Autor: KIR BUŁ YCZOW
Tytuł: Kocioł
Z "NF" 4
Kiedyś w Wieriowkinie nie było przemysłu cięż kiego. Jeż eli nie brać pod uwagę warsztató w
mechanicznych numer 1, ulokowanych w murowanym baraku, w któ rym przed rewolucją
znajdowała się parowa kuźnia Innokientjewa.
W 1976 roku w procesie uprzemysławiania okręgu tulskiego warsztaty otrzymały status
zakładu przemysłowego i znaczne środki na rozszerzenie i modernizację produkcji. Za środki
te obok baraku wzniesiono trzypiętrowy budynek administracyjny; powstał też kwietnik z
nasturcjami.
Od pierwszych chwil istnienia fabryka przynosiła straty. Zamó wienia zdobywano w całym
okręgu, wysyłano emisariuszy nawet do Republiki Kałmuckiej. A już pierwsze chwile
pierestrojki spowodowały, ż e kryzys w zakładzie nabrał cech dramatu.
Fabryka zdecydowała się na odważ ne kroki. Zwolniono jednego stró ż a i sprzą taczkę. Nie
uratowało to sytuacji. Nadal nie było z czego wypłacić pensji pracownikom.
Ó smego lutego ubiegłego roku do gabinetu dyrektora fabryki Nikołaja Pantelejmonowicza
wszedł taki szybki, zręczny, niewysoki facecik z obliczem w odcieniu zieleni, w czarnym i
nowiutkim, ale wymiętym garniturze, w nasuniętym na uszy kapeluszu i wysokich butach na
wysokim ró wnież obcasie.
Człowiek ó w usiadł na krześle przy dyrektorskim biurku, kapelusza nie zdją ł i od razu
chwycił byka za rogi:
- Potrzebujecie zamó wienia? Gwarantuję zapłatę.
- Proszę bez ż artó w - odezwał się Nikołaj Pantelejmonowicz, człowiek ocięż ały w ruchach, ze
skłonnością do tycia. Nie znał się na ż artach i dlatego nie lubił ich, podejrzewają c otoczenie,
ż e zamierza z niego zakpić.
- Ja nigdy nie ż artuję - zapewnił dyrektora ż wawy klient. Jego palce nieprzyjemnie poruszały
się po blacie biurka, jakby dwa wielkie pają ki szykowały się, ż eby skoczyć na dyrektora.
- Czego pan chce? - Dyrektor starał się nie patrzeć na ręce klienta.
- Kocioł. Naszej firmie potrzebny jest duż y kocioł.
- Jaką firmę pan reprezentuje? - zapytał dyrektor.
Ach, jak ten klient mu się nie podobał!
Żwawy położ ył na biurku teczkę, dotą d spoczywają cą na jego kolanach, wyją ł z niej płaską
pomarańczową paczkę. A z niej wyją ł plik dokumentó w, złą czonych zagranicznym klipsem.
Dyrektor zaczą ł kartkować dokumentację, nic podejrzanego w niej nie widział, ale
jednocześnie nie dowierzał tym papierom.
Przenió sł wzrok na klienta. Nie, to nie Rosjanin i nawet nie Ż yd. Najprawdopodobniej
przyjechał z Pó łnocnego Kaukazu. Jeszcze gorzej.
- Proszę się nie niepokoić - odpowiedział na myśli dyrektora ż wawy. - Pochodzimy z
Wołogdy, ludzie spokojni, na Kaukazie nie byliśmy nawet na urlopie.
Dyrektor odsuną ł paczkę dokumentó w.
- To nie nasz profil - oświadczył. - Nie damy rady.
- Dlaczego? - W oku ż wawego błysnęły czerwone ogniki.
- Z materiałem stoimy kiepsko - powiedział Nikołaj Pantelejmonowicz. - Płynność kadr... I
sporo zamó wień. Nie damy rady. - Jednocześnie pomyślał: "Jakby go przepędzić z gabinetu?
