Per Petterson Na Syberię

background image

PER PETTERSON

NA SYBERIĘ

Przełożyła Iwona Zimnicka

TYTUŁ ORYGINAŁU: TIL SIBIR

Marit i Monie

background image

I

background image

1

Kiedy byłam małą dziewczynką, siedmioletnią albo mniejszą, zawsze oblatywał

mnie strach, gdy po drodze z miasta przejeżdżaliśmy obok lwów. Uważałam, że

Lucyfer boi się tak samo jak ja, bo właśnie w tym miejscu przyspieszał. Dopiero

dużo później zrozumiałam, że to dziadek porządnie smagał go batem na

łagodnym zboczu, gdy mijaliśmy wjazd, przy którym leżały lwy, a to z kolei

dlatego, że dziadek był człowiekiem niecierpliwym. Wiedzieli o tym wszyscy.

Lwy były żółte, a ja siedziałam z tyłu bryczki i machałam nogami, sama

albo ze swoim bratem Jesperem, odwrócona do dziadka plecami, i patrzyłam, jak

lwy na szczycie wzgórza coraz bardziej maleją. Odwracały łby i wpatrywały się

we mnie żółtymi ślepiami. Były z kamienia, kamienne były też cokoły, na

których leżały, a mimo to świdrowały mnie spojrzeniem, tak że aż paliło w piersi

i czułam narastającą pustkę w środku. Nie potrafiłam jednak oderwać od nich

oczu. Kiedy próbowałam zamiast na lwy patrzeć na żwirową drogę, robiło mi się

niedobrze i miałam wrażenie, że spadam.

– Idą! Idą! – wołał mój brat, który wiedział, jak się ma sprawa z lwami, a ja

podnosiłam głowę i widziałam, że nadbiegają. Odrywały się od kamiennych

bloków i rosły, zeskakiwałam wtedy z bryczki bez względu na prędkość,

kaleczyłam kolana na żwirze i wybiegałam na najbliższe pole. W lesie za polem

były sarny i jelenie; biegnąc, myślałam właśnie o nich.

– Zostaw dziewczynkę w spokoju! – krzyczał dziadek.

background image

Przestawałam biec, kostki miałam mokre od rosy, a pod bosymi stopami

czułam rżysko i grudy ziemi. Dziadek ściągał lejce, pokrzykiwał na konia i

zatrzymywał bryczkę, potem się odwracał, a z jego brody wylewał się na głowę

Jespera strumień przekleństw, brzydkich jak sam Zły. Dziadek nosił w sobie

wiele złości i zawsze w końcu musiałam bronić brata, bo bez niego nie mogłam

ż

yć.

Szłam przez trawę z powrotem na drogę, siadałam z tyłu bryczki i

uśmiechałam się do Jespera. Dziadek strzelał z bata, Lucyfer ciągnął, a Jesper

odpowiadał mi uśmiechem.

Idę tą samą drogą z ojcem. Jest Boże Narodzenie. Mam dziewięć lat. Tego dnia

jest niezwykle zimno. Szron i nagie topole wzdłuż pól przy drodze. Coś szarego

na szarym skraju lasu zaczyna się poruszać, cienkie nogi stawiają sztywne kroki,

z miękkich pysków bucha para, widzę to z daleka. Powietrze jest jak szkło, daje

się dotknąć, odległość do wszystkiego maleje. Mam czapkę i szalik, ręce

chowam głęboko w kieszeniach płaszcza. W jednej kieszeni jest dziura, czuję od

spodu podszewkę. Od czasu do czasu patrzę na ojca. Na samej górze pleców ma

wybrzuszenie, prawie garb. Nabawił się go w polu i mówi, że już nigdy tam nie

wróci. Ojciec jest stolarzem w mieście. Dostał od dziadka warsztat, kiedy

opuścił gospodarstwo.

Zaciska szczęki. Idzie z gołą głową i patrzy przed siebie zaczerwienionymi

oczami, uszy zbielały mu od mrozu, a ja nie mogę oderwać od nich wzroku. Są

jak z porcelany. Ramię ojca unosi się i zatrzymuje w pół ruchu, jakby się

zmuszał, by je opuścić. W połowie drogi wyciągam rękę z kieszeni, on ją

ujmuje, nie patrząc, i lekko rozciera, ale przecież ja to robię ponieważ jemu jest

zimno.

background image

Kiedy mijamy lwy, nie odwracamy się. Ojciec – dlatego że i tak patrzy

wyłącznie przed siebie, ja – dlatego że nie chcę. Idziemy do gospodarstwa. Moja

matka już tam jest, i moi stryjowie, i Jesper, a ojciec idzie sztywno, powoli. Od

miasta dzielą nas trzy kilometry, jest dwudziesty czwarty grudnia, ale ja jednak

się odwracam. Lwy leżą na cokołach, błyszczące, w szarobiałych futerałach.

Wczoraj padał deszcz, a potem przyszedł mróz, są więc teraz zamknięte i

wyglądają jak uszy mojego ojca, dwa porcelanowe lwy na straży alei

prowadzącej do dworu Bangsbo, gdzie zatrzymywał się Hans Christian

Andersen za każdym razem, kiedy wyprawiał się tak daleko na północ kraju;

wysoki cylinder w niskich pokojach, czarna kreska mężczyzny, który zawsze

musiał się schylać, i wchodząc, i wychodząc.

Usiłuję iść szybciej, boję się o uszy ojca, słyszałam, że mogą odpaść, ale on

utrzymuje jednakowe tempo. Ciągnę go za rękę, a wtedy się złości.

– Przestań! – mówi ostro i mocno szarpie mnie do tyłu. Odezwał się po raz

pierwszy, odkąd wyszliśmy za drzwi domu na Asylgade. Mój ojciec kocha

Jespera. Ja kocham ojca. Jesper kocha mnie, ale lubi się ze mną drażnić, straszyć

mnie po ciemku umarlakami, latem wciągać pod wodę. Znoszę to, bo dzięki

temu staję się mu równa. Idę sama z ojcem, jest Boże Narodzenie, a jego uszy są

z porcelany. Boję się, że odpadną, nie dotyka ich przez całe pięć kilometrów

drogi do gospodarstwa.

background image

We Vrangbæk są cztery zagrody i wszystkie nazywają się Vrangbæk, to cała

nieduża wioska. Mieszka tam sporo dzieci, chodzą do szkoły Vangen w

Understed. Mogłabym być jednym z nich, ale nie jestem i jak mawia Jesper,

powinnam się z tego cieszyć. Skręcamy w lewo na krzyżówce, z której droga

prosto biegnie przez pola do Gærum, a ta w prawo prowadzi ku Nørre

Vrangbæk. Mijamy pierwszą stodołę z kamienia i cegieł; ojciec, jeśli to w ogóle

możliwe, idzie jeszcze wolniej i sztywniej, mocno trzyma mnie za rękę. Droga

wije się ciasno przy stromym zboczu, obłożono ją od tej strony okrągłymi

kamieniami; wygląda to jak kamienne ogrodzenie, ale rzecz w tym, by po

deszczu ziemia się nie obsunęła i nie zatarasowała przejścia. Idziemy do

ostatniego gospodarstwa, wszystkie położone są blisko siebie i tuż przy drodze,

więc od razu wchodzi się na duże wybrukowane podwórze, na środku leży kupa

gnoju. Wszystko jest zmrożone, pokryte warstwą lśniącej glazury. Na

kamieniach bruku można się poślizgnąć.

Od razu widzę Jespera, który wypatrzył nas przez okno. Stoi w drzwiach

domu i czeka. Za nim widać choinkę i okno po przeciwnej stronie, z szybą do

połowy pokrytą lodowymi różami. Pięknie to wygląda. Słyszę głos matki. Jest

religijna, ma religijny głos. Jedną nogą stoi na ziemi, a drugą w niebie. Jesper się

uśmiecha, jakbyśmy mieli wspólną tajemnicę. Może i mamy, nie pamiętam.

Ojciec od razu podchodzi do kaflowego pieca. W piecu huczy, widzę, że jest

gorący, bo powietrze wokół niego drga i czuję ciepło na twarzy. Ojciec

podchodzi bardzo blisko, boję się, że zaraz dotknie kafli czołem. Zdejmuję

płaszcz, a ojciec unosi ręce jak marionetka i przyciska dłonie do uszu. W salonie

matka śpiewa Niech dzwony dzwonią, Jesper wpatruje się we mnie, a potem

spogląda na ojca przy piecu. Trzymam płaszcz w rękach, patrzę na wygięte

plecy, na zaciśnięte szczęki i na to coś białego, grubego, co wylewa mu się

spomiędzy palców.

background image

Izdebka na poddaszu była lodowata i najczęściej pogrążona w półmroku, jedyną

parafinową lampę musiałam gasić, gdy tylko weszłam na górę. Niewielkie

okienko wychodziło na wschód, pod nim stało łóżko. Latem, klęcząc na łóżku,

mogłam wieczorami rozmawiać z Jesperem, a zimą patrzeć na gwiazdy, na

ś

wierkowy żywopłot i na chiński ogród z innego świata; dalej, aż do morza,

rozciągały się falujące pola. Czasami w nocy budziłam się pod ciężką wilgotną

kołdrą, wydawało mi się, że słyszę, jak morze wypełnia pokoik, otwierałam oczy

i było tak samo czarno jak wtedy, gdy miałam je zamknięte. Ciemność tuliła się

do twarzy, a ja myślałam sobie; że to bez różnicy, czy widzę, czy nie. Różnica

jednak była, potrafiłam się wystraszyć tej wielkiej, ciężkiej i pełnej dźwięków

ciemności, wiedziałam też, że jeśli szybko nie zamknę oczu, może mnie udusić.

Ale kiedy się nie bałam, czułam się tak, jakbym wzlatywała i unosiła się w

powietrzu z wiatrem w piersi.

Leżę w łóżku i patrzę w ciemność, wszystko jest czarne i nagle szarzeje, bo

wyłania się księżyc. Morza nie słyszę. Zamarzło jak wszystko inne i ucichło.

Wydaje mi się, że już nie śnię.

Pukanie. To dlatego się obudziłam, teraz sobie przypominam. Czekam,

znów słyszę pukanie, wstaję więc spod kołdry, która wreszcie się zagrzała, i w

nocnej koszuli idę po zimnej podłodze tam, gdzie, jak wiem, są drzwi. Pukanie

rozlega się znów. Nie do drzwi, tylko do okna. Odwracam się i widzę cień

poruszający się na tle księżyca za szybą. To Jesper. Wiem, że to Jesper.

background image

– Otwórz – szepcze głośno, dmuchając ciepłym oddechem na szybę.

Podbiegam do łóżka, wskakuję na nie kolanami i otwieram okno. Do środka

wpada zimny powiew, czuję lód w piersi i w brzuchu, wyostrzają się krawędzie

myśli. Pamiętam wszystko, porcelanowe lwy, porcelanowe uszy i prosty kark

babci, pamiętam dziadka i słaby głos matki unoszący się w powietrzu niczym

cienki woal, przez który wszyscy nauczyli się patrzeć. Jesper przytrzymuje się

ręką okapu, jedną stopą stoi na parapecie. Na szyi ma moje buty związane

sznurówkami.

– Ubierz się i chodź ze mną – mówi.

– Dobrze.

Mam własną wolę, nie robię wszystkiego, co mi się każe, ale chcę iść z

Jesperem. On robi różne dziwne rzeczy, a mnie się to podoba. Jestem już

zupełnie przytomna. Jesper wskakuje do środka, siada na łóżku i czeka, cały czas

się uśmiecha. Czym prędzej sięgam po ubranie. Leży na krześle i jest bardzo

zimne. Księżyc świeci przez otwarte okno, rysuje srebrne kręgi na słupkach

łóżka, na dzbanku, na budziku, którego wskazówki nigdy się nie poruszały.

– Która godzina? – pytam.

– Nie mam pojęcia. – Uśmiecha się, aż zęby błyskają mu w półmroku.

Zaczynam się śmiać, ale wtedy on kładzie palec na ustach. Kiwam głową,

naśladuję jego gest, potem wyjmuję wełnianą bieliznę, wciągam ją na siebie, na

to grubą spódnicę i sweter. Płaszcz też mam w pokoju, leży przewieszony przez

oparcie krzesła. Jesper podaje mi buty. Kiedy kończę je wiązać, wychodzimy

przez okno.

– Nie bój się, po prostu rób to co ja – mówi.

background image

Ja się nie boję, po prostu robię to co on, a to wcale nie jest trudne, kiedy

robimy to w takt, on pierwszy, ja za nim, jak w tańcu, który znamy tylko my

dwoje, i tak tańczymy wzdłuż dachu, aż wreszcie dochodzimy do końca, tam

gdzie brzoza wyciąga w górę mocne gałęzie, i po drzewie spuszczamy się na

ziemię. Jesper pierwszy, ja za nim.

Trzymamy się z dala od drogi i od skrzydła budynku z sypialniami

dorosłych, w blasku księżyca idziemy przez chiński ogród, by wyjść na pola. W

ogrodzie są wąskie ścieżki, zlodowaciałe krzewy ozdobne i martwe kwiaty, wije

się też sztuczny strumyk, w którym woda zamarzła, nad nim jest kilka

drewnianych mostków. W strumyku latem pływają karpie, może teraz też tam są,

pod lodem. Kiedy przechodzimy przez mostki, drewno głośno trzeszczy; boję

się, że pobudzą się w domu. Nagle księżyc chowa się za chmurę, a ja przystaję.

– Zaczekaj, Jesper! – wołam cicho, ale on zatrzymuje się dopiero po

przejściu przez ogród, po dotarciu do pierwszego pola. Tam się odwraca.

Księżyc znów wyłania się zza chmury, a ja czym prędzej biegnę za Jesperem.

Najpierw okrążamy pola szerokim łukiem, pod górkę na drugą stronę, aż

widzimy morze. Idąc, rzucamy cienie. Jeszcze nigdy nie wychodziłam na dwór o

tej porze, nigdy nie miałam cienia nocą. Mój płaszcz jest oświetlony z przodu, a

plecy Jespera zupełnie ciemne. Zatrzymujemy się i patrzymy na lód, na początku

jest biały, potem błyszczący, a dalej widać otwarte morze.

Jesper wyjmuje coś z kieszeni, wkłada do ust i zapala zapałkę. Wydmuchuje

dym. Pachnie cygarem.

– Niedługo zrobię to, co Ernst Bremer – mówi. – Załatwię sobie motorówkę,

popłynę do Szwecji i przywiozę stamtąd tyle alkoholu, że wystarczy dla

wszystkich, którzy będą chcieli się upić do nieprzytomności. Będę zarabiał duże

pieniądze i palił cygara. Ale pił będę tylko w soboty. I tylko dwa kieliszki.

background image

Jesper ma dwanaście lat. Ernst Bremer to przemytnik. Największy ze

wszystkich, każdy go zna. To niski mężczyzna z Göteborga, ma dom na ulicy

sąsiadującej z naszą, mieszka tam, kiedy nikt go nie ściga. Widziałam, jak

przechodził w szarym płaszczu i baskijce, miał ciemne włosy uczesane z

przedziałkiem. Wiele razy pisano o nim w gazecie, na rysunku satyryka Storma

P. grał na nosie celnikom, a kiedy chłopcy wychodzą wieczorami, nie bawią się

w policjantów i złodziei, tylko w Ernsta Bremera i celników. On jest lepszy od

Robin Hooda. Mój ojciec pewnego lata kupił od niego butelkę, ale kiedy matka

zorientowała się, skąd pochodzi, musiał ją wylać na rabatkę z kwiatami. Kwiatki

nie zwiędły, chociaż matka twierdziła, że to trucizna.

Jesper wydmuchuje szary dym w stronę morza, po czym zaczyna kasłać i

pluć.

– Psiakrew! Najpierw muszę trochę poćwiczyć.

Moja matka to aksamit, moja matka to żelazo. Ojciec często się nie odzywa,

przy obiedzie czasami łapie gorący garnek za metalowy uchwyt i przytrzymuje,

ż

ebym sobie nałożyła, a kiedy go odstawia, na jego dłoni widać czerwone ślady.

– Hans Christian Andersen mieszkał w Bangsbo – mówię, chociaż mam

ś

wiadomość, że dla Jespera to żadna nowina.

– Wiem – odpowiada.

background image

Przechodzimy kawałek wzdłuż brzegu, wspinamy się na stromą wydmę i

wracamy na pola. Księżyc świeci nam w plecy, a cień kładzie się z przodu, od

razu robi się straszniej. Nie podoba mi się to, chociaż ze szczytu wzgórza

wyraźnie widać domy. Na zboczu jest ciemno. Zrywa się wiatr, zasłaniam dłonią

policzek, bo wieje mrozem, napływają chmury i ledwie coś można zobaczyć.

Zamiast iść środkiem ogrodu, okrążamy go i podchodzimy do domu w tym

miejscu, w którym prostopadle do niego stoi obora. Pobielone wapnem ściany są

matowe jak mgła. Jesper przesuwa się wzdłuż świerkowego żywopłotu i

przyciska twarz do najbliższego okna, przykłada rękę do szyby, jakby odbijało

się w niej słońce, ale jest ciemno, nie widzę więc tego, co on widzi. A Jesper

nagle prawie krzyczy:

– Rany boskie, dziadek powiesił się w oborze!

– Nie! – wołam.

Nie wiem, dlaczego właśnie to powiedział, ale często się nad tym

zastanawiałam przez wszystkie te lata, które minęły od tamtej pory.

– Właśnie że tak – upiera się Jesper. – Chodź zobaczyć.

Nie chcę patrzeć, robi mi się niedobrze, chociaż wiem, że to nieprawda, że

Jesper żartuje sobie jak zawsze, lecz mimo to podbiegam i przyciskam twarz do

szyby tuż obok niego. Jest całkiem ciemno, niczego nie widać.

– Nic nie widzę. Ty też nic nie widziałeś, przecież jest ciemno. – Jeszcze

mocniej wciskam twarz w szybę, pachnie stamtąd oborą, mrozem, a Jesper

zaczyna się śmiać. Nagle czuję, jak bardzo jest zimno.

– Zmarzłam.

– Wobec tego wchodzimy do środka. – Jesper już się nie śmieje.

– Nie chcę wracać. Na poddaszu jest jeszcze zimniej. Nie mogę spać.

– Wejdziemy do obory. Tam jest ciepło.

background image

Po kamiennym bruku okrążamy stodołę i podchodzimy do drzwi obory.

Trzeszczą, gdy je otwieramy, a ja się boję, że być może dziadek naprawdę tam

wisi, może wpadnę wprost na jego nogi i zacznie się kołysać. Ale dziadka nie

ma, w środku od razu jest przytulniej, czuję zapach, który znam. Jesper idzie

między boksami. Jest ich dużo, dla dwudziestu pięciu krów, to całkiem spore

gospodarstwo, najmuje ludzi na służbę. Babcia, zanim poślubiła dziadka,

pracowała w kuchni. Nosiła wtedy biały fartuch, ale od tamtej pory nie włożyła

go ani razu. Jest matką mojego ojca, ale nie jego braci, pospieszyli się ze ślubem,

kiedy Hedvig poszła do grobu. Tak mi opowiadała moja matka. Babcia i dziadek

prawie nigdy nie przebywają w tym samym pomieszczeniu, a jeśli już tak się

zdarzy, babcia trzyma głowę wysoko, kark ma sztywny. Wszyscy to widzą.

Stoję, przyzwyczajając się do gęstej ciemności. Słyszę kroki Jespera i krowy

poruszające się w boksach, i chociaż tego nie widzę, to wiem, że większość leży.

Ś

pią, przeżuwają, uderzają rogami w niskie ścianki działowe, wypełniając

ciemność głębokimi dźwiękami.

– Chodź – mówi Jesper. Z trudem dostrzegam go teraz na samym końcu, idę

więc wolno między boksami, stąpam ostrożnie, żeby nie wejść w gnój leżący

wzdłuż środkowego przejścia. Jesper śmieje się cicho i zaczyna śpiewać o tych,

którzy zamiast szeroką drogą kroczą wąską ścieżką i dojdą do niebieskich bram,

naśladuje głos matki, a wychodzi mu to tak dobrze, że chce mi się śmiać, ale

boję się roześmiać tu, wśród tylu zwierząt.

– Chodź, chodź, siostrzyczko – powtarza Jesper, stawiam ostatnie kroki, a

on łapie mnie za płaszcz. – Jeszcze ci zimno?

– Trochę.

background image

– No to musisz zrobić tak. – Wybiera jeden z boksów i wciska się między

ś

cianę a leżącą tam krowę. Kuca, gładzi ją po grzbiecie, przemawia do niej

ś

ciszonym głosem, jakiego rzadko używa. Krowa najpierw odwraca łeb i

zaniepokojona przesuwa się pod przeciwległą ścianę, ale zaraz się uspokaja.

Jesper głaszcze ją coraz mocniej, a potem kładzie się ostrożnie na jej grzbiecie,

najpierw sztywny, ale czując, że wszystko będzie dobrze, rozluźnia się i tylko

leży jak wielka czarna plama na łaciatej krowie.

– Duże zwierzęta mają w sobie dużo ciepła – mówi. – Jak piec. Ty też tak

spróbuj. – Głos ma senny, a ja nie wiem, czy dam sobie radę, ale też chce mi się

spać, tak bardzo, że jeśli zaraz się nie położę, to się przewrócę.

– Spróbuj w sąsiednim boksie – mówi Jesper. – Tam leży Dorit, to dobra

krowa.

Stoję w środkowym przejściu, słyszę spokojny oddech Jespera, patrzę na

Dorit w boksie, jej szeroki grzbiet staje się wreszcie wyraźny, robię więc krok

przez rów z gnojówką, noga trochę mi się obsuwa, ale wcale się tym teraz nie

przejmuję, tak mi się chce spać. Nachylam się i gładzę Dorit po grzbiecie.

– Musisz coś powiedzieć, musisz do niej mówić – odzywa się Jesper zza

ś

cianki.

Ale ja nie wiem, co mam powiedzieć, nic z tego, co przychodzi mi do

głowy, nie nadaje się do wymówienia na głos. W boksie jest ciasno, jeśli Dorit

się obróci, wciśnie mnie w ścianę. Gładzę ją po karku, wychylam się jeszcze

mocniej i zaczynam jej prosto do ucha opowiadać bajkę o dzielnym ołowianym

ż

ołnierzu. Dorit słucha i wiem, że słucha też Jesper za ścianą. Kiedy dochodzę

do końca i ołowiany żołnierz roztapia się w płomieniach, kładę się, obejmuję

Dorit od tyłu za szyję i opowiadam, jak powiew wiatru z okna uniósł tancerkę

przez pokój i rzucił w ogień, gdzie rozbłysła jak gwiazda i zgasła.

background image

Skończywszy, boję się odetchnąć. Ale Dorit jest dobra, prawie się nie

porusza, tylko przeżuwa, a ciepło jej ciała przenika przez mój płaszcz, czuję je

na brzuchu i powoli znów zaczynam łapać oddech. Jest wigilijna noc 1934 roku,

a my, Jesper i ja, leżymy na krowach w oborze, gdzie wszystko oddycha, i być

może tak zasypiamy, bo później niewiele już pamiętam.

background image

2

Miasto, w którym mieszkaliśmy, było wtedy prowincjonalną mieściną, położoną

daleko na północy kraju, prawie najbardziej oddalonym od Kopenhagi miejscem,

w którym wciąż dało się chodzić po ulicach. Ale mieliśmy szaniec

Tordenskjolda, a także stocznię z ponad setką pracowników i syreną, którą o

dwunastej w południe słychać było w całym mieście. Mieliśmy port z łodziami

rybackimi, w którym nigdy nie milkł warkot wpływających i wypływających

kutrów, przybijały też promy ze stolicy, ze Szwecji i z Norwegii. Kiedy się

weszło krętymi drewnianymi schodami prowadzącymi od młyna na szczyt

Pikkerbakken i stanęło na tarasie widokowym, morze przypominało ogromne

malowidło, na którym wielkie statki skręcały ku dwóm latarniom na falochronie.

Ze szczytu Pikkerbakken morze wyglądało tak, jakby wisiało, a nie leżało.

Pamiętam, jak staliśmy na kei i przyglądaliśmy się eleganckim pasażerom,

schodzącym po trapie z promu z Kopenhagi. Podróżowali pierwszą klasą, a

wybierali się albo do sanatorium Frydenstrand, albo dalej do Skagen pociągiem,

ż

eby wynająć tam dom lub zatrzymać się na letnie tygodnie w hotelu. Mężczyźni

nosili słomkowe kapelusze, a panie miały suknie mieniące się w słońcu. Skagen

odkryła niedawno kopenhaska klasa wyższa, z portu biegły więc tory kolejowe,

którymi letnicy jechali na stację, chociaż położona była zaledwie kilka

kwartałów dalej. Patrzyłam, jak mężczyźni w uniformach zanoszą walizki do

pociągu, i myślałam sobie, że może to właśnie jest celem w życiu: nie dźwigać

własnych walizek.

background image

Kiedy przypływały promy, ich syreny słyszeliśmy już z daleka, zza

falochronu; mój ojciec zdejmował wtedy fartuch stolarski, wieszał go na

gwoździu za drzwiami warsztatu i ruszał ulicami do portu, by zobaczyć, jak

przybijają. Szedł takim samym krokiem jak zawsze, nie spieszył się, wiedział

dokładnie, ile czasu zajmie mu droga. Kilka metrów od brzegu kei zatrzymywał

się i stał tam w długim płaszczu, który zawsze wkładał, kiedy wiało, z rękami

założonymi na plecach, w brązowej baskijce na głowie, nie dało się jednak

zobaczyć, co myśli, bo na twarzy miał spokój; stawał tam tylko wtedy, gdy

promy przypływały, nigdy, gdy odpływały, chyba że na pokładzie był ktoś

znajomy, ale to zdarzało się bardzo rzadko.

Kiedy nie musiałam być w szkole, przychodziliśmy tam oboje. Ja też

trzymałam ręce z tyłu, wiatr szarpał płaszczem ojca, szarpał moimi włosami,

podrywał je, siekł nimi i jego, i mnie. Miałam długie brązowe anglezy, które

uderzały mnie w plecy, kiedy biegłam. Wielu osobom w mieście się podobały,

wręcz uważano je za piękne, ale mnie głównie przeszkadzały. Kiedy jednak

proponowałam, żeby je obciąć na krótko, matka protestowała.

– Przecież to najlepsze, co masz – mówiła. – Bez nich z tą okrągłą buzią

wyglądałabyś jak Eskimos. – Według niej Eskimosi mieszkali na biegunie

północnym, wierzyli w bożków z sadła i kości i, niestety, należeli do Danii.

Każdy jednak dźwiga swój krzyż, a ja wtedy byłam za słaba, by się jej

sprzeciwić, dlatego zwykle wiązałam włosy gumką na karku i dzięki temu

mogłam uczestniczyć we wszystkim, co wymyślił Jesper. Ostatnio były to

Wielkie Odkrycia. Razem z kolegami zajmował się czymś na drogach i w

pobliskich lasach, a wieczorami przesiadywali w piwnicy domu niedaleko parku

Plantagen, gdzie jeden z nich mieszkał, i układali plan Wielkiej Podróży.

Czasami pozwalali mi się przyłączyć jako jedynej dziewczynie.

background image

Lubiłam jednak czuć wiatr we włosach i wiedziałam, że mój ojciec lubi

obserwować, jak się unoszą, kiedy staliśmy na kei i patrzyliśmy na

przypływające promy; mimo wszystko włosy były moim jedynym powodem do

dumy.

Za naszymi plecami czekał pociąg, dysząc i parskając przez zawory.

Chociaż podróż do Skagen trwała zaledwie godzinę, nigdy tam nie byłam.

– Nie moglibyśmy kiedyś pojechać do Skagen? – spytałam raz. W

towarzystwie Jespera i jego kolegów zdałam sobie sprawę, że świat jest o wiele

większy niż miasto, w którym mieszkałam, i otaczające je pola. Miałam wielką

ochotę go zobaczyć.

– W Skagen nie ma nic oprócz piasku – odparł mój ojciec. – Nie chciałabyś

tam jechać, córeczko.

Ponieważ była niedziela, a on rzadko nazywał mnie córeczką, zadowolony

wyciągnął cygaro z kieszeni kamizelki, zapalił je i wydmuchał dym. Wiatr rzucił

go nam z powrotem w twarze, aż zapiekły oczy, ale udałam, że nic nie czuję,

ojciec też. Załzawionymi oczami patrzyliśmy, jak prom „Melchior” pełną parą

zbliża się do otworu w falochronie. W końcu łzy popłynęły, zmrużone oczy

zwęziły mi się w wąskie szparki. Na jednej burcie wielkiego statku pasażerowie

wisieli przewieszeni przez reling, machając chusteczkami, „Melchior”

wyprostował się i zwolnił, holownik już czekał, rzucono linę na pokład,

zawarczał silnik, lina wystrzeliła z wody fontanną i krople rozbłysły w słońcu.

Wielki statek zaczął się powoli obracać w stronę kei, na której czekali zbici w

grupki ludzie. Ktoś z lądu zawołał:

– Macie chorobę morską?

– Taaak! – odpowiedzieli chórem pasażerowie przy relingu.

background image

Kiedy wszyscy wysiedli i ci, którzy mieli odjechać pociągiem, już się do

niego załadowali, odwracaliśmy się plecami do wiatru, wycieraliśmy twarze i

ruszaliśmy w stronę miasta. Przecinaliśmy wybrukowane nabrzeże, idąc w

stronę hotelu Cimbria, okrążaliśmy go i wychodziliśmy na Lodsgade przy domu

konsula Brocha po prawej stronie i Gospodzie Promowej po lewej. Dalej szliśmy

Danmarksgade, aż do końca, do rogu, od którego odchodziła nasza ulica,

Asylgade. Tam się zatrzymywaliśmy i ojciec mówił:

– No to byliśmy we dwoje. Wracaj teraz do domu, do matki.

Bardzo uważał, by ten jego czas nie był za długi, chociaż wiedział, że wolę

przebywać z nim. Ale musiałam wracać do domu i wkrótce dowiadywałam się,

jaki humor miał dzisiaj pastor i jak przebiegło całe nabożeństwo, a ojciec szedł

dalej, do Gwiazdy Wieczornej zagrać z kolegami w bilard, jeśli to była niedziela.

Pierwszy wyjazd do Skagen, jaki pamiętam, miał miejsce jesienią. Dziadek z

Vrangbæk właśnie skończył sześćdziesiąt pięć lat i wszyscy się tam zjechali,

cała rodzina ze stryjami i ciotkami, przyszli też sąsiedzi z pobliskich

gospodarstw. Słońce wpadało przez okna, w pokojach było tłoczno, goście stali

też na podwórzu i wśród krzewów w chińskim ogrodzie, a jednak zapamiętałam

to jako dzień dźwięczącej ciszy i sztywnych karków. Babcia chodziła w białym

fartuchu po raz pierwszy od czterdziestu lat, roznosiła kieliszki na tacy i

uśmiechała się w sposób, który kazał dziadkowi cały czas tkwić na krześle, a

mojemu ojcu przestać cały dzień; ani razu na siebie nie spojrzeli. Głos mojej

matki był bardziej płynny niż zwykle i mimo że zebrało się tylu gości, to ją

słyszałam najlepiej.

background image

Ale turyści już wrócili ze Skagen do Kopenhagi. Na głównej ulicy nie było

widać ani jednej eleganckiej sukienki, ani jednego słomkowego kapelusza czy

parasolki od słońca, więc mimo iż wiedziałam, że ten wyjazd jest dla mnie,

doznałam rozczarowania. Ojciec miał rację – nie było tu prawie nic oprócz

piasku. Wiatr hulał między niskimi żółtymi domkami, których mieszkańcy w

większości pochowali się za zamkniętymi drzwiami, matka musiała

przytrzymywać kapelusz, Jesper szedł bokiem, odwrócony plecami do wiatru, a

na cyplu Grenen wiało tak, że nie mogliśmy pojechać bryczką, żeby zobaczyć,

jak spotykają się dwa morza, chociaż taki był plan. Piasek i sól lepiły się do

włosów, do ubrania, wpadały do ust, kiedy chciałam coś powiedzieć, a idąc,

czułam pieczenie między udami.

Spodobała mi się natomiast podróż pociągiem. Trwała godzinę, ale to

wystarczyło, żebym mogła odchylić się na siedzeniu z zamkniętymi oczami,

czuć przenikający ciało stukot kół na złączeniach szyn, a chwilami patrzeć

zmrużonymi oczami przez okno, widzieć smagane wiatrem wrzosowiska i

wyobrażać sobie, że jadę Koleją Transsyberyjską. Czytałam o niej, oglądałam

zdjęcia w książce, i podjęłam decyzję, że bez względu na to, co przyniesie życie,

pojadę kiedyś z Moskwy do Władywostoku tym pociągiem. Uczyłam się nazw:

Omsk, Tomsk, Nowosybirsk, Irkuck, wszystkie trudno było wymówić, miały

twarde spółgłoski, ale od czasu tej podróży do Skagen każdy wyjazd pociągiem

był możliwym początkiem mojej własnej wielkiej podróży.

Jesper wybierał się do Maroka. Dla mnie było tam za gorąco. Pragnęłam

otwartego nieba, chłodnego i przejrzystego, pod którym łatwo będzie oddychać i

łatwo patrzeć daleko, a na czarno-białych zdjęciach Jespera, tajemniczych i

kuszących, były nagie szczyty w najdalszej oddali, spalone słońcem twarze i

spalone słońcem miasta otoczone zębatymi murami, zwiewne szaty i palmy

wyrastające nieoczekiwanie z ziemi niczyjej.

background image

– Pojadę tam, jeśli zechcę – mówił Jesper. – A chcę pojechać. – Patrzył na

zdjęcia, na mapy w książkach i czytał głośno: – Marrakesz, Fez, Meknes, kazba.

– Układał usta wokół samogłosek i przytrzymywał je, aż słowa stawały się w

jego głosie zaklęciami. Obiecaliśmy sobie, że na pewno nam się uda. Jesper

poszedł po nóż, nacięliśmy dłonie i zmieszaliśmy naszą krew, która już

wcześniej była zmieszana, ale teraz, powiedział Jesper, koło się zamknęło.

Staliśmy w komórce za domem, trzymaliśmy się za ręce w nastroju niemal

zbyt podniosłym. Jesper nie śmiał się jak zwykle, mnie piekła ręka, słyszałam

deszcz bębniący o blaszany dach i szeleszczący w drzewach, a za tym deszczem

zapadła cisza tak wielka, że wypełniła całą Danię.

Ale w Skagen słyszeliśmy wiatr, walący we wszystko, co stało mu na

drodze, kiedy szliśmy tak blisko siebie jak rodzina uciekająca przed kulami

armatnimi na zdjęciu w gazecie. Próbowaliśmy wszędzie, lecz nie było miejsca,

do którego można by wejść. Kioski pozamykano z powodu złej pogody,

kawiarni w niedziele nigdy nie otwierano, w porcie fale wdzierały się głęboko w

ląd. A potem zaczęło padać. Deszcz nadciągnął nagle ze wszystkich stron i nie

padał na nas, tylko w nas, wiatr siekł nim prosto w twarze, próbowaliśmy się

odwracać, iść bokiem, żeby nie utonąć, aż Jesper w końcu zrezygnował, wybiegł

na środek ulicy i zaczął tańczyć z rękami podniesionymi do góry.

– Chodźcie zobaczyć! Chodźcie zobaczyć! Ludzie z nieba przybyli podbić

nowy świat! Chodźcie zobaczyć! Chodźcie zobaczyć! – wołał, głośno się

ś

miejąc. Z włosów ściekała mu woda, a w kilku oknach odciągnięto na bok

zasłony. Stanęli w nich tubylcy, gapili się na nas, kręcili głowami i poruszali

wargami, mówiąc do kogoś skrytego w cieniu.

– Chodźcie zobaczyć swoich najeźdźców! – wołał Jesper. – Mamy szklane

koraliki i stalowe miecze!

– Zamknij się, chłopcze! – wrzasnął mój ojciec. – Wracaj tutaj!

background image

Ojciec miał wodę w oczach i w głosie, a Jesper odpowiedział mu „hau, hau”

i dysząc jak pies, wrócił do stada. Poszliśmy dalej ulicą w stronę dworca. Sini z

zimna wtoczyliśmy się do budynku stacji, mężczyzna w okienku powiedział

nam, że pociąg odjeżdża dopiero za trzy godziny. Patrzył na nas z ukosa spod

czapki, nawykły do elegantszych podróżnych. Cały plan wycieczki runął jak

domek z kart. Stłoczyliśmy się razem pod daszkiem na peronie, ojciec zaciskał

szczęki, aż kości mu wystawały, patrzył przed siebie i nie miał nic do

powiedzenia. Sam wszystko zaplanował, ale nie wyszło tak, jak chciał, i teraz

byliśmy tu uwięzieni. Matka mocniej owinęła się szalem, a ja pomyślałam, że

nic nie szkodzi, że jestem rozczarowana. Jedyną złą stroną tej podróży mimo

wszystko było to, że trwała za krótko.

Idziemy Asylgade ze stacji i widzimy, że przed domem stoi Lucyfer. Wciąż

czuję w sobie pociąg, wiatr i żółte domki, długie włosy mam zebrane w warkocz,

który zaplotła mi matka, lepi się do palców, pełen piasku i słonego deszczu,

sztywny jak lina okrętowa. Próbuję go rozpleść, ale to niemożliwe bez czyjejś

pomocy. Lucyfer, ciągnąc za sobą bryczkę, chodzi skrajem ulicy i skubie kępki

trawy pod domem po drugiej stronie. Tylko dziadkowi wolno zaprzęgać

Lucyfera, tymczasem na progu siedzi stryj Nils z twarzą zakrytą dłońmi, ubrany

w elegancką czarną marynarkę i poplamione robocze spodnie, na nogach ma

drewniane chodaki. Wszyscy zmarzliśmy, idziemy więc szybciej niż zwykle, a

stryj Nils na nasz widok wstaje ze zwieszonymi rękami i dłońmi zaciśniętymi w

pięści. Otwiera je i zamyka. Widzę, że mój ojciec patrzy na jego dłonie i na

konia.

– Coś się stało – mówi Jesper.

– Zamknij się, chłopcze! – odpowiada mój ojciec.

Matka się odwraca.

background image

– Ależ, Magnusie!

– Zamknij się, powiedziałem.

Biorę ojca za rękę, ale on tego nie czuje, nie ujmuje jej. Stryj Nils ma białą

twarz, mimo że przez większą część roku pracuje na polach położonych na

południe od Vrangbæk. Mówi, że dziadek nie żyje. Powiesił się w oborze.

Stoimy nieruchomo. Jesper i ja nie powinniśmy tego słuchać; nie patrzę na

niego, bo widzę oborę, rzędy boksów w półmroku, wszystkie belki, widzę, jak

Dorit leży w swojej przegrodzie i przeżuwa, czuję przez płaszcz jej wielkie

ciepłe ciało i robi mi się gorąco, gdy o tym myślę, mimo że po Asylgade hula

lodowaty wiatr i z zimna szczękam zębami, ale w ogóle tego zimna nie

zauważam.

– Chodź – mówi Jesper. – Wejdziemy do domu. – Ciągnie mnie za ramię do

drzwi, w których matka już znika. Śpiewa sobie cicho jakąś pieśń, przechodzi do

kuchni, odgradza się od nas zasłoną psalmu. Jesper i ja idziemy do pokoju,

stajemy przy oknie i wyglądamy na ulicę. Stryj Nils trzyma mojego ojca za

płaszcz i mówi coś szybko, patrząc w ziemię. Słyszymy głos, ale nie

rozróżniamy słów. Ojciec odpycha jego rękę, przechodzi na drugą stronę ulicy

do Lucyfera i chwyta konia za uzdę. Lucyfer się cofa, staje dęba. Ojciec nie

wypuszcza uzdy, idzie za koniem, musi stanąć na jednej nodze na palcach, ale

już podbiega stryj Nils w klapiących drewniakach. Wspólnymi siłami udaje im

się okiełznać konia na tyle, że mogą wsiąść do bryczki. To ojciec bierze lejce.

Lucyfer znów staje dęba, ojciec krzyczy, ten krzyk odbija się od ścian domów,

ostry i zimny. Lucyfer puszcza się kłusem. Ostatnią rzeczą, jaką widzimy, zanim

skręcą za róg i znikną na Danmarksgade prowadzącej z miasta do Vrangbæk,

jest brązowa baskijka ojca.

– Skąd ja to mogłem wiedzieć? – pyta Jesper. – Nie mogłem.

– Oczywiście, że nie mogłeś.

background image

– Może mam mroczne zdolności. Może potrafię przewidzieć nadciągające

zło jak Sara z Lasu.

Ale Sara z Lasu to staruszka, która mieszka w wiekowej chałupie na skraju

lasu przy drodze do Vrangbæk, a Jesper wcale nie jest taki jak ona. Sara potrafi

wróżyć z fusów, czytać z linii na dłoni, zna nazwy wszystkich gwiazd i roślin,

wie, do czego można ich użyć, a niektórzy mówią, że zabiła własne dziecko, bo

nie miało ojca. Nigdy nie żyła z mężczyzną, dlatego dziecko, które urodziła, nie

było ludzkim dzieckiem. Jest ulubionym straszydłem Jespera. On zawsze woła:

„Sara idzie! Sara idzie!”, kiedy wieczorem przejeżdżamy tamtędy na rowerach, a

ja z całych sił naciskam wtedy na pedały. Jesper uważa, że Sara widzi po

ciemku.

– Ty tego nie potrafisz. Masz tylko bujną wyobraźnię. Wszyscy wiedzą, że

tak jest.

background image

3

Ale nie chodziło tylko o to. Kiedy odcięli dziadka, w kieszeni marynarki znaleźli

karteczkę. Ubrał się w białą koszulę i swój najlepszy garnitur z kamizelką i

zegarkiem z dewizką, gęste włosy zaczesał do tyłu jak lśniące futro; nie były

nawet siwe, bo przez całe życie jadł chrząstki i kości. Broda zniknęła, wyglądał

przez to nago i o dziesięć lat młodziej. Tak mówili ci, którzy go znaleźli, a ja się

zastanawiałam, czy od razu go zauważyli. Było przecież wcześnie rano i ciemno,

może więc po prostu wpadli na jego nogi i zaczął się kołysać, aż belka

zatrzeszczała w ciszy nad rzędami krowich zadów. Czy Dorit stała w swoim

boksie, czy leżała na słomie i przeżuwała? I czy wiedziała, że człowiek, który

był jej właścicielem, zwisa teraz na sznurze z powały, a w kieszeni ma kartkę?

Kartka bez jednej plamki była złożona dwa razy, widniały na niej napisane

charakterem pisma dziadka słowa: Nie mam już siły. Byłam pewna, że to

wyczuliśmy, i Jesper, i ja, czuliśmy, że dziadek już nie ma siły, ale na co tej siły

nie miał, nie mogliśmy pojąć, bo był przecież silny jak wół i potrafił pracować

ciężej i dłużej niż ktokolwiek inny, kogo znałam.

background image

Raz w miesiącu zaprzęgał Lucyfera do bryczki i kłusem gnał go do miasta, nikt

inny nie mógł z nim wtedy jechać. Dzień tygodnia zawsze był ten sam,

powtarzało się to od lat, i trasa też się nie zmieniała. W mieście wiele osób go

znało, pozdrawiało jak generała palcami uniesionymi do czapki, ale niektórzy

otwarcie się śmiali, kiedy już ich minął. Lucyfer wbiegał na zbocze przy

Bangsbo z lwami przy bramie, pędził Møllehus allé, żwir pryskał mu spod kopyt

wzdłuż całej Søndergade, przy której szeregiem aż do morza stały rybackie

domy. W Domu Misyjnym paliły się wszystkie światła i być może ktoś stał w

drzwiach, patrzył i myślał: Boże Ojcze, uchroń nas od potopu, gdy nadciągnie,

ale to nadjeżdżał dziadek i z nikim się nie witał. Lucyfer biegł dalej, wzdłuż

Danmarksgade przez miasto, przez plac przy kościele, mijał Aptekę pod Lwem i

mijał naszą ulicę, gdzie czekałam na rogu w płaszczu, tupiąc, żeby się rozgrzać.

Stałam tak dość długo, a on w końcu się zjawiał, potężny, sztywno siedział w

bryczce, jadąc do Gwiazdy Wieczornej, żeby tam się upić. To było pierwsze

miejsce, do jakiego zajeżdżał, z pugilaresem spiętym grubą gumką. Widziałam

ten pugilares. Gumka była czerwona, a dziadek, kiedy już wydał pieniądze i miał

go złożyć, trzymał gumkę między kciukiem a pozostałymi palcami i puszczał ją

z trzaskiem, który miało być słychać.

Kopyta Lucyfera waliły o bruk, ale nie musiałam się chować, dziadek nigdy

nie rozglądał się na boki. Marzłam, chowałam ręce w rękawy płaszcza jak w

mufkę, i nawet gdyby mnie zobaczył, nie poznałby mnie, bo właściwie nic nie

widział.

Odprowadziłam bryczkę wzrokiem, dopóki nie zniknęła za domami przy

Nytorv, a kiedy się odwróciłam, żeby iść do domu, zobaczyłam, że tuż za mną,

w cieniu stoi Jesper, w szarej kurtce, szarych spodniach, tylko oczy mu

błyszczały. Patrząc na drogę, na której zniknął dziadek, powiedział:

– Z całą pewnością przepadnie sto koron.

– Długo tu stoisz?

background image

– Tyle co ty. Nie tylko ty wiesz, jaki dziś dzień.

Postawiłam kołnierz płaszcza, zasłaniając uszy, odwróciłam się i spojrzałam

na drogę.

– Pojechał do Gwiazdy Wieczornej.

– Mhm. A potem pójdzie do Gospody Promowej, do Winiarni i do Karczmy

Tordenskjolda.

– A na koniec do baru w hotelu Cimbria – dodałam.

– Stamtąd go wyrzucą, bo nie będzie już w stanie utrzymać się na nogach,

więc przeczołga się na czworakach do bryczki, położy się na siedzeniu i zaśnie,

Lucyfer sam pobiegnie do Vrangbæk, a dziadek, jeśli nie wypadnie, wróci do

domu i nie zamarznie na śmierć.

– Raz już wypadł.

– Ale wtedy było lato i całe miasto widziało, jak leży w rowie i chrapie z

twarzą we własnych rzygowinach. Niech to diabli! Jutro nie będzie się odzywał

do babci.

– Przecież i tak się do niej nie odzywa.

– Pójdziemy zobaczyć?

– Już go widzieliśmy. To wcale nie jest zabawne, tylko wstrętne. Poza tym

zmarzłam.

– Tobie ciągle zimno. Ale wziąłem twoje rękawiczki, czapkę i szalik.

I rzeczywiście, trzymał je schowane za plecami. Podał mi je teraz, mówiąc:

– Musisz planować, siostrzyczko, musisz nauczyć się przewidywać.

Ale ja rzadko coś planowałam. Wiedziałam, że kiedyś wyjadę z tego miasta,

wybiorę się w podróż Koleją Transsyberyjską do Władywostoku, lecz nie

zawsze miałam świadomość, dlaczego zrobiłam coś przed chwilą.

background image

Włożyłam czapkę i rękawiczki, szalik mocno zawiązałam na szyi i

ruszyliśmy główną ulicą do Nytorv, zapominając, że powinniśmy iść na kolację.

Trzymałam Jespera za rękę, chociaż wiedziałam, że jego zdaniem jest na to za

duży, ale po ciemku mało kto mógł nas zobaczyć. Tylko jeden człowiek skręcał

w zaułek, słyszeliśmy, że jest pijany i przy jednym z domów bardzo źle się

poczuł.

Na końcu rynku znajdował się budynek sądu z izbą wytrzeźwień z lewej

strony. Zajrzeliśmy tam po drodze, ale nikogo nie było, przecięliśmy więc

Gammeltorv i zbliżyliśmy się do Gwiazdy Wieczornej po przeciwnej stronie.

Stara gospoda stała na rogu, z którego jedna droga odchodziła do sanatorium

Frydenstrand, zamkniętego poza sezonem, druga zaś wiodła prosto, obok domu

starców Związku Rzemieślników. Czterdzieści lat później mój ojciec miał tam

dożyć swoich dni.

Zobaczyliśmy Lucyfera przy drzwiach gospody, był niespokojny, rzucał

łbem i parskał. W oknach, z których biło żółte światło, odbywał się taniec cieni,

na żółto też oświetlały bruk latarnie, ale my stanęliśmy między nimi w cieniu.

Jesper miał na nogach drewniaki, więc już z daleka słychać było wyraźnie, że się

zbliżamy. Ale nie my jedyni. Nagle rozległy się głośne okrzyki, tętent kopyt i

turkot kół na bruku. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, jak duży landauer toczy

się po Danmarksgade, aż echo odbijało się od domów w najwęższej części ulicy.

Zaczęły się otwierać drzwi, stawali w nich ludzie, a kilku chłopców puściło się

biegiem za czarnym powozem ze srebrnymi okuciami. Krzyczeli i wrzeszczeli:

– Rzuć monetę, baronie!

Oto przyjechał pan na Bangsbo, baron Biegler w swoim olbrzymim

kożuchu. Otworzył drzwiczki i zawołał:

background image

– Szybciej, woźnico! Umieram z pragnienia, płonę jak ogień! – Woźnica

smagnął batem dwa konie, szarpnęły lejcami i rozbiegłyby się w dwie różne

strony, gdyby nie były spięte. Powóz pomknął przez plac, a gdy nas mijał, baron

się wychylił i rzucił w wieczorny mrok garść monet. Pieniądze błysnęły w

ś

wietle latarni i zabrzęczały na bruku, potoczyły się na prawo i lewo, w końcu

zatrzymały się w szparach między kamieniami, ale my nie schyliliśmy się po nie.

Surowo nam przykazano, żeby tych pieniędzy nie tykać. To krwawe pieniądze,

mówił mój ojciec. Czyja była ta krew, nie miałam pojęcia, ale monety błyszczały

bardziej niż jakiekolwiek, które do tej pory widziałam. Jesper ujął się pod boki i

krzyknął za powozem:

– Zachowaj swoje krwawe pieniądze, baronie! I tak niedługo umrzesz!

Rzuciłam się na niego i zaczęłam go ciągnąć za kurtkę.

– Co ty wygadujesz! Nie wolno tak mówić – syczałam na tyle głośno, na ile

się odważyłam. Jeden z chłopców dobiegł do nas, rzucił się na kolana i zaczął

zbierać monety.

– Do diabła, przecież wszyscy o tym wiedzą. Zżera go choroba i od tego

umrze!

– Przecież to baron!

– Cyrkowy baron, baron z lunaparku, parweniusz i cholerny nuworysz! –

krzyknął Jesper głośno nie swoimi słowami, nie wiem, gdzie się ich nauczył.

Twarz barona wychylała się z powozu niczym biała maska z trzema czarnymi

pustymi dziurami, ale konie wreszcie skręciły pod Gwiazdę Wieczorną i tam się

zatrzymały.

– Po co on tam jedzie? – spytał Jesper. – Przecież może pić w domu z tych

wszystkich swoich eleganckich butelek.

– Może jest samotny – podsunęłam.

– To idiota – stwierdził Jesper. – Chodź.

background image

Baron zniknął w drzwiach gospody, chłopcy starannie wyzbierali monety i

odeszli, zostaliśmy więc sami; Jesper zaraz przeszedł przez plac. Wolno

podążyłam za nim, nie czułam się tu dobrze.

– Może pójdziemy do domu – zaproponowałam. – Już dawno powinniśmy

być na kolacji.

– W gospodzie jest dziadek, chcę to zobaczyć. To mój dziadek i twój też –

odparł Jesper, nie odwracając się. Już był przy oknach i zaglądał do środka.

Twarz zrobiła mu się żółta, a plecy czarne. Woźnica siedział na koźle i

wpatrywał się w ścianę, nawet nie spojrzał na Lucyfera, który teraz, gdy

pojawiły się przy nim dwa inne konie, był jeszcze bardziej niespokojny.

– Idę do domu! – zawołałam.

– W porządku – powiedział Jesper do szyby. – Mogę to sobie obejrzeć sam.

Ledwie go słyszałam. Na tle żółtego światła czarne plecy zmieniły się w

wąską kreskę. Czy on naprawdę chciał zostać sam? Nie bardzo w to wierzyłam,

był starszy ode mnie, miał szybciej umrzeć, nawet jeśli tego nie rozumiał, to

przynajmniej ja wiedziałam o tym od dawna. Czy to naprawdę była zima?

