Karen Hawkins
Wyznania łotra
Słyszała pani historię o talizmanie St. Johnów? Powia
dają, że jest magiczny! Ten z braci, który go nosi, spotyka
prawdziwą miłość. Obecnie pierścionek wisi na wstążce
przy płaszczu najprzystojniejszego, Brandona St. Johna.
Anne, nowa pokojówka państwa Pemberly, do swojej
przyszłej pani, panny Lizy Pritchard, podczas adresowa
nia zaproszeń na ślub.
1
Brandon St. John jest bardzo zmysłowym mężczyzną.
Gdy na mnie patrzy, czuję rozkoszne dreszcze aż po...
Och, przepraszam! Zapomniałam, z kim rozmawiam.
Panna Liza Pritchard do swojego narzeczonego, sir
Royce'a Pemberly'ego, na Bond Street, w trakcie szuka
nia prezentu dla siostry sir Royce'a.
- Nie żyje.
Tonący w oparach brandy umysł Brandona St. Johna
rozpoznał głos młodszego brata.
Co on, do diabła, robi w moim śnie? Devon był wystar
czającym utrapieniem na jawie.
- Niemożliwe - odezwał się ktoś inny. - Nie pozwolił
by sobie umrzeć w taki nudny sposób, we własnym łóżku.
Brandon jęknął. Drugi głos należał do jego brata przy
rodniego, Anthony'ego Elliota, hrabiego Greyleya.
Na tym się jednak koszmar nie kończył, teraz bowiem
przemówił najstarszy brat Marcus:
- Nie jest martwy. Chrapał, kiedy weszliśmy.
- Szkoda, że nie możemy podpalić łóżka - powiedział
Devon wesołym tonem. - To by go obudziło.
Ktoś chwycił go za nogę i szarpnął.
- Odejdź - wymamrotał Brandon w poduszkę.
Uparta ręka potrząsnęła nim jeszcze raz.
7
- Wstawaj, Brand! Czeka na ciebie praca.
- Teraz śpię.
Ale pozbyć się Devona nie było tak łatwo.
- Wstawaj!
Brandon zaczął unosić głowę, ale łupanie w skroniach
sprawiło, że się rozmyślił.
- Poole! - zawołał ochrypłym głosem. - Gdzie jest ten
człowiek? Potrzebuję pistoletu.
- Pistoletu? - W głosie Anthony'ego brzmiało rozba
wienie. - Wybierasz się na polowanie?
- Tak. Zapoluję na przeklęte gryzonie, które rozpleni
ły się w moich pokojach.
- Poole nie może teraz przynieść ci broni - oznajmił
Devon, zawsze chętnie dzielący się złymi wieściami. - Po
wiedzieliśmy mu, że umieramy z głodu. Poszedł zobaczyć,
czy znajdzie się dla nas jakieś śniadanie.
Do czarta, co za straszny początek dnia! Brandon nie
nawidził poranków. Akurat o tej porze różne irytująco
wesołe typy uwielbiały dręczyć ludzi, którzy potrzebowa
li snu po nieprzespanej nocy.
- Może zamówimy dzbanek zimnej wody - podsunął
Anthony. - To powinno postawić śpiocha na nogi.
Brand naciągnął poduszkę na głowę. Gardło miał jak
dno beczki z solą, szorstkie i suche, a w ustach smak kre
dy. Poza tym bolała go głowa, żołądek się burzył.
Poprzednią noc pamiętał bardzo mgliście. Piękną kobie
tę o złotorudych włosach i grę w karty, w trakcie której
stawki zmieniały się od gwinei przez części ubrania po in
ne, dużo bardziej atrakcyjne trofea. Celeste była dla niego
ideałem pod każdym względem: piękna, inteligentna, uta
lentowana w łóżku i poślubiona innemu. Mężczyzna nie
mógł oczekiwać więcej. Z wyjątkiem Brandona St. Johna.
Od stóp łoża dobiegł cierpki głos Marcusa:
8
- Zdaje się, że nasz brat ma za sobą jeszcze jedną cięż
ką noc.
Brand chciał wzruszyć ramionami, ale w ostatniej chwi
li zrezygnował z nazbyt gwałtownego gestu. Marcus się
mylił. Noc wcale nie była ciężka. I w tym rzecz. Po dwóch
tygodniach choćby najlepszego romansu Brandon musiał
szukać nowego wyzwania.
Niestety od dłuższego czasu każda rozrywka wydawa
ła mu się nudna. Używał życia aż do przesytu, a jedno
cześnie miał wrażenie, że coś ważnego traci.
Sentymentalne bzdury! Najwyraźniej od brandy robił
się ckliwy. Od tej pory będzie wierny porto. Uniósł bolą
cą głowę i zmusił się do uchylenia powiek. Jego oczy prze
szyło oślepiające światło. Jęknął, a następnie po omacku
zaczął szukać do połowy opróżnionego kieliszka, który
stał przy łóżku. Przełknął piekący trunek i z hukiem od
stawił puste naczynie na stolik.
- Klin? - zaśmiał się Anthony.
Brandon wytarł usta grzbietem dłoni i zerknął przez ramię.
- Mówcie, czego chcecie, i wynoście się do diabła.
- Jaki nieuprzejmy - skomentował Devon. - Spodzie
wałem się przynajmniej powitania.
- Od Brandona? - W głosie Anthony'ego brzmiało zdu
mienie. - Jeśli nie nosisz spódnicy, nie masz wydatnego
biustu i męża, nie poświęci ci chwili uwagi.
Brandon zastanawiał się przez moment, czy spioruno-
wać go wzrokiem, czy zignorować. Po prawdzie, ze wszyst
kich braci ten był mu najbliższy. Mimo flegmatycznego
sposobu bycia miał więcej energii i determinacji niż osob
nicy hałaśliwi i dwa razy od niego silniejsi. A jego ostry
dowcip niezmiennie wprawiał Brandona w dobry humor.
Oczywiście nie teraz. O tej porze dnia nikomu nie jest
do śmiechu.
9
- Myślałem, że to twój miesiąc miodowy - burknął, ły
piąc na brata.
- Anna i ja wróciliśmy zeszłej nocy, w samą porę na
spotkanie.
Do diabła, spotkanie! Brandon pomasował skronie.
- Zapomniałem.
- Zauważyliśmy - rzucił Marcus sarkastycznym tonem.
W jego niebieskich oczach malowała się surowa naga
na. Najstarszy St. John żelazną ręką zarządzał rodzin
nym majątkiem oraz życiem swoim i młodszych człon
ków rodu.
Jako drugi pod względem starszeństwa, Brand powi
nien bardziej się angażować w finansowe przedsięwzięcia
dynastii, ale nawet w młodym wieku Marcus dążył do
kontrolowania wszystkich i wszystkiego, co nieraz przy
prawiało rodzeństwo o irytację.
Dlatego w wieku dwudziestu dwóch lat, kiedy większość
jego przyjaciół piła i oddawała się rozpuście, Brandon zgro
madził tyle pieniędzy, ile zdołał, i kupił dwie zaniedbane
posiadłości niedaleko Shropeshire. Po kilku latach połączył
je w jedną, kwitnącą i bardzo dochodową. Od dawna nie
brał pieniędzy z kont bankowych St. Johnów, co bardzo
denerwowało Marcusa.
Nie żeby Brandon się tym przejmował. Nie usamo
dzielnił się dla niego, tylko po to, żeby sobie coś udowod
nić. Bardzo się cieszył, kiedy majątek po raz pierwszy
przyniósł dochód. Szybko jednak stwierdził, że jest już
trochę... znudzony. Uczucie to nasilało się przez następ
ne miesiące i lata. Teraz westchnął i spojrzał na Marcusa.
- Jak trzeba, to trzeba. - Przetoczył się na plecy i we
tknął poduszkę pod głowę. - Skoro jesteśmy tu wszyscy,
zaczynajmy.
- Nie możemy odbyć narady w twojej sypialni - zapro-
10
testował Devon, krzywiąc się z niesmakiem. - Cuchnie tu
francuskim burdelem.
Anthony przekrzywił głowę i zmrużył oczy.
- Poznaję te perfumy...
- Wynoście się! - huknął Brandon, po czym dźwignął
się na łokciu i wskazał drzwi. -. Dajcie mi się ubrać. Po
tem do was dołączę.
- Oby - powiedział Marcus. - Bo przestaniemy być mili.
- Mili? Czy to grzecznie włamywać się do czyjegoś do
mu i brutalnie budzić gospodarza?
- Nie włamaliśmy się, tylko zapukaliśmy. Poole nam
otworzył i poinformował, że śpisz. My z kolei oświadczy
liśmy, że nas to nic nie obchodzi. I weszliśmy.
Brandon postanowił w duchu, że od tej pory jego lo
kaj i kamerdyner będzie nosił broń za każdym razem, gdy
otworzy komuś drzwi przed południem.
- Masz pięć minut na ubranie się - oznajmił Marcus.
- Pięć minut?
- To więcej, niż ja bym ci dał - wtrącił Anthony i obej
rzał się na drzwi. - Przykro mi, że cię rozczaruję, Bridge-
ton. Wiem, że chciałeś zobaczyć, jak podpalam jego łóżko.
Brandon poszedł za wzrokiem Anthony'ego i zobaczył,
że w progu w niedbałej postawie stoi jego szwagier. Ni
cholas Montrose, hrabia Bridgeton uśmiechnął się, pod
chwyciwszy spojrzenie jego przekrwionych oczu.
- Uroczy poranek, prawda?
- Idź do diabła - odburknął Brandon.
Bracia specjalnie przyprowadzili Bridgetona, choć go
nie znosili. A właściwie nienawidzili go, zanim ożenił się
z ich siostrą Sarą. Musiał ją poślubić, bo najpierw skom
promitował, ale ku zaskoczeniu całej rodziny okazali się
dobrym małżeństwem.
Skończony drań udowodnił, że jest oddanym mężem
11
i ojcem. Trudno było zachować zdrową nienawiść do
człowieka, który traktował ich siostrę jak księżniczkę. Mi
mo to Brandon się starał.
Usiadł ostrożnie i odrzucił kołdrę.
Devon potrząsnął głową.
- Na miłość boską, włóż coś na siebie.
Brand wstał bez pośpiechu. Dla większego efektu prze
ciągnął się leniwie, choć musiał chwycić się poręczy łóż
ka, żeby zachować równowagę. Cały świat wirował mu
przed oczami.
- Chodźcie - rzucił Marcus władczym tonem. - Zacze
kamy na niego w gabinecie.
I pomaszerował do drzwi. Bracia ruszyli za nim. W pro
gu Devon się zatrzymał i przekrzywił głowę. W jego nie
bieskich oczach pojawił się złośliwy błysk.
- Warta była zachodu?
- Kto?
- Rozkoszna Celeste. Wyraźnie dawała do zrozumienia,
że wy dwoje możecie stać się kimś więcej niż przyjaciółmi.
- Myli się. Nie łączy nas nic więcej oprócz krótkiego
romansu.
Devon wzruszył ramionami, ale na jego twarzy malo
wała się ciekawość.
- A właściwie dlaczego? Wszyscy wiedzą, że jej mąż
stoi jedną nogą w grobie... zresztą od dawna. Jest co naj
mniej dwadzieścia lat starszy od Celeste, a kiedy umrze,
ona odziedziczy fortunę. Gdybyś się postarał...
-... ubrać, zanim Marcus straci cierpliwość. Idź już, De-
von. Chyba nie chcesz, żebym podczas rodzinnej narady
siedział na golasa.
Brat zamierzał jeszcze coś powiedzieć, ale najwyraźniej
się rozmyślił.
- Dobrze. Po prostu starałem się pomóc.
12
Wyszedł z sypialni i zamknął za sobą drzwi.
Brandon odgarnął włosy z twarzy. Głupi smarkacz.
Małżeństwo zupełnie go nie interesowało, podobnie jak
każdego mężczyznę zdrowego na umyśle.
St. Johnowie zawsze byli celem wszystkich matek
w mieście. Przez lata kolejne zastawiały sidła na niego al
bo braci. Najpierw ich podchody go bawiły, po jakimś
czasie stały się męczące, a w końcu śmiertelnie nudne.
Gardził chciwymi kobietami, którym zależało wyłącznie
na jego pieniądzach. Postanowił, że jeśli się ożeni, to je
dynie z osobą o wysokiej pozycji i majętną. Doszedł bo
wiem do wniosku, że związek będzie udany tylko wtedy,
gdy oboje będą sobie równi pod każdym względem.
Do pokoju wszedł Poole, niosąc tacę z listem i wyso
ką szklanką z jakąś żółtą miksturą.
Brand łypnął na nią ponurym wzrokiem.
- Nie cierpię tego paskudztwa.
- Tak, sir. - Lokaj podał mu naczynie.
- Nie chcę.
- Oczywiście, sir. - Poole nie cofał ręki.
- Jesteś niepoprawny.
- Istotnie, sir. To mój obowiązek.
Brand z westchnieniem wziął od niego szklankę, wypił
gęsty płyn i otrząsnął się z obrzydzeniem.
- Boże, co to było? - wykrztusił.
Kamerdyner odebrał od niego puste naczynie.
- Dwa surowe jajka, gotowana ner...
- Wystarczy! Nie chcę wiedzieć.
Zamknął oczy i próbował oddychać przez nos, żeby zwal
czyć mdłości. Poole odstawił tacę na stół i wziął z niej list.
- Przyszedł dziś rano, sir.
Gdy służący ruszył do garderoby, Brandon otworzył
kopertę.
13
Sr. John
Muszę się z tobą zobaczyć. Przyjeżdżam jutro wieczo
rem. Przyślij mi wiadomość, kiedy będziesz wolny. To
bardzo ważne.
Twój Wycham
Roger Carrington, wicehrabia Wycham, był jego sta
rym kolegą. Poznali się w Eton i choć nigdy nie łączyła
ich serdeczna przyjaźń, utrzymywali ze sobą kontakt.
- Ciekawe, czego chce?
- Sir?
- Nic. - Brandon odłożył list na tacę. - Mam nadzieję, że
moi bracia nie sprawili ci kłopotu, kiedy zjawili się rano.
- O, nie, sir. Już nie spałem. Przykro mi jednak, że pa
na obudzili. Próbowałem ich powstrzymać, ale mi się nie
udało.
- Nie można powstrzymać St. Johnów - stwierdził
Brand, po czym zaczerpnął tchu i dodał silniejszym gło
sem: - Beżowe spodnie i granatowy surdut.
Umył się i ubrał w ciągu niecałych dziesięciu minut, co
było prawdziwym osiągnięciem, zważywszy na skompli
kowane wiązanie fularu. Magiczny napój Poole'a jak zwy
kle zdziałał cuda. Brandon czuł się lepiej z każdą chwilą.
Z zadowoleniem wygładził rękaw nowego surduta. Te
raz był gotów stawić czoło braciom.
- Poole, moja nowa dewizka, proszę. Nie, zaczekaj.
Lokaj zatrzymał się przy komodzie.
-Sir?
- Dzisiejsze spotkanie wymaga czegoś specjalnego. -
Brandon się uśmiechnął. - Czegoś, co zdoła wyprowadzić
z równowagi moich braci, tak jak oni zirytowali mnie.
Poole uniósł brwi.
- Pierścienia St. Johnów.
14
- Pierścień, sir? Kazał mi pan go schować i pod żadnym
pozorem nie mówić gdzie.
- Przynieś go. Znajdź też szpilkę i wstążkę.
Lokaj ukłonił się, po czym sięgnął po małą szkatułkę
stojącą na komodzie. Przez chwilę grzebał wśród łańcusz
ków do zegarka, aż w końcu wyłowił z nich srebrną ob
rączkę. Gdy wręczył ją swojemu panu, poranne słońce od
biło się od wygrawerowanych na niej runów.
Brandon stwierdził, że metal jest dziwnie ciepły. Mat
ka wierzyła, że ten, kto ma pierścień, znajdzie prawdzi
wą miłość. Udało się Anthony'emu, który poślubił swo
ją Annę niecałe sześć miesięcy po tym, jak dostał
obrączkę. Lecz jeśli chodzi o niego... Był w posiadaniu
talizmanu od prawie dwóch miesięcy i jeszcze nie zda
rzył się żaden cud.
Nie żeby tego pragnął. Nieważne, co sądzili bracia, on
uważał się za szczęśliwego człowieka. Tak naprawdę chciał
podstępem zmusić któregoś z nich - może Devona - żeby
uwolnił go od tej śmiesznej rzeczy.
Poole wręczył mu krótką czerwoną wstążkę. Brand
przywiązał do niej pierścień, a następnie przypiął go do
surduta tuż nad sercem. Czerwień kontrastowała z grana
tową tkaniną, obrączka lśniła.
- No - powiedział z satysfakcją. - To powinno ich zde
nerwować.
- Istotnie - przyznał Poole. - Tak samo działa na mnie.
Brandon uśmiechnął się szeroko i ruszył do gabinetu.
- A, jesteś - powitał go Anthony; stał oparty o półkę
nad kominkiem. - Właśnie... - Nagle jego oczy się rozsze
rzyły. - Talizman.
Devon gwałtownie uniósł głowę. Siedział na krawędzi
biurka i od niechcenia bawił się mosiężnym przyciskiem
do papieru.
15
- Boże, nie! Tylko nie myśl, że wciśniesz mi to choler-
stwo. Wykluczone!
- Jest w moim posiadaniu. Mogę go nosić, kiedy chcę.
- Próbujesz mnie zdenerwować - rzucił Devon oskar-
życielskim tonem.
- Doprawdy?
Brandon minął szwagra i Marcusa, którzy rozsiedli się
w fotelach stojących przed kominkiem. Sam wybrał sofę.
- Jesteś diabłem - wymamrotał Devon. - Już miewam
koszmary, że znajduję ten diabelski przedmiot pod po
duszką.
- Nie podsuwaj mu pomysłów - ostrzegł Anthony,
mrugając okiem.
Brand zmierzył go spojrzeniem.
- W przeciwieństwie do ciebie, najdroższy bracie, nie
zamierzam nadziewać cudzych ciastek niespodziankami.
Cud, że nie złamałem sobie zęba.
Anthony parsknął śmiechem.
- Chciałem podzielić się bogactwem.
W rzeczywistości obrączka, choć wyglądała na starą, nie
była dużo warta. Lecz dla St. Johnów stanowiła pamiątkę
równie bezcenną, jak irytującą. Żaden nie chciał jej zatrzy
mać z obawy przed rzekomą magiczną mocą. Nie żeby
wierzyli w takie bzdury... Tyle że na samą myśl o ewentu
alnych konsekwencjach cierpła im skóra. Ale ponieważ
kiedyś pierścionek należał do matki, nie można było tak
po prostu go schować i raz na zawsze o nim zapomnieć.
Brandon zerknął na błyszczący drobiazg, który budził
w nim taki lęk, i próbował przypomnieć sobie dzień, kie
dy matka po raz pierwszy nie wsunęła go na palec. Jej sy
nowie po kolei wymigiwali się od przyjęcia daru, zwłasz
cza Chase, który zawsze...
Rozejrzał się po pokoju.
16
- Gdzie Chase? Sądziłem, że wszyscy mieliśmy się ze
brać.
- Właśnie on jest powodem naszego spotkania - rzekł
Marcus z posępną miną.
Devon uniósł przycisk, jakby chciał ocenić jego wagę.
- Nasz ukochany brat wyjechał z miasta dwa dni temu.
- Z własnej woli i w dobrym zdrowiu - dodał Marcus. -
Niepokojące jest to, że ostatnio często przebywał w towa
rzystwie wicehrabiny Westforth.
Westforth. Brandon przez chwilę szukał w pamięci.
- Słyszałem o niej. Wesoła osóbka, prawda? Należy do
półświatka.
Marcus skinął głową.
- To ona.
- A gdzie wicehrabia?
Devon wytarł przycisk rękawem.
- Zginął cztery lata temu, pędząc kariolką przez Bristol.
- Postrzelony młokos?
- Pijany. Na Bristol Road rzucił wyzwanie młodemu
Oglethorpe'owi. Obaj mieli mocno w czubie. Westforth
okazał się trochę bardziej szalony.
Devon podrzucił przycisk i wyciągnął rękę...
Brandon pochylił się i złapał go w locie, po czym odło
żył na stolik, poza zasięg brata.
- Dopowiem resztę historii. Od śmierci męża wdowa
przejada jego majątek.
Devon wzruszył ramionami.
- Coś w tym rodzaju. Ojciec Westfortha, hrabia Rutland,
obwinia synową o śmierć syna. Uważa, że to ona zachęca
ła męża do szaleństw i była zadowolona, kiedy zginął. Rut
land zadbał o to, żeby nie dostała wiele po śmierci męża,
ale jakoś wystarcza jej na utrzymanie. Albo raczej wystar
czało. Zastanawiam się, czy nagle nie zabrakło jej pieniędzy.
17
- Jednym słowem lady Westforth może polować na bo
gatego mężczyznę - skwitował Marcus.
Brandonowi nie podobała się myśl, że jego mały braci
szek znalazł się w szponach takiej kobiety. Chase wyda
wał się bezbronny i podatny na zranienie.
Kiedyś był najbardziej niefrasobliwym z St. Johnów,
wciąż robił pozostałym psikusy. Zmienił się raptem przed
rokiem, choć nikt nie wiedział, co się dokładnie wydarzyło.
Powoli stał się zgorzkniały, sprawiał wrażenie, jakby
nienawidził samego siebie, często pił, nawet przed połu
dniem.
Brandon z bólem obserwował, jak zawsze szczęśliwy
i beztroski Chase marnieje na ich oczach. Dlatego właśnie
bracia zaczęli się wtrącać w jego życie. Nie był już sobą.
- Jak poważnie jest zaangażowany?
Marcus spochmurniał.
- Jeśli czegoś wkrótce nie zrobimy, poślubi tę kobietę.
- Do diaska! Dlaczego ten głupiec chce się żenić?
Anthony uniósł brew.
- Niektórzy z nas nie uważają stanu małżeńskiego za
godny ubolewania.
Brandon stłumił westchnienie. Niech Bóg wybawi go od
fałszywej błogości młodych żonkosiów. Ciekawe, czy on
kiedykolwiek doświadczy prawdziwej? Zaraz jednak skar
cił się w duchu. Najpierw musiałby znaleźć kobietę, której
udałoby się zainteresować go na dłużej niż dwa tygodnie.
- Gdzie jest teraz Chase?
- Wyjechał poczynić ostatnie przygotowania - odparł
Marcus. - Trzeba działać, póki nie ma go w mieście.
Zważywszy na zmienne usposobienie Chase'a, rzeczy
wiście był to najlepszy sposób postępowania.
- Natychmiast musimy coś zrobić.
- Dobrze, że się z nami zgadzasz - rzekł Marcus z lek-
18
ką irytacją w głosie. - Właśnie dlatego zwołałem dzisiej
sze spotkanie.
Brandon bez mrugnięcia popatrzył bratu w oczy.
- Zaspałem - powiedział cicho. - Nie będę znowu prze
praszał.
Marcus zacisnął usta, mierząc się z nim wzrokiem.
Anthony westchnął ciężko.
- Dość tego, wy dwaj. Brandonie, powinieneś pamiętać,
że dziś rano jest rodzinna narada.
- Powzięliśmy pewne decyzje. - Devon błysnął w uśmie
chu białymi zębami.
Brandonowi nie spodobał się jego ton.
- Jakie decyzje?
- Ktoś musi złożyć wizytę tej kobiecie - oświadczył Mar
cus. - Poznać jej plany i w razie konieczności zapłacić.
Psiakrew! To niemożliwe, żeby...
- Nie odwiedzę kochanki Chase'a. Spłaciłem jego ostat
nią aktorkę, a on omal nie urwał mi za to głowy. Nie po
pełnię drugi raz tego samego błędu.
Marcus skrzyżował ramiona na piersi. Zacięty wyraz je
go twarzy złagodził uśmiech satysfakcji.
- Przegapiłeś naradę.
Brandon odchylił bolącą głowę na oparcie sofy.
- Bardzo chciałbym wam pomóc, ale jestem dzisiaj za
jęty. Zbyt zajęty, żeby prowokować Chase'a do wyzwa
nia mnie na pojedynek.
- Jeśli sam nie możesz pójść, poproś kogoś innego -
podsunął Marcus. - Najważniejsze, żeby sprawa została
szybko załatwiona.
To była jakaś myśl. Brandon spojrzał na Devona.
- Nie mogę - zastrzegł się pospiesznie najmłodszy brat. -
Wyjeżdżam z miasta.
- Kiedy?
19
- Zaraz.
- A ja umówiłem się z Anną u modystki - uprzedził
z góry Anthony.
- Twoja żona z pewnością obejdzie się bez ciebie przez
godzinę - rzekł Brand cierpkim tonem.
- Najwyraźniej nie znasz swojej bratowej.
Brandon rozmawiał z Anną wiele razy i musiał przy
znać bratu rację. Jego żona była taka sama jak ich siostra
Sara. Obie miały stalowy kręgosłup. Prawdopodobnie dla
tego zostały dobrymi przyjaciółkami.
Wspomniawszy Sarę, z nadzieją zerknął na szwagra.
Bridgeton nader gorliwie próbował wkupić się w łaski St.
Johnów.
Drań potrząsnął głową, jakby czytał w jego myślach.
- Wypadłoby niezręcznie, gdyby ktoś inny niż członek
najbliższej rodziny załatwiał tak delikatną sprawę.
Brandon spiorunował go wzrokiem.
- To po co w ogóle przychodziłeś?
Nick uśmiechnął się łagodnie.
- Oczywiście, żeby obejrzeć spektakl.
Brandon doszedł do wniosku, że naprawdę nie lubi
szwagra.
- Do diabła z tobą.
Marcus wstał z fotela.
- I w tym nastroju się rozstajemy. Lady Westforth nie
jest potulną kobietą jak niektóre znajome Chase'a. Dora
dzam ci ostrożne podejście.
- Jest również piękna - dodał niespodziewanie Devon. -
Ma fiołkowe oczy, czyste jak... - Zarumienił się, gdy spo
strzegł, że wszyscy na niego patrzą. - Przynajmniej tak sły
szałem.
Brandon westchnął.
- Aktorka, śpiewaczka operowa czy sprzedawczyni po-
20
marańczy... Co za różnica? Zaproponuję dziewczynie pie
niądze, żeby wyjechała z miasta, a ona je przyjmie.
Wszystkie przyjmują.
- Zatem ustalone - powiedział Anthony i spojrzał na
głowę rodu. - Skończyliśmy?
- Tak, natomiast Brandon dopiero zaczął. - Niebieskie
oczy Marcusa rozbłysły. - Chodźmy. Nasz brat ma przed
sobą pracowity dzień.
- Myślałem, że zostajecie na śniadanie.
- Zostalibyśmy, ale nie chcemy odrywać cię od obo
wiązków - odparł Marcus chłodno. - Zjemy u White'a.
Wyszli w takich dobrych humorach, że Brandon z tru
dem się pohamował, by nie wszcząć burdy na schodach
własnego domu.
Jeszcze długo po tym, jak ucichły ich wesołe głosy, sie
dział na sofie z głową opartą na poduszkach i żałował, że
nie może zasnąć.
Co za poranek! Czuł się podle, był zmęczony, w dodat
ku bolał go kark, jakby spał w złej pozycji. Nagle przy
pomniał sobie o liście Wychama i westchnął ciężko. No,
tak. Nie dość, że musiał ratować brata, który po powro
cie do miasta będzie na niego wściekły, to jeszcze przyja
ciel zamierzał obarczyć go swoimi kłopotami.
Fatalny sposób na rozpoczęcie dnia.
2
Jest przykrym faktem, że bardzo niewiele kobiet za
szczycających swoją obecnością sale balowe Londynu ma
choć jedną dziesiątą urody i dowcipu tych, które spotyka
się w najbardziej pospolitych jaskiniach gry. Dlatego tym
bardziej cenię moją Lizę.
Sir Royce Pemberly, próbując rozweselić swojego przy
jaciela, pana Scrope'a Daviesa, który markotnym spojrze
niem wodził po pannach na wydaniu stojących pod ścia
ną u Almacka.
- Zagraj przynajmniej jedną partię, żeby zachować
zręczność palców.
Lady Verena Westforth popatrzyła na karty, które
z wprawą tasował jej brat. W palcach poczuła znajome
mrowienie. Zacisnęła ręce i przywołała na usta słaby
uśmiech.
- Przyjechałeś taki szmat drogi z Włoch, żeby nama
wiać mnie do złego?
James uśmiechnął się szeroko. Jego złote włosy lśniły
w porannym świetle.
- Ty masz talent, a nie złe skłonności. Ojciec mówi...
- Oszczędź mi mądrości ojca. On uważa każdą wadę
za dar, póki jest dobrze wykorzystana.
Uśmiech brata stał się jeszcze szerszy.
22
- Drugiego takiego trudno znaleźć, prawda?
- Dzięki Bogu. Świat dawno by się skończył, gdyby
chodził po nim człowiek choć trochę do niego podobny.
- Mówisz zupełnie jak matka. - James popatrzył na nią
z czułością. - Dobrze cię znowu widzieć, Ver. Tyle czasu
minęło.
Siostra odwzajemniła uśmiech. Między nimi istniała sil
na więź. Nie osłabił jej nawet dystans, który od lat dzielił
Verenę i jej rodzinę. Może dlatego, że byli bliźniakami,
choć nikt by w to nie uwierzył. Wprawdzie oboje mieli ja
sne włosy, ale ona o złocistym odcieniu, natomiast James
ciemniejsze, z pasmami brązu.
Różnili się ponadto kolorem oczu. Vereny były fiołko
we, jej brata piwne, ale też w kształcie migdałów. Łuko
wate brwi oboje chyba odziedziczyli po jakimś słowiań
skim przodku. Ojciec zawsze twierdził, że wywodzą się
z rosyjskiej arystokracji. Z drugiej strony on mówił wie
le niestworzonych rzeczy.
Verena odpowiedziała uśmiechem na pytający wzrok
Jamesa.
- Ja też się cieszę, że przyjechałeś, mimo że w środku
nocy.
- Nie było aż tak późno.
- Prawie o świcie. A ponieważ minęły miesiące od two
jej ostatniej wiadomości, zastanawiałam się już, czy nie je
steś w kłopotach.
Rysy brata stężały, ale po krótkiej chwili w kącikach
jego oczu pojawiły się zmarszczki wesołości.
- Zawsze jestem w kłopotach. Ale nie martw się. Lans-
downe'owie urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą. Nasze
ścieżki są z góry wytyczone.
Verena musiała się uśmiechnąć, choć oczywiście nie
uwierzyła w jego buńczuczne zapewnienia. Aż za dobrze
23
znała wady Jamesa, większość stanowiła odbicie jej włas
nych: niecierpliwość, głód ekscytujących przeżyć, głębo
ko zakorzeniona niechęć do słuchania poleceń.
- Chciałabym, żebyś przynajmniej zatrzymał się w mo
im pokoju gościnnym.
- Nikt nie wie, że jestem twoim bratem, i lepiej, żeby
tak pozostało. To dla twojego dobra.
- Gdybym musiała dbać o swoją reputację, może bym
się z tobą zgodziła. Ale dzięki ojcu Andrew nie mam cze
go chronić.
James spochmurniał na wzmiankę o hrabim Rutlandzie.
- Nadal usilnie dąży do zniszczenia twojego spokoju?
- Przy każdej okazji - odparła Verena lekkim tonem,
choć kosztowało ją to dużo wysiłku.
Zawsze wiedziała, że teść jej nie lubi, ale do czasu
śmierci Andrew nie zdawała sobie sprawy z siły jego nie
chęci. Mąż dbał o to, żeby nie docierały do niej gorzkie
uwagi czy złośliwe plotki.
Gdy zginął, nie miał kto temperować jego ojca. Hrabia Rut-
land robił wszystko, żeby synowa stała się pariasem, przyjmo
wanym tylko w najniższych kręgach londyńskiej society.
Zamierzał usunąć ją z Westforth House, a najlepiej
przepędzić z miasta, lecz Verena zamiast uciec, znalazła
sobie miejsce w półświatku i uczyniła z rodowej siedziby
dom, jakiego nigdy nie miała.
- Cholerny Rutland! - warknął James. - Przebiłbym mu
gardło szpadą, gdybym uważał, że to coś pomoże. - Z nie
obecną miną rozdawał karty na cztery osoby. - Ver, jesteś
szczęśliwa?
- Oczywiście, że tak. Dlaczego pytasz?
- Nie wiem. Po prostu wydaje mi się, że... jesteś zbyt
samotna. - Brat westchnął i odłożył talię na stół. - Nadal
tęsknisz za Andrew?
24
- Codziennie. - Wypowiedziała to słowo normalnym
tonem i z zadowoleniem stwierdziła, że czuje tylko lek
kie ukłucie smutku. Życie z Andrew było krótkie i barw
ne. Mąż przemknął przez nie jak spadająca gwiazda
i zgasł. Zostawił jej niewiele poza sercem pełnym wspo
mnień oraz prawem do Westforth House. Lecz ona ceni
ła sobie jedno i drugie. - Chyba najbardziej brakuje mi je
go śmiechu.
- Muszę oddać twojemu zmarłemu mężowi, że cieszył
się każdą minutą - przyznał James z nutą zazdrości w gło
sie. - Mam nadzieję, że to samo będzie można powiedzieć
o mnie, kiedy odejdę.
W jego tonie pobrzmiewał dziwny smutek. Verena ob
rzuciła brata podejrzliwym wzrokiem.
- Mów, o co chodzi.
- Ver, ja nie...
- Mów albo napiszę do ojca, że wydajesz się nieswój
i przydałaby ci się jego wizyta.
Oczy Jamesa zapłonęły.
- Nie zrobisz mi tego!
- Przekonaj się.
James potarł brodę gestem znanym jej z dzieciństwa,
a świadczącym o zadumie.
- Może po prostu przyjechałem zobaczyć, co u ciebie.
- A ojciec naprawdę jest rosyjskim arcyksięciem, jak lu
bi się przedstawiać.
- Nic przed tobą nie ukrywam - zapewnił brat i sięgnął
do kieszeni kamizelki. - Wystarczy nam czasu na małą
partyjkę, zanim powóz... - Zmarszczył czoło. - Do diaska!
- O co chodzi?
- Mój zegarek. Zniknął. Miałem go, kiedy wysiadałem
z powozu, bo pamiętam, że sprawdzałem godzinę...
- Do licha - mruknęła pod nosem Yerena.
25
Wstała z fotela i pociągnęła za sznurek dzwonka moc
niej, niż to było konieczne.
- Ver, co...
- Zaczekaj.
Nie usiadła, tylko skrzyżowała ramiona na piersi i utkwi
ła spojrzenie w drzwiach.
Po chwili do pokoju zajrzał wysoki, przeraźliwie chu
dy osobnik.
- Wzywała mnie pani?
- Tak. Wejdź, Herberts.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, błyskając złotym zębem.
- Co mogę dla pani zrobić, milady?
- Pan Lansdowne zgubił zegarek.
- Jaka szkoda!
James zmarszczył brwi.
- Vereno, nie rozumiem, dlaczego opowiadasz o tym
swojemu kamerdynerowi. On nie może wiedzieć...
- Doprawdy? - Lady Westforth przeszyła sługę wzro
kiem. - No więc?
Herberts zesztywniał.
- Może i wiem, gdzie jest zegarek tego dżentelmena.
A może nie. - Wsadził ręce w kieszenie i zakołysał się na
piętach. - Pewnie zostawił go w powozie.
- Dobrze wiesz, że nie.
- Milady, mam nadzieję, że nie sugeruje pani niczego
przykrego na temat mojego charakteru - rzekł kamerdy
ner urażonym tonem.
Z gardła Jamesa wyrwał się zduszony śmiech. Verena
zignorowała brata.
- Oddaj go, Herberts - rozkazała, podnosząc głos. - Na
tychmiast.
Sługa potrząsnął głową. Jego długa, chuda twarz wyra
żała dezaprobatę.
26
- To nieładnie, żeby dama zachowywała się jak pies,
który broni swojej kości.
Lady Westforth tylko uniosła brew. Kamerdyner wes
tchnął ciężko.
- No, dobrze, zwinąłem go, ale chłopak sobie na to za
służył. Nie dał mi nawet pól pensa za otworzenie drzwi.
- Co? - wykrztusił James. Już się nie śmiał. - Oczeku
jesz napiwku za zwykłe otworzenie drzwi, człowieku?
Herberts obrzucił wyniosłym spojrzeniem jego dosko
nale skrojony wieczorowy strój.
- Dają go prawdziwi dżentelmeni.
James już miał odpowiedzieć, ale uprzedziła go siostra.
- Nawet jeśli pan Lansdowne jest ci winien napiwek, co
kwestionuję, nie wolno ci go okradać. - Podeszła do małe
go stolika i odsunęła go od ściany. - Opróżnij kieszenie.
Kamerdyner zbliżył się do niej z posępną miną. Ze
smutkiem potrząsnął głową i wyłożył na blat całą garść
lśniących przedmiotów.
- Dobry Boże! - James aż wstał z krzesła, żeby obejrzeć
łup: cztery pierścionki, dwie dewizki, ozdobną tabakierkę,
zegarek i co najmniej siedem złotych spinek do krawata.
Z podziwem spojrzał na Herbertsa. - Niezły jesteś. Czy
kiedykolwiek myślałeś o... Auu! - Rozmasował żebra po
kuksańcu, który wymierzyła mu siostra. - Za co to było?
- Za to, co chciałeś powiedzieć - odparła Verena i zwró
ciła się do sługi: - Znasz zasady: żadnego okradania go
ści. Za karę wyczyścisz wszystkie srebra w stołowym.
Dwa razy.
Kamerdyner zamrugał.
- Dwa razy? Nie sądzi pani, że raz wystarczy?
- Dwa razy - powtórzyła lady Westforth surowo. - Al
bo możesz złożyć wymówienie, a ja na twoje miejsce za
trudnię innego kamerdynera.
27
Herberts rozprostował ramiona, a jego twarz przybra
ła wyraz szlachetnego cierpienia.
- Dobrze. Wypoleruję całe srebro. Dwa razy.
- Dziękuję. To wszystko.
- Tak, milady. - Sługa ruszył do drzwi. W progu raptow
nie się odwrócił. - Psiajucha! Omal nie zapomniałem. - Wy
konał prawie doskonały ukłon i uśmiechnął się zadowolony
z siebie. - Dobrze mi poszło, co, proszę pani? - Następnie
opuścił pokój.
James poczekał, aż zamkną się za nim drzwi, i wybuch
nął śmiechem.
- Dobry Boże, gdzie znalazłaś tego typa?
- W stowarzyszeniu, które daje referencje zwalnianym
służącym. Prowadzi je wicehrabina Hunterston. Mają tam
rozsądne ceny.
Verena stłumiła westchnienie. Niezależność, choć z po
czątku mile widziana, okazała się kosztowna i czasami
trochę męcząca. Właściwie nie czasami, tylko zawsze.
Mimo dezaprobaty dla poczynań ojca była mu
wdzięczna za to, że w ogóle potrafiła sobie radzić. Rut-
land zszargał jej reputację zarówno w towarzystwie, jak
i w bankach, kiedy po śmierci Andrew odziedziczyła
Westforth House. Stary hrabia wynajął całą armię praw
ników, żeby uprzykrzyć jej życie i odebrać dom.
Wtedy nie pozostało jej nic innego, jak tylko skorzy
stać z umiejętności, które zdobyła dzięki ojcu. Wkroczy
ła do półświatka i tam, przy zielonych stolikach najbar
dziej ekskluzywnych londyńskich domów gry, zarabiała
na utrzymanie, zachowując dużą ostrożność.
Nie była chciwa. Wygrywała tylko tyle, ile potrzebo
wała. Nie chciała zwracać na siebie uwagi i nie musiała ni
czego udowadniać. Już nie. Mimo to czasami ją korciło,
żeby poddać swój talent sprawdzianowi.
28
James schował zegarek do kieszonki i z miną znawcy
obejrzał tabakierkę.
- Już myślałem, że zmieniłaś się w świętą, tymczasem
ty znalazłaś sobie zabawę.
Verena wyjęła mu z ręki skradziony przedmiot i odło
żyła go na stolik.
- Zatrudniłam Herbertsa jako kamerdynera, i nic po
nadto. Prawda jest taka, że tylko na niego mogłam sobie
pozwolić. Poza tym wicehrabina Hunterston bardzo mnie
prosiła, żebym go przyjęła, bo nie sprawdził się na ostat
niej posadzie.
- Nie rozumiem dlaczego - rzucił James z przekąsem
i wziął ze stosu wyjątkowo dużą rubinową szpilkę do kra
wata. - A to czyje, tak przy okazji?
- Nie mam pojęcia. Herberts zjawił się miesiąc temu,
ale jestem pewna, że oduczę go złych nawyków.
- Nie da się zreformować kieszonkowca.
- Każdy człowiek może się zmienić. - Verena zgarnęła
cały łup Herbertsa i zaniosła go do swojego sekretarzyka.
Otworzyła górną szufladę i schowała w niej wszystkie
precjoza. - Ale teraz mam kłopot. Muszę znaleźć jakiś
sposób, żeby zwrócić je właścicielom.
- Jeśli chcesz, żebym się tym zajął...
- Nie. - Zamknęła szufladę i schowała kluczyk do kie
szeni. - Sama to zrobię.
Brat uśmiechnął się szeroko i wrócił na swoje miejsce.
Sięgnął po talię i zaczął ją tasować. Verena obserwowała je
go palce. W pewnym momencie James podniósł wzrok i,
napotkawszy jej spojrzenie, uśmiechnął się, błyskając bia
łymi zębami. Gdyby nie znała go tak dobrze, nie dostrzeg
łaby w jego swobodnym zachowaniu śladu desperacji.
Usiadła naprzeciwko brata.
- Chodzi o kobietę?
29
Dwie karty spadły na podłogę. James poczerwieniał,
schylił się po nie szybko i włożył je z powrotem do talii.
- Nigdy przed tobą niczego nie ukrywałem.
- Wiem. Byłbyś bardzo głupi, gdybyś próbował. Mów.
Uśmiech zniknął z jego twarzy. Po długiej chwili brat
westchnął i powiedział bez ogródek:
- Jestem szantażowany.
- Przez kogo?
Posłał jej wdzięczne spojrzenie.
- Nie wiem, ale popełniłem we Włoszech błąd, który
może kogoś kosztować życie.
- Kogo?
Na policzki Jamesa wypełzł rumieniec.
- Wolałbym nie mówić.
Verena milczała przez chwilę.
- Domyślam się, że jest mężatką.
Napięcie widoczne na twarzy brata zmieniło się
w szczerą udrękę.
- Zbliżam się do kresu wytrzymałości, Ver.
- Ile chcą pieniędzy?
- Jeszcze nie wiem. Kazali mi przyjechać do Londynu.
Tutaj się ze mną skontaktują, ale podejrzewam, że zażą
dają co najmniej pięciu tysięcy funtów. Może więcej.
- Dobry Boże! To majątek.
James się skrzywił.
- Mąż Sabriny jest... bardzo zazdrosny.
- Najwyraźniej ma powody.
Brat zarumienił się jeszcze mocniej.
- To nie było tak!
- Oczywiście.
- Grasz nie fair.
- Hm. Niech zgadnę. Jest nieszczęśliwa i samotna, mąż
nie zwraca na nią uwagi. Zapewne powiedziała ci, że po
30
raz pierwszy go zdradziła, a ty, jako donkiszotowski, ro
mantyczny głupiec, jej uwierzyłeś.
James potarł twarz ręką.
- W trakcie romansu myślałem, że Sabrina... Cóż, teraz
wiem, że się myliłem. Jej mąż domyśla się prawdy. Jeśli
odkryje, że to ja, będę zgubiony.
- Nie wracaj tam. Trzymaj się z dala od Włoch, póki
wszystko się nie uspokoi.
- Nie mogę. Mam zbyt dużo do stracenia. Właśnie za
łatwiałem pewną ważną sprawę... - Zerknął szybko na sio
strę. - Stracę dużo więcej niż pięć tysięcy funtów, jeśli zo
stanę tu dłużej niż kilka tygodni.
- A co dokładnie ma na ciebie ten szantażysta?
- Listy. A właściwie nie listy, tylko wiersze.
Verena wytrzeszczyła oczy.
- Miłosne?
James uśmiechnął się blado.
- Jestem w tym całkiem dobry, wiesz.
Siostra nie zdołała pohamować śmiechu.
- Na pewno. Jak szantażysta je zdobył?
- Miesiąc temu ktoś włamał się do pokoju Sabriny
i ukradł szkatułkę, w której trzymała wiersze.
- Zabrał coś jeszcze?
James potrząsnął głową.
- Zupełnie nic. Ktokolwiek to był, musiał dobrze wie
dzieć, czego szuka.
- Jesteś pewien, że chce pieniędzy? Wydaje się niedo
rzeczne, że kazał ci tutaj przyjechać, jeśli one są jego je
dynym celem.
Na twarzy brata odmalowała się troska.
- Właśnie. Zastanawiałem się, czy... Ale nie. Musi cho
dzić o pieniądze. Czego innego mogliby chcieć?
Miał rację.
31
- W takim razie pozostaje pytanie: ile? Wiedzą, że tu
jesteś, w moim domu?
- Na pewno nie. Nikt się nie domyśla, że jestem two
im bratem.
- Sytuacja bez wyjścia.
- Tak. Jeśli nie zapłacę tyle, ile zażąda ten łotr, odda li
sty mężowi Sabriny. Nigdzie się nie ukryję, a cała moja
praca... - James oparł łokieć na stole, a czoło na dłoni. -
Pójdzie na marne. Będę upokorzony.
- Upokorzenie to najmniejsze z twoich zmartwień, je
śli ten człowiek rzeczywiście jest niebezpieczny.
- Zabił już trzech ludzi. Kłopot polega na tym, że zain
westowałem cały swój kapitał. Nie mam wolnej gotówki.
- Kiedy się z tobą skontaktują?
- Lada dzień. - James przełknął ślinę. - Co zrobimy?
- Właściwą rzecz - odpowiedziała Verena z pewnością
siebie, której wcale nie czuła. - Może, jeśli dopisze mi
szczęście, znajdę bogatego adoratora, który się ze mną
ożeni i w prezencie ślubnym podaruje mi okrągłą sumkę.
Tylko żartowała, próbując rozładować napięcie, ale
James od razu się ożywił.
- Świetnie! Kręcą się przy tobie jacyś bogaci mężczyź
ni? Potrafiłabyś któregoś skłonić do zaręczyn?
Verena musiała się roześmiać.
- James! Nie mam ochoty sprzedawać wolności za pa
rę gwinei. Nawet dla ciebie.
Brat z trudem ukrył rozczarowanie.
- Oczywiście, że nie. Chociaż z drugiej strony... nie mu
siałabyś za niego wychodzić. Zwodziłabyś go jedynie i ku
siła, a wreszcie oznajmiła, że potrzebujesz pieniędzy na
rachunek u modystki albo inne bzdury... - Dostrzegłszy
uniesione brwi siostry, James uśmiechnął się z przymu
sem. - Wiem, wiem. Tylko się droczę. Ojciec zawsze po-
32
wtarza, że trzeba by greckiego boga, żebyś ponownie wy
szła za mąż.
To była smutna prawda. Choć Verena nie narzekała na
brak wielbicieli, żadnemu nie oddałaby ręki. Nawet przy
stojnemu i dwornemu Chase'owi St. Johnowi. Już chwilę
po poznaniu młodego arystokraty stwierdziła, że mają
zbliżone poczucie humoru. Doskonale się rozumieli, a nie
potrafiła całkiem go odtrącić wyłącznie dlatego, że tak
bardzo przypominał jej Jamesa.
- Co robić, Ver? Wiem tylko, że chcą więcej pieniędzy,
niż mogę zebrać. Jestem zgubiony.
Verena zagryzła wargę. Jak mogła pomóc bratu, skoro
sama musiała walczyć o przetrwanie? Powędrowała wzro
kiem ku talii leżącej na stole. Był pewien sposób.
Dotknęła kart i uśmiechnęła się, gdy po jej plecach
przebiegł dreszcz podniecenia. Miała dość ukrywania się,
wiązania końca z końcem, ostrożności. Nadszedł czas na
śmiałe działanie. Ożywiona jak nigdy w ciągu ostatnich
czterech lat, wzięła do ręki talię, potasowała ją z wprawą
i rozłożyła na cztery osoby.
- Odwróć górne.
James spełnił polecenie. Na wierzchu każdej kupki le
żała królowa. Brat uśmiechnął się szeroko.
- Jesteś najlepsza.
Zrobiło się jej cieplej na sercu. Tęskniła za rodziną. Pró
bowała wprawdzie zastąpić ją przyjaźniami, ale najczęściej
zrywała je już na samym początku; smutny skutek wycho
wania. Uważała, że motto Lansdowne'ów powinno brzmieć:
„Zawsze samowystarczalni" albo „Nie ufaj nikomu".
Ale człowiek powinien mieć choćby znajomych, więc
zaczęła urządzać kolacje w pierwszy wtorek miesiąca. Za
praszała najróżniejsze osoby, zwykle co bystrzejszych
przedstawicieli półświatka. Goście jedli, pili, śmiali się
33
i rozmawiali, ona natomiast się starała, żeby jedzenie by
ło wyśmienite, wino doskonałe, a konwersacja zawsze cie
kawa. Dlatego chętnie do niej przychodzono.
Ostatnie przyjęcie wydala przed niespełna dwoma ty
godniami. Do stałych gości należał nowy wielbiciel lady
Jessup, lord Humford, który wkrótce potem zniknął bez
śladu. Szeptano, że miał duże długi z powodu swojego za
miłowania do hazardu i w związku z nimi stanął przed
wyborem: ucieczka z kraju albo więzienie. Na jego miej
scu Verena też wybrałaby ciekawe podróże.
Spojrzała na brata i poklepała go po ręce.
- Nie martw się o pieniądze. Nieważne, ile zażądają
szantażyści. Znajdziemy jakiś sposób, żeby je zdobyć. Ale
na moich warunkach albo wcale.
- Dziękuję, Ver! Jesteś pewna, że nie będziesz miała
żadnych kłopotów?
- Nawet Lansdowne zasługuje na szczęście w grze. -
Oczywiście tylko raz. Ale tyle wystarczy.
Uśmiechnęła się do siebie i zaczęła rozdawać karty.
3
Jest trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, ale tylko sie
dem grzechów głównych. To oznacza, że człowiek może
popełnić każdy z nich pięćdziesiąt jeden razy w roku
i jeszcze zostaje mu tydzień na pokutę. Oczywiście tak
jest wtedy, gdy dopuszcza się tylko jednego grzechu
dziennie. Naprawdę zdeterminowany osobnik nie musi
sobie narzucać żadnych ograniczeń.
Pan Scrope Davies do Edmunda Valmonta, obserwując
walkę bokserską u Jacksona.
Czarno-żółty faeton zatrzymał się przed wąskim do
mem przy Kings Street. Z kozła zeskoczył starszy męż
czyzna w granatowej liberii St. Johnów i pobiegł przytrzy
mać dwa zadbane siwki.
Brand łypnął ponurym wzrokiem na szare niebo. Prze
klęty deszcz. Tylko tego było trzeba, żeby do końca ze
psuć mu dzień.
Spojrzał na stangreta.
- Przejdź się z końmi. Nie będzie mnie góra dziesięć
minut.
Ruszył do frontowych schodów. Na dolnym stopniu
przystanął, żeby zdjąć rękawiczki. Wiatr szarpnął jego
długim płaszczem.
Rezydencja wyglądała przyzwoicie, co było zaskakują-
35
ce, zważywszy na to, jakiego rodzaju kobiety podobały
się Chase'owi. Brandon doskonale potrafił sobie wyobra
zić tajemniczą lady Westforth. Nie wątpił, że wdówka
maluje twarz i nosi suknie z dekoltem do pępka, jeśli
w ogóle coś na siebie wkłada. Dobrze znał gust swojego
brata.
Cieszyłby się tym małym przedstawieniem, gdyby nie
bolał go kark, a oczy nie piekły, jakby ktoś sypnął w nie
piaskiem. Miałby przynajmniej zabawną historyjkę do
opowiadania u White'a.
W oddali rozległ się grzmot. Brandon schował ręka
wiczki do kieszeni płaszcza. Wiedział, że czeka go stosun
kowo łatwe zadanie. Musiał jedynie przekonać lady West
forth, że w jej najlepszym interesie jest zostawić Chase'a
w spokoju na kilka tygodni. Przez ten czas jego zaintere
sowanie osłabnie, jak zawsze do tej pory. Przed połu
dniem sprawa będzie załatwiona.
Wszedł po schodach i zapukał lekko w szerokie dębo
we drzwi. Obok niego przemknęły brązowe i żółte liście
niesione przez wiatr. Brandon przestąpił z nogi na nogę;
zimno przenikało przez podeszwy butów.
Znowu zagrzmiało, wiatr się wzmógł, lodowate palce
przeczesały jego włosy. Dlaczego nikt nie otwiera? Sięgnął
do mosiężnej kołatki i zastukał mocno.
Minęła dłuższa chwila. W końcu dało się słyszeć czła
panie i w uchylonych drzwiach stanął wychudzony osob
nik o podejrzanie czerwonym nosie. Otaczał go słaby za
pach brandy.
Mężczyzna podciągnął spodnie i zmierzył St. Johna od
stóp do głów. Potem odezwał się dobrotliwym głosem:
- To pan bębnił?
Irytacja Brandona wzrosła.
- Tak, ja. Czy inaczej by mi otworzono?
36
Sługa zmarszczył nos, jakby się nad czymś zastanawiał.
- Mogłem się domyślić, że ktoś przyjdzie, bo słyszałem,
jak zatrzymuje się powóz. - Rozpromienił się, jakby wła
śnie udowodnił skomplikowane matematyczne twierdze
nie. - Nie uważa pan?
Brandon zaczerpnął oddechu, żeby się uspokoić.
- Lady Westforth jest w domu? Chciałbym z nią po
rozmawiać, jeśli można.
- N o , tak lepiej! Nie trzeba się zaraz denerwować. Sły
szę pana dobrze. Po co krzyczeć?
Dobry Boże, nie dość, że musiał układać się z kobietą
pokroju lady Westforth, to jeszcze trafił na fatalnie wy
szkoloną służbę. Na domiar złego akurat dzisiaj, kiedy nie
był w najlepszej formie.
Już nigdy więcej nie przegapi żadnej z narad Marcusa.
Przenigdy. Do licha, właściwie mógłby się wprowadzić do
Treymount House, żeby nie tylko się nie spóźnić, ale być
pierwszym na każdym cholernym spotkaniu.
Potarł ręką czoło.
- Czy lady Westforth przyjmuje?
- Może tak. - Kamerdyner hałaśliwie pociągnął nosem
i wytarł go wierzchem dłoni. - A może nie. Kim pan dla
niej jest?
Jeśli personel świadczył o pani tego domu, zadanie po
winno być wyjątkowo łatwe.
- Poinformuj lady Westforth, że przyszedł Brandon St.
John. - Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął z niej grubą
welinową wizytówkę. - Zajmę jej dwie minuty.
Nawet nie tyle, jeśli gospodyni tak rozpaczliwie po
trzebowała pieniędzy, jak na to wskazywał wybór kamer
dynera.
Służący wziął wizytówkę w dwa palce.
- Pan St. John, tak? Powiem jej, że pan czeka.
37
Posłał gościowi ostatnie podejrzliwe spojrzenie, po
czym zamknął mu drzwi przed nosem.
Brandon osłupiał. Nigdy w życiu nie zdarzyło się, że
by zostawiono go na schodach jak domokrążcę, który po
mylił adres.
Na Boga, nie przyszedł tutaj, żeby stać na ganku. Gdy
sięgał do kołatki, wrzał w nim gniew. Zanim uderzył mo
siężnym pierścieniem w drewno, drzwi otworzyły się
gwałtownie.
Kamerdyner posłał mu skruszony uśmiech, błyskając
złotym zębem.
- Pani powiedziała, że nie każe się gościom czekać na
schodach. - Usunął się na bok i machnięciem ręki zapro
sił go do środka. - Mam pana zaprowadzić do saloniku.
I co, nie jest pan szczęściarzem?
Brandon żałował, że nie może wrócić do faetonu i po
jechać do domu. W ten sposób jednak tylko odwlókłby
nieuniknione, więc przełknął gniew i wszedł do holu. Cze
kał, aż kamerdyner weźmie od niego płaszcz, ale ten stał
bez ruchu i szczerzył się jak głupiec.
- To mój pierwszy tydzień, wie pan. Jeszcze nie znam
wszystkich zasad.
Brandon nie zaprzeczył. Zdjął okrycie i wręczył je słu
żącemu.
- O, nie powinien pan tego robić! Chętnie bym przy
jął ten hojny podarunek, ale pani kazałaby wygarbować
mi skórę.
Niechętnie oddał płaszcz gościowi. Brandon wziął go
tak zaskoczony, że nie mógł wydobyć z siebie słowa.
- Jeśli chce pan mnie wynagrodzić, wystarczy szyling.
- Szyling?
- Za otworzenie drzwi...
- Herberts! - rozległ się kobiecy głos.
38
Kamerdyner stanął na baczność.
- Tak, proszę pani?
W samą porę. Brandon poszedł Za jego wzrokiem,
ale gdy zobaczył gospodynię stojącą u stóp schodów,
półuśmiech zamarł na jego wargach, a potem całkiem
zniknął.
Devon się mylił. Lady Westforth nie była piękna. Dol
ną wargę miała za krótką, podbródek zbyt zdecydowany,
figurę bynajmniej nie szczupłą i wiotką zgodnie z modą
panującą w wyższych sferach. Jej włosy, gęste i proste,
miały barwę dojrzałej pszenicy i nie okalały twarzy locz
kami uwielbianymi przez damy z towarzystwa.
Marcus najwyraźniej popełnił błąd. Chase nie mógł za
kochać się w tej kobiecie. Brandon uznał, że stracił czas,
przychodząc tutaj, ale w tym momencie gospodyni spoj
rzała na niego pytająco.
Jej oczy były fiołkowe, w oprawie gęstych rzęs, cera
kremowobiała z delikatnym rumieńcem.
Brandon nie potrafił tego wyjaśnić, ale kiedy posłała
mu uśmiech, który zaparł mu dech w piersiach, jego cia
ło zareagowało tak, jakby znał ją... intymnie.
Gospodyni ukłoniła się z wdziękiem.
- Pan St. John. Proszę wybaczyć Herbertsowi. Jest no
wy i jeszcze nie całkiem rozumie, na czym polegają jego
obowiązki.
Brandon przez dłuższą chwilę nie mógł zebrać myśli.
Co było w tym paskudztwie, które Poole zaserwował mu
dziś rano? Mikstura oszołomiła go jak mocny trunek.
- Lady Westforth. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
- Oczywiście, że nie. Herberts, weź płaszcz od pana St.
Johna i wyczyść go.
- Dobrze, proszę pani - powiedział sługa niepocieszo
nym tonem. Przesunął dłonią po miękkiej tkaninie i nie-
39
co się rozchmurzył. - Może trochę go ponoszę, żeby zo
baczyć, jak to jest mieć na grzbiecie taką ładna rzecz...
- Nie! - Lady Westforth energicznie potrząsnęła głową. -
Kamerdynerzy nie noszą płaszczy, które biorą do czyszcze
nia.
Herbertsowi przeciągnęła się mina.
- Jest pani pewna?
- Całkowicie. - Gospodyni przeniosła wzrok na gościa
i wskazała na podwójne drzwi. - Tam będziemy mogli po
rozmawiać.
Idąc za nią do salonu, Brandon mimo woli obserwo
wał, jak lady Westforth się porusza, zwrócił uwagę na jej
zaokrąglone biodra kołyszące się pod jedwabną suknią.
Była niższa, niż w pierwszej chwili mu się zdawało - gło
wą sięgała mu zaledwie do ramienia - i trochę za pulchna
jak na obowiązujące w towarzystwie kanony.
Oczywiście damy, które je ustalały, rzadko miały rację
w takich sprawach. Na przykład Celeste uważano za ide
ał kobiety. Wszyscy się nią zachwycali, kobiety szukały
jej towarzystwa, mężczyźni pisali sonety do jej oczu.
Tymczasem Brandon z trudem hamował ziewanie na
myśl o dwuminutowej rozmowie z tą dziewczyną.
Lady Westforth usiadła na krześle i wskazała mu drugie.
- Proszę się rozgościć.
Brandon już chciał odmówić, bo nie zamierzał zostać
długo, ale kiedy dostrzegł ciepły wyraz jej twarzy oraz
drobne mimiczne zmarszczki w kącikach oczu, bezwied
nie opadł na krzesło, a jego wargi same odwzajemniły
uśmiech.
Do diaska, co on wyprawia? Miał zapłacić tej kobiecie,
żeby usunęła się z życia Chase'a, a nie pić z nią herbatę.
Obrzucił pokój pobieżnym spojrzeniem i ku własnemu
zaskoczeniu stwierdził, że choć nieduży, jest elegancko
40
urządzony. Meble stały tak blisko siebie, że niemal doty
kał kolanami nóg gospodyni.
Lady Westforth zmierzyła go wzrokiem.
- Jest pan bardzo podobny do brata, tylko... - Przekrzy
wiła głowę, aż gęsty splot włosów opadł jej na ramię. -
Wyższy.
- I starszy od Chase'a. - Poza tym nie głupieję z powo
du kobiet. Zwłaszcza rozpustnic.
Gospodyni się zarumieniła, jakby usłyszała jego myśli.
- Często o panu mówił - dodała. - Wiem, że bardzo ko
cha pana i pozostałych braci.
A więc Chase dzielił się z nią sprawami rodzinnymi? Co
on sobie myślał, do diabla? Takich damulek bogaty męż
czyzna powinien unikać. Jedynym źródłem utrzymania
pięknej wdowy zapewne były datki chętnych do płacenia
za jej towarzystwo. Nie różniła się niczym od płytkich ko
biet, które co roku grasowały na małżeńskim targu w po
szukiwaniu nieszczęsnego kawalera, zdolnego zapewnić
im kieszonkowe i dom w Londynie.
Brandon wiedział wszystko o ich chciwości. W czasie
swojego pierwszego sezonu spędzonego na salonach za
kochał się w pozornie naiwnej pannie na wydaniu. Ona
była równie oczarowana, tyle że jego kontem i rodowym
nazwiskiem.
Zanim uświadomił sobie własny błąd, omal go nie usi
dliła. Gdyby nie jego przyjaciel Roger Carrington, wice
hrabia Wycham, związałby się z tą dziewczyną na całe
życie. Na szczęście uciekł w ostatniej chwili. Po tym
przykrym doświadczeniu jak ognia unikał dziewic, ko
biet niezamężnych i biednych. Właśnie dlatego wybrał
Celeste; nie potrzebowała jego nazwiska ani pieniędzy.
Szkoda, że nie była dostatecznie interesująca, żeby zająć
jego uwagę na dłużej.
41
Lady Westforth trochę odsunęła kolana i splotła na
nich dłonie.
- W czym mogę panu pomóc? Jeszcze raz przepraszam
za Herbertsa. Mam nadzieję, że nie wyprowadziła pana
z równowagi jego nieudolność.
- Oczywiście, że nie.
- Cieszę się. Myślę, że kiedy już nauczy się reguł, bę
dzie sobie dobrze radził. Sama jestem winna, bo mu nie
powiedziałam, że nie zostawia się gości za drzwiami. - Ze
skruchą potrząsnęła głową, ale w jej fiołkowych oczach
jarzyły się wesołe iskierki. - Muszę pamiętać, że dla nie
go nie wszystko jest oczywiste.
Brandon odpowiedział słabym uśmiechem, choć miał
niedorzeczną ochotę, żeby skwapliwie się z nią zgodzić.
Ze wszystkim, co mówiła.
Dlaczego od razu poczuł się swobodnie przy tej kobie
cie? Czy chodziło o jej sposób bycia, otwarty i przyjazny,
jakby dobrze go znała i akceptowała? A może o to, że pa
trzyła mu prosto w oczy, bez fałszywej nieśmiałości? Al
bo o poczucie humoru, które łagodziło wyraz jej twarzy?
Zmysłowy wykrój ust? Tak czy inaczej robiła na nim sil
ne wrażenie, a on raptem sobie uświadomił niebezpie
czeństwo grożące Chase'owi.
Lady Westforth miała w sobie wyjątkowy czar, a to du
żo ważniejsze od urody. Brandon niemal czuł, że powie
trze między nimi drży od napięcia.
Nic dziwnego, że Marcus był zdeterminowany, żeby
szybko pozbyć się tej kobiety. Brandon, mimo bólu gło
wy, złego samopoczucia i irytacji, nie mógł oderwać od
niej wzroku. Jego serce dudniło mocno, gdy podziwiał jej
rozkoszne kształty i czający się w oczach uśmiech.
Jaka byłaby w łóżku? Bez zahamowań i naturalna jak
teraz? Jego ciało zareagowało zdradziecko na tę myśl. Wy-
42
czuwał w lady Westforth ukrytą namiętność, ogień. Wie
dział, że dawałaby tyle samo, ile brała.
Nagle przyłapał się na tym, że zazdrości bratu. Spo-
chmurniał.
- Coś nie w porządku, panie St. John?
Tak, owszem. Wszystko. Była niewłaściwym towarzy
stwem... dla Chase'a. A zwłaszcza dla niego.
Gospodyni zmierzyła go wzrokiem, unosząc brwi.
- Panie St. John, jest coś...
- Sądzę, że pani wie, po co przyszedłem. - Im szybciej
skończy się wizyta, tym lepiej.
Lady Westforth zmarszczyła czoło, a w jej pięknych
fiołkowych oczach ze śladem błękitu pojawił się błysk
zrozumienia. Skinęła głową, krótko i zdecydowanie.
- Pański brat.
- Tak.
- Mam nadzieję, że u niego wszystko dobrze.
- Wyjechał z Londynu kilka dni temu i jeszcze nie wró
cił. Ale przecież pani wie.
- Nie wiem. Nie jestem jego aniołem stróżem. - Po
chwili wahania dodała: - Pan również.
Brandon ściągnął brwi. Chyba ta kobieta go nie kryty
kuje? Ale wystarczyło jedno spojrzenie w jej oczy, by się
upewnić, że właśnie to robi. Jego irytacja przerodziła się
w gniew. Obrzucił ją lodowatym wzrokiem.
- Stosunki panujące w mojej rodzinie to nie pani spra
wa.
Zamiast się speszyć, lady Westforth odparowała:
- Moje stosunki z pańską rodziną również nie powin
ny pana obchodzić.
Brandon zacisnął szczęki.
- Jestem innego zdania. Interesuje mnie wszystko, co
dotyczy mojego brata.
43
- Przejdźmy do rzeczy, dobrze, panie St. John? Szko
da mi czasu na ucieranie nosa wielkim figurom.
Brandon uniósł brwi.
- Wielkim figurom?
- Towarzystwo uważa, że St. Johnowie stoją ponad
zwykłymi śmiertelnikami. - W jej głosie pobrzmiewał lek
ki ton nagany. - Nie chciałabym być innego zdania.
- Doprawdy? - Uśmiech wykrzywił usta Brandona. -
Odnoszę inne wrażenie.
