Morski Eugeniusz W pogoni za czarnym karłem

background image




EUGENIUSZ MORSKI




W POGONI

ZA CZARNYM KARŁEM

POWIEŚĆ FANTASTYCZNA


WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE POZNAŃ 1957

background image


ROZDZIAŁ I


Teraz już nie ma ratunku.
Śmieszne jest tylko to, że wszyscy się wzajemnie okłamują i udają, iż wierzą w to, co

mówią.

Dłużej tak żyć już niesposób!
Przed chwilą właśnie wykorzystując sposobność, że mężczyźni zabrali nawigatora, aby

wspólnie zmontować antenę, przejrzała dziennik podróży. Już dziesięć miesięcy minęło od
chwili ostatniego górnego złączenia Wenus z Ziemią. Teraz pomoc już na pewno nie przybę-
dzie, a tlenu starczy najwyżej na trzy tygodnie.

Astropaleontolog Bara Tańska przeszła parę razy po kabinie, nerwowo poprawiając

spadające na czoło włosy, i stanęła przy iluminatorze. „Po co to wszystko? Nawet najmłodsza
z załogi, Tina Sokołowa, jest przecież dyplomowanym astronautą i na pewno zdaje sobie
sprawę z grozy sytuacji”. Bara poczuła silny skurcz w sercu. To strach, jak żywa istota, poru-
szył się w jej wnętrzu.

Wyjrzała przez okno. Rdzawe niebo Wenus wisiało nisko, nisko nad głową. Ruchome

smugi lotnego piasku, jak macki olbrzymiego potwora, pędziły wzwyż i roztapiały się w
chmurach. Na horyzoncie rudawą plamą przeświecał przez te piaszczyste mgły stożek
„Magnitogorsk“. Nazwa, nadana wulkanowi przez Jaka Iwanowa w dniu wylądowania na tej
planecie, przetrwała do dziś i stała się niefortunnym symbolem całej wyprawy.

Dziewczyna pamiętała dobrze ten dzień. Czas nie zatarł żadnych szczegółów. Ciasne

wnętrze kabiny stanęło jej przed oczami — niklowe poręcze biegnące nie tylko nad podłogą,
lecz również po ścianach i sufitach, okrągły iluminator i ekran oraz ciężkie nieruchome stoły i
fotele, do których należało się mocno przypinać skórzanymi pasami, aby mieć poczucie jakie-
goś oporu i równowagi. Gdy nie czuło się pasów, w ogóle nie czuło się nic. Poczucie dołu i
góry zmieniało się zależnie od położenia statku. Przypominało to niezwykły zawrót głowy.
Zawrót, z którego nie ma wyjścia. Wszyscy byli już bliscy szaleństwa po 240-dniowej podró-
ży, podczas której przedmioty i ludzie nie ważyli nic. Doktor Emanuel Carim, zabawnie wi-
sząc u sufitu, po raz nie wiadomo który tłumaczył Tinie, że mdłości i objawy lęku przestrzeni
są wynikiem zaburzeń działalności błędnika i miną bez śladu z chwilą, gdy pojawi się ciąże-
nie.

Tina blada jak papier wpół leżała w fotelu i bębniła końcami palców za uszami. Ta

czynność na chwilę przywracała poczucie równowagi. Wszyscy zresztą w mniejszym lub
większym stopniu odczuwali dolegliwości choroby przestrzeni kosmicznej.

Tymczasem doktor Carim podsunął się właśnie do sufitu na odległość wyciągniętej ręki

i, odbiwszy się, lekkim ruchem począł płynąć ku środkowi kabiny, udaną powagą maskując
groteskowość swego położenia. Wszyscy z obojętnym wyrazem śledzili powolne przesuwanie
się doktora pomiędzy metalowymi poręczami kabiny, gdy właśnie zaczęły się dziać owe
pamiętne zdarzenia. Poprzedził je hałas w korytarzu. Potem otwarły się drzwi, przez które
wleciała parująca, złocista kula wielkości niedużej piłki nożnej; za nią, uwieszona u framugi,
ukazała się głowa kucharza, który, wymachując otwartym rondlem trzymanym w jednej ręce,
zawołał:

— Lądujemy, za chwilę lądujemy! Inżynier i nawigator... — przerwał i patrząc na kulę,

która powoli zbliżała się do twarzy lecącego naprzeciw doktora, wykrzyknął: — O rety, mój
rosół! Uwaga, doktorze, gorący!

Po czym kilkoma ruchami, chwytając się poręczy, podciągnął się do kuli i zgrabnym

ruchem zagarnął ją z powrotem do rondla.

background image

— Oo! — westchnął.
Nastąpiło ogólne poruszenie.
— Co? Jak? — posypały się pytania.
— Bez kawałów — odezwał się leżący na ścianie z książką w ręku literat Bowski.
— Słowo daję, że mówię prawdę — rozpoczął kucharz, ale przerwał mu głos wydoby-

wający się z megafonu.

— Proszę przygotować się do lądowania, zająć miejsca...
Bara rozejrzała się wokoło. Nawet na twarzy Tiny wystąpiły rumieńce. A zatem nare-

szcie! Jakiś entuzjazm wzbierał w jej sercu, radość i duma w poczuciu odniesionego zwycię-
stwa. Nie wiedząc dokładnie, co robi, podała rękę wiszącemu w powietrzu doktorowi, który
wyciągnął dłoń w jej kierunku. Podciągnęła go do poręczy i skierowała się wraz ze wszystki-
mi do kabiny centralnej statku.

Pierwsze jej spojrzenie padło na ekran. W górnym jego rogu, jakby odgraniczonym

łukiem koła, świeciło czarne niebo i gwiazdy, resztę zajmowała migotliwa, biała jak mleko
tarcza planety. Przypinając się do fotela poczuła dreszcz.

Oto za chwilę cały statek zanurzy się w tej białej kąpieli, za którą kryje się groźna

niewiadoma.

Sprawdziła pasy, a jednocześnie ciało jej odczuło wibracje wstrząsające całym statkiem.

To uruchomiono silniki. Brzęczenie narastało, szybko przekształcając się w potężne wycie.
Chciała podnieść rękę — była ciężka, tak ciężka, że nie dała się unieść. Na ekranie płynęło
morze mgły, a jednocześnie zdawało się, że burza gradowa szaleje wokoło, tysiącem pneuma-
tycznych młotków waląc w ściany statku.

Bara poczuła nagle, że jest jej niedobrze, i spojrzała na wskazówkę grawimetru, która

zbliżała się do 15 g. „Coś nie jest w porządku — przemknęło jej w myśli — przeciążenie
dochodzi do granic wytrzymałości ludzkiej. Za gwałtownie hamujemy!“

Mgły na ekranie przybrały kolor czerwonawy. Oświetlała je rozżarzona powłoka statku.

W oczekiwaniu eksplozji przymknęła oczy. Było gorąco. Gdy po pewnym czasie poczuła się
lepiej, wskazówka opadła do normalnego poziomu. Na ekranie na szarym tle wybuchały i
płonęły niezliczone światła. Zdawało się, iż zataczając spirale dookoła globu planety statek
szybuje nad przemysłowym okręgiem. Wówczas geolog Jak Iwanow powiedział, że ognie na
dole przypominają mu Magnitogorsk. Były to jednak tylko wulkany.

...Bara oderwała wzrok od ziejącego ogniem stożka. Jakże odległe były te wspomnie-

nia! Jakże inaczej ułożyło się wszystko, niż sobie wyobrażała! Spojrzała na ludzi pracujących
w dolinie. Oglądani z góry, w kombinezonach, z baniastymi głowami, przypominali kijanki.
Dziewczyna poznawała każdego po sposobie poruszania się, podnoszenia rąk. Czas przypiął
każdemu z nich cechy rozpoznawcze.

„Pracują, aby nie myśleć o swoim losie“ — pomyślała, a jednocześnie spostrzegła, że

sama również nie może myśleć o niczym innym. Splotła więc palce u rąk, tak że trzasnęły w
stawach. Piasek siekł w szyby iluminatora.

Odczuła niepokój graniczący z rozpaczą. Postanowiła wyjść na zewnątrz i sięgnęła po

kombinezon.

Udała się na wzgórze, gdzie zginął Iwanow. Na niebie nie było widać niczego oprócz

lotnych chmur. Wiatr popychał ją tak, że wchodząc niemal nie czuła wznoszenia się terenu.
Wąż tlenowy co chwila przywierał do hełmu. Nie mogła chwycić oddechu i wówczas ręką
wyprostowywała zgięcie.

Na szczycie rozejrzała się. Chciała przed nocą pożegnać ten ponury krajobraz, jakby

wykonany z tumanu kurzu i płomieni, w którym spędziła dwa lata.

Daleko i blisko tryskały fontanny dymu. Grzmot i syk, jakby wydobywającej się z kotła

pary, przenikał przez ścianki hełmu. Pośrodku, pochylony jak pizańska wieża, wznosił się na
kilkadziesiąt metrów w górę zwęglony kikut rakiety. Piaszczyste chmury, przez które przebi-

background image

jało rozżarzone wrzeciono, pokryły go szkliwem i uczyniły niezdatnym do dalszego użytku.

Myśli dziewczyny znów pobiegły w przeszłość. Jak to się stało, że ona ocalała, a

Iwanow zginął? Był odważniejszy od niej. Po raz pierwszy wtenczas zetknęli się z latającym
lasem. Właśnie tu na tym wzgórzu. Iwanow pochylił się chcąc pobrać próbki gruntu, gdy
pojawiła się chmura.

— Jaku! Jaku, co to?! Uważajcie! — krzyknęła.
Wyprostował się i zasłaniając dłonią szkło hełmu spojrzał w górę. Ona też patrzała.

Zdawało się, że czerwona meduza szybko leci po niebie, ciągnąc za sobą zwisające odnogi. Z
daleka trudno było określić jej wielkość.

— Pewnie popioły wulkanów unoszone w powietrzu — powiedział Iwanow.
Meduza tymczasem poczęła opadać, zasłaniając niebawem jedną czwartą część nieba.

Barze wydawało się, że widzi nad głową kłębowisko nieustannie poruszających się liści.
Wszystko wewnątrz chmury wrzało.

— To żyje!! Uciekajmy — zawołała.
Widziała, że Jak się uśmiechnął.
— Tu nie ma życia — powiedział.
— Uciekajmy — powtórzyła czując, że ogarnia ją paniczny strach.
Ogromny, czerwony parasol przystanął w powietrzu. Długie, rdzawe odnogi, jak liany,

wyginając się wężowymi ruchami obniżały się ku ziemi. Niektóre z nich dotykały już gruntu,
kładąc się na kamienie i ślizgając się po nich. Na kamieniach pozostawał od tych dotyków
lepki, ciągnący się, biały śluz. Iwanow zbliżył się do jednej z takich odnóg i począł jej się
przyglądać. Bara nie wytrzymała nerwowo i pobiegła ku rakiecie.

Roztrącała rękami zwisające z nieba korzenie. Czuła, jak czepiały się one tkaniny

kombinezonu. Stojąc w drzwiach, obejrzała się.

W miejscu, gdzie pozostał geolog, wachlarzem ku górze rozchodziły się drgające pro-

mienie. Iwanow nożem usiłował uwolnić się z ich objęć. Potem widziała jeszcze, jak porwany
w górę wisiał głową w dół, uwikłany w konwulsyjnie drgające sploty.

Macka, grubości tułowia mężczyzny, opadła na rakietę i przylgnąwszy do jej powierz-

chni posuwała się powoli w dół. Przerażona dziewczyna zatrzasnęła drzwi. Wpadła w objęcia
towarzyszy wyruszających im z pomocą.

Daremnie jednak usiłowali wyjść z rakiety. Drzwi, przywalonych od zewnątrz, nie

można było otworzyć. Całe szczęście, bo i tak Iwanowa nie dałoby się już uratować.

Ciarki przeszły dziewczynie po skórze. Wspomnienia te, jak mania prześladowcza,

powracały stale. Były natarczywe jak komary i jak komary pozostawiały po sobie bolesne
uczucia i przykre wrażenia. Bara nie umiała określić bliżej tych stanów i unikała ich starając
się zająć czym innym.

Spojrzała w dół. Wokół żelaznych masztów koledzy jeszcze pracowali. Zapragnęła ich

obecności. Zaczęła schodzić, po drodze z nawyku obserwując niebo. Wydało się jej, że coś
ciemnego przysłania miedziany odblask wulkanów. Serce, jak spłoszony ptak, zabiło w piersi.
Przed oczami pojawiły się zgasłe, szklane oczy Iwanowa. Zamachała rękami i potykając się o
głazy pobiegła w dół. Krzyczała, chociaż wiedziała, że jej nie usłyszą, gdyż nie włączyła
nadajnika.

Inni już jednak biegli również ku rakiecie. Odetchnęła, gdy hermetyczne drzwi trzasnę-

ły głucho i komorę napełnił syk wdzierającego się do wnętrza powietrza.

W kabinie, za szkłem iluminatora, leżała ciemność. Gdy zapalono światło, za szybą,

przez którą przed chwilą widać było wulkan, chwiały się dziwaczne liście koloru czerwonego
wina, kształtem przypominające rosiczki. Poza tym ciche dźwięki, podobne do wieczornego
cmokania karpi w stawach, napływały jakby ze ścian statku.

Nawigator Ali Keer wycierając zaoliwione ręce chusteczką do nosa podszedł również

background image

do okna i po raz nie wiadomo który przyglądał się tym kształtom. Potem wzruszył ramionami
i spojrzał na profesora Rigo Watta.

— Może podpalimy? — spytał.
Watt zdjął okulary i rozejrzał się wokoło.
— Hm!!
— Oksylina z rezerw Millera — Keer spojrzał na kucharza i dodał — mamy jej dość.
Miller milczał. Wszyscy się obejrzeli. W tym, że Keer pierwszy zaproponował użycie

zapasów paliwa na inny cel, niż opiewało jego przeznaczenie, było coś niezwykłego.

— Myślę, że można — przytaknął kierownik wyprawy, inżynier Dag Rossa, uśmiecha-

jąc się w stronę Tiny, która jak zwykle milcząc siedziała przy stole, podpierając dłońmi brodę.

— No, nareszcie coś nowego — rzekł podnosząc się w fotelu barczysty i smagły jak

posąg asystent Keera, obserwator Iwo Eiro — wypuszczę kompresor przez otwór od pikno-
metru.

Błysnął zębami i wyszedł, podczas gdy pozostali skupili się przy iluminatorze, aby

obserwować nowe widowisko.

— Co to jest, te latające lasy? — odezwała się zżymając Tina.
Watt, do którego było skierowane to pytanie, chrząknął, potem poszperał w kieszeni i

wyjął przedmiot podobny do szylkretowej cygarniczki.

— Żywe kamienie — powiedział podając zebranym dziwaczny przedmiot — to niewą-

tpliwie kawałek gałęzi z tego lasu.

— Ależ to kamień, pełno ich wszędzie — powątpiewając pokiwał głową Bowski.
— Niezupełnie. Za lekki i ciągliwy.
Dag Rossa wyciągnął rękę. Domniemany kamień giął się pod naciskiem palców.
— Czy to naprawdę... żyje? — spytała Tina.
Watt wziął gałązkę, zawinął ją w papier i z powrotem schował do kieszeni.
— Chodzi o to, że nie możemy wykonać dokładnej analizy, ale wydaje mi się, że nie

jest to substancja organiczna.

— Są rzeczy, o których nie śniło się filozofom — zaczął Bowski, lecz nie skończył,

gdyż błysk za oknem oznajmił, że Iwo Eiro wykonał polecenie nawigatora.

Wszyscy twarzami przylgnęli do szyb. W oświetlonej przestrzeni pojawiło się kłębowi-

sko kształtów, ni to skrzypów, ni to korali. W tej plątaninie można było rozróżnić jakieś
dzwonowate twory i szerokie czerwone płaty, które dygotały unosząc się w płomieniach,
ruchami przypominając pływające flądry.

— Głowę bym dała, że to żyje — powiedziała Bara. — Przypomina wodorosty.
— Cóż z tego? — mruknął Watt.
Podczas gdy mówił, blask jakby przygasł. Płaty unosząc się w górę przesłoniły płomie-

nie. I nagle wszystko zafalowało, poruszyło się, i cały las poderwał się w górę i poszybował
świecąc w ciemności olbrzymią, ognistą raną.

— Co za idiota ze mnie! — nagle wykrzyknął Keer i odskoczywszy od iluminatora

wybiegł z kabiny.

Zachowanie się nawigatora zaskoczyło obecnych.
— Chyba oszalał! — mruknął Bowski, po czym usiadł w fotelu i swoim zwyczajem jął

wyrywać pojedyncze włosy ze swej łysiejącej czaszki.

Bara obserwowała go w milczeniu. „Widocznie zachowanie się Keera wzbudziło w nim

iskrę nadziei” — pomyślała.

— Co się stało? — zbliżyła się do niej Tina.
Bara dostrzegła w oczach dziewczyny niemą prośbę — chociażby o kłamstwo na

potwierdzenie złudzeń.

— Nie wiem — odpowiedziała wzruszając ramionami, a później, aby złagodzić nieco tę

odpowiedź, ujęła ją pod rękę i dodała — to nie ma nic wspólnego z naszą sytuacją.

background image

— A radio! Przecież dziś uruchomiono radio.
Podczas gdy Bara szukała odpowiedzi, Watt powstał również.
— Racja, racja — powiedział. — Keer wpadł na dobry pomysł.
Uderzył się w czoło i pobiegł do drzwi.
Zaległo kłopotliwe milczenie. Eiro, który przemierzał nerwowym krokiem kabinę, przy-

tknął twarz do szyby. Znów sączyło się przez nią żółtawe światło.

— Trzeba się przygotować do nocy — odezwał się Miller — jutro zajdzie słońce.
— Las już pewnie nie przyleci — wtrąciła Tina — byłaby to pierwsza noc...
— Druga — przerwał dziennikarz — pamiętacie? Wtedy gdy było to „trzęsienie ziemi”.
— Nie wiadomo, co lepsze — burknął kucharz i wzruszył ramionami.
„Ciekawe, jak jest naprawdę z tym trzęsieniem ziemi” — pomyślała Bara, lecz nie zdą-

żyła zastanowić się nad tym, bo drzwi się otwarły i Keer z Wattem weszli do kabiny.

— Na szczęście zdążyłem — mówił Wattowi Keer, potrząsając czarną papierową

kasetą.

— O co chodzi? — zbliżył się do nich Dag Rossa.
— Mamy spektrogram płonącego lasu — uśmiechnął się Watt, swoim zwyczajem roz-

kładając szeroko dłonie — teraz może uda się nam dowiedzieć...

Nie dokończył, gdyż Tina nagle zaczęła szlochać, ukrywając twarz w dłoniach. Bowski

ostentacyjnie odwrócił się plecami do staruszka profesora; oglądał wiszącą na ścianie opra-
wioną panoramę Leninopolisu. Nie wytrzymał jednak długo i po chwili, zwracając się do
zebranych, rzucił:

— To prowokacja zajmować się w takiej chwili podobnymi rzeczami. Niegodna czło-

wieka jest ta komedia z radiem, ze wszystkim... Po co budzić nadzieję, gdy wszyscy wiemy,
że za tydzień, dwa, udusimy się jak szczury lub... — oddychał ciężko, krew napłynęła mu do
twarzy, rozdęte nozdrza drżały.

Wszyscy obserwowali zaskoczeni tęgą postać literata, który pierwszy raz przemawiał z

taką swadą i ożywieniem.

— Lub, lub — jąkał się dalej Bowski — zostaniemy razem z naszą rakietą pochłonięci

przez to „trzęsienie ziemi”.