Wszystko pamiętam jako zimę. Wczesny zmrok i puste ulice, nadciągający

zewsząd chłód, przenikający pod płaszcz, pełznący po plecach. Odwróciłam się i

poszłam z powrotem przez rynek, myśląc o matce, która z pewnością czekała już

w drzwiach. Nagle jednak się zatrzymałam, zawróciłam i podbiegłam do

Jespera. Przycisnęłam nos do szyby, dotykając brata ramieniem.

– Wiedziałem, że wrócisz – zaśmiał się cicho. Nie wiem, czy pomyślałam

sobie o tym wtedy, czy znacznie później, z pewnością nie miałam więcej niż

dwanaście lat, a Jesper czternaście, ale ten chłód na plecach był nie do

wytrzymania i wiedziałam, że nie zawsze to ja będę stała na zewnątrz w

ciemności i zaglądała do środka, do światła. Czułam łaskotanie w całym ciele,

nagle ogarnęła mnie ochota, żeby stłuc szybę albo jak najszybciej stąd odejść.

Stałam jednak dalej, ramię przy ramieniu z Jesperem.

background image

Jedno okno było uchylone. Przez szparę razem ze światłem sączyło się

ciepło. Widzieliśmy, jak baron opiera się o bar. Ręką zrobił sobie miejsce,

zgarniając kieliszki, które potoczyły się na sam brzeg lady i pospadały, tłukąc się

o podłogę.

– Niech to wszyscy diabli! Ja stawiam! – zawołał, odwrócił się z pełnym po

brzegi kieliszkiem w ręku i był baronem. – To miasto pełne chłopów. Zdrowie,

chłopi!

W gospodzie oprócz mojego dziadka nie było żadnych chłopów. Znałam

wszystkich. Większość pracowała w stoczni, niektórzy byli rybakami, inni

rzemieślnikami jak mój ojciec. Znał ich i czasami się z nimi spotykał, a każdego

lata wyjeżdżali razem na organizowane przez Związek Rzemieślników

wycieczki na zachodnie wybrzeże, ale ojciec nigdy nie zachodził do Gwiazdy

Wieczornej o tej porze.

Zirytowany baron jeszcze raz uniósł kieliszek.

– Pijcie do diabła, chłopi! Trzeba wam za to płacić?

Dziadek siedział przy stoliku koło drzwi. Widziałam tylko jego rękę

trzymającą kieliszek, ale znałam ją dobrze. Usłyszeliśmy skrzypienie krzeseł i

stołów, kiedy wstawał, żeby powiedzieć:

– Sam płacę za swoją wódkę i nie piję z żadnym malowanym baronem. –

Zrobił dwa kroki naprzód, teraz mogliśmy go zobaczyć całego. Miał na głowie

kapelusz z płaskim denkiem, bez płaszcza był wysoki i chudy, i niezbyt dobrze

trzymał się na nogach, kiedy szedł między stolikami w stronę kontuaru, przy

którym stał baron.

– Wchodzę – oświadczył Jesper.

– Oni się będą bić.

– No właśnie.

– Ale tobie nie wolno, jesteś jeszcze za mały.

background image

– Mam czternaście lat, to aż za dużo – odparował, a ja znów zajrzałam do

ś

rodka i zobaczyłam, że dziadek i baron Biegler stoją bardzo blisko siebie, każdy

z kieliszkiem w dłoni. Obaj mieli brody, które niemal się ze sobą splatały,

kapelusz dziadka rzucał cień na twarz barona i jego własną, trudno więc było

stwierdzić, gdzie jedna się kończy, a druga zaczyna. Baron wyciągnął rękę, żeby

się bronić, i wódka z jego kieliszka chlapnęła na ciemny garnitur dziadka. Wtedy

dziadek złapał go za kożuch i zaczął szarpać.

– Zaczynają – powiedziałam.

– No to wchodzę – oznajmił Jesper. I wszedł przez podwójne drzwi,

wymijając woźnicę, który siedział cały czas tak samo sztywny, a ja pobiegłam za

nim, dopiero gdy mogłam go zobaczyć przez okno.

Uderzyło we mnie gorąco. Gorąco czteropoziomowego pieca w rogu i

gorąco wielu ciał tych, którzy siedzieli i stali przy stolikach. Droga do baru była

otwarta jak środkowe przejście w oborze, w której parują cielska stojących po

obu stronach krów. Ledwie dostrzegałam Jespera, wisiał baronowi na plecach,

ręką oplatając mu szyję. Baron wymierzał do tyłu kopniaki podkutymi obcasami,

ale w tej ilości pary i dymu nie dało się dojrzeć nic więcej. Przez moment byłam

przekonana, że naprawdę znalazłam się w oborze.

Przez dym przedarł się głos, który sprawił, że wszystko znieruchomiało:

– Skąd się tu wzięła ta dziewczyna? Wyprowadźcie ją!

background image

Widziałam to, ale wcześniej nie dotarło do mnie, że w gospodzie są sami

mężczyźni. Dopiero teraz zobaczyłam te twarze i oczy, które się we mnie

wpatrywały. Zapadła kompletna cisza, dziadek wolno się obrócił, w ręku wciąż

trzymał kieliszek. Wyglądało to bezsensownie, on najpewniej też tak uznał, bo

spojrzał na kieliszek i już miał go odstawić na stolik, ale zmienił zdanie i

najpierw wypił wódkę, a dopiero potem odstawił, już pusty. Popatrzył na Jespera

uwieszonego na szyi barona, dotknął kapelusza, pokręcił głową, całkiem się

odwrócił. Zauważył spojrzenia dookoła i w końcu dostrzegł mnie w płaszczu

przy drzwiach. Płaszcz był niebieski; wiem, że widział go wiele razy wcześniej.

Mimo to przyglądał się oszołomiony, zdjął kapelusz, nachylił się, wziął głęboki

oddech i wrzasnął:

– Co to ma, u diabła, znaczyć?! Towarzystwo Opieki nad Alkoholikami?

Od strony baru gruchnął śmiech, potoczył się w stronę drzwi i trafił mnie

prosto w twarz, która zapiekła ze wstydu i z gorąca bijącego od pieca po mrozie

na dworze.

– To ty powinieneś się wstydzić! – zawołałam, chociaż on przecież nie

powiedział nic o wstydzie, ale teraz wstyd wypełnił całą gospodę. Za mną

otworzyły się drzwi, poczułam zimny powiew na plecach i fala śmiechu

zawróciła z powrotem do baru. Czyjaś ręka zacisnęła mi się na ramieniu.

Zabolało. Nie musiałam nawet się odwracać, żeby wiedzieć, kto przyszedł.

– Wyjdź i zaczekaj na mnie – powiedział mój ojciec. Głos miał życzliwy,

wręcz łagodny, ale rękę twardą. Nie miałam ochoty wychodzić. Na zewnątrz

było zimno, tutaj ciepło, ale też pełno było wielkich oczu, które nie przestawały

się na mnie gapić. Odwróciłam się więc, zrobiłam dwa kroki i stanęłam w

drzwiach.

Z drugiego końca sali dobiegł huk, to Jesper w końcu wylądował na

podłodze. Nie przestawał jednak wierzgać nogami i kopać, baron zaś

wykrzykiwał:

background image

– Nędzny wiejski pachołku! Oszalałeś?

– Nie jestem wieśniakiem, jestem proletariuszem! – krzyknął Jesper.

Znów gruchnął śmiech. Wierni bywalcy Gwiazdy Wieczornej nie bawili się

tak świetnie od sylwestrowego wieczoru, ale Jesper czytał książki Nexø i Pelle

Zwycięzca był jego nowym bohaterem. Zamierzał zostać robotnikiem

przemysłowym i mężem zaufania, poprowadzić swoich towarzyszy ku

czerwonemu słońcu i nowemu człowiekowi. Po starym społeczeństwie nie

zostanie ani jedna cegła, ani jeden snop siana, a już z całą pewnością ani jeden

baron, który zresztą przez większość czasu był tak pijany, że kiedy wybierał się

na polowanie we własnym lesie, nie dawał rady przejść przez dziedziniec, nie

przewracając się, musiał więc pełzać na czworakach po końskim łajnie i słomie

do gołębnika, wypuszczać gołębie pocztowe i do nich strzelać. I nie jest to nawet

kłamstwo.

Mój ojciec przeszedł przez lokal, który znał tak dobrze, chociaż w innym

ś

wietle; widziałam jego plecy i Jespera. Jesper klęczał, jedną ręką otrzepywał

kurz z kurtki i spodni, drugą odpychał barona. Nagle podniósł wzrok i zdrętwiał.

Odetchnął głęboko, ostrożnie się podniósł, nie odrywając oczu od ojca, i

przygryzł wargę. Teraz nikt się nie odzywał. Zacisnęłam powieki, czekając na

dźwięk, który powinien się rozlec, na mroczny głos mojego ojca, na jego dłonie,

które były w stanie zmiażdżyć wszystko; widywałam to w warsztacie, kiedy coś

mu nie wyszło. Ale to dziadek się odezwał:

– No proszę, mamy tu stolarskiego mistrza, mistrzowskiego stolarza,

marnotrawnego syna wsi, dobrego pasterza wiórów. A cóż on tu robi o tak

późnej porze z prawie całą rodziną? Brakuje wam ciepła w domu?

Ojciec zatrzymał się na środku.

– Jesper, pójdziesz ze mną – powiedział cicho, a mój brat, wciąż patrząc mu

w twarz, zaczął iść.

background image

– Hola, hola! Chyba nie ma aż takiego pośpiechu. Skoro już jesteśmy razem,

to możemy chyba wypić po kieliszku? He, he. Zostań, Jesper. – Dziadek

otworzył dłoń i wyciągnął ją przed siebie. Jesper się zatrzymał, ale nie odwrócił,

wtedy to ja zawołałam:

– On pójdzie z nami!

Ojciec gwałtownie się obrócił.

– Cicho bądź, dziewczyno! – rzucił ostro i znów był wstyd i wielkie oczy,

ale Jesper się bał, tylko ja to widziałam. Stał sztywny między ojcem a

dziadkiem, jeden wysoki i chudy, z uśmiechem otoczonym brodą, drugi z

przypominającą garb wypukłością na karku, i z zaciśniętymi szczękami. Nikt już

nie patrzył na barona. Jemu to się nie spodobało, ujął się pod boki i głosem

pełnym piasku i żwiru warknął:

– A cóż to za idiotyczny dramat rodzinny? Do czarta, nie musimy chyba

tego słuchać! – Splunął na podłogę, a dziadek natychmiast się odwrócił i

wymierzył mu cios prosto w brzuch. Baron uderzył plecami o bar i osunął się na

podłogę z podwiniętym kożuchem oplatającym szyję jak wieniec. Dziadek

chwycił jego kieliszek i opróżnił go jednym haustem.

– No, mistrzu stolarski – powiedział, a ja nie mogłam pojąć, co takiego jest

w imieniu mojego ojca, że nie można go wymówić, przecież miał na imię

Magnus, o czym dziadek dobrze wiedział, ale wyglądało to tak, jakby nigdy

wcześniej tego imienia nie słyszał. – Dlaczego po prostu nie pójdziesz do domu,

skoro nie chcesz się napić z rodzonym ojcem? Nigdy nie stałeś się taki jak inni,

prawda? Nie wiesz dlaczego, ale urodziłeś się w bólach, a spłodzony zostałeś w

bólach jeszcze większych. Od samego początku byłeś jak cierń w ciele. Wracaj

do swojego ciepłego domu, a chłopca zostaw ze mną.

background image

Kołysał się w przód i w tył na obcasach, ale każde słowo wymawiał

wyraźnie, wszyscy w Gwieździe Wieczornej słuchali go w milczeniu, a kiedy

skończył mówić, wbili spojrzenia w mojego ojca. On nie miał nic do

powiedzenia, wpatrywał się tylko przed siebie z zaciśniętymi pięściami, plecy

zaokrągliły mu się bardziej niż kiedykolwiek. Próbowałam pochwycić wzrok

Jespera, w końcu mi się to udało, zamachałam, popatrzyłam mu w oczy i

szepnęłam:

– Chodź, chodź.

Ocknął się i zaczął iść, ale potem zrobił coś, czego nikt się nie spodziewał.

Podszedł do ojca, objął go i uściskał. Jakiś mężczyzna się roześmiał, ale tym

razem nie było wstydu, po prostu się śmiał i zaczął klaskać, chwilę później

przyłączyli się już wszyscy. Śmiali się, klaskali i tupali. Mój ojciec wyprostował

plecy i uśmiechnął się ostrożnie. Skinął głową znajomym, potem ujął nas oboje

za ramiona i podprowadził do drzwi. Jesper odwrócił się jeszcze na pięcie i

wskazując na barona, krzyknął:

– Już nie żyjesz!

Ś

miech się wzmógł, ojciec złapał Jespera za kołnierz i wystawił go za próg,

ale wiedziałam, że już się nie gniewa.

Zanim zamknął za nami drzwi, zobaczyłam jeszcze dziadka, stał sam, z

pustym kieliszkiem barona w ręku i przez moment pomyślałam, że uznał, iż to

jego Jesper miał na myśli.

background image

4

Moja matka naprawdę umiała opowiadać historie. I tworzyć pieśni. Była autorką

psalmów. Przed wyjściem za mąż nosiła nazwisko Aaen i pochodziła z

Bangsbostrand, osady położonej na południe od miasta, w którym mieszkaliśmy.

Prawie wszyscy jej mieszkańcy zajmowali się rybołówstwem, a absolutnie

wszyscy byli religijni, ci zaś, którzy nosili nazwisko Aaen, byli jeszcze bardziej

religijni niż pozostali. W tej rodzinie mówiło się lepszym językiem, nie gwarą

używaną przez większość miejscowych. Byli aż tak religijni, że kiedy założyli

kooperatywę, to nazwali ją Spółdzielnią Naszego Pana Boga. My nazywaliśmy

ją po prostu Spółdzielnią. Zdaje się, że nadal istnieje. Tym, którzy nie należeli

do spółdzielni, straszna zima zaglądała w oczy, a kiedy połowy się nie udały,

pukali do drzwi Naszego Pana Boga, prosząc, by ich wpuścić, ale wtedy było już

za późno. Przynajmniej dostali nauczkę.

Nie wiem, z jakiej przyczyny Aaenowie uważali się za lepszych. Nie mieli

ku temu żadnych powodów. Może dlatego, że w posiadaniu rodziny znajdował

się aparat fotograficzny. Zostawił go pewien niemiecki bogacz w ramach zapłaty

za wypożyczenie łodzi, kiedy pewnego lata przyjechał tu jako turysta i wynajął

dom przy plaży. Nazywał się Eisenkopf.

background image

Istnieje sporo zdjęć z tamtych czasów, na jednym są siostry mojej matki

idące Søndergade od strony Møllehus allé, mają wielkie kapelusze i długie

suknie z przeróżnymi ozdóbkami i wcale nie wyglądają na córki rybaka. Ale

właśnie nimi były. W każdym razie jestem pewna, że moja matka żyła w

przekonaniu, iż popełniła mezalians, chociaż mój ojciec pochodził z Vrangbæk,

które nawet dzisiaj nie jest wcale małym gospodarstwem. Jeden z moich wujów

został wprawdzie dzwonnikiem w kościele w Bangsbostrand, miał bladą cerę i

wąskie dłonie, ale jego syn Kurt pracuje w stoczni, a ciotka Else nigdy nie była

nikim innym niż żoną rybaka, a później wdową po rybaku, od pewnej

styczniowej bezksiężycowej nocy, kiedy jej mąż Preben zatonął razem z kutrem

„Lise-Lotte” na północ od Skagen. Przez pierwsze lata po jego śmierci ledwie

wiązała koniec z końcem przy wsparciu parafii.

Moja matka miała pianino, które ojciec kupił po zamknięciu starego kina i

odnowił. Zachowało dźwięk niemych filmów, więc gdy matka na nim grała i

ś

piewała, wychodziła z tego mieszanka Chaplina i religii, która mnie wydawała

się nieprzyzwoita, sądzę jednak, że ona w ten sposób nie myślała. Siedziała na

zydlu, wypróbowywała tony klawiszy, a w wielkich brązowych księgach

zapisywała zdania i rymujące się słowa. Pianino towarzyszyło jej do końca

ż

ycia. Kiedy u jego schyłku trafiła do domu opieki, pianino poszło tam razem z

nią. Chociaż przeważnie była daleka od tego świata, potrafiła zasiąść do

instrumentu, grać i śpiewać, a potem nagle przerwać, żeby powiedzieć:

– Ach, jaki to piękny psalm! Ciekawe, kto go ułożył?

Po kilku minutach uśmiechała się, dotykała własnej twarzy i szeptała do

siebie:

background image

– Ależ to przecież ja! – Śmiała się wtedy z dumą, która mnie wydawała się

tak samo nieprzyzwoita. Wiele osób uważało, że matka była równie zdolna jak

Kingo

1

, ale swoich pieśni nigdy nigdzie nie wysyłała, słuchała ich jedynie

rodzina i najbliżsi z parafii.

Osobiście ich nie znosiłam.

Jesper ją kochał. Pamiętał o jej urodzinach, nazywał Małą Mateczką,

ponieważ była taka niska, i nie przestawał się z nią z tego powodu droczyć.

Trzepała go wtedy ścierką, ale czerwieniła się i nie mogła się powstrzymać od

ś

miechu. Ja za podobne próby obrywałam ścierką na poważnie.

Matka opowiadała o Sarze z Lasu i o Danzigmannie, Gdańszczaninie.

Siedziała na krześle przy drzwiach, a Jesper i ja leżeliśmy w łóżkach, wtedy w

naszym pokoju pojawiał się mężczyzna, który przed ponad stu laty wypłynął

swoim statkiem z miasta należącego wówczas do Niemiec, samotnie stał za

sterem, miał czerwone oczy i wiatr we włosach, a płynął z ładunkiem do

Norwegii. Było ciemno, pogoda zła, widoczność bardzo słaba. Zamierzał

przepłynąć między Szwecją a Danią w pobliżu wyspy Læsø, wypatrywał latarni

morskich i kierował się ich światłem. Nagle światła pojawiły się wszędzie.

Zakręcił sterem na sterburtę, zrozumiał, że popełnił błąd, skręcił więc na

bakburtę, a światła cały czas świeciły ze wszystkich stron, z hukiem wpadł na

mieliznę, utknął i statek zaczął nabierać wody. Nagle w ciemności wśród szumu

fal usłyszał plusk wioseł i stuknięcia uderzających o kadłub łódek, które

podpłynęły do statku, i dziękował już Bogu za ocalenie.

1

Thomas Kingo – żyjący w XVII wieku poeta duński, autor psalmów

(wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

background image

Ale ci, którzy wkrótce przedostali się na pokład, nawet na niego nie

spojrzeli, tylko jak duchy sunęli ku lukom i w krótkim czasie cały jego ładunek

zniknął za relingiem, razem z mężczyznami, którzy mieli go uratować. Bez

ładunku statek podniósł się z rewy i przesunął na głębszą wodę. Tam zaczął

wolno tonąć, aż w końcu zniknął wraz z Gdańszczaninem na pokładzie. Matka

kończyła szeptem:

– Ten cypel, przy którym wpadł na mieliznę, po dziś dzień nazywa się

Danzigmann.

– Do czarta, co za diabły! – powiedział Jesper głośno, kiedy matka wyszła z

pokoju. Było całkiem ciemno, panował bezdenny styczniowy mrok, ale po

brzmieniu głosu poznałam, że Jesper siedzi na łóżku, a miał na myśli

mieszkańców Læsø, którzy światłami zwabili Gdańszczanina na mieliznę, żeby

zabrać mu ładunek. Miał rację, ja też byłam tak wzburzona, że nocą śnił mi się

Gdańszczanin leżący na dnie morza wśród wodorostów, z otwartymi oczami i

długimi falującymi palcami, które się po mnie wyciągały. Wiedziałam jednak, że

to przez sposób, w jaki matka opowiedziała tę historię, i długo się

zastanawiałam, czy w ogóle było jej żal Gdańszczanina. Może miała krewnych

na Læsø, a może mieszkańcy tej wyspy byli tak biedni, że nic innego im nie

pozostawało. Miałam się nad czym zastanawiać.

background image

Tej zimy wszystko zamarza na kość. Śnieg leży na ulicach, śnieg na polach, a

kiedy wiatr wieje nisko od północy, rozdmuchując śnieg na boki, błyszczący lód

rozciąga się aż po wysepki Hirsholmene. Już wcześniej był mróz, ale nie taki, a

od dwudziestu lat nikt nie widział tyle śniegu. Niektórzy mówią, że kiedyś dało

się suchą nogą przejść do Szwecji i z powrotem, lecz jeśli to prawda, musiało to

być naprawdę bardzo dawno temu. Myślę sobie, że te mrozy mają jakiś związek

z dziadkiem, że nadciągają, kiedy ktoś się powiesi lub w inny sposób odbierze

sobie życie, a szczególnie dotyczy to miasta, w którym do tego doszło. Ojciec

twierdzi, że mrozy panują w całej Danii i że to wielka przesada winić o nie

dziadka, więc pewnie ta teoria nie jest słuszna, chociaż Jesperowi się spodobała.

background image

Siedzę w klasie i przez okno widzę, jak nadciąga wiatr i szarpie drzewami.

Słyszę, jak zawodzi za węgłem budynku szkoły. Stare okna są nieszczelne, od

ś

ciany piekielnie ciągnie, dlatego my, którzy siedzimy w rzędzie pod oknami,

mamy na sobie płaszcze i czapki. Marianne w ławce przede mną owinęła szyję

dużym czerwonym szalem, z ust bucha jej para, natomiast ci, którzy siedzą pod

przeciwległą ścianą, przy piecu, są rozebrani prawie do naga i paskudnie się do

nas wykrzywiają. Szczególnie Lone, ta małpa, córka kierownika. Jest ładna,

codziennie ma wyprasowane sukienki, jasne loki i dobre stopnie. Ja też mam.

Dobre stopnie. My dwie zostawiamy innych daleko w tyle. Ona dlatego, że

dostaje wszystko za darmo, ja – dlatego, że ciężko pracuję. Jeśli chcę się kiedyś

wyrwać z tego miasta i wyruszyć na drugi koniec świata, muszę mieć dobre

stopnie. Najpierw gimnazjum, potem liceum i drzwi stają otworem. Matka

uważa, że jestem mądra, czasami nawet to mówi i rozpacza nad Jesperem, który

do nauki podchodzi bardziej beztrosko, ponieważ zamierza być robotnikiem w

stoczni i socjalistą, więc wprawia się w byciu opozycjonistą. Kiedy się jest w

opozycji, nie trzeba odrabiać lekcji. To, zdaniem Jespera, przykazanie numer

jeden. Uważa, że jest na dobrej drodze. W każdym razie są awantury w szkole i

rozprawy w domu.

background image

W drodze ze szkoły idę tuż za Lone i naśladuję jej ruchy. Lone drepcze.

Papuguję to po niej, dopóki mi się nie znudzi, a Lone nawet nie odwraca głowy.

Mieszka w dużym domu przy Rosevej, niemal przy Frydenstrand. Ja aż tak

daleko nie idę, ale to w tę samą stronę. Nigdy nie wracamy razem. Lone jest z

wyższych sfer i nie może się pokazywać ze mną. To zresztą działa w obie strony.

Ale kiedy mam skręcić w Asylgade, Lone się jednak odwraca. Patrzy na mnie z

nienawiścią, chwyta swój szalik i przesuwa węzeł na kark. Podnosi go do góry,

porządnie napinając, wystawia język i przewraca oczami. Natychmiast puszczam

się biegiem, trącam ją barkiem tak, że upada na plecy w zaspę. Biję ją porządnie.

Wprawdzie jest córką kierownika szkoły, ale nikt mi nie będzie grał na nosie.

Nikt.

Na Rosevej stoi kilka dużych domów. Kiedy moja matka wybiera się na spacer,

co zdarza się rzadko, zwykle chodzi właśnie tam. Wiem, co wtedy myśli: Jak

dobrze musi się żyć ludziom z tej ulicy. Na pewno są szczęśliwi, mieszkają tak

wspaniale. Raz jednak wyprawiłyśmy się we dwie, mój dzień i tak był pusty,

tylko czarne godziny jedna za drugą aż do zapadnięcia ciemności i ciało

przeszkadzające we wszystkim. Przechodząc obok jednego z domów,

zajrzałyśmy za płot. W dużym ogrodzie na środku trawnika siedziała młoda

dziewczyna na wózku inwalidzkim. Było lato, twarz dziewczyny w czerwonej

sukience skrywał cień, a na pierś padał jej promień słońca. Matka odwróciła się

wtedy i powiedziała:

– Sama widzisz. Lepiej być biednym i móc chodzić, niż bogatym i siedzieć

na wózku.

background image

Ale wyraziła jedynie własne zdanie. Bo ja często nocą, we śnie, widuję

dziewczynę bez twarzy w czerwonej sukience; najpierw widzę jedynie ciemność,

a później pojawia się czerwień, której napływa coraz więcej, aż w końcu

wypełnia naprawdę wszystko. Muszę się obudzić, bo inaczej bym pękła, ale

wcale nie śnię o bogactwie, to moja matka ma takie marzenia, tkwią gdzieś z

tyłu głowy za tym miejscem, z którego biorą się psalmy.

background image

– Dlaczego on nie mógł dać nam domu – wzdycha matka, kiedy okazuje się,

ż

e po dziadku nie ma co dziedziczyć. Wieczorna Gwiazda upomniała się o

swoje, a dom, w którym mieszkamy, nie należy do nas, tylko do parafii

baptystów za ścianą. Mój ojciec wieczorami u nich stróżuje. Jedyną naszą

własnością jest warsztat stolarski, a jeśli to prawda, że ojciec jest najlepszym

stolarzem meblowym w mieście, to nie za bardzo umie zarabiać. Zna zbyt wiele

osób. Takie nieduże miasto nie pozwala być profesjonalistą. Ludzie ciągną z

Danmarksgade po oblodzonym bruku podwórza, wchodzą w krąg żółtego

ś

wiatła lampy nad heblarką, rzucają cień na wióry i trociny, na stosy listew pod

ś

cianami. Stoją w sporej odległości od piły taśmowej na środku pomieszczenia,

obracając w palcach żółtobrunatne zużyte narzędzie, i rozprawiają o czasach,

które nigdy nie były gorsze. Ojciec kiwa głową i pyta, czy matka tego i tamtego

doszła już do siebie po złamaniu kości udowej i czy synowi nie wiedzie się teraz

lepiej. Lepiej wiedzie się rzadko, ojciec więc znów kiwa głową, wie przecież, jak

jest. Kiedy wychodzą, zostaje po nich zakurzona pustka, powietrze wydaje się

kosmate i matowe jak dno portmonetki, a ojciec zabiera się do szafy czy

komody, poprawia, dorabia, czyści i poleruje, aż powierzchnie lśnią od żaru,

który skrywa się w każdym drewnie; połysk bez lakieru, z rączką z

wypolerowanej kości. Po kilku dniach przychodzą po odbiór, mebel stoi na

ś

rodku warsztatu, ładniejszy niż za nowości, inny. Określenia na to szukałam

latami, sprawdzałam w książkach, myślałam i zastanawiałam się, aż wreszcie

znalazłam słowo „substancja”. Przynoszą wrak, a dostają substancję, widzą to,

nie posiadają się z radości i wychwalają mojego ojca, aż zaczynają mu płonąć

uszy. Po ich wyjściu okazuje się, że wziął tyle samo co w zeszłym roku, w

pozaprzeszłym i jeszcze rok wcześniej.

background image

Wieczorami ojciec siedzi przy stole w pokoju i wpatruje się w rachunki, w

prawej ręce ma ołówek, w lewej jedno z racjonowanych cygar. Czynsz dla

baptystów, koks do kominka, gaz do kuchenki i nowe ostrze do piły. Jesper

będzie miał konfirmację. Jesper się sprzeciwia, ale Jesper musi. Dostanie swój

pierwszy garnitur, zjedzie się cała rodzina. Ojciec zapisuje cyfry na papierze,

cygarem zaciąga się tylko co drugi raz. Powinien mieć dom z drewna od podłogi

do sufitu, w którym pachniałoby tak jak w warsztacie, drewnem, a nie pleśnią

jak tutaj po jesieni i deszczu zalewającym ściany. Tu wszystko jest z cegły i

cementu. Woda wciska się w szczeliny, kwiaty wilgoci rozrastają się pod tapetą,

która się łuszczy, a podłoga w kuchni jest lodowata pod stopami nawet latem,

kiedy do środka wpada słońce. W kamieniu nie ma żaru. Na Syberii domy są z

drewna, latem pięknie pachną żywicą i ciepłem. Kiedy nadciąga wielka zima, żar

odpoczywa w głębi drewnianych bali, ale nigdy nie znika. Drewno kurczy się,

czeka i rozszerza wraz z wiosną, chłonąc wiatr i słońce.

Mój ojciec, kiedy nikt nie słyszy, zgrzyta zębami. Ale ja słyszę i tak.

Pokazuję mu książkę ze zdjęciami z Syberii i tamtejszymi domami. Trzyma ją z

daleka i dopiero po dłuższej chwili mówi:

– To dobre rzemiosło. Ale na dworze tam zimno, strasznie zimno.

Bardzo lubię lato, ciepły wiatr pod sukienką na gołych nogach, ale nie

wierzę, by ten mróz mi dokuczał. Na Syberii mają inne ubrania, nauczyłabym się

je nosić, nie chodziłabym tak jak teraz jedynie w tym cienkim płaszczyku, który

ma mnie chronić przed wiatrem nadciągającym od morza między Danią a

Szwecją i przenikającym wszystko. Na Syberii mają czapki z wilczej skóry,

grube kurtki i buty na futrze. Wielu tamtejszych mieszkańców przypomina

Eskimosów, może bym i do nich pasowała, gdybym obcięła włosy na krótko. A

poza tym będę przecież siedzieć w pociągu, wyglądać przez okno i rozmawiać z

nieznajomymi. Oni będą mi opowiadać o tym, jak żyją, co myślą, i pytać,

dlaczego wybrałam się w tak daleką drogę aż z Danii. A ja im wtedy odpowiem:

background image

– Czytałam o was w książce.

Będziemy pić gorącą herbatę z samowara, razem milczeć i tylko patrzeć.

Otrzepuję śnieg z przodu płaszcza i patrzę, jak Lone znika ze szkolną torbą pod

pachą i czapką w ręku. Teraz już nie drepcze, a ja i tak nie skręcam do domu,

tylko idę dalej główną ulicą, aż docieram do bramy i do oficyny, w której mieści

się warsztat. Wchodzę za bramę i w drzwiach warsztatu widzę ojca w płaszczu.

Czekam, aż zamknie je na klucz, dopiero wtedy się z nim witam. Podchodzi,

strzepuje mi śnieg z tyłu płaszcza i ogląda długie zadrapania na mojej twarzy.

– Biłaś się? – pyta.

– Tak. Z Lone.

– Dlaczego?

– Przez dziadka – mówię i pokazuję, co zrobiła Lone. Obracam szalik do

tyłu i podnoszę za węzeł, aż zaczyna dusić.

– Dużo dzieci mówi o tym w szkole?

Kiwam głową, a on zaciska szczęki, wychodzi za bramę, ją też zamyka na

klucz, najwyraźniej nie zamierza dziś tu wracać.

– Dokąd idziemy? – pytam.

– My nie idziemy nigdzie. Ja idę do banku, do Kasy Oszczędnościowej.

– A co tam będziemy… to znaczy, co tam będziesz robił?

– Pożyczał pieniądze. Możesz ze mną iść, pod warunkiem że będziesz

trzymała się z tyłu i grzecznie czekała.

Wchodzi przez ciężkie drzwi, a ja grzecznie czekam, aż ojciec wyjdzie

zaledwie kwadrans później. Staje na schodach obok mnie, nie odzywa się,

dopóki nie przyjrzę się uważnie jego twarzy. Wtedy mówi bardzo wolno:

– Niezbyt dobrze poszło.

Nie bardzo wiem, co to znaczy.

background image

– Szkoda – odpowiadam trochę zbyt beztrosko i zeskakuję ze schodów. Ale

on nie idzie za mną. Stoi z rękami w kieszeniach płaszcza, wpatrzony w ścianę

po przeciwnej stronie ulicy, a kiedy go wołam, nie odpowiada. Gładzi się po

brodzie i w końcu zawraca.

– Zaczekaj tu – mówi i wchodzi.

Teraz nie ma go pół godziny. Jest za zimno, żeby tak długo stać nieruchomo,

dlatego skaczę i chodzę po ulicy, zaglądam w okna i zastanawiam się, co

mogłabym kupić, gdybym to ja miała pieniądze. Ale pożyczać jest niedobrze, to

słowa mojego ojca. Jeśli nie będziesz mógł spłacić pożyczki, to urwą ci uszy,

zwykle tak powtarza.

Kiedy wychodzi, uszy ma czerwone, a ja sobie myślę, że pewnie próbowali

mu je urwać, ale nie mówię tego na głos, tylko pytam:

– Teraz poszło lepiej?

Ojciec wyjmuje cygaro, przedostatnie, i zapala. Zaciąga się mocno.

– Może i można tak powiedzieć. Pożyczyłem pieniądze, ale zastawiłem

warsztat.

background image

5

Misjonarze jeżdżą po całym świecie, do mrocznych zakątków, do Tasmanii, do

Murzynów w Afryce i aż na Daleki Wschód. Rozsiewają boże ziarno wśród

tych, którzy wędrują przez suche doliny, i muszą znosić wielkie trudy. Czasami

bywają zabijani, odrąbuje się im głowy, rzuca ich na pożarcie lwom albo

zakopuje w ziemi z wystającą jedynie twarzą, tak by mogły ją powoli zjadać

mrówki. Ale oni się nie poddają, bo za plecami czują silną rękę Boga. Co roku

nowi ludzie wyruszają z ośrodków misyjnych, a my co tydzień dostajemy

gazetki misyjne pocztą. Czytuję je od czasu do czasu, kiedy nie ma nic innego,

głównie jednak czyta je moja matka. Pokazuje mi zdjęcia jasnowłosych kobiet i

wysokich mężczyzn, którzy stoją pod odległymi gwiazdami, i mówi:

– A ty nie mogłabyś zostać misjonarką? – Wie przecież, że chciałabym

podróżować, według niej to jedyny sposób. Ale ja nie chcę, żeby mnie zjadły

mrówki, nie chcę być misjonarką. Jestem za niska, mam ciemne włosy i

najbardziej chciałabym siedzieć cicho z zamkniętymi ustami i słuchać, jak

poznani po drodze ludzie mnie opowiadają o sobie.

Kiedy gazetki przychodzą, rzucam się jednak na nie pierwsza i w spisie

treści sprawdzam, czy ktoś nie wybrał się na Syberię. Nigdy nikogo takiego nie

ma, ale przecież nie można mieć pewności. Któregoś dnia może się okazać, że

mój pociąg wjechał w mur z Biblii i wypuszczając parę z zaworów na obie

strony, wzdycha z rezygnacją na cichym stepie.

background image

Moja matka wieczorami przesiaduje przy oknie, między nią a fotelem ojca

stoi lampa, matka czyta i uśmiecha się radośnie przy każdej zbawionej duszy, a

kiedy ktoś w Kongu umrze na malarię, odkłada gazetkę na kolana i pociąga

nosem.

– Ach, jaka szkoda, biedaczysko!

Idzie potem do pianina, gra i śpiewa któryś z własnych psalmów, a jej jasny

głos wypełnia pokój, aż ściany pękają. Śpiewa tak, jakby nigdy nie miała

zamiaru skończyć. Ojciec szeleści gazetą, ale to nie pomaga, odkłada ją więc i

mówi:

– Na miłość boską, przestań już, Marie!

Strumień dźwięków cichnie, matka spuszcza głowę i patrzy na klawisze.

– Ależ, Magnusie – szepcze.

background image

Ojciec żałuje całym sobą, ale nie może wytrzymać tego grania. Ja też nie.

Stoję w drzwiach i nie wiem, czy mam iść, czy zostać. A mimo wszystko to on

pragnął jej. Nie rozumiem tego, nigdy się nie dotykają, ale matka opowiadała mi

o młodym mężczyźnie z mocnymi przedramionami i plecami zaokrąglonymi na

górze, jakby miał garb. Przyjeżdżał rowerem każdego dnia rano, w słońce i w

deszcz, kiedy szła na Søndergade, żeby stanąć za ladą w Konfekcji i krawiectwie

Jensena. Wyprzedzał ją na skrzyżowaniu, tam gdzie Vrangbækvej spotyka się z

Møllehus allé, i nigdy się nie odzywał, tylko mijał ją na rowerze i zawracał,

potem znów mijał, a ona próbowała patrzeć prosto na drogę przed sobą. On się

jednak nie poddawał. Aby przyciągnąć jej uwagę, robił na rowerze sztuczki.

Stawał jedną nogą na pedale, drugą prostował jak na starych plakatach

cyrkowych, zwieszał się na boku z prawą nogą pod ramą, stawał na siodełku

zgięty wpół z rękami na kierownicy, albo kładł się z kolanami na bagażniku i w

tej pozycji, w przypływie nadmiernej śmiałości, puszczał kierownicę i

przejeżdżał obok niej. Wszystko to robił z tak samo poważną miną, a ona, nie

mogąc się powstrzymać, w końcu zaczynała się śmiać, wtedy zadowolony

uśmiechał się ostrożnie. Miał dwadzieścia lat, był od niej o rok młodszy, za

młody na to, by się żenić. Poprosił jednak króla o pozwolenie, bo nie mógł się

doczekać.

background image

„Christian X, Król Danii i Islandii oznajmia, że czeladnik stolarski Magnus

Mogensen, urodzony 13.03.1889 roku we Vrangbæk, przed uzyskaniem

pełnoletniości może sam dbać o swoje interesy i należącą do niego własność,

otrzymuje tym samym zezwolenie na poślubienie panny sklepowej Inger Marie

Aaen, urodzonej 25.05.1888 roku w Bangsbostrand”. Tak mówi oficjalny

dokument. Mam go teraz ja. Leży w czarnym pudełku razem z nekrologiem, a

kiedy cofam się myślą i próbuję sobie przypomnieć mojego ojca, równie często

jak jego twarz zapamiętana w dzieciństwie, czy emerytowany stolarz w domu

opieki Związku Rzemieślników na Kløvervej 4, staje mi przed oczami tamten

młody mężczyzna na rowerze, którego nigdy nie widziałam, z kamiennym

obliczem uwieszony kierownicy.

W mokrym świetle pewnego lipcowego poranka staliśmy oboje z Jesperem na

samym końcu falochronu i patrzyliśmy, jak prom z Læsø wpływa między

latarnie i dobija do nabrzeża w miejscu, gdzie stary silos zbożowy dzielił port na

dwie części. Od kilku dni nieprzerwanie wiało i padało, ale tego dnia była

niedziela i słońce. O tak wczesnej porze panował chłód, beton jeszcze nie

wysechł, a w nieruchomym powietrzu czuło się wilgoć. Na morzu jednak była

duża martwa fala, prom z Læsø uniósł się wysoko między latarniami i opadł już

w obrębie basenu portowego. Cieszyłam się, że nie jestem na pokładzie, bo na

pewno bym się rozchorowała i przewieszona przez reling musiałabym

wymiotować w zieloną wodę.

background image

Daleko na morzu rozciągnął się dywan mgły, z której niczym igły wbite w

poduszeczkę wystawały jedynie szczyty masztów łodzi rybackich płynących w

konwoju po burzliwych dobach na łowiskach na północ od Skagen. Jesper miał

ochotę obserwować również ich wpłynięcie do portu, bo widok był zaiste

niezwykły, gdy przecinały mgłę i nagle wyłaniały się w słońcu. Ale promem z

Læsø przypływał mój ojciec, właśnie dlatego wstaliśmy tak wcześnie, chociaż

był środek wakacji. Ruszyliśmy więc wzdłuż ramienia falochronu ku nabrzeżom

portu rybackiego i promowego. Było nam ciepło w kaloszach, a zimno od kolan

w górę; czułam, jak po moim ciele rozprzestrzenia się gęsia skórka, i to uczucie

bardzo mi się podobało.

Szliśmy szybko, żeby zdążyć przed spuszczeniem trapu. Myśleliśmy, że

dostrzeżemy ojca z falochronu, ale on nie zaliczał się do tych, którzy wychodzą

na pokład, żeby pomachać i pokazać się wszystkim, od tej zasady nie robił

wyjątków. W porcie było niewielu ludzi. Widziałam tylko Bezdomnego Hansa,

który nocował w szopie na łodzie, i dwóch rybaków kucających na nabrzeżu

przy swoim kutrze – naprawiali sieci i rozmawiali, paląc cygara. Dym wznosił

się pod błękitne niebo, a głosy o wczesnym poranku niosły się daleko.

Słyszeliśmy je wyraźnie nad wodą między pomostami, rybacy mówili gwarą

z Północnej Jutlandii, tak starą, że jeśli się uważnie nie wsłuchałam, brzmiała jak

angielski, i idąc, mrużyłam oczy i wyobrażałam sobie, że jestem w jakimś śnie,

w książce, w innym kraju za morzem, ale trwało to tylko przez chwilę i zaraz

minęło. Szłam szybko po betonowych płytach, a Jesper skakał po kamieniach

wystających ponad wodę po wewnętrznej stronie falochronu. Od razu było tam

głęboko, żeby codziennie mogły przypływać duże statki, i gdyby Jesper wpadł

do wody, mógłby utonąć.

– Przestań już – powiedziałam. – Wejdź na górę. Musimy się pospieszyć, bo

inaczej nie zdążymy.

background image

– I tak posuwam się dostatecznie szybko – odparł Jesper. – Przecież ja

prawie fruwam! – zawołał i odbił się do dużego skoku między dwoma wielkimi

głazami sterczącymi wysoko z wody. Skoczył, ale jeden but przylepił mu się do

grudy smoły i już tam został, Jesper natomiast rzeczywiście pofrunął, lecz zaraz

runął w mętną wodę głową w dół.

Wyglądało to dziwnie, jedna noga w bucie, druga w samej skarpetce,

sterczały przez chwilę, dopóki i one nie zniknęły. Zamknęła się nad nimi fala, a

na powierzchnię wody wypłynęła wielka bańka powietrza, która zaraz pękła.

Potem zapadła cisza.

Zupełna cisza. Rybacy przestali rozmawiać, kucali już tylko i patrzyli przed

siebie, a mewy latały bez jednego okrzyku, jakby znalazły się za zabarwionym

na niebiesko szkłem. Prom z Læsø zgasił silniki, cisza narastała, tłoczyła się do

piersi, wyciskając mi powietrze z płuc i pchając je do gardła, aż w końcu

musiałam otworzyć usta:

– JESPER!

Najszybciej, jak umiałam, zlazłam z betonowych płyt na kamienie, dyszałam

jak pies, nie panując nad oddechem, w piersi pracowała mi pompa, nie mogłam

zamknąć ust. Na samym dole wyszarpnęłam but ze smoły i zaczęłam

wymachiwać nim w powietrzu, z nadzieją, że może Jesper po niego przyjdzie.

Ale jego nie było. Położyłam się na najdalszym kamieniu, wpatrzona w wodę, i

tuż przy twarzy zobaczyłam wyciągającą się po mnie rękę z długimi falującymi

palcami. To był Gdańszczanin. Poderwałam się wystraszona, znów zaczęłam

dyszeć, aż gardło mnie rozbolało. Odwróciłam się, potem jeszcze raz spojrzałam

w wodę. Ręka wciąż tam była. Teraz zaciśnięta w pięść.

– JESPER!

background image

Cisnęłam but na bok i rzuciłam się do przodu. Kolanami i piersią uderzyłam

o kamienie, zabolało, bo piersi urosły mi w ostatnim roku, twardość zastąpiła

miękkość, wysunęłam się najdalej, jak mogłam, zaciskając uda wokół ostatniego

kamienia tak mocno, że mogłabym go zgnieść na proszek, za co on podrapał

mnie w najczulszym miejscu. Nabrałam powietrza i zanurzyłam w wodzie głowę

i ciało do pasa. Najpierw miałam oczy zamknięte, potem je otworzyłam i wtedy

dostrzegłam jego twarz. Zieloną, z szeroko otwartymi oczami i ustami

zaciśniętymi w wąską kreskę. Nie wiedziałam, czy on mnie widzi, ale

pomyślałam, że raczej tak, i nie mogłam pojąć, dlaczego nie otwiera dłoni.

Zaciskał ją w pięść, musiałam więc użyć obu rąk, żeby dostatecznie mocno go

chwycić. Byłam silniejsza od wszystkich znajomych dziewczynek, zaczęłam

ciągnąć. Najpierw z wody wynurzyła się moja głowa, a potem głowa Jespera z

zaciśniętymi ustami i oczami okrągłymi jak kulki do gry. Nabrałam powietrza i

trzymając go wciąż obiema rękami, wrzasnęłam z całych sił:

– ODDYCHAJ!

Usta Jespera wolno się rozluźniły i wydobył się z nich świst, który nie miał

końca; mój do tej pory sztywny brat zrobił się całkiem bezwładny i w końcu

zamknął oczy.

– Myślałem, że jesteś aniołem – szepnął.

– Anioły mają jasne włosy. Poza tym nie istnieją.

– Moje istnieją i włosy mają ciemne.

– A ja myślałam, że jesteś Gdańszczaninem – powiedziałam, wtedy Jesper

zaczął się śmiać i kaszleć. Pociągnęłam go na brzeg, aż wreszcie sam mógł się

czegoś złapać i o własnych siłach wyjść z wody. Uklęknął, zwymiotował słoną

wodę i śniadanie, a ja podtrzymywałam mu głowę. Potem go objęłam i zaczęłam

płakać.

– Myślałam, że jesteś Gdańszczaninem. Nie poznałam cię!

background image

Poczułam, że uśmiechnął się w moje ramię, był przemoczony i zmarznięty,

ciepły tylko w niektórych miejscach, tam gdzie zdążyło ogrzać go słońce.

– Wypatrywałem go. Szukałem też jego statku, ale tam, na dnie, są same

wodorosty. Chciałem się wynurzyć, ale mi się nie udało, bo but był za ciężki,

pełen wody, a ściągnąć go nie mogłem. Więc po prostu stałem. – Uściskał mnie

za szyję obiema rękami, trzęsąc się tak, że i moje ciało zaczęło drżeć.

Zawstydziłam się i wstałam.

– Dziękuję ci, siostrzyczko – powiedział.

Wylał wodę z buta, potem włożył oba, wczołgał się na beton i razem

zaczęliśmy iść ku nabrzeżu. Przy co drugim kroku but Jespera, ten, do którego

przykleiła się smoła, wydawał z siebie ostre cmoknięcie, słyszałam też rybaków

rozmawiających na nabrzeżu, krzyki krążących dookoła mew i donośne odgłosy

promu z Læsø, gdzie opuszczano już trap.

– Może mimo wszystko zdążymy – oświadczył Jesper, przyspieszając

prawie do biegu, a ja pomyślałam: Jak to się wszystko prędko dzieje, byliśmy

tak daleko, zdążyliśmy wrócić, a świat przesunął się zaledwie o milimetr.

Kiedy wyłoniliśmy się z cieni za silosem, na ląd zdążyli już zejść pierwsi

pasażerowie, wieśniacy z Læsø, którzy przyjechali na zakupy, na piwo i w

odwiedziny do znajomych. Mieli na sobie odświętne stroje, a w rękach nieśli

kartonowe pudła obwiązane sznurkiem, w których być może wieźli jajka albo

ciasto dla kogoś z rodziny, ale nikt inny oprócz mnie i Jespera nie wyszedł im na

spotkanie, my zresztą też ledwie zdążyliśmy.

Zatrzymaliśmy się przy trapie, a ci, którzy tam stali, obrócili się i zaczęli na

nas gapić. Z włosów i ubrania ściekała nam woda, wokół butów utworzyły się

kałuże. Odgarnęłam włosy, które „przylegały mi płasko do głowy, wieśniacy

wymienili spojrzenia, wzruszyli ramionami i poszli w stronę miasta.

background image

Mój ojciec zszedł jako ostatni, tak jak to miał w zwyczaju. Nie wiedziałam,

jaki jest tego powód, ale uważałam, że ma to jakiś związek z jego plecami –

może chciał, by ludzie najpierw widzieli jego twarz, a nie szli za nim,

wymyślając powody, dla który wygląda tak, jak wygląda.

Dopiero na środku trapu podniósł wzrok i popatrzył na nas. Na Læsø spędził

kilka dni, zamierzał sprawdzić, czy nie powinniśmy się tam przeprowadzić, czy

znajdzie się tam zajęcie dla stolarza meblowego. Miał pożyczone w banku

pieniądze i liczył, że dzięki nim rozpocznie działalność. Po jego minie poznałam,

ż

e wyprawa nie była udana, a nasz widok też nie poprawił mu humoru. Stał z

ręką zaciśniętą tak mocno na poręczy z liny, że knykcie mu zbielały, a twarz

pobladła z gniewu. Jesper, spięty, przystanął obok mnie, nie rozumiejąc, co

ojciec widzi, zrobiłam więc prędko dwa kroki w przód i spytałam:

– Jak poszło, tato?

Ale on nawet na mnie nie spojrzał, tylko odepchnął mnie na bok, złapał

Jespera za kołnierz i powiedział cicho, ale ostro:

– Jak ty wyglądasz! To tak wychodzisz ojcu na spotkanie?

Chociaż ja wcale nie wyglądałam lepiej, mokra od pasa w górę, z

poranionymi kolanami i zlepionymi wodą włosami. Kochałam mojego ojca i

jego okrągłe plecy, ojciec kochał Jespera i wszystkie jego pomysły, ale ręce miał

twarde i silne jak mocno splecione liny i tymi rękami zaczął szarpać Jespera,

który skończył już piętnaście lat, niedawno był konfirmowany i miał pomagać w

warsztacie, zanim zacznie się uczyć typografii. To się nie mogło dobrze

skończyć, wiedziałam o tym i Jesper wiedział, nie wiedział tylko mój ojciec.

Jesper stanął w rozkroku i nie pozwolił się ruszyć. On też był ogorzały i silny, a

czarne włosy podnosiły mu się i opadały za każdym szarpnięciem ojca za

kołnierz, ale od pasa w dół nawet nie drgnął. Powoli usztywniał całe ciało, aż w

końcu ze spuszczoną głową mruknął:

– Przestań.

background image

– Coś ty powiedział? – odparł ojciec wściekły.

– Powiedziałem, że masz przestać, do diabła! – Jesper podniósł głowę.

Widziałam, że jest bliski płaczu. Zaraz jednym mocnym szarpnięciem się

uwolnił. – Nigdy więcej tak nie rób – oświadczył. Było to takie przykre, że nie

patrzył ani na ojca, ani na mnie, tylko gdzieś dalej na prom z Læsø, na którym

dźwig wyciągał z ładowni żywe zwierzęta i przenosił je na ląd, świnie i woły,

które miały iść do rzeźni w naszym mieście. Pozbawione godności szybowały w

powietrzu, ich piski mieszały się z cmokaniem buta odchodzącego Jespera.

– Nigdzie nie pójdziesz! – krzyknął za nim mój ojciec, ale Jesper nawet się

nie odwrócił, tylko szedł naprzód w tym samym tempie, aż zniknął za silosem,

kierując się ku placykowi przed kościołem i Danmarksgade. Cienka kurtka lepiła

mu się do pleców, a ja pomyślałam: To idzie mój brat, socjalista Jesper.

Później dowiedziałam się, że jedna ze świń popełniła samobójstwo na kei.

Wyrwała się, kiedy zsadzili ją z promu, pobiegła na oślep przed siebie, wpadła

do wody i utonęła wciśnięta między prom a nabrzeże. Nawet nie kwiknęła.

background image

6

U Lone w jednym pokoju są książki od podłogi do sufitu. Drugi to jadalnia.

Jedzą tam śniadania i obiady, mimo że kuchnia jest duża i przestronna, a na

podłodze leżą szerokie deski. Do obiadu Lone się przebiera. Ma własny pokój,

który należy tylko do niej, są tam książki na półkach, obrazy na ścianach i

niebieskie zasłonki. Z okna ma widok na ogród, w którym rosną wielkie drzewa,

w ciepłe dni rzucające cień. Matka Lone całe dnie spędza w domu. Chodzi po

pokojach ze ściereczką do kurzu, zmienia obrusy pod kolor, poprawia obrazy i

wyrównuje rzędy książek. Z ogrodu przynosi kwiaty, które wstawia do wazonów

na stole. Wszystkie wazony są niebieskie, a obrusy żółte i zielone. W niedziele

grywa na fortepianie w bibliotece i w krokieta na trawie w ogrodzie, z Lone i jej

bratem Hansem. Hans jest dwa lata młodszy od Lone i w świąteczne dni musi

wkładać ubranko marynarskie, ma spoconą czerwoną twarz, kiedy się odwraca i

patrzy, jak wchodzę przez furtkę i idę wysypaną żwirem alejką w stronę domu.