- Jest pan bardzo spostrzegawczy. Nie obchodzą mnie
tytuły ani prestiż wynikający z urodzenia.
- Tylko pieniądze.
Gospodyni uniosła podbródek.
- Lubię pieniądze. Kto nie lubi? Zycie byłoby bez nich
strasznie nudne. Ale nie są moim głównym celem. Ani nie
wpływają na przyjaźń z pańskim bratem.
- A co jest pani głównym celem, lady Westforth? Mał
żeństwo?
- Co za niedorzeczność! Nie zamierzam nigdy powtór
nie wychodzić za mąż.
Niemal jej uwierzył.
- „Nigdy" to mocne słowo.
- Już raz byłam zamężna. I choć się nie skarżę, obecna
wolność bardziej mi odpowiada. - Pochyliła się do przodu
i utkwiła w nim wyzywające spojrzenie. Suknia opięła się
na jej wydatnych piersiach. - Ale dziękuję za pytanie. Coś
jeszcze? Czy przyszedł pan po to, żeby mnie zdenerwować?
Brandon stwierdził, że jego gniew przerodził się w bar
dziej zdradliwe uczucie. Lady Westforth okazała się inte
resującą osobą, samodzielną, pełną dumy, obdarzoną tem
peramentem. Ponadto miała bystry umysł, cięty dowcip
i apetycznie zaokrągloną figurę. Potrafiłaby rozpalić męż
czyznę do białości.
44
Uświadomił sobie, że nie tylko nie jest obrażony, ale
chętnie by się z nią podroczył. Jej oczy płonęły, gdy była
zagniewana. Wręcz go hipnotyzowały.
Do diabła, skarcił się w duchu. Kończ sprawę.
- Pozwoli pani, że będę szczery, lady Westforth. Nie
wiem, jakie ma pani plany wobec mojego brata, ale przy
szedłem złożyć propozycję: wolność Chase'a za pewną su
mę. Pokaźną.
Gospodyni wstała tak szybko, że nie zdążył się cofnąć,
i jej nogi otarły się o jego kolana.
- Najwyższa pora, żeby pan się pożegnał.
Brandon rozparł się na krześle i skrzyżował ramiona
na piersi.
- Może jednak pani usiądzie i wysłucha, co mam do po
wiedzenia?
Lady Westforth zacisnęła pięści po bokach.
- Powiedział pan już dość. Zadzwonię po Herbertsa.
Odprowadzi pana do drzwi.
Irytacja Brandona słabła, w miarę jak jej rosła. Gospo
dyni dobrze wiedziała, co on o niej myśli, i była gotowa
zemścić się bez wahania.
-Wyjdę, jak tylko dojdziemy do porozumienia. Ile
trzeba, żeby pani zostawiła mojego brata w spokoju?
-Ja... - Zacisnęła usta. - Próbuje pan mnie kupić.
- Tak. I chętnie zaoferuję znaczną kwotę.
- Proszę oferować, ile pan chce. Nie wezmę pańskich
pieniędzy.
- Nie? - Brandon się uśmiechnął. Wyjął z kieszeni czek,
sięgnął po dłoń, którą dama trzymała na udzie zaciśniętą
w pięść, rozwarł ją i włożył w nią blankiet. - Proszę to
wziąć. - Zacisnął z powrotem jej palce i spojrzał w oczy. -
Powinno osuszyć pani łzy.
Wiedział, co zrobi. Oczywiście zaprotestuje. Wszystkie
45
tak robiły, ale szybko kapitulowały i brały pieniądze. A on
za chwilę będzie w drodze do domu, spokojny, że Chase
znowu uniknął niebezpieczeństwa.
Z jakiegoś powodu ta myśl go zmartwiła. Był moment,
kiedy mu się zdawało, że lady Westforth różni się od in
nych kobiet. Tylko moment. Ale teraz... Zauważył, jak
ścisnęła czek. Popatrzył na nią z uśmiechem wyższości.
- Boi się pani go zgubić?
Przeszyła go wzrokiem.
- Myli się pan, panie St. John. Pieniądze niczego mi nie
wynagrodzą. Nie potrzebuję ich.
I zrobiła najbardziej zaskakującą rzecz na świecie. Na
oczach Brandona podarła czek na drobne kawałeczki. Na
stępnie przeniosła rękę nad jego głowę i obsypała ją pa
pierowym deszczem.
4
Wiesz, co Hunterston mówi o pannie Grenville? Że ma
dość szczęścia, by uważać się za piękność, i tyle samo pe
cha, bo nią nie jest. Tydzień zabrało mi rozwiązanie tej
zagadki, ale, na Jowisza, musiałem przyznać mu rację!
Edmunt Valmont do swojego przyjaciela, diuka Wex-
forda, przy grze w bilard w Wexford House.
Verenie przemknęło przez myśl, że Brandon St. John
jest chyba najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w ży
ciu widziała. Był wysoki, potężnie zbudowany, o niebie
skich oczach, które kontrastowały z czarnymi włosami.
Na szczęście dla niej to pierwsze korzystne wrażenie
zostało osłabione kolejną refleksją: że mimo prezencji jest
nadętym osłem, któremu bardzo przydałaby się nauczka.
I właśnie mu ją dała. Uśmiechnęła się, patrząc, jak jej
gość strzepuje kawałki papieru z ramienia. Kilka, bardzo
stosownie, utkwiło w jego włosach jak rogi. Verena posta
nowiła, że nie zwróci mu na to uwagi. Niech trochę po
chodzi z konfetti na głowie. Szkoda tylko, że ona nie zo
baczy, jak ludzie wskazują na niego palcami i się śmieją.
- Na co pani patrzy? - burknął St. John, marszcząc czoło.
- Och, na nic. Dziękuję za wizytę. Zadzwonię po Her-
bertsa, żeby przyniósł pański płaszcz. Podejrzewam, że
w nim teraz paraduje.
47
Zauważyła ze skrywaną radością, że jego irytacja prze
radza się w gniew. Wstała z krzesła i ruszyła do dzwon
ka, ale St. John złapał ją za nadgarstek. Spojrzała na nie
go z góry, zbyt rozbawiona, żeby się obruszyć.
-Tak?
St. John zacisnął usta. Jego oczy płonęły.
- Dobrze znam machinacje kobiet pani pokroju.
- Pokroju? To znaczy jakich, pańskim zdaniem?
Omiótł ją wzrokiem od stóp do głów, bezczelnie za
trzymując go na piersiach. Zupełnie, jakby mógł dojrzeć
je przez materiał sukni. Verenie, nie wiedzieć czemu, zro
biło się gorąco.
W końcu wrócił spojrzeniem do jej twarzy.
- Mogę mówić bez ogródek?
- Nie jestem pewna, czy zniosę jeszcze więcej bezpo
średniości. Chyba że odwzajemnię się w jakiś sposób.
Ale wtedy będzie pan potrzebował poduszki z sofy dla
obrony.
Jego usta drgnęły, a zaskoczenie na chwilę złagodziło
wyraz oczu.
- Nie chciałbym pani obrazić, ale oboje wiemy, co się
stało.
Verena miała na końcu języka ciętą ripostę, ale się od
niej powstrzymała. Musiała w tym celu wykorzystać całą
umiejętność samokontroli, którą w sobie rozwinęła przez
ostatnie cztery lata.
- Tak, zaproponował mi pan pieniądze za to, żebym
zerwała wszelkie kontakty z pańskim bratem. Jeszcze nikt
mnie tak nie obraził.
Uścisk odrobinę zelżał, a ona uświadomiła sobie ciepło
dłoni obejmującej jej nadgarstek.
- Ile trzeba, żeby pani zostawiła Chase'a w spokoju?
Dwóch tysięcy funtów?
48
Gdyby ją puścił, przynajmniej miałaby satysfakcję
z wymierzenia mu siarczystego policzka.
St. John zmrużył oczy.
- Trzy tysiące.
Trzy.... tysiące... funtów. Nie wiedziała, jakiej sumy po
trzebuje James, ale tyle z pewnością by się przydało.
Zwilżyła wargi. Dobrze byłoby zdobyć dla niego pienią
dze. Wspaniale. Zwłaszcza że nie musiałaby nic robić, by
je dostać.
Bowiem odprawiła Chase'a St. Johna dwa dni temu. Jak
zachowałby się Brandon St. John, gdyby mu powiedziała,
że nie przyjęła propozycji małżeństwa złożonej przez je
go brata?
Obawiała się reakcji Chase'a, bo chociaż był wtedy pi
jany, mówił szczerze. W rzeczywistości jej odmowa wca
le nim nie wstrząsnęła. Verena nawet sobie pomyślała,
że może jego uczucia nie były takie głębokie, jak mu się
zdawało.
Zerknęła na gościa spod rzęs, uśmiechając się w duchu.
Najwyraźniej Chase nie zwierzył się braciom, skoro my
śleli, że nadal znajduje się pod jej wpływem.
- Proszę puścić moją rękę - powiedziała miłym tonem. -
Jest pan bardzo silny.
Trochę rozluźnił palce, ale nie na tyle, żeby odzyskała
wolność. Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Jest pan niegrzeczny.
- Nie chcę, żeby znowu mnie czymś obrzucono. Tym
razem mogłoby zaboleć.
Verena nie miałaby nic przeciwko temu, żeby mocno
zabolało.
- Zrobi mi pan siniaki.
W końcu zabrał rękę, choć widziała, że jej nie ufa. Pró
bowała odwzajemnić jego drwiący uśmiech, ale podejrze-
49
wała, że wyszedł jej raczej grymas przypominający obna
żenie zębów.
- Wierzy pan w czary, panie St. John? Bo najwyraźniej
pan sądzi, że rzuciłam urok na pańskiego brata.
- Wykorzystała pani swoje wdzięki, żeby go usidlić.
Nie dopuścimy do tego.
-My?
- Moi bracia i ja.
Dobry Boże, cała rodzina St. Johnów uważała ją za ko
bietę, która rozpaczliwie szuka bogatego męża. Sama nie
wiedziała, czy się złościć z tego powodu, czy śmiać.
Biedny Chase! Nie wiedziała nic o rozmiarach jego
cierpienia, ale teraz zaczęła się zastanawiać, czy bracia go
nie tłamszą. Gdyby miała choć trochę rozumu, uświado
miłaby Brandonowi St. Johnowi, jak naprawdę wygląda
sytuacja, i pożegnała go solidnym kopniakiem.
Niestety arogancką postawą sam prowokował ją do
złośliwości. O wiele zabawniej było się z nim drażnić, niż
powiedzieć nieciekawą prawdę. Wróciła na krzesło
i skromnie złożyła dłonie na kolanach
- Muszę się do czegoś przyznać.
Nie wzbudziła w gościu ciekawości, tylko rozdrażnie
nie.
- Co takiego?
- Bardzo lubię pańskiego brata. - Zerknęła na niego
przez rzęsy. - Bardzo, bardzo lubię.
Zacisnął szczęki i posłał jej spojrzenie lodowate jak Ta
miza zimą.
- Nie traktuję lekko żadnych prób wykorzystania
członka mojej rodziny.
- Doprawdy? A skąd pan wie, że to pański brat nie za
mierzał mnie wykorzystać?
- Chase nie należy do tego typu mężczyzn. - Brandon
50
przesunął po niej lekceważącym wzrokiem. - Poza tym,
jaką korzyść można mieć z takiej osoby?
W Verenie zawrzał gniew. Nigdy nie traciła panowania
nad sobą, nigdy nie rzucała słów niegodnych damy i ni
gdy, przenigdy nie pluła. Ale teraz z trudem zwalczyła im
puls, żeby zrobić te trzy rzeczy jednocześnie.
Brandonowi St. Johnowi naprawdę przydałby się solid
ny policzek, a po nim głośne tupnięcie nogą. I jeszcze na
dokładkę szybki cios pięścią w żebra.
Oczywiście tylko jeden. Nie była okrutna. Po prostu
Brandon St. John zasługiwał na karę. A wymierzając ją,
oddałaby przysługę wszystkim kobietom.
O, niebiosa! Jak się nad tym zastanowić, postąpiłaby
wręcz szlachetnie. Może powinna wziąć jego pieniądze.
Nie żeby je wydać - miała własne środki utrzymania - ale
pokazać mu, że nie należy z nią igrać. Weźmie czek i niech
ten bezczelny osobnik dowie się od brata, że został wy
strychnięty na dudka. To była rozkoszna perspektywa.
A kiedy arogancki i wyniosły Brandon St. John przyczoł-
ga się do niej, żeby odzyskać swoje trzy tysiące, zemsta
będzie słodka. Od razu wrócił jej humor.
Brandon nie wyglądał na zadowolonego z tej raptow
nej zmiany nastroju. Zrobił marsową minę, kontrastującą
z jej uśmiechem.
- Oznajmi pani mojemu bratu, że nie jest nim zainte
resowana i chce, by zostawił ją w spokoju. W zamian ja
dam pani okrągłą sumkę. Takie umowy zawiera się co
dzień.
- Obawiam się, że nic z tego.
- Dlaczego?
- Bo czuję się obrażona.
St. John uniósł brwi.
- I ?
51
Verena nachyliła się do przodu i oświadczyła łagodnym
tonem:
- Gdy jestem urażona, staję się kłótliwa i na nic nie wy
rażam zgody. Chce pan, żebym przyjęła pańską propozy
cję, prawda?
Gość krótko skinął głową, choć jego cierpliwość wy
raźnie się kończyła.
- Doskonale! - ucieszyła się Verena. - Będzie korzyst
ne dla nas obojga, jeśli wyjaśni pan, co miał na myśli, mó
wiąc: „kobieta pani pokroju". Może źle interpretuję pań
skie słowa.
St. John odchylił się na oparcie krzesła, obserwując ją
spod zmrużonych powiek.
- Koniecznie musi mnie pani ukarać, tak?
- Po prostu chcę wiedzieć, na czym stoję.
- Dobrze. Ile ma pani lat?
- Nie rozumiem, co pana to obchodzi.
-Więc sam zgadnę. - Brandon z namysłem ściągnął
brwi. - Myślę, że trzydzieści t...
- Dwadzieścia sześć - warknęła gospodyni. Doprawdy
nie było powodu, żeby ten człowiek zadawał takie osobi
ste pytania.
St. John uśmiechnął się szeroko, aż pojawiły mu się
zmarszczki w kącikach oczu i dołeczek w policzku, bardzo
atrakcyjny. W jednej chwili zmienił się z surowego i nie
przystępnego gbura w całkiem sympatycznego mężczyznę.
Mimo irytacji Verena przyłapała się na tym, że ma
ochotę odwzajemnić uśmiech. Jej usta zadrżały, ale szyb
ko się opanowała.
- Mam nadzieję, że jest pan usatysfakcjonowany, choć
nie wiem, co zamierzał pan udowodnić.
- Tylko to, że jest pani starsza od Chase'a o prawie dwa
lata.
52
- Dziesiątki szczęśliwych par dzieli większa różnica
wieku.
- Jest pani również bardziej doświadczona niż on.
Prychnęła bardzo nieelegancko, ale natychmiast skarci
ła się w duchu. Oto skutek spędzenia dwóch ostatnich dni
w towarzystwie brata: całkiem zapomniała manier. Przy
tknęła palce do ust i zakaszlała.
- To nieprawda.
Gość uniósł brwi, a w jego niebieskich oczach zamigo
tały wesołe ogniki.
- Lady Westforth, jest pani kobietą pełną sprzeczności.
- To kolejna z pańskich obiekcji?
- Nie. - Wydawało się, że ta odpowiedź również jego
zaskoczyła. - Po prostu spostrzeżenie.
Verenie nie podobał się jego taksujący wzrok.
- Chyba nie zajmujemy się katalogowaniem pańskich
zastrzeżeń co do mojej osoby.
- Myślę, że już dość powiedziałem.
- Owszem. Ale z drugiej strony, nie jestem mimozowa-
tą panienką, która pragnie słuchać wyłącznie miłych słó
wek i fałszywych komplementów. Wolę z góry wiedzieć,
co mnie czeka, żeby stawić temu czoło.
- Jest pani stanowcza.
- Wolę określenie „bezpośrednia".
Wargi St. Johna drgnęły, ale się nie uśmiechnął.
- W takim razie będę kontynuował. Oprócz wieku po
zostaje jeszcze kwestia pani reputacji.
- Która może być myląca. Na przykład pan uchodzi za
mężczyznę światowego i wyrafinowanego, jednym sło
wem dżentelmena, a w rzeczywistości jest pan nieokrze
sany i gburowaty jak wieśniak.
Brandon omal się nie skrzywił. Istotnie zachowywał się
niegrzecznie, ale nie wiedział, jak wypełnić zadanie, nie
53
obrażając tej kobiety. Oczywiście gdyby była niewykształ
coną sprzedawczynią pomarańczy z Vauxhall Gardens,
nie zdawałaby sobie sprawy z afrontu.
Marcus miał rację. Lady Westforth różniła się od in
nych kochanek Chase'a. Okazała się dużo bardziej inteli
gentna i obdarzona poczuciem humoru. Brandon zauwa
żył również jej brwi i sposób, w jaki się unosiły przy
uśmiechu. Była uroczą kobietą. Dziwne, ale im dłużej
z nią przebywał, tym bardziej sobie to uświadamiał.
- Dość słownych utarczek, lady Westforth. Na jakich
warunkach zostawi pani mojego brata w spokoju?
Gospodyni uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
- Nieodparcie nasuwa mi się myśl, że przekracza pan
granice jego prywatności. Co Chase by na to wszystko po
wiedział?
- Byłby wściekły. Jak zawsze.
- Zawsze? Już wcześniej załatwiał pan takie sprawy?
- St. Johnowie troszczą się o swoich bliskich. Już pani
mówiłem.
- Tak, ale... - Lady Westforth machnęła ręką. - Sądzę,
że Chase po powrocie wyrazi swoje zdanie w tej kwestii.
Policzki miała lekko zarumienione, jej źrenice się
iskrzyły, jakby hamowała śmiech. Ciekawe, jak wygląda
ła w miłosnej ekstazie? Czy jej oczy tak samo błyszczały,
a skóra była zaróżowiona z podniecenia? Założyłby się
o ostatniego pensa, że samo dotykanie jej splotów, dłu
gich i gęstych, stanowiłoby niezapomniane przeżycie.
Była ładnie zaokrąglona, o kształtnych biodrach i pier
siach, które akurat zmieściłyby się w jego dłoniach. Wy
obraził ją sobie nagą w łóżku, z rozpuszczonymi włosami.
Z trudem odpędził od siebie kuszący obraz. Inteligen
cja, uroda i dowcip. Połączenie przyprawiało o zawrót
głowy. Do diaska, biedny Chase nie miał najmniejszej
54
szansy. Nie z taką kobietą. Gdyby ktoś dwadzieścia mi
nut temu powiedział Brandonowi, że słynna lady West
forth ośmieli się go znieważać, a on zamiast wpaść we
wściekłość, będzie rozbawiony, uznałby, że rozmówca
oszalał. Teraz podobało mu się, że kocica ma pazurki.
Właściwie nic dziwnego. Nie licząc Chase'a, St. Joh
nów nigdy nie pociągały potulne kobiety. Szukali w nich
ognia, który dorównałby ich żarowi. A jeśli się nie mylił,
lady Westforth miała go w sobie dużo.
Usiadł prosto. Nagle zaczęło mu się spieszyć.
- Podniosę moją ofertę do pięciu tysięcy funtów. To
wszystko, co mogę zaproponować.
Gospodyni raptem spochmurniała.
- Z pewnością pan żartuje.
- Przyślę czek w ciągu godziny.
Jej wzrok padł na świstki papieru zaśmiecające podło
gę. Sądząc po zesztywnieniu ramion, walczyła ze sobą.
Brandon chyba ją rozumiał. Lady Westforth znalazła się
w wyjątkowo przykrej sytuacji. W dodatku najwyraźniej
potrzebowała pieniędzy. Wyraz jej twarzy sprawił, że
stwardniało mu serce. Rzeczywiście należała do kobiet,
których trzeba unikać za wszelką cenę.
- Proszę go przyjąć - rzekł cicho.
Z początku sądził, że gospodyni odmówi. Zamiast te
go wyciągnęła rękę i dotknęła jego włosów. Poczuł cie
pło dłoni muskającej jego ucho. Zamknął oczy, walcząc
Z żądzą.
Lady Westforth się cofnęła. W palcach trzymała kawa
łek czeku. Uśmiechnęła się łagodnie.
- Pięć tysięcy funtów to majątek. Widać bardzo pan się
obawia mojego wpływu.
- Musi pani opuścić miasto na jakiś czas, żeby Chase
o pani zapomniał. Nie wiem, co mówił, ale nie jest zdol-
55
ny do poważnych uczuć. Sądzę, że będzie rozpaczał przez
kilka tygodni, a potem szybko dojdzie do siebie.
Powoli zmierzył ją wzrokiem, zastanawiając się, czy to
prawda. Znał tę kobietę zaledwie od piętnastu minut, a już
żałował, że nie będzie miał okazji poznać jej lepiej.
Do diaska, Chase miał szczęście.
- Nie powinnam brać pieniędzy... - Lady Westforth za
cisnęła wargi, patrząc mu w oczy.
Dziwne, ale w Brandonie zabłysła iskierka nadziei. Po
myślał o swoich licznych znajomych: o Celeste i kilku
dziesięciu jej podobnych, z którymi miewał romanse.
Żadna nie odrzuciłaby pięciu tysięcy funtów. Na swój
sposób te kobiety były bardziej chciwe niż mężczyźni.
Natomiast lady Westforth... Z jakiegoś powodu cieszył
się, że jest inna.
- Nie powinnam brać pieniędzy - powtórzyła. - Ale we
zmę.
Brandon zamrugał zdumiony.
Gospodyni uniosła podbródek, a w jej oczach pojawił
się triumfalny błysk.
- Wezmę pięć tysięcy funtów, ponieważ tak bardzo pa
nu na tym zależy. Proszę przysłać mi czek w ciągu godzi
ny. Powiem Chase'owi, że będzie lepiej, jeśli więcej się nie
zobaczymy.
Jednak się mylił. Była taka jak wszystkie. Rozczarowa
nie legło mu ciężarem na piersi.
- Zatem postanowione - stwierdził ponurym tonem
i wstał.
Nie dlatego, że chciał wyjść, ale dlatego, że nie miał po
wodu zostawać. Lady Westforth rozciągnęła w tajemni
czym uśmiechu pełne wargi, co na nowo rozpaliło jego
pożądanie.
- Może mi pan zaufać. Pański brat jest bezpieczny.
56
To właśnie chciał od niej usłyszeć. Ale poczuł się...
oszukany. Naprawdę zaczął wierzyć, że ona nie przyjmie
pieniędzy i udowodni, że nie zniża się do tego rodzaju ha
niebnych układów. Popełnił błąd w ocenie.
- Przyślę czek po południu. I proszę uważać. Jeśli do
trą do mnie wieści, że kontaktuje się pani z Chase'em al
bo pozwala mu się odwiedzać, zażądam zwrotu całej su
my. I będę bezlitosny.
- Nie wyobrażam sobie, że mógłby pan być inny.
Wstała z krzesła i wyciągnęła do niego rękę.
Branda ogarnął gniew; nie dość, że ta kobieta wykorzy
stała jego rodzinę, to jeszcze patrzyła teraz na niego z nie
winnym uśmiechem, jakby nic złego nie zrobiła. Ujął po
daną dłoń, ale nie puścił jej od razu, tylko przytrzymał
dłużej. Przy okazji zauważył, że palce lady Westforth są
smukłe, a nadgarstek delikatny.
Pragnienie, żeby nią wstrząsnąć, było przemożne, ale
nie aż tak silne, jak chęć udowodnienia sobie, że chodzi
tylko o fizyczne pożądanie i nic więcej.
Ścisnął mocniej dłoń gospodyni. Jej oczy się rozszerzy
ły, ale nie próbowała zabrać ręki. Na jej policzki wypły
nął lekki rumieniec. Brandon zastanawiał się, czy lady
Westforth czuje to samo co on.
Pociągnął ją ku sobie. Zrobiła pół kroku. To wystarczy
ło, żeby mógł ją przygarnąć.
Głośno wciągnęła powietrze.
-Ja...
Wpił się w jej usta, wziął je w posiadanie, jakby nigdy
wcześniej nie miał kobiety. Zawarł w tym żarliwym poca
łunku cały swój gniew na osobę, która zniszczyła spokój
jego brata, całą frustrację, całą namiętność, która tliła się
w nim od chwili, kiedy zobaczył jej uśmiech.
Lady Westforth nie zrobiła nic, żeby go zniechęcić.
57
Przeciwnie. Wręcz stopniała w jego ramionach, rozchyliła
usta. Brandon zapomniał o celu wizyty, o odpowiedzial
ności, o tym, kim naprawdę jest ta kobieta, i tylko ją ca
łował. Jęknęła cicho. Ten gardłowy dźwięk go otrzeźwił.
Oderwał wargi od jej ust, ale nie wypuścił jej z objęć.
Do diaska, co on wyprawia?! Lady Westforth oddychała
szybko, jedną dłoń zaciskała kurczowo na klapie jego sur
duta, drugą na... talizmanie.
Ten widok całkiem go ostudził.
Brandon chwycił jej dłonie i odsunął je od siebie.
- To był tylko pocałunek. Dla pani zapewne jeden z ty
sięcy.
Lady Westforth poczerwieniała i cofnęła się o krok. Jej
pierś falowała z oburzenia.
- Pan...
- Proszę dać spokój. Oboje wiemy, że nie jest pani na
iwnym dziewczątkiem. Było przyjemnie, ale teraz... -
Wzruszył ramionami.
Gospodyni wytarła usta wierzchem dłoni. Jej oczy pło
nęły.
- Myślałam, że gardzi pan „kobietami mojego pokroju".
- Owszem. Proszę uważać pocałunek za nagrodę za
ustępliwość. Wybaczy pani, ale muszę już iść. Miłego
dnia, lady Westforth. Sam znajdę drogę do drzwi.
Ukłonił się i opuścił pokój.
Chwilę później siedział w swoim powozie i kazał stangre
towi popędzać konie. Czuł się zdezorientowany, jakby wró
cił z bardzo dalekiej podróży. Zastanawiał się, co go opętało.
Jednego był pewien: że dobił targu za pięć tysięcy fun
tów.
Dwadzieścia minut później Verena trzymała w palcach
nowy czek, w zamyśleniu patrząc na podpis. Brandon St.
58
John. Jeszcze wczoraj niewiele o nim wiedziała, oprócz te
go, że jest uważany za pogromcę serc mężatek z wyższych
sfer i mistrza w sztuce uwodzenia.
Teraz rozumiała, jak zyskał tę reputację. Przy nim kobie
ta czuła się wyjątkowa, jedyna. Z jego ust, z błyszczących
oczu, z rozgrzanej skóry wręcz emanowała zmysłowość.
W jednej chwili rozmawiali, a w następnej... Zamknęła oczy,
wspominając dotyk jego gorących warg. To nie był pocału
nek, tylko piętnowanie ogniem.
Wzięła głęboki oddech i wypuściła powietrze. Spojrza
ła na wnętrze dłoni, gdzie osławiony talizman St. Johnów
odcisnął znak. Ślad już zniknął, ale miejsce nadal było cie
płe i wrażliwe. Verena zwinęła rękę w pięść.
W tym momencie do pokoju wszedł James. W jego brą
zowych oczach paliły się iskry ciekawości.
- Herberts mi powiedział, że miałaś rano gościa.
Verena skinęła głową.
- Brandona St. Johna.
- Czego chciał?
- Przekupić mnie.
James zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem.
- Jego brat, Chase St. John, za bardzo się mną zainte
resował. Brandon St. John nie wiedział, że odprawiłam go
dwa dni temu.
- N o ! - James podszedł do okna i odchylił zasłonę. -
Herberts wspomniał, że ten człowiek ma piękne konie
i drogi płaszcz.
- Jest bardzo bogaty. Właśnie dlatego złożył mi propo
zycję.
Oczy brata rozbłysły.
- Ile ci zaproponował?
Verena uniosła w górę czek.
59
- Pięć tysięcy funtów.
James puścił zasłonę i wytrzeszczył oczy.
- Pięć... Dobry Boże! To prawdziwa fortuna, a ja... - Do
strzegłszy minę siostry, jęknął. - Nie zamierzasz jej przyjąć.
Tylko nie mów ani słowa! Dlaczego, och, dlaczego jego brat
nie zakochał się we mnie zamiast w tobie? Chętnie wziął
bym pieniądze i...
- Nie tknęłabym ich nawet kijem. Nie rozumiesz? Gdy
bym przyjęła czek, pokazałabym, że można mnie kupić.
A jestem warta więcej niż pięć tysięcy funtów.
James jęknął znowu i ukrył twarz w dłoniach.
Verena musiała się uśmiechnąć.
- Myślisz, że jestem stuknięta.
Brat opuścił ręce i skrzywił usta w cierpkim uśmiechu.
- Nie. Tylko za uczciwa jak na członka rodziny Lans-
downe.
- To nieprawda. Chciałabym zatrzymać pieniądze. Na
prawdę. Tylko że... - Rozłożyła ręce w bezradnym geście. -
Nie mogę.
- Pycha - skwitował James, ze smutkiem potrząsając
głową. - To grzech, wiesz. Jeden z siedmiu głównych.
-Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś o pysze, zapytaj St. Joh
nów. Moja jest niczym w porównaniu z ich magnacką dumą.
- Trudno mi w to uwierzyć. - Gdy siostra spiorunowała
go wzrokiem, uśmiechnął się szeroko. - Tylko mnie nie zjedz!
Dobrze wiesz, że jedynie się z tobą drażnię. Gdyby nie to, że
obiecałaś zdobyć pieniądze przy zielonym stoliku, byłbym
teraz wściekły. - Podszedł do niej, objął ją ramieniem i poca
łował w czoło, a następnie opadł na krzesło. - Więc przestań
rzucać groźne spojrzenia i opowiedz mi o Brandonie St. Joh
nie. Naprawdę jest taki wspaniały, jak mówią?
Wspaniały? Brandon St. John był zbyt przystojny, że
by mogła zachować spokój umysłu. Odchrząknęła.
60
- Dość wysoki, czarne gęste włosy i bardzo niebieskie
oczy. - I potrafi całować do utraty tchu.
James zmrużył oczy.
- I ?
- Co? - Jej policzki nagle zrobiły się gorące. - To
wszystko.
- Hm. - Brat przeszył ją wzrokiem. - Rozumiem. Co
zamierzasz zrobić z tym czekiem, skoro nie chcesz go wy
korzystać?
Verena zastanawiała się przez chwilę.
- Może oprawię go w ramki i postawię na widocznym
miejscu. - Przecięła pokój i włożyła czek za róg lustra,
które wisiało nad kominkiem. - Na przykład tutaj. Żeby
każdy, kto wchodzi, od razu go zauważył.
- Nie zrobisz tego!
- Albo... - Przeszła do frontowego okna. - Powieszę go
tutaj, żeby słońce oświetlało podpis. Poza tym byłoby go
widać z ulicy.
- Wywołasz skandal.
Verena wzruszyła ramionami.
- I co z tego? Nie należę do towarzystwa, więc co mnie
to obchodzi?
- Ale Brandon St. John należy. Chcesz go upokorzyć.
- Chcę dać mu nauczkę. Bardzo jej potrzebuje.
James roześmiał się niechętnie.
- Rany, Ver! Zaczynam żałować tego człowieka.
- I dobrze, bo zamierzam rzucić go na kolana. - Rze
czywiście miły obraz. Brandon St. John błagający ją na
klęczkach, żeby... Właśnie, o co? Żeby znowu go pocało
wała? - Hm. Może wydać kolację na jego cześć? Byłoby
zabawnie, gdyby parę osób usłyszało historyjkę o jego dzi
siejszej wizycie.
James uśmiechnął się szeroko.
61
- Nie powinnaś drażnić St. Johna, bo ściągniesz na sie
bie gniew całej rodziny.
- Już ściągnęłam. Ale to...
Pomachała czekiem i uśmiechnęła się na myśl o minie
Brandona St. Johna, kiedy odkryje, że został ośmieszony.
W półświatku zawsze było parę osób przyjmowanych
w towarzystwie. Gdyby zaprosiła właściwych ludzi, histo
ria szybko by się rozniosła.
- Tradycyjna kolacja u mnie przypada w następny wto
rek. Zaproszę dziesięciu albo dwunastu gości. Bardzo ga
datliwych gości.
- Plotkarska uczta - skomentował James, mierząc ją
wzrokiem. - Czy St. John przypadkiem nie zrobił czegoś,
co wzburzyło cię bardziej niż jego oferta finansowa. Zda
je się, że bardzo zależy ci na zemście. Jak osobie wzgar
dzonej.
- Nigdy w życiu nie zostałam wzgardzona. - Co naj
wyżej uznana za kobietę „tego pokroju".
James uniósł brwi.
- Pamiętasz, jak w wieku dziesięciu lat myślałaś, że to
ja ukradłem ci nowe buty? Weszłaś po kryjomu do moje
go pokoju i wszystkie moje buty przykleiłaś do podłogi.
- To było lata temu - odparła Verena.
Od tamtej pory zrobiła postępy. Teraz jej zemsta bę
dzie bardziej wyrafinowana.
- Chcesz świeższych przykładów? A ten dzień przed
ślubem z Westforthem? Oskarżyłaś mnie, że ukradłem ci
dwie drogie butelki wina, które oszczędzałaś na...
- To nie było wino, tylko porto. I ukradłeś je. Znala
złam puste butelki w twoim pokoju.
- Zemściłaś się okrutnie.
Siostra się uśmiechnęła.
- Mrówki. - To był jeden z lepszych dni w jej życiu.
62
James nie odpowiedział uśmiechem.
- One gryzą, wiesz.
- Nieprawda! W każdym razie nie ten gatunek. - Vere-
na zachichotała. - Szkoda, że siebie nie widziałeś! Biegłeś
przez kościelny dziedziniec i zrywałeś z siebie spodnie na
oczach lady Birlington. Krzyczała tak, że obudziłaby
zmarłego, ale zauważyłam, że nie odwróciła wzroku.
Brat uśmiechnął się z przymusem.
- Nadal do mnie pisze.
- Nie jestem zaskoczona. Myślałam, że wskoczy za to
bą do stawu.
- Mogłem utonąć.
- Musiałbyś usiąść. Był taki płytki, że bardziej przypo
minał kałużę.
James westchnął.
- Ojciec miał nadzieję, że Andrew poskromi twoje po
czucie humoru.
- Nie poskromił. Wręcz przeciwnie. - Verena położyła
czek na półce nad kominkiem. - Ciekawe, czy St. John
mnie odwiedzi, kiedy dotrze do niego kolejna wersja opo
wieści o słynnej wizycie? Mam nadzieję, że tak.
Brat spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Teraz mówisz tak, jakbyś go lubiła.
Bzdura! Wcale nie lubiła Brandona St. Johna. Zwłasz
cza po tym, jak ją pocałował...
No cóż, akurat to było całkiem miłe. Ale nie podobał
się jej sposób, w jaki ją traktował wcześniej.
- Jest arogancki i niegrzeczny. Tylko jego troska o bra
ta zasługuje na podziw. - Tak. Ocena zabrzmiała sprawie
dliwie. Verena była z siebie dumna.
- Może. Nie należę do ludzi, którzy wyobrażają sobie
różne złe rzeczy, ale byłoby wskazane, żebyś postępowa
ła ostrożnie. Ze wszystkich St. Johnów Brandon jest uwa-
63
żany za najgroźniejszego. Zmienia kobiety tak jak inni
mężczyźni krawaty.
- Będę uważała, żeby nie zawiązał mnie wokół szyi.
- Ver, ja nie żartuję. On jest bardziej niebezpieczny, niż
przypuszczasz.
- Umiem sobie z nim poradzić. - Verena uniosła bro
dę. - W tej potyczce lepiej niech trzyma się ode mnie
w stosownej odległości.
- A jeśli nie będzie?
Lady Westforth wzięła do ręki czek i pomachała nim
w powietrzu, uśmiechając się słodko.
- Wtedy go zrealizuję i pan St. John zbiednieje o pięć
tysięcy funtów. W ten sposób wygram nie tylko bitwę, ale
całą wojnę.
5
Gorsza od kobiety, która płacze, jest taka, która się
śmieje.
Diuk Wexford do wicehrabiego Hunterstona, sącząc
porto w bibliotece na przyjęciu u Dashwoodów.
Po kilkugodzinnym deszczu Londyn był mokry i wyraź
nie chłodniejszy. Brandon szybko posłał lady Westforth
obiecany czek i wmówił sobie, że jest z tego zadowolony.
Teraz musiał jedynie napisać krótki list do Marcusa, że
sprawa jest załatwiona.
Tymczasem wrócił do swoich zwykłych zajęć. Albo ra
czej próbował. U Jacksona spotkał najmłodszego brata.
Jego pilna podróż jakimś dziwnym trafem okazała się nie
potrzebna. W sali gimnastycznej spędzili resztę popołu
dnia. Stoczyli przyjazny pojedynek bokserski, po którym
Devonowi została na pamiątkę rozcięta warga, a Brando-
nowi siniak na policzku.
Byłoby przesadą stwierdzenie, że przez cały wieczór wspo
minał lady Westforth. W rzeczywistości były długie okresy,
kiedy nie myślał o niej w ogóle, raz nawet całą godzinę. Ale
ich krótka poranna rozmowa skłoniła go do refleksji, że po
dziwiane przez wszystkich piękności są bezbarwne, całkowi
cie pozbawione poczucia humoru i zupełnie niepodobne do
rozkosznej wdowy.
65
Żadna nie miała dość dowcipu, żeby przyprawić go
choćby o uśmiech. I żadna nie rzuciła mu wyzwania ani
nie groziła, co uznał za nudne. Przyłapywał się również
na tym, że zadaje sobie pytanie, co powiedziałaby lady
Westforth, gdyby zaskoczył ją wizytą. Ta myśl nie dawa
ła mu spokoju, aż musiał upomnieć się surowo, że tego
rodzaju kobietę można kupić za pięć tysięcy funtów.
Nie żeby pięć tysięcy było małą kwotą. Może lady
Westforth znalazła się w sytuacji, która zmusiła ją do
przyjęcia pieniędzy. Zastanawiał się nad tym przez jakiś
czas, wymyślając różne możliwości, coraz bardziej nie
prawdopodobne.
W wielu pojawiały się sieroty i dobrzy, ale biedni lu
dzie, którym trzeba było opłacić lekarza. Gdy tylko
uświadomił sobie, co robi, okiełznał niesforną wyobraź
nię i nie pozwolił jej dłużej zbaczać na manowce.
Lady Westforth należała do tego rodzaju kobiet, któ
rych zawsze unikał. Impertynencka i niebogata, sądząc po
służbie, właściwie bankrutka. Na pewno bez skrupułów
próbowała złapać w pułapkę bogatego mężczyznę.
Mimo to nie mógł nie przyznać, że jest w niej coś nie
pokojącego. Tak go intrygowała, że nie mógł myśleć o ni
czym innym.
Ale już dawno sobie przyrzekł, że nigdy nie dopuści do
głębszego zaangażowania. Z tym nastawieniem wyruszył
do White'a, żeby poczekać tam na swojego przyjaciela.
O w pół do dziesiątej zrozumiał, że Roger nie przyjdzie.
Wcale się nie zdziwił, że Wycham najpierw przysłał alar
mującą wiadomość, a potem się nie zjawił. Dla niego każ
da sprawa była pilna.
Ale czekanie zniecierpliwiło Brandona bardziej niż
zwykle. Z wolna narastała w nim irytacja, szczęki rozbo
lały go od zaciskania, zaczęło kłuć go w sercu. Przed laty,
66
po kupnie majątku i doprowadzeniu go do dawnej świet
ności, zaznał takiego samego uczucia pustki. Czym prę
dzej wrócił do Londynu, gotowy na nowe wyzwania. Ale
coś się zmieniło. Dawne rozrywki straciły na atrakcyjno
ści. Podobnie jak towarzystwo starych przyjaciół i kom
panów. Mimo młodego wieku czuł się dojrzałym mężczy
zną, gdy na nich patrzył. Jego życie, kiedyś pełne zabawy,
teraz stało się nudne i nic nie mógł na to poradzić.
Chyba że wdałby się w nierozsądny romans z fiołko-
wooką pięknością, która mogła stanowić twardy orzech
do zgryzienia...
Nie. Nigdy. Dobrze znał koniec takich związków. Po
tarł szczękę. Musiał wyjechać z Londynu. Uciec daleko od
lady Westforth.
Kazał Poole'owi spakować rzeczy i wybrał się na week
end do siostry mieszkającej niedaleko Bath. Tam bawił się
z małym siostrzeńcem i zwiedzał nowe skrzydło domu,
podziwiając razem ze szwagrem wprowadzone przez nie
go udoskonalenia.
Po trzech dniach stwierdził, że nie zniesie dłużej atmos
fery małżeńskiego szczęścia, przeprosił Sarę i wyjechał.
Uczucie niepokoju wróciło z całą siłą. Kiedy wieczorem
dotarł do Londynu, czekał na niego liścik od Marcusa
z prośbą o spotkanie u Almacka dokładnie o jedenastej,
kiedy zamykano klub.
Wszedłszy do sali, rozejrzał się za bratem. Po drodze
minął grupę czterech czy pięciu starszych kobiet.
W pierwszej chwili nawet ich nie zauważył, bo przyzwo-
itki utartym zwyczajem trzymały się blisko drzwi, żeby
widzieć, kto wchodzi, i komentować stroje.
Potem jednak spostrzegł, że matrony patrzą na niego. Jed
na podchwyciła jego wzrok i zaczerwieniła się mocno, jedno
cześnie zasłaniając ręką usta, jakby chciała stłumić chichot.
67
Brandon zerknął na swoje nienagannie wyprasowane
spodnie i surdut, po czym wzruszył ramionami. Głupie plot
karki. Znowu powiódł wzrokiem po sali. Gdzie on do dia
bła jest?... A, tam! Marcus stał w najdalszym końcu pomiesz
czenia, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, i obserwował
taniec z miną człowieka czekającego na egzekucję.
Brand ruszył w jego stronę.
- Dobrze się bawisz?
Marcus się nie uśmiechnął.
- Zastanawiałem się, kiedy wrócisz.
- Bawiłem na wsi, ale utwierdziłem się w przekonaniu,
że nie jestem w stanie znieść więcej niż trzech dni w to
warzystwie naszego szwagra.
Brat zmienił temat.
- Widziałem wczoraj twojego przyjaciela.
-Tak?
- Szkolnego kolegę, wicehrabiego Wychama.
- Umówiłem się z nim, zanim wyjechałem do Bath, ale
nie przyszedł na spotkanie. Ostatnio, kiedy go widziałem,
groziło mu więzienie za długi. Pewnie nakłonił ojca, żeby
za niego poręczył.
Na twarzy Marcusa odmalowała się dezaprobata.
- Jest trochę za stary, żeby zachowywać się jak żółto
dziób, nie sądzisz?
- Tak, ale stary hrabia zepsuł jedynaka. Roger mówił,
gdzie się zatrzymał?
- Nie rozmawiałem z nim. Wracałem z doków do do
mu po rozmowie z nowym kapitanem, którego właśnie
zatrudniliśmy. Zobaczyłem Wychama w drzwiach tawer
ny przy East Side. - Marcus zmarszczył brwi. - Gdy tyl
ko dostrzegł herb na moim powozie, cofnął się do gospo
dy. Ciekawe, co tam robił?
- Kto wie? Roger zawsze chodzi swoimi drogami. -
68
Brandon zerknął na brata. - Dziwię się, że tu jesteś. Sądzi
łem, że skreśliłeś Almacka z powodu nieświeżego ciasta.
- Ciotka Delphi przyszła do nas z wizytą i oznajmiła,
że koniecznie chce się zobaczyć z paroma przyjaciółkami.
- Marcus rzucił spojrzenie na stół z przekąskami. - Zda
je się, że widzę te same kawałki ciasta co ostatnio, czyli
cztery miesiące temu. - Przeniósł oczy z powrotem na bra
ta. - Dostałeś mój list?
- Oczywiście. Przypuszczam, że Chase wrócił i nie jest
szczęśliwy.
- Istotnie wrócił, ale jeśli chodzi o jego nastrój... - Mar
cus przez chwilę mierzył go wzrokiem. - Chyba zapo
mniałem cię spytać o szczegóły wizyty u lady Westforth.
W głowie Branda odezwał się cichy ostrzegawczy głos.
- Szczegóły? Jakie szczegóły?
- Nie wiem. Czy gospodyni była rozgniewana, kiedy
wychodziłeś?
Brandon zmarszczył brwi. O co chodzi?
- Rozgniewana? Nie. Oczywiście nie wyglądała na za
chwyconą, ale przystała na moje warunki. Właściwie na
koniec zdawała się triumfować.
- Hm. Więc uważasz, że rozmowa przebiegła dobrze.
- Doskonale. Dlaczego pytasz? Czy ona i Chase nadal...
- Nie. Nic podobnego.
Brand uświadomił sobie, że dłonie ma zaciśnięte w pię
ści. Teraz je rozluźnił.
- To świetnie.
- Dziwne, ale kiedy poinformowałem Chase'a, że lady
Westforth już nie będzie sprawiać mu kłopotu, zareago
wał bardzo dziwnie. - Marcus pokręcił głową. - Wybuch
nął śmiechem. I śmiał się bardzo długo. Podobno nasza
wdowa odprawiła go dwa dni przed twoją wizytą.
Do diaska! Wystrychnęła go na dudka. Lecz mimo iry-
69
tacji Brandon musiał przyznać, że żywi dla niej pewien
podziw.
Marcus zmrużył oczy.
- Domyślam się, że nie raczyła cię poinformować o tym
fakcie.
- Istotnie.
- Nie wspomniałeś, ile jej zapłaciłeś.
Gdy Brandon milczał, brat przeszył go wzrokiem.
- Pięć tysięcy funtów.
- Pięć... Nigdy wcześniej nie musieliśmy dawać więcej
niż trzy. Co się stało?
- Była bardzo przekonująca. Bardzo. - Nic dziwnego,
że pożegnała go w takim świetnym humorze. Prawie go
oskubała. Co gorsza, sam długo ją namawiał na większą
kwotę. - Mała spryciara.
- O, nie poprzestała na dobiciu targu. Właśnie dlatego
chciałem poznać twoją wersję spotkania.
- Moją? - Brandon zamrugał. - Więc słyszałeś... jej wersję?
- Zauważyłeś, że ludzie się na ciebie gapią?
Brand już chciał odpowiedzieć, że nie, ale przypomniał
sobie kobiety stojące przy drzwiach. Zerknął w ich stro
nę i zobaczył, że nadal coś szepczą i chichoczą, zasłania
jąc usta dłońmi w rękawiczkach.
Po prawdzie, kiedy rozejrzał się po sali balowej, spo
strzegł, że wiele osób patrzy na niego z rozbawieniem na
twarzach.
- Psiakość!
Marcus pokiwał głową, ale w jego oczach też czaił się
uśmiech.
- Wkrótce po twojej wizycie lady Westforth wydała
małe przyjęcie i uraczyła gości opowiastką o tym, jak pró
bowałeś ją przekupić, żeby zrobiła coś, co sama już
wcześniej postanowiła. - Brat uśmiechnął się otwarcie. -
70
Jedyna dobra rzecz w tej całej historii, to ta, że nie zreali
zowała czeku.
Serce Brandona zaczęło się w nim burzyć.
- Nie...
Dlaczego w takim razie go przyjęła? Czyżby od począt
ku zamierzała ośmieszyć jednego z St. Johnów? Był
wściekły, ale jednocześnie czuł ulgę. Zgodziła się wziąć
pieniądze tylko po to, żeby z niego zadrwić.
- Chase ostrzegał, że lady Westforth różni się od jego
zwykłych zdobyczy - rzekł Marcus po długiej chwili mil
czenia. - Jestem skłonny przyznać mu rację, jeśli w plot
kach krążących o jej przyjęciu tkwi ziarno prawdy.
- Co się wydarzyło?
- Gospodyni przygotowała bardzo ciekawą aranżację
kwiatową. Jej główną ozdobę stanowił czek, złożony tak,
że wyglądał jak żaba. Twoje nazwisko było oczywiście wi
doczne.
Brandon zobaczył pokój pełen gości chłonących każde
słowo opowieści lady Westforth. Niemal słyszał jej roz
bawiony głos, widział wesołe iskierki w fiołkowych
oczach.
- Ile osób wie?
- Wszyscy. W mieście tylko o tym się mówi. - Marcus
obrzucił go posępnym spojrzeniem. - Naprawdę ją poca
łowałeś i oświadczyłeś, że to dodatkowa nagroda?
Brandona zaczęły piec uszy.
- A to lisica!
- Hm. - Brat popatrzył na niego chłodno.
- Gdzie Chase?
- W swoim mieszkaniu. Wiesz, myślę, że naprawdę za
leżało mu na lady Westforth. Choć się roześmiał, kiedy
mu opowiedziałem, jak rozwiązaliśmy jego mały kłopot,
był moment, że wyglądał, jakby cierpiał.
71
Brand pokiwał głową.
- Jeszcze dziś wybiorę się do lady Westforth i...
- Znowu skradniesz pocałunek. Nie bądź głupcem.
Unikaj tej kobiety jak ognia. Przynajmniej do czasu, aż
cala historia przycichnie.
- Nie mogę obserwować bezczynnie...
- Nie masz wyboru. Poczekaj cierpliwie. Wkrótce nikt
nie będzie pamiętał o incydencie.
Brand zacisnął pięści. Do licha, jak tu udawać, że nic
się nie stało, skoro całe towarzystwo wyśmiewa się za je
go plecami? To nie do zniesienia. Do diabła z tą kobietą!
I do diabła z nim! Jak mógł tak głupio się zachować? Ca
łując ją, dał kolejny powód do drwin.
Wolno wypuścił powietrze z płuc. Marcus miał rację.
Będzie z daleka omijał piękną wdowę. Na razie. Ale kie
dy wszyscy zapomną o sprawie, on się zemści.
I nikt nie zdoła pomóc lady Westforth.
Przez cały kolejny tydzień Brandon musiał wysłuchi
wać szeptów za plecami, a później frywolnych komenta
rzy osób, które znały go na tyle dobrze, żeby się z nim
drażnić. Najgorsi okazali się bracia, zwłaszcza Chase.
Brandon znosił wszystko z uprzejmym, wymuszonym
uśmiechem, a jednocześnie obmyślał zemstę na lady West
forth. Już nie mógł się doczekać ich następnego spotka
nia. Z przyjemnością wyobrażał sobie, jak utrze jej nosa.
Lecz to nie plotki mu doskwierały. Nie miał nic prze
ciwko temu, żeby stanowić temat rozmów. Jako St. John
zawsze znajdował się w centrum uwagi. Nieznośne było
to, że po raz pierwszy w życiu obsadzono go w roli ko
mediowej, a właściwie farsowej. Na szczęście niebawem,
tak jak przewidział Marcus, uwaga towarzystwa skiero
wała się na kogoś innego, głównie na sir Royce'a Pember-
72
ly'ego i pannę Elizabeth Pritchard. Ich ślub uważano za
wydarzenie sezonu, jako że pan młody uchodził za eks-
centryka.
Panna Pritchard nie rozczarowała plotkarzy. Sama tak
dobrała kolory sukni, butów, rękawiczek, biżuterii i kwia
tów, że wyglądała jak tęcza, a jej małpce, która niosła ob
rączki, skacząc przejściem między ławkami, nie spodobał
się nieznośny mops lady Birlington.
Dwa zwierzaki popatrzyły na siebie raz, warknęły, za
skrzeczały i spotkały się w powietrzu. Panna Pritchard za
darła spódnice i popędziła na ratunek swojej pupilce. Zanim
dobiegła na miejsce walki, wysadzana diamentami obroża
mopsa była zerwana, niebiesko-pomarańczowe ubranko
małpy podarte na strzępy. Na szczęście w tej konfrontacji
ucierpiał tylko wygląd obojga.
Po ślubie Brand został na poczęstunek, a następnie wy
brał się na bal do lady Shelbourne. Siostra sir Pemberly'ego
lubiła duże przyjęcia i zadbała o to, żeby goście mieli wszyst
ko, co najlepsze. Nawet Marcus nie mógł się skarżyć na ja
kość serwowanych potraw czy też umiejętności orkiestry.
Brandon wrócił do domu nad ranem. W holu przywi
tał go Poole z zatroskaną miną.
- Ktoś do pana przyszedł, sir.
Nie wiedzieć czemu Brand natychmiast pomyślał o la
dy Westforth.
- Kobieta?
Kamerdyner potrząsnął głową.
- Nie, sir. Lord Wycham.
Brandon doznał rozczarowania.
- Od dawna czeka?
- Parę godzin, sir. Mówiłem mu, że pana nie ma, ale
uparł się, żeby zaczekać. Coś jest bardzo nie w porządku,
jeśli mogę wyrazić swoje zdanie.
73
Brand zerknął przez otwarte drzwi na czerwony fotel
stojący przed kominkiem. Ponieważ miał on wysokie
oparcie, zobaczył tylko pająkowate nogi w granatowych
spodniach.
Stolik zdobiły puste butelki i liczne przewrócone szklan
ki, świadectwo tego, jak przyjaciel spędził ostatnie godziny.
- Dobrze zrobiłeś, Poole. Przynieś herbatę i tost.
- Już się robi, milordzie.
- Nie, do diabła! - dobiegł z fotela zachrypnięty głos,
a nogi poruszyły się, jakby ich właściciel próbował usiąść
prosto, ale nie zdołał. - Nie chcę żadnego tostu. Ani her
baty. Jadłem papki, kiedy byłem dzieckiem i, na Boga, nie
zamierzam ich więcej tknąć.
A, Roger był w jednym ze swoich podłych nastrojów.
Brand uśmiechnął się do siebie, odprawił służącego ge
stem ręki i wszedł do pokoju. Gdy zbliżył się do fotela
i zobaczył twarz Wychama, natychmiast spoważniał.
Chodziło o coś więcej niż o zwykłe przygnębienie.
- Wielkie nieba, co się stało?
Rysy wicehrabiego stężały. Jego krawat był przekrzy
wiony, koszula rozchełstana, a włosy tak potargane, że po
obu stronach głowy sterczały mu dwa kosmyki niczym
rogi, co osobliwie kontrastowało z anielską twarzą.
- Powieszą mnie, Brand.
- Jesteś pijany.
- Pijany. - Roger próbował się zaśmiać, lecz głos mu się
załamał. - Dobre sobie! Owszem za dużo wypiłem, ale to
drobiazg. Gorzej narozrabiałem i jeśli mi nie pomożesz,
nie wiem, co zrobię.
- Chętnie ci pomogę w dowolny sposób.
Wycham trochę się uspokoił.
- Wiedziałem, że tak powiesz. Chodzi o lady Westforth.
Brandon zesztywniał.
74
- Znasz ją?
- Tak. Ponad miesiąc temu byłem u niej na kolacji. Ve-
rena wydaje je w pierwsze wtorki miesiąca.
Brand zacisnął szczęki. Roger mówił jej po imieniu. Jak
dobrze ją znał?
- Przypuszczam, że uraczyła cię opowieścią o mnie. -
Uśmiech kosztował go dużo wysiłku.
- O tobie? A, czek. - Wycham machnął ręką. - Nie, to
było wcześniej, zanim ją poznałeś. Poszedłem do niej na
kolację, żeby spotkać się z Humfordem.
Humford, zubożały par, prowadził jakieś interesy
związane z żeglugą i słynął Z zamiłowania do plotek. Gdy
był wstawiony, przechwalał się kontaktami w Minister
stwie Spraw Wewnętrznych. Kiedyś uciekł na kontynent
z powodu długów. Był dokładnie takim typem człowieka,
jakiego Brandon spodziewałby się zobaczyć u Vereny.
- Zadajesz się z plebejuszami?
Wicehrabia poczerwieniał.
- Wiem, że Verena napsuła ci krwi, ale ona nie jest ta
ka, jak myślisz...
- Nie masz pojęcia, co myślę.
- Wiem, jak ją potraktowałeś, kiedy sądziłeś, że Chase
jest w niej zakochany. Sam widziałem czek. - Roger jesz
cze bardziej się zmieszał pod twardym spojrzeniem Bran
da. - Tylko mnie wysłuchaj. Nie znasz Vereny i...
- Mów dalej, ale i tak się nie zgodzimy w tej kwestii.
Wycham przez chwilę milczał, po czym westchnął.
- Dobrze. Dzień przed tamtą kolacją wpadłem u Whi-
te'a na Humforda. Słyszał, że wybieram się do Devon-
shire, i spytał, czy mógłbym wziąć ze sobą pewną prze
syłkę, jakąś listę. Oczywiście się zgodziłem.
- Tak po prostu? Bez zadawania pytań?
- Wydawało mi się, że to niewinna prośba. - Roger
75
przesunął drżącą dłonią po twarzy. - Obaj byliśmy zapro
szeni do Vereny na kolację, więc tam się umówiliśmy.
Oczekiwałem, że poda mi jakieś szczegóły, ale zanim do
tarłem do Westforth House, on już wyszedł.
Brand zmarszczył czoło.
- Wyszedł?
- Verena powiedziała, że nagle zbladł i zaczął przeszu
kiwać kieszenie, jakby coś zgubił. Pożegnał się dwadzie
ścia minut przed moim przyjściem.
- Słyszałem, że wkrótce potem wyjechał z kraju.
- Nie. Niedługo po jego wyjściu od Vereny ktoś go za
bił - powiedział Wycham zdławionym głosem. - Znaleźli
ciało w Tamizie. Był uduszony, język...
- Do diabła! To poważna sprawa.
Roger pokiwał głową. Twarz miał bladą, na czole lśni
ły kropelki potu.
- Zostawił w biurku notatki, w których wymienia mo
je nazwisko. Myślą, że ja mam listę, ale przysięgam, że mi
jej nie dał, a gdybym wiedział...
- Zaczekaj! Kto tak myśli?
Przyjaciel wziął drżący oddech.
- W ministerstwie. A ta lista jest warta fortunę. - Ro
ger głośno przełknął ślinę. - Możliwe, że to zaszyfrowa
na wiadomość, bardzo ważna.
Brandon usiadł w fotelu naprzeciwko wicehrabiego.
- Skoro jest taka ważna, dlaczego Humford miałby ci
ją dawać?
- Nie wiem. Po prostu zobaczyłem się z nim u White'a,
a on poprosił mnie o przysługę. Uznałem, że to żaden kło
pot. Zresztą nigdy nie wierzyłem w jego opowieści.
- Dobrze go znałeś?
- Od wieków, choć nigdy nie byliśmy blisko. Jego oj
ciec i mój przyjaźnili się od dzieciństwa.
76
- Mimo wszystko to dziwne, że zwrócił się do ciebie
o pomoc.
- Boże, nie musisz mi tego mówić. Sam tysiąc razy za
dawałem sobie pytanie, dlaczego to zrobił, ale znalazłem
tylko jedno wyjaśnienie: wpadł w kłopoty, akurat ja się
napatoczyłem, a wiedział, że może mi zaufać.
- Mówił coś jeszcze, kiedy cię prosił, żebyś spotkał się
z nim u lady Westforth? Coś ważnego?
- Nie. Wydawał się roztargniony. Zdenerwowany. - Ro
ger poprawił się w fotelu. - Wtedy nie zwróciłem szcze
gólnej uwagi na jego dziwne zachowanie.
Brand zmarszczył czoło. Coś się nie zgadzało w tej hi
storii. Ale co?
- Ta kolacja, z której Humford wyszedł... Kto jeszcze
na niej był?
- Lady Jessup, państwo Kemble, Oglethorpe-Whi-
te'owie z córką Annę i...
- Nie zapomnij o uroczej lady Westforth.
- Vereny w to nie mieszaj.
- Kto jeszcze?
Wycham wytarł czoło drżącą ręką.
- Nie wiem. Nie pamiętam.
- Później, kiedy będziesz myślał jaśniej, dasz mi listę
osób biorących udział w przyjęciu. Wszystkich, rozumiesz?
- Tak. To koszmar. Nie wiedziałem o śmierci Humfor-
da aż do następnego dnia. Gdy się do niego wybrałem,
w mieszkaniu już czekali dwaj ludzie, zupełnie jakby wie
dzieli, że przyjdę. Powiedzieli mi, co się stało, a potem... -
Roger szarpnął krawat, wzrok miał dziki. - To było strasz
ne. Przesłuchiwali mnie jak kryminalistę.
Brand rzucił mu posępne spojrzenie.
- Cokolwiek mówili, nie mogą powiesić cię za dostar
czenie jakiejś wiadomości.
77
- Nie muszą. Samo oskarżenie wywoła ogromny skan
dal, który wpędzi do grobu mojego ojca. Już okryłem go
hańbą, zaciągając długi. Więcej nie zniesie.
Brand w zamyśleniu wygładził rękaw surduta. Roger miał
rację. Ktoś powinien znaleźć tę przeklętą listę, i to szybko,
żeby oszczędzić staremu hrabiemu wstydu publicznego
śledztwa. W całą sprawę była w jakiś sposób zamieszana iry
tująca lady Westforth. Musiał ponownie złożyć jej wizytę,
choćby po to, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Humfor-
dzie. Decyzja poprawiła mu humor i go uspokoiła.
- Jedź do Devonshire i zostań z ojcem, póki wszystko
się nie wyjaśni - powiedział.
- Ministerstwo będzie mnie szukać.
- Nie mów nikomu, że wyjeżdżasz. Minie kilka dni, za
nim się zorientują, że nie ma cię w mieście. Zyskamy na
czasie, a ja postaram się odnaleźć zgubę.
- Myślisz, że ci się uda?
- Mam nadzieję. Ale najpierw chciałbym się dowie
dzieć, czy Humford jeszcze komuś wspomniał o tej nie
szczęsnej liście?
Przyjaciel zbladł i uciekł wzrokiem.
- Ja... nie wiem. Nie sądzę...
- To ważne. Powiedział komuś jeszcze?
- Tak. Nie. To znaczy, nie jestem pewien, ale myślę...
Zawsze lubił Verenę. Ona nigdy go nie zachęcała, ale był
o niej bardzo dobrego zdania.
Brandon zacisnął szczęki.
- Tak myślałem.
Wycham dźwignął się z fotela. Twarz miał ściągniętą.
- Jeśli uważasz, że musisz porozmawiać z Vereną, pój
dę z tobą i...
- Nie. Jeśli zostaniesz w mieście, mogą na wszelki wy
padek cię aresztować. Jedź do Devonshire, a ja porozma-
78
wiam z lady Westforth. - Wstał i położył dłoń na ramie
niu przyjaciela. - Zaufaj mi, Rogerze. Nie zawiodę cię.
Wicehrabia zdobył się na słaby uśmiech.
- Oczywiście.
- Zaczekaj, aż podstawią mój powóz. Powinieneś na
tychmiast wyjechać.
- Brand, nie wiem, jak ci dziękować...
- Nonsens. Już umierałem z nudów. Ty dałeś mi nowy cel.
Przy okazji spędzi trochę czasu z kobietą, która jak
żadna inna zakłóciła jego spokój. Był pewien, że jeśli po
obserwuje ją dłużej niż przez chwilę, dostrzeże wady, któ
re wyleczą go z niezdrowej fascynacji.
- Ale nabałaganiłem - stwierdził Roger, trąc oczy ze
zbolałą miną. - Zasługuję na stryczek.
Brand trącił go w ramię.
- Bez przesady. Raczej na chłostę.
- Ty... - Wycham umilkł i przełknął ślinę, jakby nie był pe
wien, czy mówić dalej. - Obiecaj, że nie skrzywdzisz Vereny.
Brandon zmarszczył brwi.
- Jakie właściwie stosunki łączą cię z lady Westforth?
-Poznałem ją rok temu i staliśmy się sobie bliscy,
w pewnym sensie. O, to nigdy nie było nic poważnego,
przynajmniej z jej strony. - Uśmiech Rogera zmienił się
w grymas. - Nie jestem w jej typie, wiesz.
- A jaki jest jej typ? - Nie powinien zadawać tego py
tania, ale ciekawość wzięła górę.
- Nie wiem - odparł Wycham w zamyśleniu. - Verena
jest piekielnie niezależna i chce... właściwie nie mam po
jęcia, czego ona chce. Na pewno nie mnie.
Z jakiegoś powodu Brandon uznał tę informację za bar
dzo interesującą. Wzruszył ramionami.
- Uwierz mi, że potraktuję lady Westforth tak, jak na
to zasługuje. - I będzie się rozkoszował każdą sekundą.
79
Roger nie wyglądał na usatysfakcjonowanego tym za
pewnieniem.
- Jeśli Verena jest wmieszana w tę sprawę, musi mieć
dobry powód. - Wyciągnął rękę. - Daję ci dwa tygodnie,
a potem wracam do Londynu.
Brand mocno uścisnął jego dłoń.
- Dobrze. Bądź spokojny.
Zamierzał nie tylko otrząsnąć się z uroku, jaki na nie
go rzuciła lady Westforth, ale również znaleźć listę Wy-
chama.
A potem... Uśmiechnął się do siebie. Po raz pierwszy
od dawna czuł, że żyje. Lady Westforth lepiej niech się
strzeże.
6
Nie chodzi o to, że tyle przegrywam. Po prostu niena
widzę nie wygrywać.
Wicehrabia Hunterson do księżnej wdowy Roth, su
mując straty poniesione przez siebie na dorocznym balu
charytatywnym Rothów.
Verena zbliżyła się do lustra i poprawiła wysadzaną ka
mieniami spinkę, wpiętą we włosy.
- Doskonale. - James stał w drzwiach salonu i obser
wował jej odbicie. - To nowa suknia?
- Nie. Mam ją od dwóch lat, ale krawcowa przerobiła
dekolt. - Verena odwróciła się twarzą do brata.
James uniósł brwi.
- Wygląda tak, jakby części zapomniała doszyć.
- Nonsens. Taka jest moda.
Verena zauważyła, że jej brat prezentuje się dzisiaj wy
jątkowo przystojnie. Czarny surdut leżał na nim idealnie,
burgundowy odcień jedwabnej kamizelki sprawiał, że je
go oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze. Dzisiaj będzie
łamał serca, pomyślała.
Nagle drzwi się otworzyły i do pokoju wsadził głowę
Herberts.
- Znalazłem coś na ganku, milady.
81
-Co?
- Kamień. A pod nim liścik. - Kamerdyner wszedł do
salonu i podał jej zmiętą karteczkę. - Adresowany do pa
na Lansdowne'a.
- Do diaska! - zaklął James i wziął brudny świstek od
służącego.
- To wszystko, Herberts - rzekła Verena.
Kamerdyner wyraźnie ociągał się z wyjściem.
- Na pewno nie chce pani drinka przed...
- Nie. Dziękuję. Jesteś wolny.
Sługa niechętnie ruszył do drzwi.
- Mogę powiedzieć kucharce, żeby zaparzyła herbaty,
jeśli pani...
- Nie. Wezwij powóz. Pan Lansdowne i ja wkrótce wy
ruszamy.
Herberts westchnął ciężko i w końcu opuścił pokój. Ve
rena odwróciła się do brata.
