204 Rainville Rita Jak wędrowny ptak

background image

RITA RAINVILLE

Jak wędrowny ptak

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- No, ładnie! -jęknęła z rezygnacją. Nadchodzące

kłopoty wyczuwała natychmiast. Nikt w maleńkim

miasteczku Prudence w stanie Kansas nie potrafił tego

lepiej niż ona i ani upływ czasu, ani przebyte setki

kilometrów nie zdołały osłabić jej umiejętności. Na­

wet na tej zapomnianej przez Boga i ludzi, kamienistej

drodze wijącej się wśród gór północno-zachodniej Ari­

zony wystarczyło jedno spojrzenie, by Stacy Sullivan

zrozumiała, że zbliża się nieszczęście.

Z piskiem i chrzęstem opon, z ogłuszającym ry­

kiem silnika tuż obok jej popsutego auta zatrzymała

się wielka ciężarówka. Pokryta grubą warstwą czer­

wonego kurzu i błota wyglądała wrogo i groźnie. Po­

dobnie jak człowiek, który wyskoczył z szoferki i

z hukiem zatrzasnął drzwiczki.

Był potężnym mężczyzną. Szeroki w ramionach,

wąski w biodrach, ubrany w wytarte dżinsy, poruszał

się z gracją i szybkością drapieżnika. Nie dopięta ko­

szula z wysoko podwiniętymi rękawami nie zasłaniała

zbyt wiele. Miał spaloną na brąz skórę i mnóstwo

ciemnych włosów wystających spod koszuli i szero-

background image

6 JAK WĘDROWNY PTAK

kiego ronda kapelusza. Kilkoma szybkimi krokami

zbliżył się do niej.

Tłumiąc rozpaczliwy jęk, Stacy przymknęła oczy

ukryte za ciemnymi szkłami okularów przeciwsłone­

cznych. Gdyby była tu ciotka Tabby, bez wątpienia

westchnęłaby znad ulubionej gazety: „Ach, cóż za

przystojny młodzieniec!" I miałaby rację. Wbrew sa­

mej sobie Stacy musiała przyznać, że naprawdę był

przystojny.

Wolno wykonała głęboki wdech, gorączkowo

usiłując przypomnieć sobie instrukcje wyczytane

w kupionej niedawno książce o technikach medyta­

cji. Czuła, że potrzebna jej będzie każda dostępna po­

moc.

Znowu odetchnęła głęboko i powoli wypuszczała

powietrze, licząc do pięciu. Doliczyła ledwie do

trzech, gdy usłyszała:

- Co pani, do diabła, wyrabia?!

Niski, dźwięczny głos nieznajomego wibrował

zniecierpliwieniem. Najpierw pomyślała, że zaskoczył

go widok jej osoby, siedzącej ze skrzyżowanymi no­

gami na masce czerwonego, lśniącego nowością sa­

mochodu. Szybko jednak uznała, że nie ma to dla

niego żadnego znaczenia.

Olbrzym przerażał ją i onieśmielał. Miała ochotę

krzyczeć ze strachu. Na szczęście Long John,

zaprzyjaźniony kierowca ciężarówki, z którym roz­

mawiała przez CB-radio, gdy jej auto się popsuło, dość

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 7

szczegółowo opisał zarówno ciężarówkę, jak i czło­

wieka, który przyjedzie nią, by jej pomóc.

- Ty jesteś Gibraltar, prawda? - Uśmiechnęła się

niepewnie. Jego radiowy pseudonim był wyjątkowo

trafny. Naprawdę wyglądał jak potężna skała.

- A ty Tumbleweed - stwierdził raczej, niż spytał

z rezygnacją w głosie.

Skinęła głową.

- Co ty robisz, do diabła?! Czemu tam siedzisz?

- spytał ponownie.

- Tutaj? - Klepnęła w blachę, unosząc brwi ze

zdziwienia. - Medytuję. Nie wiedziałam przecież, jak

długo przyjdzie mi tu czekać, więc postanowiłam zre­

laksować się trochę na świeżym powietrzu.

Co prawda nie potrafiła jeszcze osiągnąć absolutnej

koncentracji, ale przecież tylko nieustanny trening jest

drogą do odniesienia sukcesu. Tak przynajmniej napi­

sano na pierwszych stronach jej nowej książki. Tylko

tyle dotąd przeczytała, ale o tym nie musiała mu mó­

wić. Awaria samochodu pośrodku pustej drogi jest

równie dobrą okazją do ćwiczeń, jak każda inna.

Poza tym przypomniała sobie z miłym dreszczy­

kiem, że medytacje to tylko jedno z zajęć, jakim bę­

dzie oddawać się w swoim nowym, fascynującym ży­

ciu w Kalifornii. Im bliżej była realizacji tych zamie­

rzeń, tym bardziej oddalała się od statecznej i nudnej

egzystencji, którą wiodła panna Sullivan z Prudence

w stanie Kansas.

background image

8 JAK WĘDROWNY PTAK

- Czy dobrze zrozumiałem? - Olbrzym Gibraltar

przyglądał się jej ze zgrozą. - Siedzisz tutaj, w samo

południe, w pełnym lipcowym słońcu, bez kapelusza

i relaksujesz się?

Skinęła głową energicznie. Kosmyk włosów mus­

nął jej policzek i powrócił na miejsce. Nie minęły

nawet dwa tygodnie, jak zamieniła puszyste, długie

włosy na krótką, przypominającą brązowy hełm fry­

zurę. Jeszcze jeden element przeszłości, który pozo­

stawiła w Prudence.

- Młoda damo! - zawołał. - Słońce świeci tutaj

mocno jak na pustyni. Nabawisz się udaru słoneczne­

go. - Spojrzał na bezchmurne niebo. -I bardzo pręd­

ko szlag cię trafi.

Uśmiechnęła się doń ponownie. W końcu jednak

przyjechał tutaj, by jej pomóc.

- Nazywam się Stacy Sullivan. Nie jestem żadną

damą i... bardzo dziękuję za pomoc.

- Evan McClain. Mów mi Mac. - Nie zwracają-

cu wagi na jej wyciągniętą do powitania rękę, chwy­

cił ją wielkimi dłońmi w pasie i uniósł do góry jak

piórko.

- Panie Mc... - sapnęła ze złością, wspierając się

na jego ramionach.

- Mac.

- Dobrze, Mac. Postaw mnie... -Jej drobne stopy

w lekkich sandałkach zabawnie wyglądały przy wiel­

kich, zdartych buciorach Maca. Nosił kowbojskie buty

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

9

na wysokich obcasach i ze spiczastymi noskami - tak

różne od butów mężczyzn, których znała dotychczas.

Nie zwracając na nią więcej uwagi, podniósł maskę

jej zepsutego wehikułu. Zapatrzyła się na jego wielkie

dłonie oparte o samochód, na zwaliste, muskularne

ciało pochylone nad plątaniną kabli i przewodów. Na

pewno nie jesteśmy w Kansas, pomyślała. W Pruden-

ce za takie wytarte dżinsy każdy zostałby wyklęty

w najbliższym kazaniu.

- Co się stało? - usłyszała.

- Słucham?

- Z samochodem. Co się stało?

- Zgasł.

- A zanim zgasł?

Podeszła bliżej i zajrzała pod maskę. Spojrzała na

nowiuteńkie, błyszczące mechanizmy, które, zdaniem

producenta, powinny działać bezbłędnie.

- Nie wiem. - Chrząknęła zmieszana. - Wszystko

było dobrze, aż nagle wszystkie kontrolki zapaliły się.

Samochód potoczył się jeszcze przez chwilę i stanął.

- Czy wydawał przy tym jakieś dźwięki?

- Żadnych - potrząsnęła głową. - Po prostu...

- Potoczył się, aż stanął - westchnął. - No, dobrze,

zaciągniemy go do mnie, na ranczo.

- A czy... - Cofnęła się, gdy zatrzaskiwał maskę

- Nie można by od razu do miasta? Nie będę ci spra­

wiać kłopotu...

- Do którego miasta? Tego dwieście kilometrów

background image

10 JAK WĘDROWNY PTAK

za nami, czy tego przed nami... jeszcze dalej. Do

mnie jest stąd trzydzieści kilometrów i tam właś­

nie pojedziemy. Mam mnóstwo wolnego miejsca na

ranczu.

- Ale ja nie mogę...

- Skąd jesteś? - przerwał.

- Z Kansas - odparła niepewnie, przyglądając mu

się podejrzliwie.

- Z dużego miasta?
- Z małego.

- No i co robią ludziska w...

- Prudence - dopowiedziała.

- .. .Prudence, gdy przejeżdżają obok kobiety, któ­

rej samochód zepsuł się setki kilometrów od jakiego­

kolwiek cywilizowanego miejsca? Zostawiają ją samą

na drodze?

- Masz rację - westchnęła. - Oczywiście. Poje­

dziemy na ranczo. I, Mac... dziękuję.

- Nie ma sprawy. - Wzruszył ramionami, taksując

wzrokiem popsute auto.

- Słuchaj - zaczęła nieśmiało - może byłoby le­

piej, gdybym zabrała tylko kilka osobistych drobiaz­

gów potrzebnych mi na noc i zostawiła samochód tu­

taj? Zadzwonilibyśmy po pomoc dro... - urwała, gdy

wielka dłoń zdjęła jej z nosa okulary.

Czarne, pomyślała, ma włosy czarne, aż granato­

we... Grube i gęste.

Długo patrzył prosto w szeroko otwarte oczy Stacy.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

11

Potem włożył jej okulary i otwarł drzwiczki cięża­

rówki.

- Zgadłem - rzucił. - Zielone oczy.

- Mac, właśnie próbuję...

Podniósł ją do góry, wsadził do szoferki i zatrzasnął

drzwiczki.

- Wiem - powiedział cicho. - Ale wcale nie mu­

sisz. Już powiedziałem, Stacy, nie ma sprawy.

Nie minęły trzy minuty, gdy lśniący czerwony sa­

mochód był już na holu ciężarówki.

Nie ma sprawy?

Sam siebie chciał oszukać?

Stacy siedziała po turecku, bez reszty zapatrzona

w przesuwający się za oknem krajobraz. Takie przy­

najmniej sprawiała wrażenie, gdy rzucił jej znad kie­

rownicy szybkie, badawcze spojrzenie. Trudno jednak

o pewność, gdy połowa jej twarzy kryła się za prze­

ciwsłonecznymi okularami.

Od pierwszej chwili, od pierwszego spojrzenia, za­

nim jeszcze nacisnął hamulec i zatrzymał ciężarówkę,

stała się dla niego problemem. Nie dlatego, że wezwa­

ła pomoc przez CB-radio - na tym odludziu zdarzało

się to już nieraz. Zorientował się, że coś jest nie tak,

gdy zauważył niezwykłe podniecenie wśród kierow­

ców ciężarówek. Nawoływali go przez radio jeden po

drugim, dopóki nie połączył się bezpośrednio z Long

Johnem. Ten dopiero podał dokładne położenie nie-

background image

12

JAK WĘDROWNY PTAK

znajomej turystki. Long John gotów już był zawrócić

z drogi i sam po nią jechać, lecz przekonała go jakoś,

że zaczeka na kogoś miejscowego. Takiego, komu

Long John ufa. Tym miejscowym miał być właśnie on,

Gibraltar.

Lakoniczny zwykle i zwięzły w słowach Long

John gadał tym razem długo i bez ustanku. Że ona jest

taka miła i bardzo samotna, że znają ją wszyscy kie­

rowcy i opiekują się nią, odkąd wyjechała z domu...

i że on, Gibraltar, musi jej pomóc. Natychmiast!

Cisnął więc w kąt kłąb drutu, którym reperował

ogrodzenie, wskoczył do ciężarówki i pędząc po wer­

tepach jak szatan, gnał na ratunek przerażonej dzieci­

nie.

A co zastał?

Rzucił w jej stronę kolejne spojrzenie. Miała na

sobie pomarańczowe szorty i zieloną bluzkę przewią­

zaną w pasie. Uświadomił sobie, że aż do tej chwili

nie zauważył nawet, w co była ubrana. Wciąż patrzył

tylko na nią.

Nie była specjalnie wysoka - zwłaszcza przy nim.

Ledwo sięgała mu do ramienia. Na pewno była rów­

nież od niego młodsza. On miał lat trzydzieści cztery,

ją oceniał na o sześć lub siedem mniej. Lśniące brą­

zowe włosy aż prosiły się, by je pogłaskać, zanurzyć

dłonie w ich delikatne, błyskające w słońcu złotymi

ognikami pasma. A potem podążyć tymi dłońmi niżej,

po subtelnych liniach szyi, pleców, bioder...

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 13

Zacisnął dłonie na kierownicy i mocniej wdepnął

pedał gazu.

Nie była piękna, raczej... urocza. Za zbyt wielkimi

okularami kryła duże zielone oczy, miała lekko zadar­

ty nosek i delikatne usta.

Bardzo delikatne.

Nie szkodzi. Poradzi sobie z tym. W końcu sa­

mochód zepsuł się jej w drodze do Kalifornii, czy

dokąd tam naprawdę jechała. Naprawi się go i poje­

dzie dalej.

Prawie skończył już urządzanie domu i czas był

najwyższy zacząć szukać kobiety. Nie jakiejś kobiety,

ale tej jednej, najlepszej, żony i matki. Tej, która bę­

dzie dobrze się czuła na farmie wśród skalistych gór

i twardych mężczyzn, z którą przeżyją na tym odlu­

dziu długie, szczęśliwe lata.

Nie, pomyślał, nie wystarczy, by była urocza.

Zastanawiał się, czemu wszyscy kierowcy, z który­

mi o niej rozmawiał, mówili o niej, jakby była prawie

dzieckiem. Zrozumiał w końcu, że po prostu żaden

z nich nigdy jej na oczy nie oglądał. Przecież od razu

widać, że nie jest małą dziewczynką. I wcale nie była

przerażona.

Ławica chmur przesłoniła słońce. Stacy zdjęła oku­

lary i wsunęła je do torby.

- W jaki sposób - odwróciła się w jego stronę -

Long John ściągnął cię tak szybko? Sądziłam, że

przyjdzie mi czekać wiele godzin.

background image

14 JAK WĘDROWNY PTAK

- Byłem w pobliżu stajni i miałem włączone radio.

- Wzruszył ramionami.

- Mam jednak dużo szczęścia. Odkąd opuści­

łam Kansas, aniołowie stróże wciąż spieszą mi z po­

mocą.

- Mówisz o CB-radio? - zdumiał się.

- Aha. Kupiłam je tylko tak, na wszelki wypadek.

- No i przydało się.

- Właśnie. Sprzedawca poradził mi wypróbować

je, żeby nabrać wprawy. Przy pierwszej próbie pozna­

łam najmilszego z kierowców ciężarówek. Nazywają

go Colorado Joe.

Mac chrząknął znacząco.

- Słucham? - spytała.

- Nie, nic.

- Słucham?! - powtórzyła. - Do diabła! Nie je­

stem dzieckiem ani idiotką. On naprawdę był miły.

I samotny.

- Jasne - roześmiał się.

- Chciał tylko porozmawiać. - Sapnęła gniewnie.

- Jasne?

*

- Jasne, jasne.

- Nauczył mnie, jak posługiwać się radiotelefo­

nem i poznał z innymi kierowcami. Byli bardzo

kulturalni - dorzuciła, nim zdołał coś powiedzieć.

- Wszyscy! Wspaniali kumple dla kogoś podróżujące­

go samotnie.

I najwięksi na świecie plotkarze, pomyślał. Pewnie

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 15

połowa szoferów w całym kraju wie już o dziewczy­

nie zwanej Tumbleweed. Mniejsza z tym. Chciała

wierzyć we wszystkie bajeczki świata - jej sprawa.

Byle tylko zreperować jej auto.

- Skąd wytrzasnęłaś taki pseudonim? - spytał.

- Tumbleweed?* Bo ja właśnie taka jestem - po­

wiedziała z dumą. - Nie mam korzeni, nic nigdzie

mnie nie trzyma. I tego właśnie chcę. Jak w tej starej

piosence: „Toczę się przez świat jak uschnięty

krzak..." - zanuciła cicho. Wyraźnie czekała, żeby coś

powiedział.

- A ty? Dlaczego nosisz pseudonim Gibraltar? -

spytała w końcu.

- To pomysł moich kolegów. Myślę, że to dlatego,

że jestem taki powolny i wielki jak skała.

Nie przekonało jej to. Mogła zgodzić się, że jest

wielki, ale to wszystko. Nie dostrzegła w nim powol­

ności, raczej roztropność, nieustępliwość i stanow­

czość. Jakkolwiek było, bez wątpienia był on człowie­

kiem, z którym trzeba się liczyć. Absolutnie nie chcia­

łaby związać się z nim. W żaden sposób.

Tak naprawdę to nie chciała wiązać się z żadnym

mężczyzną. Pragnęła jedynie wolności, swobody. No

i, oczywiście, chciała dotrzeć do Kalifornii, by tam

w całkiem innym, nowym świecie, wśród nowych

* Tumbleweed - amerykańskie określenie grupy roślin porastających

obszary suche, pustynne, które, gdy zwiędną, usychają, odrywają się od
korzeni i toczą się, gnane wiatrem. (Przyp. tłum.)

background image

16 JAK WĘDROWNY PTAK

i nieznanych zdarzeń zakwitnąć na nowo. Odnaleźć

siebie.

Z rozmysłem wyrzekła się eleganckich kreacji i za­

wodowych obowiązków. Zmieniła strój, fryzurę, ku­

piła książki o technikach medytacji i ruszyła w świat,

by odkryć w sobie całkiem inną kobietę.

Zrobi to! Nigdy w to nie wątpiła. Życie nauczyło ją

odporności i determinacji. Udało się jej zapracować

na to, że nie musiała martwić się o pieniądze. Dzięki

temu zdobyła pewien rodzaj swobody. Teraz będzie

korzystać z niej bez skrupułów.

- Wyglądasz jak lasujący kot - usłyszała.

Roześmiała się, przyznając mu w duchu rację. Chy­

ba trochę tak to musiało wyglądać.

- Bo tak się właśnie czuję - odrzekła.

Mac mocniej ścisnął kierownicę, by nie zjechać

z drogi. Rzucił tylko okiem na Tumbleweed i niemal

przestał widzieć świat. Zobaczył jej delikatny, dziew­

częcy uśmiech. Poczuł promieniujące z niej radość

i zadowolenie. Ujrzał błysk zielonych oczu i nagle

wezbrało w nim pożądanie. Świadomość, że nie pro­

wokowała go w żaden sposób, że po prostu była, wca­

le niczego nie ułatwiała. Przeciwnie. Już dawno na­

uczył się kontrolować swoje zachowania i gdy spo­

strzegł, że wystarczyło jedno spojrzenie zielonych

oczu, by jego ciało zapłonęło pożądaniem, wpadł

w popłoch. Nasunął kapelusz głęboko na czoło i wbił

wzrok w szosę.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 17

Nie miało to żadnego znaczenia, że nie była kobie­

tą, jakiej szukał, materiałem na żonę dla farmera i za­

łożycielkę dynastii. Nie miało. Pragnął porwać ją do

swego domu, do łóżka i... zobaczył w jej zielonych

oczach ten sam głód, który czuł w sobie.

Kimkolwiek była, skądkolwiek przybyła i dokąd­

kolwiek zmierzała, pragnął jej, jak jeszcze nigdy ni­

kogo.

Natychmiast.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

- Nadal uważam, że powinnam zadzwonić po po­

moc drogową i pojechać do miasta. W ten sposób...

- Już ci powiedziałem, że mam cztery puste sypialnie.

Rzeczywiście, powiedział jej to. Kilka razy. Za każ­

dym razem twarz tężała mu w dziwnym grymasie.

Naprawdę był uparty jak osioł. Dawała mu sposobność

rozwiązania tej niezręcznej sytuacji, a on nic. Trwał

w uporze.

Widać było, że Mac tak bardzo pragnął jej towarzy­

stwa, jak ona nadejścia tornado... może nawet jeszcze

mniej. Kątem oka przyglądała się jego twarzy, oczom

z uporem wpatrzonym w drogę. Niechęć? Odraza?

Czuła w nim właśnie coś takiego.

Gdyby od początku miał do niej nieprzychylne na­

stawienie, byłoby to normalne. Ludzie na ogół nie

lubią, gdy odrywa się ich od pracy. Lecz tak nie było.

Gdy wyszedł z ciężarówki, gdy wymieniali pierwsze

zdania, był pełen ciepła, troski... A potem zdarzyło się

coś niezrozumiałego. W mgnieniu oka zamienił się

w bryłę lodu.

Usiadła wygodniej i spojrzała nań kątem oka. Kow-

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 19

boj ma jakiś kłopot, to widać. Ale w końcu jej to nie

dotyczy. Być może nigdy nie dowie się nawet, co go

trapiło. To nie ma żadnego związku z jej osobą. Ab­

solutnie żadnego.

Czuła jednak, że powinna jak najszybciej usunąć

się, odejść i pozwolić mu uporać się z problemami. Na

szczęście i tak miała zamiar to zrobić. Jadą na jego

ranczo - dobrze. Będzie mogła zatelefonować stamtąd

po pomoc drogową. Wyjedzie, choćby miało to ko­

sztować majątek. Na szczęście stać ją na to.

Poza tym upora się w ten sposób z jeszcze jednym

problemem - swoim własnym. Mac jest taki... męski.

Była przekonana, że siał postrach wśród okolicznych

matek i rozbudzał pragnienia u ich córek. Wprost

emanował namiętnością. Kontrolowaną, ale tym bar­

dziej groźną.

Zwłaszcza dla kobiety pełnej marzeń.

Ostatnie cztery lata życia - czy raczej wegetacji -

w samotności sprawiły, że mężczyzna taki jak Mac

działał na nią niezwykle silnie. Skoro jednak uświado­

miła sobie ten fakt, łatwo mogła z tym walczyć.

W Prudence nie było nikogo takiego jak on. Ale prze­

cież brak doświadczenia nie może usprawiedliwiać

robienia głupstw, pomyślała. A tym bez wątpienia mu­

si skończyć się dla niej krótki nawet pobyt w jego

domu. Nauczyła się wiele w ciągu ostatnich lat, lecz

nie wie, jak stawić czoło komuś takiemu, jak Evan

McClain.

background image

20 JAK WĘDROWNY PTAK

A zatem, skoro ani nie była głupia, ani też nie miała

masochistycznych skłonności, powinna wyjechać. Jak

najszybciej. Była wolna dokładnie od szesnastu dni

i nikt - a zwłaszcza barczysty, pociągający i zawzięty

kowboj - nie będzie burzył jej planów.

Ciężarówka zatrzymała się.

- Jesteśmy w domu - usłyszała.

Pogrążona w myślach tylko o tym, by jak najszyb­

ciej dopaść telefonu, nie dosłyszała nutki dumy i sa­

tysfakcji w jego głosie. Podniosła oczy i spojrzała

przez okno.

- Coś takiego! - zawołała zdumiona. Nie czekając,

aż Mac obejdzie samochód dokoła, pchnęła drzwi,

wyskoczyła z szoferki i zastygła w zachwycie.

Na niewielkim wzniesieniu, wśród sosen i jałow­

ców, stał dom. Miał jedno piętro, zielone okiennice

i olśniewająco białe ściany. Ostatnie promienie gasną­

cego słońca tańczyły po szybach okien i jasnych szta­

chetach płotu. Od zgrabnej wahadłowej furtki przez

soczystą zieleń trawnika wiodła ku drzwiom wąska

dróżka.

- Jaki on piękny! - Powiodła spojrzeniem od po­

rośniętej bluszczem werandy aż po szczyty dachu. -

I ogromny.

- Piętnaście pokojów - powiedział z dumą Mac.

Brakowało tylko ogrodu. Oczyma duszy ujrzała ka­

skady kolorowych kwiatów i zielonych roślin spływa­

jących po stokach wzgórza, tulących się do ścian bu-

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 21

dynku, wciskających się aż na stopnie i werandę.

Wszystkie barwy natury zdobiące jasną bryłę domu.

Stacy chwyciła dłoń Maca i pociągnęła go ku

furtce.

- Chodźmy - rzuciła - muszę obejrzeć resztę! Kto

go zbudował? Od jak dawna jest twój? Gdzie trzymasz

te elfy, które nocami malują to wszy...

- Mac? - Szklane drzwi otwarły się nagle i na we­

randę wyszła drobniutka, siwowłosa, ubrana w czer­

wone dżinsy i jaskraworóżową koszulę kobieta. -

Curly potrzebuje twojej pomocy w stajni. Pronto!

Zbiegła po schodach, stukając głośno obcasami. Pu­

szczone drzwi trzasnęły donośnie. Nim doszła do fur­

tki, uważnie zlustrowała Stacy.

- Znowu! - mruknęła.

- Maxie - Mac spojrzał na nią groźnie - to jest

Stacy Sullivan. Popsuł się jej samochód i będzie mu­

siała zostać u nas przez jakiś czas. Stacy, to jest Maxie

Dillard. Dzięki niej ten dom w ogóle funkcjonuje. Tyl­

ko strasznie nawykła do komenderowania.

- Nie obchodzi mnie, czy pójdziesz - prychnęła

Maxie. - Gdy następnym razem coś stanie się karemu

źrebakowi, powiem Curly'emu, że musi sobie radzić

sam, dopóki ty...

- Co się stało? - przerwał jej Mac.

- Gdy wreszcie tam pójdziesz, to sam się przeko­

nasz i...

- Zaprowadź Stacy do domu, niech się rozgości

background image

22 JAK WĘDROWNY PTAK

- poprosił. - Wrócę, jak tylko będę mógł. Twoim sa­

mochodem zajmiemy się później - rzucił do Stacy.

Ruszył wielkimi krokami i zniknął za domem.

Stacy z ciekawością przyglądała się obojgu. Maxie

wyglądała przy Macu jak maleńka papużka przy wiel­

kim dobermanie. Jednak nie sprawiała wrażenia stro­

pionej czy onieśmielonej. Ich rozmowa w niczym nie

przypominała dialogu szefa z podwładną.

- Śliczna bluzka - odezwała się Stacy uprzejmie.

Maxie spojrzała na nią i po chwili powiedziała:

- Zaprowadzę cię do mojego ulubionego sklepu,

gdy tylko pojedziemy do miasta. Na pewno ci się

spodoba. Chodźmy, wybierzesz sobie pokój. Pomogę

ci wnieść bagaże.

- Mac się myli - powiedziała Stacy, wolno kręcąc

głową. - Nie zamierzam zostawać tutaj. Jeśli tylko

pozwolisz mi zadzwonić, sprowadzę pomoc drogową.

Maxie podeszła do samochodu i otwarła tylne

drzwi.

- Zmartwię cię - powiedziała, wsuwając głowę do

środka auta i rozglądając się ciekawie. - Na autostra­

dzie międzystanowej był wypadek. Wielki karambol.

Słyszałam o tym w CB-radio. Obydwie ciężarówki

pomocy drogowej z naszej okolicy już pojechały i ze­

jdzie im tam jeszcze kilka godzin. Potem będzie już

zbyt późno, żeby do nas przyjechali. Zabierasz to?

Stacy machinalnie ujęła rączki podanej torby.

- Więc to ty jesteś Tumbleweed, co? - Maxie wy-

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 23

stawiła głowę z samochodu. - Sądząc po wrzawie, ja­

ką podniósł Long John, spodziewaliśmy się jakiegoś

zastraszonego dzieciaka. Ale cóż w końcu mogłoby

dziecko robić samo w tych stronach? Powiedziałam to

Macowi, ale czy to on kogoś posłucha? - Podała Stacy

następną torbę. - Traktuje moje gadanie jak bzyczenie

komara. Zabierasz coś jeszcze? - spytała, wtykając jej

kolejny bagaż.

- Chyba już wystar...

- Czy zauważyłaś, że mężczyźni nigdy nie słucha­

ją? Jeśli chcesz, by zwrócili na ciebie uwagę, musisz

walnąć ich w głowę. Najlepiej czymś ciężkim. Kotku,

co znaczy ten majdan w samochodzie? Wygląda, jak­

byś miała tam cały swój dobytek. Nikt nie włóczy się

po kraju z takimi tobołami, chyba że to...

