PER PETTERSON
NA SYBERIĘ
Przełożyła Iwona Zimnicka
TYTUŁ ORYGINAŁU: TIL SIBIR
Marit i Monie
I
1
Kiedy byłam małą dziewczynką, siedmioletnią albo mniejszą, zawsze oblatywał
mnie strach, gdy po drodze z miasta przejeżdżaliśmy obok lwów. Uważałam, że
Lucyfer boi się tak samo jak ja, bo właśnie w tym miejscu przyspieszał. Dopiero
dużo później zrozumiałam, że to dziadek porządnie smagał go batem na
łagodnym zboczu, gdy mijaliśmy wjazd, przy którym leżały lwy, a to z kolei
dlatego, że dziadek był człowiekiem niecierpliwym. Wiedzieli o tym wszyscy.
Lwy były żółte, a ja siedziałam z tyłu bryczki i machałam nogami, sama
albo ze swoim bratem Jesperem, odwrócona do dziadka plecami, i patrzyłam, jak
lwy na szczycie wzgórza coraz bardziej maleją. Odwracały łby i wpatrywały się
we mnie żółtymi ślepiami. Były z kamienia, kamienne były też cokoły, na
których leżały, a mimo to świdrowały mnie spojrzeniem, tak że aż paliło w piersi
i czułam narastającą pustkę w środku. Nie potrafiłam jednak oderwać od nich
oczu. Kiedy próbowałam zamiast na lwy patrzeć na żwirową drogę, robiło mi się
niedobrze i miałam wrażenie, że spadam.
– Idą! Idą! – wołał mój brat, który wiedział, jak się ma sprawa z lwami, a ja
podnosiłam głowę i widziałam, że nadbiegają. Odrywały się od kamiennych
bloków i rosły, zeskakiwałam wtedy z bryczki bez względu na prędkość,
kaleczyłam kolana na żwirze i wybiegałam na najbliższe pole. W lesie za polem
były sarny i jelenie; biegnąc, myślałam właśnie o nich.
– Zostaw dziewczynkę w spokoju! – krzyczał dziadek.
Przestawałam biec, kostki miałam mokre od rosy, a pod bosymi stopami
czułam rżysko i grudy ziemi. Dziadek ściągał lejce, pokrzykiwał na konia i
zatrzymywał bryczkę, potem się odwracał, a z jego brody wylewał się na głowę
Jespera strumień przekleństw, brzydkich jak sam Zły. Dziadek nosił w sobie
wiele złości i zawsze w końcu musiałam bronić brata, bo bez niego nie mogłam
ż
yć.
Szłam przez trawę z powrotem na drogę, siadałam z tyłu bryczki i
uśmiechałam się do Jespera. Dziadek strzelał z bata, Lucyfer ciągnął, a Jesper
odpowiadał mi uśmiechem.
Idę tą samą drogą z ojcem. Jest Boże Narodzenie. Mam dziewięć lat. Tego dnia
jest niezwykle zimno. Szron i nagie topole wzdłuż pól przy drodze. Coś szarego
na szarym skraju lasu zaczyna się poruszać, cienkie nogi stawiają sztywne kroki,
z miękkich pysków bucha para, widzę to z daleka. Powietrze jest jak szkło, daje
się dotknąć, odległość do wszystkiego maleje. Mam czapkę i szalik, ręce
chowam głęboko w kieszeniach płaszcza. W jednej kieszeni jest dziura, czuję od
spodu podszewkę. Od czasu do czasu patrzę na ojca. Na samej górze pleców ma
wybrzuszenie, prawie garb. Nabawił się go w polu i mówi, że już nigdy tam nie
wróci. Ojciec jest stolarzem w mieście. Dostał od dziadka warsztat, kiedy
opuścił gospodarstwo.
Zaciska szczęki. Idzie z gołą głową i patrzy przed siebie zaczerwienionymi
oczami, uszy zbielały mu od mrozu, a ja nie mogę oderwać od nich wzroku. Są
jak z porcelany. Ramię ojca unosi się i zatrzymuje w pół ruchu, jakby się
zmuszał, by je opuścić. W połowie drogi wyciągam rękę z kieszeni, on ją
ujmuje, nie patrząc, i lekko rozciera, ale przecież ja to robię ponieważ jemu jest
zimno.
Kiedy mijamy lwy, nie odwracamy się. Ojciec – dlatego że i tak patrzy
wyłącznie przed siebie, ja – dlatego że nie chcę. Idziemy do gospodarstwa. Moja
matka już tam jest, i moi stryjowie, i Jesper, a ojciec idzie sztywno, powoli. Od
miasta dzielą nas trzy kilometry, jest dwudziesty czwarty grudnia, ale ja jednak
się odwracam. Lwy leżą na cokołach, błyszczące, w szarobiałych futerałach.
Wczoraj padał deszcz, a potem przyszedł mróz, są więc teraz zamknięte i
wyglądają jak uszy mojego ojca, dwa porcelanowe lwy na straży alei
prowadzącej do dworu Bangsbo, gdzie zatrzymywał się Hans Christian
Andersen za każdym razem, kiedy wyprawiał się tak daleko na północ kraju;
wysoki cylinder w niskich pokojach, czarna kreska mężczyzny, który zawsze
musiał się schylać, i wchodząc, i wychodząc.
Usiłuję iść szybciej, boję się o uszy ojca, słyszałam, że mogą odpaść, ale on
utrzymuje jednakowe tempo. Ciągnę go za rękę, a wtedy się złości.
– Przestań! – mówi ostro i mocno szarpie mnie do tyłu. Odezwał się po raz
pierwszy, odkąd wyszliśmy za drzwi domu na Asylgade. Mój ojciec kocha
Jespera. Ja kocham ojca. Jesper kocha mnie, ale lubi się ze mną drażnić, straszyć
mnie po ciemku umarlakami, latem wciągać pod wodę. Znoszę to, bo dzięki
temu staję się mu równa. Idę sama z ojcem, jest Boże Narodzenie, a jego uszy są
z porcelany. Boję się, że odpadną, nie dotyka ich przez całe pięć kilometrów
drogi do gospodarstwa.
We Vrangbæk są cztery zagrody i wszystkie nazywają się Vrangbæk, to cała
nieduża wioska. Mieszka tam sporo dzieci, chodzą do szkoły Vangen w
Understed. Mogłabym być jednym z nich, ale nie jestem i jak mawia Jesper,
powinnam się z tego cieszyć. Skręcamy w lewo na krzyżówce, z której droga
prosto biegnie przez pola do Gærum, a ta w prawo prowadzi ku Nørre
Vrangbæk. Mijamy pierwszą stodołę z kamienia i cegieł; ojciec, jeśli to w ogóle
możliwe, idzie jeszcze wolniej i sztywniej, mocno trzyma mnie za rękę. Droga
wije się ciasno przy stromym zboczu, obłożono ją od tej strony okrągłymi
kamieniami; wygląda to jak kamienne ogrodzenie, ale rzecz w tym, by po
deszczu ziemia się nie obsunęła i nie zatarasowała przejścia. Idziemy do
ostatniego gospodarstwa, wszystkie położone są blisko siebie i tuż przy drodze,
więc od razu wchodzi się na duże wybrukowane podwórze, na środku leży kupa
gnoju. Wszystko jest zmrożone, pokryte warstwą lśniącej glazury. Na
kamieniach bruku można się poślizgnąć.
Od razu widzę Jespera, który wypatrzył nas przez okno. Stoi w drzwiach
domu i czeka. Za nim widać choinkę i okno po przeciwnej stronie, z szybą do
połowy pokrytą lodowymi różami. Pięknie to wygląda. Słyszę głos matki. Jest
religijna, ma religijny głos. Jedną nogą stoi na ziemi, a drugą w niebie. Jesper się
uśmiecha, jakbyśmy mieli wspólną tajemnicę. Może i mamy, nie pamiętam.
Ojciec od razu podchodzi do kaflowego pieca. W piecu huczy, widzę, że jest
gorący, bo powietrze wokół niego drga i czuję ciepło na twarzy. Ojciec
podchodzi bardzo blisko, boję się, że zaraz dotknie kafli czołem. Zdejmuję
płaszcz, a ojciec unosi ręce jak marionetka i przyciska dłonie do uszu. W salonie
matka śpiewa Niech dzwony dzwonią, Jesper wpatruje się we mnie, a potem
spogląda na ojca przy piecu. Trzymam płaszcz w rękach, patrzę na wygięte
plecy, na zaciśnięte szczęki i na to coś białego, grubego, co wylewa mu się
spomiędzy palców.
Izdebka na poddaszu była lodowata i najczęściej pogrążona w półmroku, jedyną
parafinową lampę musiałam gasić, gdy tylko weszłam na górę. Niewielkie
okienko wychodziło na wschód, pod nim stało łóżko. Latem, klęcząc na łóżku,
mogłam wieczorami rozmawiać z Jesperem, a zimą patrzeć na gwiazdy, na
ś
wierkowy żywopłot i na chiński ogród z innego świata; dalej, aż do morza,
rozciągały się falujące pola. Czasami w nocy budziłam się pod ciężką wilgotną
kołdrą, wydawało mi się, że słyszę, jak morze wypełnia pokoik, otwierałam oczy
i było tak samo czarno jak wtedy, gdy miałam je zamknięte. Ciemność tuliła się
do twarzy, a ja myślałam sobie; że to bez różnicy, czy widzę, czy nie. Różnica
jednak była, potrafiłam się wystraszyć tej wielkiej, ciężkiej i pełnej dźwięków
ciemności, wiedziałam też, że jeśli szybko nie zamknę oczu, może mnie udusić.
Ale kiedy się nie bałam, czułam się tak, jakbym wzlatywała i unosiła się w
powietrzu z wiatrem w piersi.
Leżę w łóżku i patrzę w ciemność, wszystko jest czarne i nagle szarzeje, bo
wyłania się księżyc. Morza nie słyszę. Zamarzło jak wszystko inne i ucichło.
Wydaje mi się, że już nie śnię.
Pukanie. To dlatego się obudziłam, teraz sobie przypominam. Czekam,
znów słyszę pukanie, wstaję więc spod kołdry, która wreszcie się zagrzała, i w
nocnej koszuli idę po zimnej podłodze tam, gdzie, jak wiem, są drzwi. Pukanie
rozlega się znów. Nie do drzwi, tylko do okna. Odwracam się i widzę cień
poruszający się na tle księżyca za szybą. To Jesper. Wiem, że to Jesper.
– Otwórz – szepcze głośno, dmuchając ciepłym oddechem na szybę.
Podbiegam do łóżka, wskakuję na nie kolanami i otwieram okno. Do środka
wpada zimny powiew, czuję lód w piersi i w brzuchu, wyostrzają się krawędzie
myśli. Pamiętam wszystko, porcelanowe lwy, porcelanowe uszy i prosty kark
babci, pamiętam dziadka i słaby głos matki unoszący się w powietrzu niczym
cienki woal, przez który wszyscy nauczyli się patrzeć. Jesper przytrzymuje się
ręką okapu, jedną stopą stoi na parapecie. Na szyi ma moje buty związane
sznurówkami.
– Ubierz się i chodź ze mną – mówi.
– Dobrze.
Mam własną wolę, nie robię wszystkiego, co mi się każe, ale chcę iść z
Jesperem. On robi różne dziwne rzeczy, a mnie się to podoba. Jestem już
zupełnie przytomna. Jesper wskakuje do środka, siada na łóżku i czeka, cały czas
się uśmiecha. Czym prędzej sięgam po ubranie. Leży na krześle i jest bardzo
zimne. Księżyc świeci przez otwarte okno, rysuje srebrne kręgi na słupkach
łóżka, na dzbanku, na budziku, którego wskazówki nigdy się nie poruszały.
– Która godzina? – pytam.
– Nie mam pojęcia. – Uśmiecha się, aż zęby błyskają mu w półmroku.
Zaczynam się śmiać, ale wtedy on kładzie palec na ustach. Kiwam głową,
naśladuję jego gest, potem wyjmuję wełnianą bieliznę, wciągam ją na siebie, na
to grubą spódnicę i sweter. Płaszcz też mam w pokoju, leży przewieszony przez
oparcie krzesła. Jesper podaje mi buty. Kiedy kończę je wiązać, wychodzimy
przez okno.
– Nie bój się, po prostu rób to co ja – mówi.
Ja się nie boję, po prostu robię to co on, a to wcale nie jest trudne, kiedy
robimy to w takt, on pierwszy, ja za nim, jak w tańcu, który znamy tylko my
dwoje, i tak tańczymy wzdłuż dachu, aż wreszcie dochodzimy do końca, tam
gdzie brzoza wyciąga w górę mocne gałęzie, i po drzewie spuszczamy się na
ziemię. Jesper pierwszy, ja za nim.
Trzymamy się z dala od drogi i od skrzydła budynku z sypialniami
dorosłych, w blasku księżyca idziemy przez chiński ogród, by wyjść na pola. W
ogrodzie są wąskie ścieżki, zlodowaciałe krzewy ozdobne i martwe kwiaty, wije
się też sztuczny strumyk, w którym woda zamarzła, nad nim jest kilka
drewnianych mostków. W strumyku latem pływają karpie, może teraz też tam są,
pod lodem. Kiedy przechodzimy przez mostki, drewno głośno trzeszczy; boję
się, że pobudzą się w domu. Nagle księżyc chowa się za chmurę, a ja przystaję.
– Zaczekaj, Jesper! – wołam cicho, ale on zatrzymuje się dopiero po
przejściu przez ogród, po dotarciu do pierwszego pola. Tam się odwraca.
Księżyc znów wyłania się zza chmury, a ja czym prędzej biegnę za Jesperem.
Najpierw okrążamy pola szerokim łukiem, pod górkę na drugą stronę, aż
widzimy morze. Idąc, rzucamy cienie. Jeszcze nigdy nie wychodziłam na dwór o
tej porze, nigdy nie miałam cienia nocą. Mój płaszcz jest oświetlony z przodu, a
plecy Jespera zupełnie ciemne. Zatrzymujemy się i patrzymy na lód, na początku
jest biały, potem błyszczący, a dalej widać otwarte morze.
Jesper wyjmuje coś z kieszeni, wkłada do ust i zapala zapałkę. Wydmuchuje
dym. Pachnie cygarem.
– Niedługo zrobię to, co Ernst Bremer – mówi. – Załatwię sobie motorówkę,
popłynę do Szwecji i przywiozę stamtąd tyle alkoholu, że wystarczy dla
wszystkich, którzy będą chcieli się upić do nieprzytomności. Będę zarabiał duże
pieniądze i palił cygara. Ale pił będę tylko w soboty. I tylko dwa kieliszki.
Jesper ma dwanaście lat. Ernst Bremer to przemytnik. Największy ze
wszystkich, każdy go zna. To niski mężczyzna z Göteborga, ma dom na ulicy
sąsiadującej z naszą, mieszka tam, kiedy nikt go nie ściga. Widziałam, jak
przechodził w szarym płaszczu i baskijce, miał ciemne włosy uczesane z
przedziałkiem. Wiele razy pisano o nim w gazecie, na rysunku satyryka Storma
P. grał na nosie celnikom, a kiedy chłopcy wychodzą wieczorami, nie bawią się
w policjantów i złodziei, tylko w Ernsta Bremera i celników. On jest lepszy od
Robin Hooda. Mój ojciec pewnego lata kupił od niego butelkę, ale kiedy matka
zorientowała się, skąd pochodzi, musiał ją wylać na rabatkę z kwiatami. Kwiatki
nie zwiędły, chociaż matka twierdziła, że to trucizna.
Jesper wydmuchuje szary dym w stronę morza, po czym zaczyna kasłać i
pluć.
– Psiakrew! Najpierw muszę trochę poćwiczyć.
Moja matka to aksamit, moja matka to żelazo. Ojciec często się nie odzywa,
przy obiedzie czasami łapie gorący garnek za metalowy uchwyt i przytrzymuje,
ż
ebym sobie nałożyła, a kiedy go odstawia, na jego dłoni widać czerwone ślady.
– Hans Christian Andersen mieszkał w Bangsbo – mówię, chociaż mam
ś
wiadomość, że dla Jespera to żadna nowina.
– Wiem – odpowiada.
Przechodzimy kawałek wzdłuż brzegu, wspinamy się na stromą wydmę i
wracamy na pola. Księżyc świeci nam w plecy, a cień kładzie się z przodu, od
razu robi się straszniej. Nie podoba mi się to, chociaż ze szczytu wzgórza
wyraźnie widać domy. Na zboczu jest ciemno. Zrywa się wiatr, zasłaniam dłonią
policzek, bo wieje mrozem, napływają chmury i ledwie coś można zobaczyć.
Zamiast iść środkiem ogrodu, okrążamy go i podchodzimy do domu w tym
miejscu, w którym prostopadle do niego stoi obora. Pobielone wapnem ściany są
matowe jak mgła. Jesper przesuwa się wzdłuż świerkowego żywopłotu i
przyciska twarz do najbliższego okna, przykłada rękę do szyby, jakby odbijało
się w niej słońce, ale jest ciemno, nie widzę więc tego, co on widzi. A Jesper
nagle prawie krzyczy:
– Rany boskie, dziadek powiesił się w oborze!
– Nie! – wołam.
Nie wiem, dlaczego właśnie to powiedział, ale często się nad tym
zastanawiałam przez wszystkie te lata, które minęły od tamtej pory.
– Właśnie że tak – upiera się Jesper. – Chodź zobaczyć.
Nie chcę patrzeć, robi mi się niedobrze, chociaż wiem, że to nieprawda, że
Jesper żartuje sobie jak zawsze, lecz mimo to podbiegam i przyciskam twarz do
szyby tuż obok niego. Jest całkiem ciemno, niczego nie widać.
– Nic nie widzę. Ty też nic nie widziałeś, przecież jest ciemno. – Jeszcze
mocniej wciskam twarz w szybę, pachnie stamtąd oborą, mrozem, a Jesper
zaczyna się śmiać. Nagle czuję, jak bardzo jest zimno.
– Zmarzłam.
– Wobec tego wchodzimy do środka. – Jesper już się nie śmieje.
– Nie chcę wracać. Na poddaszu jest jeszcze zimniej. Nie mogę spać.
– Wejdziemy do obory. Tam jest ciepło.
Po kamiennym bruku okrążamy stodołę i podchodzimy do drzwi obory.
Trzeszczą, gdy je otwieramy, a ja się boję, że być może dziadek naprawdę tam
wisi, może wpadnę wprost na jego nogi i zacznie się kołysać. Ale dziadka nie
ma, w środku od razu jest przytulniej, czuję zapach, który znam. Jesper idzie
między boksami. Jest ich dużo, dla dwudziestu pięciu krów, to całkiem spore
gospodarstwo, najmuje ludzi na służbę. Babcia, zanim poślubiła dziadka,
pracowała w kuchni. Nosiła wtedy biały fartuch, ale od tamtej pory nie włożyła
go ani razu. Jest matką mojego ojca, ale nie jego braci, pospieszyli się ze ślubem,
kiedy Hedvig poszła do grobu. Tak mi opowiadała moja matka. Babcia i dziadek
prawie nigdy nie przebywają w tym samym pomieszczeniu, a jeśli już tak się
zdarzy, babcia trzyma głowę wysoko, kark ma sztywny. Wszyscy to widzą.
Stoję, przyzwyczajając się do gęstej ciemności. Słyszę kroki Jespera i krowy
poruszające się w boksach, i chociaż tego nie widzę, to wiem, że większość leży.
Ś
pią, przeżuwają, uderzają rogami w niskie ścianki działowe, wypełniając
ciemność głębokimi dźwiękami.
– Chodź – mówi Jesper. Z trudem dostrzegam go teraz na samym końcu, idę
więc wolno między boksami, stąpam ostrożnie, żeby nie wejść w gnój leżący
wzdłuż środkowego przejścia. Jesper śmieje się cicho i zaczyna śpiewać o tych,
którzy zamiast szeroką drogą kroczą wąską ścieżką i dojdą do niebieskich bram,
naśladuje głos matki, a wychodzi mu to tak dobrze, że chce mi się śmiać, ale
boję się roześmiać tu, wśród tylu zwierząt.
– Chodź, chodź, siostrzyczko – powtarza Jesper, stawiam ostatnie kroki, a
on łapie mnie za płaszcz. – Jeszcze ci zimno?
– Trochę.
– No to musisz zrobić tak. – Wybiera jeden z boksów i wciska się między
ś
cianę a leżącą tam krowę. Kuca, gładzi ją po grzbiecie, przemawia do niej
ś
ciszonym głosem, jakiego rzadko używa. Krowa najpierw odwraca łeb i
zaniepokojona przesuwa się pod przeciwległą ścianę, ale zaraz się uspokaja.
Jesper głaszcze ją coraz mocniej, a potem kładzie się ostrożnie na jej grzbiecie,
najpierw sztywny, ale czując, że wszystko będzie dobrze, rozluźnia się i tylko
leży jak wielka czarna plama na łaciatej krowie.
– Duże zwierzęta mają w sobie dużo ciepła – mówi. – Jak piec. Ty też tak
spróbuj. – Głos ma senny, a ja nie wiem, czy dam sobie radę, ale też chce mi się
spać, tak bardzo, że jeśli zaraz się nie położę, to się przewrócę.
– Spróbuj w sąsiednim boksie – mówi Jesper. – Tam leży Dorit, to dobra
krowa.
Stoję w środkowym przejściu, słyszę spokojny oddech Jespera, patrzę na
Dorit w boksie, jej szeroki grzbiet staje się wreszcie wyraźny, robię więc krok
przez rów z gnojówką, noga trochę mi się obsuwa, ale wcale się tym teraz nie
przejmuję, tak mi się chce spać. Nachylam się i gładzę Dorit po grzbiecie.
– Musisz coś powiedzieć, musisz do niej mówić – odzywa się Jesper zza
ś
cianki.
Ale ja nie wiem, co mam powiedzieć, nic z tego, co przychodzi mi do
głowy, nie nadaje się do wymówienia na głos. W boksie jest ciasno, jeśli Dorit
się obróci, wciśnie mnie w ścianę. Gładzę ją po karku, wychylam się jeszcze
mocniej i zaczynam jej prosto do ucha opowiadać bajkę o dzielnym ołowianym
ż
ołnierzu. Dorit słucha i wiem, że słucha też Jesper za ścianą. Kiedy dochodzę
do końca i ołowiany żołnierz roztapia się w płomieniach, kładę się, obejmuję
Dorit od tyłu za szyję i opowiadam, jak powiew wiatru z okna uniósł tancerkę
przez pokój i rzucił w ogień, gdzie rozbłysła jak gwiazda i zgasła.
Skończywszy, boję się odetchnąć. Ale Dorit jest dobra, prawie się nie
porusza, tylko przeżuwa, a ciepło jej ciała przenika przez mój płaszcz, czuję je
na brzuchu i powoli znów zaczynam łapać oddech. Jest wigilijna noc 1934 roku,
a my, Jesper i ja, leżymy na krowach w oborze, gdzie wszystko oddycha, i być
może tak zasypiamy, bo później niewiele już pamiętam.
2
Miasto, w którym mieszkaliśmy, było wtedy prowincjonalną mieściną, położoną
daleko na północy kraju, prawie najbardziej oddalonym od Kopenhagi miejscem,
w którym wciąż dało się chodzić po ulicach. Ale mieliśmy szaniec
Tordenskjolda, a także stocznię z ponad setką pracowników i syreną, którą o
dwunastej w południe słychać było w całym mieście. Mieliśmy port z łodziami
rybackimi, w którym nigdy nie milkł warkot wpływających i wypływających
kutrów, przybijały też promy ze stolicy, ze Szwecji i z Norwegii. Kiedy się
weszło krętymi drewnianymi schodami prowadzącymi od młyna na szczyt
Pikkerbakken i stanęło na tarasie widokowym, morze przypominało ogromne
malowidło, na którym wielkie statki skręcały ku dwóm latarniom na falochronie.
Ze szczytu Pikkerbakken morze wyglądało tak, jakby wisiało, a nie leżało.
Pamiętam, jak staliśmy na kei i przyglądaliśmy się eleganckim pasażerom,
schodzącym po trapie z promu z Kopenhagi. Podróżowali pierwszą klasą, a
wybierali się albo do sanatorium Frydenstrand, albo dalej do Skagen pociągiem,
ż
eby wynająć tam dom lub zatrzymać się na letnie tygodnie w hotelu. Mężczyźni
nosili słomkowe kapelusze, a panie miały suknie mieniące się w słońcu. Skagen
odkryła niedawno kopenhaska klasa wyższa, z portu biegły więc tory kolejowe,
którymi letnicy jechali na stację, chociaż położona była zaledwie kilka
kwartałów dalej. Patrzyłam, jak mężczyźni w uniformach zanoszą walizki do
pociągu, i myślałam sobie, że może to właśnie jest celem w życiu: nie dźwigać
własnych walizek.
Kiedy przypływały promy, ich syreny słyszeliśmy już z daleka, zza
falochronu; mój ojciec zdejmował wtedy fartuch stolarski, wieszał go na
gwoździu za drzwiami warsztatu i ruszał ulicami do portu, by zobaczyć, jak
przybijają. Szedł takim samym krokiem jak zawsze, nie spieszył się, wiedział
dokładnie, ile czasu zajmie mu droga. Kilka metrów od brzegu kei zatrzymywał
się i stał tam w długim płaszczu, który zawsze wkładał, kiedy wiało, z rękami
założonymi na plecach, w brązowej baskijce na głowie, nie dało się jednak
zobaczyć, co myśli, bo na twarzy miał spokój; stawał tam tylko wtedy, gdy
promy przypływały, nigdy, gdy odpływały, chyba że na pokładzie był ktoś
znajomy, ale to zdarzało się bardzo rzadko.
Kiedy nie musiałam być w szkole, przychodziliśmy tam oboje. Ja też
trzymałam ręce z tyłu, wiatr szarpał płaszczem ojca, szarpał moimi włosami,
podrywał je, siekł nimi i jego, i mnie. Miałam długie brązowe anglezy, które
uderzały mnie w plecy, kiedy biegłam. Wielu osobom w mieście się podobały,
wręcz uważano je za piękne, ale mnie głównie przeszkadzały. Kiedy jednak
proponowałam, żeby je obciąć na krótko, matka protestowała.
– Przecież to najlepsze, co masz – mówiła. – Bez nich z tą okrągłą buzią
wyglądałabyś jak Eskimos. – Według niej Eskimosi mieszkali na biegunie
północnym, wierzyli w bożków z sadła i kości i, niestety, należeli do Danii.
Każdy jednak dźwiga swój krzyż, a ja wtedy byłam za słaba, by się jej
sprzeciwić, dlatego zwykle wiązałam włosy gumką na karku i dzięki temu
mogłam uczestniczyć we wszystkim, co wymyślił Jesper. Ostatnio były to
Wielkie Odkrycia. Razem z kolegami zajmował się czymś na drogach i w
pobliskich lasach, a wieczorami przesiadywali w piwnicy domu niedaleko parku
Plantagen, gdzie jeden z nich mieszkał, i układali plan Wielkiej Podróży.
Czasami pozwalali mi się przyłączyć jako jedynej dziewczynie.
Lubiłam jednak czuć wiatr we włosach i wiedziałam, że mój ojciec lubi
obserwować, jak się unoszą, kiedy staliśmy na kei i patrzyliśmy na
przypływające promy; mimo wszystko włosy były moim jedynym powodem do
dumy.
Za naszymi plecami czekał pociąg, dysząc i parskając przez zawory.
Chociaż podróż do Skagen trwała zaledwie godzinę, nigdy tam nie byłam.
– Nie moglibyśmy kiedyś pojechać do Skagen? – spytałam raz. W
towarzystwie Jespera i jego kolegów zdałam sobie sprawę, że świat jest o wiele
większy niż miasto, w którym mieszkałam, i otaczające je pola. Miałam wielką
ochotę go zobaczyć.
– W Skagen nie ma nic oprócz piasku – odparł mój ojciec. – Nie chciałabyś
tam jechać, córeczko.
Ponieważ była niedziela, a on rzadko nazywał mnie córeczką, zadowolony
wyciągnął cygaro z kieszeni kamizelki, zapalił je i wydmuchał dym. Wiatr rzucił
go nam z powrotem w twarze, aż zapiekły oczy, ale udałam, że nic nie czuję,
ojciec też. Załzawionymi oczami patrzyliśmy, jak prom „Melchior” pełną parą
zbliża się do otworu w falochronie. W końcu łzy popłynęły, zmrużone oczy
zwęziły mi się w wąskie szparki. Na jednej burcie wielkiego statku pasażerowie
wisieli przewieszeni przez reling, machając chusteczkami, „Melchior”
wyprostował się i zwolnił, holownik już czekał, rzucono linę na pokład,
zawarczał silnik, lina wystrzeliła z wody fontanną i krople rozbłysły w słońcu.
Wielki statek zaczął się powoli obracać w stronę kei, na której czekali zbici w
grupki ludzie. Ktoś z lądu zawołał:
– Macie chorobę morską?
– Taaak! – odpowiedzieli chórem pasażerowie przy relingu.
Kiedy wszyscy wysiedli i ci, którzy mieli odjechać pociągiem, już się do
niego załadowali, odwracaliśmy się plecami do wiatru, wycieraliśmy twarze i
ruszaliśmy w stronę miasta. Przecinaliśmy wybrukowane nabrzeże, idąc w
stronę hotelu Cimbria, okrążaliśmy go i wychodziliśmy na Lodsgade przy domu
konsula Brocha po prawej stronie i Gospodzie Promowej po lewej. Dalej szliśmy
Danmarksgade, aż do końca, do rogu, od którego odchodziła nasza ulica,
Asylgade. Tam się zatrzymywaliśmy i ojciec mówił:
– No to byliśmy we dwoje. Wracaj teraz do domu, do matki.
Bardzo uważał, by ten jego czas nie był za długi, chociaż wiedział, że wolę
przebywać z nim. Ale musiałam wracać do domu i wkrótce dowiadywałam się,
jaki humor miał dzisiaj pastor i jak przebiegło całe nabożeństwo, a ojciec szedł
dalej, do Gwiazdy Wieczornej zagrać z kolegami w bilard, jeśli to była niedziela.
Pierwszy wyjazd do Skagen, jaki pamiętam, miał miejsce jesienią. Dziadek z
Vrangbæk właśnie skończył sześćdziesiąt pięć lat i wszyscy się tam zjechali,
cała rodzina ze stryjami i ciotkami, przyszli też sąsiedzi z pobliskich
gospodarstw. Słońce wpadało przez okna, w pokojach było tłoczno, goście stali
też na podwórzu i wśród krzewów w chińskim ogrodzie, a jednak zapamiętałam
to jako dzień dźwięczącej ciszy i sztywnych karków. Babcia chodziła w białym
fartuchu po raz pierwszy od czterdziestu lat, roznosiła kieliszki na tacy i
uśmiechała się w sposób, który kazał dziadkowi cały czas tkwić na krześle, a
mojemu ojcu przestać cały dzień; ani razu na siebie nie spojrzeli. Głos mojej
matki był bardziej płynny niż zwykle i mimo że zebrało się tylu gości, to ją
słyszałam najlepiej.
Ale turyści już wrócili ze Skagen do Kopenhagi. Na głównej ulicy nie było
widać ani jednej eleganckiej sukienki, ani jednego słomkowego kapelusza czy
parasolki od słońca, więc mimo iż wiedziałam, że ten wyjazd jest dla mnie,
doznałam rozczarowania. Ojciec miał rację – nie było tu prawie nic oprócz
piasku. Wiatr hulał między niskimi żółtymi domkami, których mieszkańcy w
większości pochowali się za zamkniętymi drzwiami, matka musiała
przytrzymywać kapelusz, Jesper szedł bokiem, odwrócony plecami do wiatru, a
na cyplu Grenen wiało tak, że nie mogliśmy pojechać bryczką, żeby zobaczyć,
jak spotykają się dwa morza, chociaż taki był plan. Piasek i sól lepiły się do
włosów, do ubrania, wpadały do ust, kiedy chciałam coś powiedzieć, a idąc,
czułam pieczenie między udami.
Spodobała mi się natomiast podróż pociągiem. Trwała godzinę, ale to
wystarczyło, żebym mogła odchylić się na siedzeniu z zamkniętymi oczami,
czuć przenikający ciało stukot kół na złączeniach szyn, a chwilami patrzeć
zmrużonymi oczami przez okno, widzieć smagane wiatrem wrzosowiska i
wyobrażać sobie, że jadę Koleją Transsyberyjską. Czytałam o niej, oglądałam
zdjęcia w książce, i podjęłam decyzję, że bez względu na to, co przyniesie życie,
pojadę kiedyś z Moskwy do Władywostoku tym pociągiem. Uczyłam się nazw:
Omsk, Tomsk, Nowosybirsk, Irkuck, wszystkie trudno było wymówić, miały
twarde spółgłoski, ale od czasu tej podróży do Skagen każdy wyjazd pociągiem
był możliwym początkiem mojej własnej wielkiej podróży.
Jesper wybierał się do Maroka. Dla mnie było tam za gorąco. Pragnęłam
otwartego nieba, chłodnego i przejrzystego, pod którym łatwo będzie oddychać i
łatwo patrzeć daleko, a na czarno-białych zdjęciach Jespera, tajemniczych i
kuszących, były nagie szczyty w najdalszej oddali, spalone słońcem twarze i
spalone słońcem miasta otoczone zębatymi murami, zwiewne szaty i palmy
wyrastające nieoczekiwanie z ziemi niczyjej.
– Pojadę tam, jeśli zechcę – mówił Jesper. – A chcę pojechać. – Patrzył na
zdjęcia, na mapy w książkach i czytał głośno: – Marrakesz, Fez, Meknes, kazba.
– Układał usta wokół samogłosek i przytrzymywał je, aż słowa stawały się w
jego głosie zaklęciami. Obiecaliśmy sobie, że na pewno nam się uda. Jesper
poszedł po nóż, nacięliśmy dłonie i zmieszaliśmy naszą krew, która już
wcześniej była zmieszana, ale teraz, powiedział Jesper, koło się zamknęło.
Staliśmy w komórce za domem, trzymaliśmy się za ręce w nastroju niemal
zbyt podniosłym. Jesper nie śmiał się jak zwykle, mnie piekła ręka, słyszałam
deszcz bębniący o blaszany dach i szeleszczący w drzewach, a za tym deszczem
zapadła cisza tak wielka, że wypełniła całą Danię.
Ale w Skagen słyszeliśmy wiatr, walący we wszystko, co stało mu na
drodze, kiedy szliśmy tak blisko siebie jak rodzina uciekająca przed kulami
armatnimi na zdjęciu w gazecie. Próbowaliśmy wszędzie, lecz nie było miejsca,
do którego można by wejść. Kioski pozamykano z powodu złej pogody,
kawiarni w niedziele nigdy nie otwierano, w porcie fale wdzierały się głęboko w
ląd. A potem zaczęło padać. Deszcz nadciągnął nagle ze wszystkich stron i nie
padał na nas, tylko w nas, wiatr siekł nim prosto w twarze, próbowaliśmy się
odwracać, iść bokiem, żeby nie utonąć, aż Jesper w końcu zrezygnował, wybiegł
na środek ulicy i zaczął tańczyć z rękami podniesionymi do góry.
– Chodźcie zobaczyć! Chodźcie zobaczyć! Ludzie z nieba przybyli podbić
nowy świat! Chodźcie zobaczyć! Chodźcie zobaczyć! – wołał, głośno się
ś
miejąc. Z włosów ściekała mu woda, a w kilku oknach odciągnięto na bok
zasłony. Stanęli w nich tubylcy, gapili się na nas, kręcili głowami i poruszali
wargami, mówiąc do kogoś skrytego w cieniu.
– Chodźcie zobaczyć swoich najeźdźców! – wołał Jesper. – Mamy szklane
koraliki i stalowe miecze!
– Zamknij się, chłopcze! – wrzasnął mój ojciec. – Wracaj tutaj!
Ojciec miał wodę w oczach i w głosie, a Jesper odpowiedział mu „hau, hau”
i dysząc jak pies, wrócił do stada. Poszliśmy dalej ulicą w stronę dworca. Sini z
zimna wtoczyliśmy się do budynku stacji, mężczyzna w okienku powiedział
nam, że pociąg odjeżdża dopiero za trzy godziny. Patrzył na nas z ukosa spod
czapki, nawykły do elegantszych podróżnych. Cały plan wycieczki runął jak
domek z kart. Stłoczyliśmy się razem pod daszkiem na peronie, ojciec zaciskał
szczęki, aż kości mu wystawały, patrzył przed siebie i nie miał nic do
powiedzenia. Sam wszystko zaplanował, ale nie wyszło tak, jak chciał, i teraz
byliśmy tu uwięzieni. Matka mocniej owinęła się szalem, a ja pomyślałam, że
nic nie szkodzi, że jestem rozczarowana. Jedyną złą stroną tej podróży mimo
wszystko było to, że trwała za krótko.
Idziemy Asylgade ze stacji i widzimy, że przed domem stoi Lucyfer. Wciąż
czuję w sobie pociąg, wiatr i żółte domki, długie włosy mam zebrane w warkocz,
który zaplotła mi matka, lepi się do palców, pełen piasku i słonego deszczu,
sztywny jak lina okrętowa. Próbuję go rozpleść, ale to niemożliwe bez czyjejś
pomocy. Lucyfer, ciągnąc za sobą bryczkę, chodzi skrajem ulicy i skubie kępki
trawy pod domem po drugiej stronie. Tylko dziadkowi wolno zaprzęgać
Lucyfera, tymczasem na progu siedzi stryj Nils z twarzą zakrytą dłońmi, ubrany
w elegancką czarną marynarkę i poplamione robocze spodnie, na nogach ma
drewniane chodaki. Wszyscy zmarzliśmy, idziemy więc szybciej niż zwykle, a
stryj Nils na nasz widok wstaje ze zwieszonymi rękami i dłońmi zaciśniętymi w
pięści. Otwiera je i zamyka. Widzę, że mój ojciec patrzy na jego dłonie i na
konia.
– Coś się stało – mówi Jesper.
– Zamknij się, chłopcze! – odpowiada mój ojciec.
Matka się odwraca.
– Ależ, Magnusie!
– Zamknij się, powiedziałem.
Biorę ojca za rękę, ale on tego nie czuje, nie ujmuje jej. Stryj Nils ma białą
twarz, mimo że przez większą część roku pracuje na polach położonych na
południe od Vrangbæk. Mówi, że dziadek nie żyje. Powiesił się w oborze.
Stoimy nieruchomo. Jesper i ja nie powinniśmy tego słuchać; nie patrzę na
niego, bo widzę oborę, rzędy boksów w półmroku, wszystkie belki, widzę, jak
Dorit leży w swojej przegrodzie i przeżuwa, czuję przez płaszcz jej wielkie
ciepłe ciało i robi mi się gorąco, gdy o tym myślę, mimo że po Asylgade hula
lodowaty wiatr i z zimna szczękam zębami, ale w ogóle tego zimna nie
zauważam.
– Chodź – mówi Jesper. – Wejdziemy do domu. – Ciągnie mnie za ramię do
drzwi, w których matka już znika. Śpiewa sobie cicho jakąś pieśń, przechodzi do
kuchni, odgradza się od nas zasłoną psalmu. Jesper i ja idziemy do pokoju,
stajemy przy oknie i wyglądamy na ulicę. Stryj Nils trzyma mojego ojca za
płaszcz i mówi coś szybko, patrząc w ziemię. Słyszymy głos, ale nie
rozróżniamy słów. Ojciec odpycha jego rękę, przechodzi na drugą stronę ulicy
do Lucyfera i chwyta konia za uzdę. Lucyfer się cofa, staje dęba. Ojciec nie
wypuszcza uzdy, idzie za koniem, musi stanąć na jednej nodze na palcach, ale
już podbiega stryj Nils w klapiących drewniakach. Wspólnymi siłami udaje im
się okiełznać konia na tyle, że mogą wsiąść do bryczki. To ojciec bierze lejce.
Lucyfer znów staje dęba, ojciec krzyczy, ten krzyk odbija się od ścian domów,
ostry i zimny. Lucyfer puszcza się kłusem. Ostatnią rzeczą, jaką widzimy, zanim
skręcą za róg i znikną na Danmarksgade prowadzącej z miasta do Vrangbæk,
jest brązowa baskijka ojca.
– Skąd ja to mogłem wiedzieć? – pyta Jesper. – Nie mogłem.
– Oczywiście, że nie mogłeś.
– Może mam mroczne zdolności. Może potrafię przewidzieć nadciągające
zło jak Sara z Lasu.
Ale Sara z Lasu to staruszka, która mieszka w wiekowej chałupie na skraju
lasu przy drodze do Vrangbæk, a Jesper wcale nie jest taki jak ona. Sara potrafi
wróżyć z fusów, czytać z linii na dłoni, zna nazwy wszystkich gwiazd i roślin,
wie, do czego można ich użyć, a niektórzy mówią, że zabiła własne dziecko, bo
nie miało ojca. Nigdy nie żyła z mężczyzną, dlatego dziecko, które urodziła, nie
było ludzkim dzieckiem. Jest ulubionym straszydłem Jespera. On zawsze woła:
„Sara idzie! Sara idzie!”, kiedy wieczorem przejeżdżamy tamtędy na rowerach, a
ja z całych sił naciskam wtedy na pedały. Jesper uważa, że Sara widzi po
ciemku.
– Ty tego nie potrafisz. Masz tylko bujną wyobraźnię. Wszyscy wiedzą, że
tak jest.
3
Ale nie chodziło tylko o to. Kiedy odcięli dziadka, w kieszeni marynarki znaleźli
karteczkę. Ubrał się w białą koszulę i swój najlepszy garnitur z kamizelką i
zegarkiem z dewizką, gęste włosy zaczesał do tyłu jak lśniące futro; nie były
nawet siwe, bo przez całe życie jadł chrząstki i kości. Broda zniknęła, wyglądał
przez to nago i o dziesięć lat młodziej. Tak mówili ci, którzy go znaleźli, a ja się
zastanawiałam, czy od razu go zauważyli. Było przecież wcześnie rano i ciemno,
może więc po prostu wpadli na jego nogi i zaczął się kołysać, aż belka
zatrzeszczała w ciszy nad rzędami krowich zadów. Czy Dorit stała w swoim
boksie, czy leżała na słomie i przeżuwała? I czy wiedziała, że człowiek, który
był jej właścicielem, zwisa teraz na sznurze z powały, a w kieszeni ma kartkę?
Kartka bez jednej plamki była złożona dwa razy, widniały na niej napisane
charakterem pisma dziadka słowa: Nie mam już siły. Byłam pewna, że to
wyczuliśmy, i Jesper, i ja, czuliśmy, że dziadek już nie ma siły, ale na co tej siły
nie miał, nie mogliśmy pojąć, bo był przecież silny jak wół i potrafił pracować
ciężej i dłużej niż ktokolwiek inny, kogo znałam.
Raz w miesiącu zaprzęgał Lucyfera do bryczki i kłusem gnał go do miasta, nikt
inny nie mógł z nim wtedy jechać. Dzień tygodnia zawsze był ten sam,
powtarzało się to od lat, i trasa też się nie zmieniała. W mieście wiele osób go
znało, pozdrawiało jak generała palcami uniesionymi do czapki, ale niektórzy
otwarcie się śmiali, kiedy już ich minął. Lucyfer wbiegał na zbocze przy
Bangsbo z lwami przy bramie, pędził Møllehus allé, żwir pryskał mu spod kopyt
wzdłuż całej Søndergade, przy której szeregiem aż do morza stały rybackie
domy. W Domu Misyjnym paliły się wszystkie światła i być może ktoś stał w
drzwiach, patrzył i myślał: Boże Ojcze, uchroń nas od potopu, gdy nadciągnie,
ale to nadjeżdżał dziadek i z nikim się nie witał. Lucyfer biegł dalej, wzdłuż
Danmarksgade przez miasto, przez plac przy kościele, mijał Aptekę pod Lwem i
mijał naszą ulicę, gdzie czekałam na rogu w płaszczu, tupiąc, żeby się rozgrzać.
Stałam tak dość długo, a on w końcu się zjawiał, potężny, sztywno siedział w
bryczce, jadąc do Gwiazdy Wieczornej, żeby tam się upić. To było pierwsze
miejsce, do jakiego zajeżdżał, z pugilaresem spiętym grubą gumką. Widziałam
ten pugilares. Gumka była czerwona, a dziadek, kiedy już wydał pieniądze i miał
go złożyć, trzymał gumkę między kciukiem a pozostałymi palcami i puszczał ją
z trzaskiem, który miało być słychać.
Kopyta Lucyfera waliły o bruk, ale nie musiałam się chować, dziadek nigdy
nie rozglądał się na boki. Marzłam, chowałam ręce w rękawy płaszcza jak w
mufkę, i nawet gdyby mnie zobaczył, nie poznałby mnie, bo właściwie nic nie
widział.
Odprowadziłam bryczkę wzrokiem, dopóki nie zniknęła za domami przy
Nytorv, a kiedy się odwróciłam, żeby iść do domu, zobaczyłam, że tuż za mną,
w cieniu stoi Jesper, w szarej kurtce, szarych spodniach, tylko oczy mu
błyszczały. Patrząc na drogę, na której zniknął dziadek, powiedział:
– Z całą pewnością przepadnie sto koron.
– Długo tu stoisz?
– Tyle co ty. Nie tylko ty wiesz, jaki dziś dzień.
Postawiłam kołnierz płaszcza, zasłaniając uszy, odwróciłam się i spojrzałam
na drogę.
– Pojechał do Gwiazdy Wieczornej.
– Mhm. A potem pójdzie do Gospody Promowej, do Winiarni i do Karczmy
Tordenskjolda.
– A na koniec do baru w hotelu Cimbria – dodałam.
– Stamtąd go wyrzucą, bo nie będzie już w stanie utrzymać się na nogach,
więc przeczołga się na czworakach do bryczki, położy się na siedzeniu i zaśnie,
Lucyfer sam pobiegnie do Vrangbæk, a dziadek, jeśli nie wypadnie, wróci do
domu i nie zamarznie na śmierć.
– Raz już wypadł.
– Ale wtedy było lato i całe miasto widziało, jak leży w rowie i chrapie z
twarzą we własnych rzygowinach. Niech to diabli! Jutro nie będzie się odzywał
do babci.
– Przecież i tak się do niej nie odzywa.
– Pójdziemy zobaczyć?
– Już go widzieliśmy. To wcale nie jest zabawne, tylko wstrętne. Poza tym
zmarzłam.
– Tobie ciągle zimno. Ale wziąłem twoje rękawiczki, czapkę i szalik.
I rzeczywiście, trzymał je schowane za plecami. Podał mi je teraz, mówiąc:
– Musisz planować, siostrzyczko, musisz nauczyć się przewidywać.
Ale ja rzadko coś planowałam. Wiedziałam, że kiedyś wyjadę z tego miasta,
wybiorę się w podróż Koleją Transsyberyjską do Władywostoku, lecz nie
zawsze miałam świadomość, dlaczego zrobiłam coś przed chwilą.
Włożyłam czapkę i rękawiczki, szalik mocno zawiązałam na szyi i
ruszyliśmy główną ulicą do Nytorv, zapominając, że powinniśmy iść na kolację.
Trzymałam Jespera za rękę, chociaż wiedziałam, że jego zdaniem jest na to za
duży, ale po ciemku mało kto mógł nas zobaczyć. Tylko jeden człowiek skręcał
w zaułek, słyszeliśmy, że jest pijany i przy jednym z domów bardzo źle się
poczuł.
Na końcu rynku znajdował się budynek sądu z izbą wytrzeźwień z lewej
strony. Zajrzeliśmy tam po drodze, ale nikogo nie było, przecięliśmy więc
Gammeltorv i zbliżyliśmy się do Gwiazdy Wieczornej po przeciwnej stronie.
Stara gospoda stała na rogu, z którego jedna droga odchodziła do sanatorium
Frydenstrand, zamkniętego poza sezonem, druga zaś wiodła prosto, obok domu
starców Związku Rzemieślników. Czterdzieści lat później mój ojciec miał tam
dożyć swoich dni.
Zobaczyliśmy Lucyfera przy drzwiach gospody, był niespokojny, rzucał
łbem i parskał. W oknach, z których biło żółte światło, odbywał się taniec cieni,
na żółto też oświetlały bruk latarnie, ale my stanęliśmy między nimi w cieniu.
Jesper miał na nogach drewniaki, więc już z daleka słychać było wyraźnie, że się
zbliżamy. Ale nie my jedyni. Nagle rozległy się głośne okrzyki, tętent kopyt i
turkot kół na bruku. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, jak duży landauer toczy
się po Danmarksgade, aż echo odbijało się od domów w najwęższej części ulicy.
Zaczęły się otwierać drzwi, stawali w nich ludzie, a kilku chłopców puściło się
biegiem za czarnym powozem ze srebrnymi okuciami. Krzyczeli i wrzeszczeli:
– Rzuć monetę, baronie!
Oto przyjechał pan na Bangsbo, baron Biegler w swoim olbrzymim
kożuchu. Otworzył drzwiczki i zawołał:
– Szybciej, woźnico! Umieram z pragnienia, płonę jak ogień! – Woźnica
smagnął batem dwa konie, szarpnęły lejcami i rozbiegłyby się w dwie różne
strony, gdyby nie były spięte. Powóz pomknął przez plac, a gdy nas mijał, baron
się wychylił i rzucił w wieczorny mrok garść monet. Pieniądze błysnęły w
ś
wietle latarni i zabrzęczały na bruku, potoczyły się na prawo i lewo, w końcu
zatrzymały się w szparach między kamieniami, ale my nie schyliliśmy się po nie.
Surowo nam przykazano, żeby tych pieniędzy nie tykać. To krwawe pieniądze,
mówił mój ojciec. Czyja była ta krew, nie miałam pojęcia, ale monety błyszczały
bardziej niż jakiekolwiek, które do tej pory widziałam. Jesper ujął się pod boki i
krzyknął za powozem:
– Zachowaj swoje krwawe pieniądze, baronie! I tak niedługo umrzesz!
Rzuciłam się na niego i zaczęłam go ciągnąć za kurtkę.
– Co ty wygadujesz! Nie wolno tak mówić – syczałam na tyle głośno, na ile
się odważyłam. Jeden z chłopców dobiegł do nas, rzucił się na kolana i zaczął
zbierać monety.
– Do diabła, przecież wszyscy o tym wiedzą. Zżera go choroba i od tego
umrze!
– Przecież to baron!
– Cyrkowy baron, baron z lunaparku, parweniusz i cholerny nuworysz! –
krzyknął Jesper głośno nie swoimi słowami, nie wiem, gdzie się ich nauczył.
Twarz barona wychylała się z powozu niczym biała maska z trzema czarnymi
pustymi dziurami, ale konie wreszcie skręciły pod Gwiazdę Wieczorną i tam się
zatrzymały.
– Po co on tam jedzie? – spytał Jesper. – Przecież może pić w domu z tych
wszystkich swoich eleganckich butelek.
– Może jest samotny – podsunęłam.
– To idiota – stwierdził Jesper. – Chodź.
Baron zniknął w drzwiach gospody, chłopcy starannie wyzbierali monety i
odeszli, zostaliśmy więc sami; Jesper zaraz przeszedł przez plac. Wolno
podążyłam za nim, nie czułam się tu dobrze.
– Może pójdziemy do domu – zaproponowałam. – Już dawno powinniśmy
być na kolacji.
– W gospodzie jest dziadek, chcę to zobaczyć. To mój dziadek i twój też –
odparł Jesper, nie odwracając się. Już był przy oknach i zaglądał do środka.
Twarz zrobiła mu się żółta, a plecy czarne. Woźnica siedział na koźle i
wpatrywał się w ścianę, nawet nie spojrzał na Lucyfera, który teraz, gdy
pojawiły się przy nim dwa inne konie, był jeszcze bardziej niespokojny.
– Idę do domu! – zawołałam.
– W porządku – powiedział Jesper do szyby. – Mogę to sobie obejrzeć sam.
Ledwie go słyszałam. Na tle żółtego światła czarne plecy zmieniły się w
wąską kreskę. Czy on naprawdę chciał zostać sam? Nie bardzo w to wierzyłam,
był starszy ode mnie, miał szybciej umrzeć, nawet jeśli tego nie rozumiał, to
przynajmniej ja wiedziałam o tym od dawna. Czy to naprawdę była zima?
