perez reverte arturo życie jak w madrycie

background image

ARTURO PEREZ-REVERTE

Życie jak w Madrycie

Tytuł oryginału: Con Animo de ofender

(tłum. Wojciech Charchalis)

2005

background image

1998

background image

TWARDE LĄDOWANIE

Piętnastu tysięcy walizek w ciągu jednego dnia nie gubi żadne lotnisko, nawet takie, które

wzięłoby to sobie za punkt honoru i nakłaniało cały personel do umyślnego i sumiennego ich

gubienia, jedna za drugą. Takiej ilości walizek nie gubi żadne lotnisko na świecie - nawet w

Trzecim Świecie - z wyjątkiem lotniska Madryt Barajas. Pasażerowie o nikłym poczuciu humoru, a

także odznaczający się niechęcią do przygód i szaleństw mogą sobie mówić, co chcą, jedno jest

pewne: zapodziać taką liczbę walizek w jednej chwili i za jednym zamachem, to prawdziwa sztuka.

Trzeba mieć doświadczenie i talent, stosowny trening, przygotowanie i Bóg wie co jeszcze. Trzeba

mieć wyćwiczoną rękę, zamiłowanie, no i powołanie.

Żeby za jednym razem zgubić wszystkie bagaże i żeby nie był to jakiś głupi, odosobniony

wypadek, przypadkowe i anegdotyczne zdarzenie, tylko kolejny etap przekształcania głównego

lotniska Hiszpanii w burdel doskonały, w międzynarodowe curiosum konieczne jest solidne

doświadczenie, pracownicy biegli - w trudnej sztuce robienia sobie jaj z klienta, piloci i kontrolerzy

o niewyobrażalnym stopniu bezczelności, personel naziemny i powietrzny, który nieustannie zdaje

się wstawać lewą nogą, związki zawodowe wystarczająco niegodziwe, żeby dbać tylko o swoją listę

płac, a nigdy o pasażera, dyrektorzy pozbawieni najbardziej elementarnego poczucia wstydu, jak

również sieć komputerowa bardziej podziurawiona niż bośniackie okno. A odpowiada za to

wszystko Towarzystwo Lotnicze „Iberia”, które stało się powszechnym pośmiewiskiem nieba i

ziemi; organizm państwowy zwany AENA (Zarząd Hiszpańskich Lotnisk i Przestrzeni

Powietrznej), będący szczytem chaosu i nieskuteczności, oraz Ministerstwo Komunikacji niezdolne

przewidzieć i uporządkować cokolwiek, w którym jak zwykle - od ministra po ostatniego

podsekretarza czy cholera wie, kim tam oni są - nikt choćby w najmniejszym stopniu niczemu nie

jest winien, nikt nie jest skłonny wziąć na siebie najmniejszej odpowiedzialności i gdzie wszyscy za

wszelką cenę unikają dopuszczenia do świadomości faktu, że w każdym słowniku występują takie

słowa, jak „dymisja” i „zwolnienie”, opatrzone wyczerpującą definicją.

Zgodzicie się państwo ze mną, że spełnienie wszystkich tych wymagań wyłącznie na

jednym lotnisku, w jednym tylko mieście i jednym kraju wcale nie jest takie proste. Zwłaszcza jeśli

dodamy do tego oszałamiającego osiągnięcia, wszystkie w komplecie nieczynne instalacje,

niedostateczną liczbę wózków bagażowych, wskutek czego trzeba taszczyć - gdy się wreszcie

pojawią - wielkie walizy, i zmarnotrawić co najmniej pół godziny na krążeniu w labiryncie długich

korytarzy, żeby móc połączyć jeden lot z drugim. Dodając do tego system megafonów, który nie

spełnia swego zadania nawet wtedy, gdy wydobywający się z nich jakiś niewyraźny głos poleca

nam pilnie patrzeć na ekrany, bo... przez megafony nie zawsze wszystko słychać. Do tego wypada

doliczyć jeszcze jakieś absurdalne, niekończące się kolejki; rozsuwane rękawy, których z jakichś

background image

tajemniczych powodów używa się bardzo rzadko; autobusy usiłujące pozbierać skulonych z zimna

albo spalonych słońcem pasażerów, ściśniętych i sponiewieranych, jakby nie wiozła ich obsługująca

lotnisko linia autobusowa, tylko niemiłosiernie przeciążona linia miejska w godzinach szczytu, i

jeszcze ten most powietrzny Madryt - Barcelona, który po dwóch latach skutecznego i

punktualnego funkcjonowania, też się zamienił - to chyba zaraźliwe - w film braci Mara.

Nic podobnego nie istnieje nigdzie indziej, powtarzam, w żadnym innym miejscu, jak świat

długi i szeroki. I szkoda by było utracić coś, co uzyskaliśmy na Barajas z takim poświęceniem, za

cenę wylanych litrów potu i łez. Oto wspaniały dowód, do czego potrafimy dojść, kiedy naprawdę

solidnie się za coś zabierzemy. Madryckie lotnisko uczyniło to miasto sławnym na ziemi i w

przestworzach. Człowiek może tu sobie zobaczyć japiszonów, miłośników mocnych wrażeń, jak

wysiadają ze swoich jumbo jetów pełni ciekawości i podniecenia, robią sobie zdjęcia w kolejkach, a

potem śpią rozciągnięci na ziemi w oczekiwaniu na dalsze połączenia - z zachwytem na twarzach,

jaki można zobaczyć tylko w Disneylandzie.

Toteż proponuję nie tylko zachować Barajas takim, jakie jest, z tą samą obsługą i tymi

samymi atrakcjami, ale nawet jeszcze wzbogacić ten burdel, wykorzystując jego niesłychany

potencjał. Można by na przykład zorganizować zawody z nagrodami, w rodzaju bieg w czasie

krótszym niż kwadrans z terminalu lotów krajowych do lotów międzynarodowych, z premią

punktową za każdą dwudziestokilogramową walizę dzierżoną w rękach; konkurs Odwołań

Technicznych i Opóźnień Operacyjnych; wesołe loterie zasadzające się na zgadywaniu, o której

godzinie naprawdę wyleci samolot; biegi emerytów z plecakami przez kilometrowe korytarze,

wliczając w to pokonywanie nieczynnych ruchomych schodów; ekscytujące gry, jak na przykład

Szukaj Swojej Walizki albo też Zgadnij Co Piszczy - chodzi o wykrywacz metali, reagujący nawet

na plomby w zębach - oraz pokazy, jak wcisnąć pięciuset rozsierdzonych pasażerów do jednego

autobusu tak, żeby jednocześnie nie pobili kierowcy. A na koniec, już podczas lotu, wybory Miss

Złośliwości spośród stewardess.

background image

BOŻONARODZENIOWA PIOSENKA

Może znacie już państwo tę historyjkę albo przynajmniej obiła się wam ona o uszy. Była

sobie mrówka, która harowała jak jasna cholera, taszczyła do swojego mrowiska ziarenka pszenicy

i co tam jej jeszcze wpadło w ręce, cała spocona jak mysz, bo był sierpień i było diabelsko gorąco.

Otóż chodziła wte i we wte, z tą poważną i zdyscyplinowaną metodycznością, jaka cechuje mrówki

gromadzące zapasy na zimę. Była tak bardzo zajęta, że nawet nie spojrzała na pięknego mrówka,

który usiłował ją poderwać. „Witaj, morwowa królewno - mówił do niej szarmancko, ocierając się o

nią czułkami. - Szczęściarzem będzie ten, co rozłoży ci na raz wszystkie sześć nóżek”. A ona,

taszcząc ziarenko pszenicy albo też liść pietruszki, udawała, że nic nie rozumie i robiła swoje, raz-

dwa, raz-dwa, ogarnięta obsesją zapełnienia spiżarni, bo później przychodzi zima i dzieje się to, co

się dzieje.

Mrówka codziennie przechodziła obok szarańczy, bezczelnej jak sto diabłów - baba leżała

sobie martwym bykiem w cieniu krzaka rozmarynu i podśpiewywała piosenki Julio Iglesiasa i

różne takie, akompaniując sobie na gitarze. „Kto ci uleczy złamane serce” - śpiewała łajdaczka,

naigrywając się z biednej mrówki, kiedy ta pojawiała się w pobliżu. Czasem, gdy szarańcza

wypaliła sobie skręta i wpadała w świetny nastrój, zaczynała wyzywać mrówkę. „Cześć,

stachanówo! - wołała za nią. - Co, nie przystaniesz nawet na chwilę?” I konała ze śmiechu. Albo

żeby jeszcze bardziej ją wkurzyć, mówiła, leżąc cała spocona, w cieniu, że mrówka haruje jak

wół.”Trzeba mieć nierówno pod sufitem, żeby łazić wte i nazad, taszcząc pszenicę w takim upale,

ty głupia cipo”.

Mrówka rzecz jasna dostawała szału. Czasem zatrzymywała się i wygrażała pięścią

szarańczy. „Spadaj i idź się jebać” - mówiła. A szarańcza odpowiadała: „A wiesz, że może pójdę,

skoro ty nie masz czasu”. Niekiedy mrówka omijała ją łukiem, zgrzytając zębami czy co tam

mrówki mają w gębie. Jeszcze przyjdzie zima - mamrotała pod nosem, zgarbiona pod ciężarem

zapasów. - Jeszcze przyjdzie zima, dziwko, i wtedy będziesz się miała z pyszna. Śpiewaj sobie,

śpiewaj. Bo ten, co w sierpniu śpiewa i leniuchuje, w grudniu głodny i choruje”.

Ale szarańcza zaśmiewała się do łez.

W końcu przyszła zima i jak należało się spodziewać, spadło śniegu od groma. Mrówka

zacierała ręce w swoim cieplutkim mrowisku, przy grzejniku, i syciła oczy widokiem pełnej

spiżarni. I myślała: teraz przyjdzie ta głupia cipa i będzie błagać o ciepły kąt, ledwo żywa z głodu i

zimna. Teraz przyjdzie i będzie robiła wszystko, żeby wzbudzić współczucie. Ale to się jej nie uda.

Dostanie za swoje. Odbije się od moich drzwi, jak pragnę zdrowia.

I kiedy tak mrówka siedziała sobie w trampkach i szlafroku przed telewizorem, oglądając

talk-show Tómbola, zadzwonił dzwonek u drzwi. I mrówka wstaje powoli, rozkoszując się swym

background image

tryumfem. Przyszła ta bezwstydnica, myśli. Zesztywniała z głodu i zimna. Ciekawe, czy teraz też

chce jej się śpiewać.

Mrówka otwiera drzwi i gębę otwiera ze zdumienia - na progu stoi szarańcza ubrana w

zajebiste futro z norek, a na ulicy czeka na nią rolls royce.

- Przyjechałam się pożegnać - oznajmia szarańcza. – Bo kiedy ty ciężko pracowałaś, ja

poderwałam jednego świerszcza z PP [PP - Partia Ludowa.], który śpi na forsie. Ale naprawdę śpi,

stara.

- No, dobra, daj już spokój - mówi osłupiała mrówka.

- Przysięgam. I Manolo (bo świerszcz nazywa się Manolo i jest boski) sponsoruje mnie i

wynajmuje dla mnie odlotowe mieszkanie, stara. A teraz jadę do Londynu nagrać płytę.

- Nie pierdol.

- Serio. A potem Manolo zabiera mnie w rejs po Morzu Śródziemnym, sama rozumiesz:

Włochy, Turcja, Grecja... Od czasu do czasu będę ci wysyłać widokówki. No, to cześć.

Szarańcza podnosi norkowy kołnierz i odjeżdża rolls roycem, a mrówka zostaje z

rozdziawioną gębą w drzwiach. Potem powoli je zamyka i zamyślona wraca do grzejnika i

telewizji. Siada sobie i patrzy na spiżarnię, a potem znowu na drzwi.

I przypomina sobie tego mrówka, który w końcu poderwał inną mrówkę, jej przyjaciółkę,

taką tam jedną Matyldę. Cholera, myśli, zapomniałam powiedzieć szarańczy, że skoro już jedzie do

Grecji, to niech zapyta, czy jeszcze mieszka tam ten Ezop. Starszy człowiek, pisarz. A jeśli go

spotka, niech go ode mnie pozdrowi. I niech go kopnie ode mnie w dupę.

background image

KONIAK NA ŚNIADANIE

Wszedł do baru i po prostu zamówił koniak, ot tak, zwyczajnie, chociaż nawet nie wybiła

jeszcze ósma rano w świąteczny dzień. Był niski, suchy i smagły, w białej, czystej, świeżo

wyprasowanej koszuli, miał czarne włosy, wciąż gęste, z odrobiną siwizny, trochę wilgotne,

starannie zaczesane do tyłu. Na pewno przekroczył już dawno pięćdziesiątkę. Na jego lewym

przedramieniu widniał zielonkawy tatuaż, prawie nieczytelny, wypłowiały od słońca i morskiej

wody.

Są faceci, którzy podobają mi się od pierwszego wejrzenia, i tego od razu zaliczyłem do tej

kategorii. Jak już mówiłem, było bardzo wcześnie. O tej porze na lewantyńskim wybrzeżu nie ma

wiatru, a słońce jest jedynie czerwonawą tarczą, ledwie odklejającą się od wody. Było to typowe

rybackie miasteczko, z tych, co to mają nabrzeże, łódki i stare domy z dachówkami oraz wielkimi

oknami z kratą niemal do ziemi. Domy, przed którymi w gorące letnie wieczory starsze kobiety i

wiekowe babcie siadają na progu w samych koszulach, żeby patrzeć, jak mija życie.

Był to jedyny otwarty bar. Nie jakaś tam pretensjonalna kawiarnia, tylko dobra portowa

knajpa - z tych, co to istnieją od zawsze, ze zniszczonym kontuarem, plastikowymi krzesłami,

zdjęciami drużyn piłkarskich na ścianach i wizerunkami Matki Boskiej pomiędzy butelkami brandy

i koniaku. Jedno z tych miejsc, które przetrwały z innych czasów - kiedy to we wszystkich portach

były bary jak Bóg przykazał: z dokerami o zniszczonych rękach, marynarzami, rybakami i

zmęczonymi kobietami, które paliły papierosy i rozmawiały z facetami, zwracając się do nich -

wtedy robiły to jeszcze tylko one - per ty.

Chudy facet z włosami zaczesanymi do tyłu jednym haustem wypił koniak nie mrugnąwszy

okiem. Oprócz niego był tu jeszcze podsypiający staruszek i trzech nieogolonych facetów, którzy

wyglądali tak, jakby właśnie przybili do nabrzeża po nocy ciężkiej harówki na morzu za nędzne

grosze. Wszyscy mieli przy filiżankach z kawą kieliszki koniaku, choć godzina była wczesna.

Widzisz, pomyślałem, im nie przyjdzie do głowy robić w sokowirówce świeży sok z marchewki

albo zaparzać ziołowe herbatki, albo chodzić na róg ulicy po ciepłe croissanty. Należeli do tych,

których niemądre siusiumajtki bez wahania klasyfikują jako alkoholików: tak wcześnie, a już

chleje, itp., itd. Zupełnie jak wtedy, gdy w jakimś przydrożnym barze widzisz kierowcę ciężarówki,

podjeżdżającego o szóstej rano i wypijającego whisky, chlup, jednym haustem, zanim znowu

siądzie za kierownicą, a ludzie mówią: Patrzcie, co za typ! Bywają jednak zawody, w których nie

ma miejsca na delikatessen. Prace, wymagające takiego wysiłku, że życie staje się nie do

wytrzymania i jeśli nie trzaśniesz sobie grzdyla, który rozgrzeje ci flaki, zanim zabierzesz się do

roboty, nie wytrzymasz nawet trzech minut bez rzucania mięchem. A nawet rzucając.

Tak jak te „dodatki motywujące” na bazie bimbru, które wlewają w siebie górnicy, albo

background image

kawa po kapitańsku rybaków, w której skondensowane mleko i kawa są tylko pretekstem, żeby

trzasnąć sobie porcyjkę koniaku na trzy palce, zanim przed świtem wyjdą w morze, by tam walczyć

o życie.

Chudy, zaczesany do tyłu facet zamówił jeszcze jeden koniak. Obserwowałem, jak zapala

papierosa i wypuszcza dym, podnosząc kolejny kieliszek do ust. Miał kanciastą, ogorzałą twarz,

całą w bruzdach - twarz prawdziwego twardziela. Pachniał czystością, niedawną kąpielą i płynem

do golenia. Przez moment zastanawiałem się, co robi poza domem o tej porze, i to w święto, aż w

końcu dotarło do mnie, kiedy się przyglądałem, jak opiera się o bar, jak popija koniak i pali

Ducados, że ten facet wstawał wcześnie przez całe swoje życie, w dzień powszedni i w święta. Że

to po prostu rutyna, naturalne przyzwyczajenie, i że te dwa koniaki, które właśnie w siebie wlał, to

był tylko nieustanny dalszy ciąg setek, może tysięcy koniaków, które codziennie pomagały mu

utrzymać się na nogach i stawić czoło porankowi, i temu, co z sobą przynosił. W innej sytuacji

próbowałbym postawić mu jeszcze jeden koniak, żeby z nim pogadać i coś z niego wyciągnąć.

Trzeba jednak mieć wyczucie w tych sprawach - pora nie była odpowiednia. Ten z tatuażem nie był

człowiekiem, który by wypowiedział trzy słowa pod rząd przed siódmą wieczorem. Widziałem, jak

powoli dopija drugi kieliszek - chociaż ostatni łyk wypił bardzo szybko, odrzucając głowę do tyłu.

Potem zapłacił nie pytając o rachunek, w ogóle nic nie powiedział, tylko wyszedł i powoli oddalił

się w stronę nabrzeża. Słońce stało już trochę wyżej i raziło w oczy, odbijając się od spokojnej

wody pomiędzy zacumowanymi kutrami, stosami sieci i chorągiewek pływaków. Przymknąłem

oczy i jeszcze przez kilka chwil, patrząc pod światło, odprowadzałem wzrokiem jego postać

zmierzającą donikąd.

background image

CZEKAM, WIOSŁUJĄC

Już trzech czytelników przysłało mi tę samą historię, która krąży po okolicy. Utrzymują, że

jest zmyślona, ale ja mogę się założyć, o co chcecie, że jest prawdziwsza niż samo życie. To historia

tak wspaniała i tak jednocześnie nasza, to znaczy hiszpańska, o ile to w ogóle jest jeszcze

Hiszpania, że niepodzielenie się nią z czytelnikami byłoby przejawem niebywałej podłości - czego

już raz się dopuściłem, nie wiem, czy państwo to pamiętają, w odniesieniu do rozlicznych

wariantów opowieści o męskich atrybutach. Ta też jest niebanalna, więc przepisuję ją bezczelnie,

niemal bez żadnych własnych komentarzy.

W 1996 roku, jak odnotowują kroniki, zorganizowano zawody wioślarskie pomiędzy dwiema

drużynami: pierwszą złożoną z pracowników pewnego hiszpańskiego przedsiębiorstwa i drugą z

pracowników innego podobnego przedsiębiorstwa japońskiego. Już od startu Japończycy

energicznie ruszają, krzycząc: Banzai! Banzai!, mocno dają wiosłami i przepływają linię mety na

godzinę przed drużyną hiszpańską. W wielkim zamieszaniu dyrekcja hiszpańskiego

przedsiębiorstwa zarządza śledztwo i dostaje następujący raport: „Zdołano ustalić, iż zwycięstwo

Japończyków ma swe podstawy w przebiegłości taktycznej: podczas gdy ich reprezentował jeden

sternik i dziesięciu wioślarzy, w naszej drużynie był jeden wioślarz i dziesięciu dyrektorów

personalnych. W przyszłym roku w celu zapewnienia zwycięstwa zostaną podjęte odpowiednie

kroki”.

W roku 1997 znowu zorganizowano zawody i znowu japońska ekipa wyprzedziła tych z

Villadiego, już od pierwszego uderzenia wiosłami. Drużyna hiszpańska, pomimo swoich koszulek z

napisem Lotto, butów Nike i wioseł z hydrokarbonu, na które przedsiębiorstwo nieźle się

wykosztowało, tym razem przypłynęła o dwie i pół godziny później - jak to wykazał chronometr

firmy Breitlin, będącej sponsorem zawodów, wyposażony w GPS i antenę satelitarną. Znowu zbiera

się dyrekcja, nieco smętna po zmyciu jej głowy przez zarząd, i powierza zbadanie sprawy

powołanemu na poczekaniu departamentowi. Po dwóch miesiącach badań ustalono, że „drużyna

japońska, przy zachowaniu ewidentnie konserwatywnej taktyki, utrzymała swój tradycyjny skład

osady, liczyła ona bowiem jednego kapitana drużyny i dziesięciu wioślarzy, podczas gdy drużyna

hiszpańska, dzięki wprowadzeniu nowatorskich środków wprowadzonych po przegranej w

poprzednim roku, wybrała strukturę otwartą, bardziej dynamiczną, i składała się teraz z jednego

dyrektora personalnego, jednego doradcy zarządu, trzech przedstawicieli związków zawodowych

(którzy zażądali dla siebie miejsca na pokładzie), pięciu dyrektorów sekcji i jednej JPWF (Jednostki

Produkcyjnej Wysiłku Fizycznego), czyli wioślarza. Jest oczywiste, że to właśnie wioślarz okazał

się osobą niekompetentną”.

W obliczu tak ważkiego raportu firma tworzy specjalny departament mający się zająć

background image

wyłącznie przygotowaniem następnych regat. Zatrudniono nawet firmę public relations do

kontaktów z prasą i tak dalej. W zawodach w 1998 roku ci z Kraju Wschodzącego Słońca znowu

ruszają z kopyta, raz-dwa, razdwa, i jeszcze starcza im czasu, żeby się zatrzymać i porobić sobie

trochę zdjęć oraz zjeść smażoną rybę, po czym bez większego wysiłku docierają do mety.

Tymczasem hiszpańska łódka, której kadłub i wyposażenie zostało specjalnie na ten wyścig

zamówione w dziale nowych technologii, finiszuje dopiero cztery godziny później. Tym razem już

nie ma żartów - tym razem bierze sprawy w swoje ręce sama góra i zwołuje zebranie na

najwyższym szczeblu. Wyłoniona na nim specjalna komisja śledcza po trzech miesiącach

przedkłada następujący raport: „W tym roku drużyna z Nipponu tradycyjnie już wystartowała w

składzie jeden kapitan drużyny i dziesięciu wioślarzy.

Hiszpanie, po zewnętrznym audycie i dzięki specjalnemu doradztwu niemieckiej grupy

Sturm und Drang, zdecydowali się na skład bardziej awangardowy i wysoce skuteczny, mianowicie

na dyrektora personalnego, trzech dyrektorów sekcji wyróżnionych w ubiegłym roku za

produktywność, dwóch audytorów od Arthura Andersena, jednego tylko reprezentanta związków,

trzech zaprzysiężonych obserwatorów, którzy przysięgli nie spuszczać wioślarza z oczu, oraz z

wioślarza, którego przedsiębiorstwo ukarało odebraniem dodatków i premii za nieuzasadnioną

przegraną w roku poprzednim”.

Co do następnych regat - czytamy dalej w raporcie - zdaniem komisji powinno zatrudnić się

wioślarza z zewnątrz, spoza firmy, gdyż po dwudziestej piątej mili zauważono u wioślarza z

drużyny niepokojące oznaki lenistwa i upadek morale, co wyrażało się komentarzami -

wypowiadanymi przez zęby, pomiędzy kolejnymi pociągnięciami wioseł - w rodzaju: „Niech was

wszystkich szlag trafi” albo: „Sami se kurwa wiosłujcie”. Są to jaskrawe symptomy zupełnego

braku ambicji i woli walki, całkowicie dyskwalifikujące tego zawodnika. ANGEL Córka Angela

wychodziła za mąż, a ja byłem na ślubie i patrzyłem, jak Angel, z kwiatem w butonierce, robi za

świadka, rozdając cygara zaproszonym gościom. Jego córka wychodziła za wielkiego chłopaka,

dobrego i robotnego, z tych, co to teściowe ich uwielbiają, a teściowie częstują papierosami.

Wychodziła za mąż córka mojego kumpla, króla oszustów, eksprzestępcy który opowiadał w radio

swoje przygody i który później wrócił na dobrą drogę, a teraz żyje, jak się da, za sto tysięcy peset

miesięcznie, pracując dla pewnej - to dopiero są jaja - firmy ubezpieczeniowej. Wychodziła za mąż

córka mojego przyjaciela, który był złodziejaszkiem, bokserem bez szczęścia, ulicznym

naciągaczem. Tego, który jak nikt inny w dzielnicy posługiwał się nożem i którego miejscowa

arystokracja, czyli ludzie na co dzień walczący o życie, szanowała zawsze jako człowieka

uczciwego i słownego, co to nigdy nie opuści przyjaciela w nieszczęściu ani nie będzie szydził z

wrogów, bez względu na to, jakimi są skurwielami.

Poznaliśmy się z Angelem piętnaście lat temu. Ze względów zawodowych potrzebowałem

background image

rzezimieszka biegłego w pewnych niepokojących umiejętnościach. On był najlepszy w tej

dziedzinie, więc zawarliśmy dżentelmeński układ. Później było wiele barów, wiele piw i wiele

rozmów, no i ten piątkowy program w radio, Prawo ulicy, z Manolem i innymi, który trwał pięć

cudownych lat, aż do czasu, kiedy otrzymał nagrodę Ondas i wtedy podstępnie zabrał go nam

ówczesny dyrektor RNE (Radio Nacional de Espana), niejaki Diego Carcedo, fałszywy obrońca

wolności i pierdolony demokrata.

Przyjemnie było patrzeć na Angela robiącego za świadka, z tym jego nosem boksera i

ciemnymi oczyma, uważnymi, patrzącymi na ciebie twardo, jakby ich właściciel czytał podręcznik

szkolny, którego on nigdy nie używał. Jego szkołą była ulica, gliny, forsa, wspólnicy. Dlatego jest,

jaki jest. Twardy i prawdziwy do bólu. Angel jest moim kumplem, moim przyjacielem, moim

bratem. Pozwolił mi nawet użyć siebie jako modelu jednej z postaci w Ostatniej bitwie

templariusza. Aż któregoś dnia zadzwonił do mnie i powiedział: „Słuchaj, kolego, mała wychodzi

za mąż, tak więc chcę cię tu widzieć i nawet jeśli będę musiał odejść od stołu, żebyś ty miał gdzie

usiąść, to odejdę”. No więc poszedłem, nie miałem wyjścia, w granatowej marynarce i pod

krawatem. Wszyscy zaproszeni byli bardzo szacownymi osobami - przyjaciele i rodzina pana

młodego oraz koledzy z obecnej pracy Angela - ale jeszcze udało mi się wyłowić jakichś rozbitków

z dawnych czasów.

Stałem więc przed wejściem do kościoła, rozmawiając z Patillasem i Mellao. Patillas jest już

taki stary, że ja pierdolę, poczęstował mnie papierosem, przepraszając za jasny tytoń, który teraz

pali i który jest gówniany, ale kiedy”żegnasz się z ulicą”, powiedział, trzeba już bardzo uważać z

wydawaniem gotówki. I Mellao, omijający obecnie łukiem komisariaty, opowiadał mi o tym, jak to

on, Patillas i Angel, kiedy byli młodsi, wypuszczali się razem na fiestę do Sewilli, na różne lokalne

święta, a także na Ibizę w lecie, żeby oskubać Jankesów i innych frajerów, i jak podczas jednej

zaledwie nocy przepuszczali masę szmalu. A potem poszliśmy na obiad - byli mariachis i tańce.

Angel zatańczył pasodoble z drużbą, później zaś zaszyliśmy się razem w jakimś zakątku,

żeby stamtąd w spokoju pooglądać sobie widoki i gości. Wypaliłem cygaro farias, gadając o

dawnych czasach: obyś miał trzydzieścioro porządnych wnuków, takich jak ty, kolego, a ja przyjadę

na trzydzieści kolejnych chrzcin. I cała trzydziestka w końcu załatwi cię na men.

Byłem na tym ślubie jedynym człowiekiem z naszej dawnej radiowej ekipy. Angel zaprosił

wszystkich, ale czas mija i ludzie mają różne sprawy na głowie, no i zmieniają się. Gliniarz Manolo

jest teraz gwiazdą telewizyjną - usprawiedliwiał go Angel - jest zawalony robotą i pełno ma

przeróżnych spotkań. Mayte gdzieś się wyprowadził, a Mar Racamonde robi właśnie reportaż.

Reszta z naszej grupy gdzieś się rozproszyła na wertepach życia, jak Ruth, która dla kariery stroiła

się w toalecie w RNE w minispódniczkę, a dziś któż może wiedzieć, gdzie w ogóle jest. Albo Juan,

niski i jasnowłosy, Juan i jego tandem, i te jego czyściutkie koszule prasowane przez matkę, nikt już

background image

więcej nigdy o nim nie słyszał. I tak z cygarem wypalonym do połowy w jednej ręce, a dżinem z

tonikiem w drugiej, patrzyłem na Angela i uśmiechałem się do niego, on zaś jak zawsze unosił brew

do góry zawsze z tym samym wyrazem zrezygnowanego stoicyzmu i mówił: Takie jest życie, stary.

Ja zaś myślałem sobie w duchu: Ależ ty masz szczęście, Arturku. Toż to przywilej, że taki facet jak

Angel zaprasza cię na wesele swojej córki i nazywa cię swoim przyjacielem.

background image

1999

background image

CZASZKI Z ZULPETEC

Nie było złota, nie było sławy, za grosz. Jest w Meksyku miejsce o nazwie Zulpetec. Jakiś

rok temu archeologowie odkryli tam u podnóża starej świątyni szczątki hiszpańskich

konkwistadorów i kilku wojowników z plemienia Tlaxcalteków - Indian podbitych przez Azteków,

którzy stali się wiernymi sprzymierzeńcami Corteza i walczyli u jego boku nawet po Smutnej Nocy

i po rzezi w Otumbie. Ciała Hiszpanów zostały potraktowane wedle wyszukanego rytuału

tzomplantli: obdarto je ze skóry, a po wyrwaniu serca i zjedzeniu niektórych wnętrzności

wystawiono ich czaszki na widok publiczny, nabijając je na ogrodzenie świątyni. Tak więc możecie

sobie państwo wyobrazić całą tę panoramę.

Na wpół schowana pomiędzy zaroślami, które atakowały ją przez te długie lata, świątynia z

Zulpetec jest teraz tylko spaloną przez bezlitosne słońce kupą czarnych kamieni. Przed czterema

wiekami Indianie z Tesalco, sprzymierzeńcy Azteków, oddawali się w tejże świątyni kultowi

Ehecalt, boga wiatru, toteż archeologowie - niektórzy spośród nich to Hiszpanie - pracują nad tym,

by w pewnym sensie przywrócić ich do życia..

Tesalco straszliwie zapisało się w historii, w tej okolicy bowiem, w pierwszych dniach

czerwca 1520 roku, pięćdziesięciu Hiszpanów i trzystu ich sprzymierzeńców - Tlaxcalteków

Hernana Corteza, którzy szli z tyłu, wpadło pomiędzy Veracruz i Tenochtitlan w zasadzkę typu ratuj

się, kto może. Ci, co nie mieli szczęścia zginąć w walce w wąwozie, zostali zawleczeni do świątyń i

poddani obrządkowi poświęcenia po to, by później można było ich krwią zalać ołtarze. Bo

Aztekowie też byli nieźli. Niewiele więcej wiadomo o tych zabitych nieszczęśnikach, poza tym, że

później, jak opisuje to Hernan Cortes w swoim trzecim Liście, znaleziono skóry ich koni, resztki

ubrań i broni, a sam Cortes zobaczył na ścianie przybytku, w którym przetrzymywano ostatnich

więźniów przed złożeniem ich w ofierze, napis węglem: „Tutaj więziony był nieszczęsny Juan

Yuste”.

Zapewne politycznie poprawne byłoby teraz stwierdzić, że kto szuka guza albo złota, ten je

znajduje, zawsze jednak przy tym ryzykuje, że go nadzieją na pal.

W obecnej dobie okrucieństwa z czasów podboju Meksyku, bezwzględność najeźdźców z

jednej i obrońców z drugiej strony, żądza złota i niepohamowane ambicje, niewolnictwo Indian i ich

tragedia, która ciągnie się po dziś dzień, są powszechnie znane. Wszystko to wiem i dociekałem

tego właśnie tam, w Meksyku, w terenie, korzystając z towarzystwa przyjaciół i z książek. A mimo

to, gdy słuchamy boga wiatru, gwiżdżącego między kamieniami w Zulpetec, bez względu na to, jak

bardzo nasza świadomość zdolna jest oddzielić ziarno od plewy, nie może nie przeniknąć nas

dreszcz grozy, kiedy pomyślimy o Juanie Yuste i jego kompanach. Nie dlatego, że się litujemy nad

jego losem.

background image

W końcu życie to loteria - albo wygrywasz, albo przegrywasz;

to szaleńcza przygoda - albo zabijasz, albo sam giniesz. Zostawiasz głód i nędzę zniszczonej,

niewdzięcznej Hiszpanii, trzymanej za pysk przez księży, królów i magnatów, i jedziesz podbijać

Meksyk czy Peru, i albo zdobywasz bogactwa na całe życie, albo zdychasz, trawiony gorączką,

utytłany krwią i błotem, opędzając się szpadą przed waleczną indiańską tłuszczą, która osacza cię,

chodź tu, stary, damy ci złoto - aż w końcu wloką cię do ołtarza, gdzie na samym szczycie czeka już

kapłan z nożem z obsydianu.

I kiedy tak stałem, patrząc na szczątki świątyni z tamtej epoki, to chociaż nie

solidaryzowałem się w żadnym razie z tym, co Juan Yuste i jego kompani poszli tam robić, nie

mogłem powściągnąć w sobie przedziwnego uczucia zrozumienia. Miałem ochotę puścić oko do

tych wszystkich walecznych zwierzaków, którzy być może urodzili się w moim albo w państwa

miasteczku i którzy - zamiast ograniczyć się do lizania tyłka kolejnemu paniczykowi i marnieć na

lichej ziemi bez przyszłości - zdecydowali się postawić wszystko na jedną kartę, wybierając pęd ku

przygodzie, ku złotu, ale też ku straszliwej śmierci, będącej ceną za to złoto. I w ten to sposób

wypełnili strony podręczników historii okrucieństwami i, co wcale nie musi pozostawać z tym w

sprzeczności, także opisami naprawdę niezapomnianych, wręcz wspaniałych dokonań.

Proszę przeczytać wspomnienia Corteza albo pamiętniki żołnierza znanego pod imieniem

Bernal Diaz del Castillo, a zrozumiecie państwo, co chciałem powiedzieć. Nieszczęsny Juan Yuste i

wszystkie pozostałe nieprawdopodobne skurwysyny, nadziani na pal lub nie, ryzykowali własną

skórę, żeby zdobyć Eldorado. Dzisiaj my, wnuki ich wnuków, oglądamy Big Brothera i

sprzedajemy się za żałosną szklankę kawy z mlekiem.

background image

KOBIETY W CZERNI I BIELI

Mam przyjaciela, któremu wyciąłem naprawdę niezły numer. Nazywa się Sealtiel Alatriste i

za każdym razem, kiedy przyjeżdża do Hiszpanii i mówi, jak się nazywa, wszyscy natychmiast

reagują na jego nazwisko w podobny sposób: „No nie, proszę powiedzieć, jak się pan naprawdę

nazywa”. Nigdy nie przypuszczaliśmy, Sealtiel i ja, tamtej nocy pijaństwa i mariachis, kiedy to z

mety załatwiliśmy się tequilą w barze, gdzie śpiewa Paquita la del Barrio, w samym środku kolonii

Guerrero, że obietnica, jaką mu złożyłem, iż ochrzczę jego imieniem jednego z bohaterów moich

powieści, wywoła podobne zamieszanie. Ale sami widzicie. Oprócz tego, że Sealtiel jest jednym z

moich najlepszych przyjaciół i domniemanym ojcem chrzestnym, czy jak to się tam mówi, mojego

fechtmistrza z XVII wieku, jest też znanym meksykańskim wydawcą oraz znakomitym pisarzem z

pół tuzinem książek na koncie, które w Meksyku zwykle figurują na listach bestsellerów.

Teraz jego hiszpańscy wydawcy przesłali mi powieść Verdad de amor, którą przeczytałem

już w pierwszym, meksykańskim wydaniu. A przeglądając ją, z przyjemnością, którą człowiek

odczuwa podczas lektury dobrze napisanych książek, zwłaszcza gdy są napisane przez przyjaciół,

ponownie odnalazłem w historii paryskiego barmana i Chemy, miłośnika kina, zafascynowanego

słynną aktorką, której kiedyś przyglądał się, jak powoli się rozbiera, wspólną filmową fascynacją,

którą Sealtiel i ja - przyjaźń składa się z takich właśnie rzeczy - dzielimy od jakiegoś czasu: Maria

Felix. Maria mojej duszy. Prawdziwa dama. Kobieta pełna pychy, twarda i zimna. Żołnierz luksusu,

osoba która pomiędzy jednym a drugim bolerem roztrzaskała na kawałki serce chudego Augustina

Lary, który napisał dla niej Maria Bonita. Kobieta w każdym calu.

Zmuszony do konsumowania produktów wytwarzanych taśmowo w Hollywood czy

gdziekolwiek indziej człowiek nie może rzewnie nie wspominać o tym, jak takie produkty

pakowane były dawniej. W świecie kreowanym teraz w technikolorze, gdzie szczyt kobiecości

ucieleśnia Sandra Bullock - nic tylko w łeb sobie strzelić - my starzy szwoleżerowie gwardii, którzy

jeszcze pamiętamy świat czarno-biały, tworzymy tajemne bractwo, które rozpoznaje się po

mrugnięciu oka i nie wypowiedzianym nawet do końca tytułem filmu. I tylko czasami, kiedy

możemy być pewni, że wszystkie te zasrane telewizory są zgaszone, że barman myje w kącie

szklanki, że wszystkie te Silkes i Winony, oraz Silverstony, a także inne blade cipciedupcie i słodkie

idiotki z seriali, bezkofeinowe cipeczki i tym podobne ofiary losu poszły spać albo ganiają w tę i z

powrotem po pochylonym pokładzie Titanica, gotowe zaraz się utopić pośród krzyków i

pocałunków wymienionych z Leonardem di Caprio, dopiero wtedy, jak powiadam, otwieramy

butelkę i robimy przy stole miejsce dla Kobiety przez duże K, dla prawdziwej Kobiety, drogi

Watsonie, w której skupiają się wszystkie kobiety świata. Ta, która pieści, leczy, całuje, zabija, i

której biodra nie zasypiają. Kobieta bezwzględna i wspaniała, która wie, czego chce.

background image

Femme fatale, z powodu której kiedyś mężczyźni tłukli się po mordach albo walczyli w

pojedynkach, cisnąwszy uprzednio rękawicę w twarz przeciwnika, albo dźgali się nożami w

zapalczywej kłótni toczącej się w oparach dymu i wina, i szlachtowali się bez litości dzięki czemu

mogły się narodzić tanga, bolera, corridos i cople, no i te niezapomniane filmy na zjełczałym

celuloidzie, które do dzisiaj budzą w nas dreszcz.

Nie ma już pań tego formatu, widać to gołym okiem.

