Maeve Binchy
W tym roku będzie
inaczej
Przełożyła Jolanta Bartosik
Najdroższemu Gordonowi, z miłością i
wdzięcznością
1
W duchu Bożego Narodzenia
Jenny i David urządzali wspaniałe przy-
jęcia świąteczne. Zawsze w niedzielę po-
przedzającą Boże Narodzenie. Zapraszali
całą rodzinę: jego i jej. Timmy’ego poka-
zywali wystarczająco długo, żeby wszyscy
mogli się przekonać, jaki jest cudowny, ale
nie na tyle długo, żeby stał się dla gości
męczący. Dom był udekorowany ostro-
krzewem i bluszczem, dziko rosnącymi za
miastem. Świąteczne drzewko nie miało w
sobie nic wulgarnego. Zdobiły je skromne
kokardki, aniołki i papierowe kwiaty. Nie
było pod nim kosztownie wyglądających
paczuszek z prezentami. Każdy jednak
wiedział, że muszą gdzieś być, dyskretnie
schowane, ponieważ para tak kochająca i
2
troskliwa jak David i Jenny z pewnością
dostaje mnóstwo prezentów.
Mijały lata, dokładnie mówiąc – pięć
kolejnych świąt Bożego Narodzenia. Co
roku Jenny przystawała nieruchomo w nie-
skazitelnie czystej kuchni i wsłuchiwała
się w chwalące ją głosy. Pierwsza żona
Davida nie fatygowała się urządzaniem
przyjęć. Za jej czasów nikogo tu nie zapra-
szano. Diana była zbyt zarozumiała, żeby
zadawać sobie trud z powodu rodziny.
Dla Jenny samo przyjęcie stanowiło wy-
starczającą nagrodę; było ukoronowaniem
wielu tygodni – czy raczej miesięcy –
przygotowań, snucia planów, robienia za-
kupów i udawania, że nie wymaga to wiel-
kiego wysiłku. David trochę marudził, kie-
dy powiedziała mu, że potrzebna jest im
druga zamrażarka, ale przecież nie widział
żony, gdy przygotowywała góry babeczek
nadziewanych kremem budyniowym i ster-
3
ty przeróżnych delicji. David nie wiedział,
jak ciężko Jenny pracuje w kuchni wieczo-
rami, kiedy on ma jakieś spotkania albo
wyjeżdża z miasta. Nigdy się tego nie do-
wie. Jenny zrobi wszystko, żeby pod każ-
dym względem różnić się od pięknej, sa-
molubnej Diany. Dziecko Jenny, Timmy,
będzie aniołkiem, a nie diabłem wcielo-
nym, jakim okazało się dziecko Diany. Nie
będzie niebezpieczne, pełne niszczyciel-
skiej siły, jak Alison.
Alison miała dziewięć lat, kiedy Jenny
ją poznała. Była bardzo ładna. Niesforne
kręcone włosy zasłaniały prawie całą
twarz. Nawet nie starała się być grzeczna.
– Ile to kosztowało? – spytała, wskazu-
jąc na nową sukienkę Jenny.
– Dlaczego pytasz? – na początku Jenny
była pełna dobrych chęci.
– Proszono mnie, żebym się dowiedziała
– Alison wzruszyła ramionami.
4
– Matka cię prosiła? – Jenny natych-
miast pożałowała swoich słów.
– Ależ skąd! Mamy to wcale nie intere-
suje.
Czuła, że dziewczynka mówi prawdę.
Uroczej, leniwej Diany na pewno nie inte-
resowały jej stroje.
– Więc kto?
– Dziewczęta w szkole. Jedna z moich
koleżanek uważa, że wyszłaś za ojca dla
pieniędzy.
Później nie było ani trochę lepiej.
Kiedy Alison miała dziesięć lat, spędziła
u nich sobotę i niedzielę. Przymierzyła
wszystkie ubrania Jenny i wypróbowała
kosmetyki. Nie byłoby to aż tak przykre,
gdyby każda szminka nie została zdefor-
mowana, a każda część garderoby upaćka-
na pudrem w kremie.
– Dziewczynki w tym wieku uwielbiają
się stroić, przebierać; po prostu taka zaba-
5
wa – powiedział David, wzrokiem błagając
o zrozumienie.
Jenny nie chciała, żeby ich pierwsza
sprzeczka dotyczyła dziecka z poprzednie-
go małżeństwa. Uśmiechnęła się tylko i za-
wiozła rzeczy do pralni. Kiedy Alison mia-
ła jedenaście lat, urodził się Timmy.
– Zapomniałaś wziąć pigułkę? – spytała
Alison, ledwie jej ojciec wyszedł z pokoju.
– Chcieliśmy mieć dziecko; tak samo
jak twoja mama i tata pragnęli ciebie.
– Tak? – spytała Alison i Jenny poczuła
ciężar na sercu. Ona bardziej niż David
pragnęła dziecka. Jak ta potworna dziewu-
cha się domyśliła?
Kiedy Alison miała dwanaście lat, wy-
rzucono ją ze szkoły. Szkolna pani psycho-
log dostrzegła źródło problemu w tym, że
dziewczynka czuje się odrzucona przez
ojca. Alison powinna więcej z nim przeby-
wać. W ciągu tygodnia David prawie całe
6
dnie spędzał w pracy. Jenny zresztą też.
Czas na zabawę z Timmym był dla nich
bardzo cenny. Szwajcarka, zatrudniona
jako au paire, zamykała się wówczas w
swoim pokoju, zostawiając ich w rodzin-
nym gronie. Po opuszczeniu szkoły Alison
zaczęła bywać u nich bardzo często. Dąsa-
ła się, ziewała, nic nie wnosiła, wszystko
krytykowała.
Kiedy skończyła trzynaście lat, nie
chciała mieć z nimi nic wspólnego, z czego
Jenny byłaby bardzo zadowolona, gdyby
David tak bardzo nie przeżywał odtrącenia
przez własną córkę. Jenny pracowała w
wydawnictwie. Z goryczą mówiła koleżan-
kom i kolegom, że doskonale rozumie, dla-
czego wydaje się tak dużo książek o wy-
chowywaniu pasierbów, że przeczytała
wszystkie i że sama mogłaby napisać kilka
poradników na ten temat. Nikt jednak nie
miał nigdy do czynienia z kimś takim jak
7
Alison.
Kiedy Alison miała czternaście lat, jej
matka umarła. Zupełnie niespodziewanie,
w wyniku banalnie prostej operacji. David
pojechał do internatu, w którym przebywa-
ła Alison.
– Teraz będziesz musiał wziąć mnie do
siebie – powiedziała ojcu.
Davidowi mało serce nie pękło, kiedy
zrozumiał, że jego jedyna córka czuje się
jak paczka, odsyłana z miejsca na miejsce.
Jenny myślała o Dianie, która zmarła przed
czterdziestką, zanim zdążyła się ustatko-
wać. O Alison wolała nie myśleć. Wie-
działa, że jej przyjazd wszystko zepsuje.
Ta historia nie może mieć szczęśliwego za-
kończenia. Nie będzie wspólnych space-
rów o zachodzie słońca ani dozgonnej
przyjaźni. Jednak weźmie dziecko ze
względu na Davida i – czyż to nie dziwne?
– na zmarłą Dianę, której zawsze się bała i
8
nie darzyła zaufaniem. Gdyby Jenny zmar-
ła młodo, też chciałaby, żeby jakaś kobieta
przygarnęła jej syna i zadbała o niego.
Przed tegorocznym przyjęciem bożona-
rodzeniowym tyrała bardziej niż zwykle.
Czasem wstawała wiele godzin przed świ-
tem. Kiedy David schodził na śniadanie,
czuł w kuchni zapach pieczonego ciasta,
chociaż wszystko było już uprzątnięte.
„Śmieszna jesteś, maleńka” – mawiał.
Jenny uznała, że nie jest śmieszna ani
maleńka. Przyglądała się sobie z namy-
słem. Oczywiście, że była wysoka; nie tak
smukła jak Diana, ale jednak wysoka. Ro-
dzinę i pracę traktowała niezwykle poważ-
nie. Dlaczego starannie przygotowując
przyjęcia, wydaje się śmieszna i maleńka?
David często powtarzał, że sprawia mu
wiele radości tym, co robi, że zawsze lubił
uroczyste święta, ale Diana uważała, że
przygotowanie ich jest zbyt kłopotliwe.
9
Jenny nie zamierzała sprzeczać się z nim
ani kłócić. Nie w czasie świąt.
Alison niespodziewanie przyjechała
dzień wcześniej. Jenny wróciła z pracy i
zastała ją nad opróżnioną do połowy tacą z
niezwykle skomplikowanymi hors d’oeu-
vres. Każde z nich, przygotowywane aż
trzy minuty, zjadało się w ciągu sekundy.
Jenny zrobiła ich sześćdziesiąt. Z wielką
cierpliwością zwijała kawałki cieniutkiego
ciasta, potem je studziła, by na koniec wło-
żyć do zamrażarki. Przygotowanie całej
tacy owych smakołyków wymagało trzech
godzin. Popatrzyła na Alison z jawną nie-
nawiścią. Alison zerkała na Jenny spoza
zasłony ciemnych włosów.
– Niezłe. Wiedziałam, że robisz karierę
zawodową, ale nie miałam pojęcia, że
sama prowadzisz dom.
Jenny pobladła z gniewu. Nawet Alison
to zauważyła.
10
– Chyba nie zjadłam waszej dzisiejszej
kolacji? – spytała, udając skruchę.
Jenny wzięła głęboki wdech, jak zaleca-
no w książkach traktujących o wychowy-
waniu pasierbów. Był tak głęboki, że aż
poczuła mrowienie w całym ciele.
– Witaj w domu, Alison – powiedziała.
– Nie, to nie była kolacja... Przygotowałam
je na przyjęcie.
– Przyjęcie?
– Tak, będzie w niedzielę. Zaprosiliśmy
rodzinę. Taką mamy tradycję.
– Myślałam, że coś musi mieć znacznie
więcej lat niż trzy czy cztery, żeby stać się
tradycją – powiedziała Alison.
– To już nasze szóste wspólne Boże Na-
rodzenie, co chyba upoważnia mnie do
mówienia o tradycji.
Jenny miała ochotę zdjąć buty z obola-
łych stóp i bić pasierbicę wysokim, ostrym
obcasem, aż do utraty przytomności. Czuła
11
jednak, że takie zachowanie nie pasowało-
by do ducha świąt i raczej nic by nie zmie-
niło. To Boże Narodzenie nie będzie dla
Jenny przyjemne. Musi dać z siebie
wszystko, żeby je jakoś przetrwać. Próbo-
wała sobie przypomnieć modne określenie.
Jak ono brzmiało? „Minimalizacja szkód”?
Nigdy nie rozumiała jego sensu. Może
chodzi o ratowanie tego, co się da? Wiele
razy przekonała się, że myśląc o czymś
nieistotnym, zaprzątając umysł błahymi
sprawami, jest zdolna powstrzymać atak
szału.
Zauważyła, że Alison patrzy na nią z za-
interesowaniem.
– Tak, po sześciu latach to rzeczywiście
stało się tradycją – przyznała dziewczynka,
jakby bardzo chciała okazać się sprawie-
dliwa.
Mimo całej niechęci i złości, Jenny po-
czuła odrobinkę sympatii, była jednak zbyt
12
doświadczona, żeby uznać to przelotne
uczucie za gwarancję szczęśliwego zakoń-
czenia i pomylić je z przenikliwymi nuta-
mi skrzypiec zawodzących przy końcu fil-
mu.
– Skoro już mówimy o przyjęciu – po-
wiedziała Jenny – chciałabyś zaprosić ko-
goś z rodziny swojej matki?
Alison spojrzała na nią z niedowierza-
niem.
– Zaprosić kogoś tutaj?
– Teraz to jest twój dom, a oni są twoimi
krewnymi. Planujemy miłe, świąteczne
spotkanie w rodzinnym gronie i chętnie ich
zaprosimy.
– Po co?
– Z tego samego powodu, co wszyscy
zapraszający gości pod swój dach w okre-
sie świąt: dla okazania serdeczności i pod-
trzymania przyjaźni.
Jenny miała nadzieję, że w jej głosie nie
13
słychać niemiłej nuty. Czuła jednak, że
między nią a pasierbicą narasta niechęć.
Siłą oderwała spojrzenie od tacy z przy-
stawkami, których przygotowanie koszto-
wało ją wiele pracy. Teraz zostały z nich
pokruszone, niekształtne resztki, bo nawet
te, które nie zostały zjedzone, nie wygląda-
ły już tak, jak powinny.
– Ludzie wydają przyjęcia bożonarodze-
niowe z całkiem innego powodu. Chcą się
pokazać – stwierdziła Alison.
Jenny zdjęła buty i usiadła przy stole.
Sięgnęła po wymyślnie uformowany ka-
wałek ciasta z pysznym nadzieniem. Sma-
kowało wyśmienicie.
– Tak sądzisz? – spytała.
– Nie sądzę. Ja wiem.
Jenny zamyśliła się. Alison ma teraz
czternaście lat. Niewykluczone, że zostanie
u nich aż do osiemnastego roku życia. Przy
odrobinie szczęścia może jej nie wyrzucą
14
ze szkoły, ale i tak cztery razy spędzi u
nich wakacje, cztery razy święta Wielka-
nocne i święta Bożego Narodzenia. Timmy
będzie wzrastał w cieniu tej humorzastej
dziewczyny. Będzie już siedmioletnim
chłopcem, kiedy Alison wyprowadzi się z
ich domu. Przez niesympatyczną, wrogo
nastawioną dziewuchę, siedzącą przy ich
kuchennym stole, stracą najprzyjemniejsze
lata. Zastanawiała się, co by zrobiła, mając
podobny problem w pracy, ale to w ni-
czym jej nie pomogło. Gdyby Alison była
zbuntowaną, mułowatą podwładną, zosta-
łaby wyrzucona albo przeniesiona na inne
stanowisko w takim tempie, że wszystkim
zaparłoby dech ze zdziwienia. Miała ocho-
tę powiedzieć pasierbicy, że życie nie jest
słodkie jak dojrzała czereśnia, a wręcz
przeciwnie, często bywa bolesne niczym
spanie w pokrzywach i że każdy sam musi
sobie zapewnić szczęście; jednak znając
15
nastolatki wiedziała, że młoda osoba tego
nie zrozumie; co innego dojrzała kobieta.
Ktoś w wieku Alison wzruszyłby tylko ra-
mionami i spytał: „Po co w ogóle się wysi-
lać?”
Jenny zastanawiała się, czy Alison ma
przyjaciółki. Czy tej najbliższej zapropo-
nowałaby braterstwo krwi i wymieniła z
nią przysięgę dozgonnej wierności?
Ze smutkiem przypomniała sobie opinię,
jaką pasierbica otrzymała ze szkoły. Na-
uczyciele podkreślali, że Alison buntuje
się przeciwko wszelkim szkolnym zwycza-
jom, nawet tym, które jej rówieśnicy bar-
dzo lubią. Nie, z Alison nie da się zawrzeć
siostrzanego przymierza.
Biorąc do ręki piątą tartinkę pomyślała
sobie, że ta ilość jedzenia kosztowała ją
piętnaście minut pracy we wczesnych go-
dzinach rannych. Wkrótce wróci David,
zmęczony, marząc o chwili spokoju. Jenny
16
po powrocie do domu nie zdążyła jeszcze
nawet zobaczyć swojego ukochanego Tim-
my’ego.
W całym kraju rodziny przygotowują się
do świąt Bożego Narodzenia, w niektórych
domach na pewno panuje napięta atmosfe-
ra... ale żadna rodzina na całym świecie nie
ma u siebie Alison – istnej bomby zegaro-
wej. U nich będzie przez cztery lata i w
każdej chwili może wybuchnąć.
Spojrzała na bagaże Alison, rozrzucone
po pokoju. Porozmawia z Davidem –
dziewczyna ma trzymać wszystkie swoje
rzeczy u siebie w pokoju. Jej pokój! Nie
jest przygotowany! Cały zastawiony pu-
dłami... Gorzej nawet – Jenny zgromadziła
w nim worki pełne szyszek i zielonych ga-
łązek do dekoracji domu. Jeśli dziewczyn-
ka poczuje się niechciana, to tylko z winy
Jenny. Zamierzała przygotować dla pasier-
bicy wieszaki na ubrania oraz postawić w
17
jej pokoju nieduży wazonik z gałązkami
choinki i z kilkoma kwiatkami – żeby zro-
bić dziecku przyjemność. Nie chciała robić
nic, co mogłoby się wydać wulgarne, prze-
sadne, „obciachowe” – Jenny nie wiedzia-
ła, jakich jeszcze słów użyje Alison, wy-
brzydzając w czasie świąt.
Milczała, z niezadowoleniem odrzucała
kolejne przychodzące jej na myśl sposoby
nawiązania kontaktu z pasierbicą. Alison
coś wyczuła. Podążyła spojrzeniem za
wzrokiem Jenny i spostrzegła swój bagaż.
– Pewnie chciałabyś, żebym to sprzątnę-
ła – powiedziała głosem prześladowanej
męczennicy.
– Myślałam o twoim pokoju... – zaczęła
Jenny.
– Będę zamykała drzwi – burknęła Ali-
son.
– Nie o to chodzi...
– Nie będę głośno słuchała muzyki –
18
obiecała Alison, przewracając oczami.
– Alison, muszę się wytłumaczyć. Po-
kój... Dziewczyna zdążyła już pozbierać
torby podróżne i szła w kierunku swojego
pokoju, teraz jednak zatrzymała się.
– Daj spokój, Jenny, mów, o co chodzi.
Czego mi jeszcze nie wolno?
Jenny poczuła takie zmęczenie, że za-
chciało się jej płakać.
– Chciałam przeprosić za to, że nie przy-
gotowałam... – zaczęła słabym głosem.
Alison otworzyła drzwi. Stanęła w pro-
gu i przyglądała się prawie gotowym deko-
racjom i bożonarodzeniowym ozdobom.
Wzięła do ręki szyszkę i powąchała ją. Z
zaciekawieniem rozejrzała się po pokoju.
– Myśleliśmy, że przyjedziesz dopiero
jutro – powiedziała Jenny, przepraszając.
– Chciałaś udekorować mój pokój? –
spytała chrapliwym głosem Alison.
– Tak. Czymś, co mogłoby ci się koja-
19
rzyć... no, wiesz – Jenny była zmieszana.
– To wszystko dla mnie?
Jenny przygryzła wargę. W pokoju było
dość zielonych gałązek do udekorowania
dwupiętrowego domu, w którym mieszka-
li. Chyba to dziecko nie wyobraża sobie,
że wszystko przygotowano dla niej? Kiedy
jednak Jenny spojrzała na rozpromienioną
twarz Alison, zrozumiała, że wysoka, smu-
kła, prerafaelicka dziewczyna ze zmierz-
wionym włosem i pełnymi wargami tak
właśnie myśli; że jest tylko dzieckiem. Sie-
rotą, która pierwszy raz w życiu dostała
świąteczne dekoracje do swojego pokoju.
W wydawnictwie zawsze mówiono, że
najlepsze decyzje i najciekawsze książki są
dziełem przypadku, a nie starannie opraco-
wanego planu.
– Prawie wszystko. Myślałam, że będzie
ci miło i poczujesz się tutaj jak u siebie w
domu, skoro jednak przyjechałaś wcze-
20
śniej, zanim zdążyłam...
– Mogę pomóc? – spytała Alison; jej
oczy lśniły z podniecenia.
Jenny zdawała sobie sprawę z tego, że
nie zawsze tak będzie. Droga rozciągająca
się przed nimi nie jest utkana z delikat-
nych, migocących promieni światła. Ona i
pasierbica nie padną sobie w ramiona, jak
w filmie. Może jednak uda się zatrzymać
ten nastrój chociaż na jakiś czas? Może do
zakończenia przyjęcia albo do dnia Bożego
Narodzenia?
Jenny usłyszała kroki syna, biegnącego
jej na spotkanie.
– Gdzie byłaś? Nie przyszłaś się ze mną
przywitać! – wołał. Wzięła go w ramiona i
uniosła do góry.
– Najpierw musiałam powitać twoją sio-
strę – powiedziała, bojąc się spojrzeć na
Alison.
Dziewczynka wyciągnęła rękę i poła-
21
skotała malucha liściem bluszczu.
– Wesołych świąt, braciszku – powie-
działa.
22
Dziesięć bożonarodzeniowych fo-
tografii
Laura bardzo lubiła święta Bożego Na-
rodzenia. Jimmy wiedział, że nie da się ich
uniknąć. Kiedy Maura była dzieckiem, w
jej domu przed świętami panował niezwy-
kle podniosły nastrój. W czasie adwentu
codziennie otwierano jedno okienko spe-
cjalnego kalendarza, w skupieniu czytano
nadchodzące kartki ze świątecznymi ży-
czeniami, po czym przyczepiano je do ko-
lorowej wstążeczki, rozciągniętej pod sufi-
tem. Już w październiku zaczynali rozma-
wiać o choince. Paczki z prezentami, sta-
rannie zapakowane i podpisane, leżały pod
nią przez kilka tygodni i były wielokrotnie
23
obmacywane w nadziei ustalenia zawarto-
ści, chociaż Maura nigdy nie była pewna,
czy rzeczywiście chciałaby ją wcześniej
znać. Kiedy się pobrali, Jimmy’ego bardzo
to wzruszało. Całował ją w czubek nosa i
mówił, że jest urocza. Maura zauważyła
jednak, że z upływem lat wydawało mu się
to coraz mniej urocze; podobnie jak wiele
innych rzeczy. Zaczęła ukrywać przed mę-
żem swój świąteczny nastrój. Zrobiła z
niego tajemnicę, którą dzieliła tylko z
dziećmi, przychodzącymi na świat jedno
po drugim. W tym roku tylko Rebecca cze-
ka na Świętego Mikołaja. Rebecca ma do-
piero cztery lata. John, James i Orla są już
prawie dorośli. Jednak z rozświetlonej
choinki, świeczek i zielonego wieńca na
drzwiach nigdy się nie wyrasta. Maura pra-
cowała nad przygotowaniami do świąt i
była zadowolona. Postanowiła nie zawra-
cać Jimmy’emu głowy, kiedy wracał z pra-
24
cy. Uzgadniała z nim jednak, co będzie
głównym, dużym prezentem dla każdego
dziecka.
James ma dziesięć lat – dostanie rower.
John ma osiem – na pewno ucieszy się z
gry elektronicznej, o której często wspomi-
nał. Rebecca otrzyma kilkanaście hałaśli-
wych zabaweczek. Jest jeszcze za mała na
jeden, duży prezent. Ale Orla... Co dać
czternastoletniej córce? Maura uznała, że
bon na zakupy w sklepie z modną odzieżą,
przed którego wystawą często przystają
szkolne koleżanki Orli, mógłby sprawić
córce przyjemność. Jimmy uważał, że
dziewczynka byłaby zadowolona z maszy-
ny do pisania oraz z kursu dla maszyni-
stek. W tej sprawie nie potrafili dojść do
porozumienia. Maura przekonywała, że
kurs maszynopisania jako prezent gwiazd-
kowy, to tak, jakby ofiarować kobiecie
książkę omawiającą dietę odchudzającą,
25
albo wykupić jej kartę uczestnictwa w klu-
bie dla otyłych. Jimmy twierdził, że dając
dziecku bon na zakupy w „takim sklepie”,
daliby przyzwolenie na noszenie – z rodzi-
cielskim błogosławieństwem – strojów dla
jakichś pozbawionych płci zboczeńców.
Lepiej wymyślić coś innego. W końcu po-
stanowili dać jej aparat fotograficzny pola-
roida, który w kilka minut wywołuje zro-
bione zdjęcie. To będzie prezent pasujący
do świątecznego nastroju i do nastolatki.
Kupili więc aparat fotograficzny, zamknęli
go w kilku coraz większych pudełkach i
owinęli krepiną tak, że Orla – chociaż ob-
macała paczkę ze sto razy – nie miała zie-
lonego pojęcia, co może być w środku.
Dla swojej matki, która miała spędzić z
nimi Boże Narodzenie, Maura kupiła elek-
tryczne wałki do włosów. Dla niej matka
była wciąż piękna i modna. Jimmy nazy-
wał ją owcą udającą jagnię i uważał, że
26
jest to kobieta, która nie chce się pogodzić
z upływającym czasem. Nigdy się nie
sprzeciwiał wizytom teściowej, ale też nie
wzbudzały w nim radości. Jego rodzice
utrzymywali dystans. Prezenty wysyłali
pocztą. W dniu Bożego Narodzenia telefo-
nowali, żeby złożyć świąteczne życzenia.
W rodzinie Jimmy’ego nie było zwyczaju
okazywania sobie uczuć.
Maura kupiła ludową broszkę z Tary dla
Marie France, au paire z Francji. Marie
France miała denerwujący zwyczaj docie-
kania, czy to prawdziwe srebro, prawdzi-
wy jedwab, z jakiego rocznika jest wino i
czy mają wykupione najlepsze miejsca w
teatrze. Broszka jest tak charakterystyczna,
tak irlandzka, że jej autentyczność nie
może budzić najmniejszych wątpliwości.
Marie France to dobra dziewczyna – po-
myślała Maura. – Trochę za bardzo się
dąsa, zbyt często wzrusza ramionami i
27
wznosi oczy ku niebu, ale może wszystkie
dwudziestoletnie Francuzki, wysłane do
Anglii w celu nauki języka, są takie? Marie
France dogląda Rebeki, przygotowuje ja-
rzyny i odkurza, poza tym nawet palcem
nie kiwnie. Maura często żałowała, że na
początku nie postawiła większych wyma-
gań. W końcu dziewczyna ma własny po-
kój, trzy wyśmienite posiłki w ciągu dnia
oraz mnóstwo czasu na naukę i uczestnic-
two w kursach.
Nic jednak – nawet niechęć do Marie
France – nie popsuje Maurze Bożego Na-
rodzenia. Od chwili, kiedy w sklepach za-
częto grać Mary’s Boy Child i The Little
Drummer, nie opuszczało jej przyjemne
podniecenie. Kiedy ulice rozbłysły feerią
kolorowych świateł, Maura była w stanie
radosnego zabiegania. Mama przyjechała
w stroju bardziej niestosownym niż zwy-
kle. Brigid, przyjaciółka Maury, od której
28
niedawno odszedł mąż, spytała, czy mo-
głaby spędzić święta u niej. Maura zgodzi-
ła się. Boże Narodzenie to czas radości, a z
Brigid znały się jeszcze ze szkoły. Jimmy
był niezadowolony. Powiedział, że Brigid
jest wariatką i że jej mąż dobrze zrobił,
uciekając do innej; zgodził się jednak, że
skoro jedna kobieta nie może zjeść więcej
niż porcję indyka i trochę szynki, a dzień i
tak będzie zmarnowany przez obecność te-
ściowej, nie ma powodu, żeby jej odma-
wiać. Może przynieść własny śpiwór i spać
na kanapie w salonie. Czemu nie, skoro
matka Maury zajmie pokój gościnny?
W Wigilię Bożego Narodzenia śpiewali
kolędy. Maura była tak szczęśliwa, że aż
zmrużyła oczy. Na jej twarzy malowało się
tyle radości, że nawet Orla, która uważała
takie śpiewanie za niesmaczne, babcia,
której wydawało się przesadne i Jimmy,
który uznał, że jest nieznośnie emocjonal-
29
ne – wszyscy przyłączyli się do chóru. Ja-
mes i John twierdzili, że jest bardzo fajne i
przekrzykiwali się nawzajem. Rebecca
wzięła to za zabawę i, wybijając rytm – jak
jej się wydawało – waliła w tamburynek.
Nazajutrz rano, po mszy, usiedli w krę-
gu, żeby rozdać prezenty. Matce Maury
bardzo się spodobały wałki do włosów.
Wyłączyła z kontaktu jedną z lamp, żeby
je natychmiast wypróbować. Marie France
wzruszyła ramionami i wydęła wargi,
oglądając irlandzką broszkę. Jimmy ucie-
szył się z ocieplanej kurtki, ponieważ nie
lubił wydawać pieniędzy, a kurtka była mu
potrzebna. Maura okazała radość ze
szczotki do zamiatania dywanów. Jimmy
powiedział, że to bardzo praktyczny pre-
zent, bo nie zawsze chce się włączać odku-
rzacz.
Podczas otwierania prezentów Orla nie
odzywała się ani słowem. Maurze było
30
przykro. Może powinna była się uprzeć
przy bonie na zakupy w sklepie z odzieżą?
Kontakt z córką stawał się coraz trudniej-
szy. Każda matka nastolatki mówi to
samo. Maura dopiero po założeniu własnej
rodziny i odchowaniu dzieci osiągnęła sa-
tysfakcjonujące porozumienie ze swoją
matką. Może tak już musi być? Kiedy pu-
cata, urocza Rebecca wejdzie w swój trud-
ny okres dojrzewania, zapewne historia się
powtórzy. Orla nie jest niegrzeczna ani
mrukliwa, jak niektóre dziewczynki. Nig-
dy nie przeciwstawia się rodzicom ani z
nimi nie kłóci. Ostatnio jednak zachowuje
się tak, jakby... nudziła się w ich towarzy-
stwie. Jakby niezbyt sobie ceniła rodzinę.
Maurze byłoby trudno dać konkretny przy-
kład; nie mogła rozmawiać z Jimmym, bo-
wiem dla niego najstarsza córka pozosta-
wała uosobieniem wszelkich cnót. Uznał-
by, że Maura krytykuje Orlę, a przecież nie
31
o to chodzi. Dlatego wolała nic nie mówić.
Przygryzła mocno wargi, kiedy długie
włosy Orli opadły na starannie zapakowa-
ny prezent. Po chwili dziewczyna wyjęła
aparat fotograficzny, błyskawicznie wywo-
łujący zdjęcia.
– Jaki piękny. Dziękuję, mamo. Dzięku-
ję, tato – powiedziała takim samym gło-
sem, jakim Maura podziękowała Jimmy’e-
mu za szczotkę do dywanów.
– Dziękuję, babciu – dodała Orla.
– Będziesz mogła robić zdjęcia znajo-
mym chłopakom, żeby później sobie gratu-
lować, że nie miałaś z nimi nic wspólnego
– powiedziała Brigid, paląc papierosa i
przez cały czas oddając się pełnym złości
wspomnieniom o mężu.
– Dobry pomysł, ciociu – zgodziła się
Orla.
Maura zauważyła, że wszyscy poczuli
się zażenowani. Sama również była roz-
32
czarowana. Gdyby tylko Orla wiedziała,
przed czym ją matka uratowała... Kurs
podczas ferii wielkanocnych, maszyna po
renowacji i podręcznik do nauki maszyno-
pisania. Gdyby to wiedziała, może
uśmiechnęłaby się do matki troszkę cie-
plej. Maurze znów zrobiło się żal, że nie
uparła się przy swojej propozycji. Gdyby
Orla dostała bon, przez cały dzień mogłaby
marzyć, co sobie kupi, rozmawiać na ten
temat z matką, zmieniać zdanie... Teraz już
przepadło. Aparat fotograficzny z filmem
na dziesięć zdjęć, to i tak wspaniały pre-
zent dla czternastolatki.
– Zrobisz nam zdjęcie? – spytał James,
chcąc się przekonać, czy aparat jest spraw-
ny.
– Będziemy robili miny – John powie-
dział to jako dowcip.
– Zaczekajcie, aż zdejmę wałki. – Matka
Maury postanowiła sprawdzić przydatność
33
prezentu, który dostała, i jej głowa przypo-
minała teraz las szpilek.
Orla wzruszyła ramionami. Ostatnio
często tak robi – pomyślała Maura. – Przy-
pomina wówczas Marie France. Staje się
jakaś obca.
– To aparat Orli. Może robić zdjęcia,
kiedy sama zechce – powiedziała Maura,
licząc na wdzięczność córki, ale Orla tylko
wzruszyła ramionami.
– Nieważne – powiedziała. – Jeśli chce-
cie, mogę wam zrobić zdjęcie.
Długo się ustawiali. Marie France mu-
siała pomalować usta, ale nie przypięła
broszki, co nie uszło uwadze Maury. W
końcu czwórka dorosłych usiadła na sofie,
a dzieci na podłodze. Orla nacisnęła guzik,
z aparatu wysunęła się szarozielona kar-
teczka, a po chwili już mogli oglądać sie-
bie na zdjęciu.
Wyglądamy jak manekiny – pomyślała
34
Maura. Niektórzy mieli czerwone oczy.
Wszyscy stwierdzili, że zdjęcie jest bar-
dzo wyraźne i zaczęli się zastanawiać, co
powiedzieliby o takim aparacie dzicy lu-
dzie, którzy nigdy czegoś podobnego nie
widzieli.
Potem trzeba było przygotować uroczy-
sty obiad. Chłopcy zaczęli zbierać papiery
po prezentach, Jimmy poszedł po wino, a
babcia miała ułożyć na talerzu ciastka i
czekoladki – na deser. Brigid dostała do
ręki czystą, lnianą ściereczkę do wytarcia
szklanek. Marie France nie dostała nic, nie
miała więc co robić. Maura wyszła do
kuchni przygotować sosy. Wszystko za-
częło się gotować jednocześnie. Garnki
były ciężkie, a Rebecca cały czas kręciła
się pod nogami matki. Maura krzyknęła na
małą i kazała wyjść z kuchni, ale zaraz
ogarnęło ją poczucie winy. Jest przecież
dzień Bożego Narodzenia. Dlaczego tak ła-
35
two jest wpaść w złość? Maura czuła, że
coś jest nie w porządku. Ogarnął ją niewy-
tłumaczalny lęk, jakby przebudziła się z
koszmarnego snu. Była tak zdenerwowana
i zmartwiona, że nie zauważyła w porę in-
dyka zsuwającego się z półmiska na podło-
gę. Chwyciła go ze złością i cisnęła na bla-
chę. Dziękować Bogu, że ani Jimmy, ani
matka Maury tego nie widzieli. Oboje mie-
li zwyczaj stroić miny i głośno wzdychać
nad niechlujstwem Maury. Dobrze, że nie
widzieli – pomyślała Maura, wyciągając
spod kuchenki kiełbaski i zdmuchując z
nich kurz. Nie zauważyła, w którym mo-
mencie do kuchni weszła Orla, z zaintere-
sowaniem oglądając nowy aparat.
– Naprawdę ci się podoba, kochanie? –
spytała Maura.
– Jeszcze ci nie mówiłam? Tak.
Orla nie była zamknięta w sobie, ale
unikała szczerej rozmowy.
36
– To było światło flesza? Zastanawiałam
się, co mi tak błysnęło przed oczami.
Orla wzruszyła ramionami. Oduczę ją
tego wstrętnego nawyku – postanowiła
Maura. Do kuchni weszli chłopcy.
– Zrobisz jeszcze jedno zdjęcie? Wyj-
dziemy na dwór – prosili siostrę.
– Nie.
– Orla, przecież aparat służy do robienia
zdjęć.
– Nie! Rodzice powiedzieli, że mogę fo-
tografować to, co sama zechcę.
– Co takiego zamierzasz fotografować?
– niecierpliwili się chłopcy.
– Będę robiła zdjęcia w ciekawych sytu-
acjach. Nie pozowane. Sfotografuję Boże
Narodzenie takie, jakie jest naprawdę.
Chłopcy dali spokój. Maura była zado-
wolona. Prezent chyba spodobał się Orli.
Może wzbudzi jej zainteresowanie fotogra-
fią? Byłoby wspaniale. Nie chciała głośno
37
wypowiadać tych myśli w obawie, żeby
nie zniechęcić córki.
Orla poszła do szopy, gdzie przechowy-
wano wino. Tata nie usłyszał, gdy weszła i
zauważył ją dopiero, kiedy błysnął flesz.
– Orla! – krzyknął, podchodząc do cór-
ki. W jednej sekundzie odskoczył od Marie
France. Ona spojrzała na drzwi, uśmiech-
nęła się lekko i obciągnęła bluzkę.
– Co to za głupie numery?
Ale Orla była szybsza od ojca. Wróciła
biegiem do domu. Maura wyjrzała z kuch-
ni zobaczyć, co się dzieje.
– Nic takiego. Fotografuję to, co chcę,
jak sama mówiłaś.
– Daj spokój, Jimmy. Dostała aparat,
może fotografować co chce – potwierdziła
Maura i wróciła do kuchni.
– To była tylko bożonarodzeniowa zaba-
wa – powiedział zdenerwowany Jimmy,
ale Maura już go nie słyszała, a Orla scho-
38
wała się gdzieś, żeby w spokoju obejrzeć
zdjęcia.
Brigid była w jadalni. Wycierając
szklanki, oddawała się ponurym rozważa-
niom. Dlaczego przez tego drania musi
spędzać święta w cudzym domu, z obcą
rodziną? Już ona mu pokaże! Da mu popa-
lić! Gdyby tylko miała więcej pieniędzy!
Życie nie jest sprawiedliwe. Maura ma
mnóstwo kryształów i sreber, ale zupełnie
nie przywiązuje wagi do ich wielkiej war-
tości. Mała miseczka na kredensie musiała
sporo kosztować, a trzymają w niej długo-
pisy i lepiącą się taśmę.
Wsuwając miseczkę ukradkiem do swo-
jej torebki, Brigid usłyszała krótki trzask;
oślepił ją błysk flesza. W drzwiach stała
Orla.
– Chciałam wytrzeć z kurzu. Polerowa-
łam ją szmatką, którą mam w torebce.
– Wiem, ciociu Brigid – powiedziała
39
Orla i wyszła, nie pokazując zdjęcia.
W jadalni babcia, zamiast układać cia-
steczka i czekoladki, popijała świąteczną
wódkę prosto z butelki. Omal się nie za-
krztusiła, kiedy Orla weszła do pokoju;
słysząc suche brzęknięcie migawki, babcia
wytrzeszczyła oczy.
– Zachowujesz się jak dziecko. Jesteś
niepoważna. Marnujesz zdjęcia.
– Wiem, babciu, jestem jeszcze bardzo
dziecinna – zgodziła się Orla.
Zbliżał się czas obiadu. Za chwilę Mau-
ra podnieconym głosem zacznie wszyst-
kich zwoływać. Chłopcy zachowywali się
podejrzanie cicho. Orla weszła do ich po-
koju bez pukania. John kasłał, zaciągając
się papierosem, ale James palił swojego z
wielką wprawą.
– Utrwalone na filmie dla przyszłych
pokoleń – powiedziała Orla, kiedy błysnął
flesz.
40
– Zabiją nas za to – wystraszył się Ja-
mes. – Całe Boże Narodzenie będzie zmar-
nowane.
– Jeśli zobaczą zdjęcie – uściśliła Orla.
Czekając w swoim pokoju, aż matka za-
cznie wołać na obiad, rozłożyła przed sobą
świąteczną kolekcję. Cała rodzina na kana-
pie i na dywanie, niektórzy z czerwonymi
oczami, wszyscy niezmiernie pewni siebie.
Potem matka z indykiem leżącym na pod-
łodze, ojciec z Marie France, babcia pocią-
gająca z butelki, przyjaciółka matki cho-
wająca do torebki srebrny drobiazg i bracia
palący papierosy w swoim pokoju. Zostały
jej jeszcze cztery zdjęcia. Jedno zrobi, kie-
dy matka wniesie pudding śliwkowy i dru-
gie, kiedy wszyscy będą spali z otwartymi
ustami.
– Obiad gotowy! – dobiegł z dołu rado-
sny głos matki. Orla podarła na strzępy
zdjęcie z indykiem. Matka jest dobra. Na-
41
iwna, ale dobra. Orla znów spojrzała na
swoją kolekcję. Matka jest dobra i dlatego
ma udane święta. Nie, nie trzeba było
utrwalać na papierze wypadku z indykiem,
ale resztę zdjęć Orla postanowiła zacho-
wać.
Zeszła na dół, na świąteczny obiad, z
wysoko uniesioną głową. Czuła, że w tym
roku jest kimś ważnym. Nikt nie będzie jej
lekceważył.
42
Życzenie panny Martin
Elsa Martin nigdy nie była w Nowym
Jorku. Miała paszport, a w czasie, kiedy
planowała spędzić na Florydzie miesiąc
miodowy, otrzymała wizę do Stanów Zjed-
noczonych.
To było wtedy, kiedy jeszcze wierzyła,
że będzie miała miesiąc miodowy.
Paszport leżał schowany w pudełku. W
tej samej szufladzie, co maleńka, srebrna
torebka babki i album z laurkami, które
dzieci zrobiły specjalnie dla niej. Powinna
go wyrzucić, ale żal jej było dzieci, ponie-
waż bardzo się przy nim napracowały.
Ozdobiły album mnóstwem podków, ślub-
nych dzwonów i zużyły dużo brokatu. Wy-
rzucenie ich prezentu byłoby jak miażdże-
43
nie świeżych kwiatów albo deptanie mu-
szelek.
Przez pewien czas przechowywała rów-
nież listy Tima; także ten, w którym napi-
sał, że nigdy jej nie kochał i że nie może
dłużej kłamać, i w którym błagał ją o prze-
baczenie. Po roku spaliła list, ponieważ
zbyt często do niego wracała, czytając
wciąż na nowo bolesne słowa. Jakby spo-
dziewała się znaleźć tam wytłumaczenie
nagłego zerwania i zapowiedź powrotu na-
rzeczonego.
Ludzie mówili, że Elsa zachowała się
cudownie i że Tim chyba jest nienormalny.
Uważali, że dobrze zrobiła, pozbywając się
go, i dziwili się, że przyjęła wszystko z ta-
kim spokojem, i to zaledwie dziesięć dni
przed ślubem. Elsa odesłała prezenty, które
wcześniej dostała, z uprzejmym i niezobo-
wiązującym wyjaśnieniem: „Ze względu
na to, iż za obopólną zgodą nasz ślub nie
44
odbędzie się, chcielibyśmy zwrócić ofiaro-
wany nam piękny upominek i podzięko-
wać za miłe życzenia”. Po przerwie seme-
stralnej wróciła do szkoły, jakby nic się nie
stało; jakby jej serce nie krwawiło. Dzieci
były bardziej bezpośrednie niż dorośli.
– Bardzo jest pani smutno, że nie wyszła
pani za mąż? – pytały.
– Troszeczkę, ale nie za bardzo – przy-
znawała panna Martin, uśmiechając się le-
ciutko.
W pokoju nauczycielskim nie zadawano
jej żadnych pytań dotyczących ślubu, a po-
nieważ Elsa niczego nie próbowała wyja-
śniać, cała sprawa pozostała jej tajemnicą.
Widocznie do siebie nie pasowali. Lepiej,
że doszli do tego wniosku przed ślubem,
niż po.
Siostry Elsy nie lubiły Tima, ponieważ
miał małe oczy. W rozmowach między
sobą jednomyślnie uznały, że to wielkie
45
szczęście, iż nie doszło do małżeństwa, ale
przy niej owego faktu nie komentowały.
