdy szedłem, w ´slad za mn ˛
a
obracały si˛e głowy ludzi w pelerynach. W tym okresie moje zdolno´sci pojmowa-
nia osi ˛
agn˛eły pełni˛e swej pot˛egi do tego stopnia, ˙ze sił ˛
a kontrastu wydawało mi si˛e
teraz, i˙z przedtem znajdowały si˛e w stanie niemowl˛ectwa, osłabienia i u´spienia,
nawet wówczas, gdy ´sciskałem na po˙zegnanie dło´n Starszego Brighta.
Prze´sniłem swój prymitywny sen o zem´scie z mieczem w dłoni, id ˛
ac na spo-
tkanie w deszczu. Wówczas po raz pierwszy poczułem sił˛e jej przyci ˛
agania, lecz
to, co teraz czułem w rzeczywisto´sci, było daleko mocniejsze ni˙z jadło, napitek
lub miło´s´c — albo i samo ˙zycie.
Głupcami s ˛
a ci, co s ˛
adz ˛
a, ˙ze bogactwo, kobiety, mocne trunki czy wr˛ecz nar-
kotyki potrafi ˛
a doby´c najwy˙zszy wysiłek z duszy m˛e˙zczyzny. Podniety wypły-
waj ˛
ace z tych przyjemno´sci s ˛
a n˛edzn ˛
a namiastk ˛
a w porównaniu z przyjemno´sci ˛
a
z nich najwi˛eksz ˛
a, zadaniem pochłaniaj ˛
acym bez reszty jego i jego ko´sci, mi˛e´snie,
mózg, nadzieje, obawy i marzenia — i wci ˛
a˙z wołaj ˛
acym o jeszcze.
Głupcami s ˛
a ci, co my´sl ˛
a inaczej. ˙
Zaden wielki wysiłek nie został nigdy ku-
piony za pieni ˛
adze. Ni malowidło, ni wiersz, ni utwór muzyczny, ni katedra z ka-
mienia, ni ˙zadne pa´nstwo nie było nigdy powołane do ˙zycia dla zapłaty jakiego-
kolwiek rodzaju. Ni Partenon, ni Termopile nie były wzniesione ani bronione dla
nagrody czy chwały, ani Buchara spl ˛
adrowana, ani Chiny zdeptane butem Mon-
goła jedynie dla łupu i władzy. Wynagrodzeniem za dokonanie tych rzeczy było
136
samo wprowadzenie ich w czyn.
By´c panem swej własnej osoby — u˙zywa´c siebie samego jako narz˛edzia
w swym r˛eku — i w ten sposób wznie´s´c albo zrujnowa´c co´s, czego nikt inny
nie potrafił zbudowa´c lub zburzy´c — oto najwi˛eksza przyjemno´s´c znana człowie-
kowi! I temu, który czuj ˛
ac dłuto w dłoni, uwolnił anioła uwi˛ezionego w marmu-
rowym bloku, i temu, który czuj ˛
ac w dłoni miecz, na bezdomno´s´c skazał dusz˛e,
mieszkaj ˛
ac ˛
a wcze´sniej w ciele jego ´smiertelnego wroga — ka˙zdemu z tych dwóch
jednako smakuje ten rzadki pokarm przeznaczony tylko dla demonów i bogów.
Tak jak smakował i mnie przeszło dwa lata temu.
´Sniłem o tym, ˙ze dzier˙z ˛ac błyskawic˛e w dłoni, sprawuj˛e władz˛e nad czterna-
stoma ´swiaty i naginam je wszystkie do swej własnej woli. Dzi´s, dzier˙z ˛
ac bły-
skawic˛e w dłoni, sprawowałem władz˛e nad nagimi faktami i je odczytywałem.
Moje umiej˛etno´sci okrzepły i wiedziałem, co nieudany zbiór pszenicy na Freilan-
dii musi na dłu˙zsz ˛
a met˛e oznacza´c dla tych, którzy na Cassidzie pragn ˛
a zdoby´c
wykształcenie zawodowe, lecz nie s ˛
a w stanie za nie zapłaci´c. Widziałem jak na
dłoni posuni˛ecia tych, którzy jak William z Cety, Projekt Blaine z Wenus lub
bond Sayona z obu Exotików naginali do swej woli i odmieniali kształt rzeczy
dziej ˛
acych si˛e pomi˛edzy gwiazdami — i z łatwo´sci ˛
a odczytywałem ich przyszłe
rezultaty. A dysponuj ˛
ac t ˛
a wiedz ˛
a, przenosiłem si˛e z miejsca na miejsce, uprze-
dzaj ˛
ac wydarzenia i opisuj ˛
ac je, nim jeszcze poczynały si˛e na dobre rozgrywa´c,
a˙z moi koledzy z Gildii j˛eli uwa˙za´c mnie w połowie za diabła lub jasnowidza.
Lecz nic mnie nie obchodziły ich my´sli. Dbałem tylko o sekretny smak cze-
kaj ˛
acej mnie zemsty, czułem w gar´sci dotyk niewidzialnego miecza — narz˛edzia
mojego NISZCZY ´
C!
Teraz nie miałem ju˙z ˙zadnych w ˛
atpliwo´sci. Cho´c nie wzbudziło to mojej mi-
ło´sci do Mathiasa, zrozumiałem, ˙ze przejrzał mnie na wylot — zza jego grobu
wprowadzałem w ˙zycie testament jego antywiary z moc ˛
a, jakiej nigdy nie mógł-
by sobie wyobrazi´c.
W tej chwili jednak˙ze znajdowałem si˛e w gabinecie Piersa Leafa. Czekał na
mnie w progu, gdy˙z zapewne uprzedzono go, ˙ze ju˙z wje˙zd˙zam na gór˛e. U´scisn ˛
ał
mi dło´n na przywitanie, nie puszczaj ˛
ac jej, zaci ˛
agn ˛
ał mnie do gabinetu i zamkn ˛
ał
za nami drzwi. Usiedli´smy, nie przy biurku, lecz na pływakach stoj ˛
acej z boku
sofy i nadmiernie wypchanego fotela, i Leaf nalał drinki wychudłymi ze staro´sci
palcami.
— Słyszałe´s, Tam? — rozpocz ˛
ał bez ˙zadnych wst˛epów. — Morgan Chu
Thompson nie ˙zyje.
— Słyszałem — odpowiedziałem. — I w Radzie jest teraz wolne miejsce.
— Tak. — Upił mały łyczek i odstawił szklaneczk˛e. Zm˛eczonym gestem po-
tarł twarz dło´nmi. — Morgan był moim starym przyjacielem.
— Wiem — rzekłem, cho´c nie czułem dla niego ˙zadnego współczucia. — To
musiał by´c dla ciebie cios.
137
— Byli´smy w jednym wieku. . . — Urwał i u´smiechn ˛
ał si˛e do mnie nieco
zdawkowo. — Wyobra˙zam sobie, ˙ze spodziewasz si˛e, i˙z pomog˛e ci finansowo,
by´s mógł zaj ˛
a´c jego miejsce?
— Uwa˙zam, ˙ze gdyby´s tego nie zrobił, członkowie Gildii mogliby uzna´c to
za nieco dziwne po tym, jak moje sprawy zacz˛eły si˛e od jakiego´s czasu dobrze
układa´c.
Skin ˛
ał głow ˛
a, lecz odniosłem wra˙zenie, i˙z ledwie mnie słucha. Podniósł do ust
drinka, bez specjalnego zainteresowania poci ˛
agn ˛
ał znów kilka kropel i odstawił na
miejsce.
— Blisko trzy lata temu — rzekł — przyszedłe´s tu zobaczy´c si˛e ze mn ˛
a i wy-
głosi´c przepowiedni˛e. Pami˛etasz?
U´smiechn ˛
ałem si˛e.
— Nie s ˛
adz˛e, by´s mógł o tym zapomnie´c — powiedział. — No có˙z, Tam. . .
— Urwał i ci˛e˙zko westchn ˛
ał.
Wygl ˛
adało na to, ˙ze ma kłopoty z dotarciem do tego, co chciał powiedzie´c.
Lecz w sztuce cierpliwo´sci byłem ju˙z w owym czasie starym wyjadaczem. Cze-
kałem.
— Mieli´smy czas si˛e przypatrzy´c, jak rozwin ˛
a si˛e wydarzenia, i wydaje mi
si˛e, i˙z miałe´s racj˛e. . . i zarazem nie miałe´s.
— Nie miałem? — powtórzyłem.
— No có˙z, owszem — odparł. — Twoja teoria była taka, ˙ze Exotikowie usiłuj ˛
a
zniszczy´c kultur˛e Zaprzyja´znionych na Harmonii i Zjednoczeniu. Spójrz za´s, jak
rzeczy potoczyły si˛e do tej pory.
— Och? — powiedziałem. — No i jak. . . ? Na przykład?
— Có˙z, wiadomo prawie od pokolenia, ˙ze fanatyzm Zaprzyja´znionych. . . nie-
rozs ˛
adne akty gwałtu jak ta masakra, która trzy lata temu kosztowała ˙zycie twego
szwagra. . . obracały przeciwko Zaprzyja´znionym opini˛e trzynastu ´swiatów. A˙z
doszło do tego, ˙ze zacz˛eli traci´c okazje do wynajmowania swych młodych m˛e˙z-
czyzn jako najemnych ˙zołnierzy. Lecz ktokolwiek miał sprawne cho´cby jedno
oko, widział, ˙ze było to co´s, co Zaprzyja´znieni zgotowali sobie sami przez fakt, i˙z
s ˛
a tacy, jacy s ˛
a. Nie sposób wini´c o to Exotików.
— Nie — odrzekłem. — Raczej nie.
— Oczywi´scie, ˙ze nie. — Znów poci ˛
agn ˛
ał łyczek swojego drinka, tym razem
z nieco wi˛eksz ˛
a ochot ˛
a. — Wydaje mi si˛e, ˙ze wła´snie dlatego miałem tak wie-
le w ˛
atpliwo´sci, gdy powiedziałe´s mi, ˙ze Exotikowie zdecydowani s ˛
a dobra´c si˛e
Zaprzyja´znionym do skóry. To po prostu nie trzymało si˛e kupy. Ale potem oka-
zało si˛e, ˙ze Zaprzyja´znieni popieraj ˛
a rewolucj˛e Bł˛ekitnego Frontu na St. Marie
w systemie Procjona i pod samym nosem Exotików. I zostałem zmuszony przy-
zna´c, ˙ze jednak mi˛edzy Zaprzyja´znionymi a Exotikami dzieje si˛e co´s niedobrego.
Zatrzymał si˛e i spojrzał na mnie.
— Dzi˛ekuj˛e — odparłem.
138
— Ale Bł˛ekitny Front nie przetrwał — kontynuował.
— Na pocz ˛
atku wydawało si˛e, ˙ze ma do´s´c du˙ze poparcie ludno´sci — przerwa-
łem mu.
— Tak, tak. — Piers gestem zmiótł moje słowa na stron˛e. — Ale wiesz, jak to
jest w takich sytuacjach. Ludzie s ˛
a zawsze przeczuleni na punkcie własnej warto-
´sci, gdy w gr˛e wchodzi wi˛ekszy i bogatszy s ˛
asiad. . . niewa˙zne, czy na pobliskim
´swiecie, czy na pobliskim podwórku. Rzecz w tym, ˙ze St. Marie’anie w krótkim
czasie musieli przejrze´c na wylot Bł˛ekitny Front i spisa´c na straty. . . zdelegali-
zowa´c ich parti˛e, tak jak to jest do dzi´s. To si˛e musiało zdarzy´c. Tak czy owak,
ludzi z Bł˛ekitnego Frontu była zaledwie garstka, i to w wi˛ekszo´sci pomyle´nców.
Poza tym w cieniu dwóch tak bogatych ´swiatów, jak Mara i Kultis, St. Marie nie
ma warunków, by si˛e usamodzielni´c ani finansowo, ani te˙z w ˙zaden inny sposób.
Ten cały Bł˛ekitny Front był od pocz ˛
atku skazany na kl˛esk˛e. . . ka˙zdy postronny
obserwator musiał to zauwa˙zy´c.
— Te˙z tak s ˛
adz˛e — powiedziałem.
— Ty to dobrze wiesz! — rzekł Piers. — Nie powiesz mi, ˙ze dysponuj ˛
ac tak ˛
a
spostrzegawczo´sci ˛
a, Tam, mo˙zna było nie wiedzie´c o tym od samego pocz ˛
atku.
Ja wiedziałem. Lecz nie wiedziałem jednego. . . i najwyra´zniej ty te˙z nie wiedzia-
łe´s. . . ˙ze gdy tylko Bł˛ekitny Front dostanie kopniaka, Zaprzyja´znieni wy´sl ˛
a na St.
Marie wojska okupacyjne z ˙z ˛
adaniem, by prawowity rz ˛
ad zapłacił im za pomoc
udzielon ˛
a Bł˛ekitnemu Frontowi. I ˙ze na podstawie traktatu o wzajemnej pomocy,
istniej ˛
acego pomi˛edzy Exotikami a legalnym rz ˛
adem St. Marie od zawsze, Exoti-
kowie b˛ed ˛
a zmuszeni przychyli´c si˛e do pro´sby St. Marie o pomoc w wyrugowaniu
sił okupacyjnych z Zaprzyja´znionych — jako ˙ze St. Marie nie byłaby w stanie za-
płaci´c takiego rachunku, jaki przedstawili Zaprzyja´znieni.
— Owszem — przyznałem. — Przewidziałem i to.
Obrzucił mnie czujnym spojrzeniem.
— Doprawdy? — zapytał. — Jak w takim razie mogłe´s pomy´sle´c, ˙ze. . .
Urwał, zamy´sliwszy si˛e nagle.
— Rzecz w tym — powiedziałem ze swobod ˛
a — ˙ze ekspedycja karna Exo-
tików nie miała zbyt wielu kłopotów z przyparciem wojsk z Zaprzyja´znionych
do muru i rozniesieniem ich na strz˛epy. Zaprzestano teraz działa´n ze wzgl˛edu na
zimow ˛
a por˛e, lecz je´sli Starszy Bright i jego Rada nie przy´sl ˛
a posiłków, ˙zołnie-
rze, którzy stacjonuj ˛
a na St. Marie, b˛ed ˛
a prawdopodobnie zmuszeni na wiosn˛e
si˛e podda´c. Zaprzyja´znionych nie sta´c na wysłanie posiłków, ale tak czy inaczej
musz ˛
a. . .
— Nie — rzekł Piers — wcale nie musz ˛
a. — Spojrzał na mnie dziwnym wzro-
kiem. — Jak przypuszczam, masz zamiar mnie przekona´c, ˙ze cała ta sytuacja była
manewrem Exotików, przeprowadzonym po to, by dwa razy upu´sci´c krwi Zaprzy-
ja´znionym. . . raz poprzez ich pomoc dla Bł˛ekitnego Frontu, a dwa. . . przez koszty
wysłania posiłków.
139
U´smiechn ˛
ałem si˛e w duchu do siebie, gdy˙z trafił w sedno tego, co zamierzy-
łem osi ˛
agn ˛
a´c trzy lata temu — tyle tylko, ˙ze zaplanowałem sobie, i˙z to on opowie
o tym mnie, nie za´s ja jemu.
— Czy˙z tak nie jest? — odparłem, udaj ˛
ac zdumienie.
— Nie — powiedział z moc ˛
a Pier´s. — Jest dokładnie odwrotnie. Bright i jego
Rada zamierzaj ˛
a odda´c swe wojska okupacyjne na rze´z albo w niewol˛e. Najlepiej
na rze´z. W rezultacie w oczach trzynastu ´swiatów stanie si˛e akurat to, co miałe´s
zamiar powiedzie´c: zasada, ˙ze dowolny ´swiat mo˙ze by´c zaj˛ety pod zastaw długów
zaci ˛
agni˛etych przez jego mieszka´nców, jest ˙zywotn ˛
a. . . nawet je´sli nie uznawan ˛
a
prawnie. . . cz˛e´sci ˛
a mi˛edzygwiezdnej struktury finansowej. Natomiast Exotiko-
wie, zwyci˛e˙zaj ˛
ac Zaprzyja´znionych na St. Marie, j ˛
a odrzuc ˛
a. Fakt, ˙ze Exotikowie
s ˛
a zobowi ˛
azani traktatem do udzielenia w odpowiedzi na apel pomocy St. Ma-
rie, niczego nie zmienia. Brightowi wystarczy tylko poszuka´c pomocy na Cecie,
Newtonie i wszystkich innych ´swiatach ´scisłokontraktowych, by sformowa´c lig˛e,
która rzuci Exotików na kolana. — Urwał i wpatrzył si˛e we mnie. — Teraz wi-
dzisz, do czego zmierzam? Czy ju˙z rozumiesz, dlaczego powiedziałem, ˙ze miałe´s
racj˛e. . . i zarazem jej nie miałe´s? Czy teraz widzisz, jak bardzo si˛e myliłe´s?
— Tak — powiedziałem i skin ˛
ałem głow ˛
a. — Teraz to widz˛e. To nie Exoti-
kowie maj ˛
a chrapk˛e na Zaprzyja´znionych. To Zaprzyja´znieni maj ˛
a zamiar dobra´c
si˛e Exotikom do skóry.
— Dokładnie o to chodzi! — rzekł Piers. — Bogactwo i wyspecjalizowa-
na wiedza Exotików stały si˛e osi ˛
a stowarzyszenia skupiaj ˛
acego ´swiaty lu´znokon-
traktowe i pozwoliły im zrównowa˙zy´c oczywist ˛
a przewag˛e, jak ˛
a daje handel wy-
szkolonymi lud´zmi niczym workami pszenicy, a to wła´snie zapewniło ´swiatom
´scisłokontraktowym ich sił˛e. Je´sli Exotikowie zostan ˛
a pobici, równowaga sił mi˛e-
dzy dwoma obozami ulegnie złamaniu. A tylko ta równowaga pozwoliła naszemu
Staremu ´Swiatu, Ziemi, trzyma´c si˛e z dala od jednych i drugich. Dalej, zostanie
ona wci ˛
agni˛eta do którego´s z obozów, ktokolwiek za´s j ˛
a we´zmie, b˛edzie kontro-
lował Gildi˛e i dotychczasow ˛
a bezstronno´s´c naszej Słu˙zby Prasowej. — Zamilkł
i usiadł, jak gdyby w wyczerpaniu. Wnet wyprostował si˛e znowu. — Zdajesz so-
bie spraw˛e, której grupie dostanie si˛e Ziemia, je´sli zwyci˛e˙z ˛
a Zaprzyja´znieni —
podj ˛
ał. — Grupie ´scisłokontraktowej. A wi˛ec, Tam. . . na czym my, my z Gildii,
teraz stoimy?
Odpowiedziałem mu spojrzeniem, które miało go przekona´c, ˙ze pochłaniam
jego słowa niczym g ˛
abka. W rzeczywisto´sci za´s smakowałem pierwsze niedojrza-
łe owoce mej zemsty. Oto miałem go wreszcie w punkcie, do którego zamierzałem
go doprowadzi´c, punkcie, w którym Gildia stan˛eła przed rozpaczliwym wyborem:
albo złamie sw ˛
a kardynaln ˛
a zasad˛e bezstronno´sci przez przymusowe opowiedze-
nie si˛e po stronie przeciwników Zaprzyja´znionych ´Swiatów, albo nieodwołalnie
wpadnie w r˛ece obozu ´scisłokontraktowego, do którego nale˙zeli Zaprzyja´znieni.
Pozwoliłem, by czekał i czuł si˛e przez chwil˛e bezradny. Wreszcie nie spiesz ˛
ac si˛e,
140
odpowiedziałem.
— Je˙zeli Zaprzyja´znieni mog ˛
a zniszczy´c Exotików — rzekłem — to nie-
wykluczone, ˙ze i Exotikowie mog ˛
a zniszczy´c Zaprzyja´znionych. Zwykle w ta-
kich sytuacjach istniej ˛
a jednakowe mo˙zliwo´sci przechylenia szal zwyci˛estwa tak
w jedn ˛
a, jak w drug ˛
a stron˛e. Otó˙z gdybym, bez podwa˙zania naszej bezstronno-
´sci, udał si˛e na St. Marie przed wiosenn ˛
a ofensyw ˛
a, mogłoby si˛e tak zdarzy´c, ˙ze
moja zdolno´s´c gł˛ebszego od innych wgl ˛
adu w sytuacj˛e pomogłaby wpłyn ˛
a´c na
kierunek przechyłu.
Piers z nieco pobladł ˛
a twarz ˛
a przygl ˛
adał mi si˛e szeroko otwartymi oczyma.
— Co przez to rozumiesz? — powiedział wreszcie. — Nie mo˙zesz otwarcie
stan ˛
a´c po stronie Exotików. . . chyba nie o tym my´slisz?
— Oczywi´scie, ˙ze nie — odpowiedziałem. — Ale mógłbym prawdopodobnie
dostrzec co´s, co wpłyn˛ełoby korzystnie na zmian˛e ich poło˙zenia. Postarałbym si˛e
sprawi´c, by i oni to zauwa˙zyli. Nie zagwarantuje to, oczywi´scie, jednoznacznego
sukcesu, lecz w przeciwnym razie, jak sam mówiłe´s, nie wiemy nawet, na czym
stoimy.
Zawahał si˛e. Si˛egn ˛
ał po stoj ˛
ac ˛
a na stoliku szklaneczk˛e i gdy j ˛
a podnosił, r˛e-
ka nieznacznie mu dr˙zała. Nie potrzeba było wielkiej intuicji, by domy´sli´c si˛e,
o czym my´slał. To, co zasugerowałem, było pogwałceniem ducha zasady bez-
stronno´sci Gildii, je´sli nie jej litery. Opowiedzieliby´smy si˛e po jednej ze stron —
lecz Piers my´slał, ˙ze ze wzgl˛edu na dobro Gildii by´c mo˙ze powinni´smy wła´snie
tak uczyni´c, póki jeszcze wybór spoczywał w naszych r˛ekach.
— Czy masz jakie´s niezbite dowody, ˙ze Starszy Bright nosi si˛e z my´sl ˛
a do-
puszczenia do wyci˛ecia w pie´n swych wojsk okupacyjnych, tak jak stoj ˛
a? — prze-
rwałem jego wahania. — Czy z cał ˛
a pewno´sci ˛
a wiemy, ˙ze im nie wy´sle posiłków?
— Mam na Harmonii kontakty, przez które wła´snie w tej chwili usiłuj˛e zdo-
by´c dowody. . . — zacz ˛
ał mówi´c, gdy na jego biurku zadzwonił telefon. Nacisn ˛
ał
przycisk i na ekranie pojawiła si˛e twarz jego sekretarza, Toma Lassiri.
— Panie redaktorze — powiedział Tom — telefon z Encyklopedii Finalnej. Do
redaktora Olyna. Od panny Lizy Kant. Twierdzi, i˙z jest to sprawa w najwy˙zszym
stopniu nie cierpi ˛
aca zwłoki.
— Odbior˛e — rzekłem, nim jeszcze Piers skin ˛
ał głow ˛
a.
Z jakich´s powodów, których bada´c nie miałem czasu, serce podskoczyło mi
do gardła. Obraz na ekranie znikn ˛
ał, potem za´s ukazała si˛e na nim twarz Lizy.
— Tam! — powiedziała, nie bawi ˛
ac si˛e w ˙zadne formułki powitalne. — Tam,
przybywaj tu w tej chwili. Mark Torre został postrzelony przez zamachowca! Po-
mimo wysiłków lekarzy umiera. . . I chce mówi´c z tob ˛
a. . . z tob ˛
a, Tam, póki nie
jest za pó´zno. Och, pospiesz si˛e, Tam! Przybywaj, jak tylko mo˙zesz najszybciej!
— W tej chwili wychodz˛e — odrzekłem.
I wyszedłem. Nie było czasu, bym mógł spyta´c samego siebie, dlaczegó˙z to
miałbym odpowiada´c na jej wezwanie. Sam d´zwi˛ek jej głosu poderwał mnie z fo-
141
tela i wygnał precz z gabinetu Piersa, jakby jaka´s ogromna dło´n spocz˛eła na moich
barkach.
Po prostu — poszedłem.
Rozdział 21
Liza wyszła mi na spotkanie do holu Encyklopedii Finalnej, gdzie po raz
pierwszy ujrzałem j ˛
a przed laty. Zabrała mnie do kwatery Marka Torre t ˛
a sam ˛
a
drog ˛
a prowadz ˛
ac ˛
a przez osobliwy labirynt i ruchomy pokój, któr ˛
a wiodła mnie
uprzednio, po drodze za´s opowiedziała mi, co si˛e stało.
Nast ˛
apiło to, przed czym próbowano si˛e zabezpieczy´c, wznosz ˛
ac labirynt
wraz z cał ˛
a reszt ˛
a — przewidywalny, acz nieprawdopodobny statystycznie ´smier-
telny przypadek, który w ko´ncu dosi˛egn ˛
ał Marka Torre. Budowa Encyklopedii
Finalnej od samego pocz ˛
atku wyzwalała l˛eki drzemi ˛
ace w umysłach ludzi o za-
burzonej psychice na wszystkich czternastu zaludnionych ´swiatach. Poniewa˙z cel
konstrukcji Encyklopedii był tajemnic ˛
a, której nie mo˙zna było ani zdefiniowa´c,
ani łatwo wypowiedzie´c słowami, budziła ona groz˛e w´sród psychotyków zarów-
no na Ziemi, jak i gdzie indziej.
I w ko´ncu jednemu z nich udało si˛e dosta´c do Marka Torre — był to nieszcz˛e-
sny paranoik, który trzymał sw ˛
a chorob˛e w ukryciu nawet przed własn ˛
a rodzin ˛
a,
podczas gdy w my´slach sycił i hodował urojenie, i˙z Encyklopedia Finalna ma
sta´c si˛e ogromnym mózgiem, sprawuj ˛
acym kontrol˛e nad wol ˛
a ka˙zdego członka
ludzko´sci. Gdy wreszcie dotarli´smy z Liz ˛
a do biura, min˛eli´smy le˙z ˛
ace na podło-
dze jego zwłoki; zwłoki chudego jak szczapa siwowłosego starca z dobrotliwym
obliczem i plam ˛
a krwi na czole.
Wpuszczono go, powiedziała mi Liza, przez pomyłk˛e. Owego popołudnia spo-
dziewano si˛e, ˙ze nowy lekarz przyjdzie obejrze´c Marka Torre. Na skutek jakiego´s
nieporozumienia ten starszy, dobrotliwie wygl ˛
adaj ˛
acy i dobrze ubrany jegomo´s´c
został wpuszczony zamiast niego. Oddał dwa strzały do Marka i jeden do siebie,
ponosz ˛
ac ´smier´c na miejscu. Mark, z dwiema dziurami w płucach, szybko opadał
z sił, ale wci ˛
a˙z jeszcze utrzymywał si˛e przy ˙zyciu.
Gdy w ko´ncu Liza przyprowadziła mnie do niego, le˙zał na wznak na zakrwa-
wionym przykryciu wielkiego ło˙za w sypialni poło˙zonej tu˙z obok gabinetu. Był
rozebrany do pasa i szerokie białe banda˙ze krzy˙zowały si˛e na jego piersi jak ban-
dolety. Oczy miał zamkni˛ete i zapadni˛ete, tak ˙ze stercz ˛
acy nos i wydatny podbró-
dek zdawały si˛e unosi´c niby we w´sciekłej urazie powzi˛etej pod adresem ´smierci,
która powoli i nieubłaganie wci ˛
agała jego twardo opieraj ˛
acego si˛e ducha w swe
143
ciemne odm˛ety.
Ale nie jego twarz zapami˛etałem najlepiej. Najbardziej utkwiła mi w pami˛eci
niespodziewana szeroko´s´c klatki piersiowej i barków oraz długo´s´c obna˙zonego ra-
mienia. Nagle z zamierzchłej przeszło´sci, z czasów mej chłopi˛ecej nauki historii,
powróciła relacja naocznego ´swiadka, dopuszczonego do ło˙za ´smierci Abrahama
Lincolna, o tym, jak to ów ´swiadek uderzony był pot˛eg ˛
a mi˛e´sni i ko´s´cca ujawnio-
nych przez rozebrane do pasa ciało prezydenta.
Tak te˙z było w wypadku Marka Torre. Jego mi˛e´snie co prawda uległy znacz-
nym zanikom, spowodowanym dług ˛
a chorob ˛
a i sporadycznym czynieniem z nich
u˙zytku, lecz szeroko´s´c i długo´s´c ko´sci wskazywały na to, ˙ze jako młodzieniec
musiał dysponowa´c olbrzymi ˛
a sił ˛
a fizyczn ˛
a. W pokoju znajdowali si˛e inni ludzie,
w´sród nich kilku lekarzy, ale rozst ˛
apili si˛e przed nami, gdy Liza podprowadziła
mnie do wezgłowia.
Pochyliła si˛e i mi˛ekko przemówiła do le˙z ˛
acego:
— Marku! — powiedziała. — Marku!
Przez kilka sekund s ˛
adziłem, ˙ze nic nie odpowie. Pami˛etam nawet, i˙z pomy-
´slałem, ˙ze ju˙z nie ˙zyje. Lecz wówczas zapadni˛ete oczy otworzyły si˛e, j˛eły bł ˛
adzi´c
po zebranych i skupiły si˛e na Lizie.
— Tam jest tutaj, Marku — rzekła. Odsun˛eła si˛e, by dopu´sci´c mnie bli˙zej do
ło˙za i spojrzała na mnie przez rami˛e. — Nachyl si˛e, Tam. Zbli˙z si˛e do niego —
poprosiła.
Przysun ˛
ałem si˛e i pochyliłem nad umieraj ˛
acym. Jego oczy przygl ˛
adały mi si˛e
uporczywie. Nie byłem pewny, czy rozpoznaje mnie, czy te˙z nie, ale jego wargi
poruszyły si˛e i usłyszałem cie´n szeptu, co´s, jakby poruszenie ducha szcz˛ekaj ˛
acego
ła´ncuchami w gł˛ebi wymizerowanej jamy jego niegdy´s szerokiej piersi.
— Tam. . .
— Tak — powiedziałem.
Odkryłem, ˙ze trzymam go za r˛ek˛e. Nie wiedziałem dlaczego. Długie ko´sci
były w moim uchwycie zimne i pozbawione siły.
— Synu. . . — wyszeptał tak słabo, ˙ze ledwie go mogłem dosłysze´c.
W tej samej chwili, niczym ra˙zony gromem, zesztywniałem i zlodowaciałem;
zlodowaciałem, jak gdyby mnie zanurzono w zimnej wodzie, i poczułem gwał-
town ˛
a i straszliw ˛
a w´sciekło´s´c.
Jak on ´smiał? Jak on ´smiał nazywa´c mnie „synem”? Nie dałem mu pozwole-
nia, prawa ani zach˛ety, by tak ze mn ˛
a post ˛
apił — ze mn ˛
a, którego prawie nie znał.
Mnie, który nie miał nic wspólnego z nim ani z jego prac ˛
a, ani z niczym, co sob ˛
a
reprezentował. Jak ´smiał nazwa´c mnie „s y n e m”?
Lecz on szeptał dalej. Zmusił si˛e do dodania jeszcze dwóch wyrazów do owe-
go strasznego i nieuczciwego słowa, którym si˛e do mnie zwrócił.
— . . . przejmij j ˛
a. . .
144
Potem jego oczy si˛e zamkn˛eły, wargi zastygły, ale powolne, bardzo powolne
poruszenia klatki piersiowej wskazywały na to, ˙ze Mark jeszcze ˙zyje. Pu´sciłem
jego dło´n, odwróciłem si˛e i wypadłem z sypialni. Znalazłem si˛e w biurze i tam,
nie z własnej woli, zatrzymałem si˛e zdezorientowany, gdy˙z otwór wyj´sciowy był
zamaskowany i ukryty.
Dogoniła mnie Liza.
— Tam?
Poło˙zyła mi dło´n na ramieniu i skłoniła, bym spojrzał jej w twarz. Zrozu-
miałem, ˙ze słyszała to, co powiedział Mark, i teraz pyta mnie, jak mam zamiar
post ˛
api´c. Ju˙z miałem wybuchn ˛
a´c, ˙ze nawet nie ma mowy, bym zrobił to, o co pro-
sił mnie starzec, ˙ze nic nie byłem mu winien, tak samo jak i jej. Bo te˙z i to, z czym
si˛e do mnie zwrócił, to nawet nie była pro´sba! Nawet mnie nie zapytał — on k
a z a ł mi j ˛
a przej ˛
a´c.
Lecz nie mogłem wydoby´c z siebie ani słowa. Usta miałem otwarte, ale nieme.
My´sl˛e, ˙ze musiałem robi´c bokami jak osaczony wilk. I wtedy na biurku Marka
zadzwonił telefon i zerwał ci ˛
a˙z ˛
ace na nas zakl˛ecie.
Liza stała przy biurku; jej dło´n machinalnie pow˛edrowała do telefonu i wł ˛
a-
czyła go, ale dziewczyna nawet nie spojrzała na twarz, która pojawiła si˛e na ekra-
nie.
— Halo? — powiedział cichy głos z aparatu. — Halo? Czy jest tam kto?
Chciałbym mówi´c z redaktorem Tamem Olynem, je´sli tam jest. To pilne. Halo?
Jest tam kto?
Był to głos Piersa Leafa. Oderwałem wzrok od Lizy i nachyliłem si˛e do słu-
chawki.
— O, mam ci˛e wreszcie, Tam — mówił z ekranu Piers. — Słuchaj, nie chc˛e,
˙zeby´s marnował czas na obsług˛e zamachu na Marka Torre. Do´s´c mamy tu dobrych
fachowców, którzy potrafi ˛
a to zrobi´c. Uwa˙zam, ˙ze powiniene´s z miejsca lecie´c na
St. Marie. — Zrobił pauz˛e, spogl ˛
adaj ˛
ac na mnie znacz ˛
aco z ekranu. — Rozu-
miemy si˛e? Informacja, na któr ˛
a czekałem, wła´snie nadeszła. Miałem słuszno´s´c,
rozkaz został wydany.