I wszawy świat cierpi z tego powodu. Ava Gardner nie tańczy już na żadnej plaży w

Acapulco a Kim Novak nie jedzie na piknik, Sophia Loren nie zsuwa z nóg pończoch, gdy w tym

czasie Mastroianni prawie że wyje, Marlena Dietrich nie jest Szanghaj Lily, zaś Rita Hayworth nie

drży przed Orsonem Wellesem, wsuwając papierosa do ust, ani Maria Felix nie przejeżdża konno z

Jorgem Negretem obok Skały Dusz ani Greta Garbo nie kradnie klejnotów Johnowi Barrymore’owi

w żadnym przeklętym Grand Hotelu. Dlatego kiedy - jak to zdarza się z Sealtielem - człowiek

natrafia na mrugnięcie członka sekty, masoński gest dostrzegalny tylko dla wtajemniczonych, i

milczy albo zaledwie insynuuje to, czego w gruncie rzeczy nie da się zainsynuować, zawsze

pojawia się mu na ustach szeroki uśmiech solidarności i zrozumienia.

Cóż mogą bracie wiedzieć te dupki, o tym jakie były kiedyś prawdziwe kobiety, w czerni i

bieli, z tłem dźwiękowym w postaci strzelania łupinami słonecznika i chrzęstem prażonej

kukurydzy. Cóż mogą wiedzieć o tym, jaka była Maria Felix w Enamorada, ta młoda dziewczyna z

dobrego domu idąca na wojnę jako prosty żołnierz, idąca dumnie, z ręką wspartą na siodle Pedra

Armendariza. Cóż mogą wiedzieć te lalusie, jaka była, jaka jest prawdziwa kobieta.

background image

KULTURALNE STRONY

Mam przed sobą zdjęcie z gazety, na którym leży naga postać naturalnych rozmiarów,

uformowana z galaretki z orzechami, kandyzowanymi brzoskwiniami i nadziewana owocami.

Rzecz ta pojawiła się w różnych dziennikach o ogólnokrajowym zasięgu na stronach poświęconych

kulturze. Bo według podpisu pod zdjęciem nie chodzi o zwykłe ciasto, uwaga, tylko o dzieło sztuki.

Aby to poświadczyć, artysta, narodowości meksykańskiej, pokazywany jest obok swego dzieła też

na golasa, w kuchennym fartuchu, z twarzą zakrytą kominiarką a la subcomandante Marcos i

autonomicznym mikrofonem, z tych, co to je wylansowała Madonna. Osobnik na zdjęciu trzyma w

ręku nóż i oddaje się ciachaniu polukrowanego ciała i nakładaniu go na plastikowe tacki zgrai

stłoczonych wokół niego imbecyli - trzymający w rękach własną tackę, każdy uśmiechnięty, a jego

twarz wyraża zachwyt z powodu obecności w tym właśnie miejscu, każdy nie może się wprost

doczekać udziału w soczystym święcie ludożerstwa. Są też fotografowie - właściwie powinno by

ich być jeszcze więcej, oraz przedwcześnie dojrzali młodzieńcy o wyglądzie intelektualistów, z

gatunku tych, co to gdy zabiorą głos, mówią bez końca, opowiadając ci swoje nieciekawe życie, a

także damy, z wyglądu teoretycznie godne szacunku, ze sznurami pereł na szyi, i jędrne

panieneczki, i umiarkowanie snobistyczne lafiryndy, i cała reszta towarzystwa nieodzownego przy

takich wydarzeniach.

No i tłoczą się wszyscy do kupy przy włochatych pachwinach artysty, trzymając tacki w

górze, przejęci, by nie przegapić niezapomnianej chwili, tego historycznego momentu. No właśnie -

mówią ich szczęśliwe miny - człowiek w końcu po to chodzi na prezentacje książek, na wystawy,

koncerty, uczestniczy

w podobnych jak te wydarzeniach, żeby jakiś goły koleś w kominiarce przekonał cię, że

konsumpcja sztuki jest zjadliwa. Żeby przy odrobinie szczęścia trafił ci się galaretkowy fiut i żebyś

mógł go zjeść z plastikowego talerza. Żeby przeżywać kulturalne orgazmy, takie jak ten.

Nie było w pobliżu żadnego ministra - w tym samym czasie odbywał się kongres PP - ale

nie ma najmniejszych wątpliwości, że gdyby któryś z nich miał wolną chwilkę, na pewno by tam

wpadł, wystawiając swoją gębę prosto do kamery telewizyjnej i obiektywów fotografów. I z

talerzem w ręku, a bitą śmietaną na ustach mówiłby, że to bardzo smaczne i że zajebista jest ta

desakralizacja sztuki, odarcie jej ze zbędnego formalizmu, zjedzenie jej i tak dalej. Im większymi

analfabetami są nasi politycy - a te dwa pojęcia prawie zawsze okazują się synonimami - tym

bardziej lubią pokazywać się na poświęconych kulturze stronach dzienników. Dawno już minęły

czasy tego archaicznego podziału stosowanego kiedyś w gazetach, na społeczeństwo, kulturę i

spektakle. Trwające od wielu dekad skuteczne zarządzanie, nadzorowane przez totalnych debili,

wydało swoje owoce i zżarta przez mole faszystowska idea pojmowania kultury w kategoriach

background image

klasycznych - wiecie, dziewięć muz i tym podobne dyrdymały - stała się nieprzydatna.

Ten, kto tego nie kuma, jest reakcjonistą, a w dodatku baranem, stąd też znakomita

większość redaktorów naczelnych, szefów działów, prezesów zarządów i dyrektorów dzienników

oraz programów informacyjnych w radio i telewizji, wliczając w to El Semanal, rozumieją to jak

należy. Obecnie Meksykanin w kominiarce i pokaz mody z Naomi Campbell na wybiegu Cibeles

oraz wino z doliny Duero, a nawet ostatnie dziecko Rociity są - a dlaczego by nie? - oficjalną

kulturą. Tak samo szanowaną, a może jeszcze bardziej niż freski Piera della Francesca, koncert

Albeniza czy też ostatnia powieść Miguela Delibesa. A któregoś dnia zobaczyłem w

wysokonakładowym dzienniku to, czego jeszcze mi brakowało: korrida na stronach poświęconych

kulturze. Z Jezulinem. Teraz już tylko trzeba będzie jak najszybciej umieścić tam piłkę nożną –

niewątpliwą kulturę, masową.

Słowo kultura ciągle jest na ustach tych samych, czyli głupkowatych analfabetów, równie

dobrze nadających się do Ministerstwa Przemysłu, jak i Spraw Zagranicznych albo do Edukacji czy

Kultury, albo na stanowisko sekretarza generalnego NATO. To oni poddają ton. A ten ton z

zadziwiającą zgodnością podchwytuje cała banda oportunistów, ludzi ograniczonych umysłowo, a

także cyników, którzy żyją z głoszenia coraz to innych poglądów. I otoczenie, i media, i w ogóle

wszyscy kretyni, żeby nie wyjść z mody, żeby nie okazać się politycznie niepoprawni, przyklaskują

temu i zachwycają się z gorliwością neofitów. Efekt mamy jak na dłoni: tłum kompletnych debili i

łotrów i głupków oklaskujących, jak w owej starej baśni, nowe wspaniałe szaty króla, który jest

nagi.

background image

STARUSZKA Z SAN TELMO

Kiedy jestem w Buenos Aires, lubię spędzić poranek na pchlim targu San Telmo, pomiędzy

straganami ze starociami i namiotami antykwariuszy. Zawsze są tam jacyś milongujący muzycy w

kółku ludzi i jakaś kobieta spacerująca w boa i w kapeluszu, ubrana jak owe Margot, które według

mojego ojca, śpiewającego o nich przy goleniu, człowiek spotyka nad ranem, samotne i zwiędłe,

wychodzące z kabaretów. Na jednej z bocznych ulic odchodzących od placu stoi zwykle staruszek z

farbowanymi włosami, ubrany jak Carlos Gardel, włącza kasetę z La cumparsitą i śpiewa ją

suchym, zdartym głosem, który kiedyś dawniej był pewnie niski i donośny. Naśladuje przy tym

szelmowski gest tych przystojniaków z La Boca i Palermo z nożem w kieszeni kamizelki, których

przygody opowiadają nam Borges i Bioy Casares.

Dziadek śpiewa ze wzrokiem wbitym w dal, z wielką godnością, zapatrzony w dawne czasy,

kiedy był młody i dziarski i kiedy na jego widok z piersi pięknych kobiet wyrywały się być może

westchnienia zachwytu. Zawsze do niego podchodzę i daję mu kilka pesos, a on, nie przestając

śpiewać, z nieporuszoną twarzą, dotyka ronda kapelusza. Za każdym razem wydaje mi się, że już

go tam nie będzie, kiedy znów przyjadę, ale ciągle go spotykam, każdego kolejnego roku.

Nazywam go duchem Carlosa Gardela. A może to naprawdę Gardel, który przeżył pożar tamtego

samolotu i teraz krąży po Buenos Aires incognito, cień samego siebie?

Bardzo lubię plac San Telmo, z jego barami i restauracyjkami na balkonach mieszkań, i

sklepami - to całe barokowe wspomnienie bogatej przeszłości. Spacer po tej okolicy bywa bardzo

przyjemny, jeśli człowiekowi uda się zapomnieć o stadach blond gringos: rozkrzyczanych, żujących

gumę, gęgających po anglosasku, wałęsających się otępiałymi stadami i robiących zdjęcia, chociaż

nawet nie wiedzą, gdzie są – zresztą w ogóle ich to nie obchodzi. Czasem kupuję stare książki albo

grzebię w starych pocztówkach na jakimś stoisku, pośród zmieszanych ze sobą zdjęć Perona,

kołatek z brązu, zardzewiałych Kodaków z lat dwudziestych, połamanych blaszanych zabawek i

lalek z naturalnymi włosami. W miejscach takich jak to, jeśli tylko masz wyczulone ucho i patrzysz

w odpowiedni sposób, i dostroisz opuszki palców, możesz, dotykając starych rzeczy, uchwycić

szmer minionego czasu. Wtedy każda ulica, każda twarz, każdy zaułek, nabierają znaczenia. I

człowiek poznaje je i rozumie. i naprawdę kocha.

Po odbyciu tego zwyczajowego rytuału, wszedłem, żeby odpocząć, do jednego z barów na

placu. I kiedy tam siedziałem, podeszła do mnie jakaś leciwa już kobieta-, przechodziła od stolika

do stolika z niebywałą grzecznością i bardzo miłym uśmiechem. Gdy znalazła się blisko mnie,

okazało się, że sprzedaje napisaną przez siebie skromną książeczkę. Spojrzałem na tytuł: Aires des

tango. Jakiś przygłupi gringo, siedzący przy stoliku obok, odmówił jej w niegrzeczny sposób, co

zwiększyło jeszcze moje zainteresowanie książeczką, jednocześnie też spróbowałem przewrócić mu

background image

łokciem piwo, kiedy nachyliłem się do kobiety, niestety to mi się nie udało. Powiedziała, że nazywa

się Rosa Ruiz de Dugour, jest nauczycielką muzyki, wdową, ma osiemdziesiąt parę lat i sprzedaje tę

książeczkę, żeby zarobić kilka pesos.

Uśmiech zdawał się ujmować jej lat, kiedy opowiadała mi, że w młodości tworzyli z mężem

artystyczną parę i ich duo nazywało się Orkiestra Typowa Dugour. Aires des tango miał być hołdem

złożonym czasom, kiedy razem śpiewali. W książeczce zamieściła słowa piosenek własnego

autorstwa i nieboszczyka męża, ciągnęła dalej, podczasgdy ja kartkowałem strony. Już nie ma tej

latarni świecącej kerosenem...” - przeczytałem słowa wydrukowane na lichym papierze. Książeczka

kosztowała osiem pesos, czyli mniej więcej tysiąc peset. Dałem jej banknot dziesięciopesowy.

Kobieta miała inteligentne, pełne słodyczy oczy, i nagle pomyślałem, że pewnie kiedyś była bardzo

piękna, a nawet - że jeszcze teraz jest.

„Dokąd pojedzie ta książka?” - zapytała, wyciągając notesik i ołówek. I zaraz dodała, że

zapisuje miejsca, do których udają się jej zagraniczni nabywcy. Uszczęśliwiała ją myśl, że jej

skromne książeczki poznają świat. Prawie się nie zastanawiałem. „Do Sankt Petersburga -

zaimprowizowałem. - Najpierw do Madrytu, a potem do Sankt Petersburga”. Otworzyła szeroko

oczy i aż zadrżały jej ręce, tak była podniecona, kiedy zapisywała w notesiku: „Sankt Petersburg -

powtórzyła, jakby sobie przypominając - znowu się tak nazywa!”

Potem odeszła pomiędzy ludzi, z siatką pełną książeczek przyciśniętą do piersi, ja zaś

zostałem ze swoim egzemplarzem z dedykacją w rękach. Gringo obok, ten od piwa, spoglądał na

ulicę inteligentnym wzrokiem woła pasącego się w Arkansas.

Jeszcze raz spróbowałem ukradkiem przewrócić mu piwo łokciem, ale znowu mi się nie

powiodło, on zaś spojrzał na mnie lekko poirytowany. Na pewno tęsknił za telewizją i

hamburgerem.

background image

DIABEŁ NA KOŁKACH

Jedziesz sobie spokojnie swoim tempem - jakieś sto trzydzieści na godzinę - drogą

szybkiego ruchu. Nie ma zbyt wielu samochodów, przed tobą jeszcze trzy długie godziny podróży,

a takie drogi są potwornie nudne i czasem nie ma nawet baru, w którym można napić się kawy,

więc nucisz sobie pod nosem cople, żeby nie zasnąć. Kończysz Złotą chustkę i zaczynasz Miłość

żołnierza - wiecie, ten Cygański Książę - i kiedy dochodzisz do kochałem ją, a ona mnie, kochałem

ją, a ona mnie, kochałem ją, a ona mnie, napotykasz na trzypasmowym podjeździe furgonetkę

jadącą lewym pasem, bardzo z siebie zadowoloną. Podniszczony nieco transit, astmatycznie

czołgając się pod górę, skutecznie uniemożliwia ci naturalne wyminięcie go prawą burtą. Przez

chwilę jedziesz z tyłu, żeby się przekonać, czy facet cię zobaczy i ustąpi ci drogi. Ale on, chociaż

cię widzi, nie usuwa się, tylko przyspiesza albo raczej usiłuje przyspieszyć, a z rury wydechowej

wydobywa się obłok czarnego dymu. który osadza ci się na przedniej szybie. W związku z tym

mrugasz mu światłami, ale tamten jest niewzruszony. Spodobał mu się ten pas. Wobec tego robisz

zwrot kierownicą i skręcasz na środkowy. Ale w tej chwili trzy pasy przechodzą w dwa i transit

znowu zajeżdża ci drogę, zmuszając cię do wyprzedzenia go jedynym wolnym, a więc prawym

pasem. Szybkość wykonania manewru nie pozwala ci dojrzeć twarzy kierowcy, ale w myślach

życzysz mu wrzodów na dwunastnicy. Jedziesz dalej.

Zjeżdżasz w dół wzgórza. Prawym z dwóch pasów. Jesteś przy Lola czekała w porcie, gdy

zaczynasz wyprzedzać japiszona w wypasionej furze. Ponieważ japiszon mocno halsuje,

wyprzedzasz go bardzo ostrożnie. W tej samej chwili zaskakują cię błyski jakichś świateł w

lusterku wstecznym. Patrzysz i widzisz wzmiankowaną wyżej furgonetkę niemal na twoich plecach,

żądającą niecierpliwie ustąpienia z drogi. Gdyby musiała zahamować, wszyscy bylibyśmy

załatwieni, japiszon, ja i ten kretyn z transita. Przyspieszasz więc, zjeżdżasz na prawo, a furgonetka

przelatuje jak szalona, na pełnym gazie, wykorzystując zjazd ze wzgórza. Sto sześćdziesiąt,

oceniasz, zastanawiając się, czy kierowca jest w stanie kontrolować to. co ma w rękach. Odpowiedź

powinna brzmieć tak, bo kawałek dalej stoi dwóch policjantów na motorach, i patrzy jak przejeżdża

ten skurwysyn, i... dalej sobie gawędzi. Wzruszasz ramionami i zaczynasz Sombrero, naśladując

dostojny ton głosu Pepe Pinty:

,Aj, moje sombrero”. Nowy podjazd, i - Matko Boska! - znowu on, ten transit kuśtykający

pod górę i oczywiście znów na lewym pasie. Jedziesz za nim, przekonujesz się po chwili, że prawie

nie rusza się z miejsca, więc znowu jesteś zmuszony go wyprzedzić. Twój manewr zostaje powitany

błyskaniem światłami przez kierowcę, który najwyraźniej uważa, że uczyniłeś mu osobisty afront.

Ty, rzecz jasna, też zaczynasz się nad tym zastanawiać i zamiast wrzodu na dwunastnicy życzysz

mu zakończenia podróży wkomponowaniem w przyczepę tira. Co najmniej.

background image

Wreszcie wrzucasz piątkę i oddalasz się w dół zbocza po bardzo krętej drodze. Zaczynasz

wyprzedzać jakąś ciężarówkę i w pewnej chwili, horror nad horrorami, jak w filmie Spielberga,

znowu zauważasz, że transit przyczepił ci się do zderzaków i tak zarzuca na boki na zakrętach, że

aż włos się jeży. Spoglądasz w lusterko wsteczne i w końcu udaje ci się dojrzeć twarz kierowcy -

jest niziutki i cherlawy. Świeci ci światłami, żądając, żebyś mu ustąpił albo najlepiej zjechał do

rowu, aby on nie stracił szybkości. Próbujesz nacisnąć lekko hamulec, tylko po to, żeby trochę

zwolnił i oprzytomniał. Tańczycie dalej tego oberka. Aż cię kusi, żeby mu zrobić kawał typu

kamikaze, dzięki czemu wyleciałby z drogi i połamał sobie rogi, on i wszystkie tumany, które biorą

furgonetkę za samochód rajdowy, a także wszyscy policjanci, którzy patrzą, jak taki jedzie i nic nie

robią. Masz naprawdę na to ochotę i prawie jesteś gotów, żeby to zrobić. Ale jeszcze raz

przyglądasz się w lusterku pyskowi troglodyty i myślisz: Dobrze mu się przypatrz, przyjacielu.

Przypatrz się dobrze tej twarzy, a zrozumiesz, że nie warto się unosić. Nie warto zatruwać sobie

duszy z powodu tego głupkowatego dupka. Tego pacana.

Aż wreszcie pojawia się stacja benzynowa z barem, zjeżdżasz na prawo i zaczynasz

Andaluzyjkę, podczas gdy transit niknie na widnokręgu, najszybciej jak tylko może. Obyś się

rozwalił, stary, życzysz mu z całego serca. A jeśli nie, to obyś zdążył przed czasem i zastał żonę w

łóżku z listonoszem.

background image

EWOLUUJ WSTECZNIE

Opowiedział mi jeden kolega, że w niektórych szkołach zastępuje się ocenę: „rozwija się

prawidłowo” na ocenę: „ewoluuje rozwojowo”. Poza tym, że absolutnie nic to nie znaczy, jest też

ocena odwrotna: „ewoluuje wstecznie”. Mój kolega jest oburzony, chociaż namawiam go, żeby

dostrzegł w tym coś pozytywnego. To tylko następny krok, zauważam, w oszczędzaniu dzieciakom

i ich rodzicom traumatycznych przeżyć. Przypuszczam, że widma byłych ministrów Solany i

Maravalla, tych, którzy zdecydowali razem z całą bandą psychologów, psychopedagogów,

psychoterapeutów i psychopatów, że wszyscy jesteśmy tacy sami, a więc kształcenie młodzieży

powinno się opierać na tym założeniu, rechocą wesoło w swoich grobowcach. To się nazywa

królować po śmierci. Pozwólcie, że jednak zaprotestuję. Może zresztą mi na to nie pozwolicie, ale

guzik mnie to obchodzi...

My, ludzie, różnimy się między sobą gustami, inteligencją, powołaniem i uzdolnieniami.

Mamy jednak takie same dziurki i wypustki, i - moim zdaniem - sprawiedliwość i egalitaryzm

powinna polegać na równości w dostępie do kształcenia, a nie na tym, że kiedy już wszyscy

dostaniemy się w tryby edukacji, będziemy traktowani tak samo - bez względu na to, czy na to

zasługujemy, czy nie, i otrzymamy tytuł uniwersytecki według takich samych procedur jak dowód

osobisty. Taki system kształcenia to bagno, w którym z równym powodzeniem ma się pospolitość,

jak i talent. I nie służy niczemu innemu poza uspokajaniem głupkowatych rodziców, leniwych albo

pozbawionych zdolności uczniów oraz nauczycieli robiących tylko tyle, ile potrzeba by

usprawiedliwić fakt pobierania pensji, a także polityków przyzwyczajonych do deprecjonowania

pojęć edukacja i kultura aż do żałosnego poziomu własnego analfabetyzmu i własnej

niekompetencji.

A tymczasem chodzi o to, że trzeba się bać, bez względu na to pod jakim kątem na to

spojrzymy. Jest to system, który produkuje kompletnie zdezorientowanych uczniów i tylko odsuwa

ich problemy na dalszy plan, aż w końcu objawiają się wtedy, kiedy już nic nie daje się zrobić. Ta

cała praca w grupie i tym podobne bezużyteczne wysiłki niczemu nie służą, jest to wyłącznie

marnowanie czasu w gigantycznej skali. Bo teraz wszystko musi być interaktywne i

interdyscyplinarne, egalitarne i nierywalizacyjne. A przecież najważniejszym kryterium powinno

być czy dziecko pracuje solidarnie, czy rozwija się w szkolnym otoczeniu bez urazów, czy też

przeciwnie, jest stworzeniem aspołecznym i negatywnym, które próbuje tylko uczyć i studiować

samemu, według własnego rytmu... Obecnie bardzo źle jest widziane wyuczenie się lekcji na

pamięć, z czego uczeń zostaje następnie odpytywany. Idealnie byłoby, twierdzą ci, którzy

zorganizowali tę niedorzeczność, żeby uczniowie jak najrzadziej musieli odwoływać się do

pamięci. Tak więc nazwy rzek, imiona królów, daty, wydarzenia z historii czy ortografia - wszystko

background image

to, co pobudza ciekawość dziecka, otwiera jego horyzonty i jednocześnie tworzy bazę danych na

resztę jego życia, wszystko to, mówią, nie ma najmniejszego znaczenia.

Nikt nie śmie nazwać rzeczy po imieniu. Nikt nie ma odwagi powiedzieć, że prawdziwe

wykształcenie, autentyczne, zawsze było produktem kowalskiej roboty i średniowiecznych metod.

Dla tych, którzy nie byli dostatecznie zdolni albo którzy uważali ten wysiłek za zbyt wielki,

pozostawało honorowe wyjście w postaci wyuczenia się jakiegoś dobrego zawodu. Teraz jednak

ważniejsze jest, by ci powiedziano, że twój Luisito albo twoja Vanessa zgodnie pracują w grupie, że

są bardzo towarzyscy i zapowiadają się na wzorowego obywatela, który nie będzie obrażał

czarnych Afroeuropejczyków ani cygańskich Romów, że nie będzie też palił papierosów w

restauracjach, i na koniec będzie głosować co cztery lata. Będziesz sikać po nogach z zadowolenia,

ani myśląc o tym, że to nie jest żadne wykształcenie, tylko dobre wychowanie i zmysł społeczny,

czyli coś, czego kiedyś uczono w domu. I że ten system bardziej faworyzuje nierozgarniętych niż

chętnych do nauki i pracowitych, więc w gruncie rzeczy działa na niekorzyść waszej latorośli.

Ale dzieciaki nie są temu winne. Ani nawet nie ci przestępcy, którzy zniszczyli kulturę. Ta

filozofia kształcenia, jak powiedział pewien minister, jest tylko odbiciem hipokryzji i demagogii,

pośród której przyszło nam żyć, skłonnej do przemieniania narzędzia w przedmiot kultu i

zapominania o celu.

Większość rodziców nie chce słyszeć o tym, że ich dzieci nie są przygotowane, żeby zostać

inżynierami technologii kosmicznych, biologami albo profesorami filozofii. Słuchają tego, co chcą

usłyszeć, i już. Wszystko przez ten okropny wirus zwany universitis. Gdyby nie to, ludzie uczyliby

się rzeczy, które najbardziej ich interesują, albo tylko tego, czego chcą się uczyć i mogą. Dzięki

temu mielibyśmy znakomitych hydraulików, drukarzy, cieśli, elektryków, stroicieli pianin i sam już

nie wiem, kogo jeszcze. To ta cholerna obsesja uniwersytetu, o paradoksie, produkuje legiony

frustratów i analfabetów, to przez nią marnuje się nam kraj, nasza młodość i życie.

background image

MIĘCZAKI Z KLASĄ

W rzeczywistości mają rację. Kiedy kilka tygodni temu napisałem ten tekst o prawdziwych

kobietach, dla których kiedyś facet był w stanie kompletnie się zrujnować, dać się przebić nożem

albo spędzić dwadzieścia lat w El Puerto de Santa Maria, żałowałem, że człowiek nie spotyka już

takich kobiet. Zamiast prawdziwych dam, stwierdziłem, takich jak

Maria Felix, Ava Gardner czy Kim Novak, są teraz tylko same cipciedupcie z telenowel i

bezkofeinowe cipeczki. I jak się należało spodziewać, kilka pań rzuciło mi się oczywiście do

gardła. Niektóre, dosłownie, sponiewierały moich zmarłych, ale inne zgadzają się ze mną, mówiąc,

w porządku, rzeczywiście, nie ma sprawy. To prawda, że sytuacja nie wygląda najlepiej i że teraz

pierwszą z brzegu anorektyczną piętnastolatkę, z wdziękiem, że niech się Bóg zlituje, Hollywood

może bezczelnie wykreować na symbol seksu. Z tym zgadza się większość moich przemiłych

rozmówczyń. Niektóre jednak obstają przy tym, że faceci też nie są znów tacy świetni. Jak to więc

jest z tymi facetami?

W sytuacji, z jaką mamy do czynienia, wypowiadanie się na temat kobiet w nieunikniony

sposób staje się niestety prowokacją. Bo, jak wspomniałem, skoro Sandra Bullock albo Winona

Ryder są symbolami zmysłowej pokusy, to gdzie się podziali, u diabła - pytają mnie te panie -

dawni faceci. No gdzie, pomijając Harrisona Forda, podziewają się teraz goście tacy jak Humphrey

Bogart, Clark Gable, Kirk Douglas, Sean Connery, Gary Cooper czy Burt Lancaster. Gdzie

dzisiejsza kobieta może rozkoszować się widokiem, w czerni i bieli albo, niech już będzie, w

kolorze, z popcornem albo bez niego, twardzielem jak Bóg przykazał, rasowym chłopem, z tych

dawnych macho, którzy przyprawiali cię o drżenie nóg, kiedy słyszałaś, jak mówią z ekranu:

Żegnaj, mała. Teraz co najwyżej możemy liczyć na ich następców takich jak Kevin Costner czy Mel

Gibson, którzy nie są może znowu tacy najgorsi, ale też się do nich nie umywają. Mam na myśli

wszystkich tych pizdusiów plastusiów z datą przydatności do spożycia, prześliczne twarzyczki w

rodzaju Paula Newmana czy Roberta Redforda, o których nie pamięta już nawet ich własny ojciec.

Przykrych cieniasów, którzy są dziś naszym chlebem powszednim, nie dającym poczucia sytości.

Rzecz w tym, że - jak mawia pewna moja przyjaciółka - wraz z Robertem Redfordem wszystko

poszło się walić.

Zgadzam się, macie, panie, rację. Zróbcie mi lukrowany tort, jakżeby inaczej, z tych

mięczaków, którzy teraz doprowadzają kobiety do histerii. Keanu Reeves, Brad Pitt, Tom Cruise i

inne pizdusie plastusie, którzy strosząc piórka w filmach, nasi kochani chłopcy malowani, tyle, że

kolor gdzieś się zapodział. A Leonardo di Caprio, czemu nie, zgoda, taki wyszedł śliczny w

Titaniku, że wywołuje rumieńce na twarzach panien, i słusznie, ale i tak jest zaledwie żałosnym

mięczakiem, choć kamery filmowe - wszak należą do niego - kochają go do szaleństwa. To

background image

wspaniały aktor, podobnie jak Johnny Depp oni dwaj i jeszcze kilku innych wypełniają sobą ekran,

że aż zatyka dech w piersiach. Ale kiedy im się dobrze przyjrzeć: w koszulkach i z pistoletem,

walczących na pięści, grających kierowców ciężarówek, policjantów, terrorystów, górników albo

kapitanów niemieckiego okrętu podwodnego, od razu widzi się, że wszystko to lipa, jacy tam z nich

twardziele.

Później oglądasz ich w programach telewizyjnych, na plaży, z mięciutkimi oponami, albo

wodzących się z tymi żałosnymi laskami, które biorą sobie niektórzy za narzeczone, lub też w

domowych pieleszach w dresie i z czapką z daszkiem założoną odwrotnie, i wtedy mówisz, co za

dno. Żaden z nich do niczego się nie nadaje.

No cóż, pozostaje mi tylko zgodzić się z Komitetem Jeżyc na Wojennej Ścieżce: nie ma już

takich kobiet jak dawniej, ale brak też facetów do rzeczy. Może ci, których mamy teraz, są po

prostu emanacją społeczeństwa bezkofeinowego, beznikotynowego i w ogóle gównianego, w

którym brak miejsca na prawdziwe, męskie postaci. A może po prostu bliski kontakt, jaki zapewnia

nam telewizja i kolorowe pisma, cała ta medialna szopka, odbiera im czar. Całkiem możliwe, że ci

faceci, którzy zachwycali już samym sposobem, w jaki otwierali drzwi albo zapalali papierosa, te

wspaniałe kobiety, na które strach było podnieść wzrok, bo jeden ich szept zapierał ci dech, czerpali

swą tajemniczą siłę z dystansu, którego dziś - w dobie nadmiaru informacji - nie da się zachować.

Dzisiaj znamy ich zbyt dobrze. Właściwie fabrykujemy ich sami, dzięki naszej własnej bylejakości

i głupocie - w końcu również głupota może być demokratyczna. A wielkie mity, tak jak marzenia i

bogowie, są w stanie przetrwać tylko kiedy są w oddaleniu.

background image

WIECZÓR Z CARMEN

No to nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, myśli Antonio. Żona, córka i babcia

siedzą każda na swoim miejscu z zupą i klopsami, i nikt nie pokrzykuje, żeby mówić ciszej, bo nie

słychać wiadomości, ani czekaj, chwilę zobaczę, co jest na Tele 5, albo podaj mi pilota. Może się to

wydawać nieprawdopodobne, ale rozmawiają. A wszystko dlatego, że w regionalnej stacji

przesyłowej podłożono bombę - no i cześć, telewizję diabli wzięli. Tak więc dzięki temu Antonio

dowiaduje się wreszcie, że córka ma narzeczonego, a ona sama dowiaduje się czegoś o swojej

własnej historii, bo babcia zaczyna opowiadać, jak przez trzy lata dziadek - niech odpoczywa w

pokoju - wędrował z karabinem i kocem dokładnie na chwilę przed Franco. I dowiaduje się też, że

Antonio i jego małżonka poznali się w tramwaju, a przy okazji - jakie były wtedy tramwaje - i kona

ze śmiechu, kiedy Antonio opowiada, że trwali w narzeczeństwie przez trzy lata i matka wychodząc

za mąż, była dziewicą.

Antonio nie może uwierzyć: popołudnie z rodziną. Ale jego radość trwa krótko. Ponieważ

nie ma żadnej telenoweli ani amerykańskiego serialu, którym można by wypełnić czas, żona i córka

decydują się iść z babcią do supermarketu. Antonio nie chce im towarzyszyć. Zgnij w tym

indiańskim rezerwacie, mówią kobiety i wychodzą. A Antonio, bliski ekstazy, postanawia spędzić

wieczór, narażając się na męki samotności, w swoim indiańskim rezerwacie, na który składają się

dwa tysiące książek i pół tysiąca płyt. Antonio jest we wspaniałym nastroju. Czekają go trzy

godziny w fotelu przed zgaszonym telewizorem, podczas których będzie rozkoszował się don Jose,

Carmen i resztą towarzystwa oraz pogrąży się w lekturze tego na wpół zapomnianego już rozdziału,

w którym don Kichot zatrzymuje się w gospodzie, którą bierze za zamek.

Trzy godziny przerwane tylko na moment, żeby wstać z fotela, żeby podkręcić dźwięk, aby

podręczyć sąsiada z boku, który włączył na cały regulator disco polo (ale nie dasz rady, kretynie, bo

mój sprzęt ma co najmniej sto wat więcej niż twój, i dzisiaj łykniesz to, jakem Antonio), albo żeby

doprowadzić do szału tę idiotkę z piątego, która przyszła, żeby oznajmić, że nie podobają jej się te

trele i że jest za głośno (ale spadaj, głupia babo, bo dzisiaj będziesz słuchać Carmen, Traviaty i

Bolera Ravela, tak jak ja muszę codziennie znosić twoje konkursy i telenowele), albo żeby wkurwić

tych raperów z mieszkania obok, którzy tego popołudnia zostali nagle pozbawieni japońskich

kreskówek dla anormalnych z wyboru, tych na bazie mangi, terminatorów i chuj wie czego jeszcze,

i wałęsają się po klatce schodowej jak upiory.

I tak Antonio spędził wieczór, od czasu do czasu popijając koniak i zadając sobie pytanie, co

by robiło całe to towarzystwo, gdyby nagle czas cofnął się o pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt lat.

Zastanawia się, czy wystarczyłby im Kubuś Puchatek i 20000 mil podmorskiej żeglugi, czy

Człowiek w żelaznej masce zastąpiłby Archiwum X i czy byliby zdolni żyć bez czapek

background image

baseballowych i telepizzy. Czy byliby w stanie śledzić przez radio, podnieceni, śmierć papieża,

śmiać się z Gila bez twarzy, cieszyć się z Bobym Deglane, drżeć z Albertem Oliverasem albo

kochać z głosem Juana Ginzo narzeczoną Diega Valor... Antonio ma już pięćdziesiątkę i wie, że

żadne czasy przeszłe nie były lepsze. Że są czasy i czasy. Ale wie też, że gdyby musiał wybierać,

wolałby szklane kulki i kartonowego konika, przy - wszystkich ich licznych ograniczeniach, niż

transformowanie się w eksterminatora kosmitów. Że woli gockich królów, historię Cyda, geografię i

zeszyty do kaligrafii niż te gówniane gimnazja. Że wybiera Gildę, Caprę, Cecila B. De - Mille’a,

Johna Forda i Tony’ego Leblanca, a nie te amerykańskie telepomyje stworzone na bazie lalek

Barbie z silikonowymi cyckami.

Oczywiście nie ma żadnej logiki w tego rodzaju preferencjach. Wie, że może nawet nie

wytrzymałyby uczonej analizy, nowoczesnej i aktualnej. Ale wie też, że ma rację, i że inni jej nie

mają.

Panie wracają o siódmej. Telewizor nie działa, więc córka - cud nad cuda - prosi o książkę.

Antonio daje jej do wyboru Bomarzo Mujika Lainieza, która jest gruba, i Wielkiego Gatsby’ego

Scotta Fitzgeralda, która jest krótka. Córka woli krótką i teraz czyta w swoim pokoju, podczas gdy

babcia w swoim słucha radia. A małżonka, ponieważ w dalszym ciągu nie ma telewizji, proponuje

pójście do łóżka. I Antonio, który nie widział jej w takim nastroju od lat, dopija koniak i rusza za

nią korytarzem, podśpiewując cicho pod nosem. Ze szczęśliwym uśmiechem od ucha do ucha.

background image

UMRZEĆ JAK DUREŃ

No popatrzcie. Ludziom uprawiającym ostatnio to, co określa się mianem sportów

ekstremalnych, nie podoba się, że od czasu do czasu muszą umrzeć. Wpadają na pomysł, by rzucić

się w przepaść albo pójść na Biegun Północny, albo stanąć na głowie na siedzeniu motocykla

pędzącego z prędkością dwieście na godzinę, a potem, kiedy minie już przypływ adrenaliny,

opowiedzieć to przyjaciołom, dumni do nieprzytomności, bo przecież wszystko się udało. A gdy

koledzy pytają, co będzie, jeśli kiedyś coś ci się przytrafi, wydymają usta.

Nie nudź, stary, mówią. Bo to jest sport wysokiego ryzyka, ale sport. Przecież po to ubieram

się w lycrę i używam lin z poliesterylizowanego nylonu, i zakładam kask z PCV i kamizelkę

kuloodporną, a do tego jeszcze nagrywam siebie na wideo. Faceci i facetki, którzy uprawiają takie

rzeczy, pragną nieprawdopodobnych przygód, ale żeby odbywały się one, uwaga, w ramach

określonego porządku. Narażać życie - owszem, ale z pełną gwarancją, że go nie stracą. Bo być

żądnym przygód to jedna rzecz, a być straceńcem, to druga.

Ale tak się nie da. Bo czasem nie wytrzymuje lina albo karabinek, albo też wąwozem

przechodzi fala, której nie zapowiedziała Chmurka w Wiadomościach, albo z beczki, w której cię

staczają z góry, wypada jedna klepka, i wtedy umierasz albo zostajesz sparaliżowany. I żądasz, jeśli

masz jeszcze czym żądać, żeby zwrócono ci pieniądze. Zwykle żąda się ich od jakiejś firmy, bo

teraz te kretynizmy organizują różne firmy i rzekomi specjaliści, którzy równie dobrze mogą zabrać

cię na uprawianie joggingu w Kosowie, co umożliwić ci powieszenie się za jaja na dębie korkowym

w La Manchy, podczas gdy twoja narzeczona będzie robić zdjęcia. Bo, i o tym też trzeba pamiętać,

bez zdjęć nie ma prawdziwej przygody. Człowiek robi to po to, żeby opowiadać o tym przyjaciołom

i puszczając film na wideo oraz stawiając im piwo, robić minę nieustraszonego łowcy przygód, co

najmniej jak Indiana Jones.

Kiedyś ludzie trawili lata na żmudnych przygotowaniach, zanim stawili czoło wymarzonej

przygodzie. Podróżnicy przez całe życie studiowali, badali i uczyli się na pamięć map wyzwania, z

którym pewnego dnia mieli się zmierzyć. Ci ludzie miesiącami, w milczeniu, obserwowali

północną ścianę szczytu, gdzie być może przyjdzie im stracić życie. W całym tym okresie studiów,

medytacji oraz intensywnych przygotowań mieli czas, by ocenić i przyjąć do wiadomości ryzyko

bólu i śmierci.

