przerwać błędne koło karmy






Strona ramki







Przerwać
błędne koło karmy
 
Leszek Żądło
 
Wielu pragnie przerwać błędne koło karmy i reinkarnacji.
Ludzie poświęcają na to całe wcielenia, by z determinacją osiągnąć ten wymarzony
cel.
Czy im się udaje?
Wielu tak, jeszcze większej liczbie nie.
Od czego to zależy?
Przede wszystkim od intencji, gdyż one pociągają za sobą
konkretne skutki, a poza tym od poziomu rozwinięcia świadomości. To znaczy, że w
tym celu należy oczyścić umysł i otworzyć się na czystą świadomość. Okazuje się
to możliwe, gdy odwołujemy się do praktyki medytacji oraz modlitwy.
Zachodzi pytanie, kiedy będzie można zmienić karmę?
Karma to nasz program na życie. Odgrywała się w przeszłości
i odgrywa obecnie. Może też odegrać się w przyszłości. To jednak nie powinno nas
ani zniewalać, ani obezwładniać.  Pragnienie zmiany może pojawić się w każdej
chwili, nawet teraz. Wystarczy nadać mu moc przez rozmyślanie nad zmianami i nad
korzyściami, jakie z nich wynikają. A potem działać.
Teraz, właśnie teraz możemy podjąć nowe decyzje,
które będą miały wpływ na naszą przyszłość. I w ten sposób pozbawiamy przeszłość
władzy nad naszą teraźniejszością i przyszłością. Zresztą, co tu dużo gadać,
teraźniejszość niepostrzeżenie zamienia się w przeszłość, a przyszłość w
teraźniejszość. Trzeba uwzględnić ten mechanizm, jeśli mamy zrozumieć wpływ
przeszłości na nasze obecne i przyszłe życie.
Aby uwolnić się z koła karmy, trzeba znać prawa i
mechanizmy rządzące jej stwarzaniem i niwelowaniem.
Zmiana karmy może nastąpić w każdej niemal chwili. To
możliwość potencjalna. W praktyce jednak okazuje się, że ludzie z niej nie
korzystają. Albo bowiem o takich możliwościach nie wiedza, albo też brak im
motywacji do zmian.
Mało jest takich, którzy odczuwają spontaniczną potrzebę
dokonania w swym życiu zmian na lepsze. To zapewne dlatego, że swą
spontaniczność stłamsili pod maską obojętności, przyzwyczajeń, lenistwa. Jeśli u
takich ludzi pojawia się intencja do zmian, to zazwyczaj zostaje ona wymuszona
przez cierpienia bądź życiowe niepowodzenia. Zmiana karmy rzadko wynika za
świadomości, że jest ona możliwa.
I oto przykład dla myślących:
Był sobie Żyd, który osobiście znał Jezusa z Nazaretu.
Wówczas jednak nie był zachwycony ani Nim, ani głoszonymi przez Niego poglądami.
Po ukrzyżowaniu Jezusa spotkał się kilkakrotnie z Jego uczniami, a widząc ich
żarliwą wiarę i pogardę dla życia, obserwując, z jak wielką nadzieją  i
pewnością właściwego wyboru dają się zamęczyć, postanowił ich naśladować.
Uwierzył, że na tych ludzi musi czekać jakaś niesamowita nagroda po śmierci, że
muszą oni mieć gwarancję tego, co głoszą i dokąd odchodzą. Tak, to oni
swymi postępkami przekonali go o prawdzie tego, czego nauczał ich ukrzyżowany
wcześniej Mistrz. Ów Żyd patrząc na pełne pewności i wiary uczynki uczniów nie
zadał sobie pytania o intencje, z jakimi wszystko to czynili. Jemu wystarczył 
przykład, który najlepiej świadczył o mocy wiary w zbawienie, o szczególnych
zapewne względach, jakimi cieszyli się oni w oczach Boga. Przecież wszyscy z
nich byli pełni podziwu dla tych, którzy już odeszli za Mistrzem. Wszyscy
pragnęli, by wreszcie nadarzyła się okazja zademonstrować, jak na to zasłużyli.
W tymże samym wcieleniu ów Żyd spotykał się z Marią Magdaleną, która uparcie
twierdziła, że Jezus ją ciągle odwiedza i czyni cuda - oczywiście w ciele
widmowym. Któż oparłby się pokusie, by pójść za kimś, kto w oczywisty sposób
czynił takie(!) cuda? Co chwilę można było spotkać bezpośrednich świadków,
którzy dawali dowody, że po śmierci możliwości człowieka - Jezusa - są znacznie
większe, niż za życia. Zachęcali przy tym powołując się na Jego słowa: Kiedy
mnie nie będzie, jeszcze większe cuda niż ja, czynić będziecie! Dzięki temu
gromadziła się wokół nich spora grupa wiernych wyznawców, którzy byli żądni
wieści i instrukcji z tamtego świata.
Żyd, który starzał się w nieunikniony sposób, zaczął się
coraz bardziej interesować sprawami ostatecznymi. Wiadomo mu było bowiem, że
każdy musi odejść z tego świata, więc i jego to też nie ominie. Jednak
przywiązanie do zbytku i luksusu nie pozwoliło mu podążać za nędznikami i
brudasami. Wszak to osobiście do niego Jezus skierował sławne słowa: "Łatwiej
wielbłądowi przejść przez Ucho Igielne, niż bogaczowi wejść do Królestwa". Śmiał
się z tych naiwnych słów, ale... robiły na nim jakieś wrażenie. Wreszcie umarł.
Coś się z nim jednak działo dalej, ale nie nazwałby tego reinkarnacją. Taka myśl
nawet nie mogła się pojawić w jego ortodoksyjnej - żydowskiej głowie. Królestwa
też to nie przypominało. Ot, stracił świadomość swej przeszłości. Jak każdy
normalny człowiek. Przecież z prochu powstał... A potem ...
 
Ciekawe to były czasy, kiedy gwałtownicy szturmowali bramy
Królestwa Niebios. Każdy chciał być lepszy w oczach Boga, więc kandydaci na
świętych prześcigali się w znoszeniu cierpień i katuszy, za pomocą których
udowodniliby, że są bardziej godni niż Jezus, by w DNIU SĄDU zasiadać po prawicy
Boga i sądzić grzeszników. SĄDZIĆ! - to właśnie był główny motyw ich szaleństwa.