Nagle spłukuj ˛
ac po drodze wszystko, co ogarn˛eło mnie w ci ˛
agu ostatnich kilku
minut, wróciło do mnie tamto — mój długo obmy´slany plan i pragnienie zemsty.
Niczym ogromna fala raz jeszcze załamało mi si˛e nad głow ˛
a, zmywaj ˛
ac wszyst-
kie ˙z ˛
adania Marka Torre i Lizy, które w owej chwili przylgn˛eły do mnie, gro˙z ˛
ac
przykuciem do tego miejsca na stałe.
— ˙
Zadnych transportów wi˛ecej? — spytałem ostro. — Tak brzmi ten rozkaz?
Wi˛ecej ˙zadnych przylotów?
Skin ˛
ał głow ˛
a.
— Wydaje mi si˛e, ˙ze powiniene´s wyruszy´c zaraz, poniewa˙z prognoza zapo-
wiada tam zmian˛e pogody w ci ˛
agu tygodnia — powiedział. — Tam, czy nie uwa-
˙zasz. . .
145
— Ruszam w drog˛e — wpadłem mu w słowo. — Sprz˛et i dokumenty czekaj ˛
a
na mnie w porcie kosmicznym.
Trzasn ˛
ałem słuchawk ˛
a i znów odwróciłem si˛e twarz ˛
a do Lizy. Wpatrywała si˛e
we mnie oczyma, których widok uderzył mnie niczym obuchem, lecz byłem teraz
za silny, by mogła da´c mi rad˛e, i udało mi si˛e przed ni ˛
a obroni´c.
— Jak mam si˛e st ˛
ad wydosta´c? — zapytałem kategorycznie. — Musz˛e st ˛
ad
i´s´c w tej chwili!
— Tam! — krzykn˛eła.
— Powtarzam ci, ˙ze musz˛e ju˙z i´s´c! — Odepchn ˛
ałem j ˛
a na bok. — Gdzie jest
wyj´scie? Gdzie. . .
Gdy macałem po ´scianach, prze´slizgn˛eła si˛e obok mnie i co´s nacisn˛eła. Drzwi
otwarły si˛e po mej prawej stronie i szybko skierowałem si˛e w ich kierunku.
— Tam!
Jej głos zatrzymał mnie po raz ostatni.
— Wrócisz tu jeszcze — rzekła.
Nie było to pytanie. Powiedziała to w taki sam sposób, jak wcze´sniej Mark
Torre. Nie prosiła mnie, tylko rozkazywała, i to wstrz ˛
asn˛eło mn ˛
a raz jeszcze a˙z
do najgł˛ebszej gł˛ebi.
Ale wówczas ta ciemna i wzmagaj ˛
aca si˛e siła, fala, któr ˛
a stanowiła moja t˛esk-
nota za zemst ˛
a, znów mnie zerwała z kotwicy i p˛edem pognała dalej przez wyj´scie
do s ˛
asiedniego pokoju.
— Wróc˛e — zapewniłem j ˛
a.
Było to łatwe i pro´sciutkie kłamstwo.
Potem drzwi, które min ˛
ałem, zamkn˛eły si˛e za mn ˛
a i cały pokój ruszył, zabie-
raj ˛
ac mnie ze sob ˛
a.
Rozdział 22
Gdy wysiadałem na St. Marie z kosmicznego liniowca, poczułem na plecach
lekki podmuch spowodowany wy˙zszym od atmosferycznego ci´snieniem na statku.
Podmuch ten był niczym dło´n, która wychyn˛eła z panuj ˛
acych za moimi plecami
ciemno´sci i wypychała mnie na pochmurny, deszczowy dzie´n. Ochroniła mnie
moja reporterska peleryna. Wilgotny chłód tego dnia owin ˛
ał si˛e wokół mnie, ale
nie dotarł do wn˛etrza. Byłem niczym obna˙zony claymore z mego snu, naostrzony
na kamieniu, zapakowany, ukryty pod pledem i niesiony wreszcie na spotkanie,
które było powodem, ˙ze strze˙zono go przez trzy lata.
Spotkanie na chłodnym, wiosennym deszczu. Czułem, ˙ze jest tak chłodny, jak
zakrzepła krew na mych dłoniach, i zupełnie bez smaku na wargach. Niebo wisiało
nisko nad moj ˛
a głow ˛
a, a chmury ˙zeglowały na wschód. Deszcz ci ˛
agle padał.
Jego stukot brzmiał niczym przetaczanie beczek, gdy schodziłem zewn˛etrz-
nymi schodkami dla pasa˙zerów, a obfito´s´c kropli oznajmiała swój własny kres
w spotkaniu z nieust˛epliwym betonem rozlegaj ˛
acym si˛e wokół dudnieniem. Be-
ton przykrywaj ˛
acy ziemi˛e rozci ˛
agał si˛e dookoła statku daleko we wszystkie stro-
ny, nagi i czysty niczym ostatnia strona ksi˛egi rachunkowej przed wpisaniem osta-
tecznej sumy. Na jego dalekim kra´ncu jak pojedynczy nagrobek stał terminal portu
kosmicznego. Potoki spadaj ˛
acej na ziemi˛e wody to g˛estniały, to rzedły jak dymy
bitewne, lecz nie mogły całkowicie przesłoni´c budynków przed moim wzrokiem.
Był to taki sam deszcz, jaki pada we wszystkich miejscach na ka˙zdym ze
´swiatów. Tak samo padał w Atenach na mroczny i nieszcz˛e´sliwy dom Mathiasa
oraz na ruiny Partenonu, gdy wpatrywałem si˛e w nie na ekranie wizyjnym w mojej
sypialni.
Zst˛epuj ˛
ac teraz po schodkach dla pasa˙zerów, słyszałem, jak b˛ebni o kadłub
wielkiego statku, który przewiózł mnie pomi˛edzy gwiazdami — ze Starej Ziemi
na ten przedostatni co do wielko´sci ´swiat, t˛e mał ˛
a ziemiokształtn ˛
a planetk˛e pod
sło´ncami Procjona — jak b˛ebni głucho o przesuwaj ˛
ac ˛
a si˛e obok mnie na ta´smie
przeno´snika walizeczk˛e z listami uwierzytelniaj ˛
acymi. Walizeczka nic dla mnie
dzi´s nie znaczyła — ani moje papiery, ani Listy Uwierzytelniaj ˛
ace Bezstronno-
´sci, które nosiłem ze sob ˛
a ju˙z cztery lata i których zdobycie kosztowało mnie tyle
pracy. Teraz dbałem o nie mniej ni˙z o nazwisko człowieka, który ma by´c dyspozy-
147
torem pojazdów naziemnych na skraju l ˛
adowiska. To znaczy, je˙zeli rzeczywi´scie
jest on t ˛
a osob ˛
a, której nazwisko podali mi moi ziemscy informatorzy. I je´sli mnie
nie okłamali.
— Pa´nski baga˙z, prosz˛e pana?
Oderwałem si˛e od deszczu i moich rozmy´sla´n. U´smiechał si˛e do mnie oficer
wyładunkowy. Był starszy ode mnie, chocia˙z wygl ˛
adał młodziej. Gdy tak si˛e
do mnie u´smiechał, kilka paciorków wilgoci oderwało si˛e od br ˛
azowej kraw˛e-
dzi daszka jego czapki i rozsypało jak łzy na płachcie arkusza wyładunkowego,
który trzymał w r˛eku.
— Prosz˛e go wysła´c do obozowiska Zaprzyja´znionych — odparłem. — We-
zm˛e ze sob ˛
a tylko walizeczk˛e z listami uwierzytelniaj ˛
acymi.
Zdj ˛
ałem j ˛
a z ta´smy przeno´snika i odwróciłem si˛e, by odej´s´c. M˛e˙zczyzna
w uniformie dyspozytora, stoj ˛
acy przy pierwszym z pojazdów naziemnych, od-
powiadał opisowi, który dostałem.
— Pa´nskie nazwisko? — zapytał. — Cel przybycia na St. Marie?
Na pewno otrzymał równie dokładny opis mojej osoby, jak ja jego. Lecz byłem
gotowy dostroi´c si˛e do jego tonu.
— Redaktor Tam Olyn — odrzekłem. — Mieszkaniec Starej Ziemi i Przed-
stawiciel Gildii Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. Przybywam w celu obsłu-
gi konfliktu mi˛edzy Zaprzyja´znionymi a Exotikami. — Otworzyłem walizeczk˛e
i podałem mu papiery.
— ´Swietnie, panie Olyn. — Wr˛eczył mi je z powrotem mokre od deszczu.
Odwrócił si˛e, by otworzy´c drzwi najbli˙zszego samochodu i nastawi´c automatycz-
nego pilota. — Prosz˛e trzyma´c si˛e szosy a˙z do samego Josephstown. W granicach
miasta prosz˛e przestawi´c go na automatyczne sterowanie i samochód zawiezie
pana prosto do obozowiska Zaprzyja´znionych.
— W porz ˛
adku. Jeszcze chwileczk˛e.
Odwrócił si˛e do mnie z powrotem. Miał młod ˛
a przystojn ˛
a twarz z w ˛
asikiem
i spogl ˛
adał na mnie z ˙zywym zakłopotaniem.
— Słucham pana?
— Prosz˛e mi pomóc wej´s´c do samochodu.
— Och, bardzo pana przepraszam. — Migiem znalazł si˛e przy mnie. — Nie
zdawałem sobie sprawy, ˙ze pa´nska noga. . .
— Sztywnieje od wilgoci — powiedziałem.
Odpowiednio ustawił siedzenie i udało mi si˛e wsun ˛
a´c nog˛e za kolumn˛e kie-
rownicy. Zacz ˛
ał si˛e odwraca´c.
— Jeszcze chwileczk˛e — powiedziałem znowu. Moja cierpliwo´s´c wyczerpała
si˛e. — Jeste´s Walter Imera, nie myl˛e si˛e?
— Tak, prosz˛e pana.
— Spójrz na mnie — mówiłem dalej. — Masz dla mnie jakie´s informacje,
prawda?
148
Z wolna odwrócił si˛e w moim kierunku. Na jego twarzy wci ˛
a˙z go´scił wyraz
zakłopotania.
— Nie, prosz˛e pana.
Przygl ˛
adaj ˛
ac mu si˛e, odczekałem dłu˙zsz ˛
a chwil˛e.
— W porz ˛
adku — rzekłem, si˛egaj ˛
ac do klamki samochodu. — Zgaduj˛e, i˙z
wiesz, ˙ze i tak zdob˛ed˛e t˛e informacj˛e. A oni b˛ed ˛
a wierzy´c, ˙ze to ty mi powiedzia-
łe´s.
Jego drobniutki w ˛
asik robił wra˙zenie namalowanego.
— Chwileczk˛e — powiedział. — Musi mnie pan zrozumie´c. To nie jest stan-
dardowa informacja serwisu agencyjnego, prawda? Ja mam ˙zon˛e i dzieci. . .
— A ja nie — odparłem.
Nic a nic mu nie współczułem.
— Pan dalej mnie nie rozumie. Oni by mnie zabili. Bł˛ekitny Front St. Ma-
rie stał si˛e teraz tego rodzaju organizacj ˛
a. Po co panu co´s o nich wiedzie´c? Nie
s ˛
adziłem, ˙ze pan ma na my´sli. . .
— W porz ˛
adku. — Si˛egn ˛
ałem do klamki samochodu.
— Chwileczk˛e. — Powstrzymał mnie gestem wyci ˛
agni˛etej na deszczu r˛eki. —
Jak ˛
a mi pan da gwarancj˛e, ˙ze je´sli panu powiem, oni zostawi ˛
a mnie w spokoju?
— Którego´s dnia mog ˛
a powróci´c do władzy — odrzekłem. — Nawet wyj˛ete
spod prawa organizacje polityczne wol ˛
a nie zadziera´c z Mi˛edzygwiezdn ˛
a Słu˙zb ˛
a
Prasow ˛
a. — Raz jeszcze spróbowałem zatrzasn ˛
a´c drzwiczki.
— W porz ˛
adku! — zawołał pospiesznie. — W porz ˛
adku. Niech pan jedzie do
New San Marcos. Sklep jubilerski przy ulicy Wallace’a. To zaraz za Josephstown,
tam gdzie znajduje si˛e obozowisko Zaprzyja´znionych, do którego si˛e pan udaje.
— Oblizał spierzchni˛ete wargi. — Powie im pan, ˙zeby mnie zostawili w spokoju?
— Powiem. — Popatrzyłem na niego. Nad brzegiem kołnierza bł˛ekitnego uni-
formu mo˙zna było zauwa˙zy´c trzy — cztery centymetry cienkiego srebrnego ła´n-
cuszka, ostro kontrastuj ˛
acego na tle zimowej blado´sci skóry. Zawieszony na nim
po´swi˛econy krzy˙zyk powinien znajdowa´c si˛e gdzie´s pod koszul ˛
a. — ˙
Zołnierze
z Zaprzyja´znionych s ˛
a tu ju˙z drugi rok. Czy s ˛
a lubiani przez ludzi?
U´smiechn ˛
ał si˛e półg˛ebkiem. Na jego twarz zaczynały powraca´c kolory.
— Och, tak jak i wszyscy inni — odrzekł. — Trzeba im tylko okaza´c nieco
zrozumienia. Chodz ˛
a własnymi drogami.
Poczułem ból w sztywnej nodze, akurat w miejscu, sk ˛
ad przed trzema laty
lekarze na Nowej Ziemi usun˛eli loftk˛e z broni samostrzelnej.
— W rzeczy samej — powiedziałem. — Zatrza´snij drzwiczki.
Zatrzasn ˛
ał i pojechałem.
Na tablicy rozdzielczej samochodu widniał medalik ze ´swi˛etym Krzysztofem.
Gdyby na moim miejscu znajdował si˛e ˙zołnierz z Zaprzyja´znionych, byłby go ze-
rwał i wyrzucił albo kazał sobie podstawi´c inny samochód. Tote˙z ze szczególn ˛
a
149
przyjemno´sci ˛
a pozostawiłem go na swoim miejscu, cho´c nie miał dla mnie wi˛ek-
szej warto´sci, ni˙z miałby dla niego. Nie tylko z powodu Dave’a i innych je´nców,
zastrzelonych na Nowej Ziemi. Po prostu dlatego, ˙ze niewiele obowi ˛
azków dostar-
cza cho´cby drobnego elementu przyjemno´sci. Kiedy traci si˛e dzieci˛ece złudzenia
i nie pozostaje w ˙zyciu nic oprócz powinno´sci, takie obowi ˛
azki wita si˛e z rado´sci ˛
a.
Fanatycy w rezultacie nie s ˛
a gorsi od w´sciekłych psów.
Lecz w´sciekłe psy nale˙zy bezwarunkowo t˛epi´c, nakazuje to zwykły zdrowy
rozs ˛
adek.
A w ˙zyciu, po okresie eksperymentów, nieodwołalnie powraca si˛e w ko´ncu
do zdrowego rozs ˛
adku. Gdy szalone sny o sprawiedliwo´sci i post˛epie s ˛
a ju˙z mar-
twe i gł˛eboko pogrzebane, gdy wreszcie ucichn ˛
a bolesne rany duszy, wówczas
dobrze jest wyrzec si˛e pokus stawianych nam przez ˙zycie i sta´c si˛e spokojnym
i nieust˛epliwym — jak naostrzony na kamieniu brzeszczot miecza. Nie splami go
ani deszcz, na którym niesie si˛e taki brzeszczot, ani krew, w której kiedy´s zostanie
sk ˛
apany. Deszcz i krew s ˛
a pokrewne zaostrzonemu ˙zelazu.
Przez pół godziny podró˙zowałem po´sród lesistych wzgórz i zaoranych poła-
ci. Bruzdy na polach poczerniały od deszczu. Pomy´slałem, ˙ze to przyjemniejsza
czer´n ni˙z niektóre inne jej odcienie, jakie widywałem w swoim ˙zyciu. Dotarłem
wreszcie do przedmie´s´c Josephstown.
Autopilot przeprowadził mnie przez typowe dla St. Marie niewielkie, schlud-
ne miasteczko, licz ˛
ace około stu tysi˛ecy mieszka´nców. Po drugiej stronie wyje-
chali´smy na oczyszczony z naturalnych i sztucznych przeszkód teren, za którym
wznosiły si˛e masywne i pochyłe mury obozowiska wojskowego. Przed bram ˛
a
podoficer z Zaprzyja´znionych zagrodził mi wjazd czarnym samostrzałem i otwo-
rzył drzwiczki samochodu po lewej stronie.
— Azali˙z masz tu jaki´s interes?
Mówił przez nos wysokim i chrapliwym głosem. Kołnierz miał oblamowany
sukiennymi wyłogami grupowego. Nad nimi widniała szczupła i poorana bruz-
dami twarz czterdziestolatka. Zarówno twarz, jak i r˛ece nienaturaln ˛
a blado´sci ˛
a
kontrastowały z czerni ˛
a sukna munduru i strzelby.
Otworzyłem le˙z ˛
ac ˛
a obok mnie walizeczk˛e i podałem mu swoje dokumenty.
— Moje listy uwierzytelniaj ˛
ace — rzekłem. — Przybyłem, by si˛e zobaczy´c
z pełni ˛
acym obowi ˛
azki dowódcy Sił Ekspedycyjnych komendantem Jamethonem
Blackiem.
— Posu´n si˛e zatem — odparł przez nos. — Ja poprowadz˛e.
Wsiadł i chwycił za dr ˛
a˙zek. Min˛eli´smy bram˛e i skr˛ecili´smy w alej˛e dojazdo-
w ˛
a. Na jej drugim ko´ncu wida´c było wewn˛etrzny plac apelowy. Mury w ˛
asko roz-
mieszczone po obu stronach rozbrzmiewały echem naszego przejazdu. Słyszałem,
jak w miar˛e zbli˙zania si˛e do placu, coraz gło´sniejsze staj ˛
a si˛e komendy musztry.
Gdy dojechali´smy, ˙zołnierze stali w szeregu na deszczu, czekaj ˛
ac na południowe
nabo˙ze´nstwo.
150
Grupowy wysiadł i znikn ˛
ał w wej´sciu do czego´s, co wygl ˛
adało na kancelari˛e
wbudowan ˛
a w mur jednego z boków placu. Przyjrzałem si˛e ustawionym w szy-
ku ˙zołnierzom. Stali na komend˛e „Prezentuj bro´n”, co w warunkach polowych
stanowiło ich postaw˛e modlitewn ˛
a, i kiedy im si˛e przypatrywałem, oficer znajdu-
j ˛
acy si˛e naprzeciw nich, odwrócony plecami do muru, poddał słowa ich Hymnu
Bojowego:
˙
Zołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzi´s,
Gdzie id ˛
a na wojn˛e sztandary.
Do walki z Anarchem co dzie´n trzeba i´s´c.
Uderz i nie znaj w ciosach miary!
Siedziałem, usiłuj ˛
ac nie słucha´c. Nie było ˙zadnego akompaniamentu muzycz-
nego, ˙zadnych przyborów liturgicznych ani symboli poza niewielkim znakiem
krzy˙za, namalowanym wapnem na szarym murze za plecami oficera. Zespolo-
ne m˛eskie głosy wzniosły si˛e i powoli opadły w mrocznym i smutnym hymnie,
który obiecywał im jedynie ból, trosk˛e i cierpienie. Wreszcie w szorstkiej modli-
twie o ´smier´c na polu bitwy zaniosła si˛e ˙załobnym łkaniem ostatnia linijka i padła
komenda „Do nogi bro´n”.
Grupowy wezwał szeregi do rozej´scia si˛e, a oficer, nie patrz ˛
ac na mnie, prze-
maszerował obok samochodu i wszedł do wej´scia, w którym uprzednio znikn ˛
ał
mój przewodnik, grupowy. Gdy mnie mijał, poznałem, ˙ze oficerem tym jest Ja-
methon.
Chwil˛e pó´zniej przewodnik przyszedł po mnie. Lekko powłócz ˛
ac zesztywnia-
ł ˛
a nog ˛
a, udałem si˛e w ´slad za nim do wewn˛etrznego pomieszczenia, gdzie nad sa-
motnym biurkiem paliło si˛e ´swiatło. Gdy zamkn˛eły si˛e drzwi, Jamethon powstał
i skin ˛
ał mi głow ˛
a. Na klapach munduru miał spłowiałe naszywki komendanta.
Gdy wr˛eczałem mu nad biurkiem listy uwierzytelniaj ˛
ace, blask wisz ˛
acej lampy
padł mi na twarz, o´slepiaj ˛
ac mnie kompletnie. Odst ˛
apiłem krok do tyłu i zacz ˛
ałem
gwałtownie mruga´c powiekami, nie widz ˛
ac wyra´znie twarzy Blacka. Gdy wresz-
cie zdołałem skupi´c na niej wzrok, ujrzałem j ˛
a przez chwil˛e tak, jak gdyby była
starsza, bardziej szorstka, wykrzywiona i poznaczona bruzdami przez lata fanaty-
zmu, podobna do twarzy, która widniała w mojej pami˛eci ponad zamordowanymi
je´ncami na Nowej Ziemi.
Wreszcie oczy zogniskowały mi si˛e całkowicie i ujrzałem go takim, jaki był
naprawd˛e. Ciemnolicy, szczupły, lecz raczej szczupło´sci ˛
a młodzie´ncz ˛
a ni˙z pocho-
dz ˛
ac ˛
a z zagłodzenia. To nie jego twarz wypalona została w mej pami˛eci roz˙zarzo-
nym ˙zelazem. Rysy miał regularne, przechodz ˛
ace nieomal w urodziwe, cienie pod
zm˛eczonymi oczyma, a pełn ˛
a spokoju i opanowania sztywno´s´c ciała, mniejszego
i drobniejszego ni˙z moje, wie´nczyła prosta i znu˙zona linia warg.
Nie zajrzawszy do listów uwierzytelniaj ˛
acych, trzymał je w r˛eku. Usta pod-
niosły mu si˛e nieco w k ˛
acikach, z powag ˛
a i znu˙zeniem.
151
— I bez w ˛
atpienia, panie Olyn — rzekł — drug ˛
a kiesze´n ma pan wypełnion ˛
a
wystawionymi na ´Swiatach Egzotycznych pełnomocnictwami na przeprowadze-
nie wywiadów z ˙zołnierzami i oficerami, przybyłymi z Dorsaj, i tuzina innych
´swiatów, by sta´c si˛e nieprzyjaciółmi Wybra´nców Bo˙zych na wojnie?
U´smiechn ˛
ałem si˛e.
Poniewa˙z miło było znale´z´c go tak silnym, po to tylko, by z wi˛eksz ˛
a przyjem-
no´sci ˛
a go pokona´c.
Rozdział 23
Przyjrzałem mu si˛e z odległo´sci przeszło trzech metrów. Grupowy z Zaprzy-
ja´znionych, który pozabijał je´nców na Nowej Ziemi, tak˙ze mówił o Bo˙zych Wy-
bra´ncach.
— Znajdzie je pan pod spodem adresowanych do siebie dokumentów — rze-
kłem. — Słu˙zba Prasowa i jej członkowie cechuj ˛
a si˛e bezstronno´sci ˛
a. Nie opo-
wiadamy si˛e po ˙zadnej ze stron.
— Prawo — nie zgodził si˛e ze mn ˛
a ciemnolicy młodzieniec — si˛e opowiada.
— Tak, komendancie — odparłem. — Ma pan racj˛e. Tylko ˙ze czasami nie
wiadomo, gdzie to Prawo si˛e znajduje. Pan i pa´nskie oddziały jeste´scie teraz na-
je´zd´zcami na ´swiecie nale˙z ˛
acym do układu planetarnego, którego wasi przodko-
wie nigdy nie skolonizowali. Waszym za´s przeciwnikiem s ˛
a oddziały najemne na
˙zołdzie dwóch ´swiatów, które nie tylko maj ˛
a swoje miejsce pod sło´ncami Pro-
cjona, ale i s ˛
a zobowi ˛
azane do obrony mniejszych ´swiatów swojego układu. . .
do których zalicza si˛e St. Marie. Nie jestem pewien, czy Prawo znajduje si˛e po
waszej stronie.
Nieznacznie potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a i odrzekł:
— Nie oczekujemy wiele zrozumienia od tych, co nie zostali wybrani.
Oderwał wzrok ode mnie i przeniósł na trzymane w r˛eku papiery.
— Ma pan co´s przeciwko temu, bym usiadł? — zapytałem. — Mam chor ˛
a
nog˛e.
— Ale˙z oczywi´scie. — Skin ˛
ał głow ˛
a w kierunku stoj ˛
acego przy jego biur-
ku krzesła i gdy ju˙z usadowiłem si˛e na miejscu, poszedł za moim przykładem.
Przebiegłem wzrokiem rozło˙zone przed nim na biurku papiery i zauwa˙zyłem sto-
j ˛
ac ˛
a na jego kra´ncu solidografi˛e jednego z bezokiennych ko´sciołów o wysokich
szczytach, jakie budowali Zaprzyja´znieni. Był to symbol, którego posiadanie by-
ło zupełnie legalne, lecz przypadkowo na przednim planie zdj˛ecia znajdowało si˛e
jeszcze troje ludzi, starszy m˛e˙zczyzna, kobieta i dziewczynka lat około czterna-
stu. Wszyscy troje zdradzali rodzinne podobie´nstwo do Jamethona. Zerkn ˛
awszy
znad listów uwierzytelniaj ˛
acych, zauwa˙zył, ˙ze im si˛e przygl ˛
adam, i jego wzrok
przesun ˛
ał si˛e na solido i z powrotem, jak gdyby chciał ich przede mn ˛
a ochroni´c.
— Wymaga si˛e ode mnie, jak widz˛e — rzekł, ´sci ˛
agaj ˛
ac mój wzrok z powrotem
153
na siebie — bym zapewnił panu współprac˛e i wszelkie ´srodki. Znajdziemy tutaj
dla pana kwater˛e. Czy potrzebuje pan samochodu z kierowc ˛
a?
— Dzi˛ekuj˛e — odparłem. — Wystarczy mi ten wynaj˛ety samochód na ze-
wn ˛
atrz. A prowadzi´c b˛ed˛e sam.
— Jak pan sobie ˙zyczy. — Odło˙zył przeznaczone dla siebie dokumenty, po-
zostałe mi zwrócił i pochylił si˛e ku umieszczonej w blacie biurka krateczce. —
Grupowy!
— Tak jest! — odpowiedziała bezzwłocznie krateczka.
— Kwatera dla samotnej osoby cywilnej płci m˛eskiej. Zlecenie parkingowe
na pojazd cywilny, parking personelu.
— Tak jest.
Głos z krateczki wył ˛
aczył si˛e. Jamethon Black spojrzał na mnie zza biurka.
Zrozumiałem, ˙ze oczekuje, i˙z sobie pójd˛e.
— Komendancie — rzekłem, wkładaj ˛
ac listy uwierzytelniaj ˛
ace z powrotem
do walizeczki — dwa lata temu pa´nscy Starsi Ko´sciołów Zjednoczonych na Har-
monii i Zjednoczeniu stwierdzili, i˙z rz ˛
ad planetarny St. Marie nie wywi ˛
azał si˛e
z pewnych spornych zobowi ˛
aza´n kredytowych, a zatem przysłali tu korpus eks-
pedycyjny celem okupacji i wyegzekwowania płatno´sci. Jaka cz˛e´s´c tego korpusu,
w postaci ludzi i sprz˛etu, pozostała przy panu?
— Informacja ta, panie Olyn — odrzekł — zastrze˙zona jest tajemnic ˛
a wojsko-
w ˛
a.
— Jednak˙ze pan — uznałem spraw˛e za zamkni˛et ˛
a — oficer w regulamino-
wym stopniu komendanta, pełni nad resztkami pa´nskiego korpusu ekspedycyjne-
go funkcj˛e komandora sił zbrojnych. Stanowisko takie wymaga oficera pi˛e´c stopni
wy˙zszego rang ˛
a. Czy spodziewa si˛e pan, ˙ze taki oficer przyb˛edzie i obejmie do-
wództwo?
— Obawiam si˛e, ˙ze b˛edzie pan musiał zada´c to pytanie w Dowództwie Na-
czelnym na Harmonii, panie Olyn.
— Czy spodziewa si˛e pan posiłków w postaci dalszych dostaw ludzi i sprz˛etu?
— Gdybym si˛e spodziewał — rzekł jednostajnym głosem — uznałbym to
równie˙z za informacj˛e zastrze˙zon ˛
a.
— Zdaje pan sobie spraw˛e, i˙z powszechnie uwa˙za si˛e, ˙ze pa´nski Sztab Gene-
ralny na Harmonii uznał niniejsz ˛
a ekspedycj˛e na St. Marie za spraw˛e przegran ˛
a?
Lecz nie chc ˛
ac straci´c twarzy, zamiast wycofa´c st ˛
ad pana i pa´nskich ludzi, wol ˛
a,
by was wyci˛eto w pie´n.
— Rozumiem — odparł.
— Nie zechciałby pan tego skomentowa´c?
Jego ciemna młoda twarz nawet nie drgn˛eła.
— Nie b˛ed˛e komentował pogłosek, panie Olyn.
— Zatem pytanie ostatnie. Czy kiedy wiosenna ofensywa wojsk najemnych
154
Exotików wyruszy przeciwko wam, planuje pan poddanie si˛e czy odwrót na za-
chód?
— Wybra´ncy w Wojnie nigdy si˛e nie cofaj ˛
a — odpowiedział. — Nigdy te˙z nie
odst˛epuj ˛
a ani sami nie s ˛
a odst˛epowani przez swoich Braci w Panu. — Powstał. —
Mam prac˛e, do której musz˛e powróci´c, panie Olyn.
Powstałem równie˙z. Byłem od niego wy˙zszy, starszy i mocniej zbudowany
i tylko niemal nadludzkie opanowanie pozwalało mu utrzymywa´c pozory, ˙ze jest
kim´s mi równym lub lepszym.
— Mo˙ze porozmawiam z panem pó´zniej, kiedy b˛edzie miał pan nieco wi˛ecej
czasu — powiedziałem.
— Jak najbardziej. — Usłyszałem, jak drzwi do gabinetu otwieraj ˛
a si˛e za mo-
imi plecami. — Grupowy — rzekł do kogo´s znajduj ˛
acego si˛e za moimi plecami
— zajmijcie si˛e panem Olynem.
Grupowy, któremu zlecił piecz˛e nade mn ˛
a, znalazł mi malutk ˛
a betonow ˛
a klitk˛e
z lufcikiem zamiast okna, łó˙zkiem polowym i mundurow ˛
a szafk ˛
a. Zostawił mnie
na chwil˛e samego i wrócił z podpisan ˛
a przepustk ˛
a.
— Dzi˛ekuj˛e — rzekłem, wzi ˛
awszy j ˛
a od niego. — Gdzie mog˛e znale´z´c Kwa-
ter˛e Główn ˛
a wojsk Exotików?
— Nasze ostatnie wiadomo´sci, prosz˛e pana, umieszczaj ˛
a j ˛
a około dziewi˛e´c-
dziesi˛eciu kilometrów na wschód od tego miejsca. New San Marcos. — Był mo-
jego wzrostu, ale jak wi˛ekszo´s´c z nich par˛e lat młodszy, z otaczaj ˛
ac ˛
a go aur ˛
a nie-
winno´sci, która osobliwie kontrastowała z atmosfer ˛
a opanowania cechuj ˛
ac ˛
a ich
wszystkich.
— San Marcos. — Popatrzyłem na niego. — Przypuszczam, ˙ze wasi koledzy
wiedz ˛
a, i˙z Dowództwo Naczelne na Harmonii zdecydowało si˛e nie marnowa´c dla
was posiłków?
— Nie, prosz˛e pana — odrzekł. Bior ˛
ac pod uwag˛e jego reakcj˛e, mógłbym
równie dobrze mówi´c o pogodzie. Nawet ci chłopcy byli w dalszym ci ˛
agu spo-
kojni i niezłomni. — Czy ˙zyczy pan sobie jeszcze czego´s?
— Nie — odparłem. — Dzi˛ekuj˛e.
Wyszedł. I ja zrobiłem to samo. Wsiadłem do samochodu i pojechałem dzie-
wi˛e´cdziesi ˛
at kilometrów na wschód, do New San Marcos. Dotarłem tam w trzy
kwadranse. Lecz nie od razu poszedłem szuka´c dowództwa sztabu Exotików. Mia-
łem wpierw do zrobienia co´s innego.
Udałem si˛e do jubilera z ulicy Wallace’a. Trzy niskie schodki poni˙zej pozio-
mu ulicy i nieprzezroczyste drzwi zaprowadziły mnie do długiego pomieszczenia
wypełnionego przy´cmionym ´swiatłem i zastawionego szklanymi gablotkami. Na
tyłach sklepu, za ostatni ˛
a szafk ˛
a, urz˛edował mały starszy człowieczek, gdy za´s
podszedłem bli˙zej, zauwa˙zyłem, i˙z przygl ˛
ada si˛e mej pelerynie i odznace kore-
spondenta.
— Czym mog˛e słu˙zy´c? — zapytał, gdy stan ˛
ałem po drugiej stronie gablotki.
155
Podniósł swe szare, stare, w ˛
aziutkie oczka, osadzone w dziwnie gładkiej twa-
rzy. I spojrzał na mnie.
— S ˛
adz˛e, ˙ze wie pan, co sob ˛
a reprezentuj˛e — rzekłem. — Słu˙zba Prasowa
znana jest na wszystkich ´swiatach. Nie bierzemy udziału w lokalnych rozgryw-
kach politycznych.
— Tak, prosz˛e pana?