To wszystko splatało się w harmonijną całość z odwagą i rozsądkiem, które musiały im

towarzyszyć. Było w tym wszystkim coś tak dogłębnie związanego z ludzką naturą - w końcu

człowiek od niepamiętnych czasów wyruszał na wieloryby, jak w pierwszym rozdziale Moby

Dicka, kiedy nie miał pieniędzy w kieszeni albo kiedy jego serce było zimnym i słotnym

listopadem.

background image

Tak było kiedyś. Teraz każdy ograniczony palant ogląda Archiwum X i stwierdza, że on też

chce silnych wrażeń i adrenaliny. Bierze ulotkę reklamową i następnego dnia, po uiszczeniu

odpowiedniej opłaty, huśta się zawieszony w uprzęży na wysokości pięciu tysięcy metrów albo

pływa pośród piranii z zimną coca-colą w łapie, nie mając najmniejszego pojęcia, co robi. Czasem

nawet nie wie w dosłownym, geograficznym sensie, gdzie jest. I, co gorsza, absolutnie nie

dopuszcza do siebie myśli, że jest za to odpowiedzialny. Wymaga, zgodnie z umową, żeby nic mu

się nie stało. Niech go wsadzą i wyciągną nietkniętego z wodospadów Niagary. A potem, kiedy

skręci sobie kark, bo w tych miejscach skręcenie sobie karku jest rzecząnormalną, wyskakuje z

mordą, albo robi to jego rodzina w żałobie, argumentując, że mu gwarantowano, iż uprawianie

rekiningu wokół wysepek Florydy z kalmarem w tyłku to jak film Walta Disneya.

Jeśli o mnie chodzi, to wszyscy oni mogą się rozwalić. Wolę zostawić sobie łzy na inne

okazje, które rzeczywiście warte są zachodu. Nie na tych, którzy zmieniają ryzyko w idiotyczny,

nieodpowiedzialny spektakl, zapominając, że rzeczywiste życie nie jest telenowelą. Rzeczywiste

życie jest bardzo podłe i zabija naprawdę. I kiedy człowiek jest martwy albo ma kręgosłup

przerobiony na grzechotkę, brzdęk, brzdęk, nie można już złapać pilota i przełączyć, żeby

zobaczyć, co dają na innym kanale. Poza tym świat pełen jest ludzi, którzy codziennie biorą udział

w obowiązkowych przygodach, choć nie mają na to najmniejszej ochoty. Zawodowcy ryzyka -

ochotnicy albo nie.

Ludzie umierają od chorób i wojen, uśmiercani z barbarzyńskim okrucieństwem. Gwałcone

kobiety i mężczyźni porznięci na filety chętnie oddaliby swoje miejsce w spektaklu całej tej bandzie

idiotów spragnionych adrenaliny, w głupkowaty sposób narażających cenne życie, którego

instrukcji obsługi w ogóle nie znają.

background image

O MĘŻCZYZNACH I DAMACH

Od zeszłego tygodnia chodzi mi po głowie sprawa prawdziwych mężczyzn - tych, o których

moja babcia mawiała, że się ich poznaje po butach. Chodzi o to - nie wiem, czy państwo pamiętają -

że Komitet Jeżyc na Wojennej Ścieżce narzekał, i słusznie, że poza Harrisonem Fordem nie ma już

w kinie prawdziwych facetów i że te panieneczki, świeżynki, jogurciki oraz pozostałe, które już

wcale takie świeże nie są, sikają po nogach na widok tych płytkich typków, twardzieli z plasteliny,

którzy kręcą się po ekranie z wypchanymi spodniami, ale kiedy się im dobrze przypatrzysz albo się

do nich zbliżysz, okazują się kompletnymi dupkami. I w filmie i w świecie rzeczywistym w trzech

czwartych przypadków zdarza się to samo.

Znam pewną blondynę, niesamowitą czterdziestkę dwójkę, potrafiącą wbić się w takie

dżinsy, jakich pozazdrościć jej może Viońa. ślicznotka z telenoweli, która spędziła życie na

popijaniu kawy w barach - między innymi dlatego, że kawa wypita w barze i papieros należą do

niewielu rzeczy wartych zachodu w tym cholernym życiu. Rzeczona dama, wystarczająco

inteligentna, żeby każdy facet poczuł się przy niej zupełnym ciulem już po pięciu minutach

rozmowy, ma absolutną słabość do . nędznych barów - takich z kalendarzami z gołymi babami

rodem z warsztatów samochodowych, fotografiami drużyn piłki nożnej, kontuarami z ocynkowanej

blachy, stołami z formiki, robotnikami jedzącymi w południe fasolę z makaronem na papierowych

obrusach i popijającymi wino z lemoniadą. Codziennie kiedy wychodzi z warsztatu

introligatorskiego w starym Madrycie, gdzie oprawia w skórę i owija w obwoluty z weneckiego

papieru Poetykę Arystotelesa albo Żywot Benwenuta Celliniego, starannie unika eleganckich barów

i cierpliwie krąży w poszukiwaniu zatłoczonych knajp z prawdziwego zdarzenia. I tam, pomiędzy

czarnym emigrantem, który sprzedaje błyskotki, pijakiem z domu naprzeciwko i pracownikami

zakładu blacharskiego odpoczywającymi przy piwie, zapala w swoim rytmie papierosa, nie

odzywając się do nikogo, i żadna kobieta na świecie nie czuje się w owej chwili lepiej od niej.

Przypomniałem to sobie któregoś dnia w barze przy stacji benzynowej w przemysłowej

dzielnicy, gdy leciał mecz w telewizji. Kelnerzy mieli tatuaże na grzbiecie dłoni, a dookoła pełno

było facetów w roboczych kombinezonach i kierowców ciężarówek popijających koniak. To jeden z

tych barów, które lubisz, zaraz jej powiedziałem. A ona odpowiedziała coś, co świetnie pasuje do tej

historii: Już tylko w takich miejscach widuje się mężczyzn, którzy podobni są do mężczyzn”.

Zamilkła, zapaliła kolejnego papierosa i, rzecz jasna, wypiła następną kawę. A później opowiedziała

mi, że od lat chodzi do barów tego rodzaju, proletariackich barów, jak je sama określiła, z facetami,

którzy przychodzą po prawdziwej robocie, śmierdzący potem pod niebieskim kombinezonem albo

pod koszulką. Z facetami o szorstkich rękach, z odciskami, i paznokciami czarnymi od smarów,

gdzie króluje koniak i anyżówka, papierosy, i piłka nożna, i głośne rozmowy - jednym słowem,

background image

można odnaleźć podstawowe cechy machismo. Tak elementarne, podkreśla moja znajoma, że

zupełnie mi nie przeszkadzają.

Wręcz przeciwnie. Wchodzę, mówi, i od razu zauważam, że natychmiast cichną wszystkie

rozmowy, ale nigdy nie czuję się z tego powodu niepewnie ani niezręcznie. Przeciwnie, wszyscy

zawsze zachowują się uprzejmie, umiarkowanie, z pewną niewinną, szorstką przychylnością, trochę

niezręczną, z którą jeszcze można się spotkać u tego typu mężczyzn, kiedy im się zdaje, że znaleźli

się w towarzystwie wielkiej damy. Gdyby w takiej chwili ktoś próbował się do mnie przystawiać,

jestem przekonana, że niejeden stanąłby w mojej obronie. Wysilają się, żeby pokazać, że są

grzecznymi chłopcami - i to jest takie rozczulające w dzisiejszych czasach.

Potem, żeby wykazać różnicę, moja znajoma opowiedziała mi o swoich wizytach w innych

miejscach, w tak zwanych eleganckich barach i restauracjach, gdzie wykrochmaleni biznesmeni,

typowi lalusie, wszyscy w nienagannych koszulach i krawatach, z telefonami komórkowymi w

kieszeni, usiłujący robić wrażenie, że właśnie rozwiązują międzynarodowe problemy finansowe

niebywałej wagi, wbijają w nią wzrok, gdy tylko wchodzi. I już od wejścia puszczają do niej oko,

prężą się i pysznią, jak myśliwi o nieodpartym uroku, posyłając jej uśmiechy, które są znacznie

bardziej obraźliwe niż grubiański komplement mechanika. Gdyby mnie tam spotkały jakieś kłopoty,

zauważa, byłabym załatwiona - widać jacy są bezwzględni, a jednocześnie miękcy i tchórzliwi. A

na dokładkę każdy uważa się za Keanu Reevsa albo Toma Cruise’a. I nieodmiennie zawsze znajdzie

się jakiś imbecyl, który podchodzi nieproszony i mówi: słuchaj, skądś cię znam, albo stara się ją

zaprosić na drinka, albo zamęcza swoim ględzeniem. Aż ona odwraca się powoli, spogląda mu

prosto w oczy i z zimną, wyniosłą pogardą, na którą potrafi się zdobyć tylko kobieta, mówi do

niego, słowami albo nie otwierając nawet ust: idź się trzymać mamusinej spódnicy, palancie.

background image

CIĄGLE JESTEŚMY BRZYDCY

Zapewniam państwa, że starałem się przez całe wakacje. Po raz pierwszy, odkąd wystukuję

na maszynie ten cotygodniowy tekst, dopuściłem się, na samym sobie niesłychanego gwałtu.

Dokonałem tytanicznego wysiłku. W tym roku nie, myślałem co tydzień. W tym roku złamię

tradycję i będę pisał o czymś innym.

Postanowiłem wykorzystać również fakt, że Javier Marias, [Javier Marias - hiszpański

pisarz, zamieszczający swe felietony na tej samej stronie w „El Semanal” co autor.] angielski

sługus, usunął się z drogi i ruszył na odpoczynek do perfidnego Albionu - w sierpniu otrzymałem

od niego prowokacyjną pocztówkę z mordą Nelsona - dzięki czemu nie zdoła poruszyć tematu,

który co roku królował na naszej stronie. Postanowiłem być twardy. Żadnych artykułów na temat

strojów plażowych, powiedziałem sobie, takich jak ten, nie wiem, czy państwo pamiętają, który

zatytułowałem któregoś roku Jesteśmy brzydcy. Tym razem nie, zdecydowałem. Jakbym nie

widział jaskrawych kolorów i baseballówek z daszkami przekręconymi do tyłu. Żadnych obelg pod

adresem obowiązującej mody. W ten sposób oszczędzę sobie listów od niezadowolonych

czytelników. Tolerancja, Arturku. Miłosierdzie i tolerancja. Pamiętaj o belce we własnym oku, i tak

dalej. Nie mieszaj się, niech sobie noszą wszystko, co tylko im wpadnie do łbów.

Jednak nie mogę. Próbowałem, ale nie dam rady. Przysięgam wam na berło Ottokara, że za

każdym razem, codziennie, kiedy wychodziłem z domu tego minionego lata, pełen byłem

najlepszych intencji, gnany braterskim pragnieniem odszukania pozytywnej strony zagadnienia. Z

mocnym postanowieniem, że będę spacerował po ryneczkach nadmorskich miasteczek i całował

ludzi w usta, cmok, cmok, chwaląc koszulę tego, spodenki w kwiatki tamtego, fosforyzujące body

tamtej tam. Bóg mi świadkiem, że chodziłem z najlepszymi intencjami na świecie i uśmiechem

solidarności na ustach, zupełnie takim samym, jak Flipa i Flapa, choć ten uśmiech wydawał mi się

wyrazem totalnego imbecylizmu. Byłem jednak gotowy na to, by kochać wszystkich. Pragmatyczny

i w dobrym humorze aż do wyrzygania. Brzydziłem się tą całą swoją tolerancją. Ale i tak nie

strzymałem. Starałem się, ale nie dałem rady.

Chodzi o to, że kiedyś ludzie ubierali się w zgodzie ze swym wyglądem fizycznym i

osobowością. Wedle gustu, wykształcenia i takich tam rzeczy. Teraz wykształcenie, gust,

osobowość, nawet wygląd fizyczny muszą być zgodne z modą lansowaną przez kolorowe pisma i

seriale telewizyjne. Normą jest pospolitość, nie istnieje jakiekolwiek kryterium wyboru i z

założenia wszystko nadaje się dla wszystkich. To tak, jakby rzucono ludziom ubrania: komu, komu,

bo idę do domu. A najsmutniejsze w tym całym fenomenie jest to, że żaden z tych zestawów nie jest

przypadkowy, że każdy z tych horrorów, które oglądamy na ulicy, był wielokrotnie przymierzany i

oglądany w lustrze. Tak więc nawet ta rzekoma przypadkowość i nieformalność są sztuczne,

background image

bardziej fałszywe niż uśmiech mojego kuzyna. Latem, a zwłaszcza w czasie urlopu, ludzie

odważają się na nieprawdopodobne rzeczy. W tym roku widziałem, jak by powiedział Kurtz do

Harrisona Forda w hybrydzie Jądra ciemności i surrealistycznego Łowcy androidów, zgrozę jakiej

nigdy nie spodziewałem się ujrzeć.

Widziałem nieprawdopodobne połączenia tkanin i kolorów. Widziałem klony księcia

Lecquio w polo z Pucharu Ameryki, w butach marynarskich, i krótkich spodenkach do kolan w

paski oraz z łydkami tak owłosionymi, że zaraz traciłem ochotę na kolację. Widziałem laskę w

stroju kąpielowym na głównej ulicy miasta oddalonego od najbliższej plaży o pięćdziesiąt

kilometrów. Widziałem wrzeszczących raperów w adidasach z czerwonymi migającymi

światełkami, którzy aż prosili się o spotkanie z oszalałym faszystą z Illinois uzbrojonym w AK-47.

Widziałem czcigodnych staruszków z białymi nóżkami i siwymi włosami - ludzi, którzy walczyli w

wojnach domowych, pracowali godnie całe życie, mieli dzieci i wnuki - ubranych na wieczorny

spacer w kolorowe bermudy i koszulki z Archiwum X. Widziałem nieopierzone podlotki z butami

na podeszwie o grubości półtorej piędzi i tatuażami nawet na chichi. Widziałem mężów, którzy z

dumą wyprowadzali na spacer swe legalne żony ubrane za dziesięć tysięcy ze śniadaniem.

Widziałem morsów ważących dziewięćdziesiąt kilo, w obcisłych spodenkach z lycry pod spodem i

obcisłym body na wierzchu, z rozlewającymi się zwałami tłuszczu, które przyniosłyby fortunę

niejednemu statkowi wielorybniczemu. Widziałem stworzenia godne wyspy Doktora Moreau.

Tak więc w tym roku po raz kolejny czuję się zobowiązany potwierdzić, że nie tylko

jesteśmy brzydcy. Nasz problem nie polega tylko na użyciu czasu teraźniejszego w trybie

oznajmującym, co mogłoby sugerować, że sprawa jest przelotna i błaha. Chodzi o to, że w dalszym

ciągu jesteśmy brzydcy, uporczywie - żebyście mnie dobrze zrozumieli. Brzydcy i pospolici z

premedytacją i perfidią. Brzydcy, i nie ma dla nas ratunku. A poza tym - i to jest najbardziej

groteskowe w całej tej sprawie - płacimy za to z góry.

background image

OCHOTA NA SZAMPAN

„Boże, nie pomagaj mi, ale też mnie nie rozpierdalaj”. Tak zaczyna się jeden z rozdziałów

powieści Na południe od twojej talii mojego kolegi Roberta, pisarza wyklętego, o którym już wam

kiedyś opowiadałem. Roberto, jak wtedy mówiłem, to facet chudy, wręcz zasuszony, z

podkrążonymi oczyma, zawsze z camelem bez filtra w ustach, zaszczycający mnie jedną z tych

przyjaźni, które stają się karą dożywotniego więzienia.

Jest to król bestsellerów dla zdecydowanej mniejszości. Sprzedał sto trzy egzemplarze

swego największego dzieła i odniósł taki sukces, że niektórzy z tych stu trzech czytelników do dziś

go szukają, żeby obić mu mordę. Nie wyciągnęło go to z nędzy i dalej jest biedny jak mysz

kościelna. Ale na każde urodziny ofiarowuje mi książkę niewiadomego pochodzenia. Nie wiem,

skąd je bierze, przypuszczam, że z centrum handlowego Corte Ingles.

Nie widziałem nigdy człowieka bardziej bezczelnego od Roberta. Od lat ścigają go

wierzyciele i płatni mordercy, a on utrzymuje się przy życiu, wykorzystując tylko swój spryt i

talent. Swoją żonę, Clarę, poderwał w pewnym barze, w którym ciężko harowała. Wstąpił tam

któregoś dnia, a gdy zapytała, czego sobie życzy, zamówił szklankę wody. „Nie podajemy samej

wody” - odpowiedziała. „No to niech będzie z lodem”.

Przyniosła mu whisky, za którą sama zapłaciła, i wtedy się umówili. I odtąd Clara cały czas

pracowała, żeby zarobić pieniądze, podczas gdy on nielegalnie podłączony do prądu i z odłączonym

telefonem, i otulony w koc, kiedy było zimno jak skurwysyn, czytał książki wątpliwego

pochodzenia, mieszając Poego z Faulknerem i Cervantesa z Dumasem i Kafką, i pisał gorączkowo,

gotowy urodzić wielkie dzieło, które wreszcie pozwoliłoby im jeść ciepłe posiłki.

Teraz Roberto właśnie skończył swoją powieść. Powiedział mi to któregoś dnia przez jeden

z tych telefonów komórkowych, których używa, zanim mu je zablokują za niepłacenie rachunków -

dlatego często zmienia numery, tak samo jak od czasu do czasu zmienia tożsamość. Roberto del

Sur, który naprawdę nazywa się Roberto Montero, podpisuje się teraz jako Montero Giez., właśnie

tak, z drugim nazwiskiem w skrócie, i jeśli to robi, żeby zmylić wierzycieli, to właśnie go

załatwiłem. Chodzi o to, że skończyłem powieść i ci ją wysyłam - powiedział, podsumowując w ten

sposób cztery lata bolesnej walki, nieustannej pracy, przerabiania, poprawiania i przepisywania,

czyli chińskich tortur prawdziwego pisarza, takiego ze znakiem jakości. Nie któregoś z tych

typowych ciapciaków, tych twardzieli z plasteliny, tych gryzipiórków, którzy wypijają trzy piwa z

kolegami w barze i zaraz wyskakuje kuzyn ze słowami: „Bardzo dobry tekst, przyjacielu. Bardzo

życiowy”. A on na to odpowiada: „Ale twój jeszcze bardziej”. O, nie, Roberto pracuje jak wariat i

nic z tego nie ma. Co więcej, kiedy pisze, opowiada nam swoje życie. Prawdziwe życie cyganerii,

nędzy i noża, bez grosza w kieszeni, pośród ludzi podłych i niebezpiecznych, łatwo sięgających po

background image

pistolet i ze śladami po igłach w żyłach. Życie tej Hiszpanii, z którą nigdy nie zrobi sobie zdjęcia

premier Aznar, tak samo jak nie zrobił sobie go ten drugi palant, którego nazwiska nie pamiętam.

Powieść Montera Giez. jest bardzo ponura, czarna do bólu, krążąca po obrzeżach piekła, bo

on sam przechadzał się tam przez całe swoje zasrane życie. Tego, co opowiada nie opowiedział

jeszcze nikt, i to widać. Nie bez powodu ta powieść, która właśnie została wydana, nosi tytuł

Ochota na szampan.

Miała pięćset stron i została skrócona o połowę - mnie się wydaje, że wyszło to jej na dobre.

W moim wydawnictwie nie zwrócono na nią najmniejszej uwagi, ale w Edhasie się spodobała i

postanowili zrobić z niej bestseller. Szczerze mówiąc, nie podoba mi się ani tytuł, ani format, ani

okładka z jakimiś rogami byka i księżycem, bo Roberto i to, co on opowiada, jest znacznie bardziej

ponure i przejmujące. Nie podoba mi się też to, co napisano na ostatniej stronie okładki:

„połączenie, niemal perwersyjne, Martina Santos i Juana Marse”. Przy całym szacunku dla

kochanego Marse, Roberto jest raczej bastardem Valle Inclana, Galveza i Buscariniego, a także

Pedra de Repie i całej tej nieszczęsnej hiszpańskiej bohemy z początku wieku, przyozdobionej

Pynchonem i Bukowskim, i rzuconej na najbardziej nędzną i marginalizowaną Hiszpanię, jaką

można sobie wyobrazić.

Rzecz w tym, że uwielbiam sposób, w jaki pisze ten facet.

Zachwyca mnie ta różnica pomiędzy szpanerskim napuszeniem lipnej cyganerii z fotografią

w dodatku literackim i facetem z rynsztoka, który ma nędzę w pamięci, atrament w żyłach, a pisze

krwią. W każdym razie, żebyście państwo nie padli ofiarą pomyłki, gdyby przyszło wam do głowy

przeczytać tę powieść, i żebyście wiedzieli, w co się pakujecie, przytoczę jej pierwsze zdanie, które

jest całą wyszukaną deklaracją filozoficzną: „Charolito ufał tylko swojemu chujowi, bo wiedział, że

tylko on nigdy go nie wyjebie”. A teraz idźcie i ją sobie poczytajcie, jeśli macie jaja.

background image

PRZYPADEK ZŁEJ PRASY

No cóż, autor tych słów siedział sobie cztery dni temu w słońcu na ławeczce i nagle

podszedł do niego gówniarz, któremu Trzej Królowie przynieśli zestaw Terminator albo Men in

Black czy coś w tym rodzaju - wynalazek będący połączeniem gwiezdnego plecaka i

ultradźwiękowego karabinu.

I najwyraźniej przekonany, że jestem zamaskowanym kosmitą, mały dupek podszedł i

wycelowawszy z bardzo bliska, strzelił we mnie serią kolorowych świateł, której towarzyszyło

przeraźliwe pi-po, pi-po, a następnie rzucił się do ucieczki, padalec jeden, podczas gdy ja

rozpaczliwie starałem się nie dostać ataku serca. I powiedziałem sobie, no, popatrz, stary, niektórzy

już od małego dobrze rokują na przyszłość. Ten przynajmniej nie ma wątpliwości co do swego

powołania. W dorosłym życiu na pewno chciałby być serbskim artylerzystą.

Później zacząłem rozmyślać nad tym, jak niesprawiedliwie historia obeszła się z Herodem.

Naturalnie dziś nasza hiszpańska dziatwa - dzięki wysiłkom odpowiednich ministrów działających

na polu kultury - doskonale wie, kto jest księciem Monaco, ale nie ma zielonego pojęcia, kto był

królem Judei, a nawet - czym u diabła ta Judea była. Poza tym owe cztery bestsellery, które napisali

święty Mateusz z kumplami, kiedy celnik postanowił przerzucić się z finansów na literaturę, z

hukiem spadły z list najlepiej sprzedających się książek, bo przy takich gigantach, jak prałat Setien

albo Karol Wojtyła – każdy z nich w swoim rodzaju - inni pisarze mogą sobie strzelić w łeb.

Chociażby im pomagał WordPerfect 6.0 i Duch Święty.

Wracając jednak do kwestii sprawiedliwości wobec Heroda, to uważam, że nigdy nie wzięto

pod uwagę pozytywnego aspektu sprawy. Bo zdarzają się przecież naprawdę okropne

bachory. Tyle było gadania o rzezi niewiniątek, że Herod tu, że Herod tam, ale weźcie i policzcie,

ilu z tych niewinnych zachowało swoją niewinność przez dłuższy czas. Bo i Hitler, i Radovan

Karadżić, i Pinochet, że przypomnę tylko tych trzech wielkich skurwysynów, pewnie też kiedyś byli

niewinni - przynajmniej przez kilka miesięcy małe dzieciny, aż któregoś dnia postanowili wziąć się

do roboty i poprawić statystykę zgonów.

Nigdy nic nie wiadomo.

Poza tym jest jeszcze jeden dyskusyjny element w sprawie Heroda. Pamiętam, że w

pewnym włoskim filmie, który oglądałem przed laty i którego tytułu niestety nie pamiętam, facet

się skarżył, że w sumie nie zabił tylu dzieci, ile mu insynuowano, i że zdecydowanie przesadzono

co do owych wydarzeń w Betlejem. Później, po przemyśleniu całej sprawy, nie mogłem nie

przyznać mu racji. Mateusz (2,16) mówi, że facet kazał „pozabijać wszystkie dzieci w Betlejemie i

w całej jego okolicy, do lat dwóch”. Tak oto zrodziła się czarna legenda Heroda, która przetrwała

już prawie dwa tysiące lat, podczas gdy bezstronny obserwator nie może nie przyznać racji temu

background image

biednemu człowiekowi. Wszak ilu ludzi mogło liczyć malutkie miasteczko Betlejem, o którym

mówią ewangeliści? Policzmy.

W czasach Heroda małe miasteczko to było kilka pasterskich

chat. Według encyklopedii Espasa Calpe w 1910 roku Betlejem liczyło zaledwie dziesięć

tysięcy mieszkańców. Jeśli więc

zabierzemy się do liczenia, biorąc pod uwagę przyrost naturalny, migracje i całą resztę, oraz

odniesiemy to do średniej gęstości zaludnienia w tamtej epoce, wyjdzie nam, że w Betlejem i

okolicach żyło mniej więcej tysiąc osób. I to licząc z dużym zapasem. Odpowiada to jakiejś setce

ówczesnych rodzin, mniej więcej, wliczając w to dziadków i babcie, przy średniej około dziesięciu

osób na rodzinę. Jeśli więc założymy, że w każdej rodzinie było sześcioro dzieci i pominiemy

połowę z nich jako dziewczynki, wyjdzie nam po dwóch, trzech męskich potomków w wieku

poniżej osiemnastu lat w każdej podstawowej komórce społecznej. I teraz: z dwustu dzieciaków,

które mogły tam być, zaokrąglając w górę, ile miało poniżej dwóch lat? Co najwyżej, biorąc pod

uwagę śmiertelność noworodków i długość życia w tamtych czasach, jakieś piętnaście do

dwudziestu procent. Co daje trzydzieścioro albo czterdzieścioro dzieciaków. Powiedzmy, że

trzydzieści pięć. To znaczy tyle, ile załatwia Milosević lub Clinton na pierwsze śniadanie. I przez

tych nic nie znaczących trzydziestu pięciu dzieciaków Herod Pierwszy cierpi od dwudziestu

wieków z powodu złej sławy pieprzonego ludobójcy. Do tego wielu myli go z jego synem,

przypisując skazanie na ścięcie Jana Chrzciciela, oraz - co zrozumiałe - cały ten cyrk ze

spódniczkami, przede wszystkim z tą wredną dziwką Salome, która była urodziwa jak Salma

Hayek, ale znacznie bardziej perwersyjna.

Cóż: jedni sieją, drudzy zbierają plony.

background image

ROCKANDROLLOWI DZIADKOWIE

Wydaje się nieprawdopodobne, jak wielu mamy w tym kraju radiofonicznych ekspertów i

specjalistów. Za każdym razem, kiedy zdarza mi się włączyć radio, odzywa się jakiś człowiek,

który z uporem maniaka stara się ułożyć mi życie. Do tego niektórzy są wielofunkcyjni i

wielokształtni, i o wielu obliczach, bo równie dobrze doradzają ci, jak głosować, co pouczają o

światowym terroryzmie, oceniają rok podatkowy lub też wygłaszają opinie na temat kryzysu

rolnego w Mongolii Wewnętrznej. To pewnie dlatego w tym kraju nożowników, analfabetów i

wydrwigroszy pewne osoby przechodzą z jednego radia do drugiego i tak trwają od lat, zawsze

podkreślając, że oni już to mówili, chociaż mówili dokładnie coś odwrotnego. Gdzie indziej

nazwano by ich rozbitkami z innej epoki.

A nawet, lekko się zastanowiwszy, oportunistami. Ale tutaj są ekspertami. Ekspertami od

siedmiu boleści.

Któregoś dnia, żeby daleko nie szukać, zaserwowali mi debatę o trzecim wieku, czyli o

babciach i dziadkach. Goliłem się właśnie i wysłuchałem jej w całości, razem z opinią wybitnego

psychologa czy też psychiatry, zresztą diabli wiedzą kto to był. Jakiegoś faceta, który twierdził, że

zna się na starych ludziach. I ten cwaniaczek, wraz ze swoimi współrozmówcami, postawił mnie w

stan gotowości, z maszynką w powietrzu i połową twarzy w pianie, kompletnie zaszokowanego

przez cały czas trwania tej dyskusji. Wszak nie ma nic lepszego niż kilku specjalistów, żeby

poukładać sprawy na właściwym miejscu.

Wywód był następujący: to, co najbardziej postarza i niszczy, to akceptacja starości. Dlatego

nieodzowne jest kultywowanie młodzieżowych zachowań i chęci do zabawy. Najgorszy błąd to

poddanie się upływowi czasu. Trzeba być młodym duchem. I aby to osiągnąć, eksperci, prowadząca

program i znakomity psychoterapeuta czy kim on tam jest, dawali ludziom serie porad. Godną

pochwały postawę, podkreślał jeden, wykazała pewna staruszka, która na urodziny wnuka ubrała

się w rockandrollowy strój na bazie skóry i gitary, i zadedykowała jemu oraz jego kolegom

prawdziwy show. Przykład ten, przywołany w dyskusji przez jednego z uczestników, wywołał

entuzjazm pozostałych. Jak miło, zachwycali się. Tędy prowadzi droga. Następnie zaproszony

psychosomatyk zachęcił radiosłuchaczy w podeszłym wieku, żeby nie poddawali się smutnym

zwyczajom emerytów, ale żeby wyszli na ulicę z wyzwaniem, które potwierdzi ich indywidualne i

niezbywalne istnienie. Na przykład, podkreślił, dzięki noszeniu jaskrawych ubrań. Żadnych szarości

ani ciemnych tonów, wyłącznie kolory radosne, żywe, które potęgują chęć życia. Odzież sportowa

nie jest przeznaczona wyłącznie dla młodzieży, oświadczył.

Trzeba ubierać się w sposób niebanalny, z wyobraźnią. Dlaczegóż to, przechodził od razu do

szczegółów, mężczyzna w wieku emerytalnym nie mógłby chodzić w czapce z kotem Garfieldem

background image

albo w koszulce z Gwiezdnych Wojen?

Ale najlepszy numer to były porady na temat humoru. Dyżurny psychodelik oświadczył, że

najskuteczniejszą terapią przeciwko starzeniu się jest poczucie humoru. Trzeba robić z siebie

klowna, powiedział dosłownie. Trzeba robić z siebie klowna, kiedy tylko się da, wychodzić na

nowoczesne tańce, śmiać się z samego siebie i wywoływać śmiech u innych, bo śmiech jest

najlepszym antidotum na siwiznę i zmarszczki.

A prowadząca program i pozostałe imbecyle zgodzili się natychmiast, że tak, że oczywiście.

Że raczej śmierć, niż zmarszczki i siwizna. Że za wszelką cenę trzeba negować starość i że każdy

sposób jest dobry. I że to robienie z siebie klowna to wspaniały pomysł, bo nie ma nic

zabawniejszego niż staruszek żartowniś, który zapomina, że jest stary i brata się z młodymi, nie

przejmując się tym, co inni powiedzą. I to wszystko, przysięgam państwu na mych najświeższych

zmarłych, cała ta banda anormalnych palantów: specjalista psychoanalityk, prowadząca program,

eksperci od rozmów i kilku słuchaczy, którzy dzwonili, żeby powiedzieć, że się zgadzają,

wygadywała w godzinie największej słyszalności, bez najmniejszego zająknięcia! Nadzwyczaj

zadowoleni z siebie.

Jest jeszcze inny sposób na zachowanie młodości, pomyślałem sobie, kończąc się golić. Na

przykład - wykorzystując miesięczną emeryturę w żenującej wysokości 38.000 peset – udać się do

sklepu z bronią i kupić paczkę z tuzinem naboi, zdjąć myśliwską dwururkę ze ściany, a następnie

udać się do radia, żeby wystąpić na żywo. Dzień dobry państwu, jestem emerytem i nazywam się

Mariano López. Łup, łup, łup. I koszulka z napisem: „Souvenir from Puerto Urraco”. Zobaczycie,

jak będzie młodzieżowo i jak śmiesznie. Nie można sobie wyobrazić większego poczucia humoru

niż to. I sami se załóżcie tę pierdoloną czapeczkę z kotem Garfleldem.

background image

SŁUCHAJ, STARY

Słuchaj, stary. Twoja siostra powiedziała mi, że coraz bardziej odlatujesz i że wyrzucili cię

ze szkoły, skończony kretynie. I że do tego wszystkiego bierzesz wszystko. Dokładnie wszystko,

przyjacielu. Alkohol i tabletki, tabletki i alkohol, i przerabiasz dwie paczki papierosów dziennie,

mając dziewiętnaście lat. I że zostawiłeś swoją narzeczoną, to znaczy w sumie to ona ciebie

zostawia, bo już z tobą nie wytrzymywała. I że wracasz nad ranem, przelatując na czerwonym

świetle nawalony jak Messerschmitt, i że drzesz się na swoich starych, i że masz wszystko gdzieś.

Że naprawdę odlatujesz, z pustym wzrokiem i bez najmniejszej ochoty, żeby wrócić tu przed

końcem twojego zasranego życia. Zakładając, jak mówi twoja siostra, że jeszcze trochę ci tego

życia zostało.

Prosi, żebym ci coś powiedział, że czytasz mnie w niedzielę i że mnie słuchasz. Nie wiem,

w jakiej sprawie miałbyś mnie u diabła posłuchać. Ale skoro ona, ukochana Bambi rodziny, tak

mówi, pewnie ma jakieś powody. Cóż. Chce, żebym coś napisał, coś ci powiedział, jakbym był

samą Panienką z Lourdes.

A tak naprawdę, to zupełnie nie wiem, co ci powiedzieć.

W kwestii happy endów mam swoje określone zdanie, a ostatnią czarodziejską różdżkę

widziałem wbitą w pizdę wróżki zgwałconej w Sarajewie. Nie wiem, czy wyrażam się jasno. No,

cóż. Czułbym się źle, gdybym dzisiaj nie poświęcił ci tej strony. Nie ze względu na ciebie, ale ze

względu na Bambi.

Rozczarowałbym ją i pewnie przestałaby czytać moje powieści, i śnić o poderwaniu ojca

Quart albo Lucasa Corso. No, więc słuchaj, coś ci powiem. Właśnie napisałem, że cię nie znam, ale

to nieprawda. Nietrudno cię poznać, jeśli człowiek rozejrzy się dookoła i skupi myśl na kraju, w

którym mieszkasz, i na telewizji, którą oglądasz, i na psach, którzy planują twoje życie i twoją

przyszłość, i na polityków, na których głosuje twoja mama i tata. Nietrudno, jeśli człowiek pomyśli

o tej firmie, w której zatrudnili cię dorywczo latem, i o pracy, w której wykorzystują twoją byłą

narzeczoną, i o desperacji twoich rówieśników. Nie jest trudno, przysięgam. To jest gówno, a słowo

przyszłość najlepiej wypierdolić przez okno. Widzisz, że rzeczywiście cię znam?

Jest jednak coś, co mogę ci powiedzieć. Jesteś tutaj na świecie w którym przyszło ci żyć.

Byłoby wspaniale, gdyby były jeszcze do zrobienia jakieś rewolucje i marzenia do zrealizowania,

które by cię rozpaliły i pchnęły na ulicę. Ale wiesz albo to odczuwasz, że zrobiono już wszystkie

rewolucje i zaraz po ich zrobieniu zawłaszczyli je ci, co zawsze. Że dobrzy zostają na zewnątrz, na

deszczu, i że w tym filmie zawsze wygrywają źli. Wiem to wszystko, bo to widziałem, stary.

Widziałem to we wszystkich językach i kolorach. Widziałem to tam i widziałem to tutaj. I wiem, że

wielkie wspólne przygody, solidarność, te zapalniczki na koncertach, jupi, jupi, wszystko to poszło

background image

się walić już dawno temu.

Ale zostało parę rzeczy, daję słowo. Kiedy skończył się już czas bohaterów solidarnych,

nadchodzi czas bohaterów samotnych. Może teraz, kiedy umarli już bogowie i bohaterowie przez

duże B, ocalenie tkwi w bohaterstwie pisanym małą literą. W pionku zapomnianym w rogu

szachownicy, który rozgląda się wokół i widzi skorumpowanego króla, królową dziwkę, konia z

kartonu i nieruchomą wieżę, napychającą sobie brzuch forsą. Ale pionek twardo trwa na swym

kruchym polu.

I to pole nagle staje się przedmiotem walki, przeradza się w okop oporu i schronienie przed

zimnem, jakie panuje na zewnątrz. To jest moje pole, tutaj jestem i tutaj walczę. I tutaj

umrę. Wybór broni zależy od każdego z nas. Wierni przyjaciele, kobieta, którą kochasz, osobiste

marzenie, jakaś sprawa, książka. Jakże pomaga, przyjacielu, spojrzenie w bok i ujrzenie, że na polu

obok jest inny pionek, tak samo samotny i przepojony odrazą, jak ty, ale trwa wyprostowany i może

ma książkę w dłoniach. Zdarzają się cudowne przygody, wielkie zwycięstwa i niesamowite

dokonania, które rozpoczęły się w najgłupszy możliwy sposób, od przebiegnięcia wzrokiem

pierwszej strony książki.

Teraz już wiem, że to nic wielkiego, przyjacielu. Niczego nie rozwiązuje, pozwala jedynie

zrozumieć. Ale to nie jest wcale mało. Chodzi mi o zrozumienie, że rodzimy się, żyjemy i

umieramy w absurdalnym świecie, że jedyne, co możemy zrobić, to spojrzeć nań z podniesioną

przyłbicą, z dumą kogoś, kto wie, że będzie bił się aż do końca, solidarny z innymi pionkami, które

podobnie jak ty, biją się na zapomnianych polach walki. I w końcu odkryjesz, że życie nie jest takie

straszne.

Historia właściwie się nie zmienia. Ludzie pętają się, zagubieni, od tysięcy lat, zawsze tak

było. Różnią się od siebie tylko jednym: jak żyją i jak umierają.

background image

TANGO

Od dawna kładę się spać wcześnie. Jednak tej nocy wracałem późno do mojego hotelu w

Buenos Aires. Mój argentyński wydawca, Fernandez Estevez, z którym zaprzyjaźniłem się

przed laty w Montevideo, tego akurat dnia, w którym pojechaliśmy na miejsce zatopienia

pancernika Graf Spee, trzymał mnie do bardzo późna, przy deserach w jakiejś restauracji, a

pieczone mięso i czerwone wino wyłaziły mi już uszami. Tak więc zdecydowałem się

pospacerować po tym mieście, które czasem, zależnie od tego, jak się na nie spojrzy, przypomina

jeszcze trochę to dawne, które odkryłem u Blasco Ibaneza, a potem w książkach Borgesa i Bioy

Casaresa. To, które poznałem dwadzieścia dwa lata temu, kiedy po raz pierwszy wybrałem się na

Ziemię Ognistą, na przylądek Horn, do błękitnych wielorybów i na Antarktydę, i w którym później

długo i intensywnie żyłem podczas wojny o Malwiny. Emilio Attili, melancholijny pianista, nie gra

już w Sheratonie, a Bahia Buen Suceso, z tego co mówią, zatopiły brytyjskie harriery w kanale San

Carlos. Szczęśliwie nie ma już ponurych Fordów Falcon z zapalonymi światłami tuż przy

krawężniku, śmierdzących na kilometr Szkołą Mechaniczną Floty. Ale w dalszym ciągu otwarte są

dobre bary na odpowiednich rogach ulic, ulica Corrientes nie zmieniła nazwy, a pizzeria Palermo i

antykwariat Victora Eizenmana szczęśliwie dalej są, tam gdzie były.

