RITA RAINVILLE
Jak wędrowny ptak
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- No, ładnie! -jęknęła z rezygnacją. Nadchodzące
kłopoty wyczuwała natychmiast. Nikt w maleńkim
miasteczku Prudence w stanie Kansas nie potrafił tego
lepiej niż ona i ani upływ czasu, ani przebyte setki
kilometrów nie zdołały osłabić jej umiejętności. Na
wet na tej zapomnianej przez Boga i ludzi, kamienistej
drodze wijącej się wśród gór północno-zachodniej Ari
zony wystarczyło jedno spojrzenie, by Stacy Sullivan
zrozumiała, że zbliża się nieszczęście.
Z piskiem i chrzęstem opon, z ogłuszającym ry
kiem silnika tuż obok jej popsutego auta zatrzymała
się wielka ciężarówka. Pokryta grubą warstwą czer
wonego kurzu i błota wyglądała wrogo i groźnie. Po
dobnie jak człowiek, który wyskoczył z szoferki i
z hukiem zatrzasnął drzwiczki.
Był potężnym mężczyzną. Szeroki w ramionach,
wąski w biodrach, ubrany w wytarte dżinsy, poruszał
się z gracją i szybkością drapieżnika. Nie dopięta ko
szula z wysoko podwiniętymi rękawami nie zasłaniała
zbyt wiele. Miał spaloną na brąz skórę i mnóstwo
ciemnych włosów wystających spod koszuli i szero-
6 JAK WĘDROWNY PTAK
kiego ronda kapelusza. Kilkoma szybkimi krokami
zbliżył się do niej.
Tłumiąc rozpaczliwy jęk, Stacy przymknęła oczy
ukryte za ciemnymi szkłami okularów przeciwsłone
cznych. Gdyby była tu ciotka Tabby, bez wątpienia
westchnęłaby znad ulubionej gazety: „Ach, cóż za
przystojny młodzieniec!" I miałaby rację. Wbrew sa
mej sobie Stacy musiała przyznać, że naprawdę był
przystojny.
Wolno wykonała głęboki wdech, gorączkowo
usiłując przypomnieć sobie instrukcje wyczytane
w kupionej niedawno książce o technikach medyta
cji. Czuła, że potrzebna jej będzie każda dostępna po
moc.
Znowu odetchnęła głęboko i powoli wypuszczała
powietrze, licząc do pięciu. Doliczyła ledwie do
trzech, gdy usłyszała:
- Co pani, do diabła, wyrabia?!
Niski, dźwięczny głos nieznajomego wibrował
zniecierpliwieniem. Najpierw pomyślała, że zaskoczył
go widok jej osoby, siedzącej ze skrzyżowanymi no
gami na masce czerwonego, lśniącego nowością sa
mochodu. Szybko jednak uznała, że nie ma to dla
niego żadnego znaczenia.
Olbrzym przerażał ją i onieśmielał. Miała ochotę
krzyczeć ze strachu. Na szczęście Long John,
zaprzyjaźniony kierowca ciężarówki, z którym roz
mawiała przez CB-radio, gdy jej auto się popsuło, dość
JAK WĘDROWNY PTAK 7
szczegółowo opisał zarówno ciężarówkę, jak i czło
wieka, który przyjedzie nią, by jej pomóc.
- Ty jesteś Gibraltar, prawda? - Uśmiechnęła się
niepewnie. Jego radiowy pseudonim był wyjątkowo
trafny. Naprawdę wyglądał jak potężna skała.
- A ty Tumbleweed - stwierdził raczej, niż spytał
z rezygnacją w głosie.
Skinęła głową.
- Co ty robisz, do diabła?! Czemu tam siedzisz?
- spytał ponownie.
- Tutaj? - Klepnęła w blachę, unosząc brwi ze
zdziwienia. - Medytuję. Nie wiedziałam przecież, jak
długo przyjdzie mi tu czekać, więc postanowiłam zre
laksować się trochę na świeżym powietrzu.
Co prawda nie potrafiła jeszcze osiągnąć absolutnej
koncentracji, ale przecież tylko nieustanny trening jest
drogą do odniesienia sukcesu. Tak przynajmniej napi
sano na pierwszych stronach jej nowej książki. Tylko
tyle dotąd przeczytała, ale o tym nie musiała mu mó
wić. Awaria samochodu pośrodku pustej drogi jest
równie dobrą okazją do ćwiczeń, jak każda inna.
Poza tym przypomniała sobie z miłym dreszczy
kiem, że medytacje to tylko jedno z zajęć, jakim bę
dzie oddawać się w swoim nowym, fascynującym ży
ciu w Kalifornii. Im bliżej była realizacji tych zamie
rzeń, tym bardziej oddalała się od statecznej i nudnej
egzystencji, którą wiodła panna Sullivan z Prudence
w stanie Kansas.
8 JAK WĘDROWNY PTAK
- Czy dobrze zrozumiałem? - Olbrzym Gibraltar
przyglądał się jej ze zgrozą. - Siedzisz tutaj, w samo
południe, w pełnym lipcowym słońcu, bez kapelusza
i relaksujesz się?
Skinęła głową energicznie. Kosmyk włosów mus
nął jej policzek i powrócił na miejsce. Nie minęły
nawet dwa tygodnie, jak zamieniła puszyste, długie
włosy na krótką, przypominającą brązowy hełm fry
zurę. Jeszcze jeden element przeszłości, który pozo
stawiła w Prudence.
- Młoda damo! - zawołał. - Słońce świeci tutaj
mocno jak na pustyni. Nabawisz się udaru słoneczne
go. - Spojrzał na bezchmurne niebo. -I bardzo pręd
ko szlag cię trafi.
Uśmiechnęła się doń ponownie. W końcu jednak
przyjechał tutaj, by jej pomóc.
- Nazywam się Stacy Sullivan. Nie jestem żadną
damą i... bardzo dziękuję za pomoc.
- Evan McClain. Mów mi Mac. - Nie zwracają-
cu wagi na jej wyciągniętą do powitania rękę, chwy
cił ją wielkimi dłońmi w pasie i uniósł do góry jak
piórko.
- Panie Mc... - sapnęła ze złością, wspierając się
na jego ramionach.
- Mac.
- Dobrze, Mac. Postaw mnie... -Jej drobne stopy
w lekkich sandałkach zabawnie wyglądały przy wiel
kich, zdartych buciorach Maca. Nosił kowbojskie buty
JAK WĘDROWNY PTAK
9
na wysokich obcasach i ze spiczastymi noskami - tak
różne od butów mężczyzn, których znała dotychczas.
Nie zwracając na nią więcej uwagi, podniósł maskę
jej zepsutego wehikułu. Zapatrzyła się na jego wielkie
dłonie oparte o samochód, na zwaliste, muskularne
ciało pochylone nad plątaniną kabli i przewodów. Na
pewno nie jesteśmy w Kansas, pomyślała. W Pruden-
ce za takie wytarte dżinsy każdy zostałby wyklęty
w najbliższym kazaniu.
- Co się stało? - usłyszała.
- Słucham?
- Z samochodem. Co się stało?
- Zgasł.
- A zanim zgasł?
Podeszła bliżej i zajrzała pod maskę. Spojrzała na
nowiuteńkie, błyszczące mechanizmy, które, zdaniem
producenta, powinny działać bezbłędnie.
- Nie wiem. - Chrząknęła zmieszana. - Wszystko
było dobrze, aż nagle wszystkie kontrolki zapaliły się.
Samochód potoczył się jeszcze przez chwilę i stanął.
- Czy wydawał przy tym jakieś dźwięki?
- Żadnych - potrząsnęła głową. - Po prostu...
- Potoczył się, aż stanął - westchnął. - No, dobrze,
zaciągniemy go do mnie, na ranczo.
- A czy... - Cofnęła się, gdy zatrzaskiwał maskę
- Nie można by od razu do miasta? Nie będę ci spra
wiać kłopotu...
- Do którego miasta? Tego dwieście kilometrów
10 JAK WĘDROWNY PTAK
za nami, czy tego przed nami... jeszcze dalej. Do
mnie jest stąd trzydzieści kilometrów i tam właś
nie pojedziemy. Mam mnóstwo wolnego miejsca na
ranczu.
- Ale ja nie mogę...
- Skąd jesteś? - przerwał.
- Z Kansas - odparła niepewnie, przyglądając mu
się podejrzliwie.
- Z dużego miasta?
- Z małego.
- No i co robią ludziska w...
- Prudence - dopowiedziała.
- .. .Prudence, gdy przejeżdżają obok kobiety, któ
rej samochód zepsuł się setki kilometrów od jakiego
kolwiek cywilizowanego miejsca? Zostawiają ją samą
na drodze?
- Masz rację - westchnęła. - Oczywiście. Poje
dziemy na ranczo. I, Mac... dziękuję.
- Nie ma sprawy. - Wzruszył ramionami, taksując
wzrokiem popsute auto.
- Słuchaj - zaczęła nieśmiało - może byłoby le
piej, gdybym zabrała tylko kilka osobistych drobiaz
gów potrzebnych mi na noc i zostawiła samochód tu
taj? Zadzwonilibyśmy po pomoc dro... - urwała, gdy
wielka dłoń zdjęła jej z nosa okulary.
Czarne, pomyślała, ma włosy czarne, aż granato
we... Grube i gęste.
Długo patrzył prosto w szeroko otwarte oczy Stacy.
JAK WĘDROWNY PTAK
11
Potem włożył jej okulary i otwarł drzwiczki cięża
rówki.
- Zgadłem - rzucił. - Zielone oczy.
- Mac, właśnie próbuję...
Podniósł ją do góry, wsadził do szoferki i zatrzasnął
drzwiczki.
- Wiem - powiedział cicho. - Ale wcale nie mu
sisz. Już powiedziałem, Stacy, nie ma sprawy.
Nie minęły trzy minuty, gdy lśniący czerwony sa
mochód był już na holu ciężarówki.
Nie ma sprawy?
Sam siebie chciał oszukać?
Stacy siedziała po turecku, bez reszty zapatrzona
w przesuwający się za oknem krajobraz. Takie przy
najmniej sprawiała wrażenie, gdy rzucił jej znad kie
rownicy szybkie, badawcze spojrzenie. Trudno jednak
o pewność, gdy połowa jej twarzy kryła się za prze
ciwsłonecznymi okularami.
Od pierwszej chwili, od pierwszego spojrzenia, za
nim jeszcze nacisnął hamulec i zatrzymał ciężarówkę,
stała się dla niego problemem. Nie dlatego, że wezwa
ła pomoc przez CB-radio - na tym odludziu zdarzało
się to już nieraz. Zorientował się, że coś jest nie tak,
gdy zauważył niezwykłe podniecenie wśród kierow
ców ciężarówek. Nawoływali go przez radio jeden po
drugim, dopóki nie połączył się bezpośrednio z Long
Johnem. Ten dopiero podał dokładne położenie nie-
12
JAK WĘDROWNY PTAK
znajomej turystki. Long John gotów już był zawrócić
z drogi i sam po nią jechać, lecz przekonała go jakoś,
że zaczeka na kogoś miejscowego. Takiego, komu
Long John ufa. Tym miejscowym miał być właśnie on,
Gibraltar.
Lakoniczny zwykle i zwięzły w słowach Long
John gadał tym razem długo i bez ustanku. Że ona jest
taka miła i bardzo samotna, że znają ją wszyscy kie
rowcy i opiekują się nią, odkąd wyjechała z domu...
i że on, Gibraltar, musi jej pomóc. Natychmiast!
Cisnął więc w kąt kłąb drutu, którym reperował
ogrodzenie, wskoczył do ciężarówki i pędząc po wer
tepach jak szatan, gnał na ratunek przerażonej dzieci
nie.
A co zastał?
Rzucił w jej stronę kolejne spojrzenie. Miała na
sobie pomarańczowe szorty i zieloną bluzkę przewią
zaną w pasie. Uświadomił sobie, że aż do tej chwili
nie zauważył nawet, w co była ubrana. Wciąż patrzył
tylko na nią.
Nie była specjalnie wysoka - zwłaszcza przy nim.
Ledwo sięgała mu do ramienia. Na pewno była rów
nież od niego młodsza. On miał lat trzydzieści cztery,
ją oceniał na o sześć lub siedem mniej. Lśniące brą
zowe włosy aż prosiły się, by je pogłaskać, zanurzyć
dłonie w ich delikatne, błyskające w słońcu złotymi
ognikami pasma. A potem podążyć tymi dłońmi niżej,
po subtelnych liniach szyi, pleców, bioder...
JAK WĘDROWNY PTAK 13
Zacisnął dłonie na kierownicy i mocniej wdepnął
pedał gazu.
Nie była piękna, raczej... urocza. Za zbyt wielkimi
okularami kryła duże zielone oczy, miała lekko zadar
ty nosek i delikatne usta.
Bardzo delikatne.
Nie szkodzi. Poradzi sobie z tym. W końcu sa
mochód zepsuł się jej w drodze do Kalifornii, czy
dokąd tam naprawdę jechała. Naprawi się go i poje
dzie dalej.
Prawie skończył już urządzanie domu i czas był
najwyższy zacząć szukać kobiety. Nie jakiejś kobiety,
ale tej jednej, najlepszej, żony i matki. Tej, która bę
dzie dobrze się czuła na farmie wśród skalistych gór
i twardych mężczyzn, z którą przeżyją na tym odlu
dziu długie, szczęśliwe lata.
Nie, pomyślał, nie wystarczy, by była urocza.
Zastanawiał się, czemu wszyscy kierowcy, z który
mi o niej rozmawiał, mówili o niej, jakby była prawie
dzieckiem. Zrozumiał w końcu, że po prostu żaden
z nich nigdy jej na oczy nie oglądał. Przecież od razu
widać, że nie jest małą dziewczynką. I wcale nie była
przerażona.
Ławica chmur przesłoniła słońce. Stacy zdjęła oku
lary i wsunęła je do torby.
- W jaki sposób - odwróciła się w jego stronę -
Long John ściągnął cię tak szybko? Sądziłam, że
przyjdzie mi czekać wiele godzin.
14 JAK WĘDROWNY PTAK
- Byłem w pobliżu stajni i miałem włączone radio.
- Wzruszył ramionami.
- Mam jednak dużo szczęścia. Odkąd opuści
łam Kansas, aniołowie stróże wciąż spieszą mi z po
mocą.
- Mówisz o CB-radio? - zdumiał się.
- Aha. Kupiłam je tylko tak, na wszelki wypadek.
- No i przydało się.
- Właśnie. Sprzedawca poradził mi wypróbować
je, żeby nabrać wprawy. Przy pierwszej próbie pozna
łam najmilszego z kierowców ciężarówek. Nazywają
go Colorado Joe.
Mac chrząknął znacząco.
- Słucham? - spytała.
- Nie, nic.
- Słucham?! - powtórzyła. - Do diabła! Nie je
stem dzieckiem ani idiotką. On naprawdę był miły.
I samotny.
- Jasne - roześmiał się.
- Chciał tylko porozmawiać. - Sapnęła gniewnie.
- Jasne?
*
- Jasne, jasne.
- Nauczył mnie, jak posługiwać się radiotelefo
nem i poznał z innymi kierowcami. Byli bardzo
kulturalni - dorzuciła, nim zdołał coś powiedzieć.
- Wszyscy! Wspaniali kumple dla kogoś podróżujące
go samotnie.
I najwięksi na świecie plotkarze, pomyślał. Pewnie
JAK WĘDROWNY PTAK 15
połowa szoferów w całym kraju wie już o dziewczy
nie zwanej Tumbleweed. Mniejsza z tym. Chciała
wierzyć we wszystkie bajeczki świata - jej sprawa.
Byle tylko zreperować jej auto.
- Skąd wytrzasnęłaś taki pseudonim? - spytał.
- Tumbleweed?* Bo ja właśnie taka jestem - po
wiedziała z dumą. - Nie mam korzeni, nic nigdzie
mnie nie trzyma. I tego właśnie chcę. Jak w tej starej
piosence: „Toczę się przez świat jak uschnięty
krzak..." - zanuciła cicho. Wyraźnie czekała, żeby coś
powiedział.
- A ty? Dlaczego nosisz pseudonim Gibraltar? -
spytała w końcu.
- To pomysł moich kolegów. Myślę, że to dlatego,
że jestem taki powolny i wielki jak skała.
Nie przekonało jej to. Mogła zgodzić się, że jest
wielki, ale to wszystko. Nie dostrzegła w nim powol
ności, raczej roztropność, nieustępliwość i stanow
czość. Jakkolwiek było, bez wątpienia był on człowie
kiem, z którym trzeba się liczyć. Absolutnie nie chcia
łaby związać się z nim. W żaden sposób.
Tak naprawdę to nie chciała wiązać się z żadnym
mężczyzną. Pragnęła jedynie wolności, swobody. No
i, oczywiście, chciała dotrzeć do Kalifornii, by tam
w całkiem innym, nowym świecie, wśród nowych
* Tumbleweed - amerykańskie określenie grupy roślin porastających
obszary suche, pustynne, które, gdy zwiędną, usychają, odrywają się od
korzeni i toczą się, gnane wiatrem. (Przyp. tłum.)
16 JAK WĘDROWNY PTAK
i nieznanych zdarzeń zakwitnąć na nowo. Odnaleźć
siebie.
Z rozmysłem wyrzekła się eleganckich kreacji i za
wodowych obowiązków. Zmieniła strój, fryzurę, ku
piła książki o technikach medytacji i ruszyła w świat,
by odkryć w sobie całkiem inną kobietę.
Zrobi to! Nigdy w to nie wątpiła. Życie nauczyło ją
odporności i determinacji. Udało się jej zapracować
na to, że nie musiała martwić się o pieniądze. Dzięki
temu zdobyła pewien rodzaj swobody. Teraz będzie
korzystać z niej bez skrupułów.
- Wyglądasz jak lasujący kot - usłyszała.
Roześmiała się, przyznając mu w duchu rację. Chy
ba trochę tak to musiało wyglądać.
- Bo tak się właśnie czuję - odrzekła.
Mac mocniej ścisnął kierownicę, by nie zjechać
z drogi. Rzucił tylko okiem na Tumbleweed i niemal
przestał widzieć świat. Zobaczył jej delikatny, dziew
częcy uśmiech. Poczuł promieniujące z niej radość
i zadowolenie. Ujrzał błysk zielonych oczu i nagle
wezbrało w nim pożądanie. Świadomość, że nie pro
wokowała go w żaden sposób, że po prostu była, wca
le niczego nie ułatwiała. Przeciwnie. Już dawno na
uczył się kontrolować swoje zachowania i gdy spo
strzegł, że wystarczyło jedno spojrzenie zielonych
oczu, by jego ciało zapłonęło pożądaniem, wpadł
w popłoch. Nasunął kapelusz głęboko na czoło i wbił
wzrok w szosę.
JAK WĘDROWNY PTAK 17
Nie miało to żadnego znaczenia, że nie była kobie
tą, jakiej szukał, materiałem na żonę dla farmera i za
łożycielkę dynastii. Nie miało. Pragnął porwać ją do
swego domu, do łóżka i... zobaczył w jej zielonych
oczach ten sam głód, który czuł w sobie.
Kimkolwiek była, skądkolwiek przybyła i dokąd
kolwiek zmierzała, pragnął jej, jak jeszcze nigdy ni
kogo.
Natychmiast.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Nadal uważam, że powinnam zadzwonić po po
moc drogową i pojechać do miasta. W ten sposób...
- Już ci powiedziałem, że mam cztery puste sypialnie.
Rzeczywiście, powiedział jej to. Kilka razy. Za każ
dym razem twarz tężała mu w dziwnym grymasie.
Naprawdę był uparty jak osioł. Dawała mu sposobność
rozwiązania tej niezręcznej sytuacji, a on nic. Trwał
w uporze.
Widać było, że Mac tak bardzo pragnął jej towarzy
stwa, jak ona nadejścia tornado... może nawet jeszcze
mniej. Kątem oka przyglądała się jego twarzy, oczom
z uporem wpatrzonym w drogę. Niechęć? Odraza?
Czuła w nim właśnie coś takiego.
Gdyby od początku miał do niej nieprzychylne na
stawienie, byłoby to normalne. Ludzie na ogół nie
lubią, gdy odrywa się ich od pracy. Lecz tak nie było.
Gdy wyszedł z ciężarówki, gdy wymieniali pierwsze
zdania, był pełen ciepła, troski... A potem zdarzyło się
coś niezrozumiałego. W mgnieniu oka zamienił się
w bryłę lodu.
Usiadła wygodniej i spojrzała nań kątem oka. Kow-
JAK WĘDROWNY PTAK 19
boj ma jakiś kłopot, to widać. Ale w końcu jej to nie
dotyczy. Być może nigdy nie dowie się nawet, co go
trapiło. To nie ma żadnego związku z jej osobą. Ab
solutnie żadnego.
Czuła jednak, że powinna jak najszybciej usunąć
się, odejść i pozwolić mu uporać się z problemami. Na
szczęście i tak miała zamiar to zrobić. Jadą na jego
ranczo - dobrze. Będzie mogła zatelefonować stamtąd
po pomoc drogową. Wyjedzie, choćby miało to ko
sztować majątek. Na szczęście stać ją na to.
Poza tym upora się w ten sposób z jeszcze jednym
problemem - swoim własnym. Mac jest taki... męski.
Była przekonana, że siał postrach wśród okolicznych
matek i rozbudzał pragnienia u ich córek. Wprost
emanował namiętnością. Kontrolowaną, ale tym bar
dziej groźną.
Zwłaszcza dla kobiety pełnej marzeń.
Ostatnie cztery lata życia - czy raczej wegetacji -
w samotności sprawiły, że mężczyzna taki jak Mac
działał na nią niezwykle silnie. Skoro jednak uświado
miła sobie ten fakt, łatwo mogła z tym walczyć.
W Prudence nie było nikogo takiego jak on. Ale prze
cież brak doświadczenia nie może usprawiedliwiać
robienia głupstw, pomyślała. A tym bez wątpienia mu
si skończyć się dla niej krótki nawet pobyt w jego
domu. Nauczyła się wiele w ciągu ostatnich lat, lecz
nie wie, jak stawić czoło komuś takiemu, jak Evan
McClain.
20 JAK WĘDROWNY PTAK
A zatem, skoro ani nie była głupia, ani też nie miała
masochistycznych skłonności, powinna wyjechać. Jak
najszybciej. Była wolna dokładnie od szesnastu dni
i nikt - a zwłaszcza barczysty, pociągający i zawzięty
kowboj - nie będzie burzył jej planów.
Ciężarówka zatrzymała się.
- Jesteśmy w domu - usłyszała.
Pogrążona w myślach tylko o tym, by jak najszyb
ciej dopaść telefonu, nie dosłyszała nutki dumy i sa
tysfakcji w jego głosie. Podniosła oczy i spojrzała
przez okno.
- Coś takiego! - zawołała zdumiona. Nie czekając,
aż Mac obejdzie samochód dokoła, pchnęła drzwi,
wyskoczyła z szoferki i zastygła w zachwycie.
Na niewielkim wzniesieniu, wśród sosen i jałow
ców, stał dom. Miał jedno piętro, zielone okiennice
i olśniewająco białe ściany. Ostatnie promienie gasną
cego słońca tańczyły po szybach okien i jasnych szta
chetach płotu. Od zgrabnej wahadłowej furtki przez
soczystą zieleń trawnika wiodła ku drzwiom wąska
dróżka.
- Jaki on piękny! - Powiodła spojrzeniem od po
rośniętej bluszczem werandy aż po szczyty dachu. -
I ogromny.
- Piętnaście pokojów - powiedział z dumą Mac.
Brakowało tylko ogrodu. Oczyma duszy ujrzała ka
skady kolorowych kwiatów i zielonych roślin spływa
jących po stokach wzgórza, tulących się do ścian bu-
JAK WĘDROWNY PTAK 21
dynku, wciskających się aż na stopnie i werandę.
Wszystkie barwy natury zdobiące jasną bryłę domu.
Stacy chwyciła dłoń Maca i pociągnęła go ku
furtce.
- Chodźmy - rzuciła - muszę obejrzeć resztę! Kto
go zbudował? Od jak dawna jest twój? Gdzie trzymasz
te elfy, które nocami malują to wszy...
- Mac? - Szklane drzwi otwarły się nagle i na we
randę wyszła drobniutka, siwowłosa, ubrana w czer
wone dżinsy i jaskraworóżową koszulę kobieta. -
Curly potrzebuje twojej pomocy w stajni. Pronto!
Zbiegła po schodach, stukając głośno obcasami. Pu
szczone drzwi trzasnęły donośnie. Nim doszła do fur
tki, uważnie zlustrowała Stacy.
- Znowu! - mruknęła.
- Maxie - Mac spojrzał na nią groźnie - to jest
Stacy Sullivan. Popsuł się jej samochód i będzie mu
siała zostać u nas przez jakiś czas. Stacy, to jest Maxie
Dillard. Dzięki niej ten dom w ogóle funkcjonuje. Tyl
ko strasznie nawykła do komenderowania.
- Nie obchodzi mnie, czy pójdziesz - prychnęła
Maxie. - Gdy następnym razem coś stanie się karemu
źrebakowi, powiem Curly'emu, że musi sobie radzić
sam, dopóki ty...
- Co się stało? - przerwał jej Mac.
- Gdy wreszcie tam pójdziesz, to sam się przeko
nasz i...
- Zaprowadź Stacy do domu, niech się rozgości
22 JAK WĘDROWNY PTAK
- poprosił. - Wrócę, jak tylko będę mógł. Twoim sa
mochodem zajmiemy się później - rzucił do Stacy.
Ruszył wielkimi krokami i zniknął za domem.
Stacy z ciekawością przyglądała się obojgu. Maxie
wyglądała przy Macu jak maleńka papużka przy wiel
kim dobermanie. Jednak nie sprawiała wrażenia stro
pionej czy onieśmielonej. Ich rozmowa w niczym nie
przypominała dialogu szefa z podwładną.
- Śliczna bluzka - odezwała się Stacy uprzejmie.
Maxie spojrzała na nią i po chwili powiedziała:
- Zaprowadzę cię do mojego ulubionego sklepu,
gdy tylko pojedziemy do miasta. Na pewno ci się
spodoba. Chodźmy, wybierzesz sobie pokój. Pomogę
ci wnieść bagaże.
- Mac się myli - powiedziała Stacy, wolno kręcąc
głową. - Nie zamierzam zostawać tutaj. Jeśli tylko
pozwolisz mi zadzwonić, sprowadzę pomoc drogową.
Maxie podeszła do samochodu i otwarła tylne
drzwi.
- Zmartwię cię - powiedziała, wsuwając głowę do
środka auta i rozglądając się ciekawie. - Na autostra
dzie międzystanowej był wypadek. Wielki karambol.
Słyszałam o tym w CB-radio. Obydwie ciężarówki
pomocy drogowej z naszej okolicy już pojechały i ze
jdzie im tam jeszcze kilka godzin. Potem będzie już
zbyt późno, żeby do nas przyjechali. Zabierasz to?
Stacy machinalnie ujęła rączki podanej torby.
- Więc to ty jesteś Tumbleweed, co? - Maxie wy-
JAK WĘDROWNY PTAK 23
stawiła głowę z samochodu. - Sądząc po wrzawie, ja
ką podniósł Long John, spodziewaliśmy się jakiegoś
zastraszonego dzieciaka. Ale cóż w końcu mogłoby
dziecko robić samo w tych stronach? Powiedziałam to
Macowi, ale czy to on kogoś posłucha? - Podała Stacy
następną torbę. - Traktuje moje gadanie jak bzyczenie
komara. Zabierasz coś jeszcze? - spytała, wtykając jej
kolejny bagaż.
- Chyba już wystar...
- Czy zauważyłaś, że mężczyźni nigdy nie słucha
ją? Jeśli chcesz, by zwrócili na ciebie uwagę, musisz
walnąć ich w głowę. Najlepiej czymś ciężkim. Kotku,
co znaczy ten majdan w samochodzie? Wygląda, jak
byś miała tam cały swój dobytek. Nikt nie włóczy się
po kraju z takimi tobołami, chyba że to...
