Zofia Żurakowska
Jutro niedziela i inne
opowiadania
Wydawnictwo ”Nasza Księgarnia”, Warszawa 1972
Szafka była stale zamknięta na klucz, a klucz leżał w szufladzie katedry. Wiedziała o
tym cała klasa i pani nauczycielka, nikt więcej. Poza tym wszyscy od stu lat znali starą
Katarzynę, która sprzątała szkołę, i wiedzieli, że nic jej nie obchodzi oprócz nabożeństwa w
kościele i szkolnych mioteł i ścierek. Więc któż wyjął skarbonkę z szafy? Ktoś z klasy, to
jasne.
Tak powiedziała nauczycielka przy końcu ostatniej lekcji.
Dziś jest poniedziałek - do soboty skarbonka musi się znaleźć. Musi. Jeśli się nie
znajdzie, trzeba będzie zawiadomić pana kierownika: taki straszny wstyd dla klasy!
Otóż nauczycielka, panna Jadwiga, prosi wszystkich uczniów i uczennice, by
stworzyli w klasie taką atmosferę, taki nastrój prawdy i uczciwości, by winny sam zrozumiał,
jak niskiego czynu się dopuścił. Nie powinni się szpiegować ani podpatrywać, tylko wpływać
na siebie wzajemnie, podnosić się duchowo i moralnie, zmusić winowajcę do żalu za
popełniony czyn i do zwrotu skarbonki.
Wszyscy widzieli, że nauczycielka miała łzy w oczach.
Mówiła tak przejmującym głosem, że niejednemu zadrżało serce. Bo cóż z tego, że się
tej skarbonki nie dotknęło nawet palcem?
Jednak straszno się robi od takiej sprawy!
Nauczycielka powiedziała jeszcze, że może się zdarzyć, iż ktoś nagle, ni stąd, ni
zowąd, ulegnie brzydkiej pokusie. Otóż powinien znaleźć w sercu odwagę przyznania się do
tego.
Zakręciło mu się w głowie, na sekundę pomyślał, że nie robi nic złego, bo pieniądze w
skarbonce są właściwie wspólne - ale teraz musi zrozumieć, że były zbierane od dłuższego już
czasu nie dla niego, ale na wspólny cel, na pomnik burmistrza miasta. Więc biorąc je,
popełnił... - panna Jadwiga nie może wymówić słowa: kradzież - popełnił zły czyn. I już od
dziś aż do soboty panna Jadwiga nie będzie nawet wspominała o tej sprawie i nie chce o niej
słyszeć. Do soboty skarbonka na pewno znajdzie się w szafie albo na katedrze.
Wyszła z wypiekami na twarzy.
I od razu nazajutrz rano rozpoczął się ten najważniejszy pod słońcem tydzień.
O godzinie siódmej minut czterdzieści weszli do klasy jednocześnie Władek
Szydelski, Jerzy Lot i Zoja Relichówna - wszyscy troje mieszkali bardzo daleko od szkoły,
wobec czego przychodzili najczęściej pierwsi. I wszyscy troje jednocześnie spostrzegli na
tablicy ten wielki biały napis, który potem doprowadził klasę do stanu wrzenia.
Napis głosił:
„Skarbonka nie została ukradziona. Zwrócę ją, jeśli obiecacie uroczyście, że pieniądze
zostaną użyte na kupno wielkiej mapy całego świata.
Musimy wiedzieć, jak jest na całym świecie. Pomnik burmistrza nikogo nie obchodzi.
Już dawno umarł i wszystko nam jedno!”
- No, no! - powiedziała Zoja kręcąc głową.
Jerzy roześmiał się krótko i mruknął:
- Naturalnie, że wszystko nam jedno.
Ale Władek zapałał oburzeniem.
- To sobie dobre! - wykrzyknął. - Stawia nam warunki, każe obiecywać to, czego on
chce, i w dodatku uroczyście! Mam w pięcie wszystkie mapy świata!
Długo jeszcze wykrzykiwał w ten sposób, a Jerzy przez ten czas działał, nie tracąc
chwili.
Wypadł na korytarz i wypatrzywszy Katarzynę w ciemnej sionce nad paką węgla,
rozpoczął natychmiast dochodzenie.
- Katarzyno, kto przed nami był w klasie?
Babina nie podniosła nawet głowy, szperała dalej w pace.
- Skąd ja mam to wiedzieć? - mruknęła. - Siedzę cięgiem w klasach czy co?
- No, dobrze, a kto najpierwszy przyszedł do szkoły?
Teraz już staruszka zirytowała się wyraźnie.
- Żebym miała czas, tobym siedziała na progu i wiedziała, co i jak, a jak nie mam
czasu, to skąd mam wiedzieć? Drzwi otwieram, słomiankę wytrzepię i spokój.
W klasie już było pełno.
Wszyscy po kolei podchodzili do tablicy i czytali wyzywającą propozycję. Ten i ów,
nadając sobie tony Sherlocka Holmesa, studiował podłogę przy tablicy, szukając śladów,
badał okna i kredę.
Ale w chwili gdy zadźwięczał dzwonek, wszyscy jedną myślą tknięci skoczyli ku
tablicy i dziesięć rąk jednocześnie zatarło napis. Bo dla każdego było jasne, że sprawa ta stała
się wyłączną własnością klasy.
Pierwsza lekcja płynęła w atmosferze głębokiej uwagi i skupienia - aż panna Jadwiga
poczuła lekki niepokój w sercu.
Dopiero pod koniec godziny gruby Bronek szepnął do Władka:
- A ja myślę, że to ty...
Władek rzucił się na ławce.
- Dureń - syknął donośnie.
Jerzy zapytał nie odwracając głowy:
- Na jakiej podstawie?
Ale Bronek nie miał żadnej podstawy, wobec czego jego sąsiadka, ciemnowłosa
Krysia, doradziła mu, żeby kazał się wypchać i w ogóle nie obrażał uczciwych ludzi
posądzeniami.
Dzwonek zadźwięczał. Ani jeden uczeń, ani jedna uczennica nie wybiegli z klasy na
pauzę do ogrodu.
- Po prostu, po prostu każmy mu! Niech się przyzna! - krzyczał Władek podrażniony i
blady. - Niech zrozumie, na co naraża swoich kolegów i koleżanki. Już wszyscy patrzymy
jedni na drugich jak na złodziejów!
Jerzy zaprotestował spokojnie:
- Wcale nie jak na złodziejów, bo już wiemy, że mamy do czynienia nie ze
złodziejem, ale z kimś, komu strzeliło do głowy zażartować sobie z nas. A po wtóre, ciekaw
jestem, w jaki sposób możemy kazać? On sobie drwi z tego, póki go nie znamy.
Ale zacietrzewiony Władek nie słuchał, skoczył ku tablicy i wielkimi literami drżącą
ręką napisał:
„My, cała klasa, rozkazujemy ci, złodzieju, żebyś zwrócił skarbonkę i przyznał się.
Inaczej wyrzucimy cię ze szkoły!”
Zoja wzięła wilgotną ściereczkę i spytała uprzejmie:
- Czy już przeczytaliście wszyscy? - Potem starła napis powolutku i dokładnie.
Teraz zrozumiał Władek, że całe jego wezwanie było bez sensu. Siadł na ławce i
zatopił ręce we włosach. Rozpoczęła się lekcja.
Z początku chciano się zastosować do prośby panny Jadwigi i”stworzyć w klasie
atmosferę prawości”, ale nikt nie wiedział, jak się do tego wziąć. Władek wygłaszał
podnieconym głosem tyrady, Krysia wykrzykiwała, dwa razy głośniej niż zwykle, zdania w
rodzaju:
- Ale ja się bardzo dziwię, bardzo, że pomiędzy nami jest ktoś taki!
Gruby Bronek coraz to na kogo innego patrzał bacznie krągłymi oczkami. Wszyscy
dużo mówili o”oburzającym fakcie”, ale i wszyscy czuli, że to do niczego nie prowadzi.
Zresztą stała się ta oto ważna rzecz: już nikt nie śmiał mówić szczerze, co o tym zdarzeniu
myśli. Ten i ów miał ochotę zawołać:”Wiecie co?
Zgódźmy się, ten burmistrz naprawdę nikogo nie obchodzi” - ale zaraz nasuwała się
wątpliwość:”Pomyślą, że to ja”.
Pozostawała jedyna droga: oburzać się i protestować głośno.
Jerzy pierwszy obrał inny system. Powiedział podczas ostatniej pauzy:
- On ma nas w ręku. Nic sobie nie robi z naszego oburzenia, bo nie czuje winy.
Wydaje mu się, że ma rację. Ale my wcale nie chcemy ulec pogróżce i dlatego musimy go
wykryć. Niech każdy działa na własną rękę, ale już dajmy pokój temu gadaniu!
Wszyscy bardzo dobrze wiemy, że to jest oburzające - dokończył bez przekonania.
Potem była lekcja przyrody.
Krysia, spocona i rozczochrana, rzucając wkoło rozpaczliwe spojrzenia, mówiła:
- O liściu można powiedzieć albo bardzo mało, albo bardzo dużo - tu jej wiadomości z
tego zakresu wyczerpały się - utknęła.
Daremnie Jerzy, nie otwierając ust, szeptał zbawcze słowa Krysi, przymknęła oczy i o
tym tylko marzyła, żeby co prędzej dostać tę pałę i usiąść.
Panna Jadwiga powiedziała złowieszczo:
- To jest rzeczywiście bardzo mało.
Ale cóż znaczyły jej słowa i pała, i bohaterskie wysiłki Jerzego wobec faktu, że
właśnie w tym momencie Krysia doznała olśnienia: poczuła najwyraźniej, że skarbonkę
zabrał gruby Bronek! Trzęsła się z niecierpliwości, by się tą pewnością podzielić z Jerzym.
Czyż to nie Bronek pierwszy rzucił podejrzenie na Władka?
Czy nie on przepadał za geografią i studiował mapy? Czy to wreszcie nie jego
styl:”Burmistrz nikogo nie obchodzi”?
Krysia po skończonych lekcjach odprowadziła kawałek drogi Jerzego, Władka i Zoję.
Wszyscy troje wysłuchali jej zwierzeń z uwagą, ale bez szczególniejszego
zainteresowania i nie dali się przekonać. Bronek nie był aż tak głupi, by pisać o mapach,
wiedząc, że cała klasa zna jego zamiłowania geograficzne. To musiał pisać ktoś, kto właśnie
wcale się tych podejrzeń nie bał. Że zwrócił się do Władka z oskarżeniem? Także niczego nie
dowodzi - Bronek nigdy nie widział dalej niż koniec swego nosa, a właśnie Władka miał na
końcu nosa, bo siedział za nim.
A styl? W tym zdaniu nie było żadnego specjalnego stylu. Takie było zdanie Jerzego i
Władka.
Małomówna, spokojna Zoja przyłączyła się do ich wywodów.
Wtedy Krysia obraziła się i krzyknęła:
- Bardzo się dziwię, że nie chcecie mi uwierzyć, przekonacie się wkrótce - i zawróciła
do domu.
Stali właśnie przed furtką sadu rodziców Jerzego, chłopiec pożegnał się i wszedł. W
tym małym, parterowym domku mieszkał, a okna jego pokoju wychodziły na sztachety, za
którymi rozpoczynał się sad rodziców Zoi. Siedząc przy swoim stoliku miał przed oknami
rzędy drzew, z których jesienne wiatry strząsały rdzewiejące liście.
Blade słońce napełniło ten mały sadek słodkim, kolorowym ciepłem, między pniami
drzew, z których deszcze zmyły już wapno, bielała ściana starego domu Zoi, niby krwią
znaczona rubinowymi liśćmi dzikiego wina.
Na małych, okrągłych klombach kłębiły się różnokolorowe astry, a wszędzie popod
ścianami na rabatach słały się pożółkłe łodygi i zwiędłe liście umarłych kwiatów letnich.
Jerzy popadał w łagodny smutek, ilekroć patrzył na ten sadek w bezsilnym pięknie
odchodzącej jesieni. Od roku już w tym domu, za sztachetami, mieszkała jego koleżanka, od
roku co rano spotykali się u furtki i razem szli do szkoły, od roku po ostatnim dzwonku
wracali razem aż do progu, a jednak nigdy jeszcze nie był w tym sadzie, nigdy nie wszedł do
wnętrza jej domu i nie zabawił się z nią przyjacielsko.
Po ogrodzie zawsze chodziła sama, bardzo poważna i zgarbiona. Z młodszą
siostrzyczką swoją, śliczną, złotowłosą Hanusią, nie bawiła się prawie nigdy, na dźwięk głosu
matki biegła z wypiekami na twarzy i zalęknionym wzrokiem.
Jerzy to wszystko widział i nic nie rozumiał. Nie mógł pojąć, dlaczego nigdy nie
zaprosiła go do sadu i dlaczego mówiła tak mało i tylko o rzeczach obojętnych.
Teraz właśnie słyszał z ogrodu radosny śmiech Hanusi biegającej za psami i widział,
jak Zoja cichutko znikała w głębi domu.
„Widocznie ma taki charakter”
- pomyślał chłopiec otwierając teczkę, ale nie uspokoiło go to przypuszczenie.
Wyrzucił książki i zeszyty na stół i już miał zamiar wyskoczyć przez okno do ojca,
który przed domem skopywał grządki, kiedy spostrzegł na okładce botaniki strzęp papieru
wydarty z kajetu i zapisany drukowanymi literami.
Przeczytał pełen zdumienia:
„Nie rozumiem, dlaczego wszyscy mają rozkazywać jednemu, a nie jeden wszystkim,
jeśli on ma rację. Żeby wam ułatwić poszukiwania, oznajmiam, że jutro rano znowu będzie
napis na tablicy.”
W pierwszej chwili Jerzy powziął zamiar zawołania Władka i Zoi, najbliższych swych
sąsiadów, i naradzenia się z nimi nad tą znalezioną kartką papieru, zaraz jednak zmienił
postanowienie.
Któż mu zaręczy, że przygodny doradca i sojusznik nie okaże się właśnie tym
utajonym sprawcą zniknięcia skarbonki i autorem śmiałych karteczek? Był w gruncie rzeczy
pewien, że to ani Władek, ani Zoja, mimo to powiedział sobie:”Nie trzeba być pewnym, jeśli
się nie wie na pewno!”„Wiedział zaś na pewno” tylko to jedno, że nie on rozpoczął ten
dziwny spór z klasą, natomiast czuł, że tylko on potrafi odnaleźć sprawcę.
Wobec tego schował starannie kartkę do kieszeni i siadłszy na oknie zamyślił się.
W szkole wszystkie okna były pootwierane i Katarzyna kończyła sprzątać korytarz.
Przed oknami, na trawie, między przekwitającymi astrami nauczycielki ustawiły sobie
leżaki i siedziały w ostatnich błyskach zachodzącego słońca. Na kolanach ich zeszyty w
barwnych okładkach migały bielą przewracanych kartek.
Nauczycielki poprawiały wypracowania.
Wszystko to widział Jerzy ze swojej kryjówki. Przed chwilą właśnie przemknął się
między wysokimi krzakami malin i wlazł na stryszek składziku, w którym chowano narzędzia
ogrodnicze.
Zanim zdecydował się czatować w tym miejscu, zajrzał przez okno do klasy i
stwierdził, że na czarnej tablicy jeszcze nie widniał żaden napis.
„On myśli, że będę na niego czatował jutro rano, więc przyjdzie pewnie dziś
wieczorem”
- pomyślał jeszcze w domu i właśnie dlatego zaraz po obiedzie i odrobieniu lekcji
zdecydował się zająć stanowisko na stryszku drewnianej budy, w ogrodzie szkolnym.
Z tego stryszku, poprzez słomianą strzechę, która łatwo się dawała rozchylić w
dowolnych miejscach, widział szkołę od lewego skrzydła, widział drogę, furtkę i podwórze
przed szkołą, a także ogród za szkołą. Siedząc tak skulony, w niewygodnej pozycji, z oczami
utkwionymi w gmachu szkolnym, Jerzy namyślał się nad całą sprawą. Jakiż to dziwnym
pomysł zrodził się w głowie tego niewiadomego kolegi czy koleżanki? Bo po co ta cała
historia? Czy nie prościej było powiedzieć:
- Słuchajcie, użyjmy pieniędzy ze skarbonki na taki a taki cel.
Byliby się przecież wszyscy zgodzili prawie na pewno, a teraz? Nie zgodzą się za nic
w świecie, w dodatku...
Nagle wytężył słuch - doleciał go jakiś podejrzany szmer, ale nie od strony szkoły,
tylko z przeciwnej, od strony parkanu, za składzikiem. Ostrożnie, starając się nie uczynić
najmniejszego hałasu, Jerzy przeczołgał się i rozchylił słomę strzechy. Aż zadrżał z wrażenia.
O dwa kroki od siebie ujrzał pucołowatą, lśniącą od potu twarz Bronka, który stał pod płotem,
z oczami na wierzch wywalonymi z przerażenia i liśćmi we włosach. Jerzy powstrzymał
oddech.
Cisza panowała dokoła, tylko z wnętrza szkoły dolatywały odgłosy kroków
Katarzyny, a przed domem nauczycielki śmiały się jak szalone.
Bronek zdawał się uspokajać, wodził dookoła bacznym wzrokiem, w końcu obciągnął
kurtkę i cicho na palcach ruszył w kierunku północnej ściany domu, kryjąc się za krzakami
malin i pniami drzew. Posuwając się na swoim stryszku, Jerzy dojrzał, jak Bronek dotarł w
końcu do okien ich klasy i... tu spotkał Jerzego wielki zawód.
Zamiast wskoczyć przez okno, Bronek zajrzał tylko do środka, chwilę patrzył, aż w
końcu cofnął się w głąb ogrodu. Jerzy widział, jak chłopak szedł od drzewa do drzewa, aż w
końcu, obrawszy starą jabłoń, wlazł na nią z wysiłkiem.
- No, no, już nie wiem, co mam o tym myśleć - mruknął do siebie Jerzy.
Właśnie Katarzyna wyszła na próg i powiedziała do nauczycielek:
- Ni ma dziś zsiadłego mlika... - Ale Jerzy nie dosłyszał odpowiedzi nauczycielek, bo
oto w tejże samej chwili spostrzegł, że w głębi ogrodu coś się rusza pod ścianą chlewika.
Wytężył wzrok - niewielka, ciemno ubrana postać sunęła ostrożnie od drzewa do drzewa,
czając się i nasłuchując.
„Kto to znów taki, kto to?” - niepokoił się Jerzy na swym stryszku. W jakiejś chwili
postać mignęła tak szybko w oknie szkoły, że tylko stuknęły o ramę okienną obcasy trepek.
Nie minęła jednak sekunda, gdy już była z powrotem i szybko pobiegła między
drzewa. I nagle zakotłowało się w krzakach malin - to Bronek, jak dojrzałe jabłko, oderwał
się od swej gałęzi i spadł prosto na kark uciekającej postaci.
Jerzy nie czekał dłużej, zeskoczył ze stryszku i popędził ku walczącym.
- Ja cię widziałem, ja widziałem! - bełkotał Bronek wodząc się za bary z
przeciwnikiem.
- Puść mnie, wcale nie dlatego! Ty właśnie, ty - jęczała przyłapana istota.
Podniosła potarganą głowę, ale już przedtem po włosach ciemnych i fikających
nogach Jerzy poznał Krysię. Teraz stali wszyscy troje naprzeciw siebie, zdumieni i
przerażeni.
- Ja mówiłam, że to Bronek! - krzyknęła zajadle Krysia.
- Cicho - uspakajał ją Jerzy - cicho, bo panie posłyszą.
- Przecież ja ciebie widziałem, jak wyłaziłaś przez okno - powiedział Bronek
czerwony z oburzenia.
- Bo chciałam się przekonać. A ty po co tu jesteś?
- Bo czekałem. Ja przecież widziałem...
- Możesz się przekonać, czy co napisałam - syknęła drżąca z gniewu Krysia.
- Owszem, owszem, przekonam się - powiedział Bronek i ruszył ku otwartym oknom
klasy.
Wszyscy troje jednocześnie zajrzeli do środka. Krysia odskoczyła jak sparzona i
załamała ręce: cała tablica była zapisana wielkimi, drukowanymi literami!
- A co! - triumfująco zawołał Bronek.
Ale Jerzy już właził przez okno i czytał:
„Bijcie się sobie pod drzewami, a ja tu piszę, że skarbonki nie oddam, póki nie
obiecacie. Jerzy jest gapa.”
- To wszystko jedno...
Krysia... - zaczął z uporem Bronek, ale Jerzy wzruszył ramionami i zbliżywszy się do
szafki zajrzał za nią.
- To nie ty, Jurku? - zapytała Krysia podnosząc na niego zalęknione oczy.
- Nie - odpowiedział spokojnie.
Obeszli całą szkołę, aż po strych, ku wielkiemu zdziwieniu Katarzyny. Pytali pań
nauczycielek, czy nikt nie przechodził drogą i nie wchodził na podwórze szkolne. Zdziwiły
się.
- Nie, nikt nie przechodził, nikogo nie widziały na podwórzu.
Ale dlaczego?
Jerzy wahał się chwilkę.
- Bo bawimy się w jedną zabawę - powiedział. - A teraz szukamy jednego. Ale
widocznie go tu nie ma.
Za furtką na drodze powiedział do Bronka i Krysi:
- Bo przecież rzeczywiście to już jest zabawa, co?
- Ładna mi zabawa! - mruknął Bronek. - Ja bym go sprał na kwaśne jabłko.
- Toś głupi - uciął krótko Jerzy. Potem pożegnał ich i patrząc z roztargnieniem, jak
odchodzili w przykładnej zgodzie, drogą pełną liści kasztanowych i raz po raz nachylali się po
brązowy, błyszczący owoc - na nic niepotrzebny, a przecież tak kuszący i miły.
Już mrok zapadał, a Jerzy nie wracał jeszcze do domu. Wałęsał się po miasteczku, tu i
ówdzie zaglądał do cudzych ogrodów, rzucał okiem w okna niskich domów, w których już
gdzieniegdzie zapalano światło.
Tu mieszka Stefek, chorowity, pilny chłopak, prymus klasy.
Zawsze mówi przyćmionym głosem.
„Może on? Ach, nie, co za głupstwo!
Tu, w tym domku, na rynku, w ciasnym, ciemnym mieszkaniu, siódma z kolei w
rodzinie Rózia, zawsze zajęta, zawsze głodna, zawsze ściągająca czarną nitką dziury na
łokciach - przecież nie ona naturalnie!
Więc może Wojtek, syn zakrystiana, czyściutko wymyty, rumiany chłopczyk, służący
co dzień przed szkołą do mszy?”
Jerzy się roześmiał. Już wszystkie światła paliły się w miasteczku. Ulicą starych
drzew, tą ulicą, na którą w pogodne dni świąteczne wylegało całe miasto, poszedł w stronę
swego domu.
Przed furtką przystanął. W domu okna były otwarte, a w jadalni paliła się lampa nad
stołem, który matka nakrywała obrusem w czerwoną kratę.
Światło padało na przekwitające pod oknem georginie i na ścieżkę wyłożoną starannie
płaskimi kamykami. Ojciec położył na stole spracowane ręce - wypoczywał.
„Ja patrzę na nich z ciemności, a oni nic nie wiedzą”
- pomyślał serdecznie Jerzy.
W tej chwili spostrzegł, że ktoś przy nim stoi.
To Zoja z rękami na drewnianych prętach sztachet także patrzała w okno dużymi,
uważnymi oczami. Chwilę milczeli.
- Siądziesz koło nich przy stole i będziesz jadł kolację? - zapytała cichutko.
Kiwnął głową bez uśmiechu. Nie wydało mu się śmieszne to naiwne pytanie.
- I będziesz rozmawiał?
- Będę.
- O wszystkim? Z ojcem i z matką?
- Będę rozmawiał o szkole i kolegach, o robocie tatka.
Chcesz? Chodź ze mną do domu!
Potrząsnęła przecząco głową.
Zapytała jeszcze:
- I nie będą się gniewali?
- Nie zrobiłem dzisiaj nic złego, czegóż się mają gniewać?
- zdziwił się Jerzy.
Otworzył furtkę; aż go poderwało, tak nagle zapragnął wejść w krąg światła lampy.
- Chodź ze mną, chodź - powtórzył prośbę.
Jeszcze raz potrząsnęła głową i znikła w ciemnościach ogrodu.
Nazajutrz w szkole nie zaszło nic nowego. Dużo tylko było gadania o skarbonce,
napisach i”tajemniczym bezczelniku”.
Klasa jednak nie dowiedziała się o przygodzie Jerzego, Bronka i Krysi. Nie
umawiając się wszyscy troje przemilczeli to zdarzenie. Sprawa utknęła na martwym punkcie.
Władek obwieścił:
- Poczekajcie do jutra. Mam pewien plan.
Czekali więc i każdy powrócił do spraw, które go najbardziej interesowały.
Potoczyło się życie codzienne, zapełnione umianą lub nieumianą lekcją, zabawą i
zwadą, krzykiem, bieganiem, poceniem się przy tablicy i wysokim głosem panny Jadwigi,
która umiała się także gniewać, jak było potrzeba. Chłopcy szanowali ją za niezłomną wolę.
Jedno tylko zdarzenie przypomniało dzieciom, że”tajemniczy bezczelnik” nie ma
zamiaru złożyć broni. Po lekcjach, kiedy Wojtek otworzył swój tornister, by zapakować
książki, znalazł w nim kulę z papieru. Gdy kulę rozwinął i papier rozprostował, okazało się,
że było to nowe wyzwanie:
„Dziś już jest środa. A jeżeli do soboty mnie nie odkryjecie albo nie obiecacie, to w
niedzielę wszystkie pieniądze ze skarbonki wsypię do puszki w kościele. Życzę Wam
powodzenia!”
W powrotnej drodze Władek mówił do Zoi i Jerzego:
- Wszystko już obmyśliłem, zobaczycie - nie będzie mógł się wykręcić. Tylko myślę i
myślę i nie mogę zrozumieć, po co on to wszystko robi?
Jerzy uśmiechnął się.
Doskonale już rozumiał.
- Nabiera nas, to raz. A po wtóre chce mu się, żebyśmy go posłuchali - wtedy będzie
triumfował i pewnie mu się zdaje, że już od tej chwili zawsze będziemy go słuchać.
Tylko o jednym zapomina, że takie posłuszeństwo wymuszone nie jest długotrwałe.
Daleko praktyczniej inaczej się urządzić.
- Jak? - zapytała Zoja patrząc w ziemię.
Jerzy nie chciał powiedzieć.
Władek znowu się uniósł.
- To jest bez sensu - krzyczał wywijając tornistrem - jak on może nie rozumieć tego,
że ważniejsze jest to, czego wszyscy chcemy, niż to, czego on jeden chce! My wszyscy razem
jesteśmy sto razy mądrzejsi od niego jednego i lepiej wiemy, co mamy robić!
Jerzy wzruszył ramionami.
- Tere fere! - powiedział. - Co to znaczy”my”? My - to jest kilkadziesiąt”ja”, a
każde”ja” chce czego innego. My wszyscy razem właśnie wrzucaliśmy nasze grosze na
pomnik tego burmistrza, choć nikt z nas nawet nie wie, co on takiego nadzwyczajnego zrobił,
a jemu jednemu przyszło na myśl, że lepiej - mapa.
- Wcale nie lepiej - krzyczał Władek - pomnik to przykład dla wszystkich!
- Jaki przykład? - spytała Zoja.
- Przykład! No... żebyś pamiętała, że jak będziesz całe życie szlachetna, to potem ci
postawią pomnik.
- A kiedy ja wcale nie chcę pomnika! - krzyknęła ze złością Zoja. - Wolę mapę, bo
będę wiedziała, dokąd pojechać!
- Czego się kłócicie? Cicho bądźcie!
- Bo jak to można mówić, że przykład niepotrzebny!
Władek aż zdjął czapkę i wsadził ją do kieszeni.
- Właśnie, że niepotrzebny.
Sama wiem w środku, jaka powinnam być; bez żadnego burmistrza na pomniku!
Władek nagle się uspokoił.
Powiedział:
- Dobrze, dobrze już, jutro wszystko się wyjaśni - i skręcił w swoją drogę.
Jerzy i Zoja milczeli dłuższą chwilę. Szli, szeleszcząc nogami w zeschłych, opadłych
liściach.
Brązowe, lśniące kasztany toczyły się po drodze. Szare niebo nisko się pochyliło nad
ziemią, lekka mgiełka przysłaniała drzewa i domy.
Zoja ciężko westchnęła.
- No, bo co? - zapytał Jerzy.
- Bo już zaraz będzie zima - szepnęła Zoja. - I to jest straszne, kiedy trzeba ciągle
siedzieć w domu.
Stali już przed furtką ogrodu chłopca. Jerzy poprosił:
- Zobacz, co jest zadane na jutro, bo ja zapomniałem sobie zapisać.
Zoja spomiędzy kajetów wybrała gruby czarny brulion i otworzyła go. Na jednej
stronie było napisane:”lekcje z wtorku na czwartek”, druga strona czysta miała róg oberwany.
Jerzy zapomniawszy o lekcjach, wpatrzył się w tę nadszarpniętą stronkę i nagle krew uderzyła
mu do głowy: przypomniał sobie wyraźnie kształt karteczki, na której onegdaj wrzucono mu
do tornistra ostrzeżenie.
Podniósł oczy na Zoję. Ona również patrzyła na oberwaną stronkę z uwagą i
zdziwieniem.
- Jakie to dziwne - powiedziała powoli - któż to mi oberwał tę stronkę w brulionie?
Jerzy wyciągnął z kieszeni karteczkę, którą przechowywał starannie - dokładnie
pasowała do wydartego miejsca.
Zoja nie podnosiła oczu znad kajetu. Zdawała się coś sobie przypominać. Ściągnęła
brwi i zagryzła wargi.
- Nie, doprawdy nie wiem, kto mógł to zrobić. Przy mnie siedzi Stefka Marzec, ale to
na pewno nie ona. Taka niemądra! Jednego zdania nie potrafi napisać przyzwoicie. Może... -
nagle urwała i pobladła.
O kilka kroków od nich, za parkanem ogrodu sąsiedniego stał wysoki, barczysty pan i
patrzał na dzieci surowymi oczami.
- Zoja, proszę do domu - powiedział głosem, który zabrzmiał jakoś ostro.
Prędko, prędko złożyła zeszyty, ściągnęła je paskiem i nie żegnając się z Jerzym,
poszła skulona, z opuszczoną na piersi głową.
A Jerzy stał jeszcze długą chwilę i patrzał zdumiony na oddalającą się postać pana,
który tak ostro przemawiał do córki.
Za dworcem kolejowym, nad rzeczką, był lasek niewielki, do którego często chodziły
dzieci.
Tu właśnie miało się odbyć zebranie, zwołane dnia tego przez Władka.
- Na tym zebraniu wszystko się musi rozstrzygnąć - obiecywał; wobec czego
wszystkie dzieci stawiły się punktualnie.
Najpóźniej przyszedł Jerzy i oznajmił:
- Zoi nie pozwolono przyjść.
Sam prosiłem jej ojca - nie pozwolił, i już.
To rzekłszy wyjął z kieszeni garść orzechów i siadłszy z boku na pieńku, zajął się
gorliwie jedzeniem. Łupiny trzeszczały w jego mocnych, białych zębach.
Tymczasem Władek kazał wszystkim usiąść, sam wstał i powiedział:
- Teraz się dowiecie, co wymyśliłem. Po prostu każdy z nas będzie po kolei wstawać i
dawać słowo, czy nie wziął skarbonki. Jestem pewien, że nie ma między nami takiego, który
skłamie, mówiąc”jak mamę kocham itd.”. Można się bawić, drwić - choć to głupio - i
intrygować, ale nikt nie przysięgnie na kłamstwo, bo to podłość. Już ułożyłem rotę przysięgi.
Nastała chwila ciszy, w której padły słowa Bronka:
- A ja tam na nic nie będę przysięgał.
W tej samej chwili Jerzy wyrzucił ostatniego orzecha w górę i krzyknął:
- Możecie sobie myśleć, że to ja, wszystko mi jedno.
Przysięgać nie będę - ani mi się śni. To wszystko jest zabawa, a Władek włazi na
słonia i udaje ważnego. Nie będę przysięgał, bo ja sam wiem, że to nie ja, i to mi wystarcza.
Kto mnie zna, ten mi wierzy. Poza tym róbcie sobie, co chcecie, a na mnie w domu robota
czeka.
Ale nie mógł odejść, bo podniósł się wielki wrzask:
- Zostań! Nie odchodź!
Wierzymy ci. Wymyśl coś, bo Władek wygłupia się i nic więcej.
Siadł tedy, choć wiedział, że w domu całe stosy makówek leżą na ganku, a matka i
ciotka Wikcia, nie czekając na niego, wsypują mak do woreczków.
- No, więc co? - krzyknął z gniewem Władek.
- Przeczytaj no tę rotę! - poradził ktoś.
- Po co, jeśli nie chcecie przysięgać?
- Chcieć, nie chcemy, ale przeczytaj!
Władkowi także było żal pięknego utworu, więc zaczął:
- Przysięgam, jak mamę kocham i żeby mnie tak ze szkoły wyleli, na mój honor
szlachecki...
- Te, widzisz go! A jak kto nie jest szlachcic?
- Na przykład ja, to co? Może nie mam honoru? - rozzłościł się gruby Bronek.
- Głupi jesteście, to wcale nie chodzi o to, czy szlachcic, czy nie - tylko tak w ogóle!
- Ojej, wykreśl”szlachecki”, i koniec!
- No, więc bez”szlachecki”, tylko”na mój honor i na pamięć moich przodków”...
- A kto ich nie pamięta?
- Ciołek afrykański z tego Władka! Mów dla wszystkich, a nie dla siebie jednego!
- Bo jak się będziesz czepiać każdego słowa, to nigdy nie skończę. To wcale nie idzie
o przodków i tak dalej, tylko to jest forma, rozumiesz?
- Wal dalej! To ładne - powiedział z uznaniem Wojtek.
-...i żeby mnie piorun zabił nagle, jeśli skłamię, że nie brałem skarbonki, tak mi, Panie
Boże, dopomóż.
- Piorun zawsze zabija nagle, nigdy nie ostrzega - zauważył Jerzy. - Głupia ta cała
twoja rota, Władku. Nie chcę cię obrazić, ale muszę to powiedzieć.
Ale Stefkowi i niektórym podobała się. Twierdzili, że owszem, bardzo ładna, tylko w
niej zmienić to i owo.
- Ja bym na przykład dodał:”a jeśli nie, to niech mnie piekło pochłonie na wieki” -
doradził świeżo wymyty Wojtek, rumiany jak rajskie jabłko, których miał pełne kieszenie.
- Zamiast”szlacheckie”, ja bym napisała:”szlachetne”, bo to samo znaczy, a jest
właściwsze - zauważyła Krysia.
- Jak? Szlachetne słowo honoru? To nie ma sensu!
Władka zaczynało drażnić, że każdy się wtrąca do jego utworu.
Jerzy gwizdnął donośnie. Kilka wron porwało się z drzew, strącając złote liście.
- Przecież nie będziemy przysięgali! - krzyknął. - Więc po co gadacie? Ja już
stanowczo idę do domu. Do soboty jeszcze dużo czasu.
- To jest straszne, straszne - krzyknęła z oburzeniem Krysia - że tu między nami jest
ktoś, kto wie, a my nie wiemy, i on nie chce powiedzieć, a my nie możemy go przeniknąć i on
sobie myśli, co chce, a my...
- Nie ma go pomiędzy nami! - wrzasnął Jerzy i, zeskoczywszy z pieńka, pomknął w
stronę miasta.
Na drewnianej werandzie oplecionej winem rzeczywiście leżały już stosy makówek, a
matka i ciotka Wikcia ostrymi nożami obcinały ich sztywne kryzki i wsypywały zawartość do
misek. Ojciec znosił coraz to nowe pęki i składał swój szeleszczący, lekki ładunek na
podłodze werandy.
W ogrodzie żółciły się wielkie, otyłe dynie.
Jerzy siadł na niskim stołeczku i zabrał się do roboty, a ojciec powiedział opierając się
o słupek:
- No, już wszystkie! - I długą chwilę przyglądał się robocie na ganku.
- A tam u sąsiadów, żeby palcem o palec stuknęli w ogrodzie! - dodał kiwając głową.
- Taki ogród! Taki szmat ziemi i nic! Drzewa dziczeją, inspekta zapuszczone. Ot,
gospodarka.
Ileż to razy w ciągu lata mówili o tych dziwnych sąsiadach, co nie sieli, nie orali, nie
wiadomo co.
Sprowadzili się rok temu z miasta ze stolicy i boczyli się na całą tę prowincję, na te
domki pochowane w gęstwie ogrodów, na nie brukowane ulice, po których spacerowały
wiecznie strapione kozy i aroganckie, wszędobylskie świnie, na ludzi z miasteczka, którzy
żyli sobie powolutku i nie śpiesząc się spełniali sumiennie swoją powinność.
Opowiadano sobie w miasteczku, że ci nowi przybysze byli ongiś bardzo bogaci i tak
się oto pogodzić nie mogli ze zmienionymi warunkami bytu.
Ciotka Wikcia najbardziej się oburzała.
- Ja to bym im pozabierała i ogród, i to gospodarstwo - mówiła. - Jak Boga mego!
Powinno być takie prawo, że nie wolno marnować darów Bożych, no nie?
Nie chcesz robić, to ruszaj w świat!
Ojciec bardzo się gniewał na takie gadanie. Żal mu było zaniedbanego ogrodu, ale cóż
z tego? Każdy ma prawo robić po swojemu, co mu się podoba.
- Jak mi się spodoba, to wszystkie drzewa wyrąbię i nasieję het, precz samego
koperku. Żeby Wikcia wiedziała, że jak mi się spodoba, to tak zrobię.
Ciotka aż zaczerwieniła się ze złości.
- A żeby Józef wiedział, że jak to zrobi, to wszystkie kozy z miasteczka zegnam na ten
koperek! - krzyknęła.
- A to jakim prawem? - oburzył się ojciec. - Już nie mam może prawa siać koperku w
moim ogrodzie? Jak mi się spodoba, to i pokrzywę przeflancuję na grządki i będę podlewać.
A matka i Jerzy śmiali się, aż im się mak wysypywał na podłogę.
Mało to razy ojciec i ciotka Wikcia kłócili się, wcale nie wiadomo o co, potem w
przykładnej zgodzie stawali do pracy, pomagając sobie wzajemnie.
Jerzy, póki był mały, nie cierpiał tych kłótni i zaraz krzyczał, zacisnąwszy piąstki: -
Mamo, ja nie chcę! - Ale teraz już wiedział, że wszystko kończyło się dobrze i wesoło.
Taka sobie przyjacielska zwada.
Teraz, gdy tak śmiał się z całego serca, zobaczył nagle między drzewami sąsiedniego
ogrodu ciemną sukienkę Zoi.
Przypomniał sobie, że nie powiedział jej o przebiegu zebrania, więc wypróżniwszy
rozciętą makówkę pobiegł do ogrodu.
Zoja przywitała go bez entuzjazmu, a nawet z pewnym zakłopotaniem. Rozejrzała się
lękliwie dookoła i zapytała:
- Czego chcesz?
Jerzy stropił się.
- Niczego. To jest, przyszedłem ci powiedzieć o zebraniu.
- Mnie to nic nie obchodzi - powiedziała patrząc w ziemię.
Jerzy zirytował się.
- Więc może cię obejdzie, jak powiem, że mamy wszyscy przysięgać, że nie braliśmy
skarbonki - rzekł z hamowaną złością.
Zoja spłonęła rumieńcem.
- Nic mi do tego - odparła wyniośle.
Jerzy nagle stracił panowanie nad sobą. Chwycił Zoję za ramiona i potrząsając nią
silnie, wykrztusił z gniewem:
- Nic cię nie obchodzi, nic się nie wtrącasz, udajesz królowę, a swoje robisz po
cichutku, co?
Puścił dziewczynę i sam się przeraził. Stała spokojnie i przyglądała mu się bez
gniewu.
- Cóż się mam wtrącać, chyba ja nie należę do was? - zapytała. - Wy sobie mówicie
różne rzeczy po cichu i kochacie się, i macie swoich przyjaciół i swych wrogów, i
zamieniacie się na scyzoryki i ołówki, a ja jestem obca.
Słuchając tego Jerzy zawstydził się. Rzeczywiście, czy ktokolwiek z nich w klasie
zaopiekował się tą dziewczynką, gdy przybyła do nich rok temu, obca, nieśmiała, zalękniona?
Czy kto zbliżył się do niej, dopomógł jej do zapoznania się z klasą? Nikt.
Wszyscy odnieśli się do niej obojętnie, nieżyczliwie, nikt jej nie wciągnął w krąg
życia klasy, nikt jej nie wtajemniczył w sprawy, nadzieje i troski ogółu.
I została tak przez cały rok poza nawiasem, obca wszystkim i nikomu niepotrzebna.
- Dlaczego sama się nie postarałaś? - powiedział niepewnie.
Tylko wzruszyła ramionami.
- Myślisz, że to tak łatwo... szczególniej... - urwała rozpoczęte zdanie i pochyliła
głowę.
- Szczególniej co?
- Szczególniej, kiedy się jest brzydką, głupią i złą dziewczyną! - krzyknęła jednym
tchem.
Jerzy aż cofnął się ze zdziwienia.
- Kto ci to powiedział? - odkrzyknął gniewnie.
- Myślisz, że nie wiem? Wiem bardzo dobrze, że jestem brzydką, głupią i złą
dziewczyną - powtórzyła z jakimś rozpaczliwym uporem.
- Kłamiesz - ostro zaprzeczył Jerzy. - Wcale nie jesteś brzydka, przeciwnie - nawet
ładna, ale to nie jest ważne.
Ważne jest, że nie jesteś głupia; gdybyś się postarała i była odważniejsza, mogłabyś
być pierwszą uczennicą w klasie. I w końcu na pewno nie jesteś zła.
- Jestem!
- Nieprawda! Nie kłam! - krzyknął Jerzy tupiąc nogą.
- Więc naturalnie Zoja znowu kłamie - powiedział suchy głos tuż za plecami dzieci.
Jerzy odwrócił się: o dwa kroki za nimi stała młoda, tęga osoba, o gładko
zaczesanych, jasnych włosach i bladoniebieskich, płytko osadzonych oczach. Trzymała za
rękę śliczną, rumianą Hanię, która z niewzruszoną powagą zajadała jabłko.
- Nawet już koledzy poznali się na tobie - powiedziała owa pani, którą Jerzy
dostrzegał niekiedy w ogrodzie i brał za matkę Zoi.
Chwilę trwało milczenie, po czym pani rzekła:
- Zoja, proszę do domu - zupełnie takim samym głosem i tonem, jakim dnia
poprzedniego ojciec dziewczynki powiedział to samo zdanie. Ale niespodziewanie Zoja nie
poruszyła się z miejsca. Odpowiedziała chłodno:
- Dobrze. Za chwilę przyjdę. - Oczy jej zwarły się z oczami młodej pani, która powoli
spuściła powieki i zawróciła w głąb ogrodu, wzdychając ciężko.
- Czy to jest twoja matka? - szeptem zapytał Jerzy.
- Nie, nie - wybuchnęła gwałtownie - to nie jest moja matka, to jest nasza gospodyni.
Mama umarła, a ona mnie nienawidzi. Gdybym mogła, uciekłabym w świat na
zawsze.
Jerzy schwycił dziewczynkę za ręce.
- Cicho bądź, co ty pleciesz?
- szeptał w przerażeniu. - Uspokój się. Na pewno ci się wydaje, dlaczego miałaby cię
nienawidzić?
Zoja milczała już, oddychając ciężko. Rzekła po chwili:
- Nie wiem, dlaczego... byłam dla niej zła na początku, to prawda. Mama mnie
kochała, wszystko mi było wolno. A kiedy ją tatuś sprowadził, żeby się nami opiekowała,
wszystko się zmieniło. Zresztą ja już nie wiem, jak to się stało - zakończyła z oczami pełnymi
łez.
- Teraz i ona, i tatuś kochają tylko Hanusię... To prawda, że Hanusia jest śliczna i
pieszczotliwa, i łagodna.
Jerzy stał teraz bezradnie i nie wiedział, co mówić wobec tej bezgranicznej rozpaczy.
- A teraz to ja już ciągle robię im na złość - powiedziała jeszcze Zoja - i oni coraz
więcej mnie nienawidzą.
Jerzy wrócił do swego domu z ogromnym ciężarem na sercu i chaosem splątanych
myśli w głowie.
Wieczorem zrobili naradę.
Ojciec, matka, ciotka Wikcia i on. Opowiedział wszystko dokładnie.
Ojciec myślał gładząc ręką wygoloną brodę; druty, na których ciocia Wikcia robiła
rękawice na zimę, brzęczały złowrogo, a matka wzdychała ciężko, rozkładając obrus w kratę
na stole.
- Biedne dziecko - powiedziała w końcu i palcem obtarła łzę w kącie oka.
- Moje zdanie takie - szorstko wygłosiła ciotka. - Paskudni ludzie, którzy zaniedbują
ogród i zamęczają dziecko. Pewnie tamten chce się ożenić z tą kobietą, a jej znowu
niepotrzebne cudze dziecko. Więc chce ją gdzieś wyprawić z domu, i kwita.
Ale ojciec nie był zadowolony z tego wniosku.
- A ja tam znowu tak nie myślę - rzekł. - Hanusia też nie jej dziecko, a kocha ją i
pieści. To pewnie inaczej było - i znowu zamyślił się stukając palcem o stół.
Jerzy siedział bardzo zmartwiony, pierwszy raz od poniedziałku nie myślał o
skarbonce.
W końcu ojciec już się domyślił, przynajmniej tak mu się zdawało. Więc tak, oni byli
podobno bogaci i matka pewnie strasznie psuła swoje dziewczynki. Naraz stracili majątek i
jednocześnie matka umarła. Więc Zoi już nikt nie pieścił i pewnie nie spełniano wszystkich
jej zachcianek. I wtedy to przyszła do domu ta gospodyni. Może i niezła kobieta, ale obca i
może nie bardzo mądra, więc kiedy Zoja zaczęła grymasić, a domagać się tego i owego, a
gniewać - opiekunka zaczęła ją karać i skarżyć ojcu, zamiast wyperswadować głupiemu
dziecku.
I tak pewnie powolutku, powolutku, coraz się bardziej nie lubiły. Zoja robiła się coraz
gorsza, a ona, opiekunka, coraz bezwzględniejsza.
- Jak ty, Józefie, wszystko zrozumiesz i wytłumaczysz - powiedziała matka i
przerwała sobie krajanie chleba, żeby przyjść i pocałować ojca w czoło.
- Najgorzej, jak kobiety nie mają rozumu - mruknęła ciotka Wikcia. - Powiedziałaby
dziecku, że tak i tak, pocieszyłaby i wszystko byłoby dobrze.
Swoją drogą nazajutrz, w piątek, była już niewątpliwie ostatnia chwila. Los skarbonki
musiał się rozstrzygnąć.
Wszystkie dzieci spoglądały na siebie z niepokojem i wyczekiwaniem. Liczono już
tylko na spryt i pomysłowość Jerzego.
Jeśli on nic nie wymyśli, jeśli winowajca nie skruszy się w ostatniej chwili, wielkie
przykrości czekają całą klasę - wielki wstyd.
Tego dnia kropił deszczyk drobny i uparty; jednolicie szare niebo napełniało duszę
smutkiem i zniechęceniem.
Na pierwszej pauzie Wojtek napisał na tablicy:
„Jeżeli on odda, to ja mu dam kilo ożechów włoskich.”
Efekt tego napisu osłabił trochę błąd w słowie - orzechy.
Dokładny Stefek poprawił go natychmiast, po czym zmazał cały napis i powiedział:
- Nie powinniśmy go przekupywać, to nie jest”atmosfera prawości”!
- Jeśliby się zgodził, to jest świnia - zdecydowała Krysia.
Chmury nasuwały się coraz gęstsze. W klasie było tak ciemno, że pani odłożyła
klasówkę na następny tydzień.
Trochę to pocieszyło znękane dusze, niemniej i na drugiej pauzie nikt nie miał ochoty
do zabawy. Dzieci zbierały się małymi grupkami pod oknami i naradzały się cichutko.
Jerzy nie ruszał się z ławki - siedział z rękami w kieszeniach i gapił się w okna.
Daremnie dyżurny Stefek prosił: - Wyjdźcie z klasy, trzeba wywietrzyć. - Godzono się
na wietrzenie, ale nikt nie chciał wyjść. Wilgotny chłód wiał przez otwarte okno, mokra gałąź
jarzębiny uderzała w szybę.
Przy końcu trzeciej lekcji wynikła krótka bójka między Krysią a Bronkiem. Panna
Jadwiga zażądała wyjaśnień.
- To... to nic - powiedziała Krysia zaczerwieniona - ja go trąciłam, bo... zresztą nic
ważnego.
Bronek był tego samego zdania.
- O tak sobie, proszę pani!
Przepraszamy - powiedział.
Wobec tego panna Jadwiga nie pytała więcej, a zresztą dzwonek przerwał te
wyjaśnienia.
Dopiero gdy drzwi zamknęły się za nauczycielką, Bronek wskoczył na swoją ławkę i
potrząsając kartką papieru, zaczął krzyczeć wniebogłosy:
- Przyłapałem, przyłapałem!
- Wcale nie! - darła się Krysia. - To jest list prywatny, oddaj zaraz!
- Ładnie mi prywatny, znamy się na takich listach. Wszystkie się tak zaczynały!
Dzieci zwartym murem otoczyły walczących. Bronek jedną ręką broniąc się przciw
Krysi, drugą podał Jerzemu skrawek papieru wydarty z kajetu.
To, co z tego skrawka Jerzy wyczytał głośno, brzmiało rzeczywiście dosyć
podejrzanie:
„Jeżeli mi obieca... -” tylko tyle.
- Wszystkie listy od”niego” tak się zaczynały - powiedział z triumfem Bronek. - Dalej
miało być naturalnie:”obiecacie, że kupimy mapę - oddam skarbonkę”.
Dzieci spojrzały na Krysię.
Nie posiadała się ze złości.
- Wcale nie będę z nim mówić, przez całe życie! - krzyknęła w kierunku Bronka. -
Zajada się przez cały dzień i już ma same ulęgałki w głowie zamiast mózgu!
- No dobrze - powiedział Jerzy - ale cóż to pisałaś na tym papierku?
- Na tym papierku? Pisałam, co mi się podobało! List do papieża, skargę do sądu na
najgłupszych chłopców w świecie, Bronków. Zresztą tobie powiem - zakończyła już trochę
spokojniejszym głosem. - Odpisywałam Rózi, która napisała do mnie z zapytaniem, czy pójdę
z nią jutro na orzechy do lasu.
Masz tu jej kartkę... A ja chciałam odpowiedzieć:”Jeżeli mi obiecasz, że pomożesz mi
odrobić zadania, bo mi nie wypadają, to pójdę”.
Jerzy uznał to wytłumaczenie za wystarczające i dzieci rozeszły się po klasie, kpiąc z
Bronka na potęgę.
Dopiero po ostatniej lekcji Jerzy krzyknął do wychodzących:
- Poczekajcie, coś wam powiem!
Dzieci zatrzymały się przy ławkach. Władek zamknął starannie drzwi na korytarz i
stanął przy nich na straży.
- Przede wszystkim pytam się was, czy nie zgadzacie się ustąpić i kupić mapę za
pieniądze w skarbonce?
- NIe, nie! - krzyknęli prawie wszyscy.
Jerzy spojrzał na Zoję.
Siedziała spokojnie, z rękami złożonymi na teczce. Oczy ich spotkały się. Zoja powoli
spuściła powieki; i ona się widocznie nie zgadzała.
Jerzy zawołał wesoło:
- Więc się nie zgadzamy, naturalnie. Ja myślę, że ten ktoś, kto zabrał skarbonkę, zrobił
to z dwóch przyczyn: najpierw chciał dokuczyć nam trochę, a po wtóre - chciał się zabawić.
Bo przecież to wszystko razem było śmieszne! Tysiąc razy dał nam okazję do złapania go,
pisząc na tablicy i podrzucając papierki, a myśmy go nie złapali. Ale on się myli, jeśli
przypuszcza, że to dlatego, że wszyscy jesteśmy gapy. Po prostu nikomu z nas nie chciało się
ustawicznie szpiegować.
Wierzyliśmy, że on sam w końcu zrozumie, że groźbą nie wymoże od nas obietnicy.
Ja myślę, że jemu się chce rządzić w klasie, ale już kiedyś powiedziałem, że rządzenie, oparte
na wymuszeniu, jest krótkotrwałe i niebezpieczne. Dlatego lepiej tak postępować, żeby nas
wszyscy kochali, szanowali i cenili, wtenczas nie potrzeba żadnych sztuczek, i tak słuchają
cię, gdy potrzeba.
- Otóż to właśnie! - powiedział z zadowoleniem Bronek.
- Więc teraz on powinien to zrozumieć, że nawet gdybyśmy sto razy woleli kupić
mapę niż dać pieniądze na ten pomnik - to i tak, póki tego żądają od nas pod przymusem,
ustąpić nie możemy, bo to byłoby upokarzające.
- Wiwat, Jerzy! - wrzasnął Staś Marzec, brat Stefki.
- Gdybyśmy ustąpili, to rzeczywiście mógłby potem nami gardzić. A tak wolimy, żeby
pieniądze przepadły. Nie my się będziemy tego wstydzili, tylko on, choćby nawet wiedział na
pewno, że nikt nie zna jego imienia, to i tak będzie się wewnętrznie wstydził do końca życia.
- To jest właśnie atmosfera prawości! - krzyknął olśniony Bronek, wyrzucił teczkę pod
sufit i gwizdnął radośnie.
Wszyscy nagle poczuli się jakby wyzwoleni z ciężkiej udręki.
- No dobrze, ale panna Jadwiga? - powiedziała Krysia.
- Ja ufam, że jutro skarbonka się znajdzie - zapewnił Jerzy. - Zabawa się skończy. I to
najdoskonalej, bo on zwycięży tym, żeśmy go nie przyłapali, a my - żeśmy mu nie ulegli.
Pannie Jadwidze wytłumaczymy to wszystko i zrozumie, bo jest mądra. No, do widzenia!
Tylko jeszcze jedno, Musicie mi obiecać, że jutro rano nikt nie będzie się starał podpatrzyć,
kto odniesie skarbonkę.
Obiecali niezbyt chętnie, ale obiecali. Strasznie niejednemu leżało na sercu to, że
sprawa pozostanie nie wyjaśniona, ale nie było rady. O zmroku Jerzy nie zapalił lampy w
swoim pokoju i siedział cicho na oknie, spoglądając od czasu do czasu w ogród Zoi.
W sąsiednim pokoju ciotka Wikcia i matka obierały orzechy włoskie z przegniłych
zielonych łupin i zsypywały je do worka - ojciec miał zamiar nazajutrz rano zanieść je na targ.
- Ciągle myślę i myślę o tej biednej dziewczynce - powiedziała matka.
- Co tu dużo myśleć? - odparła ciotka Wikcia. - Mało to złych ludzi na świecie, mało
to takich, co sobie dokuczają, że niech Pan Bóg broni?
- Najpierw, że mało - zaprzeczyła matka - a potem, że na wszystko jest rada, jak się
człowiek postara.
Ciotka Wikcia burknęła coś niewyraźnego.
Jerzy już od chwili śledził niewielką, ciemną postać Zoi snującą się po ogrodzie.
Cichutko wyskoczył przez okno, przemknął do płotu i patrzał.
Zoja chodziła, zdawało się, bez celu rozglądając się wokoło, w końcu krokiem bardzo
przyśpieszonym poszła ścieżką równoległą do parkanu.
Kryjąc się i tłumiąc kroki, Jerzy sunął w tym samym kierunku, tuż pod płotem.
W końcu Zoja zatrzymała się.
Rozejrzała się raz jeszcze uważnie, potem uklękła na trawie i czegoś szukała głęboko
w kretowisku. Po chwili wstała i otuliwszy się szczelnie granatową pelerynką, poszła w
kierunku domu. Gdy mijała Jerzego, ukrytego za krzakami porzeczek, chłopiec posłyszał
wyraźnie lekki podźwięk monet pod granatową pelerynką.
- Naturalnie, wiedziałem! - westchnął z triumfem i żalem i powlókł się w głąb ogrodu
do ojca, który mimo zmroku wycinał jeszcze kapustę. Wespół z ojcem znieśli mokre, ciężkie
głowy, chrupiące w rękach, na wóz w podwórzu i po ciemku już prawie wrócili do domu.
Rosa wszędzie błyszczała ostro w promieniach porannego słońca.
Matka wyprawiła już na targ ojca i ciotkę Wikcię, a Jerzego do szkoły i stała teraz
przed domem, chowając ręce pod fartuch, bo ranek był bardzo chłodny.
Matce wydał się ten poranek jesienny - najradośniejszymi słowami modlitwy. Wbiegła
do domu, wyjęła z komody duży, biały, włóczkowy szal w kolorowe koła i okrywszy się nim,
poszła odważnie do domu sąsiadów.
- Dzień dobry pani! - powiedziała do tęgiej kobiety, która właśnie wyprowadziła do
ogrodu Hanusię, ubraną w czerwony żakiecik.
- Ot tak, przyszłam po sąsiedzku - odpowiedziała na pytające spojrzenie młodej
gospodyni. - Że to już cały rok obok siebie mieszkamy, a tak jakbyśmy się nie znały.
- Rzeczywiście - odparła chłodno młoda kobieta.
Matka nie dała za wygraną, choć czuła, że ją coś w gardle ściska. Nigdy nie była
bardzo odważna do ludzi, ale jak trzeba, to trzeba.
- Nieraz tak sobie mówimy z mężem, że państwo tu obcy, więc może nie wiedzą tego i
owego, że może byśmy mogli w czym pomóc albo doradzić.
- Dziękuję. Doskonale sobie radzimy.
Matka przełknęła ślinę.
- Bo my tu z mężem już od wieków mieszkamy, więc już i urządziliśmy się jako tako,
i ogród przynosi nam duży dochód.
To tak sobie mówimy, że państwa ogród taki ogromny, ho, ho!
Ślicznie by go można uprawić, duże by z tego pieniądze były.
Młoda kobieta okazała zainteresowanie.
- Ale u nas to nikt nie wie, jak sobie z tym poradzić, bo pan jest z dużego miasta,
gdzie nie ma ogrodów, ja też nigdy nie byłam na wsi. Pani mówi, że z takiego ogrodu można
by mieć pożytek oprócz owoców i jarzyn dla siebie?
Dopieroż się matka rozwiodła o kapuście, o kalafiorach, pomidorach, malinach.
Poszły obydwie do ogrodu i zaraz matka pokazała, gdzie by założyła inspekty, a gdzie
szparagarnię. Wszystko dokładnie obejrzały i uradziły.
- Mój mąż jest ogrodnik wykwalifikowany - mówiła matka - on po sąsiedzku w
wolnej chwili wszystko pokaże, poradzi, jak i co.
Już rozmawiały przyjaźnie o wszystkim.
- Tak, to jedno tylko, że kłopot mam z Zoją - mówiła młoda kobieta, a głos jej nabrał
znowu obcego dźwięku. - To prawda, ciężko nam teraz, bo ojciec dziewczynek wszystko
stracił, co miał. Nie ze swojej winy - pani wie, jak to czasem nie uda się jakiś interes i
przepadł majątek! No, więc cóż, właśnie pobierzemy się niedługo; oboje jesteśmy młodzi, to
się jeszcze dorobimy. Tylko to jedno, że z Zoją ani rusz.
I okazało się, że ojciec Jerzego miał rację. Właśnie tak było, jak mówił. Zoję dawniej
rozpieszczała matka. Była bardzo łagodna i dzieci swoje kochała nad wszystko.
- Ja nie rozumiem, jak to można tak dziecko psuć - powiedziała z irytacją młoda
kobieta. - Od pierwszego dnia, jak przyszłam do tego domu, zaczęło się. Zoja chce tego, to
znów tamtego, domaga się, gniewa, złości, a tu nieraz brakowało pieniędzy na mięso.
Więc musiałam ją karać. Wtedy ze złości zaczęła mi dokuczać, a jak ojciec to
zobaczył - wybił ją. No i już tak dalej poszło.
W ogrodzie zrobiło się ciepło.
Astry wyprostowały się w słońcu, rozwarły się karminowe kielichy godecji.
- Ja to zawsze wolałam Jerzemu wytłumaczyć niż wybić go - nieśmiało powiedziała
matka. - Każde dziecko, jak zrozumie, to posłucha. I każde dziecko strasznie żałuje za
grzechy, tylko się tego wstydzi i nie potrafi samo przeprosić, jeśli mu się nie ułatwi
pojednania.
- Myśli pani? - powiedziała młoda kobieta i zamyślła się na chwilę. - Może być -
przyznała.
- Ale jeśli dziecko jest z gruntu złe?
- Ech! - roześmiała się matka.
- To strasznie i przykro być złym, komu by się tam chciało naprawdę, z własnej woli!
Potem wróciła do domu, i cały ranek, gotując obiad i prasując bieliznę, śpiewała na
cały głos z radości.
