background image

Andrzej Pilipiuk

Ś

WI

Ę

TY MIKOŁAJ SPOTYKA DZIADKA MROZA

Sypał 

ś

nieg.  Mróz  trzymał  mocno.  Było  co  najmniej  trzydzie

ś

ci stopni poni

ż

ej

zera. I jeszcze do tego wiał silny wiatr. W tak

ą

 pogod

ę

 nie wyp

ę

dza si

ę

 z domu nawet

psa.  Samemu  te

ż

  si

ę

  nie  wychodzi.  Chyba 

ż

e  nie  ma  innego  wyj

ś

cia.  Gdzie

ś

  w

samym  sercu  Syberii  stała  chatka  zbudowana  z  grubych,  nieokorowanych  belek.
Pomi

ę

dzy belki utkni

ę

to pakuły, stare gazety i wszelkie inne materiały uszczelniaj

ą

ce,

jakie  były  pod  r

ę

k

ą

.  Niewielka  chatka  chyliła  si

ę

  ku  ziemi.  Na  pierwszy  rzut  oka

wydawało  si

ę

ż

e  nikt  w  niej  nie  mieszka,  a  jednak  z  komina  szedł  dym,  a  wzdłu

ż

kraw

ę

dzi dachu zwisały sople. Takie sople, które powstaj

ą

, gdy wewn

ą

trz domu pali

si

ę

 w piecu i ciepło przenikaj

ą

ce przez dach roztapia odrobin

ę

 

ś

nieg. Koło chatki stały

sanie,  popularna  swego  czasu  trojka.  Starzec  z  biał

ą

  brod

ą

  wyszedł  z  domku.

Popatrzył przez chwil

ę

 na otaczaj

ą

cy go las i westchn

ą

ł. Z kieszeni wydobył czapk

ę

.

Była to niewielka czerwona czapka w kształcie miski. Zało

ż

ył j

ą

 na głow

ę

. Wygl

ą

dał

teraz  odrobin

ę

  dostojniej.  Z  sieni  wydobył  worek  wypełniony  zaledwie  w  jednej

trzeciej i umie

ś

cił go troskliwie na saniach. W szopie za chatk

ą

 odszukał pastorał. W

tym  roku  wisiał  przy  nim  mały  dzwoneczek.  Tak  to  ju

ż

  było.  Wszystko  było  ostatnio

płynne.  Nawet  jego  rysy  zmieniały  si

ę

.  Dobrze, 

ż

e  w  tym  roku  miał  do  sa

ń

  trójk

ę

reniferów. Przez kilka ostatnich lat musiał zadowala

ć

 si

ę

 jednym. Mo

ż

e co

ś

 wreszcie

szło  ku  lepszemu?  Niespodziewanie  zaszła  zmiana.  W  wiecznym  półmroku  tajgi
pojawiła  si

ę

  jasna  plama 

ś

wiatła.  Powiało  ciepłem.  Starzec  odwrócił  powoli  głow

ę

.

Blask  raził  przez  chwil

ę

  jego  oczy  przywykłe  do  pełgaj

ą

cych  płomyków  cienkich

cerkiewnych 

ś

wieczek. Przed nim stał anioł. Anioł miał trzy pary skrzydeł, biał

ą

 szat

ę

,

b

ę

d

ą

c

ą

  skrzy

ż

owaniem  greckiej  tuniki  i  rzymskiej  togi.  Na  głowie  szopa  jasnych

włosów,  a  nieco  wy

ż

ej  dyskretnie  połyskiwała  aureola.  Cała  posta

ć

  anioła  ja

ś

niała  i

biło od niej ciepło.

- B

ą

d

ź

 pozdrowiony, biskupie Mikołaju - odezwał si

ę

 go

ść

.

Starzec  u

ś

miechn

ą

ł  si

ę

  i  odruchowo  poprawił  swoj

ą

  czapk

ę

.  Z  czapk

ą

  działo

si

ę

  co

ś

  dziwnego.  Zamieniała  si

ę

  powoli  w  normaln

ą

  mitr

ę

  biskupi

ą

.  S

ą

dz

ą

c  z

kształtu - katolick

ą

.

- To ty? - zapytał, maj

ą

c na my

ś

li przemian

ę

.

- Nie, o czcigodny.

Ś

wi

ę

ty Mikołaj przymkn

ą

ł oczy.

- Mikołaju...
- Mów prosz

ę

. Z czym przychodzisz?

- Wiesz, co si

ę

 dzieje?

-  Tak.  Moje  istnienie  na  Ziemi  podlega  wierze  ludzi.  To,  jak  mnie  sobie

wyobra

ż

aj

ą

,  determinuje  mój  wygl

ą

d.  To,  jak  mocno  we  mnie  wierz

ą

,  sprawia, 

ż

e

jestem słabszy lub silniejszy, A teraz jestem bardzo słaby. I czuj

ę

 rozdwojenie.

- Psychiatrzy z miasteczka okre

ś

liliby to jako schizofreni

ę

 bezobjawow

ą

.

- Zupełnie słusznie. Z czym przychodzisz?
-  Tam  na  Górze...  -  Anioł  skłonił  si

ę

  z  szacunkiem  w  stron

ę

  pociemniałego

nieba. - Tam na Górze uwa

ż

aj

ą

ż

e do

ść

 ju

ż

 zrobiłe

ś

. Pora odpocz

ąć

.

- To ju

ż

 nie potrwa długo. Wkrótce b

ę

d

ę

 mógł powróci

ć

 do was. Dopóki jednak

kto

ś

 we mnie wierzy, nie mog

ę

 go zawie

ść

.

- Dzisiejszej nocy mo

ż

e by

ć

 niewesoło.