- I co?
- To szantażyści. Nie żądają pieniędzy.
- Nie rozumiem. Więc czego chcą?
James bez słowa podał jej kartkę.
Lansdowne!
Znajdź listę.
Humford był tylko ostrzeżeniem.
Verena zmarszczyła brwi i spojrzała na brata.
- Jaką listę?
- Nie wiem. Kto to jest Humford?
- Lord Humford to par i znany pieczeniarz, ale opo
wiada świetne historyjki. Albo raczej opowiadał. Ostatnio
wyjechał na wieś z powodu długów.
James zerknął na świstek.
82
- Jesteś pewna? Bo sądząc po tym, co tu napisali... -
Przygryzł wargę.
Verenę raptem ogarnął strach.
- Myślisz, że ktoś... nie, z pewnością nie! To znaczy, po
myśleliśmy sobie, że zniknął dość nagle, ale... - Przycisnę
ła dłoń do piersi. - Nie mogę uwierzyć, że ktoś skrzywdził
lorda Humforda. Był zupełnie nieszkodliwym starszym
człowiekiem.
- Może dla ciebie. Ale komuś mógł zagrażać. Musimy
go znaleźć.
- W takim razie wybieramy się we właściwe miejsce.
Był dobrze znany w Bramie Piekieł. - Verena ściągnęła
brwi. - A właściwie co to za lista?
- Szantażyści najwyraźniej zakładają, że wiemy, o co
chodzi.
- M y ?
- Przysłali żądanie do Westforth House, a nie do mo
jego hotelu. - James sposępniał. - Nie podoba mi się to
wszystko.
- Cóż, bardzo się mylą, jeśli sądzą, że mamy pojęcie,
o czym piszą. Chodź, bo się spóźnimy, a czeka nas waż
ne zadanie. Obiecaj mi tylko, że będziesz się dzisiaj
grzecznie zachowywał.
Brat przywołał na twarz wyraz niewinności i zdziwie
nia.
- Nie zrobię nic, czego nie pochwaliłby ojciec.
- O, nie! Chcę większej pewności. Ciężko pracowałam,
żeby się tutaj urządzić, i nie pozwolę ci tego zniszczyć
ściąganiem na nas zbytniej uwagi.
- Nie mam na ten wieczór innych planów, jak poma
gać w twoim przedsięwzięciu, a poza tym znaleźć tego
Humforda - oświadczył brat wyniosłym tonem.
- Nie potrzebuję twojej pomocy.
83
- Nie? Mogę odwrócić uwagę innych graczy. Na przy
kład zemdleję. Albo przewrócę wazę z ponczem. - James
w zamyśleniu podrapał się po brodzie. - Wiem! Odszu
kam St. Johna i wyzwę go na pojedynek. To powinno wy
wołać poruszenie.
- Brandon St. John nie odwiedza przybytków hazardu.
Właściwie szkoda, pomyślała Verena, tłumiąc wes
tchnienie. Jej plan nie całkiem się powiódł. Żałowała, że
St. John nie wpadł w taką furię, żeby wtargnąć do jej do
mu, porwać ją w ramiona i za karę... pocałować.
Och, to dopiero byłoby coś. Do tej pory czuła jego ob
jęcia. Cóż, jeszcze z nim nie skończyła. Wygładziła stanik
sukni, podziwiając nowy naszyjnik iskrzący się w świetle
lamp: misterny łańcuszek ze srebra, ozdobiony kawał
kiem czeku z zamaszystym podpisem St. Johna.
James aż jęknął na jego widok.
- Postanowiłaś go rozwścieczyć, tak?
- Ten człowiek zasługuje na lekcję pokory, której pręd
ko nie zapomni.
- Będzie szukał zemsty.
- Ma m nadzieję.
Brat uniósł brwi.
- Ciekawe.
Verena wzruszyła ramionami.
- Oczywiście, że nie jestem zainteresowana Brandonem
St. Johnem. Po prostu czuję silny przymus uświadomie
nia mu, że nie jestem kobietą, którą można lekceważyć.
James prychnął.
- Poza tym brakuje mi biżuterii, a ta była wyjątkowo
tania - dodała siostra.
- Tania? Masz na sobie pięć tysięcy funtów.
- Niezupełnie. Lady Farnsworth poplamiła masłem pół
czeku, więc musiałam oderwać tę część i ją wyrzucić.
84
- Tak się dzieje, gdy ktoś dekoruje stół cennymi rze
czami. - Brat z naganą potrząsnął głową. - Dobrze, że oj
ca tu nie ma. Dostałby apopleksji.
- Myślisz, że nie spodobałby mu się mój naszyjnik?
- Z pewnością. - James dotknął ciężkiego sznura pereł
zdobiącego jej nadgarstek. - Przynajmniej masz coś na
prawdę wartościowego. - Nagle uśmiech zniknął z jego
twarzy. - Są fałszywe.
Verena zabrała rękę.
- Tak, ale bardzo dobrze zrobione.
James z niesmakiem wykrzywił usta.
- Nie musisz obywać się bez tego, co niezbędne.
Siostra wybuchnęła śmiechem.
- Tylko Lansdowne'owie uważają perły za niezbędną
rzecz. Podobnie jak jedwabne suknie i pudding śliwko
wy, co?
- Ależ oczywiście. - Brat wzruszył ramionami wdzięcz
nym gestem, zdradzającym pobyt na kontynencie. - Idzie
my? Czekając na ciebie, poczułem pragnienie. Poza tym
muszę się czegoś dowiedzieć o Humfordzie i jego związ
ku z tajemniczą listą. Im szybciej załatwimy sprawę, tym
lepiej, zwłaszcza że ciebie też w nią wmieszali.
Verena z uśmiechem wzięła brata pod ramię.
- Jestem gotowa.
Brama Piekieł była najnowszym ulubionym miejscem
spotkań półświatka, dyskretnym domem gry prowadzo
nym przez lady Fariey, gadatliwą wdowę ze słabością do
drogiego szampana i brylantów najwyższej jakości. Przy
bytek mieścił się przy małej, stylowej uliczce na obrze
żach modnej dzielnicy Londynu i wyglądał jak sąsiednie
domy: trzypiętrowy, z kamienia, o dużych oknach. Tylko
wnętrze było zupełnie inne.
85
W pokojach od frontu rozstawiono co najmniej dwa
dzieścia stolików nakrytych zielonym rypsem. Grano
przy nich w monako, faraona i wista, czasami zdobywa
jąc fortuny, ale znacznie częściej je tracąc. Jedynym praw
dziwym zwycięzcą była lady Farley, która w ciągu nieca
łych dwóch lat zgromadziła niezły majątek.
Tego wieczoru, tak jak we wszystkie inne, w pokojach
lśniły jedwabie, spinki do krawatów i dewizki, iskrzyły się
dziesiątki kieliszków z wyśmienitym szampanem, porto
i brandy. Jednym słowem ta noc sprzyjała grzesznikom.
Gospodyni jak zawsze przechadzała się wśród gości,
sprawdzając, czy napoje się nie skończyły, muzyka nie jest
za głośna, a gracze są zadowoleni. W głównym salonie na
tychmiast dostrzegła wysokiego, ciemnowłosego mężczy
znę ubranego zgodnie z najnowszą modą. Uśmiechnęła się
z satysfakcją.
Nie dość, że do jej skromnego przybytku zawitał St.
John, to był nim sam Brandon, niekwestionowany król
londyńskiej society.
Zwykle nie odwiedzał takich miejsc, zbyt świadomy
własnej pozycji, żeby zaszczycać swoją obecnością ulu-
- bione lokale półświatka. Ale teraz siedział w jej salonie
i grał w faraona.
Fanny próbowała ukryć triumf, ale zdradzały ją płoną
ce policzki. Jeden z najbardziej pożądanych kawalerów
w stolicy, znany z wybrednego gustu... Nie spodziewała
się jego wizyty w najśmielszych marzeniach. Dyskretnie
przywołała służącego.
- Jacobs, widzisz tego dżentelmena przy stoliku do fa
raona?
- Jest tam dwóch...
- Ten przystojny.
Lokaj zesztywniał.
86
- Przystojny? Nie potrafię...
- Ciemnowłosy. Ten po lewej.
- Tak, milady.
- Napełniaj mu kieliszek przez całą noc.
- Dobrze, milady.
- A jeśli będzie czegoś chciał... czegokolwiek... zadbaj,
żeby to dostał.
- Wszystko, czego zażąda, milady?
-Tak.
- Dobrze, milady.
Jacobs ukłonił się i oddalił. Wkrótce lady Farley zoba
czyła, że sługa kręci się obok St. Johna.
Omal nie pękła z dumy.
Brandon dostrzegł na sobie wzrok gospodyni, ale celo
wo nie zwracał na nią uwagi. Przyszedł tutaj wyłącznie
z jednego powodu. Chciał wytropić podstępną, aczkol
wiek piękną lisiczkę w jej norze.
Przy okazji stwierdził, że norka jest całkiem przyjemna.
Słyszał o Bramie Piekieł, ale nigdy do tej pory jej nie odwie
dził. W przeciwieństwie do Chase'a, który żył takimi niewy
brednymi rozrywkami, Brand uważał je za nudne. Każdy
głupiec potrafił liczyć karty. W młodości bracia nie chcieli
z nim grać, bo nie bawiło ich przegrywanie każdej partii.
Pozwolił, żeby sługa napełnił mu kieliszek. Po spotka
niu z Wychamem całą noc spędził na rozmyślaniach. Ktoś
ukradł tajemniczą listę Humfordowi, a potem go zabił.
I w jakiś sposób w tę historię była zamieszana lady West-
forth. Ale w jaki? Wiedziała o zabójstwie czy współdzia
łała z mordercą?
Pamiętał jej uśmiech, ciepły ton głosu. I to, że nie zre
alizowała czeku na pięć tysięcy funtów. N i c tu się nie zga
dzało.
Decyzję, co robić dalej, powziął szybko. Najpierw mu-
87
siał zdobyć zaufanie lady Westforth, a następnie pomóc
Rogerowi wybrnąć z trudnej sytuacji. Przypuszczał, że
udawanie wielbiciela będzie dość łatwe. 2 tego, co słyszał,
piękną wdowę otaczały roje adoratorów.
2 dołączeniem do jej dworu nie powinienem mieć kło
potów, uznał, sącząc porto. Kobiety takie jak lady West
forth oczekują zainteresowania. Wręcz go pragną, a on
wykorzysta tę słabość we własnym celu.
Będzie chodził za nią krok w krok, adorował, znajdzie
drogę do jej łóżka. 2anim tydzień dobiegnie końca, uro
cza Verena podzieli się z nim wszystkim, co wie.
Brandon uśmiechnął się do siebie. Do licha, podnieciła
go ta perspektywa. Oczywiście gdy już wdowę zdobędzie,
emocje opadną, ale do tego czasu... Przez chwilę zastana
wiał się nad jej związkiem ze śmiercią Humforda. Czy coś
ukrywała? Zakręcił kieliszkiem i obserwował, jak trunek
spływa po ściankach naczynia.
Biedny Wycham. Od czasów szkolnych wpadał z jed
nych tarapatów w drugie. Ciekawe, jak napytał sobie
ostatnich kłopotów. To smutne, że nie miał do kogo
zwrócić się o pomoc, aż wreszcie był zmuszony prosić
o nią szkolnego kolegę. Brandon nie wyobrażał sobie ży
cia bez rodziny, bez braci i siostry, którzy, choć niemoż
liwie wścibscy, troszczyli się o niego i zrobiliby wszyst
ko, żeby go uszczęśliwić.
Mocniej zacisnął dłoń na kieliszku. Zrobi dla Rogera,
co w jego mocy.
Nagle dostrzegł kątem oka jakiś ruch przy drzwiach.
W progu stała lady Westforth, ubrana od stóp do głów
w biel i srebro. Gdyby chodziło o inną kobietę, lśniący
strój przyćmiłby jej urodę.
Natomiast Verena, której uśmiech zdawał się rozjaś
niać cały pokój, wyglądała jak anioł.
88
Ale pozory oczywiście myliły. Jej gierki kosztowały go
dużo nerwów, a Humforda, być może, życie.
Brandon wychylił resztę porto, zgarnął pieniądze
i wstał. Musiał porozmawiać z lady Westforth sam na
sam.
Wieczór zapowiadał się interesująco. Bardzo interesu
jąco.
7
Londyn żyje skandalami. Podsyca je, pielęgnuje i ubar
wia. Oczywiście ja nie zniżam się do słuchania plotek.
Księżna wdowa Roth do sir Royce'a Pemberly'ego, spo-
tkawszy tego przystojnego nicponia w parku w bardzo
wilgotne popołudnie.
Brand odczekał, aż tłum, który otoczył Verenę, się roz
stąpi, i dopiero wtedy stanął na linii jej wzroku. Najpierw
dostrzegł lekkie zawahanie, potem delikatny rumieniec,
a wreszcie hipnotyzujący uśmiech. Podniósł kieliszek
w milczącym toaście.
W jej oczach odmalowało się zdziwienie, ale nie zakło
potanie. Nawet łaskawie skinęła mu głową. Spodziewał się
raczej, że będzie go unikać. Nie wziął pod uwagę jej wro
dzonej śmiałości. Wkrótce zostawiła grupkę znajomych
i ruszyła w jego stronę.
- M i ł o pana widzieć, panie St. John. - W jej głosie po
brzmiewała źle skrywana wesołość.
W pokoju dominowały ciemne brązy i czerwienie, Ve-
rena w białej sukni skupiała więc na sobie całe światło.
Brand nie mógł się nie uśmiechnąć. Wybór stroju był do
skonały.
- Mnie również, lady Westforth.
Włosy miała zaplecione w warkocz i omotane wokół
90
głowy na kształt korony. Nie przestrzegała ślepo naka
zów mody, tylko wybierała z niej to, w czym dobrze się
czuła.
Brandon musiał przyznać, że wygląda świeżo i promien
nie, przyćmiewa wszystkie kobiety obecne w pokoju.
Opuścił wzrok na jej ramiona i dekolt sukni ozdobiony
białymi różyczkami z gazy. Przesunął obojętnym spojrze
niem po srebrnym naszyjniku i... pospiesznie do niego
wrócił oczami.
Verena dotknęła łańcuszka i zapytała z uśmiechem:
- Podoba się panu? Kazałam go zrobić w zeszłym ty
godniu.
- Więc tak skończył mój czek.
- Niestety został z niego tylko podpis, bo resztę lady
Farnsworth poplamiła masłem.
Zerknęła na niego spod rzęs i zaśmiała się cicho.
Powinien być zły, ale jedynie się ożywił. Na Boga, już
od bardzo dawna tak się nie czuł.
- Jest pani niepoprawna - stwierdził.
- Tylko wtedy, gdy zostaję do tego zmuszona.
- Przykro mi, jeśli pani uważa, że do czegokolwiek pa
nią zmusiłem.
- Ha! Nigdy pan niczego nie żałuje, prawda?
- Nienawidzę przeprosin, więc uznajmy, że nic się nie
stało.
Lady Westforth przekrzywiła głowę i zlustrowała go
wzrokiem z udawaną powagą.
- Widzę, że nie potrafi się pan obrażać, co uważam za
bardzo niefortunne.
- Jak to?
- Bo musiałabym zaprzestać wysiłków, żeby rozbawić
ludzi pańskim kosztem. Niechętnie zrezygnowałabym
z tej rozrywki, więc niech pan chociaż zdobędzie się na
91
groźne spojrzenie? Albo marsową minę jak niezadowolo
ny nauczyciel. Jedna z tych rzeczy wystarczy. Wtedy
wszyscy uwierzą, że jesteśmy śmiertelnymi wrogami,
i zrozumieją, że miałam prawo się z pana naigrawać.
- Lady Westforth, nie wiem, kto panią nauczył takiej
brutalnej taktyki, ale podziwiam ją.
Ujął jej dłoń i pocałował, muskając wargami gładką
skórę. Natychmiast poczuł miły dreszcz. Gdy spojrzał na
jej usta, ogarnął go żar. Boże, ależ smakowity z niej ką
sek! Chętnie zjadłby go po małym kawałeczku.
Dziwne, ale nigdy wcześniej nie doświadczył tak silnej
fizycznej żądzy jednocześnie z podziwem dla nieposkro
mionej duszy. Było to, delikatnie mówiąc, niepokojące
zjawisko. Nie żeby krzyżowało jego plany. Nadal zamie
rzał uwieść rozkoszną wdówkę.
Niektóre z jego myśli musiały odbić się na twarzy, bo
palce Vereny zadrżały. Szybko zabrała rękę, a na jej po
liczki wypłynął rumieniec.
W tym momencie podszedł do nich jej towarzysz, ude
rzające przystojny mężczyzna o złotych włosach. Lady
Westforth skorzystała z okazji jak tonący, któremu rzu
cono linę ratunkową.
- A! Poznajcie się panowie. Oto pan Lansdowne. Nie
dawno przyjechał z Włoch.
Kolejna ofiara. Zamiast współczuć mężczyźnie stojącemu
obok wicehrabiny, Brandon zastanawiał się gorączkowo,
kim on dla niej jest. Kiedy blondyn zażyłym gestem przesu
nął dłonią po jej ramieniu, St. Johna ogarnęła irytacja.
- Długo zamierza pan zostać w Londynie?
- Tak długo, jak pozwoli mi lady Westforth - odparł
Lansdowne, patrząc na nią czule.
Verena odwzajemniła jego uśmiech.
Drań!
92
- Mam nadzieję, że szybko i pomyślnie załatwi pan
swoje sprawy - rzekł Brandon. - A tymczasem może pan
ze mną zagra w faraona?
Brązowe oczy Lansdowne'a zabłysły.
- Faraon! Uwielbiam tę grę, choć nie jestem w niej zbyt
dobry.
- Ja również. Przegrywałem, zanim pan przyszedł.
- To z pewnością chwilowy pech. - Lansdowne był tak
podniecony propozycją, że zapomniał o Verenie. - Może
ustalimy własne warunki? Gospodyni narzuca pewne
ograniczenia, ale szkoda czasu, żeby ludzie tacy jak pan
grali o małe stawki. Podnieśmy je do... Au!
Chwycił się za ramię, na którym lady Westforth trzy
mała dłoń.
- Biedny pan Lansdowne! - wykrzyknęła z troską Ve-
rena. - Znowu boli? - Przeniosła wzrok na St. Johna i do
dała tonem wyjaśnienia: - Podagra, rozumie pan.
- W tak młodym wieku? Przykro mi, panie Lansdowne.
Blondyn z ponurą miną masował ramię.
- Nie tak jak mnie.
Lady Westforth posłała mu zdawkowy uśmiech.
- Domyślam się, że nie może pan grać w karty z bolą
cą ręką.
- Mogę... Au! - Lansdowne wygładził rękaw. - Tak, rze
czywiście byłoby mi trudno. Cóż, panie St. John, do zo
baczenia innym razem.
Posłał kose spojrzenie lady Westforth, ukłonił się i od
szedł.
- Od jak dawna pani go zna? - spytał Brandon.
Verena wzruszyła ramionami, ale na jej policzkach chy
ba dostrzegł cień rumieńca. Już miał zadać dociekliwsze
pytanie, ale u jej boku pojawił się starszy dżentelmen.
- Lady Westforth i Brandon St. John! Nigdy bym nie
93
przypuszczał, że zobaczę was razem, zwłaszcza po... no,
cóż, nieważne. - Jameson przeniósł wzrok z jednego na
drugie. - Domyślam się, że zawarliście pokój?
- Istotnie - przyznał Brand. - Właściwie staliśmy się so
bie tak bliscy, że lady Westforth nosi moje nazwisko na szyi.
Verena zamrugała i odruchowo dotknęła swojej ozdoby.
- To nie fair - syknęła.
- Nie w tej grze - odparł Brandon z uśmiechem.
Na jej wargach pojawił się niechętny grymas.
- Jest pan niepoprawny, ale chyba mi się to podoba.
- Skoro jesteście teraz przyjaciółmi, mam nadzieję, że
ze mną zagracie - powiedział Jameson. - Pan Cabot-Lewes
czeka na nas przy stole.
Verena spojrzała na Brandona z chochlikami w oczach
i . . . z triumfem?
- Z przyjemnością. Idziemy?
Brandon się ukłonił.
- Oczywiście.
Wkrótce zasiedli przy stoliku wciśniętym w sam róg sa
li i częściowo zasłoniętym przez duże rośliny w donicach.
Dokonano prezentacji. St. John dowiedział się, że Cabot-
Lewes, niski, gruby i prawie całkiem łysy, nie licząc wą
skiego pasma siwych włosów wokół głowy, zbił majątek
na handlu herbatą. Tak natrętnie wyrażał swój podziw dla
Vereny, że był aż śmieszny.
Brandon powoli zaczynał rozumieć, co miał na myśli
Marcus, nazywając lady Westforth ulubienicą półświatka.
Wyglądało na to, że wszyscy ją znają.
- Mam rozdawać? - zapytała.
Światło żyrandola padało prosto na jej głowę, na koro
nę z warkocza, delikatną linię ramion i srebrny naszyjnik.
Brandon uśmiechnął się na widok swojego podpisu.
Chcąc nie chcąc, sama się naznaczyła.
94
Verena wzięła do ręki talię i potasowała ją bez pośpie
chu. Lord Jameson obserwował ją z satysfakcją.
- Może pani piękne rączki zaczarują karty. Bóg wie, że
ostatnio mi nie szły.
Cabot-Lewes kiwnął głową, aż zafalował jego zwiotcza
ły podbródek.
- Dobrze, że się pani do nas przyłączyła, lady West
forth. I pan również, St. John. Potrzeba nam dzisiaj świe
żej krwi.
Jameson się zaśmiał.
- Masz na myśli świeże pieniądze.
Zgarnął karty i rzucił złotą monetę na środek stołu.
Brandon zajrzał w swoje, czując na sobie spojrzenia
obu mężczyzn. Byli jak rekiny krążące wokół wyjątkowo
tłustej ryby.
- To dla mnie zaszczyt grać z St. Johnem - oświadczył
Jameson.
- Naprawdę? - odezwała się Verena z niedowierzaniem
w głosie.
Brandon posłał jej szeroki uśmiech, ale ona udała, że
go nie dostrzega.
- St. John, proszę powiedzieć lady Westforth, że nie tyl
ko ma pan piekielne szczęście, ale potrafi z odległości mi
li rozpoznać szulera.
Verenie wypadła z ręki karta.
- Przepraszam - bąknęła zmieszana.
- Nie przejmuj się, moja droga - pocieszył ją Jameson. -
Wszyscy popełniamy błędy. To znaczy wszyscy z wyjąt
kiem twojego przyjaciela. Wolałbym oszukiwać w grze sa
mego diabla niż Brandona St. Johna.
- Jak pan stwierdza, czy ktoś oszukuje? - spytała lady
Westforth. W jej głosie dało się słyszeć lekkie drżenie.
Cabot-Lewes zarechotał.
95
- W taki sam sposób jak my. Po tym, jak często ten
ktoś wygrywa.
- Jeśli to prawda, ty nie oszukiwałeś nigdy w życiu -
orzekł Jameson. - Szkoda, że tego samego nie można po
wiedzieć o mnie.
Verena wymuszonym uśmiechem skwitowała jego
marny dowcip. Jakże żałowała, że przyjęła radę Jamesa.
Sprowokowała St. Johna, a teraz dowiedziała się o jego
niezwykłej umiejętności.
Zerknęła na niego spod rzęs i zobaczyła, że przygląda się
jej uważnie. Siedział poza kręgiem światła, jakby nie chciał
znajdować się w centrum uwagi. Ciemne włosy opadały mu
na czoło w taki sposób, że korciło ją, by je odgarnąć.
Utkwiła wzrok w swoich kartach. Nie powinna wie
rzyć, że St. John potrafi przejrzeć nieczystą grę. Lord
Jameson był znany z tego, że lubi wymyślać niestworzo
ne rzeczy, żeby zabawić słuchaczy.
M i m o to ostrożność nie zawadzi. Zwłaszcza że posta
nowiła opróżnić sakiewkę St. Johna. Pierwsze rozdanie
przegrała. Potem drugie. Przez cały czas obserwowała
Brandona, ale nie dostrzegła żadnych oznak grożącego jej
niebezpieczeństwa.
Jeśli już, to wydawał się zwracać większą uwagę na nią
niż na grę. Często wpatrywał się w nią zamyślonym wzro
kiem i w ogóle był bardzo poważny tego wieczoru.
Trzecią partię również przegrała, a jej stosik gwinei wy
raźnie zmalał, podobnie jak leżący przed St. Johnem. Nie
mal poczuła ból, kiedy z braku monet niedbałym gestem
rzucił na stół weksel.
Położyła rękę na swoich ostatnich pieniądzach i w tym
momencie dostrzegła spojrzenie Jamesa, który stał po
drugiej stronie pokoju. Brat natychmiast odgadł jej myśli
i zmarszczył brwi.
96
Czas uciekał. Jeśli zamierzała pomóc Jamesowi, musia
ła zaryzykować. Ryzyko. Dla niego żyli Lansdowne'owie,
natomiast ona unikała go jak ognia. Choć szantażysta nie
zażądał pieniędzy, była pewna, że oboje będą ich potrze
bować. Ojciec zawsze powtarzał, że istnieje bardzo nie
wiele problemów, których nie rozwiąże garść złota.
James zatrzymał przechodzącego lokaja i coś do niego
cicho powiedział. Parę chwil później służący pojawił się
przy ich stoliku z trzema butelkami porto na tacy.
- Od pana Lansdowne'a w hołdzie dla urody lady West-
forth.
Verena posłała Jamesowi miły uśmiech.
- Och, co za hojność!
St. John łypnął na butelki spode łba.
- Istotnie.
Lord Jameson podsunął pusty kieliszek.
- Nawet nie znam człowieka, ale myślę, że jest księciem.
Pan Cabot-Lewes zgodził się z nim i też dał znak loka
jowi.
- Jeśli kiedyś go spotkam, proszę mi przypomnieć, że
bym mu podziękował za szczodry dar. Porto to mój ulu
biony trunek.
Brandon spojrzał na Verenę.
- Zamówić dla pani coś innego? Może sherry?
- O, nie! Uwielbiam porto.
Pozwoliła, żeby służący napełnił również jej kieliszek.
Dwa następne rozdania zagrała bardziej zdecydowanie,
wygrała jedno, drugie przegrała. Dbała o to, żeby wszyst
kie naczynia były pełne, ale sama prawie nic nie piła. Nie
mogła sobie na to pozwolić, jeśli chciała osiągnąć cel. Kie
dy nikt nie patrzył, wylała swój trunek do jednej z dużych
donic stojących obok stolika.
Czas mijał, hojnie przekupiony przez Jamesa lokaj
97
wciąż dolewał alkoholu. Wkrótce lord Jameson zaczął
zdradzać objawy upojenia. Napotkawszy spojrzenie lady
Westforth, posłał jej niepewny uśmiech.
Verena trochę się uspokoiła. Zerknęła na sąsiada. Ca-
bot-Lcwes zezował na swoje karty i szybko mrugał powie
kami, jakby nie mógł skupić wzroku.
Przeniosła oczy na St. Johna. Ciepłe światło żyrandola
kładło się na jego czarne włosy, muskało kości policzko
we. Kieliszek stojący przy jego łokciu był prawie pusty.
Znowu. Wicehrabina dyskretnie skinęła głową służącemu.
Ten natychmiast dolał trunku.
W tym momencie Brandon podniósł głowę i skrzyżo
wał z nią wzrok. W jego Oczach malowała się pewność sie
bie, jakby uważał, że wystarczy kiwnąć palcem, a ona
wpadnie mu w ramiona.
To mogłoby być przyjemne, podpowiedziała jej nie
sforna wyobraźnia. Oczywiście gdyby wcześniej twardo
nie postanowiła mu udowodnić, że jego osoba zupełnie
nie robi na niej wrażenia.
Uniosła podbródek i odpowiedziała mu wyzywającym
spojrzeniem. St. John się uśmiechnął, a jego wzrok nieco zła
godniał. Zupełnie, jakby wiedział, kim ona jest, i dobrze znał
wszystkie jej grzeszki, ale zupełnie się nimi nie przejmował.
Verena popatrzyła na leżący przed nią niewielki stosik
gwinei. D ł o ń ją świerzbiła, ale Brandon St. John był bar
dzo niebezpiecznym mężczyzną.
- Lady Westforth, teraz pani rozdaje - wybełkotał
Jameson.
Verena wzięła do ręki karty, przesunęła palcem po ich
gładkich powierzchniach. Zerknęła na St. Johna, ale patrzył
na swój kieliszek. Jameson i Cabot-Lewes byli tak pijani,
że z trudem siedzieli prosto. Nadeszła właściwa pora.
Potasowała talię, zręcznie przekładając damę na spód.
98
Wygrała następne trzy rozdania. Gdy zgarniała pieniądze,
napotkała wzrok Jamesa i posłała mu ledwo dostrzegalny
uśmiech. Wszystko szło dobrze.
- Lady Westforth, pani nie pije.
Verena odwróciła głowę i napotkała przenikliwe spoj
rzenie Brandona. Miał zdumiewające oczy, tak ciemnonie
bieskie, że przy pewnym oświetleniu wydawały się czarne.
- M y l i się pan, panie St. John. Wypiłam więcej, niż po
winnam.
Gdy uniósł kieliszek, zauważyła, że lekko drży mu rę
ka. Omal nie zaśmiała się z radości, gdy przyszła jego ko
lej na rozdawanie. Z satysfakcją obserwowała, jak plączą
mu się karty. Uśmiechnęła się zachęcająco, kiedy przesu
nął pierwszą w jej stronę.
Zmrużył oczy i posłał jej gorące, władcze spojrzenie. Po
jej plecach przebiegł dreszcz. St. John chyba się zreflekto
wał, bo natychmiast spuścił wzrok i rozdał pozostałe karty.
Verena wzięła swoje, wewnętrznie rozdygotana. Nie
chodziło o to, jak na nią patrzył. Mężczyźni często tak się
zachowywali, zwłaszcza po wypiciu dużej ilości porto. Za
skoczyła ją własna reakcja. Jej ciało zmiękło jak pod do
tykiem kochanka.
Tego rodzaju doznania były jej obce. Właściwie wywo
ływało je tylko spojrzenie Andrew, dawno temu.
Znowu zerknęła na Brandona. Nie, nic do niego nie
czuła poza...
- Pani kolej, lady Westforth. - St. John znowu przesunął
po niej wzrokiem, ale tym razem bardziej się kontrolował.
Jego głęboki głos pieścił jej uszy. - Wycofuje się pani?
Verena stwierdziła, że jej dłonie lekko drżą. N i c z tego
nie będzie. Jak teraz zamieni karty? Szybko je rozdała
i swoje położyła na stole.
Gdy St. John skierował uwagę na Jamesona, omal nie
99
westchnęła z ulgi. Żeby czymś zająć ręce, sięgnęła po por
to. Pozostałe kieliszki były puste. Niedobrze. Rozejrzała
się, sprawdzając, czy nikt nie patrzy, i powoli opuściła rę
kę, żeby wylać alkohol do donicy.
Silne palce zacisnęły się wokół jej nadgarstka. Verena
podniosła wzrok. St. John uśmiechał się, błyskając zębami.
- Nie mogę patrzeć, jak marnuje się dobry trunek.
- O co chodzi? - zapytał Cabot-Lewes, próbując dojrzeć
coś przez stolik bez podnoszenia się z krzesła. Jego po
dwójna broda zadrżała. - Lady Westforth rozlała porto?
-Jeszcze nie - odparł Brandon i nachylił się do niej, że
by nikt go nie usłyszał. - Zdaje się, że nie przepada pani
za porto. Mam zamówić lemoniadę?
Verena zacisnęła wargi.
- Nie wiem, o czym pan mówi. Ja tylko podziwiałam
roślinę. - Spojrzała znacząco na swoją rękę. - Może mnie
pan już puścić.
- Proszę wypić drinka.
-Nie.
-Vereno. - Przysunął się bliżej. Dla osób patrzących
z boku wyglądało to jak intymna rozmowa kochanków.
Męska dłoń na jej nadgarstku, usta tuż przy uchu. - Proszę
wypić porto albo się przyznać, że chciała je pani wylać.
Verena nie lubiła gróźb. Ale jeszcze bardziej nie znosi
ła mężczyzn, którzy próbowali ją do czegoś zmusić.
- Niech pan mnie puści.
St. John uniósł brwi.
- Nie mogę pić, kiedy trzyma pan moją rękę.
Zabrał dłoń, ale popatrzył na nią wyzywająco.
Verena zadrżała pod jego twardym spojrzeniem. Nie
dość, że ją obraził, to na domiar złego postanowił z niej
zakpić! Dobrze! Już ona mu pokaże. Krew Lansdowne'ów
płynąca w jej żyłach zawrzała.
100
Verena zwarła się wzrokiem z impertynentem, uniosła
kieliszek i wychyliła porto, nie po łyczku, ale od razu do
dna, jednym haustem. Alkohol zapiekł ją w przełyku, aż
do oczu napłynęły jej łzy, ale nawet się nie skrzywiła, tyl
ko głośno odstawiła puste naczynie na stół.
- Ty głuptasie - syknął Brandon. - Zrobiłabyś wszyst
ko, żeby nie wyznać prawdy, tak?
Lord Jameson zarechotał.
- N o , no, lady W! Utarła mu pani nosa!
Verena mruganiem odpędziła łzy. Jej wnętrzności pło
nęły.
- Czyja teraz kolej? - zapytała.
Brandon odchylił się na oparcie krzesła, Jameson wy
rzucił kartę.
Vereny nie obchodziło, co o niej myśli St. John. Była
dorosła i mogła pić porto o dowolnej porze dnia i nocy.
Prawdę mówiąc, miała ochotę na następnego drinka. Al
bo dwa. A może trzy.
Przywołała wzrokiem lokaja i wskazała na swój kieli
szek. Służący napełnił go bezzwłocznie. Pozostałe również.
Wicehrabina szybko wychyliła swój. Dlaczego nie? Już
dość wygrała. Jeśli będzie ostrożna, nie pozwoli odebrać so
bie zwycięstwa. Tyle pieniędzy jej wystarczy. Na razie.
Pozwoliła, żeby lokaj znowu dolał jej porto.
Dezaprobata St. Johna rosła z każdą chwilą, aż w koń
cu zdawała się zwisać nad nią niczym chmura.
Verena ignorowała go, jednocześnie z zapałem flirtując
z lordem Jamesonem i panem Cabotem-Lewesem. Po ko
lejnym solidnym łyku porto, stwierdziła, że nie jest takie
złe. Im więcej piła, tym bardziej jej smakowało. Może na
tym polegała sztuczka.
Zagrali jeszcze jedną partyjkę i ku własnemu zaskocze
niu Verena wygrała, a w dodatku jej kieliszek znowu był
101
pusty. Już się zastanawiała, czy nie poprosić o więcej por
to, kiedy tuż przy jej uchu rozbrzmiał glos Brandona.
- Proszę nawet o tym nie myśleć, bo osobiście wyleję
trunek do donicy.
Lady Westforth prychnęła.
- Nie jest pan moim ojcem.
- Istotnie. - Patrzył na nią w taki sposób, że przebiegł
ją dreszcz.
- A n i bratem.
- To prawda - zgodził się pospiesznie.
- Więc nie może pan niczego mi zabraniać.
- Nie zabraniam, tylko po prostu stwierdzam, że za du
żo pani wypiła, i nie pozwolę na więcej.
- Za kogo się pan uważa, żeby mi na coś pozwalać lub
nie? - Spiorunowała go wzrokiem. Dziwne, ale jego twarz
się rozmywała. - Proszę przestać.
-Co?
- Ruszać się, bo mnie od tego mdli.
St. John odłożył karty na stół.
- Otóż to. Wychodzimy.
- Nigdzie nie idę. Przyszłam tutaj, żeby grać, i będę grać.
Brandon przez dłuższą chwilę patrzył na nią z miną
groźną jak chmura gradowa. W końcu sięgnął po talię.
- Więc grajmy. Ale od nowa.
- Co się dzieje? - zapytał bełkotliwie Jameson.
St. John posłał mu obojętne spojrzenie.
- Lady Westforth i ja mamy spór do rozstrzygnięcia.
Cabot-Lewes machnął ręką.
- Ja mam już dość. Rezygnuję. Wiemy, kto wygrał?
- Mam nadzieję, że ja - powiedziała Verena, zastanawia
jąc się, dlaczego zawsze odmawiała porto. Przecież to cudow
ny trunek. Uniosła kieliszek i z rozczarowaniem stwierdziła,
że jest w nim tylko parę kropel. - Jaka szkoda! - Zerknęła na
102
St. Johna. Z jakiegoś powodu surowy wyraz jego twarzy
przyprawił ją o uśmiech. - Jeśli wygram, dostanę porto?
- Całą butelkę.
Westchnęła z zadowoleniem.
- Zgoda.
Brandon potasował talię i przesunął ją ku niej po blacie.
Verena zwilżyła wargi. Zamierzała wrócić do domu ja
ko zwyciężczyni. Czuła, że dzisiaj ma szczęście. Sięgnęła
po kartę, zawahała się i popatrzyła St. Johnowi w oczy.
- Chwileczkę. A pan co dostanie, jeśli wygra?
Brandon przesunął po niej wzrokiem, zatrzymując go
na dekolcie, nagich ramionach, dolnej wardze.
- Prawo do odwiezienia pani do domu - powiedział.
Verena zmierzyła go spojrzeniem. Sama nie wiedziała,
dlaczego, ale propozycja wydała się jej podejrzana.
- Coś jeszcze?
St. John znowu otaksował ją oczami.
- Nie rozumiem.
- Ja dostanę całą butelkę porto, jeśli wygram, a pan tyl
ko odwiezie mnie do domu. To niesprawiedliwe.
- Na Jowisza! - wykrzyknął Jameson. - Lady Westforth
ma rację! Powinien pan dostać coś więcej.
- Może pocałunek? - odezwał się Cabot-Lewes z szero
k i m uśmiechem. Jego okrągła twarz lśniła od potu. - Ja
kiedyś wygrałem całusa w karty. Najsłodszego w życiu.
- To uczciwa stawka - stwierdził Jameson. - Co pani na to?
Wicehrabina położyła łokieć na stole i oparła brodę na
dłoni.
- Chyba nie mogę się zgodzić. Pan Lansdowne mnie tu
taj przyprowadził, więc byłoby niegrzecznie wyjść z in
nym mężczyzną. Nie mówiąc o jego całowaniu. Co nie
znaczy, że chciałabym pocałować pana Lansdowne'a.
Usta Brandona wykrzywiły się w uśmiechu.
103
-Nie?
- Zupełnie nie - oświadczyła Verena. - Nie jest w mo
im typie.
Jameson zaśmiał się rechotliwie.
- Biedak!
Cabot-Lewes ze smutkiem pokiwał głową.
- A przysłał nam takie dobre porto. Nie wolno odtrą
cać człowieka, który ma szeroki gest.
- Nie sądzę, żeby w tej chwili obchodziło go coś poza
faraonem - stwierdził zimno Brandon.
Wszyscy się obejrzeli. Verena zobaczyła jedynie tył gło
wy Jamesa, który siedział obok lady Farley.
- Może będzie miał dzisiaj więcej szczęścia niż ja - po
wiedziała, po czym nachyliła się do St. Johna i dodała kon
spiracyjnym tonem: - Zwykle wygrywam, wie pan. Ale
bardzo ostrożnie.
Brandon doszedł do wniosku, że jeszcze nigdy w życiu
nie widział bardziej uroczej kobiety, wstawionej po zale
dwie trzech kieliszkach.
- Nieczęsto pani pije, prawda?
- Nigdy. Alkohol zaćmiewa umysł. - Wycelowała w nie
go palec. - Wie pan, co mawia mój ojciec?
-Co?
- Że dobry gracz nigdy nie pije.
- A pani jest dobrym graczem? Czy nieuczciwym?
- Nie podobają mi się pańskie słowa. - Bezskutecznie
siliła się na obrażony ton.
St. John oparł łokcie na stole.
- Proszę wybrać kartę.
Verena spojrzała na talię i nerwowo oblizała wargi. Na
widok różowego języka przesuwającego się po pełnych
ustach Brandonowi zaschło w gardle. Do licha, co za roz
koszna istota!
104
W końcu lady Westforth wyciągnęła rękę i odwróciła
kartę. Walet trefl.
- Ha! - wykrzyknęła triumfalnie. - Proszę go pobić!
- Świetnie, lady W! - zawołał Jameson.
Cabot-Lewes z entuzjazmem pokiwał głową. Brandon
sięgnął po kartę. K r ó l kierowy.
Verena zamrugała.
- Szczęście St. Johnów - skwitował Jameson. - Ostrze
gałem panią.
Brandon dotknął łokcia Vereny. Chciał ją stąd zabrać,
zanim Lansdowne się zorientuje, że wyszła.
- Chodźmy, lady Westforth. Odwiozę panią do domu.
- Teraz?
- Tak.
Verena wstała chwiejnie.
Jameson i Cabot-Lewes też dźwignęli się z krzeseł i za
częli ją żegnać wylewnie. St. John nie dał jej czasu na od
powiedź. Skinął im obu głową i poprowadził wicehrabinę
do drzwi.
8
Całowanie to sztuka, którą najlepiej zostawić eksper
tom, jako że jest dużo bardziej niebezpieczne niż szer
mierka. Jedne niewprawne usta mogą spowodować więcej
szkody niż najostrzejsza broń.
Sir Royce Pemberly do swojej młodej żony Lizy w lo
ży Shelbourne'ów w Theatre Royale.
Powóz jechał z turkotem ulicami Londynu, światła
lamp kreśjiły na szybach migotliwe wzory. Verena opar
ła się o poduszki, próbując ignorować St. Johna, który sie
dział naprzeciwko niej i dotykał kolanami jej nóg.
Dlaczego czuła taki lęk, jakby stała na wąskiej półce
nad przepaścią i każdy niewłaściwy krok mógł okazać się
bardzo niebezpieczny? Słyszała dudnienie własnego serca.
Splotła dłonie.
Wyglądała przez okno i udawała, że nie dostrzega Bran-
dona, ale rozparty w swoim kącie powozu, zdawał się wy
pełniać całą wolną przestrzeń. Ręce trzymał w kieszeniach
i nie odrywał od niej oczu.
Chyba powinna być wdzięczna, że nie wykorzystał ich
sam na sam, ale, szczerze mówiąc, chętnie przyjęłaby jego
niestosowne awanse. Zwłaszcza teraz, gdy nocne powie
trze chłodziło jej nagie ramiona, a ruch wehikułu potęgo-
106
wał zawroty głowy wywołane przez porto. Miała wraże
nie, że dryfuje na chmurze, wolna i lekka jak wiatr.
Odezwały się również inne uczucia, których od dawna
nie doświadczyła: niepokój, pragnienie.
Zamknęła oczy, żeby odciąć się od mężczyzny, któ
ry siedział naprzeciwko niej. Na próżno. Widziała go
przez powieki. Właściwie gdyby miała kartkę i ołówek,
mogłaby go narysować, każdy rys, drobne zmarszczki,
które powstawały w kącikach oczu, kiedy się uśmie
chał, i ust, gdy coś mu się nie podobało, szerokie bary,
silne uda... H m .
Uda. Uśmiechnęła się do siebie. Długie i umięśnione,
tuż obok...
- Nie powinna pani pić. - W głosie St. Johna brzmiało
rozbawienie. - Nie mogę uwierzyć, że wystarczyły tylko
trzy kieliszki porto. Moja matka miała mocniejszą głowę.
- Była alkoholiczką? - Verena otworzyła oczy i zerknę
ła na niego w półmroku. - Nic dziwnego. Gdybym miała
sześcioro dzieci, też lubiłabym zaglądać do butelki.
- Nie była alkoholiczką - zapewnił Brandon ze śmie
chem. - Ale rzeczywiście sześcioro dzieci to dobry powód,
żeby się nią stać. - Przez chwilę mierzył ją wzrokiem. -
Verena. To niezwykłe imię. Skąd się wzięło?
Powinna zaprotestować przeciwko takiej poufałości,
ale spodobało się jej, jak wymawiał jej imię. Niemal
z francuska, a to przecież język miłości.
- No więc - ponaglił ją niecierpliwie, jeszcze mocniej
napierając na nią kolanami i wprawiając ją w drżenie. -
Odpowie mi pani czy mam zgadywać?
- Proszę zgadywać.
Usta St. Johna wykrzywiły się w uśmiechu. Zmysłowe
i intrygujące, doszła do wniosku Verena.
- Zastanówmy się. - Lampy uliczne oświetlały tylko
107
dolną połowę jego twarzy. - Tak miała na imię pani bab
cia, która zostawiła pani cały majątek.
Verena natychmiast wyobraziła sobie dobrotliwą star
szą panią, wartą więcej niż koronowany książę.
- Urocza historyjka, ale nieprawdziwa. To nazwa ma-
łego miasteczka. M o i rodzice twierdzą, że tam zostałam
poczęta, na brzegu rzeki.
- Jakie to ryzykowne. M o i rodzice byli równie szaleni.
Pamiętam, jak kiedyś natknąłem się na nich w spiżarni.
Przesunął się na siedzeniu, tak że już nie muskał kola
nami jej kolan, tylko otoczył je z obu stron.
Verena chciała się odsunąć, ale nie miała gdzie. Zosta
ła uwięziona między parą długich, muskularnych nóg.
Wrażenie było... rozkoszne.
Gdy powóz skręcił za róg, Brandon wykorzystał jego
gwałtowny przechył, żeby zmienić pozycję. Teraz kolana
mi niemal dotykał przeciwległego siedzenia, udami przy
wierał do ud lady Westforth. Ona zaś głośno wciągnęła
powietrze a po jej plecach przebiegł dreszcz pożądania.
Niech to licho, gdyby wiedziała, że tak działa porto, ni
gdy by go nie tknęła.
- Proszę mi opowiedzieć o swoim mężu. Podobno lu
bił się bawić.
Verena zamrugała, żeby przezwyciężyć oszołomienie.
- Andrew? Uwielbiał wszelkie rozrywki, zwłaszcza te,
w których mógł robić zakłady.
Przesunęła się odrobinę w jedną stronę, dalej od nie
bezpiecznych nóg, które nasuwały jej dziwne myśli. Na
przykład, jak Brandon wyglądałby nago? Zerknęła na nie
go spod rzęs. Idealnie skrojone ubranie podkreślało rzeź
bioną sylwetkę.
Verena postanowiła jeszcze dzisiaj odmówić modlitwę
dziękczynną do Boga za stworzenie tak doskonałego okazu.
108
Zadowolona z siebie wygładziła suknię, rozkoszując
się dotykiem jedwabiu. Rejestrowała najdrobniejsze
szczegóły: grę cieni i świateł, gładkość materiału pod pal
cami, parskanie koni, stuk kopyt na bruku. Noc była ma
giczna.
- Pani mąż chciał mieć dzieci?
Verena zmarszczyła brwi, żałując, że w półmroku led
wo widzi twarz St. Johna. Czuła jednak, że jego oczy pło
ną i przewiercają ją na wylot.
- Nie. W każdym razie jeszcze nie.
Brandonowi wydawało się, że usłyszał w jej głosie ton
smutku. Przysunął się bliżej, tak że znowu dotknął jej no
gami. Lady Westforth spojrzała w dół, ale nawet nie pró
bowała się cofnąć.
Szkoda, że miał taki duży powóz. Zanotował sobie
w pamięci, żeby nazajutrz zamówić mniejszy.
- Wiem, że Westforth zginął w wypadku niedługo po
waszym ślubie. Konie poniosły?
- Nie, Andrew... - Verena uśmiechnęła się słabo. - Urzą
dzał wyścigi i za ostro pokonał zakręt. Złamał sobie kark.
- Przykro mi.
- Niepotrzebnie. Śmierć była szybka i bezbolesna.
Umarł tak samo, jak żył: całkowicie wolny. Oczywiście
rozpaczałam, ale nawet wtedy wiedziałam, że tak musia
ło się stać.
- Nadal pani za nim tęskni.
Verena spojrzała za okno. Czarne skórzane obicie ścian
powozu było doskonałym tłem dla jej urody.
Dziwne, ale dopiero teraz przyznał Devonowi rację, że
osławiona wdowa jest piękna w każdym calu. Chodziło
o coś więcej niż tylko ciało i twarz, choć jej rysy same
w sobie budziły zachwyt. Może o duszę.
Brandon westchnął ze zniecierpliwieniem. Był śmiesz-
109
ny. Powinien spytać o Humforda, zamiast interesować się
jej osobą: kim jest, skąd pochodzi i tak dalej.
Lady Westforth zaśmiała się nagle, błyskając zębami.
- Wie pan, że nie tęsknię za stanem małżeńskim?
- Co takiego?
- Andrew chrapał.
Brand uśmiechnął się szeroko, zastanawiając, co by zro
biła, gdyby chwycił ją w objęcia. Zauważył, że ona tego
pragnie. I żeby być uczciwym, on też chciał otoczyć ją ra
mionami i sprawdzić, czy wspomnienie ich pocałunku nie
jest tylko tworem jego bujnej wyobraźni.
Verena odsunęła się i dumnie uniosła głowę.
- Śmieje się pan ze mnie.
Brandon ujął jej dłoń.
- N i c podobnego.
- Ale uśmiechał się pan. Daleko jeszcze? Chciałabym
już znaleźć się u siebie.
- Właśnie tam jedziemy.
- Ta podróż coś za długo trwa. - Verena popatrzyła na
niego podejrzliwym wzrokiem, ale nie zabrała ręki. - Na
pewno wiezie mnie pan do mojego domu, a nie do swo
jego?
- Nie mam domu. Wynajmuję mieszkanie przy St.
James Street.
- St. John bez rezydencji? Myślałam, że istnieje jakieś
prawo, które tego zabrania, brzmiące mniej więcej tak:
„każdy nadęty osobnik musi posiadać własną siedzibę".
Brandon się uśmiechnął.
- Sądzę, że moja matka by panią polubiła.
- Wątpię. Rzadko łączą mnie dobre stosunki z innymi
kobietami. Nie wiem dlaczego.
St. John potarł kciukiem wierzch jej dłoni, podziwiając
gładkość skóry.
110
- Może dlatego, że jest pani zbyt szczera.
- Szczera? Ma pan na myśli: uczciwa?
Brandon milczał. Sam nie był pewien, o co mu chodzi
ło. Wiedział tylko, że lady Westforth siedzi stanowczo za
daleko. Chciał mieć ją przy sobie. Na sobie. Pod sobą.
Verena westchnęła.
- Nie zamierza pan odpowiedzieć, a ja wiem dlaczego.
Nie jestem dla pana uczciwa ani godna szacunku, bo ina
czej nie proponowałby mi pan pieniędzy za zostawienie
pańskiego brata w spokoju. Zapewne pan mną gardzi.
- Ależ nie! I zaczynam sobie uświadamiać, że myliłem
się co do pewnych rzeczy, choć miałem powody uważać
je za prawdziwe.
- „Uważać" i „pewne". Jakie mocne podstawy do wy
ciągania wniosków!
- Przyznaję, że byłem nieco pochopny w swoim osą
dzie.
- „Nieco pochopny". - Verena prychnęła. - Oto wyzna
nie poważnego błędu i prawdziwa skrucha.
Brandon otworzył jej dłoń i przez chwilę podziwiał jej
kształt: smukła i delikatna, o długich palcach, była ręką
muzyka, artystki albo... utalentowanej kochanki.
Podniósł ją do ust i zaczął przesuwać wargami po wska
zującym palcu, zatrzymując się na kostkach. Czuł, jak po
żyłach rozlewa mu się żar.
Lady Westforth patrzyła na niego szeroko otwartymi
oczami.
- Nie powinien pan tego robić.
- Dlaczego?
- Bo... - Przełknęła ślinę.
Pocałował palec serdeczny. Verena zamknęła oczy. Na
jej twarzy malował się wyraz tęsknoty.
Brandon nie mógł oderwać od niej wzroku. Musnął ję-
111
zykiem wrażliwe miejsce, gdzie trzeci palec łączył się
z dłonią.
Lady Westforth drgnęła, oddychając urywanie. Bran
don był bliski utraty panowania nad sobą. On też na chwi
lę zamknął oczy. Nie śmiał domagać się pocałunku. Nie
umiałby przestać.
- St. John... - Verena znowu przełknęła ślinę i zwilżyła
wargi. Jej ciało płonęło. Pragnęła go... Teraz. - Może pan
odebrać swoją wygraną.
- Za dużo pani wypiła - stwierdził Brandon z uwodzi
cielską nutą w głosie.
Verena z trudem pohamowała uśmiech.
- Nie, ale będę żałować, że piłam, jeśli mnie pan nie po
całuje.
Wargi St. Johna się wykrzywiły, oczy rozjarzyły.
- Gdyby pani przeszła na moją stronę powozu...
Jej piersi tęskniły do jego dotyku.
- Tak? - wyszeptała bez tchu.
- I gdyby pani usiadła na moich kolanach, otoczyła ra
mionami szyję...
- Tak? - Odnosiła wrażenie, że jeszcze chwila, a buch
nie płomieniami. - Co mi pan da?
- Pocałunek, którego nigdy pani nie zapomni. - Jego
głos wypełniał mroczne wnętrze, kusił. - A ten, który jest
mi pani winna, zostawiam na wybraną przez siebie porę.
Verena wiedziała, że to rozwiązłość, ale mimo woli za
częła się zsuwać na brzeg siedzenia. Ponieważ nogi Bran-
dona ją obejmowały, bez trudu się na nie przeniosła.
St. John chwycił ją w objęcia i odszukał jej usta. Tak
jak za pierwszym razem było to coś więcej niż zwykły
pocałunek. Raczej piętnowanie albo zachłanne sycenie
głodu. Jego dłonie aż parzyły ją w plecy przez materiał
sukni.
112
Verena jęknęła cicho i zarzuciła mu ręce na szyję. Po
żądanie przepędziło wszelkie myśli. Zostały same roz
koszne doznania. Wygięła plecy w łuk i przywarła do
szerokiego torsu całym ciałem. Koniuszki jej piersi
stwardniały.
Powóz zatrzymał się z turkotem i dopiero wtedy Vere
na odzyskała zmysły. Odsunęła się od Brandona i zmusi
ła osłabione nogi, żeby przeniosły ją na dawne miejsce.
Tam opadła bez sił i tchu.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc na siebie,
oddychając ciężko jak po biegu. Verena pragnęła wrócić
w objęcia Brandona, znowu poczuć na sobie jego dłonie,
posmakować ust.
Przycisnęła dłoń do czoła.
- Ja nie chciałam...
- Wiem, Vereno, ja...
Drzwi się otworzyły i stangret wysunął schodki.
St. John z westchnieniem przeczesał włosy palcami
i posłał jej krzywy uśmiech.
- Chodźmy. Obiecałem odprowadzić panią do domu
i tak zrobię.
Wysiadł Z powozu i podał jej rękę.
Verena bez słowa skinęła głową. Padające z ganku świat
ło tworzyło wokół nich złotą sadzawkę. Brandon wsunął
dłoń w zgięcie łokcia damy i razem ruszyli po schodkach.
Gospodyni sięgnęła do klamki i znieruchomiała.
- O co chodzi?
Lady Westforth zmarszczyła czoło, próbując otworzyć
drzwi.
- Są zamknięte - stwierdziła.
- Ma pani klucz?
- Oczywiście, że nie. Herberts powinien na mnie cze-
113
St. John uniósł brwi.
- I naprawdę pani wierzyła, że będzie czekał?
Nie odpowiedziała. Brandon uśmiechnął się szeroko,
po czym sięgnął do mosiężnej kołatki.
W domu długo panowała cisza. Oboje czuli na sobie
spojrzenie stangreta. St. John nachylił się i powiedział ci
cho:
- Jest mi pani winna pocałunek, madam.
- Dostał go pan w powozie.
- Nie, to był dodatkowy. Dobrze pani wie.
Istotnie. Verena stłumiła westchnienie. Miała nadzieję,
że zapomniał. Zamroczenie wywołane przez porto szyb
ko ustępowało. W tym momencie była aż nadto świado
ma, co jej grozi w razie pozostania sam na sam z mężczy
zną takim jak St. John. On nie lubił czułych słówek
i czczych deklaracji. Wolał działać. I w tym rzecz. Na
pewno nie zadowoliłby się jednym pocałunkiem. Zresztą
wcale tego nie chciała.
Może jeśli pozwoli, żeby odebrał dług tutaj, na ganku,
obecność służby powstrzyma go przed zbytnią śmiałością.
A jej przypomni o własnej dumie.
- Dobrze, panie St. John. Skoro pan się domaga...
Zamknęła oczy i nadstawiła usta. W duchu modliła się,
żeby jak najszybciej sobie poszedł.
Przez długą chwilę nic się nie działo. W końcu uchy
liła powieki i zerknęła przez rzęsy. Brandon stal z ra
mionami skrzyżowanymi na piersi i z rozbawieniem na
twarzy.
Verena się cofnęła.
- Nie chce pan swojego pocałunku?
- Nie w taki sposób.
Odwrócił się i zabębnił w drzwi.
Verena się skrzywiła.
114
- Drewno popęka.
- Mam ochotę coś zniszczyć - warknął St. John z ponu
rą miną. - Gdzie, do diabła, podziewa się ten kamerdyner?
Nigdy nie widziałem równie leniwego, niewyszkolonego...
Drzwi uchyliły się powoli i wyjrzał przez nie Herberts,
mrugając zaspanymi oczami. Włosy miał potargane, ko
szulę rozpiętą pod szyją.
- Czyżbym przez pomyłkę przekręcił klucz w zamku?
- To nie była pomyłka - rzucił Brandon ze zniecierpli
wieniem. - Poszedłeś spać.
- Ja? - Kamerdyner przybrał urażoną minę, ale ślina
w kąciku ust zepsuła cały efekt. - Musi pani wiedzieć, że
siedziałem na dole przez cały czas.
- Z głową opartą o stół - skwitowała Verena, wchodząc
do domu. - Tylko nie zaprzeczaj! Weź mój płaszcz. Pan
St. John krótko zabawi. Nie musisz niczego podawać.
Herberts skwapliwie pokiwał głową.
- Dobrze, że mi pani powiedziała, bo zamierzałem
przynieść coś do picia.
Brandon podał mu swój płaszcz, a gospodyni, nie tra
cąc czasu, zaprowadziła gościa do salonu. Im szybciej bę
dzie po wszystkim, tym lepiej.
Gdy tylko zamknął drzwi, przywołała uśmiech na twarz.
- Proszę wziąć swój pocałunek.
- W swoim czasie - odparł St. John i przeszył ją wzro
kiem, jakby próbował zajrzeć w jej serce. - Najpierw
chciałbym zadać jedno pytanie. Co pani wie o lordzie
Humfordzie?
Verena wytrzeszczyła oczy. Czyżby był zamieszany
w szantaż?
- Dlaczego pan pyta?
- Nie gościła go pani na kolacji miesiąc temu?
- Wydaję przyjęcia w pierwszy wtorek każdego miesią-
115
ca. Zawsze zapraszam lady Jessup, a ona przyprowadza
właśnie jego albo swojego syna.
St. John nie odrywał wzroku od jej twarzy.
- Humford nie żyje.
Lady Westforth zbladła.
- Co takiego?
- Zginął tuż po wyjściu od pani.
- Nie! - Verena przycisnęła dłoń do ust. - Skąd pan wie?
Sądziłam... - Oddychała płytko. - O, Boże. Nie.
Brandon obserwował ją uważnie. Naprawdę była
wstrząśnięta albo zasługiwała na miano najlepszej aktor
ki, jaką znał.
- Został zamordowany.
Lady Westforth osłupiała.
- Kto mógł zrobić coś takiego nieszkodliwemu starsze
mu człowiekowi?
Rzeczywiście, kto? Patrząc na Verenę, Brandon jej
uwierzył. N i c nie wiedziała o morderstwie. Jej reakcja by
ła całkowicie naturalna i szczera. Potrafiłby dostrzec, gdy
by udawała zaskoczenie. Poczuł wielką ulgę. Właśnie się
zastanawiał, co dalej, gdy rozległ się stuk kołatki, a po nim
szuranie nóg Herbertsa.
Brandon spojrzał na gospodynię.
- Spodziewa się pani towarzystwa?
- To prawdopodobnie pan Lansdowne. Przyszedł się
upewnić, że bezpiecznie dotarłam do domu. Jeśli chce pan
odebrać dług, najlepiej zrobić to teraz.
Wizyta dobiegała końca, a on miał jeszcze kilka pytań
do lady Westforth. Musiał jeszcze raz się z nią spotkać.
Ta myśl sprawiła mu większą radość, niż powinna.
- Nie wybrałaby się pani jutro ze mną na przejażdżkę?
Kupiłem parę siwków do mojego faetonu.
- Nie obawia się pan o swoją reputację? Ludzie zoba-
116
czą pana w moim towarzystwie i zaczną się komentarze.
Mógł jej odpowiedzieć, że jest St. Johnem i może po
kazywać się z osobami każdego pokroju, ale w porę się
zreflektował. Dobry Boże, kiedy stał się nadętym sno
bem? Zmarszczył brwi.
- Jeśli nie ma pani ochoty...
- Nie, nie! Tego nie powiedziałam. Po prostu zaskoczy
ła mnie pańska propozycja. Właściwie powinnam się zgo
dzić. Pańskiej reputacji nasza wspólna wycieczka nie za
szkodzi, natomiast moją może bardzo poprawić.
Brandon musiał się uśmiechnąć. Lady Westforth nie
przyjęła od niego pieniędzy, ale najwyraźniej nie miała
skrupułów co do wykorzystania jego osoby, żeby zyskać
lepszą pozycję towarzyską.
- To miło być potrzebnym.
- Prawda?
Brandon przez chwilę mierzył ją wzrokiem, hamując
śmiech.
- Jest pani bardzo niewdzięczną kobietą.
- A pan bardzo niegrzecznym mężczyzną.
Otworzył usta, ale powstrzymała go gestem ręki.
- Nawet niech pan nie próbuje zaprzeczać. W dodatku
lubi pan być taki.
Brand chciał zaprotestować, ale zrezygnował. Lady
Westforth miała rację. Z przyjemnością naruszał głupie
konwenanse.
- Nie znoszę udawania, że jestem inny, niż jestem. Je
śli oczekuje pani słodkich słówek i umizgów, najlepszy do
tego będzie Chase.
Verena się uśmiechnęła.
- Nie oczekuję zalotów, ale chętnie przejadę się po par
ku, jeśli mi pan obieca, że właśnie tam nie zażąda swojej
wygranej.
117
- M a m prawo się jej domagać, kiedy i gdzie zechcę.
- Proszę tylko, żeby był pan dżentelmenem.
N i m Brandon zdążył odpowiedzieć, drzwi się otworzy
ły i Herberts zaanonsował pana Lansdowne'a. James ukło
nił się St. Johnowi, ale jego twarz wyrażała dezaprobatę.
- Co za niespodzianka. Nie sądziłem, że pana tutaj za
stanę.
Brandon uniósł brwi.
- A kogo pan się spodziewał? Przed domem stoi mój
powóz.
Lansdowne zacisnął usta, więc lady Westforth odezwa
ła się pospiesznie:
- Dziękuję za odwiezienie mnie do domu, panie St.
John. Już nie mogę się doczekać naszej przejażdżki. Jutro
o dziesiątej?
James nie wyglądał na szczęśliwego.
Brandon przez chwilę mierzył go wzrokiem, po czym
ukłonił się gospodyni.
- Do jutra.
Przed wyjściem posłał jej spojrzenie, w którym widać
było groźbę i obietnicę.
Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Verena opadła
na krzesło. Była wyczerpana.
- Do diabła!
- Właśnie. - James usiadł naprzeciwko niej. - Zniknę
łaś bez słowa. Gdyby nie lady Farley, jeszcze bym grał,
myśląc, że jesteś bezpieczna.
- Przepraszam. Zrobiło mi się gorąco.
Z powodu dwóch... nie, trzech kieliszków porto, ale nie
było potrzeby wyjaśniać tego bratu.
James zmarszczył brwi.
- O co chodzi z tym jutrzejszym dniem? Chyba nie za
mierzasz znowu spotkać się z St. Johnem?
118
- Zaprosił mnie na spacer, to wszystko.
- Ha! Na pewno chce więcej.
- Bzdura.
- Nie zauważyłaś, jak patrzy? Przez cały wieczór nie
mógł od ciebie oderwać oczu.
- Bo obserwował, czy nie oszukuję.
- A oszukiwałaś?
- Próbowałam.
James pokręcił głową.
- Nie ufam mu.
Verena zacisnęła wargi. Ona również nie miała pojęcia,
do czego zmierza Brandon St. John.
- Humford został zamordowany tuż po wyjściu z mo
jego domu.
Brat wytrzeszczył oczy.
- Zamordowany? Kto ci to powiedział?
- St. John. W taki sposób, jakby sądził, że już wiem.
- Do diaska! Nie podoba mi się to wszystko.
- Mnie również. Wybiorę się z nim na przejażdżkę
i spróbuję czegoś dowiedzieć.
- To może być pułapka.
- Po co ktoś zastawiałby na mnie pułapkę? Nie mam
nic do ukrycia.
James sposępniał.
- A jeśli to on szuka listy? I on zabił Humforda?
- Nie. - Dostrzegłszy niedowierzające spojrzenie bra
ta, Verena się zarumieniła. - St. John nie ma nic wspólne
go z tym morderstwem.
- N i e rozumiem, skąd twoja pewność.
- Nie potrzebuje pieniędzy. Już jest obrzydliwie boga
ty. W dodatku sam powiedział mi o śmierci Humforda.
- I co z tego?
-Wszyscy sądzą, że Humford uciekł na wieś. Taka
119
plotka to doskonały sposób, żeby ukryć zabójstwo. N i k t
nie będzie szukał biedaka. Morderca raczej unikałby
wzbudzania podejrzeń.
- Chyba masz rację.
- Oczywiście, że mam.
Verena nie pozwoliła bratu dodać nic więcej. W głowie
jej wirowało. Brandon St. John nie zabił Humforda, ale
na pewno był wmieszany w sprawę zaginionej listy. Po
zostawało jej wydobyć z niego prawdę.
O dziwo, ta myśl nie przyprawiła ją o niepokój, tylko
o dreszcz podniecenia. Już w dużo weselszym nastroju
Verena zaczęła planować atak. Niech niebiosa pomogą
Brandonowi St. Johnowi, bo będzie tego potrzebował.
9
Mężczyźni są jak przerośnięte szczeniaki. Nie umieją
zachować się w towarzystwie i mają fatalną skłonność do
brudzenia dywanów.
Nowa żona sir Royce'a Pemberly'ego do panny Devon-
shire, która skarżyła się, że jej brat z uporem wnosi bło
to do salonu.
Następnego ranka, wcześniej niż zwykle, Brand zwlókł
się z łóżka i starannie ubrał. Myślami natychmiast po
mknął ku Verenie. Cieszył się na ich małą przejażdżkę.
Ale pierwszeństwo trzeba dawać najważniejszym rze
czom. Pobudka o nieludzkiej porze sprawiła, że był głod
ny jak wilk.