W sobotę ostatniego dnia - oto co widniało na tablicy:
„Oddaję wam skarbonkę. Tylko dlatego, że szanuję Jurka, więc może on ma rację.
Skarbonka już jest w klasie, znajdźcie ją.”
Ci, którzy nadeszli pierwsi: Staś Marzec, Wojtek pachnący mydłem i Rózia - nie
szukali sami. Poczekali, aż zeszła się cała klasa. Wtenczas Jerzy starł napis i korzystając z
tego, że do dzwonka było jeszcze dwie minuty, rozpoczęto poszukiwania.
Najpierw każdy zbadał dokładnie wnętrze swego pulpitu i zajrzał pod ławkę. Potem
przeszukano szafkę, stolik na katedrze i przestrzeń pod katedrą. Właśnie gdy ustawiono z
powrotem stolik i krzesło, weszła panna Jadwiga.
Dosyć trudno było opowiedzieć jej o wszystkim, ale Jerzy zrobił to tak zgrabnie i
szczerze, że od razu zrozumiała i nawet nie próbowała się gniewać.
- Strasznie się cieszę, że cała sprawa ze skarbonką okazała się figlem - powiedziała
wesoło.
Może poczuła w głębi serca, że ten figiel był zanadto poważny i niewłaściwy, ale nic
nie powiedziała. Natomiast razem z dziećmi zaczęła szukać.
Władek wlazł na piec, ale oprócz obfitego pokładu kurzu, nic tam nie znalazł; w piecu
również okazały się się pustki.
Panna Jadwiga powiedziała trochę podrażnionym głosem:
- No, zaczynamy lekcję. Na pauzie będziecie szukać znowu.
Ale w chwili kiedy siadła na krześle, coś mocno zabrzęczało za nią. Odwróciła się
gwałtownie, a wszystkie dzieci się zerwały. Na poręczy krzesła wisiał zielony sweter panny
Jadwigi. I oto właśnie w kieszeni tego swetra panna Jadwiga ze zgrozą znalazła skarbonkę.
Dzieci śmiały się jak szalone.
Władek krzyczał: - Hura, hura! - i wyrzucił czapkę pod sufit.
Krysia płakała z radości, ocierając łzy fartuszkiem.
Wojtek rozdał cztery jabłka swoim sąsiadom, a sobie nic nie zostawił.
Panna Jadwiga zawołała śmiejąc się:
- No, a teraz, figlarzu kochany, przyznaj się.
Jerzy spojrzał na Zoję. Powoli wyszła z ławki i stanęła przed tablicą. Dzieci oniemiały
ze zdumienia.
- Nie może być! - wrzasnął w końcu Władek, łapiąc się za głowę, a potem zaraz siadł
w ławce i patrzał w Zoję rozszerzonymi oczami.
Panna Jadwiga powiedziała spokojnie:
- Darowujemy ci tym razem, żeś nas tak gnębiła, i cieszymy się serdecznie, że
zrozumiałaś konieczność przyznania się.
Zaczynamy lekcję, dzieci.
Władek nagle powstał i powiedział, czerwieniejąc:
- Proszę pani... a może... a może moglibyśmy rzeczywiście kupić tę mapę?
Panna Jadwiga zamyśliła się, w końcu rzekła:
- No tak. Na pomnik tego burmistrza zaczęła zbierać jeszcze moja poprzedniczka. Ale
teraz, zdaje się, już nikt nawet o tym nie myśli, miasto ma pilniejsze sprawy. Więc jeśli
wszyscy się zgadzacie...
- Zgadzamy się, zgadzamy się teraz! - krzyknęła cała klasa.
- Więc dobrze - powiedziała panna Jadwiga i schowała skarbonkę do szafki.
Już dawno się lekcja rozpoczęła, a Wojtek ciągle jeszcze się dziwił i kręcił głową,
patrząc na warkocz siedzącej przed nim Zoi.
Wszyscy chcieli wiedzieć, jakim cudem udało się Zoi pisać niepostrzeżenie na tablicy,
wsuwać kartki do cudzych tornistrów i w końcu włożyć skarbonkę do kieszeni panny Jadwigi,
ale dziewczynka niechętnie udzielała objaśnień.
- Udawało mi się, bo nikt mnie nie śledził - powiedziała krótko. - A dziś rano miałam
skarbonkę w kieszeni sukni pod fartuszkiem, a przełożyłam ją do kieszeni swetra, udając, że
szukam pod krzesłem. Dajcie mi spokój.
Więc dali jej spokój.
Wracali do domu, Jerzy i Zoja, drogą pełną suchych liści. Z pól, z ogrodów wiatr
przyniósł zapach oranej ziemi, zapach dymu i więdnących roślin. Wszędzie pochyleni nad
ziemią ludzie kopali kartofle, a wrony i kawki dużymi stadami przelatywały z miejsca na
miejsce. Sina mgiełka snuła się, przesłaniając domy, ogrody i perspektywę pól.
- Ty od samego początku wiedziałeś, że to ja - powiedziała Zoja otulając się szczelnie
peleryną.
- Nie od samego - zaprzeczył Jerzy. - Wiedziałem od tej chwili, kiedy spostrzegłem w
twoim brulionie oberwaną kartkę i sprawdziłem, że skrawek papieru, który znalazełm w
tornistrze, tak doskonale pasował do tej kartki.
- A niby to uwierzyłeś mi, kiedy udawałam, że nie wiem, kto to wyrwał z mojego
kajetu.
- Tak...
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, dlaczego mnie nie zdradziłeś? - gwałtownie zapytała
dziewczynka.
Jerzy ociągał się z odpowiedzią. Zbierał czerwone liście klonów.
- Tak sobie. Nie chciało mi się. Najpierw, że to było dosyć przyjemne, a po wtóre...
Czy nie lepiej, że tak się stało, jak się stało?
- Owszem - przyznała Zoja.
Jerzy powiedział jeszcze:
- Czasem nie trzeba od razu mówić wszystkiego, co się wie, bo można wszystko
zepsuć... I przy tym... ja wiem. Tobie w domu było tak niedobrze, że chciało ci się dokuczyć
nam trochę. Ot, tak, żeby sobie ulżyć. Tylko że już teraz wiemy: aby pokonać zło naokoło
siebie, trzeba właśnie przeciwnie... z całych sił być jak najlepszym...
No nie?
Teraz posłyszeli oboje, że ktoś za nimi idzie. Odwrócili się. To szedł ojciec Zoi. Kiedy
się zrównał z nimi, Zoja nagle chwyciła go mocno za rękę.
- Tatusiu - powiedziała głosem, który się załamał ze wzruszenia. - Tatusiu, to jest mój
przyjaciel.
Ojciec gwałtownym ruchem przygarnął dziewczynkę do siebie.
- A jutro jest niedziela! - wykrzyknął Jerzy radośnie.
Chłopcy na strychu Ojciec rzeczywiście musiał w końcu wyjechać do Niemiec. Przez
całe pół roku upierał się, że nie wyjedzie, i szukał zawzięcie posady, ale rok był ciężki,
wszędzie raczej redukowano pracowników, a z Niemiec przyjaciel ojca, jeszcze z czasów
uniwersyteckich, raz po raz pisał, prosząc, żeby ojciec przyjechał do jego fabryki. Tak że w
końcu sami chłopcy, widząc, co się święci, i że niedługo nie będzie z czego żyć, namówili
ojca na ten wyjazd. Jaś powiedział:
- Tu się w gazecie od dawna ogłasza pewna wdowa, która da lokatorom”macierzyńską
opiekę”, doskonale może tatuś nas umieścić u tej wdowy. My już jej dopilnujemy, żeby nas
pilnowała.
Wdowa okazała się dość tęga, a jej mieszkanie czarująco czyste, więc ojciec i chłopcy,
którzy mieli zaufanie do czystości i tuszy, od razu się zdecydowali.
Ojciec zapłacił za dwa miesiące z góry, powiedział wdowie, że najstarszy Michał i
najmłodszy Luś to spokojni chłopcy, ale Jasia trzeba trzymać w ręku, i wyjechał.
Jaś od razu przemeblował pokój i na tym tle wynikło pierwsze nieporozumienie.
Wdowa oznajmiła, że w jej mieszkaniu nie wolno ruszać mebli, które stały w tych miejscach
jeszcze za życia jej świętej pamięci nieboszczyka ojca.
- To trudno, proszę pani - powiedział Jaś - Luś nie może spać pod oknem, więc kanapa
także nie może stać pod oknem, bo z okna wieje.
- Nigdy z tego okna nie wiało - powiedziała obrażona wdowa, więc wszyscy chłopcy
podeszli i przykładali rękę do ramy okna i wdowa też przykładała, ale chłopcom wiało, a jej
nie wiało.
- Bo pani ma dużo tłuszczu na ręku, to pani nie czuje - powiedział Luś w
najniewinniejszej myśli, ale wdowa obraziła się jeszcze więcej i wyraziła obawę, że z Lusiem
będzie jeszcze trudniej niż z Jasiem.
- O nie, proszę pani - energicznie zaprotestował Jaś - ze mną jest zawsze najtrudniej,
jeszcze się pani przekona.
Zdecydowano w końcu napisać do ojca w kwestii kanapki.
- A na razie kanapka zostanie tutaj - powiedział Jaś i żeby przypieczętować kwestię,
rozciągnął się na kanapce w obecności wdowy, która uznała to za obrazę osobistą i wyszła z
pokoju.
- Od razu zaczynasz się awanturować - rzekł Michaś, układając porządniutko swoje
książki na półce.
- Wcale nie chodzi o awantury, tylko o to, że Luś nie może spać pod oknem, bo by go
zawiało i miałabyś babo placek. Oprócz tego trzeba się od razu postawić, żeby nas szanowali.
Potem zawiniła wdowa. Przy końcu obiadu wyraziła żal, że nie będzie leguminy, bo
kot rozlał mleko przygotowane na kisielek czekoladowy,”a ja, moje dzieci, za tanio się
ugodziłam z waszym ojcem, żebym mogła wydawać dwa razy pieniądze na leguminę”.
Chłopcy nic nie powiedzieli, choć było im przykro, starszym ze względu na ojca, a Lusiowi z
powodu leguminy.
Wieczorem wdowa położyła im kabałę, z której wynikło, że jakaś brunetka źle im
życzy, a do Lusia przypłyną wielkie pieniądze.
Kiedy potem w łóżkach mówili o tej kabale, Luś odniósł się do niej marzycielsko, ale
starsi bracia mocno go skrytykowali ze stanowiska trzeźwego rozumu.
- Jakaś brunetka źle nam życzy, także wymyśliła.
Opłaciłoby się temu komu źle nam życzyć. A co do tych pieniędzy, to niczego się,
Lusiu, nie spodziewaj. Ponieważ w kartach zawsze kiery znaczą miłość, a kara podróże, a piki
śmierć i chorobę, a trefle pieniądze, a innych kart w ogóle nie ma - więc zawsze coś z tych
rzeczy wypaść musi, rozumiesz? Takiej wdowie zupełnie wszystko jedno co, kartom także
wszystko jedno - a ten głupi, dla którego stawiają, cieszy się.
- Bo mogła wypaść śmierć albo choroba - zauważył Luś.
- No to co? Gdyby wypadła, to myślisz, że byś umarł? Diabła tam.
- Przeżegnajcie się i śpijcie - surowo powiedział Michaś.
Jaś uznał, że starszy brat ma rację, ale odkrzyknął hardo:
- Sam się przeżegnaj - i dopiero potem zasnął.
Z takiego początku naprawdę trudno było przewidzieć, że z biegiem czasu sprawy
bardzo daleko zajdą, ale zaszły.
Gromadziły się.
W niedzielę po południu do wdowy przychodziła jej rodzina i zasiadała na kanapce w
pokoju chłopców. Nazywało się to, że dzieci powinny”zażywać powietrza” - ale Jaś się od
razu zorientował, że tu chodziło o kanapę, bo taki wuj Ignacy na przykład miał”reumatyzm”
w kościach i z tego powodu jakoby musiał miękko siedzieć.
Na owym”powietrzu”, w podwórzu, zawierało się najgorsze znajomości. I choć to
było bardzo przyjemne, choć przeżywało się rozkosznie dzikie emocje, idąc na przykład z
chłopakami bez biletu do kina albo jadąc na na tylnych buforach tramwaju, jednak wszyscy
trzej, a już najsilniej Jaś, odczuwali, że tu coś nie jest w porządku i że macierzyńska opieka
wdowy szwankuje.
- To się nie nazywa”opiekować” - mówił wieczorem Jaś do swych zgnębionych braci.
- Taki na przykład Luś wpadnie pod samochód i co będzie? Albo mnie tramwaj
obetnie nogi obydwie aż do pasa! Albo siedzimy w kinie, a tu przychodzi kontrola.
- Co by z nami zrobiła? - zapytał struchlały poniewczasie Luś.
- Kontrola? Do komisariatu.
Policjant by nas prowadził przez całe miasto do więzienia. Ładnie by wdowa
wyglądała. Albo czy to dobrze, że my teraz ciągle mówimy cholera, choroba i takie różne
słowa bardzo brzydkie - czy to tak było za czasów mamy i tatusia? Mama, trudno, umarła, ale
tatuś byłby po prostu oburzony.
- To dlaczegoż mówimy takie słowa? - wykrzyknął zrozpaczony Michaś. - Przecież
wdowa nas do tego nie zmusza. Możemy nie mówić.
- To co innego - rzekł Jaś rozsądnie - ale ona powinna nas przestrzegać. Od tego jest
opieka, żeby nas przestrzegała w takich rzeczach, które są przyjemne, ale szkodliwe. Na
przykład wczoraj przyniosłem sobie z kosza książkę, taką”sensacyjną”, czy to powinno tak
być? A wdowa do mnie:”Jak przeczytasz, to mnie pożyczysz!”
Słyszałeś? Tatuś by powiedział:”Skąd wziąłeś te śmieci? Oddaj zaraz”.
I w tym miejscu Jaś tak świetnie naśladował głos i ruch ojca, że Michaś i Luś odnieśli
się do sprawy poważnie.
- Ona się rzeczywiście nami nie opiekuje - powiedział Michaś. - Jeszcze teraz, kiedy
chodzimy do szkoły, to pół biedy, ale co będzie, jak zaczną się wakacje?
- Wtedy to już nie wiem.
Będziemy po prostu na głowie chodzić - ponuro przepowiedział Jaś.
Potem obiecał braciom, że coś obmyśli. Tatuś nieraz mówił, że na wszystko jest rada,
tylko trzeba nadrobić głową. Otóż on się podejmuje.
I rzeczywiście jakiś tydzień potem, gdy Michaś z Lusiem wrócili ze szkoły, zastali
Jasia, który do szkoły nie poszedł, nad listem.
Pisał do ojca:
„Tatusiu drogi - przenieśliśmy się na inne mieszkanie, bo wdowa wcale się nami nie
opiekowała.
Bardzo mi przykro, bo ja myślałem, że ona będzie się opiekować, a tymczasem ona
tylko cały dzień szoruje podłogi i każe nam nogi wycierać, a my przez ten czas łazimy po
rynsztokach z Bóg wie kim.
Chłopcy na ulicy, co prawda, są tacy sami jak my i bardzo mili, ale po co w takim
razie mamy mieszkać u wdowy z macierzyńską opieką? Więc ponieważ nauczyliśmy się
najgorszych słów i jeździmy na buforach tramwajów, a ja już nawet raz, jak się skrzynka
babie z pomarańczami rozbiła, ściągnąłem jedną pomarańczę (połowę dałem, co prawda,
Lusiowi), to już postanowiliśmy, że dosyć tego zgorszenia, i przenieśliśmy się od wdowy
gdzie indziej.”
- Kiedy to nieprawda, bo wcale się nie przenieśliśmy - powiedział Michaś.
- Tak, ale się zaraz przeniesiemy.
- A gdzie? - zapytał Luś.
- No więc właśnie, zaraz was tam zaprowadzę, to jest bardzo przyzwoity strych.
- A w jaki sposób my się przeniesiemy, kiedy nam nie wystarczy pieniędzy, a u
wdowy zapłacone za dwa miesiące z góry? - zauważył praktyczny Michał.
Okazało się, że Jaś wszystko już obmyślił dokładnie. Właśnie na strychu lokal będzie
bardzo tanio kosztował, bo to jest strych nad składem, gdzie nikt nie wiesza bielizny ani w
ogóle nic. Jaś już się porozumiał z synem stróża tego podwórka i ten Wacek zgodził się za
dwa złote zachować dyskrecję i w ogóle tak pokierować losami podwórka, aby nikt nie wpadł
na ślad chłopców na strychu.
- Będziemy się tam mieli doskonale. Bardzo duże mieszkanie na drugim piętrze jest
puste, a na pierwszym jest skład starych mebli, na parterze też jest taka pusta stara szopa, w
której dawniej były jakieś tam narzędzia, a dziś nic nie ma, tylko szmelc i starzyzna i
podobno nikt tam nigdy nie chodzi.
- No dobrze, a co będzie, jak spotkamy kiedy wdowę?
- Ale, cholera... - Jaś powiedział całe słowo bardzo dobitnie, bo mieszkał jeszcze u
wdowy - cholera ją spotkamy, bo to jest akurat na drugim końcu miasta. Wiecie, gdzie to jest?
Koło zamku!
To już się Michasiowi i Lusiowi bardzo spodobało.
Doszli do przekonania, że sąsiedztwo zamku gwarantuje dostojeństwo i powagę.
Wiadoma przecież rzecz, że w zamku mieszka książę z liczną rodziną, taki bogaty, że ma z
tysiąc pokoi. Że tam jest mnóstwo służby i gości, że biskup tam zajeżdża samochodem i
wojewoda.
A oprócz tego ojciec był raz w zamku i powiedział, że książę bardzo a bardzo
przyzwoity a zacny człowiek.
- No więc - dobre znalazłem mieszkanie czy nie?
Owszem, Michał i Luś zgodzili się, że dobre i przyzwoite, ale co będzie z jedzeniem?
Tu się Jaś tylko roześmiał. To już jest drobiazg, przede wszystkim mają przecie razem
45 złotych od ojca na drobne wydatki, a po wtóre, Wacek i inne chłopaki mówią, że jedzenie
to guzik, szczególnie latem. Już w tamtej okolicy niedaleko jest las i można chodzić na
grzyby i w ogóle.
- Chodzi tylko o ubranie, chłopaki mówią, że z ubraniem najgorzej, no ale ubrania
właśnie mamy najwięcej, ile się podoba.
Michaś się jeszcze trochę wahał.
- Tak, ale przecież tatuś zapłacił wdowie za wszystko...
- Ba. Ale ona się nami nie opiekuje, sam musisz przyznać! - wykrzyknął Jaś. - Więc
pieniądze się marnują tak czy tak.
Zepsulibyśmy się tu na nic i tatuś potem miałby z nami przykrości. A czy ty chciałbyś,
żeby Luś się zepsuł, co?
Nie było rady - Michaś uznał rację tych wywodów i wobec tego Jaś zakończył list:
„Więc prosimy, żeby teraz tatuś pisał do nas na poste_restante. Pieniędzy nie
potrzebujemy, bo na nowym mieszkaniu wszystko mamy. Z wdową rozstaliśmy się w zgodzie
i teraz już Luś się nie zmarnuje i ja także, o Michasiu nie ma mowy, bo on by się tak czy tak
nie zmarnował, bo on już jest wyrobiony. Całujemy Tatusia parę milionów razy Jaś”
- Skąd ty wiesz, że”z wdową rozstaliśmy się w zgodzie”? - zapytał sceptycznie
Michaś.
- Bo ona nic nie będzie wiedziała, że my się przenosimy.
A my dziś cały dzień będziemy się przenosić. Po trochu każdy z nas weźmie kilka
rzeczy i wyjdziemy. Potem znów kilka i znów, aż do końca.
- No dobrze już, dobrze - zgodził się Michaś, ale potem, gdy już może piąty raz
wędrowali, tym razem z poduszkami (wdowa spała w kuchni), powiedział jeszcze: - Ale co
do mnie, to i ja bym się zmarnował, niepotrzebnie napisałeś. Ja już czułem wielkie pokusy,
żeby mówić”cholera” i inne rzeczy.
- No to chwała Bogu - powiedział Jaś i klepnął brata przyjacielsko w plecy.
Na nowym mieszkaniu za dnia było bardzo przyjemnie, ale wieczorem zrobiło się
trochę niewyraźnie.
Po drugiej stronie bardzo wąskiej uliczki wznosił się nagi mur, otaczający zamek.
Wielkie okna rzucały trochę światła z góry w mansardowy otwór strychu - i właśnie te okna
ratowały sytuację, bo Wacek zobowiązał chłopców, że nigdy światła na strychu świecić nie
będą.
- Nie żeby o pożar - powiedział - bo jakby się spaliło, to nie byłoby na mnie, ale jak
kto zobaczy światło na strychu, to zaraz was znajdą, dopiero by było urwanie głowy.
Za to Wacek obiecał, że w tych oknach zamku zawsze się bardzo świeci, bo to są
pokoje do zabawy - w jednym jest basen.
- Taka ci sadzawka wielgachna jak cholera - mówił - żeby te ich dzieci miały gdzie
pływać zimową porą i łódki se po nim puszczają, okręty takie, co pod parą same pływają. A
teraz to jest inna sala, a w niej pociąg jest samoidący, też na parze, i takie tam różne zabawy,
jakich świat nie widział.
To wszystko oglądał stryjeczny Wacka, który jest pomocnikiem montera przy zamku,
i kiedy naprawiał w tych pokojach elektryczność, to mu te dzieci pokazywały, jak pociąg
biega dookoła sali i jak okręty po tym basenie pływają i gwiżdżą.
Dopóki świeciło się w oknach, póty chłopcy tkwili w mansardowym otworze i gapili
się, ale że zamek stoi wysoko, bo już bezpośrednio za murem poziom ziemi wznosił się dosyć
stromo, więc chłopcy ze swego stryszku nie widzieli wnętrza pokoi, tylko wielkie, jasne tafle
okien, w których od czasu do czasu, bardzo rzadko, migały głowy.
Potem okazało się, gdy światło zgasło, że nie ma na czym spać, bo zapomnieli o
siennikach.
- To nie były nasze sienniki - powiedział Michaś - więc nie mogliśmy ich zabrać.
- Nic nie szkodzi - rzekł Jaś - ułożymy sobie kupki z ubrań i nakryjemy kocem, a pod
głowę poduszki, zobaczycie, że będzie bardzo wygodnie.
Ułożyli kupki, ale nie było bardzo wygodnie. Poza tym Luś się trochę bał, tak że
musieli bardzo ciasno ułożyć się przy sobie. Mimo to zasnęli twardo, pogryzając chleb bardzo
smaczny, bo kupiony za własne pieniądze.
Nazajutrz Michaś i Luś chcieli iść do szkoły, ale Jaś sprzeciwił się temu
kategorycznie. Przecież na pewno właśnie u wrót szkoły czyha na nich wdowa, która już
prawdopodobnie zaalarmowała nawet i władze szkolne. Trzeba więc przeczekać pierwszy
impet, trzeba doczekać się listu, w którym ojciec zaaprobuje ich postanowienie, może nawet
udzieli pochwały i dopiero z takim dokumentem można pójść do szkoły.
- Na razie będziemy pracować w domu - zdecydował Jaś - wy przeróbcie sobie lekcje,
a ja pójdę po jedzenie i sienniki.
Przyniósł kiełbasy, chleba i pół kilo chałwy. Powiedział:
- Nie będziemy się bawić w żadne zupy, bo nie mamy ich gdzie gotować, a po wtóre,
to za drogo. Trzeba do tego kupować szczypiorku, marchewki, pieprzu, to za dużo rzeczy, a
my mamy tylko 45 złotych.
Dłuższy czas trwała dyskusja nad tym, czy porcje mają być równe, czy też
proporcjonalne do wielkości - przeważyły głosy Jasia i Lusia, że równe.
Jak widzimy, życie na strychu nastręczało nieprzewidziane trudności, bo na przykład
co do sienników, to Wacek powiedział, że nie ma mowy o tym, aby można je było dostać
legalnym sposobem. W ogóle siennik zwraca na siebie uwagę, a cóż dopiero, gdy się go
taszczy po schodach do nie zamieszkanego budynku.
Natomiast Wacek zorganizował partię chłopców, którzy wraz z Jasiem czekać na
niego mieli nocą pod murem zamku.
- Wcale mi się ta sprawa nie podoba - powiedział Michaś. - Cóż tam macie zamiar
robić?
- Nie wiem - przyznał się Jaś - ale Wacek mówi, żebym się o nic nie bał. Kazał
przynieść worki, więc zabiorę ten od pościeli, a poza tym kupiłem już dwa ogromne od cukru
i one leżą pod schodami.
- Coraz więcej robisz wszystko na własną rękę - rzekł surowo Michaś - a tymczasem
ja jestem najstarszy. Wszystko jedno - zdecydował - ja i tak pójdę z wami, bo mam
odpowiedzialność moralną i muszę wiedzieć, co wy tam będziecie robić z tymi workami.
Na tym więc stanęło, że Michaś pójdzie także, a że Luś w chwili gdy chłopcy mieli go
opuścić, zacisnął pięści, zamknął oczy i dłuższy czas miarowo i jednostajnie jęczał, tupiąc
nogami (zresztą bardzo cichutko, bo cisza już weszła w nałóg na strychu), więc i Lusia
musieli zabrać ze sobą.
W uliczce było już najzupełniej pusto i ciemno.
Nawet na podwórzu zamkowym już pogaszono latarnie. Wacek kazał się chłopcom
trzymać razem i poprowadził ich w dół wzdłuż muru. Michaś spróbował zapytać: - Co my
właściwie będziemy robić? - Ale dostał kułakiem w bok i powiedziano mu do ucha: - Nie
gadaj, bo stróże chodzą wkoło zamku.
Ale tam, gdzie doszli po kwadransie, na samym końcu parku, na pewno już nie było
stróżów. I mur był w tym miejscu tak niski, że jedni po barkach drugich przedostali się do
wnętrza. Ponieważ Luś ani razu nie jęknął i zachowywał grobową ciszę, więc Michaś od
czasu do czasu potrząsał jego dłonią i pytał: - Luś, to ty?
- To ja - odpowiadał mu konspiracyjny szept i szli dalej.
Wreszcie Wacek powiedział na przodzie:
- No, to ładujcie.
- Ja nic nie widzę - rzekł Michaś - ale już słyszał, że przed nim w grupie chłopców coś
się dzieje, po prostu szelest i zapach siana.
- To my zwyczajnie kradniemy siano - powiedział z rozpaczą i stał oniemiały w
grozie, ściskając kurczowo malutką dłoń dzielnego Lusia.
W ciemności padło słowo Jasia:
- Wcale nie kradniemy, jutro się przekonasz, że kupujemy, już ja wszystko
obmyśliłem.
- Pst - syknął Wacek, na chwilę zamarł wszelki odgłos, a z dala doleciała gwizdawka
stróża.
Uwierzyć Jasiowi na słowo czy zapobiec zbrodni? Michaś wahał się i męczył,
rozważał i postanawiał aż do chwili, w której przy kopicy przestano sapać i chrzęścić sianem,
natomiast Wacek zakomenderował:
- No, to jazda z powrotem.
Więc poszli z powrotem i co gorsza, Michaś musiał dźwigać koniec worka twardo
wypchanego sianem, bo Jaś szepnął: - Ciężko psia mać - więc miał może do tego dopuścić,
żeby się brat podźwignął? Na strychu tej nocy już nie było mowy o kradzieży, bo trzeba było
wyjąć sporo siana z worków, żeby je zmiękczyć, trzeba było zaszyć worki, zasłać je i
spać.”No... - półprzytomnie pomyślał zasypiający Michaś - teraz to już będę mieć całą noc
wyrzuty sumienia, ale jest wygodnie”.
Zbudził się pewnie koło południa - Jaś stał nad nim w koszuli i podtykał mu pod nos
ćwiartkę papieru:
- Czytaj - mówił - zaraz się przekonasz, że mnie niesłusznie posądziłeś.
Więc przeczytał:
„Szanowny Panie Książę!
Zabraliśmy Panu jedną rzecz za dwa złote, więc posyłamy Panu dwa złote, bo nie
chcemy niczyjej krzywdy.
Z poważaniem J.”
- Napisałem tylko J., bo gdybym napisał i literę od nazwiska, to może by się domyślili
i odesłali nas do wdowy.
Tu jednak Michaś okazał charakter: absolutnie się na J. nie zgodził, bo jeżeli już ma
być jedna litera, to w każdym razie M. On jest najstarszy i przynajmniej kwestie pieniężne do
niego należą. Stanęło więc na M.
Poza tym Michaś postanowił jeszcze jedną rzecz; powiedział:
- Ja teraz jestem najstarszy, a ojca nie ma, więc ja będę czytywał gazetę. - I
rzeczywiście od tego dnia kupował gazetę i czytał; co prawda Jaś czytał także, ale dopiero po
nim.
Od chwili kiedy przenieśli się od wdowy, nie zdarzyło się rzeczywiście, aby poszli bez
biletu do kina albo jeździli na buforach tramwajowych, albo z tyłu przy samochodzie czy
dorożce. W ogóle poziom moralny bardzo się podniósł - nie było już mowy o najgorszych
słowach, a towarzystwo dobierano bardzo starannie.
Jakoś w dziesięć dni po przeprowadzce, kiedy już z 45 złotych pozostało tylko 2 zł 80
gr - nadszedł od ojca list tej treści:
„Moi drodzy chłopcy, bardzo się cieszę, że sami daliście sobie radę i potrafiliście
znaleźć należytą opiekę. Byłbym wolał, abyście to zrobili w porozumieniu ze mną, ale
domyślam się, że chcieliście oszczędzić mi niepokoju i zmartwienia. Poproście w moim
imieniu Waszych nowych opiekunów, ażeby napisali do mnie, jak się sprawujecie.
Cieszę się, że jeszcze nie potrzebujecie pieniędzy, bo ja pierwszą pensją, niestety,
będę musiał pokryć dług zaciągnięty na podróż. Uczcie się dobrze i kłaniajcie się panu
dyrektorowi ode mnie. Cieszę się, że mam takich dzielnych chłopców i całuję Was najgoręcej
- Wasz Ojciec”
- No więc nareszcie będziemy mogli pójść do szkoły - powiedział z ulgą mIchaś.
I rzeczywiście, nazajutrz wszyscy trzej, czysto umyci, wyszczotkowani i z bułkami w
tornistrach, stawili się przed dyrektorem z listem w ręku.
Zabrał głos wypucowany Jaś:
- Bardzo przepraszamy pana dyrektora, że nie byliśmy tyle czasu w szkole, ale
musieliśmy się przenosić i mieliśmy masę roboty. Ale cały czas uczyliśmy się i na pewno
wszystko dopędzimy. Tu jest list tatusia do pana dyrektora, że tatuś jest z nas zadowolony. A
my bardzo przepraszamy, ale na nas ciążyła taka odpowiedzialność, że naprawdę nie
mogliśmy przychodzić.
Dyrektor przeczytał list, popatrzył na chłopców i rzekł:
- No, a przynajmniej daliście znać pani Banasikowej, bo przypuszczam, że was
poszukuje przez policję?
- Z panią Banasikową sprawa załatwiona - powiedział Jaś, gdy tymczasem purpurowy
Michaś miażdżył dłoń cierpliwego Lusia.
- Przynieście poświadczenie od nowych opiekunów i jazda do klasy -
zakomenderował dyrektor.
Nauczycielowi powiedziało się:
- Już proszę pana profesora byliśmy u pana dyrektora i wytłumaczyliśmy się.
I tak kwestia została załatwiona. Michasiowi zaś brat wyklarował, że z powodu teorii
względności czas nie istnieje, więc czy z wdową już sprawa załatwiona, czy będzie
załatwiona za chwilę, to wszystko jedno.
I rzeczywiście zaraz po lekcjach załatwiono sprawę w tym sensie, że posłano wdowie
list ojca z następującym komentarzem.
„Tatuś jest z nas zadowolony, więc Pani nic do tego. Pani się nami nie opiekowała, a
na naszej kanapie ciągle siedział wuj Ignacy i to nie było przyjemne, bo kaszle i pluje. Jeżeli
Pani może, to niech nam Pani odeśle pieniądze na poste_restante. I na policję niech Pani da
znać, że już myśmy się znaleźli.
Chociaż nam się zdaje, że gdyby policja nas szukała, toby nas dawno znalazła - więc
prawdopodobnie Pani wcale nie dawała znać na policję, tylko jęczała z rodziną. Z
poważaniem Michaś, Jaś, Luś”
Następnego dnia Michaś wydał ostatnie pieniądze na chleb i mleko i postanowił
zabrać się do pracy.
- Do szkoły chodzić muszę - powiedział braciom - ale będę szukał popołudniowego
zajęcia.
Szukał całymi dniami, chodząc z Lusiem po ulicy i przystając przed każdą witryną
sklepową, a przez ten czas Jaś zgodził się do piekarza. Z tym piekarzem przyjaźnił się już od
dziesięciu dni, właściwie od chwili, w której kupił od niego pierwszy bochenek chleba. Teraz
umówili się w ten sposób, że gdy piekarz szedł się przespać, Jaś go zastępował w sklepie od
drugiej do piątej, za co dostawał piękny bochen i pięćdziesiąt groszy.
- Piekarz mi ufa - powiedział Jaś braciom - on mi mówił, że jeszcze nie miał w sklepie
ani jednego chłopca, który by go nie podkradał: ten słodkie rogale, a inny drożdżowe ciastka,
a był taki, co po prostu ściągał pieniądze bardzo sprytnie. Teraz piekarz będzie miał spokój i
będzie mógł się wyspać, bo on mi ufa. Ja mu opowiedziałem naszą historię i on mówi, że
mieliśmy rację, bo z wdowami nie należy nigdy zaczynać, on już się sparzył na wdowach.
Zaprasza nas w niedzielę na obiad.
Za pięćdziesiąt groszy kupowali litr mleka, ale i tak było trochę głodno i Luś
popłakiwał od czasu do czasu.
Jaś pocieszał go”kryzysem ekonomicznym” i”złą koniunkturą”, wspominał nawet coś
o walce o byt, ale Luś powiedział gorzkie słowo:
- Wszystko jedno, u wdowy było lepiej i ja nie miałem wszów.
Wobec tak ciężkiego oskarżenia i wobec niedzielnej wizyty u piekarza poświęcono
sobotnie popołudnie na gruntowne porządki. W beczce po brzegi wypełnionej wodą wykąpali
się wszyscy trzej, dokładnie szorując się szczotką i mydłem.
- Z głową, Lusiu, z głową, to wszystkie wszy potoną - zachęcał brata Jaś,
przytrzymując mu głowę pod wodą; potem powycierali się do czerwoności i wleźli pod
kołdry dla rozgrzewki. Udało się także wyprać jako tako trochę bielizny, którą wybieliło
słońce, wpadające gorącą smugą przez mansardowe okno. Bardzo porządnie wysprzątano
mieszkanie, a nawet Michaś poukładał w kuferkach bieliznę i porozwieszał na gwoździach
dachu ubrania i palta.
- Wszystko to trzeba było już dawno zrobić - powiedział z westchnieniem,
przyglądając się wymiętym trochę, niedzielnym garniturkom.
Nazajutrz jednak okazało się, że ubrania wyprostowały się wisząc na gwoździach i
kiedy chłopcy zjawili się u piekarza, wyglądali naprawdę zupełnie przyzwoicie. Głowy
wyszczotkowane, kołnierzyki czyste, paznokcie prawie, i buty wypucowane na glanc. Dnia
tego nie jedli nic z rana, żeby wykorzystać gruntownie obiad u piekarza.
- Możecie jeść dużo - upominał braci w drodze Michaś - tylko żebyście się nie
śpieszyli zanadto, bo piekarz pomyśli, że jesteśmy głodni. Jak się je powoli, to nawet można
dużo więcej zjeść i żebyś, Lusiu, broń Boże, nie powiedział piekarzowi, że jesteśmy głodni.
- Kiedy Luś i tak nigdy nic nie mówi przy obcych.
- Tak, ale mogłoby go skusić, bo on jeszcze jest mały i nie może mieć taktu.
Luś rzeczywiście prawie nigdy nic nie mówił. Bystro patrzył sprytnymi oczkami,
ściskał przy okazji dużą rękę brata w swej malutkiej dłoni, jak się bał, to zamykał oczy i
szybko oddychał, ale nic nie mówił i nawet płakał tak cichutko, że Jaś nie nazywał tego
płaczem, tylko kapaniem łez. Mówił: - O, Lusiowi kapią łzy.
Piekarz przyjął chłopców bardzo okazale i z godnością.
Kazał raz jeszcze opowiedzieć sobie historię z wdową, a potem w czasie obiadu, kiedy
chłopcy z wielkim wzruszeniem i nabożeństwem jedli rosół z makaronem, opowiedział swoją.
Jego wdowa chciała się po prostu z nim ożenić ze względu na piekarnię. Przed samą
wojną.
Codziennie przychodziła i chwaliła, że w sklepie bardzo ładnie, tylko znać
brak”kobiecej dłoni” i mówiła, że piekarz bardzo mizernie wygląda, bo: panu brak kobiecej
opieki.
Któż biednemu, samotnemu mężczyźnie ma usłużyć, któż ma dbać o niego, sierotę -
wzdychała. - Turek jeden w mieście, który także ma piekarnię, tylko że na rynku, tak zmarniał
bez żony, że dziś nic, tylko kości i skóra. Nos mu taki wielki wyrósł z tej chudości - bo Turek
to jeszcze w dodatku przyzwyczajony jest do kilku żon, a tu ani jednej nie miał. Po prostu,
diabli go wzięli bardzo prędko.” Piekarz nic - tylko słucha i słucha i uśmiecha się, bo jest
niegłupi.
- Zawsze byłem niegłupi, moi chłopcy, więc raz tak powiadam:”Wielki mam kłopot,
moja pani Winiarkowska, bo dzieci nieboszczki żony, co się chowają u teściowej, już, już za
parę lat podrastają i wtedy pod kościół mi wypadnie.”„A bo co?”
- pyta wdowa i czerwona robi się jak marmolada.”A bo - powiadam - zabiorą se swoją
piekarnię, co do nich należy po matce, a mnie za moją pracę pięknie podziękują i fora ze
dwora.” Moją wdowę o mało że szlag nie trafił, jeszcze coś bąknęła, a to, a owo - poszła i
tylem ją widział. A ty dlaczego płaczesz, mały, jak ci tam?
- Luś.
- No to dlaczego ty, Lusiu, płaczesz?
- Bo zupa była bardzo dobra, proszę pana.
Piekarz pokrajał teraz piękną kurę, rozdzielał na talerze każdemu kawałek piersi i
kawałek czarnego, Lusiowi dał pępuszek, Jasiowi wątróbkę - wszystkim dołożył borówek,
kartofli i sałaty i opowiedział potem, jak mu było na wojnie. Że mu było wcale nieźle, bo się
dostał do wojskowej piekarni.
- Co do wojny, to jedno wam powiem, że jeszcze będzie.
Będzie, bo oni to się zupełnie bez wojny nie umieją obejść.
Tylko czekają, żebyśmy powymierali, my, co już raz byliśmy na wojnie, bo oni
wiedzą, moi chłopcy, że my, to byśmy im sknocili wojnę. No, napijmy się. - Piekarz nalał
chłopcom pełne szklanki piwa. - Sknocilibyśmy im wojnę, bo już by nam się nie chciało, ale
jak oni się doczekają, że my powymieramy, a wy podrośniecie, to znowu urządzą taką wojnę,
że proszę siadać!
- To ja w takim razie już wcale nie będę się uczył - powiedział rozsądny Michaś - bo
po co mam być mądry, jeżeli i tak mnie mają zabić w końcu?
- Eee, nie, co to, to nie - rzekł piekarz - uczyć to się powinieneś na wszelki wypadek.
Ot, mnie, na przykład, nie zabili, więc mi się bardzo moja nauka przydała. Siedzę
sobie w niedzielę rankiem i czytam o tym i owym.
- Ja już nie mogę jeść - szepnął Luś na ucho Jasiowi.
- Pojedz sobie jeszcze na zapas - doradził szeptem Jaś i podtrzymał rozmowę. - Ja
także bardzo lubię poczytać gazetę, na przykład o położeniu Anglii w Indiach i lubię o
kradzieżach i wypadkach.
Tymczasem tęga dziewczyna, kucharka piekarza, przyniosła jeszcze leguminę; tort
orzechowy polany kremem, i Lusiowi pokapały łzy w przeczuciu, że na tort już nie znajdzie
miejsca.
- Czy nie mógłbym poprosić, żeby on mi zawinął kawałek tortu w papierek? - zapytał
z rozpaczą Michasia.
Ale Michaś okazał się nieubłagany.
- Ani mi się waż - powiedział - poczekaj chwilkę i zjedz na miejscu.
Więc Luś poczekał chwilkę i zjadł na miejscu, po czym z zachęty piekarza popił
jeszcze piwem.
Toteż gdy około czwartej wrócili do domu, już był bardzo smutny, a około piątej
zaczął jeździć do rygi.
- Powstrzymaj się, powstrzymaj - błagał Jaś - przecież szkoda tego jedzenia. Jak ty
myślisz, Michasiu, czy zostało jeszcze w nim choć trochę?
Zgnębiony Michaś przypuszczał, że został przynajmniej rosół z kluseczkami - no i na
szczęście zostały te placuszki i ciastka drożdżowe nie zjedzone, które im piekarz dał na drogę,
gdy się z nim żegnali, bardzo uprzejmie dziękując za obiad.
Potem spali wszyscy trzej bardzo dobrze, bo od piwa szumiało w głowie.
Od tej niedzieli piekarz dodawał jeszcze Jasiowi trzy plecione bułeczki, ale i tak co
wieczór przed zaśnięciem chłopcy opowiadali sobie, co by tak można zjeść.
- Ja na przykład, tobym zjadł duży kawałek pieczeni, żeby była z sosem i kartoflami.
Chałwy też bym zjadł, ale wolałbym, żeby była nie w pudełku, ale na kila, bo wtedy jest
więcej.
Jakoś pod koniec miesiąca było kilka dni takich smutnych o chlebie i mleku, że Jasio
na pociechę obiecał braciom pokazać coś nadzwyczajnego.
- Tylko czy to nie będzie coś złego? - zapytał Michaś.
- Co to, to nie, możesz być zupełnie spokojny. Nie będzie to absolutnie nic złego,
żadna kradzież ani demoralizacja. Na wystawę obrazów każdemu wolno chodzić, a to będzie
jak wystawa obrazów, tylko w nocy.
I rzeczywiście dopiero w nocy ich tam zaprowadził. Z początku szli, jak wtedy po
siano, a potem już wiódł braci alejką parku, aż pod sam zamek. Księżyc świecił, więc musieli
się kryć w gęstym cieniu drzew. W zamku ciemno już było zupełnie i dokoła cisza głęboka.
- Poczekajcie - szepnął Jaś - najpierw muszę się przekonać - i znikł.
Po chwili jednak wrócił i kazał braciom iść za sobą, byle po cichutku.
Okazało się, że droga do”wystawy obrazów” prowadziła przez okno suteren. Jaś
wprowadził braci przez to okno, przymknął je za nimi i oto już znajdowali się w dużym,
pustawym pokoju, o którym Jaś szepnął:”To jest prasowalnia, tutaj prasują bieliznę”.
Święty Boże, co to za okropna rzecz iść w ciemnościach, po schodach obcego domu,
w górę i jeszcze w dodatku bez wiedzy i pozwolenia właścicieli. Michaś po prostu omdlewał
z wrażenia, a Lusiowi było mokro na całym ciele i w ogóle. Mimo to szli po cichutku, a
zwinny Jaś szeptał wesoło:
- Tylko pokażę wam coś cudownego i zaraz sobie pójdziemy.
Prowadził ich po schodach, a potem tylko przez jakiś pokój, w którym portiery
osłaniały drzwi, i zaraz znaleźli się w ogromnej sali, w której ostro błyszczało coś w dole. To
właśnie był basen. Księżyc połyskiwał na tafelkach ścian, gładkie schodki prowadziły w dół,
ku cichej, głęboko ciemnej wodzie.
- Widzieliście coś podobnego?
- szeptał Jaś. - Teraz patrzcie!
- znikł na chwilę w sąsiedniej sali i zaraz wrócił, dźwigając w ramionach olbrzymi,
ciemnobiały statek z kominami, zeszedł po schodkach basenu i spuścił łódź na gładką wodę.
Chłopcy oniemieli z zachwytu.
- Teraz jeszcze mógłbym nakręcić motor i on by płynął - westchnął z rozkoszą Jaś -
pływałby dookoła! Poczekajcie.
Jeszcze raz poszedł i wrócił z żaglówką.
- A ta łódź pływa od wiatru, o patrzcie! - spuścił ją na wodę i dmuchnął z całych sił,
ale się tylko lekko zakołysała, bo była za ciężka na zwyczajne dmuchnięcie. Wtedy Jaś
zanurzył rękę w wodę i zrobił tak silną falę, że oba statki lekko i z wdziękiem odpłynęły od
brzegu.
- No i co ty teraz zrobisz? - zaniepokoił się Michaś.
- No więc cóż z tego? Jutro rano pomyślą, że zostawili je na wodzie, i ściągną z
powrotem, oni pewnie mają do tego jakieś przyrządy albo może włażą do wody.
- To wleź.
- Ba, kiedy zimna, a ja nie mam się czym obetrzeć. Lepiej chodźcie tutaj.
Był to pokój do zabaw. Wacek miał rację. Rzeczywiście pociąg na szynach biegał
dookoła ścian, pod tunelami, po mostach; semafory, drogowskazy, sygnały, pompy, stacje,
wszystko tam było, wzdłuż linii kolejowej; nawet zwrotniczy w budce, nawet dróżnik z
zieloną chorągiewką.
- Żeby to ją puścić, żeby puścić! - mówił ze łzami w oczach Luś przycupnięty nad
lokomotywą.
- Ale! Narobi ci takiego hałasu, że cały zamek się zleci!
- szeptał boleśnie Jaś. - Już ja nieraz słyszałem pod oknem, jak ona pędziła. Mówię
wam, jak żywa! Lokomotywa tak im tu dyszy i gwiżdże, a para leci!
- Widziałeś?
- Nie widziałem, tylko słyszałem, doskonale słychać tę parę. A tu są wagony
towarowe i bydlęce, a tu jest taki wagon, w którym się śpi, łóżka są w nim na kanapach.
- Ja myślę, że to nie jest grzech, że my się przyglądamy - zdławionym szeptem
zauważył Michaś.
- To już ci ręczę, że nie jest.
- A czy ona idzie od pary, czy od nakręcania? - spytał Luś tak wzruszony, że oczy mu
błyszczały jak dwa węgielki.
- Od pary - mówiłem ci... - nagle Jaś urwał i wytężył słuch, wszyscy trzej zamarli w
bezruchu, bo na schodach słychać było jakiś szelest.
Czekali przycupnięci nad koleją, ale ciche kroki nie ustawały, zbliżały się, rosły...
ostrożne, ale rzeczwiste.
Nagle Michaś porwał Lusia za rękę i w kilku bezszelestnych susach znalazł się z nim
za firanką, Jaś rozpłaszczył się na razie przy szafce z zabawkami, ale błyskawicznie
oceniwszy grozę swego położenia, w ostatniej chwili przyłączył się do braci.
- Za grubo nas jest pod tą firanką, za grubo! - rozpaczliwym szeptem zaprotestował
Michaś, ale już było za późno.
Drzwi od schodów otworzyły się i w mrokach nocy zarysowała się w nich czarna
sylwetka. Stała chwilę nieruchomo, po czym weszła cicho, za nią druga i trzecia. To trwało
rozpaczliwie długo. Chłopcom zdawało się, że aż spod sufitu słychać łomot ich serc.
Trzy postacie, rozejrzawszy się wokoło, już miały zamiar przejść do sąsiedniej sali,
gdy nagle... Luś kichnął. To kichnięcie to było coś strasznego, jak wystrzał najgroźniejszej
armaty. Do końca życia Jaś zapamiętał sobie to kichnięcie i w ogóle od tej pory nigdy ani
razu nie kichnął, przysiągł sobie, że nie kichnie, bo przekonał się na przykładzie Lusia, że od
kichnięcia może zależeć los człowieka.
Gdy się to stało, gdy ten straszny odgłos rozległ się wystrzałem w całym zamku - trzy
czarne postacie znieruchomiały i przez chwilę trwała śmiertelna cisza, aż Luś pod firanką
zaszlochał.
Wtedy czarne, potężne sylwetki podeszły do okna, podniosły firankę i spojrzały
groźnie na trzech skulonych chłopców. Jaś opamiętał się najwcześniej, wystąpił naprzód i
rzekł przenikliwym głosem:
- Bo my, proszę pana hrabiego (na wszelki wypadek, bo a nuż to był sam książę?), my
nic złego tu nie robimy...
- Ciszej - syknęła czarna postać.
- My przyszliśmy tylko zobaczyć ten pociąg i basen. Nam Wacek opowiadał, że tu są
takie wspaniałe rzeczy do bawienia, więc chcieliśmy zobaczyć choć raz w życiu. My nie
chcieliśmy nic zabrać, tylko popatrzeć, a od patrzenia nikomu nie zrobiłoby się nic złego. Ja
przysięgam panu hrabiemu, jak Boga kocham, że my nie jesteśmy złodzieje, ani żadni
przestępcy, ani bandyci, tylko mieszkamy tu niedaleko i chcieliśmy zobaczyć.
- Stul gębę - rozkazał jeden z panów - marsz naprzód, a cicho.
Trzymając się za ręce, dygocąc trochę, poszli chłopcy na palcach przed siebie, a
żelazne dłonie pana wiodły ich po schodach do bocznych drzwi, potem pod ścianę zamku, aż
do muru i tam w najgłębszych ciemnościach starych drzew i krzaków przerzuciły ich, jednego
po drugim, przez mur na ulicę, z następującym komentarzem:
- A teraz co tchu do domu i ani pary z gęby, bo z wami szlus.
Zatem, mimo silnych potłuczeń i głębokiego zgnębienia, milcząc, zaszli chłopcy na
swój strych i posiadali na siennikach zrozpaczeni i pełni goryczy.
- Tego to się nigdy nie spodziewałem - rzekł szczękając zębami Jaś - żeby taka
arystokracja przerzucała ludzi przez mur o byle co.
- Bo też co miała z nami zrobić? - zapłakał Michaś. - Wleźliśmy do cudzego domu jak
złodzieje, to dopiero tatuś będzie rozpaczał.
- Dlaczego oni nic nam nie powiedzieli? Dlaczego nie mówili, że postąpiliśmy
brzydko albo że się to nie godzi? Po prostu fyrtnęli człowieka przez mur i buch na ulicę. Ja
już teraz rozumiem, dlaczego Wacek mówi, że jego brat monter jest przeciwny arystokracji.
A ja przecież nawet nie wziąłem tej czekolady, co leżała na stoliczku, widziałeś?
- Widziałem - powiedział Michaś przez łzy - dlaczego ty nie wziąłeś tej czekolady?
Jaś bardzo długo myślał.
- No, właśnie dlatego, żeby taki książę nie powiedział na człowieka”złodziej”, że też
ty Lusiu, musiałeś kichnąć!
- Musiałem - rzekł żałośnie Luś - modliłem się z całych sił:”Boże daj, ażebym nie
kichnął”, i kichnąłem.
Nagle Jaś wyprostował się na sienniku.
- A dlaczego oni nie zapalili w ogóle światła? - krzyknął, a serce poczęło mu walić w
piersiach. - Dlaczego kazali nam iść i mówić cicho?
Wszyscy trzej milczeli chwilę.
- Pewnie... żeby nikogo nie zbudzić - spróbował Michaś.
- Żeby nie zbudzić? Kiedy i tak sypialnie są daleko, a taki książę powinien wiedzieć,
gdzie są sypialnie w jego domu.
Chłopcy, ja wam coś powiem!
I powiedział, a chłopcom zamarły serca:
- To byli złodzieje!
- Ten hrabia?
- Tak!
- No to dlaczego powiedziałeś:”proszę pana hrabiego”?
- Ojej, jakiś ty głupi!
Powiedziałem, bo myślałem sobie, że to książę i jego świta.
- Jaka tam świta, to król ma świtę, a nie zwyczajny książę...
Jaś z gniewem krzyknął:
- Dość, że ty tu gadasz, a tam oni okradają zamek i zabiorą pociąg i okręt, i tę
czekoladę, i obrazy ze ścian, a my tu siedzimy na siennikach z założonymi rękami.
- No, bo co robić?
Ale Jaś wiedział, co robić. Co tchu zbiegł ze strychu, a za nim Michaś i Luś w
rozsznurowanych już bucikach.
Jaś odważył się na tę rzecz okropną i zrobił - zadzwonił do bramy zamku i to nie raz,
delikatnie, a dzwonił bez tchu, raz po raz, tylko od czasu do czasu zmieniając palec na
dzwonku.
Toteż bardzo prędko furtka przy bramie się otworzyła i stanął w niej odźwierny.
Syknął ze złością:
- Cóż to za hałasy wyrabiacie po nocy?
Michaś i Luś już zaczynali zmykać, ale Jaś wytrwał na stanowisku.
- Bo, proszę pana, złodzieje okradają zamek... Weszli od parku...
Nastała chwila ciszy.
Odźwierny ani wrzasnął, ani się poruszył, ani zdziwił - stał chwilę cicho, jak gdyby
wahając się, co uczynić. I nagle niespodziewanie chwycił Jasia za kołnierz, potrząsnął nim,
obrócił, kopnął w odpowiednie miejsce i powiedział:
- Będziesz na drugi raz wiedział, jak smakują takie kawały - po czym zatrzasnął
furtkę.
- Ot tobie, masz - rzekł Jaś podnosząc się z ziemi - nie uwierzył!
Chciał jeszcze coś mówić, ale nagle język mu zdrętwiał z przerażenia. Z głębokich
mroków, między przeciwległymi domami, wyłoniło się nagle czarne widmo, a głos ostry i
cienki zasyczał:
- Ani kroku, bo strzelam.
I rzeczywiście, widmo trzymało rewolwer w dłoni.
„No więc, naturalnie, wszystko stracone, diabli wzięli pociąg - pomyślał Jaś - co on z
nami zrobi?”
Otóż właśnie najwidoczniej i on nie wiedział, co z nimi zrobić, bo stał pośrodku ulicy
z rewolwerem skierowanym na Jasia i nic nie zaczynał. Jaś nabrał otuchy.
- Pan najwidoczniej stoi na czatach - powiedział szeptem - ja naturalnie rozumiem, że
pan nie może nas wypuścić, bo byśmy pana wydali w ręce policji, ale ja sam nie wiem, co pan
ma z nami zrobić.
- Jazda naprzód - rozkazał osobnik.
Więc wzięli się za ręce i poszli naprzód bardzo prędko, tak prędko, że jegomość z
rewolwerem ledwo mógł za nimi nadążyć. Bo Jaś właśnie już wiedział, co zrobić.
Wprowadził całą trójkę w tak głęboki mrok lasku, który w miasteczku odgrywał rolę ogrodu
publicznego, że złodziej, aby ich nie stracić z oczu, musiał mu położyć rękę na ramieniu.
Wtedy Jaś przyłożył usta do Michasiowego ucha i ledwo poruszając wargami,
wyszeptał:
- A ty staraj się zostać i pobiegnij na policję - i żeby ułatwić bratu zadanie, Jaś
rozpoczął konwersację:
- Proszę pana, to musi być bardzo męczące zajęcie, to, które pan ma. Bo jeszcze wejść
do środka, to przynajmniej można sobie użyć, ale jak się stoi na czatach i nic się nie ma do
roboty... - Jaś poczuł, że przywiązują go do drzewa, a przede wszystkim, że pakują mu do ust
jakieś brudne szmaty.”No trudno - pomyślał - jutro nas znajdą, najważniejsze, że Luś się
pewnie boi”.
Teraz pewnie przywiązywano Lusia, bo mała, kurczowo zaciśnięta rączka została
wyszarpnięta z jego dłoni.
- A gdzie trzeci? - zaszeptał złodziej.
Jaś chciał odpowiedzieć, ale się tylko zakrztusił. Kopnął w ciemności i trafił nogą w
czyjeś ciało, w zamian dostał po głowie.
- Jeżeli ten trzeci sprowadzi policjantów, to z wami szlus - zapiszczał mu w samo
ucho cienki głos złoczyńcy. Jaś znowu trącił go nogą i osobnik zrozumiał, że chcą mu coś
powiedzieć. Wyjął szmatę z ust Jasia.
- Nas było dwóch, proszę pana naczelnika - rzekł Jaś i skorzystał z okazji, żeby
wypluć strzępy z ust.
- Przecież widziałem, cyferblacie jeden, że trzech.
- Bo w nocy są takie dziwne cienie, proszę pana. I jeśli nas nawet było trzech, to ten
trzeci na pewno zemdlał z przestrachu i leży tam gdzieś w trawie.
Przecież pan nas tak długo prowadził, że można było zemdleć. Lusiu, ty się nie bój, bo
ten pan nic nam nie zrobi, bo on nie jest morderca, tylko taki, co kradnie, ten pan brzydzi się
morderstwem i dzieciobójstwem.
W tym miejscu szlachetna oracja Jasia znów została zatamowana szmatą, a potem
doradzono im:
- A zaduście się tu, smarki jedne, żeby wam gały powyłaziły - i jeszcze oddalające się
kroki, trzask suchych gałęzi pod stopami i cisza.
Lusiowi na pewno kapały łzy, ale Jaś zawzięcie pracował całym ciałem i językiem.
Już było zupełnie ciemno, bo księżyc zaszedł. Było także dość zimno, tylko że na szczęście
przywiązani do drzew chłopcy nie mogli szczękać zębami, bo mieli w ustach szmaty.
Zdawało się co chwila, że coś podchodzi do nich w ciemności, że coś ich dotyka i otacza. Na
pewno także łaziło coś po nich, ale Jaś miał nadzieję, że to nie mrówki. W stronie zamku
panowała głucha, przejmująca cisza. W tej ciszy i ciemności oblepiającej rozległo się nagle
jakieś plucie i sapanie i w końcu głos Jasia obwieścił:
- Udało mi się wypluć tę szmatę, ale zdaje się, że zwichnąłem sobie język. Ty, Lusiu,
nawet się nie staraj, bo to jest bardzo trudno, tylko jeżeli jeszcze nie umarłeś, to jęknij na
znak.
Luś jęknął, nawet nie bardzo rozpaczliwie, tak jakoś zachęcająco jęknął.
- No to dobrze. Ten złodziej, co tu nas przeprowadził, to był jakiś niedoświadczony
złodziej, bo co prawda, to ja bym potrafił tak komuś wypchać usta, żeby nie mógł wypluć
szmaty. Ale wiesz co, gdybym ja teraz zaczął krzyczeć, to byłoby jeszcze gorzej, bo on by
znowu tu przyleciał, gdyby posłyszał, więc ja tylko dlatego wyplułem szmatę, żeby móc z
tobą porozmawiać. Spodziewam się, że Michaś zrobił tak, jak mu poradziłem, ale ja bym
wolał, żeby to jego przywiązali, a ja żebym uciekł; bo najpierw, że będziemy się tu nudzić,
jeżeli to potrwa dłuższy czas, a po wtóre, że nie wiem, czy on sobie poradzi. Widzisz, jak to
jest: bardzo dobrze, że nie mieszkamy u wdowy, bo czy ty myślisz, że u wdowy mogłoby nas
spotkać coś podobnego? Nigdy w życiu!
Luś jęknął rzewnie.
- Ty może chcesz powiedzieć, że byś wolał, żeby nas to nie spotkało? Ale co by ci z
tego przyszło? I tak się jeszcze naśpisz spokojnie w łóżku.
Teraz rozległy się strzały i Jaś zamilkł nagle. Dwa, a potem jeszcze dwa i jeszcze
kilka.
Potem zahuczał automobil i padło jeszcze kilka strzałów.
- Bardzo mi się nie chce, żeby nam Michasia zastrzelili - powiedział Jaś jakimś
słabym głosem. - Jeżeli zwyciężyła policja, to pewnie tu zaraz po nas przyjdą, a jeżeli
zwyciężyli bandyci, to i tak oni na pewno musieli zmykać i zatrzeć za sobą ślady, więc nie bój
się, tak czy owak, nic nam się złego nie stanie.
Jaś zamilkł, bo trochę co prawda osłabł wewnętrznie.
Pewnie, że u wdowy nic podobnego nie mogło się trafić, ale ostatecznie daleko
przyjemniej bawić się w bandytów niż być przywiązanym do drzewa. Poza tym Lusiowi na
pewno kapią łzy, a w dodatku może się przeziębić, a co się stało z Michasiem, to już zupełnie
nie wiadomo. A w końcu teraz, jak wyjdzie wszystko na jaw i okaże się, że oni też byli tej
nocy w zamku, to wcale nie wiadomo, czy nie wsadzą ich do więzienia. Okazało się przecież,
że arystokracja fatalnie sobie z ludźmi poczyna. Co prawda, to nie była arystokracja, tylko
złodzieje, ale cóż z tego?
- Już się, Lusiu, zacznie świt, bo ptaki się budzą, słyszysz? - powiedział nędznym
głosem Jaś.