Wszystko pamiętam jako zimę. Wczesny zmrok i puste ulice, nadciągający
zewsząd chłód, przenikający pod płaszcz, pełznący po plecach. Odwróciłam się i
poszłam z powrotem przez rynek, myśląc o matce, która z pewnością czekała już
w drzwiach. Nagle jednak się zatrzymałam, zawróciłam i podbiegłam do
Jespera. Przycisnęłam nos do szyby, dotykając brata ramieniem.
– Wiedziałem, że wrócisz – zaśmiał się cicho. Nie wiem, czy pomyślałam
sobie o tym wtedy, czy znacznie później, z pewnością nie miałam więcej niż
dwanaście lat, a Jesper czternaście, ale ten chłód na plecach był nie do
wytrzymania i wiedziałam, że nie zawsze to ja będę stała na zewnątrz w
ciemności i zaglądała do środka, do światła. Czułam łaskotanie w całym ciele,
nagle ogarnęła mnie ochota, żeby stłuc szybę albo jak najszybciej stąd odejść.
Stałam jednak dalej, ramię przy ramieniu z Jesperem.
Jedno okno było uchylone. Przez szparę razem ze światłem sączyło się
ciepło. Widzieliśmy, jak baron opiera się o bar. Ręką zrobił sobie miejsce,
zgarniając kieliszki, które potoczyły się na sam brzeg lady i pospadały, tłukąc się
o podłogę.
– Niech to wszyscy diabli! Ja stawiam! – zawołał, odwrócił się z pełnym po
brzegi kieliszkiem w ręku i był baronem. – To miasto pełne chłopów. Zdrowie,
chłopi!
W gospodzie oprócz mojego dziadka nie było żadnych chłopów. Znałam
wszystkich. Większość pracowała w stoczni, niektórzy byli rybakami, inni
rzemieślnikami jak mój ojciec. Znał ich i czasami się z nimi spotykał, a każdego
lata wyjeżdżali razem na organizowane przez Związek Rzemieślników
wycieczki na zachodnie wybrzeże, ale ojciec nigdy nie zachodził do Gwiazdy
Wieczornej o tej porze.
Zirytowany baron jeszcze raz uniósł kieliszek.
– Pijcie do diabła, chłopi! Trzeba wam za to płacić?
Dziadek siedział przy stoliku koło drzwi. Widziałam tylko jego rękę
trzymającą kieliszek, ale znałam ją dobrze. Usłyszeliśmy skrzypienie krzeseł i
stołów, kiedy wstawał, żeby powiedzieć:
– Sam płacę za swoją wódkę i nie piję z żadnym malowanym baronem. –
Zrobił dwa kroki naprzód, teraz mogliśmy go zobaczyć całego. Miał na głowie
kapelusz z płaskim denkiem, bez płaszcza był wysoki i chudy, i niezbyt dobrze
trzymał się na nogach, kiedy szedł między stolikami w stronę kontuaru, przy
którym stał baron.
– Wchodzę – oświadczył Jesper.
– Oni się będą bić.
– No właśnie.
– Ale tobie nie wolno, jesteś jeszcze za mały.
– Mam czternaście lat, to aż za dużo – odparował, a ja znów zajrzałam do
ś
rodka i zobaczyłam, że dziadek i baron Biegler stoją bardzo blisko siebie, każdy
z kieliszkiem w dłoni. Obaj mieli brody, które niemal się ze sobą splatały,
kapelusz dziadka rzucał cień na twarz barona i jego własną, trudno więc było
stwierdzić, gdzie jedna się kończy, a druga zaczyna. Baron wyciągnął rękę, żeby
się bronić, i wódka z jego kieliszka chlapnęła na ciemny garnitur dziadka. Wtedy
dziadek złapał go za kożuch i zaczął szarpać.
– Zaczynają – powiedziałam.
– No to wchodzę – oznajmił Jesper. I wszedł przez podwójne drzwi,
wymijając woźnicę, który siedział cały czas tak samo sztywny, a ja pobiegłam za
nim, dopiero gdy mogłam go zobaczyć przez okno.
Uderzyło we mnie gorąco. Gorąco czteropoziomowego pieca w rogu i
gorąco wielu ciał tych, którzy siedzieli i stali przy stolikach. Droga do baru była
otwarta jak środkowe przejście w oborze, w której parują cielska stojących po
obu stronach krów. Ledwie dostrzegałam Jespera, wisiał baronowi na plecach,
ręką oplatając mu szyję. Baron wymierzał do tyłu kopniaki podkutymi obcasami,
ale w tej ilości pary i dymu nie dało się dojrzeć nic więcej. Przez moment byłam
przekonana, że naprawdę znalazłam się w oborze.
Przez dym przedarł się głos, który sprawił, że wszystko znieruchomiało:
– Skąd się tu wzięła ta dziewczyna? Wyprowadźcie ją!
Widziałam to, ale wcześniej nie dotarło do mnie, że w gospodzie są sami
mężczyźni. Dopiero teraz zobaczyłam te twarze i oczy, które się we mnie
wpatrywały. Zapadła kompletna cisza, dziadek wolno się obrócił, w ręku wciąż
trzymał kieliszek. Wyglądało to bezsensownie, on najpewniej też tak uznał, bo
spojrzał na kieliszek i już miał go odstawić na stolik, ale zmienił zdanie i
najpierw wypił wódkę, a dopiero potem odstawił, już pusty. Popatrzył na Jespera
uwieszonego na szyi barona, dotknął kapelusza, pokręcił głową, całkiem się
odwrócił. Zauważył spojrzenia dookoła i w końcu dostrzegł mnie w płaszczu
przy drzwiach. Płaszcz był niebieski; wiem, że widział go wiele razy wcześniej.
Mimo to przyglądał się oszołomiony, zdjął kapelusz, nachylił się, wziął głęboki
oddech i wrzasnął:
– Co to ma, u diabła, znaczyć?! Towarzystwo Opieki nad Alkoholikami?
Od strony baru gruchnął śmiech, potoczył się w stronę drzwi i trafił mnie
prosto w twarz, która zapiekła ze wstydu i z gorąca bijącego od pieca po mrozie
na dworze.
– To ty powinieneś się wstydzić! – zawołałam, chociaż on przecież nie
powiedział nic o wstydzie, ale teraz wstyd wypełnił całą gospodę. Za mną
otworzyły się drzwi, poczułam zimny powiew na plecach i fala śmiechu
zawróciła z powrotem do baru. Czyjaś ręka zacisnęła mi się na ramieniu.
Zabolało. Nie musiałam nawet się odwracać, żeby wiedzieć, kto przyszedł.
– Wyjdź i zaczekaj na mnie – powiedział mój ojciec. Głos miał życzliwy,
wręcz łagodny, ale rękę twardą. Nie miałam ochoty wychodzić. Na zewnątrz
było zimno, tutaj ciepło, ale też pełno było wielkich oczu, które nie przestawały
się na mnie gapić. Odwróciłam się więc, zrobiłam dwa kroki i stanęłam w
drzwiach.
Z drugiego końca sali dobiegł huk, to Jesper w końcu wylądował na
podłodze. Nie przestawał jednak wierzgać nogami i kopać, baron zaś
wykrzykiwał:
– Nędzny wiejski pachołku! Oszalałeś?
– Nie jestem wieśniakiem, jestem proletariuszem! – krzyknął Jesper.
Znów gruchnął śmiech. Wierni bywalcy Gwiazdy Wieczornej nie bawili się
tak świetnie od sylwestrowego wieczoru, ale Jesper czytał książki Nexø i Pelle
Zwycięzca był jego nowym bohaterem. Zamierzał zostać robotnikiem
przemysłowym i mężem zaufania, poprowadzić swoich towarzyszy ku
czerwonemu słońcu i nowemu człowiekowi. Po starym społeczeństwie nie
zostanie ani jedna cegła, ani jeden snop siana, a już z całą pewnością ani jeden
baron, który zresztą przez większość czasu był tak pijany, że kiedy wybierał się
na polowanie we własnym lesie, nie dawał rady przejść przez dziedziniec, nie
przewracając się, musiał więc pełzać na czworakach po końskim łajnie i słomie
do gołębnika, wypuszczać gołębie pocztowe i do nich strzelać. I nie jest to nawet
kłamstwo.
Mój ojciec przeszedł przez lokal, który znał tak dobrze, chociaż w innym
ś
wietle; widziałam jego plecy i Jespera. Jesper klęczał, jedną ręką otrzepywał
kurz z kurtki i spodni, drugą odpychał barona. Nagle podniósł wzrok i zdrętwiał.
Odetchnął głęboko, ostrożnie się podniósł, nie odrywając oczu od ojca, i
przygryzł wargę. Teraz nikt się nie odzywał. Zacisnęłam powieki, czekając na
dźwięk, który powinien się rozlec, na mroczny głos mojego ojca, na jego dłonie,
które były w stanie zmiażdżyć wszystko; widywałam to w warsztacie, kiedy coś
mu nie wyszło. Ale to dziadek się odezwał:
– No proszę, mamy tu stolarskiego mistrza, mistrzowskiego stolarza,
marnotrawnego syna wsi, dobrego pasterza wiórów. A cóż on tu robi o tak
późnej porze z prawie całą rodziną? Brakuje wam ciepła w domu?
Ojciec zatrzymał się na środku.
– Jesper, pójdziesz ze mną – powiedział cicho, a mój brat, wciąż patrząc mu
w twarz, zaczął iść.
– Hola, hola! Chyba nie ma aż takiego pośpiechu. Skoro już jesteśmy razem,
to możemy chyba wypić po kieliszku? He, he. Zostań, Jesper. – Dziadek
otworzył dłoń i wyciągnął ją przed siebie. Jesper się zatrzymał, ale nie odwrócił,
wtedy to ja zawołałam:
– On pójdzie z nami!
Ojciec gwałtownie się obrócił.
– Cicho bądź, dziewczyno! – rzucił ostro i znów był wstyd i wielkie oczy,
ale Jesper się bał, tylko ja to widziałam. Stał sztywny między ojcem a
dziadkiem, jeden wysoki i chudy, z uśmiechem otoczonym brodą, drugi z
przypominającą garb wypukłością na karku, i z zaciśniętymi szczękami. Nikt już
nie patrzył na barona. Jemu to się nie spodobało, ujął się pod boki i głosem
pełnym piasku i żwiru warknął:
– A cóż to za idiotyczny dramat rodzinny? Do czarta, nie musimy chyba
tego słuchać! – Splunął na podłogę, a dziadek natychmiast się odwrócił i
wymierzył mu cios prosto w brzuch. Baron uderzył plecami o bar i osunął się na
podłogę z podwiniętym kożuchem oplatającym szyję jak wieniec. Dziadek
chwycił jego kieliszek i opróżnił go jednym haustem.
– No, mistrzu stolarski – powiedział, a ja nie mogłam pojąć, co takiego jest
w imieniu mojego ojca, że nie można go wymówić, przecież miał na imię
Magnus, o czym dziadek dobrze wiedział, ale wyglądało to tak, jakby nigdy
wcześniej tego imienia nie słyszał. – Dlaczego po prostu nie pójdziesz do domu,
skoro nie chcesz się napić z rodzonym ojcem? Nigdy nie stałeś się taki jak inni,
prawda? Nie wiesz dlaczego, ale urodziłeś się w bólach, a spłodzony zostałeś w
bólach jeszcze większych. Od samego początku byłeś jak cierń w ciele. Wracaj
do swojego ciepłego domu, a chłopca zostaw ze mną.
Kołysał się w przód i w tył na obcasach, ale każde słowo wymawiał
wyraźnie, wszyscy w Gwieździe Wieczornej słuchali go w milczeniu, a kiedy
skończył mówić, wbili spojrzenia w mojego ojca. On nie miał nic do
powiedzenia, wpatrywał się tylko przed siebie z zaciśniętymi pięściami, plecy
zaokrągliły mu się bardziej niż kiedykolwiek. Próbowałam pochwycić wzrok
Jespera, w końcu mi się to udało, zamachałam, popatrzyłam mu w oczy i
szepnęłam:
– Chodź, chodź.
Ocknął się i zaczął iść, ale potem zrobił coś, czego nikt się nie spodziewał.
Podszedł do ojca, objął go i uściskał. Jakiś mężczyzna się roześmiał, ale tym
razem nie było wstydu, po prostu się śmiał i zaczął klaskać, chwilę później
przyłączyli się już wszyscy. Śmiali się, klaskali i tupali. Mój ojciec wyprostował
plecy i uśmiechnął się ostrożnie. Skinął głową znajomym, potem ujął nas oboje
za ramiona i podprowadził do drzwi. Jesper odwrócił się jeszcze na pięcie i
wskazując na barona, krzyknął:
– Już nie żyjesz!
Ś
miech się wzmógł, ojciec złapał Jespera za kołnierz i wystawił go za próg,
ale wiedziałam, że już się nie gniewa.
Zanim zamknął za nami drzwi, zobaczyłam jeszcze dziadka, stał sam, z
pustym kieliszkiem barona w ręku i przez moment pomyślałam, że uznał, iż to
jego Jesper miał na myśli.
4
Moja matka naprawdę umiała opowiadać historie. I tworzyć pieśni. Była autorką
psalmów. Przed wyjściem za mąż nosiła nazwisko Aaen i pochodziła z
Bangsbostrand, osady położonej na południe od miasta, w którym mieszkaliśmy.
Prawie wszyscy jej mieszkańcy zajmowali się rybołówstwem, a absolutnie
wszyscy byli religijni, ci zaś, którzy nosili nazwisko Aaen, byli jeszcze bardziej
religijni niż pozostali. W tej rodzinie mówiło się lepszym językiem, nie gwarą
używaną przez większość miejscowych. Byli aż tak religijni, że kiedy założyli
kooperatywę, to nazwali ją Spółdzielnią Naszego Pana Boga. My nazywaliśmy
ją po prostu Spółdzielnią. Zdaje się, że nadal istnieje. Tym, którzy nie należeli
do spółdzielni, straszna zima zaglądała w oczy, a kiedy połowy się nie udały,
pukali do drzwi Naszego Pana Boga, prosząc, by ich wpuścić, ale wtedy było już
za późno. Przynajmniej dostali nauczkę.
Nie wiem, z jakiej przyczyny Aaenowie uważali się za lepszych. Nie mieli
ku temu żadnych powodów. Może dlatego, że w posiadaniu rodziny znajdował
się aparat fotograficzny. Zostawił go pewien niemiecki bogacz w ramach zapłaty
za wypożyczenie łodzi, kiedy pewnego lata przyjechał tu jako turysta i wynajął
dom przy plaży. Nazywał się Eisenkopf.
Istnieje sporo zdjęć z tamtych czasów, na jednym są siostry mojej matki
idące Søndergade od strony Møllehus allé, mają wielkie kapelusze i długie
suknie z przeróżnymi ozdóbkami i wcale nie wyglądają na córki rybaka. Ale
właśnie nimi były. W każdym razie jestem pewna, że moja matka żyła w
przekonaniu, iż popełniła mezalians, chociaż mój ojciec pochodził z Vrangbæk,
które nawet dzisiaj nie jest wcale małym gospodarstwem. Jeden z moich wujów
został wprawdzie dzwonnikiem w kościele w Bangsbostrand, miał bladą cerę i
wąskie dłonie, ale jego syn Kurt pracuje w stoczni, a ciotka Else nigdy nie była
nikim innym niż żoną rybaka, a później wdową po rybaku, od pewnej
styczniowej bezksiężycowej nocy, kiedy jej mąż Preben zatonął razem z kutrem
„Lise-Lotte” na północ od Skagen. Przez pierwsze lata po jego śmierci ledwie
wiązała koniec z końcem przy wsparciu parafii.
Moja matka miała pianino, które ojciec kupił po zamknięciu starego kina i
odnowił. Zachowało dźwięk niemych filmów, więc gdy matka na nim grała i
ś
piewała, wychodziła z tego mieszanka Chaplina i religii, która mnie wydawała
się nieprzyzwoita, sądzę jednak, że ona w ten sposób nie myślała. Siedziała na
zydlu, wypróbowywała tony klawiszy, a w wielkich brązowych księgach
zapisywała zdania i rymujące się słowa. Pianino towarzyszyło jej do końca
ż
ycia. Kiedy u jego schyłku trafiła do domu opieki, pianino poszło tam razem z
nią. Chociaż przeważnie była daleka od tego świata, potrafiła zasiąść do
instrumentu, grać i śpiewać, a potem nagle przerwać, żeby powiedzieć:
– Ach, jaki to piękny psalm! Ciekawe, kto go ułożył?
Po kilku minutach uśmiechała się, dotykała własnej twarzy i szeptała do
siebie:
– Ależ to przecież ja! – Śmiała się wtedy z dumą, która mnie wydawała się
tak samo nieprzyzwoita. Wiele osób uważało, że matka była równie zdolna jak
Kingo
1
, ale swoich pieśni nigdy nigdzie nie wysyłała, słuchała ich jedynie
rodzina i najbliżsi z parafii.
Osobiście ich nie znosiłam.
Jesper ją kochał. Pamiętał o jej urodzinach, nazywał Małą Mateczką,
ponieważ była taka niska, i nie przestawał się z nią z tego powodu droczyć.
Trzepała go wtedy ścierką, ale czerwieniła się i nie mogła się powstrzymać od
ś
miechu. Ja za podobne próby obrywałam ścierką na poważnie.
Matka opowiadała o Sarze z Lasu i o Danzigmannie, Gdańszczaninie.
Siedziała na krześle przy drzwiach, a Jesper i ja leżeliśmy w łóżkach, wtedy w
naszym pokoju pojawiał się mężczyzna, który przed ponad stu laty wypłynął
swoim statkiem z miasta należącego wówczas do Niemiec, samotnie stał za
sterem, miał czerwone oczy i wiatr we włosach, a płynął z ładunkiem do
Norwegii. Było ciemno, pogoda zła, widoczność bardzo słaba. Zamierzał
przepłynąć między Szwecją a Danią w pobliżu wyspy Læsø, wypatrywał latarni
morskich i kierował się ich światłem. Nagle światła pojawiły się wszędzie.
Zakręcił sterem na sterburtę, zrozumiał, że popełnił błąd, skręcił więc na
bakburtę, a światła cały czas świeciły ze wszystkich stron, z hukiem wpadł na
mieliznę, utknął i statek zaczął nabierać wody. Nagle w ciemności wśród szumu
fal usłyszał plusk wioseł i stuknięcia uderzających o kadłub łódek, które
podpłynęły do statku, i dziękował już Bogu za ocalenie.
1
Thomas Kingo – żyjący w XVII wieku poeta duński, autor psalmów
(wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Ale ci, którzy wkrótce przedostali się na pokład, nawet na niego nie
spojrzeli, tylko jak duchy sunęli ku lukom i w krótkim czasie cały jego ładunek
zniknął za relingiem, razem z mężczyznami, którzy mieli go uratować. Bez
ładunku statek podniósł się z rewy i przesunął na głębszą wodę. Tam zaczął
wolno tonąć, aż w końcu zniknął wraz z Gdańszczaninem na pokładzie. Matka
kończyła szeptem:
– Ten cypel, przy którym wpadł na mieliznę, po dziś dzień nazywa się
Danzigmann.
– Do czarta, co za diabły! – powiedział Jesper głośno, kiedy matka wyszła z
pokoju. Było całkiem ciemno, panował bezdenny styczniowy mrok, ale po
brzmieniu głosu poznałam, że Jesper siedzi na łóżku, a miał na myśli
mieszkańców Læsø, którzy światłami zwabili Gdańszczanina na mieliznę, żeby
zabrać mu ładunek. Miał rację, ja też byłam tak wzburzona, że nocą śnił mi się
Gdańszczanin leżący na dnie morza wśród wodorostów, z otwartymi oczami i
długimi falującymi palcami, które się po mnie wyciągały. Wiedziałam jednak, że
to przez sposób, w jaki matka opowiedziała tę historię, i długo się
zastanawiałam, czy w ogóle było jej żal Gdańszczanina. Może miała krewnych
na Læsø, a może mieszkańcy tej wyspy byli tak biedni, że nic innego im nie
pozostawało. Miałam się nad czym zastanawiać.
Tej zimy wszystko zamarza na kość. Śnieg leży na ulicach, śnieg na polach, a
kiedy wiatr wieje nisko od północy, rozdmuchując śnieg na boki, błyszczący lód
rozciąga się aż po wysepki Hirsholmene. Już wcześniej był mróz, ale nie taki, a
od dwudziestu lat nikt nie widział tyle śniegu. Niektórzy mówią, że kiedyś dało
się suchą nogą przejść do Szwecji i z powrotem, lecz jeśli to prawda, musiało to
być naprawdę bardzo dawno temu. Myślę sobie, że te mrozy mają jakiś związek
z dziadkiem, że nadciągają, kiedy ktoś się powiesi lub w inny sposób odbierze
sobie życie, a szczególnie dotyczy to miasta, w którym do tego doszło. Ojciec
twierdzi, że mrozy panują w całej Danii i że to wielka przesada winić o nie
dziadka, więc pewnie ta teoria nie jest słuszna, chociaż Jesperowi się spodobała.
Siedzę w klasie i przez okno widzę, jak nadciąga wiatr i szarpie drzewami.
Słyszę, jak zawodzi za węgłem budynku szkoły. Stare okna są nieszczelne, od
ś
ciany piekielnie ciągnie, dlatego my, którzy siedzimy w rzędzie pod oknami,
mamy na sobie płaszcze i czapki. Marianne w ławce przede mną owinęła szyję
dużym czerwonym szalem, z ust bucha jej para, natomiast ci, którzy siedzą pod
przeciwległą ścianą, przy piecu, są rozebrani prawie do naga i paskudnie się do
nas wykrzywiają. Szczególnie Lone, ta małpa, córka kierownika. Jest ładna,
codziennie ma wyprasowane sukienki, jasne loki i dobre stopnie. Ja też mam.
Dobre stopnie. My dwie zostawiamy innych daleko w tyle. Ona dlatego, że
dostaje wszystko za darmo, ja – dlatego, że ciężko pracuję. Jeśli chcę się kiedyś
wyrwać z tego miasta i wyruszyć na drugi koniec świata, muszę mieć dobre
stopnie. Najpierw gimnazjum, potem liceum i drzwi stają otworem. Matka
uważa, że jestem mądra, czasami nawet to mówi i rozpacza nad Jesperem, który
do nauki podchodzi bardziej beztrosko, ponieważ zamierza być robotnikiem w
stoczni i socjalistą, więc wprawia się w byciu opozycjonistą. Kiedy się jest w
opozycji, nie trzeba odrabiać lekcji. To, zdaniem Jespera, przykazanie numer
jeden. Uważa, że jest na dobrej drodze. W każdym razie są awantury w szkole i
rozprawy w domu.
W drodze ze szkoły idę tuż za Lone i naśladuję jej ruchy. Lone drepcze.
Papuguję to po niej, dopóki mi się nie znudzi, a Lone nawet nie odwraca głowy.
Mieszka w dużym domu przy Rosevej, niemal przy Frydenstrand. Ja aż tak
daleko nie idę, ale to w tę samą stronę. Nigdy nie wracamy razem. Lone jest z
wyższych sfer i nie może się pokazywać ze mną. To zresztą działa w obie strony.
Ale kiedy mam skręcić w Asylgade, Lone się jednak odwraca. Patrzy na mnie z
nienawiścią, chwyta swój szalik i przesuwa węzeł na kark. Podnosi go do góry,
porządnie napinając, wystawia język i przewraca oczami. Natychmiast puszczam
się biegiem, trącam ją barkiem tak, że upada na plecy w zaspę. Biję ją porządnie.
Wprawdzie jest córką kierownika szkoły, ale nikt mi nie będzie grał na nosie.
Nikt.
Na Rosevej stoi kilka dużych domów. Kiedy moja matka wybiera się na spacer,
co zdarza się rzadko, zwykle chodzi właśnie tam. Wiem, co wtedy myśli: Jak
dobrze musi się żyć ludziom z tej ulicy. Na pewno są szczęśliwi, mieszkają tak
wspaniale. Raz jednak wyprawiłyśmy się we dwie, mój dzień i tak był pusty,
tylko czarne godziny jedna za drugą aż do zapadnięcia ciemności i ciało
przeszkadzające we wszystkim. Przechodząc obok jednego z domów,
zajrzałyśmy za płot. W dużym ogrodzie na środku trawnika siedziała młoda
dziewczyna na wózku inwalidzkim. Było lato, twarz dziewczyny w czerwonej
sukience skrywał cień, a na pierś padał jej promień słońca. Matka odwróciła się
wtedy i powiedziała:
– Sama widzisz. Lepiej być biednym i móc chodzić, niż bogatym i siedzieć
na wózku.
Ale wyraziła jedynie własne zdanie. Bo ja często nocą, we śnie, widuję
dziewczynę bez twarzy w czerwonej sukience; najpierw widzę jedynie ciemność,
a później pojawia się czerwień, której napływa coraz więcej, aż w końcu
wypełnia naprawdę wszystko. Muszę się obudzić, bo inaczej bym pękła, ale
wcale nie śnię o bogactwie, to moja matka ma takie marzenia, tkwią gdzieś z
tyłu głowy za tym miejscem, z którego biorą się psalmy.
– Dlaczego on nie mógł dać nam domu – wzdycha matka, kiedy okazuje się,
ż
e po dziadku nie ma co dziedziczyć. Wieczorna Gwiazda upomniała się o
swoje, a dom, w którym mieszkamy, nie należy do nas, tylko do parafii
baptystów za ścianą. Mój ojciec wieczorami u nich stróżuje. Jedyną naszą
własnością jest warsztat stolarski, a jeśli to prawda, że ojciec jest najlepszym
stolarzem meblowym w mieście, to nie za bardzo umie zarabiać. Zna zbyt wiele
osób. Takie nieduże miasto nie pozwala być profesjonalistą. Ludzie ciągną z
Danmarksgade po oblodzonym bruku podwórza, wchodzą w krąg żółtego
ś
wiatła lampy nad heblarką, rzucają cień na wióry i trociny, na stosy listew pod
ś
cianami. Stoją w sporej odległości od piły taśmowej na środku pomieszczenia,
obracając w palcach żółtobrunatne zużyte narzędzie, i rozprawiają o czasach,
które nigdy nie były gorsze. Ojciec kiwa głową i pyta, czy matka tego i tamtego
doszła już do siebie po złamaniu kości udowej i czy synowi nie wiedzie się teraz
lepiej. Lepiej wiedzie się rzadko, ojciec więc znów kiwa głową, wie przecież, jak
jest. Kiedy wychodzą, zostaje po nich zakurzona pustka, powietrze wydaje się
kosmate i matowe jak dno portmonetki, a ojciec zabiera się do szafy czy
komody, poprawia, dorabia, czyści i poleruje, aż powierzchnie lśnią od żaru,
który skrywa się w każdym drewnie; połysk bez lakieru, z rączką z
wypolerowanej kości. Po kilku dniach przychodzą po odbiór, mebel stoi na
ś
rodku warsztatu, ładniejszy niż za nowości, inny. Określenia na to szukałam
latami, sprawdzałam w książkach, myślałam i zastanawiałam się, aż wreszcie
znalazłam słowo „substancja”. Przynoszą wrak, a dostają substancję, widzą to,
nie posiadają się z radości i wychwalają mojego ojca, aż zaczynają mu płonąć
uszy. Po ich wyjściu okazuje się, że wziął tyle samo co w zeszłym roku, w
pozaprzeszłym i jeszcze rok wcześniej.
Wieczorami ojciec siedzi przy stole w pokoju i wpatruje się w rachunki, w
prawej ręce ma ołówek, w lewej jedno z racjonowanych cygar. Czynsz dla
baptystów, koks do kominka, gaz do kuchenki i nowe ostrze do piły. Jesper
będzie miał konfirmację. Jesper się sprzeciwia, ale Jesper musi. Dostanie swój
pierwszy garnitur, zjedzie się cała rodzina. Ojciec zapisuje cyfry na papierze,
cygarem zaciąga się tylko co drugi raz. Powinien mieć dom z drewna od podłogi
do sufitu, w którym pachniałoby tak jak w warsztacie, drewnem, a nie pleśnią
jak tutaj po jesieni i deszczu zalewającym ściany. Tu wszystko jest z cegły i
cementu. Woda wciska się w szczeliny, kwiaty wilgoci rozrastają się pod tapetą,
która się łuszczy, a podłoga w kuchni jest lodowata pod stopami nawet latem,
kiedy do środka wpada słońce. W kamieniu nie ma żaru. Na Syberii domy są z
drewna, latem pięknie pachną żywicą i ciepłem. Kiedy nadciąga wielka zima, żar
odpoczywa w głębi drewnianych bali, ale nigdy nie znika. Drewno kurczy się,
czeka i rozszerza wraz z wiosną, chłonąc wiatr i słońce.
Mój ojciec, kiedy nikt nie słyszy, zgrzyta zębami. Ale ja słyszę i tak.
Pokazuję mu książkę ze zdjęciami z Syberii i tamtejszymi domami. Trzyma ją z
daleka i dopiero po dłuższej chwili mówi:
– To dobre rzemiosło. Ale na dworze tam zimno, strasznie zimno.
Bardzo lubię lato, ciepły wiatr pod sukienką na gołych nogach, ale nie
wierzę, by ten mróz mi dokuczał. Na Syberii mają inne ubrania, nauczyłabym się
je nosić, nie chodziłabym tak jak teraz jedynie w tym cienkim płaszczyku, który
ma mnie chronić przed wiatrem nadciągającym od morza między Danią a
Szwecją i przenikającym wszystko. Na Syberii mają czapki z wilczej skóry,
grube kurtki i buty na futrze. Wielu tamtejszych mieszkańców przypomina
Eskimosów, może bym i do nich pasowała, gdybym obcięła włosy na krótko. A
poza tym będę przecież siedzieć w pociągu, wyglądać przez okno i rozmawiać z
nieznajomymi. Oni będą mi opowiadać o tym, jak żyją, co myślą, i pytać,
dlaczego wybrałam się w tak daleką drogę aż z Danii. A ja im wtedy odpowiem:
– Czytałam o was w książce.
Będziemy pić gorącą herbatę z samowara, razem milczeć i tylko patrzeć.
Otrzepuję śnieg z przodu płaszcza i patrzę, jak Lone znika ze szkolną torbą pod
pachą i czapką w ręku. Teraz już nie drepcze, a ja i tak nie skręcam do domu,
tylko idę dalej główną ulicą, aż docieram do bramy i do oficyny, w której mieści
się warsztat. Wchodzę za bramę i w drzwiach warsztatu widzę ojca w płaszczu.
Czekam, aż zamknie je na klucz, dopiero wtedy się z nim witam. Podchodzi,
strzepuje mi śnieg z tyłu płaszcza i ogląda długie zadrapania na mojej twarzy.
– Biłaś się? – pyta.
– Tak. Z Lone.
– Dlaczego?
– Przez dziadka – mówię i pokazuję, co zrobiła Lone. Obracam szalik do
tyłu i podnoszę za węzeł, aż zaczyna dusić.
– Dużo dzieci mówi o tym w szkole?
Kiwam głową, a on zaciska szczęki, wychodzi za bramę, ją też zamyka na
klucz, najwyraźniej nie zamierza dziś tu wracać.
– Dokąd idziemy? – pytam.
– My nie idziemy nigdzie. Ja idę do banku, do Kasy Oszczędnościowej.
– A co tam będziemy… to znaczy, co tam będziesz robił?
– Pożyczał pieniądze. Możesz ze mną iść, pod warunkiem że będziesz
trzymała się z tyłu i grzecznie czekała.
Wchodzi przez ciężkie drzwi, a ja grzecznie czekam, aż ojciec wyjdzie
zaledwie kwadrans później. Staje na schodach obok mnie, nie odzywa się,
dopóki nie przyjrzę się uważnie jego twarzy. Wtedy mówi bardzo wolno:
– Niezbyt dobrze poszło.
Nie bardzo wiem, co to znaczy.
– Szkoda – odpowiadam trochę zbyt beztrosko i zeskakuję ze schodów. Ale
on nie idzie za mną. Stoi z rękami w kieszeniach płaszcza, wpatrzony w ścianę
po przeciwnej stronie ulicy, a kiedy go wołam, nie odpowiada. Gładzi się po
brodzie i w końcu zawraca.
– Zaczekaj tu – mówi i wchodzi.
Teraz nie ma go pół godziny. Jest za zimno, żeby tak długo stać nieruchomo,
dlatego skaczę i chodzę po ulicy, zaglądam w okna i zastanawiam się, co
mogłabym kupić, gdybym to ja miała pieniądze. Ale pożyczać jest niedobrze, to
słowa mojego ojca. Jeśli nie będziesz mógł spłacić pożyczki, to urwą ci uszy,
zwykle tak powtarza.
Kiedy wychodzi, uszy ma czerwone, a ja sobie myślę, że pewnie próbowali
mu je urwać, ale nie mówię tego na głos, tylko pytam:
– Teraz poszło lepiej?
Ojciec wyjmuje cygaro, przedostatnie, i zapala. Zaciąga się mocno.
– Może i można tak powiedzieć. Pożyczyłem pieniądze, ale zastawiłem
warsztat.
5
Misjonarze jeżdżą po całym świecie, do mrocznych zakątków, do Tasmanii, do
Murzynów w Afryce i aż na Daleki Wschód. Rozsiewają boże ziarno wśród
tych, którzy wędrują przez suche doliny, i muszą znosić wielkie trudy. Czasami
bywają zabijani, odrąbuje się im głowy, rzuca ich na pożarcie lwom albo
zakopuje w ziemi z wystającą jedynie twarzą, tak by mogły ją powoli zjadać
mrówki. Ale oni się nie poddają, bo za plecami czują silną rękę Boga. Co roku
nowi ludzie wyruszają z ośrodków misyjnych, a my co tydzień dostajemy
gazetki misyjne pocztą. Czytuję je od czasu do czasu, kiedy nie ma nic innego,
głównie jednak czyta je moja matka. Pokazuje mi zdjęcia jasnowłosych kobiet i
wysokich mężczyzn, którzy stoją pod odległymi gwiazdami, i mówi:
– A ty nie mogłabyś zostać misjonarką? – Wie przecież, że chciałabym
podróżować, według niej to jedyny sposób. Ale ja nie chcę, żeby mnie zjadły
mrówki, nie chcę być misjonarką. Jestem za niska, mam ciemne włosy i
najbardziej chciałabym siedzieć cicho z zamkniętymi ustami i słuchać, jak
poznani po drodze ludzie mnie opowiadają o sobie.
Kiedy gazetki przychodzą, rzucam się jednak na nie pierwsza i w spisie
treści sprawdzam, czy ktoś nie wybrał się na Syberię. Nigdy nikogo takiego nie
ma, ale przecież nie można mieć pewności. Któregoś dnia może się okazać, że
mój pociąg wjechał w mur z Biblii i wypuszczając parę z zaworów na obie
strony, wzdycha z rezygnacją na cichym stepie.
Moja matka wieczorami przesiaduje przy oknie, między nią a fotelem ojca
stoi lampa, matka czyta i uśmiecha się radośnie przy każdej zbawionej duszy, a
kiedy ktoś w Kongu umrze na malarię, odkłada gazetkę na kolana i pociąga
nosem.
– Ach, jaka szkoda, biedaczysko!
Idzie potem do pianina, gra i śpiewa któryś z własnych psalmów, a jej jasny
głos wypełnia pokój, aż ściany pękają. Śpiewa tak, jakby nigdy nie miała
zamiaru skończyć. Ojciec szeleści gazetą, ale to nie pomaga, odkłada ją więc i
mówi:
– Na miłość boską, przestań już, Marie!
Strumień dźwięków cichnie, matka spuszcza głowę i patrzy na klawisze.
– Ależ, Magnusie – szepcze.
Ojciec żałuje całym sobą, ale nie może wytrzymać tego grania. Ja też nie.
Stoję w drzwiach i nie wiem, czy mam iść, czy zostać. A mimo wszystko to on
pragnął jej. Nie rozumiem tego, nigdy się nie dotykają, ale matka opowiadała mi
o młodym mężczyźnie z mocnymi przedramionami i plecami zaokrąglonymi na
górze, jakby miał garb. Przyjeżdżał rowerem każdego dnia rano, w słońce i w
deszcz, kiedy szła na Søndergade, żeby stanąć za ladą w Konfekcji i krawiectwie
Jensena. Wyprzedzał ją na skrzyżowaniu, tam gdzie Vrangbækvej spotyka się z
Møllehus allé, i nigdy się nie odzywał, tylko mijał ją na rowerze i zawracał,
potem znów mijał, a ona próbowała patrzeć prosto na drogę przed sobą. On się
jednak nie poddawał. Aby przyciągnąć jej uwagę, robił na rowerze sztuczki.
Stawał jedną nogą na pedale, drugą prostował jak na starych plakatach
cyrkowych, zwieszał się na boku z prawą nogą pod ramą, stawał na siodełku
zgięty wpół z rękami na kierownicy, albo kładł się z kolanami na bagażniku i w
tej pozycji, w przypływie nadmiernej śmiałości, puszczał kierownicę i
przejeżdżał obok niej. Wszystko to robił z tak samo poważną miną, a ona, nie
mogąc się powstrzymać, w końcu zaczynała się śmiać, wtedy zadowolony
uśmiechał się ostrożnie. Miał dwadzieścia lat, był od niej o rok młodszy, za
młody na to, by się żenić. Poprosił jednak króla o pozwolenie, bo nie mógł się
doczekać.
„Christian X, Król Danii i Islandii oznajmia, że czeladnik stolarski Magnus
Mogensen, urodzony 13.03.1889 roku we Vrangbæk, przed uzyskaniem
pełnoletniości może sam dbać o swoje interesy i należącą do niego własność,
otrzymuje tym samym zezwolenie na poślubienie panny sklepowej Inger Marie
Aaen, urodzonej 25.05.1888 roku w Bangsbostrand”. Tak mówi oficjalny
dokument. Mam go teraz ja. Leży w czarnym pudełku razem z nekrologiem, a
kiedy cofam się myślą i próbuję sobie przypomnieć mojego ojca, równie często
jak jego twarz zapamiętana w dzieciństwie, czy emerytowany stolarz w domu
opieki Związku Rzemieślników na Kløvervej 4, staje mi przed oczami tamten
młody mężczyzna na rowerze, którego nigdy nie widziałam, z kamiennym
obliczem uwieszony kierownicy.
W mokrym świetle pewnego lipcowego poranka staliśmy oboje z Jesperem na
samym końcu falochronu i patrzyliśmy, jak prom z Læsø wpływa między
latarnie i dobija do nabrzeża w miejscu, gdzie stary silos zbożowy dzielił port na
dwie części. Od kilku dni nieprzerwanie wiało i padało, ale tego dnia była
niedziela i słońce. O tak wczesnej porze panował chłód, beton jeszcze nie
wysechł, a w nieruchomym powietrzu czuło się wilgoć. Na morzu jednak była
duża martwa fala, prom z Læsø uniósł się wysoko między latarniami i opadł już
w obrębie basenu portowego. Cieszyłam się, że nie jestem na pokładzie, bo na
pewno bym się rozchorowała i przewieszona przez reling musiałabym
wymiotować w zieloną wodę.
Daleko na morzu rozciągnął się dywan mgły, z której niczym igły wbite w
poduszeczkę wystawały jedynie szczyty masztów łodzi rybackich płynących w
konwoju po burzliwych dobach na łowiskach na północ od Skagen. Jesper miał
ochotę obserwować również ich wpłynięcie do portu, bo widok był zaiste
niezwykły, gdy przecinały mgłę i nagle wyłaniały się w słońcu. Ale promem z
Læsø przypływał mój ojciec, właśnie dlatego wstaliśmy tak wcześnie, chociaż
był środek wakacji. Ruszyliśmy więc wzdłuż ramienia falochronu ku nabrzeżom
portu rybackiego i promowego. Było nam ciepło w kaloszach, a zimno od kolan
w górę; czułam, jak po moim ciele rozprzestrzenia się gęsia skórka, i to uczucie
bardzo mi się podobało.
Szliśmy szybko, żeby zdążyć przed spuszczeniem trapu. Myśleliśmy, że
dostrzeżemy ojca z falochronu, ale on nie zaliczał się do tych, którzy wychodzą
na pokład, żeby pomachać i pokazać się wszystkim, od tej zasady nie robił
wyjątków. W porcie było niewielu ludzi. Widziałam tylko Bezdomnego Hansa,
który nocował w szopie na łodzie, i dwóch rybaków kucających na nabrzeżu
przy swoim kutrze – naprawiali sieci i rozmawiali, paląc cygara. Dym wznosił
się pod błękitne niebo, a głosy o wczesnym poranku niosły się daleko.
Słyszeliśmy je wyraźnie nad wodą między pomostami, rybacy mówili gwarą
z Północnej Jutlandii, tak starą, że jeśli się uważnie nie wsłuchałam, brzmiała jak
angielski, i idąc, mrużyłam oczy i wyobrażałam sobie, że jestem w jakimś śnie,
w książce, w innym kraju za morzem, ale trwało to tylko przez chwilę i zaraz
minęło. Szłam szybko po betonowych płytach, a Jesper skakał po kamieniach
wystających ponad wodę po wewnętrznej stronie falochronu. Od razu było tam
głęboko, żeby codziennie mogły przypływać duże statki, i gdyby Jesper wpadł
do wody, mógłby utonąć.
– Przestań już – powiedziałam. – Wejdź na górę. Musimy się pospieszyć, bo
inaczej nie zdążymy.
– I tak posuwam się dostatecznie szybko – odparł Jesper. – Przecież ja
prawie fruwam! – zawołał i odbił się do dużego skoku między dwoma wielkimi
głazami sterczącymi wysoko z wody. Skoczył, ale jeden but przylepił mu się do
grudy smoły i już tam został, Jesper natomiast rzeczywiście pofrunął, lecz zaraz
runął w mętną wodę głową w dół.
Wyglądało to dziwnie, jedna noga w bucie, druga w samej skarpetce,
sterczały przez chwilę, dopóki i one nie zniknęły. Zamknęła się nad nimi fala, a
na powierzchnię wody wypłynęła wielka bańka powietrza, która zaraz pękła.
Potem zapadła cisza.
Zupełna cisza. Rybacy przestali rozmawiać, kucali już tylko i patrzyli przed
siebie, a mewy latały bez jednego okrzyku, jakby znalazły się za zabarwionym
na niebiesko szkłem. Prom z Læsø zgasił silniki, cisza narastała, tłoczyła się do
piersi, wyciskając mi powietrze z płuc i pchając je do gardła, aż w końcu
musiałam otworzyć usta:
– JESPER!
Najszybciej, jak umiałam, zlazłam z betonowych płyt na kamienie, dyszałam
jak pies, nie panując nad oddechem, w piersi pracowała mi pompa, nie mogłam
zamknąć ust. Na samym dole wyszarpnęłam but ze smoły i zaczęłam
wymachiwać nim w powietrzu, z nadzieją, że może Jesper po niego przyjdzie.
Ale jego nie było. Położyłam się na najdalszym kamieniu, wpatrzona w wodę, i
tuż przy twarzy zobaczyłam wyciągającą się po mnie rękę z długimi falującymi
palcami. To był Gdańszczanin. Poderwałam się wystraszona, znów zaczęłam
dyszeć, aż gardło mnie rozbolało. Odwróciłam się, potem jeszcze raz spojrzałam
w wodę. Ręka wciąż tam była. Teraz zaciśnięta w pięść.
– JESPER!
Cisnęłam but na bok i rzuciłam się do przodu. Kolanami i piersią uderzyłam
o kamienie, zabolało, bo piersi urosły mi w ostatnim roku, twardość zastąpiła
miękkość, wysunęłam się najdalej, jak mogłam, zaciskając uda wokół ostatniego
kamienia tak mocno, że mogłabym go zgnieść na proszek, za co on podrapał
mnie w najczulszym miejscu. Nabrałam powietrza i zanurzyłam w wodzie głowę
i ciało do pasa. Najpierw miałam oczy zamknięte, potem je otworzyłam i wtedy
dostrzegłam jego twarz. Zieloną, z szeroko otwartymi oczami i ustami
zaciśniętymi w wąską kreskę. Nie wiedziałam, czy on mnie widzi, ale
pomyślałam, że raczej tak, i nie mogłam pojąć, dlaczego nie otwiera dłoni.
Zaciskał ją w pięść, musiałam więc użyć obu rąk, żeby dostatecznie mocno go
chwycić. Byłam silniejsza od wszystkich znajomych dziewczynek, zaczęłam
ciągnąć. Najpierw z wody wynurzyła się moja głowa, a potem głowa Jespera z
zaciśniętymi ustami i oczami okrągłymi jak kulki do gry. Nabrałam powietrza i
trzymając go wciąż obiema rękami, wrzasnęłam z całych sił:
– ODDYCHAJ!
Usta Jespera wolno się rozluźniły i wydobył się z nich świst, który nie miał
końca; mój do tej pory sztywny brat zrobił się całkiem bezwładny i w końcu
zamknął oczy.
– Myślałem, że jesteś aniołem – szepnął.
– Anioły mają jasne włosy. Poza tym nie istnieją.
– Moje istnieją i włosy mają ciemne.
– A ja myślałam, że jesteś Gdańszczaninem – powiedziałam, wtedy Jesper
zaczął się śmiać i kaszleć. Pociągnęłam go na brzeg, aż wreszcie sam mógł się
czegoś złapać i o własnych siłach wyjść z wody. Uklęknął, zwymiotował słoną
wodę i śniadanie, a ja podtrzymywałam mu głowę. Potem go objęłam i zaczęłam
płakać.
– Myślałam, że jesteś Gdańszczaninem. Nie poznałam cię!
Poczułam, że uśmiechnął się w moje ramię, był przemoczony i zmarznięty,
ciepły tylko w niektórych miejscach, tam gdzie zdążyło ogrzać go słońce.
– Wypatrywałem go. Szukałem też jego statku, ale tam, na dnie, są same
wodorosty. Chciałem się wynurzyć, ale mi się nie udało, bo but był za ciężki,
pełen wody, a ściągnąć go nie mogłem. Więc po prostu stałem. – Uściskał mnie
za szyję obiema rękami, trzęsąc się tak, że i moje ciało zaczęło drżeć.
Zawstydziłam się i wstałam.
– Dziękuję ci, siostrzyczko – powiedział.
Wylał wodę z buta, potem włożył oba, wczołgał się na beton i razem
zaczęliśmy iść ku nabrzeżu. Przy co drugim kroku but Jespera, ten, do którego
przykleiła się smoła, wydawał z siebie ostre cmoknięcie, słyszałam też rybaków
rozmawiających na nabrzeżu, krzyki krążących dookoła mew i donośne odgłosy
promu z Læsø, gdzie opuszczano już trap.
– Może mimo wszystko zdążymy – oświadczył Jesper, przyspieszając
prawie do biegu, a ja pomyślałam: Jak to się wszystko prędko dzieje, byliśmy
tak daleko, zdążyliśmy wrócić, a świat przesunął się zaledwie o milimetr.
Kiedy wyłoniliśmy się z cieni za silosem, na ląd zdążyli już zejść pierwsi
pasażerowie, wieśniacy z Læsø, którzy przyjechali na zakupy, na piwo i w
odwiedziny do znajomych. Mieli na sobie odświętne stroje, a w rękach nieśli
kartonowe pudła obwiązane sznurkiem, w których być może wieźli jajka albo
ciasto dla kogoś z rodziny, ale nikt inny oprócz mnie i Jespera nie wyszedł im na
spotkanie, my zresztą też ledwie zdążyliśmy.
Zatrzymaliśmy się przy trapie, a ci, którzy tam stali, obrócili się i zaczęli na
nas gapić. Z włosów i ubrania ściekała nam woda, wokół butów utworzyły się
kałuże. Odgarnęłam włosy, które „przylegały mi płasko do głowy, wieśniacy
wymienili spojrzenia, wzruszyli ramionami i poszli w stronę miasta.
Mój ojciec zszedł jako ostatni, tak jak to miał w zwyczaju. Nie wiedziałam,
jaki jest tego powód, ale uważałam, że ma to jakiś związek z jego plecami –
może chciał, by ludzie najpierw widzieli jego twarz, a nie szli za nim,
wymyślając powody, dla który wygląda tak, jak wygląda.
Dopiero na środku trapu podniósł wzrok i popatrzył na nas. Na Læsø spędził
kilka dni, zamierzał sprawdzić, czy nie powinniśmy się tam przeprowadzić, czy
znajdzie się tam zajęcie dla stolarza meblowego. Miał pożyczone w banku
pieniądze i liczył, że dzięki nim rozpocznie działalność. Po jego minie poznałam,
ż
e wyprawa nie była udana, a nasz widok też nie poprawił mu humoru. Stał z
ręką zaciśniętą tak mocno na poręczy z liny, że knykcie mu zbielały, a twarz
pobladła z gniewu. Jesper, spięty, przystanął obok mnie, nie rozumiejąc, co
ojciec widzi, zrobiłam więc prędko dwa kroki w przód i spytałam:
– Jak poszło, tato?
Ale on nawet na mnie nie spojrzał, tylko odepchnął mnie na bok, złapał
Jespera za kołnierz i powiedział cicho, ale ostro:
– Jak ty wyglądasz! To tak wychodzisz ojcu na spotkanie?
Chociaż ja wcale nie wyglądałam lepiej, mokra od pasa w górę, z
poranionymi kolanami i zlepionymi wodą włosami. Kochałam mojego ojca i
jego okrągłe plecy, ojciec kochał Jespera i wszystkie jego pomysły, ale ręce miał
twarde i silne jak mocno splecione liny i tymi rękami zaczął szarpać Jespera,
który skończył już piętnaście lat, niedawno był konfirmowany i miał pomagać w
warsztacie, zanim zacznie się uczyć typografii. To się nie mogło dobrze
skończyć, wiedziałam o tym i Jesper wiedział, nie wiedział tylko mój ojciec.
Jesper stanął w rozkroku i nie pozwolił się ruszyć. On też był ogorzały i silny, a
czarne włosy podnosiły mu się i opadały za każdym szarpnięciem ojca za
kołnierz, ale od pasa w dół nawet nie drgnął. Powoli usztywniał całe ciało, aż w
końcu ze spuszczoną głową mruknął:
– Przestań.
– Coś ty powiedział? – odparł ojciec wściekły.
– Powiedziałem, że masz przestać, do diabła! – Jesper podniósł głowę.
Widziałam, że jest bliski płaczu. Zaraz jednym mocnym szarpnięciem się
uwolnił. – Nigdy więcej tak nie rób – oświadczył. Było to takie przykre, że nie
patrzył ani na ojca, ani na mnie, tylko gdzieś dalej na prom z Læsø, na którym
dźwig wyciągał z ładowni żywe zwierzęta i przenosił je na ląd, świnie i woły,
które miały iść do rzeźni w naszym mieście. Pozbawione godności szybowały w
powietrzu, ich piski mieszały się z cmokaniem buta odchodzącego Jespera.
– Nigdzie nie pójdziesz! – krzyknął za nim mój ojciec, ale Jesper nawet się
nie odwrócił, tylko szedł naprzód w tym samym tempie, aż zniknął za silosem,
kierując się ku placykowi przed kościołem i Danmarksgade. Cienka kurtka lepiła
mu się do pleców, a ja pomyślałam: To idzie mój brat, socjalista Jesper.
Później dowiedziałam się, że jedna ze świń popełniła samobójstwo na kei.
Wyrwała się, kiedy zsadzili ją z promu, pobiegła na oślep przed siebie, wpadła
do wody i utonęła wciśnięta między prom a nabrzeże. Nawet nie kwiknęła.
6
U Lone w jednym pokoju są książki od podłogi do sufitu. Drugi to jadalnia.