Ponieważ w nowym życiu nie widział się mniej godnym, a
nawet bardziej sprawiedliwym, wybrał sobie śmierć na krzyżu św. Andrzeja. Kiedy
całymi godzinami wył z bólu z powodu powykręcania członków i braku pożywienia,
odczuwał jednak dziką satysfakcję,  że cierpi bardziej niż Jezus, w związku z
czym Bóg powinien na niego zwrócić większą uwagę. Czas naglił, a koniec świata
był zapowiedziany na najbliższe dni. Wyzionął więc ducha z nadzieją, że już
niedługo będzie miał szansę SPRAWIEDLIWIE OSĄDZIĆ swych prześladowców i wrogów.
I znów ... coś się porypało, a potem...
Był sobie chrześcijanin, który marzył o zbawieniu i o
wiecznym żywocie. Ach, jaki to miał być żywot! W glorii chwały, w bliskości Boga
i bez ograniczającego go ciała. Wiedział, że jedyna droga do tego celu, to
naśladować Jezusa. Pomyślał więc: "no dobrze, najpierw ponawracam trochę ludzi,
a potem dam się zamęczyć na śmierć. Będę miał zasługę, a przy okazji niewierni
otworzą mi bramy Królestwa".
Naiwne?
Absolutnie nie! W owych czasach myśleli tak wszyscy dobrzy
chrześcijanie.
Tak więc owy dobry chrześcijanin popłynął z misją
nawracania pogan w daleki świat. A że był ambitny, więc wybrał się ze Świętym
Markiem nawracać największych grzeszników, jakimi w owych czasach byli
Wenecjanie. Zyskał to, że się zmęczył, a ci niewdzięcznicy nawet nie chcieli
słyszeć żadnych dobrych nowin o życiu po śmierci. Nic dziwnego, bowiem ich życie
doczesne opływało w dobra, szczęście i dostatek. Chociaż ... znalazło się kilku 
żebraków, którzy z życzliwością potraktowali przybyszów. Pałali oni tak wielką
nienawiścią do bogatych, że można było liczyć, iż w przyszłości poniosą krzyż do
domów bogaczy i zniszczą owo siedlisko szatana! Większość Wenecjan była jednak
niewdzięczna i nie chciała tak egzotycznych poglądów. Dobry chrześcijanin wziął
więc na siebie pokutę za grzechy tych rozpustników. Męczył się okropnie, a oni
nic sobie z tego nie robili. Jeszcze kpili z niego. Poczuł się więc winny, że
najwidoczniej kiepski z niego pokutnik. Chciał jednak swym życiem i swymi
czynami udowodnić, że nadaje się do Królestwa! I to jeszcze jak!
Niebawem pojawiła się wymarzona okazja. Łapano właśnie
chrześcijan, by  uświetnić nimi imprezę w rzymskim Colosseum. Już wcześniej
słyszał, jakie to tłumy walą na takie widowiska. Miał więc nadzieję, że dobrze
się zaprezentuje. Inni dobrzy chrześcijanie bez zmrużenia oka przyjmowali
męczeńską śmierć i jakby nawet marzyli o tym, by być rozszarpanymi przez
wygłodniałe dzikie bestie. Więc i on dumnie wyszedł na arenę i oczekiwał, by się
dokonała kaźń. Jakież było jego zdziwienie, kiedy zauważył, że trybuny zieją
pustkami, a wielbiciele krwawych igrzysk są już najwyraźniej znudzeni.
Podniecenie wykazywała tylko mała grupka, w której ujrzał atrakcyjną kobietę.

"Pokażę jej, w jakiej pogardzie mam życie" - postanowił
kandydat na świętego - "Na długo zapamięta tę chwilę i będzie mnie chciała
naśladować w drodze do  Królestwa!" (rzeczywiście, to wydarzenie pamiętała
jeszcze 18 wieków później!). Tymczasem okazało się, że organizatorzy imprezy nie
chcieli żadnych nieprzewidzianych odstępstw od głównego scenariusza, więc
przybili jego lewą stopę do drewnianej podłogi. I oto wypuszczono lwa. Kandydat
na świętego niewątpliwie dałby nogę, gdyby nie przezorność organizatorów
imprezy. W konfrontacji z bestią pomyślał jednak, że życie bardziej mu miłe,
więc zaczął modlić się do Boga, by go ochronił, by oszczędził mu cierpień. Jak
się okazało, młoda kobieta też się za niego modliła. W tym czasie lew kierował
się prosto na niego. W pewnym momencie całkowicie znudzone i zapewne przejedzone
zwierzę potrąciło go i przeszło bokiem. Dopiero to wyrwało z odrętwienia
znudzoną publiczność. A kandydat na świętego uwierzył, że Bóg chroni go w jakiś
specjalny sposób. Dzięki temu postanowił być Mu jeszcze bardziej oddanym. Za
jakiś czas umarł śmiercią naturalną, prawdopodobnie z poczucia winy, gdyż
spędził trochę czasu w objęciach rzymskiej piękności, która ujrzała go w
Colosseum.
 
W kolejnym wcieleniu jego postanowienie, by być bardziej
wytrwałym, by lepiej służyć Bogu Jezusa, by być znacznie bliżej prawdy, 
przybrało bardziej zdecydowaną formę. Trafił do klasztoru w Rzymie. Był bardzo
blisko najwyższych dostojników. Jego przełożony został później papieżem. I to
właśnie był dla niego pierwszy szok, kiedy to zaczął wątpić w prawdy i zasady
głoszone przez Chrześcijan. Jego przełożony bowiem, był to człowiek, który
posiadał pewną brzydką cechę. Otóż podniecał się seksualnie patrząc na posągi
Matki Boskiej oraz Marii Magdaleny. Zdarzało się, że któryś z owych posągów
nawet kopulował! Tym bardziej wówczas nienawidził siebie i błagał Boga o łaskę,
bowiem jeśli coś się czyni z nienawiścią, to podobno przynosi zasługę. I taki
ktoś dostąpił zaszczytu zasiadania na Stolicy Piotrowej! Demoralizacja sług
bożych przybrała już wówczas takie rozmiary, że spowodowało to ogólną krytykę, a
w różnych miejscach zaczęły szerzyć się herezje, które obiecywały bardziej
autentyczne i moralne formy kultu.  Musiała więc istnieć jakaś inna droga. Nie
dla mnicha jednak z rzymskiego klasztoru. Ten zmarł wreszcie jednając się z
Bogiem i światem przyjmując wcześniej namaszczenia, "jak Bóg przykazał".
 