- Przeprowadzka - wtrąciła Stacy szczęśliwa, że
zdołała zatrzymać potok słów starszej pani. Marzyło
się jej, że opuści Prudence błyszczącym sportowym
wozem. Najlepiej corvettą. Gdy jednak zaczęła pako
wać rzeczy potrzebne w nowym życiu, pokornie po
żegnała się z marzeniami.
Elastyczność to połowa sukcesu, pomyślała, spo
glądając na wielkiego, pięciodrzwiowego jaskrawo-
czerwonego buicka. I cierpliwość.
Kiedy dotrze już do południowej Kalifornii, zamie
ni buicka na corvettę - jeśli jeszcze tego będzie chcia
ła. Co do tego wcale nie miała pewności. Tak napra
wdę, lubiła duże samochody.
24 JAK WĘDROWNY PTAK
- No dobrze, wystarczy. - Maxie zamknęła auto.
- Coś jeszcze?
- Tak, to. - Stacy wskazała leżące na przednim
fotelu książki.
Przecież to w końcu tylko na jedną noc, pomyślała,
mniej niż dwadzieścia cztery godziny. Co w końcu
może zdziałać w tak krótkim czasie zaślepiony pożą
daniem mężczyzna? Mnóstwo! Wszak to ją pierwszą
może napotkać jutro rano.
- Wszystkie? - spytała Maxie.
Stacy potwierdziła. Od taty nauczyła się, że zawsze
trzeba planować swoje posunięcia. W interesach i
w życiu.
Zabierze te książki i ranek spędzi na lekturze. Nie
tylko o kilka rozdziałów przybliży się do zrozumie
nia życia, ale jeszcze uniknie spotkania z pierwszym
od sześciu lat mężczyzną, który mógłby zburzyć jej
plany.
- „Podręcznik medytacji", „Odkrywanie kobiety
w samej sobie", „Poszukiwanie źródeł siły". - Maxie
w zadumie odczytywała tytuły. - Takie książki czytu
jesz podczas wakacji? - spytała. - Dla przyjemności?
Ja wolę dobry romans. Daj mi tę walizkę.
Poprowadziła ją do środka i dalej, schodami na pię
tro, ani na chwilę nie przestając mówić.
- Pokażę ci dom później, kiedy już się rozlokujesz.
To wszystko Mac robił sam. Nieźle, co? Spójrz na
poręcze. Prawdziwy dąb. Ślęczał nad nimi godzinami.
E
JAK WĘDROWNY PTAK
25
A co powiesz o tym pokoju? - Otwarła drzwi na koń
cu korytarza. - Jest stąd widok na całą dolinę, aż po
góry na horyzoncie.
Kiwając z aprobatą głową, Stacy weszła do środka.
Podobnie jak w innych pokojach, które obejrzała po
drodze, tak i tutaj czuć było, że budowniczy nie lubił
ciasnoty. Wszystkie pokoje w tym domu były wyso
kie, miały błyszczące dębowe posadzki i z powodze
niem mogły służyć jako sale balowe. Nawet ogromne
łóżko przykryte brązową narzutą i różnego kształtu
brązowymi poduszkami oraz kilka ciężkich skrzyń
ustawionych pod ścianami nie mogły stłumić panują
cego w pokoju wrażenia lekkości i swobody.
- Twoja łazienka jest za tamtymi drzwiami - poin
formowała Maxie. - Wszystko jest nowiusieńkie. Mo
żesz nie obawiać się awarii. Gorącej wody też nie
braknie.
Stacy szła wolno, muskając dłonią sprzęty.
- Nie zużyję dużo wody - powiedziała cicho. - Ju
tro rano wyjeżdżam. - Usiadła w fotelu.
- Nie obiecuj sobie zbyt wiele, złotko.
- Co masz na myśli?
- Jeśli Mac albo któryś z chłopaków naprawią two
je auto, to wyjedziesz - powiedziała Maxie, siadając
w sąsiednim fotelu. - Jeżeli nie dadzą rady, pobę-
dziesz tu kilka dni.
- Kilka dni!
- Jasne. - Maxie uniosła jeden palec. - Jeśli bę-
26 JAK WĘDROWNY PTAK
dą musieli wezwać pomoc drogową, twój samo
chód zostanie zabrany do warsztatu. - Drugi palec do
łączył do pierwszego. - Potem Joe lub Pete, jedyni
mechanicy w promieniu stu kilometrów, spróbują
ustalić, co mu jest. Jeśli to zrobią i będą mieli wszy
stkie potrzebne części, spędzisz tutaj dwa dni. Jeżeli
trzeba będzie jakąś część sprowadzić... - Kolejne trzy
palce uniosły się wysoko. - Pięć dni. Sześć. Może
tydzień.
- Nie mogę zostać tu przez tydzień! -jęknęła Sta-
cy.
- Dlaczego? Spieszysz się dokądś?
- Właściwie... nie. - Wolno pokręciła głową. - Po
prostu... nawet mnie nie znacie.
Ale sama znała siebie świetnie. I choć bardzo wiele
nauczyła się w ciągu ostatnich lat, to jednak nigdy nie
potrafiła skrywać myśli i uczuć. Można je zawsze od
czytać z jej twarzy. A przecież Mac...
- Mam pomysł - ucieszyła się Stacy. - Kiedy już
wezwiemy pomoc drogową, pojadę z mechanikami
i zatrzymam się w motelu.
- W jakim motelu?! Pete i Joe mają stacje benzy
nowe na pustkowiu. Obaj mieszkają w maleńkich do
mach, wraz z żonami i mnóstwem dzieci.
- Nie ma w pobliżu żadnego motelu? - spytała
Stacy z niedowierzaniem.
- Nie ma.
JAK WĘDROWNY PTAK 27
Pół godziny później Stacy siedziała w pustej kuch
ni, sączyła lemoniadę i czekała na Maxie. Wciąż pełna
była podziwu dla Maca. Potrafił wyposażyć ten dom
we wszystkie nowoczesne urządzenia, zachowując
przy tym we wnętrzu ciepły urok staroświecczyzny.
Wyobrażała go sobie cyzelującego dębowe meble
i drzwi. Jego potężne dłonie wyczarowujące z twar
dego drewna, co tylko zechcą. I z każdej kobiety, po
myślała ze strachem.
- Kalifornia - mruknęła. Potem powtórzyła to je
szcze raz, głośniej. Cztery długie lata marzyła o wol
ności. Jak najdalej od Prudence w Kansas. Nie było
to, co prawda, złe miasteczko. Nie. Było miłe i żyli
tam dobrzy, stateczni ludzie. Problem - jeśli w ogóle
istniał - tkwił w niej, nie w Prudence.
Bardzo wcześnie zapragnęła wyrwać się w szeroki
świat. Przeglądała katalogi szkół średnich z całego
kraju. Śmierć matki pokrzyżowała jej plany. Wybrała
miejscowe liceum, by zostać z ojcem. Później, gdy
kończyła studia, znów marzenia o wielkiej przygodzie
opanowały ją bez reszty. I znowu musiała zmienić
plany. Było to przed czterema laty, gdy zmarł jej oj
ciec.
Postanowiła przejąć po nim kierowanie rodzinnym
przedsiębiorstwem. Bardzo trudno było jej doprowa
dzić do tego, by miejscowi ludzie interesu zaczęli
poważnie traktować młodą dziewczynę. Ale dokonała
tego. Poświęciwszy życie osobiste pracy, stała się
28 JAK WĘDROWNY PTAK
w końcu szanowaną właścicielką największej fabryki
w mieście. Nie żałowała tych lat. Gdyby ponownie
przyszło jej wybierać, postąpiłaby tak samo. Ostate
cznie, to na niej spoczywała odpowiedzialność za o-
szczędności ciotek i wujków zainwestowane przed la
ty w przedsiębiorstwo, za byt wielu zatrudnionych
w nim ludzi.
Teraz było już po wszystkim. Wyruszyła w stronę
Pacyfiku i nic - ani nikt - nie zdoła jej zatrzymać.
Skrzypnięcie drzwi wyrwało ją z zadumy, a stukot
wysokich obcasów przyprawił o drżenie. Do kuchni
wszedł Mac.
- Gdzie jest Maxie? - spytał.
- Zabrała kosz z jedzeniem i poszła do szopy. -
Stacy mocno ścisnęła szklankę i ostrożnie podniosła
oczy. Niestety! Żadna dobra wróżka nie zmieniła go
w pluszowego niedźwiadka. Wciąż był zbyt duży,
zbyt onieśmielający i nazbyt zapatrzony.
W nią.
Odkąd wsadził ją do swojej ciężarówki, czuła, że
wszystkie jego myśli... krążą wokół niej. Zachowy
wał się jak polujący kot.
- Sądziłam, że twoi pracownicy jedzą w domu -
przerwała męczące milczenie.
- Jedzą. - Przysunął sobie krzesło i usiadł naprze
ciw niej. - Jeśli jednak zgłodnieją między posiłkami,
mogą skorzystać z małej kuchni w szopie. Odpowiada
ci twój pokój?
JAK WĘDROWNY PTAK 29
- Owszem. Jest bardzo wygodny.
- Świetnie, bo chyba pomieszkasz w nim trochę.
- Coś złego z moim autem? - Ostrożnie odstawiła
szklankę na stół.
- Złotko - uśmiechnął się - sam diabeł go nie ru
szy.
- Przecież to jest nowiuteńki samochód!
- W tym sęk. Stary pewnie naprawilibyśmy jakoś.
Drut, plaster i do przodu... Dzięki temu większość
naszych samochodów wciąż jeździ. Ale z tymi wszy
stkimi elektronicznymi cudeńkami, które wtykają do
nowych wozów, sobie nie poradzimy. Coś wysiadło
w układzie elektrycznym.
- I co teraz?
- Pomoc drogowa przyjedzie tu jutro rano. Potem
trzeba sprowadzić potrzebną część od najbliższego
dostawcy, który będzie musiał, albo nie, dostać ją
z hurtowni.
- Ależ to może trwać kilka dni!
- Może.
Mac powoli kiwał się na krześle. Poczuła ochotę,
aby mu solidnie przyłożyć, ale myśl o tym, czym mo
głoby to się skończyć, zmroziła ją i zniechęciła do
pomysłu.
- Czy w tej sytuacji któryś z twoich pracowników
mógłby odwieźć mnie do najbliższego miasta? - spy
tała cicho.
- Obawiasz się czegoś? - zdziwił się.
30 JAK WĘDROWNY PTAK
- Nie. - Zrezygnowana zmrużyła oczy. - Nie cho
dzi o strach, tylko... o kłopot.
- Twój czy mój?
- Twój, rzecz jasna - odparła po chwili.
- Jeśli tak... nie.
- Nie? - Otworzyła szeroko oczy. - Dlaczego?
- Nie - potrząsnął głową. - Wolę, żeby moi ludzie
pracowali tutaj, niż żeby tracili czas na wożenie cię po
kraju.
- Chyba nie zastanowiłeś się, co robisz, Mac -
spróbowała przemówić rzeczowym tonem. - Tutaj
chodzi o goszczenie intruza przynajmniej przez ty
dzień.
- Mam piętnaście pokojów - przypomniał.
- Każdy ma prawo do spokoju we własnym domu.
- Wielkich pokojów - mruknął.
- Ale to jest strasznie krępujące, gdy ktoś obcy
kręci się po twoim domu.
- Jeśli poprawi ci to samopoczucie, mogę porobić
znaki na wszystkich drzwiach, których nie powinnaś
otwierać.
- Nie o to chodzi!
- A o co? Czy potrzebujesz, by zabawiano cię bez
przerwy?
- Oczywiście, że nie! - żachnęła się. - Sama świet
nie sobie radzę.
- No to nie widzę problemu. - Wzruszył ramiona
mi.
JAK WĘDROWNY PTAK
31
Uparty! pomyślała ponuro. Uparty jak muł. I źle
wychowany. Zupełnie brak mu subtelności.
- Słucham? - rzuciła, uświadomiwszy sobie nagle,
że zadał jej jakieś pytanie.
- Pytałem, czy ustaliliśmy już wszystko. Jeśli tak,
spotkamy się przy obiedzie.
- Nie - zaczęła niepewnie. Czuła, że nie spodoba
mu się to, co zaraz usłyszy. - Nie ustaliliśmy. W każ
dym razie nie wszystko. Mogę zapłacić za motel i za
mierzam to samo zrobić tutaj. Przed wyjazdem popro
szę cię o rachunek.
Miała rację.
Nie spodobało mu się. Ani trochę.
Krzesło stuknęło głośno, gdy zerwał się gwałtow
nie. W ciemnych oczach Maca niebezpiecznie zapło
nął gniew.
- Niedoczekanie, moja pani. Prędzej mi kaktus na
dłoni wyrośnie. Nikt nie płaci u mnie za gościnę. Nikt!
Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Została sama z poczuciem żalu i winy. Dopiero
schodzący się na obiad domownicy wyrwali ją z nie
wesołych rozmyślań.
Do kuchni weszło dziesięciu mężczyzn. Wszyscy
nosili kowbojskie buty na wysokich obcasach i dziw
ne imiona, jak Slim, Red, Curly czy Doc.
- Kiepska sprawa z twoim wozem - odezwał się
Curly, gdy ze stołu zniknęła już sterta pieczonych
kurcząt i góra ziemniaków. - Niektórzy z nas świetnie
\
32 JAK WĘDROWNY PTAK
znają się na samochodach, a twój mimo to nie chciał
nawet kichnąć.
- Jestem wam bardzo wdzięczna za pomoc. - Sta
rannie unikała wzroku Maca. Jeszcze gdy przedsta
wiał jej wszystkich stołowników, aż gotował się
z wściekłości. - Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam
wam w pracy.
- Ach, wiesz, Stacy - zaczął Slim i przerwał, gdy
wszyscy spojrzeli na niego. Chrząknął. - No, wiesz,
mogliśmy na chwilę schować się przed słońcem. A po
za tym i tak nic nie zrobiliśmy.
- Ale próbowaliście. - Uśmiechnęła się, a Slim za
mrugał nerwowo powiekami. - To się liczy.
- Czy ta awaria ci coś komplikuje? - spytał Red.
- Komplikuje? - nie zrozumiała.
- No, czy musisz być w jakimś miejscu w umó
wionym czasie? Czy ktoś będzie się niepokoił?
- Ja jestem... na wakacjach - powiedziała. - Nie
mam żadnego planu. Odwiedzam różne zakątki, zwie
dzam miejsca, w których nigdy jeszcze nie byłam.
Chcę dotrzeć do Kalifornii.
- Dlaczego tam?
- Na stałe?
- Masz tam rodzinę?
Pytania sypnęły się ze wszystkich stron. Zmieszała
się, gdyż zawsze wydawało się jej, że mieszkańcy
Zachodu wciąż mają w zwyczaju unikanie zadawania
osobistych pytań. Uznała, że ma jednak prawo do
JAK WĘDROWNY PTAK 33
odrobiny prywatności, a próba wyjaśniania im rzeczy
wistych pobudek jej poczynań i tak spali na panewce.
Opowiadanie o wielkiej przygodzie niekoniecznie
musi być dla nich tak samo podniecające jak dla ko
goś, kto przeżył dwadzieścia osiem lat w Prudence.
- Nie - roześmiała się. - Nie mam rodziny w Ka
lifornii. - Ani przyjaciół, pomyślała, ale o tym nie
muszą wiedzieć. - Być może znajdę tam jakąś pracę,
ale na razie jestem wolna. A wracając do pytania - po
psuty samochód to jest rzeczywiście niewygoda, ale
nie tragedia. Jedynem problemem jest to, że wam spra
wiam kłopot.
Spojrzała na Maca i głos ugrzązł jej w krtani.
Napotkała jego oczy. Wpatrywał się w nią, śledził
każdy jej gest, każde poruszenie. Lecz jego oczy
wciąż pałały gniewem. Musiała coś zrobić. Natych
miast.
Mężczyźni powoli wstawali od stołu i wychodzili.
Po chwili zostali tylko we dwoje.
- Mac?
Nie odezwał się. Uniósł jedynie brwi w niemym
pytaniu. Nie ułatwiał jej sprawy.
- Przepraszam cię - powiedziała cicho. - Zacho
wałam się wstrętnie. Nigdy jeszcze nie spotkałam się
z taką serdeczną gościnnością. Zrozumiałam, że dużo
lepiej potrafię obdarowywać innych, niż być obdaro
wywaną. Czy wybaczysz mi to?
Wstał i wyciągnął rękę.
34 JAK WĘDROWNY PTAK
- Wybaczam - powiedział, gdy ich dłonie spotkały
się w mocnym uścisku. - Ale, Stacy, nie rób tego ni
gdy więcej... albo oboje będziemy tego gorzko żało
wać. - Pociągnął ją w stronę drzwi. - Chcesz poznać
okolicę, czy nie?
ROZDZIAŁ TRZECI
Uniosła powieki i popatrzyła dokoła. Ze skrzyżowa
nymi nogami, z rękami na kolanach, siedziała w cieniu
sosen. Oddychała powoli, głęboko, odliczając do dziesię
ciu. Medytowała. W każdym razie próbowała. W roz
dziale drugim napisano, że powinna osiągnąć wewnętrz
ny ład i spokój. Być może jednak nikt nie przewidział,
że będzie usiłowała to zrobić, siedząc na kłujących igłach
sosnowych. I wśród mrówek.
Prawdziwa przyczyna była jednak inna. Jej myśli
wciąż krążyły wokół Maca. Nie potrafiła rozgryźć go,
zrozumieć, czego on chce. Ojciec nauczył ją, że by
poradzić sobie z kimś, trzeba dowiedzieć się, na czym
mu naprawdę zależy. Zawsze jej się to udawało. Aż do
teraz.
Jedno było pewne - Mac był farmerem. Miał dużo
ziemi i koni. Wiedział, jak radzić sobie z pracą w go
spodarstwie. Pragnął jedynie robić swoje i nie chciał,
by ktokolwiek mu w tym przeszkadzał. Wszystko to
wydawało się oczywiste. Było jednak coś jeszcze. Nie
określona i tajemnicza siła, która sprawiała, że... był
atrakcyjny.
36 JAK WĘDROWNY PTAK
Gdy poprzedniego wieczoru oprowadzał ją po po
siadłości, zachowywał się niezwykle poprawnie.
Grzecznie i cierpliwie pokazywał jej stajnie, garaże,
najbliższą okolicę, odpowiadał na pytania. Nie wyko
nał żadnego niestosownego gestu, nie powiedział ani
jednego niewłaściwego słowa, a przecież widać było,
że pragnie jej. Miał to wypisane na twarzy.
Drgnęła gwałtownie, gdy kapelusz spadł jej na ko
lana.
- Mac! Ale mnie przestraszyłeś! Czy musisz skra
dać się jak Indianin?
- Byłaś tak zamyślona, że nie usłyszałabyś nadcho
dzącego niedźwiedzia - powiedział, siadając obok
niej.
- Niedźwiedzia!? Dobry Boże! Nie chcesz chyba
powiedzieć, że tu są niedźwiedzie. - Rozejrzała się
nerwowo.
- Spokojnie. - Położył dłonie na jej ramionach.
- Pojawiają się czasami, ale tam, w górach. Prawie
nigdy nie schodzą w doliny. A gdyby nawet któryś tu
trafił, byłby przestraszony bardziej od ciebie.
- Nie licz na to. Co to jest?
- Coś, co ludzie wkładają na głowy, by słońce nie
przepaliło im mózgów. To się nazywa kapelusz i masz
go mieć na głowie zawsze, gdy wychodzisz z domu.
- Doprawdy? - Zdumienie odebrało jej mowę. Już
od dawna nikt nie próbował nawet rozkazywać jej tak
kategorycznie.
JAK WĘDROWNY PTAK 37
- Doprawdy! Zawsze gdy wychodzisz z domu, od
wschodu do zachodu słońca.
- Sama wiem, co mam robić - próbowała protesto
wać. - W Kansas też bywają upały, a ja nigdy nie
nosiłam kapelusza.
- Tutaj będziesz nosić - nie ustępował. - Nie spie
raj się ze mną - dodał trochę łagodniej.
- To brzmi jak groźba.
- Wcale nie. Nigdy nie tracę czasu na groźby. To
była moja decyzja, a teraz oczekuję twojej obietnicy.
- Podniósł się i stanął tuż przed nią.
- Czego?
- Twojej obietnicy. Że będziesz nosić kapelusz.
Czekał. Patrzył na nią z góry, wspierając ręce na bio
drach. W końcu, pomyślała, on ma rację. Gdy ktoś jedzie
na pustynię, przygotowuje się odpowiednio. Ludzie jed
nak zwykle lekceważą góry. I gorzko potem żałują.
Patrzył prosto w zielone, kocie oczy zastanawiając
się, co też dzieje się w niej, w środku. Wiedział, że nie
może ustąpić, ale wiedział także, że walka z kobietą
zawsze jest ryzykowna. Nigdy nie wiadomo, co taka
sobie myśli, ale zwykle można spodziewać się prze
kory i oślego uporu.
- W porządku - odparła ze złością. - Będę nosić
ten przeklęty kapelusz.
Schylił się, podniósł kapelusz z kolan Stacy
i ostrożnie włożył jej na głowę. Potem delikatnie
uniósł dziewczynę i postawił ją na nogi.
38
JAK WĘDROWNY PTAK
- Umiesz jeździć? - spytał.
- Czym jeździć? - Wyrwała rękę z jego dłoni
i otrzepała szorty.
Mac spojrzał na nią z niedowierzaniem. Nie! Nie
żartowała.
- Kochanie! Jesteś na ranczu w Arizonie. Co
mógłbym mieć na myśli, strusia? Na koniu! Pytałem,
czy umiesz jeździć konno.
- Nie! - wykrzyknęła. - Nie umiem i nie zamie
rzam się uczyć. Tego nie ma na mojej liście. Nawet
o tym nie myśl.
- Na jakiej liście?
- Liście tego, co zamierzam robić. - Uniosła gło
wę, by spojrzeć mu w twarz spod ronda kapelusza.
- Uwierz mi, Mac. Jeżdżenie na czymś, co jest wię
ksze ode mnie, waży prawie tonę i płoszy się, gdy
zaskrzeczy ptak, na pewno nie znajdzie się na tej liście.
- Żartujesz, prawda? - nie mógł powstrzymać
śmiechu. Była taka urocza!
- Ani trochę - potrząsnęła głową. - Jeżeli nie mo
gę dotrzeć dokądś na własnych nogach albo za pomocą
czterech kół, wcale nie wyruszam.
- Posłuchaj, kochanie - westchnął - mam taką ma
łą klacz, w sam raz dla ciebie. Pokazywałem ci ją
wczoraj.
- Tę, która mnie opluła?
- Stacy - westchnął jeszcze ciężej - konie nie
plują.
JAK WĘDROWNY PTAK 39
- Naprawdę? To co musiałam ścierać z bluzki?
- Pomyślałem - puścił mimo uszu jej uwagę - że
po południu mógłbym pokazać ci posiadłość.
- Już to zrobiłeś. Wczoraj wieczorem - powiedzia
ła. Wcale nie żartowała.
- Stacy, to był tylko krótki spacer.
- Tak? - Wpatrywała się w ciemne włosy wystają
ce spod jego nie dopiętej koszuli. Z przerażeniem
uświadomiła sobie, że chciałaby dotknąć ich, wsunąć
dłoń pod koszulę i sprawdzić, czy są tak miękkie i de
likatne, jak wyglądają. - W takim razie chętnie zoba
czę resztę - skłamała. - Ale pojedziemy ciężarówką.
A poza tym obiecałam Maxie, że pomogę jej przy
obiedzie.
- Dobrze, więc wyruszymy później - rzucił i od
szedł.
Źle, wszystko źle, pomyślała. Nie chodzi o to, jak
będą podróżować. Czy pójdą pieszo, pojadą ciężarów
ką, dżipem czy powozem, nie powinna być z nim sam
na sam. Był niebezpieczny. A ona przy nim bezbron
na. Bardzo.
Cztery lata nie było mężczyzny w jej życiu. Rand
ki? Owszem, tak. Miłe wieczory spędzane z chłopa
kami, którzy swoim zachowaniem nie przekraczali
granic dopuszczalnych w Prudence. Jednak nie poja
wił się żaden, który wzburzyłby jej krew i zmusił serce
do gwałtownego bicia. Nikt, kto samą swoją obecno
ścią powodował panikę, budził słodkie pragnienia.
40 JAK WĘDROWNY PTAK
Nikt taki jak Mac.
I to był problem. Miała spędzić z nim jeszcze
siedem dni. Pod jednym dachem. I mimo że ten impo
nujący dom miał piętnaście pokojów, i tak był zbyt
ciasny. Żyło tam jeszcze dziesięciu kowbojów i wspa
niała Maxie, ale i tak tylko obecność Maca czuła tuż
obok.
A marzyła się jej piękna przygoda - beztroska po
dróż do Kalifornii.
Lata spędzone w Prudence nie dały Stacy zbyt wie
le doświadczenia w pewnych sprawach. Dlatego
wciąż na dnie duszy chowała nadzieję, że wszystko to
jest tylko grą jej wyobraźni. Może Mac naprawdę jest
tylko niezwykle miły i uczynny, może naprawdę wca
le nie patrzy na nią jak na... smakowity kąsek.
Pewności jednak nie miała.
Dużo później, gdy wszyscy domownicy zebrali się
wokół wielkiego stołu, Stacy nadal pogrążona była
w rozmyślaniach. Jednak, póki większość jedzenia nie
zniknęła z talerzy, i tak nikt nie garnął się do rozmo
wy. Dopiero gdy Maxie podała ciasto z wiśniami, Cur-
ly spytał:
- Szefie, kiedy pokażesz Stacy resztę farmy?
- Daj mi tylko znak - Red uśmiechnął się do Stacy
- a sam osiodłam dla ciebie konia.
- Stacy nie jeździ konno - cicho powiedział Mac.
Wszyscy przy stole zamilkli.
- Wspaniałe ciasto, Maxie. - Stacy udawała, że
JAK WĘDROWNY PTAK 41
niczego nie spostrzegła. W końcu wielu ludzi nie
jeździ konno.
- Zrozum ich, Stacy - powiedziała Marie - gdy
bym pozwoliła im wiązać konie przed domem, przy
jeżdżaliby tu prosto ze stajni.
- Nie jeździsz konno? - Red i Doc odezwali się
równocześnie.
- Nigdy? - dorzucił Slim.
- Nigdy. - Spojrzała na dziesięć zdumionych twa
rzy i roześmiała się. - Dajcie spokój, chłopcy. W koń
cu wychowałam się wśród łyżew i rowerów. I samo
chodów. Mieszkałam w Kansas, pamiętajcie o tym.
W mieście tak małym, że zwykle i tak wszędzie cho
dziliśmy pieszo.
Popatrzyli na nią z politowaniem.
- Posłuchajcie - westchnęła. - Wszystko jest
w porządku. Nigdy nie czułam się pokrzywdzona z te
go powodu. Tak naprawdę...
- Ja cię nauczę jeździć konno - usłyszała z trzech
stron naraz.
- Psiakrew! - wycedził Slim. - To jest przecież tak
łatwe, jak...
- Zlecieć z konia? - Stacy z uśmiechem potrząs
nęła głową. - Dzięki, chłopaki, doceniam wasze dobre
chęci, ale nie skorzystam.
- Ale...
- Czy ktoś jeszcze chce ciasta? - wtrąciła się Ma-
xie i, nie siląc się na delikatność, zmieniła temat. -
42 JAK WĘDROWNY PTAK
Opowiedz nam o Prudence - zwróciła się do Stacy.
- Co tam robiłaś... i w ogóle.