Krzywi się. Zatrzymuję się i stoję, dopóki Lone mnie nie zobaczy i do mnie nie

zamacha. Przyjaźnię się z tą małpą od maja. Kiedy skończyła się długa zima,

zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać. Może z powodu książek, które mogę pożyczać,

a może po prostu ją lubię; nie lubi jej nikt inny. Tak czy owak, wojna między

nami się skończyła. Lone nigdy nie odwiedza mnie w domu, a ja byłam u niej

już kilka razy, stałam i czekałam w holu między pokojami, słuchając, jak jej

matka opowiada o kwiatach i kolorach, o tym jak ważne są wyraźne kontrasty.

background image

– Najładniejsze jest to, co proste – mówi i uśmiecha się do mnie, uważa

bowiem, że ja wiem coś o prostocie, ale Jesper twierdzi, że jak na dziewczynę

mam żałosny gust. Ani trochę mnie to nie obchodzi. Pewnego razu matka Lone

wyjmuje tom z półki i czyta na głos Jeppego Aakjæra. Trzyma książkę w lewej

ręce, a prawą podnosi do góry.

– Czyż to nie piękne? – mówi pełnymi wargami i odstawia tomik na

właściwe miejsce w alfabetycznym szeregu. Kiwam głową i przytakuję. Matka

Lone wierzy w poezję. Jej ojciec, kierownik szkoły, wierzy w nauki

przyrodnicze, opowiada o owadach i ich świecie. Kiedy ma czas, wybiera się na

pola z torbą przewieszoną przez ramię i siatką na motyle, łapie owady, nakłuwa

je na szpilkę i umieszcza w gablotce na ścianie, a pod spodem pisze ich łacińskie

nazwy.

– Studiując owady, można się wiele nauczyć o ludziach – mówi. – Ich świat

jest taki jak nasz w mikroformacie, tyle że podział pracy jest o wiele lepszy.

W rodzinie Lone musi być jasność i kontrasty, ale mnie owady nie

interesują. Owady gryzą i łaskoczą, wpełzają pod sukienkę i żądlą.

Za każdym razem, gdy przechodzę przez furtkę domu Lone, przypominam

sobie wózek inwalidzki i dziewczynę w czerwonej sukience, smugi cienia i

ś

wiatła między drzewami, i róże na Rosevej. Pytam o nią, opowiadam też o

swoim śnie, a Lone wyjaśnia, że to była kuzynka z Kopenhagi, która przyjechała

w odwiedziny pooddychać świeżym powietrzem. Już nie żyje, umarła na

gruźlicę. Lone popłynęła promem do Kopenhagi na pogrzeb. To było bardzo

smutne, wszyscy mieli czarne sukienki i garnitury, a jej matka musiała siedzieć

na krześle, bo z żalu nie mogła stać. Na cmentarz przyszło wielu ludzi, stali w

ciemnych ubraniach na tle zielonej trawy i wszyscy patrzyli w tę samą stronę,

prawie jak w teatrze. Lone raz była w Teatrze Królewskim i często o tym

opowiada.

– Przepłakałam całą przemowę pastora – mówi z dumą.

background image

Dziewczyna o imieniu Irma chodziła do liceum i miała siedemnaście lat. Ja

mam trzynaście i czuję się silna, silniejsza niż Lone i jej brat Hans, prawie tak

silna jak Jesper. Lone też to czuje, zauważam to po sposobie, w jaki mnie

dotyka. Hans wiele razy nazywał mnie wieśniaczką, one jego zdaniem są

właśnie takie. Ich matka mnie obserwuje, kiedy przechodzę przez dom, boi się,

ż

e coś stłukę. Miałam angielską chorobę, ale z niej wyszłam, a sił nabrałam w

bójkach, stałam się wręcz niekobieca, tak twierdzi moja matka, ale tylko w kilku

miejscach zniszczyłam sobie szkliwo na zębach, dlatego muszę się pilnować,

ż

eby często i starannie je myć.

W domu u Lone mają wszystkie książki Nexø, chociaż wcale nie dlatego, że

go lubią.

– On stanowi zagrożenie dla kraju. To sowiecki komunista, kret, który

podkopuje naturalny porządek – mówi ojciec Lone. Chce się orientować w tym,

co czyta pospólstwo, więc często przysyłają mu książki z Kopenhagi.

Przyszłam pożyczyć Dittę – dziecię człowiecze, bo Jesper jej nie czytał, i

może jeszcze relację Knuda Rasmussena z wielkiej podróży saniami przez

Grenlandię. Też zamierzam te książki przeczytać, ale najpierw zaniosę je

Jesperowi, żeby mógł myśleć o czymś innym, bez względu na to, gdzie teraz

jest. Kiedy ojciec i ja wróciliśmy z portu po tym, jak przybił prom z Læsø,

Jespera nie było. Matka go nie widziała, zajrzał jednak do domu, gdyż mokre

ubrania wisiały na krześle, woda kapała z nich na podłogę. Nie wrócił na obiad o

dwunastej ani na kawę. Wieczorem ojciec wyszedł, zapowiadając, że idzie do

Gwiazdy Wieczornej, ale wiedziałyśmy przecież, że nigdy tam nie chodzi o tak

późnej porze.

Lone jest rozczarowana, bo przyszłam tylko pożyczyć książki, trzyma mnie

za ramię dłużej niż trzeba, ale potem posłusznie po nie idzie. Nie wchodzę do

ś

rodka, stoję w cieniu drzewa i patrzę, jak Hans gra z matką w krokieta na

trawniku. Drewniane kule cichutko postukują, trawa jest soczysta i zielona.

background image

– Wygrałeś – mówi matka. Hans opiera rękę na biodrze i uśmiecha się do

niej wyniośle. Potem rzuca młotek na trawę i idzie do domu. Matka przez całą

drogę śledzi jego plecy, w końcu się odwraca, dostrzega mnie, ma błyszczące

oczy i szczupły kark, na którym zebrała włosy, a ja się cieszę, że Lone przynosi

książki. Dla kamuflażu na samym wierzchu leży książka o motylach, ale Hans

trąca siostrę barkiem, kiedy się mijają w drzwiach, książki wypadają Lone na

kamienne schody, rozsypują się, Hans nachyla się i mówi głośno:

– Przecież tego ci nie wolno czytać!

Natychmiast zbieram książki i patrzę mu prosto w oczy.

– To ja chcę je pożyczyć – syczę cicho. Nienawidzę tego marynarskiego

ubranka i przylizanych na mokro włosów, wiem, że on ma tego świadomość.

Odsuwa się i nie mówi nic więcej. Nie chowając książek, mijam ich matkę. Lone

odprowadza mnie do furtki aż na drogę, gdzie stoi mój rower oparty o płot.

Mocuję książki na bagażniku i ledwie odwracając głowę, rzucam:

– Na razie.

Rower toczy się w stronę Frydenstrand, a ja czuję jej spojrzenie na plecach.

– Dokąd jedziesz? – woła.

Macham do niej, ale się nie odwracam. Zebrze, lecz wyrzuty sumienia

dokuczają mi tylko przez kilka metrów.

background image

Jadę przed siebie. Wzdłuż pomalowanych na biało sztachet rosną żywopłoty i

róże, w cieniach skrywają się garnitury i suknie, dalej są niebieskie dywany

chabrów, kępy dzikich bratków i maki na skraju łąki. Na końcu drogi wiatr

przynosi z północy zapach pól i krowiego łajna. Wyobrażam sobie opary mleka

w powietrzu, a przed sobą widzę morze połyskujące między drzewami przy

uzdrowisku. Słońce świeci mi w twarz, gdy na krzyżówce przy dworze

Frydenstrand skręcam na drogę wzdłuż wybrzeża, którą wiatr niesie smród

mączki rybnej z portu i z fabryki.

Jadę z Dittą na bagażniku, od czasu do czasu jej dotykam, a Lone znika

wśród domów i ogrodów, w końcu zapominam o jej istnieniu. Przy szańcu

Tordenskjolda kwitną dzikie róże, rozrastają się coraz bardziej z każdym rokiem,

w zaroślach brzęczą pszczoły i trzmiele. Kiedy staję na pedałach, widzę ponad

krzakami morze, sunące ku brzegowi fale z białymi grzywami, długie pasma

piany daleko jak okiem sięgnąć i jeszcze dalej na północ aż do Skagen.

Jadę na rowerze i myślę o moim ojcu chodzącym wieczorem po ulicach, o

tym, jak się zatrzymuje i rozgląda na każdym skrzyżowaniu, myślę o Jesperze na

dnie basenu portowego, o jego zaciśniętych w pięści dłoniach, o zielonej twarzy,

która nie chciała oddychać, o świni, która utonęła bezgłośnie. Wysepka na

wschodzie znika w ciemnej smudze na krańcu świata, jest gorąco, a niebo

przypomina błękitną błonę zawieszoną nad całą Danią, nikt nie wie, co za nią

może być. Czasami nocą na leżąco patrzę przez okno na niebo, zmuszam myśli,

by przedarły się przez firmament, żeby się przekonać, co spotkają po drugiej

stronie, ale mimo tego, czego uczę się w szkole, wszystko rozpada się na drobne

kawałeczki i muszę spać, bo inaczej będzie mnie bolała głowa.

background image

Na północ od naszego miasta leży Strandby. Wszyscy, którzy, tam mieszkają, są

baptystami i rybakami. W połowie drogi przecinam rzeczkę Elling A. Przepływa

w poprzek drogi pod mostkiem, zielona, głęboka, pełna cieni, a zaraz za nią

odchodzi w prawo inna droga, wąska polna dróżka z równoległymi koleinami;

jadę najpierw jedną, a potem drugą, rower podskakuje tak, że muszę stać na

pedałach, żeby mnie nie bolała pupa, mam wtedy po obu stronach widok na pola

wysokiej na metr gorczycy. Jeden podmuch wiatru i wszystko się porusza.

Potem droga się otwiera i ściany pól przechodzą w łany koniczyny i trawy

piaskownicy, niebawem ścieżka urywa się na piaszczystym wzgórku, po którym

nie da się jechać rowerem. Ciągnę go więc za sobą kawałek, aż przestaje być

widoczny z dróżki, i chowam go w zaroślach, zanim pójdę dalej. Książki niosę

pod pachą. Zjeżdżam na siedzeniu po wydmie i już jestem na białej plaży. Widzę

Strandby na północy, ledwie zarys falochronu ponad piaskownicą, a na południu

moje miasto, z wielkim dachem sanatorium Frydenstrand niczym znak drogowy,

a na wprost są wysepki Hirsholmene z podniesionym do góry wskazującym

palcem latarni morskiej. Zdejmuję buty i niosę je w ręku, idę boso po piasku, na

który słońce świeciło przez cały dzień, natychmiast zaczyna parzyć mnie w

stopy, ale po kilku metrach uczucie staje się przyjemne. Nie muszę daleko iść.

Po wewnętrznej stronie nadbrzeżnego pasa czarno-białe krowy przeżuwają za

ogrodzeniem z drutu kolczastego, przy wodzie leżą wielkie kupy wodorostów i

meduzy, które wysychają, wolno umierając na słońcu.

Chatkę zbudował Jesper z drewna wyrzuconego przez morze, którego

zawsze pełno na brzegu, a ja przychodziłam mu pomagać. Taszczyłam ciężkie,

nasączone wodą bale, wyciągałam z wody długie deski i układałam je do

wyschnięcia na słońcu. Wyobrażaliśmy sobie, że to szczątki statków, które

wpadły na mieliznę i morze je tu wyrzuciło. Ale przecież statków nie buduje się

już z drewna, a poza tym to była tylko zabawa.

background image

Szałas stoi między dwiema ukośnymi ścianami wydmy i nie widać go,

dopóki nie podejdzie się całkiem blisko. Ma dach pokryty torfem i widok wprost

na morze. Podchodzę bezszelestnie i nikogo nie widzę. Jest zupełnie cicho, więc

myślę, że może on poszedł gdzie indziej. Ale nie ma innych miejsc niż

Vrangbæk, a tam staramy się chodzić jak najrzadziej. Po śmierci dziadka i

zniknięciu Lucyfera w pokojach został tylko chłód, utrzymuje się nawet latem.

Wzywają nas, kiedy trzeba sadzić ziemniaki i gdy przychodzi pora pierwszych

sianokosów. Ciężko pracujemy, nie dostając za to żadnych pieniędzy, ale nic

więcej nie musimy.

– Wy się wybierzecie – mówi mój ojciec. Sam nie chce tam jechać, mimo że

to dom jego dzieciństwa. Jesper i ja jedziemy więc sami bez sprzeciwu, bo

widzieliśmy ich razem, babcię z Vrangbæk i jej jedynego syna; babcia stoi

sztywno na końcu kartoflanych redlin z kredowobiałą twarzą i pilnuje, by plecy

nie były bardziej proste niż to konieczne, a Jesper ze spuszczoną głową

przeklina:

– Przeklęta zacofana feudalna dziedziczka! Któregoś dnia przyjdziemy tu z

kosami i widłami do gnoju. Będzie nas wielu!

Nie wyjaśnia, co dokładnie się wtedy wydarzy, ale z jego miny wnioskuję,

ż

e to będzie coś strasznego.

Po kilku dniach od pogrzebu dziadka Lucyfer zaczął się buntować. Spędzali

ze sobą każdy dzień, dziadek nieraz spał w stajni, wstawał wcześnie ze słomą we

włosach, zaprzęgał Lucyfera do bryczki i jechał do naszego miasta albo do

Hjørring, a raz aż do Brønderslev, do gospody; do domu wracał dopiero

następnego dnia o świcie.

background image

Teraz do konia nikt nie mógł się zbliżyć. Owies i siano leżały w żłobie, a

koń bił kopytami i wierzgał, aż ze ścianek przegrody sypały się drzazgi. Babcia

miała już tego dość, zdecydowała, że trzeba go zastrzelić, i posłała po stryja

Nilsa. W nocy przed przybyciem stryja ze stajni zaczęły dochodzić takie hałasy,

ż

e pobudziły wszystkich, a kiedy babcia przybiegła przez podwórze z lampą w

ręku, w powiewającej nocnej koszuli, okazało się, że drzwi stajni są wyłamane, a

Lucyfer jest już daleko na Vrangbækvej. Nim zwołała ludzi do pościgu, koń

jakby zniknął z tego świata, może dołączył do dziadka. To był dopiero koń!

Jesper i ja zdjęliśmy czapki, życząc Lucyferowi wszystkiego najlepszego.

Nie ma tygodnia, byśmy go nie szukali, wyjeżdżając za miasto na rowerach.

Kiedy po zmierzchu mijam Gwiazdę Wieczorną, zawsze muszę dwa razy

spojrzeć na placyk przy wejściu, ale tam tylko od czasu do czasu stoi landauer

barona Bieglera, Lucyfer przepadł więc chyba już na zawsze.

background image

Okrążam szałas od tyłu i wchodzę przez drzwi; to właściwie nie są drzwi,

tylko koc, który Jesper zawiesił dla osłony przed piaskiem. Nigdy nie przychodzi

tu zimą, a wiatr z reguły wieje od morza, nic więcej zatem nie trzeba, i kiedy

wchodzę, po ostrym słońcu na zewnątrz nagle robi się bardzo ciemno. Stoję

cicho i czekam, czuję zapach soli i wodorostów schnących w słońcu,

nasmołowanych bali, zapach drewna i ciepła, a mój brat Jesper leży na materacu

pod oknem i wdycha to wszystko. Śpi, ale za każdym poruszeniem piersi staje

się wyraźniejszy. Pierś jest naga, Jesper leży na kocach i cały jest nagi, nawet w

słabym świetle wpadającym przez okno, w którym szybę zasłoniliśmy

wyhaftowaną przez matkę makatką. Wyszyła na niej „Jezus żyje”. To taki żart,

Jesper i ja nie wierzymy ani w Boga, ani w Jezusa. Stoję nieruchomo,

wstrzymując oddech, bo jeszcze nigdy nie widziałam Jespera w taki sposób,

chociaż od lat mieszkamy w jednym pokoju, nigdy nie widziałam go tak

wyraźnie, całego. W czarnych włosach widać jaśniejsze pasma wybielone przez

słońce, cały jest opalony, jasny pas biegnie jedynie przez biodra. Te biodra zdają

się świecić, chcę stąd wyjść, bo tutaj stać nie mogę. W półmroku widzę teraz

wszystko wyraźnie, ubrania na podłodze, wędkę w rogu i wycięte z gazety

zdjęcie Lenina na ścianie, i jeszcze fotografię, na której jesteśmy oboje przed

domem ciotki Else w Bangsbostrand. Ja mam pucołowatą twarz i nastroszone

włosy, on jest w krótkich spodniach, ciemny jak Arab, z piłką pod pachą, drugą

ręką obejmuje mnie. Wydaje mi się teraz, że na tym zdjęciu jesteśmy bardzo

mali, ale pamiętam, kiedy zostało zrobione. Pamiętam słońce, od którego

mrużymy oczy, i mojego ojca; nie ma go razem z nami, bo ciotka Else

powiedziała: Na miłość boską, Magnusie, czy ty nie możesz chociaż raz się

uśmiechnąć? On nie chciał się uśmiechać i w złości wyszedł z kadru. Pamiętam

obejmującą mnie rękę Jespera, pamiętam ją do dziś, jeśli tylko zamknę oczy,

mimo że skończyłam sześćdziesiąt lat, a on nie żyje od ponad połowy mojego

ż

ycia.

background image

Podchodzę i kładę książki na podłodze przy materacu, Jesper się nie budzi,

oddycha tylko równo, aż czuję powiew na twarzy. Stoję nad nim pochylona, być

może długo, nie jestem w stanie się wyprostować. Plecy odmawiają

posłuszeństwa, boli mnie od karku w dół, jakieś ciepło rozlewa się po biodrach,

zaczynam płakać. Płaczę najciszej jak potrafię, boję się, że łzy zaczną skapywać

mu na twarz, boję się, że się obudzi, zobaczy, że na niego patrzę, boli mnie w

piersi, kiedy płaczę i jednocześnie od płaczu się wstrzymuję. Patrzę na łysą

czaszkę Lenina, na fotografię i myślę o piłce, którą Jesper ma pod pachą, piłka

była czerwona, i o małym czarnym piesku, którego ciotka Else wtedy miała, o

koszulach, które nosił Jesper, z zapięciem na ramionach, przez co obojczyki

wydawały się idealnie proste. Wypełniam głowę myślami, aż rozgrzewa się do

fioletowości jak rozpalone żelazo u kowala. Stoję nachylona nad moim nagim

bratem i płaczę, bo on jest taki piękny jak mężczyźni na obrazach z innych

czasów, które oglądałam w książkach, dorośli mężczyźni, i nawet gdybym nie

pamiętała, dlaczego przyjechałam go szukać, to nie ma to żadnego znaczenia. On

nie jest już taki sam, nie może być, i ręka obejmująca mnie za ramiona też już

nigdy nie będzie taka sama.

background image

7

Mój ojciec niczego się nie dorabiał. Przeciwnie. Na początku miał warsztat i

mały sklepik z meblami, który dostał jako zaliczkę na spadek po ojcu, ponieważ

był cierniem w ciele i musiał opuścić gospodarstwo, zanim osiągnął

pełnoletniość.

Takiego określenia teraz używaliśmy. Cierń w ciele.

– Jeśli ona wkrótce nie skończy, to poczuję cierń w ciele – mówił Jesper,

kiedy matka już drugą godzinę grała na pianinie i śpiewała. Głośno jęcząc,

trzymał się ręką za pośladek, gdzie ciała było najwięcej, a ja wyobrażałam sobie,

jak ten cierń rośnie, równie spiczasty jak oścień w Gdzież jest, o śmierci, twój

oścień?

2

, ostry i bolesny, a dziadek pewnie zaznał jednego i drugiego. Nie

rozumieliśmy jednak, dlaczego użył tego określenia w Gwieździe Wieczornej

tamtego razu, nie mieliśmy odwagi pytać, a mój ojciec nigdy ani słowem nie

wspomniał o tym zdarzeniu.

2

Kor. 15-55, Biblia Tysiąclecia, Poznań 1965.

background image

Teraz miał długi, a warsztat był zastawiony. Sklepiku z meblami nigdy nie

widziałam. Za pożyczone pieniądze kupił w końcu sklep mleczarski na

Lodsgade z maleńkim mieszkankiem piętro wyżej. Na dole, zaraz za drzwiami

do sklepu, prowadziły na górę strome kręcone schody, a ubikacja znajdowała się

na podwórzu. Mieszkanie było o wiele mniejsze od tego, które wynajmowaliśmy

od baptystów. Cały projekt wydawał się ryzykowny. Matka miała prowadzić

sklep i mieć mniej czasu na pianino i psalmy. Dzięki Bogu. Niech Jego imię

będzie pochwalone, mówił Jesper. Ja przed pójściem do szkoły miałam roznosić

butelki z mlekiem i śmietaną do klientów. Spytałam ojca, powiedział, że Rosevej

należy do naszego rejonu. Jesper skończył gimnazjum i musiał wstawać

wcześnie, żeby co rano aż do Bożego Narodzenia stawiać się w warsztacie w

fartuchu, a po świętach miał zacząć się uczyć typografii w miejscowej gazecie.

Był z tego zadowolony. Typografowie mieli silny związek zawodowy, a

socjalistów było wśród nich więcej niż, jak mówił, much przy tyłku świni.

Pewnego wrześniowego dnia przeprowadziliśmy się więc z Asylgade. Po

niebie ciągnęły szare chmury, mocno wiało, ale deszcz nie padał. Pożyczyliśmy

konia i wóz z Vrangbæk, stryj Nils zjawił się wcześnie rano z gniadym

wałachem zaprzęgniętym do wozu. Siedział na koźle z gołą głową, wiatr

rozwiewał mu włosy, a koniowi grzywę, przez co wyglądał nędznie i smutno,

nawet na jotę nie mógł się równać z Lucyferem. Stryj Nils miał pomóc w

noszeniu, zawsze bez słowa się stawiał, gdy coś trzeba było zrobić, ale babcia i

pozostali przyrodni bracia ojca zostawali w domu na Vrangbæk i w

gospodarstwach, gdzie mieszkali. Mojej matce przydałoby się trochę pomocy w

kuchni, ale nie przyjechała żadna kobieta, więc to ja musiałam pakować filiżanki

i szklanki w gazety, mimo że wystarczyłoby mi sił do dźwigania wszystkiego z

wyjątkiem pianina.

background image

Przez okno widziałam calutki nasz dobytek pod gołym niebem, a niebo było

ogromne, wiatr szarpał za luźne końce obrusów i zasłon, meble się skurczyły,

zajmowały śmiesznie mało miejsca, mimo że dom zawsze wydawał się pełny.

Niełatwo to było pojąć, ale wszystko dało się załadować na raz i dodatkowego

kursu wymagało jedynie pianino.

Na Lodsgade pianino miało wjechać na piętro po wąskich kręconych

schodach, mój ojciec, stryj Nils i Jesper przeżyli wtedy niejedną ciężką chwilę.

Stałam w drzwiach i widziałam, jak żyły występują na czoło ojca, na szarą twarz

stryja Nilsa i nad brwi Jespera, który cały czas się śmiał.

– Tyle ci powiem, że na zakręcie religijność zawisła na włosku, ledwie dało

się ją uratować. Na tych schodach usłyszałem mnóstwo słów, które osobie

nieletniej powinny być oszczędzone. Niech to jasna cholera – uśmiechnął się.

Dawno się tak nie ubawił. Przez chwilę rozważał nawet, czy nie wypuścić

pianina, niechby spadło, pozbylibyśmy się wtedy tego kłopotu, ale matka pewnie

znalazłaby gdzieś jakieś tanie organy, niewarte więc by to było tej ceny,

zważywszy, że to ojciec stał najniżej i właśnie jemu pianino spadłoby na głowę.

Mieszkamy teraz bliżej portu. Słyszę warkot łodzi rybackich, nocne dźwigi w

stoczni i pijaków zmierzających do Gospody Promowej około północy. Czasami

dochodzą krzyki zwierząt z rzeźni. To jednak nie może być prawda. Nie wierzę,

ż

e zwierzęta krzyczą, ale wiem, jak się tłoczą w boksach, czekają, szurając

kopytami, może to właśnie słyszę, kiedy nie mogę spać.

background image

Chodzę po naszym nowym domu, z sypialni do pokoju, liczę kroki,

wszystko jest małe, w kuchni na szczycie schodów są dwa palniki gazowe i

szafka spiżarka, zmieszczą się tu jeszcze dwie osoby, pod warunkiem że będą

stać i nie podnosić łokci. Z okienka nad blatem widać podwórze. Mała

dziewczynka, której nie znam, skacze na skakance przy ubikacji. Idę na dół i

przez drzwi na końcu schodów wchodzę do sklepu, mijam ladę i otwieram drzwi

w przeciwległej ścianie prowadzące do izdebki z oknem na ulicę. Izdebka ma

dwa metry na trzy. Mamy tu mieszkać we dwoje, Jesper i ja. Matka ma

wątpliwości, przygryza wargę, uważa, że tak być nie powinno, załamuje ręce, a

mnie wprawia to w irytację. Ale jej wątpliwości podzielam. Jesper wiesza nad

łóżkiem dwa zdjęcia kobiet. Na jednym jest Róża Luksemburg, na drugim Greta

Garbo; ma nadzieję, że zleją się w jedno, kiedy nie będzie na nie patrzył, kiedy

będzie spał i śnił o nowym świecie. Ja nad swoim łóżkiem wieszam zdjęcie

Lucyfera. Chcę mieć białe zasłonki, Jesper czerwone, jak flaga. Wieszamy jedną

taką, drugą taką. Niechże ma swoją flagę. Dziwnie to wygląda. Mój ojciec

dmucha w wąsy, uważa, że to głupie, ale nic nie mówi.

Co wieczór rozbieram się pod kołdrą. Jesper zachowuje się jak zwykle, dla

niego nic się nie zmieniło. Staję się przez to przezroczysta i muszę w środku

nocy, kiedy on śpi, wchodzić na górę po ciemnych schodach, żeby przejrzeć się

w dużym lustrze, dotknąć twarzy, barków i piersi. Długo stoję przy zapalonej

lampce, a gdy ją gaszę, ledwie mogę siebie dojrzeć, nie widzę twarzy, i myślę o

Irmie w czerwonej sukience. Stoi w ciemnym pokoju i marznie, rozciera ręce.

Zapalam wtedy światło i zostaję tam, dopóki na powrót się nie odnajdę. Potem

schodzę na dół do sklepu. Kafelki połyskują lekko w świetle ulicznych latarni,

butelki z mlekiem stoją zanurzone po szyjki w lodowatej wodzie. Mijając je,

rozcieram ramiona.

background image

Za dużo myślisz – mówi moja matka, jakby zamierzała ze mną porozmawiać, ale

wpada na zamknięte drzwi z obydwiema rękami we włosach i szpilkami do

włosów w ustach, mamrocze i rozgniata sobie nos.

– Ojej – wzdycha. Zamyśla się przy kasie, z ręką w szufladce w

poszukiwaniu reszty, i tak stoi. Klient może jej szeleścić banknotami przed

oczami, a źrenice się nie poruszają. Przepadła dla tego świata, jedną nogą jest w

niebie, jednym kolanem klęczy na stołku przy komunii ze smakiem opłatka w

ustach.

Stoję w pokoju i wyglądam przez okno między dwiema roślinami

doniczkowymi; matka twierdzi, że tkwię tak od pół godziny.

– Na co ty patrzysz?

Wyglądam przez okno, jakby to był pierwszy raz. Na szyldzie po drugiej

stronie ulicy jest napis: „Herlov Bendiksen, mistrz szklarski”. To nie wystarczy

na pół godziny.

– Na nic – odpowiadam.

Zaczęłam chodzić do pierwszej klasy gimnazjum. Podoba mi się tam, lubię

szkołę, jestem dostatecznie duża, żeby wypożyczać z biblioteki wszystko, co

zechcę, i wypożyczam. Czytam te same książki co Jesper, czyli Johannesa V.

Jensena, Toma Kristensena, który za dużo pije i nie jest eleganckim

człowiekiem, czytam o madame Curie. Stosy przy łóżku rosną. Ale Lone

przestała chodzić do szkoły, po prostu zniknęła, a ja jestem sama jak palec. Nie

jest to przyjemne. Nie pytam o nią i nikt nic nie mówi, bo jej ojciec jest

kierownikiem szkoły. Ale czasami, kiedy rano roznoszę mleko, zaglądam przez

szklane drzwi, dwa razy ją widziałam. Siedzi odwrócona plecami i nie wychodzi.

background image

Któregoś ranka trochę się spóźniłam, jej ojciec czekał na schodach i kiwnął

mi głową, jakbym nigdy wcześniej tam nie bywała. Byłam jedyną dziewczyną

roznoszącą mleko w mieście. Dał mi kartkę, na której było napisane, że podwaja

zamówienie, jeszcze raz skinął głową, nie patrząc mi w oczy, i wszedł do środka.

Ze wszystkich stron otaczała go ciemność, zniknęły owady z łacińskimi

nazwami, motyle, mrówki i ich godny pozazdroszczenia świat. Stałam na

schodach i czułam, że jest jesień. Wiedziałam, że mój ojciec ucieszy się ze

zwiększonej dostawy, ale dla mnie to nie była żadna radość. Rower z mlekiem i

tak mi ciążył, gdyby nie miał dodatkowych kółek po obu stronach platformy z

przodu, nieraz poleciałabym na bruk, wpadając w morze mleka.

Kręcę pedałami i czuję, jak rosną mi mięśnie łydek. U dziewczyny nie

powinny być takie duże. Na lekcjach gimnastyki słyszę uwagi, ale trzymam się

na swoich łydkach mocno i wiem, że mogę je wykorzystać do wielu celów. Do

odbicia na szkolnym podwórzu, do odpychania się, kiedy pływam; już zdobyłam

mistrzostwo szkoły w lodowatej wodzie za Sønderhavn, i jestem coraz lepsza.

Dwóch chłopców złapały skurcze, jednemu pomogłam wyjść z wody.

Wyobrażam też sobie długie wędrówki na Syberii, do odległych chat, o które

należy zadbać i przygotować tak, by mogły stawić czoło długiej zimie. Wszyscy

się męczą, z trudem dźwigają ciężar, a ja jestem dziewczyną, ale potrafię iść cały

dzień, dotrzymywać kroku pozostałym, a wieczorem czuć jedynie to lekkie,

przyjemne drżenie w nogach, kłaść się i zasypiać jak kamień. Czasami Jesper

jest ze mną, opalony pod czapką z wilczej skóry, bo właśnie przybył z Południa,

potrzebował widoków innych niż liście palmowe i mury z ubitej gliny. A ja się

znów cieszę, że on jest tam, gdzie ja.

background image

Właśnie o tym myślę, wyglądając przez okno, myślę też o Rubenie z mojej

klasy, który, odkąd Jesper skończył naukę, jest najładniejszym chłopakiem w

szkole. Pocałował mnie za komórką na szkolnym boisku, było to nawet

przyjemne, ale kiedy kładłam się wieczorem, już o tym nie pamiętałam. Ruben

jest Żydem. Wcześniej też nim był, ale to nowość, wtedy nikt o tym nie myślał.

O Żydach wiem tylko to, co opowiada moja matka, a ona mówi, że Żydzi

ukrzyżowali Jezusa, a Barabasza wypuścili. Ale Jezus też był Żydem, tak czy

owak to spór, w który się nie mieszam, bo myślę sobie, że gdyby Żydzi go nie

ukrzyżowali, zrobiłby to ktoś inny, żeby moja matka miała o czym pisać psalmy

i nad czym wzdychać, kiedy wpatruje się w wielki obraz nad pianinem

przedstawiający Jezusa na Górze Oliwnej, siedzącego pod księżycem i

przeżywającego udręki w chwili zwątpienia. To wypełnia życie mojej matce,

wypełniało Asylgade i wypełnia Lodsgade aż po Gospodę Promową, dalej zaś,

według Jespera, aż do falochronu jest obszar wolny od Biblii.

Myślę, że Ruben nie uwolniłby Barabasza, ale on mówi, że się boi. Boi się,

ponieważ boi się jego ojciec, kiedy słucha wiadomości z Niemiec, zwłaszcza po

tym, co w gazetach nazywają Anschluss.

background image

Ja też mam wiadomości z Niemiec. Od Helgi z Magdeburga. Zaczęłyśmy

korespondować ponad rok temu, cała klasa nawiązała kontakt z klasą w tym

mieście, żeby wzmocnić naukę niemieckiego, ale wydaje mi się, że tylko ja

jedna wyszłam poza dwa pierwsze listy. Piszemy do siebie o naszych braciach.

Walter jest członkiem Hitlerjugend, ale Helga nie chce się zapisać, a ich ojciec

nie ma odwagi czegokolwiek im narzucać. Nie śmiem powiedzieć o tym

Jesperowi. Helga pisze o swoim psie Kantorze, który wyje za każdym razem,

gdy żołnierze maszerują ze śpiewem ulicami. Opowiada o wielkiej rzece Łabie,

która płynie przez miasto, dzięki niej mają port, mimo że Magdeburg leży w

głębi lądu. O tym wiedziałam już wcześniej, czytałam w podręczniku do

geografii, przestudiowałam go bardzo uważnie. Helga pisze, że Żydzi z jej klasy

się wyprowadzili. Opowiadam jej o Lone i o Syberii, jej mogę opowiadać, bo

Helga jest tak daleko. „Nie rozumiem cię – pisze – przecież na Syberii są obozy

pracy, das habe ich in der Schule gelernt”. Ale Syberia jest ogromna, a Helga

być może nie ma zbyt rozległej wiedzy, więc jej wybaczam.

Umówiłyśmy się, że się spotkamy. Przyjedziemy pociągiem każda ze swojej

strony świata, wysiądziemy na granicy, rozpoznamy się od pierwszego

spojrzenia i obejmiemy się dokładnie w tym miejscu, gdzie z pewnością

przebiega linia graniczna między Danią a Niemcami. Helga pisze, że na razie

jednak nie ma pieniędzy i wszystko jest niepewne. Będziemy musiały więc

zaczekać.

Odkładam ostatni list i chyba wyglądam na trochę przygaszoną. Jesper przygląda

mi się, stojąc w drzwiach izdebki, ma pilnować sklepu, bo matka wyszła

załatwić jakąś sprawę.

– Co z tobą? – pyta.

– Helga twierdzi, że na Syberii są obozy pracy. Uczyła się o tym w szkole.

background image

– Nazistowska propaganda.

background image

8

W nocy jest teraz całkiem czarno. Widać tylko pianę na grzbietach fal, jeśli

wieje, i latarnie świecą na kutrach płynących ze Szwecji, czasami widuję też

ś

wiatła w oknach większych statków, odbijają się samotne i żółte w czarnej

wodzie. Kiedy się wychylę z okna naszego pokoiku, ledwie mogę zobaczyć

ulicę, port i falochron.

Pod miastem i w okolicy znaleziono złoża gazu. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt

metrów pod ziemią. Gaz jest też pod dnem morza i musuje, jakby otwarto naraz

tysiąc butelek oranżady. Ludzie wypływają łodziami na niedzielne wycieczki,

ż

eby to zobaczyć, wieże wiertnicze pojawiły się przy Bangsbo i przy hotelu

Frydenstrand. Wiercą też na trawniku za Domem Marynarza i w kilku ogrodach

w mieście. Gaz płynie rurociągiem albo napełnia się nim wielkie butle i używa

go do kuchenek i samochodów w fabrykach, ba, nawet autobus do Sæby ma dwa

długie zbiorniki na dachu. Są ciężkie, od środka widać, jak dach się wygina.

background image

Na Danmarksgade gazowe latarnie palą się jasno. Mają dwa kółka wysoko

pod lampami, za które latarnik pociąga haczykiem umocowanym na długim

drągu; jedno kółko do zapalania, drugie do gaszenia. Jakiś czas temu ulubioną

rozrywką Jespera było zakradanie się za latarnikiem z podobnym, własnoręcznie

zrobionym drągiem. Kiedy człowiek w czarnym uniformie pociągnął za jedno

kółko i przeszedł do następnej latarni, Jesper prędko wyskakiwał z cienia i

pociągał za drugie. I tak przez całą drogę aż do Nytorv. Latarnik, dotarłszy tam,

zawsze się odwracał, żeby podziwiać swoje dzieło, bo przecież był panem

ś

wiatła i ciemności, tymczasem cała ulica potrafiła być ciemna jak grób.

– To była sensowna robota – mawiał Jesper. – Ale teraz, cholera, nie mam

już na to czasu.

To prawda. Długie dni spędza w warsztacie, a wieczorem jest zmęczony, bo

ojciec go nie oszczędza. Jespera oszołamia zawodzenie piły, osłabia brak

ludzkich głosów. Mój brat lubi mówić, lubi opowiadać historie, lubi ich słuchać,

ale ojciec niewiele się odzywa, pracuje cały dzień pochylony nad heblarką,

odwrócony do Jespera plecami, a okrągłe plecy ma wielkie i twarde.

– Jak góra – mówi Jesper.

Wieczorami często wychodzi na zebrania w Komitecie Hiszpańskim, wojna

w Hiszpanii toczy się już trzeci rok, a ja uważam, że miło jest zostać samej w

naszym pokoiku, móc czytać to, co chcę, bez komentarzy, albo po prostu

wyglądać przez okno i nie musieć tłumaczyć, o czym myślę, kiedy myślę o tym,

co nazywam niczym. Ale trochę mi go brakuje. Kiedy nie ma Jespera, nie ma też

ś

miechu.

background image

Lone umarła, ale nikt nie mówi na co. Nie wspomina się o tym przy obiedzie

w domu, nikt inny, z kim rozmawiam, też nic nie wie. Kiedy przynoszę mleko na

Rosevej, zawsze pali się światło we wszystkich pokojach, a gdy przejeżdżam

tamtędy wieczorem na rowerze, też się wszędzie świeci. Wydaje mi się, że

ś

wiatła w ogóle nie gasną. Nikt nie czeka rano na schodach, kiedy przynoszę

mleko, lecz zamówienie znów zmniejszyło się do połowy. Informacja była

napisana na kartce przymocowanej do futryny. Czasami widuję w mieście

Hansa, ale on nawet się nie krzywi, po prostu odwraca się do mnie plecami,

jakbym zaraziła Lone czymś tak strasznym, że nie wolno o tym nawet

wspomnieć. A przecież tak nie było, nikt tak nie może powiedzieć. Czuję się

jednak okropnie. Mam ochotę zachorować, zachorować bardzo ciężko i tylko

leżeć w łóżku, patrzeć w sufit, wyrzucić z siebie wszystko, aż będę pusta. Ale

jestem za silna, więc nie zostawią mnie w spokoju. Przychodzą klienci, dzwonią

dzwonkiem do drzwi, brzęczą butelkami i mówią podniesionym głosem, moja

matka załamuje ręce i pyta, czym może służyć. Mówi, że to do mnie niepodobne

chorować. Przychodzi Jesper, chce się położyć, albo po prostu być tutaj. Chodzę

więc do szkoły, jeszcze pilniej przykładam się do lekcji, nigdy nie miałam

lepszych stopni. Ale triumfu nie czuję.

Z nowego mieszkania nie ma mi kto towarzyszyć w drodze do szkoły, w

dzielnicy portowej mieszka niewiele rodzin, chodzę więc sama, kiedy mleko jest

już rozwiezione, a rower zaparkowany na podwórzu. Raz, kiedy wracam na

Lodsgade o trzeciej, matka stoi na schodach do sklepu, patrzy na mnie i mówi:

– Ktoś, kto tak jak ty chodzi z zadartym nosem, nigdy nie będzie miał

przyjaciół.

background image

Po raz pierwszy mówi to, co mam słyszeć przez resztę życia: że jestem

wyniosła. Ale to nieprawda. Mam przyjaciół. Mam Marianne, Rubena, Pię i

jeszcze innych. Jeździmy na rowerach, chodzimy popływać. Ale kiedy idę,

patrząc w ziemię, robi mi się niedobrze, unoszę więc głowę i spoglądam ponad

dachy domów.

– Ciekawe, jaka będzie pogoda – mówi Jesper, śledzi moje spojrzenie i

wykorzystuje mnie jako pogodynkę.

– Lekkie zachmurzenie z przebłyskami słońca – odpowiadam, ale nie mogę

powstrzymać się od śmiechu.

– To dobrze. Trochę słońca bardzo by nam się teraz przydało. A tobie

przyda się trochę rozrywki. Wychodzę dziś wieczorem, możemy się umówić na

dziesiątą?

O dziesiątej zwykle kładę się spać, muszę przecież wcześnie wstawać, żeby

zdążyć rozwieźć butelki z mlekiem, lubię się zresztą położyć przed powrotem

Jespera, poleżeć godzinę i poczytać w świetle latarni z ulicy. Właśnie

skończyłam czternaście lat, a on ma prawie siedemnaście, ale oboje wyglądamy

na starszych. Wszyscy tak mówią. Zerkam na niego. Wygląda inaczej, ma

szczuplejszą twarz, starszą. Ale znów jest tutaj.

– Włóż jakieś przyzwoite ubranie – mówi.

Schodzę do naszej izdebki jak zwykle za kwadrans dziesiąta, przed wyjściem

mówię dobranoc, a w pokoiku szukam w szafie niebieskiej sukienki, którą

wkładam na Wigilię i ważne urodziny. Matka mówi, że nie może się zniszczyć,

muszę ją oszczędzać, to moja jedyna naprawdę elegancka rzecz. Szczotkuję

włosy, aż zaczynają się burzyć, i wyciągam spod łóżka lekkie pantofelki, siadam

z płaszczem na kolanach i czekam. Wkrótce Jesper schodzi na dół.

background image

– Że też oni zawsze chcą rozmawiać tylko i wyłącznie wtedy, gdy człowiek

się spieszy!

Kiedy on się przebiera, wyglądam przez okno. Zauważa to, być może po raz

pierwszy. Czuję jego spojrzenie na karku, robi się bardzo cicho i w końcu Jesper

zaczyna gwizdać Międzynarodówkę.

Jego ubrania wiszą na krześle przy łóżku. Krzesło regularnie się przewraca i

wszystko zwala się na podłogę, czasami leży tak długo.

– Trzeba mieć rozeznanie w garderobie, inaczej nic z tego nie będzie –

powtarza Jesper i w stosie na podłodze znajduje to, czego szuka. Zawsze tak jest.

Moje rzeczy wiszą grzecznie rządkiem w szafie, a jednak to ja często nie mogę

znaleźć tego, na czym mi zależy.

Brama na podwórze jest zamykana o dziewiątej, klucz ma ojciec, poza tym

Jesper nie powiedział rodzicom, że wychodzi, a ponieważ ciągnie jeszcze mnie,

to nie możemy wyjść zwykłą drogą obok schodów przez bramę na ulicę.

Wychodzimy więc przez sklep, a klucz do tych drzwi Jesper ma w kieszeni.

Przemykamy za ladą, w świetle latarni widzimy na chodniku ludzi, ale w

głębi sklepu przy półkach jest ciemno. Stajemy w cieniu szafki z lodem i

czekamy. Jesper obejmuje mnie za ramię, jest o głowę ode mnie wyższy, matka

mówi, że już nie urosnę, i pewnie ma rację. Kiedy na ulicy znów robi się pusto,

idę do drzwi, ale Jesper schyla się jeszcze nad kadzią, w której stoją w wodzie

butelki z mlekiem, wystają tylko szyjki, i wyciąga jedną. Smuga światła przenika

przez okno, z butelki kapie, krople błyszczą, Jesper wciska kapsel i bierze

potężny łyk, jak ludzie na Saharze.

– O Boże, ależ mi się chciało pić! Twoje zdrowie, Mała Mateczko! – woła

cicho do sufitu i wypija jeszcze łyk.

– To kosztuje dwadzieścia pięć øre – mówię, sama nie wiem dlaczego.

background image

– Pieniądze to jedyna rzecz, jakiej mam w bród, ty skąpiradło. Z taką pensją,

jaką dostaję od tego tam, na górze, niedługo będę mógł się zaliczać do klasy

wyższej, a ty będziesz mi czyścić buty. Trzymaj.

Biorę butelkę i też piję. Mleko ma pełny, chłodny smak, trochę mdły,

wolałabym je ciepłe z miodem przed pójściem spać. Ale dopijam to, co zostało, i

odstawiam butelkę za ladę.

Jesper ostrożnie otwiera drzwi kluczem. Uprzednio wyjmuje z kieszeni

wełnianą skarpetę i wciska ją w dzwonek, żeby nie zabrzęczał, kiedy będziemy

wychodzić. Może robił to już wiele razy wcześniej, wyobrażam sobie jego

potajemne życie po zapadnięciu ciemności, kiedy chodzi po spowitych w cień

ulicach, zagląda do mrocznych lokali, gdzie w drzwiach trzeba podać hasło,

mężczyźni posługują się pseudonimami, ciche głosy przy stołach, a w głębi, w

padającym skośnie świetle stoją pozbawione twarzy kobiety w obcisłych

sukniach z obnażonymi do połowy piersiami, pod sukienkami mają długie nogi

w siatkowych pończochach i wszystkie są zupełnie inne niż ja. Mam ochotę

wrócić do domu, pozwolić, żeby Jesper w ciemności zniknął sam, a mnie

zostawił w spokoju, bo przecież muszę rano wstać. Przypominam sobie jednak,

jak mocno śpi, kiedy w nocy przekradam się na górę, jego łóżko nigdy nie jest

puste, przeciwnie, wypełnia sobą pokój. Wychodzimy z pogrążonego w

ciemności sklepu, dostrzegam odbicie nas obojga w dużej szybie Herlova

Bendiksena. Jesper w obszernym płaszczu, kupionym za własne pieniądze,

czarne włosy mu urosły, kręcą się, a ja w płaszczu i baskijce na burzy brązowych

włosów. Staję się tym, co widzę. Widzę książkę, która właśnie się zaczyna, i nikt

jeszcze nie wie, co się wydarzy, nie wie, dlaczego wychodzimy z ciemnego

sklepu o tej porze. Czuję nieważkość i łaskotanie w brzuchu w oczekiwaniu na

to, co się stanie.

– Dokąd idziemy?

– Zobaczysz w swoim czasie.

background image

Ruszyliśmy Danmarksgade na północ. Minęliśmy bramę, w której głębi w

niskim szachulcowym budynku mieści się warsztat ojca, podeszliśmy aż do

Apteki pod Lwem i placu przy kościele. Latarnie paliły się przez całą drogę, nikt

nie przejął spuścizny po Jesperze.

– Młodzież jest kompletnie pozbawiona chęci działania. Smutny widok –

stwierdził. – Nie mam już drąga, ale może mógłbym się wspiąć. – Podszedł do

latarni, na próbę objął słup, mierząc wzrokiem odległość do szczytu.

– Ja to mogę zrobić – powiedziałam nagle. – Jesper, pozwól, żebym ja to

zrobiła.

Podbiegłam do latarni i odepchnęłam go na bok, złapałam słup najwyżej, jak

mogłam, i zaczęłam się podciągać. Miałam dość sił, byłam jak wiewiórka, ręce

trzymały, a rękawiczki się nie ślizgały. Na szczycie zmrużonymi oczami

spojrzałam na płomień i pociągnęłam za kółko. Płomień zakołysał się i zniknął.

Na moment przyłożyłam czoło do słupa, czułam się, jakbym miała gorączkę,

głowa mnie bolała. Zaraz zjechałam na dół do Jespera, trzymał się rękami pod

boki i uśmiechał.

– Jest nadzieja – oświadczył. – Następne pokolenie przejęło pochodnię i

zgasiło ją na jakiś czas. „Światło ponad krajem, tego wszak pragniemy!”. Ale nie

o każdej porze. Dobra robota, siostrzyczko!

Kiedy przeszliśmy kawałek dalej, obejrzałam się za siebie. W rzędzie

ś

wiateł była czarna dziura, dzieło moich własnych rąk. Miałam ochotę zawrócić,

stanąć w tej ciemności i poczuć się w niej bezpieczna. Zegar na kościelnej wieży

wskazywał wpół do jedenastej, ostatni autobus z Alborg wyjechał hałaśliwie z

Søndergade i minął nas, zanim skręcił na dworzec autobusowy za kościołem.

Patrzyliśmy, jak znikają czerwone tylne światła, autobus wypełnił wieczór

dźwiękiem, potem zapadła cisza, wyraźnie usłyszałam morze za domami i

pomyślałam, że miasto bywa czasami takie ciche, ale nigdy nie ma ciszy

zupełnej. Nagle Jesper odwrócił się i powiedział:

background image

– Ach, nie, tylko nie znów!

Wtedy i ja to usłyszałam, stukot kopyt na bruku i terkot kół. Czarny landauer

barona Bieglera. Dwa konie wyglądały na zmęczone, piana pokrywała im boki, a

kiedy powóz nas mijał, tarcza herbowa spadła z drzwiczek. Przejechał tak blisko,

ż

e czuliśmy zapach koni i strachu. Powóz zatrzymał się w odległości zaledwie

dziesięciu metrów od nas, pod Domem Muzyki, drzwi otworzyły się z hukiem i

baron Biegler wysiadł w swoim kożuchu, który nie był już taki biały jak kiedyś,

a w rękach dźwigał coś wielkiego i ciężkiego.

– To gramofon – szepnął Jesper.

Baron podniósł go wysoko, a ja nawet z takiej odległości poczułam ten

ciężar, i wrzucił go do środka przez okno.

– On nawet nie umie grać! – wrzasnął, kiedy odłamki szkła na moment

znieruchomiały, po czym posypały się do sklepu, i jeśli dorosły mężczyzna

potrafi płakać, właśnie to usłyszałam. Baron był zalany w trupa. Wracając do

powozu, potknął się na stopniu i upadł, jego jęk przywiódł mi na myśl wielkie

zwierzęta, słonie albo nosorożce z pomarszczoną, martwą skórą, wpadające do

dołu-pułapki zastawionej przez myśliwego.

– On nie potrzebuje żadnej pomocy – stwierdził Jesper. – Ale już się z tego

nie podniesie. Bankructwo, koniec, kaput. Na pewno nie jest w stanie zapłacić za

ten gramofon. Przepił całe pieniądze. Idiota!

Powóz zniknął równie szybko, jak się pojawił, ale nie skierował się ku

Gwieździe Wieczornej ani też nie zawrócił do Bangsbo, tylko pojechał w stronę

stacji kolejowej.

– Jak myślisz, dokąd on jedzie?

– Na śmietnik historii – odparł Jesper.

background image

Wszystko to się skończyło w mgnieniu oka. Zegar na kościelnej wieży wciąż

wskazywał wpół do jedenastej, kiedy go mijaliśmy, rozległo się jedno uderzenie.

Gdy tylko wybrzmiało, usłyszeliśmy wycie z portu i od strony morza

nadciągnęła mgła. Sunęła przez Tordenskjoldsgade, Lodsgade, Havnegade,

wolno wlała się na Fiskerklyngen w Gamle Fladstrand, gdzie Terje Vigen z

długiego wiersza Ibsena zszedł na ląd. Wkrótce wolne od niej były już tylko

latarnie, oświetlały z góry masę, która pochłonęła wszystko, domy i ludzi, nie

widzieliśmy dalej niż na trzy metry przed sobą. Światła wokół nas ledwie dało

się odróżnić. Jesper stanął, wyciągnął ręce przed siebie jak ślepiec i powiedział:

– Tak to musiało wyglądać, kiedy Gdańszczanin wpadł na mieliznę. Na

pewno się bał. Wydawało mu się, że wie, gdzie co jest, tymczasem dookoła

panował jeden wielki chaos. Zasłoń sobie oczy, siostrzyczko, obróć się trzy razy

i powiedz mi, gdzie jest nasz dom.

Zrobiłam, jak kazał. Okręciłam się, o mało nie upadłam, otworzyłam oczy i

mrużąc je, rozejrzałam się na wszystkie strony.

– Nie wiem.

– No to wszystko może się zdarzyć.

Stał z wyciągniętymi ramionami, rozglądając się, jakby miał wątpliwości, w

którym kierunku powinniśmy iść, aż wreszcie zdecydował.