— Dość! — zawołał nagle Dag Rossa, który dotychczas w milczeniu przysłuchiwał się

okrzykom — dość! Jako kierownik całej wyprawy odpowiem na to, cośmy przed chwilą usły-
szeli.

— Gdzie etyzm humanistyczny — grzmiał dalej literat — gdzie?!
Dag Rossa podszedł do krzesła, odwrócił je poręczą do siebie i, oparłszy się obiema

rękoma, spojrzał na zebranych.

— Etyzm humanistyczny — zaczął i machnął ręką — nie jesteśmy wyprawą histery-

ków, a jeżeli są między nami tacy... — szukał chwilę odpowiedniego wyrazu, patrząc w twarz
Bowskiego, który znów wyskubywał włosy.

Bara patrzyła na inżyniera. Dziwne, że dopiero dziś zwróciła uwagę na tego człowieka.

Przecież to siła charakteru nadawała jego twarzy ten spiżowy wyraz i chłodny blask spojrze-
nia, który ją onieśmielał i odpychał, zamiast budzić zainteresowanie.

Tymczasem Dag Rossa ciągnął dalej:
— ...to nie po to, aby nas pouczać o etyzmie. O tym chętnie usłyszelibyśmy od takich

ludzi jak nieodżałowany Iwanow, ale niestety...

Dag Rossa zrobił krótką przerwę, a potem ciągnął dalej:
— Zarzuty są śmieszne; przecież podaliśmy do wiadomości fakt spalenia powłoki sta-

tku, zniszczenia laboratorium i utraty łączności z Ziemią. Każdy sam musi wyciągnąć wnio-
ski. Nie mówiliśmy o przyczynach awarii, bośmy ich nie wykryli. Stwierdziliśmy, że nie było
błędu w obliczeniach trajektorii podróży. Fakt, żeśmy o trzy godziny za wcześnie weszli w
górne warstwy atmosfery planety, pozostaje dla nas niezrozumiały.

background image

— Może Wenus zmieniła orbitę? — złośliwie wtrącił Bowski poruszając się na krześle.
— Proszę nie przerywać, teraz ja mówię — ostro uciął inżynier, a potem spojrzał na

literata i cytując ironicznie jego ulubione powiedzonko dodał: — Są rzeczy, o których nie śni-
ło się filozofom. Być może, że Wenus zmieniła orbitę, ale o tym nie teraz. Również warunki
fizyczne, jakie zastaliśmy na planecie i które uniemożliwiły nam prowadzenie badań, są
wszystkim znane i nie wymagają komentarzy. A co się tyczy pomocy z Ziemi, to jasne, że
jeżeli nie przybyła ona dotąd, po zeszłorocznym górnym złączeniu obu planet, to znaczy, że
istnieją inne, pewniejsze środki...

Bowski wzruszył ramionami.
— Mam tu na myśli — ciągnął dalej Dag Rossa — prace Ego Erivana i Sergo Rostowa,

o których wiele mówiono w Leninopolisie. Mam również powody przypuszczać, że prace te
zostały przyspieszone.

— O to właśnie chodzi! — uniósł się Bowski. — Znów te niedomówienia, które

powodują, że...

Dag Rossa przerwał podnosząc głos:
— A co się tyczy radiosygnałów, to w istocie od pewnego czasu aparaty kontrolne stosu

atomowego rakiety odbierają jakieś nieznane impulsy. Dziś podjęliśmy prace wstępne przy
instalacji zapasowej anteny teleskopowej, którą chronimy w magazynie, aby przy pierwszej
wizycie latającego lasu nie uległa zniszczeniu jak poprzednia.

Dag Rossa przerwał i zapalił papierosa.
— Tak naprawdę wygląda sytuacja — dodał jeszcze, siadając na krześle.
„Chyba ma rację — myślała Bara patrząc jak zahipnotyzowana w pociągłą twarz inży-

niera. — Widocznie również uległam panicznym nastrojom, których nosicielem jest Bowski.”

— A jeśli chodzi o „trzęsienie ziemi” — nagle posłyszała łagodny głos profesora Rigo

Watta — to podejrzenia i domyślniki kolegi Bowskiego są śmieszne. My przyrodnicy nie mo-
żemy niczego powiedzieć o działalności w naszym otoczeniu istot żyjących, chociażby dlate-
go, że w tym nie ma białka.

Profesor sięgnął do kieszeni, wyjął znane zawiniątko i kończył:
— To mogą być kryształy soli amonowych, sam zresztą dobrze nie wiem, co to jest, ale

nie są to organizmy żywe w ziemskim rozumieniu.

— Obojętne, jak to nazwiemy — znów odezwał się Bowski. — Zgadzam się, że to

kryształy porwały Jaka Iwanowa i podkopały się pod naszą rakietę. Nas obchodzi tylko fakt,
że jesteśmy bezbronni wobec niebezpieczeństwa. Musimy coś robić!

Watt rozłożył ręce i uśmiechnął się błyskając wesoło okularami.
— Zatem gdybyśmy poświadczyli swoim autorytetem, że to jakiś tajemniczy potwór

wykopał korytarz pod naszym statkiem, wówczas zdaniem kolegi niebezpieczeństwo byłoby
mniejsze?

Wszyscy roześmiali się. Cichy, o aksamitnym brzmieniu głos profesora podziałał na

zebranych uspokajająco. Ali Keer powoli powstał i poszedł do laboratorium, aby przed snem
wywołać jeszcze zdjęcie widma płonącego lasu. Potem Iwo Eiro, pokpiwając z podziemnego
smoka, zaczął opowiadać swoje przygody z podróży, jaką odbył w czasie ostatniego urlopu z
ojcem, kapitanem na statku wielorybniczym w Arktyce.

Bara z prawdziwą przyjemnością słuchała słów młodego nawigatora. Budziły one w

niej dawne wspomnienia.

Po kolacji, która odbyła się w nieobecności Keera i Watta, Bara udała się do swej kabi-

ny. Zasłoniła okno. Zapaliwszy światło wzięła książkę.

Pierwsze stronice powieści przeniosły ją na Ziemię. „Marzenia są najdoskonalszym sta-

tkiem kosmicznym” — pomyślała i przymknęła powieki. Ujrzała przed sobą Wartę, szerokim
lukiem obejmującą nizinne łąki, dalej znajome wzgórza, na których bielały domki jej rodzin-
nego agrokombinatu Goralina. Z dzieciństwa znała tam każdy kamień, każde drzewo. Wspo-

background image

mnienie domu nieodłącznie kojarzyło się z tym krajobrazem. Łąki biegnące ku rzece, płyną-
cej śród olchowych zagajników, przypominały ojca, agrobiologa kombinatu i amatora rybaka.
Ileż to czasu spędziła nad wodą, wpatrzona w czerwony pływak i długi kij kołyszący się nad
tajemniczą głębią! Wrażenia te obudziły w niej pierwsze tęsknoty za nieznanym, pierwsze
dreszcze emocji. Przypomniała sobie przestraszone spojrzenia koleżanek i kolegów, gdy
rozpromieniona pokazała im zawiadomienie o przyjęciu do uniwersytetu Tichowa w Lenino-
polisie na studia astronautyczne.

— I ty się nie boisz? — pytali ją z podziwem i zaciekawieniem.
Wówczas po raz pierwszy poczuła się bohaterką i z tego uczucia zrodziła się wola

wytrwania.

— I oto „cel” osiągnięty! — Bara wzdrygnęła się. — Czyżby oni mieli rację?!
Zaczęła przypominać sobie prawie zapomniane twarze. Ostatnio, gdy przed odlotem na

Wenus, w grudniu, odwiedziła dom, nie poznała swej wsi. Odkąd stopiono lody biegunów,
wraz z klimatem zmieniło się wszystko. Na stokach biegnących ku rzece, gdzie dawniej o tej
porze roku gromady dzieciaków zjeżdżały na saneczkach, teraz kwitły winnice. Tak dziwnie
było kąpać się w ciepłej, jakby ogrzanej rzece, w zimowe południe, gdy słońce zaledwie
wznosiło się nad lasem.

Co teraz robi ojciec? Pewnie siedzi przy swym biurku i pochylony nad nim segreguje

ziarna jakichś egzotycznych roślin.

Nagle uświadomiła sobie, że od tej najbliższej dla niej istoty dzieli ją odległość trzystu

milionów kilometrów; otrząsnęła się i otworzyła oczy. Ujrzała Tinę, z którą dzieliła kabinę,
pochyloną nad sobą.

— Myślałam, że śpisz — odezwała się przyjaciółka.
— Skąd się wzięłaś? Nie słyszałam, jak wchodziłaś.
Tina usiadła w nogach Bary i milczała chwilę. Bara obserwowała jej wymizerowaną

twarzyczkę o dużych, wyrazistych oczach i wąskich ustach, obramowaną czarnymi, wijącymi
się włosami.

— Czy wierzysz jeszcze w pomoc Ziemi? — posłyszała głos Tiny.
— Myślę, że Dag Rossa nie miałby powodu, aby nas zwodzić — odpowiedziała waha-

jąc się Bara.

Tina milczała.
— Wiesz — zaczęła wreszcie — ciągle myślę, że śnię. Wolałabym chyba całe życie

spędzić w kopalniach księżycowych. Na Księżycu przynajmniej widać Ziemię i Słońce. Tutaj
tylko te posępne chmury.

Bara milczała.
— Co powiesz na tę wzmiankę Daga Rossy, że Wenus, być może, zmieniła orbitę. Prze-

cież to nonsens!

Bara, zasugerowana siłą przemówienia inżyniera, nie zwróciła na ten szczegół uwagi.

Jasne było, że Dag Rossa przeholował, a to osłabiało wagę wszystkich jego argumentów.
Zaskoczona tym spostrzeżeniem, nie wiedziała, co ma odpowiedzieć koleżance.

— Widocznie był błąd w obliczeniach — odezwała się wreszcie. Poczuła, że ostatnie

nadzieje pryskają jak mydlana bańka.







background image

ROZDZIAŁ II


Nazajutrz Bara obudziła się wcześnie. Zaczęła myśleć o wczorajszej rozmowie z Tiną i

już nie zasnęła. Odsłoniła iluminator. Niebo było czerwieńsze, słońce stało widocznie już
bardzo nisko. Perspektywa długiej nocy pogorszyła jej samopoczucie. Zapragnęła zwierzyć
się ze swych myśli przed kimś bardziej doświadczonym: „Może Dag Rossa już nie śpi?”
Zwykle wstawał wcześnie, aby pracować przed śniadaniem.

Bara ubrała się, wyszła z kabiny i pionowym korytarzem jak studnią przedostała się na

najwyższą kondygnację, gdzie mieściła się kabina nawigatora i obserwatorium.

Nie omyliła się. Inżynier siedział już przy biurku pochylony nad jakimiś obliczeniami.
— To wy? — zdziwił się.
Dziewczyna usiadła na miejsce, które jej wskazał, nie wiedząc, od czego zacząć.
Dag Rossa przeszedł się po kabinie i domyślając się widocznie powodów, które skłoniły

dziewczynę do tak wczesnej wizyty, zagadnął pierwszy.

— No, co powiecie na wczorajszy wyskok Bowskiego?
— W związku z radiem czy z potworem?
Inżynier uśmiechnął się.
— Nie tylko, myślałem również o etyzmie.
Wyjął papierośnicę, poczęstował Barę i mówił:
— Dziwię się, że przysłano nam takiego człowieka. Jego właściwy charakter ujawnił się

całkowicie, gdy musieliśmy ograniczyć racje żywnościowe.

Bara pytająco spojrzała inżynierowi w oczy.
— Tak — powtórzył Dag Rossa — on przy stole zapomina o tym, że nie jest sam.
Bara zawahała się chwilę.
— Ale wczoraj miał rację — rzekła — mamy prawo wiedzieć, jak wygląda nasza sytu-

acja.

— Przecież niczego nie ukrywamy.
Bara, której onieśmielenie już minęło, zaczęła mówić o swych wątpliwościach. Powie-

działa także o tym, że nie rozumie, na czym polega pewność inżyniera i Ali Keera co do
przybycia pomocy z Ziemi, skoro możliwy termin nadejścia tej pomocy już minął. Poza tym
dodała:

— Aby usprawiedliwić przyczyny awarii, użyliście argumentu, że Wenus zmieniła orbi-

tę. To osłabia zaufanie do kierownictwa.

Póki Bara mówiła, Dag Rossa przyglądał się jej uważnie. Podniecenie wywołało

rumieńce na jej pięknej twarzy; jedynie zaniedbany stan bujnych, kasztanowatych włosów i
gorączkowy blask w oczach świadczyły o wewnętrznej szarpaninie. Inżynier słuchał pełnych
goryczy słów. Zbliżył się do stołu i wziął arkusz papieru pokryty drobnymi algebraicznymi
znakami.

— Właśnie pracuję — powiedział — aby to, o czym teraz mogę mówić jedynie w

domyślnikach, stało się bezsporną pewnością.

— Nie rozumiem — odparła dziewczyna i zdenerwowana wzruszyła ramionami.
Dag Rossa spojrzał na trzymaną kartkę.
— Pamiętacie — zaczął — gdy wyruszaliśmy z Ziemi, dotarła do nas sensacyjna

wiadomość o zaginięciu periodycznej komety Halleya. Nieco później astronomowie donieśli
o przesunięciu peryhelium Plutona o pół sekundy w ciągu ostatniego obrotu tej planety.

— Pamiętam — powiedziała Bara, przypominając sobie jednocześnie wspaniały bulwar

Leninopolisu i gmach Prasy, na którym płynące, świetlne litery rozgłaszały przechodniom tę
wiadomość.

background image

— Pamiętam — powtórzyła. — Mówiono wtedy o „Obiekcie Rena”.
— A wiecie, czym był ów „Obiekt Rena”?
— Prawdopodobnie ciemną gwiazdą-olbrzymem lub karłem... — powiedziała powoli

Bara i jednocześnie nowa myśl błyskawicą przemknęła w jej mózgu.

— Karłem?!! — powtórzył Dag Rossa marszcząc czoło i po chwili ciągnął dalej: —

Karłem raczej nie, gdyż obserwujemy zbyt wielkie zakłócenia w naszym układzie. „Obiekt
Rena” jest prawdopodobnie olbrzymem, jak Epsylon Woźnicy, tylko młodszym i zimniej-
szym, o masie jednak kilkadziesiąt razy przewyższającej słoneczną. Dlatego nawet orbity
planet uległy nieznacznym perturbacjom.

— Rozumiem — szepnęła dziewczyna i wyciągnęła rękę po papier trzymany przez

inżyniera.

Dag Rossa podał dziewczynie obliczenia i wskazując na roczniki „Astronawigatora”

leżące na biurku dodał:

— Najgorsze jest to, że w datach edycji rocznika radaroskopy nie pochwyciły jeszcze

„Obiektu Rena” i dlatego nie znamy jego odległości od nas ani wymiarów. Musiałem więc z
konieczności w obliczeniach przyjąć szereg hipotetycznych danych.

Bara obejrzała obliczenia. A zatem Wenus mogła opóźnić się na swej orbicie i dlatego,

doganiając ją, statek z szybkością hiperboliczną wpadł w jej atmosferę. To cud, że nie uległ
eksplozji. Rozmyślając usłyszała ponownie głos inżyniera.

— Obecność „Obiektu Rena” w pobliżu układu słonecznego jest rzeczą o tyle ciekawą z

punktu widzenia naukowego, że niewątpliwie Erivan i Rostów przyśpieszyli swe prace przy
budowie galaktycznego okrętu, który w pogoni za obiektem z łatwością po drodze wybawi
nas z opresji. Stąd domyślam się, dlaczego nie wysłano nam pomocy rakietą dotychczasowe-
go typu.

Inżynier przeszedł parę razy po kabinie, potem stanął naprzeciw dziewczyny i dodał:
— Rakieta o stałym napędzie jonowym może startować w każdej chwili, nie czekając

na korzystne złączenie.

Niewątpliwie Dag Rossa miał rację. Ziemia nie mogła ich zostawić na pastwę losu. A

ponieważ w Instytucie Odprawczym dokładnie wiedziano o stanie ich zapasów, przeto pomo-
cy należało oczekiwać lada chwila.

Uspokojona dziewczyna opuściła kabinę inżyniera i pobiegła do przyjaciółki, aby

podzielić się z nią wiadomością.

Dag Rossa po odejściu Bary stał chwilę w milczeniu z rękami w kieszeniach kombine-

zonu. Jak pamięcią sięgał, ciągnął się za nim długi szereg dni wypełnionych pracą. Prze-
strzenne, szklane hale laboratoriów uniwersytetu im. Tichowa w Leninopolisie, a obecnie
ciasna kabina uszkodzonego statku, przeładowana na wpół zniszczonymi aparatami pomiaro-
wymi i urządzeniami kierowniczymi, zamykały jego życie, jak w klatce — w kręgu
naukowych zainteresowań. Poczuł się nagle samotny, tak samotny, że nawet wspomnienia o
pozostawionej w Leninopolisie niedużej willi, w której czekała staruszka matka, nie rozwiały
tego uczucia. Wydało mu się, że jedynie obecność Bary mogłaby upiększyć życie, uczynić je
pełniejszym, podobnie jak nowa, odkrywcza myśl ożywia i wyprowadza ze ślepego zaułka
jakiś cykl nieudanych doświadczeń naukowych.

— Co to jest — myślał — że nagle zaciążyła mi samotność i dlaczego powstałą z tego

powodu pustkę pragnę wypełnić Barą?

Przypomniał sobie spotkanie w Instytucie Odprawczym. Już wtedy zwrócił na nią uwa-

gę. Podobał mu się jej sposób bycia, bezpretensjonalny i prosty. Podczas długiej podróży
poznali się bliżej. Podziwiał opanowanie i wewnętrzny spokój dziewczyny. Na niej można
było polegać w każdej sytuacji. Krępowało go jednak i onieśmielało to, że była taka ładna.
Dziś zauważył, że to onieśmielenie znikło. Chciałby porozmawiać z nią jak z kobietą. Czyżby
to był skutek ogarniającej go również depresji psychicznej?

background image

Noc zbliżała się powoli. Inżynier podszedł do okna i z niepokojem śledził wzmaganie

się wiatru, szarpiącego pozrywanymi przewodami instalacji radiowych i urządzeń meteorolo-
gicznych. W pierwszych dniach pobytu w nieszczęsnej dolinie próbowano prowadzić obse-
rwacje i utrzymywać stację radiową w ruchu, ale stałe ataki latającego lasu niweczyły te wy-
siłki i burzyły instalacje. Długo głowiono się nad tym, co powoduje te stałe wizyty. Domysły
i dociekania nie rozwiązały zagadki, a stały się przyczyną tragicznej śmierci geologa Jaka
Iwanowa; wiedziony ciekawością naukowca, nie schronił się na czas przed nadlatującą chmu-
rą.

Dag Rossa przyłożył czoło do szyby, wpatrzył się w stożek wulkanu, nad którym od

wczoraj zgęstniały obłoki dymu. Potem uporządkował papiery na biurku i poszedł do kabiny
centralnej.

Ali Keer przed wygłoszeniem codziennych porannych instrukcji i wiadomości siedział

w fotelu. Czekał, aż wszyscy się zbiorą. Powitał wchodzącego inżyniera i wręczył mu analizę
spektrogramu płonącego lasu.

— Profesor, zdaje się, ma rację — powiedział — nie wykryliśmy śladów węgla ani

tlenu. Las nie żyje.

— Nic na tej planecie nie przypomina Ziemi — odparł Dag Rossa i jął przyglądać się

czarnym, absorpcyjnym liniom widma.