Przyjaciele Elsy nie zdążyli bliżej po-
znać Tima. Współczuli jej, ale po nagłym
zerwaniu poczuli się spokojniejsi. Tim po-
jawił się nagle i zawładnął Elsą całkowi-
cie. Od początku można było przypusz-
czać, że to się źle skończy. Lata biegły; od
zerwania zaręczyn minęło ich pięć. Dzieci
podrosły i zapomniały, że panna Martin
kiedyś przygotowywała się do ślubu i że
one narysowały z tej okazji laurki. Inni na-
uczyciele ze szkoły też o tym zapomnieli.
Gdyby przybył jakiś nowy nauczyciel i
spytał o prywatne życie panny Martin,
pewnie trudno byłoby im odszukać w pa-
mięci wspomnienie sprzed lat. Ślub odwo-
łany w ostatniej chwili? Dla nich to nie
było ważne wydarzenie. Ale dla Elsy było
najważniejszym, co jej się w ogóle w życiu
przydarzyło. Robiła wszystko, żeby zapo-
46
mnieć o bolesnym pytaniu: dlaczego męż-
czyzna, który chciał dzielić z nią życie, na-
gle zmienił zdanie i stwierdził, że to była
pomyłka? Jeśli nie chodziło o coś, co Elsa
zrobiła, musiało chodzić o to, jaka jest.
Trudno było zapomnieć, ale Elsa musiała
udawać, gdyż inaczej ludzie uznaliby, że
popadła w melancholię i próbowaliby wy-
ciągać ją na zwierzenia, co jest męczące i
denerwujące. Znajomi Elsy myśleli, że
praca w szkole całkowicie ją pochłania,
zaś koledzy z pracy, że wiele czasu zajmu-
je jej życie towarzyskie. Łatwo było za-
mknąć się w sobie, a Elsa tego właśnie
pragnęła.
Boże Narodzenie jest czasem refleksji,
uwydatniającym wszystko to, czego braku-
je ludziom samotnym. Dlatego może się
wydać dziwne, że dla Elsy święta nie były
gorsze od innych dni w roku. Jedne święta
spędziła u swojej siostry, w pełnym napię-
47
cia domu w południowym Londynie, gdzie
bardzo dużo rozmawiało się o alkoholu i o
tym, czy szwagier Elsy przypadkiem go
nie nadużywa. Rok później pojechała do
drugiej siostry; dom był zaniedbany i Elsa
musiała sama przygotować większość dań
i zrobić porządki. Następne święta spędziła
u koleżanki, u której było za dużo kolędo-
wania, a za mało jedzenia. Ostatnie Boże
Narodzenie spędziła w szkockich górach z
rozwiedzioną przyjaciółką, która przez
cały czas z gniewem powtarzała, że męż-
czyźni są źli do szpiku kości i bez nich
świat byłby o wiele lepszy.
Teraz zbliżało się piąte Boże Narodze-
nie. Z jakiegoś powodu Elsa odrzucała
wszystkie zaproszenia, dziękując za każde
i tłumacząc, że już dawno zaplanowała te
święta. Nikomu jednak nie powiedziała,
gdzie zamierza je spędzić.
W ponurej, nieładnej sali gimnastycznej,
48
dobudowanej z boku szkoły i służącej rów-
nież jako miejsce uroczystych spotkań,
Elsa – jak zwykle od lat – ostatni raz po-
prawiała aniołom skrzydła, pasterzom
owcze runo, a trzem królom korony. Dzie-
ci były podniecone, rodzice pełni dumy i
podziwu. Wszyscy tłoczyli się wokół Elsy,
żegnając się z nią i wymieniając uściski.
Elsa nie pierwszy raz pomyślała sobie, że
uczenie dzieci jest pracą lepszą od każdej
innej, szczególnie w okresie świątecznym.
Mogłaby przecież pracować w jakimś biu-
rze i z konieczności uczestniczyć w niemi-
łosiernie długich przyjęciach. Jak ludzie
znoszą tę atmosferę fałszywej radości i
udawanej dobroduszności?
– Gdzie pani spędzi święta, panno Mar-
tin? – pytały dzieci, spokojne i zadowolo-
ne, że mają przy sobie rodziców.
Zazwyczaj odpowiadała niekonkretnie i
niezobowiązująco, żartobliwie, na przy-
49
kład, że postara się nie zjeść za dużo pud-
dingu. W tym jednak roku, nie wiadomo
dlaczego, jedno z dzieci – Marion Mat-
thews – powiedziało wszystkim w tajemni-
cy:
– Jedzie do Ameryki. Mówiła nam o
tym.
Czy naprawdę mówiła? Elsa nie mogła
sobie przypomnieć.
– Pamiętacie? Panna Martin, kiedy sta-
nie pod Statuą Wolności, powie w naszym
imieniu jedno życzenie.
I wtedy Elsa sobie przypomniała. Czyta-
li w klasie opowiadanie, w którym była
mowa o tym, że mijając nowojorską Statuę
Wolności, ludzie mają w zwyczaju myśleć
o czymś, co chcieliby, żeby się spełniło.
– Czy pani pomyślała sobie jakieś ży-
czenie? – pytały dzieci.
– Jeszcze nie – odparła Elsa – ale kiedy
tam pojadę, pomyślę jedno życzenie w
50
imieniu nas wszystkich.
Dzieci przyjęły te słowa z powagą wła-
ściwą siedmiolatkom. Czy panna Martin
mogłaby prosić o nową salę gimnastyczną?
Gdyby mieli nową salę, mogliby w niej
brać lekcje tańca, grać w koszykówkę i
wykonywać bardziej urozmaicone ćwicze-
nia. Elsa obiecała, że pomyśli o nowej sali,
ostrzegła jednak, że nie wszystkie życzenia
się spełniają.
Dzieci rozpoczęły ferie świąteczne. Za-
nim wrócą do szkoły na następny semestr
nauki, zapomną, o co prosiły pannę Mar-
tin. Zaprzątną je bez reszty bożonarodze-
niowe prezenty i rozmaite przygody, które
się zdarzą podczas ferii. Elsa jednak nie
zapomniała. Podeszła do szuflady i wyjęła
paszport. Spojrzała na zdjęcie. Pomyślała
sobie, że wtedy wyglądała inaczej. Miała
mniej zmęczone oczy i nie zaciskała ust
tak, jak teraz. A może tylko tak jej się wy-
51
daje?
Za okładkę paszportu wetknięte było
dziesięć dwudziestodolarowych bankno-
tów. Leżały tam od pięciu lat, tracąc na
wartości. Dlaczego nie wymieniła ich na
funty? Bo naruszenie ich wywoływało bo-
lesne wspomnienia. Potem zapomniała.
Teraz uznała, że to dobry omen. Przyda się
na wydatki dwieście dolarów więcej. Kupi
sobie coś luksusowego. Nie będzie rozpa-
miętywać, na co pierwotnie zamierzała
przeznaczyć owe pieniądze. Dzisiaj nie po-
trafiła sobie nawet przypomnieć, skąd się
wzięły w paszporcie. Czy wymieniła je
sama, czy może dostała w prezencie?
Dziwne, ale niektóre zdarzenia z tamtych
dni pamiętała doskonale, jakby działy się
wczoraj, a o innych zupełnie zapomniała.
Samotnej kobiecie bardzo łatwo było
kupić bilet do Nowego Jorku i zarezerwo-
wać, za pośrednictwem biura podróży,
52
miejsce w hotelu. Nikt jej nie pytał, dla-
czego tam jedzie. Elsa jest dorosłą osobą i
widocznie ma jakieś plany, przygotowany
z góry program...
Podczas lotu pasażerowie czytali książ-
ki, oglądali film albo drzemali.
– I niech to będą udane święta, słyszy
pani? – polecił jej pracownik urzędu imi-
gracyjnego.
– Miłego pobytu – rozkazał celnik.
– To najlepsze miasto na całym świecie
– stwierdził kierowca autobusu, chociaż
nikt go o to nie pytał.
W hotelu recepcjonistka spytała Elsę,
czy chciałaby mieć w swoim pokoju nie-
wielką choinkę, czy raczej nie.
– Niektórzy ludzie lubią choinki, ale
inni woleliby zapomnieć o świętach, dlate-
go zawsze pytamy – wyjaśniła.
Elsa zastanawiała się chwilę.
– Poproszę o choinkę – powiedziała w
53
końcu.
Od pięciu lat nie ozdobiła swojego
mieszkania choćby jedną zieloną gałązką.
Włożyła wygodne buty – już zdążyła za-
pomnieć, która teraz jest godzina w Wiel-
kiej Brytanii – i wyszła na ulicę, gdzie
zmieszała się z tłumem ludzi robiących za-
kupy lub wracających po pracy do domu.
Słyszała, że Nowy Jork jest bardzo ruchli-
wy i nieprzyjazny, a ludzie mijają się na
ulicy nie okazując sobie najmniejszego za-
interesowania; ale wobec niej wszyscy byli
uprzejmi i uśmiechali się, słysząc brytyjski
akcent.
Przyglądała się jeżdżącym na łyżwach w
Rockefeller Center, potem podziwiała
drobniutkie lampki migocące na drzewach
przy głównych alejach Manhattanu. Zafa-
scynowana patrzyła na wystawy wielkich
domów handlowych, zapełnione najcu-
downiejszymi prezentami. Kiedy poczuła
54
zmęczenie, wróciła do hotelu i do własnej
choinki, ubranej specjalnie dla niej przez
pokojową, z pochodzenia Azjatkę.
– Czy pani rodzina obchodzi święta Bo-
żego Narodzenia? – spytała Elsa.
U siebie nigdy nie odważyłaby się po-
stawić obcej osobie tak bezpośredniego
pytania, dotyczącego pochodzenia i przy-
należności kulturowej. Widocznie pobyt w
Nowym Jorku wpływa na zmianę osobo-
wości.
– Wszyscy lubimy Boże Narodzenie.
Ludzie są w tym czasie zadowoleni i
uprzejmi – odparła dziewczyna, jakby roz-
mowa dotyczyła najzwyklejszej rzeczy pod
słońcem.
W recepcji leżała broszurka prezentują-
ca specjalną, wigilijną niespodziankę. Była
nią wycieczka. Na początku można będzie
posłuchać kolęd w wykonaniu chóru dzie-
cięcego, potem zobaczyć Nowy Jork z
55
okien autobusu; pilot opowie, jak poszcze-
gólne społeczności narodowe świętują
Boże Narodzenie. Po tej wyprawie goście
zostaną zaproszeni na uroczystą kolację, a
na koniec na wycieczkę statkiem, który
przepłynie obok Statuy Wolności.
– Czy ludzie wypowiadają tam swoje
życzenia, czy coś mi się pomyliło? – spy-
tała Elsa.
– Nigdy o czymś takim nie słyszałam,
ale tu się urodziłam i wychowałam, dlate-
go mogę nic nie wiedzieć – odparła recep-
cjonistka.
Elsa jeszcze raz przeczytała plan wy-
cieczki – drogiej, ale zapowiadającej się
bardzo ciekawie. Nagle przypomniała so-
bie o magicznych pieniądzach, o dziesięciu
dwudziestodolarowych banknotach, które
niedawno odkryła.
– Chcę zarezerwować jedno miejsce –
powiedziała.
56
W wycieczce uczestniczyło dwadzieścia
osób. Były pary i osoby samotne. Każdy
dostał wielką jak talerz plakietkę ze swoim
imieniem: „Wesołych świąt. Jestem Elsa.”
Niektórzy robili sobie zdjęcia.
– Zrobić pani zdjęcie? – spytał Elsę ja-
kiś mężczyzna.
Nie miała ochoty przyznawać się, że na
całym bożym świecie nie ma ani jednej
istoty, której mogłaby je później pokazać.
Mężczyzna wyglądał bardzo sympatycz-
nie.
– Poproszę – powiedziała, nie chcąc mu
sprawić zawodu.
Uczestnicy wycieczki zaczęli się powoli
poznawać. Było małżeństwo z Japonii, ro-
dzice syna poległego na wojnie ponad
pięćdziesiąt lat temu, którzy od lat kore-
spondowali z małżeństwem amerykań-
skim; ci stracili syna tego samego dnia. Ja-
pończycy po raz pierwszy odwiedzili
57
Amerykę. Elsa przyglądała się czwórce
starszych ludzi, pełnych współczucia i nie-
zrozumienia tego, co się stało pół wieku
wcześniej. Jej własne problemy nagle stra-
ciły na znaczeniu.
Były matka z córką, sprzeczające się
nieustannie, ale bez cienia złośliwości, jak-
by powielały wzór ustanowiony przez po-
przednie pokolenia, utrwalając go dla na-
stępnych. Było kilka osób samotnych, eks-
trawertyków potrafiących rozmawiać ze
wszystkimi, jak ze starymi znajomymi.
Tylko ów sympatyczny mężczyzna o miłej
twarzy, który zrobił Elsie zdjęcie, milczał.
Sprawiał wrażenie, że dobrze zna miasto;
może nawet tu mieszkał, co niewątpliwie
byłoby dziwne. Dlaczego rodowity nowo-
jorczyk miałby zwiedzać swoje miasto z
wycieczką?
Gdy zbliżali się do Statuy Wolności, za-
czął prószyć drobny śnieg. Elsa patrzyła
58
zachwycona. Z pewnością życzenia wypo-
wiedziane tutaj, w miejscu będącym sym-
bolem nowego, lepszego życia dla ludzi
przybywających do Ameryki, mogą się
spełnić. Elsa zamknęła oczy i powiedziała,
że pragnie, by dzieci z jej szkoły dostały
nową salę gimnastyczną.
„To nie jest coś bardzo ważnego – szep-
tała nieświadoma, że ktoś ją słyszy. Pew-
nie wypowiadano tutaj znacznie poważ-
niejsze życzenia, ale ja obiecałam dzie-
ciom. Sala przydałaby się na koncerty i na
lekcje gimnastyki. Nie chodzi o to, żeby
się pokazać. Na nową salę nie ma pienię-
dzy”.
Błysnął flesz aparatu fotograficznego.
Mężczyzna o łagodnej twarzy zrobił jej
zdjęcie.
– Modliła się pani z takim zaangażowa-
niem, że postanowiłem to uwiecznić – po-
wiedział.
59
Dalej rozmowa potoczyła się sama. Elsa
powiedziała mu o sali gimnastycznej i o
dzieciach ze szkoły w Londynie. Później,
w tawernie, przy kieliszku likieru, opowie-
działa o Timie, o tym, jak ją zostawił i o
dolarach, które znalazła w paszporcie.
On opowiedział Elsie o swoim przyja-
cielu, Stefanie, zmarłym przed sześcioma
miesiącami. O tym, jak Stefan co roku
przychodził podziękować Statule Wolności
za to, że w Ameryce znalazł dla siebie
miejsce i o tym, że on nie mógł stworzyć
Stefanowi prawdziwego domu, ponieważ
ma starych i schorowanych rodziców, któ-
rych zabiłoby wyznanie prawdy, że zwią-
zał się z mężczyzną. Tylko nadzieja, że je-
dyny syn kiedyś się ożeni i przekaże wielki
majątek następnemu pokoleniu, trzyma ich
przy życiu.
Nigdy nie mógł spędzić ze Stefanem
Bożego Narodzenia. Od lat przez cały
60
świąteczny dzień był milczący i nieszczę-
śliwy. Usiłował wprawdzie udawać weso-
łość ze względu na parę starszych ludzi;
starał się zapomnieć o Stefanie, samotnym
w pustym mieszkaniu, pocieszającym się
butelką wódki, powtarzającym sobie, że
jest kochany, chociaż światu nie może o
tym powiedzieć.
Co roku jednak spędzali razem wigilię
Bożego Narodzenia. Przyjeżdżali do Sta-
tuy Wolności, stojącej u wejścia do portu.
Czasem Stefan, z wdzięczności za amery-
kańską gościnność, grał na skrzypcach.
Ludzie uśmiechali się do niego. Niektórzy
uważali go za przesadnie sentymentalnego,
inni byli wzruszeni.
Mężczyzna, opowiadając o Stefanie,
miał łzy w oczach. Powiedział, że chciałby
kiedyś zbudować wielką salę koncertową
noszącą jego imię, żeby Stefan stał się
wreszcie kimś znanym. Żeby przestał być
61
jednym z wielu imigrantów i był wspomi-
nany jako skrzypek, który kochał to mia-
sto. Teraz jeszcze nie mógł spełnić swojej
obietnicy. Nie zrobi tego za życia rodzi-
ców. Musi zapewnić im spokój w ostatnich
latach – a może już tylko miesiącach – ży-
cia. Stefan by go zrozumiał.
– Dawał koncerty? – spytała Elsa.
– Nie, uczył muzyki w szkole.
I nagle oboje zrozumieli, jak i gdzie
można zbudować salę imienia Stefana.
Mogłaby stanąć tysiące kilometrów stąd.
Dzieci się ucieszą i nie będą się niczemu
dziwiły. Panna Martin wypowiedziała ży-
czenie i już. Zaś pamięć Stefana zostanie
uczczona w innym wielkim mieście, dopó-
ki nie nadejdzie czas, by uczcić ją również
w Nowym Jorku, jego ukochanym miejscu
na ziemi.
62
63
Najtrudniejsze przypadki
W zasadzie ich lubiła. Starych ludzi,
którzy przyjechali, żeby żyć i umrzeć w
Woodlands. W Woodlands [(ang.) Leśna
Kraina.] było niewiele drzew, ale jakie to
ma znaczenie? Nazwa jest równie dobra,
jak każda inna. Drugi ośrodek przy tej sa-
mej ulicy nazywa się Rest Haven, [(ang.)
Port Spoczynku.] a znajdujący się po dru-
giej stronie – Santa Rosa delia Marina.
Woodlands ma w sobie więcej godności.
Ellie była lubiana przez gości. Nie zwra-
cała się do nich „kochanie” czy „skarbie”,
jak niektóre opiekunki. Nie przemawiała
do nich tak, jakby byli głusi albo nienor-
malni. Nigdy nie pytała: „No i jak się dzi-
siaj czujemy?”. Nie zniżała głosu z szacun-
64
ku dla ich matuzalemowego wieku i bli-
skiej śmierci. Ellie przyznawała wprost,
kiedy miała kaca albo związała się z kolej-
nym, jak najbardziej nieodpowiednim,
mężczyzną. Miała dwadzieścia siedem lat,
była pełna wigoru, nieporządna i głośna.
Razem z poranną herbatą wnosiła do ich
pokoi życiową energię; to samo przynosiła
do pokoju dziennego, razem z przedpołu-
dniową kawą.
Kate Harris, matrona, przyglądała się
Ellie z rozbawieniem i z poczuciem bez-
radności. Dziewczyna ubrana w poplamio-
ny biały fartuch nie stanowiła dobrej wizy-
tówki dla Woodlands... Jednak trzeba wie-
dzieć, że plamy często powstawały wów-
czas, kiedy Ellie, na przykład pomagając
starszej osobie zająć wygodniejszą pozy-
cję, przez przypadek wylewała na siebie
resztki kawy z kubeczka. Włosy wysuwały
się jej spod czepka, ponieważ zawsze bie-
65
gała, starając się być wszędzie, gdzie jej
potrzebowano. Niewiele czasu spędzała
przed lustrem, w pokoju dla personelu. El-
lie trzymała umierających za rękę i rozma-
wiała z nimi o ich rodzinach. Miała w so-
bie naturalną dobroć, która z nawiązką re-
kompensowała jej, często nazbyt swobod-
ny, styl bycia. W dodatku pamiętała na-
zwiska odwiedzających – co zdarza się
bardzo rzadko – i potrafiła flirtować z sy-
nami i wnukami, przyjeżdżającymi do sta-
ruszków.
Kate Harris zauważyła, że Ellie zawsze
wybiera sobie niewłaściwych mężczyzn.
Ten najnowszy, śniady i ponury, miał de-
nerwujący zwyczaj trąbienia, kiedy zajeż-
dżał samochodem pod bramę w porze, gdy
rezydenci układali się do snu, co nikomu
nie sprawiało przyjemności. Jednakże i
sama Kate Harris nie umiała dokonać do-
brego wyboru. Jej były mąż odszedł z ko-
66
bietą mającą o połowę mniej lat niż ona,
pozbawiając Kate należnej jej połowy
wspólnego majątku. Sprawa ta nigdy nie
została załatwiona.
Matka Kate zawsze przepowiadała, że
nie będą dobrym małżeństwem. Fakt, że
miała rację – jak się w końcu okazało – był
tym bardziej irytujący. Matka zawsze mu-
siała mieć rację. Nawet co do przyszłości.
– Nie sprowadzaj się do mnie, Kate –
powiedziała. – Po tygodniu wspólnego
mieszkania będziemy sobie skakać do
oczu. Zajmij się pracą. Byłaś niegłupią ko-
bietą, dopóki on cię nie zniszczył.
Kate postanowiła zacząć coś robić na
własną rękę i otworzyła na przedmieściach
Melbourne Woodlands – niezbyt dochodo-
wy dom opieki. Kate Harris westchnęła –
nie jej krytykować Ellie za dobieranie so-
bie niewłaściwych mężczyzn. Ona przy-
najmniej za żadnego z nich nie wyszła za
67
mąż.
Ellie zamierzała spędzić Boże Narodze-
nie w Sydney, ze śniadym, ponurym męż-
czyzną o imieniu Dan. Opowiadała
wszystkim o wynajętym przez niego
mieszkaniu; to znaczy o mieszkaniu, które
zamierzał wynająć. Od znajomych, to zna-
czy od znajomych znajomych. Planowali
wybrać się tam cztery – a może trzy – dni
przed świętami. Nie mają żadnych zobo-
wiązań, więc nie muszą się spieszyć. Bę-
dzie wspaniale. Ktoś spytał wczoraj Ellie,
czy z okien mieszkania widać morze. Od-
parła, że oczywiście tak; to znaczy, raczej
tak.
Kate Harris miała wrażenie, że Dan i
mieszkanie nie są całkiem w porządku, ale
nie wypowiadała swego zdania. To nie jej
sprawa, nie jest matką Ellie, nie musi
ostrzegać ani doradzać, jak matka Kate.
W Woodlands mieszkały trzydzieści
68
dwie osoby; dwadzieścia osiem wyjeżdża-
ło na święta. Zostawała tylko czwórka –
najtrudniejsze przypadki. Kate Harris pora-
dzi sobie z nimi sama, tak jak w zeszłym
roku i dwa lata temu. Zostają ci wiecznie
się skarżący, jęczący, burczący. Nic dziw-
nego, że nikt ich nie chce; popsuliby całe
święta.
Większość staruszków opuści dom: ktoś
przyjedzie i zabierze ich do dzieci, do
wnuków, do siostrzeńców lub bratanków,
albo do dzieci dalszych krewnych. Oni po-
trafią się uśmiechać podczas świątecznego
obiadu, wybrać z katalogu prezent pod
choinkę, albo zamówić w sklepie butelkę
wina dobrego rocznika. Wrócą tutaj ze
zdjęciami zrobionymi podczas uroczysto-
ści bożonarodzeniowych i noworocznych.
Najtrudniejsze przypadki będą siedziały,
pełne urazy i niechęci, nie okazując niko-
mu cienia zainteresowania. Kate westchnę-
69
ła. Wysłuchiwanie żalów najtrudniejszych
przypadków nie jest wymarzonym sposo-
bem na spędzenie świąt Bożego Narodze-
nia. Ale Kate jest im to dłużna. Płacą za
pobyt, tutaj jest ich dom i nie mają gdzie
spędzić świąt; nie będzie ich nigdzie wysy-
łała, nie są przecież paczkami. Nie za-
mknie Woodlands i nie umieści ich w San-
ta Rosa ani w Rest Haven, żeby odebrać po
kilkunastu dniach. Boże Narodzenie i tak
jest czasem pełnym emocji i wspomnień.
Zresztą i sama Kate była zadowolona; za-
jęcie się pracą sprawi, że nie wystarczy jej
czasu na rozmyślania o mężu, o nieszczę-
snych latach przed jego odejściem i o do-
kuczliwej samotności, od kiedy ją zosta-
wił.
Telefon z Darwin zaskoczył ją zupełnie.
Odebrała go pięć dni przed świętami Boże-
go Narodzenia, gdy goście i personel po-
woli zwalniali tempo załatwiania licznych
70
spraw. Matka miała wylew i leży w szpita-
lu, wiele kilometrów od Melbourne; Kate
czeka lot samolotem i wiele godzin jazdy
samochodem.
Trzeba będzie coś zrobić z najtrudniej-
szymi przypadkami. Kate ciężko wes-
tchnęła. Musi teraz zapanować nad nerwa-
mi i na chwilę zapomnieć o swoich spra-
wach. Czy powinna najpierw zadzwonić
do Rest Haven? Może zgodzą się wziąć
Donalda? Mogliby, ale to mężczyzna po-
rywczy, furiat groźnie wymachujący laską.
Z drugiej jednak strony, w Rest Haven pa-
nuje atmosfera snobizmu i zamożności.
Donald jest najbardziej wymagającym z
najtrudniejszych przypadków. Kate zasta-
nawiała się, czy trudniej będzie namówić
Rest Haven, czy Donalda. Dalej – Georgia.
Nie spodoba się jej w Santa Rosa delia
Marina. Powie, że Włoszki i Hiszpanki są
dobrymi pokojówkami, ale nie wypada za-
71
wierać z nimi bliższych znajomości. Kie-
dyś jednak była w Rest Haven i od tego
czasu drzwi tego domu są dla niej za-
mknięte; pozostaje więc Santa Rosa albo
nic. Były jeszcze Hazel i Heather, siostry
ziejące do siebie nienawiścią gorszą niż ta,
którą czują do wszystkich wokół. Całymi
dniami knują plany uprzykrzenia sobie na-
wzajem życia. Kate siedziała nieruchomo,
z głową opartą na dłoniach, kiedy weszła
Ellie.
– Za dużo się wczoraj wypiło?
Ellie dobrze wiedziała, z jakiego powo-
du czasem tak siedzi, obejmując głowę
dłońmi.
– Nie, Ellie. Może cię to zdziwi, ale nie
mam zwyczaju pić na służbie.
– Przepraszam. Wygląda pani, jakby
była na kacu.
– Moja matka miała wylew, muszę za-
mknąć Woodlands na święta i przenieść
72
gdzieś najtrudniejsze przypadki. Każdy na
moim miejscu by tak wyglądał.
Spojrzenie Ellie wyrażało smutek i
współczucie. Spytała o matkę Kate: czy
może mówić, czy może się poruszać i jakie
są rokowania. Nie po raz pierwszy Kate
pomyślała, że Ellie powinna skończyć
szkołę, dostać dyplom pielęgniarki i pod-
jąć pracę w tym zawodzie. Ma wiele pożą-
danych cech. Tymczasem dziewczyna traci
młodość z Danem, mężczyzną o ciemnych,
pustych oczach i nie do końca sprecyzowa-
nych planach na najbliższe święta.
– Cóż, to są ciężary, które musi ponosić
każdy, kto chce być rekinem finansowym i
kierować takim zakładem, jak mój, będący
prawdziwą kopalnią złota – powiedziała z
goryczą Kate.
Wszyscy wiedzieli, że Woodlands zara-
bia na siebie tylko dzięki temu, że właści-
cielka bardzo dużo pracuje.
73
– Wyrzucą Donalda na ulicę – powie-
działa Ellie.
– Może i my powinniśmy tak zrobić
parę lat temu – stwierdziła Kate, sięgając
po książkę telefoniczną.
– Wie pani, że dla Georgii drzwi Rest
Haven są zamknięte?
– Wiem, dlatego muszę zacisnąć zęby i
stawić czoło Santa Rosa.
– Szkoda, że nikt... – powiedziała Ellie.
– Wiem, ale nie mam nikogo... Nie
mogę oczekiwać, że ktoś zrezygnuje z pla-
nów na święta i zostanie tutaj z najtrud-
niejszymi przypadkami. Nikt się nie zgo-
dzi, za żadne pieniądze.
– Wiem – zgodziła się z nią Ellie.
Kate spojrzała na dziewczynę z uwagą.
Czyżby Dan był ostatnio mroczniejszy i
bardziej ponury niż zazwyczaj? Czyżby
zapomniał o Bożym Narodzeniu? Kate nie
miała odwagi spytać. Sięgnęła po telefon i
74
wykręciła numer Santa Rosa.
– Niech pani jeszcze zaczeka – powie-
działa Ellie. Kate z ulgą odłożyła słuchaw-
kę.
– Zażądam dużych pieniędzy – mówiła
Ellie.
– Zapłacę, ile zechcesz – odparła Kate.
– Od tej pory będzie mi pani płaciła po-
dwójnie za nadgodziny.
– Zgoda.
– Chciałabym pojechać do sanatorium i
poddać się odnowie, czy jak to się teraz
nazywa. On lubi mniejsze, młodsze, szczu-
plejsze ode mnie.
– Oni wszyscy są tacy sami – stwierdzi-
ła ponuro Kate.
– Po Nowym Roku wyjadę na dwa tygo-
dnie do takiego sanatorium, wrócę odmie-
niona, a potem wyjadę z Danem.
– Dobrze – Kate nie wierzyła własnym
uszom.
75
– Niech się pani pakuje i jedzie do
mamy – powiedziała Ellie.
– Pamiętasz, jak trudno jest z naszymi
najtrudniejszymi przypadkami?
– Pamiętam. Czy już ustaliłyśmy, ile do-
stanę za ten dyżur?
– To będzie siedem dni. Zapłacę ci pięć
razy tyle, co za zwykły tydzień.
– Sześć.
– Daj spokój, Ellie...
– Niech sobie pani wyobrazi Georgię w
Santa Rosa i Donalda w Rest Haven.
– Sześć, ale musisz smacznie gotować i
nie wolno ci na nich krzyczeć.
– Załatwione.
Najtrudniejsze przypadki wcale nie były
zadowolone, kiedy się dowiedziały, że zo-
stają pod opieką Ellie.
– Flejtuch, tak się kiedyś mówiło o ta-
kich jak ona – stwierdził Donald.
– Nawet nie jest pielęgniarką, tylko po-
76
mocnicą, służącą – zauważyła Georgia.
– Pewnie chłopak ją zostawił – powie-
działa Heather do Hazel.
– Ona przynajmniej miała chłopaka, w
przeciwieństwie do ciebie – odpowiedziała
jej Hazel.
Kate Harris zadzwoniła z lotniska.
– Ja chyba zwariowałam – powiedziała
do Ellie. – Coś musiało mi się rzucić na
mózg, żeby zostawić ich z tobą.
– Dziękuję za zaufanie – odparła Ellie.
– Nie chciałam ci zrobić przykrości. Po-
słuchaj, jeszcze możemy ich przenieść.
Rest Haven ma wobec mnie dług wdzięcz-
ności, przyjmie Donalda i może nawet
okropne bliźniaczki.
– Chyba pani wie, że Hazel jest o jede-
naście miesięcy starsza – powiedziała El-
lie.
– Nie traćmy czasu na głupstwa, Ellie.
– Jeśli mam się zajmować najtrudniej-
77
szymi przypadkami aż do pani powrotu, to
muszę mieć prawo do decydowania o tym,
co jest ważne, a co nie. Kate, na miłość bo-
ską, niech pani wsiada do samolotu i bę-
dzie miła dla swojej mamy.
– Ellie, proszę, nie zaniedbuj ich. Nie
mam nic oprócz Woodlands; jeśli ta
czwórka wyjedzie, zbankrutujemy.
– Szczęśliwego lotu, Kate – powiedziała
Ellie i odłożyła słuchawkę.
Wyprostowała ramiona i wyszła na spo-
tkanie z narzekającymi najtrudniejszymi
przypadkami. Konieczność znoszenia ich
humorów przez cały tydzień była trudnym
zadaniem, nawet zanim się dowiedziała, że
dom opieki jest w gorszej kondycji finan-
sowej niż jego pracownicy sądzili.
– Podejrzewam, że będziesz oszczędzała
na jedzeniu i zabierała sobie przeznaczone
na ten cel pieniądze – powiedział Donald i
na samą myśl o tym zrobił się purpurowy z
78
gniewu.
– Gdyby sama mniej jadła, chłopak by
jej nie zostawił – powiedziała Heather.
– Ciekawa jestem, skąd ty możesz wie-
dzieć, co lubią mężczyźni – przycięła jej
Hazel.
– To moje ostatnie Boże Narodzenie w
tym domu – oznajmiła Georgia. – Wystar-
czająco się namęczyłam, kiedy pani Harris
została z nami sama, dając urlop persone-
lowi, żeby zaoszczędzić pieniędzy. Ale zo-
stawiać nas z opiekunką?! To niewyba-
czalne – parsknęła głośno, co zabrzmiało
jak strzał z pistoletu.
– W Santa Rosa mają przynajmniej ku-
charkę – oznajmiła Hazel.
– Do tego spędzą święta w przyzwoitym
towarzystwie – powiedziała Heather.
– W Rest Haven można porozmawiać z
ludźmi równymi sobie... Tam nie przyjmu-
ją byle kogo – powiedział Donald, zerkając
79
na Georgię. Wszyscy wiedzieli, że drzwi
Rest Haven są dla niej na zawsze zamknię-
te.
Ellie zrobiło się ciężko na sercu. W jej
rękach spoczął los czwórki ludzi, jednej
ósmej klientów Kate Harris. Wszyscy wy-
jadą. Pewnie jeszcze przed końcem świąt,
robiąc wiele hałasu. Ellie zobaczyła oczy-
ma wyobraźni Donalda udzielającego wy-
wiadów prasie i przechodzącego na drugą
stronę ulicy, do Rest Haven, z gniewnym
wymachiwaniem laseczką. Widziała to tak
wyraźnie, jakby już było rzeczywistością.
Wyobraziła sobie twarz Kate, oglądającej
to wszystko w telewizji, gdzieś na drugim
końcu Australii. Trzeba będzie zamknąć
dom. Kate straci wszystkie pieniądze. Ellie
straci pracę. Dwadzieścia osiem osób po
powrocie ze świątecznego wyjazdu dowie
się, że ich dom będzie zlikwidowany. Na-
wet czwórka nieznośnych staruchów zosta-
80
nie zmuszona do znalezienia sobie innego
miejsca. Nie będzie to łatwe.
A wszystko dlatego, że najtrudniejsze
przypadki są aż tak samolubne i nie chcą
zrozumieć, że nie tylko dla nich Boże Na-
rodzenie jest piekłem na ziemi. Nie chcą
się pogodzić z prawdą, że sami są odpo-
wiedzialni za własny los. Jaka szkoda, że
obiecała Kate nie zaniedbywać ich. Chęt-
nie powiedziałaby najtrudniejszym przy-
padkom, jak wielkie podejmują ryzyko.
– Nasz dom zostanie zamknięty – Ellie
usłyszała własny głos – dzięki waszej
czwórce. Reszta jakoś da sobie radę. Kate
dostanie trochę pieniędzy ze sprzedaży po-
siadłości, chociaż za okazywaną dobroć
nikt jej nie zapłaci. Pozostali goście to nor-
malni ludzie, znajdą się dla nich inne
domy. Ja też gdzieś dostanę pracę. Jak
słusznie mówiliście, jestem tylko niewy-
kwalifikowaną siłą roboczą, a dla takich
81
zawsze znajdzie się zajęcie. Nie wiadomo
tylko, co będzie z wami. Ciekawe, gdzie
spędzicie następne Boże Narodzenie.
Gdziekolwiek mnie rzuci los, będę o was
wtedy myślała i zastanawiała się nad tym,
co zrobiliście.
Zapadła cisza.
Ellie nie mogła uwierzyć w to, co się
stało, zwłaszcza, że Kate przed wyjazdem
błagała ją, by dobrze traktowała klientów.
Jak Ellie mogła zrobić coś tak samolubne-
go i bezmyślnego? Jednak co się stało, to
się nie odstanie. Nie cofnie teraz ostrych,
niegrzecznych słów. Ellie bała się oderwać
wzrok od podłogi.
Ku jej zdziwieniu, Donald nie walił la-
ską w podłogę, Georgia nie parskała, a Ha-
zel i Heather nie przypominały o marnych
szansach na zamążpójście nieuprzejmej El-
lie.
Cisza była bardzo wymowna. Najtrud-
82
niejszym przypadkom rzadko zdarzało się
nie mieć nic do powiedzenia.
Kiedy spojrzała na ich twarze, zdziwiła
się, widząc, że wyrażają szczere zatroska-
nie. Wszyscy się nagle postarzeli. Wyglą-
dali teraz na takich, jakimi byli naprawdę:
starzy, słabi i przestraszeni. Do oczu Ellie
napłynęły łzy. Zrobiło się jej żal tych ludzi
i siebie samej, bo przecież kiedyś będzie w
ich wieku. Wyrządziła im krzywdę brutal-
nym uświadomieniem prawdy. Nie wie-
działa, jak to naprawić.
Wydawało jej się, że cisza, jakiej w Wo-
odlands nigdy dotąd nie było, trwa całą
wieczność. W końcu odezwał się Donald.
Nie wymachiwał laską, a na jego twarzy
nie było widać krzywego uśmieszku, któ-
rego – jak dotąd sądziła Ellie – nic nie jest
w stanie z niej usunąć.
– Co możemy zrobić? – spytał.
Georgia przypominała przestraszone
83
dziecko.
– Ostatecznie Woodlands nie jest naj-
gorszym miejscem na świecie, a ty, Ellie,
mimo że brak ci potrzebnych kwalifikacji,
masz przynajmniej... dobre serce. W Rest
Haven nie zawracali sobie głowy uprzej-
mościami. Nawet gdyby mnie tam chcieli
przyjąć, co, jeśli dobrze rozumiem, nie
wchodzi w grę...
Ellie spojrzała na nią, otwierając usta ze
zdziwienia. Że też Georgia sama porusza
tak niemiły dla niej temat! Heather zaczęła
szlochać; Hazel wzięła ją za rękę.
– No już, już. Przestań, Heather. Hazel
jest przy tobie i zadba o swoją siostrzycz-
kę, jak zawsze – powiedziała.
Ellie głośno wytarła nos, co wywołało
nową falę łez. Dan jedzie w tej chwili do
nowej pracy na Gold Coast. W ostatniej
chwili zatrudnił się jako kierowca. Będzie
zawoził grupę długonogich dziewcząt do
84
modnych kurortów i odwoził je z powro-
tem... Ellie musi go zrozumieć. Przecież
nie mieli żadnych konkretnych planów na
święta, prawda? Dan patrzył na nią z nie-
pokojem, ale Ellie była zbyt zraniona i
zmęczona, żeby mu powiedzieć, jak bar-
dzo ważne i konkretne były dla niej plany,
które razem snuli. I Kate Harris... Przez
całe życie ciężko pracowała, lecz zacho-
wywała pogodę ducha; została porzucona
przez tego szczura, męża, a teraz straci
dom spokojnej starości, który sama stwo-
rzyła i to w chwili, kiedy przeżywa rodzin-
ną tragedię. Najsmutniejszy jednak los cze-
ka czwórkę nieznośnych, starszych ludzi,
patrzących teraz ze strachem na Ellie.
– Nie wiem, co moglibyśmy zrobić –
powiedziała Ellie do Donalda, jak do rów-
nego sobie. – Pieniędzy, które przynosi
dom, z trudem wystarcza na to, żeby zwią-
zać koniec z końcem. Jeśli Kate będzie
85
musiała z powodu choroby matki zostać u
niej przez jakiś czas, zabraknie pieniędzy
na opłacenie osoby, która mogłaby ją za-
stąpić. Georgia przygryzła wargi.
– Nie potrzeba nam nikogo nadzwyczaj-
nego, jakoś damy sobie radę – powiedzia-
ła.
– Kate jest wykwalifikowaną pielęgniar-
ką. Mogłaby stracić licencję...
– Nie potrzebujemy pielęgniarki –
stwierdziła Hazel. – Jesteśmy silni jak ko-
nie, prawda, Heather?
– Jak konie – zgodziła się z nią Heather.
– Nie mamy żadnych nowych gości, a
ogłoszenia, które daje Kate, są bardzo
kosztowne...
– Moglibyśmy rozpuścić wici – prze-
rwał jej Donald. – Możemy napisać tu i
tam, pochwalić nasz dom.
– Co z tego! Gdyby nawet przyjechali
jacyś nowi, natychmiast ich powiadomicie,
86
że karmimy was tutaj trucizną – zirytowała
się Ellie.
– Nie, nie; od tej chwili będzie inaczej –
obiecał z przekonaniem Donald.
– Spróbuję namówić kilka osób z Rest
Haven, żeby się tu przeniosły – powiedzia-
ła Georgia.
– Kate by na to nie pozwoliła. Nigdy nie
podkradała innym gości.
– Mogłybyśmy napisać do naszej szko-
ły, Heather – powiedziała Hazel do siostry.
– Wielu jej starych wychowanków szuka
dla siebie odpowiedniego miejsca.
– Albo do kumpli, którzy przeszli razem
ze mną na emeryturę – wtrącił Donald. –
Nasze biuro wydaje wewnętrzny biuletyn.
Mogę do niego napisać. Zawsze miałem do
tego smykałkę. Opiszę, jak wygląda nasz
dzień...
– Przecież nie znosisz tego wszystkiego.
Nienawidzisz Woodlands. Po co wabić tu-
87
taj ludzi? Żeby im powiedzieć, że miesz-
kańcami domu są sami głupcy i osoby z
niższych sfer?
Ellie nie chciała budzić w Kate złudnych
nadziei.
– Nie mówiłbym tak... – Donald nie do-
kończył zdania.
– Nie zmienisz się w ciągu jednej nocy –
Ellie nie zamierzała dać mu spokoju. – To
niemożliwe. Nikt bardziej ode mnie nie
pragnie, żeby nasz dom przetrwał, ale...
Macie wystarczająco dużo lat, aby wie-
dzieć, że życie to nie jest bajka.
Zauważyła, że wszyscy patrzą na nią z
nadzieją. Nagle uświadomiła sobie, że nig-
dy dotąd nie przyszło im do głowy, że Wo-
odlands może być dla niej ważne. Rozma-
wiała z nimi tylko o swoim kacu, o przyję-
ciach, na których była i o facetach, którzy
przewijali się przez jej życie. Dopiero teraz
odkryli, że nie tylko te sprawy były dla
88
niej ważne. W Woodlands czuła się do-
brze, prawie jak w rodzinie.
– Kiedy jeszcze pracowałem – powie-
dział Donald – spotykaliśmy się w pokoju
konferencyjnym zawsze, gdy mieliśmy po-
ważne problemy.
– Kiedy byłam hostessą i na moje przy-
jęcia przychodzili wszyscy znani ludzie z
całego stanu, zawsze zaczynałam od spo-
rządzenia listy gości – powiedziała Geor-
gia.
– Kiedy prowadziłyśmy dom naszemu
ojcu – powiedziała Hazel – zawsze zasta-
nawiałyśmy się z Heather, co najgorszego
może się wydarzyć i szukałyśmy rozwiąza-
nia tego hipotetycznego problemu, żeby
mu zapobiec.
Heather uśmiechnęła się do starszej sio-
stry.
– To dobry pomysł – pochwalił Donald
– żeby zacząć od tego, co negatywne.
89
Ellie odsunęła stolik od ściany i cała
piątka przy nim usiadła.