Uśmiechał się, idąc do White'a. Dotarłszy na miejsce,
wypatrzył stolik w rogu i ruszył w jego stronę. Na widok
znajomej twarzy zatrzymał się raptownie. Chase. Po
chwili wahania podszedł do brata.
- Tu jesteś - powiedział, siadając na krześle.
Z zainteresowaniem rzucił okiem na jego talerz z ja
jecznicą na szynce.
- Co tu robisz? - Chase nie wyglądał na zachwycone
go spotkaniem.
- Jestem członkiem klubu. Często tu przychodzę.
121
- Myślałem, że ratujesz mnie przed niebezpiecznymi
kobietami. A może to było zeszłotygodniowe zadanie?
W Brandonie zatlił się gniew. Do diaska, tak usilnie sta
rał się nie być marionetką Marcusa. Z drugiej strony
Chase miał dar dostrzegania jego słabych punktów,
a przyparty do muru, nigdy nie wahał się ich zaatakować.
Skinął na kelnera i kazał sobie podać śniadanie.
- Cieszę się, że cię znalazłem - powiedział.
Chase sięgnął po kieliszek i pociągnął z niego solidny
łyk. Brandon poczuł zapach brandy. Z dezaprobatą ściąg
nął brwi.
- N i e za wcześnie?
- Raczej za późno. Jeszcze się nie kładłem.
Przyćmione światła pomniejszały zmarszczki wokół
ust Chase'a, ślady hulaszczego trybu życia, widoczne zwy
kle u dużo starszych mężczyzn.
Brand z trudem powstrzymał się od uwag; jego brat nie
zbyt dobrze przyjmował wyrzuty. Zaczekał, aż kelner na
pełni jego talerz i odejdzie, a wtedy oznajmił:
- Muszę z tobą porozmawiać o czymś bardzo ważnym.
- Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Chodzi o lady Westforth.
Chase wpił w niego oczy. Przez chwilę ciekawość wal
czyła w nich z udawaną obojętnością i w końcu zwycię
żyła.
- Nadal pokazuje wszystkim twój czek? Może chciał
byś, żebym spróbował go od niej odkupić. - Brat znowu
wziął do ręki kieliszek i rozparł się na krześle. - Nie, le
piej nie, bo miałaby z czego robić kolejne papierowe
zwierzątka, prawda? Jeszcze trochę i uzbiera się jej cała
menażeria.
- Teraz przerzuciła się na biżuterię. Wczoraj paradowa
ła w naszyjniku z wyeksponowanym moim podpisem.
122
Chase odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
Brand już nie pamiętał, kiedy ostatnio słyszał ten dźwięk.
- Drugiej takiej jak ona nigdzie nie znajdziesz. Mogłem
ci o niej opowiedzieć, ale nie uznałeś za stosowne zapy
tać. - Chase spoważniał. - Właściwie nikt ze mną nie roz
mawiał. Kiedy zrozumiecie, że już nie mam dziewiętna
stu lat?
- Kiedy przestaniesz się zachowywać, jakbyś właśnie
tyle miał. Przykro mi, że naruszyliśmy granice twojej pry
watności, ale sam nas do tego zmusiłeś swoim postępowa
niem.
Brandon spojrzał znacząco na kieliszek stojący przy
łokciu brata.
- Nie potrzebuję ciebie ani Marcusa - prychnął Chase
i ostentacyjnie napił się brandy. - Przestańcie się do mnie
wtrącać za każdym razem, kiedy sądzicie, że mogę okryć
hańbą błogosławione imię St. Johnów, dobrze? Mam te
go dość.
Brand omal się nie skrzywił. Co się stało z jego młod
szym bratem? Skąd ta gorycz?
- Naprawdę poprosiłeś Verenę o rękę?
Chase opuścił wzrok.
- A ona co powiedziała?
- A n i słowa. Zresztą wcale nie zamierzałem jej pytać. -
Brandon dołożył sobie jajecznicy i w zadumie popatrzył
na brata. - No więc?
- N i e muszę ci odpowiadać.
- Wiem.
Chase westchnął i odstawił kieliszek.
- Poprosiłem, żeby za mnie wyszła, ale mi odmówiła.
- Czy ty... ją kochasz? - Brandowi utknął w gardle ka
wałek szynki.
- Oczywiście, że nie.
123
Brandon przełknął kęs.
- Lady Westforth jest bardzo ładna.
- Powiem więcej. Ona jest wyjątkowa. Uczciwa, rze
czowa i...
- Oszukuje w kartach. Sam wczoraj widziałem.
Chase uśmiechnął się szeroko.
- My też oszukujemy.
- Tylko kiedy gramy ze sobą.
- A jak, twoim zdaniem, mogłaby pozwolić sobie na
dom?
Brand uniósł brwi.
- Żyje z hazardu?
- Tylko jeśli musi.
- Sama ci to wyznała?
- Nie. Zaobserwowałem.
- Nie nazwałbym takiego postępowania uczciwym.
- N i k t nie jest doskonały. Nawet ty.
Brandon odsunął talerz.
- Nawet ja.
Kiedyś byli sobie bliscy, prawie nierozłączni, oczywi
ście wiele lat temu, ale czasami Brand tęsknił za dawnym
Chase'em, który śmiał się bez rozgoryczenia, żartował
i cieszył się życiem.
Ale wszystko się zmieniło. Jego brat również.
Może w jego słowach było trochę racji. Brandon zmarsz
czył czoło, bawiąc się serwetką. W końcu podniósł wzrok.
- Stało się coś, co ma związek z lady Westforth.
-Co?
- Powiem, ale nie wolno ci nikomu tego powtórzyć.
- Nawet Marcusowi?
- Nawet. Jeszcze nie. Póki nie rozwikłam sprawy.
Brat obrzucił go znużonym wzrokiem.
- O co chodzi?
124
Brandon opowiedział mu o wszystkich wydarzeniach
aż do dzisiejszego dnia, ale nie wspomniał o pocałunku,
który wygrał w karty.
Prawdę mówiąc, pominął jeszcze parę rzeczy.
Chase potrząsnął głową.
- Verena nigdy nie wplątałaby się w taką straszną rzecz
jak morderstwo.
- Nawet dla pieniędzy?
- Nie zrealizowała twojego przeklętego czeku, prawda? -
Chase machnął ręką. - Jeśli potrzebuje pieniędzy, wygrywa
je w karty.
Istotnie. Po ostatnim wieczorze spędzonym przy stoli
ku z dwoma pijanymi graczami Brandon uznał, że lady
Westforth bez specjalnego trudu zarobiłaby na życie.
- Poza tym, gdyby znalazła się w naprawdę ciężkiej sy
tuacji, mogłaby wyjść za mnie - dodał brat.
Brandon cisnął serwetkę na stół.
- Masz rację.
Chase zmarszczył czoło, bębniąc palcami w stół.
- Pytałeś Verenę o tę zaginioną listę?
- Nie. Tylko napomknąłem o Humfordzie.
- Wiedziała o jego śmierci?
- Nie sądzę. Wyraz jej twarzy świadczył o kompletnym
zaskoczeniu.
Brat popatrzył na niego w zadumie.
- Zdaje się, że sporo potrafisz wyczytać z twarzy Vere-
ny, zwłaszcza jak na kogoś, kto jej nienawidzi.
- Nie czuję do niej nienawiści, tylko nie pochwalam jej
stylu życia.
- W takim razie ją lubisz.
- Tego nie powiedziałem.
- Więc jej nie lubisz.
To również nie było prawdą, ale Brand sam przed so-
125
bą niechętnie się przyznawał, że lady Westforth budzi
w nim coraz głębszy podziw, całkowicie niestosowny
w obecnych okolicznościach.
Dostrzegłszy rozbawione spojrzenie brata, burknął:
- Do diaska, czego ode mnie chcesz?
- Przyznaj, że pomyliłeś się co do Vereny, że wcale nie
jest taka, jak myślałeś.
- Nie wiem, co myślałem.
- Ale wszyscy inni wiedzą, zważywszy na sposób, w ja
ki ją potraktowałeś. Poszedłeś do jej domu i rzuciłeś pie
niądze w twarz.
- Przesadzasz.
- Doprawdy? - Chase oparł łokcie na stole i pochylił
się do przodu. - A powiedzieć ci, co ja sądzę?
-Nie.
- Sądzę, że ona cię pociąga, od samego początku, a ty
zachowujesz się jak ostatni gbur, bo wciąż sobie przypo
minasz, że ty, St. John, stoisz na wyższym szczeblu dra
biny niż zwykła wdowa bez majątku.
- Nie jestem pompatycznym głupcem.
Chase odchylił się na oparcie krzesła z wyrazem powąt
piewania na twarzy.
Jego słowa zabolały Brandona. Niemal to samo mówi
ła o nim Verena.
- Nie jestem nadęty - powtórzył z urazą.
Brat zaśmiał się krótko.
- Całe życie byłeś taki cholernie doskonały, że czuli
śmy się przy tobie jak zera.
- Nonsens. Daleko mi do doskonałości i pierwszy to
przyznaję. Łatwo wpadam w gniew. Zawsze się spóźniam,
choćbym bardzo starał się zdążyć na czas. Nie potrafię in
teresować się kobietą dłużej niż dwa tygodnie. I za żadne
skarby nie umiem zawiązać muchy. Gdybyś wiedział, ile
126
razy próbowałem się nauczyć, nie wmawiałbyś mi teraz
niestworzonych rzeczy.
- Tylko siebie posłuchaj. Nawet twoje wady są śmie
chu warte. Jesteś taki doskonały, że aż bolą mnie zęby. -
Usta Chase'a wykrzywił pobłażliwy uśmieszek. - Nawet
nie zdajesz sobie z tego sprawy i właśnie dlatego ludzie
cię lubią, chociaż nie powinni.
- Rozmawialiśmy o Verenie.
Brat uniósł kieliszek i przyjrzał mu się pod światło.
- Już ci mówiłem, co o niej myślę. Podoba ci się to czy
nie, ona nie jest zdolna do złych rzeczy. Na twoim miej
scu powiedziałbym jej całą prawdę. Może razem z nią wy
myśliłbyś, jak pomóc przyjacielowi.
Brand chciałby, żeby wszystko było takie proste.
- Fakt, że nie miałem najlepszego zdania o lady West
forth, ale musisz przyznać, że ty też nie jesteś obiektyw
ny. Uważasz ją za całkowicie niewinną.
- Uważam, Że jest szczerą, łagodną, rozsądną i dobrą
kobietą, która okazała mi współczucie w czasie, kiedy... -
Chase zasznurował usta.
Brandon sięgnął przez stół i chwycił go za nadgarstek.
- Kiedy co? Skąd się wzięło twoje rozgoryczenie?
Przez chwilę myślał, że brat się przed nim otworzy, ale
Chase znowu spochmurniał. Demony wróciły.
- Do diaska, musisz komuś się zwierzyć.
Ich spojrzenia się zwarły i Brand niemal drgnął, gdy zo
baczył ból w oczach brata. Ale Chase szybko zamaskował
cierpienie krzywym śmiechem i uwolnił rękę.
-Ja sam muszę się z tym uporać. Popełniłem błąd. Naj
gorszy, jaki można popełnić. I muszę za niego zapłacić.
- Tylko mi powiedz...
- Nie. Bo próbowałbyś wszystko naprawić, a nie dał
byś rady. N i e tym razem.
127
- Przekonaj się.
Brat utkwił w nim wzrok.
-Jeśli wyznam ci swoje grzechy, obiecasz, że powstrzy
masz się od działania? Naprawienie krzywdy, którą wy
rządziłem, to mój obowiązek.
- Krzywdy?
- Przyrzeknij.
Ciche słowo wypełniło przestrzeń między nimi. Bran
don wstrzymał oddech. Jeśli nie da obietnicy, Chase nie po
wie mu, co się stało. Z kolei jeśli ją złoży, będzie miał zwią
zane ręce i nawet w razie konieczności nie pomoże bratu.
Po dłuższej chwili potrząsnął głową.
- Nie mogę. Wiesz, że nie mogę.
Chase obrzucił go pałającym wzrokiem.
- Tak przypuszczałem.
- Cokolwiek się stało, musisz komuś o tym powiedzieć.
- Wiem. - Chase westchnął ciężko i zmusił się do
uśmiechu. - Chciałbym zostać i pogawędzić, ale muszę już
iść. Jestem St. John, wiesz. Czekają na mnie karty, bran
dy, kobiety i tak dalej.
- N i e mam pojęcia, co cię dręczy, ale picie i rozpusta
na pewno nie pomogą.
- Nie, ale dzięki nim zabiję czas, póki nie nabiorę od
wagi, żeby zrobić to, co muszę.
Zasalutował w żartach i ruszył do wyjścia.
Brand odprowadził go wzrokiem, stwierdzając z bó
lem, że jest bezradny, póki Chase sam nie będzie gotowy
się zwierzyć.
Tymczasem mógł pomóc Wychamowi, który pewnie
rwał sobie włosy z głowy, czekając na wieści. Musiał go
powiadomić, co się wydarzyło. A potem złożyć wizytę Ve-
renie i zabrać ją na obiecaną przejażdżkę po parku. Bę
dzie z nią sam na sam i nikt im nie przeszkodzi.
128
Już się niecierpliwiąc, poprosił o pióro i papier, po
czym szybko skreślił liścik do Rogera.
- Poproszę o masło.
Verena podała bratu maselniczkę, a następnie z ponu
rą miną obserwowała, jak James szykuje sobie grzankę.
- Nie wiem, jak możesz jeść w takich okolicznościach.
- Jedzenie pomaga mi myśleć.
Siostra zmierzyła wzrokiem jego szczupłą sylwetkę.
- Najwyraźniej dużo nie myślisz.
- Tylko kiedy jestem zmuszony przez okoliczności. -
Ugryzł grzankę.
Verena uśmiechnęła się, choć to była ostatnia rzecz, na
jaką miała ochotę. Wspomnienia poprzedniej nocy nie da
wały jej spokoju. Naprawdę siedziała na kolanach St. Joh
na i całowała go z rozpustnym zapamiętaniem?
Dotknęła palcami warg. Nie czuła się tak cudownie od
śmierci Andrew. Szkoda tylko, że źródłem rozkosznych
doznań był Brandon St. John. Ich znajomość nie mogła
trwać długo. Nie powinna nawet pozwalać sobie na snu
cie jakichkolwiek planów. Już raz została odtrącona przez
towarzystwo i nie zamierzała dopuścić do podobnej sytu
acji po raz drugi.
D r z w i się otworzyły i do jadalni wszedł Herberts.
- Witam, milady! Wasza lordowska mość.
- Pan Lansdowne nie jest lordem. Powinieneś zwracać
się do niego „sir".
- Sir? Spróbuję zapamiętać.
- Dziękuję. Chcesz czegoś?
- Przyszła poczta. - Kamerdyner wziął z niewielkiego
stosiku pierwszy list i uniósł go do światła padającego
z okna. - Wygląda na to, że lady Burton wydaje kolejny
bal. Czy przypadkiem nie wyprawiała jakiegoś w zeszłym
129
tygodniu? Chyba nie ma nic lepszego do roboty, jak urzą
dzać przyjęcia.
- Herberts - jęknęła Verena. - Nie wolno ci czytać mo
jej poczty ani tego próbować. Nigdy.
- A jeśli wpadnie otwarta w moje ręce?
- Zwłaszcza wtedy.
Kamerdyner z westchnieniem postawił tacę obok go
spodyni.
- Rany! Ma pani regułę na wszystko, co?
Jeszcze raz westchnął i wymaszerował z pokoju.
James parsknął śmiechem.
- Może pozwolisz mu jechać ze mną do Włoch. Byłby
dużo zabawniejszy niż człowiek, który teraz u mnie pra
cuje. Roberts jest strasznie poprawny. Wręcz nudny.
Verena zaczęła przeglądać korespondencję.
- Bierz go z moim błogosławieństwem. Już się zastana
wiałam, czy nie powiedzieć wicehrabinie Hunterston, że
Herberts wprawdzie jest miłym staruszkiem, ale zbyt... -
Podała bratu jeden z listów. - To do ciebie.
James wziął go z wahaniem i powoli rozerwał kopertę.
W miarę jak czytał, jego twarz bladła.
- Co się stało? - zapytała Verena.
Brat bez słowa wręczył jej list.
Pismo było takie samo jak w pierwszym.
Lansdowne!
Masz tylko tydzień na znalezienie brakującego doku
mentu. Nie zrób niczego głupiego. Obserwujemy cię. Jeśli
zawiedziesz, ty i lady Westforth drogo za to zapłacicie.
Gdy w milczeniu oddała świstek bratu, James zaklął
pod nosem. Verena wstała. Była zbyt zdenerwowana, że
by usiedzieć w miejscu.
130
- Zastanówmy się - powiedziała. - Wydaje się, jakby
szantażyści sądzili, że... - Rozejrzała się po pokoju. - Wie
my, że Humford był zamieszany w tę sprawę, tak?
- Tak. - Brat ze zrozumieniem pokiwał głową. - Co
oznacza, że powinniśmy zacząć tutaj.
- Właśnie. Był w tym domu tuż przed śmiercią, nieca
ły miesiąc temu. Tydzień przed twoim przyjazdem.
- Znałaś go dobrze?
- Niezupełnie. Często towarzyszył lady Jessup. Zapra
szałam go ze względu na nią.
- Tamtego wieczoru nie wydał ci się inny?
- Był roztargniony, ale poza tym... cóż, wyszedł wcześ
nie.
James zmrużył oczy.
- Dlaczego?
Verena ściągnęła brwi.
- Wszyscy siedzieliśmy w jadalni, czekając na drugie da
nie. Późno zaczęliśmy z powodu wicehrabiego Wychama.
Spóźniał się. - Zaczęła chodzić po pokoju. - W końcu uzna
łam, że już nie przyjdzie, i zaprosiłam gości do stołu. Tuż
przed głównym daniem Humford nagle się zerwał i wy
biegł. Było to bardzo dziwne... - Przygryzła wargę. - Zacze
kaj. Coś pamiętam. Idąc, klepał się po kieszeniach, jakby...
- ... coś zgubił. - Oczy Jamesa rozbłysły. - Myślisz, że
twój kamerdyner mógł ukraść mu listę?
Verena podeszła do drzwi.
- Herberts!
Sługa zjawił się niemal natychmiast, z głową okręconą
starą szmatą, ze ścierką w jednej ręce, a srebrną łyżką
w drugiej.
- Tak, proszę pani?
Verena z trudem oderwała wzrok od jego turbanu.
- Muszę ci zadać kilka pytań.
131
Herberts zasalutował łyżką.
- Niech pani pyta!
Od czego zacząć?
- Czy list, który trzyma pan Lansdowne, przyszedł
z resztą poczty?
Kamerdyner potrząsnął głową.
- Nie, proszę pani. Znalazłem go rano na ganku. Cud,
że wiatr go nie zwiał.
- Widziałeś, kto go przyniósł?
- Nie. Nikogo tam nie było, choć poszedłem do drzwi,
jak tylko ktoś zapukał.
Verena zaczerpnęła powietrza.
- Może przyjść więcej takich listów. Chcę, żebyś zaob
serwował, kto je przynosi, i natychmiast mnie powiadomił.
- Dobrze, milady. Coś jeszcze?
- Tak. Opróżnij kieszenie.
- Teraz?
- Teraz.
Kamerdyner jęknął.
- Powinienem wrócić do czyszczenia srebra, jeśli nie
ma pani nic przeciwko temu....
- Herberts!
Sługa sapnął głośno, odłożył łyżkę, po czym zaczął
grzebać w kieszeniach i wykładać ich zawartość na stół.
James wytrzeszczył oczy i aż pochylił się do przodu.
- Dobry Boże!
Verena popatrzyła na błyszczący łup: cztery dewizki,
trzy pierścionki, dwie spinki do krawata, złoty zegarek,
siedemnaście mosiężnych guzików.
- Herberts!
- Przepraszam, milady. Jakoś same wpadły mi w ręce.
Verena wskazała na guziki.
- One również?
132
- Akurat je musiałem odciąć, ale reszta po prostu sobie
leżała.
- W czyjejś kieszeni - wtrącił James, hamując śmiech. -
Jesteś niezrównany, Herberts.
Kamerdyner poprawił nakrycie głowy.
- Przepraszam, milady. Więcej tego nie zrobię.
- To samo obiecywałeś ostatnio.
- T y m razem mówię poważnie.
Verena przyglądała się skradzionym rzeczom.
- Widzisz coś podejrzanego? - spytał brat.
Siostra potrząsnęła głową.
- Do diabła! - zaklął James.
Rzeczywiście, do diabła! Verena z przymusem uśmiech
nęła się do kamerdynera.
- Dziękuję. To wszystko... Zaczekaj.
Podeszła do sekretarzyka i otworzyła szufladę, w któ
rej znajdowały się poprzednie łupy Herbertsa. Bezcere
monialnie wysypała je na stos nowych, po czym wybrała
spośród nich kilka przedmiotów i wręczyła je zdumione
mu słudze.
- Masz, weź je.
Kamerdyner się rozpromienił.
- Mogę je zatrzymać?
- Nie. Oddasz je... kiedyś. Na razie niech twoje kiesze
nie będą pełne, to może przestanie cię kusić, żeby ukraść
coś jeszcze.
Herberts schował skarby do kieszeni i pokiwał głową.
- To dobre, milady! Przechytrzyła mnie pani. - Wziął
ze stołu łyżkę i dodał z miłym uśmiechem: - Dokończę
srebro, jeśli nie ma pani do mnie nic więcej.
- Jeszcze jedno - odezwał się James. - Czy w ciągu
ostatnich tygodni, gdy wykonywałeś swoje obowiązki,
znalazłeś przypadkiem jakąś listę?
133
- N i e .
- Dziękuję, Herberts, to wszystko - powiedziała Vere-
na, wyraźnie zawiedziona.
Po wyjściu sługi opadła na krzesło.
- Niecelny strzał.
- Ale należało spróbować. - James postukał palcem
w list. - Co wiemy, Ver? Ojciec zawsze mówił, żebyśmy
przemyśleli sprawę.
Siostra zmierzyła go wzrokiem. Brat miał zupełnie in
ne uzdolnienia niż ona. Był strategiem. Ojciec często na
zywał go generałem, i nie bez powodu. James nigdy nie
robił nic bez namysłu. Wszystko miał zaplanowane, od
koloru fularu po rodzaj butów.
Teraz w zadumie potarł brodę.
- Rozumiałbym, gdyby domagali się jakiegoś klejnotu
albo złota, ale oni przysłali żądania tak zawoalowane, jak
by list był pisany... Cholera! To niemożliwe...
Verena nachyliła się do przodu.
- O co chodzi?
James zmarszczył czoło.
- Wiesz, gdzie mieszkał Humford?
- Nie. Ale lady Jessup powinna wiedzieć.
Brat zacisnął wargi. Ojciec zawsze uważał, że trzeba być
tym, kim się chce, pod warunkiem, że jest się najlepszym.
Nauczył swoje dzieci najważniejszych, jego zdaniem,
umiejętności: gry w karty, robienia zakładów, strategii,
ubierania się i rozmawiania jak ludzie z wyższych sfer.
Trzeba mu oddać, że James umiał jeździć konno, tań
czyć, fechtować, wymieniać dowcipne uwagi z książętami,
ale również z plebsem. Wiedział, jak płacić tanio w gospo
dach, jak znajdować najczystsze łóżka i najniższe ceny
w miejskich hotelach. Potrafił modnie się ubrać, nawet kie
dy miał puste kieszenie. I rozumiał, że obecna sytuacja wy-
134
maga większej przebiegłości niż ta, do której jest zdolna
Verena.
Kiedyś była ulubienicą ojca. Nazywał ją swoim arcy
dziełem, bo odziedziczyła ładną twarz po matce, a zręcz
ne palce po nim. Twierdził, że to kombinacja nie do po
bicia.
Ale Verena nigdy nie miała serca do krętactw i gier. Po
tem poznała wicehrabiego Westfortha i szybko wyszła za
niego za mąż. Ku żalowi ojca, który uważał, że mogłaby
złapać co najmniej hrabiego. Lecz ona postawiła na swo
im, poślubiając ukochanego Andrew i na zawsze porzu
cając styl życia Lansdowne'ów.
I dobrze zrobiła według Jamesa. Była bezpieczna, przy
najmniej póki on się nie zjawił. Z irytacji usztywnił ra
miona, po czym wstał i rzucił serwetkę na stół.
- Idę się rozejrzeć. Nie wychodź nigdzie do mojego po
wrotu.
- Ale St. John...
- To on powiedział ci o Humfordzie. Coś knuje, Ver.
Nie ufam mu.
Siostra przez chwilę milczała, a następnie uniosła gło
wę i westchnęła.
- Dobrze, ale nie zamierzam potulnie siedzieć w domu,
gdy ty będziesz szalał po mieście.
Brat schował list do kieszeni.
- Złóż wizytę lady Jessup i dowiedz się, gdzie mieszkał
Humford. Jak wrócę, razem pojedziemy do jego mieszka
nia.
Verena odprowadziła go do drzwi.
- Bądź ostrożny. Jesteś jedynym bratem, jakiego mam.
James uśmiechnął się szeroko i pocałował ją w czoło.
- Ty też uważaj. Jeśli nie wrócę do północy, pozamy
kaj drzwi. Przyjdę, gdy tylko będę mógł.
135
Mrugnął do niej okiem i wyszedł. Verena usłyszała je
go prośbę o płaszcz, a potem stłumioną odpowiedź Her-
bertsa.
Gdy zegar na kominku wybił godzinę, uświadomiła
sobie, że wkrótce zjawi się St. John. Nie miała teraz cza
su na bzdury, choć w głębi serca wiedziała, że to wcale
nie są bzdury. Tak bardzo chciała wybrać się na tę prze
jażdżkę. Cóż, Brandon będzie musiał zadowolić się prze
prosinami.
Zostawiła korespondencję rozrzuconą na stole, wyszła
z jadalni i kazała podstawić sobie powóz.
10
„Wasza miłość"? Wolałabym zwracać się do niego „wa
sza hańba". Byłoby to dużo bardziej stosowne.
Panna Devonshire do swojej przyjaciółki panny M i t -
ford, komentując skandaliczne zachowanie diuka Claren-
ce'a, ojca wielu nieślubnych dzieci.
Dużo później tego dnia Verena wróciła od lady Jessup.
Biedna kobieta była wstrząśnięta nowiną o śmierci H u m -
forda, co nie przeszkodziło jej podjąć próby wyciągnięcia
od gościa wszelkich szczegółów.
Niestety Verena nie miała się czym z nią podzielić, co
lady Jessup uznała za wyzwanie. Pomyślała, że lady West-
forth zachowuje smakowitsze kąski dla siebie, ukrywa je
jak samorodki złota. I żadne zapewnienia nie były w sta
nie jej przekonać, że to nieprawda. Poddała Verenę inda
gacji, przeplatanej rzewnymi wspomnieniami o Humfor-
dzie i litanią ich banalnych rozmów.
Gdy Verenie w końcu udało się uciec, była wyczerpa
na. Kiedy jej powóz zatrzymał się przed frontowym wej
ściem, zobaczyła Jamesa. Brat przystanął na najniższym
stopniu i na nią poczekał.
- N o i?
- Dray Street 12.
137
- Doskonale. Weźmiemy mój powóz. Kazałem zmienić
konie. Zaraz ruszamy.
Ujął ją pod ramię i ruszył po schodach.
- Czego się dowiedziałeś?
James posłał jej tajemniczy uśmiech i zastukał do drzwi
mosiężną kołatką.
- Nie tyle, ile miałem nadzieję, ale...
Herberts powitał ich wylewnie.
- A, milady i milord! To znaczy „sir".
Wziął od swojej pani płaszcz, natomiast po okrycie
i kapelusz jej brata sięgnął mężczyzna o dość groźnym
wyglądzie, zmierzwionych blond włosach i zdumiewają
cej liczbie piegów.
- Kto to jest? - zapytała Verena.
Nieznajomy ukłonił się i uśmiechnął szeroko, demon
strując krzywe zęby i dołek w brodzie.
Herberts odchrząknął.
- Niewiele mówi, co uważam za zaletę. Nazywa się Pe
ters. Jest nowym lokajem.
Verena zmarszczyła brwi.
- Nie zatrudniałam nowego...
- Właśnie, proszę pani. Tak mu powiedziałem, napraw
dę, kiedy przyszedł i błagał o posadę. „Peters", mówię, „to
nie ja zatrudniam lokajów, ale mogę ci zdradzić, że aku
rat bardzo jednego potrzebujemy". Prawda, Peters?
Mężczyzna energicznie pokiwał głową.
- Dopiero się szkoli - dodał kamerdyner, obrzucając go
krytycznym spojrzeniem. - Myślę, że będzie dobry, jak
nabierze wprawy.
James prychnął.
Herberts nachylił się ku lady Westforth i dorzucił kon
spiracyjnym szeptem:
- I prawie nic nie kosztuje.
138
- Tak? Cóż... nie, jednak nie. Nie mogę zatrudniać...
- Peters, nie ciągnij płaszcza jego lordowskiej mości po
podłodze! - huknął kamerdyner. - Chcesz spędzić resztę
popołudnia na jego czyszczeniu?
- Tak, sir! - Dobrotliwy uśmiech nie opuścił twarzy lo
kaja.
- N o ! A teraz zmykaj - polecił Herberts. - Zabierz
płaszcz do kuchni i rozwieś go przy piecu, tak jak cię
uczyłem.
Peters posłusznie ruszył przez hol.
- I nie wkładaj go przypadkiem! - zawołał za nim ka
merdyner. - To wbrew zasadom.
James z trudem hamował śmiech.
Verena westchnęła.
- Herberts, nie mogę sobie pozwolić na kolejnego...
- Cii, proszę pani. Wiem, jak się rzeczy mają. To dla
tego Peters świetnie się nada. Bo widzi pani, powiedzia
łem mu, że większość lokajów nie dostaje pensji, póki nie
odsłuży co najmniej pół roku. Okres szkolenia.
- Pół roku... Herberts! Ten człowiek umrze z głodu.
- Nonsens. Dostanie pokój i wyżywienie. Czego więcej
potrzeba człowiekowi, ja się pytam? A jeśli pani się mar
t w i o jego szkolenie, sam się nim zajmę.
- Chciałbym to zobaczyć - wtrącił James.
- Nie podoba mi się ten pomysł - stwierdziła Verena.
- Och, daj spokój, Ver. Masz nowego lokaja, który bę
dzie cię kosztował tyle co nic. Chodźmy do salonu. Chęt
nie posłucham, co miała do powiedzenia lady Jessup.
Lady Westforth westchnęła. Może rzeczywiście nie za
szkodzi wypróbować Petersa? Ostatecznie już zatrudniła
złodzieja jako kamerdynera.
- Dobrze, Herberts. Powiado*m nas, kiedy powóz pana
Lansdowne'a będzie gotowy.
139
- Oczywiście, milady! A właśnie, miała pani gościa. -
Sługa zaczął grzebać w kieszeniach. - Miły dżentelmen.
Ten sam co kiedyś. Wysoki, czarne włosy. Wydawał się
trochę zdenerwowany, że pani nie zastał... O, jest! Prosił,
żebym pani to dał.
Verena wzięła od niego pomięty kartonik. Na grubym
welinie widniał herb St. Johnów i jedno słowo: „Szósta".
Brat zabrał jej wizytówkę z ręki.
- James! Oddaj mi ją. To tylko...
- Widzę, co to jest. Nie podoba mi się, że ten... - Zerk
nął na sługę, który przysłuchiwał się ich rozmowie, kiwa
jąc głową. - To wszystko, Herberts. Dziękuję.
Ujął siostrę pod łokieć i poprowadził ją do salonu.
Zamknąwszy drzwi, jeszcze raz spojrzał na wizytówkę
i cisnął ją na mały stolik stojący przy sofie.
Verena sięgnęła po kartonik i tym razem zwróciła uwa
gę na pismo. St. John musiał być wściekły. O t o kolejny
powód, dla którego powinna zakończyć ich mały flirt. Po
co jeszcze bardziej komplikować sobie życie?
- Ver, zastanawiałem się... Musimy znaleźć tę listę.
- Nawet nie wiemy, jak ona wygląda!
Jamesowi zrzedla mina.
- Do diaska! - warknął, ale widać było mu jeszcze ma
ło, bo dorzucił przekleństwa po włosku, francusku i nie
miecku.
Siostra zmierzyła go wzrokiem.
- Już skończyłeś?
- Jeszcze nie. - Zaklął po rosyjsku. - N o , teraz lepiej.
- To świetnie. - Verena odłożyła wizytówkę na stolik. -
Czego się dowiedziałeś?
James milczał przez chwilę, po czym westchnął.
- Przyszło mi do głowy, że skoro Humford był hazar-
dzistą, lady Farley mogła go dobrze znać.
140
- I co?
- Dość często grywał w Bramie Piekieł w tygodniach
poprzedzających jego śmierć. W każdym razie do czasu,
kiedy odmówiła mu wstępu.
- Długi?
- Ponad dziesięć tysięcy funtów.
Verena zagwizdała cicho.
- Interesujące. Więc potrzebował pieniędzy, i to bar
dzo.
- Co nasunęło mi kolejny wniosek. Wspomniałaś, że
chwalił się swoimi powiązaniami z Ministerstwem Spraw
Wewnętrznych.
- Tak. Mocno z niego pokpiwano z tego powodu.
- Sądzę, że mówił prawdę.
Verena zmarszczyła brwi.
- Humford? Pracował dla ministerstwa? Nie żartuj. Był
bardzo miły, ale nie nazwałabym go dobrze poinformo
wanym.
James potrząsnął głową.
- N i e przypuszczam, żeby robił coś ważnego, ale w je
go ręce mogło wpaść coś cennego. Na przykład lista.
Verena przekrzywiła głowę, zastanawiając się nad tymi
słowami.
- W takim razie sprawa rzeczywiście jest poważna -
przyznała po chwili.
Brat uśmiechnął się niewesoło.
- Tego się obawiam. Jeśli dokument pochodzi z M i n i
sterstwa Spraw Wewnętrznych, może chodzić o bezpie
czeństwo kraju. Co gorsza, ktoś myśli, że Humford zo
stawił go tutaj.
- O, Boże, masz rację. Musimy znaleźć listę. - Verena
przycisnęła palce do skroni. - Ciekawe, jakiej jest wiel
kości? I co zawiera? Dziesięć nazwisk? Czy sto adresów?
141
Może nawet być zaszyfrowana i wyglądać jak kwit
z pralni. Albo spis zawartości szuflady księcia. Albo na
wet...
- Spokojnie! Nie daj się ponieść wyobraźni. Nasza sy
tuacja już jest dostatecznie trudna.
- Musimy ją znaleźć. - Verena rozejrzała się po salonie. -
Chyba powinniśmy zacząć od tego pokoju.
- Ja też tak uważam.
- Powiem Herbertsowi, żeby kazał odprowadzić twój
powóz do stajni.
- Dobrze. Ja przeszukam hol.
- A ja jadalnię. Humford właśnie tam się zorientował,
że zgubił listę.
James ruszył do drzwi.
Dwie godziny później spotkali się w salonie. Verena
usiadła w fotelu blisko kominka, James rozłożył się na so
fie. Oboje byli pokryci kurzem i pajęczynami. Przeszuka
li dom od parteru po dach, zajrzeli nawet na strych. Zaan
gażowali również służących, choć gospodyni nie potrafiła
udzielić im bardziej szczegółowych wskazówek oprócz tej,
że zgubiła świstek papieru.
Teraz westchnęła ze znużeniem i wyciągnęła przed sie
bie nogi. W tym momencie rozległo się głośne pukanie
i do pokoju wszedł Herberts z rogalikami i parującym
dzbankiem herbaty.
- Cudownie! - wykrzyknęła Verena z radością. - Jestem
strasznie głodna!
- Tak właśnie sobie pomyślałem, proszę pani. - Kamer
dyner postawił tacę na małym stoliku. - Powiedziałem do
kucharki: „ N i k t nie wie, czego szukają, ale uwierz mi na
słowo, że na pewno zgłodnieją".
- Miałeś rację.
Sługa pokiwał głową, obserwując, jak gospodyni nale-
142
wa herbaty do dwóch filiżanek. Potem nachylił się do
Lansdowne'a i rzucił konfidencjonalnym tonem:
- W prawej górnej szufladzie biurka jest brandy. Nie
wiele, ale wystarczy, żeby dodać trochę smaku temu mdłe
mu płynowi, który tak lubi milady.
James uśmiechnął się szeroko i wstał z sofy.
- Herberts, jesteś wart tyle złota, ile ważysz.
Kamerdyner wypiął wąską pierś, a na jego wymizero-
wanych policzkach pojawił się lekki rumieniec.
- Staram się, jak mogę. Znalazła pani to, czego szuka
ła, milady?
- Niestety nie.
- A mogę zapytać, co zginęło? Sam jestem w pewnym sen
sie zbieraczem, więc niewiele umyka mojemu wzrokowi.
Verena zerknęła na brata. James odpowiedział jej lek
k i m wzruszeniem ramion.
- Zgubiliśmy coś bardzo ważnego. Pewną listę.
- Czego?
- Nie wiem. - Widząc zdziwione spojrzenie kamerdy
nera, dodała pospiesznie: - To nie moja lista, należy do
kogoś innego, ale zgubiono ją tutaj.
- Domyślam się, że jest cenna?
- Bardzo.
- Bez obawy, milady. Znajdę ją albo nie nazywam się
Henry Harold Henry Herberts.
James, który właśnie spróbował łyk wzmocnionej her
baty, zakrztusił się.
Sługa pokiwał głową.
- Trochę pogmatwane, co? Właśnie dlatego chciałem zo
stać kamerdynerem. Nikogo nie obchodzą moje imiona,
wszyscy nazywają mnie Herberts. To prawdziwa ulga. -
Upewniwszy się, że jego pani niczego nie brakuje, ruszył do
wyjścia. - Proszę zadzwonić, gdyby pani mnie potrzebowa-
143
ła. Będę w holu uczył Petersa właściwego otwierania drzwi.
Gdy zostali sami, James parsknął śmiechem.
- Chciałbym, żeby ojciec go poznał.
- A ja nie, bo mógłby go zepsuć. - Verena ugryzła po
smarowany masłem rogalik i westchnęła z rozkoszą. M i
nęła dłuższa chwila, nim znowu mogła mówić. - Zastana
wiam się, czy nie poszukać innych tropów.
- Gdzie?
- Nie wiem. Gdzieś. Może na przyjęciu.
James dokończył swój rogalik i w zamyśleniu pokiwał
głową.
- Masz listę gości, którzy byli na tamtej kolacji?
- Oczywiście. - Siostra wstała i podeszła do sekretarzy-
ka stojącego w rogu pokoju. Otworzyła go, pogrzebała
w stosie papierów i wyjęła z niego jakąś kartkę. - Jest.
James rzucił okiem na nazwiska i uniósł brwi.
- Imponujące. Obracasz się w lepszym towarzystwie.
Verena zmarszczyła nos.
- Powiedz to Brandonowi St. Johnowi. On uważa mnie
za niewiele lepszą od kobiety lekkich obyczajów.
Brat sposępniał.
- Co zamierzasz zrobić w kwestii pocałunku, który mu
jesteś winna?
Verena się zakrztusiła.
- Dobry Boże, skąd wiesz...
- Od lady Farley - odparł James krótko.
- Powinnam się domyślić. To straszna plotkarka.
- Co ty sobie myślałaś, Ver? Nie mogę uwierzyć, że
przystałaś na taki zakład?
- Wiem, wiem. Byłam trochę...
Ugryzła się w język. Nie zamierzała się przyznać, że
wypiła za dużo porto. Zwłaszcza po tym, jak sama wielo
krotnie upominała brata, żeby się lepiej zachowywał.
144
James z dezaprobatą potrząsnął głową.
- Niechętnie stwierdzam, że nie masz teraz wyboru. St.
John to taki typ mężczyzny, że każdy opór tylko zwięk
sza jego determinację.
- Nie chcę go całować.
Już to zrobiła. I chciała jeszcze. Ale James by jej nie
zrozumiał, podobnie jak ona nie rozumiała samej siebie.
Brat przez chwilę przyglądał się jej badawczo.
- Jesteś pewna?
- Oczywiście. Ale musimy ustalić, co St. John wie
o sprawie. Musi być jakiś powód, że wspomniał o śmier
ci Humforda. Zupełnie, jakby poddawał mnie jakiemuś
sprawdzianowi.
James potarł brodę.
- Masz rację. W takim razie spotkaj się z nim, ale w mo
jej obecności.
- Dobrze. Ciekawe, czego on naprawdę chce?
James prychnął.
- Mogę ci powiedzieć.
Verenę zapiekły policzki.
- Nonsens. Po co by się mną interesował, skoro otacza
go tyle chętnych kobiet? Nie, myślę, że chodzi mu o coś
innego. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie podejrze
wa, że mamy coś wspólnego ze śmiercią Humforda.
- Bzdura. Po prostu szuka pretekstu, żeby być z tobą.
Nie doceniasz swojej atrakcyjności. Jesteś bardzo podob
na do matki.
- Dziękuję. Nie znam większego komplementu.
James się uśmiechnął.
- Tęsknisz za nimi?
- Za rodzicami? Oczywiście. Ale pragnęłam innego ży
cia, a ojciec... - Verena potrząsnęła głową. - Nigdy nie po
chwalał mojego małżeństwa z Westforthem.
145
- Ma wobec nas wysokie oczekiwania. Nie sądzę, żeby
pochwalał mój styl życia.
- To nieprawda. Zawsze mówił, że tylko szukasz odpo
wiedniego wyzwania i kiedy je znajdziesz, osiągniesz wię
cej niż ktokolwiek.
- Oby się nie mylił. - James schował listę gości do kie
szeni. - Powinienem ruszać. Mieszkanie Humforda może
kryć wiele śladów.
- Pojadę z tobą.
Brat spojrzał na wizytówkę leżącą na stoliku.
- A co ze spotkaniem o szóstej? Możemy nie wrócić do
tej pory.
- I dobrze. Spotkam się z nim na moich warunkach. -
Verena uśmiechnęła się na myśl o irytacji St. Johna, kiedy
zjawi się u niej ponownie i usłyszy, że właśnie wyjechała.
Niezależnie od rezultatu cieszyła się ze swojej małej gry.
Dostrzegłszy zatroskany wyraz twarzy brata, posłała mu
uśmiech. - Nie obawiaj się. Noszę nazwisko Westforth, ale
urodziłam się jako Lansdowne.
- N i e każ St. Johnowi czekać za długo. N i e jest męż
czyzną, który będzie tolerował takie manewry. Ale pa
miętaj, tylko jeden pocałunek, Vereno... Jeden krótki po
całunek.
Verena sięgnęła po wizytówkę. Gładki papier był miły
w dotyku, pismo takie samo jak pocałunek: śmiałe i zdra
dzające pewność siebie. Ciekawe, czy Brandon umiałby
całować inaczej: ciepło, delikatnie, lekko jak muśnięcie
piórkiem i . . . Niemal się uśmiechnęła. Nie potrafiła wy
obrazić sobie St. Johna zachowującego się powściągliwie.
Dostrzegłszy zaintrygowane spojrzenie brata, poczer
wieniała.
- Obawiam się, że bardzo krótki pocałunek tylko roz
budziłby w nim apetyt. Z drugiej strony, gdy ludzie są roz-
146
gniewani, mają skłonność do mówienia wszystkiego, co
im przyjdzie do głowy, więc mogłabym wyciągnąć z nie
go interesujące nas rzeczy, a potem odprawić.
James się rozchmurzył.
- W takich chwilach przypominasz mi matkę.
- Ojciec nie bez powodu nazywa ją swoim Bastionem
Logiki.
Brat otoczył ją ramieniem i uściskał.
-Jesteś taka sama jak ona. Dałbym ci całusa, ale masz
umorusany policzek.
- A ty pajęczynę za lewym uchem.
James uśmiechnął się szeroko.
- Lepiej doprowadźmy się do porządku.
- Dobrze.
Gdy oczyścili się z pajęczyn i kurzu, wsiedli do powo
zu i ruszyli do mieszkania Humforda, zostawiając Her-
bertsa i Petersa, żeby odstraszali intruzów.
Dokładnie o szóstej Brandon St. John zjawił się pod
Westforth House. Był w podłym nastroju. Nie dość, że
rano nie zobaczył się z Vereną, to jeszcze nie udało mu
się niczego dowiedzieć o sytuacji Wychama. Próbował
nawet skontaktować się z lordem Colburnem, ważną fi
gurą z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i znajomym
Devona.
Patrząc teraz na rezydencję, zmarszczył brwi. D o m wy
dawał się zbyt spokojny. Kazał stangretowi oprowadzić
konie, a sam wbiegł po schodach. Na ganku schował rę
kawiczki do kieszeni i sięgnął do kołatki. Ku jego zasko
czeniu drzwi się otworzyły, nim przebrzmiał jej stuk, ale
w progu stał nie Herberts, tylko piegowaty wielkolud ze
szczerbatym uśmiechem. Mężczyzna wyprostował się
dumnie, odchrząknął i zapytał:
147
- Czego pan chce?
- Gdzie Herberts?
- Tutaj! - zawołał kamerdyner, uśmiechając się do nie
go zza ramienia olbrzyma. - Szkolę nowego lokaja. N o ,
Peters, odsuń się trochę, żebym widział tego dżentelme
na. - Gdy podopieczny spełnił polecenie, stary sługa za
gaił: - Jak leci, panie St. John? Zmienna pogoda, co?
Nie tak bardzo jak nastrój Brandona.
- Przyszedłem zobaczyć się z lady Westforth.
- Naprawdę? Jaka szkoda!
- Dlaczego?
- Bo jej nie ma.
Paskudny humor Brandona jeszcze się pogorszył.
- Dałeś jej moją wizytówkę, tak jak prosiłem?
- Oczywiście! Wręczyłem ją, gdy tylko milady wróciła
z panem Lansdowne'em do domu.
Lansdowne. Brandon stwierdził, że szczerze nienawidzi
tego nazwiska.
- Domyślam się, że lady Westforth wyszła zaraz po nim.
- O, nie! Wyszli razem. Mieli ważną sprawę do zała
twienia, wie pan. Bardzo przykrą sprawę.
St. John ściągnął brwi.
- O czym ty mówisz? Jaką przykrą sprawę? Czy coś się
stało...
- Ech! Miałem nic nie mówić, więc udawajmy, że nic
nie powiedziałem. - Obejrzał się przez ramię na Peter
sa. - Widziałeś, jak narozrabiałem? Pozwoliłem, żeby
prywatna sprawa lady Westforth dostała się do wiado
mości publicznej? Nigdy nie rób czegoś takiego. To
wbrew zasadom. - Odwrócił się z powrotem do gościa.
- Powiem mojej pani, że pan tutaj był, ale lepiej niech
pan już idzie. - Spojrzał na ciemne niebo i potrząsnął
głową. - Zanosi się na deszcz, prawda?
148
Brandon poszedł za jego wzrokiem.
- Wątpię...
Łup! D r z w i zamknęły się z hukiem, tuż przed jego no
sem.
Brandon z sykiem wciągnął powietrze przez zęby
i przeczesał ręką włosy. Do diaska, dowie się, co ukrywa
Verena, zażąda pocałunku i da jej porządną nauczkę. La
dy Westforth się przekona, ile kosztuje igranie z mężczy
zną o wybuchowym temperamencie.
11
W swoim pierwszym sezonie szukałam mężczyzny mą
drego, dowcipnego i przystojnego. Pierwszy syn hrabiego
byłby w sam raz. W ostatnim sezonie obniżyłam wyma
gania do drugiego albo trzeciego syna wicehrabiego. Te
raz zdecydowałabym się na mężczyznę o grubszym port
felu niż brzuchu.
Panna Mitford do swojej mamy, w trakcie sporządza
nia listy potencjalnych kandydatów na męża w trzecim,
niestety, sezonie.
Burza rozszalała się z całą gwałtownością. Deszcz lał
się strumieniami i smagał bez litości. Choć Brandon moc
niej nasunął kapelusz na głowę i podniósł kołnierz płasz
cza, zimna woda przesączała się przez grubą wełnianą tka
ninę, moczyła koszulę.
Nie zważał jednak na niedogodności. Co godzinę pukał
do Westforth House. Herberts za każdym razem dreptał
do drzwi, by mu powiedzieć, że pani jeszcze nie wróciła.
O jedenastej coś się zmieniło. W części rezydencji pa
liły się światła. Brand przez dłuższą chwilę patrzył przez
strugi deszczu na rozjarzone okna. W końcu zwrócił się
do stangreta:
- Wracaj do domu.
150
Mężczyzna zamrugał. Jego czapka ociekała wodą.
- Do domu, sir?
-Tak.
Brandon ruszył do frontowych drzwi i zabębnil w nie
mosiężną kołatką. Otworzył mu Herberts. Petersa nigdzie
nie było widać.
- Do licha, to znowu pan! Taki miły dżentelmen i mok
nie na ulewie. Czego pan tym razem chce?
- Żebyś mnie wpuścił - warknął Brand.
- N o , no, nie ma potrzeby się denerwować. Przysze
dłem tak szybko, jak mogłem. Mój pokój jest pod scho
dami, wie pan. To kawałek drogi.
Woda ściekała z okapu prosto za kołnierz St. Johna.
- Chcę rozmawiać z lady Westforth - oznajmił Bran
don, starając się zapanować nad irytacją. - Natychmiast.
I nie próbuj mi wmówić, że jej nie ma.
Kamerdyner podrapał się po nosie.
- Jest późno, wie pan. Bardzo późno. A pan jest cały
przemoczony. Może pan pobrudzić dywany.
Brand przetarł mokrą ręką jeszcze bardziej mokrą twarz.
- Nie obchodzą mnie wasze dywany.
- A kto je będzie suszył, jak pan myśli? Ja, ot co.
- Lady Westforth jest w domu, prawda?
Herberts uśmiechnął się szeroko, błyskając złotym zębem.
- Tak, ale nie przyjmuje gości, bo jest późno, i w ogóle.
Brandon zsunął kapelusz w tył, żeby odgarnąć włosy
z twarzy. Popełnił błąd, bo za kołnierz natychmiast wlał
mu się lodowaty strumień.
- Dość tego! Nie będę dłużej prosił.
- Nie? - Kamerdyner zerknął przez ramię. - Ciekawe,
gdzie się podział Peters?
- Odsuń się, Herberts, albo wybiję ci resztę zębów
i wtłoczę trochę rozumu do tej pustej makówki, którą na-
151
zywasz głową. - Dostrzegłszy wahanie sługi, przepchnął
się obok niego i wtargnął do holu. - Muszę porozmawiać
z lady Westforth. Do diabła z dywanami!
Herberts westchnął.
- Sam się pan prosi o burę. - Widząc wściekłe spojrze
nie gościa, uniósł rękę. - Nie ode mnie! Od lady W. Ona
nienawidzi złych manier. O, tak, nienawidzi.
Brand zdjął ociekający płaszcz i wręczył go kamerdy
nerowi. Na wierzchu położył równie mokry kapelusz.
- Powiedz lady Westforth, że jestem.
Sługa odłożył ubrania na stolik. Na marmurową po
sadzkę od razu zaczęła kapać woda. Po chwili utworzyła
strużki, a te z kolei popłynęły pod czerwony dywan. Her
berts z dezaprobatą pokręcił głową.
- Dobrze, powiem pani. Jak brzmi pański tytuł?
- Doskonale wiesz, że go nie mam. Wystarczy St. John.
- A l e zachowuje się pan jak prawdziwy hrabia albo
książę, o tak.
Brandon był kompletnie przemoczony, koszula kleiła
mu się do pleców, w butach chlupało, a stopy tak mu
zmarzły, że prawie ich nie czuł.
- Albo natychmiast powiadomisz lady Westforth, że
przyszedłem z wizytą, albo sam pójdę jej poszukać - ostrzegł
i dorzucił przez zaciśnięte zęby: - Znacząc wodą całą drogę.
- Bardzo pan groźny, kiedy się zdenerwuje, co? Chyba
nie pozostaje mi nic innego, jak pójść po moją panią.
Znaczącym gestem wysunął rękę.
Brandon sięgnął do kieszeni, wyłowił z niej monetę
i wcisnął ją kamerdynerowi.
Herberts przez dłuższą chwilę mierzył ją wzrokiem, po
czym westchnął z rezygnacją.
- Dobrze. Tędy, proszę pana. - Poprowadził go do sa
lonu i otworzył drzwi. - Lady Westforth, ma pani gościa...
152
- Mówiłam ci, żebyś nikogo nie wpuszczał... - dobiegł
ze środka zirytowany głos gospodyni.
Brand wszedł do pokoju.
Verena siedziała przy małym sekretarzyku, z piórem
w ręce. Na widok intruza odłożyła je szybko i wstała za
rumieniona.
- Herberts, uprzedzałam, że nie przyjmuję żadnych go
ści.
- Nie dałem mu szansy - powiedział Brandon, idąc do
kominka, w którym wesoło płonął ogień.
Z przyjemnością wyciągnął ręce do ciepła. Z jego ubra
nia buchnęła para.
- Nie dałem rady go powstrzymać, proszę pani - zaczął
się tłumaczyć kamerdyner, z żalem potrząsając głową. -
Uparł się, że musi z panią porozmawiać.
- Wyprowadź go - poleciła lady Westforth i przeniosła
wzrok na St. Johna. Jej oczy ciskały pioruny. - Nie podo
ba mi się, że wtargnął pan do mojego domu.
- Myślałem o pani różne rzeczy, ale nie sądziłem, że
jest pani oszustką, która łamie dane słowo - odparował
Brandon.
Verena zaniemówiła.
- Chwileczkę - odezwał się kamerdyner urażonym to
nem.
W tym momencie jego pani odzyskała głos.
- Nigdy w życiu nie złamałam obietnicy - oświadczy
ła wyniośle.
- Ale zrobi to pani, jeśli mnie odprawi - stwierdził
Brand. - Bo przyszedłem odebrać swój dług. - Zmierzył
ją wzrokiem. - Pamięta pani nasz zakład, prawda?
Na policzki Vereny wypłynął rumieniec, przez co jej
kremowa cera nagle wydała się bledsza.
- Chce pan teraz odebrać dług? W środku nocy?
153
- Nie jest tak późno. Dopiero jedenasta. Jest pani słow
ną kobietą czy nie, lady Westforth?
Gdy Verena z oburzeniem uniosła podbródek, Brando-
na ogarnął zachwyt. Była nie tylko piękna, ale również
dumna i pełna pasji. Jednocześnie złote loki i duże fiołko
we oczy nadawały jej niewinny wygląd. Urok otaczał ją
niczym zapach, sączył się w świadomość adoratorów,
zniewalał.
Ale Brandon tym się różnił od wielbicieli lady West
forth, że potrafił oprzeć się jej czarowi. Więc choć nie
miał na to najmniejszej ochoty, posłał jej szeroki uśmiech.
- Domagam się swojego pocałunku. Teraz.
- Szkoda, że nie jestem w nastroju, żeby rozdawać po
całunki mężczyznom bez manier, którzy, mimo że nie
proszeni i niemile widziani, wdzierają się po nocy do cu
dzego domu - oświadczyła gospodyni i ruszyła do drzwi,
mijając Herbertsa. - Czas, żeby pan sobie poszedł, panie
St. John.
- N i e .
Gdy lady Westforth przeszyła go wzrokiem, Brandon
dostrzegł w jej źrenicach wesołe iskierki. Cała jego fru
stracja i gniew zniknęły w jednej chwili. Zdobył się nawet
na uśmiech.
Jej wargi drgnęły. Stali tak przez dłuższą chwilę, pa
trząc sobie w oczy. Potem, ku zaskoczeniu Brandona, Ve-
rena do niego mrugnęła, okręciła się na pięcie i wyszła
z pokoju.
- Herberts! - dobiegł z holu jej głos. - Odprowadźcie
z Petersem pana St. Johna do drzwi.
A to lisica! Brand wypadł z salonu, ale gdy tylko zna
lazł się za drzwiami, stalowa dłoń zacisnęła się na jego ra
mieniu. Odwrócił się i zobaczył nowego lokaja.
- Posłuchaj, Peters, nie jestem w nastroju do żartów.
154
- Przykro mi, ale nie mogę wpuścić pana na schody -
odezwał się stojący za podwładnym Herberts.
- Powiedz temu gorylowi, żeby zabrał rękę.
- Bardzo bym chciał - powiedział kamerdyner ze szcze
rym żalem, po czym nachylił się i spytał poufałym tonem: -
O jakim zakładzie pan wspomniał?
- Wygrałem pocałunek.
- A! I pani nie chce zapłacić, tak? To podobne do ko
biety, prawda? - Herberts westchnął ciężko. - Wie pan,
gdyby nie chodziło o moją panią, nie miałbym nic prze
ciwko temu, żeby domagał się pan słodkiego buziaka.
Brandon spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem.
- Uważasz, że mam rację?
- Jeśli wygrał pan uczciwie, co innego można powie
dzieć? - Kamerdyner zakołysał się na piętach. - Ale moja
pani jest kobietą, więc to nie będzie takie proste.
Brand przez chwilę rozważał możliwości. Nie chodzi
ło tylko o pocałunek. Nie z jego powodu czekał na desz
czu tyle godzin. Wmawiał sobie, że zrobił to dla Wycha-
ma. Przyjaciel w niego wierzył. Lecz jeśli on nie posunie
się naprzód, Roger w końcu straci cierpliwość i wróci do
miasta. I wtedy niechybnie trafi do więzienia.
Na szczęście istniało więcej sposobów, żeby dostać się
do domu, niż przez frontowe drzwi. Brandon szarpnię
ciem uwolnił ramię z uścisku Petersa i ruszył do wyjścia,
zgarniając po drodze płaszcz i kapelusz. W progu się za
trzymał i powiedział donośnym głosem, żeby go było sły
chać na piętrze:
- Jeszcze tu wrócę.
Verenę, która stała za zakrętem schodów, przebiegł
dreszcz. St. John był wściekły z powodu jej odmowy. Do
strzegła to wcześniej po niebieskim ogniu płonącym w je
go oczach i zesztywnieniu szerokich ramion. Wstrzyma-
155
ła oddech, póki drzwi się nie zatrzasnęły, i dopiero wte
dy zeszła na dół.
- Fiu! - gwizdnął Herberts. - Pan St. John bardzo się
rozgniewał. Nie wiem, czym pani go tak zdenerwowała,
ale na pani miejscu jeszcze raz bym się zastanowił. On
wkrótce tu wróci.
Peters bez słowa pokiwał głową.
Verena zdobyła się na uśmiech.
- M am nadzieję, że do tego czasu wpadnę na jakiś po
mysł. - Oparła się o poręcz schodów. - Chyba skończę pi
sać list do rodziców i pójdę spać. To był bardzo długi dzień.
- Tak, milady. Chce pani kapinkę brandy na rozgrzewkę?
- Nie, dziękuję. - Troskliwość Herbertsa równoważyła
jego nieokrzesanie i inne wady. Verena ze znużeniem ru
szyła do salonu. - Zamknij drzwi na klucz i możesz iść spać.
- Dobrze - odparł kamerdyner. - Mam nadzieję, że nie
rozgniewa pani bałagan, jaki ten dżentelmen zostawił
w holu. Ociekał wodą, jakby wyszedł z rzeki. Ostrzega
łem go, żeby nie wchodził, ale nie chciał słuchać. Zosta
wił pełno śladów.
- Do rana na pewno wszystko wyschnie - powiedziała
Verena z roztargnieniem, biorąc pióro do ręki.
Ulewa bębniąca o szyby niemal zagłuszyła trzask drzwi
i kroki kamerdynera. Trochę deszczu wpadło przez ko
min, ogień zasyczał i przygasł.
Verena zaczęła pisać, ale jej myśli krążyły wokół ukra
dzionych listów miłosnych Jamesa, zaginionego doku
mentu Humforda i, co gorsza, wokół Brandona St. Joh
na. Pożałowała danej bratu obietnicy, że nie zobaczy się
z St. Johnem sam na sam. Choć po tym, jak ujrzała go
przemoczonego i wściekłego, musiała przyznać, że tak by
ło chyba bezpieczniej.
Westchnęła głęboko i odłożyła pióro. Wyciągnęła
156
przed siebie nogi, rozmyślając o wydarzeniach dnia. N i c
dzisiaj nie szło jej dobrze. Nawet wizyta w mieszkaniu
Humforda okazała się tylko stratą kilku godzin. Ten czło
wiek żył jak mnich, wszędzie panował idealny porządek,
jakby lokum od dawna było opuszczone. Oboje z Jame
sem przeszukali każdy kąt, ale nic nie znaleźli.
Czas mijał. Nagle skądś dobiegł cichy trzask. Verena
przekrzywiła głowę i zaczęła nasłuchiwać. Dźwięk się po
wtórzył, tym razem głośniejszy. Co to mogło być?
Owiał ją chłodny podmuch, szum deszczu stał się do
nośniejszy, lampa zamigotała, jakby wiatr poruszył pło
mieniem, a potem zgasła.
W pokoju zapadła ciemność. Verena wstała z bijącym
sercem i zjeżonymi włoskami na karku. Nie była sama.
Zrobiła krok w stronę drzwi. W tym momencie otoczyły
ją silne ramiona, duża dłoń zamknęła jej usta, tłumiąc
okrzyk przerażenia.
- Mówiłem, że wrócę - rozległ się tuż przy jej uchu mę
ski głos.
12
Skoro nie mogę być młoda i piękna, niech będę stara,
ale obsypana biżuterią.
Pani Mitford do siebie, zapinając na szyi słynny rubi
nowy naszyjnik Mitfordów.
Verena natychmiast rozpoznała głos St. Johna. I usły
szała w nim wściekłość. Bez namysłu ugryzła napastnika
w kciuk.
- Cholera!
Brandon zaczął gwałtownie potrząsać dłonią. Teraz
trzymał ją tylko jednym ramieniem. Verena uniosła nogę
i z całej siły nadepnęła mu na stopę. Dobrze, że akurat
miała buty na porządnych francuskich obcasach.
- A u !
Nareszcie była wolna. Mogła pobiec do drzwi. Lub
krzyknąć, co zaalarmowałoby Herbertsa i resztę jej nie
licznej służby. Zapaliła lampę.
Widok, który ukazał się oczom Vereny, sprawił jej
wielką satysfakcję. Brandon St. John skakał na jednej no
dze i machał ręką jak dziecko, które przycięło sobie palec
drzwiami.
Szkoda, że darli ze sobą koty, bo dostrzegła w nim po
krewną duszę. Życie dla nich obojga było łaskawe, przez
158
co oboje stali się trochę zbyt pewni siebie i niecierpliwi
wobec innych, może nawet aroganccy.
- Chyba nie jest aż tak źle - powiedziała, gdy Brandon
opadł na kanapę i chwycił się za stopę.
- Jakie buty pani nosi? - wykrztusił, patrząc na swoje
z grubej skóry.
Wiedziała, że jest on człowiekiem honoru. Gdy obrzu
cił ją wyniosłym spojrzeniem, uświadomiła sobie, że ma
rację. Nie była mu równa pod żadnym względem. Oczy
wiście nigdy nie przyznałaby tego na głos, ale nie mogła
dyskutować z nim na temat cnoty i zasad.
- Nadal nie wierzę, że włamał się pan do mojego do
mu jak zwykły przestępca.
Brandon zaczął ssać kciuk. Jego niebieskie oczy płonęły.
- Ma pani bardzo ostre zęby. Jak przeklęta fretka!
- Doprawdy? Nigdy nie musiałam się uciekać do takich
sposobów, żeby wyrazić swoje zdanie. Mówiłam panu, że
nie chcę dzisiaj oddać długu.
- W ogóle nie zamierzała mnie pani pocałować, praw
da?
Verena spojrzała w płomień. Ciekawe, jak się tego do
myślił?
- Może.
St. John zmrużył oczy.
- Kłamczucha.
- Nie jestem kłamczucha, tylko krętaczką, a to różnica.
Jej słowa skwitował uśmiechem. Verena próbowała za
chować powagę, ale bezskutecznie. St. John był napraw
dę czarujący na swój szorstki sposób, gdy tak siedział
przemoczony na kanapie. Włosy ściemniały mu od wody,
przez co oczy wydawały się jaśniejsze.
Raptem drzwi się otworzyły i w progu stanął Herberts.
- Zdawało mi się, że słyszę głosy i... Co on tutaj...
159
- Herberts! - Verena zmarszczyła brwi.
Kamerdyner poczerwieniał.
- Przepraszam, milady. Po prostu jestem zaskoczony wido
kiem tego dżentelmena w pani domu. Mam zawołać Petersa?
Verena spojrzała na Brandona. Ubranie kleiło się do
niego jak druga skóra. Musiał czuć się fatalnie. A ona by
ła mu winna pocałunek. Przesunęła wzrok na jego usta
i nagle stwierdziła, że trudno jej przełknąć ślinę.
- Nie, dziękuję, Herberts. To wszystko.
Sługa dwa razy otworzył i zamknął usta, zanim udało
mu się wykrztusić:
- Chce pani, żebym wyszedł? Sam? Czy z nim?
- Możesz odejść, Herberts. Sama poradzę sobie z pa
nem St. Johnem.
- Na pewno, milady? Mogę zostać, jeśli pani chce. I Pe
ters też...
- Wszystko w porządku. Idź już, proszę.
Kamerdyner zaczął się wycofywać z ociąganiem.
- Może powinienem chwilę zostać, gdyby pani czegoś
potrzebowała. Podać coś do picia?
- N i e trzeba. Zamknij drzwi.
Sługa westchnął przeciągle, ale spełnił polecenie. I pra
wie natychmiast znowu zajrzał do pokoju.
- Gdzie ja mam głowę? Zapomniałem powiedzieć, że
pan St. John jest trochę mokry. Może przyniosę mu ręcz
nik, żeby się wysuszył...
- Herberts. - „S" brzmiało bardzo długo.
Kamerdyner znowu westchnął.
- Dobrze.
T y m razem trzasnął drzwiami.
Brandon wstał z sofy i kuśtykając zbliżył się do kominka.
- To najgorzej wyszkolony służący, jakiego w życiu wi
działem.
160
- Jeszcze nie widział pan mojej pokojówki.
- Pokojówki? - Ubranie Brandona zaczęło parować. -
Już nie mogę się doczekać. Może udamy się na górę, że
by mi ją pani przedstawiła...
- Proszę przestać! - Na wargach gospodyni zadrżał
uśmiech. - Jest pan niepoprawny.
- Raczej zdeterminowany.
- W tym wypadku jest to równoznaczne. - Późna po
ra i ulewa szumiąca za oknami sprawiały, że we wnętrzu
zapanowała intymna atmosfera. Verena już od dawna nie
przebywała sam na sam z mężczyzną. Nagle sobie uświa
domiła, jaka była samotna. Do teraz. - Nie wiem, dlacze
go pan się tak uparł. Przecież nawet mnie pan nie lubi.
- Chcę dostać to, co jest mi pani winna.
Verena przez dłuższą chwilę mierzyła go wzrokiem.
- Nie sądzę, żeby chodziło tylko o pocałunek, bo już
dawno by pan go wyegzekwował. Myślę, że chce pan cze
goś innego.