- Przeprowadzka - wtrąciła Stacy szczęśliwa, że

zdołała zatrzymać potok słów starszej pani. Marzyło

się jej, że opuści Prudence błyszczącym sportowym

wozem. Najlepiej corvettą. Gdy jednak zaczęła pako­

wać rzeczy potrzebne w nowym życiu, pokornie po­

żegnała się z marzeniami.

Elastyczność to połowa sukcesu, pomyślała, spo­

glądając na wielkiego, pięciodrzwiowego jaskrawo-

czerwonego buicka. I cierpliwość.

Kiedy dotrze już do południowej Kalifornii, zamie­

ni buicka na corvettę - jeśli jeszcze tego będzie chcia­

ła. Co do tego wcale nie miała pewności. Tak napra­

wdę, lubiła duże samochody.

background image

24 JAK WĘDROWNY PTAK

- No dobrze, wystarczy. - Maxie zamknęła auto.

- Coś jeszcze?

- Tak, to. - Stacy wskazała leżące na przednim

fotelu książki.

Przecież to w końcu tylko na jedną noc, pomyślała,

mniej niż dwadzieścia cztery godziny. Co w końcu

może zdziałać w tak krótkim czasie zaślepiony pożą­

daniem mężczyzna? Mnóstwo! Wszak to ją pierwszą

może napotkać jutro rano.

- Wszystkie? - spytała Maxie.

Stacy potwierdziła. Od taty nauczyła się, że zawsze

trzeba planować swoje posunięcia. W interesach i

w życiu.

Zabierze te książki i ranek spędzi na lekturze. Nie

tylko o kilka rozdziałów przybliży się do zrozumie­

nia życia, ale jeszcze uniknie spotkania z pierwszym

od sześciu lat mężczyzną, który mógłby zburzyć jej

plany.

- „Podręcznik medytacji", „Odkrywanie kobiety

w samej sobie", „Poszukiwanie źródeł siły". - Maxie

w zadumie odczytywała tytuły. - Takie książki czytu­

jesz podczas wakacji? - spytała. - Dla przyjemności?

Ja wolę dobry romans. Daj mi tę walizkę.

Poprowadziła ją do środka i dalej, schodami na pię­

tro, ani na chwilę nie przestając mówić.

- Pokażę ci dom później, kiedy już się rozlokujesz.

To wszystko Mac robił sam. Nieźle, co? Spójrz na

poręcze. Prawdziwy dąb. Ślęczał nad nimi godzinami.

background image

E

JAK WĘDROWNY PTAK

25

A co powiesz o tym pokoju? - Otwarła drzwi na koń­

cu korytarza. - Jest stąd widok na całą dolinę, aż po

góry na horyzoncie.

Kiwając z aprobatą głową, Stacy weszła do środka.

Podobnie jak w innych pokojach, które obejrzała po

drodze, tak i tutaj czuć było, że budowniczy nie lubił

ciasnoty. Wszystkie pokoje w tym domu były wyso­

kie, miały błyszczące dębowe posadzki i z powodze­

niem mogły służyć jako sale balowe. Nawet ogromne

łóżko przykryte brązową narzutą i różnego kształtu

brązowymi poduszkami oraz kilka ciężkich skrzyń

ustawionych pod ścianami nie mogły stłumić panują­

cego w pokoju wrażenia lekkości i swobody.

- Twoja łazienka jest za tamtymi drzwiami - poin­

formowała Maxie. - Wszystko jest nowiusieńkie. Mo­

żesz nie obawiać się awarii. Gorącej wody też nie

braknie.

Stacy szła wolno, muskając dłonią sprzęty.

- Nie zużyję dużo wody - powiedziała cicho. - Ju­

tro rano wyjeżdżam. - Usiadła w fotelu.

- Nie obiecuj sobie zbyt wiele, złotko.

- Co masz na myśli?

- Jeśli Mac albo któryś z chłopaków naprawią two­

je auto, to wyjedziesz - powiedziała Maxie, siadając

w sąsiednim fotelu. - Jeżeli nie dadzą rady, pobę-

dziesz tu kilka dni.

- Kilka dni!

- Jasne. - Maxie uniosła jeden palec. - Jeśli bę-

background image

26 JAK WĘDROWNY PTAK

dą musieli wezwać pomoc drogową, twój samo­

chód zostanie zabrany do warsztatu. - Drugi palec do­

łączył do pierwszego. - Potem Joe lub Pete, jedyni

mechanicy w promieniu stu kilometrów, spróbują

ustalić, co mu jest. Jeśli to zrobią i będą mieli wszy­

stkie potrzebne części, spędzisz tutaj dwa dni. Jeżeli

trzeba będzie jakąś część sprowadzić... - Kolejne trzy

palce uniosły się wysoko. - Pięć dni. Sześć. Może

tydzień.

- Nie mogę zostać tu przez tydzień! -jęknęła Sta-

cy.

- Dlaczego? Spieszysz się dokądś?

- Właściwie... nie. - Wolno pokręciła głową. - Po

prostu... nawet mnie nie znacie.

Ale sama znała siebie świetnie. I choć bardzo wiele

nauczyła się w ciągu ostatnich lat, to jednak nigdy nie

potrafiła skrywać myśli i uczuć. Można je zawsze od­

czytać z jej twarzy. A przecież Mac...

- Mam pomysł - ucieszyła się Stacy. - Kiedy już

wezwiemy pomoc drogową, pojadę z mechanikami

i zatrzymam się w motelu.

- W jakim motelu?! Pete i Joe mają stacje benzy­

nowe na pustkowiu. Obaj mieszkają w maleńkich do­

mach, wraz z żonami i mnóstwem dzieci.

- Nie ma w pobliżu żadnego motelu? - spytała

Stacy z niedowierzaniem.

- Nie ma.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 27

Pół godziny później Stacy siedziała w pustej kuch­

ni, sączyła lemoniadę i czekała na Maxie. Wciąż pełna

była podziwu dla Maca. Potrafił wyposażyć ten dom

we wszystkie nowoczesne urządzenia, zachowując

przy tym we wnętrzu ciepły urok staroświecczyzny.

Wyobrażała go sobie cyzelującego dębowe meble

i drzwi. Jego potężne dłonie wyczarowujące z twar­

dego drewna, co tylko zechcą. I z każdej kobiety, po­

myślała ze strachem.

- Kalifornia - mruknęła. Potem powtórzyła to je­

szcze raz, głośniej. Cztery długie lata marzyła o wol­

ności. Jak najdalej od Prudence w Kansas. Nie było

to, co prawda, złe miasteczko. Nie. Było miłe i żyli

tam dobrzy, stateczni ludzie. Problem - jeśli w ogóle

istniał - tkwił w niej, nie w Prudence.

Bardzo wcześnie zapragnęła wyrwać się w szeroki

świat. Przeglądała katalogi szkół średnich z całego

kraju. Śmierć matki pokrzyżowała jej plany. Wybrała

miejscowe liceum, by zostać z ojcem. Później, gdy

kończyła studia, znów marzenia o wielkiej przygodzie

opanowały ją bez reszty. I znowu musiała zmienić

plany. Było to przed czterema laty, gdy zmarł jej oj­

ciec.

Postanowiła przejąć po nim kierowanie rodzinnym

przedsiębiorstwem. Bardzo trudno było jej doprowa­

dzić do tego, by miejscowi ludzie interesu zaczęli

poważnie traktować młodą dziewczynę. Ale dokonała

tego. Poświęciwszy życie osobiste pracy, stała się

background image

28 JAK WĘDROWNY PTAK

w końcu szanowaną właścicielką największej fabryki

w mieście. Nie żałowała tych lat. Gdyby ponownie

przyszło jej wybierać, postąpiłaby tak samo. Ostate­

cznie, to na niej spoczywała odpowiedzialność za o-

szczędności ciotek i wujków zainwestowane przed la­

ty w przedsiębiorstwo, za byt wielu zatrudnionych

w nim ludzi.

Teraz było już po wszystkim. Wyruszyła w stronę

Pacyfiku i nic - ani nikt - nie zdoła jej zatrzymać.

Skrzypnięcie drzwi wyrwało ją z zadumy, a stukot

wysokich obcasów przyprawił o drżenie. Do kuchni

wszedł Mac.

- Gdzie jest Maxie? - spytał.

- Zabrała kosz z jedzeniem i poszła do szopy. -

Stacy mocno ścisnęła szklankę i ostrożnie podniosła

oczy. Niestety! Żadna dobra wróżka nie zmieniła go

w pluszowego niedźwiadka. Wciąż był zbyt duży,

zbyt onieśmielający i nazbyt zapatrzony.

W nią.

Odkąd wsadził ją do swojej ciężarówki, czuła, że

wszystkie jego myśli... krążą wokół niej. Zachowy­

wał się jak polujący kot.

- Sądziłam, że twoi pracownicy jedzą w domu -

przerwała męczące milczenie.

- Jedzą. - Przysunął sobie krzesło i usiadł naprze­

ciw niej. - Jeśli jednak zgłodnieją między posiłkami,

mogą skorzystać z małej kuchni w szopie. Odpowiada

ci twój pokój?

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 29

- Owszem. Jest bardzo wygodny.

- Świetnie, bo chyba pomieszkasz w nim trochę.

- Coś złego z moim autem? - Ostrożnie odstawiła

szklankę na stół.

- Złotko - uśmiechnął się - sam diabeł go nie ru­

szy.

- Przecież to jest nowiuteńki samochód!

- W tym sęk. Stary pewnie naprawilibyśmy jakoś.

Drut, plaster i do przodu... Dzięki temu większość

naszych samochodów wciąż jeździ. Ale z tymi wszy­

stkimi elektronicznymi cudeńkami, które wtykają do

nowych wozów, sobie nie poradzimy. Coś wysiadło

w układzie elektrycznym.

- I co teraz?

- Pomoc drogowa przyjedzie tu jutro rano. Potem

trzeba sprowadzić potrzebną część od najbliższego

dostawcy, który będzie musiał, albo nie, dostać ją

z hurtowni.

- Ależ to może trwać kilka dni!

- Może.

Mac powoli kiwał się na krześle. Poczuła ochotę,

aby mu solidnie przyłożyć, ale myśl o tym, czym mo­

głoby to się skończyć, zmroziła ją i zniechęciła do

pomysłu.

- Czy w tej sytuacji któryś z twoich pracowników

mógłby odwieźć mnie do najbliższego miasta? - spy­

tała cicho.

- Obawiasz się czegoś? - zdziwił się.

background image

30 JAK WĘDROWNY PTAK

- Nie. - Zrezygnowana zmrużyła oczy. - Nie cho­

dzi o strach, tylko... o kłopot.

- Twój czy mój?

- Twój, rzecz jasna - odparła po chwili.

- Jeśli tak... nie.

- Nie? - Otworzyła szeroko oczy. - Dlaczego?

- Nie - potrząsnął głową. - Wolę, żeby moi ludzie

pracowali tutaj, niż żeby tracili czas na wożenie cię po

kraju.

- Chyba nie zastanowiłeś się, co robisz, Mac -

spróbowała przemówić rzeczowym tonem. - Tutaj

chodzi o goszczenie intruza przynajmniej przez ty­

dzień.

- Mam piętnaście pokojów - przypomniał.

- Każdy ma prawo do spokoju we własnym domu.

- Wielkich pokojów - mruknął.

- Ale to jest strasznie krępujące, gdy ktoś obcy

kręci się po twoim domu.

- Jeśli poprawi ci to samopoczucie, mogę porobić

znaki na wszystkich drzwiach, których nie powinnaś

otwierać.

- Nie o to chodzi!

- A o co? Czy potrzebujesz, by zabawiano cię bez

przerwy?

- Oczywiście, że nie! - żachnęła się. - Sama świet­

nie sobie radzę.

- No to nie widzę problemu. - Wzruszył ramiona­

mi.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

31

Uparty! pomyślała ponuro. Uparty jak muł. I źle

wychowany. Zupełnie brak mu subtelności.

- Słucham? - rzuciła, uświadomiwszy sobie nagle,

że zadał jej jakieś pytanie.

- Pytałem, czy ustaliliśmy już wszystko. Jeśli tak,

spotkamy się przy obiedzie.

- Nie - zaczęła niepewnie. Czuła, że nie spodoba

mu się to, co zaraz usłyszy. - Nie ustaliliśmy. W każ­

dym razie nie wszystko. Mogę zapłacić za motel i za­

mierzam to samo zrobić tutaj. Przed wyjazdem popro­

szę cię o rachunek.

Miała rację.

Nie spodobało mu się. Ani trochę.

Krzesło stuknęło głośno, gdy zerwał się gwałtow­

nie. W ciemnych oczach Maca niebezpiecznie zapło­

nął gniew.

- Niedoczekanie, moja pani. Prędzej mi kaktus na

dłoni wyrośnie. Nikt nie płaci u mnie za gościnę. Nikt!

Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.

Została sama z poczuciem żalu i winy. Dopiero

schodzący się na obiad domownicy wyrwali ją z nie­

wesołych rozmyślań.

Do kuchni weszło dziesięciu mężczyzn. Wszyscy

nosili kowbojskie buty na wysokich obcasach i dziw­

ne imiona, jak Slim, Red, Curly czy Doc.

- Kiepska sprawa z twoim wozem - odezwał się

Curly, gdy ze stołu zniknęła już sterta pieczonych

kurcząt i góra ziemniaków. - Niektórzy z nas świetnie

\

background image

32 JAK WĘDROWNY PTAK

znają się na samochodach, a twój mimo to nie chciał

nawet kichnąć.

- Jestem wam bardzo wdzięczna za pomoc. - Sta­

rannie unikała wzroku Maca. Jeszcze gdy przedsta­

wiał jej wszystkich stołowników, aż gotował się

z wściekłości. - Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam

wam w pracy.

- Ach, wiesz, Stacy - zaczął Slim i przerwał, gdy

wszyscy spojrzeli na niego. Chrząknął. - No, wiesz,

mogliśmy na chwilę schować się przed słońcem. A po­

za tym i tak nic nie zrobiliśmy.

- Ale próbowaliście. - Uśmiechnęła się, a Slim za­

mrugał nerwowo powiekami. - To się liczy.

- Czy ta awaria ci coś komplikuje? - spytał Red.

- Komplikuje? - nie zrozumiała.

- No, czy musisz być w jakimś miejscu w umó­

wionym czasie? Czy ktoś będzie się niepokoił?

- Ja jestem... na wakacjach - powiedziała. - Nie

mam żadnego planu. Odwiedzam różne zakątki, zwie­

dzam miejsca, w których nigdy jeszcze nie byłam.

Chcę dotrzeć do Kalifornii.

- Dlaczego tam?

- Na stałe?

- Masz tam rodzinę?

Pytania sypnęły się ze wszystkich stron. Zmieszała

się, gdyż zawsze wydawało się jej, że mieszkańcy

Zachodu wciąż mają w zwyczaju unikanie zadawania

osobistych pytań. Uznała, że ma jednak prawo do

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 33

odrobiny prywatności, a próba wyjaśniania im rzeczy­

wistych pobudek jej poczynań i tak spali na panewce.

Opowiadanie o wielkiej przygodzie niekoniecznie

musi być dla nich tak samo podniecające jak dla ko­

goś, kto przeżył dwadzieścia osiem lat w Prudence.

- Nie - roześmiała się. - Nie mam rodziny w Ka­

lifornii. - Ani przyjaciół, pomyślała, ale o tym nie

muszą wiedzieć. - Być może znajdę tam jakąś pracę,

ale na razie jestem wolna. A wracając do pytania - po­

psuty samochód to jest rzeczywiście niewygoda, ale

nie tragedia. Jedynem problemem jest to, że wam spra­

wiam kłopot.

Spojrzała na Maca i głos ugrzązł jej w krtani.

Napotkała jego oczy. Wpatrywał się w nią, śledził

każdy jej gest, każde poruszenie. Lecz jego oczy

wciąż pałały gniewem. Musiała coś zrobić. Natych­

miast.

Mężczyźni powoli wstawali od stołu i wychodzili.

Po chwili zostali tylko we dwoje.

- Mac?

Nie odezwał się. Uniósł jedynie brwi w niemym

pytaniu. Nie ułatwiał jej sprawy.

- Przepraszam cię - powiedziała cicho. - Zacho­

wałam się wstrętnie. Nigdy jeszcze nie spotkałam się

z taką serdeczną gościnnością. Zrozumiałam, że dużo

lepiej potrafię obdarowywać innych, niż być obdaro­

wywaną. Czy wybaczysz mi to?

Wstał i wyciągnął rękę.

background image

34 JAK WĘDROWNY PTAK

- Wybaczam - powiedział, gdy ich dłonie spotkały

się w mocnym uścisku. - Ale, Stacy, nie rób tego ni­

gdy więcej... albo oboje będziemy tego gorzko żało­

wać. - Pociągnął ją w stronę drzwi. - Chcesz poznać

okolicę, czy nie?

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Uniosła powieki i popatrzyła dokoła. Ze skrzyżowa­

nymi nogami, z rękami na kolanach, siedziała w cieniu

sosen. Oddychała powoli, głęboko, odliczając do dziesię­

ciu. Medytowała. W każdym razie próbowała. W roz­

dziale drugim napisano, że powinna osiągnąć wewnętrz­

ny ład i spokój. Być może jednak nikt nie przewidział,

że będzie usiłowała to zrobić, siedząc na kłujących igłach

sosnowych. I wśród mrówek.

Prawdziwa przyczyna była jednak inna. Jej myśli

wciąż krążyły wokół Maca. Nie potrafiła rozgryźć go,

zrozumieć, czego on chce. Ojciec nauczył ją, że by

poradzić sobie z kimś, trzeba dowiedzieć się, na czym

mu naprawdę zależy. Zawsze jej się to udawało. Aż do

teraz.

Jedno było pewne - Mac był farmerem. Miał dużo

ziemi i koni. Wiedział, jak radzić sobie z pracą w go­

spodarstwie. Pragnął jedynie robić swoje i nie chciał,

by ktokolwiek mu w tym przeszkadzał. Wszystko to

wydawało się oczywiste. Było jednak coś jeszcze. Nie­

określona i tajemnicza siła, która sprawiała, że... był

atrakcyjny.

background image

36 JAK WĘDROWNY PTAK

Gdy poprzedniego wieczoru oprowadzał ją po po­

siadłości, zachowywał się niezwykle poprawnie.

Grzecznie i cierpliwie pokazywał jej stajnie, garaże,

najbliższą okolicę, odpowiadał na pytania. Nie wyko­

nał żadnego niestosownego gestu, nie powiedział ani

jednego niewłaściwego słowa, a przecież widać było,

że pragnie jej. Miał to wypisane na twarzy.

Drgnęła gwałtownie, gdy kapelusz spadł jej na ko­

lana.

- Mac! Ale mnie przestraszyłeś! Czy musisz skra­

dać się jak Indianin?

- Byłaś tak zamyślona, że nie usłyszałabyś nadcho­

dzącego niedźwiedzia - powiedział, siadając obok

niej.

- Niedźwiedzia!? Dobry Boże! Nie chcesz chyba

powiedzieć, że tu są niedźwiedzie. - Rozejrzała się

nerwowo.

- Spokojnie. - Położył dłonie na jej ramionach.

- Pojawiają się czasami, ale tam, w górach. Prawie

nigdy nie schodzą w doliny. A gdyby nawet któryś tu

trafił, byłby przestraszony bardziej od ciebie.

- Nie licz na to. Co to jest?

- Coś, co ludzie wkładają na głowy, by słońce nie

przepaliło im mózgów. To się nazywa kapelusz i masz

go mieć na głowie zawsze, gdy wychodzisz z domu.

- Doprawdy? - Zdumienie odebrało jej mowę. Już

od dawna nikt nie próbował nawet rozkazywać jej tak

kategorycznie.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 37

- Doprawdy! Zawsze gdy wychodzisz z domu, od

wschodu do zachodu słońca.

- Sama wiem, co mam robić - próbowała protesto­

wać. - W Kansas też bywają upały, a ja nigdy nie

nosiłam kapelusza.

- Tutaj będziesz nosić - nie ustępował. - Nie spie­

raj się ze mną - dodał trochę łagodniej.

- To brzmi jak groźba.

- Wcale nie. Nigdy nie tracę czasu na groźby. To

była moja decyzja, a teraz oczekuję twojej obietnicy.

- Podniósł się i stanął tuż przed nią.

- Czego?

- Twojej obietnicy. Że będziesz nosić kapelusz.

Czekał. Patrzył na nią z góry, wspierając ręce na bio­

drach. W końcu, pomyślała, on ma rację. Gdy ktoś jedzie

na pustynię, przygotowuje się odpowiednio. Ludzie jed­

nak zwykle lekceważą góry. I gorzko potem żałują.

Patrzył prosto w zielone, kocie oczy zastanawiając

się, co też dzieje się w niej, w środku. Wiedział, że nie

może ustąpić, ale wiedział także, że walka z kobietą

zawsze jest ryzykowna. Nigdy nie wiadomo, co taka

sobie myśli, ale zwykle można spodziewać się prze­

kory i oślego uporu.

- W porządku - odparła ze złością. - Będę nosić

ten przeklęty kapelusz.

Schylił się, podniósł kapelusz z kolan Stacy

i ostrożnie włożył jej na głowę. Potem delikatnie

uniósł dziewczynę i postawił ją na nogi.

background image

38

JAK WĘDROWNY PTAK

- Umiesz jeździć? - spytał.

- Czym jeździć? - Wyrwała rękę z jego dłoni

i otrzepała szorty.

Mac spojrzał na nią z niedowierzaniem. Nie! Nie

żartowała.

- Kochanie! Jesteś na ranczu w Arizonie. Co

mógłbym mieć na myśli, strusia? Na koniu! Pytałem,

czy umiesz jeździć konno.

- Nie! - wykrzyknęła. - Nie umiem i nie zamie­

rzam się uczyć. Tego nie ma na mojej liście. Nawet

o tym nie myśl.

- Na jakiej liście?

- Liście tego, co zamierzam robić. - Uniosła gło­

wę, by spojrzeć mu w twarz spod ronda kapelusza.

- Uwierz mi, Mac. Jeżdżenie na czymś, co jest wię­

ksze ode mnie, waży prawie tonę i płoszy się, gdy

zaskrzeczy ptak, na pewno nie znajdzie się na tej liście.

- Żartujesz, prawda? - nie mógł powstrzymać

śmiechu. Była taka urocza!

- Ani trochę - potrząsnęła głową. - Jeżeli nie mo­

gę dotrzeć dokądś na własnych nogach albo za pomocą

czterech kół, wcale nie wyruszam.

- Posłuchaj, kochanie - westchnął - mam taką ma­

łą klacz, w sam raz dla ciebie. Pokazywałem ci ją

wczoraj.

- Tę, która mnie opluła?

- Stacy - westchnął jeszcze ciężej - konie nie

plują.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 39

- Naprawdę? To co musiałam ścierać z bluzki?

- Pomyślałem - puścił mimo uszu jej uwagę - że

po południu mógłbym pokazać ci posiadłość.

- Już to zrobiłeś. Wczoraj wieczorem - powiedzia­

ła. Wcale nie żartowała.

- Stacy, to był tylko krótki spacer.

- Tak? - Wpatrywała się w ciemne włosy wystają­

ce spod jego nie dopiętej koszuli. Z przerażeniem

uświadomiła sobie, że chciałaby dotknąć ich, wsunąć

dłoń pod koszulę i sprawdzić, czy są tak miękkie i de­

likatne, jak wyglądają. - W takim razie chętnie zoba­

czę resztę - skłamała. - Ale pojedziemy ciężarówką.

A poza tym obiecałam Maxie, że pomogę jej przy

obiedzie.

- Dobrze, więc wyruszymy później - rzucił i od­

szedł.

Źle, wszystko źle, pomyślała. Nie chodzi o to, jak

będą podróżować. Czy pójdą pieszo, pojadą ciężarów­

ką, dżipem czy powozem, nie powinna być z nim sam

na sam. Był niebezpieczny. A ona przy nim bezbron­

na. Bardzo.

Cztery lata nie było mężczyzny w jej życiu. Rand­

ki? Owszem, tak. Miłe wieczory spędzane z chłopa­

kami, którzy swoim zachowaniem nie przekraczali

granic dopuszczalnych w Prudence. Jednak nie poja­

wił się żaden, który wzburzyłby jej krew i zmusił serce

do gwałtownego bicia. Nikt, kto samą swoją obecno­

ścią powodował panikę, budził słodkie pragnienia.

background image

40 JAK WĘDROWNY PTAK

Nikt taki jak Mac.

I to był problem. Miała spędzić z nim jeszcze

siedem dni. Pod jednym dachem. I mimo że ten impo­

nujący dom miał piętnaście pokojów, i tak był zbyt

ciasny. Żyło tam jeszcze dziesięciu kowbojów i wspa­

niała Maxie, ale i tak tylko obecność Maca czuła tuż

obok.

A marzyła się jej piękna przygoda - beztroska po­

dróż do Kalifornii.

Lata spędzone w Prudence nie dały Stacy zbyt wie­

le doświadczenia w pewnych sprawach. Dlatego

wciąż na dnie duszy chowała nadzieję, że wszystko to

jest tylko grą jej wyobraźni. Może Mac naprawdę jest

tylko niezwykle miły i uczynny, może naprawdę wca­

le nie patrzy na nią jak na... smakowity kąsek.

Pewności jednak nie miała.

Dużo później, gdy wszyscy domownicy zebrali się

wokół wielkiego stołu, Stacy nadal pogrążona była

w rozmyślaniach. Jednak, póki większość jedzenia nie

zniknęła z talerzy, i tak nikt nie garnął się do rozmo­

wy. Dopiero gdy Maxie podała ciasto z wiśniami, Cur-

ly spytał:

- Szefie, kiedy pokażesz Stacy resztę farmy?

- Daj mi tylko znak - Red uśmiechnął się do Stacy

- a sam osiodłam dla ciebie konia.

- Stacy nie jeździ konno - cicho powiedział Mac.

Wszyscy przy stole zamilkli.

- Wspaniałe ciasto, Maxie. - Stacy udawała, że

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 41

niczego nie spostrzegła. W końcu wielu ludzi nie

jeździ konno.

- Zrozum ich, Stacy - powiedziała Marie - gdy­

bym pozwoliła im wiązać konie przed domem, przy­

jeżdżaliby tu prosto ze stajni.

- Nie jeździsz konno? - Red i Doc odezwali się

równocześnie.

- Nigdy? - dorzucił Slim.

- Nigdy. - Spojrzała na dziesięć zdumionych twa­

rzy i roześmiała się. - Dajcie spokój, chłopcy. W koń­

cu wychowałam się wśród łyżew i rowerów. I samo­

chodów. Mieszkałam w Kansas, pamiętajcie o tym.

W mieście tak małym, że zwykle i tak wszędzie cho­

dziliśmy pieszo.

Popatrzyli na nią z politowaniem.

- Posłuchajcie - westchnęła. - Wszystko jest

w porządku. Nigdy nie czułam się pokrzywdzona z te­

go powodu. Tak naprawdę...

- Ja cię nauczę jeździć konno - usłyszała z trzech

stron naraz.

- Psiakrew! - wycedził Slim. - To jest przecież tak

łatwe, jak...

- Zlecieć z konia? - Stacy z uśmiechem potrząs­

nęła głową. - Dzięki, chłopaki, doceniam wasze dobre

chęci, ale nie skorzystam.

- Ale...

- Czy ktoś jeszcze chce ciasta? - wtrąciła się Ma-

xie i, nie siląc się na delikatność, zmieniła temat. -

background image

42 JAK WĘDROWNY PTAK

Opowiedz nam o Prudence - zwróciła się do Stacy.

- Co tam robiłaś... i w ogóle.