— Tak czy owak, dowiecie si˛e, w jaki sposób znalazłem wasz adres. — Dalej
mówiłem z u´smiechem. — Zatem wyjawi˛e wam, ˙ze dostałem go w porcie ko-
smicznym od autodyspozytora nazwiskiem Imera. Obiecałem mu ochron˛e w za-
mian za to, co mi powiedział. B˛edziemy zobowi ˛
azani, je´sli pozostanie zdrowy
i cały.
— Obawiam si˛e. . . — Poło˙zył r˛ece na szklanym blacie gablotki. Były po˙zył-
kowane ze staro´sci. — Pan chciałby co´s kupi´c?
— Jestem gotowy zapłaci´c. . . bez ˙zadnych złych zamiarów — wyznałem —
za informacj˛e.
R˛ece ze´slizgn˛eły si˛e z kontuaru.
— Prosz˛e pana — westchn ˛
ał z cicha. — Obawiam si˛e, ˙ze znalazł si˛e pan
w niewła´sciwym sklepie.
— Nie w ˛
atpi˛e — odparłem — niemniej pa´nski sklep musi mi na razie wy-
starczy´c. Udawajmy, ˙ze to jest wła´sciwy sklep i rozmawiam z osob ˛
a, która jest
członkiem Bł˛ekitnego Frontu.
— Bł˛ekitny Front został zdelegalizowany — rzekł. — ˙
Zegnam pana.
— Za chwileczk˛e. Mam najpierw kilka słów do powiedzenia.
— W takim razie bardzo mi przykro. — Skierował si˛e ku zasłonom zakrywa-
j ˛
acym wyj´scie. — Nie wolno mi tego słucha´c. Nikt nie przyjdzie do pana w tej
izbie, dopóki mówi pan w ten sposób.
Wsun ˛
ał si˛e mi˛edzy zasłony i ju˙z go nie było. Rozejrzałem si˛e po długim i pu-
stym pomieszczeniu.
— No có˙z — powiedziałem nieco gło´sniej. — Zgaduj˛e, ˙ze b˛ed˛e musiał mówi´c
do pustych ´scian. Jestem pewien, ˙ze te ´sciany mnie słysz ˛
a.
Zrobiłem pauz˛e. Nie było ˙zadnego odzewu.
— W porz ˛
adku — mówiłem dalej. — Jestem korespondentem. Interesuje
mnie jedynie informacja. Nasze szacunkowe oceny sytuacji wojskowej na St. Ma-
rie — i tu powiedziałem prawd˛e — wykazuj ˛
a, ˙ze korpus ekspedycyjny z Zaprzy-
ja´znionych, opuszczony przez macierzyste dowództwo, zostanie z wszelk ˛
a pew-
no´sci ˛
a pochłoni˛ety przez wojska Exotików, gdy tylko ziemia obeschnie na tyle,
by ci˛e˙zki sprz˛et mógł si˛e po niej porusza´c.
W dalszym ci ˛
agu nie było odpowiedzi, lecz czułem, ˙ze jestem słuchany i ob-
serwowany.
— Skutkiem tego — kontynuowałem i tu ju˙z kłamałem, cho´c oni nie mogli
o tym wiedzie´c — uwa˙zamy za nieuniknione, ˙ze tutejsze dowództwo z Zaprzy-
156
ja´znionych skontaktuje si˛e z Bł˛ekitnym Frontem. Zamach na nieprzyjacielskiego
dowódc˛e jest ewidentnym pogwałceniem Kodeksu Najemnika i Artykułów Cywi-
lizowanej Sztuki Wojennej. . . ale cywile mog ˛
a czyni´c to, czego nie wolno ˙zołnie-
rzom.
W dalszym ci ˛
agu za zasłonami nic si˛e nie poruszyło ani nie wydało d´zwi˛eku.
— Przedstawiciel Prasy — mówiłem — ma przy sobie Listy Uwierzytelnia-
j ˛
ace Bezstronno´sci. Wiecie, jak wysoko si˛e je ceni. Chc˛e tylko zada´c kilka pyta´n.
Odpowiedzi za´s traktowane b˛ed ˛
a jako poufne.
Znów przerwałem, ale w dalszym ci ˛
agu nie było reakcji. Odwróciłem si˛e,
przemaszerowałem przez cał ˛
a długo´s´c pomieszczenia i wyszedłem za próg. Nie
wcze´sniej ni˙z w sporej odległo´sci od sklepu pozwoliłem, by ogarn˛eło mnie i roz-
grzało uczucie wewn˛etrznego triumfu.
Połkn ˛
a przyn˛et˛e. Ludzie tego pokroju zawsze j ˛
a połykaj ˛
a. Odnalazłem samo-
chód i pojechałem do Kwatery Głównej Exotików.
Znajdowała si˛e za miastem. Na miejscu zaopiekował si˛e mn ˛
a najemny ko-
mendant nazwiskiem Janol Marat. Zaprowadził mnie do b ˛
ablowatej konstrukcji
budynku dowództwa. Panowało tu poczucie celowo´sci, pewno´s´c siebie i radosna
atmosfera działania. ˙
Zołnierze byli dobrze uzbrojeni i wyszkoleni. Maj ˛
ac ´swie˙zo
w pami˛eci obraz Zaprzyja´znionych, ju˙z w pierwszej chwili dostrzegłem ró˙znice.
Powiedziałem o tym Janolowi.
— Naszym dowódc ˛
a jest dorsajski komandor i przewy˙zszamy liczebnie prze-
ciwnika. — Wyszczerzył do mnie z˛eby w u´smiechu. Miał opalon ˛
a na br ˛
az, po-
ci ˛
agł ˛
a twarz, która, ilekro´c wargi wykrzywiały si˛e ku górze, pokrywała si˛e sia-
teczk ˛
a zmarszczek. — To sprawia, ˙ze wszyscy jeste´smy dobrej my´sli. Co wi˛ecej,
nasz komandor dostanie awans, je´sli zwyci˛e˙zy. Z powrotem na Exotiki i stopie´n
sztabowy. . . na dobre po˙zegna si˛e z polem walki. Zwyci˛estwo to dla nas czysty
interes.
Roze´smiałem si˛e i on roze´smiał si˛e wraz ze mn ˛
a.
— Powiedz mi jednak co´s wi˛ecej — poprosiłem. — Musz˛e mie´c wnioski do
wykorzystania w artykułach, które wysyłam do serwisów prasowych.
— Có˙z — zasalutował zamaszy´scie w odpowiedzi na pozdrowienie przecho-
dz ˛
acego obok grupowego, Cassidanina z wygl ˛
adu — s ˛
adz˛e, ˙ze mo˙zesz wymie-
ni´c to, co zawsze. . . fakt, ˙ze nasi chlebodawcy z Exotików odmawiaj ˛
a sobie sa-
mym prawa do u˙zywania siły i w rezultacie, kiedy przychodzi do opłacenia ludzi
i sprz˛etu, s ˛
a zwykle dosy´c hojni. A Outbond. . . wiesz, to ambasador Exotików na
St. Marie. . .
— Znam go. . .
— Zast ˛
apił poprzedniego Outbonda trzy lata temu. Tak czy inaczej, to jest
kto´s, nawet jak na człowieka z Mary lub Kultis. Jest ekspertem od oblicze´n on-
togenetycznych. Je´sli to cokolwiek dla ciebie znaczy. Dla mnie to czarna magia.
— Janol pokazał palcem. — Tutaj jest kancelaria komandora polnego. To Kensie
157
Graeme.
— Graeme? — odrzekłem, marszcz ˛
ac brwi. Mogłem si˛e przyzna´c, i˙z znam
Kensiego Graeme’a, lecz chciałem si˛e przyjrze´c reakcji Janola. — Gdzie´s ju˙z
słyszałem to nazwisko. — Zbli˙zyli´smy si˛e do budynku kancelarii. — Graeme. . .
— Prawdopodobnie my´slisz o innym członku tej samej rodziny. — Janol po-
łkn ˛
ał przyn˛et˛e. — Siostrze´ncu. Kensie to wuj Donala. Nie jest taki efektowny jak
młody Graeme, ale zało˙z˛e si˛e, ˙ze polubisz go bardziej, ni˙z polubiłby´s siostrze´nca.
Kensie daje si˛e lubi´c za dwóch.
Spojrzał na mnie, znów szczerz ˛
ac nieznacznie z˛eby.
— Czy to ma oznacza´c co´s szczególnego? — zapytałem.
— Wła´snie — odparł Janol. — Daje si˛e lubi´c za siebie i za brata bli´zniaka.
Kiedy b˛edziesz w Blauvain, spotkasz si˛e z Ianem Graeme’em. To na wschodzie,
tam gdzie jest ambasada Exotików. Ian to ponury jegomo´s´c.
Weszli´smy do kancelarii.
— Nie mog˛e si˛e przyzwyczai´c — rzekłem — do tego, ˙ze tak wielu Dorsajów
wydaje si˛e spokrewnionych.
— Ani ja. Je´sli o to chodzi, s ˛
adz˛e, i˙z to dlatego, ˙ze w rzeczywisto´sci nie jest
ich a˙z tak wielu. Dorsaj to niewielki ´swiat i ci, którzy prze˙zyj ˛
a dłu˙zej ni˙z kilka
lat. . . — Janol zatrzymał si˛e obok siedz ˛
acego za biurkiem komendanta. — Czy
mo˙zemy zobaczy´c si˛e ze starym, Hari? To reporter z Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby
Prasowej.
— No có˙z, chyba tak. — Drugi z oficerów popatrzył na le˙z ˛
ac ˛
a na biurku
tabliczk˛e sygnalizacyjn ˛
a. — Jest u niego Outbond, ale w tej chwili wychodzi.
Wchod´zcie ´smiało.
Janol poprowadził mnie mi˛edzy biurkami. Drzwi po drugiej stronie pokoju
otwarły si˛e, zanim do nich doszli´smy, i ukazał si˛e w nich siwy, krótko ostrzy˙zony
m˛e˙zczyzna w ´srednim wieku o twarzy bij ˛
acej spokojem, ubrany w bł˛ekitn ˛
a szat˛e
Exotików. Jego niesamowite, orzechowe oczy spotkały si˛e z moimi.
Był to Padma.
— Outbondzie — powiedział do Padmy Janol — oto. . .
— Tam Olyn, znam go — odparł Padma mi˛ekko. U´smiechn ˛
ał si˛e do mnie
i zdawało si˛e, ˙ze te jego oczy zapaliły si˛e na chwil˛e, by mnie o´slepi´c. — Przykro
mi było słysze´c o twoim szwagrze, Tam.
Zrobiło mi si˛e zimno od stóp do głów. Byłem gotowy wej´s´c do ´srodka, lecz
teraz stałem jak wryty i patrzyłem na niego.
— O moim szwagrze? — zapytałem.
— Młodzie´ncu, który zmarł niedaleko Castlemain na Nowej Ziemi.
— O, tak — wykrztusiłem zesztywniałymi wargami. — Jestem tylko zdziwio-
ny, ˙ze pan o tym wie.
— Wiem ze wzgl˛edu na ciebie, Tam. — Orzechowe oczy Padmy raz jeszcze
zdały si˛e zal´sni´c ogniem. — Zapomniałe´s? Mówiłem ci kiedy´s, i˙z istnieje nauka
158
zwana ontogenetyk ˛
a, za pomoc ˛
a której obliczamy prawdopodobie´nstwo ludzkich
działa´n w tera´zniejszych i przyszłych sytuacjach. Od pewnego czasu byłe´s wa˙z-
nym czynnikiem tych oblicze´n. — U´smiechn ˛
ał si˛e. — Oto dlaczego spodziewa-
łem si˛e spotka´c ci˛e w tym miejscu o tej wła´snie porze. Wkalkulowali´smy ci˛e,
Tam, w nasz ˛
a obecn ˛
a sytuacj˛e na St. Marie.
— Doprawdy? — zapytałem. — To doprawdy interesuj ˛
ace.
— Tak te˙z s ˛
adziłem — powiedział mi˛ekko Padma. — Zwłaszcza dla ciebie.
Takiego jak ty reportera powinno to zainteresowa´c.
— Tak te˙z si˛e stało — odparłem. — Brzmi to tak, jak gdyby´s wiedział lepiej
ode mnie o tym, co mam zamiar tu robi´c.
— Co do tego — rzekł Padma swym łagodnym głosem — mamy pewne wy-
liczenia. Przyjd´z do mnie do Blauvain, Tam, to ci je poka˙z˛e.
— Tak te˙z zrobi˛e — odpowiedziałem.
— B˛edziesz mile widziany.
Padma skłonił głow˛e. Jego szata cichym szeptem zamiotła podłog˛e, gdy od-
wrócił si˛e i wyszedł.
— T˛edy — rzekł Janol, tr ˛
acaj ˛
ac mnie w łokie´c. Poderwałem si˛e jak obudzony
z gł˛ebokiego snu. — Komandor jest tutaj.
Jak automat wszedłem za nim do wewn˛etrznej cz˛e´sci kancelarii. Gdy przest ˛
a-
pili´smy próg, Kensie Graeme podniósł si˛e z miejsca. Po raz pierwszy stan ˛
ałem
twarz ˛
a w twarz z tym wysokim, szczupłym m˛e˙zczyzn ˛
a w mundurze polowym,
o topornej, lecz otwartej i u´smiechni˛etej twarzy i czarnej, lekko kr˛ec ˛
acej si˛e czu-
prynie. To szczególne, złociste ciepło osobowo´sci — dziwna rzecz u Dorsaja —
zdawało si˛e promieniowa´c z niego, gdy wstał mnie powita´c. Długie palce jego
pot˛e˙znej dłoni zamkn˛eły moj ˛
a w u´scisku.
— Wchod´zcie ´smiało — rzekł. — Prosz˛e pozwoli´c, ˙ze przyrz ˛
adz˛e panu drin-
ka. Janol — dodał pod adresem mego najemnego komendanta z Nowej Ziemi —
nie musisz tu stercze´c. Id´z sobie co´s przetr ˛
aci´c. I powiedz wszystkim w biurze, ˙ze
maj ˛
a przerw˛e.
Janol zasalutował i wyszedł. Usiadłem, a Graeme odwrócił si˛e w kierunku
niewielkiego barku umieszczonego za biurkiem. I oto po raz pierwszy od trzech
lat, pod magicznym wpływem tego siedz ˛
acego naprzeciwko mnie niezwykłego
wojownika, mojej duszy udzieliła si˛e odrobina spokoju. Z kim´s takim jak on, sto-
j ˛
acym u mego boku, nie mo˙zna mnie było zwyci˛e˙zy´c.
Rozdział 24
— Listy uwierzytelniaj ˛
ace? — spytał Graeme, gdy tylko zasiedli´smy ze szkla-
neczkami dorsajskiej whisky, która jest wy´smienita, w dłoniach.
Podałem mu dokumenty. Prze´slizgn ˛
ał si˛e po nich pobie˙znie wzrokiem, wybie-
raj ˛
ac listy od Sayony, bonda Kultis, do „Komandora — Polowe Siły Zbrojne St.
Marie”. Te po kolei przestudiował i odło˙zył na bok. Zwrócił mi skoroszyt z listami
uwierzytelniaj ˛
acymi.
— Najpierw zatrzymał si˛e pan w Josephstown? Skin ˛
ałem głow ˛
a. Ujrzałem, ˙ze
przygl ˛
ada si˛e uwa˙znie mojej twarzy, jego własna za´s z wolna trze´zwieje.
— Nie lubi pan Zaprzyja´znionych — rzekł.
Jego słowa odebrały mi dech w piersiach. Przyszedłem przygotowany na to, ˙ze
b˛ed˛e musiał wywalczy´c sobie sposobno´s´c, by mu o tym powiedzie´c. To przyszło
zbyt nagle. Odwróciłem oczy.
Nie miałem ´smiało´sci z miejsca mu odpowiedzie´c. Nie byłem w stanie. Gdy-
bym bezmy´slnie pozwolił odkry´c mu karty, musiałbym wyjawi´c albo zbyt wiele,
albo zbyt mało. Wzi ˛
ałem si˛e zatem w kup˛e.
— Je´sli zrobi˛e cokolwiek z reszt ˛
a swojego ˙zycia — wyrzekłem z wolna — to
po to tylko, by uczyni´c wszystko co w mojej mocy dla usuni˛ecia Zaprzyja´znio-
nych i tego, co sob ˛
a reprezentuj ˛
a, ze wspólnoty cywilizowanych istot ludzkich.
Ponownie spojrzałem na niego. Siedział, trzymaj ˛
ac pot˛e˙zny łokie´c na blacie
biurka, i mi si˛e przygl ˛
adał.
— To do´s´c nieprzyjemny punkt widzenia, nieprawda˙z?
— Nie bardziej nieprzyjemny ni´zli ich własny.
— Tak pan uwa˙za? — spytał z powag ˛
a. — Ja bym tak nie powiedział.
— S ˛
adziłem — odparłem — ˙ze z nas dwóch to pan wła´snie prowadzi z nimi
walk˛e.
— No có˙z, owszem. — U´smiechn ˛
ał si˛e lekko. — Lecz my jeste´smy ˙zołnie-
rzami, stoj ˛
acymi po dwóch przeciwnych stronach barykady.
— Nie wydaje mi si˛e, by oni my´sleli w ten sposób.
Potrz ˛
asn ˛
ał lekko głow ˛
a.
— Czemu pan tak uwa˙za? — zapytał.
— Przyjrzałem si˛e im — odpowiedziałem. — Trzy lata temu, na Nowej Ziemi,
160
front ogarn ˛
ał mnie na pozycjach pod Castlemain. Pami˛eta pan t˛e kampani˛e. —
Postukałem si˛e w sztywne kolano. — Dostałem postrzał i zgubiłem drog˛e. Wokół
mnie Cassidanie rozpocz˛eli odwrót — byli najemnikami i przeciwko sobie mieli
Zaprzyja´znionych na słu˙zbie najemnej.
Zatrzymałem si˛e i napiłem whisky. Gdy odstawiłem szklank˛e, Kensie nawet
nie drgn ˛
ał. Siedział, cały w oczekiwaniu.
— Był pewien młody Cassidanin, zwykły ˙zołnierz — kontynuowałem. — Pra-
cowałem wła´snie nad cyklem reporta˙zy przedstawiaj ˛
acych kampani˛e z punktu wi-
dzenia jednostki. Spo´sród wszystkich innych jego uczyniłem t ˛
a jednostk ˛
a. To był
naturalny wybór. Rozumie pan — znów napiłem si˛e, do dna opró˙zniaj ˛
ac szklank˛e
— dwa lata wcze´sniej moja młodsza siostra wyjechała na Cassid˛e z kontraktem
ksi˛egowej i wyszła tam za m ˛
a˙z. On był moim szwagrem.
Graeme wyj ˛
ał szklank˛e z mych palców i nic nie mówi ˛
ac, uzupełnił jej zawar-
to´s´c.
— W rzeczywisto´sci nie był wcale wojskowym — mówiłem — Studiował
mechanik˛e skoku i miał jeszcze trzy lata do dyplomu. Lecz wypadł słabo na jed-
nym z egzaminów konkursowych, w czasie gdy Cassida winna była spłaci´c Nowej
Ziemi nadwy˙zk˛e kontraktow ˛
a w oddziałach wojskowych. — Wzi ˛
ałem gł˛eboki od-
dech. — Có˙z, by nie przedłu˙za´c nadmiernie tej historii, powiem tylko, ˙ze sko´nczył
na Nowej Ziemi jako uczestnik tej samej kampanii, któr ˛
a ja obsługiwałem jako re-
porter. Pod pretekstem cyklu, który pisałem, spowodowałem, ˙ze przydzielono go
do mnie. Obaj my´sleli´smy, ˙ze robi na tym dobry interes, ˙ze w ten sposób b˛edzie
bezpieczniejszy. — Wypiłem jeszcze odrobin˛e whisky. — Ale — mówiłem dalej
— widzi pan, ociupink˛e gł˛ebiej w stref˛e walki i od razu o wiele lepszy reporta˙z.
Owego dnia, gdy oddziały nowoziemskie były w odwrocie, ogarn ˛
ał nas front. Za-
robiłem ju˙z loftk ˛
a w rzepk˛e kolanow ˛
a. Czołgi Zaprzyja´znionych były coraz bli˙zej
i zaczynało si˛e robi´c naprawd˛e gor ˛
aco. Wsz˛edzie wokół nas ˙zołnierze pospiesz-
nie si˛e wycofywali, lecz David usiłował donie´s´c mnie na miejsce, gdy˙z uwa˙zał,
˙ze czołgi Zaprzyja´znionych usma˙z ˛
a mnie ˙zywcem, nim b˛ed ˛
a miały czas zauwa-
˙zy´c, ˙ze nie bior˛e udziału w walce. Có˙z — wzi ˛
ałem nast˛epny gł˛eboki oddech —
ogarn˛eły nas oddziały piechoty z Zaprzyja´znionych. Zabrali nas na co´s w rodza-
ju polanki, gdzie zgromadzono ju˙z sporo je´nców, i trzymali nas tam przez jaki´s
czas. Potem pewien grupowy. . . jeden z tych fanatycznych typów, wysoki ˙zołnierz
w moim wieku, o wygl ˛
adzie głodomora. . . przybył z rozkazem przegrupowania
do nast˛epnego ataku. — Urwałem i napiłem si˛e znowu. Lecz nie poczułem smaku.
— Oznaczało to, ˙ze nie mog ˛
a po´swi˛eci´c ani jednego człowieka do pilnowania je´n-
ców. Maj ˛
a pu´sci´c ich wolno na tyłach pozycji Zaprzyja´znionych. Grupowy orzekł,
˙ze to na nic. Musz ˛
a si˛e upewni´c, ˙ze je´ncy nie b˛ed ˛
a w stanie im zagrozi´c. Graeme
w dalszym ci ˛
agu mnie obserwował.
— Nie zrozumiałem tego. Nie połapałem si˛e nawet wtedy, gdy pozostali Za-
przyja´znieni. . . ˙zaden z nich nie był nawet podoficerem. . . sprzeciwili si˛e. —
161
Postawiłem szklaneczk˛e obok siebie na biurku i utkwiłem wzrok w ´scianie gabi-
netu, widz ˛
ac to jeszcze raz w cało´sci tak wyra´znie, jakbym ogl ˛
adał za oknem. —
Pami˛etam, jak grupowy wypr˛e˙zył si˛e jak struna. Widziałem jego oczy. Jak gdyby
sprzeciw innych mu ubli˙zył. „Czy to Wybra´ncy Bo˙zy?” krzyczał na nich. „Czy˙z
nale˙z ˛
a do grona Wybranych?” — Popatrzyłem na Kensiego Graeme’a i ujrzałem,
˙ze w dalszym ci ˛
agu tkwi w bezruchu, obserwuj ˛
ac mnie ze szklaneczk ˛
a w dłoni,
w której ta wygl ˛
adała jak naparstek. — Rozumie pan? — spytałem go. — Jak
gdyby dlatego, ˙ze nie byli Zaprzyja´znionymi, je´ncy utracili miano istot ludzkich.
Jak gdyby byli stworzeniami ni˙zszego rz˛edu, które mo˙zna z całym spokojem zabi-
ja´c. — Wstrz ˛
asn ˛
ałem si˛e raptownie. — I to wła´snie zrobił! Siedziałem tam, oparty
o pie´n drzewa, bezpieczny dzi˛eki uniformowi korespondenta „Wiadomo´sci” i pa-
trzyłem, jak ich rozstrzeliwuje. Wszystkich po kolei. Siedziałem tam i patrzyłem
na Dave’a i on patrzył na mnie, siedz ˛
ac, kiedy grupowy go zastrzelił!
Momentalnie zatrzymałem si˛e. Nie miałem zamiaru przedstawi´c tego w taki
sposób. Stało si˛e tak tylko dlatego, ˙ze nie mogłem opowiedzie´c o tym nikomu, kto
by zrozumiał, jak bardzo byłem w owej chwili bezradny. Lecz było co´s takiego
w osobowo´sci Graeme’a, co nasun˛eło mi my´sl, ˙ze on zrozumie.
— Tak — powiedział po chwili, zabieraj ˛
ac i napełniaj ˛
ac ponownie moj ˛
a szkla-
neczk˛e. — Tego rodzaju sprawy bywaj ˛
a wyj ˛
atkowo paskudne. Czy ten grupowy
został znaleziony i os ˛
adzony na mocy Kodeksu Najemnika?
— Tak, ale za pó´zno.
Skin ˛
ał głow ˛
a i wpatrzył si˛e w pust ˛
a ´scian˛e obok mnie.
— Oczywi´scie, nie wszyscy s ˛
a tacy.
— Wystarczaj ˛
aco wielu, by stali si˛e z tego znani.
— Niestety, tak. Có˙z — u´smiechn ˛
ał si˛e do mnie leciutko — spróbujemy wy-
eliminowa´c tego rodzaju sprawy z obecnej kampanii.
— Prosz˛e mi powiedzie´c — rzekłem, odstawiaj ˛
ac szklaneczk˛e. — Czy tego
rodzaju sprawy. . . jak pan to ujmuje. . . przytrafiaj ˛
a si˛e kiedykolwiek samym Za-
przyja´znionym?
Wówczas w atmosferze pokoju nast ˛
apiła zmiana. Odpowiedział dopiero po
króciutkiej pauzie. Uczułem, czekaj ˛
ac na jego słowa, ˙ze moje serce uderzyło wol-
no trzy razy.
Wreszcie przemówił.
— Nie, nie zdarzaj ˛
a si˛e.
— Dlaczego? — spytałem.
Atmosfera w pokoju zg˛estniała. I zdałem sobie spraw˛e, i˙z posun ˛
ałem si˛e za
daleko. Do tej pory siedziałem, rozmawiaj ˛
ac z nim jak człowiek z człowiekiem
i zapominaj ˛
ac, kim był poza tym. Teraz zapomniałem, ˙ze był człowiekiem, i za-
cz ˛
ałem traktowa´c go jak Dorsaja — jednostk˛e tak samo jak ja ludzk ˛
a, lecz od
pokole´n hodowan ˛
a i szkolon ˛
a do celów, które nas ró˙zni ˛
a. Nie drgn ˛
ał nawet, nie
zmienił tembru głosu, ani nic w tym gu´scie, lecz w jaki´s sposób zdołał oddali´c si˛e
162
ode mnie do górniejszego, zimniejszego i bardziej kamienistego kraju, o wej´scie
do którego mogłem pokusi´c si˛e tylko na własne ryzyko.
Pami˛etałem, co mówi si˛e o jego ludzie, pochodz ˛
acym z tej male´nkiej, zim-
nej, górzysto-skalistej planetki: ˙ze je´sli Dorsajowie uznaliby za stosowne wycofa´c
swych wojowników ze słu˙zby na innych ´swiatach i rzuci´c tym ´swiatom wyzwa-
nie, nawet poł ˛
aczona pot˛ega całej reszty cywilizacji nie byłaby im w stanie si˛e
oprze´c. Nigdy do tej pory w to nie wierzyłem. Tak naprawd˛e to do tej pory nigdy
nawet nie po´swi˛eciłem tej my´sli wiele uwagi. Lecz gdy siedziałem tam wówczas,
nagle stało si˛e to dla mnie zupełnie realne. Raptem poczułem pewno´s´c, lodowat ˛
a
niczym arktyczny wicher, ˙ze jest to prawd ˛
a, i dopiero wówczas odpowiedział na
moje pytanie.
— Poniewa˙z — rzekł Kensie Graeme — wszelkie post˛epki tego rodzaju s ˛
a
wyra´znie zabronione na mocy Artykułu Drugiego Kodeksu Najemnika.
Potem za´s bez uprzedzenia rozpłyn ˛
ał si˛e w u´smiechu i to, co wyczuwałem
w pokoju, ulotniło si˛e. Znów odetchn ˛
ałem. — A zatem — powiedział, stawiaj ˛
ac
na biurku opró˙znion ˛
a szklaneczk˛e — czy ma pan co´s przeciwko towarzyszeniu
nam przy posiłku w mesie oficerskiej?
Zjadłem z nimi obiad i to z wielk ˛
a przyjemno´sci ˛
a. Chcieli, bym przenoco-
wał, ale czułem, i˙z ci ˛
agnie mnie z powrotem do owego zimnego, pozbawionego
wszelkiej rado´sci obozowiska nie opodał Josephstown, gdzie czekała mnie jedy-
na w swoim rodzaju lodowata i gorzka satysfakcja, płyn ˛
aca z faktu przebywania
w´sród własnych wrogów.
Wróciłem.
Było około jedenastej wieczorem, kiedy wjechałem za bram˛e obozowiska i za-
parkowałem. Akurat przy wej´sciu do Jamethonowej Kwatery Głównej ukazała si˛e
jaka´s posta´c. Plac był nie o´swietlony, je´sli nie liczy´c kilku reflektorów na murach,
a i ich ´swiatło gubiło si˛e na mokrym od deszczu trotuarze. Przez chwil˛e nie mo-
głem tej postaci rozpozna´c — potem jednak stwierdziłem, ˙ze to Jamethon.
Byłby mnie min ˛
ał w pewnej niewielkiej odległo´sci, lecz wysiadłem z samo-
chodu i wyszedłem mu na spotkanie. Zatrzymał si˛e, gdy zaszedłem mu drog˛e.
— Witam, panie Olyn — powiedział gładko.
W ciemno´sciach nie mogłem dojrze´c wyrazu jego twarzy.
— Mam pytanie — rzekłem, u´smiechaj ˛
ac si˛e pod osłon ˛
a ciemno´sci.
— Za pó´zno ju˙z na pytania.
— To nie potrwa długo. — Wyt˛e˙zyłem wzrok, by dostrzec co´s w jego twa-
rzy, lecz pozostawała w zupełnym cieniu. — Odwiedziłem obóz Exotików. Ich
dowódca to Dorsaj. S ˛
adz˛e, ˙ze wiedział pan o tym?
— Owszem.
Ledwie widziałem, jak porusza wargami.
— Nawi ˛
azali´smy rozmow˛e. Wypłyn˛eła pewna ró˙znica zda´n i postanowiłem
zada´c panu jedno pytanie. Czy kiedykolwiek rozkazał pan swoim ludziom zabija´c
163
je´nców?
Rozdzieliła nas krótka i niesamowita chwila ciszy. Wreszcie odpowiedział.
— Zabijanie oraz niewła´sciwe traktowanie je´nców — rzekł beznami˛etnie —
jest zabronione na mocy Artykułu Drugiego Kodeksu Najemnika.
— Lecz nie wyst˛epujecie tutaj jako najemnicy, prawda? Jeste´scie wojskiem
swego własnego ´swiata, pozostaj ˛
acym na słu˙zbie Prawdziwego Ko´scioła i jego
Starszych.
— Panie Olyn — odparł, gdy ja w dalszym ci ˛
agu daremnie wyt˛e˙załem wzrok,
by dojrze´c wyraz pozostaj ˛
acej w cieniu twarzy i wydawało si˛e, ˙ze słowa przy-
chodz ˛
a mu z trudem, mimo ˙ze ton, jakim zostały wypowiedziane, był jak zawsze
spokojny. — Mój Pan wyznaczył mnie na Swego sług˛e i naczelnika zast˛epów
wojennych. Nie zawiod˛e Go w ˙zadnym z tych zada´n.
Co powiedziawszy odwrócił si˛e, min ˛
ał mnie z twarz ˛
a w dalszym ci ˛
agu ukryt ˛
a
w cieniu i poszedł dalej.
Zostawszy sam, powróciłem do mej kwatery, rozebrałem si˛e i poło˙zyłem na
przydzielonym mi twardym i w ˛
askim łó˙zku. Za oknem deszcz przestał wreszcie
pada´c. Przez otwarty, nie oszklony otwór okienny mogłem dojrze´c na niebie kilka
gwiazd.
Le˙załem i czekaj ˛
ac na nadej´scie snu, robiłem w my´sli notatki na temat te-
go, co musz˛e wykona´c nast˛epnego dnia. Spotkanie z Padm ˛
a wstrz ˛
asn˛eło mn ˛
a do
gł˛ebi. Dziwna rzecz, ale jako´s niemal bez reszty udało mi si˛e zapomnie´c, ˙ze je-
go wyliczenia prawdopodobie´nstwa działa´n ludzkich mog ˛
a stosowa´c si˛e do mnie
osobi´scie. Przypomnienie tego faktu wstrz ˛
asn˛eło mn ˛
a znowu. B˛ed˛e musiał dowie-
dzie´c si˛e czego´s wi˛ecej o tym, jak wiele wiedzy zawiera w sobie jego nauka —
ontogenetyka — oraz ile potrafi przewidzie´c. Je´sli zajdzie taka potrzeba — od
samego Padmy. Lecz wpierw zasi˛egn˛e informacji z ogólnie dost˛epnych ´zródeł.
W normalnych okoliczno´sciach, my´slałem, nikt nie bawiłby si˛e fantastyczn ˛
a
sugesti ˛
a, ˙ze jeden człowiek taki jak ja byłby w stanie zniszczy´c cał ˛
a kultur˛e, nie
wył ˛
aczaj ˛
ac populacji dwóch ´swiatów. Nikt, oprócz by´c mo˙ze Padmy. To, o czym
ja wiedziałem, on mógłby odkry´c za pomoc ˛
a swoich oblicze´n. A był to fakt, ˙ze
Zaprzyja´znione ´Swiaty Harmonii i Zjednoczenia stan˛eły u progu decyzji, która
miała by´c spraw ˛
a ˙zycia i ´smierci dla ich bytu. Byle drobiazg mógł przewa˙zy´c
szale, na których rozstrzygały si˛e ich losy. Jeszcze raz przewertowałem w my´slach
cały plan.
Pomi˛edzy gwiazdami wiały nowe wiatry.
Czterysta lat wstecz wszyscy byli´smy lud´zmi z Ziemi — Starej Ziemi, ojczy-
stej planety, która była moj ˛
a rodzinn ˛
a gleb ˛
a. Jednym ludem.