Brand spojrzał w ogień. Dopiero teraz zauważył, że
z jego rękawów bucha para. Lady Westforth była bystrzej
sza, niżby sobie życzył.
- Nie mówiłem, że pani nie lubię. - Gdy próbowała coś
powiedzieć, uniósł rękę. - Po prostu pani nie ufam.
- Czym zasłużyłam na pańską nieufność? Proszę spytać
brata. Gdybym miała inny charakter... - Wzruszyła ramio
nami. - Ale to nie miejsce ani pora na takie rozważania.
Powiem tylko, że nie jestem kobietą, która wykorzystuje
innych. Pilnuję swoich spraw, oto cała moja wina.
- I dlatego oszukuje pani w kartach?
Verena się zarumieniła.
- A kto powiedział, że oszukuję?
- Zaprzeczy pani?
- Nie, ale również nie potwierdzam.
161
St. John popatrzył na nią badawczo.
- Nie przyszedłem, żeby się z panią kłócić, tylko żeby
odebrać to, co mi się należy.
Miała rację. Chciał czegoś więcej niż pocałunek. Była
mu winna dużo, dużo więcej za te wszystkie godziny, któ
re spędził pod jej domem.
Verena westchnęła z irytacją.
- Jest pan nieznośny.
- A pani rozkoszna, droga lady Westforth.
Powoli przeciął salon. Naprawdę była piękna, a wspo
mnienie jej krągłości nie dawało mu spokoju. Stanął przed
nią i zdjął z jej ramienia gęsty, jedwabisty splot. Przesiał
go między palcami.
- Co pan robi? - zapytała Verena bez tchu.
- Ma pani śliczne włosy. Są koloru dojrzałej pszenicy.
Odsunęła się gwałtownie.
- Nie wierzę, że włamał się pan do mojego domu, że
by prawić mi komplementy.
Brandon opuścił rękę.
- Istotnie. Przyszedłem, żeby...
Jej oczy pociemniały.
-Co?
- Wydobyć z pani wszystkie sekrety.
- Sekrety? Dlaczego pan sądzi, że jakieś mam? - Szero
k i m gestem wskazała na pokój. - Proszę się rozejrzeć, pa
nie St. John. Jestem zwyczajną kobietą. Uwielbiam pro
stotę. Co mogłabym ukrywać?
Mówiła w sposób bezpośredni i szczery. Brandon nie dał
się zwieść, ale był zmęczony, mokry, zziębnięty. A pod tym
wszystkim tliła się żądza, rozpalona pocałunkiem w powozie.
Ostatnie uniki Vereny jeszcze zwiększyły jego determinację.
Jego wzrok padł na srebrną tacę z butelką bursztyno
wego płynu i kilkoma kieliszkami.
162
- Mogę?
- Oczywiście. Przepraszam, że sama o tym nie pomy
ślałam, ale nie mam w zwyczaju proponować poczęstun
ku włamywaczom.
- Pani też się napije? - zapytał, nalewając sobie brandy.
- Nie pijam alkoholu.
Brandon uśmiechnął się szeroko. Verena wzruszyła ra
mionami.
- Proszę do mnie dołączyć, lady Westforth - powie
dział, sadowiąc się w fotelu przy kominku.
Gospodyni nie ruszyła się z miejsca.
- Wolałabym, żeby pan wyszedł.
- W ten deszcz?
- Boi się pan roztopić?
- Nie, ale przeziębienie jest dla diabłów bardzo nie
zdrowe. Można powiedzieć, że to wbrew ich naturze.
Jej usta zadrżały.
- Przynajmniej do jednego się pan przyznaje.
- Przyznałbym więcej, gdyby pani ze mną usiadła.
Pociągnął łyk brandy i zamruczał jak kot, gdy trunek
rozgrzał mu przełyk. Lady Westforth podeszła do niego
wolno.
- Po co pan przyszedł, panie St. John?
- W tym momencie rozkoszuję się kieliszkiem brandy
i towarzystwem pięknej kobiety. Później... - Wzruszył ra
mionami, patrząc na nią ponad brzegiem naczynia.
- Pańskie komplementy nie brzmią prawdziwie.
- A co by pani wolała? Oskarżenia?
- Nie oczekuję aż takich przyjemności.
Brandon się uśmiechnął.
- Proszę się ze mną napić.
- Nie piję - powtórzyła, tym razem z mniejszym prze
konaniem.
163
- Chyba że gra pani w karty?
- Pozwoliłam, żeby duma wzięła górę nad rozsądkiem.
Normalnie wypijam tylko kieliszek wina do kolacji. Al
kohol zaćmiewa umysł.
- Co byłoby fatalne dla kobiety, która wykorzystuje
swój tak intensywnie.
Lady Westforth opadła na sąsiedni fotel i popatrzyła na
niego zmęczonym wzrokiem.
- Jest pan zdecydowany mnie nie lubić, prawda? Zasta
nawiam się dlaczego. Przypominam panu kobietę, która
zrobiła panu coś złego?
Brandon zmarszczył brwi.
- Nie jestem taki głupi, żeby karać panią za cudze winy.
- Więc dlaczego pan próbuje?
- Nieprawda. Nie zamierzam pani skrzywdzić.
- Więc czego pan chce?
Brandon spojrzał w kieliszek. Ogień odbijający się
w trunku wyglądał jak czerwone iskry na bursztynowym
aksamicie. Właśnie, czego chciał? Powinien interesować
się tylko jedną rzeczą: prawdą. Ale gdyby był uczciwy,
przyznałby, że pragnie Vereny.
- Pocałunku, który jest mi pani winna.
- Tylko?
Skinął głową, patrząc jej w oczy. Dostrzegł w nich żar,
taki sam, jaki w nim płonął. Nie skończyłoby się na jednym
pocałunku. Opuścił wzrok na jej miękkie, różowe wargi.
- Jeśli to wszystko, proszę odebrać swój dług i wresz
cie sobie iść.
Verena zmarszczyła nos, jakby spróbowała czegoś kwaś
nego.
Chyba nie przypuszczała, że zaraz zostanie uwiedzio
na. Brandon doszedł do wniosku, że ułożył dobry plan.
Sam pocałunek miał być pierwszym strzałem w bitwie,
164
tajną bronią, która, odpowiednio wykorzystana, mogła
spowodować prawdziwą eksplozję. Na tę myśl aż zaschło
mu w gardle.
- Ma pani rację. Powinienem wziąć wygraną i iść do domu.
Lady Westforth złożyła dłonie na kolanach, zamknęła
oczy i stuliła wargi. Brand omal nie parsknął śmiechem.
- Co to ma być?
Verena uchyliła jedną powiekę.
- Pocałunek - wymamrotała niewyraźnie, bo usta na
dal miała ułożone w ciup.
- Proszę przestać. Nawet nie jestem pewien... - Bran
don rozejrzał się po pokoju i potrząsnął głową. - Nie, nie
tutaj.
Gospodyni otworzyła oczy.
- Dlaczego?
- Jest za jasno.
- Za jasno? A co za różnica?
- Nastrój romantycznej chwili to bardzo delikatna
i ważna rzecz.
- A kto powiedział, że nasz pocałunek ma być roman
tyczny?
Brandon uniósł brew.
- Zdaje się, że warunki zakładu dają mi prawo do wy
boru czasu i miejsca.
Verena zmarszczyła brwi, jakby usiłowała przypo
mnieć sobie szczegóły.
- Myślę... może...
- Proszę przy najbliższej okazji spytać Jamesona. Tym
czasem ja domagam się pocałunku... - Brandon przez
chwilę mierzył ją wzrokiem. - W pani sypialni.
Lady Westforth tak gwałtownie zerwała się z fotela, że
omal nie upadła.
- Co takiego?
165
- Słyszała pani. Chcę pocałować panią w sypialni.
- Nie wejdzie pan tam.
- Próbuje pani się wycofać? Dlaczego nie jestem zasko
czony?
- Niczego nie próbuję. Po prostu pan nieuczciwie wy
korzystuje sytuację.
- N i k t pani nie zmuszał do przyjęcia zakładu. Odma
wia pani wywiązania się z długu? - Brandon wzruszył ra
mionami. - Cóż, sądzę, że lady Farley, właścicielka domu
gry, który tak często pani odwiedza, powinna dowiedzieć
się o niesłowności jednej z bywalczyń.
Verena położyła ręce na biodrach i wysunęła brodę.
- Nie będzie pan rozpowiadał, że nie dotrzymuję obiet
nic, ale...
Brandon widział toczącą się w niej walkę. Jeśli rzeczy
wiście utrzymywała się z hazardu, nie mogła sobie pozwo
lić na utratę dobrego imienia, bo straciłaby wstęp do do
mów gry. Wiedziała, że słowo St. Johna ma potężną moc.
Westchnęła z irytacją.
- Dobrze, St. John. Niech będzie, jak pan chce. Ale nikt
nie może się dowiedzieć, że wpuściłam pana do sypialni.
Jeśli się zgodzę, sekret zostanie między nami.
Brandon odstawił kieliszek na stół i wstał.
- Jestem dżentelmenem.
Verena prychnęła bardzo nie po kobiecemu.
- Proszę za mną, panie St. John.
Podeszła do drzwi i otworzyła je szarpnięciem. Do środ
ka wpadł kamerdyner i wylądował twarzą na dywanie.
- Herberts! Podsłuchiwałeś!
Sługa dźwignął się z podłogi.
- Ja? Podsłuchiwałem? Nie, milady. Myłem drzwi.
- Uchem? Odsuń się.
Herberts skrzyżował ramiona na piersi.
166
- Chyba nie wpuści pani nicponia do swoich pokojów?
- Założyłam się.
- A ja zrobię z jego twarzy siekany kotlet, zobaczy pa
ni. Nie mogę stać z boku i patrzeć, jak pani doprowadza
się do zguby. Mam swoje zasady.
- N i e mieszaj się w moje sprawy - rzuciła lady West-
forth kategorycznym tonem i wyszła na korytarz.
Obaj mężczyźni podążyli za nią. Kamerdyner wybiegł
przed swoją panią i zagrodził jej drogę do schodów.
- Na litość boską! - W glosie Vereny brzmiała despera
cja. - Czy przez cały wieczór będą mnie prześladować
uparte osobniki? Założyłam się, Herberts.
- Już to słyszałem. Wolałbym, żeby pani zrobiła lepszy
zakład.
Verena westchnęła.
- Ja też, ale... - Oczy jej zabłysły.
St. John zmarszczył brwi.
- O co chodzi?
- Coś mi przyszło do głowy. - Obdarzyła go triumfu
jącym spojrzeniem. - N i k t nie ustalił, że ma pan pocało
wać mnie na osobności. Mogę zażądać przyzwoitki.
Brand sposępniał.
- Nie przypominam sobie, żeby była mowa o przyzwo-
itce...
- A n i nie przypomina pan sobie również, żeby ktoś wy
kluczył jej obecność. Herberts, ty nią będziesz. - Ruszyła
na górę, szeleszcząc jedwabiem. - Idzie pan, panie St.
John? Noc wkrótce się kończy.
Brandon patrzył, jak lady Westforth wchodzi po scho
dach. Był pewien, że każdy jej kołyszący krok ma za za
danie go drażnić.
Kamerdyner stał obok niego i też obserwował swoją pa
nią. Po chwili westchnął.
167
- Mam nadzieję, że nie jest pan wściekły. Nie zamie
rzałem się wtrącać. Nie uważam pana za złego człowieka.
Nie tknął pan milady nawet palcem, chociaż spędził z nią
trochę czasu sam na sam. To o czymś świadczy.
- Dziękuję.
- I nie dziwię się, że chce pan ją pocałować. Tylko że
pani... była dla mnie dobra, a ja nie jestem z tych, co ła
two zapominają takie rzeczy. Więc niech pan idzie i po
całuje ją szybko, zanim pani wezwie kucharkę i Petersa,
żeby też popatrzyli.
Brandon odniósł wrażenie, że sługa poklepałby go po
plecach, gdyby sądził, że ten gest zostanie dobrze przyję
ty. Westchnął i postawił nogę na pierwszym stopniu. Na
gle się zatrzymał.
- Herberts, podoba ci się mój zegarek?
Kamerdyner uniósł ręce.
- Nie wziąłem go, naprawdę!
- Wiem. Jest tutaj. - Brand sięgnął do kieszeni. - Podo
ba ci się?
Sługa oniemiał.
- Daję ci go.
Herberts wpatrywał się w zegarek z błyskiem pożąda
nia w oczach.
- Co musiałbym zrobić?
- Nie spiesz się z wchodzeniem na górę.
Kamerdyner popatrzył na schody i czym prędzej wró
cił spojrzeniem do złotego cacka.
- Ile czasu pan potrzebuje? Nie chcę, żeby pani była na
mnie zła. Potrafi spojrzeć kosym okiem, kiedy jest roz
gniewana.
- Pięć minut.
- Pięć... O nie, proszę pana. Wiem, co może się stać
w ciągu pięciu minut.
168
- W takim razie dwie minuty. Chcę, żeby ten pocałunek
był... pamiętny. - Brandon zobaczył, że sługa się waha. -
Daję ci słowo dżentelmena, że nie zrobię niczego wbrew
woli twojej pani. - Uniósł zegarek do poziomu jego oczu.
Złota koperta błyszczała w świetle lamp. - Co ty na to?
Kamerdyner przełknął ślinę ze wzrokiem wlepionym
w kołyszący się przedmiot.
- Nie powinienem.
- Zapewniam cię, Herberts, że nie zrobię jej krzywdy.
Po prostu chcę odebrać wygraną.
Sługa przez chwilę przyglądał mu się bacznie. Inspek
cja chyba wypadła pomyślnie, bo krótko skinął głową
i powiedział:
- To wysokie schody.
- Tak.
- A ja mam chore kolano.
St. John opuścił zegarek na wyciągniętą rękę. Ten znik
nął równie szybko, jak wcześniej monety.
- Dwie minuty i ani sekundy dłużej - uprzedził Herberts.
Brandon nie tracił czasu. Popędził na górę, krzywiąc się
z powodu bólu w urażonej stopie. Dotarł na podest w re
kordowym tempie, ale zobaczył przed sobą długi rząd jed
nakowych drzwi. Do diaska! Które...
- Idzie pan? - Gospodyni stała w ostatnich po lewej.
Brandon błyskawicznie pokonał dzielący ich dystans.
- Gdzie Her...
Otoczyły ją silne ramiona i zanim dokończyła pytanie,
została wniesiona do pokoju. Brandon przekręcił klucz
w zamku i oparł się o drzwi z rękami skrzyżowanymi na
szerokiej piersi.
Verena stwierdziła, że trudno jej przełknąć ślinę. St.
John nadal był mokry od deszczu, jego ubranie kleiło się
do ciała, tak że wyraźnie rysowały się pod nim mięśnie.
169
- Gdzie mój kamerdyner?
- Idzie na górę. Nie mamy dużo czasu. - Brandon zro
bił krok w jej stronę.
- Proszę zaczekać, aż Herberts...
- Naprawdę pani chce, żeby oglądała nas służba?
- W ogóle nie chcę, żeby mnie pan całował.
- Więc nie powinna była pani się zakładać.
- Nie zamierzałam, ale musiałam odpowiedzieć na pań
skie wyzwanie.
St. John wziął ją za ramiona i przyciągnął do siebie.
- Dość gadania.
- Ale ja mam jeszcze dużo do powiedzenia...
Przywarł ustami do. jej szyi, a następnie wytyczył nimi
gorącą ścieżkę do ucha, aż po plecach Vereny przebiegł
dreszcz.
- Naprawdę ma pani coś do dodania po naszej miłej roz
mowie - zamruczał, nie odrywając warg od jej skóry. -
Obawiam się, że mój umysł eksploduje z wysiłku.
Verena usiłowała zapanować nad pożądaniem.
- Skoro pański umysł jest w niebezpieczeństwie, po
zwoli pan, że wezwę służbę. Szkoda byłoby nawet tak nie
wielkiego rozumku, nie mówiąc o moim dywanie.
Brandon odsunął się, nie zabierając dłoni z jej talii.
- Jest pani kobietą bez serca.
Verena śmiało odwzajemniła spojrzenie, a z jej oczu
zniknęły iskierki wesołości. Brandonowi zaparło dech. Na
dole, w blasku lampy, jej uroda wydawała się idealna: złote
włosy okalające twarz, cera bez skazy, prosty nos. Ale z bli
ska dostrzegł na nim kilka jasnych piegów. Ponadto zauwa
żył, że dolne zęby są trochę nierówne. O dziwo, te drobne
niedoskonałości czyniły ją jeszcze bardziej atrakcyjną.
- Au! - dobiegł ze schodów teatralny jęk Herbertsa. -
Uderzyłem się w palec.
170
Brandon natychmiast się opamiętał.
- Mój pocałunek.
Wziął to, co mu się należało i o czym marzył od pierw
szej chwili, kiedy zobaczył uśmiech lady Westforth. Pragnął
trzymać ją w ramionach, tulić do siebie. Musnął językiem jej
wargi. Verena rozchyliła je z cichym westchnieniem. Ten
dźwięk sam w sobie był rozkoszną torturą.
Brandona ogarnął żar, jakiego nie rozpaliła w nim jesz
cze żadna kobieta.
Gdy rozległo się pukanie do drzwi, Verena zignorowa
ła je i przyciągnęła go do siebie mocniej, chwytając za ko
szulę. Brandon z pasją odwzajemnił pocałunek, wodząc
dłońmi po jej ciele.
- Milady? - W głosie Herbertsa brzmiał niepokój. -
Wszystko w porządku?
Czy wszystko w porządku? Verena płonęła z namięt
ności. Pragnęła Brandona St. Johna. Od tak dawna nikt
jej nie dotykał. Od tak dawna nie pozwoliła żadnemu
mężczyźnie nawet na pocałunek.
Odsunęła się niechętnie. Drżała z żądzy, ale wiedziała,
że musi się pohamować.
- Chyba już dostał pan swoją wygraną.
- Naprawdę? - mruknął Brandon, sunąc wargami po jej
policzku ku szyi.
Verena zamknęła oczy, nadal go obejmując.
- Tak.
- Milady? - D r z w i zatrzęsły się gwałtownie. - Słyszy
mnie pani?
- Proszę kazać mu odejść - szepnął jej Brandon do ucha.
Powinna odprawić St. Johna, a nie Herbertsa, mówił
rozsądek. Lecz zdradzieckie zmysły nie chciały go słuchać.
Niebo było tak blisko, na wyciągnięcie ręki, ale...
- N i e .
171
- Nie?
- Nie mogę. Nie znam pana, nie wiem, po co napraw
dę pan tutaj przyszedł...
Brandon położył palec na jej wargach.
- Chcę pani zadać kilka pytań. Jest pani dostatecznie
odważna, żeby na nie odpowiedzieć?
Verena wysunęła brodę do przodu.
- A pan ma dość odwagi, żeby zapytać?
Usta Brandona wykrzywiły się w uśmiechu, oczy po
weselały.
- Proszę powiedzieć kamerdynerowi, żeby odszedł. Sa
mi sobie poradzimy.
Istotnie.
- Herberts?
Bębnienie ucichło.
-Tak?
- Pana St. Johna tu nie ma.
Długa cisza.
- A gdzie jest?
- Nie wiem. Tutaj nie dotarł. Może wyszedł, kiedy za
mykałeś frontowe drzwi.
Znowu milczenie.
- Pewnie wymknął się kuchennymi schodami.
- Możliwe.
- Albo kominem.
- Herberts?
-Tak?
- Dobranoc.
Głośne westchnienie.
- Dobranoc, milady. Dobranoc, panie St. John.
Na korytarzu dało się słyszeć człapanie, a potem skar
gę na każdym stopniu.
13
Jeśli wierzyć powieści „Glenarvon"' lady Caro Lamb,
świat kręci się wokół wielkich uniesień, namiętnych uścis
ków i nieodwzajemnionych miłości. Jeśli chodzi o mnie,
wolałabym, żeby ważniejsze były bardziej przyziemne
rzeczy, takie jak cena dobrych półbutów i jakość nowych
kapeluszy sprowadzanych z Francji.
Panna Mitford do swojej pokojówki Lucy, podczas gdy
ta nieszczęsna istota układała jej fryzurę.
Brandon spojrzał jej w oczy.
- Herberts sobie poszedł. Zostaliśmy sami.
- Tak.
Verena wysunęła się z jego objęć i spróbowała dopro
wadzić suknię do porządku. Niestety bez powodzenia.
Cały przód był mokry, materiał kleił się do ciała.
Brandon wyraźnie ujrzał zarys halki związanej na de
kolcie cienką wstążką, pełne piersi. A myślał, że już nie
może być bardziej podniecony.
Mylił się.
Verena westchnęła z irytacją, zrezygnowała z wysiłków
i splotła przed sobą ręce. Policzki miała zaróżowione.
- Odsyłając Herbertsa, powzięłam pewną decyzję -
oznajmiła.
173
- Decyzję? - powtórzył Brand lekko zdziwiony. -Jaką?
- Pomyślałam, że mógłby pan... zostać ze mną. - Do
strzegłszy jego osłupienie, zarumieniła się i dodała po
spiesznie: - Nie na zawsze ani nic w tym rodzaju. Po pro
stu przyszło mi do głowy, że moglibyśmy być razem bez...
Nie żebym nie chciała, ale uważam, że nie powinniśmy
myśleć o... - Przycisnęła dłonie do rozpalonych policz
ków. - Rozumie mnie pan?
Brandon omal się nie zakrztusił. Lady Westforth mó
wiła dokładnie to, co nieraz on uwodzonym przez siebie
kobietom.
- Może byłoby lepiej, gdybyśmy myśleli o tym jako o... -
Dobry Boże, ależ to trudne. Przeczesał ręką włosy i skrzy
wił się, kiedy na kark pociekła mu woda. - Nie sądzę, żeby
śmy musieli cokolwiek definiować.
Verena zmarszczyła brwi; ich lekko uniesione końce
nadawały jej wygląd elfa.
- Chyba ma pan rację. Słowa nie są takie ważne.
Normalnie Brandon uznałby takie postawienie sprawy
za bardzo wygodne, choć zwykle to on dyktował warun
ki. Lecz pewność siebie lady Westforth działała na niego
w osobliwy sposób. Ani odrobinę nie zmniejszała jego żą
dzy. Do licha, za wszelką cenę musiał odzyskać kontrolę
nad sytuacją.
Fakt, że Verena próbowała trzymać go na dystans, choć
jednocześnie przyznała, że pragnie fizycznego kontaktu,
wzmógł jego determinację, żeby zmusić ją do pewnych
ustępstw, pokazać, że to on jest u steru. Nie chciał być je
dynie jej zabawką.
- Vereno, od pierwszej chwili istnieje między nami wza
jemna fascynacja. Nie ma nic złego w tym, że jej ulegamy.
- Gdybym uważała, że jest w niej coś złego, nie propo
nowałabym, żeby pan został. Ja tylko zwróciłam uwagę,
174
że fizyczne spełnienie... - zaczerwieniła się mocniej - ...
niekoniecznie oznacza, że mamy zmienić swoje życie. Je
steśmy dorośli. Nie ma powodu, żebyśmy oczekiwali od
siebie czegoś więcej.
Do licha, ależ była rozkoszna! Pragnął jej. Tu i teraz.
Chciał jej udowodnić, jak bardzo się myli w swoich chłod
nych, logicznych wywodach. Ich wspólna noc będzie na
miętna, głęboko zmysłowa i niepozbawiona uczuć. Nie
krótkie chwile zapomnienia, tylko coś więcej, dużo więcej.
I czuł, że choć Verena stara się wyglądać na nieporu-
szoną, cała aż drży z tęsknoty za jego dotykiem.
- Nie zgadzam się z tobą, skarbie. Rano stwierdzisz, że
zabrnęłiśmy dalej, niż przypuszczałaś.
Słowa zawisły między nimi w powietrzu. Brandon nie
mógł uwierzyć, że padły z jego ust. Chyba oszalał, suge
rując coś więcej niż przelotną miłostkę. A jednak on to
powiedział. Na głos. Do diaska, co ja wyprawiam?
Najgorsze, że w przeciwieństwie do niego lady West
forth myślała jasno. Awanturnica. Hazardzistka. Oszust
ka. Nie była kobietą, z którą nawiązałby dłuższy romans.
Może zagrała w nim ambicja, kiedy Verena z góry wyklu
czyła poważny związek.
Rozchmurzył się. To tylko duma, nic więcej. Z ulgi zdo
był się na uśmiech.
Verena chyba nic nie zauważyła. Niedbale machnęła rę
ką i powiedziała:
- Wątpię. Ale nie czas i miejsce na takie rozważania.
Zanim jednak... - Wykonała nieokreślony gest dłonią. -
Chciałabym pana spytać o kilka rzeczy.
Jej niedopowiedzenie zawierało w sobie tyle obietnic.
Brandon poczuł miły dreszczyk i w tym momencie uświado
mił sobie, jaki jest zmarznięty. Verena zwlekała, ale dobrze.
On zaczeka cierpliwie, żeby potem mocniej ją rozpalić.
175
Potarł ręką piekące oczy. Przed sennością ratowała go
tylko żądza.
- Możemy rozmawiać, jak długo pani zechce, ale naj
pierw muszę zdjąć mokre ubranie - powiedział zachryp
niętym głosem.
Jej oczy się rozszerzyły.
- Zdjąć ubranie? Teraz?
- A kiedy? W trakcie pogawędki? To byłoby niegrzeczne.
Jej wargi zadrżały. Następnie, ku zachwytowi Brando-
na, Verena sięgnęła do górnego guzika jego kamizelki.
- Myślałam raczej, że oboje się rozbierzemy, oczywi
ście po rozmowie.
Oboje! Boże, ależ z niej śmiała osóbka. Brandon stwier
dził, że cała sytuacja coraz bardziej mu się podoba. Tak.
Ciekawe, jak daleko to wszystko zajdzie?
- O czym chciałaby pani porozmawiać, zanim zdejmie
my ubrania?
Spojrzała mu prosto w oczy.
- M a m do pana kilka pytań.
Brandon pomasował gardło, choć drapało go głęboko
w środku.
- Ja również. Kto pierwszy?
Verena ściągnęła usta, przybierając niewinną minę, któ
ra zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Jej wargi były peł
ne, ślicznie wykrojone, pąsowe jak świeżo rozkwitłe ró
że, ponętne.
-Pan.
Cudownie! Tęsknił do niej każdym nerwem, a ona wy
myślała gry towarzyskie.
- Może usiądziemy? - zaproponował, wskazując na sa
motny fotel stojący przy kominku; był pewien, że opad
nie z sił, jeśli Verena nadal będzie go tak słodko dręczyć.
Gospodyni się zawahała.
176
- Polecić, żeby przyniesiono drugi?
- Nie. Mam dość Herbertsa jak na jeden dzień.
Wziął ją za rękę i poprowadził w stronę kominka. Po
szła z nim chętnie, ale rzuciła zirytowanym tonem:
- Panie St. John... Brandonie, to tylko chwila. Zaraz ka
żę przynieść drugi...
Usiadł i pociągnął ją na kolana. Jej głowa znalazła się
tuż pod jego brodą, nogi przewiesiła przez poręcz. Paso
wała do niego idealnie, jakby została dla niego stworzona.
Zaskoczona, przez chwilę siedziała bez ruchu, a potem
zaczęła się wiercić, próbując wstać. Przytrzymał ją moc
niej i rzekł cicho:
- Naprawdę nie powinnaś tego robić.
- Dlaczego... - Verena znieruchomiała, jej oczy się roz
szerzyły, usta ułożyły w idealne „ o " . - Przepraszam.
- Normalnie bym się nie skarżył. - Pogłaskał jej ramię,
rozkoszując się dotykiem jedwabistej skóry. - Na pewno
chcesz najpierw rozmawiać?
Nic nie odpowiedziała, tylko patrzyła na niego z pożą
daniem w oczach. Ujął ją pod brodę.
- Vereno - szepnął.
Zamknęła dłoń na jego nadgarstku.
- Proszę tego nie robić.
- Czego?
- Nie kusić mnie. Nie jestem taka silna, jak myślałam.
- Czy to słabość kogoś pragnąć?
- Nie. Ale zapomnieć, że... - Zasznurowała usta.
Brandon odczekał chwilę, lecz Verena nadal milczała.
- Niech zgadnę. Myśli pani, że to słabość ulec najbardziej
męskiemu mężczyźnie, jakiego pani w życiu spotkała.
Jej uśmiech był jak promień słońca. Rozjaśnił pokój
i ogrzał serce Brandona.
- Jest pan nieznośny, uważając się za pępek świata.
177
- Może i tak, natomiast pani, madam, jest samowolną,
zepsutą kobietą.
- Zepsutą? Przez kogo?
- Przez swoją służbę i tego jasnowłosego wikinga, któ
rego wodzi pani za nos.
Na samą myśl o tym człowieku Brandon miał ochotę
warczeć. Nie podobało mu się, jak Lansdowne patrzy na
Verenę. Zupełnie, jakby znał ją lepiej niż kogokolwiek
i dzielił z nią różne sekrety.
- Jasnowłosy wiking? - Verena najpierw zmarszczyła
brwi, a potem się roześmiała. - Ma pan na myśli Jamesa!
- Nie znam jego imienia. - Nadałby mu kilka, ale nie
sądził, żeby rozbawiły Verenę.
- Wykorzystam ten przydomek następnym razem, kie
dy go zobaczę. Jasnowłosy wiking. Podoba mi się.
Brandon zrobił ponurą minę.
- Niech pani go tak nie nazywa.
- Dlaczego? Lubię wprawiać Jamesa w zakłopotanie.
Brandon pożałował, że nie ugryzł się w język, zanim
podsunął jej pieszczotliwe imię dla kochanka.
- Do licha! Ja wymyśliłem ten przydomek i tylko ja mo
gę nim rozporządzać. A nie pozwalam ci tak mówić do
puszącego się pawia, którego towarzystwo za bardzo lu
bisz.
Verena spojrzała na niego wielkimi oczami.
- Brandonie... jesteś zazdrosny.
- O niego? Nie rozśmieszaj mnie.
Verena nie miała najmniejszej ochoty się śmiać. Miota
ło nią wiele innych uczuć: podniecenie, strach, niepew
ność i żądza. Zwłaszcza to ostatnie.
Zmierzyła St. Johna wzrokiem i potrząsnęła głową.
- Jesteś zazdrosny - powtórzyła. - Rozpoznaję objawy.
Brandon objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Je-
178
go twarz znalazła się zaledwie kilka cali od jej twarzy, nie
bieskie oczy błyszczały.
- K i m jest dla ciebie Lansdowne?
Nie zamierzała odpowiedzieć, ale w jego spojrzeniu by
ło coś władczego.
- James to krewny.
Brandon oparł czoło o jej czoło. Jego skóra aż parzyła.
- Nie igraj ze mną. Zadałem ci proste pytanie i oczeku
ję prostej odpowiedzi.
Verena przygryzła wargę. Miał rację. Nie była pewna,
dlaczego ukrywa prawdę. Po części jej ostrożność wyni
kała z głęboko zakorzenionego przyzwyczajenia, żeby ni
gdy nie ujawniać tego, co nie jest absolutnie konieczne.
Tak postępowali Lansdowne'owie. Z nawyku zaczęła
kalkulować. Co się stanie, jeśli powie St. Johnowi o Jame
sie? Choć intensywnie myślała, nie przychodziło jej do
głowy żadne niebezpieczeństwo.
- James to mój brat.
- Brat?
- Jedyny.
Ku jej zaskoczeniu na twarzy St. Johna odmalowała się
szczera ulga.
- Aha. To dużo wyjaśnia. - Objął ją uważnym spojrze
niem. - O tym nie pomyślałem, ale teraz... dostrzegam
pewne podobieństwa. - Przesunął palcem po jej brwi. -
Masz siostry?
Verena dotknęła jego warg.
- To nie fair. Teraz moja kolej.
Chciała zapytać go o wiele rzeczy. Czy podobają mu
się blond włosy? Woli niskie kobiety czy wysokie? Jaki
jest jego ulubiony kolor? Czym smaruje grzanki?... Och,
o tysiąc drobiazgów. Szkoda, że musiała ograniczyć się do
jednego na raz.
179
Skarciła się w duchu za niewczesną ciekawość i zmusi
ła do skupienia na najważniejszej sprawie.
- Dlaczego powiedziałeś mi o Humfordzie? Zupełnie,
jakbyś chciał mną wstrząsnąć.
W niebieskich oczach pojawił się wyraz żalu.
- Chciałem zobaczyć twoją reakcję. Myślałem, że już
wiesz o jego śmierci.
- Byłam przerażona. Jak Humford...
Brandon przytknął jej palec do ust.
- Moja kolej.
Diabeł! Potrafił narzucać swoją wolę. Kiedyś ceniła tę
umiejętność, teraz uznała ją za irytującą.
Wzrok St. Johna spochmurniał.
- Co wiesz o liście Humforda? Znalazłaś ją?
Serce Vereny stanęło na chwilę. Dobry Boże, o tym
również wiedział. A o niedyskretnych listach Jamesa? Od
sunęła się i próbowała wstać.
Przytrzymał ją mocno, marszcząc brwi.
- Odpowiedz, Vereno. Gdzie ona jest?
Przestała walczyć i spojrzała na niego badawczym
wzrokiem. Wyznać prawdę? W takiej sytuacji jej brat nie
pisnąłby z własnej woli ani słowa. Ale on nadal żył tak,
jak nauczył ich ojciec. Nie ufał nikomu, ukrywał, kim jest.
Przynajmniej do czasu, aż zakochał się w lekkomyślnej
mężatce ze słabością do młodych przystojnych hulaków.
Verena próbowała spokojnie uporządkować fakty, mi
mo że siedziała na kolanach Brandona St. Johna i czuła
jego ciepło.
- Wiem tylko, że zginęła jakaś lista, ale w moim domu
jej nie ma.
- Jesteś pewna?
- Szukaliśmy z Jamesem wszędzie.
Brandon przez krótką chwilę patrzył jej w oczy, po
180
czym westchnął i odchylił głowę na wysokie oparcie fote
la. Z jego rysów przebijało zmęczenie.
- Tego się obawiałem. Muszę ją znaleźć, Vereno. Mu
szę.
Dlaczego? Co takiego znajdowało się na tej przeklętej
kartce, że cały świat jej szukał? Nawet ludzie, którzy szan
tażowali jej brata.
W każdym razie wyznanie Brandona trochę ją pocie
szyło. Gdyby to on miał listy Jamesa, nie uwierzyłby jej
tak łatwo. Ten, kto ukradł jego miłosną korespondencję,
sądził, że zguba nadal znajduje się w Westforth House.
- Po co ci ta lista? Dlaczego jest taka ważna?
St. John przez dłuższą chwilę patrzył na nią spod rzęs,
jakby ważył słowa.
- Na które pytanie mam odpowiedzieć najpierw? I czy
potem znowu będzie moja kolej? - Opuszkiem palca prze
sunął po jej policzku do kącika ust. - Chyba zapytam, jak
wyglądasz bez ubrania.
Był czarujący, wesoły i jednocześnie uwodzicielski. Je
go niebieskie oczy płonęły, przewiercały ją na wylot. Ve-
rena musiała dwa razy przełknąć ślinę, zanim wydobyła
z siebie głos.
- N a oba.
- Dobrze, ale będziesz miała wobec mnie dług. - Na
chylił się i dodał szeptem: - I drogo mi zapłacisz.
Stateczna kobieta uznałaby siedzenie na kolanach męż
czyzny niebędącego jej mężem ani narzeczonym za dość...
nieroztropne, wręcz ryzykowne. Verena uważała całą sy
tuację za podniecającą. Ujęła w dłonie twarz Brandona.
- Jeśli odpowiesz na oba pytania, rano ja odpowiem na
wszystkie, które mi zadasz.
- Rano?
Verena musnęła wargami jego czoło, a następnie pod-
181
kreśliła swoje słowa lekkimi, zmysłowymi pocałunkami
w usta:
- Tak. Rano.
Brandon miał ochotę wtulić twarz w jej szyję, posma
kować skóry, zacałować. Była pełna sprzeczności: śmiała
i zdecydowana, a jednocześnie łagodna i kobieca.
Żadna z dotychczasowych kochanek, nawet doświad
czona Celeste, nie podniecała go tak jak Verena. Ona za
razem obiecywała, prowokowała i drażniła.
Ale nie próbowała udawać świętej. Była ciepła, wrażli
wa, świadoma swojego ciała, opanowana.
Takie połączenie cech przyprawiało o zawrót głowy.
Brandon nakrył dłonią rękę Vereny spoczywającą na je
go policzku, splótł palce z jej palcami.
- Skoro już dzielimy się wszystkim, przyznam, że nie
wiem dokładnie, co jest na liście Humforda, ale ma to coś
wspólnego z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych.
- James tyle się domyślił. - Verena pokazała w uśmie
chu białe zęby. - Jest dobry w łamigłówkach.
- Sama jesteś niezła.
- Staram się - odparła krótko. - Tylko dziwi mnie, że
zadajesz sobie tyle trudu, skoro zguby szuka również mi
nisterstwo. Zastanawiam się, dlaczego...
Spojrzała na niego przez rzęsy.
Mała diablica próbowała wydobyć z niego dodatkowe
informacje. Brandon potarł kciukiem jej gładki paznokieć.
- Szukam tej przeklętej listy, bo ktoś w ministerstwie
uważa, że zabrał ją mój przyjaciel. Jeśli się nie znajdzie,
czekają go przykre konsekwencje.
Verena zamarła, ale nic nie powiedziała.
Czyżby coś ukrywała? Zmienił pozycję, żeby widzieć
jej twarz w blasku kominka.
- To ważne, Vereno.
182
Jej uśmiech był wymuszony.
- Zaczynam zdawać sobie z tego sprawę.
- Dlaczego próbowałaś znaleźć listę?
Spojrzenie Vereny stało się nieprzeniknione.
- M am powody, równie dobre, jak twoje, Brandonie.
Jeśli twój przyjaciel jest niewinny, z pewnością nic mu nie
grozi.
- Ale wybuchnie skandal, co dla jego ojca może się oka
zać fatalne w skutkach. - Brandon objął dłońmi jej twarz
i zajrzał w oczy. - Naprawdę muszę odzyskać tę listę, ro
zumiesz?
Położyła ręce na jego nadgarstkach i odwzajemniła
spojrzenie.
- I to jest problem, bo widzisz, Brandonie, ja też mu
szę ją znaleźć.
14
Pannie Mitford ktoś wmówił, że mężczyźni lubią po
słuszne kobiety, więc ona teraz beczy: „O, tak, panie Fon-
ternoy!" i „Oczywiście, panie Fonternoy!" Moim zda
niem, jedyne, co w ten sposób osiągnie, to ból gardła i ry
chłą utratę cnoty.
Lucy, pokojówka panny Mitford, do swojego brata
Johna, nowego stajennego diuka Devonshire'a, w czasie
przypadkowego spotkania przed rzeźnikiem na Bakę
Street.
Oto jej szczęście! Po raz pierwszy od czterech lat, czte
rech długich lat, spotkała mężczyznę, który pociągał ją
tak, jak kiedyś Andrew, i co się stało? Oboje szukali ja
kiejś idiotycznej listy.... no, może nie aż tak idiotycznej,
zważywszy na to, że zarówno przyjaciel Brandona, jak
i James mogli dużo stracić, gdyby się nie znalazła.
Los nigdy nie był dla niej przesadnie łaskawy, ale teraz
okazał się wręcz okrutny: postawił przed nią takiego męż
czyznę i natychmiast bezlitośnie go zabrał. Ogarnęło ją
rozczarowanie.
Natomiast Brandon nie wyglądał na szczególnie poru
szonego.
- Razem poszukamy tej listy i ją znajdziemy - oświadczył.
184
- I co wtedy?
Musnęła opuszkami jego policzek, rozkoszując się do
tykiem szorstkiej męskiej skóry, lekkiego kłucia zarostu.
Od jak dawna była pozbawiona tego rodzaju wrażeń?
Od czterech lat? Prawie pięciu. Andrew. Zamknęła oczy
i oparła czoło o brodę Brandona. Dręczyły ją wyrzuty su
mienia. Przestań, skarciła się w duchu. Andrew nigdy nie
zakwestionowałby jej prawa do szczęścia. Wierzył w ży
cie doczesne, czerpanie z niego pełnymi garściami, próbo
wanie wszystkiego, co jest do spróbowania, cieszenie się
każdą chwilą.
W głowie niemal słyszała jego głos, nakłaniający ją, że
by zaryzykowała, zaczęła żyć od nowa.
- Vereno?
Zadrżała i ciaśniej otoczyła Brandona ramionami.
- Żadnych więcej pytań.
N i e mogła czekać ani minuty dłużej. Potrzebowała go,
pragnęła. Uczucia, które uważała za martwe, odżyły
w niej z całą siłą.
Brandon zacisnął szczęki, jakby zamierzał się sprzeci
wić, ale napotkał jej wzrok, gorący i roziskrzony.
- Rano dokończymy rozmowę - powiedział.
- Od razu po wstaniu - zgodziła się, przesuwając dło
nie na jego barki.
To jej nie wystarczyło. Dotknęła wargami jego skroni,
a następnie policzka. Narastało w niej podniecenie, prze
biegały ją dreszcze.
Brandon wpił się w jej usta, rozchylił je językiem. Ve-
rena zadrżała, zmiękła, stopniała pod miłosnym atakiem.
Z cichym jękiem otoczyła ramionami jego szyję, przywar
ła do niego całym ciałem.
Brandon zaczął wodzić dłońmi po jej plecach. Każdy
dotyk rozpalał w Verenie jeszcze większy ogień.
185
Przeczesała palcami jego gęste, wilgotne włosy, krę
cące się lekko nad uszami. Boże, ależ go pragnęła. Pożą
dała.
Brandon przerwał pocałunek.
- Vereno, jesteś pewna... - Nie był w stanie dokończyć
zdania.
Dawał jej ostatnią szansę na opamiętanie.
Ale czy ona tego chciała? Wiedziała, że dzisiejszej no
cy nigdy nie zapomni. Chwyciła jego rękę, uniosła ją do
ust. Uwielbiała te dłonie, długie i silne, stworzone do te
go, żeby dawać rozkosz. Spojrzała mu w oczy i zaczęła
całować delikatną skórę między wszystkimi palcami. Gdy
dotarła do ostatniego, Brandon zacisnął pięść.
- Na litość boską, przestań! - wykrztusił ochryple. -
Bo...
Zamknęła mu usta pocałunkiem.
- Rozbierzmy się - powiedziała. - Razem.
Słowo „razem" zabrzmiało podniecająco. Verena wy
prostowała się na jego kolanach i rozwiązała wstążkę
przytrzymującą suknię. Następnie wyciągnęła pasek różo
wego jedwabiu na długość ramienia i pozwoliła mu opaść
na czerwony dywan.
Potem zsunęła suknię przez ramiona do talii. Miała te
raz na sobie tylko halkę, wilgotną od jego mokrej koszu
l i , ukazującą więcej, niż powinna. Przez cienki materiał
wyraźnie rysowały się koniuszki piersi.
Brandon patrzył na nią błyszczącymi oczami, jakby
miał lekką gorączkę.
Verena nachyliła się i szepnęła mu do ucha:
- Teraz twoja kolej.
Brandon oparł głowę o tył fotela i uśmiechnął się szel
mowsko.
- Wierzysz w fair play.
186
-
Zawsze.
Sięgnął do krawata i przez chwilę gmerał przy węźle.
Verena obserwowała go z narastającą niecierpliwością.
Każda sekunda zdawała się trwać wieczność.
Już chciała mu pomóc, gdy wreszcie rozwiązał krawat
i zdjął go błyskawicznym ruchem. Potem szybko zrzucił
koszulę. Obie rzeczy wylądowały na podłodze.
Widok jego nagiego torsu przyprawił Verenę o miły
dreszcz: szeroki, rzeźbiony jak u posągu, umięśniony,
brzuch płaski i twardy. Przesunęła po nim dłońmi. Gdy
dotarła do zapięcia spodni, Brand chwycił jej ręce i unie
ruchomił.
- Jeszcze nie. Najpierw suknia.
W jego głosie brzmiała rozkazująca nuta. Ale choć wy
dawał polecenia, Verena czuła, że to ona panuje nad sy
tuacją. Świadomość, że jest pożądana, w dodatku przez
takiego mężczyznę, przyprawiała o zawrót głowy.
Wstała z jego kolan i pozwoliła sukni opaść na dywan,
tak że wokół jej stóp powstała biała piana na morzu czer
wieni.
Brandon wstrzymał oddech i powiódł po niej wzrokiem.
Biała halka z najdelikatniejszej tkaniny podkreślała wszyst
kie kształty: jędrne piersi, brzuch, zaokrąglone biodra.
Musiał chwycić za poręcze fotela, żeby nie porwać jej
na kolana. Z trudem nad sobą panował.
Oczy Vereny lśniły, jakby dręczenie go sprawiało jej
radość. Nachyliwszy się do przodu, położyła dłonie na je
go kolanach i rozsunęła je, po czym stanęła między nimi,
tak że jego potężne uda objęły jej nogi.
Jej brzuch znalazł się dokładnie przed nim, tak że Bran
don zobaczył pępek, a kiedy trochę opuścił brodę, do
strzegł ciemny trójkąt. Ogarnęło go drżenie. Boże, ależ by
ła piękna! I stała na wyciągnięcie ręki.
187
Wyczuł na sobie jej wzrok. Uwielbiał sposób, w jaki
iskrzyły się jej oczy. Drażniła się z nim bezlitośnie i roz
koszowała swoją władzą. Opadła przed nim na kolana
i delikatnie pchnęła go na oparcie fotela. Pozwolił jej na
to, ale mocno trzymał się poręczy. Nie ufał sobie.
Musnęła ustami jego brzuch, a następnie gorącym i wil
gotnym językiem przesunęła po żebrach. Brandon z sy
kiem wciągnął powietrze i przymknął oczy, ale nadal ją
obserwował spod powiek. Verena zwarła się z nim spoj
rzeniem i lekko pocałowała brodawkę.
Brandon omal nie zerwał się z fotela.
- Vereno - wyszeptał ochrypłym głosem.
Chwyciła brodawkę zębami. Wtedy puścił poręcze i za
nurzył dłonie w jej włosach. Gdy wyjął spinki, jedwabiste
sploty rozsypały się na ramionach. Pogłaskał długie pasma.
- Marzyłem o tym.
- A ja o tym. - Zaczęła ssać jego brodawkę.
- Vereno! - wykrztusił Brandon, zaciskając dłonie na
jej ramionach.
Oddychał urywanie. Była prawdziwą czarownicą, mus
kała go magicznym oddechem, pragnęła go i swoim nie
skrywanym pożądaniem jeszcze bardziej podsycała jego
żądzę.
Żadna kobieta nie działała na niego tak silnie. Czuł, że
nie wytrzyma ani chwili dłużej. Zerwał się z fotela, jedno
cześnie podnosząc ją z dywanu.
- Teraz moja kolej.
Rozpiął spodnie z większą energią, niż to było koniecz
ne. Musiał się zmagać z mokrą tkaniną, ale był zdetermi
nowany, tak że po kilku sekundach stał już nagi.
Verena najpierw patrzyła zafascynowana, potem zaczę
ła go dotykać, tu i tam zatrzymując się dłużej. Jej palce
zostawiały palące ślady. Brandon z trudem stłumił jęk.
1
co
- Zdejmij halkę - rozkazał.
Verena przesłoniła rzęsami zdumiewająco fiołkowe
oczy, po czym zabrała dłonie z jego bioder i przesunęła
nimi w górę po swoim ciele, do piersi, o których przez ca
ły czas marzył.
- Teraz? - spytała szeptem. Jej usta lśniły od pocałun
ków.
Brandon zacisnął dłonie w pięści, żeby nie zerwać z niej
halki.
Chyba wyczuła jego niecierpliwość, bo roześmiała się
cicho. Dźwięk podziałał na niego jak płynny ogień. Mia
ła bardzo zmysłowy śmiech, lekko zachrypnięty, niepo
hamowany.
Dotknęła wstążki.
Brandon rozwiązał ją szarpnięciem i zsunął halkę z ra
mion. Jego oczom ukazała się kremowa skóra.
Cofnął się o krok, żeby popatrzyć na Verenę. Była pięk
na w ubraniu, ale naga wyglądała jak bogini. Milo za
okrąglona, kobieca, bujna, zapraszająca. I jego.
Sam nie wiedział, jak dotarli do łóżka. W jednej chwi
li stali przy kominku, podziwiając się nawzajem, w na
stępnej leżeli na miękkim materacu, przytuleni do siebie.
Brandon sięgnął łapczywie ustami do jej ust. Były słod
kie jak cukier. Zapragnął czegoś więcej.
Objął pełną pierś, wziął koniuszek między dwa palce.
Verena wygięła się w łuk pod jego dotykiem, uniosła bio
dra. Brandon ukląkł i przez długą chwilę podziwiał jej do
skonałość. Była dziełem sztuki, wykonanym ręką mistrza
i ożywionym równie piękną duszą, którą dopiero zaczy
nał poznawać.
Jęknęła gardłowo, kładąc dłonie na jego nadgarstkach,
jakby chciała je skierować do innych, sekretnych miejsc.
- Jesteś taki ciepły - zamruczała, wodząc rękami po je-
189
go barkach i plecach. - Zupełnie jakby płonął w tobie
ogień.
Brandon czul, że ma gorączkę, ale nie wiedział, czy od
stania na deszczu, czy od jej pieszczot.
Rozchylił kolanem jej uda, a ona je uniosła i otworzy
ła się dla niego. Była tak bezwstydna i namiętna, jak tyl
ko może sobie wymarzyć mężczyzna. Wątpił, czy zdaje
sobie sprawę, że jej śmiałość podsyca jego żądzę, rozpala
w nim płomień.
- Chcę cię spróbować - wyszeptał żarliwie. - Całą.
Słowa te przyprawiły Verenę o przyjemny dreszcz.
Brandon był najbardziej zmysłowym mężczyzną, jakiego
znała. Każdy jego dotyk wywoływał w niej żywą reakcję,
sam głos doprowadzał do szaleństwa.
Brandon uniósł głowę i zmrużył oczy.
- Boisz się?
Serce tłukło się jej w piersiach, brakowało jej tchu jak
po długim biegu, ale się nie bała. Była podniecona, za
chwycona. Płonęła z pożądania, jakiego nigdy wcześniej
nie zaznała. Czy mogła mu to powiedzieć?
Ujął w dłonie jej twarz, gestem łagodnym i jednocześ
nie dziwnie szorstkim, jakby z trudem się hamował.
- Naprawdę chcesz? To twoja ostatnia szansa ucieczki
przed tym, co nas opętało.
Nie potrzebowała żadnych szans. Pragnęła, żeby jej
przypomniał, jak to jest być kobietą, ale jakoś nie potra
fiła sformułować sensownego zdania.
Zamiast tego chwyciła Branda za nadgarstki, a następ
nie przesunęła dłonie na jego ramiona. Uwielbiała gład
kość skóry kontrastującą z twardymi mięśniami. Objęła
go za szyję, przyciągnęła jego usta do swoich, śmiało wsu
nęła w nie język.
Brandon jęknął głucho. Gdy odnalazła jego męskość,
190
wciągnął powietrze przez zęby i zamknął oczy. Jego skó
ra była wilgotna, oddech chrapliwy.
- Puść mnie, skarbie, bo żadne z nas nie dostanie tego,
czego pragnie.
Verena posłuchała go niechętnie. Brandon roześmiał się
cicho i potarł czołem o jej czoło.
- Jesteś piękna, wiesz?
Nieprawda. Była niska, miała za szerokie biodra i skłon
ność do piegów pojawiających się wraz z wiosennymi pro
mieniami słońca. Ale pod gorącym męskim spojrzeniem
poczuła się przez chwilę najpiękniejsza na świecie.
Brandon położył dłoń na jej udzie i powoli powędro
wał palcami w górę. Verena wygięła plecy w łuk.
- Chcę cię posmakować - wyszeptał do jej ucha, nie
przestając pieścić.
Gdy zsunął się niżej, Verena wczepiła palce w jego wło
sy. Jej oddech był coraz szybszy, ruchy gwałtowniejsze.
Brandon zdwoił wysiłki, oddając cześć jej kobiecości.
W pewnym momencie krzyknęła jego imię i znierucho
miała.
Rękami nadal trzymała jego głowę. Brand z trudem nad
sobą panował. Oddychał powoli, nakazując ciału, żeby
jeszcze trochę wytrzymało, bo przysiągł sobie, że tej no
cy Verena nigdy nie zapomni.
Ona tymczasem westchnęła głęboko i poruszyła się.
- Jeszcze nie - powiedział.
Obsypał pocałunkami jej uda, aż dotarł do wrażliwego
miejsca pod kolanami. Verena zadrżała i jęknęła:
- Zabijesz mnie.
- Ale jaka to będzie rozkoszna śmierć - zamruczał
Brandon. - Wiedziałaś, że w chwili rozkoszy podwijają ci
się palce stóp?
Verena uniosła się na łokciach. Gęste blond włosy opa-
191
dały jej na czoło i ramiona. Była zarumieniona od jego
pieszczot, usta miała rozchylone, nabrzmiałe od pocałun
ków. Od samego widoku zawrzała w nim żądza.
Przesunął się w górę i spojrzał jej w oczy. Piękne oczy
o długich rzęsach i zadziwiającym kolorze. Powiódł
opuszkiem po łukach brwi, a następnie uniósł jej brodę.
Verena zarzuciła mu ramiona na szyję, przyciągnęła go do
siebie i pocałowała namiętnie, z całej duszy.
Brandon powoli tracił kontrolę nad sobą, gorączkowo
błądząc dłońmi po jej ciele.
- Pragnę cię do szaleństwa.
Verena pomyślała, że nie istnieją piękniejsze słowa. Po
szła za jego przykładem i zaczęła go całego pieścić. Z jego
skóry bił żar, buchał między jej palcami jak smużki dymu.
- Vereno, proszę...
- Weź mnie - szepnęła, rozkoszując się udręką widocz
ną na jego twarzy.
Położyła dłonie na jego biodrach, oplotła je nogami.
Wszedł w nią z drżeniem. Verena gwałtownie wciągnę
ła powietrze.
Ich ruchy stawały się coraz szybsze. W pewnym mo
mencie Verena położyła dłoń na brzuchu Brandona i go
powstrzymała.
Uniósł się na łokciu z twarzą stężałą jak z bólu.
- Co...
- Leż spokojnie. - Pchnęła go na poduszki, usiadła na
nim i przykazała: - Nie ruszaj się.
Brandon chwycił ją za biodra.
- Vereno... Nie...
Znieruchomiała i pochyliła się nad nim, muskając wło
sami jego tors.
- Co się stało? Jeśli nie chcesz, przestanę.
Objął ją w talii. Jego wzrok płonął.
192
- Chcę.
Verena zamknęła oczy i uniosła głowę, tak że jasne
sploty rozsypały się jej po plecach. Gdy Brandon chwycił
w palce koniuszki jej piersi, jęknęła z rozkoszy.
Jego ręce coraz mocniej zaciskały się na jej talii. W pew
nym momencie wyprężył się i znieruchomiał.
Kilka minut albo godzin później uświadomił sobie, że
Verena nadal na nim leży, a on otacza ją ramionami, jak
by się bał wypuścić ją z objęć. Uśmiechnął się do tej my
śli, potarł policzkiem satynowe włosy.
- To było piękne.
Poruszyła się, ale ją przytrzymał.
- Nie. Chcę tak spać.
Zaśmiała się z ustami przy jego piersi, przyjemnie ła
skocząc rozgrzaną skórę. Brandon nigdy w życiu nie czuł
takiego spokoju i odprężenia. Ależ była cudowna!
Znalazł zepchniętą na brzeg wielkiego łoża kołdrę i na
ciągnął ją na nich oboje.
- Żebyś nie zmarzła - powiedział ochrypłym głosem.
- Wygląda na to, że ty się przeziębiłeś.
- Ja? Nigdy nie choruję.
- Nie kuś losu, St. John - ostrzegła Verena, ziewając.
Brandon wtulił twarz w jej włosy. Była zuchwała, błys
kotliwa, irytująco pewna siebie, ale doskonalszej kobiety
jeszcze nigdy w życiu nie spotkał. Teraz zrozumiał, dla
czego Chase uważał, że właśnie ona odpędzi jego demo
ny. Sam zaczynał wierzyć, że Verena jest w stanie doko
nać wszystkiego, co postanowi.
Pocałował ją w czoło i ułożył się wygodniej na mięk
kim materacu. Pościel była delikatna i świeża, kołdra du
ża i ciepła, poduszek wystarczyłoby dla dwudziestu osób.
Ale najprzyjemniejszy był zapach: lawendy.
Brandon westchnął z zadowoleniem.
193
- Lubię twoje łóżko.
- Ja również - odparła sennie. - I jestem prawie pewna,
że lubię też ciebie. Czasami.
- I powinnaś. Strasznie długo próbowałem się do cie
bie zbliżyć.
Verena uniosła głowę. Oczy miała na pół zamknięte,
ale jarzyła się w nich iskierka ciekawości.
- A dlaczego próbowałeś?
Brandon uświadomił sobie, że nie zna odpowiedzi. Naj
pierw chciał jedynie się dowiedzieć, gdzie jest lista Hum-
forda. Ale teraz chodziło mu wyłącznie o Verenę.
Podziwiał ją, czuł do niej sympatię, a nade wszystko
pożądał. I na razie to wystarczało.
Uśmiechnął się, ujął ją pod brodę i przesunął kciukiem
po nabrzmiałych wargach.
- Chciałem się do ciebie zbliżyć, bo byłem pewien, że
całujesz jak anioł. I miałem rację.
Gdy z niedowierzaniem uniosła brwi, zaczął podziwiać
ich kształt.
- To wszystko? - spytała z nutą uporu w głosie.
Zajrzał jej w oczy.
- Chciałabyś znać wszystkie moje sekrety, Vereno?
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, po czym wol
no skinęła głową.
- Więc ty zdradź mi swoje - wyszeptał. - Wszystkie.
Spochmurniała, opuściła rzęsy. Brandon widział, że się
zastanawia, ocenia koszty. W końcu potrząsnęła głową
i musnęła wargami jego usta.
- Nie teraz. Może później.
Przytuliła się do niego, naciągnęła na nich kołdrę.
Brandon stłumił w sobie uczucie zawodu. Może Vere-
na jeszcze o tym nie wiedziała, ale skończyli z oszukiwa
niem się nawzajem.
194
Głowę oparła na jego ramieniu, nogi splotła z jego no
gami, jej oddech poruszał włoski na jego piersi. Brandon
się odprężył i ułożył wygodnie.
Rano się dowie, dlaczego Verena szuka listy Humfor-
da. I pozna inne jej tajemnice, nawet gdyby musiał wydo
stać je z niej pocałunkami. Był gotów podjąć się tego trud
nego zadania. Uśmiechając się do siebie, odgarnął włosy
z jej skroni i wkrótce sam zapadł w sen.
15
Nie jestem człowiekiem, który skarży się na los. Ale
gdybym się urodził, żeby być stajennym i nikim więcej,
chyba bardziej lubiłbym konie, a mniej pieniądze.
John, nowy koniuszy diuka Devonshire'a, do Dawso-
na, głównego lokaja w drodze na kolację.
Następnego ranka Verena obudziła się przyszpilona do
własnego materaca muskularną nogą zarzuconą na jej uda.
Była naga i szczęśliwa. Cudowny dzień, doszła do wnios
ku z sennym uśmiechem.
Nie otwierała oczu, bo przez szpary w zasłonach są
czył się blask słońca. Rozkoszowała się chwilą.
Słyszała równy oddech Brandona, słaby zapach jego
wody kolońskiej drażnił jej powonienie. Cudownie było
leżeć u boku nagiego, ciepłego mężczyzny. Zmarszczyła
brwi. Bardzo ciepłego.
Uniosła się na łokciu i spojrzała na jego uśpioną twarz.
Włosy miał potargane, brodę i policzki ciemne od zaro
stu, skórę zaróżowioną. Gdy przyłożyła mu dłoń do czo
ła, poczuła żar.
O niebiosa, biedak zapewne przeziębił się na deszczu.
Przemókł do suchej nitki. Ciekawe, jak długo stał w ule
wie pod jej domem? Podobało się jej takie poświęcenie.
196
Gdyby nie chodziło o Brandona St. Johna, uznałaby je za
romantyczne.
Niestety w jego wypadku był to jedynie przejaw upo
ru. Po prostu nienawidził przegrywać.
Odgarnęła z czoła ciemne kosmyki. W gorączce wyglą
dał bezradnie i ujmująco, zupełnie nie jak St. John.
Poruszył się i otworzył oczy. Gdy ją zobaczył, w kąci
kach jego ust pojawił się uśmiech.
Verena pogłaskała go po głowie.
- Jesteś rozpalony.
- Przez ciebie.
Tylko poruszył wargami, bo z jego gardła nie wydobył
się żaden dźwięk. Brandon zmarszczył brwi.
Verena się zaniepokoiła. Na Boga, czyżby stracił głos?
Znowu otworzył usta i tym razem powiedział dłuższe
zdanie, ale słychać było tylko pojedyncze chrapliwe syla
by. Zacisnął wargi i położył rękę na gardle.
Verena roześmiała się mimo woli.
- Nie próbuj mówić, bo jeszcze bardziej je nadwerężysz.
Posłał jej kose spojrzenie.
Może chodziło o to, że wyglądał intrygująco, gdy tak
siedział pośrodku jej różowego łóżka, otoczony koronko
wą pościelą, z nagim torsem i pochmurną twarzą. Lub
o to, że po raz pierwszy od wieków Verenie nie doskwie
rała samotność. A może po prostu był to skutek miłosnej
nocy, ale nagle, nie wiadomo dlaczego, poczuła się silna,
wolna, niezwyciężona. Pchnęła Brandona na materac
i usiadła na nim okrakiem. Wybuchnęła śmiechem na wi
dok jego zdumionej miny i pochyliła się nad nim, muska
jąc włosami umięśnione ramiona.
- Wiesz, co to oznacza? - spytała.
Potrząsnął głową z czujnym wyrazem oczu. Verena
przesunęła palcem po jego ustach i brodzie.
197
- Skoro nie możesz mówić, nie możesz również zada
wać mi pytań.
Spodziewała się jakiejś reakcji. Zmarszczenia brwi. Al
bo warknięcia. Ostatecznie był wielkim Brandonem St.
Johnem i nikt nie śmiał mu się sprzeciwić.
I rzeczywiście zareagował gwałtownie. Chwycił ją za
nadgarstki i rzucił na materac tak szybko, że zanim się
zorientowała, leżała wśród poduszek, z włosami rozsypa
nymi na twarzy.
- Za co to było?
Brand zrobił gest, jakby łamał kij na pół, a następnie
wycelował w nią palec.
- Co... A, rozumiem. Mylisz się jednak. Nie złamałam
słowa. Mówiłam, że rano odpowiem na wszystkie twoje
pytania. Jest rano i... - przyłożyła dłoń do ucha - ... nic nie
słyszę.
Spiorunował ją wzrokiem i skrzyżował ramiona na sze
rokiej piersi.
- Może to nieuczciwe, ale co ja jestem winna? Wiesz,
czym grozi przemoknięcie.
Brandon posłał jej jeszcze jedno ostrzegawcze spojrze
nie, po czym wstał z łóżka. Słońce padało prosto na nie
go, złocąc jego biodra i uda. Verenie zaparło dech.
Boże, ależ był wspaniały! I w tym momencie należał
tylko do niej.
Przekręciła się na bok i, oparłszy głowę na ręce, patrzy
ła, jak idzie do stolika i nalewa wody do szklanki. Krzy
wiąc się, wypił ostrożnie kilka łyków.
- Może każę podać herbatę...
- Nie. - Głos był ochrypły, skrzeczący.
Brandon znowu podniósł naczynie do ust. Verena ob
serwowała go, zazdroszcząc szklance, którą trzymał w du
żej, ciepłej dłoni.
198
Wkrótce się ubierze i sobie pójdzie, pomyślała. Zmusi
ła się do uśmiechu. I dobrze. Właśnie tego chciała.
Miała swoją wolność, stały, przyzwoity dochód, wy
starczający na utrzymanie. I rodzinę. Czego jeszcze mog
łaby pragnąć?
Brandona St. Johna we wszystkie noce do końca życia.
O niebiosa, skąd taka myśl? Przez chwilę przyglądała się
jego płaskiemu brzuchowi i raptem stwierdziła, że chęt
nie jeszcze by go dotknęła.
Gdyby potrafiła zdobyć się na szczerość, przyznałaby,
że byłoby cudownie mieć tego mężczyznę teraz i na za
wsze. Zaniepokoiło ją to marzenie. Czyżby zapomniała,
że jest jednym z St. Johnów, w dodatku najbardziej z nich
aroganckim, władczym i niebezpiecznym?
Próbowała wyobrazić sobie Brandona w domu gry,
przy stole w jadalni, podczas gdy Herberts serwuje zupę,
rozpartego na kanapie w salonie z „Morning Post" w rę
ce... Lecz żaden obraz nie był wyraźny. A n i jeden.
Bo takie rzeczy nie mogłyby się wydarzyć, niechętnie
doszła do wniosku. Brandon St. John pochodził z zupeł
nie innego świata niż ona. Został wychowany w poczuciu
wyższości swej pozycji i władzy, natomiast ona zawsze
musiała udawać kogoś innego, skrywać swoje pragnienia.
Całe jej życie było oparte na oszustwie.
Lepiej, żeby pozostała sama. Z dala od rodziny i każ
dego, kto mógłby ją osądzać albo nią manipulować. W ten
sposób mogła żyć po swojemu.
Co oznaczało, że spędzi jeszcze trochę czasu w łóżku
z mężczyzną, którego teraz pożerała wzrokiem. Oczywi
ście da mu chwilę odpoczynku; przecież jest chory, a ona...
Przestań, skarciła się w duchu. Uspokój się. Bądź roz
sądna, obojętna na urok Brandona St. Johna o jędrnych
pośladkach.
199
Pozwoliła sobie na chwilę zapomnienia, ale uczucia
głębsze niż zwykła żądza były wykluczone, bo od razu
znalazłaby się na przegranej pozycji.
Brandon odstawił szklankę i oparł dłonie na stoliku.
- Potrzebujesz czegoś?
Potrząsnął głową.
Sprawiał wrażenie, jakby żałował ostatniej nocy. Jej
serce zadrżało na tę myśl.
Po chwili z irytacją potarł gardło.
- To tylko przeziębienie - pocieszyła go Verena. - Ju
tro na pewno poczujesz się lepiej.
- Wątpię. - Głos mu się załamał.
- Nienawidzę mówić: „a nie mówiłam", ale... - Z uśmie
chem klękła na kołdrze, położyła ręce na biodrach i po
wiedziała grubym głosem: - Jestem Brandon St. John i ni
gdy nie choruję...
Dopadł jej w dwóch krokach, wyciągnął ją z łóżka, po
stawił na podłodze i przytulił do siebie, chwytając za po
śladki.
- Tylko się droczyłam.
Nie wyglądał na zadowolonego. Ale na rozgniewanego
również nie.