Gdy przechodziłem przez hol hotelu, dosięgły mnie dźwięki tanga. Zaskoczony podszedłem

do rotundy, a tam, usadowiony naprzeciw baru, pianista grał Jej oczy się zamknęły, podczas gdy

para zawodowych tancerzy z niebywałą lekkością tańczyła w taki sposób, w jaki potrafi tańczyć

tylko dwoje Argentyńczyków. On młody, świetnie zbudowany, o latynoskim profilu, ubrany jak

elegancki mieszkaniec stolicy, w dopasowanej marynarce, z białą apaszką na szyi i kapeluszem

zsuniętym do tyłu. Cały czas się uśmiecha, odsłaniając wspaniałe zęby, lśniące, łotrowskie. Ona -

szczupła, bardziej interesująca niż atrakcyjna, z sukienką rozciętą aż do początku uda, precyzyjnie

wykonuje swoje ewolucje wokół tego uśmiechu.

Siadam patrząc cały czas na nich, i zamawiam dżin z tonikiem. Przy innych stolikach też

siedzą goście - kilkoro turystów gringo typu Arkansas, którzy głośno objawiają swoją radość, że

wreszcie mogą na żywo obejrzeć flamenco. Jest też kilkoro stałych klientów hotelu i kilka par,

małżeństw w średnim wieku, wyglądających na Argentyńczyków. Jedno z tych małżeństw siedzi

blisko mnie. On po sześćdziesiątce, z siwymi włosami, w marynarce i z bardzo elegancko

zawiązanym krawatem. Ona ma na sobie czarną dyskretną sukienkę, w której świetnie wygląda

mimo wieku - a jest po pięćdziesiątce, i to mocno. W tej chwili kończy się melodia i zaczyna

następna: Przez głowę. Para tancerzy się rozdziela. Zbliżają się osobno z jednej i z drugiej strony do

moich sąsiadów i porywają ich do tańca. Mężczyzna porusza się z elegancją, jest poważny i

skupiony. Widać, że w swoim czasie był niezłym podrywaczem. Ale moją uwagę zwraca kobieta.

background image

Tancerz zdjął kapelusz, lecz wciąż ma biały uśmiech pod czarnymi włosami, lśniącymi i

nasmarowanymi brylantyną. Porusza się z partnerką po parkiecie w rytm tanga, z doskonałą

zgodnością. Na pewno tańczą ze sobą po raz pierwszy w życiu. Zdumiewa mnie sposób, w jaki

kobieta w czarnej sukience wczuwa się w muzykę i ruch swego partnera. Przytula się do niego i

kołysze z boku na bok, wciąż zachowując godność, podziw budzące dostojeństwo.

Świadom tego, tancerz przylega do niej, szanując jednak jej sposób zachowania. Kobieta

jest wysoka, elegancka i widać, że była kiedyś piękna i... jeszcze potrafi taka być. Ale jej

atrakcyjność wynika z formy jej tańca, dojrzałej i dyskretnej gracji, z jaką porusza się po parkiecie;

z jaką wykonuje ewolucje w rytm muzyki, powolna i majestatyczna, pewna siebie. Prowokująca

bez ostentacji, bez objawiania tego wszem i wobec. Oto jestem - mówi całą sobą - damą i kobietą.

W końcu muzyka milknie i publiczność klaszcze. I podczas gdy mężczyzna żegna się z

wyszukaną elegancją z tancerką i zapala, papierosa, tancerz z brylantyną na włosach odprowadza

kobietę do stolika i kłaniając się, całuje ją w rękę. Ona zaś uśmiecha się lekko i nie patrzy na

żadnego z nas, którzy wszyscy uparcie się w nią wpatrują i każdy w tym momencie oddałby duszę

by móc zatańczyć tango, z kimś o takiej klasie i w taki sposób milczącym. Milczeniem dawnym i

mądrym kobiety wiecznej. Takim, które ma klucz do tego wszystkiego, co obce jest mężczyźnie.

background image

KAPRAL BELALI

Zdarzyło się to dwadzieścia cztery lata temu. Była sobie kiedyś Sahara, która nazywała się

Sahara Hiszpańska, i był sobie kryzys marokański, a w środku pustyni był sobie posterunek

graniczny zwany Tah - mały forcik, jak z filmu, który w bezksiężycowe noce atakowali

Marokańczycy. Był sobie też, żeby bronić tego fortu, mały oddział lokalnych żołnierzy: dwunastu

Saharyjczyków dowodzonych przez podporucznika Brahima uld Hammuadiego i kaprala Belali uld

Marahabiego.

Był też sobie młodziutki dziennikarz, który cały rok spędził w owej placówce, wysyłając

codzienne sprawozdania do gazety Pueblo i który w czasie wielu nocy przeżywał razem z

obrońcami Tah alarmy bojowe. W ciągu długich godzin ciemności, chłodu i czuwania, pod

marokańskim ostrzałem, wśród migających światełek żarzących się papierosów, ukrywanych w

dłoniach i przyciszonych szeptów dziennikarz bardzo się zaprzyjaźnił z kapralem Belali. Tak bardzo

się zaprzyjaźnił, że pewnej nocy, kiedy Marokańczycy okrążyli fort, a major Fernando Labajos,

ignorując wyraźne rozkazy - dwunastu Saharyjczyków nic nie znaczyło dla hiszpańskich generałów

- udał się im na pomoc, a hiszpański dziennikarz towarzyszył mu w tej wyprawie, kapral Belali

podarował dziennikarzowi swój saharyjski srebrny pierścień, który nosił na palcu od dziecka. I

dziennikarz zachował go na zawsze - jak medal. Swoje odznaczenie za męstwo.

Kapral Belali był chudy, spalony słońcem-, wojownik pustyni, miał sympatyczny uśmiech,

na głowie błyszczał zaskakujący biały kosmyk włosów. Na zdjęciach, które on i młody dziennikarz

sobie zrobili, kapral Belali ma na sobie mundur lokalnego policjanta i czarną chustę na głowie,

króciutką brodę i karabin na ramieniu, a w tle faluje na wietrze - cóż za podły sarkazm - hiszpańska

flaga. Zostali tak wielkimi przyjaciółmi, że nieco później, tuż przed Zielonym Marszem, kiedy

młodziutki dziennikarz w towarzystwie Satiaga Lomillo z gazety Nuevo Dario oraz Claudea

Gluntza, byłego francuskiego spadochroniarza, który się przekwalifikował na wojennego

fotoreportera, przekroczyli któregoś dnia granicę i poszli pogadać z Marokańczykami po drugiej

stronie frontu, i długo nie wracali, bo strażnik na posterunku najpierw ich przesłuchał, a potem

zaprosił na herbatę, wtedy kapral Belali i jego towarzysze pomyśleli, że tamci zostali aresztowani.

I po długich dyskusjach Belali, który nie chciał słyszeć o pozostawieniu swojego przyjaciela

we wrażych rękach, przekonał porucznika Brahima, żeby zaatakować marokański posterunek.

Kiedy więc trzej dziennikarze wrócili szczęśliwie do Tah, zastali Saharyjczyków uzbrojonych po

zęby, gotowych odbić ich siłą. No i dowiedzieli się, że mało brakowało, a staliby się tego dnia

przyczyną wojny.

Później Hiszpania zostawiła Saharyjczyków samym sobie i młodziutki hiszpański

dziennikarz zobaczył kaprala Belali, rzewnie płaczącego, kiedy hiszpańscy dowódcy kazali mu

background image

oddać broń. Widział go też wyciągniętego jak struna kiedy na dziedzińcu koszar Aaiiin po raz

ostatni salutował fladze, która już teraz nie była jego flagą.

Tego samego dnia towarzyszył mu również do Seguia, skąd w noc taką jak dzisiejsza,

dokładnie dwadzieścia cztery lata temu, kapral Belali wymaszerował wraz z licznymi swymi

towarzyszami na pustynię, na wschód, żeby przyłączyć się do Frontu Polisario. Młodziutki

dziennikarz i on spotkali się cztery miesiące później, kiedy saharyjscy partyzanci rozpaczliwie

walczyli o utrzymanie drogi z Guelta Zemmur i Oum Dreiga. Kapral Belali postarzał się, nie miał

już białego kosmyka włosów, bo całą głowę pokrywała mu siwizna, i był wysuszony na wiór. Ale

uśmiech miał ten sam. Wypili trzy tradycyjne herbaty: gorzką jak życie, delikatną jak miłość i

słodką jak śmierć.

I tej nocy, przy płonącym ognisku, młodziutki dziennikarz usłyszał od kaprala Belali

najbardziej precyzyjną definicję śmierci, jaką kiedykolwiek udało mu się usłyszeć: „Ktoś weźmie

twój karabin, ktoś zabierze ci zegarek, ktoś zacznie sypiać z twoją żoną. Wszystko jest

przypadkiem”.

Kilka miesięcy później, w Amagali, inny zaprzyjaźniony partyzant, o imieniu Laharitani,

opowiedział młodziutkiemu dziennikarzowi, że kapral Belali poległ w walce w Uad Ashram.

Wycofywali się z zasadzki, powiedział. Trafili go, został z tyłu i nie dało rady po niego pójść. Przez

dłuższy czas słyszeli długie salwy z jego kałasznikowa, a potem wszystko ucichło.

Taka jest historia kaprala Belali uld Marahbi. A młodziutki dziennikarz - który nie jest już

młodziutki i nie jest już dziennikarzem - co roku o tej porze otwiera malutkie drewniane pudełeczko

i kładąc rękę na srebrnym pierścieniu, wspomina przyjaciela.

background image

KUMPLE Z BUDY

Kilka tygodni temu włączyłem telewizje. Prawdę powiedziawszy dopadła mnie podstępnie,

bo normalnie niewiele mam z nią do czynienia - czasem, co któryś piątek kawałek

talk-show Tómbola, no i nagrywam filmy na wideo, żeby je oglądać wieczorami. Tym

razem miałem w planach nagranie Lee Marvina, Clu Gulagera i Angie Dickinson w The Killers

Don Siegela, kiedy natrafiłem na jeden z tych seriali o uczuciach i o młodzieży z dialogami typu z

życia wzięte.

I powiedziałem sobie: no - właśnie, to jest to!

I trwałem dalej gapiąc się w ekran, z pilotem w ręku i otwartymi ustami, z kretyńskim

wyrazem twarzy.

Od tamtego czasu obejrzałem jeszcze kilka odcinków. Nie wiem, czy dobrze rozeznałem się

co do głównych wydarzeń, bo nie zacząłem oglądać tego serialu od początku, więc też brak mi

szerszego kontekstu. Nie wiem jak na razie, czy Paco jest kuzynem Pacholi, czy tylko ją podrywa, i

czy Javier jest narkomanem, czy tylko udaje, żeby wkurzać nauczyciela chemii.

Chodzi jednakowoż o to, że jest sobie szkoła, do której chodzą chłopaki i dziewczyny,

którzy są jedni dobrzy, a drudzy źli, bo społeczeństwo źle ich potraktowało, kiedy rozwiedli się ich

rodzice. I są tacy naturalni i normalni: opowiadają sobie o swoich problemach i pomagają sobie

nawzajem, bo w głębi duszy, mimo zwyczajnych napięć, jakie zdarzają się każdemu, kochają się i

szanują, i czują się wobec siebie solidarni.

Weźmy choćby taki przykład: że kiedy oto wszyscy całą gromadą idą poskakać z mostu, a tu

tymczasem klasowy lizus boi się, nie chce, więc męscy liderzy obejmują go i mówią, no, dobra,

stary, przecież możesz to zrobić, my wiemy, że możesz. I pierdolony lizus wciąga głęboko

powietrze i powiada, dzięki wam mi się to uda, przyjaciele, i kątem oka zerka na dziewczynę, która

ma go gdzieś, bo ją podrywa dupek Jaime, czy jak się tam nazywa, i wtedy lizus wysuwa się do

przodu i rzuca się z mostu, kretyn. Wszyscy biją brawo i tej samej nocy piją wino z cocacolą, żeby

to uczcić.

Jest też jeden przystojniak, który był narkomanem, bo był sierotą, ale w porę z tego wyszedł,

jak mi się zdaje, i mieszka w domu innego chłopaka, który ma problem, bo jego brat umarł i jego

rodzice go nie rozumieją.

No i też różne dziewczyny, które opowiadają sobie nawzajem o swoich ciężkich problemach

egzystencjalnych, na przykład o tym, że Mariano na nie nie patrzy albo że Lucas ostatnio dziwnie

się zachowuje, albo że ubrania z Żary są super. Pojawia się też niejaka Sonia, zdaje się, że absolutna

dziwka, i wwala się z kopytami w anielski związek Luisa i Pepy, robiąc to tylko po to, żeby

wkurzyć Pepę, bo ta kiedyś nie dała jej odpisać zadania.

background image

I mamy Luli, która chodzi z Manolem, ale naprawdę kocha Hectora. Tymczasem Hector jest

gejem i powiedział to publicznie w klasie, po gruntownym przemyśleniu, i koledzy, którzy

początkowo się z niego śmiali i mówili o nim ciota, teraz się tego wstydzą i szanują go za to, że się

zdobył na taką odwagę.

Nie zabrakło też nauczycielki, która chce pomóc uczniom, ale tak naprawdę walczy ze sobą,

żeby nie rzucić się na jednego z chłopaków na którego ma ochotę, niejakiego Pepe, i chce zdołować

jego dziewczynę, Marcelę, żeby się na niej odegrać, bo Marcela jest głupia jak noga stołowa i przez

cały czas gada tylko o Rickym Martinie. Mimo to stopniowo wszystko się jakoś układa, dzięki

dobrej woli i koleżeństwu. Narkoman zostaje instruktorem narciarstwa, gej odnajduje swą miłość,

którą jest inny gej, przypadkiem syn woźnej, nauczycielka w końcu pojmuje, że tak naprawdę kręci

ją nauczyciel religii, pewna głupia pinda zachodzi w ciążę, ale decyduje się jej nie usuwać, a to

dzięki wsparciu całej klasy, i tak dalej.

A ja, z pilotem w garści, myślałem sobie: to jest zajebiste!

Ładny świat wymyślają sobie reżyserzy! Wszystko polega na tym, żeby codziennie

przeczytać gazety i od razu wprowadzać to, czego się dowiedziało. Efekt powyższych zabiegów jest

taki, że to nie serial przedstawia prawdziwe problemy młodzieży, ale rzeczywista młodzież, ta

realna, przystosowuje swoje myśli, idee, rozmowy i całe życie do tego, co zobaczyła w serialu.

Oto piekielna metoda, która gwarantuje sukces: płaska i bardzo prosta fabuła, łatwo

przyswajalna. Dialogi - elementarne, prościutkie jak mechanizm grzechotki, ale udające, że

pretendują do transcendencji. W sumie kretyńskie moralizatorstwo plus niewyobrażalna płycizna.

Przeraża mnie to, że podobne postaci, nierealne, oszukańcze w swej udawanej naturalności,

tak prymitywne jak publiczność, która ich się domaga i je naśladuje, zostają uznane za punkt

odniesienia i przykład do naśladowania. Oto przekleństwo tej absurdalnej Hiszpanii, wirtualnej i z

silikonowymi zamiennikami, bardziej fałszywej niż ołowiane euro, trzymanej w szponach przez

pierdoloną telewizję.

background image

DAJCIE MI SIĘ BRONIĆ SAMEMU

Jeszcze z trudem hamuję śmiech. Otóż w tym roku, który właśnie dobiega końca, liczba

kandydatów chętnych do wstąpienia do hiszpańskich Sił Zbrojnych spadła z 3,1 do 1,2 na jedno

miejsce. Innymi słowy ludzie mają armię gdzieś. A Ministerstwo Obrony nie wie kim, u diabła,

obsadzić podstawowe etaty, żeby miał kto nalewać paliwo do czołgów i przynosić kawę panu

pułkownikowi. W związku z powyższym, dla zatkania dziur, stratedzy z ministerstwa zrezygnowali

z wymagania od kandydatów ukończenia szkoły z dobrymi cenzurami i przyjmują osobników,

którzy na egzaminach otrzymują oceny 0,5 w skali 1 do 10. Jeden na trzech przyjętych w ostatnim

naborze, czyli trzystu na tysiąc miał ocenę niższą niż 5. 1 to, uwaga, na egzaminie, który według

Ministerstwa Obrony służy określeniu „umiejętności mówienia, liczenia i poziomu inteligencji”.

Czyli biorąc pod uwagę poziom wymagany przez Siły Zbrojne, można sobie wyobrazić jaki

jest średni poziom intelektualny w naszym kraju. Oznacza to, że przy ostatnim naborze

ministerstwo uznało, że posługiwać się bombami i karabinami mogą ludzie ocierający się o

upośledzenie umysłowe. Co pozwala określić przeciętny wizerunek hiszpańskiego żołnierza

przyszłości: ograniczone umysłowo indywiduum, które potrafi powiedzieć: tak jest, panie

sierżancie, i policzyć do dziesięciu.

Z drugiej strony wydaje mi się to logiczne przy tej ich gównianej pensji i wymaganiach,

jakie stawiają. Nie mogą przecież oczekiwać absolwentów Uniwersytetu Deusto oferując im jakieś

nędzne grosze i bułkę z kiełbasą.Do oglądania w gazetach macie zresztą teraz żołnierki, które -

ubrane w mundur maskujący i kamizelkę kuloodporną, z karabinem w rękach - nadawałyby się do

filmu, jak moja koleżanka Loreto, najpiękniejsza żołnierka, jaką znam. Że są wszędzie, to prawda:

równie dobrze robią za żandarmów i strażników z pałką, co za marynarki i dzikie ramby, bo gdzie

trzeba zdawać egzaminy, one wygrywają, gdyż podchodzą do wszystkiego z większą powagą niż

faceci. Oczywiście na tych egzaminach, o których mówimy, dziewiątki i dziesiątki dostawały tylko

laski. I na tym przynajmniej zyskują Siły Zbrojne.

Zyskują rozsądek i jaja - bo jak dziewuchy się do czegoś wezmą, to bez kamienia nie

podchodź. Nie tak jak faceci, których znam i którzy wołają mamusię, kiedy skaleczą się w palec.

Laski nigdy nie wołają swoich matek, one same są swoją matką.

Następnym elementem, który mnie zachwyca w naszych narodowych wojennych

igrzyskach, jest pomysł, dopieszczany przez Ministerstwo Obrony - ilekroć wymawiam lub piszę tę

nazwę zbiera mi się na śmiech - umożliwienia wstępowania do Sił Zbrojnych emigrantom, żeby

wreszcie zapełnione zostały wszystkie etaty. Zatwardziali patrioci krzyczą wniebogłosy, ale mnie to

się podoba. W końcu historia zna takie przypadki.

Mieliśmy już Legion i Maurów, których przyprowadził Franco, i całą tę afrykańsko-

background image

europejską zgraję. A cofając się jeszcze bardziej w czasie, warto przypomnieć, że w ostatnim

okresie imperium rzymskiego legioniści broniący limes rekrutowali się z tych samych plemion

barbarzyńców, przeciw którym walczyli. Moim zdaniem przyjmowanie emigrantów do woja, a

przede wszystkim dawanie im jeść na koszt armii, to znakomity pomysł - dzięki temu nie wszyscy

zostaną tanią siłą roboczą albo kurwami i handlarzami narkotyków. I w ten sposób będą bardziej

użyteczni publicznie, jak to się dzieje w przypadku armii Stanów Zjednoczonych, pełnej Czarnych i

Latynosów, bo jest to ich jedyna szansa na wydźwignięcie się z marginesu społecznego i nędzy.

Poza tym wojny nie są już takie,jak kiedyś, i żołnierze rzadko zabijają jedni drugich. Teraz używa

się ich częściej do zabijania cywilów. To taka ostatnia moda, i dla tej funkcji operacyjnej lepiej

stworzyć wojsko z Czarnych i Maurów z zewnątrz, bo póki się integrują albo przestają integrować,

guzik ich obchodzi, kogo zabijają a kogo nie.

W ten sposób biali dowódcy i oficerowie będą mogli znowu poczuć się jak Alfredo Mayo w

Harka, co tak bardzo pociąga każdego wojaka. A mając do wyboru troglodytę ze średnią ocen 0,5 i

inteligentnego Maura, który stara się ułożyć sobie życie, a do tego jeszcze zapładnia sierżanta

Julianę Sanchez, ja stawiam na Maura. I na sierżant Sanchez też. Bo już dość tych endogamicznych

RH i czystych ras, jasnowłosych albo z tylko jedną klepką.

Ten kraj imbecyli potrzebuje świeżej krwi.

background image

WŁOSCY KELNERZY

We Włoszech uwielbiam małe restauracje - takie, które istnieją od zawsze. Wybieram je

wedle wieku kelnerów. Jeśli są starzy, a miejsce wygląda skromnie, domowo, od razu zyskują we

mnie klienta. Makaron będzie wspaniały, a siedzenie wygodne. Ważne jest to, żeby mieli ponad

pięćdziesiątkę i żeby lokal był otwarty też od tylu lat, czyli żeby zestarzeli się razem. Poza tym są to

jedyne restauracje w Europie, gdzie można usłyszeć kelnerów kłócących się na głos pomiędzy

talerzami, z kucharzem wychylającym głowę przez drzwi kuchni, żeby włączyć się do pyskówki.

Opowiadają sobie swoje życie i otwarcie wygłaszają opinie o wszystkim. A czasem pojawia się

gruba kobieta, która jest właścicielką, i mówi, że fettuchini stygną i niech się wreszcie wezmą do

roboty. I wtedy Mario, Bruno, Paolo kładą uszy po sobie, poprawiają muszkę albo czarny krawat i

wracają do roboty. Zawodowcy.

Dzisiaj wszystkie te kryteria są spełnione, a ponadto mogę

jeszcze rozkoszować się dodatkową atrakcją - akcentem kelnerów, przerośniętym dialektem

weneckim z tą jego śpiewną intonacją na końcu każdego zdania, i to wszystko gdy ja likwiduję

sobie ravioli w Alle Zattere, o pięć metrów od kanału Giudecca. Chodzi o malusieńką trattorię,

która nie ma, ponieważ tego nie potrzebuje - szyldu nad brudną fasadą. W wilgotne dni chłostana

jest wilgocią bijącą od kanału i pobliskiej laguny, ale w pogodne dni, kiedy słońce zalewa fasady

Dorsoduro aż do Morskiego Urzędu Celnego - którejś nocy spotkałem tam Żyda Wiecznego

Tułacza, ale to już inna historia - staje sięnajbardziej przytulnym miejscem w Wenecji. Dlatego

kiedy przyjeżdżam do tego miasta, zawsze jem tu obiady i kolacje.

Przy sąsiednim stole siedzą trzy Jankeski. Uważam, że w niektórych miejscach w Europie

powinno się praktykować selektywną ksenofobię i zabraniać wstępu pewnego rodzaju turystom - a

także pewnym typom krajowym - stosując sito, które nie miałoby nic wspólnego z siłą nabywczą

klientów, tylko z ich wyglądem, gustem i manierami. Przede wszystkim dlatego, że niszczą nastrój

miejsca. Te są z USA, blondyny, trzy kobiety. Matka i latorośle. Jedzą spaghetti carbonara z

frytkami i coca-colą, a musielibyście zobaczyć te dziewoje, z tą ich naturalną gracją, jaka cechuje

ludzi z Nebraski, kiedy starają się zjeść makaron za pomocą noża i widelca, i wszystko rozpełza się

im na wszystkie strony. Chciałoby się im pomóc w trawieniu, stosując naboje magnum kaliber 44

po jednym dla każdej.

Bang, bang, bang. Idź sobie do MacBurgera, kretynko.

Ale najbardziej bawi mnie uprzejmość, dobre wychowanie i wysublimowanie, z jakim

kelnerzy nabijają się z Jankesem pod pozorem usłużności i chęci pomocy. A głupkowate nebraskie

szkapy mówią oh yes, wonderful, i wydają z siebie śmieszki pobłażania, z tą udawaną sympatią,

którą okazują kiedy udają, że są tolerancyjni i zintegrowani z niższymi od siebie rasami łacińskimi.

background image

Każdy analfabeta gardzi tym, czego nie zna: chodzi mi o tych, którzy mówią grazie tanti w

Kordobie i zdaje im się, że wszyscy będą przed nimi padać na kolana. Jednak najlepsza w tej całej

weneckiej scence jest twarz Maria czy Paola, czy jak tam się nazywa kelner, kiedy znudzi się tymi

trzema fokami, odwraca się do nich tyłem i puszcza oko do swych towarzyszy, jakby chciał

powiedzieć: to ci dopiero idiotessy.

I patrząc na niego, na jego umiarkowanie, dyskrecję, jak wyprostowany, w białej marynarce,

wraca do swych towarzyszy, spoglądających na kobiety z identyczną ironią w oczach, nie masz

wątpliwości co do tego, kto jest naprawdę rasowy. Że to ten kelner należy do wyższej rasy, dawnej i

mądrej, która dobrze obsługuje klienta po części z racji obowiązujących norm, a po części z

powodu napiwków i pensji, z której żyje. Ale nie ma absolutnie żadnej wątpliwości, co do tego, kto

tu jest dupkiem. Ten włoski kelner ma w sobie wystarczająco wiele z arystokraty, żeby znać swoje i

ich miejsce. I kiedy śmieje się oczyma z klienta w restauracji, śmieje się ze wszystkich najeźdźców,

którzy w mundurach Wehrmachtu, w amerykańskich czołgach albo z kamerą wideo nigdy nie

zdołali podbić tych

trzech tysięcy lat kultury i historii.

W Hiszpanii, mówię do siebie, patrząc na niego, trudno by było obsłużyć debilną

Amerykankę z tą dyskrecją i tym praktycznym podejściem do życia, które jednak nie oznacza

rezygnacji z dostojeństwa. Jesteśmy zbyt złośliwi, żeby śmiać się tylko oczyma, tak jak ci trzej

starzy i mądrzy weneccy kelnerzy.

W Hiszpanii tym damulkom od frytek i coca-coli, którym spaghetti spada z widelca,

pochlebiałoby się w sposób najbardziej nikczemny z możliwych albo też rzuciło jedzenie w twarz z

naszą przysłowiową hotelarską ordynarnością. Nie odmawiając sobie uprzednio nieodzownego

poufałego: „Co chcecie” - czyli ja pytam się ciebie. Cham do analfabety. I vice versa.

background image

STARE KSIĄŻKI

Nie wiem, czy lubicie państwo stare książki. Ja lubię je bardziej niż nowe, może dlatego, że

ich forma i zawartość wzbogaca się o to wszystko, co się działo z nimi przez minione lata - znana

albo dająca się wyobrazić historia każdego egzemplarza, ręce, które go dotykały i oczy, które go

czytały.

Pamiętam - kiedy byłem bardzo jeszcze młody i nie miałem pieniędzy - jak grzebałem w

antykwariatach z plecakiem na ramieniu. Zachowywałem się niczym myśliwy: szalałem z radości

kiedy udało mi się sprzątnąć sprzed nosa jakiemuś facetowi o gorszym refleksie Obrazy z podróży

Heinego w broszurowym wydaniu Universal de Calpe. Albo zaciętość z jaką po śmierci babki

walczyłem z rodziną o cenny spadek - bardzo już zresztą zużyty egzemplarz pierwszego wydania

Dzieł zebranych Galdosa wydanych przez Aguilar, dzięki czemu mogłem po raz pierwszy w życiu

przeczytać Episodios nacionales.

Zawsze byłem zdania, że nie ma książek niepotrzebnych.

Nawet najbardziej obskurna z wyglądu, nawet całkiem głupia książka, która niczego nie

nauczy tego, kto ją dziś weźmie do ręki, może zawierać ukryte w jakimś zakamarku, we fragmencie

zdania, coś, co dla kogoś okaże się użyteczne. Tak naprawdę książki nigdy się nie mylą - to

czytelnicy błądzą, ponieważ wybrali nieodpowiednią lekturę.

Książki są z założenia zawsze szlachetne. Najstarsze z nich powstawały dzięki

rzemieślniczym prasom, zostały złożone ręcznie: pieczołowicie mieszano tusze, starannie dobierano

papier - a papier dobry był, dlatego by mógł przetrwać setki lat. Wiele z nich stanowiło prawdziwą

dumę drukarzy, introligatorów i księgarzy. Szły w świat tak, jak człowiek od chwili narodzin. I

podobnie jak ludzie, poddawane były cierpieniom z powodu dziejących się nieszczęść, katastrof,

wojen. Mijał czas i te, które narodziły się razem, powstały na tej samej prasie i z tej samej ryzy

papieru, stopniowo oddalały się jedna od drugiej. Podobnie jak ludziom, różnie im się wiodło. W

historii każdej z nich były chwile chwały i klęski, smutku i radości, przyjaźni i samotności. Poznały

przytulne biblioteki i nieprzytulne kramy handlarzy starzyzną. Poznały dłonie delikatne i ręce

przestępców i książkobójców.

Tak samo jak istoty ludzkie, miały swych bohaterów i swoich męczenników: jedne

zakończyły żywot, do końca wypełniając swoje obowiązki, okaleczone, zużyte i podarte od

zaczytania niczym kompletnie wyczerpani żołnierze, one też walczyły do ostatniej strony, inne

zginęły w głupi i przypadkowy sposób, nawet nie porozcinane, spalone, zamordowane w kwiecie

wieku. Nie dając z siebie nic ani nie zostawiając po sobie śladu. Bezpotomnie.

Były jednak również takie, szczęśliwe, które dostały się w odpowiednie ręce. Te zostały

przeczytane i oszczędzone, i spłodziły nowe książki, które są ich potomkami. Te dawne książki albo

background image

po prostu stare, dziwne, ciekawe, pospolite, fascynujące, usypiające, piękne i brzydkie, drogie albo

tanie, jeszcze krążą to tu to tam, cudownie przemieszane, i dalej pobudzają do życia myśli, historie,

wiedzę i marzenia. To są rozbitkowie - te, które uchroniły się od ognia, wody, robaków i gryzoni, a

przede wszystkim uchroniły się od fanatyzmu, ignorancji, głupoty i zła istoty zwanej człowiekiem.

Te książki cierpiały wygnanie, rabunki, niezliczone niebezpieczeństwa, aby dotrwać do dzisiejszych

dni. Uratowały je czułe dłonie albo przypadkowe ręce, albo łapy najemników. Wszystko jedno. W

każdym razie dalej trwają, gotowe bez proszenia rozchylić swoje strony pierwszemu, który im

powie: ależ ty masz czarne oczy.

Nie powstrzymujcie się, na Boga! Idźcie do księgarń ze starymi książkami albo do

antykwariatów, jeśli stać was na to.

Można tam wszędzie znaleźć perły zarówno u tandeciarza, jak i w najprzemyślniej

ułożonych zagranicznych katalogach, bo książkę prawdziwie jest w stanie docenić tylko ten, kto ją

czyta. I nie wyskakujcie mi z tą samą co zwykle śpiewką, że zarówno stara, jak i nowa książka

drogo kosztuje. Bo drogo kosztuje także wypicie dziesięciu piw, pójście do kina na jakiś

amerykański kretynizm albo tankowanie benzyny. Poza tym istnieją biblioteki publiczne. Ale kiedy

już to będziecie robić, obchodźcie się ze starymi książkami z czułością i szacunkiem, jakbyście

mieli do czynienia z godnym i szlachetnym weteranem. Powiedziałem już, że to rozbitkowie -

garstka szczęśliwie uratowanych spośród tysięcy nieszczęśliwie i nieodwołalnie utraconych.

Niestety czas, ignorancja, kretynizm dalej będą pomniejszać i tak już zdziesiątkowane

szeregi tych najlepszych. Cieszcie się więc z przywileju, że dana jest wam możliwość dotarcia do

nich, póki jeszcze są do wzięcia. A jeśli potraficie mówić ich językiem, jeśli potraficie być ich

godni, może którejś spokojnej nocy, w wygodnym fotelu, w zaciszu gabinetu lub w jakimkolwiek

innym odpowiednim miejscu, one zgodzą się opowiedzieć wam po cichu swoją fascynującą, długą

bardzo i szlachetną historię.

background image

TEN GŁUPEK Z KOMÓRKĄ

Słuchaj, Manolo, Paco, Mario Luiso czy jak tam się nazywasz. Musisz mi wybaczyć, że

mówię ci to tutaj, „pisemnie”, w sposób mniej lub bardziej publiczny, ale w ten sposób oszczędzę

sobie powiedzenia ci tego w twarz następnym razem, gdy spotkamy się na lotnisku, w pociągu albo

w kawiarni. W ten sposób uniknę chwytania za telefon i wydzierania się do kogokolwiek, tego kto

akurat znajdzie się na drugim końcu linii, to ja, dzwonię, żeby ci powiedzieć, że mam koło siebie

jakiegoś imbecyla, który opowiada mi swoje życie i mnie nie daje żyć. W ten sposób uniknę tego

rodzaju przypadków.

I następnym razem, kiedy w środku bezwstydnego trajkotania

niechcący odwrócisz się w moją stronę i zobaczysz, że na ciebie patrzę, będziesz wiedzieć, o czym

myślę. Co myślę o tobie i o twoim pierdolonym gadatliwym telefonie. A może się też

zdarzyć, że oprócz mnie będzie dookoła mnóstwo ludzi myślących to samo. Tylko że większość z

nich nie ma możliwości wyładować się jak należy raz w tygodniu na stronie takiej jak ta, a ja mam

to szczęście, że mogę to zrobić. Tak więc ulżę sobie i w ich imieniu też.

Mam już powyżej uszu natykania się na ciebie i na twój telefon. Przysięgam, stary. Któregoś

dnia zobaczyłem cię na ulicy i myślałem, że jesteś świrem. Wyobraź sobie tylko faceta, który idzie

sam ulicą i bardzo głośno do siebie gada, i jeszcze gestykuluje wściekle jedną ręką: do góry i na

dół. Warto by takiego rzucić lwom na pożarcie, pomyślałem. Aż zobaczyłem słuchawkę, którą

miałeś przyczepioną do ucha, a przechodząc obok ciebie, dowiedziałem się, że części z PCV nie

przyjechały w tym tygodniu, jak się spodziewałeś, i że lepiej, by było żeby teraz się nie pojawił

przedstawiciel z Ciudad Real.

Szczerze mówiąc, PCV i przedstawiciel z Ciudad Real guzik mnie obchodzą, ale udało ci się

do moich własnych zmartwień dołączyć również twoje. Niech to pójdzie na rachunek ludzkiej

solidarności, pomyślałem. Żaden człowiek nie jest samotną wyspą. I poszedłem dalej.

Pół godziny później natknąłem się na ciebie w kawiarni.

Może to nie byłeś ty, ale przysięgam: miałeś tę samą głupkowatą minę, kiedy wrzeszczałeś

do komórki. Właśnie kupiłem sobie wspaniałą książkę, starą książkę, która mówiła o odległych

wybrzeżach i dawnych żeglarzach, i starałem się zagłębić w lekturze, poddać jej urokowi. Ale byłeś

tam ty, przy sąsiednim stoliku, żeby poinformować mnie, że jesteś w Madrycie w jakiejś kawiarni -

czego nie musiałeś mi mówić, bo doskonale cię widziałem - i że nie wrócisz do Saragossy aż do

wtorku wieczorem. Dlaczego wieczorem, a nie rano, zastanawiałem się, bezowocnie pytając o to

spojrzeniem Antonia sprzedającego papierosy, który wzruszał ramionami, jakby chciał powiedzieć:

a co ja mam z tym wspólnego. Może masz jakieś poważne i niemożliwe do wyjawienia powody,

wydedukowałem po chwili łamania sobie głowy nad tą sprawą: kochanka, manko, ława w

background image

Parlamencie. W końcu wyjawiłeś sekret, mówiąc, że Ordónez przyjeżdża z La Coruni w południe, i

to znacznie mnie uspokoiło. No jasne, przecież chodziło o Ordoneza. Wtedy zdecydowałem się

zmienić stolik.

Nazajutrz byłeś na lotnisku. Wiem, bo to ja właśnie stałem za tobą w kolejce do wejścia do

samolotu, kiedy mówiłeś swojemu synowi, że piła mechaniczna jest zepsuta. Co prawda to prawda,

w ciągu kilku chwil otrzymałem od ciebie kompletną instrukcję obsługi piły mechanicznej, wraz z

informacją o smarowaniu jej olejem. Po chwili byłem już ekspertem nie tylko od przeklętej piły

mechanicznej, ale i cyprysów oraz chaszczy.

Dwa dni później wracałem pociągiem i, oczywiście, ty też tam byłeś, o kilka siedzeń dalej.

Rozpoznałem cię po muzyczce z telefonu, muzyczce z Bonanzy. Zabrzmiała jakieś piętnaście razy i

przysięgam ci, że nigdy bardziej nie nienawidziłem rodziny Cartwrightow. Na tę okazję

przemieniłeś się w dojrzałą bizneswoman - skuteczną i agresywną panią dyrektor. Ale rozpoznałem

cię w jednej chwili, kiedy informowałaś cały wagon o różnych szczegółach swojego życia

zawodowego. Strasznie wrzeszczałeś, może po to, żeby przekrzyczeć inne głosy i muzyczki w stylu

tirli-tirli - czasem się rozmnażasz, cwaniaczku - które zmagały się z twoją muzyczką jak wagon

długi i szeroki.

Starałem się przejrzeć poprawki do nowej powieści, ale nie mogłem się skoncentrować.

Tutaj rozmawiałeś o niedzielnym meczu piłki nożnej, tam pozdrawiałeś rodzinę, ówdzie

komentowałeś, jak źle wiedzie się Olivaresowi w Nowym Jorku.

Czułem się osaczony jak Czeczeniec w Groźnym. To było okropne. Może dlatego wstałem,

poszedłem do wyjścia i dopiero na korytarzu włączyłem komórkę, którą zawsze mam wyłączoną, i

zadzwoniłem, starając się mówić po cichu, przesłaniając ręką aparat. Stewardesa spojrzała na mnie

zdziwionym wzrokiem, podejrzliwie. Skoro tak mówi - pomyślała pewnie - w taki ukradkowy

sposób, to na pewno coś ma do ukrycia ten sukinsyn.

background image

MODA I CZAR

Przysięgam Państwu na moich najświeższych nieboszczyków, że w tym roku nie chciałem.

Już na początku sezonu podjąłem mocne postanowienie poprawy i że nawet z daleka nie będę

dotykać tradycyjnego dla tej strony tematu letniej odzieży. Byłem gotowy napisać o czymkolwiek:

walnąć na przykład - pod pretekstem sprawy brazylijskich biskupów i prezerwatywy - w

integrystyczny i hiperortodoksyjny kler, żeby zaprawić goryczą wakacje mojej świętej matki, albo

formalnie zażądać systematycznej fizycznej eksterminacji angielskich kibiców piłki nożnej,

chuliganów czy jak ich tam zwać, przez wprowadzenie na odpowiedni rynek hektolitrów piwa

fermentowanego przy użyciu kwasu pruskiego. Przewidziałem nawet - z powodu sprzeczki mojego

sąsiada, króla Redondy, i wojowniczego

akademika baskijskiego, który oskarżał go o to, że tęskni za księciem Albą - zabranie się za Dekady

wojny we Flandrii ojca jezuity Famiana i poświęcenie kilku chwil na wypisanie niezliczonych

baskijskich nazwisk, jakie się tam pojawiają pośród kapitanów i żołnierzy hiszpańskich, którzy

razem z księciem Albą wzięli udział w tamtej wojnie, jak i we wszystkich pozostałych, w czasach,

kiedy wojowanie było raczej obowiązkowe - chociaż w tej chwili podręczniki szkolne z Kraju

Basków podają co innego.