Potem, wyruszaj ˛
ac na podbój nowych ´swiatów, rasa ludzka „rozszczepiła si˛e”,
by u˙zy´c terminu Exotików. Ka˙zdy malutki fragment społecze´nstwa i ka˙zdy typ
psychologiczny oderwał si˛e od swojego miejsca i poł ˛
aczył z podobnymi sobie,
by razem pod ˛
a˙zy´c w kierunku typów wyspecjalizowanych. A˙z w rezultacie otrzy-
164
mali´smy pół tuzina fragmentarycznych ludzkich typów: na Dorsaj — wojownika,
na Exotikach — filozofa, na Newtonie, Wenus i Cassidzie — ´scisłego naukowca,
i tak dalej.
Poszczególne typy zrodziła izolacja. Pó´zniej wzajemna ł ˛
aczno´s´c pomi˛edzy
młodszymi ´swiatami i ustawicznie rosn ˛
ace tempo post˛epu technologicznego wy-
musiły specjalizacj˛e. Handel pomi˛edzy ´swiatami polegał na wymianie wykwa-
lifikowanych umysłów. Generałowie z Dorsaj tyle byli warci, ilu po aktualnym
kursie wymiany mo˙zna było za nich dosta´c psychiatrów z Exotików. Za takich
jak ja ziemskich specjalistów od ´srodków masowego przekazu kupowało si˛e pro-
jektantów statków kosmicznych z Cassidy. I tak działo si˛e przez ostatnich sto lat.
Lecz teraz ´swiaty dryfowały ku sobie. Ekonomika stapiała ras˛e z powrotem
w jedn ˛
a cało´s´c. A na ka˙zdym ze ´swiatów toczyła si˛e walka, by obróci´c faz˛e sta-
piania si˛e na własn ˛
a korzy´s´c, zachowuj ˛
ac przy tym mo˙zliwie najwi˛eksz ˛
a ilo´s´c
własnych obyczajów.
Kompromis był konieczno´sci ˛
a — lecz surowa, obdarzona sztywnym karkiem
religia Zaprzyja´znionych zabraniała kompromisów i zyskała sobie wielu wrogów.
Na innych ´swiatach opinia publiczna wyst ˛
apiła ju˙z przeciw Zaprzyja´znionym.
Zdyskredytowa´c ich, obsmarowa´c publicznie tutaj, z okazji tej kampanii, a nie
b˛ed ˛
a mogli wynajmowa´c swych ˙zołnierzy. Utrac ˛
a nadwy˙zk˛e handlow ˛
a, potrzeb-
n ˛
a do wynaj˛ecia wykwalifikowanych fachowców, szkolonych w wyspecjalizowa-
nych o´srodkach na innych ´swiatach, którzy s ˛
a im niezb˛edni, by utrzyma´c obie
ubogie w zasoby naturalne planety przy ˙zyciu. Zgin ˛
a.
Tak jak zgin ˛
ał młody Dave. Powoli. W mroku.
Oto teraz w ciemno´sciach, gdy pomy´slałem o tym, wszystko jeszcze raz sta-
n˛eło mi przed oczami. Było zaledwie pó´zne popołudnie, gdy zostali´smy wzi˛eci
do niewoli, lecz nim grupowy przyniósł naszym stra˙znikom rozkaz wymarszu,
sło´nce niemal ju˙z zaszło.
Przypomniałem sobie, jak czołgałem si˛e ku zwłokom, kiedy oni ju˙z odeszli,
kiedy ju˙z było po wszystkim i pozostałem na polanie sam. I znalazłem w´sród nich
Dave’a, wci ˛
a˙z jeszcze przy ˙zyciu. Był ranny w tułów, nie zdołałem zatamowa´c
krwotoku.
Pó´zniej powiedziano mi, ˙ze nic by nie pomogło, nawet gdyby mi si˛e udało. Ale
wtedy s ˛
adziłem inaczej. A wi˛ec próbowałem. Lecz w ko´ncu dałem za wygran ˛
a,
a do tego czasu zapadły całkowite ciemno´sci. Trzymałem go tylko w obj˛eciach
i nie wiedziałem, ˙ze umarł, dopóki nie zacz ˛
ał stygn ˛
a´c. I wtedy wła´snie pocz ˛
a-
łem si˛e przemienia´c w to, co mój wuj zawsze chciał ze mnie zrobi´c. Czułem, ˙ze
wewn ˛
atrz umieram. Dave i moja siostra mieli mi stworzy´c rodzin˛e, jedyn ˛
a, jak ˛
a
miałem nadziej˛e mie´c kiedykolwiek. Tymczasem mogłem jedynie siedzie´c tam
w ciemno´sciach, trzymaj ˛
ac Dave’a w obj˛eciach i słuchaj ˛
ac, jak krew kropla za
kropl ˛
a skapuje z jego przesi ˛
akni˛etego czerwieni ˛
a ubrania na wy´sciełaj ˛
ace ziemi˛e
zwi˛edłe li´scie d˛ebu ró˙znokształtnego.
165
Le˙załem oto w obozowisku Zaprzyja´znionych, nie mog ˛
ac zasn ˛
a´c i rozpami˛e-
tuj ˛
ac przeszło´s´c. I po chwili usłyszałem maszeruj ˛
acych ˙zołnierzy, ustawiaj ˛
acych
si˛e w szyku do wieczornego nabo˙ze´nstwa.
Le˙załem na plecach i słuchałem. Wreszcie ich stopy zatrzymały si˛e w marszu.
Jedyne okno mojego pokoju znajdowało si˛e wysoko nad łó˙zkiem, na ´scianie, do
której przylegała lewa strona mojej pryczy. Nie było oszklone i nie stanowiło ˙zad-
nej przeszkody dla nocnego powietrza i przenoszonych przez nie d´zwi˛eków, jak
równie˙z dla dochodz ˛
acego z placu przy´cmionego ´swiatła, które na przeciwległej
´scianie pokoju rysowało blady prostok ˛
at. Le˙załem, wpatruj ˛
ac si˛e w ten prostok ˛
at
oraz słuchaj ˛
ac odbywaj ˛
acego si˛e za oknem nabo˙ze´nstwa, dopóki nie usłyszałem,
˙ze oficer dy˙zurny poddaje im wersety modlitwy o przyszłe zasługi. Potem znów
od´spiewali swój hymn bojowy i tym razem wysłuchałem go na le˙z ˛
aco od pocz ˛
atku
do ko´nca.
˙
Zołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzi´s,
Dok ˛
ad id ˛
a na wojn˛e sztandary.
Do walki z Anarchem co dzie´n trzeba i´s´c.
Uderz i nie znaj w ciosach miary!
I sława, i honor, i chwal ˛
a, i zysk,
Igraszki miedziaka nie warte.
Peł´n sw ˛
a powinno´s´c i nie złota błysk,
Lecz ˙zycie swe postaw na kart˛e!
Troska i krew, cierpienie a˙z po kres
Przypadły nam wszystkim w udziale.
W pier´s wroga wymierz obna˙zony miecz,
Nim padniesz w bitewnym zapale!
Taki ˙
Zołnierzy nasz Pa´nskich jest los,
Gdy staniem u podnó˙zy Tronu,
Ochrzczonym krwi ˛
a własn ˛
a rozka˙ze nam Głos,
Wej´s´c samym do Bo˙zego Domu.
Po czym rozeszli si˛e na spoczynek na prycze nie lepsze od mojej.
Le˙załem tam, wsłuchuj ˛
ac si˛e w cisz˛e panuj ˛
ac ˛
a na placu apelowym i miaro-
we kapanie dochodz ˛
ace z rynny umieszczonej tu˙z za oknem, w powolne krople
spadaj ˛
ace jedna za drug ˛
a po deszczu, niezliczone w ciemno´sci.
Rozdział 25
Od dnia mojego wyl ˛
adowania ani razu nie padał deszcz. Z dnia na dzie´n po-
la robiły si˛e coraz suchsze. Niedługo miały sta´c si˛e wystarczaj ˛
aco twarde, by
utrzyma´c ci˛e˙zki sprz˛et do prowadzenia wojny naziemnej i dla nikogo nie było
tajemnic ˛
a, ˙ze wówczas ruszy ofensywa Exotików. Tymczasem zarówno wojska
z Zaprzyja´znionych, jak i Exotików odbywały ´cwiczenia.
Przez nast˛epnych kilka tygodni byłem zaj˛ety prac ˛
a korespondenta — głównie
artykułami i drobnymi reporta˙zykami na temat stosunków ˙zołnierzy z miejsco-
w ˛
a ludno´sci ˛
a. Miałem wysyła´c depesze, tote˙z nadawałem je skrupulatnie. Kore-
spondent prasowy jest tyle wart, ile warte s ˛
a jego kontakty, tote˙z nawi ˛
azałem je
wsz˛edzie poza oddziałami Zaprzyja´znionych. Ci okazywali rezerw˛e, chocia˙z roz-
mawiałem z wieloma. Wzbraniali si˛e przed okazywaniem zw ˛
atpienia i strachu.
Słyszałem opinie, ˙ze Zaprzyja´znieni s ˛
a generalnie nie doszkoleni, a to dlatego,
˙ze samobójcza taktyka ich oficerów stwarza konieczno´s´c ustawicznego uzupełnia-
nia ich szeregów surowym rekrutem. Lecz ci, których spotykałem tutaj, stanowi-
li niedobitki korpusu ekspedycyjnego sze´s´c razy wi˛ekszej liczebno´sci. Wszyscy
bez wyj ˛
atku byli weteranami, cho´c wi˛ekszo´s´c z nich nie przekroczyła jeszcze
dwudziestki. Zaledwie sporadycznie mi˛edzy podoficerami i nieco cz˛e´sciej w´sród
oficerów widywałem odpowiedniki grupowego, który rozstrzelał je´nców na No-
wej Ziemi. Tutaj ludzie tego pokroju sprawiali wra˙zenie w´sciekłych szarych wil-
ków, które wmieszały si˛e do stada miłych i dobrze uło˙zonych młodych psiaków,
ledwie wyrosłych z okresu szczeni˛ectwa. A˙z brała pokusa pomy´sle´c, i˙z tylko tacy
jak oni stanowi ˛
a to, co postanowiłem skaza´c na zgub˛e.
By t˛e pokus˛e zwalczy´c, powiedziałem sobie, ˙ze Aleksander Wielki poprowa-
dził ekspedycj˛e przeciwko górskim plemionom, ogłosił si˛e władc ˛
a w Pelli, stoli-
cy Macedonii, i po raz pierwszy skazał na ´smier´c człowieka jako szesnastolatek.
Lecz w dalszym ci ˛
agu ˙zołnierze z Zaprzyja´znionych sprawiali na mnie wra˙zenie
młodocianych. Nie mogłem si˛e powstrzyma´c, by nie przeciwstawia´c ich doro-
słym, do´swiadczonym najemnikom z oddziałów Kensiego Graeme’a. Gdy˙z wier-
ni swym zasadom Exotikowie nie przyj˛eliby na słu˙zb˛e oddziałów pochodz ˛
acych
z poboru ani ˙zołnierzy, którzy by wdziali mundur inaczej ni˙z z własnej i nieprzy-
muszonej woli.
167
Przez ten czas nie otrzymałem ˙zadnych wiadomo´sci od Bł˛ekitnego Frontu. Nie
min˛eły dwa tygodnie, a miałem ju˙z w New San Marcos swoich ludzi, na pocz ˛
atku
za´s trzeciego tygodnia jeden z nich przyniósł mi wiadomo´s´c, ˙ze sklep jubilerski
przy ulicy Wallace’a zamkn ˛
ał swoje podwoje, zaci ˛
agn ˛
ał story, opró˙znił podłu˙zne
pomieszczenie z towaru i wyposa˙zenia, po czym zmienił lokalizacj˛e lub wycofał
si˛e z interesu. Tylko tego było mi trzeba.
Przez nast˛epne kilka dni trzymałem si˛e w bezpo´sredniej blisko´sci Jamethona
Blacka i jeszcze przed upływem tygodnia obserwacja przyniosła efekty.
O godzinie dziesi ˛
atej owej pi ˛
atkowej nocy znajdowałem si˛e na w ˛
askiej kładce,
zawieszonej nad moj ˛
a kwater ˛
a, a pod pomostem wartownika na szczycie muru,
obserwuj ˛
ac, jak trzej cywile z przynale˙zno´sci ˛
a do Bł˛ekitnego Frontu wypisan ˛
a na
twarzy wjechali na plac apelowy, wysiedli i weszli do kancelarii Jamethona.
Przebywali tam przez nieco ponad godzin˛e. Kiedy wyszli, zszedłem poło˙zy´c
si˛e spa´c. Tej nocy spałem twardo jak kamie´n.
Nast˛epnego dnia wstałem wcze´snie, ale ju˙z czekała na mnie poczta. Liniow-
cem pasa˙zerskim doszła do mnie wiadomo´s´c, ˙ze dyrektor Słu˙zby Prasowej na
Ziemi osobi´scie gratuluje mi moich depesz. Kiedy´s, jeszcze przed trzema laty,
znaczyłoby to dla mnie bardzo wiele. Dzi´s tylko si˛e zaniepokoiłem, by nie uzna-
li przygotowanego przeze mnie gruntu za dostatecznie dojrzały, by podesła´c mi
kilku ludzi do pomocy. Nie mogłem ryzykowa´c, ˙ze dodatkowy personel odkryje,
czym si˛e teraz zajmuj˛e.
Wsiadłem do samochodu i wyruszyłem na wschód szos ˛
a na New San Mar-
cos do Kwatery Głównej Exotików. Oddziały z Zaprzyja´znionych poci ˛
agn˛eły ju˙z
w pole; osiemna´scie kilometrów na wschód od Josephstown zostałem zatrzymany
przez oddziałek pi˛eciu młodziutkich ˙zołnierzy, bez ˙zadnego podoficera nad sob ˛
a.
Rozpoznali mnie.
— W imi˛e Bo˙ze, panie Olyn — rzekł pierwszy, który dopadł mojego samo-
chodu, pochylaj ˛
ac si˛e, by przemówi´c przez otwarte po lewej stronie okno. — Nie
mo˙ze pan przejecha´c.
— Nie macie nic przeciwko temu, bym zapytał dlaczego?
Odwrócił si˛e i skin ˛
ał r˛ek ˛
a w kierunku dolinki, znajduj ˛
acej si˛e w dole pomi˛edzy
dwoma lesistymi pagórkami po naszej lewej stronie.
— Pomiary taktyczne w toku.
Spojrzałem. Dolinka czy te˙z ł ˛
aka miała nie wi˛ecej ni˙z sto metrów szeroko´sci
od jednego kra´nca zalesionego zbocza do drugiego; szła ode mnie zakosem i skr˛e-
cała, by znikn ˛
a´c po prawej stronie. U stóp le´snych stoków, tam gdzie spotykały
si˛e one z otwart ˛
a ł ˛
ak ˛
a, rosły zakwitłe przed kilku dniami krzewy bzów. Sama ł ˛
aka
ja´sniała zieleni ˛
a i seledynem młodej trawy wczesnego lata oraz biel ˛
a i fioletem
bzów, a wyrastaj ˛
ace zza krzewów bzów d˛eby ró˙znokształtne miały sylwetki pu-
szyste od drobnego, ´swie˙zego listowia.
W centrum tego wszystkiego, na ´srodku ł ˛
aki, czarno ubrane postacie krz ˛
a-
168
tały si˛e z przyrz ˛
adami obliczeniowymi w dłoniach, mierz ˛
ac i obliczaj ˛
ac szans˛e
zadania ´smierci pod dowolnymi k ˛
atami. W punkcie centralnym ł ˛
aki z jakich´s po-
wodów ustawiono słupki miernicze — pojedynczy słupek, potem słupek naprze-
ciwko niego z dwoma słupkami po bokach i jeszcze jeden słupek w prostej linii
przed nami. Nie opodal znajdował si˛e jeszcze jeden samotny słupek, le˙z ˛
acy na zie-
mi, jak gdyby przewrócony i zapomniany. Popatrzyłem znów na szczupł ˛
a, młod ˛
a
twarz ˙zołnierza.
— Przygotowania do zwyci˛e˙zenia Exotików? — spytałem.
Przyj ˛
ał to tak, jak gdyby było to normalne pytanie, a w moim głosie nie było
wcale ironii.
— Tak, prosz˛e pana — odrzekł z powag ˛
a.
Spojrzałem na´n i na niewinny wzrok oraz napr˛e˙zone pod skór ˛
a mi˛e´snie pozo-
stałych.
— Nigdy wam nie przyszło do głowy, ˙ze mo˙zecie przegra´c?
— Nie, panie Olyn. — Potrz ˛
asn ˛
ał z namaszczeniem głow ˛
a. — Nikt nie mo-
˙ze przegra´c, gdy idzie walczy´c za swojego Pana. — Ujrzał, ˙ze nie byłem o tym
przekonany, i zabrał si˛e na serio do dzieła. — Albowiem On dotyka swych ˙zołnie-
rzy własn ˛
a dłoni ˛
a. I jedyne, co mo˙ze ich spotka´c, to zwyci˛estwo. . . albo czasami
´smier´c. A czym˙ze jest ´smier´c?
Rozejrzał si˛e w´sród swych kolegów i wszyscy skin˛eli potakuj ˛
aco głowami.
— Czym˙ze jest ´smier´c? — odpowiedzieli jak echo.
Przyjrzałem si˛e im. Oto stali, zapytuj ˛
ac mnie oraz siebie nawzajem, czym-
˙ze jest ´smier´c, jak gdyby mówili o wykonaniu jakiej´s ci˛e˙zkiej, lecz nieodzownej
pracy.
Miałem dla nich odpowied´z, lecz jej nie wyjawiłem. ´Smier´c to był grupowy,
jeden z ich własnego plemienia, wydaj ˛
acy takim jak oni ˙zołnierzom rozkaz wy-
mordowania je´nców. Tym była ´smier´c.
— Wezwijcie oficera — rzekłem. — Moja przepustka zezwala mi i´s´c dalej.
— Przykro mi, prosz˛e pana — odparł ten, który ze mn ˛
a rozmawiał — ale
nie mo˙zemy opu´sci´c naszych posterunków, by wezwa´c oficera. Niedługo kto´s si˛e
powinien zjawi´c.
Przeczuwałem, co znaczy „niedługo”, i miałem racj˛e. Nim przyszedł przo-
downik roty z rozkazem, by mnie przepu´scili, sami za´s zabrali si˛e do jedzenia,
min˛eło południe.
Gdy zajechałem do Kwatery Głównej Kensiego Graeme’a, sło´nce chyliło si˛e
ju˙z ku zachodowi, rysuj ˛
ac na ziemi długie cienie drzew. Mo˙zna by jednak po-
my´sle´c, ˙ze obóz dopiero si˛e budzi. Nie potrzeba było ˙zadnego do´swiadczenia, by
stwierdzi´c, ˙ze Exotikowie zaczynaj ˛
a wreszcie nast˛epowa´c na Jamethona.
Odnalazłem Janola Marata, komendanta z Nowej Ziemi.
— Musz˛e si˛e widzie´c z komandorem polnym Graeme’em — powiedziałem.
Potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a, mimo ˙ze zd ˛
a˙zyli´smy si˛e ju˙z na dobre zaprzyja´zni´c.
169
— Nie teraz, Tam. Bardzo mi przykro.
— Janol — rzekłem — nie chodzi o wywiad. To kwestia ˙zycia i ´smierci. Nie
˙zartuj˛e. Musz˛e si˛e zobaczy´c z Kensiem.
Popatrzył na mnie pytaj ˛
aco. Wytrzymałem jego wzrok z moc ˛
a.
— Poczekaj tutaj — powiedział.
Stali´smy tu˙z przy wej´sciu do kancelarii dowództwa. Wyszedł i nie było go mo-
˙ze pi˛e´c minut. Czekałem, przysłuchuj ˛
ac si˛e tykaniu ´sciennego zegara. Wreszcie
wrócił.
— T˛edy — oznajmił.
Poprowadził mnie drog ˛
a na tyłach plastykowych budynków zaokr ˛
aglonych
niczym b ˛
able do niewielkiego baraczku, na wpół ukrytego pomi˛edzy drzewami.
Zorientowałem si˛e, ˙ze to osobista kwatera Kensiego. Poprzez niewielki salonik
dostali´smy si˛e do sypialni poł ˛
aczonej z łazienk ˛
a. Kensie dopiero co wyszedł spod
prysznica i wła´snie ubierał si˛e w strój bitewny. Popatrzył na mnie ciekawie, po
czym zwrócił z powrotem wzrok na Janola.
— W porz ˛
adku, komendancie — rzekł. — Mo˙ze pan teraz wróci´c do swoich
zaj˛e´c.
— Tak jest — odparł Janol, nie patrz ˛
ac na mnie. Zasalutował i wyszedł.
— W porz ˛
adku, Tam — powiedział Kensie, wci ˛
agaj ˛
ac mundurowe spodnie.
— O co chodzi?
— Wiem, ˙ze jest pan gotowy do wymarszu — odrzekłem.
Popatrzył na mnie wzrokiem nie pozbawionym humoru, zapinaj ˛
ac spodnie
w pasie. Był jeszcze bez koszuli, co we wzgl˛ednie małej przestrzeni pokoju spra-
wiło, i˙z przybrał rozmiary olbrzyma, niby jaka´s niepohamowana siła przyrody.
Ciało miał spalone na br ˛
az, a barki i klatk˛e piersiow ˛
a spowijały mu wst˛egi mu-
skułów. Brzuch miał wkl˛esły, gdy za´s poruszał ramionami, ukazywały si˛e na nich
i nikły w˛ezły mi˛e´sni. Raz jeszcze wyczułem w nim ów szczególny, niepowta-
rzalny pierwiastek Dorsajów. Nie chodziło tu jedynie o sił˛e i pot˛e˙zn ˛
a budow˛e.
Nie chodziło nawet o fakt, ˙ze był to kto´s od wczesnego dzieci´nstwa szkolony do
walki, kto´s wyhodowany do boju. Nie, to co´s istniało, lecz było nienamacalne
— ten sam skok jako´sciowy, który mo˙zna byłoby odkry´c u czystej krwi Exoti-
ków, jak cho´cby u Outbonda Padmy, lub u pierwszego lepszego newtonia´nskiego
lub cassida´nskiego badacza. Co´s tak bardzo ponad zwykł ˛
a ludzk ˛
a miar˛e, ˙ze obok
pogody ducha napawało poczuciem gł˛ebokiego przekonania o własnej wielko´sci
w swojej dziedzinie, co´s, co sprawiało, i˙z był poza wszelk ˛
a słabo´sci ˛
a, niedosi˛e˙zny
i niezwyci˛e˙zony.
W duchu ujrzałem przed sob ˛
a drobny, czarniawy cie´n Jamethona, próbuj ˛
acy
stawi´c czoło takiemu człowiekowi, i jakakolwiek my´sl o jego zwyci˛estwie była
nie do pomy´slenia, była niemo˙zliwo´sci ˛
a.
Ale zawsze istniało niebezpiecze´nstwo.
170
— Dobrze. Powiem panu, po co przyszedłem — rzekłem do Kensiego. —
Wła´snie odkryłem, ˙ze Black jest w kontakcie z Bł˛ekitnym Frontem, miejscow ˛
a
grup ˛
a terrorystów politycznych, z Kwater ˛
a Główn ˛
a w Blauvain. Trzej z nich od-
wiedzili go zeszłej nocy. Widziałem na własne oczy.
Kensie podniósł koszul˛e i naci ˛
agn ˛
ał r˛ekaw.
— Wiem — odparł.
Spojrzałem na´n ze zdumieniem.
— Pan nie rozumie? — powiedziałem. — To zabójcy. Tylko taki towar im
został na składzie. A człowiekiem, którego na spółk˛e z Jamethonem ch˛etnie by
si˛e pozbyli. . . jest pan.
Naci ˛
agn ˛
ał drugi r˛ekaw.
— Wiem o tym — rzekł. — Chc ˛
a usun ˛
a´c obecny rz ˛
ad St. Marie i sami doj´s´c
do władzy. . . co nie jest mo˙zliwe, póki za pieni ˛
adze Exotików utrzymujemy tu
spokój.
— Do tej pory nie mieli Jamethona do pomocy.
— A teraz maj ˛
a? — spytał, przesuwaj ˛
ac po zapi˛eciu koszuli palcem wskazu-
j ˛
acym i kciukiem.
— Zaprzyja´znieni s ˛
a gotowi na wszystko — odparłem. — Gdyby nawet ju-
tro przyszły posiłki, Jamethon wie, ˙ze nie ma ˙zadnych szans, skoro pan wyruszy
w pole. Zabójcy mog ˛
a by´c wyj˛eci spod prawa na mocy Konwencji Wojennej i Ko-
deksu Najemnika, ale obaj znamy Zaprzyja´znionych.
Kensie spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem i wzi ˛
ał marynark˛e.
— Czy doprawdy obaj?
Wytrzymałem jego spojrzenie.
— A nie?
— Tam. — Wło˙zył marynark˛e i zapi ˛
ał. — Znam ludzi, z którymi zmuszony
jestem walczy´c. Zna´c ich to mój zawód. Ale na jakiej podstawie pan s ˛
adzi, ˙ze ich
poznał?
— To równie˙z mój obowi ˛
azek — odrzekłem. — Pewnie pan zapomniał. Je-
stem reporterem. Pracuj˛e z materiałem ludzkim. Po pierwsze, po drugie i po trze-
cie.
— Ale Zaprzyja´znionymi pan gardzi.
— A nie powinienem? — odparłem. — Byłem na wszystkich ´swiatach.
Widziałem ceta´nskiego przedsi˛ebiorc˛e. . . pilnuje on swoich zysków, lecz poza
tym jest człowiekiem. Widziałem Newtonian i Wenusjan. . . chodz ˛
a z głowami
w chmurach, lecz je´sli umiej˛etnie poci ˛
agn ˛
a´c za r˛ekaw, mo˙zna ich sprowadzi´c na
ziemi˛e. Widziałem Exotików, którzy jak Padma wyczyniaj ˛
a z umysłem salonowe
sztuczki, i Freilandczyka po uszy zagrzebanego we własnych formularzach. Wi-
działem mieszka´nców Starej Ziemi, mojego własnego ´swiata, mieszka´nców Coby,
Wenus, a nawet jak pan. . . Dorsaj. I powiem panu, ˙ze wszyscy mieli ze sob ˛
a co´s
wspólnego, przynajmniej pod tym jednym wzgl˛edem. Obok tego wszystkiego byli
171
lud´zmi. Ka˙zdy z nich był człowiekiem. . . po prostu wyspecjalizowali si˛e w jaki´s
jeden szczególnie cenny sposób.
— A Zaprzyja´znieni nie?
— Fanatyzm — odpowiedziałem. — Czy jest jak ˛
a´s warto´sci ˛
a? Wprost prze-
ciwnie. Có˙z jest dobrego, a przynajmniej dopuszczalnego w ´slepej, głuchej, nie-
mej i bezmy´slnej wierze, która nie pozwala człowiekowi kierowa´c si˛e swoim ro-
zumem?
— Sk ˛
ad pan wie, ˙ze nie kieruj ˛
a si˛e rozumem? — zapytał Kensie.
Stał teraz twarz ˛
a do mnie.
— By´c mo˙ze niektórzy — odparłem. — By´c mo˙ze za młodu, nim zd ˛
a˙zy za-
działa´c trucizna. Jaki˙z z tego po˙zytek, tak długo jak ta kultura istnieje?
W pokoju zapadła nagle cisza.
— O czym pan mówi? — spytał Kensie.
— Mówi˛e o tym, ˙ze powinien pan schwyta´c zabójców — odrzekłem. — Nie
chce pan tutaj oddziałów z Zaprzyja´znionych? Niech pan udowodni, ˙ze Jamethon
Black, wchodz ˛
ac z nimi w zmow˛e celem zamordowania pana, złamał Konwencj˛e
Wojenn ˛
a, a mo˙ze pan zdoby´c St. Marie dla Exotików bez jednego wystrzału.
— A to w jaki sposób?
— Dzi˛eki mnie — odpowiedziałem. — Mam doj´scie do organizacji politycz-
nej, któr ˛
a reprezentuj ˛
a zabójcy. Niech mi pan pozwoli pój´s´c do nich jako pa´nski
przedstawiciel i przelicytowa´c Jamethona. Mo˙ze im pan na pocz ˛
atek zaoferowa´c
uznanie przez obecny rz ˛
ad. Je´sli uda si˛e panu tak małym kosztem oczy´sci´c planet˛e
z Zaprzyja´znionych, Padma i liderzy aktualnego rz ˛
adu b˛ed ˛
a musieli pana poprze´c.
Popatrzył na mnie oczami bez wyrazu.
— A co miałbym za to kupi´c? — zapytał.
— O´swiadczenie Zaprzyja´znionych, ˙ze zostali wynaj˛eci do zamordowania pa-
na. Mo˙ze zeznawa´c ich tylu, ilu tylko b˛edzie potrzeba.
— ˙
Zaden s ˛
ad mi˛edzyplanetarny nie uwierzyłby ludziom tego pokroju — rzekł
Kensie.
— Aha — odparłem i nie mogłem powstrzyma´c si˛e od u´smiechu. — Lecz
uwierzyliby mnie, gdybym jako przedstawiciel Słu˙zby Prasowej potwierdził ka˙z-
de słowo, które zostało wypowiedziane.
Znowu zapadła cisza. Twarz Kensiego zupełnie nic nie wyra˙zała.
— Rozumiem — odrzekł.
Przesun ˛
ał si˛e obok mnie, kieruj ˛
ac si˛e do salonu. Pomaszerowałem za nim.
Podszedł do telefonu, nacisn ˛
ał guzik i przemówił do pustego szarego ekranu.
— Janol — powiedział.
Odwrócił si˛e plecami do ekranu, podszedł do stoj ˛
acej naprzeciwko szafki
z broni ˛
a i zacz ˛
ał wkłada´c bojow ˛
a uprz ˛
a˙z. Ruchy miał niespieszne, nie spogl ˛
a-
dał na mnie i nie odzywał si˛e ani słowem. Po kilku długich minutach wej´scie do
budynku odsun˛eło si˛e na bok i do ´srodka wkroczył Janol.
172
— Melduj˛e si˛e na rozkaz — rzekł freilandzki oficer.
— Pan Olyn zostaje tu a˙z do odwołania.
— Tak jest.
Graeme wyszedł.
Stałem oniemiały, wpatruj ˛
ac si˛e w drzwi, którymi opu´scił pokój. Nie mogłem
uwierzy´c, ˙ze zdecydował si˛e tak dalece pogwałci´c Konwencj˛e, ˙ze nie tylko mnie
zlekcewa˙zył, lecz w gruncie rzeczy nało˙zył areszt, by powstrzyma´c mnie przed
poczynieniem niezb˛ednych w tej sytuacji dalszych kroków.
Odwróciłem si˛e w kierunku Janola. Przygl ˛
adał mi si˛e z pewn ˛
a sympati ˛
a za-
barwion ˛
a lekk ˛
a kpin ˛
a, wypisan ˛
a na poci ˛
agłej br ˛
azowej twarzy.
— Czy Outbond jest na miejscu w obozie? — spytałem go
— Nie. — Podszedł do mnie bli˙zej. — Wrócił do ambasady Exotików w Blau-
vain. B ˛
ad´z teraz grzecznym chłopcem i usi ˛
ad´z, prawda, ˙ze tak zrobisz? Mo˙zemy
równie dobrze sp˛edzi´c nast˛epne kilka godzin w przyjemnym nastroju.
Stali´smy twarz ˛
a w twarz; prawym prostym trafiłem go w dołek.
Jako student troch˛e boksowałem, na poziomie uczelnianym. Wspominam
o tym nie po to, by udawa´c muskularnego herosa, lecz by wyja´sni´c, dlaczego
miałem tyle rozs ˛
adku, by nie próbowa´c ciosu na szcz˛ek˛e. Graeme prawdopodob-
nie potrafiłby odnale´z´c na szcz˛ece przeciwnika punkt nokautuj ˛
acy z zawi ˛
azany-
mi oczyma, lecz ja nie byłem Dorsajem. Okolica poni˙zej ludzkiego mostka jest
wzgl˛ednie du˙za, mi˛ekka, por˛eczna i w ogóle w sam raz dla amatorów. Ja za´s nie-
co wiedziałem, jak zadaje si˛e ciosy proste.
Mimo wszystko Janol nie został znokautowany. Przewrócił si˛e na podłog˛e i le-
˙zał tam zgi˛ety wpół, z otwartymi przez cały czas oczyma. Lecz nic nie wskazy-
wało na to, by niedługo miał powsta´c. Odwróciłem si˛e i szybko wyszedłem z bu-
dynku.
W obozie trwała krz ˛
atanina. Nikt mnie nie zatrzymywał. Znalazłem si˛e z po-
wrotem w samochodzie i w pi˛e´c minut pó´zniej byłem na wolno´sci, pod ˛
a˙zaj ˛
ac
pogr ˛
a˙zaj ˛
ac ˛
a si˛e w wieczornym mroku drog ˛
a do Blauvain.
Rozdział 26
Z New San Marcos do ambasady Padmy w Blauvain było tysi ˛
ac czterysta
kilometrów. Powinienem je pokona´c w sze´s´c godzin, lecz po drodze zmyło most
i jechałem czterna´scie.
Min˛eła ósma, gdy nast˛epnego dnia rano wszedłem ni to do oran˙zerii, ni to
budynku stanowi ˛
acego ambasad˛e.
— Padma — rzekłem. — Czy jest jeszcze. . .
— Tak, panie Olyn — odpowiedziała recepcjonistka. — Oczekuje pana.
U´smiechn˛eła si˛e do mnie ponad bł˛ekitn ˛
a szat ˛
a. Nie miałem nic przeciwko te-
mu. Niezwykle si˛e ucieszyłem, ˙ze Padma nie wyruszył jeszcze do przygranicznej
strefy działa´n wojennych.