W czasie świąt nie będą się objadali.
Zrezygnują z uroczystego posiłku. Oszczę-
dzą w ten sposób trochę pieniędzy.
– Nie przyjmę dodatkowej zapłaty za
dni spędzone z wami – obiecała Ellie.
Wszyscy chcieli wiedzieć, ile pieniędzy
miała za to dostać. Byli przerażeni, kiedy
usłyszeli, że Kate obiecała jej sześć razy
tyle, ile wynosi normalna stawka.
– Jesteście naprawdę okropni – powie-
działa Ellie, a wszyscy przytaknęli, dumni
z takiej opinii.
Sporządzili listę ludzi, do których napi-
szą o tym, jak bardzo lubią Woodlands.
Donald powiedział, że mogliby też za-
dzwonić do lokalnej telewizji i poprosić o
nakręcenie reportażu o tym, jak to czwórka
starszych ludzi zrezygnowała ze spędzenia
świąt z rodziną, bo wolała je spędzić
90
wśród starych przyjaciół.
– Wasze rodziny zdziwią się, kiedy to
usłyszą! – chichotała Georgia.
– Może przejrzą na oczy – stwierdził
Donald.
Kate zadzwoniła zaraz po wyjściu z sa-
molotu, z lotniska w mieście, w którym
mieszkała jej matka.
– Powiedz, że wszystko w porządku –
prosiła Ellie. – Będziesz dzwoniła codzien-
nie? Zamierzasz tracić pieniądze, których
nam tak bardzo brakuje, na telefony za-
miejscowe?
– Tak się martwisz o pieniądze na dom,
ale dla siebie zażądałaś sześciokrotnej
stawki – odcięła się Kate.
– Zmieniłam zdanie.
– Chcesz mnie zrujnować?
– Nie, zadowolę się podwójną stawką.
– Mam nadzieję, że przynajmniej nie-
którzy z nich jeszcze żyją – przeraziła się
91
Kate.
– Możesz zamienić słówko z każdym z
nich i życzyć wesołych świąt, ale szybko,
żeby nie wydawać pieniędzy bez potrzeby
– powiedziała Ellie.
Każdy z czwórki gości zamienił z Kate
kilka słów.
– Nie chcieliśmy zbyt dużo mówić, żeby
nie zaczęła czegoś podejrzewać – stwier-
dził Donald.
– Tak właśnie powinien myśleć kierow-
nik – pochwaliła go Ellie. Na twarzy Do-
nalda pojawił się, po raz pierwszy od kiedy
zamieszkał w Woodlands, szczery
uśmiech.
Do późnej nocy snuli plany. Siedzieli
przy kakao i herbatnikach, gdy usłyszeli
dobiegające z zewnątrz głośne trąbienie.
– To twój chłopak – powiedziała He-
ather.
– Niech podejdzie do drzwi i zapuka, jak
92
inni ludzie – odparła Ellie.
Przyszedł Dan.
– Nie słyszałaś? – spytał. – Zadzwoni-
łem tam i powiedziałem, że mogłabyś
przyjechać ze mną jako pomoc. Powie-
działem im, że pracowałaś w podobnym
ośrodku. Rozumiesz, nie mówiłem dokład-
nie, jaki to ośrodek.
– Rozumiem.
Najtrudniejsze przypadki z niezadowo-
leniem kręciły głowami.
– Jeśli chcesz, możesz ze mną jechać.
– Wesołych świąt, Dan – powiedziała
Ellie.
– To znaczy tak, czy nie? – nie zrozu-
miał Dan.
– To takie geriatryczne pożegnanie –
wyjaśniła Ellie.
W milczeniu słuchali ryku silnika odda-
lającego się samochodu.
Żeby zdążyć przed świętami, listy mu-
93
szą być wysłane nazajutrz. Postanowili też
dzwonić, żeby przekazać dobrą nowinę lu-
dziom wyobcowanym, zaniedbanym, od-
ciętym od świata ze względu na prawdzi-
wą lub urojoną słabość; zaprosić gości w
odwiedziny przed Nowym Rokiem.
– Dom wygląda nieco ponuro – zauwa-
żyła Georgia. – To mogłoby im się nie
spodobać. Niektórzy ludzie wierzą pozo-
rom.
Uzgodniono, że poproszą dzieci z są-
siedztwa, żeby przyszły i pomogły poma-
lować ściany, uporządkować ogród i usta-
wić na oknach skrzynki z kwiatami. Ko-
ścioły i różne organizacje osiedlowe na
pewno również zgodzą się pomóc.
W dniu Bożego Narodzenia, kiedy jedli
świąteczne barbecue, zadzwonił telefon.
Słuchawkę podniosła Georgia.
– Nie, Kate, lepiej nie rozmawiać z El-
lie. Jest kompletnie pijana. Donald się
94
uparł, żebyśmy jej dali wina. Była cudow-
na. Jak się czuje pani matka?
Kate nie mogła wydobyć z siebie słowa.
Usiadła na krzesełku na szpitalnym koryta-
rzu. Ellie jest pijana. Georgia jest w dosko-
nałym humorze. Donald się uparł, żeby El-
lie napiła się wina. Koniec świata.
– Mam nadzieję, że wkrótce do was
wrócę – powiedziała Kate zdławionym
głosem.
– Najpierw pani matka musi nabrać sił
przed daleką podróżą – przypomniała Geo-
rgia.
– Jaką podróżą? – zachrypiała Kate.
– Przecież przywiezie ją pani do domu?
Takiego zdania jest komitet.
– Jaki komitet?
– Zastanawialiśmy się, jak go nazwać, i
zdecydowaliśmy się na „Najtrudniejsze
przypadki” – powiedziała Georgia, uśmie-
chając się tak, jak wiele lat temu, kiedy
95
jeszcze była sławna, zanim pokłóciła się ze
wszystkimi i została sama.
Oddalona od domu o wiele kilometrów,
Kate ledwo utrzymała słuchawkę w ręce.
Jej matka powoli dochodziła do siebie, ale
do końca życia będzie potrzebowała stałej
opieki. Kate z lekkim drżeniem w sercu
pomyślała o Bożym Narodzeniu i o atmos-
ferze tych świąt.
– Powinnyśmy już kończyć, Kate. Ellie
mówiła, że jeśli chcemy, żeby Woodlands
się utrzymało, wszyscy musimy oszczę-
dzać.
– Ellie tak powiedziała? – szepnęła
Kate.
– Kiedy jest trzeźwa – czyli prawie za-
wsze – jest bardzo dobra – stwierdziła
Georgia tonem sugerującym, że tylko jed-
na Kate się z tą opinią nie zgadza.
– Podziękuj najtrudniejszym przypad-
kom i powiedz, że o nich pamiętam – po-
96
wiedziała Kate.
Georgia była zadowolona. Zadowolona i
zdziwiona.
– Pamięta pani, jak się nazwaliśmy – po-
chwaliła. – Widać jest jeszcze dla naszego
domu nadzieja.
97
W święta czas biegnie inaczej
To będzie ich piąte wspólne Boże Naro-
dzenie, chociaż nie będą razem. Wszystko
jedno. Chris nienawidzi beztroskiego zado-
wolenia, z jakim małżeństwa obchodzą ko-
lejne rocznice, jakby świętować można
było tylko to, co zostało zalegalizowane.
Trudno było jej uwierzyć, że przyjaciele
mogą nie wiedzieć, iż związała się z No-
elem zimą 1984 roku. To był magiczny
czas. Stopniowo dowiadywali się, jak wie-
le mają ze sobą wspólnego: oboje urodzili
się podczas świąt Bożego Narodzenia, dla-
tego ona nosi imię Chris, [skrót od ang.
Christmas – Boże Narodzenie.] on Noel.
[(franc.) Boże Narodzenie i imię św. Mi-
kołaja.] Oboje byli śmiertelnie znudzeni
98
olimpiadą i chętnie skreśliliby ze słownika
słowa dekatlon, oszczep i dysk. Oboje za-
chwycali się filmem „Amadeusz” i byli
zdania, że skończywszy trzydzieści lat, są
już nieco za starzy na Michaela Jacksona.
Tamto Boże Narodzenie upłynęło pod
znakiem Steve Wondera i I just called to
say I love you. [tytuł piosenki S. Wondera,
ang. Zadzwoniłem, by powiedzieć, że cię
kocham.] Chris nigdy tego nie zapomni.
Noel dzwonił z każdej budki telefonicznej,
z każdego hotelu i stacji kolejowej, żeby
powiedzieć, że ją kocha. Nawet z domu,
kiedy żona nie słyszała.
W 1984 roku dzieci były jeszcze małe.
Dzieci Noela i – nie ma co owijać w ba-
wełnę – jego żony. Były bardzo małe: sie-
dem i osiem lat. To niewiele. Dziwne, ale
lata mijały, a one pozostały małe. Chris nie
potrafiła tego zrozumieć. Wszystko inne
zmieniało się z upływem czasu, ale dzieci
99
Noela wciąż były lgnącymi do taty malu-
chami, niecierpliwie czekającymi na jego
powrót do domu, domagającymi się czę-
stych telefonów w ciągu dnia, prezentów i
codziennego wysyłania pocztówek przy
tych nielicznych okazjach, kiedy Noel i
Chris wreszcie wyrywali się razem na kil-
ka dni. Nawet na zdjęciach wydawały się
coraz młodsze. A może tylko ubierają się
tak dziecinnie i robią infantylne minki?
Mają już dwanaście i trzynaście lat. Dla-
czego fotografują się przytulone do taty,
wsparte na nim, oczekujące od niego opie-
ki? A może to diabelsko przebiegła żona
zawsze uwiecznia takie chwile, wiedząc,
że Noel będzie pokazywał raczej zdjęcia z
dziećmi, niż całej rodziny?
Chris i Noel są wobec siebie bardzo de-
likatni. On nigdy nie wspomina o tych ro-
dzinnych zwyczajach związanych z Bożym
Narodzeniem, które mogłyby sprawić jej
100
przykrość, na przykład o przyjęciach urzą-
dzanych dla rodziny i sąsiadów. Ona trak-
tuje go tak samo. Nigdy nie wspominała
przy nim, że rodzice zawsze zapraszają do
siebie współpracownika ojca, który ma
jedną wspaniałą zaletę: jest kawalerem.
Nie wspomina też o tym, że siostry z ponu-
rą satysfakcją przypominają jej, iż zegar
biologiczny tyka nieubłaganie i że wolność
jest rzeczą piękną, ale nie można zbyt dłu-
go zwlekać z decyzją o urodzeniu dziecka.
Chris jest zdania, że ona i Noel są dla
siebie znacznie bardziej uprzejmi niż więk-
szość znanych jej małżeństw i bardziej
uważają, żeby nie zadawać sobie bólu.
Często odpowiada na pytania zawarte w
psychotestach, które proponuje wiele ga-
zet, na przykład: „Czy pasujecie do
siebie?”. Za każdym razem, udzielając
szczerych odpowiedzi, uzyskuje najwyższe
noty. Oboje zawsze z zainteresowaniem
101
słuchają o tym, co się wydarzyło w pracy.
Nie chodzą po domu w brzydkich, nie-
chlujnych strojach. Żadnemu z nich nie
przychodzi do głowy, żeby włączyć tele-
wizor w czasie, kiedy mogą ze sobą roz-
mawiać. W życiu intymnym nie są samo-
lubni; raczej gotowi do poświęceń. Nie
muszą się okłamywać. Pasują do siebie.
Pozytywnie wypadł test: „Czy jesteście
romantyczni?”. Są, a jakże!
On często przynosi jej pojedynczy kwia-
tek, zwraca uwagę na to, w co Chris jest
ubrana i chwali jej wygląd. Ona z kolei za-
wsze podaje obiad na stole; u Chris nie
jada się z tacy trzymanej na kolanach.
Również pomyślne były wyniki testu
„Czy on jest szowinistyczną świnią?”. Na
pewno nie, w żadnym razie! Z ręką na ser-
cu mogła powiedzieć, że podziwia jej mą-
drość, wysoko ceni to, co ona robi, prosi o
rady w sprawach dotyczących własnego
102
życia zawodowego i uznaje za równą sobie
pod każdym względem. Nie uważa Chris
za swoją własność, nie nazywa jej kru-
szynką, misiaczkiem, Chris nie jest jego
maskotką.
Żadnych testów się nie bała. Nawet testu
„Czy wasza miłość jest trwała?”. Odpo-
wiedziała na pytania i stwierdziła, że tak,
ich miłość przetrwa. To bardzo cenne w
czasach, kiedy większość związków się
rozpada, a miłość szybko obumiera. Oni
mają wszystko, czego trzeba, żeby zawsze
się kochać. Patrzą na świat trzeźwo, rozu-
mieją istniejące ograniczenia, a mimo to
potrafią przekroczyć każdą granicę. Nawet
składana co roku obietnica, że następne
Boże Narodzenie spędzą już razem, nie od-
daliła ich od siebie. Obietnica była prze-
cież potwierdzeniem wzajemnego oddania.
Noel też lubi rozwiązywać testy psycho-
logiczne. Czasem, w periodykach dla kadr
103
kierowniczych, znajduje takie, których
Chris nie zna. „Czy Twoje życie uczucio-
we cierpi z powodu nadmiernego stresu?”
Śmiali się z tego, ufni w swoją miłość i na-
wzajem zapewniali, że ich życie intymne
nie doznaje z wymienionego powodu żad-
nego uszczerbku. To on znalazł bardzo po-
ważny test: „Czy jesteś oszustem?”. Praco-
wali nad nim z wielką uwagą i doszli do
wniosku, że żadne z nich nie jest, ponie-
waż nikt nie czuje się zawiedziony. A we
właściwym czasie i tak wszystko ujawnią.
Nie bali się więc żadnej bożonarodze-
niowej psychozabawy. Redakcje gazet za-
mieszczały ich mnóstwo, by zadowolić
czytelników i dać im do myślenia.
Chociaż oddaleni od siebie o wiele kilo-
metrów, nie będą w dniu Bożego Narodze-
nia nieszczęśliwi. Noel ma zdjęcie Chris w
jej rodzinnym domu, w otoczeniu sióstr,
szwagrów, siostrzeńców i siostrzenic oraz
104
przyjaciół rodziny. Potrafi ją sobie wy-
obrazić siedzącą przy kominku z tym sa-
mym, co on, kwestionariuszem; wypełnia
go spokojnie i uśmiecha się na myśl o tym,
że i on usiądzie przy ogniu i zrobi to, co
ona, i że ich odpowiedzi będą się pokrywa-
ły niemalże słowo w słowo. Chris myślała
o Noelu, zmęczonym zabawą z dwójką
dzieci, które odwróciły proces dojrzewania
do góry nogami tak, że w tym roku pewnie
dostały w prezencie grzechotki. Noel po-
prosi o kilka chwil, żeby w spokoju prze-
czytać gazetę i jego prośba zostanie speł-
niona. Wyobraża go sobie kiwającego gło-
wą i uśmiechającego się przy pytaniach,
które mocno zaniepokoiłyby inne pary.
Dopasowani, romantyczni, trzeźwo myślą,
nie są szowinistami i nie oszukują – w każ-
dej kategorii są zwycięzcami. Mniej więcej
o tej samej porze w dniu Bożego Narodze-
nia będą studiować pytania świątecznego
105
quizu.
W tym roku zaproponowano sprawdzian
bardziej skomplikowany. Nie było kwadra-
cików, w których zaznacza się odpowiedź
„tak”, „nie” lub „być może”. Na końcu nie
było punktacji: „Jeśli uzyskałeś więcej niż
75 punktów, jesteś niewiarygodnie szczę-
śliwy”, albo: „Jeśli uzyskałeś poniżej 20
punktów, zastanów się, czy rzeczywiście
powinieneś pozostawać w tym związku”.
W tym roku było coś zupełnie nowego.
Należało odpowiadać słowami, a nawet ca-
łymi zdaniami, zamiast stawiać krzyżyki.
Na końcu nie omawiano wyników wedle
punktacji, radzono natomiast zostawić ga-
zetę w jakimś widocznym miejscu po to,
żeby on lub ona mogli przeczytać odpo-
wiedzi, jeśli się pragnie widzieć zmiany w
ukochanej osobie. Oddaleni o wiele kilo-
metrów, Chris i Noel – trzydziestopięcio-
letnie bożonarodzeniowe dzieci – usiedli
106
wygodnie w fotelach, żeby odpowiedzieć
na pytania. Test nosił tytuł „Irytujące dro-
biazgi” i składał się z kilku części. Czytel-
nik miał wymienić cechy lub nawyki uko-
chanej osoby, które są dla niego przykre.
„BĄDŹ SZCZERY” – nawoływano wiel-
kimi literami, jednocześnie przypominając,
że odpowiadanie na pytania wymaga abso-
lutnej szczerości, bo tylko wówczas ma
sens.
W domu Chris dzieci bawiły się pod
choinką nowymi zabawkami, siostry roz-
mawiały o zbliżających się narodzinach
nowych członków rodziny, a rodzice – za-
dowoleni z życia – spali w fotelach.
Współpracownik jej ojca, którego najwięk-
szą zaletą było to, że jest kawalerem, na-
prawił już lampki na choinkę i włożył ba-
terie do wszystkich urządzeń, które znala-
zły się pod choinką, a nie zostały w nie
wcześniej wyposażone; teraz zauważył, że
107
Chris studiuje pytania psychotestu.
– Tylko wariaci zgodziliby się zrobić
coś takiego – powiedział wesoło.
Chris spojrzała na niego z politowaniem.
Nie mogła mu powiedzieć o swoim roman-
sie; obawiała się, że doniósłby o tym ro-
dzicom.
– Rzeczywiście, tylko nas, samotnych,
stać na prawdziwą szczerość.
Odpowiedział jej uśmiechem. W tym
roku wyglądał jakoś inaczej; może on rów-
nież ma swoje tajemne życie? Zasłoniła się
gazetą, żeby ukryć przed nim malujący się
na jej twarzy wyraz zadowolenia.
W domu Noela nie było dzieci; wyszły z
kolegami. Stwierdziły, że nie mają nic do
roboty, skoro prezenty już zostały otwarte,
i spytały, czy mogą iść na wzgórza pusz-
czać latawce, jak wszyscy. Żona Noela z
wielkim ożywieniem rozmawiała ze swo-
imi rodzicami o firmie, którą zamierza
108
otworzyć. Oczywiście, praca będzie wy-
magała służbowych podróży, ale dzieci są
już odchowane, a nic nie nauczy ich samo-
dzielności lepiej niż konieczność zadbania
o własne sprawy.
Noel otworzył gazetę i uśmiechnął się,
widząc „Irytujące drobiazgi”. Zanim za-
czął czytać, już wiedział, że w Chris nie
ma nic irytującego: ani drobiazgów, ani
większych rzeczy.
Co innego, gdyby chodziło o niego i
jego żonę! Weźmy dla przykładu pierwsze
pytanie:
„Czy ukochana osoba ma takie ulubione
powiedzenie, które powtarza bez końca,
doprowadzając cię do szału?”. Chris nie
ma. Wszystko, co mówi, jest świeże i
nowe. Żona z kolei, jeśli już raz powie-
działa „spójrzmy prawdzie w oczy”, mu-
siała to powtórzyć jeszcze ze czterysta razy
tego samego dnia. Inne jej ulubione zdanie
109
to: „mówiąc całkiem szczerze”. Boże, kie-
dy to słyszy, ma ochotę krzyczeć. Potrzebę
podkreślenia całkowitej szczerości żona
odczuwa zawsze wtedy, gdy mówi o naj-
bardziej trywialnych sprawach; na przy-
kład o tym, ile czasu czekała na autobus,
albo o której godzinie zadzwonił telefon.
„Nie, mówiąc całkiem szczerze, zadzwoni-
ła o trzeciej, a nie o pół do drugiej, ale
spójrzmy prawdzie w oczy: dzwoni do
mnie codziennie”. W porównaniu z nią
Chris jest bez zarzutu. Żona natomiast ma
jeszcze jedno powiedzonko, którego Noel
nie cierpi. Ma na myśli jej „rozumiesz?”.
Powtarza to z pytającą intonacją nawet po
najbardziej banalnym zdaniu. „Widziałam
dzisiaj naszych nowych sąsiadów, rozu-
miesz?”. Dlaczego powtarza to swoje „ro-
zumiesz”? Zrezygnowanie z dalszych
gniewnych rozważań przyszło Noelowi z
trudem, a przecież chciał, żeby psychoza-
110
bawa odkryła przed nim nowe aspekty
jego związku z Chris. Jak dotąd wszystko
idzie doskonale.
Pytanie numer dwa: „Czy ukochana oso-
ba nosi taką rzecz, którą miałbyś ochotę
wyrzucić do śmieci?”. Oczywiście, ten
okropny fular z norek; i powtarzanie w
kółko: „Nie pochwalam zabijania zwierząt
dla futra, ale norki to co innego, są szkod-
nikami i nigdy nie zaznały wolności”. Lecz
to nie Chris powtarza owe słowa, tylko
żona. Chris nie nosi futer, a gdyby je lubi-
ła, na pewno nie tłumaczyłaby się z tego.
Chris lubi urocze, delikatne kolory, sza-
roniebieskie jak jej oczy, niekiedy liliowe,
chociaż od czasu do czasu, kiedy Noel się
tego najmniej spodziewa, pokazuje mu się
na przykład w szkarłatnej sukience albo w
żółtym sweterku. Nie, Chris nie nosi nicze-
go, co Noel wolałby widzieć w koszu na
śmieci. Myśląc o swoim szczęściu w miło-
111
ści, aż westchnął z zadowolenia. Znalazł
dziewczynę, która nie rzuca słów na wiatr i
nie nosi ubrań budzących w nim wstręt.
W innym domu siedziała Chris; posłusz-
na zaleceniom dla zainteresowanych te-
stem – była szczera. Czy Noel powtarza ja-
kieś zdanie? Tylko jedno: „Muszę wyjść
do pokoiku dla chłopczyków”; mówi tak
zawsze, kiedy jedzą na mieście, a nawet u
niej w mieszkaniu. Ale to nie jest coś, cze-
go by nie można było ścierpieć. Po prostu
w określonej sytuacji wypowiada zawsze
identyczne zdanie, co szybko staje się nud-
ne. No i jeszcze upodobał sobie „lód z pla-
sterkiem”, ilekroć przygotowuje jej dżin z
tonikiem; powtarza wielokrotnie, ale za-
wsze z takim zadowoleniem, jakby wymy-
ślił coś nowego. Ale to przecież tylko żart.
Dlatego Chris nie wpisze; nie chce się cze-
piać. Zerknęła na siedzącego po drugiej
stronie kominka kolegę ojca. Miała wraże-
112
nie, że obserwuje ją, ale najwidoczniej się
pomyliła. Młody człowiek z uwagą prze-
glądał baterie. Przyniósł ich ze sobą mnó-
stwo, co dobrze świadczy o człowieku,
który nie ma własnych dzieci. Chris zaczę-
ła czytać dalej. Czy Noel nosi coś, co ona z
chęcią wyrzuciłaby do kosza na śmieci?
Coś oprócz spodenek z napisem „napalo-
ny”? Jest jeszcze szlafmyca w biało-czer-
wone paski, która kiedyś wydawała jej się
śmieszna, futro kupione, gdy panowała
moda na Gorbaczowa, skarpety noszone
latem do sandałów i rękawice do prowa-
dzenia samochodu, całkiem przyzwoite,
ale na kierownicy wyglądające jakoś pre-
tensjonalnie. Nie znalazła jednak nic na-
prawdę irytującego. Żadnych rzeczy, które
warto byłoby wciągać na listę.
Test składał się z dwudziestu pytań.
Dwadzieścia razy Noel znajdował co naj-
mniej pięć wad w swojej żonie i żadnej w
113
dziewczynie. Kiedy jednak Chris skończy-
ła odpowiadać na dwadzieścia pytań, zna-
lazła w Noelu dwadzieścia wad. Dwadzie-
ścia razy do oczu napływały jej łzy. Dopa-
trzyła się u niego nieprzyjemnych nawy-
ków związanych z jedzeniem, przypomnia-
ła sobie, że dwa razy okazał się nielojalny i
sześć razy był złośliwy. Chris zapisała to
wszystko. Chociaż nie musiała. Nie zamie-
rzała zostawiać gazety na widoku, z na-
dzieją, że Noel się zmieni. To ona czegoś
się dowiedziała. Nagle z oczu opadły klap-
ki i Noel przestał być nieskazitelny. Wie-
działa, że wkrótce zadzwoni do niej i za-
śpiewa refren piosenki Steve Wondera.
Wiedziała, że mu nie powie, iż już zrozu-
miała, że on nie zostawi dla niej swojego
domu i że ona też tego nie chce. Nie ułatwi
mu życia. W zasadzie Noel jest dobrym
człowiekiem, ale irytującym.
Noel, siedząc w swoim domu, naliczył u
114
żony siedem nieprzyjemnych nawyków
związanych z jedzeniem i tyle nielojalnych
zachowań, że aż zaczął się bać, że żona
szybko wyląduje w więzieniu, jeśli zacznie
pracować na własny rachunek. Wiedział
już, że czas powiedzieć żonie, iż od niej
odchodzi. Zrobi to jeszcze dzisiaj. Tak bę-
dzie uczciwie. Pozwoli jej zaplanować
przyszłość bez niego. Dotąd Noel nie zda-
wał sobie sprawy, jak bardzo stali się sobie
obcy. Jak mało on się liczy w życiu dzieci.
Sam sobie się dziwił, że wcześniej tego nie
dostrzegł.
Powie jej teraz, a potem zatelefonuje do
Chris. Żeby zadzwonić, nie będzie się już
musiał wymykać do sypialni pod pretek-
stem, że potrzebuje skorzystać z pokoiku
dla chłopczyków. Nie będzie musiał wy-
chodzić do budki telefonicznej na rogu.
Będzie szczery.
Noel z podnieceniem myślał o tym, co
115
powie Chris. Może szybko pożegna się z
rodzicami i natychmiast wróci do swojego
mieszkania? Po co miałaby u nich zosta-
wać? Pojedzie do niej z butelką toniku i z
cytryną; Chris na pewno ma dżin. Wpraw-
dzie to nic specjalnego, ale Chris bardzo
lubi dżin z lodem i z plasterkiem.
Szkoda, że nie może jej teraz zobaczyć.
Później, po wszystkim, spyta ją, jak spę-
dziła ostatnie godziny przed jego telefo-
nem; zanim się dowiedziała, że Noel jest
wolny.
Chris grała w elektronicznego hokeja na
lodzie z przyjacielem rodziny, współpra-
cownikiem ojca, kawalerem i wyjątkowo
miłym człowiekiem.
Tylko oni dwoje usłyszeli dzwonek tele-
fonu i zgodnie przyznali, że nie ma sensu
odbierać. W dzień Bożego Narodzenia
może dzwonić tylko ktoś bardzo irytujący.
116
117
Kulturalne święta
Ludzie mówili, że rozwód był kultural-
ny. Co to znaczy? Znaczy, że Jen nigdy nie
powiedziała złego słowa o Tinie, pierwszej
żonie i pięknej kobiecie, która kilkanaście
razy odchodziła od męża i wracała. Był
kulturalny, ponieważ Jen w każdą sobotę
zawiązywała Steviemu na szyi szalik i bez
słowa skargi zawoziła go do domu Tiny.
Uśmiechała się nieszczerze, kiedy Tina –
często w samej podomce, ale zawsze ślicz-
na – otwierała drzwi. Na początku zapra-
szała ją do środka, ale Jen zawsze się wy-
mawiała zakupami. Tina powtarzała za nią
słowo „zakupy” z taką intonacją, jakby w
sobotę żaden normalny człowiek czymś ta-
kim się nie zajmował. Kiedy wizyta Ste-
118
viego dobiegała końca, Tina wsadzała go
do taksówki, a Jen, odbierając dziecko,
płaciła za kurs. Tina miała dom z tarasem,
trzyczęściowy kostium w kwiaty, w jej
przedpokoju wisiało lustro w mosiężnej ra-
mie, nigdy natomiast nie stać jej było na
taksówkę dla swojego syna.
Mówili, że rozwód był kulturalny, po-
nieważ Tina nie walczyła o prawo do wy-
chowywania dziecka. Jej praca łączyła się
z częstymi wyjazdami. Była krupierką w
kasynie i wyjeżdżała do różnych miast w
kraju. Nie miała stałych godzin pracy. Wy-
chowywanie ośmioletniego chłopca w ta-
kich warunkach byłoby pozbawione sensu,
a u ojca będzie mu bardzo dobrze. Nic
więc nie stało na przeszkodzie, żeby roz-
wiązać i tę kwestię w kulturalny sposób,
szczególnie, że ojcu bardzo na dziecku za-
leżało – mówiła Tina.
Martina tak bardzo ucieszył fakt, iż nie
119
musiał walczyć o syna, że zaczął myśleć o
Tinie niemalże z życzliwością. Stevie bar-
dzo lubił odwiedzać swoją piękną matkę i
spotykać jej sprytnych, gadatliwych przy-
jaciół. To było o wiele przyjemniejsze od
dni, kiedy mama i tata kłócili się i płakali.
Mówili mu przed rozwodem, że tak będzie
lepiej i mieli rację. Mama kupiła mu kom-
puter, przy którym spędzał większość cza-
su przeznaczonego na wizyty u niej. Swo-
ich gości częstowała winem i kanapkami;
czasem podchodzili do niego i mówili „je-
steś wspaniały”. Mama zawsze miała dla
Steviego butelkę soku jabłkowego i kanap-
ki. Wichrzyła mu włosy, powtarzała, że
jest inteligentny, przystojny i że się nią za-
opiekuje, kiedy będzie stara i brzydka, a
wszyscy przyjaciele ją opuszczą.
Przyjaciele mamy klepali go po plecach,
jakby był już dorosły, co bardzo mu po-
chlebiało. To mama uznała, że jest już wy-
120
starczająco duży, żeby samemu jeździć
taksówką. Lekkim krokiem zbiegała po
schodach i przenikliwie gwizdała. Widząc
to, przechodnie uśmiechali się pod nosem;
wszystko, co robiła mama, wywoływało u
obcych ludzi uśmiech.
W szkole pytali Steviego, czy rzeczywi-
ście tak strasznie jest być dzieckiem roz-
wiedzionych rodziców, a on odpowiadał,
że nie; jest całkiem fajnie. Widuje się prze-
cież i z jednym, i z drugim rodzicem, kłót-
nie się skończyły i jest teraz miłym go-
ściem w dwóch domach. W pubie, do któ-
rego Martin wstępował po pracy, aby zwil-
żyć gardło, sympatyczna pani o macie-
rzyńskim sposobie bycia, polerująca kufle
i wysłuchująca historii z życia konsumen-
tów, spytała Martina, czy dobrze mu się te-
raz wiedzie i czy jego chłopiec żyje w zgo-
dzie z nową mamą.
– Ależ Jen nie jest jego matką – odparł z
121
zadowoleniem. – Nikt nigdy nie zastąpi
mu matki i chłopiec dobrze o tym wie;
wszyscy wiemy.
Kobieta uśmiechnęła się, nadając połysk
mosiężnym kurkom i powiedziała, że gdy-
by wszyscy byli tak kulturalni jak Martin i
jego żona, na świecie byłoby więcej szczę-
ścia.
Zbliżało się ich pierwsze wspólne Boże
Narodzenie: Jen, Martina i Steviego. Jen
zaplanowała wszystko w najdrobniejszych
szczegółach. W każdą sobotę pracowała
przez pięć godzin w supermarkecie. O tej
porze roku praca była ciężka. Siedziała w
kasie w tej części sklepu, gdzie było zimno
i hulały przeciągi. Drzwi otwierały się co
chwila i lodowaty, grudniowy wiatr chło-
stał ją po plecach. Kasjerkom nie pozwala-
no nosić kurtek, wkładała więc na siebie
trzy marynarki i kamizelkę, a dopiero na to
wszystko fartuch. Sprawiała wtedy wraże-
122
nie znacznie grubszej niż w szkole, gdzie
pracowała jako sekretarka i gdzie nosiła
ładną, wełnianą sukienkę. Pieniądze zaro-
bione w supermarkecie Jen odkładała na
święta. Kupiła już krakersy, dekoracje na
stół, kruche ciasto – upiecze je z owocami
– herbatniki w puszce, o których normalnie
nie mogliby nawet marzyć, puszkę puree z
kasztanów i pudełko owoców kandyzowa-
nych.
Jen była dobrą kucharką. Obiad bożona-
rodzeniowy zaplanowała tak szczegółowo
i tak często o nim myślała, że nawet wy-
rwana ze snu w środku nocy mogłaby wy-
recytować menu. Wiedziała już, o której
godzinie musi zacząć przygotowywać sos
chlebowy. Często powtarzała sobie w my-
ślach, że dla Martina i Steviego będzie to
pierwsze prawdziwe Boże Narodzenie.
Śliczna Tina nie była dobrą kucharką, a
okres świąteczny najchętniej spędzała w
123
barach, restauracjach i klubach, pijąc za
zdrowie znajomych.
Myśląc o Tinie, Jen czuła się nieswojo.
Miała nadzieję, że Tina nie popsuje ich
pierwszego wspólnego Bożego Narodzenia
i nie odwiedzi ich bez uprzedzenia, z mnó-
stwem serdeczności na ustach. Serdecz-
ność Tiny przyprawiała Jen o mdłości.
Martin zapomniał już chyba, jak często po-
przednia żona go upokarzała, nierzadko
publicznie; jak często po powrocie z pracy
Martin zastawał w swoim domu obcych
mężczyzn, popijających wino i pogryzają-
cych maleńkie kanapeczki. Kiedy Stevie
skończył rok i wyrósł z kojca i z pieluch,
Tina zaczęła znikać z domu. Martin nie po-
trafił sobie przypomnieć, ile razy jej się to
zdarzyło. Czasem wyjeżdżała za granicę i
nie wracała przez wiele tygodni. Kiedy
była w domu, zajęcia w kasynie często
przeciągały się aż do godzin południo-
124
wych, a Martin przed powrotem żony nie
mógł wyjść do pracy.
Tina nie widziała nic strasznego w tym,
że Stevie posiedzi trochę w domu sam.
Martin nie chciał o tym nawet słyszeć.
Teraz jednak, kiedy Tina zachowywała
się uroczo i niczego od niego nie chciała,
Martin najwyraźniej zapomniał o daw-
nych, złych dniach. Tina była niesprawie-
dliwie piękna. Miała długie nogi, długie,
jasne włosy i bardzo ładnie się ubierała.
Miała dziewczęcy typ urody i sprawiała
wrażenie zbyt młodej, żeby mogła być
matką Steviego. Jen z kolei miała wygląd
matrony, matki kilkorga dorastających
dzieci. Życie jest niesprawiedliwe. Jen ma
tyle samo lat co długonoga Tina – dwa-
dzieścia dziewięć. Za rok obie skończą
trzydziesty rok życia, ale jedna z nich nig-
dy, nawet za dziesięć lat, po czterdziestce,
nie będzie wyglądała jak trzydziestolatka.
125
Jen przypinała kartki bożonarodzeniowe
do sznurka rozwieszonego na ścianie.
– Ładnie – pochwalił ją Stevie. – Nigdy
tak nie robiliśmy.
– A co z nimi robiliście?
– Nie robiliśmy wystawy. W zeszłym
roku, zanim się pojawiłaś, byliśmy z tatą w
hotelu. Wcześniej mama nie miała na takie
rzeczy czasu.
Chłopiec nie miał o to żalu; w jego gło-
sie nie było słychać nagany. Przyjmował
świat takim, jakim był.
Jen przygryzła wargi. Rzeczywiście!
Mama nie miała czasu! Mama, która tak
naprawdę nigdy nie pracowała, tylko krę-
ciła się po kasynie, nie miała czasu, żeby
rozwiesić w domu świąteczne dekoracje
dla męża i syna. Ale stara, poczciwa Jen
miała na to czas; Jen pracująca w szkole na
etacie od dziewiątej do szesnastej. Zapo-
biegliwa Jen, wlokąca się z synem Tiny
126
dwoma autobusami, żeby chłopiec mógł
spotkać się ze swoją matką. Jen płacąca z
własnych pieniędzy za taksówkę, żeby
uniknąć nieprzyjemnej wymiany słów.
Nikt nigdy nie powiedział, że Jen nie ma
na coś czasu. Dla niej nie było zmiłowania.
Martinowi podobały się świąteczne de-
koracje. Chodził po mieszkaniu, dotykając
gałązek choinki i bluszczu pozatykanych
za obrazy, świeczek w oknie i oglądał
drzewko czekające na przystrojenie.
– Jest ślicznie – stwierdził. – Mieszkanie
wygląda jak z bajki, całkiem odmienione.
Chciał ją pochwalić. Jen jednak poczuła
łzy napływające do oczu. Wszystko było
cholernie realne w czasach, kiedy mieszka-
ła tu wredna Tina, przyjmując swoich we-
sołych przyjaciół i prowadząc z nimi idio-
tyczne rozmowy, nie poświęcając nato-
miast czasu na przystrojenie domu.
Całe szczęście, że i w tym roku, tak jak
127
w zeszłym, Tina będzie wiele kilometrów
stąd, na statku, zajęta rozdawaniem kart,
wywoływaniem numerów i robieniem na
pasażerach dobrego wrażenia. Tak spędziła
zeszłoroczne Boże Narodzenie, przed za-
kończeniem sprawy rozwodowej. Jen była
u matki, która przez pięć świątecznych dni
ostrzegała ją, że niełatwo będzie żyć z roz-
wiedzionym mężczyzną i wychowywać
jego dziecko. Martin mówił, że czuł się w
hotelu samotny, ale Steviemu podobały się
gry, przygotowane dla dzieci. Oboje byli
zdania, że nie można narażać dziecka na
zbyt wiele zmian i że jedne święta powi-
nien spędzić samotnie z ojcem, żeby po-
czuł, że na tym nieustannie zmieniającym
się świecie jest coś stałego. Biedny mały
miał dopiero siedem lat. Trzeba jednak
przyznać, że dobrze daje sobie radę. Jen
nie stała się dla niego złą macochą; nie pła-
kał nocami za złotowłosą mamusią. Jen
128
wolałaby jednak, żeby była w oczach do-
mowników troszkę mniej zwyczajna, a
Tina mniej wyjątkowa i inna niż wszyscy.
Rozpaliła w kominku i usiedli we trójkę,
rozmawiając. Tym razem nikt nie chciał
oglądać telewizji, Martin nie mówił, że
musi wyjść do pracowni, a Stevie nie spie-
szył się do swojego pokoju. Jen zastana-
wiała się, dlaczego tak ją niepokoi myśl o
Tinie i o Bożym Narodzeniu. To niepo-
ważne, wierzyć w przeczucia. Śmiała się
przecież z drugiej szkolnej sekretarki, któ-
ra każdego ranka, zanim podjęła jakiekol-
wiek decyzje, informowała się dokładnie,
co jest jej zapisane w gwiazdach. Gdyby
ktoś dowiedział się o przeczuciach Jen i o
jej niepokojach, też by się uśmiał.
– Tina dzwoniła dzisiaj do mnie do pra-
cy – powiedział Martin.
Martin nie lubił przyjmować w pracy
prywatnych telefonów. Siedział w okienku
129
w ruchliwym banku i nie chciał być wywo-
ływany do telefonu. Jen dzwoniła do niego
tylko w wyjątkowych wypadkach. Z Tiną
pewnie było tak samo; coś się musiało wy-
darzyć.
– Wygląda na to, że odwołano jej rejs i
że nie wyjeżdża za granicę. Dowiedzieli
się o tym w ostatniej chwili. Nie dostaną
ani grosza. Biuro zachowało się bardzo
nieładnie – Martin pokręcił głową.
– Mama spędzi Boże Narodzenie w
domu? – ucieszył się Stevie. – Pojadę do
niej rano?
Jen po raz drugi tego dnia poczuła łzy
napływające do oczu. Cholera! Do diabła z
Tiną! Dlaczego ona nie potrafi być zwy-
czajna? Dlaczego nie znajdzie sobie męż-
czyzny, nie zamieszka z nim i nie weźmie
ślubu, jak normalna kobieta? Dlaczego
musi wieść swobodne życie pracownicy
kasyn i klubów? I, na miłość boską, dla-
130
czego akurat to biuro, które ją zatrudniło,
musiało odwołać świąteczny rejs? Musi
być jakaś odpowiedź na to pytanie. Teraz
będą zmuszeni przerwać przyjemny, świą-
teczny dzień, żeby Tina mogła spędzić ze
swoim synem dwie godzinki; z synem, na
którym jej nie zależy, bo inaczej nigdy by
go nie oddała. To niesprawiedliwe!
– W tym cały problem – powiedział
Martin, patrząc to na Jen, to na Steviego. –
Zamierzała spędzić święta za granicą, a te-
raz została sama. Powiedziała, że nie
chciałaby samotnie siedzieć w domu. Nie
lubi samotności, szczególnie w dniu Boże-
go Narodzenia.
– Nie ona jedna spędzi te święta samot-
nie – wyrwało się Jen, zanim zdążyła po-
myśleć.
– Oczywiście, ale Tina jest matką Ste-
viego. Zresztą, znasz Tinę, lubi być oto-
czona ludźmi, ale teraz wszyscy myślą, że
131
wyjechała.
Jen wstała udając, że musi poprawić za-
słony. Nikt nie zwrócił na nią uwagi.
– Co mama zrobi, skoro nie chce być
sama? Pojedzie gdzie indziej? – dopytywał
się Stevie.
– Chyba tak. Powiedziała, że podzwoni
do różnych znajomych – odparł Martin.
Oczywiście, że podzwoni. A od kogo
najlepiej zacząć, jeśli nie od byłego męża?
Żeby wzbudzić w nim poczucie winy i za-
leźć mu za skórę. Żeby musiał jej zapropo-
nować spędzenie Bożego Narodzenia z sy-
nem i smaczny obiad, przygotowany przez
Jen. To zrozumiałe, że Tina zadzwoniła
najpierw do Martina, który nigdy nie spra-
wił jej zawodu. Za każdym razem, kiedy
uciekała z domu, wiedziała, że on przyjmie
ją z powrotem. Dopóki nie poznał Jen i nie
zrozumiał, że można żyć normalnie.
Dopiero ona otworzyła Martinowi oczy
132
na Tinę i jej styl życia. Niestety – pomy-
ślała teraz z niechęcią – nie zostały otwarte
dostatecznie szeroko.
W powietrzu wisiało słowo „zaprosze-
nie”. Jen powinna wypowiedzieć je pierw-
sza, ale nie zamierzała tego robić. W żad-
nym wypadku. Będzie udawała, że nie ro-
zumie, czego od niej oczekują.
– Czy to znaczy, że nie będę mógł się z
nią zobaczyć w dniu Bożego Narodzenia?
– spytał Stevie.
Jen uśmiechnęła się.
– Przecież gdyby była na statku i tak byś
jej nie zobaczył – powiedziała. – Już dałeś
mamie prezent, a twój czeka pod choinką.
– Ale ona nie ma się gdzie podziać...
– Ależ Stevie, twoja mama zna wiele
miejsc, w których może spędzić święta.