Byłem gotów podjąć któryś z tych tematów, powtarzam, pobożnie unikając kanikularnych

pokus węża - kusiciela. Niestety, przypadkiem natknąłem się na jeden z tysięcy wspaniałych

reportaży publikowanych przez niedzielne dodatki - teraz wydaje mi się, że może nawet to był ten,

w którym sam pisuję - szczodrze obsypujące naród specjalistycznymi poradami w sprawach

odzieży, jaką należy nosić podczas spaceru po ryneczku przy plaży albo spożywania napitków w

odpowiednim miejscu, jeśli chce się uchodzić za osoby wykwintne i czarujące. I oczywiście puściły

mi bezpieczniki, a ślina zaczęła mi ściekać z kłów. Jeśli chce się być modnym w tych ciepłych

miesiącach, a nie jakąś pieprzoną ciamajdą, radzi wspomniany tekst, proszę założyć smoking w

kolorze fuksji Yaginy Schmeisser, jeśli jesteś kobietą, i będziesz wyglądać genialnie. I proszę to

zrobić czym prędzej, bo kobieta w smokingu - stwierdza dosłownie autor porad - ciągle jest

najbardziej ultrakobieca i sexy.

Co zaś się tyczy mężczyzn, to żeby pod żadnym pozorem nie przyszło im do głowy

włożenie na siebie dżinsów Izaskun Sanchez, które nie byłyby podwinięte trzy piędzi, ani - jeśli

ktoś ubiera się nieformalnie - innych butów niż te w kolorze karmelu i w cenie trzydziestu tysięcy

peset. Do nich oczywiście nosi się zawsze spodnie z jasnego materiału i kolorowe skarpetki. Chyba

że - uwaga, uwaga! - założyłeś ciemny garnitur Cipetto i Vicentini, bo w tym przypadku powinieneś

się obuć - w przeciwnym razie będą w Puerto Banus patrzeć na ciebie wilkiem - w mokasyny w

żywych kolorach: czy to czerwone, czy zielone, czy to ze skóry węża albo zebry, za które wybulisz

background image

następne trzydzieści tysięcy.

Proszę za to uważać na skarpetki, których się nie nosi. A gdyby przyszło komuś do głowy

włożyć jasny garnitur, to do kurwy nędzy nie wolno mu zapomnieć, że mokasyny się nie nadają i

zwykła koszula też nie. Nieodzowna jest koszula Armancia Cuttaso w kolorze błękitnym i sandały,

które można nabyć w O’Huya Wesh Shoes za dwadzieścia banknotów po tysiąc.

I słuchajcie, to jest naprawdę mocne. Jeśli facet albo babka przyjmą dyktat mody czy

fashion, jak to się teraz mówi - nawet są kanały telewizji kablowej, które pokazują wyłącznie

facetów i facetki na wybiegu, a w dziennikach modę zamieszcza się teraz na stronach z kulturą - i

chce dobrze wyglądać, żeby goryle w barach przy plaży nie robili mu problemów przy wejściu, jest

skazany na ubieranie się jak kompletny palant, a do tego musi jeszcze wydawać kupę kasy.

Dopuszczalna alternatywa, ta w nawiązaniu do liberte, egalite, fraternite, której również nie

dostaje się za friko, nie pozostawia innej możliwości niż wzorzysta koszula, wielofunkcyjne

spodenki kąpielowe i klapki, a wszystko to przyprawione wytatuowanymi oponami, pępkiem na

widoku i piercingiem ze złotego kółka w sutku.

Co do normalnego ubrania, czyli zwykłej sukienki albo porządnej koszuli, spodni i butów

włożonych na skarpetki, a nocą marynarki, żakietu lub swetra, to są one dobre tylko dla

stetryczałych starców i wedle obowiązujących kanonów - nowy barok, tak się nazywa, z

przeproszeniem Queveda i Velazqueza, Valdesa Leal i Alonsa Cano, modę panującą w tym sezonie -

ubrani w ten sposób nie mają szans nawet na zjedzenie bułki ani zaskarbienie sobie szacunku

kelnerów czy Czarnych sprzedających paciorki na straganach. W ten sposób przeżywamy kolejne

lato pomiędzy czarem galopującego palanctwa i urokami włochatego bezguścia. I wskutek tego

dziadkowie chodzą po Benidorm tak, jak chodzą: niechlujni, w koszulkach z Pokemonami, świecąc

pryszczami.

A chodzi o to, że - nie pamiętam, czy powiedział to minister kultury, czy prezes klubu piłki

nożnej, co u nas na jedno wychodzi - w tym kraju zawsze przywrą cię do muru.

background image

SNAJPER I KOZA

Znam pewną dziewczynkę, małą i bezwzględną wojowniczkę tęczy, która oglądając w

telewizji jakiś film, gdzie snajper celował w pasterza prowadzącego kozę, zapytała ze strachem w

głosie: „Ale nie zabije kozy?”

I muszę wyznać, że doskonale rozumiem dziewczynkę.

Ze mną dzieje się to samo, chociaż lubię korridę, kotlety cielęce i rybkę z grilla. A jednak,

jeśli muszę, mogę obejść się bez korridy, kotletów i rybki. Co zaś się tyczy snajpera, jeśli nie można

go rozwalić, zanim on naciśnie spust, to gdybym musiał wybierać - nawet gdybym to ja miał być

tym pasterzem - w większości przypadków wolałbym, żeby przeżyła koza. Kiedyś powiedziałem

raz na tej samej stronie, że dla mnie cała ludzkość mogłaby zniknąć i spotkałoby ją akurat to, na co

zasługuje, a w zamian nasza planeta zyskałaby spokój i lepsze widoki na przyszłość. Za każdym

razem, kiedy umiera las albo morze, za każdym razem, kiedy znika jakieś zwierzę albo zostaje

wytępiony cały gatunek, świat robi się bardziej ponury i złowrogi. W końcu zwierzaka nikt nie pyta

o zdanie. Nie może głosować ani strzelić komuś w tył głowy.

My, dla odmiany, mamy gówniany świat, na co sami ciężko pracowaliśmy.

Cały ten nieco melodramatyczny prolog ma swój głęboki sens, bo właśnie dowiedziałem się,

że grupa młodych osób stworzyła coś, co się nazywa HSW; czyli Hiszpańskie Stowarzyszenie

Wielorybowatych. I które, jak sama nazwa wskazuje, ma zamiar zająć się badaniem i ochroną

wielorybów, delfinów i innych stworzeń z naszych mórz. Mają swoją stronę w internecie, a

poznamy ich po owocach ich. Jak na razie są. I dobrze, że są, bo ciągle brakuje muszek

upierduszek, które w imieniu strony pozarządowej rozpoczęłyby batalię, której Administracja

rządowa, wolna i niepodległa, nieczuła, zepsuta i - uchowaj mnie Boże od powtarzania tego -

czasem też przekupna, nie zamierza rozpocząć.

Przysięgam państwu, że niewiele jest tak pięknych widoków, jak dwudziestometrowy

płetwal pływający majestatycznie obok swojego dziecka; albo stado delfinów nocą na Morzu

Alborańskim, setki sztuk polujących w świetle księżyca czy pojawiających się w dzień przed

dziobem waszej łódki w czystych wodach Balearów i odwracających się na plecy, żeby na was

popatrzeć.

Z całego serca pragnę, żeby istniały te inteligentne zwierzaki o enigmatycznym uśmiechu.

Tak inteligentne, że jako jedyne ssaki, pomijając ludzi, oddają się grom i zabawom

seksualnym tylko dla przyjemności, nie mając ani przez chwilę na względzie pobożnych

zamiarów prokreacyjnych. Jak na razie HSW ograniczyło się do podania, że z dwudziestu siedmiu

gatunków wielorybowatych, które jeszcze pływają w hiszpańskich wodach, dwa są poważnie

zagrożone wyginięciem, tak samo jak płetwale i morświny. Że niszczy je niekontrolowane

background image

zanieczyszczenie, a pirackie floty statków rybackich ze sznurami i niezalegalizowanymi sieciami

wypływają poza przepisowe dwanaście mil, i robią co im się podoba niczym Pedro we własnym

domu albo - jeśli wolicie inaczej - jak Rosjanie w Czeczenii. Dlatego HSW proponuje stworzenie

pięciu rezerwatów morskich w celu ochrony zagrożonych gatunków i prosi o współpracę przy

tworzeniu siatki kontroli i nadzoru.

Ja dodałbym do tej propozycji flotyllę kutrów torpedowych, żeby zatopić każdego

bezkarnego idiotę, który przepływałby tylko tamtędy. Ale to i tak już coś.

To nie jest zła wojna. Może jest wręcz jedną z nielicznych, które zasługują na uwagę, i

słuszne jest wypowiedzenie jej niektórym gabinetom i opieszałej biurokracji - czasem bardzo

podejrzanie bezradnej - w obliczu ekscesów łotrów dewastujących morze. I nie chodzi tylko o

wielorybowate. Gdybym opowiedział wam, co się wyrabia z czerwonym tuńczykiem na wodach

hiszpańskich, gdzie rzekomo przykładne i wychwalane przez Administrację przedsiębiorstwa,

rywalizując z francuskimi statkami rybackimi, bez skrupułów eksterminują ten gatunek, żeby

Japończycy w Osace mogli jeść świeże sushi, przy czym w dodatku Hiszpanie nie dostają za to

grosza, padlibyście trupem.

Co więcej, może któregoś dnia obudzę się we wrednym humorze i wyjaśnię państwu, jak to

atleta otwartych wód, którym jest czerwony tuńczyk, jest teraz podobno traktowany w tak zwanych

hodowlach. Przy okazji wyjaśnię wam też, jaka jest różnica pomiędzy hodowlą w stylu chłodnej

spiżarni i obozem koncentracyjnym.

Jest to coś, o czym wie każdy marynarz czy też rybak, a mimo to władze morskie i rybackie

twierdzą - niech to opowiadają grzecznym dzieciom - że nie mogą nic zrobić. Już wystarczy, panie

ministrze.

Niech mnie Wasza Ekscelencja nie wkurwia.

background image

DZWONNICE I ŁACINA

Nie znoszę wdrapywania się na miejsca i punkty widokowe, które guzik mnie obchodzą.

Mogę pochwalić się tym, że nigdy nie byłem na wieży Eiffla. Giraldę widziałem jedynie z tarasu

hotelu Dona Maria, Campanilę i szczyty kościoła Świętego Marka oglądałem, siedząc zimą w

słońcu na tarasie kawiarni Quadri, a piramidy w Teotihuacan w cieniu kamieni na dole, obserwując

procesje wytrwałych wspinaczy, sunących niczym pracowite mróweczki, którzy omdlewali pod

ciężarem kamer wideo. Tylko jeden raz, w Bejrucie, podczas bitwy hotelowej w 1976 roku

wszedłem na piechotę na dwudzieste piętro hotelu Sheraton, żeby zrobić kilka zdjęć z góry. I po

drodze tak bardzo wstrząsały mną wybuchy, że raz na zawsze straciłem ochotę na oglądanie

panoramicznych widoków.

Nie mam rzecz jasna nic przeciwko szlachetnemu zajęciu wspinania się, czemu oddają się

ludzie bardzo przeze mnie kochani.

Ja jednakowoż wolę zostać na dole i patrzeć. Zawsze miałem wrażenie, że pewne pejzaże

lepiej ogląda się w ten sposób.

Dodajmy do tego przyjemność wygodnego siedzenia pod parasolem, z kawą po turecku,

podczas gdy setkom ludzi przebranych za kapitana Tapiokę wątroba podchodzi do gardła i

formalnie duszą się na piramidzie Cheopsa, a wszystko dlatego, że są ogarnięci obsesją robienia

zdjęć z góry.

Kilka dni temu, spacerując po przepięknym andaluzyjskim miasteczku, gdzie przy wejściu

na dzwonnicę stała długa kolejka turystów, znalazłem na ścianie starej budowli inskrypcję po

łacinie, zapisaną w spontanicznym odruchu na czcigodnych i kamieniach przez nieznaną rękę.

Wspominałem już kilka razy, że jestem zażartym przeciwnikiem anonimowych rąk

zostawiających swój ślad - zwykle nikczemny - na ścianach zabytków i obiektów użyteczności

publicznej. Ale przyznaję, że tym razem to co zobaczyłem urzekło mnie. To znaczy, chciałem

powiedzieć, że zainteresowało mnie to, co tam było napisane, i zanotowałem to sobie. Było to

zdanie: Non pudet obsidione teneri. Wydało mi się ono znajome i przeniosło mnie w czasy, kiedy

uczyłem się nie lękać Achajów, nawet, gdy składają dary.

Cyceron, pomyślałem sobie. Brzmiało to jak Katylinarki. „Nie wstydzicie się tego, że

jesteście oblegani?”, przetłumaczyłem później dość dowolnie, posiłkując się czarną skrzynką

pamięci i słownikiem VOX.

Kilka dni później, kiedy opowiedziałem o tym zdarzeniu mojemu koledze Pepe Peronaie,

ów mistrz gramatyki wyprowadził mnie z błędu. Wergiliusz, stwierdził. Eneida, 9, 598.

Te słowa, zrozumiałem, miały znaczenie wywrotowego hasła. Pośrodku skrzyżowania

czterech kultur - na tym placu znajdują się pod ziemią rzymskie ruiny, dawny meczet,

background image

chrześcijańska katedra i dawna synagoga - w kraju pozbawionym tożsamości i swojej historii przez

bandę analfabetów oraz centralnych i regionalnych przestępców zasiadających w ławach rządowych

oraz opozycji, ktoś nam przypomina nasze dziedzictwo posługując się łaciną. Wybór tego języka

nie jest przypadkowy: bez niego nie sposób zrozumieć historii Hiszpanii, która jest jednocześnie

historią Rzymu i historią Europy, ani katedr, ani prawa, ani astronomii, ani medycyny, ani sufiksów,

ani prefiksów, ani Seneki, ani Kwintyliana, ani Alfonsa X, ani Gracjana, ani Cervantesa. Dlatego, w

środku liczącego sobie kilka tysięcy lat miasta, ktoś ucieka się do Wergiliusza, aby powiedzieć, że

jesteśmy żałosnymi bezwstydnikami i że jeśli chodzi o kulturę, żyjemy w totalnym gównie.

Wdrapujemy się na krzywe wieże i na piramidy, jeździmy do Bangkoku i Nowego Jorku, a

nie znamy historii swojej własnej ulicy czy placu. Nie wiedząc nawet, gdzie tak naprawdę jesteśmy,

nie wiedząc, ile widzimy, nie znając znaczenia kamieni, których dotykamy. Robimy sobie zdjęcia i

nakręcamy kamerami wideo typowe przykłady przeszłości, o której wiemy coraz mniej.

Konsumujemy Velazqueza i Goyę tylko wtedy, gdy tak trzeba - kiedy, kolejny minister decyduje się

wydać pięćset milionów na obchody absurdalnej rocznicy kogoś, kogo każdy może codziennie

obejrzeć sobie w odpowiednim muzeum. Ale wolimy to robić w atmosferze wielkiego spektaklu, w

świetle jupiterów i wystając po sześć godzin w kolejkach. Jesteśmy tak durni, że spacerujemy po

bibliotekach, gdzie nie zaglądamy nawet do jednej książki, fotografujemy się obok obrazów,

których historii, autora i źródła inspiracji zupełnie nie znamy, i oglądamy z dzwonnic krajobrazy,

które kojarzą się nam już tylko z filmami o Amerykanach w Europie, pokazywanymi w telewizji.

Non pudet obsidione teneri.

Jesteśmy oblężeni przez naszą własną głupotę i ignorancję. A najgorsze jest to, że w ogóle

nas to nie zawstydza.

background image

AMERYKAŃSKI PRZYJACIEL

Właśnie dostałem wspaniałą reprodukcję: Brooklyński Most w Nowym Jorku, nocą, w

śniegu. Podpisaną przez Magylla w 1995 roku - kontury mostu są lekko zamazane, przesłonięty jest

szarą mgłą, a na pierwszym planie widać zapaloną latarnię i ławkę przysypaną śniegiem. Przyszła

pocztą kilka dni temu, oprawiona, a przysłał mi ją Howard Morhaim, który - oprócz tego, że jest

moim agentem literackim w Stanach Zjednoczonych - jest również moim przyjacielem. Prawdę

powiedziawszy więcej niż przyjacielem.

Pewnej nocy, w japońskiej restauracji, opchani sushi i z lekko plączącym się językiem, bo

byliśmy pełni sake, przyrzekliśmy sobie, że będziemy braćmi krwi, póki śmierć tego nie rozwiąże. I

tak naprawdę jest. Howard przyjedzie do Hiszpanii za kilka dni, po moją nową książkę. To dobry

pretekst, żeby zaprosić jeszcze kilkoro przyjaciół: z Uniwersytetu w Murcji przyjedzie mistrz

gramatyki, z pirenejskich szczytów zejdzie harcownik Montaner, Sealtiel Alatriste przywiezie

butelkę Herradura Reposado z Meksyku, Claude Gliintz przestanie na kilka dni fotografować wojny

i zamieni swój dom w Lozannie na Hotel Suecia w Madrycie, a Antonio Cardenal zapomni na

chwilę o Laetiti Casta. Tym razem będzie z nami Howard i sama myśl o tym, wprawia mnie w

dobry humor. Uwielbiam tego faceta.

Howard Morhaim jest jednym z trojga obywateli USA, których najbardziej cenię i którzy z

niebywałą skutecznością wykarczowali we mnie nieufność i uprzedzenia do tego kraju.

Pozostali to Drenka, moja słodka i skuteczna pani wydawca z Nowego Jorku, oraz Daniel

Sherr, nieprawdopodobny oryginał i prawdziwy geniusz, w którego towarzystwie każdy posiłek

zmienia się w malowniczą przygodę, bo Daniel jest jednocześnie Żydem, alergikiem i

wegetarianinem. Wyżej podpisany, Europejczyk z basenu Morza Śródziemnego, dumny z tego, że

nim jest, zawsze stanowczo odmawiał podróży do Stanów Zjednoczonych, które przez dwadzieścia

kilka lat pracy zawodowej nigdy ani trochę go nie interesowały. Sami sobie tam jedźcie, mawiałem.

Półtora roku temu w końcu pojechałem tam na jakiś czas z wymagających mojej obecności

przyczyn wydawniczych i rzeczywiście potwierdziły się moje najstraszniejsze obawy.

Ale odkryłem też miejsca, rzeczy i ludzi pięknych i bliskich. Odkryłem szacunek, kulturę,

przyjaciół. Zachwycałem się widokiem wspaniałych księgarń, bibliotek, uniwersytetów i muzeów, i

oniemiałem słysząc jak towarzyszące mi damy i kawalerowie opowiadali o mojej, naszej pamięci

historycznej ze znawstwem i jasnością umysłu, której wielu u nas w kraju mogłoby pozazdrościć.

Co do Howarda, jesteśmy przyjaciółmi od lat. Od dnia, w którym pokazałem mu Sewillę i

bary w Trianie, i kupiłem mu srebrny kielich u jakiegoś jubilera na Campana, koło kiosku mojego

przyjaciela Curra. Autentyczny kielich torreadora, chociaż nie było czasu na wygrawerowanie jego

imienia - później zrobił to jakiś jubiler w Brooklynie. Bo Howard urodził się w Brooklynie i dalej

background image

tam mieszka, ale teraz z widokiem na rzekę i na most. Biedny chłopak, który ciężko pracował, jak

w klasycznych historiach o amerykańskim śnie, ma teraz wspaniały dom - jedyną rzecz, której nie

zabrała mu jego była żona, piękna i ciemnowłosa rockandrollówa, która napełniła jego życie

goryczą, ale w zamian dała mu bardzo przez niego kochaną córkę. Howard tak bardzo ją kocha, że

stał się bliskim przyjacielem nowego narzeczonego eks-żony żeby być jak najbliżej dziecka.

Howard jest eleganckim facetem, bardzo europejskim w gustach, i ma wielkie powodzenie u kobiet

– ale nigdy nie pozwala, żeby stanęły pomiędzy nim a jego córką.

Patrzę na nich, jak spacerują, ojciec i córka, przy Brooklyńskim Moście, trzymając się za

ręce niczym zakochani. I Howard zwraca się do mnie: „Popatrz na nią. Popatrz, jakie ma oczy. Jest

tak piękna jak jej matka, ta zdzira”.

Jak widzicie, most z reprodukcji co chwilę pojawia się w tej opowieści. Poza tym Howard i

ja uwielbiamy pewną restaurację, która znajduje się dokładnie pod nim, naprzeciw Manhattanu.

Pewnego razu, kiedy tam jedliśmy, przez cały czas opowiadał mi o dumie, jaką czuje z tego

powodu, że był biednym chłopakiem z Brooklynu. Podniecał się, opowiadając o swojej dzielnicy,

on, elegancki teraz facet i kosmopolita. „Nie wiem, czy zwróciłeś uwagę - powiedział - że we

wszystkich filmach wojennych z Hollywood zawsze pojawia się twardy chłopak z Brooklynu”.

W rzeczywistości opowiadał mi o sobie samym, o swoim dzieciństwie i wspomnieniach. A

słuchając go, zrozumiałem więcej na temat Stanów Zjednoczonych, niż udało mi się zrozumieć

przez całe swoje życie. Szczególnie kiedy Howard zamyślił się i spoglądając na wysokie budynki

po drugiej stronie rzeki nagle powiedział: „my city”, wskazując na nie krótkim gestem zachwytu i

dumy. Moje miasto. I w tym momencie poczułem, że dzięki niemu i ja pokochałem to miasto, tak

jak kocham jego.

background image

KAIN I ABEL

No tak. Abel zapierdalał jak stu skurwysynów, uwijał się jak mały żuczek, przez cały dzień

ze stadem do góry i na dół, strzygł i doił, wstawał gdy pierwszy kur zapieje, żeby harować na

polach swojego ojca. Miał ręce całe w odciskach, i wiecznie w krzyżu go łupało, a pot ciurkiem lał

się z twarzy, kap, kap, przy tym ostrym słońcu, które paliło mu grzbiet żywym ogniem. Potem,

kiedy o późnej już porze wracał do domu, był tak skonany, że nie miał ochoty nawet na oglądanie

telewizji ani spełnienie obowiązku wobec ślubnej, ani w ogóle na nic, i tak naprawdę biedak miał

gdzieś to, czy dym z ofiar idzie prosto do nieba, pełza po ziemi czy jest podobny do znaków Morsea

Apaczów.

Ciężko mu było. Urodził się, by harować.

Kain zaś był jego przeciwieństwem. Bezczelny bezgranicznie, jeszcze bardziej leniwy niż

fryzjer Ronaldo, i nie chodzi o to, że wykorzystywał do swych celów nawet dym z ofiar składanych

Jahwe - jego żadne dymy ani ofiary, ani w ogóle nic innego nie interesowało w najmniejszym

stopniu. Spędzał dzień, leżąc bykiem i drapiąc się po brzuchu. Własnej ziemi nie chciało mu się

nawet oglądać, leżała sobie odłogiem, zarośnięta przez jeżyny i inne chaszcze, bo do tego

wszystkiego Kain został delegatem związkowym - co w Hiszpanii jest funkcją dożywotnią - i przy

tych wszystkich zebraniach i wyczerpujących zajęciach, tej całej walce o towarzyszy i towarzyszki,

dawno już zapomniał, do czego służy motyka i pług.

Tak czy inaczej, Adam, ich ojciec, Ablem był zachwycony, Kaina zaś miał wyżej czubka

głowy, i okropnie się kłócił z Ewą, swoją małżonką. Źle wychowałaś tego starszego, bez ustanku go

rozpieszczałaś, mówił. Niedługo przechodzę na emeryturę, no i widzisz, jaką mamy przed sobą

perspektywę rolno-finansową, niech będę przeklęty: z owcami nie jest jeszcze najgorzej, ale uprawy

ogrodniczo-warzywnicze są w katastrofalnym stanie. Ciekawe, kto by się zajął pomidorami i sałatą,

gdyby nie imigranci przypływający do nas na tratwach, bo ten twój Kainek ma wszystko gdzieś, a

ja niedługo przechodzę na emeryturę i ponieważ w Edenie nie płaciłem składek

ubezpieczeniowych, dostaniemy teraz minimalną kwotę.

Tak wykrzykiwał pater rodziny, bardzo zły. I dla wyrównania, jak Pan Bóg przykazał,

rachunków ze starszym synem, postanowił pójść do notariusza i sporządzić testament. Ablowi

zostawił, oprócz owiec i kóz, najlepsze ziemie, te z interioru, z zielonymi pastwiskami i żyzną

glebą, łatwą do uprawiania. A Kainowi, żeby go załatwić, zostawił ziemie suche i jałowe, te nad

samym morzem, słone piaski, gdzie nigdy nie padało i nigdy nie będzie padać, choćby był Potop. I

zaraz po podpisaniu testamentu Adam umarł, zanosząc się śmiechem. Ale go załatwiłem na cacy,

cha, cha. Na cacy.

Mija czas, a Abel dalej wiecznie zlany jest potem. Każdy dzień spędza na traktorze. Susza

background image

zniszczyła mu sześć kolejnych zbiorów, obfite burze - cztery, słoneczniki, które posadził w tym

roku, żeby uszczknąć coś z unijnych dopłat, zżarła jakaś stonka słonecznikowa, a poza tym, żeby

sezon zakończył się z fasonem, choroba wściekłych sklonowanych owiec przetrzebiła mu do

połowy stada. I żeby dopełniła się miara wszystkich nieszczęść, żona zmusza go do spędzenia

całego miesiąca wakacji w La Manga, syn wykreował się na neofaszystę, a córka zaś zwyciężyła w

finale konkursu Miss Top Model 2001 w Migdałowie Górnym.

Ale już zupełnie nie może ścierpieć swego brata. No bo na przykład w sprawie tej

nieurodzajnej i zasolonej ziemi nad brzegiem morza, którą odziedziczył z woli ojca, Kain namówił

się z budowlańcem z PSOE [Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza.] i burmistrzem z PP,

takimi samymi analfabetami jak on, ale cwaniaczkami i oportunistami, podzielił ją na działki i

zdobył pozwolenie na masowe budownictwo. Potem wymyślił plaże tam, gdzie ich nie było, i w

bardzo krótkim czasie zabudował je szeregowcami i wielopiętrowymi blokami aż po horyzont. I

chociaż nie ma tam wody ani kanalizacji, ani odpowiedniej infrastruktury, i każdy bierze sobie

wodę z tej samej rury i pobiera prąd z tego samego gniazdka, cała okolica zdaje się pękać w

szwach, niczym Manhattan ze stadami Jankesów, wczasowiczów i dziadków emerytów, Anglików

wiecznie z piwem w garści i trzydziestoma piwami w brzuchu, Niemców, którzy, - jak to prawdziwi

Niemcy - donoszą na sąsiada, którego pies szczeka, i lokalnych półmózgowców, którzy prowadzą

samochody z otwartymi oknami, żeby w promieniu dziesięciu kilometrów dobrze było słychać

disco-polo. I od czasu do czasu Kain, żeby podręczyć brata, zaprasza go na obiad do klubu

żeglarskiego, którego jest prezesem założycielem, i pokazuje mu najnowszego Mercedesa

kupionego ostatnio, a na pokładzie jachtu puszcza kasety wideo z widokami domu, który ma w

Miami, zaraz obok Julio Iglesiasa, hej!

A Abel rozgląda się dokoła, zrozpaczony, zastanawiając się, gdzie u diabła w tych czasach

uda mu się kupić oślą uprząż.

background image

TA NASZA HOŁOTA

Ależ lubimy bić. Wystarczy popatrzeć, jak lubimy zbierać się w grupki, podpuszczać jedni

drugich i bić ludzi. W jakiż entuzjazm wprawia nas w uczucie, że mamy oparcie w tłumie, w

stadzie, które jest domniemaną gwarancją bezkarności, w kolegach i sąsiadach, których zbity tłum

przesłania nasz tchórzliwy nóż, ukradkową pięść, kij baseballowy trzymany w rękach przez

„społeczność”. Jakże ciągnie nas do stada, z jaką lubością wykrzykujemy z siebie naszą żałosną

złość, gdy z furią ruszamy na słabszego, który ucieka w poszukiwaniu schronienia, upadłego,

bezbronnego. Wszystko nam jedno, czy chodzi o Maura czy któregoś z naszych.

Dzisiaj, kiedy piszę te słowa, po obejrzeniu, jak stado bydląt uzbrojonych w pałki zniszczyło

biedniutki stary samochód nieszczęsnego Marokańczyka, słyszę, jak ktoś w radio mówi, że

jesteśmy krajem rasistów i ksenofobów. Ależ to nieprawda! Jesteśmy krajem skurwysynów.

Brak nam jaj. Brak nam odwagi, by stawić czoło tym, którzy nas oszwabiają od wieków; i

całą frustrację - skumulowaną pod złymi rządami, w rękach tych, co zawsze: księży, polityków,

kupców i generałów, przyprawioną naszą własną zawiścią, kainizmem i pogardą wobec tego, czego

nie znamy - wyładowujemy przy pierwszej okazji na plecach tego, który upada przed nami, pod

warunkiem, że jest bezbronny i sam. Podczas gdy honorowa mniejszość zmuszona jest świecić za

nas oczyma, reszta to sami funkcjonariusze CzeKa i falangiści z Pierwszego kwietnia.

Rozstrzeliwujemy mistrzów, niszczymy obrazy, podpalamy katedry, bo na spalenie koszar

nie starcza nam jaj. Pozwalamy, żeby porządni ludzie zgnili w nędzy i żeby umarli na

wygnaniu Machado, Goya czy Moratih. Zaciekle bijemy i nie robi na nas wrażenia

przerażona twarz żony ani dzieci naszych ofiar.

Nie pójdziemy po możnego, siedzącego w swoim pałacu - zwykle mają straże u bram - za to

rzucimy się, by okładać pięściami kuchcika, który akurat nieostrożnie przechodził koło tylnych

drzwi.

Nie mamy odwagi, żeby otwarcie zaatakować komisariaty, dlatego wolimy pchnięcie nożem

w zamieszaniu, strzał w tył głowy, kiedy ofiara wychodzi na piwo z żoną, samochód pułapkę, który

można wysadzić zdalnie, bezpiecznie, bez żadnego ryzyka. Mówimy sami o sobie, że jesteśmy

krzyżowcami, obrońcami wiary, radykałami, nacjonalistami, rozczarowanymi demokratami,

obywatelami sfrustrowanymi tym czy tamtym.

Nazywamy samych siebie dowolnym mianem, byle tylko się usprawiedliwić, ale tak

naprawdę usprawiedliwiamy jedynie własne nieokrzesanie i złą wolę.

Brak nam kultury. Słuchasz rozmówców w radio i telewizji, etatowych analityków i

polityków, którzy starają się usprawiedliwić rzeczy niemożliwe do usprawiedliwienia, i z

przerażeniem stwierdzasz, że brak im argumentów - że stać ich tylko na powtarzanie banałów i

background image

demagogię, i że niewielu jest w stanie wyjaśnić, co rzeczywiście się dzieje, ustalić przyczyny,

poszperać w pamięci, rozejrzeć się w okolicznościach historycznych, kulturalnych, społecznych,

które prowadzą do takiej czy innej sytuacji.

Koncentrujemy się na krzywdzie, nie mając pojęcia o przyczynach, jakie do niej

doprowadziły. Staramy się rozwiązać problemy, których przyczyny nie są objaśniane już nawet w

szkołach, i człowiek jest doprawdy porażony, kiedy analfabeci i demagodzy przeprowadzają analizy

i proponują poronione rozwiązania, absurdalne utopie, których nikt nigdy nie wprowadzi w życie.

Brak nam umiejętności przewidywania. Wiemy doskonale, że wszystko, co się wydarzyło,

musiało się wydarzyć, między innymi dlatego, że dzieje się tak od wieków - ale nikt nie patrzy

wstecz, żeby się czegoś nauczyć. Brak nam też skrupułów.

Maur, Czarny, Latynos są dobrzy, kiedy przyjeżdżają potulni, żeby sprzątać naszą

kanalizację, ale ze swej strony nie stwarzamy takich możliwości, żeby oni robili to z godnością.

Wkurza nas, że oni też by chcieli mieć biały samochód, biały dom, białą żonę. Jesteśmy egoistami i

ludźmi nieodpowiedzialnymi, rządzonymi przez hołotę, która przypomina sobie o świętej Barbarze

tylko wtedy, gdy grzmi na burzę, a kiedy tę tam Barbarę gwałcono dwadzieścia razy, motłoch, który

widział całą tę rozgrywającą się tragedię, nie zrobił nic, żeby temu zapobiec, bo był zajęty

kampanią wyborczą albo zdobywaniem poparcia w parlamencie albo wyświadczaniem przysług

swojej klienteli, swym lizydupom i koleżkom.

Brak nam miłosierdzia i współczucia. Mamy dobrą pamięć do tego, co nas interesuje, i

bardzo złą, kiedy nam coś nie pasuje. I niedługo bardziej już będzie nas wzruszać jakaś głupkowata

telekomedia niż podpalona czyjaś chałupa.

A najgorsze jest to, że nie zżerają nas wyrzuty sumienia, kiedy patrzymy w lustro. Tak

naprawdę nie mamy wstydu.

background image

DUCH Z TEMPLE

Było to jak powrót w czasie. Powrót do starej biblioteki dziadka. Padał deszcz, panował

lekki półmrok, stare woluminy stały rzędami na półkach. Przy oknie siedzi dziesięcioletnie dziecko.

Książka leżąca przed nim nosi tytuł Kawaler de Meson-Rouge, jest oprawiona w płótno i ma

wytłoczone nazwisko autora: Aleksander Dumas. Dziecko zagłębione jest w lekturze, przewraca

strony, pochłonięte całkowicie przez dramat, jaki się na nich rozgrywa: historia miłości i przyjaźni,

spływająca krwią gilotyna w burzliwych dniach rewolucji francuskiej, nieudany spisek mający na

celu uwolnienie Marii Antoniny, smutny los małego Kapeta, Ludwika XVII, syna zgładzonego

monarchy.

Minęło wiele lat, ale nigdy nie zapomniałem o francuskim delfinie, dziecku odebranym

rodzicom i w końcu sierocie, o jego czarnym losie i zagubieniu się w rewolucyjnym rozprężeniu.

Gdy czytałem powieść Dumasa, byłem wtedy dokładnie w wieku tego chłopca i jako zapalony

czytelnik utożsamiałem się z nim: w pewnym stopniu jego los był moim losem. Lektura tej

powieści, słabej w porównaniu z Trzema Muszkieterami i Hrabią Monte Christo, pozostawiła

jednak w moim sercu pewien szczególny odruch lęku.

Dopóki płynie czas, nie wiesz, co ci życie wrzuci do plecaka. I obraz maleńkiego Kapeta,

tajemnica jego mrocznych lat i przedwczesnej, prawdopodobnie, śmierci, zostały we mnie, jak

zostają tajemnice życia, literatury i historii, które później zyskiwały uzupełnienie dzięki lekturze

książek, takich jak: Historia dwóch miast, Scarlet Pimpernel, coś wyczytanego u Balzaka, u Fevala

czy u Sue, przez Historię rewolucji francuskiej Thiersa, biografię Maria Antonina Stefana Zweiga i

tym podobne książki.

Zdarza się, że lektura pozornie nieistotna, jakaś strona przeczytana przypadkiem w tej

właśnie chwili pociąga za sobą nieprzewidywalny łańcuch zdarzeń, który prowadzi do

niespodziewanych innych odkryć albo do złożonych, zachwycających światów.

Dlatego budzą we mnie taką radość te różne głupole, co to gardzą każdą książką,

jakakolwiek by była. A przecież książka zawsze jest książką, choćby pozornie niczego istotnego nie

zawierała, i nikt nigdy nie wie, w jakim momencie pojawi się impuls, który przed nami otworzy

wiele magicznych ścieżek.

Zapytajcie o to kilku moich przyjaciół: jeden zaczął od pożerania Kojota i teraz jest

światowym ekspertem od misji franciszkańskich w Kalifornii i pozostałości kultury hiszpańskiej w

Ameryce Północnej. Inny zaczął od Trzech muszkieterów i Więźnia na zamku Zenda, a teraz kieruje

Biblioteką Narodową.

Niemal po czterdziestu latach, które upłynęły od czasu, kiedy przeczytałem Kawalera de

Meson-Rouge, badania przeprowadzone na uniwersytetach w Leuwen i w Miinster rozwikłały

background image

zagadkę śmierci delfina. Napisano wreszcie epilog tej historii, którą poznałem pewnego

deszczowego poranka w bibliotece dziadka.

Bardzo często zastanawiałem się później nad losem biednego dzieciaka, inteligentnego i

chorowitego, urodzonego, żeby zostać królem, odebranego matce - straszny dramat, proszę sobie

wyobrazić, dla dziesięcioletniego czytelnika - a potem oddanego w celu republikańskiej reedukacji

brutalnemu facetowi, szewcowi Simonowi, który go dręczył i nim poniewierał, zanim chłopiec

zniknął w mrokach, których nikt nie potrafił rozświetlić.

Czasem jednak życie naśladuje powieści.

Jeden z lekarzy, którzy w 1795 roku przeprowadzili autopsję dziesięcioletniego chłopca

zmarłego na gruźlicę w więzieniu Temple, zabrał serce małego nieboszczyka, ukrywszy je w

chusteczce. To serce, przechowywane najpierw w alkoholu, potem zmumifikowane, przez wieki

przechodziło przeróżne perypetie, aż w końcu niedawno analiza porównawcza jego DNA z DNA

włosów Marii Antoniny rozwikłała zagadkę. Dziecko zmarłe w Temple 8 lipca 1795 roku było

potomkiem królów Francji.

I jego ciało znalazło się we wspólnym grobie w Paryżu, przysypane niegaszonym wapnem.

Sprawa zamknięta. A teraz, w końcu, niemal czterdzieści lat po tym, jak po raz pierwszy

spojrzeliśmy sobie w oczy, mały duch, który tak bardzo mnie zafascynował, kiedy go odkryłem

pomiędzy magicznymi stronami Kawalera de Meson-Rouge, odpowiedział wreszcie na wszystkie

pytania i niech odpoczywa w pokoju w mojej pamięci.

Co do dawnego współczucia, prawda jest taka, że obecnie nie wiem, co wam powiedzieć.

Czas upływa i nasze serce się zmienia, i to dziecko czytające niegdyś książkę w bibliotece dziadka,

mogło zobaczyć - i to niezupełnie w powieściach Dumasa - nazbyt wiele trupów innych dzieci,

które też miały po dziesięć lat i leżały w zbiorowych mogiłach. I pytam, jak na przykład

wyglądałaby Hiszpania teraz, gdyby w swoim czasie przyszła nam do głowy światła myśl

zgilotynowania Karola IV i Marii Ludwiki, a temu perfidnemu skurwysynowi, który później rządził

jako Ferdynand VII, ktoś by na czas zrobił porządną sekcję zwłok?

background image

PALENIE I SKUBANIE

Z góry oznajmiam, że Tabacalera i inne, jej podobne międzynarodowe konsorcja, mogą -

jeśli o mnie chodzi - iść w ruinę. Uważam je za mafię rabusiów, takich z gnatem i w masce, jak w

komiksach z Kaczorem Donaldem, takich co się pojawiali obok Daisy i Wujka Sknerusa. Gdyby to

zależało ode mnie, udupiłbym wytwórców papierosów mocą ustawy - za ich absolutną bezczelność,

żeby spuścili z tonu - podwyższając im podatki do 99,9 procent i zmuszając do finansowania

programów profilaktyki zdrowotnej i higieny społecznej. No i jeszcze do obowiązkowego

dodawania do każdej reklamy innej, komplementarnej, w której można by zobaczyć, jak wyglądają

płuca palacza, kiedy anatomopatolog, rach-ciach, chlasta go skalpelem w czasie sekcji zwłok.

