Episode 14 - "John” – „John”
Obóz Chitaqua. Miejsce przeklęte. Obiecał sobie już nigdy tutaj nie wrócić i wydawałoby się, że
dotrzymanie tej obietnicy będzie najprostszym zadaniem pod słońcem. A jednak tu był i znów
widział te dachy, znów koszmarna okolica stała mu przed oczami, czuł ten zapach śmierci i
beznadziei.
I co najgorsze, nic się nie zmieniło. Wiedział, że zaraz zobaczy same przygnębiające obrazki, że
za moment ujrzy samego siebie i będzie musiał wytrzymać rozmowę z kimś, kto posłał
przyjaciół na śmierć...O ile oczywiście nie będzie to ich pierwsze spotkanie - Winchester nieco
się pogubił w tym wszystkim.
Spojrzał na Sama, chcąc sprawdzić, jak on to znosi. Dean nie wspominał zbyt dużo na temat
roku 2014, kiedyś tylko rzucił kilka słów i nie wracali więcej do tej sprawy. Młodszy Winchester
jednak miał świadomość, kto na niego czeka. On sam, a raczej Lucyfer w jego ciele.
- Tędy do szpitala - powiedziała nagle kobieta.
- Przecież wiem - mruknął Dean.
- Racja - odparła. - Zapomniałam, że już tu byłeś. W końcu się nie znamy. Nie zdążyliśmy
pogadać, kiedy tu byłeś ostatni raz.
Ostatni raz...A więc wszystko dzieje się po jego wizycie. To jakim cudem Camp nadal tu stoi? I
jakim sposobem wszyscy żyją?
Kiedy dotarli do prowizorycznego szpitaliku, Gabriel, leżąc już na łóżku i będąc otoczonym
przez kilku samozwańczych pielęgniarzy obudził się na moment.
- Ruszcie się. Natychmiast go zawołajcie, nim będzie za późno - wyszeptał słabo.
- Kogo? - spytała pochylona nad nim kobieta, która ich uratowała. - Chodzi ci o Chucka?
- Nie. Castiela...
- Och - jego rozmówczyni wstała i spojrzała na braci Winchesterów, jakby niepewna, czy w
obecnym stanie chory zniesie taką wiadomość. - Przykro mi. Ale nikt nie wie, gdzie on jest.
Zniknął jakieś kilka godzin temu.
***
Ręce mu się nawet nie trzęsły. Bo i niby dlaczego miały? Przecież właśnie tego chciał. Krótka
rozmowa, parę uprzejmości i po wszystkim. Ach i jeszcze ten podarek dla demona. To było takie
proste...I skuteczne. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Miast zajmować się...tym, czym
się zajmował, powinien od razu wpaść na ten pomysł. Tylko czy pamiętał, co ma powiedzieć?
Wziął głęboki oddech, stojąc w pewnym oddaleniu od obozu. Miał nadzieję, że ktoś go usłyszy.
Że nie stoi tu na darmo, w każdej chwili mogąc zostać zaatakowanym przez zombie. Za kilka
minut i tak go nie będzie, ale nie o coś takiego mu chodziło. Nie o taką...śmierć.
W końcu zrobi coś dobrego. Nareszcie. Uśmiechnął się szeroko, naprawdę zadowolony. A potem
otworzył usta, by zacząć przywoływać demona.
***
Singer zrozumiał coś jeszcze. Tylko wciąż nie był w stanie pojąć, jakim cudem Samowi to się
udało.
- Mówisz, że Burzyciela Snów obudził nie kto inny, jak młodszy z Winchesterów? Ale skąd on
ma taką moc?
- Bobby, Bobby, Bobby...- pokręcił głową Crowley, chociaż zaraz potem syknął z bólu. - Jakie
było największe marzenie braciszka Deana? Przywołanie ojca z powrotem, by mogli sobie
wyjaśnić pewne rzeczy. I jak widzisz, pobyt w klatce razem z Lucyferem na tyle wzmocnił jego
siły, że potrafił tego dokonać. Przebudził przyjemniaczka i zwalił nam na głowę problem. A tak
przy okazji, jako mały bonus, rzeczywiście pojawił się tutaj nie kto inny, jak sam John
Winchester. Przybył sobie tutaj, tylko nieco odmieniony i teraz próbuje ostrzec własnych synów.
- Odmieniony? – zwrócił uwagę Singer. – W jakim sensie?
- Sam zobaczysz...- uśmiechnął się jakoś złośliwie Crowley. – I ci się to nie spodoba.