Wszyscy stołownicy zamarli w niemym oczekiwa­

niu. Ciemne oczy Maca ani na moment nie odrywały

się od jej twarzy. Stacy wahała się. Doskonale zdawała

sobie sprawę, że w miejscach takich jak to, oddalo­

nych od świata, zamieszkanych przez ludzi pochłonię­

tych własnymi codziennymi sprawami, każdy gość

przyjmowany był z radością, gdyż przynosił ze sobą

nowe historie. Długo po jego wyjeździe było jeszcze

o czym rozmawiać. Sęk w tym, że absolutnie nie mia­

ła ochoty opowiadać o życiu w Prudence. Nie po to

stamtąd wyjechała, nie po to odmieniła samą siebie,

by znów powracać do dziejów statecznej i nudnej pan­

ny Sullivan z SullCo, Inc.

Uświadomiła sobie nagle, że ostatnie dwa tygodnie

dały jej więcej radości niż sześć poprzednich lat. Po­

lubiła nową Stacy Sullivan i tylko taką chciała być

zapamiętywana.

- Prudence jest niewielkie. Liczy mniej niż pięć

tysięcy mieszkańców - zaczęła powoli. - Najważniej­

szym przemysłem w mieście jest produkcja etykiet.

- Etykiet? - Red nie krył zdziwienia.

- Tak - potwierdziła. - Takich do naklejania na

teczki z dokumentami i kolorowych do nalepiania na

wszystko. Wiele z tych, które spotykacie w sklepach,

wyprodukowano w Prudence.

- I ty tam pracowałaś? - spytał Curly.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 43

- Tak - potwierdziła ponownie. - Zresztą jak wię­

kszość mieszkańców miasta. Urodziłam się i wyro­

słam w Prudence. Moją pierwszą i ostatnią pracę do­

stałam w fabryce.

- Jak to się stało, że teraz jeździsz sobie po kraju?

- Red odsunął talerz i oparł łokcie na stole.

- Ach - uśmiechnęła się - miałam odrobinę szczę­

ścia. Dostałam niewielki spadek po babci. - Bez

zmrużenia oka uśmierciła zdrową jak tur kobietę.

- Rzuciłaś robotę? - roześmiał się Slim.

- W blasku chwały - odparła z błyskiem w oku.

- Sprzedałam dom i urządziłam największą w mie­

ście wyprzedaż sprzętów. I wyjechałam.

Wyprzedaż byłaby jeszcze większa, gdyby nie sfora

wujków i ciotek. Gdy poznali jej plany, zbiegli się

wszyscy i zaczęli wyliczać, ileż to sprzętów i drobiaz­

gów z jej domu im się właśnie należy. Dzień przed

wyprzedażą ciężarówka wywiozła większość jej mebli

do ich i tak zagraconych domów.

- Sprzedałaś wszystko? - Maxie spojrzała na nią

ze zgrozą.

- Wszystko - przyznała z satysfakcją. - To, co mi

pozostało, mam w samochodzie.

- Czy to prawda, co powiedział Long John? - Cur-

ly odchrząknął zmieszany. - Że nie masz żadnej ro­

dziny?

- Nie. Mam dwie ciocie i dwóch wujków, których

bardzo kocham.

background image

44

JAK WĘDROWNY PTAK

- Czy oni...

- Sprzeciwiali się moim planom? Tak, nawet bar­

dzo. Ale na pożegnalne przyjęcie sprosili całe miasto

i pobłogosławili mnie na drogę.

- Dlaczego?

To pytanie zadał Mac.

- Dlaczego? Bo mnie kochają - odparła cicho. -

I dlatego że wiedzieli, ile swego życia poświęciłam

pracy i obowiązkom, także dla ich dobra.

- I co zamierzasz teraz?

- Czekać, aż samochód zostanie naprawiony. -

Wzruszyła ramionami.

- A potem?

- Ruszam dalej. - Uśmiechnęła się na samą myśl.

- Mogę jechać dokądkolwiek, zatrzymywać się gdzie­

kolwiek i na jak długo zechcę.

- Aż dotrzesz do Kalifornii.

- Właśnie.

- A co chcesz tam znaleźć?

- Przygodę. - W zielonych oczach zamigotały

iskierki. - Nowych ludzi...

- To na pewno - mruknął Mac.

- Interesujące miejsca, nowe pomysły.

Spojrzenie Maca stało się jeszcze zimniejsze. Ponad

wszelką wątpliwość uświadomił sobie, że nic nie zdoła

jej powstrzymać. Przy najbliższej okazji wskoczy do

swojej czerwonej rakiety i nie oglądając się za siebie

pomknie w dal.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 45

To jasne. Cholernie jasne.

Ale jeszcze nie wszystko stracone. Nie minęła na­

wet doba jej pobytu na ranczu. Jeszcze może zmienić

zdanie. Byle jej się nie narzucać. Postanowił, że będzie

trzymał się od niej z daleka.

Na razie.

Łatwe to nie było i na pewno nie będzie. Gdy z pro­

miennym uśmiechem zwracała się do Curly'ego, Mac

czuł ucisk w żołądku. Nie potrzebował takich przeżyć.

Burzyły mu gładko ułożone, dalekosiężne plany. Dom

miał już właściwie wykończony i urządzony. Ostatnie

szczegóły będzie dopracowywał, gdy pojawi się pod

jego dachem kobieta. Właściwa kobieta! Żona i mat­

ka. Pani ziem, które McClainowie zamieszkiwali od

pięciu pokoleń.

Delikatny uśmiech Stacy sprawił, że zesztywniał

nagle. Zrozumiał, że najbardziej pragnie teraz... właś­

nie jej.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Wyjaśnij mi dokładnie, jakich przygód poszuku­

jesz? - poprosił Mac, mocno ściskając kierownicę.

Poobijana półciężarówka gnała krętą, pełną dziur i ka­

mieni drogą.

- Mac, na litość boską, dokąd tak pędzisz? - Stacy

z wysiłkiem trzymała się fotela. - No i przecież obie­

całam Maxie, że jej pomogę.

- Ona nie lubi, gdy obcy kręcą się jej po kuchni.

- Jasne. Chyba dlatego pozwoliła mi dziś rano ob­

rać całą górę ziemniaków.

Zmarszczyła brwi i popatrzyła na jego profil. Aro­

gant, pomyślała. Gbur.

Nawet nie spytał, czy ma ochotę na tę przejażdżkę.

Gdy wstali od obiadu i zabrała się do zbierania naczyń,

uniósł się powoli, chwycił ją za nadgarstek i przyciąg­

nął do siebie. Objął ramieniem jak obręczą i wypro­

wadził z domu.

- Zawsze tak postępujesz? - spytała. - Nikt ci ni­

gdy nie mówił, że wystarczy poprosić, gdy się czegoś

chce? To skutkuje, wiesz?

- Nie wtedy, gdy ktoś jest równie uparty jak ty.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 47

Pytałem o przygody - przypomniał. - Jakie mają być,

gdzie?

- Wszędzie. - Wzruszyła ramionami.

- Gdzie: wszędzie?

- Tu i tam - zatoczyła ręką wkoło. - Tam, gdzie

mnie jeszcze nie było, wśród nieznanych ludzi...

- I sądzisz, że znajdziesz coś, czego nie miałaś

w Patience?

- Daj spokój, Mac - burknęła. - Chcesz dowie­

dzieć się czegoś, to po prostu spytaj. A poza tym to

było Prudence.*

- Jasne - uśmiechnął się leciutko. - No więc?

- Czy sądzę, że znajdę coś nowego? Ja wiem, że

znajdę.

- Skąd?

- Jak mogłabym nie znaleźć? Mówiłam ci

przecież, że mieszkałam w bardzo małym miastecz­

ku. Jest tam jedno kino, któremu nie pomoże nawet

to, że mówią na nie teatr. Jest kręgielnia, jest ulica

pełna barów i inna, pełna kościołów. To już koniec

atrakcji!

- A więc podążasz ku miejscom większym i cieka­

wszym?

- Dokładnie tak. - Ucieszyła się, że wreszcie za­

czął pojmować. Byle nie zanadto, przestraszyła się.

Dla świata miała być Tumbleweed - włóczęgą z wy-

Gra słów: patience - cierpliwość, prudence - ostrożność. (Przyp. dum.)

background image

48 JAK WĘDROWNY PTAK

boru, a nie uciekinierką z małej prowincjonalnej mie­

ściny.

- Zawsze szukałam czegoś nowego, innego - po­

wiedziała. - Dlatego, na przykład, tak często zmienia­

łam w fabryce stanowiska.

Była to niemal prawda. Rzeczywiście, krócej czy

dłużej, ale pracowała prawie na wszystkich stanowi­

skach.

- Jeśli tak bardzo nienawidziłaś tego wszystkiego,

czemu siedziałaś tam tak długo?

- Nie powiedziałam, że nienawidziłam - odparła

powoli. Tym razem mówiła prawdę. - Po prostu po­

czułam znużenie. Wciąż te same czynności, te same

miejsca...

- Pachnie to potworną nudą.

- Właśnie! Dlatego, gdy nadarzyła się okazja, sko­

rzystałam z niej. Teraz podróżuję bez żadnego ustalo­

nego planu.

- Studiowałaś?

- Tak.

- Co?

- Zajmowałam się trochę sztuką. - Wzruszyła ra­

mionami, starając się nie wypaść z roli, a przy tym

odpowiedzieć najbardziej ogólnikowo. - Poezja, lite­

ratura. .. Trenowałam także karate i byłam w drużynie

pływackiej.

Wydało się jej, że spostrzegła błysk niezadowolenia

w jego oczach. I wcale jej to nie zdziwiło. Z opowie-

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 49

ści Maxie wynikało, że Mac ma poglądy raczej kon­

serwatywne.

- Czyli, jeśli tylko los pozwolił, robiłaś w życiu to,

na co miałaś ochotę?

- Brzmi to uroczo, prawda. A ty? - spytała.

- Zawsze i wszędzie. Nie będę się wypierał. Ilu

mężczyzn sprawdziłaś w swoim życiu?

- Coś ty powiedział?!

- Zapytałem...

- Nieważne - przerwała ze złością. - Słyszałam,

co powiedziałeś. Po prostu nie mogę uwierzyć, że

jesteś tak...

- Męski?

- Nie! Grubiański.

Mac gwałtownie szarpnął kierownicę, zjechał na

pobocze i zatrzymał samochód. Słychać było tylko

szum sosen.

- Tak działasz człowiekowi na nerwy, że moż­

na być kimś gorszym niż grubianin - powiedział po­

woli.

- Ja działam! - Wściekłość wprost ją rozsadza­

ła. - Powiadasz więc, że to moja wina? To już

przechodzi wszelkie pojęcie! Ja tylko odpowiada­

łam na twoje pytania. Gdybyś miał odrobinę dob­

rego wychowania, wiedziałbyś, że nie wypada wy­

pytywać ludzi o ich sprawy, jakby byli... na przesłu­

chaniu.

Była wściekła. Ale równocześnie przyszło jej na

background image

50

JAK WĘDROWNY PTAK

myśl, że nie sposób gniewać się na kogoś, kto patrzy

na nią tak jak on.

Oparła się o drzwi i podciągnęła kolana pod brodę.

Podświadomie przyjęła pozycję obronną. Wygłodniały

wzrok Maca przerażał ją.

- Taaak - mruknął - to twoja wina. Mogłaś wmó­

wić szoferom ciężarówek, że jesteś ich małą siostrzy­

czką, mogłaś sprawić, że moi pracownicy jedzą ci

z rączki, ale coś ci powiem, droga pani. Mnie to nie

bierze.

- Nie? - Gorączkowo usiłowała zrozumieć,

o czym on mówi.

- Oboje wiemy, że potrafisz kopnąć jak muł.

- Wiemy?

- I byłbym ostatnim głupcem, gdybym traktował

cię jak małą siostrzyczkę.

- A nie jesteś? - Odchrząknęła nerwowo. Jeszcze

nigdy nie zdarzyło się jej rozmawiać'z kimś tak onie­

śmielającym i fascynującym zarazem.

- Ani trochę! I nie pytaj, dlaczego. To kolejna

rzecz, którą oboje wiemy. Ponieważ jesteś diabelnie

pociągającą kobietą.

- Ja? Ja jestem taka?

- Jesteś - odparł rozbawiony. - To przechodzi

wszelkie pojęcie?

- Nie zmieniaj tematu - warknęła. - Zachowałeś

się grubiańsko i arogancko. - Przez moment milczała

wyczekująco. - Człowiek kulturalny przeprosiłby.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

51

- Masz rację - odparł w zadumie - nie powinie­

nem był wypytywać o twoją przeszłość.

- Przyjmuję przeprosiny. Chociaż spóźnione i wy­

muszone.

- Bo tak naprawdę to interesuje mnie tylko, czy

teraz jest w twoim życiu jakiś mężczyzna.

- Słucham?

Pochylił się i obejrzał jej dłoń.

- Wygląda na to, że męża nie masz. A kochanka?

- Nie do wiary! - Zielone oczy Stacy pociemniały

z gniewu. - Czy naprawdę jesteś aż tak bezczelny?

Jakim prawem zadajesz mi takie pytania?

- Ponieważ zamierzam być następnym mężczyzną

w twoim życiu.

Zaniemówiła. Potrząsnęła głową jak wyrwana

z głębokiego snu.

- No nie. Pomyliłeś się, drogi panie. Nie zamie­

rzam zostać tu ani chwili dłużej, niż to będzie konie­

czne. Absolutnie nie ma cię na mojej liście.

- To mnie dopisz.

Trzy wypowiedziane powoli słowa podniosły tem­

peraturę w szoferce o piętnaście stopni.

Wciąż kręcąc głową, po omacku szukała ręką klam­

ki. Nawet gdyby miała wypaść z szoferki głową

w dół, zrobi to. Zrobi, ponieważ po raz pierwszy w ży­

ciu dała się złapać w pułapkę słów i uczuć. Po raz

pierwszy poczuła nieposkromione pożądanie.

Najbardziej przerażała ją świadomość tego, że wie-

background image

52 JAK WĘDROWNY PTAK

I

rzyła w każde jego słowo. On naprawdę uważał ją za

najbardziej ponętną kobietę na świecie.

A co gorsza, ona uważała go za takiegoż męż­

czyznę.

- Tak nie wyjdziesz. - Łagodnie położył swą ogro­

mną dłoń na jej kolanach. - Klamka jest złamana.

Muszę otworzyć drzwi z zewnątrz.

Ścisnął jej kolano i wysiadł.

Gdy obchodził samochód, postanowiła, że gdy tyl­

ko znajdzie się na zewnątrz, będzie trzymać się od

niego z daleka. Był w wyjątkowo niebezpiecznym na­

stroju.

Mac otwarł drzwi, objął ją w pasie i uniósł do góry.

Zamiast jednak postawić na ziemi, przycisnął ją moc­

no do piersi.

- Pocałuj mnie, Stacy - szepnął, patrząc jej

w oczy.

- Mac, to nie jest dobry pomysł - powiedziała sła­

bo. - To jest pomysł c a ł k i e m zły. Najgorszy, na

jaki moglibyśmy wpaść.

- Proszę.

Oparła dłonie na jego potężnych ramionach i od­

wróciła głowę.

- Widzisz? Prośby wcale nie pomagają, gdy ma się

do czynienia z upartą kobietą.

Pocałunek nie trwał dłużej niż sekundę. Był właści­

wie tylko muśnięciem warg. Trwał jednak wystarcza­

jąco długo, aby poczuła smak kawy na jego wargach,

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 53

by fala gorąca oblała ją całą, a w nozdrza uderzył

zapach mydła, świeżości, wiatru i gór.

- Mac - szepnęła drżącym głosem - postaw mnie

na ziemi, proszę.

Znów skradł jej całusa i odwrócił się. Zamiast jed­

nak postawić na ziemi, posadził ją na masce samocho­

du. Stęknęła, gdy poczuła pod sobą gorącą blachę.

Mac przyciągnął ją do siebie i znalazł się nagle między

jej kolanami. Bardzo blisko.

Zbyt blisko.

Tak blisko, że uwierały ją guziki jego koszuli. Tak

blisko, że czuła wyraźnie jego pożądanie.

Odruchowo zacisnęła kolana. Jęknęła cicho. Z jego

ciemnych, rozjarzonych oczu wyczytała, że nikt, ni­

gdy nie pragnął jej tak, jak Mac McClain. Tu i teraz.

Natychmiast. Na rozgrzanej masce samochodu w cie­

niu szumiących sosen.

Mac sprawił, że poczuła się nagle jak cenny klej­

not, jak upragniona, powabna i piekielnie pociągająca

kobieta. I dowiedziała się też, że zmysły kobiety po­

trafią rozpalać się równie szybko jak mężczyzny.

Gdy znowu poczuła dotyk jego warg, zadrżała, sze­

pcząc nieskładnie słowa protestu. Wtuliła twarz w je­

go pierś, czując, że ogień krąży w jej żyłach.

- Mac - jęknęła - nie mogę tego zrobić.

- Możesz zrobić wszystko, co zechcesz - powie­

dział cichutko, przytulając policzek do jej policzka.

Objął ją tak mocno, że prawie nie mogła oddychać.

background image

54 JAK WĘDROWNY PTAK

Uświadomiła sobie nagle, że nie ma żadnych szans.

Był cięższy, większy i znacznie silniejszy. Pozostała

jej tylko nadzieja.

Mac oparł dłonie na jej udach i wbił w nią gorące

spojrzenie. Strach, który ujrzał w jej oczach, smagnął

go jak bat. Co jej, u diabła, robisz? pomyślał. Nam

obojgu! Podniósł głowę ku widocznemu wśród gałęzi

błękitowi. Nigdy w życiu nie zdobył kobiety siłą.

Oboje wiedzieli jednak, że tym razem był tego cho­

lernie bliski.

Wpatrzony w niebo wymyślał sobie w duchu naj­

gorszymi, najplugawszymi słowami. Wepchnął się

w jej życie, wsunął między jej kolana i prawdopodob­

nie śmiertelnie ją wystraszył.

Poczuł na policzku łzy. Powinien uwolnić ją

natychmiast, ale nie mógł. Po pierwsze dlatego, że

pragnął trzymać ją w objęciach w nieskończoność,

a po drugie dlatego, że bał się spojrzeć jej w oczy.

Poruszyła się nieśmiało. Zacisnął mocniej ręce

i szepnął:

- Stacy, kochanie, czy mogłabyś... nie ruszać się

jeszcze przez chwilkę?

- Próbuję tylko...

- Wiem. Nie, proszę. Jeszcze... tylko minutkę, do­

brze? To jest tak... piekielnie... cudowne.

Popatrzyła na niego bezradnie. Ich spojrzenia

spotkały się i to, co dostrzegł w jej oczach, omal

nie rzuciło go na kolana. Nie było tam przerażę-

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 55

nia, które spodziewał się ujrzeć. Trochę zawstydze­

nia, zdziwienie i... tak, do diabła... zadowolenie.

Przez mgnienie oka wyglądała jak oblizujący się

kociak. Pierwszy raz w życiu spotkał kogoś, kto

miał na twarzy wypisane to, co czuje. Pomyślał,

że nigdy, za żadną cenę nie może pozwolić jej grać

w pokera.

- Oj, Mac?

- Tak?

- Myślę, że powinniśmy...

- Tak, wiem. - Nadal jednak tkwił nieruchomo.

Stacy wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła po­

wietrze.

- Pomyślisz, że jestem prowincjonalną gęsią... ale

co się właściwie stało? Rozmawialiśmy i nagle... to

wszystko.

- Może to tylko ten stary diabeł, seks?

- Raczej chwilowe szaleństwo.

- Nazywaj to, jak chcesz. Masz szczególny dar

prowokowania przygód.

- A więc o to chodzi! - syknęła gniewnie. - My­

ślisz, że przemierzam kraj, szukając mężczyzny?

Próbowała go kopnąć. Biła Maca pięściami.

- Jesteś tępy! Głupi! - krzyczała. - Nie musisz

wyświadczać prowincjonalnej pannie żadnych grzecz­

ności, zrozumiałeś, McClain? Nie potrzebuję ta­

kich komplikacji. Złaź ze mnie, ty... dzikusie. - Wy­

rwała się gwałtownie. - I żebyś nie miał żadnych

background image

56 JAK WĘDROWNY PTAK

wątpliwości! Na mojej liście nie ma miejsca dla

mężczyzn.

Mac odskoczył przed potężnym kopniakiem. Nie

wyglądała tym razem na chętną do dyskusji.

- Żadnych mężczyzn? - powtórzył.

- Żadnych - rzuciła twardo. - Żadnych męż­

czyzn... ani mężczyzny. Nie potrzebuję nikogo. Po­

dróżuję dla przyjemności. Po co miałabym wplątywać

się w kłopoty?

Zsunęła się na ziemię i spojrzała mu w oczy.

- No to jak? - spytała. - Pokażesz mi ranczo czy

nie?

- Spokojnie, złośnico. - Wziął ją za łokieć i deli­

katnie skierował na wąziutką ścieżkę wśród drzew.

- Nie chciałem cię obrazić.

- Omal się nie zbłaźniłam - mruknęła, wyrywając

mu się.

- Złożyłem ci ofertę - powiedział twardo. - Sama

powiedziałaś, że poszukujesz emocji, prawda?

Posłała mu niechętne spojrzenie.

- Wygląda na to - ciągnął - że moglibyśmy ranić

się tak bez końca.

- Mac - westchnęła - na miłość boską, ja nie mó­

wię o seksie! Mówię o... - Rozłożyła bezradnie ręce.

- Mam wrażenie, jakbym mówiła do ściany. Czy ty

mnie słuchasz? Szukam nowych doznań, takich, które

wzbogacą moje życie.

Wyszli spośród drzew i znaleźli się na malutkiej

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 57

łące na zboczu, skąd rozpościerał się widok aż po góry

na horyzoncie.

- Myślę, że gdy znajdziemy się razem w łóżku, to

na pewno będzie to nowe doznanie. I kto wie, może

nawet wzbogacające.

Zatrzymał się z ręką na jej ramieniu i wskazał

wzniesienie.

- To jest szczyt McClaina. Zachodnia granica mo­

ich ziem.

- Mac, to przecież wiele kilometrów stąd! Nie mo­

żesz mieć tego wszystkiego. To nieprzyzwoite. A poza

tym nie możesz nazywać gór swoim imieniem.

- To na cześć mojego pra-pra-pradziadka. Był jed­

nym z pierwszych osadników w tych stronach. Kupo­

wał każdy dostępny kawałek ziemi, a kolejne pokole­

nia robiły to samo.

- Jedno z przekleństw dziedzictwa - powiedziała

w zamyśleniu. Słońce zachodziło szybko i mrok wy­

pełzał spośród drzew.

- Powinniśmy wracać - powiedział Mac po kilku

minutach. - Za chwilę będzie ciemno. Jutro wybieram

się do wschodniej części posiadłości. Pojedziesz ze

mną?

- Nie, dziękuję - odparła, drepcząc za nim po­

słusznie. - Zamierzam poszukać w okolicy źródeł

siły.

Przez całą drogę milczeli. Stacy siedziała przy sa­

mych drzwiach, zamyślona. Pewnie rozpamiętuje

background image

[

58 JAK WĘDROWNY PTAK

swoją tajemniczą listę, pomyślał Mac, patrząc na nią

z ukosa.

Próbował myśleć o różnych sprawach, ale jedno nie

dawało mu spokoju.

Co to są, u diabła, źródła siły?!

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Znów to samo, pomyślała smętnie, gdy następnego

dnia zasiedli do kolacji. Znów czuła na sobie spojrze­

nia dziesięciu zmieszanych mężczyzn i jednego, wpa­

trującego się w nią z dzikim uporem.

- Ale przecież - mówił wolno Red - na południo­

wym stoku jest źródło siły.

- Tumbleweed nie jeździ konno, zapomniałeś? -

Slim potrząsnął głową. - A w żaden inny sposób tam

nie dotrze. Chyba będzie musiała zadowolić się na­

szym generatorem.

Stacy z rozpaczą rozejrzała się dookoła. Napotkała

rozbawione spojrzenie Maca. Mimo to wcale nie wy­

glądał przystępniej. Wciąż przypominał raczej... ska­

łę. Gibraltar. Sprawiał wrażenie człowieka, który za­

wsze na zimno kalkuluje posunięcia i nie ulega emo­

cjom.

Wiedziała, że nie myli się i ocenia go właściwie.

Ale co zatem miała myśleć o wydarzeniach z poprze­

dniego dnia? Czy zaplanował sobie, że wywiezie ją

ciężarówką, posadzi na masce i będzie trzymał

w uścisku, aż oboje stracą oddech? Niemożliwe.

background image

60 JAK WĘDROWNY PTAK

;

Stacy westchnęła ciężko. Podczas gdy przy stole

toczyła się rozmowa o źródłach siły, Mac wpatrywał

się w nią jak zaczajony kot.

- Zaraz, zaraz, chłopcy - zamachała rękami. -

Przecież Mac wcale nie powiedział, że ja szukam ele­

ktryczności. To nie to. Chodzi o coś... niewidocznego,

pozazmysłowego. - Popatrzyła wokół na wpatrzo­

nych w nią mężczyzn. - To jest... emanacja... pro­

mieniowanie, które daje człowiekowi siłę - dodała

niepewnie.

- O Boże! - rozległ się przeraźliwy jęk. To był

Mel, który dotąd kiwał tylko głową i nigdy się nie

odzywał. - Wyjechałem z Los Angeles, żeby już ni­

gdy nie słuchać takiej gadaniny.

- To coś jak woda życia, tak? - spytał Slim.

- Poczekajcie chwilę, przeczytam wam. - Stacy

pobiegła do salonu i wróciła z książką. - Posłuchaj­

cie, piszą tutaj, że każdy człowiek może znaleźć takie

miejsce, w którym jego siła wewnętrzna ulega

wzmocnieniu. Może ono mieć wielkość kilkunastu

centymetrów, ale może też rozciągać się na wiele ki­

lometrów. - Przerzuciła kilka kartek. - To jest skupi­

sko energii. Wir energii lub jej źródło. Piszą tu, że

wiele takich miejsc znajduje się koło Sedony.

- Sedona? - spytał Curly. - Mówisz o tym miej­

scu, gdzie ludzie obwieszają się kryształkami i siedzą

na skałach, czekając na UFO?

- Niektórzy. - Dostrzegła, jak mężczyźni wymię-

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 61

niają porozumiewawcze spojrzenia. - Bardzo niewie­

lu. Uważacie pewnie, że jestem troszkę... Ale ja w to

wierzę i nadal będę szukać. Dopóki nie znajdę tego

mojego miejsca. Wiem, czego szukam, i na pewno

znajdę to, przemierzając Kalifornię.

Mac jęknął głośno.

- Jeśli chcecie wiedzieć - dodała z uśmiechem -

po raz pierwszy usłyszałam o źródłach siły na lekcjach

samoobrony. Każdemu wolno wierzyć, w co zechce.

Łyknęła kawy. Ponad brzegiem filiżanki widziała

krąg wpatrzonych w nią twarzy bez wyrazu.

- Przeszukam teren wokół domu - powiedziała -

i sami zobaczycie. Mam mnóstwo czasu i na pewno

coś znajdę. A przy okazji - zwróciła się do Curly'ego

- czy słyszałeś coś o moim samochodzie?

- Ja nie. - Spojrzał na Maca. - Szefie?

Mac potrząsnął głową.

- Myślę, że Pete zadzwoni rano. Jeśli tylko zrobi

to, zawołam cię i sama z nim porozmawiasz.

- Hej, Tumbleweed, w jaki sposób rozpoznasz to

miejsce? - W głosie Slima dźwięczało niedowierza­

nie. - Czy ono wygląda jakoś szczególnie?

- Wątpię. - Stacy wzruszyła ramionami. - Po pro­

stu wyczuję je.

Prawdopodobnie rozmowa znów wróciłaby do

metafizycznych źródeł siły, gdyby Maxie nie wniosła

wspaniałych ciast.

Przez następne minuty wszyscy mężczyźni staran-

background image

62 JAK WĘDROWNY PTAK

nie unikali wzroku Stacy, pochłonięci jedzeniem. Po­

tem zaszurali krzesłami, mruknęli: dobranoc i wyszli.

Maxie dolała Stacy kawy do filiżanki i podała dzba­

nek Macowi.

- Zjedz ciasto - powiedziała, kładąc dłoń na ra­

mieniu Stacy - i ani się waż przychodzić do kuchni.