Czyli z jednej strony ci młodzi chłopcy żądni życia i zabawy, jakich pokazuje reklama,

przekonująca, że koniecznie muszą mieć paczkę Fortun, Winstonów albo Ducados czy czegoś

podobnego, schowaną w kieszeniach dżinsów, a z drugiej strony - świeżo wydobyte z ciała flaki, w

białej miseczce, chlup, chlup, z dobrze widocznymi zwęglonymi oskrzelami. Przede wszystkim

dlatego, że validiora sunt exempla ąqam verba, jak powiedział, nie wiem kto.

Proszę o wybaczenie mi mojego palanctwa.

Mówię to wszystko tytułem wprowadzenia lub przedmowy, aby uniknąć dwustu listów od

manichejskich kretynów i kretynek, którzy biorą część za całość i myślą, że jeśli ktoś gardzi

indyczką, jest machistą, a jeśli skarży się na listonosza, oskarża klasę robotniczą, a jeśli mówi o

Hiszpanii, jest prawicowcem, albo jeśli nie podoba mu się Arzalluz - gardzi Baskami, a jeśli wysyła

do diabła PP to dlatego, że jest z PSOE, i tak dalej.

Tak więc oszczędzajcie na znaczkach. Bo dzisiaj zainspirowały mój tekst trzy tysiące skarg

sądowych przeciwko Tabacalerze, pomyślane jako protest z okazji Międzynarodowego Dnia bez

Papierosa, i pierwszy wyrok, sprzed paru tygodni, na mocy którego producent papierosów został

uwolniony od zarzutów w swej pierwszej bitwie z tymi, którzy żądają zwrotu różańca swojej matki.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Zgadzam się. że wszystkich tych bezwstydników, którzy

zarabiają na życie dzięki dymowi zabijającemu innych i którzy dobrze wiedzą, jak łatwo można

uzależnić się od nikotyny, powinno się oficjalnie uderzyć tam, gdzie najbardziej ich boli, czyli po

kieszeni. W ten sposób choć w części zapłacą za to, co zrobili. Trzeba twardo iść w tym kierunku.

Mój sarkazm wywołują niebywałe pretensje poszkodowanych, których celem jest wyłącznie

wyciągnięcie forsy.

Od jakiegoś czasu konsumenci papierosów wiedzą przecież, co robią, znają też choroby, na

jakie się narażają, a napis na każdej paczce, którą kupują, ostrzega ich przed ryzykiem zagrożenia

zdrowia. Nie ma już niewinnych palaczy. Toteż kiedy później - z całym szacunkiem i składając mu

osobiste kondolencje - komuś wycinają krtań albo stawiają mu diagnozę raka płuc, pozostaje mu

background image

tylko jedno: wkurwić się na samego siebie.

Bo papierosy to nie Czernobyl ani kopalnia azbestu, a uzależnienie od nikotyny to nie

krzemica. Wyciągnięcie papierosa, wzięcie go do ust, zapalenie go i zaciąganie się nim - a niech to

sprawia wam przyjemność, jeśli koniecznie chcecie – jest aktem odpowiedzialnym albo nie, jak tam

uważacie, ale bez wątpienia umyślnym i dobrowolnym. Tak więc cała ta heca z żądaniem

odszkodowania, bez względu na to, jak głośno będą palacze krzyczeć, że przeznaczą owe pieniądze

na cele społeczne i zbożne, dla mnie jest tym, co zawsze: bezczelnym polowaniem na kasę. To tak,

wyobraźmy sobie, jakbym podszedł do gmachu Banco de Espana i zaczął walić głową w mur, bach,

bach, aż dokumentnie ją sobie rozpieprzę i zrobię z siebie niewinnie ukrzyżowanego, a potem

zacznę żądać odszkodowania od banku za to, że stoi przy ulicy, co nieodparcie skłania mnie do

napieprzania weń głową. I cały czas będę podkreślał, że nie chodzi mi o zysk i że forsę, jaką od

nich wydębię, przeznaczę na pomoc medyczną dla wszystkich tych półgłówków, którzy tak jak ja

zatrzymują się na ulicy, żeby walić głowami w okoliczne mury.

Tak więc przykro mi, ale nie solidaryzuję się z tą akcją. Będę klaskał i radował się z całego

serca, kiedy wszyscy dyrektorzy przedsiębiorstw tytoniowych zostaną powywieszani na

najbliższych latarniach, ale odmawiam poparcia dla tego politycznie poprawnego kretynizmu, który

- a jakże - też sprowadziliśmy sobie z USA. Gdzie, rzecz jasna, wygląda to zupełnie inaczej:

punitiue damages, jak tam mawiają, to kwoty, które płaci się poszkodowanym, ale nie w celu

zadośćuczynienia ofiarom, ale jako przykładne kary wobec odpowiedzialnych za szkody. U nas

jednak wszystko ogranicza się do prób oskubania kogo się da. A ponieważ dzisiaj moje ja dostąpiło

łaski wielojęzyczności, dostaniecie ode mnie w darze jeszcze jedną piękną sentencję: Sua quisque

exempla debet aequo animo pati. Czyli: „Każdy powinien bez szemrania znosić to, czemu sam dał

przykład”. To po to, żebyście mi potem nie wmawiali, że łacina jest martwym językiem.

background image

EKSPRES DO MEDIOLANU

Jest taki film Josepha von Sternberga z Marleną Dietrich, który zawsze w jakiś niesamowity

sposób mnie urzekał. Nosi on tytuł Ekspres do Szanghaju i wraz z niektórymi powieściami Agathy

Christie, Grahama Greenea oraz wierszem Campoamora Pozbawiła mnie zupełnie woli/okrutna

miłość, co mnie boli - i utworami Paula Moranda albo Valeriego Larbauda, przyczyniał się od mych

najmłodszych lat do podsycania w mojej głowie fascynującego mitu: mitu tajemniczej damy z

pociągu.

Enigmatyczna piękność, podróżna o nieznanym pochodzeniu i celu podróży, którą mój

dziadek, starszy mężczyzna obdarzony wspaniałą zdolnością do tworzenia eufemizmów i

wynajdywania różnych niuansów, określał jako kobietę z przeszłością.

Przypuszczam, że wcześniej zdarzało się to także na pokładach statków, z obcymi

pasażerkami, patrzącymi w morze; i w dyliżansach, jak Amparo Rivelles w El clavo, wspaniałym

filmie Rafaela Gila, nakręconym na podstawie opowiadania Pedra Antonia de Alarcón. Podróże

były dłuższe i człowiek miał czas na myślenie: widział jakąś damę i gotów był przeżyć w

wyobraźni Ekspres. Teraz wszystko zostaje rozwiązane w kilka prozaicznych godzin. A w

samolotach nawet szybciej.

Rzecz w tym, jak mówiłem, że każdym razem, kiedy spotykałem w pociągu piękną i

elegancką kobietę, która podróżowała samotnie, nie potrafiłem się powstrzymać, żeby nie umieścić

jej w tym literackim i filmowym, niemal sentymentalnym schemacie. Wyznaję, że zawsze

najbardziej atrakcyjne wydawały mi się te, które czytały, bo mogłem je obserwować bez narażenia

się na niespodziewane i kłopotliwe spotkanie ich oczu - zawsze bałem się, że wezmą mnie za

jednego z tych imbecyli, którzy tylko myślą o okiełznaniu każdej napotkanej klaczy - i jeszcze

dlatego, że ich tajemniczość potęgował mały osobisty sekret w postaci tytułu czytanej książki. Nie

do pogardzenia były też takie, które patrzyły przez okno, z ich odbiciem w szybie i ze spojrzeniem

zagubionym nie wiadomo gdzie.

Może dlatego - zastanawiałem się - że nie lubiły miejsca, z którego wyjeżdżały, ani miejsca,

do którego zmierzały.

Pamiętam te niezapomniane kobiety, z którymi nigdy nie zamieniłem słowa: tę z ekspresu

do Lizbony, która wyglądała jak Silvana Mangano, tę, która pewnej nocy kiedy miałem szesnaście

lat, długie włosy i wędrowałem z plecakiem, piła koniak na stacji w Bordeaux, albo tę elegancką

Sudankę w towarzystwie służącej, która poczęstowała mnie jakimś nieprawdopodobnym

papierosem w lekko trzęsącym pociągu niosącym nas z Chartumu do Kassali i która nie

odpowiedziała nawet na moje thank you. Przez lata kolekcjonowałem je pojedynczo, jakby w

fotograficznym albumie pełnym piękna i tajemniczości. I któregoś dnia, w wagonie ekspresu z

background image

Rzymu do Mediolanu, zdawało mi się, że dołączę do kolekcji jeszcze jeden portret.

Wsiadła we Florencji. Grubo po trzydziestce, oceniłem, kiedy kątem oka przyglądałem się,

jak zajmuje miejsce. Włoszka we wspaniałym tego słowa znaczeniu: ciemnowłosa, z wielkimi

oczyma, w wyszukanym ubraniu i w obuwiu wysokiej klasy. Spostrzegłem drobne zgrzyty mody,

ale w granicach dopuszczalności u pięknej kobiety, która nie tylko potrafi nosić ekstrawaganckie

ubranie, ale i nieco przesadne dodatki. Miała nieco podbite oczy, z niewyspania albo troski, a może

ze zwykłego zmęczenia - i to nadawało jej ciepło i głębię. Dziesięć lat wcześniej na pewno nie była

tak atrakcyjna. To życie przydało jej czaru, pomyślałem. To, co ona wie o sobie samej i o innych, a

o czym ty nie masz pojęcia.

Wtedy nagle otworzyła torebkę i wyciągnęła z niej telefon komórkowy. Pronto, powiedziała

po włosku. Cześć. Będę tam za kilka godzin. A potem przez całą podróż rozmawiała chyba z

połową Włoch, mimo że co chwilę przypominano przez głośniki, że z telefonów można korzystać

tylko na korytarzu.

Mnie jednak było wszystko jedno. Zafascynowany patrzyłem, jak na moich oczach rozpada

się cały wymyślony przeze mnie mit. Tajemnicza dama, piękna i elegancka, belle damę Sans merci,

kobieta, która towarzyszyła mi przez czterdzieści lat mojego czytelniczego żywota, pełnego nadziei

i wyobraźni; zapełniała podróżne marzenia, i to ona prowadziła teraz najbardziej pospolitą i

frywolną rozmowę, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się słyszeć. Ta pani była, żebyśmy się dobrze

rozumieli, głupia jak but z lewej nogi. A najwspanialsza tajemnica, jaką potrafiła przede mną

odkryć, to ta, że Grazia - która pewnie była następną niesłychanie ważną idiotką - miała dosyć

jakiegoś tam Marka, a ona, moja eks-tajemnicza eks-dama, wahała się, czy kupić Fiata diesela, czy

na benzynę.

Przez chwilę gapiłem się w przestrzeń, myślę że z cieniem głupkowatego uśmiechu na

ustach. A potem otworzyłem książkę, która przez cały czas leżała na moich kolanach. Przerzucając

jej strony, w końcu domyśliłem się, co mogło zaprzątać głowę uwodzicielskiej damy z ekspresu do

Szanghaju, kiedy przymykała tęskne oczy, spowita dymem egipskich papierosów: godzina, o której

dzieci wychodzą ze szkoły lub na którą zamówiła sobie spotkanie z kosmetyczką, żeby

wydepilować nogi. I poczułem się dziwnie lekko, jak człowiek rozwodzący się z duchem, który mu

towarzyszył przez czterdzieści lat.

background image

PIRACI GŁUPKOWACI

Jestem przekonany, że tamtego dnia kości Czarnobrodego Olones przewracały się w

grobach, a bractwo duchów Bractwa Wybrzeża bez Boga ni Pana wyło oburzone z półmroku swego

morskiego cmentarza, pomiędzy ślubami składanymi Belzebubowi. Bo było spokojne

śródziemnomorskie popołudnie, z czerwonym niebem, pomarszczonym morzem i wschodnim

wiatrem lekko dzwoniącym falami o maszty jachtów zacumowanych w porcie. A ja siedziałem

przed drzwiami baru, patrząc na to morze, które dawniej było szlakiem czarnych naw, legionów

rzymskich i bohaterów dręczonych przez małodusznych bogów. To była jedna z tych chwil, kiedy

człowiek godzi się z życiem i kiedy wszystko, coś przeczytał, przeżył i o czym śniłeś, znajduje

wreszcie swoje właściwe miejsce w świecie, dopasowując się do niego w nieprawdopodobny

sposób.

Siedziałem tak sobie, jak już mówiłem, kiedy z drugiej strony kei zaczęła dobiegać

ogłuszająca i nikczemna muzyka - łup, łup - i zobaczyłem, że właśnie do nabrzeża przybił jacht

typu Zodiac, z sześcioma albo siedmioma facetami, którzy w tej chwili wyskakiwali na ziemię.

Zodiak holował jeden z tych obrzydliwych skuterów wodnych, które tak rozsławił zuchwały

Marichalar Junior. Jacht miał wysoką antenę, na niej powiewała flaga piracka z czaszką i dwiema

piszczelami.

Ale nie zaskakująca bandera, zakazana na statkach we wszystkich portach świata, zwróciła

moją baczną uwagę, lecz wygląd świeżo przybyłych i pewien szczególny nimb, który ich otaczał.

Muzyka i bandera stanowiły dopełnienie wizerunku wyszukanej kolekcji typów wakacyjnych, które

tak mnie zachwycają: czterdziestolatkowie w wielofunkcyjnych spodenkach kąpielowych w kwiaty

w przykrótkich koszulkach na mięśniach pękatych od piwa, klapki, pederastki, okulary

przeciwsłoneczne o anatomicznym kształcie, kolczyki w uszach i pirackie chusty na głowach, typu

Espartaco Santoni, niech odpoczywa w pokoju.

I powiedziałem do siebie: no popatrz. Jacy są groźni i jak się boję. Skąd się wzięła ta banda

palantów.

Potem, kiedy usiedli obok mnie w barze, pomyślałem sobie, że teraz trzeba by posłuchać, co

mają do powiedzenia o tym żałosnym spektaklu Kapitan Blood albo Kapitan Hook, albo Czarny

Korsarz czy Cachorro, albo zapomniani już Kapitan Kidd, Edward Thatch, Rudy Morgan, Czysty

Natty flibustierki Annę Bonny i Mary Read, Nieśmiały Reckham albo nawet Braciszek Caracciolo i

Kapitan Misson, dobrzy piraci z Oceanu Indyjskiego. Gdybyś był przed trzema czy czterema

wiekami łajdakiem jak Pan Bóg przykazał, napadał na hiszpańskie galeony łupił Maracaibo, wieszał

wrażych kapitanów na grotmaszcie, wyrzucał więźniów za burtę albo przeciągał pod kilem, gwałcił

siostrzenicę gubernatora Jamajki, porzucał zbuntowanych członków załogi na bezludnej wyspie, a

background image

następnie wysadził w powietrze swój roztrzaskany statek, żeby nie wpaść w ręce królewskich

sędziów, albo skończył swe życie jak przystało na pirata, na szubienicy, i złożył tak budującą

biografię pod czarną banderą bukanierów, to nie dopuściłbyś, żeby ten sam znak, który wcześniej

mroził krew w żyłach, skończył jako cyrkowy gadżet, wciągnięty na maszt przez pół tuzina

pajaców z plaży.

Co to za czasy, powiedziałem sobie, kiedy to każdy dupek może udawać pirata. Nie mają

prawa wpychać swoich brudnych łap także i w to. Już nie szanuje się nawet największych

świętości. Żeby najbardziej szanowana w dziejach ludzkości bandera, wybierana dobrowolnie przez

najlepszych ludzi w każdym domu, przez rozbójników i morderców i złodziei i łotrów, którzy w

imię wolności, zachłanności podcierali sobie tyłek wszystkimi innymi banderami wymyślonymi

przez królów, księży i bankierów, skończyła na Zodiaku jakichś dupków straszących mewy

dyskotekową muzyką. Nie może być tak, żeby marzenia dzieci, które wpatrują się tęsknie w morze,

grzebiąc w pamięci, by przypomnieć sobie stare książki napisane przez Exmerlina, Stevensona i

Defoe, z jeżącymi włosy na głowie grawiurami przedstawiającymi abordaże, egzekucje, rabunki i

orgie, zostały sprofanowane w taki sposób przez bandę ograniczonych umysłowo kretynów. I wtedy

naprawdę zacząłem żałować, przysięgam, że żaglowiec zacumowany trochę dalej nie jest dawną

barkentyną z odpowiednią załogą i nazwą wypisaną na korsarskim patencie, barkentyną

autentyczną, pomalowaną na biało jak ta, którą kiedyś podarował mi przyjaciel. Bo wtedy,

powiedział mi, tej samej nocy wysłaliby na ląd bosmana z grupą najtwardszych marynarzy, aby

upić tych kretynów w barze, a kiedy już będą porządnie nałojeni, zamustrować ich spokojnie na

okręt, jak za starych dobrych czasów.

A później obudziliby się na środku oceanu i za swoją bezczelność musieliby odbyć -

zaganiani batem do roboty - piętnastomiesięczną kampanię na Antylach, wdrapując się na reje, żeby

refować żagle przy pięćdziesięciu węzłach wiatru, zanim zostaliby zmuszeni do wykopania dla

samych siebie własnych grobów obok kufra ze skarbem, z jasnowłosym kapitanem Flintem

wrzeszczącym im nad głową: „Głębokość osiem stóp! Głębokość osiem stóp!”

background image

O PATRIOTACH I POPCORNIE

Przyjemnie popatrzeć, jak wściekają się poddani brytyjskiej Jej Królewskiej Mości z

powodu filmu Patriota z Melem Gibsonem. Historycy, parlamentarzyści i dziennikarze wznoszą

okrzyki, w proteście przeciw okrutnemu i zniekształconemu obrazowi ich samych w filmie

przedstawiającym perypetie pewnego kolonisty podczas wojny o niepodległość Stanów

Zjednoczonych. Mówią, że to manipulacja historyczna. Nie byliśmy tacy prostaccy i okropni.

Ponieważ reżyser jest z pochodzenia Niemcem, załatwił nas na cacy, przyłożył podwójnie. I tak

dalej.

Zapewne niektórzy z państwa widzieli ten film. Mnie osobiście wydał się dobrze zrobiony i

zabawny, interesujący dla publiczności na wyższym poziomie, jak to kiedyś mawiano,choć nie

należy zapominać, że chodzi o produkt w sposób oczywisty mający podnieść poczucie narodowe

gringos. Może trochę przesadzono z tym, że Anglicy na nowo zniewalają biednych Murzynów,

których dobrzy i humanitarni koloniści wyzwolili z własnej nieprzymuszonej woli. Jednak,

jakkolwiek byśmy na to spojrzeli, Patriota jest w sumie klasycznym filmem o ludziach dobrych i

złych, jakich widzieliśmy już całe mnóstwo, z dobrymi, którzy wykazują godną zazdrości - w mojej

ocenie - miłość do własnej ojczyzny, oraz złymi, którzy są tak źli, że aż ciary przechodzą po

plecach. Co tyczy tych drugich film koncentruje się na postaci angielskiego pułkownika, bardzo

tłustego i wrednego, którego zachwyca rozstrzeliwanie, zabijanie szpadą i smażenie bezbronnych

ludzi w podpalonych kościołach.

Rozumiem, że Anglicy się wkurzyli. Kino amerykańskie za bardzo ich rozpieszczało.

Wcześniej dobrzy byli zawsze oni: przekraczali przełęcz Jyber, obwieszczając przybycie grą na

trąbce, ratowali z opresji syna maharadży jako śmiali bengalscy lansjerzy, bronili królowej Wiktorii

przed burską i zuluską hołotą, zabijali faszystów, zostawali piratami ze szczerej miłości do tego

zawodu albo bronili Zachodu uzurpując sobie prawo do zabijania. Nawet kiedy ginęli, jak w

Balaklawie, zawsze znajdował się na miejscu Errol Flynn, dzięki któremu zdarzenie przemieniało

się w pełną chwały klęskę, tak więc nawet ona wydawała się w końcu zwycięstwem.

Jednak czasy się zmieniają i teraz nie podoba im się to, że skończyły im się fory, więc się

obrażają i idą poskarżyć pani.

Nie są przyzwyczajeni do tego, żeby Hollywood pokazywało ich jako brzydkich, złych i

przegranych, i nie chcą przyjąć do wiadomości, że brytyjski bohater, pijący herbatę na moście w

Arnhem, już nie jest w modzie. Stany Zjednoczone potrzebują naprawdę sporych ilości łotrów do

swoich filmów, a przemysł kinematograficzny szybko wykańcza ludzi. Jedyny bohater filmowy,

który naprawdę jest ważny dla Hollywood, to gringo. Żeby się nad tamtymi troszeczkę ulitować,

reżyserzy zrezygnowali już z Indian, tak bardzo wytępionych zarówno na ekranie jak i poza nim, a

background image

także z Niemców, z czarnych Afrykanów. Azjatów, Arabów, Latynosów i Rosjan, którzy zawsze

byli ostatni i mieliśmy dzięki nim dużo uciechy z tymi wszystkimi zagubionymi bombami

atomowymi, mafią i wódką Yeltsin. Ale kopalnia pomysłów powoli się wyczerpuje, a do tego

powstaje efekt bumerangu. Teraz gdy w filmie pojawia się rosyjski mafioso, z takim akcentem w

dubbingowanych kwestiach, że można umrzeć ze śmiechu - ja zabić wraga amierikana -

publiczność bierze jego stronę, bo zdaje się jej, że zna go od dziecka.

Dlatego żal mi mojego sąsiada Mariasa, ale nadeszła pora na angielskie psy. Jeszcze się do

tego przyzwyczają. Na pociechę powiem, że któregoś dnia oglądałem w brytyjskiej telewizji

program o Niezwyciężonej Armadzie i wyprawie na Anglię, i bez mrugnięcia okiem musiałem

przełknąć tekścik o tym, jak to ten wolny, patriotyczny kraj, rządzony przez mądrą i nowoczesną

królową, obronił się przed imperialnymi zakusami, chciwością i grabieżą ponurego imperium

hiszpańskiego, rządzonego przez niewykształconego, fanatycznego, okrutnego króla, obskuranta i o

inkwizytorskich zapędach. i jak to weseli chłopcy, kochający prawdziwą wolność, rzucili się przez

morze dla dobra chorej ludzkości, uwalniając uciskane narody Ameryki od kolonialnego jarzma tej

Hiszpanii, która była powszechnym zagrożeniem. Ta wersja historii była w hollywoodzkim

wydaniu przez wiele dekad uosabiana przez blond pirata, który został piratem, bo pragnie

sprawiedliwości, i nienawidzi Inkwizycji, bo ta spaliła mu brata i łupi złoto ciemnowłosych

Hiszpanów, brudnych, tłustych i tchórzliwych – zawsze grają ich meksykańscy aktorzy - nie przez

zachłanność, ale, żeby dołożyć tyranowi tam, gdzie najbardziej go zaboli.

Poza tym blondyn zawsze podrywa siostrzenicę gubernatora, która jest jedyną ładną

Hiszpanką w całym filmie. I co, nie wkurwiające?

Dlatego uważam za słuszne i zbawienne, że na nich też nadszedł czas i wreszcie dostaną za

swoje. I o ile zwykle filmy opowiadają mi znajomi, to ten z Melem Gibsonem obejrzałem w kinie.

Zjadłem popcorn i z zachwytem klaskałem, kiedy zabili Anglika.

background image

ULICA LUDZKICH LUDZI

Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałem, jak się to wszystko skończyło. Ale kolega rozwiał

tajemnicę, donosząc mi, że inicjatywa zmiany nazwy ulicy Seneki w Barcelonie na ulicę Anny

Frank spoczęła na dnie kufra z pamiątkami. Pewnie ktoś uświadomił sobie w końcu, że pan Lucius

Anneus, chociaż pochodził z Kordoby, nie pisał po kastylijsku, tylko po łacinie.

A jak się dobrze przyjrzeć - mimo ordynarnych zapożyczeń z Salustiusza, Cycerona,

Fabiana i Eurypidesa w jego listach, tragediach, dialogach i innych pismach - zasługi literackie i

filozoficzne preceptora Nerona, mimo iż był imigrantem urodzonym w Betyce, nie ustępują

bynajmniej wartościom Dziennika młodej holenderskiej Żydówki zamordowanej przez faszystów.

Chociaż, nie myślcie sobie, tak do końca nie jestem o tym przekonany. Dopóki Seneka nie

podciął sobie żył, służył centralistycznej władzy Rzymu, a ponieważ głoszenie prawd i ich

przestrzeganie nie zawsze idzie ze sobą w parze, był też trochę dziwkarzem, kręcił na boku z

Mesaliną i przez jakiś czas wiódł żywot niemoralny, chociaż w swoich pismach głosił potrzebę

wstrzemięźliwości, prostoty i pobożności. Zakładam, że ci, co lansowali zmianę nazwy ulicy, byli

świadomi tych wszystkich szczegółów i z pewnością, którą daje znajomość kultury klasycznej,

uznali za akt moralnej sprawiedliwości usunięcie z tabliczki nazwiska wielce dwuznacznego. Ten

Seneka nie był wcale taki czysty, jak go malują, powiedzieli. Ostrze argumentów wymierzono w tę

stronę, a nazwisko Anny Frank wpadło im do głowy ot tak samo, równie dobrze mogło by im wpaść

każde inne.

Ulica wybitnego powieściopisarza Baltasara Porcela, na przykład. Albo ulica Braci Tonetti.

Wydaje mi się, że ta inicjatywa ma sens i nie powinna zostać ot tak wyrzucona na śmietnik.

Nie bez znaczenia byłoby, żeby miejscy urzędnicy przeznaczyli na ten cel dodatkowe fundusze i

zażądali od swych doradców od spraw kultury konkretnego kryterium rewizji lokalnych nazw ulic,

aby wreszcie był porządek. I przede wszystkim po to - bo nowoczesność też jest wartością - żeby

zaadaptować do rzeczywistości całą tę przestarzałą nomenklaturę królującą na tablicach ulic w

nowoczesnej Hiszpanii, która odważnie patrzy w przyszłość i - według premiera - tak cudownie

sobie radzi. A żeby mi państwo później nie mówili, że jestem niesolidarnym kutasem, oto

ofiarowuję swoją pomoc.

W pełnym tego słowa znaczeniu. Proponuję, żeby aktualizować wszystkie nazwy ulic

zdezaktualizowane przez rzeczywistość. Tak więc Plac Hiszpańskiej Marynarki Wojennej w

Madrycie powinien, bez wątpienia, nazywać się teraz Placem Autonomicznych Marynarek

Wojennych. A seksistowskie konotacje w nazwie ulicy Mężów z Walencji powinno się nieco

załagodzić, zmieniając ją na ulicę Damsko-Męską. Co do nazw ulic o wojennym brzmieniu, które

tak jak zabawki służą tylko do wywoływania agresji i nienawiści, a poza tym wspominanie ich

background image

niczemu nie służy, zmieniłoby się je na nazwy o wydźwięku braterskim. Ulica Bitwy pod Salado

mogłaby na przykład nazywać się ulicą Pokoju, ulicą Nieagresji, ulicą Greenpeace, ulicą Służby

Zastępczej czy ulicą Ludzkich Ludzi i tym podobnie. Inne wystarczyłoby tylko lekko zmienić, żeby

doprowadzić je, do odpowiedniego stanu. Ulicę Bitwy pod Jaramą wystarczyłoby przemianować na

ulicę Potulnych z Jaramy, w pięknym hołdzie złożonym obu walczącym stronom.

Albo - biorąc pod uwagę konotacje historyczne - ulica Rekonkwisty zmieniłaby nazwę na

Braci Arabów Poległych z Rąk Średniowiecznego Faszyzmu. Albo na ulicę Tratwy Imigranta, bo

jest najbardziej współczesna i nikogo nie obraża.

Najbardziej drażliwą kwestią są, rzecz jasna, ulice z imionami własnymi. I tutaj nie powinna

zadrżeć ręka doradców do spraw kultury. W tych czasach nikogo już nic a nic nie interesuje, kim

byli: Awicenna, Majmonides, Columela albo Nebrija, którzy nie pojawiają się ani w talk-show Lato

z miłością ani w Tomboli, ani w Wiadomościach. Tak więc proponuję, żeby zastąpić nazwy tych

ulic, które jak dotąd w niewyjaśniony sposób jeszcze istnieją, na nazwy bardziej aktualne: ulica

Billa Gatesa, ulica Leonarda Di Caprio czy ulica Lady Di. Ulice Kwintyliana i Świętego Izydora

mogliby objąć w posiadanie torreadorzy Jesulin de Ubrique i Georgi Dan, a warto przy tej okazji

przypomnieć, że i świat futbolu też stwarza nam wielkie możliwości. A co do ulic Miguela

Cervantesa i Francisca de Quevedo, rezerwuję je sobie osobiście dla dwóch ministrów edukacji:

Jose Marii Marvalla i Javiera Solany, których uczciwie możemy nazwać ojcami chrzestnymi całej

tej sprawy.

background image

LIST DO MARII

Masz czternaście lat i zadajesz mi pytania, na które nie umiem odpowiedzieć. Między

innymi dlatego, że nigdy nie ma odpowiedzi na wszystko. A poza tym przez całe życie nasłuchałem

się zbyt wielu prostackich apostołów, wizjonerów i zwykłych łotrów, którzy twierdzili, że prawdę

mają w małym palcu. Mogę ci powiedzieć jedynie, że nie ma czarodziejskich różdżek ani sezamów

co się same otwierają. To są bajeczki dla grzecznych dzieci. Pewien jestem jedynie, że nie ma nic

lepszego niż wiedza. Myślę tu o kulturze w szerokim i wszechstronnym znaczeniu tego terminu:

wprawdzie niemal niczego nie rozwiązuje, ale pozwala zrozumieć to, co nas otacza, przyjąć do

wiadomości bez popadania w otępienie albo rezygnację. Po prostu namawiam cię, żebyś czytała,

żebyś podróżowała i uważnie przyglądała się wszystkiemu.

Przyglądaj się dobrze. Jesteś ostatnim ogniwem wspaniałego, liczącego dziesięć tysięcy lat

łańcucha historii i kultury śródziemnomorskiej, który zaczyna się od Biblii, Egiptu i Grecji

starożytnej, dołączają do niej później ogniwa czasów rzymskich, które tworzą glebę dla Zachodu,

który dziś nazywamy Europą. Ta kultura miesza się z innymi w miarę rozprzestrzeniania się -

nasyca się islamem, rozkwita w chrześcijańskim średniowieczu i renesansie, a potem wyrusza do

Ameryki na hiszpańskich okrętach, by wrócić później wzbogacona dopływem nowej krwi,

krzepkim skrzyżowaniem ras, stanie się oświeceniem, czyli świętem myśli i osiemnastym wiekiem

- wiekiem rewolucji i nadziei. Czyli nie narodziłaś się wczoraj. Żeby siebie poznać, żeby

zrozumieć, czytaj przynajmniej podstawowe lektury. Studiuj mitologię, a także Homera i

Wergiliusza, i historię starożytnego świata, który stworzył polityczne i intelektualne podwaliny

naszego świata. Poznaj przynajmniej grecki alfabet i przyswój sobie choćby trochę zwyczajnych,

podstawowych słów; Studiuj łacinę, jeśli możesz, choćby przez rok lub dwa, żeby poznać tę matkę

wszechświata, w którym się poruszasz.

To nieważne, że wolisz nauki ścisłe: zauważ - co zawsze przypomina Pepe Perona, mój

przyjaciel i mistrz gramatyki - że Newton napisał swe Principia Mathematica po łacinie i że aż do

Kartezjusza cała nauka europejska była spisywana w tym języku. Ponadto powinnaś przynajmniej

mówić po angielsku i francusku, liznąć choć trochę włoskiego i niech studia nad galicyjskim,

katalońskim czy baskijskim, które może są twoimi - pięknymi i użytecznymi - językami ojczystymi,

nigdy nie staną ci na przeszkodzie, byś opanowała w doskonałym stopniu ten skuteczny i niebywale

piękny instrument, który tutaj nazywamy językiem kastylijskim, a który na całym świecie, z

Ameryką włącznie, znany jest jako hiszpański. Czytaj więc koniecznie przynajmniej Queveda i

Cervantesa, rzuć choćby okiem na poezję i teatr Złotego Wieku, poznaj Moratina, który był

Madrytczykiem, Galdosa z Wysp Kanaryjskich, Valle-Inclana z Galicji, Pio Baroję, który był

Baskiem. Przekartkuj choćby ich teksty, a odnajdziesz tam wpływy wszystkich języków Hiszpanii,

background image

a do tego jeszcze języków klasycznych i semickich. Przy okazji dowiesz się sporo z historii, a to

zaprowadzi cię do Polibiusza, Herodota, Swetoniusza, Tacyta, Muntanera, Moncady, Bernala Diaz

del Castilło, Gibbona, Menendeza Pidala, Elliota, Fernandeza Alvareza, Kamena i wielu innych.

Umieść ich w znakomitym towarzystwie Dantego, Szekspira, Dickensa, Stendhala,

Dostojewskiego, Tołstoja, Melville’a, Manna. Nie zapomnij o Nowym Testamencie i pamiętaj, że

na początku była Biblia i że cała historia filozofii to, w pewnym sensie, tylko notatki na marginesie

dzieł Platona i Arystotelesa.

Podróżuj, i rób to, myśląc o tych książkach, mając je w głowie i w plecaku. Zobaczysz, że

niewiele fanatyzmów i innych przejawów ludzkiej głupoty potrafi wytrzymać spokojne spojrzenie

skierowane w stronę Eskurialu, poranek w muzeum Prado, spacer po starych dzielnicach Sewilli,

piwo wypite pod akweduktem w Segowii. Pojedź na Wybrzeże Śmierci i spójrz, jak umiera słońce -

takie, jakim widzieli je Celtowie z Finis Terrae. Przechadzaj się po starym mieście San Sebastian,

rozmyślając nad tym, że pewne elementy języka kastylijskiego mogły wziąć się z pragnienia

Basków posługiwania się łaciną.

Poobserwuj z rzymskich ruin w Tarragonie morze, którym przypłynęły rzymskie legiony i

starożytni bogowie, będąc w Ekstremadurze zastanów się, dlaczego jej mieszkańcy wyruszyli na

podbój Ameryki, podążaj tropem Cyda od katedry w Burgos po mury Walencji, udaj się także wraz

z Maurami i Sefardyjczykami do miejsca ich smutnego i dalekiego wygnania. W Granadzie,

Kordobie, Melilli przekonaj się, że Maur z tratwy nigdy nie będzie dla ciebie kimś obcym. A potem

rozszerz granice swojego świata, odwiedzając Koloseum w Rzymie, katedrę w Strasburgu, Lizbonę,

Watykan, Mont Saint Michel. Wypij kawę w Wiedniu i Paryżu, zwiedź muzea w Londynie, odkryj

słowa arabskiego pochodzenia na bazarze w Istambule, wyłów hiszpańskie słowa w restauracji w

Nowym Jorku, czytaj Borgesa na Recoleta w Buenos Aires, wdrap się na piramidy egipskie i

meksykańskie w Teotihuacan. Jeśli zrobisz to wszystko - albo przynajmniej twoim marzeniem

będzie zrobić to wszystko - odkryjesz jedyną ojczyznę, którą naprawdę warto znać.

background image

TELEFONICZNE KRETYNIZMY

Przy obecnym rozmnożeniu telefonów komórkowych, a także automatycznych sekretarek i

wiadomości nagrywanych przez Telefonikę oraz Airtel, na każde dziesięć prób udaje mi się

porozmawiać z ludźmi raz albo wcale. To już nawet nie głos człowieka wydobywa się ze słuchawki,

żeby ci powiedzieć, cześć, nie ma mnie teraz w domu. Normalnie pojawia się teraz głos jednej z

tych Barbie w puszce, których w końcu nienawidzisz z całej duszy, i mówi: „Telefon jest chwilowo

wyłączony” albo „uszkodzony”, kiedy chodzi o telefon komórkowy, albo słyszysz „Nie ma mnie w

domu”, z normalnej sekretarki, na której samemu trzeba się nagrać, albo coś innego: „W tej chwili

nie mogę odebrać, proszę zostawić wiadomość” - zdanie, które zostawiła dla ciebie Telefonica, bo,

tak przynajmniej twierdzi, jest to darmowa usługa. Ale bajeczki o bezpłatności tej usługi może

opowiadać grzecznym dzieciom, bo w rzeczywistości jest to szczyt cynizmu i rozbój w biały dzień.

Jest to nikczemny wybieg, dzięki któremu - bez względu na to, czy zostawisz wiadomość

czy nie - mogą cię bezczelnie za nią skasować, bo licznik bije już od momentu, kiedy przerwany

został długi sygnał i użytkownik, nagrany albo żywy, odpowiada ci przez telefon. Innymi słowy -

jeśli dzwonisz na przykład do swojej Conchy a ona jest właśnie zajęta z listonoszem i telefon

dzwoni dziesięć razy, i dziesięć razy słyszysz swój własny głos nagrany na automatyczną sekretarkę

albo głos Barbie-robota z Telefoniki, i nie rozmawiasz ze swoją żoną przez cały dzień, a listonosz

idzie sobie spokojnie w swoją stronę, zaś twoja żoneczka zostaje z uśmiechem od ucha do ucha, to

do tego wszystkiego Telefonika skasuje cię za dziesięć rozmów po trzy minuty, jakbyś je naprawdę

przeprowadził. Co w terminach fiskalnych oznacza, że przez pół godziny gadałeś ze swoją żoną

przez telefon jak kretyn, podczas gdy ona mówiła: „Tak, Mariano, jeszcze, jeszcze”. Dzięki czemu

sprawdza się stare powiedzenie, że Hiszpan nie dość, że rogacz, to jeszcze obity kijem.

Poza tym istnieją inne wiadomości oficjalne albo półoficjalne, które mnie zachwycają.

Teksty z konserwy bez żadnego wyczucia składni, prozodii czy estetyki. Zdania zrodzone w

mękach przez analfabetów albo wydumane przez leśnych głupków, którym się wydaje, że

wiadomość robi tym większe wrażenie, im bardziej wyszukana jest jej treść. Zamiast dowiedzieć

się, że nie ma kogoś na stanowisku pracy - co jest normalne w każdym hiszpańskim biurze i

urzędzie pomiędzy jedenastą a pierwszą po południu - często można usłyszeć w centralach

następującą informację: „wybrany numer wewnętrzny nie jest w tej chwili dostępny”. Ale

najlepszym ze wszystkich, zdecydowanie moim ulubionym komunikatem, wręcz faworytem, jest

ten, który można usłyszeć dzwoniąc na różne telefony komórkowe: „Wybrany numer ma

ograniczone rozmowy wchodzące”.

Treść tej wiadomości fascynuje mnie tak bardzo, że strawiłem iks godzin na szczegółowe jej

analizowanie, na bezskuteczne próby rozwikłania jej tajemnicy. Czasem przychodzi mi do głowy,

background image

że może numer, na który właśnie dzwonię, jest zajęty - ale to chyba niemożliwe, żeby ktoś z

prostego komunikatu zrobił taki kretynizm. Chodzi więc pewnie o coś innego.