Ale nim jeszcze świt się zaczął w pachnącym świeżym lesie, posłyszeli liczne głosy,
promienie latarek elektrycznych przecięły mroki i zziajany Michaś przyszedł wybawić braci
w towarzystwie kilku policjantów.
Więc się dowiedzieli. Michaś wspaniale wywiązał się z zadania i uprzedzona o
rabunku policja zdołała jeszcze przyłapać bandytów w chwili, gdy ciężko obładowani
próbowali ujść z zamku.
- Dziękujemy panom - powiedział Jaś do policjantów. - My mieszkamy tutaj na
strychu, jeżeli potrzeba, to jutro przyjdziemy do panów, ale teraz to już Lusiowi na pewno
bardzo się chce spać.
Bardzo długo spali, a potem sobie jeszcze poleżeli, jedząc bułki przyniesione przez
piekarza.
Piekarz raniutko dowiedział się o wszystkim i przyszedł do chłopców z bułkami.
Usiadł na kuferku.
- No, bardzo dobrze - rzekł - spisaliście się gracko.
Posterunkowy wszystko mi bardzo dokładnie opowiedział. Tylko po co łazicie
nocami? To nie jest w porządku i wymyśliłem sobie, żebyście u mnie zamieszkali, dopóki nie
wróci wasz ojciec.
Nie mówię, żebyście wracali do wdowy, ale jak już macie mieszkać gdzie indziej, to
lepiej u mnie.
Wtedy właśnie przyszedł na strych jeszcze jeden pan. Temu panu także wszystko
opowiedziała policja, tylko jednego nie rozumiał, mianowicie, jakim sposobem chłopcy
dowiedzieli się, że w zamku są złodzieje?
Piekarz chciał trącić chłopców, żeby nie mówili, ale nie było w co trącić, bo leżeli
jeszcze na siennikach, przykryci kołdrami. Więc chłopcy opowiedzieli dokładnie o basenie i
pociągu i jak wzięli z początku złodzieja za księcia i powiedzieli do niego”panie hrabio”.
- Nie było bardzo przyjemnie, proszę pana, że myśmy wleźli do cudzego domu, więc
ja mówiłem,”panie hrabio”, bo to jeszcze lepiej niż książę - żeby jemu zrobić zaszczyt. Tam
była, proszę pana, doskonała czekolada na stole, ale myśmy jej nie wzięli, więc najlepszy
dowód, że byliśmy tam w uczciwych zamiarach, a wcale nie dla popełnienia malwersacji.
Temu panu musieli także opowiedzieć, dlaczego mieszkają na strychu, więc o wdowie
i ojcu, i demoralizacji.
- Z tego wszystkiego widzę, że będziecie musieli mieszkać u mnie - powiedział ten
pan - bo chociaż bardzo mi się tu na strychu podoba, ale u mnie będzie wam lepiej.
- My już, proszę pana, mamy inną ofertę - powiedział Jaś i tu się na widownię
wysunął piekarz.
Opowiedział temu panu, kim jest i jakie stosunki łączą go z chłopcami - postanowił
wziąć chłopców do siebie i weźmie.
Ten pan namyślał się dość długo, przyglądał piekarzowi i chłopcom, pytał jeszcze o to
i owo, w końcu wstał ze skrzyni i powiedział:
- To dobrze, pan ma pierwszeństwo. W każdym razie porozumiem się jeszcze z panem
w kwestii utrzymania chłopców i skomunikuję się z ich ojcem.
Poza tym zapraszam was, chłopcy, na podwieczorek do zamku - będziecie mogli
puszczać kolej.
Kiedy wyszedł, dopiero chłopcy zrozumieli, co się święci, i bardzo za złe mieli
piekarzowi, że nie uprzedził ich, z kim mają do czynienia. Ale się usprawiedliwił od razu:
- Najpierw, że ja wcale nie chciałem, żeby on wiedział, że ja wiedziałem, że on jest
książę. Jeżeli książę nie zna piekarza, to i piekarz nie powinien znać księcia. A po wtóre, że
daleko stosowniej, żebyście u mnie mieszkali, bo wcale nie potrzebujecie cudzej łaski.
Nauczylibyście się jadania ananasów i spania na puchach, a potem co? Myślicie, że ojciec
nastarczy wam na to wszystko? Póki są książęta na świecie, póty niech sobie robią, co chcą,
ale niech cywilnym ludziom nie zawracają w głowie.
A potem ojciec napisał jeszcze:
„Bardzo się cieszę, że tak Wam jest teraz dobrze u pana Klempki i jestem rad, że
zyskaliście sobie opiekę księcia, który pisał do mnie o Was.
Prawdopodobnie przyjedziecie na lato do mnie i potem może już będziemy mogli być
razem”.
- Jak to dobrze, że się tatuś ze wszystkiego cieszy - z westchnieniem ulgi rzekł Jaś, to
bardzo przyjemnie mieć takiego cieszącego się ojca.
Pójdziemy w świat
I
- Henryśka, pójdziemy w świat - powiedział ojciec do swojej czarnowłosej córki.
Zgodziła się od razu.
- Kiedy? - zapytała.
- Może dziś. Tak, tak, myślę sobie, że właśnie dzisiaj.
Więc poszła zapakować rzeczy do plecaków. Nawet przez głowę jej nie przeszło, że
ojciec mógłby żartować.
Inaczej jednak ten projekt przyjęła kucharka Bronisława.
Powiedziała otwarcie, co o nim sądzi:
- Że pan jest wiatrowy, wiadomo, ale żeby dziecko ciągnąć za sobą na piechotę?
- Nie zawsze będziemy iść piechotą, Bronisławo - miękko bronił się ojciec. - Czasem
podjedzienmy sobie, to wozem, to łódką, a nawet może pociągiem.
- I długo toto będzie tego świata? - zapytała krytycznie.
- Sama przyznasz, Bronisławo że siedzieć przez sześć tygodni w mieście, w środku
lata sensu nie ma!
Biedny ojciec myślał, że tym trafi swej kucharce do przekonania. Ale Bronisława
krzyknęła:
- Sześć tygodniów, święta Teresko! Sześć tygodniów będzie się pan z dzieckiem pętać
po świecie?
Nie było rady. Już musieli pogodzić się z tym, że projekt nie zyska uznania
Bronisławy.
Henryśka wzięła do plecaków tylko najkonieczniejsze rzeczy - po jednej zmianie
bielizny i ubrania, trykoty kąpielowe, mydło, gąbkę, szczotki i swego ulubionego
niedźwiadka. Ojciec włożył ubranie sportowe, najpiękniejszą koszulę w paski,
najgustowniejszy krawat, kapelusz panama i na dokończenie ekwipunku wsunął do swego
plecaka tomik poezji Słowackiego.
Ojciec i Henrysia zawsze jednakowo zapatrywali się na potrzeby życia.
Poza tym wzięli psa, Bobka.
Nie umawiali się, dokąd pójdą, ale i tak zgodnie udali się nad rzekę i szli dalej z
biegiem wody.
Nieprawdopodobnie wesoło było nad rzeką. Słońce złociło żagle łodzi, syreny statków
nawoływały się radośnie, a na plaży brązowe dzieci i ludzie dorośli krzyczeli jak opętani, z
samej czystej uciechy istnienia.
- Zdrowa jesteś? - zapytał ojciec potrząsając rękę Henrysi.
Tylko się roześmiała, błyszcząc dwoma rzędami białych zębów, w oprawie ust
czerwonych jak maki.
- Ho, ho! Dojdziemy sobie, gdzie nam się podoba! - z triumfem obwieścił ojciec rzece,
która również płynęła z tym samym zamiarem opasania ziemi serdecznym uściskiem.
- Dobrze by było popłynąć łodzią - poradziła Henrysia.
- Prawda, skróciłoby to nam drogę - zgodził się ojciec.
Henrysia parsknęła śmiechem.
- Paradny jesteś, tatusiu, paradny! Jaką drogę? Przecież idziemy, gdzie nam się
podoba, więc cóż by nam skróciło?
Ojciec stropił się.
- No więc cóż? - powiedział, żeby obronić swoje stanowisko. - Ale przecież w końcu
gdzieś zajść musimy, więc tak czy owak jednak skróciłoby się drogę. Ale czy ty wzięłaś ze
sobą jakiś żakiecik? - zatroszczył się patrząc na letnią sukienkę córki i bose jej nogi w
brązowych sandałach.
- Nie wzięłam, bo jest gorąco.
- Ale czy będzie?
- Naturalnie, że będzie, z całą pewnością - stwierdziła energicznie dziewczynka.
Ojciec ucieszył się ogromnie.
- Ach, jak to dobrze! - zawołał.
- To także jest moje przekonanie - i potem oboje śmiali się tak serdecznie, aż
przechodnie oglądali się za nimi z zazdrością, a Bobek szczeknął parę razy uprzejmie, ażeby
okazać, że bierze żywy udział w rozmowie.
Już byli daleko, daleko za miastem, wśród pól rozjaśnionych dojrzewającym zbożem.
Szli ciągle brzegiem wesołej rzeki i ciągle mieli pod stopami scałowany jej wargami piasek.
- Nikomu nie będziemy mówili, że idziemy w świat - powiedział ojciec.
- Boby się wyśmiewali - zgodnie kiwnęła głową Henrysia.
- I nawet nie wierzyliby nam - ciągnął ojciec - będziemy twierdzili, że udajemy się
tam a tam.
- Aha.
- Teraz spróbujemy, czy by nas nie podwieźli tą żaglówką.
- Bardzo dobrze. Ale dokąd, tatusiu, dokąd? Przecież musisz określić jakieś miejsce,
gdzie pragniesz być podwieziony. Nie poprosisz:”Podwieźcie mnie w świat, moi drodzy”.
- No więc dajmy na to, że do Królewskiej Wsi.
Henrysia pokręciła czarną główką.
- A czy jesteś pewien, tatusiu, że taka Królewska Wieś istnieje?
- Wcale nie jestem pewien - przyznał ojciec - ale cóż z tego? W jakimś miejscu
powiemy:”O, to właśnie tu niedaleko” - i wysiądziemy na brzeg.
Henrysi projekt wydawał się ryzykowny, bo a nuż ci w żaglówce to jacyś wielcy,
patentowani krajoznawcy, którzy powiedzą z oburzeniem:”Mój panie, tu żadnej Królewskiej
Wsi nie ma w okolicy!” Ale ostatecznie zgodziła się, bo już jej było trochę za gorąco na tym
brzegu i czuła wielką ochotę wyciągnięcia się na dnie żaglowej łodzi.
Teraz, kiedy już tyle opowiedziałam o Henrysi i jej ojcu, błagam was, nie uważajcie
ich za parę wariatów! Byli to naprawdę normalni ludzie - jedli, spali, pracowali i mieszkali
jak wszyscy inni.
Henrysia chodziła do szkoły z dosyć dobrym wynikiem, ojciec jej do swojego biura.
Mieli krewnych i znajomych, lubili kino, ciastka i dnie świąteczne, a nienawidzili nudnych
wizyt, dwójek w cenzurze, pisania na maszynie i gderania kucharki Bronisławy.
Oboje byli młodzi (ojciec trochę starszy, ale niewiele), oboje byli silni i zdrowi i
bardzo odważni.
I otóż właśnie - nie uważali za konieczne naśladować we wszystkim innych i byli
najgłębiej przekonani, że można czasem iść za podszeptem fantazji i robić to, co znienacka
przychodzi do głowy, o ile pomysł ten dla nikogo nie jest przykry ani szkodliwy.
I tylko z tej racji, najniesprawiedliwiej w świecie, ciotka Klara mówiła czasem o
ojcu:”Ten drogi Henryk ma naprawdę pstro w głowie, obawiam się o przyszłość jego córki”.
Ale oni - ojciec i córka - nie obawiali się bynajmniej, a nawet wcale nie myśleli o tej
tam przyszłości!
- Dziś, Henrysiu, dziś właśnie musisz być jak najlepsza, jak najmądrzejsza i jak
najweselsza - nie licz na dzień jutrzejszy, moja córko - mówił ojciec. - Dziś oddaj ludziom, co
masz im do oddania, i bierz, co możesz wziąć, i kochaj, co masz zamiar kochać, i zrób, co
masz do zrobienia. Nic nie odkładaj na jutro.
Więc właśnie nie odłożyli na jutro wycieczki w świat i dziś, w słoneczne,
rozbłękitnione dziś, szli brzegiem ruchliwej wody.
Ojciec złożył ręce w trąbkę przy ustach i krzyknął w kierunku żaglowej łodzi:
- Hop, hop_hop_hop!
Zza żagla wysunęła się smukła postać w białych spodniach i koszuli rozpiętej na
piersiach.
Przy tej białości głowa, szyja i obnażone ramiona wydawały się odlane z czystego
brązu.
- No, a czego tam potrzeba? - zapytał brązowo_biały chłopiec.
- Może byście zechcieli podwieźć nas kawałek drogi? - zapytał ojciec już trochę
ciszej, bo zauważył, że rzeka nie jest tak bardzo szeroka, jak się na oko zdawało.
- Ano dobrze - brzmiała odpowiedź i łódź powoli zmieniła kierunek pod nakazem
przesuniętego żagla.
- Wstań no trochę, Antek, i włóż coś niecoś, bo mamy podwieźć jakiegoś pana i
panienkę.
Zatrzepotały nagle dwie białe nogawice i błysnęła para opalonych nóg, potem
muskularne ręce wykonały jeszcze kilka nieskomplikowanych ruchów i wreszcie zza burty
wychyliła się druga ciemna głowa, opatrzona parą ciekawych oczu.
- No już, bliżej nie podjedziemy, bo piasek - powiedział pierwszy chłopak; może
zresztą był to dorosły człowiek, trudno się było wyznać w tej jaskrawej bieli.
Ojciec i Henrysia zdjęli obuwie i przeszli do łodzi po wygrzanej wodzie i jedwabistym
piasku.
- My się czasem wywracamy - ostrzegł młodzian, nazwany Antkiem.
- Ale nieczęsto? - upewnił się ojciec.
- O, nie! I poza tym dziś nie ma dużego wiatru, ja tylko tak na wszelki wypadek.
Drugi chłopiec skierował łódź na środek rzeki i sięgnąwszy do skrzynki, przybitej pod
ławką, podał Henrysi koszyczek dużych ciemnych wisien.
- Ach, co za radość! - krzyknęła dziewczynka.
- Owszem, to jest radość - zgodził się Antek poważnie. - W ogóle niech pan sam
przyzna - zwrócił się do ojca - woda, słońce, wakacje i wiśnie w koszyku.
- Właśnie to samo myśleliśmy i dlatego ruszyliśmy w świat.
- Ach, tatusiu! Miałeś nikomu nie mówić - oburzyła się Henrysia.
- Przecież od razu widać, że ci chłopcy mają takie same zapatrywania na życie jak i
my - z zawstydzeniem wytłumaczył się ojciec. - Więc można im powiedzieć, że idziemy w
świat na cztery, a może i na sześć tygodni.
Od dawna już Henrysia zauważyła, że kiedy ojciec postanawiał o czymś nikomu nie
mówić, to właśnie mówił pierwszemu, który się nadarzył.
Obaj chłopcy wpadli w pyszny humor.
- No, to świetnie - wołali jeden przez drugiego - bo my właśnie płyniemy do morza!
Moglibyśmy płynąć razem. Widzi pan, jaka duża jest nasza łódź?
Henrysi uśmiechnęła się ta myśl, ale ojciec pokręcił głową.
- Nie, to niemożliwe - powiedział - bo my musimy być nie tylko na wodzie, ale i na
ziemi. W różnych chatach i ogrodach, pomiędzy zbożem, a także i w lesie. Nie możemy
płynąć do morza, bo mamy tylko kilka tygodni przed sobą, a tu tyle jest do zobaczenia!
- Ano, to trudno, jeżeli tak!
- westchnął Antek i dalej pojadał wiśnie z koszyka, siedząc na dnie łodzi.
- Moje zapatrywania na życie są takie - zaczął nagle chłopiec wsparty na maszcie. -
Jak pracować - to całą parą, a jak wakacje - na łódkę! I otóż właśnie mamy już maturę, ja i
mój przyjaciel Antek. Dlatego wynajęliśmy sobie tę łódź żaglową i płyniemy do morza.
Henrysi nie chciało się ani rozmawiać, ani już więcej jeść.
Położyła się na dnie łodzi i patrzyła w niebo.
- Właściwie to Antek wynajął i on, zakupił prowiant i wszystko, co jest na tej łodzi, a
nawet moje ubranie, bo ja nie mam pieniędzy - dorzucił po chwili chłopiec.
- No i cóż z tego? Co to kogo obchodzi? - gniewnie wzruszył ramionami Antek.
- Nic. Tylko po cóż ten pan zaraz ma sobie wyobrażać, że ja jestem magnatem i jeżdżę
własnym jachtem? Daleko lepiej, żeby wiedział, jak rzeczy stoją.
Łódź przepływała właśnie koło zielonej łąki, za którą widniała duża wieś, w bukietach
drzew.
Już słońce przetoczyło się na zachodnią stronę i kładło duże cienie na gorącej ziemi.
Chłopiec przy maszcie zaśpiewał pełnym głosem:
Ja i ty - żaglowa łódź!@
Słońce praży - leżę na dnie.@
Wtedy, przyjacielu, zbudź,@ gdy wieczorna rosa spadnie.@
Na wieczorny chłodny wiew@ otworzymy żagiel biały.@ Śmigłe stada rzecznych
mew@ przyleciały.@
Wtedy, przyjacielu, zbudź,@ kiedy księżyc błyśnie w wodzie.@
Płynie nasza chybka łódź@ na swobodzie.@
- No, już dobrze, już dobrze!
- mruknął Antek z zawstydzeniem.
- Nie ma czym się popisywać.
Ojciec powiedział:
- Któż to powiedział, że życie jest smutne?
Chłopiec przy maszcie przechylił się przez burtę i nabrawszy w dłonie wody obmył
nią twarz. Uśmiechnął się do ojca życzliwie.
Nie chciało mu się opowiadać o tym, jak to całą zimę zmagał się z głodem, zimnem i
zmęczeniem.
II
Kiedy już słońce zaszło, ojciec i Henrysia pożegnali białych chłopców i łódź żaglową.
- Do widzenia - wołali chłopcy - my to się na pewno spotkamy!
Ojciec nie miał pod tym względem żadnych wątpliwości.
- Naturalnie, bo przecież teraz my musimy poczęstować was koszykiem wisien - wołał
powiewając panamą.
- Może to będzie już zima! - krzyknął już z daleka Antek.
- W zimie są jabłka i pomarańcze - odkrzyknął ojciec i łódź oddaliła się, wdzięczna i
chybka, pod wzdętym żaglem.
Szli teraz ojciec z Henrysią ku wsi niedalekiej.
Od brodu dziewczęta pędziły krowy w rzece wyszorowane, gwarząc i sprzeczając się
wesoło. Niebo wzniosło się wysoko, niepokalanie czyste.
- Czy ty, tatusiu, wziąłeś ze sobą trochę pieniędzy?
- No bo co?
- No bo mogłoby się tak zdarzyć, że bylibyśmy głodni - trochę niespokojnie
westchnęła Henrysia.
- Więc cóż z tego - zdziwił się ojciec - czyż nie będziemy spotykać po drodze osiedli
ludzkich? Przecież właśnie idziemy ku wsi. Po wsiach wieczorem ludzie zwykle jadają.
Henrysia niecierpliwie potrząsnęła ręką ojca.
- Ale im trzeba za to płacić pieniędzmi, ty tatusiu dziecinny!
- Och, martwią mnie twoje zapatrywania, Henrysiu. Czy myślisz, że daliby nam ludzie
umrzeć z głodu, sami zajadając się kwaśnym mlekiem z kartoflami?
Może i Bronisława miała trochę racji, twierdząc, że pan jest”wiatrowy”.
- Nie będziemy przecież nadużywali gościnności obcych ludzi - powiedziała z
godnością Henrysia.
- Czy Bronisława karmi czy nie karmi każdego, kto zajrzy do naszej kuchni? - zapytał
ojciec.
- Karmi. I co z tego?
- My karmimy jednych, a nas nakarmią drudzy. W życiu to tak.
Henrysia popadła w rozpacz.
- Nie będziesz się wstydził, tatusiu, prosić, żeby ci dali jeść, tak ni stąd, ni zowąd?
- Ani trochę.
- A ja będę.
Ojciec wyjął z kieszeni portmonetkę i wręczył ją swej córce. Powiedział jej, żeby
sobie płaciła, jeżeli takie ma już zasady. - A ja nie będę płacił - dokończył.
Henrysia odetchnęła z ulgą.
Chwała Bogu, są pieniądze!
I cóż ten ojciec sobie myśli!
Niechby spróbował tylko zajść do sklepiku, choćby w tym samym domu, w którym
mieszkają od lat dziesięciu, i zaproponował, żeby mu dali darmo ćwierć kilograma szynki,
zobaczyłby, że w życiu bywa rozmaicie. I jakie dzikie wymagania!
- To jedni tylko by sobie chodzili tu i ówdzie i ciągle jedliby na cudzy koszt, a inni
musieliby na nich pracować! No nie, tatusiu?
- Co za dziwne rozumowanie - roześmiał się ojciec - a może właśnie byliby tylko tacy,
którzy by częstowali i zapraszali, a nikt by nie chciał brać? Nic nie wiadomo, jakby to było.
Henrysia rozzłościła się.
- Ach, Boże, jaki ty jesteś!
Wytrzymać z tobą nie można, tatusiu najukochańszy. Uprzedzaj przynajmniej, kiedy
żartujesz, a kiedy mówisz serio!
Ale nie chciał uprzedzać, powiedział, że co dla jednego jest żartem, drugiemu wydaje
się poważną prawdą. I właśnie wchodzili do wsi szeroko zabudowanej. Ojciec zatrzymał się
w obejściu pierwszej chaty, dużej i krytej czerwoną dachówką. Na podwórzu chłopak w
wysokich butach wyprzęgał konie z wozu, kilkunastoletnia dziewczyna doiła krowy w
otwartych drzwiach obory, a starsza kobieta w ganeczku domu wołała na nią srogim głosem:
- A żebyś mi wydoiła Kwiatę pod pianę! Mleka nie ostawiaj.
- Szczęść Boże! Jak się macie, gospodyni? - zapytał uprzejmie ojciec.
Spojrzała na przybyszów bacznym okiem i złagodziła nico głos: - Za wolą Bożą -
odparła.
- Bo my tu idziemy z daleka.
Nie dostałby u was posiłku?
- Ano! Skądże to państwo idą?
- Z miasta - powiedział ojciec - tylko że nam już w mieście obrzydło od tego gorąca.
Dziewczyna w oborze raz po raz oglądała się z ciekawością, strzykając mlekiem na
boki.
Natomiast chłopak odprowadzał konie z niewzruszoną obojętnością i spokojem.
- Psa niech pan trzymajom, bo się z naszym pokąsa - przestrzegła kobieta w ganku. -
Zajdźcie, kiedy tak.
Wyniosła im w ganek pięknie zsiadłego mleka garnczek, bochen czarnego chleba i
biały ser. Jak spod ziemi wyrosła wokoło przybyszów chmara dzieci różnej wielkości i
gatunku - paroletni smarkacz w koszuli wyglądającej rozporkiem majtek, dziewczynina w
suto marszczonej spódnicy - inne zaś zgoła obdarte, świecące barwą zdrowego ciała,
jasnością czupryn płowych jak dojrzałe żyto. Wielka powaga malowała się na tych
wszystkich twarzyczkach, a oczy niebieskie, szeroko otwarte, śledziły każdy ruch
niespodziewanych gości z natężeniem i nieufnością.
Bobek, piesek delikatny i skromny, czuł się dziwnie nieswojo wobec tak jawnie
okazywanego zaciekawienia i starał się jak najmniej miejsca zająć między swym panem i
panią.
W ogóle nie mówił tego, ale od chwili opuszczenia żaglówki wyraźnie potępiał dalszą
wędrówkę w nieznane kraje.
Spacer - rzecz dobra, jest to pewnik, w niczym jednak nie należy przesadzać. Bobek
nie lubił przesady. Nigdy nie lizał rąk osób kochanych, tylko delikatnie trącał je nosem.
Nigdy nie wskakiwał na kolana bez upoważnienia. Był zdania, że w tym, co się
odczuwa sercem, nie może być przesady, ale w zewnętrznych oznakach miłości czy innych
uczuć należy zachować miarę.
I także trochę umiarkowania w przyjemnościach nie zawadzi.
Spacer dnia dzisiejszego był zdaniem Bobisia przydługi, a już zupełnie niesmaczna
wydała mu się ta wizyta na obcym ganku, to wystawianie się na ciekawość tłumu
nieznajomych dzieci.
- Jak wam miasto zbrzydło na ten gorąc, to czemu państwo nie mieszkają na
letnikach? - zapytała gospodyni siadając na przeciwległej ławeczce.
- A bo nam się zachciało w świat - powiedział śmiejąc się ojciec.
- Zawszeć kajś mieszkać potrza.
- To tu, to tam, jak te Cygany.
- Ano! - roześmiała się kobieta. - Że to pewnie i dzisiejszej nocy nie mają państwo kaj
przenocować?
Przez ganek przeszedł ciężko chłopak od koni i zniknął w ciemnej sieni.
- Syn? - zapytał ojciec.
- Ano! Sam gospodarzy, bo mojego Austriaki wzięły na wojnę i że już nie powrócił.
Mańka, długo to jeszcze będziesz bałamucić kole krów?
- Jak pośpieszę, to matka będziesz krzyczeć, że nie wydojone jak należy, a to nie
usprzątane! - hardo krzyknęła dziewczyna.
- Czyjeż to te wszystkie dzieci? - zapytał ojciec.
- A córki najstarszej, co jest za kowalem, ino że chałupy jeszcze ni majom, co im się
tagrok spaliła.
Na niebie gasły czerwonofioletowe obłoki, malowane słońcem zza horyzontu.
Sina mgiełka osnuwała łąki i przykrywała rzekę gęstą zasłoną.
Już wody kolor rubinowozłoty roztapiał się w błękicie wieczora.
Henrysię ogarniał leciutki niepokój przed nadchodzącą nocą w nieznanym miejscu. I
gdzież to się kąt jaki znajdzie dla nich; łóżko, pościel, wśród obcych ludzi? A jeżeli nikt ich
nie przyjmie pod dach? Nigdy jeszcze Henrysia nie spała pod gołym niebem i trochę jej się
ten bezmiar ponad głową, ta szerokość dookolna wydawały niepokojące. Z czterech stron
świata mogłaby nadejść niewiadoma dola.
- No to może państwo zanocujom w komorze - powiedziała gospodyni.
- Zanocujemy - zgodził się ojciec - znajdzie się to dla nas miejsce?
- Ano!
- To i Bóg wam zapłać.
Potem, ażeby nie przeszkadzać domownikom w spożyciu wieczerzy, ojciec z Henrysią
poszli do sadu. I tu wśród drzewek bielonych i krzaków porzeczek ojciec westchnął, iż dużo
chętniej przespałby się w ogrodzie - bał się jednak obrazić gospodynię.
- Pszczoły - powiedziała Henrysia ostrzegawczo.
- A ba! Myślisz, że pszczoły w nocy nie śpią?
- Ale wstają o świcie.
- I my wstaniemy o świcie - Henrysia uśmiechnęła się z niedowierzaniem - żebyś
wiedziała, że wstaniemy. NIe możemy zbyt długo marudzić w jednym miejscu.
- Skąd ty, tatusiu, umiesz mówić ze wszystkimi?
- Śmieszne pytanie.
- Wcale nieśmieszne, tylko kiedy mówisz ze mną, to właśnie tak jak ja, a gdy
przemawiasz do Bronisławy, to tak jak gdybyś razem z nią się wychował w jednym pokoju, a
z tą gospodynią to i”ano”, i”juści”, i”Bóg wam zapłać”. Skąd się tak nauczyłeś?
- Phi... - ojciec ruszył ramionami - chcę, żeby mnie każdy miał za brata.
- Bo ja - ciągnęła Henrysia - nie umiem.
- Nauczysz się - pocieszył ojciec.
A potem poszli spać do komory - ojciec na wysoko usłanym łóżku - Henrysia na
ściągniętej na podłodze pierzynie. Pchły gryzły, a przez otwarte okienko płynął zapach
kwitnących akacji i muzyka koncertu żab znad rzeki.
III
Obudziła Henrysię następująca rozmowa pod oknem:
- Do miasta jeździł w kapelusie nie będę - mówił uparcie ponury głos.
- Laboga, Michał!
- Kupi mi matka kaszkiet - dobrze. Nie kupi - sama będzie jeździła, ja nie!
Henrysia, nie słuchając dalszego ciągu niepokojącej sprzeczki, zaczęła się śpiesznie
ubierać.
Słońce sunęło już wysoko po niebie, łóżko ojca było puste, nawet jako tako zasłane.
Widocznie ojciec naprawdę wstał o świcie, a jej nie obudził.
Znalazła go przed domem na pogawędce z gospodynią. Wynikało z tej rozmowy, że
wirówka stoi od miesiąca zepsuta, a że ojciec był majster do wszystkiego niezawodny, więc
uradzono, że weźmie się ostro do naprawy.
Zdjął kurtkę, zakasał rękawy, a Henrysi doradził od serca, ażeby poszła z wnuczką
gospodyni paść trzy czarno_białe krowy.
Łąka, na której pasano krowy, była dość daleko. Henrysia nałożyła szeroki kapelusz,
wzięła do ręki zawiniątko z chlebem i serem i ruszyła w towarzystwie Stefki w ślad za
krowami.
Żeby było rzeczą interesującą, co taka panienka z miasta będzie w polu robiła, do
kompanii przyłączyli się jeszcze Staszek z rozporkiem w majtkach i Franuś milczący, ale
życzliwy.
Słońce nie wypiło jeszcze rosy do cna, srebrzyła tedy łąki i pola, perliła się na liściach
kapusty i opryskiwała nogi świeżością poranka.
Droga wiła się kręto w górę, to w dół, zapadła wąwozem głębokim między pola, to się
dźwigała do ich poziomu i objawiała oczom rozległe piękno szerokiej, falistej przestrzeni.
Z miejsc wzniesionych wzrok ogarniał wstęgę rzeki połyskliwą i bukietami drzew
zdobną, falujące, różnobarwne łany zbóż i koniczyn, osiedla ludzkie w wąwozach stulone, do
glinianych, stromych zboczy przywarte ufnie.
Tu i ówdzie większe skupiny drzew wskazywały dwór, plebanię, bogatszy sad
gospodarski lub lasek.
- A kościół to w jakiej wsi? - zapytała Henrysia wskazując różowy fronton, z daleka
widny na tle starych drzew.
Stefka chętnie podjęła rozmowę. Opowiedziała dokładnie o kościele i plebanii,
wymieniła szereg nazw wsi dojrzanych i rozwiodła się szeroko o szkole, co się bieliła ponad
wsią, duża i świeżo zbudowana, pod czerwonym dachem.
Na łące przyjaźń zacieśniła się bardzo. Już się Henrysia nie bała mówić o tym i owym
- gdy leżały obok siebie wyciągnięte na murawie, a Franek i Staszek babrali się w strumyku,
mącąc patykami wodę. Bo przecież dużo ciekawych rzeczy można się było wywiedzieć i z
tej, i z tamtej strony. Zjadły sobie razem śniadanie dzieląc się uczciwie chlebem i serem.
Od chałup niedalekich zaczęło dolatywać granie.
Stefka zakręciła się niespokojnie na miejscu.
- Wiesz - powiedziała - z weselem pojadą.
- Kiedy? Zaraz?
- Zaraz - Stefka zawahała się chwilę. - Żebyś mi krów dojrzała, tobym skoczyła
popatrzeć - poprosiła.
Henrysia kiwnęła głową.
- Skocz sobie, cóż mi to szkodzi - zgodziła się chętnie.
- Chłopaków ostawię, zagonię - ale chłopaków już ani śladu nie było na łące.
Henrysia leżała na trawie sama jedna i popatrywała to na niebo, to na krowy.
Wysoko sunęły obłoki białe i puszyste, kształt swój zmienny coraz to inaczej znacząc
na głębokim niebie.
Krowy zaś z początku ostrożnie i od niechcenia skubały owies z sąsiedniego łanu, aż
czując swoją bezkarność skorzystały z pomyślnego momentu i z całą już bezczelnością
zagłębiły się w gęste i dorodne zboże.
„Pewnie, że lepsza tamta trawa od tej na łące” - pomyślała z uznaniem Henrysia, pełna
gospodarskiej naiwności.
Tymczasem uwagę jej zajęła konna postać, zbliżająca się po krętej drodze. Henrysia z
rozkoszą śledziła płynny bieg prześlicznego konia i znakomicie harmonijne, zlane z koniem
ruchy jeźdźca. Wydało jej się szczytem rozkoszy tak pędzić drogą na koniu i czuć na twarzy
pachnący wiatr poranny.
Nagle jeździec przyśpieszył biegu i z daleka już grożąc pięścią, wołał:
- Nie daj, nie daj!
Henrysia osłupiała - jeździec zaś pędził wprost na krowy i dopadłszy, począł je
zganiać na drogę, klnąc i grożąc.
Tak zdecydowanie wrogie w stosunku do niewinnych krów stanowisko oburzyło
Henrysię.
Zerwała się z trawy i podbiegłszy do rozzłoszczonego pana, zapytała grzecznie, ale
surowo:
- Proszę pana, dlaczego pan niepokoi moje krowy?
- Co takiego?
- Pytam, dlaczego pan spędza moje krowy z łąki?
- Twoje? To są twoje krowy? - zapytał groźnie młody pan.
- Nie moje właściwie, ale ja je pasę - wyjaśniła Henrysia.
- Ty je pasiesz? Widzisz, że włażą w szkodę i zamiast je zegnać, wylegujesz się dalej
na trawie?
- Po pierwsze, jedzenie trawy wcale nie może im zaszkodzić, a po wtóre...
- Zaszkodzić? Im, tym krowom?
Mój owies nie może im zaszkodzić? Ale mnie to szkodzi, rozumiesz? To moje pole i
mój owies. Nie rób głupiej tymczasem!
- Wcale się o to nie staram - z godnością odparła Henrysia - a po wtóre... -
uśmiechnęła się z pogardliwym politowaniem - mój Boże, nie rozumiem, co panu szkodzi, że
one trochę tego owsa zjedzą. Tyle tu tego jest, na wszystkie strony! A krów widocznie pan
wcale nie ma.
Jeździec popatrzył na Henrysię z obłędnym zdumieniem, potem przyglądał jej się
chwilę uważnie, aż nagle parsknął śmiechem. Uspokoiwszy się, zapytał:
- Kto ty jesteś, mała?
- To moja rzecz - z obrazą odparła Henrysia, niemile dotknięta tym wariackim
śmiechem.
- No, dobrze. Ale skąd się wzięłaś i czyje to są krowy?
- Z miasta. A to są krowy mojej przyjaciółki Stefki.
- I cóż ty tu w ogóle robisz u tej Stefki? Mieszkasz latem, czy co?
- Wcale nie mieszkam - Henrysia w głębi duszy uważała, że niepotrzebnie się
tłumaczy, ale zagrożone bezpieczeństwo krów kazało jej zachować uprzejmość - nie
mieszkam, tylko tak sobie wędruję z tatusiem i tu zaszliśmy.
Pan zdawał się namyślać, w końcu rzekł pokojowo:
- No widzisz, a mimo wszystko te krowy były w szkodzie i ja je muszę zająć.
- A czym? - zapytała Henrysia bardzo zaciekawiona, jakiego rodzaju zajęcie można
dać istotom tak obojętnym i leniwym na pozór jak krowy.
Pan znowu buchnął śmiechem. W końcu rzecz wytłumaczył jasno - krowy jadły jego
owies, więc, wedle praw ustalonych na wsi, on może je zabrać do swojej obory i żądać
wykupu.
- Ale ich pan nie zabierze? - z niepokojem spytała Henrysia.
- No... powinienem.
Henrysia jęknęła. O Boże!
Zabierze krowy i jakże się tu potem pokazać Stefce, gospodyni, ojcu!
- Mój panie, mój drogi, ja zapłacę, tylko niech ich pan nie zabiera ze sobą - prosiła ze
łzami w oczach.
- No, dobrze - zgodził się na układy, a Henrysi dodało nadziei spostrzeżenie, że oczy
mu się śmiały - dobrze, a czy ty masz aby pieniądze?
- Przy sobie nie mam, ale pójdę i przyniosę panu.
- A czy ci wystarczy? Bo ileż to pieniędzy mogą mieć takie małe dziewczynki?
Ciarki przeszły po Henrysi.
- Mam w portmonetce tatusia sto złotych, dał mi je, czy to wystarczy? - zapytała
zdławionym głosem.
Pan roześmiał się znowu - najwyraźniej śmiał się z byle czego, tym lepiej! Zawsze z
takimi łatwiej się porozumieć.
Wreszcie się uspokoił.
- No, doskonale - powiedział - mam nadzieję, że to wystarczy.
Więc idź sobie teraz ze swoimi krówkami do domu, a potem razem z ojcem
zawędrujcie do mnie, skoro już tak sobie wędrujecie.
Popatrz, będziecie szli tą drogą prosto, prosto aż do pierwszej wsi. Wejdziecie sobie
furtką do parku i zgłosicie się do dworu.
No cóż, dobrze?
- Niech mi pan ufa, że na pewno przyjdę - gorąco zapewniła Henrysia.
Potem się rozstali. Pan, ciągle się jeszcze uśmiechając, odjechał w skok, Henrysia,
mocno spocona, zegnała krowy na łąkę.
Kiedy powróciła Stefka, spotkały ją gorzkie wyrzuty.
Dlaczego nie wytłumaczyła dokładnie, na czym polega pasanie? Co jest szkoda, a co
nie? Jak odróżnić łan młodego zboża od łąki i w ogóle co krowom wolno, a co jest im
wzbronione?
- Ii... jak tam sobie pojadły trochę dworskiego owsa, wielkie rzeczy! - machnęła
niedbale ręką Stefka.
Henrysię aż podrzuciło z oburzenia.
- Tak, ale ja teraz będę musiała płacić! - krzyknęła. - A zresztą jak cudze, to cudze, nie
wiesz to?
- Wiedzieć, to wiem, ale mało to pan ma grontu, owa! Nie zbiednieje.
Henrysia uspokoiła się i zamyśliła głęboko, ale potem wypowiedziała swoje zdanie:
- Ja też tak myślałam, ale trudno! Jak cudze, to nie twoje.
A jeżeli ja bym tobie zabrała krowę dlatego, że masz trzy, a ja żadnej, to co?
- Ale! - uśmiechnęła się Stefka, i w tym uśmiechu zawarła swoją odpowiedź:
żartobliwie niedowierzającą.
Więc szli do tego dworu o wieczornej porze.
Droga ich wiodła grzbietem wzgórza, ponad wsią i rzeką.
Niebo pełne było amarantowych i sinozłotych obłoków, które dzień cały przelewały
się ze wschodu na zachód.
Na tym wzgórzu więcej było nieba niż ziemi i ogarniało ono zewsząd, przeogromne,
barwne i niespokojne.
Po wschodniej stronie chmury sine były od spodu, a wierzchołki miały ozłocone, na
zachodzie przeciwnie - zwierzchu ciemnosine, od spodu oślepiały barwami złota i purpury.
Jedne płynęły po niebie skłębione i gęste, zda się ciężkie jak kamienie, inne pierzaste,
lotne, na podobieństwo strusich pióropuszy, a te zaś roztrzęsione, rozpostarte jak cienka
tkanina babiego lata.
Woda od barwy obłoków zdawała się jak rubin płynny, a na wszelkich rzeczach, na
domach, drzewach, ziemi i twarzach ludzkich kładł się różowy odblask.
Potem się droga zniżyła i zbiegła z torem małej kolejki, przecinającej dolinę. Już rzeka
została daleko, daleko za wzgórzami, tu zaś płynął tylko strumyk kręty, który rozlewał się w
duży staw u stóp parku.
Ojciec i Henrysia zatrzymali się przy stawie i przyglądali dworowi. Stał wysoko,
opleciony winem i różami. Ogród w tarasach spadał ku stawom - ogród pełen strzelistych
jałowców i tui, mocny powagą starych lip i kasztanów, pachnący grzędami bujnych kwiatów.
- I cóż to takiego te ciemne kopki? - Zapytała Henrysia wskazując rząd krzaków,
biegnących w półkole na brzegu najniższego tarasu.
- To są pewnie strzyżone cisy - objaśnił ojciec - ale mogłyby to być równie dobrze
jajka wielkanocne, nie uważasz?
Owszem, uważała. Ale patrząc w ogród, rozkochała się nagle w olbrzymim płaczącym
jesionie, który ramiona boleśnie wygięte opuszczał bezradnie ku ziemi.
Weszli furtką, jak było umówione, i okrążywszy dom natknęli się na towarzystwo,
które siedziało pod parasolem rozłożystego drzewa.
Były tam dwie panie, jedna starsza, druga zupełnie młoda, i dwóch panów, bardzo do
siebie podobnych, z których jeden, ów właśnie pogromca krów Henrysi, powstał na
spotkanie, uśmiechając się przyjacielsko.
- Więc ja przyszłam... wykupić te krowy - wykrztusiła z trudem dziewczynka. Ale pan
roześmiał się tylko i zaraz zapoznał się z ojcem, a potem przedstawił go paniom i swemu
sobowtórowi, który okazał się młodszym bratem. Z rozmowy wynikło, że młoda panna jest
siostrą, starsza zaś dama opiekunką owej siostry.
- Więc to pan tak sobie wędruje po świecie ze swoją córeczką? - dziwiła się starsza
dama.
Ojciec całą drogę biedził się, co by tu wymyślić, aby upozorować wędrówkę, nadać jej
jakiś cel przyzwoity.
- Wezmą nas za parę wariatów, Henrysiu. Tak, tak, moja córko - mówił smętnie,
potrząsając głową. - Ludzie na wsi są bardzo rozsądni i nie uznają dzikich pomysłów.
Uważają, że jeden jest tylko godny i dostojny sposób życia - właśnie ich własny.
W końcu uradzono, że to doktor kazał ojcu bardzo dużo chodzić, ale teraz, gdy
przyszło co do czego, kiedy już trzeba było gładko skłamać, ojciec powiedział prawdę.
Henrysię trochę żenowała taka nieumiejętność kłamania. Sama nie praktykowała
kłamstwa nigdy, ale ojciec, dorosły i doświadczony, powinien by wszystko potrafić.
Potem jedzono kolację w dużym, czarnymi portretami obwieszonym pokoju. Po
kolacji starszy brat poszedł wydawać dyspozycje gospodarskie na dzień jutrzejszy, dama do
towarzystwa rozpoczęła z ojcem literacką dyskusję, młodszy brat nastawił radio i
rozpaczliwie zmagał się z falami, a panna Zosia wzięła Henrysię za rękę i powiedziała
tajemniczo:
- Pójdziemy do parku - księżyc wschodzi.
Poszły.
W alei lipowej cicho było i uroczyście.
- Czy ty się boisz? - zapytała panienka.
- Nie - stanowczo zaprzeczyła Henrysia.
- Niczego?
- Niczego.
- No dobrze, ale gdybym ci opowiedziała o duchach? - głos panienki był dziwnie jasny
i jak gdyby przeźroczysty.
- Nie bałabym się - powtórzyła Henrysia. - Nie wierzę w duchy.
- No więc... ale gdybyś się bała, to powiedz...
Zaczęło się od tego, że było to sto czternaście lat temu; Henrysia, mocna w historii,
zaraz uprzytomniła sobie epokę.
- Przy końcu Napoleona - wtrąciła.
Panienka umilkła na chwilę.
- No tak, naturalnie, bo to jest właśnie historia o księciu Józefie. W tym domu,
widzisz, w tym samym domu, mieszkała wtedy taka piękna panna, która się nazywała Izabela.
W domu tej panny wszyscy wierzyli w cesarza Aleksandra i nie cierpieli Napoleona.
O księciu Józefie mówili:”Ten bawidamek, który zgubi Polskę!”
Więc panna Izabela, która nie była mądrzejsza od innych, myślała często o księciu jak
o bawidamku i modliła się za Polskę.
A właśnie już wtedy wojska Napoleona szły pod Lipsk, a książę Józef wybierał się w
swoją ostatnią podróż.
Panna Izabela, któregoś wieczora, odmawiając różaniec, spacerowała po tej właśnie
alei, a księżyc wschodził. Tu, w tym miejscu, na którym teraz stoimy, i ona sobie przystanęła,
a wtedy od tamtego końca alei zaczęły się zbliżać trzy postacie.
Henrysię przebiegł lekki dreszczyk. Głos panny Zosi robił się coraz przeźroczystszy.
- Kiedy już były tu przed panną - trzy wysokie postacie, jedna czarna, druga biała, a
trzecia purpurowa - wszystkie trzy załamały ręce i krzyknęły po kolei: pierwsza - Lipsk,
Lipsk, Lipsk, druga - Elstera, Elstera, Elstera, trzecia - zginie, zginie, zginie!
Potem wszystkie trzy zaplotły dłonie ponad głową, aż zatrzeszczały kości, i rozpłynęły
się w powietrzu. I już nikogo nie było w alei - tak jak teraz.
Panna Zosia zrobiła pauzę - Henrysia westchnęła głęboko i z trudem przełknęła ślinę.
- Otóż Izabela od razu wiedziała, że nie idzie tu o nikogo innego, tylko o księcia.
- Skąd wiedziała? - mruknęła niedowierzająco Henrysia.
- Właśnie to było najdziwniejsze, że nie rozumiejąc dlaczego, właśnie zupełnie była
pewna. Zaraz poszła do swego pokoju (ja tam teraz mieszkam), zawołała do siebie brata,
który ją ponad życie kochał, i wszystko mu opowiedziała.
W czasie tego opowiadania uderzyła ich w samo serce prawda o bohaterskim życiu
księcia i ich własnej biernej bezczynności.
Więc nie zwlekając ani chwili dłużej panna Izabela przebrała się w ubranie brata i
oboje poszli do stajen. Powiedzieli furmanom, że chcą pojechać na spacer, bo noc
księżycowa.
Wzięli najlepsze konie i pojechali.
W pierwszym dużym mieście panna sprzedała swój sznurek pereł i jechali dalej.
Dowiedzieli się dobrze, gdzie jest ten Lipsk, i przekradali się bocznymi drogami, bo
trakty pełne były wojska takiego i siakiego.
Po drodze rozmawiali o tym, że łatwo krytykować i złorzeczyć, siedząc w zacisznym
domu przed kominkiem, ale tułać się po szerokiej ziemi od śnieżnych pól Moskwy aż po
śmiertelne wody Elstery, ale brać na barki odpowiedzialność za naród cały i w męce
niepewności dni pędzić i ofiary czyniąc dla zbawienia kraju, własnymi oczami oglądać
upadek - oto jest życie męczeńskie i świetne!
W drugim większym mieście brat sprzedał spinki brylantowe.
I mówili o tym, że czekać i zdawać się na los i na opiekę Opatrzności nie jest cnotą -
tylko grzechem. I mówili o tym, że z każdego wysiłku, choćby poszedł na marne, wykwita
kiedyś prawda i sprawiedliwość.
Kiedy dotarli do Lipska, już był drugi dzień bitwy. I dopiero wtenczas zrozumieli, że
na nic się nie przyda uprzedzić księcia o jego losie, bo i tak już na karcie ofiarnej wypisał
swoje imię.
Więc już oboje tylko wstąpili do jego pułku, nie po to, żeby zabijać, ale żeby podzielić
los tych wszystkich, którzy z miłości do kraju przybyli tutaj na swoją śmierć i niedolę.
A trzeciego dnia bitwy, kiedy przy zwyciężonym Napoleonie pozostała tylko wierność
książęca, kiedy cesarz powiedział do niego te słowa bez wartości już i znaczenia:”Naprzód,
królu Polski!”, on, król Polski nie z pomazania Napoleonowego, ale z królewskiej mocy
ducha - po raz ostatni zadawał sobie pytanie najważniejsze: Czy tak czynił, jak trzeba było?
Wtenczas to znalazła się przy nim Izabela i jej brat. Izabela powiedziała:
- Każdy wysiłek, zrodzony z miłości, ma wartość wieczną.
Brat powiedział:
- Ten wygrywa przyszłość, który był w zgodzie ze swoją prawdą i sumieniem.
Książę uśmiechnął się do nich uśmiechem wyzwolenia i skoczył z koniem do rzeki,
która obmyła krew, wyciekającą z ran - zimną, śmiertelną wodą.
Szły czas jakiś w milczeniu.
Trawniki srebrzyły się w poświacie księżycowej.
- A teraz ona, ta panna, wraca tutaj niektórych nocy - powiedziała panna Zosia
szeptem - i chodzi po pokojach, po ogrodzie, a w rękach trzyma ostatni uśmiech księcia
Józefa.
Henrysia otrząsnęła się energicznie.
- Skąd ty to wiesz, skąd pani to wie? - zawołała zbyt głośno i przeraziła się własnego
głosu. - Skąd pani może wiedzieć, co ona mówiła z bratem i co powiedziała księciu, i w
ogóle! Przecież oni na pewno zginęli w tej strasznej bitwie?
- Właśnie zginęli.
- No więc?
- Więc to przecież ja byłam.
Ja i mój brat, ten młodszy - powiedziała panna Zosia przenikliwym głosem.
Henrysia potrząsnęła jej ręką ze złością.
- Tak, tak. W sali jadalnej wisi jej portret nad drzwiami salonu. Przypatrz się dobrze,
przypatrz się...
Henrysia nie poczuła, kiedy wysunęła się z jej palców dłoń panienki, to tylko widziała
teraz rozszerzonymi z przerażenia oczami, że biała jej postać oddala się i oddala w
perspektywie alei, pociętej smugami księżycowego światła.
I nagle strachem zdjęta nawróciła i pomknęła do domu znacznie prędzej, niż w
zwykłych okolicznościach zwykła biegać.
Paru skokami przemierzyła werandę i sień ciemną. Dopiero u zamkniętych drzwi sali
jadalnej, przez które szparami sączyło się światło, dobiegał gwar głosów, przystanęła
zdyszana.
Nie śmiała wejść... bo jeżeli przy stole z innymi siedzi prawdziwa panna Zosia - jeśli
jest w tym pokoju!... W końcu nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi - w tejże samej chwili
przeciwległymi drzwiami od tarasu wchodziła panna Zosia.
Nie patrząc na nią Henrysia stanęła za fotelem ojca. Jeszcze jedno niebezpieczeństwo
grozi: panna Zosia może zapytać”Gdzieś się podziała po kolacji, Henrysiu, szukałam ciebie
wszędzie” - i jeżeli tak zapyta, to tamta, w alei...
Ale nie zapytała.
Już się wszyscy rozchodzili spać.
Ukradkiem spojrzała Henrysia na portret ponad drzwiami. Tło było sczerniałe, ale na
tej czerni tym wyraźniej odbijała się twarz panny Zosi o zbyt długich oczach pod ciężką
powieką.
W nocy obudził Henrysię szelest na korytarzu. Nie czekając ani chwili wyskoczyła z
łóżka i wpadła do pokoju ojca.
Jeszcze nie spał. Nie mógł zrozumieć, dlaczego jego odważna córka boi się po raz
pierwszy w życiu.
- Cóż cię raptem ugryzło? - pytał z zaciekawieniem. - Bać się? Ciekaw jestem po co?
W niebezpieczeństwie to wcale nie pomaga, a na co dzień nie ma powodu. No, co się stało?
- Ludzie na wsi wcale nie są tacy rozsądni, tatusiu, jak mówiłeś - poskarżyła się
Henrysia i opowiedziała mu całe zdarzenie.
- Nie widzę w tym opowiadaniu nic strasznego - zdecydował ojciec. - Owszem, to
bardzo ładna historia.
- Tak, ale jeżeli weźmiesz pod uwagę, że panna Zosia to ta sama! No, pomyśl tylko?
Ojciec pomyślał.
- Nawet - rzekł w końcu - nawet w takim razie to wszystko jest tylko bardzo ciekawe i
wzruszające. Idź spać, Henrysiu.
V
Któregoś dnia wycieczki rzekł ojciec do Henrysi:
- Odeszliśmy bardzo daleko od rzeki, trzeba do niej wrócić, moja córko.
Oboje byli zdania, że woda w rzece, jak krew w tętnicy, jest rytmem życia.
Po szeregu burz, w czasie których chronić się musieli to po wsiach, to w szkole albo
na plebanii - dzień był nareszcie pogodny i gorący.
Ile razy droga wywiodła wędrowników na szczyt wzgórza - uśmiechem
przyjacielskim pozdrawiała ich z oddali połyskująca rzeka, a im więcej się do niej zbliżali,
tym szersza i weselsza rozlewała się przed ich oczyma.
Gdy wyszli z niewielkiego lasku na zieloną łąkę brzegu - wpadli w sam środek licznej
i bardzo hałaśliwej gromady chłopców i dziewcząt.
Henrysia wprawnym okiem zbadała sytuację i oceniła ją jednym technicznym słowem
- majówka.
Tak, nie ulegało już żadnej wątpliwości, że była to najformalniejsza majówka. Liczne
koszyki z prowiantami, białe sukienki dziewczynek, duży zapał organizacyjny po skautowsku
ubranych chłopców dowodziły tego niezbicie. Starszych osób było niewiele, ale przecież
dawała się spostrzec bardzo wesoła osoba średniej tuszy, ze srebrnym woreczkiem w ręku, i
ogromnie do niej podobny starszy pan, w jasnej kurtce z czesuczy.
Towarzystwo to widocznie niedawno wysiadło z dwu motorówek, które odpływały
teraz w kierunku miasta, posyłając na fale ochoczy stukot swych motorów.
- Ja bym radził w lasku - wybijał się z gwaru donośny głos.
- Nie, nie, nie. Nad rzeką.
- Słońce.
- Wcale dziś nie za bardzo gorąco!
- Lody się stopią.
- Wanda, nie wrzeszcz jak pantarka.
- Ja bym radził w lasku...
Ale już kilka bardziej przedsiębiorczych jednostek rozścielało biały obrus na łące, tuż
nad wodą.
Ojciec i Henrysia ruszyli wolniutko w swoją drogę, tylko Bobek ociągał się nieco przy
koszykach, aż Henrysia musiała ostro przywołać go do porządku.
- Może by zaprosić tego pana z dziewczynką? Jacyś bardzo przyjemni! - zawołała
nagle wesoła pani.
- Naturalnie! Hop, hop, proszę zaczekać, niech pan zaczeka, proszę pana! - i cała
gromada białych dziewczynek i zielonych chłopców opadła ojca i Henrysię ze wszystkich
stron.
Dziewczynka ciemnowłosa, bardzo rumiana i mocna, wywalczyła sobie w zgiełku
prawo generalnego przedstawicielstwa gromady i powiedziała uprzejmie:
- Bardzo, bardzo prosimy, żeby państwo zechcieli zjeść z nami podwieczorek.
- Przedstaw, się przedstaw - doradzało jej kilka głosów.
- Cicho bądźcie.
- Moi rodzice urządzili właśnie wycieczkę z podwieczorkiem, bo dziś są imieniny
mojej siostry Helenki.
- To wszystko niepotrzebne, potem opowiesz, teraz tylko zapraszaj!
- Ojej! Jacyście nieznośni!
Ogromnie państwa zapraszamy i nasi rodzice też.
Henrysia ścisnęła rękę ojca - ogromną miała ochotę przyjąć zaprosiny, ale gdyby to od
niej zależało, odmówiłaby. Zupełnie obce osoby! To nie wypada!
Henrysia była bardzo wrażliwa na tym punkcie i często jej się zdawało, że starsze
osoby popełniają nietakty.
A ojciec zgodził się od razu.
Witał się z rodzicami rumianej dziewczynki jak ze znajomymi od stu lat.
- Ach, jak to przyjemnie, że się pan zgodził - cieszyła się pani. - Od razu
spostrzegłam, że pan jest bardzo miły, nieprawda, Dominiku?
- Ja także, Julciu - równie serdecznie radował się pan w jasnej kurtce. - Od razu
pomyślałem sobie: to jakiś bardzo miły pan z bardzo miłą córeczką.
Henrysię złapała za rękę dziewczynka o długim warkoczu, bardzo wysoka i chuda, i
wciągnęła ją w sam środek zamieszania.
- Polecam ci ten koszyk, tam są owoce, nie dopuść do niego chłopców, bo wszystko
wyjedzą.
Ja właśnie jestem ta Helenka, o której mówiła Wanda. W ogóle jest nas jeszcze dwie,
to razem cztery siostry. Widzisz, ta mała czarnooka, to Anulka, najmłodsza, a ta chuda,
poważna, to Jadwisia, najstarsza. Tamte dwie to nasze kuzynki, a chłopcy to kuzyni i
przyjaciele. Siądźmy sobie tutaj, nic nie będziemy robiły, a nikt się tego nie domyśli. To jest,
widzisz, mój system, siadam w miejscu widocznym i bardzo dużo kwiczę - wszyscy myślą, że
ja jedna coś robię - roześmiała się jak szalona.
Chłopcy przynosili z lasku suche gałęzie i rozpalali ognisko. Dziewczynki ustawiały
na obrusie liczne półmiseczki, ryneczki, dzbanki, butelki.
- Niepojęta rzecz, jak oni wszyscy wrzeszczą - trzepała dalej Helenka. - Zresztą nasza
rodzina cała tak. Jak jest czasem zjazd rodzinny, to mówię ci, można zwariować. Zupełnie jak
na czarnej giełdzie.
Henrysia spojrzała z zaciekawieniem.
- A byłaś kiedy na czarnej giełdzie? - zapytała pełna podziwu.
- Nie, ale widziałam w kinie.
Ani jednego milczącego wuja nie ma u nas, kręcą się i cieszą, jak gdyby jeden z
członków rodziny został prezydentem i wszystkim obiecał teki ministerialne. A tymczasem
cóż?
Tatuś jest aptekarzem, a wujowie to nawet nic wielkiego, jeden na poczcie, drugi w
fabryce, trzeci ma sklepik. Jurek, ani się waż!
Jak wszyscy będziemy jedli, to i ty dostaniesz.
- Błagam cię, żyrafo oswojona... upadam z pragnienia, jak Agar na puszczy.
Pracowałem jak Murzyn w plantacji cukru.
- Wynoś się. Co sobie ta panienka o tobie pomyśli?
- Czy będziemy najpierw jedli, czy wpierw będzie przedstawienie?
- Mamusiu, co mama woli?
Przede wszystkim nakarmić ciało czy duszę?
- Uprzedzam - pokarm duchowy jest z kuchni Słowackiego, podczas kiedy cielesny
wyszedł z rąk nadobnych czterech sióstr.
Ja dałbym pierwszeństwo wieszczowi, zważywszy...
- Zanim zważysz, wierszokleto, orędowniku wielkiej sztuki, muchy powpadają do
kawy, mrówki zajmą się pracowicie tortem, a z lodów zostanie miłe wspomnienie i
niewyraźna ciecz.
- Trzeba jeść - powiedziała krótko i stanowczo pani.
Jedzono z zapałem i energią. Z początku Henrysia starała się być bardzo wytworna i
tylko od niechcenia pojadała coś niecoś, choć oczy jej się śmiały do dawno nie widzianych
przysmaków, ale wkrótce pokonała ją ogólna atmosfera prostoty. Było jasne, że nikt w tym
towarzystwie nie oceni jej powściągliwości. Przy tym Helenka ostrzegła przyjacielsko:
- Jedz prędzej, bo wkrótce nic nie zostanie.
Rzeczywiście, wkrótce nic nie zostało, oprócz koszyka owoców, które zachowano na
powrotną drogę.
Wtedy rozpoczęła się druga część uroczystości.
Wysoki chłopiec, nazwany przez Wandę wierszokletą, wypowiedział:”Smutno mi,
Boże”, czego wesoła rodzina wysłuchała z takim wzruszeniem, że aż sama pani musiała uciec
się do pomocy chustki do nosa.
Potem Anulka, dygnąwszy krótko i niedbale, wytrzepała jednym tchem i z wyraźnym
lekceważeniem znaków przestankowych:”Niechaj mnie Zośka o wiersze nie prosi”.
- Anulka nie ma zdolności do deklamacji - westchnęła matka, szukając współczucia u
ojca Henrysi. - Jak pan myśli, czy to się da wyrobić?
- A czy to konieczne, proszę pani? - zapytał ojciec.
Zacna osoba spojrzała na niego ze zgorszeniem.
- Naturalnie - wykrzyknęła bez namysłu - ma się rozumieć, że powinna lubić i umieć
deklamować. Mój drogi panie, ładnie by życie wyglądało, gdyby się nie kochało wierszy!
Także pomysł! No, niech pan sobie wyobrazi - nic, tylko apteka i kuchnia.
Musiała urwać, bo już Wanda mówiła przejętym głosem:”Piramidy, czy wy znacie?...”
- Więc zmieniła się cała w słuch, ściskając w ręku swoją srebrną, plecioną torebkę. Wanda
deklamowała ze wzruszeniem i zapałem, ale piękno rozśpiewanego słowa w zestawieniu z
błyskiem fali, rozdzwonioną ciszą łąki i nieba, objawiło się Henrysi dopiero, gdy zaczął
mówić jeden z chłopców. Bo on właśnie nie deklamował, a mówił spokojnie, bez żadnej
przesady, a z wielką mocą i uczuciem.