Cóż. Chyba powinna zapamiętać, że nie wszyscy dora
stali w rodzinie, która najbardziej ceniła sobie dowcip i za
bawę. Poza tym był chory, co nie poprawiało mu humoru.
- Przykro mi, że się żle czujesz.
Uniósł brew, ale nic nie odpowiedział.
- Możesz mnie już puścić.
Zmrużył oczy, przesunął wzrok z jej twarzy na ramio
na i niżej. Pokręcił głową.
Teraz ona z kolei zlustrowała go spojrzeniem.
- Puść mnie natychmiast.
Bez słowa otoczył ją ramieniem w talii i uniósł z pod-
200
łogi. Musnął nosem jej szyję. Jego gorący oddech przypra
w i ł ją o dreszcze.
- Powinieneś... przestać. - Gdy skubnął wargami płatek
jej ucha, zarzuciła mu ręce na kark. - Naprawdę pora, że
byś wrócił do domu. Chase albo inni twoi bracia na pew
no będą się o ciebie martwić i...
Uciszył ją mocnym pocałunkiem, od którego zakręci
ło się jej w głowie. Zapomniała o całym świecie.
Pocałowała go równie żarliwie i gwałtownie zaczerpnę
ła powietrza, kiedy się odsunął.
Włosy miał zmierzwione, na szczęce cień zarostu, na
lewym policzku odgniecenie od poduszki. Nie mógł być
atrakcyjny. Ale był, i to bardzo. Do licha, dlaczego męż
czyźni prezentują się lepiej, kiedy wyglądają gorzej? To
po prostu niesprawiedliwe.
Brandon postawił ją na dywanie i próbował odchrząk
nąć, ale tylko się skrzywił.
- Cholera!
- Każę Herbertsowi przynieść gorącej herbaty. Powin
na ci pomóc.
Schyliła się po spodnie i cisnęła je Brandonowi. Złapał
je jedną ręką, ale zamiast włożyć, rzucił na oparcie krzesła.
Verena udawała brak zainteresowania jego doskonałym
torsem, brzuchem i... Zamknęła oczy i wzięła głęboki od
dech.
- Lista. Szukałaś jej tutaj?
Och, znowu do tego wracali. Omal nie jęknęła z roz
czarowania.
-James i ja przeczesaliśmy cały dom. Kilka razy. - Bran
don ujął ją pod brodę. - Naprawdę szukaliśmy wszędzie.
Skinął głową z wyrazem zawodu w oczach i puścił jej
podbródek.
Verena raptem poczuła się opuszczona. Nie ma nic złe-
201
go w samotności, powiedziała sobie w duchu. Była do niej
przyzwyczajona. Nawet lubiła być sama, ale teraz z jakie
goś powodu boleśnie ścisnęła się jej krtań.
Do licha, co się z nią dzieje?
- Idę się ubrać - oznajmiła.
Głównie dlatego, żeby przerwać ciszę i zagłuszyć włas
ne myśli.
Starała się iść z godnością, niestety okazało się to trud
ne, jako że była naga. W łóżku ten szczegół jej nie prze
szkadzał, ale w świetle dnia wlewającym się przez okna
poczuła się skrępowana.
Znajdowała się dwa kroki od garderoby, kiedy zamknę
ły się wokół niej silne ramiona. Brandon wziął ją na ręce,
zrobił cztery kroki i rzucił ją na łóżko.
- Och! Za co to?
Skrzyżował ramiona na piersi i uśmiechał się, prowo
kując bez słów, żeby spróbowała wstać.
Jej usta zadrżały.
- Nie możesz trzymać mnie tak wiecznie.
- Zobaczymy. Jesteś mi winna parę odpowiedzi. - Tyl
ko pierwsze słowo było jako tako słyszalne.
Naprawdę potrzebuje herbaty, doszła do wniosku Ve-
rena. Zsunęła się na brzeg łóżka, ale cerber zastąpił jej dro
gę z groźną miną i uśmiechem na wargach.
Verena zachichotała. Brandon zrobił jeszcze jeden krok
i spojrzał na swoje buty stojące na dywanie. W chwili gdy
spuścił z niej wzrok, rzuciła się na drugą stronę łóżka.
Wyprzedził ją bez trudu.
Verena opadła na materac i naciągnęła na siebie prze
ścieradło.
- To nie fair! Mam dużo spraw do załatwienia.
Brandon kiwnął głową. Jego niebieskie oczy błyszczały.
- Ja również, ale ta jest najważniejsza.
202
Verena przygryzła wargę. Był niezwykle pociągający,
ale naprawdę musiała już wstawać. Wyjść z pokoju, zro
bić cokolwiek, żeby otrząsnąć się z czaru, który na nią
rzucił.
- Jeśli mnie nie puścisz, będę krzyczeć. Przyjdzie Her-
berts. I Peters.
Nie przestając się uśmiechać, Brandon zacisnął prawą
dłoń i uderzył nią w lewą.
Oczami wyobraźni Verena zobaczyła, jak jego pięść
trafia biednego kamerdynera w szczękę. Choć Herberts
bywał irytujący, nie zasłużył na takie potraktowanie.
Ukradkiem zmierzyła Brandona wzrokiem. Nawet gdy
tak stał przed nią zupełnie nagi, bez spodni, dobrze skrojo
nego surduta, krawata, lśniącej dewizki, był bardzo męski.
Właściwie Verena uważała go za zbyt doskonałego
w każdym umięśnionym calu. W normalnych okolicznoś
ciach jego atrakcyjność nie stanowiłaby wady, ale teraz,
kiedy życie jej brata wisiało na włosku z powodu tych
przeklętych listów miłosnych... Która godzina? Przecież
umówiła się z Jamesem.
Chciał odwiedzić wszystkich gości, którzy brali udział
w pamiętnej kolacji. Był pewien, że jeden z nich ma klucz
do rozwiązania zagadki.
Odwróciła się i spojrzała na zegar stojący nad komin
kiem. Och, dopiero dziewiąta trzydzieści. Zostało jej jesz
cze pół godziny. Raptem poczuła na sobie nieruchomy
wzrok St. Johna.
Brandon przeniósł spojrzenie z zegara na nią i z powro
tem. Zmarszczył brwi.
- Spodziewasz się kogoś? - zapytał ochrypłym szeptem.
- Jamesa - odparła lekkim tonem. - Będzie tu lada mo
ment.
Brandon skrzyżował ramiona na piersi i zakołysał się
203
na piętach. Najwyraźniej nie mógł oderwać od niej wzro
ku, gdy tak siedziała pośrodku łóżka, na zmiętej pościeli.
- Nie możesz mnie więzić. To... barbarzyństwo.
Uśmiechnął się z rozbawieniem. Verenę zapiekły po
liczki. Wyżej podciągnęła prześcieradło.
Właśnie dlatego nie powinna była w ogóle zadawać się
z St. Johnem. Wpuściła go na niewielki teren, a on rozbił
obóz i szykował się do inwazji i podboju kolejnych sfer
jej życia. Widziała to w jego oczach.
Uklękła i cała okryła się prześcieradłem, a jego końce
związała w gruby węzeł na ramieniu.
Doszła do wniosku, że wygląda jak grecka boginka.
Zerknęła na Brandona, ale chyba nie zrobiła na nim wra
żenia.
Drań.
- Chcę wstać.
Potrząsnął głową.
- Natychmiast.
Lekki uśmiech wykrzywił jego wargi.
Verena wysoko uniosła głowę i na kolanach dotarła na
brzeg łóżka. Z jej ruchów przebijała determinacja.
- Nie drocz się ze mną, St. John. Nie jestem w nastroju.
Gdy uśmiechnął się szerzej, Verena ze złością pokaza
ła mu język. Jej gest spotkał się z natychmiastową reak
cją. Zanim zdążyła mrugnąć okiem, Brandon przyszpilił
ją do materaca i nakrył własnym ciałem.
Była więźniem we własnym łóżku, a ponętne usta Bran
dona znajdowały się zaledwie cal od jej ust. Czy napraw
dę chciała, żeby ją uwolnił?
16
Kłopot z arystokratami polega na tym, że brakuje im
ujścia dla niskich instynktów. Wszystkie urazy gromadzą
się w ich wątrobach i zaczynają je niszczyć, powodując
złe humory i skwaśniałe miny.
Dawson, główny lokaj diuka Devonshire'a, do Belvin-
sa, garderobianego jego lordowskiej mości, podczas gdy
obaj stali w holu, czekając na przybycie swojego pana.
Verena zaczęła walczyć.
- Puść mnie!
Brand ujął ją pod brodę i obrócił jej twarz do siebie. Je
go dotyk był zdumiewająco delikatny, w oczach malowa
ło się pytanie.
Verena przełknęła ślinę. Nadal miał gorączkę. Bił od
niego żar.
Brandon chyba wyczuł, że złagodniała, bo wykrzywił
usta w lekkim uśmiechu i odgarnął włosy z jej czoła.
Verena wiedziała, że jest odporna na wszystko z wyjąt
kiem jego łagodności, dlatego z tym większą determina
cją chciała się uwolnić.
- Puść mnie, proszę.
Przez długą chwilę mierzył ją wzrokiem, jakby próbo
wał odczytać jej myśli. Następnie, ku jej zaskoczeniu,
wstał i sięgnął po spodnie.
205
Verena uniosła się na łokciach, nieco rozczarowana.
W końcu musiał ustąpić. Co innego mógł zrobić?
A jednak... byłoby chyba ciekawie, gdyby wypróbował
inne, bardziej zdecydowane metody perswazji. Szkoda, że
tak łatwo się poddał.
Właściwie czuła się trochę urażona.
- Wychodzisz. To dobrze. Chcę, żebyś sobie poszedł.
Chcę...
Otworzył drzwi. Miał na sobie tylko spodnie, co za
pewne oznaczało, że nie opuszcza jej domu, tylko idzie
sam go przeszukać. Niedowiarek. Czy nie powiedziała
mu, że ona i James...
Dobry Boże, James!. Jakby na potwierdzenie jej obaw
zegar wybił pełną godzinę. Brat mógł się zjawić w każdej
chwili i zobaczyć St. Johna paradującego po rezydencji
w niekompletnym stroju.
Nie musiała wyobrażać sobie jego reakcji. Dokładnie
wiedziała, jaka będzie. Walka na pięści albo, co gorsza, po
jedynek. Przełknęła ślinę. James był nieodrodnym synem
swojego ojca, z wprawą posługiwał się pistoletem, a jeśli
chodzi o szpadę, nie miał sobie równych. Verena wysko
czyła z łóżka. Musiała zatrzymać Brandona.
- Poczekaj! - Prześcieradło zsunęło się jej z ramienia
i zaplątało wokół kolan. Potknęła się i omal nie upadła.
Ze złością zrzuciła z siebie tunikę, z której była taka dum
na, i popędziła do drzwi. W połowie drogi uświadomiła
sobie, że jest naga. - Do licha!
Zawróciła do garderoby i chwyciła różowy szlafrok
z falbankami. Włożyła go, biegnąc do wyjścia.
Brand usłyszał tupot bosych stóp na drewnianej pod
łodze, ale się nie zatrzymał. Na Boga, zmusi Lansdowne'a,
żeby odpowiedział mu na pytanie o tę przeklętą listę.
Dużymi krokami maszerował do schodów. Na końcu
206
korytarza nastąpił na coś ostrego. Skrzywił się i spojrzał
w dół. Zobaczył mały kamyk, zapewne przyniesiony
przez kogoś z ulicy. W tym momencie w jego uszach roz
brzmiał głos Vereny, cichy i groźny:
- Jeśli zejdziesz na dół w takim stroju, gorzko tego po
żałujesz.
Już nie była ubrana w samo prześcieradło. Na szczę
ście. Gdy tak chodziła naga po pokoju, omal się na nią nie
rzucił. Zapanował nad sobą z wielkim trudem.
Co prawda, różowy szlafroczek okazał się niewiele lep
szy. Koronkowe falbanki przy dekolcie przyciągały uwa
gę do rozkosznych krągłości, pod prawie przezroczystą
tkaniną wyraźnie odznaczały się koniuszki piersi. Pieścił
je zaledwie parę godzin temu, a teraz sterczały, jakby go
kusiły, żeby znowu wziął je w dłonie...
Verena skrzyżowała przed sobą ramiona. Brandon
uniósł wzrok i zobaczył dezaprobatę w jej oczach.
- Musisz to robić?
- Tak. - Nie potrafiłby się opanować, nawet gdyby bar
dzo się starał.
Verena przesunęła ręce tak, że zakryła całe piersi.
- Nie możesz chodzić po domu ubrany w ten sposób. -
Zerknęła na własny strój i dodała: - Ja również.
- Domagam się odpowiedzi.
- I usłyszysz je, ale... - Westchnęła. - Tej przeklętej l i
sty tu nie ma. A jeśli jest, nie możemy jej znaleźć.
- Co zrobimy? - Jego głos załamał się przy drugim sło
wie.
- James i ja wybieramy się z wizytą do wszystkich go
ści, którzy brali udział w tamtej kolacji. Mamy nadzieję,
że któryś sobie coś przypomni, cokolwiek.
Plan wydawał się sensowny. Brandon pokiwał głową.
- Dobrze.
207
Verena przekrzywiła głowę.
- A ty co zamierzasz?
- Odwiedzę Ministerstwo Spraw Wewnętrznych.
Jej oczy się rozszerzyły.
- Myślisz, że to mądre? Obawiam się, że...
Ktoś zapukał do drzwi wejściowych. Dźwięk kołatki
rozniósł się po całym holu.
- O, nie! - Verena chwyciła Brandona za ramię. - To
James. Pospiesz się!
St. John cofnął się o krok i uśmiechnął szeroko. Nie
mógł się opanować. Verena ciągnęła go z powrotem do sy
pialni, gdzie uczynił ją swoją. Właściwie dlaczego miałby
się skarżyć?
Była najrozkoszniejszą kobietą, jaką znał. Zwłaszcza te
raz, z zapłonioną twarzą, złotymi lokami rozsypanymi na
plecach, w prześwitującym negliżu.
Pozwolił, żeby zaprowadziła go z powrotem do siebie.
Po drodze usłyszeli głos Herbertsa witającego gościa i do
nośne odpowiedzi Lansdowne'a.
Verena zamknęła drzwi i oparła się o nie zdyszana.
- Uciekliśmy w ostatniej chwili - wykrztusiła.
Uciekli? Przed czym? Lansdowne nie imponował po
sturą. Brandon poradziłby sobie z nim z łatwością.
- Dlaczego się chowamy?
- Jamesowi nie spodobałby się widok półnagiego męż
czyzny chodzącego po moim domu. Jest bardzo niebez
pieczny w pojedynku na pistolety lub szpady. I bywa
gwałtowny, delikatnie mówiąc. Nie miałbyś szans.
Brandon omal się nie roześmiał. Nie bał się Lansdow
ne^, ale może dobrze, że Verena o tym nie wiedziała. Zda
wała się szczerze o niego niepokoić. Ku własnemu zasko
czeniu stwierdził, że jej troska mu się podoba.
- Powiedz, dlaczego szukacie listy Humforda.
208
- Ktoś ukradł wiersze miłosne Jamesa pisane do kobie
ty, która ma bardzo wpływowego męża.
- Brat jest szantażowany?
- Boję się o jego życie.
- To poważna sprawa?
- Tak. T o n listów, które przysyłają... Są w nich groźby.
Brandon zmarszczył brwi. Widział strach w jej oczach.
- Ale historia.
- James często zakochuje się w najbardziej nieodpo
wiednich kobietach. Ojciec zamartwia się z tego powodu.
- Wiesz, kto ma jego listy?
- Nie. Ale chce je wymienić na tylko jedną rzecz.
Brandon zamknął oczy. Na listę Humforda! Sytuacja
komplikowała się z każdą chwilą.
Verena podniosła z dywanu prześcieradło i usiadła na
brzegu łóżka.
- Przeszukaliśmy cały dom i nic nie znaleźliśmy. Chy
ba jej t u nie ma.
Więc gdzie może być? Brandon w zamyśleniu popa
trzył na Verenę. Poranne słońce stało już całkiem wyso
ko, przenikało jasnymi promieniami przez szczeliny w za
słonach. Jeden szczególnie śmiały spoczął na jej stopach,
oblał je złotem.
Brandon stwierdził, że nie może oderwać od nich wzroku.
Verena była dzielna, ale sama na świecie, który to fakt zdawa
ła się ignorować. Wydawała się taka silna i zaradna, całkiem
inna niż jego znajome, które miały wokół siebie rodziny.
Ze znużeniem potarł kark. Co robić, do diabła? Oboje
potrzebowali tej cholernej listy, a żadne z nich nie wie
działo, gdzie ona jest. Zbliżył się do łóżka, podniósł Ve-
renę, ujął ją palcem pod brodę i spojrzał w oczy.
- Znajdziemy ją, obiecuję.
Nie uciekła wzrokiem.
209
- A co potem?
Brandon pokazał, że rozdziera kartkę na pół. Verena
uśmiechnęła się słabo.
- Chciałabym, żeby to było takie proste. - Oparła się
o niego z westchnieniem.
Przytulił ją i dotknął brodą jej czoła. Jego oddech po
ruszał jej włosy.
Co zrobią, kiedy znajdą zgubę? Zamknął oczy, czując
tępy ból w skroniach.
Wyraźnie odbierał wszystkie szczegóły: ciężar głowy
Vereny na swoim ramieniu, jej niebiański zapach: mydła,
lawendy, wykrochmalonej pościeli. Kształty przytulone
go ciała. Trzymanie jej w objęciach było czymś natural
nym, jakby stali tak wiele razy.
Uznał jednak, że powinni się ruszyć. Verena musiała
się ubrać, on wyjść i pomyśleć, jak uporać się z kłopotem.
Ale chwilowy spokój wydawał się taki kruchy, że naj
lżejszy ruch mógł go zakłócić. Stwierdził, że nie chce ni
gdzie iść. Nigdy.
Westchnął z rozczarowaniem, gdy usłyszał kroki Her-
bertsa na korytarzu, a potem głośne pukanie.
Verena podniosła głowę.
- Zapomniałam...
D r z w i otworzyły się i do środka wparował kamerdy
ner. Zatrzymał się raptownie na widok swojej pani w ob
jęciach St. Johna.
- A, tu pan jest!
Verena drgnęła, starając się uwolnić z ramion Brando-
na, ale przytrzymał ją mocno, obrzucając sługę wyzywa
jącym spojrzeniem.
Herberts się zaczerwienił.
- Proszę wybaczyć, milady, ale przyszedł z wizytą pa
ni brat. Czeka na dole.
210
- Dziękuję, Herberts. Zaraz zejdę.
Kamerdyner cmoknął z dezaprobatą.
- Mam nadzieję, że zejdzie pani szybko. Nie chciałbym
patrzeć, jak pani...
- Więc nie patrz - rzucił St. John.
Służący potarł brodę.
- Chyba mogę to zrobić.
- Przynieś herbatę do salonu - poleciła Verena z wes
tchnieniem. - Pan St. John ma chore gardło od wczoraj
szego stania na deszczu.
- Tak? - Herberts wytarł nos rękawem. - Tam chyba
mogę zanieść, byle nie tutaj.
Posłał im nieprzychylne spojrzenie, odwrócił się i wy-
maszerował z pokoju.
Verena się uśmiechnęła.
- On tylko stara się być opiekuńczy.
- Wiem. - Inaczej nie tolerowałbym takiego zachowania.
Niechętnie wypuścił Verenę z objęć. Poszła do garde
roby. W progu się zawahała, jakby toczyła ze sobą walkę.
- Humford. Mówiłeś, że został zamordowany. Jak? N i e
pytałabym, ale jeśli ludzie, którzy mają listy Jamesa, to ci
sami, którzy go zabili...
Brandon dostrzegł strach w jej fiołkowych oczach.
Strach, który ukrywała chyba nawet przed sobą.
- Został uduszony, a jego ciało wrzucono do Tamizy.
Verena pobladła, jej dłonie ściskające framugę zbielały.
- Rozumiem - wyszeptała. Wzięła głęboki oddech
i opuściła ręce po bokach. - Dziękuję, musiałam wiedzieć.
Brandon zrobił krok do przodu, bardziej zaniepokojo
ny, niż był gotów przyznać.
- Vereno... - Jego głos brzmiał jak zgrzyt zardzewiałej
bramy.
- Będę ostrożna. - Rozprostowała plecy. - Muszę się
211
ubrać. Możesz tu zaczekać, jeśli chcesz. James i ja zaraz
wyjeżdżamy.
Posłała mu ostatni, uprzejmy uśmiech, zniknęła w ubie-
ralni i zamknęła za sobą drzwi.
Brandon ruszył w ich stronę, ale po dwóch krokach się
zatrzymał. Odprawiła go. Chłodno i bez śladu emocji.
Wiedział wszystko o uprzejmym odprawianiu. Sam tak
postępował przez większą część swojego dorosłego życia.
Lepiej nie być tym, któremu bardziej zależy. Brandon
znał zasady i żył zgodnie z nimi. Ale po raz pierwszy to
kobieta go odtrąciła.
Do diabła, co teraz? Zacisnął szczęki, zgarnął swoje rze
czy i zaczął się ubierać. Oboje muszą koniecznie znaleźć
tę listę. I co wtedy? Verena będzie walczyć na śmierć i ży
cie, żeby bronić brata, i szczerze mówiąc, nie mógł jej za
to winić. On też dla swojego zrobiłby wszystko.
Jak zatem spełnić obietnicę daną Wychamowi? Zdawało
się, że węzeł jest nie do rozplatania. Zresztą nawet gdyby je
mu i Verenie udało się dojść do porozumienia w sprawie li
sty Humforda, zostawała jeszcze kwestia ich wzajemnych
stosunków.
Pragnął jej. Chciał ją mieć przy sobie nie tylko przez kil
ka godzin, ale rano, w południe i w nocy. Pożądanie się wy
pali, zawsze tak się działo. Ale tymczasem... Jeszcze nigdy nie
czuł równie silnej żądzy. Nigdy nie doświadczył takiej gorą
cej namiętności połączonej z czymś jeszcze... może czułością.
Ze smutkiem potrząsnął głową, wiążąc krawat. Drzwi
sąsiedniego pokoju otworzyły się i zamknęły. Potem na
korytarzu rozległy się kroki stłumione przez gruby chod
nik. Verena minęła sypialnię i zeszła po schodach, szelesz
cząc spódnicami.
Brandon usłyszał szmer głosów w holu, a następnie
trzask drzwi wyjściowych.
212
Zbliżył się do łóżka, żeby wziąć stojące przy nim buty.
Prześcieradła i kołdra były skotłowane, poduszki rozrzu
cone. Uśmiechnął się na wspomnienie chytrej miny Vere-
ny, gdy przyszpilona przez niego do materaca próbowała
się uwolnić.
Humor trochę mu się poprawił. Nie było sensu mar
twić się o przyszłość. Z pewnością znajdą listę i zrobią, co
muszą. Do tego czasu upłynie tydzień, może dwa. Wyjrzał
na korytarz, by się upewnić, że w pobliżu nie ma Herbert-
sa, po czym wyszedł z sypialni Vereny i cicho opuścił dom.
Słońce przedarło się przez chmury i zdążyło ogrzać po
wietrze. Brandon zatrzymał się na najniższym stopniu i ro
zejrzał po ulicy. Wszystko wydawało się świeże. Uśmiech
nął się do siebie i cisnął monetę ulicznikowi w obszarpanym
granatowym płaszczu, stojącemu obok powozu.
Chłopak sprawdził monetę zębami, wymamrotał po
dziękowanie, schował ją do kieszeni i odszedł.
Brandon wsiadł do powozu. Jedną rzecz wiedział na
pewno. Póki James przebywał w Londynie, Verenie gro
ziło niebezpieczeństwo, dlatego on zamierzał być częściej
obecny w jej życiu.
St. Johnowie zawsze dbali o bliskich. I przez ten czas,
choćby krótki, Verena będzie należała do niego, w każ
dym rozkosznym calu.
17
Nie żyłbym inaczej, gdybym był bogatym człowie
kiem. Mam skromne potrzeby. Jedyne, czego pragnę, to
duży dom, piękne powozy, najlepsze konie, eleganckie
stroje, loża w operze blisko książęcej, mistrz kuchni, so
lidne kieszonkowe i jedna czy dwie kochanki.
Belvins, lokaj diuka Devonshire'a, do swojego pana, po
magając mu włożyć płaszcz.
Gdy Brand dotarł do domu, Poole, który usłyszał głos
swojego pana, natychmiast podjął starania, żeby uczynić
jego egzystencję jeszcze bardziej żałosną. Próbował go
mianowicie namówić na musztardowy okład na pierś.
Chory musiał długo protestować, niemal szeptem, żeby
kamerdyner wreszcie zostawił go w spokoju.
W końcu Brandon uciekł do White'a. W tym błogosła
wionym przybytku wziął gazetę i zaszył się w kącie. Oczy
wiście nie czytał. Umysł miał zbyt zaabsorbowany trud
ną sytuacją, żeby móc sobie pozwolić na taki luksus.
Ale papierowa bariera chroniła go przed próżną gada
niną i złośliwymi żartami, które bez wątpienia by się po
sypały, gdyby ktoś go usłyszał.
Po godzinie sączenia herbaty solidnie wzmocnionej
brandy, stwierdził, że gardło mniej go boli. Mógł już wy
powiedzieć normalnie kilka słów.
214
Ucieszył się, ale nie dawała mu spokoju myśl, że powi
nien szybko podjąć jakieś zdecydowane działanie. Prze
wracał stronice, bezmyślnie patrząc na ogłoszenia.
W końcu ze zniecierpliwieniem odłożył gazetę i wy
ciągnął przed siebie nogi. Musi znaleźć tę przeklętą listę.
Zarówno ze względu na Verenę, jak i Wychama. Ale co
zrobi, gdy już ją będzie miał? Zmarszczył brwi. Może spo
rządzi kopię i...
- Brandon?
- Roger! - wychrypiał i natychmiast pomasował gardło.
Było za wcześnie na okrzyki.
Wycham stał przed nim blady i zmęczony, w pognie
cionym surducie i niedbale zawiązanym fularze. Przecze
sał ręką włosy i uśmiechnął się słabo.
- Wiem, że kazałeś mi trzymać się z daleka, ale musia
łem przyjechać.
Brandon wskazał mu krzesło. Roger rozejrzał się ner
wowo i przesunął je za dużą roślinę, tak że prawie cał
kiem się za nią ukrył.
- Właśnie przyjechałem do miasta i zajrzałem do cie
bie. Twój kamerdyner powiedział, że nie najlepiej się czu
jesz. - Wicehrabia popatrzył na niego z troską. - Jesteś
chory?
St. John potrząsnął głową.
- To tylko gardło. Co tu robisz?
- Nie mogłem dłużej znieść niepewności. - Roger na
chylił się do przodu i dodał z przejęciem: - Colburn wy
słał list do mojego ojca. Gdybym nie był czujny, staruszek
by go dostał i . . .
- Colburn?
- Pracuje w ministerstwie. To na niego natknąłem się
u Humforda. Na niego i jeszcze jednego mężczyznę, Far-
radaya czy Farrawaya, nie pamiętam! - Roger nerwowo
215
zwilżył wargi. - Jeszcze nie znalazłeś? Wiesz, gdzie jest?
Wszyscy zdawali się sądzić, że zguba jest w domu West-
forthów, jednak Brand miał co do tego wątpliwości. Ve-
rena i James szukali wszędzie... Ale gdzie indziej mogła
być ta cholerna lista, jeśli nie tam?
Odepchnął od siebie tę myśl. Verena miała już dość
własnych kłopotów.
- Potrzebuję więcej informacji - wychrypiał.
- Więcej? Już powiedziałem ci wszystko, co wiedzia
łem. - Wycham zgarbił się na krześle. - Sytuacja jeszcze
się pogorszyła.
Brandon uniósł brwi.
- Przepraszam. Nie chciałem być melodramatyczny. -
Roger potarł twarz rękami. Wyglądał na dziesięć lat star
szego. - W liście z ministerstwa, który przechwyciłem,
Colburn daje mi tydzień na zwrot listy, bo inaczej mnie
aresztuje.
Tydzień. Do diaska!
- Czy Humford wspomniał, co jest na tej liście?
- Podejrzewam, że nazwiska. Dziesięć, może dwana
ście. Nie wiem. - Przez twarz Wychama przemknął cień.
- Muszę podziękować ci za pomoc. Byłeś w porządku, na
tomiast ja... - Uśmiechnął się blado. - Nie zawsze postę
powałem tak, jak trzeba. Zmarnowałem dotychczasowe
życie. Ojciec ma rację. Ale teraz się zmienię.
- Wszyscy robimy rzeczy, których po fakcie żałujemy.
Roger wytarł dłonie o spodnie.
- Nigdy więcej nie będę robił zakładów ani grał w kar
ty. I zacznę częściej odwiedzać ojca. On wie, że coś jest
nie w porządku, ale nie powiedział ani słowa.
Brand słyszał ból w głosie przyjaciela i żałował, że nie
potrafi dodać mu otuchy.
- Zrobię, co w mojej mocy, obiecuję.
216
Wszystkie słowa wypowiedział całkiem głośno. Dzięki
Bogu za gorącą herbatę. Z każdą chwilą z jego gardłem
było lepiej.
Uśmiech Rogera tym razem wydawał się szczery.
- Uda ci się, Brandonie. Zawsze ci się udaje.
Mijający ich członek klubu rzucił St. Johnowi pozdro
wienie i z ciekawością zerknął na jego niechlujnego towa
rzysza.
Wycham dotknął fularu.
- Muszę iść. Jeśli Colburn się dowie, że jestem w mie
ście... Brand, proszę, informuj mnie na bieżąco. Oszaleję,
jeśli nie będę wiedział, co się dzieje. Wyślij wiadomość do
mojego mieszkania. Lokaj dostarczy mi ją szybciej niż
poczta.
Brandon skinął głową.
- Powiadomię cię, gdy tylko się czegoś dowiem.
Roger chwycił jego dłoń w obie swoje i uścisnął.
- Dziękuję! Wiesz, że bym nie przyjechał, gdyby nie ten
cholerny list Colburna. Nie zamierzałem cię popędzać.
Może nadeszła pora, żeby spotkać się z ministerialny
mi urzędnikami, którzy mieli czelność grozić synowi hra
biego.
- Gdzie można znaleźć tego Colburna?
Wycham zbladł.
- Nie! Nie chcesz chyba... Trzymaj się od niego z dale
ka, Brand. To nie jest miły człowiek.
Podobnie jak Brandon, kiedy musiał bronić przyjaciół
albo rodziny. Poza tym istniała możliwość, że Colburn
będzie w stanie pomóc Verenie. Ktokolwiek szantażował
Jamesa, wiedział o Humfordzie i jego liście. Istniał mię
dzy tymi dwiema sprawami jakiś związek i ministerstwo
mogło wiedzieć jaki.
Brand był gotów chwytać się każdej szansy, choćby ni-
217
kłej. Nadal prześladował go widok twarzy Vereny, gdy
powiedział jej o śmierci Humforda.
- Muszę iść - oznajmił Roger. - Mogą wysłać kolejny
list do mojego ojca, żeby tylko dostać ode mnie tę choler
ną listę. Tyle że ja jej nie mam! A nawet gdybym miał... -
W jego oczach pojawiła się panika. - Czy ty... Dostałeś się
do domu lady Westforth?
St. John skinął głową.
- To dobrze. Ale bądź ostrożny. Z początku myślałem,
że Verena jest niewinna, że została wplątana w sprawę
przez niefortunne okoliczności. Teraz... - Wycham za
śmiał się nerwowym śmiechem. - Już nie wiem, komu
i w co wierzyć.
Brand poczuł irytację, lecz szybko ją zdusił.
- Wszystko będzie dobrze.
- Nie zasługuję na takiego przyjaciela - stwierdził Ro
ger i dodał z wdzięcznością: - I jestem świadomy, jaki dług
mam wobec ciebie.
- Porto - rzucił Brandon. - Całe skrzynie.
Wycham zdobył się na uśmiech.
- Są twoje. A teraz już naprawdę muszę iść. Powrót do
domu zajmie mi większą część dnia. Uważaj na siebie,
Brand. Pamiętaj, co przydarzyło się Humfordowi.
Było mało prawdopodobne, żeby Brandon o tym zapo
mniał. Za każdym razem, gdy myślał o zabójstwie, widział
rozszerzone fiołkowe oczy Vereny. Patrzył, jak Roger od
dala się szybkim krokiem, ze zwieszoną głową i zgarbio
nymi plecami. Postąpił głupio, że przyjechał do miasta.
Brand zamówił jeszcze jedną herbatę z brandy. Jeśli
miał stawić się w jaskini lwa, potrzebny był mu normal
ny głos.
218
Kilka godzin i kilka filiżanek herbaty później poczuł
się dużo lepiej, ale przeraził go własny głos: gruby, zdar
ty i chropawy, jakby jego właściciel spędził lata na mo
rzu. Na szczęście już nie drżał, więc Brand nie mógł się
skarżyć.
Wszedłszy do niewielkiego biura przy Timms Street,
zdjął płaszcz i kapelusz.
- Dzień dobry. Pan St. John do lorda Colburna.
Młodzieniec o wąskiej twarzy i wyłupiastych oczach
zerwał się zza biurka.
- Tak, sir! Dostaliśmy pański list godzinę temu. Lord
Colburn czeka.
Poprowadził gościa wysokim, zimnym korytarzem, za
pukał do ciemnobrązowych drzwi, po czym je otworzył.
Oczom Branda ukazał się wąski, przytulnie urządzony
pokój. Na podłodze z desek leżał wyblakły dywan,
wzdłuż ścian ciągnęły się półki pełne książek, gazety by
ły ułożone w stosy. W rogu stało duże dębowe biurko,
a obok niego, na pozór bezładnie, kilka krzeseł.
Dzień był pochmurny, więc paliła się lampa, oświetla
jąc pomieszczenie żółtym blaskiem. W gabinecie siedzieli
dwaj mężczyźni, jeden przy biurku, drugi trochę z boku,
niemal ukryty w cieniu. Obaj wstali na powitanie gościa.
Sir Robert Colburn miał wygląd dobrotliwego dziadu
nia o siwych włosach i oczach okolonych zmarszczkami.
- Pan St. John. Kiedy otrzymałem pańską prośbę o spo
tkanie, pozwoliłem sobie wezwać Farraguta, jako że
szczególnie interesuje się sprawą, którą chce pan omówić.
Niski, łysiejący mężczyzna o przenikliwych czarnych
oczach i grubej szyi ukłonił się i powiedział:
- St. John.
Brand skinął głową.
- Przepraszam za mój głos, panowie.
219
- Chrypka? Miesiąc temu miałem ten sam kłopot. Mo
że chciałby pan odrobinę brandy? Albo gorącej herbaty?
Piję ją codziennie punktualnie o czwartej. Działa cuda.
Brand pomyślał, że pęknie, jeśli wypije jeszcze jedną fi
liżankę, ale uznał, że może jej potrzebować, zanim spo
tkanie dobiegnie końca.
- Chętnie.
Colburn podszedł do tacy stojącej na biurku, napełnił
dwie filiżanki i dolał do nich odrobinę brandy. Następnie
jedną postawił przed gościem, a drugą obok dużego fote
la z wysokim oparciem.
- Dziękuję. - W tym momencie Brandon dostrzegł na
sobie spojrzenie drugiego mężczyzny i protekcjonalny
wyraz malujący się na jego kwadratowej twarzy. - Pan nie
pije herbaty, panie Farragut?
Usta zagadniętego wykrzywił słaby uśmieszek.
- To napój dla kobiet i bogaczy, którzy paradują z za
dartymi nosami.
Colburn skrzywił się lekko.
- Panu Farragutowi brakuje ogłady towarzyskiej, ale
jest jednym z moich najlepszych agentów. Właśnie dlate
go wziąłem go do tej sprawy.
- Sprawy?
Sir Robert odstawił filiżankę i westchnął ciężko.
- Obawiam się, że tak. Ale przejdźmy do rzeczy. By
łem zaskoczony, kiedy otrzymałem pański list, choć wła
ściwie powinienem się go spodziewać. St. Johnowie są
znani z odwagi, a frontalny atak zawsze jest najskutecz
niejszy.
- Wie pan, dlaczego tu przyszedłem.
- Wicehrabia Wycham.
- Roger nie jest zamieszany w tę historię. Obawiam się,
że popełniliście błąd.
220
- Błąd? - Farragut zaśmiał się nieprzyjemnie. - My nie
popełniamy błędów, panie St. John. Wycham jest winny
jak...
- Arthur. - Colburn potrząsnął głową.
Farragut jeszcze chwilę ruszał ustami, jakby poprzestał
na spiorunowaniu gościa wzrokiem.
Jego przełożony westchnął.
- Wiem, że chce pan oczyścić nazwisko przyjaciela, ale
sprawa nie wygląda dobrze. Zgubiliśmy pewną rzecz. Jest
warta dużo pieniędzy, ale szukamy jej z innego powodu.
Chodzi o ratowanie życia.
- Czyjego?
- Paru bardzo cennych osób. Lista zawiera nazwiska na
szych najlepszych agentów działających w różnych euro
pejskich portach. Musimy ją odzyskać. Jeśli wpadnie
w niepowołane ręce, nasi ludzie zginą. - Potrząsnął głową
ze szczerą troską w niebieskich oczach.
- Domyślałem się, że to coś ważnego, ale...
- Najgorsze, że nie tylko my jej szukamy, ale również
ktoś, kto jest gotowy zabijać w razie konieczności.
- Na przykład Humforda?
Colburn się zawahał, po czym skinął głową.
- N i e przewidzieliśmy takiego niebezpieczeństwa.
Oczywiście cała sytuacja to po części jego wina.
- Pracował dla pana?
Gospodarze wymienili spojrzenia.
- Czasami, w drobniejszych sprawach, wykorzystywa
liśmy go jako kuriera...
- Tylko, kiedy byliśmy zmuszeni - dodał Farragut,
krzywiąc wargi.
Najwyraźniej nie miał dobrego zdania o Humfordzie.
Brandon podejrzewał, że ten człowiek źle myśli o wszyst
kich.
221
- Dawaliśmy mu tylko mało ważne zlecenia - powie
dział Colburn z lekceważącym uśmiechem. - Nie robili
byśmy tego w ogóle, ale jego wuj ma pewne wpływy
w Izbie Lordów, a od niej zależą nasze fundusze.
- Co przydarzyło się Humfordowi?
- Popełnił bardzo głupi błąd. Dwa tygodnie temu znik
nął jeden z naszych stałych agentów. Byliśmy zdumieni,
bo ta kobieta służyła u nas od lat. Z desperacji zwrócili
śmy się do Humforda. Nie uprzedziliśmy go, jak ważne
ma zadanie. Uznaliśmy, że im mniej będzie wiedział, tym
lepiej. - Colburn potrząsnął głową. - Niestety przeliczy
liśmy się w naszym rozumowaniu.
Farragut prychnął.
- Ten człowiek był głupcem. Zabójca, który go udusił,
marnował czas. Humford ledwo trzymał się na nogach.
Wepchnięcie do Tamizy w zupełności by wystarczyło.
Przełożony posłał mu ostre spojrzenie.
- Niezależnie od kłopotów, jakie nam Humford spra
wiał, naprawdę żałujemy, że zginął.
- A ja nie - burknął Farragut. - Krzyżyk na drogę.
Colburn go zignorował.
- Sądzimy, że Humford komuś powiedział o swojej mi
sji. Komuś, kto potrafił ocenić wartość przesyłki. Sądzi
my, że ten osobnik czekał na niego pod domem lady
Westforth, następnie zaciągnął go w boczną uliczkę i tam
udusił.
Brand opuścił wzrok na filiżankę. Morderca czatował
pod domem Vereny!
- Dlaczego pan uważa, że Wycham ma coś wspólnego
z tą sprawą? Nie jest zdolny do takiej zbrodni.
Farragut uśmiechnął się szeroko.
- Nie zna pan swojego przyjaciela tak dobrze, jak pan
sądzi. Miał zarówno motyw, jak i okazję.
222
- Jaki motyw?
- Czterdzieści tysięcy funtów długów karcianych - od
powiedział Colburn. - Wycham jest zdesperowany. A zde
sperowani ludzie nie zawsze postępują tak jak w normal
nych okolicznościach.
Dobry Boże. Jak Roger powie ojcu?
- Nie wiedziałem, że ma tyle długów, ale nie jest typem
człowieka, który w takiej sytuacji morduje.
Farragut prychnął.
- Więc dlaczego ukrywa się u tatusia, skoro jest niewinny?
- Czeka, aż znajdę listę i udowodnię jego niewinność.
Colburn upił łyk herbaty i z cichym szczęknięciem od
stawił filiżankę na spodek.
- Jeśli Wycham nie zrobił tego sam, możliwe, że kogoś
wynajął.
- Wykluczone.
- Widziano go z ludźmi, których mamy powody posą
dzać o działanie na szkodę kraju.
- Jest winien pieniądze i rozmawia z niewłaściwymi
osobami. - Brandon wzruszył ramionami. - Jeśli to wy
starczy, żeby stać się podejrzanym, musielibyście wezwać
na przesłuchanie co najmniej połowę towarzystwa.
- Panie St. John - zaczął Colburn, marszcząc brwi - nie
sądzę, żeby pan rozumiał, jak poważna jest sytuacja. Zgo
dziłem się z panem spotkać z dwóch powodów. Po pierw
sze, uznałem, że może nam pan pomóc w bardzo ważnej
sprawie. Po drugie, istnieje prawdopodobieństwo, że pa
nu, lady Westforth i nawet Wychamowi, jeśli rzeczywi
ście jest niewinny, też grozi niebezpieczeństwo.
Dzięki Bogu, że Roger znajdował się w drodze do De-
vonshire. Ale Verena... Sama w Westforth House, z garst
ką służby do obrony. Dobrze wiedział, jak łatwo dostać
się niepostrzeżenie do jej domu.
223
Poruszył się niecierpliwie.
- Jakie macie dowody?
Farragut sapnął, jego uszy poczerwieniały.
- Przeciwko pańskiemu przyjacielowi? Nie tyle, ile by
śmy chcieli, ale dość, żeby go zamknąć, póki nie zdecydu
je się współpracować.
Brandon utkwił w nim zimne spojrzenie.
- Dość, żeby usprawiedliwić rujnowanie jego życia?
- Rujnowanie? - Agent wykrzywił usta. - Niech pan za
pyta Humforda, jak to jest mieć rozcięte gardło, oczy wy
jedzone przez ryby...
- Farragut! Ostrzegałem, żebyś pamiętał o manierach.
Chyba powinieneś nas opuścić.
Skarcony podwładny zaczerwienił się tak jak jego uszy
i łypnął spode łba na Colburna, ale po chwili odsunął
krzesło i wstał.
- Dobrze, pójdę, ale niech ten człowiek wie, że znaj
dziemy listę, w taki czy inny sposób.
Posłał Brandonowi ostrzegawcze spojrzenie, po czym
wymaszerował z gabinetu i trzasnął za sobą drzwiami.
- Musi pan mu wybaczyć. To on znalazł ciało Humforda.
- Pan Farragut chyba mnie nie lubi.
- Arthur? - Colburn się uśmiechnął. - On nie lubi każ
dego, kto nie jest w służbie. Powinien pan słyszeć, jak po
kpiwał z księcia.
- Przynajmniej jestem w dobrym towarzystwie.
- Istotnie. - Uśmiech zniknął z twarzy Colburna,
w oczach znowu pojawił się niespokojny wyraz. - St.
John, waham się, czy w pańskiej trudnej sytuacji prosić
o przysługę. Jest pan blisko z Wychamem. Zdaje się, że
obaj byliście w Eton.
Brandon kiwnął głową.
Colburn powiódł palcem po krawędzi filiżanki.
224
- Waham się, bo chodzi o delikatną kwestię. Zauważy
liśmy, że zaprzyjaźnił się pan również z lady Westforth.
Pewnie obserwowali dom. Ta myśl nie dodała Brando
nowi otuchy. Do diabła, było gorzej, niż przypuszczał. Ża
łował, że nie może gdzieś ukryć Vereny, póki sprawa się
nie wyjaśni. Wiedział jednak, że ona i tak nie zgodziłaby
się na ucieczkę.
- Ale bałagan! - mruknął.
Usta lorda drgnęły.
- Tak. Bardzo duży bałagan. Panie St. John, nie wie pan
przypadkiem, kto ma listę?
- N i e .
Colburn przez chwilę nie odrywał od niego wzroku.
Potem westchnął.
- Tak myślałem, ale łudziłem się, że...
- Jest pan pewien, że Humford miał tę listę ze sobą,
kiedy szedł do lady Westforth? Może gdzieś ją zostawił.
- Nie. Miał ją przy sobie, kiedy wchodził do jej domu.
Wiemy to z całą pewnością.
- Jak to możliwe?
Colburn się uśmiechnął.
- Proszę mi zaufać. Informacja jest pewna. Inna spra
wa, co potem stało się z listą. - Wzruszył ramionami. -
Pociesza nas jedynie fakt, że zabójca Humforda nie zna
lazł tego, czego szukał.
- N i e podoba mi się to wszystko.
- Mnie również. - Colburn westchnął po raz kolejny. -
Dlatego chciałbym, żeby zostawił pan tę sprawę nam. Mo
żemy dać lady Westforth ochronę.
- Tak jak Humfordowi.
- To był błąd. - Colburn splótł ręce. - Lady Westforth
jest uroczą kobietą. N i k t tego nie kwestionuje. Ale powinie
nem pana ostrzec, że ona i jej brat ukrywają parę rzeczy.
225
Brandon nic nie powiedział. Nie był zaskoczony, że Ve-
rena ma swoje tajemnice. Sam się tego domyślał. Nigdy nie
udawała, że jest niewinną panienką na wydaniu. Była doj
rzałą, namiętną kobietą, która sporo w życiu doświadczy
ła. Pewnego dnia zamierzał poznać wszystkie jej sekrety.
Colburn odsunął fotel od biurka.
- Widzę, że jest pan uparty. Niechętnie to mówię, ale
jeśli lista natychmiast się nie znajdzie, będziemy musieli
podjąć stosowne kroki.
- Jakie?
- Jeśli to okaże się konieczne, wsadzimy wicehrabiego
Wychama i lady Westforth do aresztu i zatrzymamy ich
tam, póki się nie dowiemy, gdzie jest zguba.
- Skąd pan wie, że nie została zniszczona albo wywie
ziona.
- Bo znamy ludzi zainteresowanych jej kupieniem.
Wszyscy czekają. Ponieważ żaden nie wyjechał z kraju,
zakładamy, że lista nadal tu jest.
Brandon podniósł się z krzesła.
- Dziękuję za rozmowę. Dużo się od pana dowiedzia
łem.
Colburn też wstał.
- Jesteśmy jak otwarta księga, panie St. John. Jeśli bę
dzie pan miał jeszcze jakieś pytania, proszę przyjść. Od
powiem na nie w miarę możności.
Brandonowi raptem wpadła do głowy pewna myśl.
- Jakiej wielkości jest ta lista? - zapytał.
- Jakiej wielkości? - Colburn rozłożył dłonie, żeby po
kazać wymiary karteczki. - O, taka.
Brand pokiwał głową.
- Dziękuję. Będziemy w kontakcie.
- Świetnie. A, panie St. John, jeśli znajdzie pan listę,
mam nadzieję, że pan ją nam przyniesie.
226
Brandon się zawahał.
- Tak. Przekażę ją bezpośrednio panu.
- To wszystko, o co proszę. - Między brwiami Colbur-
na pojawiła się mała zmarszczka. - Trzeba sprytnego czło
wieka, Żeby uknuć tego rodzaju intrygę. Uważam, ze
z dwojga pańskich przyjaciół, lady Westforth jest by
strzejsza.
Brandon nie zamierzał kwestionować tego spostrzeże
nia. Wyciągnął rękę.
- Powodzenia, St. John - rzekł Colburn, ściskając jego
dłoń. - Naprawdę chciałbym, by pan udowodnił, że się
mylimy w tej sprawie. We wszystkich jej aspektach.
18
Wolę mieć nowego konia niż kochankę. Zawsze przy
jemnie jest być miło witanym za cenę marchewki zamiast
rubinowego naszyjnika.
Jego lordowska mość, diuk Devonshire, do swojego
przyjaciela, sir Roberta Daltry'ego, na targu końskim Tat-
tersall.
Verena opadła na sofę w bawialni. Białe organdynowe
spódnice rozłożyły się wokół niej jak wielki kwiat.
- Jestem zbyt zmęczona, żeby jeszcze komuś złożyć wi
zytę. N o g i mnie bolą, włosy mi oklapły przez ten okrop
ny deszcz. Jeśli chcesz porozmawiać z lady Bessington, bę
dziesz musiał pojechać do niej sam.
To był męczący dzień, spędzony na odwiedzaniu
wszystkich osób, które brały udział w tamtej nieszczęsnej
kolacji. Stracili tylko czas. Ponieważ wieść o śmierci lor
da Humforda już rozeszła się w towarzystwie, usłyszeli
o nim same pochlebne opinie.
Dobrze, że nie wiedziano, jak zginął. Mówiono tylko,
że utonął w Tamizie, zapewne jako ofiara napadu rabun
kowego.
Verena powściągnęła dreszcz; jaka straszna śmierć.
James spacerował przed kominkiem, z rękami założony
mi za siebie.
228
- Zobaczę się z lady Bessington wieczorem w teatrze.
To ostatnia z osób biorących udział w twoim przyjęciu.
Oczywiście poza Wychamem.
Dziwne, że wyjechał z miasta w pełni sezonu. Verena
poznała go przed dwoma laty w domu gry. Wycham był
tam stałym gościem.
Zastanawiała się, czy Brandon wie coś o miejscu jego
pobytu. Próbowała wyobrazić sobie przyjaźń niedojrzałe
go wicehrabiego z St. Johnem, ale nie mogła.
James potarł ręką twarz.
- Cały dzień poświęciliśmy na szukanie śladów i nic nie
znaleźliśmy.
- Może dowiemy się czegoś od lady Bessington. Ktoś
musiał zauważyć, że Humford dziwnie się zachowuje.
- Mam nadzieję - powiedział brat. - Nienawidzę teatru,
ale podobno ona nie opuszcza żadnego przedstawienia.
-Ja też nie lubię teatru. Ojciec potrafiłby przyćmić każ
dego aktora.
- Owszem. Jeśli złapię lady Bessington przed pierw
szym aktem, zaraz potem ucieknę.
Verena zrzuciła buty. Odwiedzili dzisiaj aż dziewięć
osób. Dziewięć domów, dziewięć długich, nudnych roz
mów, niezliczone filiżanki letniej herbaty i tace starych
ciasteczek.
Nie tknie herbaty do końca życia.
James przystanął i zmarszczył czoło.
- Musimy podsumować, czego się dowiedzieliśmy.
- Tego, że lady Jessup szuka ochmistrzyni, a pan Sin
clair ma najlepsze biszkopty. Muszę wziąć od niego prze
pis dla kucharki.
Brat zmierzył ją wzrokiem.
- Byłaś dziś w wyjątkowej formie.
Verena przygryzła wargę. Rzeczywiście zachowywała
229
się dość swobodnie i dużo mówiła, ale tylko z obawy, że
jeśli przestanie myśleć, sparaliżuje ją strach o brata.
Przyjrzała mu się bacznie. Był trochę blady. Podejrze
wała, że jest zdesperowany.
Ona również. I dlatego cały dzień próbowała skupić się
na przyjemniejszych rzeczach. Takich jak ostatnia noc,
władcze dłonie Brandona na jej ciele, zapach wody koloń-
skiej na pościeli, jego błyszczące oczy.
Na samo wspomnienie przebiegł ją dreszcz. Był zdu
miewającym mężczyzną. Szkoda, że takim apodyktycz
nym. Oczywiście w sypialni ta cecha okazywała się zale
tą, ale w codziennym życiu mogła prowadzić jedynie do
niezgody.
I rozczarowania. Brandon St. John obracał się w wyż
szych sferach, w których ona nigdy nie będzie mile wi
dziana.
Ale przecież nie miało znaczenia, co o niej sądzi towa
rzystwo. A n i ona, ani Brandon nie zamierzali dopuścić do
tego, żeby ich znajomość się rozwinęła.
I tak powinno zostać, upomniała się surowo. Poprawiła
bransoletkę z granatami, żeby zapanować nad emocjami.
- Słyszałaś mnie?
Verena zamrugała.
- Ja... a coś mówiłeś?
- Najwyraźniej do siebie. Co się z tobą dzieje? Od ra
na zachowujesz się dziwnie...
W tym momencie rozległo się pukanie i do salonu wsa
dził głowę Herberts. Błysnął w uśmiechu złotym zębem.
- A tu pani jest! Przyszedł gość. Mam go wprowadzić?
- Nie zaglądaj w ten sposób do pokoju. Wyglądasz jak
duch bez ciała. Wejdź do środka i powiedz, co masz do
powiedzenia.
Kamerdyner się rozpromienił, ale został na miejscu.
230
- Duch? Może następnym razem, jak będę anonsował
gościa, krzyknę: Buu! - Zrobił straszną minę i przewrócił
oczyma. - Uuuuuu!
Verena musiała pohamować uśmiech. Jednocześnie po
czuła ulgę, że nadal jest zdolna do wesołości.
- K i m jest nasz gość?
Sługa popatrzył na nią szelmowsko.
- Zna go pani bardzo dobrze.
Serce Vereny przyspieszyło. Do licha, dlaczego reagu
je w ten sposób na samą myśl o Brandonie?
- Pan St. John?
- We własnej osobie. Muszę stwierdzić, że to miła od
miana widzieć go w koszuli na grzbiecie.
Verena poczuła, że płonie jej twarz. Rzuciła szybkie
spojrzenie na brata i zobaczyła, że James gapi się na ka
merdynera, jakby przeżył ciężki wstrząs.
- Wprowadź pana St. Johna - poleciła w nadziei, że brat
nie odzyska głosu przed wyjściem sługi.
- Co.... - Głos Jamesa zabrzmiał podobnie jak ich ojca. -
O co tutaj chodzi?
- A kto wie, co ma na myśli Herberts? Och! Gdzie mo
je buty?
Odegrała małe przedstawienie z ich szukaniem i wkła
daniem. Dzięki temu James nie widział jej twarzy, czer
wonej jak poduszki na sofie. Gdy się wyprostowała,
w progu stał Brandon. U k ł o n i ł się i spojrzał jej w oczy
w taki sposób, że zaparło jej dech.
Wyglądał wspaniale. Cudownie. Wysoki, przystojny,
czarne włosy opadały mu na czoło, czarny surdut leżał
idealnie.
- Lady Westforth - powiedział, muskając oddechem jej
palce.
Zadrżała.
231
- Odzyskał pan głos.
Jeszcze głębszy niż zwykle, zachrypnięty i uwodziciel
ski. Na sam jego dźwięk Verenie zmiękły kolana. Bran-
don nadał trzymał jej dłoń, kciukiem głaszcząc kostki.
- Mogę mówić, ale jeszcze nie śpiewać - powiedział.
- Więc nie będziemy pana do tego namawiać. Zaraz ka
żę podać herbatę.
- Nie, dziękuję. Piłem ją przez cały dzień, żeby wyle
czyć gardło. Jeszcze jedna filiżanka, i moje oczy zrobią się
brązowe.
Jego kciuk kreślił linie na delikatnej skórze jej dłoni.
Dotyk wzbudził w Verenie uczucia, które wolała ukryć
przed bystrookim bratem. James obserwował ją bacznie,
z pochmurną miną.
Do licha! Nie chciała, żeby mieszał się w jej intymne
sprawy. Siląc się na obojętność, zabrała rękę i wskazała
Brandonowi krzesło naprzeciwko sofy.
- Może pan się rozgości, panie St. John? Pan Lansdowne
i ja...
- Ma pani na myśli Jamesa, prawda? - Brandon usiadł
na wskazanym miejscu. - A może nie zwraca się pani do
brata po imieniu?
Verena gwałtownie wciągnęła powietrze. Co on wypra
wia? James przeszył ją wzrokiem.
- Powiedziałaś mu.
Verena poczuła się, jakby była przezroczysta, a jej emo
cje były widoczne dla całego świata. Założyłaby się, że
James domyśla się wszystkich szczegółów jej schadzki.
Bez wątpienia aż się palił, żeby wrócić do siebie i napisać
do ojca długi list.
Do diaska! To była ostatnia rzecz, jakiej potrzebowała:
ojciec przybywający na białym koniu i domagający się za
dośćuczynienia. A właśnie tak by postąpił, gdyby się do-
232
wiedział. Tyle że nie byłby rycerzem na bojowym ruma
ku, lecz jeźdźcem Apokalipsy.
- Powiedziałam panu St. Johnowi, że jesteś moim bra
tem, bo myślał, że my... - Wykonała ręką nieokreślony gest.
James łypnął na nią groźnie, ale nic nie powiedział.
- Powiedziała również o pańskich listach miłosnych.
Mam w związku z nimi kilka pytań.
Verena omal nie jęknęła. Co on próbuje osiągnąć?
James zesztywniał, jego oczy ciskały błyskawice.
- Nie rozumiem, co pana obchodzą moje sprawy, St.
John.
Może Brandon chciał wprawić ją w zakłopotanie, naj
pierw przed jej własnym bratem, a potem przed całym
miastem. Wkrótce wyśmiewałby się z niej cały Londyn.
Ciekawe, co pomyślałby James, gdyby zadarła spódni
ce, rzuciła się na tego impertynenta i gołymi pięściami wy-
tłukła z niego arogancję?
Co za czelność przychodzić do jej własnego domu
i zdradzać jej sekrety!
- Potrzebuję drinka - oświadczył nagle James.
Wstał z fotela, przeciął pokój i nalał sobie solidną por
cję brandy. Verena nachyliła się do Brandona i rzuciła ści
szonym głosem:
- Co ty wyprawiasz?
- Doszedłem do wniosku, że nie powinno być między
nami żadnych tajemnic.
- To urocze z twojej strony, ale ja lubię swoje sekrety.
Brandon uśmiechnął się szeroko, błyskając białymi zę
bami.
Verena zmrużyła oczy.
- Jeśli nadal będziesz tak postępował, nigdy więcej nie
porozmawiam z tobą w łóżku.
St. John wykrzywił wargi.
233
- I bardzo dobrze. Rozmowa to ostatnia rzecz, na któ
rą miałbym ochotę w twoim łóżku.
- O c h !
Co za obraźliwa uwaga. I intrygująca. Szczerze mó
wiąc, ona też wcale nie miała ochoty na pogawędki w sy
pialni.
- Próbujesz wprawić mnie w zakłopotanie?
Brandon zmarszczył brwi.
- Oczywiście, że nie! Dlaczego tak sądzisz? Ja tylko sta
ram się podsumować wszystko, co wiemy. Mój ojciec za
wsze mówił, że dzielone z kimś brzemię to połowa ciężaru.
James wrócił na fotel z kieliszkiem bursztynowego pły
nu w ręce. Zerknął na Verenę, potem na St. Johna i z po
wrotem na siostrę.
- Coś mówiłaś?
- N i c - odparła Verena, rumieniąc się. - Dyskutowali
śmy o potrzebie dyskrecji.
- A to dobre - skwitował James sarkastycznym tonem. -
Następnym razem, kiedy powierzę ci sekret, zapewne wy
piszesz go na szyldzie i powiesisz na frontowych drzwiach.
- Powiedziałam o tobie wyłącznie dlatego, że...
- St. John namotał ci w głowie i uwierzyłaś, że leży mu
na sercu twoje dobro. A to nieprawda. Jemu chodzi o coś
zupełnie innego.
- Nie jest taki zły - powiedziała Verena niechętnie.
Nie gorszy od niej. Jeśli miała być uczciwa, zeszłej no
cy to ona go sprowokowała, a rano praktycznie się na nie
go rzuciła, choć skończyło się inaczej, niż chciała.
Popatrzyła badawczo na Brandona, zastanawiając się,
jaki byłby skutek, gdyby dziś wieczorem zrobiła to samo.
Szybko jednak doszła do wniosku, że lepiej zapomnieć
o tej kuszącej myśli. Po co komplikować sprawy?
James zmierzył St. Johna wzrokiem.
234
- Jeśli wykorzysta pan moją siostrę, będzie pan miał ze
mną do czynienia.
Ku konsternacji Vereny ta perspektywa niemal ucieszy
ła Brandona.
- Wszystko źle zrozumiałeś - powiedziała szybko. -
Pan St. John zachowywał się w miarę po dżentelmeńsku,
nie licząc pierwszego spotkania, kiedy mnie pocałował.
Brat spojrzał na nią ostro.
- Pocałował cię? Kiedy, do diabła?
- Kilka tygodni temu - odparł za nią Brandon. - Pań
ska siostra całuje bosko.
Verena prychnęła.
- Powiedziałam „w miarę po dżentelmeńsku". - Skiero
wała oczy na brata. - Pan St. John przyszedł tutaj, żeby
połączyć siły.
- Nie potrzebujemy go - warknął James.
Czyżby? Przecież znaleźli się w patowej sytuacji. Nie
mieli żadnych tropów.
- Może nie, a może tak. Pan St. John już wszystko wie.
- Niezupełnie - powiedział Brandon łagodnie i przeniósł
wzrok na Lansdowne'a. - Jak się z panem skontaktowali
szantażyści? Przysłali list? Czy któryś złożył panu wizytę?
James spochmurniał.
- Nie powiem ani słowa.
Verena stłumiła westchnienie. Lansdowne'owie nie pozwa
lali osobom postronnym mieszać się w ich życie. Ale teraz...
Pomyślała o Humfordzie dryfującym po rzece twarzą w dół.
- Niech nam pomoże. Nie znaleźliśmy listy, choć wszę
dzie jej szukaliśmy.
- Nie potrzebujemy żadnej pomocy - oświadczył James
z uporem.
- A ja owszem - rzekł Brandon. - Mój przyjaciel może
zostać powieszony za zdradę, jeśli nie znajdę listy.
235
- A ja mogę obudzić się martwy, jeśli nie oddam jej
przeklętym szantażystom.
- Skąd pan wie, że pana i tak nie zabiją? Albo nie za
trzymają pańskich listów, żeby uzyskać coś jeszcze?
James z hukiem odstawił kieliszek na mały stolik przy
sofie i zerwał się z fotela.
- Dość tego! Nie wiem, co pan chce osiągnąć, St. John,
ale nie jest pan tutaj mile widziany.
Brand nie wyglądał ani trochę na zmieszanego.
- Szkoda, bo zdaje się, że mam pewną informację, któ
ra może ułatwić państwu poszukiwania.
Verena wystawiła głowę zza nóg brata, który zasłaniał
jej gościa.
- Co pan odkrył?
Brandon też się ku niej nachylił i uśmiechnął.
- Spotkałem się z pewnym człowiekiem, który pracuje
w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Lista jest mniej
więcej tej wielkości. - Pokazał jej rozmiary dłońmi.
- Taka mała? Szukaliśmy czegoś... James, możesz się od
sunąć? Trudno rozmawiać, kiedy stoisz między nami.
Po chwili wahania brat niechętnie spełnił jej prośbę.
- Jak możesz wierzyć temu człowiekowi?
Czy naprawdę ufała Brandonowi? Dziwne, ale chyba tak.
- Ojciec zawsze mówił, żeby słuchać swojego instynktu.
-A mój podpowiada, że twój się myli. - James spo-
chmumiał jeszcze bardziej. - Chwileczkę. Co miałaś na my
śli, mówiąc, że St. John odzyskał głos? Kiedy go stracił?
I skąd o tym wiedziałaś? A o co chodziło Herbertsowi...
- James, proszę - rzuciła Verena pospiesznie. - To nie
pora na taką rozmowę. Pan St. John przyszedł nam po
wiedzieć, co wie o zaginionej liście.
- Nie wierzę w ani jedno jego słowo. On po prostu chce
uwolnić swojego przyjaciela Wychama od podejrzeń.
236
Verena spojrzała na Brandona.
- Wychama?
James włożył kciuki do kieszonek kamizelki.
- A kogo ministerstwo obwinia o śmierć Humforda?
- On tego nie zrobił. Nie potrafiłby. - Brandon wyciąg
nął przed siebie długie nogi. Czuł się swobodnie, jak u sie
bie w domu. - Chcieliby państwo usłyszeć, czego jeszcze
się dowiedziałem?
Verena bez słowa skinęła głową. James tym razem nie
zaprotestował.
- Ministerstwo zleciło lordowi Humfordowi, żeby
przekazał pewną rzecz. Właśnie tę listę.
- Co na niej jest? - spytał Lansdowne.
Brandon zmarszczył brwi.
- Podobno nazwiska agentów działających na konty
nencie. Humford nie zdawał sobie sprawy, jak ważne do
stał zadanie.
- Dziwię się, że w ogóle mu je powierzyli - stwierdzi
ła Verena. - Nie był najbystrzejszy.
- Może uznali, że będzie mniej podejrzany. I gdyby nie
otworzył ust... Najwyraźniej podobało mu się zainteresowa
nie, które sobie zyskiwał dzięki drobnym przysługom dla
ministerstwa. Swoją nową misją też się komuś pochwalił.
- I ten ktoś go zabił - powiedział James.
- Od razu po tym, jak Humford wyszedł z Westforth
House. I chyba nie miał już przy sobie przesyłki, kiedy
zginął.
- Co wyjaśnia, dlaczego zabójca uznał, że lista jest tutaj.
St. John pokiwał głową.
- I dlaczego pan, Lansdowne, został ściągnięty do Lon
dynu.
James zesztywniał.
- Sądzi pan, że moje listy...
237
- Chcieli jakoś dotrzeć do pańskiej siostry. Ukradli l i
sty miłosne i wykorzystali je, żeby zmusić pana do przy
jazdu. Wiedzieli, że zjawi się pan u Vereny, a wtedy będą
mogli nakłonić ją do współpracy.
James nie odzywał się przez dłuższy czas. W końcu
westchnął.
- To ma sens.
Brandon skinął głową.
- Wycham mówi, że dzień przed kolacją u Vereny
Humford poprosił go, żeby za niego dostarczył listę. Na
jej przekazanie umówili się w Westforth House.
James wypuścił powietrze z płuc.
- Do diabła! Jeśli człowiek, który zamordował Hum-
forda, ukradł również moje listy, ja...
- Jest pan narażony na atak bezwzględnego osobnika -
dokończył Brand.
Verena przełknęła ślinę. Bratu groziło niebezpieczeń
stwo. Im wszystkim. Ze strachu mocniej zabiło jej serce.
James wstał z fotela i podjął spacer, ze zwieszoną gło
wą i rękami założonymi na plecach.
- Nie podoba mi się to wszystko.
- I słusznie. Zguby szukają dwie strony: rząd i szanta
żysta.
- Albo szantażyści - wtrąciła Verena.
- To możliwe - przyznał jej brat.
- Raczej bardzo prawdopodobne - orzekł Brandon.
James westchnął.
- Musimy... - Zatrzymał się i posłał St. Johnowi chmur
ne spojrzenie. - Dlaczego podzielił się pan z nami tą in
formacją? Co pan chce zyskać?