Wszyscy stołownicy zamarli w niemym oczekiwa
niu. Ciemne oczy Maca ani na moment nie odrywały
się od jej twarzy. Stacy wahała się. Doskonale zdawała
sobie sprawę, że w miejscach takich jak to, oddalo
nych od świata, zamieszkanych przez ludzi pochłonię
tych własnymi codziennymi sprawami, każdy gość
przyjmowany był z radością, gdyż przynosił ze sobą
nowe historie. Długo po jego wyjeździe było jeszcze
o czym rozmawiać. Sęk w tym, że absolutnie nie mia
ła ochoty opowiadać o życiu w Prudence. Nie po to
stamtąd wyjechała, nie po to odmieniła samą siebie,
by znów powracać do dziejów statecznej i nudnej pan
ny Sullivan z SullCo, Inc.
Uświadomiła sobie nagle, że ostatnie dwa tygodnie
dały jej więcej radości niż sześć poprzednich lat. Po
lubiła nową Stacy Sullivan i tylko taką chciała być
zapamiętywana.
- Prudence jest niewielkie. Liczy mniej niż pięć
tysięcy mieszkańców - zaczęła powoli. - Najważniej
szym przemysłem w mieście jest produkcja etykiet.
- Etykiet? - Red nie krył zdziwienia.
- Tak - potwierdziła. - Takich do naklejania na
teczki z dokumentami i kolorowych do nalepiania na
wszystko. Wiele z tych, które spotykacie w sklepach,
wyprodukowano w Prudence.
- I ty tam pracowałaś? - spytał Curly.
JAK WĘDROWNY PTAK 43
- Tak - potwierdziła ponownie. - Zresztą jak wię
kszość mieszkańców miasta. Urodziłam się i wyro
słam w Prudence. Moją pierwszą i ostatnią pracę do
stałam w fabryce.
- Jak to się stało, że teraz jeździsz sobie po kraju?
- Red odsunął talerz i oparł łokcie na stole.
- Ach - uśmiechnęła się - miałam odrobinę szczę
ścia. Dostałam niewielki spadek po babci. - Bez
zmrużenia oka uśmierciła zdrową jak tur kobietę.
- Rzuciłaś robotę? - roześmiał się Slim.
- W blasku chwały - odparła z błyskiem w oku.
- Sprzedałam dom i urządziłam największą w mie
ście wyprzedaż sprzętów. I wyjechałam.
Wyprzedaż byłaby jeszcze większa, gdyby nie sfora
wujków i ciotek. Gdy poznali jej plany, zbiegli się
wszyscy i zaczęli wyliczać, ileż to sprzętów i drobiaz
gów z jej domu im się właśnie należy. Dzień przed
wyprzedażą ciężarówka wywiozła większość jej mebli
do ich i tak zagraconych domów.
- Sprzedałaś wszystko? - Maxie spojrzała na nią
ze zgrozą.
- Wszystko - przyznała z satysfakcją. - To, co mi
pozostało, mam w samochodzie.
- Czy to prawda, co powiedział Long John? - Cur-
ly odchrząknął zmieszany. - Że nie masz żadnej ro
dziny?
- Nie. Mam dwie ciocie i dwóch wujków, których
bardzo kocham.
44
JAK WĘDROWNY PTAK
- Czy oni...
- Sprzeciwiali się moim planom? Tak, nawet bar
dzo. Ale na pożegnalne przyjęcie sprosili całe miasto
i pobłogosławili mnie na drogę.
- Dlaczego?
To pytanie zadał Mac.
- Dlaczego? Bo mnie kochają - odparła cicho. -
I dlatego że wiedzieli, ile swego życia poświęciłam
pracy i obowiązkom, także dla ich dobra.
- I co zamierzasz teraz?
- Czekać, aż samochód zostanie naprawiony. -
Wzruszyła ramionami.
- A potem?
- Ruszam dalej. - Uśmiechnęła się na samą myśl.
- Mogę jechać dokądkolwiek, zatrzymywać się gdzie
kolwiek i na jak długo zechcę.
- Aż dotrzesz do Kalifornii.
- Właśnie.
- A co chcesz tam znaleźć?
- Przygodę. - W zielonych oczach zamigotały
iskierki. - Nowych ludzi...
- To na pewno - mruknął Mac.
- Interesujące miejsca, nowe pomysły.
Spojrzenie Maca stało się jeszcze zimniejsze. Ponad
wszelką wątpliwość uświadomił sobie, że nic nie zdoła
jej powstrzymać. Przy najbliższej okazji wskoczy do
swojej czerwonej rakiety i nie oglądając się za siebie
pomknie w dal.
JAK WĘDROWNY PTAK 45
To jasne. Cholernie jasne.
Ale jeszcze nie wszystko stracone. Nie minęła na
wet doba jej pobytu na ranczu. Jeszcze może zmienić
zdanie. Byle jej się nie narzucać. Postanowił, że będzie
trzymał się od niej z daleka.
Na razie.
Łatwe to nie było i na pewno nie będzie. Gdy z pro
miennym uśmiechem zwracała się do Curly'ego, Mac
czuł ucisk w żołądku. Nie potrzebował takich przeżyć.
Burzyły mu gładko ułożone, dalekosiężne plany. Dom
miał już właściwie wykończony i urządzony. Ostatnie
szczegóły będzie dopracowywał, gdy pojawi się pod
jego dachem kobieta. Właściwa kobieta! Żona i mat
ka. Pani ziem, które McClainowie zamieszkiwali od
pięciu pokoleń.
Delikatny uśmiech Stacy sprawił, że zesztywniał
nagle. Zrozumiał, że najbardziej pragnie teraz... właś
nie jej.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Wyjaśnij mi dokładnie, jakich przygód poszuku
jesz? - poprosił Mac, mocno ściskając kierownicę.
Poobijana półciężarówka gnała krętą, pełną dziur i ka
mieni drogą.
- Mac, na litość boską, dokąd tak pędzisz? - Stacy
z wysiłkiem trzymała się fotela. - No i przecież obie
całam Maxie, że jej pomogę.
- Ona nie lubi, gdy obcy kręcą się jej po kuchni.
- Jasne. Chyba dlatego pozwoliła mi dziś rano ob
rać całą górę ziemniaków.
Zmarszczyła brwi i popatrzyła na jego profil. Aro
gant, pomyślała. Gbur.
Nawet nie spytał, czy ma ochotę na tę przejażdżkę.
Gdy wstali od obiadu i zabrała się do zbierania naczyń,
uniósł się powoli, chwycił ją za nadgarstek i przyciąg
nął do siebie. Objął ramieniem jak obręczą i wypro
wadził z domu.
- Zawsze tak postępujesz? - spytała. - Nikt ci ni
gdy nie mówił, że wystarczy poprosić, gdy się czegoś
chce? To skutkuje, wiesz?
- Nie wtedy, gdy ktoś jest równie uparty jak ty.
JAK WĘDROWNY PTAK 47
Pytałem o przygody - przypomniał. - Jakie mają być,
gdzie?
- Wszędzie. - Wzruszyła ramionami.
- Gdzie: wszędzie?
- Tu i tam - zatoczyła ręką wkoło. - Tam, gdzie
mnie jeszcze nie było, wśród nieznanych ludzi...
- I sądzisz, że znajdziesz coś, czego nie miałaś
w Patience?
- Daj spokój, Mac - burknęła. - Chcesz dowie
dzieć się czegoś, to po prostu spytaj. A poza tym to
było Prudence.*
- Jasne - uśmiechnął się leciutko. - No więc?
- Czy sądzę, że znajdę coś nowego? Ja wiem, że
znajdę.
- Skąd?
- Jak mogłabym nie znaleźć? Mówiłam ci
przecież, że mieszkałam w bardzo małym miastecz
ku. Jest tam jedno kino, któremu nie pomoże nawet
to, że mówią na nie teatr. Jest kręgielnia, jest ulica
pełna barów i inna, pełna kościołów. To już koniec
atrakcji!
- A więc podążasz ku miejscom większym i cieka
wszym?
- Dokładnie tak. - Ucieszyła się, że wreszcie za
czął pojmować. Byle nie zanadto, przestraszyła się.
Dla świata miała być Tumbleweed - włóczęgą z wy-
Gra słów: patience - cierpliwość, prudence - ostrożność. (Przyp. dum.)
48 JAK WĘDROWNY PTAK
boru, a nie uciekinierką z małej prowincjonalnej mie
ściny.
- Zawsze szukałam czegoś nowego, innego - po
wiedziała. - Dlatego, na przykład, tak często zmienia
łam w fabryce stanowiska.
Była to niemal prawda. Rzeczywiście, krócej czy
dłużej, ale pracowała prawie na wszystkich stanowi
skach.
- Jeśli tak bardzo nienawidziłaś tego wszystkiego,
czemu siedziałaś tam tak długo?
- Nie powiedziałam, że nienawidziłam - odparła
powoli. Tym razem mówiła prawdę. - Po prostu po
czułam znużenie. Wciąż te same czynności, te same
miejsca...
- Pachnie to potworną nudą.
- Właśnie! Dlatego, gdy nadarzyła się okazja, sko
rzystałam z niej. Teraz podróżuję bez żadnego ustalo
nego planu.
- Studiowałaś?
- Tak.
- Co?
- Zajmowałam się trochę sztuką. - Wzruszyła ra
mionami, starając się nie wypaść z roli, a przy tym
odpowiedzieć najbardziej ogólnikowo. - Poezja, lite
ratura. .. Trenowałam także karate i byłam w drużynie
pływackiej.
Wydało się jej, że spostrzegła błysk niezadowolenia
w jego oczach. I wcale jej to nie zdziwiło. Z opowie-
JAK WĘDROWNY PTAK 49
ści Maxie wynikało, że Mac ma poglądy raczej kon
serwatywne.
- Czyli, jeśli tylko los pozwolił, robiłaś w życiu to,
na co miałaś ochotę?
- Brzmi to uroczo, prawda. A ty? - spytała.
- Zawsze i wszędzie. Nie będę się wypierał. Ilu
mężczyzn sprawdziłaś w swoim życiu?
- Coś ty powiedział?!
- Zapytałem...
- Nieważne - przerwała ze złością. - Słyszałam,
co powiedziałeś. Po prostu nie mogę uwierzyć, że
jesteś tak...
- Męski?
- Nie! Grubiański.
Mac gwałtownie szarpnął kierownicę, zjechał na
pobocze i zatrzymał samochód. Słychać było tylko
szum sosen.
- Tak działasz człowiekowi na nerwy, że moż
na być kimś gorszym niż grubianin - powiedział po
woli.
- Ja działam! - Wściekłość wprost ją rozsadza
ła. - Powiadasz więc, że to moja wina? To już
przechodzi wszelkie pojęcie! Ja tylko odpowiada
łam na twoje pytania. Gdybyś miał odrobinę dob
rego wychowania, wiedziałbyś, że nie wypada wy
pytywać ludzi o ich sprawy, jakby byli... na przesłu
chaniu.
Była wściekła. Ale równocześnie przyszło jej na
50
JAK WĘDROWNY PTAK
myśl, że nie sposób gniewać się na kogoś, kto patrzy
na nią tak jak on.
Oparła się o drzwi i podciągnęła kolana pod brodę.
Podświadomie przyjęła pozycję obronną. Wygłodniały
wzrok Maca przerażał ją.
- Taaak - mruknął - to twoja wina. Mogłaś wmó
wić szoferom ciężarówek, że jesteś ich małą siostrzy
czką, mogłaś sprawić, że moi pracownicy jedzą ci
z rączki, ale coś ci powiem, droga pani. Mnie to nie
bierze.
- Nie? - Gorączkowo usiłowała zrozumieć,
o czym on mówi.
- Oboje wiemy, że potrafisz kopnąć jak muł.
- Wiemy?
- I byłbym ostatnim głupcem, gdybym traktował
cię jak małą siostrzyczkę.
- A nie jesteś? - Odchrząknęła nerwowo. Jeszcze
nigdy nie zdarzyło się jej rozmawiać'z kimś tak onie
śmielającym i fascynującym zarazem.
- Ani trochę! I nie pytaj, dlaczego. To kolejna
rzecz, którą oboje wiemy. Ponieważ jesteś diabelnie
pociągającą kobietą.
- Ja? Ja jestem taka?
- Jesteś - odparł rozbawiony. - To przechodzi
wszelkie pojęcie?
- Nie zmieniaj tematu - warknęła. - Zachowałeś
się grubiańsko i arogancko. - Przez moment milczała
wyczekująco. - Człowiek kulturalny przeprosiłby.
JAK WĘDROWNY PTAK
51
- Masz rację - odparł w zadumie - nie powinie
nem był wypytywać o twoją przeszłość.
- Przyjmuję przeprosiny. Chociaż spóźnione i wy
muszone.
- Bo tak naprawdę to interesuje mnie tylko, czy
teraz jest w twoim życiu jakiś mężczyzna.
- Słucham?
Pochylił się i obejrzał jej dłoń.
- Wygląda na to, że męża nie masz. A kochanka?
- Nie do wiary! - Zielone oczy Stacy pociemniały
z gniewu. - Czy naprawdę jesteś aż tak bezczelny?
Jakim prawem zadajesz mi takie pytania?
- Ponieważ zamierzam być następnym mężczyzną
w twoim życiu.
Zaniemówiła. Potrząsnęła głową jak wyrwana
z głębokiego snu.
- No nie. Pomyliłeś się, drogi panie. Nie zamie
rzam zostać tu ani chwili dłużej, niż to będzie konie
czne. Absolutnie nie ma cię na mojej liście.
- To mnie dopisz.
Trzy wypowiedziane powoli słowa podniosły tem
peraturę w szoferce o piętnaście stopni.
Wciąż kręcąc głową, po omacku szukała ręką klam
ki. Nawet gdyby miała wypaść z szoferki głową
w dół, zrobi to. Zrobi, ponieważ po raz pierwszy w ży
ciu dała się złapać w pułapkę słów i uczuć. Po raz
pierwszy poczuła nieposkromione pożądanie.
Najbardziej przerażała ją świadomość tego, że wie-
52 JAK WĘDROWNY PTAK
I
rzyła w każde jego słowo. On naprawdę uważał ją za
najbardziej ponętną kobietę na świecie.
A co gorsza, ona uważała go za takiegoż męż
czyznę.
- Tak nie wyjdziesz. - Łagodnie położył swą ogro
mną dłoń na jej kolanach. - Klamka jest złamana.
Muszę otworzyć drzwi z zewnątrz.
Ścisnął jej kolano i wysiadł.
Gdy obchodził samochód, postanowiła, że gdy tyl
ko znajdzie się na zewnątrz, będzie trzymać się od
niego z daleka. Był w wyjątkowo niebezpiecznym na
stroju.
Mac otwarł drzwi, objął ją w pasie i uniósł do góry.
Zamiast jednak postawić na ziemi, przycisnął ją moc
no do piersi.
- Pocałuj mnie, Stacy - szepnął, patrząc jej
w oczy.
- Mac, to nie jest dobry pomysł - powiedziała sła
bo. - To jest pomysł c a ł k i e m zły. Najgorszy, na
jaki moglibyśmy wpaść.
- Proszę.
Oparła dłonie na jego potężnych ramionach i od
wróciła głowę.
- Widzisz? Prośby wcale nie pomagają, gdy ma się
do czynienia z upartą kobietą.
Pocałunek nie trwał dłużej niż sekundę. Był właści
wie tylko muśnięciem warg. Trwał jednak wystarcza
jąco długo, aby poczuła smak kawy na jego wargach,
JAK WĘDROWNY PTAK 53
by fala gorąca oblała ją całą, a w nozdrza uderzył
zapach mydła, świeżości, wiatru i gór.
- Mac - szepnęła drżącym głosem - postaw mnie
na ziemi, proszę.
Znów skradł jej całusa i odwrócił się. Zamiast jed
nak postawić na ziemi, posadził ją na masce samocho
du. Stęknęła, gdy poczuła pod sobą gorącą blachę.
Mac przyciągnął ją do siebie i znalazł się nagle między
jej kolanami. Bardzo blisko.
Zbyt blisko.
Tak blisko, że uwierały ją guziki jego koszuli. Tak
blisko, że czuła wyraźnie jego pożądanie.
Odruchowo zacisnęła kolana. Jęknęła cicho. Z jego
ciemnych, rozjarzonych oczu wyczytała, że nikt, ni
gdy nie pragnął jej tak, jak Mac McClain. Tu i teraz.
Natychmiast. Na rozgrzanej masce samochodu w cie
niu szumiących sosen.
Mac sprawił, że poczuła się nagle jak cenny klej
not, jak upragniona, powabna i piekielnie pociągająca
kobieta. I dowiedziała się też, że zmysły kobiety po
trafią rozpalać się równie szybko jak mężczyzny.
Gdy znowu poczuła dotyk jego warg, zadrżała, sze
pcząc nieskładnie słowa protestu. Wtuliła twarz w je
go pierś, czując, że ogień krąży w jej żyłach.
- Mac - jęknęła - nie mogę tego zrobić.
- Możesz zrobić wszystko, co zechcesz - powie
dział cichutko, przytulając policzek do jej policzka.
Objął ją tak mocno, że prawie nie mogła oddychać.
54 JAK WĘDROWNY PTAK
Uświadomiła sobie nagle, że nie ma żadnych szans.
Był cięższy, większy i znacznie silniejszy. Pozostała
jej tylko nadzieja.
Mac oparł dłonie na jej udach i wbił w nią gorące
spojrzenie. Strach, który ujrzał w jej oczach, smagnął
go jak bat. Co jej, u diabła, robisz? pomyślał. Nam
obojgu! Podniósł głowę ku widocznemu wśród gałęzi
błękitowi. Nigdy w życiu nie zdobył kobiety siłą.
Oboje wiedzieli jednak, że tym razem był tego cho
lernie bliski.
Wpatrzony w niebo wymyślał sobie w duchu naj
gorszymi, najplugawszymi słowami. Wepchnął się
w jej życie, wsunął między jej kolana i prawdopodob
nie śmiertelnie ją wystraszył.
Poczuł na policzku łzy. Powinien uwolnić ją
natychmiast, ale nie mógł. Po pierwsze dlatego, że
pragnął trzymać ją w objęciach w nieskończoność,
a po drugie dlatego, że bał się spojrzeć jej w oczy.
Poruszyła się nieśmiało. Zacisnął mocniej ręce
i szepnął:
- Stacy, kochanie, czy mogłabyś... nie ruszać się
jeszcze przez chwilkę?
- Próbuję tylko...
- Wiem. Nie, proszę. Jeszcze... tylko minutkę, do
brze? To jest tak... piekielnie... cudowne.
Popatrzyła na niego bezradnie. Ich spojrzenia
spotkały się i to, co dostrzegł w jej oczach, omal
nie rzuciło go na kolana. Nie było tam przerażę-
JAK WĘDROWNY PTAK 55
nia, które spodziewał się ujrzeć. Trochę zawstydze
nia, zdziwienie i... tak, do diabła... zadowolenie.
Przez mgnienie oka wyglądała jak oblizujący się
kociak. Pierwszy raz w życiu spotkał kogoś, kto
miał na twarzy wypisane to, co czuje. Pomyślał,
że nigdy, za żadną cenę nie może pozwolić jej grać
w pokera.
- Oj, Mac?
- Tak?
- Myślę, że powinniśmy...
- Tak, wiem. - Nadal jednak tkwił nieruchomo.
Stacy wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła po
wietrze.
- Pomyślisz, że jestem prowincjonalną gęsią... ale
co się właściwie stało? Rozmawialiśmy i nagle... to
wszystko.
- Może to tylko ten stary diabeł, seks?
- Raczej chwilowe szaleństwo.
- Nazywaj to, jak chcesz. Masz szczególny dar
prowokowania przygód.
- A więc o to chodzi! - syknęła gniewnie. - My
ślisz, że przemierzam kraj, szukając mężczyzny?
Próbowała go kopnąć. Biła Maca pięściami.
- Jesteś tępy! Głupi! - krzyczała. - Nie musisz
wyświadczać prowincjonalnej pannie żadnych grzecz
ności, zrozumiałeś, McClain? Nie potrzebuję ta
kich komplikacji. Złaź ze mnie, ty... dzikusie. - Wy
rwała się gwałtownie. - I żebyś nie miał żadnych
56 JAK WĘDROWNY PTAK
wątpliwości! Na mojej liście nie ma miejsca dla
mężczyzn.
Mac odskoczył przed potężnym kopniakiem. Nie
wyglądała tym razem na chętną do dyskusji.
- Żadnych mężczyzn? - powtórzył.
- Żadnych - rzuciła twardo. - Żadnych męż
czyzn... ani mężczyzny. Nie potrzebuję nikogo. Po
dróżuję dla przyjemności. Po co miałabym wplątywać
się w kłopoty?
Zsunęła się na ziemię i spojrzała mu w oczy.
- No to jak? - spytała. - Pokażesz mi ranczo czy
nie?
- Spokojnie, złośnico. - Wziął ją za łokieć i deli
katnie skierował na wąziutką ścieżkę wśród drzew.
- Nie chciałem cię obrazić.
- Omal się nie zbłaźniłam - mruknęła, wyrywając
mu się.
- Złożyłem ci ofertę - powiedział twardo. - Sama
powiedziałaś, że poszukujesz emocji, prawda?
Posłała mu niechętne spojrzenie.
- Wygląda na to - ciągnął - że moglibyśmy ranić
się tak bez końca.
- Mac - westchnęła - na miłość boską, ja nie mó
wię o seksie! Mówię o... - Rozłożyła bezradnie ręce.
- Mam wrażenie, jakbym mówiła do ściany. Czy ty
mnie słuchasz? Szukam nowych doznań, takich, które
wzbogacą moje życie.
Wyszli spośród drzew i znaleźli się na malutkiej
JAK WĘDROWNY PTAK 57
łące na zboczu, skąd rozpościerał się widok aż po góry
na horyzoncie.
- Myślę, że gdy znajdziemy się razem w łóżku, to
na pewno będzie to nowe doznanie. I kto wie, może
nawet wzbogacające.
Zatrzymał się z ręką na jej ramieniu i wskazał
wzniesienie.
- To jest szczyt McClaina. Zachodnia granica mo
ich ziem.
- Mac, to przecież wiele kilometrów stąd! Nie mo
żesz mieć tego wszystkiego. To nieprzyzwoite. A poza
tym nie możesz nazywać gór swoim imieniem.
- To na cześć mojego pra-pra-pradziadka. Był jed
nym z pierwszych osadników w tych stronach. Kupo
wał każdy dostępny kawałek ziemi, a kolejne pokole
nia robiły to samo.
- Jedno z przekleństw dziedzictwa - powiedziała
w zamyśleniu. Słońce zachodziło szybko i mrok wy
pełzał spośród drzew.
- Powinniśmy wracać - powiedział Mac po kilku
minutach. - Za chwilę będzie ciemno. Jutro wybieram
się do wschodniej części posiadłości. Pojedziesz ze
mną?
- Nie, dziękuję - odparła, drepcząc za nim po
słusznie. - Zamierzam poszukać w okolicy źródeł
siły.
Przez całą drogę milczeli. Stacy siedziała przy sa
mych drzwiach, zamyślona. Pewnie rozpamiętuje
[
58 JAK WĘDROWNY PTAK
swoją tajemniczą listę, pomyślał Mac, patrząc na nią
z ukosa.
Próbował myśleć o różnych sprawach, ale jedno nie
dawało mu spokoju.
Co to są, u diabła, źródła siły?!
ROZDZIAŁ PIĄTY
Znów to samo, pomyślała smętnie, gdy następnego
dnia zasiedli do kolacji. Znów czuła na sobie spojrze
nia dziesięciu zmieszanych mężczyzn i jednego, wpa
trującego się w nią z dzikim uporem.
- Ale przecież - mówił wolno Red - na południo
wym stoku jest źródło siły.
- Tumbleweed nie jeździ konno, zapomniałeś? -
Slim potrząsnął głową. - A w żaden inny sposób tam
nie dotrze. Chyba będzie musiała zadowolić się na
szym generatorem.
Stacy z rozpaczą rozejrzała się dookoła. Napotkała
rozbawione spojrzenie Maca. Mimo to wcale nie wy
glądał przystępniej. Wciąż przypominał raczej... ska
łę. Gibraltar. Sprawiał wrażenie człowieka, który za
wsze na zimno kalkuluje posunięcia i nie ulega emo
cjom.
Wiedziała, że nie myli się i ocenia go właściwie.
Ale co zatem miała myśleć o wydarzeniach z poprze
dniego dnia? Czy zaplanował sobie, że wywiezie ją
ciężarówką, posadzi na masce i będzie trzymał
w uścisku, aż oboje stracą oddech? Niemożliwe.
60 JAK WĘDROWNY PTAK
;
Stacy westchnęła ciężko. Podczas gdy przy stole
toczyła się rozmowa o źródłach siły, Mac wpatrywał
się w nią jak zaczajony kot.
- Zaraz, zaraz, chłopcy - zamachała rękami. -
Przecież Mac wcale nie powiedział, że ja szukam ele
ktryczności. To nie to. Chodzi o coś... niewidocznego,
pozazmysłowego. - Popatrzyła wokół na wpatrzo
nych w nią mężczyzn. - To jest... emanacja... pro
mieniowanie, które daje człowiekowi siłę - dodała
niepewnie.
- O Boże! - rozległ się przeraźliwy jęk. To był
Mel, który dotąd kiwał tylko głową i nigdy się nie
odzywał. - Wyjechałem z Los Angeles, żeby już ni
gdy nie słuchać takiej gadaniny.
- To coś jak woda życia, tak? - spytał Slim.
- Poczekajcie chwilę, przeczytam wam. - Stacy
pobiegła do salonu i wróciła z książką. - Posłuchaj
cie, piszą tutaj, że każdy człowiek może znaleźć takie
miejsce, w którym jego siła wewnętrzna ulega
wzmocnieniu. Może ono mieć wielkość kilkunastu
centymetrów, ale może też rozciągać się na wiele ki
lometrów. - Przerzuciła kilka kartek. - To jest skupi
sko energii. Wir energii lub jej źródło. Piszą tu, że
wiele takich miejsc znajduje się koło Sedony.
- Sedona? - spytał Curly. - Mówisz o tym miej
scu, gdzie ludzie obwieszają się kryształkami i siedzą
na skałach, czekając na UFO?
- Niektórzy. - Dostrzegła, jak mężczyźni wymię-
JAK WĘDROWNY PTAK 61
niają porozumiewawcze spojrzenia. - Bardzo niewie
lu. Uważacie pewnie, że jestem troszkę... Ale ja w to
wierzę i nadal będę szukać. Dopóki nie znajdę tego
mojego miejsca. Wiem, czego szukam, i na pewno
znajdę to, przemierzając Kalifornię.
Mac jęknął głośno.
- Jeśli chcecie wiedzieć - dodała z uśmiechem -
po raz pierwszy usłyszałam o źródłach siły na lekcjach
samoobrony. Każdemu wolno wierzyć, w co zechce.
Łyknęła kawy. Ponad brzegiem filiżanki widziała
krąg wpatrzonych w nią twarzy bez wyrazu.
- Przeszukam teren wokół domu - powiedziała -
i sami zobaczycie. Mam mnóstwo czasu i na pewno
coś znajdę. A przy okazji - zwróciła się do Curly'ego
- czy słyszałeś coś o moim samochodzie?
- Ja nie. - Spojrzał na Maca. - Szefie?
Mac potrząsnął głową.
- Myślę, że Pete zadzwoni rano. Jeśli tylko zrobi
to, zawołam cię i sama z nim porozmawiasz.
- Hej, Tumbleweed, w jaki sposób rozpoznasz to
miejsce? - W głosie Slima dźwięczało niedowierza
nie. - Czy ono wygląda jakoś szczególnie?
- Wątpię. - Stacy wzruszyła ramionami. - Po pro
stu wyczuję je.
Prawdopodobnie rozmowa znów wróciłaby do
metafizycznych źródeł siły, gdyby Maxie nie wniosła
wspaniałych ciast.
Przez następne minuty wszyscy mężczyźni staran-
62 JAK WĘDROWNY PTAK
nie unikali wzroku Stacy, pochłonięci jedzeniem. Po
tem zaszurali krzesłami, mruknęli: dobranoc i wyszli.