Pod jakim pretekstem? Zachowuje się uprzejmie, ma sprawę..."
- Ł ż esz, Kola. - Klient zaczą ł mó wić bezczelnym tonem, jak stary, ale niedobry znajomy. -
Nie masz, Kola, ż adnych zamó wień. A nasze zamó wienie cię uratuje. W innym przypadku jak
zdobędziesz pienią dze na wypłaty? Z własnej kieszeni dasz?
- Jeden kocioł nie uratuje zakładu.
- Zrozum, ćwoku - ż wawy pochylił się nad biurkiem, pachniało od niego spalenizną - zrozum,
bęcwale, ż e nasz kocioł to tylko począ tek wspó łpracy. Jeśli wszystko pó jdzie dobrze,
gwarantuję ci zamó wienie na trzysta kotłó w. Trzysta.
Dyrektor wzdrygną ł się. Czuł, ż e przybysz nie kłamie i z tego powodu zrobiło mu się
strasznie.
Najlepiej by było go przepędzić, ale sytuacja ekonomiczna zakładu nie pozwalała.
Dyrektor patrzył na dokumenty. Formularze w porzą dku, litery wypukłe. Wszędzie napis:
"Trust I.N.F.Erno Spó łka z o. o.". Adresu nie było, tylko numer faksu i adres poczty
elektronicznej.
- Co to znaczy "I.N.F.Erno"? - zapytał Nikołaj Pantelejmonowicz.
Żwawy uśmiechną ł się kpią co. Uśmiech był wstrętny, nieszczery, nó ż wbity w plecy, a nie
uśmiech.
- Jak za duż o będziesz wiedział, to do nas trafisz - oświadczył.
W tym momencie dyrektor skojarzył z jakiego resortu przybył ż artowniś. A gdy skojarzył -
uspokoił się. Zawsze to lepiej mieć do czynienia z poważ nym partnerem.
- Musimy pomyśleć - powiedział z ulgą . A w duchu dodał: "Towarzyszu inspektorze".
- Myśl. A pó ki będziesz myślał, my twoje zamó wienie przeniesiemy do Aleksina. U nas raz
dwa. Nasza firma ma taką reputację, ż e każ dy chce zaspokoić nasze ż ą dania.
- Do Aleksina - prychną ł dyrektor. - Oni nawet kubka nie są w stanie wyklepać.
- Zmusimy ich - warkną ł ż wawy. - Myśl do jutra. Sprawdzaj.
Odwró cił się i wyszedł z gabinetu, nie poż egnawszy się nawet. Poła jego marynarki z tyłu
poruszyła się i zaczęła sterczeć. Jakby ż wawy miał tam ogon, któ rym wymachiwał z
niecierpliwości.
Dyrektor wykręcił numer wojewó dztwa i zaczą ł sprawdzać, co to za "I.N.F.Erno", gdzie ma
siedzibę, jak stoją z finansami. I tak dalej.
Dowiedział się niewiele, ale i w tym nie było niczego złego czy podejrzanego. Dokumenty w
porzą dku, rachunek w banku jest, i zawartość poważ na, a to, ż e firma utajniona, to się zdarza.
W sumie - gdziekolwiek się dyrektor zwró cił, radzono mu: decyduj sam. Skoro dostałeś,
bracie, od władz swobodę działania - wycią gaj przedsiębiorstwo z przerębli.
Zgoda niosła z sobą niebezpieczeństwo. Fabryka nie miała doświadczenia w wykonywaniu
duż ych kotłó w. Ale sytuacja jej była krytyczna. A tymczasem słuchy o zamó wieniu rozpełzły
się po zakładzie. Kadra kierownicza ustawiła się szeregiem w dyrektorskim korytarzu.
Robotnicy stali pod bramą cichej hali produkcyjnej.
Dyrektor nic nikomu nie powiedział. Przeszedł między szeregami kadry i wsiadł do
samochodu.
W nocy dyrektorowi przyśniły się dwa sny.