-”Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami...”
Matka czterech dziewczynek znowu musiała sięgnąć po chusteczkę.
- Ach - westchnęła - i pan się pyta, czy to konieczne? Przecież ten Słowacki tak samo
żył jak my, a kiedy o tym mówi, to się rozumie, że życie naprawdę jest ładne, tylko trzeba o
tym pomyśleć. I czyżby człowiek mógł tak szczerze śmiać się potem, gdyby się nie wypłakał
przy tych wierszach?
Henrysia wodziła oczami po zebranych - wszyscy, począwszy od pana, a skończywszy
na małej, pucołowatej Zosi, słuchali z zapartym oddechem. Jedna tylko Anulka nudziła się
widać na potęgę, ale snadź zaprawiona już do takich poetyckich produkcji, znosiła je dosyć
spokojnie, ciągnąc z lekka Bobisia za uszy.
- Teraz już nareszcie będziemy się bawili! - wygłosiła z westchnieniem ulgi, gdy
uroczystość zakończyła się sceną z”Balladyny”, odegraną przez Jadwisię, Wandę i dwu
młodych kuzynków.
- W co będziemy się bawili?
- W polowanie, w polowanie! - Że okrzyk był jednogłośny, na tym stanęło. Ale
rozpoczęła się natychmiast zażarta walka o stanowisko lisa.
Henrysia nie znała tej gry, gwałtowność kłótni jednak wyrobiła w niej przekonanie, że
urząd lisa był ogromnie korzystny i zaszczytny, toteż na równi z innymi domagała się
godności kategorycznie.
- Ja jestem tego zdania, że gościowi należy ustąpić - przekrzyczała innych Helenka.
Nastała chwila ciszy, pełna wahania.
- No tak - westchnęła Wanda, ale jeden z chłopców zaprotestował: - Gość i tak ma już
dosyć przyjemności, że jest gościem, no nie?
Zwymyślano go, po czym większość obrała lisem Henrysię i poleciła jej, by sobie
naznaczyła towarzysza.
- Ja... ja właściwie nie znam tej gry - przyznała się dziewczynka - ale na towarzysza
mogę wybrać Helenkę.
Objaśniono ją chóralnie i tak chaotycznie, że nie pozostało jej nic innego, jak zdać się
na doświadczenie Helenki.
- Czy masz zegarek? Nie, no to ja biorę od Jadwisi. Słuchajcie, jest godzina szósta i
pół, o szóstej czterdzieści możecie ruszać, do widzenia.
Wzięły się za ręce i pobiegły do lasku.
Teraz Helenka opowiedziała, o co idzie. Lisy mają dziesięć minut czasu na schowanie
się. Po ich upływie myśliwi ruszają naprzód, rozstawieni co dwadzieścia kroków. Jeżeli w
ciągu następnych dziesięciu minut nie dostrzegą lisa, lis musi oznajmić się gwizdem, jeśli
dostrzegą, sami gwiżdżą i rozpoczyna się polowanie. Meta jest w miejscu startu. Trudność dla
myśliwych polega na tym, że nie wolno im się w gonitwie zetknąć, gdyż ci, którzy się
bezpośrednio zderzą, wypadają z gry, to krępuje ich rozpęd i ruchy, nie wolno im również
czyhać na zwierzę przy mecie.
Poza tym lisy do trzech razy mają prawo wyrwać się z rąk myśliwego i uciekać dalej.
Tylko jeden łowca ma prawo trzymać lisa.
- To wszystko jedno - powiedziała Henrysia - ich jest czternaścioro, a nas dwie, na
pewno złapią!
- Niekoniecznie. Jeżeli dwu albo trzech razem cię goni, nie ma niebezpieczeństwa, bo
prawie zawsze razem cię dopadną i razem odskoczą, a wtedy hajda w step.
Radzę ci przy tym, kieruj się na słabszych, jak cię taki złapie, idź sobie z nim
spokojnie, przed samą metą wyrwij się, i już.
Tylko niestety, oni już znają ten sposób i zawsze znajdzie się po drodze jakiś osiołek,
który każe malcowi puścić i sam cię złapie, ale przy tej zamianie masz szansę wymknięcia
się.
Za laskiem biegła szeroka droga. Z prawej strony bieliła się wieś, z lewej falował łan
pszeniczny. Za drogą w niewielkiej odległości widniał stary ogród, otoczony murem.
- Chodźmy do wsi, tam łatwo będzie się schować - poradziła Henrysia.
- Nie wolno. We wsiach ani domach nie wolno. Zostaje nam do wyboru lasek albo
tamten ogród, ale jest, niestety, otoczony murem, widocznie nie wolno tam wchodzić.
- Ech! - Henrysia była bardzo przedsiębiorcza i gardziła niebezpieczeństwem, od ojca
nauczyła się przy tym zaufania do ludzi - ech! Nic nam nie będzie, jeśli wejdziemy. W razie
czego wytłumaczymy, o co idzie.
Zresztą, widzisz, to nie jest sad, nie posądzą nas o wyprawę na owoce. Biegnijmy, bo
już późno.
W skok przebiegły rżysko dzielące ogród od drogi. Okazało się z bliska, że mur jest
mocno szarpnięty zębem czasu i bardzo łatwy do przebycia. W kilka sekund już obie
dziewczynki stały po przeciwległej jego stronie, w wysokiej trawie.
Pierwsza spostrzegła się Henrysia.
- To cmentarz! - krzyknęła z przerażeniem.
Helenka rozejrzała się dookoła. Rzeczywiście był to cmentarz już bardzo stary i
całkowicie zaniedbany. Trawa porastała jednolicie mogiły i ścieżki, że już tylko nierówność
gruntu i pochylone krzyże znaczyły miejsca grobów. Wielkie drzewa rozrośnięte szeroko,
brzozy białe o listeczkach drgających jak plamy świetlne na wodzie, lipy słodko pachnące,
akacje wyniosłe, świerki obojętne i kasztany rozłożyste otaczały opuszczone groby
ramionami zieleni. Ptaki aż się zanosiły śpiewem u góry, trawa aż drżała od sykania koników
polnych, motyli całe eskadry przelatywały w gorącym, pachnącym powietrzu.
Widać było, że o tym cmentarzu już nikt z ludzi nie pamięta.
Życie się tu panoszyło nowe, nad wszelki wyraz radosne i smętne - przyrody samej
sobie tylko rozkwitłej.
- No więc cóż? - niepewnie mruknęła Helenka.
Henrysia szepnęła:
- Gdy gwizdną, szparą w murze zobaczymy, którędy najłatwiej będzie można uciec. A
oni pewnie tu nie wejdą.
- E... kto wie?
- Oni nie potrzebują się śpieszyć, więc zauważą, że to cmentarz. Tylko... słuchaj,
Helenko, może nie powinnyśmy się chować na cmentarzu?
Umilkły na długą chwilę i z poszumu liści, z blasku i barwy mnogich kwiatów
wyniosły w duszach pewność, że już nie było na tym cmentarzu umarłych. Że już ziemia
miłosierna przygarnęła swoje dzieci uściskiem najszczerszej miłości i życiu oddała na nowo
ich ciała odrodzone.
- Możemy tu usiąść i czekać po cichutku - powiedziała w końcu Helenka. - I nawet
pomódlmy się trochę. Tu jest bardzo ładnie i wcale się czegoś nie boję.
Henrysia chciała odpowiedzieć, gdy nagle od lasu dobiegły głosy. Chwyciły się więc
za ręce i błyskawicznie zaszyły w gęstwę krzaków koło kapliczki.
Głosy zbliżały się, liczne i znajome. Za chwilę już rozbrzmiewały pod murem
cmentarza. Myśliwi okrążyli go dookoła i pełni zawodu naradzali się kłótliwie.
- Wracajmy do lasku.
- Dalej pójść nie mogły, bo zboże.
- Może w zbożu?
- Wiesz przecie, że nie wolno!
- Z taką Helenką to nigdy nie wiadomo.
- Wiadomo. Są w lasku na pewniaka.
- Za dwie minuty termin.
Gwizdną i tyle ich będziemy widzieli.
- Do lasku, galopa! - zakomenderowała Wanda i pognali.
- No, chwała Bogu - szepnęła Helenka wypuszczając rękę Henrysi, którą ściskała
kurczowo.
- Za minutę... - urwała i nastawiła ucha. Jakiś głos lekki jak pajęczyna i jak pajęczyna
chwytliwy doleciał zza ściany kapliczki.
Znowu uchwyciły się za ręce.
-”...Błogosław, duszo moja, Panu...”
- To niemożliwe... - drżącym głosem wyszeptała Helenka.
-”...I wszystko, co jest we mnie, świętemu Imieniowi Jego...”
Henrysia wstała.
- Gdzie ty idziesz, stój.
- Trzeba zobaczyć...
- To niemożliwe... - drżącym głosem wyszeptała Helenka.
- No to chodź za mną!
- Za nic, za nic na świecie!...
-”...ratuje On twe życie od śmierci, nasyca On dobrami pragnienia twoje...”
- Ktoś się modli.
- Nikogo nie było, nikogo!
Przecież sama widziałaś, że nikogo nie było na cmentarzu.
Uciekajmy!
Właściwie to i Henrysia poczuła ochotę do ucieczki, ale nie śmiała już teraz ruszyć się
z miejsca.
-”...człowiek, dni jego jak trawa i jako kwiat polny, tak przekwita on... i nie
rozpoznasz miejsca, kędy był.”
W pamięci Henrysi stanęła ostro opowieść panny Zosi, jej oczy jasne i głos
przeźroczysty.
-”...i wszystko jako proch zwietrzeje...”
Helenka uczyniła heroiczny wysiłek, dała susa z gęstwiny, dopadła muru i dopiero na
jego szczycie obejrzała się za Henrysią.
„Jeżeli panna Izabela_Zosia nie przeraziła się trzech zjaw nocy, jeżeli w ślad za tym
zdobyła się na czyn bohaterski, to ja także się zdobędę!” - zdecydowała się nagle Henrysia i
krokiem pewnym weszła do kapliczki.
Na jej środku, twarzą ku drzwiom, klęczała postać. Dwie zupełnie żółte, jak z wosku,
ręce, rozpostarte, wyciąga ku niebu. Oczy, tak jasne, że prawie białe, patrzyły z twarzyczki
wyschłej, zmarszczkami podkreślonej tak, że wyglądała jak skrzydło motyla. Z oczu płynęły
dwie strugi łez spokojnych, a twarz raczej zachwyt wyrażała niż rozpacz.
Henrysia już nie bała się wcale. Powiedziała cichutko:
- Wiem, że pani jest duchem, ale ja jestem żywa. Proszę mi powiedzieć, czego pani
potrzeba.
Ja wszystko zrobię.
Klęcząca postać widocznie kończyła modlitwę, bo przeżegnawszy się, po trzykroć
ucałowała kamienną podłogę kapliczki.
Przez wybite okienko wleciała jaskółka i znikła w gniazdku ulepionym nad ołtarzem.
- Przyszła tu pomiędzy umarłych mała dziewczynka - powiedziała postać, leciutko
wstając z klęczek.
- Przyszłam - Henrysia skinęła głową - i proszę pani, co mam robić?
- Żyj sobie na słoneczku, dzieciątko - uśmiechnęła się staruszka, a uśmiech jej był
naprawdę anielski.
- Ja sobie żyję, ale co mogłabym dla pani zrobić, czego pani potrzeba do zbawienia.
Staruszka kiwała głową, błądząc oczami po niebie i koronach drzew.
- Ho, ho - powiedziała - łaski Bożej, łaski Jezusowej i śmierci!
Do serca Henrysi zakradło się zwątpienie.
- Widzisz, dzieciątko, już wszyscy tu leżą, już nawet i ten cmentarz za stary dla was, a
mnie jeszcze Pan Jezusik nie woła do siebie. Ale zawoła, zawoła! Ufaj, duszo ludzka, śmierci.
Nie zapomni o tobie!
Już Henrysia nie miała wątpliwości. Podeszła i pocałowała rękę staruszki.
- Przepraszam - powiedziała - ja myślałam - że pani jest dusza pokutująca.
Ale staruszka zdawała się nie słyszeć tego tłumaczenia.
Schodziła powolutku po mchem osnutych stopniach kapliczki i szeptała do siebie
jakieś słowa cichutkie i jasne, jak przesączone poprzez liście śwatło słoneczne na trawie
zarośniętych mogił.
** ** **
Lisa chwycił chłopiec z rozwichrzoną czupryną, ale straciło to znaczenie wobec
opowieści dziewczynek. Helenka i Henrysia nie starały się ubarwić zdarzenia, mimo to
wszystko wyszło jakoś nieprawdopodobnie i część towarzystwa zachowała się dość
sceptycznie.
- Rozumiem - rzekł chłopiec - to dlatego dałyście się złapać!
Inaczej na pewno byście uciekły, prawda? Z tymi dziewczynkami to zawsze tak.
I nie można mu było wytłumaczyć!
VI
Bobek niejednokrotnie podkreślał swoje stanowisko niezbyt przychylne w stosunku do
tej trochę dziwacznej wycieczki swoich państwa, ale ze smutkiem należy zaznaczyć, że nikt
się nie liczył z jego zdaniem.
Rzewna tęsknota ogarniała Bobka na wspomnienie kucharki Bronisławy, trochę
surowej, lecz jakże utalentowanej w swoim kuchennym zakresie. Wzdychał ciężko, gdy jakiś
przedmiot obcy przypominał mu kształtem lub kolorem ukochaną poduszkę pod piecem.
Nie mógł pojąć, jaka to konieczność wroga zmusza ludzi, te istoty wspaniałe i dziwne,
do zamienienia ciszy i spokoju własnego mieszkania na skwar, hałas i kurz szerokiego
gościńca.
Co noc inne łóżko! Co dnia inna miska z jadłem, i to nieraz z jakim jadłem, pożal się
Boże!
Bobek był pieskiem delikatnym i pełnym niepospolitych zalet.
Subtelność i wrażliwość jego graniczyły z przeczuleniem. Więc już Bobek nie czuł
potrzeby szerokich przestrzeni, nie rozumiał rozkoszy wolnego pędu, nie wiedział, jak to
pachnie i przewiewa na wskroś wiatr z końca świata, wiatr z pól i lasów, aż znad morza!
Bobek nie umiałby już bronić się zębami przed ręką wroga ani srogim warknięciem
zaznaczyć swojej pieskiej godności. Można powiedzieć, że z trzech istot: pana, pani i psa, to
pies był najdelikatniejszy i najbardziej zniewieściały.
Toteż, o ile pan i pani czuli się na szerokiej drodze świata pełni sił, radości i zapału, o
tyle Bobek tęsknił i podupadał na duchu.
Bardzo być może, że najwięcej dolegała Bobisiowi ciągła zmiana otoczenia. Zaledwie,
pokonawszy wrodzoną nieufność, przyzwyczaił się do ludzi, z którymi los zetknął jego
właścicieli, już ruszali dalej i wystawiali go na nowe znajomości. A Bobek drżał pod
dotknięciem obcej dłoni.
Nieraz przychodziło do głowy Bobkowi, że przecież istniała możliwość
zrezygnowania z wycieczki i powrotu pod skrzydło Bronisławy. Dwie się jednak zjawiały
przeszkody: droga daleka, nieznana i wierność psiego serca. Bobek miewał jeszcze chwile
złudzenia, że broni swoich państwa przed wrogiem. Kiedy obszczekiwał zawzięcie jakąś
postać podejrzaną, kiedy szedł śladami swej pani, w sercu jego odżywały rycerskie tradycje
psiego pokolenia. I zdawało mu się, że gdyby stanął wobec sytuacji, z której nie ma wyjścia
prócz śmierci lub zdrady, wybrałby śmierć. Na razie na ołtarzu przyjaźni składał tylko
drobne, ale niezliczone udręki.
Znaną jest rzeczą, że łatwiej jest zdobyć się na wielki jednorazowy wysiłek w imię
swoich ideałów niżeli w trosce dnia powszedniego zwalczać malutkie przeciwności.
Toteż cierpliwość Bobka była na wyczerpaniu.
Dnia poprzedniego do cna już Bobisiowi zbrzydło towarzystwo bandy rozhukanych
dzieci, pośród których pan i panienka zdawali się w swoim żywiole. Nie zliczyć, ile razy
pociągnięto go za ucho, kazano mu tańczyć, służyć, gonić - wszystko rzeczy wysoce
niesmaczne, jeśli pochodzą od niepowołanych osób.
Z panienką wiele razy Bobek ochotnie wyczyniał podobne sztuczki, wcale nie
odczuwając ujmy na honorze. Panienka niejednokrotnie kładła mu na karku smaczny kąsek i
kazała go szukać - wychwytywała mu sprzed nosa kostkę kruchą i zmuszała, aby o nią prosił,
długim i cierpliwym służeniem, umieszczała ciastko na Bobisiowej głowie i dawała znak łaski
dopiero po chwili męczącego wyczekiwania. Za to wszystko Bobek szanował i cenił
panienkę, pana kochał uczuciem czystym i trochę go lekceważył za zbytnią łagodność i
czułość.
Po dręczącym chaosie i wysiłku dnia wczorajszego, po serdecznym rozstaniu z
majówkowym towarzystwem noc spędzono na plebanii. Przed Bobkiem otwarło się niebo.
Spokój, cisza, miły zapach smacznych potraw, miękkie kanapy! Skrzętna gospodyni w
rodzaju Bronisławy - i żadnych szorstkich dłoni - karesów - żadnych gróźb i krzyków! Bobek
chodził delikatnie po czystych, surowych w swej prostocie i porządku pokojach i oddychał z
ulgą. Spał na poduszce, którą proboszcz własnoręcznie położył dla niego przy drzwiach w
pokoju gościnnym. Jadł kości kurcząt i kaszkę smażoną na maśle.
Ale przyszedł dzień następny - fatalny dzień!
Po południu, w porze podwieczorkowej, pan i panienka zaczęli się zachowywać tak,
jak gdyby mieli zamiar ruszyć w dalszą drogę.
Bobiś jeszcze własnym oczom nie wierzył, choć dojrzał już plecak na ramionach
panienki, choć już kapelusz znalazł się w rękach pana, choć już proboszcz i gospodyni od
ganku żegnali ich przyjaznymi głosami.
- No, Bobek, na co czekasz? - zawołała panienka już z drogi. - Bobek, tu!
Pies rozpaczliwie zakręcił się na miejscu, skoczył do ręki proboszcza, trącił kolana
gospodyni nosem i stanął jak wryty. Chwilę patrzał nieprzytomnie na drogę, aż nagle porwał
się i dognał państwa.
- No, przecież! - powiedziała panienka, ale Bobek tylko zaszczekał z jękiem, zapłakał
z dna serca i pędem wrócił na plebanię.
- Kiedy tak, to zostań sobie!
- krzyknęła z gniewem panienka, ale pan tylko się roześmiał; ani przez chwilę nie
pomyślał, aby Bobiś miał ich porzucić naprawdę.
Proboszcz i gospodyni śmiali się także.
- Nie poradzi zostać! - krzyknęła gospodyni. - Jak tylko państwo odejdą kawałek -
dogoni!
Więc odeszli zupełnie spokojnie i trochę rozgniewani.
A proboszcz i gospodyni także poszli do swoich spraw.
Bobiś jeszcze raz wypadł na drogę, ale zaraz wrócił.
Przewinął się do gościnnego pokoju i położył na poduszce.
Głowę wtulił między wyciągnięte łapy i zamknął oczy. Starał się zapomnieć o tym, co
się dzieje - że oto odchodzą od niego, drogą nieznaną, pan i pani, a on zostaje na hańbę swej
powinności. I porażony zbrodnią popełnioną nie czuł ani widział, że zbliża się burza, a
przecież się zbliżała na dworze i w jego sercu.
Gospodyni weszła do pokoju, ażeby pozamykać okna.
- Patrzcie, państwo - zawołała - a ten pies jeszcze tu!
Bobek się zerwał.
- Już teraz nie dogoni, ze dwie godziny temu wyszli! - powiedział proboszcz. - Trzeba
go zamknąć, żeby się gdzie nie zawieruszył, pewnie po niego wrócą.
Ale Bobisia jak gdyby kto ukłuł w serce! Skoczył mimo gospodyni, wytrącił
proboszczowi wazonik z rąk i jak oszalały wypadł na dwór.
Gnał i gnał prosto przed siebie, drogą, którą oni odeszli. Pęd jego mieszał się ze
smugami deszczu. Grzmiało. Na dworze zbierały się kałuże, a Bobek wpadał w nie,
rozpryskiwał wokoło, nie dbając o nic.
- Wściekły pies - mówili ludzie, którzy patrzyli przez okna na burzę.
A kiedy burza minęła - nadeszła noc.
Bobek zmoknięty i zziajany biegł drobnym truchtem, z nosem przy ziemi.
Czemuż, czemuż ich opuścił!
Czemuż ich wydał samotnych złemu losowi, czemuż zawiódł ich ufność,
sprzeniewierzył się i poniechał obowiązku! On, Bobek, piesek bez rasy i wartości, słaby i
niepotrzebny, a przecież tak kochany, psuty i ceniony, jak gdyby w istocie jakąś panu swemu
przynosił korzyść.
Biegł Bobiś i niósł w swym znękanym sercu głębokie poczucie własnej słabości i
winy. I to już czuł najgłębiej, że nie żyć mu na tym świecie, jeśli nie odnajdzie swoich
państwa.
Noc już była, a księżyc wytoczył się wysoko pełny i jasny. Chmury przewaliły się za
horyzont, a niebo roziskrzyło mnogością gwiazd niezliczonych.
Żaby w stawach zawodziły swoją pieśń chóralną, długo, bez końca. Na chwilę krótką
wszystkie razem milkły, potem jedna pytała: Czy już? Czy już, siostry, śpiewać będziemy o
nocy letniej? - Już - o mgłach nad łąkami, o wodzie, chłodnej wodzie, i sitowiu, o życiu
radosnym? - Już i o zimowej śmierci. - Już i o cichej śmierci!
O tej porze pan i pani, ojciec i Henrysia, przeczekawszy burzę na poczcie miasteczka,
powracali szosą na plebanię. Henrysia nie czuła zmęczenia, Henrysia nie chciała jeść ani
spać! Nie słyszła koncertu żab ani widziała księżyca.
- Po cośmy odeszli, tatusiu? - mówiła zbolałym głosem. - Trzeba mu było
wytłumaczyć.
- Lepiej, żeby sam zrozumiał, Henrysiu - pocieszał ojciec. - Niedobrze jest
przymuszać istoty żywe do spełniania obowiązków uczucia, na nic się przymus nie zdaje.
Lepiej, gdy serce zmusi samo.
- Ale jeżeli zmusi za późno, to co?
Ojciec także był trochę niespokojny, chociaż nie chciał tego okazać.
I właśnie kiedy już zamilkli oboje, nie chcąc się wzajem obdzielać smutkiem, Bobek
ni stąd, ni zowąd nawinął się pomiędzy nich.
Och, mokry był, utytłany w błocie, drżący, śmierdzący wilgotną sierścią - a jednak
Henrysia tuliła go do serca i obdarzała najczulszymi wyrazami.
- No, widzisz, Henrysiu - powiedział ojciec z przerażeniem - i cóż my teraz zrobimy?
Gdzież się podziejemy tej nocy?
Poszli zastukać do okien, w których się jeszcze świeciło.
VII
Na krzakach rozwieszone suszyły się w słońcu świeżo uprane koszule, pończochy,
sukienka.
Okiem pełnym zwątpienia przyglądała się Henrysia tej garderobie. Otóż okazuje się,
że ciężko jest żyć mając tylko jedną zmianę bielizny i dwie sukienki. Podzieliła się z ojcem
swymi spostrzeżeniami.
- Twoje buty, tatusiu, drą się, przyjrzyj się podeszwie, moje trepy, no! Nie warto
nawet o nich mówić. Przy tym wiesz? Ja nie umiem prasować bez żelazka, więc twoje
koszule i moje sukienki już bardzo źle wyglądają.
Ojciec leżał na trawie i patrzał na sunące po niebie obłoki.
- Może przesadzasz, Henrysiu?
- zapytał niepewnie. - Przecież nie dawniej jak kilka dni temu gospodyni proboszcza
wszystko nam ślicznie poprasowała.
- Ale przez te kilka dni byliśmy już na deszczu i na wichrze, i na trawie, sypialiśmy po
różnych dziurach - nieubłagalnie dowodziła Henrysia. - Wiesz, tatusiu, że nie jestem
elegantką, ale musimy wyglądać skrzętnie. Sam powiedz!
Ojciec, owszem, był tego samego zdania, ale nie widział żadnej rady.
- Chyba zajdziemy do jakiegoś domu i poprosisz o żelazko?
- Nie - twardo zaprzeczyła Henrysia - w żadnym domu nie podzelują nam butów. I
zresztą tatusiu, twoje koszule obrzydliwie upraliśmy, tylko się przypatrz.
- To ciekawe - zainteresował się ojciec - mamy mydło, mamy mocne ręce i dużo
dobrej woli, a mimo to rzeczywiście upraliśmy dosyć brzydko.
Henrysia triumfowała.
- Aha! Widzisz! No to już ci teraz powiem, że oprócz mydła trzeba różnych innych
rzeczy do prania. I gorącej wody, i sody i bielidła, a potem jeszcze krochmalu.
- Bardzo skomplikowane jest życie - ciężko westchnął ojciec.
Spróbował jeszcze pertraktować:
- Więc, Henrysiu, może poszukalibyśmy jakiejś plebanii czy dworu?
- Nie - już było zupełnie wyraźne, że Henrysia ma jakiś plan gotowy. - Skończy się na
tym, że nas gdzieś wyłają. Bo już przecież prosić, żeby nam bieliznę prali, nie można!
- Henrysiu - powiedział ojciec zrozpaczonym głosem - popatrz na niebo, jest tak
szafirowe jak najpiękniejsza farbka, a obłoki jak najczystsze mydliny. Po co mnie męczysz,
moja córko, rzeczami, które nie mają żadnego znaczenia!
- Po to... - Henrysia zrobiła pauzę - po to, że pójdziemy teraz na stację kolejową...
widzisz te budynki tam nad torem? Właśnie stacja.
Wsiądziemy do pierwszego pociągu i pojedziemy do pierwszego po drodze miasta.
Ojciec przyjrzał się Henrysi z uznaniem.
- No, no - powiedział - nawet się nie spodziewałem, że taką rzecz można wymyślić.
Co prawda, okropnie mi się nie chce do miasta...
- Tylko na parę godzin, tatusiu.
- Nawet na parę godzin. Ale oczywiście, to będzie najlepsze wyjście z tej trudnej
sytuacji.
Moglibyśmy, co prawda, zaopatrzyć się w szydła i skórę i sami sobie zreperować
buty, moglibyśmy również kupić te wszystkie twoje chlorki i krochmale i prać bieliznę. Ale
po co? Już tak mądrze jest urządzone na tym świecie, że jest wzajemna wymiana usług. Ja
cały rok piszę, rachuję i organizuję za innych ludzi, a inni za mnie robią buty i piorą moje
koszule.
Bardzo na rękę był Henrysi taki światopogląd, choć miała w tej kwestii pewne
zastrzeżenia.
Słońce przypiekało, a niebo oczyściło się gładko z obłoków.
Po drugiej stronie rzeczki, na łące, pasły się duże, łaciate krowy, spokojne i
zamyślone.
Na małej stacyjce kolejowej, mimo że była już ręką miasta, jeszcze wieś panowała
niepodzielnie. Zapach koszonej koniczyny, szeroki powiew z pól, a nawet niedaleko toru
takie same, pełne godności krowy lekceważące grozę pociągu i stalowych szyn.
Ale już w wagonie innym tętniło życiem. Czyliż możliwe, iż to tacy sami ludzie
budowali chałupy do ziemi przytulone, stodoły pachnące ziarnem - i te żelazne, niespokojne
wagony, pędzące gładko po szynach do wiadomego celu. Czyż to tych samych ludzi wiodły
drogi szerokie, wyboiste, wstęgami trawy i macierzanki znaczone - i te dwie wstęgi stalowe,
nieubłaganie równe, z których ani zboczyć, ani zawrócić nie zdoła nikt?
Wagon pełen był ludzi wiejskich i miastowych.
Siedzieli w upale i ścisku na drewniannych ławkach - ten z koszykiem na kolanach,
ów z tobołkiem u nóg i parasolem w ręku.
Na nowo wchodzących do przedziału spoglądali niechętnym okiem. Tu i ówdzie jakaś
jejmość szerzej się nawet rozsiadła, aby już przecie nie przyszło na myśl przybyszom, że
mogłoby się tu dla nich jeszcze miejsce znaleźć.
Jeden tylko młody robotnik poruszył się i zdjął z ławki swoją torbę, by uczynić trochę
miejsca dla Henrysi i jej ojca.
Ożywiona rozmowa, którą przerwało wtargnięcie do wagonu nowych podróżnych,
potoczyła się dalej. Od razu można było spostrzec, że rej między wszystkimi wodzi starszy,
dość zażywny jegomość, siedzący pod drzwiami. Wszyscy zgodnie kiwali głowami, słuchając
jego mowy.
- Takie czasy, że niech Pan Bóg broni - twierdził ów jegomość o szerokim obliczu. -
Czy to rząd powinien pozwalać na takie porządki? Dawniej to inny ład był i na kolei i w
urzędach, a nawet że i podatków się takich nie płaciło jak teraz.
- Nawet że jeszcze rząd dopłacał poniektórym - ironicznie wtrącił młody robotnik.
Jegomość spojrzał nieufnie, ale zignorował niewczesny żart.
Ciągnął dalej wśród ogólnie przychylnej atmosfery:
- Albo czy to powinno tak być, żeby człowiek dwie godziny czekał na pociąg? W
Ameryce to, panie, co minutę walą pociągi - przyjdziesz, wsiądziesz i jazda!
- Co minutę? - zdziwił się robotnik. - Dziesięć pociągów na minutę wychodzi z każdej
stacji.
Chcesz jechać z Pacanowa do Kielc, to ci dziesięć pociągów co minutę odchodzi, że
sam nie wiesz, do którego by to wsiąść.
Tu i ówdzie rozległ się śmieszek. Jegomość poczerwieniał, zmiażdżył przeciwnika
wzrokiem i odwróciwszy się do niego plecami, spróbował na nowo opanować sytuację.
- Zarobki teraz takie, że człowiek mało z głodu nie zdechnie!
- Pewnie, pewnie - zgodzili się wszyscy od razu i stworzyli wspólny front przeciw
opuszczonemu robotnikowi.
- Dawniej, jak człowiek uczciwie pracował, to na starość grontu sobie kupił i odłożył
kawałek grosza.
- Nie wiecie to, moi państwo?
- westchnął z zachwytem robotnik. - Złotem ci, człowieku, płacili, złotymi rublami!
Jakeś sobie przepracował tych marnych szesnaście godzin na dzień, to po fajerancie zarobku
nie mogłeś udźwignąć do domu, samochodem trza cię było odwozić! Ehe, nie ma, jak dawne
czasy, dawniej to nawet że czasem trafiał się mądry człowiek, a dziś to już same durnie!
Gruchnął śmiech, a jegomość zerwał się z miejsca.
- To może ja jestem dureń? - zapytał groźnie.
- A niech Pan Bóg broni - poważnie zaprzeczył robotnik. - Ja tylko tak sobie o
dawnych czasach. Każdemu jest wiadomo, że dawniej to kury znosiły same dukaty. Jak
jechałeś koleją, to ci do biletu dopłacali, niewiele, ale zawsze kilka groszy. Chleb i kiełbasę to
rozdawali na każdym rogu, a już żeby kto był chory albo umarł, to ani mowy! Rząd porządku
pilnował, nie to, co teraz - co jak się kto spóźni na kolej, to potem musi czekać dwie godziny.
Już teraz cały przedział się śmiał, aż z sąsiednich zaglądały ciekawe głowy.
Jegomość zsiniał z oburzenia i już miał wybuchnąć gniewem, gdy ojciec Henrysi
wtrącił się do rozmowy:
- To już tak jest na tym świecie, że wszystko, co było kiedyś, wydaje się lepsze od
tego, co jest. A przecież to tylko toczy się koło. Dziś temu lepiej, jutro tamtemu.
- Najgorsze to jest narzekanie - stwierdziła ta spośród kobiet, która przed chwilą
najgoręcej wtórowała lamentom jegomościa.
Pociąg, zwalniając biegu, zaczął wymijać szeregi towarowych wagonów. Szyny
zdwajały się i potrajały przed budynkami stacji.
Robotnik wstał i podjął swój tobołek.
- Ja tam jedno wiem - rzekł błyskając zębami w uśmiechu - że wolę dziś jak wczoraj.
Wczoraj już diabli wzięli, a dziś to można jeszcze zostać prezydentem, jakby na którego
padło.
Ojciec i Henrysia wysiedli w ślad za nim, pożegnali go uśmiechem zrozumienia.
VIII
W mieście była uroczystość.
Na domach powiewały flagi, balkony przystrojono dywanami, a sklepy były
zamknięte.
- A tośmy się ubrali, Henrysiu! - powiedział ojciec bez żalu, bo przede wszystkim
bardzo lubił wszelkie uroczystości uliczne, a po wtóre, domyślał się, że po południu
pootwierają sklepy.
Na rynku miasta odsłaniano pomnik wolności w obecności dygnitarzy przybyłych ze
stolicy, i miejscowych władz.
Wojsko ciągnęło ulicami z muzyką i sztandarami, na których widok odsłaniały się
wszystkie głowy.
Henrysia była w siódmym niebie.
- Widzisz, tatusiu, że i w mieście bywa czasem przyjemnie - mówiła czesząc się
pośpiesznie w pokoju hotelowym.
Hotelik był malutki, jak zresztą wszystko w tym mieście.
Ojciec i Henrysia z trudem zdołali dostać w nim ostatni wolny pokoik. Cały budynek
zajęty był przez dygnitarzy stołecznych.
Okna tego pokoju wychodziły na boczne podwórko. W otaczających go z trzech stron
murach tylko gdzieniegdzie widać było małe, zakratowane okienka, snadź nie od pokoi
mieszkalnych. Z czwartej strony niski mur oddzielał podwórko od sadu, a rozłożyste gałęzie
drzew zaglądały poprzez wierzch.
W jakiejś chwili, kiedy Henrysia, mydląc ręce, rzuciła okiem w ogród, uwagę jej
przykuły trzy niewielkie postacie, które usiłowały przedostać się z gałęzi na mur.
Henrysia przysunęła się do firanki.
Dwóch chłopców odświętnie ubranych i dziewczynka w świeżej, białej sukience stali
już właśnie na murze i zachowując tysiączne ostrożności, mając widać na celu oszczędzenie
uroczystych strojów, spuszczali się na podwórko. Jeden z chłopców dzierżył w dłoni długi,
ostro zakończony pręt, który był przedmiotem szczególnego zainteresowania całej trójki.
- Co się tak gapisz, Henrysiu?
- zapytał ojciec z głębi pokoju, gdzie usiłował właśnie nadać swym zniszczonym
butom świetny połysk młodości.
- Cicho... tatusiu! Tu się dzieje coś ciekawego - szepnęła Henrysia kładąc na ustach
namydlony palec.
Ojciec z zainteresowaniem podszedł do okna i już oboje śledzili uważnie poczynania
tajemniczej trójki.
Prawie naprzeciw ich okna rysował się na murze ciemny, zakratowany otwór, który
najwyraźniej był celem wyprawy spiskowców. Naradzali się chwilę cichymi głosami,
gestykulując żywo. W końcu starszy z chłopców z widoczną niechęcią nadstawił pleców,
dziewczynka rozpostarła na nich dużą chustkę do nosa, a chłopak młodszy wgramolił się na tę
naturalną podstawę, po czym zajrzał poprzez kratę.
- Daleko - powiedział z niepokojem.
- Nie gadaj, tylko rób - szorstko poradził ten, który służył za drabinę.
- Ja nie gadam, tylko nie wiem, czy dostanę. Mania, daj patyk. - Ujął wręczony mu
pręt i zagłębił go w otwór ciemny.
Dziewczynka wpatrywała się w niego z wyrazem ostrego niepokoju.
Henrysia zapomniała, że mydło wysycha jej na rękach, a ojciec zataił dech w
piersiach.
- Jest! - krzyknął chłopiec z ulgą. Twarz dziewczynki rozpromieniła się, a starszy brat
mruknął życzliwie:
- Nie wrzeszcz, tylko się śpiesz!
Tymczasem mały triumfalnie wyciągał spoza kraty rumiany pierożek, nadziany
umiejętnie na patyk. Dziewczynka błyskawicznie zdjęła go z ostrza i operację rozpoczęto na
nowo.
Za czwartym pierożkiem ojciec powiedział:
- Małe szelmy! Po jednym im powinno wystarczyć!
Kiedy zaś siódmy wyjeżdżał na światło dzienne, już i Henrysia powiedziała swoje
zdanie:
- Objedzą się jak prosięta.
Bardzo dobre muszą być te pierożki, tatusiu. Jak ty myślisz, z mięsem, z kapustą czy z
konfiturami?
- Mimo że, jak się zdaje, są to dzieci naszego hotelarza - powiedział ojciec - nie
powinny jednak tak przesadzać. Powiem im, że...
Nie zdążył powiedzieć. Na podwórku zrobił się nagle popłoch. Mały chłopak jak piłka
skoczył z pleców brata, pierożki momentalnie zostały rozmieszczone po kieszeniach i cała
trójka z wielkim pośpiechem ulotniła się z podwórka. Snadź jakieś niebezpieczeństwo zjawiło
się na horyzoncie, choć ojciec i Henrysia nic nie dostrzegali niepokojącego.
Potem zjedli pośpiesznie śniadanie, rzewnie wspominając pierożki, i poszli na rynek,
by się przypatrzyć uroczystości.
Zaraz na wstępie natknęli się na hotelarza. Szedł, prowadząc pod rękę swoją ustrojoną
żonę, a przed nimi kroczyło troje, dobrze znanych Henrysi, dzieci z minami niewiniątek.
Hotelarz widocznie miał serce otwarte dla wszystkich, zarówno jak i drzwi swego
hotelu, bo zaraz serdecznie zaproponował swoim gościom opiekę.
- My mamy dobre miejsca na trybunach. Jakoś się zmieścimy razem. Bardzo proszę,
niech państwo idą z nami.
Zanim jednak zdołano się dostać do trybun, tłum ścisnął całe towarzystwo w
niewiarogodny sposób.
- Zrobią z nas konserwy - jęczał hotelarz czerwony i zlany potem. - Nigdy nie
myślałem, że to tak przykro być prasowanym.
Moja Basiu, czy ty zastanowiłaś się kiedy nad tym, w jak niemiłej sytuacji stawiamy
nasze sery?
Na trybunach wszyscy odżyli.
Pełno tu było pań w jasnych sukniach z kolorowymi parasolkami, dzieci z kwiatami w
rękach, panów ważnych i pełnych godności.
Pomnik jeszcze był przysłonięty szarą płachtą, a z boku na wysokiej trybunie stał siwy
pan i przemawiał z ogromnym zapałem.
Henrysia nie słuchała, bo całą jej uwagę zajęło wojsko, cechy ze sztandarami,
delegacje w strojach ludowych, szeregi skautów i skautek, błyszczące trąby muzyki
wojskowej.
Ani się spostrzegła, jak pan przestał mówić.
Wówczas rozległy się komendy, buchnęły dźwięki hymnu, a szara zasłona opadła na
ziemię.
Wszystkie twarze płonęły radością. Na brązowy posąg wolności, którego ramiona
wystrzeliły ku niebu jak okrzyk serc wezbranych zachwytem, posypały się kwiaty letnie,
czerwone, ogromne maki, róże wielobarwne, kampanule, goździki!
Henrysia śpiewała pełną piersią. Jakaż to rozkosz, jaka rozkosz śpiewać - kocham cię,
ziemio moja, miłuję cię, słońce i was, ludzie wszyscy, bracia moi!
Może inne były słowa pieśni, ale to przecież miały znaczyć!
Starszy chłopiec z trójki hotelarza powiedział ponuro do brata:
- Mam pełną kieszeń syropu, zdusili moje pierożki!
- O rety! - jęknął młodszy i szybko zasłonił sobą kompromitującą plamę na portkach
brata, ale już było za późno.
Dostrzegła ją matka i, nieomylnym instynktem wiedziona, sięgnęła do kieszeni
przestępcy.
- Pierożki! - krzyknęła ze zgrozą. - Nie mówiłam ci, Ksawery, że brakuje pierożków w
spiżarni?
Hotelarz pokiwał głową.
- Warto by go sprać - powiedział - ale jakoś nie mam do tego serca dzisiaj.
A że wszyscy byli bardzo głodni, a na trybunie mówił nowy pan, szepnął do
młodszego syna:
- Może twoich nie zgnietli, co?
- Proszę, tatku - powiedział malec, uprzejmie podając swoje śliczne, cudem ocalałe
pierożki.
Zgniecione zjedzono zresztą także.
Później z okien sali hotelowej przyglądali się ojciec i Henrysia wojsku powracającemu
z parady. I patrząc na te szeregi, karne, doskonale ubrane, chłonąc oczami ich ruch,
niezawodnie sprawny, uniesiona egzaltacją brawurowej muzyki Henrysia podniosła ku ojcu
błyszczące oczy i krzyknęła:
- Tatusiu, ja bym chciała, żeby była wojna!
Gwałtownym ruchem odwrócił się ku niej.
- Co takiego? - zapytał ostro.
Henrysia nie stropiła się mimo surowości, która na nią uderzyła z tych słów.
- Chciałabym, żeby była wojna!
- powtórzyła uparcie z obrażoną miną.
- Ach tak, ach tak, głupie, bezmyślne dziecko! - rzekł ojciec z gniewem.
Henrysia uniosła się.
- Tylko w czasie wojny są bohaterowie! Ja wiem, że starsi nie lubią wojny, bo starsi są
tchórze i wolą żyć spokojnie - mówiła w łunie rumieńca. - Ale to przecież cudownie bić się,
zwyciężać, dostawać krzyże! I wszystko się wtedy poświęca dla ojczyzny. A ja byłabym
sanitariuszką i pielęgnowałabym rannych. I rzucałabym kwiaty żołnierzom, którzy by szli na
front!
Ojciec miał twarz zmienioną gniewem, ale spokojnie powiedział:
- Rzucałbyś kwiaty ludziom, którzy by szli na śmierć.
Ogromnie by im te twoje głupie kwiaty były potrzebne w okopach, w błocie, w
kałużach krwi. A wiesz, czym płaciliby twoi bohaterowie za krzyże? Ślepotą, kalectwem,
rozmiażdżoną twarzą!
- Wcale nie! - krzyknęła Henrysia.
Ojciec jej nie słuchał.
- Popatrz, takie wesołe miasteczka jak to zmieniłyby się w kupę gruzów, z tych wsi,
przez które wędrowaliśmy, powstałyby zgliszcza. A te dzieci biało ubrane, które rzucały
kwiaty na pomnik, tułałyby się obdarte i głodne, bezdomne - ojciec nagle ręce załamał. - Ach,
Boże - powiedział jakimś przerażonym głosem - zaledwie mija pokolenie, które
znienawidziło wojnę, już podrasta drugie, które jej pragnie, które ją przeklinać będzie za
późno.
Henrysiu, zrozum - już się nie gniewał, tylko prosił - jedna tylko sprawa na świecie
warta jest wojny, to wolność. Ale to jedyna rzecz godna krwi i łez człowieczych. Przypomnij
sobie prawo najwyższej mądrości, słowa Boże. Wolno bronić swego życia i życia swego
narodu, ale napadać nie wolno! Nie wolno pragnąć wojny, to grzech śmiertelny.
Henrysiu, wojna to śmierć, głód, bezdomność, nędza, tęsknota, niepokój, cierpienie! -
chwilę szukał słów, którymi najpewniej trafić by można do serca córki.
- Ja bym poszedł na tę wojnę, której pragniesz, i nie wróciłbym może.
Henrysia czuła już głęboko w duszy słowa ojca. Ale pełna ambicji i uporu nie chciała
okazać swej porażki.
Powiedziała ze sztucznym uśmiechem:
- Wróciłbyś, tatusiu. I w dodatku byłbyś generałem i miałbyś pełną pierś krzyżów!
Ojciec już nic nie powiedział więcej.
IX
Tego wieczora jakoś niewyraźnie przedstawiała się przyszłość. Henrysia nie była
zadowolona. Ojciec nie zgodził się przenocować w mieście i tak się niedobrze urządził, że
kiedy wyruszano w drogę, wszystkie sklepy już były pozamykane i żadnych zapasów nie
można było kupić. Zresztą ojciec nie uznawał zapasów.
- W pierwszej wsi dostaniemy jeść, po cóż dźwigać paczki - powiedział.
Henrysia wstydziła się przyznać, że po tym dniu uroczystym i pełnym wrażeń czuła
się zmęczona. Ale humor ją opuścił i dość ospale wlokła się za ojcem, po trochu przystając po
drodze. Natomiast Bobek, który się wyspał i najadł w hotelu, dotrzymywał kroku swemu
panu i ochoczo biegał w chłodzie wieczoru.
Droga tuż za miastem zapadała w las, o którym ojciec twierdził, że jest mały i
zupełnie bezpieczny. Ostatnia kwadra księżyca srebrzyła się na wysokim niebie.
Henrysia wsunęła rękę w dłoń ojca. Była zmęczona i głodna, więc odbiegła ją
dzielność i energia. Po raz pierwszy wspomniała życzliwie o różowych ścianach swego
pokoiku w mieście i o gderliwym głosie Bronisławy.
- Co też tam Bronisława robi bez nas? - westchnęła.
Ojciec doskonale wiedział, co robi. Chodzi do kościoła na prymarię i na cichą mszę o
ósmej godzinie, potem kupuje pęczek marchewki, kilka kartofli, włoszczyzny i kawałek
mięsa i gotuje sobie obiad. (Henrysia westchnęła ciężko). W czasie gotowania rozmawia
przez okno z kucharką z przeciwka o tym, że ojciec z Henrysią jeszcze się gdzieś grajdają po
świecie, aż strach pomyśleć - i o tym, że dozorca, świnia, kłóci się o każdy dywanik
wytrzepany z balkonu, a po kamienicy tyle żebraków łazi, że nie można nastarczyć. Po
obiedzie szoruje kuchnię, ubiera się pięknie i idzie na nieszpory.
- W tę granatową suknię?
- Prawdopodobnie.
- A mieszkania nie sprząta?
- Może czasem i sprząta.
Henrysia starała się zagadać zmęczenie. Już chyba kilka godzin szli, a las nie myślał
się kończyć i nigdzie dojrzeć nie było można siedziby ludzkiej.
Ojciec wydawał się żwawszy niż kiedykolwiek i nic nie wspominał o jedzeniu.
- Ciekawa jestem, co słychać u cioci Klary? - rzekła Henrysia, choć wiedziała
doskonale, że słychać tam tylko mruczenie antypatycznego kota Alfy i szelest miękkich
pantofli po podłodze.
Ojciec uśmiechnął się.
- Co ty tak ciągle o mieście wspominasz? - zapytał.
Henrysia właśnie obiecywała sobie, że już nie będzie robiła żadnych trudności w dniu
odwiedzin u ciotki Klary. Nie jest tam przecież aż tak nudno, a nawet te jej placki z serem są
dosyć dobre, tylko niesłodkie.
Potknęła się o kamień - ojciec przytrzymał ją za rękę.
- No, cóż to? - zapytał. - Może jesteś trochę zmęczona?
Najgorsze to, że z głosu jego nic nie można wymiarkować, drwi czy tylko tak dzisiaj
nic nie rozumie.
- Uderzyłam się w nogę - powiedziała Henrysia ponuro, ale nie przystanęła.
Zawziętość ścisnęła jej serce. Dobrze, jeśli ojciec udaje albo naprawdę nic dzisiaj sam odczuć
nie umie, to ona nie zdradzi się z niczym.
Zemdleje z głodu, upadnie ze zmęczenia, rozchoruje się i umrze, ale nie powie ani
słowa.
Dlaczego dotychczas zawsze przeczuwał jej myśli, uprzedzał pragnienia, troskliwą
otaczał czujnością, a dziś jest jak gdyby nieobecny, zatopiony w jakichś myślach, obcych i
dalekich?
A nawet zaczął opowiadać głosem pogodnym i lekkim o przygodzie, która mu się
zdarzyła kiedyś.
- Zdaje się, że właśnie wtedy byłem w twoim wieku, Henrysiu - mówił - nie wiem,
dlaczego przypomniała mi się ta historia, może z powodu tej łuny zachodu na niebie.
Chodziłem do szkoły w małym miasteczku, gdzie mieszkali wówczas moi rodzice.
Naszym profesorem gimnastyki w szkole był junacki osobnik, który jednocześnie
piastował godność naczelnika straży ogniowej. Otóż właśnie kiedyś, gdy fikaliśmy w
najlepsze koziołki na trapezach, a nauczyciel wrzeszczał:”Fikasz, smyku jeden, jak żaba” - z
wieży strażackiej zatrąbiono na alarm.
Nasz gimnastyk porwał się dziarsko, wrzasnął:”Żebyście się nie ważyli pchać do
ognia”, i dla przypieczętowania zakazu zamknął nas na klucz, a sam poleciał na stanowisko.
Postaw się tylko, Henrysiu, w naszym położeniu! Czternastu kandydatów na
bohaterów pod kluczem, w pokoju, gdy tymczasem całe miasto pędzi do pożaru, po ulicach
dudni straż ogniowa i dzwon kościelny dzwoni na trwogę.
- Czy długa jest ta twoja historia? - zapytała Henrysia nieprzychylnie.
- Nie bardzo długa, Henrysiu.
Ojciec był ciągle bardzo pogodny.
- Naturalnie powyskakiwaliśmy przez okna - ciągnął dalej - wszyscy z przekonaniem
w duszy, że bez naszej pomocy całe miasto spłonie. Na razie płonęły tylko dwa drewniane
domki na bocznej ulicy, w ogrodzie. Tłum był wielki i straż uwijała się sprawnie pod
komendą naszego dziarskiego pedagoga...
Henrysia szła już nie dobrowolnie, ale mocą rozpędu; zmartwiałe nogi jakoś
machinalnie podnosiły się i opuszczały na ziemię z dręczącą równomiernością. Do końca
życia znienawidziła tę historię o pożarze. Słuchała jej teraz wrogo i bez ciekawości.
- Z początku oszołomił nas tumult, dym i krzyki - opowiadał ojciec, jak gdyby nigdy
nic. - Wkrótce jednak zrozumieliśmy, gdzie jest nasza powinność.
Przynajmniej ja osobiście i kilku moich przyjaciół poczuliśmy się powołani do
wielkich czynów. Nabraliśmy pewności, że trzeba się wpakować do płonącego domu i
wynieść z płomieni kołyskę z dziećmi.
Zaledwie jednak wdarliśmy się w dym, tuż nad nami zagrzmiała komenda naszego
profesora i o hańbo, o wstydzie! Strażacy wygrzebali nas z ognia jak ziemniaki z popiołu i
wynieśli na placyk przed domem. Dla wszelkiej pewności kazano nas związać wszystkich
razem, jak pęczek szparagów na sprzedaż, i jeszcze pozostawiono przy nas strażaka. I
staliśmy tak, Henrysiu, powiązani, w obliczu płonącego domu, ratowanego przez innych i
mogliśmy do woli pławić się w ogniu upokorzenia. W owej chwili najsroższe tortury nie
wydawały nam się za łagodne dla naszego nauczyciela, który sam przecież używał na tym
ogniu, co się zmieści!
- Cóż to, Henrysiu, przystajesz?
- Tatusiu... tatusiu... ja jestem zmęczona...
Ojciec okazał współczucie, wprawdzie umiarkowane, ale jednak zajął się tą sprawą.
Powiedział, iż wobec smutnej prawdy, że nigdzie ani śladu domostwa, przenocować
muszą w lesie.
- Jak to”w lesie”? - głos Henrysi zadrżał.
Ojciec jej zboczył z drogi i szukał wygodnego miejsca.
Znalazłszy zaciszny kąt między krzakami, rozesłał swój płaszcz na trawie, a plecak
położył zamiast poduszki.
- Nie chce mi się spać, Henrysiu, będę tu siedział koło ciebie, a ty się połóż i śpij.
Niedługo będzie świtało, wówczas może się od kogo dowiemy, gdzie znaleźć jakieś
osiedle.
Milcząc głucho, Henrysia zawinęła się w płaszcz i wyciągnęła na trawie, ojciec ułożył
jej głowę na swoich kolanach. Ale jego ciepłe ręce, które tak dobrze było zawsze trzymać w
dłoniach i przytulać do twarzy, tym razem wydały się Henrysi nieżyczliwe i bezradne.
Tak, po raz pierwszy oto w życiu ojciec wydał jej się bezradny!
- Drzewa nie śpią w nocy, raczej o południu - mówił ojciec cichym głosem (dlaczego
nawet nie wspomniał o niedoli tej męczącej i głodnej nocy, dlaczego nie mówił o jedzeniu?)
- Drzewa czuwają i myślą, rozumieją, gdy jest ciemno, sens życia i śmierci,
rozmawiają z Panem, który z niebios schodzi pomiędzy nie.
Henrysia zasnęła.
Zbudził ją chłód poranku.
Słońce jeszcze się kryło za horyzontem, ale jasno już było prawie, a wszystkie ptaki
śpiewały pełne radości i oczekiwania. Ptaki niefrasobliwe i wolne z porankiem się witały
pełną piersią.
Henrysi wydało się, że już nie będzie mogła wstać. Nogi, ręce, kark, wszystko było
obolałe, połamane i bezsilne.
- No, jakże tam, Henrysiu? - zapytał ojciec. Był blady, ale uśmiechnięty wesoło.
Spałaś tylko godzinę - ciągnął widząc, że odpowiedzi nie można się spodziewać od tak
zgnębionej osoby - ale teraz już niedługo znajdziemy dom jakiś. Wyśpisz się i najesz. Takie
krótkie są teraz noce i jak ciepłe!
Widocznie na świecie nie ma rzeczy krótkich i długich, zimnych i ciepłych, bo oto dla
niej, dla Henrysi, ta noc była najdłuższa z przeżytych, a ten poranek najchłodniejszy. Trzęsła
się.
Ojciec kazał jej pobiegać dla rozgrzewki, ale że się wzbraniała, nadąsana i oporna,
zaczął się z nią boksować i zmusił swoją gniewną córkę do ruchu, w którym zrobiło się jej w
końcu ciepło.
Potem ruszyli dalej.
- Co prawda - powiedział ojciec - wczoraj wstaliśmy o świcie; cały dzień w mieście
śpiewaliśmy hymny, drepcząc w tłumie. Obiad był marny, bo nasz hotelarz, pełen
zrozumienia swoich obowiązków narodowych, wszystko, co lepsze, oddał generałom i
posłom. Kolacja...
- Kolacji nie jedliśmy wcale - szorstko przerwała Henrysia.
- Wcale? Ach, prawda, nie jedliśmy. No, a tę noc przewędrowaliśmy lasem. Może to i
nic dziwnego, że jesteśmy trochę zmęczeni. Nie trać ducha, Henrysiu.
Ach, jakże byłoby dobrze rozpłakać się!
Henrysia powiedziała nienaturalnie swobodnym głosem:
- Nie bardzo jestem zmęczona i jeść mi się nie chce. Czego ten głupi Bobek znów się
śmieje?
Las się skończył, a zaczynał się wielki, złoty łan zboża. Z tego miejsca nie było widać
wsi ani ludzi, ani zwierząt - nic, jeno ten łan falujący po obu stronach drogi jak rozkołysane
morze.
Henrysia usiadła na ziemi.
- No, dobrze - powiedział ojciec - widzę, że nie możesz iść dalej. Zaczekaj tu z
Bobkiem, a ja wejdę na to wzgórze i rozejrzę się po okolicy.
Odszedł - Henrysia nie pożegnała go ani słowem. Z oddali jeszcze krzyknął:
- Tylko nie ruszaj się z miejsca, bo się rozminiemy!
Henrysia oparła się o drzewo i siedziała jak martwa. Nie myślała o niczym, nie miała
siły strzepnąć mrówki z ręki ani odsunąć włosów, które się zsunęły na oczy. Ach, oto już
słońce się podniosło i ogrzewa umęczone ciało ciepłem swych promieni. Oczy zamykają się
same, głowa pochyla na ziemię.
Co tak ciągle dokucza? Co to przytłacza nogi i przyciska ręce?
Ocknęła się z ciężkiego snu i wyprostowała. Słońce już wysoko wystrzeliło ponad
horyzont.
Długo, długo szukała Henrysia wytłumaczenia dla tych wszystkich, otaczających ją
rzeczy. Dlaczego pole, zboże?
Skąd ten las za plecami? Nagle przypomniała sobie. A to przede wszystkim, że ojciec
odszedł, a ona miała czekać.
„Pewnie spałam tylko parę minut” - pomyślała sobie i nagle poczuła w sercu przypływ
energii.
- No, mój Bobku! - powiedziała raźno. - Zmachaliśmy się jak nieboskie stworzenia!
Gdyby to widziała Bronisława, no!
Rozwinęła plecak, przetarła twarz i ręce kolońską wodą, poczesała włosy.
Teraz przyszło jej na myśl, że kiedy ojciec odchodził, słońce wysuwało się zaledwie
zza linii horyzontu - popatrzała na niebo; teraz oślepiające i mniejsze, zda się, niż o
wschodzie, już się toczyło wysoko, rzucając krótkie cienie.
Nagły niepokój przeszył serce Henrysi. Cóż to się stało z ojcem? A może... może
słońce tak prędko sunie o świcie, że... jednak nie, wczoraj, onegdaj oglądała wschód słońca,
więc już wie, jak szybki jest jego ruch.
Teraz może być godzina... dziewiąta! A ojciec odszedł między trzecią a czwartą.
Henrysia oparła się o pień dębowy. Cała krew odpływa z serca - gdzieś w ziemię -
ręce robią się bezsilne, uginają się nogi! To jest przecież pewne, że ojciec dobrowolnie by jej
nie opuścił, nie zostawił tu samej!
Minęło sześć godzin - jeśli dotychczas nie wrócił, to znaczy, coś mu się stało.
- Boże, jakaż ja jestem głupia - krzyknęła nagle, załamując ręce - może to jeszcze nie
dziewiąta, przecież się nie znam tak dobrze na słońcu!
Tam niedaleko na polu żytnim ujrzała kilkoro ludzi; posuwali się wolno naprzód,
kłoniąc się ziemi żniwnym ruchem.
Henrysia popędziła ku żeńcom, ne czując zmęczenia.
- Czy... czy... przepraszam, która godzina? - zapytała, ledwie uchwyciwszy oddech.
- A będzie już, panienko, niedługo dziesiąta - powiedziała jedna z kobiet, spoglądając
na niebo.
- A czy... nie przechodził tędy jeden pan w szarym ubraniu?
- Iść, to tam różni przechodzili drogą. Panienka się zgubiła?
- Nie... czy na pewno...
Nagle przypomniał się Henrysi ostatni okrzyk ojca:”Tylko nie ruszaj się z miejsca, bo
się zgubimy”, zawróciła więc i nie zważając na zdziwienie kobiet, pomknęła z powrotem na
swoje stanowisko.
Plecak leżał w miejscu, gdzie go porzuciła. Bobek zaszczekał na niego
porozumiewawczo.
Teraz Henrysia usiadła na ziemi i całą siłą woli opanowała się. Jeszcze raz od
początku przemyślała wszystko.
Odszedł o wschodzie, to znaczy między trzecią a czwartą, miał zamiar tylko spojrzeć
ze wzgórza, czy nie widać gdzie wsi lub folwarku. Ona... zasnęła prawie zaraz i... minęło
sześć godzin, a ojca nie ma!
Więc cóż się mogło stać?
Zobaczył wieś i poszedł do niej.
Nie, nie i nie! Czyżby opuścił swoją małą, zmęczoną, śpiącą córkę, samą jedną, w
pustym polu, na całych sześć godzin?
Więc cóż się mogło stać?
Spróbowała wołać, ale w odpowiedzi cisza stawała się tym głębsza, a cykanie
koników polnych tym ostrzej dźwięczało w powietrzu.
Bobek przysiadł nagle na ogonie i podniósłszy łeb, zawył rozpaczliwie. Henrysia
zatrzęsła się.
„To było o świcie - myślała - na drodze pustki. Ojca mógł napaść jakiś włóczęga, zbój
i...”
- Tatusiu, tatusiu! - krzyknęła i przypadłszy do ziemi, zaniosła się płaczem.
Aż nagle poczuła na ramionach ręce ojca.
Śmiali się i płakali, trzymając się w objęciach.
Ojciec całował słone oczy swojej córki, gładził jej włosy czarne gorącą dłonią,
przyciskał ją drżącą do serca. W końcu kazał jej napić się mleka - sam podawał jej termos do
ust.
Ale Henrysia ciągle płakała - już nie z żalu i niepokoju, tylko ze zmęczenia.
Zaprowadził ją ojciec do jakiegoś domu za wzgórzem, położył do łóżka czystego,
ochłodził jej twarz zimną wodą.