Maxie dolała Stacy kawy do filiżanki i podała dzba
nek Macowi.
- Zjedz ciasto - powiedziała, kładąc dłoń na ra
mieniu Stacy - i ani się waż przychodzić do kuchni.
Dość już napracowałaś się rano. Mac, nie pozwól jej
wstać, słyszysz? Chłopcy zagadują ją stale i w ogóle
nie pozwalają jeść. Musisz dbać o nią albo wyjedzie
stąd chuda jak patyk.
Popatrzyła na nich przez chwilę, jakby sprawdza
jąc, czy będą protestować, po czym zebrała naczynia
i wyszła.
- Nie jesteście spokrewnieni, prawda? - odezwała
się Stacy, delektując się ciastem.
- Właściwie jesteśmy - Mac był wyraźnie rozba
wiony - chociaż pokrewieństwo jest bardzo dalekie.
Zauważasz podobieństwo?
- Uderzające. Obojgu wam wydaje się, że najlepiej
wiecie, co dla kogo jest najlepsze. I nie dopuszczacie
nawet myśli, że może być inaczej.
- A co gorsza - dodał łagodnie - zwykle mamy
rację. - Uśmiechnął się i gestem dłoni powstrzymał jej
protest. - Stacy, na ranczu nie ma miejsca na demo
krację, na jakieś głosowania. Każdy może coś zapro
ponować, ale to ja decyduję i wszyscy muszą słuchać
moich poleceń.
- Rozumiem, że ranczo to rodzaj firmy - powie-
JAK WĘDROWNY PTAK 63
działa. - Myślę jednak, że są pewne granice, których
przekraczać nie wolno.
- Myślisz, że ja je przekraczam? - Nie krył zdu
mienia.
- Ja to wiem. Choćby sprawa kapelusza - przypo
mniała. - Powiedziałeś: „To jest kapelusz. Masz go
nosić". Autorytatywnie, nie dając mi dojść do słowa.
- Chciałem tylko mieć pewność, że nie zemdlejesz
od słońca. - Zacisnął szczęki. -I nie zamierzam dys
kutować na ten temat.
- O to właśnie chodzi. A może wcale nie trzeba by
było dyskutować. Skąd wiesz, jak postąpiłabym, gdy
byś spróbował przekonać mnie inaczej? Od razu zało
żyłeś, że się sprzeciwię.
- A co to ma do rzeczy?
- Nic. Po prostu taki już jesteś.
- Myślisz, że tak samo postąpiłbym z kochanką?
- spytał.
- Tak - rzuciła. - I z żoną. Prawdopodobnie był
byś taki nawet wtedy, gdybyś ożenił się ze słomianą
kukłą.
- Chcesz powiedzieć, że obrażam kobiety?
- Nie! Absolutnie nie. - Gwałtownie potrząsnę
ła głową. - Nie to miałam na myśli. Uważam tylko,
że jesteś arogancki, gwałtowny i nie liczysz się
z nikim.
- Serdeczne dzięki!
- Ale właśnie taki byłeś dziś wieczorem. Specjal-
64 JAK WĘDROWNY PTAK
nie sprowokowałeś rozmowę o źródłach siły. Czemu
niczego im nie wyjaśniłeś?
- Bo bardzo się martwili o ciebie - westchnął cięż
ko. - Cały dzień kręciłaś się po okolicy, zatrzymywa
łaś się nagle, stałaś jak wmurowana... Sądzili, że coś
ci się stało.
- No wiesz! - Gwałtownie odsunęła się od stołu.
- Wiesz, co będzie, jeśli nie skończysz ciasta. -
Mac gestem dłoni wskazał kuchnię, skąd dobiegał
szczęk sztućców i talerzy.
- Mac, bardzo lubię twoją kuzynkę, ale nie pozwo
lę, by ktokolwiek zmuszał mnie do jedzenia czy do
czegokolwiek innego. - Zebrała naczynia i z wojow
niczym błyskiem w oku skierowała się do kuchni. -
Nie wchodź tam, dopóki krew nie wypłynie spod
drzwi - rzuciła przez ramię.
Pół godziny później Mac siedział w swoim gabine
cie i przez okno przyglądał się Stacy. Trudno było nie
zauważyć jej w różowych szortach i turkusowej blu
zeczce.
W skupieniu, z książką w dłoni, krążyła po podwó
rzu. Zatrzymywała się niespodziewanie, by wpatry
wać się w ziemię u swych stóp, po czym ruszała dalej.
Każdy jej ruch śledzony był uważnie z wielu stron. Ze
stajni, ze stodoły, zewsząd goniły za nią zaciekawione
spojrzenia.
Mac, nie spuszczając z niej oczu, wyciągnął się
w bujanym fotelu, opierając buty na stosie papierów
JAK WĘDROWNY PTAK 65
na biurku. Stale tylko jakieś sprawozdania, zeznania!
Od tych urzędowych przesyłek robiło mu się niedo
brze.
Jego myśli znów pobiegły ku Stacy. Była jak liść
na wietrze. Zdarzenia niosły ją, dokąd chciały... ku
zgubie. Czuł, że na pewno wyląduje w samym sercu
Los Angeles, wśród narkomanów, szaleńców i ludzi
zepsutych do cna.
Znów wrócił ten obraz. Zobaczył ją siedzącą na
masce samochodu, przerażoną i bezbronną jak dziec
ko. Ujrzał jej rozchylone wargi, usłyszał cichutki
szloch. Ogarnęła go wściekłość.
Biedna mała. Jak to powiedziała o sobie? Pro
wincjonalna panna? Kobieta, która nie chciała
uwierzyć, gdy powiedział, że jest atrakcyjna i pocią
gająca.
Czemu?
Przymknął oczy. Kolejne pytanie, na które nie znał
odpowiedzi. Czemu nie miała nikogo? Czemu podró
żowała z całym dobytkiem? Co, tak naprawdę, miała
na tej swojej tajemniczej liście?
Czemu wreszcie gapił się na różowe szorty, gdy
powinien szukać żony?
Ponieważ przez ostatnie dwa dni wszystko uległo
zmianie. Gdy próbował myśleć o żonie - widział Sta
cy. Gdy myślał o rodzinie, widział stadko dzieciaków
o brązowych włosach i w jaskrawych ubrankach. Ze
rwał się z krzesła i wyszedł przed dom.
66 JAK WĘDROWNY PTAK
- Stacy! - zawołał. - Zaczekaj. Chcę ci coś po
kazać.
- Myślałam, że siedzisz w gabinecie i wypełniasz
oświadczenie podatkowe - rzuciła przez ramię. .
- To nie ucieknie. - Wzruszył ramionami. - Chodź.
- Dlaczego? - Zatrzymała się zdziwiona.
- Co: dlaczego? - Ujął ją pod łokieć i popchnął
łagodnie.
- No, dobrze - powiedziała po chwili - mogę
pójść. Ale to nic nie da. Choćbyś wykombinował nie
wiem jakie okropieństwo, nie pozwolę się zniechęcić.
Zapłaciłam za tę książkę sześć dolarów i dziewięć
dziesiąt pięć centów. A poza tym zgłębianie opisanych
w niej spraw daje mi wiele radości.
- Nie zamierzam cię zniechęcać. - Wziął ją za rękę
i splótł palce z jej palcami. - To tylko mała przerwa.
Zaufaj mi ten jeden raz. Jutro znów wrócisz do swoich
poszukiwań.
Mac uświadomił sobie, że im więcej godzin Stacy
spędzała na poszukiwaniu nie istniejących miejsc, tym
mniej martwiła się popsutym samochodem i upływa
jącym czasem. Jeśli tak dalej pójdzie, to może uda mu
się skraść jej tydzień, a może nawet...
Tylko co z tego? Czy zmieni to jej zamiary? Czy
zechce zostać na tym pustkowiu, z dala od gwaru cy
wilizacji?
Wąską ścieżką przeszli przez porośnięte gęstym la
sem wzgórze i zeszli po stoku.
JAK WĘDROWNY PTAK 67
- A teraz - Mac ścisnął jej dłoń - zamknij oczy.
Poprowadzę cię dalej.
Ruszyli.
- Spokojnie - mruknął, obejmując ją w pasie -
trzymam cię.
Szli tak jeszcze przez kilka minut. Stacy poczuła,
że ścieżka opada stromo w dół, a chłodny cień gęst
nieje z każdą chwilą. Usłyszała cichy szum. Przez
zamknięte powieki czuła przesiane przez gałęzie sło
neczne promienie. Łagodny szept wiatru mieszał się
z coraz wyraźniejszym szemraniem wody wśród ka
mieni.
- Stój - usłyszała. - To będzie trudne, ale nie
otwieraj oczu.
Poczuła, że uniósł ją lekko. Po chwili zsunęli się po
stromiźnie.
- Mac, co ty wyrabiasz!
- Zaraz zobaczysz. Chwila cierpliwości.
Jeszcze raz uniósł ją i posadził na gałęzi.
- Mac...
- Teraz. Otwórz oczy.
Otwarła... i tuż przed sobą ujrzała jego twarz, na
której malowało się tajone pragnienie. Odsunął się
o krok.
- No i jak? - spytał.
Wśród srebrzystej zieleni liści, pomiędzy cętkami
cieni, wił się strumyk. Migotliwa woda rzucająca tę
czowe błyski pieszczotliwie omywała kamienie spa-
68 JAK WĘDROWNY PTAK
dając kaskadami niemal spod samego nieba. Stacy
spojrzała w opromienioną uśmiechem twarz Maca.
- Cudowne - powiedziała. - Idealne miejsce do
marzeń.
- Przypuszczałem, że ci się spodoba - rzekł z sa
tysfakcją.
- Spodoba? Mac, nie da się lubić takiego miejsca!
Można je tylko uwielbiać, a jego urok chłonąć całą
duszą...
Chwyciła go za szyję.
- Pomóż mi, proszę. Chcę zejść aż do wody.
Objął ją w pasie i przez chwilę Stacy zawisła w po
wietrzu. Powoli postawił ją na ziemi. Bardzo blisko
siebie...
Gdy tylko stopami dotknęła gruntu, ruszyła ku
wodzie.
- Och, Mac, spójrz tylko, jakie to śliczne - szcze
biotała. Wolała udawać słodką idiotkę niż wpatry
wać się w niego z nieśmiałym zaproszeniem
w oczach.
Strumyk tryskał ze zbocza wzgórza i spływał stro
mo w dół, wijąc się wśród płaskich, wielkich jak baj
kowe schody, kamieni.
- Skąd wypływa ten strumień? - spytała idącego
za nią powoli Maca.
- Wprost spod ziemi. Przez cały rok.
Odruchowo spojrzała na swoje trampki. Uznała, że
nawet gdyby się pośliznęła, nic im nie będzie. Nie
JAK WĘDROWNY PTAK 69
zastanawiając się dłużej, zeskoczyła ze ścieżki na pier
wszy z głazów. Był gładki, płaski i ogromny.
Wspinała się coraz wyżej. Od czasu do czasu spo
glądała w dół, na stojącego w cieniu mężczyznę. Wre
szcie dotarła na samą górę. Zanurzyła dłoń w lodowa
tej wodzie i przeczesała palcami piaszczyste dno usła
ne kolorowymi kamykami.
Z trudem dotarła z powrotem na dół i z cichym
okrzykiem skoczyła na ścieżkę. Wylądowała wprost
w ramionach Maca. Gdy jej stopy dotknęły ziemi,
powoli przyciągnął ją do siebie. Wyraźnie czekał na
jej sprzeciw.
Nie zaprotestowała. Nie mogła. Znaleźli się nagle
zbyt blisko siebie. Pożądała go tak, jak on jej.
Zadrżała, gdy zajrzała mu prosto w oczy. Dostrzeg
ła w nich ten sam głód, który i ona czuła.
- Czy mam przestać? - mruknął, muskając warga
mi jej usta.
- Nie, proszę - jęknęła z rozbrajającą szczerością.
Serce zabiło jej szybciej, gdy z uśmiechem przycisnął
ją do siebie. Ujęła w dłonie jego twarz.
- Mówimy o pocałunkach - szepnęła - a nie
o zobowiązaniach na całe życie. Nawet nie na pięć
minut.
Dotknęła jego warg, zdumiona ich żarem i niezwy
kłą miękkością.
- Ale teraz pragnę tych ust jak jeszcze nigdy
nicze...
70
JAK WĘDROWNY PTAK
Doczekała się.
Nie wypuszczając jej z ciasnego uścisku, Mac cof
nął się kilka kroków i oparł o drzewo. Przytuliła się
do niego mocno, spoczęła na nim, czując słodki opór
wyprężonego ciała.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wiedziała, że ryzykuje, że powinna cofnąć się, za
protestować. Ale w tym momencie pragnęła tylko je
go. Chciała czuć twarde, gorące ciało blisko, bliziu-
teńko.
- Ach, Mac, jesteś taki słodki.
- Czekałem na to, odkąd tylko ujrzałem cię po raz
pierwszy. - Musnął jej policzek wargami. Dłońmi
znaczył palący szlak na jej plecach. Pocałował ją
w szyję i delikatnie złapał zębami za ucho.
- Pocałuj mnie, kochana - szepnął. - Przytul się.
Mocno. Ogrzej mnie jak ogień.
Wplotła palce w ciemne włosy Maca.
Ogień?
Tak. Czuła płomienie ognia na skórze w miej
scach, których dotknęły jego dłonie, sunąc od piersi
w dół, do brzucha. Z cichym jękiem wpiła się w jego
usta.
Tymczasem wielkie, delikatne dłonie zawędrowały
znowu w górę. Łagodnie, ale stanowczo usunęły dzie
lące ich przeszkody - bluzkę i staniczek.
Mac uniósł ją nieco i ogarnął wzrokiem.
72 JAK WĘDROWNY PTAK
Zadygotała, gdy wilgotny koniec języka musnął
naprężone sutki. Pragnęła Maca aż do bólu. Płonęła
cała.
- Rozepnij mi koszulę - poprosił - chcę czuć na
piersi twoją nagą skórę.
Niezgrabne palce szarpały gorączkowo guziki. Mac
nie pomógł jej ani trochę. Wpatrywał się tylko uważ
nie w jej twarz. Wyglądała jak dziecko niecierpliwie
szarpiące opakowanie świątecznego prezentu.
Wyciągnęła ze spodni brzeg koszuli. Ostrożnie do
tknęła rozpalonej skóry.
- Taaak - wychrypiał. - Jeszcze... Kochana...
Cóż za słodka tortura! Chodź do mnie.
Przyciągnął ją, aż niemal straciła dech.
Ich wargi zwarły się gorączkowo.
- Maaac...
Niespodziewanie delikatnie i czule ogromna dłoń
przykryła jej pierś.
Potem przesunęła się powoli w dół, do brzucha.
Stacy oddychała chrapliwie. Gdy Mac odpiął guzik jej
szortów, krzyknęła:
- Mac, och, ja... Mac, nie!
Przydomek Gibraltar otrzymał dlatego, że zawsze
wiedział, czego chce, i zawsze to osiągał. Stacy uświa
domiła sobie, że jeśli ma wątpliwości, musi dać im
wyraz głośno i natychmiast.
- Nie. - Potrząsnęła głową, usiłując się podnieść.
Nie było to takie łatwe, a Mac wcale jej nie pomagał.
JAK WĘDROWNY PTAK 73
- Cholera! - powiedział. - Pragnę cię, Stacy. Bar
dziej niż kogokolwiek w życiu. A ty pragniesz mnie.
Wsunął dłonie do tylnych kieszeni jej szortów
i przyciągnął ją jeszcze bliżej siebie.
Stacy chrząknęła nerwowo, rozejrzała się i spo
strzegła, że jest półnaga.
Co się, u diabła, stało z moim ubraniem! po
myślała.
- Masz rację - szepnęła. - Pragnę cię, ale...
Mac wysunął dłonie z kieszeni i pogłaskał rozko
szne krągłości.
- Czy dobrze usłyszałem? Jakieś wątpliwości? -
spytał.
Z cichym westchnieniem wtuliła policzek w nagą
pierś.
- Tak. Cała masa. Znamy się zaledwie dwa dni...
Niedługo zamierzam wyjechać... Nie interesują mnie
kilkudniowe przygody... Nigdy dotąd nie robiłam ta
kich rzeczy!
- Jakich rzeczy?
- Nigdy nie leżałam w środku lasu, w ramionach
mężczyzny, półnaga. Cholera, Mac, gdzie jest moje
ubranie?
- Gdzieś tam, w krzakach.
Wstała czując, że policzki płoną jej żywym ogniem.
Odwróciła się i podniosła stanik. Wytrzepała go ener
gicznie i prędko włożyła.
- Psiakrew! Mac, przecież mógł wpaść do wody.
74 JAK WĘDROWNY PTAK
- Wysechłby szybko.
- Mogły go obleźć kleszcze.
- Z przyjemnością dokonam oględzin dziś w nocy.
- Któryś z twoich ludzi mógł nadejść niespodzie
wanie. Pomyśl tylko, jakież to krępujące - mówiła,
wciągając bluzeczkę.
- Nie.
- Co znaczy: nie? Sądzisz, że nie ma w tym nic
krępującego?!
- Nikt nie mógł nadejść niespodziewanie - powie
dział cicho. - Nigdy tu nie przychodzą. Wiedzą, że to
jest mój zakątek i że nikt nie ma prawa przychodzić
tutaj bez zaproszenia.
- Ja nie byłam zaproszona.
- Naprawdę chcesz się kłócić? - westchnął. -
Przyprowadziłem cię tutaj, tak? Ale skoro taka z ciebie
formalistka, to wiedz, że masz stałe zaproszenie do
mojej kryjówki i możesz przychodzić tu, kiedy tylko
zechcesz i na jak długo zapragniesz. Czy uważasz, że
pozwoliłbym, by zawstydził cię którykolwiek z moich
ludzi? - spytał, zapinając koszulę.
No tak, pomyślała, Gibraltar - człowiek, który
przewiduje i planuje.
- Zaraz zrobi się ciemno - rzuciła.
Mac spokojnie dopinał koszulę.
- Chyba powinniśmy już wracać. - Kręciła się ner
wowo.
- Stacy?
JAK WĘDROWNY PTAK 75
- Co?
- Wszystko w porządku, kochanie. - Objął ją moc
no.
- Pewnie!
A krowy fruwają! pomyślała. Guzik, nic nie jest
w porządku.
- Nie musisz być taka zakłopotana.
- Nie jestem.
- Stacy?
- Słucham?
- Czy masz pojęcie, jaka jesteś piękna?
- Dziękuję, Mac. Bardzo miło, że to powiedziałeś
- odparła, odrobinę zbyt długo zbierając myśli.
- Nie wierzysz mi ani trochę, prawda?
Stacy szła coraz prędzej. Zwolniła dopiero wtedy,
gdy ze wzgórza ujrzeli dom.
- Spójrz - Wyciągnęła rękę szczęśliwa, że może
zmienić temat. - To Maxie. Wygląda na to, że chyba
nas szuka.
- No to pospieszmy się. - Mac chwycił jej dłoń
i ruszył w dół zbocza.
- Pete dzwoni! - zawołała Maxie, gdy podeszli bli
żej. Poczekała, aż Mac przeniósł Stacy przez płot,
i powiedziała:
- On chce rozmawiać ze Stacy. Mam nadzieję,
dziecino, że jesteś przygotowana na dłuższy pobyt
u nas. Nie jest w dobrym humorze. Pospiesz się. Od
bierz telefon w kuchni, zanim Pete się rozłączy.
76 JAK WĘDROWNY PTAK
Kilka minut później odłożyła słuchawkę i powoli
odwróciła się do Maca i Maxie. Oboje stali ze skrzy
żowanymi ramionami i przyglądali się jej uważnie.
- Będzie gotowy za dziesięć dni - Stacy jęknęła
żałośnie.
- W porządku - powiedziała Maxie.
- Najwcześniej.
- W czym problem? - spytał Mac.
- Jest dokładnie tak, jak przewidywałeś. - Rozpa
czliwie machnęła ręką. - Wysiadło elektroniczne coś
tam, co jest bardzo ważne. Pete musi to sprowadzić.
- No to sprowadzi. - Mac skrzywił się lekceważąco.
- To będzie pewnie kosztować majątek - zmartwi
ła się Maxie.
- To nie problem. - Stacy usiadła w kącie i machi
nalnie kiwała nogą. - Auto jest na gwarancji. Ale
szkoda czasu. Dostawca Pete'a zamówił potrzebny
element. - Stacy pokręciła głową. - Nie rozumiem.
Jak oni mogą prowadzić interes, nie mając w maga
zynie części?
- Zawsze tak jest. - Mac wzruszył ramionami. -
Nikt nie chce lokować pieniędzy w zapasach.
- To głupie - oburzyła się Stacy. - Mogą w ten
sposób stracić klientów.
- Nie tutaj. Praktycznie nie mają tu konkurencji,
więc robią, co chcą.
Stacy z uwagą wpatrywała się w swój but. Po chwi
li podniosła głowę.
JAK WĘDROWNY PTAK
77
- Mac...
- Nawet nie zaczynaj. - Spojrzał na nią przeciągle.
- Wiesz, że możesz zostać, jak długo zechcesz. Jeśli
wyjedziesz, całymi dniami będziesz siedzieć w mo
telu.
- Ale...
- Spójrz na to z innej strony. - Maxie posłała zna
czące spojrzenie swemu szefowi. - Znajdziesz u nas
miliony skał, na których możesz spokojnie medyto
wać. No i będziesz miała mnóstwo czasu, by odnaleźć
zarówno kobietę w samej sobie, jak i twoje źródło
energii. Czego ci więcej trzeba?
- Ale nie powinnam...
- Masz coś konkretnego przeciw pobytowi u nas?
- spytał Mac, ruszając ku drzwiom.
- Nie, ale...
- A zatem załatwione - uciął, wychodząc. - Skoro
nie chcesz przyjąć gościny, możesz zapracować na
pobyt u Maxie, w kuchni.
Następnego ranka Stacy ruszyła na przechadzkę.
Bijąc się z myślami, wspinała się wąską ścieżką ku
tajemniczemu zakątkowi Maca. Trudno mówić, że
pracowała w kuchni. Rozmowy z Maxie dostarczały
wielu przyjemności i sporo informacji. Opowiadając
o swoim pokrewieństwie z Makiem, Maxie naryso
wała nawet na obsypanym mąką stole prawie całe
drzewo genealogiczne ich rodziny. Wszystko to było
78 JAK WĘDROWNY PTAK
tak skomplikowane, że Stacy zapamiętała sobie tylko
jedno: rodzina Maca żyła na tych ziemiach od wieków
i pozostanie na zawsze. Mac natomiast był nieodrod
nym następcą swoich przodków. Osiadł na stałe, wy
budował dom i teraz potrzebował już tylko kobiety.
Właściwej kobiety.
- Ja jestem kobietą - usłyszała swój głos wśród
szumu drzew. - Ale na pewno nie jestem właściwą
kobietą - dodała po chwili.
Mac potrzebował żony. Matki dla dzieci, które po
winny wypełnić gwarem puste pokoje. Musi to być
jednak kobieta, która potrafi żyć na odludziu.
Przechodząc obok drzewa, pod którym spędziła
z Makiem ekscytujące chwile, pomyślała jeszcze, że
potrzebna mu kobieta wyjątkowa, która potrafi rozpa
lać płomienie miłości i nie dać się im zniszczyć za
razem.
Wspięła się na skalne stopnie i zdyszana położyła
się na gorącym kamieniu. Wsłuchana w pluskanie wo
dy zatopiła się w rozmyślaniach. Myśli przychodziły
i odchodziły leniwie, bez związku i porządku. Stale
jednak krążyły wokół niego... Maca.
Na pewno nie potrzebował opiekunki. Świetnie po
trafił sam zadbać o swoje sprawy. Tak naprawdę po
trzebował...
Otwarła oczy, przerażona prostotą wniosku, który
nasunął się jej niemal od razu.
Mac potrzebował Stacy Sullivan!
JAK WĘDROWNY PTAK 79
To szczera prawda, usłyszała w głębi duszy prze
korny głosik. Przecież właściwie już go kochasz. Dość
już ludzi poznałaś, dość już się napodróżowałaś.
Znajdźże wreszcie w sobie kobietę i wyrzuć precz
książki! Czemu nie zajmiesz się swoim życiem?
Czemu?
Na Boga! Z miliona powodów.
Po pierwsze, Mac jest niecierpliwy. Jeśli cze
goś pragnie, chce to mieć natychmiast Potrzebuje
żony, pragnie dzieci, muszą zatem szybko podjąć de
cyzję.
A ona nie jest gotowa. Jeszcze nie teraz.
Po drugie, wniwecz obracało to jej plany. A ona
zbyt długo pracowała na to, by zyskać wolność, swo
bodę decyzji i działania. I nie odstąpi od tego ani dla
Maca, ani z żadnego innego powodu.
Uświadomiła sobie, jak wiele szczęścia i radości
zaznała w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ile
wewnętrznej siły zyskała. Siły potrzebnej do dalszego
życia.
Poza tym ani Mac, ani żaden inny mężczyzna nie
zniesie przy sobie kobiety, która zamyślonym spojrze
niem ucieka gdzieś za horyzont w poszukiwaniu samej
siebie.
Ale przecież prawie już go kochasz, usłyszała zno
wu głos przekornego diablika.
Przysunęła się do krawędzi głazu i zanurzyła dłoń
w perlistą wodę. Sunąc wolno palcami po dnie, wy-
80 JAK WĘDROWNY PTAK
szukiwała kolorowe, wypolerowane przez nurt ka
myki.
- Cholera! - niemal krzyknęła - przecież ja go ko
cham.
Trochę przestraszona własnym odkryciem Stacy
podrzucała wydobyte z wody kamyki. Przypomniało
się jej dzieciństwo, koleżanki, z którymi namiętnie
grywała w kamienie, „w ciupy".
Nagle usłyszała męskie głosy. Zanim mężczyźni
pojawili się w polu jej widzenia, dobiegło ją wołanie
Maca:
- Stacy, hej, hej, Stacy! Czy jesteś przyzwoicie
ubrana?
- Oczywiście, że jestem - odkrzyknęła szczęśliwa,
że tym razem była to prawda. W pierwszej chwili
miała ogromną ochotę wziąć kąpiel słoneczną. Zdąży
ła jeszcze z zadowoleniem obejrzeć swój strój, gdy
zza drzew wyszli dwaj mężczyźni.
- Gdzie jest twój kapelusz? - warknął Mac.
- Rzeczywiście, uroczy dzień dzisiaj - odrzekła ci
cho. - Bawię się świetnie, dziękuję.
Twarz Maca wciąż była zacięta i malowała się na
niej złość, ale jego towarzysz posłał jej szelmowski
uśmieszek. Stacy przyjrzała mu się uważnie. Był do
brze zbudowany, barczysty... i bardzo podobny do
Maca.
- Wasi ojcowie nie mieli litości dla okolicznych
panien - powiedziała Stacy. - Dwóch takich...
JAK WĘDROWNY PTAK
81
- Jestem Rick. - Nieznajomy posłał jej kolejny we
soły uśmiech. - Ja odziedziczyłem cały urok i wdzięk.
- Gdzie... jest... twój... kapelusz? - wykrztusił
Mac przez zaciśnięte zęby.
Stacy bez słowa wskazała pobliskie drzewo.
- Co on tam robi, u diabła?! Umówiliśmy się, że
będziesz nosić...
- Mac - zaczęła Stacy błagalnie - czy ja siedzę,
czy nie siedzę w cieniu?
- Siedzisz - odezwał się Rick.
- Czy możesz podać choć jeden istotny powód, dla
którego powinnam nosić kapelusz w cieniu?
- Ja nie. - Rick uśmiechnął się szeroko.
- Nie wtrącaj się. - Mac nawet nie spojrzał w jego
kierunku.
- Włożyłam ten przeklęty kapelusz, wychodząc
z domu - jęknęła żałośnie. - Miałam go na głowie
przez całą drogę. Zrobiłam, co obiecałam, więc daj mi
spokój, McClain! - Odwróciła się i zaczęła zbierać
i wpychać do kieszeni rozsypane kamyki.