Jedzą tam śniadania i obiady, mimo że kuchnia jest duża i przestronna, a na
podłodze leżą szerokie deski. Do obiadu Lone się przebiera. Ma własny pokój,
który należy tylko do niej, są tam książki na półkach, obrazy na ścianach i
niebieskie zasłonki. Z okna ma widok na ogród, w którym rosną wielkie drzewa,
w ciepłe dni rzucające cień. Matka Lone całe dnie spędza w domu. Chodzi po
pokojach ze ściereczką do kurzu, zmienia obrusy pod kolor, poprawia obrazy i
wyrównuje rzędy książek. Z ogrodu przynosi kwiaty, które wstawia do wazonów
na stole. Wszystkie wazony są niebieskie, a obrusy żółte i zielone. W niedziele
grywa na fortepianie w bibliotece i w krokieta na trawie w ogrodzie, z Lone i jej
bratem Hansem. Hans jest dwa lata młodszy od Lone i w świąteczne dni musi
wkładać ubranko marynarskie, ma spoconą czerwoną twarz, kiedy się odwraca i
patrzy, jak wchodzę przez furtkę i idę wysypaną żwirem alejką w stronę domu.
Krzywi się. Zatrzymuję się i stoję, dopóki Lone mnie nie zobaczy i do mnie nie
zamacha. Przyjaźnię się z tą małpą od maja. Kiedy skończyła się długa zima,
zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać. Może z powodu książek, które mogę pożyczać,
a może po prostu ją lubię; nie lubi jej nikt inny. Tak czy owak, wojna między
nami się skończyła. Lone nigdy nie odwiedza mnie w domu, a ja byłam u niej
już kilka razy, stałam i czekałam w holu między pokojami, słuchając, jak jej
matka opowiada o kwiatach i kolorach, o tym jak ważne są wyraźne kontrasty.
– Najładniejsze jest to, co proste – mówi i uśmiecha się do mnie, uważa
bowiem, że ja wiem coś o prostocie, ale Jesper twierdzi, że jak na dziewczynę
mam żałosny gust. Ani trochę mnie to nie obchodzi. Pewnego razu matka Lone
wyjmuje tom z półki i czyta na głos Jeppego Aakjæra. Trzyma książkę w lewej
ręce, a prawą podnosi do góry.
– Czyż to nie piękne? – mówi pełnymi wargami i odstawia tomik na
właściwe miejsce w alfabetycznym szeregu. Kiwam głową i przytakuję. Matka
Lone wierzy w poezję. Jej ojciec, kierownik szkoły, wierzy w nauki
przyrodnicze, opowiada o owadach i ich świecie. Kiedy ma czas, wybiera się na
pola z torbą przewieszoną przez ramię i siatką na motyle, łapie owady, nakłuwa
je na szpilkę i umieszcza w gablotce na ścianie, a pod spodem pisze ich łacińskie
nazwy.
– Studiując owady, można się wiele nauczyć o ludziach – mówi. – Ich świat
jest taki jak nasz w mikroformacie, tyle że podział pracy jest o wiele lepszy.
W rodzinie Lone musi być jasność i kontrasty, ale mnie owady nie
interesują. Owady gryzą i łaskoczą, wpełzają pod sukienkę i żądlą.
Za każdym razem, gdy przechodzę przez furtkę domu Lone, przypominam
sobie wózek inwalidzki i dziewczynę w czerwonej sukience, smugi cienia i
ś
wiatła między drzewami, i róże na Rosevej. Pytam o nią, opowiadam też o
swoim śnie, a Lone wyjaśnia, że to była kuzynka z Kopenhagi, która przyjechała
w odwiedziny pooddychać świeżym powietrzem. Już nie żyje, umarła na
gruźlicę. Lone popłynęła promem do Kopenhagi na pogrzeb. To było bardzo
smutne, wszyscy mieli czarne sukienki i garnitury, a jej matka musiała siedzieć
na krześle, bo z żalu nie mogła stać. Na cmentarz przyszło wielu ludzi, stali w
ciemnych ubraniach na tle zielonej trawy i wszyscy patrzyli w tę samą stronę,
prawie jak w teatrze. Lone raz była w Teatrze Królewskim i często o tym
opowiada.
– Przepłakałam całą przemowę pastora – mówi z dumą.
Dziewczyna o imieniu Irma chodziła do liceum i miała siedemnaście lat. Ja
mam trzynaście i czuję się silna, silniejsza niż Lone i jej brat Hans, prawie tak
silna jak Jesper. Lone też to czuje, zauważam to po sposobie, w jaki mnie
dotyka. Hans wiele razy nazywał mnie wieśniaczką, one jego zdaniem są
właśnie takie. Ich matka mnie obserwuje, kiedy przechodzę przez dom, boi się,
ż
e coś stłukę. Miałam angielską chorobę, ale z niej wyszłam, a sił nabrałam w
bójkach, stałam się wręcz niekobieca, tak twierdzi moja matka, ale tylko w kilku
miejscach zniszczyłam sobie szkliwo na zębach, dlatego muszę się pilnować,
ż
eby często i starannie je myć.
W domu u Lone mają wszystkie książki Nexø, chociaż wcale nie dlatego, że
go lubią.
– On stanowi zagrożenie dla kraju. To sowiecki komunista, kret, który
podkopuje naturalny porządek – mówi ojciec Lone. Chce się orientować w tym,
co czyta pospólstwo, więc często przysyłają mu książki z Kopenhagi.
Przyszłam pożyczyć Dittę – dziecię człowiecze, bo Jesper jej nie czytał, i
może jeszcze relację Knuda Rasmussena z wielkiej podróży saniami przez
Grenlandię. Też zamierzam te książki przeczytać, ale najpierw zaniosę je
Jesperowi, żeby mógł myśleć o czymś innym, bez względu na to, gdzie teraz
jest. Kiedy ojciec i ja wróciliśmy z portu po tym, jak przybił prom z Læsø,
Jespera nie było. Matka go nie widziała, zajrzał jednak do domu, gdyż mokre
ubrania wisiały na krześle, woda kapała z nich na podłogę. Nie wrócił na obiad o
dwunastej ani na kawę. Wieczorem ojciec wyszedł, zapowiadając, że idzie do
Gwiazdy Wieczornej, ale wiedziałyśmy przecież, że nigdy tam nie chodzi o tak
późnej porze.
Lone jest rozczarowana, bo przyszłam tylko pożyczyć książki, trzyma mnie
za ramię dłużej niż trzeba, ale potem posłusznie po nie idzie. Nie wchodzę do
ś
rodka, stoję w cieniu drzewa i patrzę, jak Hans gra z matką w krokieta na
trawniku. Drewniane kule cichutko postukują, trawa jest soczysta i zielona.
– Wygrałeś – mówi matka. Hans opiera rękę na biodrze i uśmiecha się do
niej wyniośle. Potem rzuca młotek na trawę i idzie do domu. Matka przez całą
drogę śledzi jego plecy, w końcu się odwraca, dostrzega mnie, ma błyszczące
oczy i szczupły kark, na którym zebrała włosy, a ja się cieszę, że Lone przynosi
książki. Dla kamuflażu na samym wierzchu leży książka o motylach, ale Hans
trąca siostrę barkiem, kiedy się mijają w drzwiach, książki wypadają Lone na
kamienne schody, rozsypują się, Hans nachyla się i mówi głośno:
– Przecież tego ci nie wolno czytać!
Natychmiast zbieram książki i patrzę mu prosto w oczy.
– To ja chcę je pożyczyć – syczę cicho. Nienawidzę tego marynarskiego
ubranka i przylizanych na mokro włosów, wiem, że on ma tego świadomość.
Odsuwa się i nie mówi nic więcej. Nie chowając książek, mijam ich matkę. Lone
odprowadza mnie do furtki aż na drogę, gdzie stoi mój rower oparty o płot.
Mocuję książki na bagażniku i ledwie odwracając głowę, rzucam:
– Na razie.
Rower toczy się w stronę Frydenstrand, a ja czuję jej spojrzenie na plecach.
– Dokąd jedziesz? – woła.
Macham do niej, ale się nie odwracam. Zebrze, lecz wyrzuty sumienia
dokuczają mi tylko przez kilka metrów.
Jadę przed siebie. Wzdłuż pomalowanych na biało sztachet rosną żywopłoty i
róże, w cieniach skrywają się garnitury i suknie, dalej są niebieskie dywany
chabrów, kępy dzikich bratków i maki na skraju łąki. Na końcu drogi wiatr
przynosi z północy zapach pól i krowiego łajna. Wyobrażam sobie opary mleka
w powietrzu, a przed sobą widzę morze połyskujące między drzewami przy
uzdrowisku. Słońce świeci mi w twarz, gdy na krzyżówce przy dworze
Frydenstrand skręcam na drogę wzdłuż wybrzeża, którą wiatr niesie smród
mączki rybnej z portu i z fabryki.
Jadę z Dittą na bagażniku, od czasu do czasu jej dotykam, a Lone znika
wśród domów i ogrodów, w końcu zapominam o jej istnieniu. Przy szańcu
Tordenskjolda kwitną dzikie róże, rozrastają się coraz bardziej z każdym rokiem,
w zaroślach brzęczą pszczoły i trzmiele. Kiedy staję na pedałach, widzę ponad
krzakami morze, sunące ku brzegowi fale z białymi grzywami, długie pasma
piany daleko jak okiem sięgnąć i jeszcze dalej na północ aż do Skagen.
Jadę na rowerze i myślę o moim ojcu chodzącym wieczorem po ulicach, o
tym, jak się zatrzymuje i rozgląda na każdym skrzyżowaniu, myślę o Jesperze na
dnie basenu portowego, o jego zaciśniętych w pięści dłoniach, o zielonej twarzy,
która nie chciała oddychać, o świni, która utonęła bezgłośnie. Wysepka na
wschodzie znika w ciemnej smudze na krańcu świata, jest gorąco, a niebo
przypomina błękitną błonę zawieszoną nad całą Danią, nikt nie wie, co za nią
może być. Czasami nocą na leżąco patrzę przez okno na niebo, zmuszam myśli,
by przedarły się przez firmament, żeby się przekonać, co spotkają po drugiej
stronie, ale mimo tego, czego uczę się w szkole, wszystko rozpada się na drobne
kawałeczki i muszę spać, bo inaczej będzie mnie bolała głowa.
Na północ od naszego miasta leży Strandby. Wszyscy, którzy, tam mieszkają, są
baptystami i rybakami. W połowie drogi przecinam rzeczkę Elling A. Przepływa
w poprzek drogi pod mostkiem, zielona, głęboka, pełna cieni, a zaraz za nią
odchodzi w prawo inna droga, wąska polna dróżka z równoległymi koleinami;
jadę najpierw jedną, a potem drugą, rower podskakuje tak, że muszę stać na
pedałach, żeby mnie nie bolała pupa, mam wtedy po obu stronach widok na pola
wysokiej na metr gorczycy. Jeden podmuch wiatru i wszystko się porusza.
Potem droga się otwiera i ściany pól przechodzą w łany koniczyny i trawy
piaskownicy, niebawem ścieżka urywa się na piaszczystym wzgórku, po którym
nie da się jechać rowerem. Ciągnę go więc za sobą kawałek, aż przestaje być
widoczny z dróżki, i chowam go w zaroślach, zanim pójdę dalej. Książki niosę
pod pachą. Zjeżdżam na siedzeniu po wydmie i już jestem na białej plaży. Widzę
Strandby na północy, ledwie zarys falochronu ponad piaskownicą, a na południu
moje miasto, z wielkim dachem sanatorium Frydenstrand niczym znak drogowy,
a na wprost są wysepki Hirsholmene z podniesionym do góry wskazującym
palcem latarni morskiej. Zdejmuję buty i niosę je w ręku, idę boso po piasku, na
który słońce świeciło przez cały dzień, natychmiast zaczyna parzyć mnie w
stopy, ale po kilku metrach uczucie staje się przyjemne. Nie muszę daleko iść.
Po wewnętrznej stronie nadbrzeżnego pasa czarno-białe krowy przeżuwają za
ogrodzeniem z drutu kolczastego, przy wodzie leżą wielkie kupy wodorostów i
meduzy, które wysychają, wolno umierając na słońcu.
Chatkę zbudował Jesper z drewna wyrzuconego przez morze, którego
zawsze pełno na brzegu, a ja przychodziłam mu pomagać. Taszczyłam ciężkie,
nasączone wodą bale, wyciągałam z wody długie deski i układałam je do
wyschnięcia na słońcu. Wyobrażaliśmy sobie, że to szczątki statków, które
wpadły na mieliznę i morze je tu wyrzuciło. Ale przecież statków nie buduje się
już z drewna, a poza tym to była tylko zabawa.
Szałas stoi między dwiema ukośnymi ścianami wydmy i nie widać go,
dopóki nie podejdzie się całkiem blisko. Ma dach pokryty torfem i widok wprost
na morze. Podchodzę bezszelestnie i nikogo nie widzę. Jest zupełnie cicho, więc
myślę, że może on poszedł gdzie indziej. Ale nie ma innych miejsc niż
Vrangbæk, a tam staramy się chodzić jak najrzadziej. Po śmierci dziadka i
zniknięciu Lucyfera w pokojach został tylko chłód, utrzymuje się nawet latem.
Wzywają nas, kiedy trzeba sadzić ziemniaki i gdy przychodzi pora pierwszych
sianokosów. Ciężko pracujemy, nie dostając za to żadnych pieniędzy, ale nic
więcej nie musimy.
– Wy się wybierzecie – mówi mój ojciec. Sam nie chce tam jechać, mimo że
to dom jego dzieciństwa. Jesper i ja jedziemy więc sami bez sprzeciwu, bo
widzieliśmy ich razem, babcię z Vrangbæk i jej jedynego syna; babcia stoi
sztywno na końcu kartoflanych redlin z kredowobiałą twarzą i pilnuje, by plecy
nie były bardziej proste niż to konieczne, a Jesper ze spuszczoną głową
przeklina:
– Przeklęta zacofana feudalna dziedziczka! Któregoś dnia przyjdziemy tu z
kosami i widłami do gnoju. Będzie nas wielu!
Nie wyjaśnia, co dokładnie się wtedy wydarzy, ale z jego miny wnioskuję,
ż
e to będzie coś strasznego.
Po kilku dniach od pogrzebu dziadka Lucyfer zaczął się buntować. Spędzali
ze sobą każdy dzień, dziadek nieraz spał w stajni, wstawał wcześnie ze słomą we
włosach, zaprzęgał Lucyfera do bryczki i jechał do naszego miasta albo do
Hjørring, a raz aż do Brønderslev, do gospody; do domu wracał dopiero
następnego dnia o świcie.
Teraz do konia nikt nie mógł się zbliżyć. Owies i siano leżały w żłobie, a
koń bił kopytami i wierzgał, aż ze ścianek przegrody sypały się drzazgi. Babcia
miała już tego dość, zdecydowała, że trzeba go zastrzelić, i posłała po stryja
Nilsa. W nocy przed przybyciem stryja ze stajni zaczęły dochodzić takie hałasy,
ż
e pobudziły wszystkich, a kiedy babcia przybiegła przez podwórze z lampą w
ręku, w powiewającej nocnej koszuli, okazało się, że drzwi stajni są wyłamane, a
Lucyfer jest już daleko na Vrangbækvej. Nim zwołała ludzi do pościgu, koń
jakby zniknął z tego świata, może dołączył do dziadka. To był dopiero koń!
Jesper i ja zdjęliśmy czapki, życząc Lucyferowi wszystkiego najlepszego.
Nie ma tygodnia, byśmy go nie szukali, wyjeżdżając za miasto na rowerach.
Kiedy po zmierzchu mijam Gwiazdę Wieczorną, zawsze muszę dwa razy
spojrzeć na placyk przy wejściu, ale tam tylko od czasu do czasu stoi landauer
barona Bieglera, Lucyfer przepadł więc chyba już na zawsze.
Okrążam szałas od tyłu i wchodzę przez drzwi; to właściwie nie są drzwi,
tylko koc, który Jesper zawiesił dla osłony przed piaskiem. Nigdy nie przychodzi
tu zimą, a wiatr z reguły wieje od morza, nic więcej zatem nie trzeba, i kiedy
wchodzę, po ostrym słońcu na zewnątrz nagle robi się bardzo ciemno. Stoję
cicho i czekam, czuję zapach soli i wodorostów schnących w słońcu,
nasmołowanych bali, zapach drewna i ciepła, a mój brat Jesper leży na materacu
pod oknem i wdycha to wszystko. Śpi, ale za każdym poruszeniem piersi staje
się wyraźniejszy. Pierś jest naga, Jesper leży na kocach i cały jest nagi, nawet w
słabym świetle wpadającym przez okno, w którym szybę zasłoniliśmy
wyhaftowaną przez matkę makatką. Wyszyła na niej „Jezus żyje”. To taki żart,
Jesper i ja nie wierzymy ani w Boga, ani w Jezusa. Stoję nieruchomo,
wstrzymując oddech, bo jeszcze nigdy nie widziałam Jespera w taki sposób,
chociaż od lat mieszkamy w jednym pokoju, nigdy nie widziałam go tak
wyraźnie, całego. W czarnych włosach widać jaśniejsze pasma wybielone przez
słońce, cały jest opalony, jasny pas biegnie jedynie przez biodra. Te biodra zdają
się świecić, chcę stąd wyjść, bo tutaj stać nie mogę. W półmroku widzę teraz
wszystko wyraźnie, ubrania na podłodze, wędkę w rogu i wycięte z gazety
zdjęcie Lenina na ścianie, i jeszcze fotografię, na której jesteśmy oboje przed
domem ciotki Else w Bangsbostrand. Ja mam pucołowatą twarz i nastroszone
włosy, on jest w krótkich spodniach, ciemny jak Arab, z piłką pod pachą, drugą
ręką obejmuje mnie. Wydaje mi się teraz, że na tym zdjęciu jesteśmy bardzo
mali, ale pamiętam, kiedy zostało zrobione. Pamiętam słońce, od którego
mrużymy oczy, i mojego ojca; nie ma go razem z nami, bo ciotka Else
powiedziała: Na miłość boską, Magnusie, czy ty nie możesz chociaż raz się
uśmiechnąć? On nie chciał się uśmiechać i w złości wyszedł z kadru. Pamiętam
obejmującą mnie rękę Jespera, pamiętam ją do dziś, jeśli tylko zamknę oczy,
mimo że skończyłam sześćdziesiąt lat, a on nie żyje od ponad połowy mojego
ż
ycia.
Podchodzę i kładę książki na podłodze przy materacu, Jesper się nie budzi,
oddycha tylko równo, aż czuję powiew na twarzy. Stoję nad nim pochylona, być
może długo, nie jestem w stanie się wyprostować. Plecy odmawiają
posłuszeństwa, boli mnie od karku w dół, jakieś ciepło rozlewa się po biodrach,
zaczynam płakać. Płaczę najciszej jak potrafię, boję się, że łzy zaczną skapywać
mu na twarz, boję się, że się obudzi, zobaczy, że na niego patrzę, boli mnie w
piersi, kiedy płaczę i jednocześnie od płaczu się wstrzymuję. Patrzę na łysą
czaszkę Lenina, na fotografię i myślę o piłce, którą Jesper ma pod pachą, piłka
była czerwona, i o małym czarnym piesku, którego ciotka Else wtedy miała, o
koszulach, które nosił Jesper, z zapięciem na ramionach, przez co obojczyki
wydawały się idealnie proste. Wypełniam głowę myślami, aż rozgrzewa się do
fioletowości jak rozpalone żelazo u kowala. Stoję nachylona nad moim nagim
bratem i płaczę, bo on jest taki piękny jak mężczyźni na obrazach z innych
czasów, które oglądałam w książkach, dorośli mężczyźni, i nawet gdybym nie
pamiętała, dlaczego przyjechałam go szukać, to nie ma to żadnego znaczenia. On
nie jest już taki sam, nie może być, i ręka obejmująca mnie za ramiona też już
nigdy nie będzie taka sama.
7
Mój ojciec niczego się nie dorabiał. Przeciwnie. Na początku miał warsztat i
mały sklepik z meblami, który dostał jako zaliczkę na spadek po ojcu, ponieważ
był cierniem w ciele i musiał opuścić gospodarstwo, zanim osiągnął
pełnoletniość.
Takiego określenia teraz używaliśmy. Cierń w ciele.
– Jeśli ona wkrótce nie skończy, to poczuję cierń w ciele – mówił Jesper,
kiedy matka już drugą godzinę grała na pianinie i śpiewała. Głośno jęcząc,
trzymał się ręką za pośladek, gdzie ciała było najwięcej, a ja wyobrażałam sobie,
jak ten cierń rośnie, równie spiczasty jak oścień w Gdzież jest, o śmierci, twój
oścień?
2
, ostry i bolesny, a dziadek pewnie zaznał jednego i drugiego. Nie
rozumieliśmy jednak, dlaczego użył tego określenia w Gwieździe Wieczornej
tamtego razu, nie mieliśmy odwagi pytać, a mój ojciec nigdy ani słowem nie
wspomniał o tym zdarzeniu.
2
Kor. 15-55, Biblia Tysiąclecia, Poznań 1965.
Teraz miał długi, a warsztat był zastawiony. Sklepiku z meblami nigdy nie
widziałam. Za pożyczone pieniądze kupił w końcu sklep mleczarski na
Lodsgade z maleńkim mieszkankiem piętro wyżej. Na dole, zaraz za drzwiami
do sklepu, prowadziły na górę strome kręcone schody, a ubikacja znajdowała się
na podwórzu. Mieszkanie było o wiele mniejsze od tego, które wynajmowaliśmy
od baptystów. Cały projekt wydawał się ryzykowny. Matka miała prowadzić
sklep i mieć mniej czasu na pianino i psalmy. Dzięki Bogu. Niech Jego imię
będzie pochwalone, mówił Jesper. Ja przed pójściem do szkoły miałam roznosić
butelki z mlekiem i śmietaną do klientów. Spytałam ojca, powiedział, że Rosevej
należy do naszego rejonu. Jesper skończył gimnazjum i musiał wstawać
wcześnie, żeby co rano aż do Bożego Narodzenia stawiać się w warsztacie w
fartuchu, a po świętach miał zacząć się uczyć typografii w miejscowej gazecie.
Był z tego zadowolony. Typografowie mieli silny związek zawodowy, a
socjalistów było wśród nich więcej niż, jak mówił, much przy tyłku świni.
Pewnego wrześniowego dnia przeprowadziliśmy się więc z Asylgade. Po
niebie ciągnęły szare chmury, mocno wiało, ale deszcz nie padał. Pożyczyliśmy
konia i wóz z Vrangbæk, stryj Nils zjawił się wcześnie rano z gniadym
wałachem zaprzęgniętym do wozu. Siedział na koźle z gołą głową, wiatr
rozwiewał mu włosy, a koniowi grzywę, przez co wyglądał nędznie i smutno,
nawet na jotę nie mógł się równać z Lucyferem. Stryj Nils miał pomóc w
noszeniu, zawsze bez słowa się stawiał, gdy coś trzeba było zrobić, ale babcia i
pozostali przyrodni bracia ojca zostawali w domu na Vrangbæk i w
gospodarstwach, gdzie mieszkali. Mojej matce przydałoby się trochę pomocy w
kuchni, ale nie przyjechała żadna kobieta, więc to ja musiałam pakować filiżanki
i szklanki w gazety, mimo że wystarczyłoby mi sił do dźwigania wszystkiego z
wyjątkiem pianina.
Przez okno widziałam calutki nasz dobytek pod gołym niebem, a niebo było
ogromne, wiatr szarpał za luźne końce obrusów i zasłon, meble się skurczyły,
zajmowały śmiesznie mało miejsca, mimo że dom zawsze wydawał się pełny.
Niełatwo to było pojąć, ale wszystko dało się załadować na raz i dodatkowego
kursu wymagało jedynie pianino.
Na Lodsgade pianino miało wjechać na piętro po wąskich kręconych
schodach, mój ojciec, stryj Nils i Jesper przeżyli wtedy niejedną ciężką chwilę.
Stałam w drzwiach i widziałam, jak żyły występują na czoło ojca, na szarą twarz
stryja Nilsa i nad brwi Jespera, który cały czas się śmiał.
– Tyle ci powiem, że na zakręcie religijność zawisła na włosku, ledwie dało
się ją uratować. Na tych schodach usłyszałem mnóstwo słów, które osobie
nieletniej powinny być oszczędzone. Niech to jasna cholera – uśmiechnął się.
Dawno się tak nie ubawił. Przez chwilę rozważał nawet, czy nie wypuścić
pianina, niechby spadło, pozbylibyśmy się wtedy tego kłopotu, ale matka pewnie
znalazłaby gdzieś jakieś tanie organy, niewarte więc by to było tej ceny,
zważywszy, że to ojciec stał najniżej i właśnie jemu pianino spadłoby na głowę.
Mieszkamy teraz bliżej portu. Słyszę warkot łodzi rybackich, nocne dźwigi w
stoczni i pijaków zmierzających do Gospody Promowej około północy. Czasami
dochodzą krzyki zwierząt z rzeźni. To jednak nie może być prawda. Nie wierzę,
ż
e zwierzęta krzyczą, ale wiem, jak się tłoczą w boksach, czekają, szurając
kopytami, może to właśnie słyszę, kiedy nie mogę spać.
Chodzę po naszym nowym domu, z sypialni do pokoju, liczę kroki,
wszystko jest małe, w kuchni na szczycie schodów są dwa palniki gazowe i
szafka spiżarka, zmieszczą się tu jeszcze dwie osoby, pod warunkiem że będą
stać i nie podnosić łokci. Z okienka nad blatem widać podwórze. Mała
dziewczynka, której nie znam, skacze na skakance przy ubikacji. Idę na dół i
przez drzwi na końcu schodów wchodzę do sklepu, mijam ladę i otwieram drzwi
w przeciwległej ścianie prowadzące do izdebki z oknem na ulicę. Izdebka ma
dwa metry na trzy. Mamy tu mieszkać we dwoje, Jesper i ja. Matka ma
wątpliwości, przygryza wargę, uważa, że tak być nie powinno, załamuje ręce, a
mnie wprawia to w irytację. Ale jej wątpliwości podzielam. Jesper wiesza nad
łóżkiem dwa zdjęcia kobiet. Na jednym jest Róża Luksemburg, na drugim Greta
Garbo; ma nadzieję, że zleją się w jedno, kiedy nie będzie na nie patrzył, kiedy
będzie spał i śnił o nowym świecie. Ja nad swoim łóżkiem wieszam zdjęcie
Lucyfera. Chcę mieć białe zasłonki, Jesper czerwone, jak flaga. Wieszamy jedną
taką, drugą taką. Niechże ma swoją flagę. Dziwnie to wygląda. Mój ojciec
dmucha w wąsy, uważa, że to głupie, ale nic nie mówi.
Co wieczór rozbieram się pod kołdrą. Jesper zachowuje się jak zwykle, dla
niego nic się nie zmieniło. Staję się przez to przezroczysta i muszę w środku
nocy, kiedy on śpi, wchodzić na górę po ciemnych schodach, żeby przejrzeć się
w dużym lustrze, dotknąć twarzy, barków i piersi. Długo stoję przy zapalonej
lampce, a gdy ją gaszę, ledwie mogę siebie dojrzeć, nie widzę twarzy, i myślę o
Irmie w czerwonej sukience. Stoi w ciemnym pokoju i marznie, rozciera ręce.
Zapalam wtedy światło i zostaję tam, dopóki na powrót się nie odnajdę. Potem
schodzę na dół do sklepu. Kafelki połyskują lekko w świetle ulicznych latarni,
butelki z mlekiem stoją zanurzone po szyjki w lodowatej wodzie. Mijając je,
rozcieram ramiona.
Za dużo myślisz – mówi moja matka, jakby zamierzała ze mną porozmawiać, ale
wpada na zamknięte drzwi z obydwiema rękami we włosach i szpilkami do
włosów w ustach, mamrocze i rozgniata sobie nos.
– Ojej – wzdycha. Zamyśla się przy kasie, z ręką w szufladce w
poszukiwaniu reszty, i tak stoi. Klient może jej szeleścić banknotami przed
oczami, a źrenice się nie poruszają. Przepadła dla tego świata, jedną nogą jest w
niebie, jednym kolanem klęczy na stołku przy komunii ze smakiem opłatka w
ustach.
Stoję w pokoju i wyglądam przez okno między dwiema roślinami
doniczkowymi; matka twierdzi, że tkwię tak od pół godziny.
– Na co ty patrzysz?
Wyglądam przez okno, jakby to był pierwszy raz. Na szyldzie po drugiej
stronie ulicy jest napis: „Herlov Bendiksen, mistrz szklarski”. To nie wystarczy
na pół godziny.
– Na nic – odpowiadam.
Zaczęłam chodzić do pierwszej klasy gimnazjum. Podoba mi się tam, lubię
szkołę, jestem dostatecznie duża, żeby wypożyczać z biblioteki wszystko, co
zechcę, i wypożyczam. Czytam te same książki co Jesper, czyli Johannesa V.
Jensena, Toma Kristensena, który za dużo pije i nie jest eleganckim
człowiekiem, czytam o madame Curie. Stosy przy łóżku rosną. Ale Lone
przestała chodzić do szkoły, po prostu zniknęła, a ja jestem sama jak palec. Nie
jest to przyjemne. Nie pytam o nią i nikt nic nie mówi, bo jej ojciec jest
kierownikiem szkoły. Ale czasami, kiedy rano roznoszę mleko, zaglądam przez
szklane drzwi, dwa razy ją widziałam. Siedzi odwrócona plecami i nie wychodzi.
Któregoś ranka trochę się spóźniłam, jej ojciec czekał na schodach i kiwnął
mi głową, jakbym nigdy wcześniej tam nie bywała. Byłam jedyną dziewczyną
roznoszącą mleko w mieście. Dał mi kartkę, na której było napisane, że podwaja
zamówienie, jeszcze raz skinął głową, nie patrząc mi w oczy, i wszedł do środka.
Ze wszystkich stron otaczała go ciemność, zniknęły owady z łacińskimi
nazwami, motyle, mrówki i ich godny pozazdroszczenia świat. Stałam na
schodach i czułam, że jest jesień. Wiedziałam, że mój ojciec ucieszy się ze
zwiększonej dostawy, ale dla mnie to nie była żadna radość. Rower z mlekiem i
tak mi ciążył, gdyby nie miał dodatkowych kółek po obu stronach platformy z
przodu, nieraz poleciałabym na bruk, wpadając w morze mleka.
Kręcę pedałami i czuję, jak rosną mi mięśnie łydek. U dziewczyny nie
powinny być takie duże. Na lekcjach gimnastyki słyszę uwagi, ale trzymam się
na swoich łydkach mocno i wiem, że mogę je wykorzystać do wielu celów. Do
odbicia na szkolnym podwórzu, do odpychania się, kiedy pływam; już zdobyłam
mistrzostwo szkoły w lodowatej wodzie za Sønderhavn, i jestem coraz lepsza.
Dwóch chłopców złapały skurcze, jednemu pomogłam wyjść z wody.
Wyobrażam też sobie długie wędrówki na Syberii, do odległych chat, o które
należy zadbać i przygotować tak, by mogły stawić czoło długiej zimie. Wszyscy
się męczą, z trudem dźwigają ciężar, a ja jestem dziewczyną, ale potrafię iść cały
dzień, dotrzymywać kroku pozostałym, a wieczorem czuć jedynie to lekkie,
przyjemne drżenie w nogach, kłaść się i zasypiać jak kamień. Czasami Jesper
jest ze mną, opalony pod czapką z wilczej skóry, bo właśnie przybył z Południa,
potrzebował widoków innych niż liście palmowe i mury z ubitej gliny. A ja się
znów cieszę, że on jest tam, gdzie ja.
Właśnie o tym myślę, wyglądając przez okno, myślę też o Rubenie z mojej
klasy, który, odkąd Jesper skończył naukę, jest najładniejszym chłopakiem w
szkole. Pocałował mnie za komórką na szkolnym boisku, było to nawet
przyjemne, ale kiedy kładłam się wieczorem, już o tym nie pamiętałam. Ruben
jest Żydem. Wcześniej też nim był, ale to nowość, wtedy nikt o tym nie myślał.
O Żydach wiem tylko to, co opowiada moja matka, a ona mówi, że Żydzi
ukrzyżowali Jezusa, a Barabasza wypuścili. Ale Jezus też był Żydem, tak czy
owak to spór, w który się nie mieszam, bo myślę sobie, że gdyby Żydzi go nie
ukrzyżowali, zrobiłby to ktoś inny, żeby moja matka miała o czym pisać psalmy
i nad czym wzdychać, kiedy wpatruje się w wielki obraz nad pianinem
przedstawiający Jezusa na Górze Oliwnej, siedzącego pod księżycem i
przeżywającego udręki w chwili zwątpienia. To wypełnia życie mojej matce,
wypełniało Asylgade i wypełnia Lodsgade aż po Gospodę Promową, dalej zaś,
według Jespera, aż do falochronu jest obszar wolny od Biblii.
Myślę, że Ruben nie uwolniłby Barabasza, ale on mówi, że się boi. Boi się,
ponieważ boi się jego ojciec, kiedy słucha wiadomości z Niemiec, zwłaszcza po
tym, co w gazetach nazywają Anschluss.
Ja też mam wiadomości z Niemiec. Od Helgi z Magdeburga. Zaczęłyśmy
korespondować ponad rok temu, cała klasa nawiązała kontakt z klasą w tym
mieście, żeby wzmocnić naukę niemieckiego, ale wydaje mi się, że tylko ja
jedna wyszłam poza dwa pierwsze listy. Piszemy do siebie o naszych braciach.
Walter jest członkiem Hitlerjugend, ale Helga nie chce się zapisać, a ich ojciec
nie ma odwagi czegokolwiek im narzucać. Nie śmiem powiedzieć o tym
Jesperowi. Helga pisze o swoim psie Kantorze, który wyje za każdym razem,
gdy żołnierze maszerują ze śpiewem ulicami. Opowiada o wielkiej rzece Łabie,
która płynie przez miasto, dzięki niej mają port, mimo że Magdeburg leży w
głębi lądu. O tym wiedziałam już wcześniej, czytałam w podręczniku do
geografii, przestudiowałam go bardzo uważnie. Helga pisze, że Żydzi z jej klasy
się wyprowadzili. Opowiadam jej o Lone i o Syberii, jej mogę opowiadać, bo
Helga jest tak daleko. „Nie rozumiem cię – pisze – przecież na Syberii są obozy
pracy, das habe ich in der Schule gelernt”. Ale Syberia jest ogromna, a Helga
być może nie ma zbyt rozległej wiedzy, więc jej wybaczam.
Umówiłyśmy się, że się spotkamy. Przyjedziemy pociągiem każda ze swojej
strony świata, wysiądziemy na granicy, rozpoznamy się od pierwszego
spojrzenia i obejmiemy się dokładnie w tym miejscu, gdzie z pewnością
przebiega linia graniczna między Danią a Niemcami. Helga pisze, że na razie
jednak nie ma pieniędzy i wszystko jest niepewne. Będziemy musiały więc
zaczekać.
Odkładam ostatni list i chyba wyglądam na trochę przygaszoną. Jesper przygląda
mi się, stojąc w drzwiach izdebki, ma pilnować sklepu, bo matka wyszła
załatwić jakąś sprawę.
– Co z tobą? – pyta.
– Helga twierdzi, że na Syberii są obozy pracy. Uczyła się o tym w szkole.
– Nazistowska propaganda.
8
W nocy jest teraz całkiem czarno. Widać tylko pianę na grzbietach fal, jeśli
wieje, i latarnie świecą na kutrach płynących ze Szwecji, czasami widuję też
ś
wiatła w oknach większych statków, odbijają się samotne i żółte w czarnej
wodzie. Kiedy się wychylę z okna naszego pokoiku, ledwie mogę zobaczyć
ulicę, port i falochron.
Pod miastem i w okolicy znaleziono złoża gazu. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt
metrów pod ziemią. Gaz jest też pod dnem morza i musuje, jakby otwarto naraz
tysiąc butelek oranżady. Ludzie wypływają łodziami na niedzielne wycieczki,
ż
eby to zobaczyć, wieże wiertnicze pojawiły się przy Bangsbo i przy hotelu
Frydenstrand. Wiercą też na trawniku za Domem Marynarza i w kilku ogrodach
w mieście. Gaz płynie rurociągiem albo napełnia się nim wielkie butle i używa
go do kuchenek i samochodów w fabrykach, ba, nawet autobus do Sæby ma dwa
długie zbiorniki na dachu. Są ciężkie, od środka widać, jak dach się wygina.
Na Danmarksgade gazowe latarnie palą się jasno. Mają dwa kółka wysoko
pod lampami, za które latarnik pociąga haczykiem umocowanym na długim
drągu; jedno kółko do zapalania, drugie do gaszenia. Jakiś czas temu ulubioną
rozrywką Jespera było zakradanie się za latarnikiem z podobnym, własnoręcznie
zrobionym drągiem. Kiedy człowiek w czarnym uniformie pociągnął za jedno
kółko i przeszedł do następnej latarni, Jesper prędko wyskakiwał z cienia i
pociągał za drugie. I tak przez całą drogę aż do Nytorv. Latarnik, dotarłszy tam,
zawsze się odwracał, żeby podziwiać swoje dzieło, bo przecież był panem
ś
wiatła i ciemności, tymczasem cała ulica potrafiła być ciemna jak grób.
– To była sensowna robota – mawiał Jesper. – Ale teraz, cholera, nie mam
już na to czasu.
To prawda. Długie dni spędza w warsztacie, a wieczorem jest zmęczony, bo
ojciec go nie oszczędza. Jespera oszołamia zawodzenie piły, osłabia brak
ludzkich głosów. Mój brat lubi mówić, lubi opowiadać historie, lubi ich słuchać,
ale ojciec niewiele się odzywa, pracuje cały dzień pochylony nad heblarką,
odwrócony do Jespera plecami, a okrągłe plecy ma wielkie i twarde.
– Jak góra – mówi Jesper.
Wieczorami często wychodzi na zebrania w Komitecie Hiszpańskim, wojna
w Hiszpanii toczy się już trzeci rok, a ja uważam, że miło jest zostać samej w
naszym pokoiku, móc czytać to, co chcę, bez komentarzy, albo po prostu
wyglądać przez okno i nie musieć tłumaczyć, o czym myślę, kiedy myślę o tym,
co nazywam niczym. Ale trochę mi go brakuje. Kiedy nie ma Jespera, nie ma też
ś
miechu.
Lone umarła, ale nikt nie mówi na co. Nie wspomina się o tym przy obiedzie
w domu, nikt inny, z kim rozmawiam, też nic nie wie. Kiedy przynoszę mleko na
Rosevej, zawsze pali się światło we wszystkich pokojach, a gdy przejeżdżam
tamtędy wieczorem na rowerze, też się wszędzie świeci. Wydaje mi się, że
ś
wiatła w ogóle nie gasną. Nikt nie czeka rano na schodach, kiedy przynoszę
mleko, lecz zamówienie znów zmniejszyło się do połowy. Informacja była
napisana na kartce przymocowanej do futryny. Czasami widuję w mieście
Hansa, ale on nawet się nie krzywi, po prostu odwraca się do mnie plecami,
jakbym zaraziła Lone czymś tak strasznym, że nie wolno o tym nawet
wspomnieć. A przecież tak nie było, nikt tak nie może powiedzieć. Czuję się
jednak okropnie. Mam ochotę zachorować, zachorować bardzo ciężko i tylko
leżeć w łóżku, patrzeć w sufit, wyrzucić z siebie wszystko, aż będę pusta. Ale
jestem za silna, więc nie zostawią mnie w spokoju. Przychodzą klienci, dzwonią
dzwonkiem do drzwi, brzęczą butelkami i mówią podniesionym głosem, moja
matka załamuje ręce i pyta, czym może służyć. Mówi, że to do mnie niepodobne
chorować. Przychodzi Jesper, chce się położyć, albo po prostu być tutaj. Chodzę
więc do szkoły, jeszcze pilniej przykładam się do lekcji, nigdy nie miałam
lepszych stopni. Ale triumfu nie czuję.
Z nowego mieszkania nie ma mi kto towarzyszyć w drodze do szkoły, w
dzielnicy portowej mieszka niewiele rodzin, chodzę więc sama, kiedy mleko jest
już rozwiezione, a rower zaparkowany na podwórzu. Raz, kiedy wracam na
Lodsgade o trzeciej, matka stoi na schodach do sklepu, patrzy na mnie i mówi:
– Ktoś, kto tak jak ty chodzi z zadartym nosem, nigdy nie będzie miał
przyjaciół.
Po raz pierwszy mówi to, co mam słyszeć przez resztę życia: że jestem
wyniosła. Ale to nieprawda. Mam przyjaciół. Mam Marianne, Rubena, Pię i
jeszcze innych. Jeździmy na rowerach, chodzimy popływać. Ale kiedy idę,
patrząc w ziemię, robi mi się niedobrze, unoszę więc głowę i spoglądam ponad
dachy domów.
– Ciekawe, jaka będzie pogoda – mówi Jesper, śledzi moje spojrzenie i
wykorzystuje mnie jako pogodynkę.
– Lekkie zachmurzenie z przebłyskami słońca – odpowiadam, ale nie mogę
powstrzymać się od śmiechu.
– To dobrze. Trochę słońca bardzo by nam się teraz przydało. A tobie
przyda się trochę rozrywki. Wychodzę dziś wieczorem, możemy się umówić na
dziesiątą?
O dziesiątej zwykle kładę się spać, muszę przecież wcześnie wstawać, żeby
zdążyć rozwieźć butelki z mlekiem, lubię się zresztą położyć przed powrotem
Jespera, poleżeć godzinę i poczytać w świetle latarni z ulicy. Właśnie
skończyłam czternaście lat, a on ma prawie siedemnaście, ale oboje wyglądamy
na starszych. Wszyscy tak mówią. Zerkam na niego. Wygląda inaczej, ma
szczuplejszą twarz, starszą. Ale znów jest tutaj.
– Włóż jakieś przyzwoite ubranie – mówi.
Schodzę do naszej izdebki jak zwykle za kwadrans dziesiąta, przed wyjściem
mówię dobranoc, a w pokoiku szukam w szafie niebieskiej sukienki, którą
wkładam na Wigilię i ważne urodziny. Matka mówi, że nie może się zniszczyć,
muszę ją oszczędzać, to moja jedyna naprawdę elegancka rzecz. Szczotkuję
włosy, aż zaczynają się burzyć, i wyciągam spod łóżka lekkie pantofelki, siadam
z płaszczem na kolanach i czekam. Wkrótce Jesper schodzi na dół.
– Że też oni zawsze chcą rozmawiać tylko i wyłącznie wtedy, gdy człowiek
się spieszy!
Kiedy on się przebiera, wyglądam przez okno. Zauważa to, być może po raz
pierwszy. Czuję jego spojrzenie na karku, robi się bardzo cicho i w końcu Jesper
zaczyna gwizdać Międzynarodówkę.
Jego ubrania wiszą na krześle przy łóżku. Krzesło regularnie się przewraca i
wszystko zwala się na podłogę, czasami leży tak długo.
– Trzeba mieć rozeznanie w garderobie, inaczej nic z tego nie będzie –
powtarza Jesper i w stosie na podłodze znajduje to, czego szuka. Zawsze tak jest.
Moje rzeczy wiszą grzecznie rządkiem w szafie, a jednak to ja często nie mogę
znaleźć tego, na czym mi zależy.
Brama na podwórze jest zamykana o dziewiątej, klucz ma ojciec, poza tym
Jesper nie powiedział rodzicom, że wychodzi, a ponieważ ciągnie jeszcze mnie,
to nie możemy wyjść zwykłą drogą obok schodów przez bramę na ulicę.
Wychodzimy więc przez sklep, a klucz do tych drzwi Jesper ma w kieszeni.
Przemykamy za ladą, w świetle latarni widzimy na chodniku ludzi, ale w
głębi sklepu przy półkach jest ciemno. Stajemy w cieniu szafki z lodem i
czekamy. Jesper obejmuje mnie za ramię, jest o głowę ode mnie wyższy, matka
mówi, że już nie urosnę, i pewnie ma rację. Kiedy na ulicy znów robi się pusto,
idę do drzwi, ale Jesper schyla się jeszcze nad kadzią, w której stoją w wodzie
butelki z mlekiem, wystają tylko szyjki, i wyciąga jedną. Smuga światła przenika
przez okno, z butelki kapie, krople błyszczą, Jesper wciska kapsel i bierze
potężny łyk, jak ludzie na Saharze.
– O Boże, ależ mi się chciało pić! Twoje zdrowie, Mała Mateczko! – woła
cicho do sufitu i wypija jeszcze łyk.
– To kosztuje dwadzieścia pięć øre – mówię, sama nie wiem dlaczego.
– Pieniądze to jedyna rzecz, jakiej mam w bród, ty skąpiradło. Z taką pensją,
jaką dostaję od tego tam, na górze, niedługo będę mógł się zaliczać do klasy
wyższej, a ty będziesz mi czyścić buty. Trzymaj.
Biorę butelkę i też piję. Mleko ma pełny, chłodny smak, trochę mdły,
wolałabym je ciepłe z miodem przed pójściem spać. Ale dopijam to, co zostało, i
odstawiam butelkę za ladę.
Jesper ostrożnie otwiera drzwi kluczem. Uprzednio wyjmuje z kieszeni
wełnianą skarpetę i wciska ją w dzwonek, żeby nie zabrzęczał, kiedy będziemy
wychodzić. Może robił to już wiele razy wcześniej, wyobrażam sobie jego
potajemne życie po zapadnięciu ciemności, kiedy chodzi po spowitych w cień
ulicach, zagląda do mrocznych lokali, gdzie w drzwiach trzeba podać hasło,
mężczyźni posługują się pseudonimami, ciche głosy przy stołach, a w głębi, w
padającym skośnie świetle stoją pozbawione twarzy kobiety w obcisłych
sukniach z obnażonymi do połowy piersiami, pod sukienkami mają długie nogi
w siatkowych pończochach i wszystkie są zupełnie inne niż ja. Mam ochotę
wrócić do domu, pozwolić, żeby Jesper w ciemności zniknął sam, a mnie
zostawił w spokoju, bo przecież muszę rano wstać. Przypominam sobie jednak,
jak mocno śpi, kiedy w nocy przekradam się na górę, jego łóżko nigdy nie jest
puste, przeciwnie, wypełnia sobą pokój. Wychodzimy z pogrążonego w
ciemności sklepu, dostrzegam odbicie nas obojga w dużej szybie Herlova
Bendiksena. Jesper w obszernym płaszczu, kupionym za własne pieniądze,
czarne włosy mu urosły, kręcą się, a ja w płaszczu i baskijce na burzy brązowych
włosów. Staję się tym, co widzę. Widzę książkę, która właśnie się zaczyna, i nikt
jeszcze nie wie, co się wydarzy, nie wie, dlaczego wychodzimy z ciemnego
sklepu o tej porze. Czuję nieważkość i łaskotanie w brzuchu w oczekiwaniu na
to, co się stanie.
– Dokąd idziemy?
– Zobaczysz w swoim czasie.
Ruszyliśmy Danmarksgade na północ. Minęliśmy bramę, w której głębi w
niskim szachulcowym budynku mieści się warsztat ojca, podeszliśmy aż do
Apteki pod Lwem i placu przy kościele. Latarnie paliły się przez całą drogę, nikt
nie przejął spuścizny po Jesperze.
– Młodzież jest kompletnie pozbawiona chęci działania. Smutny widok –
stwierdził. – Nie mam już drąga, ale może mógłbym się wspiąć. – Podszedł do
latarni, na próbę objął słup, mierząc wzrokiem odległość do szczytu.
– Ja to mogę zrobić – powiedziałam nagle. – Jesper, pozwól, żebym ja to
zrobiła.
Podbiegłam do latarni i odepchnęłam go na bok, złapałam słup najwyżej, jak
mogłam, i zaczęłam się podciągać. Miałam dość sił, byłam jak wiewiórka, ręce
trzymały, a rękawiczki się nie ślizgały. Na szczycie zmrużonymi oczami
spojrzałam na płomień i pociągnęłam za kółko. Płomień zakołysał się i zniknął.
Na moment przyłożyłam czoło do słupa, czułam się, jakbym miała gorączkę,
głowa mnie bolała. Zaraz zjechałam na dół do Jespera, trzymał się rękami pod
boki i uśmiechał.
– Jest nadzieja – oświadczył. – Następne pokolenie przejęło pochodnię i
zgasiło ją na jakiś czas. „Światło ponad krajem, tego wszak pragniemy!”. Ale nie
o każdej porze. Dobra robota, siostrzyczko!
Kiedy przeszliśmy kawałek dalej, obejrzałam się za siebie. W rzędzie
ś
wiateł była czarna dziura, dzieło moich własnych rąk. Miałam ochotę zawrócić,
stanąć w tej ciemności i poczuć się w niej bezpieczna. Zegar na kościelnej wieży
wskazywał wpół do jedenastej, ostatni autobus z Alborg wyjechał hałaśliwie z
Søndergade i minął nas, zanim skręcił na dworzec autobusowy za kościołem.
Patrzyliśmy, jak znikają czerwone tylne światła, autobus wypełnił wieczór
dźwiękiem, potem zapadła cisza, wyraźnie usłyszałam morze za domami i
pomyślałam, że miasto bywa czasami takie ciche, ale nigdy nie ma ciszy
zupełnej. Nagle Jesper odwrócił się i powiedział:
– Ach, nie, tylko nie znów!
Wtedy i ja to usłyszałam, stukot kopyt na bruku i terkot kół. Czarny landauer
barona Bieglera. Dwa konie wyglądały na zmęczone, piana pokrywała im boki, a
kiedy powóz nas mijał, tarcza herbowa spadła z drzwiczek. Przejechał tak blisko,
ż
e czuliśmy zapach koni i strachu. Powóz zatrzymał się w odległości zaledwie
dziesięciu metrów od nas, pod Domem Muzyki, drzwi otworzyły się z hukiem i
baron Biegler wysiadł w swoim kożuchu, który nie był już taki biały jak kiedyś,
a w rękach dźwigał coś wielkiego i ciężkiego.
– To gramofon – szepnął Jesper.
Baron podniósł go wysoko, a ja nawet z takiej odległości poczułam ten
ciężar, i wrzucił go do środka przez okno.
– On nawet nie umie grać! – wrzasnął, kiedy odłamki szkła na moment
znieruchomiały, po czym posypały się do sklepu, i jeśli dorosły mężczyzna
potrafi płakać, właśnie to usłyszałam. Baron był zalany w trupa. Wracając do
powozu, potknął się na stopniu i upadł, jego jęk przywiódł mi na myśl wielkie
zwierzęta, słonie albo nosorożce z pomarszczoną, martwą skórą, wpadające do
dołu-pułapki zastawionej przez myśliwego.
– On nie potrzebuje żadnej pomocy – stwierdził Jesper. – Ale już się z tego
nie podniesie. Bankructwo, koniec, kaput. Na pewno nie jest w stanie zapłacić za
ten gramofon. Przepił całe pieniądze. Idiota!
Powóz zniknął równie szybko, jak się pojawił, ale nie skierował się ku
Gwieździe Wieczornej ani też nie zawrócił do Bangsbo, tylko pojechał w stronę
stacji kolejowej.
– Jak myślisz, dokąd on jedzie?
– Na śmietnik historii – odparł Jesper.
Wszystko to się skończyło w mgnieniu oka. Zegar na kościelnej wieży wciąż
wskazywał wpół do jedenastej, kiedy go mijaliśmy, rozległo się jedno uderzenie.
Gdy tylko wybrzmiało, usłyszeliśmy wycie z portu i od strony morza
nadciągnęła mgła. Sunęła przez Tordenskjoldsgade, Lodsgade, Havnegade,
wolno wlała się na Fiskerklyngen w Gamle Fladstrand, gdzie Terje Vigen z
długiego wiersza Ibsena zszedł na ląd. Wkrótce wolne od niej były już tylko
latarnie, oświetlały z góry masę, która pochłonęła wszystko, domy i ludzi, nie
widzieliśmy dalej niż na trzy metry przed sobą. Światła wokół nas ledwie dało
się odróżnić. Jesper stanął, wyciągnął ręce przed siebie jak ślepiec i powiedział:
– Tak to musiało wyglądać, kiedy Gdańszczanin wpadł na mieliznę. Na
pewno się bał. Wydawało mu się, że wie, gdzie co jest, tymczasem dookoła
panował jeden wielki chaos. Zasłoń sobie oczy, siostrzyczko, obróć się trzy razy
i powiedz mi, gdzie jest nasz dom.