– Chodź, spróbujemy tędy.

Sądzę jednak, że tak naprawdę wątpliwości nie miał. Skręciliśmy w prawo i

chyba dostrzegłam kształt domu Tordenskjolda na Skippergade, a ta ulica

prowadziła z powrotem tam, skąd przyszliśmy, tylko bardziej na wschód i bliżej

morza. Stawialiśmy ostrożne kroki, dostojne, jak na pogrzebie, czując w ciele

uderzenia syreny przeciwmgielnej, nic bowiem nas teraz od niej nie odgradzało,

była jedynie otwarta wilgotna mgła, w brzuchu drżało, a mokre powietrze lepiło

się do twarzy, trzęsłam się, mimo że płaszcz miałam ciepły i sięgał mi do kolan.

– Zimno – powiedziałam.

background image

– W Hiszpanii jest zimniej.

– Co ty wygadujesz? W Hiszpanii rosną pomarańcze.

– Nie na wyżynach. Tam ziemia jest tak zmarznięta, że nie daje się wykopać

okopów, więc faszyści mogą urządzać sobie zabawę i strzelać do celu. W

Jedenastej Brygadzie mają tak mało broni palnej, że nowi ochotnicy muszą

czekać, aż któryś z towarzyszy polegnie, żeby dostać karabin.

Próbowałam wypełnić mgłę umundurowanymi mężczyznami w pokrytej

szronem Hiszpanii, ale pozostała mgłą.

– Wiesz, o czym piszą do domu?

– Nie.

– Biegają po śniegu prawie bez broni, odmrażają sobie tyłki, a do domu

piszą: Przyślijcie więcej czekolady! Do diabła! Może powinniśmy obrabować

sklep? Moglibyśmy włamać się do pani Sandbjerg na Fælledvej, to i tak głupia

krowa, ma całe półki czekolady. – Jego ręce przecięły mgłę, zapomniał, że są

podniesione, odwrócił się i szedł tyłem.

– Chciałbyś tam pojechać? – spytałam.

– Tak.

Był za młody, wiedziałam, ale gdy się wysiliłam, mogłam dostrzec szczyty

dźwigów w stoczni wystające ponad dywan mgły i słyszałam echo naszych

butów na bruku, wszystko było starsze od nas, a to, co należało do nas, zapadło

się pod ziemię, zakopało się i zniknęło, z wyjątkiem głosu Jespera. Zamknęłam

oczy i wieczór wypełniły włoskie bombowce, wysadzone w powietrze mosty,

czarny dym, szare kamienie w szarym śniegu, domy bez dachów na tle

ś

nieżnoszarego nieba, ponure bandoliery generała Franco i nazwy takie jak

Jarama, Guadalajara, Brunete i Teruel w ruinach, i konie, zawsze kare, leżące

martwe na śniegu, i martwy Jesper, z ręką zamarłą w ostatnim geście, Viva la

Muerte! Tędy, siostrzyczko, niedługo wrócimy.

Ale wielu nigdy nie wróciło. Czy ktoś odziedziczy karabin Jespera?

background image

Poczułam się źle.

– Jesper, niedobrze mi, muszę usiąść – powiedziałam i usiadłam na

schodach jakiegoś nieznajomego domu. Miał lśniące zimne ściany, lecz mimo to

rozpięłam płaszcz i zdjęłam szalik, bo pomyślałam, że może będę wymiotować, i

rzeczywiście wyleciały ze mnie twarde grudki ściętego mleka. Zabolało, gardło

mi się ścisnęło, przypomniał mi się dziadek w oborze, Irma w czerwonej

sukience, Lone w czerwonej sukience, obie bez twarzy w tym samym lustrze w

ciemnym pokoju, który był całym światem, i zaczęłam płakać.

– Do pioruna, mam niebieską sukienkę! – powiedziałam głośno i poczułam

napływający gniew. Zwymiotowałam jeszcze raz i od razu zrobiło mi się lepiej,

chociaż jeszcze zimniej. – Zimno mi.

– Ty stale marzniesz. Co ty będziesz robić na Syberii? Jedź ze mną do

Maroka. Pojedziemy, jak tylko wojna się skończy.

– Na Syberii jest inaczej, nie tak jak tutaj. Tam noszą inne ubrania i domy są

z drewna. Poza tym Franco przybył z Maroka, czytałam.

– Ale my nie pojedziemy do faszystowskiego Maroka, tylko do arabskiego,

głupia. Do Meknes, Marrakeszu, do Maroka, kraju karawan i czarnych Maurów.

– To przyślij mi widokówkę – powiedziałam. Wytarłam usta i zaczęłam się

ś

miać. Jesper się nachylił, założył mi szalik, poprawił baskijkę i podniósł

kołnierz płaszcza.

– Już lepiej?

– Tak – odparłam, a on wziął mnie za rękę i pociągnął na nogi.

– Jaka wojna? – spytałam.

– Ta w Hiszpanii. I ta, która przyjdzie później, jeśli faszyści zwyciężą. Ale

dość już było wojny na dzisiaj.

background image

Wsunęłam mu rękę pod ramię i poszliśmy przez mgłę, która stała się już

znajoma, miasto wróciło na swoje miejsce, po lewej była stocznia, fabryka

mączki rybnej i giełda rybna, a na wprost rzeźnia i sklep mięsny Damsgaarda na

prawo. Mogłam iść po zapachu.

– Wiem, gdzie jesteśmy – oświadczyłam. – Dlaczego musieliśmy obejść pół

miasta, żeby tu wrócić? Przecież mogliśmy iść prosto Lodsgade.

– Musieliśmy ominąć pas biblijny. To pole minowe Małej Mateczki, mogło

się tu zdarzyć wszystko. Teraz jesteśmy bezpieczni.

Tak powiedział ochotnik z Brygad Międzynarodowych.

background image

9

Havnegade biegnie równolegle do Lodsgade, o jeden kwartał bardziej na

południe, od skrzyżowania, na którym Danmarksgade przechodzi w Søndergade,

do placu przed hotelem Cimbria koło portu; te dwie ulice wraz ze znajdującymi

się między nimi domami są odpowiedzią naszego miasta na kopenhaski Nyhavn.

Wszystkie grzechy gromadzą się właśnie tutaj, z jedynym wyjątkiem, jaki

stanowi Gwiazda Wieczorna. Na Lodsgade jest Gospoda Promowa i Karczma

Tordenskjolda, na tyłach hotelu Cimbria mieści się bar, zwany Lodsgade 16

przez eleganckich i Zadkiem przez wszystkich innych, od tej części ciała, która

znajduje się najwyżej, kiedy żołądek musi się pozbyć nadmiaru płynów. Na

Havnegade jest nowomodna bodega, a dwa budynki za hotelem i jedne schody w

dół Winiarnia w piwnicy. Jedyne zagrożenie stanowi moja matka, która się tu

sprowadziła, i jeśli nie stoi za ladą sklepu mleczarskiego, obserwuje świat z okna

na piętrze. Ci, którzy mają siłę podnieść wzrok, gdy przychodzi późny wieczór,

mogą zobaczyć, jak z Biblią w ręku wygląda na ulicę i poruszając wargami,

szepcze modlitwy albo przekleństwa.

background image

– Mało zabawne zostać rozpoznanym w taki sposób – mówi Jesper, bo

matka czasami schodzi na dół do bramy, więc niejedna osoba, która ma trochę za

bardzo w czubie, miała okazję doświadczyć jej gniewu i posmakować ognia

piekielnego liżącego stopy. Podobno ogień rzeczywiście pali i człowiekowi robi

się głupio, kiedy więc Jesper wybiera się gdzieś wieczorem, zawsze obchodzi

dom szerokim łukiem i zbliża się do tej okolicy od innej strony, choć tak

naprawdę idzie tylko o jedną przecznicę dalej.

Właśnie tam idziemy. Mijamy Lodsgade, przechodzimy wzdłuż hotelu

Cimbria, dobiegają stamtąd śmiechy i widać w oknach ludzi. Od morza ciągnie

lodowaty wiatr rozwiewający mgłę, widoczne są już łodzie rybackie z masztami

poruszającymi się jak odwrócone wahadło i słychać, jak ocierają się o krawędź

nabrzeża.

Pierwszą osobą, jaką dostrzegam na schodach do Winiarni, jest stryj Nils.

Ma na sobie garnitur i białą, świeżo wyprasowaną koszulę, a na nogach nie

drewniaki, tylko wąskie czarne pantofle, w jakich nigdy go nie widziałam. Za

późno już, żeby zawrócić, za naszymi plecami cisną się ludzie, Jesper mocno

trzyma mnie pod ramię. Stryj Nils wiesza płaszcz na wieszaku w szatni,

poprawia krawat i patrzy na schody. Uśmiecha się.

– No proszę, mamy tu Jespera – mówi, wyciągając rękę na powitanie.

– Witaj, stryju – odpowiada Jesper.

Ja się nie odzywam, tylko czekam sztywna ze strachu. Mam ledwie

czternaście lat i idę do Winiarni o dwunastej w nocy, a na schodach stoi mój

stryj.

– Dobry wieczór, młoda damo. – Stryj kłania się nisko, a ja chichoczę,

chociaż wcale tego nie chcę, i ostrożnie dygam. Patrzę na Jespera, ale on jest

zajęty zdejmowaniem nowego płaszcza, potem pomaga rozebrać się mnie, jak

prawdziwy dżentelmen, przez cały czas nie schodzi mu z twarzy zadowolony

uśmiech.

background image

Stryj Nils jest odmieniony. Uśmiecha się i zagaduje, chociaż w

gospodarstwie, na polu czy na koźle za koniem zawsze milczy, na czole ma

głęboką zmarszczkę i prawie nigdy się nie odzywa. Teraz zmarszczki nie widać.

Stryj to przystojny mężczyzna, starszy od mojego ojca o niecały rok, bo był

ostatnim synem babci Hedvig, która umarła przy jego urodzeniu. Dopiero po

nim widzę, że mój ojciec nie jest taki stary. Stryj Nils zdążył już wypić kieliszek,

a może dwa albo i trzy, policzki ma czerwone. Znów się kłania i wyciąga rękę.

– Wchodzimy?

– Jak tam wygląda w środku?

– Już jest sporo podpitych.

– To tak jak ty – mówi Jesper.

Boję się, że stryj Nils się rozzłości, ale on się wcale nie gniewa.

– Niezwykle trafnie powiedziane – odpowiada. – Chcę uczcić podjęcie

bardzo trudnej decyzji, więc możliwe, że mam trochę w czubie. – Sięga ręką do

głowy, na której wcale nie ma czuba, tylko krótko obcięte jasne kędziory,

pokryte czymś, co sprawia, że błyszczą w świetle lamp. Śmieje się i po raz drugi

robi zapraszający gest ręką.

– Za mną, moi państwo. Nie marnujmy drogocennego czasu.

background image

Jesper przeczesuje palcami swoje kręcone włosy, żeby lepiej się układały,

ale nic się nie zmienia, przynajmniej nie na tyle, żebym ja to dostrzegła. Obciąga

rękawy marynarki, znów ujmuje mnie pod rękę, schodzimy po jeszcze jednych

schodach i wreszcie jesteśmy w lokalu. Jest długi i wąski, a po chłodnej wilgoci

na Havnegade wydaje się gorący. Pod samym sufitem są niskie okna, a na końcu

sali parkiet do tańca z podestem, przed którym stoją instrumenty, bo orkiestra ma

przerwę, a może w ogóle jeszcze nie zaczęła grać. Czterej mężczyźni w

identycznych marynarkach piją piwo przy barze, w środku jest prawie pełno, ale

pod ścianą w głębi są wolne stoliki. Daleko tam i trzeba wyminąć wiele osób,

stryj Nils pokazuje jednak, że właśnie tam chce iść. Ja się zatrzymuję, nie mogę,

ź

le się czuję.

– Muszę do toalety.

– No to idź – mówi Jesper. – Zaczekam na ciebie tu, przy drzwiach. Nie

spiesz się.

Do toalety trzeba iść na prawo. W środku jest umywalka, lustro i dwie

kabiny. Wchodzę do jednej i siadam na klapie. Siedzę przez kilka minut, może

znów będzie mnie mdlić, może o to chodzi. Próbuję, trochę się ze mnie wylewa,

ale głównie dlatego, że się zmuszam. Spuszczam wodę, podchodzę do

umywalki, obmywam twarz. Przeglądam się w lustrze. Mam wysokie czoło i

spinkę we włosach na skroni. To praktyczne rozwiązanie przy takich włosach jak

moje, ale niekiedy wyglądam przez to na czystą i niewinną jak dziecko. Teraz

też. Wychylam się. Blada czternastoletnia dziewczynka, nie starsza ani o

sekundę. Sprawdzam, czy nie poplamiłam sukienki, ale wszystko jest w

porządku. Nagle ktoś wchodzi, widzę to w lustrze, jakaś pani w zielonej sukni,

jasne włosy błyszczą, uśmiecha się czerwonymi wargami.

– Cześć – mówi.

Nie odpowiadam, przecież jej nie znam. Staje za mną. Wyobrażam sobie, że

zaraz mnie dotknie, a ona rzeczywiście obejmuje mnie za ramiona i mówi:

background image

– Pokaż no mi się.

Odwracam się bezwolnie, jedyna lampa wisi nad lustrem, rzucam więc cień

na twarz kobiety, kiedy pochyla się nade mną i bacznie przygląda mojej twarzy.

Jest dorosła i bardzo ładna, a ja nie mam siły na to, by poczuć się inaczej niż na

czternaście lat.

– Mogę? – pyta, ale nie czeka na odpowiedź. Zresztą nie odpowiadam.

Wyciąga mi spinkę z włosów i wsuwa ją do ust. Używając palców jak

grzebienia, zgarnia mi włosy do przodu. To przyjemne, nikt tak nie robił, odkąd

przestałam być mała, głowa ulega jej ruchom, patrzę w podłogę, tak jest lepiej.

Kobieta z powrotem wpina mi spinkę, tuż nad uchem, ale w taki sposób, że

włosy znad czoła są sczesane na bok, jedno ucho mam zakryte, drugie nagie.

Często miewam odsłonięte uszy, kiedy zwiążę włosy gumką w koński ogon, ale

nigdy nie czułam się tak jak teraz.

– Wysuń wargi i napręż – mówi kobieta. Jest troszeczkę wyższa ode mnie,

ma zielone oczy, mocno zarysowane kości policzkowe i małe uszy ciasno

przylegające do głowy. Lekko odchylam głowę ze strachem, iż uzna, że się jej

poddaję, wysuwam usta i napinam wargi na zębach. Nie wiem, dlaczego jej na to

pozwalam, nigdy wcześniej jej nie widziałam, ta obca twarz jest tak blisko

mojej, zamykam oczy, jakby zamierzała mnie pocałować, a ja bym tego

pragnęła. Niektóre kobiety są takie, ja taka nie jestem, ale kiedy coś dotyka

moich warg, zaczynam drżeć. Otwieram oczy, a ona się uśmiecha.

– Stój spokojnie – mówi i dalej gładzi moje wargi czerwoną szminką. – O

tak.

Zamykam oczy i już się nie trzęsę. Chciałabym, żeby to trwało dłużej.

– Teraz potrzyj jedną wargę o drugą i możesz przejrzeć się w lustrze.

background image

Posłusznie się odwracam, czuję się dziwnie miękko, mam ochotę lekko

rozchylić usta. Patrzę w lustro. Wyglądam dorośle, odrobinę smutno, jak osoba z

tajemnicą, z ukrytym bagażem przeżytych lat, o których nie warto mówić, z

brzemieniem niepojętych zdarzeń, jak ktoś, kto podróżował daleko i widział

rzeczy, które tylko on rozumie. Uśmiecham się do lustrzanego odbicia i głęboko

oddycham. Myślę o tym, że moja matka nigdy nie używa szminki.

Kobieta stoi za mną w lustrze, unosi mi włosy, przeczesuje je palcami, nasze

oczy spotykają się w szklanej tafli. Powinno się umyć to lustro, a mimo to ona

dobrze widzi, kim jestem, ale to nic nie szkodzi.

– Jesper miał całkowitą rację – mówi. – Niewiele było trzeba.

– Znasz Jespera?

– Oczywiście, że znam. – Mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów, uśmiecha

się czerwonymi wargami, takimi samymi jak teraz moje. – Masz bardzo ładne

kształty. Bardzo. – Podkłada pod moje piersi dłonie z czerwonymi paznokciami i

głośno się śmiejąc, unosi je lekko w sposób, na jaki nigdy bym się nie poważyła.

Czerwienię się.

– O, świetnie, nareszcie masz trochę kolorów na policzkach. Tak powinno

być.

Musiałem – tłumaczy Jesper. – Inaczej by nas nie obsłużyli. Wyglądałaś jak

wystraszona dwunastolatka. Teraz już nie. – Szczerzy zęby. – Teraz wyglądasz

fantastycznie.

Znów się czerwienię i prostuję plecy. Razem przeciskamy się między

stolikami, ludzie obracają się na krzesłach i patrzą za nami, gdy kierujemy się

pod ścianę, tam gdzie siedzi stryj Nils. Już do nas macha.

– W każdym razie nie miała siatkowych pończoch.

background image

– Siatkowych pończoch? Jytte? Co ty wygadujesz? Dlaczego, u diabła, Jytte

miałaby nosić siatkowe pończochy?

Stryj Nils przeprowadza się do miasta. Dostał pracę w stoczni i maleńkie

mieszkanko na poddaszu domu przy Søndergade. Nalewa piwa z butelki do

szklanki, unosi ją i mówi:

– Wypijmy za nowe życie. Zdrowie!

Jesper i ja też podnosimy szklanki, pijemy we troje. Jestem tak spragniona,

ż

e wypiłabym wszystko. Cała wilgoć z ciała wyparowała, zniknęła razem z mgłą

na ulicach, a piwo jest gorzkie, zimne i orzeźwiające.

– Ach, jak dobrze się będzie wyrwać od tej wiedźmy, przepraszam za

wyrażenie. Nigdy więcej nie wrócę na Vrangbæk, nawet na święta. Dopóki żyję,

nigdy więcej nie tknę wideł do gnoju, ani nie będę powoził. Jak tylko dość

zarobię, kupię sobie motorower, a do tego czasu będę chodził piechotą.

Wszędzie! Będę wolnym proletariuszem, który niczego nikomu nie zabiera! Ho,

ho. – Jednym łykiem dopija piwo, Jesper idzie w jego ślady, głośno odstawiają

szklanki na stół i mówią chórem:

– Niezłe!

Moje piwo też nie jest złe, chociaż piję wolniej i nie walę szklanką w stół.

Czuję, że uśmiecham się do kobiety o imieniu Jytte, która siedzi kilka stolików

dalej. Mruga do mnie, a ja uśmiecham się jeszcze szerzej. Nic nie szkodzi, że

stryj Nils nazywa moją babcię wiedźmą. Gdybym wiedziała, że tak można, sama

bym już dawno tak się o niej wyrażała. Jesperowi też najwyraźniej to nie

przeszkadza.

– Ale, ale – mówi. – Mamy na stole trzy puste butelki. Przecież nie to

zamawialiśmy!

background image

– No tak, to poważny błąd, zaraz je wymienimy. – Stryj Nils zbiera butelki

jedną ręką i macha nimi w powietrzu, aż dzwonią, żeby kobieta, która obsługuje,

przyniosła nowe. Zaraz na stole pojawiają się trzy pełne butelki. Stryj Nils bawi

się świetnie, nalewa do szklanek, zanim sami zdążymy to zrobić, i pozostaje

jedynie wznosić toasty.

– Witamy w mieście, stryju! – mówię, bo uważam, że powinnam. –

Najpierw przyjechał tu nasz ojciec, a teraz ty. Może niedługo wszyscy się tu

przeprowadzą?

Ale stryj Nils zamiast unieść szklankę, przestaje się uśmiechać. Wychyla się,

przewracając butelkę, jest pijany. Piwo ścieka po stole, ale on na to nie zważa,

tylko łapie mnie za ramię i ściska tak, że ogarnia mnie strach.

– Czy wy niczego nie rozumiecie? Przecież Magnus chciał zostać na

Vrangbæk. Pragnął być gospodarzem, nikim innym. Harował jak wół, żeby tylko

ich zadowolić. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak tyrał, aż przykro było patrzeć

– mówi, oczy mu błyszczą, a że muzycy już stoją na podium i zaczynają grać,

stryj musi jeszcze bardziej się pochylić, dwie pary ruszają do tańca, podnosi

więc głos.

– Ale ta przeklęta wiedźma nie chciała nawet na niego patrzeć, nie chciała

go nigdy dotknąć ani się do niego odezwać i gdy tylko już był w stanie sam

sobie radzić, został wyekspediowany do miasta. A stary na to pozwolił, świeć

Panie nad jego duszą, przeklęty dziwkarz, za przeproszeniem. – Stryj Nils

przestaje mówić, patrzy na swoją rękę zaciśniętą na moim ramieniu. Skóra po

obu jej stronach jest biała, zbielała aż po palce. Puszcza mnie od razu, mówiąc: –

Przepraszam, z całego serca przepraszam. Sprawiłem ci ból, nie chciałem.

– Nic nie szkodzi. – Ostrożnie rozcieram rękę. Krew znów zaczyna płynąć,

w całej ręce aż po łokieć czuję mrówki.

background image

– Ależ tak, ależ tak. Za dużo dziś wypiłem, idę już do domu. – Podnosi się

ciężko, przewracając przy tym jeszcze jedną butelkę, Jesper ją łapie i sam

wstaje.

– Nie idź jeszcze, stryju. Posiedź razem z nami.

– Nie, nie. To miał być dla mnie dzień radości, nie chcę go popsuć. Miło

było was spotkać tu, a nie we Vrangbæk. Rozumiem, że to tajemnica. –

Uśmiecha się leciutko. – Poza tym mam niedaleko do domu.

– W każdym razie serdecznie witamy.

– Bardzo wam dziękuję. Zapomnijcie, co mówiłem.

Idzie między stolikami i wygląda trochę jak dawny stryj Nils, ale nie

całkiem. Odwracam się do Jespera, który cały czas stoi.

– Co to miało znaczyć? – pytam.

– Nic. Nic takiego, o czym bym nie pomyślał wcześniej. Ja też nie jestem

głupi. – Potem kłania się elegancko przede mną. – Chodź, zatańczymy.

Dopijamy to, co mamy w szklankach, i idziemy na parkiet. Jest już na nim

tłoczno, muzyka gra głośno, od stolików dochodzą śmiechy, a przy jednym

wszyscy śpiewają chórem. Ja też nie jestem głupia, nikt tak nie może

powiedzieć, myślę więc o moim ojcu na polu, o jego plecach, które wolno się

zginały, o dziadku kołyszącym się w oborze w przód i w tył, o surowej twarzy

babci w cieniu. Stoi i patrzy, jak dziadek przerzuca sznur przez belkę i staje na

stołku do dojenia, ale ona go nie powstrzymuje. Nie rozumiem dlaczego i nie

wiem, czy to prawda, może coś mi się przyśniło, ale to właśnie widzę i nie

mieści mi się to w głowie. Nic nie szkodzi, bo i tak najbardziej czuję dwie

butelki piwa wypite na pusty żołądek. Niektóre kobiety patrzą na Jespera,

rozumiem, że nie wiedzą, kim jestem, bo mnie też się przyglądają i wyraźnie

widać, że nienawidzą mnie całym sercem. Zaczynam się głośno śmiać. Jesper

obraca mnie w rytm muzyki, czuję jego mocną rękę na plecach. Wszyscy

wiedzą, kim jest on, za to ja jestem kobietą z tajemnicą.

background image

II

background image

10

Kiedy weszli Niemcy, miałam czternaście i pół roku. Dziewiątego kwietnia

obudził nas warkot samolotów sunących tak nisko nad dachami miasta, że gdy

wychyliliśmy się i popatrzyliśmy w górę, mogliśmy zobaczyć czarne krzyże

wymalowane na spodzie skrzydeł. Na redzie poza portem cumował duński okręt

„Peder Skram”, ale stał spokojnie, nie oddał ani jednego strzału.

Wciąż dokuczał mróz, zima tego roku była sroga, przy brzegu i falochronie

krążyły lodołamacze, porywy wiatru nadciągały od zachodu przez stały ląd z

Morza Północnego, a na polach leżały jeszcze zaspy śniegu, tak jak i na drogach

do gospodarstw wiejskich, w lesie Vandværkskogen przy Flade Bakker i przy

kościele, gdzie spoczywał na cmentarzu mój dziadek.

Po południu przez Lodsgade przejechał na rowerze jakiś człowiek. Miał

czapkę z nausznikami i szalik na szyi.

– Idą! Idą! – wołał.

background image

Wydawało mi się, że słyszałam ten okrzyk już wcześniej. Poderwaliśmy się

od stołu, zostawiając tort, i razem wyszliśmy na ulicę. Nie byliśmy jedyni, z

portu spieszyli rybacy i stoczniowcy w kombinezonach, w drzwiach Gospody

Promowej stanęli pracownicy z już pijanym właścicielem na czele, a Herlov

Bendiksen wyłonił się z bramy w fartuchu, na którym migotały drobinki szkła,

kiedy stał, a jeszcze bardziej, kiedy szedł. Zrobił się z tego niezły pochód ludzi,

którzy nie odzywali się ani słowem, słyszałam tylko kroki na bruku, tłoczyliśmy

się na chodniku, żeby zobaczyć nadejście pierwszej kolumny. Nie pojawiła się,

poszliśmy więc dalej wzdłuż Danmarksgade, prawie do Nytorv, i stanęliśmy

naprzeciwko redakcji lokalnej gazety. Nagle z drzwi wypadła jakaś potężna

postać i zerwała najświeższe kolumny wywieszone na fasadzie w gablocie,

zostawiając ją pustą, chociaż wcześniej zawsze coś tam wisiało. To był mój brat

Jesper.

– Cześć, siostrzyczko! – zawołał przez ulicę i pomachał, a ja mu

odmachałam. Rozejrzał się, nachylił, opierając rękami o kolana, i wypiął tyłek

na tych, którzy mieli nadejść od południa. Jakiś mężczyzna zaczął się śmiać i po

chwili śmiali się już wszyscy. Był to dziwnie samotny dźwięk wśród domów, bo

wszędzie dookoła panowała cisza. Jesper podniósł do góry zaciśniętą pięść.

No pasaran! – zawołał i zniknął równie szybko, jak wybiegł.

Tylko mój ojciec się nie śmiał. Ujął mnie za ramię i powiedział:

– Pokażcie teraz, że jesteście porządnymi duńskimi dziećmi.

Coś mu się pomieszało, przecież tylko ja tam stałam, w dodatku zapomniał,

ż

e przestałam być dzieckiem, miesiączkowałam już od blisko trzech lat, a rok

temu przestałam rosnąć. Ale sama o tym zapomniałam, a jemu zapewne chodziło

o to, żebyśmy zachowywali się naturalnie, tak jak mówili w radiu.

– Dobrze, na pewno – odparłam. – Będziemy tu stać, patrzeć na nich i nawet

się nie uśmiechniemy.

background image

Długo tak staliśmy. Nikt nie nadchodził. W końcu niektórzy zaczęli wracać

do domów, ojciec też poszedł, ale ja dalej stałam wpatrzona w drzwi po

przeciwnej stronie ulicy.

Wyszło z nich trzech mężczyzn. Dwaj pierwsi szli spokojnie chodnikiem,

trzeci, z jakąś paczką owiniętą w szary papier pod pachą, rozejrzał się na lewo i

prawo, po czym rzucił się biegiem za budynek i skręcił w zaułek. Potem wyszedł

Jesper. Od razu mnie zobaczył. Twarz miał ściągniętą, zbliżał się do mnie

szybko, słyszałam stukot jego obcasów na ulicy, na której znów zapanowała

cisza.

– Chodź – powiedział, biorąc mnie pod rękę. – Idziemy do domu.

Nieliczni, którzy zostali, z napięciem obserwowali jego twarz, ale nie chciał

się odzywać, dopóki nie przeszliśmy dalej. To było jak film w kinie Palads:

grupki ludzi szepczących do siebie, kolejka przed Kasą Oszczędnościową, bo

wszyscy chcieli wypłacić pieniądze, wystraszone oczy za szybą. Jesper obejrzał

się przez ramię, nachylił się do mnie i powiedział:

– Niemcy na granicy zabili pięciu duńskich żołnierzy.

Wyobraziłam sobie pięć ciał leżących na linii, na której miałam się

obejmować z Helgą. Ta linia była teraz niewidoczna, bo ciała całkiem ją

zakrywały. Strumyczki krwi jakby ze szczytu spływały na obie strony do

obydwu krajów, a być może jednym z tych, którzy strzelali, był Walter.

– To znaczy, że jesteśmy w stanie wojny?

– Wojny? W tym kraju, do cholery, nikt nie walczy! Nie słyszałaś premiera

Stauninga w radiu? „Zachowujcie się naturalnie!”. Tych pięciu zostało

złożonych w ofierze dla pozoru. To było morderstwo. A my mamy się

zachowywać naturalnie!

– Skąd o tym wszystkim wiesz?

– Przecież pracuję w gazecie. Mamy, do diabła, telefon.

background image

Kiedy dotarliśmy do bramy na Lodsgade, nie poszliśmy na górę do mieszkania,

tylko dalej przez podwórze do stojaka z naszymi rowerami. Wyciągnęliśmy je i

znów wyjechaliśmy na ulice. Bocznymi uliczkami, zygzakiem, dobrnęliśmy na

południowy kraniec miasta. Przy każdym kwartale zerkaliśmy na główną ulicę,

ale wciąż nie było na niej widać żadnej niemieckiej kolumny. Przy starym

młynie musieliśmy wyjechać na główną szosę do Sæby, bo po żadnej innej nie

dało się jechać, były oblodzone i śliskie, a w niektórych miejscach nawiało

ś

niegu w zaspy w poprzek drogi. To była zimna wiosna, przemarzłam do szpiku

kości i czułam się bezbronna na rowerze, kiedy wyjechaliśmy koło

Bangsbostrand i nie mieliśmy żadnej osłony przed wiatrem, byliśmy zupełnie

sami na drodze tuż przy zimnym szarym morzu i nic nie dzieliło nas od tego, co

miało nadejść. Jesper jechał szybko, ja za nim, przydały mi się te godziny na

rowerze przy rozwożeniu mleka, lecz nawet jeśli jemu to zaimponowało, to nie

pokazał tego po sobie.

Tuż przed Understed, w połowie drogi między naszym miastem a Sæby,

Jesper zatrzymał rower, zsiadł i przykucnął, żeby nasłuchiwać. Zrobiłam to

samo. Usłyszeliśmy przyszłość. Słaby warkot wśród zimna, który stale narastał,

bez opadania, bez biegu wstecznego. Jesper wyprostował się z drżeniem i potarł

barki, nim spojrzał na wybrzeże. Od drogi na plażę prowadziło strome urwisko,

na poboczu ciągnęły się zwały lodu. Odwrócił się więc i popatrzył na łagodne

zbocze w stronę Understed. Nad szczytem wzgórza wyłaniały się czerwone

dachy niskich domów, a w kępie drzew kryła się niewielka szkoła, która

nazywała się Vangen. Mój ojciec chodził do niej przez kilka lat, w krótkich

spodenkach i czapce z daszkiem, tam i z powrotem z Vrangbæk położonego

jeszcze bardziej w głębi lądu. Wiele razy przemierzałam na rowerze tę drogę,

daleką, ale on wtedy miał jeszcze proste plecy.

Przez pola biegła na wpół zasypana śniegiem dróżka, Jesper pokazał ją i

stwierdził:

background image

– To nasza jedyna możliwość. Uciekamy tamtędy. Szybko.

Ciężko było kręcić pedałami, więc złapaliśmy za kierownice i

poprowadziliśmy rowery aż do szczytu wzniesienia, na którym dróżka się

kończyła. Oddech drapał w gardle, słyszałam, jak Jesper przede mną dyszy. Na

szczycie leżał kopiec nawozu, który ledwie zaczął tajać; gnój miał zostać

rozrzucony na polach, gdy tylko nadejdzie prawdziwa wiosna. Jeśli w ogóle

przyjdzie. Z góry rozciągał się widok na drogę w obie strony, widzieliśmy szary

cień „Pedera Skrama” tkwiący nieruchomo daleko na redzie, widzieliśmy też

cieniutką jak woal parę przy brzegu, spokojny welon między lądem a wodą. A

potem przyszli Niemcy.

Przodem jechały dwa motocykle z pistoletami maszynowymi sterczącymi z

bocznych przyczepek, a żołnierzom trzymającym broń widać było tylko hełmy,

później toczyły się pojazdy opancerzone i ciężarówki z żołnierzami na pakach,

siedzącymi w dwóch rzędach twarzami do siebie, na przyczepach jechały

armaty, dalej dwa samochody z cekaemami na dachu i znów ciężarówki,

niekończące się szeregi hełmów bez twarzy i niekończący się warkot

pochłaniający całą okoliczną przestrzeń; nie mogłam nawet sprawdzić, czy

oddycham. I może właśnie nie oddychałam, bo nie starczało powietrza dla

kogokolwiek oprócz nich. Usłyszałam jednak cienki, ostry szloch Jespera, mój

brat miał białą twarz i trzymał się za gardło, jakby się dusił. A potem z oczu

polały mu się łzy, równym prostym strumieniem. Wytarł nos, ale dalej szlochał

nieopanowanie, jakby był młodszym braciszkiem. Patrzyłam na przetaczającą się

kolumnę, surową i nieprzerwanie błyszczącą, kierującą się ku naszemu miastu, i

zrozumiałam, że No pasaran! już nie obowiązuje, że Jesper widzi, że jest już za

późno. Wtedy i ja zaczęłam płakać. Oparłam się o siodełko, bo łydki nie chciały

mnie już trzymać, warkot wprawiał je w drżenie, cała ziemia się trzęsła.

Obok mnie Jesper rzucił rower i zaczął mówić, najpierw cicho, potem coraz

głośniej:

background image

– Niech to piekło pochłonie! Niech to wszyscy diabli porwą! Do czarta!

Kiedy podniosłam głowę, zobaczyłam, że wbił rękę w na pół roztopioną

wierzchnią warstwę kupy gnoju. Wyrywał z niej wielkie kawały i rzucał w dół

zbocza. Nie dolatywały daleko, lecz i tak się bałam, że żołnierze się odwrócą,

zobaczą nas i zastrzelą, tak jak stoimy, bez żadnej osłony, zwłaszcza że Jesper

zaczął jeszcze krzyczeć:

– Przyszłość to gówno! – wołał przez łzy. – Przyszłość to jakiś przeklęty

gnój taki jak to. Weźcie sobie to gówno, nazistowskie świnie! Słyszycie?! –

Wyciągał kolejne zlodowaciałe grudy nawozu i ciskał je najdalej, jak mógł, ale

oni go nie słyszeli. Żaden hełm się nie poruszył, a lufy karabinów dalej

wskazywały w niebo. Wtedy Jesper zrezygnował. Stanął z opuszczonymi

rękami, umazanymi gnojem aż po łokcie, z trudem łapał powietrze i mrugał.

Zrobiłam kilka kroków i chusteczką wytarłam mu policzki.

– Chciałabym – powiedziałam głośno. – Chciałabym, żeby jeden z tych

samochodów wypadł z drogi i zleciał na dół.

Ledwie to wymówiłam, usłyszeliśmy w dole ryk. Jedna ciężarówka zjechała

za bardzo w bok, tylne koła zabuksowały na lodzie, paka z żołnierzami

przechyliła się przez krawędź urwiska, a ryk, który usłyszeliśmy, był odgłosem

kół obracających się w powietrzu. Samochód zniknął nam z oczu, zsuwał się

tyłem po stromiźnie ku plaży. Żołnierze z krzykiem wyskakiwali na obie strony.

Nikomu raczej nic się nie stało, ale w nierozerwalnym łańcuchu jedno

ogniwo nagle pękło.

– Niech mnie dunder świśnie, siostrzyczko – wykrztusił Jesper między

jednym a drugim ciężkim oddechem. – Naprawdę nieźle. – I pierwszy raz tego

dnia się uśmiechnął.

background image

11

Dwaj niemieccy żołnierze płaczą na kei. Stoją osobno, po różnych stronach trapu

na transportowiec. Jeden odwrócił się w stronę Pikkerbakken za miastem, drugi

w kierunku stoczni, ale nie wiem, czy cokolwiek widzą. Są młodzi, niewiele

starsi od Jespera, i mają zostać wysłani do Norwegii. W Norwegii jest wojna, w

Danii spokój. W Danii było im dobrze.

– Spijają śmietankę prosto z bańki – mówi mój ojciec i nie jest to

przenośnia. – Po prostu wchodzą z ulicy i piją śmietankę prosto z bańki. – Wąsy

mu posiwiały, na skroniach pojawiły się siwe smugi. Uważam, że wygląda

ś

wietnie. Wydmuchuje dym z cygara w powietrze, a wiatr rzuca mi go w oczy,

aż zaczynają łzawić. Widzę świat przez ten sam woal co żołnierze, szarozielone

mundury falują, to irytujące, mrugam mocno; ten, który patrzy na stocznię,

porusza wargami.

– Co on mówi?

Mutti, mamo.

– Ja bym tak nigdy nie powiedziała. Nigdy bym tu nie stała, nie płakała i nie

wołała „mamo” – oświadczam, wycierając oczy rękawem.

– Może nie, może tak – odpowiada ojciec.

Właśnie mi powiedział, że nie będę się dłużej uczyć, nie pójdę do liceum.

Dlatego wyszliśmy na spacer. Jestem najlepszą uczennicą wśród absolwentów

gimnazjum. Zdałam celująco.

background image

– Rozmawialiśmy o tym i byliśmy co do tego zgodni – mówi, mając na

myśli matkę i siebie. Ale przecież ja wiem, że to ona zdecydowała. On jest tylko

lojalny.

– Mogę pracować wieczorami i w niedzielę. Dam sobie radę, jestem silna.

– Na pewno, ale nie chodzi wyłącznie o pieniądze. Poza tym jest wojna.

– Jaka wojna? Przecież w tym kraju nikt nie ma odwagi walczyć. –

Odwracam się do żołnierza i wołam: – W TYM KRAJU NIKT NIE MA

ODWAGI WALCZYĆ!

– Cicho, dziewczyno! Co ty wymyślasz? – Ojciec nie wie, co robić, więc

zatyka mi usta. Jego ręka pachnie wiórami i środkiem do polerowania drewna.

Odsuwam tę rękę, on się nie opiera.

– Przecież to prawda. A ten żołnierz nie rozumie, co mówię. Są tu dwa lata i

nie znają ani słowa po duńsku. Cały czas tylko maszerują, usypują groble i kąpią

się przy Frydenstrand. – Czuję, jak ściska mi się żołądek, i robię krok w stronę

tego, który wołał „mama”. – Kommst du von Magdeburg? Heisst du Walter? Ist

Helga die Name deiner Schwester?

Obraca się wolno, oczy ma mokre, czerwony nos. Wyciera łzy wierzchem

dłoni jak dziecko.

Nein – odpowiada, kręcąc głową.

– Idiota – mówię, a to on rozumie. Widzę, że oczy mu wysychają. Łapie za

rzemień karabinu i wzrok mu się zmienia. Ojciec chwyta mnie za ramię i twardo

szepcze do ucha:

background image

– Odchodzimy stąd spokojnie, zrozumiałaś? – Jego wielka ręka ściska mnie

za obojczyk, czuję ból i przez cały czas, kiedy idziemy, czuję też obecność

ż

ołnierza za plecami, jego rękę na karabinie, sztywne kroki ojca i napięte ciało.

Słońce świeci mi w twarz, w oczach migocze mi od łez, ale nie unoszę ręki,

tylko mrugam i mrugam, chociaż to na nic. Jest czerwiec, a mimo to czuję

chłodny powiew na plecach, jakby brzydkie grube płaty lodu ciągnęły się aż do

falochronu, jakby cały port zamarzł i nie było stąd żadnego wyjścia.

Kiedy docieramy do placu portowego przed hotelem, wyrywam się i

pozwalam ojcu iść samemu na Lodsgade, do matki, która z pewnością stoi w

oknie i czeka. Sklep jest już zamknięty, a od strony stoczni nadciąga strumień

ubranych na niebiesko robotników na rowerach. Ojciec zapowiedział, że

wyjdziemy się tylko przejść. Zgodziłam się, bo dawno już nie słuchałam jego

głosu bez obecności innych w ciasnym mieszkaniu.

Zatrzymuję się na Skippergade i patrzę za siebie. Ojciec dalej stoi na placu z

rękami zwieszonymi wzdłuż boków i zgaszonym cygarem w ustach. Nie wie, w

którą stronę ma iść. Wygląda jak biedak, jak bezdzietny człowiek bez żadnej

opieki, całkiem sam na świecie, a ja myślę, że muszę do niego wrócić,

powiedzieć, że to nic nie szkodzi, że nic w niczym nie szkodzi. Ale to

nieprawda.

Niemiecki okręt tkwi skryty za dźwigami stoczni, widzę, że ani w basenie

portowym, ani na morzu nie ma lodu, ale z miejsca, w którym stoję, otwór w

falochronie jest niewidoczny, jedynie dwa długie ramiona sterczą z północy i z

południa, splatają się ze sobą w pierścień okrążający nasze miasto.

background image

Mój ojciec długo stoi na placu. Tak samo długo stoję ja i patrzę na niego. On

wie, że tam jestem, ale nie odwraca się w moją stronę. Czekamy na siebie. W

końcu znów zapala cygaro i zamiast wracać do domu, zaczyna iść wolno wzdłuż

hotelu Cimbria i dalej przez Havnegade. Może idzie do Winiarni albo do lokalu

na Søndergade, gdzie grywa teraz w bilard. Odkąd przeprowadziliśmy się z

północnej części miasta, nie zagląda do Gwiazdy Wieczornej. Ja też się

odwracam i prędko idę na Lodsgade. Kątem oka dostrzegam matkę, tak jak

przypuszczałam, stoi w oknie i patrzy na ulicę, ale nie podnoszę głowy.

Wchodzę tylko na podwórze po rower i odjeżdżam stamtąd, zanim ona zdąży

zejść po schodach do bramy.

Jadę Rosevej w stronę Szkoły Morskiej. Ojciec Lone stoi na ulicy przy

płocie i strzyże żywopłot. Patrzę przed siebie, staram się go wyminąć tak, by

mnie nie zauważył, on jednak odwraca się i woła:

– Dobry wieczór, młoda damo! Widzimy się jesienią!

Był kierownikiem szkoły podstawowej, teraz jest dyrektorem liceum i tak

jak wszyscy inni sądzi, że będę uczyć się dalej. O moich stopniach pisali w

gazecie, zawsze piszą o najlepszych absolwentach, to Jesper składał czcionki.

Udało mu się obwieść moje nazwisko wyraźną ramką, a stopnie rzucały się w

oczy od razu, kiedy tylko otworzyło się gazetę na stronie drugiej. Było mi

głupio, przez trzy dni ze wstydu nie wychodziłam z domu. Jesper powiedział, że

jak na razie to jego największe osiągnięcie, chciał zastosować gotycką czcionkę,

ż

eby nadać informacji jeszcze więcej dostojeństwa, ale czcionki się skończyły,

Niemcy je zużyli. Później, kiedy myślałam o tej notce, uznałam, że bardziej

przypominała nekrolog.

Ojciec Lone jest teraz tylko ojcem Hansa, nie rozumiem, dlaczego się do

mnie odzywa, przecież przez kilka lat byłam tabu. Ale może nie zostało mu zbyt

wielu przyjaciół. Jest członkiem Narodowosocjalistycznej Duńskiej Partii

Robotniczej.

background image

– Ładna mi partia robotnicza – mówi Jesper. – Najsłynniejsi z tych, którzy

ciężko harują, to hrabia Bent Holstein, hrabia Knut Knuthenborg, hrabia Rathlau

i nadworny łowczy Sehested. W dodatku to nawet nie są Duńczycy tylko import

z południa, podobnie jak pryszczyca.

Wiele gospodarstw miało z tą chorobą do czynienia, na Vrangbæk trzeba

było wybić wszystkie krowy, babcia sprzedała gospodarstwo i przeniosła się do

domu dla starych zrzęd w Sæby, gdzie całymi dniami przesiaduje na krześle,

obrzucając wyzwiskami każdego, kto się ośmieli do niej zbliżyć.

Vrangbæk przestało więc istnieć na zawsze i nie rozpacza nad tym nikt z

wyjątkiem mojej matki, która nieustannie powtarza:

– Mógł nam zamiast tego dać dom.

Wszystko to jest teraz za nami, nie jeździmy już na rowerach w tamtą stronę,

ale nocą galopuję na Lucyferze po ścieżkach w chińskim ogrodzie za domem.

Ogród zmienia się w las z drzewami sięgającymi nieba, jednocześnie świecą w

nim i księżyc, i słońce. Kopyta walą po drewnianych mostkach, jestem rozgrzana

i spocona, czuję wiatr na piersi i Lucyfera falującego między moimi nogami.

Zaciskam uda, nachylam się i mocno przytrzymuję jego grzywy, żeby nie spaść.

Ale chiński ogród jest zniszczony, przerobiony na składowisko piasku i

ż

wiru, drogo sprzedawanego Niemcom, którzy potrzebują tego mnóstwo do

budowy bunkrów, zapór przeciwczołgowych i umocnień dla Południowej Baterii

Artyleryjskiej na zboczach koło Understed. Dla ojca Lone nie ma to jednak

ż

adnego znaczenia, bo on wybrał inny kraj niż nasz, więc mijając go, wołam:

Wir sehen uns niemals, Herr Oberhauptbahnhof.

Myślę, że dostał za swoje, ale nie sprawia mi to radości, bo chętnie

spotkałabym się z nim w liceum w Hjørring jesienią, a kiedy się odwracam,

widzę na drodze smutnego nazistę z sekatorem w ręku, który wspiera Niemców,

ponieważ oni mają naukowy pogląd na życie i dostrzegają możliwość

przeniesienia zasad świata mrówek do świata ludzi.

background image

Marianne mieszka w domu z cegły, tam gdzie kończy się miasto, a zaczyna wieś,

za willami klasy wyższej z pomalowanymi na biało płotami, za Szkołą Morską,

na wietrznym wzgórzu za Nordre Strandvej. Stary szałas Jespera znajduje się

niedaleko stąd w linii prostej, ale żeby się tam dostać, trzeba jechać rowerem

wzdłuż Elling A w głąb lądu do mostku na Skagensvej i dalej miedzą po drugiej

stronie. Właśnie to jest takie fajne w tej chatce. Mało komu chce się tak męczyć.

Jeśli Lone pochodziła z domu, w którym był fortepian, a ja z takiego, gdzie

grało się na kinowym pianinie, to u Marianne grywa się na drumli. Ma czterech

szalonych młodszych braci, jej matka nie żyje, a ojciec jest wozakiem, tak

właśnie o sobie mówi, wozak Larsen. Przez całą zimę jeździ po plażach i zbiera

drewno wyrzucone przez morze, usuwa drzewa połamane przez jesienne

sztormy, a po ciemku zapuszcza się czasem do lasu Vandværkskogen i

poruszając się na granicy prawa, wynosi drewno stamtąd. Potem je tnie na

odpowiednią długość, rąbie i układa do wysuszenia w wielkie stosy na całym

podwórzu. Pachnie tam tak, że aż cała drętwieję. Gdy przychodzi jesień, Larsen

wozi drewno do miasta i sprzedaje na worki lub naręcza tym, którzy chcą je

kupić. Wcześniej większość mieszkańców paliła w kominkach koksem, a teraz z

uwagi na blokadę handlu z Anglią używa suszonego torfu. Niewiele da się na

tym zarobić.

background image

Miał najpierw konia i wóz, później niedużą ciężarówkę, która stała w stajni,

a teraz znów ma konia, bo benzyna jest racjonowana. Ciężarówka i koń dzielą

się stajnią. Samochód z jednej strony, tej, od której wpada słony wiatr od morza,

rdzewieje, z drugiej kopie go koń, kiedy uzna, że jest mu za ciasno. Właśnie to

najlepiej stamtąd pamiętam: zapach schnącego w słońcu drewna, konia, który

parska w stajni, i łoskot, gdy podkute kopyta walą w karoserię. Koń ma na imię

Jeppe

3

, bo tak dużo pije, i ani on, ani samochód nie zmieniają miejsca, bo

wozak Larsen zna swojego konia i uważa, że on ma prawo kopać.

– Ojciec jest dobry dla zwierząt, tyle trzeba mu przyznać – mówi Marianne i

na tym poprzestaje.

W wieku trzynastu lat zastąpiła zmarłą matkę, wiedziała, że potrafi, czuła

też, że musi, bo inaczej opieka społeczna zabrałaby braci i umieściła jak srebrne

lisy w różnych gospodarstwach w gminie. Tak się o tym mówi, bo przyjmowanie

cudzych dzieci na wychowanie to dla wieśniaków drugie źródło utrzymania, tak

jak hodowla lisów.

Marianne ma papierosy i piwo. Pożyczam od niej kostium kąpielowy, jedziemy

do kąpieliska na północ od Frydenstrand. Niemieccy żołnierze zbudowali

drewniany pomost kąpielowy sięgający aż za trzecią rewę, tam gdzie jest

głęboko. Siedzimy na plaży pod wydmą, palimy virginie, które Marianne

zdobyła nie wiadomo skąd, popijamy tuborga i patrzymy, jak żołnierze skaczą

na główkę i pływają. Przebiegając, zerkają na nas, trudno im choć trochę się nie

popisać. Są jak mali chłopcy na koloniach, bez mundurów nie wyglądają tak

groźnie. Uśmiecham się, ale ich nienawidzę.

3

Jeppe – wieśniak pijaczyna, bohater osiemnastowiecznej komedii Ludviga

Holberga Jeppe ze Wzgórza.

background image

Gaszę papierosa w sypkim piasku i wypijam duży łyk piwa. Jest ciepłe i

mdłe.

– Widziałaś te koguciki? – pyta Marianne.

– Wielu z nich niedługo pojedzie do Norwegii, tam już nie będą tacy pewni

siebie.

Koło nas przebiega wysoki jasnowłosy żołnierz, uśmiecha się i macha, ale

mój zapas uśmiechów na dzisiaj się wyczerpał.

– Właściwie szkoda. Ten na przykład ma bardzo piękne uda. – Marianne mu

odmachuje.

– Przestań. To przecież, do cholery, wróg.

– Wiem, wiem, ale przystojny. Na pewno ma w Niemczech młodą żonę. Ona

siedzi sobie teraz w domu, w salonie, słucha Sary Leander w radiu, robi na

drutach ciepłe skarpety, w brzuchu ma małe jasnowłose dziecko, a on ma jechać

do tych dzikich Norwegów i skarpetki może nie przyjdą na czas. Biedaczysko.

Marianne próbuje się wycofać, słyszę to, a mimo to ogarnia mnie

wściekłość. Jest jednak moją najlepszą przyjaciółką, więc mówię tylko:

– Gdy wojna się skończy, wyjeżdżam.

– Może wtedy będziesz jeszcze chodziła do liceum, jesteś przecież nadzieją

wszystkich, naszą jedyną. – Marianne od jesieni ma pomagać w sklepie u

Damsgaarda. Kosztowało to wiele darmowego drewna, ale umowa została

zawarta. Ja jestem, a raczej byłam, jedyną, nie licząc tych z domów za białymi

sztachetami, młodą osobą „z przyszłością”.

– Nie idę do liceum. Nie pozwalają mi.

– Co?

– Nie pozwalają. A mnie wszystko jedno, i tak wyjadę.

– Dokąd?

– Na Syberię.

– Na Syberię? Jak się tam dostaniesz? To przecież niemożliwe.

background image

– Zostanę komunistką, wyjadę do Związku Radzieckiego i uzyskam

zezwolenie na podróż Koleją Transsyberyjską.

– Przecież na Syberii są obozy pracy, nie wiesz o tym?

– To nazistowska propaganda – mówię, ale nie brzmi to przekonująco, a ja

nie jestem pewna. Nie jestem pewna niczego. – Tylko się nie złość – łagodzę. –

Wcale nie uważam, że jesteś nazistką. Masz jeszcze papierosa?

– Tak. – Marianne ma papierosa i się nie gniewa. Zapalam, chociaż tak

naprawdę nie mam już ochoty, zaschło mi w ustach i myślę sobie, że nie

powinnam mówić tego o Syberii. Nie wiem, dlaczego o tym wspomniałam. O

Syberii nie myślałam od dawna, muszę teraz coś wykombinować, żeby Marianne

o tym zapomniała i zapamiętała coś innego.