Tymczasem do inżynierów zbliżył się Rigo Watt i rzekł nie ukrywając zadowolenia:
— To wszystko kryształy, jak przewidywałem. Cudów nie ma nawet na Wenus.
— Nie jestem tego tak bardzo pewien — uśmiechnął się Dag Rossa.
— Co do cudów?! — wykrzyknął rozbawiony profesor.
— Wiemy — ciągnął dalej inżynier — że życie na Ziemi powstało dzięki temu, że

węgiel tworzy niezliczone ilości związków chemicznych. W tyglach pierwotnych gorących
oceanów, jak w retortach uczonych, w ciągu milionów lat z koacerwatów * powstało ożywio-
ne białko. Tak było na Ziemi, ale obserwując zjawiska na Wenus możemy postawić pytanie:
czy rzeczywiście poza węglem żaden pierwiastek nie jest zdolny do tworzenia wysokomole-
kularnych związków?

— Co? Co mówicie?! — poruszył się Watt. Widać było, że chciał zaprotestować, lecz

jakaś niespodziewana myśl powstrzymywała go w pół słowa. Na czole profesora pojawiły się
zmarszczki. Poprawił okulary i powoli wyciągnął rękę po spektrogram.

— Czy przypuszczacie coś konkretnego? — błysnął szkłami w stronę Dag Rossy.
— Być może — uśmiechnął się inżynier.
Watt schował spektrogram do kieszeni i spojrzawszy na Daga Rossę — rzucił:
— Zadziwiające, wprost zadziwiające. Przy okazji porozmawiamy na ten temat.
Odszedł i usiadł w fotelu.
Bara, która usiadła naprzeciw Bowskiego, spostrzegła, że oczy wszystkich z zaintereso-

waniem i niepokojem spoglądają to na inżyniera, to na profesora. Bowski założywszy nogę na
nogę, miętosił w palcach papierosa i wyzywająco patrzył po twarzach obecnych. Bara obse-
rwując go znów poczuła, że ogarnia ją zdenerwowanie.

Komunikat Ali Keera, który powtórzył wszystko, co Bara usłyszała wcześniej od Daga

Rossy, zakończony zapowiedzią rozpoczęcia prób uchwycenia sygnałów radiowych, wywołał
wprawdzie ożywioną dyskusję, ale nie usunął przygnębienia. Widać było, że zebrani nie
podzielają nadziei kierownictwa, chociaż z zapałem omawiali szczegóły instalacji zapasowej
anteny.

W pewnej chwili, gdy przygotowywano się już do wyjścia z rakiety, Bowski zbliżył się

do Bary.

— Co powiecie o tego rodzaju „metodach” podtrzymywania ducha? — spytał.

* Koloidalne zawiesiny soli, z których mogą powstać organiczne związki białkowe.

background image

Bara wzruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała.
Tego dnia zadanie dziewczyny polegało na obserwacji nieba ze wzgórza i sygnalizowa-

niu ewentualnego niebezpieczeństwa. Wpatrując się w lecące nisko chmury Bara przez cały
czas myślała o inżynierze i o Bowskim. Dziś z rana optymizm Daga Rossy przekonał ją zupe-
łnie, teraz jednak znów była bliższa pesymizmowi literata.

— Żeby wreszcie coś się stało — pomyślała zrezygnowana.
Godziny mijały powoli. Brak ożywienia przy stacji i cisza w słuchawkach świadczyły,

że nic się nie dzieje. W pewnej chwili wydało się dziewczynie, że w obłokach pędzącego ku-
rzu zamajaczył jakiś kształt. Przyjrzała się uważnie. Gdyby znajdowała się na ziemi, pomy-
ślałaby, że gdzieś w pobliżu chłopcy puszczają latawiec. Nieokreślonego koloru trójkątny
twór z długim, falującym ogonem wisiał wprost nad głową. Poruszał się bardzo wolno pod
wiatr, jakby uwiązany na napiętej linie. Ponieważ latawce te obserwowano niejednokrotnie,
dziewczyna nie zaniepokoiła się wcale. Przyglądała mu się jednak z zaciekawieniem, gdyż
wydawało jej się, że tym razem latawiec pojawił się bliżej niż zwykle. Ali Keer w swoim
czasie wyraził przypuszczenie, że są to produkty wulkaniczne, które nie mogą się rozproszyć
w gęstej jak woda atmosferze planety. „Skąd jednak ten regularny kształt?”

Gdy tak pomyślała, wydało się jej, że przy połyskującej zimnym, rudawym światłem

antenie wszczął się ruch: siedzący przy polowym odbiorniku Dag Rossa dawał jakieś znaki, a
zaraz potem Iwo Eiro biegł w kierunku rakiety. Patrzyła za biegnącym, gdy nagle posłyszała
trzaski w słuchawkach, zagłuszające pojedyncze słowa Daga Rossy. Zdenerwowana sięgnęła
ręką po gałkę znajdującą się na przedniej tarczy hełmu, chcąc uregulować odbiór, lecz nie
zdążyła tego dokonać, gdyż ujrzała tajemniczy latawiec, unoszący się tuż nad radiostacją.
Zastygła przerażona, niezdolna do wykonania najlżejszego ruchu ani wydobycia głosu. Taje-
mniczy trójkąt, zniżywszy się na wysokość kilku metrów, rozrósł się do wielkości sporego
domu. Po lśniącej, jakby wilgotnej powierzchni przebiegały skurcze, podobne dc bryzy na
wodnej tafli. Zauważyła, że nie jest zupełnie płaski; niektóre jego partie świeciły dziwnym,
zielonkawym światłem. Spojrzała niżej. Pracujący przy stacji ludzie biegli w rozsypce. W tyle
Dag Rossa podtrzymał słaniającą się Tinę, która ramionami osłaniała głowę.

— To moja wina, nie ostrzegłam na czas — pomyślała Bara i nagle otrząsnąwszy się z

przerażenia, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co czyni, skoczyła w kierunku inżyniera
i przyjaciółki. Wiedziała tylko jedno, że musi zdążyć z pomocą. Z prawej strony, gdzie stała
rakieta, słyszała suche, urywane trzaski, jakby ktoś zamykał hermetyczne drzwi komory
wyjściowej. Chciała obejrzeć się w tym kierunku, lecz nagle coś czarnego runęło na nią.
Upadła pomiędzy dwa kamienie. Przytłoczyła ją i przygniatała jakaś elastyczna gąbka czy
pierzyna. Jednocześnie ciemność napłynęła na oczy.

Gdy po pewnym czasie wróciła do przytomności, poczuła, że coś zimnego i mokrego

spoczywa na jej czole. Pomyślała, że hełm widocznie został uszkodzony, dziwiło ją tylko, że
dotąd się nie udusiła. Pomyślała o powolnym konaniu, jakie ją czeka, i postanowiła łyknąć
dwutlenku węgla, aby jak najszybciej skończyć z sobą. Odetchnęła więc głęboko parę razy,
lecz nic się nie stało. W skroniach jedynie pulsowało, huczało w uszach i zdawało się, że
ciężar na czole powoli się porusza. W zamroczonej świadomości roiły się bezładne, okropne
obrazy: wilgotne cielska wielorybów, o których niedawno opowiadał Iwo Eiro, lub długie,
oświetlone pożarem odnogi latającego lasu, oplatające w śmiertelnym uścisku Jaka Iwanowa.
Potem ujrzała Daga Rossę i Tinę, których nie uprzedziła o niebezpieczeństwie. Nagle wydało
jej się, że słyszy wypowiadane ściszonym głosem własne imię i że głos ten należy do inży-
niera. Drgnęła i otworzyła oczy.

Znajdowała się w ambulatorium. Doktor Emanuel Carim przytrzymywał jej na czole

zimny okład. Patrzyła w ciemny otwór rękawa jego kitla, który pochylał się tuż przed jej
oczyma.

— Ocknęła się! Patrzy! — posłyszała radosne wołanie Tiny.

background image

Po chwili siedziała już na koi i mrużąc oczy w silnym świetle spoglądała na zatrwożone

twarze przyjaciół.

— Żyjesz?! — wyszeptała uśmiechając się do przyjaciółki.
— A cóż innego ma robić — jowialnie zabrzmiał głos doktora, który widząc, że nie-

bezpieczeństwo już minęło, wstał i usiłował ułożyć na brzegu stojącej na stole miski mokry
ręcznik.

Później u siebie w kabinie, leżąc wygodnie i popijając kawę z koniakiem, Bara słuchała

opowiadania Tiny o przebiegu wypadków.

— Wyobraź sobie, że gdyby nie Eiro, zostalibyśmy również przygnieceni — mówiła

Tina, siedząc w nogach Bary i usiłując ukryć wzruszenie. — To Eiro zastrzelił ten trójkąt.
Pobiegł do rakiety po sztucer, mimo że właśnie odezwały się sygnały. Dag Rossa był wście-
kły na Eiro, że opuścił stanowisko.

Bara zrozumiała teraz, czym były trzaski, które słyszała biegnąc na ratunek. Uśmiech-

nęła się przypominając sobie żarty nawigatora, który, jako zawołany myśliwy, podczas dłu-
giej podróży niejednokrotnie zabawiał towarzystwo opowiadaniami wyimaginowanych przy-
gód łowieckich na Wenus.

— Więc jednak Eiro udało się zapolować — przerwała Tinie.
Podekscytowana Tina, nie odpowiadając na uwagę przyjaciółki, ciągnęła dalej:
— Teraz Keer, Watt i wszyscy badają potwora, spieszą się, aby zdążyć przed nadej-

ściem nocy...

— Co to jest? — przerwała Tinie Bara. — Czy to żyje?
— Profesor twierdzi, że nie, Dag Rossa i wszyscy, że tak, ale moim zdaniem...
— Chodźmy — powiedziała Bara — muszę to zobaczyć.
— Nie wolno, doktór zabronił ci wstawać!
— Głupstwo! Czuję się świetnie — i nie zwracając uwagi na protesty przyjaciółki,

dziewczyna zaczęła wciągać kombinezon.

Pod przechyloną od wstrząsu anteną leżał bezkształtny. pagórkowaty twór, mniejszy

jednak, niż się pierwotnie wydawało. Mógł mieć najwyżej piętnaście metrów długości, nie
licząc ogona. Mężczyźni pracowali w milczeniu, usiłując za pomocą pił, toporów i tasaków
dokonać sekcji potwora. Od czasu do czasu Rigo Watt i Dag Rossa półgłosem wymieniali ze
sobą uwagi. Dziewczyna od razu spostrzegła, że to, co leży przed nią, nie przypomina w
niczym znanych jej dotąd istot żyjących. Ostrza noży zagłębiały się w jakąś smolistą masę,
drżącą jak galareta pod każdym dotknięciem. W niektórych miejscach ciało potwora pokryte
było zielonym śluzem, połyskującym złowrogo w rudawej poświacie dogasającego dnia. Na
przedzie, w otworze przypominającym gigantyczną jamę ustną, widniały obrzmiałe zgrubie-
nia, podobne do grzybów rosnących na drzewach. Poza tym w miejscu, gdzie zwykle mie-
szczą się organa powonienia i wzroku, lśniły czarne, jakby ebonitowe tarcze. Tarczami tymi
szczególnie interesował się inżynier, oddzielając je nożem od tułowia i składając do blaszanej
skrzynki po kliszach fotograficznych. Nie widać było krwi ani śladów kośćca, jednakże na
tkaninie kombinezonu, po dotknięciu świeżo rozciętych miejsc, pozostawały szybko czernie-
jące plamy.

— Mamy nareszcie coś, co przekona naszego profesora o tym, że przyroda posiada

bujniejszą wyobraźnię od najbardziej pomysłowych biologów — powiedział w pewnej chwili
Dag Rossa pochylając się w stronę Bary.

— Spytaj lepiej, jak koleżanka się czuje — rzekł profesor, przerywając na chwilę pracę.
— Już dobrze — pospieszyła z odpowiedzią dziewczyna.
— W takim razie angażujemy was do pomocy — powiedział inżynier — może zluzuje-

cie Eiro przy robieniu zdjęć filmowych.

Dziewczyna była wdzięczna inżynierowi, że zaproponował jej pracę, która zaspokajała

jednocześnie jej ciekawość. Dokonując zdjęć przysłuchiwała się polemikom Daga Rossy z

background image

Wattem i z ich słów zrozumiała, że strzał Iwo Eiro dokonał przewrotu w biologii.

Po kolacji uczeni udali się do laboratorium, aby jak najszybciej przystąpić do szczegó-

łowych badań i analiz. Bara, Bowski i Ali Keer znaleźli się w kabinie centralnej, obserwując
przez iluminator powolne zmaganie się dnia z nocą. Bara spoglądała na Bowskiego, który
znów uległ nastrojom ekstazy. Nie mógł on ukryć zachwytu z faktu, że mimo całej swej
naukowości — nie profesor, lecz on miał rację. Siedział w fotelu założywszy nogę na nogę i
paląc papierosa rzucał słowa, jakby wszystkich pobłażliwie poklepując.

— Widzicie — mówił — z nauką to jak z zarozumiałym człowiekiem, który myśli, że

posiadł wszystkie mądrości, a przecież to, że pewne prawa obowiązują na Ziemi, nie dowodzi
jeszcze, że są one również słuszne na Wenus.

Iwo Eiro usiłował zaprzeczać, lecz Bowski lekceważąco machał ręką. Było coś wysoce

nietaktownego w całym jego postępowaniu, coś, co do głębi oburzało Barę.

— Pamiętacie — odezwała się w pewnej chwili — jak to po przybyciu na Księżyc

chcieliście udowodnić, że niemożliwe jest, aby człowiek mógł skoczyć na wysokość pie-
rwszego piętra?!

Wszyscy się roześmiali dobrze pamiętając, jak zacietrzewiony Bowski, znalazłszy się w

pasażach międzyplanetarnego portu na Mare Imbrum, skoczył w górę i potłukł się boleśnie o
sklepienie.

— To był żart, zwyczajny żart — oponował Bowski, zły, że przerwano mu krasomów-

cze natchnienie — nie znacie się na kawałach.

Chwilę potem wrócił do przerwanego tematu.
Iwo Eiro podszedł do iluminatora i jął wpatrywać się w stożek „Magnitogorska“.

Krwawa fontanna bryzgów osypywała ciemniejące zbocza wulkanu. Miller, siedząc oparty
łokciami o stół, zamieniał znaczące spojrzenia z dziewczętami. Bowski, który w ciągu dnia
pełnił funkcję obserwatora na wzgórzu, zachłystywał się własną odwagą. Z przechwałek
wynikało, że dzięki jego czujności dzisiejsze prace odbyły się bez przeszkód. Bara wstała i
pociągając za sobą Tinę rzekła:

— Zaprawdę, są na świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom.
Powiedziała to poważnie, ale słowa wywołały uśmiechy na ustach zebranych.




ROZDZIAŁ III


Przez kilka następnych dni mierzonych elektrycznym zegarem, wiszącym na ścianie ka-

biny centralnej, rozmawiano tylko o krzemie. Atrakcyjność tematu była tak wielka, że pozwa-
lała uśpić niepokój, który mimo wszystkich wysiłków kierownictwa stale towarzyszył rozbi-
tkom.

Zawsze, ilekroć dłużej trwające milczenie lub przypadkowo rzucone słowo przypomi-

nało beznadziejność sytuacji i usposabiało do snucia pesymistycznych refleksji, ktoś z obe-
cnych zaczynał o krzemie i wszyscy ochoczo podchwytywali ten temat. Krzem stał się czymś
w rodzaju narkotyku, rozjaśniającego znękane umysły. Najczęściej, gdy okolicznościowe roz-
mowy milkły i cisza zaczynała ciążyć, doktor Emanuel Carim, w wolnych chwilach grywają-
cy z Millerem w szachy, przesuwał na szachownicy którąś z figur i uderzając obiema rękami
w kolana rzucał:

— No, ciekawe, co nowego powiedzą dziś nasi Arystotelesowie?!
Carim szczerze przejmował się nowym odkryciem i dlatego umiał za sobą porwać

innych.

background image

— I pomyśleć — mówił odwracając się na krześle twarzą do zebranych — nawet

profesorkowi Wattowi nie przyszło do głowy, że oprócz węgla podłożem życia może być
również krzem. Dag Rossa niejednokrotnie podsuwał myśl, że nie tylko węgiel w połącze-
niach z azotem, wodorem i tlenem potrafi utworzyć związki, z których może narodzić się ży-
cie. Jesteśmy świadkami przewrotu pojęć nie tylko w astrobiologii, ale również w medycynie
i we wszystkich naukach przyrodniczych.

Do dyskusji przyłączała się kolejno reszta załogi. Gdy rozmowa stawała się ożywiona,

profesor odwracał się do Millera z zapytaniem:

— Czyj ruch? — i znów pogrążał się w grze.
Na zewnątrz trwała noc, pełna tajemniczej grozy i niebezpieczeństw, zmuszając ludzi

do dwutygodniowego uwięzienia w rakiecie, tym bardziej niepokojącego, że „Magnitogorsk”
ożywił ostatnio swą działalność.

Od czasu rozluźnienia się planu codziennych zajęć, który zachwiał się szczególnie na

skutek zaabsorbowania inżynierów pracami laboratoryjnymi, Bara i Tina poddały się ogó-
lnym pesymistycznym nastrojom i dociekaniom, które wypełniały rozbitkom nadmiar wolne-
go czasu. Nic więc dziwnego, że dziewczęta ucieszyły się, gdy pewnego dnia Dag Rossa
zaproponował im pomoc przy pracach badawczych w laboratorium.

Gdy pierwszy raz wybierały się na górę, Bara miała wrażenie, że wypływa nareszcie z

jakiegoś stojącego bajora na czystą wodę.

Pomagały przy naprawie urządzeń, wyszukiwały w stosach potłuczonego szkła i porce-

lany ocalałe retorty i probówki oraz pomagały przeprowadzać analizy. Bara zauważyła, że
znikł całkowicie antagonizm pomiędzy profesorem a Dagiem Rossą; widocznie uczeni uzgo-
dnili swe poglądy. Tuż przed wieczornym raportem Bara poważnie rozcięła rękę odłamkiem
szkła i pobiegła do ambulatorium.

Z doktorem Carimem rozmawiała trochę o stanie psychicznym załogi. Dziewczyna wy-

czuła, że doktor jest bezradny i że sam grą w szachy tłumi swoje obawy; zainteresowaniem
odkryciami z trudem przezwycięża własną depresję.

— Psychika ludzka — powiedział Carim — jest jak sprężyna: elastyczna do pewnych

granic. Po ich przekroczeniu wymaga nowego hartowania, a o to trudno w naszych warun-
kach — uśmiechnął się rozkładając ręce.

Po opatrunku opóźnieni przyszli do kabiny centralnej. Raport już się rozpoczął. Prze-

mawiał Dag Rossa. Dziewczynę zdziwiło to, że mówił o gołębiach.

— Dawno już uczonych zastanawiała tajemnicza zdolność tych ptaków w odnajdywa-

niu drogi do gołębnika. Narodził się domysł, że gołębie reagują na natężenie pola magnety-
cznego Ziemi. Wykonano doświadczenie. Na skrzydłach ptaków umieszczono magnesy
zakłócające te pola i ptaki zbłądziły. Aby mieć pewność zupełną, wykonano jeszcze jeden
eksperyment. Obrano na Ziemi możliwie bliskie dwa punkty, posiadające jednakowe natęże-
nie magnetyczne. W jednym z nich urządzono gołębnik i wyhodowano gołębie. Następnie
wszystkie ptaki wywieziono do miejscowości leżącej pomiędzy obu punktami i tam je wypu-
szczono. I oto połowa mniej więcej gołębi wróciła do gołębnika, a druga połowa poleciała ku
miejscu o tym samym natężeniu pola.