Ograniczony, o ile słowniki się nie mylą, oznacza: zmniejszony, zwężony, zredukowany do

mniejszych rozmiarów albo jeszcze inaczej: skurczony, zaciśnięty, ściśnięty. „Wybrany numer ma

skurczone rozmowy wchodzące”, przyznajmy, brzmi okropnie. Co zaś się tyczy „ściśniętych

rozmów wchodzących”, szkoda w ogóle gadać. Próbujmy dalej: nie wiem, w jaki sposób numer

miałby „zawężać rozmowy”, zwłaszcza że nie potrafię sobie wyobrazić, w stosunku do czego

miałby je zawężać.

„Numer ma rozmowy zredukowane do mniejszych rozmiarów” - też mnie nie do końca

zadowala, wszak nie znam tych rozmiarów, a jedyne, o czym mogę się przekonać, to to, że facet, do

którego dzwonię, nie odbiera telefonu. Z drugiej jednak strony umyka mi różnica pomiędzy

większymi i mniejszymi rozmiarami, może dlatego, że natura nie obdarzyła mnie zbyt hojnie.

Chwytam się więc nadziei, że słowo „zwężony” zda egzamin. Ale „zwężony” oznacza coś, co

zrobiono z czegoś szerszego, czyli na przykład żakiet bardziej dopasowany do ciała, ale to też psu

na budę. Podobnie rzecz się ma ze słowem „skrócić”, bo „skrócone rozmowy wchodzące” brzmi

równie głupio, przecież telefon ich nie skraca, tylko je odrzuca. A żeglarskie wyrażenie „zrefowane

rozmowy”, chociaż mi się podoba, nie nadaje się do użycia w odniesieniu do telefonu.

Jest jeszcze jedna możliwość: ograniczyć się to inaczej „przystosować się do sytuacji,

zajęcia, przedsięwzięcia”. Ale jakież to zagadnienie nas ogranicza albo ściska, mówiąc językiem

telefonicznym? Kto o tym decyduje i według jakich kryteriów?

Tajemnica.

Czy jest tak czy siak, niech będzie. Kapituluję. Nie powiem już jednego słowa. Załóżmy, że

przyjmuję to jako fakt dokonany. Że poddaję się w obliczu ewidentnych dowodów i uznaję, że

wchodzące rozmowy są ograniczone. Tylko co w takim razie z rozmowami wychodzącymi?

background image

ODWROTNA STRONA MEDALU

Z pewnością opowiadałem kiedyś państwu o Patricku O’Brianie, autorze dwudziestu

powieści o brytyjskiej flocie, w których głównymi postaciami są kapitan Jack Aubrey i jego

przyjaciel doktor Maturin. Chodzi o najlepszą serię powieści marynistycznych, jakie kiedykolwiek

napisano, zdecydowanie lepszą pod względem jakości i wartkości akcji od powieści C.S. Forstera o

Horacym Hornblowerze albo wydanych niedawno powieści Alexandra Kenta o kapitanie

Richardzie Bolitho.

Patrick OBrian zmarł przed trzema miesiącami, w wieku 86 lat, mając już trzynaście książek

wydanych w Hiszpanii. Żył, w oderwaniu niemal od wszystkiego, w malutkim miasteczku na

południu Francji. A żeby umrzeć, pojechał do Dublina, pozostawiając niedokończoną dwudziestą

pierwszą powieść ze swej wspaniałej marynistycznej serii. Ósmego stycznia, kiedy dotarła do mnie

wiadomość o jego śmierci, oddałem trzy salwy honorowe w moim sercu osieroconego czytelnika.

Potem wyciąłem sobie notatkę z gazety i przykleiłem ją do pierwszej strony HMS Surprise, trzeciej

części serii, obok znajdujących się tam już słów: „Arturowi Perezowi-Reverte w dowód przyjaźni,

Patrick O’Brian”.

Nigdy nie byłem entuzjastą książek z autografami. Nawet ta dedykacja Patricka O’Briana

nie znalazła się tu z mojej inicjatywy, ale dostałem ją dzięki jego hiszpańskiemu wydawcy, który

podczas jednej z wizyt u pisarza wymyślił sobie, że mnie ją obdaruje. Muszę jednak przyznać, że

ilekroć otwieram ten egzemplarz i widzę dedykację, duma zadowolonego czytelnika rozgrzewa mi

palce. Czasem z czystej złośliwości pokazuję ją różnym znajomym, którzy nie mogą ukryć

zazdrości. Niektórzy z nich, wspominając wspólne zmagania burta w burtę chętnie by mnie udusili,

żeby tylko zdobyć taką dedykację.

Mimo to nigdy nie chciałem poznać autora. W ciągu wielu lat proponowano mi to

kilkakrotnie, ale odmawiałem, nie przyjąłem nawet zaproszenia do jego domu, przekazanego mi

przez wspólnego znajomego. Zawsze uważałem, że nie należy poznawać autorów książek, które się

uwielbia. Jestem przekonany, że Tomasz Mann, maniak i człowiek na co dzień nie do wytrzymania,

raz na zawsze obrzydziłby mi po wielokroć czytaną Czarodziejską górę. Że Stendhal wydałby mi

się przytłustym, pospolitym snobem, uchodzącym za intelektualistę wśród pań na salonach. A

znajomość z Mujicą Lainezem albo arystokratycznym Lampedusą na zawsze odebrałoby mi

przyjemność czytania Bomarzo czy też Lamparta. W tym względzie nie ufam nawet Cervantesowi.

Teraz, jakby na potwierdzenie moich racji, pojawiła się w Stanach Zjednoczonych biografia

Patricka O’Briana, gdzie facet nie wypadł najlepiej. Choćby dlatego, że naprawdę nazywał się

Patrick Russ i wcale nie był Irlandczykiem, jak twierdził, tylko Anglikiem. Poza tym nigdy nie był

żadnym bohaterem wojennym, nie przyjęto go do marynarki Jej Królewskiej Mości, i zmienił

background image

nazwisko w 1945 roku, po bezczelnym opuszczeniu swojej żony z dwójką dzieci. Najgorsze jednak

jest to, że prawie nigdy w życiu nie pływał, praktycznie nie potrafił wiązać węzłów marynarskich, a

wiadomości o angielskiej marynarce zdobył dzięki wytrwałym lekturom i gromadzeniu

dokumentów. Krótko mówiąc, rzekomy Irlandczyk, który naprawdę był Anglikiem - i jako

porządny Anglosas gardził Hiszpanami - był błaznem, łgarzem i trochę skurwielem.

A jednak zostają przecież jego książki. Na tych wspaniałych ośmiu czy dziesięciu tysiącach

stron OBrian, czy jak tam u diabła się nazywał, stworzył fascynujący świat, który faceci tacy jak ja,

zwyczajni czytelnicy, entuzjastyczni wyznawcy, mamy przywilej przyjąć jako własny żeglując po

tym oceanie farby drukarskiej i papieru. Autor został gdzieś tam w tyle, dryfuje, jakby wypadł za

burtę w ciemną noc, podczas żeglugi przy pełnym wietrze. Nie ma już z tym nic wspólnego, jego

książki stały się własnością nas, czytelników, my zaś bierzemy je w posiadanie, zmieniamy je w

projekcję własnego świata, wzbogacamy naszą wyobraźnią i naszymi marzeniami. O’Brian, jak

wszyscy autorzy, jest pośredniczącym medium, którego zadanie ustaje po napisaniu dzieła. Po

wyczerpaniu możliwości, gdy akt twórczy dobiegł końca, może zejść ze sceny bez szkody dla

dzieła. Książka jest tym, o czym opowiada, ma swoje własne życie, autora zaś nigdy nie powinno

się poznawać. Dlatego żałośnie wyglądają ci, którzy czepiają się swego dzieła, niezdolni do

zniknięcia zaraz po skończonej robocie. Pod wpływem próżności, marketingu albo też pod presją

czytelników i okoliczności niektórzy upierają się - upieramy się - żeby trwać na scenie z

uśmiechniętą gębą, gdy tymczasem reflektory rozpuszczają nam makijaż, jakby się mściły,

odsłaniając żałosne dziury w ubraniu naszytym cekinami, gdy bierzemy udział w okrągłych stołach,

wygłaszamy odczyty lub też udzielamy wywiadów, żeby wyjaśnić to, czego żadnemu czytelnikowi

wyjaśniać nie trzeba.

Odzierając z uroku tymi niepotrzebnymi występami książki, które czasami, gdybyśmy ich

nie dezawuowali popisem naszej żałosnej kondycji ludzkiej, być może wydałyby się im

interesujące, niezapomniane i piękne.

background image

TEŻ JESTEM PEDAŁEM

„Nie znoszę pedałów”, oświadczył jeden z oskarżonych, usprawiedliwiając się w ten sposób

z tego, że rozwalił łeb facetowi - aż tamten stracił przytomność - tylko dlatego, że widział go

wychodzącego z baru, do którego uczęszczają homoseksualiści. Sędzia, demonstrujący zapewne

nieugiętość przy okazjach związanych ze swym godnym szacunku zawodem, ograniczył się do

umycia rąk i zasądzenia grzywny w wysokości 270 tysięcy peset. Może uznał, że wychodzenie z

gejowskiego baru, poza potwierdzeniem ewidentnego pedalstwa, jest również bezczelną

prowokacją ze strony ofiary. Rzecz w tym, że prywatny oskarżyciel przykręcił śrubę i po raz

pierwszy zastosowano wobec napastników ten artykuł Kodeksu Karnego, który uznaje za

szczególnie obciążające popełnienie przestępstwa z pobudek religijnych, rasowych, dotyczących

orientacji seksualnej i tym podobnych. Całe szczęście, że nikomu nie przyszło do głowy uznanie za

okoliczność łagodzącą kretynizmu agresorów. Bo wtedy zostaliby uniewinnieni.

Mój przyjaciel Bartolo Cagafuego mawiał, że w Hiszpanii jest tylko taka sprawiedliwość,

jaką człowiek sobie kupi. Dlatego z radością stwierdzam, że czasem zdarzają się też sędziowie

zdolni połączyć formułę lex sed lex z takimi pojęciami jak honor, współczucie i zdrowy rozsądek.

Przypominam przypadek, o którym wspominał dwa dni temu mój sąsiad, król Redondy, kiedy to

sąd nie dopatrzył się szczególnego okrucieństwa ze strony faceta, który zadał ofierze siedem tysięcy

ciosów nożem, bo - według sędziów - padlina odczuwała ból tylko przy pierwszych piętnastu.

Wziąłem dzisiaj na warsztat sądownictwo, bo czasem rozświetla mrok. Krótko mówiąc tych

kretynów, tak męskich i twardych, że wyżyli się na homoseksualiście przed drzwiami baru,

załatwiono jak pan Bóg przykazał

I dzisiaj przeznaczam tę stronę, żeby świętować i pokazać swoją radość.

Jak powtarza mój zażarty czytelnik i przeciwnik, notariusz z Pampeluny, ja też jestem

pedałem. Nie dlatego że podobają mi się panowie, tylko dlatego, że nie podobają mi sie

skurwysyny, którzy sami siebie mianują surową ręką sprawiedliwości ludowej i Pan Properami

swojej ulicy albo (dzielnicy i łączą się w grupy, żeby dodać sobie żałosnej odwagi podczas linczów.

Chcę powiedzieć, że jestem pedałem z racji ogólnoludzkiej solidarności, i jestem z tego

dumny. Nie sympatyzuję z rozkrzyczanymi i ustrojonymi w pióra trzpiotami, którzy chodzą po

ulicy i wprost się proszą żeby im rozkwasić mordy - i czasem w zachwyt ich wprawia samo

rozkwaszenie - ale nieskończenie bardziej gardzę głupkowatymi rozpłodowcami, supermenami, co

to podkreślają wielkość swoich ja; w zależności odwrotnie proporcjonalnej do zatrważającej masy

ich mózgów.

Imbecyl jest imbecylem, w piórach czy bez nich a telewizja i radio, na przykład, są w

ostatnich czasach znakomitymi dostarczycielami społecznych wzorów - każdy program ma swojego

background image

pedała.

Wydaje mi się to słuszne; złe jest to, że każdy program, ze względu na oglądalność, staje do

rywalizacji o to, który pedał jest bardziej pedalski. I to Powoduje pewne zamieszanie. Co gorsza,

bardzo często produkuje też obraz, który ani nie jest reprezentatywny, ani sprawiedliwy No ale cóż.

Co się tyczy normalnego homoseksualisty, prawdziwego geja, tego, który zwyczajnie sobie chodzi

po domu, jest inżynierem, strażakiem albo murarzem i ma swoją orientację albo swoją opcję

seksualną nakierowaną na przedstawicieli tej samej płci już w sposób uświadomiony i przyjęty do

wiadomości z zadowoleniem albo - co jest częstsze – jako wyrok skazujący go na nieszczęście i

okropną samotność, zawsze staram się wykazać moją szczerą, dobrą wolę, kiedy życie stawia ich

obok mnie. Szczere pragnienie, żeby znaleźli spokój i szczęście w tym trudnym świecie, gdzie

przed trzema wiekami Święta Inkwizycja paliła ich na stosie. Oczywiście nie wiem, czy Watykan -

tak ostatnio gorliwie proszący wszystkich o wybaczenie i czepiający się bardzo spraw

przeterminowanych - ma zamiar wypowiedzieć się któregoś dnia na tematy bardziej aktualne i

palące.

Niedawno, przy kręceniu Cygana, miałem okazję wypić kilka piw i odbyć kilka spacerów po

Granadzie z kimś, czyja szczerość i mądrość sprawiły, że słuchałem go z zainteresowaniem,

przyjaźnią i szacunkiem. Najbardziej mnie wzruszył intensywny i świadomy smutek, który

towarzyszył każdej jego refleksji. I sama myśl, że tego dobrego i wrażliwego człowieka w każdej

chwili mogą złapać jakieś bydlaki, żeby go pobić, sprawia, że krew się we mnie burzy i ogarnia

mnie - przepraszam, ale tak naprawdę jest - żądza mordu. Zupełnie tak samo, jak kiedy oglądam

faszystowskie obozy zagłady, rasistów i gwałcicieli, porzuconego psa albo delfina zdychającego w

sieci.

Jednak, do diabła, nie mamy przecież samych trosk, frustracji i prześladowań. A

przynajmniej prześladowań tego rodzaju. Żeby nie szukać daleko, jeden z facetów najbardziej

pożądanych przez kobiety jest gejem w sposób oczywisty, publicznie i otwarcie, a nazywa się

Rupert Everett. Nawet Madonna gotowa była go obmacywać w teledysku do nowej wersji

American Pie, a jedna przepiękna młódka, którą doskonale znam, obejrzała osiem razy film Mój

chłopak się żeni. Wyobrażam sobie, co przeżywają niektórzy z powodu mojego kuzyna Ruperta. To

jest rzecz, która rzeczywiście boli.

background image

2001

background image

BĘDZIECIE JAKO BOGOWIE

Nie wiem, co państwo o tym myślicie, ale minęły już prawie trzy miesiące nowego

tysiąclecia i jakoś daleki jestem od zachwytu. Może trochę za bardzo się śpieszę z oceną, może

poczekać jakieś sto albo i trzysta lat - bo ja wiem? Pewne jednak jest, że po tym, jak z największym

trudem zniosłem te wszystkie najlepsze życzenia i tym podobne kretynizmy, wychodzę na ulicę,

patrzę na gęby różnych ludzi, na moją własną, i stwierdzam, że OK, minęły chwile euforii z

powodu różnych okrągłych dat i zupełnie nie widzę powodu, żeby świętować. Tak więc nie

wciskajcie mi okrągłych zdanek w rodzaju: w przyszłych stuleciach człowiek, odpowiednio

wyekwipowany w zdobycze techniki, poświęci się rozprzestrzenianiu swych zdobyczy na całą

ludzkość - wystarczy spojrzeć na nas samych - zawsze będzie szerzyć pierdolone gówno.

Zobaczmy, czy się rozumiemy.

Dzisiaj popatrzyłem na twarz policjanta. Normalna gęba, z leciutkim nalotem rolno-

hodowlanym, tępa i profesjonalna, jak u wszystkich policjantów na świecie: czekająca na rozkazy,

żeby pomóc ludziom, nawet z narażeniem życia, albo czekająca na rozkaz wygrzmocenia ich pałką,

a wtedy życie niech narażają inni. Wszystko w zależności od tego, kto płaci dniówkę. I dzięki temu

dziwnemu - albo wcale nie tak dziwnemu - skojarzeniu doszedłem do przekonania, że w XX wieku

my, ludzie, zrealizowaliśmy, albo prawie zrealizowaliśmy, dawne marzenia i ideały: uznanie

demokracji za najmniej szkodliwą formę rządów, przestrzeganie praw człowieka, poprawa kondycji

kobiety, rozwój nauki i techniki, powszechny dostęp do kultury i tego rodzaju sprawy.

Udało nam się - to znaczy państwu, bo ja się tylko przyglądałem - doprowadzić do tego, że

liberalne demokracje pokonały albo przynajmniej podcięły skrzydła trzem z czterech najgorszych

wrogów wolności: rasistowskiemu faszyzmo-nazizmowi, komunizmowi z jego gułagami,

służącemu interesom Stalinów i różnych wyzyskiwaczy oraz oportunistycznej, reakcyjnej

międzynarodówce, zgubnej, jeśli wziąć pod uwagę kontekst historyczny, której prezyduje papież w

Rzymie (jej hiszpańscy pasterze, rzecz jasna, znowu umoczeni są w wszelkich sosach i

subwencjach, ze spokojem tych, którzy mogą polegać na pobożnych owieczkach w ministerstwach i

mają zabezpieczone plecy. Dlatego użyłem określenia „pokonały” z pewną rezerwą.

Czwartego jeźdźca - pieniądze związane trwale z nikczemną kondycją ludzką - nie udało się

pokonać nikomu. Tak więc po wyczerpaniu się utopii i rewolucji wyhodowanych na gruncie

różnych ideologii, jedyną rewolucją, która zdaje się jeszcze możliwa, jest rewolucja mająca swe

źródła w rozczarowaniu i rozpaczy. Rewolucja bezrobotnych, głodnych, nieszczęśliwych,

zaglądających do środka lepszego świata przeznęcące okienko telewizji, śniących o uczestnictwie w

sztucznym i niesprawiedliwym świecie, którego już teraz nie chcą zmieniać, oni chcą się nim

rozkoszować. Pariasi ziemi, którzy zasłużyli sobie na prawo bycia okrutnymi, kiedy naostrzą

background image

maczetę. A na to by powstrzymać tych, których żal i rozpacz doprowadzi do rozpoczęcia niszczącej

intifady, nie wystarczy wszystkich policjantów świata. Myśleliśmy, że postęp otworzy inne,

nieznane drogi, ale teraz już wiemy, że nauka i łatwość dostępu do dóbr kultury niczego nie

gwarantują. Co więcej mogą się zdeprawować i współistnieć ze złem i barbarzyństwem, a nawet je

napędzać: w Auschwitz byli naukowcy, a na Kremlu melomani. W świecie świadomym swej

zdolności do samounicestwienia istota ludzka dalej ani myśli wyciągnąć wniosków z przerażającej

lekcji historii. Zasada jest prosta: możecie mi naskoczyć.

A ponad wszystko zdaje się być tylko jedno: ambicja. Dążenie człowieka do tego, by być

czymś więcej, niż pozwala mu na to rozsądek. To nieokiełznane szaleństwo, przekształcające każde

osiągnięcie kultury i nauki, każdy element postępu, w obosieczny miecz. Nie ma tak wielkiej

różnicy pomiędzy oszustem winiarzem, rujnującym prestiżową markę wina przez dodanie byle

jakich winogron a naukowcem, który uważa się za szlachetnego lekarza i chce sklonować

człowieka pod pretekstem, że w ten sposób będzie można przeciwdziałać chorobom, bólowi i

śmierci. A w gruncie rzeczy pobudki są te same: wściekłe krowy, zanieczyszczenia, dziura

ozonowa, kwaśne deszcze, ustanowienie prawa do klonowania zwierząt, wykorzystywania

embrionów czy czegoś innego, pod hasłem, że w ten sposób zapobiegnie się rakowi, Alzheimerowi

albo rzeżączce, podejrzane transgeniczne warzywa, których produkowanie usprawiedliwiamy

głodem na świecie, podczas gdy jednocześnie palimy zbiory, żeby utrzymać ceny na odpowiednim

poziomie. Wszystko to są efekty zachłanności oraz ambicji.

Chcemy szybko zarobić duże pieniądze i do tego nigdy nie umrzeć. I jesteśmy tak

aroganccy, tak nieodpowiedzialni, że dla osiągnięcia tego celu ośmielamy się zmieniać prawa

Natury. Z powodu pychy i kaprysu, by żyć dłużej za wszelką cenę, otwieramy niebezpieczne puszki

Pandory, powołując się na względy etyczne i zdrowy rozsądek. Dlatego, jeśli o mnie chodzi, wolę,

żeby doktor Frankenstein sklonował sobie swoją wściekłą skurwysyńską matkę. Zachwyca mnie to,

że nie znam daty mojej przydatności do użycia. I wolałbym, żeby mnie tu już nie było, kiedy całe to

idiotyczne laboratorium trafi szlag.

background image

ROZBOJE I CZEKOLADA

Już parę razy państwu mówiłem, że lubię Meksyk. Podoba mi się tamtejszy krajobraz,

jedzenie, tequila i ludzie. Na przykład napadają tam na ciebie i z Coltem 45 wycelowanym w

środek twojej głowy mówią bardzo spokojnie: „Przyjacielu, dajesz mi zegarek i karty kredytowe

albo zaraz umrzesz”. Nie mówią „zabiję cię” albo „zastrzelę cię”, nie. Mówią: „zaraz umrzesz”. To

znaczy: sam sobie umrzesz, a oni nie biorą za to odpowiedzialności.

Nawet ci niebezpieczni policjanci w skórzanych kurtkach zapiętych pod szyją, żeby nie był

widoczny numer identyfikacyjny, którzy wyłudzają od ciebie pieniądze w ciemnym zaułku: „No to

niech pan zaraz szybko wyjaśni, jak pan chce załatwić ten problem”, nie miękną, póki nie dasz im

dziesięciu procent mandatu, o którym zresztą nawet nie raczyli wspomnieć. Opowiadane przy

kieliszku wszystko to może być nawet zabawne.

Pewnej nocy, naprzeciw baru Paquity la del Barrio, Antonio - szofer, którego mój przyjaciel

Sealtiel Alatriste czasem mi pożycza, żebym sobie pojeździł po mieście bez narażania się na to, że

mnie zwyczajnie okradnie taksówkarz - poprosił przy parkowaniu samochodu: „Dwadzieścia pesos,

szefie, dla policji”. Dałem mu je, kapitulując w obliczu potrzeb stołecznych glin.

I kiedy wracałem pięć tequili później, zataczając się i podśpiewując Boskie kobiety, a od

wyjścia podążało za mną trop w trop dwóch facetów z zamiarami dość oczywistymi, stwierdziłem,

że wspomniana wyżej policja, która nie była bliżej nieokreślonym patrolem, tylko konkretną

policjantką, grubaską w mundurze z ogromnym pistoletem przy pasie, uśmiechnęła się do mnie i

zatrzymała ruch, żeby nasz samochód mógł wyjechać, a jednocześnie posłała znaczące spojrzenie w

kierunku moich cieni, jakby im mówiła: poszukajcie sobie innego, chłopaki, bo ten szczodry

gachupin już swoje wyłożył i jest w porządku.

Mówię to wszystko, żeby pokazać, że Meksyk, jeśli ma się stosowny tupet i nieco szczęścia,

może być wspaniałą przygodą. Bo jak mawia inny mój przyjaciel, pisarz i dziennikarz Xavier

Velasco - niestrudzony nocny marek i hultaj jakich mało - „w porównaniu z tym tutaj Kafka był

prowincjonalnym autorem piszącym powieści obyczajowe”. Porozmawiajcie z fotografem z

dziennika Reforma, którego pewnego razu jakiś bandzior wziął na muszkę, a kiedy się dowiedział,

że niedoszła ofiara pracuje dla tej właśnie gazety, pomyślał chwilę i powiedział: „No to zrób mi

zdjęcie”. I zaczął ustawiać się do zdjęcia na środku zatłoczonej ulicy z Magnum 44 w łapie,

przybierając szelmowską minę, z wolną ręką wspartą na biodrze, i uśmiechem od ucha do ucha.

Jeśli tego nie wydrukują, zastrzelę cię” - rzucił, zanim sobie poszedł. Oczywiście zdjęcie

wydrukowano. Na pierwszej stronie. Sam je widziałem. I od tego momentu ten od 44, jest gwiazdą

w swojej dzielnicy.

Meksyk to jeszcze coś innego. Przede wszystkim zaskakuje formą, w jakiej współistnieją

background image

okrucieństwo, duma i bieda, często u tych samych ludzi. Zachwyca mnie błysk wściekłości w

oczach kelnera, kiedy jakiś idiota gringo - i nie zawsze idiotą musi być gringo - myli jego dobre

wychowanie ze służalczością. Albo jak zmienia się nastrój, kiedy w jakiejś klitce faceci, z których

wprost wylewa się pulque i są bardziej niebezpieczni niż oszalali płatni mordercy, łapią za noże,

żeby zrobić ci kilka dodatkowych dziurek: „Mówił pan czy nie mówił, proszę pana, zaraz pana

załatwię”, a ty nadzwyczaj elegancko wypowiadasz formułę, która tutaj nigdy nie zawodzi: Jestem

z zagranicy i nie znam tutejszych obyczajów, ale z przyjemnością zaproszę panów na kieliszeczek”,

i nagle zjawia się przed nimi butelka. W końcu wychodzisz stamtąd nad ranem żywy, za to

kompletnie pijany, z pół tuzinem nazwisk w twoim starym dzienniku podróżnym.

Zachwyca mnie przede wszystkim godność skromnych ludzi, która objawia się nagle nawet

pośród gwałtu i nędzy. Kilka dni temu stałem przed drzwiami baru na placu Santo Domingo,

spoglądając na najnikczemniejszą, a jednocześnie najszlachetniejszą rzecz, jaką Hiszpania

przywiozła ze sobą do Ameryki: na pałac Inkwizycji i drukarnie, które tam działały już w XVII

wieku.

Podeszła do mnie biedna kobieta z koszykiem.

Sprzedawała czekoladę i zanim jeszcze otworzyła usta, dałem jej pięć pesos. Popatrzyła na

mnie surowo: „Ja nie żebrzę, proszę pana. Sprzedaję czekoladę”. Natychmiast ją przeprosiłem.

Oczywiście, odpowiedziałem, z przyjemnością ją kupię. Ale teraz nie mogę jej zabrać, więc

proszę ją zatrzymać dla mnie napóźniej. To ją przekonało i odeszła godnie ze swoimi pięcioma

pesos. Ja zaś pomyślałem sobie, że może, gdy będzie miała okazję, ta sama kobieta ukradnie mi

portfel za rogiem ulicy.

Jednak w Meksyku każda rzecz ma swój czas. I dobrze, że tak jest.

Czasem trzeba przepłynąć ocean, usiąść przed drzwiami baru i zainwestować skromną

kwotę pięciu pesos, żeby zetknąć się z takim zachowaniem i usłyszeć takie słowa, które w matce

ojczyźnie - skurwysyny także mają matkę, a kurwy dzieci - najwyraźniej zanikły już dawno temu.

background image

O IDIOTACH I SZAMPANIE

Przypuszczam, że zwrócili państwo uwagę, podobnie jak ja, na manię, która opętała ludzi

wygrywających nagrody na loteriach, wyścigach i przy tym podobnych okazjach: biorą butelkę

szampana i, porządnie nią wstrząsnąwszy, żeby zwiększyć siłę rażenia, płask, płask, polewają

konkurencję fontanną piany, kompletnie ją załatwiając.

Teraz nie zdarza się już wielka wygrana na loterii czy urodziny, ani wyścig motorów,

samochodów czy czegokolwiek innego, które nie kończyłyby się szampanem wylewanym na lewo i

prawo, podczas gdy wszyscy wydają się być zachwyceni tym, że ociekają pianą, juhu, juhu, i

wołają o jeszcze, gotowi wydać to, co im zostaje po zapłaceniu pralni, na udział w takiej imprezie.

Kiedy jakiś facet przejeżdża pięć tysięcy kilometrów, robiąc z siebie kompletnego idiotę, w

samochodzie, który wart jest miliony, i - po przejechaniu jednego wielbłąda, dwóch psów, siedmiu

Murzynów - jako pierwszy przyjeżdża do Madrytu albo Dakaru czy gdzie mu się tam podoba,

wtedy, żeby wyrazić swoją radość, kretyn ma tylko jeden pomysł: chwycić pięciolitrowe magnum i

załatwić fotografów i kamery telewizyjne, i rozmamłane supermodelki, które wchodzą na podium,

żeby wręczyć nagrodę i wycałować zawodników, i zawsze się uśmiechają, bez względu na sytuację,

z nadzieją, że będą mogły opowiedzieć w talk-show Tómbola, jak to robiły z Jesulinem, co jest

najpewniejszą drogą do zyskania sławy i zademonstrowania futerka w magazynie Interviu.

Chociaż jeszcze gorzej jest z wygranymi na loterii. Bo ten, kto zgarnął wielką wygraną i

zainkasował trzysta milionów, żeby było to jasne i żeby wszyscy wiedzieli, jak bardzo jest

zadowolony i gotów się zabawić, wchodzi do baru na rogu, zaprasza kolegów, chwyta Codorniu

albo Gaitero - w zależności od tego, czy już skasował forsę czy musi dopiero pójść do banku - i

wszystkich, którym nie wpadł do kieszeni złamany grosz i kręcą się w pobliżu, klnąc przez zęby,

ochlapuje strugą piany, żeby dzielili z nim jego radość, kutas złamany. A jeśli gdzieś obok są

kamery i istnieje szansa, żeby obejrzeć siebie w Wiadomościach, wtedy, zamiast złapać tego od

butelki i skuć mu mordę, co jest naturalnym odruchem i kiedyś praktykowano to w podobnych

sytuacjach, ludzie śmieją się, tańczą i obejmują, dochodząc prawie do orgazmu, i mówią szczęście,

szczęście, ta pianka przynosi szczęście, i nawet wyciąga się z tłumu teściową trzymającą w ręku

plastikowy kubek, żeby telewizja pokazała ją z jej najnowszą trwałą ociekającą szampanem.

Kompletne świry.

Wielki Manolo Vincent - który jest moim przyjacielem, marynarzem i prawdziwym typem

śródziemnomorskim - powiedział pewnego dnia coś, czego nie mogę nie zacytować w dosłownym

brzmieniu: „Nie sądzę, żeby kiedykolwiek istniała epoka, w której kretyni osiągnęliby takie szczyty

kretynizmu, jeszcze więcej głupków zasiadałoby w rządach, a idiotyzm jak wilgoć próbowałby się

wcisnąć absolutnie wszędzie, przez szpary okienne i przez pory ciała”. I to jest absolutna prawda.

background image

Nigdy w historii ludzkości nie było czasów takich, jak te, kiedy to dzięki temu

przewrotnemu multiplikatorowi zachowań, jakim jest pierdolona telewizja, dzięki mimetyzmowi

społecznemu, który w nieskończoność imituje własny kretynizm i zwraca nam go dobrze

wypasiony i błyszczący, nakarmiony sobą samym, istota ludzka osiągnęła poziom wydawałoby się

pozornie niemożliwy do przebicia, a jednak potrafi wznosić się coraz wyżej.

Były w innych czasach, rzecz jasna, okresy tępoty i fanatyzmu, bo to związane jest

nierozłącznie z irracjonalną stronąludzkiej natury. Były, oczywiście, wybuchy zbiorowej histerii,

epidemie głupoty, żałosne mody i wszystkie te drące się dzikusy w Wielkanoc. Ale nigdy wcześniej

zaraza nie rozprzestrzeniała się w takim tempie, a jej skutki nie były tak niszczące.

Najgorszy debilizm, najgłupsze zdanie, piosenka, gest, moda, rozpowszechniane przez

telewizję w godzinach największej oglądalności, natychmiast są podchwytywane przez miliony

ludzi, którzy pozornie pozostają przy zdrowych zmysłach.

A potem natykasz się już na to wszędzie - skopiowane, przetworzone, ulepszone aż do

niewyobrażalnych granic, nieustannie powtarzane, tańczone, śpiewane w metrze, w autobusie, i

przez ludzi, którzy ze względu na swój status albo wyznawane zasady powinni zachowywać

dystans. I w końcu widzisz Clintona tańczącego makarenę w przeddzień nalotów NATO na

Kosowo, ministra usprawiedliwiającego swoje decyzje kwestią z Big Brothera, szacownych z

pozoru dziadków w wieku osiemdziesięciu lat tańczących kaczuszki w Benidorm,

nieodpowiedzialnych kretynów jadących tak, jakby mieli przy sobie w charakterze pilota Carlosa

Sainza, albo palantów z trafioną trójką w Toto-Lotku w kieszeni, oblewających szampanem

przechodniów, jakby co najmniej zdobyli puchar Rolanda Garrosa, i oblanych objawiających swoje

szczęście z tego powodu, szalejących, bo wreszcie mają okazję zrobić dokładnie to samo, co inni. I

rozumiesz, że zarówno jedno, jak i drugie to tylko przejaw tego samego fenomenu i tej samej

zbiorowej głupoty, która wszystkich nas chwyciła za jaja i mocno trzyma.

I patrzysz na to wszystko, i zadajesz sobie pytanie: skoro dla ciebie jest to takie oczywiste,

to czemu nie jest takie dla innych? Aż któregoś dnia spoglądasz w lustro i mówisz: Niech szlag

trafi. Ja też jestem zarażony.

background image

POLUJĄC NA HASZYSZ

Jakiś czas temu gościłem w domu kolegę Amerykanina, który był w Wietnamie i opowiadał

mi, jakimi to superfacetami byli piloci helikopterów podczas tamtej wojny. Wirtuozi młynka,

mówił. Lądowali, startowali i tak dalej, i tak dalej.

W końcu znudzony jego aeronautycznym ględzeniem, puściłem mu, żeby się wreszcie

zamknął, kasetę nakręconą dwanaście lat temu na pokładzie helikoptera Straży Granicznej w

Algeciras, gdzie nocą ścigaliśmy motorówki przemytników pięć piędzi nad wodą. Twoi piloci,

powiedziałem temu gringo, to były cienkie Bolki, stary. Ten tu to dopiero jest pilot.

Kilka dni temu znowu spotkałem owego pilota. Między innymi dlatego, że od czasu do

czasu w ogóle się z nim spotykam.

Nazywa się Javier Collado, ma czterdzieści parę lat i jest człowiekiem zamkniętym w sobie,

skromnym, cichym, o stalowych nerwach zahartowanych w wodzie z sokiem. Nie pali ani nie pije.

Nawet jest jeszcze przystojny, sukinsyn. Pochodzi z Caceres. Poza tym ma też na koncie

jedenaście tysięcy godzin wylatanych podczas ścigania handlarzy narkotykami w Cieśninie

Gibraltarskiej. I jest moim przyjacielem. Tak naprawdę jesteśmy więcej niż przyjaciółmi, bo łączy

nas jedyne w swoim rodzaju głębokie zrozumienie, owoc wspólnych przygód. Dlatego wiem, że

skoro Javier lata na okrągło dzień i noc, to dlatego, że to lubi - bo

latanie jest jego pasją, treścią jego życia. Bo jest szczęśliwy tam w górze, daleko od twardej

ziemi, gdzie czuje się niezręcznie i robi wrażenie kogoś właściwie nieśmiałego. Ale za to w

powietrzu, przemienia się w innego człowieka i wyczynia z helikopterem rzeczy, których nikt nigdy

jeszcze nie zrobił. Nie wiem, czy będzie mu dane zestarzeć się - ale, jak on sam mawia, tego nie

wie nikt. Może to dlatego lata i codziennie nadstawia karku zawieszony pod niebem, a jego osobista

taktyka tropienia i polowania, w połączeniu z działaniem innych pilotów i szybkich motorówek

Straży Granicznej, stała się podstawowym elementem walki z przemytem narkotyków w cieśninie.

W tym środowisku twardych mężczyzn, zarówno pośród tych z teoretycznie dobrych, jak i

wśród tych teoretycznie złych, Javier jest żywą legendą - takim kimś, co to gdy wchodzi do baru

pełnego przemytników, a oni mówią: „o, kurwa” i trącają się łokciami, a niektórzy nawet stawiają

mu kielicha, którego zresztą on nigdy nie wypija. Widziałem największych handlarzy narkotykami,

którzy mówili z szacunkiem: „ten skurwysyn z góry”, i jednego sternika motorówki, złapanego na

jakiejś plaży, który zwracał się do niego per Javi, rodzinnie,

jakby znali się przez całe życie. Alberto Parodi, młody Gibraltarczyk, który później spędził

kilka koszmarnych lat w marokańskim więzieniu, opowiedział mi kiedyś, co czuł, kiedy pośrodku

morza i głęboko w noc pojawił się - „jak jakiś ghost”, tak dosłownie powiedział - nad jego

motorówką helikopter.

background image

Javier lokalizował przemytnicze motorówki i przyklejał się do nich jak rzep, ścigając je i

dezorientując ich sterników, a w tym czasie nadpływała Straż Graniczna, żeby je przechwycić,

zanim umkną i schronią się w Gibraltarze. Niektórzy z państwa pewnie pamiętają z telewizji

nieprawdopodobne pościgi tuż nad samą wodą, z prędkością czterdziestu kilku węzłów, w

ciemności, kiedy za jedyne światło służy kołyszący się reflektor, odwrócone twarze przemytników

patrzących za siebie, paczki wyrzucone za burtę, fontanna wody spod motorówki oślepiająca

helikopter, adrenalina, strach, polowanie... Cóż. Teraz piszę powieści. Co za czasy.

Mam w swoim domu dwa cenne przedmioty bezpośrednio związane z Javierem. Jeden to

jego hełm pilota, który mi podarował, kiedy ostatni raz polecieliśmy razem. Drugi to kawałek

anteny motorówki, którą ścigaliśmy pewnej kurewsko ciemnej nocy z Valentinem, operatorem

kamery z TVE, do połowy wychylonym z helikoptera, tak blisko wody, że kilwater Phantomu

zapryskał nas wodą. Tej nocy zahaczyliśmy o falę jedną płozą i o mały włos wszyscy poszlibyśmy

w diabły, otworzyła się tratwa ratunkowa i wystrzeliły wszystkie alarmy, Javie zaś wyszedł z tej

opresji z zimną krwią, od czego jeszcze dzisiaj włos mi staje na głowie.

Tę samą zimną krew, którą przy innej okazji - ostra fala i ciemności na środku cieśniny -

okazał, kiedy posadził helikopter niemal brzuchem na wodzie, podczas gdy Jose Luis, jego

nawigator pokładowy, z nogą na jednej płozie, wyciągał z wody Marokańczyków z zatopionej

tratwy - połowa już się utopiła, kiedy znaleźli ich w środku nocy - którzy wchodząc na pokład,

całowali go, cmok, cmok. Tę samą zimną krew, którą okazał innego dnia, zostawiając stery i

skacząc do wody na ratunek przemytnikowi, którego motorówka poszła na dno, chociaż w tym

przypadku spóźnił się i wyciągnął biedaka już sztywnego. Tę samą wreszcie, która kazała mu

wylądować całkiem niedawno na jakiejś plaży, gdy ścigał kolejnego handlarza, który rozzłoszczony

porzucił swoją motorówkę i zaczął uciekać, klucząc po wydmach, ale Javie wyskoczył z

helikoptera, dogonił i sprał go. Tym razem wygrał ten dobry, choć zachował się jak facet

porzucający samochód z otwartymi drzwiami na środku ulicy.