– Szkoda, że nie widziałaś Jespera, jak wczoraj wrócił do domu wieczorem.

Wszystkie dziewczyny, które znam, interesują się Jesperem. Niektóre są

całkiem jawnie zakochane, nie mają wstydu, wieczorami leżą w łóżkach i marzą

o nim. Opowiadają mi o tym ze śmiechem. Jesper stał się własnością publiczną.

Nie wiem, kiedy do tego doszło.

Marianne podnosi głowę.

– A co? – pyta.

Opowiadam, ale nie mówię wszystkiego.

background image

Tamtego wieczoru, kiedy o dziesiątej zaczęła się godzina policyjna, Jespera

wciąż nie było. Wrócił do domu z pracy, zjadł obiad i znów wyszedł. Ale my się

nie martwiliśmy, pomyśleliśmy, że został u kolegi i stamtąd pójdzie do gazety.

Często tak robi, więc koło jedenastej poszłam się położyć. Zasnęłam i we śnie

usłyszałam stukanie w szybę. To był znajomy odgłos. Wstałam, podeszłam do

okna w izdebce na Vrangbæk i wyjrzałam na chiński ogród. Wiedziałam, że

Jesper gdzieś tam jest, że zwisa z dachu, bałam się, że spadnie, bo wisiał tam już

długo, od kilku lat. Otworzyłam okno, był jasny dzień, w blasku słońca

zobaczyłam buldożery rujnujące ogród, a przed jedną szuflą toczył się Jesper w

wojskowym płaszczu, na twarzy miał rozległe rany.

– JESPER! – krzyknęłam, ale on się uśmiechnął i pomachał mi rękami w

bandażach.

No pasaran, siostrzyczko! – Głos miał tak wyraźny i spokojny, że i ja się

uspokoiłam, uznałam, że wszystko jest w porządku, że on wie, co robi, że to

część jakiegoś nieznanego mi planu, zamknęłam więc okno, bo byłam śpiąca i

chciałam jeszcze spać. Znów zapadła noc. Położyłam się pod kołdrą, ale pukanie

nie ustawało. Otworzyłam oczy i wstałam z łóżka. Było teraz ciemniej, upłynęła

chwila, nim zrozumiałam, że to z powodu zaciemnienia. Rozsunęłam zasłony na

bok i tuż za szybą zobaczyłam twarz Jespera, jedno oko miał całkiem zalepione,

a z rozcięcia na policzku płynęła krew. Uśmiechał się jak we śnie, szepcząc

głośno:

– Otwórz, do jasnej cholery.

background image

Zaczęłam się siłować z haczykami, pchnęłam okno, złapałam Jespera za

kurtkę i zaczęłam go wciągać do środka. Był ciężki i nie bardzo mi pomagał, bo

ręce trzymał przy piersi i nie chciał puścić. W końcu wsunął się na parapet. Coś

mu wypadło spod kurtki i z hałasem uderzyło o podłogę, zaraz za tym poleciał

on sam, dalej przyciskając ręce do piersi. Musiało go zaboleć. Nachyliłam się

szybko i podniosłam to, co mu wypadło. To był pistolet, marki Luger, niemiecki.

Nagrzany ciepłem jego ciała, inny niż wszystko, co do tej pory trzymałam w

dłoni, twardy i prawdziwy. Jesper podczołgał się po podłodze i usiadł pod ścianą

między łóżkami, wyciągnął rękę. Dałam mu pistolet, musiałam wyglądać na

wystraszoną, bo przyłożył go do piersi i trzymając delikatnie, tak jak się tuli

dziecko, powiedział:

– Spokojnie, tamten nie wie, że go nie ma. Poza tym było nas kilku, nigdy

więcej go nie zobaczę. – Wytarł policzek, brudząc sobie wierzch dłoni krwią.

Spojrzał na nią, jakby się jej nie spodziewał, znów wyjął pistolet i przyglądał mu

się z takim samym zdziwieniem. Potem oparł głowę o ścianę, zamknął jedno oko

i z pistoletem na kolanach stwierdził:

– No tak, to jasne. Niedługo się zacznie.

Nie opowiadam Marianne ani o pistolecie, ani o śnie, tylko o tym, że Jesper bił

się z niemieckim żołnierzem, i jak wyglądał, kiedy otworzyłam okno, a on zwalił

się na podłogę głową w dół. To i tak wystarczy, Marianne już o niczym innym

nie myśli.

– Biedny Jesper. Chyba przemyłaś mu rany?

– Oczywiście – odpowiadam. I jest to prawda, ale kiedy patrzę na twarz

Marianne, żałuję, że w ogóle jej o tym powiedziałam.

background image

Zerwał się wiatr, w dodatku wcale nie ciepły. Z łagodnego zmienił się w

umiarkowany, a może nawet w coś więcej, poza tym wieje z północy. Czuje

gęsią skórkę na udach i plecach. Narzucam na ramiona ręcznik, kulę się i

dopalam papierosa, trawa piaskownica faluje na wietrze, ziarenka piasku sieką w

twarz i wpadają we włosy, muszę się więc odwrócić i rozmawiać z Marianne

tyłem.

– Kąpiemy się, czy tylko tak będziemy tu siedzieć?

Wszyscy żołnierze zeszli już z pomostu do domku kąpielowego, żeby się

przebrać. Słyszymy ich głosy i śmiech dobiegający zza łuszczących się ścian.

Ogarnia mnie niepokój na dźwięk tego obcego języka, który znam, ale go nie

czuję. Wstaję, robię kółko, Marianne patrzy w niebo, niezmiennie błękitne.

– Niczego nie obiecuję – mówi.

Na pomoście jest jeszcze chłodniej. Przyciskamy ręce do ciała i ostrożnie

stąpamy po nieheblowanych deskach, Marianne jęczy „au” przy co drugim

kroku. Idzie dwa metry przede mną, jest niechętna i tchórzliwa. Irytuje mnie to.

Ten dzień stał się bezsensowny, nierzeczywisty. Skreślamy go, powiedziałby

Jesper. Po prostu wyrywamy go z kalendarza.

– Nie da się go skreślić – mówię na głos.

– Czego się nie da skreślić?

– Dzisiejszego dnia.

– Dlaczego miałybyśmy go skreślać? – Marianne się odwraca.

Zatrzymuję się, zmarzłam tak, że szczękam zębami. Marianne przekrzywia

głowę i patrzy mi w twarz.

background image

– Ależ ty jesteś smutna! Że też nie zrozumiałam tego od razu! – Robi dwa

kroki w tył, obejmuje mnie, gubiąc przy tym ręcznik, i akurat w tej chwili trochę

to pomaga. Jest sucha, ciepła i chroni mnie przed wiatrem. Zamykam oczy.

Kiedy je otwieram, widzę nad jej ramieniem jasnowłosego żołnierza. Musiał być

w wodzie, kiedy weszłyśmy na pomost, albo schował się pod nim, a teraz się

wynurzył i stanął na samej krawędzi od strony morza. Stoi przodem do lądu.

Może czeka na nas. Jesteśmy tu teraz tylko my troje.

– Marianne, odwróć się.

Ona się odwraca.

– Ho, ho – mówi. – Rozebrany mężczyzna. Papierosy i piwo już się

skończyły, w takim razie chodzi o gwałt. Może wybiła nasza ostatnia godzina.

– Nie sądzę.

Ż

ołnierz wysuwa pięty poza krawędź pomostu, staje na palcach i unosi ręce

wyprostowane na boki. Będzie skakał do wody, pokaże nam, jaki jest zwinny,

ale nie zna sytuacji. Kiedy przyszłyśmy, był przypływ, a teraz jest już odpływ.

W ciągu pół godziny woda obniża się o metr i w tej chwili nie można tu skakać,

a już na pewno nie tyłem. On jednak unosi złączone ręce nad głowę, pochyla się,

odbija, skacze wielkim łukiem do tyłu i znika za pomostem. Wstrzymujemy

oddech i czekamy, aż się wynurzy. Ale on się nie wynurza.

Marianne patrzy na mnie i przygryza wargę.

– Tam jest teraz za płytko.

Idziemy w tamtą stronę. To długi pomost. Do końca jest ponad sto metrów, a

my się nie spieszymy.

– Pomyśl tylko, a jeśli on nie żyje? – mówi Marianne.

background image

Nie odpowiadam. Cała siła, jaką mam, jest mi potrzebna, by posuwać się

naprzód. W końcu docieramy na krawędź pomostu i patrzymy w dół. Widzimy,

ż

e żołnierz unosi się w wodzie wyprostowany, tuż pod powierzchnią, i wolno się

obraca z prądem Elling A, która wpada do morza kawałek dalej na północ i

płynie wzdłuż plaży, nim skręci w morze. Jest zupełnie cicho, jasne włosy

ż

ołnierza falują.

– Utonął – stwierdza Marianne cienkim głosem. Nagle nie może ustać w

miejscu, zaciska mocno ręce na piersiach, ale zaraz łapie się za szczękę, jakby

rozbolał ją ząb, podnosi jedną nogę i opuszcza, potem drugą.

– On się utopił. Utopił – popłakuje.

– Jeszcze nie całkiem – mówię.

Ż

ołnierz jest nieprzytomny, ma otwarte usta, z których wydobywają się

banieczki powietrza i wypływają na powierzchnię. Myślę o sygnałach dymnych,

o wieściach z daleka, które muszę odczytać. Zmuszam się do zachowania

spokoju, skoncentrowana klękam, wpatruję się w banieczki i słucham.

– To wróg – mówi za moimi plecami Marianne.

background image

– Masz rację. – Prostuję się. Może utonięcie tego żołnierza to element

wojny, ale w tym kraju nikt nie walczy, jeszcze nie. Banieczki wydobywają się

coraz rzadziej, w końcu w ogóle przestają się pojawiać, wtedy skaczę. Wpadam

do wody tuż przy jego ramieniu. Kiedy staję na dnie, woda sięga mi do piersi.

Mam metr sześćdziesiąt dwa, on co najmniej metr dziewięćdziesiąt. W pierwszej

chwili się odsuwam, bo to białe ciało jest paskudne, myślę o Gdańszczaninie na

dnie morza, ale w końcu łapię go za włosy i wyciągam głowę na powierzchnię,

ujmuję pod brodę, tak by usta znalazły się nad wodą. Przestał oddychać, ale i tak

ciągnę go w stronę brzegu. Jest ciężki, poruszam się bardzo wolno, bo woda

stawia opór, kładę się więc na plecach i zaczynam płynąć, wciąż trzymając go

pod brodę. Patrzę w błękitne niebo, rozpościerające się nad całym światem, ono

się nie porusza, ja się nie poruszam, muszę obrócić głowę, żeby móc liczyć słupy

pomostu, żeby nie stracić nadziei. Słyszę Marianne na deskach, biega raz w

jedną, raz w drugą stronę, coś krzyczy, ale nie rozumiem co. Może wrzeszczy na

mnie. Nic mnie to nie obchodzi. Przestaję płynąć, dopiero gdy plecami szoruję o

piaszczyste dno. Prostuję się, żeby odpocząć, chętnie bym tak dłużej leżała, ale

głowa żołnierza uciska mi brzuch. Ciężka niemiecka głowa, wysuwam się spod

niej, chwytam żołnierza za rękę i wyciągam z wody. Nogi mi drżą, wiatr na

mokrych plecach jest jeszcze zimniejszy i myślę o tym, że nie myślę. Gdzieś za

mną jest Marianne, może ktoś inny. Słyszę ciężki oddech, ale się nie odwracam.

Kładę żołnierza na boku, wsuwam mu palce do ust i wyciągam język, potem

kilkakrotnie naciskam kolanem na jego brzuch, aż zaczyna z niego wypływać

woda, rozlewa się dużą ciemną plamą na białym piasku. Odwracam go na plecy,

schylam się, dotykam wargami jego ust, zaciskam mu nos i w równym rytmie

zaczynam wtłaczać w niego powietrze. Nie ustaję, aż zaczyna mi świszczeć w

piersi, w oczach robi się ciemno, a on nagle zaczyna kasłać. Podnoszę głowę.

Uratowałam mu życie. Był w morzu, teraz żyje, tak jak Jesper przy falochronie,

kiedy go wyrwałam z uścisku Gdańszczanina. Ale do tego niemieckiego

background image

ż

ołnierza zbliżyłam się bardziej niż do mojego brata, wciąż czuję to na wargach.

Kiedy to do mnie dociera, wymierzam mu policzek.

Marianne mnie woła. Podnoszę się powoli. Wszyscy żołnierze wyszli już z

domku kąpielowego, otaczają mnie w milczeniu, są w mundurach i patrzą na

moją rękę.

background image

12

Dwudziesty dziewiąty sierpnia 1943 roku

4

. Nareszcie!

Jesper wyszedł rano, ale nie do pracy. W ciągu dnia we wszystkich dużych

miastach miały miejsce rozruchy, starcia i wywoływane przez sabotażystów

eksplozje. W Alborg niemieccy żołnierze strzelali ostrymi nabojami, żeby

rozpędzić tłum, ponad sto osób odwieziono do szpitala, trzynaście z nich zmarło.

Tuż przed godziną policyjną Jesper wrócił do domu. Wyglądał na

zmęczonego, a ja często później myślałam, że skoro tyle zdziałał, to nic

dziwnego, że był zmęczony. Trochę się to mijało z prawdą, ale coś przecież

zrobił.

Kolację jedliśmy w milczeniu, tylko zegar cykał na ścianie, dzwoniły

łyżeczki w filiżankach. Raz usłyszeliśmy strzał. Ojciec przestał żuć, spojrzał w

okno i zacisnął szczęki, aż wybrzuszyły się po obu stronach, ale Jesper nie

oderwał oczu od talerza. Kiedy tylko zjadł, wyszedł z pokoju. Wkrótce i ja

zeszłam do naszej izdebki; już spał.

4

Koniec duńskiej polityki ustępstw wobec Niemców w reakcji na wprowadzenie

stanu wyjątkowego, zakazu zgromadzeń i kary śmierci za sabotaż.

background image

Przy otomanie w pokoju nad sklepem mleczarskim przez wszystkie te lata

wisiało zdjęcie mojej matki i jej rodziny. Teraz wisi u mnie, a obok moje własne

zdjęcie z konfirmacji i fotografia Jespera w mundurze, zrobiona zaraz po wojnie.

Ojciec matki, mój dziadek, był rybakiem w Bangsbostrand. Na zdjęciu jest

w garniturze i białej koszuli ze stójką, rzadkie włosy ma mocno zaczesane do

tyłu, a wielkie wąsy wyszczotkowane aż do połysku. Umarł przed moim

urodzeniem. O ile dobrze zrozumiałam, był łajdakiem. Babcia ma na zdjęciu

zaledwie czterdzieści pięć lat, a mimo to wygląda starzej niż ja dzisiaj. Ale jest

piękna na południowy sposób, niczym jakaś włoska donna, a w odpowiednim

stroju przypominałaby kobietę z Maroka, podobną do tych, które Jesper widział

u stóp gór przed namiotem, ze stadem kóz i dziećmi owiniętymi w niebieskie

płótno, żeby nie poparzyło ich słońce. Tam słońce jest wrogiem, podobnie jak

mróz na Syberii.

Trzynaścioro dzieci plus Franz zmarło na hiszpankę, najstarszy na zdjęciu

ma dwadzieścia trzy lata, najmłodsza dwa. Matka ma czternaście lat i jako

jedyna uśmiecha się naturalnie. Ma okrągłą na młodzieńczy sposób twarz,

widzę, że jako czternastolatki jesteśmy do siebie podobne, niedługo później się

nawróciła i pozostała wierna Biblii aż do śmierci. Mój ojciec był w stanie ją

zranić, ale nad nią nie panował. Przez całe swoje życie nie widziałam u niej

takiego błysku w oczach, jaki ma na tym rodzinnym zdjęciu.

background image

Moja matka widziała świat obrazami, a obrazy pochodziły ze Starego

Testamentu. Przed 29 sierpnia 1943 roku niemieccy żołnierze byli niczym

egipskie stada szarańczy, szarozielona klątwa rzucona na niewiernych. Kiedy

przychodzili do sklepu kupić mleko, matka widziała w nich ósmą plagę egipską,

pochylała głowę i godziła się na nią, bo zesłał ją sprawiedliwy, choć surowy

Bóg. Ale od tamtego dnia stali się prześladowcami wszystkich narodów, katami

Izraelitów, o tym przecież wszyscy wiedzieliśmy, i matka zaczęła prostować

kark.

Niemcy zrobili się bardziej agresywni, bo kraj pozostawał pod administracją

duńską, ludność była nastawiona wrogo, ale kiedy przychodzili do sklepu, żeby

kupić lub po prostu wziąć mleko, matka wychodziła zza lady, stawała na środku

i wskazując na drzwi, mówiła jasnym twardym tonem, którego nie sposób było

nie zrozumieć:

Herauss!

Była o pół metra niższa od większości z nich, ale chuda i ostra jak nóż, oczy

miała tak niebieskie, że potrafiły przejrzeć na wskroś i nie można się było w nich

odbić. Niemcom wtedy kręciło się w głowie, a spojrzenia stawały się nagie i

niepewne. Cofali się do drzwi, wpatrzeni w kafelki, bezczelnie mrucząc pod

nosem po niemiecku coś, co doskonale rozumieliśmy, ale sklep mleczarski na

Lodsgade stał się zamkniętą oazą, gdyż nie byli w stanie wyminąć tej drobnej

kobiety w fartuchu w niebieskie paski. Uważałam wówczas, że musieli widzieć

miecz ognisty, który trzymała w rękach. Wszyscy byli przecież religijni, a Jesper

aż usta rozdziawiał, bo nie mógł tego pojąć.

background image

Tamtego wieczoru, kiedy kładłam się spać, słyszałam, że Jesperowi coś się śni.

Mruczał, wiercił się w swoim łóżku, nagle głośno krzyknął i ucichł. Zapatrzyłam

się na zdjęcie Lucyfera. Byłam gotowa przysiąc, że poruszył się w ciemności.

Zasnęłam.

W następnych dniach na ulicach Alborga wciąż lała się krew, w Esbjerg

strajkowano i w mieście, i w porcie, a Niemcy wpadli w amok. Im bardziej

jednak bili i straszyli, tym więcej było strajków, wkrótce w ogniu stanęły

magazyny portowe, paliło się i w Odense, i w Kolding, i w wielu innych

miejscowościach.

Na dnie portu w Skagen leżał niemiecki okręt „Norden” po eksplozji, którą

na południu słychać było aż w Ålbæk. Podłożono bombę, z rodzaju tych

nazywanych „żółwiami”, z trzema magnesami z każdej strony, za pomocą

których dawało się ją przyczepić do kadłuba; trzymała się, nawet gdy statek

płynął po morzu. Powstała na nocnej zmianie w naszej stoczni, zrobił ją stryj

Nils i jeszcze dwóch komunistów, a Jesper zawiózł ją rowerem do Skagen na

bagażniku, z lugerem pod kurtką. To była najdłuższa podróż w jego życiu.

Panował straszny upał, a on nie mógł nawet rozpiąć kurtki, w dodatku dwa razy

musiał mijać niemieckie patrole.

Po kilku dniach „Norden” podniesiono ze szlamu i wysłano do naszej

stoczni do naprawy. Niewiele czasu upłynęło, nim spoczął na dnie naszego

portu. Aresztowano czterech robotników, ale stryj Nils pozostał na wolności.

background image

Pewnego dnia rano z jednego z domów na Søndergade wyszło dwóch

niemieckich żołnierzy i wsiadło do samochodu. Głowy mieli ciężkie od snu,

wzrok zamglony. Uruchomili silnik, żeby odjechać, ale samochód nie chciał

ruszyć, chociaż wciskali gaz, a motor ryczał. Kiedy wysiedli, zobaczyli, że auto

nie ma kół, stoi na czterech stosach cegieł. Zaczęli wtedy strzelać na oślep z

pistoletów maszynowych, bo wróg czaił się wszędzie. Strzałami wytłukli

wszystkie szyby w całym kwartale. Pewna starsza pani trafiła do szpitala z kulą

w udzie, krzyczała, że wszystkich Niemców osobiście powiesi na strunach z

fortepianu.

Wcześniej byliśmy „kanarkiem Hitlera”, ale teraz zaczęła się wojna. Miało

być inaczej niż w wierszu, którego się uczyliśmy:

Z damami po francusku,

z psem po niemiecku,

tylko ze służbą po duńsku

rozmawialiśmy.

Z wystaw sklepowych poznikały napisy: Man spricht Deutsch. Po niemiecku już

się nie mówiło. W ciągu jednej doby prawie całe miasto straciło pamięć.

background image

Każdego ranka przyjeżdżał samochód dostawczy z mleczarni i moim zadaniem

było stanąć w drzwiach o szóstej rano, czekać, aż nadjedzie, a potem pomóc

kierowcy wnieść ciężkie skrzynki i wysłuchać, co miał tego dnia do powiedzenia

o tajemnicach miłości, powkładać butelki do kadzi z lodem, ze świadomością, że

on stoi za mną i gapi się na moje nogi, kiedy nachylam się nad lodowato zimną

krawędzią. Potem jechałam rowerem towarowym na dworzec autobusowy, gdzie

stał automat do lodu. Wrzucałam dwie dwudziestopięcioørówki, ciągnęłam za

drążek, bloki lodu wypadały ze zgrzytem, przenosiłam je na umocowaną do

roweru platformę, chroniąc się przed zimnem jutowym workiem. Za każdym

razem jeszcze się nad nimi nachylałam, żeby poczuć, jak mróz szczypie w

policzki, i wydmuchiwałam kłęby zmrożonej pary w letnie ciepło. Dopiero

potem wsiadałam na rower i starałam się jechać jak najszybciej, żeby lód nie

roztopił się w słońcu. W sklepie wpychałam bloki lodu na ich miejsce w otworze

na szczycie szafki, gdzie mogły powoli topnieć i spływać po obu stronach,

utrzymując w chłodzie całą jej zawartość.

Mleka nie brakowało, ale większość ludzi nie miała pieniędzy. Wielu

klientów kupowało butelki na zeszyt, natomiast Niemcy, którym dostarczaliśmy

mleko, płacili bonami, Kassenscheine, zamiast prawdziwych pieniędzy, lecz te

kartki nie były więcej warte niż papier do podtarcia. Gdy jednak ojciec poszedł

do komendanta na skargę, zrobiono mu tylko awanturę.

Miałam coraz więcej pracy w sklepie, nic innego nie robiłam. Matka w

salonie ustawiła maszynę do szycia i brała zlecenia od pań z Rosevej. Ojciec na

próżno starał się utrzymać ceny w warsztacie, a Jesper chodził do gazety.

background image

Ułożyłam pieniądze do wydawania reszty w kasie, posprzątałam, przygotowałam

miejsce na nowe butelki w kadzi chłodzącej, na masło i ser w zimnej szafce.

Stoję teraz w sklepie i czekam w otwartych drzwiach, na razie nie zapalam

ś

wiatła. Lubię taki wczesnoporanny półmrok, łagodną wilgoć od morza, lubię

stać i patrzeć, nie będąc widziana. Z ulicy nie dochodzą prawie żadne odgłosy,

mogę myśleć i przypominać sobie, kim jestem, zanim zdarzy się coś nowego.

Wszystko dzieje się tak szybko, że łatwo zapomnieć. Wszystko eksploduje i

płonie. Ale akurat teraz jest spokojnie.

Mam jeszcze dużo czasu do przyjazdu samochodu z mlekiem. Stoję na

ś

rodku sklepu, odgradzając się od wszystkiego, i myślę, że na zawsze

zapamiętam siebie właśnie taką, na czarno-białych kafelkach, w półmroku,

samą, w żółtej bluzce. Unoszę ręce, wyciągam je na boki i wolno się obracam.

Mój taniec jest tak spokojny, że tylko ja jestem w stanie go zrozumieć, tańczę,

by zapamiętać to ciało, które akurat teraz należy do mnie. Mam siedemnaście lat

i tańczę tak powoli, że do dzisiaj nie utraciłam nic z tego, co jest mną.

Zatrzymuję się i patrzę na siebie z góry i z boku, zauważam wszystko, wciąż

jest cicho, podchodzę do drzwi, siadam na schodach, a światło powoli rozlewa

się po ulicy, całkiem żółte na dachu domu, w którym Herlov Bendiksen odsuwa

zasłony i wygląda przez okno. W porcie rusza kuter, jego warkot dziurkuje ciszę.

Jesper wziął dziś roznoszenie mleka na siebie, zabrał resztę wczorajszych

butelek. Niedługo wróci.

Patrzę między dachami domów. Na błękicie nieba widać dwa samoloty, tak

wysoko, że nie można ich usłyszeć ani rozpoznać, może to angielskie maszyny,

może w nocy był zrzut i jakiś aliancki szpieg spadł z nieba w ciemność i schronił

się w stajence. Leży teraz na sianku w te ostatnie spokojne minuty, wypatruje

smugi światła i czeka, aż wstanie dzień. Tak jak ja.

background image

Słyszę samochód. Z warkotem sunie przez Danmarksgade, tego dnia

nadjeżdża z północy, a nie z południa jak zwykle. Wyłania się zza rogu i skręca

w naszą ulicę. Ale to nie jest samochód dostawczy z mlekiem, tylko osobowy.

Zatrzymuje się dokładnie przed sklepem. Podrywam się ze schodów, zamykam

drzwi i odwracam się do ulicy z ręką na klamce za plecami. Z samochodu

wysiada dwóch mężczyzn w mundurach i jeden w pasiastym garniturze. Ten

ostatni to gestapowiec Jørgensen. To on przykuł mistrza murarskiego Billegårda

do kaloryfera i zabił go gołymi rękami w willi gestapo na Kragholmen. Całe

miasto o tym wie. Billegård był kolegą mojego ojca ze Związku Rzemieślników.

Kiedy ta wojna się skończy, Jørgensen będzie martwy. O tym również wie całe

miasto.

Podchodzi teraz do mnie i pyta o Jespera.

– Czy on już wstał? Możemy z nim porozmawiać?

– Wstał już dawno – odpowiadam. – Nie ma go w domu.

– A gdzie jest?

– Poszedł do pracy.

Jørgensen patrzy na zegarek.

– Tak wcześnie?

Wzruszam ramionami.

– Kto ma uczciwą pracę, musi wcześnie wstawać – mówię.

Jørgensenowi się to nie podoba, złości się.

– Możemy wejść do środka zobaczyć?

– Nie.

background image

– Odsuń się! – nakazuje Jørgensen. Odpycha mnie na bok i odrywa moją

rękę od klamki. Otwiera drzwi do sklepu. Ojciec już poszedł do warsztatu,

zawsze wychodzi wcześnie. Na piętrze jest tylko matka. Śpiewa. Stoi w kuchni,

zmywa, tłucze garnkami, a kuchenne okno wychodzi na podwórze. Dwaj

ż

ołnierze zostają na ulicy, Jørgensen wpada do środka. Obcasy stukają na

kafelkach, mój taniec wciąż tam wisi i migocze, on go rozrywa, kierując się do

drzwi naszego pokoiku, popycha je jedną ręką, drugą trzyma na pistolecie

schowanym pod kurtką. Wie, gdzie śpi Jesper, a to znaczy, że wie również, gdzie

ś

pię ja. Może wcześniej stali na chodniku i zaglądali przez szparę w

zaciemnieniu. Nachyla się w drzwiach i zagląda do środka. Idę za nim, patrzę

ukosem na zegar na ścianie i staję z tyłu. Jørgensen odwraca się, chichocząc.

– A więc tutaj śpią gołąbeczki. I mają tylko jedno łóżko. Powinienem o tym

wiedzieć.

Zerkam do środka. Ja swoje łóżko pościeliłam, Jesper jak zwykle swojego

nie tknął, a w nocy okropnie się rzuca, więc teraz wygląda to tak, jakby spały

tam dwie osoby. Twarz mi płonie. Jørgensen patrzy na moją żółtą bluzkę z

krótkimi rękawami, na opalone ręce i piersi cisnące się za guzikami. Znów

chichocze, oczy mu błyszczą, a ja widzę to, co on widzi, i krzyczę:

– To nieprawda!

Nienawidzę gestapowca Jørgensena, życzę mu śmierci. Próbuję uderzyć go

w twarz, ale łapie mnie za nadgarstek i ściska mocno, czuję, jak trzeszczą mi

kości. Przecież on tymi rękami potrafi wycisnąć życie. Z bólu tryskają mi z oczu

łzy.

background image

– Ty mała dziwko! Nie obchodzi mnie, że sypiasz w nocy z bratem, za to

chcę wiedzieć, gdzie on teraz jest! Rozumiesz? – Ściska mnie jeszcze mocniej,

czuję mdłości, będę wymiotować. Zegar na ścianie wykrzywia się w ósemkę,

wskazówka sekundowa upada na kafelki, próbuję się wyrwać i kończę na

kolanach na podłodze, patrzę na jego twarz, wielką i czerwoną jak surowe

mięso. Gdyby tylko mógł teraz umrzeć, gdyby serce mogło mu eksplodować,

oczy wyskoczyć z głowy, zabierając ze sobą do piekła wszystko, co widziały i

co zmieniły w śmieci. Gdyby tylko Jesper mógł trochę zaczekać albo złapać

gumę.

– Przecież mówię, że poszedł do pracy!

– Kłamiesz!

Ale to wcale nie kłamstwo, bo roznoszenie mleka to też praca. Zmieniamy

się co drugi dzień, on już powinien wrócić, a niemieccy żołnierze stoją pod

oknem i palą, czekają, zauważą go, gdy tylko wyjedzie rowerem zza rogu.

Poddaję się, zwieszam się bezwładnie w uścisku Jørgensena, dotykam

czołem kafelków na podłodze i wybucham płaczem. Jestem tak naga, że

wszyscy to widzą, a Jespera dopadną już za chwilę.

– Puść ją!

Jørgensen drga przestraszony, szarpie rękami, a mnie to cieszy. Prawie mnie

puszcza, odwracając się do drzwi. Na schodach stoi Herlov Bendiksen, po obu

stronach ma niemieckich żołnierzy.

– Ona mówi prawdę. Wyszedł do pracy pół godziny temu.

– A tobie co do tego? – pyta Jørgensen.

– Nic. Po prostu jestem sąsiadem i widziałem, jak wychodził, więc tu nie

macie czego szukać. – Wypełnia sobą drzwi, jest w fartuchu, na ustach ma

uśmiech, to członek Związku Rzemieślników. Pręży potężne mięśnie

skrzyżowanych na piersi przedramion. Gdyby nie było tu tych dwóch żołnierzy,

Jørgensen miałby kłopoty.

background image

– Pomyślałem, że może was to zainteresuje – dodaje.

Jørgensen powoli zwalnia uścisk, ręce opadają mi bez krwi i bez czucia.

Trudno mi wstać, nie mogę się podeprzeć rękami, muszę się więc przetoczyć,

oprzeć barkiem i kolanami, które nie przestają mi drżeć, ale wreszcie stoję.

Czuję, że wciąż płaczę. Ręce mam zwieszone, widzę, że niebieskie spojrzenie

Bendiksena przytrzymuje Jørgensena. Gestapowiec międli w palcach połę

marynarki, w końcu niechętnie odwraca się do drzwi prowadzących na schody.

Jeszcze nie wie, co jest za nimi. Ja też nie wiem. Spogląda na Bendiksena, który

przesuwa się o dwa kroki, umożliwiając mu swobodne wyjście na ulicę, twarz

ma cały czas tak samo spokojną, spojrzenie równie niebieskie, Jørgensen w

końcu decyduje się wyjść tamtędy. W drzwiach odwraca się jeszcze z sykiem:

– Koniec tych łóżkowych igraszek, tyle ci mogę powiedzieć!

Prostuję się i z całej siły, jaką jestem w stanie wykrzesać z odrętwiałej ręki,

wyrzucam dłoń w stronę jego twarzy, ale on z łatwością odparowuje cios i

uderza mnie w policzek wierzchem dłoni. Zataczam się w tył i znów ląduję na

podłodze. Jørgensen nosi na tej ręce dwa sygnety z kamieniami, zrobiły mi

dziury w policzku. Czuję gorąco na skórze i ciepło krwi, która natychmiast

zaczyna płynąć. Zamykam oczy z bólu i nie podnoszę się z podłogi, dopóki

Jørgensen nie wyjdzie i nie usłyszę samochodu ruszającego na ulicy. Dopiero

wtedy Bendiksen pomaga mi wstać.

– Oszalałaś? – mówi. – Przecież mógł cię zabić. Dlaczego go uderzyłaś?

Ale ja na to nie odpowiadam.

– Gdzie Jesper? – pytam. – Powinien już tu być.

– Wiem. Nie martw się. Rower dostawczy stoi u mnie na podwórzu, wziął

inny. Myślisz, że nie wiem, co się wyprawia?

background image

Ale ja nic o tym nie myślę. Odkąd zamieszkaliśmy na Lodsgade, mówiliśmy

sobie tylko „dzień dobry” i „dobry wieczór”, „ależ piękna dziś pogoda” czy „o

rety, ale pada”, nie mam więc pojęcia, co on o mnie wie. Ale rzeczywiście jest

członkiem Związku Rzemieślników i być może zna nas przez ojca.

– Myślisz, że nie potrafię rozpoznać samochodu gestapo? Któregoś dnia

natknę się na Jørgensena samego w porcie, a wtedy marny jego koniec. – Patrzy

na mnie tym swoim niebieskim spojrzeniem dziecka, a mnie wydaje się, że

mówi prawdę. Głaszcze mnie po włosach i odwraca moją głowę lekko na bok.

– Chyba powinnaś zmyć tę krew, zanim przyjdzie twoja matka.

Znów czuję ból policzka, ale Bendiksen jest taki spokojny i znajomy, a

zarazem taki nowy, najpierw więc dygam i dopiero później wtulam głowę w

jego pierś, brudząc mu fartuch krwią. On dalej gładzi mnie po włosach i mówi:

– Mam ci przekazać od Jespera, że będziesz wiedziała, gdzie on jest.

background image

13

W jedną z mroźnych zim przed przyjściem Niemców gładki lód ciągnął się aż po

wysepki Hirsholmene. Staliśmy na zmrożonej plaży ze związanymi sznurkiem

łyżwami na szyi i gapiliśmy się na latarnię morską. Zdawało się, że przez morze

jest do niej nie więcej niż kilometr. Nasze oddechy zawisały w krystalicznym

powietrzu. Wszystko znajdowało się w takiej samej odległości, wszystkiego

można było dotknąć, gdybyśmy tylko odpowiednio się wyciągnęli.

Wyprostowaną ręką z pewnością moglibyśmy dosięgnąć kamieni, lodu, chmur,

dachów w Strandby i zamarzniętych fal przy Frydenstrand.

– Dzisiaj idę na drugą stronę – oświadczył Jesper.

Przykręcane łyżwy dostaliśmy na Gwiazdkę, ojciec wyszlifował je do

połysku w warsztacie, korzystaliśmy z nich codziennie przez kilka tygodni, bo

prawie nie było śniegu, tylko mróz, kałuże i stawy zamarzły aż po samo dno, a

na Elling A lód sięgał tak daleko, jak chciało nam się iść. Ale teraz Jesper

zamierzał wejść na morze.

background image

Ja miałam wątpliwości. Wiedziałam, że latarnia morska jest tak samo daleko

jak zwykle. Ktoś nas oszukiwał, byłam pewna, że Jesper o tym wie, ale nie

potrafił się powstrzymać. Wysepka z latarnią morską istniała zawsze, bez

względu na to, w jakim miejscu wybrzeża się znajdowaliśmy. Na wysepce była

też szkoła, dwa razy do roku dzieci z tej szkoły przypływały do miasta kutrem

rybackim, zbite w gromadkę chodziły ulicami i gapiły się na wystawy sklepowe.

Rozmawialiśmy z nimi, wypytywaliśmy ich, wiedzieli mało o świecie, za to

dużo o morzu, ale my nigdy ich nie odwiedzaliśmy.

Jesper przysiadł na starej skrzynce na ryby, wyjął z kieszeni klucz i

przykręcił łyżwy do butów. Byli z nami Ruben, Marianne i Mogens, przyjaciel

Jespera. Wszyscy przykręcali łyżwy i na wykrzywionych nogach przechodzili po

piasku, paskudnie zgrzytającym o krawędź łyżew, na lód, żeby sprawdzić, czy

wytrzyma. Jesper parę razy prześlizgnął się ostrożnie w jedną i drugą stronę, a

kiedy poczuł się bezpieczny, ruszył przed siebie. Mogens towarzyszył mu

kawałek, ale zatrzymał się tam, gdzie wystawała trzecia rewa, otoczona

pokruszonym lodem, i w końcu zawrócił. Ja wzięłam rozpęd i zrobiłam jaskółkę,

pojechałam tak jak mój ojciec na rowerze, z jedną nogą podniesioną i

wyprostowaną do tyłu, z obiema rękami rozłożonymi na boki, kończąc prawie

udanym piruetem, ale to nie było zabawne, bo stale musiałam się odwracać i

wypatrywać pleców Jespera, które stawały się coraz mniejsze, natomiast latarnia

wcale się nie powiększała.

Długo go nie było. Marianne i Ruben musieli wracać do domu, potem

poszedł też Mogens, w końcu zostałam sama, wpatrzona w białe morze,

czekałam i czekałam, aż mróz zaczął kąsać tak, że nie mogłam już dłużej tam

stać i też wróciłam do domu.

background image

Dwa dni wcześniej jakiś chłopiec wpadł w szczelinę w lodzie i zginął, ale

my o tym nie wiedzieliśmy. Wiedzieli dorośli i chyba jeszcze nigdy nie

widziałam mego ojca równie rozgniewanego jak wtedy, gdy wróciłam sama do

domu w ten zimowy wieczór, z łyżwami w jednej rękawiczce i łzami w drugiej.

Drugi raz zobaczyłam go takim, kiedy kilka lat później stanęłam w warsztacie z

dużą raną na policzku, z nadgarstkami spuchniętymi i sinymi od uścisku

gestapowca Jørgensena, i tak pozbawionymi czucia, że gdy próbowałam

podnieść filiżankę czy szklankę, natychmiast upadały na podłogę i się tłukły.

Mój ojciec stał przede mną z wyrazem szaleństwa na twarzy, w rękach trzymał

młotek i dłuto. Chciałam wyjaśnić, co się stało, ale doszłam ledwie do połowy,

gdy nagle zrozumiałam, że on jest wściekły, ponieważ się boi, a nie potrafi tego

okazać w inny sposób. Zawsze tak było, zawsze źle go rozumiałam.

Uświadomiłam sobie też, że nigdy nie wściekał się na mnie tak, jak potrafił się

złościć na Jespera. Rzucił dłutem o ścianę, wbiło się w nią z drżeniem, a

młotkiem rozwalił szafę, nad którą pracował, aż zostały z niej same drzazgi.

Plecy jeszcze bardziej mu się zaokrągliły, a przedramiona nabrzmiały z wysiłku,

potem cisnął w ścianę i młotkiem, który trafił w dłuto, złamało się i oba

narzędzia upadły na podłogę. A przecież nie potrafił zakończyć dnia pracy, jeśli

narzędzia nie wisiały porządnie na swoich miejscach nad blatem. Potem ściągnął

fartuch, również rzucił go na podłogę, wypchnął mnie za drzwi i zamknął

warsztat na klucz.

background image

O zmierzchu jadę rowerem na północ w stronę plaży Kæret, wzdłuż mokradeł,

koło Rønnene, gdzie mewy siedzą w rzędach na płyciźnie koło trzcin, i

wszystkie te rzędy unoszą się, kiedy przejeżdżam, rozkładają w górze niczym

szarobiałe prześcieradło, a potem ptaki siadają z powrotem w szarym świetle,

które z wolna gaśnie i niknie od strony Skagen. Są ich tysiące, słyszę miękki

szum, czuję wiatr na twarzy, tak jak ostatnim razem, kiedy tędy jechałam o

podobnej porze, widzę siebie z zewnątrz, co zdarza mi się coraz częściej – jak na

filmie w kinie Palads, zawsze o jeden rząd miejsc dalej od ekranu – na tym

samym brązowym rowerze, który mam od lat, rozwiane włosy zlewają się

niemal z nadciągającą nocą, słyszę zgrzyt prawego pedału o osłonę łańcucha,

zgrzyt, zgrzyt, raz za razem po tysiąckroć, i swój oddech, puf, puf, zupełnie

sama, bez towarzystwa innych dźwięków, bo mewy ucichły.

Robi się coraz ciemniej, ale nie włączam światła, gdyż na tym płaskim

odcinku byłoby widoczne z odległości kilometra, warkot dynama zagłuszyłby

cały świat. Nie mam na to odwagi. Wszystko byłoby łatwiejsze wzdłuż

Skagensvejen, biegnącej w głębi lądu przez mostek na Elling A, ale tamtędy

jeżdżą teraz Niemcy, a jest już po godzinie policyjnej.

Nigdzie nie widać ani jednego drzewa, tylko niskie krzaki, którym wiatr od

morza nie pozwala rosnąć, i trzciny tworzące ciemną ścianę na tle ostatnich

resztek światła. Kiedy asfalt się kończy, zjeżdżam z wydmy ścieżką wśród traw

piaskownicy na plażę i zostawiam rower w takim miejscu, żebym bez trudu go

znalazła.

background image

Jest przypływ. Tam, gdzie w środku dnia można przejść na drugi brzeg rzeki

suchą nogą, teraz rozciąga się ciemne lśniące lustro. Zakrywa wszystko i nie

widać, którędy rzeka wypływa z trzcin. Zdejmuję buty, zostawiam je przy

rowerze i wchodzę do wody. Sięga mi do kostek, ciepła, przyjemna, dno pod

stopami jest miękkie. Małe flądry ukryły się na piaszczystym dnie, przyskakują

mi do palców i uciekają, gdy stawiam kroki. Za dnia mogłabym iść za smugą

wirującego w wodzie piasku i łapać je gołymi rękami w miejscach, gdzie piasek

przestaje wirować, mogłabym czuć, jak łaskoczą w dłonie, wrzucać je do

wiaderka i patrzeć, jak płasko układają się na dnie, by stać się bardziej

niewidoczne.

Ostrożnie idę przez wodę, mrużąc oczy i wypatrując ciemniejszego prądu w

korycie rzeki, ale wszystko dookoła jest równie ciemne i błyszczące aż do

pierwszej rewy, za którą przetaczają się fale. Unoszę sukienkę, żeby być

przygotowana, a mimo to nagle nie mam gruntu pod nogami, rzeka okazuje się

tu głębsza, niż przypuszczałam. Najpierw zapadam się po biodra, potem po

pierś, tracę równowagę i woda sięga mi już do szyi, moczy całą sukienkę i cienki

sweter. To słodka woda, akurat w tym miejscu o wiele chłodniejsza. Dech mi

zapiera, nie mogę znaleźć dna pod stopami, nabieram więc powietrza, zaczynam

płynąć przez te kilka metrów, w końcu znów dotykam dna i zaraz woda sięga mi

do kostek.

background image

Kiedy wstaję, rana na policzku piecze. Woda ścieka mi z włosów i sukienki,

ciężko oblepiającej skórę. To takie uczucie, jakby dotykały mnie naraz setki

dłoni. Myślę sobie, że bez ubrania byłabym mniej naga. Zdejmuję sweter i

sukienkę, od razu czuję się tak cudownie, że rozpinam biustonosz, ściągam

majtki i całkiem goła przechodzę przez wodę, jednocześnie wykręcając ubranie.

Wokół mnie pluszcze, czuję wielką ciemność otulającą ciało. Nikt mnie nie

może zobaczyć, nawet latarnia morska jest zaciemniona. Uwalniam się od

spojrzenia gestapowca Jørgensena, które przylegało do mnie przez cały dzień.

Zaraz jednak robi mi się zimno. Jest jesień, a nie pamiętam, kiedy skończyło się

lato. Może dzisiaj. Może wczoraj. Może dawno temu. W lustrze widziałabym,

jak na skórze powoli pojawiają się sine plamy, wokół ust, na ramionach i udach.

Zaczynam szczękać zębami. Nie jestem w stanie nad tym zapanować, zęby mi

dzwonią coraz głośniej, zaczynam się bać, że usłyszą je nawet na gestapo na

Kragholmen. Z powrotem wkładam sukienkę i cienki, robiony na drutach sweter.

To niełatwe, muszę obciągnąć lepiącą się do ciała sukienkę na biodrach, jest mi

coraz zimniej. W końcu zaczynam biec. Poruszam się szybko po płyciźnie, woda

i mokry piasek pryskają mi spod stóp, wreszcie docieram na plażę po drugiej

stronie pasa trzcin rosnących wzdłuż rzeki. Biegnę plażą na północ, jak najbliżej

wody, żeby nie deptać po pasie małży i ostrych muszli, wyrzuconych na ląd

kilka metrów od brzegu, myślę, że jeśli tylko będę biec dostatecznie szybko, to

ciepło mojego ciała wysuszy sukienkę.

Nie powiedziałam ojcu, że wiem, gdzie jest Jesper. Uznałam, że w takiej złości

może zrobić coś głupiego. Ojciec poszedł więc do stryja Nilsa na Søndergade,

ale nie zastał go w domu. W stoczni też go nie było. Zniknął.

background image

Stałam na rogu naszej ulicy i widziałam, jak ojciec wraca. Nie skręcił do

sklepu mleczarskiego, tylko chodził tam i z powrotem po chodniku. Z

wściekłości odebrało mu mowę, a ludzie, którzy go znali, na widok jego twarzy

czym prędzej go mijali. W końcu wyszedł na środek ulicy, ściągnął marynarkę,

cisnął ją na bruk, zaczął po niej deptać i dopiero, gdy ją podnosił, trochę się

uspokoił. Ostrożnie ją otrzepał, jakby prosił o wybaczenie, a potem włożył,

wtedy podeszłam i otrzepałam go na samej górze z tyłu, gdzie nie sięgał. Ojciec

wsunął rękę do kieszeni, wyjął z niej kilka monet, już myślałam, że mi je da, ale

odwrócił się i oświadczył:

– Nie będzie mnie z godzinę. – Po czym poszedł w stronę Havnegade do

Winiarni.

Przez resztę dnia stałam za ladą i obsługiwałam klientów. Odpowiadałam na

pytania i uśmiechałam się, kiedy wychodzili, udawałam, że nic się nie stało, gdy

gapili się na mój policzek. Włożyłam bluzkę z długimi rękawami, żeby nie było

widać siniaków, i starałam się nie patrzeć ani na kafelki, ani na zegar na ścianie,

a za każdym razem, gdy podnosiłam butelkę, używałam do tego obu rąk, ale tak,

by wyglądało to naturalnie. O piątej zamknęłam sklep i całkiem sztywna

weszłam na górę po schodach, żeby coś zjeść.

Matka nakryła dla Jespera. Siedziała, przygryzając wargę, nie chciała

patrzeć na jego miejsce. Ojciec oderwał wzrok od talerza jeden jedyny raz.

Popatrzył mi w twarz i spytał, dlaczego, u diabła, tak się uśmiecham. Był trochę

podpity, ale matka tego nie rozumiała.

background image

– Ależ Magnusie – powiedziała, a ja podniosłam rękę do ust i poczułam, że

jeszcze się nie pozbyłam uśmiechu przeznaczonego dla klientów. Kiedy w końcu

rozluźniłam mięśnie twarzy, zabolało. Wpół do dziewiątej włożyłam czystą

sukienkę i sweter i wyjechałam rowerem z miasta, nie mówiąc, dokąd jadę. A

teraz w ciemności biegnę po plaży najszybciej, jak mogę, unosząc brzeg mokrej

sukienki, żeby się w nią nie zaplątać i nie przewrócić.

Czasami, kiedy myślę o Jesperze, jedynym, co mogę zobaczyć, są jego ciemne

plecy sunące po białym morzu w stronę Hirsholmene. Stają się coraz węższe, a

ja stoję na brzegu lodu i czuję się pusta w środku. Dlaczego nie poprosił, żebym

z nim pojechała? Mam własną wolę, ale gdyby spytał, nie zastanawiałabym się.

Zawsze się do niego przyłączałam. Przecież to ja miałam się nim opiekować, tak

jak on miał się opiekować mną, a ojciec rozzłościłby się na nas jednakowo.

Takie samotne stanie nie miało żadnego sensu.

Czasami wyobrażam sobie, że on mi mówi wszystko, ale wiem, że to

nieprawda. Nigdy nie powiedział, czy dotarł aż do Hirsholmene. Ja też mu

wszystkiego nie mówię, ale czuję, że on wie, co myślę, i wiem, co on myśli.

Nauczyłam się tego.

A jednak nie mam zupełnej pewności. Przestaję biec, kiedy uświadamiam

sobie, że jestem już prawie przy szałasie. Każdy usłyszałby mój oddech. Muszę

nachylić się do przodu i oprzeć rękami o kolana, ciężko dyszeć między udami,

dopóki pierś mi się nie uspokoi, a serce nie przestanie walić, zagłuszając

wszelkie inne odgłosy.

Wiedział, że przyjdę. Prostuję się i zaledwie w odległości kilku metrów

przed sobą widzę cień. Drgam przestraszona, ale to Jesper się odzywa:

– Cześć. Właściwie spodziewałem się ciebie wcześniej.

background image

– Niełatwo mi było się wyrwać. Zresztą nie chciałam wyjeżdżać przed

zmrokiem. – Trudno mi mówić, bo ciągle dyszę.

– Dobrze. Przyjechałaś Skagensvejen?

– Tamtędy jeżdżą Niemcy, dlatego pojechałam nadbrzeżną drogą, a potem

szłam plażą. Nikt mnie nie widział. Nie spotkałam żywej duszy, tylko mnóstwo

mew, ale może mewy mają duszę? Już po godzinie policyjnej.

– To znaczy, że musiałaś przeprawić się przez rzekę. O tej porze jest

głęboka.

– Wiem coś o tym – odpowiadam ze śmiechem.

Widzę go teraz lepiej, czarne włosy, ciemne cienie pod oczami. On też mnie

widzi.

– Przecież ty jesteś cała mokra – mówi. – Chodź.

Bierze mnie za rękę i prowadzi przez ciemność. Jego stopy tak dobrze znają

tę drogę, że ani razu się nie potyka, mimo że ścieżka ostro zakręca, prowadzi w

górę i w dół. Idzie pierwszy, a ja za nim, jakbyśmy tańczyli wśród piaskownicy i

trzcin, w końcu widać przed nami jeszcze ciemniejszą chatkę. Ręka Jespera jest

sucha i ciepła. Odsuwa na bok kotarę, schylamy się i wchodzimy. Nic nie widać.

Jesper mnie puszcza i szuka czegoś po omacku, ja stoję skulona i czekam, znów

szczękam zębami, ale słyszę trzask zapałki. Zapala się płomień, w oknie widać

wyhaftowany napis „Jezus żyje”, a na ścianie wisi Lenin, Jesper i ja. Nie byłam

tu od czterech lat, wszystko jest takie jak wtedy, z wyjątkiem lampy naftowej,

która jest nowa. Jesper podnosi szkło, zapala lampę zapałką, potem ją zdmuchuje

i rzuca na podłogę z piasku, z powrotem nakłada szkło i wyrównuje płomień. Na

makatce w oknie zawiesza jeszcze worek, żeby światło nie przedostawało się na

zewnątrz. W końcu odwraca się do mnie.

– Zmarzłaś jak diabli, siostrzyczko. Musimy ci znaleźć coś suchego.

– Jakoś dam sobie radę.

background image

– Bzdura. – Zaczyna grzebać w kącie, wyciąga ze stosu wełniany sweter i

stare spodnie, które wkładał, kiedy chodził na ryby.

– Przykro mi, to wszystko, co mam.

– W porządku.

Ubrania lekko pachną rybami, solą i Jesperem. Nie wiem, gdzie mam się

przebrać. W szałasie jest ciasno, światło lampy sięga wszędzie, a ja jestem cała

mokra. Jesper spokojnie siedzi i jak zwykle o tym nie myśli, ale głupio by było

wychodzić. Nie mam zresztą na to ochoty, więc odwracam się tyłem, zdejmuję

sweter i wolno ściągam sukienkę przez głowę. Rozpinam stanik i rzucam

wszystko w stos na podłogę, starając się unikać spojrzenia gestapowca

Jørgensena. Nie bardzo mi się to udaje, zamykam więc oczy, a wtedy Jesper za

moimi plecami mówi cicho:

– Muszę się dziś w nocy przedostać do Szwecji.