Coś tam opowiadał jakiejś obcej pani, ale Henrysia mało co słyszała.
Potem siedział przy swej córce, trzymając jej rękę w dłoni. W tym pokoju poznała
Henrysia rozkosz uspokojenia, łaskawość miękkiego łóżka po nocy bezsennej, ożywczy chłód
czystej pościeli. W tym to pokoju, trzymając rękę ojca, zrozumiała, że posiadanie go nie jest
prawem wiecznym, ale tylko szczęściem wyjątkowym. Cichutko szeptał do niej:
- Więc widzisz, Henrysiu, czasem się odchodzi i nie wraca więcej. I widzisz, można
nie mieć domu i długo tak tułać się po obcych drogach, i można marzyć nadaremnie o
kawałku chleba. Tak jest na wojnie, Henrysiu - tylko jeszcze stokroć gorzej. Bo ty przez
chwilę tylko niepokoiłaś się i cierpiałaś głód i zmęczenie, a na wojnie żołnierze i wygnańcza
ludność ze wsi i miast zbombardowanych lata całe znosić to muszą. A szlak wielkiej wojennej
parady znaczony jest lasem krzyżów, nie tylko na piersiach, ale i na mogiłach.
- Czy ty to zrobiłeś naumyślnie, tatusiu? - zapytała w bezmiernym zdumieniu
Henrysia.
- Czuwałem nad tobą cały czas z lasu - powiedział gładząc jej rękę. - Chciałem, żebyś
zrozumiała, odczuła choć w przybliżeniu. To ty będziesz kiedyś rządziła światem, Henrysiu.
Ty i twoi rówieśnicy!
Trzeba, żebyśmy nienawidzili wojny. I tylko jedna rzecz jest jej warta - wolność.
X
Brzegiem rzeki wracali do domu.
Miasto już tam w oddali wystrzelało ku niebu wieżycami kościołów, rysowało się
surowymi liniami zamków i klasztorów, ku ziemi się kłoniło dachami niskich domów.
Powietrze, woda i słońce zasnuwały jego sylwetę niebieskozłotą mgiełką, że ledwo się spod
niej wyłaniał kolor dachów i murów.
Kończyła się już wycieczka letnia, swobodna włóczęga po świecie jasnym, ale ojciec i
Henrysia nie czuli smutku. Oboje wiedzieli dobrze, że z przyszłości wyjdą im na spotkanie
nowe życia sprawy i zdarzenia - a wszystkie ciekawe.
Lubili przecież nie tylko wycieczki wakacyjne, ale i dzień powszedni, z którego tyle
im się zawsze wysuwało treści, że nie potrzebowali koniecznie szukać po świecie przygód.
Ojciec i Henrysia pracowali ochotnie, a także z rozkoszą oddawali się lenistwu dni
świątecznych. Przepadali za ciszą i ciepłem własnego mieszkania - i z radością wałęsali się po
nieznanych stronach. Zaciekawiali ich ludzie, zwierzęta i wszystkie rzeczy, toteż życie nigdy
nie było dla nich nudne. Ogromny mieli wybór, ogromną rozmaitość radości i smutków.
- Owszem, Henrysiu, zdarzają się bardzo smutne i złe rzeczy człowiekowi, nawet
czasem takie, na które nie ma rady - powiedział właśnie w owej chwili ojciec - ale sama się
przekonasz, życie jest tak bogate, tak ogromne, że choćbyś nie wiem jak cierpiała, zawsze
potrafi cię ogarnąć na nowo, odświeżyć ci duszę i pozyskać ją sobie.”Jako u orłów odnawia
się młodość twoja”, moja córko.
Henrysia wiedziała dobrze, że ojciec słowa swoje opierał na doświadczeniu, więc
ufała temu, co mówił. Na razie jednak nie potrzebowała odnowienia swojej młodości.
Właśnie, naciągnąwszy trykot kąpielowy, wskakiwała w zimne fale, wydając dziki
okrzyk radości i strachu. Więc ojciec zrezygnował z dalszego filozofowania i poszedł za jej
przykładem.
Mnóstwo ludzi kąpało się w rzece - toteż rozbrzmiewała gamami śmiechów i
krzyków.
Z łodzi żaglowej, która się kołysała na wodzie, raz wraz wskakiwali w głęboki nurt
młodzi chłopcy, rękami nad głową łuk uczyniwszy. Wypływali na powierzchnię tak daleko od
miejsca, w którym zapadali w wodę, i po tak długiej chwili, że Henrysi aż dech zamierał w
piersiach.
Bobek stał na brzegu i głośno wyrażał państwu swoje oburzenie.
- Ach, Bobku, zamiast szczekać, chodź no tu do wody.
Bobek odszczeknął parę obraźliwych słów.
- Nie znasz się, mój psie, ani na higienie, ani na przyjemności - powiedział mu ojciec.
- Ale że z istotami nierozsądnymi nie należy się liczyć, więc wykąpiemy cię, pomimo twego
sprzeciwu - i ojciec wyszedł z wody.
Bobek natychmiast przewąchał jego zamiary i kilku giętkimi ruchami, które miały
wyrażać jedynie najpoddańsze uczucia, oddalił się przecież od brzegu na przyzwoitą
odległość.
Ojciec spróbował stanowczości.
- Bobiś, tu - rozkazał krótko.
Piesek ruchem łaskawym pochylił mordkę ku ziemi, zwinął się wdzięcznie, ogon
stulił, ale nie zmienił stanowiska.
Zirytowany ojciec ruszył ku niemu, ale Bobek w tejże samej chwili odskoczył dalej.
Właśnie najbardziej oburzająca była okoliczność, że Bobek nie wypowiadał się
otwarcie, że nie szczekał raz i drugi - dajcie mi święty spokój, sami sobie właźcie do zimnej
wody, jeśli wola, a mnie nie zawracajcie głowy.
Przeciwnie, wszystko w Bobisiu wyrażało zgodę i poddanie się woli pana - i ruch
głowy przymilny, i nagięcie karku, i pokora ogona, a jednocześnie odległość między nim a
panem nie zmniejszała się wcale mimo energicznych wysiłków pana.
Henrysia w wodzie zanosiła się od śmiechu.
- Wyrodna córko - zawołał ojciec, który nie mógł głosowi swemu nadać
odpowiedniego patosu, gdyż prostota stroju kąpielowego niweczyła te intencje - zamiast
wyśmiewać się, chodź, dopomóż mi w poskromieniu tego buntownika.
Henrysia z całą ochotą wyskoczyła na brzeg i zabiegła Bobkowi drogę od lewej
strony.
Obserwując Bobka, zwiniętego w kłębek na poduszce, albo podziwiając jego
wychowanie przy stole, gdy siedział wytwornie między swym panem a panienką, trudno
byłoby uwierzyć, ile zaciętej woli mieści się w jego uprzejmym łebku.
Ojciec sam sobie nie wierzył.
- Henrysiu! - wykrzyknął zdziwiony. - Popatrz, ile nowych zalet objawia się nam w
Bobku.
Ma swoją wolę, swój osobisty pogląd na sprawy! Jedno z dwojga: albo nam go
odmienili w drodze, albo nie znaliśmy go dotąd.
- Ja ci mówiłam, tatusiu, że on nie jest taki fajtłapa, jak się zdaje.
- Nic nie mówiłaś.
- Ale myślałam!
- Jeżeli się coś myślało, ale nie mówiło, to potem nie należy o tym wspominać, bo i
tak nikt nie uwierzy - powiedział ojciec i rozpoczął nową ofensywę.
Złączyli swoje wysiłki, skoordynowali ruchy, ułożyli nawet naprędce maleńki plan
działania - wszystko nadaremno.
Bobek najwyraźniej uznał, że najpolityczniej będzie udawać, że wszystko to razem
jest zabawą w polowanie. Już się nie łasił i nie przybierał pokornych min, tylko szczekał
zaczepnie, śmiał się, zabiegał z tej i owej strony i zawsze w ostatniej chwili wymykał się z rąk
swoich prześladowców.
- Wycieczka wyrobiła w nim gibkość i sprężystość - powiedział ponuro ojciec.
Tymczasem konfliktem Bobka z państwem powoli zainteresował się cały brzeg. Kilka
osób powyskakiwało z wody, ten i ów dźwignął się z piasku. Z dużym zaciekawieniem
śledziły ich oczy podstępne ruchy ojca i Henrysi oraz dręcząc zręczność krnąbrnego Bobka.
- Oho! Już go złapią! - powiedziała okrągła panienka w żółtym kostiumie i czarnej
czapeczce.
- Mowy nie ma! To zręczny piesek - pochwalił chłopiec w pasiastym trykocie.
- Znienacka, panienko, przysiąść i znienacka skoczyć! - wrzeszczał gruby pan,
zupełnie zmoczony.
- Trzeba go oskrzydlić - doradzał chłopak w siatce na głowie.
- Ja bym radził tak: niech się uspokoi, przysiądzie, a wtedy udać, że niby nigdy nic, i
przychwycić!
- Phi! Ja stawiam na pieska!
Nie da się.
- A ja na tę panienkę, doskonale biega.
- Na pewno ten pan złapie, bo ma dobrą metodę.
I nagle cała banda od słów przeszła do czynów. Rozbrzmiało powietrze wojennymi
okrzykami - łapaj, trzymaj, niech pan broni tej placówki na prawo, na lewo, do środka, brawo
piesek!
Bobek zrozumiał, że zbliża się kres niepokojącej zabawy. Ruchem rozpaczliwie
zwinnym rzucił się między nogi grubego pana, który rozciągnął się na piasku, przeskoczył
panienkę w czarnej czapeczce, okrążył chłopca w siatce, i już zdawało mu się, że widzi przed
sobą wolną drogę, gdy z rzeki wyłoniła się jakaś otyła pani w czerwonym kostiumie i
pochwyciła go w objęcia.
Tłum otoczył ich.
- Trzęsie się ze strachu, biedny piesek - powiedział z rozczuleniem gruby pan
dokładnie z przodu oblepiony piaskiem.
- Nie ze strachu, tylko ze zmęczenia.
- Bardzo miły piesek, dlaczego on się tak boi wody, proszę pana? - pytał chłopak w
siatce.
- Teraz trzeba by mu dać walerianowych kropli.
- A ja uważam, że trzeba go ukarać.
- Mój panie! To już sprawa jego właściciela! - oburzył się starszy pan, który bardzo
polubił Bobka. Przecież przez niego leżał brodą w piasku, jak za najlepszych, dziecinnych
czasów.
Ojciec wziął Bobka na ręce i głaskał jego przerażoną mordkę.
- No widzisz, Bobek, warto było tak się kompromitować, co?
- mówił mu łagodnie.
I mimo wszystko wykąpano Bobka, a uroczystości tej przyglądali się ze współczuciem
i zadowoleniem, złośliwością i żalem wszyscy uczestnicy nagonki.
Potem już wrócili ojciec, Henrysia i Bobek do miasta.
Powitało ich mieszkanko chłodne, ciche i stęsknione. Na stole jadalnego pokoju stał w
glinianym dzbanku bukiet floksów, który nie wiadomo dlaczego przyniosła Bronisława z
targu.
Bobek z zadowoleniem obiegł mieszkanie, obwąchał kuchnię, pokręcił się w łazience,
a potem wyskoczył na krzesło pod oknem jadalnego pokoju i patrząc na drzewa i na daleką
perspektywę ulicy, zaszczekał żałośnie. Może być, że zatęsknił nagle do szerokiego oddechu
wolnej przestrzeni.
- Zeszliśmy kawał świata, Bronisławo - powiedziała Henrysia siedząc na zielonej
skrzyni w kuchni.
- A ja, nawet że już poprosiłam pana o pensję - z godnością oznajmiła kucharka. - Nie
będę w takim domu służyła, gdzie człowiek przez cztery tygodnie nie ma do kogo ust
otworzyć i siedzi z założonymi rękami jak ten głupi.
Henrysia ze smutkiem pokiwała głową.
- Zrobi nam Bronisława wielki zawód - westchnęła. - Bo czy wie Bronisława, o czym
przekonaliśmy się w tej drodze? Że prawie wszyscy ludzie są sobie braćmi, a nawet także i
zwierzęta, i wszystko takie jest przyjacielskie! I gdybyśmy zawsze chcieli o tym pamiętać, i
Bronisława, i ja i... w ogóle, to... no, to rozumie Bronisława?
- Tere, fere, kuku! - powiedziała na to kucharka i z energią zaczęła trzepać podróżne
ubranie pana. Potem jednak została na miejscu i wytłumaczyła ciotce Klarze, że jakby
odeszła, to pan i panienka, i nawet ten niewinny pies całkiem by, nie daj Boże, powariowali.
Fetysz
I
Woda płynęła dołem, cichutka i przejrzysta. Hubert, oparty łokciami o białą balustradę
tarasu, oderwał oczy od tafli drgającej i znowuż z zainteresowaniem spojrzał w przeciwległy
ogród.
Po drugiej stronie rzeczki, za krzakami, migała jasna głowa, bardzo ruchliwa i szybka.
To znikała w gęstwie splątanych liści, to się z nich wynurzała niespodzianie.
„Czy to chłopiec, czy dziewczyna? I co on tam robi?” - pomyślał z zaciekawieniem
Hubert.
Osoba ta działała na terenie przylegającym do sztachet, które rozdzielały dwie
sąsiadujące ze sobą posiadłości.
Hubert ze swego tarasu widział jak na dłoni te dwa ogrody za rzeczką. Jeden, trochę
wyżej położony, duży, pretensjonalny, pełen bukszpanów, kul szklanych i białych kamyków,
otaczał willę baniastą i niesmaczną, najeżoną wieżyczkami, których zażenowane miny
wykazywały jawnie, że nie czują się na swoim miejscu.
Drugi ogród, ów, w którym pojawiała się ta nie wiadomo do kogo należąca głowa, był
to po prostu tylko sad. Duży, rozłożysty sad, stary, zaniedbany i uroczy. Wiatr przynosił od
jego strony zapach rumianku i piołunu.
Tak szczelnie otaczał on swój domek, iż widać było tylko dach czerwony, łatany
jaśniejszą dachówką.
Dach czerwony i jasna głowa - tyle tylko widział Hubert w powodzi różnokształtnych
liści.
Zupełnie lekceważąc możliwość wpadnięcia do rzeczki, wlazł na balustradę.
Zobaczył dwie opalone, bose nogi, dwie ręce umazane po łokcie, przestrzeń środkową
zawiniętą w ścierkę, a wszystko razem zakończone tą właśnie głową o krótko uciętych
włosach, strasznie rozczochranych.
Wówczas to ciekawość chłopca dosięgła szczytu. Zagadkowa ta osoba niewiadomego
rodzaju spełniała jeszcze bardziej zagadkową czynność. Coś lepiła, coś miesiła w stojącym na
piasku kuble i raz wraz klepała zawzięcie podmurowanie sztachet, dzielących ogrody.
Już Hubert otwierał usta, by krzyknąć:”Co ty tam robisz?” - gdy na widowni, od
strony pretensjonalnej willi ukazała się nowa postać, a nawet dwie.
Przodem biegł pies, ogromny i brutalny buldog, za nim toczył się jegomość pękaty,
niepokojąco czerwony, w jasnej kurtce z czesuczy i z grubą laską w ręku.
Jegomość dopadł sztachet, spojrzał, ruchem pełnym zgrozy, wyrzucił obie pięści w
górę i wrzasnął:
- Kto mi tu zamurował moją dziurę?
Zza sztachet wysunęła się natychmiast jasna główka, energiczna i mężna, a pozornie
spokojny, niewątpliwie dziewczęcy głos, powiedział:
- To ja panu zamurowałam dziurę.
- Ty, ty smarkaczu jeden? I jakim prawem, pytam, zamurowałaś moją dziurę?
- Zamurowałam panu dziurę, bo przecież pan wie, że cała woda z pana ogrodu
wycieka na nasze grządki!
- Na wasze grządki? - wrzeszczał jegomość ładując się na podmurowanie i ściskając w
rękach pręty sztachet. - Nic mnie nie obchodzą wasze łajdackie grządki. Wiesz, coś mi
zrobiła? Zalałaś mi trawnik, zalałaś mi rabaty róż, zalałaś mi ścieżkę!
Dziewczynka wlazła również na podmurowanie po swojej stronie i spojrzała w ogród
sąsiada.
- Wolę, żeby pana ścieżka była zalana niż moje grządki - powiedziała z przekonaniem.
Jegomość aż się zatrząsł z oburzenia.
- Wolisz? - ryknął i obie pięści znowu wyrzucił w górę.
Ale przy tym dramatycznym ruchu stracił równowagę i, chcąc nie chcąc musiał
zeskoczyć w sam środek kałuży i przebiec kilka kroków, wymachując ramionami jak ptaszek,
który się zrywa do lotu.
Wbrew wszelkiej przyzwoitości dziewczynka na podmurówce aż przysiadła ze
śmiechu, a po drugiej stronie rzeczki zawtórował jej Hubert, cudem utrzymujący równowagę
na balustradzie.
Jegomość nie posiadał się z oburzenia.
- To to tak, poczekaj! - ryczał. - Cóż to! Czy już obywatel wolny nie ma prawa mieć
dziury w murze? To dla twojej głupiej cebuli będziesz mi, bębnie jeden, zalewać róże?
Odpowiesz mi za to. Już ja urządzę twego ojca, mądralę. Nie ma to pieniędzy na
postawienie nędznego płotu, a będzie mi dziurę w murze zalepiało?
Poczekaj!
I przy akompaniamencie szczekania bezecnego buldoga, któremu zza muru
impertynencko odpowiadał kundys dziewczynki, jegomość wpakował się w kałużę i jął z
całych sił ostrym końcem laski wyważać cegły świeżo naprawionego muru.
Tego już było zanadto.
Hubert w mgnieniu oka wskoczył do łódki i po kilku silnych ruchach wioseł już był w
samym sercu walki.
Wyskoczył na brzeg i zawołał groźnie:
- Niech pan tego nie robi!
Jegomość nagle ochłonął.
Wylazł z kałuży, otrząsnął nogi, ze smutkiem popatrzył na swoje przemoknięte buty i
zapytał nadspodziewanie spokojnie:
- A to co za znowu za wypędek?
Hubert zbladł z oburzenia.
- Wypędek czy nie - powiedział hamując głos - dość że jeśli pan tak dalej będzie
krzyczał na tę dziewczynkę i zalewał jej ogród swoją wodą, to znajdą się starsi ode mnie,
którzy potrafią to poskromić.
Jegomość przypatrywał się chłopcu uważnie i dość życzliwie. W końcu zapytał:
- To ty może jesteś mały Romey z Białego Domu?
- Jestem - odpowiedział Hubert.
Wyraz twarzy grubego pana rozjaśnił się zupełnie.
- No, no, mój chłopcze - powiedział dobrodusznie - bardzo to pięknie z twojej strony,
że stajesz w obronie tej dziewczynki, ale wierz mi, nie mieszaj się do cudzych spraw. Ta mała
to nic dobrego. Znam ją jak zły szeląg. Sam się przekonasz.
Do widzenia, do widzenia!
Kłaniaj się swojej matce ode mnie. Od Hipolita Zasobka.
Hipolit Zasobek, pamiętaj, mój młody panie.
Podniósł swój kij i ruszył do domu. Odwrócił się jeszcze raz i powiedział:
- A ta mała to, mówię ci, diablę, nie dziewczyna. Rodzona córka swego ojca.
- Jest pan złym człowiekiem, Hipolicie Zasobku. I Pan Bóg pana skaże. Nie dziś, to
jutro.
Hubert obejrzał się i dostrzegł dwie łzy w oczach dziewczynki. Starała się je
powstrzymać, wysoko podnosząc głowę.
Udał, że ich nie widzi wcale, nachylił się ku ziemi, aby upozorować ten ruch, podniósł
suchą gałązkę i łamiąc ją w palcach, zapytał:
- A właściwie jak to jest z tą wodą?
Dziewczynka milczała chwilę.
- Chodź tutaj, to ci powiem - wyrzekła w końcu już zmężniałym głosem.
Hubert wskoczył do łódki, opłynął sztachety, wyszedł na brzeg i już z bliska spojrzał
na młodą bojownicę.
Była wysoka, chuda, bardzo opalona. Spod grubej ścierki, która zastępowała jej
fartuch, wyglądała gdzieniegdzie czarna, wąska i kusa sukienka. Ręce miała oblepione gliną,
a nogi zawalane na kolanach ziemią i cegłą. Patrzyła na Huberta podejrzliwie, ogromnymi
oczami.
- Przecież widzisz, że z jego ścieków woda spływa aż tutaj - powiedziała - a on
zamiast ją skierować do rzeki czy gdzie mu się podoba, pozwala, że wszystko spływa do
naszego ogrodu. O, widzisz? Wygniły mi dwie grzędy ogórków i cebuli. A ja wiem, że on to
robi na złość - dodała po chwili z cichym, tajonym gniewem.
- Ależ dlaczego? - zapytał z niedowierzaniem Hubert.
- Bo myśmy zamieszkali dopiero dwa lata temu, a przedtem dom i ogród stały puste i
nie było sztachet, tylko na wpół zwalony płot. I wtenczas on sobie swoje kury i gęsi, i kozy,
wszystko wypasał w naszym ogrodzie. A także zjadał nasze morele i śliwki. Bo nie było
żadnego dozoru. On, wiesz, ten pan Hipolit, jest może nawet dosyć uczciwy, ale uważał, że
po co ma się to wszystko marnować? Ale jak tu zamieszkaliśmy, to ja zaczęłam pilnować
ogrodu i przepędzałam jego kozy i gęsi.
On sobie nic z tego nie robił, zupełnie mnie lekceważył. Bo jemu już wtedy zrobiło się
strasznie niewygodnie, za ciasno, i chciał koniecznie nasz ogród kupić. A myśmy nie chcieli.
Więc on tym bardziej szkodził mi w ogrodzie. Więc ja raz sprowadziłam wójta i
posterunkowego i zajęliśmy jego kozy, wyłapaliśmy jego kury i indyki. A on musiał zapłacić
karę.
Dziewczynka rozpromieniła się na chwilę i w cichości napawała wspomnieniem
swego zwycięstwa.
- Więc on potem - ciągnęła dalej - ze złości postawił te sztachety, ale od tego czasu
strasznie się na mnie mści. A ja często nic nie mogę na to poradzić - zakończyła z bezsilnym
smutkiem.
Hubert poczuł nagle, że chętnie walczyłby jak lew w obronie tej krzywdzonej
dziewczynki.
- A dlaczego twój ojciec go nie poskromi? - zapytał.
- Bo nie - urwała krótko.
- A matka?
- A matka?
- Mama już przecież dwa lata temu umarła - powiedziała z urazą i żalem.
Hubert chętnie by cofnął to zapytanie. Powiedział sobie, że strasznie jest niedelikatny.
Popatrzył na dziewczynkę z wielkim współczuciem, ale odtrąciła jego litość
spojrzeniem tak wrogim i hardym, że aż się zaczerwienił.
Powiedziała wyniośle:
- O, ja jestem bardzo energiczna. Tylko... nie masz pojęcia, jak to nieprzyjemnie być
energiczną!
Ta szybka kapitulacja i dziecięce zmęczenie w głosie wzruszyły go znowu.
- A czy on naprawdę ma prawo mieć dziurę w swoim murze? - zapytała szybko.
- Jeśli to jego mur, to ma prawo.
- No to już nie wiem, co zrobię! - powiedziała z gniewem.
Hubert wyjaśnił spokojnie, że jeśli pan Hipolit ma prawo mieć dziurę po swojej
stronie, to ona ma również prawo mieć górę po swojej stronie. Przede wszystkim jednak
należy odmurować otwór, żeby nie miał się czego czepiać.
I Hubert, odwinąwszy rękawy swej niepokalanej koszuli, bez wahania klęknął na
ziemi i jął wydobywać mokre cegły z nie zaschniętego jeszcze muru.
Patrzyła na jego robotę z cichym smutkiem osoby, która widzi swe dzieło
zmarnowane.
Stała nieruchomo i nawet nie wiedziała jeszcze, co z tej destrukcyjnej pracy wyniknie.
To tylko czuła w owej chwili, że do tego chłopca o czarnych lśniących włosach można mieć
bezwzględne zaufanie.
Wybrawszy z muru wszystko, co nosiło ślady świeżej roboty, Hubert wstał i rozkazał:
- A teraz daj mi jakąś deseczkę.
Dziewczynka namyślała się chwilkę.
- Czy to mogą być klepki? - zapytała.
- Byle nie z głowy pana Hipolita Zasobka - zastrzegł poważnie.
Parsknęli śmiechem.
- Nie. Z beczki - wyjaśniła.
- Niechże będą klepki - zgodził się Hubert.
Założyli otwór od strony sadu klepkami, a potem walili już ziemię bez opamiętania, aż
spory kopczyk wyrósł pod sztachetami.
- No, teraz już nic ci nie zrobi - rzekł Hubert z triumfem; na znak radości wyrzucił w
powietrze dwie klepki i chwycił je ze zręcznością popisującego się na jarmarkach kuglarza.
Dziewczynka podała mu ścierkę i w swej czarnej, wąskiej sukience wydała się
Hubertowi jeszcze chudszą.
- Wytrzyj ręce - poradziła i nagle jęknęła rozpaczliwie: - Popatrz na swoje nogi.
Popatrz na swoje nogi!
Hubert spojrzał niechętnie.
Piękne półbuty i cudnego koloru skarpetki, gęsto pokryte gliną, wyglądały
rzeczywiście żałośnie.
- Nie masz się czym przejmować - rzekł pocieszająco - to wszystko się odkruszy i
śladu nie będzie. Czy... czy mógłbym wiedzieć, jak się nazywasz? Bo ja Hubert Romey.
- A ja Gabriela Korniaktówna.
Czy uważasz, że to brzydko? - zapytała z niepokojem.
- To bardzo ładnie - powiedział uprzejmie. - Do widzenia, Gabrielo - dodał, widząc, że
zbiera narzędzia i gotuje się do odejścia.
Gdy już wchodził do łódki, nagle go zatrzymała.
- A mój ojciec, wiesz - powiedziała mu cicho, w najgłębszym zaufaniu - mój ojciec
nie powinien wiedzieć o żadnych moich kłopotach i zmartwieniach, bo mój ojciec jest...
geniusz.
- Co takiego? - zapytał ze zdumieniem Hubert.
- Mój ojciec jest genialny - powtórzyła głosem nie dopuszczającym najlżejszej
wątpliwości. - I zobaczysz, jeśli uda mi się oszczędzić mu wszystkich tych trosk i kłopotów,
aby mógł spokojnie pracować, to będzie kiedyś strasznie sławny!
Hubert jeszcze nie mógł ochłonąć, choć już łódka jego odpływała daleko po jasnej
wodzie.
II
Przez dłuższy czas Gabriela wytrwale myślała, że w Wiktorynie, starej kucharce,
znajdzie przyjaciółkę i powiernicę. Z biegiem lat złudzenie to się rozwiało.
Gabriela nie mogła zrozumieć, dlaczego w powieściach, a czasem i w życiu, stare
kucharki i niańki przywiązane są namiętnie do domów, w których służą, i ubóstwiają dzieci
swych chlebodawców, a Wiktoryna stale i niezmiennie gardziła domem, a jej, swojej
wychowanki, zdawała się prawie nie cierpieć.
Na nic się zdały wszelkie wysiłki. Daremnie Gabriela była posłuszna, łagodna, wesoła
i pełna zaufania. Daremnie dbała o Wiktorynę, wyręczała ją w robocie i przejmowała się jej
sprawami. Daremnie starała się wciągnąć ją w krąg swoich zainteresowań i przeżyć.
Ale już bezcelowość tych wysiłków objawiła się jej w całej pełni właśnie w tę sobotę,
nazajutrz po pojedynku z panem Hipolitem Zasobkiem.
Spytała z samego rana:
- Jak Wiktoryna myśli: czy wszystkie kury można sadzać na jajach, czy tylko
niektóre? I po czym się je poznaje?
Wiktoryna odwróciła się od pieca, obie ręce oparła na biodrach i wrzasnęła:
- A skądże ja mam to wiedzieć, co? Cóż to, czy może jak służyłam u pani hrabiny na
ulicy Czystej, to miałyśmy kurnik w salonie? Cóż to, na gospodynię się godziłam? Pan Bóg
mnie pokarał za to, że nie uszanowałam miejsca u pani hrabiny, co taka była dla mnie dobra.
To była prawdziwa pani! I lokaj był, i szofer, i na fortepianie cały dzień grała.
(Gabriela wiedziała, że jak jest mowa o pani hrabinie, to znaczy, że sprawa jest
beznadziejna).
Kury będzie sadzać, patrzcie państwo! A to sadzaj sobie, jak ci się podoba! A jak się
jaja popsują, a kura zdechnie, to będziesz mieć zarobek!
I wykrzyczawszy się do syta, chwyciła wałek i tłukła nim surowe mięso, aż ochłapy
leciały na okno.
„Nie. Już nie ma co liczyć na Wiktorynę” - powiedziała sobie Gabriela i od razu lżej
jej się zrobiło. Póki myślała, że ją w końcu zdobędzie, strasznie się czasem martwiła i
męczyła. A teraz na pociechę wspomniała sobie, że nic nie powinno jej martwić, bo przecież
ma ojca.
Wprawdzie ojcu nie może się zwierzać ze swych trosk i kłopotów, ażeby nie zaprzątać
mu nimi głowy, ale gdy ją wieczorem na dobranoc przyciska do serca i gładzi po włosach,
wszystkie przykrości wydają się nieistotne i mało ważne.
Nagle Gabriela uczuła takie ukłucie w sercu, że aż się oparła o ścianę sionki. Odkąd
przyjechała Marylka, siostra cioteczna, od pół roku... ojciec... chyba mniej kocha swoją córkę.
To prawda, że Marylka tak lekko, cichutko umie wchodzić, tak wdzięcznie siada na
dywanie u nóg wuja, tak zręcznie układa kwiaty w wazonie na jego biurku.
Te kwiaty co dzień rano przynosi Gabriela, wówczas gdy sprząta jego pokój i z
pietyzmem i miłością wszystkie rzeczy wyciera, układa, porządkuje.
Ale ojca nie ma wtedy w pokoju. A gdy przychodzi, wówczas Gabriela już gdzie
indziej musi się krzątać.
A za ojcem wsuwa się delikatnie Marylka. Poprawia kwiaty w wazonie, cichutko
przybliża fotel do biurka, temperuje ołówki...
- Dziękuję ci, moje kochanie - mówi ojciec.
Gabriela w swej ciemnej sionce poczuła, że twarz jej jest mokra, a nogi jak z ciasta.
Ale wtenczas przypomniała sobie, że stało się wczoraj coś bardzo przyjemnego.
Zyskała sobie przyjaciela.
Nie powiedział jej tego, ale przecież wyczuła, że Hubert, ten chłopiec z Białego
Domu, gotów jest być jej obrońcą.
„Pójdę, powiem mu o Wiktorynie i... w ogóle” - pomyślała z ulgą i na razie zabrała się
do pielenia grządek.
Siedząc na bosych piętach, wprawnie i szybko wyrywała chwasty.
Nie bardzo pięknie wyglądały jej grządki, ale to dlatego, że za dużo ich miała w tym
roku. Na wiosnę Magdalena, gospodyni księdza proboszcza, poradziła:
- Posadź więcej groszku i pomidorów, to ci potem pokażę, jak się robi konserwy na
zimę.
Będziesz miała w tym roku Marylkę do pomocy, to ogród w porządku utrzymasz.
I Gabriela posiała. No, ale potem się okazało, że o pomocy Marylki nie ma co i
marzyć!
Przede wszystkim twierdziła stale, że nie ma czasu, że za dużo ma lekcyj do
przygotowania.
A raz, gdy z nudów pełła pół godziny, a wieczorem nie mogła rąk domyć, zrobiła
scenę i na tym się skończyło.
Gorąco było w sadzie i sennie.
Wysokie, jasnozielone stożki przerosłej sałaty stały rzędami, nieruchome, jak chińskie
pagody.
Koperku pierzaste parasole napełniały powietrze mocą swoistego zapachu. Jakżeż
splątany już był gąszcz młodego, jędrnego groszku, a wysokie rzędy kukurydzy niby kwadrat
młodego lasu! A tu się po ziemi słały ogórki, daleko rozpełzłe szorstkimi wąsami swych
pędów, żółto kwitnące, szerokolistne. A tu się kalafiory rozpanoszyły, obfitymi bukietami
mięsistych liści!
Poprzez myśli o pomidorach i groszku przewijała się w sercu Gabrieli radosna
pociecha, że zaraz po obiedzie nałoży czystą sukienkę, uczesze się najstaranniej i pójdzie do
Białego Domu.
Niech się dzieje, co chce - pójdzie!
Matka Huberta na pewno musi być równie miła i prosta, jak i on. Powie im... a sio, a
sio! Te wstrętne kury znowu dziobią rozsadę! Powie im... albo nie, nic nie powie, bo co kogo
obchodzą jej troski, i nawet nie wypada mówić o Wiktorynie i Marylce... Tylko się poradzi.
Jak posadzić kury i co robić z panem Hipolitem Zasobkiem... i... Albo nie, nawet się
nie poradzi, tylko po prostu troszkę się pocieszy, że na świecie nie tylko jest Wiktoryna,
Marylka i Hipolit Zasobek.
Może zaproszą ją na podwieczorek? Och! Doskonale pamięta, jak strasznie
przyjemnie jest być na proszonym podwieczorku!
Siada się w koszykowym fotelu, pod drzewami. Lokaj stawia pośrodku stół nakryty
haftowanym obrusem.”(Jaka pani miła, że zechciała nas odwiedzić” - mówi matka Huberta. -
Hubert... - nie, trzeba będzie powiedzieć - pan Hubert wczoraj był taki dla mnie... a może
lepiej nie wspominać o murze i o Hipolicie?
Boże! Cóż za pokrzywy w tych pomidorach!” - myśli Gabriela.
W czasie obiadu Gabriela krzątała się cicha i pełna radosnego oczekiwania. Nalewała
zupę ostrożnie, żeby nie opryskać brzegów talerza, krajała chleb równo i cieniutko.
Marylka wodziła za nią jakimiś zagadkowymi oczami, a ojciec zdawał się nieobecny.
- Czy możesz mi pożyczyć różową wstążkę? - zapytała szeptem Marylka.
- Owszem. A dlaczego?
- Bo tak.
Gabriela czuła się tak szczęśliwa, że chętnie pożyczyłaby nawet serca.
Okna zasłonięte były roletami, na środku stołu płonął bukiet czerwonych piwonii, a za
siatkami okien brzęczały pszczoły. Wiktoryna, stawiając na bocznym stole ostatnią potrawę,
powiedziała do bufetu:
- A ja nie będę dziś zmywać naczyń, bo mam co innego do roboty.
- Dobrze, dobrze, ja sama - uspokoiła ją Gabriela, w strachu, by ojciec nie posłyszał.
I po obiedzie owinąwszy się ścierką, co prędzej zmywała i układała w szafie
wyszczerbione talerze, aż drepcąc na miejscu z niecierpliwości. Nareszcie! W jadalnym
pokoju czysto jak w szklance, stół nakryty serwetą, podłoga wymieciona, krzesła
grzeczniutko poustawiane, pelargonie w oknach drzemią.
Gabriela w swoim pokoju wlazła cała do miednicy i wielką szczotką od wanny szoruje
swe nieprawdopodobnie opalone nogi.
Cicho otworzyły się drzwi i wsunęła się Marylka.
- Czy można? - zapytała melodyjnie.
Gabriela znieruchomiała ze szczotką w ręku.
Marylka ma na sobie białą jak śnieg sukienkę, cieliste pończochy, biały zamszowy
pasek, a włosy związane różową kokardą.
- Chciałam cię prosić, moja kochana, żebyś nie czekała na mnie z podwieczorkiem, bo
wychodzę - powiedziała poprawiając kołnierz przed lustrem.
- Dokąd idziesz? - spytała Gabriela zdławionym głosem.
- Jestem zaproszona na podwieczorek do Białego Domu - odpowiedziała z
uśmiechem. - Do widzenia, kochana! Pa!
Pocałunek rzucony ręką i drzwi zamknięte.
Woda w miednicy nagle przybrała. To wielkie jak grochy łzy Gabrieli spływały po jej
twarzy, nogach, po szczotce i mieszały się z mydlinami.
Marylka skłamała. Wcale nie była zaproszona do Białego Domu.
Nie wątpiła jednak, że zostanie zaproszona, skoro tylko pojawi się w parku.
Huberta poznała w wilię dnia tego i od razu przejrzała mnogie korzyści, jakie z tej
znajomości wyniknąć dla niej mogły. Zatem nie zwlekając postanowiła udać się do Białego
Domu i oczarować jego mieszkańców.
Żeby się przeprawić na drugi brzeg, musiała pożyczyć łódki od pana Hipolita
Zasobka, z którym od dawna żyła w przyjaźni, czując zawsze żywy pociąg do wszystkiego,
co bogate i pewne siebie. Szła tedy pomiędzy bukszpany, przeglądając się w każdej
wymijanej kuli szklanej.
Na jednej z werand w drewnianym fotelu siedział pan Hipolit bez kurtki i dozorował
dwu bosych chłopaków, którzy klęcząc na podłodze naprawiali sieci.
- Jak się masz, moja księżniczko - powiedział jowialny jegomość. - Phi! Co za strój!
Idziesz może z wizytą?
- Tak, idę do Białego Domu - odpowiedziała ze sztuczną niedbałością. - I właśnie
chciałam pana prosić o łódkę.
Na werandzie pachniało konopiem i rozgrzaną w słońcu farbą.
- Siadaj no tu na chwilę - powiedział pan Hipolit - i opowiedz mi, co znowu zamierza
to wasze półdiablę?
Marylka niechętnie wzruszyła ramionami. Odpowiedziała, że nie wie.
- Gdy wychodziłam z domu, siedziała właśnie w miednicy i szorowała się szczotką.
Tak na niedzielę - zakończyła ze złośliwym uśmiechem.
Bystry obserwator mógłby na tej werandzie zauważyć, że na słowo”półdiablę” dwa
bose chłopaki spojrzały na siebie, a jeden z nich wykrzywił się nieprzystojnie i zupełnie
lekceważąco w stronę pana Hipolita Zasobka. Ale ani gruby jegomość, ani powiewna
Marylka nie byli bystrymi obserwatorami.
- Czy tylko widziałaś, co mi ta smarkata urządziła w ogrodzie? - wspomniał ze zgrozą
pan Hipolit. - Ja tu, panie tego, wołam murarza, wołam ogrodnika, idziemy, panie, rozbierać
moją dziurę, tę wiesz, co to mi zamurowała samowolnie.
Przychodzimy, a tu dziura z powrotem świeci, cegły wybrane, ale za to, bodajby
skisła! nawaliła ziemi po swojej stronie i rób, co chcesz! Myślałem, że mnie krew zaleje. A tu
te murarze i ogrodniki durnie stoją i gapią się jak na wariata.
I nagle zupełnie niespodzianie pan Hipolit zaczął się trząść ze śmiechu. Po prostu
ryczał, aż klekotały drewniane deseczki fotela.
Marylka z lekka poruszała głową i patrzyła z niepokojem.
Coś było niezupełnie jasnego w jej przyjacielu, panu Hipolicie.
Czasem doskonale się rozumieli i odczuwali, ale oto nagle zaczynał ni stąd ni zowąd
pękać ze śmiechu w chwilach najmniej stosownych i wtenczas Marylka nic już nie mogła
wyczytać w jego małych, okrągłych, błyszczących złośliwością oczkach. I czuła się w takich
chwilach zupełnie jak osoba, która nie wie, czy ma ślimaka, czy też jaszczurkę w kieszeni.
Na wszelki wypadek rzekła:
- Gabriela ma zawsze nieznośne pomysły i wszystkim robi na złość.
Biedna Marylka nie przewidziała, jak fatalne skutki mieć będą jej słowa! Zaledwie je
dokończyła, siatka, na której przez nieuwagę stanęła, gwałtownie pociągnięta, poleciała w
stronę siedzących na ziemi chłopców, a Marylka rozciągnęła się jak długa, w białej sukience,
cielistych pończoszkach i z różową kokardą na głowie.
- No, no, moja księżniczko - powiedział uspokojony tym wypadkiem pan Hipolit - nie
trzeba tak o byle co padać na ziemię. Franek, Józek, jeden z drugim, cóż to, nie możecie
obejrzeć się za siebie, zanim pociągniecie siatkę?
Ale Marylki już nie było na werandzie. Biegła szybko do rzeki i uspokoiła się dopiero
w łódce.
Że zaś miała wielką łatwość zapominania o swych niepowodzeniach, więc dopływając
do przystani parku, już myślała tylko o tym, że za chwilę zobaczy Huberta i jego matkę,
wyniosłą, okazałą panią, o bardzo jasnych włosach, majestatycznym wyglądzie, w białej
sukni i z barwną parasolką w ręku.
„Pewnie siedzą w cieniu kasztanów w koszykowych fotelach i jedzą lody z likierami”
- pomyślała Marylka i właśnie w tej chwili natknęła się na jakąś panią, która nachylona nad
rabatą kwitnących bratków, przyglądała im się uważnie.
Bratki, jednolicie szafirowe, zwarte i dorodne, wyglądały jak kwadrat rozesłanego
aksamitu, a głowa nachylonej nad nimi pani o czarnych, falujących włosach rysowała się na
ich tle wyraźnie i czysto.
Na szmer kroków Marylki pani wyprostowała się i spojrzała na nią. Była nieduża,
szczupła, zwinna, ubrana w zupełnie prostą suknię piaskowego koloru. W rękach,
obciągniętych starymi rękawiczkami, trzymała sekator.
- Czego sobie życzysz, moje dziecko? - zapytała tak energicznie, że Marylka straciła
rezon.
„Kto to może być?” - pomyślała w popłochu i, rozstrzygnąwszy kwestię na niekorzyść
czarnowłosej pani, już miała ochotę odpowiedzieć wyniośle, gdy nagle spostrzegła, że mała
dama nie wygląda na osobę, która by dała sobie bezkarnie ubliżyć.
„Mój Boże, kto to może być?”
Mimo woli odpowiedziała znacznie grzeczniej i słodziej, niżby pragnęła:
- Chciałabym się przejść po parku, jeżeli wolno.
Pani, już znowu nachylona nad rabatą bratków, wyrywała z niej jakieś jej tylko
widoczne chwasty.
- I owszem, idź do parku i zawołaj sobie Huberta do towarzystwa. Przypuszczam, że
znajdziesz go koło źródła, wiesz, gdzie to jest? To dobrze.
Jesteś siostrzenicą pana Korniakta, prawda? Idź, moje dziecko.
I już nie zwracając najmniejszej uwagi na zakłopotaną dziewczynkę, zwinna pani z
zadziwiającą szybkością przecięła żwirowany taras na ukos i zniknęła z bukietem kwitnących
jaśminów.
Hubert rzeczywiście siedział u źródła z książką w ręku. W żadnym miejscu parku nie
pachniało tak jak tam, w żadnym nie było tak uroczo. Półkolisty maleńki placyk u stóp
stromego wzgórza ogarnięty był głębokim cieniem drzew rozłożystych, chłodny i wilgotny.
Źródło sączyło się z otwartej paszczy kamiennego lwa, do szerokiego, mchem
zarosłego basenu, cieniutkim, jasnym strumieniem, a wokoło ziemia była czarna i wilgotna.
Ani jeden promień słońca nie przedzierał się przez zwartą masę liści przeróżnych kształtów i
barw, liści lśniących i szorstkich, gładkich i postrzępionych.
A potężne konary drzew otaczały to miejsce pachnące, świeże jak wnętrze krynicy.
Hubert siedział na szerokim obmurowaniu basenu, z rękami w kieszeniach i książką
na kolanach.
- Bardzo to uprzejmie z twojej strony, że przyszłaś - powiedział - czy może i Gabriela
także?...
- O nie, nie chciała przyjść ze mną. Ona jest strasznie ceremonialna i nigdy nie
przyjdzie bez zaproszenia, zobaczysz - wyjaśniła Marylka. - Dzikus z niej zupełny.
Ale czując lekki niepokój w sumieniu, zmieniła temat rozmowy. Zaczęła opowiadać o
sobie.
W ogóle to tylko wydawało się jej interesujące na tym świecie, co tyczyło się jej
własnej osoby, i tych ludzi uważała za miłych, którzy umieli cierpliwie słuchać jej wynurzeń.
Gdy mówiła o sobie, zupełnie opuszczał ją wrodzony spryt i przenikliwość: była przekonana,
że każdy z rozkoszą zapuszczał się z nią razem w tajniki jej duszy, współczuł jej przeżyciom i
zachwycał się pięknem jej serca i umysłu. Kiedy zaś przyszło wysłuchać zwierzeń czyichś, z
początku ratowała się myśląc o czym innym, a w końcu brutalnie i bezwzględnie zmieniała
temat rozmowy. Nie spostrzegła wcale, że tym sposobem dawała wszystkim ogromną nad
sobą przewagę.
Zaczęła więc opowiadać:
Że dopiero od pół roku jest w Małopolsce Wschodniej, a przedtem mieszkała w
Warszawie z rodzicami. Na ulicy Pięknej.
- Znasz ją, prawda?
- O tak. Przecież zimę spędzamy w stolicy - powiedział Hubert.
- Aha. Warszawa to moje rodzinne miasto.
Ale właśnie przed pół rokiem rodzice jej pojechali do Ameryki. Tak. Dla rozrywki, bo
bardzo lubią podróżować. Ale jej nie chcieli zabrać na niepewny los... to jest nie na niepewny
los, tylko się bali dla niej oceanu. Więc zostawili ją u wuja. Wuj jest wprawdzie bardzo
dobry, ale... ona jest przyzwyczajona do czegoś innego, i przy tym Gabriela...
Hubert przerwał:
- Kiedy wrócą twoi rodzice?
- O, to nie wiadomo! Może wcale, tylko przyjedzie po mnie ojciec. Jeśli im się tam
powiedzie... To jest, jeżeli im się Ameryka spodoba.
Hubert przyglądał się pięknej dziewczynce uważnie, oczami błyszczącymi.
A ona, rysując patykiem na ziemi, mówiła dalej:
Chciałaby jak najprędzej stąd wyjechać - to zupełnie nieodpowiednie miejsce dla niej.
Dziura. Wprawdzie latem pełne są sady moreli, brzoskwiń, dojrzewają nawet
winogrona, ale poza tym żadnej rozrywki ani towarzystwa.
- A pan Hipolit Zasobek? - zapytał Hubert.
Marylka spojrzała niepewnie.
Czy to żart? Ale twarz chłopca była niezbadana.
- Pan Hipolit Zasobek nie lubi się bawić piłką ani skakać przez sznurek - powiedziała
z komicznym smutkiem.
Nareszcie Hubert roześmiał się także. Porwał się nagle z cembrowiny i zmienił się w
okamgnieniu. Już nie był wcale młodym człowiekiem, powściągliwym i pełnym uprzejmości.
Stał naprzeciw Marylki roześmiany łobuz o czarnych włosach i płomiennych oczach.
- To jest zadziwiające, jak te dziewczynki umieją wdzięcznie kłamać! - wykrzyknął. -
Nakłamałaś mi, jak gdyby ci za to osobno płacili. Niech żyją różowe kokardy! Chodź się
bawić.
Pochwycił swoją ofiarę za ręce i zaczął kręcić się po placyku z tak opętaną
szybkością, że cały park i źródło, i ziemia wydały im się wnętrzem wirującej, różnobarwnej
kuli.
Równie gwałtownie zatrzymał się, posadził oszołomioną Marylkę z wielką galanterią
na ławce, sam zaś wskoczył na obmurowanie basenu i spacerował po nim tam i z powrotem,
gwiżdżąc przeraźliwie.
Wszystko to zaszło tak błyskawicznie, że Marylka straciła poczucie rzeczywistości.
Siedziała na ławce z na wpół otwartymi ustami, patrzyła na Huberta z głębokim podziwem i
zastanawiała się nad tym, czy to ona jest nieprzytomna, czy też ten chłopiec jest trochę
pomylony.
Woda szemrała, spływając wąskim strumyczkiem, a Hubert pochylił się nad nią, wziął
lwa za uszy i pił z jego paszczy.
Z góry, od strony domu, doleciał dźwięk gongu.
Hubert zeskoczył z basenu, wygładził włosy, wytarł mokre ręce i usta chusteczką i z
ukłonem z czasów Ludwika XV powiedział dwornie i szydersko:
- Proszę jaśnie panią na podwieczorek.
III
Na tarasie, około balustrady, pod platanem stał nakryty stolik, a przed nim, w
koszykowym fotelu siedziała czarnowłosa pani i czytała gazetę.
Jeszcze na samym dole schodów, po których wchodzili, Hubert powiedział:”Moja
matka już czeka na nas”, a na najwyższym ich stopniu jeszcze Marylka nie mogła uwierzyć,
że ta pani to właśnie to pani Romeyowa, najwspanialsza z istniejących dla niej osób,
właścicielka Białego Domu!
Gdzież jest ta postać wysoka i majestatyczna, o złotych włosach i podłużnej twarzy,
tak bardzo do niej, Marylki, podobna?
Przecież taka miała być, musiała być matka Huberta!
Tymczasem ta rzeczywista złożyła gazetę i zapytała:
- Dlaczego, moje dziecko, twoja siostra nie przyszła z tobą?
Już Marylka miała rozpocząć swoją historyjkę o charakterze Gabrieli, gdy Hubert
objaśnił spokojnie:
- Bo nawet nie wiedziała, że Marylka wybiera się do nas, i miała zresztą dużo roboty
w domu - i rzekłszy to spojrzał na dziewczynkę wyczekująco i z tak szelmowskim
wdziękiem, że poczuła nieposkromioną ochotę zbicia go na kwaśne jabłko.
- To szkoda - powiedziała pani. - Wiesz co, Hubercie, jutro niedziela. Zaprosimy na
podwieczorek pana Korniakta i panienki. Prawda?
- Doskonale, mamo!
- Napiszę zaraz list i zaniesiesz go, odprowadzając Marylkę - mówiła pani.
Mówiąc nie próżnowała ani chwili. Smarowała sobie chleb, podsuwała Marylce miód,
dolewała Hubertowi śmietanki. Z twarzy jej, z rąk, z całej postaci tryskała wesoła energia i
czarująca prostota.
To najwięcej korciło Marylkę, że okazując jej wiele uprzejmości, czarna pani zdawała
się jednocześnie wcale nic sobie z niej nie robić, prawie jej nie dostrzegać. Marylka
wydawała się sobie tak niepospolitym zjawiskiem wśród swych bliźnich, tak ceniła swoją
urodę, wdzięk, inteligencję i wychowanie, że uprzejme lekceważenie małej pani wydało się
jej szczytem arystokratyzmu i wspaniałości.
Cierpiała, ale zarazem czuła się niezmiernie zaszczycona tak świetnie urządzonym
podwieczorkiem, i postanowiła skrycie w przyszłości przyswoić sobie ten sposób bycia, tak
imponujący i dotkliwy.
A już do zupełnej rozpaczy doprowadzała ją galanteria Huberta. Ten nikczemny
chłopak zachowywał się drażniąco.
Obsługiwał ją jak trubadur damę swego serca, czujny na każdy jej ruch i spojrzenie,
uważny i uprzedzający pragnienia.
„Nakłamałaś mi, jak gdyby ci za to osobno płacili. Niech żyją różowe kokardy!” - Nie,
tego wspomnienia w połączeniu z obecną rycerskością i iskierkami błyszczącymi w czarnych
oczach Marylka znieść nie była w stanie. Wiła się w swym fotelu, modląc się w ciszy o
chwilę, w której będzie mogła zemknąć aż za wodę.
Jakże inaczej wyobrażała sobie ten podwieczorek, w czasie którego miała zabłysnąć
inteligencją, oczarować matkę Huberta, a z niego samego zrobić sobie przyjaciela i
niewolnika.
Miała mówić dużo i potoczyście, miała się śmiać swobodnie, jeść mało, a z wielką
elegancją.
Zamiast tego siedziała na brzeżku fotela wystraszona i blada, nie umiejąc trafić
łyżeczką do ust.
Ale kiedy już była bliska płaczu, powoli zaczęła się coś zmieniać. Padło jedno i drugie
zachęcające słowo z ust pani, uprzejmość Huberta zelżała nieco. Marylka odetchnęła.
Od rzeki szedł chłodniejszy powiew, zapach wody i siana.
Trawniki, na które zachodzące słońce rzucało długie smugi światła, nabrały
gorętszych barw, a biel schodów i balustrad odcięła się wyraźnie od złotej zieleni, rzeka
połyskiwała, a ptaki krzyczały ze zdwojoną energią.
Po tamtej stronie rzeki sad Gabrieli zbudził się z upalnej drzemki i pracowicie wlewał
soki w dojrzewające na drzewach owoce.
Matka Huberta opowiadała o tym, że cały dzień jest coś do czynienia w ogrodzie.
Zawsze za mało jest rąk do pracy i gdyby nie to, że Hubert musi wypocząć po trudzie roku
szkolnego, to nie dałaby mu tak bąków zbijać.
Nie na to przecież kupili ten Biały Dom, aby pozostawić go w zaniedbaniu
dotychczasowym.
- A wy pewnie cały dzień jesteście zajęte? - zapytała Marylkę.
- Gabriela tak, ona to lubi - odpowiedziała dziewczynka - ale ja wolę pracę umysłową.
Uczę się. Chodzę do szkoły, do czwartej klasy. A nasza szkoła wyjątkowo świetnie stoi.
- Wszystkie szkoły, do których się chodzi, wyjątkowo świetnie stoją - powiedział
poważnie Hubert, polewając maliny śmietanką. Robił to z systemem.
Zataczał dzbanuszkiem coraz szersze kręgi, od środka aż do brzegów talerzyka.
Matka przyglądała się tym zabiegom z krytycznym zainteresowaniem, a gdy się ich
oczy spotkały, Hubert zaczerwienił się, uśmiechnął i odstawił dzbanuszek.
W tych chwilach krótkich a częstych, w których matka łączyła się spojrzeniem ze
swoim synem, w których kpiła z niego czy też przestrzegała wzrokiem - Marylka czuła się
wykluczoną z ich towarzystwa.
- A Gabriela nie chodzi do szkoły? - zapytała znowu pani.
- Owszem, chodziła w zimie, ale teraz nie ma czasu. Oni są bardzo biedni i mają tylko
kucharkę - zakończyła, słowem”oni” wyodrębniając się z domu swego wuja.
- Muszę poznać tę Gabrielę, która już nie ma czasu bawić się i chodzić do szkoły -
rzekła pani. - Hubercie, jakżebym chciała, żebyś nie miał czasu na wyjadanie mi czekolady ze
spiżarni albo na robienie żagli z moich prześcieradeł! Jakżebym chciała, żebyś na cokolwiek
nie miał czasu, mój chłopcze!
- Ależ i owszem, mamo, mogę się zająć twoim inkubatorem - powiedział chłopiec z
godnością.
I nagle oboje parsknęli śmiechem.
Jakże bardzo, jak niewymownie musieli się kochać!
A potem pani Romeyowa poszła napisać bilecik do pana Korniakta, a Hubert i
Marylka spacerowali wzdłuż tarasu tam i na powrót. Chłopiec zapraszał dziewczynki na tenis
i do łódki.
Roztoczył wspaniałe projekty.
Będą jeździć konno i urządzać majówki w lesie, pojadą żaglówką na koniec świata, a
któregoś dnia wezmą przepustki i ruszą do Rumunii. Trzeba użyć wakacji!
Potem wlazł na balustradę i zaczął po niej pędzić z rozstawionymi rękami, raz po raz
pochylając się nad stromą i gładką murawą skarpy. Marylka już tym razem znosiła te wybryki
spokojnie.
Gdy pani Romey wróciła z kopertą w ręku, Marylka powiedziała:
- Ale teraz niech Hubert odprowadzi mnie tylko do łódki, bo i tak nie zastanie u nas w
domu nikogo. Ja sama oddam list wieczorem.
Pani wręczyła kopertę dziewczynce.
- Powiedz wujowi, że Hubert chciał sam być u niego - rzekła i zaraz potem odeszła do
furmana, który zbliżał się od strony stajni.
- Przyjdźcie wcześnie - poprosił Hubert spuszczając łódkę z łańcucha.
A Marylka już była zdecydowana nie oddawać listu w domu. Nie miała ochoty dzielić
się z Gabrielą swoją nową przyjaźnią.
IV
Z jednej strony na trawie stoi koszyk pełen strączków, z drugiej - pusty. Pośrodku
siedzi Gabriela, a przed nią - duża gliniana miska, na razie pusta.
Tego dnia z rana Wiktorynę nawiedził święty Jacek, widziała go na własne oczy.
Przyszedł drzwiami z kuchni, gdy jeszcze spała, i powiedział jej, że Magdalena, gospodyni
księdza proboszcza, pije wodę z mętnej studni. Podług Wiktoryny sen ten miał znaczyć
nieomylnie, że Magdalena dostanie przykrą wiadomość i wyjedzie. Może nawet umrze. Pod
wpływem tej nadziei Wiktoryna, która od dawna już marzyła o tym, by Magdalenę zastąpić,
zrobiła się łagodna i życzliwa. Powiedziała do Gabrieli:
- Jeżeli nałuskasz groszku, to ci zrobię konserwy. Pamiętaj odrzucać robaczywy.
Gabriela więc cały ranek zrywała strączki, a teraz wzięła dwa koszyki, miskę, na
głowę włożyła ogromny dziurawy kapelusz, zwany przez Marylkę”słomianką”, i ruszyła w
poszukiwaniu odpowiedniego do łuskania miejsca.
Gabriela nie lubiła pracować w kuchni czy na podwórku. Do swych czynności
gospodarczych wynajdowała zawsze jakieś zupełnie nieprawdopodobne miejsca.
Tym razem obrała kącik sadu, tuż nad rzeczką. Był tam krzak caprifolium bardzo
pachnący, stary jałowiec foremny jak głowa cukru, kilka lip rozłożystych i mnóstwo
splątanych krzewów, nie znanych Gabrieli z nazwy.
Miejsca wśród tego gąszczu było tylko tyle, by z dwóch stron wcisnąć dwa koszyki, a
przed sobą umieścić miskę. A już jej wierny przyjaciel, białostopy kundys, Bosy, musiał sobie
wygnieść miejsce dużym wysiłkiem nóg i tułowia.
Wody nie widziało się wyraźnie, ale się ją czuło tuż za liśćmi, niekiedy też błyskała,
gdy wiatr roztrącał gałęzie. Było niewypowiedzianie gorąco i parno.
Mimo to myśli Gabrieli tak jasno i okrągło wyłuskiwały się z jej głowy jak świeży i
śliski groszek ze strączków. Te błyszczące, wesołe kulki, przyjemne w dotknięciu, ogromnie
pocieszały Gabrielę w jej strapieniach.
Ostatecznie wczorajszy dzień nie był tak zły, jak się zapowiadał.
Wprawdzie musiała pójść na ranną mszę, a nie na sumę, bo Wiktoryna zapowiedziała,
że trzeba będzie dopilnować obiadu w czasie jej nieobecności, ale Gabriela wolała nawet te
ciche msze, podczas których tak świeżo i spokojnie było w prawie pustym kościele. Wczoraj
co prawda miała nadzieję spotkać po sumie Huberta i jego matkę, ale cóż zrobić, trudno!
Po obiedzie była znów chwila przykra - Marylka powiedziała:
- Znowu jestem zaproszona do Białego Domu. Może pójdziesz ze mną? Pewno będą
ci bardzo radzi!
Naturalnie nie poszła. Już przecież wiedziała, że widocznie, ażeby się ludziom
podobać, trzeba być taką jak Marylka. Zresztą, w czymże by poszła? Wczoraj zdawało jej się,
że doskonale można w starej sukience. Ale widok Marylki rozwiał te złudzenia.
Więc po obiedzie, gdy już ani Wiktoryny, ani Marylki nie było w domu, poszła
poprosić ojca o książkę do czytania. Drzwi do pracowni otwierały się bez szmeru. Gabriela
weszła i znieruchomiała.
Ojciec stał przed stołem i rysował.
Wcale jej nie spostrzegł.
Z początku był niespokojny, oczy mu błyszczały, a ręce przewracały na stole papiery i
ołówki. Wkrótce jednak znieruchomiał, brwi się rozbiegły, a twarz skamieniała.
Ruchy rąk jego stały się zdecydowane, chybkie, dokładne.
W pokoju było tak cicho, że słychać było skrzyp ołówka po szorstkim papierze.
Twarz ojca była teraz tak piękna, że Gabriela oczu od niej oderwać nie mogła.
Mądrość głęboka, ostre skupienie, pewność i siła układały rysy jego twarzy w doskonałą
harmonię.
Gabriela czuła, że to, co w danej chwili czyni - rysuje czy planuje, pisze czy kreśli -
jest dla niego rzeczą najważniejszą na świecie. Że wtargnie w nią aż do środka, na jaw
wydobędzie jej tajemnice w ogromnym trudzie tworzenia.
O, tak, ojciec jej był geniuszem, nie myliła się na pewno.
I z nową siłą przypomniały jej się słowa chorej matki:
- Gabrielo, może nie będzie nam dobrze w życiu, ale spotkała nas wielka łaska,
jesteśmy żoną i córką genialnego człowieka.