Zamiast do raju trafił w sam środek zadymy. Oto właśnie
gruchnęła wieść, że czasy wreszcie(!) zbliżają się ku końcowi. Germanie
plądrowali  Rzym, a watahy pijanych nienawiścią do wszystkiego, co cielesne,
zdziczałych chrześcijan prześcigały się w niszczeniu dorobku kultury czasów
antycznych. W takich to warunkach apokaliptyczne wieści rozchodziły się szybko i
znajdowały chętnych wyznawców. Przypominano, że powinien powrócić Jezus, ale
wcześniej miała światem rządzić bestia. Owa bestia miała zniszczyć wszystkich
wiernych i uczciwych. Z kolei wszystkich nieuczciwych, a tylko tacy mogli
pozostać po rzezi dokonanej przez szatańskie zastępy, miał pokarać sam Pan Bóg.
Takie postawienie sprawy, oczywiście, nikogo nie pocieszało. Tak źle i tak
niedobrze. Nie każdy chciał przechodzić przez pasmo niekończących się cierpień i
prześladowań, i nie każdemu spieszyło się opuścić ten padół płaczu. Na wszelki
wypadek co inteligentniejsi obywatele rzymscy wymyślili, że zabezpieczą się na
obie wersje wydarzeń. Przepustką do przeżycia czasów ostatecznych miały być
pieczęcie, po których Szatan czy Bóg mieli rozpoznawać swoich. A skoro są one
opisane w Apokalipsie, to niezłym interesem okazało się pieczętowanie
wystraszonych ludzi najpierw znakiem Bestii, a potem Baranka. (Oba obrzędy
polegały na walnięciu w czoło odpowiednio spreparowanym kopytem, najpierw kozim,
później baranim). Nasz bohater nie będąc pewnym, kto tu rządzi, i jak to będzie
w przyszłości, też postanowił się zabezpieczyć. Przecież w jego podświadomości
musiał tkwić zapis przeszłych obietnic, które wcale nie doprowadziły do jego
zbawienia. Tak więc, mimo wiążącego się z tym bólu dał sobie nabić na czoło oba
znaki. Teraz miał pewność, że swoi go zawsze poznają - obojętne po której
stronie się akurat znajdzie. Uwierzył, że jest zabezpieczony na wieki wieków.
Amen.
(Tak jakoś dziwnie się składało, że swoi zawsze go
rozpoznawali, a on rozpoznawał swoich. Tylko nie posiadając świadomej pamięci
poprzednich wcieleń, nie zdawał sobie z tego sprawy.)
 
Kolejny z żywotów miał mu zapewnić wreszcie wniebowzięcie.
Od wczesnej młodości zamieszkał w pustelni. Były tam dwie chatki, a w okolicy
nieco wody, jarzyn i owoców. Właściwie całe jego życie składało się z modlitw,
studiowania Ksiąg (bo trochę o nich opowiadał jego towarzysz) i zbierania
pożywienia, o które było dość łatwo, choć było ono niewybredne.
I oto pewnego dnia zjawił się w pustelni anioł! Złotowłosy,
w pięknych, bogatych, przetykanych złotem szatach. Anioł przyniósł z sobą
jedzenie, porozmawiał z pustelnikami i obiecał, że za jakiś czas wróci. Odtąd
pustelnicy czekali na anioła, który co jakiś czas podjeżdżał na koniu, po czym
wdzięcznie z niego zeskakiwał i wręczał im wyborne jedzenie. Anioł lubił przy
tym rozmawiać na tematy związane z wiarą. Odchodził wyraźnie pokrzepiony rozmową
ze świętymi mężami. To ich dodatkowo upewniało, że są na dobrej drodze.
Pewnego dnia drugi z pustelników zaniemógł i zaczął
umierać. Anioł nie pokazywał się już od dłuższego czasu, więc u pierwszego
pojawiło się podejrzenie, że drugi chce trafić do nieba wcześniej, by
zawłaszczyć sobie anioła. Ogarnęła go zazdrość i wstąpił w niego duch
konkurencji. Umarli razem, by nie dać się wyprzedzić w wyścigu do Nieba. Anioła
jednak tam nie było. Już ze świata astralnego pustelnicy zauważyli, że piękna
kobieta znów sobie o nich przypomniała i przyniosła jedzenie. Tym razem trafiła
na zwłoki obu. Wtedy poczuł tęsknotę i podziw dla jej kobiecej dobroci i
szlachetności.
 
Około tysięcznego roku Kościół uznał, że kobiety też mają
duszę. Jeśli więc mężczyźni byli odwodzeni od życia wiecznego przez
nieokiełznane pożądanie, to może łatwiej być kobietą? Może w Niebie Bóg odczuwa
niedosyt kobiet?
Kolejne życie rozpoczęła w bardzo bogatej rodzinie w
Bawarii. Już od dziecka wiedziała, że chce być dobra (jak anioł) i poświęcić
Bogu wszystkie swoje talenty. A była nimi obdarzona, jak nikt dotąd w jej
krainie. Wcześnie za rodzinne pieniądze ufundowała klasztor dla bogatych
dziewcząt. Odtąd rozrastał się on korzystając ze wsparcia licznych, a bogatych
sponsorów. Owszem, było to miejsce godne kandydatek na święte pochodzących z
bogatych rodzin. Wierzyła bowiem głęboko, że bogactwo idzie w parze z dobrocią i
cnotą.
Pod jej kierownictwem siostrzyczki czciły i wychwalały Boga
oraz Najświętszą Dziewicę. Śpiewały jej hymny, recytowały jej wiersze i
zajmowały się służeniem biednym i potrzebującym. Na ich potrzeby przełożona
opracowała doskonałe receptury leków ziołowych. Życie w klasztorze toczyło się
wokół ciężkiej pracy i modlitw. Nie było w nim czasu na głupoty i na niecne
myśli. Nie było też sił. Wczesnym rankiem przeorysza trąbiła na pobudkę, a
później, aż do 10.00 wieczór cały czas był wypełniony intensywnymi zajęciami.
Przeorysza czuła się spełniona. Widziała, że jej trud i jej życie nie poszły na
marne. Pomagała wielu ludziom, choć niektórzy z nich wcale nie potrafili okazać
za to wdzięczności. A, co najgorsze, gdy była już bardzo stara, w jej klasztorze
zaczęło lęgnąć się zło. Nowicjuszki myślały tylko o seksie, czuły się
nieszczęśliwe, zamknięte za murami wbrew swej woli. Jednak nie mogła odmówić ich
przyjęcia, gdyż klasztor straciłby wsparcie możnych protektorów. Nie miała już
sił, by nowicjuszki zagonić do godziwych zajęć. Dyscyplina zaczęła poważnie
podupadać, nad czym ona, jako fundatorka, niezwykle bolała. A najgorsze było to,
że zauważyła, iż niektóre z nowicjuszek zetknęły się wcześniej z kultem Szatana.
Te właśnie buntowały się najbardziej i nie chciały zaakceptować reguły zakonnej.
Umierała więc z ciężkim sercem martwiąc się, kto przejmie po niej schedę i co
się stanie z całym klasztorem po jej śmierci. Czuła ból i odpowiedzialność,
której nie mogła już udźwignąć...
 