Zrobiłam, jak kazał. Okręciłam się, o mało nie upadłam, otworzyłam oczy i
mrużąc je, rozejrzałam się na wszystkie strony.
– Nie wiem.
– No to wszystko może się zdarzyć.
Stał z wyciągniętymi ramionami, rozglądając się, jakby miał wątpliwości, w
którym kierunku powinniśmy iść, aż wreszcie zdecydował.
– Chodź, spróbujemy tędy.
Sądzę jednak, że tak naprawdę wątpliwości nie miał. Skręciliśmy w prawo i
chyba dostrzegłam kształt domu Tordenskjolda na Skippergade, a ta ulica
prowadziła z powrotem tam, skąd przyszliśmy, tylko bardziej na wschód i bliżej
morza. Stawialiśmy ostrożne kroki, dostojne, jak na pogrzebie, czując w ciele
uderzenia syreny przeciwmgielnej, nic bowiem nas teraz od niej nie odgradzało,
była jedynie otwarta wilgotna mgła, w brzuchu drżało, a mokre powietrze lepiło
się do twarzy, trzęsłam się, mimo że płaszcz miałam ciepły i sięgał mi do kolan.
– Zimno – powiedziałam.
– W Hiszpanii jest zimniej.
– Co ty wygadujesz? W Hiszpanii rosną pomarańcze.
– Nie na wyżynach. Tam ziemia jest tak zmarznięta, że nie daje się wykopać
okopów, więc faszyści mogą urządzać sobie zabawę i strzelać do celu. W
Jedenastej Brygadzie mają tak mało broni palnej, że nowi ochotnicy muszą
czekać, aż któryś z towarzyszy polegnie, żeby dostać karabin.
Próbowałam wypełnić mgłę umundurowanymi mężczyznami w pokrytej
szronem Hiszpanii, ale pozostała mgłą.
– Wiesz, o czym piszą do domu?
– Nie.
– Biegają po śniegu prawie bez broni, odmrażają sobie tyłki, a do domu
piszą: Przyślijcie więcej czekolady! Do diabła! Może powinniśmy obrabować
sklep? Moglibyśmy włamać się do pani Sandbjerg na Fælledvej, to i tak głupia
krowa, ma całe półki czekolady. – Jego ręce przecięły mgłę, zapomniał, że są
podniesione, odwrócił się i szedł tyłem.
– Chciałbyś tam pojechać? – spytałam.
– Tak.
Był za młody, wiedziałam, ale gdy się wysiliłam, mogłam dostrzec szczyty
dźwigów w stoczni wystające ponad dywan mgły i słyszałam echo naszych
butów na bruku, wszystko było starsze od nas, a to, co należało do nas, zapadło
się pod ziemię, zakopało się i zniknęło, z wyjątkiem głosu Jespera. Zamknęłam
oczy i wieczór wypełniły włoskie bombowce, wysadzone w powietrze mosty,
czarny dym, szare kamienie w szarym śniegu, domy bez dachów na tle
ś
nieżnoszarego nieba, ponure bandoliery generała Franco i nazwy takie jak
Jarama, Guadalajara, Brunete i Teruel w ruinach, i konie, zawsze kare, leżące
martwe na śniegu, i martwy Jesper, z ręką zamarłą w ostatnim geście, Viva la
Muerte! Tędy, siostrzyczko, niedługo wrócimy.
Ale wielu nigdy nie wróciło. Czy ktoś odziedziczy karabin Jespera?
Poczułam się źle.
– Jesper, niedobrze mi, muszę usiąść – powiedziałam i usiadłam na
schodach jakiegoś nieznajomego domu. Miał lśniące zimne ściany, lecz mimo to
rozpięłam płaszcz i zdjęłam szalik, bo pomyślałam, że może będę wymiotować, i
rzeczywiście wyleciały ze mnie twarde grudki ściętego mleka. Zabolało, gardło
mi się ścisnęło, przypomniał mi się dziadek w oborze, Irma w czerwonej
sukience, Lone w czerwonej sukience, obie bez twarzy w tym samym lustrze w
ciemnym pokoju, który był całym światem, i zaczęłam płakać.
– Do pioruna, mam niebieską sukienkę! – powiedziałam głośno i poczułam
napływający gniew. Zwymiotowałam jeszcze raz i od razu zrobiło mi się lepiej,
chociaż jeszcze zimniej. – Zimno mi.
– Ty stale marzniesz. Co ty będziesz robić na Syberii? Jedź ze mną do
Maroka. Pojedziemy, jak tylko wojna się skończy.
– Na Syberii jest inaczej, nie tak jak tutaj. Tam noszą inne ubrania i domy są
z drewna. Poza tym Franco przybył z Maroka, czytałam.
– Ale my nie pojedziemy do faszystowskiego Maroka, tylko do arabskiego,
głupia. Do Meknes, Marrakeszu, do Maroka, kraju karawan i czarnych Maurów.
– To przyślij mi widokówkę – powiedziałam. Wytarłam usta i zaczęłam się
ś
miać. Jesper się nachylił, założył mi szalik, poprawił baskijkę i podniósł
kołnierz płaszcza.
– Już lepiej?
– Tak – odparłam, a on wziął mnie za rękę i pociągnął na nogi.
– Jaka wojna? – spytałam.
– Ta w Hiszpanii. I ta, która przyjdzie później, jeśli faszyści zwyciężą. Ale
dość już było wojny na dzisiaj.
Wsunęłam mu rękę pod ramię i poszliśmy przez mgłę, która stała się już
znajoma, miasto wróciło na swoje miejsce, po lewej była stocznia, fabryka
mączki rybnej i giełda rybna, a na wprost rzeźnia i sklep mięsny Damsgaarda na
prawo. Mogłam iść po zapachu.
– Wiem, gdzie jesteśmy – oświadczyłam. – Dlaczego musieliśmy obejść pół
miasta, żeby tu wrócić? Przecież mogliśmy iść prosto Lodsgade.
– Musieliśmy ominąć pas biblijny. To pole minowe Małej Mateczki, mogło
się tu zdarzyć wszystko. Teraz jesteśmy bezpieczni.
Tak powiedział ochotnik z Brygad Międzynarodowych.
9
Havnegade biegnie równolegle do Lodsgade, o jeden kwartał bardziej na
południe, od skrzyżowania, na którym Danmarksgade przechodzi w Søndergade,
do placu przed hotelem Cimbria koło portu; te dwie ulice wraz ze znajdującymi
się między nimi domami są odpowiedzią naszego miasta na kopenhaski Nyhavn.
Wszystkie grzechy gromadzą się właśnie tutaj, z jedynym wyjątkiem, jaki
stanowi Gwiazda Wieczorna. Na Lodsgade jest Gospoda Promowa i Karczma
Tordenskjolda, na tyłach hotelu Cimbria mieści się bar, zwany Lodsgade 16
przez eleganckich i Zadkiem przez wszystkich innych, od tej części ciała, która
znajduje się najwyżej, kiedy żołądek musi się pozbyć nadmiaru płynów. Na
Havnegade jest nowomodna bodega, a dwa budynki za hotelem i jedne schody w
dół Winiarnia w piwnicy. Jedyne zagrożenie stanowi moja matka, która się tu
sprowadziła, i jeśli nie stoi za ladą sklepu mleczarskiego, obserwuje świat z okna
na piętrze. Ci, którzy mają siłę podnieść wzrok, gdy przychodzi późny wieczór,
mogą zobaczyć, jak z Biblią w ręku wygląda na ulicę i poruszając wargami,
szepcze modlitwy albo przekleństwa.
– Mało zabawne zostać rozpoznanym w taki sposób – mówi Jesper, bo
matka czasami schodzi na dół do bramy, więc niejedna osoba, która ma trochę za
bardzo w czubie, miała okazję doświadczyć jej gniewu i posmakować ognia
piekielnego liżącego stopy. Podobno ogień rzeczywiście pali i człowiekowi robi
się głupio, kiedy więc Jesper wybiera się gdzieś wieczorem, zawsze obchodzi
dom szerokim łukiem i zbliża się do tej okolicy od innej strony, choć tak
naprawdę idzie tylko o jedną przecznicę dalej.
Właśnie tam idziemy. Mijamy Lodsgade, przechodzimy wzdłuż hotelu
Cimbria, dobiegają stamtąd śmiechy i widać w oknach ludzi. Od morza ciągnie
lodowaty wiatr rozwiewający mgłę, widoczne są już łodzie rybackie z masztami
poruszającymi się jak odwrócone wahadło i słychać, jak ocierają się o krawędź
nabrzeża.
Pierwszą osobą, jaką dostrzegam na schodach do Winiarni, jest stryj Nils.
Ma na sobie garnitur i białą, świeżo wyprasowaną koszulę, a na nogach nie
drewniaki, tylko wąskie czarne pantofle, w jakich nigdy go nie widziałam. Za
późno już, żeby zawrócić, za naszymi plecami cisną się ludzie, Jesper mocno
trzyma mnie pod ramię. Stryj Nils wiesza płaszcz na wieszaku w szatni,
poprawia krawat i patrzy na schody. Uśmiecha się.
– No proszę, mamy tu Jespera – mówi, wyciągając rękę na powitanie.
– Witaj, stryju – odpowiada Jesper.
Ja się nie odzywam, tylko czekam sztywna ze strachu. Mam ledwie
czternaście lat i idę do Winiarni o dwunastej w nocy, a na schodach stoi mój
stryj.
– Dobry wieczór, młoda damo. – Stryj kłania się nisko, a ja chichoczę,
chociaż wcale tego nie chcę, i ostrożnie dygam. Patrzę na Jespera, ale on jest
zajęty zdejmowaniem nowego płaszcza, potem pomaga rozebrać się mnie, jak
prawdziwy dżentelmen, przez cały czas nie schodzi mu z twarzy zadowolony
uśmiech.
Stryj Nils jest odmieniony. Uśmiecha się i zagaduje, chociaż w
gospodarstwie, na polu czy na koźle za koniem zawsze milczy, na czole ma
głęboką zmarszczkę i prawie nigdy się nie odzywa. Teraz zmarszczki nie widać.
Stryj to przystojny mężczyzna, starszy od mojego ojca o niecały rok, bo był
ostatnim synem babci Hedvig, która umarła przy jego urodzeniu. Dopiero po
nim widzę, że mój ojciec nie jest taki stary. Stryj Nils zdążył już wypić kieliszek,
a może dwa albo i trzy, policzki ma czerwone. Znów się kłania i wyciąga rękę.
– Wchodzimy?
– Jak tam wygląda w środku?
– Już jest sporo podpitych.
– To tak jak ty – mówi Jesper.
Boję się, że stryj Nils się rozzłości, ale on się wcale nie gniewa.
– Niezwykle trafnie powiedziane – odpowiada. – Chcę uczcić podjęcie
bardzo trudnej decyzji, więc możliwe, że mam trochę w czubie. – Sięga ręką do
głowy, na której wcale nie ma czuba, tylko krótko obcięte jasne kędziory,
pokryte czymś, co sprawia, że błyszczą w świetle lamp. Śmieje się i po raz drugi
robi zapraszający gest ręką.
– Za mną, moi państwo. Nie marnujmy drogocennego czasu.
Jesper przeczesuje palcami swoje kręcone włosy, żeby lepiej się układały,
ale nic się nie zmienia, przynajmniej nie na tyle, żebym ja to dostrzegła. Obciąga
rękawy marynarki, znów ujmuje mnie pod rękę, schodzimy po jeszcze jednych
schodach i wreszcie jesteśmy w lokalu. Jest długi i wąski, a po chłodnej wilgoci
na Havnegade wydaje się gorący. Pod samym sufitem są niskie okna, a na końcu
sali parkiet do tańca z podestem, przed którym stoją instrumenty, bo orkiestra ma
przerwę, a może w ogóle jeszcze nie zaczęła grać. Czterej mężczyźni w
identycznych marynarkach piją piwo przy barze, w środku jest prawie pełno, ale
pod ścianą w głębi są wolne stoliki. Daleko tam i trzeba wyminąć wiele osób,
stryj Nils pokazuje jednak, że właśnie tam chce iść. Ja się zatrzymuję, nie mogę,
ź
le się czuję.
– Muszę do toalety.
– No to idź – mówi Jesper. – Zaczekam na ciebie tu, przy drzwiach. Nie
spiesz się.
Do toalety trzeba iść na prawo. W środku jest umywalka, lustro i dwie
kabiny. Wchodzę do jednej i siadam na klapie. Siedzę przez kilka minut, może
znów będzie mnie mdlić, może o to chodzi. Próbuję, trochę się ze mnie wylewa,
ale głównie dlatego, że się zmuszam. Spuszczam wodę, podchodzę do
umywalki, obmywam twarz. Przeglądam się w lustrze. Mam wysokie czoło i
spinkę we włosach na skroni. To praktyczne rozwiązanie przy takich włosach jak
moje, ale niekiedy wyglądam przez to na czystą i niewinną jak dziecko. Teraz
też. Wychylam się. Blada czternastoletnia dziewczynka, nie starsza ani o
sekundę. Sprawdzam, czy nie poplamiłam sukienki, ale wszystko jest w
porządku. Nagle ktoś wchodzi, widzę to w lustrze, jakaś pani w zielonej sukni,
jasne włosy błyszczą, uśmiecha się czerwonymi wargami.
– Cześć – mówi.
Nie odpowiadam, przecież jej nie znam. Staje za mną. Wyobrażam sobie, że
zaraz mnie dotknie, a ona rzeczywiście obejmuje mnie za ramiona i mówi:
– Pokaż no mi się.
Odwracam się bezwolnie, jedyna lampa wisi nad lustrem, rzucam więc cień
na twarz kobiety, kiedy pochyla się nade mną i bacznie przygląda mojej twarzy.
Jest dorosła i bardzo ładna, a ja nie mam siły na to, by poczuć się inaczej niż na
czternaście lat.
– Mogę? – pyta, ale nie czeka na odpowiedź. Zresztą nie odpowiadam.
Wyciąga mi spinkę z włosów i wsuwa ją do ust. Używając palców jak
grzebienia, zgarnia mi włosy do przodu. To przyjemne, nikt tak nie robił, odkąd
przestałam być mała, głowa ulega jej ruchom, patrzę w podłogę, tak jest lepiej.
Kobieta z powrotem wpina mi spinkę, tuż nad uchem, ale w taki sposób, że
włosy znad czoła są sczesane na bok, jedno ucho mam zakryte, drugie nagie.
Często miewam odsłonięte uszy, kiedy zwiążę włosy gumką w koński ogon, ale
nigdy nie czułam się tak jak teraz.
– Wysuń wargi i napręż – mówi kobieta. Jest troszeczkę wyższa ode mnie,
ma zielone oczy, mocno zarysowane kości policzkowe i małe uszy ciasno
przylegające do głowy. Lekko odchylam głowę ze strachem, iż uzna, że się jej
poddaję, wysuwam usta i napinam wargi na zębach. Nie wiem, dlaczego jej na to
pozwalam, nigdy wcześniej jej nie widziałam, ta obca twarz jest tak blisko
mojej, zamykam oczy, jakby zamierzała mnie pocałować, a ja bym tego
pragnęła. Niektóre kobiety są takie, ja taka nie jestem, ale kiedy coś dotyka
moich warg, zaczynam drżeć. Otwieram oczy, a ona się uśmiecha.
– Stój spokojnie – mówi i dalej gładzi moje wargi czerwoną szminką. – O
tak.
Zamykam oczy i już się nie trzęsę. Chciałabym, żeby to trwało dłużej.
– Teraz potrzyj jedną wargę o drugą i możesz przejrzeć się w lustrze.
Posłusznie się odwracam, czuję się dziwnie miękko, mam ochotę lekko
rozchylić usta. Patrzę w lustro. Wyglądam dorośle, odrobinę smutno, jak osoba z
tajemnicą, z ukrytym bagażem przeżytych lat, o których nie warto mówić, z
brzemieniem niepojętych zdarzeń, jak ktoś, kto podróżował daleko i widział
rzeczy, które tylko on rozumie. Uśmiecham się do lustrzanego odbicia i głęboko
oddycham. Myślę o tym, że moja matka nigdy nie używa szminki.
Kobieta stoi za mną w lustrze, unosi mi włosy, przeczesuje je palcami, nasze
oczy spotykają się w szklanej tafli. Powinno się umyć to lustro, a mimo to ona
dobrze widzi, kim jestem, ale to nic nie szkodzi.
– Jesper miał całkowitą rację – mówi. – Niewiele było trzeba.
– Znasz Jespera?
– Oczywiście, że znam. – Mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów, uśmiecha
się czerwonymi wargami, takimi samymi jak teraz moje. – Masz bardzo ładne
kształty. Bardzo. – Podkłada pod moje piersi dłonie z czerwonymi paznokciami i
głośno się śmiejąc, unosi je lekko w sposób, na jaki nigdy bym się nie poważyła.
Czerwienię się.
– O, świetnie, nareszcie masz trochę kolorów na policzkach. Tak powinno
być.
Musiałem – tłumaczy Jesper. – Inaczej by nas nie obsłużyli. Wyglądałaś jak
wystraszona dwunastolatka. Teraz już nie. – Szczerzy zęby. – Teraz wyglądasz
fantastycznie.
Znów się czerwienię i prostuję plecy. Razem przeciskamy się między
stolikami, ludzie obracają się na krzesłach i patrzą za nami, gdy kierujemy się
pod ścianę, tam gdzie siedzi stryj Nils. Już do nas macha.
– W każdym razie nie miała siatkowych pończoch.
– Siatkowych pończoch? Jytte? Co ty wygadujesz? Dlaczego, u diabła, Jytte
miałaby nosić siatkowe pończochy?
Stryj Nils przeprowadza się do miasta. Dostał pracę w stoczni i maleńkie
mieszkanko na poddaszu domu przy Søndergade. Nalewa piwa z butelki do
szklanki, unosi ją i mówi:
– Wypijmy za nowe życie. Zdrowie!
Jesper i ja też podnosimy szklanki, pijemy we troje. Jestem tak spragniona,
ż
e wypiłabym wszystko. Cała wilgoć z ciała wyparowała, zniknęła razem z mgłą
na ulicach, a piwo jest gorzkie, zimne i orzeźwiające.
– Ach, jak dobrze się będzie wyrwać od tej wiedźmy, przepraszam za
wyrażenie. Nigdy więcej nie wrócę na Vrangbæk, nawet na święta. Dopóki żyję,
nigdy więcej nie tknę wideł do gnoju, ani nie będę powoził. Jak tylko dość
zarobię, kupię sobie motorower, a do tego czasu będę chodził piechotą.
Wszędzie! Będę wolnym proletariuszem, który niczego nikomu nie zabiera! Ho,
ho. – Jednym łykiem dopija piwo, Jesper idzie w jego ślady, głośno odstawiają
szklanki na stół i mówią chórem:
– Niezłe!
Moje piwo też nie jest złe, chociaż piję wolniej i nie walę szklanką w stół.
Czuję, że uśmiecham się do kobiety o imieniu Jytte, która siedzi kilka stolików
dalej. Mruga do mnie, a ja uśmiecham się jeszcze szerzej. Nic nie szkodzi, że
stryj Nils nazywa moją babcię wiedźmą. Gdybym wiedziała, że tak można, sama
bym już dawno tak się o niej wyrażała. Jesperowi też najwyraźniej to nie
przeszkadza.
– Ale, ale – mówi. – Mamy na stole trzy puste butelki. Przecież nie to
zamawialiśmy!
– No tak, to poważny błąd, zaraz je wymienimy. – Stryj Nils zbiera butelki
jedną ręką i macha nimi w powietrzu, aż dzwonią, żeby kobieta, która obsługuje,
przyniosła nowe. Zaraz na stole pojawiają się trzy pełne butelki. Stryj Nils bawi
się świetnie, nalewa do szklanek, zanim sami zdążymy to zrobić, i pozostaje
jedynie wznosić toasty.
– Witamy w mieście, stryju! – mówię, bo uważam, że powinnam. –
Najpierw przyjechał tu nasz ojciec, a teraz ty. Może niedługo wszyscy się tu
przeprowadzą?
Ale stryj Nils zamiast unieść szklankę, przestaje się uśmiechać. Wychyla się,
przewracając butelkę, jest pijany. Piwo ścieka po stole, ale on na to nie zważa,
tylko łapie mnie za ramię i ściska tak, że ogarnia mnie strach.
– Czy wy niczego nie rozumiecie? Przecież Magnus chciał zostać na
Vrangbæk. Pragnął być gospodarzem, nikim innym. Harował jak wół, żeby tylko
ich zadowolić. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak tyrał, aż przykro było patrzeć
– mówi, oczy mu błyszczą, a że muzycy już stoją na podium i zaczynają grać,
stryj musi jeszcze bardziej się pochylić, dwie pary ruszają do tańca, podnosi
więc głos.
– Ale ta przeklęta wiedźma nie chciała nawet na niego patrzeć, nie chciała
go nigdy dotknąć ani się do niego odezwać i gdy tylko już był w stanie sam
sobie radzić, został wyekspediowany do miasta. A stary na to pozwolił, świeć
Panie nad jego duszą, przeklęty dziwkarz, za przeproszeniem. – Stryj Nils
przestaje mówić, patrzy na swoją rękę zaciśniętą na moim ramieniu. Skóra po
obu jej stronach jest biała, zbielała aż po palce. Puszcza mnie od razu, mówiąc: –
Przepraszam, z całego serca przepraszam. Sprawiłem ci ból, nie chciałem.
– Nic nie szkodzi. – Ostrożnie rozcieram rękę. Krew znów zaczyna płynąć,
w całej ręce aż po łokieć czuję mrówki.
– Ależ tak, ależ tak. Za dużo dziś wypiłem, idę już do domu. – Podnosi się
ciężko, przewracając przy tym jeszcze jedną butelkę, Jesper ją łapie i sam
wstaje.
– Nie idź jeszcze, stryju. Posiedź razem z nami.
– Nie, nie. To miał być dla mnie dzień radości, nie chcę go popsuć. Miło
było was spotkać tu, a nie we Vrangbæk. Rozumiem, że to tajemnica. –
Uśmiecha się leciutko. – Poza tym mam niedaleko do domu.
– W każdym razie serdecznie witamy.
– Bardzo wam dziękuję. Zapomnijcie, co mówiłem.
Idzie między stolikami i wygląda trochę jak dawny stryj Nils, ale nie
całkiem. Odwracam się do Jespera, który cały czas stoi.
– Co to miało znaczyć? – pytam.
– Nic. Nic takiego, o czym bym nie pomyślał wcześniej. Ja też nie jestem
głupi. – Potem kłania się elegancko przede mną. – Chodź, zatańczymy.
Dopijamy to, co mamy w szklankach, i idziemy na parkiet. Jest już na nim
tłoczno, muzyka gra głośno, od stolików dochodzą śmiechy, a przy jednym
wszyscy śpiewają chórem. Ja też nie jestem głupia, nikt tak nie może
powiedzieć, myślę więc o moim ojcu na polu, o jego plecach, które wolno się
zginały, o dziadku kołyszącym się w oborze w przód i w tył, o surowej twarzy
babci w cieniu. Stoi i patrzy, jak dziadek przerzuca sznur przez belkę i staje na
stołku do dojenia, ale ona go nie powstrzymuje. Nie rozumiem dlaczego i nie
wiem, czy to prawda, może coś mi się przyśniło, ale to właśnie widzę i nie
mieści mi się to w głowie. Nic nie szkodzi, bo i tak najbardziej czuję dwie
butelki piwa wypite na pusty żołądek. Niektóre kobiety patrzą na Jespera,
rozumiem, że nie wiedzą, kim jestem, bo mnie też się przyglądają i wyraźnie
widać, że nienawidzą mnie całym sercem. Zaczynam się głośno śmiać. Jesper
obraca mnie w rytm muzyki, czuję jego mocną rękę na plecach. Wszyscy
wiedzą, kim jest on, za to ja jestem kobietą z tajemnicą.
II
10
Kiedy weszli Niemcy, miałam czternaście i pół roku. Dziewiątego kwietnia
obudził nas warkot samolotów sunących tak nisko nad dachami miasta, że gdy
wychyliliśmy się i popatrzyliśmy w górę, mogliśmy zobaczyć czarne krzyże
wymalowane na spodzie skrzydeł. Na redzie poza portem cumował duński okręt
„Peder Skram”, ale stał spokojnie, nie oddał ani jednego strzału.
Wciąż dokuczał mróz, zima tego roku była sroga, przy brzegu i falochronie
krążyły lodołamacze, porywy wiatru nadciągały od zachodu przez stały ląd z
Morza Północnego, a na polach leżały jeszcze zaspy śniegu, tak jak i na drogach
do gospodarstw wiejskich, w lesie Vandværkskogen przy Flade Bakker i przy
kościele, gdzie spoczywał na cmentarzu mój dziadek.
Po południu przez Lodsgade przejechał na rowerze jakiś człowiek. Miał
czapkę z nausznikami i szalik na szyi.
– Idą! Idą! – wołał.
Wydawało mi się, że słyszałam ten okrzyk już wcześniej. Poderwaliśmy się
od stołu, zostawiając tort, i razem wyszliśmy na ulicę. Nie byliśmy jedyni, z
portu spieszyli rybacy i stoczniowcy w kombinezonach, w drzwiach Gospody
Promowej stanęli pracownicy z już pijanym właścicielem na czele, a Herlov
Bendiksen wyłonił się z bramy w fartuchu, na którym migotały drobinki szkła,
kiedy stał, a jeszcze bardziej, kiedy szedł. Zrobił się z tego niezły pochód ludzi,
którzy nie odzywali się ani słowem, słyszałam tylko kroki na bruku, tłoczyliśmy
się na chodniku, żeby zobaczyć nadejście pierwszej kolumny. Nie pojawiła się,
poszliśmy więc dalej wzdłuż Danmarksgade, prawie do Nytorv, i stanęliśmy
naprzeciwko redakcji lokalnej gazety. Nagle z drzwi wypadła jakaś potężna
postać i zerwała najświeższe kolumny wywieszone na fasadzie w gablocie,
zostawiając ją pustą, chociaż wcześniej zawsze coś tam wisiało. To był mój brat
Jesper.
– Cześć, siostrzyczko! – zawołał przez ulicę i pomachał, a ja mu
odmachałam. Rozejrzał się, nachylił, opierając rękami o kolana, i wypiął tyłek
na tych, którzy mieli nadejść od południa. Jakiś mężczyzna zaczął się śmiać i po
chwili śmiali się już wszyscy. Był to dziwnie samotny dźwięk wśród domów, bo
wszędzie dookoła panowała cisza. Jesper podniósł do góry zaciśniętą pięść.
– No pasaran! – zawołał i zniknął równie szybko, jak wybiegł.
Tylko mój ojciec się nie śmiał. Ujął mnie za ramię i powiedział:
– Pokażcie teraz, że jesteście porządnymi duńskimi dziećmi.
Coś mu się pomieszało, przecież tylko ja tam stałam, w dodatku zapomniał,
ż
e przestałam być dzieckiem, miesiączkowałam już od blisko trzech lat, a rok
temu przestałam rosnąć. Ale sama o tym zapomniałam, a jemu zapewne chodziło
o to, żebyśmy zachowywali się naturalnie, tak jak mówili w radiu.
– Dobrze, na pewno – odparłam. – Będziemy tu stać, patrzeć na nich i nawet
się nie uśmiechniemy.
Długo tak staliśmy. Nikt nie nadchodził. W końcu niektórzy zaczęli wracać
do domów, ojciec też poszedł, ale ja dalej stałam wpatrzona w drzwi po
przeciwnej stronie ulicy.
Wyszło z nich trzech mężczyzn. Dwaj pierwsi szli spokojnie chodnikiem,
trzeci, z jakąś paczką owiniętą w szary papier pod pachą, rozejrzał się na lewo i
prawo, po czym rzucił się biegiem za budynek i skręcił w zaułek. Potem wyszedł
Jesper. Od razu mnie zobaczył. Twarz miał ściągniętą, zbliżał się do mnie
szybko, słyszałam stukot jego obcasów na ulicy, na której znów zapanowała
cisza.
– Chodź – powiedział, biorąc mnie pod rękę. – Idziemy do domu.
Nieliczni, którzy zostali, z napięciem obserwowali jego twarz, ale nie chciał
się odzywać, dopóki nie przeszliśmy dalej. To było jak film w kinie Palads:
grupki ludzi szepczących do siebie, kolejka przed Kasą Oszczędnościową, bo
wszyscy chcieli wypłacić pieniądze, wystraszone oczy za szybą. Jesper obejrzał
się przez ramię, nachylił się do mnie i powiedział:
– Niemcy na granicy zabili pięciu duńskich żołnierzy.
Wyobraziłam sobie pięć ciał leżących na linii, na której miałam się
obejmować z Helgą. Ta linia była teraz niewidoczna, bo ciała całkiem ją
zakrywały. Strumyczki krwi jakby ze szczytu spływały na obie strony do
obydwu krajów, a być może jednym z tych, którzy strzelali, był Walter.
– To znaczy, że jesteśmy w stanie wojny?
– Wojny? W tym kraju, do cholery, nikt nie walczy! Nie słyszałaś premiera
Stauninga w radiu? „Zachowujcie się naturalnie!”. Tych pięciu zostało
złożonych w ofierze dla pozoru. To było morderstwo. A my mamy się
zachowywać naturalnie!
– Skąd o tym wszystkim wiesz?
– Przecież pracuję w gazecie. Mamy, do diabła, telefon.
Kiedy dotarliśmy do bramy na Lodsgade, nie poszliśmy na górę do mieszkania,
tylko dalej przez podwórze do stojaka z naszymi rowerami. Wyciągnęliśmy je i
znów wyjechaliśmy na ulice. Bocznymi uliczkami, zygzakiem, dobrnęliśmy na
południowy kraniec miasta. Przy każdym kwartale zerkaliśmy na główną ulicę,
ale wciąż nie było na niej widać żadnej niemieckiej kolumny. Przy starym
młynie musieliśmy wyjechać na główną szosę do Sæby, bo po żadnej innej nie
dało się jechać, były oblodzone i śliskie, a w niektórych miejscach nawiało
ś
niegu w zaspy w poprzek drogi. To była zimna wiosna, przemarzłam do szpiku
kości i czułam się bezbronna na rowerze, kiedy wyjechaliśmy koło
Bangsbostrand i nie mieliśmy żadnej osłony przed wiatrem, byliśmy zupełnie
sami na drodze tuż przy zimnym szarym morzu i nic nie dzieliło nas od tego, co
miało nadejść. Jesper jechał szybko, ja za nim, przydały mi się te godziny na
rowerze przy rozwożeniu mleka, lecz nawet jeśli jemu to zaimponowało, to nie
pokazał tego po sobie.
Tuż przed Understed, w połowie drogi między naszym miastem a Sæby,
Jesper zatrzymał rower, zsiadł i przykucnął, żeby nasłuchiwać. Zrobiłam to
samo. Usłyszeliśmy przyszłość. Słaby warkot wśród zimna, który stale narastał,
bez opadania, bez biegu wstecznego. Jesper wyprostował się z drżeniem i potarł
barki, nim spojrzał na wybrzeże. Od drogi na plażę prowadziło strome urwisko,
na poboczu ciągnęły się zwały lodu. Odwrócił się więc i popatrzył na łagodne
zbocze w stronę Understed. Nad szczytem wzgórza wyłaniały się czerwone
dachy niskich domów, a w kępie drzew kryła się niewielka szkoła, która
nazywała się Vangen. Mój ojciec chodził do niej przez kilka lat, w krótkich
spodenkach i czapce z daszkiem, tam i z powrotem z Vrangbæk położonego
jeszcze bardziej w głębi lądu. Wiele razy przemierzałam na rowerze tę drogę,
daleką, ale on wtedy miał jeszcze proste plecy.
Przez pola biegła na wpół zasypana śniegiem dróżka, Jesper pokazał ją i
stwierdził:
– To nasza jedyna możliwość. Uciekamy tamtędy. Szybko.
Ciężko było kręcić pedałami, więc złapaliśmy za kierownice i
poprowadziliśmy rowery aż do szczytu wzniesienia, na którym dróżka się
kończyła. Oddech drapał w gardle, słyszałam, jak Jesper przede mną dyszy. Na
szczycie leżał kopiec nawozu, który ledwie zaczął tajać; gnój miał zostać
rozrzucony na polach, gdy tylko nadejdzie prawdziwa wiosna. Jeśli w ogóle
przyjdzie. Z góry rozciągał się widok na drogę w obie strony, widzieliśmy szary
cień „Pedera Skrama” tkwiący nieruchomo daleko na redzie, widzieliśmy też
cieniutką jak woal parę przy brzegu, spokojny welon między lądem a wodą. A
potem przyszli Niemcy.
Przodem jechały dwa motocykle z pistoletami maszynowymi sterczącymi z
bocznych przyczepek, a żołnierzom trzymającym broń widać było tylko hełmy,
później toczyły się pojazdy opancerzone i ciężarówki z żołnierzami na pakach,
siedzącymi w dwóch rzędach twarzami do siebie, na przyczepach jechały
armaty, dalej dwa samochody z cekaemami na dachu i znów ciężarówki,
niekończące się szeregi hełmów bez twarzy i niekończący się warkot
pochłaniający całą okoliczną przestrzeń; nie mogłam nawet sprawdzić, czy
oddycham. I może właśnie nie oddychałam, bo nie starczało powietrza dla
kogokolwiek oprócz nich. Usłyszałam jednak cienki, ostry szloch Jespera, mój
brat miał białą twarz i trzymał się za gardło, jakby się dusił. A potem z oczu
polały mu się łzy, równym prostym strumieniem. Wytarł nos, ale dalej szlochał
nieopanowanie, jakby był młodszym braciszkiem. Patrzyłam na przetaczającą się
kolumnę, surową i nieprzerwanie błyszczącą, kierującą się ku naszemu miastu, i
zrozumiałam, że No pasaran! już nie obowiązuje, że Jesper widzi, że jest już za
późno. Wtedy i ja zaczęłam płakać. Oparłam się o siodełko, bo łydki nie chciały
mnie już trzymać, warkot wprawiał je w drżenie, cała ziemia się trzęsła.
Obok mnie Jesper rzucił rower i zaczął mówić, najpierw cicho, potem coraz
głośniej:
– Niech to piekło pochłonie! Niech to wszyscy diabli porwą! Do czarta!
Kiedy podniosłam głowę, zobaczyłam, że wbił rękę w na pół roztopioną
wierzchnią warstwę kupy gnoju. Wyrywał z niej wielkie kawały i rzucał w dół
zbocza. Nie dolatywały daleko, lecz i tak się bałam, że żołnierze się odwrócą,
zobaczą nas i zastrzelą, tak jak stoimy, bez żadnej osłony, zwłaszcza że Jesper
zaczął jeszcze krzyczeć:
– Przyszłość to gówno! – wołał przez łzy. – Przyszłość to jakiś przeklęty
gnój taki jak to. Weźcie sobie to gówno, nazistowskie świnie! Słyszycie?! –
Wyciągał kolejne zlodowaciałe grudy nawozu i ciskał je najdalej, jak mógł, ale
oni go nie słyszeli. Żaden hełm się nie poruszył, a lufy karabinów dalej
wskazywały w niebo. Wtedy Jesper zrezygnował. Stanął z opuszczonymi
rękami, umazanymi gnojem aż po łokcie, z trudem łapał powietrze i mrugał.
Zrobiłam kilka kroków i chusteczką wytarłam mu policzki.
– Chciałabym – powiedziałam głośno. – Chciałabym, żeby jeden z tych
samochodów wypadł z drogi i zleciał na dół.
Ledwie to wymówiłam, usłyszeliśmy w dole ryk. Jedna ciężarówka zjechała
za bardzo w bok, tylne koła zabuksowały na lodzie, paka z żołnierzami
przechyliła się przez krawędź urwiska, a ryk, który usłyszeliśmy, był odgłosem
kół obracających się w powietrzu. Samochód zniknął nam z oczu, zsuwał się
tyłem po stromiźnie ku plaży. Żołnierze z krzykiem wyskakiwali na obie strony.
Nikomu raczej nic się nie stało, ale w nierozerwalnym łańcuchu jedno
ogniwo nagle pękło.
– Niech mnie dunder świśnie, siostrzyczko – wykrztusił Jesper między
jednym a drugim ciężkim oddechem. – Naprawdę nieźle. – I pierwszy raz tego
dnia się uśmiechnął.
11
Dwaj niemieccy żołnierze płaczą na kei. Stoją osobno, po różnych stronach trapu
na transportowiec. Jeden odwrócił się w stronę Pikkerbakken za miastem, drugi
w kierunku stoczni, ale nie wiem, czy cokolwiek widzą. Są młodzi, niewiele
starsi od Jespera, i mają zostać wysłani do Norwegii. W Norwegii jest wojna, w
Danii spokój. W Danii było im dobrze.
– Spijają śmietankę prosto z bańki – mówi mój ojciec i nie jest to
przenośnia. – Po prostu wchodzą z ulicy i piją śmietankę prosto z bańki. – Wąsy
mu posiwiały, na skroniach pojawiły się siwe smugi. Uważam, że wygląda
ś
wietnie. Wydmuchuje dym z cygara w powietrze, a wiatr rzuca mi go w oczy,
aż zaczynają łzawić. Widzę świat przez ten sam woal co żołnierze, szarozielone
mundury falują, to irytujące, mrugam mocno; ten, który patrzy na stocznię,
porusza wargami.
– Co on mówi?
– Mutti, mamo.
– Ja bym tak nigdy nie powiedziała. Nigdy bym tu nie stała, nie płakała i nie
wołała „mamo” – oświadczam, wycierając oczy rękawem.
– Może nie, może tak – odpowiada ojciec.
Właśnie mi powiedział, że nie będę się dłużej uczyć, nie pójdę do liceum.
Dlatego wyszliśmy na spacer. Jestem najlepszą uczennicą wśród absolwentów
gimnazjum. Zdałam celująco.
– Rozmawialiśmy o tym i byliśmy co do tego zgodni – mówi, mając na
myśli matkę i siebie. Ale przecież ja wiem, że to ona zdecydowała. On jest tylko
lojalny.
– Mogę pracować wieczorami i w niedzielę. Dam sobie radę, jestem silna.
– Na pewno, ale nie chodzi wyłącznie o pieniądze. Poza tym jest wojna.
– Jaka wojna? Przecież w tym kraju nikt nie ma odwagi walczyć. –
Odwracam się do żołnierza i wołam: – W TYM KRAJU NIKT NIE MA
ODWAGI WALCZYĆ!
– Cicho, dziewczyno! Co ty wymyślasz? – Ojciec nie wie, co robić, więc
zatyka mi usta. Jego ręka pachnie wiórami i środkiem do polerowania drewna.
Odsuwam tę rękę, on się nie opiera.
– Przecież to prawda. A ten żołnierz nie rozumie, co mówię. Są tu dwa lata i
nie znają ani słowa po duńsku. Cały czas tylko maszerują, usypują groble i kąpią
się przy Frydenstrand. – Czuję, jak ściska mi się żołądek, i robię krok w stronę
tego, który wołał „mama”. – Kommst du von Magdeburg? Heisst du Walter? Ist
Helga die Name deiner Schwester?
Obraca się wolno, oczy ma mokre, czerwony nos. Wyciera łzy wierzchem
dłoni jak dziecko.
– Nein – odpowiada, kręcąc głową.
– Idiota – mówię, a to on rozumie. Widzę, że oczy mu wysychają. Łapie za
rzemień karabinu i wzrok mu się zmienia. Ojciec chwyta mnie za ramię i twardo
szepcze do ucha:
– Odchodzimy stąd spokojnie, zrozumiałaś? – Jego wielka ręka ściska mnie
za obojczyk, czuję ból i przez cały czas, kiedy idziemy, czuję też obecność
ż
ołnierza za plecami, jego rękę na karabinie, sztywne kroki ojca i napięte ciało.
Słońce świeci mi w twarz, w oczach migocze mi od łez, ale nie unoszę ręki,
tylko mrugam i mrugam, chociaż to na nic. Jest czerwiec, a mimo to czuję
chłodny powiew na plecach, jakby brzydkie grube płaty lodu ciągnęły się aż do
falochronu, jakby cały port zamarzł i nie było stąd żadnego wyjścia.
Kiedy docieramy do placu portowego przed hotelem, wyrywam się i
pozwalam ojcu iść samemu na Lodsgade, do matki, która z pewnością stoi w
oknie i czeka. Sklep jest już zamknięty, a od strony stoczni nadciąga strumień
ubranych na niebiesko robotników na rowerach. Ojciec zapowiedział, że
wyjdziemy się tylko przejść. Zgodziłam się, bo dawno już nie słuchałam jego
głosu bez obecności innych w ciasnym mieszkaniu.
Zatrzymuję się na Skippergade i patrzę za siebie. Ojciec dalej stoi na placu z
rękami zwieszonymi wzdłuż boków i zgaszonym cygarem w ustach. Nie wie, w
którą stronę ma iść. Wygląda jak biedak, jak bezdzietny człowiek bez żadnej
opieki, całkiem sam na świecie, a ja myślę, że muszę do niego wrócić,
powiedzieć, że to nic nie szkodzi, że nic w niczym nie szkodzi. Ale to
nieprawda.
Niemiecki okręt tkwi skryty za dźwigami stoczni, widzę, że ani w basenie
portowym, ani na morzu nie ma lodu, ale z miejsca, w którym stoję, otwór w
falochronie jest niewidoczny, jedynie dwa długie ramiona sterczą z północy i z
południa, splatają się ze sobą w pierścień okrążający nasze miasto.
Mój ojciec długo stoi na placu. Tak samo długo stoję ja i patrzę na niego. On
wie, że tam jestem, ale nie odwraca się w moją stronę. Czekamy na siebie. W
końcu znów zapala cygaro i zamiast wracać do domu, zaczyna iść wolno wzdłuż
hotelu Cimbria i dalej przez Havnegade. Może idzie do Winiarni albo do lokalu
na Søndergade, gdzie grywa teraz w bilard. Odkąd przeprowadziliśmy się z
północnej części miasta, nie zagląda do Gwiazdy Wieczornej. Ja też się
odwracam i prędko idę na Lodsgade. Kątem oka dostrzegam matkę, tak jak
przypuszczałam, stoi w oknie i patrzy na ulicę, ale nie podnoszę głowy.
Wchodzę tylko na podwórze po rower i odjeżdżam stamtąd, zanim ona zdąży
zejść po schodach do bramy.
Jadę Rosevej w stronę Szkoły Morskiej. Ojciec Lone stoi na ulicy przy
płocie i strzyże żywopłot. Patrzę przed siebie, staram się go wyminąć tak, by
mnie nie zauważył, on jednak odwraca się i woła:
– Dobry wieczór, młoda damo! Widzimy się jesienią!
Był kierownikiem szkoły podstawowej, teraz jest dyrektorem liceum i tak
jak wszyscy inni sądzi, że będę uczyć się dalej. O moich stopniach pisali w
gazecie, zawsze piszą o najlepszych absolwentach, to Jesper składał czcionki.
Udało mu się obwieść moje nazwisko wyraźną ramką, a stopnie rzucały się w
oczy od razu, kiedy tylko otworzyło się gazetę na stronie drugiej. Było mi
głupio, przez trzy dni ze wstydu nie wychodziłam z domu. Jesper powiedział, że
jak na razie to jego największe osiągnięcie, chciał zastosować gotycką czcionkę,
ż
eby nadać informacji jeszcze więcej dostojeństwa, ale czcionki się skończyły,
Niemcy je zużyli. Później, kiedy myślałam o tej notce, uznałam, że bardziej
przypominała nekrolog.
Ojciec Lone jest teraz tylko ojcem Hansa, nie rozumiem, dlaczego się do
mnie odzywa, przecież przez kilka lat byłam tabu. Ale może nie zostało mu zbyt
wielu przyjaciół. Jest członkiem Narodowosocjalistycznej Duńskiej Partii
Robotniczej.
– Ładna mi partia robotnicza – mówi Jesper. – Najsłynniejsi z tych, którzy
ciężko harują, to hrabia Bent Holstein, hrabia Knut Knuthenborg, hrabia Rathlau
i nadworny łowczy Sehested. W dodatku to nawet nie są Duńczycy tylko import
z południa, podobnie jak pryszczyca.
Wiele gospodarstw miało z tą chorobą do czynienia, na Vrangbæk trzeba
było wybić wszystkie krowy, babcia sprzedała gospodarstwo i przeniosła się do
domu dla starych zrzęd w Sæby, gdzie całymi dniami przesiaduje na krześle,
obrzucając wyzwiskami każdego, kto się ośmieli do niej zbliżyć.
Vrangbæk przestało więc istnieć na zawsze i nie rozpacza nad tym nikt z
wyjątkiem mojej matki, która nieustannie powtarza:
– Mógł nam zamiast tego dać dom.
Wszystko to jest teraz za nami, nie jeździmy już na rowerach w tamtą stronę,
ale nocą galopuję na Lucyferze po ścieżkach w chińskim ogrodzie za domem.
Ogród zmienia się w las z drzewami sięgającymi nieba, jednocześnie świecą w
nim i księżyc, i słońce. Kopyta walą po drewnianych mostkach, jestem rozgrzana
i spocona, czuję wiatr na piersi i Lucyfera falującego między moimi nogami.
Zaciskam uda, nachylam się i mocno przytrzymuję jego grzywy, żeby nie spaść.
Ale chiński ogród jest zniszczony, przerobiony na składowisko piasku i
ż
wiru, drogo sprzedawanego Niemcom, którzy potrzebują tego mnóstwo do
budowy bunkrów, zapór przeciwczołgowych i umocnień dla Południowej Baterii
Artyleryjskiej na zboczach koło Understed. Dla ojca Lone nie ma to jednak
ż
adnego znaczenia, bo on wybrał inny kraj niż nasz, więc mijając go, wołam:
– Wir sehen uns niemals, Herr Oberhauptbahnhof.
Myślę, że dostał za swoje, ale nie sprawia mi to radości, bo chętnie
spotkałabym się z nim w liceum w Hjørring jesienią, a kiedy się odwracam,
widzę na drodze smutnego nazistę z sekatorem w ręku, który wspiera Niemców,
ponieważ oni mają naukowy pogląd na życie i dostrzegają możliwość
przeniesienia zasad świata mrówek do świata ludzi.
Marianne mieszka w domu z cegły, tam gdzie kończy się miasto, a zaczyna wieś,
za willami klasy wyższej z pomalowanymi na biało płotami, za Szkołą Morską,
na wietrznym wzgórzu za Nordre Strandvej. Stary szałas Jespera znajduje się
niedaleko stąd w linii prostej, ale żeby się tam dostać, trzeba jechać rowerem
wzdłuż Elling A w głąb lądu do mostku na Skagensvej i dalej miedzą po drugiej
stronie. Właśnie to jest takie fajne w tej chatce. Mało komu chce się tak męczyć.
Jeśli Lone pochodziła z domu, w którym był fortepian, a ja z takiego, gdzie
grało się na kinowym pianinie, to u Marianne grywa się na drumli. Ma czterech
szalonych młodszych braci, jej matka nie żyje, a ojciec jest wozakiem, tak
właśnie o sobie mówi, wozak Larsen. Przez całą zimę jeździ po plażach i zbiera
drewno wyrzucone przez morze, usuwa drzewa połamane przez jesienne
sztormy, a po ciemku zapuszcza się czasem do lasu Vandværkskogen i
poruszając się na granicy prawa, wynosi drewno stamtąd. Potem je tnie na
odpowiednią długość, rąbie i układa do wysuszenia w wielkie stosy na całym
podwórzu. Pachnie tam tak, że aż cała drętwieję. Gdy przychodzi jesień, Larsen
wozi drewno do miasta i sprzedaje na worki lub naręcza tym, którzy chcą je
kupić. Wcześniej większość mieszkańców paliła w kominkach koksem, a teraz z
uwagi na blokadę handlu z Anglią używa suszonego torfu. Niewiele da się na
tym zarobić.
Miał najpierw konia i wóz, później niedużą ciężarówkę, która stała w stajni,
a teraz znów ma konia, bo benzyna jest racjonowana. Ciężarówka i koń dzielą
się stajnią. Samochód z jednej strony, tej, od której wpada słony wiatr od morza,
rdzewieje, z drugiej kopie go koń, kiedy uzna, że jest mu za ciasno. Właśnie to
najlepiej stamtąd pamiętam: zapach schnącego w słońcu drewna, konia, który
parska w stajni, i łoskot, gdy podkute kopyta walą w karoserię. Koń ma na imię
Jeppe
3
, bo tak dużo pije, i ani on, ani samochód nie zmieniają miejsca, bo
wozak Larsen zna swojego konia i uważa, że on ma prawo kopać.
– Ojciec jest dobry dla zwierząt, tyle trzeba mu przyznać – mówi Marianne i
na tym poprzestaje.
W wieku trzynastu lat zastąpiła zmarłą matkę, wiedziała, że potrafi, czuła
też, że musi, bo inaczej opieka społeczna zabrałaby braci i umieściła jak srebrne
lisy w różnych gospodarstwach w gminie. Tak się o tym mówi, bo przyjmowanie
cudzych dzieci na wychowanie to dla wieśniaków drugie źródło utrzymania, tak
jak hodowla lisów.
Marianne ma papierosy i piwo. Pożyczam od niej kostium kąpielowy, jedziemy
do kąpieliska na północ od Frydenstrand. Niemieccy żołnierze zbudowali
drewniany pomost kąpielowy sięgający aż za trzecią rewę, tam gdzie jest
głęboko. Siedzimy na plaży pod wydmą, palimy virginie, które Marianne
zdobyła nie wiadomo skąd, popijamy tuborga i patrzymy, jak żołnierze skaczą
na główkę i pływają. Przebiegając, zerkają na nas, trudno im choć trochę się nie
popisać. Są jak mali chłopcy na koloniach, bez mundurów nie wyglądają tak
groźnie. Uśmiecham się, ale ich nienawidzę.
3
Jeppe – wieśniak pijaczyna, bohater osiemnastowiecznej komedii Ludviga
Holberga Jeppe ze Wzgórza.
Gaszę papierosa w sypkim piasku i wypijam duży łyk piwa. Jest ciepłe i
mdłe.
– Widziałaś te koguciki? – pyta Marianne.
– Wielu z nich niedługo pojedzie do Norwegii, tam już nie będą tacy pewni
siebie.
Koło nas przebiega wysoki jasnowłosy żołnierz, uśmiecha się i macha, ale
mój zapas uśmiechów na dzisiaj się wyczerpał.
– Właściwie szkoda. Ten na przykład ma bardzo piękne uda. – Marianne mu
odmachuje.
– Przestań. To przecież, do cholery, wróg.
– Wiem, wiem, ale przystojny. Na pewno ma w Niemczech młodą żonę. Ona
siedzi sobie teraz w domu, w salonie, słucha Sary Leander w radiu, robi na
drutach ciepłe skarpety, w brzuchu ma małe jasnowłose dziecko, a on ma jechać
do tych dzikich Norwegów i skarpetki może nie przyjdą na czas. Biedaczysko.
Marianne próbuje się wycofać, słyszę to, a mimo to ogarnia mnie
wściekłość. Jest jednak moją najlepszą przyjaciółką, więc mówię tylko:
– Gdy wojna się skończy, wyjeżdżam.
– Może wtedy będziesz jeszcze chodziła do liceum, jesteś przecież nadzieją
wszystkich, naszą jedyną. – Marianne od jesieni ma pomagać w sklepie u
Damsgaarda. Kosztowało to wiele darmowego drewna, ale umowa została
zawarta. Ja jestem, a raczej byłam, jedyną, nie licząc tych z domów za białymi
sztachetami, młodą osobą „z przyszłością”.
– Nie idę do liceum. Nie pozwalają mi.
– Co?
– Nie pozwalają. A mnie wszystko jedno, i tak wyjadę.
– Dokąd?
– Na Syberię.
– Na Syberię? Jak się tam dostaniesz? To przecież niemożliwe.
– Zostanę komunistką, wyjadę do Związku Radzieckiego i uzyskam
zezwolenie na podróż Koleją Transsyberyjską.
– Przecież na Syberii są obozy pracy, nie wiesz o tym?