Przywykłem 

nara

ż

a

ć

 

ż

ycie 

zaułkach 

Konstantynopola. 

Kilku

enkawudzistów nie przestraszy mnie.

background image

- Prosz

ę

 na siebie uwa

ż

a

ć

.

Mikołaj skin

ą

ł głow

ą

. Gdy j

ą

 podniósł, anioła ju

ż

 nie było. Gwizdn

ą

ł na renifery.

Przybiegły.  Zawsze  przychodziły,  cho

ć

  nie  potrafił  powiedzie

ć

  sk

ą

d.  Po  prostu

przychodziły.  W  tym  roku  wygl

ą

dały  do

ść

  n

ę

dznie.  Przykładał  im  dło

ń

  do  czół,

staraj

ąć

  si

ę

  przela

ć

  troch

ę

  własnej  siły.  Sam  miał  jej  tak  niewiele  i  coraz  mniej

ka

ż

dego roku. Otarł samotn

ą

 łz

ę

, która toczyła mu si

ę

 po policzku. Dzi

ś

 wieczorem,

je

ś

li wszystko pójdzie dobrze, odzyska cz

ęś

ciowo dawn

ą

 sił

ę

. Je

ś

li wszystko pójdzie

dobrze...

Zało

ż

ył uprz

ąż

, sprawdził chom

ą

ta i orczyki, po czym strzelił z długiego bata.

Zwierz

ę

ta ruszyły posłusznie, ale ospale.

-  Yjala!  -  zakrzykn

ą

ł,  aby  doda

ć

  im  nieco  wigoru.  Powoli  przeszły  w  kłus.  A

potem  sanie  uniosły  si

ę

  nad  ziemi

ę

.  Zaraz  jednak  z  powrotem  opadły.  Ziemia

ś

ci

ą

gała.  A  w  tym  obrzydliwym  ateistycznym  kraju  prawo  powszechnego  ci

ąż

enia

dawało  si

ę

  odczu

ć

  silniej  ni

ż

  gdziekolwiek  indziej  na 

ś

wiecie.  Zsiadł  i  sprawdziwszy

płozy, strzelił ponownie z bata. Sanie ruszyły po 

ś

niegu i wreszcie ci

ęż

ko wzbiły si

ę

 w

powietrze. Gdzie

ś

 tam zal

ś

niła pierwsza gwiazdka. To była ta noc. Nie musiał kiero-

wa

ć

,  sanie  same  odnajdowały  drog

ę

.  Wsz

ę

dzie  tam,  gdzie  był  jeszcze  potrzebny.

Nadleciał  nad  obrze

ż

a  miasta.  Tu  pomi

ę

dzy  blokami  stał  mały  drewniany  domek.

Pierwszy, w którym go oczekiwano. Gdy sanie osiadły ci

ęż

ko na ziemi, Mikołaj wzi

ą

ł

worek  i  zastukał  do  drzwi.  Poczuł  promieniuj

ą

cy  zza  nich  l

ę

k.  Człowiek,  który

otworzył,  miał  w  r

ę

ce  nó

ż

.  Był  gotów  go 

zabi

ć

ale  rozpoznał 

ś

wi

ę

tego  i  nawet

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

 smutno.

- Prosz

ę

 wybaczy

ć

. My

ś

lałem, 

ż

e to oni. 

Ż

e to ju

ż

.

Mikołaj  wykonał  gest  r

ę

k

ą

  i  sanie  stały  si

ę

  niewidoczne.  Wszedł  do  ciepłego

domu.  Przeszli  ciemn

ą

  sie

ń

  i  weszli  do  jasno  o

ś

wietlonego  pokoju.  Okna  zasłoni

ę

te

zostały czarnym papierem. W k

ą

cie pomieszczenia królowała niedu

ż

a choinka, a nad

ni

ą

  wisiała  mała  ikonka.  Tu  dopiero  w 

ś

wietle  Mikołaj  mógł  dokładniej  przyjrze

ć

  si

ę

gospodarzowi.

- Zmienili

ś

cie si

ę

 Wisarionie Iwanowiczu.

- Bardzo si

ę

 zestarzałem?

-  Nie,  to  nie  o  to  chodzi.  Po  prostu  w  waszych  oczach  nie  ma  ju

ż

  tej  dawnej

iskierki nadziei.

- Nie ma nadziei. I nie b

ę

dzie, dopóki Stalin 

ż

yje.

- Mog

ę

 przekaza

ć

 pomy

ś

ln

ą

 wiadomo

ść

. To ju

ż

 tylko kilka miesi

ę

cy.

Ż

ona Wissariona, Larysa, wyszła z kuchni. Jej brwi uniosły si

ę

 do góry.

- Witajcie 

ś

wi

ę

ty...

- Witaj Laryso.
- Zmienili

ś

cie si

ę

. Z roku na rok macie inn

ą

 twarz. Zostaj

ą

 ogólne rysy, ale... A

mo

ż

e jest was wielu?

- Dobrze by było. Kształtuje mnie wyobra

ź

nia ludzi. Tak niewiele zostało ikon.

A jeszcze mniej ludzi we mnie wierzy. Larysa oparła głow

ę

 na jego ramieniu.

-  Ja  b

ę

d

ę

  wierzyła  wiecznie.  I  nigdy  nie  zapomn

ę

  tamtej  wigilii  w  łagrach

Kołymy. Siadajcie, prosz

ę

, do stołu.

-  Nie,  dzi

ę

kuj

ę

.  Musz

ę

  rusza

ć

  dalej.  Mimo  wszystko  troch

ę

  jeszcze  zostało

wierz

ą

cych. Musz

ę

 ich odwiedzi

ć

. A dla was mam podarki.