Znów "wicher karmy" przygnał go do Bawarii, gdzie u stóp
pięknych, niebotycznych Alp człowiek od wieków zmagał się z przeciwnościami
losu. Tu dzieło Boga musi imponować! Potężne góry, na które człowiek nigdy dotąd
nie miał wstępu i ogromne wodospady, wobec których ludzka istota jest niczym
unoszony na wodzie listek. Tu właśnie, u podnóża Alp, znalazł miejsce klasztor
męski. W nim rządził przeor, który też został świętym i to już za życia. A jakże
mądre i uduchowione były jego nauki! Mnisi pracowali nad swym uszlachetnieniem.
Dużo czasu zajmowała im praca w ogrodach, ale przede wszystkim mieli medytować
(co w tamtejszej gwarze znaczyło rozmyślać) nad marnością i znikomością
ludzkiego życia i ludzkiej mocy. To wszystko miało wykorzenić z nich pychę.
Siedzieli więc nad ogromnym wodospadem przy dawnym rzymskim trakcie i rozmyślali
o przemijaniu, o nietrwałości ludzkich dokonań. Próbowali też wyobrażać sobie,
jak zmierzają się z ogromem potęgi bożego dzieła. Dla każdego, nawet
najgłupszego, który patrzył na masy przewalającej się wody, byłby to dowód, że w
porównaniu z potęgą natury, człowiek jest niczym, że jest bezsilny. Po cóż więc
marzyć mu o potędze. Niech się tych grzesznych marzeń wyzbędzie raz na zawsze.
Obserwowanie wodospadu wyraźnie w tym pomagało.
Niektórzy z mnichów pragnęli kierować się szlachetnymi
pobudkami i pomagać biednym ludziom, leczyć ich. W odpowiedzi słyszeli słowa
świętego: "to pycha, gdyby bowiem Bóg chciał, żeby ludzie nie cierpieli, sam by
to uczynił i nie potrzebowałby w tym waszej nędznej pomocy. Uzdrawiając czy
niosąc pomoc biednym ingerujecie w boże dzieło. Więcej Pokory!" Rozmyślali więc
intensywnie nad pokorą i marnością, a także nad słowami świętego, przez którego
usta niewątpliwie przemawiał sam Bóg. Wyrzekali się mocy i marzeń o mocy.
Wyrzekali się pragnień związanych z tym światem. Przecież wszystko to marność
nad marnościami. Jedyna droga do zbawienia miała prowadzić przez uwolnienie od
pychy, od pociągu do ludzkich zachowań i od ludzkiej solidarności. Chodziło o
to, by przestać pragnąć żyć wśród ludzi, a umysł kierować ku sferom niebieskim.
Przekonanie o marności wszystkiego, co ludzkie, miało otworzyć wrota raju. I
wreszcie w życiu mnicha nadszedł ten upragniony dzień. Bramy raju stały otworem,
choć on sam jeszcze nie był zadowolony ze swej doskonałości. Czuł, że jeszcze za
dużo w nim pychy. Jeszcze raz złożył ślubowanie, że wyrzeka się mocy na wieki
wieków i na życie wieczne. Amen.
 
Ach, gdyby przewidział konsekwencje swego czynu...
Skoro jednak złożył takie ślubowania, to nie mógł niczego
uczynić, gdy Tatarzy plądrowali jego nową ojczyznę w kolejnym życiu. Widział
morze łez, cierpień i śmierci, ale niczego nie był w stanie uczynić, by pomóc
współziomkom. Był całkowicie bezsilny. Ale najgorszym, co go bolało, to zupełny
brak solidarności między dręczonymi z zewnątrz ludźmi. Zauważył, że największe
krzywdy wyrządzają ludności miejscowi bandyci, którzy wykorzystują sytuację, gdy
brakuje silnej władzy. Wówczas w zasadzie, mógł tylko ubolewać nad tym, gdyż
jego myśli zajmowało pragnienie opuszczenia tego łez padołu. Bardzo gorąco
wierzył, że zbawienie przychodzi przez krzyż, toteż długo nie pociągnął. Dwóch
oprychów zasztyletowało go pod krzyżem, do którego modlił się o zbawienie. Byli
tylko zawiedzeni, że on, mnich, nie ma przy sobie żadnych ukrytych skarbów.
Tu chyba miarka się przebrała. Zauważył dotkliwy brak
szlachetnych ludzi, którzy mogliby ponieść prawdę wiary, a nawet i codzienną
pociechę innym ludziom. Zauważył bowiem, że w czasach anarchii nikogo nie
interesują sprawy wiary i Bóg. Tu wygrywali pozbawieni skrupułów bezbożnicy.
Leżąc pod krzyżem czuł ból, a zbawienia jak nie było, tak
się nie doczekał. Znów zaczął mieć wątpliwości....
 
I znów się zaczęło... 
Od dzieciństwa wyrastał w pragnieniu zaprowadzenia porządku
w Środkowej Europie. Ojciec zapewnił mu dobre wyszkolenie rycerskie i
przekonanie, że należy zaprowadzić ład i porządek siłą. Wówczas ludzie będą
wdzięczni władzy i przestaną odwracać się od Kościoła. I oto wreszcie król
ogłosił długo oczekiwaną krucjatę przeciw bezbożnikom - zbójnikom. Zgłosił się
więc na nią na ochotnika. Odtąd w poszukiwaniu zbójców przemierzył Węgry,
Słowację, Austrię, Czechy i Dolny Śląsk. Wszędzie trzeba było wspinać się na
góry i zdobywać zamek za zamkiem. Ze zbójnikami nie było raczej kłopotów.
Zazwyczaj nad ranem leżeli upojeni zrabowanym wcześniej winem, więc łatwo można
ich było pojmać lub nawet zabić.
Pewnego dnia żołnierze pod jego dowództwem zdobyli zamek
zbójnicki pod Żyliną. Wdzięczni chłopi chcieli podziękować szlachetnym rycerzom
i wyprowadzili z ukrycia dziewczęta. Wówczas przeżył szok, gdyż nigdy nie
podejrzewał, że jego ludzie zrobią z nimi to samo, co robili zbójnicy.
Przeżywszy szok poczuł ogromną pogardę dla szlachetnie urodzonych, którzy upili
się winem znalezionym na zdobytym zbójnickim zamku, po czym zgwałcili
dziewczęta, gdy tylko trafiła się okazja. Oczywiście, srogo ukarał winnych.
Słowacja urzekła go pięknem krajobrazu i życzliwością
mieszkających tam ludzi. Poczuł dla nich wiele sympatii, a jednocześnie zdziwił
się, że ci ludzie są pozbawieni jakiejkolwiek władzy i ochrony ze strony
szlachty. Był pewien, że potrzeba im silnej władzy!
 