- Kim jest ta wodna nimfa? - spytał Rick.
- Stacy Sullivan - rzucił Mac. - Zatrzymała się
u nas na krótko.
- Do kogo należy?
- Jest moja.
Serce waliło jej mocno, gdy zirytowana spojrzała
na braci przez ramię.
- Czy ona wie o tym? - Rick roześmiał się.
82 JAK WĘDROWNY PTAK
- Jeszcze nie, ale dowie się wcześniej czy później.
- Bardzo źle.
- Daj spokój, braciszku. Jesteś o dzień spóźniony
i o dolara biedniejszy.
Stacy pozbierała kamyki i stanęła oddzielona od
obu mężczyzn szemrzącym potokiem.
- No, dobra, wy dwaj. Dość już się zabawiliście!
Przypuszczam, że to jest właśnie ten sławny humor
z Zachodu. Choć jakoś mało mnie śmieszy. A teraz,
jeśli odsuniecie się trochę, przeskoczę strumień i znów
włożę mój kapelusz.
Rozstąpili się, wyciągając ręce w jej stronę. Gdy
tylko podała im dłonie, przefrunęła nad wodą jak piór
ko i znalazła się między braćmi. Mac sięgnął za siebie
i nasadził jej kapelusz na głowę.
Rick naciągnął jej kapelusz na oczy i powiedział:
- Jeśli chcesz wiedzieć, Stacy Sullivan, oprócz
uroku i wdzięku ja mam jeszcze poczucie humoru.
Mój wielki brat zawsze mówi serio.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Mój wielki brat zawsze mówi serio.
Dwa dni później, wieczorem, Stacy siedziała w sa
lonie. Stawiała pasjansa. W wielkim pokoju świeciła
się tylko jedna lampa, zamykając dziewczynę w jas
nym kręgu.
- Psiakrew! - Maxie zamknęła ostatnie okno. -
Zimno się robi i wieje wiatr. W nocy na pewno będzie
lało.
- Dla farmera to dobrze czy źle? - Stacy uniosła
głowę.
- To zależy. Dobrze, jeżeli zboże jest już zżęte
i zwiezione. Źle, jeśli nie jest.
- A wy zwieźliście już zboże? - Z powodu pogar
szającej się pogody przez ostatnie dwa dni wszyscy
mężczyźni pracowali bez przerwy od świtu do późnej
nocy.
- Udało im się! - Maxie usiadła obok i z satysfa
kcją pokiwała głową. - Dobrze się stało, że Rick tu
był. Właśnie kończą rozładowywać ostatnią przycze
pę. Czerwona szóstka na czarną siódemkę - stuknęła
palcem w karty.
84 JAK WĘDROWNY PTAK
- Jadąc, widziałam zboże poskładane w wielkie
stogi. - Stacy posłusznie przełożyła szóstkę.
- Tu się tak nie robi. Mac pobudował stodoły w po
bliżu pól i zboże przechowuje się pod dachem.
- Do diabła, Maxie - Stacy z gniewem rozrzuciła
karty po stole - oni są wypompowani i ciągle pracują.
Czemu nie pozwolą, byśmy im pomogły?
- Przecież pomagamy. - Maxie wzruszyła ramio
nami. - Karmimy ich, poimy. Przygotowywanie po
siłków jest tak samo ważne jak to, co oni robią. Poza
tym, raczej przeszkadzałybyśmy im w robocie.
- Może i tak, ale...
- Ja to wiem. Ganiamy z gorącym jedzeniem tam
i z powrotem przez cały dzień. Robimy, co do nas
należy, i oni to widzą. Hmm, wygląda na to, że masz
dosyć.
- Oj, tak. - Stacy zebrała karty, potasowała je
i rozłożyła od nowa. Zapadła cisza przerywana tylko
szelestem przekładanych kartoników.
Mój wielki brat zawsze mówi serio.
Dwa dni to dość czasu, by oswoić się z tą myślą.
Od tamtej pory ilekroć widziała Maca, zawsze zasta
nawiała się, ile jest prawdy w tym stwierdzeniu. Ma-
xie wyznaczyła ją do rozwożenia jedzenia. Za każdym
razem gdy wysiadała z samochodu, spotykała Maca.
Był tam! Bez koszuli, lśniący od potu, z mięśniami
JAK WĘDROWNY PTAK
85
wibrującymi pod skórą, gdy przerzucał ciężkie bele
słomy.
Zawsze wiedział, kiedy przybywała. Nawet gdy po
śród huku maszyn nie mógł usłyszeć warkotu auta,
odwracał się, gdy nadjeżdżała.
Takie spojrzenia powinny być zabronione przez
prawo! pomyślała.
Jego oczy były pełne obietnic. Później, mówiły, gdy
to się skończy... wkrótce.
Mój wielki brat zawsze mówi serio.
I ta dręcząca niepewność: czy Rick mówił to szcze
rze? Na pewno powiedział prawdę o sobie. Był wesoły
i skory do żartów i odziedziczył urok i wdzięk chyba
całej rodziny.
- Jak to się czasem dziwnie składa, że dwaj
mężczyźni są tak podobni i tak różni zarazem. - Za
myślona, zapomniała o obecności Maxie i głośno wy
powiedziała dręczącą ją myśl.
- Ależ skąd! - zaprotestowała starsza pani. -
Owszem, są podobni z wyglądu i obaj wyrośli tu,
na ranczu, ale to wszystko. Rick to chłopak z mia
sta. Kilka lat temu odsprzedał Macowi swoją
część farmy i otwarł w Scottsdale sklep z odzieżą.
Przyjeżdża tu co kilka miesięcy, pomaga, ale po
paru dniach jest już gotów wracać do ukochanego
miasta.
86 JAK WĘDROWNY PTAK
- Waśnie to zamierzam zrobić jutro rano, Maxie
kochana. Mój wielki brat zatyra mnie tu na śmierć.
Bracia weszli do ciemnego pokoju i podeszli do
Stacy. Obaj mieli włosy mokre po kąpieli i ubrani byli
w bawełniane koszulki, sprane dżinsy i ciemne skar
petki. Rick przysunął sobie krzesło do stolika i zajrzał
w karty. Mac ustawił trochę dalej wielki fotel i zasiadł
w nim wygodnie, wpatrując się z zadowoleniem
w Stacy. Uniosła głowę i zadrżała, gdy ich oczy się
spotkały. On wie! pomyślała przestraszona, do diabła,
on wie! Ale cóż w tym dziwnego? Miłości nie da się
ukryć. Wbiła oczy w stół, przeklinając swoją twarz,
na której wszystkie myśli i uczucia ukazywały się jak
na ekranie.
- Kiedy wreszcie postarasz się o wygodniejsze
meble? - Rick nerwowo wiercił się na krześle.
- Nie ma pośpiechu. - Mac wzruszył ramionami.
- Wiele rzeczy pochowałem podczas remontu domu.
Gdy będzie trzeba, znajdzie się coś odpowiedniego.
Zostawia to żonie, pomyślała Stacy, przekładając
kartę.
- Szkoda, że nie poznaliśmy się wcześniej - po
wiedziała. - Miałam stare i solidne meble, które
wspaniale pasowałyby do tego domu.
- Chyba nie pozbyłaś się ich na tej swojej wyprze
daży?! - Przerażenie i gniew dźwięczały w głosie
Maxie.
- Chciałam, ale ciotki i wujowie zlecieli się jak
JAK WĘDROWNY PTAK
87
szarańcza i oskubali mnie zupełnie. Zostawili tylko
śmieci.
- Dziewczyno! Przecież ty zamierzałaś popełnić
zbrodnię.
- Daj spokój, Maxie. - Stacy złożyła karty, staran
nie unikając wzroku Maca. - Opowiedz o swoim skle
pie - zwróciła się do Ricka.
Trzeba było poprosić go o to wcześniej, pomyślała.
Mówił o swojej pracy z ogromnym entuzjazmem. To
był jego żywioł, prawdziwe życie.
- Czy kapelusze też sprzedajesz? - przerwała mu
w pewnej chwili opowieść o męskich strojach, które
można kupić w jego sklepie.
- Czasami - przytaknął.
- To dziwne. Myślałam, że kobiety hurmem biegną
do twego sklepu, by kupić swoim mężczyznom to
seksowne kowbojskie nakrycie głowy. Wiesz, takie ze
zrolowanym po bokach rondem - wyrzuciła z siebie
i nagle uświadomiła sobie z przerażeniem, że dokład
nie opisała kapelusz Maca.
- Seksowne? - Rick aż zaniemówił ze zdumienia.
- Zawsze myślałem, że są praktyczne.
- Nie jesteś kobietą. - Stacy machnęła ręką, usiłu
jąc szybko zmienić temat rozmowy.
- Co mężczyźni mogą o tym wiedzieć? - przyszła
jej z pomocą Maxie. - Zgadzam się ze Stacy. Może te
kapelusze i są praktyczne, ale na pewno przede wszy
stkim seksowne.
88 JAK WĘDROWNY PTAK
Stacy rzuciła ukradkowe spojrzenie w kierunku
wielkiego fotela i pożałowała tego natychmiast. U-
jrzała na twarzy Maca...
- A ty jak sądzisz, Mac? - Rick chrząknął zna
cząco.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. - Mac
z zainteresowaniem wpatrywał się w coraz czerwień-
sze policzki Stacy. - Ale teraz dwa razy pomyślę, nim
włożę mój kapelusz, wychodząc na deszcz.
- Właśnie! Mógłby oklapnąć. Może by tak
wynaleźć jakieś plastikowe pokrowce. Mógłbym
sprzedawać je w moim sklepie. - Rick bawił się wy
bornie.
- To świetna myśl. Trzeba pomyśleć jeszcze o wie
trze i kurzu - zawtórował wielki brat.
Kobiety popatrzyły na nich z politowaniem. Stacy
zebrała karty i wstała, by odnieść je do kasetki. Pod
skoczyła, przestraszona szybkością, z jaką Rick pode
rwał się z krzesła. Położył dłonie na jej ramionach
i pocałował w oba policzki.
- Nim wstaniesz, jutro rano będę już w drodze do
Scottsdale. Liczę na to, że cię zobaczę, kiedy znowu
przyjadę. Słuchasz mnie?
Stacy zamrugała nerwowo powiekami.
- Musisz zatem przyjechać w ciągu tygodnia, bo
kiedy tylko mój samochód będzie gotów, wyjeżdżam.
- Nie odważyła się spojrzeć w stronę Maca.
Rick był wyraźnie rozbawiony.
JAK WĘDROWNY PTAK
89
- Jeszcze się spotkamy. - Pocałował ją w czubek
nosa. - Do zobaczenia, niebawem przyjadę - rzucił
bratu i ruszył w kierunku drzwi.
- Uważaj na siebie! - zawołała za nim Stacy.
- Jasne.
- Idę spać - powiedziała Maxie, wstając. - Dobra
noc.
Stacy przysunęła sobie krzesło bliżej stołu. Czuła,
że zaczyna się denerwować. Mac siedział rozparty
wygodnie, nieruchomy jak wielki, leniwy kot.
- Robi się późno - zaczęła ostrożnie. - Ja...
Tu popełniła błąd - spojrzała w jego stronę. Prosto
w ciemne, utkwione w niej oczy. Spłoszona tym, co
w nich ujrzała, wybiegła z pokoju.
Pędząc schodami, przeklinała tych cholernych męż
czyzn. Gdyby kiwnął tylko palcem, gdyby rozwarł
zapraszająco ramiona, ona natychmiast...
Ale nie zrobił nic takiego. Pozwolił jej odejść! Kie
dy tylko będzie miała samochód, odfrunie wolna jak
ptak.
- Stacy - usłyszała, nim wbiegła na piętro. Jedno
słowo sprawiło, że zastygła w bezruchu. Ogromna
dłoń na jej ustach stłumiła rodzący się krzyk. Mac
odwrócił ją powoli twarzą do siebie i cofnął rękę.
- Cholera, Mac - sapnęła - już ci mówiłam, żebyś
nie skradał się za mną. Omal nie umarłam ze strachu.
Popatrzyła mu w twarz i przypomniała sobie, cze
mu biegła.
90
JAK WĘDROWNY PTAK
- Czego... ty... chcesz? - wyszeptała.
- Ciebie. - Przycisnął ją mocno do siebie. Poczuła,
że powiedział prawdę. Rick chyba rzeczywiście miał
rację. Mac zawsze mówi serio.
Stacy zamknęła oczy, rozdarta między jego i swoim
pożądaniem. Pragnęła Maca jak jeszcze nigdy nikogo.
Chciała dotykać go, czuć jego nagie ciało tuż przy
swoim.
- Gdzie? - spytała niepewnie.
- Chodź ze mną - powiedział miękko. - Na całą
noc. Tym razem nic nas nie powstrzyma.
- Obiecujesz? - uśmiechnęła się.
Mac objął ją, przytulił mocno i poprowadził do
swego pokoju.
Weszła do środka i rozejrzała się ciekawie. Pokój
bardzo pasował do właściciela. Był jak Mac: wielki,
surowy i dyskretnie elegancki. I stało w nim najwię
ksze łoże, jakie kiedykolwiek widziała.
Mac zamknął drzwi i objął ją. Przylgnęła do niego,
głaszcząc delikatnie potężne ramiona.
- Kochana, jesteś nareszcie. Myślałem, że oszaleję
przez te dwa dni, kiedy nawet nie mogłem cię dotknąć.
Pogładził ją po brzuchu, ścisnął palcami purpurowy
materiał kombinezonu.
- Ładne - mruknął. - Co to jest?
- Jedwab - szepnęła drżącym głosem. - Jedna
z tych niepraktycznych rzeczy, na które kobiety chęt
nie wydają pieniądze.
JAK WĘDROWNY PTAK 91
- Mam nadzieję, że nie zamierzasz wychodzić
w tym z domu.
- Dlaczego? - Zesztywniała. - Czy byłby wów
czas jakiś problem?
- Do diabła, tak. - Położył dłonie na jej biodrach.
- Nie chcę oglądać facetów łażących po ścianach. Wy
starczę ja sam.
- Ty? Doprawdy?
Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Ona naprawdę
nie ma zielonego pojęcia, co się z nim dzieje. Bez
słowa przycisnął ją do siebie, aż poczuł jędrność jej
piersi. Wielkie dłonie zsunęły się na krągłe pośladki,
a biodra Stacy znalazły się blisko niego. Poczuła go
całego.
- Tak. Naprawdę - szepnął głucho.
- Och. - Jak kociak potarła policzkiem o jego ra
mię. - Mac, co się stało?
- Nic. - Oddychał ciężko.
- Jęknąłeś!
- Też byś jęknęła, gdybyś czuła to, co ja odczu
wam.
- Może powinnam sobie pójść. - Spróbowała wy
rwać się z objęć Maca.
- Nie. Zostań tu... gdzie jesteś. - Pogłaskał ją po
plecach. - Spokojnie... - Delikatnie masował jej
kark, łopatki...
Rozpaczliwie starał się zebrać myśli. Jeszcze nigdy
nie spotkał kobiety, która tak bardzo nie zdawała sobie
92 JAK WĘDROWNY PTAK
sprawy z własnego powabu. On mówi jej, że jest pięk
na, a ona patrzy na niego jak na komiwojażera. Pło
chliwa jak dziewica.
Zamrugał nerwowo powiekami i zapatrzył się
w czubek jej głowy. Poczuł zimny pot strachu. Dzie
wica? Czy w tym kraju są dwudziestosiedmioletnie
dziewice?
To jest możliwe!
Jeśli tak jest, musi dać jej jeszcze jedną szansę.
- Stacy?
- Uhm?
- Nie zamierzasz powiedzieć: nie, prawda?
- Chyba ustaliliśmy to już na korytarzu. - Wes
tchnęła i potrząsnęła głową. - Nie.
- Co: nie? - nalegał. Musiał mieć pewność, że mó
wią o tym samym.
- Nie! Nie zamierzam powiedzieć: nie! - prawie
krzyknęła.
Głaskał ją i tulił, aż uspokoiła się i znowu przywar
ła do niego.
- Kochanie? - zagadnął po chwili.
- Słucham?
- Czy łykasz pigułki?
Po chwili - odrobinę zbyt długiej - wolno pokręciła
głową.
- Nie. Od pewnego czasu... hm... nie było po
trzeby.
- Od jak dawna? - Przycisnął ją jeszcze mocniej.
JAK WĘDROWNY PTAK 93
- Do diabła! Czy to ma jakieś znaczenie?! - Aż
poczerwieniała na twarzy.
- Ma. - Przytrzymał ją mocno. -I to duże. Jeżeli
masz zaznać rozkoszy, na jaką zasługujesz. Którą
chciałbym ci dać... Liczba! - Potrząsnął nią lekko.
- Wymień tylko tę cholerną liczbę i już.
- Mnie to krępuje - mruknęła, wtulając twarz w je
go ramię.
- Liczba - nalegał.
- Cztery.
- Cztery miesiące?
- Lata - westchnęła rozdzierająco.
- Cztery lata - powtórzył, pewien, że źle zrozu
miał. - Cztery lata? Gdzie ty żyłaś przez ten czas?
W klasztorze?
- Dość! - Szarpnęła się gwałtownie. - Nie przy
szłam tu na przesłuchanie. Chyba dość mnie już za
wstydziłeś. Dajmy spokój. Zapomnijmy, że w ogóle
tu byłam, dobrze?
- Zaczekaj jeszcze chwilkę - szepnął, nie wypusz
czając jej z objęć. - Chwilkę - powtarzał miękko, aż
jej opór osłabł. - W porządku, kochanie, wszystko
w porządku.
Stali tak nieruchomo. Stopniowo rozluźniła napię
te mięśnie. Oddychała coraz wolniej, coraz spokoj
niej.
- Wolałem zawstydzić cię, niż skrzywdzić. - Ujął
jej twarz w dłonie i pocałował. Mocno, głęboko, dłu-
94 JAK WĘDROWNY PTAK
go... aż poddała się, wplotła palce w ciemne włosy
Maca i zaczęła gładzić go namiętnie.
Mac uniósł głowę. Czuł, że Stacy pragnie go, po
żąda. Duma i radość wypełniły mu duszę.
- Jesteś taka delikatna, kochanie, taka miękka.
Chcę czuć ciebie, nie jedwab.
Jego pragnienia przenikały ją do głębi. Pragnęła
tego samego - słodkiego, nie skrępowanego niczym
dotyku nagich ciał.
Powoli rozpięła złoty pasek i upuściła go na podło
gę. Było tak cicho, że metaliczny zgrzyt zamka jej
kombinezonu zabrzmiał przeraźliwie głośno. Gwał
townymi ruchami Mac zrzucił koszulę i spodnie. Białe
slipy podkreślały jeszcze brąz opalenizny. I nie ukry
wały niczego.
- Och, Mac. - Stacy wyciągnęła ku niemu ręce.
Okryta tylko delikatnym staniczkiem, z kombinezo
nem zrolowanym na biodrach, sunęła dłonią po szero
kiej klatce piersiowej, po brzuchu. - Jesteś piękny.
- Spojrzała jeszcze niżej.
- Nie zatrzymuj się. - Nakrył dłonią jej rękę
i przycisnął mocno.
Zielone oczy zalśniły pożądaniem. Kilkoma rucha
mi bioder Stacy zrzuciła kombinezon i kopnęła go za
siebie. Przylgnęła do Maca.
Uniósł ją w stronę wielkiego łoża, tuląc mocno
w ramionach. Złożył w pościeli i po chwili zdjął
z niej staniczek i majteczki.
JAK WĘDROWNY PTAK
95
Położyła dłoń na jego piersi, powstrzymując go na
moment. Wsunęła dłonie za cienką gumkę slipek i za
stygła w zachwycie,
- Zdejmij je - rzuciła niecierpliwie.
- Zdjąłem twoje - uśmiechnął się szeroko. - Teraz
twoja kolej.
Z błyskiem w oku uklękła obok niego. Czemu ni
gdy nikt nie powiedział jej, że to może być takie
wspaniałe. Słodki uśmieszek błąkał się na jej wargach.
Mac uniósł biodra i natychmiast pojął, jak wiel
ki popełnił błąd. Zsuwała jego slipy powoli... prze
rażająco powoli. Ulotne muśnięcia jej piersi znaczy
ły gorący szlak wzdłuż jego bioder, ud... Zaczęło
ogarniać go szaleństwo. Serce tłukło się w piersi jak
oszalałe, płuca nie nadążały gasić wewnętrznego
ognia.
Ostatnim wysiłkiem woli zmuszał się do panowania
nad sobą. Cztery lata, pomyślał, to tak, jakby zaczy
nała od nowa. Powoli!
Tylko czy da sobie radę?
Uniósł się nagle i przyciągnął ją do siebie. Leżeli
przytuleni, oddychając nierówno.
- Nie chcesz, żebym cię dotykała? - spytała z nie
dowierzaniem.
- Och, kochanie... chcę - wychrypiał. - Później...
Możesz zrobić, co tylko zechcesz... później.
Szybkimi, delikatnymi pocałunkami obsypał jej
usta, szyję, kark. Ona zaś wtuliła się w potężne ciało
96 JAK WĘDROWNY PTAK
i oddawała pocałunek za pocałunek. Objęła go ramio
nami, przycisnęła do siebie.
- O, tak, przytul mnie. Mocno - szeptała.
Zamknął jej usta długim pocałunkiem. Gdy dotknął
potem jej krągłych piersi i ujął w palce różowe sutki,
całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz.
- Mac?
- Tak, to ja - uśmiechnął się. Gdy niecierpliwie
otoczyła go nogami, zesztywniał. Cztery lata, napo
mniał się w myślach. Nawet gdyby miało go to zabić,
ten raz należy do niej.
- Mac! - krzyknęła, gdy końcem języka dotknął
sterczącej, nabrzmiałej aż do bólu sutki.
Wzdrygnął się na ten krzyk i przytulił ją jeszcze
mocniej. Ostrożnie! Stacy była jak bomba. Jeszcze
jedno dotknięcie i eksploduje, pociągając go ze sobą.
- Pragnę cię. - Oparła się na jego ramionach.
- To dobrze. - Przywarł ustami do pulsującej żyłki
na jej szyi. Błądził dłonią po całym ciele, sunął po
jedwabistej skórze opuszkami palców, czując drżenia
i skurcze, jakimi reagowała na pieszczoty.
- Mac, zrób coś! Pomóż mi! To boli!
Pocałował jej rozpalony policzek i pokręcił głową.
- Ból to za mało. - Pocałował ją prosto w usta,
mocno, niemal brutalnie. - Chcę, żebyś oszalała. Pra
gnę czuć twoje nogi wokół siebie, na zawsze.
Jęknęła głucho, gdy nakrył dłonią trójkąt miękkich
włosów.
JAK WĘDROWNY PTAK 97
- Dosyć, Mac. Dosyć! - Zacisnęła uda. Ale on
wsunął dłoń dalej i poczuła falę nieopisanej rozkoszy.
Ciekawość i pożądanie bez trudu pokonały kobiecą
niepewność i po chwili otwarła się przed nim, posłu
szna i zaborcza zarazem.
Mac ruszył dalej. Odnalazł ten punkt szczególny
i dotknął go ostrożnie. I znów... i jeszcze...
- Mac! - Całym jej ciałem wstrząsały gwałtowne
konwulsje.
Już był w niej... Wygięta do tyłu, objęła go rękami
i nogami, szepcząc nieprzytomnie jedno słowo. Jego
imię. A po chwili nie mogła już nawet szeptać...
Teraz on leżał na niej. Oplótł ją ciasno ramionami,
pragnąc, by trwało to do końca świata.
Nie odrywali się jedno od drugiego. Minęła wiecz
ność, gdy otwarł oczy i pocałował jej białe ramię.
- Chyba cię całkiem nie zgniotłem, co? - mruknął
i obrócił się na plecy. Ale nie wypuścił jej z objęć.
- Stacy? - Położył dłonie na miękkich krągło
ściach i przycisnął delikatnie. - Wszystko w po
rządku?
Skinęła głową i wtuliła policzek w jego pierś.
- A co z tobą? - spytała.
- Jeszcze nigdy w życiu nie było mi tak wspaniale,
moja pani.
- Mnie też. - Wsparła się na nim i uniosła lekko.
- Nawet nie przypuszczałam, że może być aż tak -
wyszeptała.
98 JAK WĘDROWNY PTAK
- Jeśli mam być szczery - roześmiał się - to ja też.
I co teraz? pomyślał, widząc zaskoczenie na jej
twarzy. Miała minę jak kobieta, która uświadomiła
sobie nagle, że oto siedzi całkiem naga na nagim
mężczyźnie i zastanawia się, w jaki sposób skryć się
pod kołdrę.
Miał rację.
- Mac?
- Taak?
Uniosła się lekko, na kilka centymetrów. Dość, by
ujrzał śliczne kształty jej piersi.
- Nie jestem zbyt ciężka? Mam zejść? - spytała
z cichą nadzieją.
- Ani mi się waż - zaśmiał się znowu. - Nie jesteś
ciężka.
Delikatnie przyciągnął jej głowę i musnął ustami
wargi.
- Jesteś doskonała. Pomyśl, że jestem materacem.
Chcę czuć każdy skrawek twego ciała.
- Może chcesz spać? - spytała nieśmiało. - W ten
sposób na pewno będzie ci niewygodnie.
Mac przycisnął do siebie jej biodra.
- Mamy jeszcze całą noc przed sobą - wyszeptał
- a ja nie zamierzam spać zbyt wiele.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Stacy! Śniadanie! - Pomagając sobie łokciem,
Maxie otwarła drzwi i weszła do sypialni. Na kreden
sie postawiła wielką wiklinową tacę.
- Maxie! - Stacy gwałtownie nakryła się aż po
brodę. Spoglądała przed siebie szeroko otwartymi
oczami. I bez lustra wiedziała, jak okropnie musi wy
glądać po tej nocy.
Gdy oprzytomniała nieco, rozejrzała się po pokoju
i pożałowała tego natychmiast. Na środku grubego
beżowego dywanu mienił się purpurowy jedwab kom
binezonu, majteczki zwisały z poręczy fotela, a stani
czek... Jęknęła rozpaczliwie, nie mogąc go nigdzie
dostrzec.
- Nie ma się czego wstydzić, dziecino. - Maxie
pozbierała elementy jej garderoby i położyła w no
gach łóżka. - I tak nic się w tym domu nie ukryje.
Choć jest taki wielki.
- Czy Mac... - Stacy zmarszczyła brwi.
- Powiedział coś o tym? - Maxie zatoczyła ręką
wokół. - Nie, ani słowa.
- No to skąd...
100 JAK WĘDROWNY PTAK
- Skąd wiem? - Sięgnęła po tacę, lecz widząc Sta-
cy nerwowo okrywającą się prześcieradłem, wes
tchnęła ciężko. Wyjęła z szafy koszulę Maca i rzuciła
jej na kolana. - Proszę, włóż to. - Odwróciła się ta
ktownie. - Skąd wiedziałam? Bo obserwuję Maca, od
kąd przyjechałaś. Był jak bomba. Z dnia na dzień
coraz bliższy wybuchu. Ubrałaś się już?
- Tak - westchnęła Stacy.
- Jedz. - Maxie postawiła tacę na łóżku, do dwóch
filiżanek nalała kawy i postawiła przed Stacy ta
lerz z grzankami. Potem przysunęła sobie krzesło
i usiadła.
- A dziś rano - pociągnęła łyk kawy - gdy zszedł
na śniadanie, wyglądał o pięć lat młodziej. Gdyby był
skrzypcami, trzeba by ponaciągać mu wszystkie stru
ny. Gdyby był bryłą lodu, zostałaby po nim tylko
kałuża. Gdyby był...
- Tak, tak, rozumiem.
- I zaraz powiedział, że chyba jesteś bardzo zmę
czona całym tym gotowaniem i na pewno zejdziesz na
śniadanie później. Mężczyźni! - parsknęła. - Subtel
nością niewiele przewyższają młot kowalski.