– To nazistowska propaganda – mówię, ale nie brzmi to przekonująco, a ja
nie jestem pewna. Nie jestem pewna niczego. – Tylko się nie złość – łagodzę. –
Wcale nie uważam, że jesteś nazistką. Masz jeszcze papierosa?
– Tak. – Marianne ma papierosa i się nie gniewa. Zapalam, chociaż tak
naprawdę nie mam już ochoty, zaschło mi w ustach i myślę sobie, że nie
powinnam mówić tego o Syberii. Nie wiem, dlaczego o tym wspomniałam. O
Syberii nie myślałam od dawna, muszę teraz coś wykombinować, żeby Marianne
o tym zapomniała i zapamiętała coś innego.
– Szkoda, że nie widziałaś Jespera, jak wczoraj wrócił do domu wieczorem.
Wszystkie dziewczyny, które znam, interesują się Jesperem. Niektóre są
całkiem jawnie zakochane, nie mają wstydu, wieczorami leżą w łóżkach i marzą
o nim. Opowiadają mi o tym ze śmiechem. Jesper stał się własnością publiczną.
Nie wiem, kiedy do tego doszło.
Marianne podnosi głowę.
– A co? – pyta.
Opowiadam, ale nie mówię wszystkiego.
Tamtego wieczoru, kiedy o dziesiątej zaczęła się godzina policyjna, Jespera
wciąż nie było. Wrócił do domu z pracy, zjadł obiad i znów wyszedł. Ale my się
nie martwiliśmy, pomyśleliśmy, że został u kolegi i stamtąd pójdzie do gazety.
Często tak robi, więc koło jedenastej poszłam się położyć. Zasnęłam i we śnie
usłyszałam stukanie w szybę. To był znajomy odgłos. Wstałam, podeszłam do
okna w izdebce na Vrangbæk i wyjrzałam na chiński ogród. Wiedziałam, że
Jesper gdzieś tam jest, że zwisa z dachu, bałam się, że spadnie, bo wisiał tam już
długo, od kilku lat. Otworzyłam okno, był jasny dzień, w blasku słońca
zobaczyłam buldożery rujnujące ogród, a przed jedną szuflą toczył się Jesper w
wojskowym płaszczu, na twarzy miał rozległe rany.
– JESPER! – krzyknęłam, ale on się uśmiechnął i pomachał mi rękami w
bandażach.
– No pasaran, siostrzyczko! – Głos miał tak wyraźny i spokojny, że i ja się
uspokoiłam, uznałam, że wszystko jest w porządku, że on wie, co robi, że to
część jakiegoś nieznanego mi planu, zamknęłam więc okno, bo byłam śpiąca i
chciałam jeszcze spać. Znów zapadła noc. Położyłam się pod kołdrą, ale pukanie
nie ustawało. Otworzyłam oczy i wstałam z łóżka. Było teraz ciemniej, upłynęła
chwila, nim zrozumiałam, że to z powodu zaciemnienia. Rozsunęłam zasłony na
bok i tuż za szybą zobaczyłam twarz Jespera, jedno oko miał całkiem zalepione,
a z rozcięcia na policzku płynęła krew. Uśmiechał się jak we śnie, szepcząc
głośno:
– Otwórz, do jasnej cholery.
Zaczęłam się siłować z haczykami, pchnęłam okno, złapałam Jespera za
kurtkę i zaczęłam go wciągać do środka. Był ciężki i nie bardzo mi pomagał, bo
ręce trzymał przy piersi i nie chciał puścić. W końcu wsunął się na parapet. Coś
mu wypadło spod kurtki i z hałasem uderzyło o podłogę, zaraz za tym poleciał
on sam, dalej przyciskając ręce do piersi. Musiało go zaboleć. Nachyliłam się
szybko i podniosłam to, co mu wypadło. To był pistolet, marki Luger, niemiecki.
Nagrzany ciepłem jego ciała, inny niż wszystko, co do tej pory trzymałam w
dłoni, twardy i prawdziwy. Jesper podczołgał się po podłodze i usiadł pod ścianą
między łóżkami, wyciągnął rękę. Dałam mu pistolet, musiałam wyglądać na
wystraszoną, bo przyłożył go do piersi i trzymając delikatnie, tak jak się tuli
dziecko, powiedział:
– Spokojnie, tamten nie wie, że go nie ma. Poza tym było nas kilku, nigdy
więcej go nie zobaczę. – Wytarł policzek, brudząc sobie wierzch dłoni krwią.
Spojrzał na nią, jakby się jej nie spodziewał, znów wyjął pistolet i przyglądał mu
się z takim samym zdziwieniem. Potem oparł głowę o ścianę, zamknął jedno oko
i z pistoletem na kolanach stwierdził:
– No tak, to jasne. Niedługo się zacznie.
Nie opowiadam Marianne ani o pistolecie, ani o śnie, tylko o tym, że Jesper bił
się z niemieckim żołnierzem, i jak wyglądał, kiedy otworzyłam okno, a on zwalił
się na podłogę głową w dół. To i tak wystarczy, Marianne już o niczym innym
nie myśli.
– Biedny Jesper. Chyba przemyłaś mu rany?
– Oczywiście – odpowiadam. I jest to prawda, ale kiedy patrzę na twarz
Marianne, żałuję, że w ogóle jej o tym powiedziałam.
Zerwał się wiatr, w dodatku wcale nie ciepły. Z łagodnego zmienił się w
umiarkowany, a może nawet w coś więcej, poza tym wieje z północy. Czuje
gęsią skórkę na udach i plecach. Narzucam na ramiona ręcznik, kulę się i
dopalam papierosa, trawa piaskownica faluje na wietrze, ziarenka piasku sieką w
twarz i wpadają we włosy, muszę się więc odwrócić i rozmawiać z Marianne
tyłem.
– Kąpiemy się, czy tylko tak będziemy tu siedzieć?
Wszyscy żołnierze zeszli już z pomostu do domku kąpielowego, żeby się
przebrać. Słyszymy ich głosy i śmiech dobiegający zza łuszczących się ścian.
Ogarnia mnie niepokój na dźwięk tego obcego języka, który znam, ale go nie
czuję. Wstaję, robię kółko, Marianne patrzy w niebo, niezmiennie błękitne.
– Niczego nie obiecuję – mówi.
Na pomoście jest jeszcze chłodniej. Przyciskamy ręce do ciała i ostrożnie
stąpamy po nieheblowanych deskach, Marianne jęczy „au” przy co drugim
kroku. Idzie dwa metry przede mną, jest niechętna i tchórzliwa. Irytuje mnie to.
Ten dzień stał się bezsensowny, nierzeczywisty. Skreślamy go, powiedziałby
Jesper. Po prostu wyrywamy go z kalendarza.
– Nie da się go skreślić – mówię na głos.
– Czego się nie da skreślić?
– Dzisiejszego dnia.
– Dlaczego miałybyśmy go skreślać? – Marianne się odwraca.
Zatrzymuję się, zmarzłam tak, że szczękam zębami. Marianne przekrzywia
głowę i patrzy mi w twarz.
– Ależ ty jesteś smutna! Że też nie zrozumiałam tego od razu! – Robi dwa
kroki w tył, obejmuje mnie, gubiąc przy tym ręcznik, i akurat w tej chwili trochę
to pomaga. Jest sucha, ciepła i chroni mnie przed wiatrem. Zamykam oczy.
Kiedy je otwieram, widzę nad jej ramieniem jasnowłosego żołnierza. Musiał być
w wodzie, kiedy weszłyśmy na pomost, albo schował się pod nim, a teraz się
wynurzył i stanął na samej krawędzi od strony morza. Stoi przodem do lądu.
Może czeka na nas. Jesteśmy tu teraz tylko my troje.
– Marianne, odwróć się.
Ona się odwraca.
– Ho, ho – mówi. – Rozebrany mężczyzna. Papierosy i piwo już się
skończyły, w takim razie chodzi o gwałt. Może wybiła nasza ostatnia godzina.
– Nie sądzę.
Ż
ołnierz wysuwa pięty poza krawędź pomostu, staje na palcach i unosi ręce
wyprostowane na boki. Będzie skakał do wody, pokaże nam, jaki jest zwinny,
ale nie zna sytuacji. Kiedy przyszłyśmy, był przypływ, a teraz jest już odpływ.
W ciągu pół godziny woda obniża się o metr i w tej chwili nie można tu skakać,
a już na pewno nie tyłem. On jednak unosi złączone ręce nad głowę, pochyla się,
odbija, skacze wielkim łukiem do tyłu i znika za pomostem. Wstrzymujemy
oddech i czekamy, aż się wynurzy. Ale on się nie wynurza.
Marianne patrzy na mnie i przygryza wargę.
– Tam jest teraz za płytko.
Idziemy w tamtą stronę. To długi pomost. Do końca jest ponad sto metrów, a
my się nie spieszymy.
– Pomyśl tylko, a jeśli on nie żyje? – mówi Marianne.
Nie odpowiadam. Cała siła, jaką mam, jest mi potrzebna, by posuwać się
naprzód. W końcu docieramy na krawędź pomostu i patrzymy w dół. Widzimy,
ż
e żołnierz unosi się w wodzie wyprostowany, tuż pod powierzchnią, i wolno się
obraca z prądem Elling A, która wpada do morza kawałek dalej na północ i
płynie wzdłuż plaży, nim skręci w morze. Jest zupełnie cicho, jasne włosy
ż
ołnierza falują.
– Utonął – stwierdza Marianne cienkim głosem. Nagle nie może ustać w
miejscu, zaciska mocno ręce na piersiach, ale zaraz łapie się za szczękę, jakby
rozbolał ją ząb, podnosi jedną nogę i opuszcza, potem drugą.
– On się utopił. Utopił – popłakuje.
– Jeszcze nie całkiem – mówię.
Ż
ołnierz jest nieprzytomny, ma otwarte usta, z których wydobywają się
banieczki powietrza i wypływają na powierzchnię. Myślę o sygnałach dymnych,
o wieściach z daleka, które muszę odczytać. Zmuszam się do zachowania
spokoju, skoncentrowana klękam, wpatruję się w banieczki i słucham.
– To wróg – mówi za moimi plecami Marianne.
– Masz rację. – Prostuję się. Może utonięcie tego żołnierza to element
wojny, ale w tym kraju nikt nie walczy, jeszcze nie. Banieczki wydobywają się
coraz rzadziej, w końcu w ogóle przestają się pojawiać, wtedy skaczę. Wpadam
do wody tuż przy jego ramieniu. Kiedy staję na dnie, woda sięga mi do piersi.
Mam metr sześćdziesiąt dwa, on co najmniej metr dziewięćdziesiąt. W pierwszej
chwili się odsuwam, bo to białe ciało jest paskudne, myślę o Gdańszczaninie na
dnie morza, ale w końcu łapię go za włosy i wyciągam głowę na powierzchnię,
ujmuję pod brodę, tak by usta znalazły się nad wodą. Przestał oddychać, ale i tak
ciągnę go w stronę brzegu. Jest ciężki, poruszam się bardzo wolno, bo woda
stawia opór, kładę się więc na plecach i zaczynam płynąć, wciąż trzymając go
pod brodę. Patrzę w błękitne niebo, rozpościerające się nad całym światem, ono
się nie porusza, ja się nie poruszam, muszę obrócić głowę, żeby móc liczyć słupy
pomostu, żeby nie stracić nadziei. Słyszę Marianne na deskach, biega raz w
jedną, raz w drugą stronę, coś krzyczy, ale nie rozumiem co. Może wrzeszczy na
mnie. Nic mnie to nie obchodzi. Przestaję płynąć, dopiero gdy plecami szoruję o
piaszczyste dno. Prostuję się, żeby odpocząć, chętnie bym tak dłużej leżała, ale
głowa żołnierza uciska mi brzuch. Ciężka niemiecka głowa, wysuwam się spod
niej, chwytam żołnierza za rękę i wyciągam z wody. Nogi mi drżą, wiatr na
mokrych plecach jest jeszcze zimniejszy i myślę o tym, że nie myślę. Gdzieś za
mną jest Marianne, może ktoś inny. Słyszę ciężki oddech, ale się nie odwracam.
Kładę żołnierza na boku, wsuwam mu palce do ust i wyciągam język, potem
kilkakrotnie naciskam kolanem na jego brzuch, aż zaczyna z niego wypływać
woda, rozlewa się dużą ciemną plamą na białym piasku. Odwracam go na plecy,
schylam się, dotykam wargami jego ust, zaciskam mu nos i w równym rytmie
zaczynam wtłaczać w niego powietrze. Nie ustaję, aż zaczyna mi świszczeć w
piersi, w oczach robi się ciemno, a on nagle zaczyna kasłać. Podnoszę głowę.
Uratowałam mu życie. Był w morzu, teraz żyje, tak jak Jesper przy falochronie,
kiedy go wyrwałam z uścisku Gdańszczanina. Ale do tego niemieckiego
ż
ołnierza zbliżyłam się bardziej niż do mojego brata, wciąż czuję to na wargach.
Kiedy to do mnie dociera, wymierzam mu policzek.
Marianne mnie woła. Podnoszę się powoli. Wszyscy żołnierze wyszli już z
domku kąpielowego, otaczają mnie w milczeniu, są w mundurach i patrzą na
moją rękę.
12
Dwudziesty dziewiąty sierpnia 1943 roku
4
. Nareszcie!
Jesper wyszedł rano, ale nie do pracy. W ciągu dnia we wszystkich dużych
miastach miały miejsce rozruchy, starcia i wywoływane przez sabotażystów
eksplozje. W Alborg niemieccy żołnierze strzelali ostrymi nabojami, żeby
rozpędzić tłum, ponad sto osób odwieziono do szpitala, trzynaście z nich zmarło.
Tuż przed godziną policyjną Jesper wrócił do domu. Wyglądał na
zmęczonego, a ja często później myślałam, że skoro tyle zdziałał, to nic
dziwnego, że był zmęczony. Trochę się to mijało z prawdą, ale coś przecież
zrobił.
Kolację jedliśmy w milczeniu, tylko zegar cykał na ścianie, dzwoniły
łyżeczki w filiżankach. Raz usłyszeliśmy strzał. Ojciec przestał żuć, spojrzał w
okno i zacisnął szczęki, aż wybrzuszyły się po obu stronach, ale Jesper nie
oderwał oczu od talerza. Kiedy tylko zjadł, wyszedł z pokoju. Wkrótce i ja
zeszłam do naszej izdebki; już spał.
4
Koniec duńskiej polityki ustępstw wobec Niemców w reakcji na wprowadzenie
stanu wyjątkowego, zakazu zgromadzeń i kary śmierci za sabotaż.
Przy otomanie w pokoju nad sklepem mleczarskim przez wszystkie te lata
wisiało zdjęcie mojej matki i jej rodziny. Teraz wisi u mnie, a obok moje własne
zdjęcie z konfirmacji i fotografia Jespera w mundurze, zrobiona zaraz po wojnie.
Ojciec matki, mój dziadek, był rybakiem w Bangsbostrand. Na zdjęciu jest
w garniturze i białej koszuli ze stójką, rzadkie włosy ma mocno zaczesane do
tyłu, a wielkie wąsy wyszczotkowane aż do połysku. Umarł przed moim
urodzeniem. O ile dobrze zrozumiałam, był łajdakiem. Babcia ma na zdjęciu
zaledwie czterdzieści pięć lat, a mimo to wygląda starzej niż ja dzisiaj. Ale jest
piękna na południowy sposób, niczym jakaś włoska donna, a w odpowiednim
stroju przypominałaby kobietę z Maroka, podobną do tych, które Jesper widział
u stóp gór przed namiotem, ze stadem kóz i dziećmi owiniętymi w niebieskie
płótno, żeby nie poparzyło ich słońce. Tam słońce jest wrogiem, podobnie jak
mróz na Syberii.
Trzynaścioro dzieci plus Franz zmarło na hiszpankę, najstarszy na zdjęciu
ma dwadzieścia trzy lata, najmłodsza dwa. Matka ma czternaście lat i jako
jedyna uśmiecha się naturalnie. Ma okrągłą na młodzieńczy sposób twarz,
widzę, że jako czternastolatki jesteśmy do siebie podobne, niedługo później się
nawróciła i pozostała wierna Biblii aż do śmierci. Mój ojciec był w stanie ją
zranić, ale nad nią nie panował. Przez całe swoje życie nie widziałam u niej
takiego błysku w oczach, jaki ma na tym rodzinnym zdjęciu.
Moja matka widziała świat obrazami, a obrazy pochodziły ze Starego
Testamentu. Przed 29 sierpnia 1943 roku niemieccy żołnierze byli niczym
egipskie stada szarańczy, szarozielona klątwa rzucona na niewiernych. Kiedy
przychodzili do sklepu kupić mleko, matka widziała w nich ósmą plagę egipską,
pochylała głowę i godziła się na nią, bo zesłał ją sprawiedliwy, choć surowy
Bóg. Ale od tamtego dnia stali się prześladowcami wszystkich narodów, katami
Izraelitów, o tym przecież wszyscy wiedzieliśmy, i matka zaczęła prostować
kark.
Niemcy zrobili się bardziej agresywni, bo kraj pozostawał pod administracją
duńską, ludność była nastawiona wrogo, ale kiedy przychodzili do sklepu, żeby
kupić lub po prostu wziąć mleko, matka wychodziła zza lady, stawała na środku
i wskazując na drzwi, mówiła jasnym twardym tonem, którego nie sposób było
nie zrozumieć:
– Herauss!
Była o pół metra niższa od większości z nich, ale chuda i ostra jak nóż, oczy
miała tak niebieskie, że potrafiły przejrzeć na wskroś i nie można się było w nich
odbić. Niemcom wtedy kręciło się w głowie, a spojrzenia stawały się nagie i
niepewne. Cofali się do drzwi, wpatrzeni w kafelki, bezczelnie mrucząc pod
nosem po niemiecku coś, co doskonale rozumieliśmy, ale sklep mleczarski na
Lodsgade stał się zamkniętą oazą, gdyż nie byli w stanie wyminąć tej drobnej
kobiety w fartuchu w niebieskie paski. Uważałam wówczas, że musieli widzieć
miecz ognisty, który trzymała w rękach. Wszyscy byli przecież religijni, a Jesper
aż usta rozdziawiał, bo nie mógł tego pojąć.
Tamtego wieczoru, kiedy kładłam się spać, słyszałam, że Jesperowi coś się śni.
Mruczał, wiercił się w swoim łóżku, nagle głośno krzyknął i ucichł. Zapatrzyłam
się na zdjęcie Lucyfera. Byłam gotowa przysiąc, że poruszył się w ciemności.
Zasnęłam.
W następnych dniach na ulicach Alborga wciąż lała się krew, w Esbjerg
strajkowano i w mieście, i w porcie, a Niemcy wpadli w amok. Im bardziej
jednak bili i straszyli, tym więcej było strajków, wkrótce w ogniu stanęły
magazyny portowe, paliło się i w Odense, i w Kolding, i w wielu innych
miejscowościach.
Na dnie portu w Skagen leżał niemiecki okręt „Norden” po eksplozji, którą
na południu słychać było aż w Ålbæk. Podłożono bombę, z rodzaju tych
nazywanych „żółwiami”, z trzema magnesami z każdej strony, za pomocą
których dawało się ją przyczepić do kadłuba; trzymała się, nawet gdy statek
płynął po morzu. Powstała na nocnej zmianie w naszej stoczni, zrobił ją stryj
Nils i jeszcze dwóch komunistów, a Jesper zawiózł ją rowerem do Skagen na
bagażniku, z lugerem pod kurtką. To była najdłuższa podróż w jego życiu.
Panował straszny upał, a on nie mógł nawet rozpiąć kurtki, w dodatku dwa razy
musiał mijać niemieckie patrole.
Po kilku dniach „Norden” podniesiono ze szlamu i wysłano do naszej
stoczni do naprawy. Niewiele czasu upłynęło, nim spoczął na dnie naszego
portu. Aresztowano czterech robotników, ale stryj Nils pozostał na wolności.
Pewnego dnia rano z jednego z domów na Søndergade wyszło dwóch
niemieckich żołnierzy i wsiadło do samochodu. Głowy mieli ciężkie od snu,
wzrok zamglony. Uruchomili silnik, żeby odjechać, ale samochód nie chciał
ruszyć, chociaż wciskali gaz, a motor ryczał. Kiedy wysiedli, zobaczyli, że auto
nie ma kół, stoi na czterech stosach cegieł. Zaczęli wtedy strzelać na oślep z
pistoletów maszynowych, bo wróg czaił się wszędzie. Strzałami wytłukli
wszystkie szyby w całym kwartale. Pewna starsza pani trafiła do szpitala z kulą
w udzie, krzyczała, że wszystkich Niemców osobiście powiesi na strunach z
fortepianu.
Wcześniej byliśmy „kanarkiem Hitlera”, ale teraz zaczęła się wojna. Miało
być inaczej niż w wierszu, którego się uczyliśmy:
Z damami po francusku,
z psem po niemiecku,
tylko ze służbą po duńsku
rozmawialiśmy.
Z wystaw sklepowych poznikały napisy: Man spricht Deutsch. Po niemiecku już
się nie mówiło. W ciągu jednej doby prawie całe miasto straciło pamięć.
Każdego ranka przyjeżdżał samochód dostawczy z mleczarni i moim zadaniem
było stanąć w drzwiach o szóstej rano, czekać, aż nadjedzie, a potem pomóc
kierowcy wnieść ciężkie skrzynki i wysłuchać, co miał tego dnia do powiedzenia
o tajemnicach miłości, powkładać butelki do kadzi z lodem, ze świadomością, że
on stoi za mną i gapi się na moje nogi, kiedy nachylam się nad lodowato zimną
krawędzią. Potem jechałam rowerem towarowym na dworzec autobusowy, gdzie
stał automat do lodu. Wrzucałam dwie dwudziestopięcioørówki, ciągnęłam za
drążek, bloki lodu wypadały ze zgrzytem, przenosiłam je na umocowaną do
roweru platformę, chroniąc się przed zimnem jutowym workiem. Za każdym
razem jeszcze się nad nimi nachylałam, żeby poczuć, jak mróz szczypie w
policzki, i wydmuchiwałam kłęby zmrożonej pary w letnie ciepło. Dopiero
potem wsiadałam na rower i starałam się jechać jak najszybciej, żeby lód nie
roztopił się w słońcu. W sklepie wpychałam bloki lodu na ich miejsce w otworze
na szczycie szafki, gdzie mogły powoli topnieć i spływać po obu stronach,
utrzymując w chłodzie całą jej zawartość.
Mleka nie brakowało, ale większość ludzi nie miała pieniędzy. Wielu
klientów kupowało butelki na zeszyt, natomiast Niemcy, którym dostarczaliśmy
mleko, płacili bonami, Kassenscheine, zamiast prawdziwych pieniędzy, lecz te
kartki nie były więcej warte niż papier do podtarcia. Gdy jednak ojciec poszedł
do komendanta na skargę, zrobiono mu tylko awanturę.
Miałam coraz więcej pracy w sklepie, nic innego nie robiłam. Matka w
salonie ustawiła maszynę do szycia i brała zlecenia od pań z Rosevej. Ojciec na
próżno starał się utrzymać ceny w warsztacie, a Jesper chodził do gazety.
Ułożyłam pieniądze do wydawania reszty w kasie, posprzątałam, przygotowałam
miejsce na nowe butelki w kadzi chłodzącej, na masło i ser w zimnej szafce.
Stoję teraz w sklepie i czekam w otwartych drzwiach, na razie nie zapalam
ś
wiatła. Lubię taki wczesnoporanny półmrok, łagodną wilgoć od morza, lubię
stać i patrzeć, nie będąc widziana. Z ulicy nie dochodzą prawie żadne odgłosy,
mogę myśleć i przypominać sobie, kim jestem, zanim zdarzy się coś nowego.
Wszystko dzieje się tak szybko, że łatwo zapomnieć. Wszystko eksploduje i
płonie. Ale akurat teraz jest spokojnie.
Mam jeszcze dużo czasu do przyjazdu samochodu z mlekiem. Stoję na
ś
rodku sklepu, odgradzając się od wszystkiego, i myślę, że na zawsze
zapamiętam siebie właśnie taką, na czarno-białych kafelkach, w półmroku,
samą, w żółtej bluzce. Unoszę ręce, wyciągam je na boki i wolno się obracam.
Mój taniec jest tak spokojny, że tylko ja jestem w stanie go zrozumieć, tańczę,
by zapamiętać to ciało, które akurat teraz należy do mnie. Mam siedemnaście lat
i tańczę tak powoli, że do dzisiaj nie utraciłam nic z tego, co jest mną.
Zatrzymuję się i patrzę na siebie z góry i z boku, zauważam wszystko, wciąż
jest cicho, podchodzę do drzwi, siadam na schodach, a światło powoli rozlewa
się po ulicy, całkiem żółte na dachu domu, w którym Herlov Bendiksen odsuwa
zasłony i wygląda przez okno. W porcie rusza kuter, jego warkot dziurkuje ciszę.
Jesper wziął dziś roznoszenie mleka na siebie, zabrał resztę wczorajszych
butelek. Niedługo wróci.
Patrzę między dachami domów. Na błękicie nieba widać dwa samoloty, tak
wysoko, że nie można ich usłyszeć ani rozpoznać, może to angielskie maszyny,
może w nocy był zrzut i jakiś aliancki szpieg spadł z nieba w ciemność i schronił
się w stajence. Leży teraz na sianku w te ostatnie spokojne minuty, wypatruje
smugi światła i czeka, aż wstanie dzień. Tak jak ja.
Słyszę samochód. Z warkotem sunie przez Danmarksgade, tego dnia
nadjeżdża z północy, a nie z południa jak zwykle. Wyłania się zza rogu i skręca
w naszą ulicę. Ale to nie jest samochód dostawczy z mlekiem, tylko osobowy.
Zatrzymuje się dokładnie przed sklepem. Podrywam się ze schodów, zamykam
drzwi i odwracam się do ulicy z ręką na klamce za plecami. Z samochodu
wysiada dwóch mężczyzn w mundurach i jeden w pasiastym garniturze. Ten
ostatni to gestapowiec Jørgensen. To on przykuł mistrza murarskiego Billegårda
do kaloryfera i zabił go gołymi rękami w willi gestapo na Kragholmen. Całe
miasto o tym wie. Billegård był kolegą mojego ojca ze Związku Rzemieślników.
Kiedy ta wojna się skończy, Jørgensen będzie martwy. O tym również wie całe
miasto.
Podchodzi teraz do mnie i pyta o Jespera.
– Czy on już wstał? Możemy z nim porozmawiać?
– Wstał już dawno – odpowiadam. – Nie ma go w domu.
– A gdzie jest?
– Poszedł do pracy.
Jørgensen patrzy na zegarek.
– Tak wcześnie?
Wzruszam ramionami.
– Kto ma uczciwą pracę, musi wcześnie wstawać – mówię.
Jørgensenowi się to nie podoba, złości się.
– Możemy wejść do środka zobaczyć?
– Nie.
– Odsuń się! – nakazuje Jørgensen. Odpycha mnie na bok i odrywa moją
rękę od klamki. Otwiera drzwi do sklepu. Ojciec już poszedł do warsztatu,
zawsze wychodzi wcześnie. Na piętrze jest tylko matka. Śpiewa. Stoi w kuchni,
zmywa, tłucze garnkami, a kuchenne okno wychodzi na podwórze. Dwaj
ż
ołnierze zostają na ulicy, Jørgensen wpada do środka. Obcasy stukają na
kafelkach, mój taniec wciąż tam wisi i migocze, on go rozrywa, kierując się do
drzwi naszego pokoiku, popycha je jedną ręką, drugą trzyma na pistolecie
schowanym pod kurtką. Wie, gdzie śpi Jesper, a to znaczy, że wie również, gdzie
ś
pię ja. Może wcześniej stali na chodniku i zaglądali przez szparę w
zaciemnieniu. Nachyla się w drzwiach i zagląda do środka. Idę za nim, patrzę
ukosem na zegar na ścianie i staję z tyłu. Jørgensen odwraca się, chichocząc.
– A więc tutaj śpią gołąbeczki. I mają tylko jedno łóżko. Powinienem o tym
wiedzieć.
Zerkam do środka. Ja swoje łóżko pościeliłam, Jesper jak zwykle swojego
nie tknął, a w nocy okropnie się rzuca, więc teraz wygląda to tak, jakby spały
tam dwie osoby. Twarz mi płonie. Jørgensen patrzy na moją żółtą bluzkę z
krótkimi rękawami, na opalone ręce i piersi cisnące się za guzikami. Znów
chichocze, oczy mu błyszczą, a ja widzę to, co on widzi, i krzyczę:
– To nieprawda!
Nienawidzę gestapowca Jørgensena, życzę mu śmierci. Próbuję uderzyć go
w twarz, ale łapie mnie za nadgarstek i ściska mocno, czuję, jak trzeszczą mi
kości. Przecież on tymi rękami potrafi wycisnąć życie. Z bólu tryskają mi z oczu
łzy.
– Ty mała dziwko! Nie obchodzi mnie, że sypiasz w nocy z bratem, za to
chcę wiedzieć, gdzie on teraz jest! Rozumiesz? – Ściska mnie jeszcze mocniej,
czuję mdłości, będę wymiotować. Zegar na ścianie wykrzywia się w ósemkę,
wskazówka sekundowa upada na kafelki, próbuję się wyrwać i kończę na
kolanach na podłodze, patrzę na jego twarz, wielką i czerwoną jak surowe
mięso. Gdyby tylko mógł teraz umrzeć, gdyby serce mogło mu eksplodować,
oczy wyskoczyć z głowy, zabierając ze sobą do piekła wszystko, co widziały i
co zmieniły w śmieci. Gdyby tylko Jesper mógł trochę zaczekać albo złapać
gumę.
– Przecież mówię, że poszedł do pracy!
– Kłamiesz!
Ale to wcale nie kłamstwo, bo roznoszenie mleka to też praca. Zmieniamy
się co drugi dzień, on już powinien wrócić, a niemieccy żołnierze stoją pod
oknem i palą, czekają, zauważą go, gdy tylko wyjedzie rowerem zza rogu.
Poddaję się, zwieszam się bezwładnie w uścisku Jørgensena, dotykam
czołem kafelków na podłodze i wybucham płaczem. Jestem tak naga, że
wszyscy to widzą, a Jespera dopadną już za chwilę.
– Puść ją!
Jørgensen drga przestraszony, szarpie rękami, a mnie to cieszy. Prawie mnie
puszcza, odwracając się do drzwi. Na schodach stoi Herlov Bendiksen, po obu
stronach ma niemieckich żołnierzy.
– Ona mówi prawdę. Wyszedł do pracy pół godziny temu.
– A tobie co do tego? – pyta Jørgensen.
– Nic. Po prostu jestem sąsiadem i widziałem, jak wychodził, więc tu nie
macie czego szukać. – Wypełnia sobą drzwi, jest w fartuchu, na ustach ma
uśmiech, to członek Związku Rzemieślników. Pręży potężne mięśnie
skrzyżowanych na piersi przedramion. Gdyby nie było tu tych dwóch żołnierzy,
Jørgensen miałby kłopoty.
– Pomyślałem, że może was to zainteresuje – dodaje.
Jørgensen powoli zwalnia uścisk, ręce opadają mi bez krwi i bez czucia.
Trudno mi wstać, nie mogę się podeprzeć rękami, muszę się więc przetoczyć,
oprzeć barkiem i kolanami, które nie przestają mi drżeć, ale wreszcie stoję.
Czuję, że wciąż płaczę. Ręce mam zwieszone, widzę, że niebieskie spojrzenie
Bendiksena przytrzymuje Jørgensena. Gestapowiec międli w palcach połę
marynarki, w końcu niechętnie odwraca się do drzwi prowadzących na schody.
Jeszcze nie wie, co jest za nimi. Ja też nie wiem. Spogląda na Bendiksena, który
przesuwa się o dwa kroki, umożliwiając mu swobodne wyjście na ulicę, twarz
ma cały czas tak samo spokojną, spojrzenie równie niebieskie, Jørgensen w
końcu decyduje się wyjść tamtędy. W drzwiach odwraca się jeszcze z sykiem:
– Koniec tych łóżkowych igraszek, tyle ci mogę powiedzieć!
Prostuję się i z całej siły, jaką jestem w stanie wykrzesać z odrętwiałej ręki,
wyrzucam dłoń w stronę jego twarzy, ale on z łatwością odparowuje cios i
uderza mnie w policzek wierzchem dłoni. Zataczam się w tył i znów ląduję na
podłodze. Jørgensen nosi na tej ręce dwa sygnety z kamieniami, zrobiły mi
dziury w policzku. Czuję gorąco na skórze i ciepło krwi, która natychmiast
zaczyna płynąć. Zamykam oczy z bólu i nie podnoszę się z podłogi, dopóki
Jørgensen nie wyjdzie i nie usłyszę samochodu ruszającego na ulicy. Dopiero
wtedy Bendiksen pomaga mi wstać.
– Oszalałaś? – mówi. – Przecież mógł cię zabić. Dlaczego go uderzyłaś?
Ale ja na to nie odpowiadam.
– Gdzie Jesper? – pytam. – Powinien już tu być.
– Wiem. Nie martw się. Rower dostawczy stoi u mnie na podwórzu, wziął
inny. Myślisz, że nie wiem, co się wyprawia?
Ale ja nic o tym nie myślę. Odkąd zamieszkaliśmy na Lodsgade, mówiliśmy
sobie tylko „dzień dobry” i „dobry wieczór”, „ależ piękna dziś pogoda” czy „o
rety, ale pada”, nie mam więc pojęcia, co on o mnie wie. Ale rzeczywiście jest
członkiem Związku Rzemieślników i być może zna nas przez ojca.
– Myślisz, że nie potrafię rozpoznać samochodu gestapo? Któregoś dnia
natknę się na Jørgensena samego w porcie, a wtedy marny jego koniec. – Patrzy
na mnie tym swoim niebieskim spojrzeniem dziecka, a mnie wydaje się, że
mówi prawdę. Głaszcze mnie po włosach i odwraca moją głowę lekko na bok.
– Chyba powinnaś zmyć tę krew, zanim przyjdzie twoja matka.
Znów czuję ból policzka, ale Bendiksen jest taki spokojny i znajomy, a
zarazem taki nowy, najpierw więc dygam i dopiero później wtulam głowę w
jego pierś, brudząc mu fartuch krwią. On dalej gładzi mnie po włosach i mówi:
– Mam ci przekazać od Jespera, że będziesz wiedziała, gdzie on jest.
13
W jedną z mroźnych zim przed przyjściem Niemców gładki lód ciągnął się aż po
wysepki Hirsholmene. Staliśmy na zmrożonej plaży ze związanymi sznurkiem
łyżwami na szyi i gapiliśmy się na latarnię morską. Zdawało się, że przez morze
jest do niej nie więcej niż kilometr. Nasze oddechy zawisały w krystalicznym
powietrzu. Wszystko znajdowało się w takiej samej odległości, wszystkiego
można było dotknąć, gdybyśmy tylko odpowiednio się wyciągnęli.
Wyprostowaną ręką z pewnością moglibyśmy dosięgnąć kamieni, lodu, chmur,
dachów w Strandby i zamarzniętych fal przy Frydenstrand.
– Dzisiaj idę na drugą stronę – oświadczył Jesper.
Przykręcane łyżwy dostaliśmy na Gwiazdkę, ojciec wyszlifował je do
połysku w warsztacie, korzystaliśmy z nich codziennie przez kilka tygodni, bo
prawie nie było śniegu, tylko mróz, kałuże i stawy zamarzły aż po samo dno, a
na Elling A lód sięgał tak daleko, jak chciało nam się iść. Ale teraz Jesper
zamierzał wejść na morze.
Ja miałam wątpliwości. Wiedziałam, że latarnia morska jest tak samo daleko
jak zwykle. Ktoś nas oszukiwał, byłam pewna, że Jesper o tym wie, ale nie
potrafił się powstrzymać. Wysepka z latarnią morską istniała zawsze, bez
względu na to, w jakim miejscu wybrzeża się znajdowaliśmy. Na wysepce była
też szkoła, dwa razy do roku dzieci z tej szkoły przypływały do miasta kutrem
rybackim, zbite w gromadkę chodziły ulicami i gapiły się na wystawy sklepowe.
Rozmawialiśmy z nimi, wypytywaliśmy ich, wiedzieli mało o świecie, za to
dużo o morzu, ale my nigdy ich nie odwiedzaliśmy.
Jesper przysiadł na starej skrzynce na ryby, wyjął z kieszeni klucz i
przykręcił łyżwy do butów. Byli z nami Ruben, Marianne i Mogens, przyjaciel
Jespera. Wszyscy przykręcali łyżwy i na wykrzywionych nogach przechodzili po
piasku, paskudnie zgrzytającym o krawędź łyżew, na lód, żeby sprawdzić, czy
wytrzyma. Jesper parę razy prześlizgnął się ostrożnie w jedną i drugą stronę, a
kiedy poczuł się bezpieczny, ruszył przed siebie. Mogens towarzyszył mu
kawałek, ale zatrzymał się tam, gdzie wystawała trzecia rewa, otoczona
pokruszonym lodem, i w końcu zawrócił. Ja wzięłam rozpęd i zrobiłam jaskółkę,
pojechałam tak jak mój ojciec na rowerze, z jedną nogą podniesioną i
wyprostowaną do tyłu, z obiema rękami rozłożonymi na boki, kończąc prawie
udanym piruetem, ale to nie było zabawne, bo stale musiałam się odwracać i
wypatrywać pleców Jespera, które stawały się coraz mniejsze, natomiast latarnia
wcale się nie powiększała.
Długo go nie było. Marianne i Ruben musieli wracać do domu, potem
poszedł też Mogens, w końcu zostałam sama, wpatrzona w białe morze,
czekałam i czekałam, aż mróz zaczął kąsać tak, że nie mogłam już dłużej tam
stać i też wróciłam do domu.
Dwa dni wcześniej jakiś chłopiec wpadł w szczelinę w lodzie i zginął, ale
my o tym nie wiedzieliśmy. Wiedzieli dorośli i chyba jeszcze nigdy nie
widziałam mego ojca równie rozgniewanego jak wtedy, gdy wróciłam sama do
domu w ten zimowy wieczór, z łyżwami w jednej rękawiczce i łzami w drugiej.
Drugi raz zobaczyłam go takim, kiedy kilka lat później stanęłam w warsztacie z
dużą raną na policzku, z nadgarstkami spuchniętymi i sinymi od uścisku
gestapowca Jørgensena, i tak pozbawionymi czucia, że gdy próbowałam
podnieść filiżankę czy szklankę, natychmiast upadały na podłogę i się tłukły.
Mój ojciec stał przede mną z wyrazem szaleństwa na twarzy, w rękach trzymał
młotek i dłuto. Chciałam wyjaśnić, co się stało, ale doszłam ledwie do połowy,
gdy nagle zrozumiałam, że on jest wściekły, ponieważ się boi, a nie potrafi tego
okazać w inny sposób. Zawsze tak było, zawsze źle go rozumiałam.
Uświadomiłam sobie też, że nigdy nie wściekał się na mnie tak, jak potrafił się
złościć na Jespera. Rzucił dłutem o ścianę, wbiło się w nią z drżeniem, a
młotkiem rozwalił szafę, nad którą pracował, aż zostały z niej same drzazgi.
Plecy jeszcze bardziej mu się zaokrągliły, a przedramiona nabrzmiały z wysiłku,
potem cisnął w ścianę i młotkiem, który trafił w dłuto, złamało się i oba
narzędzia upadły na podłogę. A przecież nie potrafił zakończyć dnia pracy, jeśli
narzędzia nie wisiały porządnie na swoich miejscach nad blatem. Potem ściągnął
fartuch, również rzucił go na podłogę, wypchnął mnie za drzwi i zamknął
warsztat na klucz.
O zmierzchu jadę rowerem na północ w stronę plaży Kæret, wzdłuż mokradeł,
koło Rønnene, gdzie mewy siedzą w rzędach na płyciźnie koło trzcin, i
wszystkie te rzędy unoszą się, kiedy przejeżdżam, rozkładają w górze niczym
szarobiałe prześcieradło, a potem ptaki siadają z powrotem w szarym świetle,
które z wolna gaśnie i niknie od strony Skagen. Są ich tysiące, słyszę miękki
szum, czuję wiatr na twarzy, tak jak ostatnim razem, kiedy tędy jechałam o
podobnej porze, widzę siebie z zewnątrz, co zdarza mi się coraz częściej – jak na
filmie w kinie Palads, zawsze o jeden rząd miejsc dalej od ekranu – na tym
samym brązowym rowerze, który mam od lat, rozwiane włosy zlewają się
niemal z nadciągającą nocą, słyszę zgrzyt prawego pedału o osłonę łańcucha,
zgrzyt, zgrzyt, raz za razem po tysiąckroć, i swój oddech, puf, puf, zupełnie
sama, bez towarzystwa innych dźwięków, bo mewy ucichły.
Robi się coraz ciemniej, ale nie włączam światła, gdyż na tym płaskim
odcinku byłoby widoczne z odległości kilometra, warkot dynama zagłuszyłby
cały świat. Nie mam na to odwagi. Wszystko byłoby łatwiejsze wzdłuż
Skagensvejen, biegnącej w głębi lądu przez mostek na Elling A, ale tamtędy
jeżdżą teraz Niemcy, a jest już po godzinie policyjnej.
Nigdzie nie widać ani jednego drzewa, tylko niskie krzaki, którym wiatr od
morza nie pozwala rosnąć, i trzciny tworzące ciemną ścianę na tle ostatnich
resztek światła. Kiedy asfalt się kończy, zjeżdżam z wydmy ścieżką wśród traw
piaskownicy na plażę i zostawiam rower w takim miejscu, żebym bez trudu go
znalazła.
Jest przypływ. Tam, gdzie w środku dnia można przejść na drugi brzeg rzeki
suchą nogą, teraz rozciąga się ciemne lśniące lustro. Zakrywa wszystko i nie
widać, którędy rzeka wypływa z trzcin. Zdejmuję buty, zostawiam je przy
rowerze i wchodzę do wody. Sięga mi do kostek, ciepła, przyjemna, dno pod
stopami jest miękkie. Małe flądry ukryły się na piaszczystym dnie, przyskakują
mi do palców i uciekają, gdy stawiam kroki. Za dnia mogłabym iść za smugą
wirującego w wodzie piasku i łapać je gołymi rękami w miejscach, gdzie piasek
przestaje wirować, mogłabym czuć, jak łaskoczą w dłonie, wrzucać je do
wiaderka i patrzeć, jak płasko układają się na dnie, by stać się bardziej
niewidoczne.
Ostrożnie idę przez wodę, mrużąc oczy i wypatrując ciemniejszego prądu w
korycie rzeki, ale wszystko dookoła jest równie ciemne i błyszczące aż do
pierwszej rewy, za którą przetaczają się fale. Unoszę sukienkę, żeby być
przygotowana, a mimo to nagle nie mam gruntu pod nogami, rzeka okazuje się
tu głębsza, niż przypuszczałam. Najpierw zapadam się po biodra, potem po
pierś, tracę równowagę i woda sięga mi już do szyi, moczy całą sukienkę i cienki
sweter. To słodka woda, akurat w tym miejscu o wiele chłodniejsza. Dech mi
zapiera, nie mogę znaleźć dna pod stopami, nabieram więc powietrza, zaczynam
płynąć przez te kilka metrów, w końcu znów dotykam dna i zaraz woda sięga mi
do kostek.
Kiedy wstaję, rana na policzku piecze. Woda ścieka mi z włosów i sukienki,
ciężko oblepiającej skórę. To takie uczucie, jakby dotykały mnie naraz setki
dłoni. Myślę sobie, że bez ubrania byłabym mniej naga. Zdejmuję sweter i
sukienkę, od razu czuję się tak cudownie, że rozpinam biustonosz, ściągam
majtki i całkiem goła przechodzę przez wodę, jednocześnie wykręcając ubranie.
Wokół mnie pluszcze, czuję wielką ciemność otulającą ciało. Nikt mnie nie
może zobaczyć, nawet latarnia morska jest zaciemniona. Uwalniam się od
spojrzenia gestapowca Jørgensena, które przylegało do mnie przez cały dzień.
Zaraz jednak robi mi się zimno. Jest jesień, a nie pamiętam, kiedy skończyło się
lato. Może dzisiaj. Może wczoraj. Może dawno temu. W lustrze widziałabym,
jak na skórze powoli pojawiają się sine plamy, wokół ust, na ramionach i udach.
Zaczynam szczękać zębami. Nie jestem w stanie nad tym zapanować, zęby mi
dzwonią coraz głośniej, zaczynam się bać, że usłyszą je nawet na gestapo na
Kragholmen. Z powrotem wkładam sukienkę i cienki, robiony na drutach sweter.
To niełatwe, muszę obciągnąć lepiącą się do ciała sukienkę na biodrach, jest mi
coraz zimniej. W końcu zaczynam biec. Poruszam się szybko po płyciźnie, woda
i mokry piasek pryskają mi spod stóp, wreszcie docieram na plażę po drugiej
stronie pasa trzcin rosnących wzdłuż rzeki. Biegnę plażą na północ, jak najbliżej
wody, żeby nie deptać po pasie małży i ostrych muszli, wyrzuconych na ląd
kilka metrów od brzegu, myślę, że jeśli tylko będę biec dostatecznie szybko, to
ciepło mojego ciała wysuszy sukienkę.
Nie powiedziałam ojcu, że wiem, gdzie jest Jesper. Uznałam, że w takiej złości
może zrobić coś głupiego. Ojciec poszedł więc do stryja Nilsa na Søndergade,
ale nie zastał go w domu. W stoczni też go nie było. Zniknął.
Stałam na rogu naszej ulicy i widziałam, jak ojciec wraca. Nie skręcił do
sklepu mleczarskiego, tylko chodził tam i z powrotem po chodniku. Z
wściekłości odebrało mu mowę, a ludzie, którzy go znali, na widok jego twarzy
czym prędzej go mijali. W końcu wyszedł na środek ulicy, ściągnął marynarkę,
cisnął ją na bruk, zaczął po niej deptać i dopiero, gdy ją podnosił, trochę się
uspokoił. Ostrożnie ją otrzepał, jakby prosił o wybaczenie, a potem włożył,
wtedy podeszłam i otrzepałam go na samej górze z tyłu, gdzie nie sięgał. Ojciec
wsunął rękę do kieszeni, wyjął z niej kilka monet, już myślałam, że mi je da, ale
odwrócił się i oświadczył:
– Nie będzie mnie z godzinę. – Po czym poszedł w stronę Havnegade do
Winiarni.
Przez resztę dnia stałam za ladą i obsługiwałam klientów. Odpowiadałam na
pytania i uśmiechałam się, kiedy wychodzili, udawałam, że nic się nie stało, gdy
gapili się na mój policzek. Włożyłam bluzkę z długimi rękawami, żeby nie było
widać siniaków, i starałam się nie patrzeć ani na kafelki, ani na zegar na ścianie,
a za każdym razem, gdy podnosiłam butelkę, używałam do tego obu rąk, ale tak,
by wyglądało to naturalnie. O piątej zamknęłam sklep i całkiem sztywna
weszłam na górę po schodach, żeby coś zjeść.
Matka nakryła dla Jespera. Siedziała, przygryzając wargę, nie chciała
patrzeć na jego miejsce. Ojciec oderwał wzrok od talerza jeden jedyny raz.
Popatrzył mi w twarz i spytał, dlaczego, u diabła, tak się uśmiecham. Był trochę
podpity, ale matka tego nie rozumiała.
– Ależ Magnusie – powiedziała, a ja podniosłam rękę do ust i poczułam, że
jeszcze się nie pozbyłam uśmiechu przeznaczonego dla klientów. Kiedy w końcu
rozluźniłam mięśnie twarzy, zabolało. Wpół do dziewiątej włożyłam czystą
sukienkę i sweter i wyjechałam rowerem z miasta, nie mówiąc, dokąd jadę. A
teraz w ciemności biegnę po plaży najszybciej, jak mogę, unosząc brzeg mokrej
sukienki, żeby się w nią nie zaplątać i nie przewrócić.
Czasami, kiedy myślę o Jesperze, jedynym, co mogę zobaczyć, są jego ciemne
plecy sunące po białym morzu w stronę Hirsholmene. Stają się coraz węższe, a
ja stoję na brzegu lodu i czuję się pusta w środku. Dlaczego nie poprosił, żebym
z nim pojechała? Mam własną wolę, ale gdyby spytał, nie zastanawiałabym się.
Zawsze się do niego przyłączałam. Przecież to ja miałam się nim opiekować, tak
jak on miał się opiekować mną, a ojciec rozzłościłby się na nas jednakowo.
Takie samotne stanie nie miało żadnego sensu.
Czasami wyobrażam sobie, że on mi mówi wszystko, ale wiem, że to
nieprawda. Nigdy nie powiedział, czy dotarł aż do Hirsholmene. Ja też mu
wszystkiego nie mówię, ale czuję, że on wie, co myślę, i wiem, co on myśli.
Nauczyłam się tego.
A jednak nie mam zupełnej pewności. Przestaję biec, kiedy uświadamiam
sobie, że jestem już prawie przy szałasie. Każdy usłyszałby mój oddech. Muszę
nachylić się do przodu i oprzeć rękami o kolana, ciężko dyszeć między udami,
dopóki pierś mi się nie uspokoi, a serce nie przestanie walić, zagłuszając
wszelkie inne odgłosy.
Wiedział, że przyjdę. Prostuję się i zaledwie w odległości kilku metrów
przed sobą widzę cień. Drgam przestraszona, ale to Jesper się odzywa:
– Cześć. Właściwie spodziewałem się ciebie wcześniej.
– Niełatwo mi było się wyrwać. Zresztą nie chciałam wyjeżdżać przed
zmrokiem. – Trudno mi mówić, bo ciągle dyszę.
– Dobrze. Przyjechałaś Skagensvejen?
– Tamtędy jeżdżą Niemcy, dlatego pojechałam nadbrzeżną drogą, a potem
szłam plażą. Nikt mnie nie widział. Nie spotkałam żywej duszy, tylko mnóstwo
mew, ale może mewy mają duszę? Już po godzinie policyjnej.
– To znaczy, że musiałaś przeprawić się przez rzekę. O tej porze jest
głęboka.
– Wiem coś o tym – odpowiadam ze śmiechem.
Widzę go teraz lepiej, czarne włosy, ciemne cienie pod oczami. On też mnie
widzi.
– Przecież ty jesteś cała mokra – mówi. – Chodź.
Bierze mnie za rękę i prowadzi przez ciemność. Jego stopy tak dobrze znają
tę drogę, że ani razu się nie potyka, mimo że ścieżka ostro zakręca, prowadzi w
górę i w dół. Idzie pierwszy, a ja za nim, jakbyśmy tańczyli wśród piaskownicy i
trzcin, w końcu widać przed nami jeszcze ciemniejszą chatkę. Ręka Jespera jest
sucha i ciepła. Odsuwa na bok kotarę, schylamy się i wchodzimy. Nic nie widać.
Jesper mnie puszcza i szuka czegoś po omacku, ja stoję skulona i czekam, znów
szczękam zębami, ale słyszę trzask zapałki. Zapala się płomień, w oknie widać
wyhaftowany napis „Jezus żyje”, a na ścianie wisi Lenin, Jesper i ja. Nie byłam
tu od czterech lat, wszystko jest takie jak wtedy, z wyjątkiem lampy naftowej,
która jest nowa. Jesper podnosi szkło, zapala lampę zapałką, potem ją zdmuchuje
i rzuca na podłogę z piasku, z powrotem nakłada szkło i wyrównuje płomień. Na
makatce w oknie zawiesza jeszcze worek, żeby światło nie przedostawało się na
zewnątrz. W końcu odwraca się do mnie.
– Zmarzłaś jak diabli, siostrzyczko. Musimy ci znaleźć coś suchego.
– Jakoś dam sobie radę.
– Bzdura. – Zaczyna grzebać w kącie, wyciąga ze stosu wełniany sweter i
stare spodnie, które wkładał, kiedy chodził na ryby.
– Przykro mi, to wszystko, co mam.
– W porządku.