W kolejnym z wcieleń był już Słowakiem i ożenił się z
piękną panią na włościach nad Wagiem. Jego panem lennym był władca Orawskiego
Zamku. Nasz bohater miał mu służyć i przynosić daninę od chłopów, którzy nie
dość, że byli biedni, to jeszcze buntowali się i uciekali przed żołnierzami.
Jego piękna i młoda żona czekała samotnie w zamku całymi dniami i nocami, gdy on
uganiał się po górach za ukrywającymi się chłopami. Od czasu do czasu udawało mu
się skonfiskować jakąś kurę czy gęś, albo parę miedziaków, ale to było wszystko.
Tymczasem jego przełożony ciągle był z niego niezadowolony. Posądzał go, że
większość podatków przywłaszcza sobie i ukrywa ten fakt przed nim. A jego
potrzeby były ogromne! Co jakiś czas do zamku sprowadzano wozy z węgierskim
winem, za które trzeba było słono płacić. Miarka się przebrała, gdy handlarze
odmówili dostaw wina z powodu niewypłacalności. Wówczas to pan feudalny uwięził
szlachetnie urodzonego swego poddanego i kazał go torturować, by ten wyznał,
gdzie schował bogactwa zabrane chłopom. Pech jednak chciał, że nasz bohater nie
wytrzymał tortur, choć wreszcie doczekał się męczeńskiej śmierci (a to pech! Tym
razem miał bowiem większą ochotę na igraszki z piękną żoną). Widząc, że nie
trafił do raju i tęskniąc za swą piękną, ukochaną żoną, która tak mało zaznała w
życiu rozkoszy, postanowił zemścić się na swym prześladowcy nie czekając na
kolejne wcielenia. Zaczął więc straszyć na Orawskim Zamku jako upiór. To z kolei
doprowadziło do przedwczesnej tragicznej śmierci jego prześladowcę.
 
Kolejne jego wcielenie było znacznie mniej mistyczne.
Owszem, praktykował buddyzm w jego chińskiej formie, ale przede wszystkim
postanowił służyć biednym i prześladowanym przez poborców podatkowych. A od
takich roiło się wówczas w Chinach, jako że każdy z panów feudalnych miał ochotę
wzbogacić się na cudzej pracy.
Po przeszkoleniu w zakresie chińskich sztuk walki bronił
ludność przed poborcami podatkowymi, którzy zazwyczaj lądowali w błotnistych
bajorach pól ryżowych. Oczywiście, wracali z niczym, ale czuli się upokorzeni.

Pech chciał, że nasz bohater znów nie uwzględnił, jak silne
mogą okazać się u niektórych intencje dokonania zemsty. Przecież sam niedawno w
postaci upiora doprowadził do śmierci swego prześladowcy. Teraz z kolei miał sam
paść ofiarą innego mściciela. I tak boleśnie zakończyło się jego życie.
Podstawową intencją mistrza sztuk walki jest udowodnić, że
pokona wszystkich. Jeśli raz się nie udało, to przecież nasze życie nie kończy
się wraz ze śmiercią. Jako buddysta wiedział to już, ale jego pojęcie o prawie
karmy było raczej mgliste. Tym niemniej umierając postanowił zemścić się,
wyeliminować ze świata wroga swego ludu.
 
O dziwo, przez wiele lat kolejnego życia nic go do tego nie
popychało. Żył sobie miło i spokojnie w chińskiej wiosce, aż oto wtargnęli do
niej bandyci, którzy go upokorzyli i na jego oczach zgwałcili mu żonę. To
zadecydowało, by zemścić się, by zabić tego, kto nasłał bandziorów. Okazał się
on potężnym mistrzem sztuk walki, więc, aby go dopaść, trzeba było intensywnie
ćwiczyć. Gdy po wielu latach sam został mistrzem, wyruszył na poszukiwanie swego
prześladowcy. Najpierw pozabijał jego uczniów, którzy usiłowali bronić dostępu
do swego mistrza, a potem i jego samego. Właściwie to patrzył, jak stary
człowiek umiera ze strachu na jego widok. Nikt przecież nie mógł go już obronić,
a jedyny pozostający przy życiu uczeń był gdzieś daleko, gdyż właśnie poszukiwał
prześladowcę mistrza, by go zabić.
Po wypełnieniu misji rozpędził do domów swych uczniów i
zakończył działalność szkoły sztuk walki. Uwolnił ich jednocześnie od
ślubowania, że kiedy sami będą silni, to zabiją swego mistrza, by przejąć po nim
szkołę. Tym niemniej jego dalsze życie obfitowało w spotkania z różnymi
palantami, którzy koniecznie w walce z nim chcieli wypróbować swoje siły. To go
wreszcie znudziło. Zakończył żywot jako wędrowny żebrak....
 
Nieoczekiwanie wrócił do Europy, i to w sam środek zadymy,
jaką była wojna 30 letnia w Niemczech. Tam wszyscy przeciw wszystkim walczyli o
prawdę i sprawiedliwość. To było coś zgodnego z jego intencjami!
Jako najemny żołnierz uczestniczył w zdobyciu Magdeburga
przez katolików, a potem obserwował bestialską masakrę dokonaną przez nich na
ewangelikach. Wówczas podjął decyzję, że zemści się na nich, że z katolikami nie
chce mieć już nic wspólnego. Odszedł i zaginał gdzieś w zawierusze wojennej...

 
Urodził się w Afganistanie, skąd wygnały go walki
międzyplemienne. Udał się stamtąd do Indii, gdzie po ciężkich przeżyciach
osobistych został adeptem bhakti -jogi, czyli jogi miłości. Tam spotkał się z
duchowymi aspirantami pochodzącymi z dobrych domów, ze szlachetnych rodzin.
Starał się zasłużyć na łaskę Kryszny, choć bolało go, że Mistrza otaczają
szubrawcy, którzy pochodzą z wyższych kast i myślą tylko o swoim wywyższeniu się
w oczach innych. Dawali mu wyraźnie do zrozumienia, że należy do kasty
niedotykalnych. Ale to go nie zrażało, bowiem dzięki intonowaniu mantry Hare
Kryszna miał nadzieję już nigdy nie powrócić do tego obrzydliwego świata.
Wierzył święcie w autorytet guru, który mu to gwarantował mocą całej tradycji
spisanej w świętych księgach i tej niepisanej. A jednak...
 