W ten sposób rzucono światło na mechanizm instynktu zwierzęcego.
— Przytoczę drugi przykład, również od dawna znany nauce, tłumaczący liczne fakty,

których ostatnio byliśmy świadkami. Jednocześnie przykład ten wyjaśni koledze Bowskiemu
powody, dla których zaniechaliśmy prób nawiązania łączności radiowej z ewentualną rakietą
ratowniczą, a zajęliśmy się badaniami n i e n a c z a s i e — jak to kolega Bowski subtelnie
zauważył.

Bowski poruszył się niespokojnie na krześle, lecz z twarzy jego nie znikł wyraz pewno-

ści siebie.

Dag Rossa tymczasem mówił dalej:

background image

— Mam na myśli pewien niezmiernie rzadko spotykany gatunek ćmy brazylijskiej.

Przez dłuższy czas zagadkę stanowił sposób, w jaki odnajdują się poszczególne owady. W
toku badań jeden z przyrodników przywiózł do Europy siedem osobników tej ćmy (sześć
samców i jedną samicę). W nocy samicę w szklanej hermetycznej rurce umieszczono w lesie,
po czym z przejeżdżającego w odległości dwóch kilometrów pociągu wypuszczano kolejno
co kilka minut samce. W ciągu godziny wszystkie ćmy znalazły się przy ampułce. W nastę-
pnym doświadczeniu pozbawiono samicę czułek i ćmy się nie odnalazły. Stwierdzono, że
czułki działają jak anteny nadawcze.

Inżynier odkaszlnął i mówił dalej:
— Dotychczasowe nasze badania ustaliły, że zestrzelony potwór, którego profesor

nazwał elektrozaurem, przypomina w pewnym sensie drętwę elektryczną, wyposażoną poza
tym w rozwinięty system organów telekomunikacyjnych; jest to organizm zupełnie pierwo-
tny, stanowiący ogniwo przejściowe pomiędzy światem roślinnym a zwierzęcym. Elektro-
zaur, a prawdopodobnie i latające lasy, są po prostu olbrzymimi infuzoriami, których anato-
mia i fizjologia jest nam jeszcze zupełnie nieznana.

— Jedno tylko wydaje się prawdopodobne — inżynier spojrzał na Bowskiego — że

przyczyną nalotów latającego lasu i ostatniego ataku elektrozaura było promieniowanie na-
szych aparatów kontrolujących stos atomowy i radia, a sygnały, które ostatnio nas zaabsorbo-
wały, pochodziły właśnie od tych istot. Prawdopodobnie...

Inżynier nie dokończył, gdyż w chwili, kiedy sięgnął po stojącą na stole szklankę wody,

wymknęła mu się ona z rąk. Przesunęła się po blacie i rozbiła na podłodze. Wszyscy siedzący
zostali zepchnięci wraz z fotelami ku ścianie, gdzie w ciągu paru sekund wśród trzasku
łamanych poręczy utworzyło się rumowisko sprzętów i poturbowanych ludzi.

Bara w ostatniej chwili zdążyła zauważyć, jak wymachując rękami Dag Rossa biegł

tyłem ku ścianie, a zaraz potem poczuła, że leży na ziemi przygnieciona jakimś ciężarem.

— Co się stało? Ratunku! — posypały się okrzyki, a zaraz potem światło zamigotało i

zgasło.

W zupełnej ciemności wśród jęków i paniki dziewczyna usiłowała wyzwolić się spod

przygniatającego ją ciężaru, lecz została boleśnie kopnięta. Wyciągnąwszy rękę w poszukiwa-
niu oparcia, chwyciła kogoś za okulary. Ciężar leżący na niej przygniatał klatkę piersiową.

Dziewczynie brakło tchu. Zrobiła nadludzki wysiłek, aby się uwolnić.
— Duszę się! — wykrztusiła czując, że za chwilę straci przytomność. Nagle poczuła, że

ciężar spadł z niej i że ona sama znów leci w próżnię. Uderzenie, ponowne krzyki i jęki.
Teraz mogła jednak oddychać!

Chwytała powietrze, potem ujrzała blask elektrycznej lampki, który srebrnym cyrklem

przejechał po ścianach, ukazując na mgnienie oka stół, stojący zwykle pośrodku kabiny,
przyśrubowany na stałe do podłogi, a obecnie zawieszony gdzieś u powały. Wówczas dopiero
zrozumiała, co się stało. Rakieta przechyliła się. Nie było jednak czasu na zastanowienie,
gdyż nowa seria wstrząsów ponownie rzuciła Barę w ciemność.

W pewnej chwili wyczuła pod ręką chłód niklowej poręczy; uczepiła się jej. Wokoło

zapanowała cisza. Ktoś jęczał i słychać było w ciemności szybkie, urywane oddechy. Po
chwili znów zapłonęła latarka.

Oślepiający krąg światła podzielił kabinę na dwie części. W oświetlonej widniały

pogruchotane meble, pozrywane i rozbite obrazy, a z nie oświetlonej dał się słyszeć głos
pierwszego nawigatora, Ali Keera:

— Proszę chwytać się poręczy i zachowywać spokój, zaraz naprawimy światło.
W kabinie znów zawrzało jak w ulu. Ludzie dźwigali się z podłogi, rozcierali potłu-

czone członki, poprawiali ubranie. Nagle czyjś dziki okrzyk zagłuszył wszystko. Bara ujrzała
podnoszącego się z ziemi Bowskiego. W słabym świetle dostrzegła tylko oczy, przerażone,
nieprzytomne.

background image

— Na co jeszcze mamy czekać?!! Na co? — ryczał ogarnięty paniką mężczyzna i po-

rwawszy w mgnieniu oka wygiętą na kształt bumerangu poręcz od fotela, zaczął nią zataczać
przed sobą młynka, okładając na oślep obecnych.

Doktor Carim, pozbawiony szkieł, nie dostrzegł na czas niebezpieczeństwa i został ugo-

dzony w rękę. Staruszek syknął z bólu i pociągnięty przez Iwo Eira wycofał się z zasięgu
poręczy. Przed Barą mignęła jeszcze blada jak kreda twarz Tiny, a potem patrzała już tylko w
nalane krwią oblicze Bowskiego.

— Oszalał — pomyślała dziewczyna.
Nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby nie Miller, który potężnym susem

skoczył ku szaleńcowi i obalił go uderzeniem głowy w brzuch. Potem Ali Keer i Iwo Eiro
obezwładnili Bowskiego.

Wstrząsy już się nie powtórzyły. Po kilkunastu minutach oczekiwania trzeba było coś

postanowić. Inżynierowie poszli, aby zorientować się w sytuacji, a przede wszystkim napra-
wić uszkodzone światło. Doktor Carim z trudem poruszając ramieniem zatroszczył się o
poszkodowanych. Niebawem zabłysło światło i na rumowisku przypominającym chyba pole
bitew z ery pary i elektryczności doktor przystąpił do udzielania pomocy poszkodowanym.
Na szczęście nie ponieśli oni większych obrażeń. Najgorzej przedstawiała się sprawa z
Bowskim i Tiną, która doznała silnego wstrząsu nerwowego.

Niebawem wrócili inżynierowie.
— Całe szczęście, że nie runęliśmy od razu — oświadczył Iwo Eiro — inaczej nikt z

nas nie pozbierałby własnych kości.

Bara, patrząc na skutki katastrofy, teraz dopiero w całej pełni oceniła niebezpieczeń-

stwo, jakim groził załodze upadek rakiety. Stała drżąc na całym ciele, niezdolna do żadnego
wysiłku i biernie przyglądała się czynnościom doktora. Nagle ktoś z tyłu mocno ujął ją za
ramiona. Obejrzała się i ujrzała Daga Rossę.

— Proszę się trzymać — powiedział inżynier — najgorsze już minęło.
Bara spuściła oczy.
— Postaram się — odpowiedziała i nagle poczuła się bezradna jak małe dziecko. Opa-

nowała się jednak i tylko spojrzała w twarz inżynierowi. Zła była na siebie, że znów dała mu
okazję do okazania swej wyższości. Dag Rossa uśmiechnął się i wówczas spostrzegła krew
sączącą się po jego policzku.

Wyjęła chusteczkę:
— Proszę otrzeć — powiedziała, a potem chcąc skierować rozmowę na inny temat

dodała — ciekawe, że Tina przeczuła tę katastrofę. Czyżby istniała intuicja?

— Intuicja to po prostu podświadome wnioskowanie. Bowski też miał intuicję —

powiedział sucho inżynier.



ROZDZIAŁ IV


Dokładne oględziny rakiety nie przyniosły nic pocieszającego. Promieniochłonne osło-

ny stosu atomowego nie uległy wprawdzie uszkodzeniu i z tej strony nie groziło bezpośrednie
niebezpieczeństwo, sytuacja jednak przedstawiała się rozpaczliwie. Największe obawy budzi-
ło nowe położenie statku. Wyczuwało się, że dziób leży niżej części sterowej. Na szybach
iluminatorów zwróconych ku górze widniała brunatna warstwa jakiegoś szlamu. Wszystko
wskazywało na to, że ponure proroctwo Bowskiego ziściło się i rakieta została zasypana.
Gdyby tak było w istocie, szanse ratunku zmalałyby do zera. Niesposób bowiem było sobie

background image

wyobrazić, że pomoc, gdyby nawet nadeszła, zdoła ich odnaleźć w tych warunkach.

Na domiar złego rozbitków niepokoiły jakieś tajemnicze pulsacje, dające się wyraźnie

wyczuć i podobne do regularnych uderzeń fal o burtę okrętu. Pulsacje te powtarzały się co
pewien czas, a wtedy wszyscy przerywali pracę nad porządkowaniem zdemolowanego
wnętrza i nasłuchiwali z niepokojem.

— Ciekawe, co to może być — pytał Miller, który razem z Barą robił porządek w

kuchni.

Barze te pulsacje przypominały charakterystyczny rytm, towarzyszący dziwnym cmo-

kaniom, jakie słyszało się zawsze, gdy nadlatywał latający las. Podobieństwo to kojarzyło się
nieodparcie z podejrzeniami Bowskiego o podziemnym potworze. Teraz, po ustrzeleniu ele-
ktrozaura, uważała istnienie takiego potwora za zupełnie możliwe. Niemniej jednak wolała
nie dopuszczać do siebie tej myśli.

— Pewnie jakieś przesunięcie geologiczne — oświadczyła Millerowi i schyliła się po

niklowy rondel.

Podczas zaimprowizowanego obiadu, na który podano tylko konserwy, Bara zauważyła

zmianę również w zachowaniu się Daga Rossy. Wyczuwała, że zachwiała się niezłomna pe-
wność tego człowieka w możliwość pomyślnego zakończenia całej wyprawy.

Onegdaj, przechodząc korytarzem, przez niedomknięte drzwi ujrzała inżyniera, jak sto-

jąc na rusztowaniu z krzeseł pilnie obserwował coś przez zasypany iluminator, dotykając nie-
omal czołem szkła i osłaniając pole widzenia dłonią, aby uniknąć odblasków.

Słysząc jej kroki Dag Rossa obejrzał się i wówczas po raz pierwszy dostrzegła wyraz

głębokiej troski na jego twarzy. Więc nawet ten człowiek trapiony jest obawami, które zmu-
szają wszystkich członków załogi, by ukradkiem zaglądać do kabiny nawigatora, gdzie znaj-
dują się manometry tlenowe. „Szczęście, że Bowski i Tina, poddani kuracji sennej, są odizo-
lowani od reszty i nie mącą swymi nastrojami z takim trudem zmobilizowanej odporności
psychicznej” — myślała dziewczyna.

Po obiedzie, nadal pracując z Millerem, Bara wciąż myślała o konieczności porozma-

wiania z inżynierem. Potrzeba tej rozmowy stała się tak silna, że w pewnej chwili przeprosiła
współtowarzysza i wyszła na korytarz w nadziei znalezienia sposobności do porozmawiania
w cztery oczy z Dagiem Rossą.

Skierowała się do laboratorium. Nie było tam jednak nikogo. Bara stała pośród pogru-

chotanych narzędzi, które tak niedawno własnoręcznie doprowadziła do stanu używalności, a
które teraz, jak groźne memento, świadczyły o losie ich nadludzkich wysiłków i o losie całej
wyprawy.

Odsunęła automatycznie nogą leżącą na podłodze ebonitową tarczę elektrozaura, ale po

chwili schyliła się i podniosła ją.

„Nawet najsilniejsi doznają porażki” — pomyślała. Ta krzemowa pustynia jednakowo

unicestwia jego siłę i jej słabość. Wobec piasków i elektrozaurów są przynajmniej równi i nic
nie znaczą! — „Nic!” — powtórzyła i łzy bezsiły zakręciły się w jej oczach. Otarła je
końcami palców i chwilę bezmyślnie wpatrywała się w trzymany w ręku przedmiot, potem,
wiedziona jakimiś skojarzeniami, spojrzała na iluminator. Wydało jej się, że na szkle coś się
porusza. Podsunęła krzesło, wspięła się na palcach i zaczęła wpatrywać się w szybę.

Jakieś lśniące, złociste pęcherzyki pękały po tamtej stronie szklanej powierzchni. Pomi-

mo że co najmniej półtora metra dzieliło jej twarz od iluminatora, rozpoznała falowanie,
podobne do skurczów elektrozaura zaobserwowanych w chwili, gdy zniżył się nad radiosta-
cją.

A zatem jednak podziemny potwór Bowskiego istnieje naprawdę i teraz rakieta i cała

załoga wydane są na jego pastwę. Wzdrygnęła się z obrzydzenia i przerażenia, a jednocześnie
poczuła silne swędzenie w oczach, które wzmagało się z każdą chwilą, powodując łzawienie.
Wyjęła chusteczkę i zaczęła wycierać oczy. Ból wzmagał się przechodząc w palenie nie do

background image

wytrzymania.

— Co się stało z mymi oczami?! — pomyślała przerażona dziewczyna zeskakując z

krzesła.

Na wpół oślepiona, prawie po omacku wydostała się na korytarz i pobiegła trzymając

się ściany. W pewnej chwili natknęła się na kogoś.

— Moje oczy! Nie widzę! — krzyknęła.
— Co się stało? — poznała po głosie Ali Keera.
Po chwili znalazła się w ambulatorium. Odpowiadała doktorowi na pytania, że patrzyła

w, iluminator, że poczuła swędzenie. Łzy ciurkiem płynęły jej po twarzy. Nie mogła rozchylić
powiek. Potem posłyszała szybkie, urywane zdania wypowiadane przez Daga Rossę i odpo-
wiedzi doktora, który mówił coś o oparzeniu.

— Proszę przypomnieć sobie — poczuła na twarzy oddech inżyniera — czego dotyka-

liście w laboratorium?

Opowiedziała o ebonitowych tarczach. Z pośpiechu, jaki wyczuła wokół siebie, zrozu-

miała, że to coś poważnego. Słyszała, jak ktoś szeptem wypowiedział słowo: kwas. Potem
szalony ból pozbawił ją nieomal przytomności. Jak przez mgłę czuła, że wlewają jej do oczu
jakieś krople, robią okłady. Doktor Carim narzekał na zdewastowanie apteki; wreszcie ponie-
siono ją korytarzem i ulokowano na koi.

Słyszała, że wokoło wchodzili i wychodzili ludzie. Watt i Miller rozmawiali o czymś z

doktorem Carimem długo szeptem przy drzwiach i wreszcie zaległa cisza.

Dziewczyna leżała na wznak. Ból powoli ustępował.
Straszna świadomość, że, być może, już nigdy nie ujrzy światła dziennego, przytłaczała

ją, usuwając wszystkie inne wrażenia na drugi plan.

Nagle wydało się jej, że ktoś siedzi obok.
— Kto tu jest? — spytała.
— To ja — poznała głos inżyniera.
To, że był przy niej, podtrzymało ją na duchu, a jednocześnie przeraziła ją myśl, że

właśnie teraz, gdy zdała sobie sprawę, iż kocha Daga, spotyka ją takie nieszczęście. Odwróci-
ła się do ściany, aby ukryć wzruszenie.

— Będziesz widziała, nie martw się — powiedział inżynier, nagle przechodząc na ty.
— Po co komu oczy w tych piaskach, lepiej na to nie patrzeć!
Dag Rossa ujął w swe dłonie rozgorączkowaną rękę dziewczyny.
— Śmieszne, śmieszne, krzem i nic więcej! — powtarzała bezmyślnie i nagłe szlocha-

nie wstrząsnęło jej ciałem.

— Od dawna chciałem z tobą pomówić — odezwał się nagle inżynier. — Teraz, mimo

że... a może raczej dlatego że los nasz wymyka się z rąk, chcę prosić ciebie, abyś została moją
żoną.

Dziewczyna cofnęła rękę.
— Czy, czy? Przecież ja nie wiem, co z mymi oczami... — Rumieniec okrasił jej poli-

czki i łzy znów popłynęły z oczu.

— Jak możesz! — szepnął Dag Rossa — nikt z nas nie wie, czy jutro... — Zamilkł i

zagryzł wargi. Potem przeszedł się parę razy po kabinie i dodał: — Nigdy nie poddaję się
nastrojom. Wiesz o tym. Propozycja moja jest od dawna przemyślana.

Musiała się zgodzić. Nicość dała jej prawo do tego. Cóż, że nigdy mu nie dorówna!

Wszystko i tak jest już pogrzebane. Nie darmo na szybach iluminatorów jak bańki pękają
żrące pęcherzyki. Na przekór tym bańkom powiedziała „tak!” i w chwili, gdy to mówiła, była
nawet szczęśliwa, podobnie jak więzień, gdy we śnie przeżywa wolność. Psychika człowieka
to wąż, który potrafi przemknąć się w największym gąszczu paproci.

Miller zdołał upiec cienki placek i przyrządzić gorącą kawę, poza tym były konserwy, a

najwięcej wina. Dotąd było niepotrzebne, a teraz się przydało.

background image

Po opróżnieniu butelek uroczystość weselna powoli przekształciła się w manifestację

optymizmu. Snuto fantastyczne, nieprawdopodobne domysły i omawiano sposoby ratunku.
Doktor mówił najwięcej. Usiłował nawet dowcipkować, przy czym udowadniał, że ze strony
elektrozaurów i ich nieznanych krewniaków nie grozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Stalowy pancerz rakiety był jego zdaniem wystarczającą ochroną.

Bara przysłuchiwała się tym wywodom jak brzęczeniu owadów w niewidzialnej gęstwi-

nie.

Z ostatnich rozmów z inżynierem, omawiając swój wypadek, dowiedziała się, że morfo-

logiczną cechą tutejszych organizmów są procesy wydzielające kwas siarkowy. Wówczas
zrozumiała, czym były owe pęcherzyki na szybie iluminatora i czym groziło załodze poddanie
przez dłuższy czas powłoki rakiety ich działaniu. I podczas gdy inni usiłowali pod wpływem
wypitego wina na chwilę oderwać się od koszmarnej rzeczywistości, dziewczynę prześlado-
wała uporczywa myśl: „Czy wcześniej rozpuści się powłoka, czy też prędzej zostanie wycze-
rpany tlen?”

Dag Rossa, który jak czuły barometr reagował na nastroje Bary, widząc jej przygnębie-

nie mrugnął na doktora i gdy ten zezwolił skinieniem głowy, zaproponował toast na jej zdro-
wie.

Ponownie sięgnięto po butelki, a ponieważ zabrakło wina, Miller poszedł po nowe.