Dość już napracowałaś się rano. Mac, nie pozwól jej

wstać, słyszysz? Chłopcy zagadują ją stale i w ogóle

nie pozwalają jeść. Musisz dbać o nią albo wyjedzie

stąd chuda jak patyk.

Popatrzyła na nich przez chwilę, jakby sprawdza­

jąc, czy będą protestować, po czym zebrała naczynia

i wyszła.

- Nie jesteście spokrewnieni, prawda? - odezwała

się Stacy, delektując się ciastem.

- Właściwie jesteśmy - Mac był wyraźnie rozba­

wiony - chociaż pokrewieństwo jest bardzo dalekie.

Zauważasz podobieństwo?

- Uderzające. Obojgu wam wydaje się, że najlepiej

wiecie, co dla kogo jest najlepsze. I nie dopuszczacie

nawet myśli, że może być inaczej.

- A co gorsza - dodał łagodnie - zwykle mamy

rację. - Uśmiechnął się i gestem dłoni powstrzymał jej

protest. - Stacy, na ranczu nie ma miejsca na demo­

krację, na jakieś głosowania. Każdy może coś zapro­

ponować, ale to ja decyduję i wszyscy muszą słuchać

moich poleceń.

- Rozumiem, że ranczo to rodzaj firmy - powie-

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 63

działa. - Myślę jednak, że są pewne granice, których

przekraczać nie wolno.

- Myślisz, że ja je przekraczam? - Nie krył zdu­

mienia.

- Ja to wiem. Choćby sprawa kapelusza - przypo­

mniała. - Powiedziałeś: „To jest kapelusz. Masz go

nosić". Autorytatywnie, nie dając mi dojść do słowa.

- Chciałem tylko mieć pewność, że nie zemdlejesz

od słońca. - Zacisnął szczęki. -I nie zamierzam dys­

kutować na ten temat.

- O to właśnie chodzi. A może wcale nie trzeba by

było dyskutować. Skąd wiesz, jak postąpiłabym, gdy­

byś spróbował przekonać mnie inaczej? Od razu zało­

żyłeś, że się sprzeciwię.

- A co to ma do rzeczy?

- Nic. Po prostu taki już jesteś.

- Myślisz, że tak samo postąpiłbym z kochanką?

- spytał.

- Tak - rzuciła. - I z żoną. Prawdopodobnie był­

byś taki nawet wtedy, gdybyś ożenił się ze słomianą

kukłą.

- Chcesz powiedzieć, że obrażam kobiety?

- Nie! Absolutnie nie. - Gwałtownie potrząsnę­

ła głową. - Nie to miałam na myśli. Uważam tylko,

że jesteś arogancki, gwałtowny i nie liczysz się

z nikim.

- Serdeczne dzięki!

- Ale właśnie taki byłeś dziś wieczorem. Specjal-

background image

64 JAK WĘDROWNY PTAK

nie sprowokowałeś rozmowę o źródłach siły. Czemu

niczego im nie wyjaśniłeś?

- Bo bardzo się martwili o ciebie - westchnął cięż­

ko. - Cały dzień kręciłaś się po okolicy, zatrzymywa­

łaś się nagle, stałaś jak wmurowana... Sądzili, że coś

ci się stało.

- No wiesz! - Gwałtownie odsunęła się od stołu.

- Wiesz, co będzie, jeśli nie skończysz ciasta. -

Mac gestem dłoni wskazał kuchnię, skąd dobiegał

szczęk sztućców i talerzy.

- Mac, bardzo lubię twoją kuzynkę, ale nie pozwo­

lę, by ktokolwiek zmuszał mnie do jedzenia czy do

czegokolwiek innego. - Zebrała naczynia i z wojow­

niczym błyskiem w oku skierowała się do kuchni. -

Nie wchodź tam, dopóki krew nie wypłynie spod

drzwi - rzuciła przez ramię.

Pół godziny później Mac siedział w swoim gabine­

cie i przez okno przyglądał się Stacy. Trudno było nie

zauważyć jej w różowych szortach i turkusowej blu­

zeczce.

W skupieniu, z książką w dłoni, krążyła po podwó­

rzu. Zatrzymywała się niespodziewanie, by wpatry­

wać się w ziemię u swych stóp, po czym ruszała dalej.

Każdy jej ruch śledzony był uważnie z wielu stron. Ze

stajni, ze stodoły, zewsząd goniły za nią zaciekawione

spojrzenia.

Mac, nie spuszczając z niej oczu, wyciągnął się

w bujanym fotelu, opierając buty na stosie papierów

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 65

na biurku. Stale tylko jakieś sprawozdania, zeznania!

Od tych urzędowych przesyłek robiło mu się niedo­

brze.

Jego myśli znów pobiegły ku Stacy. Była jak liść

na wietrze. Zdarzenia niosły ją, dokąd chciały... ku

zgubie. Czuł, że na pewno wyląduje w samym sercu

Los Angeles, wśród narkomanów, szaleńców i ludzi

zepsutych do cna.

Znów wrócił ten obraz. Zobaczył ją siedzącą na

masce samochodu, przerażoną i bezbronną jak dziec­

ko. Ujrzał jej rozchylone wargi, usłyszał cichutki

szloch. Ogarnęła go wściekłość.

Biedna mała. Jak to powiedziała o sobie? Pro­

wincjonalna panna? Kobieta, która nie chciała

uwierzyć, gdy powiedział, że jest atrakcyjna i pocią­

gająca.

Czemu?

Przymknął oczy. Kolejne pytanie, na które nie znał

odpowiedzi. Czemu nie miała nikogo? Czemu podró­

żowała z całym dobytkiem? Co, tak naprawdę, miała

na tej swojej tajemniczej liście?

Czemu wreszcie gapił się na różowe szorty, gdy

powinien szukać żony?

Ponieważ przez ostatnie dwa dni wszystko uległo

zmianie. Gdy próbował myśleć o żonie - widział Sta­

cy. Gdy myślał o rodzinie, widział stadko dzieciaków

o brązowych włosach i w jaskrawych ubrankach. Ze­

rwał się z krzesła i wyszedł przed dom.

background image

66 JAK WĘDROWNY PTAK

- Stacy! - zawołał. - Zaczekaj. Chcę ci coś po­

kazać.

- Myślałam, że siedzisz w gabinecie i wypełniasz

oświadczenie podatkowe - rzuciła przez ramię. .

- To nie ucieknie. - Wzruszył ramionami. - Chodź.

- Dlaczego? - Zatrzymała się zdziwiona.

- Co: dlaczego? - Ujął ją pod łokieć i popchnął

łagodnie.

- No, dobrze - powiedziała po chwili - mogę

pójść. Ale to nic nie da. Choćbyś wykombinował nie

wiem jakie okropieństwo, nie pozwolę się zniechęcić.

Zapłaciłam za tę książkę sześć dolarów i dziewięć­

dziesiąt pięć centów. A poza tym zgłębianie opisanych

w niej spraw daje mi wiele radości.

- Nie zamierzam cię zniechęcać. - Wziął ją za rękę

i splótł palce z jej palcami. - To tylko mała przerwa.

Zaufaj mi ten jeden raz. Jutro znów wrócisz do swoich

poszukiwań.

Mac uświadomił sobie, że im więcej godzin Stacy

spędzała na poszukiwaniu nie istniejących miejsc, tym

mniej martwiła się popsutym samochodem i upływa­

jącym czasem. Jeśli tak dalej pójdzie, to może uda mu

się skraść jej tydzień, a może nawet...

Tylko co z tego? Czy zmieni to jej zamiary? Czy

zechce zostać na tym pustkowiu, z dala od gwaru cy­

wilizacji?

Wąską ścieżką przeszli przez porośnięte gęstym la­

sem wzgórze i zeszli po stoku.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 67

- A teraz - Mac ścisnął jej dłoń - zamknij oczy.

Poprowadzę cię dalej.

Ruszyli.

- Spokojnie - mruknął, obejmując ją w pasie -

trzymam cię.

Szli tak jeszcze przez kilka minut. Stacy poczuła,

że ścieżka opada stromo w dół, a chłodny cień gęst­

nieje z każdą chwilą. Usłyszała cichy szum. Przez

zamknięte powieki czuła przesiane przez gałęzie sło­

neczne promienie. Łagodny szept wiatru mieszał się

z coraz wyraźniejszym szemraniem wody wśród ka­

mieni.

- Stój - usłyszała. - To będzie trudne, ale nie

otwieraj oczu.

Poczuła, że uniósł ją lekko. Po chwili zsunęli się po

stromiźnie.

- Mac, co ty wyrabiasz!

- Zaraz zobaczysz. Chwila cierpliwości.

Jeszcze raz uniósł ją i posadził na gałęzi.

- Mac...

- Teraz. Otwórz oczy.

Otwarła... i tuż przed sobą ujrzała jego twarz, na

której malowało się tajone pragnienie. Odsunął się

o krok.

- No i jak? - spytał.

Wśród srebrzystej zieleni liści, pomiędzy cętkami

cieni, wił się strumyk. Migotliwa woda rzucająca tę­

czowe błyski pieszczotliwie omywała kamienie spa-

background image

68 JAK WĘDROWNY PTAK

dając kaskadami niemal spod samego nieba. Stacy

spojrzała w opromienioną uśmiechem twarz Maca.

- Cudowne - powiedziała. - Idealne miejsce do

marzeń.

- Przypuszczałem, że ci się spodoba - rzekł z sa­

tysfakcją.

- Spodoba? Mac, nie da się lubić takiego miejsca!

Można je tylko uwielbiać, a jego urok chłonąć całą

duszą...

Chwyciła go za szyję.

- Pomóż mi, proszę. Chcę zejść aż do wody.

Objął ją w pasie i przez chwilę Stacy zawisła w po­

wietrzu. Powoli postawił ją na ziemi. Bardzo blisko

siebie...

Gdy tylko stopami dotknęła gruntu, ruszyła ku

wodzie.

- Och, Mac, spójrz tylko, jakie to śliczne - szcze­

biotała. Wolała udawać słodką idiotkę niż wpatry­

wać się w niego z nieśmiałym zaproszeniem

w oczach.

Strumyk tryskał ze zbocza wzgórza i spływał stro­

mo w dół, wijąc się wśród płaskich, wielkich jak baj­

kowe schody, kamieni.

- Skąd wypływa ten strumień? - spytała idącego

za nią powoli Maca.

- Wprost spod ziemi. Przez cały rok.

Odruchowo spojrzała na swoje trampki. Uznała, że

nawet gdyby się pośliznęła, nic im nie będzie. Nie

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 69

zastanawiając się dłużej, zeskoczyła ze ścieżki na pier­

wszy z głazów. Był gładki, płaski i ogromny.

Wspinała się coraz wyżej. Od czasu do czasu spo­

glądała w dół, na stojącego w cieniu mężczyznę. Wre­

szcie dotarła na samą górę. Zanurzyła dłoń w lodowa­

tej wodzie i przeczesała palcami piaszczyste dno usła­

ne kolorowymi kamykami.

Z trudem dotarła z powrotem na dół i z cichym

okrzykiem skoczyła na ścieżkę. Wylądowała wprost

w ramionach Maca. Gdy jej stopy dotknęły ziemi,

powoli przyciągnął ją do siebie. Wyraźnie czekał na

jej sprzeciw.

Nie zaprotestowała. Nie mogła. Znaleźli się nagle

zbyt blisko siebie. Pożądała go tak, jak on jej.

Zadrżała, gdy zajrzała mu prosto w oczy. Dostrzeg­

ła w nich ten sam głód, który i ona czuła.

- Czy mam przestać? - mruknął, muskając warga­

mi jej usta.

- Nie, proszę - jęknęła z rozbrajającą szczerością.

Serce zabiło jej szybciej, gdy z uśmiechem przycisnął

ją do siebie. Ujęła w dłonie jego twarz.

- Mówimy o pocałunkach - szepnęła - a nie

o zobowiązaniach na całe życie. Nawet nie na pięć

minut.

Dotknęła jego warg, zdumiona ich żarem i niezwy­

kłą miękkością.

- Ale teraz pragnę tych ust jak jeszcze nigdy

nicze...

background image

70

JAK WĘDROWNY PTAK

Doczekała się.

Nie wypuszczając jej z ciasnego uścisku, Mac cof­

nął się kilka kroków i oparł o drzewo. Przytuliła się

do niego mocno, spoczęła na nim, czując słodki opór

wyprężonego ciała.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wiedziała, że ryzykuje, że powinna cofnąć się, za­

protestować. Ale w tym momencie pragnęła tylko je­

go. Chciała czuć twarde, gorące ciało blisko, bliziu-

teńko.

- Ach, Mac, jesteś taki słodki.

- Czekałem na to, odkąd tylko ujrzałem cię po raz

pierwszy. - Musnął jej policzek wargami. Dłońmi

znaczył palący szlak na jej plecach. Pocałował ją

w szyję i delikatnie złapał zębami za ucho.

- Pocałuj mnie, kochana - szepnął. - Przytul się.

Mocno. Ogrzej mnie jak ogień.

Wplotła palce w ciemne włosy Maca.

Ogień?

Tak. Czuła płomienie ognia na skórze w miej­

scach, których dotknęły jego dłonie, sunąc od piersi

w dół, do brzucha. Z cichym jękiem wpiła się w jego

usta.

Tymczasem wielkie, delikatne dłonie zawędrowały

znowu w górę. Łagodnie, ale stanowczo usunęły dzie­

lące ich przeszkody - bluzkę i staniczek.

Mac uniósł ją nieco i ogarnął wzrokiem.

background image

72 JAK WĘDROWNY PTAK

Zadygotała, gdy wilgotny koniec języka musnął

naprężone sutki. Pragnęła Maca aż do bólu. Płonęła

cała.

- Rozepnij mi koszulę - poprosił - chcę czuć na

piersi twoją nagą skórę.

Niezgrabne palce szarpały gorączkowo guziki. Mac

nie pomógł jej ani trochę. Wpatrywał się tylko uważ­

nie w jej twarz. Wyglądała jak dziecko niecierpliwie

szarpiące opakowanie świątecznego prezentu.

Wyciągnęła ze spodni brzeg koszuli. Ostrożnie do­

tknęła rozpalonej skóry.

- Taaak - wychrypiał. - Jeszcze... Kochana...

Cóż za słodka tortura! Chodź do mnie.

Przyciągnął ją, aż niemal straciła dech.

Ich wargi zwarły się gorączkowo.

- Maaac...

Niespodziewanie delikatnie i czule ogromna dłoń

przykryła jej pierś.

Potem przesunęła się powoli w dół, do brzucha.

Stacy oddychała chrapliwie. Gdy Mac odpiął guzik jej

szortów, krzyknęła:

- Mac, och, ja... Mac, nie!

Przydomek Gibraltar otrzymał dlatego, że zawsze

wiedział, czego chce, i zawsze to osiągał. Stacy uświa­

domiła sobie, że jeśli ma wątpliwości, musi dać im

wyraz głośno i natychmiast.

- Nie. - Potrząsnęła głową, usiłując się podnieść.

Nie było to takie łatwe, a Mac wcale jej nie pomagał.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 73

- Cholera! - powiedział. - Pragnę cię, Stacy. Bar­

dziej niż kogokolwiek w życiu. A ty pragniesz mnie.

Wsunął dłonie do tylnych kieszeni jej szortów

i przyciągnął ją jeszcze bliżej siebie.

Stacy chrząknęła nerwowo, rozejrzała się i spo­

strzegła, że jest półnaga.

Co się, u diabła, stało z moim ubraniem! po­

myślała.

- Masz rację - szepnęła. - Pragnę cię, ale...

Mac wysunął dłonie z kieszeni i pogłaskał rozko­

szne krągłości.

- Czy dobrze usłyszałem? Jakieś wątpliwości? -

spytał.

Z cichym westchnieniem wtuliła policzek w nagą

pierś.

- Tak. Cała masa. Znamy się zaledwie dwa dni...

Niedługo zamierzam wyjechać... Nie interesują mnie

kilkudniowe przygody... Nigdy dotąd nie robiłam ta­

kich rzeczy!

- Jakich rzeczy?

- Nigdy nie leżałam w środku lasu, w ramionach

mężczyzny, półnaga. Cholera, Mac, gdzie jest moje

ubranie?

- Gdzieś tam, w krzakach.

Wstała czując, że policzki płoną jej żywym ogniem.

Odwróciła się i podniosła stanik. Wytrzepała go ener­

gicznie i prędko włożyła.

- Psiakrew! Mac, przecież mógł wpaść do wody.

background image

74 JAK WĘDROWNY PTAK

- Wysechłby szybko.

- Mogły go obleźć kleszcze.

- Z przyjemnością dokonam oględzin dziś w nocy.

- Któryś z twoich ludzi mógł nadejść niespodzie­

wanie. Pomyśl tylko, jakież to krępujące - mówiła,

wciągając bluzeczkę.

- Nie.

- Co znaczy: nie? Sądzisz, że nie ma w tym nic

krępującego?!

- Nikt nie mógł nadejść niespodziewanie - powie­

dział cicho. - Nigdy tu nie przychodzą. Wiedzą, że to

jest mój zakątek i że nikt nie ma prawa przychodzić

tutaj bez zaproszenia.

- Ja nie byłam zaproszona.

- Naprawdę chcesz się kłócić? - westchnął. -

Przyprowadziłem cię tutaj, tak? Ale skoro taka z ciebie

formalistka, to wiedz, że masz stałe zaproszenie do

mojej kryjówki i możesz przychodzić tu, kiedy tylko

zechcesz i na jak długo zapragniesz. Czy uważasz, że

pozwoliłbym, by zawstydził cię którykolwiek z moich

ludzi? - spytał, zapinając koszulę.

No tak, pomyślała, Gibraltar - człowiek, który

przewiduje i planuje.

- Zaraz zrobi się ciemno - rzuciła.

Mac spokojnie dopinał koszulę.

- Chyba powinniśmy już wracać. - Kręciła się ner­

wowo.

- Stacy?

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 75

- Co?

- Wszystko w porządku, kochanie. - Objął ją moc­

no.

- Pewnie!

A krowy fruwają! pomyślała. Guzik, nic nie jest

w porządku.

- Nie musisz być taka zakłopotana.

- Nie jestem.

- Stacy?

- Słucham?

- Czy masz pojęcie, jaka jesteś piękna?

- Dziękuję, Mac. Bardzo miło, że to powiedziałeś

- odparła, odrobinę zbyt długo zbierając myśli.

- Nie wierzysz mi ani trochę, prawda?

Stacy szła coraz prędzej. Zwolniła dopiero wtedy,

gdy ze wzgórza ujrzeli dom.

- Spójrz - Wyciągnęła rękę szczęśliwa, że może

zmienić temat. - To Maxie. Wygląda na to, że chyba

nas szuka.

- No to pospieszmy się. - Mac chwycił jej dłoń

i ruszył w dół zbocza.

- Pete dzwoni! - zawołała Maxie, gdy podeszli bli­

żej. Poczekała, aż Mac przeniósł Stacy przez płot,

i powiedziała:

- On chce rozmawiać ze Stacy. Mam nadzieję,

dziecino, że jesteś przygotowana na dłuższy pobyt

u nas. Nie jest w dobrym humorze. Pospiesz się. Od­

bierz telefon w kuchni, zanim Pete się rozłączy.

background image

76 JAK WĘDROWNY PTAK

Kilka minut później odłożyła słuchawkę i powoli

odwróciła się do Maca i Maxie. Oboje stali ze skrzy­

żowanymi ramionami i przyglądali się jej uważnie.

- Będzie gotowy za dziesięć dni - Stacy jęknęła

żałośnie.

- W porządku - powiedziała Maxie.

- Najwcześniej.

- W czym problem? - spytał Mac.

- Jest dokładnie tak, jak przewidywałeś. - Rozpa­

czliwie machnęła ręką. - Wysiadło elektroniczne coś

tam, co jest bardzo ważne. Pete musi to sprowadzić.

- No to sprowadzi. - Mac skrzywił się lekceważąco.

- To będzie pewnie kosztować majątek - zmartwi­

ła się Maxie.

- To nie problem. - Stacy usiadła w kącie i machi­

nalnie kiwała nogą. - Auto jest na gwarancji. Ale

szkoda czasu. Dostawca Pete'a zamówił potrzebny

element. - Stacy pokręciła głową. - Nie rozumiem.

Jak oni mogą prowadzić interes, nie mając w maga­

zynie części?

- Zawsze tak jest. - Mac wzruszył ramionami. -

Nikt nie chce lokować pieniędzy w zapasach.

- To głupie - oburzyła się Stacy. - Mogą w ten

sposób stracić klientów.

- Nie tutaj. Praktycznie nie mają tu konkurencji,

więc robią, co chcą.

Stacy z uwagą wpatrywała się w swój but. Po chwi­

li podniosła głowę.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

77

- Mac...

- Nawet nie zaczynaj. - Spojrzał na nią przeciągle.

- Wiesz, że możesz zostać, jak długo zechcesz. Jeśli

wyjedziesz, całymi dniami będziesz siedzieć w mo­

telu.

- Ale...

- Spójrz na to z innej strony. - Maxie posłała zna­

czące spojrzenie swemu szefowi. - Znajdziesz u nas

miliony skał, na których możesz spokojnie medyto­

wać. No i będziesz miała mnóstwo czasu, by odnaleźć

zarówno kobietę w samej sobie, jak i twoje źródło

energii. Czego ci więcej trzeba?

- Ale nie powinnam...

- Masz coś konkretnego przeciw pobytowi u nas?

- spytał Mac, ruszając ku drzwiom.

- Nie, ale...

- A zatem załatwione - uciął, wychodząc. - Skoro

nie chcesz przyjąć gościny, możesz zapracować na

pobyt u Maxie, w kuchni.

Następnego ranka Stacy ruszyła na przechadzkę.

Bijąc się z myślami, wspinała się wąską ścieżką ku

tajemniczemu zakątkowi Maca. Trudno mówić, że

pracowała w kuchni. Rozmowy z Maxie dostarczały

wielu przyjemności i sporo informacji. Opowiadając

o swoim pokrewieństwie z Makiem, Maxie naryso­

wała nawet na obsypanym mąką stole prawie całe

drzewo genealogiczne ich rodziny. Wszystko to było

background image

78 JAK WĘDROWNY PTAK

tak skomplikowane, że Stacy zapamiętała sobie tylko

jedno: rodzina Maca żyła na tych ziemiach od wieków

i pozostanie na zawsze. Mac natomiast był nieodrod­

nym następcą swoich przodków. Osiadł na stałe, wy­

budował dom i teraz potrzebował już tylko kobiety.

Właściwej kobiety.

- Ja jestem kobietą - usłyszała swój głos wśród

szumu drzew. - Ale na pewno nie jestem właściwą

kobietą - dodała po chwili.

Mac potrzebował żony. Matki dla dzieci, które po­

winny wypełnić gwarem puste pokoje. Musi to być

jednak kobieta, która potrafi żyć na odludziu.

Przechodząc obok drzewa, pod którym spędziła

z Makiem ekscytujące chwile, pomyślała jeszcze, że

potrzebna mu kobieta wyjątkowa, która potrafi rozpa­

lać płomienie miłości i nie dać się im zniszczyć za­

razem.

Wspięła się na skalne stopnie i zdyszana położyła

się na gorącym kamieniu. Wsłuchana w pluskanie wo­

dy zatopiła się w rozmyślaniach. Myśli przychodziły

i odchodziły leniwie, bez związku i porządku. Stale

jednak krążyły wokół niego... Maca.

Na pewno nie potrzebował opiekunki. Świetnie po­

trafił sam zadbać o swoje sprawy. Tak naprawdę po­

trzebował...

Otwarła oczy, przerażona prostotą wniosku, który

nasunął się jej niemal od razu.

Mac potrzebował Stacy Sullivan!

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 79

To szczera prawda, usłyszała w głębi duszy prze­

korny głosik. Przecież właściwie już go kochasz. Dość

już ludzi poznałaś, dość już się napodróżowałaś.

Znajdźże wreszcie w sobie kobietę i wyrzuć precz

książki! Czemu nie zajmiesz się swoim życiem?

Czemu?

Na Boga! Z miliona powodów.

Po pierwsze, Mac jest niecierpliwy. Jeśli cze­

goś pragnie, chce to mieć natychmiast Potrzebuje

żony, pragnie dzieci, muszą zatem szybko podjąć de­

cyzję.

A ona nie jest gotowa. Jeszcze nie teraz.

Po drugie, wniwecz obracało to jej plany. A ona

zbyt długo pracowała na to, by zyskać wolność, swo­

bodę decyzji i działania. I nie odstąpi od tego ani dla

Maca, ani z żadnego innego powodu.

Uświadomiła sobie, jak wiele szczęścia i radości

zaznała w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ile

wewnętrznej siły zyskała. Siły potrzebnej do dalszego

życia.

Poza tym ani Mac, ani żaden inny mężczyzna nie

zniesie przy sobie kobiety, która zamyślonym spojrze­

niem ucieka gdzieś za horyzont w poszukiwaniu samej

siebie.

Ale przecież prawie już go kochasz, usłyszała zno­

wu głos przekornego diablika.

Przysunęła się do krawędzi głazu i zanurzyła dłoń

w perlistą wodę. Sunąc wolno palcami po dnie, wy-

background image

80 JAK WĘDROWNY PTAK

szukiwała kolorowe, wypolerowane przez nurt ka­

myki.

- Cholera! - niemal krzyknęła - przecież ja go ko­

cham.

Trochę przestraszona własnym odkryciem Stacy

podrzucała wydobyte z wody kamyki. Przypomniało

się jej dzieciństwo, koleżanki, z którymi namiętnie

grywała w kamienie, „w ciupy".

Nagle usłyszała męskie głosy. Zanim mężczyźni

pojawili się w polu jej widzenia, dobiegło ją wołanie

Maca:

- Stacy, hej, hej, Stacy! Czy jesteś przyzwoicie

ubrana?

- Oczywiście, że jestem - odkrzyknęła szczęśliwa,

że tym razem była to prawda. W pierwszej chwili

miała ogromną ochotę wziąć kąpiel słoneczną. Zdąży­

ła jeszcze z zadowoleniem obejrzeć swój strój, gdy

zza drzew wyszli dwaj mężczyźni.

- Gdzie jest twój kapelusz? - warknął Mac.

- Rzeczywiście, uroczy dzień dzisiaj - odrzekła ci­

cho. - Bawię się świetnie, dziękuję.

Twarz Maca wciąż była zacięta i malowała się na

niej złość, ale jego towarzysz posłał jej szelmowski

uśmieszek. Stacy przyjrzała mu się uważnie. Był do­

brze zbudowany, barczysty... i bardzo podobny do

Maca.

- Wasi ojcowie nie mieli litości dla okolicznych

panien - powiedziała Stacy. - Dwóch takich...

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

81

- Jestem Rick. - Nieznajomy posłał jej kolejny we­

soły uśmiech. - Ja odziedziczyłem cały urok i wdzięk.

- Gdzie... jest... twój... kapelusz? - wykrztusił

Mac przez zaciśnięte zęby.

Stacy bez słowa wskazała pobliskie drzewo.

- Co on tam robi, u diabła?! Umówiliśmy się, że

będziesz nosić...

- Mac - zaczęła Stacy błagalnie - czy ja siedzę,

czy nie siedzę w cieniu?

- Siedzisz - odezwał się Rick.

- Czy możesz podać choć jeden istotny powód, dla

którego powinnam nosić kapelusz w cieniu?

- Ja nie. - Rick uśmiechnął się szeroko.

- Nie wtrącaj się. - Mac nawet nie spojrzał w jego

kierunku.

- Włożyłam ten przeklęty kapelusz, wychodząc

z domu - jęknęła żałośnie. - Miałam go na głowie

przez całą drogę. Zrobiłam, co obiecałam, więc daj mi

spokój, McClain! - Odwróciła się i zaczęła zbierać

i wpychać do kieszeni rozsypane kamyki.

- Kim jest ta wodna nimfa? - spytał Rick.

- Stacy Sullivan - rzucił Mac. - Zatrzymała się

u nas na krótko.

- Do kogo należy?

- Jest moja.

Serce waliło jej mocno, gdy zirytowana spojrzała

na braci przez ramię.