Sam słyszałeś, tata przed chwilą mówił, że
ma mnóstwo przyjaciół.
– Powiedziałem, że lubi być otoczona
133
ludźmi; a to znaczy coś innego.
Jen wiedziała, na co miałaby teraz ocho-
tę. Chętnie włożyłaby płaszcz i wyszła na
wiatr i deszcz. Zatrzymałaby pierwszą tak-
sówkę, pojechała do domu Tiny, złapałaby
ją za szyję i dusiła do ostatniego tchu. Po-
tem wróciłaby do domu i spytała, czy ktoś
ma ochotę na filiżankę gorącej czekolady.
Ale Jen tego nie zrobi, ponieważ musia-
łaby zachować się niekulturalnie. Uznano
by ją za wariatkę. To znaczy tutaj, w An-
glii. W krajach śródziemnomorskich, gdzie
ludzie mają gorętszą krew, zrozumiano by
ją. Ale Anglia nie jest krajem namiętnych
kochanków i gwałtownej zazdrości; to kul-
turalny, cywilizowany kraj. Dlatego Jen
przywołała na twarz lekki uśmiech, jakby
miała do czynienia ze zgrzybiałym starcem
i z małym dzidziusiem, a nie ze swoim mę-
żem i z pasierbem.
– Nie musimy się teraz tym martwić.
134
Twoja mama jakoś sobie poradzi, Stevie.
Macie ochotę na czekoladę na gorąco?
Nikt nie wyraził ochoty. Jen wstała i
przygotowała czekoladę dla siebie. Wie-
działa, że gdyby postawiła na tacy trzy ku-
beczki, wszyscy by się napili, ale dlaczego
miałaby to robić? Dlaczego miałaby ich
niańczyć?
Tymczasem oni, wpatrzeni w ogień,
martwili się piękną Tiną i zmarnowanymi
świętami.
Kiedy Stevie poszedł spać, Jen zaczęła
mówić o supermarkecie. Zaproponowano
jej pracę w sobotę, niedzielę i ostatnie dwa
dni przed Bożym Narodzeniem. Czy może
się zgodzić? Zarobi sporo pieniędzy. W
połowie stycznia będą ich potrzebowali. Z
drugiej jednak strony, czy warto się tak za-
męczać? Czy nie byliby szczęśliwsi, gdyby
spędzili ten czas w domu i trochę odpoczę-
li? Była ciekawa, co o tym myśli Martin.
135
– Jak wolisz – powiedział. Wyglądał na
zmartwionego. Nagle wszystko zaczęło jej
ciążyć kamieniem. Nawet nie usiłowała za-
chować pozorów kulturalnego zachowania.
– Co wolę? – spytała z niedowierza-
niem. – Czy ty jesteś normalny? Co ja
wolę? Myślisz, że z przyjemnością wycho-
dzę z cieplutkiego łóżka, zostawiając w
nim cudownego męża, ubieram się, biegnę
tam, użeram się z wiecznie niezadowolo-
nymi klientami i patrzę na ludzi, których
na wszystko stać, na kobiety w złotych
pierścionkach wydające za jednym razem
czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt
funtów na samo jedzenie? Jeśli myślisz, że
komuś coś takiego może sprawiać przy-
jemność, to chyba zwariowałeś.
Spojrzał na nią, zdumiony. Jen nigdy tak
do niego nie mówiła. Jej oczy płonęły, a
twarz miała wykrzywioną z gniewu.
– W takim razie, dlaczego... Myślałem,
136
że chcesz zarobić... Nigdy nie mówiłaś... –
jąkał się. Nie wiedział, jak rozmawiać z
kobietą, która nagle stała mu się obca.
– Chciałam zarobić trochę pieniędzy,
żeby w czasie świąt dom twój i Steviego
wyglądał ładniej niż zwykle, dlatego. Nig-
dy nawet nie pomyślałam o pieniądzach,
które idą co miesiąc na utrzymanie domu
Tiny. Nawet w sobotę po południu, kiedy
muszę patrzeć na jej dom, większy i ład-
niejszy od naszego. Czy mam pretensje o
to, że płacisz na jego utrzymanie, chociaż
wiadomo, że Tina zarabia czasem trzy razy
tyle, co my oboje razem? Wiem, że jej pra-
ca nie daje żadnej pewności. Bywają tygo-
dnie, kiedy nie zarabia ani grosza. Dobrze
o tym wiem. Jejku-jejku! Co za szczęście,
że nikt się nigdy nie odważył zapropono-
wać, żeby znalazła sobie normalną pracę,
jak wszyscy ludzie. – Jen zrobiła krótką
przerwę dla wzięcia oddechu i wyszarpnę-
137
ła rękę, którą Martin próbował pogładzić.
– Daj mi skończyć. Może powinnam po-
rozmawiać z tobą wcześniej, zamiast uda-
wać, że wszystko jest w porządku. Myśla-
łam jednak, że tego ode mnie potrzebujesz.
Miałeś dość awantur ze swoją byłą, teraz
masz ochotę na odrobinę spokoju i ciszy.
– Potrzebuję ciebie. Chcę ciebie – odpo-
wiedział. Jen kiwnęła głową.
– Starałam się być spokojna, dzielna, za-
dowolona, i pewnie dalej będę się starała.
To tylko dlatego, że powiedziałeś, żebym
robiła, co mi się podoba... jak wolę... czy
jak to ująłeś... Jakbyś nie wiedział. Jasne,
że wolałabym być w domu, dłużej pospać,
pokręcić się po kuchni, przesadzić kwiatki
czy zrobić coś przyjemnego, jak wszyscy
ludzie. Przynajmniej jak niektórzy.
– Myślałem, że się z nami nudzisz i dla-
tego uciekasz z domu, żeby pobyć wśród
ludzi i zarobić trochę pieniędzy, którymi
138
będziesz mogła dysponować samodzielnie
– powiedział, patrząc na nią szczerze zdu-
miony.
Dobry, prostolinijny mężczyzna, które-
go porzuciła żona.
Jen wysunęła szufladę i pokazała mu je-
dzenie, krakersy i dekoracje, kupione na
święta. Wyciągnęła jaskrawe, połyskliwe
ozdoby i lampki na choinkę. Bez słowa do-
tknęła lampy stojącej przy fotelu męża, za-
słon na nowych szynach i mosiężnej
skrzynki na drewno, ustawionej koło ko-
minka.
– Nie wydałam pieniędzy na własne po-
trzeby. Kupiłam za nie te rzeczy do nasze-
go domu. Nie odkładam swojej pensji dla
siebie; ty też nie. Wszystko, co zarabiam,
przeznaczam na nasz dom, żeby było w
nim przytulnie; bardzo mi przykro, ale nie
życzę sobie, by Tina spędziła z nami świę-
ta. Ona wszystko popsuje. Dlatego jestem
139
taka zdenerwowana. Chcę, żebyśmy byli
razem: ty, ja i Stevie. Będziemy mieli czas
na rozmowę. Czy to takie dziwne?
– Tina? U nas na święta? Co za pomysł!
– Ależ tak! Chciałeś, żeby dzielna, spo-
kojna Jen powiedziała, że powinniśmy się
zachować jak kulturalni ludzie i zaprosić
matkę Steviego na obiad. Nie zamierzam
jej gościć i koniec!
– Chyba nie myślisz, że pragnąłbym
spędzić święta w towarzystwie Tiny?
Zmarnowała mnie i Steviemu niejedno
Boże Narodzenie, zadała nam wiele bólu,
kłamała i zwodziła mnie. I ja miałbym
chcieć jej w naszym domu? Chyba zapo-
minasz, że się z nią rozwiodłem i wziąłem
ślub z tobą. Kocham cię!
– Tak? A święta Tiny?
– Znajdzie sobie coś, nie musisz się o
nią martwić.
– Ja się nie martwię. Ty wyglądałeś dzi-
140
siaj na zmartwionego. Obaj ze Steviem
wydawaliście się przygnębieni.
– Rzeczywiście, byłem zmartwiony. Na-
dal jestem. Przy Steviem nie powiedziałem
wszystkiego.
– Co się stało? – zaniepokoiła się Jen.
– Tina potrafi wyprowadzić człowieka z
równowagi. Chodzi nie tylko o zmianę pla-
nów na Boże Narodzenie. Nowy Rok chce
spędzić za granicą. Mówi, że chyba znala-
zła stałą pracę. Musieliśmy porozmawiać o
domu. Jej domu. Nie będzie już potrzebo-
wała moich pieniędzy. Zdaje się, że chce
go wynająć. Obiecała zwrócić nam część
wydatków, jakie na nią ponieśliśmy.
– Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę tych
pieniędzy.
– Ja też. Najważniejsze, że wreszcie
przestaniemy na nią łożyć.
– I dlatego jesteś zmartwiony?
– Ze względu na Steviego. Martwiłem
141
się, że będzie za nią tęsknił, ale kiedy wró-
ciłem do naszego ślicznego domu, pomy-
ślałem, że szybko mu przejdzie. Tutaj ma
prawdziwy dom. Ty go dla nas stworzyłaś.
Jen nie chciała się jeszcze poddawać.
Wreszcie zrzuciła wszystko, co jej leżało
na wątrobie i nie zamierzała zbyt szybko
stać się znów łagodną Jen.
– W takim razie czym się martwiłeś,
skoro nie będziesz tęsknił za Tiną, a Stevie
prawdopodobnie szybko się pogodzi z wy-
jazdem matki? Co cię gryzie?
– Obawiam się, że jestem nudnym mę-
żem. Tina ode mnie odeszła, ty w dni wol-
ne uciekasz do pracy... Chyba dlatego, że
jestem nudny.
Miał tak smutną minę, że Jen przyklękła
obok jego fotela.
– Ja też myślałam o sobie, że jestem
nudna. Chciałam być tygrysicą, jak Tina,
ale nigdy, ani przez chwilę nie pomyśla-
142
łam, że ty jesteś nudny. Przysięgam.
Pocałował ją. W kominku płonął ogień.
– Mężczyźni są głupi – powiedział. –
Nigdy nie mówimy tego, co wydaje nam
się oczywiste. Jesteś piękna i niezwykła.
Od kiedy się poznaliśmy, bałem się, że je-
steś dla mnie za mądra, a ja jestem tylko
nudnym urzędnikiem bankowym z synem.
Nie mogłem uwierzyć, że chcesz nas obu.
Nigdy nie myślę o Tinie, chyba tylko wte-
dy, kiedy się cieszę, że dała mi Steviego i
że wszystko się jakoś ułożyło. Nawet mi
do głowy nie przyszło, żeby was porówny-
wać. Nigdy!
– Wiem.
Zaczęła go uspokajać. Był rzeczywiście
bardzo zmartwiony. Ale Martin dalej szu-
kał właściwych słów. Uparł się, że powie
jej to, co ma na myśli i w sercu, a czego ni-
gdy nie umiał nazwać.
– Przed laty – powiedział w końcu –
143
kręcili tylko czarno-białe filmy. Potem zro-
bili kolorowe i mówili o nich: cudowny
technikolor... Ty jesteś dla mnie jak cu-
downy technikolor.
Pogładził Jen po mysioszarych włosach,
po bladym policzku, otoczył ją ramionami
i przytulił do siebie zwyczajną kobietę w
szarym sweterku i fioletowej spódnicy. Po-
tem ucałował usta, na których nie było już
śladu szminki, dotknął nie pomalowanych
powiek i na każdej złożył czuły pocałunek.
– Cudowny technikolor – powtórzył.
Zbliżenie
Jenny co tydzień wysyłała pocztą lotni-
czą list do swojej przyjaciółki Maggie,
mieszkającej w Australii. Każdego tygo-
dnia pisała o życiu w pokoju nauczyciel-
144
skim, o pannie Hali – najprawdziwszej,
staroświeckiej belferce – i o tym, że teraz
już wszystkie dzieci są przestępcami, nie
tylko trzydzieści procent z nich, jak daw-
niej. Pisała też o rodzicach. Niektórzy mają
nierealne oczekiwania i wierzą, że ich cór-
ki podbiją świat. Trudno jest żyć w kraju
rządzonym przez królową, z kobietą na
stanowisku premiera – pisała Penny. –
Dziewczęta wyobrażają sobie, że droga na
najwyższe szczyty stoi przed nimi otwo-
rem, co jest chyba równie złe jak wyobra-
żenia dziewcząt ze starszych pokoleń, któ-
re wierzyły, że kobieta niczego w życiu nie
osiągnie.
Pisała także, że czas leci bardzo szybko i
aż trudno uwierzyć, że zbliża się jej piąte
Boże Narodzenie w tej szkole. Gdyby tak
ktoś ostrzegł Penny na samym początku!
Gdyby powiedział, że w wieku dwudziestu
siedmiu lat nadal będzie pracowała w
145
pierwszym miejscu zatrudnienia, w szkole
dla dziewcząt, wiele kilometrów od domu!
Że będzie mieszkała w maleńkim, nieład-
nym mieszkanku, którego nigdy nie urzą-
dziła, bo nie zamierzała w nim zagrzać
miejsca!
Pisała do Maggie o zimnych, jesiennych
wieczorach, które spędza na boisku, grze-
jąc ręce w kieszeniach i dopingując do
walki drużynę hokejową, żeby przypodo-
bać się nauczycielce wychowania fizycz-
nego; o tym, jak pomaga w przygotowa-
niach do szkolnej akademii, zobowiązana
poczuciem solidarności; o tym, że nawet w
tej chwili myśli o koncercie kolęd, w któ-
rego przygotowaniu piąty rok z rzędu po-
maga.
Nie musiała pisać, dlaczego ma aż tyle
zajęć. Maggie wiedziała i – jako dobra
przyjaciółka – nigdy o tym nie wspomina-
ła. Ani razu, w żadnym z wysyłanych
146
pocztą lotniczą listów, w których pisała o
nauczaniu w buszu, o tym, jak zabiła kan-
gura i myślała, że wszyscy będą na nią bar-
dzo źli, podczas gdy w rzeczywistości ze-
brała mnóstwo gratulacji; o tym, że w po-
rze strzyżenia owiec szkoła pustoszeje i o
Pecie, chłopaku, z którym ma de facto. De
facto znaczy, że z nim mieszka, co jest
ważne dla kogoś, kto chce otrzymać oby-
watelstwo australijskie.
Maggie nigdy nie pyta, dlaczego Penny
nie odejdzie, skoro praca jest tak męcząca.
Maggie wie o Jacku. Wie wystarczająco
dużo, żeby o niego również nie pytać. Na
początku znajomości Penny pisała o nim; o
tym, jak się pojawił w jej życiu, niespo-
dziewanie zajmując najważniejsze miejsce.
O tym, że ją kocha i że jest mu potrzebna.
Jack był wszystkiego tak bardzo pewien,
że wątpliwości Penny wydawały się jej sa-
mej głupie. Bała się bowiem tego, że jest
147
żonaty, że nigdy nie zostawi rodziny i bę-
dzie chciał utrzymywać ich znajomość w
tajemnicy.
Jack mówił, że kocha w Penny wszyst-
ko, co śmieszne. Śmieszne, pełne życia i
wolne. Penny jest całkiem inna od wszyst-
kich kobiet, wiecznie zajętych sobą... Pen-
ny wyczuwała w tych słowach wątpliwość,
czy mężczyzna w ogóle może być wolny.
Dlatego na początku nie pozwalała sobie
na poruszanie drażliwych tematów. Przy-
sięgała mu, że ona także pragnie pozostać
wolna i nawet nie chce myśleć o jakichkol-
wiek więzach. Teraz trudno byłoby się z
tego wycofać. Mimo iż przekroczyła
ćwierćwiecze swojego życia, nie potrafiła
mu powiedzieć, że tęskni za odrobiną po-
czucia bezpieczeństwa. Brała do ręki
książkę Germaine Greer „Kobieta-eunuch”
i czytała rozdział, w którym autorka udo-
wadniała, że nie ma czegoś takiego, jak
148
bezpieczeństwo. Wmawiała w siebie, że na
pewno tak jest, dlatego nie czytała artyku-
łów mówiących o tym, że Germaine Greer
prawdopodobnie zmieniła zdanie w owej
kwestii.
Ze względu na pozycję Jacka i na to, że
oboje z żoną pełnią wiele ważnych funkcji,
co, rzecz jasna, jest całkiem bez znaczenia,
a uśmiechy posyłane do kamer są sztuczne
i puste... Penny nie mogła nikomu powie-
dzieć o tym, co ją łączy z Jackiem: że on
przychodzi do jej mieszkanka zawsze, kie-
dy tylko uda mu się wyrwać, że ona spędza
większość czasu samotnie siedząc w
domu, czekając na niego i że nigdy się nie
skarży z powodu licznych wieczorów, kie-
dy jemu nie udaje się znaleźć ani jednej
wolnej chwilki. Na początku wspominała o
tym w listach do Maggie, ale przyjaciółka,
bezpieczna ze swoim de facto, była zbyt
taktowna, żeby pytać o szczegóły. Maggie
149
stwierdziła tylko, że jeśli się kogoś kocha,
to się kocha i już. Takim, jakim jest. Nie
da się wydzielić niechcianych aspektów
życia człowieka i wyciąć ich. Sama chcia-
łaby mieć Pete’a, ale bez jego nieuleczal-
nego zamiłowania do zimnego piwa. To
podnosiło Penny na duchu; przypominała
sobie słowa przyjaciółki zawsze, ilekroć
życie wydawało jej się smutne, czyli bar-
dzo często.
Od kiedy zakochała się w Jacku, minęły
trzy kolejne Boże Narodzenia; teraz zbliża-
ły się czwarte święta. Dwudziesty piąty
grudnia był dla niej najsmutniejszym
dniem w roku. Spędzała go oglądając nud-
ne programy telewizyjne i dzwoniąc do
mieszkających setki kilometrów od niej
matki i ojczyma, żeby im powiedzieć, że
jest szczęśliwa i podziękować za prezenty.
Ściskając w dłoni flakonik perfum, prezent
od Jacka, czekała, aż ukochany znajdzie
150
dla niej kilka minut. W zeszłym roku
wpadł tylko na kwadrans. Podobno powie-
dział w domu, że musi pojechać po coś do
biura. Dzieci chciały jechać z nim, ale zo-
stawił je w parku. Nie mógł u niej posie-
dzieć ani chwili dłużej.
Po jego wyjściu Penny płakała przez
dwie godziny. Po południu włożyła ciem-
ny płaszcz i poszła przespacerować się
koło jego domu. W oknach płonęły świa-
tła, widać było choinki, rozwieszone na
ścianach kartki z życzeniami i świąteczne
wieńce. Dla kogo to wszystko? Dzieci były
jeszcze za małe, żeby to docenić. Lepiej go
nie pytać. Lepiej, żeby nie wiedział, że
Penny to widziała.
Nie chciała czuć się opuszczona, dlatego
w tym roku postanowiła wyjechać gdzieś,
gdzie będzie świeciło słońce i gdzie zapo-
mni o Bożym Narodzeniu. Może do Maro-
ka – myślała – albo do Tunezji? Do ciepłe-
151
go muzułmańskiego kraju. Jack był z tego
niezadowolony. Poczuł się urażony, a na-
wet troszkę oburzony.
– Widać nie znaczę dla ciebie zbyt wie-
le, skoro chcesz uciec. Nie rozumiesz, co
ja przeżywam ukrywając, udając... – po-
wiedział. – Wszyscy byśmy tak mogli...
uciekać przed trudnościami. Myślałem, że
mnie kochasz i że tu będziesz. Czy zdarzy-
ło się, żebym nie przyszedł do ciebie w
dniu Bożego Narodzenia? No, powiedz!
Penny zrozumiała, że rzeczywiście jej
myśli były samolubne. Jednak w okresie
przedświątecznej krzątaniny i chaosu w
szkole, gdy w sklepach od tygodni słychać
kolędy, a oczy aż bolą od patrzenia na licz-
ne scenki rodzinnego szczęścia, Penny po-
żałowała, że nie była bardziej zdecydowa-
na i nie wytłumaczyła Jackowi spokojnie,
rzeczowo, że ośmiodniowy wyjazd nie jest
równoznaczny z końcem miłości trawiącej
152
ją od ponad czterech lat, zajmującej naj-
ważniejsze miejsce w jej sercu teraz i do
końca życia. Powinna być bardziej stanow-
cza i znaleźć słowa, w których nie można
by wyczuć urazy... Mogła powiedzieć coś
na ten temat, że sama potrafi dać sobie
radę. A teraz było już za późno. Jack za-
bierze ją w wigilię Bożego Narodzenia na
kolację do nowo otwartego, skromnego lo-
kalu, w którym nie spotkają nikogo, kogo
może znać Jack albo jego żona. Z jego
słów Penny zrozumiała, że to nawet nie
jest restauracja, tylko jakaś kawiarenka.
Pewnie zafunduje mi kiełbasę, fasolkę i
herbatę z mlekiem – myślała Penny ze
smutkiem.
Zawsze lepsze to niż... Zawahała się i
zaczęła myśleć, od czego to jest lepsze.
Spojrzała na pannę Hali, mającą na karku
co najmniej pięćdziesiąt pięć lat, zawsze
noszącą ten sam sweterek z tą samą spód-
153
nicą, używającą tej samej, starej torebki,
siedzącą teraz w kącie i czytającą gazetę;
twarz miała szarą, włosy siwe, cała spra-
wiała wrażenie jakby przykurzonej. Tak,
lepsze to niż życie panny Hali, właścicielki
wielkiego domu wartego mnóstwo pienię-
dzy, której hobby stała się lektura prasy
codziennej. Penny nawet była ciekawa, co
panna Hali czyta, jeśli rzeczywiście czyta.
Nie interesowały jej bowiem najświeższe
wydarzenia, polityka ani plotki towarzy-
skie. Nikt też nie widział, żeby rozwiązy-
wała krzyżówki.
Ktoś zapukał do drzwi pokoju nauczy-
cielskiego. To Lassie Clark – najmniej lu-
biana z uczennic Penny. Wysoka, wiecznie
nadąsana, czesała się tak, że włosy zasła-
niały jej połowę twarzy. Potrafiła wzruszać
ramionami dla okazania braku zaintereso-
wania i nudy, nie wykonując prawie żad-
nego ruchu. Nie zgarniając z twarzy kurty-
154
ny włosów, Lassie burknęła, że kazano jej
się zameldować w pokoju nauczycielskim
o pół do czwartej.
– Za co tym razem? – spytała Penny.
Lassie często musiała meldować się w
pokoju nauczycielskim: a to z powodu nie
napisanego wypracowania, a to braku
usprawiedliwienia od rodziców, a to nie do
końca odrobionej pracy domowej.
– Nie wiem – powiedziała Lassie. –
Chodziło o przedstawienie szkolne, albo o
coś innego.
Penny miała ochotę dać dziewczynie
klapsa. W następnym liście do Maggie na-
pisze, że nauczanie w szkole dla dziew-
cząt, gdzie uczą wyłącznie kobiety, jest
czymś nienaturalnym. Wcześniej czy póź-
niej musi doprowadzić do szaleństwa. Pen-
ny czuła, że właśnie za chwilę zwariuje.
Powściągnęła jednak nerwy.
– Ile masz lat, Lassie? – spytała uprzej-
155
mie.
Lassie spojrzała na nią spomiędzy
zmierzwionych włosów, jakby nie była
pewna, co ma odpowiedzieć.
– Nie rozumiem.
– Daj spokój, to nie jest trudne pytanie.
– Piętnaście – odpowiedziała.
– Cieszę się. Dziewczyna w tym wieku z
pewnością potrafi zapamiętać, dlaczego
kazano jej się zgłosić w pokoju nauczy-
cielskim. No, o co chodzi? Jakieś cholerne
przedstawienie, czy coś innego? Powiedz
wreszcie. Nie zamierzam tu czekać do
nocy.
Lassie podniosła wzrok na nauczycielkę.
Była przestraszona.
– Chodzi o cholerne przedstawienie –
powiedziała wiedząc, że nikt jej nie skarci
za użycie słowa, które nauczycielka wypo-
wiedziała pierwsza.
– Co zrobiłaś? Nie byłaś na próbie? –
156
Tak.
– Ależ ty jesteś głupia! Co za niemądra,
zwariowana dziewczyna, nie potrafiąca
spojrzeć dalej niż czubek własnego nosa.
Dlaczego nie poszłaś na próbę? Mogłaś się
przecież postarać, żeby cię wyrzucono. Te-
raz będziesz musiała przez pół godziny
przepisywać w klasie jakieś bezsensowne
słowa, jutro będą cię szukali i pewnie zmu-
szą, żebyś się przebrała za pasterza, anioła
albo jeszcze kogoś innego. Dlaczego, do
diabła, nie poszłaś tam i nie odstałaś swo-
jego, jak robimy my wszyscy, rok po roku?
Tak byłoby o wiele łatwiej.
Penny nigdy dotąd nie widziała oczu
Lassie. Jej spojrzenie było czujne, wyraża-
jące ciekawość i strach.
– Chyba tak – przyznała dziewczyna.
– Na pewno tak. Ale dajmy temu spo-
kój; dzisiaj ja jestem rebeliantką, młodą
kobietą buntującą się przeciwko systemo-
157
wi.
– Co? – zaniepokoiła się Lassie.
– Dość tego. Nie jestem lepsza od cie-
bie. Odprowadzę cię.
Kiedy Penny wróciła do pokoju nauczy-
cielskiego po swoje książki, zwróciła uwa-
gę na pannę Hali, spoglądającą przez okno
na wilgotne gałęzie.
– Przepraszam za swój brak opanowania
– powiedziała Penny.
– Nic nie słyszałam. Co się stało?
– Krzyczałam na Lassie Clark – przy-
znała się Penny.
– Zastanawiam się, po co jej rodzicom
było dziecko, skoro mieli ochotę tylko na
psa – powiedziała niespodziewanie panna
Hali.
– Może sama sobie wymyśliła imię?
– Nie, zawsze tak na nią mówili; w każ-
dym razie na pewno od dziewięciu lat. Pa-
miętam, że kiedy była w pierwszej klasie,
158
pomyślałam sobie, że ma dziwaczne imię.
Penny słuchała zdumiona. Panna Hali
nie miała zwyczaju pamiętać o dzieciach i
ich sprawach.
– Strasznie kłopotliwe dziecko – powie-
działa ponurym głosem Penny. – Jej imię
to najmniejszy problem.
– Zbliża się Boże Narodzenie – odezwa-
ła się znów panna Hali. – Wszyscy są
przygnębieni. Gdybym mogła, zakazała-
bym obchodzenia Bożego Narodzenia.
Penny, która myślała tak samo, czuła
jednak, że nie powinna się z tym zgodzić.
– Dla kogoś takiego, jak Lassie, święta
są chyba przyjemnością – powiedziała.
– Dla kogoś takiego, jak Lassie, nie ma
w nich nic przyjemnego – sprzeciwiła się
panna Hali.
– Rzeczywiście, jej nic się nie podoba.
Ani wiosna, ani lato, ani jesień, ani zima.
– Boże Narodzenie jest wyjątkowe. Ro-
159
dzi w nas nadzieję, której często nie speł-
nia.
– Mówi pani jak Scrooge – słysząc w
swoim głosie nutkę nagany, Penny
uśmiechnęła się pod nosem.
– Ależ nie, naprawdę tak jest. W Wigilię
wszyscy, i dzieci, i dorośli, są podnieceni i
szczęśliwi.
– Jakie to smutne.
– A pani? Jest pani bardzo pogodną oso-
bą. Zawsze umiała pani dostrzec coś pozy-
tywnego w każdej sytuacji, nawet najgor-
szej. Mimo to sądzę, że pani zgadza się ze
mną. Przed Bożym Narodzeniem, czekając
na jego nadejście, nawet pani jest szczę-
śliwsza niż będzie potem, wspominając je.
Penny nigdy dotąd nie rozmawiała tak z
niedostępną panną Hali. Widocznie Boże
Narodzenie, nawet jeśli nie wydobywa z
człowieka tego, co w nim najlepsze, to
przynajmniej odkrywa coś nowego.
160
– Może zabrzmi śmiesznie to, co po-
wiem, ale ja będę szczęśliwsza po Bożym
Narodzeniu, bo nie będę już musiała sie-
dzieć samotnie, z niecierpliwością oczeku-
jąc końca świąt. Rozumiem jednak, co
pani ma na myśli.
Panna Hali miała w oczach łzy. Penny,
przez te wszystkie lata zawsze trzymająca
fason, zjeżyła się na samą myśl o współ-
czuciu.
– Nie, nie chcę, żeby się pani nade mną
użalała – powiedziała szybko.
– Nie zamierzam użalać się nad panią,
Penny. Przytłaczają mnie własne zmar-
twienia, nie mam siły współczuć innym.
Starsza pani sprawiała wrażenie tak nie-
szczęśliwej, że Penny, która już trzymała
rękę na klamce i chciała wyjść, bowiem
miała przypilnować dziewczęta zatrzyma-
ne w szkole po lekcjach, stanęła bez ruchu.
– Czy mogłabym coś zrobić...? – zawa-
161
hała się. Panna Hali zawsze była oschła i
zgryźliwa. Nawet teraz, chociaż przyznała,
że czuje się nieszczęśliwa, z pewnością od-
rzuci nawet najserdeczniejszy gest.
Ale panna Hali wyglądała inaczej niż
zwykle. Wahała się jeszcze, najwyraźniej
jednak miała ochotę coś powiedzieć, zwie-
rzyć się.
– Nie... Dziękuję... To miło, że pani spy-
tała, ale nikt nie jest w stanie mi pomóc.
– Zawsze można jakoś pomóc – stwier-
dziła Penny z fałszywym optymizmem,
jakby mówiła do dziecka.
– W takim razie, dlaczego nie zrobi pani
czegoś ze swoim Bożym Narodzeniem?
Dlaczego będzie pani siedziała cały dzień,
czekając, aż dobiegnie końca?
W słowach starej nauczycielki słychać
było troskę; nie zamierzała być złośliwa
ani nie chciała obrazić Penny.
– Może dlatego, że pewnych rzeczy nie
162
chcę zmieniać i muszę się pogodzić z kon-
sekwencjami wyborów, których dokona-
łam.
– To brzmi rozsądnie. Jeśli pani wie, że
można by temu zaradzić, dokonując inne-
go wyboru, rzeczywiście miała pani rację
mówiąc, że zawsze można jakoś pomóc. –
Panna Hali pokiwała głową, jakby była za-
dowolona, że udało jej się obrócić sprawę
w żart.
– W pani przypadku jest inaczej? – Pen-
ny czuła, że zachowuje się zuchwale i
wkracza na niebezpieczny grunt.
– W moim przypadku nie chodzi o kon-
kretną decyzję. Chodzi o coś, co powin-
nam zrobić wiele lat temu, albo raczej o to,
czego nie powinnam zrobić. Ale dajmy
spokój moim sprawom. To biedne, ponure
dziecko, Lassie, chyba też nie ma wielkie-
go wyboru.
– Mogłaby być troszkę bardziej sympa-
163
tyczna – zasugerowała Penny.
– Pewnie tak, ale to nie zmieniłoby Bo-
żego Narodzenia. Czy będzie sympatycz-
na, czy nie, fakty pozostaną takie same.
– Skąd pani wie?
Panna Hali nigdy nie rozmawiała o dzie-
ciach, jakby nie wiedziała, że mają jakieś
życie poza szkołą.
– Stąd, co i wszyscy, słyszałam różne
plotki. Jej rodzice się rozchodzą. Matka
jest w ciąży z nowym facetem, a ojciec
przeprowadził się do mieszkania swojej
przyjaciółki. Żadne z nich nie ma ochoty
oglądać w okresie świątecznym wielkiej,
ponurej twarzy dziecka, któremu dali na
imię Lassie.
– I co z nią będzie?
– A co ma być? Spędzi trochę czasu z
jednym rodzicem, trochę z drugim, wszę-
dzie domagając się uwagi, rodząc poczucie
winy i wywołując niechęć. Tak to już jest.
164
Nawet gdyby była przeuroczą dziewczyn-
ką, nie mogłaby dostać tego, czego pragnie
najbardziej na świecie, czyli rodziny. Ta-
kiej, jaką miała kiedyś, trwałej i bezpiecz-
nej.
W tonie głosu panny Hali można było
wyczuć współczucie i zrozumienie. Penny
kolejny raz odważyła się mówić o spra-
wach osobistych...
– Już pani wspomniałam, że Boże Naro-
dzenie spędzę samotnie. Gdybym mogła
się z panią spotkać... albo...
Nie mogła zaprosić jej do siebie ze
względu na Jacka, który może przyjść – je-
śli wykradnie rodzinie pół godziny dla
Penny. Byłby wściekły, gdyby zastał starą
nauczycielkę. Jednak mogłaby odwiedzić
starszą panią w jej wielkim domu z tara-
sem po powrocie Jacka na to, co Penny na-
zywała w myślach łonem rodziny, a co dla
niego nie miało większego znaczenia i
165
było czymś, co musi tolerować ze względu
na dzieci, do czasu, aż te podrosną i będą
w stanie go zrozumieć.
– Pani jest bardzo miła, ale, niestety, to
niemożliwe.
– Już pani mówiła, że jestem miła; pro-
szę mi jednak powiedzieć, dlaczego nie
mogę pani odwiedzić? – spytała zdenerwo-
wana Penny.
– Ponieważ mnie pani nie zastanie. Dom
nie jest mój. Musi zostać sprzedany.
– Nie wierzę. Gdzie pani teraz mieszka?
– W zajeździe.
– Żartuje pani ze mnie?
– Gdybym żartowała, nie byłby to udany
dowcip.
– Więc dlaczego? Słyszałam, że zawsze
pani tam mieszkała. Dom należał do pani
ojca, a przedtem do dziadka. Dlaczego go
pani sprzedała?
– Żeby spłacić długi. Jestem nieuleczal-
166
ną hazardzistką. Wolałabym powiedzieć,
że byłam hazardzistką, ale my, podobnie
jak alkoholicy, zawsze mówimy w czasie
teraźniejszym.
– Przecież nie można mieszkać w zajeź-
dzie do... do końca życia.
– Nie zamierzam tam pozostawać. Kie-
dy sprzedaż domu będzie sfinalizowana,
zostanie mi dość pieniędzy na jakieś
mieszkanko.
– Straszne. Nie miałam pojęcia.
– Nikt nie miał pojęcia, z wyjątkiem lu-
dzi z mojej grupy... Mam na myśli grupę
wsparcia. No i ludzi, którym jestem winna
pieniądze. Oni doskonale wiedzieli. Gdyby
powiadomiono o tym szkołę, zdaję sobie
sprawę z konsekwencji. Obawiam się, że
dyrektorka nie okazałaby bożonarodzenio-
wej dobroci i wyrozumiałości, dlatego wo-
lałabym, żeby ta sprawa pozostała tajemni-
cą.
167
– Oczywiście, rozumiem – zapewniła ją
Penny.
– Zawsze mogę się tłumaczyć, że sprze-
dałam dom, obrazy i śliczne meble, ponie-
waż było tego za dużo jak na mnie jedną i
nie mogłam sobie poradzić z utrzymaniem
wszystkiego w należytym porządku.
– Konie czy karty?
Panna Hali uśmiechnęła się.
– Dlaczego pani pyta?
– Bo to wszystko brzmi nieprawdopo-
dobnie. I raczej wolałabym rozmawiać o
konkretach niż użalać się nad pani sytu-
acją.
Pannę Hali zadowoliła odpowiedź.
Znów się uśmiechnęła.
– Cała ta historia będzie jeszcze bardziej
nieprawdopodobna, kiedy pani powiem, że
chodzi o chemin de fer.
– W klubie?
– Tak, w eleganckim klubie, godzinę
168
drogi stąd pociągiem. Tam, gdzie nikt nie
zna mojego nazwiska. Teraz pani wie
wszystko.
Penny musiała już wyjść. Nie mogła
dłużej prowadzić rozmowy – wzywały ją
obowiązki.
W korytarzu, przy biurku, siedziała z
ponurą miną Lassie. Była sama.
– Idź do domu – powiedziała Penny.
– Nie mogę, muszę skończyć. Sama pani
mówiła, że zrobiłam głupio nie idąc na
próbę. Nie chcę później robić tego drugi
raz.
– Masz rację. Myślałam, że może spie-
szy ci się do domu.
– Po co miałabym się spieszyć? Dom
jest pusty – odparła Lassie.
– Tak jak u mnie – pokiwała głową Pen-
ny.
– Ale pani jest sama z wyboru i jest pani
dorosła.
169
– Nie, nie wybierałam samotności i wca-
le nie jestem dorosła.
– Przepraszam – Lassie uśmiechnęła się
nieśmiało.
– W takim razie pracuj dalej, a ja coś
wymyślę.
Penny usiadła w dużej sali, służącej do
odbywania kar. Widziała stąd Lassie, pra-
cującą nad wypracowaniem na temat
„Zmiany w najbliższym sąsiedztwie”, któ-
rego i tak nikt nie przeczyta, ponieważ za-
dano je tylko za karę.
Penny myślała o swojej matce, o ojczy-
mie i o tym, że jest już za późno, żeby po-
jechać do nich na święta, gdyby nawet
chciała, a nie chciała. Byliby zaskoczeni
jej przybyciem, w niej zaś obudziłyby się
wspomnienia domu za życia taty, kiedy
była małą dziewczynką i nie znała jeszcze
poważnych problemów.
Było też za późno, żeby wybrać się na
170
wycieczkę do kraju, gdzie nie obchodzi się
świąt Bożego Narodzenia, gdzie o tej po-
rze roku można się pluskać w basenach,
wypoczywać pod palmami i w palących
promieniach słońca pogryzać kanapki.
Jednak jest jeszcze dość czasu, żeby ura-
tować święta, nie dać się osaczyć pustce i
samotności. Jeśli zdecyduje się otworzyć
w swoim sercu okna, które Jack pozamy-
kał. Które sama pozamykała, ślepo zako-
chana, chociaż jej uczucie nie było miło-
ścią; raczej zauroczeniem i lękiem przed
utraceniem mężczyzny.
Myślała o tym całkiem spokojnie, anali-
zując sytuację. Doszła do wniosku, że
wszystkie będą zadowolone. Ale są pewne
problemy. I trzeba się z nimi jakoś uporać.
Nie mogą pogrążyć się w smutku i żalu.
To nie spotkanie skazańców, którym dano
ostatnią szansę. Jeśli miałyby razem spę-
dzić święta, ona nie ma zamiaru być roz-
171
jemcą między gburowatą, wyniosłą panną
Hali a ponurą, pełną żalu Lassie. Penny za-
czerpnęła tchu i spojrzała na dziecko, sie-
dzące przy biurku. Czy tylko jej się wyda-
je, czy Lassie rzeczywiście odgarnęła wło-
sy z twarzy i zaczesała je za uszy? Twarz
dziewczynki wyrażała jakąś otwartość,
może nawet zainteresowanie.
– Lassie! – powiedziała Penny.
– Już się pani zastanowiła? – spytała
Lassie.
– Tak; chcę ci coś zaproponować. Od
twojej odpowiedzi bardzo wiele zależy,
więc słuchaj mnie uważnie.
– Dobrze – zgodziła się Lassie. Słuchała
w milczeniu.
– Ma pani duże, ładne mieszkanie? –
spytała na koniec.
– Nie, nie jest ładne. Niezbyt zadbane,
ponieważ zakładałam, że szybko je opusz-
czę. Ale jakoś się pomieścimy. Panna Hali
172
prześpi się na sofie w oddzielnym pokoju,
a ty możesz przynieść śpiwór i radio, jeśli
będziesz słuchała po cichu. Ja zostanę w
swoim pokoju.
– Do Bożego Narodzenia jest jeszcze
dziesięć dni – powiedziała Lassie.
– Rzeczywiście. I co z tego?
Penny nie wiedziała, czy się cieszyć, czy
niepokoić rzeczowymi pytaniami dziecka.
Przecież nie co dzień dostaje się propozy-
cję spędzenia Bożego Narodzenia z dwie-
ma nauczycielkami.
– Pomyślałam, że zdążyłybyśmy je po-
malować, ustroić choinkę, wypróbować ja-
kieś przepisy. Podejrzewam, że żadna z
nas nie ma w tym wielkiej wprawy.
– Chyba nie – zgodziła się Penny, nie
umiejąc ukryć uśmiechu.
– Czy ona będzie miała pieniądze? –
spytała Lassie, pokazując głową w stronę
pokoju nauczycielskiego.
173
– Raczej nie, ale wystarczy to, co ja
mam. Nie będzie nas jednak stać na luksu-
sy.
– Ja pewnie dostanę pieniądze. Dołożę
je do wspólnej kasy. Moi będą bardzo za-
dowoleni, że się mnie pozbyli.
– Nie możesz u mnie zostać. Zapraszam
cię tylko na święta.
– To dobrze, bo właśnie w tym czasie
będziemy sobie potrzebne – odparła Las-
sie.
– Pójdę powiedzieć pannie Hali. Na
pewno się zgodzi.
– Musiałaby zwariować, żeby odmówić
– powiedziała z powagą Lassie.
Panna Hall wysłuchała Penny, nie oka-
zując żadnych emocji. Penny zaczęła się
poważnie obawiać, że na świecie jest zbyt
wiele osób lekko traktujących życie.
– Tak – powiedziała w końcu panna
Hali – to byłoby bardzo miłe. Cieszę się,
174
że powiedziała jej pani o moich kłopotach,
skoro ja powiedziałam pani o niej. My je-
steśmy w porządku. Tylko pani stanowi
problem.
– Nie rozumiem, dlaczego – wykrztusiła
Penny.
Była tak oburzona, że słowa z trudem
przechodziły jej przez gardło. Czy po to
zaprosiła do swojego domu na Boże Naro-
dzenie dwie nieudacznice, aby usłyszeć, że
właśnie ona stanowi problem?
– Założę się, że chodzi o mężczyznę; o
żonatego mężczyznę – powiedziała panna
Hali. W tonie jej głosu nie wyczuła potę-
pienia. – Nie miała pani czasu porozma-
wiać z nim o zmianie planów na Boże Na-
rodzenie. Nie boi się pani, że szybko poża-
łuje, iż nas zaprosiła? Że on się pogniewa?
Że coś będzie nie tak?
Panna Hali mówiła to takim tonem, jak-
by prosiła o jeszcze jeden herbatnik do po-
175
rannej kawy.
– Nie, nie boję się – odparła Penny.
– Nie powinna pani tego powtarzać w
następnych latach, kochanie – powiedziała
z troską panna Hali. – Jest pani dobrą, peł-
ną ciepła dziewczyną. Zbyt łatwo byłoby
pani zajmować się takimi kulejącymi ka-
czątkami, jak my, zamiast wziąć sobie ko-
goś normalnego, kogo mogłaby pani ko-
chać i być kochaną w zamian.
Mimo że rada została wypowiedziana
bardzo ciepłym tonem, Penny wiedziała,
że powinna odpowiedzieć szorstko.
– Miło słyszeć – uśmiechnęła się. –
Oczywiście, ma pani rację. Zrobię to tylko
jeden raz, traktując jako coś wyjątkowego.