Wrócił niespodziewanie szybko i drżącym z przerażenia głosem oświadczył, że ściana w
składnicy świeci rozżarzona do czerwoności.

Wszyscy zerwali się na równe nogi.
— Chwileczkę — szepnął inżynier pochylając się do ucha Bary — zaraz wrócę!
— Idź, idź! — szepnęła dziewczyna, w której uszach brzęczenie przemieniło się w

szum spadającej lawiny.

Gdy wszyscy wyszli, Bara usiadła na koi i po omacku w pośpiechu zaczęła się ubierać.

„To już koniec“ — myślała — „muszę być przy nim w obliczu śmierci!”

W skroniach jej dzwoniło, gwałtownie biło serce w piersi. Na korytarzu słychać było

bieganinę. Z przypadkowo posłyszanych zdań zrozumiała, że zrywano w laboratorium płyty
azbestowe i znoszono je na miejsce wypadku.

Dziewczyna walczyła z chęcią zerwania opatrunku. Do rozpaczy doprowadzała ją

bezradność. Wreszcie jakoś dała sobie radę z ubieraniem i potrącając krzesła ruszyła w stronę
drzwi. Ktoś biegł po korytarzu. W chwili gdy omackiem szukała klamki, została boleśnie
uderzona drzwiami pchniętymi od zewnątrz.

— Jesteśmy uratowani — krzyknął jej w twarz Dag
Rossa i porwawszy jak piórko w ramiona jął obsypywać pocałunkami.
— Co? Jak? — pytała dziewczyna, nie wierząc w tylko co usłyszane słowa.
— Iskry! Rozumiesz, ze ściany sypią się iskry! Tną naszą rakietę acetylenem. Tego nie

potrafią dokonać elektrozaury!!!

Inżynier przeniósł dziewczynę na koję i usiadł w nogach. Ręce jego drżały, oddychał

szybko.

— Jak to się mogło stać? — szepnęła Bara czując, że siły opuszczają ją zupełnie.
— Uspokój się — mówił Dag Rossa — mówiłem, że Ziemia nie zawiedzie.
Potem pomógł jej włożyć kombinezon i sam się ubrał.
— Zaraz nie będzie tu czym oddychać — powiedział, a po chwili dodał — wybacz, ale

muszę iść.

Uścisnęła mu rękę na znak zgody.
Po kilku minutach korytarze wypełniły się ludźmi. Pod hełmem głucho dzwoniły okrzy-

ki powitań i pytania. Ktoś wszedł do jej kabiny i pochylił się nad nią.

— To ja, Nik Ligiński — posłyszała stłumiony głos i poczuła mocny uścisk ręki.
— Naprawdę — uśmiechnęła się, przypominając sobie młodego rodaka elektronika z

background image

pracowni Eriwana, który nigdy nie ominął sposobności, aby okazać jej swe względy. Jakaż
odległa przeszłość wróciła tak niespodziewanie!

— Ledwośmy was odnaleźli — mówił tymczasem Nik — co tu się działo? Co z twoimi

oczyma?!

Dziewczyna chaotycznie opowiadała ostatnie wypadki i z kolei wypytywała Nika o

Ziemię. Ligiński oddalił się, a po paru minutach wręczył jej plik listów, które miały być nada-
ne pod jej adresem.

— Specjalnie wiozłem dla ciebie...
Potem oparta o ramiona Daga i Nika po raz ostatni szła znajomym korytarzem, a potem

po jakimś sypkim wzniesieniu, słysząc, że na bokach stoi szpaler ludzi.

— To wasi zastępcy — wyjaśnił jej Ligiński. — Zdążyli się już nawet zagospodarować.

Znaleźli lepsze miejsce nad brzegiem morza.

Dziewczyna uświadomiła sobie pod wpływem tych słów, że mimo dwóch lat spędzo-

nych na Wenus nic nie wie o jej właściwym wyglądzie. Dolina była jedynym miejscem, jakie
widziała. Środki techniczne, jakimi dysponowali, nie pozwalały na urządzanie dalszych wy-
praw odkrywczych. A od tych ludzi zaraz pierwszego dnia słyszała o morzu, o którego istnie-
niu snuto w rakiecie jedynie mgliste domysły... Czyżby po dwóch latach dzięki wynalazkowi
Erivana-Rostowa niemożliwe okazało się możliwym? Pod wpływem tych myśli poczuła w
sobie nowy przypływ energii.



ROZDZIAŁ V


Wrażenia tworzyły chaos, wszystko szumiało i huczało wokoło. Świat, doznawany wy-

łącznie od strony akustycznej, podrażniał ciekawość. Wprawiało to Barę w gorączkowe pod-
niecenie.

Diagnoza lekarska wypadła pomyślnie. Ratunek przyszedł na czas, ale dosłownie w

ostatniej chwili. Jeszcze dzień, dwa i dziewczyna straciłaby wzrok. Bara płonęła z niecierpli-
wości. Lekarz obiecał zdjąć opatrunek, na razie z jednego oka. Nazajutrz miała ujrzeć nowych
ludzi, zobaczyć cudowny statek, który w stu godzinach przeskoczył przestrzeń, na pokonanie
której ich stara rakieta zużyła przeszło trzy czwarte roku, a który teraz stoi pulsując życiem w
tej śmiertelnej dolinie.

Wpół leżąc w leżaku dziewczyna nie wypuszczała z rąk listów, pisanych drobnym

pismem ojca — oczekiwała chwili, gdy sama będzie mogła pochłonąć ich treść, którą kilka-
krotnie przeczytał jej Dag Rossa.

Tymczasem każda godzina przynosiła nowe relacje i wiadomości, z którymi dziewczy-

na nie mogła się oswoić. Ligiński opowiedział historię ich uratowania. Mówił chaotycznie,
przeskakując z tematu na temat. Widać było, że zamykał w zdaniach nazbyt obszerną treść.

Okazało się, że Dag Rossa miał rację. Na Ziemi wiedziano nie tylko o przyczynach

awarii, lecz podano nawet w przybliżeniu położenie geograficzne miejsca, gdzie należało
prowadzić poszukiwania. Dziewczyna dowiedziała się, że nowa rakieta już od kilku dni
krążyła nad wskazanym obszarem, prowadząc dokładne badania za pomocą radiolokacji. Fale
radaroskopów przebiły nieprzeniknione dla oka piaszczyste obłoki Wenery i ustaliły miejsce
katastrofy jeszcze przed zasypaniem rakiety. Względy ostrożności spowodowały jednak
kilkudniową zwłokę, gdyż należało ustalić źródła tajemniczego promieniowania, aby uniknąć
wszelkich niespodzianek. Pęcherzyki na szybie iluminatora, jak się okazało, były pośmiertną
wydzieliną podziemnego współplemieńca elektrozaura. Rakieta zapadła się w korytarz wyry-

background image

ty przez zwierzę, przygniatając je swoim ciężarem. Automatyczny ekskawator pokładowy z
trudem przebił się przez galaretowate tkanki, które oblepiły cały statek. Agonia potwora wy-
wołała słyszane w rakiecie pulsacje. Kilku przybyłych z Ziemi biologów zakładało właśnie
obóz, aby prowadzić badania zapoczątkowane przez uratowanych.

W dolinie panował tymczasem ożywiony ruch. Wyładowywano ekwipunek i wyposaże-

nie techniczne dla załóg pozostających na planecie. A w centrum tej krzątaniny jak olbrzymia
fosforyzująca soczewka leżał oświetlony statek, nad którym obracały się dziwaczne teleskopy
radiolokatorów sprzężone z aparaturą, wysyłającą z ogniska jonowego śmiercionośne promie-
nie. Osłaniały one niewidzialną, lecz dla elektrozaurów i latających lasów nieprzeniknioną
kopułą pracującą załogę. Wszędzie tempo wykonywanych prac znamionował pośpiech.

Na pokładzie statku w pracowniach fizycznych przyrodnicy gorączkowo segregowali

materiały dostarczone przez Daga Rossę i Rigo Watta. Inżynier i profesor referowali wyniki
przeprowadzonych przez siebie badań i na ich podstawie ustalano plany pracy dla zastępców.

W kabinie nawigacyjnej mrugały różnokolorowe lampki na ekranach elektrointegratora,

wykonującego tysiące działań matematycznych na sekundę. Wyniki obliczeń pojawiały, się
od razu na mapach oscylograficznych, ukazując współrzędne niezliczonej plejady komet i
potoków meteorytów, w sąsiedztwie których przebiegała projektowana trajektoria podróży.

Obiekt Rena minąwszy z dala układ słoneczny przetasował orbity tych ciał kosmi-

cznych, które słusznie nazywano „widzialnym niczym”. Jednakże nawet meteoryty, przewa-
żnie wspólnego z kometami pochodzenia, niekiedy nie większe od główki szpilki, wywołu-
jące codziennie na ziemi zjawiska spadających gwiazd, przedstawiały nie lada niebezpieczeń-
stwo dla żeglugi międzyplanetarnej. Energia kinetyczna bowiem takiego kamyka przy zderze-
niu ze statkiem kosmicznym, pędzącym z szybkością tysięcy kilometrów na sekundę, prze-
kształcała się w energię cieplną, powodując skutki przewyższające eksplozję bomby wodoro-
wej, używanej do kruszenia skał.

Nic więc dziwnego, że nawigatorzy, oświetleni niebieskim światłem bijącym od fluory-

zujących ścian kabiny, w milczącym skupieniu śledzili otrzymane wyniki, rzucając co pewien
czas do mikrofonu elektrointegratora równania, których rozwiązanie wymagałoby kilku lat
pracy biegłego matematyka.

W pewnej chwili w drzwiach kabiny ukazał się człowiek średniego wzrostu, o jasnych,

gładko w tył zaczesanych włosach, wysokim czole i przenikliwym spojrzeniu dużych, szarych
oczu.

Siedzący powstali.
Erivan skinieniem głowy powitał nawigatorów. Chwilę przyglądał się oscylografowi i

wreszcie zwrócił się do starszego nawigatora prosząc o dane dotyczące komety „Oterma”.

Starszy nawigator Maks Euwe odgarnął palcami pasmo lśniących włosów spadających

mu na nieco zbyt wypukłe czoło i podszedł do segregatora. Nagle zawahał się, twarz mu
spoważniała i pokryła się lekkim rumieńcem zażenowania. Był wrażliwy na wszystko co
dotyczyło jego pracy i dbał o to, aby obowiązki swe wykonywać bez zarzutu, a tymczasem
nie pomyślał o tej komecie. Orbita jej leżała w całości pomiędzy orbitami Marsa i Jowisza,
trudno więc było przypuścić, że mogła ulec tak dalece idącym perturbacjom, że położenie jej
należało brać teraz w rachubę.

Erivan dostrzegł zmieszanie Euwego.
— Proszę o jak najszybsze uzupełnienie danych — powiedział — i przełączenie oscylo-

grafu na ekran profesora Rena.

Gdy Erivan się oddalił, Euwe przebiegł wzrokiem po półkach segregatora.
— Słyszałeś — zwrócił się w kierunku pogrążonego w rachunkach młodego aspiranta

Pawła Sawczenki — przecież nie ma sensu przeliczać tory wszystkich komet, zwłaszcza gdy
mamy wyjść z płaszczyzny ekliptyki pod kątem 38 stopni.

Sawczenko skierował swe jasne słowiańskie oczy, w których błyskały fioletowe iskierki

background image

sygnalizatorów, na twarz mówiącego.

— Kto wie, czy nie zawrócimy. Obserwacyjnych danych o obiekcie nadal brak. Może

Erivan przekonał Rena, zwłaszcza że mamy chorych.

Sawczenko w uśmiechu obnażył rząd zdrowych zębów i po chwili dodał:
— Kometa „Oterma”, jeśli się nie mylę, znajduje się w tablicy zakłóceń.
Euwe sięgnął po tablicę. Parę minut błądził oczami po kolumnach liczb, a potem usiadł

przy stole i zaczął notować współrzędne.

Sawczenko przez ramię przyglądał się obliczeniom.
— Obiekt Rena narobił nam bałaganu — westchnął z udaną determinacją i ręką wyko-

nał jakiś nieokreślony ruch.

Euwe skończył i zbliżył się do mikrofonu. Zielone, fioletowe i czerwone lampki, jak

sygnały samolotów na nocnym niebie, zamrugały na czarnej ścianie i po chwili nowa krzywa
popełzła jak wąż na matowej, porysowanej wykresami i upstrzonej liczbami szybie oscylogra-
fu.

— Widzisz! Miałem rację — odezwał się do Sawczenki — peryhelium leży jednak

przed orbitą Marsa. Pamiętałem, że w chwili mijania się z obiektem kometa biegła równolegle
i w tym samym kierunku. Obiekt mógł najwyżej nieco zacieśnić jej elipsę.

Euwe poprawił włosy, wstał i bez słowa podszedł do tablicy rozdzielczej. Przesunął

wyłącznik łączący ekran z gabinetem Rena. Potem spojrzał na zegarek i rzekł:

— Właśnie wschodzi słońce. Wyjdźmy na taras.

Erivan z papierosem w ustach chodził tam i z powrotem po gabinecie, spoglądając od

czasu do czasu na fantastyczne kwiaty, tworzące wzór na grubym, tu i ówdzie powypalanym
dywanie. Naprzeciw niego, przy niskim, mahoniowym stoliku, pogrążony w fotelu siedział
starszy mężczyzna niskiego wzrostu, o orlim profilu i zapadłych, jakby podkutych niebieski-
mi sińcami oczach. Wijącą się falą spadały ku nim z lekka szpakowate włosy. Inżynier
niekiedy przystawał i patrzał w szarą, jakby posypaną popiołem twarz siedzącego naprzeciw
człowieka.

— Jutro skończymy wyładowanie — odezwał się wreszcie — a dalej... jak uważacie,

profesorze?

Ren milcząc poruszał cienkimi palcami, jakby pieścił lśniącą poręcz fotela. Zdawało się,

że nie dosłyszał pytania.

Erivan zapalił nowego papierosa i w tejże chwili zapłonął ekran.
— O, mamy dane — powiedział.
Ren wstał i przyglądał się chwilę gmatwaninie krzywych i liczb. Potem przesunął

palcem po szkle i zatrzymał go w pewnym punkcie.

— Obiekt w tej chwili powinien znajdować się w projekcji na gwiazdozbiór Strzelca w

odległości jednej czwartej parseka * od nas...

Ren włożył rękę do kieszeni marynarki, znów spojrzał na ekran i po chwili pytał:
— Jak się czują uratowani? Ten Bowski i... Sokołowa, jeśli się nie mylę?
— Bez zmian — powiedział inżynier, który szczerze pragnął zaniechania ryzykownej

pogoni i powrotu na ziemię.

W Leninopolisie czekały go prace nad ostatecznym wyposażeniem „Galaktyki”. Wie-

dział, że Rostów jest po uszy zawalony pracą, którą odrabia również za niego. Ale cóż było
robić? Instrukcje były wyraźne, nie na próżno przecież o tydzień spóźniono pomoc, czekając
na wykończenie „Goliata”, który miał wylądować na obiekcie i pobrać próbki materii z jego
powierzchni. Jedynie profesor mógłby coś zmienić, gdyby zadanie uznał za niewykonalne.

— Nie mamy żadnych danych o obiekcie — ponownie odezwał się Erivan widząc, że

* Parsek — odległość, w jakiej promień orbity ziemskiej jest widzialny pod kątem jednej sekundy

łukowej (= 3,084 x 10

13

km).

background image

profesor milczy.

— A obliczenia?
— W obliczeniach z konieczności przyjęto zbyt wiele danych hipotetycznych. Dag

Rossa na przykład doszedł do innych wyników.

Twarz Rena ożywiła się:
— Jak to, on przeprowadził obliczenia? Dlaczego dopiero teraz...
Swoim zwyczajem Ren nie dokończył zdania. Uśmiech znów zniknął z jego twarzy.

Przybrała ona swój zwykły drapieżny i surowy wyraz.

— Dag Rossa — powiedział Erivan — dopiero dziś rano poinformował mnie o tym.

Sam nie zdążyłem jeszcze zaznajomić się z jego pracą.

— Macie przy sobie obliczenia? — przerwał profesor.
Erivan otworzył tekę i podał Renowi kilka zmiętych arkuszy papieru.
Profesor usiadł przy stole i biegającymi oczyma jął szybko przeglądać kolumny liczb.

Erivan milcząc obserwował Rena, tego dziwnego człowieka, dla którego cały świat zamykał
się w skomplikowanych formułach matematycznych i który podczas tygodniowego blisko po-
bytu na obcej planecie ani razu nie wyszedł ze swego gabinetu. Prawdopodobnie nie wyjrzał
nawet przez iluminator. Erivan zdał sobie sprawę, że zdrowiem uratowanych profesor zainte-
resował się dzisiaj jedynie dlatego, iż obawiał się przeszkód w kontynuowaniu dalszej podró-
ży. Zrozumiał, że żaden argument nie zmieni jego decyzji.

Tymczasem Ren oderwał wreszcie wzrok od obliczeń.
— Tak — powiedział — to mogłoby się zgadzać. Ale gdyby obiekt, jak zakłada inży-

nier, miał wielkość i masę słoneczną, najpotężniejsze radaroskopy pochwyciłyby go na pe-
wno. Obiekt jest karłem najpospolitszego typu jak „Proksima” lub „Strzała”, z tą różnicą, że
jest nieświecący, martwy...

Potem Ren zaczął wypytywać Erivana o Daga Rossę i polecił powiadomić inżyniera, że

chce z nim rozmawiać.

Erivan przytaknął.
— Jak tylko uporacie się z pracami — dodał jeszcze na zakończenie Ren — nie zwle-

kamy ani godziny. Musimy nadrobić stracony czas.

Erivan pożegnał profesora i poszedł do jadalni, skąd dochodził już brzęk talerzy i gwar

głosów świadczący o tym, że wszyscy zasiedli do kolacji.

Dag Rossa, który przez cały dzień był zajęty, dopiero po kolacji i rozmowie z Renem

zdołał znaleźć kilka chwil dla Bary. Opowiedział jej, że rakieta, na pokładzie której się znaj-
dowali, nie jest oczekiwaną „Galaktyką”, lecz statkiem pokładowym tego olbrzymiego okrętu
kosmicznego. Potem długo jeszcze rozmawiali o znajomych i nowych ludziach wchodzących
w skład przybyłej załogi, o technicznych szczegółach silników jonowych i wreszcie Dag
Rossa rzekł:

— Ren zaproponował mi objęcie stanowiska głównego nawigatora w przyszłej wypra-

wie „Galaktyki” do Dzety Woźnicy!

— Dzety Woźnicy?
— Tak jest — potwierdził inżynier, obserwując uważnie twarz Bary, w której jakby

zdmuchnięty powiewem wiatru znikł beztroski uśmiech.

— A co z moim ojcem i twoją matką?
— Myślę, że zabierzemy ich ze sobą. Problem dotyczy nie tylko nas. Już przygotowuje

się odpowiednią ustawę...

— Wiesz, to nadzwyczajne, ale i straszne — przerwała mu Bara — dotychczas

przebywaliśmy duże przestrzenie, a teraz trzeba będzie przeskoczyć dwa tysiące lat.