- Czy ona wie o tym? - Rick roześmiał się.

background image

82 JAK WĘDROWNY PTAK

- Jeszcze nie, ale dowie się wcześniej czy później.

- Bardzo źle.

- Daj spokój, braciszku. Jesteś o dzień spóźniony

i o dolara biedniejszy.

Stacy pozbierała kamyki i stanęła oddzielona od

obu mężczyzn szemrzącym potokiem.

- No, dobra, wy dwaj. Dość już się zabawiliście!

Przypuszczam, że to jest właśnie ten sławny humor

z Zachodu. Choć jakoś mało mnie śmieszy. A teraz,

jeśli odsuniecie się trochę, przeskoczę strumień i znów

włożę mój kapelusz.

Rozstąpili się, wyciągając ręce w jej stronę. Gdy

tylko podała im dłonie, przefrunęła nad wodą jak piór­

ko i znalazła się między braćmi. Mac sięgnął za siebie

i nasadził jej kapelusz na głowę.

Rick naciągnął jej kapelusz na oczy i powiedział:

- Jeśli chcesz wiedzieć, Stacy Sullivan, oprócz

uroku i wdzięku ja mam jeszcze poczucie humoru.

Mój wielki brat zawsze mówi serio.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Mój wielki brat zawsze mówi serio.

Dwa dni później, wieczorem, Stacy siedziała w sa­

lonie. Stawiała pasjansa. W wielkim pokoju świeciła

się tylko jedna lampa, zamykając dziewczynę w jas­

nym kręgu.

- Psiakrew! - Maxie zamknęła ostatnie okno. -

Zimno się robi i wieje wiatr. W nocy na pewno będzie

lało.

- Dla farmera to dobrze czy źle? - Stacy uniosła

głowę.

- To zależy. Dobrze, jeżeli zboże jest już zżęte

i zwiezione. Źle, jeśli nie jest.

- A wy zwieźliście już zboże? - Z powodu pogar­

szającej się pogody przez ostatnie dwa dni wszyscy

mężczyźni pracowali bez przerwy od świtu do późnej

nocy.

- Udało im się! - Maxie usiadła obok i z satysfa­

kcją pokiwała głową. - Dobrze się stało, że Rick tu

był. Właśnie kończą rozładowywać ostatnią przycze­

pę. Czerwona szóstka na czarną siódemkę - stuknęła

palcem w karty.

background image

84 JAK WĘDROWNY PTAK

- Jadąc, widziałam zboże poskładane w wielkie

stogi. - Stacy posłusznie przełożyła szóstkę.

- Tu się tak nie robi. Mac pobudował stodoły w po­

bliżu pól i zboże przechowuje się pod dachem.

- Do diabła, Maxie - Stacy z gniewem rozrzuciła

karty po stole - oni są wypompowani i ciągle pracują.

Czemu nie pozwolą, byśmy im pomogły?

- Przecież pomagamy. - Maxie wzruszyła ramio­

nami. - Karmimy ich, poimy. Przygotowywanie po­

siłków jest tak samo ważne jak to, co oni robią. Poza

tym, raczej przeszkadzałybyśmy im w robocie.

- Może i tak, ale...

- Ja to wiem. Ganiamy z gorącym jedzeniem tam

i z powrotem przez cały dzień. Robimy, co do nas

należy, i oni to widzą. Hmm, wygląda na to, że masz

dosyć.

- Oj, tak. - Stacy zebrała karty, potasowała je

i rozłożyła od nowa. Zapadła cisza przerywana tylko

szelestem przekładanych kartoników.

Mój wielki brat zawsze mówi serio.

Dwa dni to dość czasu, by oswoić się z tą myślą.

Od tamtej pory ilekroć widziała Maca, zawsze zasta­

nawiała się, ile jest prawdy w tym stwierdzeniu. Ma-

xie wyznaczyła ją do rozwożenia jedzenia. Za każdym

razem gdy wysiadała z samochodu, spotykała Maca.

Był tam! Bez koszuli, lśniący od potu, z mięśniami

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

85

wibrującymi pod skórą, gdy przerzucał ciężkie bele

słomy.

Zawsze wiedział, kiedy przybywała. Nawet gdy po­

śród huku maszyn nie mógł usłyszeć warkotu auta,

odwracał się, gdy nadjeżdżała.

Takie spojrzenia powinny być zabronione przez

prawo! pomyślała.

Jego oczy były pełne obietnic. Później, mówiły, gdy

to się skończy... wkrótce.

Mój wielki brat zawsze mówi serio.

I ta dręcząca niepewność: czy Rick mówił to szcze­

rze? Na pewno powiedział prawdę o sobie. Był wesoły

i skory do żartów i odziedziczył urok i wdzięk chyba

całej rodziny.

- Jak to się czasem dziwnie składa, że dwaj

mężczyźni są tak podobni i tak różni zarazem. - Za­

myślona, zapomniała o obecności Maxie i głośno wy­

powiedziała dręczącą ją myśl.

- Ależ skąd! - zaprotestowała starsza pani. -

Owszem, są podobni z wyglądu i obaj wyrośli tu,

na ranczu, ale to wszystko. Rick to chłopak z mia­

sta. Kilka lat temu odsprzedał Macowi swoją

część farmy i otwarł w Scottsdale sklep z odzieżą.

Przyjeżdża tu co kilka miesięcy, pomaga, ale po

paru dniach jest już gotów wracać do ukochanego

miasta.

background image

86 JAK WĘDROWNY PTAK

- Waśnie to zamierzam zrobić jutro rano, Maxie

kochana. Mój wielki brat zatyra mnie tu na śmierć.

Bracia weszli do ciemnego pokoju i podeszli do

Stacy. Obaj mieli włosy mokre po kąpieli i ubrani byli

w bawełniane koszulki, sprane dżinsy i ciemne skar­

petki. Rick przysunął sobie krzesło do stolika i zajrzał

w karty. Mac ustawił trochę dalej wielki fotel i zasiadł

w nim wygodnie, wpatrując się z zadowoleniem

w Stacy. Uniosła głowę i zadrżała, gdy ich oczy się

spotkały. On wie! pomyślała przestraszona, do diabła,

on wie! Ale cóż w tym dziwnego? Miłości nie da się

ukryć. Wbiła oczy w stół, przeklinając swoją twarz,

na której wszystkie myśli i uczucia ukazywały się jak

na ekranie.

- Kiedy wreszcie postarasz się o wygodniejsze

meble? - Rick nerwowo wiercił się na krześle.

- Nie ma pośpiechu. - Mac wzruszył ramionami.

- Wiele rzeczy pochowałem podczas remontu domu.

Gdy będzie trzeba, znajdzie się coś odpowiedniego.

Zostawia to żonie, pomyślała Stacy, przekładając

kartę.

- Szkoda, że nie poznaliśmy się wcześniej - po­

wiedziała. - Miałam stare i solidne meble, które

wspaniale pasowałyby do tego domu.

- Chyba nie pozbyłaś się ich na tej swojej wyprze­

daży?! - Przerażenie i gniew dźwięczały w głosie

Maxie.

- Chciałam, ale ciotki i wujowie zlecieli się jak

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

87

szarańcza i oskubali mnie zupełnie. Zostawili tylko

śmieci.

- Dziewczyno! Przecież ty zamierzałaś popełnić

zbrodnię.

- Daj spokój, Maxie. - Stacy złożyła karty, staran­

nie unikając wzroku Maca. - Opowiedz o swoim skle­

pie - zwróciła się do Ricka.

Trzeba było poprosić go o to wcześniej, pomyślała.

Mówił o swojej pracy z ogromnym entuzjazmem. To

był jego żywioł, prawdziwe życie.

- Czy kapelusze też sprzedajesz? - przerwała mu

w pewnej chwili opowieść o męskich strojach, które

można kupić w jego sklepie.

- Czasami - przytaknął.

- To dziwne. Myślałam, że kobiety hurmem biegną

do twego sklepu, by kupić swoim mężczyznom to

seksowne kowbojskie nakrycie głowy. Wiesz, takie ze

zrolowanym po bokach rondem - wyrzuciła z siebie

i nagle uświadomiła sobie z przerażeniem, że dokład­

nie opisała kapelusz Maca.

- Seksowne? - Rick aż zaniemówił ze zdumienia.

- Zawsze myślałem, że są praktyczne.

- Nie jesteś kobietą. - Stacy machnęła ręką, usiłu­

jąc szybko zmienić temat rozmowy.

- Co mężczyźni mogą o tym wiedzieć? - przyszła

jej z pomocą Maxie. - Zgadzam się ze Stacy. Może te

kapelusze i są praktyczne, ale na pewno przede wszy­

stkim seksowne.

background image

88 JAK WĘDROWNY PTAK

Stacy rzuciła ukradkowe spojrzenie w kierunku

wielkiego fotela i pożałowała tego natychmiast. U-

jrzała na twarzy Maca...

- A ty jak sądzisz, Mac? - Rick chrząknął zna­

cząco.

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. - Mac

z zainteresowaniem wpatrywał się w coraz czerwień-

sze policzki Stacy. - Ale teraz dwa razy pomyślę, nim

włożę mój kapelusz, wychodząc na deszcz.

- Właśnie! Mógłby oklapnąć. Może by tak

wynaleźć jakieś plastikowe pokrowce. Mógłbym

sprzedawać je w moim sklepie. - Rick bawił się wy­

bornie.

- To świetna myśl. Trzeba pomyśleć jeszcze o wie­

trze i kurzu - zawtórował wielki brat.

Kobiety popatrzyły na nich z politowaniem. Stacy

zebrała karty i wstała, by odnieść je do kasetki. Pod­

skoczyła, przestraszona szybkością, z jaką Rick pode­

rwał się z krzesła. Położył dłonie na jej ramionach

i pocałował w oba policzki.

- Nim wstaniesz, jutro rano będę już w drodze do

Scottsdale. Liczę na to, że cię zobaczę, kiedy znowu

przyjadę. Słuchasz mnie?

Stacy zamrugała nerwowo powiekami.

- Musisz zatem przyjechać w ciągu tygodnia, bo

kiedy tylko mój samochód będzie gotów, wyjeżdżam.

- Nie odważyła się spojrzeć w stronę Maca.

Rick był wyraźnie rozbawiony.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

89

- Jeszcze się spotkamy. - Pocałował ją w czubek

nosa. - Do zobaczenia, niebawem przyjadę - rzucił

bratu i ruszył w kierunku drzwi.

- Uważaj na siebie! - zawołała za nim Stacy.

- Jasne.

- Idę spać - powiedziała Maxie, wstając. - Dobra­

noc.

Stacy przysunęła sobie krzesło bliżej stołu. Czuła,

że zaczyna się denerwować. Mac siedział rozparty

wygodnie, nieruchomy jak wielki, leniwy kot.

- Robi się późno - zaczęła ostrożnie. - Ja...

Tu popełniła błąd - spojrzała w jego stronę. Prosto

w ciemne, utkwione w niej oczy. Spłoszona tym, co

w nich ujrzała, wybiegła z pokoju.

Pędząc schodami, przeklinała tych cholernych męż­

czyzn. Gdyby kiwnął tylko palcem, gdyby rozwarł

zapraszająco ramiona, ona natychmiast...

Ale nie zrobił nic takiego. Pozwolił jej odejść! Kie­

dy tylko będzie miała samochód, odfrunie wolna jak

ptak.

- Stacy - usłyszała, nim wbiegła na piętro. Jedno

słowo sprawiło, że zastygła w bezruchu. Ogromna

dłoń na jej ustach stłumiła rodzący się krzyk. Mac

odwrócił ją powoli twarzą do siebie i cofnął rękę.

- Cholera, Mac - sapnęła - już ci mówiłam, żebyś

nie skradał się za mną. Omal nie umarłam ze strachu.

Popatrzyła mu w twarz i przypomniała sobie, cze­

mu biegła.

background image

90

JAK WĘDROWNY PTAK

- Czego... ty... chcesz? - wyszeptała.

- Ciebie. - Przycisnął ją mocno do siebie. Poczuła,

że powiedział prawdę. Rick chyba rzeczywiście miał

rację. Mac zawsze mówi serio.

Stacy zamknęła oczy, rozdarta między jego i swoim

pożądaniem. Pragnęła Maca jak jeszcze nigdy nikogo.

Chciała dotykać go, czuć jego nagie ciało tuż przy

swoim.

- Gdzie? - spytała niepewnie.

- Chodź ze mną - powiedział miękko. - Na całą

noc. Tym razem nic nas nie powstrzyma.

- Obiecujesz? - uśmiechnęła się.

Mac objął ją, przytulił mocno i poprowadził do

swego pokoju.

Weszła do środka i rozejrzała się ciekawie. Pokój

bardzo pasował do właściciela. Był jak Mac: wielki,

surowy i dyskretnie elegancki. I stało w nim najwię­

ksze łoże, jakie kiedykolwiek widziała.

Mac zamknął drzwi i objął ją. Przylgnęła do niego,

głaszcząc delikatnie potężne ramiona.

- Kochana, jesteś nareszcie. Myślałem, że oszaleję

przez te dwa dni, kiedy nawet nie mogłem cię dotknąć.

Pogładził ją po brzuchu, ścisnął palcami purpurowy

materiał kombinezonu.

- Ładne - mruknął. - Co to jest?

- Jedwab - szepnęła drżącym głosem. - Jedna

z tych niepraktycznych rzeczy, na które kobiety chęt­

nie wydają pieniądze.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 91

- Mam nadzieję, że nie zamierzasz wychodzić

w tym z domu.

- Dlaczego? - Zesztywniała. - Czy byłby wów­

czas jakiś problem?

- Do diabła, tak. - Położył dłonie na jej biodrach.

- Nie chcę oglądać facetów łażących po ścianach. Wy­

starczę ja sam.

- Ty? Doprawdy?

Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Ona naprawdę

nie ma zielonego pojęcia, co się z nim dzieje. Bez

słowa przycisnął ją do siebie, aż poczuł jędrność jej

piersi. Wielkie dłonie zsunęły się na krągłe pośladki,

a biodra Stacy znalazły się blisko niego. Poczuła go

całego.

- Tak. Naprawdę - szepnął głucho.

- Och. - Jak kociak potarła policzkiem o jego ra­

mię. - Mac, co się stało?

- Nic. - Oddychał ciężko.

- Jęknąłeś!

- Też byś jęknęła, gdybyś czuła to, co ja odczu­

wam.

- Może powinnam sobie pójść. - Spróbowała wy­

rwać się z objęć Maca.

- Nie. Zostań tu... gdzie jesteś. - Pogłaskał ją po

plecach. - Spokojnie... - Delikatnie masował jej

kark, łopatki...

Rozpaczliwie starał się zebrać myśli. Jeszcze nigdy

nie spotkał kobiety, która tak bardzo nie zdawała sobie

background image

92 JAK WĘDROWNY PTAK

sprawy z własnego powabu. On mówi jej, że jest pięk­

na, a ona patrzy na niego jak na komiwojażera. Pło­

chliwa jak dziewica.

Zamrugał nerwowo powiekami i zapatrzył się

w czubek jej głowy. Poczuł zimny pot strachu. Dzie­

wica? Czy w tym kraju są dwudziestosiedmioletnie

dziewice?

To jest możliwe!

Jeśli tak jest, musi dać jej jeszcze jedną szansę.

- Stacy?

- Uhm?

- Nie zamierzasz powiedzieć: nie, prawda?

- Chyba ustaliliśmy to już na korytarzu. - Wes­

tchnęła i potrząsnęła głową. - Nie.

- Co: nie? - nalegał. Musiał mieć pewność, że mó­

wią o tym samym.

- Nie! Nie zamierzam powiedzieć: nie! - prawie

krzyknęła.

Głaskał ją i tulił, aż uspokoiła się i znowu przywar­

ła do niego.

- Kochanie? - zagadnął po chwili.

- Słucham?

- Czy łykasz pigułki?

Po chwili - odrobinę zbyt długiej - wolno pokręciła

głową.

- Nie. Od pewnego czasu... hm... nie było po­

trzeby.

- Od jak dawna? - Przycisnął ją jeszcze mocniej.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 93

- Do diabła! Czy to ma jakieś znaczenie?! - Aż

poczerwieniała na twarzy.

- Ma. - Przytrzymał ją mocno. -I to duże. Jeżeli

masz zaznać rozkoszy, na jaką zasługujesz. Którą

chciałbym ci dać... Liczba! - Potrząsnął nią lekko.

- Wymień tylko tę cholerną liczbę i już.

- Mnie to krępuje - mruknęła, wtulając twarz w je­

go ramię.

- Liczba - nalegał.

- Cztery.

- Cztery miesiące?

- Lata - westchnęła rozdzierająco.

- Cztery lata - powtórzył, pewien, że źle zrozu­

miał. - Cztery lata? Gdzie ty żyłaś przez ten czas?

W klasztorze?

- Dość! - Szarpnęła się gwałtownie. - Nie przy­

szłam tu na przesłuchanie. Chyba dość mnie już za­

wstydziłeś. Dajmy spokój. Zapomnijmy, że w ogóle

tu byłam, dobrze?

- Zaczekaj jeszcze chwilkę - szepnął, nie wypusz­

czając jej z objęć. - Chwilkę - powtarzał miękko, aż

jej opór osłabł. - W porządku, kochanie, wszystko

w porządku.

Stali tak nieruchomo. Stopniowo rozluźniła napię­

te mięśnie. Oddychała coraz wolniej, coraz spokoj­

niej.

- Wolałem zawstydzić cię, niż skrzywdzić. - Ujął

jej twarz w dłonie i pocałował. Mocno, głęboko, dłu-

background image

94 JAK WĘDROWNY PTAK

go... aż poddała się, wplotła palce w ciemne włosy

Maca i zaczęła gładzić go namiętnie.

Mac uniósł głowę. Czuł, że Stacy pragnie go, po­

żąda. Duma i radość wypełniły mu duszę.

- Jesteś taka delikatna, kochanie, taka miękka.

Chcę czuć ciebie, nie jedwab.

Jego pragnienia przenikały ją do głębi. Pragnęła

tego samego - słodkiego, nie skrępowanego niczym

dotyku nagich ciał.

Powoli rozpięła złoty pasek i upuściła go na podło­

gę. Było tak cicho, że metaliczny zgrzyt zamka jej

kombinezonu zabrzmiał przeraźliwie głośno. Gwał­

townymi ruchami Mac zrzucił koszulę i spodnie. Białe

slipy podkreślały jeszcze brąz opalenizny. I nie ukry­

wały niczego.

- Och, Mac. - Stacy wyciągnęła ku niemu ręce.

Okryta tylko delikatnym staniczkiem, z kombinezo­

nem zrolowanym na biodrach, sunęła dłonią po szero­

kiej klatce piersiowej, po brzuchu. - Jesteś piękny.

- Spojrzała jeszcze niżej.

- Nie zatrzymuj się. - Nakrył dłonią jej rękę

i przycisnął mocno.

Zielone oczy zalśniły pożądaniem. Kilkoma rucha­

mi bioder Stacy zrzuciła kombinezon i kopnęła go za

siebie. Przylgnęła do Maca.

Uniósł ją w stronę wielkiego łoża, tuląc mocno

w ramionach. Złożył w pościeli i po chwili zdjął

z niej staniczek i majteczki.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

95

Położyła dłoń na jego piersi, powstrzymując go na

moment. Wsunęła dłonie za cienką gumkę slipek i za­

stygła w zachwycie,

- Zdejmij je - rzuciła niecierpliwie.

- Zdjąłem twoje - uśmiechnął się szeroko. - Teraz

twoja kolej.

Z błyskiem w oku uklękła obok niego. Czemu ni­

gdy nikt nie powiedział jej, że to może być takie

wspaniałe. Słodki uśmieszek błąkał się na jej wargach.

Mac uniósł biodra i natychmiast pojął, jak wiel­

ki popełnił błąd. Zsuwała jego slipy powoli... prze­

rażająco powoli. Ulotne muśnięcia jej piersi znaczy­

ły gorący szlak wzdłuż jego bioder, ud... Zaczęło

ogarniać go szaleństwo. Serce tłukło się w piersi jak

oszalałe, płuca nie nadążały gasić wewnętrznego

ognia.

Ostatnim wysiłkiem woli zmuszał się do panowania

nad sobą. Cztery lata, pomyślał, to tak, jakby zaczy­

nała od nowa. Powoli!

Tylko czy da sobie radę?

Uniósł się nagle i przyciągnął ją do siebie. Leżeli

przytuleni, oddychając nierówno.

- Nie chcesz, żebym cię dotykała? - spytała z nie­

dowierzaniem.

- Och, kochanie... chcę - wychrypiał. - Później...

Możesz zrobić, co tylko zechcesz... później.

Szybkimi, delikatnymi pocałunkami obsypał jej

usta, szyję, kark. Ona zaś wtuliła się w potężne ciało

background image

96 JAK WĘDROWNY PTAK

i oddawała pocałunek za pocałunek. Objęła go ramio­

nami, przycisnęła do siebie.

- O, tak, przytul mnie. Mocno - szeptała.

Zamknął jej usta długim pocałunkiem. Gdy dotknął

potem jej krągłych piersi i ujął w palce różowe sutki,

całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

- Mac?

- Tak, to ja - uśmiechnął się. Gdy niecierpliwie

otoczyła go nogami, zesztywniał. Cztery lata, napo­

mniał się w myślach. Nawet gdyby miało go to zabić,

ten raz należy do niej.

- Mac! - krzyknęła, gdy końcem języka dotknął

sterczącej, nabrzmiałej aż do bólu sutki.

Wzdrygnął się na ten krzyk i przytulił ją jeszcze

mocniej. Ostrożnie! Stacy była jak bomba. Jeszcze

jedno dotknięcie i eksploduje, pociągając go ze sobą.

- Pragnę cię. - Oparła się na jego ramionach.

- To dobrze. - Przywarł ustami do pulsującej żyłki

na jej szyi. Błądził dłonią po całym ciele, sunął po

jedwabistej skórze opuszkami palców, czując drżenia

i skurcze, jakimi reagowała na pieszczoty.

- Mac, zrób coś! Pomóż mi! To boli!

Pocałował jej rozpalony policzek i pokręcił głową.

- Ból to za mało. - Pocałował ją prosto w usta,

mocno, niemal brutalnie. - Chcę, żebyś oszalała. Pra­

gnę czuć twoje nogi wokół siebie, na zawsze.

Jęknęła głucho, gdy nakrył dłonią trójkąt miękkich

włosów.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 97

- Dosyć, Mac. Dosyć! - Zacisnęła uda. Ale on

wsunął dłoń dalej i poczuła falę nieopisanej rozkoszy.

Ciekawość i pożądanie bez trudu pokonały kobiecą

niepewność i po chwili otwarła się przed nim, posłu­

szna i zaborcza zarazem.

Mac ruszył dalej. Odnalazł ten punkt szczególny

i dotknął go ostrożnie. I znów... i jeszcze...

- Mac! - Całym jej ciałem wstrząsały gwałtowne

konwulsje.

Już był w niej... Wygięta do tyłu, objęła go rękami

i nogami, szepcząc nieprzytomnie jedno słowo. Jego

imię. A po chwili nie mogła już nawet szeptać...

Teraz on leżał na niej. Oplótł ją ciasno ramionami,

pragnąc, by trwało to do końca świata.

Nie odrywali się jedno od drugiego. Minęła wiecz­

ność, gdy otwarł oczy i pocałował jej białe ramię.

- Chyba cię całkiem nie zgniotłem, co? - mruknął

i obrócił się na plecy. Ale nie wypuścił jej z objęć.

- Stacy? - Położył dłonie na miękkich krągło­

ściach i przycisnął delikatnie. - Wszystko w po­

rządku?

Skinęła głową i wtuliła policzek w jego pierś.

- A co z tobą? - spytała.

- Jeszcze nigdy w życiu nie było mi tak wspaniale,

moja pani.

- Mnie też. - Wsparła się na nim i uniosła lekko.

- Nawet nie przypuszczałam, że może być aż tak -

wyszeptała.

background image

98 JAK WĘDROWNY PTAK

- Jeśli mam być szczery - roześmiał się - to ja też.

I co teraz? pomyślał, widząc zaskoczenie na jej

twarzy. Miała minę jak kobieta, która uświadomiła

sobie nagle, że oto siedzi całkiem naga na nagim

mężczyźnie i zastanawia się, w jaki sposób skryć się

pod kołdrę.

Miał rację.

- Mac?

- Taak?

Uniosła się lekko, na kilka centymetrów. Dość, by

ujrzał śliczne kształty jej piersi.

- Nie jestem zbyt ciężka? Mam zejść? - spytała

z cichą nadzieją.

- Ani mi się waż - zaśmiał się znowu. - Nie jesteś

ciężka.

Delikatnie przyciągnął jej głowę i musnął ustami

wargi.

- Jesteś doskonała. Pomyśl, że jestem materacem.

Chcę czuć każdy skrawek twego ciała.

- Może chcesz spać? - spytała nieśmiało. - W ten

sposób na pewno będzie ci niewygodnie.

Mac przycisnął do siebie jej biodra.

- Mamy jeszcze całą noc przed sobą - wyszeptał

- a ja nie zamierzam spać zbyt wiele.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Stacy! Śniadanie! - Pomagając sobie łokciem,

Maxie otwarła drzwi i weszła do sypialni. Na kreden­

sie postawiła wielką wiklinową tacę.

- Maxie! - Stacy gwałtownie nakryła się aż po

brodę. Spoglądała przed siebie szeroko otwartymi

oczami. I bez lustra wiedziała, jak okropnie musi wy­

glądać po tej nocy.

Gdy oprzytomniała nieco, rozejrzała się po pokoju

i pożałowała tego natychmiast. Na środku grubego

beżowego dywanu mienił się purpurowy jedwab kom­

binezonu, majteczki zwisały z poręczy fotela, a stani­

czek... Jęknęła rozpaczliwie, nie mogąc go nigdzie

dostrzec.

- Nie ma się czego wstydzić, dziecino. - Maxie

pozbierała elementy jej garderoby i położyła w no­

gach łóżka. - I tak nic się w tym domu nie ukryje.

Choć jest taki wielki.

- Czy Mac... - Stacy zmarszczyła brwi.

- Powiedział coś o tym? - Maxie zatoczyła ręką

wokół. - Nie, ani słowa.

- No to skąd...

background image

100 JAK WĘDROWNY PTAK

- Skąd wiem? - Sięgnęła po tacę, lecz widząc Sta-

cy nerwowo okrywającą się prześcieradłem, wes­

tchnęła ciężko. Wyjęła z szafy koszulę Maca i rzuciła

jej na kolana. - Proszę, włóż to. - Odwróciła się ta­

ktownie. - Skąd wiedziałam? Bo obserwuję Maca, od­

kąd przyjechałaś. Był jak bomba. Z dnia na dzień

coraz bliższy wybuchu. Ubrałaś się już?

- Tak - westchnęła Stacy.

- Jedz. - Maxie postawiła tacę na łóżku, do dwóch

filiżanek nalała kawy i postawiła przed Stacy ta­

lerz z grzankami. Potem przysunęła sobie krzesło

i usiadła.

- A dziś rano - pociągnęła łyk kawy - gdy zszedł

na śniadanie, wyglądał o pięć lat młodziej. Gdyby był

skrzypcami, trzeba by ponaciągać mu wszystkie stru­

ny. Gdyby był bryłą lodu, zostałaby po nim tylko

kałuża. Gdyby był...

- Tak, tak, rozumiem.

- I zaraz powiedział, że chyba jesteś bardzo zmę­

czona całym tym gotowaniem i na pewno zejdziesz na

śniadanie później. Mężczyźni! - parsknęła. - Subtel­

nością niewiele przewyższają młot kowalski.

Zapadła cisza. Gdy Stacy skończyła jeść, Maxie

odstawiła na tacę filiżankę i spytała:

- No i co?

- Nie jestem pewna, o co pytasz?

- Na pewno nie o to, jaki jest w łóżku mój kuzyn.

Stacy z niepokojem myślała, co będzie dalej. Po-

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

101

znała już Maxie na tyle, że wiedziała, 'iż jest ona

absolutnie nieobliczalna.