-  Na  có

ż

  było  si

ę

  wykosztowywa

ć

...  U

ś

miechn

ą

ł  si

ę

  po  raz  pierwszy  tego

wieczora.

-  Jestem 

ś

wi

ę

tym  Mikołajem  -  głos  jego  obni

ż

ył  si

ę

  do  szeptu,  jak  gdyby

przekazywał  im  jak

ąś

  cudown

ą

  tajemnic

ę

.  -  Ja  nie  robi

ę

  zakupów  w  Centralnym

Domu Towarowym. Dla was buty. - Wyci

ą

gn

ą

ł z worka 

ś

liczne zamszowe kozaczki. -

background image

Niech wam słu

żą

. Tylko przybrud

ź

cie je troch

ę

, zanim wyjdziecie na ulic

ę

, bo jeszcze

si

ę

 przyczepi

ą

 ci z NKWD. A jak wyja

ś

nicie ich pochodzenie?

- Dzi

ę

kuj

ę

 - szepn

ę

ła. W oczach miała łzy.

- Dla was, Wisarionie, mam ksi

ąż

k

ę

.

- Derek Tomatow „Droga Carów" - przeczytał z okładki.
-  Wydana  przez  białych  emigrantów  w  Pary

ż

u.  Po  przeczytaniu  spalcie

natychmiast, bo nie mo

ż

e si

ę

 to dosta

ć

 w niepowołane r

ę

ce.

- Zakopi

ę

 w lesie.

- Tylko uwa

ż

ajcie. Za to idzie si

ę

 od razu do piachu.

- Nie pierwszyzna mi. Szkoda, 

ż

e jako 

ś

wi

ę

ty nie mo

ż

ecie mi dostarczy

ć

 broni

palnej.

- Ja tak

ż

ż

ałuj

ę

. Dzieci ju

ż

 

ś

pi

ą

?

- Tak.
- Nie bud

ź

cie ich.

- Wolałbym, aby ci

ę

 zobaczyli 

ś

wi

ę

ty Mikołaju. Inaczej mog

ą

 nie uwierzy

ć

...

- Poka

żę

 im si

ę

 za rok. A na razie zostawi

ę

 dla nich prezenty. Wyj

ą

ł z worka

lalk

ę

  z  porcelanow

ą

  główk

ą

  oraz  pudełko  klocków.  Larysa  ogl

ą

dała  lalk

ę

  ze

zdumieniem.

- Przepi

ę

kna. Sk

ą

d to? Mikołaj pu

ś

cił do niej oko.

-  Przedrewolucyjne  zapasy.  Ze  sklepu  Jeliszejewów.  No  có

ż

,  na  mnie,

niestety, ju

ż

 czas.

- Przyb

ę

dziesz do nas za rok?

- Je

ś

li b

ę

d

ę

 jeszcze istniał, to przyjad

ę

. Wiara garstki osób musi by

ć

 silna, aby

utrzyma

ć

 mnie przy 

ż

yciu. - Mrugn

ą

ł konfidencjonalnie i wydobył z kieszeni płaszcza

ameryka

ń

sk

ą

  czekolad

ę

  z  orzechami  i  paczk

ę

  algierskich  daktyli.  -  Głowa  do  góry

-powiedział.  -  B

ę

dzie  lepiej.  -  Pocałował  na  po

ż

egnanie  Larys

ę

  w  czoło  i  wsiadł  do

sanek. Wiatr zawiał momentalnie ich 

ś

lady, jak gdyby nigdy ich nie było. Ale zostały

po nim prezenty. Gar

ść

 rzeczy z innego 

ś

wiata.

- Pami

ę

tasz tamt

ą

 noc? - zapytała Larysa. - Tamt

ą

 okropn

ą

 noc za drutami.

- Tak. Chciałem, 

ż

eby przyszedł 

ś

wi

ę

ty Mikołaj i dał nam chleba. I przyszedł.

On jest prawdziwy.

- Istnieje tak długo, jak długo ludzie w niego wierz

ą

... Powinien by

ć

 silniejszy...

Przecie

ż

 cho

ć

 pod innym imieniem i na Nowy Rok...

- Nie. To jest 

ś

wi

ę

ty Mikołaj. Dziadek Mróz to komunistyczny wymysł. Wiara w

niego nie wzmocni naszego przyjaciela. Pomy

ś

l, 

ż

e jeste

ś

my mał

ż

e

ń

stwem, poł

ą

czył

nas w

ę

złem przysi

ę

gi wła

ś

nie on. - My

ś

lisz, 

ż

e za rok...

- Przyjdzie. Gdyby nie było 

ś

wi

ę

tego Mikołaja, nie byłoby ju

ż

 

ż

adnej nadziei.

Wrócili  do  domu.  W  ich  sercach  znowu  narodziły  si

ę

  silniejsze  uczucia.

Tymczasem 

ś

wi

ę

ty p

ę

dził swoimi saniami po ciemnym zimowym syberyjskim niebie.

Kolejna plamka 

ś

wiatła. Opadł. Renifery zatrzymały si

ę

 na pionowej 

ś

cianie budynku.

Wszedł  przez  balkon  do  mieszkania.  To  mieszkanie  było  typowe  a

ż

  do

znudzenia, miało tylko jeden pokój, a kuchnia i łazienka były wspólne i mie

ś

ciły si

ę

 na

korytarzu. Na zniszczonym fotelu drzemała staruszka. Gdy Mikołaj dotkn

ą

ł delikatnie

jej ramienia, obudziła si

ę

 natychmiast.

- Przyszedłe

ś

 - szepn

ę

ła.