W pierwszym pojawiła się nieboszczka mama. "Kola, gołą beczku" - mó wiła, pochylają c się
nad dyrektorem jak nad małym chłopcem. "Nie zgadzaj się. Lepiej siedzieć z wycią gniętą
ręką pod kościołem, niż służ yć wrogowi rodu ludzkiego. Sam diabeł cię odwiedził! Odmó w
mu!"
Potem w sennych majakach pojawił się jego wuj Sawielij, znany w swoim czasie bydlak i
donosiciel.
"Koluszka!" - krzyczał. "Nie zgadzaj się. Ucierpimy na tym!"
"Kto my?" - spytał dyrektor wuja.
Wuj był straszliwie chudy, miał na twarzy ślady oparzeń i pobicia. "Pomyśl, a staniesz po
mojej stronie. W jednym szeregu".
Potem pojawił się uśmiechnięty kpią co zielony pysk ż wawego klienta.
"Przedstawienie skończone" - oświadczył pysk. "Nie masz prawa stawiać interesu prywatnego
ponad społecznym".
W tym momencie dyrektor obudził się - głowa trzeszczała, jakby w ogó le nie spał.
- Co ci jest? - zapytała ż ona.
- Odczep się.
- Są siadka powiedziała mi, ż e masz duż e zamó wienie państwowe.
- Ha, gdyby to było państwowe!
- Cieszysz się?
- Wierzysz w diabła, Masza? Co? W diabła, w tamten świat?
- Przeż egnaj się, bo jeszcze biedy napytasz! Przecież my jesteśmy niewierzą cy!
- A jak myślisz, moja mama gdzie po śmierci mogła trafić?
- Twoja mama była dobrym człowiekiem. Na pewno jest w raju.
- A wujek Sawielij?
- No, ten to z pewnością w piekle.
- To dlaczego oboje są zgodnie przeciwko zamó wieniu?
- Czekaj, czy ty nie masz aby gorą czki?
Dyrektor nie wdawał się w wyjaśnienia, wstał, ubrał się i pośpieszył do wrzą cej z podniecenia
fabryki.
Gdy o dziesią tej w gabinecie pojawił się ż wawy, cały zarzą d fabryki podsłuchiwał pod
drzwiami.
Dyrektor był sam. Zamierzał zadać klientowi pytania, któ re zadaje się tylko sam na sam.
Klient to rozumiał. Nawet nie pytał - zdecydował dyrektor czy nie. Zaczą ł rozmowę z innej
strony:
- Pańska mama jest źle poinformowana. Jest manipulowana. Znajduje się daleko od nas,
realió w nie zna i znać nie moż e.
- A wuj? - szepną ł dyrektor.
- Przecież pan wie, jaka z niego była szuja. - Ż wawy zdją ł kapelusz. - Gorą co tu u pana.
Pod kapeluszem miał kędzierzawe włosy, jak Puszkin na portretach. Wystawały z nich
niewielkie matowe roż ki.
"Nawet się nie maskuje" - z rozdraż nieniem pomyślał dyrektor. "Bezczelny".
Z ukosa zerkną ł na drzwi. Drż ały i trzeszczały pod naporem podsłuchują cych.
- Dokumenty są w porzą dku - powiedział diabeł. - Mamy doświadczenie.
- Ale dlaczego mó j wujek oponuje?
- Dlatego, ż e mamy w tej chwili straszliwy niedobó r kotłó w. Wszystko się dekapitalizuje,
psuje. Kotły są przepełnione do maksimum, ale i tak jesteśmy w stanie jednocześnie obsłuż yć
nie więcej niż siedem-osiem procent klienteli. A oni całe tygodnie siedzą w zimnie, czekają
na swoją kolej. I boją się, ż e dla wszystkich wystarczy kotłó w. Tak więc perspektywy twó j
zakład ma wspaniałe.
W tym momencie drzwi runęły i do gabinetu wpadła księgowość, dział głó wnego technologa,
planiści - same zainteresowane osoby.