- Chcę wiedzieć - ciągnęła starsza pani - czy

wprowadzisz się tutaj?

- Tutaj? - Stacy popatrzyła wokół. - Przecież już

tutaj jestem. Mieszkam w tym domu, wiesz?

- Dobry Boże! - Maxie westchnęła ciężko. - Czemu

niektórzy są tak tępi? Tutaj! - powiedziała z naciskiem,

wskazując na podłogę i na łóżko. - Do tego pokoju.

- Och, nawet o tym nie myślałam.

- Więc pomyśl. Teraz.

- Nie wiem, Maxie. Mac nigdy o tym nie wspomi­

nał. Mógłby uważać, że pozwalam sobie na zbyt wiele.

- Nie pomyśli.

- Na pewno chciałby mieć jakieś miejsce tylko dla

siebie.

- Wiesz, to brzmi jak ta dziwaczna gadanina Kali-

fornijczyków. Przecież tu jest dość miejsca dla całej

rodziny.

- Ale najważniejsze - powiedziała Stacy powoli

- że wcale nie wiadomo, czy on chciałby tego. A ja

nie zamierzam nikogo stawiać w niezręcznej sytuacji.

- Czy mówimy o tym samym mężczyźnie? - Ma-

xie spojrzała na nią zdumiona. - O Macu? Dziewczy­

no, czy widziałaś jego twarz, gdy na ciebie patrzy? Nie

wyobrażam sobie, by czegokolwiek pragnął bardziej

niż widoku twoich rzeczy w tym pokoju, gdy zjawi się

tu po długim, ciężkim dniu.

background image

102 JAK WĘDROWNY PTAK

Stacy nerwowo mięła serwetkę. Zastanawiała się,

czy ona także pragnęłaby tego samego.

- Maxie - zaczęła łagodnie - przecież wiesz, że

wyjadę za kilka dni. Nie sądzę, by wprowadzanie się

tutaj było dobrym pomysłem.

- Wiem, że zamierzałaś wyjechać. Ale wiem też,

że Mac zrobi wszystko co w jego mocy, byś zmieniła

zdanie. A w ogóle - wzruszyła ramionami - to po co

sobie życie utrudniać? Po co miotać się jak ryba w sie­

ci? Zanim jednak coś postanowisz, pomyśl jeszcze

o czymś. Jak dotąd mówiłyśmy jedynie o tym, czego

Mac chciałby lub nie. Może powinnaś raczej rozwa­

żyć, czego ty chciałabyś tak naprawdę.

Wstała i zabrała tacę.

- W domu nie ma teraz nikogo, więc śmiało mo­

żesz pójść do swojego pokoju w tej koszuli - powie-

działa, otwierając drzwi. Na progu odwróciła się jesz­

cze. - Stacy, ja wiem, że szczerze mówiłaś o swoich

zamiarach, ale mam nadzieję, że przemyślisz wszy­

stko bardzo dokładnie, zanim wyjedziesz. Myślę, że

mogłabyś być tutaj szczęśliwa. Jeszcze nigdy nie wi­

działam Maca takiego jak dziś rano. Nie złam mu

serca, dobrze?

Przez kilka następnych godzin Stacy starannie uni­

kała myślenia o sugestiach Maxie. Najpierw postano­

wiła zająć się sobą. Była cała obolała - w najdziwniej­

szych i najmniej spodziewanych miejscach. W jednej

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

103

sprawie Mac nie pomylił się ani trochę - żadne z nich

nie spało wiele tej nocy.

Przygotowała sobie gorącą kąpiel i z ulgą wyciąg­

nęła się w wannie. Pod przymkniętymi powiekami

przesuwały się rozkoszne obrazy.

Z uśmiechem pomyślała, że choć Mac ma bez wąt­

pienia dużo więcej doświadczenia, to przecież ona

uczy się naprawdę szybko. Zawsze była zdolna i by­

stra, ale jak dotąd, niestety, poświęcała się głównie

interesom.

A może na szczęście?

Dzięki temu doznania i odkrycia, których dokonała

minionej nocy, były tym wspanialsze, że poczynione

w ramionach Maca.

W łóżku Maca.

Na podłodze Maca.

W wannie Maca.

A w tym czasie burza szalała za oknem.

Tak, na szczęście, bowiem zdarzyło się to wszystko

w ramionach mężczyzny, który był delikatny, wyma­

gający, czuły, pomysłowy... Był przy tym również

wrażliwy, ostrożny i potrafił zadbać także o nią. Po­

myślał o przygotowaniu paczki prezerwatyw i nie za­

pomniał o nich ani razu.

Stacy wyszła z wanny. Włożyła szorty i podkoszu­

lek. Rozejrzała się po pokoju, który od kilku dni miała

do swojej dyspozycji. Nadszedł czas decyzji. Dosko­

nale wiedziała, że nie chodzi o to, czy rozłoży swoje

background image

1 0 4 JAK WĘDROWNY PTAK

rzeczy w łazience Maca i czy będzie spać w jego

łóżku.

Wyjeżdżając z Prudence, postanowiła odmienić

swoje życie. Wymagało to od niej niezwykłej odwagi.

Sprzedała przedsiębiorstwo, za które dostała całkiem

przyzwoitą kwotę, i ruszyła szukać spełnienia marzeń.

A jednak było to znacznie łatwiejsze niż problem,

przed którym stanęła obecnie. Oto musiała podjąć de­

cyzję - najtrudniejszą z możliwych i pociągającą za

sobą następne. Musiała zaufać innemu człowiekowi.

Czy jest gotowa podjąć to ryzyko? Czy zdecyduje się

pójść za mężczyzną, którego pragnęła, za miłością,

której potrzebowała?

Tak! Do diabła, tak!

Szybko zebrała naręcze swoich rzeczy i pomasze­

rowała do pokoju Maca.

Mac wskoczył na pierwszy głaz i powoli wspinał

się coraz wyżej. Przez cały dzień myślami był przy

Stacy. Musiał ją zobaczyć. Spojrzał w górę i dostrzegł

koc. Uśmiechnął się. Wspinał się, jak mógł najciszej,

z nadzieją, że szum wody zagłuszy jego kroki. Znał

ten zakątek jak własną kieszeń. Znał rozkosz ochłody,

jaką w upalne dni dawało niewielkie rozlewisko na

samej górze kaskady. Był już prawie u celu. Wolniut­

ko podnosił głowę. Gdy jego oczy znalazły się na

poziomie ostatniego głazu, zatrzymał się. Na skraju

kamienia zobaczył stosik kolorowych szmatek.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

105

Stacy nie widziała go. Leniwym ruchem zanurzała

dłoń w szemrzącym strumieniu i wyrzucała wysoko

w górę garść wody. Lśniące jak perły krople spadały

na jej nagie ciało. Ich zimny dotyk sprawiał, że piersi

prężyły się, a sutki twardniały. Fala gorąca przebiegła

mu po całym ciele. Podniósł kamyk i rzucił do wody.

Gdy upadł tuż obok niej, Stacy zerwała się gwał­

townie i skrzyżowała ramiona, by osłonić nagie piersi.

- Za późno, kochanie - wycedził. - Już widziałem.

Wszystko. Jesteś równie piękna sucha, jak i zamoczona.

- Mac! Znów mnie przestraszyłeś! - zawołała. -

Zobaczysz, że zawieszę ci dzwonek.

Roześmiał się. Nie mógł się powstrzymać. Nie

mógł oderwać od niej oczu.

- Przecież ci mówiłem, że tutaj nic ci nie grozi

- powiedział łagodnie, zdejmując buty. - Nie ma po­

wodu do obaw.

- Ale nie uprzedziłeś mnie, nie zawołałeś. Zasko­

czyłeś mnie.

- Szedłem sam. Nie było powodu krzyczeć. -

Zdjął koszulę i rzucił na stos jej rzeczy.

- Mac, co ty robisz? - W jej głosie zabrzmiała

panika.

Spojrzał na swoje bose stopy, potem znów na nią.

- Rozbieram się.

- To widzę. Ale dlaczego?

- Ponieważ jest mi gorąco - odpiął guzik przy

dżinsach - a woda jest tutaj przyjemnie chłodna.

background image

106 JAK WĘDROWNY PTAK

- Czy tylko dlatego? - Koniuszkiem języka do­

tknęła górnej wargi.

- Nie.

Zastygł w bezruchu, śledząc każde drgnienie jej

twarzy. Dopiero gdy uśmiechnęła się do niego, ode­

tchnął głęboko. Szybko zrzucił z siebie resztę ubrania.

Stacy zatrzepotała powiekami. Tej nocy byli tak

blisko siebie, zbyt blisko... Dopiero teraz mogła

przyjrzeć mu się dokładnie.

Był wspaniały.

Silny, doskonale zbudowany, opalony. Ciężka praca

na świeżym powietrzu przydała mu tylko urody.

- Wielkie nieba - szepnęła.

Śmiejąc się radośnie, Mac wsunął się do wody.

- Czy tylko dla ochłody tu przyszedłeś? - spytała

po chwili, tuląc się doń w szemrzącej wodzie.

- Nie. - Objął ją mocno. - Jestem głodny.

- No, to masz dużo szczęścia. Tak się dobrze zło­

żyło, że Maxie naszykowała mi wielki kosz pełen

wiktuałów.

- Jedzenie będzie na dokładkę - powiedział. Objął

ją w talii i wolniutko podnosił coraz wyżej.

- Och, Mac - przymknęła oczy - co robisz?

- Cokolwiek to będzie, zrobimy to razem. - Uniósł

ją jeszcze trochę i poczuła go tuż, tuż...

Oplotła go nogami, objęła ramionami, przytuliła

z całych sił. Wiele razy, jeszcze w Prudence, spoglą­

dała na swoich zakochanych rówieśników i zastana-

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 107

wiała się, czy spotka kiedykolwiek mężczyznę, który

każe śpiewać duszy i drżeć całemu ciału. I oto, gdy

spełniły się marzenia, okazało się, że rzeczywistość

jest jeszcze wspanialsza niż młodzieńcze sny.

Uniosła roześmianą twarz i ich usta spotkały się

w gorącym pocałunku. Znów było jak ostatniej nocy.

Byli blisko, coraz bliżej, a ciągle zbyt daleko. Dzika

namiętność. Jego twarde ręce i jeszcze twardsze ciało

były przy niej, wokół niej, w niej.

- Jasna cholera!

- Co się stało? - Stacy szeroko otwarła oczy.

Mac znów zaklął pod nosem.

- Zapomniałem czegoś.

- Czegóż nam jeszcze trzeba? - szepnęła, ociera­

jąc się o niego jak kotka.

- Zgadnij. - Pogłaskał ją czule.

- Och... chyba rzeczywiście powinniśmy mieć...

- Właśnie. Powinniśmy. Nie mogę narażać cię na

żadne niebezpieczeństwo. - Westchnął głęboko i po­

woli zanurzył ją w wodzie. - Oboje potrzebujemy

ochłody.

Gdy dotknęła stopami dna, zadygotała gwałtownie.

- Zimno ci? - spytał.

Bez słowa skinęła głową.

- Wyjdźmy już. - Wspiął się na głaz, podał jej rękę

i wyciągnął z wody.

- Powinnam była zabrać jakiś ręcznik - powie­

działa, byle tylko przerwać ciszę.

background image

108 JAK WĘDROWNY PTAK

- Ja będę twoim ręcznikiem - szepnął głucho.

Nim dotarło do niej znaczenie tych słów, Mac za­

czął ścierać z jej ramion i pleców strumyczki wody.

Zadrżała, gdy jego dłonie zsunęły się od szyi ku pier­

siom i sterczącym sutkom, a potem w dół brzucha ku

ciemnemu trójkątowi.

Krzyknęła przeraźliwie.

Mac objął ją mocno i obsypał pocałunkami, sze­

pcząc prosto w ucho słodkie przeprosiny.

- Wspominałaś coś o jedzeniu, nieprawdaż? - spy­

tał, odsuwając się w końcu.

Skinęła głową, wciąż jeszcze oszołomiona.

- Będziesz zdumiony, gdy zobaczysz, jaki kosz

Maxie przyszykowała na ten piknik - powiedziała,

gdy wreszcie odzyskała głos.

- Chodźmy więc - odparł. Pozbierał ich ubrania,

zszedł na głaz poniżej i podał jej rękę.

Zatrzymała się niezdecydowana. Czuła, jak na twa­

rzy wykwita jej gorący rumieniec. Gdy była w jego

ramionach, pragnęła zedrzeć jak najszybciej dzielące

ich ubranie. Teraz jednak zawstydziła się.

- Chyba nie będziemy paradować jak dzikusy? -

powiedziała, nadrabiając miną. - Może byś coś na

siebie włożył? I oddaj mi moje ubranie!

Roześmiał się głośno i podał jej zawiniątko.

- Czy teraz możemy coś zjeść? - spytał, gdy już

się ubrali.

Kiwnęła głową. Wziął ją za rękę i ruszyli w dół.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 109

Gdy ona wydobywała produkty z koszyka, on roz­

łożył koc w cieniu drzewa.

- Jesteś gotów? - spytała tajemniczo i odwróciła

się. Mac leżał na kocu z zamkniętymi oczami. Poprzez

gałęzie słońce rzucało mu na twarz złote ogniki.

Usiadła przy nim po turecku. Na pierwszy rzut oka

wydawał się całkiem rozluźniony. Po chwili wyczuła

jednak starannie skrywane napięcie. Nadal był podnie­

cony, jak tam, na górze.

- Mac?

- Słucham?

- Myślałam, że jesteś głodny? Maxie przyszyko­

wała dziwny koszyk piknikowy.

Otwarł oczy. Zaskoczony spoglądał to na nią, to na

wyjęty z koszyka talerz.

Leżało na nim kilka małych, kolorowych, folio­

wych opakowań.

Wielką dłoń położył na jej karku i przyciągnął ją do

siebie.

- Masz rację. Maxie przyszykowała diabelnie

dziwny koszyk piknikowy.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Hej, Tumbleweed! Masz chwilkę czasu?

Mac obrzucił Slima złym spojrzeniem.

- Przepraszam, szefie, nie chciałem wrzeszczeć ci

do ucha. Miałem zamiar tylko pogadać z nią chwilę,

zanim odejdzie. Zaraz wrócę. - Wrzucił młotek do

skrzynki i wybiegł z szopy, którą właśnie budowali.

Mac nie trudził się nawet dociekaniem, czemu miał

ochotę walnąć każdego, kto zatrzymywał się, by po­

rozmawiać ze Stacy albo dlaczego wprost dławiła go

wściekłość, gdy ktokolwiek używał jej pseudonimu.

Nie musiał. Wiedział.

Był zazdrosny.

Pragnął mieć ją dla siebie. Tylko dla siebie.

Bez trudu zgadywał także, czemu nienawidził jej

pseudonimu. Bo był on symbolem jej niezależności,

samodzielności.

Wściekłymi uderzeniami młotka wbijał wielkie

gwoździe.

Nie podobało mu się, że kobieta, która nigdy nie

posmakowała gorszej strony życia, jeździ sama od

miasta do miasta. Czegóż w końcu można dowiedzieć

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 111

się o życiu w pięciotysięcznym Prudence, gdzieś

w Kansas. Zwłaszcza gdy jest się kimś takim jak

Stacy.

Mimo wściekłości uśmiechnął się. Niemal widział

ją w tej fabryce etykietek, przefruwającą jak motyl od

jednego stanowiska do drugiego. Czuł, wiedział, że

nie dlatego, iż nie dawała sobie rady. Błyskotliwa

inteligencja emanowała z każdego jej spojrzenia. Nie.

Chęć do nieustannych zmian wypływała bez wątpienia

z jej niespokojnego ducha, z nieposkromionej cieka­

wości.

Nie potrafił wyobrazić sobie Stacy robiącej na dru­

tach dziecięce buciki. Trudno było mu pogodzić jej

obraz z monotonią i rutyną codziennych obowiązków

domowych.

Ale przecież tak naprawdę potrzeba jej było tyl­

ko trochę dyscypliny, odrobinę poczucia odpowie­

dzialności.

Tyle pytań chciał jej zadać, tyle powiedzieć. Kiedyś

nadejdzie taki dzień, gdy zamknięcie drzwi do sypialni

nie będzie wywoływać natychmiastowej eksplozji.

Przed trzema dniami - kiedy to miał miejsce słynny

piknik z przygotowanym przez Marie koszem - Stacy

wprowadziła się do jego sypialni. Jeszcze teraz ujrzał

tę scenę. Weszli do pokoju razem, a ona przyglądała

mu się z napięciem. Tak bardzo zależało jej na tym,

by zobaczyć jego reakcję.

Gdy tylko otwarł drzwi, zorientował się, że coś

background image

1 1 2 JAK WĘDROWNY PTAK

się zmieniło. Serce zabiło mu nadzieją. Odkąd pozna­

li się, Stacy nie używała perfum. Jednak natychmiast

rozpoznał tę delikatną woń. Na stole leżały sławetne

podręczniki. Tak bardzo pragnął ujrzeć kiedyś to, co

właśnie zobaczył, że omal nie przewrócił się o własną

nogę.

No i dobrze! Zobaczyła jego reakcję - dziką i nie­

okiełznaną. Sama przyszła do niego, więc dała znak,

że chce do niego należeć. Nic zatem dziwnego, że

naga jak i on znalazła się w jego łóżku.

- Przepraszam, szefie. - Slim podniósł młotek

i garść gwoździ. - Doc prosił, żebym powiedział

Tumbleweed o tym miejscu przy głównej bramie.

- O jakim miejscu?

Slim bez słowa wzruszył ramionami.

- Spytałem, o jakim miejscu?

- Och, szkoda gadać. Doc myślał tylko, że to ją

może zainteresować.

- Dlaczego?

Slim rozpaczliwie rozglądał się dokoła.

- No, to jest to miejsce, gdzie Doc pobił się z Gi­

lem z Elwood Vance. Pamiętasz? Taki wielki byk, ze

sto razy chyba cięższy niż Doc. Kiedy zaczęli, Doc

myślał, że już po nim, a na koniec dołożył Gilowi,

pamiętasz?

- Pamiętam.

- Kiedy Tumbleweed opowiedziała o swoich po­

szukiwaniach, Doc pomyślał, że powinna sprawdzić

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 1 1 3

to miejsce. On musiał tam wtedy natrafić na takie

źródło siły.

Mac zaklął pod nosem.

- Coś mi się zdaje, że pozostali też opowiadają jej

takie idiotyzmy, prawda?

- Ależ, szefie - żachnął się Slim - przecież ona

sama pyta. Chce wiedzieć.

- No więc, opowiadacie?

- Andy opowiedział jej tylko o tym miejscu, gdzie

walczył z pumą, a Mick pokazał jej, gdzie wdepnął

w gniazdo grzechotników i wyszedł z tego bez

szwanku.

- A inni?

- O rany! Chyba każdy coś tam jej pokazał. Wiesz,

jak jest. Po prostu chcemy jej pomóc.

- I dlatego opowiadacie jej takie historie, że goto­

wa umrzeć tutaj ze strachu. Przestańcie już być tak

cholernie uczynni, dobrze?

Slim w skupieniu wbijał gwóźdź w belkę. Nie pod­

nosząc głowy powiedział tylko:

- Co pan każe, szefie. Co pan każe.

- Co tam masz?

Stacy bujała się leniwie na stojącej na werandzie

ławce-huśtawce. Uśmiechnęła się do Maca i, wskazu­

jąc miejsce obok siebie, spytała:

- Masz czas, żeby posiedzieć tu chwilę?

- Ja tu jestem szefem, zapomniałaś? - Usiadł przy

background image

1 1 4 JAK WĘDROWNY PTAK

mej, posadził ją sobie na kolanach i pocałował. - Mo­

gę zrobić sobie przerwę, kiedy tylko zechcę.

- Jasne. Dopóki tylko klacz nie postanowi urodzić

dziecka...

- Źrebięcia.

- Źrebięcia - powtórzyła. - I dopóki tylko ogier

nie powali płotu, by dopaść jakiejś klaczy, możesz

zrobić, co tylko zechcesz i kiedy zechcesz.

- Dokładnie tak, moja pani. - Gdy byli blisko sie­

bie, nie potrafił jej nie dotykać. - Co masz w ręku?

- zapytał.

Otwarła dłoń i zobaczył kamyki, które zebrała nad

strumieniem.

- Nosisz je stale przy sobie? - spytał.

- Przypominają mi nasz zakątek. Cień drzew, sze­

lest liści na wietrze, delikatne bulgotanie wody, poły­

skujące głazy...

Do końca życia mógłby siedzieć tak, trzymając

w objęciach dziewczynę z Prudence i słuchając, jak

mówi: nasz zakątek. Nasz.

- Mac? Widziałeś te czarne chmury? Nie wiem czemu

wyobrażałam sobie, że cała Arizona to jedna wielka pu­

stynia. Tymczasem, odkąd tu jestem, zobaczyłam więcej

deszczu niż przez trzy miesiące w Kansas.

- Tak to wygląda w północno-zachodniej części

stanu. Poza tym teraz jest pora deszczowa.

- Sądziłam, że tylko na tropikalnych wyspach są

pory deszczowe.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 1 1 5

- Tam też. U nas tak nazywane są letnie burze.

W lipcu i sierpniu przetaczają się nad nami regularnie

jak w zegarku.

- To jest takie ekscytujące!

- Taaak. Zwłaszcza gdy w tym czasie musisz pra­

cować na polu. Nic tak nie poprawia krążenia jak

rozdzierające niebo błyskawice.

- Mac? - odezwała się cicho.

- Słucham?

- Wiesz, czego jeszcze nigdy nie robiłam?

- Czy to jest coś z twojej tajemniczej listy?

- No, niezupełnie - pokręciła głową. - Na liście są

tylko pomysły na daleką przyszłość, przemyślane, a to

przyszło mi do głowy przed chwilą. I mam cichą na­

dzieję, że nie będę musiała tego wpisywać na listę.

- Poddaję się. Czego jeszcze nie robiłaś?

Nabrała głęboko powietrza i powiedziała szybko:

- Nigdy jeszcze nie kochałam się z tobą w leniwe

popołudnie podczas burzy.

Tyle było w jej słowach namiętności i pożądania,

że Mac zadrżał. W pierwszej chwili chciał zerwać się

z ławki i zanieść Stacy do sypialni. Powstrzymał się

jednak.

Przez ostatnie trzy dni z trudem przypominał sobie,

że ma ranczo. Wszystkie jego myśli uciekały do Stacy.

Oczyma wyobraźni widział ją w swoich ramionach,

w łóżku, w wielu innych interesujących miejscach.

Stacy roześmiana, Stacy zadumana, Stacy poważna.

background image

1 1 6 JAK WĘDROWNY PTAK

Uświadomił sobie, że przez ten czas ani razu nie

padły z jej strony słowa zachęty. Nawet aprobaty.

Działo się to, co się działo, lecz zawsze z jego inicja­

tywy. Dopiero teraz po prostu powiedziała, że go pra­

gnie. Musiało to być dla niej naprawdę trudne.

- Stacy?

- Słucham?

- Czy tak trudno było powiedzieć, że chciałabyś,

byśmy się kochali?

- Ależ skąd! - odparła szybko. Zbyt szybko.

- To czemu zwlekałaś z tym całą dobę? Wczoraj

też była burza.

- Nie wiem. - Lekko wzruszyła ramionami. - Po

prostu... to chyba nie była właściwa pora.

- Bo byliśmy zajęci? - parsknął. - Tak, byliśmy

okropnie zajęci. Grą w karty. A ja pragnąłem cię tak

bardzo, że właściwie nie wiedziałem, w co się gra.

- Naprawdę? - spojrzała mu w twarz szeroko

otwartymi oczami.

- Tak. Pragnąłem cię aż do bólu.

- To czemu, do diabła, nie pisnąłeś choćby słówka?

- Ponieważ obserwowałem cię uważnie i widziałem,

że nawet na mnie nie spojrzałaś. Sądziłem, że kochałem

cię zbyt często, zbyt mocno... że masz mnie dość.

- Wcale nie miałam ochoty grać w karty. Jedyne,

czego naprawdę chciałam, to pójść na górę... z tobą.

Bałam się, że jeśli spojrzę na ciebie, wyczytasz to

z mojej twarzy.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

117

- A czemu, do diabła, nie miałbym tego wyczytać?

- Nie wiem - powiedziała cichutko. - Mówiłam ci

przecież, że byłam sama przez cztery lata. Ale

i wcześniej też nie miałam właściwie żadnych do­

świadczeń. Kilka razy z kolegami z uczelni... to

wszystko. Nie umiem rozmawiać z mężczyzną o ta­

kich sprawach. Nie potrafię powiedzieć mu, że go

pragnę.

Z szybkiego, zalęknionego spojrzenia wyczytał, iż

miał naprawdę wiele szczęścia, że to usłyszał.

- Ty niemądra kobieto! - z trudem hamował

śmiech. - Przecież ja szaleję za tobą. - Objął ją moc­

no. - Traktujesz to wszystko zbyt poważnie. Mężczy­

zna nie jest zbyt skomplikowany. Jeśli jest z kobietą,

której pragnie, myśli zwykle tylko o jednym. W takiej

sytuacji nie musisz obawiać się, że zaskoczysz go

propozycją, ponieważ on na pewno myślał o tym już

od dawna.

Stacy spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Przeciętnie subtelnemu mężczyźnie wystarczy

powiedzieć tylko: „Pragnę cię. Natychmiast!" i nic go

już nie powstrzyma. - Pogładził ją po policzku. - Ale

w jednym masz rację. Wszystkie uczucia masz zawsze

wypisane na twarzy. Gdybyś była spojrzała na mnie,

nie musiałabyś mówić już ani słowa. Po prostu porwał­

bym cię na górę i zdarł z ciebie ubranie, zanim zorien­

towałabyś się, co się dzieje.

Sunął palcami wzdłuż jej twarzy, brody, szyi. Za-

background image

118

JAK WĘDROWNY PTAK

grzmiało, nadciągnęły czarne chmury. Stacy objęła

mocno Maca i przyciągnęła do siebie. Muskając war­

gami jego ucho, szepnęła:

- Pragnę cię, kowboju. Teraz!

Chciał poderwać się z ławki, lecz powstrzymała go

gestem dłoni. Jej zielone oczy lśniły radością.

- Założę się - powiedziała - że nie dogonisz mnie,

jeśli pozwolisz mi wystartować od drzwi.

Z uśmiechem uwolnił ją z objęć. Zerwała się i po­

biegła do drzwi. Śmiejąc się, głośno pędziła na pię­

tro. Gdy znalazła się na górze, obejrzała się za sie­

bie. W tym momencie potężne ramiona uniosły ją jak

piórko.

Mac miał rację. Nie zdążyła nawet zrozumieć, co

się dzieje, gdy już leżała całkiem naga na wielkim

łóżku. Na tle rozjaśnianego błyskawicami okna Mac

zdejmował ubranie. Stacy ułożyła się na brzuchu,

z brodą wspartą na zaciśniętych pięściach, i przyglą­

dała mu się z zachwytem. Był piękny. Toporny i ciężki

na pierwszy rzut oka, a przecież taki delikatny.

Niecierpliwymi ruchami zdejmował poszczególne

fragmenty garderoby i rzucał je na podłogę. Po krót­

kiej chwili pozbył się wszystkiego.

Uśmiechając się kusząco, obróciła się na plecy, ugi­

nając kolano. Serce trzepotało w niej niecierpliwie.

Wiedziała, że jedno dotknięcie jego rąk rozpali ją do

białości. Czekała na to.

Mac pochylił się nad nią. Wsparty na łóżku zastygł

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 1 1 9

na chwilę w bezruchu. Zrozumiała, że była w błędzie.

Wcale nie musiał jej dotykać.

Coraz bliższe odgłosy burzy niemal do niej nie

docierały. Słyszała tylko łomotanie własnego serca,

dudnienie rozpalonej krwi.

Gwałtowny powiew wiatru przyniósł do pokoju za­

pach mokrych od deszczu liści i trawy. Stacy zadygotała.

- Zimno ci? - Łagodny głos Maca sprawił, że

znów zadrżała.

- Nie wiem - wyznała. - Możliwe, że to przez cie­

bie.