Pojawił się znów w Europie, tym razem jako Wielki
Wtajemniczony. Ponieważ w młodości poczuł się skrzywdzony przez durnia z
arystokratycznym tytułem, zapragnął upokarzać utytułowanych patałachów. W tym
celu sam przyjął tytuł hrabiego. Czynił cuda, a arystokraci płacili ogromne
pieniądze za samo prawo zbliżenia się do niego. Jeszcze większe płacili za
inicjacje w stopnie tajemnej okultystycznej hierarchii. Tymczasem on bawił się
świetnie udowadniając, że arystokraci to tacy sami durnie, jak pierwszy lepszy
człowiek wzięty z ulicy, a jedyna między nimi różnica polega na tym, że płacą za
swoją głupotę ogromne pieniądze. 
Po wielu latach oszustw mężowie zdradzeni przez swe duchowo
aspirujące małżonki donieśli na niego, że ukrywa przed królewskimi poborcami
podatkowymi ogromny majątek, podczas gdy skarb królewski świeci pustkami. Ci
ucieszyli się i aresztowali maga - oszusta. Okazało się jednak, że nie mogli od
niego wydobyć żadnych informacji na temat tego, gdzie ukrył on pieniądze i
kosztowności. Wreszcie jeden z nich powiedział: "jeśli naprawdę są inne
wcielenia, to i tam cię dorwiemy i zabierzemy ci te pieniądze".
Oczywiście, miejsca ukrycia skarbów nie wyjawił, gdyż
takowego nie było. Wszystkie pieniądze rozchodziły się błyskawicznie na
dostatnie życie oraz na opłacenie kosztownych wspólników oszustwa.
Przed śmiercią nakłonił żonę, by wyznała swe grzechy na
spowiedzi i wyrzekła się go, by uratować życie, gdyż groził jej surowy wyrok Św.
Inkwizycji.
Umarł w więzieniu wpadając w trans samozniszczenia, więc
nie trwało to długo. Umierając pragnął wolności.  A w owym czasie wolność
oferowała Ameryka!
 
Po jakimś czasie urodził się w plemieniu Indian na prerii.
Miał wolność i nieograniczoną przestrzeń. Ale wolał zostać szamanem. To było
znacznie bezpieczniejsze od nadstawiania głowy podczas walki. A ile więcej
dawało prestiżu społecznego!
Konkurował więc z szamanem odwiecznych wrogów, rzucał na
niego straszne klątwy. Jednak jego podstawową intencją było zaprowadzenie na
prerii pokoju. W tym celu z wodzem udał się nawet do Białego Ojca w Białym Domu.
W drodze powrotnej sprzedał konie za whisky. Przecież musiał używać stymulatora,
który gwarantował mu kontakt z Manitu. A Manitu prowadził go do domu drogą
dłuższą, acz przyjemniejszą. Zawsze tam, gdzie można było znaleźć whisky. Trafił
więc i do Nowego Orleanu, gdzie wpadł w zachwyt dla instytucji burdelu. "O tak -
pomyślał - gdyby coś takiego zrobić naszym młodym wojownikom, przestaliby myśleć
o wojowaniu!"
Pomimo próby sprowadzenia chętnych panienek projekt jednak
nie wypalił, a młodzi wojownicy nadal rwali się do walki. Zniechęcony
niepowodzeniem swej pokojowej misji odszedł z godnością Indianina...
 
Jakiś czas potem znów narodził się w pięknej Francji.
Dzięki bogatym rodzicom ukończył studia prawnicze i stał się wybitnym adwokatem.
Jako prawnik miał wzięcie, ale nie czuł wielkiej satysfakcji, pomimo że
doprowadził do upadku kilka fortun nowobogackich burżujów, których nienawidził
za brak manier i kultury osobistej. Miał sławę, pieniądze i kobiety. Po kilku
latach pojął jednak, że pieniądze szczęścia nie dają. Pragnął być bardziej
pożyteczny, a ponieważ to się nie mogło wówczas udać, to umarł  z poczuciem
winy, że wielu ludzi doprowadził przed sądem do bankructwa tylko dlatego, że
ktoś mu za to dobrze płacił.
 
W kolejnym wcieleniu dominował u niego motyw poczucia winy
za korzystanie z bogactwa burżuazji, na wytworzenie którego pracowały tysiące
przerażających, złych robotników.
 
Po krótkim tybetańskim epizodzie w europejskich wcieleniach
powrócił do Francji, ale tym razem jako młody Żyd pochodzący z Niemiec. Tu
studiując medycynę poznał kobietę swego życia, która jednak miała dwie wady:
była zamężna i zaangażowana w aferę szpiegowską. Stąd posiadała dużo pieniędzy.
Taki związek z konieczności musiał zakończyć się tragicznie. Ona zdążyła
ofiarować mu sporą sumkę pieniędzy, po czym została porwana. Jego podczas próby
ratowania jej raniono szpadą w lewą rękę. Zakończyło się niedowładem, co
zdyskwalifikowało go jako kandydata na chirurga. W związku z tym wybrał
psychiatrię.
Po powrocie do rodzinnego miasta ożenił się z bogatą
dziewczyną, którą też pokochał. Za pieniądze przywiezione z Francji i za część
posagu wybudował klinikę psychiatryczną. Później stała się ona dość sławna w
całych Niemczech, choć zdecydowanie krytykowana przez profesorów z Getyngi. I
znów nie poznał, że przyszedł do swoich, a oni go też nie poznali. On był szefem
kliniki, głównym specjalistą, a oni albo wariatami, albo członkami personelu.
Wszystko układało się dobrze, a wyniki mówiły same za siebie. Klinika
prosperowała lecząc przede wszystkim tych, z bogatych domów.  Znów arystokraci
płacili mu ogromne pieniądze za swoje pomieszanie umysłowe! I oto spadł na niego
cios: jago małżonka zwariowała i stała się jedynym nieuleczalnym przypadkiem w
klinice! Już niedługo do kliniki zaczęli przybywać pacjenci, którym ta kobieta
imponowała i którzy robili wszystko, by w swym szaleństwie posunąć się dalej,
niż ona.
Na szczęście dla niego po jakimś czasie żona umarła, więc
bez poczucia winy mógł zająć się atrakcyjniejszymi paniami z personelu. Dzieląc
życie na pracę zawodową i zabawy doczekał późnej starości. Umierając czuł jednak
żal, że nie wszystkich wariatów z Niemiec udało mu się zamknąć w klinice.
Pozostali zaczęli bowiem tworzyć podwaliny III Rzeszy.
 