Ubrania lekko pachną rybami, solą i Jesperem. Nie wiem, gdzie mam się
przebrać. W szałasie jest ciasno, światło lampy sięga wszędzie, a ja jestem cała
mokra. Jesper spokojnie siedzi i jak zwykle o tym nie myśli, ale głupio by było
wychodzić. Nie mam zresztą na to ochoty, więc odwracam się tyłem, zdejmuję
sweter i wolno ściągam sukienkę przez głowę. Rozpinam stanik i rzucam
wszystko w stos na podłogę, starając się unikać spojrzenia gestapowca
Jørgensena. Nie bardzo mi się to udaje, zamykam więc oczy, a wtedy Jesper za
moimi plecami mówi cicho:
– Muszę się dziś w nocy przedostać do Szwecji.
Czuję, że sztywnieję. To oczywiste, że musi uciekać, w tej chatce nie może
długo zostać, ktoś musiałby mu dostarczać jedzenie i picie. Nikt nie wie, kiedy ta
wojna się skończy, a dopóki będzie trwała, Jesper powinien się ukrywać. Tutaj
to niemożliwe, prędzej czy później go złapią, ale wcześniej o tym nie
pomyślałam.
Stałam pochylona do przodu, żeby ukryć ciało, ale teraz się prostuję i
odwracam najwolniej, jak potrafię. Sweter trzymam w ręku i staram się nie
szczękać zębami. Boję się i jestem zdecydowana. Jesper kuca, patrzy w ziemię
między butami, ale nagle podnosi głowę i widzi mnie w świetle lampy.
Spojrzenie ma całkiem przytomne, płomień migocze mu w oczach, muszę
przenieść wzrok z niego na Lenina na ścianie, Jesper uśmiecha się, patrząc na
mnie i najpierw nic nie mówi, ale w końcu się odzywa:
– Wypiękniałaś, siostrzyczko.
– Gestapowiec Jørgensen twierdzi, że ze sobą sypiamy.
Przełykam ślinę. W gardle tkwi coś, co nie daje się przełknąć, próbuję
jeszcze raz, ale to nie pomaga. Jesper tylko się uśmiecha.
– To przecież nieprawda.
– No, nie – mówię, a on dopiero teraz dostrzega ranę na mojej twarzy i
wielkie sińce na rękach. Wstaje.
– Jørgensen to zrobił?
Nie odpowiadam. Jesper podchodzi do mnie, lekko pochylony pod niskim
sufitem, przełykam ślinę i wypuszczam sweter z ręki.
– Przeklęta świnia! – Mój brat podnosi rękę i delikatnie dotyka rany
koniuszkami palców. Wtulam policzek w jego dłoń, najpierw lekko, potem
mocniej. Stoimy tak, Jesper dotyka czołem mojej skroni, jego koszula muska
moje nagie piersi, przysuwam się do niego, nie oddycham.
– Zimno ci – mówi.
– Tak.
– Jesteś piękną i dzielną siostrą.
– Tak.
Nachyla się lekko, nie odrywając dłoni od mojego policzka, podnosi sweter
z podłogi.
– Zmarzłaś.
14
Jesper zdejmuje ze ściany nasze zdjęcie, Lenina zostawia.
– Fotografię zabieram ze sobą. Jeśli kiedykolwiek znajdą ten szałas,
pomyślą, że to główna kwatera partii komunistycznej, ale my nie powinniśmy
być widziani w takim towarzystwie. Zwłaszcza ty – mówi, gasi lampę,
wychylamy się w noc, czekamy, aż oczy przyzwyczają się do ciemności, i
ruszamy brzegiem morza. Jesper w jednej ręce trzyma fotografię, w drugiej
niesie buty. Ja mam pod pachą sukienkę i sweterek, zwinięte w tłumoczek.
Idziemy, nie odzywając się do siebie, aż musimy wejść do płytkiej wody przy
trzcinach, za którymi płynie rzeczka. Podwijamy nogawki spodni i wchodzimy
do wody. Kiedy się zbliżamy do koryta rzeki, Jesper się zatrzymuje.
– Idiotyczne byłoby się teraz zmoczyć – stwierdza. – Zaczekaj tutaj.
Znika w trzcinach. Słyszę stamtąd pluski, ale nic nie widzę. W końcu znów
rozlega się szelest i nagle zauważam, że głowa Jespera wystaje nieco ponad
trzciny. Stoi w łodzi i odpycha się wiosłem. Łajba musi mieć płaskie dno, bo
sunie po płyciźnie.
– O tym nie wiedziałaś – mówi Jesper.
– Nie.
– Zresztą i tak była po niewłaściwej stronie. Właściciele będą sobie teraz
musieli zamoczyć nogi. Korzystałem z niej wiele razy.
Podpływa do mnie, wrzucam do łodzi tłumoczek z ubraniem i sama
wsiadam. Jesper odpycha się wiosłami, suniemy przez rzekę, dopóki nie
zaczynamy szorować po dnie na drugim brzegu. Wyskakujemy, Jesper wciąga
łódź w trzciny i tam ją ukrywa. Idziemy po kostki w wodzie. Jest teraz o wiele
ciemniej, niż kiedy szłam tędy sama. Widzę jedynie plecy Jespera, ale woda
wydaje się ciepła. Mogłabym tak iść daleko, tylko iść, iść i słuchać miękkiego
plusku wokół kostek, i nigdy nie dojść do celu, ale nagle jesteśmy na miejscu.
Piasek jest chłodniejszy niż woda, lepi się do mokrych stóp, gdy się w nim
zapadają. Irytuje mnie to, zwłaszcza że muszę się przez chwilę pokręcić, zanim
znajdę rower. Trochę mi zimno, mimo że jestem w swetrze, ale pod nim nic nie
mam.
– Tutaj – mówię głośno.
Jesper idzie za moim głosem. Otrzepuję stopy z najgorszego piasku, zanim
włożę buty.
– Jeśli mi potrzymasz to zdjęcie, to możesz siedzieć z tyłu, a ja będę
pedałował.
– Gdzie jest rower, na którym przyjechałeś?
– Gdzie indziej.
Wyprowadza rower na ścieżkę i dalej na drogę, idę za nim. Raz zatrzymuje
się, nasłuchując. Stoimy nieruchomo.
– Chyba nic nie było – stwierdza.
Mocno zwinięte sukienkę i sweter wciskam pod siodełko, sama siadam na
bagażniku. W jednej ręce trzymam fotografię, drugą opieram na siodełku. Kiedy
Jesper wskakuje na rower, zdejmuję rękę z siodełka i przytrzymuję się drążka
pod spodem, żeby za bardzo się do niego nie zbliżać.
Jesper od razu słyszy pedał zgrzytający o osłonę łańcucha.
– Tak nie może być – oświadcza.
Znów muszę zsiąść. Jesper kładzie rower na drodze, mocno wciska osłonę
łańcucha, a kiedy w końcu znów ruszamy, rower jedzie prawie bezszelestnie.
Dociera do mnie jedynie cichy szmer opon na asfalcie. Mocno trzymam się
ramy, żeby nie spaść, i płaczę tak cicho, że Jesper tego nie zauważa.
Przy Szkole Morskiej słyszymy warkot motocykla, a światło reflektora
widać na tyle wcześnie, że Jesperowi udaje się zjechać z drogi i schować za
krzakami dzikiej róży, których tyle tu rośnie. To niemiecki patrol. Motocykl mija
nas wolno, widzimy hełm żołnierza w przyczepie i ledwie wystającą, tępo
zakończoną lufę pistoletu maszynowego.
Kucamy, dopóki nie nabierzemy pewności, że nie nadjadą następni. Znów
zapada cisza.
– Dotarłeś wtedy do Hirsholmene? – pytam. Mówię głośno to, o czym
myślę. Jesper od razu rozumie, o co mi chodzi.
– Nie.
– Za daleko?
– Być może. W połowie drogi do latarni nagle zobaczyłem na lodzie czapkę,
zupełnie samą, nic innego nie było w pobliżu. To przecież daleko w głąb morza,
a najstraszniejsze, że ta czapka była tak podobna do mojej. Po prostu leżała
wśród całej tej bieli. Nie mogłem jej wyminąć, chociaż taki byłem zdecydowany.
Musiałem zawrócić i przez całą drogę się bałem. O wiele bardziej niż teraz –
uśmiecha się i nie wygląda na wystraszonego. Ja też się nie boję, tylko czuję się
pusta.
Kiedy zbliżamy się do portu, zsiadamy z roweru, Jesper prowadzi go kawałek,
po czym odstawia pod ścianą w zaułku między dwoma domkami w
Fiskerklyngen.
– Zabierzesz go stąd jutro – mówi cicho.
Biorę zdjęcie pod pachę, sukienkę i sweterek zostawiam pod siodełkiem.
Idziemy między ostatnimi domami przed północnym portem, gazowe latarnie
wzdłuż ulicy się nie palą, we wszystkich oknach są zasłony zaciemniające,
nigdzie nie ma światła, chociaż jesteśmy prawie w środku miasta. Godzina
policyjna od dziesiątej obowiązuje od trzech lat, ale ja po raz pierwszy od
przyjścia Niemców jestem tak późno poza domem. Czuję się nieważka, jakby
nagle wszystko straciło znaczenie.
Idziemy nad wodą od Fiskerklyngen do zatoczki, w której zaczyna się
północne ramię falochronu. Na wielkich głazach ułożonych jeden przy drugim
ciągnie się osłona przeciwwiatrowa, za nią wygodna ścieżka prowadzi aż do
latarni morskiej. Ale w latarni się nie świeci, głazy pogrążone są w ciemności,
trudno utrzymać na nich równowagę, trzeba się więc nachylić i podpierać
rękami. Nie jest to łatwe, gdy jednocześnie muszę uważać na fotografię. Boję
się, że źle stąpnę między kamieniami, potknę się i złamię nogę. Musimy iść od
strony morza, bo w budce od strony portu siedzi strażnik, którego nie
zdołalibyśmy wyminąć, tak mówi Jesper. Jest tuż przede mną i szepcze boleśnie
cicho, tłumacząc mi, którędy mam iść. Nie poruszamy się rytmicznie, mam w
głowie szum, którego nie mogę się pozbyć, i muszę się koncentrować, żeby
usłyszeć, co mówi Jesper.
– Jeszcze tylko dwadzieścia metrów – szepcze.
Kiwam głową, ale on tego nie widzi. Chwilę później na czworakach
podchodzi do osłony przeciwwiatrowej, wstaje i wygląda ponad jej brzegiem.
– Chodź – mówi szeptem i macha ręką. Wspinam się na górę i widzę to, co
on widzi. Port jest cichy i ciemny. Po drugiej stronie basenu portowego stoi
ciężki, masywny budynek Klubu Wioślarskiego, w którym Jesper z kilkoma
kolegami trzymają kajak, a tuż przed nami od falochronu odchodzi pływający
pomost. Przy samym jego końcu cumuje ledwie widoczna niska motorówka.
Dostrzegam kręcące się przy niej cienie, ktoś się nachyla i ładuje do łodzi coś, co
wygląda na walizkę, ale nie widzę osoby, która ją przejmuje.
Przełazimy przez osłonę i po kamiennych schodkach idziemy na pomost.
Boję się, że drewno zatrzeszczy w ciemności. Tak się jednak nie dzieje, ale ci,
którzy tu są, od razu nas słyszą, odwracają się, ktoś syczy półgłosem „do
diabła”, Jesper unosi jednak rękę, wtedy go poznają. Nie wiem, co sobie
wyobrażałam, ale kiedy podchodzimy, jednym z mężczyzn okazuje się stryj
Nils.
– Cholera, aleśmy się wystraszyli, Jesper! Spodziewaliśmy się tylko jednej
osoby. – Stryj nie patrzy na mnie, sprawia wrażenie zakłopotanego.
– Przepraszam, nie pomyślałem – odpowiada Jesper cicho.
Stryj Nils odwraca się do mężczyzny, który wygląda na rybaka, ma niebieski
wełniany sweter i taką samą czapkę, jest wysoki i rozzłoszczony.
– Wszystko w porządku – uspokaja Nils, ale tamten wcale się nie
rozpogadza. On też na mnie nie patrzy, za to wpatruje się w Jespera.
– Nie wszystko jest w porządku – stwierdza. – Skąd się wzięła ta
dziewczyna?
– To moja siostra – odpowiada Jesper niepewnie.
– Ona też ma płynąć? Nic mi o tym nie wiadomo.
Mimowolnie głośno oddycham, wszystko we mnie wzbiera, rana na
policzku pulsuje, odwracają się do mnie po kolei stryj Nils, rybak i jakaś
rodzina. Po cichu wyłaniają się z cienia, dopiero teraz widzę, że to Ruben, jego
rodzice i siostra. Ruben się do mnie uśmiecha. Ale on mnie nie obchodzi, mnie
obchodzi Jesper. Wstrzymuję oddech i zaciskam dłonie. Jesper odwraca się, też
na mnie patrzy, próbuje się uśmiechnąć, ale zaraz poważnieje.
– Nie – mówi. – Ona nie płynie.
– Aha. – Rybak mruczy ze złością coś, czego nie rozumiem, spogląda na
Jespera, ale mnie jest teraz obojętne, o co się złości.
– Masz jakiś bagaż? – pyta.
– Nie zdążyłem nic zabrać – odpowiada Jesper.
– Ja mam wszystko, czego mu potrzeba. – Stryj Nils zanosi dużą torbę na
brzeg pomostu i rzuca ją mężczyźnie stojącemu w łodzi. Jest w nim coś
znajomego.
– No to w porządku – mówi rybak. – Ładujcie wszystko na pokład i
odpływajcie stąd. Nie możemy tu dłużej stać. Zaraz zjawi się kolejny patrol.
Ruben i jego rodzina pomagają sobie nawzajem wsiąść do łodzi, stryj Nils
odwraca się i patrzy na mnie pierwszy raz, macha, potem wyciąga rękę do
mężczyzny, który cały czas stał w łodzi, i wskakuje na pokład.
– Dalej, Jesper! – pospiesza rybak. – Teraz twoja kolej.
Ale Jesper gapi się na tego w łodzi, a kiedy wreszcie się odwraca, na jego
twarzy maluje się szczęście.
– Pocałujcie mnie tam, gdzie słońce nie dochodzi! To przecież Ernst
Bremer! Siostrzyczko, do diabła, to Ernst Bremer!
– Oczywiście, że to Ernst Bremer – potwierdza rybak. – Dalej, ładuj się na
pokład!
Jesper podchodzi do mnie i dotyka ręką mojego policzka. Pozwalam mu na
to.
– Zobaczymy się już niedługo, siostrzyczko – mówi, a ja się nie odzywam.
Jesper idzie na koniec pomostu i wskakuje na pokład.
Ernst Bremer od razu uruchamia silnik, najpierw zupełnie spokojnie, słychać
tylko ciche burczenie, ustawia łódź dziobem w kierunku otworu w falochronie.
Motorówka zaczyna sunąć w ciemności, znika mi z oczu. Stoimy i czekamy, aż
wypłynie bezpiecznie na otwarte morze. Wtedy silnik zaczyna ryczeć, coraz
głośniej i głośniej, a potem coraz ciszej, i w końcu znika na morzu w stronę
Szwecji.
– Tej łodzi nikt nie dogoni – oświadcza rybak, który stoi obok mnie na
pomoście.
– Aha – mówię.
Odwraca się zdziwiony, patrzy na moją twarz, potem na sweter, na stare
rybackie spodnie i na fotografię, którą wciąż mam pod pachą, bo Jesper
zachwycony widokiem Ernsta Bremera całkiem o niej zapomniał. Otwiera usta,
chce coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka. Ja tylko stoję. Rybak pociera twarz.
– Nie możesz teraz iść przez port – stwierdza. – W głębi jest strażnik i
jeszcze dwóch przy Havnepladsen. Poza tym zaraz zjawi się patrol. Mieszkasz
na Lodsgade, prawda?
– Owszem.
– No to będziesz musiała przenocować u mnie w łodzi, a do domu wrócisz
rano, już po godzinie policyjnej.
– Dobrze.
Do dziś nie wiem, jak się nazywa ten rybak, ani czy jeszcze żyje, lecz tej nocy
spałam z nim w jego łodzi. Nie dało mi to żadnej przyjemności, ale on nie
odmówił, no i wreszcie miałam to już za sobą. Kiedy Jesper wrócił do domu, od
tamtego dnia minęły prawie dwa lata, wojna się skończyła, ale ja już wcześniej
uciekłam do Kopenhagi.
III
15
Mam dwadzieścia dwa lata. On trzydzieści sześć, rudawe kręcone włosy i
wydaje się onieśmielony, ale chętnie mówi. Opowiada o Jotunheimen i o
Valdres. Nie wiem, co o tym myśleć. Błyszczący autobus mruga światłami,
przejeżdżając przez Uelandsgate, wypełnia całe okno kawiarni. Odwracam się i
wyglądam, a on dalej mówi o śniegu i lodzie, które stale leżą w tych miejscach,
jak tam pięknie z tą białością sięgającą do nieba i dolinami w głębi, i o tym, że
daje się tam nawet jeździć na rowerze, jeśli się tylko znajdzie właściwe ścieżki.
Mówi o Helgem Ingstadzie. Nie bardzo to wszystko śledzę, nie wiem, czym są
doliny w głębi, ani kto to jest Helge Ingstad.
– Jestem przyzwyczajona do jazdy na rowerze – mówię – ale nie po
Jotunheimen.
Podoba mu się, że jestem Dunką. Staję się przez to inna, ciekawsza. Od
dawna nie było tu cudzoziemców oprócz Niemców; ein, zwei, drei, links – links.
On nie jest zbyt wysoki, ale wyższy ode mnie, i wygląda na mniej niż trzydzieści
sześć lat, bo jest pełen zapału jak chłopiec, a dłonie ma twarde i suche. Podoba
mi się to, podobają mi się jego ręce. Uprawia wszelkie rodzaje sportu, boks,
biegi na nartach, piłkę nożną.
– Vålerenga – mówi. – Tippen Johansen.
To ma coś znaczyć, ale ja tylko na niego patrzę. Niewiele osób poznałam, to
nie takie proste, ale wyglądam teraz nie najgorzej i dobrze pływam.
– Możesz pływać w Bunnefjorden. Mamy tam domek letniskowy, sami go
zbudowaliśmy.
– Co znaczy „my”? – pytam.
On nawet nie pali, nie jest taki jak ci, których spotykałam w Kopenhadze i w
Sztokholmie. Może zbyt pełen zapału, może zbyt onieśmielony. Łatwo się
rumieni, mimo wszystko ma trzydzieści sześć lat i raczej niezbyt dużo
doświadczenia. Ale nie należy do tych, którzy potrafią stać pod drzwiami z
papierosem w kąciku ust i zagradzają drogę, wołając:
– Idzie ta Dunka!
A ja wcale nie idę. Przekradam się na drugą stronę kawiarni, wyskakuję
przez okno kuchenne, okrążam śmietniki i przez bramę wychodzę na ulicę, gdzie
mogę złapać trolejbus na Carl Berners plass. On nie wygaduje sprośności.
Sprzątam jego stolik, zbieram sztućce i talerz na tacę, pytam, czy się najadł.
Owszem, najadł się, ale chciałby posiedzieć tu dłużej, zamawia więc deser.
– Pudding karmelowy – mówi z uśmiechem.
Nie mogę się nie śmiać. Wygląda na takiego ważnego. Kładzie obie ręce na
stole i rozsuwa palce. Patrzę na jego dłonie. Ulicą przejeżdża wielka ciężarówka.
Wszystko się trzęsie.
– Właściwie mnie na to nie stać – dodaje, odchyla się, dobrze się teraz czuje,
ma szeroką pierś i koszula się na niej napina. Lato jest takie gorące, lecz jego
dłonie pozostają twarde i suche.
– Nie stać mnie, żeby jeść tu codziennie – mówi, a to również ma coś
znaczyć, ale ja nie odpowiadam tak, jak powinnam, tylko idę po deser. Mam
wrażenie, że cały czas chodzę. W niektóre dni maszeruję w dół Uelandsgate do
miasta, zamiast wsiąść w bezpośredni autobus. Wieczorami na ulicach jest cicho,
ale też gorąco, w takim szarym mieście ściany budynków oddają ciepło, słońce
ledwie zniknęło nad dachami, pocę się pod pachami, w kroczu i myślę, że to na
pewno widać. Powinnam się wykąpać, ale u ciotki Kari, u której mieszkam, jest
ciasno. Mam pokój w głębi od podwórza, mogę tam zostać tak długo, jak będę
chciała, i pracować w kawiarni. Ciotka Kari nie jest moją ciotką, tylko ciotką
mojej matki i mówi mieszaniną norweskiego i duńskiego, którą wszystkim
trudno zrozumieć. W pokoju mam niewiele własnych rzeczy, jedynie kilka
książek, które wszędzie ze sobą ciągnę, i cztery szklanki, które najlepiej mi
wyszły w dmuchalni szkła na Söder, kiedy mieszkałam u wuja Petera w tym
dziwnym domu. To również nie był mój wuj, tylko wuj mojej matki. Miał
pręgowanego kota, który stawał na dwóch łapach i wykonywał hitlerowskie
pozdrowienie, kiedy Peter puszczał na gramofonie hymn szwedzki. Mnie to ani
trochę nie bawiło, więc się pokłóciliśmy.
– Ty nie masz poczucia humoru – stwierdził. – Wszystko bierzesz tak
poważnie.
To nieprawda, ale w Sztokholmie nie stacjonowali niemieccy żołnierze. To
szalone miasto, lubiłam je, lecz nie mogłam tam dłużej mieszkać, w domu było
za dużo wariatów, prawie nigdy nie kładli się spać jak inni ludzie, a wujek Peter,
kiedy miał pieniądze i nie dmuchał szkła, zawsze chodził pijany. Czasami
zapominał, kim jestem, wchodził nocą do mojego pokoju z włosami sterczącymi
na wszystkie strony i woalem przed oczami grubym jak aksamit. Za pierwszym
razem mu na to pozwoliłam, cały czas płakał, ale później już nie chciałam i
musiałam uciekać przez okno na balkon przeciwpożarowy, żeby się z nim nie
bić.
Kawiarnia nie nazywa się U ciotki Kari, ale tak się o niej mówi, ponieważ jest
jej własnością. Nad drzwiami jest napis złotymi literami na czarnym tle
„Kawiarnia”. Nic więcej. Po obu stronach szyldu reklama papierosów Blue
Master Virginia, które sprzedajemy w barze, na opakowaniach namalowany jest
niebieski koń. Przypominał mi Lucyfera, więc raz kupiłam paczkę, ale papierosy
były mocniejsze niż te, do których przywykłam.
Idę Hausmannsgate i przyłapuję się na tym, że myślę o jego rękach. Ale
jestem tak spocona, że gdy doprowadzę tę myśl do końca, robi się jeszcze gorzej
i znów muszę się kąpać. Skręcam więc w Torggata i idę całą drogę od
Ankertorget do łaźni z żakietem przerzuconym przez ramię i z rękami lekko
odsuniętymi od boków, żeby się nie lepiły. Ale i tak się lepią. Słyszę własne
kroki na chodniku, obok mnie przebiega chłopiec z obitymi kolanami i głośno
woła coś, czego nie rozumiem. Może to coś o mnie.
Niemal codziennie widzę, jak on przechodzi przez Kiellands plass z fabryki
butów Salomon po drugiej stronie, gdzie pracuje od czternastego roku życia, jak
mi powiedział, i za każdym razem jest dokładnie piętnaście po piątej.
– To już trzeci raz w tym tygodniu – mówi, kręcąc głową, jakby nie potrafił
wytłumaczyć, skąd u niego takie drogie zwyczaje, ale wkrótce zostanie
brygadzistą, a wtedy wszystko zmieni się na lepsze. Merda ogonem jak
szczeniak, a ja przed zaniesieniem tacy przeglądam się w lustrze w kuchni i nie
mam nic przeciwko temu, co widzę, jeśli patrzę dostatecznie uważnie. Moja
matka się myliła, długie anglezy zniknęły w Kopenhadze po drodze z Głównej
Centrali Telefonicznej na Vesterbro, a ci faceci z fryzurami modnymi w ruchu
oporu mimo to wystają przed wejściem po zamknięciu, ćmią papierosy i czekają.
Ze Sztokholmu wcale nie wybierałam się tutaj, tylko do Londynu, ale nie
miałam dość pieniędzy, pojechałam więc do ciotki Kari, żeby poznać nowe
miasto w czasie, gdy będę zbierać na bilet i czekać na papiery. Dokumenty
potrzebne są teraz do wszystkiego, jest rok 1947 i powinien już przyjść list od
Jespera. Nie widziałam go od czterech lat, ale on wie, gdzie jestem. Wyjechał do
Maroka, a ja znalazłam się w tym mieście nad fiordem, gdzie wszystko było
szarozielone, kiedy płynęłam promem, a później całymi dniami i tygodniami już
tylko szare. Wciąż wszędzie widać ślady tych, których przepędzono, i trudno
oddychać, kiedy nie wieje. Jedynie wieczorem podrywa się kurz i śmieci z
rynsztoków, siadam wtedy przy otwartym oknie w autobusie i jadę na
Galgeberg, bo wiem, że on mieszka w pobliżu. Idę Vålerenggata, mijam duży
ż
ółty drewniany dom z szyldem „Pierwszy Zbór Ebenezer” na parterze,
przypominają mi się baptyści za ścianą na Asylgade i myślę sobie, że
zamierzałam dojechać dalej niż tutaj. Na piętrze stoi w oknie jakaś pani, włosy
ma upięte w siwy węzeł na karku i spogląda w dół na ulicę z miną zwycięzcy.
Królowa u Ebenezera, myślę, i uświadamiam sobie, że to jego matka, bo on
właśnie tutaj mieszka, zresztą rozpoznaję go w niej. Wygląda na silną i być
może piękną, nasze spojrzenia się spotykają i to ja muszę ustąpić.
Przechodzę jeszcze kawałek, w końcu zawracam, ale idę już inną ulicą
między niedużymi domkami z niskimi płotami. On ma trzydzieści sześć lat, a
ciągle mieszka u tych, których nazywa mamą i tatą. Jadę autobusem aż na pętlę
na drugim końcu miasta i idę piechotą do domu. Zabiera mi to półtorej godziny.
Przemierzam ulice z głową w chmurach, wypatruję horyzontu, ale nigdzie niebo
nie styka się z morzem ani z łąką, nigdzie nie ma prostej poziomej linii. Dookoła
jedynie szare wzgórza, na które można się przeprowadzić i kupić sobie widok za
pieniądze.
Jakiś mężczyzna śmieje się z mojej mowy, kiedy chcę się dowiedzieć o
drogę.
– Niemiecki był lepszy? – pytam. Gazety codziennie pełne są relacji ze
spraw przeciwko tym, którzy uważali, że niemiecki był lepszy. Mężczyzna się
czerwieni i pokazuje w lewo.
– Trzeba minąć Salem i dalej prosto – mówi.
Bardzo serdecznie mu dziękuję w najprawdziwszym duńskim i odwracam
się do niego plecami.
Do łaźni na Torggata prowadzą schody i kolumny, schody i kolumny prowadzą
też do Biblioteki Deichmana. Najpierw idę do łaźni, gdzie kobieta w bieli
szoruje mi ciało mydłem, dopóki skóra się nie zaróżowi i nie zaczyna błyszczeć
w świetle lamp. Kobieta, pracując, opowiada dowcipy, a ręce ma jak drwal.
Zamykam oczy i oddaję się jej dłoniom, w brzuchu mnie łaskocze, kiedy się
odchylam, a ona szoruje mnie z przodu.
– Słyszałaś o niemieckim żołnierzu, który ósmego maja spóźnił się na
tramwaj?
Dookoła unosi się para, a jej śmiech jest ciemny i miękki, uśmiecham się,
nie otwierając oczu, zapadam się, potem biorę prysznic, wskakuję do basenu i
przepływam tysiąc metrów. To dwadzieścia razy tam i z powrotem bez przerwy.
Niewiele mnie obchodzą ci, którzy skaczą na główkę albo na nogi i bawią się w
wodzie. Oddycham najspokojniej, jak potrafię, płynę równo, zagarniając wodę
między innymi ciałami, a potem przechodzę do sauny, siedzę na ławce, głowa
mi się robi tak czysta jak ciało, a myśli odpoczywają na skórze. Po kolejnym
prysznicu wychodzę, na schodach między kolumnami ciało mam ciężkie, a
zarazem lekkie. Miejskie powietrze owiewa mnie i łaskocze w kark. Na rogu
skręcam w Henrik Ibsens gate, która biegnie w cieniu, i idę dalej po ukośnych
schodach w słońcu od Garborgs plass do placu przed biblioteką, znów schody
między kolumnami do głównych drzwi i schody w środku, od szatni do
wypożyczalni. Tam muszę usiąść. Jeśli pokonuję tę drogę dostatecznie szybko w
upale, to powinnam drugi raz iść do łaźni, a na to mnie nie stać. Dwa razy w
tygodniu musi wystarczyć.
Po godzinie wychodzę z naręczem książek z „Żółtej Serii”. Czytam i
czytam. Jedną książkę dziennie. Anna Seghers, Andre Malraux, Ilja Erenburg,
Hemingway. Komu bije dzwon ukazała się w zeszłym roku, a teraz już jest w
bibliotece. Muszę o nią walczyć. Kiedy biorę książkę z półki, jakaś baba w
brązowej sukience unosi torebkę do ciosu. Kobieta jest czerwona pod warstwą
pudru i spocona pod pachami, biegnąc ku mnie, podwija rękawy.
– Ja chciałam tę książkę!
– Proszę przyjść za kilka dni – mówię, ale to nie pomaga.
– Przecież ty nawet nie jesteś Norweżką – prycha i zaczyna za mną krążyć
między półkami, przeklina i gada tak głośno, że wszyscy w sali zaczynają się
odwracać urażeni. Mężczyzna w płaszczu i kapeluszu przy ostatniej półce tupie
głośno w podłogę, mrucząc „Przeklęte baby”. Ratuję się podejściem do
kontuaru. Stoi tam bibliotekarka, ta sama co zawsze, poznaje mnie, patrzy mi
prosto w oczy i mówi:
– Wygrałaś. Chociaż tak naprawdę jest kolejka. Ta książka nie powinna w
ogóle trafić na półkę. Ale wiem, że szybko ją przeczytasz. – Nagle mruga do
mnie, zasłania usta ręką i odwraca się plecami, ramiona jej drżą, ja też się
ś
mieję, idąc po schodach, i pierwszego mężczyznę, który wygląda sympatycznie,
pytam o najbliższą kaffistove
5
.
– Fm sorry. I don’t speak Norwegiem. I’m new here you see. Arrived only
yesterday. From London.
– Oh. What I did was I asked you for directions to the nearest kaffistove, but
then you wouldnt know.
– No, I wouldnt. What’s a kaffistove, by the way. It sounds like an oven of
some sort.
– It’s a cafe. For people from the countryside.
– You’re from the country, then?
– Yes, but not from this one. – Uśmiecham się, on patrzy na mnie
zdezorientowany, mówię więc: – Fm Danish. So I’m from another country.
– Oh, I see. Very funny. So am I then. Front the country, but not from this
one. Oh well, a kaffistove sounds good to me. May I buy you a cup of coffee, if
we find one?
5
Lokal, w którym można wypić kawę i zjeść tradycyjny norweski posiłek; nie
podaje się alkoholu. Lokale powstawały od roku 1901, głównie z myślą o młodzieży
wiejskiej przybywającej do miast.
– You certainly may – mówię i śmieję się, a jemu się to podoba, w każdym
razie tak mówi.
Idziemy do Domu Chłopa, o którym wiedziałam przez cały czas, pijemy tam
kawę i rozmawiamy po angielsku. Myślałam, że to będzie trudne, ale kiedy
otwieram usta, słowa po prostu z nich wypływają. Wszystko, co czytałam, tłoczy
się w kolejce, żeby zostać wypowiedziane. On umie słuchać i kiedy w końcu
zaprasza mnie do swojego pokoju w hotelu, robi mi się go żal i się godzę.
Budzę się, wciąż jest dzień, czuję światło na powiekach i kiedy je otwieram,
widzę, że w pokoju jest jasno. Okno jest otwarte na oścież. Słyszę na ulicy
tramwaj, a to znaczy, że nie jestem u siebie w pokoju. Z sufitu zwisa żyrandol z
łańcuszkami z wypolerowanych kawałeczków szkła, które mają udawać kryształ.
Musiałam zasnąć, ale nie pamiętam kiedy. Może od razu. To dopiero. Obracam
się pod kocami. On siedzi nagi na brzegu łóżka i przegląda moje książki. Nie
lubię go. Nie podobają mi się jego plecy. Zmieniłam zdanie. Jednak nie chcę
jechać do Londynu.
– You’re a communist – stwierdza, nie odwracając się.
– Of course I am – odpowiadam – we are all communists here. Take your
hands off my books.
– My suspicion exactly, this place is crawling with communists – mówi, ale
ja nie jestem komunistką. Nie znam żadnych komunistów. Może Jesper jest
komunistą, ale nie chce mi się w to wierzyć. Wuj Peter też nie jest komunistą,
chociaż w jego domu odbywały się czasem długie śniadania, podczas których
dziesięciu
czy
nawet
piętnastu
lokatorów
dyskutowało
godzinami.
Sześćdziesięcioletni mężczyzna, który nie był moim wujem, tylko wujem mojej
matki, siedział na kacu ze zniszczonymi płucami u szczytu stołu i bardziej
przypominał przewodniczącego zebrania niż gospodarza. Dyskutowali o wojnie
w Hiszpanii, a nie o tej wielkiej, która właśnie się skończyła. Johannes z klapką
na oku stał na ulicach Barcelony z kręcącym w nosie zapachem nagaru
prochowego z wysłużonych karabinów i to samo czuł we śnie dziesięć lat
później. Słyszał krzyki towarzyszy. Przy tym stole komuniści nie cieszyli się
poważaniem, zdradzili katalońskich syndykalistów i w decydującej godzinie
strzelili im w plecy.
Głównie się temu przysłuchiwałam, wiele słów padało z uwagi na mnie.
Byłam kobietą, młodą, a im czerwieniały policzki, z ożywieniem wymachiwali
rękami i pragnęli jako pierwsi wygłosić najlepszą replikę. Ci podstarzali
mężczyźni mnie zarazili, nie mówili jednym głosem, przekrzykiwali jeden
drugiego, ubierając historie w słowa i migotliwe żółto-brązowe obrazy, aż
odnosiło się wrażenie, że historia jest domem, w którym to ja byłam najmilszym
gościem. Zaprowadzili mnie z honorami do Domu Ludowego w dzielnicy Klara,
ż
ebym posłuchała młodego pisarza i dziennikarza Stiga Dagermana,
opowiadającego o swoich poglądach na anarchizm. Był nowym głosem w ich
chórze i nadzieją na przyszłość, aż do tego dnia, w którym zszedł do garażu w
swoim domu, pozamykał drzwi, zatkał otwory wentylacyjne i na pełen gaz
uruchomił silnik samochodu.
Ale wtedy, na Klara, był zaledwie dwa lata starszy ode mnie i miał przed
sobą jeszcze sześć lat życia. Siedziałam w sali i słuchałam wszystkiego, co
mówił z tymi swoimi smutnymi oczami i dziecinnym uśmiechem. A kiedy
spotkanie się skończyło, wuj Peter wziął mnie za rękę i podprowadził między
rzędami krzeseł do podium, żebym go poznała. Stig Dagerman zszedł z
mównicy z teczką pod pachą, a dłoń miał nie większą od mojej. Siedzieliśmy i
rozmawialiśmy o koniach. Opowiadał o gniadym, którego mieli w
gospodarstwie, gdzie dorastał. Koń umiał zdjąć dziadkowi kapelusz i wziąć
leżącą na głowie kostkę cukru, a potem ten kapelusz z powrotem dziadkowi
włożyć, ja na to opowiedziałam mu o Lucyferze, który rozpłynął się w
powietrzu, kiedy mój dziadek powiesił się w oborze. Stig Dagerman chciał
wykorzystać tę historię w jakiejś książce, jeśli mu pozwolę. Pozwoliłam.
Kiedy zabrał teczkę, żeby wyjść, powiedział:
– Hasta luega, companera.
A ja odpowiedziałam:
– No pasaran! – To były jedyne hiszpańskie słowa, jakie znałam, i jeszcze
pozdrowiłam go zaciśniętą pięścią, gestem Jespera. Było to może zupełnie nie na
miejscu, ale on się uśmiechnął i zrobił to samo, potem się odwrócił i wyszedł.
W Oslo jednak nie znam żadnych syndykalistów. Nagi Anglik siedzi na brzegu
łóżka i przegląda moje książki. Trzyma palec na nazwisku Ilji Erenburga, mówi,
ż
e jestem komunistką, i to w porządku, mogę być dla niego komunistką. Staję
naga na podłodze, idę po rzeczy i powoli się ubieram, on się odwraca i patrzy,
ale ja dalej zachowuję się tak, jakby go nie było. Zostaje sam ze swoim
ś
miesznym białym ciałem. – My books, please – mówię.
Podaje mi cały stos, biorę książki pod pachę i schodzę na dół do recepcji.
Chodzę i chodzę. Wącham kurz przy brzegu chodników i pod ścianami domów,
wdycham zapach nieokreślonej wilgoci płynącej przez miasto od rzeki i kwaśną
słodycz z browaru Schous, gdzie są olbrzymie, lśniące miedziane kotły; ilekroć
tamtędy przechodzę, zawsze ktoś stoi przy oknie i ocieniając szybę rękami,
zagląda do środka. Wieczorami chodzę Trondheimsveien do centrum, w ten
sposób oszczędzam pieniądze przeznaczone na autobus i zamiast tego wydaję je
na kino. Oglądam wszystko, co pokazują. Siedzę w ciemności na pełnej sali,
wieczór po wieczorze, wpatrzona w ekran, filmy fabularne, kronika, dokumenty,
kreskówki, Tom & Jerry, jakaś pani w szóstym rzędzie nie przestaje się śmiać.
W końcu śmieje się jako jedyna, wszyscy po ciemku odwracają się w jej stronę,
ale ona nie może przestać, nie śmiała się od tak dawna, w końcu robi jej się słabo
i trzeba ją wynieść. Światło wpada przez drzwi na tyłach sali i zaraz znika.
Słyszymy zza nich, że kobieta śmieje się i płacze na przemian, wołając: – Nie,
nie. Nie chcę!
Ja też nie chcę. Wstaję, mówię „przepraszam” do twarzy przebiegających mi
przed oczami, wszyscy w całym rzędzie muszą się podnieść, żebym mogła
przejść. Przez kasę wychodzę na ulicę, gdzie wieczór jest jeszcze jasny, a cienie
długie. Niskie słońce świeci mi w oczy, kiedy idę po Karl Johan. Nigdzie nie ma
ż
adnych znajomych twarzy. Zastanawiam się, dlaczego Jesper się nie odzywa.
Raz w miesiącu dostaję list od matki, która pisze: „Jeśli masz światło na czole, a
Jezusa w sercu, szczęście będzie ci sprzyjać”. Kiedy idę wzdłuż Parku
Studenckiego, światło świeci mi prosto w oczy, ale Jezus opuścił mnie już
dawno.
16
Dostaję list przesiany z Danii. Od Helgi z Magdeburga. Stempel pocztowy
ś
wiadczy o tym, że krążył przez kilka miesięcy. Ostatni raz miałam od niej
wiadomości latem 1939 roku, odpisałam. Umawiałyśmy się, że się spotkamy,
minęło jednak pięć lat bomb i płomieni, a potem dwa lata milczenia, teraz ona
mieszka w rosyjskiej strefie okupacyjnej i nie może się stamtąd wydostać.
Ż
ołnierze ze śpiewem maszerują ulicami, a jej pies Kantor wyje.
Dużo czasu minęło, odkąd miałam ochotę o niej myśleć.
Czytam list w swoim pokoju, przy oknie otwartym na podwórze. Jest
wieczór, powietrze stoi, nic się nie porusza z wyjątkiem kartek, które po jednej
odkładam na łóżko. To długi list, pełen gorzkich słów. Walter zginął pod
Stalingradem, ojciec umarł z żalu, dalej jest wyliczenie wszystkich rzeczy,
których nie mogą zdobyć, chociaż myśleli, że będą wreszcie dostępne, bo
przecież to już trzeci rok po wojnie. Chciałabym móc jej współczuć. Dla niej
wojna była jak powódź, która przyszła i odeszła, nikt nie mógł nic z tym zrobić,
ale wstyd, który mimo to czuje, wywołuje w niej gniew. Przynajmniej teraz
wszystko powinno być jak dawniej. Ale nie jest. Mieszkają w piwnicy, cztery
piętra domu nad nimi są zniszczone, ciągle jest zima, woda płynie po ścianach,
palą węglem, który jest tak samo wilgotny, kopci, czarny dym oblepia wszystko.
Helga pisze: „Wyglądam okropnie”.
Zirytowana odkładam ostatnią kartkę na łóżko i dalej siedzę.
– Źle się czujesz, kochanie? – pyta ciotka Kari. Stoi w drzwiach pokoju w
czarnym jedwabnym szlafroku okrywającym jej dziwne ciało. Ma pięćdziesiąt
dziewięć lat i jest prawie szersza niż dłuższa, to serce zajmuje w niej tyle
miejsca. Ma ciemny cień wąsika nad wargami, które zawsze są czerwone, i
wałki w nienaturalnie czarnych włosach.
Układam kartki w plik i patrzę na nią.
– A co? – pytam.
– Przejrzyj się w lustrze, moja kochana.
Ale ja się nie przeglądam. „Droga Helgo – piszę – to nie jest odpowiedni
moment. Twoje dawniej nie jest moim dawniej”. Piszę tak, ale listu nie
wysyłam.
Jest wytrwały. Z piątku na sobotę ma nocną zmianę i przechodzi przez placyk
pod drzewami rano tuż przed otwarciem, staje pod drzwiami z rękami w
kieszeniach i czeka, aż go wpuszczę. To nowość. Oblężenie przybiera na sile. On
ma oczy czerwone z niewyspania i nie porusza się tak sprężyście jak wtedy, gdy
między stolikami w kawiarni demonstruje podstawowe kroki na trasie
narciarskiej albo tańczy w niewidzialnych rękawicach bokserskich, jedna ręka
przy twarzy, druga wiruje, wiruje wokół głowy mojej albo ciotki Kari, a potem
on nagle się czerwieni, uśmiecha zawstydzony i wraca na swoje miejsce.
Teraz siada przy stoliku tuż przy oknie.
– Przepraszam na chwilę – mówi, po czym kładzie ręce na stole i opiera na
nich głowę; siedzi w tej pozycji co najmniej dziesięć minut, w końcu się prostuje
i zamawia bułki i kawę. Cierpi trochę dla pozoru, dla mnie. To miłe, ale nie
imponujące. W Centrali Telefonicznej w Kopenhadze wiele razy brałam
podwójną zmianę, czasami nawet trzy z rzędu, żeby zarobić trochę więcej.
Dostawałam wtedy jakieś pigułki stymulujące od Luise, która zaczęła tam
pracować tego samego dnia co ja. Zaprzyjaźniłyśmy się i mieszkałyśmy razem
na Vesterbro. Nie wiem, co było w tych tabletkach, załatwiała je u jakiegoś
znajomego lekarza, ale mogłyśmy siedzieć w pracy przez dwie doby bez snu, a
potem padałyśmy do łóżek i spałyśmy dwadzieścia cztery godziny bez przerwy.
Budziłyśmy się puste, bez pamięci, ze ssaniem w żołądku, od którego drżały
nam nogi. Ledwie byłyśmy w stanie włożyć szlafrok, wyjść na Istedgade do
piekarni na najbliższym rogu, żeby kupić bagietkę i mleko. Siadałyśmy na
schodach wychodzących na ulicę i w szlafrokach jadłyśmy śniadanie, nim
znajdowałyśmy w sobie dość sił, żeby wejść na górę.
A potem z powrotem do pracy. Kiedy tydzień się kończył, dodatkowo
zarobione pieniądze wydawałyśmy na kino i na kolejkę górską w lunaparku na
Bakken. Jeździłyśmy nią, dopóki kręgosłup nie zmienił się w galaretę,
krzyczałyśmy i wrzeszczałyśmy, dopóki nie straciłyśmy głosu, a żołądek nie
wywrócił się na drugą stronę. Kiedy gondola wreszcie się zatrzymywała,
wysiadałyśmy na plączących się nogach, biegłyśmy w krzaki za dużymi
rusztowaniami przy płocie i tam z czołem przyciśniętym do siatki
wymiotowałyśmy watą cukrową i pieczonymi jabłkami, dopóki żołądki się nie
uspokoiły. Luise pierwsza zaczynała się śmiać i w końcu ja też wybuchałam
ś
miechem, wycierałyśmy usta, wyjmowałyśmy ostatnie pieniądze i jechałyśmy
jeszcze raz. Byłyśmy dwiema dziewczynami z prowincji, którym wieczory
schodziły na krzyku, i nigdy nie miały dość.
Dni i tygodnie z Luise zlewały się w jedno, praca i po pracy, ciemne ulice
wieczorami, ciemne sale kinowe, migotliwe światło na ekranie, na którym Cary
Grant nigdy nie przestawał mówić, blask na mokrym asfalcie przy Kongens
Nytorv, szum kół roweru wzdłuż fosforyzujących szyn tramwajowych, tam i z
powrotem, tam i z powrotem, na stałych trasach. Lubiłam swoją pracę, mimo że
miała organizację wojskową, z szefem zmiany, nadszefem zmiany i podszefem
zmiany, baczną obserwacją strojów i języka. Uważałam, że jestem dobra w
niemieckim i angielskim, i wkrótce miałam zostać przeniesiona do działu
zagranicznego, bo tam potrzebowano ludzi, a ja bardzo tego chciałam, nigdy
więc nie odmawiałam pracy w nadgodzinach, gdy mnie o to proszono. A
proszono mnie coraz częściej, szłam na późną zmianę jednego dnia i na
podwójną następnego. Dostawałam rano tabletkę od Luise i jechałam rowerem
Istedgade przez królewskie miasto w ulewnym deszczu do Centrali
Telefonicznej wśród tysiąca innych rowerzystów. Dopiero późnym wieczorem
patrzyłam na duży zegar na ścianie, zawsze była na nim dziesiąta i pozostawała
jeszcze godzina do chwili, kiedy mogłam iść do domu i położyć się spać.
Ale w końcu zrobiło się tego za dużo. To był już trzeci tydzień z trzema
podwójnymi zmianami z rzędu. Miałam wrażenie, że skóra wokół oczu jest z
tektury, słyszałam irytujący szum, myślałam, że płynie z marnych łączy
telefonicznych, ale po zdjęciu słuchawek wcale nie znikał, głosy wydobywały
się jakby z dna blaszanej puszki i chociaż rozumiałam, co ludzie mówią, dobrze
odpowiadałam na pytania i łączyłam właściwy drut z właściwą linią, o
wszystkim natychmiast zapominałam. Nagle na konsoli znów się zaświeciło,
połączyłam się, a jakiś niewyraźny głos spytał:
– Czy mogę rozmawiać z żoną?
– Ona tu pracuje?
– Moja żona miałaby pracować w Centrali Telefonicznej?
– Tego nie wiem, to pan pyta o żonę.
– Proszę mi powiedzieć, młoda damo, czy pani próbuje być bezczelna?
Wypił kilka kieliszków, to było oczywiste, ale najwyraźniej nie wprawiły go
w dobry humor.
– Ależ nie, skąd.
– To dobrze. Słyszę, że pochodzi pani z północy Jutlandii. Musi pani
wiedzieć, że mam bardzo wiele złych doświadczeń z tamtejszymi ludźmi, proszę
więc połączyć mnie z żoną bez zbędnych komentarzy.
Mówił powoli i bardzo wyraźnie, jak zwykle mówią podchmieleni
mężczyźni, kiedy chcą pokazać, że nie są pijani. Czułam, że powinnam iść do
domu, że nie mam już z siebie nic więcej do dania.
– Jeśli chodzi o to, skąd pochodzę, to nic panu do tego. A jeśli chodzi o
pańską żonę, to nie mam zielonego pojęcia, kim ona jest ani gdzie się znajduje,
więc raczej trudno mi będzie połączyć rozmowę. Gdyby trochę mi pan pomógł,
byłoby znacznie lepiej.
– Nie wie pani, kim jest moja żona, młoda damo?
– Przykro mi, że muszę tak powiedzieć, ale nie wiem.
– Nie wie pani nawet, kim ja jestem?
– Nie mam pojęcia. Ale słyszę, że wypił pan odrobinę za dużo i uważam, że
powinien pan iść się położyć. A po drodze niech pan sobie weźmie szklankę
wody i dwie aspiryny, dobrze panu radzę. Do widzenia.
Rozłączyłam się i na tym się skończyło. Była za pięć jedenasta, zamknęłam
więc swoje stanowisko, wróciłam do domu i spałam jak kamień do południa, bo
tego dnia szłam na drugą zmianę. Śniadanie zjadłam na stojąco przy blacie w
kuchni, jeszcze śpiąc, a jadąc na rowerze do centrali, wciąż miałam w sobie sny,
ale już na korytarzu spotkałam Luise, która wychodziła z pierwszej zmiany.
Popatrzyła na mnie wielkimi oczami.
– Masz natychmiast iść do szefowej. Tam u nich panuje kompletna histeria.
– A o co chodzi? – spytałam.
Luise rozłożyła ręce.
– Myślałam, że ty wiesz. W każdym razie chodzi o coś zupełnie, ale to
zupełnie niezwykłego.
Przeszłam między stolikami z telefonami, lekko zezując na sufit. Głosy
stopniowo cichły, aż w końcu w ogromnej sali zapadła kompletna cisza. Słychać
było jedynie odgłos moich butów na podłodze. Nowych i bardzo drogich,
wydałam na nie wszystkie pieniądze. Przy biurze szefowej zmiany po drugiej
stronie zajrzałam przez szybę w drzwiach. Stała sztywna za biurkiem z dwoma
paskami na rękawie żakietu, a na środku pokoju dwaj mężczyźni, jeden w
szarym płaszczu, drugi w szarym garniturze. Wiedziałam, że ten drugi to
dyrektor, bo stale się witał całym ciałem i uśmiechał błyszczącymi oczami do
każdej kobiety poniżej dwudziestu pięciu lat.
Zapukałam, weszłam, zamknęłam za sobą drzwi.
Powiedzieli, że ten pijak, który poprzedniego wieczoru chciał rozmawiać z
ż
oną, to był król. Król Danii. Nie mówili, że był pijany. Zachowałam się
bezczelnie wobec króla Danii, a ponieważ do zakończenia półrocznego okresu
próbnego został mi jeszcze tydzień, zostałam zwolniona ze skutkiem
natychmiastowym. Nie spytali mnie nawet o moją wersję zdarzenia. Zresztą nie
prosiłam, żeby jej wysłuchali, bo tego, o co muszę prosić, nie chcę.
– Skąd wiedzieli, że to ty? – spytała Luise.
– W całej centrali jestem jedyna z północnej Jutlandii, a król ma same złe
doświadczenia z tym rejonem kraju.
Pożyczyłam pieniądze od Luise i wyjechałam do Sztokholmu, żeby uczyć się
dmuchania szkła u duńskiego imigranta Petera Aaena na Söder. Opowiadam
swoją historię mężczyźnie przy stoliku pod oknem na Uelandsgate, opowiadam,
jak wyrzucili mnie z Centrali Telefonicznej w Kopenhadze, bo zachowałam się
bezczelnie wobec króla Danii.
Zamyśla się. W jego rodzinie nigdy nikogo nie wyrzucono z pracy, wszyscy
wiernie stawiali się w fabryce każdego ranka bez wyjątku, o szóstej albo o
siódmej, jego ojciec, bracia, rok po roku, a on sam nie poszedł do pracy jeden
jedyny raz, kiedy musiał iść do szpitala, bo uszkodził sobie kręgosłup na
skoczni.
– Wciąż nie wszystko jest w porządku – mówi. – Kiedy za bardzo boli,
muszę nosić gorset, sztywny jak diabli.