A więc już wiecie. Taki jest Javier, mój przyjaciel. I na pewno bardzo się rozzłości na mnie,

kiedy przeczyta ten artykuł. Ale mnie jest wszystko jedno. Może za kilka lat ktoś trafi na ten

wycinek, przeczyta i powie: to był mój ojciec.

background image

ŚMIECH TCHÓRZY

Wpadłem na nią przez przypadek, szukając czegoś innego w starej książce o fotografach

Life. I patrzcie no. Mam swój własny album sfotografowanych nikczemności: zdjęć, które zrobiłem

ja sam. A jednak największe wrażenie robi na mnie zawsze pewne, bardzo dawne zdjęcie z wojny,

której nawet nie przeżyłem. I może dobrze, że tak jest, bo w dniu, kiedy to zdjęcie przestanie mnie

poruszać, będę bardziej zrogowaciały niż bawoli róg. Zresztą kto to może wiedzieć.

Wiadomo, że istnieją zdjęcia symboliczne, ale to wprost jest portretem jednego z najbardziej

nikczemnych aspektów ludzkiego charakteru. Zrobił je Robert Capa w Chartres, w lipcu 1944 roku,

kiedy z miasta wypędzono Niemców. Pośrodku zdjęcia widać idącą młodą kobietę ze świeżo

ogoloną głową. Jest ubrana w drelich, trzyma w ramionach kilkumiesięczne dziecko. Ona jest

Francuzką, a niemowlę dzieckiem niemieckiego żołnierza. Została aresztowana i prowadzi ją

żandarm.

Ale nie ten obraz jest najgorszy, tylko tłum kłębiący się dookoła: kobiety o szacownym

wyglądzie, mężczyźni, których można by uznać za dżentelmenów, dzieci, wszyscy ci przypatrujący

się ciekawscy, a także ci, którzy tylko stoją w tłumie. I wszyscy oni, absolutnie wszyscy, śmieją się

i szydzą z młodej kobiety, która przyciska dziecko do piersi i patrzy na nie nieprzytomna ze wstydu

i przerażenia. Na zdjęciu jest pewnie ze sto twarzy i na

żadnej z nich nie widać śladu współczucia czy ubolewania z powodu tego, co się rozgrywa przed

ich oczyma. Ani na jednej.

Każdy ma swoje zdanie co do ludzi. Jeśli chodzi o mnie,

w miarę upływu lat nabrałem przekonania, że najgorsze w człowieku jest nie jego

okrucieństwo, jego agresja, ambicja czy też

inne powodujące nim odruchy. Mimo że coś jest złe, kiedy przyglądasz się temu z bliska i

zastanawiasz się nad tym, zawsze w końcu odkrywasz powody, łańcuchy przyczyn i skutków, które

co prawda nie usprawiedliwiają tego czy owego czynu, ale czasem przynajmniej go wyjaśniają, a to

już jest coś. Istnieje jednakowoż nikczemność, której mechanizmów w żaden sposób nie potrafię

rozwikłać, i pewnie dlatego wydaje mi się najgorszą ze wszystkich - najbardziej

nieusprawiedliwionym przejawem wielkiej niegodziwości, jaką stara się ukryć w sobie istota

ludzka. Mówię o braku litości. O braku współczucia u kata - a kat to łatwiutka część zagadnienia -

wobec ofiary. Mówię o zaciekłości, chęci upodlenia, bezlitosnym szyderstwie. I samo to, będąc już

okropnym łajdactwem, kiedy odnosi się do pojedynczego człowieka z imieniem i nazwiskiem, staje

się jeszcze bardziej obrzydliwe, kiedy przyjmuje formy sprawiedliwości ludu.

Chodzi mi o działania całych społeczności, w tym ich aspekcie, który zasługuje na

ubolewanie. O ludzi, którzy chcą publicznie dowieść swojego przywiązania do tej czy innej idei lub

background image

sprawy albo też chcą ją odrzucić - wtedy, kiedy jest już przegrana i tryumfuje opcja przeciwna,

rzecz jasna – oddając swą żądzę i śmiech na usługi łatwego linczu bez ryzyka. Gapie szczujący psy

i zaśmiewający się z powalonego przez nie na ziemię osobnika, i w ten sposób starający się

uwiarygodnić, ukryć, wymazać swe własne koncesje i wstyd.

Bo - i to następna nasuwająca się myśl - przy oglądaniu zdjęcia Roberta Capy, człowiek

zadaje sobie pytanie, ile to spośród czcigodnych kobiet, śmiejących się i otaczających teraz ogoloną

dziewczynę, nie chyliło głowy przed niemieckimi żołnierzami, z którymi może nawet by i poszły

do łóżka, gdyby mogły, w zamian za jedzenie i inne dobra. Ilu mężczyzn nie przepuszczało ich na

ulicy, nie ustępowało miejsca w barze, albo też nie podlizywało się im, albo skrzętnie ukryło swoje

własne córki, kiedy tamci byli zwycięzcami, i chcą teraz, szydząc z tej biednej kobiety i jej dziecka,

zmyć własne tchórzostwo i hańbę.

Widziałem ich wszystkich wiele razy i w wielu miejscach.

Widzę ich w tej chwili i wcale nie trzeba iść na dalekie wojny, aby ich spotkać. Widzę ich w

tym miejscu, w historiach z wojny domowej, które opowiadali moi dziadkowie, a także we

wspomnieniach mojego kolegi, malarza Pepe Diaza, któremu w 1939 roku w rodzinnym miasteczku

rozstrzelano ojca jako czerwonego, a matkę zmuszono do zamiatania ulicy, po uprzednim ogoleniu

jej głowy. I Pepe, który jest bardzo dobrym człowiekiem, pozwolił, żeby teraz nazwano jej

imieniem jedną z ulic, zamiast podpalić to pierdolone miasto i zburzyć je do fundamentów, jak by

zrobili inni - jak byśmy my to zrobili.

Wszędzie widzę tych z maszynką do golenia włosów, oportunistów, łotrów, czekających na

okazję, żeby dołączyć do korowodu z głośnym i gromkim śmiechem, właściwym obywatelom

wolnym od jakichkolwiek podejrzeń. Bo wszystkie te kanalie, śmiejące się z biednej kobiety ze

zdjęcia, ciągle są wśród nas.

Niektórzy naprawdę, fizycznie, czcigodni staruszkowie, szanowani przez swoich wnuków i

sąsiadów, jak sądzę. Inni tylko czekają na sposobność - są to tchórze, odwracający głowę w drugą

stronę lub ją schylający, kiedy niemiecki żołnierz albo kolejny polityk, albo dyrektor personalny,

albo sąsiad z trzeciego piętra pluje im w twarz. I dopiero kiedy ten oficjalnie uzna się za

pokonanego albo kiedy go zabiją, albo kiedy straci władzę, albo sam odejdzie, wypełzną z dziury,

żeby złapać jego żonę i dziecko, wlec je po ulicach i uśmiechać się do obiektywu.

NA COŚ TRZEBA UMRZEĆ

Bardzo podoba mi się pewne zdjęcie i podpis pod nim.

Zdjęcie pochodzi sprzed kilku dni, wyciąłem je z gazety i przyczepiłem pineskami przy

komputerze. Przedstawia pięćdziesięcioletniego faceta, takiego zwyczajnego człowieka, z

otwartymi ustami, widelcem w jednej dłoni i nożem w drugiej, jak - aż miło spojrzeć - pałaszuje

background image

stek wołowy, dwie piędzi na dwie, z wierzchu przypieczony i krwisty w środku, jak należy,

kanoniczny, z butelką odpowiedniego wina. Ale najlepszy jest podpis: „Na coś trzeba umrzeć”,

które to słowa wypowiada gość od kotleta, przełykając kolejny kęs. Bardzo z siebie zadowolony.

Muszę wyznać, że kiedy patrzę na to zdjęcie, nie mogę pohamować w sobie przypływu

sympatii do tego faceta. Ten od kotleta co wynika z artykułu, przez całe swoje życie jadał mięso i

nie ma zamiaru zmienić zwyczajów ani ze względu na wiek, ani z powodu wściekłych krów, ani

wskutek wywodów ministra zdrowia, ani z żadnego innego zasranego powodu.

Przypomina mi w tym pewnego znajomego pisarza, któremu się zmarło, gdy był już dobrze

po siedemdziesiątce, a którego czasem ledwie już zipiącego nakrywaliśmy na paleniu cichcem

papierosa, mawiał: „Lepiej umrzeć na stojąco niż żyć na kolanach”. I najwyraźniej ten od kotleta

jest tego samego zdania.

Gąbczasty czy nie, pochłaniał mięso z wielkim smakiem i apetytem przez całe swoje życie,

jeśli tylko kieszeń mu na to pozwalała. I teraz też nie zmieni swoich zwyczajów, tylko dlatego że

jakaś banda rządzących złodziei i łotrów zwanych ministrami europejskimi, wliczając w to

hiszpańskich, ze swymi nieoczekiwanymi decyzjami, taktyką strusia i strachem przed stawieniem

czoła rzeczywistości, poprzestawiała konsumentom w głowach. A może nie jest to najgorszy

sposób, żeby zmierzyć się z problemem? Będzie dalej jadał mięso jak gdyby nigdy nic, mniam,

mniam, a kiedy za kilka lat lekarze stwierdzą, że mózg po kawałku wylatuje mu przez uszy, zje

ostatniego kotleta, wypali cygaro, pójdzie do Corte Ingles, żeby kupić kij baseballowy albo dobrą

maczugę, i wybierze się na spacer po Ministerstwie Zdrowia i Rolnictwa - a jeśli się uda, to również

po Radzie Ministrów. W Hiszpanii korzystne jest to, że trudno byłoby się pomylić, bo skoro nigdy

nie zwalnia się nikogo, kto naprawdę jedną nogą nie stoi w kryminale, ludzie będą dalej spokojnie

siedzieć w swoich gabinetach albo co najwyżej zmienią ministerstwo, albo będą w jakimś innym

ważnym urzędzie, podłączeni do cycka innej krowy - krowy, która zawsze się śmieje - jak Romulus

i Remus do swojej wilczycy. Łatwo więc będzie do nich trafić i złożyć im, łup, łup, podziękowania.

W każdym razie ten od kotleta ma jasno wytyczony własny kierunek.

W dzisiejszych czasach nie możesz nieustannie żyć obsesją tego, co jesz, bo wtedy akt

posilania się przekształci się w czystą paranoję i będziesz głodował bardziej niż rozwodnik

pozbawiony otwieracza do konserw. Poza tym, jak się człowiek nad tym zastanowi, okazuje się, że

zawsze były epidemie, dżumy, cholery, ospy, zakażenia, włośnice, zatrucia grzybami i tego rodzaju

rzeczy, a ludzie nie sierdzili się tak bardzo z powodu śmierci. Od czasu do czasu pech sprawiał, że

człowiek umierał w samotności albo też w towarzystwie dziesiątków czy tysięcy, i kropka.. Jedno,

co się zmieniło, to to, że kiedyś zgony indywidualne albo zbiorowe następowały w wyniku

naturalnego toku życia i z przyczyn dosyć oczywistych, zależnych od wyroków boskich. A jeśli

jakiś pośrednik maczał w tym palce albo komuś takie pośrednictwo przypisywano, słusznie lub nie

background image

do końca słusznie, brano domniemanego złoczyńcę i pieczono go na publicznym placu albo

rozdzierano go na kawałki przy zastosowaniu czterech włóczących go koni.

Teraz wydaje się, że przyczyną jest zwykle nieodpowiedzialność i cwaniactwo złodziei,

handlarzy i polityków pozbawionych skrupułów, których niestety już się nie ćwiartuje, tylko

obdarza państwowymi subwencjami albo popiera się ich pozostanie na danym stanowisku mając na

względzie uniknięcia kryzysu rządowego i złej prasy w Europie. Co do reszty, sprawy nie różnią się

tak bardzo od tych dawnych. Chodzi tylko o to, że bardzo zniewieścieliśmy i teraz nikt już nie chce

ciężko pracować ani nie chce, żeby go coś bolało, ani nie chce umrzeć nawet z przepicia, i nie

palimy i nie pijemy, i studiujemy etykietki, i chcemy żeby wszystko było aseptyczne, bezbarwne,

bezwonne i mdłe, i żebyśmy żyli wystarczająco długo, by dzieci z zięciami do spółki wywaliły nas

na siłę do domu starców, gdzie będziemy żyli dalej przez, dwadzieścia kolejnych lat co najmniej,

tak zadowoleni z naszej sondy, wózka inwalidzkiego i pasa przepuklinowego, oglądając szofera

Rociito w talk-show Tómbola i szczypiąc w tyłek pielęgniarki, kiedy przynoszą nam przetarte

warzywa. I zapominamy, co nam przypomina facet od kotleta, że czym innym jest dbanie o siebie, a

czym innym obsesja na tym punkcie - i że w sumie na coś trzeba umrzeć. I tak każde pokolenie

musi tańczyć do każdej muzyki, choćby najgorszej, jaką mu zagra pech albo epoka. A przecież

przez wieki ludzie jakoś żyli mimo różnych niespodzianek losu i w końcu umierali - z kotletem czy

bez niego - tak jak umrzemy wszyscy. Ale nie zwracali na to aż tak wielkiej uwagi i nie robili z tego

powodu tak wielkiego zamieszania. Bo kim, do jasnej cholery, zdaje się nam, że jesteśmy?

ZRÓB COŚ, MARIAS

Drogi Javierze,

od paru tygodni chcę cię prosić, żebyś zajął stanowisko w tej sprawie. Ty, który byłeś w

Oksfordzie i sam już nie wiem gdzie jeszcze, i masz wpływy u angielskich psów i ich kuzynów

gringos, a Jej Prześmieszna Królewska Mość, matka Uszatego, daje ci nagrody, i na dokładkę jesteś

królem Redondy, dzięki

czemu masz możliwość przemawiania w ONZ, mógłbyś wreszcie coś zrobić. Bo już dłużej

nie da się tego wytrzymać.

W końcu okaże się, że Luter, Kalwin, a nawet Henryk VIII i wszyscy ci zatwardziali

heretycy mieli rację i że ten kraj palantów - gdybyś nie zaskoczył, mam na myśli Hiszpanię -

spóźnił się na pociąg przed czterema wiekami i ciągle stoi na peronie, gapiąc się na tory z miną

debila. Już kilka razy wyraziłem swoje podejrzenia, że to w Trydencie kompletnie umoczyliśmy. I

podczas gdy Holendrzy, Niemcy i Anglosasi opowiedzieli się za Bogiem praktycznym,

imprezowym, który błogosławi pracy i cieszy się z tego, że zarabiasz ciężki szmal w sposób

honorowy, bo dzięki temu pójdziesz do nieba, my tutaj postawiliśmy - to znaczy postawiono w

background image

naszym imieniu, jak zawsze zresztą - na Boga niewymagającego, skorumpowanego i skłonnego do

mataczenia oraz kombinowania, którego można przekupić odpustami, spowiedziami, pokutami i

skruchą w ostatniej chwili.

A ponieważ religia przesądza o całej tkance społecznej, w końcu z biegiem czasu

zaczęliśmy stosować ten punkt widzenia do wszystkiego: polityki, ekonomii, moralności publicznej

i prywatnej. I dalej tak działamy, kolego, lawirując pomiędzy bezczelnością, niekompetencją,

fanatyzmem, demagogią i śmiesznością największą z nieprawdopodobnych.

Mam tego powyżej uszu, sąsiedzie. Przede wszystkim dlatego, że tutaj już nikt za nic nie

bierze odpowiedzialności. Najgorsze nie jest nawet to, że siły zbrojne nie bronią, policja nie strzeże,

opieka społeczna się nie opiekuje, szpitale przyjmują cię, kiedy jesteś już trupem. Nie. Szczytem

wszystkiego jest to, że te łotry, które mają obowiązek zagwarantować ci to wszystko, czego właśnie

nie robią bez żenady umywają ręce, oświadczając publicznie, bez cienia wstydu, że mamy to, co

mamy. Że państwo, niezdolne do zapewnienia opieki zdrowotnej, pracy, kultury i strzeżenia życia

swych obywateli, zrzeka się tego obowiązku, bo nie czuje się na siłach. A wszystko to dlatego, że

bardzo jest zajęte doglądaniem, pomyślnego rozwoju Hiszpanii. Tak więc jeśli ktoś chce zapewnić

bezpieczeństwo swojemu domowi i rodzinie, niech wydaje forsę na prywatną ochronę. Kto chce

być zdrowy, niech zapisze się do Sanitas albo do jakiejś prywatnej kliniki w Marbelli. Kto się

denerwuje, że mu podpalają aptekę albo przyczepiają bombę pod samochodem, tuż pod jajami,

niech sobie wyemigruje. A ten, co nie może zapłacić za żadną z tych rzeczy ani nie ma dokąd

wyemigrować, niech się wali na ryj.

Żeby chociaż odliczyli ci to od podatku, sąsiedzie. Albo gdyby przynajmniej dali ci

pozwolenie na noszenie przy sobie obrzyna, żebyś był choćby tak niebezpieczny jak każdy z tych,

którzy cię robią w bambuko. Ale nie. Nie dość, że otwarcie deklarują swoją niekompetencję i

wysysają z ciebie krew, to jeszcze mydlą ci oczy rzekomą Hiszpanią, która nie ma nic wspólnego z

rzeczywistą, z całym tym politycznie poprawnym blichtrem, wedle którego ważniejszy jest kolejny

wstępniak w gazecie niż rzeczywiste działania.

Do tego jeszcze cała ta demagogia obywateli i obywatelek, Hiszpanów i Hiszpanek,

jakbyśmy wszyscy byli imbecylami i imbecylkami. A twój kuzyn Alvarez de Manzano, którym

zachwycasz się tak bardzo, jak ja moim burmistrzem z Cartageny i jej municypalną ekipą, jest

jedynie żałosnym bękartem ucisku i niekompetencji, i pospolitości tej całej szarańczy, tych

wszystkich dupków, którzy nie zważając na dzielące obywateli polityczne kolory zostawiają nas jak

szmatę na środku ulicy, zdezorientowanych i zdanych na łaskę i niełaskę pierwszego lepszego

przechodzącego kretyna. Dlatego też zwracam się do ciebie, stary, który dzięki tej sprawie z

Redondą masz wpływy w międzynarodowych gremiach. Może ty coś zrobisz. A ponieważ

prowadzeniem naszej polityki zagranicznej zajmują się Amerykanie, obrona nie istnieje,

background image

bezpieczeństwo wewnętrzne zaś to czyste kpiny – mimo że Ertzaintza jest, jak wiesz, jedną z

najlepszych policji w całej galaktyce - a do tego jeszcze okazuje się, że Hiszpania nigdy nie istniała,

no to dobrze, super, no to się cieszę. Niech się nami zajmą inni. Załatwmy to wreszcie i niech twoi

anglosascy Sirs nas skolonizują albo wezmą pod okupację, albo my się im sami poddamy, albo

niech nas adoptują jako swoje domniemane dzieci, cokolwiek.

Wszystko mi jedno, czy będziemy członkami USA, czy Commonwealth, czy jak to się teraz

nazywa, dzięki historycznym precedensom z Portoryko, Kalifornią, Gibraltarem, Menorką,

Moorem, Wellingtonem i całą tą resztą.

Niech naszą politykę zagraniczną i gospodarkę prowadzi ta Ameryka, do której tyłka PP tak

bardzo się przyczepia, niech Hispanoameryką zajmie się Bush, niech kręcą nam filmy

w Hollywood, niech sprawami wojskowymi zajmie się Pentagon albo armia brytyjska, niech

Royal Navy broni naszych wód terytorialnych, niech naszych ulic, dóbr i osób broni policja z

Gibraltaru. Cokolwiek, żeby tylko nie opłacać się tej hołocie, która nas łupi, i jeszcze otwarcie do

tego się przyznaje. Tej bandzie złodziei. I złodziejek.

SAMOCHÓD GOŚCIA

Historia, którą państwu opowiem, przedstawia nas dokładnie w każdym calu takimi, jakimi

jesteśmy. Definiuje nas, jak sądzę, lepiej niż wszystkie książki i wszystkie gazety. Przypomniałem

ją sobie sam pewnego dnia, bo zwykle opowiada mi ją Sancho Gracia, który kręci się po okolicy, z

jednym płucem uratowanym z pola bitwy i toczącą go chorobą. Korzystając z cichej sierpniowej

aury, Sancho poszedł w góry, żeby wypić whisky z lodem i bez wody - rak nie rak, nie należy

rezygnować z pryncypiów - i za każdym razem, kiedy już zrobię się na Curro Jimeneza, co zwykle

następuje po trzech, czterech kolejkach, lubię prosić go, żeby powtórzył rzeczoną historyjkę. Jemu

ze swej strony opowiedział ją aktor Luis Pena - ten, który był pierwszym filmowym amantem, a

później szacownym weteranem aktorstwa, co wiecie. Ten, co zagrał w A mi la Legion z Alfredo

Mayo, Calle Mayor i w wielu innych filmach.

A więc spotyka się dwóch przyjaciół - w wersji oryginalnej obaj pracują w filmie. Chociaż

czasem, kiedy opowiadam tę historię, ubarwiając ją trochę, umieszczam ją w światku literackim

albo dziennikarskim. Prawdę powiedziawszy, możecie państwo dopasować ją do każdej pracy albo

działalności, wliczając w to własną. Może dotyczyć to architektów, inżynierów, księgowych czy na

przykład hydraulików. I chociaż Luis Pena - niech odpoczywa w pokoju - umieszczał wydarzenia w

latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych poprzedniego wieku, dialog mógłby toczyć się

dokładnie dziś, bo jest ponadczasowy.

Chodzi o to, że spotyka się dwóch przyjaciół. Hiszpanów, powtarzam. I jeden mówi do

drugiego:

background image

- Wiesz, że Gostek w końcu kupił sobie samochód?

- No co ty - odpowiada drugi. - A jaki samochód?

- Używanego Fiata Pandę.

- Ach, bardzo się cieszę. Czas już najwyższy, żeby trochę mu się poprawiło. To wspaniały

facet i bardzo go kocham. Poza tym pracuje tak ciężko i zasłużył sobie... Pozdrów go ode mnie.

Powiedz mu, że chętnie bym go zobaczył i niech mu się dobrze jeździ.

Po jakimś czasie przyjaciele znowu się spotykają.

- Jak tam leci Gostkowi?

- Nie najgorzej. Pamiętasz, jak ci mówiłem, że kupił sobie Fiata Pandę? No to już go

zamienił na Nissana.

- No popatrz, tak szybko? To świetnie, bo bardzo go kocham... To prawda, że Panda była dla

niego akurat, ale co nowy samochód, to nowy. Bardzo się cieszę, że tak zrobił. Pozdrów go ode

mnie. Kiedyś musimy się spotkać i czegoś się napić.

Po jakimś czasie znowu dochodzi do kolejnego spotkania przyjaciół.

- Zgadnij, jaki samochód właśnie sobie kupił Gostek.

- Nie pierdol... Znowu zmienił samochód?

- Tak. Na Golfa GTI.

- No popatrz, ale się porobiło... Nie uważasz? W sumie Nissan to była super fura, a jemu,

przy tym co robi, w zupełności wystarczał. No, ale z drugiej strony postąpił słusznie. Tyra jak wół i

zasługuje na odrobinę przyjemności. Wiesz przecież, że bardzo go kocham, nie? Naprawdę bardzo.

Dlatego mówię ci, że się cieszę. Miewa wprawdzie swoje wyskoki, zresztą, co ci będę gadać... No,

ale każdy ma coś za uszami.

I znowu po jakimś czasie kolejne spotkanie.

- Właśnie widziałem, jak Gostek parkował Audi.

- No nie, co ty...

- Serio. Zupełnie nowiutkie Audi. „;

- Nie wierzę... A skąd u niego Audi?

- Świetnie mu się wiedzie, tak myślę.

- No, ale to jeszcze nie powód, żeby od razu tak szpanować, nie uważasz?... To kawał

kutasa, patrz no... Ten Golf to była świetna bryka. No, cóż, stary. Każdy jest, jaki jest. Ale ja go i

tak kocham, nie?... Jest jaki jest. Trochę mułowaty i czasem zadziera nosa, ale ja go kocham.

Bardzo. Chodzi o to, że... Słuchaj, chyba lepiej, żebym nic nie mówił.

Następne spotkanie po kilku miesiącach.

- Podobno Gostek kupił sobie BMW

- BMW?... Że sobie kupił BMW?... Co on sobie właściwie myśli? Że kim jest?... Jeszcze

background image

niedawno był goły jak święty turecki... Tylko żebyś mnie źle nie zrozumiał. Musisz wiedzieć, że

bardzo go kocham. Naprawdę strasznie. Ale są pewne sprawy... Dobra. Gdybym ci opowiedział...

Ostatnie spotkanie, jakiś czas potem.

- Stary, lepiej usiądź. Gostek kupił sobie Mercedesa.

- Co takiego?! Ten skurwiel kupił sobie Mercedesa?! Przecież to kompletny debil!!!

Ciekawe, czy to, co mówią o jego żonie, to prawda!

background image

TRZYSTA PESET

Stoję sobie właśnie przed drzwiami katedry w Segowii, którą świetnie odnowili, i co tu dużo

mówić: kawał wspaniałej gotyckiej roboty, rzucisz na taką okiem i myślisz, o rany, może człowiek i

jest cętkowanym małpiszonem albo czymkolwiek innym, ale prawda, stary, jest taka, że zrobił parę

rzeczy usprawiedliwiających swój pobyt - nasz pobyt - na tej ziemi.

Rzeczy takie jak ta. Patrzysz na łuki sklepienia, gdzie krzyżują się nerwy z kamienia i

czujesz, że Bóg chyba rzeczywiście istnieje. Ależ to byli architekci. I kiedy stajesz na dole i

patrzysz na klocek Menea i na Le Corbusiera i na faceta od Guggenheima z Bilbao, którego

nazwiska teraz nie pamiętam, mogliby za nimi - z całym należnym szacunkiem - nosić teczkę. A

więc jestem sobie w Segowii i słyszę strasznie wkurzonego faceta, który drze się, kurwa mać, kto to

widział, a wała, nie zapłacę trzystu peset, żeby obejrzeć katedrę albo jakiś tam kościół. Tego jeszcze

nie było, nie dam się okradać. I facet ciągnie za rękę małżonkę i odchodzi razem z nią, złorzecząc

na głos, nie oglądając rzecz jasna katedry ani w ogóle nic. Zadowolony, jak sądzę, bo zaoszczędził

na sześć czekoladek.

Chyba już kiedyś państwu to opowiadałem, że w każdym rocznym zeznaniu podatkowym

stawiam krzyżyk, żeby przeznaczyć ileś tam procent mojego podatku na Kościół katolicki.

Nie żebym był praktykujący, ale dlatego, że ta instytucja jest częścią mojej historii i mojej

kultury. I niewiele z tego miejsca zwanego Hiszpanią, przede wszystkim co się tyczy elementów

najbardziej reakcyjnych i żałosnych, można by zrozumieć bez Kościoła katolickiego: bez jego

fanatyzmu i oportunizmu, sprzężonych z nikczemnymi monarchiami, z pozbawionymi skrupułów

generałami i milionami baranów zachłystujących się wznoszonymi do nieba świątobliwymi

okrzykami. Za każdym razem, kiedy wali się dach wiejskiego kościółka albo wieża katedry, znikają

ostatnie ślady pozwalające zrozumieć, jak smutnym gównem my, Hiszpanie, byliśmy od zawsze.

Chociaż teraz zamiast jednego wielkiego gówna jesteśmy malowniczym zbiorem autonomicznych

gówienek. Biorąc to pod uwagę można żywić nadzieję na zrozumienie, że nic - poza tą ostatnio

ukutą tezą, że Hiszpania Nigdy Nie Istniała - nie powstaje z niczego. Dlatego trzeba zachowywać

ślady przeszłości, by móc je studiować.

Tak więc Hiszpan i człowiek śródziemnomorski, który będzie negował wagę - a bardzo

często balast - Kościoła katolickiego przy wyjaśnianiu samego siebie, jest ignorantem lub też

zwykłym durniem. To właśnie przy tym stawiam mój krzyżyk co roku.

Prawdę powiedziawszy, uważam za znakomity pomysł to, żeby Święta Panienka pomnażała

swoje zasoby euro, bo ma na to przyzwolenie w Ewangeliach (Mateusz 25, 14 i Łukasz 29, 12) w

przypowieści o panu i sługach, niech się więc finansuje ze swoich własnych środków i

dobrowolnych datków całego towarzystwa, zamiast żerować na państwie. Ma Kościół staruszków

background image

księży, których musi wysłać na emeryturę, katedry do odnowienia. Ależ tak! Obrzydliwe jest nie to,

że Rzym i jego filie grają na giełdzie i obracają forsą, ale cała ta reszta: wpływowa siostra jednego i

biskup drugiego, ploteczki w porze czekolady z biszkoptami, codzienna osobna komunia dla vipów

trzymających władzę i pieniądze, szepciki w konfesjonale, te pieniążki, pani taka a taka,

niepotrzebnie aż tyle, droga pani, uprzywilejowane traktowanie i cała ta reszta. Te stare ciemne

konszachty między dewotkami i zakrystią, które tak wiele zła wyrządziły i dalej wyrządzają w

swych wersjach aggiornatas, czy jak tam się mówi, i od których nie ma jak się uwolnić.

Zwłaszcza teraz, przy takiej sile moich kuzynów – napisałem pięćset stron powieści na ten

temat, tak więc oszczędźcie mi pieprzonych listów i przeczytajcie ją, jeśli tak wam się podoba -

przy tych pobożnych chłopakach z klubu Quintanilla de Onesimo, którzy szczają święconą wodą

pomiędzy biciem się w piersi, ora et labora, i nie róbcie do mnie oka. A do tego nie przyjmują do

wiadomości, że świat od wieków kręci się w przeciwnym kierunku i że minęły już czasy, kiedy to

jedno słowo króla albo ministra, albo też żony ministra, mogło sprawić, że jakiś fanatyczny i

nieokrzesany ksiądz Escóiquiz mógł wypchnąć Hiszpanię poza margines nowoczesnego świata. Ale

dalej tam są, jak gdyby nigdy nic: prawdziwy Kościół, ten, który walczy o ubogich i

wydziedziczonych z jednej strony, a z drugiej, ten oficjalny. Ten od zwalniania nauczycielki religii,

bo wychodzi za mąż za rozwodnika, ten od proboszcza, który odmawia użyczenia swojego kościoła

na to, żeby Fernando Savater mógł wygłosić wykład o winie, ten biskupa, który zapominając o

Pięcioksięgu i darze języków, oświadcza, że prawdziwi katolicy mówią tylko po katalońsku.

Cały ten reakcyjny taniec - dla Rzymu problem odłożony to problem rozwiązany - wokół

aborcji, homoseksualizmu, czystości, przy pomocy których to zabiegów polska mafia z Watykanu i

jej przyjaciółki Josefiny i Cataliny, jeszcze chcą trzymać świat za jaja.

Ten grzech nazywa się pychą. To ambicja, brak skrupułów i pycha. Oni, którzy mają patent

na moralność Zachodu, powinni wiedzieć o tym lepiej niż ktokolwiek inny.

Co nie przeszkadza mi ani też nie uniemożliwia, żebym nadal uważał gościa od trzystu peset

za kompletnego idiotę.

background image

OSTATNI BOHATER

Zadziwia mnie - choć prawdę powiedziawszy nie za bardzo mnie to dziwi - że ta wiadomość

pozostała prawie niezauważona. Króciutka notatka na sportowych stronach kilku dzienników, ze

zdjęciem. A na zdjęciu widać Manola z Atletico Madryt B, jak się zdaje, chociaż niewiele

potrafiłbym powiedzieć o sezonach, mistrzostwach i ligach - właśnie mających miejsce. Manolo

jest młodym zawodnikiem, skromnym, dobrze rokującym na przyszłość, daleko mu jeszcze do

milionowych honorariów i pojawienia się na stronach brukowej prasy, i w ogóle do zamieszania,

które towarzyszy idolom piłki nożnej. I nie napisano o nim dlatego, że strzelił gola, ale dlatego, że

go nie strzelił. Wszystko wydarzyło się w osiemdziesiątej dziewiątej minucie. Remis zero do zera.

Drużynie Manola brakowało trzech punktów, żeby przejść do wyższej ligi. Aż tu nagle piłka wpadła

mu pod nogi i zobaczył, że droga do bramki przeciwnika jest całkowicie wolna, ani jednego

zawodnika. Kiedy jednak zdecydował się podbiec i strzelić gola, spostrzegł zawodnika przeciwnej

drużyny leżącego na ziemi. Zatrzymał się więc na sekundę, zawahał się przez pół sekundy i

wykopnął piłkę na aut. Zaskoczenie. Śmiertelna cisza. Koniec meczu. Gdyby wzrok mógł zabijać,

Manolo padłby trupem, zamordowany spojrzeniami kolegów, trenera i kibiców swojej drużyny.

Wyszedł jednak ze stadionu z podniesioną głową. Rozumiem, że są wściekli, powiedział. Ale

zrobiłem to, co powinienem był zrobić.

Nie wiem, jaki będzie los Manola. Nie potrafię przewidzieć, czy w przyszłości kupi go

Barcelona, czy zakończy swą sportową karierę bez rozgłosu. Nawet nie znam jego nazwiska. Nie

wiem też, czy jest genialnym piłkarzem, czy raczej przeciętnym. Przy całej mojej futbolowej

ignorancji - jako eksperta macie już mojego sąsiada, angielskiego psa - życzę Manolowi dwudziestu

sezonów w pierwszej lidze i w reprezentacji narodowej, oraz kupy forsy, i zdjęć z najpiękniejszą

topmodelką, jaką może sobie wymarzyć. Bez względu jednak na to, czy to osiągnie, czy nie,

gdybym któregoś dnia spotkał go na

ulicy i rozpoznałbym go, w co wątpię, chciałbym mu powiedzieć, że tym zagraniem udało

mu się coś znacznie trudniejszego niż strzelenie bramki - udało mu się mianowicie dowieść, że na

planszy są jeszcze pionki zdolne do wykonania życiowego posunięcia z godnością i poczuciem

przyzwoitości.

Bo zrobić coś takiego, gdy jest się bogatym i sławnym, w meczu transmitowanym przez

telewizję, kiedy kasuje się sto milionów rocznie, to nie to samo, co zrobić to, kiedy jest się

anonimowym zawodnikiem podczas mało znaczącego spotkania, z kilkoma setkami widzów, i

ryzykuje się, że trener będzie cię ciągle sadzał na ławce albo że wyrzucą cię na ulicę i nie przyjmą z

powrotem do końca twojego zasranego życia.

W świecie, w którym przyszło nam żyć, aż za dużo jest lipnych mitów. Kiedy widzę

background image

analfabetów z Big Brothera rozdających autografy albo Belen Esteban - wielki Boże - królującą na

okładkach magazynów, bo pismo Hola zafundowało jej podróż do Senegalu, żeby porobiła sobie

zdjęcia i poszła z kimś tam się pieprzyć, uważam, że hołota, w jaką się przemieniliśmy, ma mity i

bohaterów, na jakich sobie zasłużyła.

Dlatego chciałbym podziękować Manolowi nie za jego piłkarski talent, który zresztą guzik

mnie obchodzi, ale za to, że tym zagraniem na aut udowodnił, że są jeszcze bohaterowie. Chodzi mi

o prawdziwych bohaterów, w klasycznym znaczeniu tego słowa - wyznających jakieś moralne

wartości, których przestrzeganie i naśladowanie może uczynić nas lepszymi i szlachetniejszymi.

Ludzi gotowych odrzucić dobry interes, szybki zysk, okazję, strzał bez skrupułów, jakiego każdy

obecnie ślepo szuka na każdym stadionie życia, że są jeszcze ludzie zdolni dawać sobą przykład.

Udowodnić, że szlachectwo nie jest luksusem, na który czasem pozwalają sobie możni - tych

zwykle nic to nie kosztuje - ale że jest wolnym wyborem, opierającym się na honorze i logice, czyli

na jedynych wartościach, wciąż jeszcze trwających na tym świecie, który wspólnymi siłami,

aktywnie czy biernie się poddając, czynimy codziennie coraz bardziej nikczemnym. Powiedziałem

już, że nie wiem, jaka przyszłość czeka Manola. Przy tego rodzaju zachowaniach wątpię, by zaszedł

wysoko w tej spodlonej Hiszpanii, gdzie przeganiamy Don Kichota albo go kopiemy, gdy

przewróci się na ziemię, bo kiedy siedzi na koniu, nikt nie ma odwagi go tknąć.

Tu dobrze jedynie żenującym sanczopansom, wiecznym oportunistom wchodzącym w

spółkę z bankami i kasami oszczędności, bezwstydnym politykom, złodziejskim handlarzom i

mafiosom. Jednak pomimo to, a może właśnie dlatego, chciałbym powiedzieć Manolowi coś w

stylu, słuchaj, stary, nigdy nie obniżaj poziomu. Bo to ty miałeś rację. To, co zrobiłeś podczas tego

meczu, nie było głupotą ani niepotrzebnym gestem, ani szaleństwem. To była bohaterska chwila

chwały.

Była - przysięgam ci - do jasnej cholery. Więc łyknij sobie coś.

Jestem przekonany, że niektóre chłopaki, marzące o tym, żeby zostać piłkarzami albo

adwokatami, albo hydraulikami, widziały, jak wykopnąłeś tę piłkę. I może w jakimś momencie

swego przyszłego życia któryś z nich powtórzy twój gest, chociaż już nie będzie o tobie pamiętał i

nawet nie będzie pamiętał tej dalekiej niedzieli. Ostatni bohater nigdy nie jest ostatni.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Perez Reverte Arturo Życie jak w Madrycie
Perez Reverte Arturo Fechtmistrz
Perez Reverte Arturo W cieniu Inkwizycji(1)
Perez Reverte Arturo Przygody kapitana Alatriste
Falco Perez Reverte Arturo
Perez Reverte Arturo Fechtmistrz
Perez Reverte Arturo Terytorium Komanczów
Perez Reverte Arturo Przygody kapitana Alatriste 02 W cieniu inkwizycji
Perez Reverte Arturo Przygody kapitana Alatriste 03 Słońce nad Bredą
Perez Reverte Arturo W cieniu inkwizycji
Perez Reverte Arturo Terytorium Komanczów
Perez Reverte Arturo Terytorium Komanczów
Perez Reverte Arturo Przygody kapitana Alatriste 03 Slonce nad Breda
Perez Reverte, Arturo El Capitan Alatriste
Perez Reverte Arturo 3 Słońce nad Bredą
Perez Reverte Arturo Fechtmistrz
Perez Reverte Arturo Przygody kapitana Alatriste 02 W cieniu inkwizycji
Perez Reverte Arturo Fechtmistrz

więcej podobnych podstron