Lustro  w  k

ą

cie  uchwyciło  jego  odbicie.  Staruszka  była  katoliczk

ą

,  cho

ć

obchodziła 

ś

wi

ę

ta  w  innym  terminie.  Wygl

ą

dał  teraz  zupełnie  inaczej.  Miał  na  sobie

czerwony płaszcz i wysok

ą

 biskupi

ą

 mitr

ę

. Jego worek obszyty był lamówk

ą

.

- Witajcie, Wiero Iwanowna.
- Witaj, 

ś

wi

ę

ty. Co ci

ę

 sprowadza? U

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

background image

- Naprawd

ę

 nie wiecie? Wyci

ą

gn

ę

ła dło

ń

 i dotkn

ę

ła go.

- A jednak to nie sen.
- Nie ma snów, które mogłyby powtarza

ć

 si

ę

 regularnie co rok.

-  To  prawda.  Jak  długo  jeszcze?  W  1918  roku  wyraziłam 

ż

yczenie,  aby

wszystkich bolszewików diabli wzi

ę

li. Nie spieszysz si

ę

.

-  Przynosz

ę

  podarki.  Likwidacja  ustrojów  społecznych  nie  nale

ż

y  do  moich

kompetencji.

- Zapytasz teraz, jakie mam inne 

ż

yczenia.

- To prawda. Nie zostawiasz listów do mnie na parapecie.
- To było sto lat temu.
- Ja pami

ę

tam.

- Kochany dziewi

ę

tnasty wiek. Spraw, 

ż

ebym go zobaczyła jeszcze raz. Tylko

na chwil

ę

.

- Zamknij oczy.
Siadła wygodnie i zamkn

ę

ła powieki. Poło

ż

ył jej dło

ń

 na czole. Spłyn

ą

ł na ni

ą

spokojny  pi

ę

kny  sen.  Był  jesienny  poranek  w  Samarowsku.  Ulic

ą

  przed  jej  domem

szedł  niewysoki,  przystojny  m

ęż

czyzna  w  wojskowym  szynelu  narzuconym  na

cywilne  ubranie.  Ostro  pachniały 

ś

wie

ż

a  farba  i  ko

ń

skie  p

ą

czki  rozdeptane  na  ulicy.

Mikołaj zostawił na stoliku paczk

ę

 

ś

wiec, kilka pudełek zapałek, kawałek 

ś

wi

ą

tecznej

szynki,  paczk

ę

  migdałów  i  trzydzie

ś

ci  rubli  drobnymi.  Gdy  wychodził  przez  okno,  o

mały włos nie zwalił si

ę

 w dół. Był bardzo osłabiony. Sanie z trudem oderwały si

ę

 od

ś

ciany, a ich lot był niestabilny.

-  Za  rok  trzeba  b

ę

dzie  chyba  pój

ść

  na  piechot

ę

  -  powiedział  sam  do  siebie.

Daleko  przed  nim  płon

ę

ło  słabiutkie 

ś

wiatełko.  Skierował  renifery  w  tamt

ą

  stron

ę

.

Niewielka,  zasypana 

ś

niegiem  willa  ze  sporym  ogródkiem.  Zdziwił  si

ę

,  bo  nigdy

wcze

ś

niej  tu  nie  był.  Gdy  sanie  wyhamowały  na  pokrytym 

ś

niegiem  dachu,  Mikołaj

poczuł si

ę

 wyj

ą

tkowo podle. Dom miał bardzo zł

ą

 aur

ę

. Wydobył z kieszeni ko

ż

ucha

niewielk

ą

 map

ę

 i przez chwil

ę

 porównywał j

ą

 z otaczaj

ą

c

ą

 go rzeczywisto

ś

ci

ą

. To był

jego  przywilej,  poniewa

ż

  obdarowywał  ludzi,  mógł  z  całkowit

ą

  pewno

ś

ci

ą

  stwierdzi

ć

kto  gdzie  mieszka.  W 

ś

wietle  ksi

ęż

yca  na  mapie  jarzyły  si

ę

  krwistoczerwone  literki.

Dom  komendanta  obozu  pracy  specjalnego  przeznaczenia  G.I.  Workowa.  Brwi

ś

wi

ę

tego  uniosły  si

ę

  do  góry,  ale  podszedł  do  komina.  Niespodziewanie  poczuł  l

ę

k,

nie  wiedział,  co  czeka  go  tam  na  dole.  Mo

ż

e  pułapka?  Ale  z  drugiej  strony

enkawudzi

ś

ci  nie  wierzyli  w  niego.  Wi

ę

c  to  nie 

ś

wiatło  komendanta  sprowadziło  go

tutaj.  Przenikn

ą

ł  przez  dach,  bo  cho

ć

  od  dawna  nachodziły  go  idiotyczne  my

ś

li  o

wła

ż

eniu przez komin, starał si

ę

 z nimi walczy

ć

. To nie był rosyjski zwyczaj. Zmateria-

lizował  si

ę

  na  poddaszu,  a 

ś

ci

ś

lej  mówi

ą

c,  w  zagraconej  komórce  wypełnionej

szpargałami.  Po

ś

rodku  pomieszczenia  był  kawałek  miejsca.  Siedział  na  nim  mo

ż

e

dziesi

ę

cioletni  chłopiec.  Czytał  rozsypuj

ą

c

ą

  si

ę

  ze  staro

ś

ci  ksi

ąż

k

ę

.  Usłyszał  kroki

ś

wi

ę

tego. Podniósł głow

ę

 wystraszony i na jego twarzy odmalowało si

ę

 zaskoczenie.

- Kim jeste

ś

? - wyj

ą

kał.

- Przecie

ż

 wiesz - odpowiedział 

ś

wi

ę

ty.

- Jeste

ś

 

ś

wi

ę

tym Mikołajem? Tym prawdziwym, jak w tej ksi

ąż

ce?