Sprowadziła mnie na parter i za rogiem przekazała młodemu Exotikowi, który
przedstawił mi si˛e jako jeden z osobistych sekretarzy Padmy. Ten powiódł mnie
kawałek dalej, po czym przekazał nast˛epnemu sekretarzowi, tym razem w ´sred-
nim wieku, który pokazał mi drog˛e przez kilka pokoi, a potem skierował długim
korytarzem dalej a˙z do rogu, za którym, jak mówił, mie´sciło si˛e wej´scie na teren
kancelarii, gdzie w owej chwili przebywał Padma. Po czym znikn ˛
ał.
Poszedłem w ´slad za jego wskazówkami. Gdy dotarłem do wej´scia, okazało
si˛e, i˙z nie prowadzi ono do ˙zadnego pomieszczenia, lecz do nast˛epnego krótkiego
korytarza.
I tu stan ˛
ałem jak wryty. Nagle wydało mi si˛e, ˙ze widz˛e zbli˙zaj ˛
acego si˛e do
mnie Kensiego Graeme’a — Kensiego pałaj ˛
acego ˙z ˛
adz ˛
a mordu.
Lecz człowiek wygl ˛
adaj ˛
acy jak Kensie ledwie na mnie spojrzał i zaraz stracił
zainteresowanie. Szedł dalej w moim kierunku i wtedy si˛e domy´sliłem.
Nie był to oczywi´scie Kensie. Miałem przed sob ˛
a jego brata bli´zniaka Iana,
komandora garnizonu wojsk Exotików mieszcz ˛
acego si˛e tu, w Blauvain. Kroczył
w moim kierunku, wi˛ec i ja ruszyłem w jego stron˛e, lecz kiedy si˛e mijali´smy,
zaskoczenie min˛eło.
Nie wydaje mi si˛e, by ktokolwiek w mojej sytuacji mógł prze˙zy´c takie spo-
tkanie bez podobnego niemal parali˙zuj ˛
acego zdumienia.
Z tego, co przy kilku ró˙znych okazjach mówił Janol, wiedziałem, ˙ze łan był
zupełnym przeciwie´nstwem Kensiego. Nie w sensie wojskowym — obaj byli oka-
174
zami dorsajskiego oficera — lecz pod wzgl˛edem osobowo´sci.
Kensie od pierwszej chwili wywarł na mnie ogromne wra˙zenie dzi˛eki swemu
przyrodzonemu ciepłu i rado´sci ˙zycia, która chwilami przesłaniała mi nawet fakt,
˙ze był Dorsajem. Gdy ci˛e˙zar spraw wojskowych nie przygniatał go zbytnio, wy-
dawał si˛e pławi´c w blasku słonecznym; mo˙zna by wr˛ecz wygrzewa´c si˛e w ´swietle
jego obecno´sci niby na sło´ncu, łan, jego fizyczny sobowtór, zmierzaj ˛
ac w moim
kierunku niczym jaki´s dwuoki Odyn, był cały spowity w płaszcz mroku.
Oto kroczyła przede mn ˛
a ˙zywa dorsajska legenda. Ponury m˛e˙zczyzna
o mrocznej duszy samotnika i sercu ze stali. W pot˛e˙znej fortecy jego ciała to, co
było sam ˛
a istot ˛
a Iana, prowadziło w odosobnieniu ˙zywot pustelnika na górskim
szczycie. Był dzikim i samowładnym góralem, tak jak jego dalecy przodkowie
w nim przywróceni do ˙zycia.
Nie prawo i nie etyka, ale wiara w raz dane słowo, lojalno´s´c klanowa i obowi ˛
a-
zek zemsty rodowej dzier˙zyły władz˛e nad duchem Iana. Był to człowiek, który do
piekła by wst ˛
apił, aby spłaci´c dług zaci ˛
agni˛ety w dobrej lub fałszywej monecie
i gdy go ujrzałem, zbli˙zaj ˛
acego si˛e do mnie, i rozpoznałem wreszcie, z miejsca
podzi˛ekowałem wszystkim bogom, jacy pozostali jeszcze na ´swiecie, ˙ze nic nie
byłem mu winien.
Wreszcie wymin˛eli´smy si˛e i znikn ˛
ał za rogiem.
Pami˛etam, plotka głosiła, i˙z mrok wokół niego nigdy si˛e nie rozja´snia, chyba
˙ze w obecno´sci Kensiego, jako ˙ze doprawdy stanowił brakuj ˛
ac ˛
a połow˛e swego
brata bli´zniaka. Gdyby kiedykolwiek utracił ´swiatło, które rzucała na niego ´swie-
tlista posta´c Kensiego, byłby po wieczne czasy skazany na własne mroki.
Wra˙zenie to miałem sobie jeszcze przypomnie´c.
Ale owego dnia zapomniałem o nim, gdy tylko kolejnym wej´sciem dostałem
si˛e do pomieszczenia przypominaj ˛
acego niewielk ˛
a cieplarni˛e i ponad bł˛ekitn ˛
a sza-
t ˛
a ujrzałem łagodn ˛
a twarz Padmy i jego krótko przystrzy˙zone włosy.
— Niech pan wejdzie, panie Olyn — rzekł, wstaj ˛
ac z miejsca — i uda si˛e
razem ze mn ˛
a.
Odwrócił si˛e i przeszedł pod łukiem utworzonym przez fioletowe p ˛
aczki cle-
matis. Post ˛
apiłem w jego ´slady i oto odkrył si˛e przede mn ˛
a malutki witra˙zyk,
w cało´sci niemal wypełniony eliptycznym kształtem czteroosobowego podusz-
kowca. Padma wdrapał si˛e ju˙z na jedno z przednich siedze´n. Przytrzymał dla mnie
drzwiczki.
— Dok ˛
ad jedziemy? — spytałem, gdy znalazłem si˛e w ´srodku.
Dotkn ˛
ał płytki autopilota i pojazd uniósł si˛e w powietrze. Jego umiej˛etno-
´sciom pozostawił prowadzenie nawigacji, sam za´s okr˛ecił si˛e wraz z fotelem
i usiadł twarz ˛
a do mnie.
— Do polowego punktu dowodzenia komandora Graeme’a — odpowiedział.
Jego oczy miały ten sam co zawsze jasnoorzechowy kolor, lecz zdawały si˛e
płon ˛
a´c i napełnia´c po brzegi ´swiatłem słonecznym, bij ˛
acym przez przezroczy-
175
sty dach poduszkowca, odk ˛
ad osi ˛
agn˛eli´smy wymagan ˛
a wysoko´s´c i rozpocz˛eli´smy
podró˙z w poziomie. Nie potrafiłem nic z nich wyczyta´c, tak jak i z wyrazu jego
twarzy.
— Rozumiem — rzekłem. — Oczywi´scie zdaj˛e sobie spraw˛e, ˙ze telefon
z Kwatery Głównej Graeme’a dotarł do pana du˙zo szybciej ni˙z ja z tego same-
go miejsca naziemnym samochodem. Mam jednak nadziej˛e, ˙ze nie ka˙ze mu pan
mnie porwa´c albo co´s w tym gu´scie. Mam Listy Uwierzytelniaj ˛
ace Bezstronno´sci,
chroni ˛
ace mnie jako reportera, oraz upowa˙znienia zarówno od Zaprzyja´znionych
´Swiatów, jak i Exotików. I ani my´sl˛e bra´c na siebie odpowiedzialno´sci za jakie-
kolwiek wnioski wyci ˛
agni˛ete przez pana Graeme’a na podstawie rozmowy, któr ˛
a
przeprowadzili´smy obaj dzisiejszego ranka. . . w cztery oczy.
Padma ze spokojem siedział naprzeciwko mnie na siedzeniu poduszkowca.
R˛ece uło˙zył na kolanach, blade na tle niebieskiej szaty, lecz zdradzaj ˛
ace pod skór ˛
a
grzbietów dłoni mocne ´sci˛egna.
— O tym, ˙ze jedzie pan teraz ze mn ˛
a, zadecydował nie Kensie Graeme, tylko
ja sam.
— Chc˛e wiedzie´c dlaczego! — zawołałem w napi˛eciu.
— Dlatego — nie spiesz ˛
ac si˛e odparł — ˙ze jest pan bardzo niebezpieczny.
Siedział dalej, przygl ˛
adaj ˛
ac mi si˛e oczyma nie znaj ˛
acymi wahania.
Czekałem na dalsze wyja´snienia, lecz te nie nast˛epowały.
— Niebezpieczny? — spytałem. — Dla kogo niebezpieczny?
— Dla czekaj ˛
acej nas wspólnej przyszło´sci.
Popatrzyłem na niego szeroko otwartymi oczyma, a potem roze´smiałem si˛e.
Byłem zły.
— Pan sobie ˙zartuje — rzekłem.
Potrz ˛
asn ˛
ał powoli głow ˛
a, nawet przez moment nie odrywaj ˛
ac oczu od mo-
jej twarzy. Te oczy były dla mnie zagadk ˛
a. Niewinne i szeroko otwarte jak oczy
dziecka, jednak nie mogłem przez nie zajrze´c do wn˛etrza tego człowieka.
— Dobrze — powiedziałem. — Niech mi pan powie, dlaczego jestem taki
niebezpieczny?
— Poniewa˙z pragniesz zniszczy´c ˙zywotn ˛
a cz˛e´s´c rasy ludzkiej. I wiesz, jak
tego dokona´c.
Na chwil˛e zapadło milczenie. Poduszkowiec dalej bezd´zwi˛ecznie przemierzał
przestworza.
— A to ci dopiero koncept — rzekłem powoli i ze spokojem. — Ciekawe, jak
pan do tego doszedł?
— Dzi˛eki wyliczeniom ontogenetycznym — równie spokojnie odpowiedział
Padma. — I to nie ˙zaden koncept, Tam. Sam dobrze o tym wiesz.
— O, tak — przyznałem. — Ontogenetyka. Miałem zamiar przyjrze´c jej si˛e
bli˙zej.
— I przyjrzałe´s si˛e, prawda, Tam?
176
— Czy si˛e przyjrzałem? — odparłem. — Chyba tak, je´sli o to chodzi. Nie
wydała mi si˛e jednak, jak sobie przypominam, specjalnie jasna. Co´s o ewolucji.
— Ontogenetyka — rzekł Padma — jest nauk ˛
a o wpływie ewolucji na inte-
rakcyjne siły społeczno´sci ludzkiej.
— Czy ja jestem sił ˛
a interakcyjn ˛
a?
— W tej chwili i przez ostatnich kilka lat, owszem — powiedział Padma. —
I by´c mo˙ze przez jeszcze kilka lat w przyszło´sci. A by´c mo˙ze nie.
— To brzmi prawie jak gro´zba.
— Bo w pewnym sensie ni ˛
a jest. — Gdy tak mu si˛e przygl ˛
adałem, jego oczy
zal´sniły. — Jeste´s zdolny zniszczy´c siebie razem z innymi.
— Zrobiłbym to z najwy˙zsz ˛
a przykro´sci ˛
a.
— W takim razie — rzekł Padma — lepiej mnie posłuchaj.
— Czemu nie, z przyjemno´sci ˛
a — odparłem. — Słuchanie to moja praca.
Powiedz mi wszystko o ontogenetyce. . . i o mnie.
Skorygował poło˙zenie instrumentów sterowniczych i znów przesun ˛
ał si˛e z fo-
telem, by mie´c mnie naprzeciw siebie.
— Gatunek ludzki — powiedział Padma — rozpadł si˛e na drobne cz˛e´sci w wy-
niku ewolucyjnej eksplozji w momencie historycznym, w którym opłacalna stała
si˛e mi˛edzygwiezdna kolonizacja. — Siedział, przypatruj ˛
ac mi si˛e. Przywołałem
na twarz wyraz ulgi. — Nast ˛
apiło to z powodów wynikaj ˛
acych z gatunkowych in-
stynktów, których nie udało nam si˛e jeszcze wytropi´c, lecz które w zasadzie były
natury samozachowawczej.
Si˛egn ˛
ałem do kieszeni marynarki.
— Mo˙ze lepiej zaczn˛e robi´c notatki — powiedziałem.
— Jak sobie ˙zyczysz — odparł Padma, niewzruszony. — W wyniku tej eks-
plozji powstały kultury indywidualne, po´swi˛econe pojedynczym aspektom oso-
bowo´sci ludzkiej. Z aspektu bojowo´sci i walki wyłonili si˛e Dorsajowie. Aspekt,
który bez reszty poddawał osobowo´s´c takiej czy innej wierze, stworzył Zaprzyja´z-
nionych. Aspekt filozoficzny dał pocz ˛
atek kulturze Exotików, do której ja nale˙z˛e.
Nazywamy je wszystkie kulturami odłamkowymi.
— O, tak — rzekłem. — Wiem co´s o kulturach odłamkowych.
— Wiesz co´s o tych kulturach, Tam, ale tak naprawd˛e to nie wiesz o nich nic.
— Nic?
— Nic — odparł Padma — gdy˙z ty, tak jak wszyscy nasi przodkowie, pocho-
dzisz z Ziemi. Jeste´s pełnospektralnym człowiekiem starego typu. Ludy odłam-
kowe s ˛
a od ciebie bardziej zaawansowane ewolucyjnie.
Poczułem nagle w piersi ukłucie ostrego gniewu. Jego głos obudził w mojej
pami˛eci echo słów Mathiasa.
— Czy˙zby? Obawiam si˛e, ˙ze nic takiego nie zauwa˙zyłem.
— Dlatego ˙ze nie chciałe´s zauwa˙zy´c — odpowiedział Padma. — Gdyby´s za-
uwa˙zył, musiałby´s przyzna´c, ˙ze s ˛
a od ciebie odmienne i winny by´c s ˛
adzone we-
177
dług odmiennych standardów.
— Odmiennych? A to w jaki sposób?
— Odmiennych w sensie, który ka˙zdy człowiek odłamkowy, ł ˛
acznie ze mn ˛
a,
rozumie instynktownie, który natomiast człowiek pełnospektralny, aby zrozu-
mie´c, musi ekstrapolowa´c. — Padma poprawił si˛e w fotelu. — B˛edziesz miał
o tym jakie´s poj˛ecie, Tam, je´sli wyobrazisz sobie członka kultury odłamkowej ja-
ko człowieka takiego samego jak ty, tylko opanowanego monomani ˛
a, która popy-
cha go bez reszty w kierunku prezentowania okre´slonego typu osobowo´sci. Z jed-
n ˛
a tylko ró˙znic ˛
a: wszystkie cz˛e´sci składowe jego fizycznego i psychicznego je-
stestwa poza granicami zakre´slonymi przez monomani˛e zamiast ulec atrofii, jak
stałoby si˛e w twoim wypadku. . .
— Dlaczego akurat w moim? — wpadłem mu w słowo.
— Zgoda, w wypadku ka˙zdego człowieka pełnospektralnego — zgodził si˛e
spokojnie Padma. — Zatem owe cz˛e´sci składowe zamiast ulec atrofii, zostały
zmodyfikowane w taki sposób, ˙ze si˛e dopasowały, a nawet podtrzymały mono-
mani˛e, tak ˙ze w rezultacie nie otrzymali´smy człowieka chorego, lecz zdrowego,
tyle ˙ze odmiennego.
— Zdrowego? — odrzekłem, maj ˛
ac znów przed oczyma grupowego z Zaprzy-
ja´znionych, który zamordował Dave’a.
— Mam tu na my´sli cało´s´c gatunku, nie konkretn ˛
a jednostk˛e. Wsz˛edzie od
czasu do czasu trafia si˛e kaleki reprezentant danej kultury.
— Przykro mi — odpowiedziałem — ale w to nie wierz˛e.
— Ale˙z wierzysz, Tam — rzekł Padma mi˛ekko. — Pod´swiadomie wierzysz.
Gdy˙z planujesz wykorzystanie słabego punktu, który taka kultura musi mie´c, do
jej zniszczenia.
— A có˙z to za słaby punkt?
— Ewidentna słabo´s´c, która jest odwrotn ˛
a stron ˛
a wszelkiej siły — odparł Pad-
ma. — Kultury odłamkowe nie s ˛
a ˙zywotne.
A˙z zmru˙zyłem oczy. Byłem, uczciwie powiedziawszy, oszołomiony.
— Nie s ˛
a ˙zywotne? Chcesz przez to powiedzie´c, ˙ze nie s ˛
a zdolne do ˙zycia
o własnych siłach?
— Oczywi´scie, ˙ze nie — odrzekł Padma. — Postawiona w obliczu koniecz-
no´sci ekspansji kosmicznej, rasa ludzka zareagowała na wyzwanie odmiennego
´srodowiska prób ˛
a przystosowania si˛e. To przystosowanie odbyło si˛e przez bada-
nie wszystkich elementów osobowo´sci, ka˙zdego oddzielnie, po to, by sprawdzi´c,
który ma najwi˛eksze mo˙zliwo´sci przetrwania. Teraz, gdy wszystkie elementy. . .
kultury odłamkowe. . . przetrwały i zaadaptowały si˛e, nadszedł czas, by znów si˛e
wymieszały i wydały bardziej odpornego, zorientowanego na wszech´swiat czło-
wieka.
Poduszkowiec pocz ˛
ał si˛e zni˙za´c. Zbli˙zali´smy si˛e do miejsca przeznaczenia.
— Co to ma wspólnego ze mn ˛
a? — spytałem wreszcie.
178
— Je´sli zniszczysz dokonania jednej z kultur odłamkowych, nie potrafi ona
prze˙zy´c o własnych siłach jak człowiek pełnospektralny. Ona zginie. Kiedy za´s
rasa z powrotem b˛edzie si˛e miesza´c w jedn ˛
a cało´s´c, ów cenny element b˛edzie dla
tej rasy stracony.
— By´c mo˙ze nie b˛edzie to wielka strata — z kolei ja rzekłem łagodnie.
— Strata decyduj ˛
aca — odparł Padma. — I potrafi˛e to udowodni´c. Ty, czło-
wiek pełnospektralny, posiadasz w sobie pierwiastki wszystkich kultur odłam-
kowych. Je´sli si˛e do tego przyznasz przed samym sob ˛
a, b˛edziesz mógł ziden-
tyfikowa´c si˛e nawet z tymi, których pragniesz zniszczy´c. Na dowód tego chc˛e ci
co´s pokaza´c. Czy zgodzisz si˛e to obejrze´c?
Statek dotkn ˛
ał ziemi; obok mnie otwarły si˛e drzwi. Wysiadłem razem z Padm ˛
a
i ujrzałem oczekuj ˛
acego nas Kensiego.
Przeniosłem wzrok z Padmy na Graeme’a, który stan ˛
ał obok nas, o głow˛e wy˙z-
szy ode mnie, a o dwie od Padmy. Kensie odwzajemnił me spojrzenie oczyma,
które nie wyra˙zały niczego szczególnego. Nie przypominały oczu brata bli´znia-
ka. . . lecz akurat wtedy z jakiego´s powodu nie mogłem wytrzyma´c ich wzroku.
— Jestem reporterem — odparłem. — Mam umysł otwarty na wszystko.
Padma odwrócił si˛e i poszedł w stron˛e budynku Kwatery Głównej. Kensie
ruszył za nami, a Janol i kilku innych zdaje si˛e post˛epowało z tyłu, cho´c nie obej-
rzałem si˛e, by to sprawdzi´c. Poszli´smy do kancelarii wewn˛etrznej, gdzie po raz
pierwszy spotkałem Graeme’a. Na jego biurku le˙zała teczka z aktami. Wzi ˛
ał j ˛
a,
wyj ˛
ał ze ´srodka fotokopi˛e jakiego´s pisma i podał mi j ˛
a, gdy do niego podszedłem.
Wzi ˛
ałem j ˛
a do r˛eki. Jej autentyczno´sci nie sposób było podwa˙zy´c.
Była to nota skierowana przez Starszego Brighta, przewodz ˛
acego Starszym
poł ˛
aczonych rz ˛
adów Harmonii i Zjednoczenia, do naczelnika wojny Zaprzyja´z-
nionych z Centrum Obrony mieszcz ˛
acego si˛e na Harmonii. Według daty, pocho-
dziła sprzed dwóch miesi˛ecy. Sporz ˛
adzono j ˛
a na karcie monomolekularnej, z któ-
rej raz napisanego tekstu nie mo˙zna było usun ˛
a´c.
B ˛
ad´zcie powiadomieni, w Imi˛e Bo˙ze
˙
Ze skoro Wol ˛
a Bosk ˛
a zdało si˛e, by nasi Bracia na St. Marie nie
odnie´sli sukcesu, rozkazane jest, by od obecnej chwili nie byly im wy-
syłane ˙zadne uzupełnienia ani w sprz˛ecie, ani w ludziach. Gdy˙z je˙zeli
nasz Kapitan przeznacza nam zwyci˛estwo, zwyci˛e˙zymy z pewno´sci ˛
a
bez dalszego wydatku. A je´sli taka jest Jego wola, i˙z nie zwyci˛e˙zymy,
wówczas bezbo˙zno´sci ˛
a byłoby marnotrawi´c maj ˛
atek Ko´scioła Bo˙zego
na próby zniweczenia tej Woli.
Co wi˛ecej, niech b˛edzie rozkazane, by naszym Braciom na St.
Marie została oszcz˛edzona wiedza, i˙z dalsza pomoc została im od-
j˛eta, a to by mogli w bitwie ´swiadczy´c si˛e za swoj ˛
a wiar ˛
a jak zawsze
179
i Ko´scioły Pa´nskie nie doznały trwogi. We´z t˛e komend˛e pod rozwag˛e
w Imi˛e Pa´nskie:
Z rozkazu tego, który zwie si˛e
Brightem Najstarszym Po´sród Wybranych
Uniosłem wzrok znad noty. Graeme i Padma mnie obserwowali.
— Gdzie to zdobyli´scie? — spytałem. — Nie, oczywi´scie, ˙ze mi nie powiecie.
— Nagle dłonie tak mi zwilgotniały, ˙ze gładkie tworzywo karty zacz˛eło ´slizga´c
si˛e w moich palcach. Chwyciłem j ˛
a mocno i zacz ˛
ałem szybko mówi´c, by ´sci ˛
agn ˛
a´c
ich uwag˛e na moj ˛
a twarz. — Ale po co ta kartka? Dawno wiedzieli´smy o tym,
wszyscy wiedzieli, ˙ze Bright ich opu´scił. To mo˙ze słu˙zy´c jedynie jako dowód. Po
co mi to w ogóle pokazujecie?
— S ˛
adziłem — rzekł Padma — i˙z to mogłoby ci˛e nieco wzruszy´c. By´c mo˙ze
wystarczaj ˛
aco, by´s powzi ˛
ał odmienny pogl ˛
ad w tej kwestii.
— Nie powiedziałem, ˙ze to niemo˙zliwe. Powtarzam wam, ˙ze reporter ma
umysł otwarty na wszystko. Oczywi´scie. . . — dobierałem ostro˙znie słów — gdy-
bym mógł lepiej to przestudiowa´c. . .
— Miałem nadziej˛e, i˙z we´zmiesz to ze sob ˛
a — zauwa˙zył Padma.
— Miałe´s nadziej˛e?
— Je´sli zagł˛ebisz si˛e w to i naprawd˛e zrozumiesz, co Bright ma na my´sli,
by´c mo˙ze ujrzysz wszystkich Zaprzyja´znionych w odmiennym ´swietle. Mógłby´s
wobec nich zmieni´c swe zamiary. . .
— Nie s ˛
adz˛e — odparłem. — Ale. . .
— Pozwól, ˙ze ci˛e o to jedno poprosz˛e — powiedział Padma. — We´z t˛e not˛e
ze sob ˛
a.
Przez chwil˛e stałem tak, maj ˛
ac przed sob ˛
a Padm˛e i wyłaniaj ˛
acego si˛e zza je-
go pleców Kensiego, a˙z wreszcie wzruszyłem ramionami i schowałem not˛e do
kieszeni.
— W porz ˛
adku — rzekłem. — Wezm˛e to do mojej kwatery i pomy´sl˛e o tym.
Mam tu gdzie´s samochód naziemny, nieprawda?
Spojrzałem na Kensiego.
— Dziesi˛e´c kilometrów do tyłu — odparł Kensie. — Ale i tak by´s si˛e nie
przedostał. Ruszamy do ataku, a Zaprzyja´znieni manewruj ˛
a, by nas spotka´c.
— We´z mojego poduszkowca — powiedział Padma. — Flagi ambasady na
masce mog ˛
a si˛e na co´s przyda´c.
— W porz ˛
adku — odparłem.
Wszyscy razem wyszli´smy do pojazdu. W kancelarii zewn˛etrznej min ˛
ałem
Janola, który zimno zmierzył mnie wzrokiem. Nie miałem mu tego za złe. Pode-
szli´smy do poduszkowca i wsiadłem do ´srodka.
— Mo˙zesz odesła´c wóz, gdy ju˙z ci nie b˛edzie potrzebny — rzekł Padma,
kiedy byłem ju˙z jedn ˛
a nog ˛
a w wierzchnim wycinku wej´sciowym. — Traktuj go
180
jako otrzyman ˛
a od ambasady po˙zyczk˛e, Tam. To dla mnie ˙zaden kłopot.
— Mo˙zesz by´c spokojny — odpowiedziałem.
Zamkn ˛
ałem wycinek i dotkn ˛
ałem sterów.
Był to wóz co si˛e zowie. Wzbił si˛e pionowo w powietrze lekko jak marze-
nie i po sekundzie znajdowałem si˛e ju˙z sze´s´cset metrów w górze, i ods ˛
adziłem
si˛e o kawał drogi. Nim jednak si˛egn ˛
ałem do kieszeni po not˛e, zmusiłem si˛e do
uspokojenia nerwów.
Przyjrzałem si˛e kartce. R˛eka mi dr˙zała leciutko, gdy trzymałem pismo w pal-
cach.
Wreszcie dostałem dowód w swoje r˛ece. Dowód, o którego istnieniu Piers Le-
af dowiedział si˛e na Ziemi i którego poszukiwałem od samego pocz ˛
atku. A Padma
osobi´scie nalegał, bym go zabrał ze sob ˛
a.
Była to Archimedesowa d´zwignia, za pomoc ˛
a której miałem zamiar poruszy´c
niejeden, a dwa ´swiaty. I popchn ˛
a´c na skraj zagłady ludy z Zaprzyja´znionych.
Rozdział 27
Czekali na mnie. Biegn ˛
ac otoczyli poduszkowca, gdy tylko wyl ˛
adowałem
na placu apelowym obozowiska Zaprzyja´znionych. Wszyscy czterej z czarnymi
strzelbami gotowymi do strzału.
Najwidoczniej tylko tylu ich pozostało. Jamethon musiał wysła´c w pole
wszystkich ludzi pozostałych mu z resztek dawnej jednostki bojowej. Byli to ˙zoł-
nierze, których znałem, zahartowani w bojach weterani. Jednym z nich był grupo-
wy, który znajdował si˛e w kancelarii pierwszej nocy, gdy wróciłem z obozu Exo-
tików i wszedłem pomówi´c z Jamethonem i zapyta´c go, czy kiedykolwiek wydał
swoim ludziom rozkaz mordowania je´nców. Drugim był czterdziestoletni przo-
downik roty, najni˙zszej szar˙zy oficerskiej, lecz pełni ˛
acy obowi ˛
azki majora — tak
jak Jamethon, komendant, pełnił obowi ˛
azki ekspedycyjnego komandora polnego,
co było odpowiednikiem funkcji Kensiego Graeme’a. Kolejni dwaj ˙zołnierze nie
mieli stopni oficerskich, lecz byli podobni do tamtych. Znałem ich wszystkich.
Ultrafanatycy. I oni mnie znali.
Rozumieli´smy si˛e nawzajem.
— Musz˛e widzie´c si˛e z komendantem — rzekłem wysiadaj ˛
ac z wozu, zanim
zd ˛
a˙zyli rozpocz ˛
a´c przesłuchanie.
— W jakiej sprawie? — zapytał przodownik roty. — Ten poduszkowiec nie
ma tu nic do roboty. Ani ty sam.
— Musz˛e niezwłocznie zobaczy´c si˛e z komendantem Blackiem. Nie znalazł-
bym si˛e tutaj w wozie obwieszonym proporczykami ambasady Exotików, gdyby
nie było to konieczne.
Nie mogli przyj ˛
a´c ryzyka i odmówi´c mi spotkania z Blackiem i ja o tym wie-
działem. Spierali si˛e bez przekonania, ja jednak cały czas nalegałem na widzenie
si˛e z komendantem. W ko´ncu przodownik roty zaprowadził mnie do przedsionka
tej samej kancelarii, gdzie zawsze oczekiwałem na spotkanie z Jamethonem.
Zostałem z nim w biurze sam na sam.
Zakładał wła´snie uprz ˛
a˙z bojow ˛
a, tak jak wcze´sniej robił to Graeme. Na Ken-
siem uprz ˛
a˙z i zatkni˛eta w niej bro´n wygl ˛
adały jak zabawki. Przy drobnej budowie
Jamethona sprawiały wra˙zenie, ˙ze z trudno´sci ˛
a je zdoła ud´zwign ˛
a´c. — Witam,
panie Olyn — przemówił.
182
Przemaszerowałem ku niemu przez cały pokój, wyci ˛
agaj ˛
ac po drodze not˛e
z kieszeni. Stan ˛
ał twarz ˛
a do mnie, zapinaj ˛
ac zamki uprz˛e˙zy i z cicha pobrz˛ekuj ˛
ac
broni ˛
a oraz rynsztunkiem, gdy si˛e obracał.
— Wydaje pan bitw˛e Exotikom — skonstatowałem.
Skin ˛
ał głow ˛
a. Nigdy jeszcze nie stałem tak blisko niego.
Z drugiego kra´nca pokoju byłbym mo˙ze uwierzył, i˙z przybrał zwykły dla sie-
bie kamienny wyraz twarzy, lecz teraz, stoj ˛
ac w odległo´sci zaledwie metra, wi-
działem, jak w k ˛
acikach prostej linii warg tej ciemnej, młodej twarzy przez jedn ˛
a
sekund˛e zago´scił zm˛eczony cie´n u´smiechu.
— To mój obowi ˛
azek, panie Olyn.
— Ładny mi obowi ˛
azek — odparłem. — Kiedy pa´nscy zwierzchnicy na Har-
monii dawno pana spisali na straty.
— Ju˙z panu mówiłem — powiedział ze spokojem. — Wybra´ncy nie zdradzaj ˛
a
jeden drugiego w obliczu Pana.
— Jest pan tego pewien? — spytałem.
Raz jeszcze ujrzałem cie´n zm˛eczonego u´smieszku.
— W tym przedmiocie, panie Olyn, musz˛e si˛e uzna´c za bardziej kompetent-
nego od pana.
Spojrzałem mu w oczy. Zdradzały wyczerpanie, ale i spokój. Zerkn ˛
ałem w bok
na biurko, gdzie wci ˛
a˙z jeszcze stało zdj˛ecie ko´scioła, starszego m˛e˙zczyzny, kobie-
ty i małej dziewczynki.
— Pa´nska rodzina? — spytałem.
— Tak — odrzekł.
— Wydaje mi si˛e, ˙ze w takiej chwili powinien pan o nich pomy´sle´c.
— My´sl˛e o nich do´s´c cz˛esto.
— Lecz i tak ma pan zamiar i´s´c da´c si˛e zabi´c.
— I tak mam ten zamiar — odparł.
— Bez w ˛
atpienia! — rzekłem. — W rzeczy samej!
Do kancelarii wszedłem zachowuj ˛
ac spokój i pełn ˛
a samokontrol˛e. Teraz jed-
nak jak gdyby korek wyskoczył z butelki i j˛eło wylewa´c si˛e wszystko, co dusiłem
w sobie od ´smierci Dave’a. Zacz ˛
ałem si˛e trz ˛
a´s´c.
— Poniewa˙z jeste´scie tego wła´snie gatunku hipokrytami. . . wszyscy Zaprzy-
ja´znieni, w czambuł wzi˛eci. Jeste´scie do tego stopnia zakłamani, tak gł˛eboko sto-
czeni przez własne kłamstwa, ˙ze je´sliby wam je zabra´c, nie zostałoby nic. Czy
to nie ´swi˛eta prawda? A wi˛ec teraz raczej umrzesz, ni˙z przyznasz si˛e, ˙ze popeł-
niasz samobójstwo, co nie jest najchlubniejszym uczynkiem we wszech´swiecie!
Wolałby´s zgin ˛
a´c, ni˙z przyzna´c, ˙ze tak samo jak ka˙zdy inny człowiek jeste´s pełen
zw ˛
atpienia i tak samo si˛e boisz. — Przysun ˛
ałem si˛e jeszcze bli˙zej. Nawet si˛e nie
poruszył. — Kogo chcecie oszuka´c? — mówiłem. — Kogo? Ja was przejrzałem
na wylot, podobnie jak i ludzie na wszystkich czternastu ´swiatach! Ja wiem, ˙ze ty
wiesz, jakie to szama´nstwo, te wasze Zjednoczone Ko´scioły. Ja wiem, ˙ze ty wiesz,
183
i˙z styl ˙zycia, o którym tyle zawodzisz przez nos, nie jest tym, za co chciałby´s, by
uchodził. Ja wiem, ˙ze twój Starszy Bright i jego banda starców o ciasnych po-
gl ˛
adach to tylko szajka łasych na nowe ´swiaty tyranów, którzy nie daliby pi˛eciu
groszy za religi˛e ani za nic innego poty, póki maj ˛
a to, czego im potrzeba. Ja wiem,
˙ze ty to wiesz. . . i mam zamiar zmusi´c ci˛e, ˙zeby´s to przyznał. — I podstawiłem
mu pod sam nos not˛e. — Przeczytaj to!
Wzi ˛
ał j ˛
a ode mnie. Odst ˛
apiłem do tyłu, gdy˙z na sam jego widok chwytały
mnie dreszcze.
Studiował j ˛
a przez dług ˛
a minut˛e, a ja przez cały ten czas wstrzymywałem
oddech. Twarz nie zmieniła mu si˛e ani na jot˛e. Potem wr˛eczył mi not˛e z powrotem.