Pamiętaj, wszystko, co tylko w naszych siłach, musimy dla niego robić, a niczego, nie
wolno nam żądać od niego. To bardzo trudno, Jelusiu, stworzyć spokój i szczęście w domu
wielkiego człowieka, ale my to potrafimy.
Potrafiła, póki żyła. A teraz musiała potrafić Gabriela sama.
Usiadła przy drzwiach w najgłębszej ciszy.
Co może robić ojciec?
Czy planuje te cudne, wspaniałe gmachy, wiadukty, sklepienia?
Czy może rysuje jakąś głowę tak piękną, że się potem ma uczucie patrzenia w twarz
prawdziwego Boga?
Czy może tworzy projekt jakiegoś posągu, który zdobić powinien najwspanialszy plac
stolicy? Czy może pokrywa kartkę rysunkiem tajemniczych linii, kolumnami cyfr i liter, z
których potem wynika jakaś olśniewająca, nowa prawda?
Jakież to szczęście wielkie, że ojciec znowu zaczął pracować.
Z tym samym zimnym błyskiem w oczach, z tą samą twarzą bladą jak marmur,
skupioną i wrogą.
Było cicho i gorąco, a godziny płynęły przeźroczyste i gładkie jak woda rzeczki w
sadzie.
Gabriela nie poruszyła się przy drzwiach na podłodze, ale i tak ją ojciec w końcu
spostrzegł.
Już słońce przytoczyło się ku ziemi i ptaki w sadzie ożyły.
Ojciec przestał pisać, a zaczął śledzić wielkiego żuka, który wpadł przez dziurę w
siatce okna i lazł teraz po podłodze niezgrabny i bezradny.
Wtenczas spostrzegł Gabrielę.
- Jeluniu, chodź - powiedział - nauczę cię jednej piosenki.
Posadził ją na kolanach i nauczył. Gabriela wiedziała, że tę piosenkę sam wymyślił,
nie teraz, ale kiedyś gdy wracał z lasu. Wymyślił ją spacerując pod sosnami, i naprawdę
pachniała żywicą.
Potem ojciec wyszukał jej w bibliotece”Księgę Dżungli”.
Zielony groszek już prawie napełniał miskę, a Gabriela najedzona nim była aż do
obrzydliwości.
„Ciekawa jestem, ile jeszcze trzeba go nałuskać, żeby już było dosyć?” - pomyślała i
zaczęła śpiewać piosenkę swoją własną:
Pachnie gorący las,@ po kamieniach szumi woda.@ Niechże mi któraś z was@
zimnej wody dzbanek poda,@ zimnej wody z jasnego zdroju!@ Zwyciężyć muszę, zwyciężyć
- w każdym boju.@
Bosy ziewał, wcale tym śpiewem nie zachwycony.
I wtenczas to zobaczyła nagle, że gałęzie nad wodą rozsuwają się, a w ich ramie
ukazuje się znajoma, czarnowłosa głowa.
- No, ale cię przecież odkryłem - powiedział z triumfem Hubert. - Czy można
wiedzieć, dlaczego jej królewska mość tak starannie unika swego sługi?
Gabriela w zawstydzeniu zanurzyła obie ręce w groszek.
Nagle wyrwała je gwałtownie i krzyknęła groźnie:
- Bosy! Leżeć! - przyjaciel jej bowiem wstał i jakoś bardzo podejrzanie, z obłudną
miną podsuwał się ku czarnej głowie.
- Nic się nie bój - uspokoił dziewczynkę Hubert - my się już znamy. Zaprezentowałem
mu się podług wszelkich prawideł dobrego tonu i... ach, czy mógłbym dostać choć ze trzy
strączki z tych mięciutkich?
Dziękuję. Czekaliśmy was wczoraj, ubrani w godowe szaty.
Dom i ogród przybrano chorągwiami i girlandami, a muzyka reprezentacyjna
grała”tuż” co pół godziny... Cechy ze sztandarami i kler w szatach pontyfikalnych...
- Czy ty przestaniesz mówić choć na pięć minut? - zapytała z oburzeniem Gabriela.
- Ażebyś ty mogła zacząć, czy tak? Ależ naturalnie, mogę!
Przyjdzie mi to z największą łatwością, tym bardziej że już w zamierzchłych wiekach
odznaczałem się zawsze usposobieniem melancholijnym i milczącym. Czy nie uważasz, że
słowo”zamierzchłe” jest tak bezsensowana, że wstyd przynosi każdemu szanującemu się
człowiekowi?
- Ach, mój Boże, to można oszaleć! - jęknęła Gabriela.
- Gabi, moja kochana - powiedział Hubert miękko - naprawdę mama tak bardzo
chciała cię poznać. Czy przyjdziesz do nas? Chodź zaraz.
Ale nagle lunął deszcz, od razu tak gwałtowny, że pod liśćmi zahuczało jak w
maszynie.
Hubert wyskoczył z łódki, porwał miskę z groszkiem, porwał koszyk i popędził
galopem ku domowi. Za nim gnała Gabriela potrząsając drugim koszykiem i Bosy
rozradowany deszczem.
Woda pluskała w rzekę, tłukła w trawę, podnosiła pył na ścieżkach, póki nie spłynęły
szerokim strumieniem.
V
Hubert wpadł razem z groszkiem w objęcia Wiktoryny, która właśnie wyszła na próg
sionki spojrzeć na ulewę, i pozostawił już miskę w jej ramionach.
- O Jezu! - jęknęła kucharka, wtrącona w stan bezgranicznego zdumienia.
Gabriela siedziała już w kuchni na podłodze, a wokoło niej formowało się jeziorko,
którego dopływy Bosy rozprowadzał szeroko po okolicy.
Śmiali się tak, że wszystkie rondle i patelnie dzwoniły na haczykach półek, i byli
przemoknięci do nitki.
- Ledwo, ledwo wysprzątałam po obiedzie! - wrzasnęła Wiktoryna, gdy tylko władza
w języku została jej przywrócona. - Jak tak nie umiesz uszanować mojej pracy, to zabieraj
sobie swój groszek i rób konserwy! Mnie tam ani w głowie - i czarująca istota wywaliła na
ziemię groszek, cisnęła miskę na stół i, wyszedłszy z kuchni, trzasnęła za sobą drzwiami.
Gabriela już stała z rękoma załamanymi w głuchej rozpaczy, a Hubert oniemiał ze
zdziwienia.
- Co jej się stało? - zapytał.
Gabriela smutnie pokiwała głową.
- Nic jej się nie stało, ona zawsze taka! A przecież nawet doskonale wie, że to ja sama
wytarłabym podłogę w kuchni. Ale naturalnie skorzystała z okazji, żeby mi nie robić tych
konserw.
Ona zawsze korzysta z okazji.
- Ano! To i my kiedyś skorzystamy z okazji, gdy się jaka nadarzy - obiecał Hubert w
stronę pokoju Wiktoryny. - A teraz, gdybyś wiedziała, jak się robi te konserwy, mógłbym ci
dopomóc.
I nie czekając dłużej, Hubert zdjął z kołka sito, zebrał do niego groszek i poszedł go
płukać, gdy tymczasem zatopiona w książce kucharskiej Gabi badała tajniki robienia
konserw.
- Przede wszystkim musimy położyć drzewa pod blachę, bo prawie wygasło. A
potem...
Ogromnie się Hubertowi podobało nasypywanie groszku do czysto wymytych butelek.
Przez otwarte okna kuchni płynął wesoły zapach letniego deszczu, ziemi mokrej,
odświeżonych roślin. Z rynny pluskał strumień do pełnej już beczki, a bokami ścieżek układał
się naniesiony żwir i piasek.
Hubert potrząsnął ostatnią naładowaną butelką i zatańczył pośrodku tej świeżej,
wesołej kuchni jakiś bardzo wymyślny i pogodny taniec. Pod oknem na ławce mokły
wystawione na deszcz pelargonie, a niecierpliwe kaczki, zbadawszy domyślnymi nosami, że
deszcz ma się już ku końcowi, wyniosły się z obórki i szły z godnością i pokwakiwaniem ku
kałuży pod beczką.
- Po co, chciałbym wiedzieć, mościsz słomą dno tego kociołka?
- zapytał Hubert, z zainteresowaniem śledząc zabiegi Gabrieli.
- Nie wiem po co - wyznała. - Ale tak jest napisane w przepisie. Twierdzi, że to
niezbędne.
- Ha, skoro to jest niezbędne!
Rzeczy niezbędne zawsze czynić należy, choćby dlatego, że gdyby się nie uczyniło, to
mogłoby się pokazać, że nie są niezbędne, i pani Ćwierciakiewiczowa byłaby
skompromitowana (Lucyna Ćwierciakiewiczowa - autorka książki kucharskiej”#365
obiadów”). Pozwól, moje dziecko, niech to ja ustawię te butelki w rondlu. Czy jesteś pewna,
że groszek gotowany ze słomą i z butelkami jest smaczniejszy?
Jesteś pewna? Ano to świetnie się składa. Jeśli te butelki nie popękają, to okażą
bardzo łagodny charakter.
Ale Gabi nie zwracała uwagi na tę perorę i z dumą spoglądała na kociołek, z którego
wyglądały szyjki zatkanych szczelnie i poobwijanych słomą butelek. To wszystko razem
miało się gotować pół godziny.
- Czy nie mógłbym odwiedzić teraz twego ojca? - zapytał Hubert. - Może by mi
przebaczył trochę wilgotną garderobę.
Gabriela poszła tedy do gabinetu, ale zaraz wróciła.
Powiedziała, że ojciec pisze.
Trzeba poczekać, aż skończy.
Siedli oboje na kuchennym stole i czekali, patrząc na gotujące się butelki.
Hubert zapytał Gabrieli, czy ojciec jej jest pisarzem.
Dziewczynka myślała chwilę.
- Właściwie nie. Jest architektem, ale i pisze również. I wszystko robi, wszystko, ty
nie masz pojęcia!
Wobec jej oczu, które nagle zapłonęły uwielbieniem, Hubert poskromił wrodzoną
skłonność do sceptycyzmu. Słuchał z uwagą, zanurzywszy ręce w kieszeniach.
A w Gabrieli nagle się coś otwarło. Już tyle, tyle czasu pragnęła opowiedzieć komuś
współczującemu o tym, co się stało!
Mieszkali wtenczas w Warszawie. Ojciec, matka i ona.
Ojciec strasznie pracował.
Budował, robił projekty, malował także, pisał, miał wykłady na politechnice.
Przychodziły do ich małego mieszkania tłumy osób. Literaci i malarze, poeci, muzycy,
wszyscy ci, których nazwiska znane są na pewno Hubertowi i całej Polsce. Aż kiedyś został
ogłoszony konkurs państwowy na gmach sejmu. Ojciec stanął do tego konkursu.
Pracował dniem i nocą, strasznie. Nie wolno było wówczas nikomu przychodzić do
domu, dla wszystkich drzwi były zamknięte, a one, matka i Gabriela, chodziły na palcach.
Już wtedy prawie nie mieli pieniędzy, ale ojciec był pewien, wszyscy zresztą byli
pewni, że ojciec dostanie pierwszą nagrodę i będzie budował sejm.
Ojciec naznaczył swoją pracę godłem:”Siłą i prawem”. Potem się dopiero okazało, że
pewien dosyć marny architekt, protegowany kilku członków sądu konkursowego, mający
ogromne stosunki i poparcie, przez dziwny zbieg okoliczności nazwał swą pracę”Siłą a
prawem”.
Różnica nazwy polegała na jednej literze. Gabriela przerwała na chwilę i wtuliła twarz
między oplecione ramionami kolana.
- I co było dalej? - pytał cicho Hubert.
- Co się stało? Coś najgorszego. Ojca projekt nazwany”Siłą i Prawem” dostał pierwszą
nagrodę.
- Ależ to świetnie! - krzyknął Hubert, zeskakując ze stołu.
-...bo owi stronniczy członkowie sądu, potajemnie uprzedzeni, myśleli, że to praca
tamtego architekta. Zdradzając swym poplecznikom nazwę swojej pracy musiał się pomylić,
nie przypuszczając, że zmiana jednej litery tyle może znaczyć!
... I kiedy się okazało, że zaszła ta pomyŁka, to... wprawdzie pierwszej nagrody nie
mogli już odebrać ojcu, ale uznali, że do budowy nadaje się projekt nie nagrodzony! Odesłali
ojca z kwitkiem, z pierwszą nagrodą, z kilku tysiącami złotych! Ale to przecież nie chodziło
nawet o pieniądze, chociaż strasznie ich było potrzeba! Ale ojciec chciał budować swój
przepiękny gmach, aby pokazać ludziom, jakie powinny być budowle!
... A matka już była przecież chora na serce. I teraz, kiedy to wszystko się działo,
kiedy trzeba było przejść od szczytu radości do strasznego poczucia krzywdy i zawodu,
matka... matka umarła.
Hubert stał naprzeciw Gabi, a oczy świeciły mu gniewem.
- A oni, ci przyjaciele? - zapytał przez zaciśnięte zęby. - Ci wszyscy twoi literaci,
malarze, wielcy ludzie? Jak mogli dopuścić do tego?
- Toteż zrobiła się okropna awantura i w tej komisji, i w rządzie, i w sejmie -
powiedziała Gabi zmęczonym głosem. - Ale nas już to wszystko nic nie obchodziło, bo
mamusia umarła.
Hubert spacerował teraz po kuchni tam i z powrotem, do głębi duszy wzburzony.
Nikczemność tej całej sprawy naruszyła równowagę jego serca.
I musiał wysłuchać do końca:
Że potem ojciec już nie chciał nikogo widzieć ani o niczym słyszeć, odrzucił nagrodę,
zabrał Gabrielę i przyjechali aż tu, do tego domku, który należał do nich. I zdawało się, że już
ojciec nigdy więcej nie będzie pracować, bo... bo Gabi zapomniała przedtem opowiedzieć, że
zanim ośmielili się odrzucić nagrodzony przez siebie projekt, to przedtem postarali się
udowodnić, że ojca pomysły, chociaż wspaniałe, zupełnie są nierealne i niemożliwe do
budowy. A wrogowie ojca, których jak każdy wybitny człowiek, miał wielu, skorzystali z
okazji, przekupili prasę, zapłacili jakichś krytyków i już o tym tylko wszystkie gazety pisały,
że talent ojca jest zwyrodniały, niesamowity, wariacki. Że projekt jego jest rewolucyjny.
Że jest do niczego niepodobny, że wcale nie przypomina parlamentu w Wiedniu ani w
Paryżu. Matka czytała te artykuły, mówiła:”Co za brednie! Co za podłość!” i robiła się blada
jak papier.
- Dlaczegóż pozwoliliście jej czytać! - wykrzyknął Hubert.
- Bo któż to mógł wiedzieć, że jest tak bardzo chora - ze łzami powiedziała Gabi. -
Nikt tego nie wiedział... aż umarła.
Umilkli na długą chwilę, a za oknem padał teraz deszcz równy i spokojny.
- Ale ja wierzę, że ojciec ma talent. Więcej niż talent - zakończyła Gabi z mocą w
głosie.
- Mama mi to przysięgła. Zresztą ja sama wiem. Więc naturalnie nie mógł przestać
pracować, bo jego talent jest silniejszy od niego. Musi tworzyć, choćby nie chciał. A teraz
pójdę zobaczyć, czy już możesz go odwiedzić.
Hubert obawiał się, że wbrew słowom Gabi ojciec jej wyda mu się pospolitym,
sztucznym i niemiłym. Czyż mógł być innym ktoś, kto tak wszystko genialnie robi? Ale
ujrzawszy go, uspokoił się od razu i przyznał w duszy, że taką twarz i postać mógł mieć tylko
człowiek niepospolity.
- Twój ojciec, Hubercie - powiedział mu ten onieśmielający pan - był tak uroczy i
serdecznie miły, że dotychczas go pamiętam, choć widziałem go zaledwie parę razy.
- Pan go znał? - zapytał Hubert.
- Znałem go trochę, ale ojca twego wystarczyło raz widzieć, by zapamiętać na długo.
Był bardzo piękny i tak miły! Zdaje mi się nawet, że zrobiłem nawet kiedyś szkic jego głowy.
Wiesz co, Gabrielo? Poszukaj między szkicami w najniższej szufladzie.
Hubert stanął za plecami klęczącej na ziemi Gabi i ponad jej głową patrzył na rysunki,
które przeglądała w szufladzie.
Gabi naumyślnie szukała bardzo wolno, by, korzystając z okazji, przejrzeć szkice ojca.
Hubert miał wrażenie, że to żywi ludzie patrzą na niego z głębi tej szuflady. Na chwilę
i on, i Gabi zapomnieli o obecności ojca w pokoju, tak im się te wszystkie głowy, delikatnymi
liniami kreślone, wydały ważne i zajmujące.
A gdy Hubert wziął w ręce ćwiartkę papieru, z której spojrzały na niego błyszczące
oczy ojca, o świecie bożym zapomniał, tylko się do tych ust najmilszych boleśnie uśmiechał,
wstrzymując łzy pod powiekami.
Pan Korniakt opowiedział mu, że kiedyś, idąc Alejami, spotkał ojca.
- Szedł po ciebie, który byłeś z matką w Łazienkach. Wróciwszy do domu właśnie
wtenczas, zrobiłem ten szkic. Bardzo pragnąłem portretować twego ojca. Czy chcesz zabrać
sobie ten rysunek?
- Dziękuję panu - powiedział Hubert krótko.
Zapewne, może należało goręcej podziękować, ale Hubert był tego zdania, że słowa
tym silniej brzmią, im mniej się ich wypowiada. Właściwie nawet nie był tego zdania, ale tak
czuł, i jeżeli mówił o rzeczy ważnej, doniosłej - zawsze używał jak najmniejszej ilości słów.
- A ja mam do ciebie prośbę - powiedział pan Korniakt.
- Słucham pana.
- Widzisz, chłopcze, chodzi mi o jeden kamień, właściwie przycisk. Kilka lat temu
byliśmy tu jesienią. Któregoś dnia jakoś tak się stało, że wynalazłem pewną formułę
matematyczną.
Dosyć ważną. Wówczas nie była mi jeszcze potrzebna, choć mogła się stać podwaliną
ważnego odkrycia. Opowiem ci o tym kiedyś dokładnie. Nie miałem przy sobie papieru, a
obawiałem się, że wyleci mi z głowy, zapisałem ją więc na odwrotnej stronie przycisku z
białego marmuru, który leżał na biurku mojej żony. Nazajutrz żona moja zwróciła mi uwagę,
że cyfry się trochę zatarły, i poradziła mi żartem, by je w kamieniu wyryć.
Naturalnie wziąłem rylec i wyryłem. Ogromnie lubiłem w tym czasie ryć na kamieniu.
Może i teraz jeszcze lubiłbym... - pan Korniakt nagle jakby sobie coś przypomniał, poszedł w
kąt pokoju, dobył z wysokiej półki szarą bryłkę i przyglądał jej się chwilę uważnie.
Potem położył ją z powrotem i wrócił do dzieci. Siadł na biurku i kończył: więc potem
zapomniał i o kamieniu, i o formule, bo wcale się wówczas nie zajmował matematyką ani
fizyką. Potem zaszło mnóstwo rzeczy, aż kiedyś, już w Warszawie, poprosił żonę o przycisk.
Okazało się, że pani Korniaktowa zapomniała o formule i podarowała kamień jeszcze przed
wyjazdem księdzu proboszczowi, który o niego poprosił na pamiątkę. Pani Korniaktowa
przeraziła się bardzo - miała natychmiast napisać, ale - nie zdążyła.
Hubert słuchał ze zdziwieniem, jak spokojnie ojciec Gabrieli wypowiedział te
słowa:”moja żona - nie zdążyła”. Zupełnie tak, jak gdyby opowiadał, że nie zdążyła na
pociąg.
- Czy nie mógłbyś, Hubercie, pójść do księdza i poprosić go o zwrot przycisku? Nie
mów nic o formule, bo nie lubię, gdy ludzie interesują się tym, co robię, powiedz, że pragnę
mieć tę pamiątkę po żonie. Ja sam do nikogo nie chodzę, a Gabrielę i tak ciągle obarczam
tysiącem poleceń.
- Och, tatusiu, ja zawsze... - zaczęła Gabi, ale Hubert jej przerwał. Z przyjemnością
obiecał załatwić sprawę zaraz nazajutrz rano.
Potem oboje z Gabi wrócili do kuchni, gdzie wytrzymałe i zrezygnowane butelki z
groszkiem gotowały się jeszcze w kociołku.
- Ha, nie pokładam wielkich nadziei w tych konserwach - powiedziała Gabi z pogodną
rezygnacją.
Ale Hubert się oburzył.
- I dlaczego, proszę? - wykrzyknął. - Ja, przeciwnie, wszystkie moje nadzieje i
marzenia lokuję w tych butelkach i ufam, że mnie nie zawiodą w przyszłości. A teraz, Gabi,
rzeknij mi słów kilkoro o przycisku i o Wiktorynie.
- Jak to”o przycisku i Wiktorynie”?
- I o Wiktorynie, to osobno, i to osobno. O przycisku chciałbym wiedzieć, jakiego jest
kształtu i ciężaru, ażeby nie dać się oszukać. Wiktoryny zaś zalety wewnętrzne i urok...
- A paniczowi co do tego! - wrzasnęła nagle kucharka, z trzaskiem otwierając drzwi
swego pokoju. - Patrzecie państwo! To osobno i to osobno. Po to panicz łazi po mojej kuchni,
żeby mnie obrażać?
- Wiktoryno, czyżbym się ośmielił...
- To panicz nie chce się dać oszukać i od przycisków mi wymyśla? Żebym tak Boga
przy skonaniu nie oglądała, jak nic się bała nie będę i przegnam miotłą. W pałacach to
mieszka, a ludziom ubliża bez żadnej elegancji.
Odważny z natury Hubert czuł w momencie owym nieposkromioną ochotę do
ucieczki. Bitwa z Wiktoryną na miotły stanowczo była pozbawiona rycerskiego elementu. A
cała awantura nagle wydała mu się tak komiczna, że aż zatoczył się ze śmiechu.
Naprawdę, przecież sytuacja ta była zupełnie beznadziejna! Cha, cha, cha, o mój
Boże! Uciekać honor nie pozwala, bronić się przed miotłą zanadto śmieszne, o święty Jacku,
ratuj, bo zginę!
W końcu się uspokoił i powiedział stanowczo:
- Nie miałem najmniejszego zamiaru obrazić Wiktoryny. Wcale nie nazwałem jej
przyciskiem, ale teraz chętnie oznajmiam, że w życiu swoim nie widziałem podobnej
złośnicy...
Ale nie potrzebował dłużej mówić. Wiktoryna już sama dochodziła do równowagi i
nagle, zawstydzona awanturą, wpadła do swego pokoju równie gwałtownie, jak z niego
wypadła. Drzwi zatrzasnęły się za nią.
A Gabi i Hubert uciekli do sionki, aby niepokonane ataki ich śmiechu nie wywołały na
nowo wilka z lasu.
VII
Wyruszyli o dziewiątej rano, by zastać proboszcza zaraz po mszy.
Dzień był prześliczny, wymyty wczorajszym deszczem, świeży i słoneczny. Jaskrawa
zieloność łąk rwała oczy. Z miasteczka, widnego jak na dłoni, płynął pogodny dźwięk
kościelnego dzwonu, a z łąk zapach skoszonego siana. W sadach wiśnie tonęły w czerwieni
dojrzałych owoców; ciężar różowiejących moreli przyginał ku ziemi gałęzie, a czarne i
słodkie morwy zaścielały trawę pod drzewami.
Gabriela niosła na ręku koszyk (miała bowiem zamiar kupić w mieście słoiki do
konfitur) i była niesłychanie wesoła.
Tym razem to ona nie dawała przyjść do słowa Hubertowi i biedny chłopiec cierpiał
męki, nie mogąc wyładować namagazynowanego przez noc zapasu słów.
Wszystko tego ranka wydawało im się pogodne i życzliwe.
Gabriela prosiła Huberta, aby nie miał za złe Wiktorynie jej wczorajszej sceny.
Cóż zrobić, gdy ktoś jest pasjonatką? Ale mama twierdziła zawsze, że ona jest
uczciwa i przywiązana. Dlatego właśnie tatuś zabrał ją tu z nami.
- I tatuś dotychczas nawet tak myśli o Wiktorynie - powiedziała Gabi.
- A ty utrzymujesz go w tym przekonaniu, byleby nie miał kłopotu i przykrości? -
Hubert spojrzał na dziewczynkę przyjaznym wzrokiem.
- Gabi, jesteś najdzielniejszym chłopcem, jakiego zdarzyło mi się napotkać w życiu,
tym dzielniejszym, że w gruncie rzeczy jesteś dziewczyną. Pozwól uścisnąć twoją prawicę.
Gabi pozwoliła i uścisnąwszy sobie ręce, szli dalej brzegiem wezbranej, mętnej dzisiaj
rzeki.
- Dziewczynki, widzisz, bywają czarujące - ciągnął Hubert - ale cóż, kiedy chętniej
kłamią, niż mówią prawdę. Przy tym zwykle najwięcej im chodzi o to, co nie ma żadnego
znaczenia. Znałem dziewczynkę, która dla białych skarpetek w zieloną kratkę i z
pomarańczowym brzeżkiem byłaby oddała rakietę, pieska faworyta, promocję do następnej
klasy, a być może i kilka ciotek oraz jednego wuja. Poza tym dziewczynki do niczego nie
dążą.
- A chłopcy dążą? - zapytała z ironią Gabi, którą już poczynała ogarniać irytacja.
- Chłopcy? Wszyscy! Jeden chce najlepiej grać w tenisa, a drugi mieć najpiękniejszy
zbiór znaczków pocztowych, a trzeci ambicję ulokował w gwizdaniu przez palce, a czwarty
dąży do tego, by zostać najgorszym uczniem w klasie, a piąty tak pisze literkę K jak nikt na
świecie, a szósty specjalizuje się w chodzeniu na rękach. Och, chłopcy bywają straszne
matoły i hultaje, ale każdy ma jakąś ambicję, dla której gotów walczyć, poświęcać się,
zdobywać, a nawet... tak, tak, nie śmiej się, nawet pracować!
- Przed chwilą mówiłeś, że znałeś dziewczynę, która dla skarpetek w kratkę gotowa
była...
-...wszystko oddać. Tak.
Widzisz, w tym leży różnica.
Dziewczynki umieją wszystko oddać, gdy im się czegoś zachce.
Ale nigdy walczyć o to. I dziewczynki nie mają ambicji, celów, dążeń, mają tylko
zachcenia. I nie wiem doprawdy, z czego wyrastają te dzielne i mądre panie, których znam
kilka, bo dziewczynek porządnych, oprócz ciebie, nie znam ani jednej.
- Czy ty wiesz, niegodny chłopcze, że zacząwszy od komplementu pod moim
adresem, na zakończenie obraziłeś cały mój rodzaj? - wykrzyknęła Gabi grożąc mu
koszykiem.
- Cóż cię to obchodzi - rzekł szyderczo Hubert - przecież dziewczynki nie mają żadnej
solidarności i bardzo chętnie obgadują się wzajemnie przed chłopcami.
- Bijmy się - powiedziała Gabi ciskając koszyk na łąkę.
Ale nie mogli się bić, bo koszyk stoczył się aż do wody i musieli gnać za nim, łając go
i obrzucając pogróżkami. Koszyk nic z tego sobie nie robił.
Figlarnie pochylał się z boku na bok i to przysuwał się do brzegu, to odskakiwał od
niego, ilekroć sięgali ręką.
A na Bosego nie można było liczyć w tym wypadku. Pies był wybitnie i beznadziejnie
głupi.
Daremnie pełna macierzyńskiej wyrozumiałości Gabi kształciła go nieraz usilnie.
Daremnie starała się go przekonać, że aportowanie podnosi towarzyską wartość
najzwyklejszego kundla.
W danej chwili nawet nie starał się zrozumieć, czego od niego żądano. Biegł brzegiem
rzeczki w radosnych pląsach i zachowywał się tak, jak gdyby sprzyjał zamiarom koszyka. Tak
lecieli wszyscy troje aż do samego miasteczka, gdzie w końcu dowcipny koszyk został
poskromiony umiejętnym wypadem Huberta.
- To nam znakomicie skróciło drogę - powiedział Hubert, z nieoczekiwanym po tak
forsownej gonitwie spokojem. - A także zwróciło w inną stronę bieg naszych myśli, które
przybierały jakiś niepokojący charakter. A teraz w imię Boże do plebanii.
Okazało się, że księdza proboszcza nie było w domu.
- Pojechał z Panem Bogiem do chorego - objaśniła Magdalena. - Ale może panicz
zechce poczekać?
Pewnie zaraz wróci. Zjecie sobie przez ten czas trochę owoców - zaprosiła uprzejmie.
Umówili się tedy, że Hubert zaczeka jedząc truskawki, a Gabi pójdzie do miasteczka
załatwiać swoje sprawy. W powrotnej drodze albo się spotkają, albo i nie.
- A twoją porcję truskawek panicz ci przyniesie, jeśli taki łaskaw! - krzyknęła za
dziewczynką Magdalena.
Gabi podziękowała skinieniem głowy i uśmiechem. Wiedziała, co to znaczy. W
okolicy wszyscy wiedzieli, że od księdza proboszcza niepodobna było wyjść bez koszyczka
owoców, i to o każdej porze roku. Dostawał je każdy: przechodzień i gość, żebrak i kolator,
krajowiec i cudzoziemiec. Olbrzymie sady proboszcza, obejmujące kilka włók ziemi, nie
bywały nigdy wydzierżawiane i ani jeden z nich owoc nie szedł na sprzedaż.
Wszystko rozdawały szczodre ręce proboszcza.
Opowiadano sobie, że był bardzo bogaty, i właśnie wszystko, co miał, szło rokrocznie
na utrzymanie tych pięknych ogrodów. Opowiadano sobie z uśmiechem, w którym więcej
było miłości niż drwin, że gdy biskup po wizycie diecezjalnej wyjeżdżał, ksiądz proboszcz,
czerwony i spocony z zawstydzenia, stawiał zawsze na koźle powozu koszyk brzoskwiń i
mówił z błagalnym uśmiechem:
- Wasza ekscelencja mi nie odmówi, sam je sadziłem, proszę uczynić mi tę łaskę...
Opowiadano sobie, że gdy pewna dama z sąsiedztwa, posiadająca olbrzymie sady i
katar żołądka, absolutnie odmówiła przyjęcia moreli, przyjechawszy do domu znalazła ich
pełen koszyk za budą powozu i ze złości kazała je utopić w studni razem z koszykiem.
Byli naturalnie tacy, szczególniej między nędzą okoliczną, którzy sznurem ciągnęli
pod sztachety plebanii, a wpuszczeni do środka wychodzili obładowani jak tragarze. Dla
siebie proboszcz nie był taki łaskaw, skąpo wydzielał Magdalenie owoców na konserwy,
których sam prawie nie jadał. Natomiast lubił, wziąwszy dojrzały owoc w rękę, przyglądać
mu się długą chwilę i wąchać go, przymykając oczy.
Gabi wcześnie załatwiła swoje sprawy w mieście i przypomniawszy sobie zalane
wczoraj syropem truskawki do smażenia, pośpiesznie wracała do domu najbliższą drogą.
Kończył się właśnie czas truskawek i czereśni, wobec czego wszystkie inne sprawy oraz
przyjemności należało odłożyć na potem. Gabi zatem nie czekała na Huberta i szła szybko,
dzwoniąc słoikami w koszyku.
Jakoś w połowie drogi napotkała Józka i Franka, ogrodniczków pana Hipolita.
Chłopcy szli od swego chlebodawcy do proboszcza, naturalnie po truskawki - nieśli
mu w zamian bukiety ułożone piramidalnie na tle szparagowych gałązek, a w których gust
pana Hipolita wypowiadał się w całej pełni.
- Ale ja dla panienki też mam bukiet, co ja go uzbierał na łąkach - powiedział Franek i
wyjął z koszyka zbity pęk pachnących kwiatów.
Gabi podziękowała z uciechą.
Właśnie mało teraz miała kwiatów w ogrodzie, a bukiet na biurku ojca już nie był
świeży.
Szła dalej, pełna radości z tego dnia uroczystego, z zapachu polnych kwiatów, z
przyjaźni miłego Huberta, z wesołych podskoków Bosego.
Minęła sztachety sadu i otwierała furtkę, gdy drogę jej zaszedł pan Hipolit.
Najpierw popatrzył na nią, potem na koszyk, wreszcie na kwiaty i nagle zapytał:
- A te kwiaty to skąd?
Oburzona napaścią Gabi postanowiła nie odpowiadać i chciała przejść mimo, ale pan
Hipolit zastąpił jej drogę.
- Pytam skąd te kwiaty? - ponowił groźnie zaczepkę.
Wiktoryna i Marylka, zwabione podniesionym jego głosem, wyszły przed dom, na
podwórze.
- A panu co do tego? - powiedziała spokojnie Gabi.
- Co mi do tego? To, że już od dawna pytam się siebie, kto to mi kwiaty zrywa w
ogrodzie. Ale tego się nie spodziewałem, żeby dorosła panna, z przyzwoitego domu...
- Oszalał pan! - krzyknęła ze zgrozą Gabi.
- Oszalał? Może mi powiesz, że to u ciebie rosną róże Rayon D’or, a może u ciebie
begonie? - Pan Hipolit wyrwał bukiet z rąk Gabi i z jego środka, z gąszczu niezapominajek,
smółek i złocieni naprawdę wydobywał kompromitujące begonie i róże złociste. Gabi łzy
napłynęły do oczu. Chciała zawołać, że to Franek darował jej ten bukiet, ale czyż mogła
narażać na cięgi chłopca, który z przyjaźni ku niej zbłądził?
- Przysięgam panu, że nie zrywałam tych kwiatów w ogrodzie pana - wyjąkała, a łzy
spłynęły po jej policzkach.
Marylka uśmiechnęła się drwiąco, a Wiktoryna burknęła donośnie:
- Tak, tak, przysięgać łatwo!
Gabi postawiła koszyk na ziemi. Zupełnie blada, szeroko otwartymi oczyma objęła
całą trójkę i powiedziała cicho, ale tak wyraziście, że aż pan Hipolit cofnął się o krok:
- Strasznie mnie krzywdzicie, a ja jestem sierota...
I zawróciwszy na miejscu poszła przed siebie aż w gąszcze nad brzeg rzeczki.
VIII
Była już zupełnie wyczerpana z płaczu i poczucia swej krzywdy, gdy Hubert odnalazł
ją wśród dzikich malin nad brzegiem.
Chłopiec trząsł się z oburzenia, spotkał bowiem Marylkę, która ze współczującą miną
opowiedziała mu o tym, co zaszło.
- Ale ja cię pomszczę, ja cię pomszczę - mówił ściskając ręce Gabi, a oczy jego
ciskały pioruny. - Aż drzazgi będą lecieć - tupnął nogą.
Gabi, niezdolna wypowiedzieć słowa, dawała głową znaki, że nie, że nie wolno.
- Przypomnij sobie, Ewangelię - zdołała wyjąkać.
Hubert nie chciał sobie przypomnieć i uciekł się do sofizmatu.
- Toteż to nie będzie zemsta, tylko kara - wygłosił. - Ewangelia nie ma nic przeciwko
sprawiedliwości, a nawet przeciwnie. Pomyśl, jakby się zło rozpanoszyło, gdyby go nie karać
choć od czasu do czasu.
Był tak zły, że nawet zapomniał o żartach i dowcipach i wszystko mówił na serio.
Gabi ciągle przeczyła głową, choć już coraz słabiej.
- Ukarać sprawiedliwie może tylko ktoś bezstronny - powiedziała - ktoś, kogo to
wszystko nie dotyczy, kto jest w stanie osądzić rzecz z zimną krwią.
- Ja jestem w stanie - zapewnił Hubert - a jestem pewien, że i Marylka odegrała swą
piękną rólkę w tej bezwstydnej awanturze. O nie, o nie, nie dam w siebie wmówić, że było
inaczej. Już ja to dobrze wyczytałem z jej litościwej miny i obłudnych oczu! Wytnę tej lubej
trójce taką sztukę, że w pięty im pójdzie. Przysiągłem to sobie i nic mnie już nie zdoła
powstrzymać. Nie wiem jeszcze, co zrobię, ale zemsta moja będzie straszna.
Gabi już nie protestowała.
Czuła jeszcze wprawdzie lekki niepokój w sumieniu, ale nieznane uczucie błogości, iż
oto ma obrońcę i mściciela, napełniało jej serce. Hubert zaś na zakończenie zwiastował jej
jeszcze jedną przykrość, przycisku nie było na plebanii.
Proboszcz darował go swemu siostrzeńcowi.
- Trzeba jechać do tego siostrzeńca - bez chwili wahania odparła Gabi, a Hubert aż
skoczył z zachwytu, zawisł na gałęzi i fiknął parę razy nogami.
- Gabi - powiedział zakończywszy swe popisy gimnastyczne - naprawdę mało jest
takich jak ty chłopców.
Każdy na twoim miejscu bezradnie załamałby ręce i jęknął:”I cóż teraz zrobić”.
Naturalnie jechać do siostrzeńca. Postanowiłem to jeszcze na plebanii, toteż znam już jego
adres, nazwisko, fach, charakter, rodzaj zatrudnienia, stan, życiorys, sytuację finansową, ilość
dzieci, zdol...
- I kiedy tam pojedziemy?
- Dziś po obiedzie, jeżeli mama nam da samochód, bo to o trzydzieści kilometrów
stąd, w sąsiednim miasteczku. Jest on tam dyrektorem szkoły powszechnej.
Gabi chciała już wracać do swych zajęć, ale Hubert zatrzymał ją, by opowiedzieć tę
historię.
Ksiądz proboszcz przyjął go serdecznie i od razu oprowadził po sadzie, tylko po
jednej części naturalnie, bo całość jest ogromna. Sam zrywał dla Gabi truskawki i cały czas
opowiadał o drzewach i owocach.
Mówił o nich naprawdę ślicznie i z miłością. Nazywał Hubertowi różne gatunki,
mówił o ich właściwościach, objaśniał, jakich wymagają starań.
- Księże proboszczu - zapytał Hubert w jakiejś chwili - czy... czy... te owoce dla
wszystkich i ksiądz proboszcz... czy to zawsze tak było? I dlaczego?
Duchowny podniósł głowę i popatrzył na chłopca uważnie.
- Dlaczego pytasz o to?
- Bo... to... - chłopiec sam nie wiedział, dlaczego.
Wydało mu się jednak, że człowiek, idący zwykłymi ścieżkami życia, nie tak je sobie
układa jak ten staruszek.
Że tylko dziwne jakieś koleje i niepospolite zdarzenia tak właśnie mogły ukształtować
duszę i w takie linie ułożyć rysy twarzy.
- To zabawne, że ty pierwszy pytasz mnie o to - powiedział proboszcz. - Naturalnie
opowiem ci, choć to już się stało czterdzieści lat temu, a ja byłem wówczas pierwszy rok
księdzem. Ja, widzisz, byłem bardzo bogaty i nie lubiłem ludzi - proboszcz nagle
poczerwieniał i otarł czoło chustką. - Za to lubiłem rośliny i zwierzęta. Razu jednego
wyszedłem do ogrodu pod wieczór i dojrzałem w moreli złodzieja.
Krzyknąłem na niego okropnie ze straszną złością. Nigdy nie należy tak ohydnie
krzyczeć na ludzi! I dlatego skarał mnie Pan Bóg. Ten chłopiec spadł i złamał obie nogi.
Obydwie.
Proboszcz opowiadał głosem zupełnie spokojnym, ale Hubert widział, że to bladł, to
czerwieniał. Chłopiec wstydził się teraz niedyskrecji swojego pytania, które rozbudziło te
bolesne wspomnienia.
- I potem nie mogłem go ocalić, tak fatalnie potrzaskały się te jego nogi. Został kaleką
na całe życie. Zająłem się nim, lecz czyż jest na świecie wartość, która wynagrodzić może tak
straszną krzywdę?
Teraz Hubert przypomniał sobie ten okazały dom w mieście, którego właściciel
wożony w wózku, był serdecznym przyjacielem starego księdza.
- Od tej chwili postanowiłem, jak będzie. Założyłem te sady.
To jest siedem włók, czy wiesz, mój chłopcze? - Proboszcz zaczynał mówić z
ożywieniem i dumą. - Siedem włók najpyszniejszych gatunków, świetnie prowadzonych.
Wszystkie moje dochody idą na to.
Jaki robił użytek z owoców, to już Hubert wiedział. Tych siedem włók wypłacało
ludności krzywdę małego złodzieja ze złamanymi nogami. By już żadne dziecko w mieście i
okolicy nie narażało swoich nóg i nie popełniało grzechu z ochoty skosztowania cudzego
owocu.
Co zaś do przycisku, to proboszcz bardzo bolał nad tym, że musiał go darować. Nad
wyraz lubił ten kawał białego marmuru, pamiątkę po osobie tak wyjątkowej jak matka Gabi!
A także lubił go po prostu za to, że miał jakiś dziwnie interesujący kształt i wygląd.
Siostrzeńca swego bardzo kocha, choć jest to trochę wariat, bardzo zresztą godny
człowiek, nigdy jednak nie byłbym mu dał dobrowolnie przycisku, gdyby nie to, że tamten go
podszedł.
- Podszedł mnie, mój chłopcze.
Haniebnie! Prosił, a ja nie dałem. Powiedziałem:”Co ci po nim? A ja go tak lubię!” On
niby nic. Ale odjeżdżając nie chce przyjąć owoców. A wiedział, niegodny, że złożyłem ślub,
iż nikogo nie wypuszczę z plebanii bez koszyczka. W końcu mówi:”No ostatecznie, jeśli wuj
da mi ten kamień!” i tak go dostał. Ale bardzo żałuję. Bardzo żałuję - mówił proboszcz z
wyraźnym niezadowoleniem.
Potem Hubert i Gabi rozmawiali chwilkę o tym, że na plebanii pachnie zawsze
miodem i jabłkami, że wszystko tam błyszczy i że Magdalena jest czyściutka i rumiana.
A potem rozeszli się każde w swoją stronę. Przedtem jednak Hubert wymógł na Gabi
obietnicę, że stawi się w Białym Domu po obiedzie.
IX
Łany dojrzewających zbóż.
Raz po raz wicher je odwraca i ze złocistych stają się srebrnozielone. Kędy zieleni się
miedza, połyskują błękitne oczy chabrów.
W rowach przydrożnych kłębią się niezabudki, liliowe kitki ostów na kolczastych
łodygach górują, a piołunu zapach i macierzanki lata błogosławionego staje się wyrazem.
Mała bidka na wysokich kołach, zaprzężona w gniadą klacz, toczyła się po bocznej
drodze, która nie należała do najlepszych. Dobrze twarda w tym okresie upałów i suszy,
odznaczała się jednak całym szeregiem ozdobnych dziur, w których bidka podskakiwała
sprężyście, wyrzucając podróżnych na pół metra w górę.
Hubert nie chciał tego uwzględnić i jechał ostro, toteż Gabi dobrze się trzymać
musiała żelaznej poręczy.
Tuż za bidką pędził z wywieszonym językiem Bosy, który nigdy nie brał pod uwagę
możliwości pozostania w domu.
Wczorajsza wycieczka po kamień znowu nie dała rezultatu.
Siostrzeniec proboszcza wyznał z żalem, iż ofiarował przycisk temu ze swoich
uczniów, który w roku zeszłym najchlubniej ukończył szkołę. Wynikło z bliższych
szczegółów, iż”doskonałość” owego ucznia polegała na rekordzie w rzucie dyskiem i skoku
wzwyż. Do tego to mistrza jechali dziś Gabi i Hubert po wyboistej drodze.
W jakiejś chwili koła bidki z impetem wpadły w głębszą niż zazwyczaj dziurę i nagle
tak się stało, że bidka toczyła się dalej, a oni oboje siedzieli na ziemi po obu stronach drogi.
- O szatańskie bydlę! - wrzasnął Hubert i porwał się na nogi. - Czy żyjesz, Gabi?
Śmiejesz się? No to ja gonię - i ruszył jak strzała w pościg za bidką.
Sytuacja jednak nie była pomyślna. Gniada klacz biegła wesoło i swobodnie, lejce
zaczepione w bidce dawały jej złudzenie łagodnego kierownictwa, bidka toczyła się lekko,
Hubert pędził za nią, a na końcu Gabi w towarzystwie Bosego.
Dopiero po dobrej chwili, gdy droga znów poczęła wznosić się pod górę, gniada klacz
zniechęciła się do wyścigu i stanęła.
- Czy już do końca życia jesteśmy skazani na uganianie się za jakąś bestią, która nam
ucieka? - wykrzyknął zziajany Hubert. - Gabi, jakieś przekleństwo nas ściga.
Przedwczoraj ten koszyk łajdacki, dziś ta kobyła, a przede wszystkim przycisk, który
wymyka się z rąk, ile razy wydaje się, że już go dopadamy.
Założę się, że nie będzie go u tego skoczka wzwyż.
Gabi kazała mu milczeć.
- Czy chcesz powiedzieć w”złą” godzinę?
Wjeżdżali do wsi. Drogę wskazał im chłopak kilkuletni, w szarych majtkach z
oberwaną nogawicą i w rondku od kapelusza na głowie. Braki garderoby wynagradzał
imponującą powagą i godnością. Wymownym ruchem palca wskazał podróżnikom schludny
domek w głębi bocznej uliczki, po czym tenże sam palec włożył do nosa, a zdecydował się go
wyjąć tylko, aby wziąć do ręki oferowaną mu przez Huberta monetę. Patrzał na nią chwilę
nieufnie, po czym włożył ją do kieszeni i wlazł na płot. Wokoło domku była pustka i cisza, z
wewnątrz jednak, przez zamknięte drzwi, dolatywał jakiś głos wyrazisty i melodyjny.
Hubert wszedł na ganeczek i zastukał.
- O Beatricze, czyliż długo czekać będę musiał na uśmiech twój? - jęknął głos w
pokoju. - Daremnie moim rycerskim mieczem ucinałem głowy hydrom! Ty nie raczyłaś
nawet spojrzeć.
- Jakaż okrutna! - powiedział Hubert z wyrzutem w głosie.
Zastukał po raz wtóry.
- Ale już dłużej cierpieć nie jestem w stanie i, nim trzy razy księżyc odmieni się złoty,
kindżałem damasceńskim przetnę pasmo mojego żywota.
- Temu za wszelką cenę należy zapobiec! - krzyknął z przerażeniem Hubert i zastukał
z całych sił.
Głos umilkł, nastała chwila ciszy, po czym zapytano tuż pod drzwiami:
- Kto tam?
- Czy tu mieszka pan Ignacy Klimek?
Drzwi się otworzyły i ukazała się w nich rosła i szeroka postać, uwieńczona tak
okrągłą i zadowoloną twarzą, że Hubert i Gabi nie wierzyli własnym oczom.
- Tam jest jeszcze ktoś drugi - wyrwała się Hubertowi wątpliwość.
- Nie, niestety, nie ma tam drugiego - zaprzeczył smutnie młody olbrzym - choć wiele
bym dał... A czy państwo poszukują Ignacego Klimka, czy tego drugiego?
- Ach nie, właśnie pana - zawstydził się Hubert. - Ale zdawało mi się...
- Zdawało się panu, że z kimś rozmawiam? Czy pan może słyszał te słowa, które
wygłaszałem w pokoju?
- Niestety - przyznał Hubert.
- Ale zapewniam pana, że niechcący!
- To nic, to nic. To nie ma znaczenia.
Ignacy Klimek wyszedł na środek ganku i jęknął tak donośnie, że Hubert cofnął się na
schodki, a klacz zastrzygła uszami.
- Panie, widzi pan przed sobą człowieka złamanego. Czy pan wie, co to było? To była
szesnasta scena drugiego aktu dramatu pod tytułem”Beatrycze i jej trubadur”.
- A pan jest może autorem?...
- Autorem? Ach, panie! Tak właśnie sobie wyobrażałem, ale cóż! Nigdy, nigdy nie
udało mi się napisać czegoś więcej niż szesnastą scenę drugiego aktu tego dramatu! Resztę
diabli wzięli. Czy pan sądzi, że praca pomocnika pisarza gminnego, a w wolnych chwilach
rzucanie dyskiem może człowiekowi zapełnić życie?
- Sądzę - powiedział Hubert stanowczo, że lepiej osiągać rekordy w skoku niż pisać
kiepskie dramaty, ograniczające się do szesnastej sceny.
- Drugiego aktu - uzupełnił dyskobol i nagle się zamyślił.
- A może ma pan rację! - krzyknął rozpromieniony. - Nigdy mi to na myśl nie
przyszło.
Tylko gdzież ja mam skakać, mój młody panie? Tutaj czy w miasteczku? Przecież tu
nie ma żadnych zawodów! Ach, życie moje jest zwichnięte!
Hubert chwilę pozwolił mu ubolewać nad tym w ciszy.
Wreszcie powiedział:
- Przyjechaliśmy tu do pana, bo podobno w jego posiadaniu jest przycisk z białego
marmuru, a ojciec tej panienki...
- Panie - krzyknął dyskobol - rozdziera mi pan serce!
- Nie mam wcale zamiaru - przerwał zniecierpliwiony Hubert - ale ten kamień...
- Właśnie ten kamień stał się jedną z przyczyn mego zgorzknienia - powiedział młody
olbrzym, a twarz jego w tej chwili miała wyraz pogodny i bardzo najedzony.
I opowiedział w nadspodziewanie zwięzłych słowach (widocznie w owej chwili wziął
w nim górę dyskobol nad poetą), że miał przyjaciela, pomocnika kowala we wsi, który chciał
mu zabrać przycisk.
Naturalnie jednak nie dał mu go.
Ale gdy nazajutrz wrócił z gminy, kamienia nie znalazł w pokoju. Ukradziono mu go!
Zupełnie nie wiadomo kto!
- No to już wszystko przepadło! - syknął z gniewem Hubert, a Gabi zacięła usta.
- Żebyż to było nie wiadomo! - zaprzeczył sobie na zakończenie Ignacy Klimek. - Ale
ja gotów jestem przysiąc, że to przyjaciel mój, kowalczyk! Choć się zapiera w żywe oczy. A
mnie delikatność nie pozwala nalegać.
Och, mój panie, proszę mi wierzyć, to niebezpieczny chłopiec, urodzony zbrodniarz!
Tym kamieniem właśnie przyciskałem szesnastą scenę.
- A ten...”zbrodniarz” gdzie mieszka? - zapytał pośpiesznie Hubert, przerażony
możliwością wznowienia szesnastej sceny.
Na to pytanie dyskobol cofnął się o trzy kroki i skrzyżował sobie ręce na piersiach.
Spojrzał z góry przez przymknięte powieki.
- Czy pan sądzi, że wydam przyjaciela w ręce sprawiedliwości? - zapytał drżącym
szlachetnością głosem.
Hubert parsknął śmiechem.
- Doprawdy, proszę pana, ja nie jestem z policji śledczej, a ta panienka to nie
przebrany żandarm i... - tu wyjaśnił obszernie i przyjacielsko całą sprawę.
X
Umówili się, że do kuźni Hubert uda się sam i piechotą.
Gabi miała czekać na niego za wsią, pod lipą.
Trudna się zapowiadała sprawa w tej kuźni. Trzeba było podejść złodzieja.
Bez żadnego jeszcze gotowego planu Hubert wszedł do świecącej paleniskiem kuźni i
uchylił czapki.
Przy kowadle stał stary, tęgi człowiek w skórzanym fartuchu, a w głębi u paleniska
młody, chudy chłopak trzymał żelazo w ogniu.
Silny zapach węgla i rozgrzanego metalu panował w kuźni. Hubert zapytał kowala,
czy nie mógłby mu zrobić na poczekaniu widełek do wioseł.
- Mają być na pięć centymetrów rozwarte.
- Czemu nie, paniczu. Mogę - powiedział kowal. - Stefek, weź do ognia cienką
sztabkę.
Po czym wytarł ścierką zydel w głębi kuźni i poprosił Huberta, by usiadł.
Z początku rozmawiano o tym i owym, o deszczu, który już trochę potrzebny na
kukurydzę, i o urodzaju na owoce, aż wreszcie Hubert zapytał kowala, czy prawda, że tuż nad
granicą, nad Dniestrem, gdzieś w stronie Okopów świętej Trójcy, są kamieniołomy marmuru.
- Strasznie mi jest potrzebny kawał marmuru do jednej rzeczy, a znikąd tu nie mogę
dostać.
Kowal pokręcił głową.
- E, nie! Nigdzie tu tego nie dostać. Nad Dniestrem? Ja nie słyszał coś takiego. Chyba
sprowadzić z miasta.
- Dużo bym za taki kawałek dał - powiedział od niechcenia Hubert, wiercąc w
twardej, czarnej od węgla ziemi dziurę kawałkiem żelaza.
Rzucił okiem na Stefka. Twarz chłopca była zacięta i skupiona, a oczy błyszczały.
Cały był czarny i świecący. Ręce obnażone powyżej łokci, pokryte sadzą, chwytały
przedmioty pewnie, ze zręcznością i siłą.
Przed kuźnię zatoczył się wóz, a chłop, nachyliwszy się ku drzwiom kuźni, wołał:
- Krasij, a chody tutka na minutku!
Prawie natychmiast Stefek podsunął się do Huberta.
- A ja toby może wiedział, gdzie taki kamień można dostać - powiedział szybko.
Hubert zachował spokój.
- Phi - powiedział. - Tak ci się pewnie zdaje. Wiesz ty, jaki jest marmur?
- Biały i taki jak ołtarz w kościele - objaśnił chłopiec.
- No, to gdzie taki jest?
Chłopiec się zawahał.
- A da mi panicz, co ja sobie umyślił? - zapytał ponuro.
- Nie wiem, co sobie umyśliłeś, ale spróbuję - uśmiechnął się Hubert.
W tej chwili na wybrukowanym podwórzu kuźni rozległ się tętent kopyt i ogromny
cień położył się na słonecznym kwadracie drzwi.
Stefek spojrzał na dwór i powiedział z gorączkowym pośpiechem:
- Prędko, prędko, paniczu, da mi panicz? To powiem.
Do kuźni weszły dwie osoby.
Przodem szła wysoka, szczupła panna w amazonce, bardzo piękna.
Tuż za nią wtoczyła się dama niezmiernie otyła i imponująca.
- Krasij, mój przyjacielu, daj mi stołek - jęknęła dama, chwytając szkła wiszące na
łańcuszku. - O nie, Lizeto, nigdy już nie uda ci się namówić mnie na podobną eskapadę!
Formalnie czułam, jak wszystko się trzęsło we mnie. Każda kiszka z osobna. To może
mieć fatalne następstwa. Krasij, czy uwierzysz, że panienka kazała mi tu przyjechać konno?
C.est incroyable (franc. - to nie do wiary). Co ta dziewczyna ze mną robi! Lizeto, moje
dziecko, czy ci się nie zdaje, że dostrzegam tam w kącie młodego dżentelmena?
- Nawet jestem tego pewna, ciociu - powiedziała piękna panna czystym, niskim
głosem.
Hubert wysunął się z głębi, skłonił najuroczyściej i zapytał, czy wolno mu się
przedstawić.
- Hubert Romey - powiedział wyraźnie.
Dama aż upuściła szkła.
- Lizeto, moje dziecko - krzyknęła - tylko tobie może się coś podobnego przytrafić!
Wpadasz do kuźni, żeby konia podkuć... i spotykasz kuzyna.
Piękna panna już stała na podwórzu i rozmawiała z kowalem, który operował jej
konia, trzymanego przez stangreta.
- Tak, ciociu - powiedziała zza drzwi obojętnie.
- Naturalnie! Dopiero teraz widzę, jak bardzo jest do ciebie podobny - mówiła dama. -
Te same czarne włosy. Lizetko, moje dziecko, czy wiesz, co dostrzegam w tej chwili? Że ten
młody człowiek ma najwyżej lat piętnaście!
- Bez wątpienia, ciociu - powiedziała panna, nie racząc nawet zajrzeć przez drzwi.
Do żywego dotknięty tą jawną obojętnością, Hubert skłonił się damie z godnością i
powiedział:
- Chociaż w istocie mam zaledwie lat szesnaście...
- Któż powiedział”zaledwie” - jęknęła dama. - To dosyć! To zupełnie dosyć, jak na
ten wiek.
-...jednakże pragnąłbym wiedzieć, jakim sposobem mam zaszczyt być kuzynem?
- Lizetko, czy słyszysz, co mówi ten młody chłopiec? Pyta, jakim sposobem ma
zaszczyt? Otóż widzisz, twoja stryjeczna babka była cousine germaine (franc. - stryjeczna
siostra) jej wujecznego ciota, to jest ciotecznego wuja. I tym sposobem ona wypada ci ciotką.
Lizetko czy słyszysz, co mówię temu młodemu chłopcu? Że wypadasz mu ciotką.
- Owszem, ciociu, masz zupełną rację - powiedziała panna - ale możemy już jechać,
bo podkowa umocowana.
Dama westchnęła tak rozpaczliwie, jak gdyby przyszła chwila wkroczenia na szafot.
- Czy myślisz, że będę teraz w stanie wsiąść na konia? - zapytała żałosnym głosem. - I
jakim sposobem, chciałabym wiedzieć? Nie ma tu przecież żadnych schodów ani murka.
- Niech jaśnie pani stanie na moim ręku - powiedział nachylając się koniuszy.
- Na twoim ręku? - krzyknęła dama. - Oszalałeś, mój przyjacielu! Chcesz zginąć i
mnie o śmierć przyprawić! Niech przyniosą tu jakiś stołek albo beczkę. Lizetko, dziecko
moje, odpowiesz za to wszystko na sądzie ostatecznym. C.est plus que certain (franc. - to
więcej niż pewne).
- Z przyjemnością, ciociu - powiedziała panna poważnie.
Tymczasem przyniesiono stołek, zatoczono beczkę i dama wsparta z dwóch stron na
ramionach koniuszego i kowala, wkraczała majestatycznie coraz wyżej niby na stopnie
koronacyjnego ołtarza.
- Ach - westchnęła wkładając nogę w strzemię - dlaczego się to zwierzę rusza?
Lizetko, czy nie mogłabyś nakłonić je do spokoju? Dwadzieścia lat nie siedziałam w siodle, a
za moich czasów konie były o wiele pokorniejsze. To straszne, jak świat się zmienił pod
wpływem demokracji!
Rzewnie popatrzyła dokoła z wysokości konia i dostrzegłszy Huberta, wezwała go na
świadka.
- Proszę cię, mój chłopcze, ażebyś wyznał szczerze wszystko, coś tu widział, gdy cię
zawezwą na sądzie ostatecznym przed oblicze Boga w chwili, gdy nasza sprawa będzie na
wokandzie. Na wokandzie, to się tak mówi, prawda?
Tymczasem piękna panna z wolna zbliżała się do Huberta, zapinając rękawiczkę. Gdy
już była tuż przy nim, podała mu rękę, nachyliła się i pocałowała go w policzek.
- Do widzenia, kuzynku Hubercie - powiedziała z niezachwianym spokojem, który
wydawał się najistotniejszą cechą jej poczynań.
Hubert oprzytomniał w sam czas, by podać jej rękę, gdy wsiadała na konia.
Oparła na niej koniec buta i jak sprężyna skoczyła na siodło.
- Hubercie! - krzyknęła dama, której koń obracał się w kółko, zupełnie
zdezorientowany - nie zapomnij nas odwiedzić. My jesteśmy zawsze.
Ale Hubert już nie posłyszał więcej, tylko dostrzegł rozpaczliwie trzepocącą w słońcu
chusteczkę.
Teraz dopiero poczuł, że go ktoś dotyka. Stefek stał przy nim, z miną wypogodzoną.
Hubert przypomniał sobie, że w czasie pobytu dam w kuźni chłopiec kręcił się jak piskorz na
piasku.
- Da mi panicz, co ja sobie umyślił? - szepnął natrętnie.
- No gadaj, co to takiego, to zobaczymy - zniecierpliwił się Hubert.
Chłopiec przymknął oczy.
- Taka książka - powiedział - żeby w niej wszystko było względem maszyn. I o takich,
co jeżdżą i co wyrabiają. Fajnie wszystko. I żeby ją można było dokumentnie wyrozumieć, co
i jak. I żeby była gruba.
Hubert włożył ręce w kieszenie i przyjrzał się Stefkowi uważnie.
- Tak ja by chciał wiedzieć, tak by chciał, że no! - jęknął chłopiec żarliwie.
- Słuchaj - powiedział Hubert poważnie. - To, czego żądasz, jest dużo, więc muszę
wiedzieć, czy kamień, o którym mówisz, to jest ten sam, którego ja szukam.
Jeśli tak, to dam ci taką książkę.
Stefek uspokoił się od razu.
- Po wierzchu jest śliski i fajnie błyszczący. A od spodu to ma coś takiego wyrznięte,
tylko że ja nie mógł wyrozumieć co.
- To ten - potwierdził Hubert.
- Daj mi go.
Stefan nagle się przeraził.
- Kiedy ja go nie mam! - wykrzyknął. - Ja go oddał. Ja tylko obiecał paniczowi, że
powiem, gdzie on jest!