-  Tak.  Jestem  prawdziwym 

ś

wi

ę

tym  Mikołajem.  I  przyszedłem  dzisiaj,  bo

dzisiaj jest Wigilia. Nasza prawosławna Wigilia.

- Dziadek Mróz przychodzi podobno na Nowy Rok.
-  Tak.  Ale  on  nie  jest  mn

ą

,  a  ja  nie  jestem  nim.  Jeste

ś

my  jak  dwie  strony  tej

samej  monety.  Obaj  przynosimy  podarki,  ale  na  tym  ko

ń

czy  si

ę

  podobie

ń

stwo.  Ja

istniałem  od  setek  lat.  On  pojawił  si

ę

  niedawno.  Ja  zostałem  zrodzony  z  potrzeby

serca tych, którzy we mnie wierzyli. On powstał z chciwo

ś

ci dzieci.

background image

- My

ś

lałem, 

ż

e umarłe

ś

 w czasie rewolucji.

- Ja umarłem wiele setek lat temu w Bizancjum, gdzie byłem biskupem. Mog

ę

pojawia

ć

 si

ę

 tu, je

ś

li jestem komu

ś

 potrzebny, ale tylko tak długo, jak długo we mnie

wierz

ą

.  Mo

ż

e  ju

ż

  za  rok  mnie  nie  b

ę

dzie.  Wszystko  zale

ż

y  od  tego,  czy  nadal  w

wyobra

ź

ni  ludzi  to  ja  b

ę

d

ę

  przynosił  podarki,  czy  tamten.  Rozumiesz?  -  Tak.  Chc

ę

wierzy

ć

 w ciebie.

-  To  b

ę

dzie  trudniejsze,  ni

ż

  my

ś

lisz.  Je

ś

li  nie  przyjd

ę

  za  rok,  zapomnisz  o

mnie.

- Nie.
- Nie zostawiam 

ś

ladów w kurzu. Tak jest zreszt

ą

 chyba lepiej.

- Przyszedłe

ś

, bo przeczytałem t

ę

 ksi

ąż

k

ę

 i zat

ę

skniłem?

-  Przyszedłem  dlatego, 

ż

e  we  mnie  uwierzyłe

ś

.  Je

ś

li  przestaniesz  we  mnie

wierzy

ć

, nie trafi

ę

 tu po raz drugi. Chcesz prezent materialny czy niematerialny?

- Jakie mog

ą

 by

ć

 prezenty niematerialne?

-  Mog

ę

  zesła

ć

  na  ciebie  dobre  sny.  Mog

ę

  sprawi

ć

ż

e  rozwin

ą

  si

ę

  twoje

artystyczne zdolno

ś

ci. Chłopiec zamy

ś

lił si

ę

.

- Mój ojciec jest bardzo złym człowiekiem
- Tak. Cho

ć

 bywaj

ą

 jeszcze gorsi.

- Podaruj mi ksi

ę

g

ę

, która nazywa si

ę

 Biblia. Chc

ę

 si

ę

 z niej uczy

ć

, jak 

ż

y

ć

.

Mikołaj  popatrzył  na  le

żą

c

ą

  na  ziemi  ksi

ąż

k

ę

.  Była  to  przed-rewolucyjna

ksi

ąż

eczka  dla  dzieci  z  kolorowymi  obrazkami  i  umoralniaj

ą

cymi  opowiastkami.

Skin

ą

ł głow

ą

. Z worka wyj

ą

ł niewielk

ą

 Bibli

ę

 w skórzanej oprawie.

- Nie.oczekuj, 

ż

e ta ksi

ę

ga odpowie na wszystkie twoje pytania.

- Postaram siej

ą

 przeczyta

ć

 i zrozumie

ć

. Ukryj

ę

 j

ą

 dobrze.

- Wesołych 

ś

wi

ą

t — szepn

ą

ł.

- Wesołych 

ś

wi

ą

t — odpowiedział chłopiec, tul

ą

c ksi

ę

g

ę

 do siebie.

Mikołaj  znikn

ą

ł  i  zmaterializował  si

ę

  na  dachu.  Wysilił  pami

ęć

.  Jak  to  było

przed rewolucj

ą

? Je

ź

dził wówczas po Ziemi i pukał do drzwi domów. Wzdrygn

ą

ł si

ę

,

czasy si

ę

 zmieniaj

ą

. Wyj

ą

ł z kieszeni zegarek i popatrzył na niego, nadal było troch

ę

po  dziewi

ą

tej.  Nagle  spostrzegł  co

ś

  jeszcze.  Nie  potrzebował  wcze

ś

niej  zegarka.

Zegarek był zrobiony ze złota, a na kopercie miał przylutowany platynowy monogram.
Mikołaj  nie  wiadomo  sk

ą

d  uzyskał  niespodziewanie  pewno

ść

ż

e  jest  to  zegarek

ostatniego  cara.  Wstrz

ą

sn

ą

ł  głow

ą

,  a  potem  potrz

ą

sn

ą

ł  zegarkiem.  Co

ś

  rozbłysło  w

mroku,  gdzie

ś

  tam  w  ciemno

ś

ci  płon

ę

ło  słabe 

ś

wiatełko.  Strzelił  z  bata  i  renifery

niech

ę

tnie  przeszły  w  kłus.  Niewielka  wal

ą

ca  si

ę

  lepianka  stała  samotnie  pomi

ę

dzy

porzuconymi 

ż

elbetowymi  konstrukcjami  na  drugim  ko

ń

cu  miasta.  Nie  znał  tego

miejsca, nigdy wcze

ś

niej tu nie był. Zapukał do drzwi, ale nikt nie otworzył. Po chwili

zastanowienia nacisn

ą

ł klamk

ę

 i wszedł w ciemno

ść

. Jedyny lokator lepianki le

ż

ał na

podłodze i cierpiał na 

delirium tremens. 