Po tym Bożym Narodzeniu będziemy ule-
czone, zdolne do podjęcia stojących przed
nami wyzwań.
W przyszłym tygodniu Penny z pewno-
ścią napisze do Maggie, ale nie będzie
176
miała nic do powiedzenia Jackowi. On zro-
zumie, że to nie jest z jej strony gest po-
zbawiony głębszego znaczenia ani próba
zwrócenia na siebie uwagi. To znak, że
Penny rzeczywiście dochodzi do zdrowia.
177
Sto miligramów
Nawet gdyby zostali u matki Helen do
Wielkanocy, ona i tak skarżyłaby się, że
zbyt wcześnie po Bożym Narodzeniu zo-
stawiają ją samą. Dlatego postanowili, że
w tym roku nie poddadzą się. Przyjadą w
niedzielę wieczorem, a wyjadą w czwar-
tek. Cztery noce pod rodzicielskim dachem
i prawie cztery dni. W tym roku – a miały
to być dziesiąte święta Bożego Narodzenia
obchodzone w domu mamy – postanowili
uniknąć błędów popełnianych w latach po-
przednich. Przemyśleli wszystko zawcza-
su.
Będzie zimno. W domu mamy można
odmrozić sobie nos. Dlatego dadzą jej pie-
cyk gazowy z wymiennymi wkładami. Nie
178
będzie się mogła skarżyć, że ogrzewanie
pożera strasznie dużo prądu. Wkłady też
dadzą jej w prezencie. Zabiorą ciepłe ubra-
nia i dwa termofory. Nie będą, drżąc z
zimna, przekonywali jej do założenia cen-
tralnego ogrzewania.
Kolejnym problemem będzie picie. Ra-
zem z bagażem przemycą do swojego po-
koju kilka butelek. Potrzebują więcej alko-
holu niż znajdą w kredensie mamy; w tym
roku będą się raczyć po kryjomu. Mama
dostrzega objawy takie jak popękane żyłki,
drżące ręce i oznaki uszkodzenia wątroby
nawet tam, gdzie ich nie ma. Zostają jesz-
cze mamine rady. Będą ich wysłuchiwali
bez słowa protestu. Nie dadzą się złapać w
pułapkę i nie zaangażują się w sprzeczkę
nie do wygrania. Będą sobie powtarzali
każdego ranka, kiedy tylko obudzą się w
lodowatym pokoju, z sinymi z zimna nosa-
mi: mama nie jest wprawdzie bardzo stara,
179
ale zawsze myślała jak staruszka; ona się
nie zmieni, więc my musimy postępować
inaczej, żeby nie mogła sprawiać nam tyle
bólu. Jedno drugiemu będzie o tym przy-
pominać. Może więc nie będzie źle.
Rzeczywiście, dziesiąte Boże Narodze-
nie okazało się lepsze od innych. W domu
było cieplej. Kilka razy udało im się zapro-
sić sąsiadów na sherry i ciasteczka. To
ograniczyło czas, który matka Helen mo-
gła poświęcić na smętne kiwanie głową i
mówienie, że aż strach pomyśleć, dokąd
ten świat zmierza i że wszystkie wartości
się zmieniają, bynajmniej nie na lepsze.
Był czwartek rano. Dzień ich wyjazdu.
Postanowili zaprosić mamę na obiad do re-
stauracji. Wcześniej spakują bagaże i znio-
są je do samochodu. Zjedzą w hotelu, po-
tem odwiozą mamę do domu i uciekną do
siebie, mając poczucie winy, ale zadowole-
ni, że w tym roku udało im się zachować
180
spokój.
Helen pochyliła się nad mężem i pocało-
wała go. Nick chciał ją przytulić, ale szyb-
ko wyskoczyła z łóżka. Nie można tego ro-
bić u mamy. Z jakiegoś powodu wydaje
się niewłaściwe. Zresztą, mama w każdej
chwili może stanąć w drzwiach. W domu
będą mieli na to dużo czasu.
– Zaparzę kawę – powiedziała Helen.
– Dziękuję – mruknął Nick. W kuchni
była mama.
– Myślałam, że on wstanie pierwszy i
zrobi ci herbatę.
Twarz mamy wyrażała niezadowolenie.
Helen przypomniała sobie, że nie powinna
przyjmować postawy obronnej i że w jej
głosie nie może być słychać buntowniczej
nuty.
– Na zmianę przygotowujemy śniadania
– wyjaśniła.
– A co on ma innego do roboty? Każdy
181
mężczyzna na jego miejscu byłby szczęśli-
wy, mogąc zaparzyć ci herbatę i podać do
łóżka; mało tego, czułby się zaszczycony,
że może to dla ciebie zrobić.
– Skoro już wstałam, możesz wrócić do
łóżka, przyniosę ci herbatę.
– Nie, ubrałam się i nie muszę się kłaść
z powrotem. Życie wraca do normy, skoro
dzisiaj wyjeżdżacie. Myślałam, że zosta-
niecie przynajmniej do Nowego Roku.
Panna O’Connor mówiła, że jest zdziwio-
na...
– Zauważyłam, że łatwo ją zdziwić –
przerwała matce Helen, hałasując filiżan-
kami i spodeczkami. Nagle przypomniała
sobie. Zostało tylko pięć godzin.
„Bądź miła i spokojna – myślała. – Jeśli
dojdzie do awantury, możemy tylko na
tym ucierpieć”.
– Przyjemnie spędziła święta? Mówię o
pannie O’Connor.
182
– Nie wiem. Była u siostry. Nie ma innej
rodziny. Woda w czajniku nie chciała się
zagotować.
– W domu też całymi dniami wyleguje
się w łóżku? Czy on się w ogóle ubiera?
„Spokojnie, Helen. Powoli. Uśmiechnij
się”.
– Zwykle wstajemy razem. Jednego dnia
ja przygotowuję śniadanie, drugiego on.
Potem wyprowadzamy Hitchcocka; ja
wsiadam do autobusu, a Nick kupuje gaze-
tę i wraca do domu – jej głos był ciepły i
pogodny, jakby mówiła o wymarzonym
życiu.
– Pomaga ci w gotowaniu?
– Tak. Sama przecież widziałaś, że lubi
pomagać.
– Będąc u mnie ograniczył się do rozsta-
wiania i zbierania talerzy.
Czajnik chyba musi mieć dziury w den-
ku, bo w żadnym naczyniu woda nie może
183
się gotować tak długo. Helen uśmiechnęła
się z przymusem i zaczęła ustawiać naczy-
nia na tacy.
– Potrzebujesz tac? Kiedyś ludziom wy-
starczała poranna herbata w kubeczku.
– Masz taką śliczną zastawę, używa się
jej z przyjemnością.
– On pewnie nie może się doczekać, kie-
dy położy na wszystkim łapę. Widziałam,
jak się przyglądał komodzie. Powiedział,
że jest sporo warta.
– Podejrzewam, że Nick chciał ci zrobić
przyjemność, mamo. Mówiłaś, że nic nie
masz, nawet żadnych antyków. Nick chciał
powiedzieć, że jednak masz kilka bardzo
ładnych mebli.
– Człowiek, który zrobił to, co on, nie
powinien mówić takich rzeczy. Niech się
nie spodziewa ode mnie wdzięczności.
– Szkoda – powiedziała oschłym głosem
Helen. Wiedziała, że wkracza na cienki
184
lód. Zwykle matka robiła tylko niejasne
aluzje, teraz zaczęła mówić wprost.
– Żeby tak upokorzyć i ciebie, i mnie.
Ludzie wytykają nas palcami. Możesz być
pewna, że wszyscy o tym wiedzą. Tylko
dlatego, że zawsze byłam sama i samotnie
musiałam dźwigać ciężary, dzisiaj też po-
trafię to robić.
– Nie sądzę, żeby ciebie upokarzało, iż
Nick okazał się niepotrzebny. Nie tylko
jego zwolnili z pracy. Najgorzej czuje się z
tego powodu właśnie on. Na szczęście
wkrótce się czegoś spodziewamy. Dobrze
też, że nie mamy piątki dzieci, jak niektó-
rzy z jego kolegów.
– No właśnie, kolejna sprawa. Jesteście
małżeństwem od dziesięciu lat, a nie macie
dzieci, tylko psa o dziwacznym imieniu
Hitchcock. Kto to widział, żeby tak na-
zwać zwierzę?
– Podoba nam się jego imię. Kochamy
185
naszego psa, ale nie zwalamy ci się na gło-
wę razem z nim. Zostawiliśmy go w schro-
nisku, gdzie wyczekuje na nas z niecierpli-
wością.
Źle! Źle. Nie powinna tak mówić. Jej
słowa świadczą, że już chce wrócić do sie-
bie. Teraz nie da się ich cofnąć. Czy to
czajnik bulgoce? Czyżby woda miała się
zaraz zagotować?
– Nie wyobrażam sobie, jak ty to zno-
sisz? U mnie miałaś wszystko. Nie rozu-
miem, jak sobie teraz radzisz, żeby nie
upaść na duchu?
– Gdybym tylko mogła znaleźć Nickowi
dobrą pracę, czułabym się szczęśliwa. –
Uśmiech Helen był wymuszony i sztuczny.
Miała nadzieję, że matka nie będzie chcia-
ła drążyć poruszonego tematu.
– Chodziło mi nie tylko o pracę. Rów-
nież o tę drugą sprawę. Teraz, skoro to zo-
stało głośno powiedziane, nie można było
186
dłużej udawać, że nic się nie stało.
– Tak? – spytała Helen grzecznie, z za-
interesowaniem, ale nie zdradzając się ze
swoimi uczuciami.
– Nie zbywaj mnie jakimś „tak”, Helen.
Dobrze wiesz, co mam na myśli. Chodzi o
kobietę Nicka.
– Och, to już dawno skończone.
Znowu udało się jej nie zdradzić z tym,
że w piersi zaczęła rosnąć dziwna, dławią-
ca kula.
– Jak to „skończone”? To nie Boże Na-
rodzenie, które było, a teraz się skończyło.
To nie takie proste.
– Ależ tak, mamo, to jest takie proste.
– Jak możesz pozwolić, żeby taka spra-
wa uszła mu na sucho? Jak możesz z nim
wytrzymać po tym... Po tym wszystkim?
– Jesteśmy z Nickiem szczęśliwi, kocha-
my się, a tamto po prostu było. Szkoda, że
ludzie się dowiedzieli. – Woda wreszcie
187
zawrzała. Helen wyparzyła imbryk.
– Ależ ty zachowujesz się tak, jakby nic
się nie stało.
– A co mi pozostało, mamo? Sama po-
wiedz! Co byś chciała, żebym zrobiła? Je-
stem ciekawa, czego byś się po mnie spo-
dziewała?
– Spodziewałabym się, że takie rzeczy
nie będą miały miejsca.
– Ja też; podobnie jak Nick i Virginia.
Ale to już się stało.
– Tak miała na imię? Virginia?
– Tak.
– Proszę, proszę. Virginia.
– Powiedz mi, mamo! Chciałabym wie-
dzieć, czego się po mnie spodziewałaś. Że
go zostawię? Każę go aresztować? Zażą-
dam rozwodu? No, czego?
– Nie podnoś na mnie głosu. Jestem
twoją matką i chcę dla ciebie wszystkiego,
co najlepsze.
188
– Jeśli tak, to przestań mnie dręczyć –
powiedziała Helen. Oczy miała pełne łez.
Zabrała tacę z herbatą i poszła na górę.
– Wszystko popsułam – powiedziała
Nickowi, szlochając. – Popsułam wszystko
ostatniego dnia.
Nick przytulił jej głowę do swojego ra-
mienia i gładził po włosach, dopóki nie
przestała płakać.
– Dodaj brandy do herbaty – powiedział
– i wskakuj pod kołdrę, bo za chwilę za-
czniesz przypominać znalezisko z epoki
lodowcowej.
Helen zdawała sobie sprawę z tego, że
byłoby dużo lepiej, gdyby nikt nie wiedział
o Virginii. Sama od początku znała praw-
dę, ale nic nie mówiła. Myślała, że to nie
potrwa długo. Virginia była młoda, ładna,
głupiutka i pracowała w biurze Nicka. Ta-
kie rzeczy zdarzają się bardzo często, ale
rzadko stają się przyczyną rozpadu mał-
189
żeństwa. Pod warunkiem, że żona jest roz-
sądna i nie straci głowy. Konfrontacja by-
łaby niebezpieczna. Dlaczego człowiek tak
przyzwoity i poważany, jak Nick, miałby
wybierać między praktyczną żoną a ślicz-
ną, głupiutką Virginią? Czy nie lepiej uda-
wać, że się niczego nie widzi, i mieć na-
dzieję, że Virginia znajdzie sobie wkrótce
kogoś innego? Tak właśnie by się stało i
cała sprawa przeszłaby do historii, gdyby
nie pewien wypadek.
Było to przed Bożym Narodzeniem, dwa
lata temu. W biurze Nicka zorganizowano
przyjęcie. Taksówek zawsze jest dużo. Po
co ryzykować? Przy śniadaniu małżonko-
wie sprzeczali się o to bez złości. Wylicza-
li, ile miligramów trzeba wypić, żeby się
upić. Uzgodnili w końcu, że każde z nich
może czterokrotnie przekroczyć dozwolo-
ną ilość, ale niektórzy znoszą alkohol
znacznie gorzej, stąd wzięły się restrykcyj-
190
ne przepisy. Nick obiecał, że jeśli wypije
za dużo, zostawi samochód na parkingu i
odbierze go nazajutrz rano. Helen wiedzia-
ła, że romans z Virginią zbliża się do koń-
ca i była tego dnia szczęśliwsza niż kiedy-
kolwiek od kilku miesięcy.
Zauważyła, że ostatnio Nick wcześniej
wraca do domu i rzadziej ukradkiem ko-
rzysta z telefonu. Była zadowolona, że tak
dobrze poradziła sobie z tą przykrą sytu-
acją.
O siódmej zadzwoniła do niej Virginia.
Była pijana i płakała. Prosiła, żeby Helen
w czasie świąt okazała Nickowi wiele ser-
deczności, bo Nick jest wspaniałym, cu-
downym człowiekiem i potrzebuje pocie-
chy. Helen obiecała spełnić tę prośbę. Po-
myślała, że jedyną rzeczą gorszą od roz-
mowy telefonicznej trzeźwego człowieka z
pijanym jest rozmowa żony z kochanką.
Połączenie jednego z drugim zbijało z nóg.
191
Nieco później zadzwonił Nick i powie-
dział, iż ma nadzieję, że do Helen nie
dzwoniły jakieś dziewczyny, wygadujące
głupoty. Helen stwierdziła, że nic z tego
wszystkiego nie rozumie i prosiła męża,
żeby nie wracał do domu swoim samocho-
dem. Nick odparł, że musi odwieźć tę głu-
pią gąskę, która robi z siebie idiotkę. Odło-
żył słuchawkę, zanim Helen zdążyła go
poprosić, żeby wziął taksówkę.
Nick opowiadał jej później, że tej podró-
ży nie zapomni do końca życia. Jazda była
gorsza od samego wypadku.
Ulice stały się nieoczekiwanie wrogie.
W powietrzu wisiał niepokój. Światła sa-
mochodów wyglądały groźnie. Zza szyb
zalanych deszczem spoglądali na niego
inni kierowcy. Wkoło rozlegało się bynaj-
mniej nie świąteczne trąbienie klaksonów.
Słychać było przekleństwa.
Siedząca obok Virginia wymiotowała,
192
szlochała i kurczowo czepiała się jego ra-
mienia. Nie chciała dzwonić do Helen, ale
nagle uznała, że żona Nicka powinna wie-
dzieć. Wcześniej tego dnia Virginia powie-
działa Nickowi, że na święta Bożego Naro-
dzenia wyjeżdża z kimś innym. W samo-
chodzie jednak ogarnęły ją wątpliwości,
była smutna i koniecznie chciała usłyszeć,
że dobrze zrobiła. Nick całą uwagę kon-
centrował na prowadzeniu auta, więc nic
jej nie odpowiadał. Virginia gwałtownie
szarpnęła go za ramię i samochód zjechał
na drugą stronę jezdni, prosto pod cięża-
rówkę.
Virginia straciła dwa zęby, miała złama-
ne ramię i dwa pęknięte żebra. Nickowi na
trzy lata odebrano prawo jazdy. Firma stra-
ciła samochód, ponieważ jednak kilka mie-
sięcy później straciła również Nicka i
większość jego kolegów, samochód nie był
w końcu aż tak wielką stratą. Sprawa cią-
193
gnęła się bez końca. Firmy ubezpieczenio-
we obu stron ciągle domagały się nowych
wyjaśnień. Virginia udzieliła jednej z gazet
wywiadu. Powiedziała, że rany na twarzy
mogą zmniejszyć jej szansę na zamążpój-
ście i przyznała, że miała romans z żona-
tym mężczyzną z biura i że on zniszczył jej
życie. Zawsze znajdzie się ktoś, kto prze-
czytawszy w gazecie coś ciekawego, poka-
że innym. Tym razem także znalazła się
osoba, która wysłała artykuł przyjaciółce
mamy, pannie O’Connor, z podkreśloną
nazwą firmy i komentarzem, że dziwnym
zbiegiem okoliczności dzień wypadku i
inne, znane matce Helen, szczegóły wska-
zują na Nicka.
Przez dwa lata matce Helen udawało się
nie mówić o tym głośno, chociaż wiele
razy czyniła wyraźne aluzje. Ale dzisiaj
rano sprawa została wreszcie wyciągnięta.
Helen nie była na to przygotowana.
194
– Przepraszam – szepnęła, spuszczając
wzrok. – Byłeś wspaniały, a ja wszystko
zniszczyłam. Podczas obiadu będzie się
dąsała, nie da się tego uniknąć.
Nick grzał zmarznięte dłonie o kubek z
herbatą przyjemnie pachnącą brandy. Na
dole matka Helen głośno trzaskała
drzwiczkami szafek. Oczywiste, co chce
im dać do zrozumienia: jest zdenerwowana
i zmartwiona; kiedy wreszcie zejdą na dół,
nie zaznają spokoju.
– Żałuję, że przyjechaliśmy. Przynaj-
mniej te święta mogliśmy spędzić w domu,
we dwoje tylko z Hitchcockiem – powie-
działa Helen.
Miała wrażenie, że oczy Nicka dziwnie
lśnią, chociaż może to tylko herbata z
brandy zakręciła jej w głowie.
– Ciekawa jestem, ile miligramów jest w
tej herbacie – powiedziała, chcąc rozchmu-
rzyć męża. Nick odwrócił głowę i spojrzał
195
na Helen. Miała rację, w jego oczach lśniły
łzy.
– Pamiętasz ten talerz, który stłukłaś kil-
ka lat temu? – spytał.
Helen była zdziwiona.
– Tak. Mama miała do mnie wielki żal.
– Skleiłem go, pamiętasz? Pęsetą do
brwi przytrzymywałaś kawałki porcelany,
a ja smarowałem je klejem.
– Zrobiłeś to bardzo dobrze, w ogóle nie
było widać śladów łączenia.
Nie wiedziała, dlaczego Nick przypomi-
na o czymś, co wydarzyło się przed laty.
Czy dlatego, że wówczas matka Helen
była bardzo nieprzyjemna, a Nick załago-
dził sytuację?
– Kiedy skończyliśmy, mama chciała
natychmiast używać talerza, musieliśmy
jednak kazać odłożyć go na jakiś czas na
najwyższą półkę, żeby klej stwardniał.
Mimo że talerz wyglądał normalnie, nie
196
nadawał się do użytku. Rozpadłby się,
gdyby coś na nim położyć.
– Pamiętam. Ustawiliśmy go na specjal-
nym stojaku na porcelanę? – bardziej spy-
tała niż stwierdziła.
Dlaczego on o tym przypomina?
– Gdyby ktoś wszedł do pokoju, pomy-
ślałby, że talerz jest dobry. Nie miałby po-
wodu uważać inaczej. Ale to nieprawda.
Klej musiał stwardnieć. W końcu można
było używać talerza, ale przez długi czas
był właściwie tylko atrapą naczynia.
– I co z tego?
– Tak samo jest z nami. Udajemy przed
twoją matką, że jesteśmy prawdziwymi ta-
lerzami. Nie chcemy, żeby widziała pęk-
nięcia i ślady kleju. W jej obecności zacho-
wujemy się nienaturalnie. Sami jeszcze nie
mamy pewności, czy to, co pokazujemy na
zewnątrz, jest prawdziwe, czy nie – powie-
dział Nick bardzo poważnym głosem.
197
– Wydaje mi się, że nic lepszego nie
mogliśmy zrobić. Owszem, moglibyśmy
wybrać nie kończące się dyskusje, analizy,
roztrząsanie tego, co było i dlaczego, ale...
czy ja wiem? Czy to byłoby lepsze?
– Na pewno bardziej szczere. Może mia-
łaś ochotę wyrzucić mnie z domu, ale prze-
cież nie mogłaś, bo przez cały czas musie-
liśmy udawać przed twoją matką dobre,
kochające się małżeństwo.
– Uważam, że nasze małżeństwo w za-
sadzie jest bardzo udane. Jesteś innego
zdania?
– Mówisz to szczerze, czy ze względu
na swoją matkę? – spytał Nick.
– Mówię szczerze. Masz w tej sprawie
inne zdanie?
– Ja też uważam nasze małżeństwo za
udane, ale nie mnie o tym sądzić. Ja jestem
czarnym charakterem, niewiernym mężem
bez pracy, nieodpowiedzialnym, który pro-
198
wadził samochód po pijanemu.
– Nie bądź śmieszny. Było, minęło...
Stale ci to powtarzam.
– Udajesz z przyzwyczajenia. Jesteś
zbyt tolerancyjna...
– Posłuchaj! – powiedziała gniewnie
Helen. – Kiedy moja matka napada na cie-
bie, chciałabym cię bronić jak lwica. Kiedy
mówi o tobie źle, robi mi się ciemno w
oczach. Być może jej złośliwości wyszły
nam na dobre, bo próbując rozbić nasze
małżeństwo, zbliżyła nas do siebie.
– Myślisz, że to prawdziwy, mocny
klej? A może raczej wolimy udawać, że
wszystko jest w porządku?
– Dobrze byłoby sprawdzić, ale nie
wiem, jak. Z talerzem jest łatwiej. Można
zejść na dół, uderzyć nim o stół, a kiedy
się rozleci, stwierdzić, że był źle sklejony.
Nick rozchmurzył się.
– Wygląda na to, że wiele twojej mamie
199
zawdzięczamy. Dzięki niej nie podjęliśmy
żadnej decyzji, zanim klej nie stwardniał.
Bo teraz chyba już jest twardy? Zgodzisz
się ze mną, Helen?
Na dole coś huknęło raz, potem drugi,
na wypadek, gdyby pierwsze uderzenie
przeszło nie zauważone. Helen i Nick
wstali i zdjęli pościel z łóżka, na którym
nie będą dzisiaj musieli spać. Dla złośliwej
satysfakcji zaczęli przesuwać meble. Zro-
zumieli, że nie warto przyglądać się rysom
ani wypróbowywać siły spoiwa, żeby się
przekonać, czy puści. Może kto inny
chciałby rozprawiać o tym do upadłego,
ale oni byli już pewni, że to, co pokazali
uciążliwej kobiecie hałasującej na dole,
jest prawdziwe. W dodatku za cztery go-
dziny będą mogli przestać uśmiechać się z
przymusem. Zresztą, czy tylko oni jedni w
Boże Narodzenie zasłaniali swe prawdziwe
twarze maskami?
200
201
Bożonarodzeniowy okoń
Poznała go na targu rybnym w wigilię
Bożego Narodzenia. Mimo wczesnej pory
panował już spory tłok. Ich dłonie zetknęły
się, kiedy wskazali na tego samego mor-
skiego okonia.
– Ten – powiedzieli jednocześnie.
Wszyscy się zaśmiali: Janet – nauczy-
cielka, Liam – bankowiec i Hano – młod-
szy syn sprzedawcy ryb.
– Oddaję go pani – powiedział szar-
mancko Liam.
– Ależ nie, pan był pierwszy – zaprote-
stowała Janet. Hano powiedział:
– Ryba ma wielu braci i wiele sióstr,
wystarczy i dla pani, i dla pana.
– Nie jest mi przyjemnie myśleć o jej
202
braciach i siostrach – zmartwiła się Janet.
– Rozumiem panią, ale to hipokryzja –
Liam zmarszczył twarz w uśmiechu.
– Kto to powiedział, że nie potrafi zjeść
niczego, co ma twarz?
Janet w zamyśleniu popatrzyła na ryby.
Każda miała wyraźną twarz, a niektóre
miały nawet określony wyraz twarzy.
– Chciałaby pani, żebyśmy jedli w świę-
ta chleb z serem? – zaniepokoił się Liam.
Janet westchnęła.
– Nie, i w tym problem. Człowiek widzi
wszystkie wady jakiegoś zachowania, ale i
tak je powtarza.
– Ja jestem inny, stosuję strusi sposób:
udaję, że ryby nie mają braci ani sióstr.
Rzucam na grill i zjadam.
– Najpierw pewnie je pan obgotowuje
albo piecze w folii. Ta jest za duża, żeby ją
upiec na grillu.
Janet potraktowała jego wypowiedź do-
203
słownie.
– Zapraszam panią na kawę – powie-
dział nieoczekiwanie Liam.
Hano zapakował ryby. Janet zapłaciła
gotówką, Liam złotą kartą kredytową. Po-
tem wziął ją pod rękę i poszli razem do lo-
kalu, gdzie ludzie popijali kawę z maleń-
kich filiżanek i pogryzali pyszny, włoski
chlebek.
Hano pomachał im ręką na pożegnanie.
Chciałby pójść z nimi, porozmawiać i po-
śmiać się. Musiał jednak zostać przy stra-
ganie, bacznie obserwowany przez ojca,
wujów i dwóch starszych braci. Wigilia
świąt Bożego Narodzenia to jeden z naj-
bardziej ruchliwych dni w roku. Trzeba
pracować, obsługiwać klientów, a nie ma-
rzyć.
Ostatnio coraz więcej ludzi kupuje na
święta ryby. Wizyta na targu w Pyremont
powoli staje się tradycją i jest dla klientów
204
równie przyjemna jak spożywanie ryby.
Na przykład ta para. Mężczyzna jest boga-
ty. Ma na sobie marynarkę, na którą Hano
musiałby pracować pięć lat. Miał też złoty
zegarek. Nawet nie spojrzał na kwit, który
właśnie podpisał. Z pewnością nie musiał
przychodzić tu po rybę, mógł kogoś przy-
słać. Może jest samotny, a może pokłócił
się z żoną? Możliwe też, że jest jeszcze ka-
walerem albo już rozwodnikiem. Ma pew-
nie trzydzieści trzy... najwyżej trzydzieści
pięć lat.
Janet w drodze do kawiarni zadawała
sobie te same pytania.
Kiedy usiedli przy stoliku i przyniesiono
im espresso i ciepłe foccacio, przestało ją
jednak interesować, czy nowy znajomy
jest samotny, czy żonaty; czy w domu cze-
ka na niego dwadzieścia osób, czy nikt.
Rozmawiało się z nim bardzo przyjemnie.
Siedząc na wysokich stołkach, wymieniali
205
informacje o bożonarodzeniowych zwy-
czajach w innych krajach. Liam kilkakrot-
nie spędził dzień Bożego Narodzenia w
Nowym Jorku, gdzie o tej porze roku za-
wsze pada deszcz. Wspominał, jak po wyj-
ściu z biura wmieszał się w tłum kupują-
cych w ostatniej chwili prezenty. W skle-
pach tłoczyły się tysiące ludzi. Nie to, co
tutaj, w Sydney, gdzie z okazji świąt za-
mykają wszystko na kilka tygodni.
– Dla nas jest to czas letnich wakacji –
powiedziała Janet z lekkim poczuciem
winy.
Zawsze czuła się winna z powodu dłu-
gich wakacji, będących przywilejem na-
uczycieli. Znajomi twierdzą, że całe jej ży-
cie jest jak długie wakacje. Nie mają jed-
nak pojęcia, jak to jest spędzać całe dni w
hałasie, obcować z niespokojną młodzieżą
i musieć występować publicznie od pierw-
szego dzwonka do ostatniego. Mimo
206
wszystko nigdy nie brała pod uwagę inne-
go zawodu – powiedziała Liamowi. Potem
opowiedziała mu o Bożym Narodzeniu,
które spędziła we Francji mając nadzieję,
że wyszlifuje swój francuski, w rzeczywi-
stości jednak tylko rozbudziła w sobie za-
interesowanie winami.
Zaczęli rozmawiać o swoich ulubionych
winach. Między straganami kręcili się lu-
dzie, z półek kapały krople wody i spływa-
ły po jeszcze nie rozpuszczonych kawał-
kach lodu. Liam i Janet rozmawiali z pod-
nieceniem charakterystycznym dla ludzi,
którzy dopiero zaczynają się poznawać i
boją się postawić pytania, które mogłoby
wszystko zniszczyć, jeszcze zanim coś się
zaczęło. Każde z nich kupiło rybę wystar-
czającą dla całej rodziny. Żadne z nich nie
nosiło obrączki, co jednak nic nie znaczy-
ło. Oboje zauważyli, że to drugie nie spie-
szy się do domu, co znów nie musiało ni-
207
czego oznaczać. Kiedy dopili trzecią kawę,
nie było już pretekstu, by ciągnąć to dalej.
– Obawiam się, że po czwartej kawie za-
częłyby mi drżeć ręce – powiedział Liam.
– Ja też – zgodziła się z nim Janet i po-
smutniała.
– Co się stało? – spytał.
– Chciałabym pozbyć się tych szkolnych
powiedzonek: „ja też” i „najpierw ja”. Je-
dyną wadą pracy z dziećmi jest to, że za-
czyna się mówić ich językiem.
– Masz dzieci? – spytał nieoczekiwanie i
bez ogródek.
– Ostatnio było ich dwieście jedenaścio-
ro – odparła, po czym, jakby dla złagodze-
nia uszczypliwości, dodała: – ale o czwar-
tej po południu mówię im wszystkim do
widzenia.
– Rozumiem.
Sprawiał wrażenie zadowolonego.
– A ty?
208
Miała nadzieję, że udało jej się powie-
dzieć to lekkim tonem.
– Ostatnio było ich dziewięćdziesięcio-
ro, ale tylko w banku – stwierdził. Janet
zrozumiała, że on również zostawia swoje
dzieci w pracy.
– Rozumiem.
Janet była zadowolona. Możliwe, że bę-
dzie musiała walczyć o niego z inną kobie-
tą, ale nie z uroczymi, malutkimi dzie-
ciaczkami potrzebującymi tatusia.
Minęło już wiele czasu, od kiedy usiedli
w kawiarni.
– Chciałabyś się ze mną jeszcze spo-
tkać? – spytał wprost.
– Z przyjemnością – zgodziła się, ukry-
wając za tymi słowami żarliwość i ulgę,
jaką poczuła. Czy poprosi ją o numer tele-
fonu? Czy poda swój? Na kiedy zechce się
umówić? Serce waliło jej w piersi tak moc-
no, że oddychanie sprawiało trudność.
209
– Zaproponujesz coś? – spytał, zosta-
wiając jej decyzję.
– Podejrzewam, że w tym samym miej-
scu, dniu i o tej samej porze w przyszłym
roku to trochę za długi termin?
Spojrzała na niego, przechylając kokie-
teryjnie głowę. Czekała. Nie cierpiała ko-
biet, które zachowują się w ten sposób, ale
czuła, że robi to, co musi. Inaczej wyrazem
twarzy zdradziłaby, jak bardzo jej zależy
na szybkim spotkaniu; jak bardzo pragnie
lepiej poznać Liama.
– Mam nadzieję, że w przyszłym roku
będę cię już dobrze znał – powiedział ci-
cho. – Bardzo dobrze.
Janet przeniknął miły dreszcz. Jej matka
mawiała, że to znak, iż ktoś przeszedł po
naszym grobie.
– Dobrze – powiedział Liam. – Dobrze.
I zaproponował restaurację, w porze obia-
dowej, za trzy dni.
210
– Restauracje będą już otwarte? – spyta-
ła Janet. Nie chciałaby się z nim rozminąć.
– Ależ tak, na pewno.
Spojrzeli na siebie, jakby jeszcze nie
wszystko zostało powiedziane. Liam wziął
do ręki broszurkę reklamującą sprzedawa-
ne ryby, oddarł kawałek kartki z narysowa-
ną baramundi [australijska ryba płucodysz-
na] i szybko zapisał kilka cyfr.
– To na wypadek, gdybyś zmieniła zda-
nie – wyjaśnił. Janet oddarła drugą kartkę
z rysunkiem baramundi i również zapisała
swój numer.
– Na wypadek, gdybyś ty zmienił zda-
nie.
– Nigdy, dla mnie to sama przyjemność
– zaprotestował, kłaniając się z zabawną
galanterią.
– Ja też będę niecierpliwie czekała na
nasze następne spotkanie – zgodziła się z
nim Janet i poszła do swojego samochodu,
211
przeskakując kałuże, które tworzyła woda
lejąca się z węży przy straganach rybnych.
Odwróciła się jeden raz; Liam wciąż stał w
miejscu, gdzie się rozstali. Pomyślała, że
nie życzyli sobie wesołych świąt. Wszyscy
życzyli tego nawet przygodnie poznanym
osobom. Może oboje czuli, że to drugie
musi w czasie Bożego Narodzenia coś za-
łatwić, wyjaśnić...
Janet mieszkała w jednym domu z trze-
ma innymi nauczycielkami. Każda z nich
zajmowała duży, słoneczny pokój. Ogrom-
na kuchnia i dwie łazienki były wspólne.
Miały też niewielki ogródek, a w nim czte-
ry leżaki do opalania. Wszyscy twierdzili,
że to szaleństwo płacić tak dużo pieniędzy
za luksusowe mieszkanie. Każda z nich
mogłaby złożyć depozyt bankowy, dostać
kredyt hipoteczny i kupić własny dom, ale
na razie żadna nie chciała wybrać takiego
rozwiązania. Jak na kobiety między dwu-
212
dziestym a trzydziestym rokiem życia, ra-
czej nie miały konfliktów. Nie wtrącały się
w sprawy innych. Płaciły kobiecie, która
raz w tygodniu przychodziła posprzątać.
W ich domu nikt nie nastawiał telewizora
zbyt głośno, a jeśli ktoś zaprosił do pokoju
chłopaka, nie rozmawiało się o tym. Nigdy
też nie było słychać żadnych nieprzystoj-
nych odgłosów. Często śmiały się z tego
układu i ze wspólnego mieszkania, nazy-
wając dom „dworem menopauzy”.
Sheila pochodzi z Irlandii. Czasem uda-
wała się na święta do domu, ale w tym
roku nie odłożyła na ten cel pieniędzy ani
też nie mogła wykrzesać z siebie entuzja-
zmu dla deszczu i mokrego śniegu, więc
została w Sydney. Wszystkie cztery zapla-
nowały dzień Bożego Narodzenia jako
miły i spokojny. Będą unikały wzruszenia i
wypiją trochę więcej alkoholu niż zwykle.
Nie będą wspominały o facecie Maggie i o
213
braku perspektyw dla tego związku; nie
będą budziły nostalgicznego nastroju w
Sheili, śpiewając piosenkę Danny Boy;
będą wykazywały zainteresowanie pracą
magisterską Kate. O tym, że Janet poznała
najwspanialszego mężczyznę na świecie,
koleżanki nie będą wiedziały, więc żadna o
tym nawet nie wspomni.
W wigilię Bożego Narodzenia Janet sie-
działa w ogrodzie. Wieczór był ciepły i
pachniał kwiatami. Z oddali słychać było
szum morza. Zastanawiała się, gdzie w tej
chwili może być mężczyzna o imieniu
Liam, zabawnie marszczący twarz w
uśmiechu, podobno pracujący w bankowo-
ści. Nie powiedział, że pracuje w banku,
co wydało jej się znaczące. Była dziesiąta.
Usłyszała dźwięk telefonu. Janet, przeko-
nana, że dzwoni rodzina Sheili z Irlandii,
mimo to podniosła słuchawkę.
– Janet?
214
– Liam? – natychmiast go poznała.
– Chciałem ci życzyć wesołych świąt.
Zapomnieliśmy o tym.
– Rzeczywiście. Wesołych świąt. – Ja-
net, chociaż nie lubiła czekać, ugryzła się
w język i nie powiedziała nic więcej.
– Masz jeszcze swoją baramundi? – spy-
tał.
– Oczywiście. Znów chwila ciszy.
– Miłego dnia.
– Tobie również.
Rozłączyli się. Janet wróciła do ogrodu,
objęła kolana rękami i zapatrzyła się na
rozświetlone gwiazdami niebo. Dobrze
wiedziała, dlaczego była taka powściągli-
wa. Chciała móc w dniu Bożego Narodze-
nia oddawać się marzeniom. Chciała my-
śleć o Liamie, o jego uśmiechu i o tym, że
i on marzył o niej o dziesiątej wieczorem,
w wigilię Bożego Narodzenia. Nie chciała
słuchać o jego żonie i dzieciach – jeśli ist-
215
nieją – ani wyrozumiałej kobiecie, z którą
mieszka od lat, ani też o przykrej sprawie
rozwodowej. Wolała myśleć o mężczyźnie,
który z niecierpliwością wyczekuje spotka-
nia z nią, mającego nastąpić za trzy dni. O
mężczyźnie, z którym może o wszystkim
porozmawiać i który wszystko rozumie. O
mężczyźnie, który powiedział, że w przy-
szłym roku o tej porze będą się bardzo do-
brze znali.
Siedziała długo, ciesząc się swoją tajem-
nicą. Od sześciu lat nie była zakochana.
Wtedy miała dwadzieścia dwa lata. Później
byli w jej życiu różni mężczyźni, ale nie
było prawdziwej miłości. Zdążyła już za-
pomnieć, jakie to cudowne uczucie: głupie,
uskrzydlające i oderwane od rzeczywisto-
ści. Usłyszała dzwony i przypomniała so-
bie, że w kościołach odprawiają nabożeń-
stwa. Gdzieś na ulicy hałaśliwie żegnali się
podchmieleni kumple. Zaczął się dzień
216
Bożego Narodzenia.
Nie było wiatru, ale Janet zadrżała. Dru-
gi raz tego dnia. Bez żadnej zrozumiałej
przyczyny przypomniało jej się, jak mama
pomagała jej zasunąć suwak przy pierw-
szej wieczorowej sukni, w dniu osiemna-
stych urodzin.
– Jestem bardzo szczęśliwa – powie-
działa wówczas Janet, z przyjemnością
przyglądając się swojemu odbiciu w lu-
strze.
– Już nigdy nie będziesz taka szczęśli-
wa, jak w tej chwili – powiedziała matka.
Janet była wściekła. Mama umiała
odrzeć z uroku nawet najbardziej czarowne
chwile. Nigdy tego nie zapomniała, cho-
ciaż okazało się, że matka nie miała racji.
Janet bywała szczęśliwsza niż w dniu
osiemnastych urodzin. Kiedy miała dwa-
dzieścia jeden lat, zakochała się w Marku i
przez czternaście miesięcy każdy dzień i
217
każda noc były przepełnione szczęściem.
Dlaczego właśnie teraz przypomniała sobie
słowa mamy? Słowa kobiety, która nigdy
nie zaznała szczęścia i zawsze, we wszyst-
kim, zamiast blasków widziała tylko cie-
nie? Zbyt wiele śmiechu oznaczało łzy
przed snem, zbyt ładna pogoda zapowiada-
ła ból głowy wieczorem, ludzie zachowu-
jący się serdecznie, sympatyczni i uprzej-
mi, wcześniej czy później okazywali się
słabeuszami.
Matka Janet nie żyła od czterech lat. Oj-
ciec ożenił się powtórnie. Obecna żona w
niczym nie przypominała poprzedniej.
Była niska, pulchna i wiecznie uśmiech-
nięta. Janet nie potrafiła zrozumieć, co
tych dwoje w sobie zobaczyło, ale nie wy-
dawało jej się to istotne. Może znaleźli to,
co ona i Liam, chociaż brzmiało to bardzo
nieprawdopodobnie. W każdym razie oj-
ciec poznał Lilian w studiu telewizyjnym,
218
gdzie oboje siedzieli jako widzowie w ja-
kimś programie, i Lilian została jego żoną.
Janet poznała Liama dzisiaj rano, na targu
rybnym. Liam powiedział, że za rok o tej
porze będą się dobrze znali. Przed chwilą
zadzwonił i życzył jej wesołych świąt.
Najpiękniejsze jest dopiero przed nią.
W Boże Narodzenie koleżanki mówiły,
że Janet wydaje się odmieniona. Przez cały
dzień była uśmiechnięta. Sama przygoto-
wała sałatki, zastawiła stół w ogrodzie,
upiekła ziemniaki i schłodziła wino. Cho-
ciaż nie przepadała za pracą w kuchni,
uparła się, że wszystko zrobi sama. Goto-
wany okoń morski był przepyszny. Tej
ryby dotykał wczoraj Liam. Przy niej się
śmiali, to ona zbliżyła ich do siebie.
Dzień dziwnie się dłużył. Janet myślała,
że jest już siódma, kiedy zegar wskazywał
piątą. Jednak nawet najdłuższe dni kiedyś
się kończą. Nadszedł świeży poranek dnia,
219
gdy mieli razem zjeść obiad. Janet stwier-
dziła, że z niewyspania ma cienie pod
oczami. Za bardzo żyła nadzieją, zbyt
wielką wagę przywiązywała do tego spo-
tkania, zbyt wiele się spodziewała. Pewnie
tak, ale owe myśli wcale nie ułatwiały jej
zaśnięcia.
Zakłady fryzjerskie były pozamykane,
dlatego sama musiała umyć włosy. Na
nadanie fryzurze pożądanego wyglądu po-
święciła kilka godzin. Zamierzała włożyć
pomarańczową bluzkę i dżinsową spódni-
cę, ale uznała, że będzie w tym wyglądała
jak artystka z amerykańskiego zespołu lu-
dowego. Na żakiet było za ciepło, a nie
mogła przecież pójść do restauracji w su-
kience plażowej. Kiedy go poznała na tar-
gu rybnym, była w dżinsach. Chciała po-
kazać , że ma też inne ubrania.
Zanim zdecydowała się na spódnicę w
kratę i zwykły, biały podkoszulek, trzeba
220
już było wzywać taksówkę. Kierowca
spóźnił się. Janet weszła do restauracji
zdenerwowana i zziajana.
– Zamówiłem ostrygi – powiedział, z
napięciem czekając, czy pochwali wybór.
Janet nie cierpiała zadufanych w sobie
mężczyzn, składających zamówienie w
imieniu bezradnej kobiety, ale Liam chciał
być uprzejmy. Uśmiechnęła się od ucha do
ucha.
– Nie mogłeś wybrać lepiej – pochwali-
ła.