Zapadła cisza. Gdy Stacy skończyła jeść, Maxie
odstawiła na tacę filiżankę i spytała:
- No i co?
- Nie jestem pewna, o co pytasz?
- Na pewno nie o to, jaki jest w łóżku mój kuzyn.
Stacy z niepokojem myślała, co będzie dalej. Po-
JAK WĘDROWNY PTAK
101
znała już Maxie na tyle, że wiedziała, 'iż jest ona
absolutnie nieobliczalna.
- Chcę wiedzieć - ciągnęła starsza pani - czy
wprowadzisz się tutaj?
- Tutaj? - Stacy popatrzyła wokół. - Przecież już
tutaj jestem. Mieszkam w tym domu, wiesz?
- Dobry Boże! - Maxie westchnęła ciężko. - Czemu
niektórzy są tak tępi? Tutaj! - powiedziała z naciskiem,
wskazując na podłogę i na łóżko. - Do tego pokoju.
- Och, nawet o tym nie myślałam.
- Więc pomyśl. Teraz.
- Nie wiem, Maxie. Mac nigdy o tym nie wspomi
nał. Mógłby uważać, że pozwalam sobie na zbyt wiele.
- Nie pomyśli.
- Na pewno chciałby mieć jakieś miejsce tylko dla
siebie.
- Wiesz, to brzmi jak ta dziwaczna gadanina Kali-
fornijczyków. Przecież tu jest dość miejsca dla całej
rodziny.
- Ale najważniejsze - powiedziała Stacy powoli
- że wcale nie wiadomo, czy on chciałby tego. A ja
nie zamierzam nikogo stawiać w niezręcznej sytuacji.
- Czy mówimy o tym samym mężczyźnie? - Ma-
xie spojrzała na nią zdumiona. - O Macu? Dziewczy
no, czy widziałaś jego twarz, gdy na ciebie patrzy? Nie
wyobrażam sobie, by czegokolwiek pragnął bardziej
niż widoku twoich rzeczy w tym pokoju, gdy zjawi się
tu po długim, ciężkim dniu.
102 JAK WĘDROWNY PTAK
Stacy nerwowo mięła serwetkę. Zastanawiała się,
czy ona także pragnęłaby tego samego.
- Maxie - zaczęła łagodnie - przecież wiesz, że
wyjadę za kilka dni. Nie sądzę, by wprowadzanie się
tutaj było dobrym pomysłem.
- Wiem, że zamierzałaś wyjechać. Ale wiem też,
że Mac zrobi wszystko co w jego mocy, byś zmieniła
zdanie. A w ogóle - wzruszyła ramionami - to po co
sobie życie utrudniać? Po co miotać się jak ryba w sie
ci? Zanim jednak coś postanowisz, pomyśl jeszcze
o czymś. Jak dotąd mówiłyśmy jedynie o tym, czego
Mac chciałby lub nie. Może powinnaś raczej rozwa
żyć, czego ty chciałabyś tak naprawdę.
Wstała i zabrała tacę.
- W domu nie ma teraz nikogo, więc śmiało mo
żesz pójść do swojego pokoju w tej koszuli - powie-
działa, otwierając drzwi. Na progu odwróciła się jesz
cze. - Stacy, ja wiem, że szczerze mówiłaś o swoich
zamiarach, ale mam nadzieję, że przemyślisz wszy
stko bardzo dokładnie, zanim wyjedziesz. Myślę, że
mogłabyś być tutaj szczęśliwa. Jeszcze nigdy nie wi
działam Maca takiego jak dziś rano. Nie złam mu
serca, dobrze?
Przez kilka następnych godzin Stacy starannie uni
kała myślenia o sugestiach Maxie. Najpierw postano
wiła zająć się sobą. Była cała obolała - w najdziwniej
szych i najmniej spodziewanych miejscach. W jednej
JAK WĘDROWNY PTAK
103
sprawie Mac nie pomylił się ani trochę - żadne z nich
nie spało wiele tej nocy.
Przygotowała sobie gorącą kąpiel i z ulgą wyciąg
nęła się w wannie. Pod przymkniętymi powiekami
przesuwały się rozkoszne obrazy.
Z uśmiechem pomyślała, że choć Mac ma bez wąt
pienia dużo więcej doświadczenia, to przecież ona
uczy się naprawdę szybko. Zawsze była zdolna i by
stra, ale jak dotąd, niestety, poświęcała się głównie
interesom.
A może na szczęście?
Dzięki temu doznania i odkrycia, których dokonała
minionej nocy, były tym wspanialsze, że poczynione
w ramionach Maca.
W łóżku Maca.
Na podłodze Maca.
W wannie Maca.
A w tym czasie burza szalała za oknem.
Tak, na szczęście, bowiem zdarzyło się to wszystko
w ramionach mężczyzny, który był delikatny, wyma
gający, czuły, pomysłowy... Był przy tym również
wrażliwy, ostrożny i potrafił zadbać także o nią. Po
myślał o przygotowaniu paczki prezerwatyw i nie za
pomniał o nich ani razu.
Stacy wyszła z wanny. Włożyła szorty i podkoszu
lek. Rozejrzała się po pokoju, który od kilku dni miała
do swojej dyspozycji. Nadszedł czas decyzji. Dosko
nale wiedziała, że nie chodzi o to, czy rozłoży swoje
1 0 4 JAK WĘDROWNY PTAK
rzeczy w łazience Maca i czy będzie spać w jego
łóżku.
Wyjeżdżając z Prudence, postanowiła odmienić
swoje życie. Wymagało to od niej niezwykłej odwagi.
Sprzedała przedsiębiorstwo, za które dostała całkiem
przyzwoitą kwotę, i ruszyła szukać spełnienia marzeń.
A jednak było to znacznie łatwiejsze niż problem,
przed którym stanęła obecnie. Oto musiała podjąć de
cyzję - najtrudniejszą z możliwych i pociągającą za
sobą następne. Musiała zaufać innemu człowiekowi.
Czy jest gotowa podjąć to ryzyko? Czy zdecyduje się
pójść za mężczyzną, którego pragnęła, za miłością,
której potrzebowała?
Tak! Do diabła, tak!
Szybko zebrała naręcze swoich rzeczy i pomasze
rowała do pokoju Maca.
Mac wskoczył na pierwszy głaz i powoli wspinał
się coraz wyżej. Przez cały dzień myślami był przy
Stacy. Musiał ją zobaczyć. Spojrzał w górę i dostrzegł
koc. Uśmiechnął się. Wspinał się, jak mógł najciszej,
z nadzieją, że szum wody zagłuszy jego kroki. Znał
ten zakątek jak własną kieszeń. Znał rozkosz ochłody,
jaką w upalne dni dawało niewielkie rozlewisko na
samej górze kaskady. Był już prawie u celu. Wolniut
ko podnosił głowę. Gdy jego oczy znalazły się na
poziomie ostatniego głazu, zatrzymał się. Na skraju
kamienia zobaczył stosik kolorowych szmatek.
JAK WĘDROWNY PTAK
105
Stacy nie widziała go. Leniwym ruchem zanurzała
dłoń w szemrzącym strumieniu i wyrzucała wysoko
w górę garść wody. Lśniące jak perły krople spadały
na jej nagie ciało. Ich zimny dotyk sprawiał, że piersi
prężyły się, a sutki twardniały. Fala gorąca przebiegła
mu po całym ciele. Podniósł kamyk i rzucił do wody.
Gdy upadł tuż obok niej, Stacy zerwała się gwał
townie i skrzyżowała ramiona, by osłonić nagie piersi.
- Za późno, kochanie - wycedził. - Już widziałem.
Wszystko. Jesteś równie piękna sucha, jak i zamoczona.
- Mac! Znów mnie przestraszyłeś! - zawołała. -
Zobaczysz, że zawieszę ci dzwonek.
Roześmiał się. Nie mógł się powstrzymać. Nie
mógł oderwać od niej oczu.
- Przecież ci mówiłem, że tutaj nic ci nie grozi
- powiedział łagodnie, zdejmując buty. - Nie ma po
wodu do obaw.
- Ale nie uprzedziłeś mnie, nie zawołałeś. Zasko
czyłeś mnie.
- Szedłem sam. Nie było powodu krzyczeć. -
Zdjął koszulę i rzucił na stos jej rzeczy.
- Mac, co ty robisz? - W jej głosie zabrzmiała
panika.
Spojrzał na swoje bose stopy, potem znów na nią.
- Rozbieram się.
- To widzę. Ale dlaczego?
- Ponieważ jest mi gorąco - odpiął guzik przy
dżinsach - a woda jest tutaj przyjemnie chłodna.
106 JAK WĘDROWNY PTAK
- Czy tylko dlatego? - Koniuszkiem języka do
tknęła górnej wargi.
- Nie.
Zastygł w bezruchu, śledząc każde drgnienie jej
twarzy. Dopiero gdy uśmiechnęła się do niego, ode
tchnął głęboko. Szybko zrzucił z siebie resztę ubrania.
Stacy zatrzepotała powiekami. Tej nocy byli tak
blisko siebie, zbyt blisko... Dopiero teraz mogła
przyjrzeć mu się dokładnie.
Był wspaniały.
Silny, doskonale zbudowany, opalony. Ciężka praca
na świeżym powietrzu przydała mu tylko urody.
- Wielkie nieba - szepnęła.
Śmiejąc się radośnie, Mac wsunął się do wody.
- Czy tylko dla ochłody tu przyszedłeś? - spytała
po chwili, tuląc się doń w szemrzącej wodzie.
- Nie. - Objął ją mocno. - Jestem głodny.
- No, to masz dużo szczęścia. Tak się dobrze zło
żyło, że Maxie naszykowała mi wielki kosz pełen
wiktuałów.
- Jedzenie będzie na dokładkę - powiedział. Objął
ją w talii i wolniutko podnosił coraz wyżej.
- Och, Mac - przymknęła oczy - co robisz?
- Cokolwiek to będzie, zrobimy to razem. - Uniósł
ją jeszcze trochę i poczuła go tuż, tuż...
Oplotła go nogami, objęła ramionami, przytuliła
z całych sił. Wiele razy, jeszcze w Prudence, spoglą
dała na swoich zakochanych rówieśników i zastana-
JAK WĘDROWNY PTAK 107
wiała się, czy spotka kiedykolwiek mężczyznę, który
każe śpiewać duszy i drżeć całemu ciału. I oto, gdy
spełniły się marzenia, okazało się, że rzeczywistość
jest jeszcze wspanialsza niż młodzieńcze sny.
Uniosła roześmianą twarz i ich usta spotkały się
w gorącym pocałunku. Znów było jak ostatniej nocy.
Byli blisko, coraz bliżej, a ciągle zbyt daleko. Dzika
namiętność. Jego twarde ręce i jeszcze twardsze ciało
były przy niej, wokół niej, w niej.
- Jasna cholera!
- Co się stało? - Stacy szeroko otwarła oczy.
Mac znów zaklął pod nosem.
- Zapomniałem czegoś.
- Czegóż nam jeszcze trzeba? - szepnęła, ociera
jąc się o niego jak kotka.
- Zgadnij. - Pogłaskał ją czule.
- Och... chyba rzeczywiście powinniśmy mieć...
- Właśnie. Powinniśmy. Nie mogę narażać cię na
żadne niebezpieczeństwo. - Westchnął głęboko i po
woli zanurzył ją w wodzie. - Oboje potrzebujemy
ochłody.
Gdy dotknęła stopami dna, zadygotała gwałtownie.
- Zimno ci? - spytał.
Bez słowa skinęła głową.
- Wyjdźmy już. - Wspiął się na głaz, podał jej rękę
i wyciągnął z wody.
- Powinnam była zabrać jakiś ręcznik - powie
działa, byle tylko przerwać ciszę.
108 JAK WĘDROWNY PTAK
- Ja będę twoim ręcznikiem - szepnął głucho.
Nim dotarło do niej znaczenie tych słów, Mac za
czął ścierać z jej ramion i pleców strumyczki wody.
Zadrżała, gdy jego dłonie zsunęły się od szyi ku pier
siom i sterczącym sutkom, a potem w dół brzucha ku
ciemnemu trójkątowi.
Krzyknęła przeraźliwie.
Mac objął ją mocno i obsypał pocałunkami, sze
pcząc prosto w ucho słodkie przeprosiny.
- Wspominałaś coś o jedzeniu, nieprawdaż? - spy
tał, odsuwając się w końcu.
Skinęła głową, wciąż jeszcze oszołomiona.
- Będziesz zdumiony, gdy zobaczysz, jaki kosz
Maxie przyszykowała na ten piknik - powiedziała,
gdy wreszcie odzyskała głos.
- Chodźmy więc - odparł. Pozbierał ich ubrania,
zszedł na głaz poniżej i podał jej rękę.
Zatrzymała się niezdecydowana. Czuła, jak na twa
rzy wykwita jej gorący rumieniec. Gdy była w jego
ramionach, pragnęła zedrzeć jak najszybciej dzielące
ich ubranie. Teraz jednak zawstydziła się.
- Chyba nie będziemy paradować jak dzikusy? -
powiedziała, nadrabiając miną. - Może byś coś na
siebie włożył? I oddaj mi moje ubranie!
Roześmiał się głośno i podał jej zawiniątko.
- Czy teraz możemy coś zjeść? - spytał, gdy już
się ubrali.
Kiwnęła głową. Wziął ją za rękę i ruszyli w dół.
JAK WĘDROWNY PTAK 109
Gdy ona wydobywała produkty z koszyka, on roz
łożył koc w cieniu drzewa.
- Jesteś gotów? - spytała tajemniczo i odwróciła
się. Mac leżał na kocu z zamkniętymi oczami. Poprzez
gałęzie słońce rzucało mu na twarz złote ogniki.
Usiadła przy nim po turecku. Na pierwszy rzut oka
wydawał się całkiem rozluźniony. Po chwili wyczuła
jednak starannie skrywane napięcie. Nadal był podnie
cony, jak tam, na górze.
- Mac?
- Słucham?
- Myślałam, że jesteś głodny? Maxie przyszyko
wała dziwny koszyk piknikowy.
Otwarł oczy. Zaskoczony spoglądał to na nią, to na
wyjęty z koszyka talerz.
Leżało na nim kilka małych, kolorowych, folio
wych opakowań.
Wielką dłoń położył na jej karku i przyciągnął ją do
siebie.
- Masz rację. Maxie przyszykowała diabelnie
dziwny koszyk piknikowy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Hej, Tumbleweed! Masz chwilkę czasu?
Mac obrzucił Slima złym spojrzeniem.
- Przepraszam, szefie, nie chciałem wrzeszczeć ci
do ucha. Miałem zamiar tylko pogadać z nią chwilę,
zanim odejdzie. Zaraz wrócę. - Wrzucił młotek do
skrzynki i wybiegł z szopy, którą właśnie budowali.
Mac nie trudził się nawet dociekaniem, czemu miał
ochotę walnąć każdego, kto zatrzymywał się, by po
rozmawiać ze Stacy albo dlaczego wprost dławiła go
wściekłość, gdy ktokolwiek używał jej pseudonimu.
Nie musiał. Wiedział.
Był zazdrosny.
Pragnął mieć ją dla siebie. Tylko dla siebie.
Bez trudu zgadywał także, czemu nienawidził jej
pseudonimu. Bo był on symbolem jej niezależności,
samodzielności.
Wściekłymi uderzeniami młotka wbijał wielkie
gwoździe.
Nie podobało mu się, że kobieta, która nigdy nie
posmakowała gorszej strony życia, jeździ sama od
miasta do miasta. Czegóż w końcu można dowiedzieć
JAK WĘDROWNY PTAK 111
się o życiu w pięciotysięcznym Prudence, gdzieś
w Kansas. Zwłaszcza gdy jest się kimś takim jak
Stacy.
Mimo wściekłości uśmiechnął się. Niemal widział
ją w tej fabryce etykietek, przefruwającą jak motyl od
jednego stanowiska do drugiego. Czuł, wiedział, że
nie dlatego, iż nie dawała sobie rady. Błyskotliwa
inteligencja emanowała z każdego jej spojrzenia. Nie.
Chęć do nieustannych zmian wypływała bez wątpienia
z jej niespokojnego ducha, z nieposkromionej cieka
wości.
Nie potrafił wyobrazić sobie Stacy robiącej na dru
tach dziecięce buciki. Trudno było mu pogodzić jej
obraz z monotonią i rutyną codziennych obowiązków
domowych.
Ale przecież tak naprawdę potrzeba jej było tyl
ko trochę dyscypliny, odrobinę poczucia odpowie
dzialności.
Tyle pytań chciał jej zadać, tyle powiedzieć. Kiedyś
nadejdzie taki dzień, gdy zamknięcie drzwi do sypialni
nie będzie wywoływać natychmiastowej eksplozji.
Przed trzema dniami - kiedy to miał miejsce słynny
piknik z przygotowanym przez Marie koszem - Stacy
wprowadziła się do jego sypialni. Jeszcze teraz ujrzał
tę scenę. Weszli do pokoju razem, a ona przyglądała
mu się z napięciem. Tak bardzo zależało jej na tym,
by zobaczyć jego reakcję.
Gdy tylko otwarł drzwi, zorientował się, że coś
1 1 2 JAK WĘDROWNY PTAK
się zmieniło. Serce zabiło mu nadzieją. Odkąd pozna
li się, Stacy nie używała perfum. Jednak natychmiast
rozpoznał tę delikatną woń. Na stole leżały sławetne
podręczniki. Tak bardzo pragnął ujrzeć kiedyś to, co
właśnie zobaczył, że omal nie przewrócił się o własną
nogę.
No i dobrze! Zobaczyła jego reakcję - dziką i nie
okiełznaną. Sama przyszła do niego, więc dała znak,
że chce do niego należeć. Nic zatem dziwnego, że
naga jak i on znalazła się w jego łóżku.
- Przepraszam, szefie. - Slim podniósł młotek
i garść gwoździ. - Doc prosił, żebym powiedział
Tumbleweed o tym miejscu przy głównej bramie.
- O jakim miejscu?
Slim bez słowa wzruszył ramionami.
- Spytałem, o jakim miejscu?
- Och, szkoda gadać. Doc myślał tylko, że to ją
może zainteresować.
- Dlaczego?
Slim rozpaczliwie rozglądał się dokoła.
- No, to jest to miejsce, gdzie Doc pobił się z Gi
lem z Elwood Vance. Pamiętasz? Taki wielki byk, ze
sto razy chyba cięższy niż Doc. Kiedy zaczęli, Doc
myślał, że już po nim, a na koniec dołożył Gilowi,
pamiętasz?
- Pamiętam.
- Kiedy Tumbleweed opowiedziała o swoich po
szukiwaniach, Doc pomyślał, że powinna sprawdzić
JAK WĘDROWNY PTAK 1 1 3
to miejsce. On musiał tam wtedy natrafić na takie
źródło siły.
Mac zaklął pod nosem.
- Coś mi się zdaje, że pozostali też opowiadają jej
takie idiotyzmy, prawda?
- Ależ, szefie - żachnął się Slim - przecież ona
sama pyta. Chce wiedzieć.
- No więc, opowiadacie?
- Andy opowiedział jej tylko o tym miejscu, gdzie
walczył z pumą, a Mick pokazał jej, gdzie wdepnął
w gniazdo grzechotników i wyszedł z tego bez
szwanku.
- A inni?
- O rany! Chyba każdy coś tam jej pokazał. Wiesz,
jak jest. Po prostu chcemy jej pomóc.
- I dlatego opowiadacie jej takie historie, że goto
wa umrzeć tutaj ze strachu. Przestańcie już być tak
cholernie uczynni, dobrze?
Slim w skupieniu wbijał gwóźdź w belkę. Nie pod
nosząc głowy powiedział tylko:
- Co pan każe, szefie. Co pan każe.
- Co tam masz?
Stacy bujała się leniwie na stojącej na werandzie
ławce-huśtawce. Uśmiechnęła się do Maca i, wskazu
jąc miejsce obok siebie, spytała:
- Masz czas, żeby posiedzieć tu chwilę?
- Ja tu jestem szefem, zapomniałaś? - Usiadł przy
1 1 4 JAK WĘDROWNY PTAK
mej, posadził ją sobie na kolanach i pocałował. - Mo
gę zrobić sobie przerwę, kiedy tylko zechcę.
- Jasne. Dopóki tylko klacz nie postanowi urodzić
dziecka...
- Źrebięcia.
- Źrebięcia - powtórzyła. - I dopóki tylko ogier
nie powali płotu, by dopaść jakiejś klaczy, możesz
zrobić, co tylko zechcesz i kiedy zechcesz.
- Dokładnie tak, moja pani. - Gdy byli blisko sie
bie, nie potrafił jej nie dotykać. - Co masz w ręku?
- zapytał.
Otwarła dłoń i zobaczył kamyki, które zebrała nad
strumieniem.
- Nosisz je stale przy sobie? - spytał.
- Przypominają mi nasz zakątek. Cień drzew, sze
lest liści na wietrze, delikatne bulgotanie wody, poły
skujące głazy...
Do końca życia mógłby siedzieć tak, trzymając
w objęciach dziewczynę z Prudence i słuchając, jak
mówi: nasz zakątek. Nasz.
- Mac? Widziałeś te czarne chmury? Nie wiem czemu
wyobrażałam sobie, że cała Arizona to jedna wielka pu
stynia. Tymczasem, odkąd tu jestem, zobaczyłam więcej
deszczu niż przez trzy miesiące w Kansas.
- Tak to wygląda w północno-zachodniej części
stanu. Poza tym teraz jest pora deszczowa.
- Sądziłam, że tylko na tropikalnych wyspach są
pory deszczowe.
JAK WĘDROWNY PTAK 1 1 5
- Tam też. U nas tak nazywane są letnie burze.
W lipcu i sierpniu przetaczają się nad nami regularnie
jak w zegarku.
- To jest takie ekscytujące!
- Taaak. Zwłaszcza gdy w tym czasie musisz pra
cować na polu. Nic tak nie poprawia krążenia jak
rozdzierające niebo błyskawice.
- Mac? - odezwała się cicho.
- Słucham?
- Wiesz, czego jeszcze nigdy nie robiłam?
- Czy to jest coś z twojej tajemniczej listy?
- No, niezupełnie - pokręciła głową. - Na liście są
tylko pomysły na daleką przyszłość, przemyślane, a to
przyszło mi do głowy przed chwilą. I mam cichą na
dzieję, że nie będę musiała tego wpisywać na listę.
- Poddaję się. Czego jeszcze nie robiłaś?
Nabrała głęboko powietrza i powiedziała szybko:
- Nigdy jeszcze nie kochałam się z tobą w leniwe
popołudnie podczas burzy.
Tyle było w jej słowach namiętności i pożądania,
że Mac zadrżał. W pierwszej chwili chciał zerwać się
z ławki i zanieść Stacy do sypialni. Powstrzymał się
jednak.
Przez ostatnie trzy dni z trudem przypominał sobie,
że ma ranczo. Wszystkie jego myśli uciekały do Stacy.
Oczyma wyobraźni widział ją w swoich ramionach,
w łóżku, w wielu innych interesujących miejscach.
Stacy roześmiana, Stacy zadumana, Stacy poważna.
1 1 6 JAK WĘDROWNY PTAK
Uświadomił sobie, że przez ten czas ani razu nie
padły z jej strony słowa zachęty. Nawet aprobaty.
Działo się to, co się działo, lecz zawsze z jego inicja
tywy. Dopiero teraz po prostu powiedziała, że go pra
gnie. Musiało to być dla niej naprawdę trudne.
- Stacy?
- Słucham?
- Czy tak trudno było powiedzieć, że chciałabyś,
byśmy się kochali?
- Ależ skąd! - odparła szybko. Zbyt szybko.
- To czemu zwlekałaś z tym całą dobę? Wczoraj
też była burza.
- Nie wiem. - Lekko wzruszyła ramionami. - Po
prostu... to chyba nie była właściwa pora.
- Bo byliśmy zajęci? - parsknął. - Tak, byliśmy
okropnie zajęci. Grą w karty. A ja pragnąłem cię tak
bardzo, że właściwie nie wiedziałem, w co się gra.
- Naprawdę? - spojrzała mu w twarz szeroko
otwartymi oczami.
- Tak. Pragnąłem cię aż do bólu.
- To czemu, do diabła, nie pisnąłeś choćby słówka?
- Ponieważ obserwowałem cię uważnie i widziałem,
że nawet na mnie nie spojrzałaś. Sądziłem, że kochałem
cię zbyt często, zbyt mocno... że masz mnie dość.
- Wcale nie miałam ochoty grać w karty. Jedyne,
czego naprawdę chciałam, to pójść na górę... z tobą.
Bałam się, że jeśli spojrzę na ciebie, wyczytasz to
z mojej twarzy.
JAK WĘDROWNY PTAK
117
- A czemu, do diabła, nie miałbym tego wyczytać?
- Nie wiem - powiedziała cichutko. - Mówiłam ci
przecież, że byłam sama przez cztery lata. Ale
i wcześniej też nie miałam właściwie żadnych do
świadczeń. Kilka razy z kolegami z uczelni... to
wszystko. Nie umiem rozmawiać z mężczyzną o ta
kich sprawach. Nie potrafię powiedzieć mu, że go
pragnę.
Z szybkiego, zalęknionego spojrzenia wyczytał, iż
miał naprawdę wiele szczęścia, że to usłyszał.
- Ty niemądra kobieto! - z trudem hamował
śmiech. - Przecież ja szaleję za tobą. - Objął ją moc
no. - Traktujesz to wszystko zbyt poważnie. Mężczy
zna nie jest zbyt skomplikowany. Jeśli jest z kobietą,
której pragnie, myśli zwykle tylko o jednym. W takiej
sytuacji nie musisz obawiać się, że zaskoczysz go
propozycją, ponieważ on na pewno myślał o tym już
od dawna.
Stacy spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Przeciętnie subtelnemu mężczyźnie wystarczy
powiedzieć tylko: „Pragnę cię. Natychmiast!" i nic go
już nie powstrzyma. - Pogładził ją po policzku. - Ale
w jednym masz rację. Wszystkie uczucia masz zawsze
wypisane na twarzy. Gdybyś była spojrzała na mnie,
nie musiałabyś mówić już ani słowa. Po prostu porwał
bym cię na górę i zdarł z ciebie ubranie, zanim zorien
towałabyś się, co się dzieje.
Sunął palcami wzdłuż jej twarzy, brody, szyi. Za-
118
JAK WĘDROWNY PTAK
grzmiało, nadciągnęły czarne chmury. Stacy objęła
mocno Maca i przyciągnęła do siebie. Muskając war
gami jego ucho, szepnęła:
- Pragnę cię, kowboju. Teraz!
Chciał poderwać się z ławki, lecz powstrzymała go
gestem dłoni. Jej zielone oczy lśniły radością.
- Założę się - powiedziała - że nie dogonisz mnie,
jeśli pozwolisz mi wystartować od drzwi.
Z uśmiechem uwolnił ją z objęć. Zerwała się i po
biegła do drzwi. Śmiejąc się, głośno pędziła na pię
tro. Gdy znalazła się na górze, obejrzała się za sie
bie. W tym momencie potężne ramiona uniosły ją jak
piórko.
Mac miał rację. Nie zdążyła nawet zrozumieć, co
się dzieje, gdy już leżała całkiem naga na wielkim
łóżku. Na tle rozjaśnianego błyskawicami okna Mac
zdejmował ubranie. Stacy ułożyła się na brzuchu,
z brodą wspartą na zaciśniętych pięściach, i przyglą
dała mu się z zachwytem. Był piękny. Toporny i ciężki
na pierwszy rzut oka, a przecież taki delikatny.
Niecierpliwymi ruchami zdejmował poszczególne
fragmenty garderoby i rzucał je na podłogę. Po krót
kiej chwili pozbył się wszystkiego.
Uśmiechając się kusząco, obróciła się na plecy, ugi
nając kolano. Serce trzepotało w niej niecierpliwie.
Wiedziała, że jedno dotknięcie jego rąk rozpali ją do
białości. Czekała na to.