— Czy mog˛e ci˛e podwie´z´c na spotkanie z Graeme’em? — zapytałem. — Po-
duszkowcem Outbonda mo˙zemy przeci ˛
a´c lini˛e frontu. Mo˙zesz zd ˛
a˙zy´c z kapitula-
cj ˛
a, nim rozlegn ˛
a si˛e pierwsze strzały.
Potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a. Przygl ˛
adał mi si˛e przedziwnie spokojnym wzrokiem, z wy-
razem twarzy, którego nie mogłem sobie wytłumaczy´c.
— Czy to ma znaczy´c. . . nie?
— Lepiej zosta´n tutaj — odrzekł. — Nawet z ambasadorskimi proporczykami
ten poduszkowiec mo˙ze zosta´c ostrzelany nad lini ˛
a frontu.
Odwrócił si˛e, jakby miał sobie pój´s´c, tak po prostu wyj´s´c za drzwi.
— Dok ˛
ad ty idziesz?! — wrzasn ˛
ałem na niego.
Zast ˛
apiłem mu drog˛e i znów podsun ˛
ałem not˛e do przeczytania.
— Jest prawdziwa. Nie mo˙zesz na to zamkn ˛
a´c oczu.
Zatrzymał si˛e i popatrzył na mnie. Potem wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e, chwycił mnie za
nadgarstek i odsun ˛
ał moje rami˛e i dło´n z not ˛
a na bok. Palce miał szczupłe, lecz
o wiele silniejsze, ni˙z my´slałem, tak ˙ze musiałem opu´sci´c r˛ek˛e, cho´c wcale nie
miałem takiego zamiaru.
— Wiem, ˙ze jest prawdziwa. Zmuszony jestem pana ostrzec, panie Olyn, by
ju˙z nigdy wi˛ecej nie mieszał si˛e pan do moich spraw. A teraz musz˛e ju˙z i´s´c.
Omin ˛
ał mnie i pomaszerował do wyj´scia.
— Jeste´s kłamc ˛
a! — krzykn ˛
ałem w ´slad za nim.
Szedł dalej. Musiałem go zatrzyma´c. Porwałem z biurka solidografi˛e i roz-
trzaskałem j ˛
a na podłodze.
Odwrócił si˛e jak kot i spojrzał na le˙z ˛
ace u moich stóp drobne kawałeczki.
— Oto, co czynisz! — krzykn ˛
ałem, wskazuj ˛
ac je palcem.
Bez jednego słowa wrócił, przykucn ˛
ał i po kolei starannie pozbierał kawałki.
Wrzucił je do kieszeni, powstał i wreszcie przybli˙zył sw ˛
a twarz do mojej. A gdy
zobaczyłem jego oczy, wstrzymałem oddech.
— Gdyby moim obowi ˛
azkiem — rzekł niskim, opanowanym głosem — nie
było w tej chwili. . .
Jego głos ucichł. Ujrzałem, ˙ze jego oczy wpatruj ˛
a si˛e w moje i powoli zaczy-
naj ˛
a łagodnie´c, a czaj ˛
acy si˛e w nich mord słabnie do czego´s w rodzaju zdziwienia.
184
— Azali˙z — rzekł łagodnie — azali˙z naprawd˛e nie masz wiary?
Otwarłem usta, by przemówi´c, lecz to, co powiedział, powstrzymało mnie.
Stałem niby trafiony w dołek, z braku tchu nie mog ˛
ac wykrztusi´c ani słowa. Przy-
gl ˛
adał mi si˛e szeroko otwartymi oczyma.
— Czemu pomy´slałe´s, ˙ze ta nota wpłynie na moje zdanie?
— Czytałe´s j ˛
a! — odparłem. — Bright napisał, ˙ze macie tu deficytowy interes,
a wi˛ec wstrzymuje wam wszelk ˛
a pomoc. I nie trzeba wam o tym mówi´c, gdy˙z boi
si˛e, ˙ze gdyby´scie wiedzieli, mogliby´scie si˛e podda´c.
— Czy tak j ˛
a zrozumiałe´s? — zapytał. — Wła´snie w ten sposób?
— A mogłem inaczej? Jak mo˙zna inaczej to odczyta´c?
— Tak, jak zostało napisane.
Stał teraz prosto, zwrócony twarz ˛
a do mnie, a jego oczy nawet na chwil˛e nie
spuszczały wzroku z moich.
— Przeczytałe´s to bez wiary, przechodz ˛
ac do porz ˛
adku dziennego nad Imie-
niem i Wol ˛
a Bosk ˛
a. Starszy Bright nie napisał, ˙ze mamy tu by´c zostawieni na pa-
stw˛e losu, lecz ˙ze skoro nasza sprawa została do´swiadczona tak bole´snie, pozwala
nam odda´c si˛e w r˛ece naszego Boga i Kapitana. Dalej za´s pisze, i˙z nie trzeba nam
o tym mówi´c, by ˙zaden z nas tu obecnych nie był kuszony pró˙zn ˛
a chwał ˛
a i nie szu-
kał specjalnie korony m˛eczennika. Niech pan spojrzy, panie Olyn! To wszystko
jest tu czarno na białym.
— Ale nie to miał na my´sli! Nie o to mu wcale chodzi!
Potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
— Panie Olyn, nie mog˛e odej´s´c, wpierw nie rozwiawszy pa´nskich złudze´n.
Spojrzałem na niego ze zdumieniem, gdy˙z w jego oczach dostrzegłem sympa-
ti˛e. Dla mnie.
— Łudzi pana własna ´slepota — rzekł. — Pan nie widzi, a zatem wierzy, ˙ze
˙zaden człowiek nie mo˙ze zobaczy´c. Nasz Pan nie jest dla nas tylko imieniem,
ale wszystkim. Oto dlaczego nie uznajemy ˙zadnych ozdób w naszych ko´sciołach,
gardz ˛
ac wszelkimi malowanymi zasłonami mi˛edzy nami a naszym Bogiem. Niech
mnie pan posłucha, panie Olyn. Nawet te ko´scioły to tylko naczynia ulepione z gli-
ny. Nasi przywódcy i Starsi, cho´c Wybrani i Pomazani, pozostaj ˛
a w dalszym ci ˛
a-
gu zwykłymi ´smiertelnikami. Przed ˙zadn ˛
a z tych rzeczy ani przed ˙zadnym z tych
ludzi nie pochylamy si˛e w naszej wierze, oprócz głosu samego Boga, który sły-
szymy w nas samych.
Zrobił pauz˛e. Jako´s nic nie byłem w stanie powiedzie´c.
— Przypu´s´cmy nawet, ˙ze było tak, jak my´slisz — kontynuował jeszcze łagod-
niej. — Przypu´s´cmy, ˙ze wszystko, o czym mówisz, jest faktem i ˙ze nasi Starsi to
tylko banda chciwych tyranów, my zostali´smy tu opuszczeni na skutek ich ego-
istycznego widzimisi˛e i skłonieni do wypełniania zadania pełnego fałszu i pychy.
Nie. — Głos Jamethona przybrał na sile. — Pozwól mi ´swiadczy´c, jak gdybym
mówił wył ˛
acznie we własnym imieniu. Przypu´s´cmy, ˙ze udałoby ci si˛e udowodni´c,
185
˙ze wszyscy nasi Starsi kłami ˛
a, ˙ze całe nasze Przymierze jest fałszem. Przypu´s´cmy,
˙ze udałoby ci si˛e udowodni´c — jego twarz uniosła si˛e ku mojej i jego głos wy-
mierzony był we mnie — i˙z wszystko jest kłamstwem i wynaturzeniem i nigdzie
po´sród Wybranych, nawet w domu mojego ojca, nie było wiary ani nadziei! Je´sli
mógłby´s mi udowodni´c, ˙ze ˙zaden cud nie mo˙ze mnie uratowa´c, ˙ze ani jedna dusza
nie stoi wraz ze mn ˛
a w szeregu, ˙ze wszystkie legiony wszech´swiata stoj ˛
a mi na
przeszkodzie, w dalszym ci ˛
agu ja, ja sam, panie Olyn, poszedłbym naprzód, tak
jak mi rozkazano, a˙z po kra´nce wszech´swiata, a˙z do kresu wieczno´sci. Gdy˙z bez
mojej wiary jestem zwykłym prochem. Lecz gdy mam swoj ˛
a wiar˛e, nie ma takiej
mocy, która by mnie mogła zatrzyma´c!
Umilkł i odwrócił si˛e. Patrzyłem, jak maszeruje przez cały pokój i znika za
drzwiami.
Ci ˛
agle stałem w tym samym miejscu, jakby mnie kto´s przybił gwo´zdziami
— dopóki z placu apelowego obozowiska nie dobiegł mnie odgłos ruszaj ˛
acego
poduszkowca.
Wówczas wyrwałem si˛e z odr˛etwienia i wybiegłem z budynku.
Gdy wpadłem na plac apelowy, pojazd wła´snie startował. Mogłem dojrze´c
w nim Jamethona i jego czterech nieprzejednanych podwładnych. I wrzasn ˛
ałem
w ´slad za nimi w powietrze:
— To bardzo pi˛eknie z twojej strony, ale co z twoimi lud´zmi?
Nie mogli mnie usłysze´c. Wiedziałem o tym. Niewstrzymywane łzy płyn˛eły
mi po twarzy, ale i tak krzyczałem za nim w powietrze:
— Zabijasz ludzi po to, by dowie´s´c swej racji! Nie słyszysz mnie? Mordujesz
bezbronnych ludzi!
Nie zwa˙zaj ˛
ac na to, wojskowy poduszkowiec zmniejszał si˛e raptownie w od-
dali i wreszcie znikn ˛
ał na północnym zachodzie, gdzie czekały post˛epuj ˛
ace ku
sobie siły zbrojne. A ci˛e˙zkie betonowe ´sciany i budynki opuszczonego obozowi-
ska odbiły moje słowa echem, dzikim i szyderczym.
Rozdział 28
Powinienem pojecha´c do portu kosmicznego. Zamiast tego z powrotem wsia-
dłem do poduszkowca i raz jeszcze przeleciałem nad lini ˛
a frontu, szukaj ˛
ac polo-
wego punktu dowodzenia Graeme’a.
Równie mało dbałem wówczas o swoje ˙zycie, co Zaprzyja´zniony. Zdaje si˛e,
˙ze raz czy dwa razy strzelano do mnie pomimo ambasadorskich proporczyków,
dokładnie nie pami˛etam. Wreszcie znalazłem dowództwo polowe i wyl ˛
adowałem.
Gdy wysiadłem z pojazdu, otoczyli mnie ˙zołnierze. Pokazałem im swoje listy
uwierzytelniaj ˛
ace i podszedłem do ekranu bitewnego, który został wzniesiony na
otwartym powietrzu, na skraju cienia rzucanego przez kilka wysokich d˛ebów ró˙z-
nokształtnych. Padma wraz z Graeme’em i całym sztabem zgrupowali si˛e wokół
ekranu, obserwuj ˛
ac poruszenia oddziałów własnych i z Zaprzyja´znionych. Bezu-
stannie toczyła si˛e cicha dyskusja nad posuni˛eciami, a z poło˙zonego w odległo´sci
pi˛eciu metrów punktu ł ˛
aczno´sci napływał ci ˛
agły strumie´n informacji.
Sło´nce prze´swiecało stromym skosem przez korony drzew. Było ju˙z prawie
południe, a dzie´n był pogodny i ciepły. Długo nikt nie zwracał na mnie uwagi,
jedynie Janol, odwracaj ˛
ac si˛e tyłem do ekranu, zobaczył, ˙ze stoj˛e obok komputera
taktycznego. Twarz pokryła mu si˛e chłodem. Wrócił do swojej pracy. Musiałem
jednak sprawia´c niet˛egie wra˙zenie, gdy˙z po chwili przyniósł z kantyny fili˙zank˛e
i postawił na płaskiej obudowie komputera.
— Wypij to — powiedział krótko i poszedł. Podniosłem do ust fili˙zank˛e i od-
krywszy, i˙z napełniona jest dorsajsk ˛
a whisky, z miejsca przełkn ˛
ałem zawarto´s´c.
Nie poczułem smaku, lecz najwidoczniej dobrze mi zrobiła, gdy˙z po kilku minu-
tach otaczaj ˛
acy mnie ´swiat wrócił do równowagi i ponownie zacz ˛
ałem my´sle´c.
Podszedłem do Janola.
— Dzi˛ekuj˛e.
— Nie ma za co.
Nawet na mnie nie spojrzał, tylko dalej zajmował si˛e papierami, które miał
rozło˙zone przed sob ˛
a na biurku polowym.
— Janol — poprosiłem — powiedz mi, co tu si˛e dzieje?
— Zobacz sobie sam — odrzekł, w dalszym ci ˛
agu zgarbiony nad papierzy-
skami.
187
— Sam nie potrafi˛e. Wiesz o tym dobrze. Słuchaj. . . przepraszam za to, co
zrobiłem. Ale na tym polega moja praca. Nie mo˙zesz teraz powiedzie´c mi, co si˛e
dzieje i pobi´c si˛e ze mn ˛
a kiedy indziej?
— Wiesz, ˙ze nie mog˛e wdawa´c si˛e w burdy z cywilami. — Wreszcie jego
twarz si˛e rozlu´zniła. — Dobrze — rzekł, prostuj ˛
ac si˛e. — Chod´zmy!
Poprowadził mnie w stron˛e ekranu bitewnego, gdzie stali Padma wraz z Ken-
siem, i pokazał mi co´s w rodzaju niewielkiego ciemnego trójk ˛
ata pomi˛edzy wij ˛
a-
cymi si˛e jak w˛e˙ze liniami ´swietlnymi. Inne punkty i kształty ´swietlne otaczały go
kołem.
— To rzeki. — Wskazał na dwie wij ˛
ace si˛e linie. — Macintok i Sarah, w miej-
scu gdzie si˛e spotykaj ˛
a, w odległo´sci zaledwie pi˛etnastu kilometrów po naszej
stronie Josephstown. Znajduje si˛e tam całkiem spora wy˙zyna, pagórki g˛esto usła-
ne naturalnymi kryjówkami, z do´s´c łatwym dost˛epem z jednego na drugi. Dobre
miejsce do zmontowania za˙zartej obrony, jeszcze lepsze do zamkni˛ecia si˛e w po-
trzasku.
— Dlaczego?
Wskazał na linie dwóch rzek.
— Pozwól si˛e do nich przyprze´c, a zawi´sniesz nad wysokimi urwiskami ko-
ryta rzeki. Nie ma łatwego przej´scia na drug ˛
a stron˛e, nie ma osłony dla wycofu-
j ˛
acych si˛e oddziałów. Pocz ˛
awszy od przeciwległego brzegu jednej i drugiej rzeki
przez cał ˛
a drog˛e do Josephstown rozci ˛
agaj ˛
a si˛e prawie bez przerwy otwarte te-
reny rolnicze. — Jego palec cofn ˛
ał si˛e z punktu, w którym spotykały si˛e linie
rzek, przez ciemny trójk ˛
acik a˙z do otaczaj ˛
acych go jasnych kształtów i kółeczek.
— Z drugiej strony, dost˛ep do tego terytorium od naszej strony równie˙z wiedzie
przez teren otwarty. . . w ˛
askie pasy ziemi uprawnej, urozmaicone mnóstwem ba-
gnisk i mokradeł. Je´sli tutaj dojdzie do bitwy, b˛edzie to niewygodna pozycja dla
obu dowódców. Ten, który pierwszy zmuszony b˛edzie wł ˛
aczy´c bieg wsteczny,
znajdzie si˛e szybko w opałach.
— Czy macie zamiar przyj ˛
a´c waln ˛
a bitw˛e?
— To zale˙zy. Black wysłał swoje lekkie czołgi naprzód. Teraz wycofuje si˛e na
wy˙zyn˛e w widłach rzecznych. Górujemy nad nim znacznie, je´sli chodzi o liczeb-
no´s´c i wyposa˙zenie. Nie mamy powodu, by nie pój´s´c za nim, przynajmniej póki
on sam znajduje si˛e w pułapce. . . — Janol przerwał.
— ˙
Zadnego powodu?
— ˙
Zadnego. . . z taktycznego punktu widzenia. — Janol krzywo popatrzył
na ekran. — Nie mo˙zemy wpa´s´c w tarapaty, chyba ˙ze zostaliby´smy zmuszeni
do nagłego odwrotu. A to mogłoby si˛e zdarzy´c tylko wtedy, gdyby Black zyskał
nagle jak ˛
a´s znaczn ˛
a przewag˛e taktyczn ˛
a, która uniemo˙zliwiłaby nam pozostanie
tutaj.
Przyjrzałem mu si˛e z profilu.
— Tak ˛
a, jak utrata Graeme’a? — spytałem.
188
Popatrzył na mnie spod oka.
— Nie ma takiego niebezpiecze´nstwa.
Nast ˛
apiła pewna zmiana w poruszeniach i głosach otaczaj ˛
acych nas ludzi.
Obydwaj odwrócili´smy si˛e i patrzyli´smy. Wszyscy gromadzili si˛e wokół ekranu.
Przesun ˛
ałem si˛e razem z tłumem — i spogl ˛
adaj ˛
ac przez rami˛e dwom oficerom
sztabowym Graeme’a, ujrzałem na ekranie obraz trawiastej ł ˛
aczki, otoczonej le-
sistymi wzgórzami. Na samym ´srodku ł ˛
aki, obok ustawionego na trawie długie-
go stołu, powiewała swym czarnym krzy˙zem na białym tle flaga Zaprzyja´znio-
nych. Po obu stronach stołu znajdowały si˛e składane krzesła, lecz jedyna osoba
tam obecna — oficer z Zaprzyja´znionych — stała u przeciwległego jego kra´n-
ca, jak gdyby w oczekiwaniu. Wzdłu˙z skraju lasu łagodnie opadaj ˛
acego po zbo-
czach wzgórz, gdzie z kra´ncem ł ˛
aki s ˛
asiadowały d˛eby ró˙znokształtne, rosły krzaki
bzów; lawendowe kwiecie zaczynało br ˛
azowie´c i ciemnie´c, gdy˙z ich pora kwit-
nienia miała si˛e ku ko´ncowi. Tylko tak ˛
a ró˙znic˛e przyniosły ostatnie dwadzie´scia
cztery godziny. Z boku, po lewej stronie ekranu, wida´c było szar ˛
a betonow ˛
a szos˛e.
— Znam to miejsce. . . — zacz ˛
ałem mówi´c, obracaj ˛
ac si˛e do Janola.
— Cicho! — przerwał mi, kład ˛
ac palec na ustach. Wszyscy wokół nas po-
gr ˛
a˙zyli si˛e w ciszy. Przede mn ˛
a z przodu naszej grupy słycha´c było pojedynczy
głos.
— . . . to stół negocjacyjny.
— Czy poł ˛
aczyli si˛e z nami? — zapytał Kensie.
— Nie, panie komandorze.
— Chod´zmy zatem zobaczy´c.
Na czele grupy powstało zamieszanie. Grupa zacz˛eła si˛e łama´c i ujrzałem,
jak Kensie i Padma odmaszerowuj ˛
a w kierunku miejsca, gdzie stały zaparkowane
poduszkowce. Przepchn ˛
ałem si˛e przez rzedn ˛
acy tłum wprawnie jak dor˛eczyciel
pozwów s ˛
adowych i pobiegłem ich ´sladem.
Słyszałem, jak Janol wykrzykuje co´s za mn ˛
a, lecz nie zwróciłem na to uwagi.
Wnet byłem za Kensiem i Padm ˛
a, którzy odwrócili si˛e do mnie.
— Chc˛e i´s´c z wami — powiedziałem.
— Wszystko w porz ˛
adku, Janol — rzekł Kensie, z wzrokiem utkwionym za
moimi plecami. — Mo˙zesz zostawi´c go z nami.
— Tak jest.
Usłyszałem, jak Janol odwraca si˛e i odchodzi.
— A wi˛ec chce pan pój´s´c ze mn ˛
a, panie Olyn? — zapytał Kensie.
— Znam to miejsce — odpowiedziałem. — Przeje˙zd˙załem tamt˛edy dzi´s wcze-
snym rankiem. Zaprzyja´znieni wykonywali na obszarze tej ł ˛
aki i otaczaj ˛
acych j ˛
a
wzgórzach pomiary taktyczne. Nie były to przygotowania do negocjacji ani za-
wieszenia broni.
Kensie przygl ˛
adał mi si˛e przez dłu˙zsz ˛
a chwil˛e, jak gdyby sam przeprowadzał
pomiary taktyczne.
189
— Zatem w drog˛e — rzekł.
Odwrócił si˛e do Padmy.
— Pan zostaje tutaj?
— To strefa walki. Wolałbym tego unikn ˛
a´c. — Padma obrócił ku mnie sw ˛
a
pozbawion ˛
a zmarszczek twarz. — ˙
Zycz˛e powodzenia, panie Olyn — powiedział
i odszedł.
Obserwowałem przez chwil˛e, jak jego bł˛ekitna szata płynie ponad muraw ˛
a,
po czym odwróciłem si˛e akurat na czas, by zobaczy´c Graeme’a w pół drogi do
najbli˙zszego wojskowego poduszkowca. Pospieszyłem za nim.
Był to wóz bojowy, a nie luksusowy pojazd Outbonda, i Kensie nie szybował
na wysoko´sci pi˛eciuset metrów, lecz przekradał si˛e niczym w ˛
a˙z mi˛edzy drzewami
zaledwie metr nad ziemi ˛
a. Było ciasno. Jego ogromna posta´c nie mie´sciła si˛e na
siedzeniu, wtłaczaj ˛
ac mnie w gł ˛
ab mojego. Czułem, jak kolba jego pistoletu wbija
mi si˛e w bok przy najdrobniejszym ruchu sterami.
Wreszcie dotarli´smy na skraj le´snogórzystego trójk ˛
ata, zajmowanego przez
Zaprzyja´znionych i wspi˛eli´smy si˛e na zbocze pod osłon ˛
a młodego listowia d˛ebów
ró˙znokształtnych.
Były one wystarczaj ˛
aco rozro´sni˛ete, by zasłoni´c przewa˙zaj ˛
ac ˛
a cz˛e´s´c poszycia.
Pomi˛edzy wielkimi jak filary pniami ziemia zalegała cieniem i usłana była bru-
natnym kobiercem zeschłych li´sci. Nie opodal grzbietu wzgórza natkn˛eli´smy si˛e
na jednostk˛e wojsk Exotików w trakcie odpoczynku i oczekiwania na rozkaz do
ataku. Kensie wysiadł z wozu i odpowiedział na ˙zołnierskie pozdrowienie przo-
downika roty.
— Widzieli´scie te ustawione przez Zaprzyja´znionych stoły? — spytał Kensie.
— Tak, komandorze. Oficer, którego przy nich postawiono, znajduje si˛e nadal
na miejscu. Je´sli uda si˛e pan nieco wy˙zej w kierunku szczytu, to po drugiej stronie
mo˙zna go obejrze´c. . . razem z umeblowaniem.
— Dobrze — odparł Kensie. — Pan pozostanie ze swymi lud´zmi na miejscu.
My z redaktorem pójdziemy si˛e rozejrze´c.
Poprowadził do góry drog ˛
a wiod ˛
ac ˛
a w´sród d˛ebów. Z wierzchołka wzgórza,
przez mniej wi˛ecej pi˛e´cdziesi ˛
at metrów lasu, rozci ˛
agał si˛e widok na ł ˛
ak˛e. Mia-
ła dwie´scie metrów ´srednicy, stół znajdował si˛e w samym ´srodku, a na drugim
kra´ncu tkwiła nieruchoma czarna sylwetka oficera z Zaprzyja´znionych.
— Co pan o tym my´sli, panie Olyn? — spytał Kensie, poprzez g˛estwin˛e drzew
spogl ˛
adaj ˛
ac na dół.
— Dlaczego nikt go nie zastrzelił? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
Popatrzył na mnie k ˛
atem oka.
— Mamy mnóstwo czasu, ˙zeby go zastrzeli´c — odparł — zanim zd ˛
a˙zy skry´c
si˛e po drugiej stronie. Je´sli w ogóle trzeba go b˛edzie zastrzeli´c. Ale nie to chcia-
łem wiedzie´c. Pan widział si˛e ostatnio z komandorem z Zaprzyja´znionych. Czy
sprawił na panu wra˙zenie gotowego do kapitulacji?
190
— Nie!
— Rozumiem — rzekł Kensie.
— Pan zdaje si˛e nie uwa˙za, by on miał zamiar si˛e podda´c? Czemu pan tak
s ˛
adzi?
— Stoły negocjacyjne s ˛
a zwykle stawiane dla przedyskutowania warunków
mi˛edzy układaj ˛
acymi si˛e stronami — odparł.
— Lecz on nie poprosił pana o spotkanie?
— Nie. — Kensie przygl ˛
adał si˛e postaci oficera z Zaprzyja´znionych, nierucho-
mej w blasku sło´nca. — By´c mo˙ze sprzeczne z jego zasadami jest samo wyst ˛
a-
pienie z propozycj ˛
a układów, nie za´s układy jako takie. . . je´sli akurat znajdziemy
si˛e przypadkowo po obu stronach stołu.
Odwrócił si˛e i dał znak r˛ek ˛
a. Przodownik roty, który czekał na nas ni˙zej po
swej stronie wierzchołka, wszedł na gór˛e.
— Melduj˛e si˛e na rozkaz, panie komandorze — rzekł do Kensiego.
— ˙
Zadnych sił z Zaprzyja´znionych za drzewami po drugiej stronie?
— Wszystkiego czterech ludzi, komandorze. Nasze termoskopy odbieraj ˛
a cie-
płot˛e ich ciała jasno i wyra´znie. Nie próbuj ˛
a si˛e ukrywa´c.
— Rozumiem. — Przerwał na chwil˛e. — Przodowniku roty!
— Tak jest, panie komadorze?
— Niech pan b˛edzie uprzejmy zej´s´c tam na ł ˛
ak˛e i zapyta´c oficera z Zaprzy-
ja´znionych, o co w tym wszystkim chodzi.
— Tak jest, panie komandorze.
Z naszego miejsca przygl ˛
adali´smy si˛e, jak przodownik roty na sztywnych no-
gach schodzi po stromym stoku mi˛edzy drzewami. Pokonał przestrze´n murawy
— wydawało si˛e, ˙ze bardzo powoli — i podszedł do oficera z Zaprzyja´znionych.
Stan˛eli naprzeciw siebie. Rozmawiali, lecz było zbyt daleko, by usłysze´c ich
głosy. Flaga z cienkim czarnym krzy˙zem powiewała w podmuchach lekkiego wie-
trzyka. Wreszcie przodownik roty odwrócił si˛e i wspi ˛
ał z powrotem ku nam.
Stan ˛
ał przed obliczem Kensiego i zasalutował.
— Panie komandorze — rzekł. — Komandor Oddziałów Wybra´nców Bo˙zych
spotka si˛e z panem w polu celem wynegocjowania warunków kapitulacji. — Zro-
bił przerw˛e na zaczerpni˛ecie oddechu. — Je´sli b˛edziecie, panowie, uprzejmi uka-
za´c si˛e jednocze´snie na przeciwległych kra´ncach ł ˛
aki; mo˙zecie równie˙z zbli˙zy´c
si˛e do stołu w tym samym czasie.
— Dzi˛ekuj˛e panu, przodowniku roty — rzekł Kensie. Popatrzył na rozpo´scie-
raj ˛
ac ˛
a si˛e za plecami swego oficera ł ˛
ak˛e i ustawiony na niej stół. — S ˛
adz˛e, ˙ze
powinienem pój´s´c.
— On tego nie mówi powa˙znie — powiedziałem.
— Przodowniku roty — rzekł Graeme. — Niech pan sformuje swoich ludzi
w gotowo´sci bojowej tu˙z pod osłon ˛
a grzbietu, tu, na przeciwległym stoku. Je´sli
zło˙zy bro´n, mam zamiar nalega´c, by natychmiast wrócił ze mn ˛
a na nasz ˛
a stron˛e.
191
— Tak jest, panie komandorze.
— Cała ta afera z brakiem formalnego wezwania do pertraktacji mo˙ze mie´c
miejsce dlatego, ˙ze woli wpierw si˛e podda´c, a potem zawiadomi´c o tym swoje od-
działy. Niech wi˛ec pan trzyma ludzi w pogotowiu. Je´sli Black ma zamiar postawi´c
swoich oficerów przed faktem dokonanym, nie mo˙zemy mu sprawi´c zawodu.
— On nie zamierza si˛e podda´c — oznajmiłem.
— Panie Olyn — rzekł Kensie, zwracaj ˛
ac si˛e do mnie. — Proponuj˛e, by wrócił
pan pod osłon˛e grzbietu wzgórza. Przodownik roty dopilnuje, by zaopiekowano
si˛e panem.
— Nie — odparłem. — Schodz˛e na dół. Je˙zeli s ˛
a to pertraktacje nad warun-
kami kapitulacji, nie ma obaw, ˙ze rozpoczn ˛
a si˛e walki i mam wszelkie prawo tam
si˛e znajdowa´c. Je´sli za´s nie. . . to po co pan tam idzie?
Kensie popatrzył na mnie przez chwil˛e dziwnym wzrokiem.
— W porz ˛
adku — rzekł. — Chod´zmy razem.
Odwrócili´smy si˛e i zacz˛eli´smy schodzi´c po stoku. Podeszwy butów ´slizgały
si˛e, póki za ka˙zdym krokiem nie zacz˛eli´smy wbija´c obcasów w ziemi˛e. Mijaj ˛
ac
krzaki bzów poczułem nikły, słodkawy zapach — niemal ju˙z wywietrzały — za-
pach wi˛edn ˛
acych kwiatów.
Po drugiej stronie ł ˛
aki, dokładnie w jednej linii ze stołem, jednocze´snie z nami
ruszyły do przodu cztery postacie w czerni. Jedn ˛
a z nich był Jamethon Black.
Kensie i Jamethon zasalutowali.
— Witam, komendancie Black — rzekł Kensie.
— Do usług, komandorze Graeme. Czuj˛e si˛e zaszczycony, mog ˛
ac pana tutaj
spotka´c — odparł Jamethon.
— To mój obowi ˛
azek i zarazem przyjemno´s´c, komendancie.
— Pragn ˛
ałbym omówi´c warunki kapitulacji.
— Mog˛e panu zaoferowa´c — odrzekł Kensie — warunki zwyczajowo udzie-
lane oddziałom znajduj ˛
acym si˛e w waszej sytuacji na mocy Kodeksu Najemnika.
— ´
Zle mnie pan zrozumiał, komandorze — powiedział Jamethon. — Przyby-
łem tu, by omówi´c warunki waszej kapitulacji.
Flaga trzasn˛eła na wietrze jak z bicza.
Nagle ujrzałem m˛e˙zczyzn w czerni mierz ˛
acych pole, tak jak ich widziałem
poprzedniego dnia. Stali dokładnie w tym samym miejscu, gdzie znajdowali´smy
si˛e teraz.
— Obawiam si˛e, ˙ze nieporozumienie jest obustronne, komendancie — od-
rzekł Kensie. — Zajmuj˛e korzystniejsz ˛
a taktycznie pozycj˛e i pa´nska kl˛eska jest
w zasadzie przes ˛
adzona. Nie jestem zmuszony do kapitulacji.
— Nie poddaje si˛e pan?
— Nie — odrzekł z moc ˛
a Graeme.
W jednej chwili ujrzałem pi˛e´c palików na pozycjach, które zajmowali teraz
192
podoficerowie z Zaprzyja´znionych, oficerowie i Jamethon, a u ich stóp palik le-
˙z ˛
acy na ziemi.
— Uwa˙zaj! — krzykn ˛
ałem do Kensiego.
Lecz było ju˙z o wiele za pó´zno.
Wydarzenia potoczyły si˛e błyskawicznie. Przodownik roty rzucił si˛e do tyłu,
odsłaniaj ˛
ac Jamethona, i pi˛e´c dłoni si˛egn˛eło po bro´n boczn ˛
a. Usłyszałem, jak po-
nownie flaga trzasn˛eła na wietrze i jej łopot zdawał si˛e przez dłu˙zszy czas nie
ucicha´c.
Po raz pierwszy ujrzałem wówczas człowieka z Dorsaj w działaniu. Reakcja
Kensiego nast ˛
apiła tak szybko, ˙ze a˙z było to niepoj˛ete; jak gdyby potrafił odczyta´c
zamysł Jamethona ułamek sekundy wcze´sniej, nim Zaprzyja´znieni zacz˛eli si˛ega´c
do broni. Gdy palce ich dotkn˛eły pistoletów, on ju˙z był w ruchu, przeskakuj ˛
ac
przez stół z pistoletem w dłoni. Zdawał si˛e lecie´c wprost na przodownika roty
i obaj upadli razem, tylko ˙ze Kensie nadal był w ruchu. Przetoczył si˛e przez przo-
downika roty, który teraz le˙zał nieruchomo na trawie. Wyl ˛
adował na kolanach, dał
ognia i rzucił si˛e szczupakiem do przodu, ponownie wykonuj ˛
ac przewrót.
Grupowy po prawicy Jamethona osun ˛
ał si˛e na ziemi˛e. Jamethon i pozostała
dwójka byli teraz niemal całkiem odwróceni, maj ˛
ac Kensiego przed sob ˛
a. Pró-
bowali go zatrzyma´c. Dwaj ˙zołnierze rzucili si˛e przed Jamethona, nie zd ˛
a˙zywszy
jeszcze wycelowa´c broni. Kensie zatrzymał si˛e w rozp˛edzie, jak gdyby wpadł na
kamienny mur, l ˛
aduj ˛
ac na równych nogach i z przysiadu ponownie dał dwa razy
ognia. Obaj Zaprzyja´znieni upadli na bok, ka˙zdy w swoj ˛
a stron˛e.