I znów urodził się w bogatej rodzinie żydowskiej - tym
razem w Polsce. Jego matka nienawidziła swego ojca - sknerusa i pracy, jaką
musiała wykonywać, by ten dawał jej pieniądze. Pod jej wpływem jeszcze jako
dziecko uniósł się ambicją i wyrzekł wszelkich bogactw materialnych, a
szczególnie rodzinnych, choć dziadek oprowadzając go po fabryce i pokazując
złych na cały świat robotników, mówił mu: To wszystko będzie twoje. Będziesz
nimi rządził. To było zbyt przerażające. Zrobiłby wszystko, by tego uniknąć. I
oto przyszła II wojna światowa, a wraz z nią przesiedlenia do getta. Tam
doświadczył prawdziwej gehenny, na którą przecież czekał razem z wieloma
wiernymi Żydami. Owszem, jako nastolatek mógł uniknąć prześladowań, gdyż pewna
polska szlachcianka zaoferowała, iż wyjdzie za niego za mąż. To jednak wydało mu
się ceną zbyt wysoką, więc wybrał wolność w getcie. Szlachciance od tego tak się
poprzestawiało w głowie, że wstąpiła do faszystowskiej organizacji ND i nawet
kiedyś zleciła kolegom, by dla przykładu skopali go na głównej ulicy w mieście.
Co też oni chętnie wykonali.
Czas nieubłaganie biegł naprzód i przynosił Niemcom do
głowy coraz to inne pomysły na rozwiązanie kwestii żydowskiej. Wreszcie nasz
bohater trafił do obozu zagłady w Oświęcimiu Brzezince. Tam został przydzielony
do wynoszenia trupów z miejsc zagazowania do krematorium lub na stosy, gdzie
palono zmarłych. Gdy poczuł się zmęczony życiem, świadomie naraził się
SS-manowi, który posłał go do gazu. Pomimo znaków zbliżającej się wyzwoleńczej
ofensywy, wierzył, że jedynym wybawieniem będzie śmierć. I trafiła mu się śmierć
miła, przyjemna, całkiem nieprzytomna. Najważniejsze jednak, że nie bolała tak,
jak całe jego dotychczasowe życie. Umierając poczuł ogromną wdzięczność dla tego
Niemca, który wymyślił Cyklon B.
 
Na matkę w kolejnym życiu wybrał sobie piękną, acz
nieprzytomną kobietę. Uwielbiała ona środki uspokajające i odurzające. Czuł do
niej ogromny pociąg seksualny i to była główna intencja, by znaleźć się aż tak
blisko. Ona jednak umarła przy porodzie, a jego odratowano. Całe krótkie życie
miał o to żal i pretensje. Ojciec dodatkowo obciążał go winą za śmierć tej
kobiety. Od ojca przejął ponadto lęk przed zdemaskowaniem i poczucie osaczenia.
Nic dziwnego, wywiad Izraela poszukiwał ukrywających się po świecie wybitnie
zasłużonych dla gehenny SS-manów, a przecież jego ojciec był cenionym
specjalistą III Rzeszy zajmującym się produkcją bojowych gazów trujących. Cale
swoje krótkie dzieciństwo czuł się źle, aż wreszcie sprowokował ojca i macochę,
by pobili go śmiertelnie. To też nie było przyjemne, ale za to skuteczne.
 
Ta skrócona historia, to tylko nieliczne wątki z mojej
własnej historii karmicznej. W rzeczywistości było ich znacznie więcej.
Nakładając się na siebie spowodowały istną plątaninę, co z kolei zaowocowało
tym, że wcielałem się w różnych krajach świata, w różnych kulturach, których
nawet nie opisałem. Trudno by to było uczynić, gdyż wielu z nich w ogóle nie
pamiętam.
Kiedy przypomniałem sobie wiele z moich przeszłych wcieleń,
pojąłem, że decydowały o nich wątki główne i poboczne. Poboczne decydowały o
niektórych szczegółach, ale główne wytyczały drogę mojego życia.
Jak łatwo zauważyć, przez wiele wcieleń wierzyłem, że
wyzwoleniem będzie śmierć. To wierzenie tkwiło w mej podświadomości już wówczas,
gdy spotkałem Jezusa. Podobnie też wcześniej znałem program końca świata i
Armageddonu. Miałem nawet odegrać w nim swą rolę.
Motywy mego istnienia, a właściwie wcielania się, zmieniały
się w pewnym stopniu, ale w  swych podstawach były trwałe. Ciągle też otaczały
mnie osoby, z którymi silnie związałem się w dawnych wcieleniach. Jakaś
niesamowita siła przyzwyczajenia ciągnęła nas do siebie nawet wówczas, gdy
inkarnowaliśmy w zupełnie innych rejonach świata. A siłą tą okazała się misja
cywilizacyjna, której podsumowaniem miały być wydarzenia opisywane w różnych
pismach apokaliptycznych.
Jeszcze teraz, pisząc te słowa, odczuwam bunt: "po co tak
się męczę, by ucywilizować te małpy? Po co mnie tu przysłali z innej planety?"