Brandon popatrzył na niego ze spokojem. Mógł ruszyć
do drzwi, nawet się nie oglądając. Pomóc Wychamowi
w inny sposób. Zwrócić się do Marcusa.
238
Ale teraz zmieniła się stawka.
Pomknął wzrokiem ku Verenie i dostrzegł troskę w jej
oczach. N i e zamierzał wyjść, póki nie rozwiąże zagadki.
Miał za dużo do stracenia: mające pięć stóp i dwa cale
zjawisko o jasnych włosach, fiołkowych oczach i rozkosz
nych krągłościach. Stało się jasne, że Verenie grozi więk
sze niebezpieczeństwo niż Wychamowi. Ona znajdowała
się najbliżej zaginionej listy.
Prawdę mówiąc, nie była bezpieczna od chwili, kiedy
Humford w całej swojej ignorancji wszedł do jej domu
i zasiadł przy stole w jadalni.
- Zostaję - oznajmił, mierząc Lansdowne'a wzrokiem. -
Jak długo będzie trzeba.
- A jeśli zmuszę pana do wyjścia? - rzucił James wo
jowniczym tonem.
- Nawet jeśli panu uda się ta sztuka, będę wracał do
skutku. St. Johnowie nigdy się nie poddają.
- A Lansdowne'owie nie pozwalają obcym mieszać się
w ich sprawy.
- Dobry Boże! - jęknęła Verena. - Co to ma być? Za
wody w pluciu? Zachowujecie się jak dwa koguty, które
chwalą swój ogon.
Brand musiał się uśmiechnąć. James wyglądał na zmie
szanego.
- Chyba pomyliła pani przysłowia.
- A pan stracił cały rozsądek. - Spojrzała na brata. - Ty
również. Szukaliśmy wszędzie tej przeklętej listy. Potrze
bujemy pomocy. Wolę, żeby to był St. John niż ktoś inny.
Brandon uniósł brwi. Verena dostrzegła jego minę i po
czerwieniała.
- Popełniłam błąd, mówiąc panu o wszystkim,, więc
równie dobrze możemy go wykorzystać.
Cudownie. Chciała jego pomocy nie dlatego, że w nią
239
wierzyła, tylko po prostu była zbyt uparta, żeby jeszcze
z kimś podzielić się sekretem.
Spojrzała na brata.
- No więc? Działamy razem? Czy mam zawołać Her-
bertsa, żeby odprowadził pana St. Johna do drzwi?
Brand czekał. Nie obchodziło go, co myśli James. Nie
zamierzał się stąd ruszyć na krok.
19
Kocham kobiety: wysokie, niskie, okrągłe, ale najbar
dziej zuchwałe. Te ostatnie nigdy nie marudzą i są często
dostatecznie bystre, żeby odpędzić nudę drugiego tygo
dnia znajomości.
Sir Robert Daltry do diuka Wexforda, grając w wista
u Boodlesa.
James utkwił nieruchomy wzrok w St. Johnie.
- Chciałbym najpierw się dowiedzieć, czego pan ocze
kuje po naszym partnerstwie.
Brandon wygładził rękaw surduta. Rozumiał nieufność
Lansdowne'a. Sytuacja nie sprzyjała wierze w ludzką na
turę.
- Ponieważ zmierzamy do tego samego celu, milej i roz
tropniej jest podróżować razem.
- Mam uwierzyć, że dzieli się pan informacjami tylko
dlatego, żeby było przyjemnie?
Brandon z trudem powstrzymał się przed zerknięciem
na Verenę.
- Rozumiem, dlaczego pan mi nie ufa, ale nie przysze
dłem tutaj, żeby pana denerwować.
- Chce pan, żebyśmy zostali wspólnikami, tak? Wymie
niali się odkryciami i tropami?
241
- Dlaczego nie? Lepiej walczyć razem.
- A kiedy znajdziemy listę?
- Wtedy będzie znaleziona.
- Ale pan potrzebuje jej w innym celu niż my. Co wte
dy?
Brand wzruszył ramionami.
- Przekroczymy ten most, gdy do niego dojdziemy. Ale
cokolwiek postanowimy, zrobimy to wspólnie.
James nie wyglądał na przekonanego.
- Dość niezwykła propozycja.
- Cała ta sprawa jest niezwykła.
- H m . - Lansdowne zmierzył go wzrokiem. - A jakie
pan ma podstawy, żeby nam ufać? Skąd pan wie, że to nie
Verena albo ja zabiliśmy Humforda, a potem ukradliśmy
listę? Skąd pan wie, że nie sfabrykowaliśmy listów miłos
nych i szantażu, żeby ukryć nasz prawdziwy cel?
- Jamesie! - wykrzyknęła Verena.
- Pytanie jest uzasadnione - odparował gniewnie brat. -
Humford był tutaj bezpośrednio przed tym, jak został za
mordowany. Choć niechętnie to przyznaję, ty i ja dosko
nale nadajemy się na głównych podejrzanych. Jesteśmy
Lansdowne'ami.
Verena poczerwieniała.
- Przykre słowa.
- Ale prawdziwe - stwierdził James, patrząc na nią ze
spokojem.
Siostra zacisnęła usta.
Brandon obserwował ich z rosnącym zainteresowa
niem. Przypomniało mu się, jak Colburn napomknął, że
lady Westforth ma sekrety.
- O co właściwie chodzi, Lansdowne?
James zerknął na siostrę.
- Ja mam mu powiedzieć czy ty?
242
Verena uniosła brodę.
- Po co?
- Przecież już zdradziłaś mu nasze najmroczniejsze ta
jemnice. Dlaczego uważasz, że trzeba na tym poprzestać?
Brand uśmiechnął się, kiedy Verena spiorunowała bra
ta wzrokiem.
- Nie patrz tak na mnie - powiedział James. - Skoro za
ufałaś mu na tyle, by opowiedzieć o moich głupich błędach
i późniejszych kłopotach, równie dobrze możesz wyznać
wszystko. - I zaraz dodał: - Nie chcę, żeby później wyszło
na jaw coś, co mogłoby zakłócić naszą współpracę.
Verena spojrzała na swoje buty, czerwona z gniewu.
W końcu, po długiej chwili, wykrztusiła:
- Dobrze. Ale sądzę, że to zły pomysł.
Brandon czekał.
Gospodyni obróciła się lekko, żeby siedzieć twarzą do
niego, ale oczy wpiła w swoje splecione dłonie.
- To bardzo trudne wyznanie, ale... chyba powinien pan
usłyszeć je od nas. Moja rodzina, Lansdowne'owie... -
Ozdobny zegar stojący nad kominkiem odmierzał sekun
dy. Verena westchnęła i zaczęła od nowa: - Jak pan wie,
niektórzy ludzie żyją ze sprytu. Mój ojciec jest uważany
za bardzo bystrego.
James potrząsnął głową.
- Ver! Pozwól, że...
- Ja powiem - przerwała mu z rozdrażnieniem.
- Mówisz aluzjami. Wyrzuć z siebie całą prawdę. Jeśli
nie ty, zrobi to ministerstwo.
- Ministerstwo... Myślisz, że wiedzą?
- Oczywiście.
- Cudownie. - Verena przełknęła ślinę i nareszcie spoj
rzała Brandonowi w oczy. - Mój ojciec jest francuskim
hrabią.
243
St. John zmarszczył brwi.
- A mój dziadek miał irlandzki tytuł, hodował konie
i był bardzo...
- Nie, nie - przerwała mu Verena, wykręcając palce. -
Nie rozumie pan. Ojciec czasami jest francuskim hrabią.
- Czasami?
- A kiedy indziej rosyjskim arystokratą, wypędzonym
z kraju przez niefortunne wydarzenia.
- Albo włoskim księciem - wtrącił James. - To jedno
z jego lepszych wcieleń.
- Zawsze było mu dobrze w czerwieni - rzuciła z roz
targnieniem Verena. Nie śmiała spojrzeć na Brandona.
Brat miał rację. Nadeszła pora, żeby wszystko wyjawić.
Lepiej teraz, zanim mocno się zaangażowała. Oczywiście
wiedziała, czego się spodziewać. Niedowierzania, a potem
nieufności. Poczuła ściskanie w gardle.
Nagle w jej myśli wdarł się zachrypnięty głos Brandona.
- Rozumiem. Wasz ojciec jest... - Potarł czoło. - Dobry
Boże!
- Nasz ojciec jest tym, kim chce być - stwierdził James
bez ogródek. - I piekielnie dobrze mu to wychodzi.
Brand wolno pokiwał głową, a następnie przeniósł py
tający wzrok z Lansdowne'a na jego siostrę.
- A wy?
Verena zmarszczyła brwi.
- Co my?
- Czy któreś z was jest hrabią czy hrabiną? Albo rosyj
skim księciem czy księżniczką?
- Oczywiście, że nie - odparła z żarem Verena.
James się zaśmiał.
- Moja siostra jest na to zbyt nieugięta, a ja nigdy nie
miałem takich wysokich aspiracji jak mój ojciec. Wystar
czał mi mój fach.
244
- Fach?
Lansdowne zawahał się na moment.
- Gra w karty.
- Aha, rodzinny talent.
Verena wstrzymała oddech. Wydawało się jej, że w gło
sie St. Johna słyszy nutę rozbawienia. Niemożliwe. Jego
duma już pewnie ucierpiała z tego powodu, że zadawał
się z oszustami.
Ale kiedy rzuciła na niego ukradkowe spojrzenie, do
strzegła błysk wesołości w jego oczach.
- Wcale mnie pani nie zaskoczyła. Sam panią widzia
łem przy zielonym stoliku.
- Nie przeszkadza to panu?
- Dlaczego miałoby przeszkadzać?
Właśnie, dlaczego? Przecież nic ich nie łączyło. Mógł
sobie pozwolić na podziwianie jej umiejętności. Wzięła
głęboki oddech.
- Teraz wie pan już wszystko.
- Naprawdę?
Co jeszcze miałaby dodać? Zanim zdążyła się odezwać,
uprzedził ją brat:
- Spodobałby się panu nasz staruszek. To geniusz.
- Naprawdę?
- Tak. Gdyby zobaczył go pan w działaniu, też doszedł
by pan do takiego wniosku.
- Nie wątpię. Czy prędko będę miał tę przyjemność?
- Boże uchowaj! Rodzice są teraz we Francji i bez wąt
pienia robią tam dużo zamieszania.
- Teraz to już wszystkie nasze sekrety - zapewniła Ve-
rena.
W ciągu czterech lat, które spędziła przy Kings Street,
nigdy nikomu się nie zwierzyła.
To smutne, gdy opowiadanie komuś o własnej rodzi-
245
nie równa się wyznaniu grzechów. Lansdowne'owie za
wsze musieli się spowiadać. Ale może była zbyt przewraż
liwiona? Może wszyscy mieli coś na sumieniu? Obrzuci
ła Brandona uważnym wzrokiem. Ciekawe, co on ukry
wał? Że był w niej szaleńczo zakochany?
To byłoby miłe. Przeraziła ją ta myśl. Co byłoby miłe?
Raczej potwornie smutne, sądząc po bolesnym ukłuciu
w sercu.
- No i jak? - spytał James, patrząc na St. Johna. - Czy
nasze wyznanie coś zmieniło? Nadal chce pan połączyć
swoją przyszłość z naszą?
- Jeszcze bardziej. N i e mogę się doczekać. - Jego
uśmiech był szczery, oczy mu błyszczały. - Moje życie sta
wało się coraz nudniejsze.
Verena zmarszczyła brwi.
- Sam pan nie wie, co mówi. Ja nieraz tęskniłam za odro
biną nudy.
- Nuda jest dobra, kiedy człowiek sam ją sobie wybie
ra - odparował Brandon. - W przeciwnym razie gotów
jest zrobić wszystko, żeby się z niej wyrwać.
James sprawiał wrażenie, jakby dobrze go rozumiał.
- Więc jak poradzimy sobie z bałaganem, w którym się
znaleźliśmy?
- Najpierw musimy zapewnić pańskiej siostrze bezpie
czeństwo - odrzekł gładko Brandon.
Verena zesztywniała.
- Co takiego?
James ukrył uśmiech.
- Traci pan czas, St. John.
- Nie powinna tu zostać - oświadczył Brandon z deter
minacją. - Zwłaszcza teraz, kiedy w sprawę zaangażowa
ło się ministerstwo.
- I wiedzą, że tu jesteśmy - dodał James.
246
- Wspomnieli o Verenie. O panu nic nie mówili.
- Prędzej czy później się dowiedzą - stwierdziła Vere-
na. - Przypuszczam, że obserwują dom.
Brandon pokiwał głową.
Boże, jakże nienawidziła takich sytuacji! Podobnie by
ło wtedy, gdy mieszkała z rodzicami. Ciągła groźba zde
maskowania, gotowość do ucieczki o każdej porze.
Lata doświadczeń nauczyły ją, że ten moment jest nieunik
niony. Na dnie szuflady zawsze trzymała spakowaną torbę
na wypadek, gdyby musiała opuścić dom w środku nocy.
Nie korzystała z niej od czterech lat i już nawet nie pa
miętała dokładnie, co jest w środku, ale jej widok doda
wał jej otuchy.
Teraz zrozumiała dlaczego. Lansdowne zawsze pozo
stanie Lansdowne'em.
- W związku z karierą ojca mam jeden kłopot - powie
dział James. - Zawsze znajduję się na przegranej pozycji,
gdy wchodzę w styczność z prawem, nawet jeśli jestem
zupełnie niewinny.
Brandon pokiwał głową.
- Najpierw chcieli zrzucić winę za zgubienie listy na
Wychama. Gdy odkryli historię Vereny, na nią skierowa
li uwagę.
- Tak - przyznał James. - Szukają kozła ofiarnego.
- Chyba że najpierw znajdą drania - wtrąciła Verena.
- Co sprowadza nas z powrotem do listy - stwierdził
Brandon. Istotnie powinni zdemaskować winowajcę.
Gdyby tylko odzyskali ten przeklęty świstek! Odgarnął
włosy z oczu. - Kiedy zawieziemy pańską siostrę w bez
pieczne miejsce, my obaj...
Verena zerwała się z fotela. Jej oczy płonęły.
- Posłuchaj, St. John, jesteśmy wspólnikami. Gdzie wy
idziecie, tam ja idę.
247
- Nie ma pani nic do powiedzenia. Tu nie jest bezpiecz
nie, i koniec.
James popatrzył na niego z aprobatą.
- Dwie minuty partnerstwa, a pan już wydaje rozkazy.
Podoba mi się to.
- Tak, bo nie wydaje ich tobie - skwitowała Verena.
- Ver, bądź rozsądna. Nie zaczynaj z nami swoich ko
biecych gierek.
- Niczego nie zaczynam. - Skrzyżowała ramiona na
piersi. - Biorę udział w tym przedsięwzięciu, czy St. Joh
nowi to się podoba, czy nie. Chyba że zamierza mnie
związać i trzymać pod kluczem.
Brand potarł szczękę. Rzeczywiście najchętniej zamk
nąłby ją pod kluczem. Westchnął ciężko.
- Czy przynajmniej obieca pani, że nie będzie narażać
się na niebezpieczeństwo?
- Nie. - Verena zaczęła spacerować po pokoju.
Jej chód przyciągnął jego wzrok. Cechował ją wrodzo
ny wdzięk. Brand doszedł do wniosku, że jeszcze nigdy
nie spotkał kobiety, która byłaby tak warta podziwiania.
Verena postukała palcem po brodzie.
- Potrzebny jest nam plan...
Przystanęła tak raptownie, że pod spódnicami wyraź
nie zarysowały się jej krągłe biodra.
James usiadł prosto.
Verena przekrzywiła głowę.
- A gdyby... - Spojrzała w dal nieobecnym wzrokiem,
jakby coś tam zobaczyła.
Brandon zmarszczył brwi.
- Co...
- Ci! - uciszył go Lansdowne, machając ręką. - Niech
myśli.
W tym momencie Verena przypominała Brandonowi
248
matkę. Ona też zawsze spacerowała, kiedy była zdener
wowana. Ciekawe, co by pomyślała o lady Westforth? Do
tknął talizmanu, który trzymał w kieszeni, i ze zdziwie
niem stwierdził, że jest ciepły.
- A gdybyśmy udawali, że znaleźliśmy listę? - zapropo
nowała Verena.
- Co by nam to dało? - spytał James.
Umysł Brandona zaczął pracować.
- Chwileczkę. Pańska siostra dobrze mówi. Gdyby
udało się nam stworzyć wrażenie, że znaleźliśmy zgubę,
pozostałoby nam tylko siedzieć i czekać. Drań byłby
zmuszony do działania, zwłaszcza... - Napotkał wzrok
Vereny.
- Zwłaszcza gdyby uwierzył, że możemy oddać ją mi
nisterstwu - dokończyła.
- Szach - powiedział Brandon.
- Nie, szach i mat - poprawiła go Verena z błyskiem
w oczach.
- Rozumiem! - wykrzyknął James. - To genialny plan.
Siostra posłała mu kose spojrzenie.
- Nie udawaj zaskoczonego.
James się zaśmiał.
- Przepraszam.
- To nie powinno być trudne. Znamy wielkość kartecz
ki. Poza tym łajdak myśli, że ją mamy.
Brandon w zamyśleniu pokiwał głową.
- Możemy przygotować jakiś świstek. N i k t nie musi
oglądać go z bliska.
James z radością zatarł ręce.
- Zażądamy zwrotu moich listów w wybranym przez
nas miejscu. W ten sposób będziemy panami sytuacji i od
kryjemy, kto stoi za tą całą sprawą.
Plan był śmiały, ale dobry, pod warunkiem, że Verena
249
będzie trzymała się z daleka w momencie wymiany. Bran-
donowi zaświtała nadzieja.
James zaczął chodzić przed kominkiem.
- Będziemy potrzebowali powozu i szybkich koni.
Przywiozłem swoje najlepsze pistolety, ale ty, Ver, też
musisz mieć przy sobie dwa.
- Oczywiście - powiedziała siostra rzeczowym tonem,
jakby noszenie broni było dla niej codziennością.
- Zaczekajcie - wtrącił Brand. - Jedna rzecz to zwabie
nie łajdaka przeze mnie i Jamesa, a zupełnie inna spotka
nie z nim Vereny sam na sam.
Gospodyni ściągnęła brwi.
- Nie rozumiem.
- Ten człowiek już zabijał i nie zawaha się przed kolej
nym morderstwem. Nie pozwolę ci ryzykować.
Verena wytrzeszczyła oczy, a Brandon niemal usłyszał
jej myśli. Zupełnie jakby miał coś do powiedzenia w jej
życiu. Na pewno nie będzie jej niczego zabraniał.
Owszem!
- Vereno, nie mogę ci na to pozwolić.
- Decyzja nie należy do pana.
- A właśnie, że tak. Jamesie, powiedz jej.
Lansdowne uniósł ręce.
- Nie powiem ani słowa. Zbyt często widziałem jej
gniew, żeby wyskakiwać ze swoim zdaniem.
Do czarta! Brandon spiorunował wzrokiem Verenę,
która nadal patrzyła na niego z osłupieniem.
- To będzie niebezpieczne.
- Jest niebezpieczne, odkąd Humford dostał swoją mi
sję, a ja, uważając go za miłego staruszka, który opowia
da zabawne historyjki i lubi udawać szpiega na usługach
rządu, zaprosiłam go do siebie na kolację.
Brandon zacisnął szczęki. Do diabła, jak mógł przemó-
250
wić jej do rozsądku? Zmierzył Lansdowne'a ponurym
spojrzeniem.
- Domyślam się, że mi nie pomożesz. Pozwolisz sio
strze narażać się na niebezpieczeństwo.
James wzruszył ramionami.
- Przez całe życie ignorowała moje rady. Nie zacznie
mnie raptem słuchać.
- Właśnie - przyznała Verena, triumfalnie unosząc pod
bródek. - Jeśli moje zaangażowanie panu przeszkadza, St.
John, może pan odejść. James i ja poradzimy sobie sami.
Brandon znalazł się w pułapce. Jeśli się do nich nie
przyłączy, Verena będzie zdana na siebie wobec Bóg wie
jakiego zagrożenia.
- Dobrze - wykrztusił z trudem. - Chyba powinniśmy
zacząć od razu.
- Co robimy? - spytał James.
- Zachowujmy się, jakbyśmy właśnie znaleźli zgubę.
Verena skinęła głową.
- Ponieważ nie znamy sprawcy, musimy przekonać
wszystkich wokół: służbę, krewnych, znajomych i obcych.
To proste, doszedł do wniosku Brandon.
- A co z ministerstwem? Powiemy prawdę?
- Nie. Niech pan im szepnie w zaufaniu, że chyba zna
leźliśmy listę, ale nie chcemy panu zdradzić, gdzie jest.
- N i e podoba mi się oszukiwanie władzy.
Verena zwarła się z nim spojrzeniem.
- Kto zabił Humforda?
St. John wzruszył ramionami.
- Nie wiemy.
- Właśnie. A kto wiedział, że Humford miał przy so
bie listę?
Ministerstwo. Dobry Boże, sprawa z każdym dniem
wydawała się coraz bardziej zawikłana.
251
James zaklął.
- O tym nie pomyślałem. Musimy zachowywać się do
kładnie tak, jak mówi Verena. Wyglądajmy na podekscyto
wanych, jakbyśmy naprawdę nosili ten świstek w kieszeni.
- Przydałaby się również kryjówka - dodała Verena, pa
trząc na biurko. - Może będę trzymać go tutaj?
Brandon zmarszczył czoło.
- Po co ci kryjówka na coś, co nie istnieje? Po prostu
udawajmy, że ją mamy.
Verena ledwo zaszczyciła go spojrzeniem.
- Jeśli choć trochę wypadniemy z roli, zorientują się,
że oszukujemy.
I ktoś znowu straci życie. Igrali z ogniem i dobrze
o tym wiedzieli. Brand podchwycił wzrok Vereny, a kie
dy sypnęły się im z oczu iskry, wyobraził sobie jej kremo
wą skórę zaróżowioną z podniecenia, oczy półprzymknię-
te, usta szepczące w ekstazie jego imię.
Do licha, co się ze mną dzieje? Pomyśl o czymś innym.
Przed jego oczami stanął obraz zamordowanego Hum-
forda, krwi na bruku. Dwa kroki od jej domu. Musiał za
cisnąć dłonie na poręczach fotela, żeby się nie zerwać.
- Vereno, nie...
- Brandonie. - Nie ruszyła się z miejsca, nie podniosła
głosu ani nie wykonała żadnego gestu, ale w jej tonie usły
szał ostrzeżenie.
- Nie mogę uczestniczyć w tej intrydze, jeśli będziesz
narażać się na niebezpieczeństwo.
Jej oczy zabłysły, ale zanim coś powiedziała, odezwał
się James:
- Wybaczcie, ale zdaje się, że oboje zapomnieliście
o jednej rzeczy: jest nas tylko troje, więc musimy działać
razem, jeśli mamy zdemaskować człowieka, który zabił
Humforda.
252
Brand oderwał wzrok od Vereny.
- Też tak uważam, więc jeśli chcesz, żebym wam po
mógł, obiecaj, że będziesz trzymał siostrę z dala od nie
bezpieczeństwa. Ja będę powoził, ty możesz siedzieć
w środku. Nie ma potrzeby, żeby jechała z nami.
James się zawahał. Po dłuższej chwili spojrzał na nią
z przepraszającym uśmiechem.
- Ver, on ma rację. Tylko byś przeszkadzała.
Lady Westforth położyła ręce na biodrach.
- Och! N i e potrafię zdecydować, który z was bardziej
mnie denerwuje. Dobrze wiesz, że sobie poradzę. Umiem
strzelać i powozić końmi!
- Tak, ale będę się o ciebie martwił i . . .
- Ojciec by mnie puścił. Nigdy nie kazałby mi zostać.
James zesztywniał.
- Ja nie jestem ojcem.
Brandon odchrząknął.
- Vereno, my tylko próbujemy cię chronić.
- Nie potrzebuję ochrony. Pojadę z wami, chcecie te
go czy nie.
St. John westchnął.
- Porozmawiamy o tym później. Na razie mamy dużo
do zrobienia.
Verena skrzyżowała ręce na piersi i zacisnęła usta. James
odchrząknął, przenosząc wzrok z siostry na St. Johna.
- Wybaczcie, że się wtrącam, ale... czy nie powinniśmy
zacząć szukać tej przeklętej listy?
Verena wzruszyła ramionami.
- Po co?
- Bo kiedy nasze małe przedstawienie się skończy, mi
nisterstwo zażąda listy. Nie sądzę, by uwierzyli, że tylko
udawaliśmy, że ją mamy.
Siostra przygryzła wargę.
253
- Słusznie. Zajmiemy się tym później, choć może nie
będzie takiej potrzeby... - Zawahała się, patrząc na brata.
Brandon usiadł prosto, nagle czujny, ale cokolwiek kry
ło się za tą wymianą spojrzeń, Verena dokończyła gładko:
- Gdy już schwytamy złoczyńcę.
James zatarł dłonie.
- Myślę, że się uda.
Brandon wstał z fotela. Postanowił, że później wybada
Verenę. Teraz miał inne rzeczy na głowie.
- Więc wszystko ustalone. Od tej chwili będziemy się
zachowywać, jakbyśmy znaleźli listę.
Lady Westforth pokiwała głową.
- Ile minie czasu, zanim łotr wykona swój ruch?
James zmarszczył brwi.
- Daję mu dwa albo trzy dni. Będzie ostrożny. Nie mo
że sobie pozwolić na ryzyko.
- Obyś miał rację - powiedział Brandon.
Nie było czasu na dalsze rozważania, więc skinął Jame
sowi głową, posłał gorące spojrzenie jego siostrze i ruszył
do wyjścia.
W holu się zatrzymał. Do diaska, nie podobał mu się
ten plan ani trochę.
Ale co mógł zrobić? Gdyby go nie poparł, Verena i James
i tak by go przeprowadzili.
- O, już pan wychodzi? - Herberts zbliżał się z jego
płaszczem przewieszonym przez ramię. - Właśnie wyczy
ściłem pańskie okrycie.
Pomógł mu je włożyć, a następnie pospieszył do drzwi.
Otworzywszy je, usunął się na bok i wyciągnął rękę.
Brand wyszedł na ganek, sięgnął do kieszeni po mone
tę, po czym odwrócił się i cisnął ją kamerdynerowi.
Herberts złapał ją odruchowo i rozpromienił się z ra
dości.
254
- Za co to?
- Żebyś miał oko na panią.
- Pan chce, żebym podglądał ją przez dziurkę od klu
cza? Oczywiście mogę, ale nie zobaczę dużo, bo pan Lans-
downe jest bratem lady Westforth. Tylko będą rozmawiać
o pogodzie albo o...
- Na litość... - Brandon nie wiedział, czy się roześmiać,
czy zdzielić kamerdynera w szczękę. - Nie chcę, żebyś ją
szpiegował, gamoniu, ale strzegł przed... niebezpieczeń
stwem. Jeśli zauważysz coś podejrzanego, natychmiast
mnie zawiadom. - Wyjął Z kieszeni wizytówkę i podał ją
słudze. - Rozumiesz?
Herberts łypnął na elegancki biały kartonik.
- Chyba nie zaszkodzi, jeśli będę miał oczy otwarte,
skoro to i tak jest mój obowiązek. - Uśmiech nagle znik
nął z jego twarzy. - Proszę zaczekać! Myśli pan, że coś
może się stać? Coś złego?
Brandon kiwnął głową.
Niech nikt nie waży się tknąć Vereny. Może była upar
ta i samowolna, ale należała do niego. A St. Johnowie za
wsze dbali o swoich, nawet jeśli w tym wypadku bliska
mu osoba należała do Lansdowne'ów.
Brandon zmarszczył brwi. Chyba powinien poznać jej ro
dzinę. Najlepiej całą. Ciekawe, gdzie ich szukać? W Tyburn
albo, jeśli o tej porze roku przebywali za granicą, w Bastylii?
- Twoja pani jest bardzo niezwykłą kobietą.
- Jasne. - Kamerdyner dotknął palcem nosa i mrugnął
okiem. - Proszę się nie obawiać, będę jej pilnował dzień
i noc. Jak jastrząb.
W salonie zapadła cisza. Verena nie mogła patrzeć na
drzwi, bo oczy zachodziły jej łzami, a gardło ściskało się
boleśnie.
255
James zajął fotel, który zwolnił Brandon. Po chwili po
wiedział cicho:
- Przepraszam.
Siostra bez słowa skinęła głową. Gdy tylko odzyskają
listy Jamesa, wyjadą z Londynu. Będą musieli. Verena po
łożyła dłoń na haftowanym obiciu sofy i rozejrzała się po
pokoju. To był jej dom. Jedyny, jaki kiedykolwiek miała.
- Zapewne wrócisz do Włoch?
- Żeby dokończyć inwestycje. Pojedziesz ze mną.
Nie obchodziło jej, dokąd pojadą.
- Napiszemy list do ojca, że... - Urwała i zacisnęła usta.
James nachylił się i ujął jej dłonie.
- Chciałbym, żeby wszystko potoczyło się inaczej.
Ona również. Boże, jak bardzo. Zabrała rękę i wytarła
oczy.
- Co innego możemy zrobić? Ministerstwo zna moją
prawdziwą tożsamość i wkrótce się zorientuje, że ty też
tu jesteś, jeśli już nie wie. Nie mamy listy, ale nigdy nam
nie uwierzą.
- Zwłaszcza jeśli będziemy udawać, że ją znaleźliśmy -
powiedział James z ciężkim westchnieniem. - St. John ma
rację. Ktoś zapłaci za tę wpadkę i będzie to jedno z nas.
- Brandon myśli, że może nas ochronić.
- Ver, kim jest dla ciebie St. John?
Kim? Był miły, troskliwy i niesamowicie uparty. Pod
pozorami chłodu i wyniosłości ukrywał szlachetną i wraż
liwą duszę.
Chyba zaczynało jej na nim zależeć. Za bardzo. Na
chwilę pozwoliła sobie zapomnieć o własnym dziedzic
twie. Więcej nie popełni tego błędu.
Posłała bratu wymuszony uśmiech.
- Brandon St. John jest dla mnie nikim. Może przyja
cielem, ale nic ponadto.
256
I tak zostanie. Nie było w jej życiu miejsca dla takiego
mężczyzny.
Odepchnęła niemiłe myśli. Nie chciała całkiem się roz-
kleić. Musiała pomóc bratu. James nie miał nikogo oprócz
niej.
- Chodź - powiedziała, zacierając dłonie z udawanym
entuzjazmem. - Czeka nas praca.
20
To dziwne, jak jeden incydent może wryć się w pamięć.
Weźmy na przykład mnie. Nigdy nie zapomnę dnia, kie
dy straciłem pięćdziesiąt funtów, stawiając na konia
o imieniu Pechowiec. Głównie dlatego, że żona przypo
mina mi o nim co najmniej trzy razy w tygodniu.
D i u k Wexford do hrabiego Greyleya, podczas gdy obaj
czekali na żony przed modystką na Bond Street.
Parę godzin po opuszczeniu rezydencji Westforthów
Brandon nadal rozmyślał o ich planie. Żałował, że nie po
trafi wymyślić innego. Musieli wywabić szantażystę
z ukrycia. I to szybko, zanim komuś stanie się krzywda.
Nie zamierzał jednak zostawić Vereny samej, tylko pod
opieką starego kamerdynera i niedowarzonego lokaja. Po
stanowił wprowadzić się na jakiś czas do Westforth House.
Gdy wrócił do domu, przywitał go zatroskany Poole.
- Jak się pan czuje? - spytał sługa, mierząc go wzro
kiem. - Pański glos...
- Odzyskałem go.
Kamerdyner pomógł mu zdjąć płaszcz. Z pokoju dzien
nego dochodził zapach cynamonu i jeszcze wiele innych
rozkosznych aromatów.
- Wiedziałem, że nie będzie pan chciał okładu z musz-
258
tardy, więc pozwoliłem sobie zamiast niego przygotować
świeży poncz. Gorący rum potrafi zdziałać cuda, szcze
gólnie na chrypkę.
Brand miał nadzieję, że pomoże mu również na kiep
ski nastrój.
- W takim razie wypiję dwie szklanki.
Po prawdzie, gardło nadal trochę go bolało. Rozmowa
z Vereną i jej bratem mocno je nadwerężyła.
- Pan Chase i pan Devon St. John przyszli z wizytą,
kiedy pana nie było - oznajmił Poole, wygładzając rękaw
płaszcza. - Prosili, żeby pan spotkał się z nimi na późnej
kolacji u White'a. O w pół do dziesiątej. Mam... O, nie
biosa! Co się stało?
Brand odwrócił się i zobaczył, że kamerdyner z osłu
pieniem patrzy na jego płaszcz.
- O co chodzi?
- Pańskie guziki, sir! Zniknęły.
Eleganckie i drogie okrycie z doskonałej szetlandzkiej
wełny, z kapturem, zdobiły kiedyś dwa rzędy dużych, mo
siężnych guzików. Teraz nie było żadnego.
- Przeklęty złodziej! Uduszę Herbertsa przy najbliższej
okazji.
-Sir?
- Kamerdyner Westforthów. Lubi ładne błyszczące
przedmioty.
Poole wytrzeszczył oczy.
- Błyszczące przedmioty? Jak kos?
- Tylko że większy. I zdecydowanie bardziej podstępny.
- Kamerdyner, który kradnie! - Poole najwyraźniej nie
mógł dojść do siebie. - Na pewno pan żartuje.
- Chciałbym. - Brandon ponownie rzucił płaszcz słu
dze. - Na razie nic nie da się zrobić. Odwieś go. Później
odzyskam guziki.
259
Kamerdyner aż zesztywniał z oburzenia.
- Może ja powinienem to zrobić. Mam to i owo do po
wiedzenia temu indywiduum. Parę uwag na temat naszej
profesji.
Brandon zastanawiał się przez chwilę; jego służący był
dobre dwadzieścia funtów cięższy od Herbertsa.
W końcu niechętnie potrząsnął głową.
- Dziękuję, Poole, nie, ale doceniam twoją gotowość.
Mógł sobie tylko wyobrażać reakcję Vereny, gdyby je
go kamerdyner zaatakował jej sługę. Podejrzewał, że lady
Westforth dość lubi Herbertsa.
- Dobrze, sir. - Poole przewiesił płaszcz przez ramię. -
Proszę spróbować ponczu rumowego. To mój specjalny
przepis.
Zapach był tak kuszący, że Brandon bez długiego na
mawiania skierował się do salonu. W kominku płonął
ogień, a nad nim wisiał kociołek z korzennym napojem.
Brand nabrał go do metalowego kubka, aż przez brzeg
przelała się cynamonowa piana.
Ostrożnie pociągnął łyk, żeby nie poparzyć języka.
Mikstura spłynęła po obolałym gardle, rozgrzała żołądek.
Do licha, ależ była dobra.
St. John opadł na miękki fotel i położył nogi w butach
na niskim stoliku. Popijając poncz, zaczął rozmyślać
o niebezpieczeństwach romansu z niezależną kobietą.
Znał ich kilka, ale podobnej do Vereny jeszcze nigdy nie
spotkał. Prawdę mówiąc, nie przypominał sobie również
mężczyzny o takiej pewności siebie.
Oczywiście jej siła niekoniecznie brała się z czterech lat
samotnego życia, ale zapewne także z wychowania.
Pamiętał wyraz jej twarzy, kiedy James napomknął
o rodzicach, oraz jej późniejsze słowa. Ciekawe, jak to jest
przeżyć kolorowe dzieciństwo?
260
Pomyślał o własnym, o cieple i spokoju. Jemu niczego
nie brakowało, natomiast Verena miała... miłość. Świad
czył o tym sposób, w jaki ona i James na siebie patrzyli.
N i e wiedziała jednak, co to poczucie bezpieczeństwa.
Brandon rozparł się w fotelu. Po raz pierwszy w życiu
chciał się kimś opiekować, chronić przed wszelkimi za
grożeniami. Było dla niego boleśnie oczywiste, że dzieciń
stwo zostawiło na duszy Vereny blizny.
A wziąwszy pod uwagę to, co wiedział o Westforcie,
jej małżeństwo też trudno było nazwać rajem. Verena po
trzebowała kogoś, kto umiałby obejść barierę, którą wo
kół siebie wzniosła. Kogoś, kto by o nią dbał i...
Brandon gwałtownie opuścił nogi na podłogę. Dobry
Boże, cóż to za myśli? Jedyny sposób na zapewnienie bez
pieczeństwa Verenie... Zacisnął szczęki... To ją poślubić.
A przecież on nie należał do mężczyzn, którzy się żenią.
Do diabła, nie potrafił interesować się kobietą dłużej niż
dwa tygodnie, nie mówiąc o dotrwaniu do ślubu.
Verenę znał od ponad dwóch tygodni. I spędził wiele
godzin w jej towarzystwie, a jego zainteresowanie nie
osłabło ani trochę. Wręcz przeciwnie, stawało się coraz
silniejsze.
Chwileczkę! Działo się tak wyłącznie dlatego, że obo
je byli zaangażowani w intrygujące śledztwo. Gdy lista się
znajdzie, jego namiętność wygaśnie. Jak zwykle.
Z jakiegoś powodu ta myśl wcale go nie pocieszyła. Ra
czej przyprawiła o smutek. Verena była rozkoszna. Pięk
na, zmysłowa, inteligentna i uzdolniona. Takiej kochanki
zawsze pragnął.
Właśnie. Kochanki. Cóż, pewnego dnia pewnie będzie
musiał się z kimś ożenić. Ale będzie to osoba roztropna,
spokojna i cicha, na przykład taka jak jego matka. Uczu
cia, które żywił dla Vereny, wynikały z faktu, że znajdo-
261
wała się w niebezpieczeństwie. Jako St. John miał wrodzo
ny instynkt opiekuńczy.
Po prostu nagle ocknął się w nim rycerz, nic więcej.
Z wyraźną ulgą ponownie zagłębił się w fotelu i oparł no
gi na stoliku. Jego obowiązkiem było chronić Verenę. I bę
dzie ją chronił.
Jeszcze dzisiaj przeniesie swoje rzeczy do Westforth
House, prosto do sypialni pana domu. I niezależnie od re
akcji Vereny nie wyprowadzi się, póki sprawa zaginionej
listy nie zostanie rozwiązana.
Zachowujmy się, jakbyśmy właśnie znaleźli zgubę.
Brandon westchnął. Co zrobi, jeśli naprawdę tak się sta
nie? Jego wzrok padł na biurko.
Napisze do Wychama. Nie będzie oszukiwał przyjaciela.
- Do diabła, nie podoba mi się to wszystko - mruknął
do siebie.
Wstał z fotela i sięgnął po papier listowy. Zanurzył pió
ro w atramencie.
Rogerze!
Nie mam dużo czasu, ale myślę, że się niepokoisz, jak
sprawy stoją. Chyba wiem, gdzie jest lista. Właściwie je
stem tego pewien.
Zawahał się. Czy powinien wspomnieć o Verenie? Tak.
Czy to nie będzie się równało zaproszeniu mordercy do
jej domu? Oczywiście, towarzyszył jej James, ale nie przez
cały czas. A Herberts, choć był niezwykle zręczny w przy
właszczaniu sobie świecących cacek, nie stanowił zagroże
nia dla osobnika zdeterminowanego. Natomiast jeśli cho
dzi o Petersa... Tak, ten człowiek był naprawdę groźny, ale
jednocześnie naiwny i niezdolny do poradzenia sobie z ło
trem tak przebiegłym jak ten, który zabił Humforda.
262
Ta myśl przyprawiła Brandona o dreszcz. Dobrze, że
zamierzał się wprowadzić do Westforth House jeszcze te
go wieczoru. Zanurzył pióro w kałamarzu.
Słusznie podejrzewałeś lady Westforth. To ona ma li
stę, ale sądzę, że wkrótce ją odzyskam. Tymczasem uwa
żaj na siebie i uspokój ojca.
Podpisał list, wysuszył go i zapieczętował. Następnie
wezwał Poole'a.
Kamerdyner zrobił zadowoloną minę na widok puste
go kubka stojącego przy jego łokciu.
Brandon wręczył mu list.
- Wyślij to jeszcze dzisiaj.
- Dobrze, sir. Coś jeszcze?
- Tak. Spakuj moje rzeczy. Wyjeżdżam za godzinę.
Poole zamrugał ze zdziwieniem, ale powiedział z ukło
nem:
- Oczywiście, sir. Zapakować strój wieczorowy?
- Wszystko. Nie będzie mnie jakiś tydzień albo dwa.
Mam nadzieję, że nie dłużej.
Zaczął się podnosić z krzesła, gdy raptem przyszła mu
do głowy pewna myśl. Zachowujmy się, jakbyśmy znaleź
li zgubę.
Musiał napisać jeszcze jeden list. Wziął następną kart
kę i szybko skreślił wiadomość. Podał ją kamerdynerowi.
- Każ to dostarczyć na Timms Street dwa. Do rąk włas
nych sir Roberta Colburna z Ministerstwa Spraw We
wnętrznych.
Następnie poszedł się przebrać do kolacji.
Verena westchnęła i przewróciła się na bok, zastana
wiając się, kiedy przyjdzie sen. Księżyc świecił jasno za
263
oknami Westforth House. Mocniej otuliła się kołdrą, ob
serwując, jak długie białe palce przeciskają się przez szpa
ry w zasłonach i kreślą koronkowe wzory na ścianie.
Za wcześnie poszła do łóżka. Razem z bratem spędzi
li resztę popołudnia i część wieczoru na przygotowa
niach. Kazali znieść ze strychu wszystkie kufry i zapę
dzili domowników do pakowania. James argumentował,
że gdyby rzeczywiście znaleźli listę, taka właśnie byłaby
ich reakcja: ucieczka zaraz po odzyskaniu jego listów mi
łosnych.
Zostało jeszcze dużo do zrobienia. Służbę poruszyła
wiadomość, że pani wkrótce wyjeżdża. Verena była pew
na, że rano cała ulica dowie się o jej rychłej podróży. A po
dwóch dniach cały Londyn zacznie roztrząsać możliwe
powody jej nagłego wyjazdu.
- Uciekam jak szczur z tonącego okrętu.
Verena wtuliła się w poduszkę. Znowu była Lans-
downe, bez domu, wciąż w drodze.
James został na kolacji, a następnie poszedł się prze
brać przed udaniem się do teatru, gdzie zamierzał rozgło
sić wieść o jej ucieczce.
Odrzuciła przykrycie. Jakże nienawidziła bezsennych
nocy. W ciągu długich, strasznych tygodni po śmierci An-
drew całymi nocami leżała, nie mogąc zmrużyć oka. Z po
czątku była to reakcja na stratę, ale później skutek dojmu
jącego uczucia, że po raz pierwszy w życiu jest samotna.
Całkowicie. Ta świadomość z jednej strony ją przerażała,
a z drugiej dawała poczucie wolności.
Podobnie jak przebywanie z Brandonem. Rzucał jej
wyzwania, prowokował, zmuszał, żeby stała się silniejsza.
Verena zakryła oczy ramieniem. Przez wszystkie lata od
śmierci Andrew nikt nie pobudził jej do życia tak jak
Brandon. Zaczynała rozumieć, że przez cały ten czas gnu-
264
śniała, chowała się przed światem. Pomyliła stagnację
z bezpieczeństwem.
Dopiero kiedy nagle pojawił się St. John i wyrwał ją ze
stanu samozadowolenia, uświadomiła sobie, jaka jest na
prawdę. W swoich wysiłkach odcięcia się od dziedzictwa
Lansdowne'ów zmieniła się w ich przeciwieństwo, w oso
bę, która boi się oddychać, żeby nie spowodować jakiejś
reakcji. Próbowała stopić się z otoczeniem, zniknąć z wi
doku. Niemal jej się udało, aż z największym pośpiechem
przybył Brandon, żeby uratować brata z jej szponów.
Musiała się uśmiechnąć na myśl o ich pierwszym spo
tkaniu, o wyrazie twarzy St. Johna, kiedy podarła czek
i obsypała go białym konfetti.
Od tamtej chwili wytworzyła się między nimi więź, zu
pełnie jakby znaleźli się w korcu maku i rozpoznali. By
ło to rozkoszne uczucie. Verena nauczyła się je pielęgno
wać, choć wiedziała, że ono samo nie wystarczy.
Zastanawiała się, czy po jej wyjeździe Brandon kiedy
kolwiek o niej pomyśli, czy będzie się martwił o jej bez
pieczeństwo tak samo jak o swoich braci. Zamrugała, od
pędzając łzy, które napłynęły jej do oczu. Czuła się pusta.
I dręczył ją lęk, że od tej pory będzie musiała żyć z tym
poczuciem.
- Przestań - mruknęła.
Zostało im jeszcze kilka dni, żeby cieszyć się sobą, za
nim nastąpi to, co nieuniknione. Może Brandon zakrad-
nie się dzisiaj do jej sypialni. Na tę myśl przebiegł ją
dreszcz. Tęskniła do jego dotyku od ich pierwszej miłos
nej nocy.
Poruszyła się niespokojnie. Miała ochotę na gorącą ką
piel i filiżankę parującej czekolady, gęstej i mocnej. Mo
że przestanie dzięki temu rozmyślać o innych, mniej nie
winnych, rzeczach.
265
Usiadła i przesunęła górę poduszek na jedną stronę.
Tak, duża filiżanka czekolady. Jeśli...
W głębi domu rozległo się skrzypnięcie. Verena znała
ten dźwięk. To było okno w salonie. Jego zawiasy od daw
na wymagały naoliwienia. Ktoś próbował przez nie wejść.
St. John! Wyskoczyła z łóżka i wygładziła koszulę, nie
mal drżąc z podniecenia. Brandon był jak pomarańcza,
twardy i szorstki na zewnątrz, w środku słodki i miękki.
Przynajmniej tak sądziła. Może powinna go obrać, żeby
się upewnić. Zachichotała cicho, sięgając po szlafrok. Wło
żyła go pospiesznie, stopy wsunęła w czerwone aksamitne
pantofle. Bezszelestnie otworzyła drzwi sypialni i ruszyła
korytarzem, omijając deski, które mogły zaskrzypieć.
Na podeście się zawahała i spojrzała w panujący na dole
mrok. Ledwo usłyszała szmer dobiegający z salonu. Jakby
ktoś postawił nogę na luźnej klepce i natychmiast ją cofnął.
Aha! Uniosła przód szlafroka i zaczęła schodzić na par
ter, trzymając się jednej strony schodów. Gdzieś zegar wy
bił godzinę. Dziesięć uderzeń; Rzeczywiście było późno.
Dotarła do drzwi salonu i przystanęła, żeby posłuchać.
Ze środka dobiegały różne odgłosy: zgrzyt metalu o drew
no, brzęk wazonu stojącego na półce nad kominkiem, po
tem dźwięk odsuwanej szuflady sekretarzyka.
Szuflady? Co on wyprawiał? Położyła rękę na gałce
i wolno pchnęła drzwi. Salon, tak jak hol, był pogrążony
w całkowitej ciemności. Wśliznęła się do wnętrza i przy
warła do ściany.
Musiała zrobić jakiś hałas, bo w pokoju nagle zapadła
kompletna cisza. Verena przykucnęła i zakryła ręką usta,
żeby stłumić chichot.
Cisza się przedłużała. Verenie ścierpły nogi, ale jej pod
niecenie rosło. W końcu, gdy już miała się odezwać, tuż
obok niej rozległ się szelest ubrania.
266
Frontalny atak był jej jedyną nadzieją. Wstała raptownie.
- A! Przyłapałam cię...
Poczuła uderzenie i oślepiający ból. Upadła. Potem
ogarnęła ją ciemność.
Brand szedł St. James Street w stronę White'a. Choć
było po zmierzchu, na ulicy roiło się od ludzi, którzy spa
cerowali, wsiadali do powozów lub z nich wysiadali, pod
chodzili do siebie, żeby zamienić kilka słów.
Brandon wyjął z kieszonki nowy zegarek i sprawdził
godzinę. Kwadrans po dziesiątej. Już widział przed sobą
klub, kiedy nagle ktoś chwycił go za ramię.
- Lansdowne! - St. John zmarszczył brwi. - Coś się stało?
- Chciałem z tobą porozmawiać. - James wskazał na
White'a. - Domyślam się, że idziesz do klubu. Mogę pójść
z tobą?
- Oczywiście. - Gdy ruszyli dalej, zapytał: - Jesteś
członkiem?
Po twarzy Lansdowne'a przemknął krzywy uśmiech.
- N i e sądzę, żeby do tego szacownego przybytku
wpuszczali oszustów bez grosza przy duszy.
- Nie jesteś oszustem bez grosza. Twój ojciec to rosyj
ski arystokrata.
- Dzisiaj, ale jutro... - James wzruszył ramionami.
Brand wsadził ręce do kieszeni płaszcza.
- Jak to było żyć w ten sposób?
- Ekscytująco. Niepewnie. Czasami strasznie. Ale ni
gdy nudno.
- Verena, zdaje się, źle wspomina dzieciństwo.
James zatrzymał się raptownie i wpił w niego nierucho
me spojrzenie.
- Moja siostra nie zawsze wie, co jest dla niej najlepsze.
To było ostrzeżenie. Brandon nie bardzo wiedział, jak
267
na nie zareagować. Ale zanim zdążył się odezwać, Lans-
downe ruszył dalej.
- Cieszę się, że cię złapałem. Dziś wieczorem widzia-
łem się z lady Bessington i okazało się, że ona coś pamię-
ta. Siedziała obok Humforda na przyjęciu u Vereny.
- Co powiedziała?
- Że Humford pił przez cały wieczór jak smok. Wyglą-
dał również na zdenerwowanego. Wciąż patrzył na zegar,
ale z drugiej strony robili to wszyscy, bo spóźniał się wi-
cehrabia Wycham. W końcu Verena uznała, że ten nie
przyjdzie, i zaprosiła gości do stołu. Gdy wszyscy siadali,
Humford poklepał się po kieszeni surduta i zbladł.
- Zorientował się, że zgubił przesyłkę.
James pokiwał głową.
- Chyba tak.
- C z y lady Bessington jeszcze coś sobie przypomniała?
- Podobno Humford kilka razy się chwalił, że kupił so-
bie nowy surdut i tabakierę. Wyglądało na to, że ostatnio
trafiły mu się jakieś pieniądze. Lady Bessington pomyślą-
ła, że pewnie miał szczęście przy stoliku.
- Lady Farley twierdzi coś innego - powiedział Brand. -
Był jej winien sporą kwotę.
Przez jakiś czas szli w milczeniu.
- Zaczęliście realizować plan? - spytał w końcu Brand.
- Zawsze czujny i obowiązkowy, co?
- To poważna sprawa.
- Tak. Oczywiście. Zaraz po twoim wyjściu Verena i ja
kazaliśmy znieść kufry ze strychu.
St. John ściągnął brwi.
- Po co?
- Bo właśnie tak byśmy zrobili, gdybyśmy naprawdę
znaleźli listę. - James spojrzał mu prosto w oczy. - Nie
moglibyśmy tu zostać, przecież wiesz.
268
Serce Brandona przejął chłód.
- Dlaczego?
James uśmiechnął się ze smutkiem.
- Jesteśmy Lansdowne'ami. Nigdy nie zostajemy tam,
gdzie jesteśmy niemile widziani. Gdy zaczniemy rozgła
szać, że mamy tę cholerną listę, ministerstwo nigdy nie
uwierzy, że tylko udawaliśmy. Będziemy musieli wyjechać.
- Oczywiście.
Idąc dalej ulicą, Brandon usłyszał za sobą jakiś hałas,
ale nie zwrócił na niego uwagi. Jeśli James miał rację, Ve-
rena wkrótce zniknie z jego życia. Poczuł wielki ciężar na
piersi. Dobry Boże, co on zrobi, kiedy...
W tym momencie rozległo się rżenie konia, a po nim
okrzyk przerażenia. Jakiś mężczyzna idący naprzeciwko
Brandona spojrzał ponad jego ramieniem i wytrzeszczył
oczy. Na jego twarzy odmalował się strach.
St. John odwrócił się błyskawicznie. Jakiś powóz wje
chał na chodnik i pędził prosto na nich. Koń miał dziki
wzrok i biegł, jakby ścigało go stado wilków. Brand
w ułamku sekundy dostrzegł zgarbionego woźnicę o twa
rzy zasłoniętej przez czarny kapelusz.
Zabije nas! Chwycił Jamesa za ramię i szarpnął, lecz by
ło już za późno.
W następnej chwili powóz gwałtownie skręcił, ale zdążył
potrącić Lansdowne'a. James krzyknął i runął na ziemię.
Powóz potoczył się dalej. Ludzie pierzchali przed nim
na boki, ulica rozbrzmiała gniewnymi wrzaskami. Bran
don ukląkł przy Jamesie.
- Moja noga - jęknął Lansdowne.
Obiema rękami trzymał się za kolano. Spomiędzy jego
palców wypływała krew i wsiąkała w nogawkę spodni.
St. John zaklął cicho.
- Poczekaj tutaj, a ja...
269
- Brand!
To był Devon. Jego twarz wyrażała troskę. Pojawił się
również Chase.
- Wezwałem lekarza.
- Dziękuję. - Na czoło Brandona wystąpił pot, strach
zmienił się w gniew. - Musimy zabrać cię z ulicy, Jamesie.
Możesz chodzić?
Lansdowne miał zamknięte oczy, brwi ściągnięte.
- Daj mi... chwilę.
Brandon pokiwał głową. Spojrzał za oddalającym się
powozem i zauważył ulicznika stojącego na końcu St.
James Street. To był ten sam chłopak w obszarpanym gra
natowym płaszczu, którego dwa dni temu widział przed
domem Vereny.
Oberwaniec słuchał tęgiego osobnika w wyblakłym
czarnym płaszczu i niemodnym kapeluszu. Mężczyzna
gestykulował energicznie. Kiedy trochę obrócił głowę,
Brand go rozpoznał. To był Farragut.
Agent wcisnął monetę w rękę chłopca i spojrzał w kie
runku St. Johna. Na chwilę ich oczy się spotkały. Potem
Farragut naciągnął kapelusz mocniej na czoło i pomasze
rował w przeciwną stronę. Ulicznik wtopił się w tłum.
Do diaska, co to miało znaczyć?
- Brandon? - Nad nim pochylał się Chase.
- Widziałeś, co się stało?
- Tak. Przez okna Whitea, ale nie mogłem dotrzeć do drzwi.
Devon pokiwał głową.
- Wszyscy się w nich stłoczyli, żeby popatrzeć. - Wskazał
na zniszczenia poczynione przez powóz. - Wjechał na chod
nik, jakby cholerny woźnica celował prosto w was. Serce
omal mi nie stanęło. Gdyby nie skręcił w ostatniej chwili...
- Wiem. - Brandonowi też serce waliło ze strachu, ale
nie zamierzał się do tego przyznać. - To był wypadek.
270
- Wypadek? - powtórzył Chase, marszcząc brwi. - Nie
nazwałbym tego...
- Przepraszam. - Za nimi stał chudy mężczyzna w sur
ducie. - Jestem doktor Lindson. Mogę zbadać tego mło
dzieńca?
- Oczywiście.
Brandon wstał, ale James chwycił go za nadgarstek.
- Udało się - wykrztusił, walcząc z bólem.
Udało się? Co... Brandowi oddech uwiązł w krtani.
Plan! Ale tak szybko? Jak to możliwe... Mój Boże, Vere-
na. Poczuł ściskanie w piersi. Spojrzał na Devona.
- Zajmij się panem Lansdowne'em. Ja muszę iść.
- Ale dlaczego? Co się stało?
Jednak Brandon nie odpowiedział. Pędził ulicą jak sza
leniec, głośno stukając butami. Proszę, Boże, niech będzie
bezpieczna.
21
Mój brat Brandom? U niego wszystko w porządku, dzię
kuję. Ostatnio, kiedy go widziałem, odpoczywał. Życie po
trafi być wyczerpujące, gdy się nie ma nic do roboty.
Hrabia Greyley do lady Birlington, stojąc przed labi
ryntem Vauxhall Gardens.
Brandon wbiegł po stopniach Westforth House.
W środku nie paliły się żadne światła, z wyjątkiem salo
nu. Tłumiąc niepokój, głośno zastukał kołatką.
Jak zwykle nikt się nie zjawił. Brandon zapukał jeszcze
raz, aż dźwięk odbił się echem w całym domu. W końcu
zniecierpliwiony przyłożył dłonie do ust i krzyknął:
- Herberts! Otwórz cholerne drzwi!
Zasłona w salonie poruszyła się, a chwilę później w pro
gu stanął kamerdyner.
- Do diaska! - zaklął St. John. - Nie słyszałeś...
Nos i oczy Herbertsa były czerwone, jakby płakał, war
gi żałośnie skrzywione.
Serce Brandona zatrzymało się na moment.
- Verena...
Sługa wytarł nos grzbietem dłoni.
- W salonie. - Jego głos drżał, po policzku stoczyła się łza.
W uszach Brandona zaszumiała krew. Odepchnął słu-
272
gę i wpadł do domu. Dobry Boże, czyżby przyszedł za
późno?
D r z w i salonu były otwarte, światło wylewało się do ho
lu. Brand wpadł do środka i zatrzymał się raptownie.
Verena leżała na kanapie, z głową owiniętą białym ban
dażem. Brand podszedł do niej ze ściśniętym gardłem. Pa
trząc na nią bez słowa, dziękował w duchu, że jej pierś
unosi się i opada, ręka zaciska na chusteczce. Nawet lek
ki grymas bólu przyprawił go o dreszcz radości.
Zerknął przez ramię na Herbertsa.
- Co się stało?
Kamerdyner pociągnął nosem.
- To było okropne. Usłyszałem hałas na dole. Kiedy
otworzyłem drzwi salonu, zobaczyłem panią na podłodze,
zwiniętą w kłębek.
- Posłałeś po lekarza?
Verena uchyliła powieki.
- Nie chcę lekarza. Po prostu trochę boli mnie głowa,
to wszystko.
Choć była blada, głos miała silny. Brandon ukląkł przy
kanapie, ujął dłoń Vereny, splótł jej palce ze swoimi. Cię
żar gniotący jego pierś trochę zelżał.
- Dobrze się czujesz?
Odchylił brzeg bandaża i zobaczył na czole potężny si
niak.
Verena się skrzywiła.
- Nie czuję się dobrze. Boli mnie głowa i zęby. Mam
sztywny kark. Jak w ogóle możesz zadawać takie pytania?
Do diabła, to nie powinno się zdarzyć. Mieli udawać,
że znaleźli listę, a szantażystę naciskać na wcześniejsze
spotkanie. N i c więcej.
Spojrzał na Herbertsa.
- D r z w i i okna były zamknięte?
273
- Jasne, że tak! Peters i ja sprawdziliśmy wszystkie
przed pójściem do łóżek.
- A później? Łatwo zbić szybę i wejść przez okno.
Kamerdyner potrząsnął głową. Jego wargi zadrżały.
- Powinienem był czuwać. Uprzedzał pan, że coś mo
że się wydarzyć.
Wydmuchał nos w chusteczkę. Gdy chował ją z powro
tem do kieszeni, Brandon dostrzegł znajomy monogram:
jego własny.
Herberts zauważył jego wzrok i poczerwieniał tak sa
mo jak nos.
- Przepraszam, pewnie upuścił ją pan w holu. - Wyciąg
nął rękę z chusteczką. - Proszę.
St. John spojrzał na zmięty i niezbyt czysty kawałek
płótna.
- Nie, dziękuję. Możesz ją zatrzymać.
- Dziękuję. - Herberts jeszcze raz wytarł nos. - To naj
gorszy dzień w moim życiu. Zaniedbałem obowiązki.
- Nie. Nie mogliśmy przewidzieć, że coś takiego się
zdarzy. - W każdym razie nie tak szybko. - Gdzie Peters?
- Posłałem go po pana i po pana Lansdowne'a.
James. Brandon spojrzał na bladą twarz Vereny. Nie
mógł teraz powiedzieć jej o wypadku.
- Jak Peters wróci, przyślij go do mnie. Wkrótce zjawi
się pan Lansdowne. Trzeba przygotować mu pokój.
Verena otworzyła oczy.
- James się u mnie zatrzyma? Pytałam go, ale odparł,
że w o l i mieszkać w hotelu.
- Zmienił zdanie.
Brandon pogładził kciukiem wierzch jej dłoni. Verena
zamknęła oczy, ale jej rzęsy zadrżały, kiedy musnął usta
mi palce.
Wolno uniosła powieki. Gdy ich spojrzenia się zwarły,
274
Branda zalała fala ciepła. Czystego pożądania. Zaskoczo
ny jego siłą, puścił rękę Vereny. W chwili kiedy to zrobił,
jej usta się skrzywiły, fiołkowe oczy wypełniły łzami.
Znowu ujął jej dłoń.
- Spokojnie, kochanie.
Spod rzęs wypłynęła pojedyncza łza.
- Boli mnie głowa i jestem... - Stłumiła szloch. - Och,
do diabła!
- Herberts, macie w domu laudanum?
- Już je przyniosłem, ale pani go nie tknęła. - Sługa po
trząsnął głową. - Uparta dziewczyna.
- Nie chcę - potwierdziła Verena, ale niezbyt pewnym
tonem.
Kamerdyner wziął ze stolika małą brązową buteleczkę
i łyżkę. Podał je St. Johnowi.
- Może panu się uda. Nie ma powodu, żeby pani tak
cierpiała.
- Przynieś wody.
Herberts natychmiast wybiegł z salonu. Wrócił błyska
wicznie, ze szklanką w ręce. Brand odkorkował butelecz
kę i nalał trochę brązowego płynu na łyżkę. Podsunął ją
Verenie.
- Otwórz usta.
- Nie.
Odwróciła głowę, jedną ręką dotykając bandaża na czo
le. Drugą, zwiniętą w pięść, przycisnęła do żołądka.
- Poczujesz się lepiej.
- Śmierć też by pomogła, a nie chcę jej spróbować.
Brandon uniósł brew.
- Nie zmuszaj mnie, żebym wlał ci lekarstwo do gardła.
Verena otworzyła oczy.
- Nie zrobiłbyś tego...
Brand wsunął łyżkę między jej rozchylone wargi. Ve-
275
rena się zakrztusiła, ale przełknęła płyn, łypiąc na niego
groźnym wzrokiem.
Brandon wręczył jej szklankę wody, a buteleczkę i łyż
kę oddał Herbertsowi.
- Powinno zadziałać.
- Chciałabym, żebyś sobie poszedł - burknęła Verena. Po
piła lek wodą i skrzywiła się z obrzydzeniem. - Paskudztwo.
- Nie zostawię cię samej.
Nigdy. Już zawsze będzie bezpieczna. W jego ramio
nach. Gdzie jej miejsce.
- Nie mogę uwierzyć, że ktoś chciał skrzywdzić moją
panią - powiedział Herberts, kręcąc głową. - To zbrodnia.
Verena z wyrzutem spojrzała na Brandona.
- Muszę napić się czekolady, żeby pozbyć się tego
okropnego posmaku w ustach.
Kamerdyner popatrzył na nią sceptycznie.
- Myśli pani, że czekolada to dobry pomysł po takim
ciosie w głowę? Lepszy byłby kapuśniak.
Gospodyni skarciła go wzrokiem.
- Nie chcę kapuśniaku, tylko czekolady.
Brandon doszedł do wniosku, że jeszcze nigdy nie wi
dział bardziej rozkosznej, choć nieznośnej pacjentki.
Przycisnął jej palce do swoich ust. Była taka dzielna.
Większość kobiet, które znał, szlochałaby histerycznie,
natomiast ona wykorzystywała swój stan jako pretekst,
żeby spełnić zachciankę.
Obejrzał się na Herbertsa.
- Słyszałeś?
Kamerdyner schował chusteczkę do kieszeni.
- Czekolada nie pomoże pani na ból głowy.
- Decyzja należy do niej. Ruszaj się, i to szybko.
- Dobrze.
Sługa rozprostował ramiona i wymaszerował z pokoju.
276
Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Brandon puścił
dłoń Vereny i wstał.
- Zaniosę cię do twojego pokoju. W łóżku będzie ci wy
godniej.
Verena dźwignęła się na łokciu.
- Dziękuję bardzo, sama pójdę.
- Doprawdy? - Schylił się i wziął ją na ręce.
- Jesteś nieznośny.
- Powinnaś się oszczędzać.
Zaniósłszy ją na górę, położył na brzegu materaca i wy
równał skotłowaną pościel. Verena czekała cierpliwie, nie
spuszczając z niego wzroku. Gdy wszystko było gotowe,
Brandon delikatnie przeniósł ją na środek łóżka.
- N o , tylko bądź grzeczna - przykazał.
Nie wiedział, dlaczego serce go boli, jakby kogoś stra
cił. Podszedł do drzwi i krzyknął na Herbertsa.
Prawie od razu na schodach zadudniły kroki.
- Sir?
- Przynieś trochę zimnej wody i świeże ręczniki.
Herberts skinął głową.
- Czekolada prawie gotowa.
Wypadł z pokoju i niemal pobiegł na dół.
Brand odwrócił się do Vereny. Miała zamknięte oczy,
a po jej policzku wolno toczyła się łza. Westchnął i usiadł
na brzegu łóżka.
- Uważaj, bo ja też się rozpłaczę.
Popatrzyła na niego z żałosną miną. Brandon miał tyl
ko jedną siostrę, ale ta siostra nauczyła go wielu rzeczy.
Wyciągnął ręce i wziął Verenę w objęcia.
- Spokojnie, skarbie, już dobrze.
Tulił ją, muskał policzkiem jej włosy, głaskał po ple
cach. Ale pocieszając ją, przez cały czas myślał o tym, że
chętnie zabiłby człowieka, który ją skrzywdził.
277
Po paru minutach do pokoju wszedł Herberts z miską,
dzbankiem wody i filiżanką parującej czekolady. Przysta
nął, gdy zobaczył swoją panią w objęciach St. Johna, ale
szybko odzyskał rezon.
- Dobry płacz jest tym, czego pani potrzebuje. Przy
niosłem ręczniki na okłady i chłodną wodę do obmycia
twarzy. Nie chce pani mieć czerwonego nosa, prawda?
Verenę nie obchodził kolor nosa, póki Brandon trzy
mał ją w ramionach. Co za boskie uczucie być tuloną, ni
czego nie oczekiwać, niczego nie dawać, tylko rozkoszo
wać się chwilą. Może po prostu zaczęło działać laudanum,
ale nie pragnęła teraz niczego innego.
Herberts zwlekał z odejściem, zapewniając, że spraw
dził wszystkie okna na parterze. Przerwało mu wołanie
Petersa.
Gdy tylko kamerdyner zniknął za drzwiami, Brandon
się roześmiał. Dźwięk zabrzmiał kojąco w uszach Vereny.
- Powinnaś zobaczyć, co zrobił z twoim nocnym stolikiem.
Verena zerknęła ostrożnie. Herberts w swojej chęci słu
żenia uformował dodatkowe ręczniki na kształt dużych
kwiatów.
- Gdzie on się tego nauczył? - spytała zdumiona.
- Szkoda, że go nie widziałaś. Poprawiał każdy z pięć
razy, zanim efekt go zadowolił. - Brand odgarnął włosy
z jej twarzy. - Musimy obmyć skaleczenie. Chyba pora
dzimy sobie sami.