Dyrektor rzucił przestraszone spojrzenie na diabła, ale ten już siedział w kapeluszu i puścił do
dyrektora oko, jak konspirator do konspiratora.
- Dobrze, ż eście wpadli, towarzysze. - Dyrektor usiłował się uśmiechną ć. - Proszę siadać.
Zacznijmy rozmowy w sytuacji samowystarczalności gospodarczej. Aktualnie nasz klient
przedstawi warunki co do wyrobu. Będziemy zastanawiać się razem.
Zastanawiali się, przyglą dali dokumentacji technicznej. Według projektu pierwszy kocioł
miał sięgać dwunastu metró w średnicy, tam w "I.N.F.Erno" wszystkie kotły mają
standardowe wymiary. Ale wysokość miała być niewielka. Pó łtora metra. Dziwny kocioł.
- Po co wam takie? - zainteresował się głó wny technolog.
- Ż eby głowy wystawały - uprzejmie odpowiedział ż wawy.
- Grzesznikó w gotujecie, czy co? - Technolog zaśmiał się ze swego ż artu.
- Właśnie - roześmiał się w odpowiedzi ż wawy. - Głębsze nie mogą być, bo się potopią .
Dyrektor popatrzył na swoich wspó łpracownikó w, ale nikt poza nim się nie wystraszył. Jedni
się uśmiechali, inni, ci bez poczucia humoru, czekali, kiedy rozmowa nabierze znowu cech
rzeczowej dyskusji.
- A jak poradzicie sobie z transportem? - zapytał dyrektor. - Dwanaście metró w. Spawane.
- Damy sobie radę. - Ż wawy nie miał wą tpliwości.
Potem wszyscy mó wili już na temat.
Głó wny technolog proponował, ż eby do kotła zamontować elektroniczne regulatory
temperatury i poziomu wody, ale klient odmó wił, powiedział, ż e oni tam wszystko robią po
staremu i palą drewnem.
Księgowa wyliczyła, ile z opłat wejdzie do funduszu premiowego, i stwierdziła, ż e za mało.
Żwawy obiecał, ż e porozmawia z szefostwem. Kierownik jedynego w fabryce wydziału
oświadczył, ż e trzeba będzie wynieść urzą dzenia. Zaopatrzeniowiec podzielił się myślą , ż e
blachy takiej grubości nie dostanie na kredyt. I w ogó le nie dostanie.
Minęły dwa tygodnie. Zaopatrzeniowcy zdobyli trochę ż elaznej walcó wki, urzą dzenia z hali
zostały wyniesione, kowale już wyginali arkusze, spawacze sprawdzali swoje palniki -
wszystko szło jak należ y. I wtedy znowu przyjechał ż wawy, zajrzał do hali, zaczą ł poganiać
robotnikó w, wyjaśniać im, jakie to odpowiedzialne zadanie przed nimi stoi.
- Słuchaj-no, dowó dco - powiedział, zagłuszają c hałas w hali potęż ny chłop, Sidorczuk. - Czy
to prawda, co baby powiadają , ż e jesteś diabłem i twoja firma to nie ż adne "I.N.F.Erno" tylko
inferno, czyli piekło?
W hali zapanowała cisza.
Okazało się, ż e wszyscy o tym myśleli, radzili się ż on, a wielu miało prorocze sny, ale ze sobą
nie rozmawiali.
- Nie wszystko ci jedno, Sidorczuk? - Ż wawy wzruszył ramionami. - Ratujesz ojczystą
fabrykę, pracujesz uczciwie. Czy nie wszystko ci jedno, do czego jest wykorzystywana
produkcja?
- Nie, nie wszystko mi jedno. Ja pracuję w celach humanistycznych.
Podniosła się wrzawa. Aż przybiegł dyrektor.
Umó wiono się, ż e problem będzie rozwią zany w trybie głasnosti, na ogó lnym zebraniu
kolektywu pracowniczego.