Mac pochylił się nad nią. Wsparty na łóżku zastygł
JAK WĘDROWNY PTAK 1 1 9
na chwilę w bezruchu. Zrozumiała, że była w błędzie.
Wcale nie musiał jej dotykać.
Coraz bliższe odgłosy burzy niemal do niej nie
docierały. Słyszała tylko łomotanie własnego serca,
dudnienie rozpalonej krwi.
Gwałtowny powiew wiatru przyniósł do pokoju za
pach mokrych od deszczu liści i trawy. Stacy zadygotała.
- Zimno ci? - Łagodny głos Maca sprawił, że
znów zadrżała.
- Nie wiem - wyznała. - Możliwe, że to przez cie
bie.
Uśmiechnął się do niej i wyprostował.
- Wyjątkowo mi odpowiadasz - rzekł. - Chodź,
ułóżmy się wygodnie. - Okrył ją starannie i ułożył się
obok niej. - Chciałaś burzy, więc proszę. Patrz i słu
chaj.
- I to wszystko? - spytała zdumiona.
- Przez moment.
To były niezapomniane chwile. Na zewnątrz, na
czerwonym niebie błyskawice kreśliły ogniste wzory.
Grzmoty z potężnym, głębokim dudnieniem przeta
czały się przez dolinę. W pokoju powietrze było cięż
kie i wilgotne od padającego za oknami deszczu.
A oni kryli się w zacisznym cieple ogromnego łoża.
Leżeli przytuleni ciasno, przyciśnięci do siebie ca
łymi ciałami. I choć Mac mówił tylko o patrzeniu
i słuchaniu, to przecież ani na chwilę nie przestawał
jej dotykać.
120 JAK WĘDROWNY PTAK
Ocierała się o niego jak kotka, wsunęła nogi między
jego uda, pojękując cichutko, gdy sunął dłonią wzdłuż
jej pleców, coraz niżej i niżej.
Przywarła do niego, napierała, tuliła się do twarde
go, muskularnego ciała. Ona także go dotykała. Gła
skała klatkę piersiową, płaski brzuch, silne uda.
- Podoba ci się? - spytała cichutko.
- Kochanie - jęknął - nie pytaj o to nigdy wię
cej.
Łagodnie chwycił ją za biodra i podniósł w górę.
Z uśmiechem posadził sobie na brzuchu i nakrył dłoń
mi pochylone nad nim piersi. Delikatnie drażnił pal
cami sterczące sutki. Stacy zamknęła oczy, oddając się
cała nowym odczuciom. Ciało Maca między jej uda
mi, magiczne działanie jego rąk zmieniały krew w jej
Po trzech dnia wydawało się jej, że wie, czego może
oczekiwać. Pomyliła się. Twardymi od ciężkiej pracy
rękami, lśniącymi oczami i ustami zaczarował ją. Do
tykał jej, pieścił, całował, mówił, że jest wspaniała, aż
rozszalała się w niej burza równie potężna jak tamta
na dworze.
Zniewolona i zwycięska zarazem szukała go gorą
czkowo. Pragnęła go. Jęknęła głośno, gdy uniósł ją
wysoko i opuścił wprost na siebie. Nagie ciała złączy
ły się we wspólnym rytmie, śpiewały odwieczny hymn
dzikiej radości. Coraz szybciej, coraz mocniej. Zbli
żali się do końca. Nieprzytomnie wołając jego imię,
JAK WĘDROWNY PTAK 1 2 1
opadła na niego, wpiła się weń, drżąc z rozkoszy, ja
kiej nigdy jeszcze nie zaznała.
Zastygli w bezruchu zmęczeni i szczęśliwi. Z twa
rzą wtuloną w policzek Maca Stacy zasnęła po chwili.
Wciąż na nim, wciąż obejmując go udami, sapała
cichutko.
Mac położył dłonie na krągłych pośladkach, rów
nież pragnąc zasnąć. Bezskutecznie. Leżał, gapiąc się
w sufit. Zrozumiał, że czas już przestać chować głowę
w piasek. Przez całe życie borykał się z problemami.
Zawsze sam decydował i dokonywał wyborów. Tak
było, dopóki w jego życiu nie pojawiła się Stacy. Od
tej chwili zatracił się bez reszty.
Ale już najwyższy czas wziąć się w garść.
Ze skruchą musiał przyznać, że istniał tylko jeden
powód dla którego nie potrafił rozmówić się z nią.
Bał się, że wcześniej czy później będą musieli poroz
mawiać o przyszłości. A bardzo nie chciał usłyszeć,
że Stacy wyjeżdża. Pragnął, by została. Na zawsze.
Potrzebny mu był plan.
Znany był w okolicy z dobrych pomysłów, z tego,
że zawsze potrafił coś wymyślić. Ale tym razem nie
potrafił. Czuł jednak, że czasu zostało mu niewiele.
Naprawdę niewiele.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Już dobrze, dosyć! - wspierająca się pod boki Ma
jcie stała obok zlewu pełnego jarzyn. Złym wzrokiem
spojrzała na siedzącą w kącie Stacy. - Rzucasz się jak
ryba na patelni. Już trzeci ziemniak upuściłaś na podłogę.
Miałaś je obierać, a nie grać nimi w kręgle.
- Przepraszam, Maxie - bąknęła Stacy. - Zamyśli
łam się. Zaraz powycieram podłogę.
- Nie chodzi o podłogę. Wzdychasz tak okropnie,
że nie można tego słuchać. Masz jakiś kłopot? - spy
tała łagodnie. - Możesz mi powiedzieć, chętnie cię
wysłucham. I nie powtórzę wszystkiego, co wiem, te
mu łajdakowi, mojemu kuzynowi.
- Bardzo dziękuję. - Stacy uścisnęła ją serdecznie.
- Chyba nie jesteś w nastroju do zwierzeń, co?
- To prawda. Nie jestem.
- Wiesz co, pospaceruj trochę, łyknij świeżego po
wietrza. Albo pogadaj z którymś z chłopaków. Może
znów naopowiadają ci głupstw o źródłach energii
w okolicy. - Wróciła do skrobania marchwi. - Nigdy
cię nie spytałam: czy znalazłaś coś w miejscach wska
zanych przez Doca albo Slima?
JAK WĘDROWNY PTAK 123
- Jak dotąd nie. - Stacy pokręciła głową. - Oprócz
tego, że wysłuchałam kilku ciekawych historii i zoba
czyłam kilka uroczych zakątków.
- Zaczynam podejrzewać, że oni opowiadają ci to
wszystko tylko po to, żeby wozić cię swoimi samo
chodami.
- Nie sądzę. Mówili to całkiem poważnie. Poza
tym nie wszyscy muszą mieć swoje źródła energii
w tych samych miejscach. Ale jeśli nawet, wcale mnie
to nie martwi. Traktowali mnie jak królową. Nigdy
jeszcze nie spotkałam tak miłych ludzi.
- Nie mają wyboru, jeśli cenią swoją skórę. Mac
nie życzy sobie żadnych kłopotów, zwłaszcza gdy
idzie o ciebie. - Maxie spojrzała wyczekująco, lecz
nie doczekała się żadnej reakcji. - Potrzebujesz świe
żego powietrza. Idź, znajdź sobie coś do roboty na
dworze. Zmykaj!
Stacy bez słowa ruszyła ku drzwiom, lecz zatrzy
mała się, słysząc swoje imię.
- Wołałaś mnie? - spytała.
- Tak się właściwie zastanawiam... - mruczała
Maxie bardziej do trzymanej marchwi niż do Stacy.
- Czy Pete dzwonił do ciebie w sprawie auta?
- Nie. Jeszcze nie - odparła Stacy po chwili mil
czenia.
Wyszła z domu i odruchowo ruszyła w kierunku
wzgórza. A więc o to chodzi! pomyślała. Po prostu
wszyscy czekają na jej wyjazd. Tydzień minął od
124
JAK WĘDROWNY PTAK
chwili, kiedy podjęła najważniejszą decyzję w życiu,
gdy, zebrawszy się na odwagę, wprowadziła się do
pokoju Maca. Był to tydzień pełen cudownych prze
żyć, radości i śmiechu, przyjaźni, wspaniałego seksu
i miłości.
Brakowało tylko szczerości.
Dwoje ludzi, którzy lubili się, kochali nawet i jedy
ne, czego unikali jak ognia, to rozmów o sprawach
osobistych.
Mac mógł nie chcieć wypytywać, ona bała się ujaw
nić plany. W ten sposób on trwał w milczeniu, a ona
chwilami nawet w półkłamstwach. Nie. Na pewno nie
była to sytuacja, w której można myśleć o dalszym
rozwijaniu znajomości... o małżeństwie.
Gwałtownie wcisnęła ręce do kieszeni i znalazła
tam kamyki ze strumienia. Weszło jej już w nawyk
noszenie ich przy sobie. Dotykanie kamieni uspokaja
ło, jakby cichy szum strumienia, ciepło słońcem na
grzanych głazów i szelest liści wlewały się wprost do
duszy.
Znalazła się przy kaskadzie. Wskoczyła na pier
wszy głaz i położyła się na brzuchu. Kilka dni wcześ
niej w dziurze za kamieniem schowała koc. Wyciąg
nęła się i wsunęła rękę w chłodny otwór. Już poczuła
palcami miękki materiał, już niemal zamknęła na nim
dłoń, gdy nagle poczuła na wypiętym pośladku gorący
dotyk wielkiej dłoni.
Jej krzyk wypłoszył z drzew stada ptaków. Pode-
JAK WĘDROWNY PTAK 125
rwała się gwałtownie. Uderzyła głową w kamień, aż
ujrzała gwiazdy przed oczami. Zaklęła głośno, tym
bardziej wściekła, im bardziej Mac zanosił się śmie
chem.
- Cholera, Mac! - krzyknęła, siadając. Gwałtow
nym gestem odrzuciła włosy do tyłu. - Tyle razy pro
siłam cię, żebyś się tak nie zakradał. Przestraszyłeś
mnie. Żaden normalny...
- Przepraszam.
- Idź do diabła! Zamiast przepraszać, powinieneś
przestać tak się zachowywać.
- Pomogę ci wstać.
- Obejdzie się. - Odtrąciła wyciągniętą dłoń. - Nie
potrzebuję twojej pomocy, rozumiesz, nie chcę jej! Jest
mi tu dobrze, bardzo dobrze. - Skrzyżowała ręce na
piersi i odetchnęła głęboko. - Czemu nie zostawisz
mnie w spokoju? Zajmij się swoimi sprawami! Ja będę
tu sobie siedzieć tak długo, jak zechcę.
Wiedziała, że nie jest w porządku, miała świado
mość, że odreagowuje stres i poczucie winy. Jednak
wybuch przynosił ulgę.
Nie spodziewała się jednak, że Mac straci cierpliwość.
Twarz mu stężała, zacisnął mocno wargi. Bez słowa
wziął ją za ramiona i postawił przed sobą.
- Zostań! - warknął przez zęby.
- Nie jestem psem - powiedziała, gdy on wyciągał
koc spod kamienia. Rozpostarł go pod sosnami i po
patrzył na nią lodowato.
1 2 6 JAK WĘDROWNY PTAK
Chciała odejść, lecz nim zdołała pomyśleć, dokąd
pójść, znów był przy niej. Jak wiązkę drewna wziął ją
pod pachę, przeszedł przez wodę i bez szczególnej
delikatności postawił dziewczynę na ziemi. Usiadł
na kocu, oparł się o drzewo i posadził ją sobie na ko
lanach.
Stacy wciąż jeszcze kipiała z wściekłości.
- Po co to robisz? - fuknęła, gdy objął ją mocno
i przytulił.
- Kazałaś mi zająć się moimi sprawami. No cóż
- wzmocnił uścisk, gdy spróbowała się wyrwać -
właśnie po to tutaj przyszedłem. Nie spodziewałem się
jednak, że kiedy już znajdziesz się w mych ramionach,
będę miał ochotę cię udusić. Lepiej siedź cicho i daj
mi się trochę uspokoić.
Tak naprawdę i jej było to potrzebne. Przez kilka
minut siedzieli w milczeniu. Próbowała skorzystać ze
wskazówek z podręcznika medytacji, ale bez skutku.
Wyjęła więc z kieszeni kamyki i zaczęła obracać je
w palcach.
Mimo to ani trochę się nie uspokoiła, gdy Mac
westchnął ciężko i powiedział:
- Do diabła, kochanie, nie wiedziałem, że masz
taki charakterek.
- Nie wiesz o mnie jeszcze bardzo wielu rzeczy
- powiedziała cicho.
- A czyja to wina?
- Moja. Tylko moja.
JAK WĘDROWNY PTAK 127
- Jestem tutaj. - Wziął ją za rękę. - Będę tu, jak
długo będzie trzeba. Słucham.
- Ale to strasznie nudna historia. - Zastanawiała
się, od czego zacząć.
- Nie ma znaczenia, jak długa jest twoja historia.
Ale ma to być cała historia. Nie tylko fragmenty wy
brane dla publiczności.
- Nie ma w niej żadnych czarnych charakterów,
żadnych okropnych dramatów. Tylko zwykli ludzie.
- Zamieniam się w słuch. - Usiadł wygodniej.
- Byłam jedynaczką - zaczęła. - Bardzo kocha
ną i chyba trochę rozpieszczoną. Tatuś był właści
cielem wytwórni etykiet, największej fabryki w mie
ście. Ściślej rzecz biorąc, fabryka należała do rodziny.
Ciotki i wujowie zainwestowali w nią oszczędności.
Za wszystko, co zebrali, i za pieniądze moich rodzi
ców kupili ziemię. Wiedzieli, że tatuś ma głowę na
karku, i że on jedynie może zabezpieczyć ich na stare
lata.
Spojrzała na płynący opodal strumień. Myśli poszy
bowały w przeszłość.
- Fabryka była moim drugim domem. Znałam tam
wszystkie kąty i zakamarki. Gdy dorosłam, zaczęłam
w niej pracować. Od najniższego stanowiska, rok po
roku, spróbowałam właściwie wszystkiego.
- Teraz coś o Prudence.
- Urocze miasto i wspaniali ludzie. Nigdy się nie
zmieniło.
128
JAK WĘDROWNY PTAK
- Ale ty tak?
- No... tak. Koniecznie chciałam poznać resztę
kraju, zobaczyć, jak żyją inni ludzie. Rodzice rozu
mieli to. Obiecali, że będę mogła wyjechać do szkoły,
którą sobie wybiorę. Kiedy miałam czternaście lat,
zaczęłam zbierać katalogi szkół z całego kraju.
- I którą wybrałaś? - spytał Mac, gdy zamilkła na
dłużej.
- Niedługo po tym jak skończyłam szkołę średnią,
moja mama umarła. To stało się tak nagle... Nie chcia
łam zostawiać tatusia samego... Jeździłam do szkoły
w sąsiednim mieście. Z czasem odkryłam w sobie
zdolności artystyczne... i zaczęłam studiować zarzą
dzanie. - Uśmiechnęła się po raz pierwszy od począt
ku opowieści. - Ból po stracie mamy zelżał i znów
wróciły marzenia o wielkiej przygodzie. Zaraz po
skończeniu studiów miałam znaleźć pracę w wielkim
mieście. To było cztery lata temu.
Mac przymknął oczy. Czuł napięcie w jej głosie
i już wiedział, co zaraz usłyszy.
- Tatuś umarł - powiedziała po prostu. - Poza tym
czasy były ciężkie. Tatuś podejmował ryzykowne de
cyzje i fabryka znalazła się w tarapatach. A gdyby ona
przestała istnieć, miasto też by upadło. A moje ciotki
i wujowie zostaliby bez grosza. Zajęłam więc miejsce
tatusia. To... nie było łatwe. Dotychczasowi kontra
henci tatusia z trudem akceptowali moją osobę. Wszy
scy znali mnie od dziecka. Na ich oczach rosłam.
JAK WĘDROWNY PTAK 129
A jednak dopięłam swego! Zmieniłam strój, włosy
czesałam w kok, stałam się panią Sullivan.
- W kok? - Przesunął dłonią po jej jedwabistych
włosach. - Cóż to za pomysł!
- Być może, ale to pomogło. Mniejsza z tym.
Dość, że byłam po prostu dobra. Udało się rozwinąć
fabrykę. Ludzie w miasteczku mieli pracę, ciotki
i wujowie mogli żyć spokojni o swoją przyszłość. A ja
odzyskałam wolność.
Wolność. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.
Znów to cholerne słowo. Pod wpływem impulsu zadał
to pytanie. Pytanie, które dręczyło go od ich pierwszej
wspólnej nocy:
- Czy wszyscy mężczyźni w Prudence oślepli?
A może umarli? Przez cztery lata żaden z nich nie
zbliżył się do ciebie?
- Wolałbyś, żeby któryś się zbliżył? - spytała.
- Do diabła, nie! - krzyknął. - Po prostu nie mogę
tego zrozumieć.
- Ach, McClain - uśmiechnęła się kwaśno - gdzie
byłeś, kiedy cię potrzebowałam? To były stracone lata.
Ale muszę przyznać, że to moja wina. Mój strój na
pewno zniechęcał potencjalnych adoratorów.
- To nie jest wytłumaczenie. Ja widzę twój urok
bez względu na to, co masz na sobie.
W duchu przyznała mu rację.
- To nie tylko kwestia ubrania. Ja... zachowywa
łam się w sposób raczej odpychający. Byłam w końcu
130 JAK WĘDROWNY PTAK
jedyną kobietą na takim stanowisku w małym, konser
watywnym miasteczku. Musiałam być wiarygodna.
Liczyła się przede wszystkim firma. Nie mogłam sobie
pozwolić na randki, plotki...
- Ależ to...
- Masz rację - rzuciła szybko - ale tak musiało
być. Dopóki nie sprzedałam wszystkiego - za całkiem
niezłą cenę - nosiłam prążkowane garsonki i byłam
tylko poważną, zimną szefową wielkiej firmy. Robi
łam to tak dobrze, że wszyscy to kupili.
- Nawet Stacy Sullivan?
- Taaak - odparła smutno - nawet ja.
- Co było potem, kiedy już sprzedałaś firmę? -
spytał łagodnie, głaszcząc ją po głowie. - Naprawdę
urządziłaś wyprzedaż dobytku?
- Największą w okolicy - uśmiechnęła się na sa
mo wspomnienie. - I kupiłam sobie nowe oblicze.
Nowe ubrania, nowy makijaż, książki, których przed
tem nie miałam czasu czytać... nową fryzurę. - Od
ruchowo uniosła rękę do góry i ich dłonie spotkały się.
Mac po kolei całował jej palce.
- Nie kupiłaś nowego oblicza. Po prostu pozwoli
łaś, by prawdziwa Stacy Sullivan ujrzała świat...
a świat prawdziwą Stacy.
- Kowboj psycholog - rzuciła żartobliwie.
- Zmęczony kowboj psycholog. - Posadził ją na
kocu i położył się na wznak. Jedną rękę podłożył sobie
pod głowę, drugą wyciągnął do niej. - Niewiele od-
JAK WĘDROWNY PTAK 1 3 1
poczęliśmy ostatniej nocy. Może zdrzemniemy się tro
chę.
Przyjrzała się mu uważnie. Rzeczywiście wyglądał
na zmęczonego. Położyła głowę na jego ramieniu
i przytuliła się mocno. Ogarnął ją błogi spokój. Po
chwili już spała.
Długo jeszcze Mac leżał bez ruchu wpatrzony
w rozkołysane korony drzew. Wciąż zastanawiał się,
w jaki sposób zatrzymać przy sobie spragnionego
swobody ptaka.
- Czy ty masz jakieś dżinsy? - Mac dopijał właśnie
kawę. Odstawił filiżankę na tacę, na którą Maxie zbie
rała naczynia po kolacji.
- Oczywiście - odrzekła Stacy. - Czemu pytasz?
Nie podobają ci się moje szorty?
- Uwielbiam je. Ale pragnę ci coś pokazać i... nie
chcę, żebyś zmarzła. Aha, i włóż jakieś tenisówki, do
brze?
- Mac - Stacy spojrzała na niego podejrzliwie. -
Pamiętaj, że przyjechałam z małego, ale jednak mia
sta. Nie bawią mnie poszukiwania gniazd grzechotni
ków czy coś w tym rodzaju.
- Czemuż, u diabła, miałbym pokazywać ci gniaz
da grzechotników? - spytał zdumiony. - Poza tym
i tak nie wiem, gdzie ich szukać.
- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Ale odkąd
twoi kowboje pokazali mi różne interesujące miejsca,
132 JAK WĘDROWNY PTAK
uważam, że mieszkańcy Zachodu mają szczególne po
jęcie o rozrywce.
Mac spojrzał prosto w jej zielone oczy i przekonał
się, że mówiła zupełnie poważnie.
- Posłuchaj, kochanie - westchnął - wiesz, że ni
gdy nie zrobiłem ci krzywdy. Zaufaj mi, dobrze?
- Dobrze. A tak przy okazji, ostatni gość, który
powiedział do mnie: „Zaufaj mi" próbował sprzedać
mi fałszywą maść żmijową. Za minutkę wrócę.
Rzeczywiście trwało to tylko chwilę. Jaskrawopur-
purowe dżinsy ciasno opinały szczupłe biodra Stacy.
- Wspaniały kolor - wybąkał Mac.
- Dokąd jedziemy? - spytała, gdy prowadził ją do
drzwi.
- Niespodzianka. - Zastanawiał się, czy długo po
trwa, nim domyśli się, że prowadzi ją do stajni. Do
koni, siodeł i uprzęży.
Niedługo.
Gdy Slim wyprowadził siwego wałacha, Stacy sta
nęła jak wmurowana.
- Mac, już na ten temat rozmawialiśmy - rzuciła
przez zaciśnięte zęby. - Nie pozwolę wsadzić się na
żadnego z tych olbrzymów. Mam lęk wysokości i nie
umiem nimi kierować.
- Teraz, Tumbleweed - powiedział Slim - masz
okazję spróbować.
- Nie nazywaj mnie Tumbleweed, zdrajco! Jak
mogłeś mi to zrobić, wiedząc...
JAK WĘDROWNY PTAK 133
- On nic nie wiedział - usłyszała cichy głos Maca.
- Przyprowadził konia dla mnie. - Odczekał moment
i dodał z uśmiechem: - Ty będziesz pasażerką.
Ciekawość i zdziwienie zalśniły w jej oczach.
A Mac śmiał się radośnie.
- Pasażerką? To znaczy, że nie będę musiała jechać
sama?
- Jasne, że nie. Nie zrobiłbym ci tego... ani żad
nemu z moich koni.
- Z przodu czy z tyłu? - spytała.
Mac starannie unikał roześmianego wzroku Slima.
Czy z przodu, czy z tyłu, i tak będzie to straszna, słod
ka tortura. Sam nie wiedział, co ma wybrać.
- Z przodu - postanowił w końcu. - W ten sposób
będziesz widziała drogę. Podsadź ją, Slim - powie
dział, robiąc jej miejsce.
- Czy koń się nie zmęczy? - spytała Stacy, sado
wiąc się w siodle. - Mam nadzieję, że nie jest zbyt
narowisty albo płochliwy.
- Nie martw się o konia. Nim ja się zajmę. Spróbuj
wyczuć, jak poruszam się w siodle, i postaraj się mnie
naśladować.
Po kilku minutach, gdy nie zdarzyło się nic strasz
nego, Stacy rozluźniła się, odprężyła.
- Wiesz - przyznała - to wcale nie jest takie straszne.
- Nie martw się, Silver - powiedział Mac do konia.
- To wielka pochwała w ustach mieszczucha.
- Silver? Żartujesz - roześmiała się.
134 JAK WĘDROWNY PTAK
- Dlaczego? - Wzruszył ramionami. - To zupełnie
dobre imię. Poza tym dorastałem na Zachodzie.
- Przypomina mi się, co mawiała moja ciotka.
- Co takiego?
- Mali chłopcy wyrastają na dużych chłopców.
- Myślę, że chyba miała rację - wycedził. - Nie
którzy wyrastają nawet na bardzo dużych. Mówiłaś mi
to już kilka razy.
- Mac! - Stacy zacisnęła wargi. - To okropne.
- Silver, stary kumplu, sam słyszysz, jak szybko
kobieta zmienia zdanie. Jeszcze ostatniej nocy mówiła
mi, że jestem wspaniały. I piękny. I... - Roześmiał
się, gdy dostał kuksańca.
Objął ją, przytulił policzek do gładkiej skóry i po
całował w kark. Zadrżała.
- Twoje oczy nabrały blasku, policzki zaróżowiły
się i już jesteś dostatecznie rozluźniona, by prawidło
wo jeździć konno.
- Straszny z ciebie krętacz, McClain - powiedzia
ła po chwili. - Podstępnie usiłujesz przekonać mnie
do jeździectwa. Przypuszczam też, że twój koń nie ma
na imię Silver.
- No cóż - mruknął rozbawiony. - Naprawdę na
zywa się Gray*.
Jechali w milczeniu. Tylko stukot kopyt po kamie
niach rozpraszał ciszę. I dobiegający z daleka odgłos
Gra słów: silver = srebrny, gray = siwy. (Przyp. tłum.)
JAK WĘDROWNY PTAK
135
kującego dzięcioła. Hen, wysoko, krzyknął przenikli
wie jastrząb.
- Po co tu przyjechaliśmy, Mac? - spytała cicho.
- Z dwóch powodów. Po pierwsze chciałem, żebyś
jechała na koniu.
- Dlaczego?
- Ponieważ wiedziałem, że ci się to spodoba. Je
stem pewien, że możesz być dobrym jeźdźcem.
Czując, że rumieniec oblewa jej policzki, skarciła
go kuksańcem.
- Aj! - zaprotestował.
- A drugi powód? - westchnęła.
- Chciałem pokazać ci okolicę, której jeszcze nie
widziałaś. Z dala od samochodów i szos.
Powiedział to tak po prostu, a jednak przekonująco.
Jechali pod górę i coraz dalsze fragmenty doliny wy
łaniały się zza horyzontu. Stacy rozglądała się wokół
w niemym zachwycie.
Patrz, myślał. Powiedz tylko słowo, a wszystko to
będzie twoje.
Pragnął, by została z nim na zawsze, ale bał się też,
że jeżeli ulegnie jego namowom, do końca życia pa
trzeć będzie tęsknie hen, za horyzont. Dlatego milczał.
- Jak tu pięknie - westchnęła.
- Prawie wszystko wokół należy do McClainów.
To dobra ziemia. I jest tu dość miejsca, by każdy mógł
żyć tak, jak zapragnie. To jest dobre miejsce do życia.
136 JAK WĘDROWNY PTAK
Późno w nocy Stacy przebudziła się nagle. Mac
leżał tuż obok, nagi, z rękami pod głową.
- Nie śpisz? - spytała, kładąc rękę na jego ramie
niu.
- Nie. - Przycisnął ją do siebie. Westchnęła cichut
ko i pocałowała go w szyję. Wzięła głęboki wdech,
jak przed skokiem do wzburzonej wody.
- Chcę, żebyś wiedział - zaczęła drżącym głosem
- że nigdy nie sądziłam, iż spotkam kogoś takiego jak
ty. Przez te wszystkie lata w Prudence wiele razy ma
rzyłam, śniłam... nigdy jednak nawet nie wyobraża
łam sobie... ciebie.
Zsunęła się i przytuliła twarz do jego piersi.
- Kocham cię, Evanie McClain. Kocham cię całym
sercem... całą duszą.
Ułożył ją na łóżku i łagodnie odsunął włosy z twa
rzy. Ujrzał wielkie, pełne łez oczy i poczuł okropny
ucisk w krtani.