Verena skinęła głową. Dzięki niebiosom za laudanum.
Z wolna ogarniało ją miłe odrętwienie. Jeszcze chwila,
a nie będzie czuła własnego języka, pomyślała.
Szukała w myślach jakiejś błyskotliwej uwagi, która po
zwoliłaby zapomnieć o jej okropnym czerwonym nosie.
- Nasz plan chyba się powiódł.
Brandon zacisnął usta.
278
- Nie rozpraszaj mnie. Możesz usiąść?
Kiwnęła głową i skrzywiła się, choć ból był coraz słab
szy. Brandon ułożył wysoko poduszki za jej plecami, a na
stępnie delikatnie zdjął bandaż z czoła.
Obserwowała go spod rzęs. Był najprzystojniejszym
mężczyzną na świecie. I siedział na brzegu jej łóżka. Ża
łowała, że nie ma całej gromady przyjaciółek, przed któ
rymi mogłaby się pochwalić. To smutne. Znała wiele osób,
ale żadnej na tyle dobrze, żeby jej się zwierzyć.
Oto kolejny dowód, że zapomniała, jak żyć.
Brandon odłożył bandaż i popatrzył na jej czoło.
- Jak wygląda?
- Niebiesko. Bardzo niebiesko.
Verena dotknęła siniaka.
- Auu!
Twarz Brandona złagodniała.
- Nie ruszaj, skoro boli.
Verena zachichotała.
- Dobrze, ale ty możesz. Prawdę mówiąc, pozwalam ci
dotykać mnie całą. - Wykonała szeroki gest, od którego
omal się nie przewróciła na bok.
W oczach Brandona pojawił się wesoły błysk.
- Jesteś zamroczona od laudanum - stwierdził z uśmie
chem i powiódł kciukiem po jej brodzie. - Zrobię ci zim
ny okład.
Verena chwyciła jego rękę i przytuliła ją do policzka,
patrząc na niego z tęsknotą.
- Nie zostawisz mnie?
-Nie.
- Nigdy?
Nachylił się ku niej. Jego niebieskie oczy płonęły.
- Obiecuję zostać tak długo, jak będziesz mnie potrze
bowała, i jeszcze jeden dzień.
279
- Jeden dzień?
- Bardzo, bardzo długi dzień. - Wyprostował się. - Zro
bię ci okład.
Verena niechętnie puściła jego dłoń. Gdy tylko oddalił
się od łóżka, poczuła się samotna. Samotna, niepewna,
przejęta lękiem. Ale nie przed kolejnym napadem. Jej oba
wy były związane z Brandonem. Z jego utratą. Z zatrace
niem siebie.
Wrócił z mokrym ręcznikiem i ostrożnie przemył jej
czoło. Tylko raz sprawił jej niewielki ból. Kiedy skończył,
powiedział cicho:
- N o , powinno być dobrze.
Odłożył ręcznik do miski i przyniósł jej czekoladę.
- Sądzę, że to wyleczy wszystkie twoje dolegliwości.
Verena wzięła od niego filiżankę i głęboko wciągnęła
cudowny aromat. Spróbowała kremowego napoju. Sma
kował równie bosko, jak pachniał. Zamknęła oczy, rozko
szując się gorzko-słodką ambrozją.
Nagle uświadomiła sobie, jak śmiesznie musi wyglądać
w oczach Brandona, kiedy tak wzdycha nad filiżanką cze
kolady. Zerknęła na niego spod powiek.
- Przepraszam - bąknęła z niepewnym śmiechem. - Nie
zapytałam, czy ty też miałbyś ochotę. Mogę odlać poło
wę do drugiej filiżanki.
- Nie, dziękuję. Wystarczy mi twoja błoga mina. - Od
garnął pasmo włosów z jej twarzy. - Sama dokończ cze
koladę. Pomoże ci zasnąć.
Zrobiła, jak radził, ale przez cały czas czuła na sobie je
go wzrok. Obserwował ją zachłannie, jakby się bał, że mu
zniknie, gdy na chwilę odwróci spojrzenie. Verena wypi
ła ostatni łyk i oddała mu pustą filiżankę.
Odstawił ją na stolik.
- Pora spać.
280
Laudanum działało. Nos i brodę miała zdrętwiałe. Po
za tym sypialnia lekko przekrzywiła się w jedną stronę.
Verena westchnęła z zadowoleniem i rozejrzała się po
znajomym pokoju. Na łóżko wydała więcej pieniędzy niż
na pozostałe umeblowanie. Było dla niej domem. Bez
piecznym schronieniem. Ale po raz pierwszy od czterech
lat nie chciała leżeć w nim sama.
Pochyliła się do przodu i oparła głowę na ramieniu
Brandona.
- Zostaniesz ze mną?
Zesztywniał, a na jego twarzy pojawiło się napięcie.
- To nie byłoby rozsądne.
- Ale przyjemne. - Jej palce same zacisnęły się na kla
pach jego płaszcza. Zmarszczyła brwi. - Nawet się nie ro
zebrałeś.
- Nie zdążyłem.
Coś było nie tak z jego okryciem. Ale co? Przyjrzała
mu się uważnie i uśmiechnęła szeroko. Do licha, jest du
żo bystrzejsza, niż przypuszczała.
- Wiem! Nie masz guzików.
- Herberts.
-Aha.
Musiała się skupić, żeby oderwać palce od klap. Gdy
tylko go puściła, St. John wstał. Ogarnęła ją lekka panika.
Brandon chyba ją dostrzegł, bo zapewnił pospiesznie:
- Nigdzie nie idę.
Zdjął płaszcz i rzucił go na fotel.
Jej piękny fotel. Przypomniała sobie, jak ostatnim ra
zem Brandon w nim siedział i trzymał ją na kolanach. Ten
mebel już zawsze będzie dla niej czymś szczególnym.
Zwłaszcza kiedy wszystko się skończy, a ona na zawsze
opuści Anglię.
Myśl o wyjeździe zepsuła jej humor. O, Boże, opusz-
281
czała dom, ulubione łóżko, Brandona. Nieprzelane łzy
ścisnęły ją za gardło.
- N o , przestań, skarbie.
Jej wargi zadrżały.
- Nic nie mogę na to poradzić.
- To laudanum. Musisz się wyspać.
Brand usiadł z powrotem na brzegu łóżka i musnął jej
policzek grzbietem dłoni. Gest podziałał na nią hipnoty
zująco.
- Zamknij oczy. Będę tutaj, kiedy się obudzisz.
Smutek zelżał, ogarnęła ją senność. Głowa nadal ćmi
ła, ale ból był daleki i przytępiony.
Leżała wtulona w pościel, podczas gdy Brandon delikat
nie głaskał ją po włosach i twarzy. Wyobraziła go sobie,
jak szepcze słowa pocieszenia. Ale nie miłości... nie on.
Uśmiechnęła się sennie i położyła dłoń na jego ręce.
Uwielbiała jego lekki dotyk, zupełnie jakby bał się zrobić
jej krzywdę. Po chwili zamruczała:
- Już mi lepiej.
- To dobrze. Teraz zaśnij.
- Nie chcę spać - powiedziała, choć oczy same się jej
zamykały.
- H m . - Nadal gładził jej włosy.
Verena uśmiechnęła się z zadowoleniem. Pieszczota
działała na nią usypiająco.
- Mama tak robiła, kiedy źle się czułam.
- Moja też.
- Tęsknię za nią. - Otworzyła oczy. - A ty za swoją?
- Codziennie. Opowiedz mi o swojej rodzinie, Vereno.
Brandon chciał poznać jej rodzinę. Był takim dobrym
człowiekiem. Wtuliła policzek w jego dłoń.
- Mam brata.
- Wiem. Jest bardzo do ciebie podobny.
282
Kochany James. Zjawiał się zawsze, kiedy go potrzebo
wała. Ciekawe, gdzie teraz się podziewa. Obiecał, że nie
długo wróci, a minęło już wiele godzin.
- Zastanawiam się, gdzie jest James...
- Masz innych braci albo siostry? - przerwał jej Brandon.
- Dwie siostry. Są młodsze. Ja jestem najstarsza z ro
dzeństwa, choć od brata starsza tylko o dwie minuty.
- Ty i James jesteście bliźniakami?
-Tak. - Westchnęła głęboko. Laudanum to cudowny
lek. - Mam wspaniałą rodzinę. Mój ojciec uważa, że je
stem najlepszym karciarzem, jakiego zna. Oczywiście
z wyjątkiem chwil, kiedy piję porto.
- O, tak. Wydaje się, że to było lata temu. - St. John
objął jej twarz ciepłymi dłońmi. - Dlaczego nie wróciłaś
do rodziny po śmierci Westfortha?
- Bo chciałam zachować tę sypialnię, mój azyl. - Za
śmiała się cicho. - Brzmi dziwnie, prawda? Kocham rodzi
ców, ale są zbyt uzależnieni od dreszczyku emocji.
- W przeciwieństwie do ciebie.
- Pragnę spokoju. Domu. Mojego własnego łóżka z pu-
chatymi poduszkami i nakrochmaloną pościelą.
Brandon przesunął kciukiem po jej policzku, rozkoszu
jąc się jedwabistą gładkością skóry.
- Ciągłe przeprowadzki bardzo ci doskwierały?
Uśmiech zniknął z twarzy Vereny. Otworzyła oczy,
mokre jak po deszczu.
- Czasami było mi bardzo ciężko - wyszeptała. - Za
każdym razem, gdy znajdowałam przyjaciółkę, musieli
śmy wyjeżdżać. - Jej głos zadrżał. - Tak jak teraz.
Wyjeżdżać. Brandon stwierdził, że nienawidzi tego sło
wa. Uświadomił sobie wstrząśnięty, że nie chce, by Vere-
na zniknęła z jego życia. Pragnął... Zamknął oczy. Właśnie,
czego?
283
Verena chyba dostrzegła ból na jego twarzy, bo poło
żyła ręce na jego policzkach.
- Czasami życie z rodzicami było cudowne.
- Cudowne?
- O n i nie są potworami. Tylko... oportunistami.
- Masz na myśli: oszustami?
- To również. Ale kochali swoje dzieci. I dbali o nas.
Za mało, pomyślał Brand. Ciekawe, czy ktokolwiek
troszczył się o Verenę tak, jak na to zasługiwała.
- Co Westforth myślał o twoich rodzicach?
- Andrew? - Uśmiechnęła się leniwie. Jej mowa stawa
ła się coraz bardziej niewyraźna: - Bawili go. Chyba lubił
ich bardziej niż swoich.
Gdy umilkła na dobre, Brandon starannie otulił ją kołdrą.
- Śpij, Vereno. Będę tutaj, kiedy się obudzisz.
Postanowił, że dotrzyma słowa. Tego dnia i następne
go, a najlepiej i kolejnego. Tak długo, jak będzie trzeba,
by mieć pewność, że jest bezpieczna i pod dobrą opieką.
Verena wtuliła twarz w poduszki i zasnęła z ręką przy
ciśniętą do policzka. Brandon obserwował ją przez dłuż
szy czas. Potem jeszcze raz poprawił jej okrycie i usado
wił się w fotelu przy kominku, żeby zaczekać na świt.
22
Jedną rzecz można powiedzieć o St. Johnach: nigdy nie
wiedzą, kiedy przestać. Akurat to w mężczyznach mi się
podoba.
Lady Birlington do lady Jersey po tym, jak Chase St.
John wypił za dużo brandy na wieczorze muzycznym
u Wexfordów.
Następnego ranka Brandona obudził chłód panujący
w pokoju i ból w karku. Był za duży, żeby spać w fotelu.
I za stary.
Wyprostował się i spojrzał na łóżko. Verena zniknęła.
Zerwał się na równe nogi. Do diaska, gdzie ona jest?
Podbiegł do drzwi i otworzył je gwałtownie. Omal nie
wpadł na Herbertsa.
- A, tu pan jest! Lady Westforth pyta, czy zejdzie pan
na śniadanie.
Brandon przyłożył rękę do serca.
- Tak, oczywiście.
- Powiem jej, że pan już idzie. - Kamerdyner zmierzył
go wzrokiem. - Na komodzie leży grzebień, gdyby pan
chciał się przyczesać.
Udzieliwszy mądrej rady, odwrócił się i wyszedł na ko
rytarz.
285
Brandon szybko doprowadził do porządku ubranie
i włosy. Był już gotowy do wyjścia, gdy nagle jego
wzrok padł na małe biurko i leżący na n i m papier listo
wy. Po chwili namysłu sięgnął po pióro i otworzył ka
łamarz.
Niedługo później zszedł na dół. Verena siedziała przy
stole, przed nią stał talerz z grzanką. Wyglądała na spo
kojną, lecz oczy miała pochmurne, a siniak na czole kon
trastował z białą skórą.
Gdy napotkała wzrok St. Johna, na jej policzkach wy-
kwitł lekki rumieniec.
- Jak się czujesz? - spytała.
Bolały go wszystkie kości, zapewne po upadku na
chodnik, kiedy ratował Lansdowne'a.
- Dobrze. Chciałem powiedzieć ci wczoraj, że James...
- Jest w pokoju gościnnym. Właśnie od niego wyszłam.
- Co z nim?
- Obolały. Głównie z tego powodu, że nie może nam
pomóc.
- Pomóc nam?
Na ustach Vereny pojawił się lekki uśmiech.
- Dostaliśmy następny list.
Podała mu niewielką złożoną kartkę. Brandon rozpo
starł ją i przeczytał.
Lady Westforth!
Gospoda Królewski Jeleń w Linie Sutton, w południe.
Niech pani przyjdzie sama i przyniesie listę.
Brandon podniósł wzrok.
- Kiedy to przyszło?
- Dziś rano. Liścik znalazł na ganku lekarz Jamesa.
St. John odłożył kartkę na stół.
286
- Jest zaadresowany do ciebie.
- Tak. Wcześniejsze były do Jamesa. Pewnie wiedzą, że
jest ranny, i nic dziwnego, skoro to prawdopodobnie oni
zaaranżowali wypadek. - Wstała od stołu. - Wyruszam za
godzinę.
Brandon dopiero teraz zauważył, że Verena ma na so
bie prostą suknię podróżną.
- N i e możesz...
- Muszę. Mój brat leży w łóżku, ma złamaną nogę. Na
stępnym razem będzie gorzej, dużo gorzej.
- Skąd wiesz, że ci ludzie nie zabiją cię w chwili, gdy
się pojawisz?
- Bo mam listę.
Brandon potarł czoło.
- Do diaska! Nie podoba mi się ten pomysł.
- Mnie również. Jedziesz ze mną?
W tym momencie drzwi się otworzyły i do jadalni
wmaszerował Herberts, niosąc półmisek z szynką.
- Proszę!
Brand go zignorował. Patrzył na Verenę.
- W liście kazali ci przyjechać samej.
Jej usta wykrzywił uśmiech.
- I pojadę sama. Tylko ja i stangret.
Brandon znieruchomiał. Jako woźnica miałby z wyso
kiego kozła doskonały widok na całe otoczenie, mógłby
ją chronić. Tak... Podchwycił spokojny wzrok Vereny
i w jednej sekundzie odczytał jej intencje.
Skinął głową.
- Dobrze. Będę twoim stangretem. Jaki jest twój plan?
- Pojedziemy powozem do gospody Królewski Jeleń.
Tam odegram wielką scenę ze szlochaniem, krzykami
i udawaniem przerażonej. Kiedy uznają, że jestem oszala
ła ze strachu, nie będą spodziewali się oporu.
287
- To dobry plan. - Ujrzawszy jej zaskoczony wzrok,
dodał: - Atak histerii wyjaśni również, dlaczego nie wy
siadasz z powozu.
Herberts cmoknął językiem.
- Powinna pani słuchać tego dżentelmena.
Verena spojrzała na swoje ręce.
- Nie mamy listy. Moją jedyną nadzieją jest to, że kie
dy odzyskam korespondencję Jamesa, ucieknę stamtąd,
nim się zorientują, że zostali oszukani.
Brandon pokiwał głową.
- Chyba to jedyny sposób.
Kamerdyner wyprostował chude ramiona.
- Jeśli chodzi o mnie, jestem gotowy do pomocy.
Verena potrząsnęła głową.
- Nie, nie! Nie sądzę, żeby to było konieczne. Ale dzię
kuję za propozycję.
- To nic wielkiego. Peters może tu zostać i otwierać
drzwi, a ja...
- Herberts! - Brandon uniósł brew. - Chcemy, żebyś
pilnował pana Lansdowne'a.
- Ale ja...
- To ważne.
Sługa się przygarbił.
- Dobrze. I pewnie mam wyczyścić srebro.
- Właśnie - potwierdziła pani domu.
Kamerdyner uniósł brew.
- Jestem dobrym strzelcem.
- Podobnie jak pan St. John.
- I umiem powozić zaprzęgiem.
Verena poklepała go po ręce.
- Na pewno, ale potrzebujemy cię tutaj, żebyś doglą
dał pana Lansdowne'a.
Herberts westchnął.
288
- Dobrze, ale myślę, że popełnia pani wielki błąd, nie
zabierając mnie ze sobą.
Brandon spojrzał na Verenę.
- Zdaje się, że Herberts sporo wie o obecnej sytuacji.
- Czyta moją pocztę.
- N i e całą - zaprotestował kamerdyner.
Verena posłała mu groźne spojrzenie.
- N i e powinieneś czytać nic. N o , St. John, co sądzisz
o naszym małym planie?
- Będzie musiał wystarczyć. - Przyglądał się jej przez
dłuższą chwilę. Zauważył, że siniak nabrał fioletowej bar
wy. - Nie opuścisz powozu. Zmusisz ich, żeby podali ci
listy przez okno. W chwili gdy je dostaniesz, ja ruszę
z kopyta.
M ó w i ł z taką pewnością siebie, że Verena poczuła się
raźniej. Plan był prosty. Do jego przeprowadzenia wystar
czały dwie osoby. I miał przewagę zaskoczenia. Ojciec
byłby z niej dumny.
- Więc ustalone. Możemy wyruszyć za pół godziny.
- Herberts. - Brandon sięgnął do kieszeni surduta i wy
jął z niej kopertę. Wręczył ją kamerdynerowi. - Dopilnuj,
żeby dostarczono go jeszcze dzisiaj. To do mojej siostry,
hrabiny Bridgeton.
Verenę zdziwiło, że w takich okolicznościach Brandon
ma głowę do pisania listów. Chyba że...
- Nie wyjawiłeś nikomu naszej tajemnicy, prawda?
- Oczywiście, że nie. To zwykła prośba o przysługę.
Herberts westchnął.
- Przekazanie korespondencji to bardzo odpowiedzial
ne zadanie. Sądzi pan, że można mi zaufać? A jeśli zapo
mnę zanieść list i...
Brandon wsunął monetę w jego dłoń.
Sługa się rozpromienił.
289
- Może jednak będę pamiętał.
Verena wyciągnęła szyję, żeby dojrzeć adres, ale Bran-
don zasłonił jej widok.
- Już mówiłem, że to do Sary, mojej siostry.
-Aha.
Ciekawe, czy udałoby się przekupić Herbertsa, żeby
niechcący otworzył kopertę?...
- Idę zobaczyć, co z panem Lansdowne'em.
D r z w i zamknęły się za kamerdynerem i Verena zosta
ła sam na sam z Brandonem. Widziała, że już nigdy wię
cej go nie zobaczy. Oby tylko nic mu się nie stało, kiedy
będzie jej pomagał. Boże, jakże nienawidziła czekania, za
stanawiania się, co strasznego się wydarzy, niepewności.
- M a m nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.
- Pójdzie, jeśli będziesz ostrożna. Żadnych bohater
skich wyczynów, proszę.
Verena w milczeniu skinęła głową. Chciała podbiec do
Brandona, zarzucić mu ramiona na szyję, poczuć jego za
pach. Ale raptem ogarnęła ją nieśmiałość, jakby była pięt
nastolatką.
- Vereno.
Podszedł do niej tak blisko, że jego surdut dotykał jej
sukni.
- Muszę ci powiedzieć jeszcze jedną rzecz. - Odzyskał
głos, ale nadal lekko chrypiał.
-Co?
- Spójrz na mnie.
Podniosła oczy i zaraz tego pożałowała. Był taki duży,
silny, władczy. Miała ochotę wsunąć dłonie pod jego sur
dut, przytulić się mocno i najlepiej nigdy nie puścić.
- Brandonie, ja...
Wziął ją w objęcia i przygarnął tak mocno, że musiała
walczyć o oddech. Boże, ależ będzie za nim tęsknić. Jej
290
serce zamarło na tę myśl. Za niecałą godzinę będą w dro
dze. Płótno koszuli ocierało jej policzek, zapach wody ko-
lońskiej koił zmysły.
- Musisz się przebrać, jeśli masz wyglądać jak stangret.
- Wiem. Może Peters coś mi pożyczy.
- Nie będziesz wyglądał modnie.
Brandon St. John, ulubieniec wyższych sfer, powoli
zmieniał się w prawdziwego Lansdowne'a.
Ta myśl, o dziwo, jeszcze bardziej ją zasmuciła.
- Musimy iść. James będzie czekał.
Uśmiech zniknął z twarzy Brandona.
- Co się stało, Vereno?
- Nic. Ale z rękami też musisz coś zrobić. Mój ojciec
twierdzi, że zawsze można po nich poznać człowieka.
Brandon spojrzał na swoje wypielęgnowane dłonie.
- Masz rację. Wysmaruję je sadzą z kominka. Zaczekaj.
Z uśmiechem podszedł do drzwi, otworzył i ukłonił się
nisko.
- Za panią, proszę pani! - powiedział, naśladując Her
bertsa.
Verena się uśmiechnęła, choć gardło miała ściśnięte.
- Nie tak zachowałby się sługa.
- Załóżmy, że jestem impertynenckim sługą.
Jego niebieskie oczy zaiskrzyły się wesoło. I było
w nich coś jeszcze. Verenę przebiegł dreszcz.
Nie. Dostatecznie bolesna była świadomość, że wkrót
ce się rozstaną. Nie chciała potem jeszcze bardziej cier
pieć.
- Powinniśmy już iść.
- Nie, póki mnie nie pocałujesz. - Nachylił się tak, że
jego usta znalazły się o cal od jej ust. - A kiedy wrócimy,
zamierzam z tobą porozmawiać.
N i e wrócą razem. Zaraz potem, kiedy ona i James od-
291
zyskają listy, popędzą jak wiatr do Dover, gdzie już cze
ka na nich statek. Zwilżyła wyschnięte usta.
- Później, gdy już będzie po wszystkim.
- Więc mnie pocałuj i ruszajmy.
- Nie mamy czasu...
Położył dłonie na framudze drzwi, tak że uwięził ją
w swoich ramionach.
- Vereno, jeden pocałunek.
Ostatni. Za parę godzin będzie w drodze do Włoch,
a w Anglii zostawi serce.
Brandon musnął wargami jej usta. Ich subtelny dotyk,
pełen wahania, wywołał w niej gwałtowną reakcję. Obję
ła St. Johna za szyję, przywarła do niego całym ciałem
i rozchyliła usta. Przebiegły ją dreszcze. Jeden pocałunek,
choćby gorący i namiętny, to było za mało. Zapragnęła
czegoś więcej.
Była bezwstydna, pozbawiona zasad, ale już o nic nie dba
ła. Wspomnienie tej chwili miało stać się jej najdroższym.
Brandon wyczuł jej desperację. Pragnął Vereny jak sza
leniec. Myślał o niej zaraz po przebudzeniu i z myślą
o niej zasypiał. Potrzebował jej jak...
Odsunęła się i oparła o futrynę, cała zapłoniona.
- Musimy iść.
- Jeszcze nie - powiedział Brandon zdławionym gło
sem.
Verena gwałtownie zaczerpnęła oddechu. Powietrze
między nimi zawsze było pełne napięcia, teraz stało się
tak gęste, że niemal widoczne.
Brandon sięgnął do klamki, zamknął drzwi i ku zdu
mieniu lady Westforth przekręcił klucz w zamku.
Potem stanął twarzą do niej. Jej wyrazu nie można by
ło z niczym pomylić. Verena przełknęła ślinę, cofnęła się
kilka kroków i trafiła nogami na brzeg kanapy.
292
Brandon podszedł bliżej i otoczył ją ramionami.
- Przez jedną chwilę nie myśl o tym, co wydarzyło się
ostatniej nocy. Albo co może się stać dziś po południu.
Teraz jest tylko obecna chwila i my. - Jego głos rozpalał
jej zmysły, niczym ogień trawiąc wszystko na swojej dro
dze. - Pocałuj mnie, Vereno.
Potrząsnęła głową.
- Więc pozwól, że ja cię pocałuję.
Musnął palcami jej policzek. Verenę przeszło mrowie.
Wiedziała, że Brandon ją uwodzi. I co w tym złego? - po
myślała. Dlaczego nie ulec namiętności? Może po raz
ostatni w życiu.
Do licha, należała się jej odrobina szczęścia. Zasłużyła
na to, by swój ostatni dzień w Anglii spędzić w ramio
nach mężczyzny, którego... Pohamowała się w ostatniej
chwili przed wyznaniem największego grzechu: że kocha
Brandona St. Johna.
- Vereno - wyszeptał.
Ujął jej dłoń i złożył delikatny pocałunek we wnętrzu,
drażniąc skórę gorącym oddechem.
Zwarli się spojrzeniami, Verena przesunęła opuszkiem
po jego ustach. Brandon chwycił jej palec zębami i ugryzł
delikatnie. Następnie powiódł wargami ku nadgarstkowi,
a w niej rozgorzał ogień.
- Pragnę cię, Vereno. A ty mnie?
W odpowiedzi zaplotła ręce na jego karku i przyciągnę
ła jego usta do swoich. Brandon jęknął głucho i zaczął
dłońmi błądzić po jej ciele, jakby nigdy wcześniej jej nie
dotykał.
Nawet nie wiedziała, kiedy się rozebrali. W jednej
chwili byli w kompletnych strojach, w następnej szarpali
się z guzikami i haftkami, a w kolejnej ubrania leżały wo
kół nich na podłodze.
293
Verena przywarła piersiami do nagiego torsu Brando-
na. Samo dotykanie przestało jej wystarczać. Zapragnęła
poczuć go wszystkimi zmysłami. Mury obronne, które
wokół siebie wzniosła, kruszyły się szybko. Całkowicie się
zatraciła, wpijając się ustami w jego usta.
- Jesteś moja - szepnął Brandon ochryple do jej ucha.
Verena pozbyła się wszelkich hamulców. Z radością ob
serwowała jego twarz, pod wpływem jej śmiałych piesz
czot wykrzywioną w rozkosznej udręce.
W końcu Brandon jęknął:
- Nie wytrzymam dłużej.
Osunął się przed nią na kolana, pochylił i przywarł
ustami do jej piersi. Verena wplotła palce w jego gęste
włosy i przyciągnęła go bliżej. Zmysły miała wyostrzone.
Czuła wilgotny ślad, który zostawiał na jej skórze gorący
język, ciepło bijące od kominka, brzeg kanapy uciskający
tył jej nóg, dłonie Brandona na swoich kolanach. Wszyst
kie szczegóły zapadały w jej pamięć i potęgowały żądzę.
Błądząc rękami po jego szyi i barkach, otoczyła udami
biodra, zarzuciła mu ramiona na kark, wpiła paznokcie
w plecy.
Następnie zaczęła się pod nim wić w zmysłowym tań
cu. Dla Brandona była to prawdziwa tortura. Ledwo trzy
mał na wodzy własne pożądanie.
Gdy już myślał, że z nim przegra, Verena gwałtownie
wygięła ciało. Musiał objąć ją z całej siły, żeby nie spadla
z kanapy. Doprowadziwszy ją do ekstazy, przestał się ha
mować. Potem przytulił ją do siebie mocno.
Kochał ją tak, jak nie mógłby pokochać żadnej innej.
- Vereno - szepnął, poruszając oddechem jej włosy. -
Ja...
- Nie, Brandonie. Musimy jechać.
- Vereno, my...
294
- Nie. - Jej uśmiech zadrżał lekko. - Nie możemy... N i e
teraz.
W duchu niechętnie przyznał jej rację; zegar tykał,
a mieli dużo do zrobienia. Bez słowa skinął głową i wstał.
Ubrali się w milczeniu. Twarz Vereny była pełna na
pięcia. Brandon kilka razy próbował coś powiedzieć, ale
zniechęcał go wyraz jej oczu.
W końcu wygładziła włosy i przywołała na usta nie
pewny uśmiech.
- Porozmawiamy później. Po...
St. John ujął ją pod brodę.
- Kiedy będziesz gotowa. - Musnął ustami jej policzek.
Z początku chciała się cofnąć, ale kiedy on sam zrobił
krok do tyłu, przyciągnęła go z powrotem i położyła gło
wę na jego ramieniu. Brandon ją objął i tak stali, póki ze
gar nie wybił godziny.
Verena podeszła do małego biurka, wzięła świstek pa
pieru i schowała go do torebki.
- Musimy iść.
Brandon kiwnął głową.
- Pożyczę rzeczy od Petersa.
Razem wyszli z pokoju. Verena zawołała Herbertsa.
Niedługo potem Brandon, w starym płaszczu i znisz
czonym filcowym kapeluszu, pomógł jej wsiąść do powo
zu. Gdy zamykał za nią drzwi, dostrzegł znajomego obe-
rwańca. W chwili gdy zaciął konie, chłopak puścił się
przed siebie biegiem.
W normalny dzień Verena byłaby zadowolona z jazdy
powozem na resorach. Powóz Brandona był dużo lepiej
przystosowany do dalszych podróży niż jej, który niebez
piecznie przechylał się na każdym zakręcie. Ale nic nie
mogło uprzyjemnić długiej i męczącej drogi do Little Sut-
295
ton.
Była tak zdenerwowana, że bolał ją żołądek. A fakt, że
Brandon znajdował się blisko i jednocześnie daleko, nie
poprawiał jej nastroju.
Dotarli do Little Sutton o pierwszej i zatrzymali się,
żeby spytać o gospodę. Tam czekała na nich kolejna wia
domość, dostarczona przez urwisa o brudnej twarzy. W li
ście kazano lady Westforth jechać na polanę znajdującą
się pół mili od miasteczka.
Zgodnie z planem Verena poinformowała wszystkich,
którzy byli w zasięgu głosu, że jest zmęczona, głodna
i marzy tylko o powrocie do Londynu. Narzekała, jęcza
ła, a w końcu wybuchnęła płaczem, tak że pokojówka mu
siała odprowadzić ją do powozu.
Brandon nawet nie zsiadał z kozła.
Verenę zdumiało, jak łatwo przyszły jej łzy. Gdy ruszy
li w dalszą drogę, minęło kilka minut, zanim się opano
wała. O wyznaczonej godzinie powóz wtoczył się na po
lanę.
Verena dotknęła torebki, w której trzymała pistolet.
Wyjęła go i upewniła się, że jest naładowany, po czym wy
chyliła się przez okno.
Ze wszystkich stron otaczały ją gęste zarośla i wysokie
drzewa. Rozejrzała się z niepokojem. Nie widziała Bran-
dona, ale była świadoma jego obecności. Siedział na koź
le, wystawiony na atak, a ona mogła się tylko modlić, że
by szantażyści nie nabrali podejrzeń.
Słychać było jedynie śpiew ptaków i szum wiatru w li
stowiu. Powóz się zakołysał, gdy St. John zeskoczył na
ziemię i ruszył do koni, jakby chciał sprawdzić, czy
wszystko w porządku.
Chwilę później Verena stwierdziła:
- Nikogo tutaj nie ma.
296
- Zaczekaj - rozkazał Brandon cicho.
- Chcę wysiąść. - Nie mogła znieść bezczynności, pod
czas gdy on wystawiał się na niebezpieczeństwo.
- Nie. Jesteś w sukni. Jeśli coś pójdzie źle, nie uciek
niesz szybko do powozu.
- Nie znasz mnie, jeśli tak myślisz.
Pomknął ku niej spojrzeniem, gorącym i władczym.
- Znam cię za dobrze, żeby wypuścić z powozu.
Verena mocniej zacisnęła dłonie na torebce.
- Zastanawiam się, gdzie...
- Stój! - dobiegł głos ze skraju polany.
Był znajomy. Verena zamknęła oczy.
Kiedy je otworzyła, zobaczyła Rogera Carringtona, wi
cehrabiego Wychama. W dłoni trzymał pistolet, wycelo
wany prosto w nią.
23
Mężczyźni nigdy nie zrozumieją, że kobieta potrzebu
je mężczyzny, który słucha. Rozumie. Płaci jej rachunki.
I oczywiście kocha ją do szaleństwa, nawet kiedy jej bio
dra stają się coraz szersze z powodu niefortunnego
upodobania do słodyczy.
Lady Jersey do pani Cowper, obserwując walca u Al-
macka.
Brandon nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wycham
zdrajcą. Z wolna narastał w nim gniew, głęboki i gorzki.
Roger odbezpieczył pistolet. Metaliczny dźwięk roz
niósł się po całej polanie.
- Nawet o tym nie myśl, Brand.
St. John zacisnął szczęki.
- Co ty, do diabła, wyprawiasz, Rogerze? To niedo
rzeczne!
- Wcale nie. Chodzi o przetrwanie. Nie mam wyboru.
Vereno, proszę do nas dołączyć.
Lady Westforth otworzyła drzwi powozu.
- Zaczekaj! - Brandon zrobił krok w jej stronę, ale za
trzymał się, kiedy ujrzał wylot lufy. - Po co każesz jej wy
siadać?
- Bo chcę widzieć wasze ręce. I nie myśl o użyciu bro-
298
ni, którą ukryłeś w powozie. Zastrzelę twoją damę, jeśli
będę musiał.
Brand zwinął dłonie w pięści.
- Roger Carrington - odezwała się Verena z pogardą
w głosie. - Powinnam się była domyślić.
Wycham poczerwieniał.
- N i c nie rozumiesz.
- Wiem, że szantażowałeś mojego brata.
Wicehrabia sięgnął do kieszeni i wyjął z niej zmięty plik
listów. Rzucił je na ziemię.
- Są wasze. Gdzie lista?
St. John ruszył w stronę powozu, ale po dwóch kro
kach przystanął.
- Mogę zapytać, jak wszedłeś w posiadanie korespon
dencji Lansdowne'a? To nadzwyczajny zbieg okoliczno
ści, że zdobyłeś ją akurat wtedy, gdy zginęła lista.
- Prawda? Właściwie musiałem trochę pomanipulować
losem.
Verena zmarszczyła brwi.
- Pomanipulować?
- Wiedziałem, że tak po prostu nie oddacie listy.
Zwłaszcza kiedy się zorientujecie, że może ona przedsta
wiać pewną wartość. Dlatego musiałem uknuć drobną in
trygę.
- Skąd dowiedziałeś się o Jamesie?
- Poznałem wątpliwej sławy pana Lansdowne'a kilka
miesięcy temu, we Francji. Od razu uderzyło mnie podo
bieństwo do ciebie.
- Słyszałeś o jego romansie.
Wycham wzruszył ramionami.
- Za niewielką sumkę można od kiepsko opłacanego
sługi wydobyć więcej informacji, niż się potrzebuje. Resz
ta nie była trudna.
299
- To podłość - warknął St. John. Jak mógł się aż tak
pomylić?
- Nie, dobre planowanie.
Brandon aż się gotował. Musiał nakazać sobie spokój,
bo Verena go potrzebowała.
Roger machnął pistoletem.
- N o , Vereno, daj mi tę przeklętą listę.
- Jeśli ją wykorzystasz, popełnisz zdradę - ostrzegł go
Brandon.
- N i c mnie to nie obchodzi.
- Rogerze, nie wiem, co zamierzasz, ale...
- Zdajesz sobie sprawę, ile wynoszą moje długi?
- Twój ojciec...
- Nie ma pieniędzy. Żadnych. - Wycham zaśmiał się
krótko. - O, tak, ja też byłem zaskoczony. Stracił wszyst
ko, inwestując w najbardziej niedorzeczne przedsięwzięcia.
Nic mu nie zostało. - Na jego czoło wystąpił pot. - Całe
moje życie opierało się na przeświadczeniu, że kiedyś
odziedziczę tytuł. Zostałem wychowany na bogatego
i wpływowego człowieka, a nie na nędzarza. Do diabła, nie
potrafię być biedny. Muszę dostać listę. Jest warta fortunę.
Verena potrząsnęła głową.
- Są gorsze rzeczy niż bieda. Na pewno możesz...
- Dawaj tę cholerną listę!
- Rogerze - zaczął Brandon, robiąc krok do przodu -
jeśli tak bardzo potrzebujesz pieniędzy, chętnie...
- Nie! Sam je zdobędę.
Ten histeryczny ton w głosie Brandon dobrze pamiętał
ze szkolnych czasów.
- Pogarszasz sprawę. Odłóż pistolet i...
- Dawajcie listę!
Lady Westforth sięgnęła do torebki i wyjęła z niej zło
żoną karteczkę.
300
- Masz.
Nawet nie ruszyła się z miejsca. "Wycham utkwił wzrok
w świstku, który trzymała w palcach, i jak zahipnotyzo
wany zaczął iść w jej stronę. Już wyciągał rękę po kartkę,
ale w tym momencie porwał ją wiatr.
- Łapcie ją!
Verena schyliła się i ukradkiem nabrała garść ziemi.
Kiedy się wyprostowała, cisnęła nią w oczy Rogerowi.
Wycham wrzasnął i zatoczył się do tyłu, przyciskając
ręce do twarzy.
Tymczasem St. John wyjął spod kozła ukrytą broń, ale
zanim zdążył wycelować, z lasu dobiegł głośny strzał.
Strzelba wypadła mu z ręki.
Za Rogerem stał Farragut. Jego brązowe oczy płonęły
gniewem.
- Do diabła! - zaklął St. John.
- Naprawdę pan myślał, że Wycham jest zdolny do za
planowania takiej intrygi?
Verena spojrzała na Brandona.
- K t o to jest?
- Pozwól, że dokonam prezentacji - odezwał się wice
hrabia, mrugając załzawionymi oczami. - To Farragut.
Pracuje w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.
- Owszem. Tkwię tam od czterdziestu lat. I co z tego
mam? Nic! Postanowiłem więc przekuć swoją wiedzę na
złoto.
- Lista - powiedziała cicho Verena.
- Tak. Lista wszystkich naszych agentów w Europie.
Sama Francja jest gotowa zapłacić za nią ponad sto tysię
cy funtów.
Verena przyłożyła dłoń do czoła, jakby rozbolała ją
głowa.
- I dał pan ją Humfordowi?
301
- Wycham miał ją ukraść w tamten wieczór, kiedy od
bywało się u pani przyjęcie. Cała wina spadłaby na Hum-
forda.
- Ale on zgubił listę - powiedział Brandon.
Farragut łypnął na niego spode łba.
- Cholerny głupiec. Ostrzegałem go, że to ważny do
kument. I co zrobił? Zgubił go, zanim dzień się skończył.
St. John spojrzał na Rogera.
- Jak się wpakowałeś w tę historię?
Farragut zarechotał.
- Lepiej ja to wyjaśnię. Potrzebowałem kogoś, kto zmy
liłby trop i odwrócił ode mnie uwagę. Roger okazał się
doskonały. Zdesperowany młody utracjusz. Gotowy zro
bić niemal wszystko, żeby uwolnić się od długów, nawet
zlikwidować Humforda.
Brandon przeniósł wzrok na przyjaciela.
- Zabiłeś Humforda?
- Ja... tylko uderzyłem go w głowę. Chciałem go ogłu
szyć. Bałem się, że ściągnie na nas policję i . . .
- Mój Boże! - wykrztusiła Verena. - Zamordowałeś go
przed moim domem, wrzuciłeś ciało do Tamizy i spokoj
nie wróciłeś na kolację.
- Nie, przecież Roger mówi, że uderzył go w głowę -
wtrącił Brandon. - Kto w takim razie podciął mu gardło?
Wicehrabia zerknął na Farraguta. Ten obrzucił go po
gardliwym spojrzeniem i skrzywił usta.
- To ja pozbyłem się ciała. Wycham omal nie zemdlał.
Ledwo starczyło mu sił, żeby dowlec się z powrotem do
domu lady Westforth. Nie ma odwagi do takich rzeczy.
Carrington zbladł i rzucił przez zęby:
- T y m razem zrobię to, co muszę.
- Rogerze, przecież nie potrafisz zabić człowieka z zim
ną krwią - odezwał się Brandon cichym głosem. - To do
302
ciebie niepodobne. Nie mógłbyś żyć ze świadomością po
pełnienia zbrodni.
Przez twarz Wychama przebiegło drżenie.
- Po co tu przyjechałeś...
- Opanuj się! Bądź choć raz mężczyzną.
Farragut zaśmiał się ochryple.
- Roger Carrington? Chciałbym to zobaczyć. Na szczę
ście, gdy już będzie bogaty, nikt nie będzie kazał mu udo
wadniać męskości.
- Jestem mężczyzną - oświadczył Wycham blady jak
płótno.
Wycelował pistolet w Brandona.
St. John wiedział, że na ziemi u jego stóp leży strzelba.
Gdyby udało mu się po nią sięgnąć, nie prowokując Ro
gera do strzału na oślep... Dobry Boże, co robić?
Udawajmy, że już ją mamy. Oczywiście.
- Przepraszam.
Wycham ze zdziwienia uniósł brwi.
- Za co?
- Za to, że cię zabiję.
- Ale ty... nie masz...
Brandon błyskawicznym ruchem schylił się po strzel
bę, podniósł ją i wypalił... ale nie w Rogera. Farragut za
toczył się do tyłu i runął na ziemię. Jego broń poleciała
w górę i spadła w krzaki.
Carrington otworzył i zamknął usta, ale nie wydobył
się z nich żaden dźwięk.
Verena podeszła do niego z małym pistoletem w ręce.
- Rogerze, odłóż broń.
Wycham spojrzał na krew sączącą się z kącików ust
nieruchomego Farraguta. Potem bez słowa zamknął oczy
i wypuścił pistolet z ręki.
- Przepraszam - wyszeptał. - Tak mi przykro.
24
Przepraszam. Czy jest lady Westforth? O, Boże! Chy
ba zgubiłam bransoletkę.
Pani Cowper do Herbertsa, gdy przyszła z wizytą do
łady Westforth następnego dnia po ogłoszeniu radosnej
nowiny.
Verena otworzyła drzwi i zajrzała do pokoju Jamesa.
-Ver!
Weszła i usiadła na brzegu łóżka.
- Wyglądasz lepiej. Co powiedział lekarz?
- Za kilka dni wstanę i zacznę chodzić o kulach. W sa
mą porę, bo w sobotę odpływa nasz statek.
Wiadomość powinna ją ucieszyć, ale przyprawiła o łzy.
- To dobrze.
Brat ujął jej dłoń i uśmiechnął się krzywo.
- Wcale nie. Gdzie St. John?
- Był tutaj rano, ale się z nim nie spotkałam.
Nie mogła. Od strasznych przeżyć z poprzedniego dnia
unikała Brandona. Nie mogła się z nim zobaczyć. Serce
jej pękało.
James westchnął.
- Jesteś pewna, że chcesz wyjechać z Londynu?
Nie.
304
- Wiesz, co się stanie, jeśli zostaniemy. - Podejrzenia,
szepty. - Nie mamy tej przeklętej listy.
James potarł brodę i zmarszczył czoło.
- Chyba tak. Ja tylko... Vereno, w życiu spotyka nas tak
niewiele szczęścia. Nie zmarnuj swojej szansy.
Verena miała ściśnięte gardło, oczy ją piekły. Niczego
nie marnowała. Wstała z łóżka i poklepała dłoń brata.
- Jedyne, co tracę, to czas. Muszę się pakować.
Posłała mu uśmiech i wyszła z pokoju. Znalazłszy się
za drzwiami, oparła głowę o drewnianą futrynę. Gdy tyl
ko noga Jamesa wydobrzeje, wyjadą i wszystko będzie,
jak trzeba. Niebawem znajdzie się wśród rodziny.
- A, tu jesteś - rozległ się za nią głęboki głos.
Verena gwałtownie zaczerpnęła tchu i przycisnęła dłoń
do mocno bijącego serca.
- Brandon! Wystraszyłeś mnie!
- Nie chciałem. - W wąskim korytarzyku od razu zro
biło się ciemniej i przytulniej. - Jak twój brat?
- Lepiej. - Verena skierowała się do schodów, żeby uciec
tam, gdzie jest więcej światła. Dlaczego jej serce tłukło się
w piersi i zamierało za każdym razem, kiedy Brandon był
w pobliżu. - Doktor powiedział, że za kilka dni James
wstanie.
St. John ruszył za nią na dół.
- To świetnie. Wszystkim nam przyda się odrobina wy
poczynku.
Verena zatrzymała się pod drzwiami salonu.
- Jak się tu dostałeś?
Brandon wzruszył ramionami.
- M a m swoje sposoby.
- Przekupiłeś Herbertsa, tak?
Otworzył drzwi i usunął się na bok.
- Nigdy ci nie powiem.
305
Verena się zawahała, wspominając ostatni raz, kiedy
weszła do tego pokoju. Oblał ją war. Zerknęła na Brando-
na i zobaczyła, że on myśli o tym samym. Jego spojrze
nie pobiegło ku kanapie, na ustach pojawił się lekki
uśmiech.
Do licha! Nienawidziła pożegnań. Ze sztywno wypro
stowanymi plecami weszła do salonu. Nagle sobie uświa
domiła, jak bardzo lubi swój dom. A już za tydzień będzie
musiała opuścić go na zawsze. Szybko zamrugała powie
kami, odpędzając łzy.
„Zegnać się" to najokropniejsze słowo w słowniku.
Z piekącymi oczami podeszła do okna wychodzącego na
ulicę. Tyle miała do powiedzenia, a nie mogła wydobyć
z siebie głosu.
Brandon stanął obok niej.
- Kiedy ostatnim razem byliśmy w tym pokoju, zaczą
łem coś mówić, ale kazałaś mi zaczekać.
- Tak, bo...
- Chciałbym cię o coś zapytać. Oczywiście jeśli nie
masz nic przeciwko temu.
Powinna go odprawić. W tej chwili.
- Możesz mnie pytać o wszystko.
- Dlaczego twoje kufry nadal stoją w holu?
Verena zesztywniała.
- Kufry?
- Tak. Zajrzałem do nich, czekając. Czyste suknie, noc
ne koszule, tego rodzaju rzeczy. Zamierzałaś udawać, że
wyjeżdżasz, ale teraz sam nie wiem, co myśleć. - Jednym
ramieniem oparł się o framugę okna, drugim jej dotykał. -
Planujesz uciec z kraju.
Verena zwilżyła wargi i odwróciła się do niego twarzą.
- Brandonie, nie mamy wyboru. Nie wiemy, gdzie jest
lista, i póki jej nie znajdziemy...
306
- Pora przestać uciekać. - Jego oczy płonęły. - Raz na
zawsze, Vereno. Czy kiedykolwiek używałaś tego określe
nia? Na zawsze. To piękne słowa.
- Nie uciekam. Przestałam cztery lata temu.
- Naprawdę? A może zamieniłaś ucieczkę na ukrywa
nie się? - Dotknął jej włosów. - Kiedy cię poznałem, za
uważyłem rzeczy, które nie miały sensu. Drobiazgi, ale
znaczące.
- Jakie?
- Byłaś znana w półświatku jako uwodzicielka. - Na
chylił się i musnął policzkiem jej policzek, wywołując
u niej dreszcze. - Nie udało mi się jednak znaleźć niko
go, kto twierdziłby, że był twoim kochankiem. A n i jedne
go mężczyzny.
Verena zadrżała.
- Może dobrze ukrywałam swoich kochanków.
- A może żadnego nie miałaś, bo wtedy musiałabyś się
otworzyć.
- Ta rozmowa jest bez sensu, Brandonie.
- Przeciwnie. Dość szybko sobie uświadomiłem, że nie
mogę żyć bez ciebie.
Verena spojrzała na swoje dłonie. Dziwne, że człowiek
patrzy na nie codziennie, a tak naprawdę ich nie widzi.
Palce były długie i smukłe, choć paznokieć kciuka wyda
wał się trochę za szeroki.
- Brandonie, nie wiesz...
- Wyjdziesz za mnie, Vereno?
Tak samo prosił ją o rękę Andrew. Ale w przeciwień
stwie do niego Brandon miał dużo, dużo do stracenia. Co
gorsza, ona również.
- Nie - wyszeptała. - Nie mogę.
- Dlaczego? Nie kochasz mnie?
Wręcz płonęła z miłości.
307
I dlatego musiała go odtrącić.
- Zastanów się dobrze. Jestem Lansdowne. Moja rodzi
na to oszuści.
- Podobnie jak mój brat Devon. Byłby świetnym akto
rem.
- Tak, gdyby nie był St. Johnem.
Brandon zmarszczył brwi.
- Jesteś najbardziej upartą kobietą na świecie. Nie ob
chodzi mnie...
- Ale zacznie obchodzić, kiedy bracia odwrócą się do
ciebie plecami. Gdy rodzina przestanie wymawiać twoje
imię, ludzie, których uważałeś za przyjaciół, przestaną cię
poznawać, a za plecami będą z ciebie drwić. - Uniosła
wzrok. - Wiesz, jak to jest? Masz pojęcie? To boli bardziej
niż rana zadana nożem.
- Dobry Boże, czy właśnie tak się stało, kiedy wyszłaś
ze Westfortha?
- Gorzej.
Brandon obserwował ją przez dłuższą chwilę. W koń
cu westchnął.
Verenie ścisnęło się gardło. Pojadą z Jamesem do
Włoch, potem do Francji. A jej serce... Gdzie będzie?
Zamknęła oczy i zrobiła ruch, jakby chciała się odwró
cić, ale Brandon zacisnął dłonie na jej ramionach.
- Chyba masz rację. Nasze małżeństwo rzeczywiście
wywołałoby skandal. Podobnie jak twoje poprzednie.
- Tak - wyszeptała. - Po śmierci Andrew... było strasznie.
Brandon przytknął wargi do jej skroni i powiedział ci
cho:
- T y m razem będzie inaczej. Wspólnie stawimy czoło
wszystkiemu, co nam się przydarzy. Nigdy nie zostawię
cię samej. Rozumiesz? N i k t nie zrobi ci afrontu, bo miał
by ze mną do czynienia.
308
- Brand, nie możesz narażać się na ludzką pogardę.
- A ty? - Nachylił ku niej twarz. - Spójrz na mnie.
- Nie dam rady przejść przez to samo co kiedyś.
Brandon zmarszczył brwi.
- A co ze mną, Vereno? Nie ma dla ciebie znaczenia,
że cię kocham? Że nie mogę bez ciebie żyć? Boisz się, że
wybuchnie skandal, jeśli za mnie wyjdziesz? A jeśli mnie
nie poślubisz?
Verena zmarszczyła brwi.
- Nie rozumiem...
- Umrę.
- Nie umrzesz.
- Część mnie umrze. - Ujął w dłonie jej twarz. - Ty je
steś częścią mnie, Vereno, czy tego chcesz, czy nie. Jeśli
pojedziesz do Włoch, pojadę za tobą.
- Ale twoja rodzina...
- Zrozumie. - Wziął jej rękę i położył ją na pierścion
ku, zawieszonym na wstążce. - Należysz do mnie.
Jej palce zacisnęły się na srebrnej obrączce.
- Nie wiem, co powiedzieć.
- Powiedz, że za mnie wyjdziesz i uchronisz przed
strasznym życiem włóczęgi. Jeśli się nie zgodzisz, będzie
duży kłopot, bo widzisz, napisałem do twoich rodziców
i zaprosiłem ich na nasz ślub.
Verena wytrzeszczyła oczy.
- Co zrobiłeś?
Brandon uśmiechnął się szeroko.
- Słyszałaś. Zaprosiłem twoich rodziców na ślub. Po
winni być już w drodze. M a m nadzieję, że zdążą do so
boty.
- Dlaczego?
- Bo wtedy się pobierzemy. Już załatwiłem specjalną
dyspensę.
309
- Brandonie, jak...
- I jeszcze jedno. Już rozesłałem zaproszenia.
- Rozesłałeś?
- Nie osobiście. Nie jestem dobrym organizatorem. Ale
moja siostra tak. Podobnie jak bratowa. Sara i Anna
wszystkim się zajmą, przynajmniej tak mnie zapewniają.
Mam nadzieję, że będziesz zadowolona.
- Ale na pewno można odwołać...
- Dwieście zaproszeń?
Verena bezgłośnie poruszyła wargami.
Brandon potrząsnął głową.
- Nie sądzę. To znaczy moglibyśmy spróbować. Ale
o kilku na pewno zapomnimy. - Westchnął. - Nie mówiąc
o orkiestrze, torcie, balu...
- Jakim balu?
- Na twoją cześć. Mój brat Marcus jest zdecydowany
zabić wzrokiem każdego, kto ośmieli się nas obrazić. Dla
tego urządzamy wielki bal, na którym zostaniesz przed
stawiona jako pani Brandonowa St. John.
Przycisnął jej palce do ust.
- Ale jeśli nie zechcesz za mnie wyjść, będę przygoto
wywać się na skandal.
- Jaki skandal?
- Kiedy nie zjawisz się przy ołtarzu, stanę się pośmie
wiskiem całego towarzystwa. Bo ja tam będę.
To wyglądało na szantaż. Usta Vereny zadrżały lekko.
- Będziesz, tak?
- Tak. I ludzie zaczną gadać, wiesz.
- Wyobrażam sobie.
- Wolę nie myśleć, co mnie czeka. - Brandon westchnął
dramatycznie. - Zwłaszcza że uchodzę za dobrą partię.
Verena musiała przygryźć wargę, żeby się nie uśmiech
nąć.
310
- Rozumiem, że możesz mieć wiele kłopotów, szcze
gólnie że jesteś taki przystojny.
- Właśnie. - Przesunął opuszkami po jej policzku. Do
tknięcie było lekkie jak piórko, wzrok palący. - Vereno,
jeśli mnie nie poślubisz, i to szybko, nigdy już nie będę
szczęśliwy. Kocham cię.
Jej serce zadrżało.
- Brandonie, nie mogę...
Pocałował ją. Tak mocno, że kiedy się odsunął, omal
nie straciła równowagi.
- No więc? - zapytał ochryple. - Uchronisz mnie przed
błędami, przedwczesną śmiercią i samotną starością? -
Rozwiązał wstążkę przewleczoną przez dziurkę od guzi
ka. - Wyjdziesz za mnie, Vereno?
Wsunął jej obrączkę na palec.
Srebro było ciepłe. Brandon miał rację. Niezależnie od
jej decyzji skandal i tak wybuchnie. Tylko że jeśli ona zo
stanie, razem stawią mu czoło.
- Tak, Brandonie - powiedziała z sercem przepełnio
nym radością. - Wyjdę za ciebie.
Epilog
Miłość to wspaniała rzecz. A najlepsze jest całowanie.
Herberts do nowej pokojówki państwa Pemberly, An
ne, w trakcie próby nakłonienia fertycznej dziewczyny do
„zaszczycenia swoją obecnością jego mieszkania".
Ślub uznano za wydarzenie sezonu, ale państwo mło
dzi byli zbyt szczęśliwi i zajęci sobą, żeby zwracać uwa
gę na opinię towarzystwa. Brandon nie mógł uwierzyć
w swój dobry los. Miał u boku wszystko, czego pragnął
i o czym marzył. Obejmował Verenę ramieniem, gdy
przyjmowali życzenia na wielkim balu, który wyprawił
Marcus, i myślał tylko o tym, że na zewnątrz stoi powóz.
2 niecierpliwością czekał na miesiąc miodowy. Pragnął
żony tylko dla siebie. Jego nieznośna siostra nakłoniła Ve-
renę, żeby pozwoliła jej wprowadzić się do Westforth
House na tydzień przed ślubem i pomóc w przygotowa
niach. Brandon wiedział jednak, że w rzeczywistości Sara
zamierza chronić uroczą narzeczoną przed jego awansami.
Na szczęście dla wszystkich zainteresowanych pokój
Vereny znajdował się bezpośrednio nad werandą. Brando-
nowi całkiem spodobało się zakradanie co noc przez okno
do sypialni przyszłej żony.
Verena podchwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się,
312
a on przyciągnął ją do siebie i pocałował. Nigdy nie miał
jej dość. I uświadomił sobie z radością, że tak będzie za
wsze. Im dłużej Z sobą przebywali, tym bardziej się po
trzebowali.
Verena otoczyła go ramieniem w pasie i oparła jasną
głowę o jego bark, rozsiewając lekki zapach lawendy. To
był koniec długiego i wyczerpującego tygodnia. Jej rodzi
ce rzeczywiście przyjechali. T y m razem twierdzili, że są
krewnymi dawno nieżyjącego rosyjskiego arcyksięcia.
Brandon musiał im oddać, że mieli wygląd i maniery ary
stokratów. N i k t niczego nie podejrzewał.
W pewnym momencie z sali balowej wyszedł James, wspie
rając się na kulach ozdobionych kolorowymi wstążkami.
- Widzę, że odwiedziła cię nasza siostra Charlotte - za
uważyła z uśmiechem Verena.
- O, tak - odparł James z westchnieniem. - Gdybym
był koniem, próbowałaby zapleść mi ogon. Dobrze, że za
wiązała wstążki na kulach, a nie na nogach.
Brand się zaśmiał. Rodzina Vereny była urocza. Po
chwilowej konsternacji towarzystwo też się nimi zachwy
ciło. Od razu posypały się zaproszenia.
Oczywiście Lansdowne'owie nie zamierzali pozostać
w Londynie tak długo, żeby ktoś ich zdemaskował. Oj
ciec Vereny już planował odwiedzić Włochy, tym razem
jako zubożały angielski diuk. Brand zadbał o to, żeby ro
dzina miała dość pieniędzy na podróże i obiecał, że bę
dzie raz do roku składał im z żoną wizytę. Takie rozwią
zanie wszystkim bardzo odpowiadało.
Z kolejki czekających wyszedł kolejny gość. Lekko
przygarbiony, o siwych włosach i krzaczastych brwiach...
- Lord Colburn!
Starszy człowiek się uśmiechnął.
- N i e spodziewał się pan, że przyjdę, prawda? - Uścis-
313
nął rękę St. Johnowi, a następnie z galanterią pocałował
dłoń panny młodej. - Przepraszam za spóźnienie. Miałem
na podjeździe starcie z pewnym stangretem. Najbardziej
nieokrzesany osobnik, jakiego w życiu widziałem. -
Machnął ręką ze śmiechem. - Przepraszam. Plotę jak głu
piec. To wiek.
- Znalazł pan listę? - spytała Verena.
James przysunął się o krok.
- M a m nadzieję, że tak.
Colburn potrząsnął głową.
- Obawiam się, że nie, choć byliście państwo tak
uprzejmi i pozwoliliście nam przeszukać dom.
- Szkoda - powiedziała Verena, marszcząc brwi. - Oba
wiam się, że nigdy nie poznamy końca tej historii.
Brandon przesunął dłoń z jej talii na plecy.
- Na pewno znajdzie się we właściwym czasie.
Verena posłała mu uśmiech. Jej fiołkowe oczy były peł
ne miłości. Nie zważając na otoczenie, mąż nachylił się,
żeby ją pocałować...
- A, tu pan jest! Nie powinien pan zostawić tych czu
łości na miesiąc miodowy?
Brandon westchnął.
- Herberts.
- Dobry Boże! - wykrzyknął James. - Co tutaj robisz?
Wystrojony w nową granatowo-beżową liberię z lśnią
cymi mosiężnymi guzikami sługa włożył kciuki w kiesze
nie i zakołysał się na piętach.
- Niech pan spyta panią.
Colburn zmarszczył brwi.
- Znają państwo tego człowieka? To ten sam, który
próbował zajechać drogę mojemu stangretowi, kiedy skrę
ciliśmy na podjazd!
- To dlatego, że trochę się spieszyłem. - Herberts pochy-
314
lił się do przodu i dorzucił konfidencjonalnym tonem: -
Przydałyby się panu nowe konie, sir. Obecne to chabety.
Brandon zerknął na żonę.
- No więc?
Verena uśmiechnęła się szelmowsko.
- Herberts nie był szczęśliwy jako kamerdyner.
- Biedak! - skwitował James, choć nie wyglądał na prze
jętego.
- I okazało się, że jest utalentowany w innych dziedzi
nach - dodała słodko Verena.
- Racja. Potrafię zaparkować powóz co do cala.
Pani St. John uśmiechnęła się do męża.
- Pomyślałam, że skoro wziąłeś do nas Poole'a, Her
berts może zostać stangretem.
- Poole chyba lubi być kamerdynerem - stwierdził słu
ga, wypinając pierś. - A tymczasem ja jestem świetnym
woźnicą. Zdziwił się pan, co, sir?
- Brandon! - W ich stronę zmierzał Devon z bardzo po
nurą miną. Tuż za nim szedł Chase. - Stałem na fronto
w y m trawniku, żegnając się z lady Tarleton, kiedy ktoś
ukradł mi nowy zegarek.
Jego brat pokiwał głową.
- A mnie spinkę od krawata.
- To nie ja! - zastrzegł się stangret, unosząc ręce.
- Herberts - powiedziała Verena z naganą.
Sługa ze skruchą potrząsnął głową.
- N o , dobrze. To przecież taka radosna okazja.
Zaczął wyjmować z kieszeni różne przedmioty. Po
chwili na marmurowym stoliku powstał lśniący stos.
- Dobry Boże! - wykrztusił Colburn, patrząc na górę
pierścionków, dewizek, spinek do krawata i innych dro
biazgów. - To dopiero kolekcja.
- M ó j zegarek! - wykrzyknął Devon. Sięgnął po nie-
315
go pospiesznie, wytarł rękawem i schował do kieszeni.
- I moja spinka! - zawołał Chase.
James mrugnął do Herbertsa.
- Dobra robota, stary.
N o w y stangret napęczniał z dumy.
- Dziękuję, panie Lansdowne. Staram się nie zaniedby
wać swojego hobby.
Colburn wziął do ręki lakierowaną tabakierkę.
- Wygląda znajomo. Zastanawiam się... M ó j Boże!
- Co się stało? - zapytał Brandon.
- Już wiem! Należała do Humforda! Miał ją przy so
bie, kiedy ostatni raz go widziałem. W dniu, kiedy dali
śmy mu listę.
Verena zmarszczyła brwi.
- Chyba nie zażywał tabaki.
- Istotnie - przyznał Colburn.
Otworzył kciukiem blaszane wieczko. Na podłogę wy
padł mały świstek papieru.
- Lista! - wykrzyknął James. - Herberts ukradł taba
kierkę Humfordowi, gdy ten przyszedł na kolację do Ve-
reny.
Brandon się roześmiał.
- To wyjaśnia, dlaczego zaczął jej szukać w środku ko
lacji. Wiedział, że przed chwilą ją miał, a nagle zniknęła.
Chyba wpadł w panikę.
- Nie mogę uwierzyć, że się znalazła - powiedziała Ve
rena z radością. - Dzięki Bogu.
Colburn się rozpromienił.
- Rzeczywiście dzięki Bogu. Wybaczcie mi, państwo,
ale muszę iść.
- Oczywiście.
St. John odprowadził wzrokiem Colburna, który ru
szył do wyjścia, niemal biegnąc z podniecenia.
316
Verena oparła głowę na ramieniu męża i westchnęła
uszczęśliwiona.
Brandon spojrzał w wesołe oczy żony i nagle zatęsknił
za miesiącem miodowym. Nie za pół godziny, tylko na
tychmiast. W tej sekundzie. Zanim weźmie ją w ramiona
na oczach gości.
Ujął jej dłoń i położył ją sobie w zgięciu łokcia.
- Herberts, myślisz, że uda ci się wydostać powóz z te
go tłoku?
- Jasne, że tak. Państwo są gotowi do podróży?
- Już ruszacie? - spytał Devon, wyraźnie zawiedziony. -
Nie pożegnacie się z Marcusem i Sarą?
- Po co? - odezwał się Chase. - Marcus nie przejmie się
takim drobiazgiem, a Sara uzna, że ich nagły wyjazd jest
bardzo romantyczny.
- Bo to prawda - oświadczyła Verena.
Cały świat wydawał się jej przyjazny, pełen obietnic
i miłości.
Brandon pocałował ją w rękę.
- Jedziemy?
Odpowiedziała spojrzeniem, które sprawiło, że czym
prędzej pociągnął ją do wyjścia. Chwilę później Verena
siedziała w nowym powozie, a Herberts wspinał się na ko
zioł. Brandon zawahał się przy drzwiach. Miał taką łobu
zerską minę, że Verena z trudem powstrzymała się przed
zarzuceniem mu ramion na szyję.
- Chwileczkę, kochanie - powiedział. - Muszę jeszcze
coś zrobić.
Devon, który razem z Chase'em stał na ganku, rzucił
spojrzenie na podjazd.
- Wygląda na to, że Brandon wraca. Chyba doszedł do
wniosku, że jednak powinien pożegnać się z Marcusem.
Chase poszedł za wzrokiem brata i zobaczył, że Brand
317
idzie ku nim przez trawnik, trzymając ręce w kieszeniach.
- Ja bym nie wrócił.
- Nie? Nawet, żeby się pożegnać?
- Nawet.
W połowie trawnika Brandon przystanął i krzyknął:
- Chase!
Brat uniósł brwi i zrobił krok do przodu.
-Co?
- Zaopiekuj się tym.
Gdy Brandon coś rzucił, Chase nie zdążył nawet po
myśleć, tylko odruchowo wyciągnął rękę i złapał jakiś ma
ły przedmiot. Talizman.
- Do diabła! - ryknął. - Zabieraj go z powrotem!
- Nie. Teraz należy do ciebie. Może cię uratować.
Brandon pomachał mu ręką i popędził do powozu.
Chase spojrzał na Devona. Ten uniósł ręce w górę i za
czął się cofać.
- Nie patrz na mnie! Pierścionek jest twój.
Do diabła! Talizman był ostatnią rzeczą, której Chase
potrzebował. Akurat dzisiaj.
Pobiegł wzrokiem ku drodze. Powóz państwa młodych
utknął między starym wehikułem a landem. Herberts
miotał obelgi na starszego woźnicę, który sprawiał wraże
nie głuchego. Ściskając pierścień w dłoni, Chase przesko
czył przez balustradę i puścił się biegiem przez trawnik.
Ale w tym momencie lando ruszyło, a Herberts zaciął
konie. Chwilę później powóz pędził podjazdem, kołysząc
się niebezpiecznie. Ze zdumiewającą szybkością wszedł
w zakręt.
Chase patrzył za nim, póki nie zniknął z widoku. W rę
ce czuł ciepło metalu. Do diaska, co teraz robić? Nie wró
ci do siebie, aż... Zmarszczył brwi, w gardle poczuł ściska
nie. Może nigdy.
318
Spojrzał na obrączkę. Wygrawerowane na niej dziwne
runy lśniły w blasku lamp.
- Do diabła, tylko nic nie knuj - powiedział groźnie. -
Nie zostałem stworzony do małżeństwa i prędzej w pie
kle będzie zimny dzień, niż ja się ożenię.
Następnie schował talizman do kieszeni i ruszył do
swojego faetonu.