- No to gadaj prędzej.
- A książka moja?
- Twoja.
Stefek westchnął głęboko.
- Ja go dał panience do zamku.
- Tej, co tu była przed chwilą?
- Tej.
Hubert aż syknął ze złości.
- Czemużeś nie powiedział wcześniej?! - krzyknął.
Stefek wyłamywał palce.
Raz to tu chodziła po kuźni i tu, i tam, a jak zobaczyła, że ja go zapomniał schować i
leżał on na oknie, dawaj, ogląda go z wierzchu i od spodu, aż wreszcie mówi:”Sprzedaj mi
go”. Ja nie.
„Dam ci pięć złotych”. Ja nie i nie. Jaśnie panienka mi obiecuje to i owo, ja zawdy nie.
Aż na końcu, jak mi dała zegarek, to ja i nie strzymał.
Hubert mało słyszał z tej przemowy.
- Słuchaj, Stefek - powiedział. - Jak będzie niedziela, to przychodź po mszy do
Białego Domu. Wiesz?
- Wiem.
- Dam ci książkę, a może i co więcej, jakeś taki ciekaw do mechaniki.
- Ja, paniczu, toby wszystko potrafił - wykrzyknął chłopiec - żeby ja tylko wiedział
jak!
- No dobrze, przychodź! Do widzenia! - i Hubert popędził na drogę, gdzie go
oczekiwała Gabi.
XI
Teraz już była pewność, że przycisk zostanie wydobyty choćby spod ziemi, bo tak
sobie poprzysięgła pani Romeyowa, wysłuchawszy relacji Huberta.
Wszystko, co kiedykolwiek zamierzyła ta drobna, ruchliwa dama, musiało się spełnić
za wszelką cenę.
Potrafiła o to walczyć i zabiegać aż do ostatka, potrafiła całe swe otoczenie natchnąć,
a w razie konieczności i zmusić do czynu. Szczególną wykazywała energię i pomysłowość,
gdy działać należało na korzyść innych. Gdy rzecz się tyczyła jej własnej osoby, mniej
świętego zapału wkładała w swoje czyny.
Gdy Hubert zakończył swoją opowieść, pani Romeyowa wstała z krzesła.
- Hubercie - powiedziała - idź zaraz do pana Korniakta i obiecaj mu w moim imieniu,
że przycisk wydostaniemy choćby z piekła. Chyba że przestał istnieć, ale i w takim razie
przyniesiemy mu kawałki. To jest bardzo ciekawa historia, synku.
W tym kamieniu jakiś duch jest zaklęty, to chyba fetysz ściągający na siebie
pożądania wszystkich, którzy go zobaczą.
To nie jest naturalna rzecz, aby pospolity przedmiot, nikomu w gruncie rzeczy
niepotrzebny, przez tyle przechodził rąk w tak krótkim czasie. Powiedz Gabi, żeby się ładnie
ubrała, i przychodźcie zaraz. Ja każę zaprzęgać.
Hubert powrócił sam, bo Gabi naprawdę nie miała w czym jechać do zamku.
Było trochę chmurno i pachniało deszczem. Matka oznajmiła, że dzień jest
wymarzony na przejażdżkę powozem. Wprawdzie przejażdżka miała trwać cztery godziny
tam i z powrotem, lecz tym lepiej.
Niemiło jest tyle czasu smażyć się na słońcu, a i konie mniej się zmęczą.
Samochodem nie można było w tamtą stronę jechać, gdyż droga zbyt wiele sprawiała
niespodzianek.
- Ta piękna panna, którą spotkałeś w kuźni, Hubercie, ma brata, który stale mieszka
we Francji, sama zaś wychowała się w klasztorze. Ale parę lat temu, zaraz po śmierci swego
ojca, przyjechała w te strony, osiadła w zamku i walczy o ten zamek z bratem.
Opowiadano pani Romeyowej niedawno, już nie pamięta kto, że brat chce ją spłacić,
ale i co nieco oszukać, ale ona nie należy do tych, które dają się skrzywdzić, rzewnie patrząc
w niebo i cicho wzdychając!
Absolutnie nie godzi się na takie działy i kategorycznie żąda zamku.
Hubert powiedział z niechęcią, że ma jej to za złe. Zamek powinien należeć do
starszego brata.
Pani Romeyowa popatrzyła na syna tym spojrzeniem, jakim obejmowała go zawsze,
ilekroć nie miał racji. Było w nim trochę drwiny i wiele pobłażliwej miłości.
- Cieszy mnie, mój chłopcze, że masz taki bystry sąd o rzeczy, nad którą nie miałeś
jeszcze czasu się zastanowić - powiedziała. - Brat jej stale siedzi za granicą i wcale nie ma
zamiaru imigrować. Zamek i ziemia były na łasce niepewnych oficjalistów, opuszczone i
zaniedbane. Ona, ta młoda dziewczyna, jak tylko wolno jej było, przyjechała, kontroluje
gospodarstwo, podnosi wydajność ziemi i jej kulturę, kocha tę ziemię i pracę na niej i
rzeczywiście pracuje. Ale pewnie masz rację, zamek powinien należeć do starszego...
- Ach, mamo, jakże lubisz mnie dręczyć - jęknął Hubert.
Spojrzeli na siebie i roześmieli się.
Potem matka mówiła o tym, że tradycja piękną i cenną jest rzeczą, jeśli się nie kładzie
w poprzek prawom życia. Człowiek łaknie piękna jak wody w dzień gorący, tradycja ubiera
życie w czar i dostojność. Ludzie jej władzy podlegli czują się podniesieni do godności
kapłanów odprawiających nabożeństwo.
Niechajże jednak nie wkracza tam, gdzie kłaść się może jak kamień na tej drodze,
która wiedzie ku zwycięstwu sprawiedliwości.
- Będzie deszcz, proszę pani - powiedział z kozła stangret.
- To podnieś budę.
Zlazł z kozła, podniósł skórzaną budę i nałożył nieprzemakalny płaszcz.
I prawie natychmiast deszcz lunął.
- Oryginalna pora jak na pierwszą wizytę - mruknął Hubert.
Ale matka zapewniła go, że deszcz jest zupełnie lokalny i że za kilka minut wyjadą
spod chmury.
- O, widzisz, tamta wieś i wzgórze już prawie w słońcu.
Pani Romeyowa była zawsze przekonana, że deszcz zaraz się skończy, zbiory będą
doskonałe, a każda nowa służąca jest ideałem pracowitości i porządku.
Tym razem jednak nie omyliła się. Nad zamkiem świeciła pogoda promienna. Deszcz
musiał tu być bardzo nieduży, bo kopyta koni dobywały spod cienkiej warstwy wilgoci suchy
piasek.
Woda błyszczała na dachu i gzymsach, bluszcz opinający popękane mury nadawał
zamkowi pozór życia. Ale drzwi pozabijane deskami, okna nagie i puste zdradzały martwotę
wnętrza, pustkę rozległych sal.
- Tu chyba nikt nie mieszka - powiedział Hubert niespokojnie.
Rzeczywiście w zamku nikt nie mieszkał - życie odeszło z niego jeszcze przed latami i
nikt się widać nie kwapił podnieść go na nowo do godności siedziby ludzkiej.
Dniestr u stóp góry zamkowej przewijał się srebrną taśmą, jak wąż pokręcony i chybki
o brzeg, wysoki tłukąc falą, z brzegu płaskiego zmywając żwir i piasek.
Dopiero gdy powóz skręcił w podwórze zamkowe, Hubert uspokoił się trochę. Tam w
głębi, pośród starych drzew, w tym domku małym na pewno ktoś mieszkał. Nie darmo pod
oknami splątane gęstwy nikocjan wysokich, floksów wielobarwnych, łubinów, rezedy,
lewkonii zapachem słodkim i gorzkim, zapachem żywego lata przesycały powietrze.
W tej małej ukwieconej oficynie właśnie mieszkała piękna panna.
Wyszła natychmiast na spotkanie gości i powitała ich serdecznie, acz z niezmąconym
spokojem. Prawie zaraz potem wkroczyła do niewielkiego saloniku znajoma już Hubertowi
tęga dama i natychmiast zaczęła mówić, ściskając ręce pani Romeyowej:
- Z całego serca wybaczam ci, Lizetko, moje dziecko, ten konny spacer, po którym,
niech mi droga pani wierzy, czułam, że ani jedna rzecz we mnie nie jest na swoim miejscu,
wybaczam ci wobec tego, że to spotkanie stało się powodem najmilszej wizyty państwa!
Garderobiana musiała mnie potem masować przez pół dnia, gdyż, niech mi droga pani
wierzy, czułam najwyraźniej wątrobę w krtani, a woreczek żółciowy między płucami.
- Ciociu, ciociu!...
- Moje dziecko, między płucami! Zresztą któż wgląda tak ściśle, gdzie są płuca, a
gdzie co innego? Za moich czasów to było zupełnie nieprzyzwoicie wiedzieć, gdzie co jest!
Czy masz nadzieję, Lizetko, że podadzą nam podwieczorek?
- Poniekąd pewność, ciociu - powiedziała pogodnie młoda panna, po czym widząc, iż
Hubert ciekawie wygląda przez okno, zaproponowała mu zwiedzenie zamku.
Wyszli więc, pozostawiając panie na ożywionej pogawędce.
Lizeta otworzyła drzwi opustoszałego budynku wielkim zardzewiałym kluczem, który
wzięła ze sobą.
Pełen ciekawości szedł Hubert ze swą kuzynką z sali do sali, mijał długie, ciemne
korytarze, zatrzymywał się na krużgankach i pod sklepieniami, podziwiał marmurowe
kominki i rzeźbione odrzwia.
Powiedział z zachwytem...
- Kiedyś, gdy to wszystko odrestaurujesz i odnowisz, będziesz miała prześliczny dom.
Potrząsnęła przecząco głową.
- Nie będę tu nigdy mieszkać - powiedziała.
Hubert zapytał nieśmiało:
- Czy myślisz, że zamek dostanie się twemu bratu?
- Spodziewam się, że nie! - zaprotestowała żywo.
- Więc... dlaczego nie będziesz tu mieszkać?
Lizeta wahała się chwilę, popatrzała na Huberta uważnie.
- Nie wiem, czy mnie zrozumiesz.
- Ha! Skoro nie wiesz... - rzekł z urazą chłopiec.
- Zresztą mniejsza o to. Nie będę tu mieszkała, nie chcę mieć do osobistego użytku
pięćdziesięciu ośmiu sal i pokojów wobec tego, że mnie... że... - urwała, zdając się szukać
odpowiednich słów, i nagle podeszła do okna.
U stóp muru w dole płynęła rzeka, po drugiej jej stronie kilkadziesiąt chat widniało na
brzegu. Wiły się dymki sine ponad strzechami. Lizeta powiedziała:
- Tam mieszkają ludzie. Po sześcioro, dziesięcioro w jednej izbie, na zimę niektórzy
wprowadzają cielęta i prosięta do chat, bo chlewy zimne.
Hubert oniemiał ze zdziwienia.
Znał dobrze prawdę o tych chatach, ale jeszcze prawie nie rozumiał tego, co chciała
mu powiedzieć Lizeta.
- No więc... no więc cóż? Więc uważasz, że co? Musielibyśmy zacząć dyskutować,
czy w ogóle ma rację bytu taki pogląd i czy prowadzi do czegoś i...
- Ani myślę dyskutować o niczym - przerwała twardo Lizeta, której twarz nabrała
ostrego wyrazu. - Nie znam się na kwestiach socjalnych. Nie mam pojęcia, jak być powinno
na świecie i jaka jest rada na krzywdę ludzką. Po prostu, zrozum, nie mam najmniejszej
ochoty mieszkać w zamku. Nie sprawiłoby mi to żadnej przyjemności. Przeciwnie.
Hubert chciał spytać dlaczego, ale do sali wszedł służący i poprosił ich na
podwieczorek.
Na podwórzu przypomniał sobie o przycisku.
- Nie mam już tego kamienia - powiedziała piękna panna. - Musiałam go podarować.
Hubert spojrzał pytająco.
- Rok temu mniej więcej wychodziła za mąż moja służąca, którą bardzo lubiłam -
wyjaśniła. - Chciałam jej coś dać na pamiątkę i pozwoliłam wybierać w moim pokoju. Nie
mogłam przewidzieć, że wybierze właśnie ten przycisk.
A gdy Hubert zapytał, gdzie mieszka ta osoba, odpowiedziała niechętnie, że od dawna
nie ma od niej wieści. Mieszkała z mężem w miasteczku i przestała przychodzić do zamku,
gorzej, odrzuciła przyjaźń Lizety z jakichś nie znanych bliżej względów.
Na progu oficynki Lizeta, już znowu niewzruszenie spokojna, rzekła z pobłażliwą
ironią:
- Założę się, że nie zrozumiałeś.
- Może być - szorstko, wbrew swemu zwyczajowi, odparł Hubert.
XII
A jednak tym razem zdawało się, że już wszystko stracone.
Hubert nasunął kapelusz na głowę i zgarnął lejce.
- Ehe, paniczu, będzie już ze trzy miesiące, jak Joanna Zegadło z mężem wyjechała do
tej Pery. Śladu, popiołu po nich nie zostało.
Domek, przed którym Gabi i Hubert otrzymali ten cios, stał w środku miasteczka, przy
rynku.
Mały sklepik z konfekcją damską i męską ozdabiał jego fronton pięknym szyldem, na
którym można było podziwiać ekspresjonistyczne pończochy i rękawiczki o czterech palcach
tudzież łudząco krągłe motki bawełny.
Poziom brukowanego krąglakami rynku opadał z lekka ku rzece, a spod krzywych
domków, sponad bud drewnianych, bezecnie brudnych, zza wieży ubogiego kościółka, spoza
zębatych linii starego ratusza, zielona i wyniosła ściana dniestrowego brzegu kładła się tłem
kolorowym na pocieszenie dla oczu.
Na drewnianych schodkach sklepiku siedziała pani kupcowa w peruce na starej głowie
i, słuchając objaśnień wałścicielki domu, kiwała głową potakująco.
Dwoje kruczowłosych Żydziąt, niewiarygodnie brudnych, wahało się między ochotą
wlezienia pod kocz i konia a strachem przed niepokojącym zwierzęciem.
Kupcowa poprawiła perukę i zabrała głos:
- Tak, tak, mieszkali tu Joanna Zegadło z mężem, z tyłu po prawej stronie. Ona to
nawet była rzetelna kobieta, co tylko wzięła na kredyt, to zaraz zapłaciła. Ale un! Aj_waj! Un
był łobuz.
Właścicielka domku przerwała.
To ona powinna była mówić, bo ją pytali, nie kogo innego.
- Niech się kupcowa nie miesza. On, proszę panicza, to naprawdę był nic dobrego.
Jemu się zdawało, że bogacz, że to panienka z zamku dała jego żonie piękny posag i
wyprawę. I jaką wyprawę! Samych koszul to było szesnaście, tuzin”pojedynczych”, a cztery
to prosto same koronki. To on ten posag i tę wyprawę w pół roku przepił i przehulał.
- Un, na moje sumienie, ubranie sobie musiał sprowadzić aż ze sam Stanisławów. Un
tutaj nie mógł sobie jego kupicz w miasteczku, aj_waj, taki wielki pan!
- A jak zobaczył, że szlus, nie ma więcej, zawołał Goldbergową, że to jej był
pieniądze winien, i wszystkie rzeczy jej sprzedał za psie pieniądze, a sam z żoną na
emigrantów.
Hubert ścisnął nagle rękę Gabi.
- Wszystkie rzeczy? - zapytał.
- Do ostatniego kawałka.
Jeszcze że Joanna Zegadło i koszule swoje pooddawała, że to było mało, za te
procenta. Coś takiego! Tak płakała względem tego męża, że żal było patrzeć!
Radzili jej nawet ludzie, żeby go zostawiła, ale ona nie i nie.
I poszła za nim. Niby, że przy niej to przynajmniej nikogo nie zarwie.
Hubert poprosił o adres handlarki i nie słuchając dłużej opowiadania rozgorzałych
wspomnieniami kobiet, pojechali w labirynt wąskich uliczek.
Zostały na progu gadając jedna przez drugą, aż echo biegło po rynku.
- Nie wiem, Gabi - powiedział z wahaniem Hubert, gdy owionął ich zapach straszliwie
nędznych domostw i podwórek, a o uszy obiły się zachrypłe, gniewne głosy - nie wiem
doprawdy, czy powinienem brać cię tutaj ze sobą. To jakaś straszna uliczka, a ta lichwiarka to
może jakiś czarny charakter.
Gabi wzruszyła ramionami. Czy może Hubert myśli, że wychowała się nie
przekraczając progu salonu, z niebieską kokardą we włosach? Przecież zna już życie i wie, że
nieraz sama musiała dawać sobie rady w trudnych chwilach i stykać się ze wszystkim. Z
dobrem i złem, z pięknem i brzydotą.
- Nie bój się - powiedziała drwiąco. - Ta lichwiarka, jeśli to nawet”czarny charakter”
(mój Boże, jak to widać, że znasz życie tylko z książek!), jeśli nawet, to i tak nas nie zje na
surowo.
Hubert się zawstydził i popędził konia.
Bokiem, miejscami tylko brukowanej uliczki płynął strumyk śmierdzącej wody, pełnej
papierów, strzępów, skorup z jaj, łupin. Zapach cebuli i brudu wiał z każdych drzwi, za
którymi widniały kulawe łóżka bez sienników, pierzem ziejące poduszki, garnki
wyszczerbione, wiszące na sznurkach łachmany zbyt wyszargane, by do czegokolwiek
jeszcze służyć mogły.
Wśród tej ostatniej nędzy ścian i sprzętów połyskiwały niechętne oczy w twarzach
czarnych i wychudłych, a ręce żółte i drapieżne otwierały z trzaskiem drzwi i okna, by
wyjrzeć na to nie widywane w tym przeklętym miejscu zjawisko - wypasionego konia i
dobrze ubranych ludzi.
Uczucie głębokiego wstydu i żalu dławiło serca Huberta i Gabi.
Gdy dopytali się w końcu o mieszkanie Goldbergowej, prawie nie mieli odwagi doń
wkroczyć.
Nie z trwogi o siebie, lecz wstyd ich ogarnął na myśl, że trzeba będzie stanąć przed
oczami ludzi tak bardzo pokrzywdzonych i przypomnieć im, że bywa na świecie los lepszy od
ich nieznośnego losu.
Bezradna rozpacz ogarnęła ich dusze, a serca zapłonęły żądzą, by coś się przecież na
tym świecie odmieniło i wszystkim dane było prawo do szczęścia i wesołości.
Nie mówili nic do siebie, nie patrzeli sobie w oczy.
Ze sklepiku, który wyglądał jak skrzynka na śmiecie, wyszła Żydówka stara i
pomarszczona jak zmarznięte jabłko. Na głowie miała perukę przykrytą kawałkiem czarnej
koronki i bukiecikiem sztucznych kwiatów - wszystko to razem było szare i tak brudne, że
Hubert i Gabi utkwili oczy w ziemi. Na zapytanie, czy jest w posiadniu rzeczy Joanny
Zegadło, Żydówka zakrzyczała:
- Rzeczy, jakie rzeczy? Żeby una miał taki majątek, ile straciła na tego Zygadłego! Un
był łajdak, un był oszust... Un nabrał dolarów i złotych, a co un oddał? Te troche graty! Jego
żona, una oddawała ostatnią sukienkę, tak się wstydziła za męża. Una płakała i płakała. Aj, aj,
taka delikatna panna, taka nauczona, una u panienki i książki czytała, i koronki robiła. Po co
jej było za tego Jana Zegadłego iść? Po co? Ja sze pytam?
Zaledwie Hubert dorwał się do słowa, wytłumaczył, o co chodzi.
Ani o żadne rzeczy, o żadne pretensje, tylko o ten kamień, bo to jest pamiątka. Hubert
ma zamiar za niego zapłacić.
Już się wokoło wózka zbierały Żydzięta czarne, urwipołcie w cuchnących kaszkietach
i krótkowłose Żydóweczki w nędznie modnych sukienczynach.
Goldbergowa uspokoiła się natychmiast. Ogarnęła wzrokiem tłumek i nagle wrzasnęła
coś po żydowsku tak donośnie i groźnie, że gromada pierzchła jak stado wróbli, w które
rzucono kamień.
Żydówka poprosiła Huberta i Gabrielę do sklepiku. Tutaj pomiędzy wiązanką
zawieszonych na sznurowadłach bucików, cuchnących juchtem, a beczką kapusty, zalała się
łzami.
Chytra jej twarz stała się nagle bolesna, a wypłakane, zamierające oczy objawiły
dzieciom w tym momencie straszliwy okres długiego życia, w którym wszystko było walką,
nędzą, podstępem i zawodem.
- Un jest chory, un jest chory, mój szac, mój brylant, mój wnuk...
To jedno wychodziło przez bezzębne, bezbarwne usta.
W końcu to się dało z tych łez wyrozumieć, że jej wnuk, jej Dawid, jest chory i że to
on jest właścicielem kamienia.
Jeśli zechce go sprzedać paniczowi - to dobrze, ale ona mu go nie odbierze, za żadne
pieniądze nie odbierze.
- To... to... czy mogę go zobaczyć i spytać? - zdołał wypowiedzieć Hubert, choć już od
chwili, kiedy wjechali w tę nieszczęsną dzielnicę miasteczka, czuł, że każde wypowiedziane
słowo sprawia mu trudność.
Wiodła ich przez kręty i ciemny jak noc korytarz, powierzywszy ich wózek i konia
jednemu z licznych oberwańców, nad którymi widocznie sprawowała absolutną władzę.
Aż otworzyła drzwi do dużej izby, w której powietrze miało zapach gnijącej w kałuży
wody, a światło dostawało się rykoszetem, odbijając się od białej ściany sąsiedniego budynku.
Na żelaznym łóżku, podpartym drewnianą skrzynką, wśród szarych jak dzień jesienny
poduszek, leżał chłopiec, a raczej cień chłopca, tym przeraźliwiej nikły, że oczy wielkie i
brunatne głuszyły resztę twarzy swoją wielkością i mocą.
Mówiła do niego po żydowsku długo, raz wraz dotykając rąk jego, głowy, poduszek,
kołdry.
- Tak, tak, dobrze - powiedział chłopiec głośno - dobrze, babko, ja temu paniczowi
sprzedam kamień.
A w niej nagle ożyła chciwość. Zapomniała w tej chwili o chorobie wnuka, nędznej
walce całego życia, nieszczęściach, które się waliły na jej barki, i o tym już tylko myślała, by
nie wypuścić za tanio z rąk przedmiotu, który nagle, wbrew przewidywaniom, okazywał się
cennym.
- Ty, Dawid, pamiętaj, co un jest marmur - powiedziała z niepokojem - jak ty jego
chcesz sprzedać, to ty pamiętaj...
Przerwał jej stanowczo:
- Ja pamiętam. Ty, babko, idź do sklepu. Tam może kto przyszedł...
Wyszła niechętnie pod rozkazującym spojrzeniem wnuka, od drzwi mówiąc mu coś
po żydowsku. Zwróciła się jeszcze do Huberta i powiedziała jękliwi:
- Panicz nie skrzywdzi bidny Żydek.
- Sza, babko, sza... - zawołał chłopiec na łóżku.
Wyszła.
Wtenczas chłopiec dźwignął się na łokciach i przywołał Huberta do siebie.
- Ja paniczowi co powiem - wyszeptał - ja jego nie mam, ja jego podarował.
Na Hubercie i Gabi wiadomość ta nie zrobiła żadnego wrażenia.
Tak niezmierzony ogrom niedoli ludzkiej objawił im się w dniu tym, że własne
sprawy zbladły i straciły znaczenie.
- Żeby ona wiedziała, moja babka - powiedział chłopiec - ona by krzyczała, ona by
klęła.
Ja bym umarł.
Hubert nagle przełknął gorycz, która mu ściskała gardło.
Umocnił głos:
- Gdybyś ty chciał - powiedział łagodnie - to ja bym się postarał o to, żeby cię moja
mama zabrała do Białego Domu.
Miałbyś tam pokój jasny i słońce i jadłbyś masło, śmietankę, owoce i ja bym ci książki
przynosił.
Chłopiec odrzucił głowę na poduszki i kiwał nią w prawo i lewo.
- Ajaj, ajaj - powiedział, a białe jak śnieg zęby błysnęły w uśmiechu spalonych
gorączką ust.
- Ajaj, jaki panicz dobry. Ja nigdy nie zapomnę.
Podniósł wychudłą rękę i wskazał nią stolik przy łóżku.
- Widzi panicz, tu są sardynki i tu jest masło, i jest owoc.
Hubert dopiero teraz spostrzegł te rzeczy.
- Ja wszystko mam - mówił chłopiec - moja babka, ona ma pieniądz, duży pieniądz -
zwierzył się Hubertowi tajemniczo. - Ale już za późno... - dokończył spokojnie.
- Tydzień temu sprowadziła babka doktora aż ze Stanisławowa. On powiedział, ten
doktor, że już za późno. Babka do niego mówi:”Panie doktór, może co potrzeba, może jeszcze
jakie lekarstwo drogie, a może jego powieźć za granicę, tam, gdzie gorąco? U mnie pieniędzy
się znajdzie, ja poszukam u dobrych ludzi”. Ale on wie, że babka nie potrzebuje szukać, bo
ma. Nazbierała.
Doktor strasznie się gniewał.
Jak on krzyczał, jak krzyczał!
Że żałują kilka złotych na doktora, póki czas, a potem chcą nawet wieźć za granicę.
Ale już za późno. Nie ma po co. Umrze po drodze.
- Ja nigdy nie zapomnę, jaki panicz dobry - powiedział chłopiec.
- Chcesz, żebym tu do ciebie przyjeżdżał? - zapytał Hubert.
- Czy ja chcę? Ja bardzo chcę.
Mnie samemu czasem... - przerwał, ale oczy jego wypowiedziały strach wymowniej,
niż mogłyby to uczynić usta.
Ale pojechać stąd? Nie. Babka jego kocha. Jak ona jego bardzo kocha! A sklepik, a
interesy?
Babka musi zostać i on musi zostać.
Hubert i Gabi uśmiechali się teraz do chłopca, stojąc przy jego łóżku. Przyjadą tu
znowu, i to z matką, ona pomoże i wyratuje na pewno. Ich matka na wszystko zawsze ma
radę i wykaże, że wcale nie jest za późno. Dawid może być o to spokojny.
Już chcieli odejść, gdy chłopiec przypomniał im o przycisku. Niech oni powiedzą
babce, że go kupili, niech powiedzą, że zapłacili cztery złote. On ma pieniądze, pokaże je
babce.
- A gdzie on jest naprawdę? - zapytała Gabi.
Okazało się, że Dawid chodził w zimie do szkoły i miał przyjaciela. Mówiąc o
przyjacielu aż poczerwieniał i ożył. Ten przyjaciel też musiał opuścić szkołę, bo mu ojciec
umarł, więc wyjechał do Stanisławowa. Tam czyści buty na ulicy. On tu kiedyś przyjechał do
Dawida, to Dawid cały czas musiał się śmiać, on taki wesoły. I powiedział tak:”Fajnie by mi
się nadał ten kamień. Jakby na niego stawiali panowie nogę do czyszczenia, to zaraz by mi się
lepiej czyściło”. On tak tylko powiedział, żeby się śmiać. Ale Dawid nie wytrzymał, tylko mu
dał ów kamień. Jemu i tak on był na nic niepotrzebny, choć taki ładny.
Gdy wyszli przed sklepik, oczom ich przedstawił się widok następujący: na
schodkach, krzycząc przeraźliwie, stała Goldbergowa z głową łysą jak kolano i wytrząsała do
rynsztoka perukę swą, która ociekała wodą.
W drzwiach przeciwległych miotała się sucha jak wiór Żydówka i wygrażając
pięściami, co chwila zapadała w czarną otchłań swej izby, by wypaść z niej z nowym
zapasem wymysłów i gestów.
Między nimi kręcił się tłum dzieci, wyrostków, kobiet, chałaciarzy, a wszystko
gestykulowało, skakało, dopadało, chwytało się wzajem za guziki i gadało bez przerwy.
Śmiejąc się wyjeżdżali Hubert i Gabi z miasteczka. Ale Hubert doskonale czuł, że od
tego śmiechu łzy jak grad spływają mu po twarzy. Złościł się na siebie, zacinał wargi,
powstrzymywał w piersiach łkanie, a łez tych przeklętych nie mógł wcisnąć pod powieki.
Ukradkiem spojrzał na Gabi.
Schowała twarz w ręce, mokre i drżące.
Wówczas to prawda Lizety uderzyła Huberta w samo serce.
XIII
Jęknął Hubert i załamał ręce, ujrzawszy to, co ujrzał.
- Wytrzyj buty, błagam cię, wytrzyj buty o słomiankę. Cały ranek czyściłam posadzkę,
a deszcz pada.
- Z całą przyjemnością! Gotów nawet jestem je zdjąć, by zwyczajem mahometańskim
uczcić ten przybytek. Poza tym gwarantuję ci całość i gatunek moich pończoch. Ale, Gabi, na
miłość boską, jak ty wyglądasz?
- i Hubert, wkroczywszy do pokoju po sumiennym wytarciu nóg, stanął przed stołem i
na znak oburzenia oparł pięść na biodrach.
Już jednak rozumiał przyczynę, dla której ręce Gabi, a nawet jej twarz, świeciły
krwawą czerwienią. Bo dojrzał stół nakryty ceratą, na nim kosz pełen wisien całych, półmisek
pełen wisien wydrylowanych i talerz pełen pestek i ogonków.
- Już widzę, że tu dziś rzeź niewiniątek - powiedział, smutnie kiwając głową.
Gabi oznajmiła mu, że korzysta z przerwy w poszukiwaniu i odrabia zaległości
gospodarskie.
Wiktoryna usmażyła wprawdzie trochę wisien, ale na pewno albo sfermentują, albo
scukrzeją.
Wiktoryna zawsze właśnie w tym celu je smaży.
- Gdzież ja tu umieszczę moje łokcie - zatroszczył się Hubert - ani jednego suchego
miejsca na stole!
Ale Gabi powiedziała, że wcale się o jego łokcie nie martwi, niech je umieszcza, gdzie
mu się podoba.
- Pamiętaj jednak, że moje wiśnie strasznie pryskają - i na dowód prysnęła sobie w
nos, zresztą niechcący.
- Bardzo ładny jest ten czerwony rzucik na twojej twarzy - pochwalił Hubert. -
Doskonale byś się nadała na niedzielną perkalową sukienkę. Dodać tylko pasek i kołnierzyk i
możesz iść na sumę.
Martwiła ich oboje przerwa w poszukiwaniach kamienia, wynikła na skutek nagłego
wyjazdu pani Romeyowej do Lwowa. Pocieszało ich jedynie to, że padał deszcz, który by i
tak powstrzymał akcję.
- Wiesz, co ci powiem - tajemniczo szeptał Hubert, wyjadając z półmiska
wydrylowane wiśnie, za co dostał po łapie - powiem ci, że Marylka jest jakaś zagadkowa, w
zanadto dobrym humorze, niepokoi mnie to.
Musiała obmyślić jakąś grubą nikczemność.
To było zresztą zupełnie jasne, że od dnia wizyty w zamku, kiedy to pani Romeyowa
nie zabrała jej ze sobą, mimo wyraźnych przymówek, Marylka hodowała w sercu cichą
nienawiść.
- Ty zawsze coś podejrzewasz - oburzyła się Gabi. - Strasznie jesteś niewierny
Tomasz. Trzeba koniecznie trochę więcej ludziom ufać.
- Ach, Gabi, do łez mnie rozczulasz. Czemuż nie byłem pod twoim wpływem od
kolebki, z jakim zaufaniem ssałbym mleko z butelki!
- Co za głupi z ciebie chłopiec - obraziła się Gabi.
Do pokoju weszła Marylka w stanie kwitnącym. Aż światło się rozeszło od jej
niebieskiej sukienki z falbanami i kokardy w błyszczących włosach.
- Dlaczego nie wezwałaś mnie do pomocy - czule złajała Gabrielę - nałożę fartuszek i
przyjdę - i wybiegła, nie słuchając Gabi, która ją zapewniała, że od wisien ręce czernieją.
Wróciła w prześlicznym fartuszku i czepeczku, który zdradzał, iż jego właścicielka
przed chwilą spędziła bardzo miłą chwilę sam na sam z lustrem.
Hubert zapytał Gabi, czy może pójść odwiedzić jej ojca.
- Nie wiem, gdzie jest tatuś - powiedziała Gabi. - Wyszedł rano i jeszcze nie wrócił.
- Och, ale ja wiem - skromnie oznajmiła Marylka. - Wychodząc powiedział mi, że
idzie aż na rumuńską stronę i wróci dopiero wieczorem albo może jutro.
Prosił, żeby nie czekać na niego, polecił mi poskładać na biurku i kazał mi ciebie
ucałować, Gabi.
Hubert zobaczył, że głowa Gabi opuściła się nad półmiskiem w ten sposób, by włosy
zakryły jej twarz, śledził oczami jej palce i widział, że gubiły nad półmiskiem pestki, a wiśnie
wyrzucały do koszyka.
Wstał od stołu, przeszedł się po pokoju, aż zatrzymał się przed komodą. Dokładnie ją
obejrzał, po czym wlazł na nią z miną skupioną i gotową na wszystko. Siadł po turecku.
- Najlepszy właściwie sposób przekonywania ludzi, że postępują nikczemnie, to bić -
powiedział tonem przyjaznej pogawędki. - Szczególniej go wam polecam, gdy się ma do
czynienia ze złą wolą. W innych wypadkach można czasem używać perswazji, wpływu,
wzruszenia. Lecz gdy się natknąć na oczywistą, świadomą a wyrafinowaną złą wolę,
powiadam wam, nie ma innej rady.
Po tych słowach w atmosferze pokoju zawisło coś niemiłego.
- Czy ty się czasem, Hubercie, nie urodziłeś na pastora albo księdza? Takie śliczne
kazania niedzielne mówiłbyś do wzruszonych tłumów - ironicznie rzekła Marylka.
- O radości! - wykrzyknął Hubert, powiewając chustką od nosa. - Jakiż snop światła
rzucasz na moją przyszłość, Marylko. Nigdy, przenigdy sam nie wpadłbym na tę myśl!
Naturalnie, jestem stworzony na pastora. Czy zgadzacie się, abym wam zaraz na
poczekaniu dał próbkę mego krasomówstwa i zdolności kaznodziejskich?
- Pod warunkiem, że to nie będzie nudne - zastrzegła się Gabi.
- Pod warunkiem, że jak się zirytujemy, to oblejemy cię sokiem wiśniowym -
zagroziła Marylka.
- Zgadzam się - Hubert poprawił się na komodzie.
- Zacznę od przypowieści, zawsze zaczynać należy od przypowieści. W pewnej
wiosce koło Zgierza mieszkał starzec, który nigdy nie wchodził na czternaste piętro
telefonicznego gmachu w Warszawie. Starzec ten byłby całe swe życie poświęcił
izopurpurynie, gdyby tylko był wiedział, co to jest.
- A co to jest? - zapytała Gabi, gdy tymczasem Marylka uśmiechała się niepewnie.
- Nie wiem - przyznał się Hubert - mogę was jednak zapewnić, że byłaby to rzecz
bardzo interesująca i wzniosła, gdyby tylko była. Ja twierdzę, że jej w ogóle nie ma, ale Łoś
innego jest zdania.
- Hubercie...
- Starcem tym jednak nie będziemy się dłużej zajmować, gdyż wyjechał do Japonii i
tam został porwany przez Beduinów i osadzony w wieży ciśnień, gdzie go straszliwie
przyciskali aż do końca. Od początku jednak było wiadomo, że to wcale nie był ten sam
starzec tylko inny, zupełnie do niego niepodobny.
W tym miejscu Gabi i Marylka zaczęły krzyczeć jak opętane, załamując czerwone
ręce w bezsilnej rozpaczy.
- Nie podoba wam się moja przypowieść? - ze zdziwieniem zapytał Hubert. - Nie? To
nie będę się przy niej upierał. I przejdę do nauki moralnej.
Wszystkich ludzi, moi drodzy parafianie, można podzielić na cztery gatunki: mądrych
i głupich, ci mądrzy zresztą także bywają głupi, oraz na ludzi dobrej i złej woli.
- Czy ty do końca będziesz nam tu gęgolił o tych różnych gatunkach woli?
- Do końca. Najgorszy gatunek to jest mądry człowiek złej woli, nie biorąc pod
uwagę, że z kombinacji, jakie wynikają z krzyżowania tych czterech gatunków, jeszcze
fatalniejsza odmiana to człowiek głupi złej woli, że jednak tego ostatniego...
Drzwi sieni skrzypnęły przeciągle, a na podłodze kuchni zadźwięczały kroki.
- Witaj, mężu konsularny! - krzyknął przez zamknięte drzwi Hubert.
Drzwi się rozwarły i stanął w nich pan Hipolit Zasobek.
Hubert zamilkł, ale trwał z otwartymi ustami. Gabi upuściła wiśnię na fartuch, a
Marylka się zmieszała.
- Zostawiłem kalosze w sionce - oznajmił pan Hipolit - a sam przychodzę, żeby się
zobaczyć z panem Korniaktem.
Gabi wstała i wycierając ręce ścierką, z wielkim wysiłkiem oznajmiła sąsiadowi, że
ojca nie ma w domu.
- To nic. Siądę i zaczekam.
- Proszę. A czy... czy pan nie mógłby powiedzieć, o co chodzi?
- wykrztusiła Gabi. - Tatuś powierzył mi wszystko, całe gospodarstwo i w ogóle...
Tatuś nie może się niczym zajmować, bo nie ma czasu. A ja wiem wszystko, co się tyczy
gospodarstwa, i potrafię panu odpowiedzieć.
- Ale ja nie mam zamiaru z tobą mówić, bo mam już dosyć tego - rzekł pan Hipolit i
odwrócił się do okna.
Hubert tymczasem zeskoczył z komody i usiadł w miejscu odpowiedniejszym do
grozy położenia.
- Czy nie zdaje się panu - zapytał uprzejmie - że jeżeli ktoś wybiera sobie
plenipotenta_zastępcę i jemu powierza swoje sprawy, a sam nie chce się do niczego mieszać,
to należy uszanować jego wolę?
Chwilę panowała cisza, tylko lekki deszczyk dzwonił o blaszane podokienniki.
- Ciekaw jestem, czy moich kaloszy nie zrzucił ten kot, którego widziałem na beczce?
- wyraził obawę pan Hipolit. - Co się zaś tyczy plenipotenta...
Czy rośnie po mojej stronie przy sztachetach morela, czy nie rośnie? - zapytał groźnie.
- Rośnie - przyznała oszołomiona Gabi.
- Czy owoce opadają na twoją stronę, czy nie opadają?
- Opadają...
- A kto je zbiera?
Gabi powiedziała twardo:
- Wczoraj leżało na ścieżce cztery i wszystkie cztery przerzuciłam na pana stronę,
choć wiem, że to nie jest moim obowiązkiem.
- A dzisiaj leżało pięć i gdzie one są? Co?
- Wcale ich dzisiaj nie widziałam - gniewnie odparła Gabi.
- Ale ja je widziałem, a teraz ich nie widzę - zagrzmiał gruby jegomość.
- Bo z tego okna... - spróbował wtrącić swoje Hubert...
- Nie z tego okna, mój panie, ale w ogóle nie ma ich na ścieżce, więc gdzież są,
pytam?
Gabi ścisnęła pięści.
- Dlaczego to ja mam być odpowiedzialna za pana morele? - spytała, panując jeszcze
nad sobą. - Ale dobrze, jeśli w moim ogrodzie ktoś je przez nieuwagę podniósł, to mogę panu
w zamian oddać nie pięć, ale dwadzieścia.
Mam dosyć na szczęście swoich.
Mówiąc to Gabi wcale nie czuła, że dwa strumienie łez spływają po jej policzkach.
Już doprawdy zbyt dużo miała tych sąsiedzkich przykrości.
Pan Hipolit poczuł nagle, że go coś łaskocze w gardle i nosie. Może jednak Wiktoryna
i Marylka nie zawsze mówią czystą prawdę? Może ta mała nie jest taka złośliwa, jak... już
prawie wyciągał do Gabi ręce, gdy nagle Hubert zepsuł wszystko w przekonaniu, że robi
świetne posunięcie taktyczne.
- Jakiego okupu pan żąda, by zostawić Gabi w spokoju? - zapytał ni w pięć, ni w
dziewięć?
Pan Hipolit się żachnął.
- Okupu? Bezczelność, słowo daję. Także coś! Okupu? Tego, żebyście się stąd
wynosili!
Jestem nieznośny i będę nieznośny, to wam zapowiadam. Do ostatniej chwili, póki nie
sprzedacie mi tej rudery i nie wyprowadzicie się stąd. I to ci zapowiadam, że”prędzej
skorpion jak niewinna mucha siądzie na dłoni Cezara, niźli ja broń złożę”...”*
Prędzej skorpion... itd. - niezupełnie dokładna cytata z”Irydiona” Zygmunta
Krasińskiego. Powinna ona brzmieć:”Prędzej skorpion usiądzie jak niewinny motyl na dłoni
Cezara, prędzej piorun Zeusa prosić się go będzie:”Daj, daj tę chmurę rozedrzeć” niżli ja broń
złożę i wydam braci moich”.
Hubert osłupiał, a pan Hipolit, korzystając z uczynionego wrażenia, wyszedł
triumfalnie, kończąc już w kuchni:”i wydam braci moich”.
Ale w progu sionki stanął jak wryty, a gest jego był tak wymowny, że Gabi, Hubert i
Marylka zerwali się z krzeseł i wypadli za nim.
W świetle dnia padającego przez otwarte drzwi sieni stała koło ławki biała koza z
miną zadumaną i smutną i kończyła pożerać piękny, świecący kalosz z czerwoną podszewką.
Już tylko pięta zwieszała się nad jej brodą, tak bardzo zatroskaną, że każdy człowiek
miękkiego serca ulitowałby się tej koziej niedoli. Ale pan Hipolit wrzasnął, a koza
zorientowawszy się błyskawicznie, że jej czyn został niewłaściwie zrozumiany, rączo
skoczyła na podwórze i lekkim krokiem obiegła obórkę dookoła. Za nią w susach popędził
pan Hipolit, jak gdyby mu nagle ubyło sto kilo, za nim wyleciał Hubert, Gabi ze ścierką i
Marylka z pęczkiem wisien w ręku.
Po chwili jednak bezcelowość tej gonitwy wyszła na jaw.
Trudno przecież było żądać od kozy zwrotu tak nieodpowiednio zużytego kalosza.
- Miałem przeczucie, miałem przeczucie, że coś niedobrego spotka moje kalosze, choć
ustawiłem je wysoko, na beczce - jęknął pan Hipolit ocierając czoło chustką. - Chodźmy
przynajmniej zobaczyć, który to kalosz zjadła mi ta głupia koza.
Prawy czy lewy?
- Czy to nie wszystko jedno? - łzawo zapytała Gabi.
- Wcale nie wszystko jedno - odparł pan Hipolit z takim zgnębieniem, że aż łagodnie.
- Czy myślisz, że to mnie pierwszy raz spotyka? Jeden kalosz z prawej nogi zgubiłem w
błocie.
Drugi, także z prawej, psy mi pogryzły. To już trzeci. Jakieś przekleństwo wisi nad
moją prawą nogą!
Z rezygnacją wsadził lewą nogę w pozostały kalosz i ruszył ku furtce, rzucając przez
ramię:
- A będę wam dokuczał więcej niż kiedykolwiek!
- Zapowiadam panu, że się zemścimy! - krzyknął za nim Hubert.
- Hę? - odwrócił się jegomość.
- Zemścimy się - powtórzył grzecznie Hubert. - Jeżeli to jest jedyny sposób walki z
panem, to się zemścimy.
Oznajmiam to panu, ażeby być w zgodzie z prawami, które obowiązują narody w
Europie.
XIV
Cichy, ledwie dosłyszalny szept za oknem:
- Pst, Gabi, czy jesteś sama?
Gabi złożyła na kolanach cerowaną pończochę i wychyliła się przez okno.
Spomiędzy gęsto splątanych gałęzi bzów i spirei błysnęły brunatne oczy Huberta.
- Tu jestem sama, ale w swoim pokoju siedzi Marylka, a drzwi są uchylone -
wyszeptała.
- To świetnie się składa. A czy widzisz ją z krzesła?
- Nie.
- To znakomicie. Teraz uważaj.
Odpowiedz mi możliwie najgłośniej, że jej nie ma.
- Nic nie rozumiem.
- To nic nie szkodzi.
Zaczynamy. Gabi, czy jesteś sama? - zapytał chłopiec głośno, opierając się o ramę
okna.
- Sama jestem - odpowiedziała coraz bardziej przerażona Gabi.
- To doskonale. Przyszedłem ci oznajmić, jaką zemstę obmyśliłem na pana Hipolita
Zasobka.
Gabi aż podskoczyła na krześle i palcem wskazała drzwi, ruchem ostrzegawczym.
Ale Hubert pokazał jej język i dalej mówił coraz głośniej:
- Ponieważ stosunki dyplomatyczne są zerwane, a wojna wypowiedziana uroczyście,
przyszło mi na myśl, że lepiej jest rozpocząć kroki wojenne niż czekać na zaczepkę.
Niewątpliwą przewagę ma zawsze ten, kto napada.
Teraz dopiero zrozumiała Gabi, że Hubert pragnie być podsłuchanym.
I nie pomylił się w rachubach.
Tuż pod drzwiami posłyszeli cichy szelest.
- Ale ja chcę walczyć pogardą i obojętnością - powiedziała Gabi z miną tak wspaniałą,
że Hubert aż kwiknął z uciechy.
- To byłoby dobrze z kim innym, nie z nim - zadecydował.
- Słyszałaś przecież wyraźnie, zapowiedział ci najgorsze szykany. I masz czekać na
nie jak kurczę na przyjazną dłoń Wiktoryny? Nie, przysięgam ci, że nie pozwolę na to!
Gabi wbiła ogromną igłę w piętę swej pończochy i wyciągnęła ją pracowicie, w
milczeniu.
Hubert zaś roztoczył przed nią wszystkie korzyści, wypływające ze stanowiska
zaczepnego. Mówił wiele o sprawiedliwości dziejowej, o Bogu, który sprzyja uciśnionym, o
smutku, który ogarnia chrześcijańską duszę wówczas, gdy zło triumfuje! W końcu postawił
na swoim. Gabi się formalnie zdawało, że dziury w jej pończochach stają się większe od tej
gadaniny, która z rzadka tylko miała jakiś sens określony.
Zgodziła się w rezultacie przyjść o ósmej wieczorem do suszarni owoców, gdzie miał
jej Hubert zademonstrować sposób, w jaki postanowił ukarać pana Hipolita.
Hubert parę razy powtórzył szeptem, który przebijał mury:
- Dziś o ósmej punktualnie zejdziemy się tam i pokażę ci.
Tylko staraj się wymknąć Marylce i naturalnie nic jej nie mów, bo powtórzy panu
Hipolitowi.
Mówiąc to nie patrzył na uchylone drzwi pokoju, natomiast pilnie nadstawiał uszu, z
miną iście szatańską.
Gabi została ze swoją pończochą, a Hubert zniknął między krzewami.
Bokiem widziała Gabi ze swego okna tę część podwórza, po której spacerowały kury.
Nie nazywała tego kurnikiem, bo nazwa ta wydawała jej się zbyt pretensjonalną dla
drewnianej budy i czworokąta otoczonego siatką. Mimo to była z niego bardzo dumna, bo
było to dzieło jej własnych rąk.
Tylko z dorywczą pomocą Franka i Józka zamieniła zbutwiały chlewik na zupełnie
przyzwoity lokal dla ptactwa, zaopatrzyła go w grzędy i korytka. Na stryszku urządziła
gołębnik, a sporą przestrzeń przed obórką otoczyła siatkami dawnego tenisa.
Z głębokim zadowoleniem patrzyła teraz na zapobiegliwe kury o ruchach
zdecydowanych i krótkich, na kurczęta płochliwe i głupiutkie, na koguty, triumfalnie
potrząsające grzebieniem. Indyczki, zatroskane i delikatne, wyraźnie zaznaczały wśród
kurzego pospólstwa swe wysokie pochodzenie, a perliczki rozdzierały powietrze krzykiem,
pełnym rozpaczy i tęsknoty.
Beznadziejnie zaś z siebie zadowolone kaczki z zapałem rzucały się na przedmioty,
które po bliższym poznaniu okazywały się zgoła nieprzydatnymi. Z jękliwym furkotem
podrywały się z dachu gołębie i pewne siebie a chybkie, spacerowały między przyziemnym
ptactwem jak kulturalni przedstawiciele zwycięskiego mocarstwa wśród nieufnego ludu
zwyciężonych.
Indyczęta, jak bezradny chór młodzieniaszków, przebiegały to tu, to tam, wspinając
się wdzięcznie na palce. Zadowolone oczy Gabi spostrzegły nagle, że w kurniku zapanował w
jakiejś chwili nastrój z lekka nerwowy.
Przede wszystkim gołębie, jak na komendę, wyleciały z gołębnika i białym stadem
spadły między nastroszone kury. Gęsi krzyknęły niespokojnie, wyciągając długie szyje, a
indyki zabulgotały, rozwijając co prędzej wachlarze ogonów w sposób wysoce zaczepny.
- Co to się stało? - zaniepokoiła się Gabi wychylając się z okna. - Czyżby jastrząb był
w pobliżu?
W tej samej chwili posłyszała szmer za oknem pokoju Marylki, a potem lekkie i
pośpieszne kroki pod ścianą domu. Szybko schowała się za firankę. Między drzewami
mignęła niebieska sukienka i zniknęła wkrótce w ogrodzie pana Hipolita.
Natomiast w kurniku wszystko, co żyło, objawiało nastrój gorączkowy i trwożny.
Kury zarządziły ostre pogotowie, a kaczki biegały nieprzytomnie, zadzierając żółte dzioby.
Ale już Gabi zrozumiała przyczynę tych alarmów. W okrągłym oknie gołębnika
tkwiła czarnowłosa głowa bezczelnego Huberta, który bez wahania naruszył neutralność
ościennego mocarstwa, by z jego terytorium obserwować wojenne ruchy nieprzyjaciół.
- Bodajeś pękł! - krzyknęła mu groźnie, potrząsając cerowaną pończochą, ale łajdacki
chłopak przesłał jej uprzejme pozdrowienie i znikł z gołębiego okienka, ku niekłamanej
uciesze oburzonego ptactwa.
- Zwyciężyłyśmy! - krzyknęły kaczki.
Spotkały się jednak z tak drwiącymi minami wykwintnych indyczek i z tak jawnym
lekceważeniem gołębi, że jak niepyszne wyniosły się na drugi koniec kurnika.
Widok Huberta przypomniał Gabi wieczorny plan działania i lekki niepokój znowu
zakradł się do jej serca. Czuła, że w całej tej sprawie coś nie tak się działo, jak potrzeba.
Dziura w cerowanej pończosze wydała jej się beznadziejnie wielka, a grzybek kręcił się jak
opętany, nie mogąc we wnętrzu tej pięty odpowiedniego miejsca znaleźć.
- Brzydka sprawa - westchnęła Gabi z niesmakiem i pierwszy raz przyszło jej na myśl,
że może nie wszystkie poczynania Huberta są doskonałe i godne szacunku.
Już w pierwszym rzędzie nie podobało jej się to podstępne skuszenie Marylki do
podsłuchiwania.
„Każdy by słuchał, gdyby wiedział, że rozmowa jego się tyczy” - pomyślała ze
złością, ale nagle poczuła nieomylnie, że ani ona, ani Hubert nie podsłuchiwaliby nigdy i w
żadnych warunkach.
„Ależ to nawet nie było podsłuchiwanie! - zirytowała się znowu. - Po prostu tylko
siedziała dalej, a nie mogła przecież zatkać uszu!”
Ale tu znowu przypomniał jej się cichy szmer pod drzwiami.
Gabi poczuła, że ten cudny, świeży, promienny dzień obrzydł jej nagle i
spochmurniał.
Drażniły ją głupie pokrzyki kaczek, a indykom miała po prostu ochotę nawymyślać.
Czy naprawdę wyobrażają sobie, że są takie ważne i że ktokolwiek się z nimi liczy?
- Jeżeli mam tam iść, to przecież trzeba wcześniej przygotować do kolacji - burknęła
sama do siebie, bardzo niegrzecznie.
Schowała sześć par wycerowanych pończoch i cztery dziurawe do dolnej szuflady
komody i poszła do jadalnego pokoju. Noże wylatywały jej z rąk, krzesła właziły pod nogi, a
talerze starały się robić jak najwięcej hałasu.
Gabi szturchnęła solniczkę, stłoczyła niesforne morele na paterze i poszła do gabinetu
ojca.
Wiedziała, że nawet nie odważy się przedstawić mu całej sprawy i prosić o radę, ale
tak się czasem zdarzało, że radę wyczytywała sama z jego oczu mądrych i słów, które mówiły
o czym innym.
Ojciec miał cyrkiel w ręku i coś kreślił.
Gabi usiadła naprzeciw biurka na krześle i patrzyła na precyzyjne ruchy jego rąk.
„Mój Boże, a ja jeszcze nie zdołałam odnaleźć kamienia” - myślała z żalem.
I teraz nasunęła się jej refleksja, że gdyby nie zaszła przerwa w poszukiwaniach
kamienia, to Hubertowi aniby w głowie nie powstały te zemsty i działania wojenne.
„Co za nieznośny chłopak - myślała z irytacją - ani chwili nie może usiedzieć
spokojnie.
Wierci się w życiu jak mucha w ukropie i wmawia w siebie, że wszędzie jest
niezbędny! Żyć z nim spokojnie nie można. Ale, ach Boże! Jak to będzie! Co za straszna
nadejdzie chwila, gdy wyjedzie! Co ja będę wtedy robiła! Co będę robiła sama!”
Co za głupia rzecz te łzy.
Raptem ni stąd, ni zowąd płyną, a tu ojciec może podnieść oczy i zobaczyć!
Właśnie podniósł oczy i zobaczył. A nawet wziął Gabi na kolana.
- Ja wiem, moja dziecinko, że masz dużo zmartwień i kłopotów - powiedział cichym
głosem.
- Nie mam, żadnych nie mam! - krzyknęła.
Ojciec uśmiechnął się i ścisnął ręce Gabi. Powiedział jej, że teraz już od kilku tygodni
pracuje nad pewnym wynalazkiem. Drobiazg, pozornie nic, a może wielkie zmiany wywołać
w ich życiu. Gdy już ostatnie skończy prace - wszystko się zmieni. Nie powiedział co, ale się
zmieni.
- Pojedziemy pewnie na zimę do Warszawy.
- A czy tatusiowi do tych prac potrzebna jest także ta formuła na kamieniu?
- Potrzebna mi jest - potwierdził ojciec - oszczędzi mi wiele pracy. Czy może
straciliście nadzieję odszukania kamienia?
- Ach, nie, odnajdziemy go z pewnością, jak tylko wróci pani Romeyowa, zaraz
pojedziemy do Stanisławowa!
Potem się jeszcze mówiło o prawach, które rządzą światem.
Jeśli kamień rzucisz w wodę, to z głębin wytryśnie strumień, a kolista fala rozejdzie
się aż do brzegów. Od każdego słowa twego, od każdego czynu i wysiłku fale ogromniejące
rozchodzą się w przestrzeni.
Gabi już teraz wiedziała, co myśleć. Powie Hubertowi, że nic z tego. Żadnej zemsty!
Niech jej nie prawi jakichś wątpliwych zasad o sprawiedliwości i karze.
Żadnych takich!
Ona sama pójdzie jutro do pana Hipolita i powie mu, co i jak.
Że ojciec musi mieć spokój, bo z tego wyniknie wielki wynalazek, że ona prosi go
bardzo, żeby się nawrócił. Przecież jeżeli taki straszny łotr na krzyżu nawrócił się jeszcze, to
dlaczego on, pan Hipolit, który przecież nie jest aż takim łotrem, nie mógłby się nawrócić
także? A w niebie będzie z tego daleko więcej radości niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu
sprawiedliwych.
I właśnie gdy myślała o tych dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, ósma
godzina zapanowała nad tym letnim wieczorem i wydzwoniła swój czas w cichym pokoju,
pełnym zmierzchu.
Gabi porwała się z krzesła i pierwszy raz zapominając o ciszy ojcowej pracowni,
popędziła w ogród.
XV
Nad wodą i trawą stała lekka mgiełka, prześwietlona i drżąca, a Biały Dom wysunął
się na brzeg wysokiego tarasu uroczysty i cichy. Dołem po wodzie biegły głosy zwierząt i
ludzi powracających z pól - wesołe, niecierpliwe, a tajemnicza ściana parku kryła za sobą
utajone, własne życie do snu się kładące.
Gabi wskoczyła do łódki, którą Hubert oddał do jej dyspozycji, i wypłynęła na środek
rzeczki.
Wiedziała, że powinna się śpieszyć i odpowiednio do tego energicznie walczyła z
wartkim prądem, ale jednocześnie taki spokój i radość spłynęły na nią z pogodnej ciszy
wilgotnego wieczoru, że chętnie by popłynęła hen, między pola, pozostawiając Huberta i jego
plany na koszu.
Uczepiwszy łódkę u białej przystani, weszła po schodkach na pierwszy taras i skręciła
w młody sad Białego Domu.
W jego środku, u wylotu morelowej alei, stała suszarnia, w owej porze pełna owoców,
które i ususzone już, i jeszcze świeże zapełniały”lasy”, beczki i skrzynie, gotowe już do
wysyłki.
Silny zapach moreli napełniał sad.
Naprzeciw suszarni na ławce siedział Hubert z miną skupioną i rękami w kieszeniach.
Wyszedł naprzeciw Gabi, zawrócił ją w kierunku tarasu i powiedział, że nie pójdą do
suszarni, tylko do parku, i że zresztą pewnie zaraz nadjedzie matka, bo telefonowała ze
Stanisławowa, że będzie około ósmej.
- Cieszę się, Hubercie, że widzę cię w pokojowym nastroju, bo będę mogła oszczędzić
sobie wszystkiego, co chciałam ci powiedzieć - rzekła Gabi. - A wieczór jest tak cudny, że
wolałabym nie prawić kazań na temat przebaczenia. Widzę z radością, że i ty straciłeś ochotę
do głupich żartów - zakończyła i przyjaźnie popatrzyła na chłopca.
Ale to spojrzenie rozwiało jej ufność.
Struchlała.
Hubert wyglądał jak naładowany worek, który lada chwila trzaśnie od nadmiaru
znajdujących się wewnątrz przedmiotów. Miał minę złowrogą i uszczęśliwioną - widać było,
że po prostu coś go rozsadza.
- Bój się Boga! - jęknęła Gabi. - Coś ty spłatał?
- Nic, anielska istoto, pełna zaparcia się siebie, nic, co by wykraczało poza ściśle
prawem przewidziane wypadki.
- Hubercie! - zawołała natchnionym głosem Gabi. - Słowo ci daję, że ja i ty nie
jesteśmy powołani do robienia na świecie sprawiedliwości. Jesteśmy oboje głupi...
-...tego jeszcze nie ustalił międzynarodowy kon...
-...jesteśmy niezrównoważeni i dziecinni...
-...bądźmy jako dzieci, brzmią słowa Ewangelii.
- Hubercie, jeżeli ty...
Bywają cuda, może by głos Gabi dotarł do odmętów duszy młodego przestępcy,
gdyby nie to, że właśnie w owej chwili zabrzmiał z góry sygnał automobilowy.
Hubert i Gabi pognali schodami w górę, okrążyli dom i wpadli w objęcia matki
właśnie w chwili, gdy wysiadała.
- Czy nie mówiłem ci, mamo, że zawsze powinnaś mnie brać ze sobą - powiedział
Hubert, zdejmując płaszcz z jej ramion, w mrocznym chłodzie nie oświetlonej jeszcze sieni. -
Narobiłem przez ten czas moc głupstw, których skutki będą opłakane.
Służący zapalał pośpiesznie lampę, a chłopiec kredensowy wynosił z samochodu
paczki i kładł je na marmurze stołu.
- Proszę Michała zabrać to wszystko do spiżarni - powiedziała matka.
I zresztą od razu było widać, że te pakunki to herbata, kawa, czekolada, rodzynki - nic
innego.
- Nie widzę jeszcze świec - powiedziała matka licząc paczki - gdzieś muszą być cztery
paczki świec. Michale, proszę spytać szofera.
- Strasznie mi to wszystko przyjemnie pachnie - rzekł Hubert - założyłbym się, że tu
gdzieś jest wanilia. Nigdy nie mogę się dowiedzieć, po co komu wanilia, ale jako zapach, to
dobrze robi w spiżarni.
Już w bibliotece paliła się wisząca nad stołem lampa, pod żółtym abażurem.
Na ciemnym suknie okrągłego stołu jaskrawymi plamami rysowały się okładki
ilustrowanych pism, a pośrodku stał bukiet jasnych róż, zamierający i słodki.
- Szalenie mój chłopiec jest inteligentny - powiedziała matka - patrz, Gabi, wszystkie
numery pism nawet nie wyjęte z opasek.