— Nie odczujesz tego — uśmiechnął się Dag Rossa.
— No, nie tak bardzo. Będę miała pod czterdziestkę. Gdy wrócimy, nie będziesz już tak

na mnie patrzał jak teraz.

background image

— Skąd wiesz, jak na ciebie patrzę?
— Wiem, czuję.
Ucałował końce jej palców i chciał się pożegnać.
— Czekaj chwilę — zatrzymała go — nie mogę sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał

świat po naszym powrocie. Pomyśl, dwa tysiące lat!!! My przecież będziemy wówczas stano-
wili zamierzchłą historię. O tobie będą mówili jak o Kolumbie lub Vasco da Gama. Wrócimy
do żywych z historii. To przekracza najśmielsze fantazje. Wyobraź sobie, że dziś staje przed
nami Aleksander Macedoński...

— Jesteś marzycielką — powiedział inżynier — myślę raczej o tym, jak mało będziemy

umieli w porównaniu z tymi, którzy nas spotkają.

Gdy nazajutrz zdjęto Barze opatrunek, ujrzała przed sobą świat jakby na nowo odświe-

żony. Lśniące, pastelowe, wykonane z plastików ściany kabiny nowego statku w niczym nie
przypominały czarnych, spiętrzonych wnętrz i korytarzy opuszczonej rakiety. Harmonizowali
z tym otoczeniem również ludzie, snujący się wokół w białych kombinezonach z przezroczy-
stymi hełmami, zza których widać było uśmiechnięte twarze, pozbawione niepokoju czające-
go się w wyrazie ust i w błysku oczu, do którego ostatnio się przyzwyczaiła.

Spojrzała na żarzący się niebieskim światłem sufit i wydało się jej, że to błękit ziem-

skiego nieba wtargnął tutaj w ten rudawożółty, jakby ociekający krwią krajobraz.

Uśmiechnęła się. Za parę godzin ta niegościnna i wroga planeta znów stanie się małym,

świetlnym punktem na tle gwiezdnego nieba i wieczna bezkresna noc otoczy na długo statek i
ukryte w nim pyłki ludzkie.

Dziewczyna zapragnęła samotności, poczuła pragnienie spojrzenia jeszcze raz na krajo-

braz, w którym z cierpienia i grozy zrodziła się miłość.

Naciągnęła w ubieralni skafander i szerokimi, spiralnymi schodami przedostała się na

najniższą kondygnację. Przez właz wydostała się na zewnątrz. Wypukłe i świecące dno statku
wisiało nad jej głową jak glob jakiejś małej planetoidy, pogłębiając jeszcze bardziej szarość i
ponurość widzialnego horyzontu.

Dziewczyna wydostała się na wolną przestrzeń. Jakiś nieznajomy młody człowiek poin-

formował ją o zasięgu ochronnego promieniowania. Podziękowała mu skinieniem głowy i po-
szła w kierunku, gdzie dawniej stała rakieta. Obecnie z ziemi sterczała tylko część upierzenia
sterowego i nad wykopem wznosiła się plątanina żelaznych rusztowań, przy której pracowali
ludzie.

Bara z daleka przyglądała się ich pracy, gdy wtem wydało się jej, że wszystko pokrywa

się purpurowozłotym blaskiem, jakby cały świat nagle wykąpał się w czerwonym winie.
Zdziwiona rozejrzała się i stanęła jak wryta.

W małym prześwicie pomiędzy chmurami na wschodniej części nieba świeciło słońce.

Czterokrotnie większe niż na ziemi, gorące jak płomień, na złotym tle pomiędzy ciemnymi
stożkami wulkanów przesyłało nieziemski, pożegnalny uśmiech, którego skąpiło przez dwa
lata.

Wszyscy przerwali pracę i podziwiali to zjawisko. Krajobraz od razu stracił swą grozę.

Piaszczyste obłoki zalśniły, falując nad głową jak płomienne kotary zorzy polarnej. Ogniste
smugi promieni wydarły z mgły mroczne urwiska, które zakwitły jak olbrzymie malachitowe
kwiaty, otoczone żółtomiedzianymi fontannami wydobywającego się ze szczelin dymu.

Dziewczyna wpatrywała się jak urzeczona w fantastyczną grę barw i nagle zrozumiała,

że przyjdzie czas, gdy słońce zatriumfuje nad chmurami, a wola i praca człowieka zamienią te
pustynie w bastion nowego życia.

Dziewczynie zrobiło się lekko na sercu. Słońce za chwilę zgasło zasłonięte chmurami,

jakby wstydząc się tego, że odsłoniło przed oczami ludzkimi tajemnicę starannie ukrywanego
piękna, a Bara poszła w kierunku opuszczonej rakiety. Wnętrze jej już w niczym nie przypo-

background image

minało niedawnej przeszłości. Cenniejsze sprzęty zostały wyniesione, instalacje pozrywane.
Na podłodze, wśród potłuczonego szkła i starego żelastwa, leżały porozrzucane strzępy odzie-
ży i jakichś papierów.

Przebiegło jej przez myśl, że to rumowisko jest symbolem mijania jednych rzeczy a

narodzin drugich, lepszych i doskonalszych. Pomyślała o Jaku Iwanowie, którego ostatnie
świadome uczucia związane były z tą pogrzebaną przeszłością. I nagle wydało się jej, że
widzi pod nogami skrawek papieru, zapisany jego nierównym, w tył pochylonym pismem.
Schyliła się podnosząc zniszczony, wypłowiały notes.



ROZDZIAŁ VI


W południe megafony zapowiedziały start. Bara siedziała w fotelu obok męża i patrzała

w peryskopowy ekran panoramiczny, na którym widać było znajomy krajobraz i grupkę bio-
logów, trzymającą się z dala przy wzniesionym żelaznym schronie. Z przyzwyczajenia chcia-
ła się przypiąć pasami do poręczy, lecz przypomniała sobie, że nowy statek dzięki stałemu
napędowi nie potrzebuje rozwijać przy starcie wysokich przyspieszeń. Za nieprzezroczystym
szkłem w kabinie nawigacyjnej widać było cienie poruszających się nawigatorów. Cicho
brzęczały wentylatory i słychać było gdzieś za ścianą głęboki oddech kompresora, pompują-
cego tlen do kabiny.

W oczekiwaniu na start Bara patrzała na twarze obecnych. Malowało się na nich skupie-

nie. Po opuszczeniu przez ekipy naukowe pokładu statku cała nowa załoga składała się zale-
dwie z kilku osób. Nie licząc nieobecnych: Rena, Erivana i nawigatorów, na sali znaleźli się
jedynie Jean Loiseau, lekarz pokładowy, jego asystentka Mira Duncan i Ligiński.

Nagle dał się słyszeć trzask w megafonie i po chwili padła zapowiedź:
— Uwaga, start! Przyspieszenie stałe ⅓ g.
Oznaczało to, że statek z każdą sekundą będzie przyspieszał swą szybkość o trzy metry.

Oznaczało to, że wszystkie rzeczy i ciała ludzkie z chwilą wyjścia ze strefy przyciągania pla-
nety stracą dwie trzecie swej wagi. Nie będzie zatem dokuczliwego braku ciążenia. Podnieco-
na Bara odnalazła rękę Daga Rossy i uścisnęła ją mocno. W tejże chwili spostrzegła ruch na
ekranie.

Dalekie sylwetki ludzkie zaczęły się zapadać w dół. Na chwilę w polu widzenia ukazały

się chmury, z których wyłonił się znajomy wulkan i zaczął przesuwać się ku dolnej krawędzi
ekranu. Potem przed oczyma popłynęły nieznane łańcuchy górskie, nad którymi płonęły złote
pióropusze wybuchów. Niekiedy żółty dym zasłaniał wszystko i wreszcie jakaś połyskliwa,
lśniąca płaszczyzna mignęła na horyzoncie.

— Spójrz... morze! — pochylił się ku żonie inżynier.
— Widzę — szepnęła Bara i za chwilę nieprzeniknione chmury zasłoniły całkowicie

pole widzenia.

W uszy wdzierał się dokuczliwy szum. To huraganowy wiatr zmagał się z powłoką sta-

tku. Gdy znów przejaśniło się, na dole falowała jedynie biała mgła, półkoliście zaokrąglając
się na ekranie. Na górze zaś widać było ciemnofioletowe niebo, które czerniało bardzo szy-
bko, ukazując gwiazdy. Pierwszy pojawił się Syriusz. Zapalił się niespodziewanie w lewym
rogu ekranu i nim przesunął się ku środkowi, już lśnił otoczony mrowiem ostrych jak szpilki,
świetlistych punktów. Później czerwony język liznął na chwilę krawędź ekranu i pozostawi-
wszy za sobą perłowy odblask znikł jak zdmuchnięty. To słońce w otoczeniu korony i pro-
tuberancji, jak wizerunek Ozyrysa na staroegipskich reprodukcjach, wstępowało we władanie

background image

skrawkiem kosmicznej nocy.

Bara przyglądała się soczewce zodiakalnego światła, widzianej w postaci lekkiej sre-

brzystej mgiełki dookoła słonecznej tarczy, i myślała o gorących wieczorach Leninopolisu,
rozjaśnianych tym światłem i nasyconych tęsknotą do dalekich, pozaziemskich podróży.
Teraz ta sama tęsknota ciągnęła ją do domu, do błękitnego nieba odbitego w rzece, do szumu
drzew i gwaru ludzkich głosów, które nigdy nie wymagają takich terminów, jak synergiza lub
paralaksa.

To dziwne — pomyślała — że potrzeba twórczego czynu rodzi się z miłości do zwy-

kłych, prostych rzeczy.

Znów odezwał się megafon:
— Weszliśmy na stały kurs, szybkość ucieczki przekroczona. Proszę pamiętać o zmie-

nionych warunkach fizycznych.

Wszyscy powstali. Doktor Carim zbliżył się do Bary.
— Czuję się jak dziecko — powiedział i ująwszy dziewczynę pod łokcie uniósł ją w

górę na wyprostowanych dłoniach. A gdy rozbawiona Bara usiłowała protestować, dodał: —
Wszystkie kobiety zawsze powinny być tak lekkie, nie darmo przecież bogini Wenus powsta-
ła z pianki morskiej.

Doktor lubił odwoływać się do starożytności. „Do świata ślepej wiary i monumenta-

lnych pomników” — jak się zazwyczaj wyrażał. Robił to zwykle w groteskowy sposób, który
w kontraście sytuacyjnym i w połączeniu z powagą, z jaką zwykł występować, wywoływał
komiczny efekt.

I tym razem odezwanie się doktora przyjęte zostało przez obecnych uśmiechem. Rozła-

dowało doraźnie napięcie nerwowe, jakie towarzyszyło wszystkim przed podróżą, w której po
raz pierwszy statek kosmiczny miał opuścić układ słoneczny.

Niebawem do kabiny wszedł Erivan, aby omówić rodzaj odczytów i wykładów, jakie

podczas podróży miały być włączone do programu codziennych zajęć. Dyskusja nad proje-
ktem przeciągnęła się do podwieczorku.

W swojej kabinie Bara odsłoniła zasłonę iluminatora Obserwowała znajome konstela-

cje, jakby przymarznięte w wieczornym bezruchu do dna czarnej, bezdennej głębiny. Jedynie
powoli malejąca tarcza Wenus, podobna teraz do złocistego jabłka, wskazywała na ruch sta-
tku. W pewnej chwili przypomniała sobie o znalezionym notesie Iwanowa.

Obejrzała podeptaną okładkę, z pietyzmem wygładziła pomięte, zabrudzone kartki. Był

to pamiętnik. W miarę jak czytała, coraz większe zdziwienie malowało się na jej twarzy.

„Wprost nie do wiary, że mógł to napisać taki człowiek” — pomyślała. Pochylone do

tyłu literki składały się w jakieś dziwne obserwacje i stwierdzenia.

„Nienawidzę nauki — cieszę się, że podróż nasza stała się jednym pasmem upokorzeń

dla tych, którzy swym nędznym rozumem targnęli się na tajemnice wszechświata. Głoszą oni
prymat wiedzy, a teraz są zdani na łaskę wiary. Wiary, że pycha ich nie zostanie ukarana, że
będą uratowani. Głupcy!!! Dawniej ludzie wierzyli w istoty wyższe i to uczyniło ich skro-
mnymi. Obecnie własny swój rozum umieszczają na ołtarzach. Gardzę nimi, a oni mną
gardzą. Śmieszy mnie to i przypomina historię z kotem.

Czasami zdarza się, że dziecko potknie się o kamień i wybije sobie oko, a potem całe

życie jest ślepe. Ja będąc dzieckiem potknąłem się o kota. Ho, ho, ale nie jestem ślepy!

Było to tak. Bawiłem się na podwórzu w jasny, słoneczny ranek z innymi dziećmi i wte-

dy go zobaczyłem. Siedział na parapecie okiennym i długo, długo obserwował coś na ziemi.
Zaintrygowany chciałem się zbliżyć i zobaczyć, co to jest, gdy nagle wszystko wokoło zabły-
sło niebieskawym światłem. Drzewa rzuciły białe cienie, które zaczęły przesuwać się pod
nogami. Spojrzałem w górę. Na niebie leciał błękitny meteor wielkości ludzkiej głowy. Lu-
dzie stawali z otwartymi ustami. Po chwili bolid eksplodował i wszystko wróciło do norma-
lnego stanu. Znów spojrzałem na kota, który przez cały czas nie zmienił pozycji. Po prostu

background image

nie zauważył meteoru. Widocznie miał przed sobą coś ciekawszego, Podbiegłem bliżej i
ujrzałem na ziemi drugiego kota.

Podobnie ludzie chodzą ślepi na wszystko, zapatrzeni w siebie. Ten stan samoadoracji

nazywali różnie: humanizmem lub etyzmem. Ja jeden tylko widzę ich nicość i za to mnie
wszyscy nienawidzą. Cóż ja jestem winien, że profesor Rigo Watt na widok żywego lasu
twierdzi, iż jest on martwy dlatego, że nie posiada białka. Widzę wówczas profesora, jak sie-
dzi na parapecie mały i siwy jak sama nauka i patrzy na swego kota. Profesor Watt jest kotem.
Dużym kotem w butach i okularach. Nie darmo w tylu bajkach koty przedstawia się jako
uczonych.”

Bara odłożyła notes, musnęła ręką czoło, jakby chciała odpędzić sprzed oczu zmory:

„Czyżby człowiek mógł mieć dwie twarze? Czyżby postawa geologa, jego stosunek do kole-
gów i wszystko, co mówił o swej pracy, było tylko mydleniem oczu? A może sztucznym
utrzymywaniem się na poziomie? Czyżby Iwanow był psychopatą?”

W pamiętniku przerażała logika rozumowań, pozornie mająca nawet sens, a przy tym

zupełna niezdolność do uogólnień. Autor musiał być egoistą, człowiekiem złej woli, któremu
zabrakło krytycyzmu, aby przekroczyć próg, za którym przeczucia stają się wnioskami. A
przecież Iwanow nie należał do ludzi takiej kategorii.

Spojrzała na podwójną tarczę zegarków: wskazywały zgodnie godzinę dziewiątą.
„Że też ten Dag spóźnia się nawet na noc poślubną” — pomyślała — „czyżby i on był

kotem, który poza pracą nie dostrzega nawet żony?”

Było gorąco. Euwe sprawdził termometr. Temperatura podniosła się już powyżej stu

dwudziestu stopni. Słońce dawało się we znaki. Ruchem ręki polecił Sawczence uregulować
chłodzenie, a sam spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Wskazówka szybkościomierza
zbliżała się do stu pięćdziesięciu kilometrów na sekundę. Rakieta osiągnęła już szybkość
hiperboliczną i przyciąganie słoneczne nie mogło przeszkodzić jej w ucieczce. Za chwilę
automat zacznie wyprowadzać statek z płaszczyzny ekliptyki. Euwe skierował wzrok na
ekran magnetometru, aby sprawdzić, czy rozkład natężeń magnetycznych jest zgodny z obli-
czeniami. Opalizujące kręgi świetlne zwężały się za matową tarczą przyrządu i rozszerzały
rytmicznie w granicach przewidzianego maksimum.

Mruganie to znów nasunęło nawigatorowi niepokojące wspomnienie przymrużonych

powiek asystentki lekarza — Miry Duncan. Stanowczo za często myślał o tej kobiecie. Już
wówczas, gdy Erivan poprosił o dane dotyczące komety „Oterma”, uświadomił sobie, że nie
uwzględnił jej orbity, ponieważ w chwili segregowania materiału nawigacyjnego obraz Miry
zaprzątał mu myśl Teraz znów to samo, a przecież nie można palić siedząc na beczce prochu!

Te niepokojące rozważania przerwał mu Sawczenko, trącając go nagle w ramię. Pod-

niósł głowę. Nieznaczna fałda na czole przyjaciela sygnalizowała, że coś jest nie w porządku.

— Co się stało? — zapytał.
— Spójrz!
Sawczenko wskazał tablicę komparatora elektronowego, na którym co chwila zapalały

się i gasły nieliczne iskierki.

Euwe przekręcił gałkę synchronizacyjną — gwiazdy stałe znieruchomiały w polu

widzenia. Mrugania ustały. Przekręcił z powrotem i znów pojawiły się błyski.

Odgarnął szybkim ruchem włosy i sięgnąwszy ręką po megafon rzucił:
— Uwaga! Uwaga! Zmiana kierunku i siły ciążenia.
Pospiesznie przypinając jedną ręką pasy do poręczy fotela, drugą sięgnął do tablicy

przyrządów; ręka, ciężka jak ołów, opadła na kolana. Samoczynne automaty kierownicze
zaczęły hamować statek

Euwe poczuł szum w uszach, dociągnął klamry i spojrzał na wskazówkę grawimetru.

Zbliża się do 10 g.

background image

— Uwaga! Niebezpieczeństwo! — krzyknął do mikrofonu. — Przyjąć pozycję leżącą!!
W skroniach tętniło. Jakiś straszliwy ciężar przygniatał klatkę piersiową. Wszystko

rozpływało się przed oczyma. Tuż obok, z głową wciśniętą w miękkie oparcie fotela, siedział
Sawczenko. Twarz miał białą jak porcelana.

„Co to może być?! — myślał Euwe. — Czyżby potok meteorytów? Ale jaki? Przecież

uwzględnił wszystko?!”

Przeniósł spojrzenie na ekran spektroanalizatora. Na powiększonym obrazie widma

wystąpiły wyraźne linie cyjanu.

— Kometa! Jakaś nieznana kometa!!!
Przyglądał się chwilę prążkom. Odczytał na skali wskazania. Kometa na szczęście mia-

ła kierunek zgodny z ruchem statku.

„Czyżbyśmy lecieli po stycznej z jej orbitą? — pomyślał. — Może zdążymy utracić

szybkość?”

Czuł, że jest bliski omdlenia, nogi ciążyły jakby odlane z ołowiu. Chciał skontrolować

odległość. Pięciocyfrowe liczby były zasnute mgłą. Instynktownie raczej odgadywał wskaza-
nia. Jeśli w ciągu kilkudziesięciu minut nie nastąpi zderzenie, szybkości zostaną wyrównane.

Spojrzał w stronę Sawczenki.
— Zdążymy — szepnął.
Sawczenko zaprzeczył głową.
— Nie wytrzymamy przeciążenia — powiedział.
„Co się dzieje teraz w kabinach? — pomyślał Euwe. — Przecież nie wszyscy zdążyli

się przygotować? Czy Mira miała dość czasu na zabezpieczenie chorych? Jeżeli on i Sawcze-
nko mimo kilkuletniego treningu są u kresu, jak się czują inni?”

Z największym wysiłkiem Euwe poruszył ręką i przesunął ją w kierunku tablicy przy-

rządów. Zdawało mu się, że przesuwa stukilogramowy ciężar. Odpoczął chwilę, potem mru-
żąc oczy wpatrywał się w świetliste linie oscylografu. Po pewnym czasie z największym wy-
siłkiem udało się mu zogniskować uwagę na liczbach tak, że przestały rozpływać się przed
oczami.