Na jednej ze 

ś

cian pysznił si

ę

 lekko 

ś

ciekaj

ą

c

farb

ą

  wielki  fresk  przedstawiaj

ą

cy  Mikołaja  patrz

ą

cego  na  zegarek.  Mikołaj  pochylił

si

ę

 nad le

żą

cym i wyci

ą

gn

ą

ł mu z kieszeni paszport.

- Kokuszew-Mirski - przesylabizował. - Znaczit szlachcic. Jakim cudem on si

ę

uchował?

Z zamy

ś

lenia wyrwał go grzmot kilku pi

ęś

ci w drzwi. Nie zd

ąż

ył si

ę

 ruszy

ć

, jak

wdarli  si

ę

  do 

ś

rodka.  Było  ich  trzech,  ubrani  w  skórzane  płaszcza,  palili

biełomorkanały  i  trzymali  w  dłoniach  pistolety  z  oksydowanymi  lufami.  Stan

ę

li  przed

nim.

- Wasze dokumenty, obywatelu - zarz

ą

dał ten najwa

ż

niejszy.

-  Nie  mam  dokumentów.  Jestem 

ś

wi

ę

tym  Mikołajem.  -  Rozpłyn

ą

ł  si

ę

  w

powietrzu na ich oczach.

background image

Nie  wierzyli  w  niego.  Nie  mogli  go  widzie

ć

.  Trzej  bezpieczniacy  bluzn

ę

li

stekiem  straszliwych  przekle

ń

stw.  Zaraz  te

ż

  zabrali  si

ę

  do  cucenia  le

żą

cego  na

podłodze  malarza.  Nie  udało  im  si

ę

  to  do  ko

ń

ca.  Gdy  wywlekali  go  za  nogi  na

zewn

ą

trz  na  wiatr  i  mróz,  malarz  otworzył  oczy.  Spostrzegł 

ś

wi

ę

tego,  ale  jego

zamroczony  umysł  nie  odnotował  tego  faktu.  Mikołaj  powoli  wyszedł  z  lepianki  i
wsiadł do sa

ń

. Wzniósł si

ę

 do góry, tam gdzie wiatr wirował w ciemno

ś

ci. Nikt wi

ę

cej

nie oczekiwał go tej nocy? A potem spostrzegł gdzie

ś

 daleko słabe 

ś

wiatełko. Mi

ę

dzy

nim a 

ź

ródłem 

ś

wiatła po

ś

ród drzew parku co

ś

 si

ę

 czaiło. Mikołaj nie miał problemów

z widzeniem w ciemno

ś

ci, ale to co

ś

 wygl

ą

dało jak bezkształtna plama czerni. Nigdy

wcze

ś

niej  nie  widział  czego

ś

  takiego  z  bliska,  cho

ć

  czasami  podobne  plamy

przetaczały si

ę

 gdzie

ś

 na kraw

ę

dzi jego pola widzenia. Nie był specjalnie ciekaw, co

to mo

ż

e by

ć

, ale nie mógł tego wymin

ąć

. Czasami bywa tak w snach, 

ż

e co

ś

 stanie

nam  na  drodze  i  w  któr

ą

kolwiek  stron

ę

  by

ś

my  si

ę

  obrócili,  zawsze  jest  dokładnie

przed  nami.  Sanie  opadały  pro

ś

ciutko  w  tamtym  kierunku,  jak 

ć

ma  lec

ą

ca  w  stron

ę

płomienia 

ś

wiecy.  Gdy  dotkn

ę

ły  ziemi  i  zatrzymały  si

ę

,  Mikołaj  zrozumiał, 

ż

e  tu

ko

ń

czy si

ę

 jego droga. Przed nim w 

ś

nie

ż

nej zadymce stały inne sanie. Renifery do

nich zaprz

ęż

one były znacznie tłu

ś

ciejsze i było ich cztery. Zeskoczył w gł

ę

boki 

ś

nieg

i  wydobywszy  z  worka  ozdobny  nó

ż

  do  papieru,  jednym  ruchem  odci

ą

ł  uprz

ąż

uwalniaj

ą

c swoje.

-  Uciekajcie  kochane  -  powiedział.  Renifery  stały  i  dopiero  gdy  powtórzył

rozkaz,  znikn

ę

ły  w  ciemno

ś

ciach.  Tamte  sanie  jak  gdyby  na  to  czekały,  podjechały

bli

ż

ej. Zeskoczył z nich

Dziadek Mróz. Byli podobni do siebie, gdyby nie pewne szczegóły stroju, nikt

nie domy

ś

liłby si

ę

, który jest który.

-  No  i  spotkali

ś

my  si

ę

  wreszcie  -  powiedział  Dziadek  Mróz  wypluwaj

ą

c

niedopałek biełamorkanała na 

ś

nieg.

-  Spotkali

ś

my  si

ę

.  Dlaczego?  Przecie

ż

  twoja  wachta  sko

ń

czyła  si

ę

  kilka  dni

temu. Wr

ę

czasz prezenty na Nowy Rok, a ja na Bo

ż

e Narodzenie. Na prawosławne

Bo

ż

e Narodzenie.