- A kto się musiał zajmować gospodarstwem? - zapytał z godnością Hubert. - Czy
myślisz, mamo, że mi bodaj pięć minut czasu zostawało na przyjemności?
Czego się śmiejesz, Gabi, tak nieinteligentnie?
- A teraz wyjdziemy - powiedziała matka.
Naturalnie wyszli. Nie było bowiem wypadku, żeby pani Romeyowa zaraz po
przyjeździe nie obeszła dookoła gospodarstwa, sadu i parku, i było to przewidziane w
tajemnych planach Huberta.
Przed garażem chłopcy stajenni oblewali samochód z zapałem i silnym poczuciem
odpowiedzialności.
- Zrobiliśmy sto siedemdziesiąt kilometrów w dwie godziny i kwadrans - mówił z
pozorną obojętnością szofer do stangreta, który podawał mu ognia.
- Nie sztuka, jak się ma sto koni w maszynie - odpowiedział stajenny dygnitarz,
otaczając się chmurą dymu z fajki. - W rozstawne konie, po sześć do powozu, to ja bym...
- Ehe! Skończyło się z końmi, to już tylko od parady, ale nie do interesu. Ja bym
poradził panu Stefanowi...
Plusk, plusk, długi strumień wody i świeci pudło maszyny ostrym połyskiem.
W oborze już kończono wieczorny udój. Ciepły zapach dymiącego mleka i krowiego
nawozu bił z rozwartych szeroko wrót. Krowy porykiwały, wachlując dójki długimi ogonami,
a twarde strumienie mleka dzwoniły o dna skopków.
Matka witała klucznicę i dziewczęta głosem, od którego wszędzie robiło się weselej i
raźniej.
Długi szereg latarń chwiał się u słupów i oświetlał czarne tabliczki, na których kredą
wypisane jaśniały nazwy krów, ich wiek i zalety.
Kamienna podłoga korytarza w chlewie okazała się brudna.
Dostrzegła to matka zaraz, mimo że latarnia bardzo słabo oświetlała długi, niski
budynek, w którym pachniało tłuczonymi kartoflami. Powiedziała to świniarkowi, ale chłopak
przysiągł się na wszystkich świętych, że”za dnia było całkiem czysto, ale Franek przylazł i
nogami zapaćkał”.
A potem weszli do zamglonego sadu, nad którym wstawał księżyc. I tu Hubert zaczął
zdradzać lekki niepokój, który wszelako przechodził niepostrzeżenie w szarym mroku
wieczoru.
Było zupełnie cicho, a brzegiem uliczki rosnące matiole, rezedy, nikocjany pachniały
z mocą, w tęsknocie za dniem gorącym, w rozkoszy świeżej nocy.
Od wody szedł lekki powiew.
- Jakże jest prześlicznie na świecie - powiedziała matka ze wzruszeniem i ścisnęła
rękę Gabi.
- Czy chce mama zobaczyć, ile dziś ususzono moreli? Zabrakło skrzynek -
zdławionym głosem wyrzekł Hubert. - Kazałem stolarzowi...
- Mój chłopcze, nie zawracaj mi głowy swoją suszarnią - przerwała matka - taki
pachnący wieczór!
W tej chwili rozległ się tętent śpiesznych kroków i z głębi sadu wypadł przerażony
stróż, bez kapelusza i w rozwianym kożuchu.
- O Boże ty mój, pani - jęknął - szoś takie deret sia w suszni, szo Hospody Boże (ukr. -
coś wydziera się w suszarni, Panie Boże)!
- Gdzie, w suszarni? - spytała zdumiona matka.
- Z początku to ja myślał, że na toku, ale jak ja poszedł do suszarni, to i zaraz
pomiarkował gdzie. Stuka, że mało nie zwali się.
- Okna otwarte? Pewno ptak jakiś wleciał - powiedziała spokojnie pani Romeyowa,
ale Gabi poczuła, że nogi uginają się pod nią.
Fatalne podejrzenie opanowało ją w mgnieniu oka.
Rzeczywiście, z wnętrza szarzejącego wśród drzew budynku dolatywały niesamowite
odgłosy.
Coś pośredniego między rykiem, grzmotem, płaczem i biciem w bęben. Nie.
Stanowczo ptak nie mógł robić tyle hałasu.
Hubert bohatersko wysunął się naprzód i nie zdradzając najlżejszej trwogi, otwarł
drzwi budynku tak szybko, że nikt nie spostrzegł, iż otworzył je wyjętym z kieszeni kluczem.
Od początku swojego życia, nigdy pani Romeyowa nie doznała tak piorunującego
wrażenia.
Nigdy jeszcze zdziwienie jej nie graniczyło z obłędem, a w danej chwili była bardzo
bliska utraty przytomności.
Z wnętrza suszarni jak korek z butelki wystrzelił pan Hipolit Zasobek, a spoza jego
postaci wyłoniły się Marylka i Wiktoryna w stanie niepodobnym do opisania.
Przez dłuższą chwilę wszyscy razem krzyczeli, a nad chórem tym górował
przenikliwy dyszkant stróża.
Jedynie Hubert i Gabi trwali w milczeniu i spokoju. Gabi, blada jak papier, czuła, że
mało jej brakuje do śmierci, a Hubert, złowieszczy i panujący nad sytuacją, upajał się sceną tą
jak zatrutym winem.
Kiedy nastała pierwsza sekunda ciszy - Hubert wysunął się na widownię i powiedział
z wyrafinowaną uprzejmością:
- Mój Boże, mam wrażenie, że to ja narobiłem całej biedy, osobiście przed godziną
zamykając drzwi suszarni. Nie mogę jednej tylko rzeczy pojąć, jakim sposobem państwo
znaleźli się w środku? - zapytał z takim zainteresowaniem i niewinnością, że pani Romeyowa
zaczęła podejrzewać coś złego.
- Dobrze to wiesz, smyku jeden! - zakrzyczał pan Hipolit, który w owej chwili
przypominał sagan gotującej się wody.
- Jakiż śmiertelnik mógł przewidzieć coś tak niespodziewanego? - westchnął pogodnie
Hubert. - Przecież wszedłem do środka i nawet rozglądałem się dokoła.
Zastanowiło mnie, że nie ma kłódki, i dlatego drzwi zamknąłem kluczem, który
miałem u siebie. Czy by mamie przyszło na myśl, że za piecem albo między skrzynkami
mogą się znajdować trzy osoby tej miary, co pan Hipolit albo Wiktoryna? A zresztą w jakim
celu? Cel przecież jest tak zagadkowy! Ale najserdeczniej panu obiecuję, że odtąd, ile razy
zechcę coś zamknąć na klucz, choć to była moja szuflada na krawatki, zawsze przedtem
sprawdzę, czy nie ma w środku pana albo tej zacnej Wiktoryny!
Pan Hipolit dreptał na miejscu z wściekłości, nie mogąc przyjść do słowa.
- Więc ja to pani mówię, ja - ryknął w końcu - że ten nicpoń zwabił nas do środka,
ażeby potem zamknąć. A jeżeli z niego nie wyrośnie łotrzyk, to niech pani dziękuje Bogu.
Chodźcie, Marylko i Wiktoryno, noga nasza tu więcej nie postanie - i smutny orszak zniknął
w mroku sadu.
A pani Romeyowa jeszcze stała nieruchomo, w poczuciu, że jakiś obłęd padł na jej
otoczenie i że za chwilę sama będzie musiała chodzić na głowie i krzyczeć jakieś wyrazy bez
związku i treści.
Czuła tylko nieomylnie, że Hubert był reżyserem tej wesołej sztuczki i na niego padło
jej oko przerażone i gniewne.
Gabi chciała powiedzieć Hubertowi, że postąpił niegodnie, ale zrozumiała nagle, że
już za późno. Tak, teraz pozostaje już tylko solidarne stanowisko przy jego boku i udział w
burzy, która na niego spadnie.
Czyż nie w jej obronie rozpętał te żywioły, spowodował kataklizm?
- Boże ty mój, Boże - jęczał cicho stróż - żeby taki pan, żeby taka panienka! W cudze
włazić! Jej Bohu, żeby ja nie widział, toby i nie uwierzył!
W głębokiej ciszy weszła pani Romeyowa, a za nią Hubert i Gabi na taras i zatrzymała
się przy balustradzie.
- Może wytłumaczysz mi teraz - rzekła zimno.
- Widziałem, jak najpierw przemknęła się Wiktoryna i schowała za piecem -
odpowiedział bez wykręów Hubert - a potem dojrzałem pana Hipolita i Marylkę, wsunęli się
cicho i ukryli przy ścianie za pakami moreli. A potem wszedłem do środka, pogwizdałem
chwilę, by im czas oczekiwania skrócić, wyszedłem i zamknąłem drzwi na klucz. To
wszystko. Na pana Hipolita liczyłem, ale Marylka i Wiktoryna były mi słodką niespodzianką
- zakończył skromnie.
Nawet cień, uśmiechu nie przemknął po ustach matki.
- Ale jakim sposobem zwabiłeś ich do środka? - indagowała dalej.
- Zwabiłem? Nie, naprawdę!
Powiedziałem tylko Gabi, że dziś w suszarni pokażę jej sposób, jaki obmyśliłem na
pana Hipolita. Marylka to podsłuchała i stąd cała awantura. Ale że i Wiktoryna da się unieść
ciekawości, o tym nie śmiałem nawet marzyć! Ach, mamo, pozwól mi się pośmiać choć przez
pięć minut, bo pęknę!
- Śmiej się - powiedziała matka takim głosem, że Hubert stracił ochotę do śmiechu.
Wracali powoli po schodach, na których kładły się światła jasnych okien. Już było
ciemno.
Pani Romeyowa powiedziała, że nie chce jej się wierzyć, by Gabi brała udział w tej
sprawie.
- Nie brała - zaprotestował Hubert.
- Brałam - potwierdziła Gabi.
XVI
Pani Romeyowa niewiele miała Hubertowi i Gabi do powiedzenia.
To tylko, że nigdy nie spodziewała się po nich czegoś podobnego.
Niech sobie Hubert załatwia swoje porachunki z rówieśnikami, ale niech sobie nie
wyobraża, że ma prawo wymierzać sprawiedliwość ludziom dorosłym.
Zanim zacznie ich sądzić, niech poczeka na odpowiednią liczbę lat i tytuł prawnika. Z
tego więc punktu widzenia sprawa ta upada.
Pozostaje więc głupi, niesmaczny żart, na który pozwolił sobie względem dwojga
ludzi starszych.
Matka zakończyła wyrażeniem nadziei, że Hubert i Gabi wiedzą, co im pozostaje do
zrobienia.
Tu jednak zaszedł epizod dla Gabi nieoczekiwany. Hubert ściągnął brwi - powiedział:
- Przenigdy - i nie żegnając się z nikim poszedł do swego pokoju na pierwszym
piętrze.
A pani Romeyowa poczęła krążyć po bibliotece z zaciętymi ustami i zdecydowaną na
wszystko miną.
Teraz Gabi już nie wiedziała, co wypada jej uczynić. Czy iść do domu, by nie być
świadkiem tej wojny domowej, której wyniku nie umiała przewidzieć, czy też trwać mężnie
na stanowisku i wypić swoją czarkę goryczy do dna.
W chwili tego wahania nadszedł służący i oznajmił, że kolacja podana. Pani
Romeyowa już była zupełnie spokojna, a nawet wesoła.
Wzięła Gabi pod rękę i przeszły do sali jadalnej.
- Ja muszę iść do domu...
Obiecałam wrócić o wpół do dziesiątej - powiedziała Gabi.
- No to właśnie masz jeszcze dwadzieścia minut. Zjemy prędko i odprowadzę cię do
rzeki.
W tej chwili chłopiec kredensowy powrócił z góry i oznajmił, że panicz bardzo
przeprasza, ale nie może zejść na kolację.
Pani Romeyowa pozornie nie zwróciła na to uwagi, ale Gabi spostrzegła, że
odetchnęła głębiej i jakby z trudnością.
Sala jadalna, wyłożona ciemnym, lśniącym dębem, specjalnie się nadawała do scen
tragicznych, toteż Gabi ogarnęły najgorsze przeczucia.
- Czy zanieść paniczowi kolację na górę? - zapytał Michał.
- Nie potrzeba - krótko odparła pani, a potem znowu mówiła do Gabi o rzeczach
obojętnych, nie zwracając uwagi na jej błagalne spojrzenia i na wyraźną, choć milczącą, urazę
Michała.
Hubert zaś ciskał się po swoim pokoju jak lew w klatce.
Czyż matka tego nie rozumie, że żąda od niego rzeczy niemożliwej, nie_mo_żli_wej!
Jakże ma przepraszać pana Hipolita, skoro nie czuje swej winy. Nie może zresztą
przepraszać! Nigdy i nikogo.
Przepraszają ludzie słabi, a on jest mocny, wszystko na świecie będzie od niego
zależało.
Wszystko na świecie będzie w jego ręku i jego mocy.
Stanął w oknie i zatopił oczy w księżycowej nocy. W tę przestrzeń niezmierzoną i
tajemną może iść i zdobywać.
Może jej wydrzeć tajemnice wszelkie. Przejmie i zachowa dla siebie mądrość wieków
przeszłych, pod przyszłości gmach zwycięski położy węgielny kamień.
W tym świecie głębokim, nad którym dzień powstaje i noc zapada, wszystko należeć
będzie do niego, jeśli tylko wyciągnie ręce.
Jeśli także nauczy się władać sobą.
Skąd to przypłynął ku niemu ten głos? Z jakich wspomnień odległych?
Hubert zagryzł usta aż do krwi.
Nie ma większego zwycięstwa nad sobą, jak uznać swoją winę i wypowiedzieć ją
głośno. Jakąż w tej sprawie rolę odgrywa pan Hipolit? Żadnej. Można go szanować albo nie,
nie zmienia to faktu, że Hubert zawinił, że postąpił jak rozpuszczony łobuz.
Przepraszają nie pod przymusem, ale z własnej woli, w poczuciu winy, właśnie tylko
ludzie mocni i zbyt dumni, aby w stosunku do kogoś pozostać w winie.
Już czuł to Hubert, ale nie chciał jeszcze tego uznać.
Księżyc wzniósł się ponad drzewa i błysnęła w dole smuga cichej rzeczki. Wysunęły
się z mroku drzewa i krzewy, zaświeciła biel schodów. W salonie paliły się lampy i trzy
długie prostokąty światła padały na pierwszy taras. Na łące za sadem Gabrieli ktoś grał na
fujarce.
Potem Hubert zobaczył w środkowym kwadracie światła dwa cienie - to matka i Gabi
wychodziły z salonu. Gabi uczepiła się ręki matki i schodziły razem, coraz niżej, ku rzece.
Hubert dobrze wiedział, co myśli teraz matka, każde drgnienie jej serca znał i każde słowo.
Czyż nie kochała go całą mocą swej duszy gorącej i prawej?
Czyż kiedykolwiek w życiu, gdy rzekła tak lub nie, co innego miała na celu jak dobro
i sprawiedliwość? O tak! Mógł jej zaufać teraz i zawsze, że wszystko, co uczyni, będzie
zgodne z prawami, które powinny rządzić człowiekiem!
Hubert zbiegł ze schodów i poszedł naprzeciw swojej matki.
XVII
Samochód już stał u podjazdu, a pani Romeyowa czekała w sieni w towarzystwie
Marylki i Gabi, gdy Hubert powrócił z Canossy.
Pana Hipolita nie zastał, co mu znacznie poprawiło humor. Kto wie, może się jakoś to
wszystko upiecze.
Wyjął z rąk Michała płaszcze i sam ubrał dziewczynki, od wczoraj bowiem powróciła
mu rycerskość i galanteria, której był już nieco zaniechał.
- Lato wpływa na mnie demoralizująco - powiedział do matki - robię się rozpuszczony
i poufały.
Gabi nie bardzo się to podobało, wolała mieć towarzysza i przyjaciela niż trubadura,
ale Marylka była zachwycona i przybrała minę, z której można było wyczytać, że jeśli tak
dalej pójdzie, gotowa jest przebaczyć wczorajsze zajście, a może nawet zapomnieć o nim.
- Radzę wam, moje dziewczynki, polecić duszę Bogu - powiedziała rzewnie pani
Romeyowa, gdy Hubert otuliwszy paniom nogi, zapinał rękawiczki - bo dziś ten młody
człowiek będzie miał w rękach nasze losy.
Hubert zrobił obrażoną minę i siadł przed kierownicą. A potem wyjechał za bramę i
skręcił na drogę tak płynnie i pewnie, że Marylka ochłonęła nieco i wtuliła się w głąb
siedzenia z większym już zaufaniem.
Ilekroć dane mu było prowadzić samochód, Hubert doznawał uczucia niebywałej
rozkoszy.
Jego żądza panowania znajdowała tu doskonały wyraz, a poczucie, że od malutkiego
ruchu koła, które trzyma w ręku, zależy życie lub śmierć, upajało go jak wino.
Gdy po długiej drodze wjechali do miasta, pani Romeyowa kazała zatrzymać maszynę
przed hotelem i wszyscy poszli do numeru, by oczyścić się trochę z kurzu.
Matka postanowiła, że do czyścibuta pójdzie tylko z Gabi.
- Nie możemy się przecież rzucać na niego całą bandą.
Przerazi się, dojdzie do przekonania, że przycisk jest ze szczerego złota, i zażąda Bóg
wie ile. Siedźcie tu, moje dziatki, i czekajcie, a my z Gabi zaraz wrócimy. NIe bójcie się, nie
wyglądajcie oknem i nie bawcie się zapałkami!
Ale nie chcieli siedzieć.
Powiedzieli, że zupełnie nie widzą racji pozostania w paradnym numerze hotelu.
Oleodruki na ścianach nie są dostatecznie oryginalne, by im poświęcać więcej czasu.
Owszem -
„Unia Lubelska” to piękna rzecz, czemuż jednak wygląda tu tak żółto? I przy tym
muchy za dużo już jej poświęciły uwagi, nie szanując nawet królewskiego oblicza ani
alabastrowych rąk Beaty Kościeleckiej.”*
Beata Kościelecka - znana z urody i charakteru córka doradcy Zygmunta Starego,
Andrzeja Kościeleckiego, matka słynnej Halszki Ostrogskiej. Jan Matejko przedstawił ją w
kilku obrazach historycznych z XVI w.
Zeszli więc wszyscy razem po schodach ozdobionych sztucznymi palmami,
czerwonym chodnikiem i portierem w czapce z galonami.
Potem Hubert i Marylka kazali sobie podać lody pod prążkowaną markizą hotelowej
cukierni, a pani Romeyowa i Gabi ruszyły poprzez rynek ku chłopcu.
Był nieprawdopodobnie maleńki i zwinny. Pochylał czarnowłosą głowę w prawo i w
lewo, wysuwał czerwony jęzor i czyścił buty jakiegoś ponurego pana z taką ochotą i zapałem,
jak gdyby w tym właśnie mieściła się cała uroda życia.
- Już na nic są te buty - powiedział posępnym głosem pan z miną samobójcy.
- Ta gdzież! - oburzył się czyścibut. - Całkiem jeszcze eliganckie. O, jak się błyszczą!
Obcas to się ta trocha przytarł, ale cholewki jak nowe! Żebym to ja takie miał!
- Potrzebne to tobie? - powiedział pan. - Nie możesz chodzić boso? Coś takiego!
- Móc, to ja mogie - przyznał wesoło chłopak. - Tylko jakbym takie miał, tobym i
boso chodzić nie potrzebował! A żeby pan dobrodziej co dzień mi kazał czyścić, toby i buty
dłużej trwali. Strasznie buty pękają od tego błota i kurzu.
- Ehe! - powiedział jegomość.
- A od starości to nie?
- A dalibóg, że nie! - gorąco zaprzeczył chłopak. - Ja miał raz takie fajne buty, że no!
Nic, tylko ja ich czyścił i czyścił. I całe były, że ani jednej dziurki, tylko co podeszwy,
to już takie były jak sito. A raz, że ja ich zapomniał oczyścić, jak to mi dziecko zachorowało,
i na drugi dzień to szukam ja bucisków i szukam... nigdzie nie ma! Aż patrzę, leży jakaś
dziura, a przy niej obcas!
Tak się przez tę jedną noc poharatały.
- A będziesz mi to darmo czyścił? - zapytał pan z szatańską ironią.
- Ja toby i czyścił - powiedział ochotnie chłopak - tylko za co kupię dziecku żarcia?
Gabi zauważyła, że pani Romeyowa ma jakieś wilgotne oczy i nienaturalnie
uśmiechnięte usta.
Wzięła Gabi za rękę i weszła do sklepu z obuwiem.
- Proszę o parę bucików dobrych, jak najmocniejszych.
Który numer? Taki, jak na tę panienkę. Nie ma nic lepszego?
- Aj_waj, co pani dobrodziejka sobie mówi? Lepsze? Une już nie mogą być lepsze,
une są najlepsze. Jeden parad!
Już pani Romeyowa z powrotem była przy chłopcu. Siedział na swoim stołeczku i
starannie zawiązywał w róg chustki monety, dane mu przez męczeńskiego pana.
- Oczyść no mi buciki, mój mały - powiedziała pani stawiając nogę na stołku.
- Całuję rączki pani dobrodziejce! - krzyknął z zapałem chłopak.
Rzekł z uznaniem:
- Ehe, to lakry! Szczotki ani ani! Samym suknem!
Czyścił z namaszczeniem, jak gdyby odprawiał jakieś szczególnie uroczyste
nabożeństwo. Przekrzywiał głowę i przez zmrużone oczy badał efekt swych wysiłków na
niepokalanie lśniącym pantoflu.
- To ty masz dziecko? - spytała pani poważnie.
- A pewnie, że mam! O, tam łazi! - powiedział chłopak. - Proszę o drugą nóżkę, pani
dobrodziejko.
Pani Romeyowa postawiła drugą nogę na stołku.
- Sam na nie pracujesz? - spytała patrząc na jasnowłosego malca, który grzebał się w
rynsztoku.
- Pan radca nie chce na niego pracować ani pan prezes - powiedział chłopak z
humorem - to już chyba ja muszę.
- To twój brat?
- Brat to brat! - przyznał zgodnie. - Tylko że to siostra!
Pani Romeyowa podniosła głowę i patrzała na białe, pierzaste obłoki, sunące po
szafirowym niebie. Potem spytała chłopca o kamień.
Zdziwił się niezmiernie, aż przestał czyścić.
- Taż przecie był tu wczoraj jeden, taki gruby, i kupił - oznajmił z żalem.
Gabi załamała ręce.
- Gruby - krzyknęła - czerwony?
- Czerwony to on był i targował się jak Żyd. A kamienia to mi tak żal, że ja by już
oddał ten złoty czterdzieści groszy, czy co!
- Pan Hipolit! - powiedziały pani Romeyowa i Gabi jednocześnie.
- Może i panience pantofle oczyścić? Całkiem brudne - zaproponował chłopiec.
Pani Romeyowa podała mu kupione przed chwilą buciki i spytała o adres.
Chłopak zdawał się nie rozumieć. Trzymał w ręku obuwie i przyglądał się uważnie.
- Oczyścić? - zapytał niepewnie.
- Czyść sobie, jeśli chcesz - powiedziała pani - one są twoje.
- Takie nowe? - zapytał z niedowierzaniem.
- To zadatek. Ile razy będę w mieście, musisz mi oczyścić buciki. Bywaj zdrów!
Mieszkasz na ulicy Lwowskiej, tak? Pod piętnastym. Bardzo dobrze.
Wróciły do hotelu w opłakanym stanie ducha. Gabi omal że nie płakała - nie chciała
jeść lodów.
- Już teraz wszystko przepadło - powtarzała cicho i boleśnie.
Marylka przyjęła wiadomość ze stoicyzmem. Powiedziała, że to było do przewidzenia,
że pan Hipolit zechce się jakoś zemścić, a przecież wszyscy sąsiedzi wiedzą o przycisku.
- Skąd wiedzą? - zapytał z ironią Hubert, rozgniatając różowe lody na talerzyku. - Ja
im o tym nie mówiłem ani Gabi.
Ręczę.
- Och! Może ja kiedyś powiedziałam - niedbale rzekła Marylka. - Nie przypominam
sobie, ale może.
Już teraz Gabi i Hubert wiedzieli, kto to podsunął panu Hipolitowi dowcipny pomysł
zemsty.
I rzecz dziwna, po raz pierwszy Hubert sobie przypisał winę.
- Oto świetny przykład dokąd prowadzi zemsta - powiedział sobie pełen upokorzenia.
I aż krew go zalała na myśl, że teraz akt skruchy wobec pana Hipolita będzie się
musiał zbiec z prośbą do niego.
XVIII
A więc kamień ten, w poszukiwaniu którego od miesiąca mierzyli wszerz i wzdłuż
ziemię stanisławowską, znajdował się tu właśnie za rzeczką, w tej pretensjonalnej willi,
ozdobionej szeregiem brzydkich kul z kolorowego szkła?
Stan ducha Huberta mógł być porównany do samopoczucia człowieka, który idzie do
dentysty.
Stał nad wodą, oparty o marmur balustrady, i starał się przybrać obojętną minę.
Zobaczyła go ze swego ogrodu Gabi i... zdecydowała się błyskawicznie.
Wpadła do domu, wymyła ręce i galopem popędziła do willi.
„Chłopcom jest znacznie trudniej prosić niż dziewczynkom - myślała w trakcie drogi -
a zresztą ja nie potrzebuję go przepraszać. O ten kamień mnie głównie chodzi, a nie
Hubertowi.
To bardzo ładnie z jego strony, że wziął wszystko na siebie, ale ja nie powinnam była
się zgodzić”.
Z willi wypadł na nią mops i szczekał z wyrazem twarzy nie wróżącym nic dobrego.
Pan Hipolit siedział na oszklonej werandzie i czytał gazetę.
- Czy... czy mogę wejść?
- Proszę - powiedział szorstko - czego chcesz?
- Ja... Proszę pana, pan mapodobno ten przycisk, a on nam jest koniecznie potrzebny.
Jeśli go nie znajdziemy, to tatuś będzie musiał na nowo całymi miesiącami pracować, by
odnaleźć tę formułę...
- Tę formułę? Co takiego?
- Tę, co jest wypisana z drugiej strony. To będzie wielki wynalazek, proszę pana. Z
dziedziny chemii.
- Czyś ty oszalała? - zapytał pan Hipolit z zainteresowaniem.
- Nie, naprawdę nie. Tylko... po co panu ten kamień? Ja wiem, że pan chciał się na nas
zemścić, ale to straszna zemsta, proszę pana. Niech pan lepiej co innego wymyśli, mój drogi
panie!
Bo za cóż ma cierpieć mój tatuś i cała ludzkość?
- Ludzkość! - ryknął pan Hipolit, którego, nie wiadomo dlaczego, to właśnie słowo
wytrąciło z równowagi. - A co mnie obchodzi twoja ludzkość?
Mów, czego chcesz i wynoś się.
- Kamienia - powiedziała Gabi ostatnim wysiłkiem odwagi.
- Nie mam go - ponuro odrzekł jegomość.
- Przecież my wiemy, że go pan kupił...
- Kupiłem go, a teraz nie mam.
Idź sobie, bo nie lubię patrzeć na ciebie.
- Proszę pana...
Jegomość zerwał się nagle jak ukąszony, wpadł do pokoju i dwa razy przekręcił klucz
w zamku przed nosem struchlałej Gabi.
Nie było na co dłużej czekać.
Ostatecznie zgnębiona powlokła się do domu.
W bramie zobaczyła, że Hubert przybija do brzegu i wysiada z łódki. To ją ocuciło.
Pędem zbiegła ku rzeczce.
- Hubercie - powiedziała ze smutkiem - wracaj do domu, na nic się nie zda twój
wysiłek.
Powiedział, że nie ma kamienia, i zatrzasnął mi drzwi przed nosem. To zły człowiek,
nie powinieneś iść do niego.
Prawie radość owładnęła chłopcem, ale natychmiast ją powściągnął.
- Mimo to pójdę - powiedział stanowczo.
- Błagałam go...
- To nic, muszę spełnić, co do mnie należy - twardo rzekł chłopiec. - Dziękuję ci,
Gabi, idź do mamy i czekaj na mnie.
Na ganku zastał już Marylkę bawiącą się z mopsem.
- Ach - powiedziała z domyślnym uśmiechem czarująca dziewczynka. - Czy może
chcesz się widzieć z panem Hipolitem?
Zaraz go poproszę - i wbiegła do domu, zostawiając na werandzie Huberta, który
walczył ze śmiertelną ochotą zadławienia mopsa.
Brutalna, kretyńska fizjonomia tego psa doprowadzała go do rozpaczy.
- Przede wszystkim przyszedłem przeprosić pana za nietakt, którego dopuściłem się
względem niego - powiedział Hubert wyraźnie, z taką godnością i prostotą, że triumfująca
Marylka poczuła się nagle unicestwiona.
Jakże zupełnie nie liczył się z nią ten chłopiec, jeśli nie zawahał się ani sekundy
powiedzieć tego przy niej! Było wyraźne, że czy jest obecna, czy jej nie ma, to dla Huberta
zgoła jest obojętne. W chwili owej doznała Marylka tego najdotkliwszego sposobu
miażdżenia przeciwnika, jakim posługują się tylko ludzie silni.
Pan Hipolit poczerwieniał jak burak i chwycił ręce chłopca.
- Bardzo dobrze, mój drogi, bardzo dobrze! - zawołał. - W twoim wieku robi się różne
głupstwa. Zresztą co tu mówić!
Nie powinienem był włazić do tej głupiej suszarni. Ale na wojnie używa się wszelkich
sposobów i każdy ma być podobno dobry, jeśli się uda. A ja chciałem zbadać, jaki to sposób
obmyśliłeś na mnie. No i zbadałem... Sprytny z ciebie...
- Pan Hipolit nie dokończył, tylko ryknął śmiechem, od którego mops porwał się na
nogi i szczeknął parę razy, z wyraźnym niezadowoleniem.
- Wobec tego, że nie ma pan do mnie żalu - powiedział uprzejmie Hubert, który jakoś
nie miał ochoty do śmiechu - może zechce pan spełnić moją prośbę. Gorąco pana proszę o
odstąpienie nam kamienia, który pan nabył dwa dni temu w Stanisławowie. Tak bardzo mi na
tym zależy...
- Ba, mój chłopcze, kiedy go nie mam - powiedział pan Hipolit poprzez łzy śmiechu, a
mina jego wydawała się Hubertowi tak niecnie złośliwa, że od razu przejrzał jego zamiary.
Tak, udaje, że przebacza, że jest przyjaźnie usposobiony, a jednocześnie pastwi się
nad nim i nad Gabi, i nad wszystkimi w ogóle.
W jednej sekundzie wszystko przewróciło się w chłopcu i zawrzało.
- W takim razie przepraszam pana - powiedział z lodowatą miną i, skłoniwszy się
wyniośle, zeszedł ze schodów i ruszył ku rzece.
- Stój - krzyczał za nim, krztusząc się od śmiechu, jegomość - ja po... on spa... ty...
zaraz...
Ale Hubert ani się obejrzał.
Mógł rozmawiać z wrogiem otwartym, ale nie z bazyliszkiem, który udaje pokojowe
zamiary, a jednocześnie wyśmiewa się i natrząsa!
Zastał matkę i strapioną Gabi na drugim tarasie pod platanem.
Chłopiec kredensowy nakrywał stół obrusem, a Michał niósł tacę z podwieczorkiem.
Pachniało miodem.
Pani Romeyowa wypytała dokładnie o wszystko. Kazała Gabi i Hubertowi powtórzyć
każde słowo rozmowy. A potem jadła, nic nie mówiąc i widocznie nad czymś rozmyślała.
- Ja już postanowiłem - rzekł Hubert - zrobię napad na jego dom i wykradnę mu ten
kamień, a na biurku zostawię dwadzieścia złotych i uprzejmy liścik.
Pani Romeyowa powzięła inny projekt. Nic jeszcze na razie nie mówiła, ale oczy
błyszczały jej zadowoleniem i jadła prędko, wcale nie zwracając uwagi na to, co je.
Osy latały nad miodem. Duże psy Huberta, dog i pointer,”* leżały spokojnie na żwirze
tarasu, uważne i wyczekujące.
Pointer (ang.) - wyżeł angielski o krótkiej sierści w łaty.
Potem chodzili razem po parku, ale matka ciągle jeszcze nie chciała mówić o swoim
projekcie.
Zbaczała ze ścieżek i wyrywała chwasty spomiędzy krzewów i trawy. Mówiła także,
że musi ustawicznie walczyć z furmanem, który chce, ażeby trawniki wysoko rosły, aby mieć
siano dla koni. Mówiła, że to nie ma sensu. Każdy wie, że jak trawa raz się wykłosi, to już
nigdy potem nie będzie ładnych trawników, chyba na nowo zasiewać. Śmieszny jest ten
Stefan, czyż nie dosyć siana z łąk dla jego koni?
- Ach, mamo, na śmierć nas zadręczysz! - jęknęła Gabi, która w chwilach ważnych
nazywała panią Romeyową, matką.
- Oto masz, Gabi, malutki przykład tego, jak mnie traktuje moja matka - tragicznie
powiedział Hubert. - Od dziś, mamo, palę papierosy, bo nie widzę innego sposobu
uspokojenia nadszarpanych nerwów.
Siedli na łące na kopce siana.
Matka patrzała w niebo i mówiła, że są zapachy wesołe i smutne.
Konwalie pachną rzewnie, chryzantemy tragicznie, a siano wesoło i tak, że ma się
wtenczas ochotę na wszystko na świecie.
Po prostu chciałoby się wszystko pochwycić i skakać z radości.
Jakże cudownie pachnie.
Poza tym nie dbała o nic.
Owszem, niech Hubert pali papierosy, a Gabi umiera z ciekawości.
Gdyby trzeba było choć na chwilę uwierzyć w to, że naprawdę jest jej wszystko jedno,
byłaby to po prostu katastrofa.
- Mamo, nie jest ci wszystko jedno. Nie jest - twierdził Hubert ze śmiechem, ale i z
niepokojem w głosie.
Wtenczas matka roześmiała się.
Zburzyła mu uczesanie, obsypała sianem i w rezultacie powiedziała -”owszem” - ale
już nikt w to nie wierzył.
XIX
Pan Hipolit zabierał się do wypalenia wieczornej fajki, gdy posłyszał, że pod ganek
zajeżdża rozklekotany wehikuł, który poznał natychmiast po swoistym dźwięku wiadra,
przywiązanego między kołami rozbitych resorów.
Była to jedyna miasteczkowa dorożka, przywożąca podróżnych z kolei.
- Kogo to diabeł niesie? - zaniepokoił się gruby jegomość, przerażony perspektywą
przyjmowania gości.
Franek zadudnił bosymi piętami po drewnianej podłodze werandy i oznajmił, że
przyjechało jakieś państwo. Niby pan i pani, a jeden to całkiem mały.
- Co za jedni? - zapytał pan Hipolit.
- Żeby ja wiedział, toby ja i powiedział, ale po prawdzie, to całkiem nie wiem -
przyznał niefrasobliwie Franek. - Pytają o pana i czekają.
Długą chwilę wahał się pan Hipolit, wypada czy nie wypada wyjść w brudnej kurtce,
w końcu rozstrzygnął kwestię na korzyść kurtki i wszedł do salonu, gdzie panował mrok, nie
rozproszony nędznym światłem jedynej, anemicznej świecy.
Z fotela podniosła się dama tęga i siwa, o brwiach krzaczastych i stanowczym wyrazie
podsiniałych oczu. Obok niej stał pan w średnim wieku, bardzo nieduży, ale jakoś oryginalnie
zaokrąglony, z krótką, kwadratowo przystrzyżoną brodą. Wreszcie po drugiej stronie stołu
tkwił wyrostek w gimnazjalnej kurtce, o brwiach zrośniętych i przylizanych włosach.
- Z kim mam przyjemność? - zapytał pan Hipolit dość niechętnie.
Dama skłoniła głowę i rzekła niskim głosem:
- Pan wybaczy, że trudzimy go o tak późnej porze, ale sprawa jest ważna i pilna.
Nazywam się Nowacka, a to mój mąż i syn. Pan słyszał o nas?
- Wybaczy pani, ale...
- Nie słyszał pan? To bardzo możliwe na takim partykularzu! - westchnęła dama. -
Mój mąż jest profesorem uniwersytetu we Lwowie i wielkim wynalazcą.
Władysławie, powiedz coś temu panu!
- Tak, właśnie moja żona ma rację - rzekł starszy pan nienaturalnie zdyszanym
głosem.
Wyrostek wiercił się na kanapie niespokojnie palcem wydłubując dziurkę w
popękanym obiciu.
- Przyjeżdżamy wprost z kolei do pana - ciągnęła dama - a sprawa jest taka. Agenorku,
dlaczego nic nie mówisz?
Wyrostek poruszył parę razy językiem, ale nie wydał pożądanego dźwięku.
- Ja, proszę pana, pracuję razem z mężem w laboratorium jego. Agenorek nam
pomaga - on na oko tylko przedstawia się tak głupio - wtrąciła nawiasem.
- I właśnie jesteśmy na drodze do wielkich odkryć... - raptem zniżyła głos i rzekła
tajemniczo: - od dawna już walczymy z panem Korniaktem, sąsiadem pana, a teraz doszła nas
wiadomość (przez panią Romeyową, która odwiedziła nas we Lwowie), że zaginęła mu
formuła bardzo ważnego odkrycia.
Głos damy zaczął drżeć, widocznie bardzo była wzruszona.
Puściliśmy się na poszukiwania przycisku, na którym właśnie ta formuła jest wyryta, i
dziś w Stanisławowie dowiedzieliśmy się, że pan jest w posiadaniu tego kamienia. Prawda,
Władysławie? - dokończyła zdławionym głosem.
- Proszę pani, ja... - zaczął zdumiony pan Hipolit.
- Zaraz, zaraz - krzyknęła dama - gotowi jesteśmy zapłacić panu za ten kamień tyle, ile
pan zażąda.
- Ale, bo ja...
- Ależ w tej chwili. Dlaczego pan mi przerywa - oburzyła się dama - gotowi jesteśmy
przypuścić pana do połowy zysków w eksploatacji tego wynalazku.
Nagle stało się coś dziwnego.
Pan Hipolit porwał się na nogi i trzasnął pięścią w stół, aż popielniczka podskoczyła
na nim jak piłka i potoczyła się na podłogę.
- Cóż to ja złodziej jestem? - wrzasnął czerwony z gniewu jegomość. - Złodziej
jestem, żebym miał sprzedawać cudze wynalazki? Wynoś mi się pani ze swoim
Władysławem. Człowieka nie szanują w jego własnym domu! Nie mam tego kamienia, ale to
asani powiadam, że gdybym go miał, to wolałbym go zjeść w galarecie niż go jejmości
sprzedać za miliony! Wynalazcy cudzą krzywdą!
- Nie ma go pan naprawdę? - jęknął wyrostek tak rzewnym głosem, że Hipolit
błyskawicznie ochłonął.
Chwilę patrzył uważnie na zebrane towarzystwo, a potem wziął wyrostka za ramię,
podprowadził do świecy i przyglądał mu się z natężeniem.
Nagle puścił chłopca, szybko pobiegł ku kanapie, padł na nią i ryknął śmiechem:
- Cha, cha, cha, nie, daję słowo, to komedia! - wyjęczał wśród spazmów śmiechu. - A
to pociecha!
- Tak, tak - przyznała smutnie pani Romeyowa zdejmując perukę - rzeczywiście to
my. Znam pana, mój drogi sąsiedzie, i wiedziałam, że jeśli uda nam się rozweselić pana, to
potem uzyskamy już od niego i przebaczenie, i to, o co nam tak bardzo chodzi!
Pan Hipolit już stał na nogach, ale brzuch trząsł mu się jeszcze jak beczka na wozie.
Ucałował rękę pani z wielką uprzejmością i chciał coś powiedzieć, ale spojrzał
nieopatrznie na kwadratową brodę Huberta i jego zdziwione łuki brwi i znowu zachwiał się ze
śmiechu.
- Niech ten chłopiec odczepi brodę i żołądek, bo zginę - wyjęczał.
Łatwiej to było jednak powiedzieć niż zrobić. Hubert rozpoczął namiętną walkę ze
swoją brodą bez widocznego jednak rezultatu.
Jedna Gabi nie brała udziału w ogólnej wesołości. Trzęsła ręką pana Hipolita i
daremnie starała się doprowadzić go do przytomności. W końcu gwałtowny zarówno w
gniewie, jak i śmiechu jegomość uspokoił się zupełnie.
I wówczas ujawniła się cała bezcelowość tej maskarady.
Kamienia naprawdę nie było w willi.
- Utopił mi się - wyznał ze wstydem pan Hipolit - kupiłem go, bo chciałem się z wami
podroczyć, a potem go oddać panu Korniaktowi na zgodę. Dałem go Frankowi do wymycia,
że to był zapaćkany szuwaksem. A ten gamoń utopił mi go w studni. Ale tego to już chyba
pani dobrodziejce nie zapomnę, że mnie wzięła za złodzieja.
Pani Romeyowa zaprzeczyła gorąco.
- Nie, nie, cóż znowu!
Chodziło wyłącznie o rozśmieszenie groźnego sąsiada.
„Śmieję się - więc jestem rozbrojony”. Czyż pan Hipolit nie wiedział o tym? Przez
cały czas Gabi płakała. Siadła na fotelu, wtuliła ręce między kolana, a szminka na jej twarzy
rozmazywała się pod wpływem wilgoci i zmieniała ją w kominiarza.
Tyle starań, tyle wysiłków i wszystko na nic! Nie zaoszczędzi ojcu trudu, nie
dopomoże mu w osiągnięciu celu!
- Głuptas jesteś, moja mała! - wykrzyknął pan Hipolit. - Studnia to nie Wezuwiusz!
Cóż to, nie wyłowimy głupiego kamienia czy co?
I wobec nie ustających łez upadłej na duchu bojownicy postanowiono nie odkładać
tego połowu do dnia następnego.
Noc była ciemna, bez księżyca i gwiazd. Pochodnie w rękach parobków rzucały
pełzające światło na omszałą studnię.
Pachniała głęboka woda, mech jedwabisty i nasiąkłe wilgocią deski, a głos głęboki i
dźwięczny zapadał w otchłań podwodną.
Z tej właśnie wody nieruchomej, z dna jej czystego, wydobył, obwiązany sznurami,
Hubert ów kamień lśniący i ciężki. A potem stojąc w wodzie uczepiony rękami łańcucha,
wyjechał z wąskiego wnętrza na powierzchnię ziemi.
XX
Rzeka była koloru starego złota. To oświetlone promieniami zachodzącego słońca
zbocze parkowej góry odbijało się w niej w całej swej wysokości.
Tę właśnie chwilę obrałam na pożegnanie Huberta, Gabrieli i talizmanu ich przyjaźni.
Leżał na małym biurku niepozorny kawał białego marmuru, bez wartości ani
znaczenia, ale spoczęły na nim ręce natchnionego człowieka, a siła jego umysłu, wysiłek
ducha sprawiły, iż odtąd ktokolwiek spojrzał na ów kamień, pragnął go posiadać. Wędrował
odtąd z rąk do rąk.
Świecił na pachnącej plebanii, wśród błogosławionych owoców starego księdza,
którego wrażliwość sumienia wyniosła pomiędzy świętych.
I dodawał wspaniałości nędznemu domkowi dyskobola, marzącego o twórczym
czynie.
Stał się symbolem wiedzy i umiejętności dla żarliwego chłopaka z ciemnej kuźni.
Pannie, którą poczucie krzywdy ludzkiej wywiodło z zamku pod niską strzechę, był
przyjacielem i powiernikiem.
Umęczonej miłością niegodnego człowieka kobiecie był pamiątką lat niefrasobliwych
i utraconego szczęścia. Po gładkiej jego powierzchni ślizgały się wychudłe palce Żydka,
kiedy z godnością i spokojem żegnał się z życiem. Pomagał w wesołej, ponad siły ciężkiej
walce dziecku, które dźwigało na sobie odpowiedzialność życia drugiego dziecka i zapewnił
mu opiekuńczą rękę. Aż stał się narzędziem pojednania i odjął z bark Gabrieli cząstkę jej
trosk dnia powszedniego.
Aż wrócił do swego twórcy i oszczędził mu długich poszukiwań tego, co zostało mu
objawione w chwili natchnienia.
Tak oto dzieje tego urozmaiconego lata przedstawiały się Gabi i Hubertowi, gdy
płynęli gwarząc o tym łódką po leniwej fali, a lekko wzdęta biel żagla oszczędzała im
wysiłków wioseł.
Na płaskim brzegu, na żwirze, dziewczęta w czarno haftowanych koszulach myły
łaciate krowy, nabierały wodę do wiader, a potem niosły je pod górę chwiejąc się wdzięcznie
pod ciężarem wygiętego koromysła.
Na wodzie zielonozłotej kładły się szafirowe plamy tam, gdzie naruszono gładkość jej
tafli.
Rybak, klęczący na dnie wąskiej i długiej jak strączek fasoli łódki, płynął cichutko
pod prąd, odpychając się od dna bliskiego krótkim wiosłem, a rozpięte ramiona ozłoconych
promieniami więcierzy chwiały się nad nim niby olbrzymie łapki pająka na błękitnej sieci.
Hubert i Gabriela nie myśleli już ani o tym, co było, ani o tym, co będzie.
Rybitwy smukłe lot swój zniżały nad powierzchnią wody, pluskając w nią raz po raz
najszybszym ruchem.
Dźwięki cerkiewnego dzwonu, zrazu niskie i rzadkie - potem toczyły się w powietrze,
jasne, jedne za drugimi jak perły nizane na sznurek.
Hubert i Gabriela na ziemi, ozłoconej zachodzącym słońcem, widzieli refleksy nieba.
Posłowie
Zofia Żurakowska to zjawisko, które zaledwie błysnęło w literaturze i zgasło.
Wszystko, co napisała, powstało w ciągu krótkich pięciu lat, były to dopiero początki
twórczości, którą przecięła śmierć.
Początki, ale jakże już dojrzałe. Tę wczesną dojrzałość spowodowały przejścia i
doświadczenia, których starczyłoby na długie życie.
Miała wszystko.”Dostatek, ukochaną i idealną rodzinę, ukochane i piękne miejsce
zamieszkania - pisze w swym dzienniku - możność kształcenia się we wszystkich kierunkach,
zdolności, głos, wystarczającą urodę, powodzenie, miłość ludzką. Miłość ukochanego
człowieka”. Straciła wszystko.
Wszystko”zdążyła” utracić w ciągu trzydziestu paru lat życia...
Urodziła się w roku 1897 na Ukrainie. Owo”piękne miejsce zamieszkania” to
Wyszpol koło Żytomierza, rozległa posiadłość zamożnych rodziców. W swej pierwszej,
wydanej w roku 1925, powieści pt.”Skarby” opisała swe szczęśliwe dzieciństwo.
Książkę czyta się jak prześwietloną słońcem bajkę.
Przejażdżki konne, wyprawy do starego zamku z ukochanymi siostrami i
rówieśnikami, buszowanie po okolicy, przyjmowane z lekkim odcieniem pogardy odwiedziny
wystrojonych kuzyneczek z sąsiedztwa, beztroskie zabawy na swobodzie.
W następnej części powieści, zatytułowanej”Pożegnanie domu”, zaćmiły się, minęły
bezpowrotnie owe spokojne lata. Wybuchła wojna, przyszła rewolucja, rodzina Duszyńskich
(takie było panieńskie nazwisko Zofii) utraciła dom; ziemie, na których znajdował się ich
majątek, weszły w skład jednej z republik radzieckich. Racje historyczne nie mogły
zrównoważyć klęski osobistej, bólu rozstania z piękną ziemią, z którą łączyło się tyle przeżyć
i wspomnień.
Zofia umiała w tej sytuacji zdobyć się na postawę godną szacunku, odsunąć na dalszy
plan bolesne przeżycia.”Cóż znaczyć mogła krzywda spopielałego domostwa wobec tego
słowa, które stało się ciałem? Mamy teraz Ojczyznę, to więcej niż dom” - pisała
w”Pożegnaniu domu”, a w trzeciej, nie dokończonej już części powieści, jeden z bohaterów,
wuj Dymitr, wyraża jej własne myśli, mówiąc:”Jeśliby miało wrócić do tego, co było dawniej,
bez żadnych dla świata korzyści z tego krwawego doświadczenia, wtedy dopiero czułbym
najgłębiej, że krew nasza i łzy poszły na marne [...] Chciałbym, żeby [...] wykwitła tam nowa
jakaś prawda, nowa zdobycz”. Współczesny poeta, Jerzy Ficowski, postawę tę nazwał”mądrą
wielkodusznością”,”umiejętnością wzniesienia się ponad własną krzywdę”.
Utrata rodzinnego domu nie była pierwszym dramatem w życiu Zofii: wcześniej już
utraciła ojca i siostrę, a w czasie wojny zginął jej młodziutki, ledwo poślubiony mąż. Gdy
została pielęgniarką, w pracy dla innych szukając zapomnienia, zaatakowała ją gruźlica, która
nękała ją aż do końca, przez długich jedenaście lat.
Przebywała już niemal wyłącznie w sanatoriach, w Zakopanem, na Riwierze, we
Włoszech.
Początkowo była załamana, lecz podźwignęła się, zaczęła pisać.
W twórczości znalazła ocalenie, ratunek psychiczny, ona pomogła jej przezwyciężyć
świadomość bliskiej śmierci, pogodzić się z brakiem nadziei.
Nie przypadkiem zwróciła się do dzieci, do młodzieży. Mówiąc do dorosłego adresata,
może by uległa pokusie odkrycia swych dramatycznych przeżyć, rozdrapywania bolesnych
ran.
Młody odbiorca uchronił ją przed tym, pisząc dla niego musiała przezwyciężyć sama
siebie, znaleźć taki punkt widzenia, który czytelnikom będzie bliski i który sama będzie
mogła przyjąć. W tym, co pisze, patrzy już na świat pogodnie, z uśmiechem, z wiarą w
przyszłość i w ludzki wysiłek.”Heroizmem uśmiechu” nazwał Jerzy Ficowski walkę, jaką
młoda autorka stoczyła sama ze sobą i zwycięstwo, jakie odniosła.
Była o parę tylko lat młodsza od Marii Dąbrowskiej, która podziwiała ją jako
człowieka i wysoko ceniła jej pisarski talent.”Była mi w rodzinie pisarskiej najbliższa - pisała
o niej - najbardziej zrozumiała duchem, sercem, losem, urokiem osobistym i artystycznym”.
Obie autorki łączyło w istocie głębsze powinowactwo duchowe.
Obie traktowały pisarstwo jako służbę społeczną, jako dziedzinę, która zdolna jest
pomóc ludziom żyć i tworzyć nowe wartości.”Pomoc” tę rozumiano jednak inaczej, niż działo
się to w końcu ubiegłego i w samych początkach bieżącego stulecia, nie tylko jako zbiór
popartych przykładami rad i wskazówek. To oni dopiero, Maria Dąbrowska i Zofia
Żurakowska, a nieco wcześniej Janusz Korczak zaczęli mówić z dziećmi jak z równymi
partnerami, traktować młodych czytelników poważnie, bez zdrobnień i mizdrzenia się.
Rozważali z nimi wspólnie ich trudności i konflikty, nie rozstrzygając żadnej sprawy
w ich imieniu, lecz pozostawiając im samym otwartą drogę do refleksji i decyzji. To od tych
pisarzy rozpoczęła się nowoczesna polska proza dla dzieci i młodzieży.
„Nowoczesny” to wyraz wieloznaczny i nieraz nadużywany, ale umówmy się, że tak
będziemy nazywali problemy i ujęcie pisarskie dziś nam bliskie, choć utwór nie był pisany
współcześnie. Przejrzyjmy pod tym kątem zawarte w niniejszym tomie opowiadania
Żurakowskiej, które pisane były w latach 1925_#1930, obecnie zaś ukazują się w czterdziestą
rocznicę śmierci autorki, zmarłej 31 maja 1931 r.
** ** **
Oto pierwsze opowiadanie -
„Jutro niedziela”. Fabuła na pół sensacyjna wciąga czytelnika w tajemniczą historię
dobrze ukrytej skarbonki z klasowymi pieniędzmi i anonimowych listów, zakrawających na
szantaż.
Znalazł się ktoś, kto rozszyfrował zagadkę, ale nie zdradził winowajcy, jak stałoby się
to w powieści sensacyjnej, tropienie skarbonki bowiem to tylko powierzchowna warstwa
utworu, pod którą kryje się dramat Zoi. Z jaką subtelnością psychologiczną ukazane tutaj
zostały przeżycia rozpieszczonej dziewczynki, która po katastrofie rodzinnej nie umiała
znaleźć sobie miejsca w życiu, poczucie krzywdy chciała wyrównać dokuczaniem otoczeniu,
wreszcie zraziła sobie wszystkich i popadła w kompleksy: uwierzyła, że jest zła, nikomu
niepotrzebna,”obca” w domu i w szkole. Dobrze znamy te problemy obcości i poszukiwania
miejsca w życiu, często poruszają je współcześni autorzy, w naszym otoczeniu nieraz mówi
się o dziecięcych”kompleksach”, o tym, że rodzą się one z poczucia krzywdy i poniżenia, ale
Żurakowska umiała te problemy dostrzec już niemal pół wieku temu. I spójrzmy, jak zostały
one rozwiązane; nie ma tu żadnych”czarnych charakterów”, nie zwala się całej winy na
dorosłych: ojciec Zoi to człowiek zagubiony i bezradny w nowej rodzinnej sytuacji, przyszła
macocha to także osoba dobrej woli, niezdolna jedynie do zrozumienia dziecięcych rozterek.
Autorka wie, że młodzi muszą poradzić sobie sami, że tylko to się liczy. Właśnie Jerzy w
pewnej chwili zrozumiał, że musi stanąć po stronie Zoi, ukryć jej postępek przed klasą, tak by
ona sama mogła cały incydent przedstawić jako dobrze pomyślany kawał. Zyskała przyjaciela
i to odmieniło wszystko. A jednocześnie, ukazując ten proces rodzenia się przyjaźni, autorka
dyskretnie podsuwa czytelnikowi sprawy, nad którymi warto pomyśleć: że chęć rządzenia
oparta na wymuszeniu budzi protest, że niesłuszne jest wynoszenie zasług bliżej nie znanego
człowieka po to tylko, by”świecił przykładem” na pomniku. Słowem, autorka zakłada, że
grupa młodzieży ma prawo podważyć niesłuszną, jej zdaniem, decyzję, spowodować
przedyskutowanie jej ze starszymi.
A w”Fetyszu”? Ileż tu ważnych spraw do przemyślenia, choć są one poruszone jak
gdyby”po drodze”, w trakcie wędrówki w poszukiwaniu kawałka marmuru z wyrytą na nim
formułą matematyczną, ciągle wymykającego się dzieciom z rąk.
Ale przez cały ten czas toczy się inna, jak gdyby”wewnętrzna” akcja. Hubert i
Gabriela poznają zawiłe ludzkie losy, nabywają doświadczeń i zmieniają się pod ich
wpływem. Hubert, nie znający trosk i ciemnych stron życia, skłonny był do uproszczeń i
dzielenia ludzi na dobrych i złych, a przyznanie się do winy uważał za dowód słabości. Dzięki
Gabrieli wiele zrozumiał, nauczył się analizować siebie i swój stosunek do ludzi, dostrzegł,
że”rycerska” obrona dziewczynki przed szykanami pana Zasobka to ładny gest, ale od
przyjaźni wymaga się o wiele więcej. Czym jest przyjaźń? - na to i autorka nie odpowiada w
sposób jednoznaczny. Na wzajemnym zrozumieniu? Na wspólnym przeżywaniu radości? Na
konkretnej pomocy w trudnej sytuacji? Na zdobywaniu doświadczeń, poszukiwaniu celu
życia? A może na związku uczuciowym, który połączy te wszystkie elementy? Własną
odpowiedź każdy sam musi odnaleźć.
W opowiadaniu”Pójdziemy w świat” autorka przedstawia sympatyczną parę, ojca i
córkę, w czasie beztroskiej wakacyjnej wędrówki. Poznają oni wspólnie różne zakątki kraju,
ciekawych ludzi, przejawy życia, z którymi nie stykają się na co dzień.
Najbardziej ujmuje w tym opowiadaniu fakt, że ta para znacznie różniących się
wiekiem włóczęgów - to równi partnerzy.
Dziewczynka ma swoje”zasady”, strofuje ojca za niedotrzymywanie obietnic, za
beztroskie traktowanie życia na cudzy koszt, po prostu ojciec, który zakosztował życia na
swobodzie, wydaje się córce czasem zbyt”dziecinny”. Ta włóczęga, w trakcie której niewiele
w istocie się dzieje, ma swój - jak byśmy to dzisiaj powiedzieli -”filozoficzny podtekst”.
Autorka filozofuje, gdy mówi o bohaterach, że lubili”iść za podszeptem fantazji i robić to, co
znienacka przychodzi do głowy” wbrew przyjętym zwyczajom, byle bez szkody dla innych.
Filozofuje też sama Henrysia, gdy stwierdza, że z takimi, którzy śmieją się z byle czego,
zawsze łatwiej się porozumieć, nawet pies Bobek w jednym z rozdziałów traktowany jest na
serio, choć autorka nie ukrywa, że jest to partner”słabego ducha”, przeczulony i niezdolny
zrozumieć”rozkoszy wolnego pędu” w czasie tej dziwacznej włóczęgi (ale i on w końcu
przezwyciężył swe wygodnictwo!) To”filozofowanie”, na pół żartobliwe, wyzbyte
wszelkiego mentorstwa, uprawiane”przy okazji”, pozwala tym mocniej odczuć urok tej
wędrówki. Chyba i dzisiejszym uczestnikom obozów i wypraw w mniejszych grupach bliskie
są takie nastroje, w których radość życia na swobodzie splata się z chwilami zadumy.
„Chłopcy na strychu” to pełne humoru opowiadanie o hardych chłopcach, którzy po
prostu uciekli spod skrzydeł
„macierzyńskiej opieki” pewnej wdowy, gdyż zrozumieli, że będą o wiele bardziej
solidni i odpowiedzialni, żyjąc na własny rachunek, że dopiero, pilnując się
wzajemnie,”wyjdą na ludzi”.
W tym opowiadaniu najsilniej występują związki twórczości Żurakowskiej z
utworami Korczaka (np. ze”Sławą”, gdzie dzieci dzielnie radzą sobie same, by nie
absorbować poszukujących pracy rodziców), Dąbrowskiej (choćby”Wilczęta z czarnego
podwórza”, gdzie mali bohaterowie są podobnie czupurni, hardzi i”nie potrzebują łaski”). Jest
jednak pewien rys, który różni opowiadanie Żurakowskiej od wyżej przytoczonych. Jest nim
humor, subtelny, przekorny, który sprawia, że w tym utworze, wynoszącym przecież wysoko
wielkie zalety dzielnych chłopców, nie ma nic z umaralniającej pogadanki.
W żadnym z opowiadań Żurakowskiej nie ma ani mentorstwa, ani słodkiego
sentymentalizmu.”Żurakowska nie zdążyła rozwinąć swego talentu, lecz zdążyła dać
świadectwo prawdzie, że piękno, prostota i komunikatywność utworu artystycznego rodzą się
z wysiłku nad zdobyciem postawy duchowej wobec świata” - pisała o niej w r. 1936 Maria
Dąbrowska.
Żurakowska jest nowoczesna w stylu. Pisze zwięźle, prosto, powściągliwie, nie
dopowiada do końca myśli, które już do czytelnika należą, ufa - i chyba słusznie - że
nawiązała z nim kontakt, a więc mogą się zrozumieć bez potoku słów.
Żurakowska umie zaskoczyć nagłym skojarzeniem, mówi czasem niby to na serio, a
między wierszami czai się odrobina przekory, ironii, nigdy jednak złośliwej.
Jest zawsze pogodna, tą pogodą pełną humanizmu, rozujmiejącą wszystko, ceniącą
ludzki wysiłek podejmowany społecznie, lecz w tym samym stopniu - indywidualnie, gdyż
nie wolno, jej zdaniem, utracić własnej prawdy.
Może dlatego, że sama z trudem zdobyła własną prawdę, osiągnęła trudny optymizm,
w utworach jej nie ma ani gładkich frazesów, ani sztucznie doczepionych happy endów. W
opowiadaniach jej wszystkie elementy są ze sobą ściśle powiązane, każda scena, każde zdanie
wydaje się nieodzownie potrzebne, na swoim miejscu.
W trzydziestą rocznicę śmierci autorki pisał o tym w”Rozmowach o książkach”
Jarosław Iwaszkiewicz:”Najważniejsza jest ta jej wewnętrzna harmonia, którą umiała
przekazać swym dziełom, a co za tym idzie - swoim czytelnikom, harmonia, która sprawia, że
się książki Żurakowskiej czyta jak bardzo poważne osiągnięcia pisarskie.
Nie każdemu z najbardziej dorosłych pisarzy udało się w ten sposób zespolić
zagadnienia moralne i artystyczne, tak zharmonizować pytania i odpowiedzi, które nam
stawia życie, aby z jej książki dyszały taką zgodą na życie, takim optymizmem.”
Krystyna Kuliczkowska