Wahał się jeszcze chwilę: Czy nie przecenia swych możliwości? Czy potrafi zastąpić

precyzyjną maszynę, która teraz gwałtownie hamuje statek, doprowadzając załogę do utraty
świadomości?

— Nie wytrzymamy — powtórzył głucho Sawczenko.
Szybkim ruchem Euwe wyłączył automat. Następnie cofnął dźwignię akceleratora

jonowego i patrzał, jak wskazówka grawimetru powoli opada. Poczuł ulgę. Ucisk na piersiach
zelżał. Wracała zdolność orientacji.

— Jak się czujesz? — rzucił w stronę Sawczenki.
— Oszalałeś! — usłyszał zdławioną odpowiedź.
Euwe wpił się wzrokiem w ekran i z lekka obrócił gałkę sterową. Błyski się wzmogły.

Euwe obrócił gałkę w przeciwnym kierunku. To samo. Jeszcze parę manipulacji i mrugania
jakby osłabły.

Dalej działał zupełnie odruchowo. Gdy przecięły ekran wygięte ku górze smugi toru

pierwszego, oświetlonego słońcem bolidu, wskaźnik notował szybkość stu kilometrów na
sekundę. Potem znów błyski. Zmienił kurs o ułamek sekundy i czuł, jak olbrzymia góra śmi-
gnęła nad pokładem. Potem kilkakrotnie, drżąc ze zdenerwowania, omijał większe i mniejsze
meteory leniwiej uciekające wstecz. Wreszcie wydało mu się, że błyski na tarczy zgasły.

— Czyżby to już była szybkość orbitalna komety?
Sprawdził wskazania. Statek biegł po orbicie eliptycznej. Mrugające oczy magnetome-

tru wskazywały na obecność w pobliżu niewielkiej masy. Euwe włączył napęd i powoli jął
posuwać statek w kierunku, gdzie natężenie było maksymalne. Lądował na ślepo na jakimś
pędzącym ku słońcu odłamku skalnym. Po pewnym czasie zobaczył postrzępioną skalistą

background image

powierzchnię, która nieregularną linią odcinała się od czarnego nieba. Sądząc po natężeniu
pola odłamek był niewielki. Najwyżej parę kilometrów średnicy. Euwe posadził statek na
pochyłym skalnym uskoku.

— Zawsze lepiej jest stać na kotwicy, niż dryfować pomiędzy rafami.
Odpiął pasy i wstał. Od razu ocenił, że na kosmicznej skale, na której wylądowali,

ciążenie praktycznie nie istnieje. Kierunek dół-góra dawał się wprawdzie odróżnić, ale każde-
mu poruszeniu się towarzyszyło poczucie braku równowagi i czczej nicości.

Euwe stał oszołomiony poruszając zdrętwiałymi rękami, aby przywrócić w nich krąże-

nie, gdy nagle wydało mu się, że słyszy za sobą śmiech Sawczenki.

Przypomniał sobie o przyjacielu i obejrzał się zaniepokojony tym śmiechem. Ale

Sawczenko już się nie śmiał.

— Brawo — powiedział uwalniając się z pasów — gdybyś nie wyłączył automatu,

rozgniotłoby nas jak śliwki. To dobre na pojedyncze kamyki. Ale nikt nie wytrzyma takiego
przeciążenia przez dłuższy czas.

— Szczęście, żeśmy zaledwie przekroczyli szybkość paraboliczną — powiedział Euwe

i zaraz potem dodał: — No cóż, ponadprogramowo wsiedliśmy na głowę komecie. Teraz
trzeba będzie pomyśleć, jak się z niej wydostać



ROZDZIAŁ VII


Gwałtowne przeciążenie, jakiemu w ciągu kilkunastu sekund poddany był statek, a pó-

źniej stosunkowo szybki zanik grawitacji, prawie u wszystkich podróżnych wywołał objawy
choroby kosmicznej. Najwięcej ucierpiały kobiety. Z mężczyzn profesor Ren i doktor Carim.
Wszyscy zresztą, z wyjątkiem Erivana i Daga Rossy, w mniejszym lub większym stopniu
niezdolni byli do jakiegokolwiek wysiłku.

Jean Loiseau miał pełne ręce roboty i z teczką w ręku, w białym kitlu snuł się jak duch

po okrągłych korytarzach statku, udzielając pomocy najbardziej potrzebującym.

Wiadomość o wylądowaniu na głowie komety i szczegóły tego lądowania stały się głó-

wnym tematem rozmów doktora z pacjentami. Doktor pod niebiosa wynosił Euwego, który w
warunkach bliskich utraty przytomności ratując zagrożone życie załogi wyłączył nieprawidło-
wo funkcjonujący automat i w piaszczysto-kamienistej chmurze, przekraczającej rozmiarami
glob ziemski, osadził statek na twardym odłamku.

Po wyczerpaniu zasobu komplementów pod adresem nawigatora doktor wyjmował

narzędzia, badał puls chorego i ciśnienie krwi, kręcił poważnie głową i mówił:

— No cóż, życie to nałóg, nie łatwo go się wyzbyć.
Potem chrząkał parę razy i opuszczał kabinę.
Tymczasem sytuacja nie przedstawiała się różowo. Należało przeprowadzić nowe obli-

czenia, trzeba było zidentyfikować kometę i ustalić jej orbitę. Ponieważ Euwe i Sawczenko
po wypadku ulegli silnej reakcji nerwowej, pracami tymi zajął się Dag Rossa wespół z Eriva-
nem.

Ali Keer i Iwo Eiro również zrezygnowali z praw urlopowiczów i zajęli się obserwacja-

mi astronomicznymi Pod dziwnym, fiołkowo świecącym niebem latających kamieni astrono-
mowie z trudem odnajdowali konstelacje zodiakalne, ustalając nowe położenie statku i jego
skalistej podpory.

Bryła skalna, na której wylądowano, dokonywała obrotu dookoła swej osi w ciągu

trzech godzin. W czasie półtoragodzinnego dnia rozgrzewała się do temperatury dwustu i

background image

ostygła w nocy do stu stopni poniżej zera.

Obserwatorom od razu stało się jasne, że pobyt na kamiennym odłamku jest bardzo

niebezpieczny ze względu na możliwość zderzenia się z podobnym ciałem, których setki
krążyły w pobliżu. Poza tym prowizoryczne obliczenia wykazały, że kometa zbliża się do
peryhelium i coraz bliższe sąsiedztwo słońca musiało niebawem stać się groźne dla statku i
załogi. Ze względu na możliwe uszkodzenie powłoki wydano zarządzenie, że wszystkich obo-
wiązuje stałe noszenie kombinezonów. Na nadzwyczajnej naradzie, jaka odbyła się pomiędzy
Renem, Erivanem i Dagiem Rossą w gabinecie profesora, postanowiono najdalej w ciągu
dwudziestu godzin przeprowadzić niezbędne obliczenia, dokonać oględzin statku i pożegnać
fatalną kometę. Decyzję powyższą nadano przez radio, ogłoszono pogotowie i wydano odpo-
wiednie dyspozycje załodze technicznej.

Technicy i mechanicy, zabezpieczeni linami, w termicznych kombinezonach, rozpełzli

się jak białe larwy po wypukłej powierzchni rakiety, sprawdzając stan opancerzenia.

Doktor Loiseau po szczegółowym zbadaniu załogi technicznej opadł zupełnie z sił.

Walcząc z ogarniającą go sennością i znużeniem, postanowił odwiedzić doktora Carima w
nadziei, że stan jego zdrowia na tyle uległ poprawie, iż doktor będzie mógł na pewien czas go
zastąpić. Gdy mijał komorę wejściową, zauważył, że ktoś na jego widok szybko wskoczył do
włazu prowadzącego na zewnątrz.

„Któryś z techników widocznie coś zapomniał i musiał wrócić” — pomyślał lekarz i

poszedł dalej.

Doktor Carim stał właśnie przy apteczce i wyjmować z niej medykamenty.
— Ach, to wy — powiedział ujrzawszy kolegę. — Chciałem właśnie odwiedzić moich

chorych.

Loiseau usiadł i odrzuciwszy hełm do tyłu jął oddychać głęboko i ocierać chusteczką

spocone czoło.

— Jak długo śpią? — spytał.
— Trzy, cztery dni — odpowiedział Carim z trudem przypominając sobie daty.
— Uważam, że należałoby przerwać ten stan. Ostatnie wypadki...
Doktor Carim już sam od dawna niepokoił się o Tinę i Bowskiego. Nadmierne przecią-

żenie mogło rzeczywiście wywołać niepożądane komplikacje u uśpionych.

— Myślałem o tym — powiedział zagarniając ampułki do teczki.
— Technicy znajdują się poza pokładem, musiałem ich puścić — wyjaśnił jeszcze

Loiseau, jakby przekazując swe obowiązki koledze.

Doktor Carim kiwnął głową na znak zrozumienia i otworzywszy drzwi wyszedł na

korytarz. Gdy znalazł się w kabinie chorych, stanął przerażony. Koja Bowskiego była pusta.
Wrócił więc do Loiseau i opowiedział, co się stało.

— O, to niedobrze! — mruknął zaniepokojony Loiseau, przypominając sobie człowieka

znikającego we włazie. Zerwał się z miejsca. Nie sądzone mu było widocznie spocząć tego
dnia.

Pierwsze świadome doznania Bowskiego miały charakter sennego koszmaru. Ludzie o

ptasich głowach, ręce z błonami, jak do pływania, zdawały się czyhać na niego, grożąc udu-
szeniem. Później potwory zmieniły się w jakieś przenikające się nawzajem smugi promieni i
wirujące kręgi, które znieruchomiały wreszcie w postaci fosforyzującej wklęsłej tarczy
zawieszonej nisko nad głową.

Wstał. Gdzieś w zakamarkach pamięci odżyły ostatnie wrażenia: noc, spadanie w

próżnię, czyjeś jęki. Pamiętał, jak bronił się ostatkiem sił w obłędnym strachu przed głosem,
który jak podziemny grzmot wydobywający się z mroku nawoływał go do biernego poddania
się losowi. Podobny głos płynąc spod średniowiecznych mrocznych sklepień przed wiekami
skazywał czarownice na spalenie na stosie.

background image

Rozejrzał się. Zamiast tajemniczych mrocznych arkad i nisz, otaczały go okrągłe ściany.

Coś jakby czyste mruganie błękitu. Wokoło nikogo, kompletna cisza. Zapragnął przetrzeć
oczy. Głowę miał okrytą szklanym kloszem.

— Co się ze mną stało? — pomyślał powoli odzyskując świadomość. — Gdzie ja

jestem?!

Ruszył przed siebie. Miał stale wrażenie, że prawie nie dotyka ziemi. Kręte, spiralne

tunele wiodły go w dół. Niesamowity, martwy labirynt.

Przystanął i oparł się o jakąś ścianę. Ściana cofnęła się. W podłodze ciasnego pomie-

szczenia widniał otwór włazu, rzucający okrągły, oświetlony cień w czarną głębię.

Nagle zobaczył, że ściana naprzeciwko się usuwa i jakaś biała postać wyłania się na

spotkanie świecąc opalizującą głową. Cofnął się o krok i poczuł, że zapada w pustkę.

Gdy jak liść kołysany wiatrem powoli opadał, przyszły mu na myśl młodzieńcze wizje z

czasów, gdy studiował historię starożytnych kultów i obrzędów. Okrągłe, białe korytarze,
opalizujące ściany i wreszcie to kołysanie się w powietrzu jak na niewidzialnych falach —
wszystko przypominało nirwanę. Podniósł głowę. Nad nim leżało coś olbrzymiego, co mogło
być tylko globem planety, może Ziemią. Ogarniał widocznie wzrokiem wszechrzecz. Przera-
ził się. Zatem, jak oczekiwał, w starych wierzeniach tkwi część prawdy. Prawdopodobnie już
nie żyje i jest teraz cieniem w krainie wiecznej szczęśliwości. Przed sobą widział dziwny,
jakby odwrócony krajobraz z podwójną ziemią i niebem pośrodku. Białe widmo, które go wy-
straszyło, znikło.

Bowski rozejrzał się, spostrzegł, że i sam... znikł również, i to tak dokładnie, że nic zeń

nie pozostało. Ciarki przebiegły mu po plecach. Dygocąc ruszył w stronę jaśniejszego nieba.
Po pewnym czasie dostrzegł nagle swe nogi, które same, jakby ucięte do kolan, posuwały się
po jakimś nieokreślonym gruncie. W miarę jak szedł, nogi stopniowo wydłużały się i wyra-
stały z... niczego. Niebawem widział już siebie do pasa, a gdy wyszedł spod wiszącego nad
głową globu, stał się znów całkowicie widzialny. Nad głową teraz rozpościerało się niebo, ale
takie, jakiego nigdy dotąd nie widział.

Nisko na widnokręgu żarzyło się olbrzymie Słońce, oblizując się czerwonymi promie-

niami, jak językami demonów. Poza tym było otoczone aureolą, podobnie jak głowy ludzkie
na starożytnych świętych obrazach.

— Znów rekwizyty zaświatów — pomyślał Bowski i przystanął.
Wydawało mu się, że całe to niebo jest trawione gorączką.
Nawet gwiazdy były niewykończone, jakby zreumatyzowane. Gdyby nie znajdowały

się one na niebie, pomyślałby, że są to zwyczajne kamienie, rozrzucone na fioletowym tle i
oświetlone reflektorem. Jedna z tych gwiazd zdawała się wisieć tuż nad głową, ale było to
prawdopodobnie złudzenie optyczne. Wszystko zresztą wyglądało na złudzenie.

Na widok dziwacznego nieba Bowski doznał uczucia osobliwej satysfakcji. Znów świat

płatał figla tym wszystkim Dagom Rossom i Wattom i wyglądał zupełnie nie tak, jak to oni
sobie wyobrażali.

— Kto widział takie niewyszlifowane gwiazdy?!
Pod wpływem tych refleksji Bowski nagle przestał się bać i poczuł, że opanowuje go

ciekawość. — Ostatecznie cóż z tego, jeśli nawet nie żyje, przecież myśli i czuje. A to ozna-
cza, że śmierć nie jest unicestwieniem świadomości, jak twierdzą tamci. — Nawet śmierć
udziela mu satysfakcji i kredytu zaufania. Uśmiechnął się z zadowolenia.

Po chwili jednak uświadomił sobie, że radość jest przedwczesna. Bo przecież — być

może — błąkający się gdzieś w pobliżu duch Daga Rossy widzi ten cały świat w innym,
swoim wydaniu. I również cieszy się z tego powodu, podobnie jak on teraz.

— Nie darmo nirwana jest krainą wiecznej szczęśliwości!
Takie spostrzeżenie zmartwiło trochę Bowskiego, lecz niebawem ruszył przed siebie,

aby przekonać się, jak dalej wygląda wieczność.

background image

Świat podnosił się do góry i literat zauważył, że w miarę podnoszenia się gruntu on sam

jakby się pochylał. Szedł prawie leżąc, nieomal dotykając twarzą ziemi. Od nienaturalnego
położenia poczuł ból w udach. Usiłował na gwałt wyprostować się, lecz upadł na wznak.
Podniósł się i poszedł dalej. Ujrzał wówczas przed sobą olbrzymi głaz, tarasujący drogę.
Zadarł głowę i zrozumiał, że przeszkody tej nie ominie; wysokie, ostre iglice po bokach
utrudniały obejście.

Nagle przyszło mu do głowy, że stan, w jakim się teraz znajduje, jest niewątpliwie

czymś zbliżonym do snu.

A we śnie nie istnieją przeszkody. Można na przykład z rozbiegu wyrżnąć w tę skałę

głową, podobnie jak Miller w swoim czasie wyrżnął go w brzuch, i w najgorszym wypadku
człowiek się tylko obudzi. Ale nie wiadomo, czym byłoby obudzenie się w jego sytuacji.
Postanowił postępować ostrożnie.

U podstawy głazu zauważył dużą szparę. Włożył w nią dłonie i naprężył wszystkie siły.

Głaz drgnął, a gdy Bowski pchnął go ku górze, wymknął mu się z rąk i poszybował w
przestwór. Mimo wszystkie przewidywania otworzył usta ze zdziwienia.

Gdy patrzał za oddalającym się kamieniem, nagle pociemniało mu w oczach. Ręce,

które miał jeszcze wyciągnięte przed siebie, głaz i kamienne iglice, wszystko rozmazało się w
czerni — znikło. Wydało mu się, że stracił wzrok.

Odwrócił się, aby spojrzeć w kierunku, gdzie przed chwilą widział słońce. Słońca

wprawdzie już nie było, ale przynajmniej przekonał się, że widzi, gdyż dostrzegł jasność na
horyzoncie. Po chwili zauważył, że nie stoi zwyczajnie pośrodku widnokręgu, lecz jakoś z
boku na jednej z jego krawędzi.

Wiedziony ciekawością zrobił krok i spojrzał w dół.
Przed nim rozwierała się przepaść, na dnie której widniało niebo i znów te niewykoń-

czone gwiazdy.

Bowskiego ogarnął wisielczy humor. „Co by się stało, gdybym za przykładem muchy

spróbował zejść pionowo po tej ścianie?” — pomyślał — „i tak przecież nic mi nie grozi”.

Zrobił krok za krawędź i o dziwo, nie spadł w dół, tylko cały świat przewrócił się jakoś

dookoła osi i znów niebo było na górze, a płaszczyzna, na której stał przed chwilą, wyglądała
teraz na urwistą ścianę przepaści. Zaintrygowany cofnął się parę razy tam i z powrotem i za
każdym razem świat znów odwracał się i cofał.

„Ziemia i niebo gra ze mną w chowanego” — pomyślał, a ponieważ zrobiło mu się

chłodno, ruszył w kierunku, gdzie było światło. Zauważył, że dla urozmaicenia szedł teraz
pochylony w odwrotną stronę, plecami prawie dotykając ziemi. Gdy znów znalazł się przy
krawędzi, położył się i spojrzał w dół. W głębi przepaści świeciło słońce. Spostrzegł, że znów
stał się częściowo widzialny. Tym razem od góry.

Wyciągnął jedną nogę w ciemności i przerzucił ją przez horyzont. Świat zaczął się

odwracać, ale zatrzymał się w pół drogi i Bowski odniósł wrażenie, że siedzi na krawędzi
jakiejś olbrzymiej piramidy, której podstawa spoczywa nie na ziemi, lecz bezpośrednio na
niebie. Spostrzegł, że w tym dziwnym położeniu reprezentowany jest jedynie przez połowę
siebie. Miał tylko jedną rękę i jedną nogę. W widzialnej połowie ciała poczuł ożywcze ciepło.
Wówczas wyciągnął z nicości drugą nogę i ulokowawszy się na rozgrzanej płaszczyźnie jął
patrzeć w głębię, z której przybył.

„Dag Rossa i Watt pewnie by to wszystko jakoś sobie wytłumaczyli” — pomyślał. —

„Według nich te anomalie — to również prawa natury”.

Uśmiechnął się do siebie, wydął wargi i zmartwił się, że z nikim nie może podzielić się

swoim triumfem.

Podczas gdy tak myślał, wydało mu się, że na dnie przepaści, z której przybył, unoszą

się jakby obłoczki błękitnawego, świecącego dymu. Obłoczki te wyciągały się ku niebu, sunę-
ły wzdłuż krawędzi jak ścigające się, rozwiane postacie ludzkie, nagle odrywały się od ziemi i

background image

szybowały w przestrzeń. Za nimi pojawiały się następne, kłębiły się jakby porwane w wir
dziwacznego tańca i po chwili odlatywały. Wreszcie wszystko pomieszało się, zlało, jakby
przykryło się białym całunem.