Czuję, że sztywnieję. To oczywiste, że musi uciekać, w tej chatce nie może

długo zostać, ktoś musiałby mu dostarczać jedzenie i picie. Nikt nie wie, kiedy ta

wojna się skończy, a dopóki będzie trwała, Jesper powinien się ukrywać. Tutaj

to niemożliwe, prędzej czy później go złapią, ale wcześniej o tym nie

pomyślałam.

Stałam pochylona do przodu, żeby ukryć ciało, ale teraz się prostuję i

odwracam najwolniej, jak potrafię. Sweter trzymam w ręku i staram się nie

szczękać zębami. Boję się i jestem zdecydowana. Jesper kuca, patrzy w ziemię

między butami, ale nagle podnosi głowę i widzi mnie w świetle lampy.

Spojrzenie ma całkiem przytomne, płomień migocze mu w oczach, muszę

przenieść wzrok z niego na Lenina na ścianie, Jesper uśmiecha się, patrząc na

mnie i najpierw nic nie mówi, ale w końcu się odzywa:

– Wypiękniałaś, siostrzyczko.

– Gestapowiec Jørgensen twierdzi, że ze sobą sypiamy.

background image

Przełykam ślinę. W gardle tkwi coś, co nie daje się przełknąć, próbuję

jeszcze raz, ale to nie pomaga. Jesper tylko się uśmiecha.

– To przecież nieprawda.

– No, nie – mówię, a on dopiero teraz dostrzega ranę na mojej twarzy i

wielkie sińce na rękach. Wstaje.

– Jørgensen to zrobił?

Nie odpowiadam. Jesper podchodzi do mnie, lekko pochylony pod niskim

sufitem, przełykam ślinę i wypuszczam sweter z ręki.

– Przeklęta świnia! – Mój brat podnosi rękę i delikatnie dotyka rany

koniuszkami palców. Wtulam policzek w jego dłoń, najpierw lekko, potem

mocniej. Stoimy tak, Jesper dotyka czołem mojej skroni, jego koszula muska

moje nagie piersi, przysuwam się do niego, nie oddycham.

– Zimno ci – mówi.

– Tak.

– Jesteś piękną i dzielną siostrą.

– Tak.

Nachyla się lekko, nie odrywając dłoni od mojego policzka, podnosi sweter

z podłogi.

– Zmarzłaś.

background image

14

Jesper zdejmuje ze ściany nasze zdjęcie, Lenina zostawia.

– Fotografię zabieram ze sobą. Jeśli kiedykolwiek znajdą ten szałas,

pomyślą, że to główna kwatera partii komunistycznej, ale my nie powinniśmy

być widziani w takim towarzystwie. Zwłaszcza ty – mówi, gasi lampę,

wychylamy się w noc, czekamy, aż oczy przyzwyczają się do ciemności, i

ruszamy brzegiem morza. Jesper w jednej ręce trzyma fotografię, w drugiej

niesie buty. Ja mam pod pachą sukienkę i sweterek, zwinięte w tłumoczek.

Idziemy, nie odzywając się do siebie, aż musimy wejść do płytkiej wody przy

trzcinach, za którymi płynie rzeczka. Podwijamy nogawki spodni i wchodzimy

do wody. Kiedy się zbliżamy do koryta rzeki, Jesper się zatrzymuje.

– Idiotyczne byłoby się teraz zmoczyć – stwierdza. – Zaczekaj tutaj.

Znika w trzcinach. Słyszę stamtąd pluski, ale nic nie widzę. W końcu znów

rozlega się szelest i nagle zauważam, że głowa Jespera wystaje nieco ponad

trzciny. Stoi w łodzi i odpycha się wiosłem. Łajba musi mieć płaskie dno, bo

sunie po płyciźnie.

– O tym nie wiedziałaś – mówi Jesper.

– Nie.

– Zresztą i tak była po niewłaściwej stronie. Właściciele będą sobie teraz

musieli zamoczyć nogi. Korzystałem z niej wiele razy.

background image

Podpływa do mnie, wrzucam do łodzi tłumoczek z ubraniem i sama

wsiadam. Jesper odpycha się wiosłami, suniemy przez rzekę, dopóki nie

zaczynamy szorować po dnie na drugim brzegu. Wyskakujemy, Jesper wciąga

łódź w trzciny i tam ją ukrywa. Idziemy po kostki w wodzie. Jest teraz o wiele

ciemniej, niż kiedy szłam tędy sama. Widzę jedynie plecy Jespera, ale woda

wydaje się ciepła. Mogłabym tak iść daleko, tylko iść, iść i słuchać miękkiego

plusku wokół kostek, i nigdy nie dojść do celu, ale nagle jesteśmy na miejscu.

Piasek jest chłodniejszy niż woda, lepi się do mokrych stóp, gdy się w nim

zapadają. Irytuje mnie to, zwłaszcza że muszę się przez chwilę pokręcić, zanim

znajdę rower. Trochę mi zimno, mimo że jestem w swetrze, ale pod nim nic nie

mam.

– Tutaj – mówię głośno.

Jesper idzie za moim głosem. Otrzepuję stopy z najgorszego piasku, zanim

włożę buty.

– Jeśli mi potrzymasz to zdjęcie, to możesz siedzieć z tyłu, a ja będę

pedałował.

– Gdzie jest rower, na którym przyjechałeś?

– Gdzie indziej.

Wyprowadza rower na ścieżkę i dalej na drogę, idę za nim. Raz zatrzymuje

się, nasłuchując. Stoimy nieruchomo.

– Chyba nic nie było – stwierdza.

Mocno zwinięte sukienkę i sweter wciskam pod siodełko, sama siadam na

bagażniku. W jednej ręce trzymam fotografię, drugą opieram na siodełku. Kiedy

Jesper wskakuje na rower, zdejmuję rękę z siodełka i przytrzymuję się drążka

pod spodem, żeby za bardzo się do niego nie zbliżać.

Jesper od razu słyszy pedał zgrzytający o osłonę łańcucha.

– Tak nie może być – oświadcza.

background image

Znów muszę zsiąść. Jesper kładzie rower na drodze, mocno wciska osłonę

łańcucha, a kiedy w końcu znów ruszamy, rower jedzie prawie bezszelestnie.

Dociera do mnie jedynie cichy szmer opon na asfalcie. Mocno trzymam się

ramy, żeby nie spaść, i płaczę tak cicho, że Jesper tego nie zauważa.

Przy Szkole Morskiej słyszymy warkot motocykla, a światło reflektora

widać na tyle wcześnie, że Jesperowi udaje się zjechać z drogi i schować za

krzakami dzikiej róży, których tyle tu rośnie. To niemiecki patrol. Motocykl mija

nas wolno, widzimy hełm żołnierza w przyczepie i ledwie wystającą, tępo

zakończoną lufę pistoletu maszynowego.

Kucamy, dopóki nie nabierzemy pewności, że nie nadjadą następni. Znów

zapada cisza.

– Dotarłeś wtedy do Hirsholmene? – pytam. Mówię głośno to, o czym

myślę. Jesper od razu rozumie, o co mi chodzi.

– Nie.

– Za daleko?

– Być może. W połowie drogi do latarni nagle zobaczyłem na lodzie czapkę,

zupełnie samą, nic innego nie było w pobliżu. To przecież daleko w głąb morza,

a najstraszniejsze, że ta czapka była tak podobna do mojej. Po prostu leżała

wśród całej tej bieli. Nie mogłem jej wyminąć, chociaż taki byłem zdecydowany.

Musiałem zawrócić i przez całą drogę się bałem. O wiele bardziej niż teraz –

uśmiecha się i nie wygląda na wystraszonego. Ja też się nie boję, tylko czuję się

pusta.

Kiedy zbliżamy się do portu, zsiadamy z roweru, Jesper prowadzi go kawałek,

po czym odstawia pod ścianą w zaułku między dwoma domkami w

Fiskerklyngen.

– Zabierzesz go stąd jutro – mówi cicho.

background image

Biorę zdjęcie pod pachę, sukienkę i sweterek zostawiam pod siodełkiem.

Idziemy między ostatnimi domami przed północnym portem, gazowe latarnie

wzdłuż ulicy się nie palą, we wszystkich oknach są zasłony zaciemniające,

nigdzie nie ma światła, chociaż jesteśmy prawie w środku miasta. Godzina

policyjna od dziesiątej obowiązuje od trzech lat, ale ja po raz pierwszy od

przyjścia Niemców jestem tak późno poza domem. Czuję się nieważka, jakby

nagle wszystko straciło znaczenie.

Idziemy nad wodą od Fiskerklyngen do zatoczki, w której zaczyna się

północne ramię falochronu. Na wielkich głazach ułożonych jeden przy drugim

ciągnie się osłona przeciwwiatrowa, za nią wygodna ścieżka prowadzi aż do

latarni morskiej. Ale w latarni się nie świeci, głazy pogrążone są w ciemności,

trudno utrzymać na nich równowagę, trzeba się więc nachylić i podpierać

rękami. Nie jest to łatwe, gdy jednocześnie muszę uważać na fotografię. Boję

się, że źle stąpnę między kamieniami, potknę się i złamię nogę. Musimy iść od

strony morza, bo w budce od strony portu siedzi strażnik, którego nie

zdołalibyśmy wyminąć, tak mówi Jesper. Jest tuż przede mną i szepcze boleśnie

cicho, tłumacząc mi, którędy mam iść. Nie poruszamy się rytmicznie, mam w

głowie szum, którego nie mogę się pozbyć, i muszę się koncentrować, żeby

usłyszeć, co mówi Jesper.

– Jeszcze tylko dwadzieścia metrów – szepcze.

Kiwam głową, ale on tego nie widzi. Chwilę później na czworakach

podchodzi do osłony przeciwwiatrowej, wstaje i wygląda ponad jej brzegiem.

background image

– Chodź – mówi szeptem i macha ręką. Wspinam się na górę i widzę to, co

on widzi. Port jest cichy i ciemny. Po drugiej stronie basenu portowego stoi

ciężki, masywny budynek Klubu Wioślarskiego, w którym Jesper z kilkoma

kolegami trzymają kajak, a tuż przed nami od falochronu odchodzi pływający

pomost. Przy samym jego końcu cumuje ledwie widoczna niska motorówka.

Dostrzegam kręcące się przy niej cienie, ktoś się nachyla i ładuje do łodzi coś, co

wygląda na walizkę, ale nie widzę osoby, która ją przejmuje.

Przełazimy przez osłonę i po kamiennych schodkach idziemy na pomost.

Boję się, że drewno zatrzeszczy w ciemności. Tak się jednak nie dzieje, ale ci,

którzy tu są, od razu nas słyszą, odwracają się, ktoś syczy półgłosem „do

diabła”, Jesper unosi jednak rękę, wtedy go poznają. Nie wiem, co sobie

wyobrażałam, ale kiedy podchodzimy, jednym z mężczyzn okazuje się stryj

Nils.

– Cholera, aleśmy się wystraszyli, Jesper! Spodziewaliśmy się tylko jednej

osoby. – Stryj nie patrzy na mnie, sprawia wrażenie zakłopotanego.

– Przepraszam, nie pomyślałem – odpowiada Jesper cicho.

Stryj Nils odwraca się do mężczyzny, który wygląda na rybaka, ma niebieski

wełniany sweter i taką samą czapkę, jest wysoki i rozzłoszczony.

– Wszystko w porządku – uspokaja Nils, ale tamten wcale się nie

rozpogadza. On też na mnie nie patrzy, za to wpatruje się w Jespera.

– Nie wszystko jest w porządku – stwierdza. – Skąd się wzięła ta

dziewczyna?

– To moja siostra – odpowiada Jesper niepewnie.

– Ona też ma płynąć? Nic mi o tym nie wiadomo.

background image

Mimowolnie głośno oddycham, wszystko we mnie wzbiera, rana na

policzku pulsuje, odwracają się do mnie po kolei stryj Nils, rybak i jakaś

rodzina. Po cichu wyłaniają się z cienia, dopiero teraz widzę, że to Ruben, jego

rodzice i siostra. Ruben się do mnie uśmiecha. Ale on mnie nie obchodzi, mnie

obchodzi Jesper. Wstrzymuję oddech i zaciskam dłonie. Jesper odwraca się, też

na mnie patrzy, próbuje się uśmiechnąć, ale zaraz poważnieje.

– Nie – mówi. – Ona nie płynie.

– Aha. – Rybak mruczy ze złością coś, czego nie rozumiem, spogląda na

Jespera, ale mnie jest teraz obojętne, o co się złości.

– Masz jakiś bagaż? – pyta.

– Nie zdążyłem nic zabrać – odpowiada Jesper.

– Ja mam wszystko, czego mu potrzeba. – Stryj Nils zanosi dużą torbę na

brzeg pomostu i rzuca ją mężczyźnie stojącemu w łodzi. Jest w nim coś

znajomego.

– No to w porządku – mówi rybak. – Ładujcie wszystko na pokład i

odpływajcie stąd. Nie możemy tu dłużej stać. Zaraz zjawi się kolejny patrol.

Ruben i jego rodzina pomagają sobie nawzajem wsiąść do łodzi, stryj Nils

odwraca się i patrzy na mnie pierwszy raz, macha, potem wyciąga rękę do

mężczyzny, który cały czas stał w łodzi, i wskakuje na pokład.

– Dalej, Jesper! – pospiesza rybak. – Teraz twoja kolej.

Ale Jesper gapi się na tego w łodzi, a kiedy wreszcie się odwraca, na jego

twarzy maluje się szczęście.

– Pocałujcie mnie tam, gdzie słońce nie dochodzi! To przecież Ernst

Bremer! Siostrzyczko, do diabła, to Ernst Bremer!

– Oczywiście, że to Ernst Bremer – potwierdza rybak. – Dalej, ładuj się na

pokład!

Jesper podchodzi do mnie i dotyka ręką mojego policzka. Pozwalam mu na

to.

background image

– Zobaczymy się już niedługo, siostrzyczko – mówi, a ja się nie odzywam.

Jesper idzie na koniec pomostu i wskakuje na pokład.

Ernst Bremer od razu uruchamia silnik, najpierw zupełnie spokojnie, słychać

tylko ciche burczenie, ustawia łódź dziobem w kierunku otworu w falochronie.

Motorówka zaczyna sunąć w ciemności, znika mi z oczu. Stoimy i czekamy, aż

wypłynie bezpiecznie na otwarte morze. Wtedy silnik zaczyna ryczeć, coraz

głośniej i głośniej, a potem coraz ciszej, i w końcu znika na morzu w stronę

Szwecji.

– Tej łodzi nikt nie dogoni – oświadcza rybak, który stoi obok mnie na

pomoście.

– Aha – mówię.

Odwraca się zdziwiony, patrzy na moją twarz, potem na sweter, na stare

rybackie spodnie i na fotografię, którą wciąż mam pod pachą, bo Jesper

zachwycony widokiem Ernsta Bremera całkiem o niej zapomniał. Otwiera usta,

chce coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka. Ja tylko stoję. Rybak pociera twarz.

– Nie możesz teraz iść przez port – stwierdza. – W głębi jest strażnik i

jeszcze dwóch przy Havnepladsen. Poza tym zaraz zjawi się patrol. Mieszkasz

na Lodsgade, prawda?

– Owszem.

– No to będziesz musiała przenocować u mnie w łodzi, a do domu wrócisz

rano, już po godzinie policyjnej.

– Dobrze.

background image

Do dziś nie wiem, jak się nazywa ten rybak, ani czy jeszcze żyje, lecz tej nocy

spałam z nim w jego łodzi. Nie dało mi to żadnej przyjemności, ale on nie

odmówił, no i wreszcie miałam to już za sobą. Kiedy Jesper wrócił do domu, od

tamtego dnia minęły prawie dwa lata, wojna się skończyła, ale ja już wcześniej

uciekłam do Kopenhagi.

background image

III

background image

15

Mam dwadzieścia dwa lata. On trzydzieści sześć, rudawe kręcone włosy i

wydaje się onieśmielony, ale chętnie mówi. Opowiada o Jotunheimen i o

Valdres. Nie wiem, co o tym myśleć. Błyszczący autobus mruga światłami,

przejeżdżając przez Uelandsgate, wypełnia całe okno kawiarni. Odwracam się i

wyglądam, a on dalej mówi o śniegu i lodzie, które stale leżą w tych miejscach,

jak tam pięknie z tą białością sięgającą do nieba i dolinami w głębi, i o tym, że

daje się tam nawet jeździć na rowerze, jeśli się tylko znajdzie właściwe ścieżki.

Mówi o Helgem Ingstadzie. Nie bardzo to wszystko śledzę, nie wiem, czym są

doliny w głębi, ani kto to jest Helge Ingstad.

– Jestem przyzwyczajona do jazdy na rowerze – mówię – ale nie po

Jotunheimen.

Podoba mu się, że jestem Dunką. Staję się przez to inna, ciekawsza. Od

dawna nie było tu cudzoziemców oprócz Niemców; ein, zwei, drei, links – links.

On nie jest zbyt wysoki, ale wyższy ode mnie, i wygląda na mniej niż trzydzieści

sześć lat, bo jest pełen zapału jak chłopiec, a dłonie ma twarde i suche. Podoba

mi się to, podobają mi się jego ręce. Uprawia wszelkie rodzaje sportu, boks,

biegi na nartach, piłkę nożną.

– Vålerenga – mówi. – Tippen Johansen.

To ma coś znaczyć, ale ja tylko na niego patrzę. Niewiele osób poznałam, to

nie takie proste, ale wyglądam teraz nie najgorzej i dobrze pływam.

background image

– Możesz pływać w Bunnefjorden. Mamy tam domek letniskowy, sami go

zbudowaliśmy.

– Co znaczy „my”? – pytam.

On nawet nie pali, nie jest taki jak ci, których spotykałam w Kopenhadze i w

Sztokholmie. Może zbyt pełen zapału, może zbyt onieśmielony. Łatwo się

rumieni, mimo wszystko ma trzydzieści sześć lat i raczej niezbyt dużo

doświadczenia. Ale nie należy do tych, którzy potrafią stać pod drzwiami z

papierosem w kąciku ust i zagradzają drogę, wołając:

– Idzie ta Dunka!

A ja wcale nie idę. Przekradam się na drugą stronę kawiarni, wyskakuję

przez okno kuchenne, okrążam śmietniki i przez bramę wychodzę na ulicę, gdzie

mogę złapać trolejbus na Carl Berners plass. On nie wygaduje sprośności.

Sprzątam jego stolik, zbieram sztućce i talerz na tacę, pytam, czy się najadł.

Owszem, najadł się, ale chciałby posiedzieć tu dłużej, zamawia więc deser.

– Pudding karmelowy – mówi z uśmiechem.

Nie mogę się nie śmiać. Wygląda na takiego ważnego. Kładzie obie ręce na

stole i rozsuwa palce. Patrzę na jego dłonie. Ulicą przejeżdża wielka ciężarówka.

Wszystko się trzęsie.

– Właściwie mnie na to nie stać – dodaje, odchyla się, dobrze się teraz czuje,

ma szeroką pierś i koszula się na niej napina. Lato jest takie gorące, lecz jego

dłonie pozostają twarde i suche.

background image

– Nie stać mnie, żeby jeść tu codziennie – mówi, a to również ma coś

znaczyć, ale ja nie odpowiadam tak, jak powinnam, tylko idę po deser. Mam

wrażenie, że cały czas chodzę. W niektóre dni maszeruję w dół Uelandsgate do

miasta, zamiast wsiąść w bezpośredni autobus. Wieczorami na ulicach jest cicho,

ale też gorąco, w takim szarym mieście ściany budynków oddają ciepło, słońce

ledwie zniknęło nad dachami, pocę się pod pachami, w kroczu i myślę, że to na

pewno widać. Powinnam się wykąpać, ale u ciotki Kari, u której mieszkam, jest

ciasno. Mam pokój w głębi od podwórza, mogę tam zostać tak długo, jak będę

chciała, i pracować w kawiarni. Ciotka Kari nie jest moją ciotką, tylko ciotką

mojej matki i mówi mieszaniną norweskiego i duńskiego, którą wszystkim

trudno zrozumieć. W pokoju mam niewiele własnych rzeczy, jedynie kilka

książek, które wszędzie ze sobą ciągnę, i cztery szklanki, które najlepiej mi

wyszły w dmuchalni szkła na Söder, kiedy mieszkałam u wuja Petera w tym

dziwnym domu. To również nie był mój wuj, tylko wuj mojej matki. Miał

pręgowanego kota, który stawał na dwóch łapach i wykonywał hitlerowskie

pozdrowienie, kiedy Peter puszczał na gramofonie hymn szwedzki. Mnie to ani

trochę nie bawiło, więc się pokłóciliśmy.

– Ty nie masz poczucia humoru – stwierdził. – Wszystko bierzesz tak

poważnie.

To nieprawda, ale w Sztokholmie nie stacjonowali niemieccy żołnierze. To

szalone miasto, lubiłam je, lecz nie mogłam tam dłużej mieszkać, w domu było

za dużo wariatów, prawie nigdy nie kładli się spać jak inni ludzie, a wujek Peter,

kiedy miał pieniądze i nie dmuchał szkła, zawsze chodził pijany. Czasami

zapominał, kim jestem, wchodził nocą do mojego pokoju z włosami sterczącymi

na wszystkie strony i woalem przed oczami grubym jak aksamit. Za pierwszym

razem mu na to pozwoliłam, cały czas płakał, ale później już nie chciałam i

musiałam uciekać przez okno na balkon przeciwpożarowy, żeby się z nim nie

bić.

background image

Kawiarnia nie nazywa się U ciotki Kari, ale tak się o niej mówi, ponieważ jest

jej własnością. Nad drzwiami jest napis złotymi literami na czarnym tle

„Kawiarnia”. Nic więcej. Po obu stronach szyldu reklama papierosów Blue

Master Virginia, które sprzedajemy w barze, na opakowaniach namalowany jest

niebieski koń. Przypominał mi Lucyfera, więc raz kupiłam paczkę, ale papierosy

były mocniejsze niż te, do których przywykłam.

Idę Hausmannsgate i przyłapuję się na tym, że myślę o jego rękach. Ale

jestem tak spocona, że gdy doprowadzę tę myśl do końca, robi się jeszcze gorzej

i znów muszę się kąpać. Skręcam więc w Torggata i idę całą drogę od

Ankertorget do łaźni z żakietem przerzuconym przez ramię i z rękami lekko

odsuniętymi od boków, żeby się nie lepiły. Ale i tak się lepią. Słyszę własne

kroki na chodniku, obok mnie przebiega chłopiec z obitymi kolanami i głośno

woła coś, czego nie rozumiem. Może to coś o mnie.

Niemal codziennie widzę, jak on przechodzi przez Kiellands plass z fabryki

butów Salomon po drugiej stronie, gdzie pracuje od czternastego roku życia, jak

mi powiedział, i za każdym razem jest dokładnie piętnaście po piątej.

– To już trzeci raz w tym tygodniu – mówi, kręcąc głową, jakby nie potrafił

wytłumaczyć, skąd u niego takie drogie zwyczaje, ale wkrótce zostanie

brygadzistą, a wtedy wszystko zmieni się na lepsze. Merda ogonem jak

szczeniak, a ja przed zaniesieniem tacy przeglądam się w lustrze w kuchni i nie

mam nic przeciwko temu, co widzę, jeśli patrzę dostatecznie uważnie. Moja

matka się myliła, długie anglezy zniknęły w Kopenhadze po drodze z Głównej

Centrali Telefonicznej na Vesterbro, a ci faceci z fryzurami modnymi w ruchu

oporu mimo to wystają przed wejściem po zamknięciu, ćmią papierosy i czekają.

background image

Ze Sztokholmu wcale nie wybierałam się tutaj, tylko do Londynu, ale nie

miałam dość pieniędzy, pojechałam więc do ciotki Kari, żeby poznać nowe

miasto w czasie, gdy będę zbierać na bilet i czekać na papiery. Dokumenty

potrzebne są teraz do wszystkiego, jest rok 1947 i powinien już przyjść list od

Jespera. Nie widziałam go od czterech lat, ale on wie, gdzie jestem. Wyjechał do

Maroka, a ja znalazłam się w tym mieście nad fiordem, gdzie wszystko było

szarozielone, kiedy płynęłam promem, a później całymi dniami i tygodniami już

tylko szare. Wciąż wszędzie widać ślady tych, których przepędzono, i trudno

oddychać, kiedy nie wieje. Jedynie wieczorem podrywa się kurz i śmieci z

rynsztoków, siadam wtedy przy otwartym oknie w autobusie i jadę na

Galgeberg, bo wiem, że on mieszka w pobliżu. Idę Vålerenggata, mijam duży

ż

ółty drewniany dom z szyldem „Pierwszy Zbór Ebenezer” na parterze,

przypominają mi się baptyści za ścianą na Asylgade i myślę sobie, że

zamierzałam dojechać dalej niż tutaj. Na piętrze stoi w oknie jakaś pani, włosy

ma upięte w siwy węzeł na karku i spogląda w dół na ulicę z miną zwycięzcy.

Królowa u Ebenezera, myślę, i uświadamiam sobie, że to jego matka, bo on

właśnie tutaj mieszka, zresztą rozpoznaję go w niej. Wygląda na silną i być

może piękną, nasze spojrzenia się spotykają i to ja muszę ustąpić.

Przechodzę jeszcze kawałek, w końcu zawracam, ale idę już inną ulicą

między niedużymi domkami z niskimi płotami. On ma trzydzieści sześć lat, a

ciągle mieszka u tych, których nazywa mamą i tatą. Jadę autobusem aż na pętlę

na drugim końcu miasta i idę piechotą do domu. Zabiera mi to półtorej godziny.

Przemierzam ulice z głową w chmurach, wypatruję horyzontu, ale nigdzie niebo

nie styka się z morzem ani z łąką, nigdzie nie ma prostej poziomej linii. Dookoła

jedynie szare wzgórza, na które można się przeprowadzić i kupić sobie widok za

pieniądze.

Jakiś mężczyzna śmieje się z mojej mowy, kiedy chcę się dowiedzieć o

drogę.

background image

– Niemiecki był lepszy? – pytam. Gazety codziennie pełne są relacji ze

spraw przeciwko tym, którzy uważali, że niemiecki był lepszy. Mężczyzna się

czerwieni i pokazuje w lewo.

– Trzeba minąć Salem i dalej prosto – mówi.

Bardzo serdecznie mu dziękuję w najprawdziwszym duńskim i odwracam

się do niego plecami.

Do łaźni na Torggata prowadzą schody i kolumny, schody i kolumny prowadzą

też do Biblioteki Deichmana. Najpierw idę do łaźni, gdzie kobieta w bieli

szoruje mi ciało mydłem, dopóki skóra się nie zaróżowi i nie zaczyna błyszczeć

w świetle lamp. Kobieta, pracując, opowiada dowcipy, a ręce ma jak drwal.

Zamykam oczy i oddaję się jej dłoniom, w brzuchu mnie łaskocze, kiedy się

odchylam, a ona szoruje mnie z przodu.

– Słyszałaś o niemieckim żołnierzu, który ósmego maja spóźnił się na

tramwaj?

background image

Dookoła unosi się para, a jej śmiech jest ciemny i miękki, uśmiecham się,

nie otwierając oczu, zapadam się, potem biorę prysznic, wskakuję do basenu i

przepływam tysiąc metrów. To dwadzieścia razy tam i z powrotem bez przerwy.

Niewiele mnie obchodzą ci, którzy skaczą na główkę albo na nogi i bawią się w

wodzie. Oddycham najspokojniej, jak potrafię, płynę równo, zagarniając wodę

między innymi ciałami, a potem przechodzę do sauny, siedzę na ławce, głowa

mi się robi tak czysta jak ciało, a myśli odpoczywają na skórze. Po kolejnym

prysznicu wychodzę, na schodach między kolumnami ciało mam ciężkie, a

zarazem lekkie. Miejskie powietrze owiewa mnie i łaskocze w kark. Na rogu

skręcam w Henrik Ibsens gate, która biegnie w cieniu, i idę dalej po ukośnych

schodach w słońcu od Garborgs plass do placu przed biblioteką, znów schody

między kolumnami do głównych drzwi i schody w środku, od szatni do

wypożyczalni. Tam muszę usiąść. Jeśli pokonuję tę drogę dostatecznie szybko w

upale, to powinnam drugi raz iść do łaźni, a na to mnie nie stać. Dwa razy w

tygodniu musi wystarczyć.

Po godzinie wychodzę z naręczem książek z „Żółtej Serii”. Czytam i

czytam. Jedną książkę dziennie. Anna Seghers, Andre Malraux, Ilja Erenburg,

Hemingway. Komu bije dzwon ukazała się w zeszłym roku, a teraz już jest w

bibliotece. Muszę o nią walczyć. Kiedy biorę książkę z półki, jakaś baba w

brązowej sukience unosi torebkę do ciosu. Kobieta jest czerwona pod warstwą

pudru i spocona pod pachami, biegnąc ku mnie, podwija rękawy.

– Ja chciałam tę książkę!

– Proszę przyjść za kilka dni – mówię, ale to nie pomaga.

background image

– Przecież ty nawet nie jesteś Norweżką – prycha i zaczyna za mną krążyć

między półkami, przeklina i gada tak głośno, że wszyscy w sali zaczynają się

odwracać urażeni. Mężczyzna w płaszczu i kapeluszu przy ostatniej półce tupie

głośno w podłogę, mrucząc „Przeklęte baby”. Ratuję się podejściem do

kontuaru. Stoi tam bibliotekarka, ta sama co zawsze, poznaje mnie, patrzy mi

prosto w oczy i mówi:

– Wygrałaś. Chociaż tak naprawdę jest kolejka. Ta książka nie powinna w

ogóle trafić na półkę. Ale wiem, że szybko ją przeczytasz. – Nagle mruga do

mnie, zasłania usta ręką i odwraca się plecami, ramiona jej drżą, ja też się

ś

mieję, idąc po schodach, i pierwszego mężczyznę, który wygląda sympatycznie,

pytam o najbliższą kaffistove

5

.

Fm sorry. I don’t speak Norwegiem. I’m new here you see. Arrived only

yesterday. From London.

Oh. What I did was I asked you for directions to the nearest kaffistove, but

then you wouldnt know.

– No, I wouldnt. What’s a kaffistove, by the way. It sounds like an oven of

some sort.

It’s a cafe. For people from the countryside.

You’re from the country, then?

Yes, but not from this one. – Uśmiecham się, on patrzy na mnie

zdezorientowany, mówię więc: – Fm Danish. So I’m from another country.

Oh, I see. Very funny. So am I then. Front the country, but not from this

one. Oh well, a kaffistove sounds good to me. May I buy you a cup of coffee, if

we find one?

5

Lokal, w którym można wypić kawę i zjeść tradycyjny norweski posiłek; nie

podaje się alkoholu. Lokale powstawały od roku 1901, głównie z myślą o młodzieży

wiejskiej przybywającej do miast.

background image

You certainly may – mówię i śmieję się, a jemu się to podoba, w każdym

razie tak mówi.

Idziemy do Domu Chłopa, o którym wiedziałam przez cały czas, pijemy tam

kawę i rozmawiamy po angielsku. Myślałam, że to będzie trudne, ale kiedy

otwieram usta, słowa po prostu z nich wypływają. Wszystko, co czytałam, tłoczy

się w kolejce, żeby zostać wypowiedziane. On umie słuchać i kiedy w końcu

zaprasza mnie do swojego pokoju w hotelu, robi mi się go żal i się godzę.

Budzę się, wciąż jest dzień, czuję światło na powiekach i kiedy je otwieram,

widzę, że w pokoju jest jasno. Okno jest otwarte na oścież. Słyszę na ulicy

tramwaj, a to znaczy, że nie jestem u siebie w pokoju. Z sufitu zwisa żyrandol z

łańcuszkami z wypolerowanych kawałeczków szkła, które mają udawać kryształ.

Musiałam zasnąć, ale nie pamiętam kiedy. Może od razu. To dopiero. Obracam

się pod kocami. On siedzi nagi na brzegu łóżka i przegląda moje książki. Nie

lubię go. Nie podobają mi się jego plecy. Zmieniłam zdanie. Jednak nie chcę

jechać do Londynu.

You’re a communist – stwierdza, nie odwracając się.

Of course I am – odpowiadam – we are all communists here. Take your

hands off my books.

background image

– My suspicion exactly, this place is crawling with communists – mówi, ale

ja nie jestem komunistką. Nie znam żadnych komunistów. Może Jesper jest

komunistą, ale nie chce mi się w to wierzyć. Wuj Peter też nie jest komunistą,

chociaż w jego domu odbywały się czasem długie śniadania, podczas których

dziesięciu

czy

nawet

piętnastu

lokatorów

dyskutowało

godzinami.

Sześćdziesięcioletni mężczyzna, który nie był moim wujem, tylko wujem mojej

matki, siedział na kacu ze zniszczonymi płucami u szczytu stołu i bardziej

przypominał przewodniczącego zebrania niż gospodarza. Dyskutowali o wojnie

w Hiszpanii, a nie o tej wielkiej, która właśnie się skończyła. Johannes z klapką

na oku stał na ulicach Barcelony z kręcącym w nosie zapachem nagaru

prochowego z wysłużonych karabinów i to samo czuł we śnie dziesięć lat

później. Słyszał krzyki towarzyszy. Przy tym stole komuniści nie cieszyli się

poważaniem, zdradzili katalońskich syndykalistów i w decydującej godzinie

strzelili im w plecy.

Głównie się temu przysłuchiwałam, wiele słów padało z uwagi na mnie.

Byłam kobietą, młodą, a im czerwieniały policzki, z ożywieniem wymachiwali

rękami i pragnęli jako pierwsi wygłosić najlepszą replikę. Ci podstarzali

mężczyźni mnie zarazili, nie mówili jednym głosem, przekrzykiwali jeden

drugiego, ubierając historie w słowa i migotliwe żółto-brązowe obrazy, aż

odnosiło się wrażenie, że historia jest domem, w którym to ja byłam najmilszym

gościem. Zaprowadzili mnie z honorami do Domu Ludowego w dzielnicy Klara,

ż

ebym posłuchała młodego pisarza i dziennikarza Stiga Dagermana,

opowiadającego o swoich poglądach na anarchizm. Był nowym głosem w ich

chórze i nadzieją na przyszłość, aż do tego dnia, w którym zszedł do garażu w

swoim domu, pozamykał drzwi, zatkał otwory wentylacyjne i na pełen gaz

uruchomił silnik samochodu.

background image

Ale wtedy, na Klara, był zaledwie dwa lata starszy ode mnie i miał przed

sobą jeszcze sześć lat życia. Siedziałam w sali i słuchałam wszystkiego, co

mówił z tymi swoimi smutnymi oczami i dziecinnym uśmiechem. A kiedy

spotkanie się skończyło, wuj Peter wziął mnie za rękę i podprowadził między

rzędami krzeseł do podium, żebym go poznała. Stig Dagerman zszedł z

mównicy z teczką pod pachą, a dłoń miał nie większą od mojej. Siedzieliśmy i

rozmawialiśmy o koniach. Opowiadał o gniadym, którego mieli w

gospodarstwie, gdzie dorastał. Koń umiał zdjąć dziadkowi kapelusz i wziąć

leżącą na głowie kostkę cukru, a potem ten kapelusz z powrotem dziadkowi

włożyć, ja na to opowiedziałam mu o Lucyferze, który rozpłynął się w

powietrzu, kiedy mój dziadek powiesił się w oborze. Stig Dagerman chciał

wykorzystać tę historię w jakiejś książce, jeśli mu pozwolę. Pozwoliłam.

Kiedy zabrał teczkę, żeby wyjść, powiedział:

Hasta luega, companera.

A ja odpowiedziałam:

No pasaran! – To były jedyne hiszpańskie słowa, jakie znałam, i jeszcze

pozdrowiłam go zaciśniętą pięścią, gestem Jespera. Było to może zupełnie nie na

miejscu, ale on się uśmiechnął i zrobił to samo, potem się odwrócił i wyszedł.

W Oslo jednak nie znam żadnych syndykalistów. Nagi Anglik siedzi na brzegu

łóżka i przegląda moje książki. Trzyma palec na nazwisku Ilji Erenburga, mówi,

ż

e jestem komunistką, i to w porządku, mogę być dla niego komunistką. Staję

naga na podłodze, idę po rzeczy i powoli się ubieram, on się odwraca i patrzy,

ale ja dalej zachowuję się tak, jakby go nie było. Zostaje sam ze swoim

ś

miesznym białym ciałem. – My books, please – mówię.

Podaje mi cały stos, biorę książki pod pachę i schodzę na dół do recepcji.

background image

Chodzę i chodzę. Wącham kurz przy brzegu chodników i pod ścianami domów,

wdycham zapach nieokreślonej wilgoci płynącej przez miasto od rzeki i kwaśną

słodycz z browaru Schous, gdzie są olbrzymie, lśniące miedziane kotły; ilekroć

tamtędy przechodzę, zawsze ktoś stoi przy oknie i ocieniając szybę rękami,

zagląda do środka. Wieczorami chodzę Trondheimsveien do centrum, w ten

sposób oszczędzam pieniądze przeznaczone na autobus i zamiast tego wydaję je

na kino. Oglądam wszystko, co pokazują. Siedzę w ciemności na pełnej sali,

wieczór po wieczorze, wpatrzona w ekran, filmy fabularne, kronika, dokumenty,

kreskówki, Tom & Jerry, jakaś pani w szóstym rzędzie nie przestaje się śmiać.

W końcu śmieje się jako jedyna, wszyscy po ciemku odwracają się w jej stronę,

ale ona nie może przestać, nie śmiała się od tak dawna, w końcu robi jej się słabo

i trzeba ją wynieść. Światło wpada przez drzwi na tyłach sali i zaraz znika.

Słyszymy zza nich, że kobieta śmieje się i płacze na przemian, wołając: – Nie,

nie. Nie chcę!

Ja też nie chcę. Wstaję, mówię „przepraszam” do twarzy przebiegających mi

przed oczami, wszyscy w całym rzędzie muszą się podnieść, żebym mogła

przejść. Przez kasę wychodzę na ulicę, gdzie wieczór jest jeszcze jasny, a cienie

długie. Niskie słońce świeci mi w oczy, kiedy idę po Karl Johan. Nigdzie nie ma

ż

adnych znajomych twarzy. Zastanawiam się, dlaczego Jesper się nie odzywa.

Raz w miesiącu dostaję list od matki, która pisze: „Jeśli masz światło na czole, a

Jezusa w sercu, szczęście będzie ci sprzyjać”. Kiedy idę wzdłuż Parku

Studenckiego, światło świeci mi prosto w oczy, ale Jezus opuścił mnie już

dawno.

background image

16

Dostaję list przesiany z Danii. Od Helgi z Magdeburga. Stempel pocztowy

ś

wiadczy o tym, że krążył przez kilka miesięcy. Ostatni raz miałam od niej

wiadomości latem 1939 roku, odpisałam. Umawiałyśmy się, że się spotkamy,

minęło jednak pięć lat bomb i płomieni, a potem dwa lata milczenia, teraz ona

mieszka w rosyjskiej strefie okupacyjnej i nie może się stamtąd wydostać.

Ż

ołnierze ze śpiewem maszerują ulicami, a jej pies Kantor wyje.

Dużo czasu minęło, odkąd miałam ochotę o niej myśleć.

Czytam list w swoim pokoju, przy oknie otwartym na podwórze. Jest

wieczór, powietrze stoi, nic się nie porusza z wyjątkiem kartek, które po jednej

odkładam na łóżko. To długi list, pełen gorzkich słów. Walter zginął pod

Stalingradem, ojciec umarł z żalu, dalej jest wyliczenie wszystkich rzeczy,

których nie mogą zdobyć, chociaż myśleli, że będą wreszcie dostępne, bo

przecież to już trzeci rok po wojnie. Chciałabym móc jej współczuć. Dla niej

wojna była jak powódź, która przyszła i odeszła, nikt nie mógł nic z tym zrobić,

ale wstyd, który mimo to czuje, wywołuje w niej gniew. Przynajmniej teraz

wszystko powinno być jak dawniej. Ale nie jest. Mieszkają w piwnicy, cztery

piętra domu nad nimi są zniszczone, ciągle jest zima, woda płynie po ścianach,

palą węglem, który jest tak samo wilgotny, kopci, czarny dym oblepia wszystko.

Helga pisze: „Wyglądam okropnie”.

Zirytowana odkładam ostatnią kartkę na łóżko i dalej siedzę.

background image

– Źle się czujesz, kochanie? – pyta ciotka Kari. Stoi w drzwiach pokoju w

czarnym jedwabnym szlafroku okrywającym jej dziwne ciało. Ma pięćdziesiąt

dziewięć lat i jest prawie szersza niż dłuższa, to serce zajmuje w niej tyle

miejsca. Ma ciemny cień wąsika nad wargami, które zawsze są czerwone, i

wałki w nienaturalnie czarnych włosach.

Układam kartki w plik i patrzę na nią.

– A co? – pytam.

– Przejrzyj się w lustrze, moja kochana.

Ale ja się nie przeglądam. „Droga Helgo – piszę – to nie jest odpowiedni

moment. Twoje dawniej nie jest moim dawniej”. Piszę tak, ale listu nie

wysyłam.

Jest wytrwały. Z piątku na sobotę ma nocną zmianę i przechodzi przez placyk

pod drzewami rano tuż przed otwarciem, staje pod drzwiami z rękami w

kieszeniach i czeka, aż go wpuszczę. To nowość. Oblężenie przybiera na sile. On

ma oczy czerwone z niewyspania i nie porusza się tak sprężyście jak wtedy, gdy

między stolikami w kawiarni demonstruje podstawowe kroki na trasie

narciarskiej albo tańczy w niewidzialnych rękawicach bokserskich, jedna ręka

przy twarzy, druga wiruje, wiruje wokół głowy mojej albo ciotki Kari, a potem

on nagle się czerwieni, uśmiecha zawstydzony i wraca na swoje miejsce.

Teraz siada przy stoliku tuż przy oknie.

background image

– Przepraszam na chwilę – mówi, po czym kładzie ręce na stole i opiera na

nich głowę; siedzi w tej pozycji co najmniej dziesięć minut, w końcu się prostuje

i zamawia bułki i kawę. Cierpi trochę dla pozoru, dla mnie. To miłe, ale nie

imponujące. W Centrali Telefonicznej w Kopenhadze wiele razy brałam

podwójną zmianę, czasami nawet trzy z rzędu, żeby zarobić trochę więcej.

Dostawałam wtedy jakieś pigułki stymulujące od Luise, która zaczęła tam

pracować tego samego dnia co ja. Zaprzyjaźniłyśmy się i mieszkałyśmy razem

na Vesterbro. Nie wiem, co było w tych tabletkach, załatwiała je u jakiegoś

znajomego lekarza, ale mogłyśmy siedzieć w pracy przez dwie doby bez snu, a

potem padałyśmy do łóżek i spałyśmy dwadzieścia cztery godziny bez przerwy.

Budziłyśmy się puste, bez pamięci, ze ssaniem w żołądku, od którego drżały

nam nogi. Ledwie byłyśmy w stanie włożyć szlafrok, wyjść na Istedgade do

piekarni na najbliższym rogu, żeby kupić bagietkę i mleko. Siadałyśmy na

schodach wychodzących na ulicę i w szlafrokach jadłyśmy śniadanie, nim

znajdowałyśmy w sobie dość sił, żeby wejść na górę.

A potem z powrotem do pracy. Kiedy tydzień się kończył, dodatkowo

zarobione pieniądze wydawałyśmy na kino i na kolejkę górską w lunaparku na

Bakken. Jeździłyśmy nią, dopóki kręgosłup nie zmienił się w galaretę,

krzyczałyśmy i wrzeszczałyśmy, dopóki nie straciłyśmy głosu, a żołądek nie

wywrócił się na drugą stronę. Kiedy gondola wreszcie się zatrzymywała,

wysiadałyśmy na plączących się nogach, biegłyśmy w krzaki za dużymi

rusztowaniami przy płocie i tam z czołem przyciśniętym do siatki

wymiotowałyśmy watą cukrową i pieczonymi jabłkami, dopóki żołądki się nie

uspokoiły. Luise pierwsza zaczynała się śmiać i w końcu ja też wybuchałam

ś

miechem, wycierałyśmy usta, wyjmowałyśmy ostatnie pieniądze i jechałyśmy

jeszcze raz. Byłyśmy dwiema dziewczynami z prowincji, którym wieczory

schodziły na krzyku, i nigdy nie miały dość.

background image

Dni i tygodnie z Luise zlewały się w jedno, praca i po pracy, ciemne ulice

wieczorami, ciemne sale kinowe, migotliwe światło na ekranie, na którym Cary

Grant nigdy nie przestawał mówić, blask na mokrym asfalcie przy Kongens

Nytorv, szum kół roweru wzdłuż fosforyzujących szyn tramwajowych, tam i z

powrotem, tam i z powrotem, na stałych trasach. Lubiłam swoją pracę, mimo że

miała organizację wojskową, z szefem zmiany, nadszefem zmiany i podszefem

zmiany, baczną obserwacją strojów i języka. Uważałam, że jestem dobra w

niemieckim i angielskim, i wkrótce miałam zostać przeniesiona do działu

zagranicznego, bo tam potrzebowano ludzi, a ja bardzo tego chciałam, nigdy

więc nie odmawiałam pracy w nadgodzinach, gdy mnie o to proszono. A

proszono mnie coraz częściej, szłam na późną zmianę jednego dnia i na

podwójną następnego. Dostawałam rano tabletkę od Luise i jechałam rowerem

Istedgade przez królewskie miasto w ulewnym deszczu do Centrali

Telefonicznej wśród tysiąca innych rowerzystów. Dopiero późnym wieczorem

patrzyłam na duży zegar na ścianie, zawsze była na nim dziesiąta i pozostawała

jeszcze godzina do chwili, kiedy mogłam iść do domu i położyć się spać.

Ale w końcu zrobiło się tego za dużo. To był już trzeci tydzień z trzema

podwójnymi zmianami z rzędu. Miałam wrażenie, że skóra wokół oczu jest z

tektury, słyszałam irytujący szum, myślałam, że płynie z marnych łączy

telefonicznych, ale po zdjęciu słuchawek wcale nie znikał, głosy wydobywały

się jakby z dna blaszanej puszki i chociaż rozumiałam, co ludzie mówią, dobrze

odpowiadałam na pytania i łączyłam właściwy drut z właściwą linią, o

wszystkim natychmiast zapominałam. Nagle na konsoli znów się zaświeciło,

połączyłam się, a jakiś niewyraźny głos spytał:

– Czy mogę rozmawiać z żoną?

– Ona tu pracuje?

– Moja żona miałaby pracować w Centrali Telefonicznej?

– Tego nie wiem, to pan pyta o żonę.

background image

– Proszę mi powiedzieć, młoda damo, czy pani próbuje być bezczelna?

Wypił kilka kieliszków, to było oczywiste, ale najwyraźniej nie wprawiły go

w dobry humor.

– Ależ nie, skąd.

– To dobrze. Słyszę, że pochodzi pani z północy Jutlandii. Musi pani

wiedzieć, że mam bardzo wiele złych doświadczeń z tamtejszymi ludźmi, proszę

więc połączyć mnie z żoną bez zbędnych komentarzy.

Mówił powoli i bardzo wyraźnie, jak zwykle mówią podchmieleni

mężczyźni, kiedy chcą pokazać, że nie są pijani. Czułam, że powinnam iść do

domu, że nie mam już z siebie nic więcej do dania.

– Jeśli chodzi o to, skąd pochodzę, to nic panu do tego. A jeśli chodzi o

pańską żonę, to nie mam zielonego pojęcia, kim ona jest ani gdzie się znajduje,

więc raczej trudno mi będzie połączyć rozmowę. Gdyby trochę mi pan pomógł,

byłoby znacznie lepiej.

– Nie wie pani, kim jest moja żona, młoda damo?

– Przykro mi, że muszę tak powiedzieć, ale nie wiem.

– Nie wie pani nawet, kim ja jestem?

– Nie mam pojęcia. Ale słyszę, że wypił pan odrobinę za dużo i uważam, że

powinien pan iść się położyć. A po drodze niech pan sobie weźmie szklankę

wody i dwie aspiryny, dobrze panu radzę. Do widzenia.

Rozłączyłam się i na tym się skończyło. Była za pięć jedenasta, zamknęłam

więc swoje stanowisko, wróciłam do domu i spałam jak kamień do południa, bo

tego dnia szłam na drugą zmianę. Śniadanie zjadłam na stojąco przy blacie w

kuchni, jeszcze śpiąc, a jadąc na rowerze do centrali, wciąż miałam w sobie sny,

ale już na korytarzu spotkałam Luise, która wychodziła z pierwszej zmiany.

Popatrzyła na mnie wielkimi oczami.

– Masz natychmiast iść do szefowej. Tam u nich panuje kompletna histeria.

– A o co chodzi? – spytałam.

background image

Luise rozłożyła ręce.

– Myślałam, że ty wiesz. W każdym razie chodzi o coś zupełnie, ale to

zupełnie niezwykłego.

Przeszłam między stolikami z telefonami, lekko zezując na sufit. Głosy

stopniowo cichły, aż w końcu w ogromnej sali zapadła kompletna cisza. Słychać

było jedynie odgłos moich butów na podłodze. Nowych i bardzo drogich,

wydałam na nie wszystkie pieniądze. Przy biurze szefowej zmiany po drugiej

stronie zajrzałam przez szybę w drzwiach. Stała sztywna za biurkiem z dwoma

paskami na rękawie żakietu, a na środku pokoju dwaj mężczyźni, jeden w

szarym płaszczu, drugi w szarym garniturze. Wiedziałam, że ten drugi to

dyrektor, bo stale się witał całym ciałem i uśmiechał błyszczącymi oczami do

każdej kobiety poniżej dwudziestu pięciu lat.

Zapukałam, weszłam, zamknęłam za sobą drzwi.

Powiedzieli, że ten pijak, który poprzedniego wieczoru chciał rozmawiać z

ż

oną, to był król. Król Danii. Nie mówili, że był pijany. Zachowałam się

bezczelnie wobec króla Danii, a ponieważ do zakończenia półrocznego okresu

próbnego został mi jeszcze tydzień, zostałam zwolniona ze skutkiem

natychmiastowym. Nie spytali mnie nawet o moją wersję zdarzenia. Zresztą nie

prosiłam, żeby jej wysłuchali, bo tego, o co muszę prosić, nie chcę.

– Skąd wiedzieli, że to ty? – spytała Luise.

– W całej centrali jestem jedyna z północnej Jutlandii, a król ma same złe

doświadczenia z tym rejonem kraju.

background image

Pożyczyłam pieniądze od Luise i wyjechałam do Sztokholmu, żeby uczyć się

dmuchania szkła u duńskiego imigranta Petera Aaena na Söder. Opowiadam

swoją historię mężczyźnie przy stoliku pod oknem na Uelandsgate, opowiadam,

jak wyrzucili mnie z Centrali Telefonicznej w Kopenhadze, bo zachowałam się

bezczelnie wobec króla Danii.

Zamyśla się. W jego rodzinie nigdy nikogo nie wyrzucono z pracy, wszyscy

wiernie stawiali się w fabryce każdego ranka bez wyjątku, o szóstej albo o

siódmej, jego ojciec, bracia, rok po roku, a on sam nie poszedł do pracy jeden

jedyny raz, kiedy musiał iść do szpitala, bo uszkodził sobie kręgosłup na

skoczni.

– Wciąż nie wszystko jest w porządku – mówi. – Kiedy za bardzo boli,

muszę nosić gorset, sztywny jak diabli.

Tutaj króla traktują inaczej niż my w Danii. Królowi Norwegii nikt nie

ubliża i nie opowiada o nim dykteryjek, mimo że król jest Duńczykiem, ja

zresztą też nie opowiedziałam tego, żeby go rozbawić. Ale dałam mu do

myślenia, jedzie do domu autobusem z Waldemar Thranes gate, nie przekazując

mi najświeższych wiadomości z ringu bokserskiego czy z drużyny oldboyów w

klubie Vålerenga, gdzie wciąż dwa razy w tygodniu gra w piłkę.

W soboty kawiarnię zamykamy wcześniej, to miejsce, gdzie można coś zjeść, a

nie wysiadywać przy piwie do późnego wieczoru i pleść bzdury.

– Możesz iść – mówi ciotka Kari. – Jest sobota. Sama zrobię kasę i zamknę.

Pewnie wybierasz się do miasta.

Okolica Kiellands plass to nie miasto, chociaż leży w głębi Oslo. Miasto to

samo centrum.

– Nie wiem.

background image

– O, na pewno – uśmiecha się ciotka, ale ja stoję, podczas gdy ona uzupełnia

książki rachunkowe, a pieniądze z kasy przekłada do niedużej skórzanej torebki.