Uśmiechnął się do niej i wyprostował.

- Wyjątkowo mi odpowiadasz - rzekł. - Chodź,

ułóżmy się wygodnie. - Okrył ją starannie i ułożył się

obok niej. - Chciałaś burzy, więc proszę. Patrz i słu­

chaj.

- I to wszystko? - spytała zdumiona.

- Przez moment.

To były niezapomniane chwile. Na zewnątrz, na

czerwonym niebie błyskawice kreśliły ogniste wzory.

Grzmoty z potężnym, głębokim dudnieniem przeta­

czały się przez dolinę. W pokoju powietrze było cięż­

kie i wilgotne od padającego za oknami deszczu.

A oni kryli się w zacisznym cieple ogromnego łoża.

Leżeli przytuleni ciasno, przyciśnięci do siebie ca­

łymi ciałami. I choć Mac mówił tylko o patrzeniu

i słuchaniu, to przecież ani na chwilę nie przestawał

jej dotykać.

background image

120 JAK WĘDROWNY PTAK

Ocierała się o niego jak kotka, wsunęła nogi między

jego uda, pojękując cichutko, gdy sunął dłonią wzdłuż

jej pleców, coraz niżej i niżej.

Przywarła do niego, napierała, tuliła się do twarde­

go, muskularnego ciała. Ona także go dotykała. Gła­

skała klatkę piersiową, płaski brzuch, silne uda.

- Podoba ci się? - spytała cichutko.
- Kochanie - jęknął - nie pytaj o to nigdy wię­

cej.

Łagodnie chwycił ją za biodra i podniósł w górę.

Z uśmiechem posadził sobie na brzuchu i nakrył dłoń­

mi pochylone nad nim piersi. Delikatnie drażnił pal­

cami sterczące sutki. Stacy zamknęła oczy, oddając się

cała nowym odczuciom. Ciało Maca między jej uda­

mi, magiczne działanie jego rąk zmieniały krew w jej

Po trzech dnia wydawało się jej, że wie, czego może

oczekiwać. Pomyliła się. Twardymi od ciężkiej pracy

rękami, lśniącymi oczami i ustami zaczarował ją. Do­

tykał jej, pieścił, całował, mówił, że jest wspaniała, aż

rozszalała się w niej burza równie potężna jak tamta

na dworze.

Zniewolona i zwycięska zarazem szukała go gorą­

czkowo. Pragnęła go. Jęknęła głośno, gdy uniósł ją

wysoko i opuścił wprost na siebie. Nagie ciała złączy­

ły się we wspólnym rytmie, śpiewały odwieczny hymn

dzikiej radości. Coraz szybciej, coraz mocniej. Zbli­

żali się do końca. Nieprzytomnie wołając jego imię,

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 1 2 1

opadła na niego, wpiła się weń, drżąc z rozkoszy, ja­

kiej nigdy jeszcze nie zaznała.

Zastygli w bezruchu zmęczeni i szczęśliwi. Z twa­

rzą wtuloną w policzek Maca Stacy zasnęła po chwili.

Wciąż na nim, wciąż obejmując go udami, sapała

cichutko.

Mac położył dłonie na krągłych pośladkach, rów­

nież pragnąc zasnąć. Bezskutecznie. Leżał, gapiąc się

w sufit. Zrozumiał, że czas już przestać chować głowę

w piasek. Przez całe życie borykał się z problemami.

Zawsze sam decydował i dokonywał wyborów. Tak

było, dopóki w jego życiu nie pojawiła się Stacy. Od

tej chwili zatracił się bez reszty.

Ale już najwyższy czas wziąć się w garść.
Ze skruchą musiał przyznać, że istniał tylko jeden

powód dla którego nie potrafił rozmówić się z nią.

Bał się, że wcześniej czy później będą musieli poroz­
mawiać o przyszłości. A bardzo nie chciał usłyszeć,

że Stacy wyjeżdża. Pragnął, by została. Na zawsze.

Potrzebny mu był plan.

Znany był w okolicy z dobrych pomysłów, z tego,

że zawsze potrafił coś wymyślić. Ale tym razem nie

potrafił. Czuł jednak, że czasu zostało mu niewiele.

Naprawdę niewiele.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Już dobrze, dosyć! - wspierająca się pod boki Ma­

jcie stała obok zlewu pełnego jarzyn. Złym wzrokiem

spojrzała na siedzącą w kącie Stacy. - Rzucasz się jak

ryba na patelni. Już trzeci ziemniak upuściłaś na podłogę.

Miałaś je obierać, a nie grać nimi w kręgle.

- Przepraszam, Maxie - bąknęła Stacy. - Zamyśli­

łam się. Zaraz powycieram podłogę.

- Nie chodzi o podłogę. Wzdychasz tak okropnie,

że nie można tego słuchać. Masz jakiś kłopot? - spy­

tała łagodnie. - Możesz mi powiedzieć, chętnie cię

wysłucham. I nie powtórzę wszystkiego, co wiem, te­

mu łajdakowi, mojemu kuzynowi.

- Bardzo dziękuję. - Stacy uścisnęła ją serdecznie.

- Chyba nie jesteś w nastroju do zwierzeń, co?

- To prawda. Nie jestem.

- Wiesz co, pospaceruj trochę, łyknij świeżego po­

wietrza. Albo pogadaj z którymś z chłopaków. Może

znów naopowiadają ci głupstw o źródłach energii

w okolicy. - Wróciła do skrobania marchwi. - Nigdy

cię nie spytałam: czy znalazłaś coś w miejscach wska­

zanych przez Doca albo Slima?

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 123

- Jak dotąd nie. - Stacy pokręciła głową. - Oprócz

tego, że wysłuchałam kilku ciekawych historii i zoba­

czyłam kilka uroczych zakątków.

- Zaczynam podejrzewać, że oni opowiadają ci to

wszystko tylko po to, żeby wozić cię swoimi samo­

chodami.

- Nie sądzę. Mówili to całkiem poważnie. Poza

tym nie wszyscy muszą mieć swoje źródła energii

w tych samych miejscach. Ale jeśli nawet, wcale mnie

to nie martwi. Traktowali mnie jak królową. Nigdy

jeszcze nie spotkałam tak miłych ludzi.

- Nie mają wyboru, jeśli cenią swoją skórę. Mac

nie życzy sobie żadnych kłopotów, zwłaszcza gdy

idzie o ciebie. - Maxie spojrzała wyczekująco, lecz

nie doczekała się żadnej reakcji. - Potrzebujesz świe­

żego powietrza. Idź, znajdź sobie coś do roboty na

dworze. Zmykaj!

Stacy bez słowa ruszyła ku drzwiom, lecz zatrzy­

mała się, słysząc swoje imię.

- Wołałaś mnie? - spytała.

- Tak się właściwie zastanawiam... - mruczała

Maxie bardziej do trzymanej marchwi niż do Stacy.

- Czy Pete dzwonił do ciebie w sprawie auta?

- Nie. Jeszcze nie - odparła Stacy po chwili mil­

czenia.

Wyszła z domu i odruchowo ruszyła w kierunku

wzgórza. A więc o to chodzi! pomyślała. Po prostu

wszyscy czekają na jej wyjazd. Tydzień minął od

background image

124

JAK WĘDROWNY PTAK

chwili, kiedy podjęła najważniejszą decyzję w życiu,

gdy, zebrawszy się na odwagę, wprowadziła się do

pokoju Maca. Był to tydzień pełen cudownych prze­

żyć, radości i śmiechu, przyjaźni, wspaniałego seksu

i miłości.

Brakowało tylko szczerości.

Dwoje ludzi, którzy lubili się, kochali nawet i jedy­

ne, czego unikali jak ognia, to rozmów o sprawach

osobistych.

Mac mógł nie chcieć wypytywać, ona bała się ujaw­

nić plany. W ten sposób on trwał w milczeniu, a ona

chwilami nawet w półkłamstwach. Nie. Na pewno nie

była to sytuacja, w której można myśleć o dalszym

rozwijaniu znajomości... o małżeństwie.

Gwałtownie wcisnęła ręce do kieszeni i znalazła

tam kamyki ze strumienia. Weszło jej już w nawyk

noszenie ich przy sobie. Dotykanie kamieni uspokaja­

ło, jakby cichy szum strumienia, ciepło słońcem na­

grzanych głazów i szelest liści wlewały się wprost do

duszy.

Znalazła się przy kaskadzie. Wskoczyła na pier­

wszy głaz i położyła się na brzuchu. Kilka dni wcześ­

niej w dziurze za kamieniem schowała koc. Wyciąg­

nęła się i wsunęła rękę w chłodny otwór. Już poczuła

palcami miękki materiał, już niemal zamknęła na nim

dłoń, gdy nagle poczuła na wypiętym pośladku gorący

dotyk wielkiej dłoni.

Jej krzyk wypłoszył z drzew stada ptaków. Pode-

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 125

rwała się gwałtownie. Uderzyła głową w kamień, aż

ujrzała gwiazdy przed oczami. Zaklęła głośno, tym

bardziej wściekła, im bardziej Mac zanosił się śmie­

chem.

- Cholera, Mac! - krzyknęła, siadając. Gwałtow­

nym gestem odrzuciła włosy do tyłu. - Tyle razy pro­

siłam cię, żebyś się tak nie zakradał. Przestraszyłeś

mnie. Żaden normalny...

- Przepraszam.

- Idź do diabła! Zamiast przepraszać, powinieneś

przestać tak się zachowywać.

- Pomogę ci wstać.

- Obejdzie się. - Odtrąciła wyciągniętą dłoń. - Nie

potrzebuję twojej pomocy, rozumiesz, nie chcę jej! Jest

mi tu dobrze, bardzo dobrze. - Skrzyżowała ręce na

piersi i odetchnęła głęboko. - Czemu nie zostawisz

mnie w spokoju? Zajmij się swoimi sprawami! Ja będę

tu sobie siedzieć tak długo, jak zechcę.

Wiedziała, że nie jest w porządku, miała świado­

mość, że odreagowuje stres i poczucie winy. Jednak

wybuch przynosił ulgę.

Nie spodziewała się jednak, że Mac straci cierpliwość.

Twarz mu stężała, zacisnął mocno wargi. Bez słowa

wziął ją za ramiona i postawił przed sobą.

- Zostań! - warknął przez zęby.

- Nie jestem psem - powiedziała, gdy on wyciągał

koc spod kamienia. Rozpostarł go pod sosnami i po­

patrzył na nią lodowato.

background image

1 2 6 JAK WĘDROWNY PTAK

Chciała odejść, lecz nim zdołała pomyśleć, dokąd

pójść, znów był przy niej. Jak wiązkę drewna wziął ją

pod pachę, przeszedł przez wodę i bez szczególnej

delikatności postawił dziewczynę na ziemi. Usiadł

na kocu, oparł się o drzewo i posadził ją sobie na ko­

lanach.

Stacy wciąż jeszcze kipiała z wściekłości.

- Po co to robisz? - fuknęła, gdy objął ją mocno

i przytulił.

- Kazałaś mi zająć się moimi sprawami. No cóż

- wzmocnił uścisk, gdy spróbowała się wyrwać -

właśnie po to tutaj przyszedłem. Nie spodziewałem się

jednak, że kiedy już znajdziesz się w mych ramionach,

będę miał ochotę cię udusić. Lepiej siedź cicho i daj

mi się trochę uspokoić.

Tak naprawdę i jej było to potrzebne. Przez kilka

minut siedzieli w milczeniu. Próbowała skorzystać ze

wskazówek z podręcznika medytacji, ale bez skutku.

Wyjęła więc z kieszeni kamyki i zaczęła obracać je

w palcach.

Mimo to ani trochę się nie uspokoiła, gdy Mac

westchnął ciężko i powiedział:

- Do diabła, kochanie, nie wiedziałem, że masz

taki charakterek.

- Nie wiesz o mnie jeszcze bardzo wielu rzeczy

- powiedziała cicho.

- A czyja to wina?

- Moja. Tylko moja.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 127

- Jestem tutaj. - Wziął ją za rękę. - Będę tu, jak

długo będzie trzeba. Słucham.

- Ale to strasznie nudna historia. - Zastanawiała

się, od czego zacząć.

- Nie ma znaczenia, jak długa jest twoja historia.

Ale ma to być cała historia. Nie tylko fragmenty wy­

brane dla publiczności.

- Nie ma w niej żadnych czarnych charakterów,

żadnych okropnych dramatów. Tylko zwykli ludzie.

- Zamieniam się w słuch. - Usiadł wygodniej.

- Byłam jedynaczką - zaczęła. - Bardzo kocha­

ną i chyba trochę rozpieszczoną. Tatuś był właści­

cielem wytwórni etykiet, największej fabryki w mie­

ście. Ściślej rzecz biorąc, fabryka należała do rodziny.

Ciotki i wujowie zainwestowali w nią oszczędności.

Za wszystko, co zebrali, i za pieniądze moich rodzi­

ców kupili ziemię. Wiedzieli, że tatuś ma głowę na

karku, i że on jedynie może zabezpieczyć ich na stare

lata.

Spojrzała na płynący opodal strumień. Myśli poszy­

bowały w przeszłość.

- Fabryka była moim drugim domem. Znałam tam

wszystkie kąty i zakamarki. Gdy dorosłam, zaczęłam

w niej pracować. Od najniższego stanowiska, rok po

roku, spróbowałam właściwie wszystkiego.

- Teraz coś o Prudence.

- Urocze miasto i wspaniali ludzie. Nigdy się nie

zmieniło.

background image

128

JAK WĘDROWNY PTAK

- Ale ty tak?

- No... tak. Koniecznie chciałam poznać resztę

kraju, zobaczyć, jak żyją inni ludzie. Rodzice rozu­

mieli to. Obiecali, że będę mogła wyjechać do szkoły,

którą sobie wybiorę. Kiedy miałam czternaście lat,

zaczęłam zbierać katalogi szkół z całego kraju.

- I którą wybrałaś? - spytał Mac, gdy zamilkła na

dłużej.

- Niedługo po tym jak skończyłam szkołę średnią,

moja mama umarła. To stało się tak nagle... Nie chcia­

łam zostawiać tatusia samego... Jeździłam do szkoły

w sąsiednim mieście. Z czasem odkryłam w sobie

zdolności artystyczne... i zaczęłam studiować zarzą­

dzanie. - Uśmiechnęła się po raz pierwszy od począt­

ku opowieści. - Ból po stracie mamy zelżał i znów

wróciły marzenia o wielkiej przygodzie. Zaraz po

skończeniu studiów miałam znaleźć pracę w wielkim

mieście. To było cztery lata temu.

Mac przymknął oczy. Czuł napięcie w jej głosie

i już wiedział, co zaraz usłyszy.

- Tatuś umarł - powiedziała po prostu. - Poza tym

czasy były ciężkie. Tatuś podejmował ryzykowne de­

cyzje i fabryka znalazła się w tarapatach. A gdyby ona

przestała istnieć, miasto też by upadło. A moje ciotki

i wujowie zostaliby bez grosza. Zajęłam więc miejsce

tatusia. To... nie było łatwe. Dotychczasowi kontra­

henci tatusia z trudem akceptowali moją osobę. Wszy­

scy znali mnie od dziecka. Na ich oczach rosłam.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 129

A jednak dopięłam swego! Zmieniłam strój, włosy

czesałam w kok, stałam się panią Sullivan.

- W kok? - Przesunął dłonią po jej jedwabistych

włosach. - Cóż to za pomysł!

- Być może, ale to pomogło. Mniejsza z tym.

Dość, że byłam po prostu dobra. Udało się rozwinąć

fabrykę. Ludzie w miasteczku mieli pracę, ciotki

i wujowie mogli żyć spokojni o swoją przyszłość. A ja

odzyskałam wolność.

Wolność. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.

Znów to cholerne słowo. Pod wpływem impulsu zadał

to pytanie. Pytanie, które dręczyło go od ich pierwszej

wspólnej nocy:

- Czy wszyscy mężczyźni w Prudence oślepli?

A może umarli? Przez cztery lata żaden z nich nie

zbliżył się do ciebie?

- Wolałbyś, żeby któryś się zbliżył? - spytała.

- Do diabła, nie! - krzyknął. - Po prostu nie mogę

tego zrozumieć.

- Ach, McClain - uśmiechnęła się kwaśno - gdzie

byłeś, kiedy cię potrzebowałam? To były stracone lata.

Ale muszę przyznać, że to moja wina. Mój strój na

pewno zniechęcał potencjalnych adoratorów.

- To nie jest wytłumaczenie. Ja widzę twój urok

bez względu na to, co masz na sobie.

W duchu przyznała mu rację.

- To nie tylko kwestia ubrania. Ja... zachowywa­

łam się w sposób raczej odpychający. Byłam w końcu

background image

130 JAK WĘDROWNY PTAK

jedyną kobietą na takim stanowisku w małym, konser­

watywnym miasteczku. Musiałam być wiarygodna.

Liczyła się przede wszystkim firma. Nie mogłam sobie

pozwolić na randki, plotki...

- Ależ to...

- Masz rację - rzuciła szybko - ale tak musiało

być. Dopóki nie sprzedałam wszystkiego - za całkiem

niezłą cenę - nosiłam prążkowane garsonki i byłam

tylko poważną, zimną szefową wielkiej firmy. Robi­

łam to tak dobrze, że wszyscy to kupili.

- Nawet Stacy Sullivan?

- Taaak - odparła smutno - nawet ja.

- Co było potem, kiedy już sprzedałaś firmę? -

spytał łagodnie, głaszcząc ją po głowie. - Naprawdę

urządziłaś wyprzedaż dobytku?

- Największą w okolicy - uśmiechnęła się na sa­

mo wspomnienie. - I kupiłam sobie nowe oblicze.

Nowe ubrania, nowy makijaż, książki, których przed­

tem nie miałam czasu czytać... nową fryzurę. - Od­

ruchowo uniosła rękę do góry i ich dłonie spotkały się.

Mac po kolei całował jej palce.

- Nie kupiłaś nowego oblicza. Po prostu pozwoli­

łaś, by prawdziwa Stacy Sullivan ujrzała świat...

a świat prawdziwą Stacy.

- Kowboj psycholog - rzuciła żartobliwie.

- Zmęczony kowboj psycholog. - Posadził ją na

kocu i położył się na wznak. Jedną rękę podłożył sobie

pod głowę, drugą wyciągnął do niej. - Niewiele od-

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 1 3 1

poczęliśmy ostatniej nocy. Może zdrzemniemy się tro­

chę.

Przyjrzała się mu uważnie. Rzeczywiście wyglądał

na zmęczonego. Położyła głowę na jego ramieniu

i przytuliła się mocno. Ogarnął ją błogi spokój. Po

chwili już spała.

Długo jeszcze Mac leżał bez ruchu wpatrzony

w rozkołysane korony drzew. Wciąż zastanawiał się,

w jaki sposób zatrzymać przy sobie spragnionego

swobody ptaka.

- Czy ty masz jakieś dżinsy? - Mac dopijał właśnie

kawę. Odstawił filiżankę na tacę, na którą Maxie zbie­

rała naczynia po kolacji.

- Oczywiście - odrzekła Stacy. - Czemu pytasz?

Nie podobają ci się moje szorty?

- Uwielbiam je. Ale pragnę ci coś pokazać i... nie

chcę, żebyś zmarzła. Aha, i włóż jakieś tenisówki, do­

brze?

- Mac - Stacy spojrzała na niego podejrzliwie. -

Pamiętaj, że przyjechałam z małego, ale jednak mia­

sta. Nie bawią mnie poszukiwania gniazd grzechotni­

ków czy coś w tym rodzaju.

- Czemuż, u diabła, miałbym pokazywać ci gniaz­

da grzechotników? - spytał zdumiony. - Poza tym

i tak nie wiem, gdzie ich szukać.

- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Ale odkąd

twoi kowboje pokazali mi różne interesujące miejsca,

background image

132 JAK WĘDROWNY PTAK

uważam, że mieszkańcy Zachodu mają szczególne po­

jęcie o rozrywce.

Mac spojrzał prosto w jej zielone oczy i przekonał

się, że mówiła zupełnie poważnie.

- Posłuchaj, kochanie - westchnął - wiesz, że ni­

gdy nie zrobiłem ci krzywdy. Zaufaj mi, dobrze?

- Dobrze. A tak przy okazji, ostatni gość, który

powiedział do mnie: „Zaufaj mi" próbował sprzedać

mi fałszywą maść żmijową. Za minutkę wrócę.

Rzeczywiście trwało to tylko chwilę. Jaskrawopur-

purowe dżinsy ciasno opinały szczupłe biodra Stacy.

- Wspaniały kolor - wybąkał Mac.

- Dokąd jedziemy? - spytała, gdy prowadził ją do

drzwi.

- Niespodzianka. - Zastanawiał się, czy długo po­

trwa, nim domyśli się, że prowadzi ją do stajni. Do

koni, siodeł i uprzęży.

Niedługo.

Gdy Slim wyprowadził siwego wałacha, Stacy sta­

nęła jak wmurowana.

- Mac, już na ten temat rozmawialiśmy - rzuciła

przez zaciśnięte zęby. - Nie pozwolę wsadzić się na

żadnego z tych olbrzymów. Mam lęk wysokości i nie

umiem nimi kierować.

- Teraz, Tumbleweed - powiedział Slim - masz

okazję spróbować.

- Nie nazywaj mnie Tumbleweed, zdrajco! Jak

mogłeś mi to zrobić, wiedząc...

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 133

- On nic nie wiedział - usłyszała cichy głos Maca.

- Przyprowadził konia dla mnie. - Odczekał moment

i dodał z uśmiechem: - Ty będziesz pasażerką.

Ciekawość i zdziwienie zalśniły w jej oczach.

A Mac śmiał się radośnie.

- Pasażerką? To znaczy, że nie będę musiała jechać

sama?

- Jasne, że nie. Nie zrobiłbym ci tego... ani żad­

nemu z moich koni.

- Z przodu czy z tyłu? - spytała.

Mac starannie unikał roześmianego wzroku Slima.

Czy z przodu, czy z tyłu, i tak będzie to straszna, słod­

ka tortura. Sam nie wiedział, co ma wybrać.

- Z przodu - postanowił w końcu. - W ten sposób

będziesz widziała drogę. Podsadź ją, Slim - powie­

dział, robiąc jej miejsce.

- Czy koń się nie zmęczy? - spytała Stacy, sado­

wiąc się w siodle. - Mam nadzieję, że nie jest zbyt

narowisty albo płochliwy.

- Nie martw się o konia. Nim ja się zajmę. Spróbuj

wyczuć, jak poruszam się w siodle, i postaraj się mnie

naśladować.

Po kilku minutach, gdy nie zdarzyło się nic strasz­

nego, Stacy rozluźniła się, odprężyła.

- Wiesz - przyznała - to wcale nie jest takie straszne.

- Nie martw się, Silver - powiedział Mac do konia.

- To wielka pochwała w ustach mieszczucha.

- Silver? Żartujesz - roześmiała się.

background image

134 JAK WĘDROWNY PTAK

- Dlaczego? - Wzruszył ramionami. - To zupełnie

dobre imię. Poza tym dorastałem na Zachodzie.

- Przypomina mi się, co mawiała moja ciotka.

- Co takiego?

- Mali chłopcy wyrastają na dużych chłopców.

- Myślę, że chyba miała rację - wycedził. - Nie­

którzy wyrastają nawet na bardzo dużych. Mówiłaś mi

to już kilka razy.

- Mac! - Stacy zacisnęła wargi. - To okropne.

- Silver, stary kumplu, sam słyszysz, jak szybko

kobieta zmienia zdanie. Jeszcze ostatniej nocy mówiła

mi, że jestem wspaniały. I piękny. I... - Roześmiał

się, gdy dostał kuksańca.

Objął ją, przytulił policzek do gładkiej skóry i po­

całował w kark. Zadrżała.

- Twoje oczy nabrały blasku, policzki zaróżowiły

się i już jesteś dostatecznie rozluźniona, by prawidło­

wo jeździć konno.

- Straszny z ciebie krętacz, McClain - powiedzia­

ła po chwili. - Podstępnie usiłujesz przekonać mnie

do jeździectwa. Przypuszczam też, że twój koń nie ma

na imię Silver.

- No cóż - mruknął rozbawiony. - Naprawdę na­

zywa się Gray*.

Jechali w milczeniu. Tylko stukot kopyt po kamie­

niach rozpraszał ciszę. I dobiegający z daleka odgłos

Gra słów: silver = srebrny, gray = siwy. (Przyp. tłum.)

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

135

kującego dzięcioła. Hen, wysoko, krzyknął przenikli­

wie jastrząb.

- Po co tu przyjechaliśmy, Mac? - spytała cicho.

- Z dwóch powodów. Po pierwsze chciałem, żebyś

jechała na koniu.

- Dlaczego?

- Ponieważ wiedziałem, że ci się to spodoba. Je­

stem pewien, że możesz być dobrym jeźdźcem.

Czując, że rumieniec oblewa jej policzki, skarciła

go kuksańcem.

- Aj! - zaprotestował.

- A drugi powód? - westchnęła.

- Chciałem pokazać ci okolicę, której jeszcze nie

widziałaś. Z dala od samochodów i szos.

Powiedział to tak po prostu, a jednak przekonująco.

Jechali pod górę i coraz dalsze fragmenty doliny wy­

łaniały się zza horyzontu. Stacy rozglądała się wokół

w niemym zachwycie.

Patrz, myślał. Powiedz tylko słowo, a wszystko to

będzie twoje.

Pragnął, by została z nim na zawsze, ale bał się też,

że jeżeli ulegnie jego namowom, do końca życia pa­

trzeć będzie tęsknie hen, za horyzont. Dlatego milczał.

- Jak tu pięknie - westchnęła.

- Prawie wszystko wokół należy do McClainów.

To dobra ziemia. I jest tu dość miejsca, by każdy mógł

żyć tak, jak zapragnie. To jest dobre miejsce do życia.

background image

136 JAK WĘDROWNY PTAK

Późno w nocy Stacy przebudziła się nagle. Mac

leżał tuż obok, nagi, z rękami pod głową.

- Nie śpisz? - spytała, kładąc rękę na jego ramie­

niu.

- Nie. - Przycisnął ją do siebie. Westchnęła cichut­

ko i pocałowała go w szyję. Wzięła głęboki wdech,

jak przed skokiem do wzburzonej wody.

- Chcę, żebyś wiedział - zaczęła drżącym głosem

- że nigdy nie sądziłam, iż spotkam kogoś takiego jak

ty. Przez te wszystkie lata w Prudence wiele razy ma­

rzyłam, śniłam... nigdy jednak nawet nie wyobraża­

łam sobie... ciebie.

Zsunęła się i przytuliła twarz do jego piersi.

- Kocham cię, Evanie McClain. Kocham cię całym

sercem... całą duszą.

Ułożył ją na łóżku i łagodnie odsunął włosy z twa­

rzy. Ujrzał wielkie, pełne łez oczy i poczuł okropny

ucisk w krtani.

- Jedenaście dni temu wysiadłem z ciężarówki

i ujrzałem urocze stworzenie siedzące na masce samo­

chodu - mówił powoli, raz po raz muskając ustami jej

wargi. - Straciłem serce, kochame, na zawsze. Jestem

tutaj. Przytul mnie mocno. Obejmij człowieka, który

kochać cię będzie aż po wieczność.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Maxie? - Wchodząc do kuchni, Stacy nie

spodziewała się zastać tam nikogo. W całym do­

mu panowała cisza. Gdyby Maxie była w pobliżu,

na pewno usłyszałaby ją. Trudno było nie usłyszeć

Maxie. A to pobrzękiwała kluczami, a to wykrzy­

kiwała przez kuchenne okno polecenia i rozkazy.

Tak czy inaczej, zawsze wiadomo było, że jest w po­

bliżu.

Potwierdzenie prostego odkrycia, że Maxie nie

ma w domu, Stacy znalazła na kuchennym stole.

W kilku zdaniach napisanych na skrawku papieru star­

sza pani informowała ją, że pojechała na brydża do

sąsiadów, a wszyscy mężczyźni przepędzają konie

z jednej doliny do drugiej i wrócą najwcześniej na

kolację.