Tutaj króla traktują inaczej niż my w Danii. Królowi Norwegii nikt nie
ubliża i nie opowiada o nim dykteryjek, mimo że król jest Duńczykiem, ja
zresztą też nie opowiedziałam tego, żeby go rozbawić. Ale dałam mu do
myślenia, jedzie do domu autobusem z Waldemar Thranes gate, nie przekazując
mi najświeższych wiadomości z ringu bokserskiego czy z drużyny oldboyów w
klubie Vålerenga, gdzie wciąż dwa razy w tygodniu gra w piłkę.
W soboty kawiarnię zamykamy wcześniej, to miejsce, gdzie można coś zjeść, a
nie wysiadywać przy piwie do późnego wieczoru i pleść bzdury.
– Możesz iść – mówi ciotka Kari. – Jest sobota. Sama zrobię kasę i zamknę.
Pewnie wybierasz się do miasta.
Okolica Kiellands plass to nie miasto, chociaż leży w głębi Oslo. Miasto to
samo centrum.
– Nie wiem.
– O, na pewno – uśmiecha się ciotka, ale ja stoję, podczas gdy ona uzupełnia
książki rachunkowe, a pieniądze z kasy przekłada do niedużej skórzanej torebki.
– Nie wiem – mruczę jeszcze raz i czuję się ciężka jak materace, które
widziałam leżące na deszczu jesienią. Niemożliwe do uniesienia, ciężkie jak
martwe zwierzęta. Pocieram oczy, wolno gaszę wszystkie lampy, niechętnie
wychodzę na zewnątrz i czekam na chodniku, aż ciotka wyjdzie i zamknie drzwi
kluczem z wielkiego pęku, który zawsze nosi w kieszeni płaszcza. Wieje
nieprzyjemny wiatr, rozglądam się dookoła, szukając kierunku.
– No i co? – pyta ciotka Kari.
– Czy ty nigdy nie tęsknisz za domem? – pytam.
– Za domem? Gdzie to jest?
– Nie jest ci tutaj dobrze?
– Nawet przez sekundę.
– Mogłaś przecież wrócić do domu. Dlaczego tego nie zrobiłaś?
– L’amour – odpowiada ciotka Kari. – A teraz od dawna już na to za późno.
Nie ma o czym mówić.
Odwraca się gwałtownie i idzie do swojego samochodu. Torebkę z
pieniędzmi wrzuca przez uchylone okno od strony kierowcy, otwiera drzwiczki i
wsiada. Jest jedyną znajomą mi kobietą, która umie prowadzić samochód,
czarnego citroena sprzed wojny. Kiedy pytam, skąd się wziął, odpowiada, że
został.
– Baw się dobrze na mieście! – rzuca przez okno, włącza silnik i wyjeżdża
na ulicę. Stoję i patrzę, jak jedzie przez Kiellands plass, dalej Sannergata w
stronę Carl Berners plass, w końcu odwracam się i ruszam do miasta.
Ale nie dochodzę aż do centrum. Za Telthusbakken skręcam, idę przez
Fredensborg w stronę Biblioteki Deichmana od tyłu, mijam szwedzki kościół
Margarety. Nie powinnam była wyjeżdżać ze Sztokholmu, tamci starzejący się
mężczyźni nie byli wcale tacy źli, owszem, marudni, ale rano zawsze spali, śniąc
o Barcelonie, a ja schodziłam do dmuchalni szkła na parterze. Było tam wtedy
cicho i jasno od świateł lamp na suficie na tle ciemnych okien, jasno i gorąco od
płomieni pieca, gładkie czoło wuja Petera błyszczało, kiedy odkaszlnąwszy,
nachylał się nad długą rurką do wydmuchiwania szkła i nie chciał na mnie
patrzeć, jeśli poprzedniego wieczoru się upił, stał pod moimi drzwiami i do
późna w nocy wykrzykiwał nie moje imię. Nie powinnam była jechać pociągiem
do Göteborga ani promem przez morze do Danii. Nie powinnam była stać na
pokładzie, kiedy przepływał przez otwór w falochronie ze starymi latarniami
morskimi, które nie przestawały mrugać do naszego miasta tam, gdzie
Pikkerbakken znikało we mgle za domami, na północy stał ciemny hotel
Frydenstrand, a na kei kręciło się tylko kilku pijaków, rzygających kłębkami
mgły. Nie powinnam była stawiać walizki w pokoiku za sklepem mleczarskim
jedynie po to, żeby tydzień później znów wyjechać. Nie byłam tam przez dwa
lata. Matka, trzymając się blisko mnie na schodach, wypytywała o wszystko, co
tylko się da; dlaczego wyjechałam od razu, gdy Niemcy się wynieśli, zanim
Jesper wrócił do domu, dlaczego nie zostałam w Kopenhadze, w Sztokholmie,
dlaczego nie pisałam.
Jespera nie było, kiedy przypłynęłam promem. W pokoiku nie znalazłam
ż
adnych jego rzeczy, zniknęła Greta Garbo, czerwona zasłonka i Róża
Luksemburg, która wisiała na ścianie przez całą wojnę zakamuflowana jako
ciotka ojca, też zniknęła.
– Gdzie Jesper? – spytałam.
– Jesper jest w Maroku – odparła matka twardo. – Ale ty chyba masz już
dość świata.
Nie poznawałam jej. Podeszłam do starego łóżka, nad którym wciąż wisiało
zdjęcie Lucyfera. Po kolei wyjmowałam rzeczy z walizki. Matka stała w
drzwiach z rękami założonymi na piersi i wydawała mi się brzydka. Czaszka
naciskała na skórę twarzy, niebieskie oczy nie miały dna, mogłam przez nie
patrzeć.
– Tutaj jest dość roboty – stwierdziła.
Trzasnęłam wtedy wiekiem walizki, pozostałe rzeczy zostawiłam
nierozpakowane i wyszłam.
Prawie zapadła już ciemność, a nie było godziny policyjnej. Chodziłam
ulicami przez kilka godzin, w górę Danmarksgade i z powrotem, na nabrzeża i z
powrotem. Poszłam na północ aż na Rosevej. Dom Lone stał bardziej w głębi
ogrodu niż dawniej, nie świeciło się w żadnym oknie. Drewniany płot w wielu
miejscach był zniszczony, żywopłot wyrósł ogromny. Tabliczkę z nazwiskiem
na bramie odkręcono. Pod nią nigdy nie malowano, stałam więc i gapiłam się na
szary prostokąt. Dotknęłam go palcami, drewno było szorstkie, przemijalne.
Któregoś dnia widziałam w mieście Rubena, mijał mnie na ulicy, ale nie
poznał. Może z powodu tych krótkich włosów. Przez chwilę pomyślałam, że
bezwstydnie go uwiodę, zabiorę do lasu, do Vandværkskogen albo na plażę
Kæret między wydmy. Stanie nagi i niemy na wietrze, zobaczy, kim jestem. Ale
jego plecy coraz bardziej malały na chodniku, a ja nie machałam do niego ani za
nim nie wołałam. W każdym razie żył. Prawie wszyscy duńscy Żydzi zdążyli w
porę uciec na motorówkach, kutrach rybackich i łodziach wiosłowych, dzięki
takim ludziom jak Jesper. Ale Jesper był w Maroku, a ja nie mogłam zostać w
domu. Ramiona falochronu się zaciskały, paraliżowały ciało, miałam sztywne
stawy i suche wargi, nie mogłam oddychać, nie mogłam mówić, chciałam jechać
do Londynu, ale pieniędzy wystarczyło mi tylko na Oslo.
Sześć milczących dni na Lodsgade, a siódmego spakowałam ubrania z
powrotem do walizki i poszłam na prom. Ojciec mnie odprowadził. Chciał nieść
walizkę. Była śmiesznie lekka, ale pozwoliłam mu na to, szłam kilka kroków z
przodu, żeby nie widział mojej twarzy, po drodze się nie odzywał, nie mówił też
nic, kiedy wchodziłam po trapie na stary prom, to „Melchior” wciąż pływał.
Na promie zostawiłam walizkę w przechowalni bagażu, wróciłam na pokład
i podeszłam do relingu na rufie. Ojciec stał sam, w pewnej odległości od grupki
ludzi, którzy wołali i machali chusteczkami albo serwetkami. Pomyślałam, że on
może też powinien pomachać, ale tego nie zrobił, stał tylko w swoim długim
płaszczu, który zawsze nosił, kiedy wiało, z rękami na plecach, w brązowym
baskijskim berecie i nie dało się zobaczyć, co myśli, bo twarz miał zupełnie
spokojną. Ruszyły silniki, odwiązano cumy od pachołków na kei, trzasnęły o
wodę, zanim wciągnęły je kołowroty i pokład zaczął wibrować. Mój ojciec
uniósł wtedy rękę i z kieszeni kamizelki pod płaszczem wyjął cygaro, zapalił i
wydmuchał dym na wiatr. Dym uderzył go z powrotem w twarz, wiedziałam, że
zapiekły go oczy, że popłynęły łzy. Zmrużyłam powieki w wąskie szparki i
patrzyłam na keję, na mojego ojca przez falujący woal. To było irytujące, ale nie
mogłam się go pozbyć.
17
Jesień. Jesper i ja bawimy się na zboczu przy starej studni. Żeby do niej dotrzeć,
musimy przejść przez pole za chińskim ogrodem. Nie jest jeszcze na tyle zimno,
byśmy musieli nosić buty, ale zboże jest zżęte i pola stoją otworem. Mamy
swobodę, możemy chodzić, gdzie chcemy, i nikt na nas nie krzyczy. Niebo jest
wysokie, biegamy, nie przemakając na wskroś. To dobre miejsce do zabawy,
osłonięte od wiatru i od spojrzeń, jesteśmy tylko Jesper i ja. Z daleka słychać
odgłosy siekiery z lasu, konie na Vrangbæk i wołanie dziadka, ale on nie nas
woła. U nas jest spokojnie, możemy się bawić, gonimy się po pagórku, który jest
okrągły jak krater, a na jego środku znajduje się otwarta studnia, wokół niej
rośnie gęsta trawa, po której dobrze się biega. Mam złapać Jespera, ale to
niełatwe. Jesper biega szybko, on jest Ernstem Bremerem, a ja celnikiem, a
Ernsta Bremera nikt nie może złapać. Gonimy się w kółko, aż niebo zaczyna
wirować, a nam kręci się w głowach, chwiejemy się i chodzimy zygzakiem,
teraz jesteśmy pijanymi wieśniakami. Wiele razy widzieliśmy zalanych chłopów,
dziadek upija się do nieprzytomności raz w miesiącu, ale Jesper jest jeszcze
bardziej pijany, zatacza się, łapie za głowę i krzyczy:
– Oj, ale mi niedobrze! – Nachyla się aż do kolan, żeby zwymiotować, i
nawet mu się to udaje, wydaje z siebie charczące dźwięki. Nikt nigdy nie był tak
pijany jak on. Przytrzymuje brodę jak dziadek, żeby jej nie pobrudzić, a głowę
ma ciężką i obolałą.
– Oj! – jęczy. – Tak mi źle. Chcę już umrzeć!
Przenika mnie dreszcz radości. Nikt nie potrafi przedrzeźniać tak świetnie
jak Jesper, jedynie on ma na to odwagę. Potyka się, leci w przód i upada, łapie
się za kostki nóg, zwija się w kulę, toczy w dół i ląduje w studni. Wybucham
głośnym śmiechem. Rozlega się plusk, Jesper niknie mi z oczu, zaraz jednak się
pojawia, ale głowy nie widać, na powierzchnię wyłaniają się zaokrąglone plecy,
Jesper dalej trzyma się za kostki i unosi jak piłka, z głową pod wodą. A potem
znów opada. Stara studnia jest tak duża, że aby z niej wyjść, trzeba kawałeczek
przepłynąć. Ja jeszcze nie umiem pływać, Jesper umie, ale nie puszcza nóg.
– JESPER! – wołam, a jego plecy znów się wynurzają. Klękam przy brzegu
i wyciągam rękę, ale nie mogę go dosięgnąć. Puszczam się wtedy biegiem.
Pokonuję pagórek i pędzę przez pola w stronę Vrangbæk, najszybciej, jak
umiem, biegnę boso po rżysku, początkowo bardzo mnie boli, później ból
słabnie i gnam jeszcze szybciej. Słyszałam, że kiedy człowiek opadnie w wodzie
po raz trzeci, to już nie żyje. Mam mało czasu, wiatr już nie wieje, cały świat
znieruchomiał, niebo nad zagrodą, pożółkłe drzewa w ogrodzie i wzgórze od
strony Gærum, gdzie pasą się krowy, nawet cielęta za ogrodzeniem stoją
nieruchomo i tylko się gapią, nie przeżuwają, dym z kominów się nie porusza, a
do zagrody jest daleko, o wiele dalej niż poprzednio. Nie rozumiem tego.
Wytężam wszystkie siły, ból stóp mija i nagle się odrywam, unoszę się, lecę, to
jedyne, co się liczy. Wreszcie docieram do pierwszych drzew. Przebiegam
między nimi i pędzę po mostkach w ogrodzie na podwórze. Stoi tam dziadek.
Nie jestem w stanie mówić, pokazuję tylko w stronę, z której przybiegłam.
Dziadek odwraca się, patrzy tam i kręci głową. Ciągnę go za rękaw, ale on
obejmuje mnie w pasie i podnosi do góry. Wskazuje moje stopy, podeszwy to
sama krew i strzępy skóry. Na kamieniach bruku zostały czerwone ślady.
Wstydzę się, chcę zejść na ziemię, musimy jak najszybciej dotrzeć do Jespera.
Zaczynam wierzgać w objęciach dziadka, ale on trzyma mnie mocno i rusza w
stronę schodów do domu. Dopiero wtedy Jesper wbiega na podwórze. Woda
ś
cieka mu z ubrania. Śmieje się.
Jest wrzesień i nagła jesień wokół mnie, niebo wysokie nad domami na
Fredensborg. Przez kilka nocy był mróz, a to pierwszy chłodny dzień. Marznę w
cienkim ubraniu, trzęsę się tak, że szczękam zębami, i przyspieszam w drodze do
Deichmana. Z przeciwka wozem zaprzężonym w konia nadjeżdża szmaciarz,
wołając:
– Butelki i szmaty! – Swój krzyk kieruje ku oknom po obu stronach ulicy. –
Butelki i szmaty!
W paru bramach pojawiają się kobiety w chustkach na głowach, z
umięśnionymi rękami, ciągną za sobą tobołki, kładą je na chodniku i ująwszy się
pod boki, czekają, przekrzywiając głowy i mrużąc oczy w wąskie szparki.
Wyglądają przerażająco, ale szmaciarz się śmieje. Tylko na to czekał, zna je,
pogania konia batem, jest teraz panem tej ulicy. Przestraszona stara szkapa się
potyka, szmaciarz krzyczy i jeszcze raz strzela batem, ale koń nie jest w stanie
się wyprostować, przednie nogi zawodzą, cały tułów się osuwa i kładzie na
ulicy, wykręcone dyszle przechylają wóz. Wstrzymuję oddech, a szmaciarz,
głośno przeklinając, zeskakuje z kozła. Powiewają wystrzępione poły marynarki,
szmaty i butelki wypadają z wozu, szkło się tłucze, odłamki wirują i rozpryskują
się na wszystkie strony.
– Niech to piekło pochłonie! – wrzeszczy szmaciarz. – Przeklęta cholerna
szkapa! – woła, unosi bat, podbiega do konia i zaczyna go okładać, by zmusić do
wstania. Ale koń się nie rusza, tylko dyszy tak ciężko wśród odgłosów tłukącego
się szkła, że słyszę go nawet tu, gdzie stoję, słyszą to też kobiety w bramach.
Oczy mają okrągłe, ręce zwieszone bezwładnie, a ja podbiegam, jedną ręką łapię
szmaciarza za ramię, drugą wyrywam mu bat i pcham go w pierś. Zatacza się i
upada do tyłu, uderzam go rękojeścią bata w udo, i jeszcze raz, najmocniej, jak
potrafię, trzymając bat w obu rękach.
– Zwariowałaś! – krzyczy i zaciska pięści, ale boi się mnie, zaraz więc
otwiera dłonie, żeby złapać się za udo, a ja go wtedy uderzam w rękę.
Wrzeszczy. Na grzbiecie dłoni pojawia się czerwona smuga, z której zaczynają
wypływać krople krwi. Odrzucam bat, pochylam się nad koniem. Przykładam
policzek do jego szyi, czuję chłód na kolanach i ciepło potężnego ciała
zwierzęcia przez kurtkę na brzuchu. Jedynym dźwiękiem na świecie jest głośny
oddech przy moim uchu. Zamykam oczy, czuję się taka śpiąca, mogłabym tutaj
zasnąć. Koń dyszy. A potem przestaje. Otwieram oczy. Nie żyje. Po prostu
umarł. I dopiero teraz robi się tak cicho, że słyszę kroki na ulicy.
– Zdechł? – pyta jedna z kobiet z bramy.
Mrugam. Mogę się przejrzeć w końskich oczach.
– Raczej tak – mówię.
– Jesteś Dunką? – mówi, ale to nie jest pytanie.
Podnoszę się, otrzepuję kurz ze spódnicy i mocniej owijam się kurtką.
Szmaciarz zlizuje krew z dłoni.
– Zdechł? – mówi. – Niemożliwe! To jedyne, co mam. Nie rozumiesz, ty
duńska wariatko? Ta szkapa to jedyne, co mam!
– No to wobec tego nic pan już nie ma – stwierdzam.
Odwracam się i odchodzę. Czuję ich spojrzenia na plecach. Zerwał się wiatr,
wąska ulica jest jak lejek, jednym końcem zasysający powietrze, które musi
wyjść drugim. Wiatr popycha mnie w plecy, a przy schodach do Biblioteki
Deichmana nadciąga ze wszystkich stron, wszystkimi ulicami od fiordu,
wszystkimi zaułkami i z całej siły atakuje plac. To labirynt wiatru, z którego
jedynym wyjściem jest wejście do środka. Wbiegam po schodach, ale w połowie
drogi widzę, że jest za późno. Sobota. Zamknięte. Zatrzymuję się. Pracownicy
wychodzą wielkimi drzwiami. Śmieją się i rozmawiają. Wśród tej gromady jest
kobieta zza kontuaru, do której zawsze podchodzę. Zauważa mnie od razu,
uśmiecha się, nie odpowiadam jej, lecz ona mimo wszystko przystaje na moim
stopniu i mówi:
– Chyba nic aż tak złego się nie stało? To przecież tylko jeden dzień i znów
otworzymy. Nie masz co czytać?
– Mam – odpowiadam. Trzęsę się i nie podoba mi się, że ona to widzi.
– Jesteś strasznie blada. Za cienko się ubrałaś, dzisiaj jest naprawdę zimno.
Dokąd się wybierałaś później?
Wzruszam ramionami. Donikąd. Nigdzie się nie wybierałam.
– No to chodź ze mną. Mieszkam tu niedaleko. – Pokazuje ulicę, którą
przyszłam, ale ja się nie ruszam. Obejmuje mnie za ramiona.
– Chodź, musisz trochę odtajać. – Ściska mnie lekko.
Stoję nieruchomo, czekam, opieram się o nią i czuję, jak powoli przenika we
mnie ciepło spod jej płaszcza. Słucham oddechu. Nie chcę nigdzie iść, chcę tak
postać jeszcze przez chwilę, więc stoimy, a potem jednak idziemy.
Z ulicy, którą przyszłam, zniknął koń, nie ma też wozu, a w bramie nikt nie stoi.
Zatrzymuję się i rozglądam, może tylko mi się to przyśniło, może szłam
nieprzytomna albo mózg mi się popsuł i widzę rzeczy, które nie istnieją. Ale
wzdłuż chodnika leżą odłamki szkła. Ktoś zebrał największe śmieci, a resztę
zmiótł na boki. Ktoś usunął stąd konia i wóz pełen butelek i szmat.
– On nie ma teraz nic.
– Kto?
– Człowiek, który miał konia. Ten koń zdechł.
Mijamy jeden kwartał, za rogiem skręcamy w Rosteds gate i wchodzimy na
klatkę, w której na schodach leżą kafelki układające się we wzór w gwiazdki,
niebieskie, zielone i różowe, a po bokach są poręcze z kutego żelaza. We
wszystkich klatkach schodowych w Oslo są poręcze z kutego żelaza. Na jej
drzwiach na piętrze wisi wizytówka. Solgunn Skaug. Przedpokój pomalowany
na niebiesko, w pokoju książki i obrazy na ścianach, ale wygląda to inaczej niż u
Lone. Tu książki, które nie mieszczą się na półkach, leżą w stosach na podłodze,
a te obrazy to fotografie.
– To moja rodzina – wyjaśnia Solgunn. – Nie zdejmuj kurtki, najpierw
napalimy.
W rogu stoi dwupoziomowy piec. Solgunn przynosi drewno ze skrzynki w
przedpokoju i gazetę „Dagbladet” z lata. Oglądam książki, wiele z nich
czytałam. Solgunn pochyla się przy drzwiczkach do piecyka, zgniata papier,
wkłada go do środka i szeleści zapałkami. Wstaje z kucek, dopiero gdy słyszy,
ż
e trzeszczy palące się drewno. Solgunn ma jasne, zupełnie proste włosy, obcięte
tuż pod uszami, widzę goły kark, kiedy się pochyla. Jest zupełnie biały. Stajemy
przy piecu z wyciągniętymi rękami i czekamy na ciepło. Słyszę wiatr uderzający
w okno. Słyszę odgłos kopyt na ulicy.
– Może on jeszcze żyje – mówi Solgunn.
Kręcę głową. Ona zdejmuje płaszcz, wiesza go w przedpokoju, ja ściągam
kurtkę. Biblioteczny kontuar jest jak mundur, bez niego Solgunn wygląda
inaczej, tym bardziej tutaj. Czuję senność. Solgunn usuwa kilka książek z fotela.
– Usiądź tu – mówi. – Mam butelkę wina. Dostałam. Zrobimy grzańca.
Wychodzi do kuchni, a ja drzemię w fotelu. Na jednej z fotografii jest
nieduże gospodarstwo. Przed domem stoi bosa dziewczynka. Rozpoznaję ją.
Może na chwilę zasypiam, w piecu huczy.
Solgunn przynosi z kuchni dwa parujące kubki. Pijemy grzane wino. Jest
gorące, słodkie, trochę gorzkawe. Piję dużymi łykami.
– Nie tak szybko – mówi Solgunn. Wydaje mi się, że ma na myśli to, że
szybko piję, ale jej chodzi o to, że szybko mówię.
– Połowy nie rozumiem – wyjaśnia.
Ciągle jestem senna i mówię szybciej, niż myślę. Słyszę, że opowiadam o
baronie Bieglerze w landauerze wieczorami i o monetach rzucanych dzieciakom
na ulicy, o dziadku w oborze i o gestapowcu Jørgensenie, który uderzył mnie w
twarz, a rok później utonął w porcie w tajemniczych okolicznościach. Mówiąc i
myśląc, patrzę na Solgunn; bez płaszcza jest szczupła, nie chuda, tylko szczupła.
Siedzi na brzeżku fotela z kubkiem w dłoni, uśmiecha się i słucha. Ma
zmarszczki na twarzy. Ja nie jestem szczupła, mam piwne oczy, grube rysy i
okrągłe kształty. Jak Eskimos, tak powiedziała kiedyś moja matka, a ja to
powtarzam.
– Może raczej jak Murzynka – mówi Solgunn. – Tylko biała.
Mam zaokrąglone czoło, a przy krótkich włosach loki są gęściejsze i
bardziej sztywne.
– Zostałaś stworzona raczej do cieplejszych krajów – mówi Solgunn. – Do
Włoch, Hiszpanii albo może Maroka.
– Miałam jechać na Syberię. To Jesper, mój brat, wybierał się do Maroka.
Jest tam teraz, ale nie pisze listów. On brązowieje po jednym dniu na słońcu.
– Na Syberię? – dziwi się Solgunn.
– Tak.
– Tutaj też będzie wystarczająco zimno. Przekonasz się.
– Przywykłam do tego, że mi zimno.
– Może cierpisz na to samo co Alberte – mówi. – Ta z książek Cory Sandel.
Ona stale marzła, dopóki nie dorosła i nie wyjechała do Francji. Ty podróżujesz
w złą stronę.
Nie czytałam tych książek i donikąd się teraz nie wybieram. Chcę zostać
tutaj. Znów zasypiam. Kiedy się budzę, siedzę w tym samym fotelu, na kolanach
mam pled, a na pledzie leży Alberte i Jakob Cory Sandel. Na dworze zrobiło się
już ciemno, w oknie naprzeciwko mnie widzę swoją twarz i Solgunn, która stoi
za mną, trzyma ręce na moich ramionach przy szyi i palcami gładzi kark,
przesuwa je za uszami i przeczesuje mi włosy jak grzebieniem. Nie mogę się
ruszyć, pled jest taki ciężki.
– Tak cię proszę – mówię, ale ona odpowiada:
– Ja cię rozgrzeję. Nie chcesz? – Obchodzi fotel, pochyla się nade mną,
nakrywa moją twarz swoją, jasne włosy łaskoczą mnie w policzek. Nie widzę już
okna, moja twarz zniknęła. Rozchylam leciutko usta, a Solgunn mnie całuje.
Niektóre kobiety są takie, ja nie. Lecz jeśli pozwolę się pocałować, może będę
mogła siedzieć w tym fotelu tak długo, jak zechcę. Solgunn ujmuje moją głowę
w dłonie, lekko odchyla ją w tył, a ja myślę tylko, że teraz nie będę już mogła
wypożyczać książek.
18
Nie pamiętam, jak długo wtedy chorowałam, czy to były dni, czy tygodnie, a
może jeszcze dłużej, czy byłam u lekarza, czy może lekarz przyszedł do nas, w
każdym razie na nocnym stoliku stały brązowe butelki i przezroczyste słoiczki z
tabletkami. Pamiętam też twarz ciotki Kari w drzwiach i wzór na tapecie.
Czerwono-turkusowe pędy winorośli i malutkie damy z koszyczkami na
ramieniu. Pamiętam, że piłam dużo wody, a podłoga była strasznie zimna, nogi
się pode mną uginały, kiedy musiałam wstać do ubikacji. Pamiętam też pierwszy
obiad po ustąpieniu gorączki. Zwymiotowałam, bo tak długo nie jadłam. Pory
dnia obserwowałam przez okno na podwórze, na którym cienie rosły i opadały,
rosły i opadały, w jakimś systemie, którego nie mogłam pojąć, gdyż czasami
działo się to szybko, a czasami wolno. Mam też zdjęcie, które ciotka Kari
przysłała mi wiele lat później. Na odwrocie napisała: „Moja dziewczynka z
Bergen-Belsen”. Uważałam wtedy, że to nieprzyzwoite, i wciąż tak uważam, ale
byłam chudsza niż kiedykolwiek. Wychudzona, nie szczupła, wszelkie krągłości
nabrały kantów, rzeczywiście wyglądałam jak ludzie ze zdjęć w gazetach w
pierwszym roku po wojnie.
Ale doszłam do siebie i wróciłam do kawiarni, zanim liście opadły z drzew
na Kiellands plass. Było ciemno, kiedy przychodziłam, i ciemno, kiedy
wychodziłam. Wiatr szarpał gałęziami, ludzie przytrzymywali kapelusze, a
autobusy wydawały się cięższe niż wcześniej. Kiedy było mało gości, stawałam
przy oknie i wyglądałam, czułam, jak moje ciało drży, gdy przejeżdżały. Jakby
szkło zrobiło się cieńsze, albo może skóra. Czwartego dnia on przeszedł przez
plac. Na dworze było zimno, a w środku ciepło. Wszedł z podniesionym
kołnierzem płaszcza, zaczął chuchać w dłonie i je rozcierać, a w końcu, patrząc
na mnie, spytał:
– Chorowałaś?
Podejmuję decyzję. Idę wieczorem z Carl Berners plass na Grønlandsleiret.
Dalej przechodzę ulicą w ciemności między latarniami, mijam restaurację
Olimp, drogę w lewo przy małym parku i docieram do budynku, w którym na
dole jest stacja benzynowa, a na piętrze sale treningowe Klubu Sportowego 09.
Vålerenga nie ma sekcji bokserskiej, więc on dodatkowo jest członkiem 09. Ale
nie może brać udziału w zawodach, gdyż do tego trzeba być młodszym, mieć
mniej niż trzydzieści dwa lata.
– Szkoda – powiedział w kawiarni – bo jestem dobry.
Mówiąc to, wcale się nie zaczerwienił. Nie wiem, na ile jest dobry, trudno
mi to stwierdzić. Pod górę idę ostrożnym krokiem. Jest październik, a płaszcz,
który dostałam od ciotki Kari, niemal za ciepły. Spytał, czy przyjdę popatrzeć,
powiedziałam, że tak, bo wieczory są długie, a Solgunn już dwa razy była na
klatce i dzwoniła do drzwi. Adres znalazła w kartotece wypożyczalni. Kiedy
dzwoni dzwonek, idę do pokoju, staję przy oknie, schowana za zasłoną, i patrzę
na chodnik. Czekam, aż wyjdzie. Widzę wtedy, jak proste i szczupłe ma plecy,
jak równo obcięte włosy poniżej uszu. Odchodzi szybko ulicą i nagle się
zatrzymuje, stoi ze zwieszonymi rękami i dłońmi zaciśniętymi w pięści. Czeka.
Nie odwraca się i zaraz znów zaczyna iść.
Wchodzę po schodach do lokalu klubowego, są tam sami mężczyźni,
powinnam była to przewidzieć. Staję pod ścianą tuż za drzwiami i zapalam
papierosa. Początkowo nikt się nie odwraca. Stoję nieruchomo i myślę, że może
głupio zrobiłam, może powinnam stąd pójść, lecz oni nagle wyczuwają dym i
mężczyzna w zielonym dresie pyta, nie patrząc na mnie:
– Skąd się wzięła ta pani?
Inny wzrusza ramionami, nie odwracają się, mają oczy z tyłu głowy, bo
jednocześnie obserwują ring bokserski na środku sali, gdzie dwaj mężczyźni w
rękawicach i prawie w niczym więcej krążą wokół siebie z zaokrąglonymi
karkami. Jeden właśnie zadał cios drugiemu, to ten, który uderzył, zaprosił mnie
tutaj. Rude loki podskakują, białe ciało wiruje w ruchu, ma piegi na plecach i
jest dobrze zbudowany, a zarazem szczupły. Linie i kształty ciała stale się
zmieniają, a stopy tańczą tak, jakby nie wiedziały, co to znaczy się potknąć.
Obaj w świetle lampy błyszczą, znów udaje mu się zadać cios, głuchy odgłos.
Myślę, że to musiało zaboleć. Oni się zatrzymują i mój mężczyzna pochyla się,
dłońmi w rękawicach opierając się o kolana, i mówi:
– Cholera, bolało? Przepraszam. – Wydaje się szczery. Ten drugi dzielnie się
uśmiecha, ale naprawdę bolało.
– Wystarczy! – woła mężczyzna w zielonym dresie. – Idźcie pod prysznic.
Zostają tylko ci, którzy mają wziąć udział w niedzielnym meczu. I starajcie się
choć raz wyjątkowo trzymać gęby na kłódkę!
Nikt się nie odezwał, ale ze wszystkich kątów i zakamarków wyłaniają się
mężczyźni w moim wieku albo jeszcze młodsi, w grubych swetrach, które wolno
zdejmują, i ustawiają się w dwuszeregu, półnadzy, drżący z zimna, a ci dwaj na
ringu podchodzą do lin. On mnie wtedy zauważa i macha wysoko uniesioną
rękawicą. Wszyscy się odwracają. Pod sufit unosi się wrzask. Wypełnia salę,
falując, przenosi się do drzwi, uderza w ściany i odbija się od nich. Przyciskam
plecy do muru. Oniemiałam. Nie jestem tym, kim byłam. A mężczyzna w
zielonym dresie odwraca się i czeka, patrząc mi w oczy, po czym krzyczy:
– ZAMKNIJCIE SIĘ! – I robi się cicho. On się uśmiecha, nienawidzi mnie,
a ja go przecież nigdy wcześniej nie widziałam.
Ten, dla którego tu przyszłam, idzie środkiem dwuszeregu. Nie da się
zobaczyć, co myśli, bo rozwiązując rękawice, wpatruje się w podłogę, a kiedy
zatrzymuje się tuż przy mnie, mówi:
– Wyciągnij ręce.
Gaszę papierosa w popielniczce na cokole przy drzwiach i robię to, o co
prosi. Naciąga mi rękawice na ręce i nachyla się, palcem wskazując swoją brodę.
– Uderz tutaj – mówi z powagą.
Ręką w rękawicy uderzam go w brodę, a jemu nogi uginają się w kolanach,
zezuje, łapie się za szyję, zatacza do tyłu, robi dwa kroki w bok i osuwa się na
podłogę. Wydaje z siebie odgłosy, jakby umierał. Śmieję się, taką scenę mógłby
odegrać Jesper. Ale nikt inny się nie śmieje. Mężczyzna w dresie wpatruje się
we mnie, już się nawet nie uśmiecha. Wszyscy patrzą na drzwi, w których stoję,
a ja czuję, jak ciężko tu oddychać. Zdejmuję rękawice, rzucam je na podłogę i
mówię:
– Czekam na zewnątrz. Kwadrans. Tylko kwadrans.
Stoję na schodach z ręką na poręczy z kutego żelaza, dopóki cisza za
drzwiami się nie skończy. Czekam. Wreszcie nadchodzi gniew. Zawracam,
otwieram drzwi i trzaskam nimi najmocniej, jak potrafię. Dopiero teraz schodzę
na dół. Na chodniku zapalam kolejnego papierosa, idę na drugą stronę ulicy
między drzewa, staję w cieniu, patrzę na światło stacji benzynowej i na drzwi
prowadzące na schody. Zerkam na zegarek. Czekam. Zaczyna padać śnieg. Jest
dopiero październik, ale śnieg pada między drzewami i na ulicy w świetle
latarni, a przy stacji benzynowej sypie gęsto. Śnieg i dym z papierosa wirują
między gałęziami nade mną. Robię kilka kroków w jedną stronę, potem w drugą.
Odwracam się plecami do ulicy, widzę teraz tylko drzewa i śnieg. Mam
ocieplane buty na suwak i grube pończochy. Próbuję biec. Dobrze mi to
wychodzi. Śnieg osiada na płaszczu, śnieg we włosach i na nosie, ten
zdmuchuję. Biegam zygzakiem między drzewami z papierosem w jednej ręce,
drugą przytrzymuję płaszcz przy szyi. Zatrzymuję się i zaczynam podskakiwać.
Patrzę na zegarek. On wychodzi przed upływem kwadransa. Ma mokre włosy,
uśmiecha się, widząc śnieg. Już mu stają przed oczami ślady nart, świerki i
gorący bulion. Zerka na zegarek i spogląda w głąb ulicy, w jedną stronę, w
drugą, i znów. Ale mnie tam nie ma. Stoję w Vandværkskogen, wpatrzona w
morze, w tę stronę, gdzie jest Norwegia. Pozwalam mu czekać, dopóki prawie
nie rezygnuje, ramiona mu opadają, przygryza wargę. Wtedy wyłaniam się z
cienia i ze śmiechem przebiegam przez ulicę. On na mój widok uśmiecha się
ostrożnie. – Śnieg pada – mówi.
Wieczór jest ciemny, gęsty i niewiarygodnie biały. Pod górę podjeżdża
samochód. W blasku reflektorów śnieg sypie i kładzie się na asfalcie tak gęsto,
ż
e na zakręcie z Grønlandsleiret samochodem zarzuca, ale jakoś ciągnie dalej
pod górę na buksujących kołach. On się za nim odwraca.
– Gdybym miał samochód, mógłbym pojechać – mówi, nie wyjaśniając
dokąd. Nagle wygląda na tak biednego i osieroconego, że biorę go pod ramię i
natychmiast czuję, że nigdy wcześniej go nie dotykałam. Nie rozumiem tego.
Myślałam, że to już było. Wiele razy tak o tym myślałam. On sztywnieje. Jest
ciemny, tam gdzie wcześniej był jasny, napięty i twardy pod rękawem płaszcza
jak żelazo. Puszczam go więc, zanim przyciągnie rękę do siebie.
– Dokąd byś pojechał? – pytam.
– Nie wiem. Byłem w Örebro. Mógłbym pojechać do Örebro.
– Co tam robiłeś?
– Wszyscy baptyści, którzy pracują przy butach, byli w Örebro. Tam jest
szkoła. Ale i tak nie mam samochodu.
– Można sobie dać radę i bez niego – mówię. – Ja jeżdżę autobusami.
Autobusem da się zajechać daleko. Albo pociągiem. Pociągi docierają aż nad
Ocean Spokojny.
Ale on dalej stoi, wpatrzony w samochód, którego czerwone tylne światła
znikają, gdy podjeżdża pod górę, kierując się ku Galgeberg i Vålerenga, okolicy,
w której on mieszka. Może on nigdzie nie chce jechać, może po prostu chce iść
do domu. Znów patrzy na zegarek.
– W każdym razie nie chcę wracać do domu. Ostatni autobus do Svartskog
odjeżdża za kwadrans. Zdążymy, jeśli wsiądziemy na Starym Mieście.
– Do Svartskog?
– Tak. Jedziesz ze mną? – Znów przygryza wargę.
– Oczywiście – mówię. Ale on nie powiedział nic o autobusie powrotnym, o
tym, kiedy ten odchodzi. Nie mam pojęcia, gdzie leży Svartskog.
Idziemy w milczeniu. On pierwszy, ja za nim, to dobrze, bo on jest zupełnie inny
tu, na śniegu, który wypełnia każdy zakamarek świata, nakrywa dywanem
wszelkie myśli i domy, miasto znika, a ja nie wiem, którędy idziemy. Nagle on
się zatrzymuje. Śnieg przestaje padać. Powietrze jest ciemne i lśniące jak ropa
naftowa. Oślepiają mnie światła wyłaniającego się zza rogu autobusu. Kierowca
ma problemy i boi się gwałtownie zatrzymać, musi mieć miejsce. Hamuje,
podjeżdża ukosem pod chodnik kawałeczek dalej i otwiera drzwi. O tak późnej
porze autobus obsługuje tylko jedna osoba, a ponieważ wsiadamy tyłem,
musimy przejść między siedzeniami na przód do kierowcy, żeby zapłacić.
Większość miejsc jest wolna, ale jestem zbyt niespokojna, żeby siedzieć.
– Stańmy z tyłu – mówię.
– To daleko. Ponad dziesięć kilometrów.
– Nie szkodzi.
Wracamy między siedzeniami na koniec, do miejsc stojących, o stopień
niżej. Trzymamy się drążka, autobus ślizga się i trzęsie, oddalając od blasku
miasta, jedzie wzdłuż fiordu i portu. W wodzie odbijają się czerwone i żółte
ś
wiatła latarni promów i domów stojących blisko brzegu. Duży statek najpierw
sunie między dźwigami, potem się zatrzymuje. Śledzę go wzrokiem, dopóki nie
znika za cyplem, znika też miasto i tylko śnieg jaśnieje bielą na drodze i na
drzewach.
On pokazuje mi coś przez szybę po drugiej stronie.
– Tam w górze jest Ekeberg – mówi.
Odwracam się, ale widzę jedynie skalną ścianę w odległości kilku metrów
od autobusu.
– Stałem na tym szczycie razem z tysiącem innych i patrzyłem, jak
sterowiec „Norge” wznosi się w górę. Nigdy tego nie zapomnę. To było
niesamowite. Tysiąc dziewięćset dwudziesty szósty. Mieli najpierw lecieć do
Leningradu, potem dalej na północ. Nobile był na pokładzie, Amundsen czekał
na Spitsbergenie. Zamierzali przelecieć nad biegunem północnym.
– Tysiąc dziewięćset dwudziesty szósty – powtarzam. – W tym roku się
urodziłam.
On się czerwieni w półmroku, potem się śmieje.
– No tak, no tak.
Autobus zjeżdża z trasy nad fiordem, dookoła nas robi się ciemno. Suniemy
przez wieczór i nagle po obu stronach drogi pojawiają się domy z
rozświetlonymi oknami; mogłabym mieszkać w takim miejscu, takim samotnym,
pochłoniętym przez ciemność, która zaraz znów nas otacza. Chwilami między
wzgórzami widać czarną wodę. Stoimy na samym końcu autobusu, nic nie
mówiąc. Kierowca od czasu do czasu się zatrzymuje, wypuszcza ludzi. W końcu
zostajemy sami, ale nie siadamy, wczepiamy się tylko w drążek, gdy mocniej
trzęsie. Autobus na niższym biegu podjeżdża pod strome wzgórze z wieloma
zakrętami, tyłem zarzuca, rzucając też nami. Potem znów prosto, w końcu
autobus się zatrzymuje, silnik cichnie i zamiera, bardzo wyraźne staje się wtedy,
ż
e nie rozmawiamy. Kierowca odwraca się i niepotrzebnie głośno woła:
– Ostatni przystanek, Svartskog!
Otwierają się tylne drzwi, wysiadamy. Jest tu sklep z czarnymi oknami,
kawałek dalej jakieś gospodarstwo, za zakrętem może więcej domów, ale przede
wszystkim dookoła rozciąga się gęsty las. On zaczyna iść drogą, kierowca w
autobusie zapala zapałkę, to jedyne światło, jakie widzę. Na moment ogarniają
mnie wątpliwości, podchodzę więc do drzwi z przodu i pukam. Otwierają się,
kierowca wychyla się z papierosem w ustach.
– Słucham – mówi. Stoję i patrzę na niego, surowy krawat i mundurowa
czapka z błyszczącym daszkiem, cień na czole, który nie pozwala mi zobaczyć
jego oczu. Zapominam, o co chciałam spytać.
– Słucham – powtarza trochę ostrzej, wyjmuję wtedy z kieszeni płaszcza
paczkę papierosów, wyciągam jednego i trzymam go w dwóch palcach.
Kierowca grzechocze zapałkami, siedzi, ja stoję, ale on nie wstaje. Muszę wejść
na te dwa stopnie. Zapala zapałkę, w autobusie jest ciepło, nachylam się, nie
patrząc na jego twarz.
– Dziękuję – mówię i wysiadam. Drzwi się zasuwają. Trochę mi się kręci w
głowie, zaciągam się dymem, zamykam oczy i je otwieram. Odwracam się. On
czeka pięćdziesiąt metrów dalej. Zaciągam się jeszcze dwa razy, wyrzucam
papierosa na szosę i idę w jego stronę. W połowie drogi przystaję i oglądam się
za siebie. Autobus stoi nieruchomy i ciemny, papieros na ziemi jeszcze się żarzy.
Przez kwadrans szliśmy ścieżką przez las. Było ciemno, ale on znał drogę, ani
razu źle nie stąpnął. Śnieg leżał na świerkach, on dawał mi znać, kiedy miałam
uważać, i przytrzymywał odchylone na bok gałęzie, żeby nie uderzyły mnie w
twarz, śnieg spadał z nich, lądując mi na karku. Nagle niebo pękło i wyłonił się
księżyc. Wyszliśmy z lasu. Znaleźliśmy się na drodze, na której śnieg leżał
bielusieńki, bez żadnych śladów, a po jej drugiej stronie nie było nic. Przeszłam
na samą krawędź i popatrzyłam w dół stromego zbocza, na wodę połyskującą
czarno w blasku księżyca.
– Bunnefjorden – powiedział. – Dom Roalda Amundsena jest kilkaset
metrów na lewo, a nasz domek tu zaraz, na prawo.
Poszliśmy drogą, żwir pod śniegiem chrzęścił pod stopami. Domek był z
pomalowanego na czerwono drewna i stał tuż przy drodze za płotem. Była tam
brama, przez którą musieliśmy przejść – dwa duże słupki z kamienia,
wmurowane blisko siebie; wyglądało to tak, jakby od zawsze stały razem.
Powiedział, że to jego dzieło, wykonanie zabrało mu trzy tygodnie i dwa dni w
łóżku z bolącym kręgosłupem. Domek wyglądał na przytulny, chociaż śniegu
nawiało aż po okna, nawet na ścianach ułożyły się białe smugi, biały puch
pokrywał też dach. W wielkich oknach od strony fiordu można było siedzieć
wieczorami i między drzewami patrzeć, jak słońce zachodzi po drugiej stronie
wody.
– Nesodden – wskazał, ale ja po ciemku nie widziałam tak daleko.
Dostrzegałam jedynie wodę i świerki schodzące aż do brzegu, wymurowane
schody, stopnie i podesty na zakrętach stromej ścieżki. W dole leżało na dwóch
kozłach kanu, brzuchem do góry.
– To moje – powiedział.
W środku była najpierw sień z dużymi oknami po prawej i pokój połączony
z kuchnią, pod jedną ścianą stos drewna sięgający prawie sufitu, a na środku
czarna kuchenka na drewno. W chacie było zimno, nasze oddechy jaśniały bielą
przy twarzach, a podłoga przy każdym ruchu trzeszczała.
– No, tu trzeba zostać w ubraniu – stwierdził.
Roześmiałam się.
– Wobec tego należy jak najszybciej nagrzać – odparłam, a on spojrzał na
mnie nagle zawstydzony, ale chwilę później ogarnął go zapał.
– Zaraz będzie ciepło! – zawołał, salutując. – Gorąco jak w saunie, w
mgnieniu oka!
– Sauna by się przydała – powiedziałam. – Bierzmy się do roboty.
Ze stosu przy ścianie wyciągnął kilka polan, tak rozentuzjazmowany, że parę
upadło na podłogę, a ja na stole znalazłam gazetę. Porwałam ją na grube pasy i
pogniotłam, ale usłyszał, co robię, odwrócił się i pogroził mi palcem.
– Papier to oszustwo – stwierdził. – Zobacz.
Uklęknął w swoim wielkim płaszczu przy kuchni i między kolanami zaczął
strugać nożem długie drzazgi, z których utworzył się przed nim niewielki stosik.
Ułożył je w piecu, jedną podpalił w ręku i wsunął pod pozostałe. Płomień był
początkowo tak mały, że musiał go delikatnie rozdmuchać, wtedy z trzaskiem
urósł. Wziął dwa polana, położył je po obu stronach tego niewielkiego ogniska i
przysunął jedno do drugiego, tak że płomienie paliły się teraz w wąskiej szparze.
Zamknął drzwiczki pieca, ale otworzył popielnik, żeby powietrze dostawało się
od spodu, rozniecając ogień. Zaraz płomienie zaczęły trzaskać i strzelać.
– Suche drewno i dobry ciąg. Oto, czego potrzeba – oświadczył z dumą, a ja
zaklaskałam rękami w rękawiczkach.
– Brawo!
Przyłożył rękę do piersi i ukłonił się tak nisko, że włosami dotknął podłogi.
– Są tu jeszcze jakieś piece? – spytałam.
– Jest jeden na poddaszu.
– Muszę go zobaczyć.
Pospieszyłam po stromych schodach, a on szedł tuż za mną. Na piętrze było
tylko jedno pomieszczenie z niedużym oknem na końcu i łóżkami wzdłuż obu
dłuższych ścian, a właściwie wzdłuż sufitu, bo skośny dach sięgał do podłogi.
Czuć było lekko wilgotną pościelą jak na Vrangbæk. W drugim końcu stał
nieduży piecyk na czterech nogach w kształcie lwich łap.
– On się nagrzewa?
– Do czerwoności.
– No to idziemy po drewno.
Pobiegliśmy z powrotem, on pierwszy, ja za nim, między łóżkami. Na dole
wzięliśmy po kilka polan ze stosu pod ścianą i nóż do łupania drzazg, biegiem
wróciliśmy na górę, bardzo nam się spieszyło. On uklęknął przy piecyku i w
ciągu krótkiej chwili udało mu się powtórzyć poprzednią sztuczkę. Za oknami
była już noc, wiatr oblepiał szyby białym mlekiem, takie samo mleko unosiło się
nad lasem i nad fiordem, ale tu w środku byliśmy tylko my dwoje, dwa piece i
odgłos drewna palącego się pod osłoną czarnego żelaza, od którego fale ciepła
roznosiły się po pokojach i przenikały w drewniane ściany. Czułam zapach
rozgrzewającego się drewna, w głowie miałam biel taką jak wietrzna noc i nagle
zrobiłam się głodna. W płaszczach stanęliśmy przy kuchennym blacie i
zjedliśmy zawartość dwóch puszek jedną łyżką, której używaliśmy na zmianę,
raz on, raz ja. Śmialiśmy się, a ja nawet nie sprawdziłam, co jemy. Wkrótce
zrobiło się na tyle ciepło, że mogliśmy zdjąć płaszcze. On powiesił swój na
haczyku, ja swój rzuciłam na podłogę. Zdjęłam sweter i też cisnęłam go na
deski, rozpięłam guzik bluzki i na skórze szyi poczułam, że wciąż jest chłodno.
Ale ciepło unosiło się pod sufit i na piętro, a tam również był piecyk. Spokojnie
weszłam więc po schodach na górę, czując jego spojrzenie na plecach. Najpierw
tylko stał, potem poszedł za mną, a kiedy dotarł na górę, moja bluzka i
pończochy już leżały na podłodze. Odwróciłam się powoli i stanęłam, obnażając
całą skórę. On był ubrany. Opróżniłam głowę z wszelkich myśli, jakie
kiedykolwiek miałam, zmusiłam je, by się przemieściły do napinającej się skóry.
On to widział, ale nie zdawał sobie sprawy, co widzi. Sięgnęłam na plecy i
rozpięłam biustonosz, zsunęłam ramiączka z ramion, już myślałam, że on się
rozpłacze, ale szepnął zachrypniętym głosem:
– Jesteś taka piękna.
A ja odpowiedziałam:
– Tak. – Ale nie wiedziałam, czy to prawda. To nie miało żadnego
znaczenia, bo byłam pewna, czego chcę i co powiem, a jego ręce były takie, jak
się spodziewałam. Skóra miękka, a ciało twarde. Otaczało nas gorąco, a ja przez
cały czas czułam zapach wilgotnej pościeli jak na Vrangbæk, wystarczyło
zamknąć oczy, żebym pofrunęła.
19
Spałam i śniło mi się, że jestem na Syberii. Otaczały mnie wielkie równiny,
niczym nieprzerwane linie, niebo i światło były takie jak na początku świata,
domy z drewna i stada tysięcy ptaków przypominających flamingi, które później
zmieniły się w mewy, gdy się uniosły i wzleciały, wypełniając sobą świat, zanim
się rozpłynęły i zniknęły. Pędziły tabuny koni, samych karych, a ja byłam
jedynym jeźdźcem. Galopowaliśmy wzdłuż pociągu tak długiego, że nie
widziałam ani jego początku, ani końca. W pędzie czułam falowanie konia
między udami, podobało mi się to i pragnęłam, by trwało, lecz wiedziałam, że
muszę się przesiąść do pociągu. Podprowadziłam konia najbliżej, jak się dało, i
wychyliłam się na bok. Włosy miałam długie i ciężkie, rozwiewały się na
wietrze i siekły w twarz, aż oczy zaczęły łzawić, ale udało mi się złapać żelazny
uchwyt i przeskoczyć na platformę na końcu wagonu. Nie była to żadna sztuka,
widziałam takie rzeczy na filmach. Wbiegłam do wagonu, lecz jego tam nie
było, pociąg okazał się pusty, siedzenia też puste, tylko przez okna widziałam
wszystkie te piękne konie. Najbliżej był ten, na którym jechałam, dopiero teraz
dostrzegłam, że to Lucyfer, a na jego grzbiecie siedział Jesper. Nie widziałam go
od czterech lat. Pamiętam tę datę dokładnie, 4 września 1943 roku. Powtórzyłam
ją sobie w myśli, Jesper zamachał do mnie i zawołał, ale go nie słyszałam, bo
łoskot pociągu na złączeniu torów i tętent kopyt wypełniał wagon, tak że nie
mieściło się w nim nic więcej. Jesper znów machał i wołał. Przycisnęłam twarz
do szyby, ale tabun z Jesperem pośrodku odbił od pociągu, odległość stale się
zwiększała, wreszcie konie zniknęły za horyzontem, równie ostrym i prostym jak
linijka, jak pociąg. Pomyślałam: On teraz spadnie.