Najpierw wyszedł przed zebranych sam klient. Zdją ł kapelusz, ż eby wszyscy zobaczyli jego
rogi, i dobitnie powiedział:
- Nie mamy czego ukrywać! Jesteśmy tu sami swoi!
- Nie jesteśmy ci swoi! - krzykną ł ktoś z hali.
- Ty, Pieczkin, dzisiaj jeszcze jesteś swó j, a jutro będziesz mó j - warkną ł ż wawy.
Pieczkin zamilkł, więcej nie przerywał.
- Muszę rozwiać nieporozumienie. - Ż wawy wachlował się kapeluszem. - Przez długie lata i
stulecia przedstawiciele rzą dzą cego Kościoła wylewali na mnie i moich wspó łpracownikó w
całe wiadra oszczerstw. Rysowano nasze karykatury, straszono nami dzieci. Naszą szlachetną
misję ukazywano w niekorzystnym świetle...
- Do rzeczy! - przerwał Sidorczuk.
- Zmierzam ku temu. Kim jesteśmy?
- Diabli - powiedziała jakaś kobieta.
- Niech będzie, ż e diabli - zgodził się rogaty. - Cią gniemy dalej dzieło, jakim w waszym
świecie zajmują się organa sprawiedliwości. Jesteśmy sanitariuszami ludzkości. Przez całe
wieki mamy do czynienia z najgorszymi przedstawicielami ludzkiej cywilizacji, karzemy ich,
reedukujemy, staramy się przemodelować ich skostniałe dusze w prawdziwe, czyste i
szlachetne.
- Czy to znaczy, ż e u was też są jakieś terminy? - zdziwił się Sidorczuk.
- Oczywiście! Wszak wiecznie w kotle się nie siedzi!
- A ile?
- Ró ż nie. Bywa, ż e długo - odpowiedział ż wawy. - Niedawno przekazaliśmy do czyśćca
Piłata. Dwa tysią ce lat odsiedział. A zdarza się - ż wawy zaczą ł mó wić głośniej, ż eby
przekrzyczeć hałas w hali - ż e i pó ł roku wystarczy.
- Nazywajmy rzeczy po imieniu! - wrzasną ł Alik Chrienow z Wydziału Kontroli Technicznej.
- Stosujecie okrutne tortury!
- Tylko kiedy się należ ą . I, przy okazji, nie my decydujemy, kogo dostajemy do reedukacji, a
kto idzie do czyśćca. Dają nam kontyngent odgó rnie. My mamy tylko pracować. A do tego
konieczne są normalne warunki. Ż eby nie siedziało w kotle po sto osó b, na przykład.
Surowość musi być rozumna.
Czart usiadł, a po nim zaczęli przemawiać inni.
Wstał Sidorczuk. Sidorczuk wiele zrozumiał.
- Wą tpiłem. Ale teraz mam jasność. Wykonują c zamó wienie, występujemy przecież nie
przeciwko porzą dnym ludziom, ale przeciwko słusznie ukaranym. To znaczy, ż e pomagamy
w krzewieniu porzą dku i dyscypliny.
Żona Sidorczuka klaskała najgłośniej. Sidorczukowie planowali zakup nowego telewizora.
- Pomyślmy też o honorze ojczystego zakładu - wtrą cił się do dyskusji dyrektor. - Dziś
miałem telefon. Gratulowano mi, ż e nasze przedsiębiorstwo wychodzi z dołka. Nie dla siebie
wszak się staramy, lecz dla narodu.
Dyrektor marzył o przeprowadzce do wojewó dztwa. Aby dalej od diabłó w i maminego
widma. Ale przeprowadzić się moż na z porzą dnego zakładu, inaczej na dobrą posadę nie ma
co liczyć.
Wyszła przed ludzi Sieńkina. Sieńkina wiedziała, ż e w komitecie rejonowym niezależ nego
zwią zku zawodowego rozpatrywany jest problem przechodniego sztandaru dla jej zakładu.