Jamethon miał teraz Kensiego przed sob ˛
a, a w jego dłoni spoczywał wyce-
lowany pistolet. Wystrzelił i powietrze przeszyła jasnobł˛ekitna błyskawica, lecz
Kensie znów rzucił si˛e na ziemi˛e. Le˙z ˛
ac w trawie na jednym boku i opieraj ˛
ac si˛e
na łokciu, dwa razy nacisn ˛
ał spust swego pistoletu.
Bro´n Jamethona zwisła mu w dłoni. Był ju˙z przyparty plecami do stołu i teraz
wyci ˛
agn ˛
ał woln ˛
a r˛ek˛e, by dla zachowania równowagi uchwyci´c si˛e blatu. Zrobił
jeszcze jeden wysiłek, próbuj ˛
ac podnie´s´c dło´n obci ˛
a˙zon ˛
a broni ˛
a, lecz bezskutecz-
nie. Pistolet upadł na ziemi˛e. Niemal całym ci˛e˙zarem ciała oparł si˛e o stół, okr˛eca-
j ˛
ac si˛e do tyłu i jego twarz zwróciła si˛e w taki sposób, ˙ze wzrok jego padł na mnie.
Była nie mniej opanowana ni˙z zwykle, lecz gdy nasze oczy spotkały si˛e i poznał
mnie, co´s dziwnego stało si˛e z jego wzrokiem — co´s niezwykle podobnego do
spojrzenia, jakie m˛e˙zczyzna rzuca współzawodnikowi, którego wła´snie pokonał
i który od pocz ˛
atku nie stanowił dla niego wielkiego zagro˙zenia. W k ˛
acikach jego
w ˛
askich warg pojawił si˛e nikły u´smieszek. Niby u´smiech wewn˛etrznego triumfu.
— Witam, panie Olyn — wyszeptał.
Potem ˙zycie uleciało z jego twarzy i osun ˛
ał si˛e obok stołu na ziemi˛e.
Niedalekie eksplozje zatrz˛esły gruntem pod moimi nogami. To przodownik
roty, którego Kensie pozostawił za nami, wystrzeliwał z grzbietu wzgórza poci-
ski dymne pomi˛edzy nas a skraj ł ˛
aki zajmowany przez Zaprzyja´znionych. Szara
193
´sciana dymu uniosła si˛e, by oddzieli´c nas od zbocza przeciwległego pagórka i za-
słoni´c przed wrogiem. Wznosiła si˛e w bł˛ekitne niebo niczym jaka´s nieprzebyta
bariera, a pod jej pi˛etrz ˛
acym si˛e ogromem stali´smy tylko my dwaj — ja i Kensie.
Na martwej twarzy Jamethona go´scił nikły u´smieszek.
Rozdział 29
Z osłupieniem patrzyłem na oddziały z Zaprzyja´znionych poddaj ˛
ace si˛e jesz-
cze tego samego dnia. Była to jedna jedyna sytuacja, w której ich oficerowie,
czyni ˛
ac to, czuli si˛e usprawiedliwieni.
Nawet Starsi nie mogli oczekiwa´c od swych podkomendnych walki w sytuacji,
do której doprowadziwszy z sobie tylko znanych taktycznych powodów, koman-
dor poległ. A oddziały zachowane przy ˙zyciu były warte wi˛ecej ni˙z sumy, które
Exotikowie zapłaciliby za nie tytułem odszkodowania.
Nie czekałem na ˙zadne oficjalne ustalenia. Nie było takiej potrzeby. W jed-
nym momencie sytuacja na polu walki pi˛etrzyła si˛e nad głowami nas wszystkich
niczym jaka´s pot˛e˙zna, niepowstrzymana fala, strosz ˛
ac i marszcz ˛
ac grzyw˛e, ju˙z-
ju˙z maj ˛
ac run ˛
a´c do dołu z łoskotem, który rozszedłby si˛e echem po wszystkich
zamieszkanych przez człowieka ´swiatach. W nast˛epnym — ju˙z jej nad nami nie
było. Nie było niczego oprócz rozlewaj ˛
acej si˛e szeroko ciszy, odpływaj ˛
acej do
historycznych kronik.
Nie zostało mi nic. Nic.
Gdyby Jamethonowi udało si˛e zabi´c Kensiego — nawet gdyby bez rozlewu
krwi uzyskał kapitulacj˛e oddziałów Exotików — mógłbym w jaki´s sposób za-
szkodzi´c Zaprzyja´znionym za pomoc ˛
a incydentu ze stołem pertraktacyjnym. Lecz
on jedynie próbował i poniósłszy kl˛esk˛e, zgin ˛
ał. Któ˙z mógłby z tego powodu od-
czuwa´c oburzenie na Zaprzyja´znionych?
Poleciałem powrotnym statkiem na Ziemi˛e, poruszaj ˛
ac si˛e jak lunatyk i pyta-
j ˛
ac sam siebie dlaczego.
Znalazłszy si˛e na Ziemi, powiedziałem swoim wydawcom, ˙ze fizycznie nie
jestem w formie, im za´s wystarczyło raz na mnie spojrze´c, by uwierzy´c. Wzi ˛
ałem
bezterminowy urlop z pracy i zacz ˛
ałem wysiadywa´c w Bibliotece Centrum Słu˙z-
by Prasowej w Hadze, wertuj ˛
ac na o´slep stosy dzieł i materiałów ´zródłowych na
temat Zaprzyja´znionych, Dorsajów i Exotików. Czego szukałem? Sam nie wiem.
´Sledziłem równie˙z serwisy prasowe z St. Marie, dotycz ˛ace ustale´n. Czytaj ˛ac je,
nadu˙zywałem trunków.
Miałem parali˙zuj ˛
ace uczucie, ˙ze jestem niczym ˙zołnierz skazany na ´smier´c
z powodu zaniedbania w słu˙zbie. Potem wraz z serwisem prasowym nadeszła
195
wiadomo´s´c, ˙ze ciało Jamethona zostanie przewiezione na Harmoni˛e, gdzie b˛edzie
pogrzebane, i nagle zdałem sobie spraw˛e, ˙ze wła´snie na to czekałem: oto wbrew
elementarnemu poczuciu przyzwoito´sci jedni fanatycy honoruj ˛
a innego fanatyka,
który wraz z czterema poplecznikami próbował dokona´c zabójstwa nieprzyjaciel-
skiego dowódcy zwabionego w pojedynk˛e pod flag ˛
a zawieszenia broni. W dal-
szym ci ˛
agu rzecz nadawała si˛e do opisania.
Ogoliłem si˛e, wzi ˛
ałem prysznic i zebrałem si˛e w miar˛e mo˙zno´sci w kup˛e, po
czym poszedłem zapyta´c o mo˙zliwo´s´c przelotu na Harmoni˛e oraz obsługi pogrze-
bu Jamethona pod k ˛
atem podsumowania mego cyklu.
Gratulacje od Piersa i słówko o nominacji do Rady Gildii postawiły mnie
w nader korzystnym poło˙zeniu. Dzi˛eki temu zyskałem miejsce na pierwszym od-
chodz ˛
acym liniowcu, wymagaj ˛
ace najwy˙zszego uprzywilejowania.
Pi˛e´c dni pó´zniej znalazłem si˛e na Harmonii, w tym samym małym miastecz-
ku zwanym Niezapomniani-w-Panu, dok ˛
ad ju˙z kiedy´s zabrał mnie Starszy Bright.
W miasteczku w dalszym ci ˛
agu stały budynki z betonu i b ˛
abloplastyku, tak samo
jak przed trzema laty. Lecz kamieniste gleby poło˙zonych w pobli˙zu miasteczka
gospodarstw były zaorane, tak jak zaorane były pola na St. Marie, gdy po raz
pierwszy stan ˛
ałem na owym ´swiecie, jako ˙ze na północnej półkuli Harmonii wła-
´snie rozpoczynała si˛e wiosna. Tak samo jak kiedy´s, owego pierwszego dnia na St.
Marie, padało po drodze z kosmoportu. Ale na polach, które tu widziałem, nie wi-
da´c było tłustego l´snienia czarnoziemu St. Marie, a jedynie rzadk ˛
a, tward ˛
a czer´n
wilgoci, która przypominała kolory mundurów Zaprzyja´znionych.
Dotarłem do ko´scioła, gdy zacz˛eli do´n ´sci ˛
aga´c ludzie. Pod ciemnym, spły-
waj ˛
acym strugami wody niebem, we wn˛etrzu ko´scioła panował taki półmrok,
˙ze ledwie znalazłem drog˛e, gdy˙z Zaprzyja´znieni nie pozwalaj ˛
a sobie na budow˛e
okien ani zakładanie sztucznego ´swiatła w swych przybytkach modlitwy. Przez
pozbawiony drzwi portal na tyłach ko´scioła wpadało do ´srodka poszarzałe ´swiatło
oraz zimny wiatr wraz z deszczem. Pojedynczym, prostok ˛
atnym otworem w da-
chu przenikał wodnisty blask ´swiatła o´swietlaj ˛
ac ustawion ˛
a na kozłach platform˛e
z le˙z ˛
acym na niej ciałem Jamethona. By ochroni´c zwłoki przed deszczem, zain-
stalowano przezroczyste przykrycie, które w miejscu niewidocznym dla oka było
skanalizowane i odprowadzało wod˛e do ´scieku na tylnej ´scianie ko´scioła. Lecz od
Starszego prowadz ˛
acego nabo˙ze´nstwo oraz od ka˙zdego, kto podchodził popatrze´c
na zwłoki, oczekiwano, ˙ze b˛edzie stał pod gołym niebem, nara˙zony na kaprysy
aury.
Ustawiłem si˛e w rz ˛
adku ludzi powoli posuwaj ˛
acych si˛e naw ˛
a główn ˛
a po to,
by przej´s´c obok zwłok. Z lewej i prawej strony gin˛eły w półmroku barierki, przy
których kongregacja obowi ˛
azana była sta´c przez cały czas trwania nabo˙ze´nstwa.
Belkowanie wysklepionego dachu kryło si˛e w ciemno´sci. Nie było ˙zadnej muzyki,
lecz ´sciszone głosy modl ˛
acych si˛e w szeregach barierek po obu stronach ko´scioła
i w kolejce do zwłok stapiały si˛e w rodzaj rytmicznego i przejmuj ˛
acego smutkiem
196
pomruku. Tak samo jak Jamethon ludzie mieli tu bardzo ciemn ˛
a skór˛e, wywo-
dz ˛
ac si˛e od północnoafryka´nskich przodków. Czarni na czarnym tle, wtapiali si˛e
i gubili wokół mnie w mroku.
Wreszcie przyszła kolej na mnie i przeszedłem obok Jamethona. Wygl ˛
adał
tak, jak go pami˛etałem. Nawet ´smierci nie udało si˛e go odmieni´c. Le˙zał na wznak,
z r˛ekoma po bokach, a jego usta nadawały mu wyraz stanowczo´sci i prostoty.
Z powodu panuj ˛
acej wsz˛edzie wilgoci kulałem w widoczny sposób i gdy
zwłoki pozostały za moimi plecami, poczułem na łokciu czyj´s dotyk. Odwróci-
łem si˛e gwałtownie. Nie miałem na sobie uniformu korespondenta. Ubrany byłem
po cywilnemu, by nie rzuca´c si˛e w oczy.
Z dołu patrzyła na mnie twarz młodej dziewczyny z solidografli Jamethona.
W poszarzałym od deszczu ´swietle jej gładka twarz wygl ˛
adała niczym przenie-
siona z witra˙za antycznej katedry na Starej Ziemi.
— Pan był kiedy´s ranny — powiedziała do mnie pełnym łagodno´sci głosem.
— Pan jest pewnie jednym z tych najemników, którzy go znaj ˛
a z Newtona, nim
jeszcze został odwołany na Harmoni˛e. Jego rodzice, którzy s ˛
a równie˙z moimi,
znale´zliby pocieszenie w Panu, gdyby zechciał si˛e pan z nimi spotka´c.
Wiatr wdmuchn ˛
ał przez otwór w dachu tuman deszczowych kropel i jego lo-
dowate zimno zdj˛eło mnie nagłym chłodem i zmroziło do szpiku ko´sci.
— Nie! — odparłem. — Nie jestem. Nie znałem go osobi´scie. — Szybko
odwróciłem si˛e do niej plecami i zacz ˛
ałem przepycha´c si˛e przez tłum w kierunku
nawy.
Nim przeszedłem pi˛e´c metrów, zdałem sobie spraw˛e z tego, co robi˛e, i zwol-
niłem. Dziewczyna zagubiła si˛e ju˙z w mroku na tle ciemnych twarzy za moimi
plecami. Utorowałem sobie, tym razem ju˙z wolniej, drog˛e do tylnej cz˛e´sci ko´scio-
ła, gdzie zostało jeszcze troch˛e wolnego miejsca do stania przed ostatnim rz˛edem
barierek. Przystan ˛
ałem, obserwuj ˛
ac wchodz ˛
acych. Wchodzili i wychodzili, id ˛
ac
w swych czarnych ubraniach ze spuszczonymi głowami, rozmawiaj ˛
ac lub modl ˛
ac
si˛e przyciszonymi głosami.
Stan ˛
ałem w miejscu znajduj ˛
acym si˛e nieco z tyłu od wej´scia w połowie zdr˛e-
twiały od panuj ˛
acego wokół chłodu i ot˛epiały z powodu przywiezionego jeszcze
z Ziemi wyczerpania. Wokół mnie brz˛eczały jakie´s głosy. Stoj ˛
ac tak, omal si˛e nie
zdrzemn ˛
ałem. Nie mogłem sobie przypomnie´c, po co tu przyszedłem.
Wówczas z zam˛etu dotarł do mnie głos dziewczyny i wróciła mi przytomno´s´c
umysłu.
— . . . w istocie zaprzeczył, ale jestem pewna, ˙ze to jeden z tych najemników,
którzy byli z Jamethonem na Newtonie. Kuleje i mo˙ze by´c tylko ˙zołnierzem, który
został ranion.
Był to głos siostry Jamethona, tyle ˙ze nieco bardziej zatr ˛
acaj ˛
acy za´spiewem
ko´scielnym ni˙z w rozmowie ze mn ˛
a. Oprzytomniałem do reszty i ujrzałem, ˙ze
stoi ona przy wej´sciu, nie dalej ni˙z dwa metry ode mnie, na wpół odwrócona ku
197
dwojgu staruszków, których rozpoznałem jako starszych pa´nstwa z Jamethonowej
solidografli. Poczułem si˛e, jakby z jasnego nieba uderzył we mnie piorun w po-
staci czystej, mro˙z ˛
acej krew w ˙zyłach zgrozy.
— Nie! — niemal wrzasn ˛
ałem na nich. — Nie znam go! Nigdy go nie zna-
łem! Nie wiem, o czym mówicie! — Odwróciłem si˛e i wypadłem z ko´scioła, by
w strugach deszczu ukry´c si˛e przed ich wzrokiem.
Jakie´s dziesi˛e´c czy dwadzie´scia metrów pokonałem biegiem. Nie słysz ˛
ac za
sob ˛
a kroków — stan ˛
ałem.
Byłem sam na otwartej przestrzeni. Dzie´n stał si˛e jeszcze bardziej pochmurny,
a deszcz zamienił si˛e raptownie w ulew˛e. Odgrodził mnie od całego ´swiata dud-
ni ˛
ac ˛
a i migotliw ˛
a kurtyn ˛
a. Nie mogłem nawet dojrze´c samochodów na parkingu,
chocia˙z patrzyłem w ich stron˛e, a o tym, by mnie widziano z ko´scioła, nie mogło
by´c mowy. Podniosłem twarz ku niebu, wystawiaj ˛
ac j ˛
a na ulew˛e i pozwalaj ˛
ac, by
krople deszczu uderzały mnie po policzkach i zamkni˛etych powiekach.
— A wi˛ec — usłyszałem głos za plecami — nie znałe´s go wcale?
Słowa te zdawały si˛e przecina´c mnie na pół i poczułem si˛e tak, jak musi czu´c
si˛e osaczony wilk. I tak jak wilk, odwróciłem si˛e ku swym prze´sladowcom.
— Owszem, znałem go.
Naprzeciw mnie, ubrany w bł˛ekitn ˛
a szat˛e, której deszcz zdawał si˛e nie ima´c,
stał Padma. Puste r˛ece, które nigdy w swym ˙zyciu nie zaznały dotyku broni, zło˙zył
na piersi, lecz tkwi ˛
acy we mnie wilk wiedział doskonale, ˙ze był uzbrojony i na
wyprawie łowieckiej.
— To pan? — odrzekłem. — Co pan tu robi?
— Z oblicze´n wynikn˛eło, i˙z b˛edziesz tutaj. A wi˛ec i ja tutaj jestem. Ale dlacze-
go ty si˛e tu znalazłe´s, Tam? Po´sród wszystkich tych ludzi w ´srodku z pewno´sci ˛
a
zbierze si˛e przynajmniej kilku fanatyków, którzy słyszeli obozowe pogłoski o twej
odpowiedzialno´sci za ´smier´c Jamethona i kapitulacj˛e Zaprzyja´znionych.
— Pogłoski! — odparłem. — Kto je rozpu´scił?
— Ty sam — odpowiedział Padma. — Swoim post˛epowaniem na St. Marie.
— Wpatrywał si˛e we mnie. — Nie wiedziałe´s, ˙ze ryzykujesz ˙zycie przybywaj ˛
ac
tutaj?
Otwarłem usta, by temu zaprzeczy´c. Wówczas zdałem sobie spraw˛e, i˙z wie-
działem.
— A co by było, gdyby tak kto´s do nich zawołał, ˙ze Tam Olyn, korespondent
z kampanii na St. Marie, przebywa tu incognito?
Spojrzałem na niego pos˛epnie z gł˛ebi mej wilczej istoty.
— Czy gdyby pan tak zrobił, mógłby pan to pogodzi´c z zasadami obowi ˛
azu-
j ˛
acymi Exotika?
— To do´s´c powszechne nieporozumienie — odrzekł spokojnie Padma. — Wy-
najmujemy ˙zołnierzy, by walczyli w zast˛epstwie nas samych nie z powodu jakie-
198
go´s imperatywu moralnego, ale dlatego, ˙ze anga˙zuj ˛
ac si˛e w walk˛e, tracimy emo-
cjonaln ˛
a perspektyw˛e.
Nie pozostało we mnie ani krztyny strachu, nic, tylko twarde uczucie pustki.
— Zatem zawołaj ich — rzekłem.
Niesamowite, orzechowe oczy Padmy przygl ˛
adały mi si˛e przez strugi deszczu.
— Gdyby tak wła´snie nale˙zało uczyni´c — odparł — mógłbym im wysła´c
wiadomo´s´c. Nie musiałbym si˛e sam fatygowa´c.
— To po co pan tu przyjechał? — Głos mi si˛e urywał w krtani. — Dlaczegó˙z
pana albo Exotiki interesuje tak moja osoba?
— Interesuje nas ka˙zda istota ludzka — odpowiedział Padma — lecz jeszcze
bardziej interesuje nas cały gatunek. Ty za´s w dalszym ci ˛
agu stanowisz dla niego
niebezpiecze´nstwo. Sam si˛e do tego nie przyznajesz, ale jeste´s idealist ˛
a, Tam, któ-
ry jednak zbł ˛
adził na manowce destrukcji. We wzorcu przyczynowo-skutkowym,
tak jak w ka˙zdej nauce ´scisłej, obowi ˛
azuje zasada zachowania energii. Twoja nisz-
czycielska działalno´s´c została na St. Marie udaremniona. Co si˛e teraz stanie, po-
winna bowiem albo zwróci´c si˛e do wewn ˛
atrz i zniszczy´c ciebie samego, albo na
zewn ˛
atrz — przeciwko całej rasie ludzkiej?
Roze´smiałem si˛e i dosłyszałem chrapliwo´s´c tego ´smiechu.
— Co macie zamiar zrobi´c z tym fantem? — spytałem.
— Ukaza´c ci, ˙ze ostrze, które trzymasz w dłoni, w równym stopniu kaleczy
trzymaj ˛
ac ˛
a je dło´n, jak to, przeciwko czemu je obracasz. Mam dla ciebie nowin˛e.
Kensie Graeme nie ˙zyje.
— Nie ˙zyje?
Nagle wydało mi si˛e, i˙z ulewa wokół mnie wypełnia si˛e rykiem, a podło˙ze
parkingu niematerialnie ugina mi si˛e pod stopami.
— Pi˛e´c dni temu został w Blauvain zamordowany przez trzech członków Bł˛e-
kitnego Frontu.
— Zamordowany? — wyszeptałem. — Dlaczego?
— Dlatego, ˙ze sko´nczyła si˛e wojna — odparł Padma. — Dlatego, ˙ze ´smier´c
Jamethona i kapitulacja wojsk z Zaprzyja´znionych bez poprzedzaj ˛
acych j ˛
a dzia-
ła´n, które by przeorały cały kraj pługiem wojny, nastroiły ludno´s´c cywiln ˛
a przy-
chylnie wobec naszych oddziałów. Dlatego, i˙z Bł˛ekitny Front zorientował si˛e, ˙ze
w rezultacie tej przychylno´sci władza bardziej ni˙z kiedykolwiek wymkn˛eła mu si˛e
z zasi˛egu r ˛
ak. Zabijaj ˛
ac Graeme’a, mieli nadziej˛e sprowokowa´c jego oddziały do
odwetu skierowanego przeciw ludno´sci cywilnej, który by zmusił rz ˛
ad St. Marie
do odesłania ich z powrotem na nasze Exotiki i do stłumienia rewolty Bł˛ekitnego
Frontu bez ˙zadnej pomocy.
Patrzyłem na´n z niedowierzaniem.
— Wszystkie rzeczy s ˛
a ze sob ˛
a nawzajem powi ˛
azane rzekł Padma. — Po po-
wrocie na Mar˛e i Kultis, Kensie miał ostatecznie awansowa´c do dowództwa szta-
bu. Wraz z bratem Ianem zostaliby wykluczeni z bezpo´sredniego udziału w walce
199
do ko´nca czynnego ˙zycia zawodowego. Na skutek ´smierci Jamethona, która po-
zwoliła jego oddziałom skapitulowa´c bez walki, wytworzyła si˛e sytuacja, która
doprowadziła Bł˛ekitny Front do zabójstwa Kensiego. Gdyby´scie ty i Jamethon
nie weszli z sob ˛
a w konflikt na St, Marie i gdyby Jamethon nie wyszedł z niego
zwyci˛esko, Kensie ˙zyłby do dzi´s. Tak mówi ˛
a nasze obliczenia.
— Jamethon i ja?
Bez ˙zadnego ostrze˙zenia oddech zamarł mi w piersiach, a ulewa jeszcze si˛e
wzmogła.
— A tak! — odparł Padma. — Wła´snie ty stałe´s si˛e czynnikiem, który pomógł
Jamethonowi w znalezieniu rozwi ˛
azania.
— Ja mu pomogłem?! — zawołałem. — Ja?
— Przejrzał ci˛e na wskro´s — powiedział Padma. — Przejrzał przez zapiekł ˛
a
w zem´scie, niszczycielsk ˛
a skorup˛e, w któr ˛
a, jak sam s ˛
adziłe´s, zamieniłe´s si˛e bez
reszty a˙z do twórczego rdzenia, tkwi ˛
acego w tobie tak gł˛eboko, ˙ze nawet twemu
wujowi nie udało si˛e go wykorzeni´c.
Pomi˛edzy nami deszcz dudnił jak grom. Lecz pomimo to ka˙zde słowo Padmy
dochodziło do moich uszu gło´sno i wyra´znie.
— Nie wierz˛e ci! — krzykn ˛
ałem. — Nie wierz˛e, by zrobił cokolwiek w tym
rodzaju!
— Mówiłem ci — powiedział Padma — ˙ze nie w pełni doceniasz post˛ep ewo-
lucyjny dokonany przez nasze kultury odłamkowe. Jamethonowa wiara nie była
z gatunku tych, którymi mogłyby zachwia´c czynniki zewn˛etrzne. Gdyby´s faktycz-
nie był taki sam jak twój wuj Mathias, nie zamieniłby z tob ˛
a nawet jednego słowa.
Zdyskwalifikowałby ci˛e jeszcze przed startem jako człowieka pozbawionego du-
szy. Tymczasem w rzeczywisto´sci uwa˙zał ci˛e za człowieka op˛etanego, człowieka
przemawiaj ˛
acego głosem, który on nazwałby głosem Szatana.
— Nie wierz˛e w to! — wrzasn ˛
ałem.
— A wła´snie, ˙ze wierzysz — zaprzeczył Padma. — Nic masz innego wyboru,
jak w to uwierzy´c. Tylko dlatego Jamethonowi udało si˛e znale´z´c swe rozwi ˛
azanie.
— Rozwi ˛
azanie?
— Był człowiekiem gotowym odda´c ˙zycie za swoj ˛
a wiar˛e. Ale jako dowódcy
trudno mu było pogodzi´c si˛e z faktem, ˙ze jego ludzie pójd ˛
a na ´smier´c bez ˙zad-
nych innych powodów. — Padma przypatrywał mi si˛e uwa˙znie, a ulewa zel˙zała
na chwil˛e. — Lecz ty ofiarowałe´s mu co´s, co uznał za i´scie szata´nski wybór. . .
jego ˙zycie doczesne w zamian za unikni˛ecie starcia, które zako´nczy si˛e ´smierci ˛
a
jego i jego ˙zołnierzy, pod warunkiem, ˙ze podda si˛e razem ze swoim wojskiem
i wiar ˛
a.
— A có˙z to znowu za zwariowane rozumowanie? — spytałem.
W ko´sciele zmówiono wła´snie modlitw˛e i pojedynczy głos, gł˛eboki i dono´sny,
rozpocz ˛
ał nabo˙ze´nstwo ˙załobne.
200
— Bynajmniej nie zwariowane — odparł Padma. — W chwili gdy zdał sobie
z tego spraw˛e, odpowied´z stała si˛e prosta. Jedyne, co musiał uczyni´c, to zacz ˛
a´c od
wyrzeczenia si˛e wszystkiego, co ponad to oferował mu Szatan. Musiał od samego
pocz ˛
atku zało˙zy´c absolutn ˛
a konieczno´s´c swej własnej ´smierci.
— I to ju˙z całe rozwi ˛
azanie?
Spróbowałem si˛e roze´smia´c, lecz tylko rozbolało mnie w krtani.
— To było jedyne rozwi ˛
azanie — odparł Padma. — Skoro ju˙z podj ˛
ał tak ˛
a
decyzj˛e, dostrzegł w jednej chwili, ˙ze sytuacja, w której jego ludzie pozwol ˛
a sobie
na kapitulacj˛e, zajdzie jedynie w tym wypadku, gdy on polegnie, a oni znajd ˛
a si˛e
na pozycjach nie nadaj ˛
acych si˛e do obrony.
Poczułem, ˙ze te słowa uderzaj ˛
a mnie jak obuchem po głowie.
— Ale˙z on wcale nie miał zamiaru umiera´c! — powiedziałem.
— Decyzj˛e pozostawił w r˛ekach swojego Boga — odrzekł Padma. — Zaaran-
˙zował to w taki sposób, by tylko cud mógł go uratowa´c.
— O czym ty mówisz? — Popatrzyłem na niego ze zdumieniem. — Ustawił
stół negocjacyjny pod flag ˛
a zawieszenia broni. Wzi ˛
ał czterech ˙zołnierzy. . .
— Nie było ˙zadnej flagi. ˙
Zołnierzami byli starcy w poszukiwaniu palmy m˛e-
cze´nstwa.
— Było ich czterech! — wrzasn ˛
ałem. — Cztery i jeden czyni razem pi˛e´c. Ich
pi˛eciu na jednego Kensiego. Byłem przy tym stole i widziałem na własne oczy.
Pi˛eciu na. . .
— Tam. . .
To jedno słowo powstrzymało mnie. Nagle poczułem l˛ek. Wolałem nie wie-
dzie´c, co ma mi do powiedzenia. Obawiałem si˛e, i˙z wiem, co takiego usłysz˛e.
Wiedziałem o tym ju˙z od jakiego´s czasu. I nie chciałem tego usłysze´c na własne
uszy, nie chciałem, by to powiedział gło´sno. Deszcz wzmógł si˛e jeszcze bardziej,
gnaj ˛
ac bez opami˛etania obok nas po betonie, lecz słyszałem nieubłaganie ka˙zde
słowo, pomimo całego zgiełku i wrzawy.
Głos Padmy j ˛
ał rozlega´c si˛e w moich uszach rykiem godnym ulewy i ogarn˛eło
mnie uczucie podobne doznaniu bezsilnego odpływania, towarzysz ˛
acemu wyso-
kiej gor ˛
aczce.
— Czy s ˛
adzisz, ˙ze Jamethon cho´c przez jedn ˛
a minut˛e oszukiwał si˛e, tak jak ty
si˛e oddawałe´s złudzeniom? Był produktem kultury odłamkowej. Drugi taki pro-
dukt rozpoznawał w Kensiem. Czy s ˛
adzisz, ˙ze cho´c przez ułamek sekundy spo-
dziewał si˛e, i˙z cokolwiek poza cudem mo˙ze sprawi´c, i˙z on i czterech niezdolnych
ju˙z do noszenia broni fanatyków zdoła zabi´c uzbrojonego, czujnego i przygotowa-
nego na wszystko człowieka z Dorsaj. . . człowieka takiego jak Kensie Graeme. . .
nim sami padn ˛
a pokotem i zostan ˛
a wystrzelani do nogi?
Sami. . . sami. . . sami. . .
Słysz ˛
ac to słowo odbyłem dług ˛
a podró˙z, daleko od tera´zniejszo´sci pochmurne-
go dnia i ulewy. Niczym deszcz i wiatr ponad chmurami uniosło mnie ono i wresz-
201
cie zawiodło do tego górnego, twardego i kamienistego kraju, którego skrawek
ujrzałem, gdy zadałem Kensiemu Graeme’owi pytanie o to, czy kiedykolwiek
pozwolił zabi´c je´nców z Zaprzyja´znionych. Od tego kraju zawsze wolałem si˛e
trzyma´c z daleka, ale i tak w ko´ncu do niego dotarłem.
I przypomniałem sobie.
W duchu od samego pocz ˛
atku wiedziałem, ˙ze fanatyk, który zabił Dave’a i po-
zostałych, nie był wizerunkiem wszystkich Zaprzyja´znionych. Jamethon nie był
beznami˛etnym morderc ˛
a. Starałem si˛e w swych oczach nim go uczyni´c po to, by
podeprze´c swoje własne kłamstwo — aby odwróci´c oczy od widoku jedynego na
czternastu ´swiatach człowieka, któremu nie potrafiłem si˛e przeciwstawi´c. A tym
jedynym człowiekiem nie był grupowy, który dokonał masakry Dave’a i pozosta-
łych, nie był nim nawet Mathias.
Byłem nim ja sam.
Jamethon nie nale˙zał do zwyczajnych fanatyków, tak jak Kensie do zwyczaj-
nych ˙zołnierzy, a Padma zwyczajnych filozofów. Wszyscy trzej reprezentowali
sob ˛
a co´s wi˛ecej, jak to przez cały czas wiedziałem, trzymaj ˛
ac t˛e wiedz˛e w ta-
jemnicy przed sob ˛
a samym, gdzie´s w ciemnym zakamarku mej ja´zni, gdzie nie
musiałem z ni ˛
a walczy´c. Oto dlaczego wyłamywali si˛e z ról, które dla nich zapla-
nowałem, gdy próbowałem nimi manipulowa´c. Oto, oto dlaczego.
Górny, twardy i kamienisty kraj, który ogl ˛
adałem w wyobra´zni, istniał nie
tylko dla Dorsajów. Kraj, gdzie łachmany złudze´n i fałszu zrywał przejrzysty i lo-
dowaty wiatr uczciwych i niewzruszonych przekona´n, gdzie wszelki pozór wi ˛
adł
i zamierał, a utrzyma´c si˛e przy ˙zyciu mogło tylko to, co szczere i czyste, istniał
dla nich wszystkich.
Istniał dla nich, dla tych wszystkich, którzy uciele´sniali sob ˛
a czysty kruszec
swojej kultury odłamkowej. I z tego to kruszcu płyn˛eła ich prawdziwa siła. Byli
ponad wszelkie w ˛
atpliwo´sci — na tym polegał ich sekret — i poza wszystkimi za-
letami ciała i umysłu to wła´snie sprawiało, i˙z byli niezwyci˛e˙zeni. Gdy˙z człowiek
taki jak Kensie nigdy nie mógł by´c pokonany. A Jamethon nigdy nie złamałby
swej wiary.
Czy˙z sam Jamethon nie powiedział mi tego otwarcie? Czy˙z nie rzekł: „Po-
zwól, bym ´swiadczył za samego siebie” — i dalej mówił, ˙ze cho´cby nawet
wszech´swiat rozpadł si˛e u jego stóp, cho´cby nawet wszystek jego Bóg i cała reli-
gia okazali si˛e fałszywi, i tak to, co było w nim samym, nie poniosłoby najmniej-
szej szkody.
Ani te˙z, cho´cby wokół niego całe armie rzuciły si˛e do odwrotu, zostawiaj ˛
ac go
samemu sobie, Kensie nie opu´sciłby swych obowi ˛
azków ani swego posterunku.
Cho´cby mu przyszło walczy´c w pojedynk˛e, cho´cby całe armie wyst ˛
apiły przeciw
niemu, gdy˙z cho´c mo˙zna go było zabi´c, nie mo˙zna go było pokona´c.
Ani te˙z, cho´cby wszelkie obliczenia Exotików i teorie Padmy w jednej chwili
run˛eły jak domek z kart — uznane za bezpodstawne i bł˛edne — nie odwiodłoby go
202
to od wiary w poszukuj ˛
aco-wst˛epn ˛
a ewolucj˛e ducha ludzko´sci, w którego słu˙zbie
si˛e trudził.