-  Widzisz,  towarzysz  Lenin  wpadł  na  pomysł, 

ż

eby  storpedowa

ć

  t

ę

  ostatni

ą

lini

ę

  twojej  obrony.  Od  tej  pory  b

ę

d

ę

  przynosił  prezenty  tak

ż

e  za  ciebie.  Pchn

ą

ł

ś

wi

ę

tego  w 

ś

nieg.  Podszedł  do  jego  sanek  i  porwawszy  worek,  wysypał  jego

zawarto

ść

  na  drog

ę

.  W 

ś

wietle  latarni  zal

ś

niły  agatowe  broszki,  drewniane  pude-

łeczka,  mosi

ęż

ne  ikonki  podró

ż

ne,  zafurkotały  kartki  starych,  wydanych  przed

rewolucj

ą

 ksi

ąż

ek. Dziadek Mróz z pogard

ą

 kopn

ą

ł lalk

ę

 o porcelanowej główce.

-  Stara  tandeta  -  powiedział. 

Ś

wi

ę

ty  usiłował  si

ę

  podnie

ść

,  ale  kolejne

pchni

ę

cie obaliło go na ziemi

ę

.

-  Wiesz,  co  teraz  jest  modne?  -  zapytał  Dziadek  Mróz  z  pogard

ą

  w  głosie.  -

Patrz!

Ze swoich sa

ń

 zdj

ą

ł worek i rozsupławszy go uchylił materiał, aby le

żą

cy mógł

zobaczy

ć

 jego zawarto

ść

. Misie, plastikowe lalki, czołgi, drewniane pistolety.

- Nie wolno tak - szepn

ą

ł Mikołaj ostatkiem sił. - Zabawki militarne pobudzaj

ą

agresj

ę

...

-  I  bardzo  dobrze.  Nikomu  nie  potrzebne  takie  ciepłe  kluski  jak  przed

rewolucj

ą

.  Tworzymy  nowy  naród.  Społecze

ń

stwo,  które  poprowadzi  rewolucj

ę

ś

wiatow

ą

, które b

ę

dzie wdeptywało wrogów w ziemi

ę

.

Zza sa

ń

 wyszedł m

ęż

czyzna w szarym garniturze z czapk

ą

 wci

ś

ni

ę

t

ą

 na łys

ą

głow

ę

.

- Widzisz? - zapytał Dziadek Mróz. - To jest przyszło

ść

. Wiecznie 

ż

ywy Lenin.

Lenin i ja. A ty ju

ż

 si

ę

 sko

ń

czyłe

ś

. Nikomu nie jeste

ś

 potrzebny. Słyszysz? Nikomu.

background image

- Kto

ś

 mnie jednak potrzebuje...

Dziadek  Mróz  wyj

ą

ł  z  kieszeni  płaszcza  rewolwer.  Rewolwer  był  drewniany,

ale  nabito  go  cał

ą

  nienawi

ś

ci

ą

,  jaka  zakumulowała  si

ę

  podczas  licznych  zabaw  w

wojn

ę

. Wycelował w 

ś

wi

ę

tego i poci

ą

gn

ą

ł za spust. Plastikowa kula przebiła płaszcz i

zagł

ę

biła si

ę

 w ciało. Mikołaj poczuł rozdzieraj

ą

cy ból. 

Zacharczał.

Ż

egnajcie, towarzyszu 

ś

wi

ę

ty Mikołaju - rzucił sarkastycznie Lenin, gramol

ą

c

si

ę

 do sa

ń

 uzurpatora. - Takie s

ą

 prawa doboru naturalnego. Słabszy musi odej

ść

.

Sanie odjechały i tylko w ciemno

ś

ciach pozostał stos drobiazgów rozsypanych

na 

ś

niegu. Mikołaj z trudem podniósł si

ę

 z ziemi i zgrabiał

ą

 r

ę

k

ą

 wydłubał kul

ę

 spod

kaftana. Była tak gor

ą

ca od nienawi

ś

ci, 

ż

e oparzyła mu r

ę

k

ę

, wi

ę

c cisn

ą

ł j

ą

 daleko w

ś

nieg. Czuł strumyczek krwi spływaj

ą

cy mu pod kaftanem.

- Przecie

ż

 nie zabij

ą

 umarłego - powiedział sam do siebie.

Od razu poczuł si

ę

 silniejszy, do tego miał jeszcze zadanie do wykonania na t

ę

noc. Ruszył w drog

ę

. Szedł przez las twardo wybijaj

ą

c stopami werble na lekko ubitej

kołami pojazdów warstwie skamieniałego od mrozu 

ś

niegu. Ale droga była daleka, a

on z ka

ż

dym krokiem tracił siły, ale przecie

ż

 w ko

ń

cu dotarł do niewielkiej ziemianki

oddalonej o spory kawał od drogi. Pami

ę

tał dobrze to miejsce, tu ukrywał si

ę

 od dwu

lat młody chłopak, dezerter z Czerwonej Armi, dlatego bez obawy zapukał do drzwi.
Otworzono mu. Obok chłopaka stała bosa dziewczyna. Na widok 

ś

wi

ę

tego otworzyła

szeroko oczy.

- Mitia!
-  Przecie

ż

  ci  mówiłem,  moja  droga, 

ż

ś

wi

ę

ty  Mikołaj  naprawd

ę

  istnieje.

Wejd

ź

cie prosz

ę

.

Weszli  do  wn

ę

trza  izby.  Paliło  si

ę

  tu  kilka 

ś

wiec.  W  najdalszym  k

ą

cie  wisiała

niewielka ikonka. Choinki nie było, tylko na krzywym stole poło

ż

ono 

ś

wierkow

ą

 gał

ąź

ozdobion

ą

 bombkami.

- Pokój wam - powiedział Mikołaj.
-  To  b

ę

dzie  trudne  -  u

ś

miechn

ą

ł  si

ę

  Mitka.  -  Pozwól  Mikołaju, 

ż

e  ci

przedstawi

ę

. To moja dziewczyna Daria Iwanowna.

- Bardzo mi miło.
- Jeste

ś

 naprawd

ę

 

ś

wi

ę

tym Mikołajem? - zapytała.