- Przeanalizowałam dane z całego rejonu - powiedziała. - Wśró d pracownikó w naszej fabryki
gwałtownie zmniejszyło się pijaństwo i rękoczyny. Wczoraj zwró ciła się do mnie
nauczycielka Kuczkariewa ze szkoły numer trzy. Prosiła, ż ebyśmy umoż liwili
przyprowadzenie do zakładu dzieci na wycieczkę. Ona ma w klasie wielu psotnikó w i nawet
chuliganó w. Ma nadzieję, ż e taka wycieczka będzie sprzyjała wzmocnieniu dyscypliny. W
zwią zku z tym jest prośba do naszego klienta. Czy nie moglibyście być obecni podczas
wycieczki? Niech się dzieci przekonają . Bez kapelusza, rzecz jasna.
- Ogon też mam pokazać? - Ż wawy się uśmiechną ł.
- Jeśli się da. - Sieńkina nagle zawstydziła się, w sali rozległy się męskie śmiechy. - Jeśli
moż na, nie zdejmują c spodni... Bo będą dziewczynki.
- Przyjdę boso - obiecał ż wawy.
- Tak więc kończę tym optymistycznym akcentem, towarzysze! - krzyknęła Sieńkina. -
Weszliśmy na wyż szy moralno-abstynencki poziom i postaramy się go stale podnosić.
Alik Chrienow z WKT wygłosił ż yczenie, ż eby pracownicy "I.N.F.Erno" pamiętali o
zasadach wysokiego humanizmu.
- Ty lepiej pilnuj jakości - przerwał mu ż wawy - ż eby szwy nie puszczały, humanisto jeden.
Na samym końcu ciocia Szura, sprzą taczka, postarała się i wprowadziła negatywną nutkę do
powszechnej radości:
- Co to się wyrabia? Wychodzi, ż e pracujemy dla wroga rodu ludzkiego?
Żwawy zmarszczył się.
- Jaki ja tam wró g? Proszę o konkretne przykłady mojej wrogiej działalności, kobieto.
- Właśnie, podaj mu, podaj! - krzyknęła ż ona Sidorczuka.
- Pó jdę na emeryturę - ciocia Szura skrzywiła się - ż eby na pysk twó j obrzydliwy nie patrzeć.
- Do miłego zobaczenia - odpowiedział ż wawy. - Ale faktó w pani nie podała.
Mimo ż e z pojedynku owego ż wawy wyszedł niby zwycięsko, zapanowała w hali jakaś
niepewność. Tak wszystko dobrze szło - wszyscy się kochali, wszyscy się zgadzali.
Wą tpliwości zostały pogrzebane przez cały zgodny kolektyw. A tu ci ciocia Szura z tymi
swoimi starotestamentowymi normami!
Sytuację uratował kierownik działu planowania. Już wcześniej odbył rozmowę z dyrektorem i
został zapewniony, ż e jeśli dojdzie do rozszerzenia bloku administracyjnego, dostanie
oddzielny własny gabinet.
- Jesteśmy ludźmi dorosłymi - oświadczył. - Moż e przestańmy więc karmić się jakimiś
bajkami, co? Co to za gadanie: diabeł, czart, wró g ludzkości. Nauka udowodniła z całą
stanowczością - diabeł nie istnieje. Nie istnieje nic takiego. Tak więc rozejdźmy się na
stanowiska pracy i kujmy kocioł.
- A co z rogami? - zapytała pierwsza naiwna z księgowości, Ł yczikowa.
- Jakie rogi?
- Na ichniej głowie.
- Za wcześnie jeszcze, ż ebyś wiedziała, ską d chłopy miewają rogi - odpowiedział planista.
Sala roześmiała się z ulgą . Zawsze znajdzie się proste i realistyczne wytłumaczenie dziwnego
zdarzenia. I wielu męż czyzn zaczęło wspó łczuć ż wawemu. Ten, co prawda, krzykną ł, ż e nie
jest ż onaty, ale potem machną ł ręką i śmiał się ze wszystkimi.
Potem wszyscy rozeszli się na stanowiska pracy, a ż wawy wpadł do dyrektorskiego gabinetu.