– Nie wiem – mruczę jeszcze raz i czuję się ciężka jak materace, które

widziałam leżące na deszczu jesienią. Niemożliwe do uniesienia, ciężkie jak

martwe zwierzęta. Pocieram oczy, wolno gaszę wszystkie lampy, niechętnie

wychodzę na zewnątrz i czekam na chodniku, aż ciotka wyjdzie i zamknie drzwi

kluczem z wielkiego pęku, który zawsze nosi w kieszeni płaszcza. Wieje

nieprzyjemny wiatr, rozglądam się dookoła, szukając kierunku.

– No i co? – pyta ciotka Kari.

– Czy ty nigdy nie tęsknisz za domem? – pytam.

– Za domem? Gdzie to jest?

– Nie jest ci tutaj dobrze?

– Nawet przez sekundę.

– Mogłaś przecież wrócić do domu. Dlaczego tego nie zrobiłaś?

L’amour – odpowiada ciotka Kari. – A teraz od dawna już na to za późno.

Nie ma o czym mówić.

Odwraca się gwałtownie i idzie do swojego samochodu. Torebkę z

pieniędzmi wrzuca przez uchylone okno od strony kierowcy, otwiera drzwiczki i

wsiada. Jest jedyną znajomą mi kobietą, która umie prowadzić samochód,

czarnego citroena sprzed wojny. Kiedy pytam, skąd się wziął, odpowiada, że

został.

– Baw się dobrze na mieście! – rzuca przez okno, włącza silnik i wyjeżdża

na ulicę. Stoję i patrzę, jak jedzie przez Kiellands plass, dalej Sannergata w

stronę Carl Berners plass, w końcu odwracam się i ruszam do miasta.

background image

Ale nie dochodzę aż do centrum. Za Telthusbakken skręcam, idę przez

Fredensborg w stronę Biblioteki Deichmana od tyłu, mijam szwedzki kościół

Margarety. Nie powinnam była wyjeżdżać ze Sztokholmu, tamci starzejący się

mężczyźni nie byli wcale tacy źli, owszem, marudni, ale rano zawsze spali, śniąc

o Barcelonie, a ja schodziłam do dmuchalni szkła na parterze. Było tam wtedy

cicho i jasno od świateł lamp na suficie na tle ciemnych okien, jasno i gorąco od

płomieni pieca, gładkie czoło wuja Petera błyszczało, kiedy odkaszlnąwszy,

nachylał się nad długą rurką do wydmuchiwania szkła i nie chciał na mnie

patrzeć, jeśli poprzedniego wieczoru się upił, stał pod moimi drzwiami i do

późna w nocy wykrzykiwał nie moje imię. Nie powinnam była jechać pociągiem

do Göteborga ani promem przez morze do Danii. Nie powinnam była stać na

pokładzie, kiedy przepływał przez otwór w falochronie ze starymi latarniami

morskimi, które nie przestawały mrugać do naszego miasta tam, gdzie

Pikkerbakken znikało we mgle za domami, na północy stał ciemny hotel

Frydenstrand, a na kei kręciło się tylko kilku pijaków, rzygających kłębkami

mgły. Nie powinnam była stawiać walizki w pokoiku za sklepem mleczarskim

jedynie po to, żeby tydzień później znów wyjechać. Nie byłam tam przez dwa

lata. Matka, trzymając się blisko mnie na schodach, wypytywała o wszystko, co

tylko się da; dlaczego wyjechałam od razu, gdy Niemcy się wynieśli, zanim

Jesper wrócił do domu, dlaczego nie zostałam w Kopenhadze, w Sztokholmie,

dlaczego nie pisałam.

Jespera nie było, kiedy przypłynęłam promem. W pokoiku nie znalazłam

ż

adnych jego rzeczy, zniknęła Greta Garbo, czerwona zasłonka i Róża

Luksemburg, która wisiała na ścianie przez całą wojnę zakamuflowana jako

ciotka ojca, też zniknęła.

– Gdzie Jesper? – spytałam.

– Jesper jest w Maroku – odparła matka twardo. – Ale ty chyba masz już

dość świata.

background image

Nie poznawałam jej. Podeszłam do starego łóżka, nad którym wciąż wisiało

zdjęcie Lucyfera. Po kolei wyjmowałam rzeczy z walizki. Matka stała w

drzwiach z rękami założonymi na piersi i wydawała mi się brzydka. Czaszka

naciskała na skórę twarzy, niebieskie oczy nie miały dna, mogłam przez nie

patrzeć.

– Tutaj jest dość roboty – stwierdziła.

Trzasnęłam wtedy wiekiem walizki, pozostałe rzeczy zostawiłam

nierozpakowane i wyszłam.

Prawie zapadła już ciemność, a nie było godziny policyjnej. Chodziłam

ulicami przez kilka godzin, w górę Danmarksgade i z powrotem, na nabrzeża i z

powrotem. Poszłam na północ aż na Rosevej. Dom Lone stał bardziej w głębi

ogrodu niż dawniej, nie świeciło się w żadnym oknie. Drewniany płot w wielu

miejscach był zniszczony, żywopłot wyrósł ogromny. Tabliczkę z nazwiskiem

na bramie odkręcono. Pod nią nigdy nie malowano, stałam więc i gapiłam się na

szary prostokąt. Dotknęłam go palcami, drewno było szorstkie, przemijalne.

Któregoś dnia widziałam w mieście Rubena, mijał mnie na ulicy, ale nie

poznał. Może z powodu tych krótkich włosów. Przez chwilę pomyślałam, że

bezwstydnie go uwiodę, zabiorę do lasu, do Vandværkskogen albo na plażę

Kæret między wydmy. Stanie nagi i niemy na wietrze, zobaczy, kim jestem. Ale

jego plecy coraz bardziej malały na chodniku, a ja nie machałam do niego ani za

nim nie wołałam. W każdym razie żył. Prawie wszyscy duńscy Żydzi zdążyli w

porę uciec na motorówkach, kutrach rybackich i łodziach wiosłowych, dzięki

takim ludziom jak Jesper. Ale Jesper był w Maroku, a ja nie mogłam zostać w

domu. Ramiona falochronu się zaciskały, paraliżowały ciało, miałam sztywne

stawy i suche wargi, nie mogłam oddychać, nie mogłam mówić, chciałam jechać

do Londynu, ale pieniędzy wystarczyło mi tylko na Oslo.

background image

Sześć milczących dni na Lodsgade, a siódmego spakowałam ubrania z

powrotem do walizki i poszłam na prom. Ojciec mnie odprowadził. Chciał nieść

walizkę. Była śmiesznie lekka, ale pozwoliłam mu na to, szłam kilka kroków z

przodu, żeby nie widział mojej twarzy, po drodze się nie odzywał, nie mówił też

nic, kiedy wchodziłam po trapie na stary prom, to „Melchior” wciąż pływał.

Na promie zostawiłam walizkę w przechowalni bagażu, wróciłam na pokład

i podeszłam do relingu na rufie. Ojciec stał sam, w pewnej odległości od grupki

ludzi, którzy wołali i machali chusteczkami albo serwetkami. Pomyślałam, że on

może też powinien pomachać, ale tego nie zrobił, stał tylko w swoim długim

płaszczu, który zawsze nosił, kiedy wiało, z rękami na plecach, w brązowym

baskijskim berecie i nie dało się zobaczyć, co myśli, bo twarz miał zupełnie

spokojną. Ruszyły silniki, odwiązano cumy od pachołków na kei, trzasnęły o

wodę, zanim wciągnęły je kołowroty i pokład zaczął wibrować. Mój ojciec

uniósł wtedy rękę i z kieszeni kamizelki pod płaszczem wyjął cygaro, zapalił i

wydmuchał dym na wiatr. Dym uderzył go z powrotem w twarz, wiedziałam, że

zapiekły go oczy, że popłynęły łzy. Zmrużyłam powieki w wąskie szparki i

patrzyłam na keję, na mojego ojca przez falujący woal. To było irytujące, ale nie

mogłam się go pozbyć.

background image

17

Jesień. Jesper i ja bawimy się na zboczu przy starej studni. Żeby do niej dotrzeć,

musimy przejść przez pole za chińskim ogrodem. Nie jest jeszcze na tyle zimno,

byśmy musieli nosić buty, ale zboże jest zżęte i pola stoją otworem. Mamy

swobodę, możemy chodzić, gdzie chcemy, i nikt na nas nie krzyczy. Niebo jest

wysokie, biegamy, nie przemakając na wskroś. To dobre miejsce do zabawy,

osłonięte od wiatru i od spojrzeń, jesteśmy tylko Jesper i ja. Z daleka słychać

odgłosy siekiery z lasu, konie na Vrangbæk i wołanie dziadka, ale on nie nas

woła. U nas jest spokojnie, możemy się bawić, gonimy się po pagórku, który jest

okrągły jak krater, a na jego środku znajduje się otwarta studnia, wokół niej

rośnie gęsta trawa, po której dobrze się biega. Mam złapać Jespera, ale to

niełatwe. Jesper biega szybko, on jest Ernstem Bremerem, a ja celnikiem, a

Ernsta Bremera nikt nie może złapać. Gonimy się w kółko, aż niebo zaczyna

wirować, a nam kręci się w głowach, chwiejemy się i chodzimy zygzakiem,

teraz jesteśmy pijanymi wieśniakami. Wiele razy widzieliśmy zalanych chłopów,

dziadek upija się do nieprzytomności raz w miesiącu, ale Jesper jest jeszcze

bardziej pijany, zatacza się, łapie za głowę i krzyczy:

– Oj, ale mi niedobrze! – Nachyla się aż do kolan, żeby zwymiotować, i

nawet mu się to udaje, wydaje z siebie charczące dźwięki. Nikt nigdy nie był tak

pijany jak on. Przytrzymuje brodę jak dziadek, żeby jej nie pobrudzić, a głowę

ma ciężką i obolałą.

– Oj! – jęczy. – Tak mi źle. Chcę już umrzeć!

background image

Przenika mnie dreszcz radości. Nikt nie potrafi przedrzeźniać tak świetnie

jak Jesper, jedynie on ma na to odwagę. Potyka się, leci w przód i upada, łapie

się za kostki nóg, zwija się w kulę, toczy w dół i ląduje w studni. Wybucham

głośnym śmiechem. Rozlega się plusk, Jesper niknie mi z oczu, zaraz jednak się

pojawia, ale głowy nie widać, na powierzchnię wyłaniają się zaokrąglone plecy,

Jesper dalej trzyma się za kostki i unosi jak piłka, z głową pod wodą. A potem

znów opada. Stara studnia jest tak duża, że aby z niej wyjść, trzeba kawałeczek

przepłynąć. Ja jeszcze nie umiem pływać, Jesper umie, ale nie puszcza nóg.

background image

– JESPER! – wołam, a jego plecy znów się wynurzają. Klękam przy brzegu

i wyciągam rękę, ale nie mogę go dosięgnąć. Puszczam się wtedy biegiem.

Pokonuję pagórek i pędzę przez pola w stronę Vrangbæk, najszybciej, jak

umiem, biegnę boso po rżysku, początkowo bardzo mnie boli, później ból

słabnie i gnam jeszcze szybciej. Słyszałam, że kiedy człowiek opadnie w wodzie

po raz trzeci, to już nie żyje. Mam mało czasu, wiatr już nie wieje, cały świat

znieruchomiał, niebo nad zagrodą, pożółkłe drzewa w ogrodzie i wzgórze od

strony Gærum, gdzie pasą się krowy, nawet cielęta za ogrodzeniem stoją

nieruchomo i tylko się gapią, nie przeżuwają, dym z kominów się nie porusza, a

do zagrody jest daleko, o wiele dalej niż poprzednio. Nie rozumiem tego.

Wytężam wszystkie siły, ból stóp mija i nagle się odrywam, unoszę się, lecę, to

jedyne, co się liczy. Wreszcie docieram do pierwszych drzew. Przebiegam

między nimi i pędzę po mostkach w ogrodzie na podwórze. Stoi tam dziadek.

Nie jestem w stanie mówić, pokazuję tylko w stronę, z której przybiegłam.

Dziadek odwraca się, patrzy tam i kręci głową. Ciągnę go za rękaw, ale on

obejmuje mnie w pasie i podnosi do góry. Wskazuje moje stopy, podeszwy to

sama krew i strzępy skóry. Na kamieniach bruku zostały czerwone ślady.

Wstydzę się, chcę zejść na ziemię, musimy jak najszybciej dotrzeć do Jespera.

Zaczynam wierzgać w objęciach dziadka, ale on trzyma mnie mocno i rusza w

stronę schodów do domu. Dopiero wtedy Jesper wbiega na podwórze. Woda

ś

cieka mu z ubrania. Śmieje się.

Jest wrzesień i nagła jesień wokół mnie, niebo wysokie nad domami na

Fredensborg. Przez kilka nocy był mróz, a to pierwszy chłodny dzień. Marznę w

cienkim ubraniu, trzęsę się tak, że szczękam zębami, i przyspieszam w drodze do

Deichmana. Z przeciwka wozem zaprzężonym w konia nadjeżdża szmaciarz,

wołając:

background image

– Butelki i szmaty! – Swój krzyk kieruje ku oknom po obu stronach ulicy. –

Butelki i szmaty!

W paru bramach pojawiają się kobiety w chustkach na głowach, z

umięśnionymi rękami, ciągną za sobą tobołki, kładą je na chodniku i ująwszy się

pod boki, czekają, przekrzywiając głowy i mrużąc oczy w wąskie szparki.

Wyglądają przerażająco, ale szmaciarz się śmieje. Tylko na to czekał, zna je,

pogania konia batem, jest teraz panem tej ulicy. Przestraszona stara szkapa się

potyka, szmaciarz krzyczy i jeszcze raz strzela batem, ale koń nie jest w stanie

się wyprostować, przednie nogi zawodzą, cały tułów się osuwa i kładzie na

ulicy, wykręcone dyszle przechylają wóz. Wstrzymuję oddech, a szmaciarz,

głośno przeklinając, zeskakuje z kozła. Powiewają wystrzępione poły marynarki,

szmaty i butelki wypadają z wozu, szkło się tłucze, odłamki wirują i rozpryskują

się na wszystkie strony.

– Niech to piekło pochłonie! – wrzeszczy szmaciarz. – Przeklęta cholerna

szkapa! – woła, unosi bat, podbiega do konia i zaczyna go okładać, by zmusić do

wstania. Ale koń się nie rusza, tylko dyszy tak ciężko wśród odgłosów tłukącego

się szkła, że słyszę go nawet tu, gdzie stoję, słyszą to też kobiety w bramach.

Oczy mają okrągłe, ręce zwieszone bezwładnie, a ja podbiegam, jedną ręką łapię

szmaciarza za ramię, drugą wyrywam mu bat i pcham go w pierś. Zatacza się i

upada do tyłu, uderzam go rękojeścią bata w udo, i jeszcze raz, najmocniej, jak

potrafię, trzymając bat w obu rękach.

background image

– Zwariowałaś! – krzyczy i zaciska pięści, ale boi się mnie, zaraz więc

otwiera dłonie, żeby złapać się za udo, a ja go wtedy uderzam w rękę.

Wrzeszczy. Na grzbiecie dłoni pojawia się czerwona smuga, z której zaczynają

wypływać krople krwi. Odrzucam bat, pochylam się nad koniem. Przykładam

policzek do jego szyi, czuję chłód na kolanach i ciepło potężnego ciała

zwierzęcia przez kurtkę na brzuchu. Jedynym dźwiękiem na świecie jest głośny

oddech przy moim uchu. Zamykam oczy, czuję się taka śpiąca, mogłabym tutaj

zasnąć. Koń dyszy. A potem przestaje. Otwieram oczy. Nie żyje. Po prostu

umarł. I dopiero teraz robi się tak cicho, że słyszę kroki na ulicy.

– Zdechł? – pyta jedna z kobiet z bramy.

Mrugam. Mogę się przejrzeć w końskich oczach.

– Raczej tak – mówię.

– Jesteś Dunką? – mówi, ale to nie jest pytanie.

Podnoszę się, otrzepuję kurz ze spódnicy i mocniej owijam się kurtką.

Szmaciarz zlizuje krew z dłoni.

– Zdechł? – mówi. – Niemożliwe! To jedyne, co mam. Nie rozumiesz, ty

duńska wariatko? Ta szkapa to jedyne, co mam!

– No to wobec tego nic pan już nie ma – stwierdzam.

background image

Odwracam się i odchodzę. Czuję ich spojrzenia na plecach. Zerwał się wiatr,

wąska ulica jest jak lejek, jednym końcem zasysający powietrze, które musi

wyjść drugim. Wiatr popycha mnie w plecy, a przy schodach do Biblioteki

Deichmana nadciąga ze wszystkich stron, wszystkimi ulicami od fiordu,

wszystkimi zaułkami i z całej siły atakuje plac. To labirynt wiatru, z którego

jedynym wyjściem jest wejście do środka. Wbiegam po schodach, ale w połowie

drogi widzę, że jest za późno. Sobota. Zamknięte. Zatrzymuję się. Pracownicy

wychodzą wielkimi drzwiami. Śmieją się i rozmawiają. Wśród tej gromady jest

kobieta zza kontuaru, do której zawsze podchodzę. Zauważa mnie od razu,

uśmiecha się, nie odpowiadam jej, lecz ona mimo wszystko przystaje na moim

stopniu i mówi:

– Chyba nic aż tak złego się nie stało? To przecież tylko jeden dzień i znów

otworzymy. Nie masz co czytać?

– Mam – odpowiadam. Trzęsę się i nie podoba mi się, że ona to widzi.

– Jesteś strasznie blada. Za cienko się ubrałaś, dzisiaj jest naprawdę zimno.

Dokąd się wybierałaś później?

Wzruszam ramionami. Donikąd. Nigdzie się nie wybierałam.

– No to chodź ze mną. Mieszkam tu niedaleko. – Pokazuje ulicę, którą

przyszłam, ale ja się nie ruszam. Obejmuje mnie za ramiona.

– Chodź, musisz trochę odtajać. – Ściska mnie lekko.

Stoję nieruchomo, czekam, opieram się o nią i czuję, jak powoli przenika we

mnie ciepło spod jej płaszcza. Słucham oddechu. Nie chcę nigdzie iść, chcę tak

postać jeszcze przez chwilę, więc stoimy, a potem jednak idziemy.

background image

Z ulicy, którą przyszłam, zniknął koń, nie ma też wozu, a w bramie nikt nie stoi.

Zatrzymuję się i rozglądam, może tylko mi się to przyśniło, może szłam

nieprzytomna albo mózg mi się popsuł i widzę rzeczy, które nie istnieją. Ale

wzdłuż chodnika leżą odłamki szkła. Ktoś zebrał największe śmieci, a resztę

zmiótł na boki. Ktoś usunął stąd konia i wóz pełen butelek i szmat.

– On nie ma teraz nic.

– Kto?

– Człowiek, który miał konia. Ten koń zdechł.

Mijamy jeden kwartał, za rogiem skręcamy w Rosteds gate i wchodzimy na

klatkę, w której na schodach leżą kafelki układające się we wzór w gwiazdki,

niebieskie, zielone i różowe, a po bokach są poręcze z kutego żelaza. We

wszystkich klatkach schodowych w Oslo są poręcze z kutego żelaza. Na jej

drzwiach na piętrze wisi wizytówka. Solgunn Skaug. Przedpokój pomalowany

na niebiesko, w pokoju książki i obrazy na ścianach, ale wygląda to inaczej niż u

Lone. Tu książki, które nie mieszczą się na półkach, leżą w stosach na podłodze,

a te obrazy to fotografie.

– To moja rodzina – wyjaśnia Solgunn. – Nie zdejmuj kurtki, najpierw

napalimy.

W rogu stoi dwupoziomowy piec. Solgunn przynosi drewno ze skrzynki w

przedpokoju i gazetę „Dagbladet” z lata. Oglądam książki, wiele z nich

czytałam. Solgunn pochyla się przy drzwiczkach do piecyka, zgniata papier,

wkłada go do środka i szeleści zapałkami. Wstaje z kucek, dopiero gdy słyszy,

ż

e trzeszczy palące się drewno. Solgunn ma jasne, zupełnie proste włosy, obcięte

tuż pod uszami, widzę goły kark, kiedy się pochyla. Jest zupełnie biały. Stajemy

przy piecu z wyciągniętymi rękami i czekamy na ciepło. Słyszę wiatr uderzający

w okno. Słyszę odgłos kopyt na ulicy.

– Może on jeszcze żyje – mówi Solgunn.

background image

Kręcę głową. Ona zdejmuje płaszcz, wiesza go w przedpokoju, ja ściągam

kurtkę. Biblioteczny kontuar jest jak mundur, bez niego Solgunn wygląda

inaczej, tym bardziej tutaj. Czuję senność. Solgunn usuwa kilka książek z fotela.

– Usiądź tu – mówi. – Mam butelkę wina. Dostałam. Zrobimy grzańca.

Wychodzi do kuchni, a ja drzemię w fotelu. Na jednej z fotografii jest

nieduże gospodarstwo. Przed domem stoi bosa dziewczynka. Rozpoznaję ją.

Może na chwilę zasypiam, w piecu huczy.

Solgunn przynosi z kuchni dwa parujące kubki. Pijemy grzane wino. Jest

gorące, słodkie, trochę gorzkawe. Piję dużymi łykami.

– Nie tak szybko – mówi Solgunn. Wydaje mi się, że ma na myśli to, że

szybko piję, ale jej chodzi o to, że szybko mówię.

– Połowy nie rozumiem – wyjaśnia.

Ciągle jestem senna i mówię szybciej, niż myślę. Słyszę, że opowiadam o

baronie Bieglerze w landauerze wieczorami i o monetach rzucanych dzieciakom

na ulicy, o dziadku w oborze i o gestapowcu Jørgensenie, który uderzył mnie w

twarz, a rok później utonął w porcie w tajemniczych okolicznościach. Mówiąc i

myśląc, patrzę na Solgunn; bez płaszcza jest szczupła, nie chuda, tylko szczupła.

Siedzi na brzeżku fotela z kubkiem w dłoni, uśmiecha się i słucha. Ma

zmarszczki na twarzy. Ja nie jestem szczupła, mam piwne oczy, grube rysy i

okrągłe kształty. Jak Eskimos, tak powiedziała kiedyś moja matka, a ja to

powtarzam.

– Może raczej jak Murzynka – mówi Solgunn. – Tylko biała.

Mam zaokrąglone czoło, a przy krótkich włosach loki są gęściejsze i

bardziej sztywne.

– Zostałaś stworzona raczej do cieplejszych krajów – mówi Solgunn. – Do

Włoch, Hiszpanii albo może Maroka.

– Miałam jechać na Syberię. To Jesper, mój brat, wybierał się do Maroka.

Jest tam teraz, ale nie pisze listów. On brązowieje po jednym dniu na słońcu.

background image

– Na Syberię? – dziwi się Solgunn.

– Tak.

– Tutaj też będzie wystarczająco zimno. Przekonasz się.

– Przywykłam do tego, że mi zimno.

– Może cierpisz na to samo co Alberte – mówi. – Ta z książek Cory Sandel.

Ona stale marzła, dopóki nie dorosła i nie wyjechała do Francji. Ty podróżujesz

w złą stronę.

Nie czytałam tych książek i donikąd się teraz nie wybieram. Chcę zostać

tutaj. Znów zasypiam. Kiedy się budzę, siedzę w tym samym fotelu, na kolanach

mam pled, a na pledzie leży Alberte i Jakob Cory Sandel. Na dworze zrobiło się

już ciemno, w oknie naprzeciwko mnie widzę swoją twarz i Solgunn, która stoi

za mną, trzyma ręce na moich ramionach przy szyi i palcami gładzi kark,

przesuwa je za uszami i przeczesuje mi włosy jak grzebieniem. Nie mogę się

ruszyć, pled jest taki ciężki.

– Tak cię proszę – mówię, ale ona odpowiada:

– Ja cię rozgrzeję. Nie chcesz? – Obchodzi fotel, pochyla się nade mną,

nakrywa moją twarz swoją, jasne włosy łaskoczą mnie w policzek. Nie widzę już

okna, moja twarz zniknęła. Rozchylam leciutko usta, a Solgunn mnie całuje.

Niektóre kobiety są takie, ja nie. Lecz jeśli pozwolę się pocałować, może będę

mogła siedzieć w tym fotelu tak długo, jak zechcę. Solgunn ujmuje moją głowę

w dłonie, lekko odchyla ją w tył, a ja myślę tylko, że teraz nie będę już mogła

wypożyczać książek.

background image

18

Nie pamiętam, jak długo wtedy chorowałam, czy to były dni, czy tygodnie, a

może jeszcze dłużej, czy byłam u lekarza, czy może lekarz przyszedł do nas, w

każdym razie na nocnym stoliku stały brązowe butelki i przezroczyste słoiczki z

tabletkami. Pamiętam też twarz ciotki Kari w drzwiach i wzór na tapecie.

Czerwono-turkusowe pędy winorośli i malutkie damy z koszyczkami na

ramieniu. Pamiętam, że piłam dużo wody, a podłoga była strasznie zimna, nogi

się pode mną uginały, kiedy musiałam wstać do ubikacji. Pamiętam też pierwszy

obiad po ustąpieniu gorączki. Zwymiotowałam, bo tak długo nie jadłam. Pory

dnia obserwowałam przez okno na podwórze, na którym cienie rosły i opadały,

rosły i opadały, w jakimś systemie, którego nie mogłam pojąć, gdyż czasami

działo się to szybko, a czasami wolno. Mam też zdjęcie, które ciotka Kari

przysłała mi wiele lat później. Na odwrocie napisała: „Moja dziewczynka z

Bergen-Belsen”. Uważałam wtedy, że to nieprzyzwoite, i wciąż tak uważam, ale

byłam chudsza niż kiedykolwiek. Wychudzona, nie szczupła, wszelkie krągłości

nabrały kantów, rzeczywiście wyglądałam jak ludzie ze zdjęć w gazetach w

pierwszym roku po wojnie.

background image

Ale doszłam do siebie i wróciłam do kawiarni, zanim liście opadły z drzew

na Kiellands plass. Było ciemno, kiedy przychodziłam, i ciemno, kiedy

wychodziłam. Wiatr szarpał gałęziami, ludzie przytrzymywali kapelusze, a

autobusy wydawały się cięższe niż wcześniej. Kiedy było mało gości, stawałam

przy oknie i wyglądałam, czułam, jak moje ciało drży, gdy przejeżdżały. Jakby

szkło zrobiło się cieńsze, albo może skóra. Czwartego dnia on przeszedł przez

plac. Na dworze było zimno, a w środku ciepło. Wszedł z podniesionym

kołnierzem płaszcza, zaczął chuchać w dłonie i je rozcierać, a w końcu, patrząc

na mnie, spytał:

– Chorowałaś?

Podejmuję decyzję. Idę wieczorem z Carl Berners plass na Grønlandsleiret.

Dalej przechodzę ulicą w ciemności między latarniami, mijam restaurację

Olimp, drogę w lewo przy małym parku i docieram do budynku, w którym na

dole jest stacja benzynowa, a na piętrze sale treningowe Klubu Sportowego 09.

Vålerenga nie ma sekcji bokserskiej, więc on dodatkowo jest członkiem 09. Ale

nie może brać udziału w zawodach, gdyż do tego trzeba być młodszym, mieć

mniej niż trzydzieści dwa lata.

– Szkoda – powiedział w kawiarni – bo jestem dobry.

background image

Mówiąc to, wcale się nie zaczerwienił. Nie wiem, na ile jest dobry, trudno

mi to stwierdzić. Pod górę idę ostrożnym krokiem. Jest październik, a płaszcz,

który dostałam od ciotki Kari, niemal za ciepły. Spytał, czy przyjdę popatrzeć,

powiedziałam, że tak, bo wieczory są długie, a Solgunn już dwa razy była na

klatce i dzwoniła do drzwi. Adres znalazła w kartotece wypożyczalni. Kiedy

dzwoni dzwonek, idę do pokoju, staję przy oknie, schowana za zasłoną, i patrzę

na chodnik. Czekam, aż wyjdzie. Widzę wtedy, jak proste i szczupłe ma plecy,

jak równo obcięte włosy poniżej uszu. Odchodzi szybko ulicą i nagle się

zatrzymuje, stoi ze zwieszonymi rękami i dłońmi zaciśniętymi w pięści. Czeka.

Nie odwraca się i zaraz znów zaczyna iść.

Wchodzę po schodach do lokalu klubowego, są tam sami mężczyźni,

powinnam była to przewidzieć. Staję pod ścianą tuż za drzwiami i zapalam

papierosa. Początkowo nikt się nie odwraca. Stoję nieruchomo i myślę, że może

głupio zrobiłam, może powinnam stąd pójść, lecz oni nagle wyczuwają dym i

mężczyzna w zielonym dresie pyta, nie patrząc na mnie:

– Skąd się wzięła ta pani?

Inny wzrusza ramionami, nie odwracają się, mają oczy z tyłu głowy, bo

jednocześnie obserwują ring bokserski na środku sali, gdzie dwaj mężczyźni w

rękawicach i prawie w niczym więcej krążą wokół siebie z zaokrąglonymi

karkami. Jeden właśnie zadał cios drugiemu, to ten, który uderzył, zaprosił mnie

tutaj. Rude loki podskakują, białe ciało wiruje w ruchu, ma piegi na plecach i

jest dobrze zbudowany, a zarazem szczupły. Linie i kształty ciała stale się

zmieniają, a stopy tańczą tak, jakby nie wiedziały, co to znaczy się potknąć.

Obaj w świetle lampy błyszczą, znów udaje mu się zadać cios, głuchy odgłos.

Myślę, że to musiało zaboleć. Oni się zatrzymują i mój mężczyzna pochyla się,

dłońmi w rękawicach opierając się o kolana, i mówi:

– Cholera, bolało? Przepraszam. – Wydaje się szczery. Ten drugi dzielnie się

uśmiecha, ale naprawdę bolało.

background image

– Wystarczy! – woła mężczyzna w zielonym dresie. – Idźcie pod prysznic.

Zostają tylko ci, którzy mają wziąć udział w niedzielnym meczu. I starajcie się

choć raz wyjątkowo trzymać gęby na kłódkę!

Nikt się nie odezwał, ale ze wszystkich kątów i zakamarków wyłaniają się

mężczyźni w moim wieku albo jeszcze młodsi, w grubych swetrach, które wolno

zdejmują, i ustawiają się w dwuszeregu, półnadzy, drżący z zimna, a ci dwaj na

ringu podchodzą do lin. On mnie wtedy zauważa i macha wysoko uniesioną

rękawicą. Wszyscy się odwracają. Pod sufit unosi się wrzask. Wypełnia salę,

falując, przenosi się do drzwi, uderza w ściany i odbija się od nich. Przyciskam

plecy do muru. Oniemiałam. Nie jestem tym, kim byłam. A mężczyzna w

zielonym dresie odwraca się i czeka, patrząc mi w oczy, po czym krzyczy:

– ZAMKNIJCIE SIĘ! – I robi się cicho. On się uśmiecha, nienawidzi mnie,

a ja go przecież nigdy wcześniej nie widziałam.

Ten, dla którego tu przyszłam, idzie środkiem dwuszeregu. Nie da się

zobaczyć, co myśli, bo rozwiązując rękawice, wpatruje się w podłogę, a kiedy

zatrzymuje się tuż przy mnie, mówi:

– Wyciągnij ręce.

Gaszę papierosa w popielniczce na cokole przy drzwiach i robię to, o co

prosi. Naciąga mi rękawice na ręce i nachyla się, palcem wskazując swoją brodę.

– Uderz tutaj – mówi z powagą.

Ręką w rękawicy uderzam go w brodę, a jemu nogi uginają się w kolanach,

zezuje, łapie się za szyję, zatacza do tyłu, robi dwa kroki w bok i osuwa się na

podłogę. Wydaje z siebie odgłosy, jakby umierał. Śmieję się, taką scenę mógłby

odegrać Jesper. Ale nikt inny się nie śmieje. Mężczyzna w dresie wpatruje się

we mnie, już się nawet nie uśmiecha. Wszyscy patrzą na drzwi, w których stoję,

a ja czuję, jak ciężko tu oddychać. Zdejmuję rękawice, rzucam je na podłogę i

mówię:

– Czekam na zewnątrz. Kwadrans. Tylko kwadrans.

background image

Stoję na schodach z ręką na poręczy z kutego żelaza, dopóki cisza za

drzwiami się nie skończy. Czekam. Wreszcie nadchodzi gniew. Zawracam,

otwieram drzwi i trzaskam nimi najmocniej, jak potrafię. Dopiero teraz schodzę

na dół. Na chodniku zapalam kolejnego papierosa, idę na drugą stronę ulicy

między drzewa, staję w cieniu, patrzę na światło stacji benzynowej i na drzwi

prowadzące na schody. Zerkam na zegarek. Czekam. Zaczyna padać śnieg. Jest

dopiero październik, ale śnieg pada między drzewami i na ulicy w świetle

latarni, a przy stacji benzynowej sypie gęsto. Śnieg i dym z papierosa wirują

między gałęziami nade mną. Robię kilka kroków w jedną stronę, potem w drugą.

Odwracam się plecami do ulicy, widzę teraz tylko drzewa i śnieg. Mam

ocieplane buty na suwak i grube pończochy. Próbuję biec. Dobrze mi to

wychodzi. Śnieg osiada na płaszczu, śnieg we włosach i na nosie, ten

zdmuchuję. Biegam zygzakiem między drzewami z papierosem w jednej ręce,

drugą przytrzymuję płaszcz przy szyi. Zatrzymuję się i zaczynam podskakiwać.

Patrzę na zegarek. On wychodzi przed upływem kwadransa. Ma mokre włosy,

uśmiecha się, widząc śnieg. Już mu stają przed oczami ślady nart, świerki i

gorący bulion. Zerka na zegarek i spogląda w głąb ulicy, w jedną stronę, w

drugą, i znów. Ale mnie tam nie ma. Stoję w Vandværkskogen, wpatrzona w

morze, w tę stronę, gdzie jest Norwegia. Pozwalam mu czekać, dopóki prawie

nie rezygnuje, ramiona mu opadają, przygryza wargę. Wtedy wyłaniam się z

cienia i ze śmiechem przebiegam przez ulicę. On na mój widok uśmiecha się

ostrożnie. – Śnieg pada – mówi.

Wieczór jest ciemny, gęsty i niewiarygodnie biały. Pod górę podjeżdża

samochód. W blasku reflektorów śnieg sypie i kładzie się na asfalcie tak gęsto,

ż

e na zakręcie z Grønlandsleiret samochodem zarzuca, ale jakoś ciągnie dalej

pod górę na buksujących kołach. On się za nim odwraca.

background image

– Gdybym miał samochód, mógłbym pojechać – mówi, nie wyjaśniając

dokąd. Nagle wygląda na tak biednego i osieroconego, że biorę go pod ramię i

natychmiast czuję, że nigdy wcześniej go nie dotykałam. Nie rozumiem tego.

Myślałam, że to już było. Wiele razy tak o tym myślałam. On sztywnieje. Jest

ciemny, tam gdzie wcześniej był jasny, napięty i twardy pod rękawem płaszcza

jak żelazo. Puszczam go więc, zanim przyciągnie rękę do siebie.

– Dokąd byś pojechał? – pytam.

– Nie wiem. Byłem w Örebro. Mógłbym pojechać do Örebro.

– Co tam robiłeś?

– Wszyscy baptyści, którzy pracują przy butach, byli w Örebro. Tam jest

szkoła. Ale i tak nie mam samochodu.

– Można sobie dać radę i bez niego – mówię. – Ja jeżdżę autobusami.

Autobusem da się zajechać daleko. Albo pociągiem. Pociągi docierają aż nad

Ocean Spokojny.

Ale on dalej stoi, wpatrzony w samochód, którego czerwone tylne światła

znikają, gdy podjeżdża pod górę, kierując się ku Galgeberg i Vålerenga, okolicy,

w której on mieszka. Może on nigdzie nie chce jechać, może po prostu chce iść

do domu. Znów patrzy na zegarek.

– W każdym razie nie chcę wracać do domu. Ostatni autobus do Svartskog

odjeżdża za kwadrans. Zdążymy, jeśli wsiądziemy na Starym Mieście.

– Do Svartskog?

– Tak. Jedziesz ze mną? – Znów przygryza wargę.

– Oczywiście – mówię. Ale on nie powiedział nic o autobusie powrotnym, o

tym, kiedy ten odchodzi. Nie mam pojęcia, gdzie leży Svartskog.

background image

Idziemy w milczeniu. On pierwszy, ja za nim, to dobrze, bo on jest zupełnie inny

tu, na śniegu, który wypełnia każdy zakamarek świata, nakrywa dywanem

wszelkie myśli i domy, miasto znika, a ja nie wiem, którędy idziemy. Nagle on

się zatrzymuje. Śnieg przestaje padać. Powietrze jest ciemne i lśniące jak ropa

naftowa. Oślepiają mnie światła wyłaniającego się zza rogu autobusu. Kierowca

ma problemy i boi się gwałtownie zatrzymać, musi mieć miejsce. Hamuje,

podjeżdża ukosem pod chodnik kawałeczek dalej i otwiera drzwi. O tak późnej

porze autobus obsługuje tylko jedna osoba, a ponieważ wsiadamy tyłem,

musimy przejść między siedzeniami na przód do kierowcy, żeby zapłacić.

Większość miejsc jest wolna, ale jestem zbyt niespokojna, żeby siedzieć.

– Stańmy z tyłu – mówię.

– To daleko. Ponad dziesięć kilometrów.

– Nie szkodzi.

Wracamy między siedzeniami na koniec, do miejsc stojących, o stopień

niżej. Trzymamy się drążka, autobus ślizga się i trzęsie, oddalając od blasku

miasta, jedzie wzdłuż fiordu i portu. W wodzie odbijają się czerwone i żółte

ś

wiatła latarni promów i domów stojących blisko brzegu. Duży statek najpierw

sunie między dźwigami, potem się zatrzymuje. Śledzę go wzrokiem, dopóki nie

znika za cyplem, znika też miasto i tylko śnieg jaśnieje bielą na drodze i na

drzewach.

On pokazuje mi coś przez szybę po drugiej stronie.

– Tam w górze jest Ekeberg – mówi.

Odwracam się, ale widzę jedynie skalną ścianę w odległości kilku metrów

od autobusu.

background image

– Stałem na tym szczycie razem z tysiącem innych i patrzyłem, jak

sterowiec „Norge” wznosi się w górę. Nigdy tego nie zapomnę. To było

niesamowite. Tysiąc dziewięćset dwudziesty szósty. Mieli najpierw lecieć do

Leningradu, potem dalej na północ. Nobile był na pokładzie, Amundsen czekał

na Spitsbergenie. Zamierzali przelecieć nad biegunem północnym.

– Tysiąc dziewięćset dwudziesty szósty – powtarzam. – W tym roku się

urodziłam.

On się czerwieni w półmroku, potem się śmieje.

– No tak, no tak.

Autobus zjeżdża z trasy nad fiordem, dookoła nas robi się ciemno. Suniemy

przez wieczór i nagle po obu stronach drogi pojawiają się domy z

rozświetlonymi oknami; mogłabym mieszkać w takim miejscu, takim samotnym,

pochłoniętym przez ciemność, która zaraz znów nas otacza. Chwilami między

wzgórzami widać czarną wodę. Stoimy na samym końcu autobusu, nic nie

mówiąc. Kierowca od czasu do czasu się zatrzymuje, wypuszcza ludzi. W końcu

zostajemy sami, ale nie siadamy, wczepiamy się tylko w drążek, gdy mocniej

trzęsie. Autobus na niższym biegu podjeżdża pod strome wzgórze z wieloma

zakrętami, tyłem zarzuca, rzucając też nami. Potem znów prosto, w końcu

autobus się zatrzymuje, silnik cichnie i zamiera, bardzo wyraźne staje się wtedy,

ż

e nie rozmawiamy. Kierowca odwraca się i niepotrzebnie głośno woła:

– Ostatni przystanek, Svartskog!

Otwierają się tylne drzwi, wysiadamy. Jest tu sklep z czarnymi oknami,

kawałek dalej jakieś gospodarstwo, za zakrętem może więcej domów, ale przede

wszystkim dookoła rozciąga się gęsty las. On zaczyna iść drogą, kierowca w

autobusie zapala zapałkę, to jedyne światło, jakie widzę. Na moment ogarniają

mnie wątpliwości, podchodzę więc do drzwi z przodu i pukam. Otwierają się,

kierowca wychyla się z papierosem w ustach.

background image

– Słucham – mówi. Stoję i patrzę na niego, surowy krawat i mundurowa

czapka z błyszczącym daszkiem, cień na czole, który nie pozwala mi zobaczyć

jego oczu. Zapominam, o co chciałam spytać.

– Słucham – powtarza trochę ostrzej, wyjmuję wtedy z kieszeni płaszcza

paczkę papierosów, wyciągam jednego i trzymam go w dwóch palcach.

Kierowca grzechocze zapałkami, siedzi, ja stoję, ale on nie wstaje. Muszę wejść

na te dwa stopnie. Zapala zapałkę, w autobusie jest ciepło, nachylam się, nie

patrząc na jego twarz.

– Dziękuję – mówię i wysiadam. Drzwi się zasuwają. Trochę mi się kręci w

głowie, zaciągam się dymem, zamykam oczy i je otwieram. Odwracam się. On

czeka pięćdziesiąt metrów dalej. Zaciągam się jeszcze dwa razy, wyrzucam

papierosa na szosę i idę w jego stronę. W połowie drogi przystaję i oglądam się

za siebie. Autobus stoi nieruchomy i ciemny, papieros na ziemi jeszcze się żarzy.

Przez kwadrans szliśmy ścieżką przez las. Było ciemno, ale on znał drogę, ani

razu źle nie stąpnął. Śnieg leżał na świerkach, on dawał mi znać, kiedy miałam

uważać, i przytrzymywał odchylone na bok gałęzie, żeby nie uderzyły mnie w

twarz, śnieg spadał z nich, lądując mi na karku. Nagle niebo pękło i wyłonił się

księżyc. Wyszliśmy z lasu. Znaleźliśmy się na drodze, na której śnieg leżał

bielusieńki, bez żadnych śladów, a po jej drugiej stronie nie było nic. Przeszłam

na samą krawędź i popatrzyłam w dół stromego zbocza, na wodę połyskującą

czarno w blasku księżyca.

– Bunnefjorden – powiedział. – Dom Roalda Amundsena jest kilkaset

metrów na lewo, a nasz domek tu zaraz, na prawo.

background image

Poszliśmy drogą, żwir pod śniegiem chrzęścił pod stopami. Domek był z

pomalowanego na czerwono drewna i stał tuż przy drodze za płotem. Była tam

brama, przez którą musieliśmy przejść – dwa duże słupki z kamienia,

wmurowane blisko siebie; wyglądało to tak, jakby od zawsze stały razem.

Powiedział, że to jego dzieło, wykonanie zabrało mu trzy tygodnie i dwa dni w

łóżku z bolącym kręgosłupem. Domek wyglądał na przytulny, chociaż śniegu

nawiało aż po okna, nawet na ścianach ułożyły się białe smugi, biały puch

pokrywał też dach. W wielkich oknach od strony fiordu można było siedzieć

wieczorami i między drzewami patrzeć, jak słońce zachodzi po drugiej stronie

wody.

– Nesodden – wskazał, ale ja po ciemku nie widziałam tak daleko.

Dostrzegałam jedynie wodę i świerki schodzące aż do brzegu, wymurowane

schody, stopnie i podesty na zakrętach stromej ścieżki. W dole leżało na dwóch

kozłach kanu, brzuchem do góry.

– To moje – powiedział.

W środku była najpierw sień z dużymi oknami po prawej i pokój połączony

z kuchnią, pod jedną ścianą stos drewna sięgający prawie sufitu, a na środku

czarna kuchenka na drewno. W chacie było zimno, nasze oddechy jaśniały bielą

przy twarzach, a podłoga przy każdym ruchu trzeszczała.

– No, tu trzeba zostać w ubraniu – stwierdził.

Roześmiałam się.

– Wobec tego należy jak najszybciej nagrzać – odparłam, a on spojrzał na

mnie nagle zawstydzony, ale chwilę później ogarnął go zapał.

– Zaraz będzie ciepło! – zawołał, salutując. – Gorąco jak w saunie, w

mgnieniu oka!

– Sauna by się przydała – powiedziałam. – Bierzmy się do roboty.

background image

Ze stosu przy ścianie wyciągnął kilka polan, tak rozentuzjazmowany, że parę

upadło na podłogę, a ja na stole znalazłam gazetę. Porwałam ją na grube pasy i

pogniotłam, ale usłyszał, co robię, odwrócił się i pogroził mi palcem.

– Papier to oszustwo – stwierdził. – Zobacz.

Uklęknął w swoim wielkim płaszczu przy kuchni i między kolanami zaczął

strugać nożem długie drzazgi, z których utworzył się przed nim niewielki stosik.

Ułożył je w piecu, jedną podpalił w ręku i wsunął pod pozostałe. Płomień był

początkowo tak mały, że musiał go delikatnie rozdmuchać, wtedy z trzaskiem

urósł. Wziął dwa polana, położył je po obu stronach tego niewielkiego ogniska i

przysunął jedno do drugiego, tak że płomienie paliły się teraz w wąskiej szparze.

Zamknął drzwiczki pieca, ale otworzył popielnik, żeby powietrze dostawało się

od spodu, rozniecając ogień. Zaraz płomienie zaczęły trzaskać i strzelać.

– Suche drewno i dobry ciąg. Oto, czego potrzeba – oświadczył z dumą, a ja

zaklaskałam rękami w rękawiczkach.

– Brawo!

Przyłożył rękę do piersi i ukłonił się tak nisko, że włosami dotknął podłogi.

– Są tu jeszcze jakieś piece? – spytałam.

– Jest jeden na poddaszu.

– Muszę go zobaczyć.

Pospieszyłam po stromych schodach, a on szedł tuż za mną. Na piętrze było

tylko jedno pomieszczenie z niedużym oknem na końcu i łóżkami wzdłuż obu

dłuższych ścian, a właściwie wzdłuż sufitu, bo skośny dach sięgał do podłogi.

Czuć było lekko wilgotną pościelą jak na Vrangbæk. W drugim końcu stał

nieduży piecyk na czterech nogach w kształcie lwich łap.

– On się nagrzewa?

– Do czerwoności.

– No to idziemy po drewno.

background image

Pobiegliśmy z powrotem, on pierwszy, ja za nim, między łóżkami. Na dole

wzięliśmy po kilka polan ze stosu pod ścianą i nóż do łupania drzazg, biegiem

wróciliśmy na górę, bardzo nam się spieszyło. On uklęknął przy piecyku i w

ciągu krótkiej chwili udało mu się powtórzyć poprzednią sztuczkę. Za oknami

była już noc, wiatr oblepiał szyby białym mlekiem, takie samo mleko unosiło się

nad lasem i nad fiordem, ale tu w środku byliśmy tylko my dwoje, dwa piece i

odgłos drewna palącego się pod osłoną czarnego żelaza, od którego fale ciepła

roznosiły się po pokojach i przenikały w drewniane ściany. Czułam zapach

rozgrzewającego się drewna, w głowie miałam biel taką jak wietrzna noc i nagle

zrobiłam się głodna. W płaszczach stanęliśmy przy kuchennym blacie i

zjedliśmy zawartość dwóch puszek jedną łyżką, której używaliśmy na zmianę,

raz on, raz ja. Śmialiśmy się, a ja nawet nie sprawdziłam, co jemy. Wkrótce

zrobiło się na tyle ciepło, że mogliśmy zdjąć płaszcze. On powiesił swój na

haczyku, ja swój rzuciłam na podłogę. Zdjęłam sweter i też cisnęłam go na

deski, rozpięłam guzik bluzki i na skórze szyi poczułam, że wciąż jest chłodno.

Ale ciepło unosiło się pod sufit i na piętro, a tam również był piecyk. Spokojnie

weszłam więc po schodach na górę, czując jego spojrzenie na plecach. Najpierw

tylko stał, potem poszedł za mną, a kiedy dotarł na górę, moja bluzka i

pończochy już leżały na podłodze. Odwróciłam się powoli i stanęłam, obnażając

całą skórę. On był ubrany. Opróżniłam głowę z wszelkich myśli, jakie

kiedykolwiek miałam, zmusiłam je, by się przemieściły do napinającej się skóry.

On to widział, ale nie zdawał sobie sprawy, co widzi. Sięgnęłam na plecy i

rozpięłam biustonosz, zsunęłam ramiączka z ramion, już myślałam, że on się

rozpłacze, ale szepnął zachrypniętym głosem:

– Jesteś taka piękna.

A ja odpowiedziałam:

background image

– Tak. – Ale nie wiedziałam, czy to prawda. To nie miało żadnego

znaczenia, bo byłam pewna, czego chcę i co powiem, a jego ręce były takie, jak

się spodziewałam. Skóra miękka, a ciało twarde. Otaczało nas gorąco, a ja przez

cały czas czułam zapach wilgotnej pościeli jak na Vrangbæk, wystarczyło

zamknąć oczy, żebym pofrunęła.

background image

19

background image

Spałam i śniło mi się, że jestem na Syberii. Otaczały mnie wielkie równiny,

niczym nieprzerwane linie, niebo i światło były takie jak na początku świata,

domy z drewna i stada tysięcy ptaków przypominających flamingi, które później

zmieniły się w mewy, gdy się uniosły i wzleciały, wypełniając sobą świat, zanim

się rozpłynęły i zniknęły. Pędziły tabuny koni, samych karych, a ja byłam

jedynym jeźdźcem. Galopowaliśmy wzdłuż pociągu tak długiego, że nie

widziałam ani jego początku, ani końca. W pędzie czułam falowanie konia

między udami, podobało mi się to i pragnęłam, by trwało, lecz wiedziałam, że

muszę się przesiąść do pociągu. Podprowadziłam konia najbliżej, jak się dało, i

wychyliłam się na bok. Włosy miałam długie i ciężkie, rozwiewały się na

wietrze i siekły w twarz, aż oczy zaczęły łzawić, ale udało mi się złapać żelazny

uchwyt i przeskoczyć na platformę na końcu wagonu. Nie była to żadna sztuka,

widziałam takie rzeczy na filmach. Wbiegłam do wagonu, lecz jego tam nie

było, pociąg okazał się pusty, siedzenia też puste, tylko przez okna widziałam

wszystkie te piękne konie. Najbliżej był ten, na którym jechałam, dopiero teraz

dostrzegłam, że to Lucyfer, a na jego grzbiecie siedział Jesper. Nie widziałam go

od czterech lat. Pamiętam tę datę dokładnie, 4 września 1943 roku. Powtórzyłam

ją sobie w myśli, Jesper zamachał do mnie i zawołał, ale go nie słyszałam, bo

łoskot pociągu na złączeniu torów i tętent kopyt wypełniał wagon, tak że nie

mieściło się w nim nic więcej. Jesper znów machał i wołał. Przycisnęłam twarz

do szyby, ale tabun z Jesperem pośrodku odbił od pociągu, odległość stale się

zwiększała, wreszcie konie zniknęły za horyzontem, równie ostrym i prostym jak

linijka, jak pociąg. Pomyślałam: On teraz spadnie.

background image

Kiedy otworzyłam oczy, wszystko było znajome. Mrugnęłam i zobaczyłam

przed sobą ścianę z drewnianych bali na końcu pokoju. On spał obok mnie w

wąskim łóżku. Czułam, jak jego pierś porusza się i opada przy mojej. Było

ciasno, ale wygodnie. Ostrożnie spuściłam nogi i odwróciłam się, żeby na niego

spojrzeć. Leżał z lokami rozrzuconymi na poduszce, a oczy zasłaniał

przedramieniem, jakby nie chciał patrzeć. Pozbierałam ubrania z podłogi i naga

zeszłam na dół. W obu piecach jeszcze się żarzyło, a mimo to uda i plecy

pokryła mi gęsia skórka. Najpierw szłam na palcach, potem na całych stopach, to

mnie dobudziło, a chciałam być przytomna. Weszłam do pokoju z wielkimi

oknami, usiadłam na krześle i ubierając się, patrzyłam na fiord widoczny między

drzewami. Ląd po drugiej stronie widać było teraz wyraźnie. Ktoś wypłynął

łodzią, tkwiła nieruchomo na wodzie, siedziało w niej dwóch ludzi, na dziobie i

na rufie, woda lśniła jak srebro. Mężczyźni łowili ryby, ich ręce podnosiły się i

opadały rytmicznie, potem chwila spokoju i znów te same ruchy. Cały śnieg

zniknął. Liście też zniknęły, w nocy wiało, teraz wiatr ucichł, ale musiał być

ciepły. Z dachu kapało i wszystko, co wczoraj było białe, teraz stało się zielone

albo szare, z plamkami czerwieni ciężkich kiści jarzębiny wyglądających jak

dekoracje, które ktoś porozwieszał, kiedy spałam.

background image

Spojrzałam na schody. Były w połowie oświetlone, tylko na samej górze

panował mrok, wiedziałam, że już tam nie wejdę. Znalazłam na podłodze

płaszcz i kozaki, otworzyłam drzwi ostrożnie, żeby nie trzeszczały, i wyszłam na

dwór. Powietrze miękko tuliło się do twarzy. Ruszyłam ścieżką do bramy,

przeszłam między słupkami z kamienia, wmurowanymi blisko siebie, przez co

wyglądały tak, jakby od zawsze były razem, i wybrałam drogę w kierunku

przeciwnym do tego, z którego przyszliśmy wczoraj. Wiodła najpierw płasko

wzdłuż lasu, później w dół łagodnego zbocza, od strony fiordu stało przy niej

kilka domków letniskowych za czerwonymi i białymi płotami, a w niektórych

miejscach było tak stromo, że miałam widok bezpośrednio na dachy. Na niebie

tłoczyły się jasnoszare chmury albo mgła, ale oddychało się łatwo. Nie szłam ani

szybko, ani wolno i czułam się tak lekko, jakbym nic nie ważyła.