-Tak.
- Oczywi

ś

cie, 

ż

e tak - po

ś

pieszył z zapewnieniem jej chłopak. - Zreszt

ą

 zaraz

ci udowodni

ę

.

Z  niewielkiej  półki 

ś

ci

ą

gn

ą

ł  rozsypuj

ą

cy  si

ę

  przedrewolucyjny  modlitewnik  i

otworzył  go  na  ilustracji  przedstawiaj

ą

cej  ikon

ę

 

ś

wi

ę

tego  Mikołaja  ze  Znamienieje.

Dziewczyna pobladła i cofn

ę

ła si

ę

. O krok. Twarz go

ś

cia wolno i z niejakim wysiłkiem

zmieniła  si

ę

  i  była  teraz  identyczna  z  podobizn

ą

  z  ksi

ąż

ki.  Młodzieniec  zamkn

ą

ł

ksi

ąż

k

ę

  i  twarz 

ś

wi

ę

tego  zacz

ę

ła  powoli  wraca

ć

  do  poprzedniego  wygl

ą

du.

U

ś

miechn

ę

li si

ę

 obaj. Dezerter i go

ść

.

- Tak to wygl

ą

da. Mam dla was podarki.

- Podarki? - zdziwiła si

ę

.

- Dzisiaj Wigilia.
Otworzył worek. Z wn

ę

trza wydobył podniszczony nieco paszport.

-  Dla  was  -  wr

ę

czył  go  Mitce.  -  Nowe  dokumenty.  I  jeszcze  co

ś

  —  podał  mu

niewielki złoty kluczyk.

- Moskwa, ulica Niekrasowa cztery, mieszkania osiem. Na now

ą

 drog

ę

 

ż

ycia.

- Co to znaczy?
- Mieszkanie. Dla was.
- Ale ja nie...

background image

-  Wszyscy  s

ą

siedzi  za

ś

wiadczy

ć

  mog

ą

ż

e  mieszkałe

ś

  tam  od  dziesi

ę

ciu  lat,

pi

ęć

  lat  temu  twoi  rodzice  pojechali  do  Wołogdy  i  zostałe

ś

  sam  na  gospodarstwie.

Jeste

ś

 studentem politechniki. Indeks i grafik zaj

ęć

 masz w szafce pod radiem. Kefir

w lodówce.

- Jakim cudem... - zacz

ę

ła dziewczyna.

- To noc cudownych wydarze

ń

. Niech zostanie na zawsze w waszej pami

ę

ci.

W  Rosji  zostało  ju

ż

  bardzo  niewielu  porz

ą

dnych  ludzi.  Musimy  o  nich  dba

ć

.  A  dla

ciebie duszko - pogrzebał w worku i wyj

ą

ł niedu

żą

, pi

ę

kn

ą

 gruzi

ń

sk

ą

 ikon

ę

 malowan

ą

na tombakowej blasze. - Twoja patronka. Niech ci przynosi szcz

ęś

cie w pracy, bo o

to w 

ż

yciu osobistym nie musisz si

ę

 martwi

ć

 - wskazał gestem na byłego dezertera.

- Odwied

ź

 nas za rok - poprosił Mitia.

-  Obawiam  si

ę

ż

e  nie  zdołam.  Tak  niewielu  ludzi  we  mnie  wierzy.  Moja  moc

słabnie.

-  Ja  od  dzisiaj  wierz

ę

  w  ciebie  —  szepn

ę

ła  Daria.  -  B

ę

d

ę

  na  ciebie  czekała,

nawet je

ś

li nie przyjdziesz.

Posłał im smutny u

ś

miech i wyszedł w ciemno

ść

. Spadło z niego całe napi

ę

cie

tej  szczególnej  nocy.  Obdarował  ich.  Teraz  był  ju

ż

  tylko  człowiekiem.  Nikt  na  niego

nie czekał. Las był pusty i zimny. Szedł naprzód. Szedł wiele godzin. A potem upadł

ś

nieg.

Protokół ogl

ę

dzin zwłok

Dnia dziesi

ą

tego stycznia br. patrol milicji natkn

ą

ł si

ę

 na drodze prowadz

ą

cej z

miasta  do  opuszczonej  kopalni  miedzi  na  zwłoki  m

ęż

czyzny.  Denat  ubrany  był  w

niekompletny  strój  Dziadka  Mro

żą

,  tj.  płaszcz  z  aksamitu  (czerwony),  lask

ę

  oraz

płask

ą

  czerwon

ą

  czapk

ę

  w  kształcie  miski.  Brod

ę

  miał  naturaln

ą

.  Wiek,  z  wygl

ą

du

około  stu  lat.  Przy  ciele  nie  znaleziono 

ż

adnych  dokumentów  ani  innych  papierów

mog

ą

cych  pozwoli

ć

  na  identyfikacj

ę

.  Przy  zmarłym  le

ż

ał  worek  wypełniony  wysoce

kontrrewolucyjnymi  przedmiotami,  tj.  ksi

ąż

kami  wydanymi  przed  wprowadzeniem

władzy ludowej, w tym cz

ęść

 o tematyce zabobonu religijnego, portrety oleodrukowe

ostatniego  cara,  ikony  podró

ż

ne,  zabytkowe  lalki  etc.  /szczegółowy  spis  w

zał

ą

czeniu/.  W  kieszeniach  denata  znaleziono  złoty  zegarek  z  monogramem

ostatniego  cara,  klucz  od  kłódki  oraz  siedem  rubli  dwadzie

ś

cia  jeden  kopiejek

bilonem.  Zegarek  i  pieni

ą

dze  zabezpieczono  oddzielnie.  Przypuszczalna  przyczyna

ś

mierci - zamarzni

ę

cie.