Ostatnio nieco się zbliż yli do siebie.
- Proszę wybaczyć - sumitował się dyrektor - ż e tak wyszło.
- To nic, nawet lepiej. Teraz przynajmniej mamy pełną jasność stosunkó w. - Ż wawy był
wyraźnie zadowolony. - A z rogami to nawet śmiesznie wyszło. Prawda?
- Dlaczego zawsze tak u nas jest?! - krzykną ł podenerwowany dyrektor. - Uczciwie się
trudzimy, nikomu nie przeszkadzamy. Ale pewni ludzie muszą siać wą tpliwości.
- W tym cała bieda ludzkości. - Ż wawy spoważ niał.
- Przecież to nie my dorzucamy drew do ognia!
- Dokładnie tak - zgodził się ż wawy.
- Rozpuściliśmy prasę i nawet telewizję. Piętnują u nas ludzi niesłusznie. Ryb w rzece nie ma
- od razu krzyczą : projektanci winni. A co projektant winien? Biedak ani jednej rybki w ż yciu
nie zgładził. Albo krzyczą : architekt winien, cerkiewkę zniszczył.
- A krzyż jej na drogę...
- Bo przecież ten architekt nic przeciwko cerkiewce nie ma. Nie zburzył on jej, nie zburzył.
Za co więc obrzuca się go błotem?
- No za co?
- Za to, ż e uczciwie wykonał swoją pracę. Krajowi potrzebna jest prosta magistrala, więc ją
zaprojektował.
- Miły z ciebie facet, Kola. Myślisz dialektycznie. Cieszę się, ż e ze sobą wspó łpracujemy.
- Dzięki. - Dyrektor trochę się zawstydził. I pomyślał: "Ż eby już zwiać stą d, do
wojewó dztwa; zapomnieć o pysku twoim wstrętnym".
Gdy wyszli przez portiernię, diabeł nagle zatrzymał się, jakby właśnie o czymś waż nym sobie
przypomniał.
- Mam propozycję - powiedział. - Właściwie nie robimy tego, ale na zasadzie wyją tku
zapraszam cię na testy eksploatacyjne. Wpadniesz do nas do "I.N.F.Erno" i zobaczysz, jak
spisuje się kocioł. To jak?
Dyrektor nie był przekonany, ż e to dobry pomysł.
- A kiedy trzeba będzie jechać?
- Za miesią c, urzą dza cię?
- Za miesią c nie mogę - z ulgą oświadczył dyrektor. - Za miesią c będę na wycieczce w
Rumunii. To już moż e następnym razem.
- Jak chcesz - westchną ł diabeł. - Bo przepustka już czeka.
Podał dyrektorowi chłodną wilgotną dłoń i stał, patrzą c w ślad za nim.
Dyrektor miną ł kwietnik, podszedł do swojego samochodu, wycią gną ł rękę, ż eby otworzyć
drzwi, ale ręka klamki nie sięgnęła, ponieważ pod stopami dyrektora otworzyła się przepaść i
połknęła jego obszerne ciało.
Nie czas tu i nie miejsce tłumaczyć, jak mogła pojawić się przepaść w samym środku miasta
Wieriowkina. Nie ma sensu wyjaśniać, ż e brygada Guśkowa wyryła ró w, przypominają cy
transzeję, ż eby poprowadzić kabel telefoniczny, a zasypała go byle jak, jak potem do tej
transzei przeniknęła woda z pobliskiego utajnionego przedsiębiorstwa, dlatego, ż e ktoś coś
nie tak zaprojektował, jak przepaść ta pogłębiała się z powodu zjawisk krasowych, a inny
ktoś, kto miał tę przepaść zlikwidować, wyjechał na urlop na Wyspy Kanaryjskie, uważ ają c,
ż e bez niego i tak nic się nie zawali.
Ciało dyrektora Nikołaja Pantelejmonowicza zostało przeniesione podziemnymi ciekami do
nieprzeniknionych głębinowych warstw Ziemi.