Na samym dole ta droga kończyła się okrągłym placykiem. Szersza

prowadziła dalej po drugiej stronie w tym samym kierunku, od strony fiordu jej

brzeg wyznaczały wielkie głazy, a inna skręcała do lasu. Przy placyku stał kiosk

z oknami zasłoniętymi okiennicami, za kioskiem był pomost. Weszłam na niego.

Był duży, można by na nim tańczyć, gdyby ktoś miał ochotę i gdyby grała

muzyka. Zrobiłam kilka kroków na szerokich deskach, które wyglądały na

gładkie i świeżo wyszorowane, głowę i nogi miałam pełne powietrza, mogłam

się w każdej chwili unieść i poszybować, tańczyłam więc delikatnie, jakby to był

ostatni taniec przed zgaszeniem świateł. Poczułam coś nowego. Wsunęłam dłoń

między dwa guziki płaszcza, sięgnęłam pod sweter, dotknęłam skóry i

pogładziłam się po brzuchu.

background image

Z najbliższego domku wyszła kobieta z wiadrem w dłoni. Rozdzielała nas

jedynie wystająca gładka skała. Na włosach miała zawiązaną chustkę z węzłem

na czole, schodziła nad wodę w moją stronę. Przestałam tańczyć, zatrzymałam

się i zapaliłam papierosa. Ona już mnie zauważyła, uniosła i objęła wiadro, tak

jakby to był mężczyzna, zrobiła kilka tanecznych kroków i ze śmiechem okręciła

się na kamieniach.

– Dzień dobry! – zawołała.

Nie odpowiedziałam, tylko pomachałam jej ręką z papierosem. Kiedy

podeszła bliżej, zobaczyłam, że jest dwa razy starsza ode mnie.

– Pięknie, prawda? – powiedziała, robiąc szeroki gest wolną ręką.

– Bardzo.

– Wczoraj taki śnieg padał, w nocy wiało, a dzisiaj świat jest jak odmieniony

– roześmiała się. – Robię się poetyczna. A ty tu przyszłaś tańczyć? No, no. Nie

masz przypadkiem więcej? – Skinieniem głowy wskazała na papierosa.

Wyjęłam paczkę z kieszeni, a ona odstawiła wiadro. Były w nim ryby i nóż

do czyszczenia. Przerzuciłam paczkę ponad wąskim paskiem wody między

pomostem a skałą, złapała ją perfekcyjnie, potem dorzuciłam jeszcze zapałki.

Zapaliła papierosa, odrzuciła mi jedno i drugie, przykucnęła i paliła zapatrzona

w wodę. Była w robionym na drutach swetrze w kolorowe wzorzyste pasy, a na

nogach miała gumiaki.

– Zawsze lubiłam tu być. W czasie wojny zostawiliśmy synowi mieszkanie

w mieście, a sami przenieśliśmy się tutaj. Nie miał nic własnego, wszystkiego

wtedy brakowało. Ciągle zresztą tak jest, ale teraz i tak nie chcę tam wracać.

– Bardzo tu ładnie – powiedziałam.

– Jesteś Dunką?

– Tak.

– No, przez jakiś czas różnie o was myśleliśmy, ale kiedy w końcu do nas

dołączyliście, to już na dobre.

background image

– Dwudziestego dziewiątego sierpnia w czterdziestym trzecim.

– Zgadza się. Słyszeliśmy o tym z Londynu. Bardzo nam się to spodobało –

uśmiechnęła się.

– Jestem w ciąży.

– Naprawdę? To wspaniale. Dzieci to najlepsze, co może być. Czas

spędzony z dziećmi to, moim zdaniem, najpiękniejszy okres w życiu. Czy mój

stary się z tym zgadza, nie umiem powiedzieć. Nasz najstarszy ma już

dwadzieścia pięć lat. – Wstała i wrzuciła niedopałek do fiordu. Zasyczał,

tworząc kręgi na wodzie. Brązowe wodorosty ledwie widocznie kołysały się pod

powierzchnią. – Dziękuję za papierosa. Najwyższa pora brać się do jakiejś

roboty. Mąż wcześnie wyprawił się łodzią, wrócił z pełnym wiadrem i sam

poszedł się położyć. Reszta jakby należy do mnie – znów się zaśmiała. –

Pozdrów swojego męża i przekaż moje gratulacje. No i żeby za bardzo żonie nie

marudził.

– Przekażę – powiedziałam. – Dojdę do miasta tą drogą? – Wskazałam

szeroką drogę z głazami wzdłuż brzegu.

– Dojdziesz, dojdziesz, ale to daleko.

Uśmiechnęłam się tylko i pomachałam, ona mi odmachała, nachyliła się nad

wiadrem, ujęła nóż i wyciągnęła za ogon pierwszą rybę. Wróciłam do kiosku i

przecięłam plac. Szłam pół godziny, potem zabrał mnie jakiś samochód, więc

kiedy dotarłam do miasta, wciąż było rano.

background image

Nad miastem wisi skośne żółte światło, mgła się podniosła i rozwiała. Jest

przejrzyście, a mimo to ciepło jak wiosną, zanim liście się rozwiną, a nie

jesienią. Na Kiellands plass drzewa stoją nagie, jakby czekały na coś więcej niż

tylko na mnie. Kiedy idę Uelandsgate, powietrze jest przezroczyste niczym

szkło, drobiazgi stają się w nim bardziej widoczne: oczy mężczyzny

dobiegającego do przystanku, uśmiech dziewczyny z dziecięcym wózkiem,

idącej w przeciwnym kierunku, z daleka na jednym z drzew dostrzegam

wiewiórkę. Kiedyś to miasto takie nie było, takie czyste i takie nowe, ale mnie

już nie jest potrzebne, i nawet mi z tego powodu nie smutno.

Idę ani szybko, ani wolno, wciąż mam w sobie tę lekkość, spóźniam się

godzinę do kawiarni, gdzie ciotka Kari stoi za ladą wpatrzona w drzwi.

Przekrzywia głowę i pyta, nic nie mówiąc, a ja nie odpowiadam, tylko z

tajemniczą miną sama zadaję pytanie:

– Mogę skorzystać ze zlewu w kuchni?

Ciotka kiwa głową. Myję się starannie za zamkniętymi drzwiami i wychodzę

w białym fartuszku kelnerskim przewiązanym w pasie. Słońce zagląda przez

okna. Przydałoby im się mycie. Podchodzę od razu do jedynego gościa na

ś

niadaniu, pytam, czy to już wszystko, czy może miałby jeszcze na coś ochotę.

Odwraca się, patrzy na mnie i się uśmiecha. To nie jest nikt znajomy.

– Być może. – Napina wargi na zębach jak Humphrey Bogart na ekranie, ale

ma rzadkie włosy i pucołowate policzki.

– Wobec tego słucham, co ma być? – mówię.

– Nie wiem, ale może ty wiesz.

– Nie mam pojęcia. – Zabieram jego filiżankę ze spodeczkiem, wypełnioną

do połowy popielniczkę i wszystko, co znajdę, ustawiam na tacy, nie patrząc na

niego. Drapie się w kark. Stolik jest sprzątnięty, zanoszę naczynia do kuchni.

Czekam pięć minut, a kiedy wyglądam, okazuje się, że mężczyzna wyszedł.

background image

Przez resztę dnia niespokojnie krążę między kontuarem a stolikami. Mam na

mózgu kurz i okruchy. Sprzątam i poprawiam zasłony. Ciotka Kari mówi, że

jestem natrętna wobec gości.

– Usiądź, na miłość boską, i zapal sobie – proponuje, ale nie jestem w stanie.

Stoję przy oknie i wyglądam, nie wypatruję jednak niczego szczególnego.

– Można by pomyśleć, że masz reisefieber – mówi ciotka Kari.

Tego wieczoru widzimy nad Kiellands plass czerwone światło. Wcześniej go nie

było, sądzimy, że ma ono jakiś związek z zachodzącym słońcem. Ale to nie z tej

strony, błyski odbijają się w innych szybach. Wracamy więc do swojej roboty,

lecz zaraz nadjeżdżają wozy strażackie. Pali się fabryka butów Salomon.

Wychodzimy na chodnik, zewsząd nadciągają ludzie, jedni pieszo, inni na

rowerach. Podjeżdża autobus, zatrzymuje się i otwiera drzwi, ze środka

wylewają się pasażerowie, większość przebiega przez plac, aby być jak najbliżej

płomieni, ale my stoimy przed kawiarnią.

– Niech to szlag trafi – mówi ciotka Kari. – Mam nadzieję, że wszyscy

zdołali się wydostać na czas. Tak czy owak, stracimy gości. Szczególnie

jednego. – Odwraca się do mnie, czuję to, ale na nią nie patrzę.

– Nie jest wcale pewne, czy on w ogóle tam jest – mówię.

– A co ty możesz o tym wiedzieć?

– Sporo.

Blask ponad placem intensywnieje, a jednocześnie panuje dziwna cisza.

Widzimy podjeżdżające samochody i cienie na tle czerwieni biegające tam i z

powrotem, szybkimi kanciastymi ruchami jak na niemym filmie.

background image

Nie ma ofiar w ludziach. Nikt też nie został ranny. Ale hala z maszynami

jest zniszczona, wyposażenie się spaliło, produkcja zostanie więc przeniesiona

do innej dzielnicy, dopóki nie wybudują nowej hali, a to może potrwać długo.

Ż

aden z tych, którzy tam pracują, nie przychodzi już do naszej kawiarni, za

daleko, są przecież inne kawiarnie.

background image

Dni płyną, ja płynę razem z nimi, ale ich nie liczę. Czekam. Nie czytam już

książek. Pracuję w kawiarni albo siedzę w fotelu, przeglądam czasopisma albo

stoję w oknie i wyglądam. Moja matka przestała przysyłać listy. W ostatnim

napisała: „Skoro ty się nie odzywasz, to i ja nie będę pisać”. Myśli tak naprawdę.

Jest żelazem. Ja też jestem żelazem. Nie piszę. Nie mam jej nic do powiedzenia.

Jeżdżę samochodem z ciotką Kari, w niedziele wybieramy się na długie

wycieczki z mapą i prowiantem między siedzeniami. Ciotka ma pozwolenie na

zakup benzyny, bo citroen jest zarejestrowany na kawiarnię, i mimo że benzyna

jest wściekle droga, ciotka płaci bez mrugnięcia. Jeździmy na wzgórza Lier koło

Drammen; ze szczytów roztacza się widok na fiord. Odwiedzamy gospodarstwo

koło Årnes, gdzie ciotka ma znajomych, chociaż nie pojmuję, skąd może ich

znać. Ale cieszą się, kiedy przyjeżdżamy, i zapraszają na ciastka. Idę sama do

obory, przechodzę wzdłuż rzędu krów, czuję bijące od nich ciepło, gładzę je po

grzbietach i mówię kilka słów, które tylko one mogą usłyszeć. Wcześnie rano

jedziemy nad wodospad Bingsfossen w Sørum, śpię przez większą część drogi.

Ciotka Kari zatrzymuje samochód przy wiszącym mostku i schodzimy nad rzekę

na płaskie kamienie. Płynąca wartko woda huczy, opryskuje nam włosy i

płaszcze. Przy brzegu leżą stosy drewna ze znaczkiem właściciela lasu

wyrąbanym na końcu każdego bala. Cała okolica pachnie drewnem, jeszcze

przez wiele dni ten zapach unosi się z mojego płaszcza. Nad rzeką jest chłodno,

ale ciotka Kari chce ugotować kawę na ogniu, więc trzęsąc się z zimna, idę do

samochodu po imbryk, ciągle zaspana, ale wykorzystuję to, czego się

nauczyłam, i udaje mi się rozpalić nieduże ognisko.

background image

Kawę serwuję na stojąco. Trzymamy kubki w obu dłoniach, dmuchamy na

wrzątek, patrząc na szalejącą wodę. Ciotka Kari zapala cygaretkę, staje na

samym brzegu rzeki zwrócona do mnie plecami, te plecy są takie szerokie.

Zrobiłyśmy wszystko tak, jak chciała, woda huczy i grzmi, że ledwie daje się

rozmawiać, kawa parzy w dłonie, a ja dopiero wtedy pojmuję, że ona we

wszystkich tych miejscach była już wcześniej, z kimś innym, tym samym

samochodem. Odwraca się i uśmiecha. Na głowie ma chustkę, ciemne okulary,

jest w obszernym czarnym płaszczu. Wygląda jak matrona, jak matka gromadki

dzieci. Odpowiadam uśmiechem, dobrze nam teraz. Wypijam duży łyk kawy,

która nagle wydaje mi się okropnie gorzka, wypełnia każdą przestrzeń w ciele,

mdłości podnoszą się do gardła, żołądek się sznuruje i wszystko wylewa się ze

mnie na skałę. Nie jestem na to przygotowana, wypuszczam kubek z rąk, brudzę

płaszcz, kamionka się tłucze. Kucam i wymiotuję jeszcze raz.

– Cholera – mówię.

– Co z tobą? – pyta ciotka Kari. Szybko podchodzi po kamieniach z

chusteczką w ręku, wyciera mi usta i płaszcz, patrzy w oczy. – Jesteś całkiem

zielona na twarzy.

– Nagle zrobiło mi się niedobrze. To ta kawa.

– Z kawą wszystko w porządku, nic nie czułam.

– Chyba muszę na chwilę usiąść.

– Idź do samochodu. Tu już skończyłyśmy.

Nie bardzo wiem, co takiego skończyłyśmy, ale robię tak, jak ona mówi,

siadam w samochodzie i od razu jest mi lepiej. Jedyny zapach, jaki czuję, to

zapach drewna, jest dość natrętny, ale gdy ostrożnie oddycham przez nos, udaje

mi się zapanować nad mdłościami. Ciotka Kari opłukuje imbryk, gasi ognisko

wodą z rzeki, ciężko przechodzi przez mostek i chowa imbryk do bagażnika.

– Jak się czujesz? – pyta, kiedy już jedziemy z powrotem do Oslo. Okna

mamy uchylone.

background image

– Dobrze – odpowiadam i w pewnym sensie jest to prawda.

Któregoś dnia na kuchennym blacie znajduję list zaadresowany do mnie. Stoi

oparty o szklankę, tak żebym go od razu zobaczyła. Rzeczywiście widzę go od

razu. Na poplamionej kopercie są znaczki z robaczkowymi literami. Otwieram

go.

Kochana siostrzyczko! – czytam. – Kiedy dostaniesz ten list, na pewno

będę już z powrotem w domu, w Danii. Z tego, co wiem, listy idą

długo. Dostałem Twój adres od Małej Mateczki, a jej list szedł przez

całe wieki. Jestem tu już długo, dłużej, niż zamierzałem. Ci, z którymi

tu przybyłem, wyjechali dwa tygodnie temu, a może dawniej, nie

bardzo wiem. Popłynęli promem przez cieśninę przy Gibraltarze do

Hiszpanii. Ale moja noga w tym kraju nie postanie,

Tak on pisze.

background image

dopóki ten rzeźnik Franco jest dyktatorem. W drodze na Południe

pojechaliśmy pociągiem do Marsylii, a dalej statkiem. W porcie przed

wyjściem w morze zobaczyłem kobietę, której nigdy nie zapomnę.

Zrobiłem jej zdjęcie, nie mogłem się powstrzymać, ale ona tego nie

widziała. Stała na pomoście, krzyczała i płakała przy trapie. Wszędzie

dookoła byli ludzie, francuska policja w czarnych sztywnych czapkach

z daszkiem, Arabowie wracający do domu, niektórzy w dżelabach, inni

w tureckich fezach, i Amerykanie w białych kaskach tropikalnych,

którzy już tutaj bawili się w Afrykę. Ona nie widziała nikogo. Stała z

oczami zamkniętymi za okularami, twarzą zwrócona do statku.

Uderzała się w gardło, więc jej krzyki wydobywały się pchnięciami,

trochę tak jak wtedy, gdy w dzieciństwie bawiliśmy się w Indian.

Przysięgam, siostrzyczko, to najpaskudniejszy dźwięk, jaki w życiu

słyszałem. A wyglądała jak Mała Mateczka. Tak samo niska, miała

takie same siwe włosy, taki sam szary płaszcz i kapelusz Rozglądałem

się, żeby zobaczyć, kogo mogą dotyczyć te dziwne krzyki. Przy relingu

kilka metrów dalej stał mężczyzna, młodszy ode mnie, jeszcze chłopak.

Wpatrywał się w nią, miał włosy krótko obcięte, twarz kamienną,

trudno było stwierdzić, co myśli. Potem się odwrócił i przeszedł w głąb

pokładu, nie oglądając się. Ona nawet tego nie widziała, bo oczy wciąż

miała zamknięte, dalej uderzała się w gardło, krzycząc. A mnie

ogarnęło takie samo uczucie jak wtedy, gdy chciałem dotrzeć do

Hirsholmene i znalazłem na łodzie czapkę. Coś mi mówiło, że

powinienem zawrócić. Czy to nie dziwne? Ale Maroko to nie Dania.

Jestem pewien, że ten młody chłopak jechał do Legii Cudzoziemskiej.

Pisze dalej:

background image

Siostrzyczko, widziałem to wszystko, wszystkie miejsca z tej książki,

którą mieliśmy w domu. Marrakesz, Fez, Meknes, kazbę. Pamiętasz,

jak głośno wypowiadałem te nazwy? Wszystko było dokładnie takie,

jak się spodziewałem, tylko kolorowe, terakota, cegła, żółty piasek,

czerwony piasek, niebieskie góry, jedynie czarni ludzie, którzy

przychodzili ze swoimi wielbłądami i końmi na bazar w Marrakeszu,

nie byli wcale czarni, wyglądali tak jak Ty po bardzo słonecznym lecie.

A Berberowie z gór mieli jaśniejszą cerę niż ja, a niektórzy nawet

jasne włosy i niebieskie oczy, w przeciwieństwie do nas. Kto więc na

tym świecie jest Aryjczykiem? Byli do mnie nastawieni nieufnie, bo z

wyglądu brali mnie za Francuza, a ja byłem nieufny wobec nich, bo

wiedziałem,

że

Franco

wykorzystywał

Berberów

w

armii

faszystowskiej. To dumni łudzie i potrafili walczyć jak diabli o swoją

wolność, ale gdy chodziło o cudzą, już tak bardzo im nie zależało,

zwłaszcza jeśli ktoś im dobrze płacił. Mają takie przysłowie: Rękę,

której nie możesz odrąbać, całuj. Niech to szlag!

Dalej pisze:

background image

Jadąc autobusem z El-Hajeb do Meknes kilka dni temu, zatrzymaliśmy

się u stóp góry. Był tam namiot i kobieta z małymi dziećmi i kilkoma

czarnymi kozami. Kobieta, wysoka i piękna, miała tatuaże na twarzy, a

na głowie chustę z monetami czy też medalionami przyszytymi do

brzegu tak gęsto, że podzwaniały, kiedy szła i gdy pochylała się nad

zwierzętami. Musiałem do niej podejść Przez całą drogę tak strasznie

chciało mi się pić jechaliśmy przez wiele godzin, a upał był jak w

przedsionku piekła. Powiedziałem do niej po francusku: J’ai soif!, a

ona zrozumiała. Sięgnęła po drewnianą miseczkę i prosto do niej

wydoiła kozę, dała mi się napić. To było bardzo miłe z jej strony,

wypiłem łyk. Mimo wszystko wolę krowy z Vrangbæk, jeśli jeszcze

istnieją. Mleko było ohydne. Może dlatego leżę tu teraz, w małym

pensjonacie przy Socco Grande w Tangerze. Przez dwa dni miałem

gorączkę, ale dziś rano poczułem się chyba trochę lepiej. Syn

gospodarzy załatwia dla mnie różne sprawy i opowiada rozmaite

historie mieszanką hiszpańskiego, francuskiego i maghrebi, brzmi to

jak zupełnie nowy język. Chłopak uderza się po kolanach i głośno się

śmieje, kiedy dochodzi do puenty, a ja nic z tego nie rozumiem. Ma

dwanaście lat. Jutro na pewno stanę na nogi. Właściwie muszę, bo za

dwa dni mam zarezerwowane miejsce na frachtowcu do Nicei. Muszę

się tam dostać. Stamtąd za ostatnie pieniądze pojadę pociągiem do

domu.

I dalej:

background image

Siostrzyczko, tyle mam do opowiedzenia, ale to musi poczekać aż się

spotkamy, to przecież będzie już wkrótce. Ty też musisz mi wszystko

opowiedzieć. Nie widziałem Cię od tamtego razu w porcie.

Zapomniałem zabrać zdjęcie, pamiętasz? Uświadomiłem to sobie w

Szwecji. Wszystko potoczyło się wtedy tak szybko, to był szalony czas.

A kiedy wróciłem do domu, Ciebie nie było.

Idę teraz spać a kiedy się obudzę, będę zdrowy i pójdę po upominki,

które kupiłem. Ukryłem je w bezpiecznym miejscu. Akurat w tej chwili

nikomu nie ufam.

background image

20

Ciotka Kari odwiozła mnie na przystań. Znów była zima. Na ulicach leżał śnieg,

panował spokój i wcześnie robiło się ciemno. Między domami na Storgata

wisiały gwiazdkowe dekoracje od Ankertorget aż po Kirkeristen, a my

zjechałyśmy Skippergata przy dużym magazynie portowym i dalej pod murem

twierdzy, skrytej w ponurym cieniu, jak w Ludziach za mgłą z Jeanem Gabinem.

Przy Vippetangen cumował nowy prom. „Melchior” zniknął, ten nazywał się

„Vistula”. Vistula to rzeka w Polsce, Wisła, a prom do niedawna pływał między

Gdańskiem a Kopenhagą z polskimi uchodźcami na pokładzie.

– Gdańsk nazywał się Danzig, kiedy miasto było niemieckie – powiedziała

ciotka Kari, lecz ja to przecież świetnie wiedziałam. Szłyśmy od samochodu do

hali odjazdów, mijając taksówki z otwartymi bagażnikami, z których kierowcy

wyciągali bagaże, szli do wejścia, dźwigając po jednej walizce w każdej ręce i

jeszcze po jednej pod każdą pachą, czerwoni na twarzach ustawiali je w rządku.

Ja sama niosłam swoją walizkę. Po przejściu przez halę zobaczyłyśmy, że prom

już spokojnie czeka. Był mniejszy niż „Melchior”, miał mniej pokładów, a za

trap służyła jedynie drewniana kładka z balustradą, przypominającą stylizowaną

grzędę dla kur. Wchodzili już po nim ludzie. Chciałam dotrzeć na pokład jak

najszybciej, ale ciotka Kari złapała mnie za ramię i powiedziała:

– To tak daleko, kochanie. Bylebyś tylko nie dostała choroby morskiej.

Odstawiłam walizkę.

– Przecież nigdy wcześniej nie chorowałam. Czuję się świetnie.

background image

– Wypij kieliszek wódki na pusty żołądek tuż przed jedzeniem, to na ogół

pomaga. A tu masz malutkie wsparcie. – Wcisnęła mi do ręki banknot.

– Dziękuję, ale na pewno wszystko będzie dobrze.

– Możliwe. Pamiętaj tylko, że masz być ostrożna. – Cały czas trzymała mnie

za ramię, a teraz jeszcze mocno uścisnęła. Kiedy sobie to uświadomiła,

zaczerwieniła się i puściła. Pogłaskałam ją po policzku.

– Ciociu Kari, wszystko się ułoży – powiedziałam i zniecierpliwiona

podniosłam walizkę; miałam z tego powodu wyrzuty sumienia.

– Obyś miała rację – odparła cicho, ze łzami w oczach, a ja w takiej sytuacji

nie mogłam powiedzieć już nic więcej, chociaż myślałam o tym, że dużo czasu

upłynie, zanim znów się zobaczymy. Weszłam na pokład.

Stała na nabrzeżu, dopóki prom nie wyszedł w morze, a ja patrzyłam na nią z

pokładu. Przez moment byłam pewna, że zaraz wyjmie cygaretkę, ale ona tylko

uniosła rękę, odwróciła się i przeszła na drugą stronę hali, gdzie już nie było

taksówek. Wsiadła do citroena i odjechała. Spojrzałam na banknot, który

trzymałam w dłoni. To było sto koron. Mogłam sobie za to kupić wódki na całe

miesiące.

Nie miałam kabiny, ale dostałam miejsce w hamaku w pomieszczeniu bez okien

dwa poziomy poniżej nadbudówki na rufie. Kiedy tam weszłam z walizką w

jednej ręce i przydzielonym mi pledem w drugiej, było ciemno jak w grobie.

Odstawiłam walizkę, żeby poszukać włącznika. Światło się zapaliło,

zobaczyłam, że w środku jest już więcej walizek i toreb, ale tylko w jednym

hamaku ktoś leżał. Ten ktoś odwrócił się i powiedział:

– Rany boskie, zgaś to światło!

background image

– Momencik, muszę tylko ustawić gdzieś mój bagaż.

Podeszłam do wolnego hamaka tuż obok tej kobiety, bo to była kobieta,

rzuciłam na niego koc, a walizkę postawiłam pod nim.

– Zrozum, tak źle się czuję – westchnęła, a ja zobaczyłam teraz jej twarz.

Rzeczywiście nie wyglądała najlepiej, zaciskała oczy, a usta rozciągała w wąską

kreskę. Była młodsza ode mnie.

– Mogę coś dla ciebie zrobić? Sprowadzić pomoc?

– Nie, to tylko ta przeklęta choroba morska. Zawsze powtarza się to samo.

– Choroba morska? Już teraz? Przecież nie dopłynęliśmy jeszcze do cieśniny

Drøbak.

Szeroko otworzyła oczy.

– Nie? Cholera, myślałam, że jesteśmy już dużo dalej. To znaczy, że spałam

nie dłużej niż pięć minut.

– Nie będzie za bardzo huśtać, dopóki nie miniemy latarni morskiej na

Færder. Poza tym nie ma wiatru.

– Naprawdę? – Podniosła głowę i rozejrzała się. Miała rude włosy jak Rita

Hayworth na kolorowym filmie, otaczały jej głowę prawdziwą burzą.

– Jesteś Dunką – stwierdziła. – Wracasz do domu?

– Można tak powiedzieć. Moja stara ciotka mówi, że najlepszy środek na

chorobę morską to kieliszek wódki na pusty żołądek tuż przed jedzeniem.

– Widać stać ją na to. Ja jestem spłukana.

– Ale ja nie. Mogę ci postawić?

– Bardzo dziękuję – odparła, ostrożnie spuszczając nogi z hamaka. Dotknęła

stopami podłogi, żeby sprawdzić, czy jest nieruchoma. Była.

– Mam na imię Klara.

background image

Za oknami kafeterii panowała ciemność, ale czasami, w miejscach, gdzie fiord

się zwężał, widać było śnieg i światła domów stojących tuż przy brzegu albo

samochód na pomoście z zapalonymi reflektorami. Głównie jednak oglądałyśmy

w szybie własne twarze. Klara wyszczotkowała włosy, aż zaczęły błyszczeć i

podniosły się, tak jak nastroszyłyby się moje, gdyby nie były takie krótkie. Miała

ładną twarz z jasną cerą, na której z pewnością latem pojawiały się piegi.

Podniosła kieliszek z przejrzystą wódką i powiedziała:

– Zegnaj, ojczyzno olbrzymów, mam cię serdecznie dość. Powiedzieć ci, po

kim dali mi imię?

– Bardzo proszę.

– Po Klarze Zetkin. Wiesz, kto to był?

– Tak. Niemiecka komunistką.

– No właśnie. Niemiecka komunistką i przyjaciółka Lenina. Pisywali do

siebie listy. Była olbrzymką. Mój ojciec też jest olbrzymem. Jest komunistą w

Warsztatach Mechanicznych na Aker. Na zebraniach partyjnych wygłasza długie

przemowy z zaciśniętą pięścią. Mój narzeczony jest wielki, a za kilka lat też się

stanie olbrzymem. Rzecz nie w tym, bym się z nimi w czymś nie zgadzała, po

prostu mam ich serdecznie dość. Oni sami wygrali wojnę. Nie mówią o niczym

innym. A ja mam gotować kawę. Zabrałam więc kapelusz i wyszłam, jak to się

mówi. Przynajmniej na jakiś czas. Kawę niech sobie sami gotują. Jadę do

Hirtshals, będę sprawiać ryby.

Wyobraziłam sobie Ritę Hayworth w hurtowni ryb, nie wydawało się to

wcale takie głupie.

– My mieliśmy zdjęcie Lenina – powiedziałam. – To znaczy mój brat je

miał. W szałasie, który zbudowaliśmy nad morzem. Może nawet jeszcze tam

wisi.

– Jesteś komunistką?

– Nie, nie. Syndykalistką.

background image

– Ojej. To chyba lepiej nie rozmawiajmy o wojnie w Hiszpanii. Wyniknie z

tego tylko awantura.

Roześmiałam się.

– Rzeczywiście tak chyba będzie lepiej. Zdrowie!

Wypiłyśmy po niejednym kieliszku na nasze puste żołądki i zjadłyśmy

klopsiki, które były daniem dnia, zresztą jedynym.

Za Færder to ja się źle poczułam. Zeszłyśmy na dół, położyłyśmy się i

zasnęłyśmy od razu. Kiedy się obudziłam, usłyszałam gwałtowne trzaski i

odgłos fal uderzających o burty statku. W ciemności ktoś chrapał, nie Klara.

Poczułam mdłości, nie wiedziałam, czy dlatego że napiłam się wódki, czy że

powietrze było duszne, czy że morze podnosiło i opuszczało całą przestrzeń

wokół mnie. Ale musiałam wyjść. Po ciemku odszukałam płaszcz w stosie ubrań

i wyszłam na oślepiające światło na schodach. Wspinałam się na górę, opierając

się najpierw o jedną ścianę, potem o drugą, poddając się ruchom statku, w końcu

dotarłam na pokład. Tam było ciemno, za to hałas większy. Pogoda się zmieniła.

Wiatr świstał, niosąc przez powietrze białą pianę i krople nieoczekiwanie

uderzające w twarz. Mocno owinęłam się płaszczem, przeszłam na drugą stronę

pokładu, żeby nie stać pod wiatr, i zwymiotowałam za burtę. Jesper

powiedziałby: „Jakie to miłe z twojej strony, że nakarmiłaś rybki”. Wytarłam

usta i zaczęłam iść tyłem, dopóki nie dotknęłam plecami ściany nadbudówki.

Przytrzymałam się i patrzyłam na szaroczarną otchłań, gdzie wiatr podrywał

pianę ze szczytów fal. Stałam tak, dopóki nie poczułam się lepiej i na tyle długo,

ż

e zaczęłam dzwonić zębami, lecz mimo to postałam jeszcze chwilę.

background image

Kiedy zeszłam na dół, pomieszczenie wypełniała ciemność tak gęsta, że

powietrze dotknęło mojej twarzy jak materiał. Musiałam opierać się o ścianę i

iść po omacku aż do pustego hamaka. Położenie się w nim było trudne przy

zapalonym świetle i spokojnym morzu, a co dopiero teraz.

– To ty? – szepnęła Klara. – Źle się czujesz?

– Raczej tak.

– A mnie nic nie jest, czy to nie dziwne? Zawsze dotychczas na morzu

chorowałam. To chyba dzięki tej wódce.

Nie odpowiedziałam. Kiedy leżałam wyprostowana, z otwartymi oczami i

bez ruchu, nie było najgorzej.

– Słuchaj – szepnęła Klara. – Mogę ci zadać pytanie?

– Możesz.

– Będziesz miała dziecko?

– Dlaczego o to pytasz?

– Bo przez cały czas gładzisz się po brzuchu, więc pomyślałam sobie:

Pewnie ją bardzo boli, a jeśli nie, to będzie miała dziecko. Moja siostra

zachowywała się tak samo, kiedy była w ciąży. Nie wiedziała nawet, że to robi.

Ja też nie wiedziałam. Dotknęłam brzucha w ciemności i poczułam, że bez

wątpienia coś tam jest. Cały czas czułam się tak bezpiecznie, pełna nadziei, ale

teraz nie mogłam sobie przypomnieć, skąd się brało to uczucie. Może sprawiła to

noc, ciemność i morze bez jednego światła, szaroczarne, zmienione w otchłań, a

statek taki delikatny, nieważki, daleko od całego świata.

– Tak – powiedziałam. – Będę miała dziecko.

– To wszystko tłumaczy. A teraz już nie marudź, muszę się trochę przespać.

– Umilkła, może zasnęła. Ale statek dalej trzeszczał, nie milkły też odgłosy fal

uderzających o burty, hamak dostosowywał się jednak do siły ciążenia bardziej

niż do ruchów statku, przypominało to wiszenie na środku koła, cały świat

wokół wirował, a ja leżałam nieruchomo.

background image

Obudziłam się i wyszłam na pokład jeszcze przed Skagen. Wciąż panowała

ciemność, tylko na niebie od strony Szwecji widać było wąską jasnoszarą

smugę. Zostałam tam, dopóki nie zobaczyłam przed sobą latarni. Gdy ją

mijaliśmy, stanęłam przy relingu i pozwoliłam się oślepić. Morze było już

spokojniejsze, mewy towarzyszące promowi cicho wisiały w górze, szare i

nieruchome, jakby uwiązane na niewidzialnych nitkach, a gdy pojawiał się

promień światła, nagle bielały; okazywało się, że są tak blisko, że gdybym

stanęła na palcach i wyciągnęła rękę, na pewno mogłabym je pogłaskać po

piórkach na piersi.

Stałam, aż latarnia zniknęła na północy i pozostały po niej jedynie błyski,

widoczne za każdym razem, gdy snop światła zrównywał się z kursem statku.

Potem zeszłam do kafeterii. Siedziałam tam godzinę, zanim dołączyła do mnie

Klara z potarganymi włosami. Prom skręcił już w stronę lądu, okrążając

Hirsholmene, ujrzałam wtedy światła miasta i Pikkerbakken majaczące w

szarówce za domami i latarniami na falochronie, rzucającymi na przemian

czerwone i zielone błyski, maszty w porcie rybackim, silos zbożowy i kościół z

zegarem przypominającym żółtą plamę na wieży. Z portu, głośno warcząc,

wypłynął holownik. Klara stanęła przy mnie i powiedziała:

– Smutek mnie ogarnia, kiedy przybywam w jakieś nowe miejsce w taki

sposób. Ciebie nie?

– Akurat tutaj nie. To moje miasto. Tu się urodziłam i dorastałam.

– No to jesteś w domu.

Dom, pomyślałam. Gdzie to jest? Zapatrzyłam się na przystań i na

nielicznych stojących tam ludzi, ale na razie jeszcze było za daleko, by ich od

siebie odróżnić w szarym świetle, w którym wszystkie kolory zlewały się w

jeden.

– Na pewno cię powitają i w ogóle. A ja jestem zupełnie sama. Ale przecież

właśnie tego chciałam.

background image

– Zobaczymy.

Nikt mnie nie witał. Nie wiedziałam, co mam myśleć. Wszystko było znajome i

wszystko było obce. Klara poszła ze mną przez port. Niosłyśmy swoje walizki

wzdłuż wewnętrznych pomostów, przy których leżały w wodzie skrzynki na

ryby z żywym połowem, a dwaj rybacy ściągali sieć z bębna na swojej łodzi i

układali ją na nabrzeżu w duży wachlarz. Zauważyłam w niej wiele rozdarć i

luźnych nici. Rybacy byli w ciężkich butach, w spodniach z olejowanego płótna

na szerokich szelkach, w grubych swetrach i czapkach z tego samego materiału.

Jeden miał gołe ręce. Zaczerwieniły się na mrozie i spuchły od lodowatej wody i

wiatru. Gdy ich mijałyśmy, poczułam się nieprzyjemnie elegancka w płaszczu

ciotki Kari, Klara odwróciła się, nie mogąc przestać się gapić, i szła w stronę

hotelu Cymbria prawie tyłem.

– O rany. Takich facetów będę teraz spotykała na co dzień. Spójrz tylko na

nich – powiedziała, ale ja nie chciałam się odwracać.

– Już ich widziałam – odparłam. Doszłyśmy prawie do Lodsgade. Miałam

ochotę albo się zatrzymać, albo iść dalej. To było denerwujące.

– No tak, to prawda – przyznała Klara.

Skręciłyśmy w ulicę, minęłyśmy Gospodę Promową, ciemną i zamkniętą, i

poszłyśmy dalej do szyldu, na którym powinien widnieć napis: „Herlov

Bendiksen, mistrz szklarski”, ale tak nie było. Szyld głosił: „Konrad Mortensen,

szkło i ramy w wielkim wyborze”. Zaskoczyło mnie to tak bardzo, że płacz

ś

cisnął mi gardło. W sklepie mleczarskim było ciemno, ciemno w pokoiku obok

sklepu, ale w pokoju na górze się świeciło. Na moment się zatrzymałam, Klara

popatrzyła w tę samą stronę co ja, ruszyłam więc dalej do Danmarksgade,

zatrzymałam się na rogu i pokazałam ręką.

background image

– Do stacji kolejowej musisz przejść pięć kwartałów i skręcić w Kirkegade.

Zobaczysz ją od razu. Ja już dalej nie idę.

Klara postawiła walizkę na chodniku, objęła mnie i mocno uściskała.

Pachniała perfumami. Po kilku tygodniach w hurtowni ryb na pewno się to

zmieni.

– Nie mam ochoty cię tu zostawiać – powiedziała. – Nagle tak posmutniałaś.

– Wszystko w porządku. Przecież idę do domu i w ogóle.

– No tak. – Roześmiała się. – Ja, na całe szczęście, nie. Może się jeszcze

spotkamy. Przynajmniej jesteśmy w tym samym kraju.

– To bardzo możliwe.

– Dziękuję ci za tę wódkę. Bardzo pomogła.

– Na zdrowie.

Przeszła kilka kroków tyłem, machając rękawiczką. Odmachałam jej, mocno

chwyciłam walizkę i wróciłam na Lodsgade do bramy numer dwa.

background image

Na schodach panowała cisza. Postawiłam walizkę przy drzwiach do sklepu,

uchyliłam je i zajrzałam. W środku wciąż było ciemno, ale dojrzałam zegar na

ś

cianie. Wskazywał, że jest po ósmej. Dziwne. Powinno już się świecić, a

wcześni klienci z bułkami w papierowych torebkach powinni zaglądać po mleko

do porannej kawy. Drzwi do pokoiku po drugiej stronie były zamknięte, nie

dochodziły stamtąd żadne odgłosy. Zrobiłam kilka kroków w głąb sklepu,

weszłam za ladę i patrzyłam na czarno-białe kafelki. Długo wpatrywałam się w

drzwi, w końcu zawróciłam. Walizkę zostawiłam tam, gdzie stała, wyszłam z

bramy, przysiadłam na stopniu przed wejściem i zapaliłam papierosa. Nie

smakował mi, ale siedziałam, dopóki go nie wypaliłam. Jakiś mężczyzna na

rowerze gapił się na mnie, całkiem odkręcając głowę, o mało się nie przewrócił i

w końcu musiał podeprzeć się jedną nogą. Zgasiłam papierosa o brzeg schodka,

wstałam i znów weszłam. Tym razem wspięłam się na górę po stromych

schodach, bez walizki i nie hałasując, ale też się nie skradałam. Pachniało kawą i

lekko cygarami, jak zawsze. Drzwi do pokoju były otwarte, ale w środku

panowała cisza. Słyszałam cykanie zegara z wahadłem. Wsunęłam głowę, żeby

zajrzeć. Siedzieli w fotelach przy oknie, a między fotelami obok zapalonej

lampy stał stolik z ciemnego drewna i szkła, na którym leżały pliki gazetek

misyjnych. Oni jednak nie czytali.

– Cześć, to ja – powiedziałam. – Jak tu cicho.

Odwrócili się i spojrzeli na drzwi, w których stałam. W ciągu blisko trzech

lat byłam w domu tylko raz, lecz oni patrzyli na mnie jak na całkowicie obcą

albo jakbym tylko zeszła na dół na dwie minuty po butelkę mleka. Ojciec w

końcu spróbował się uśmiechnąć, to też mnie zdziwiło, bo nie uśmiechał się

prawie nigdy, teraz też mu nie wyszło, a oczy mojej matki były tylko niebieskie,

niebieskie, niebieskie.

– Gdzie Jesper? – spytałam.

– Jesper jest w Maroku – odparła matka cicho.

background image

– To nieprawda. Dwa tygodnie temu dostałam list, szykował się do powrotu

do domu. A list był w drodze przynajmniej drugie tyle, więc to nie może być

prawda.

Ojciec złapał się obu podłokietników, żeby się podnieść, plecy miał okrągłe

jak półksiężyc, szczęki mu wystawały, a siwe włosy leżały zaczesane do tyłu.

Kiedy posiwiały? Poprzednio takie nie były. Zmienił jednak zdanie i z powrotem

opadł na fotel.

– Matka chciała powiedzieć, że Jesper jest w Maroku, ponieważ nie żyje.

Nigdy nie wrócił do domu.

Nie zrozumiałam. Przecież się umawialiśmy. Miał popłynąć statkiem do

Nicei, a stamtąd za ostatnie pieniądze pojechać pociągiem. Nawet dziecko

byłoby w stanie to zrobić.

– To niemożliwe. – Sięgnęłam po list, który od dwóch tygodni nosiłam w

kieszeni. Ale mój ojciec też miał list. Podniósł go ze stosu gazetek misyjnych.

Otworzyłam kopertę. To była krótka informacja na oficjalnym druku. Na samej

górze przeczytałam: Tanger, 15 listopada, dalej był tekst po hiszpańsku albo po

francusku, ale nie mogłam skupić wzroku i niczego nie rozumiałam. Na białej

części kartki nakreślono kilka linijek ołówkiem po duńsku. To odczytałam.

– Daliśmy pismo do tłumaczenia – wyjaśnił ojciec.

Oddałam mu list, wziął go do ręki tak, jakby był ze szkła.

– To nieprawda – powiedziałam.

background image

Ojciec wbił wzrok w swoje kolana i tak siedział. Kiedy wreszcie popatrzył

na mnie, spojrzenie miał inne. Zaciskał wargi, skóra wokół oczu się napięła.

Byłam w domu od kwadransa, może dwudziestu minut, oni przez cały ten czas

siedzieli w tych swoich odwiecznych fotelach, a ja stałam oparta o stół zrobiony

przez ojca w warsztacie. Zrobił wszystko, co było w tym pokoju. Stół i krzesła,

szafę pod ścianą, nawet pianino przebudował. Pokrywa klawiszy była otwarta,

nuty psalmów leżały na wierzchu. Matka na pewno grywała wieczorami do

późnej nocy, a ojciec albo chodził po ścianach, albo uległ i się nawrócił. Potem

nagle wszystko rozpadło się na kawałki z ostrymi brzegami. Słyszałam, jak pęka

i trzeszczy dookoła, kaleczyło mnie w zdrętwiałe dłonie, kiedy głaskałam się po

brzuchu, a matka, która od długiej chwili się nie odzywała, popatrzyła na moje

ręce, wstała z fotela i spytała zimno:

– Spodziewasz się dziecka?

– Tak – powiedziałam.

– A możesz mi pokazać obrączkę? – Niebieskie oczy napotkały moje,

patrzyłam w nie, ale nie było tam nic.

– Jaką obrączkę? – spytałam, ale nie odpowiedziała. Obeszła mnie i stanęła

tyłem do pianina. Nad pianinem Jezus siedział na Górze Oliwnej w świetle

księżyca i rozmyślał udręczony w chwili zwątpienia. Iść czy nie iść? Księżyc

chował się za chmurą, wkrótce miała zapaść ciemność. Matka zdjęła okulary i

odłożyła je na stół, oczy miała teraz jeszcze większe.

– Jak śmiesz przybywać do domu żałoby w taki sposób? Nie masz za grosz

wstydu. – Zaciśnięte pięści trzymała przed sobą, a ja zobaczyłam gorejący

miecz. Poczułam, jak rośnie we mnie pustka, miała smak popiołu w ustach.

Oblizałam wargi, ale to w niczym nie pomogło.

background image

Odwróciłam się do ojca. Wciąż siedział na fotelu, ze wzrokiem wbitym w

swoje kolana. Wpatrywałam się w niego, aż musiał podnieść oczy, głowa mu się

trzęsła jak starcowi. Przeniósł spojrzenie na ścianę. Nie miał mi co dać, a ja nie

chciałam prosić. Wyszłam z pokoju, zeszłam po schodach, zabrałam walizkę

sprzed drzwi i opuściłam ten dom.

background image

21

Mieszkałam w tym mieście przez dwadzieścia lat i nigdy nie byłam na Læsø.

Większość z nas nigdy nie wyprawiła się na tę wyspę. Z naszej rodziny wybrał

się tam tylko mój ojciec, jeden jedyny raz, kiedy szukał dla siebie pracy jako

stolarz, i po powrocie do domu o niczym nie opowiadał. Ale dotarcie na Læsø

nie sprawiało trudności, kiedy ktoś już się zdecydował, a jednocześnie można

było pozostać niewidocznym ze stałego lądu.

Kiedy przypłynęłam tam promem, od razu uderzyło mnie, że za wodą widzę

miasto. Nie tylko Pikkerbakken, lecz również pasmo rdzawoczerwonych

dachów, wieżę kościoła i wszystkie inne wyższe punkty, nawet w nie bardzo

przejrzysty dzień. A przecież chciałam się ukryć, tymczasem teraz miałam

wrażenie, że ktoś mi się przygląda, a ja nie widzę kto. Ale po kilku tygodniach

przestało to mieć znaczenie. Nic nie miało znaczenia.

background image

Mogłam mieszkać u stryja Marianne, dopóki dziecko się nie urodzi, a nawet

dłużej, jeśli będzie ze mnie jakiś pożytek. On też był wozakiem, jednym z dwóch

na Læsø. Oprócz tego hodował owce. Miał ich dwadzieścia, latem pasły się

swobodnie, zimą chodziły wokół domu, a zajmowanie się nimi należało do

obowiązków Ingrid, jego żony, miałam jej pomagać. Tej zimy spadło niewiele

ś

niegu, ale było mroźno i mało trawy na wrzosowiskach, więc owce dwa razy

dziennie musiały dostawać siano i wodę. Wodę nosiło się w wiadrach z domu,

często zamarzała w korytach, a wtedy należało donieść gorącej, żeby tamta się

roztopiła. Wrzątek brałyśmy z dużego kotła grzejącego się na piecu w kuchni, w

którym, jeśli była taka potrzeba, paliło się na okrągło przez całą dobę. Tym się

zajmowałyśmy, ale nie miałam nic przeciwko temu. Chciałam mieć coś do

roboty, żeby za dużo nie myśleć, a Ingrid pilnowała, żebym się nie przemęczała.

Owce miały mieć małe w kwietniu, czyli niedługo. Zdaniem Ingrid nadawałam

się do pomocy przy koceniu, bo sama miałam przecież rodzić, więc rozumiałam,

co one czuły. Uśmiechnęłam się, kiedy to powiedziała, bo miał to być życzliwy

ż

art.

Nocami nachodziły mnie sny, ale kiedy się budziłam, nie pamiętałam nic

poza tym, że coś mi się śniło. Wstawałam rano w wychodzącym na wschód

maleńkim pokoiku na poddaszu, który nazywałam norką, i kiedy słyszałam

dzwonki owiec, podchodziłam do okna i spoglądałam na stado. Stało zbite i

czekało wpatrzone w dom. Na mój widok owce od razu zaczynały beczeć.

Był tam pies, nazywał się Poker, czarno-biały, z symbolem asa karo, i zimą,

kiedy owce trzymały się blisko zabudowań, nie miał zbyt dużo do roboty.

Zaprzyjaźniliśmy się, razem chodziliśmy na spacery. Czasami daleko. Raz

zapuściliśmy się aż na cypel, gdzie obrabowano Gdańszczanina i gdzie zatonął

razem ze swoim statkiem. Był początek marca. Z najdalszego koniuszka

widzieliśmy, jak „Vistula” wypływa na północ, do Oslo.

background image

Kiedy indziej poszliśmy przez wrzosowiska do Hvidebakker i z powrotem

wzdłuż brzegu aż do Vesterø. Zabrało nam to kilka godzin. W maleńkiej osadzie

była przystań promowa i nieduży port rybacki otoczony falochronem, a na

wzgórzu za portem stał hotel Carlsen, gdzie przed laty Ernst Bremer,

wyrwawszy się ze szponów celników, urządzał zabawy. Kiedyś przybył do

naszego miasta komendant policji, żeby negocjować z Bremerem, a ten był w

znakomitym humorze i zaprosił go na przyjęcie do restauracji. Serwowano

rozmaite wódki dobrych marek i obaj upili się do nieprzytomności. Ramię w

ramię poszli na plażę, podwinęli spodnie do kolan i brodzili w wodzie, głośno

ś

piewając: „Nad morzem, nad morzem, tylko tam chcę mieszkać!”. Tę historię

opowiedział mi pewien rybak. Chciałabym, żeby Jesper ją usłyszał.

Przeszłam przez pomost, minęłam schody do hotelu. Przez okno zobaczyłam

jakiegoś człowieka z piwem w ręce i jeszcze jednego, z koszem pełnym jajek.

Czułam się już ociężała i zmęczona. Stanęłam na końcu falochronu odchylona

do tyłu, rękami podpierałam krzyż, potem przeszłam na plażę po drugiej stronie i

kawałek dalej po białym zmrożonym piasku. Zrywał się wiatr. Wciąż był mróz

bez śniegu, zawiązałam więc na głowie chustkę, zakrywając uszy, i usiadłam,

osłonięta wydmą, pochuchałam w ręce i zapaliłam papierosa. Poker biegał

wzdłuż brzegu z mewim skrzydłem w pysku, byłam wtedy taka młoda, ale

pamiętam, że pomyślałam: Mam dwadzieścia trzy lata, a życie już się skończyło.

Pozostała tylko resztka.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cud na Syberii, Świadectwa Wiary
08-Wigilia na Syberii, J. Kaczmarski - teksty i akordy
O zgniłej Polsce mamy zapomnieć zsylka na syberie
WIGILIA NA SYBERII wg obrazu J, J. Kaczmarski - teksty i akordy
Opoka-Ważne publikacje, O polskich zesłańcach na syberii
Żydzi na Syberię
Co wylądowało na Syberii Kto wysiadł z kosmicznego wehikułu
Jak Żydzi w Radziłowie przyczynili się do wywózki Polaków na Syberię 1941
Wrota Piekieł Diabelski Cmentarz na Syberii
Żydzi na Syberię
Dziś rocznica pierwszej wywózki Polaków na Syberię
Belcour Thesby DZIENNIK OFICERA KONFEDERACJI BARSKIEJ ZESŁANEGO PRZEZ MOSKALI NA SYBERIĘ
deportacje polakw na syberi w xx wieku
Tak bolszewicy wieźli Polaków na Syberię
O POLSKICH ZESŁAŃCACH NA SYBERII esej
Katastrofalne trzęsienie ziemi na Syberii może zainicjować przełamanie Eurazji
PER PETTERSON Kradnąc konie

więcej podobnych podstron