Kiedy otworzyłam oczy, wszystko było znajome. Mrugnęłam i zobaczyłam
przed sobą ścianę z drewnianych bali na końcu pokoju. On spał obok mnie w
wąskim łóżku. Czułam, jak jego pierś porusza się i opada przy mojej. Było
ciasno, ale wygodnie. Ostrożnie spuściłam nogi i odwróciłam się, żeby na niego
spojrzeć. Leżał z lokami rozrzuconymi na poduszce, a oczy zasłaniał
przedramieniem, jakby nie chciał patrzeć. Pozbierałam ubrania z podłogi i naga
zeszłam na dół. W obu piecach jeszcze się żarzyło, a mimo to uda i plecy
pokryła mi gęsia skórka. Najpierw szłam na palcach, potem na całych stopach, to
mnie dobudziło, a chciałam być przytomna. Weszłam do pokoju z wielkimi
oknami, usiadłam na krześle i ubierając się, patrzyłam na fiord widoczny między
drzewami. Ląd po drugiej stronie widać było teraz wyraźnie. Ktoś wypłynął
łodzią, tkwiła nieruchomo na wodzie, siedziało w niej dwóch ludzi, na dziobie i
na rufie, woda lśniła jak srebro. Mężczyźni łowili ryby, ich ręce podnosiły się i
opadały rytmicznie, potem chwila spokoju i znów te same ruchy. Cały śnieg
zniknął. Liście też zniknęły, w nocy wiało, teraz wiatr ucichł, ale musiał być
ciepły. Z dachu kapało i wszystko, co wczoraj było białe, teraz stało się zielone
albo szare, z plamkami czerwieni ciężkich kiści jarzębiny wyglądających jak
dekoracje, które ktoś porozwieszał, kiedy spałam.
Spojrzałam na schody. Były w połowie oświetlone, tylko na samej górze
panował mrok, wiedziałam, że już tam nie wejdę. Znalazłam na podłodze
płaszcz i kozaki, otworzyłam drzwi ostrożnie, żeby nie trzeszczały, i wyszłam na
dwór. Powietrze miękko tuliło się do twarzy. Ruszyłam ścieżką do bramy,
przeszłam między słupkami z kamienia, wmurowanymi blisko siebie, przez co
wyglądały tak, jakby od zawsze były razem, i wybrałam drogę w kierunku
przeciwnym do tego, z którego przyszliśmy wczoraj. Wiodła najpierw płasko
wzdłuż lasu, później w dół łagodnego zbocza, od strony fiordu stało przy niej
kilka domków letniskowych za czerwonymi i białymi płotami, a w niektórych
miejscach było tak stromo, że miałam widok bezpośrednio na dachy. Na niebie
tłoczyły się jasnoszare chmury albo mgła, ale oddychało się łatwo. Nie szłam ani
szybko, ani wolno i czułam się tak lekko, jakbym nic nie ważyła.
Na samym dole ta droga kończyła się okrągłym placykiem. Szersza
prowadziła dalej po drugiej stronie w tym samym kierunku, od strony fiordu jej
brzeg wyznaczały wielkie głazy, a inna skręcała do lasu. Przy placyku stał kiosk
z oknami zasłoniętymi okiennicami, za kioskiem był pomost. Weszłam na niego.
Był duży, można by na nim tańczyć, gdyby ktoś miał ochotę i gdyby grała
muzyka. Zrobiłam kilka kroków na szerokich deskach, które wyglądały na
gładkie i świeżo wyszorowane, głowę i nogi miałam pełne powietrza, mogłam
się w każdej chwili unieść i poszybować, tańczyłam więc delikatnie, jakby to był
ostatni taniec przed zgaszeniem świateł. Poczułam coś nowego. Wsunęłam dłoń
między dwa guziki płaszcza, sięgnęłam pod sweter, dotknęłam skóry i
pogładziłam się po brzuchu.
Z najbliższego domku wyszła kobieta z wiadrem w dłoni. Rozdzielała nas
jedynie wystająca gładka skała. Na włosach miała zawiązaną chustkę z węzłem
na czole, schodziła nad wodę w moją stronę. Przestałam tańczyć, zatrzymałam
się i zapaliłam papierosa. Ona już mnie zauważyła, uniosła i objęła wiadro, tak
jakby to był mężczyzna, zrobiła kilka tanecznych kroków i ze śmiechem okręciła
się na kamieniach.
– Dzień dobry! – zawołała.
Nie odpowiedziałam, tylko pomachałam jej ręką z papierosem. Kiedy
podeszła bliżej, zobaczyłam, że jest dwa razy starsza ode mnie.
– Pięknie, prawda? – powiedziała, robiąc szeroki gest wolną ręką.
– Bardzo.
– Wczoraj taki śnieg padał, w nocy wiało, a dzisiaj świat jest jak odmieniony
– roześmiała się. – Robię się poetyczna. A ty tu przyszłaś tańczyć? No, no. Nie
masz przypadkiem więcej? – Skinieniem głowy wskazała na papierosa.
Wyjęłam paczkę z kieszeni, a ona odstawiła wiadro. Były w nim ryby i nóż
do czyszczenia. Przerzuciłam paczkę ponad wąskim paskiem wody między
pomostem a skałą, złapała ją perfekcyjnie, potem dorzuciłam jeszcze zapałki.
Zapaliła papierosa, odrzuciła mi jedno i drugie, przykucnęła i paliła zapatrzona
w wodę. Była w robionym na drutach swetrze w kolorowe wzorzyste pasy, a na
nogach miała gumiaki.
– Zawsze lubiłam tu być. W czasie wojny zostawiliśmy synowi mieszkanie
w mieście, a sami przenieśliśmy się tutaj. Nie miał nic własnego, wszystkiego
wtedy brakowało. Ciągle zresztą tak jest, ale teraz i tak nie chcę tam wracać.
– Bardzo tu ładnie – powiedziałam.
– Jesteś Dunką?
– Tak.
– No, przez jakiś czas różnie o was myśleliśmy, ale kiedy w końcu do nas
dołączyliście, to już na dobre.
– Dwudziestego dziewiątego sierpnia w czterdziestym trzecim.
– Zgadza się. Słyszeliśmy o tym z Londynu. Bardzo nam się to spodobało –
uśmiechnęła się.
– Jestem w ciąży.
– Naprawdę? To wspaniale. Dzieci to najlepsze, co może być. Czas
spędzony z dziećmi to, moim zdaniem, najpiękniejszy okres w życiu. Czy mój
stary się z tym zgadza, nie umiem powiedzieć. Nasz najstarszy ma już
dwadzieścia pięć lat. – Wstała i wrzuciła niedopałek do fiordu. Zasyczał,
tworząc kręgi na wodzie. Brązowe wodorosty ledwie widocznie kołysały się pod
powierzchnią. – Dziękuję za papierosa. Najwyższa pora brać się do jakiejś
roboty. Mąż wcześnie wyprawił się łodzią, wrócił z pełnym wiadrem i sam
poszedł się położyć. Reszta jakby należy do mnie – znów się zaśmiała. –
Pozdrów swojego męża i przekaż moje gratulacje. No i żeby za bardzo żonie nie
marudził.
– Przekażę – powiedziałam. – Dojdę do miasta tą drogą? – Wskazałam
szeroką drogę z głazami wzdłuż brzegu.
– Dojdziesz, dojdziesz, ale to daleko.
Uśmiechnęłam się tylko i pomachałam, ona mi odmachała, nachyliła się nad
wiadrem, ujęła nóż i wyciągnęła za ogon pierwszą rybę. Wróciłam do kiosku i
przecięłam plac. Szłam pół godziny, potem zabrał mnie jakiś samochód, więc
kiedy dotarłam do miasta, wciąż było rano.
Nad miastem wisi skośne żółte światło, mgła się podniosła i rozwiała. Jest
przejrzyście, a mimo to ciepło jak wiosną, zanim liście się rozwiną, a nie
jesienią. Na Kiellands plass drzewa stoją nagie, jakby czekały na coś więcej niż
tylko na mnie. Kiedy idę Uelandsgate, powietrze jest przezroczyste niczym
szkło, drobiazgi stają się w nim bardziej widoczne: oczy mężczyzny
dobiegającego do przystanku, uśmiech dziewczyny z dziecięcym wózkiem,
idącej w przeciwnym kierunku, z daleka na jednym z drzew dostrzegam
wiewiórkę. Kiedyś to miasto takie nie było, takie czyste i takie nowe, ale mnie
już nie jest potrzebne, i nawet mi z tego powodu nie smutno.
Idę ani szybko, ani wolno, wciąż mam w sobie tę lekkość, spóźniam się
godzinę do kawiarni, gdzie ciotka Kari stoi za ladą wpatrzona w drzwi.
Przekrzywia głowę i pyta, nic nie mówiąc, a ja nie odpowiadam, tylko z
tajemniczą miną sama zadaję pytanie:
– Mogę skorzystać ze zlewu w kuchni?
Ciotka kiwa głową. Myję się starannie za zamkniętymi drzwiami i wychodzę
w białym fartuszku kelnerskim przewiązanym w pasie. Słońce zagląda przez
okna. Przydałoby im się mycie. Podchodzę od razu do jedynego gościa na
ś
niadaniu, pytam, czy to już wszystko, czy może miałby jeszcze na coś ochotę.
Odwraca się, patrzy na mnie i się uśmiecha. To nie jest nikt znajomy.
– Być może. – Napina wargi na zębach jak Humphrey Bogart na ekranie, ale
ma rzadkie włosy i pucołowate policzki.
– Wobec tego słucham, co ma być? – mówię.
– Nie wiem, ale może ty wiesz.
– Nie mam pojęcia. – Zabieram jego filiżankę ze spodeczkiem, wypełnioną
do połowy popielniczkę i wszystko, co znajdę, ustawiam na tacy, nie patrząc na
niego. Drapie się w kark. Stolik jest sprzątnięty, zanoszę naczynia do kuchni.
Czekam pięć minut, a kiedy wyglądam, okazuje się, że mężczyzna wyszedł.
Przez resztę dnia niespokojnie krążę między kontuarem a stolikami. Mam na
mózgu kurz i okruchy. Sprzątam i poprawiam zasłony. Ciotka Kari mówi, że
jestem natrętna wobec gości.
– Usiądź, na miłość boską, i zapal sobie – proponuje, ale nie jestem w stanie.
Stoję przy oknie i wyglądam, nie wypatruję jednak niczego szczególnego.
– Można by pomyśleć, że masz reisefieber – mówi ciotka Kari.
Tego wieczoru widzimy nad Kiellands plass czerwone światło. Wcześniej go nie
było, sądzimy, że ma ono jakiś związek z zachodzącym słońcem. Ale to nie z tej
strony, błyski odbijają się w innych szybach. Wracamy więc do swojej roboty,
lecz zaraz nadjeżdżają wozy strażackie. Pali się fabryka butów Salomon.
Wychodzimy na chodnik, zewsząd nadciągają ludzie, jedni pieszo, inni na
rowerach. Podjeżdża autobus, zatrzymuje się i otwiera drzwi, ze środka
wylewają się pasażerowie, większość przebiega przez plac, aby być jak najbliżej
płomieni, ale my stoimy przed kawiarnią.
– Niech to szlag trafi – mówi ciotka Kari. – Mam nadzieję, że wszyscy
zdołali się wydostać na czas. Tak czy owak, stracimy gości. Szczególnie
jednego. – Odwraca się do mnie, czuję to, ale na nią nie patrzę.
– Nie jest wcale pewne, czy on w ogóle tam jest – mówię.
– A co ty możesz o tym wiedzieć?
– Sporo.
Blask ponad placem intensywnieje, a jednocześnie panuje dziwna cisza.
Widzimy podjeżdżające samochody i cienie na tle czerwieni biegające tam i z
powrotem, szybkimi kanciastymi ruchami jak na niemym filmie.
Nie ma ofiar w ludziach. Nikt też nie został ranny. Ale hala z maszynami
jest zniszczona, wyposażenie się spaliło, produkcja zostanie więc przeniesiona
do innej dzielnicy, dopóki nie wybudują nowej hali, a to może potrwać długo.
Ż
aden z tych, którzy tam pracują, nie przychodzi już do naszej kawiarni, za
daleko, są przecież inne kawiarnie.
Dni płyną, ja płynę razem z nimi, ale ich nie liczę. Czekam. Nie czytam już
książek. Pracuję w kawiarni albo siedzę w fotelu, przeglądam czasopisma albo
stoję w oknie i wyglądam. Moja matka przestała przysyłać listy. W ostatnim
napisała: „Skoro ty się nie odzywasz, to i ja nie będę pisać”. Myśli tak naprawdę.
Jest żelazem. Ja też jestem żelazem. Nie piszę. Nie mam jej nic do powiedzenia.
Jeżdżę samochodem z ciotką Kari, w niedziele wybieramy się na długie
wycieczki z mapą i prowiantem między siedzeniami. Ciotka ma pozwolenie na
zakup benzyny, bo citroen jest zarejestrowany na kawiarnię, i mimo że benzyna
jest wściekle droga, ciotka płaci bez mrugnięcia. Jeździmy na wzgórza Lier koło
Drammen; ze szczytów roztacza się widok na fiord. Odwiedzamy gospodarstwo
koło Årnes, gdzie ciotka ma znajomych, chociaż nie pojmuję, skąd może ich
znać. Ale cieszą się, kiedy przyjeżdżamy, i zapraszają na ciastka. Idę sama do
obory, przechodzę wzdłuż rzędu krów, czuję bijące od nich ciepło, gładzę je po
grzbietach i mówię kilka słów, które tylko one mogą usłyszeć. Wcześnie rano
jedziemy nad wodospad Bingsfossen w Sørum, śpię przez większą część drogi.
Ciotka Kari zatrzymuje samochód przy wiszącym mostku i schodzimy nad rzekę
na płaskie kamienie. Płynąca wartko woda huczy, opryskuje nam włosy i
płaszcze. Przy brzegu leżą stosy drewna ze znaczkiem właściciela lasu
wyrąbanym na końcu każdego bala. Cała okolica pachnie drewnem, jeszcze
przez wiele dni ten zapach unosi się z mojego płaszcza. Nad rzeką jest chłodno,
ale ciotka Kari chce ugotować kawę na ogniu, więc trzęsąc się z zimna, idę do
samochodu po imbryk, ciągle zaspana, ale wykorzystuję to, czego się
nauczyłam, i udaje mi się rozpalić nieduże ognisko.
Kawę serwuję na stojąco. Trzymamy kubki w obu dłoniach, dmuchamy na
wrzątek, patrząc na szalejącą wodę. Ciotka Kari zapala cygaretkę, staje na
samym brzegu rzeki zwrócona do mnie plecami, te plecy są takie szerokie.
Zrobiłyśmy wszystko tak, jak chciała, woda huczy i grzmi, że ledwie daje się
rozmawiać, kawa parzy w dłonie, a ja dopiero wtedy pojmuję, że ona we
wszystkich tych miejscach była już wcześniej, z kimś innym, tym samym
samochodem. Odwraca się i uśmiecha. Na głowie ma chustkę, ciemne okulary,
jest w obszernym czarnym płaszczu. Wygląda jak matrona, jak matka gromadki
dzieci. Odpowiadam uśmiechem, dobrze nam teraz. Wypijam duży łyk kawy,
która nagle wydaje mi się okropnie gorzka, wypełnia każdą przestrzeń w ciele,
mdłości podnoszą się do gardła, żołądek się sznuruje i wszystko wylewa się ze
mnie na skałę. Nie jestem na to przygotowana, wypuszczam kubek z rąk, brudzę
płaszcz, kamionka się tłucze. Kucam i wymiotuję jeszcze raz.
– Cholera – mówię.
– Co z tobą? – pyta ciotka Kari. Szybko podchodzi po kamieniach z
chusteczką w ręku, wyciera mi usta i płaszcz, patrzy w oczy. – Jesteś całkiem
zielona na twarzy.
– Nagle zrobiło mi się niedobrze. To ta kawa.
– Z kawą wszystko w porządku, nic nie czułam.
– Chyba muszę na chwilę usiąść.
– Idź do samochodu. Tu już skończyłyśmy.
Nie bardzo wiem, co takiego skończyłyśmy, ale robię tak, jak ona mówi,
siadam w samochodzie i od razu jest mi lepiej. Jedyny zapach, jaki czuję, to
zapach drewna, jest dość natrętny, ale gdy ostrożnie oddycham przez nos, udaje
mi się zapanować nad mdłościami. Ciotka Kari opłukuje imbryk, gasi ognisko
wodą z rzeki, ciężko przechodzi przez mostek i chowa imbryk do bagażnika.
– Jak się czujesz? – pyta, kiedy już jedziemy z powrotem do Oslo. Okna
mamy uchylone.
– Dobrze – odpowiadam i w pewnym sensie jest to prawda.
Któregoś dnia na kuchennym blacie znajduję list zaadresowany do mnie. Stoi
oparty o szklankę, tak żebym go od razu zobaczyła. Rzeczywiście widzę go od
razu. Na poplamionej kopercie są znaczki z robaczkowymi literami. Otwieram
go.
Kochana siostrzyczko! – czytam. – Kiedy dostaniesz ten list, na pewno
będę już z powrotem w domu, w Danii. Z tego, co wiem, listy idą
długo. Dostałem Twój adres od Małej Mateczki, a jej list szedł przez
całe wieki. Jestem tu już długo, dłużej, niż zamierzałem. Ci, z którymi
tu przybyłem, wyjechali dwa tygodnie temu, a może dawniej, nie
bardzo wiem. Popłynęli promem przez cieśninę przy Gibraltarze do
Hiszpanii. Ale moja noga w tym kraju nie postanie,
Tak on pisze.
dopóki ten rzeźnik Franco jest dyktatorem. W drodze na Południe
pojechaliśmy pociągiem do Marsylii, a dalej statkiem. W porcie przed
wyjściem w morze zobaczyłem kobietę, której nigdy nie zapomnę.
Zrobiłem jej zdjęcie, nie mogłem się powstrzymać, ale ona tego nie
widziała. Stała na pomoście, krzyczała i płakała przy trapie. Wszędzie
dookoła byli ludzie, francuska policja w czarnych sztywnych czapkach
z daszkiem, Arabowie wracający do domu, niektórzy w dżelabach, inni
w tureckich fezach, i Amerykanie w białych kaskach tropikalnych,
którzy już tutaj bawili się w Afrykę. Ona nie widziała nikogo. Stała z
oczami zamkniętymi za okularami, twarzą zwrócona do statku.
Uderzała się w gardło, więc jej krzyki wydobywały się pchnięciami,
trochę tak jak wtedy, gdy w dzieciństwie bawiliśmy się w Indian.
Przysięgam, siostrzyczko, to najpaskudniejszy dźwięk, jaki w życiu
słyszałem. A wyglądała jak Mała Mateczka. Tak samo niska, miała
takie same siwe włosy, taki sam szary płaszcz i kapelusz Rozglądałem
się, żeby zobaczyć, kogo mogą dotyczyć te dziwne krzyki. Przy relingu
kilka metrów dalej stał mężczyzna, młodszy ode mnie, jeszcze chłopak.
Wpatrywał się w nią, miał włosy krótko obcięte, twarz kamienną,
trudno było stwierdzić, co myśli. Potem się odwrócił i przeszedł w głąb
pokładu, nie oglądając się. Ona nawet tego nie widziała, bo oczy wciąż
miała zamknięte, dalej uderzała się w gardło, krzycząc. A mnie
ogarnęło takie samo uczucie jak wtedy, gdy chciałem dotrzeć do
Hirsholmene i znalazłem na łodzie czapkę. Coś mi mówiło, że
powinienem zawrócić. Czy to nie dziwne? Ale Maroko to nie Dania.
Jestem pewien, że ten młody chłopak jechał do Legii Cudzoziemskiej.
Pisze dalej:
Siostrzyczko, widziałem to wszystko, wszystkie miejsca z tej książki,
którą mieliśmy w domu. Marrakesz, Fez, Meknes, kazbę. Pamiętasz,
jak głośno wypowiadałem te nazwy? Wszystko było dokładnie takie,
jak się spodziewałem, tylko kolorowe, terakota, cegła, żółty piasek,
czerwony piasek, niebieskie góry, jedynie czarni ludzie, którzy
przychodzili ze swoimi wielbłądami i końmi na bazar w Marrakeszu,
nie byli wcale czarni, wyglądali tak jak Ty po bardzo słonecznym lecie.
A Berberowie z gór mieli jaśniejszą cerę niż ja, a niektórzy nawet
jasne włosy i niebieskie oczy, w przeciwieństwie do nas. Kto więc na
tym świecie jest Aryjczykiem? Byli do mnie nastawieni nieufnie, bo z
wyglądu brali mnie za Francuza, a ja byłem nieufny wobec nich, bo
wiedziałem,
że
Franco
wykorzystywał
Berberów
w
armii
faszystowskiej. To dumni łudzie i potrafili walczyć jak diabli o swoją
wolność, ale gdy chodziło o cudzą, już tak bardzo im nie zależało,
zwłaszcza jeśli ktoś im dobrze płacił. Mają takie przysłowie: Rękę,
której nie możesz odrąbać, całuj. Niech to szlag!
Dalej pisze:
Jadąc autobusem z El-Hajeb do Meknes kilka dni temu, zatrzymaliśmy
się u stóp góry. Był tam namiot i kobieta z małymi dziećmi i kilkoma
czarnymi kozami. Kobieta, wysoka i piękna, miała tatuaże na twarzy, a
na głowie chustę z monetami czy też medalionami przyszytymi do
brzegu tak gęsto, że podzwaniały, kiedy szła i gdy pochylała się nad
zwierzętami. Musiałem do niej podejść Przez całą drogę tak strasznie
chciało mi się pić jechaliśmy przez wiele godzin, a upał był jak w
przedsionku piekła. Powiedziałem do niej po francusku: J’ai soif!, a
ona zrozumiała. Sięgnęła po drewnianą miseczkę i prosto do niej
wydoiła kozę, dała mi się napić. To było bardzo miłe z jej strony,
wypiłem łyk. Mimo wszystko wolę krowy z Vrangbæk, jeśli jeszcze
istnieją. Mleko było ohydne. Może dlatego leżę tu teraz, w małym
pensjonacie przy Socco Grande w Tangerze. Przez dwa dni miałem
gorączkę, ale dziś rano poczułem się chyba trochę lepiej. Syn
gospodarzy załatwia dla mnie różne sprawy i opowiada rozmaite
historie mieszanką hiszpańskiego, francuskiego i maghrebi, brzmi to
jak zupełnie nowy język. Chłopak uderza się po kolanach i głośno się
śmieje, kiedy dochodzi do puenty, a ja nic z tego nie rozumiem. Ma
dwanaście lat. Jutro na pewno stanę na nogi. Właściwie muszę, bo za
dwa dni mam zarezerwowane miejsce na frachtowcu do Nicei. Muszę
się tam dostać. Stamtąd za ostatnie pieniądze pojadę pociągiem do
domu.
I dalej:
Siostrzyczko, tyle mam do opowiedzenia, ale to musi poczekać aż się
spotkamy, to przecież będzie już wkrótce. Ty też musisz mi wszystko
opowiedzieć. Nie widziałem Cię od tamtego razu w porcie.
Zapomniałem zabrać zdjęcie, pamiętasz? Uświadomiłem to sobie w
Szwecji. Wszystko potoczyło się wtedy tak szybko, to był szalony czas.
A kiedy wróciłem do domu, Ciebie nie było.
Idę teraz spać a kiedy się obudzę, będę zdrowy i pójdę po upominki,
które kupiłem. Ukryłem je w bezpiecznym miejscu. Akurat w tej chwili
nikomu nie ufam.
20
Ciotka Kari odwiozła mnie na przystań. Znów była zima. Na ulicach leżał śnieg,
panował spokój i wcześnie robiło się ciemno. Między domami na Storgata
wisiały gwiazdkowe dekoracje od Ankertorget aż po Kirkeristen, a my
zjechałyśmy Skippergata przy dużym magazynie portowym i dalej pod murem
twierdzy, skrytej w ponurym cieniu, jak w Ludziach za mgłą z Jeanem Gabinem.
Przy Vippetangen cumował nowy prom. „Melchior” zniknął, ten nazywał się
„Vistula”. Vistula to rzeka w Polsce, Wisła, a prom do niedawna pływał między
Gdańskiem a Kopenhagą z polskimi uchodźcami na pokładzie.
– Gdańsk nazywał się Danzig, kiedy miasto było niemieckie – powiedziała
ciotka Kari, lecz ja to przecież świetnie wiedziałam. Szłyśmy od samochodu do
hali odjazdów, mijając taksówki z otwartymi bagażnikami, z których kierowcy
wyciągali bagaże, szli do wejścia, dźwigając po jednej walizce w każdej ręce i
jeszcze po jednej pod każdą pachą, czerwoni na twarzach ustawiali je w rządku.
Ja sama niosłam swoją walizkę. Po przejściu przez halę zobaczyłyśmy, że prom
już spokojnie czeka. Był mniejszy niż „Melchior”, miał mniej pokładów, a za
trap służyła jedynie drewniana kładka z balustradą, przypominającą stylizowaną
grzędę dla kur. Wchodzili już po nim ludzie. Chciałam dotrzeć na pokład jak
najszybciej, ale ciotka Kari złapała mnie za ramię i powiedziała:
– To tak daleko, kochanie. Bylebyś tylko nie dostała choroby morskiej.
Odstawiłam walizkę.
– Przecież nigdy wcześniej nie chorowałam. Czuję się świetnie.
– Wypij kieliszek wódki na pusty żołądek tuż przed jedzeniem, to na ogół
pomaga. A tu masz malutkie wsparcie. – Wcisnęła mi do ręki banknot.
– Dziękuję, ale na pewno wszystko będzie dobrze.
– Możliwe. Pamiętaj tylko, że masz być ostrożna. – Cały czas trzymała mnie
za ramię, a teraz jeszcze mocno uścisnęła. Kiedy sobie to uświadomiła,
zaczerwieniła się i puściła. Pogłaskałam ją po policzku.
– Ciociu Kari, wszystko się ułoży – powiedziałam i zniecierpliwiona
podniosłam walizkę; miałam z tego powodu wyrzuty sumienia.
– Obyś miała rację – odparła cicho, ze łzami w oczach, a ja w takiej sytuacji
nie mogłam powiedzieć już nic więcej, chociaż myślałam o tym, że dużo czasu
upłynie, zanim znów się zobaczymy. Weszłam na pokład.
Stała na nabrzeżu, dopóki prom nie wyszedł w morze, a ja patrzyłam na nią z
pokładu. Przez moment byłam pewna, że zaraz wyjmie cygaretkę, ale ona tylko
uniosła rękę, odwróciła się i przeszła na drugą stronę hali, gdzie już nie było
taksówek. Wsiadła do citroena i odjechała. Spojrzałam na banknot, który
trzymałam w dłoni. To było sto koron. Mogłam sobie za to kupić wódki na całe
miesiące.
Nie miałam kabiny, ale dostałam miejsce w hamaku w pomieszczeniu bez okien
dwa poziomy poniżej nadbudówki na rufie. Kiedy tam weszłam z walizką w
jednej ręce i przydzielonym mi pledem w drugiej, było ciemno jak w grobie.
Odstawiłam walizkę, żeby poszukać włącznika. Światło się zapaliło,
zobaczyłam, że w środku jest już więcej walizek i toreb, ale tylko w jednym
hamaku ktoś leżał. Ten ktoś odwrócił się i powiedział:
– Rany boskie, zgaś to światło!
– Momencik, muszę tylko ustawić gdzieś mój bagaż.
Podeszłam do wolnego hamaka tuż obok tej kobiety, bo to była kobieta,
rzuciłam na niego koc, a walizkę postawiłam pod nim.
– Zrozum, tak źle się czuję – westchnęła, a ja zobaczyłam teraz jej twarz.
Rzeczywiście nie wyglądała najlepiej, zaciskała oczy, a usta rozciągała w wąską
kreskę. Była młodsza ode mnie.
– Mogę coś dla ciebie zrobić? Sprowadzić pomoc?
– Nie, to tylko ta przeklęta choroba morska. Zawsze powtarza się to samo.
– Choroba morska? Już teraz? Przecież nie dopłynęliśmy jeszcze do cieśniny
Drøbak.
Szeroko otworzyła oczy.
– Nie? Cholera, myślałam, że jesteśmy już dużo dalej. To znaczy, że spałam
nie dłużej niż pięć minut.
– Nie będzie za bardzo huśtać, dopóki nie miniemy latarni morskiej na
Færder. Poza tym nie ma wiatru.
– Naprawdę? – Podniosła głowę i rozejrzała się. Miała rude włosy jak Rita
Hayworth na kolorowym filmie, otaczały jej głowę prawdziwą burzą.
– Jesteś Dunką – stwierdziła. – Wracasz do domu?
– Można tak powiedzieć. Moja stara ciotka mówi, że najlepszy środek na
chorobę morską to kieliszek wódki na pusty żołądek tuż przed jedzeniem.
– Widać stać ją na to. Ja jestem spłukana.
– Ale ja nie. Mogę ci postawić?
– Bardzo dziękuję – odparła, ostrożnie spuszczając nogi z hamaka. Dotknęła
stopami podłogi, żeby sprawdzić, czy jest nieruchoma. Była.
– Mam na imię Klara.
Za oknami kafeterii panowała ciemność, ale czasami, w miejscach, gdzie fiord
się zwężał, widać było śnieg i światła domów stojących tuż przy brzegu albo
samochód na pomoście z zapalonymi reflektorami. Głównie jednak oglądałyśmy
w szybie własne twarze. Klara wyszczotkowała włosy, aż zaczęły błyszczeć i
podniosły się, tak jak nastroszyłyby się moje, gdyby nie były takie krótkie. Miała
ładną twarz z jasną cerą, na której z pewnością latem pojawiały się piegi.
Podniosła kieliszek z przejrzystą wódką i powiedziała:
– Zegnaj, ojczyzno olbrzymów, mam cię serdecznie dość. Powiedzieć ci, po
kim dali mi imię?
– Bardzo proszę.
– Po Klarze Zetkin. Wiesz, kto to był?
– Tak. Niemiecka komunistką.
– No właśnie. Niemiecka komunistką i przyjaciółka Lenina. Pisywali do
siebie listy. Była olbrzymką. Mój ojciec też jest olbrzymem. Jest komunistą w
Warsztatach Mechanicznych na Aker. Na zebraniach partyjnych wygłasza długie
przemowy z zaciśniętą pięścią. Mój narzeczony jest wielki, a za kilka lat też się
stanie olbrzymem. Rzecz nie w tym, bym się z nimi w czymś nie zgadzała, po
prostu mam ich serdecznie dość. Oni sami wygrali wojnę. Nie mówią o niczym
innym. A ja mam gotować kawę. Zabrałam więc kapelusz i wyszłam, jak to się
mówi. Przynajmniej na jakiś czas. Kawę niech sobie sami gotują. Jadę do
Hirtshals, będę sprawiać ryby.
Wyobraziłam sobie Ritę Hayworth w hurtowni ryb, nie wydawało się to
wcale takie głupie.
– My mieliśmy zdjęcie Lenina – powiedziałam. – To znaczy mój brat je
miał. W szałasie, który zbudowaliśmy nad morzem. Może nawet jeszcze tam
wisi.
– Jesteś komunistką?
– Nie, nie. Syndykalistką.
– Ojej. To chyba lepiej nie rozmawiajmy o wojnie w Hiszpanii. Wyniknie z
tego tylko awantura.
Roześmiałam się.
– Rzeczywiście tak chyba będzie lepiej. Zdrowie!
Wypiłyśmy po niejednym kieliszku na nasze puste żołądki i zjadłyśmy
klopsiki, które były daniem dnia, zresztą jedynym.
Za Færder to ja się źle poczułam. Zeszłyśmy na dół, położyłyśmy się i
zasnęłyśmy od razu. Kiedy się obudziłam, usłyszałam gwałtowne trzaski i
odgłos fal uderzających o burty statku. W ciemności ktoś chrapał, nie Klara.
Poczułam mdłości, nie wiedziałam, czy dlatego że napiłam się wódki, czy że
powietrze było duszne, czy że morze podnosiło i opuszczało całą przestrzeń
wokół mnie. Ale musiałam wyjść. Po ciemku odszukałam płaszcz w stosie ubrań
i wyszłam na oślepiające światło na schodach. Wspinałam się na górę, opierając
się najpierw o jedną ścianę, potem o drugą, poddając się ruchom statku, w końcu
dotarłam na pokład. Tam było ciemno, za to hałas większy. Pogoda się zmieniła.
Wiatr świstał, niosąc przez powietrze białą pianę i krople nieoczekiwanie
uderzające w twarz. Mocno owinęłam się płaszczem, przeszłam na drugą stronę
pokładu, żeby nie stać pod wiatr, i zwymiotowałam za burtę. Jesper
powiedziałby: „Jakie to miłe z twojej strony, że nakarmiłaś rybki”. Wytarłam
usta i zaczęłam iść tyłem, dopóki nie dotknęłam plecami ściany nadbudówki.
Przytrzymałam się i patrzyłam na szaroczarną otchłań, gdzie wiatr podrywał
pianę ze szczytów fal. Stałam tak, dopóki nie poczułam się lepiej i na tyle długo,
ż
e zaczęłam dzwonić zębami, lecz mimo to postałam jeszcze chwilę.
Kiedy zeszłam na dół, pomieszczenie wypełniała ciemność tak gęsta, że
powietrze dotknęło mojej twarzy jak materiał. Musiałam opierać się o ścianę i
iść po omacku aż do pustego hamaka. Położenie się w nim było trudne przy
zapalonym świetle i spokojnym morzu, a co dopiero teraz.
– To ty? – szepnęła Klara. – Źle się czujesz?
– Raczej tak.
– A mnie nic nie jest, czy to nie dziwne? Zawsze dotychczas na morzu
chorowałam. To chyba dzięki tej wódce.
Nie odpowiedziałam. Kiedy leżałam wyprostowana, z otwartymi oczami i
bez ruchu, nie było najgorzej.
– Słuchaj – szepnęła Klara. – Mogę ci zadać pytanie?
– Możesz.
– Będziesz miała dziecko?
– Dlaczego o to pytasz?
– Bo przez cały czas gładzisz się po brzuchu, więc pomyślałam sobie:
Pewnie ją bardzo boli, a jeśli nie, to będzie miała dziecko. Moja siostra
zachowywała się tak samo, kiedy była w ciąży. Nie wiedziała nawet, że to robi.
Ja też nie wiedziałam. Dotknęłam brzucha w ciemności i poczułam, że bez
wątpienia coś tam jest. Cały czas czułam się tak bezpiecznie, pełna nadziei, ale
teraz nie mogłam sobie przypomnieć, skąd się brało to uczucie. Może sprawiła to
noc, ciemność i morze bez jednego światła, szaroczarne, zmienione w otchłań, a
statek taki delikatny, nieważki, daleko od całego świata.
– Tak – powiedziałam. – Będę miała dziecko.
– To wszystko tłumaczy. A teraz już nie marudź, muszę się trochę przespać.
– Umilkła, może zasnęła. Ale statek dalej trzeszczał, nie milkły też odgłosy fal
uderzających o burty, hamak dostosowywał się jednak do siły ciążenia bardziej
niż do ruchów statku, przypominało to wiszenie na środku koła, cały świat
wokół wirował, a ja leżałam nieruchomo.
Obudziłam się i wyszłam na pokład jeszcze przed Skagen. Wciąż panowała
ciemność, tylko na niebie od strony Szwecji widać było wąską jasnoszarą
smugę. Zostałam tam, dopóki nie zobaczyłam przed sobą latarni. Gdy ją
mijaliśmy, stanęłam przy relingu i pozwoliłam się oślepić. Morze było już
spokojniejsze, mewy towarzyszące promowi cicho wisiały w górze, szare i
nieruchome, jakby uwiązane na niewidzialnych nitkach, a gdy pojawiał się
promień światła, nagle bielały; okazywało się, że są tak blisko, że gdybym
stanęła na palcach i wyciągnęła rękę, na pewno mogłabym je pogłaskać po
piórkach na piersi.
Stałam, aż latarnia zniknęła na północy i pozostały po niej jedynie błyski,
widoczne za każdym razem, gdy snop światła zrównywał się z kursem statku.
Potem zeszłam do kafeterii. Siedziałam tam godzinę, zanim dołączyła do mnie
Klara z potarganymi włosami. Prom skręcił już w stronę lądu, okrążając
Hirsholmene, ujrzałam wtedy światła miasta i Pikkerbakken majaczące w
szarówce za domami i latarniami na falochronie, rzucającymi na przemian
czerwone i zielone błyski, maszty w porcie rybackim, silos zbożowy i kościół z
zegarem przypominającym żółtą plamę na wieży. Z portu, głośno warcząc,
wypłynął holownik. Klara stanęła przy mnie i powiedziała:
– Smutek mnie ogarnia, kiedy przybywam w jakieś nowe miejsce w taki
sposób. Ciebie nie?
– Akurat tutaj nie. To moje miasto. Tu się urodziłam i dorastałam.
– No to jesteś w domu.
Dom, pomyślałam. Gdzie to jest? Zapatrzyłam się na przystań i na
nielicznych stojących tam ludzi, ale na razie jeszcze było za daleko, by ich od
siebie odróżnić w szarym świetle, w którym wszystkie kolory zlewały się w
jeden.
– Na pewno cię powitają i w ogóle. A ja jestem zupełnie sama. Ale przecież
właśnie tego chciałam.
– Zobaczymy.
Nikt mnie nie witał. Nie wiedziałam, co mam myśleć. Wszystko było znajome i
wszystko było obce. Klara poszła ze mną przez port. Niosłyśmy swoje walizki
wzdłuż wewnętrznych pomostów, przy których leżały w wodzie skrzynki na
ryby z żywym połowem, a dwaj rybacy ściągali sieć z bębna na swojej łodzi i
układali ją na nabrzeżu w duży wachlarz. Zauważyłam w niej wiele rozdarć i
luźnych nici. Rybacy byli w ciężkich butach, w spodniach z olejowanego płótna
na szerokich szelkach, w grubych swetrach i czapkach z tego samego materiału.
Jeden miał gołe ręce. Zaczerwieniły się na mrozie i spuchły od lodowatej wody i
wiatru. Gdy ich mijałyśmy, poczułam się nieprzyjemnie elegancka w płaszczu
ciotki Kari, Klara odwróciła się, nie mogąc przestać się gapić, i szła w stronę
hotelu Cymbria prawie tyłem.
– O rany. Takich facetów będę teraz spotykała na co dzień. Spójrz tylko na
nich – powiedziała, ale ja nie chciałam się odwracać.
– Już ich widziałam – odparłam. Doszłyśmy prawie do Lodsgade. Miałam
ochotę albo się zatrzymać, albo iść dalej. To było denerwujące.
– No tak, to prawda – przyznała Klara.
Skręciłyśmy w ulicę, minęłyśmy Gospodę Promową, ciemną i zamkniętą, i
poszłyśmy dalej do szyldu, na którym powinien widnieć napis: „Herlov
Bendiksen, mistrz szklarski”, ale tak nie było. Szyld głosił: „Konrad Mortensen,
szkło i ramy w wielkim wyborze”. Zaskoczyło mnie to tak bardzo, że płacz
ś
cisnął mi gardło. W sklepie mleczarskim było ciemno, ciemno w pokoiku obok
sklepu, ale w pokoju na górze się świeciło. Na moment się zatrzymałam, Klara
popatrzyła w tę samą stronę co ja, ruszyłam więc dalej do Danmarksgade,
zatrzymałam się na rogu i pokazałam ręką.
– Do stacji kolejowej musisz przejść pięć kwartałów i skręcić w Kirkegade.
Zobaczysz ją od razu. Ja już dalej nie idę.
Klara postawiła walizkę na chodniku, objęła mnie i mocno uściskała.
Pachniała perfumami. Po kilku tygodniach w hurtowni ryb na pewno się to
zmieni.
– Nie mam ochoty cię tu zostawiać – powiedziała. – Nagle tak posmutniałaś.
– Wszystko w porządku. Przecież idę do domu i w ogóle.
– No tak. – Roześmiała się. – Ja, na całe szczęście, nie. Może się jeszcze
spotkamy. Przynajmniej jesteśmy w tym samym kraju.
– To bardzo możliwe.
– Dziękuję ci za tę wódkę. Bardzo pomogła.
– Na zdrowie.
Przeszła kilka kroków tyłem, machając rękawiczką. Odmachałam jej, mocno
chwyciłam walizkę i wróciłam na Lodsgade do bramy numer dwa.
Na schodach panowała cisza. Postawiłam walizkę przy drzwiach do sklepu,
uchyliłam je i zajrzałam. W środku wciąż było ciemno, ale dojrzałam zegar na
ś
cianie. Wskazywał, że jest po ósmej. Dziwne. Powinno już się świecić, a
wcześni klienci z bułkami w papierowych torebkach powinni zaglądać po mleko
do porannej kawy. Drzwi do pokoiku po drugiej stronie były zamknięte, nie
dochodziły stamtąd żadne odgłosy. Zrobiłam kilka kroków w głąb sklepu,
weszłam za ladę i patrzyłam na czarno-białe kafelki. Długo wpatrywałam się w
drzwi, w końcu zawróciłam. Walizkę zostawiłam tam, gdzie stała, wyszłam z
bramy, przysiadłam na stopniu przed wejściem i zapaliłam papierosa. Nie
smakował mi, ale siedziałam, dopóki go nie wypaliłam. Jakiś mężczyzna na
rowerze gapił się na mnie, całkiem odkręcając głowę, o mało się nie przewrócił i
w końcu musiał podeprzeć się jedną nogą. Zgasiłam papierosa o brzeg schodka,
wstałam i znów weszłam. Tym razem wspięłam się na górę po stromych
schodach, bez walizki i nie hałasując, ale też się nie skradałam. Pachniało kawą i
lekko cygarami, jak zawsze. Drzwi do pokoju były otwarte, ale w środku
panowała cisza. Słyszałam cykanie zegara z wahadłem. Wsunęłam głowę, żeby
zajrzeć. Siedzieli w fotelach przy oknie, a między fotelami obok zapalonej
lampy stał stolik z ciemnego drewna i szkła, na którym leżały pliki gazetek
misyjnych. Oni jednak nie czytali.
– Cześć, to ja – powiedziałam. – Jak tu cicho.
Odwrócili się i spojrzeli na drzwi, w których stałam. W ciągu blisko trzech
lat byłam w domu tylko raz, lecz oni patrzyli na mnie jak na całkowicie obcą
albo jakbym tylko zeszła na dół na dwie minuty po butelkę mleka. Ojciec w
końcu spróbował się uśmiechnąć, to też mnie zdziwiło, bo nie uśmiechał się
prawie nigdy, teraz też mu nie wyszło, a oczy mojej matki były tylko niebieskie,
niebieskie, niebieskie.
– Gdzie Jesper? – spytałam.
– Jesper jest w Maroku – odparła matka cicho.
– To nieprawda. Dwa tygodnie temu dostałam list, szykował się do powrotu
do domu. A list był w drodze przynajmniej drugie tyle, więc to nie może być
prawda.
Ojciec złapał się obu podłokietników, żeby się podnieść, plecy miał okrągłe
jak półksiężyc, szczęki mu wystawały, a siwe włosy leżały zaczesane do tyłu.
Kiedy posiwiały? Poprzednio takie nie były. Zmienił jednak zdanie i z powrotem
opadł na fotel.
– Matka chciała powiedzieć, że Jesper jest w Maroku, ponieważ nie żyje.
Nigdy nie wrócił do domu.
Nie zrozumiałam. Przecież się umawialiśmy. Miał popłynąć statkiem do
Nicei, a stamtąd za ostatnie pieniądze pojechać pociągiem. Nawet dziecko
byłoby w stanie to zrobić.
– To niemożliwe. – Sięgnęłam po list, który od dwóch tygodni nosiłam w
kieszeni. Ale mój ojciec też miał list. Podniósł go ze stosu gazetek misyjnych.
Otworzyłam kopertę. To była krótka informacja na oficjalnym druku. Na samej
górze przeczytałam: Tanger, 15 listopada, dalej był tekst po hiszpańsku albo po
francusku, ale nie mogłam skupić wzroku i niczego nie rozumiałam. Na białej
części kartki nakreślono kilka linijek ołówkiem po duńsku. To odczytałam.
– Daliśmy pismo do tłumaczenia – wyjaśnił ojciec.
Oddałam mu list, wziął go do ręki tak, jakby był ze szkła.
– To nieprawda – powiedziałam.
Ojciec wbił wzrok w swoje kolana i tak siedział. Kiedy wreszcie popatrzył
na mnie, spojrzenie miał inne. Zaciskał wargi, skóra wokół oczu się napięła.
Byłam w domu od kwadransa, może dwudziestu minut, oni przez cały ten czas
siedzieli w tych swoich odwiecznych fotelach, a ja stałam oparta o stół zrobiony
przez ojca w warsztacie. Zrobił wszystko, co było w tym pokoju. Stół i krzesła,
szafę pod ścianą, nawet pianino przebudował. Pokrywa klawiszy była otwarta,
nuty psalmów leżały na wierzchu. Matka na pewno grywała wieczorami do
późnej nocy, a ojciec albo chodził po ścianach, albo uległ i się nawrócił. Potem
nagle wszystko rozpadło się na kawałki z ostrymi brzegami. Słyszałam, jak pęka
i trzeszczy dookoła, kaleczyło mnie w zdrętwiałe dłonie, kiedy głaskałam się po
brzuchu, a matka, która od długiej chwili się nie odzywała, popatrzyła na moje
ręce, wstała z fotela i spytała zimno:
– Spodziewasz się dziecka?
– Tak – powiedziałam.
– A możesz mi pokazać obrączkę? – Niebieskie oczy napotkały moje,
patrzyłam w nie, ale nie było tam nic.
– Jaką obrączkę? – spytałam, ale nie odpowiedziała. Obeszła mnie i stanęła
tyłem do pianina. Nad pianinem Jezus siedział na Górze Oliwnej w świetle
księżyca i rozmyślał udręczony w chwili zwątpienia. Iść czy nie iść? Księżyc
chował się za chmurą, wkrótce miała zapaść ciemność. Matka zdjęła okulary i
odłożyła je na stół, oczy miała teraz jeszcze większe.
– Jak śmiesz przybywać do domu żałoby w taki sposób? Nie masz za grosz
wstydu. – Zaciśnięte pięści trzymała przed sobą, a ja zobaczyłam gorejący
miecz. Poczułam, jak rośnie we mnie pustka, miała smak popiołu w ustach.
Oblizałam wargi, ale to w niczym nie pomogło.
Odwróciłam się do ojca. Wciąż siedział na fotelu, ze wzrokiem wbitym w
swoje kolana. Wpatrywałam się w niego, aż musiał podnieść oczy, głowa mu się
trzęsła jak starcowi. Przeniósł spojrzenie na ścianę. Nie miał mi co dać, a ja nie
chciałam prosić. Wyszłam z pokoju, zeszłam po schodach, zabrałam walizkę
sprzed drzwi i opuściłam ten dom.
21
Mieszkałam w tym mieście przez dwadzieścia lat i nigdy nie byłam na Læsø.
Większość z nas nigdy nie wyprawiła się na tę wyspę. Z naszej rodziny wybrał
się tam tylko mój ojciec, jeden jedyny raz, kiedy szukał dla siebie pracy jako
stolarz, i po powrocie do domu o niczym nie opowiadał. Ale dotarcie na Læsø
nie sprawiało trudności, kiedy ktoś już się zdecydował, a jednocześnie można
było pozostać niewidocznym ze stałego lądu.
Kiedy przypłynęłam tam promem, od razu uderzyło mnie, że za wodą widzę
miasto. Nie tylko Pikkerbakken, lecz również pasmo rdzawoczerwonych
dachów, wieżę kościoła i wszystkie inne wyższe punkty, nawet w nie bardzo
przejrzysty dzień. A przecież chciałam się ukryć, tymczasem teraz miałam
wrażenie, że ktoś mi się przygląda, a ja nie widzę kto. Ale po kilku tygodniach
przestało to mieć znaczenie. Nic nie miało znaczenia.
Mogłam mieszkać u stryja Marianne, dopóki dziecko się nie urodzi, a nawet
dłużej, jeśli będzie ze mnie jakiś pożytek. On też był wozakiem, jednym z dwóch
na Læsø. Oprócz tego hodował owce. Miał ich dwadzieścia, latem pasły się
swobodnie, zimą chodziły wokół domu, a zajmowanie się nimi należało do
obowiązków Ingrid, jego żony, miałam jej pomagać. Tej zimy spadło niewiele
ś
niegu, ale było mroźno i mało trawy na wrzosowiskach, więc owce dwa razy
dziennie musiały dostawać siano i wodę. Wodę nosiło się w wiadrach z domu,
często zamarzała w korytach, a wtedy należało donieść gorącej, żeby tamta się
roztopiła. Wrzątek brałyśmy z dużego kotła grzejącego się na piecu w kuchni, w
którym, jeśli była taka potrzeba, paliło się na okrągło przez całą dobę. Tym się
zajmowałyśmy, ale nie miałam nic przeciwko temu. Chciałam mieć coś do
roboty, żeby za dużo nie myśleć, a Ingrid pilnowała, żebym się nie przemęczała.
Owce miały mieć małe w kwietniu, czyli niedługo. Zdaniem Ingrid nadawałam
się do pomocy przy koceniu, bo sama miałam przecież rodzić, więc rozumiałam,
co one czuły. Uśmiechnęłam się, kiedy to powiedziała, bo miał to być życzliwy
ż
art.
Nocami nachodziły mnie sny, ale kiedy się budziłam, nie pamiętałam nic
poza tym, że coś mi się śniło. Wstawałam rano w wychodzącym na wschód
maleńkim pokoiku na poddaszu, który nazywałam norką, i kiedy słyszałam
dzwonki owiec, podchodziłam do okna i spoglądałam na stado. Stało zbite i
czekało wpatrzone w dom. Na mój widok owce od razu zaczynały beczeć.
Był tam pies, nazywał się Poker, czarno-biały, z symbolem asa karo, i zimą,
kiedy owce trzymały się blisko zabudowań, nie miał zbyt dużo do roboty.
Zaprzyjaźniliśmy się, razem chodziliśmy na spacery. Czasami daleko. Raz
zapuściliśmy się aż na cypel, gdzie obrabowano Gdańszczanina i gdzie zatonął
razem ze swoim statkiem. Był początek marca. Z najdalszego koniuszka
widzieliśmy, jak „Vistula” wypływa na północ, do Oslo.
Kiedy indziej poszliśmy przez wrzosowiska do Hvidebakker i z powrotem
wzdłuż brzegu aż do Vesterø. Zabrało nam to kilka godzin. W maleńkiej osadzie
była przystań promowa i nieduży port rybacki otoczony falochronem, a na
wzgórzu za portem stał hotel Carlsen, gdzie przed laty Ernst Bremer,
wyrwawszy się ze szponów celników, urządzał zabawy. Kiedyś przybył do
naszego miasta komendant policji, żeby negocjować z Bremerem, a ten był w
znakomitym humorze i zaprosił go na przyjęcie do restauracji. Serwowano
rozmaite wódki dobrych marek i obaj upili się do nieprzytomności. Ramię w
ramię poszli na plażę, podwinęli spodnie do kolan i brodzili w wodzie, głośno
ś
piewając: „Nad morzem, nad morzem, tylko tam chcę mieszkać!”. Tę historię
opowiedział mi pewien rybak. Chciałabym, żeby Jesper ją usłyszał.
Przeszłam przez pomost, minęłam schody do hotelu. Przez okno zobaczyłam
jakiegoś człowieka z piwem w ręce i jeszcze jednego, z koszem pełnym jajek.
Czułam się już ociężała i zmęczona. Stanęłam na końcu falochronu odchylona
do tyłu, rękami podpierałam krzyż, potem przeszłam na plażę po drugiej stronie i
kawałek dalej po białym zmrożonym piasku. Zrywał się wiatr. Wciąż był mróz
bez śniegu, zawiązałam więc na głowie chustkę, zakrywając uszy, i usiadłam,
osłonięta wydmą, pochuchałam w ręce i zapaliłam papierosa. Poker biegał
wzdłuż brzegu z mewim skrzydłem w pysku, byłam wtedy taka młoda, ale
pamiętam, że pomyślałam: Mam dwadzieścia trzy lata, a życie już się skończyło.
Pozostała tylko resztka.