- Jedenaście dni temu wysiadłem z ciężarówki
i ujrzałem urocze stworzenie siedzące na masce samo
chodu - mówił powoli, raz po raz muskając ustami jej
wargi. - Straciłem serce, kochame, na zawsze. Jestem
tutaj. Przytul mnie mocno. Obejmij człowieka, który
kochać cię będzie aż po wieczność.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Maxie? - Wchodząc do kuchni, Stacy nie
spodziewała się zastać tam nikogo. W całym do
mu panowała cisza. Gdyby Maxie była w pobliżu,
na pewno usłyszałaby ją. Trudno było nie usłyszeć
Maxie. A to pobrzękiwała kluczami, a to wykrzy
kiwała przez kuchenne okno polecenia i rozkazy.
Tak czy inaczej, zawsze wiadomo było, że jest w po
bliżu.
Potwierdzenie prostego odkrycia, że Maxie nie
ma w domu, Stacy znalazła na kuchennym stole.
W kilku zdaniach napisanych na skrawku papieru star
sza pani informowała ją, że pojechała na brydża do
sąsiadów, a wszyscy mężczyźni przepędzają konie
z jednej doliny do drugiej i wrócą najwcześniej na
kolację.
Stacy zrobiła sobie kawę. Wspominała pożegnanie
z Makiem. Gdy z podwórka dobiegło ich pokrzykiwa
nie Curly'ego, Mac z cichym przekleństwem wstał
z łóżka. Pocałował ją czule i, ubierając się, powie
dział, że nie będzie go przez cały dzień i żeby trochę
odpoczęła.
138 JAK WĘDROWNY PTAK
Kończyła właśnie śniadanie, gdy zadzwonił telefon.
Podniosła słuchawkę i powiedziała:
- Posiadłość McClaina, słucham.
- Dzień dobry - usłyszała niski, męski głos. - Czy
mógłbym rozmawiać ze Stacy Sullivan?
- Jestem przy telefonie.
- Mówi Pete. Mam dobre wieści. Dostałem wczo
raj wszystkie części i auto jest już gotowe. Przyjadę
tam za godzinę. Będzie pani?
- Tak.
- Słucham? Przepraszam, ale właśnie przejechała
ciężarówka. Nic nie słyszałem.
- Powiedziałam, że będę tu. Dziękuję.
Odłożyła słuchawkę i popatrzyła wokół siebie.
O dzień za wcześnie. Przecież powiedział, że naprawa
potrwa dziesięć dni, a dziś jest dopiero dziewiąty.
Cholera!
A z drugiej strony, co by dał jej ten dzień? Jeszcze
jeden spacer do strumienia? Pewność, że powinna wy
jechać? A może przekonanie, że powinna zostać na
zawsze?
Automatycznie posprzątała po śniadaniu i poszła na
górę. W drzwiach pokoju zatrzymała się. Wszędzie
czuła obecność Maca, jego uśmiech, blask jego oczu.
Nadszedł czas decyzji.
Weszła do łazienki i zaczęła zbierać swoje rzeczy.
Po godzinie była już spakowana. Jeszcze rzecz naj
trudniejsza - pożegnalny list.
JAK WĘDROWNY PTAK
139
Gdy kończyła upychać torby do buicka, nadjechała
Maxie. Zamiast, jak zwykle, odstawić swój samochód
za dom, zatrzymała się tuż przy Stacy.
- A więc naprawdę wyjeżdżasz? - rzuciła szorstko.
Stacy kiwnęła głową.
- Dokąd?
- Nie wiem. - Stacy odwróciła się do niej. Zrozu
miała, że naprawdę nie wie. Wiedziała jedynie, że
musi wyjechać.
Natychmiast.
- Wrócisz? - Na twarzy Maxie widać było napię
cie i niepokój.
- Nie wiem - szepnęła ponownie. Chciała wzru
szyć ramionami, ale tylko rozpłakała się.
- Och, dziecko. - Maxie objęła ją serdecznie. -
Czemu młodzi są dla siebie tacy okrutni?
- Będziesz dbać o niego, prawda? - Stacy usiło
wała wytrzeć oczy.
- Zawsze to robię. Cholera! - Maxie ze zło
ścią kopnęła kamień. - Wiedziałam, że złamiesz
mu serce.
- Zostawiam tu swoje. - Uruchamiając silnik, Sta
cy próbowała się uśmiechnąć. Wypadło to jednak wy
jątkowo żałośnie.
- Też mi pociecha! - mruknęła Maxie. Gdy czer
wone auto pognało w dal, wierzchem dłoni otarła po
liczek. - Jeszcze jedno złamane serce.
140
JAK WĘDROWNY PTAK
- Hej, szefie - Curly z trudem przekrzykiwał tę
tent koni - tamte też? - Gestem dłoni wskazał grupę
klaczy przed nimi.
- A czemu nie? - zdziwił się Mac.
- Diabli wiedzą - zachichotał. - Ale skoro siedzisz
tak i uśmiechasz się do nich, zamiast je przegonić,
pomyślałem, że może zmieniłeś zdanie.
- Nie uśmiechałem się do nich. Porozumiewałem
się z nimi telepatycznie.
- O kurczę! - Curly uśmiechnął się szeroko. - No
to przekaż im, żeby ruszyły tyłki. Jeszcze kawał drogi
przed nami. - Popędził wierzchowca, gwiżdżąc
przeraźliwie. - Wiesz - powiedział, gdy zrównał się
ze Slimem - niedługo będziemy mieli na farmie panią
McClain i dzieciaki.
Mac popędził konia. Zaganiał klacze do stada, lecz
myślami był całkiem gdzie indziej. Przy Stacy. Jeszcze
miał przed oczami roześmiane, zielone oczy i włosy
rozsypane na poduszce.
Nie, nie może już teraz wyjechać. Na pewno nie
wyjedzie.
Przecież będą mogli podróżować razem. Zatrudni
jeszcze kilku ludzi, zrobi Curly'ego szefem i pokaże
jej wszystko, czego zapragnie.
Kochała go! Ta myśl nie opuszczała go do końca
dnia. Snuł plany i marzenia, tworzył coraz to nowe
wizje. Pełen wspaniałych, porywających pomysłów
jechał wieczorem do domu.
JAK WĘDROWNY PTAK 1 4 1
Gdy zaprowadził już konia do stajni, oporządził go,
nakarmił i napoił, ruszył do domu z planem jasnym
i krótkim: kąpiel, posiłek i Stacy. Wbiegając po dwa
stopnie, nawet nie zauważył, że z kuchni nie dolatuje
normalne brzęczenie rondli.
- Stacy? - Stanął w otwartych drzwiach. Krew
wolno stygła mu w żyłach. Jego pokój był pełen rze
czy... Jego rzeczy! Ale nie było niczego, co należało
do Stacy. Niczego! Wszedł do środka. Pustka w poko
ju dorównywała pustce w jego sercu.
Wyjechała.
Do diabła! Wyjechała!!!
Wściekłość wprost obezwładniała go. Nie raczyła
nawet zaczekać, pożegnać się. Nic, ani słowa podzię
kowania. .. Spakowała się i już.
Zatrzasnął drzwi, aż huk rozległ się po całym domu.
Był sam. Nie było Stacy. Pozostał mu tylko delikatny,
ulotny zapach jej kosmetyków.
Podszedł do okna, by zamknąć je, odgrodzić się od
świata. Wtedy dostrzegł leżącą na stole kartkę z wypisa
nym na niej czerwonym atramentem swoim imieniem.
Kartka leżała w ułożonym z kamyków serduszku.
Drżącymi rękami uniósł do oczu krótki tekst:
Mac, mój kochany,
Myślałam, że nam się uda. Lecz to jest niemożliwe,
naprawdę. Choć jesteśmy stworzeni dla siebie, to jed
nak pora jest niewłaściwa.
142 JAK WĘDROWNY PTAK
Kochany, zasłużyłeś na znacznie więcej niż na ko
bietę o cygańskiej duszy. Znajdź koniecznie tę jedyną,
tę odpowiednią.
Stacy.
Czytał te słowa raz po raz, lecz nadal wie
dział tylko to, że odeszła. Z bólem równym jego
cierpieniu, lecz odeszła. Ostatnia linijka nosiła
ślady łez. Płakała, pisząc te okrutne słowa... ale ode
szła.
Stał przy oknie, kiwając się z rozpaczy. Nawet nie
wiedział, ża zacisnął pięści, nawet nie poczuł, że stłukł
szybę...
Cholera!
Przez całą drogę do Sedony Stacy płakała. Stała
teraz na czerwonych, słynnych z odwiedzin UFO ska
łach i płakała. Płakała, patrząc w bezdenną otchłań
Wielkiego Kanionu Kolorado. Nie przestawała płakać,
płynąc łódką po jeziorze Powell i gapiąc się apatycz
nie na ogromne, czerwone skały.
Gdzieś tak w pobliżu Salt Lake City pomyślała, że
chyba jednak trochę głupio byłoby przejechać przez
pół kontynentu, łkając jak dziecko. Gdy zużyła czwar
te pudełko chusteczek, a jedynym zyskiem, jaki miała,
był ból głowy i czerwony, opuchnięty nos, uznała, że
czas z tym skończyć.
Włączyła CB-radio i sięgnęła po mikrofon.
JAK WĘDROWNY PTAK 143
- Hej, królowie ciężarówek, czy ktoś jeszcze pa
mięta Tumbleweed? Znów jestem na trasie.
- Hej, Tumbleweed! Tu Country Boy - usłyszała
niski, miły głos. - Long John powiedział, żebym na
słuchiwał, czy się nie odezwiesz. Rozumiem, że od
wiedziłaś Gibraltara. Jak było?
- Całkiem... świetnie. To jest - odetchnęła
głęboko - bardzo fajny gość. Wszyscy na ran-
czu są wspaniali. A teraz auto naprawione i znów ja
dę.
- Dokąd?
- Cholera wie. Po prostu oglądam, co jest do oglą
dania. Masz jakiś pomysł?
- Jestem teraz na 115. Jadę na północ, do Butte
w Montanie. Mijam właśnie śliczny zakątek.
- To ciekawe. Chyba pociągnę w tamte strony.
- Świetnie. Będę ostrzegał cię przed pchłami
i wściekłymi psami.
- Umowa stoi, Country Boy. Dzięki.
I tak kilka następnych dni spędziła, włócząc się bez
celu, jeżdżąc to tu, to tam. Byle na północ. Byle tylko
pokonać chęć zatrzymania się przy każdej budce tele
fonicznej i zadzwonienia na farmę. Odgrywała tury
stkę w Salt Lakę City, Pocatello i Butte, gdzie pomy
ślała: jak też czuje się Mac?
Dalej, za namową niejakiego Fritza, skręciła na
zachód, na drogę numer 190.
- Hej, Tumbleweed - mówił - koniecznie musisz
144 JAK WĘDROWNY PTAK
zobaczyć Seattle. A potem ładuj się na prom i płyń na
wyspy San Juan.
Dni mijały i tygodnie, a ona jechała wiedziona ra
dami kolejnych kierowców. Nocowała we wskaza
nych jej motelach, odwiedzała miasta, oglądała doliny,
góry, jeziora, dzikie lasy i kamieniste pustynie. Zmie
niała szosy, drogi, autostrady.
Była wolna. Niezależna. Tak jak to sobie wymarzy
ła, spędzała wakacje swojego życia.
I wciąż była nieszczęśliwa.
Do Los Angeles dotarła o trzeciej po południu. Zna
lazła się w gigantycznym korku, w nieskończonym
potoku samochodów, w labiryncie rozjazdów, mostów
i skrzyżowań. Wśród obojętnych, zaaferowanych
własnymi sprawami ludzi.
W przypływie rozpaczy chwyciła za mikrofon i za
wołała o pomoc.
- Do diabła, złotko. - Kierująca ogromną cięża
rówką kobieta o imieniu Big Mama odezwała się gło
sem syreny okrętowej. - Nic na to nie poradzisz. Daj
sobie spokój i jedź przed siebie. Skąd jesteś? Z Mis
souri?
- Z Kansas. - Z przerażeniem spoglądała na boki.
- Pewnie wiesz lepiej, ale coś mi się zdaje, że to
nie jest miejsce dla ciebie. Pełno tam czubków i świ
rów. Wczoraj widziałam jedną taką - miała czerwone
włosy i kawałek kości w nosie. Czegoś takiego nie
spotkasz u was w Montanie.
JAK WĘDROWNY PTAK 145
- W Kansas.
- Taaak. Wiesz, co ci powiem, złotko? Wjedź na
drogę numer 15 i jedź na południe, do La Jolla. To
cudowne miasteczko, z trawnikami, kwietnikami i
w ogóle. Możesz mieć trochę kłopotów ze znalezie
niem drogi, bo wy tam w Nebrasce nie bardzo wiecie,
jak my to wymawiamy. W nazwie jest j i dwa 1.
- Z czym kłopot? - Stacy pogubiła się zupełnie.
- Z nazwą miasta, oczywiście.
- W porządku. Dam sobie radę - powiedziała, za
stanawiając się, gdzie w nazwie, która brzmi La Hoya,
mogą kryć się j i dwa 1.
- Kiedy już tam dojedziesz, poszukaj małego mo-
teliku za miastem. Powiedz, że przysyła cię Big Ma
ma, a dadzą ci zniżkę. Powodzenia, złotko.
Szczęśliwie Stacy na dobre utknęła w korku, mogła
więc spokojnie zanotować wszystkie szczegóły.
- Dziękuję. Chętnie skorzystam, bo szukam właś
nie miejsca na kilkudniowy postój.
Kilka godzin później musiała przyznać, że Big Ma
ma miała rację. Motel był uroczy. Niewielki, malow
niczo obrośnięty dzikim winem, otoczony mnóstwem
kwiatów.
Miasto również. Spokojne, czyste, pełne kwiatów
i zieleni. Przez dwa dni Stacy spacerowała, włóczyła
się po cichych zaułkach i zielonych parkach.
Trzeciego dnia popadła w rozpacz.
Tego wieczora, jak zwykle, pływała w motelowym
146 JAK WĘDROWNY PTAK
basenie, gdy nagle poczuła, że jest samotna. Więcej.
Absolutnie sama. Nie znalazła żadnej przyjaznej du
szy w Kalifornii. Ani w Oregonie, Waszyngtonie, Ida
ho czy Utah. Nigdzie.
Gdyby cokolwiek jej się stało. Gdyby tak utonę
ła w tym basenie, pochowaliby ją jako... nieznaną.
Obcą.
Wyszła z wody i owinęła się ręcznikiem. Idąc do
swojego pokoju uznała, że musi opracować jakiś plan
na następne dni.
Godzinę później wykąpana, uczesana, zamówiwszy
pizzę, siedziała obłożona mapami, przewodnikami i...
nic. Nie o to nawet chodziło, że nie miała dokąd po
jechać. Straciła nagle zapał, ochotę. Poczuła się po
twornie zmęczona.
Spojrzała na telefon. Jeden telefon. Jeden numer.
Jedno miejsce... Jeden mężczyzna.
Usłyszeć jego głos!
Ból.
Spojrzała na mapę i wiedziała już, gdzie jest to
jedyne miejsce, do którego powinna pojechać. Musi
spakować się i wyruszyć natychmiast.
Lecz nie było powrotu do przeszłości.
Siedziała na brzegu łóżka pogrążona w myślach,
gdy ktoś zastukał do drzwi.
- Kto tam? - krzyknęła przestraszona.
- Pizza!
Podeszła do drzwi i wyjrzała przez wizjer - wszak
JAK WĘDROWNY PTAK 147
nie była już w Prudence. Ujrzała stojącego przed
drzwiami nastolatka z płaskim pudełkiem w ręce.
Otwarła drzwi i omal nie zemdlała z zaskoczenia. Na
wędkarskiej żyłce przymocowanej do framugi na wy
sokości oczu wisiał czerwonawy kamyk. Serce tłukło
jej w piersi jak oszalałe, gdy ostrożnie wzięła go
w drżące palce.
- Proszę pani?
Ze spojrzenia chłopca zrozumiała, że mówił do niej
już od dłuższej chwili.
- Pizza ostygnie. - Podał jej pudełko.
- Co? Ach, tak. - Wcisnęła mu w dłoń kilka mo
net. - Reszta dla ciebie.
- Dziękuję - uśmiechnął się sympatycznie. - Lubi
pani kamyki, co?
- Tylko niektóre.
- Dobre) zabawy. - Machnął ręką i wrócił do fur
gonetki.
Oparła się o futrynę, ściskając w dłoni mały, gładki
okruch skały. Nie mogła wprost oderwać od niego
oczu. Wpatrywała się tak długo, że aż poczuła dziwny
ból w piersi. Wtedy przypomniała sobie, że człowiek
musi oddychać.
Nagle tuż u swych stóp, na podłodze, zobaczyła je
szcze jeden kamyk. Kilka kroków dalej - nastę
pny. Dalej w głębi korytarza -jeszcze jeden. Kamien
ny szlak urywał się przed drzwiami na końcu ko
rytarza.
148 JAK WĘDROWNY PTAK
Krew szumiała jej w skroniach. To musi być Mac!
Podniosła rękę i zastukała.
- Proszę wejść.
Ten głos... poznałaby go zawsze. Otwarła drzwi
i weszła do środka. Z dłonią pełną kamyków, z pudeł
kiem z pizzą w drugiej, stanęła przed nim bez słowa.
Siedział w fotelu. Na głowie miał swój kowboj
ski kapelusz, rękawy błękitnej koszuli podwinięte
wysoko. Nogi w butach do konnej jazdy oparł o stolik
do kawy. Wyglądał wspaniale. Choć był zmęczo
ny. I szczuplejszy. Jego ciemne oczy patrzyły prosto
na nią.
- Wyglądasz na zmęczoną i chyba schudłaś - po
wiedział oskarżycielskim tonem.
- Przepraszam.
- Nie dbałaś o siebie.
- Nie o to chodzi. - Pokręciła głową. - Przepra
szam za sposób, w jaki wyjechałam.
- Powinnaś. Czort wie, jak bardzo. - Splótł palce
i zacisnął dłonie, aż kostki mu zbielały. - Omal mi
serce nie pękło.
- Mnie też - powiedziała, bliska płaczu. - Chcia
łam zadzwonić. Każdej nocy zaczynałam...
- Więc czemu, u diabła, nie zrobiłaś tego?
- Bałam się.
- Mnie?!
- Nie! Nie ciebie. Nigdy.
- Więc czego?
JAK WĘDROWNY PTAK 149
- Że nie zechcesz ze mną rozmawiać. Zasłużyłam
na to, ale nie zniosłabym tego.
- Kocham cię, szalona kobieto. - Uśmiechnął się
i palcem uniósł nieco rondo kapelusza. - Powiedzia
łem ci to w tę noc przed twoim wyjazdem, pamiętasz?
Czemu więc miałbym nie chcieć rozmawiać z tobą?
- Myślałam, że już nigdy nie będziesz chciał mnie
słuchać. - Pociągnęła nosem. - Im dłużej to trwało,
tym bardziej się bałam. Nie wiedziałam, jak mówić
o tym, co zrobiłam. Nie byłam pewna, czy to cię
w ogóle obchodzi.
- Znam całą drogę, którą przebyłaś. - Powoli wy
mienił listę miejscowości, które odwiedziła. - Obcho
dziło mnie to i wciąż obchodzi.
- Ale skąd...
- Będziesz tak stała w drzwiach przez całą noc,
czy wejdziesz do środka?
- Co ty tu robisz? - Ostrożnie zamknęła za sobą
drzwi.
- Spełniam twoje polecenia.
- Jakie polecenia? - Zamrugała nerwowo powie
kami.
- Te, które spisałaś na kartce przed wyjazdem. Ka
załaś mi znaleźć kobietę, jakiej potrzebuję.
- Jak...
- Usiądź. - Wskazał miejsce obok siebie. Ona jed
nak usiadła na najbliższym krześle.
- Jak... - spróbowała ponownie.
150 JAK WĘDROWNY PTAK
- Przez godzinę biegałem wokół domu jak szalony
- przerwał jej ostro - obiecując sobie udusić cię, gdy
tylko wpadniesz mi w ręce. Jedną z nich Maxie mu
siała mi zeszyć. Potem włączyłem CB-radio.
- CB-radio? - powtórzyła, jakby pierwszy raz
w życiu słyszała tę nazwę.
- Tak. Taką samą zabawkę, jak ta w twoim samo
chodzie. Zawiadomiłem wszystkich kierowców, któ
rzy mnie słyszeli, że Tumbleweed znów jest w drodze.
Powiedziałem im też, że jesteś moja, i że jeśli przytrafi
ci się cokolwiek, zapłacą mi za to.
- Powiedziałeś?
- Powiedziałem - westchnął. - Trzy dni trwało,
zanim się odezwałaś. Trzy dni długie jak trzy lata. Co
robiłaś przez ten czas?
- Płakałam. Mac, czemu siedzisz w tym kape
luszu?
- Ponieważ powiedziałaś kiedyś, że jest seksowny.
Pomyślałem, że potrzebna mi będzie każda możliwa
pomoc.
Łzy spłynęły jej po policzkach. Wielkie, ciężkie,
gorące łzy, których w żaden sposób nie mogła po
wstrzymać.
- Nie wiem, co się ze mną dzieje - załkała. - Przez
ostatnich pięć tygodni płakałam więcej niż przez całe
życie. Ja... Mac! Co ty robisz?
- Zgadnij. - Uniósł ją i przycisnął do siebie z całej
mocy. - Gdzieś, kiedyś, jeszcze o tym pogadamy -
JAK WĘDROWNY PTAK
151
mówił, niosąc ją w stronę łóżka - ale teraz muszę
trzymać cię, tulić, kochać... Inaczej nie uwierzę, że
jesteś tutaj.
Ułożył ją ostrożnie.
- Powiedz, że chcesz tego równie mocno jak ja
- poprosił, gdy zerwał z niej ubranie i przytulił za
chłannie.
- Chcę. Chcę!
- To dobrze - mruknął zadowolony. - Jeszcze kie
dyś o tym porozmawiamy, ale teraz...
Zbyt byli spragnieni siebie, zbyt długo czekali, by
teraz mogli powstrzymać nieuniknione.
- Mac, przy tobie mam wrażenie, że jestem jedyną
kobietą na ziemi.
- Bo jesteś - szeptał. - Jesteś.
- Mac, nie mogę już czekać!
- To dobrze.
- Już!
- Tak. Taaak! - krzyknął. Zamknął ją w uścisku,
jakby miał ją tak więzić na zawsze.
Później, szczęśliwy i zmęczony, powiedział:
- Będziemy podróżować. Jak długo zechcesz i do
kąd zechcesz.
- Ale jeszcze nie teraz, dobrze? - Pocałowała go.
- A jeśli będziesz chciała szukać źródeł siły, będę
szukał ich wraz z tobą.
- Wyrzuciłam tę książkę - wyznała. - Chyba nigdy
do końca w to nie wierzyłam. Ale jeśli jest w tym
152 JAK WĘDROWNY PTAK
odrobina prawdy, to chyba znalazłam takie miejsce.
Przy naszym strumieniu.
Uniósł się na łokciu i spojrzał na nią uważnie.
- Natomiast jeśli chodzi o poszukiwania w sobie
kobiety, to powiem ci, że nic z tego nie rozumiem.
Masz w sobie więcej kobiecości niż jakakolwiek
przedstawicielka twojej płci.
- Będę to pielęgnować. - Dotknęła palcami jego
ust. - Na zawsze. To wszystko wzięło się stąd, że
czułam się gorsza od innych kobiet. Po prostu chcia
łam zrozumieć samą siebie.
- Udało ci się?
- Nie całkiem. Ale myślę, że mam za sobą pewien
etap. Wciąż się uczę.
- A co z poszukiwaniem przygód?
- Już je znalazłam - powiedziała zdziwiona, że
sam tego nie zauważył.
- Gdzie? - Zmarszczył brwi.
- W najmniej spodziewanym miejscu. W ramio
nach solidnego, niezawodnego człowieka. Nazywają
go Gibraltar.
Przytulił ją mocno. Postanowił jednak zakończyć
sprawę definitywnie.
- A co z twoim dyplomem?
- To tylko świstek - szepnęła, głaszcząc go. - Co
to ma do rzeczy?
- Nie o papierek się niepokoję. Na Boga, przecież
kierowałaś przedsiębiorstwem. ,
JAK WĘDROWNY PTAK 153
- Przez cztery bite lata byłam pracoholiczką. Nie
chcę do tego wracać.
- Ale czy będziesz mogła żyć szczęśliwie setki
kilometrów od najbliższego miasta?
- Myślałam o tym.
- I?
- Znam siebie na tyle dobrze, że wiem, czego chcę.
Jak poradzisz sobie beze mnie z całą tą biurokracją na
farmie? Wszystkie te oświadczenia, sprawozdania, ra
chunki kwartalne, roczne.
- Chciałabyś to robić? - Spojrzał na nią zdumiony.
Skinęła głową z uśmiechem.
- Najbardziej lubię zeznania podatkowe.
- Nie, to niemożliwe.
- Mac, kochanie - roześmiała się. - Naprawdę
znam się na tym.
- No, dobrze - poddał się.
- Ale jest jedna rzecz - powiedziała powoli.
- Co takiego? - Zjeżył się.
- Zgromadziłam trochę gotówki i chciałabym ją za
inwestować w coś niedużego. Jest coś, co zawsze chcia
łam robić, a na co nigdy nie miałam czasu. Wiele razy
widziałam ludzi, którzy wpadli w kłopoty z braku wie
dzy czy doświadczenia. Chciałabym znaleźć kilku praco
witych przedsiębiorców i zostać ich doradcą.
- Jak chcesz to robić, żyjąc na ranczu?
- Za pomocą faxu - rzuciła. - Wstępne rozmowy
zakończone. Do szczegółów wrócimy.
154 JAK WĘDROWNY PTAK
- Taaak. Do szczegółów wrócimy - mruknął, przy
ciągając ją do siebie.
- Ale co z tobą, Mac? Wiem, że nie będę taką żoną,
jaką sobie wymarzyłeś. Powiedz mi, tylko szczerze,
czy żałujesz czegoś?
- Żałować? - Mac wybuchnął śmiechem. - Posłu
chaj. Przyprawiasz mnie o szaleństwo, które na pewno
zaowocuje stadem wściekłych diabląt. - Spoglądał na
nią z powagą. - Dajesz mi radość, miłość i szczęście.
Nie, kochanie, niczego nie żałuję.
- Mac - spytała po chwili - skąd wiedziałeś, że tu
jestem?
- Odkąd tylko wyjechałaś, odbieraliśmy z Maxie
mnóstwo wiadomości przez CB -radio. W każdej
chwili wiedziałem, gdzie jesteś i co porabiasz. Big
Mama zadzwoniła do mnie trzy dni temu.
- Och! Dlaczego więc tak długo zwlekałeś z przy
jazdem?
- Bo potrzebowałaś czasu. Pragnąłem cię, ale pra
gnąłem cię szczęśliwej.
- Nie jesteś czasem zbyt sprytny, co?
- Jestem. - Pocałował ją w czubek nosa. - A przy
okazji. Zadzwoniłem do twojej ciotki Tabby i powie
działem jej, że się pobieramy.
- I co ona na to?
- Że już czas najwyższy - roześmiał się. - Powie
działa też, że ma nadzieję, iż nasz dom nie jest jeszcze
umeblowany, bowiem wszystkie rzeczy, które zabrali
JAK WĘDROWNY PTAK 155
z twojego domu, czekają na ciebie. Aha, no i jeszcze
jedno... - zawahał się.
- Co takiego? - spytała nerwowo.
- Ślub odbędzie się w najbliższą sobotę. W twoim
kościele w Prudence. Będziesz w sukni twojej mamy.
Zaproszone jest całe miasto. Wysłałem Maxie i chło
paków, by przygotowali wszystko. Może tak być?
Stacy ukryła twarz w dłoniach. Pod powiekami po
czuła łzy.
- Cholera, chyba znowu się rozpłaczę - szepnęła.
- Czy to oznacza: tak? - spytał ze śmiechem.
-Tak!
- Kochanie?
- Słucham?
- Kochasz mnie?
- Tak.
- I będziesz szczęśliwa na ranczu?
-Tak.
- I pożądasz mnie, i pragniesz, byśmy znów się
kochali?
- Tak, ty wariacie. Och, tak!