Obiad upłynął w podobnej atmosferze
jak spotkanie przy kawie na targu rybnym,
ale był bardziej udany. Rozmawiali o za-
mkniętym środowisku pracowników ban-
kowości i o tym, że Liamowi trudno jest
poznać normalnych ludzi. Spotyka się tyl-
ko z ludźmi ze swojego środowiska zawo-
dowego i z przedstawicielami komitetów,
czyta raporty i analizuje zawarte w nich
221
sugestie. Janet z kolei opowiadała o szko-
le, o tym, że nie ma czasu, by poznać dzie-
ci, dowiedzieć się, co chciałyby robić, ja-
kie są i jakie mają marzenia. Musi realizo-
wać program, przygotowywać uczniów do
egzaminów i osiągać dobre wyniki – przez
wzgląd na dobre imię szkoły.
Nie mieli siły dokończyć krewetek, sos
był zbyt tłusty. Przesuwali je widelcami po
talerzach, gdy Liam niespodziewanie po-
wiedział:
– Spędzimy to popołudnie razem?
– Oczywiście. Gdzie? – spytała.
– Znam pewne miejsce.
Znów uśmiechnęła się od ucha do ucha.
To znaczy, że nie jest ani żonaty, ani zwią-
zany z żadną kobietą na stałe, ani też nie
ma innych zobowiązań, skoro mówi, że
zna odpowiednie miejsce...
– Tak?
Na twarzy Janet odmalowała się nadzie-
222
ja i podniecenie.
– Na wszelki wypadek dokonałem rezer-
wacji – powiedział.
Motel! Wynajęty pokój. Był tak pewien
jej zgody, że zawczasu dokonał rezerwacji.
Poczuła ciężar na sercu. Wyraz twarzy
również się zmienił.
– Coś się stało? – spytał Liam.
– Nie – uśmiechnęła się z wysiłkiem. Na
twarz Liama też wrócił uśmiech. Był nie-
skomplikowanym, bezpośrednim człowie-
kiem. Polubił ją tak bardzo, że zaprosił na
obiad, zadzwonił w wigilię Bożego Naro-
dzenia, zamówił dla niej ostrygi i zarezer-
wował pokój na dzisiejsze popołudnie,
żeby z nią być. Może to ona jest samolub-
na, oczekując oddania, pewności, bezpie-
czeństwa? A przecież jest kobietą wyzwo-
loną. Wie, że jeśli się chce, można się spo-
tykać i cieszyć sobą na zasadzie równości.
Minęły dni, kiedy od mężczyzny można
223
było oczekiwać opieki i finansowego za-
bezpieczenia.
– Może więc przestaniemy udawać, że
jemy te krewetki? – roześmiał się.
– Ja już przestałam.
Pojechali do motelu. Janet często prze-
jeżdżała obok niego i zastanawiała się, jak
to możliwe, że przynosi dochody. Teraz
wiedziała: wynajmują pokoje na godziny.
Było tu czysto i wygodnie. Liam miał ze
sobą butelkę wina, którą przywiózł w tor-
bie izotermicznej; jeszcze jeden dowód na
to, iż wiedział, że Janet zgodzi się na mo-
tel. Napełnił kieliszki. Wino było dobre, z
winnicy, o której poprzednio rozmawiali,
ale dzisiaj smakowało jak ocet.
Okazał się delikatnym i czułym kochan-
kiem. Kiedy było po wszystkim, objął ją
ramieniem, jakby chciał chronić; jakby
często tak leżeli i mieli przed sobą wiele,
wiele wspólnych lat. Poczuła ulgę. Może
224
w dzisiejszych czasach ludzie są właśnie
tacy? Zachowują się inaczej. Nie uprawiają
skomplikowanych gier, nie udają niezdo-
bytych, nie potrzebują nieustającego zain-
teresowania i oddania, żeby utrzymywać
kontakty seksualne.
– Mam dla ciebie prezent, głupi dro-
biazg – powiedział i sięgnął po paczuszkę
leżącą na nocnym stoliku.
Janet oddała mu się ciałem i duszą. Do-
brze, że nie udawała oburzenia, kiedy za-
proponował, żeby spędzili popołudnie w
motelu.
– Co to takiego?
Coś, czemu nie mógł się równać żaden z
prezentów, które dostała na Boże Narodze-
nie. Maleńka, blaszana rybka; można ją
było powiesić na choince albo za pomocą
magnesu przyczepić do drzwi lodówki.
– To baramundi – powiedział zadowolo-
ny, że udało mu się zrobić jej przyjemność.
225
– Żebyś patrząc na nią wspominała nasze
pierwsze spotkanie. Poznaliśmy się prze-
cież wskazując na tę samą rybę.
Znów objął ją ramieniem i mocno przy-
tulił.
– Ryba zbliżyła nas do siebie – dodał z
zadowoleniem. Janet obracała rybkę w
dłoni.
– Śliczna! – powiedziała głosem pozba-
wionym intonacji. Jej radość była fałszy-
wa.
– To tylko mały żart – tłumaczył się
Liam, zawstydzony.
– Jest naprawdę śliczna.
Janet zapragnęła znaleźć się setki kilo-
metrów stąd. Dlaczego nie przyjechała
swoim samochodem? Próbowała sobie
przypomnieć. Chciała być do jego dyspo-
zycji. Okazało się, że miała rację. Teraz
będzie musiała poprosić, żeby odwiózł ją
do domu albo na postój taksówek. Będzie
226
niezręcznie. Nie! Nie dopuści do tego, jeśli
tylko uda się jej zapanować nad sobą i nie
powiedzieć nic głupiego.
– Co powiedziałeś żonie? – spytała, za-
nim zdążyła pomyśleć.
Spojrzał na nią tak, jakby wymierzyła
mu policzek, ale szybko wziął się w garść.
– Ona nie pytała, a ja nic nie mówiłem.
– A dzieci?
Dlaczego o to pyta? Dlaczego niszczy
to, co dobrego jeszcze między nimi zosta-
ło?
– Są na basenie. Nie wiedzą, gdzie ja je-
stem. Tak dużo pracuję, że nie liczą na
moje towarzystwo.
Mówił prawdę, sam jednak o nic nie za-
pytał.
Wyszli z łóżka, w którym byli szczęśli-
wi i bliscy sobie. Janet zauważyła, że Liam
bardzo starannie się wykąpał. Jakby wy-
szedł z sali gimnastycznej. Kiedy Janet
227
weszła pod prysznic, podał jej czysty ręcz-
nik. Przytuliła go do twarzy i czekała, aż
łzy przestaną napływać jej do oczu.
W samochodzie Liam nadal cieszył się
jak dziecko, był jednak wystarczająco inte-
ligentny, żeby wiedzieć, iż między nimi
wszystko skończone. Spytał Janet, gdzie
mieszka, a ona zaproponowała, żeby wysa-
dził ją w Balmain.
– Ależ nie, odstawię cię pod same drzwi
– zaśmiał się. Potem spojrzał na nią i zro-
zumiał, że zabrzmiało to niezręcznie. Po-
głaskał ją po kolanie.
– Nie chciałem być uszczypliwy. Było
cudownie – powiedział.
– Rzeczywiście.
Chciała, żeby w jej głosie zabrzmiała
choćby nutka zadowolenia, ale nie udało
jej się.
Podjechał pod furtkę. W ogrodzie, w ja-
snych promieniach słońca spała Maggie,
228
śniąc być może o swoim żonatym facecie,
który w czasie świąt nie może zostawić ro-
dziny. Kate pewnie uczy się u siebie w po-
koju, a Sheila poszła pograć w tenisa, pra-
gnąc zagłuszyć poczucie winy z tego po-
wodu, że nie pojechała na święta Bożego
Narodzenia do rodzinnej Irlandii. Żadna z
nich się nie dowie, że Janet ma złamane
serce. Liam patrzył na nią uważnie.
– Spotkamy się jeszcze? – spytał z na-
dzieją, że się zgodzi. Lubił z Janet rozma-
wiać, śmiać się, tulić ją i kochać się z nią.
Nie rozumiał, dlaczego nie miałoby to
trwać dłużej, równie pogodnie i bezkon-
fliktowo, jak się zaczęło.
Starając się zachować obiektywizm, Ja-
net pomyślała, że ona również nie widzi
powodu, żeby tak nie było. Wiedziała jed-
nak, że to już koniec.
– Nie, ale dziękuję za propozycję – od-
parła. Spojrzał na nią ze smutkiem.
229
– Obraziłaś się, że podarowałem ci
rybę? Małą, bożonarodzeniową baramun-
di? – spytał zaniepokojony.
– Dlaczego tak myślisz? – chciała wie-
dzieć Janet. Był naprawdę zakłopotany.
– Sądziłem, że ci się spodoba. Wydawa-
ła mi się zabawna, sentymentalna i niepo-
spolita. Mogłem ci kupić spinkę, broszkę,
albo coś innego za pięćset dolarów, mia-
łem jednak wrażenie, że to nie zostanie
mile przyjęte.
– Rybka jest śliczna – powiedziała Ja-
net.
– Poznaliśmy się kupując ryby – przypo-
mniał. Zapadła chwila ciszy. Liam spojrzał
na dom.
– Ładnie tutaj – odezwał się takim to-
nem, jakby wypowiadał błogosławieństwo.
– Bardzo.
Nagle zrozumiała, że on nie wie. Nie
spytał, czy mieszka z mężem, z mężczy-
230
zną, ale bez ślubu, czy może z dziećmi... Z
góry założył, że jest wolna duchem i tak
jak on prowadzi podwójne życie.
– Za domem jest ogród?
Rozmawiali ze sobą jak obcy ludzie,
którzy przypadkiem znaleźli się na tym sa-
mym przyjęciu.
– Tak, ale niezbyt wielki. Wiesz, Liam,
w tym ogrodzie spędziłam w wigilię Boże-
go Narodzenia najpiękniejszy dzień swoje-
go życia. Już nigdy nie będę taka szczęśli-
wa.
Zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo
jest spięta; zauważyła, że Liam przygląda
jej się z zażenowaniem. Nie wiedzieć jed-
nak czemu, nazwanie tego uczucia przy-
niosło Janet ulgę.
Mówią, że kobieta w miarę upływu lat
zaczyna coraz bardziej przypominać swoją
matkę. Janet zadrżała. Niemal czuła, że
staje się coraz bardziej podobna do swojej
231
rodzicielki. Wkrótce i jej twarz wykrzywi
zacięty uśmieszek. Szkoda, że nie ma z
kim o tym porozmawiać. Przecież mężczy-
zna żegnający ją przed furtką mógłby stać
się kimś bliskim, gdyby sprawy inaczej się
ułożyły.
232
W tym roku będzie inaczej
Ethel zastanawiała się, czy to może mieć
coś wspólnego z jej imieniem. Oprócz
Ethel Merman nie znała żadnej kobiety z
klasą noszącej to imię. Nie znała też żadnej
Ethel, która prowadziłaby niezależne ży-
cie.
W szkole oprócz niej były jeszcze dwie
Ethel. Jedna została zakonnicą i wyjechała
do jakiegoś kraju trzeciego świata, co jest
wprawdzie godne pochwały, ale nie świad-
czy o prawdziwej klasie. Druga była szarą
myszką; szara jako nastolatka, w wieku lat
czterdziestu poszarzała jeszcze bardziej.
Prawa ręka osoby w najwyższym stopniu
samolubnej. Mawiała, że ma posadę Pię-
taszka, ale w rzeczywistości była psem
233
obronnym o wzroku przenikliwym jak pro-
mienie Roentgena. Zresztą, czy to ważne,
jak nazwie swoją pracę, skoro słowa mają
tylko takie znaczenie, jakie chce się im
nadać?
Dla Ethel żadna z dwóch imienniczek
nie stanowiła wzorca. Zresztą, nawet po-
mijając pełne łagodności imię, i tak nie by-
łaby w stanie się zmienić w jednej chwili.
Tylko w filmach szczęśliwa mężatka, mat-
ka trójki dzieci zwołuje rodzinną naradę,
żeby powiedzieć, że w tym roku jest zmę-
czona i ma dosyć wracania biegiem po pra-
cy do domu, żeby sprzątnąć, kupić bożona-
rodzeniowe dekoracje i rozwiesić je, kupić
kartki świąteczne, wypisać życzenia i wy-
słać, żeby nie stracić tych kilku przyjaciół,
których jeszcze mają.
Tylko w filmie Ethel mogłaby powie-
dzieć, że ma po prostu dosyć bożonarodze-
niowych obniżek cen, pilnowania terminu
234
przygotowania masła z brandy, nadzienia z
kasztanów, rożków z bekonu i wysłuchi-
wania rozczarowanych głosów, wołają-
cych „nie ma kiełbasy?”, kiedy wnosi do
pokoju tacę z wymyślnie udekorowanym
indykiem.
Ona, która dawniej bardzo lubiła goto-
wanie i cieszyła się wiedząc, że rodzina z
nadzieją czeka na to, co mama postawi na
stół, teraz z najwyższą niechęcią myślała o
tym, co świat nazywa duchem Bożego Na-
rodzenia.
Ale nie urządzi przedstawienia. Po co
miałaby im psuć święta, żaląc się, że są sa-
molubni? Ethel miała silne poczucie spra-
wiedliwości. Jeśli jej mąż nigdy nie poma-
ga w kuchni, to część winy za ten stan rze-
czy ponosi ona. Od samego początku po-
winna oczekiwać, że będą razem przygoto-
wywali posiłki, uważać to za całkiem natu-
ralne i z uśmiechem na ustach czekać, aż
235
jej pomoże. Jednak dwadzieścia pięć lat
temu kobiety tak nie postępowały. Młode
mężatki przepędzały mężów z kuchni, po-
zwalając im siedzieć przed kominkiem i
czytać gazetę. W tamtych czasach kobiety
potrafiły sobie radzić ze wszystkim. Zmia-
na zasad gry w jej wieku nie byłaby uczci-
wa.
Pretensje do dwóch synów i córki także
nie byłyby uzasadnione. Od początku po-
wtarzali swoim dzieciom, że ich najważ-
niejszym obowiązkiem jest nauka. To
mama sprzątała ze stołu, żeby dzieci miały
gdzie odrobić lekcje, napisać wypracowa-
nie czy ćwiczyć na komputerze. Inne ko-
biety kupowały sobie zmywarki do na-
czyń, podczas gdy Ethel zdecydowała, że
im potrzebny jest komputer. Dlaczego
miałaby nagle zacząć się skarżyć?
Niektórzy zazdroszczą, że dwóch sil-
nych, przystojnych synów zostało przy niej
236
i z własnej woli nadal mieszkają w jej
domu. Dwudziestodwu-, dwudziestotrzy-
letnie dzieci zwykle opuszczają rodziciel-
ski dom. Inne matki dziewiętnastoletnich
dziewcząt dostają szału, nieustannie wy-
słuchując próśb córek o pozwolenie na za-
mieszkanie w jakimś ciasnym mieszkanku,
dzielonym z kilkoma koleżankami. Ethel
uchodzi za osobę, której sprzyja szczęście;
sama zgadzała się z tą opinią. Była pierw-
szą, która przyznawała, że ma nad wyraz
udane życie.
Dopiero w tym roku poczuła, że zbyt
wiele spadło na jej barki. Jeśli zobaczy
jeszcze jedno zdjęcie czterdziestosiedmio-
letniej kobiety uśmiechającej się z okładki
kobiecego czasopisma, obdarzonej ciałem
osiemnastolatki, lśniącą skórą, równymi,
białymi zębami i połyskliwymi włosami,
Ethel rzuci się na nie z nożem.
W tym roku po raz pierwszy nie wycze-
237
kiwała z niecierpliwością Bożego Naro-
dzenia. W tym roku dokonała podsumowa-
nia: na jednej szali położyła żmudne pla-
nowanie, pracę, zmęczenie, łamanie w ko-
ściach, a na drugiej zadowolenie rodziny.
Z ciężkim sercem uświadomiła sobie, że
nie warto się wysilać.
Nie zrobiła nic dramatycznego. Właści-
wie w ogóle nic nie zrobiła. Nie kupiła
choinki, nie naprawiła lampek i wysłała
tylko sześć kartek do ludzi, którzy na nie
czekali. W przeciwieństwie do poprzed-
nich lat, tym razem nie było pełnych emo-
cji rozmów o wadze indyka i o tym, jak
długo trzeba piec szynkę. Nie było list po-
trzebnych rzeczy ani zakupów późnymi
wieczorami. Po pracy Ethel wracała do
domu, przygotowywała obiad, sprzątała i
siadała przed telewizorem.
W końcu coś zauważyli.
– Nie kupisz choinki, Ethel? – spytał po-
238
godnym głosem mąż.
– Choinki? – spojrzała na niego tak, jak-
by mówił o dziwnym, egzotycznym zwy-
czaju, o którym nikt w Irlandii nie słyszał.
Mąż zmarszczył brwi.
– W tym roku Sean kupi choinkę – po-
wiedział, gromiąc wzrokiem starszego
syna.
– Babeczki są już gotowe? – spytał
Brian. Ethel uśmiechnęła się z rozmarze-
niem.
– Gotowe? – spytała.
– No, przygotowane, upieczone... W fo-
remkach, jak zawsze – był skonsternowa-
ny.
– W sklepach na pewno nie brak babe-
czek – powiedziała. Mąż Ethel spojrzał na
Briana i ostrzegawczo pokręcił głową. Te-
mat zawisł w próżni.
Nazajutrz Theresa powiedziała wszyst-
kim, że w zamrażarce nie ma indyka i że w
239
sklepie nie zostało złożone zamówienie.
Ethel głośniej nastawiła telewizor, żeby nie
słyszeć rodzinnej narady, odbywającej się
w kuchni.
Przyszli do niej oficjalnie. Przypominali
delegację związków zawodowych wcho-
dzącą do gmachu sądu arbitrażowego.
Albo grupę, która przybyła do ambasady
obcego państwa, aby doręczyć list prote-
stacyjny.
– W tym roku będzie inaczej, Ethel –
powiedział burkliwie mąż, nie przyzwy-
czajony do takich rozmów. – Zrozumieli-
śmy, że nie pomagaliśmy ci w przygoto-
waniach. Nie przecz, omówiliśmy już
wszystko i w tym roku będzie inaczej.
– My posprzątamy po świątecznym
obiedzie – powiedział Sean.
– I pozbieramy papiery po prezentach –
dodał Brian.
– A ja polukruję ciasto; wystarczy, że ty
240
je upieczesz i przybierzesz migdałami.
Spojrzała na nich z uprzejmym uśmie-
chem, jak zawsze.
– To bardzo miło z waszej strony – po-
wiedziała, ale tak, jakby myślami błądziła
gdzie indziej. Wiedziała, że chcą czegoś
więcej. Chcieli, żeby zerwała się na równe
nogi, włożyła fartuszek i obiecała, że teraz,
skoro każde z nich zobowiązało się zrobić
po jednej rzeczy, ona będzie pracowała jak
szalona, żeby nadrobić stracony czas. Ale
jej brakowało energii. Wolałaby, żeby
przestali o tym mówić.
Mąż pogładził ją po dłoni.
– To nie są czcze obietnice, Ethel.
Mamy bardzo konkretne plany i zaczniemy
jeszcze przed Bożym Narodzeniem. W za-
sadzie zaczynamy jutro. Posiedź tu jeszcze
i nie wchodź na razie do kuchni, bo chce-
my dokończyć rozmowę.
Ethel wyciągnęła się w fotelu. Nie
241
chciała ich karać, odmawiać im ciepła, ani
dąsać się w celu wyegzekwowania pomo-
cy. To nie było starannie zaplanowane
zwycięstwo, ponieważ wcześniej przeciw
nim nie knuła.
Słyszała podniecone głosy i głośne syk-
nięcia, kiedy uciszali się nawzajem. Bar-
dzo chcieli nadgonić lata, kiedy nie zauwa-
żali jej starań. Bo o to właśnie chodziło:
oni nawet nie zauważali, jak Ethel ciężko
pracuje.
Nie zauważyli, jakie to naprawdę nie-
sprawiedliwe, gdy pięć dorosłych osób
wychodzi rano do pracy, ale tylko jedna
musi dbać, żeby w domu wszystko było
zrobione jak należy.
Oczywiście mogła zrezygnować z pracy
i całkowicie poświęcić się rodzinie, ale by-
łaby głupia robiąc to teraz, gdyż wkrótce
gniazdo opustoszeje. Wszyscy oszczędzają
na depozyty bankowe i nie dają jej wiele
242
na utrzymanie, ale są przecież jej rodzony-
mi dziećmi. Nie będzie ich prosiła o zapła-
tę za mieszkanie i wyżywienie.
Nie, jeśli nie widzą, jak Ethel ciężko
pracuje i jak bardzo jest zmęczona, to tylko
z jej winy. Powinna raczej powiedzieć: nie
widzieli. Z przyjemnością słuchała toczą-
cej się w kuchni rozmowy. Teraz już wie-
dzą. Na szczęście. Może jednak nie postą-
piła tak całkiem źle, zachowując się nie-
spokojnie, nawet jeśli w środku nie czuła
wielkiego zmęczenia i troszeczkę udawała.
Nazajutrz rano spytali ją, o której wraca
z pracy.
– Jak co dzień, o pół do siódmej – od-
parła.
– Mogłabyś nie wracać przed pół do
ósmej?
Oczywiście, że tak. Może pójść na her-
batę z Maire, przyjaciółką z pracy. Maire
mawia, że rodzina traktuje Ethel jak wy-
243
cieraczkę. Z przyjemnością powie teraz
Maire, że nie może wrócić prosto do
domu, bo właśnie rodzina zajęta jest wyrę-
czaniem jej w przygotowaniach do świąt
Bożego Narodzenia.
– Możesz pójść do sklepu – powiedziała
Theresa.
– Mam coś kupić? – zmieszała się Ethel.
Myślała, że sami zajmą się wszystkim.
Chłopcy zaczęli dawać Theresie znaki.
– Albo możesz zrobić coś innego, jeśli
masz ochotę – wyjaśniła Theresa.
– Nie zapomnicie o folii? – zaniepokoiła
się Ethel. Jeśli zamierzają piec ciasta, było-
by przykro, gdyby im czegoś zabrakło.
– O folii? – patrzyli na nią ze zdziwie-
niem.
– Może powinnam wrócić wcześniej i
pomóc... Wszyscy stanowczo zaprzeczyli.
Nikt tego nie chce. Nie, nie wolno jej się
pokazywać w domu. Do Bożego Narodze-
244
nia zostały jeszcze cztery dni. To będą wy-
jątkowe święta, Ethel się o tym przekona,
tylko nie może wracać do domu zbyt
wcześnie.
Potem wszyscy rozeszli się do pracy i na
uczelnię.
Ethel zauważyła, że sprzątnięcie po
śniadaniu nie należy do nowych zwycza-
jów. Pomyślała sobie jednak, że zachowa-
łaby się jak zrzęda, gdyby miała pretensję
o to, że musiała zanieść do zlewu pięć fili-
żanek i spodeczków, pięć talerzy i mise-
czek po zupie mlecznej, umyć je i wytrzeć.
Chciała zostawić im czyściutką kuchnię.
Zdziwiła się, że nie wyjęli książek ku-
charskich. Położyła je teraz w widocznym
miejscu, razem z wyciętymi z gazet przepi-
sami, przypiętymi do książek spinaczami
do bielizny. Musiała się pospieszyć, żeby
zdążyć do pracy.
Maire bardzo ucieszyło zaproszenie na
245
herbatę.
– Co się stało? Wszyscy polecieli na
wyspy Bahama, a ciebie zostawili w domu,
czy tak? – spytała.
Ethel roześmiała się. Maire zawsze żar-
towała sobie z mężatek.
Nie zdradziła jednak swojej tajemnicy,
nie wspomniała o rodzinie, która wszystko
za nią zrobi. W biurze panowało podniece-
nie. W nowym roku miano zmienić wy-
strój wnętrz, więc wyprzedawano stare me-
ble po śmiesznie niskich cenach. Ethel za-
stanawiała się, czy Sean będzie chciał sto-
lik pod komputer, a Brian małe biurko. Te-
raz są warci każdego prezentu. A może
używane meble będą wyglądały źle? Jakby
jej na dzieciach nie zależało?
Nie przyzwyczajona do alkoholu, wra-
cając do domu po wypiciu podwójnej whi-
sky, Ethel czuła w głowie lekki zamęt.
– Jestem – zawołała od drzwi. – Mogę
246
wejść do kuchni?
Stali i czekali na nią, onieśmieleni i pod-
nieceni. Ethel była rozrzewniona. Podczas
gdy ona siedząc wygodnie popijała whisky
z cytryną i goździkami, i rozmawiała z
Maire o nowym wystroju biura, oni praco-
wali jak niewolnicy. Biedna Maire musiała
wracać do pustego mieszkania, podczas
gdy Ethel ma rodzinę, która obiecała, że w
tym roku będzie inaczej. Poczuła łaskota-
nie w oczach i w nosie, co zapowiadało, że
chyba się rozpłacze.
Nie potrafiła sobie przypomnieć, żeby
kiedykolwiek zrobili jej jakąś niespodzian-
kę. Dlatego ta jest tak niezwykła. Na uro-
dziny Ethel dostawała od męża kilka bank-
notów z prośbą, żeby kupiła sobie coś ład-
nego. Dzieci dawały jej życzenia na pi-
śmie. Nie w każdym roku. Na Boże Naro-
dzenie robili składkę i kupowali jej coś do
domu. W zeszłym roku dostała elektryczny
247
otwieracz do konserw. Dwa lata temu wa-
łek. Skąd miała wiedzieć, że teraz się
zmienią?
Wszyscy patrzyli na nią wyczekująco.
Chcieli, żeby to, co zrobili, zachwyciło ją.
Miała nadzieję, że znaleźli kandyzowa-
ne skórki pomarańczy, schowane w nie
podpisanym pudełku, ale nawet jeśli ich
nie znaleźli, nie będzie krytykowała. Ro-
zejrzała się po kuchni. Nigdzie nie było ani
śladu pieczenia, mieszania, ubijania, przy-
gotowywania... Mimo to wszyscy patrzyli
na nią wyczekująco.
Spojrzała tam, gdzie oni zerkali. Jedyny
nadający się do pracy, wolny blat zajmo-
wał teraz duży, nieładny telewizor, ze ster-
czącą u góry anteną, co utrudniało dostęp
do wyższych półek.
Odsunęli się, żeby Ethel mogła podzi-
wiać nowy odbiornik w całej okazałości.
Sean okręcił się jak artysta cyrkowy.
248
– Hokus-pokus! – zawołał. Telewizor
był czarno-biały.
– Ma bardzo ostry obraz – powiedział
Sean.
– Mówią, że stare modele mają lepszy
obraz niż nowe – uspokoiła matkę Theresa.
– Wystarczy ci jeden program. Lepiej
mieć zbyt mały wybór, niż zbyt duży – po-
wiedział Brian.
– Mówiłem ci, że te święta będą się róż-
nić od poprzednich – powiedział z dumą
mąż.
Teraz może oglądać telewizję tak samo
często, jak oni. Będzie znała wszystkie ak-
tualności, nie przerywając sobie pracy w
kuchni.
Stali wokół niej pełni dobrej woli, cze-
kając aż powie, co o tym myśli. Słyszała
ich głosy, dochodzące jakby z bardzo dale-
ka. Sean zna kogoś, kto naprawia stare te-
lewizory, tata dał pieniądze, Brian pojechał
249
po aparat czyimś samochodem, a Theresa
kupiła gniazdko i podłączyła telewizor.
Długie lata, podczas których ukrywała
rozczarowanie, przyszły Ethel z pomocą.
Mięśnie twarzy same zaczęły pracować.
Usta ułożyły się do pełnego zachwytu
„Ach!”, w oczach odmalowało się zasko-
czenie i zadowolenie, a dłonie same złoży-
ły się jak do modlitwy.
Z wprawą zawodowej tancerki wykony-
wała gesty, których po niej oczekiwali. Jej
ręka automatycznie się wyciągnęła, żeby
pogłaskać brzydki, niekształtny telewizor,
zajmujący znaczną część maleńkiej kuch-
ni.
Potem wszyscy wyszli, szczęśliwi, że
kupili jej prezent, który wszystko zmieni, a
Ethel została w kuchni, żeby przygotować
kolację.
Zdjęła płaszcz i zawiązała fartuch. Popa-
trzyła na półki ukryte za telewizorem i
250
przez chwilę zastanawiała się, jak poprze-
stawia umieszczone na nich rzeczy. Czuła
dziwną obojętność. W głowie słyszała gło-
sy obiecujące, że to Boże Narodzenie bę-
dzie zupełnie inne.
Mieli rację, Ethel się zmieniła, ale na
pewno nie z powodu nieudanego prezentu
świadczącego o tym, że jej miejsce aż do
końca życia widzą w kuchni.
Nakłuwając kiełbaski i obierając ziem-
niaki, zrozumiała wszystko. Po raz pierw-
szy w życiu zrobili coś dla niej. Nie to, co
chciała, ale jednak coś. Dlaczego? Ponie-
waż była smutna. Nie chciała się dąsać, ale
tak było. Inne kobiety robią to częściej.
Kobiety wydymające usta, użalające się i
oczekujące pochwał. Nie czyniąc przygo-
towań do świąt Bożego Narodzenia, uzy-
skała coś od nich. Co dalej?
Włączyła trzeszczący telewizor i z zain-
teresowaniem spojrzała na pokryty śnieżną
251
kaszką ekran. Dobry początek. Nie będzie
się spieszyła. W jeden dzień nie zmieni
wieloletniego zwyczaju usługiwania im.
Nie może zmieniać się zbyt szybko, bo po-
myślą, że to tylko nerwy, że przechodzi
trudny okres i wyślą ją na rozmowę z miłą
osobą w białym fartuchu, która przepisze
jej środki uspokajające. Ethel nie przesta-
nie nagle zajmować się domem. Będzie się
zmieniała powoli.
Spojrzała na nich. Siedzieli przed kolo-
rowym telewizorem zadowoleni, że zrobili
to, co powinni i że wkrótce dostaną kola-
cję. Nie mieli pojęcia, że od tej pory
wszystko będzie wyglądało zupełnie ina-
czej.
252
Czas nerwowej krzątaniny
Pani Doyle zwykle zaczynała się krzątać
już w październiku. Miała przecież tak
dużo do zrobienia! Trzeba było upiec bo-
żonarodzeniowe ciasta i puddingi oraz po-
wyjmować różne rzeczy, używane raz w
roku. Jej dzieci miały ochotę wbijać zęby
w ściany, zwłaszcza, że nie były już dzieć-
mi. Były dorosłe.
Zaczynało się na przykład od tego, iż za-
uważała, że zgubiła przepis na ciasto od
Theodory, i wyrzucała wszystko na stół.
Przy tej okazji odkrywała inne straszne
rzeczy: listy, na które nie odpisała, i wzory
robótek, które obiecała dać koleżankom.
Wszędzie panował bałagan i zamęt, co
było kolejnym dowodem na to, jak wiele
253
jest do zrobienia.
– Kupiłam jej specjalny album na prze-
pisy – jęczała Brenda. – Zaczęłam nawet
wkładać wycinki do albumu, ale ona je z
niego wyciąga i gubi. To beznadziejne.
Mieszkanie Brendy byłoby w stanie za-
dowolić nawet dobrego specjalistę od
praktycznego urządzania biur. Ona zawsze
wiedziała, gdzie należy szukać przepisu na
ciasto Theodory i kiedy upływa termin wy-
syłania kartek świątecznych do Ameryki.
Robiła dla mamy odbitki zgubionych nota-
tek, ale to tylko pogarszało sprawę, bo pani
Doyle i tak łamała sobie głowę nad tym,
gdzie się mogły podziać oryginały.
Druga córka, Cathy, za każdym razem,
kiedy pani Doyle zaczynała bożonarodze-
niową krzątaninę, leżała przez godzinę z
zimnym kompresem na oczach. Dla Cathy
obiad bożonarodzeniowy był jednym z naj-
łatwiejszych do przyrządzenia posiłków w
254
roku. Wystarczyło włożyć ptaka do piekar-
nika, a kiedy będzie gotowy – pokroić go
na porcje i zjeść. Poza tym potrzebne są
tylko ziemniaki, brukselka, sos chlebowy i
nadzienie, ale, mówiąc szczerze, jeśli nie
wrzuci się do garnka brudnej ścierki,
wszystko na pewno wyjdzie dobrze i nie
ma się czego bać. Pani Doyle po wielekroć
przeglądała swoje zapiski, zastanawiając
się, co trzeba zrobić w dzień poprzedzają-
cy Boże Narodzenie i o której trzeba rano
wstać. Można by pomyśleć, że pani Doyle
kieruje centrum kontroli na przylądku Ca-
naveral, a chodziło przecież tylko o obiad
dla dwóch córek, syna i dodatkowo dwójki
małżonków jej dzieci. Posiłek dla sześciu
osób to przecież nie wysyłanie w prze-
strzeń rakiety kosmicznej.
Michael Doyle mawiał czasami, że miał-
by ochotę położyć się na podłodze i nie
wstać, dopóki Boże Narodzenie się nie
255
skończy i matka nie zacznie mówić o kosz-
tach. Na próżno prosił ją, żeby się tym nie
martwiła. Musi kupić tylko indyka i część
jarzyn. Pudding i ciasto upiecze wcześniej.
Brenda, Cathy i Michael przyniosą wino,
czekoladki z likierem i inne smakołyki, ta-
kie jak herbatniki w puszkach i chrupki,
oraz zapasowy komplet lampek na choin-
kę, ponieważ lampki prawie co roku się
psują.
Co roku wszyscy wracali do swoich do-
mów zmęczeni i spięci. Bożonarodzenio-
wego ducha gasiła krzątanina i bieganina
kobiety nie potrafiącej się odprężyć ani
cieszyć rodziną, zgromadzoną pod wspól-
nym dachem w świąteczny dzień.
Brenda postanowiła, że w tym roku bę-
dzie inaczej. Brenda nie miała męża, w ży-
ciu zawodowym odnosiła tylko sukcesy i
dlatego pozwalano jej rządzić się bardziej
niż innym. Prawdę mówiąc, doskonale
256
nadawała się do roli przywódcy i w tym
roku podjęła się jej z zapałem.
Trzeba było pomyśleć o dzidziusiu Ca-
thy, wspaniałym pięciomiesięcznym
chłopczyku, który nikomu nie sprawi kło-
potu i spokojnie prześpi szalejącą na dole
burzę i krzątaninę, jeśli tylko pani Doyle
mu pozwoli. Cathy jest zmęczona bardziej
niż zwykle, nie przyzwyczajona do bez-
sennych nocy. Nie powinna zamartwiać się
problemami mamy. Żona Michaela, Rosę,
jest w ciąży i jej również może zaszkodzić
niespokojna, napięta atmosfera. Potrzebuje
spokoju i okazji do rozmowy o porodzie i
o dzieciach z bardziej od niej doświadczo-
ną szwagierką.
We wrześniu Brenda ustaliła plan dzia-
łania. Powiedzieli pani Doyle, że w tym
roku wyręczą ją i sami przygotują świą-
teczny obiad. Cathy upiecze ciasto, Rosę
zrobi puddingi, a w dniu Bożego Narodze-
257
nia daniem głównym zajmie się Brenda.
Pani Doyle będzie mogła odpoczywać.
Sami wybiorą i przystroją choinkę. Kupią
nawet kartki świąteczne i znaczki, żeby
mama nie musiała stać na poczcie w kolej-
ce. Pani Doyle protestowała, ale dzieci
zgodnym chórem twierdziły, że już zbyt
długo wszystko za nie robiła i teraz powin-
na nastąpić zamiana ról.
Im bliżej było do świąt, tym częściej się
dziwili, że nie wpadli na ten pomysł wcze-
śniej. Pani Doyle jeszcze nigdy nie była
tak spokojna. Czasem zaczynała jakieś peł-
ne niepokoju zdanie, ale zaraz sobie przy-
pominała, że nie ciążą na niej żadne uciąż-
liwe obowiązki i nabierała wody w usta.
Wszyscy mieszkali blisko, więc codziennie
ktoś do niej wpadał. Brenda, Cathy i Mi-
chael gratulowali sobie, ponieważ zmniej-
szyli niespokojną krzątaninę o jakieś
osiemdziesiąt procent. Pani Doyle nadal
258
martwiła się gołoledzią na drodze albo, czy
nie przykleiła za mało znaczków na kalen-
darzu, który wysłała kuzynce, lecz na to
już nic nie można było poradzić. W każ-
dym razie uzdrowili wszystko, co można
było uzdrowić.
W wigilię Bożego Narodzenia dom wy-
glądał odświętnie. Ustawili choinkę, więk-
szą i ładniej przystrojoną niż w minionych
latach. Michael i Brenda mieli wiele rado-
ści przy ubieraniu jej. Śmiali się i wypili
po kieliszku pomarańczówki. Czuli się tak,
jakby wróciło ich dzieciństwo. Cathy
ozdobiła pokój gałązkami choinki. Brian
przybił je wysoko, żeby nikt się nie podra-
pał, co często się zdarzało, kiedy pani
Doyle sama wtykała małe, kłujące gałązki
za obrazy. Kupili jaskrawoczerwone ser-
wetki i kolorowe herbatniki. Michael do-
pilnował, żeby nie zabrakło brykietów do
kominka ani zapałek. Przed wyjściem roz-
259
stawili stół. Ucałowali panią Doyle i poże-
gnali się z nią, z niecierpliwością wycze-
kując Bożego Narodzenia szczęśliwszego
od poprzednich.
Pani Doyle chodziła po ciepłym, wy-
sprzątanym domu. Przygotowując się do
jutrzejszego obiadu, Brenda zrobiła po-
rządki. Garnki z ziemniakami i brukselką
lśniły bardziej niż zwykle. Indyk, nadzie-
nie z kasztanów i nadzienie z mięsa i kieł-
basy stały przykryte folią. Pani Doyle mia-
ła nazajutrz, o jedenastej rano, wstawić je
do pieca. Nic więcej nie musi robić. Może
zajrzy do szuflady i uporządkuje stare
przepisy? Brenda ucieszy się, kiedy zoba-
czy je w albumie. Ale proszę, proszę!
Brenda już zrobiła z nimi porządek i uło-
żyła starannie w albumie. W szufladach
panował podejrzany ład. Pani Doyle nie
mogła sobie przypomnieć, czego tu braku-
je, czuła jednak, że wiele rzeczy wylądo-
260
wało w koszu na śmieci.
Postanowiła wyczyścić szafkę z produk-
tami spożywczymi, żeby zrobić na dzie-
ciach wrażenie, kiedy przyjdą pomóc w
zmywaniu. W szafce było jednak czysto;
wszystkie półki przykryte białym papie-
rem. Najwyraźniej nowym. Tak, to robota
Cathy i Rosę. Zrobiły porządek w szafce,
kiedy się śmiały i rozmawiały o dzieciach i
o bólu w plecach. Kazały pani Doyle opu-
ścić kuchnię i usiąść przy kominku. Ku-
chenne ręczniczki zostały wyprane i roz-
wieszone na oparciach krzeseł – do rana na
pewno będą suche. Nawet taca na śniada-
nie pani Doyle stała przygotowana, żeby,
kiedy wróci po mszy i będzie oczekiwała
dzieci, zjadła gotowane jajko. O jedenastej
musi odbyć wielką podróż, żeby wstawić
indyka do pieca, potem pozostanie już tyl-
ko czekać, nic nie robiąc. Zapowiada się
naprawdę spokojny dzień, nie to, co w
261
ubiegłych latach. Pani Doyle ma dobre
dzieci. Bardzo dobre!
Usiadła przed kominkiem i pomyślała o
Jamesie. Wzięła z kominka jego zdjęcie i
zapatrzyła się na nie. To będzie już dwuna-
ste Boże Narodzenie bez męża. Miałby
sześćdziesiąt dwa lata, gdyby żył; tyle
samo, co pani Doyle. Nie byłby wcale sta-
ry. Zna wiele małżeństw starszych od nich,
w których i mąż, i żona żyją do dzisiaj.
Sześćdziesiąt dwa lata to zbyt mało jak na
wdowę od dwunastu lat. James nie powi-
nien był tak umrzeć. Ledwie się zdążyli
pożegnać i już odszedł. Jej oczy napełniły
się łzami, kiedy usłyszała śpiewających
kolędników. Boże Narodzenie to trudny
czas dla wdów i dla ludzi mieszkających
samotnie.
Za nic nie chciałaby mieć jutro opuch-
niętych oczu. Córki przyglądałyby się jej
podejrzliwie i wypytywały.
262
Nie! Lepiej powspominać przyjemne
chwile ze wspólnego życia z Jamesem. Jak
on się cieszył, kiedy rodziły się dzieci!
Przy narodzinach pierwszej córki stawiał
drinka przygodnie spotkanym ludziom.
Kiedy przyszedł na świat pierwszy syn,
biegał od jednych sąsiadów do drugich,
pukając do okien. Wszystkim opowiadał o
sukcesach członków rodziny, o doskona-
łych wynikach egzaminów i o tym, jaką
niesprawiedliwością jest, że Michael nie
dostał pracy. Przypomniała sobie, jak z
uśmiechem na ustach wracał do domu. Nie
chciała myśleć o ostatnich miesiącach, o
bólu i przerażeniu w jego oczach, o cią-
głych pytaniach i ciągłych kłamliwych od-
powiedziach: „Oczywiście, że nie umrzesz,
James, nie bądź śmieszny”.
W tym roku trudniej jej było o tym nie
myśleć. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła
ciężar na duszy.
263
Dzieci przyszły z naręczami prezentów.
Wszyscy sąsiedzi na całej ulicy zobaczyli,
że kochają panią Doyle i troszczą się o nią.
Widzieli w jej oknie jasno oświetloną cho-
inkę, a nawet – być może – śliczne, wypo-
lerowane przedmioty z mosiądzu. Brenda
wyczyściła je dokładnie, kiedy matka nie
patrzyła.
Obiad zjedli w spokoju. Matka siedziała
w swoim fotelu, maluch cały czas spał na
górze, a Michael i Rosę, szczęśliwi ponad
miarę, rozmawiali o tym, że w przyszłym
roku przyjdą na przyjęcie z własnym nie-
mowlęciem. Brenda była duszą towarzy-
stwa. Powiedziała, że ma poważne zamiary
wobec pewnego wdowca, który niedawno
podjął pracę w jej biurze i że jeśli dobrze
rozegra swoje karty, w przyszłym roku
może zaprosi go na Boże Narodzenie.
Wszyscy zgodnie twierdzili, że mają
najbardziej udane Boże Narodzenie.
264
– Od kiedy umarł wasz ojciec – powie-
działa pani Doyle.
– Oczywiście – zgodził się z nią Micha-
el.
– To właśnie mieliśmy na myśli – przy-
taknęła Cathy.
– Jak najbardziej, chodziło nam o te lata
po śmierci taty – potwierdziła Brenda.
Byli zdziwieni. Zwykle w okresie świą-
tecznym pani Doyle nie wspominała o ta-
cie. Na szczęście nie sprawiała wrażenia
zasmuconej. Wyglądało raczej na to, że
chciała ustalić fakty.