Tak pobrzmiewa echo staroegipskich hipnoz.
Niemniej ważne wydawało mi się przywiązanie do starożytnej
kasty magów. Ach, czy dla maga  może być atrakcyjnym jakiś zwykły śmiertelnik?
Przecież taki niczego nie pojmuje i wszystkiego się boi.
"Moc ludu" poznałem dopiero podczas Rewolucji Francuskiej.
Wcześniej zapoznałem się z "mocą" przywódców kościelnych, tak że dziś żaden z
nich nie zwiedzie mnie swymi sztuczkami i zapewnieniami. Wiem, co w Kościele
jest nieśmiertelne - ale to nie ma nic wspólnego ani z Jezusem ani z wiarą. No
cóż, moje niezbyt przychylne nastawienie do hierarchów jest uwarunkowane
karmicznie. Z pewnością zmienię je, jeśli zauważę, że mi przeszkadza.
Ważnym motywem okazało się też w moim przypadku
przyzwyczajenie do rozwiązywania problemów przez śmierć. Gdy czułem się
zmęczony, czy złapany w potrzask, po prostu umierałem i tyle mnie widzieli.
Tej sztuczki nauczyłem się po katastrofie Atlantydy. Byłem
jednym z niewielu, którzy przeżyli katastrofę, chyba jedynym z Rady. Po latach
tęsknoty za bliskimi, którzy odeszli, znalazłem kogoś, kto nauczył mnie, jak
niszczyć swoje ciało na życzenie. To oczywiście zaowocowało skłonnościami mego
ciała do chorób. W wyniku tego podczas afirmowania sobie zdrowia i przyjemnego
życia, moja podświadomość wystraszyła się aż tak, że doznałem nagłego wzrostu
temperatury ciała do granicy bezpieczeństwa. A najważniejszym z powodów owej
skłonności było przekonanie o nędzności tego świata i życia. Pewnego dnia
zdziwiłem się, jak silne jeszcze było to pragnienie samozniszczenia, kiedy
poczułem się zmęczony wprowadzanymi przez rząd idiotycznymi pseudo-reformami,
które obejmują mnie z racji prowadzenia działalności gospodarczej. Moja
podświadomość powiedziała mi po prostu: "zostaw to wszystko i umrzyj. Niech inni
się męczą, jeśli sprawia im to przyjemność". Oczywiście, taką podpowiedź
potraktowałem jako ważną informację na temat negatywnych wzorców przechowywanych
jeszcze w podświadomości.
A gdybym nie był czujny i uległ podświadomej fascynacji?
Wówczas mógłbym skończyć jak pewien dyrektor szpitala psychiatrycznego, który
popełnił samobójstwo, ponieważ w wyniku "reformy" służby zdrowia brakło mu
pieniędzy na wypłaty dla personelu.
Niszcząc swe ciało po katastrofie Atlantydy uwierzyłem, że
ostateczną gwarancją wolności jest dla mnie prawo do śmierci w dowolnie wybranym
czasie. Z tego powodu wpadłem wręcz w nałóg umierania.
Ważnym dla mnie motywem, stonowanym tylko przez nieuchronne
cierpienie, które towarzyszyło takim praktykom, było pragnienie doznania śmierci
w  ekstazie. Przez wiele wcieleń nic nie było dla mnie aż tak ważne i cenne.
Byłem gotów żyć tylko po to, by raz doświadczyć tego ekscytującego uczucia.
Wymyśliłem sobie też inny sposób, by doświadczać seksualnych ekstaz. Wybierałem
sobie na matki nieprzytomne, piękne kobiety, które uwielbiały seks. A nie chcąc
doznawać cierpień związanych z rodzeniem się i życiem, umierałem podczas lub w
okolicy porodu. Od tego pragnienia było mi najtrudniej się uwolnić. Tym
bardziej, że moja podświadomość głęboko wierzyła, że nic nie może się równać z
seksualną ekstazą śmierci. Wierzyła w to, pomimo że miała wiele piękniejszych i
przyjemniejszych doznań związanych z medytacją i kontemplacją.
Kiedy już przydarzyło mi się przeżyć narodziny i
dzieciństwo, to zazwyczaj umierałem młodo. I nie miało dla mnie większego
znaczenia, czy wówczas byłem kobietą, czy mężczyzną. Umierałem młodo, gdyż balem
się starości i wiążącej się z nią bezradności i niemocy. Te lęki też miały swoje
karmiczne powody.
Przez wiele wcieleń dominowały u mnie motywy związane z
praktykami buddyjskimi, w szczególności ze ślubowaniami bodisattwy oraz
medytacją wymiany. Wyrzekłem się wówczas swego oświecenia do czasu, aż
doprowadzę tam innych, a medytacja wymiany skutecznie zaniżała moje wibracje. W
wyniku tego, że mój guru umierając powierzył mi swych uczniów, naprzykrzałem się
im przez wiele kolejnych wcieleń i jednocześnie obwiniałem ich za to, że z
powodu ich opieszałości nie mogę się oświecić. Chcąc ich nauczać stawałem się
mistrzem, gdy byli gotowi uczyć się i praktykować. Z kolei gdy upadali, próbując
ratować ich z otchłani piekielnych, upadałem na samo moralne dno. I zamiast ich
wyciągać z "piekła", zostawałem z nimi, ponieważ mi na nich za bardzo zależało. 

Ale to męczyło i coraz bardziej zniechęcało. Zniechęcenie
zawsze rodzi bunt, więc i ja co jakiś czas buntowałem się nie wiedząc, o co
chodzi. Czując podświadomą niechęć do buddyzmu wkroczyłam na kilka wcieleń na
drogę czarnej tantry, czując bunt przeciw chrześcijaństwu, wiązałem się z
satanistami. Itd., itp.
Ot, klasyczny przypadek niewłaściwej diagnozy, w wyniku
której podejmujemy błędne decyzje.
Dopiero wówczas, gdy zacząłem odwoływać się do pamięci
poprzednich wcieleń, zrozumiałem, o co chodzi w moim obecnym życiu. Ale
najważniejsze było to, że zauważyłem, iż dotychczas zbyt poważnie traktowałem
swoje działania, swoją misję i opinie o mnie. Przy tym wszystkim poważnie nie
traktowałem ani siebie, ani swoich duchowych aspiracji. Jeżeli już chciałem być
na tej Ziemi, to tylko dla kogoś, ale nie dla siebie. I na moje szczęście,
pewnego dnia przestałem widzieć w tym sens swego życia. Byłem tym już za bardzo
zmęczony i zbyt zależny od życzeń, i zachcianek innych. Moje oczy zaczęły się
otwierać, gdy czytałem książki związane z buddyzmem, ezoteryką i wiedzą tajemną
-. szczególnie Huną. Ale największe pozytywne wrażenie wywarła na mnie
literatura związana z rebirthingiem. Było w niej tak wiele entuzjazmu i
prostoty, że przemawiała do mojego serca i umysłu. Odtąd stawałem się coraz
bardziej samodzielny, niezależny i świadomy siebie. Oczywiście, że wyszedłem
daleko poza to, co oferowała mi literatura, co mogli zaoferować przyjeżdżający
do Polski różni mistrzowie, bo to wszystko, co najlepsze, było we mnie.
Nauczyłem się czerpać radość z odkrywania tego.
Nie, nie po to napisałem te słowa, by się wywyższać, by
dodać sobie prestiżu. Czytasz o tym po to, żeby pojąć, iż to, co najlepsze, jest
również i w tobie! I nawet w tych ludziach, których dziś uważasz za kompletnych
debili.
Dziś, kiedy pamiętam, w jaki sposób w przeszłości
manipulowano mym umysłem i jak sam to czyniłem, dziwię się, że w ogóle mi się
udało to wszystko odkryć i odkręcić. Tym niemniej uzyskałem pewność, że żadne
przeszkody nie są realnymi dla kogoś, kto odwołuje się do Najwyższego Dobra w
sobie i w innych. Pojąłem, że najważniejsze w życiu  jest kierować się
czystymi intencjami wobec siebie i swego rozwoju.
Inni pewnie nazwą to miłością do siebie - co też
jest w porządku. A jeszcze inni egoizmem lub chamstwem - i przegrają kolejne
wcielenie odżegnując się od tak przyziemnych i nieetycznych postaw.
 



Friko.pl - Darmowe serwery WWWFriko_stopka.style.display = 'none';

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Regresje Przerwać błędne koło karmy
kolo 2 WMS zesp przyg
Rozdział 04 System obsługi przerwań sprzętowych
koło Programy Goofy
Kolo Czasu 3 Kamien Lzy tom2
Koło dwumasowe Skoda Octavia
Błędne wojenne rozkazy Ich Troje
KOLO 2
czy przerwa przy komputerze
kolo I analiza (zad rozw)
kolo mop1
PRZERWANE OBJĘCIA

więcej podobnych podstron