Dusza dyrektora trafiła na testy nowego kotła, przekazanego już firmie "I.N.F.Erno".
Stłamszona, zagubiona w nowej sytuacji dusza, zewnętrznie podobna do jego ciała jak dwie
krople wody, stała z boku ogromnego tłumu gapió w, obserwują c jak do kotła, ozdobionego
gałą zkami, diabli pędzili gołych, wynędzniałych grzesznikó w i jak tych grzesznikó w
zmuszano do klaskania w dłonie i cieszenia się z tego, ż e od dziś będą się ką pać we wrzą tku
w przodują cych, postępowych warunkach.
- Hej, Kola! - krzykną ł z tłumu goły i wychudzony wujek Sawielij.
Dyrektor nie zareagował na powitanie, uważ ają c, ż e on sam jest ofiarą jakiegoś przykrego
nieporozumienia, któ re na pewno wkró tce się wyjaśni.
Pojawił się ż wawy w towarzystwie kierownika, któ ry kiedyś, zapewne, też był ż wawy, ale z
czasem stał się podobny do Nikołaja Pantelejmonowicza i dlatego w sercu dyrektora obudziła
się nadzieja, ż e kierownictwo kierownictwu oka nie wykole i szybko się dojdzie do
porozumienia.
Kierownictwo udzieliło dyrektorowi nagany:
- I zachciało się też panu, Nikołaju Pantelejmonowiczu, tej wycieczki do Rumunii! Gdyby się
pan zgodził wpaść do nas dobrowolnie, nie trzeba by było ścią gać pana na wieki wieczne.
- A czy ktoś mnie uprzedził? - obraził się dyrektor. - Czy ktoś mi wyjaśnił sytuację? Tak się
nie załatwia interesó w.
- U nas panuje pewna taka specyfika - westchnęło kierownictwo.
Miało ono krawat, a rogi - cięż kie, rozgałęzione.
- Specyfika jest jedna dla wszystkich - nie zgodził się dyrektor. - Troszczymy się wszyscy o
człowieka.
- To u was o człowieka - powiedziało kierownictwo - a u nas dodatkowo o jego duszę.
Kapujesz ró ż nicę, grzeszniku?
Kierownictwo zauważ yło, jak dyrektor zbladł po tych słowach i pocieszają cym gestem
poklepało duszę po ramieniu miękką pulchną dłonią .
- Będziesz u nas konsultantem do spraw produkcji swojej fabryki.
Kierownictwo odeszło. Dyrektor chciał pobiec za nim i błagać, ale w "I.N.F.Erno" nie tak
łatwo się biega za kierownictwem. Nogi przyrosły mu do kamiennej podłogi, oczy wypełniły
się łzami.
Gdy woda podgrzała się, ale jeszcze nie zawrzała, diabli zaczęli zaganiać grzesznikó w do
kotła. Gdy już zapędzili wszystkich, ż wawy, biorą cy w tej operacji czynny udział, odwró cił
się do dyrektora i wesoło krzykną ł:
- A ty czego się nie rozbierasz, Kola? Co to - będziesz się gotował w garniturze?
Roześmiał się i dokoła wielu się też roześmiało. W "I.N.F.Erno" w odró ż nieniu od naszej
Ziemi cudza bieda daje ludziom kupę radości.
- Ja nie mogę - odparł dyrektor, starają c zapanować nad drż eniem kolan. - Ja jestem
konsultantem.
- No to co? - zdziwił się ż wawy.
- Nie mogę włazić do kotła.
- Moż esz, moż esz. - Ż wawy roześmiał się, zaczepił dyrektora ż elaznym hakiem i przenió sł go
nad kocioł.
Dyrektor zaś, będą c bezcielesną duszą , nie mó gł się w ż aden sposó b opierać.
Hołubił tylko w sercu nadzieję, ż e wykonany w jego fabryce kocioł na pewno się rozwali.
Przełoż yli .............. i Eugeniusz Dębski