Tym razem nie zbierali się pospiesznie
do swoich domów. Spokojnie zmywali na-
czynia, a ci, którzy akurat byli wolni, sie-
dzieli przy płonącym w kominku ogniu i
rozmawiali z panią Doyle. Obejrzeli tele-
wizję i poszli na spacer, wszyscy z wyjąt-
kiem Cathy i Rosę, które pilnowały jedne-
go dziecka, rozmawiając o drugim.
265
Potem zaparzyli herbatę i przynieśli cia-
sto. Dużo później zjedli trochę indyka na
zimno, z chlebem upieczonym przez Bren-
dę. Śliczne papiery po prezentach zostały
pozbierane i schowane w dolnej szufla-
dzie. Pani Doyle nigdy nie potrafiła się
zdecydować, czy je wyrzucić, czy zatrzy-
mać. W tym roku dzieci podjęły decyzję za
nią. Jej prezenty ustawili na kredensie. Per-
fumy, talk, komplet składający się z długo-
pisu i ołówka, prenumerata na tygodnik,
ręcznie haftowana okładka na książkę i bu-
telka pomarańczy w likierze – prezenty dla
kobiety, o której się w Boże Narodzenie
pamięta.
Dlaczego pani Doyle czuła się nie do
końca zadowolona? Może z powodu listy.
Brenda zapisała, kto co dał. Żeby uniknąć
zamieszania – wyjaśniała – kiedy pani
Doyle będzie pisała podziękowania. Tak.
To rzeczywiście ułatwi sprawę, ale pani
266
Doyle ma dopiero sześćdziesiąt dwa lata, a
nie dziewięćdziesiąt dwa. Nie muszą za-
kładać jej śliniaka i karmić łyżeczką. Nie
muszą przemawiać do niej jak do dziecka.
Po co zapisywać, kto jej co dał? Przecież
na jej głowie nie spoczywa zbyt wiele
spraw. Przypominanie sobie, kto jej co dał,
mogłoby sprawić pani Doyle przyjemność.
Zazwyczaj w Boże Narodzenie pani
Doyle kładła się spać wyczerpana. W tym
roku długo siedziała przy kominku zapa-
trzona w zdjęcie Jima. Rozmyślała, dlacze-
go Bóg – jeśli jest taki dobry, jak dzisiaj
rano mówił ksiądz – pozwolił mu przez
tyle miesięcy cierpieć, bać się, by w końcu
umrzeć. Nie rozwiązała problemu, tylko
wzbudziła w sobie poczucie winy z powo-
du tego, że myśli źle o Bogu. Położyła się
do łóżka, ale bardzo długo leżała w ciem-
nościach, z otwartymi oczami.
W tygodniu po Bożym Narodzeniu czę-
267
sto do niej wpadali. Zawsze tak było: przy-
chodzili i wychodzili, kiedy mieli ochotę.
Zwykle pani Doyle krzątała się niespokoj-
nie i mówiła, że właśnie zamierzała upiec
rożki. W tym roku wszystko zostało do-
skonale zorganizowane, jak kampania wo-
jenna. Rano wpadli Rosę i Michael, przy-
nosząc jej talerz pełen kanapek z szynką na
wypadek, gdyby ktoś jeszcze ją odwiedził.
Po południu przyszli Cathy i Brian, i za-
nim pani Doyle zdążyła zauważyć, co się
dzieje, zaparzyli herbatę. Cathy kupiła coś,
co stawało się whisky z cytryną z goździ-
kami, wystarczyło tylko dodać trochę go-
rącej wody. Kiedy pojawiła się Brenda,
podwieczorek był gotowy.
Wszyscy jednak czuli, że coś jest nie w
porządku. Mama była zbyt milcząca i nie-
naturalnie spokojna. Nie odzywała się nie
pytana. Nie miała żadnych poglądów, na
nic się nie skarżyła i w ogóle miała niewie-
268
le do powiedzenia.
Urządzili naradę. To raczej nie przezię-
bienie. Zapewniała ich przecież, że nic jej
nie dolega. Że coś jest nie tak, zorientowali
się w środę; w czwartek nic się nie zmie-
niało. W sobotę mama była w ponurym na-
stroju.
Brenda domyśliła się prawdy. Mama
wprawdzie nie musi się krzątać po domu,
ale też nie ma nic do roboty. Nerwowa
krzątanina, jak epicentrum huraganu, stała
się motorem życia mamy. Kiedy tego za-
brakło, nie zostało nic. Inni uważali, że
Brenda przesadza. Przecież święta były
bardzo udane.
– Dla nas – stwierdziła ponurym głosem
Brenda. – Dla nas udane.
W sobotę poszła odwiedzić mamę. Nie
uprzedziła jej wcześniej, więc nic nie było
przygotowane. Cierpliwie czekała, aż
mama wpadnie w zwykły nastrój, zacznie
269
stękać i jęczeć, skarżąc się na to, że sklepy
ciągle otwierają i zamykają, i nigdy nie
wiadomo, na co można liczyć. Brenda ki-
wała głową ze współczuciem. Nie postawi-
ła na stół jedzenia z własnej, doskonale za-
opatrzonej lodówki czy spiżarni; powstrzy-
mała się w ostatniej chwili. Pozwoliła,
żeby nerwowa krzątanina przerodziła się w
prawdziwą burzę.
Potem wyciągnęła asa z rękawa.
– Idziesz na wyprzedaże? – spytała. – W
sklepach zawsze są takie tłumy, że trudno
się zdecydować, co wybrać.
Pani Doyle okazała zainteresowanie.
– Sama nie wiem, czy warto pójść – cią-
gnęła Brenda. – To prawdziwa męczarnia,
jednak z drugiej strony czasem udaje się
coś kupić po naprawdę okazyjnej cenie.
Jak myślisz, czy lepiej iść z samego rana i
stać w kolejce, czy zaczekać, aż tłum się
przerzedzi?
270
Wysiłek Brendy został nagrodzony. Na
twarzy pani Doyle pojawiła się chęć życia.
Z zapałem zaczęła rozprawiać o trudzie i
zmęczeniu, o tym, co jest wartościowe, a
co nie, jak odróżnić buble, których sprze-
dawcy chcą się pozbyć przy okazji poświą-
tecznych wyprzedaży, od tego, co jest na-
prawdę warte zainteresowania. Potem zaję-
ła się szukaniem zbieranych przez cały rok
wycinków z gazet podpowiadających, co
opłaca się kupić, jeśli cena zostanie obni-
żona o jedną trzecią. Brenda westchnęła;
zrozumiała, że wrócił czas nerwowej krzą-
taniny i że, mimo nadzwyczaj udanych
świąt, wszystko jest w najlepszym porząd-
ku.
271
„Typowe irlandzkie
Narodzenie...”
Wszyscy w biurze chcieli zaprosić Bena
na święta. Był już zmęczony tłumacze-
niem, że nie trzeba.
Nie wyglądał dobrze i wydawało się, że
coś musi być z nim nie w porządku. Czy
mogło być inaczej? Wszystko przypomina-
ło mu o Ellen. Ludzie spieszący na spotka-
nie w restauracji, ludzie niosący kwiaty,
ludzie spędzający wieczór w domu i poza
domem.
Dla Bena Boże Narodzenie będzie
straszne.
Dlatego każdy znajdował jakiś powód,
żeby go zaprosić.
Święto Dziękczynienia spędził u Harry-
272
’ego i Jeannie, z ich dziećmi. Nawet nie
podejrzewali, jak czas mu się dłużył, jak
łykowaty był indyk i jak bardzo niesmacz-
ne tradycyjne ciasto z dyni; tylko z tego
powodu, że przy stole brakowało Ellen.
Uśmiechał się, dziękował im i próbował
być dobrym kompanem, ale serce miał jak
z ołowiu. Obiecał Ellen, że po jej śmierci
nie będzie unikał towarzystwa i nie zmieni
się w odludka, zajmującego się wyłącznie
pracą.
Nie dotrzymał obietnicy.
Ale Ellen nie mogła wiedzieć, że będzie
tak ciężko. Nie potrafiła sobie wyobrazić
przeszywającej go na wylot tęsknoty. Sie-
dząc w dniu Święta Dziękczynienia przy
jednym stole z Harrym i Jeannie wspomi-
nał ubiegły rok, kiedy Ellen żyła, a cień
choroby, która zabrała żonę, jeszcze na
nich nie padł.
Ben naprawdę nie mógł i nie chciał spę-
273
dzać z kimś Bożego Narodzenia. Okres
świąteczny zawsze był dla nich szczegól-
ny. Razem ubierali choinkę, śmiejąc się i
często przytulając. Ellen opowiadała o
wielkich drzewach w lasach jej rodzinnego
kraju – Szwecji, a on o choinkach kupowa-
nych w sklepach Brooklynu w wigilię Bo-
żego Narodzenia, późnym wieczorem, kie-
dy ruch był już bardzo mały i ceny obniża-
no o połowę.
Nie mieli dzieci, ale niektórzy mówili,
że przez to jeszcze bardziej się kochają.
Nie mieli nikogo innego do kochania; ni-
kogo, kto by ich rozpraszał. Ellen praco-
wała nie mniej ciężko od Bena, ale znajdo-
wała jeszcze czas na pieczenie ciast i pud-
dingów, i na moczenie wędzonej ryby w
specjalnej zalewie.
– Muszę się starać, żebyś mnie nie zo-
stawił dla innej... – powiedziała. – Ale kto
by ci przygotował tyle dań na Boże Naro-
274
dzenie?
Nigdy by jej nie zostawił, a teraz trudno
mu jest uwierzyć, że ona odeszła od niego
w słoneczny, wiosenny dzień.
Boże Narodzenie w Nowym Jorku z
kimś innym niż Ellen byłoby nie do znie-
sienia. Wszyscy okazywali mu serdecz-
ność i troskę. Nie mógł im powiedzieć, że
robi mu się niedobrze od tej ich gościnno-
ści. Będzie musiał udawać, że wyjeżdża.
Ale dokąd?
Codziennie w drodze do pracy mijał biu-
ro podróży, na którego wystawie widniały
zdjęcia z Irlandii. Sam nie wiedział, co za-
decydowało, że wybrał ów kraj. Może dla-
tego, że nigdy tam nie był z Ellen?
Zawsze mówiła, że tęskni za słońcem.
Biedni są ci ludzie z północy, tak bardzo
spragnieni słońca. Co roku zimą miała
ochotę jechać do Meksyku albo na Hawa-
je; i jechali tam. Jasna skóra Ellen nabiera-
275
ła złocistego koloru. Dużo spacerowali, za-
wsze zbyt zajęci sobą, żeby zauważać tych,
którzy podróżują samotnie.
A tamci pewnie się do nich uśmiechali –
rozmyślał Ben. Ellen zawsze była pełna
ciepła i życzliwości, i z pewnością rozma-
wiała z samotnymi, on jednak nie potrafił
sobie tego przypomnieć.
– Boże Narodzenie spędzę w Irlandii –
mówił ludziom.
– Trochę popracuję, a trochę wypocznę.
Mówił to zdecydowanym tonem, dając
do zrozumienia, że dobrze wie, co robi.
Z ich twarzy mógł wyczytać zadowole-
nie, że coś sobie zaplanował. Dziwiło go,
że tak łatwo przyjmowali jego tłumacze-
nie. Gdyby kilka miesięcy temu jakiś kole-
ga powiedział, że wyjeżdża do Irlandii po-
pracować i odpocząć, zapewne Ben też
przytakiwałby zadowolony, że wszystko
się dobrze układa.
276
Ludzie rzadko zastanawiają się głębiej
nad drugim człowiekiem.
Wstąpił do biura podróży, żeby zarezer-
wować miejsce.
Za ladą siedziała drobna, czarnowłosa
dziewczyna z piegami na nosie. Latem El-
len też dostawała piegów, które dziwnie
wyglądały w Nowym Jorku, w chłodny, zi-
mowy dzień.
Pracownica biura miała przypięty do ża-
kietu identyfikator z imieniem Fionnula.
– To niespotykane imię – powiedział
Ben.
Podał jej służbową wizytówkę i poprosił
o przesłanie broszurki z informacją o świę-
tach Bożego Narodzenia w Irlandii.
– Jeśli pan tam pojedzie, pozna pan wie-
le ciekawych zwyczajów – powiedziała. –
Ucieka pan przed czymś?
Ben był zaskoczony. Nie spodziewał się
takiego pytania.
277
– Dlaczego panią to interesuje? – chciał
wiedzieć.
– Na wizytówce przeczytałam, że jest
pan wiceprezesem. Tacy ludzie nie zała-
twiają swoich spraw osobiście. Zwykle
przysyłają sekretarki. To dziwne, że pan
postąpił inaczej.
Mówiła z irlandzkim akcentem. Ben po-
czuł się tak, jakby już znalazł się w kraju,
gdzie ludzie stawiają niezwykłe pytania i
są ciekawi odpowiedzi.
– Rzeczywiście chcę uciec, ale nie przed
ręką sprawiedliwości, tylko przed kolega-
mi, którzy koniecznie chcą mnie widzieć u
siebie w te święta.
– A pan ma inne plany? – spytała Fion-
nula.
– W kwietniu zmarła moja żona.
Powiedział to wprost, jak nigdy dotąd.
Fionnula wydawała się przejęta.
– W takim razie pewnie nie ma pan
278
ochoty na huczne obchodzenie świąt.
– Nie, chciałbym zobaczyć typowe ir-
landzkie Boże Narodzenie – powiedział.
– Nie ma czegoś takiego; podobnie, jak
nie ma typowego amerykańskiego Bożego
Narodzenia. Jeśli zdecyduje się pan na któ-
reś z miast, mogę panu zarezerwować
miejsce w hotelu, gdzie będzie świąteczny
program, wycieczka na wyścigi, na tańce i
wyprawa do pubów... Albo może pan wy-
brać wieś z polowaniem, odrobiną ruchu
na świeżym powietrzu... Mógłby pan też
wynająć domek i nie musiałby pan nikogo
widzieć, ale wtedy pewnie czułby się pan
samotny...
– Co by mi pani radziła? – spytał Ben.
– Nie wiem, na co miałby pan ochotę.
Niech mi pan powie coś więcej o sobie. –
Była nieskomplikowana i bezpośrednia.
– Jeśli w taki sposób załatwia pani
wszystkich klientów, to pewnie nie zara-
279
biacie zbyt wiele. Wybór odpowiedniego
miejsca trwa chyba ze trzy tygodnie.
Fionnula spojrzała na niego żywo.
– Nie każdego klienta tak traktuję. Pan
stracił żonę, to co innego. Musimy pana
wysłać w dobre miejsce.
To prawda, Ben stracił żonę. Oczy za-
szły mu łzami.
– Nie chciałby pan patrzeć na szczęśliwą
rodzinkę? – spytała Fionnula, udając, że
nie widzi jego łez.
– Chyba że byłby to ktoś tak jak ja skry-
ty i lubiący samotność.
– Bardzo pan musi cierpieć – stwierdzi-
ła, pełna współczucia.
– Świat się od tego nie zawali. W mie-
ście nie brakuje ludzi, którzy stracili bliską
osobę. – Ben znów schował się, jak ślimak
w skorupce.
– Mógłby pan zatrzymać się u mojego
taty – powiedziała Fionnula.
280
– Co takiego?
– Wyświadczyłby mi pan wielką przy-
sługę, gdyby pan się u niego zatrzymał.
Jest jeszcze bardziej skryty niż pan. W
święta będzie samotny jak palec.
– Ale...
– Mieszka w wielkim, kamiennym domu
na wsi i ma dwa owczarki collie, które po-
trzebują codziennych, długich spacerów po
plaży. Wystarczy przejść kilkaset metrów,
żeby trafić do doskonałego pubu. Tata nie
będzie miał choinki, bo oprócz niego nie
ma kto na nią patrzeć.
– Dlaczego pani przy nim nie będzie? –
spytał Ben równie bezpośrednio, jak
przedtem Fionnula.
– Ponieważ za mężczyzną z mojego
miasteczka przyjechałam aż tutaj, do No-
wego Jorku. Myślałam, że on będzie mnie
kochał i że wszystko dobrze się ułoży.
Ben nie musiał pytać, czy się ułożyło;
281
było jasne, że nie.
– Mój ojciec powiedział kilka przykrych
słów, ja dodałam swoje i teraz ja jestem tu-
taj, a on tam.
Ben spojrzał na nią uważnie.
– Mogłaby pani do niego zadzwonić.
Albo on mógłby zadzwonić.
– To nie takie proste. Oboje się boimy,
że to drugie odłoży słuchawkę; jeśli nie bę-
dzie telefonów, taka sytuacja po prostu się
nie zdarzy.
– Więc miałbym zostać rozjemcą? – zro-
zumiał wreszcie Ben.
– Ma pan ujmującą, miłą twarz i nie ma
nic lepszego do roboty – powiedziała.
Owczarki collie nazywały się Sunset
[(ang.) zachód słońca.] i Seaweed. [(ang.)
wodorosty.] Niall O’Connor przeprosił za
to, dodając, że nie ma na świecie głup-
szych imion i że wybrała je przed laty jego
córka, a psu nie można zmieniać imienia.
282
– Ani córce – powiedział Ben Rozjem-
ca.
– To prawda – przyznał ojciec Fionnuli.
Pojechali do miasta, aby kupić wszyst-
ko, co mieliby ochotę jeść w święta Boże-
go Narodzenia. Kupili mięso na kotlety,
cebulę, ser pleśniowy i lody z kawałkami
czekolady.
W Wigilię poszli na pasterkę.
Niall O’Connor powiedział Benowi, że
jego żona też miała na imię Ellen. Popłaka-
li sobie razem. Nazajutrz usmażyli kotlety
z cebulą. Nie wspominali o wczorajszych
łzach.
Spacerowali po górach, podziwiali je-
ziora, odwiedzali sąsiadów i wysłuchiwali
plotek.
Ben nie wyznaczył daty powrotu.
– Będę musiał zadzwonić do Fionnuli –
powiedział.
– Jesteś jej klientem.
283
– A ty jej ojcem – odparł na to Ben Roz-
jemca.
Fionnula powiedziała, że w Nowym Jor-
ku jest zimno, ale wszyscy wrócili już do
normalnej pracy, w przeciwieństwie do Ir-
landii, gdzie pewnie będą świętowali jesz-
cze co najmniej dwa tygodnie.
– Typowe irlandzkie Boże Narodzenie
było bardzo udane – powiedział Ben. –
Mam zamiar zostać tutaj na typowy ir-
landzki Nowy Rok, więc bilet...
– Twój bilet nie ma rezerwacji na kon-
kretny dzień. A tak naprawdę, po co do
mnie dzwonisz?
– Mieliśmy nadzieję, że tu przyjedziesz i
że razem spędzimy Nowy Rok – wyjaśnił.
– Kto miał nadzieję?
– Na przykład Sunset, Seaweed, Niall i
ja. Poprosiłbym ich do telefonu, ale psy
śpią. Tylko Niall może z tobą porozma-
wiać.
284
Podał słuchawkę ojcu Fionnuli. Kiedy
ten zaczął rozmawiać z córką, Ben wy-
szedł z pokoju, stanął przy oknie wycho-
dzącym na drugą stronę domu i zapatrzył
się na Atlantyk.
Piękna, gwiaździsta noc. I zaklęta w niej
tajemnica. Gdzieś tam były dwie szczęśli-
we Ellen. Ben odetchnął głęboko i swo-
bodnie, po raz pierwszy od ostatniej wio-
sny.
285
Podróż nadziei
W biurze wszyscy zazdrościli Meg, kie-
dy powiedziała, że jedenastego grudnia
leci na cały miesiąc do Australii.
– Pogoda – mówili. – Ach, tamtejsza po-
goda!
Ominą ją zimne, wilgotne tygodnie, kie-
dy na londyńskich ulicach panuje szalony
ruch i korki, ludzie się spieszą i wszystko
zostaje wystawione na sprzedaż.
– Szczęśliwa Meg – mówili.
Nawet te najmłodsze, dwudziestoletnie
dziewczyny, szczerze jej zazdrościły. Wi-
dząc to, Meg uśmiechała się do siebie.
Miała pięćdziesiąt trzy lata, nie czuła się
jeszcze bardzo stara, wiedziała jednak, że
większość jej koleżanek z pracy uważa, iż
286
lepszą część życia ma już za sobą. Nie
było tajemnicą, że Meg ma w Australii do-
rosłego syna, ale młodsze koleżanki nie in-
teresowały się nim, ponieważ był żonaty.
Z tego powodu, a także dlatego, że nie od-
wiedzał swojej mamy. Gdyby zobaczyły
przystojnego Roberta, zainteresowałyby
się nim, nie zważając na jego stan cywilny.
Robert był wysportowany i zawsze dobrze
się uczył. Kiedy miał dwadzieścia pięć lat,
ożenił się z dziewczyną o imieniu Rosa,
której Meg nigdy w życiu nie widziała.
Robert napisał, że planują skromny ślub,
chociaż na zdjęciach wcale nie wyglądał
na skromny – myślała później Meg. Było
na nim kilkudziesięciu krewnych i przyja-
ciół z Grecji. I nikogo z rodziny pana mło-
dego. Pytając go o to przez telefon, Meg
starała się panować nad swoim głosem.
Mimo to Robert odpowiadał jej ze znie-
cierpliwieniem. Spodziewała się takiej re-
287
akcji.
– Nie stwarzaj problemów, mamo – po-
wiedział.
To samo mówił w wieku pięciu lat, kie-
dy wracał do domu z kolanem owiniętym
bandażem przesiąkniętym krwią.
– Rodzina Rosy mieszka tutaj, a wy z
tatą musielibyście przebyć setki kilome-
trów. Przyjedziesz kiedyś do nas, wtedy
będziemy mieli dla siebie więcej czasu.
Oczywiście miał rację. Uroczystość,
podczas której większość gości mówi po
grecku, na której musiałaby spotkać swoje-
go byłego męża Geralda z jego nową, we-
solutką żoną i rozmawiać z nimi, byłaby
trudna do zniesienia. Robert miał rację.
Teraz leciała, żeby się zobaczyć z sy-
nem i poznać Rosę – drobną, śniadą
dziewczynę ze zdjęć. Cały miesiąc będzie
się pławiła w słońcu; zwiedzi miejsca, któ-
re inni widzieli tylko na zdjęciach i w tele-
288
wizji. Kiedy odpocznie po zmianie czasu,
zorganizują z okazji jej przyjazdu wielkie
przyjęcie. Pewnie myślą, że jest bardzo
słaba, skoro dali jej na przystosowanie się
do nowego miejsca aż cztery dni.
List Roberta był entuzjastyczny. Zabiorą
ją w głąb lądu, żeby zobaczyła prawdziwą
Australię. Nie będzie zwiedzała jak zwykli
turyści, którym pokazuje się kilka najpięk-
niejszych miejsc. Ona pozna ich kraj.
Szczerze mówiąc, Meg wolałaby, żeby jej
pozwolili siedzieć całymi dniami w ogro-
dzie i korzystać z basenu sąsiadów. Meg
nigdy nie miała prawdziwych wakacji.
Przez wiele lat wcale nie wyjeżdżała, po-
nieważ wiecznie oszczędzała na ubrania,
rowery i inne rzeczy, które – miała nadzie-
ję – jakoś zrekompensują Robertowi brak
ojca. Gerald nie przejmował się chłopcem,
chociaż trzy razy w roku składał fałszywe
obietnice, budząc w dziecku nie spełnione
289
nadzieje, po czym dawał synowi na przy-
kład używaną gitarę, która była dla Rober-
ta cenniejsza od wszystkiego, na co ciężką
pracą zarobiła matka. Podczas rocznego
pobytu w Australii, grając właśnie na tej
gitarze, Robert poznał miłość i zaczął
nowe życie, które – jak powiedział matce –
odpowiada mu.
Koleżanki z biura złożyły się i kupiły
Meg walizkę. Była bardzo ładna, lekka i
zbyt elegancka jak dla skromnej Meg. Na-
dając ją na lotnisku, nie mogła uwierzyć,
że stanowi jej własność. Dowiedziała się,
że w samolocie będzie tłok, ponieważ o tej
porze roku starzy odwiedzają swoich w
Australii.
– Starzy? – Meg była zmieszana.
– Babcie – wyjaśnił młodzieniec za kon-
tuarem.
Meg ciekawiło, czy Rosa jest w ciąży.
Gdyby tak było, chyba nie planowaliby
290
wycieczki w głąb lądu. Postanowiła jed-
nak, że nie poruszy tego tematu. Nie chce
zadawać irytujących pytań.
Kiedy już usadowili się w samolocie,
postawny mężczyzna, który usiadł obok
niej, wyciągnął rękę, żeby się przedstawić.
– Skoro będziemy ze sobą spać, że tak
powiem, chyba powinniśmy poznać swoje
nazwiska – powiedział z wyraźnym ir-
landzkim akcentem. – Jestem Tom O’Neill
z Wicklow.
– A ja Meg Matthews z Londynu.
Ściskając jego dłoń miała nadzieję, że
sąsiad nie będzie mówił bez przerwy przez
następne dwadzieścia cztery godziny. Meg
chciała przygotować się psychicznie na
spotkanie i przemyśleć, jak postępować, by
Robert nie musiał jej mówić: „Nie stwarzaj
problemu, mamo”.
Tom O’Neill okazał się idealnym towa-
rzyszem podróży. Miał przy sobie niewiel-
291
kie szachy i książkę o tej grze. Włożył na
nos okulary i metodycznie wykonywał ko-
lejne opisywane ruchy. Na kolanach Meg,
która sporządzała w myślach listę drażli-
wych tematów, leżały bezużytecznie książ-
ka i gazeta. Nie będzie pytała Roberta o
jego zarobki ani o to, czy zamierza wzno-
wić studia, które przerwał po dwóch latach
spędzonych na uczelni, kiedy znalazł się w
Australii i rozsmakował w śpiewaniu po
kawiarniach i w Rosie. Powtarzała sobie
wiele razy, nie będzie się skarżyła na to, że
zbyt rzadko do niej dzwoni. Nie zdawała
sobie sprawy, że porusza ustami, kiedy za-
pewniała samą siebie, że nie wymknie jej
się ani jedno słowo krytyki, ani jedno
słówko o tym, jak bardzo czuje się samot-
na.
– To tylko turbulencje – powiedział
uspokajającym głosem Tom.
– Proszę?
292
– Myślałem, że odmawia pani różaniec.
Chciałem panią zapewnić, że nie ma po-
trzeby. Niech pani zachowa modlitwy na
bardziej naglącą potrzebę.
Miał miły uśmiech.
– Nie umiem się modlić używając ró-
żańca. To skuteczna modlitwa?
– Nie zawsze. Powiedziałbym, że raz na
pięćdziesiąt, ale kiedy pomaga, ludzie są
tak zadowoleni, że zapominają o sytu-
acjach, w których różaniec nic nie pomógł.
– Pan odmawia różaniec? – spytała.
– Teraz już nie, ale w młodości odma-
wiałem. Raz moja modlitwa okazała się
bardzo skuteczna. Wygrałem na wyści-
gach, w walkach psów i w pokera. Wszyst-
ko w jednym tygodniu.
Wspominał to z wyraźną przyjemnością.
– Nie wiedziałam, że o takie rzeczy
można się modlić. Nie spodziewałam się,
że modlitwa może pomagać w hazardzie.
293
– Na dłuższą metę nie pomogła – przy-
znał z niechęcią i wrócił do szachów.
Meg zauważyła, że Tom O’Neill niewie-
le pije i nic nie je. Poprosił tylko o szklan-
kę wody. W końcu spytała go o to. Posiłki
były jedyną atrakcją długiej podróży, a
odrobina alkoholu pomaga zasnąć.
– Muszę przybyć na miejsce w dobrej
formie – wyjaśnił.
– Czytałem, że dobrze jest pić dużo
wody.
– Bardzo poważnie podchodzi pan do
rzeczy – powiedziała Meg ni to z podzi-
wem, ni z naganą.
– Wiem – zgodził się z nią Tom O’Neill.
– To jest błogosławieństwem i zarazem
przekleństwem mojego życia.
Zostało im jeszcze piętnaście godzin po-
dróży. Meg nie chciała wypytywać o jego
życie. Nie tak szybko. Dopiero kiedy mieli
przed sobą zaledwie cztery godziny, zaczę-
294
ła zadawać pytania. Miał szaloną córkę. Po
śmierci jej matki Tom nie potrafił dać so-
bie z dzieckiem rady. Dziewczyna robiła
to, na co miała ochotę i kiedy jej się za-
chciało. Teraz mieszka w Australii. Nie
tymczasowo, na stałe. Z mężczyzną. Nie z
mężem, ale z tak zwanym de facto. To bar-
dzo liberalne, bardzo nowoczesne, że jego
córka jawnie mieszka z mężczyzną i z
dumą informuje o tym australijski rząd.
Tom pokręcił głową, zdenerwowany i
zmartwiony.
– Będzie się pan musiał z tym pogodzić.
Skoro przebył pan tyle kilometrów, to chy-
ba nie w celu krytykowania jej – stwierdzi-
ła Meg. Łatwo było doradzać komuś obce-
mu.
Sama z kolei opowiedziała o Robercie i
o tym, że nie została zaproszona na ślub.
Tom O’Neill powiedział, że to nawet le-
piej. Nie musiała rozmawiać z byłym mę-
295
żem ani z rodziną panny młodej, nie znają-
cą żadnego cywilizowanego języka. Teraz
jest o wiele lepszy czas na wizytę. Zresztą,
czym jest ślub? Krótką uroczystością, któ-
rej Tom pewnie nigdy się nie doczeka.
Jego córka ma na imię Deirdre. Dobre,
irlandzkie imię, ale teraz podpisuje się
Dee. Jej mężczyzna nazywa się Fox.
[(ang.) lis] Jak człowiek może nosić takie
imię?
Lody skruszały. Zamówili sok pomarań-
czowy i gorące ręczniki, żeby odegnać
zmęczenie. Czuli się ze sobą jak starzy
znajomi. Żałowali, że będą się musieli po-
żegnać. Czekając na bagaż, udzielali sobie
dobrych rad.
– Staraj się nie wspominać o ślubie –
ostrzegał Tom.
– Nie mów o tym, że wspólne mieszka-
nie bez ślubu jest grzechem. Tutaj myślą
inaczej – prosiła.
296
– Zapisałem ci swój adres – powiedział.
– Dziękuję.
Meg zawstydziła się, że nie pomyślała o
tym, by zapisać mu adres swojego syna.
Pewnie dlatego, że nie chciała, aby Robert
uznał ją za dziwaczkę, która obcemu Ir-
landczykowi, poznanemu w samolocie,
daje numer telefonu.
– Teraz wszystko będzie zależało od cie-
bie... Możesz się odezwać... – powiedział,
ale Meg słyszała w jego głosie rozczaro-
wanie.
– Jak najbardziej – potwierdziła.
– Miesiąc to bardzo długo – tłumaczył
się.
Wcześniej uważali, że ten czas zleci jak
z bicza strzelił. Teraz, kiedy stali na austra-
lijskiej ziemi, zdenerwowani bliskim spo-
tkaniem z dziećmi... wydawało im się, że
to bardzo długo.
– Będę w Randwick – zaczęła Meg.
297
– Nie trzeba. Zadzwoń, kiedy będziesz
miała ochotę wypić ze mną kawę. Mogli-
byśmy wybrać się na spacer, porozma-
wiać...
Sprawiał wrażenie zdenerwowanego.
Mimo że wypił wiele szklanek wody, nie
był przygotowany na spotkanie z mężczy-
zną o imieniu Fox. Wyglądał tak, jakby za-
pomniał, że jego córka nazywa się teraz
Dee i ma się za mężatkę, bo przecież de
facto to mniej więcej to samo, co małżeń-
stwo. Meg była zmartwiona.
– Na pewno zadzwonię. Podejrzewam,
że oboje chętnie oderwiemy się na chwilę
od obcej kultury – powiedziała.
Wiedziała, że na jej twarzy maluje się
niepokój. Czuła, że na czole pojawiły się
zmarszczki, a brwi spotkały się nad nosem.
Kiedy miała taką minę, koleżanki z pracy
mówiły, że Meg zaraz wpadnie w szał, a
Robert prosił, żeby przestała podgrzewać
298
atmosferę. Chętnie porozmawiałaby dłużej
z tym spokojnym mężczyzną. Mogliby
usiąść w wygodnych fotelach i jeszcze
chociaż przez godzinkę przygotowywać
się do zupełnie innego Bożego Narodze-
nia, które przyjdzie im spędzić wśród ludzi
tak bardzo różniących się od nich stylem
życia.
Nagle zrozumiała, że przyjechali tutaj,
żeby pobłogosławić ów nowy styl życia.
Tom przyjechał powiedzieć Dee, że cieszy
się, iż ona znalazła Foxa i że nie ma do
niej pretensji o to, że nie wzięła z nim ślu-
bu, chociaż zwykle młode pary dopełniają
tej formalności. Ona przyjechała powie-
dzieć Robertowi, że z nadzieją czeka na
spotkanie z synową oraz jej rodziną i poka-
zać, że nie ma żalu o uniemożliwienie jej
obecności na ślubie. Miło byłoby jeszcze
spotkać Toma i dowiedzieć się, jak mu po-
szło. Gdyby byli starymi przyjaciółmi, by-
299
łoby łatwiej, ale w przypadku wolnych lu-
dzi w średnim wieku, którzy poznali się w
samolocie, nie obejdzie się bez tłumacze-
nia. Może Robert będzie matce współczuł?
Albo Rosa ucieszy się, że mama poznała w
podróży kogoś ciekawego? Jedno i drugie
byłoby żenujące.
– Myślałem, że powiem Deirdee... Dee...
Ona ma na imię Dee... Boże, muszę pamię-
tać, żeby zwracać się do niej Dee... – za-
czął Tom.
– Tak?
– Pomyślałem, że chyba jej powiem, że
znamy się od dłuższego czasu, rozumiesz?
– Rozumiem – odparła, uśmiechając się
ciepło. Mogliby powiedzieć więcej; dużo
więcej. Jeśli chcą się zaprzyjaźnić, będą
musieli dowiedzieć się o sobie jeszcze bar-
dzo wiele. Ale nie teraz. Teraz pchali wóz-
ki ku zatłoczonemu przejściu, pełnemu
młodych, opalonych Australijczyków, cze-
300
kających na kuśtykających dziadków, zmę-
czonych wielogodzinną podróżą. Ludzie
krzyczeli, wołali i podnosili do góry dzie-
ci, żeby pomachały. Doskwierał upał jak w
środku lata.
Robert miał na sobie szorty. Jego długie
nogi były opalone. Jedną ręką obejmował
szyję drobnej dziewczyny o wielkich
oczach i kręconych włosach, która nerwo-
wo przygryzała wargę. Wypatrywali Meg.
Kiedy ją spostrzegli, Robert zawołał: „To
ona!”, jakby nikt oprócz niej nie spędził
kilkudziesięciu ostatnich godzin w samolo-
cie. Po chwili padli sobie w ramiona. Rosę
płakała.
– Pani jest taka młoda! Za młoda na
babcię – powiedziała i z taką dumą pokle-
pała się po brzuszku, że Meg również za-
częła płakać. Robert tulił ją do siebie i
wcale nie prosił, żeby przestała podgrze-
wać atmosferę. Kiedy Meg uniosła głowę,
301
widziała ponad ramieniem syna piękną
córkę Toma O’Neilla; dziewczynę, która
przez całe życie była szalona, ale teraz wy-
glądała całkiem normalnie. Dee nieśmiało
przedstawiła ojcu chłopca o okrągłej twa-
rzy, rudego i w okularach, niespokojnie
rozluźniającego krawat, który włożył spe-
cjalnie na spotkanie z teściem z Irlandii.
Tom, żartując, pokazywał na włosy chłop-
ca; pewnie mówił, że wreszcie wie, skąd to
dziwne imię. Tak czy inaczej, wszyscy się
zaśmiali.
Robert i Rosa też się śmiali i ocierali
łzy, prowadząc mamę do samochodu. Meg
obejrzała się w nadziei, że napotka spoj-
rzenie Toma O’Neilla, starego znajomego,
którego poznała przypadkiem w samolo-
cie, ale jego również prowadzono już do
wyjścia. Nieważne. Spotkają się jeszcze w
Australii, może dwa albo trzy razy, żeby
dać młodym trochę oddechu. Jednak nie
302
ma co liczyć na częste spotkania. Miesiąc
to bardzo niewiele, a Boże Narodzenie to
czas spotkań w gronie rodzinnym. Poza
tym, zawsze mogą się spotykać na drugim
końcu świata, w takim czasie i miejscu,
gdzie nie będą mieli zbyt wiele do roboty.
303
Czym jest szczęście?
Nazwali go Parcieli, żeby podkreślić
jego irlandzkie pochodzenie. W szkole
mówili mu Parny i tak już zostało. Jednak
Kąty i Shane Quinn każdemu, dla kogo to
było ważne, potrafili wytłumaczyć, że na-
prawdę nazywa się Parnell, jak wielki
przywódca. W rzeczywistości nikt ich o
wielkiego przywódcę nie pytał. Dość męt-
nie opowiadali o tym, czemu przewodził,
kiedy i w jakim celu. W Dublinie spodoba-
ła im się góra Parnell, chociaż nie byli za-
chwyceni słysząc, że wielki przywódca był
protestantem i kobieciarzem. Mieli nadzie-
ję, że to tylko głupie gadanie miejscowych.
Parny’emu podobał się Dublin: mały,
kulturalny i swojski. Ludzie wydawali się
304
tu biedniejsi i trudno było zgadnąć, gdzie
jest centrum miasta, ale to i tak lepsze niż
Boże Narodzenie u siebie. Dużo lepsze.
W kraju jest recepcjonistka taty, Esther.
Zaczęła pracować u ojca dziewięć lat
temu, kiedy Parny był jeszcze mały. Była
doskonałą recepcjonistką, ale – zdaniem
taty – smutną, samotną osobą. Według
mamy jest wariatką, zakochaną w tacie.
Rok temu, w dniu Bożego Narodzenia,
przyszła do ich domu, usiadła na schodach
i płakała tak długo, aż musieli ją wpuścić
do środka z obawy przed tym, co powiedzą
sąsiedzi. Krzyczała, chodziła wkoło domu
i pukała do okien. Powiedziała, że nie da
się wyrzucić. Wszyscy po kolei kazali Par-
ny’emu iść do łóżka.
– Dopiero co wstałem. Na miłość Boską,
mamy przecież Boże Narodzenie! – krzy-
czał, nie bez racji.
Błagali, żeby wrócił do łóżka i zajął się
305
zabawkami. Niechętnie, ale w końcu się
zgodził, ponieważ mama szepnęła mu do
ucha, że wtedy szalona Esther szybciej
wyjdzie. Oczywiście podsłuchiwał ze
schodów. Było to bardzo dziwne.
Parny zrozumiał, że tata miał kiedyś ro-
mans z Esther. Teraz wydawało się to nie-
prawdopodobne, ponieważ tata jest już sta-
ry, a Esther wygląda tak, jak wygląda –
okropnie. Trudno też było zrozumieć, dla-
czego mama tak się tym zdenerwowała;
przecież musiała już z tatą ten problem
wcześniej rozwiązać. Było jednak tak, nie
inaczej.
W szkole znał wiele dzieci, których ro-
dzice się rozeszli. Esther krzyczała, że tata
obiecał rozwieść się z mamą, kiedy dzie-
ciak dorośnie. Parny’emu nie spodobało
się, że nazwała go dzieciakiem i aż się w
środku z jeżył, ale mamę i tatę też bardzo
to zdenerwowało i oboje stanęli w jego
306
obronie, tak że Esther przynajmniej w tym
punkcie przegrała, a oboje rodzice okazali
się jego sprzymierzeńcami. Po pewnym
czasie Parny zrezygnował z podsłuchiwa-
nia, wrócił do swojego pokoju i zaczął się
bawić nowymi zabawkami, jak mu kazali.
– Chcę tylko odrobiny szczęścia! Ja też
chcę być szczęśliwa! – dobiegał z dołu
krzyk Esther.
– Co to jest szczęście, Esther? – spytał
zmęczonym głosem tata.
Mieli rację, Parny dobrze zrobił, chro-
niąc się na górze. Później, kiedy Esther
wyszła, przyszli do niego. Parny nie krył
zainteresowania sytuacją; raczej nie był
przestraszony.
– Zamierzasz rozwieść się z mamą i
odejść z nią, tato? – spytał zaciekawiony.
Jego słowa wywołały zamieszanie. Po
chwili tata powiedział:
– Nie. Wprawdzie mówiłem jej, że to
307
zrobię, ale nigdy nie miałem takiego za-
miaru. Okłamałem ją, synu, i teraz słono
za to płacę.
Parny pokiwał głową.
– Tak myślałem – stwierdził z powagą.
Odpowiedź taty tak się mamie spodoba-
ła, że pogładziła tatę po dłoni.
– Twój tata jest odważnym człowie-
kiem, skoro się do tego przyznał – stwier-
dziła. – Nie wszystkich mężczyzn spotyka
aż tak surowa kara za niewierność wobec
rodziny.
Parny zgodził się z nią, że Esther krzy-
cząca na schodach przed domem to rzeczy-
wiście surowa kara. Ciekawe, czy w gabi-
necie też się tak piekli i krzyczy? – zasta-
nawiał się.
Widocznie jednak nie. Kiedy miała na
sobie biały fartuch, była miła, spokojna i
oficjalna. Tylko w czasie wolnym od pra-
cy, szczególnie zaś w dni świąteczne, de-
308
nerwowała się i wariowała. Na Święto Pra-
cy i Święto Dziękczynienia dzwoniła do
nich, ale nie była tak bardzo podekscyto-
wana. Na Wielkanoc znów do nich przy-
szła. Odwiedziła ich też w sylwestra, w
dniu urodzin taty i podczas przyjęcia w
dniu świętego Patryka. Czwartego czerwca
wybrali się na piknik. Ledwie zaczęli wy-
pakowywać mięso, zobaczyli ją; mama i
tata szybko wskoczyli do samochodu i
uciekli wiele kilometrów, ciągle oglądając
się za siebie, czy jej znów nie zobaczą.
W tym roku, uciekając przed nią, wrócili
do rodzinnej Irlandii. Zawsze chcieli od-
wiedzić ojczyznę przodków. W tym roku
Parny był wystarczająco duży, dolar miał
korzystny kurs, więc postanowili skorzy-
stać z okazji. Okoliczności też zmuszały
ich do podjęcia owej decyzji. W tym roku
w dniu Święta Dziękczynienia Esther przy-
szła przebrana w kostium astronauty. My-
309
śleli, że to żywy telegram i otworzyli jej
drzwi, wtedy wdarła się do środka.
Dlatego w końcu przyjechali do ziemi
przodków Parny’ego. Parny był zadowolo-
ny, chociaż będzie mu brakowało przyja-
ciół. Powoli robił się równie przewrażli-
wiony na punkcie różnych uroczystości,
jak mama i tata, bał się bowiem zobaczyć
czerwoną, szaloną twarz Esther.
Miał cichą nadzieję, że Esther pojawi się
na jego urodzinach. Cała szkoła przez kil-
ka miesięcy miałaby o czym mówić. Ale
nie przyszła. Interesowały ją tylko oficjal-
ne święta i urodziny taty. Esther jest chyba
wystarczająco szalona, żeby ją zamknąć –
myślał Parny. I zastanawiał się, dlaczego
tak się nie stało.