Zasłu˙zenie spacerowali po tym górnym i kamienistym kraju oni wszyscy —
Dorsajowie, Zaprzyja´znieni, Exotikowie. Ja za´s byłem prawdziwym głupcem, ˙ze
wtargn ˛
ałem do ´srodka i próbowałem wyzwa´c jednego z nich do walki. Nic dziw-
nego, ˙ze zostałem pokonany, gdy˙z było tak, jak zawsze powtarzał Mathias. W ˙zad-
nym momencie nie miałem ani cienia widoków na zwyci˛estwo.
Wróciłem wi˛ec z powrotem do dnia dzisiejszego i do ulewy, niczym złamana
trzcina ludzka, z uginaj ˛
acymi si˛e pode mn ˛
a kolanami. Deszcz rzedniał, a Padma
podtrzymywał mnie na nogach. Tak jak w przypadku Jamethona, siła jego r ˛
ak
wprawiła mnie w osłupienie.
— Pozwól mi odej´s´c — wymamrotałem.
— A dok ˛
ad pójdziesz, Tam? — odparł.
— Gdzie mnie oczy ponios ˛
a — mrukn ˛
ałem. — Sko´ncz˛e z tym. Dam za wy-
gran ˛
a. — Wreszcie udało mi si˛e usta´c o własnych siłach.
— To nie takie proste — rzekł Padma, puszczaj ˛
ac mnie wolno. — Czyn raz
wprowadzony w ˙zycie nigdy nie przestaje powraca´c echem. Przyczyna nigdy nie
kładzie kresu swym skutkom. Nie mo˙zesz teraz od˙zegna´c si˛e od wszystkiego.
Mo˙zesz jedynie opowiedzie´c si˛e po drugiej ze stron.
— Stron? — zapytałem. Deszcz wokół nas padał coraz słabiej. — Jakich
stron? — Wpatrywałem si˛e w niego jak odurzony.
— Strony danej człowiekowi, któr ˛
a jest moc opierania si˛e swej własnej ewo-
lucji. . . to była strona twojego wuja — rzekł Padma — oraz strony ewolucji, która
jest nasz ˛
a stron ˛
a. — Deszcz ledwie ju˙z si ˛
apił i niebo zaczynało si˛e wypogadza´c.
Bledziutkie słoneczko przenikn˛eło przez chmury, by rzuci´c wi˛ecej ´swiatła na ota-
czaj ˛
acy nas teren parkingu. — Tak jedna, jak druga strona, to silne wiatry wydy-
maj ˛
ace materi˛e spraw ludzkich, nawet wtedy, gdy proces tkania jeszcze jest w to-
ku. Dawno temu powiedziałem ci, Tam, ˙ze dla kogo´s takiego jak ty nie ma innego
wyboru, ni˙z czynnie wpływa´c na wzorzec w jednym lub drugim kierunku. Masz
wybór. . . ale nie masz wolno´sci. Zatem po prostu zdecyduj obróci´c swój wpływ
na korzy´s´c wiatru ewolucji, zamiast na korzy´s´c siły, która mu si˛e przeciwstawia.
Potrz ˛
asn ˛
ałem głow ˛
a.
— Nie — mrukn ˛
ałem. — To na nic. Sam wiesz o tym najlepiej. Widziałe´s
na własne oczy. Poruszyłem niebo i ziemi˛e i wszystkie ˙zywioły polityczne czter-
nastu ´swiatów przeciwko Jamethonowi. . . a on mimo to zwyci˛e˙zył. Niczego nie
dokonam. Lepiej dajcie mi spokój.
— Nawet gdybym ja ci˛e zostawił w spokoju, nie zostawiłyby ci˛e wydarzenia
— odparł Padma. — Tam, otwórz oczy i zobacz, jak rzeczy naprawd˛e si˛e maj ˛
a. Ju˙z
teraz tkwisz w tym po uszy. Posłuchaj mnie. — Jego orzechowe oczy rozjarzyły
si˛e t ˛
a odrobin ˛
a ´swiatła, która towarzyszyła nam od niedawna. — Do wzorca na
St. Marie wdarła si˛e pewna siła w postaci jednostki wypaczonej przez poniesion ˛
a
203
osobist ˛
a strat˛e i zorientowanej na u˙zycie przemocy. To byłe´s ty, Tam.
Spróbowałem znowu potrz ˛
asn ˛
a´c głow ˛
a, lecz wiedziałem, ˙ze ma słuszno´s´c.
— Twoim ´swiadomym działaniom na St. Marie udało si˛e postawi´c tam˛e —
kontynuował Padma — ale zasady zachowania energii nie mo˙zna oszuka´c. Pod-
czas gdy twoje wysiłki zostały udaremnione przez Jamethona, siła, której u˙zyłe´s
do wywarcia nacisku na sytuacj˛e, nie uległa unicestwieniu. Uległa jedynie prze-
obra˙zeniu i opu´sciła wzorzec w postaci innej jednostki, teraz równie˙z wypaczonej
przez osobist ˛
a strat˛e i zorientowanej na wywarcie przemoc ˛
a wpływu na wzorzec.
Oblizałem wyschni˛ete wargi.
— Jakiej innej jednostki?
— Iana Graeme’a.
Stan ˛
ałem jak wryty, przygl ˛
adaj ˛
ac mu si˛e ze zdumieniem.
— Ian odnalazł trzech zabójców swojego brata, ukrywaj ˛
acych si˛e w pokoju
hotelowym w Blauvain — powiedział Padma. — Pozabijał ich gołymi r˛ekami. . .
i czynem tym uspokoił najemników oraz udaremnił plany Bł˛ekitnego Frontu ma-
j ˛
ace na celu ratowanie co si˛e da z zaistniałej sytuacji. Lecz zaraz potem Ian zło-
˙zył rezygnacj˛e i powrócił do domu na Dorsaj. Jest teraz naładowany tym samym
uczuciem straty i goryczy, którym naładowany byłe´s ty w chwili przybycia na St.
Marie. — Padma zawahał si˛e. — Ma teraz ogromny potencjał sprawczy. Na jaki
u˙zytek zostanie on obrócony we wzorcu przyszło´sci, to si˛e dopiero oka˙ze.
Ponownie zrobił pauz˛e, obserwuj ˛
ac mnie swoim ˙zółtym spojrzeniem, przed
którym nie było ucieczki.
— Zatem rozumiesz. Tam — kontynuował po chwili — dlaczego nikt taki jak
ty nie mo˙ze od˙zegna´c si˛e od wpływu na materi˛e zdarze´n? Powiadam ci, i˙z mo-
˙zesz tylko si˛e zmieni´c. — Głos mu nieco złagodniał. — Czy musz˛e ci jeszcze
przypomina´c, ˙ze wci ˛
a˙z jeste´s naładowany. . . tylko tym razem przeciwnie skiero-
wan ˛
a sił ˛
a? Przyj ˛
ałe´s na siebie cały impet i skutki Jamethonowej ofiary, zło˙zonej
z własnego ˙zycia dla ratowania swych ludzi.
Jego słowa były dla mnie niczym uderzenie prawym prostym w dołek — cio-
sem równie mocnym jak ten, który zadałem Janolowi Maratowi, uciekaj ˛
ac z obo-
zu Kensiego na St. Marie. Pomimo przebijaj ˛
acego si˛e ku nam mozolnie blasku
słonecznego, przeszedł mnie dreszcz.
Bo tak wła´snie było. Nie mogłem temu zaprzeczy´c. Jamethon, oddaj ˛
ac swe
˙zycie za wiar˛e, tam gdzie ja odrzucałem wszelk ˛
a wiar˛e w swym planie nagi˛ecia
rzeczy do mej własnej woli, stopił mnie i przemienił jak błyskawica, która sta-
pia podniesione do ciosu ostrze miecza. Temu, co spotkało mnie osobi´scie, nie
mogłem zaprzeczy´c.
— Wszystko na nic — rzekłem, ci ˛
agle dygocz ˛
ac. — To ˙zadna ró˙znica. Nie
mam do´s´c sił, by czegokolwiek dokona´c. Powiadam ci, poruszyłem przeciwko
Jamethonowi wszystkie ˙zywioły, a on i tak zwyci˛e˙zył.
— Tylko ˙ze Jamethon był wierny swej naturze, podczas gdy ty, walcz ˛
ac z nim,
204
walczyłe´s jednocze´snie ze sw ˛
a prawdziw ˛
a natur ˛
a — odparł Padma. — Spójrz na
mnie, Tam!
Popatrzyłem na niego. Orzechowe oczy przyci ˛
agn˛eły mój wzrok i schwyciły
go w pułapk˛e niczym magnesy.
— Cel, dla którego osi ˛
agni˛ecia obliczono, ˙ze powinienem przyby´c i spotka´c
si˛e z tob ˛
a tutaj, wci ˛
a˙z jeszcze nie został osi ˛
agni˛ety — powiedział. — Pami˛etasz.
Tam. jak w gabinecie Marka Torre oskar˙zyłe´s mnie, ˙ze ci˛e zahipnotyzowałem?
Skin ˛
ałem głow ˛
a.
— To nie była hipnoza. . . a przynajmniej nie całkiem hipnoza — rzekł. —
Jedyne, co zrobiłem, to pomogłem ci odblokowa´c kanał ł ˛
acz ˛
acy tw ˛
a ´swiadom ˛
a
osob˛e z pod´swiadom ˛
a. Czy masz do´s´c odwagi, by zobaczywszy to, co zrobił Ja-
methon, pozwoli´c, bym ci go pomógł odblokowa´c raz jeszcze?
Jego słowa zawisły w rozdzielaj ˛
acej nas pró˙zni i balansuj ˛
ac na cienkiej linie
tera´zniejszo´sci, usłyszałem dono´sny głos o dumnej fakturze, prowadz ˛
acy w ko-
´sciele modlitw˛e. Ujrzałem, jak sło´nce próbuje przebi´c si˛e przez chmury i w tym
samym czasie oczyma wyobra´zni ujrzałem spowite w mrok ´sciany mej doliny, tak
jak opisał je Padma owego dnia dawno temu w Encyklopedii. W dalszym ci ˛
agu
tani stały, wysokie i w ˛
asko rozstawione, tamuj ˛
ac dost˛ep ´swiatła słonecznego. Tyle
˙ze w dalszym ci ˛
agu, niczym ciasny otwór wyj´sciowy, daleko przede mn ˛
a widniało
nie osłoni˛ete ´swiatełko.
Pomy´slałem o siedzibie błyskawic, któr ˛
a ujrzałem owego razu w przeszło-
´sci, gdy Padma umie´scił mi przed oczyma wzniesiony do góry palec i sama my´sl
o powtórnym wst ˛
apieniu na pole tocz ˛
acej si˛e tam bitwy napełniła mnie — sła-
bego, złamanego i zwyci˛e˙zonego, gdy˙z tak wła´snie czułem si˛e teraz — mdl ˛
ac ˛
a
beznadziejno´sci ˛
a. Byłem zbyt słaby, by kiedykolwiek stawi´c czoło błyskawicom.
By´c mo˙ze zawsze taki byłem.
— . . . Gdy˙z był on ˙zołnierzem swego ludu, który jest Ludem Bo˙zym i był
˙zołnierzem Bo˙zym — niczym z wielkiej odległo´sci głos modl ˛
acy si˛e w ko´sciele
ledwie dotarł do moich uszu — i w ˙zadnej rzeczy nie zawiódł swego Boga, któ-
ry jest naszym Bogiem, a tak˙ze Bogiem wszelkiej siły i prawo´sci. Niech b˛edzie
zatem wzi˛ety spomi˛edzy nas w szeregi tych, co porzuciwszy ułud˛e ˙zycia, zostali
pobłogosławieni i powitani w Panu.
Usłyszałem to i raptem poczułem w ustach mocny smak powrotu do domu,
smak niezaprzeczalnego powrotu do wiecznego domu i niewzruszonej wytrwa-
ło´sci w wierze moich przodków. Szeregi tych, którzy nigdy by si˛e w niej nie
zachwiali, zwarły si˛e pocieszaj ˛
aco wokół mnie i ja, który tak˙ze si˛e nie zachwia-
łem, zamarkowałem krok i ruszyłem naprzód wraz z nimi. W tej sekundzie i tylko
przez t˛e sekund˛e czułem to, co musiał odczuwa´c Jamethon, stoj ˛
ac na St. Marie
naprzeciw mnie i naprzeciw decyzji o swym ˙zyciu lub ´smierci. Czułem to tylko
przez chwil˛e, ale do´s´c było i owej chwili.
— Dalej, ´smiało — usłyszałem siebie samego, mówi ˛
acego do Padmy.
205
Ujrzałem jego palec wzniesiony przed moimi oczyma. i poleciałem w ciem-
no´s´c — ciemno´s´c i szał; była to siedziba błyskawic, lecz ju˙z nie błyskawicowego
płomienia, lecz dra˙zni ˛
acego mroku, chmury, burzy i grzmotu. Rzucany i okr˛e-
cany we wszystkie strony, uderzany od spodu przez otaczaj ˛
ac ˛
a mnie w´sciekło´s´c
i przemoc, toczyłem walk˛e, by powsta´c, by sił ˛
a utorowa´c sobie drog˛e do ´swia-
tła, ´swiatła i czystego powietrza ponad burzowymi chmurami. Lecz moje samotne
wysiłki powodowały, ˙ze zaczynałem koziołkowa´c, ˙ze zaczynałem dziko wirowa´c,
miotaj ˛
ac si˛e coraz ni˙zej, zamiast coraz wy˙zej — i wreszcie zrozumiałem, w czym
rzecz.
Burza była moj ˛
a wewn˛etrzn ˛
a nawałnic ˛
a, burz ˛
a, któr ˛
a sam stworzyłem. Była
to wewn˛etrzna burza przemocy, zemsty i zniszczenia, któr ˛
a budowałem w sobie
przez te wszystkie lata; i tak jak obracałem sił˛e innych ludzi przeciwko nim sa-
mym, tak teraz ona obracała przeciwko mnie m ˛
a własn ˛
a sił˛e, ´sci ˛
agaj ˛
ac mnie w dół
i w dół coraz ni˙zej w sw ˛
a ciemno´s´c, póki wszelkie ´swiatło nie b˛edzie dla mnie
stracone.
I zapadałem si˛e, gdy˙z jej moc była wi˛eksza od mojej. I zapadałem si˛e, i zapa-
dałem si˛e, lecz kiedy ju˙z ostatecznie zagubiłem si˛e w całkowitych ciemno´sciach
i gdy ju˙z miałem da´c za wygran ˛
a, odkryłem, i˙z nie mog˛e. Co´s postronnego we
mnie nie chciało. Oddawało cios za cios i walczyło dalej. I wówczas to rozpozna-
łem.
Było to co´s, czego Mathiasowi nigdy nie udało si˛e we mnie zabi´c, gdy byłem
chłopcem. Były to wszystkie sprawy zwi ˛
azane z Ziemi ˛
a i d ˛
a˙zeniem człowieka do
góry. Był to Leonidas i jego trzystu Spartan pod Termopilami. Były to w˛edrówki
Izraelitów przez pustyni˛e i ich przej´scie przez Morze Czerwone. Był to Parte-
non na Akropolu, góruj ˛
acy biel ˛
a ponad Atenami i mrokiem domu mojego wuja
pozbawionym okien.
To wła´snie we mnie — nieust˛epliwy duch wszystkich ludzi — nie chciało
teraz ust ˛
api´c. Nagle w moim duchu, poobijanym, sponiewieranym przez burz˛e,
ton ˛
acym w ciemno´sci, co´s podskoczyło z dzikiej rado´sci. Gdy˙z w jednej chwili
ujrzałem, ˙ze istnieje on tak˙ze i dla mnie — ów górny, kamienisty kraj, gdzie po-
wietrze jest czyste, a łachmany pozorów i oszuka´nstwa zrywa bezlitosny wicher
wiary.
Zaatakowałem Jamethona tam, gdzie on był najsilniejszy — bazuj ˛
ac na mym
wewn˛etrznym obszarze słabo´sci. Oto co Padma miał na my´sli, mówi ˛
ac, ˙ze wal-
cz ˛
ac z Jamethonem, walczyłem równocze´snie z samym sob ˛
a. Oto dlaczego w star-
ciu poniosłem kl˛esk˛e, przeciwko jego zahartowanej wierze wystawiaj ˛
ac do poje-
dynku swoje pragnienia niedowiarka. Ale moja pora˙zka nie oznaczała, i˙z i ja nie
miałem swej krainy wewn˛etrznej siły. Ona istniała. Nosiłem ja ukryt ˛
a w sobie
przez cały czas!
Teraz ujrzałem to wyra´znie. I wówczas, niczym dzwony zwyci˛estwa, usłysza-
łem raz jeszcze w my´slach d´zwi˛ecz ˛
acy triumfem głos Marka Torre oraz głos Lizy,
206
która jak to teraz wiedziałem, pojmowała mnie lepiej, ni˙z ja rozumiałem sam sie-
bie, i nigdy mnie nie opu´sciła. I gdy pomy´slałem o niej, znów zacz ˛
ałem słysze´c
ich wszystkich.
Całe miliony, miliardy roj ˛
acych si˛e głosów — głosów całej ludzko´sci, odk ˛
ad
to pierwszy człowiek przyj ˛
ał postaw˛e pionowa i zacz ˛
ał porusza´c si˛e na tylnych
ko´nczynach. Po raz drugi rozległy si˛e wokół mnie, tak jak owego dnia w punk-
cie przej´scia sali Katalogu Encyklopedii Finalnej: i zamkn˛eły si˛e wokół mnie jak
skrzydła, unosz ˛
ac mnie do góry poprzez dra˙zni ˛
ac ˛
a ciemno´s´c i czyni ˛
ac niezwyci˛e-
˙zonym dzi˛eki przypływowi odwagi, która była kuzynk ˛
a odwagi Kensiego, dzi˛eki
wierze, która była matk ˛
a wiary Jamethona, i dzi˛eki przenikliwo´sci, która była sio-
str ˛
a przenikliwo´sci Padmy.
Dzi˛eki temu wszystkiemu cała wszczepiona mi przez Mathiasa boja´z´n i za-
wi´s´c wobec ludów młodszych ´swiatów zostały ze mnie spłukane raz na zawsze.
Widziałem to jasno i nieodwołalnie. Je´sli oni mieli tylko jedn ˛
a cech˛e korzystn ˛
a
w istniej ˛
acych warunkach, to ja miałem wszystkie le cechy. Jako pie´n podstawo-
wy, pie´n, od którego odchodziły gał˛ezie, ja, ziemska istota ludzka, byłem cz˛e´sci ˛
a
ich wszystkich na młodszych ´swiatach i nie było w´sród nich nikogo, kto nie zna-
lazłby we mnie echa samego siebie.
Tak wi˛ec wychyn ˛
ałem wreszcie z ciemno´sci na ´swiatło — w siedzibie mej
pierwotnej błyskawicy, niesko´nczonej pustce, gdzie toczyła si˛e prawdziwa bitwa,
bitwa ludzi czystego serca przeciwko odwiecznej, nieludzkiej ciemno´sci, której
celem było utrzyma´c nas po wieczne czasy na poziomie zwierz ˛
at. I z odległo´sci,
niby na dnie długiego tunelu, ujrzałem, jak Padma, stoj ˛
ac we wzmagaj ˛
acym si˛e
´swietle i zanikaj ˛
acym deszczu na parkingu, przemawia do mnie.
— Teraz sam widzisz — mówił — dlaczego jeste´s niezb˛edny Encyklopedii.
Tylko Mark Torre był zdolny doprowadzi´c j ˛
a do obecnego stanu zaawansowa-
nia i tylko ty jeste´s zdolny uko´nczy´c jego dzieło, gdy˙z szerokie masy ludu ziem-
skiego nie mog ˛
a jeszcze ogarn ˛
a´c wzrokiem wizji zawartej po´srednio w fakcie jej
uko´nczenia. Ty, który wypełniłe´s w sobie luk˛e mi˛edzy ludem kultur odłamkowych
a zrodzonymi na Ziemi, mo˙zesz wbudowa´c swój punkt widzenia w Encyklopedi˛e,
tak ˙ze gdy zostanie ona uko´nczona, b˛edzie w stanie dokona´c tego samego wzgl˛e-
dem tych, którzy jeszcze nie przejrzeli na oczy, i w ten sposób rozpocz ˛
a´c prze-
modelowywanie, którego kolej nadejdzie, gdy ludy kultur odłamkowych obróc ˛
a
si˛e w kierunku ´zródeł, by na powrót zł ˛
aczy´c si˛e z podstawowym pniem ziemskim
w now ˛
a, rozwini˛et ˛
a posta´c człowieka.
Jego pełne mocy spojrzenie zdawało si˛e w rozbłyskaj ˛
acym ´swietle nieco zła-
godnie´c. Jego u´smiech stał si˛e cokolwiek smutny.
— Do˙zyjesz, by zobaczy´c wi˛ecej ni˙z ja tych wydarze´n. Do zobaczenia, Tam.
Wówczas, bez ˙zadnego ostrze˙zenia, ujrzałem to. Nagle Encyklopedia i jej wi-
zja scaliły si˛e w jedno i zaskoczyły w moich my´slach w realn ˛
a cało´s´c. I w tej sa-
mej chwili mój rozbrykany umysł w pełnej szybko´sci wskoczył na tor przeszkód,
207
którym, wprowadzaj ˛
ac t˛e cało´s´c w ˙zycie, b˛ed˛e musiał stawi´c czoło.
Dzi˛eki mej własnej znajomo´sci ´swiata zacz˛eły ju˙z w moich my´slach powsta-
wa´c konkretne kształty — twarze i metody, z którymi b˛ed˛e miał do czynienia.
Mój umysł pop˛edził naprzód, dogonił je i rozpocz ˛
ał dalszy bieg snuj ˛
ac plany ich
uprzedzenia. Ju˙z teraz wiedziałem, ˙ze b˛ed˛e pracował inaczej ni˙z Mark Torre. Za-
chowam jego nazwisko jako nasze godło i poprzestan˛e na zachowaniu pozorów,
˙ze budowa Encyklopedii toczy si˛e zgodnie z ustalonym przez niego harmonogra-
mem. B˛ed˛e skromnie okre´slał si˛e jako jeden z wielu członków Rady Nadzorczej,
którzy teoretycznie b˛ed ˛
a mieli równe ze mn ˛
a znaczenie.
Lecz w rzeczywisto´sci to ja b˛ed˛e nimi kierował, delikatnie, tak jak to po-
trafiłem, i w ten sposób uwolni˛e si˛e od konieczno´sci podejmowania kłopotliwych
´srodków zabezpieczaj ˛
acych przed szale´ncami, takimi jak ten, który zabił Marka
Torre. Nawet w czasie kierowania budow ˛
a zachowam swobod˛e poruszania si˛e po
Ziemi, by lokalizowa´c i udaremnia´c wysiłki tych, którzy b˛ed ˛
a usiłowali działa´c
przeciwko niej. Ju˙z dzi´s wiedziałem, w jaki sposób zaczn˛e si˛e do tego zabiera´c.
Lecz Padma zacz ˛
ał zbiera´c si˛e do odej´scia. Nie mogłem pozwoli´c, by´smy si˛e
rozstali w ten sposób. Z wysiłkiem oderwałem swoj ˛
a uwag˛e od przyszło´sci i wró-
ciłem do dzisiejszego dnia, zanikaj ˛
acego deszczu i ja´sniej ˛
acego ´swiatła.
— Zaczekaj — poprosiłem. Zatrzymał si˛e i odwrócił z powrotem. Teraz, gdy
przyszło co do czego, trudno mi było si˛e wysłowi´c. — Ty nigdy. . . — J˛ezyk mi
si˛e pl ˛
atał. — Nigdy nie dałe´s za wygran ˛
a. Przez cały czas pokładałe´s we mnie
wiar˛e.
— Ale˙z sk ˛
ad — odparł.
Obrzuciłem go szybkim spojrzeniem, lecz potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
— Musiałem wierzy´c wynikom moich oblicze´n. — U´smiechn ˛
ał si˛e lekko
i niemal z ˙zalem. — A moje obliczenia nie dawały ci prawie ˙zadnej nadziei. Nawet
w punkcie w˛ezłowym na przyj˛eciu dla uczczenia Donala Graeme’a na Freilandii
prawdopodobie´nstwo tego, ˙ze si˛e uratujesz, wydawało si˛e zbyt małe, by warto je
było bra´c pod uwag˛e. Nawet gdy wyleczyli´smy ci˛e z ran na Marze, obliczenia nie
dawały ci ˙zadnej nadziei.
— Ale. . . nie opu´sciłe´s mnie. . . — wyj ˛
akałem, wpatruj ˛
ac si˛e w niego.
— To nie ja. Nikt z nas. Tylko Liza — odrzekł. — Ona nigdy ci˛e nie odst ˛
apiła,
od pierwszej wizyty w gabinecie Marka Torre. Powiedziała nam, ˙ze poczuła co´s. . .
co´s w rodzaju iskry przechodz ˛
acej od ciebie. . . gdy rozmawiałe´s z ni ˛
a podczas
zwiedzania, nim jeszcze trafili´scie do Punktu Przej´scia. Wierzyła w ciebie nawet
wtedy, gdy j ˛
a odtr ˛
aciłe´s w punkcie w˛ezłowym Graeme’a, kiedy za´s wzi˛eli´smy
ci˛e na Mar˛e, by ci˛e wyleczy´c, nalegała, by uczestniczy´c w tym procesie, tak ˙ze
mieli´smy okazj˛e przywi ˛
aza´c j ˛
a do ciebie emocjonalnie.
— Przywi ˛
aza´c j ˛
a? — Te słowa były dla mnie niezrozumiałe.
— Podczas tego samego procesu, w którym doprowadzili´smy ci˛e do stanu
pierwotnego, zablokowali´smy na twej osobie jej zaanga˙zowanie emocjonalne. To-
208
bie to nie robiło ró˙znicy, j ˛
a za´s wi ˛
azało z tob ˛
a nieodwołalnie. Teraz, gdyby ci˛e
straciła, cierpiałaby tak samo albo jeszcze bardziej, ni˙z Ian Graeme cierpi z po-
wodu utraty swego brata bli´zniaka i lustrzanego odbicia.
Zatrzymał si˛e i obserwował mnie, stoj ˛
ac w miejscu. Lecz ja nadal bł ˛
adziłem
po omacku.
— W dalszym ci ˛
agu. . . nie rozumiem — rzekłem. — Mówisz, ˙ze to, co z ni ˛
a
uczynili´scie, nie miało dla mnie znaczenia. Jaki zatem po˙zytek. . .
— ˙
Zaden, tak dalece, jak byli´smy w stanie wówczas obliczy´c i wyinterpreto-
wa´c, a˙z do tej pory. Je˙zeli ona była przywi ˛
azana do ciebie, to oczywi´scie równie˙z
i ty byłe´s do niej przywi ˛
azany. Ale było to tak, jak gdyby drozda ´spiewaj ˛
acego
przywi ˛
aza´c do palca olbrzyma, tak jak bezwładno´s´c wzgl˛edna twojego oddziały-
wania na wzorzec wygl ˛
ada w porównaniu do jej bezwładno´sci. Wył ˛
acznie Liza
s ˛
adziła, ˙ze przyniesie to jaki´s po˙zytek.
Odwrócił si˛e.
— Do zobaczenia, Tam — powiedział.
Poprzez wci ˛
a˙z rzedniej ˛
ac ˛
a mgiełk˛e widziałem, jak samotnie kroczy w kierun-
ku ko´scioła, sk ˛
ad dobiegł mnie pojedynczy głos mówcy, obwieszczaj ˛
acego wła-
´snie numer hymnu, którym ko´nczyło si˛e nabo˙ze´nstwo.
Zostawił mnie w stanie całkowitego osłupienia. Ale wnet roze´smiałem si˛e
w głos, gdy˙z w owej chwili zdałem sobie spraw˛e, ˙ze jestem m ˛
adrzejszy od niego.
Wszystkie jego obliczenia razem wzi˛ete nie były w stanie odkry´c, dlaczego fakt,
i˙z Liza przywi ˛
azała si˛e do mnie, mógł mnie uratowa´c. I uratował.
Gdy˙z poczułem teraz przypływ mej własnej ogromnej miło´sci do niej i zda-
łem sobie spraw˛e, ˙ze przez cały czas moja samotna ja´z´n odwzajemniała Lizie jej
miło´s´c, tyle ˙ze za nic nie przyznałaby si˛e do tego przed sob ˛
a. I dla tej to wła´snie
miło´sci pragn ˛
ałem ˙zy´c. Olbrzym mo˙ze bez ˙zadnego wysiłku zabra´c ze sob ˛
a, do-
k ˛
ad chce, drozda ´spiewaj ˛
acego, nie zwracaj ˛
ac ani krztyny uwagi na poruszenia
drobniutkich skrzydełek. Lecz je´sli obchodzi go los stworzenia, do którego został
przywi ˛
azany, tam gdzie nie mogła zawróci´c go z drogi siła, mo˙ze zawróci´c go
miło´s´c.
A zatem po wi ˛
a˙z ˛
acej nas ze sob ˛
a niewidzialnej nici wiara Lizy pobiegła po-
ł ˛
aczy´c si˛e z moj ˛
a wiar ˛
a, a ja nie mogłem dopu´sci´c, by moja wiara wygasła, nie
chc ˛
ac wygasi´c zarazem i jej wiary. Z jakiego˙z innego powodu musiałem stawi´c
si˛e na jej wezwanie, kiedy to doszło do zamachu na Marka Torre? Nawet wów-
czas gotów byłem nadło˙zy´c drogi, by bodaj kompromisem poł ˛
aczy´c swoj ˛
a i jej
´scie˙zk˛e.
Gdy˙z jak to teraz zobaczyłem, wskazówka kompasu mojego ˙zycia w jed-
nej chwili obróciła si˛e o sto osiemdziesi ˛
at stopni i, widziane w nowym ´swietle,
wszystko stało si˛e nagle proste, jasne i zrozumiałe. Nic w moim ˙zyciu nie ulegało
zmianie, ani mój głód, ani moja ambicja, ani energia, oprócz tego, ˙ze zostałem
obrócony w przeciwn ˛
a stron˛e. Ponownie wybuchn ˛
ałem gło´snym ´smiechem, zdu-
209
miony prostot ˛
a tego, co si˛e wydarzyło, jako ˙ze teraz widziałem ju˙z wyra´znie, ˙ze
jeden cel był zwykłym przeciwie´nstwem drugiego:
NISZCZY ´
C : BUDOWA ´
C
BUDOWA ´
C — jasna i prosta odpowied´z, do której t˛eskniłem tyle lat, by
wreszcie zada´c kłam czczym pogl ˛
adom Mathiasa. Do tego wła´snie zostałem zro-
dzony, tego, co zawarte było w Partenonie i w Encyklopedii, i we wszystkich
synach człowieczych.
Tak jak wszyscy — nawet Mathias — je´sli nie zbł ˛
adz ˛
a na manowce, przysze-
dłem na ´swiat bardziej jako twórca ni˙z jako burzyciel, bardziej kreator ni˙z nisz-
czyciel. Teraz niczym jednolita sztaba czystego metalu, z którego pod ciosami
młota odpadły wreszcie wszelkie zanieczyszczenia, d´zwi˛eczałem czystym tonem,
wibruj ˛
ac ka˙zdym atomem, ka˙zdym włókienkiem mojego jestestwa, nastrojony na
podstawow ˛
a, niezmienn ˛
a cz˛estotliwo´s´c jedynego prawdziwego celu ˙zycia. Oszo-
łomiony i słaby, odwróciłem si˛e wreszcie plecami w stron˛e ko´scioła, podszedłem
do samochodu i wsiadłem. Było ju˙z prawie po deszczu, a i niebo wypogadzało
si˛e coraz szybciej. Drobniutka mgiełka wilgoci opadała, wydawało si˛e, du˙zo spo-
kojniej, a powietrze nasi ˛
akło woni ˛
a nowo´sci i ´swie˙zo´sci. Odje˙zd˙zaj ˛
ac z parkingu
w dług ˛
a drog˛e powrotn ˛
a do portu kosmicznego, uchyliłem okna samochodu. I sie-
dz ˛
ac przy otwartym oknie usłyszałem, jak w ko´sciele rozpoczynaj ˛
a ´spiewa´c hymn
ko´ncz ˛
acy nabo˙ze´nstwo.
´Spiewali wła´snie Hymn Bojowy ˙Zołnierzy z Zaprzyja´znionych. Gdy odje˙z-
d˙załem drog ˛
a, głosy zdawały si˛e nast˛epowa´c za mn ˛
a pot˛e˙znie, nie rozbrzmiewaj ˛
ac
dostojnie ani ˙załobnie, niby w nastroju po˙zegnania i rozpaczy, lecz mocno i trium-
falnie, niby pie´s´n marszowa wyruszaj ˛
acych o brzasku nowego dnia na szlaki.
˙
Zołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzi´s,
Dok ˛
ad id ˛
a na wojn˛e sztandary. . .
Gdy odje˙zd˙załem, ´spiew szedł w moje ´slady. A gdy dzieliła nas ju˙z nieco
wi˛eksza odległo´s´c, głosy zdawały si˛e zlewa´c nawzajem, póki wreszcie nie za-
brzmiały niczym jeden samotny, ´spiewaj ˛
acy z moc ˛
a głos. Przede mn ˛
a rozst˛epo-
wały si˛e chmury. Prze´swituj ˛
ace przez nie sło´nce sprawiało, i˙z skrawki bł˛ekitne-
go nieba przypominały powiewaj ˛
ace jasne flagi, sztandary armii, maszeruj ˛
acej
wiecznie naprzód w nieznane kraje.
Jad ˛
ac dalej, ujrzałem wreszcie, jak ł ˛
acz ˛
a si˛e w jedno czyste niebo i jeszcze
przez długi czas pod ˛
a˙zaj ˛
ac w stron˛e portu kosmicznego i oczekuj ˛
acego tam na
mnie w blasku słonecznym statku, który miał zabra´c mnie na Ziemi˛e do Lizy,
słyszałem za sob ˛
a ´spiew.