Stacy zrobiła sobie kawę. Wspominała pożegnanie

z Makiem. Gdy z podwórka dobiegło ich pokrzykiwa­

nie Curly'ego, Mac z cichym przekleństwem wstał

z łóżka. Pocałował ją czule i, ubierając się, powie­

dział, że nie będzie go przez cały dzień i żeby trochę

odpoczęła.

background image

138 JAK WĘDROWNY PTAK

Kończyła właśnie śniadanie, gdy zadzwonił telefon.

Podniosła słuchawkę i powiedziała:

- Posiadłość McClaina, słucham.

- Dzień dobry - usłyszała niski, męski głos. - Czy

mógłbym rozmawiać ze Stacy Sullivan?

- Jestem przy telefonie.

- Mówi Pete. Mam dobre wieści. Dostałem wczo­

raj wszystkie części i auto jest już gotowe. Przyjadę

tam za godzinę. Będzie pani?

- Tak.

- Słucham? Przepraszam, ale właśnie przejechała

ciężarówka. Nic nie słyszałem.

- Powiedziałam, że będę tu. Dziękuję.

Odłożyła słuchawkę i popatrzyła wokół siebie.

O dzień za wcześnie. Przecież powiedział, że naprawa

potrwa dziesięć dni, a dziś jest dopiero dziewiąty.

Cholera!

A z drugiej strony, co by dał jej ten dzień? Jeszcze

jeden spacer do strumienia? Pewność, że powinna wy­

jechać? A może przekonanie, że powinna zostać na

zawsze?

Automatycznie posprzątała po śniadaniu i poszła na

górę. W drzwiach pokoju zatrzymała się. Wszędzie

czuła obecność Maca, jego uśmiech, blask jego oczu.

Nadszedł czas decyzji.

Weszła do łazienki i zaczęła zbierać swoje rzeczy.

Po godzinie była już spakowana. Jeszcze rzecz naj­

trudniejsza - pożegnalny list.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

139

Gdy kończyła upychać torby do buicka, nadjechała

Maxie. Zamiast, jak zwykle, odstawić swój samochód

za dom, zatrzymała się tuż przy Stacy.

- A więc naprawdę wyjeżdżasz? - rzuciła szorstko.

Stacy kiwnęła głową.

- Dokąd?

- Nie wiem. - Stacy odwróciła się do niej. Zrozu­

miała, że naprawdę nie wie. Wiedziała jedynie, że

musi wyjechać.

Natychmiast.

- Wrócisz? - Na twarzy Maxie widać było napię­

cie i niepokój.

- Nie wiem - szepnęła ponownie. Chciała wzru­

szyć ramionami, ale tylko rozpłakała się.

- Och, dziecko. - Maxie objęła ją serdecznie. -

Czemu młodzi są dla siebie tacy okrutni?

- Będziesz dbać o niego, prawda? - Stacy usiło­

wała wytrzeć oczy.

- Zawsze to robię. Cholera! - Maxie ze zło­

ścią kopnęła kamień. - Wiedziałam, że złamiesz

mu serce.

- Zostawiam tu swoje. - Uruchamiając silnik, Sta­

cy próbowała się uśmiechnąć. Wypadło to jednak wy­

jątkowo żałośnie.

- Też mi pociecha! - mruknęła Maxie. Gdy czer­

wone auto pognało w dal, wierzchem dłoni otarła po­

liczek. - Jeszcze jedno złamane serce.

background image

140

JAK WĘDROWNY PTAK

- Hej, szefie - Curly z trudem przekrzykiwał tę­

tent koni - tamte też? - Gestem dłoni wskazał grupę

klaczy przed nimi.

- A czemu nie? - zdziwił się Mac.

- Diabli wiedzą - zachichotał. - Ale skoro siedzisz

tak i uśmiechasz się do nich, zamiast je przegonić,

pomyślałem, że może zmieniłeś zdanie.

- Nie uśmiechałem się do nich. Porozumiewałem

się z nimi telepatycznie.

- O kurczę! - Curly uśmiechnął się szeroko. - No

to przekaż im, żeby ruszyły tyłki. Jeszcze kawał drogi

przed nami. - Popędził wierzchowca, gwiżdżąc

przeraźliwie. - Wiesz - powiedział, gdy zrównał się

ze Slimem - niedługo będziemy mieli na farmie panią

McClain i dzieciaki.

Mac popędził konia. Zaganiał klacze do stada, lecz

myślami był całkiem gdzie indziej. Przy Stacy. Jeszcze

miał przed oczami roześmiane, zielone oczy i włosy

rozsypane na poduszce.

Nie, nie może już teraz wyjechać. Na pewno nie

wyjedzie.

Przecież będą mogli podróżować razem. Zatrudni

jeszcze kilku ludzi, zrobi Curly'ego szefem i pokaże

jej wszystko, czego zapragnie.

Kochała go! Ta myśl nie opuszczała go do końca

dnia. Snuł plany i marzenia, tworzył coraz to nowe

wizje. Pełen wspaniałych, porywających pomysłów

jechał wieczorem do domu.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 1 4 1

Gdy zaprowadził już konia do stajni, oporządził go,

nakarmił i napoił, ruszył do domu z planem jasnym

i krótkim: kąpiel, posiłek i Stacy. Wbiegając po dwa

stopnie, nawet nie zauważył, że z kuchni nie dolatuje

normalne brzęczenie rondli.

- Stacy? - Stanął w otwartych drzwiach. Krew

wolno stygła mu w żyłach. Jego pokój był pełen rze­

czy... Jego rzeczy! Ale nie było niczego, co należało

do Stacy. Niczego! Wszedł do środka. Pustka w poko­

ju dorównywała pustce w jego sercu.

Wyjechała.

Do diabła! Wyjechała!!!

Wściekłość wprost obezwładniała go. Nie raczyła

nawet zaczekać, pożegnać się. Nic, ani słowa podzię­

kowania. .. Spakowała się i już.

Zatrzasnął drzwi, aż huk rozległ się po całym domu.

Był sam. Nie było Stacy. Pozostał mu tylko delikatny,

ulotny zapach jej kosmetyków.

Podszedł do okna, by zamknąć je, odgrodzić się od

świata. Wtedy dostrzegł leżącą na stole kartkę z wypisa­

nym na niej czerwonym atramentem swoim imieniem.

Kartka leżała w ułożonym z kamyków serduszku.

Drżącymi rękami uniósł do oczu krótki tekst:

Mac, mój kochany,
Myślałam, że nam się uda. Lecz to jest niemożliwe,

naprawdę. Choć jesteśmy stworzeni dla siebie, to jed­
nak pora jest niewłaściwa.

background image

142 JAK WĘDROWNY PTAK

Kochany, zasłużyłeś na znacznie więcej niż na ko­

bietę o cygańskiej duszy. Znajdź koniecznie tę jedyną,
tę odpowiednią.

Stacy.

Czytał te słowa raz po raz, lecz nadal wie­

dział tylko to, że odeszła. Z bólem równym jego

cierpieniu, lecz odeszła. Ostatnia linijka nosiła

ślady łez. Płakała, pisząc te okrutne słowa... ale ode­

szła.

Stał przy oknie, kiwając się z rozpaczy. Nawet nie

wiedział, ża zacisnął pięści, nawet nie poczuł, że stłukł

szybę...

Cholera!

Przez całą drogę do Sedony Stacy płakała. Stała

teraz na czerwonych, słynnych z odwiedzin UFO ska­

łach i płakała. Płakała, patrząc w bezdenną otchłań

Wielkiego Kanionu Kolorado. Nie przestawała płakać,

płynąc łódką po jeziorze Powell i gapiąc się apatycz­

nie na ogromne, czerwone skały.

Gdzieś tak w pobliżu Salt Lake City pomyślała, że

chyba jednak trochę głupio byłoby przejechać przez

pół kontynentu, łkając jak dziecko. Gdy zużyła czwar­

te pudełko chusteczek, a jedynym zyskiem, jaki miała,

był ból głowy i czerwony, opuchnięty nos, uznała, że

czas z tym skończyć.

Włączyła CB-radio i sięgnęła po mikrofon.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 143

- Hej, królowie ciężarówek, czy ktoś jeszcze pa­

mięta Tumbleweed? Znów jestem na trasie.

- Hej, Tumbleweed! Tu Country Boy - usłyszała

niski, miły głos. - Long John powiedział, żebym na­

słuchiwał, czy się nie odezwiesz. Rozumiem, że od­

wiedziłaś Gibraltara. Jak było?

- Całkiem... świetnie. To jest - odetchnęła

głęboko - bardzo fajny gość. Wszyscy na ran-

czu są wspaniali. A teraz auto naprawione i znów ja­

dę.

- Dokąd?

- Cholera wie. Po prostu oglądam, co jest do oglą­

dania. Masz jakiś pomysł?

- Jestem teraz na 115. Jadę na północ, do Butte

w Montanie. Mijam właśnie śliczny zakątek.

- To ciekawe. Chyba pociągnę w tamte strony.

- Świetnie. Będę ostrzegał cię przed pchłami

i wściekłymi psami.

- Umowa stoi, Country Boy. Dzięki.

I tak kilka następnych dni spędziła, włócząc się bez

celu, jeżdżąc to tu, to tam. Byle na północ. Byle tylko

pokonać chęć zatrzymania się przy każdej budce tele­

fonicznej i zadzwonienia na farmę. Odgrywała tury­

stkę w Salt Lakę City, Pocatello i Butte, gdzie pomy­

ślała: jak też czuje się Mac?

Dalej, za namową niejakiego Fritza, skręciła na

zachód, na drogę numer 190.

- Hej, Tumbleweed - mówił - koniecznie musisz

background image

144 JAK WĘDROWNY PTAK

zobaczyć Seattle. A potem ładuj się na prom i płyń na

wyspy San Juan.

Dni mijały i tygodnie, a ona jechała wiedziona ra­

dami kolejnych kierowców. Nocowała we wskaza­

nych jej motelach, odwiedzała miasta, oglądała doliny,

góry, jeziora, dzikie lasy i kamieniste pustynie. Zmie­

niała szosy, drogi, autostrady.

Była wolna. Niezależna. Tak jak to sobie wymarzy­

ła, spędzała wakacje swojego życia.

I wciąż była nieszczęśliwa.

Do Los Angeles dotarła o trzeciej po południu. Zna­

lazła się w gigantycznym korku, w nieskończonym

potoku samochodów, w labiryncie rozjazdów, mostów

i skrzyżowań. Wśród obojętnych, zaaferowanych

własnymi sprawami ludzi.

W przypływie rozpaczy chwyciła za mikrofon i za­

wołała o pomoc.

- Do diabła, złotko. - Kierująca ogromną cięża­

rówką kobieta o imieniu Big Mama odezwała się gło­

sem syreny okrętowej. - Nic na to nie poradzisz. Daj

sobie spokój i jedź przed siebie. Skąd jesteś? Z Mis­

souri?

- Z Kansas. - Z przerażeniem spoglądała na boki.

- Pewnie wiesz lepiej, ale coś mi się zdaje, że to

nie jest miejsce dla ciebie. Pełno tam czubków i świ­

rów. Wczoraj widziałam jedną taką - miała czerwone

włosy i kawałek kości w nosie. Czegoś takiego nie

spotkasz u was w Montanie.

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 145

- W Kansas.

- Taaak. Wiesz, co ci powiem, złotko? Wjedź na

drogę numer 15 i jedź na południe, do La Jolla. To

cudowne miasteczko, z trawnikami, kwietnikami i

w ogóle. Możesz mieć trochę kłopotów ze znalezie­

niem drogi, bo wy tam w Nebrasce nie bardzo wiecie,

jak my to wymawiamy. W nazwie jest j i dwa 1.

- Z czym kłopot? - Stacy pogubiła się zupełnie.

- Z nazwą miasta, oczywiście.

- W porządku. Dam sobie radę - powiedziała, za­

stanawiając się, gdzie w nazwie, która brzmi La Hoya,

mogą kryć się j i dwa 1.

- Kiedy już tam dojedziesz, poszukaj małego mo-

teliku za miastem. Powiedz, że przysyła cię Big Ma­

ma, a dadzą ci zniżkę. Powodzenia, złotko.

Szczęśliwie Stacy na dobre utknęła w korku, mogła

więc spokojnie zanotować wszystkie szczegóły.

- Dziękuję. Chętnie skorzystam, bo szukam właś­

nie miejsca na kilkudniowy postój.

Kilka godzin później musiała przyznać, że Big Ma­

ma miała rację. Motel był uroczy. Niewielki, malow­

niczo obrośnięty dzikim winem, otoczony mnóstwem

kwiatów.

Miasto również. Spokojne, czyste, pełne kwiatów

i zieleni. Przez dwa dni Stacy spacerowała, włóczyła

się po cichych zaułkach i zielonych parkach.

Trzeciego dnia popadła w rozpacz.

Tego wieczora, jak zwykle, pływała w motelowym

background image

146 JAK WĘDROWNY PTAK

basenie, gdy nagle poczuła, że jest samotna. Więcej.

Absolutnie sama. Nie znalazła żadnej przyjaznej du­

szy w Kalifornii. Ani w Oregonie, Waszyngtonie, Ida­

ho czy Utah. Nigdzie.

Gdyby cokolwiek jej się stało. Gdyby tak utonę­

ła w tym basenie, pochowaliby ją jako... nieznaną.

Obcą.

Wyszła z wody i owinęła się ręcznikiem. Idąc do

swojego pokoju uznała, że musi opracować jakiś plan

na następne dni.

Godzinę później wykąpana, uczesana, zamówiwszy

pizzę, siedziała obłożona mapami, przewodnikami i...

nic. Nie o to nawet chodziło, że nie miała dokąd po­

jechać. Straciła nagle zapał, ochotę. Poczuła się po­

twornie zmęczona.

Spojrzała na telefon. Jeden telefon. Jeden numer.

Jedno miejsce... Jeden mężczyzna.

Usłyszeć jego głos!

Ból.

Spojrzała na mapę i wiedziała już, gdzie jest to

jedyne miejsce, do którego powinna pojechać. Musi

spakować się i wyruszyć natychmiast.

Lecz nie było powrotu do przeszłości.

Siedziała na brzegu łóżka pogrążona w myślach,

gdy ktoś zastukał do drzwi.

- Kto tam? - krzyknęła przestraszona.

- Pizza!

Podeszła do drzwi i wyjrzała przez wizjer - wszak

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 147

nie była już w Prudence. Ujrzała stojącego przed

drzwiami nastolatka z płaskim pudełkiem w ręce.

Otwarła drzwi i omal nie zemdlała z zaskoczenia. Na

wędkarskiej żyłce przymocowanej do framugi na wy­

sokości oczu wisiał czerwonawy kamyk. Serce tłukło

jej w piersi jak oszalałe, gdy ostrożnie wzięła go

w drżące palce.

- Proszę pani?

Ze spojrzenia chłopca zrozumiała, że mówił do niej

już od dłuższej chwili.

- Pizza ostygnie. - Podał jej pudełko.

- Co? Ach, tak. - Wcisnęła mu w dłoń kilka mo­

net. - Reszta dla ciebie.

- Dziękuję - uśmiechnął się sympatycznie. - Lubi

pani kamyki, co?

- Tylko niektóre.

- Dobre) zabawy. - Machnął ręką i wrócił do fur­

gonetki.

Oparła się o futrynę, ściskając w dłoni mały, gładki

okruch skały. Nie mogła wprost oderwać od niego

oczu. Wpatrywała się tak długo, że aż poczuła dziwny

ból w piersi. Wtedy przypomniała sobie, że człowiek

musi oddychać.

Nagle tuż u swych stóp, na podłodze, zobaczyła je­

szcze jeden kamyk. Kilka kroków dalej - nastę­

pny. Dalej w głębi korytarza -jeszcze jeden. Kamien­

ny szlak urywał się przed drzwiami na końcu ko­

rytarza.

background image

148 JAK WĘDROWNY PTAK

Krew szumiała jej w skroniach. To musi być Mac!

Podniosła rękę i zastukała.

- Proszę wejść.

Ten głos... poznałaby go zawsze. Otwarła drzwi

i weszła do środka. Z dłonią pełną kamyków, z pudeł­

kiem z pizzą w drugiej, stanęła przed nim bez słowa.

Siedział w fotelu. Na głowie miał swój kowboj­

ski kapelusz, rękawy błękitnej koszuli podwinięte

wysoko. Nogi w butach do konnej jazdy oparł o stolik

do kawy. Wyglądał wspaniale. Choć był zmęczo­

ny. I szczuplejszy. Jego ciemne oczy patrzyły prosto

na nią.

- Wyglądasz na zmęczoną i chyba schudłaś - po­

wiedział oskarżycielskim tonem.

- Przepraszam.

- Nie dbałaś o siebie.

- Nie o to chodzi. - Pokręciła głową. - Przepra­

szam za sposób, w jaki wyjechałam.

- Powinnaś. Czort wie, jak bardzo. - Splótł palce

i zacisnął dłonie, aż kostki mu zbielały. - Omal mi

serce nie pękło.

- Mnie też - powiedziała, bliska płaczu. - Chcia­

łam zadzwonić. Każdej nocy zaczynałam...

- Więc czemu, u diabła, nie zrobiłaś tego?

- Bałam się.

- Mnie?!

- Nie! Nie ciebie. Nigdy.

- Więc czego?

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 149

- Że nie zechcesz ze mną rozmawiać. Zasłużyłam

na to, ale nie zniosłabym tego.

- Kocham cię, szalona kobieto. - Uśmiechnął się

i palcem uniósł nieco rondo kapelusza. - Powiedzia­

łem ci to w tę noc przed twoim wyjazdem, pamiętasz?

Czemu więc miałbym nie chcieć rozmawiać z tobą?

- Myślałam, że już nigdy nie będziesz chciał mnie

słuchać. - Pociągnęła nosem. - Im dłużej to trwało,

tym bardziej się bałam. Nie wiedziałam, jak mówić

o tym, co zrobiłam. Nie byłam pewna, czy to cię

w ogóle obchodzi.

- Znam całą drogę, którą przebyłaś. - Powoli wy­

mienił listę miejscowości, które odwiedziła. - Obcho­

dziło mnie to i wciąż obchodzi.

- Ale skąd...

- Będziesz tak stała w drzwiach przez całą noc,

czy wejdziesz do środka?

- Co ty tu robisz? - Ostrożnie zamknęła za sobą

drzwi.

- Spełniam twoje polecenia.

- Jakie polecenia? - Zamrugała nerwowo powie­

kami.

- Te, które spisałaś na kartce przed wyjazdem. Ka­

załaś mi znaleźć kobietę, jakiej potrzebuję.

- Jak...

- Usiądź. - Wskazał miejsce obok siebie. Ona jed­

nak usiadła na najbliższym krześle.

- Jak... - spróbowała ponownie.

background image

150 JAK WĘDROWNY PTAK

- Przez godzinę biegałem wokół domu jak szalony

- przerwał jej ostro - obiecując sobie udusić cię, gdy

tylko wpadniesz mi w ręce. Jedną z nich Maxie mu­

siała mi zeszyć. Potem włączyłem CB-radio.

- CB-radio? - powtórzyła, jakby pierwszy raz

w życiu słyszała tę nazwę.

- Tak. Taką samą zabawkę, jak ta w twoim samo­

chodzie. Zawiadomiłem wszystkich kierowców, któ­

rzy mnie słyszeli, że Tumbleweed znów jest w drodze.

Powiedziałem im też, że jesteś moja, i że jeśli przytrafi

ci się cokolwiek, zapłacą mi za to.

- Powiedziałeś?

- Powiedziałem - westchnął. - Trzy dni trwało,

zanim się odezwałaś. Trzy dni długie jak trzy lata. Co

robiłaś przez ten czas?

- Płakałam. Mac, czemu siedzisz w tym kape­

luszu?

- Ponieważ powiedziałaś kiedyś, że jest seksowny.

Pomyślałem, że potrzebna mi będzie każda możliwa

pomoc.

Łzy spłynęły jej po policzkach. Wielkie, ciężkie,

gorące łzy, których w żaden sposób nie mogła po­

wstrzymać.

- Nie wiem, co się ze mną dzieje - załkała. - Przez

ostatnich pięć tygodni płakałam więcej niż przez całe

życie. Ja... Mac! Co ty robisz?

- Zgadnij. - Uniósł ją i przycisnął do siebie z całej

mocy. - Gdzieś, kiedyś, jeszcze o tym pogadamy -

background image

JAK WĘDROWNY PTAK

151

mówił, niosąc ją w stronę łóżka - ale teraz muszę

trzymać cię, tulić, kochać... Inaczej nie uwierzę, że

jesteś tutaj.

Ułożył ją ostrożnie.

- Powiedz, że chcesz tego równie mocno jak ja

- poprosił, gdy zerwał z niej ubranie i przytulił za­

chłannie.

- Chcę. Chcę!

- To dobrze - mruknął zadowolony. - Jeszcze kie­

dyś o tym porozmawiamy, ale teraz...

Zbyt byli spragnieni siebie, zbyt długo czekali, by

teraz mogli powstrzymać nieuniknione.

- Mac, przy tobie mam wrażenie, że jestem jedyną

kobietą na ziemi.

- Bo jesteś - szeptał. - Jesteś.

- Mac, nie mogę już czekać!

- To dobrze.

- Już!

- Tak. Taaak! - krzyknął. Zamknął ją w uścisku,

jakby miał ją tak więzić na zawsze.

Później, szczęśliwy i zmęczony, powiedział:

- Będziemy podróżować. Jak długo zechcesz i do­

kąd zechcesz.

- Ale jeszcze nie teraz, dobrze? - Pocałowała go.

- A jeśli będziesz chciała szukać źródeł siły, będę

szukał ich wraz z tobą.

- Wyrzuciłam tę książkę - wyznała. - Chyba nigdy

do końca w to nie wierzyłam. Ale jeśli jest w tym

background image

152 JAK WĘDROWNY PTAK

odrobina prawdy, to chyba znalazłam takie miejsce.

Przy naszym strumieniu.

Uniósł się na łokciu i spojrzał na nią uważnie.

- Natomiast jeśli chodzi o poszukiwania w sobie

kobiety, to powiem ci, że nic z tego nie rozumiem.

Masz w sobie więcej kobiecości niż jakakolwiek

przedstawicielka twojej płci.

- Będę to pielęgnować. - Dotknęła palcami jego

ust. - Na zawsze. To wszystko wzięło się stąd, że

czułam się gorsza od innych kobiet. Po prostu chcia­

łam zrozumieć samą siebie.

- Udało ci się?

- Nie całkiem. Ale myślę, że mam za sobą pewien

etap. Wciąż się uczę.

- A co z poszukiwaniem przygód?

- Już je znalazłam - powiedziała zdziwiona, że

sam tego nie zauważył.

- Gdzie? - Zmarszczył brwi.

- W najmniej spodziewanym miejscu. W ramio­

nach solidnego, niezawodnego człowieka. Nazywają

go Gibraltar.

Przytulił ją mocno. Postanowił jednak zakończyć

sprawę definitywnie.

- A co z twoim dyplomem?

- To tylko świstek - szepnęła, głaszcząc go. - Co

to ma do rzeczy?

- Nie o papierek się niepokoję. Na Boga, przecież

kierowałaś przedsiębiorstwem. ,

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 153

- Przez cztery bite lata byłam pracoholiczką. Nie

chcę do tego wracać.

- Ale czy będziesz mogła żyć szczęśliwie setki

kilometrów od najbliższego miasta?

- Myślałam o tym.

- I?

- Znam siebie na tyle dobrze, że wiem, czego chcę.

Jak poradzisz sobie beze mnie z całą tą biurokracją na

farmie? Wszystkie te oświadczenia, sprawozdania, ra­

chunki kwartalne, roczne.

- Chciałabyś to robić? - Spojrzał na nią zdumiony.

Skinęła głową z uśmiechem.

- Najbardziej lubię zeznania podatkowe.

- Nie, to niemożliwe.

- Mac, kochanie - roześmiała się. - Naprawdę

znam się na tym.

- No, dobrze - poddał się.

- Ale jest jedna rzecz - powiedziała powoli.

- Co takiego? - Zjeżył się.

- Zgromadziłam trochę gotówki i chciałabym ją za­

inwestować w coś niedużego. Jest coś, co zawsze chcia­

łam robić, a na co nigdy nie miałam czasu. Wiele razy

widziałam ludzi, którzy wpadli w kłopoty z braku wie­

dzy czy doświadczenia. Chciałabym znaleźć kilku praco­

witych przedsiębiorców i zostać ich doradcą.

- Jak chcesz to robić, żyjąc na ranczu?

- Za pomocą faxu - rzuciła. - Wstępne rozmowy

zakończone. Do szczegółów wrócimy.

background image

154 JAK WĘDROWNY PTAK

- Taaak. Do szczegółów wrócimy - mruknął, przy­

ciągając ją do siebie.

- Ale co z tobą, Mac? Wiem, że nie będę taką żoną,

jaką sobie wymarzyłeś. Powiedz mi, tylko szczerze,

czy żałujesz czegoś?

- Żałować? - Mac wybuchnął śmiechem. - Posłu­

chaj. Przyprawiasz mnie o szaleństwo, które na pewno

zaowocuje stadem wściekłych diabląt. - Spoglądał na

nią z powagą. - Dajesz mi radość, miłość i szczęście.

Nie, kochanie, niczego nie żałuję.

- Mac - spytała po chwili - skąd wiedziałeś, że tu

jestem?

- Odkąd tylko wyjechałaś, odbieraliśmy z Maxie

mnóstwo wiadomości przez CB -radio. W każdej

chwili wiedziałem, gdzie jesteś i co porabiasz. Big

Mama zadzwoniła do mnie trzy dni temu.

- Och! Dlaczego więc tak długo zwlekałeś z przy­

jazdem?

- Bo potrzebowałaś czasu. Pragnąłem cię, ale pra­

gnąłem cię szczęśliwej.

- Nie jesteś czasem zbyt sprytny, co?

- Jestem. - Pocałował ją w czubek nosa. - A przy

okazji. Zadzwoniłem do twojej ciotki Tabby i powie­

działem jej, że się pobieramy.

- I co ona na to?

- Że już czas najwyższy - roześmiał się. - Powie­

działa też, że ma nadzieję, iż nasz dom nie jest jeszcze

umeblowany, bowiem wszystkie rzeczy, które zabrali

background image

JAK WĘDROWNY PTAK 155

z twojego domu, czekają na ciebie. Aha, no i jeszcze

jedno... - zawahał się.

- Co takiego? - spytała nerwowo.

- Ślub odbędzie się w najbliższą sobotę. W twoim

kościele w Prudence. Będziesz w sukni twojej mamy.

Zaproszone jest całe miasto. Wysłałem Maxie i chło­

paków, by przygotowali wszystko. Może tak być?

Stacy ukryła twarz w dłoniach. Pod powiekami po­

czuła łzy.

- Cholera, chyba znowu się rozpłaczę - szepnęła.

- Czy to oznacza: tak? - spytał ze śmiechem.

-Tak!

- Kochanie?

- Słucham?

- Kochasz mnie?

- Tak.

- I będziesz szczęśliwa na ranczu?

-Tak.

- I pożądasz mnie, i pragniesz, byśmy znów się

kochali?

- Tak, ty wariacie. Och, tak!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 38 Wędrowny ptak
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 38 Wędrowny ptak
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy8 Wędrowny ptak
Jak wędrowali Słowianie MARIA MIŚKIEWICZ
Jak malowany ptak
38 Wędrowny ptak
[Miśkiewicz Maria] [Jak wędrowali Słowianie]
03152 Jak Malowany Ptak DóEM doc
11 Kaye Barbara Wędrowny ptak
Dżem Jak malowany ptak
Barbara Kaye Wędrowny ptak
BORUTA O tym jak Janosik przez piekło wędrował
204 Jak napisać rozprawkę wypracowanie IIid 28752
Jak jajeczko wędrowało(1), historyjki obrazkowe
Jak nazywa się Twój ptak
Eliot L Co tam się dzieje Jak rozwija się mózg i umysł w pierwszych pięciu latach życia str 204 26
Jak kropelka wędrowała po świecie

więcej podobnych podstron