– Nie ma nikogo, kto mógłby się tym
zająć – wytłumaczyła mu mama.
Na szczęście dla Esther – pomyślał Par-
ny. – Jeśli ktoś ma takiego pecha, jak ona,
310
należałoby uznać za sprawiedliwe, że nie
ma nikogo, kto mógłby ją zamknąć w szpi-
talu. Przynajmniej trochę dłużej pobędzie
na wolności.
Pytał, dlaczego tata nie może jej zwol-
nić. Tata powiedział, że prawo reguluje ta-
kie sytuacje; jeśli Esther jest bardzo do-
brym pracownikiem, a jest, w gabinecie
nie popada w szaleństwo, i on chciałby ją
zwolnić, wywołałoby to protesty i tata
mógłby stanąć przed sądem.
Pewni, że tutaj Esther ich nie dosięgnie,
mama i tata byli mili i spokojni. Parny wi-
dział, że czasem trzymają się za ręce, co
było bardzo krępujące, ale nikt znajomy
nie mógł ich widzieć, więc w zasadzie nic
nie szkodzi.
Hotelowy portier zaprzyjaźnił się z Par-
nym. Opowiadał chłopcu o czasach, kiedy
zatrzymywało się tu mnóstwo Ameryka-
nów, którzy wynajmowali jego brata, żeby
311
woził ich po całej Irlandii. Portier nazywał
się Mick Quinn i powiedział, że z pewno-
ścią jest jakimś krewnym Parny’ego, bo
inaczej dlaczego nosiliby takie samo na-
zwisko? Mick Quinn miał dla Parny’ego
zawsze dużo czasu, ponieważ hotel świecił
pustkami, a mama i tata chłopca cały czas
patrzyli sobie w oczy i odbywali długie
rozmowy o życiu.
Tym lepiej. Rano Parny szedł z Mic-
kiem odebrać gazety, później pomagał mu
nosić bagaże. Raz dostał napiwek.
Największą pomocą służył Mickowi,
kiedy trzeba było przytrzymać papierosa.
Mickowi nie wolno było palić na służbie.
Kiedy Parny trzymał papierosa, wyglądało
na to, że jest rozpuszczonym smarkaczem
z Ameryki, któremu wolno robić, co mu
się podoba, nawet palić w wieku dziesięciu
lat. Kiedy na horyzoncie nikogo nie było,
Parny dawał Mickowi pociągnąć.
312
Mick był żonaty z kobietą o imieniu
Berna. Parny często pytał o Bernę.
– Nie jest najgorsza – mówił Mick.
– Kto jest najgorszy? – chciał wiedzieć
Parny.
Skoro nie Berna, to ktoś inny, ale Mick
odpowiadał, że tak się tylko mówi. Mick i
Berna mieli dorosłe dzieci; wszystkie opu-
ściły już rodzinny dom. Trójka mieszkała
w Anglii, jedno w Australii i jedno po dru-
giej stronie Dublina, czyli równie daleko,
jakby dzielił ich ocean.
Co Berna robi całymi dniami, kiedy
Mick jest w hotelu? Parny był ciekawy.
Mama Parny’ego pracuje w eleganckiej
kwiaciarni, będącej odpowiednim miej-
scem dla żony dentysty. Ale Berna nigdzie
nie pracuje.
Pewnego razu Mick wyjawił, że żona
całe dnie spędza na ponurych rozmyśla-
niach; zawsze jest niezadowolona. Nie
313
wie, co to jest szczęście. Później jednak
zawstydził się, że to powiedział i nigdy
więcej nie chciał na ten temat rozmawiać.
– A właściwie, co to jest szczęście? –
spytał Parny.
– Jeśli ty, człowiek młody i mający
wszystko, czego można chcieć, tego nie
wiesz, to z pewnością nikt nie zna odpo-
wiedzi na to pytanie.
– Rzeczywiście mam dużo – powiedział
Parny – ale Esther ma nie mniej, a wcale
nie jest szczęśliwa. Wariuje jak ptak w
klatce.
– Ptak w klatce nie wariuje – sprzeciwił
się Mick.
– Nie mówiłem tego dosłownie. To tak
jak z Berna, która nie jest najgorsza: tak
tylko sobie powiedziałem.
– Prawdę mówiąc, bardzo lubię ptaki –
powiedział Mick Quinn, zaciągając się pa-
pierosem Parny’ego Quinna. – Chętnie ho-
314
dowałbym gołębie, ale Berna mówi, że są
brudne.
Mick ze smutkiem pokręcił głową, a
Parny pomyślał, że Berna jest niewiele lep-
sza od tej najgorszej.
– Kto to taki, ta Esther? – spytał Mick,
chcąc odwrócić myśli i rozmowę od
wiecznie niezadowolonej Berny.
– To długa i skomplikowana historia.
Musiałbym mieć sporo czasu, żeby móc ci
wyjaśnić.
Parny czuł, że w niespokojnej atmosfe-
rze hotelu, kiedy lada moment może na-
dejść kierownik albo jakiś gość potrzebują-
cy pomocy lub rady, nie potrafi oddać peł-
nej sprawiedliwości szaleństwu Esther.
Poza tym Parny miał wątpliwości, czy jego
nowy przyjaciel, Mick, potrafi zrozumieć
sprawę Esther.
– Może miałbyś ochotę przejść się ze
mną po mieście dzisiaj po południu i opo-
315
wiedzieć mi o tym? – spytał Mick.
– Dobrze, a ty opowiesz mi o ptakach,
które chciałbyś hodować – zgodził się Par-
ny.
– Najlepiej będzie, jeśli pokażę ci ptaki.
Mama Parny’ego powiedziała, że go za-
niedbują. Oboje z tatą czują się z tego po-
wodu winni, ale muszą omówić wiele
spraw. Po południu jednak zabiorą Parny-
’ego do kina. Sam może wybrać film. Jeśli
rodzicom spodoba się jego wybór, pójdą
na niego, ale jeśli nie, będzie musiał wy-
brać sobie jakiś inny. Parny powiedział
jednak, że idzie z Mickiem oglądać ptaki.
– W tej części świata tak nazywa się
dziewczyny – powiedział tata Parny’ego.
– Nie!
Parny był przekonany, że nie chodzi o
dziewczyny. Mick ma dość kobiet. Wy-
starcza mu wiecznie niezadowolona Berna.
Nie chce mieć do czynienia z żadną inną.
316
Powiedział o tym wprost.
Mama Parny’ego stwierdziła, że Mick
dokonał dobrego wyboru. Patrząc znaczą-
co na tatę powiedziała, że wcześniej czy
później prawie każdy mężczyzna dochodzi
do tego samego wniosku.
W zwyczajnym ubraniu Mick wyglądał
zupełnie inaczej; mniej elegancko niż w li-
berii portiera. Powiedział jednak, że w sta-
rej marynarce i spodniach czuje się wolny
jak mewa w przestworzach. Zaprowadził
Parny’ego do autobusu.
– Jedziemy do ptaszarni? – pytał zacie-
kawiony chłopiec.
– Nie. Do domu mojego kumpla. Jestem
współwłaścicielem kilku gołębi. Nikt o
tym nie wie, tylko ty i ja – powiedział
Mick, rozglądając się w autobusie, czy nikt
ich nie podsłuchuje. – W hotelu też nie
wiedzą – szepnął.
– Mieliby coś przeciwko temu? – spytał
317
Parny, również szeptem. Nie widział nic
złego w hodowaniu gołębi, wydawało się
jednak, że to bardzo niebezpieczne hobby.
– Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział.
Pytaliby mnie, jak tam moje gołębie. Nie
zniósłbym tego.
Parny zrozumiał. Pytania ludzi, którzy
nie mają o ptakach pojęcia, zniszczyłyby
cały urok.
– Obawiam się, że ja też nie jestem eks-
pertem – powiedział, żeby uniknąć niepo-
rozumienia.
– Wiem, synu, ale ty masz otwarty
umysł. Młody, otwarty umysł.
– Esther kiedyś powiedziała mi to samo:
że mam młody umysł i nie jestem za-
mknięty, jak starsze pokolenie. – Był bez-
granicznie zdumiony, że na drugim końcu
świata ktoś mówi mu to samo. Miał tylko
nadzieję, że Mick nie jest szalony, jak Es-
ther.
318
– Czy masz kogoś, kto zamknąłby cię w
szpitalu, gdybyś zwariował? – spytał z tro-
ską.
Mick był tym pytaniem zachwycony.
– Jesteś przezabawny, Parny Quinnie.
Kim jest Esther? Twoją siostrą?
Parny zauważył, że obaj zadają pytania,
na które nigdy nie odpowiadają, ale to nie
miało znaczenia, ponieważ pytania nie
były aż tak ważne. Wyszli z autobusu i po-
szli do domu, który wydał się Parny’emu
bardzo ubogi. Chłopiec miał nadzieję, że
to nie jest dom Micka; chciałby, żeby
przyjaciel mieszkał w lepszych warunkach.
– Mieszkasz tutaj?
– Ależ skąd. – W głosie Micka słychać
było nutkę żalu; popatrzył na odrapane
szafki, na sterty gazet na podłodze, na na-
czynia w zlewie i na pustą butelkę po mle-
ku stojącą na stole. – Wchodząc do mojego
domu należy zdejmować buty. Gdybym
319
cię tam przyprowadził bez wcześniejszej
zgody parlamentu, podniósłby się taki
wrzask, że słychać by go było w całym
kraju. To dom Gera – wyjaśnił z wyraźną
zazdrością.
Ger był na podwórku. Ucieszył się na
widok Parny’ego i spytał go, czy gra, a
Parny odparł, że kiedy będzie dorosły, kie-
dy będzie wiedział, na co stawiać i będzie
miał własne pieniądze, na pewno będzie
grał. Ger uznał, że to rozsądna odpowiedź i
wcale nie przeprosił, że wziął Parny’ego za
niepoprawnego hazardzistę. Ger to fajny
facet – pomyślał Parny.
Pokazali mu strych i wyjaśnili zasady.
Po męsku rozmawiali o kiepskich wyni-
kach gołębi Gera i Micka w rywalizacji z
innymi ptakami, które znali i których za-
zdrościli. Na podwórku pełno jest poczto-
wych gołębi, ale czy one potrafią wrócić
do skrzynki? Niech je diabli! Wygrywały-
320
by w każdym wyścigu, gdyby tylko potra-
fiły przestrzegać zasad. Ale nie! One wra-
cały na podwórko i gruchały, zadowolone,
że znów są u Gera i Micka. Niektóre z nich
były wprawdzie niewiele warte, ale o tym
– jak usłyszał Parny – nie może się dowie-
dzieć nikt oprócz tu obecnych. Parny nie
wiedział, czy w Stanach organizuje się za-
wody gołębi, obiecał jednak, że po powro-
cie się dowie i napisze do Gera i Micka.
– Takie dziecko jak ty na pewno zapo-
mni napisać – powiedział Ger z rezygnacją
w głosie.
Gołębie zaczęły przysiadać na ramio-
nach Parny’ego, zadowolone, że w tym
przyjaznym miejscu znajdują jeszcze jed-
nego towarzysza do zabawy i to takiego,
dla którego osiągany przez nie czas nie ma
żadnego znaczenia.
– Lubię pisać listy – zaprzeczył Parny. –
Napisałem do każdego, komu obiecałem...
321
– zamilkł na chwilę. – Z wyjątkiem Esther.
– Opowiedz nam wreszcie o Esther –
powiedział Mick Quinn. Na niewielkim
podwórzu, gdzie puszyste ptaki łagodnie
wzbijały się i lądowały, a ich gruchanie
stanowiło podkład dźwiękowy, Parny opo-
wiedział Gerowi i Mickowi o Esther. Lep-
szych słuchaczy nie mógł sobie wymarzyć.
Całkiem jak w filmie, mówili jeden przez
drugiego, domagając się szczegółów doty-
czących jej zachowania przy rozmaitych
okazjach. Wyobrażasz sobie? Rodzina mu-
siała przepłynąć Atlantyk, żeby jej
umknąć.
– Dlaczego chciała, żebyś do niej napi-
sał? – spytał w końcu Mick.
– Dzień przed wyjazdem powiedziała, iż
wie, że gdzieś się wybieramy i spytała, czy
do niej napiszę, bo chciałaby wiedzieć, czy
tam, gdzie będziemy, znajdziemy szczę-
ście. Ale nie mogłem napisać. Nie mogłem
322
jej powiedzieć, że mama i tata sprawiają
wrażenie szczęśliwych i ciągle trzymają
się za ręce. Gdyby się o tym dowiedziała,
sfiksowałaby do reszty.
Stał wśród przylatujących i odlatujących
gołębi, głaskał je po piórach, a one wcale
się go nie bały; jednego nawet wziął do
ręki i poczuł bicie jego serca. Zamknął
oczy, wsłuchując się w szum ich skrzydeł.
Nie zaznał w życiu takich przyjemności,
które mógłby porównać do tego, co dawało
mu towarzystwo tych dwóch mężczyzn i
ptaków: niewymagające, satysfakcjonują-
ce. Czuł, że być może już nigdy w życiu
nie będzie taki szczęśliwy, jak w tej chwili.
– Mógłbyś wysłać biedaczce kartkę –
powiedział Mick.
– Do niczego się nie zobowiązując – do-
dał Ger, który przez życie wędrował sa-
motnie i był zdania, że to najlepszy spo-
sób.
323
– Za późno. W piątek wracamy. List nie
dojdzie przed nami.
– Możemy do niej zadzwonić z hotelu –
powiedział Mick.
– Zadzwonić do Esther? Mamę szlag by
trafił ze złości – zaprotestował Parny.
– Nie musimy mówić mamie.
– Nie mam pieniędzy. Telefon do Sta-
nów będzie bardzo drogi.
Ger i Mick pokiwali głowami. To dało-
by się jakoś załatwić – powiedzieli. Jeśli
Parny ma coś do powiedzenia biednej,
udręczonej kobiecie, powinien to uczynić
właśnie w Boże Narodzenie.
Parny zaczął wątpić, czy dostatecznie ja-
sno opisał szaleństwo Esther i czy nie za-
pomniał powiedzieć, że ona koniecznie
chce uciec z jego ojcem. Z drugiej jednak
strony Mick i Ger okazali się tacy mili, że
nie wypadało im się przeciwstawiać.
Było to popołudnie wśród piór i cichych
324
dźwięków. W końcu ruszyli do autobusu i
niebawem znaleźli się w hotelu. Dochodzi-
ła szósta. O tej porze Esther powinna jeść
kolację. Parny porozmawiał z budki telefo-
nicznej z hotelowym telefonistą. Razem
znaleźli numer kierunkowy i odszukali Es-
ther. Parny spytał też o koszt połączenia i
usłyszał w odpowiedzi taką kwotę, że mu-
siał się przytrzymać, żeby nie upaść z wra-
żenia. Powiedział Mickowi, że nie ma o
czym mówić. Mick znów był w liberii.
Czasem pracował na zmiany i tylko popo-
łudnie miał wolne. Rozejrzał się po holu.
– Wracaj do budki – powiedział, a sam
błyskawicznie znalazł się przy stojącym na
biurku telefonie i wykręcił zapisany na
kartce numer. Czekając na połączenie, Par-
ny nerwowo przełykał ślinę. Głos Esther
był cieniutki, nie przypominał histeryczne-
go wrzasku, który znał i którego się bał.
– Mówi Parny Quinn – powiedział. Es-
325
ther zaczęła cicho płakać.
– Tata prosił, żebyś do mnie zadzwonił?
– wyszlochała.
– Nie wie, że do ciebie dzwonię. Słuchaj
Esther, tutejsza poczta nie działa najlepiej,
a ty prosiłaś, żebym ci napisał o szczęściu i
tak dalej...
– Co to jest szczęście? – spytała Esther.
Parny zniecierpliwił się. Dlaczego lu-
dzie zawsze o to pytają? On dzwoni z dale-
kiego świata, żeby jej odpowiedzieć, a ona
wciąż uparcie powtarza swoje pytanie.
– Jasne, trudno dokładnie wyjaśnić, ale
prosiłaś, żebym dał ci znać, kiedy je znaj-
dę, dlatego dzwonię, bo chcę ci powie-
dzieć, że szczęście ma wiele wspólnego z
ptakami.
– Nie musimy mówić mamie.
– Nie mam pieniędzy. Telefon do Sta-
nów będzie bardzo drogi.
Ger i Mick pokiwali głowami. To dało-
326
by się jakoś załatwić – powiedzieli. Jeśli
Parny ma coś do powiedzenia biednej,
udręczonej kobiecie, powinien to uczynić
właśnie w Boże Narodzenie.
Parny zaczął wątpić, czy dostatecznie ja-
sno opisał szaleństwo Esther i czy nie za-
pomniał powiedzieć, że ona koniecznie
chce uciec z jego ojcem. Z drugiej jednak
strony Mick i Ger okazali się tacy mili, że
nie wypadało im się przeciwstawiać.
Było to popołudnie wśród piór i cichych
dźwięków. W końcu ruszyli do autobusu i
niebawem znaleźli się w hotelu. Dochodzi-
ła szósta. O tej porze Esther powinna jeść
kolację. Parny porozmawiał z budki telefo-
nicznej z hotelowym telefonistą. Razem
znaleźli numer kierunkowy i odszukali Es-
ther. Parny spytał też o koszt połączenia i
usłyszał w odpowiedzi taką kwotę, że mu-
siał się przytrzymać, żeby nie upaść z wra-
żenia. Powiedział Mickowi, że nie ma o
327
czym mówić. Mick znów był w liberii.
Czasem pracował na zmiany i tylko popo-
łudnie miał wolne. Rozejrzał się po holu.
– Wracaj do budki – powiedział, a sam
błyskawicznie znalazł się przy stojącym na
biurku telefonie i wykręcił zapisany na
kartce numer. Czekając na połączenie, Par-
ny nerwowo przełykał ślinę. Głos Esther
był cieniutki, nie przypominał histeryczne-
go wrzasku, który znał i którego się bał.
– Mówi Parny Quinn – powiedział. Es-
ther zaczęła cicho płakać.
– Tata prosił, żebyś do mnie zadzwonił?
– wyszlochała.
– Nie wie, że do ciebie dzwonię. Słuchaj
Esther, tutejsza poczta nie działa najlepiej,
a ty prosiłaś, żebym ci napisał o szczęściu i
tak dalej...
– Co to jest szczęście? – spytała Esther.
Parny zniecierpliwił się. Dlaczego lu-
dzie zawsze o to pytają? On dzwoni z dale-
328
kiego świata, żeby jej odpowiedzieć, a ona
wciąż uparcie powtarza swoje pytanie.
– Jasne, trudno dokładnie wyjaśnić, ale
prosiłaś, żebym dał ci znać, kiedy je znaj-
dę, dlatego dzwonię, bo chcę ci powie-
dzieć, że szczęście ma wiele wspólnego z
ptakami.
– Z ptakami?
– Tak, z gołębiami. Mogłabyś kupić so-
bie książkę o gołębiach. Naprawdę myślę,
że to sprawiłoby ci przyjemność.
– Twój tata też zajął się ptakami?
– Nie, Esther, ja. Chciałaś wiedzieć, co
myślę i czy znajdę szczęście; znalazłem,
więc pomyślałem, że do ciebie zadzwonię.
Zdenerwował go brak wdzięczności z jej
strony.
– Kogo obchodzi, co ty myślisz! – po-
wiedziała Esther.
– Daj mi ojca.
– Nie ma go tutaj – powiedział Parny.
329
Był tak zagniewany, że do oczu napłynęły
mu łzy. Chciał być wobec niej miły, Mick
ryzykował utratą pracy, łącząc go z Ame-
ryką, a ona jest taka niewdzięczna. – Tata i
mama są w kasynie w Dublinie. Jeszcze
nie wrócili.
– Jesteście w Dublinie! – krzyknęła z sa-
tysfakcją Esther.
– W jakim hotelu? No, powiedz, Parny,
ty głupcze! Mów! W jakim hotelu?
Parny odwiesił słuchawkę. Mick czekał
przed budką.
– Zrobiłeś, co mogłeś, chłopcze; dotrzy-
małeś słowa. Zawsze możesz znaleźć po-
ciechę wśród gołębi, nie zapominaj o tym.
Esther zdobyła listę hoteli w Dublinie i
o siódmej wieczorem znalazła Kąty i Sha-
ne’a Quinnów.
– Podejrzewam, że dowiedziała się od
agenta z biura podróży – powiedział tata
Parny’ego.
330
– Tym razem będą ją musieli zamknąć –
powiedziała mama Parny’ego, uśmiechając
się ponuro.
– Wyobraź sobie, że ona twierdzi, iż
Parny do niej dzwonił.
– Upierała się, że to prawda – westchnął
tata. – Twierdzi, że Parny chciał jej powie-
dzieć, że zainteresował się ornitologią. To
smutne; bardzo smutne.
– Jestem ciekawa, dlaczego tym razem
wybrała sobie Parny’ego. Zawsze unikała
nawet najmniejszej wzmianki o nim, bo
wie, że to nas bardzo denerwuje.
Parny zastanawiał się nad wydarzeniami
tego dnia. Mogło być gorzej. Esther nie
zdołała kupić biletu na samolot, więc bę-
dzie ich nękała tylko telefonicznie. Tata
poprosił w recepcji, żeby dzwoniącym mó-
wiono, iż opuścił hotel. Parny nie przyznał
się, że brał w tym wszystkim udział. Do-
kładnie przeanalizował całą sprawę. Jeśli
331
będą przekonani, że Esther wymyśliła so-
bie jego telefon, zyskają jeszcze jeden do-
wód na to, że jest szalona. Może nawet
przyspieszą moment zamknięcia jej w za-
kładzie? Poza tym nie zamierzał nic mówić
o wspólnych gołębiach Gera i Micka. Pa-
miętał, że Mick nie powiedział nikomu w
hotelu o swoich ptakach, bo zbyt wysoko
je sobie ceni. Parny czuł to samo.
Zresztą Esther nazwała go głupcem i po-
wiedziała, że nikogo nie interesuje, co Par-
ny myśli. Dlaczego miałby się za nią uj-
mować? No, dlaczego? Zainteresowanie
gołębiami zachowa w tajemnicy, tak jak
Mick, aż pewnego dnia, kiedy Esther zo-
stanie już zamknięta w szpitalu dla psy-
chicznie chorych, powie, że przeczytał
książkę o gołębiach i zbuduje sobie gołęb-
nik. I nie będzie się zadawał z kobietami.
Nigdy! Od pierwszego spojrzenia widać,
że Ger, swobodny w swoim domku, żyje
332
jak król w porównaniu z ojcem Parny’ego
czy z Mickiem.
Parny westchnął z zadowolenia i zajął
się przeglądaniem repertuaru kin. Spodo-
bał mu się tytuł „W towarzystwie wilków”,
ale na ten film wpuszczają tylko osoby po-
wyżej osiemnastego roku życia. Zaczął się
zastanawiać, czy by pomogło, gdyby po-
wiedział, że przyjechał ze Stanów i jest
bardziej dojrzały niż inne dzieci w jego
wieku...
333
Najlepsza gospoda w mieście
Matki powinny się lubić. Przecież były
do siebie podobne. Obydwie przesadnie
dbały o elegancję. Obydwie były kapryśne
i żywotnie zainteresowane modą. Mimo to
nienawidziły się od pierwszej chwili. Po-
znały się osiemnaście długich lat temu, w
roku 1970, kiedy ich dzieci się zaręczyły.
Matka Noela, która rok po zaręczynach zo-
stała babcią Dunne, miała wargi odymają-
ce się odruchowo, bez wiedzy ich właści-
cielki. Matka Avril, która została babcią
Byrne, potrafiła tak się zaśmiać, że wszyst-
kim ze strachu robiło się zimno. Kiedyś
obydwie miały mężów, mężczyzn bardzo
łagodnych, którym udawało się przedkła-
dać dobro dzieci nad małżeńskie waśnie,
334
ale nawet wdowieństwo nie zbliżyło do
siebie obu kobiet. Spotykały się raz w
roku, na Boże Narodzenie, żeby terroryzo-
wać najbliższych i niszczyć rodzinną at-
mosferę.
Noel otrzymał takie imię, ponieważ
przyszedł na świat w dniu Bożego Naro-
dzenia. Babcia Dunne powtarzała to do
znudzenia. Bóle zaczęły się podczas świą-
tecznego obiadu. Na oddziale położniczym
były bożonarodzeniowe wieńce, zielone
gałązki i papierowe łańcuchy. W tamtych
czasach umieli świętować, mówiła babcia
Dunne oskarżycielskim tonem do Avril,
jakby poród w roku 1950 był jak bal w
Wersalu w porównaniu z tym, co oddziały
położnicze oferują dzisiaj.
Babcia Byrne nigdy nie zapomniała
uświadomić wszystkim, że Avril nosi tak
niezwykłe imię dlatego, że urodziła się w
kwietniu. [(fr.) kwiecień] To piękny mie-
335
siąc, pełen słońca i świeżych kwiatów, ja-
gniąt i wszystkiego, co rodzi nadzieję. W
tamtych czasach... i po tych słowach bab-
cia spoglądała na Noela, śmiejąc się sucho.
Życie straciło wiosenną świeżość, kiedy jej
córka wyszła za mąż w wieku dziewiętna-
stu lat, na zawsze niwecząc związane z nią
nadzieje matki.
Noel i Avril doskonale radzili sobie z
wzajemną niechęcią matek. Nieporozumie-
nia w rodzinie z biegiem lat wzmocniły ich
małżeństwo. Przynajmniej oni byli szczę-
śliwi; dla równowagi – mawiali. Na każde
powiedzenie babci Dunne, babcia Byrne
znajdowała nieprzyjazną odpowiedź. Mło-
dzi starali się traktować obie matki tak
samo, żeby nie dać im powodu do porów-
nywania się. W pierwszą niedzielę każde-
go miesiąca odwiedzali na zmianę to jed-
ną, to drugą. Dzieci lubiły dom babci Dun-
ne, bo miała duże akwarium, i dom babci
336
Byrne, bo miała rasowego kota bezogono-
wego i książkę o tych kotach, którą oglą-
dały z największym zainteresowaniem
sześć razy w roku.
Nie, dzieci nie buntowały się przeciwko
odwiedzaniu babć. Dla Noela i Avril za-
wsze było to ciężkie przeżycie. Babcia
Dunne z naciskiem podkreślała, że koty
roznoszą choroby i że jeśli ktoś już musi
mieć kota, to wybranie zwierzęcia zdefor-
mowanego, z niczym nie przysłoniętymi
dolnymi częściami ciała, świadczy o per-
wersji. Babcia Byrne nigdy nie zapomniała
powiedzieć, co myśli o ludziach trzymają-
cych w domu pojemniki z ciepłą, cuchnącą
wodą, w której pływają oszalałe, pomarań-
czowe rybki tylko w tym celu, żeby koić
skołatane nerwy niespokojnego człowieka.
Babcia Byrne zwykle podziwiała Avril
za to, że daje sobie radę bez różnych naj-
nowszych maszyn, które większość mężów
337
kupuje swoim żonom. Słuchając tego Avril
przygryzała wargi i ściskała dłoń męża,
chcąc mu pokazać, że nie odczuwa nieza-
dowolenia wyrażanego w jej imieniu przez
matkę. Z kolei babcia Dunne – wydymając
wargi – mówiła, że podziwia młode kobie-
ty, które – tak jak jej synowa – nie dbają o
makijaż ani o stroje i nie przejmują się mę-
żem i jego pozycją. Wtedy Noel ściskał
dłoń żony. Oboje małżonkowie zgodnie
twierdzili, że sytuacja zmusza ich do doda-
wania sobie otuchy i zapewniania się o
wzajemnej miłości, w celu przeciwdziała-
nia wpływom obu matek. Możliwe, że nie
wyszli na tym najgorzej.
Nazwali swoje dzieci Ann, Mary i John,
w buncie przeciwko własnym, wymyślnym
i dziwacznym imionom. Obie matki uwa-
żały, że wybrali imiona zbyt pospolite i
każda winiła o brak wyobraźni i stylu
dziecko tej drugiej.
338
Ann miała siedemnaście lat i została zo-
bowiązana do przygotowania programu na
Boże Narodzenie. Ann w szkole dobrze so-
bie radziła z nauką obsługi komputerów,
co było bardzo przydatne, ponieważ rok po
roku coraz trudniej przychodziło zabawić
babcie. Problemy stwarzały rosnąca liczba
kanałów w telewizji oraz dostępność fil-
mów wideo. W tym roku było zbyt dużo
możliwości do wyboru. Ann z wielką po-
wagą stwierdziła, że o wiele łatwiej żyło
się w czasach, gdy w telewizji pokazywali
tylko jeden świąteczny film, po którym
babcie mogły się pokłócić o papieża i kró-
lową. Matka Avril była zdania, że każda
osoba na poziomie powinna wysłuchać
orędzia królowej; nie ma to nic wspólnego
z brytyjskim szowinizmem, po prostu tak
wypada. Matka Noela mówiła, że u nich
nigdy nie oglądało się rodziny królewskiej.
Przypominała sobie jednak, że dawno
339
temu pokojówki zatrudnione w ich domu z
przejęciem czytywały ploteczki z życia pa-
nujących, co dobitnie świadczy o tym, że
niektórzy rzeczywiście interesują się tymi
sprawami. Ona sama z kolei, chociaż nie
zgadza się z papieżem Janem Pawłem w
żadnej sprawie, uważa, że każdy dobry ka-
tolik powinien przynajmniej w tym jednym
z trzystu sześćdziesięciu pięciu dni odczu-
wać potrzebę przyjęcia papieskiego błogo-
sławieństwa.
Noel i Avril zachowali zdrowie psy-
chiczne dzięki włączeniu w program uro-
czystości świątecznych obu osobistości.
Były jeszcze inne pomocne rzeczy, takie
jak długi spacer po papieskim błogosła-
wieństwie, a przed kruchymi ciasteczkami
i prezentami. Małżonkowie już dawno do-
szli do wniosku, że jeszcze przed kolacją
pozakładano by im kaftany bezpieczeń-
stwa, gdyby mieli cały dzień siedzieć w
340
domu. Nawet jeśli padał deszcz lub sypał
śnieg, wychodzili na ulicę i szli aż na pla-
żę. Po drodze mijali inne rodziny. Noel i
Avril często się zastanawiali, czy tamci są
naprawdę szczęśliwi, czy raczej – tak jak
oni – są jak beczki prochu, jak wulkany,
jak zbiorowiska wszystkich potencjalnych
nieszczęść.
Potem, po koktajlach alkoholowych ser-
wowanych podczas wystąpienia królowej,
zasiadali do świątecznego obiadu, w czasie
którego oglądali telewizję, ocierając łzy, aż
któraś z babć mówiła: „Dobry Boże, któraż
to już godzina? Może napijemy się herba-
ty, zjemy po kawałku ciasta i odwieziecie
mnie już do domu”.
Od kiedy kupili wideo, życie stało się ła-
twiejsze. Nie trzeba było skakać z jednego
kanału na drugi ani podejmować szybkich,
trudnych decyzji. Od kilku lat rodzina za-
wczasu badała zawartość świątecznego
341
programu w telewizji z taką uwagą, jakby
to były plany lądowania w Normandii. Po-
pularne programy rozrywkowe były wy-
kluczane, ze względu na niewyszukane
słownictwo występujących osób. Co do
komedii również można było mieć wątpli-
wości, ponieważ dawały okazję do kosych
spojrzeń, niepewności, czy babcia Byrne
zrozumiała dowcip i do uszczypliwych
uwag babci Dunne, która nie potrafiła zro-
zumieć, dlaczego niektórzy obrażają się
nie wiadomo o co. Babcie były nieprzewi-
dywalne. Jednego roku wygłaszały morali-
zujące uwagi, drugiego opowiadały spro-
śne dowcipy, ale nigdy nie było zawczasu
wiadomo, jak będzie tym razem. Jeszcze
jedna bożonarodzeniowa niespodzianka.
Ann poczuła się bardzo ważna, kiedy
pozwolono jej wybrać programy, ale przy-
znała, że jest z tym wiele problemów.
Gdyby nagrali „Powrót do przyszłości”
342
podczas obiadu, to mogliby go obejrzeć o
piątej, ale czy babciom spodoba się maszy-
na podróżująca w czasie?
Dzieci chcą obejrzeć „Imperium kontr-
atakuje” – donosiła Ann – i mają nadzieję,
że uda się to jakoś umieścić w programie
dnia. Projekcja filmu jest od czwartej do
szóstej, ale wtedy rodzina najprawdopo-
dobniej będzie oglądać coś innego na wi-
deo, w związku z czym nie uda się nagrać
„Imperium”.
Ann chciała nagrać „Burzowego chłop-
ca”. Wydawało jej się, że ten film będzie
lepszy dla całej rodziny niż „Zakochanie”.
Nie znała treści tego drugiego, ale Meryl
Streep i Robert De Niro na pewno będą się
często ściskali, a tak trudno przewidzieć,
jak babcie zareagują, oglądając sceny ero-
tyczne.
Noel i Avril przyglądali się poważnej
twarzy córki, szukającej właściwego roz-
343
wiązania. „Jo Maxi Show”, ulubiony pro-
gram Mary i Johna, został skreślony; bab-
cie by czegoś takiego nie zniosły. Coś za-
tytułowane „Zabaw się” określono jako
„bożonarodzeniową radochę”; trudno przy-
puszczać, żeby taka radocha mogła się
spodobać którejś z babć. Na pewno dobry
będzie „Glenroe” o ósmej, ale nie „No-
n-Stop Christmas Show”, zbyt urozmaico-
ny, jak na gust pani Dunne i pani Byrne.
Występ Dublin Boy Singers mógłby się im
spodobać, tylko czy warto ryzykować tyra-
dy przeciw Johnny’emu Loganowi i Ding-
batsom?
Ann doszła do wniosku, że jeszcze raz
porozmawia z najmłodszym rodzeństwem.
Musi się znaleźć jakieś wyjście. Wszystkie
rodziny z pewnością mają o tej porze roku
takie same problemy – powiedziała dojrza-
le – a wszystko dlatego, że maluchy doma-
gają się rzeczy nie do przyjęcia. Boże Na-
344
rodzenie nie jest przecież świętem dzieci.
Avril i Noel byli zasmuceni. Ich córka
nie mówiła tego złośliwie. Przez całe życie
myślała, że Boże Narodzenie to święto
babć, którego celem jest zadowolenie ich,
jeśli to tylko możliwe.
Avril przygryzła wargę, wspominając
wiele bożonarodzeniowych dni, podczas
których babcia Dunne mierzyła ją wzro-
kiem od góry do dołu i pytała, kiedy Avril
się przebierze, po czym – udając, że dopie-
ro teraz to zauważa – stwierdzała, że oczy-
wiście Avril już jest przebrana i że postąpi-
ła rozsądnie, nie wkładając na siebie nic
eleganckiego.
Przypomniała sobie też różne okazje,
przy których babcia Byrne, oglądając
uważnie etykietę na winie kupionym w su-
permarkecie, pytała Noela, kto zaopatruje
ich w alkohol i czy w tym roku wybrali coś
specjalnego. Noel długo gładził pod stołem
345
dłoń żony. – Nieważne – mówił. – Mamy
przed sobą całe życie.
To prawda, ale dzieci nigdy nie miały
takiego Bożego Narodzenia, jakie powinny
mieć.
Pomyśleć tylko, jak by to było, gdyby
nie było babć. Jak by to było!
Avril zamyśliła się. Mogliby wstać póź-
niej i zjeść śniadanie w piżamach. Potem,
popijając herbatę, oglądaliby program tele-
wizyjny bez zerkania na fotele, by spraw-
dzić, jak niektóre sceny są przyjmowane
przez starsze panie.
Mogliby wybrać się na krótki spacer, w
starych ubraniach, żeby nie bać się błota i
mogliby się śmiać, i pokazywać sobie róż-
ne ciekawe widoki. Tak jak w inne dni.
Nie musieliby się dostosowywać do po-
wolnego tempa babć, odparowywać natręt-
nych pytań i znosić uszczypliwości, któ-
rych obie panie nie szczędziły sobie wza-
346
jemnie.
Nie musieliby oglądać ani papieża, ani
królowej. Sami opowiadaliby dzieciom o
Bożym Narodzeniu.
Indyk smakowałby lepiej, gdyby nie
trzeba było za niego przepraszać, wyja-
śniać i analizować. Mogliby zjeść świą-
teczny pudding z greckim jogurtem, za
którym wszyscy przepadając nie z masłem
z brandy, jak wypada. Dzieci mogłyby się
śmiać do rozpuku z dowcipów znajdowa-
nych w herbatnikach, zamiast ponuro ki-
wać głowami i przytakiwać babciom, które
uważają, że sprzedawanie tak bezwarto-
ściowych ciasteczek jest grzechem wołają-
cym o pomstę do nieba.
Noel czuł żal do swoich dwóch braci i
siostry, którzy nigdy nie pomyśleli o za-
proszeniu matki na święta. Ani razu. Tra-
dycją stało się, że mama spędza ten dzień z
Noelem i Avril – mówili z ulgą i dawali jej
347
butelki sherry, termofory z wełnianymi po-
krowcami i maleńkie pudełeczka czekola-
dek z likierem, które nakazywali jej zjeść
bez dzielenia się z innymi, co też robiła.
A czy siostra Avril, mieszkająca w Li-
merick, nie mogłaby wziąć do siebie pani
Byrne? Chociaż raz. Dlaczego to stało się
tradycją? Stare zrzędy z radością powitały-
by odmianę – myślała załamana Avril.
Ale w tym roku jest już za późno, nie
ma o czym mówić. Trzeba było wszystko
zaplanować znacznie wcześniej i zaaranżo-
wać tak, żeby nie wyglądało... na to, czym
rzeczywiście było.
Avril i Noel spojrzeli po sobie, ale tym
razem nie głaskali się po rękach, nie doda-
wali sobie otuchy i nie przypominali, że
mają przed sobą całe życie, a ten jeden
dzień to nie jest znowu aż tak wiele.
Pierwszy raz wydało im się, że to bardzo
dużo. Że tego dnia wszyscy powinni się
348
cieszyć. Tymczasem w ich rodzinie panuje
przekonanie, że to nie jest dzień, w którym
dzieci są najważniejsze.
Mijały dni, ale nieprzyjemne uczucie nie
chciało zniknąć. Dzieci wyczuły, że coś
jest nie w porządku. Mama i tata, zwykle
mający mnóstwo próśb, zaklęć i napo-
mnień, stracili bożonarodzeniowego du-
cha. Między rodzicami nie było nawet
zwykłego, żenującego przytulania się i gła-
skania po rękach. Kiedy Ann, Mary albo
John pytali, co rodzice przygotowali dla
babć, otrzymywali wykrętne odpowiedzi.
– Może przyniesiemy parawan na wypa-
dek, gdyby babci Byrne przeszkadzały
przeciągi? – spytała Ann.
– Nic jej nie będzie, na pewno się nie
przeziębi – odparła nieoczekiwanie mama.
– Gdzie jest szkło powiększające dla
babci, żeby mogła przeczytać program te-
lewizyjny? – spytał John w wigilię Bożego
349
Narodzenia. – Babcia Dunne lubi je mieć
pod ręką, żeby móc odczytać małe litery.
– W takim razie niech włoży okulary,
jak wszyscy ludzie – powiedział tata.
Dzieci były zmartwione.
Ann pomyślała, że może tata przechodzi
coś na podobieństwo kobiecej menopauzy.
Mary przyszło do głowy, że może mama
przeżywa kryzys średniego wieku. Nie
wiedziała, co to takiego, ale oglądała w te-
lewizji program, w którym pobladłe kobie-
ty w wieku mamy opowiadały o swoich
przeżyciach. John myślał, że rodzice po
prostu mają złe humory, podobnie jak na-
uczyciele, których dąsy potrafią trwać kil-
ka miesięcy. Miał nadzieję, że rodzice
przezwyciężą ten nastrój, bo w domu zro-
biło się nudno i smutno, od kiedy zaczęto
się wszystkich czepiać.
Wieczorem w przeddzień Bożego Naro-
dzenia rodzina zebrała się przed komin-
350
kiem. Wszyscy chcieli oglądać ten sam
film z Jamesem Stewartem. Nie było za-
drażnień z powodu tego, kto gdzie usiądzie
i komu należy się honorowe miejsce na
wprost telewizora. Nikt nie szukał szkła
powiększającego ani parawanów do osło-
nięcia przed przeciągiem.
Noel i Avril westchnęli.
– Przepraszam za babcie – powiedziała
nieoczekiwanie Avril.
– Byłoby przyjemnie, gdybyście mogli
mieć normalne Boże Narodzenie, jak inne
dzieci – dodał Noel.
Trójka dzieci spojrzała na nich ze zdzi-
wieniem. Rodzice przeprosili ich pierwszy
raz. Dotąd dzieci zawsze słyszały, że to
wielkie szczęście, iż mają dwie babcie,
które przychodzą do nich na Boże Naro-
dzenie.
Nigdy w to nie wierzyły, ale przyjmo-
wały to tak samo jak gadanie, że szpinak
351
jest zdrowy, a hamburgery nie. Powtarzano
im to całymi latami i przyzwyczaiły się. W
każdym razie słuchanie banałów przycho-
dziło im łatwiej niż znoszenie nieoczeki-
wanego zmieszania rodziców i przeprosin
w imieniu babć, i mówienie, że babcie jed-
nak nie są tak wspaniałym darem, jak mo-
głoby się wydawać.
Ann, Mary i Johnowi nie spodobało się
to, ponieważ zmieniało naturalny bieg rze-
czy, a oni nie chcieli zmian. Nie w czasie
Bożego Narodzenia.
– Ten dzień powinien być uroczysty
również dla was – powiedziała Avril.
– Bardziej dla was, niż dla nich – spro-
stował Noel. Dzieci przyglądały mu się w
migotliwym świetle ognia.
Nie chciały słyszeć żadnych tłumaczeń
ani oskarżeń przeciwko stryjkom i cio-
ciom, którzy nie wypełniają swoich obo-
wiązków. Nie chciały słów takich jak „cię-
352
żar” i „kłopot”. Nie w Boże Narodzenie.
Musieli szybko coś zrobić, żeby nie pa-
dły słowa, które nie powinny zostać po-
wiedziane.
– Doszliśmy do wniosku, że możemy
nagrać „Star Trek 3” i wytłumaczyć bab-
ciom, kto jest kim: Kirk, Spock i Scotty –
powiedział John.
– Może babcia Byrne zacznie wspomi-
nać filmy o Drakuli i o Frankensteinie? –
powiedziała z nadzieją w głosie Mary.
Ann, która w ciągu ostatnich kilku dni
bardzo dojrzała i prawie wszystko rozu-
miała, dodała z niezwykłą łagodnością w
głosie:
– Widocznie nie ma dla nich dość miej-
sca w innych gospodach, skoro zawsze
przychodzą do nas; mają szczęście, bo to
najlepsza gospoda w mieście.
353