— Czyżby to dusze ludzkie na jakimś sabacie, na kosmicznej Łysej Górze? — pomyślał

Bowski i nagle poczuł, że się boi.

Usiłował jeszcze raz wytłumaczyć sobie, że w jego położeniu bać się nie ma czego, ale

rozumowanie tym razem nie pomogło. Wszystko wyglądało zbyt niesamowicie. Chociaż
właściwie kształt obłoczków wcale nie przypominał ludzi.

Spojrzał znów w przepaść, aby przekonać się ostatecznie, że to nie są ludzie, i oniemiał

z przerażenia. Na białym tle powstałym z rozwianych duchów widniały czarne sylwety ja-
kichś olbrzymich postaci. Miały one wyraźnie ręce, nogi i głowy, przypominały niewątpliwie
istoty ludzkie, spełniające jakiś tajemniczy obrządek. Zdawało się, że klęcząc czołgają się po
ziemi, poruszają niezdarnie zniekształconymi, pokracznymi członkami. Ręce ich wydłużały
się i skracały, jakby były wykonane z gumy. Niektóre z nich powstawały z klęczek i rosły w
oczach jak nadymane baloniki, a potem nagle rozwiewały się w nicość lub malały do natura-
lnych wymiarów. W pewnej chwili wydało się Bowskiemu, że widzi nad głowami tych widm
długie, spiczaste rogi.

„Czyżby to było czarcie nabożeństwo?” — pomyślał literat i poczuł, że włosy stają mu

dęba na głowie.

Teraz już nie czuł się bezpieczny. Strach, potworny strach opanował go całkowicie.
Jeszcze raz otworzył oczy, chcąc się przekonać ostatecznie, czy to wszystko nie jest

tylko grą wyobraźni, i dostrzegł idące prosto ku niemu po pionowej ścianie dwie płaskie, ro-
gate sylwetki. Zdawało się, że dostrzega nawet ogony ciągnące się za nimi. Bowski krzyknął,
poderwał się na nogi i nagle poczuł, że unosi się w górę.

Zauważył, jak maszkary zamachały rękami w jego kierunku i ująwszy ogony w ręce

szybko wbiegły na krawędź, którą przed chwilą opuścił. W poczuciu niebezpieczeństwa
Bowski chciał przyspieszyć swoją ucieczkę, lecz zdołał tylko bezładnie zamachać rękami.
Widocznie w obliczu tych stworzeń stracił moc, która pozwalała mu chodzić po pionowych
ścianach, dźwigać olbrzymie głazy i znikać przed samym sobą. Bezbronny więc i przerażony
patrzał w dół i widział, że prześladowcy wyraźnie przygotowywali do strzału rewolwery.

Świadomość, że władcy zaświatów przyswoili już sobie morderczą technikę minionych

wieków, oblała literata zimnym potem. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że balansując
powoli nad głowami ścigających go widm, stanowi doskonały cel. Ciekaw był tylko, czy mo-
żna zabijać umarłych. Drażniło go i przerażało poza tym, że nie mógł wpływać na szybkość
swego poruszania się. Zaczął więc rzucać się i ciskać na wszystkie strony — bezskutecznie.

W pewnej chwili, gdy tak borykał się z samym sobą, spostrzegł, że obie maszkary pod-

skokiem oderwały się od ziemi i poczęły szybować w jego kierunku. Tymczasem Bowski nie
mógł nawet zmienić swego położenia, aby nie patrzeć w oczy niebezpieczeństwu. Przymknął
tylko powieki, gdy spostrzegł, że prześladowcy podnoszą do strzału rewolwery.

Ponieważ jednak ani nie słyszał strzałów, ani nie czuł uderzeń pocisków trafiających w

jego ciało, po pewnym czasie zdecydował się otworzyć oczy. Zaskoczyło go, że ścigający
strzelają kierując broń nie w niego, ale wprost w przeciwnym kierunku.

— Szczęście — pomyślał — że nie umieją obchodzić się z bronią!
Pocieszyło go to nieco, ale jednocześnie zaniepokoił fakt, że wyraźnie po każdym

strzale odległość między nim a prześladowcami malała. Był beznadziejnie zgubiony. Zamknął
więc znów oczy i zastygł w oczekiwaniu. Po kilku minutach poczuł, że coś go ciągnie za
rękaw. Szarpnął rękę i wyrwał się z uchwytu. Po chwili zarzucono mu pętlę na nogę. Znów
się szarpnął. Tym razem jednak bezskutecznie. Noga była uwięziona.

Otworzył oczy i dostrzegł, że lufy rewolwerów skierowane są wprost w jego pierś.

Ogon jednego z potworów owijał mu się dokoła nogi. Był nieprawdopodobnie długi. Bowski

background image

krzyknął i stracił przytomność.

W chwili gdy przez megafon padła zapowiedź Euwego o hamowaniu statku, Bara nie

zdążyła się jeszcze położyć. Stała przy stole, gdy narastające przeciążenie przetasowało dół i
górę, odwróciło kabinę zaopatrzoną w kardanowe urządzenie o sto osiemdziesiąt stopni.
Dziewczyna zdążyła wprawdzie przytrzymać się stołu, by uniknąć potłuczenia, nie dostała się
jednak do koi. Gdy chciała zrobić tych parę kroków, została pchnięta na ścianę i przyciśnięta
do niej. W tym położeniu straciła przytomność. Dopiero Dag Rossa, który po wyłączeniu
automatu przez Euwego i spadku przeciążenia dostał się do kabiny, zdołał ocucić zemdloną i
ulokować na koi. Dziewczyna jednak po tym wypadku była całkowicie wyczerpana i ledwo
zdawała sobie sprawę z tego, co się stało. Dostała gwałtownych torsji i szalonego bólu głowy.
Natychmiast po wylądowaniu na głowie komety zasnęła kamiennym snem. Późnym wieczo-
rem obudziła ją dopiero Tina, którą doktor Carim poinformował pobieżnie o szczegółach
uratowania i ostatnich wypadkach. Bara, na wpół oszołomiona chorobą i snem, szybko
wróciła do przytomności pod wpływem dziwacznych relacji Tiny. Dziewczyna dygotała cała i
zdawało się, że jest jeszcze bardziej podenerwowana niż w ostatnich dniach pobytu na
Wenus.

— Uspokój się — odezwała się wreszcie Bara, z trudem porządkując usłyszane wiado-

mości. — Doktor Carim powiedział ci prawdę. Znajdujemy się w tej chwili na komecie, a nie
w żadnej nirwanie. Żyjesz i my wszyscy żyjemy, łącznie z doktorem i Bowskim. A co się
tyczy duchów, to Bowski widocznie cierpi na przerost wyobraźni; musisz to zrozumieć i nie
poddawać się sugestiom.

— Kiedy przecież on nie mógł tego wymyślić. Wszystko jest za trzeźwe jak na obłą-

kańca.

Tina zaczęła opowiadać przygody Bowskiego w czasie jego wędrówki po komecie.
Żartobliwy uśmiech powoli rozjaśniał twarz Bary, a wreszcie nie wytrzymała i wybuch-

nęła szczerym i zdrowym śmiechem.

— Kiedy on zdążył napleść ci tych głupstw?!
Speszona Tina zamrugała powiekami.
— Byłam przy tym, jak Iwo Eiro i Ligiński przynieśli go nieprzytomnego. Doktor

Carim prosił mnie, abym czuwała przy nim, zanim nie nadejdzie Mira. Zdawało mi się, że
mówił prawdę...

Bara położyła dłoń na kolanach dziewczyny.
— Źle jest, że nie poddajesz swych myśli żadnej kontroli. Cała ta historia jest przecież

jasna...

— Jak to jasna?
— Wszystko! Nawet te rogate diabły, które na twoje nieszczęście nie zdołały zabrać ze

sobą Bowskiego. Wystarczy spojrzeć chociażby na grawimetr, aby to zrozumieć.

Bara wstała z koi. Przeszła się parę razy po kabinie i dodała:
— Dwóch takich było. Jeden miał bzika na tle kota, drugi — diabła...
— Kota? — powtórzyła Tina. — Też ci mówił o tym?
— Kto, Iwanow?
Tina przecząco pokiwała głową.
— Bowski — powiedziała.
— Bowski? — I Bara ponownie wybuchnęła śmiechem. — Co za idiotka ze mnie.

Zmyliło mnie podobieństwo charakterów pisma.

— Powiedzże wreszcie, o co chodzi! Naprawdę nic nie rozumiem — przerwała Tina.
Bara przestała się śmiać i zbliżyła się do przyjaciółki.
— To Bowski opowiedział ci tę historię z kotem i meteorem?
— Tak, już dawno. On chciał... — Tina nagle oblała się rumieńcem.

background image

— Rozumiem! Uwodził cię kotem. Psychologicznie. No, dobrze, nie mówmy już o tym,

ale jak ty mogłaś zwykłe brednie brać za dobrą monetę? To przecież naprawdę jakiś mistyk,
metafizyk, wykopaliskowy twór nie z tej ziemi.

— On studiował historię kultów...
— A teraz ta historia tobie wychodzi bokiem. Powinnaś trzymać się jak najdalej od tego

człowieka.

Tina powoli podniosła wzrok:
— Twoim zdaniem to wszystko były halucynacje?
Bara usiadła obok Tiny na koi.
— Znajdujemy się na małym odłamku skalnym — zaczęła — pole grawitacyjne jest na

nim znikome. Każdy nieopatrzny ruch grozi oderwaniem się i uleceniem z jego powierzchni.
Dopóki jednak poruszasz się ostrożnie, możesz nawet chodzić po nim. Odłamek ma kanciasty
kształt. Niewielkie płaszczyzny stanowią tu widzialny horyzont. Gdy zbliżasz się i przekra-
czasz krawędź takiego horyzontu, zmienia się kierunek pionu. Stąd biorą się te ukośne, pra-
wie leżące pozycje, o których wspominałaś, i stąd to pozorne odwracanie się świata i chodze-
nie po ścianach.

— A duchy? — przerwała Tina.
— Nie ma żadnych duchów. Prawdopodobnie na skutek obracania się skalnej bryły

dookoła swej osi i bliskiego sąsiedztwa słońca następuje szybkie rozgrzewanie się wystudzo-
nej podczas przebywania w cieniu powierzchni. Wydzielają się wówczas gazy, które najpierw
dążą ku słońcu, a potem odrzucone w tył ciśnieniem światła tworzą widzialny warkocz
komety. Bowski wziął proces tworzenia się warkocza za sabat potępionych dusz. A ty...

— Rozumiem, ale skąd te czarne i rogate cienie?
— Dobrze mówisz. Właśnie to były cienie — przerwała Bara. — Cienie tych, którzy

szli mu z pomocą. Być może również innych, pracujących gdzieś w pobliżu ludzi.

— W tym czasie technicy badali powłokę — powiedziała Tina, której doktor Carim z

okna kabiny chorych pokazywał pracujących w hełmach z antenami techników, za którymi
ciągnęły się ogony lin zabezpieczających. — Ty, zdaje się, masz rację.

Dziewczęta zamilkły. Bara podeszła do manometru wiszącego na ścianie i sprawdziła

stan tlenu w kabinie. Potem odrzuciła hełm i zapaliła papierosa:

— To wszystko jest takie dziwne i straszne zarazem — rzekła Tina. — Jesteśmy pył-

kiem zagubionym w mroźnej, bezkresnej pustce, w której wszystko sprzysięgło się przeciwko
nam. Gdybym mogła to przewidzieć...

Urwała nagle i zamilkła, gdyż zauważyła, że Bara jej nie słucha. Dziewczyna chciwie

łykała dym tytoniowy i myślała o tym, że słowa wypowiedziane przez Tinę już gdzieś słysza-
ła.

Tina dotknęła ramienia przyjaciółki.
— Co ci jest? — spytała.
— Nie martw się — ocknęła się Bara. — Zabłądziliśmy w tym świecie rzeczy i ludzi

postawionych do góry nogami. Ty uwierzyłaś w bzdury, a ja obraziłam pamięć wspaniałego
człowieka.

— Nie rozumiem.
Bara sięgnęła do szuflady, wyjęła znaleziony notes i podała go przyjaciółce.
— Byłam pewna, że to pisał Iwanow — powiedziała. Podczas gdy Tina przerzucała

kartki, do kabiny wszedł Dag Rossa.

— No, nareszcie! Myślałam znów, że cię nie zobaczę dzisiejszego wieczoru — zawoła-

ła Bara, rzucając się inżynierowi na szyję.

Tina wytrzeszczyła oczy.
— Pozwól, że przedstawię ci mego męża — oświadczyła Bara, nadając umyślnie głoso-

wi przesadnie poważne brzmienie.

background image

ROZDZIAŁ VIII


W ciągu piętnastu godzin cała załoga wpatrywała się z drżeniem serca w ekran i wska-

zówkę szybkościomierza, która stale balansowała w pobliżu zera. Dag Rossa i Ali Keer
wyprowadzali statek z groźnej kamienistej chmury. Niebo w kierunku Słońca było czarne i
pozornie wolne od zdradzieckich odłamków. Siedzącym w fotelach wydawało się, że wystar-
czy skierować statek w tę czerń, aby za kilkanaście minut znaleźć się poza zasięgiem niebez-
pieczeństwa. Tymczasem w kabinie nawigatorów radiolokatory wskazywały w tej pozornie
pustej czerni obecność niewidzialnych, gdyż oświetlonych od tyłu, meteorytów.

— Odległości pomiędzy poszczególnymi kamieniami są większe, niż nam się wydaje

— uspokajał jadących Iwo Eiro — przeciętnie wynoszą one około dwustu kilometrów.

Statek powoli wydostawał się z głowy komety, aby minąwszy główną masę meteorytów

wyprzedzić je na orbicie, następnie, uzyskawszy prędkość hiperboliczną, szerokim łukiem
obiec Słońce i wychyliwszy się z płaszczyzny ekliptyki wymknąć się w przestrzeń między-
gwiezdną..

Dag Rossa denerwował się. Każda sekunda manewrowania wśród odłamków opóźniała

ucieczkę i w konsekwencji mogła zanadto zbliżyć rakietę do Słońca. Co pewien czas inżynier
korygował dane nawigacyjne i niepokoił się coraz bardziej. Jeszcze kilka godzin i albo trzeba
będzie spalić statek w peryhelium, albo też narazić życie załogi przez zastosowanie zbyt
wysokiego przyspieszenia.

Keer również dobrze rozumiał niebezpieczeństwo i ilekroć radiolokator sygnalizował

przeszkody, znaczącym spojrzeniem porozumiewał się z inżynierem. Tak minęło jeszcze
kilka minut i oto radar nie powtórzył echa. Droga była wolna.

Dag Rossa odetchnął, spojrzał jeszcze na ekran komparatora i zwiększył szybkość.
Potem, leżąc w fotelach, podróżni walczyli przez cztery godziny z niewidzialnym brze-

mieniem narastającego pędu. Jedyne zajęcie, do jakiego jest zdolny w takim położeniu umysł
ludzki, stanowi liczenie sekund zbliżających chwilę, która przyniesie ulgę. Dag Rossa włączył
automat kierowniczy dopiero wieczorem, gdy tarcza słoneczna pozostała w pelengu zmniej-
szona do rozmiarów ręcznego zegarka. Po zredukowaniu przyspieszenia do koniecznego
minimum, aby w ciągu całej podróży zachować na statku znośne warunki ciążenia, inżynier
wreszcie odetchnął i pożegnał się z Ali Keerem.

Po drodze do swej kabiny przystanął jeszcze na chwilę, obserwując wiszące u sufitu

nieruchomo skórzane uchwyty. Silniki pracowały jak chronometry, skoro najmniejszy ruch
nie zdradzał przyspieszenia.

Popłynęły dni, w których czas stał się czymś sztucznym, niewymiernym. Sen, jedzenie,

odczyty i wieczorne dyskusje w kabinie głównej określały jego mijania wbrew niezmiernej,
mroźnej martwocie nieskończoności otaczającej statek. Rozmowy niebawem zaczęły się
powtarzać jak krajobrazy na karuzeli, jak woda w termosyfonie. Wrażenia sprowadzały się do
tęsknot, do pragnienia jakiejś zmiany, obserwacje — do dostrzegania wzajemnych słabostek.
Przez dłuższy czas dziwaczne przygody Bowskiego, który nadal był przekonany o tym, że
wszystko, co przeżył na komecie, miało nadprzyrodzony charakter, były przedmiotem zaba-
wnych komentarzy. Nie pomogły wyjaśnienia Iwo Eiro i Ligińskiego, którzy demonstrowali
nawet pistolety odrzutowe, służące do poruszania się w próżni — literat nie ustępował.

— Właśnie — mówił — jest to dowodem, że w dawnych wierzeniach kryje się wielka,

powszechna prawda. Bo skądże ludzie żyjący przed tysiącami lat i nic nie wiedzący o kosmo-
sie i prawach fizycznych mogli to wszystko przewidzieć i odgadnąć? Chodzi tu tylko o termi-
nologię. To, co wy nazywacie prawami, oni nazywali cudami. Oni odkryli pierwsi prawdę, a
wy do tych odkryć dorobiliście metodę, która jednak nigdy nie sięga do dna i pozostawia dość

background image

miejsca na tajemnice. Odebraliście rzeczom wielkość i wszystko zniżyliście do tuzinkowych
zjawisk.

Większość słuchaczy mniej obytych z historią z trudem orientowała się, o co chodzi.

Doktor Loiseau i Bara, bardziej biegli w przedmiocie, nieraz musieli tłumaczyć, jak w prze-
szłości wyobrażano sobie istotę wyższą i jakie nadzieje z nią wiązano. Rozmowy te wprowa-
dzały coś niezdrowego do ogólnej atmosfery. Posiadały narkotyczną moc sensacji, której
trudno się było przeciwstawić. Bara dostrzegła, że Tina bardziej niż inni przejmuje się tymi
rozmowami. Przyłapała ją nawet na czytaniu grubego dzieła pod tytułem „Wielcy prorocy i
ich wierzenia”. Być może nie zwróciłaby na ten fakt uwagi, gdyby nie zmieszanie dziewczy-
ny, która na jej widok szybko zamknęła książkę i zarumieniła się. Bara przewertowała kartki i
zwróciła tom przyjaciółce.

Tina szybko zmieniła temat; zaczęła mówić o odkryciu Maksa Euwego i nowych rewe-

lacjach dotyczących Obiektu Rena.

Bara słuchała słów, które bezprzedmiotowo krążyły koło treści i topniały jak płatki

śniegu w powietrzu, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.

— Po co to wszystko mówisz? — spytała.
Tina zamilkła nagle, jak wyłączony głośnik. Przez chwilę słaby uśmiech gonił zerwane

zdania i wreszcie twarz jej przybrała zwykły skupiony wyraz.

— Co ci jest? — pytała natarczywie Bara.
— Jak to, co? Po prostu zastanawiałam się...
— Chciałam z tobą porozmawiać.
— Ja też, od dawna, tylko się boję...
— Boisz się? Czego?
— Myśli, które potrafią wskrzeszać zmarłych i wzniecać w nich jakieś pragnienia.

Słów... Dlaczego przeciwko słowom, jak przeciw bakteriom, nie wynaleziono antybiotyków?

— Nie rozumiem. Co ty wygadujesz?
— Wiem, że nic rozumiesz. Ja sama również nie mogę dać sobie z tym rady. Myślę, że

chyba staję się...

Tina wstała i pocierając palcami skronie zaczęła chodzić po kabinie. Bara obserwowała

ze zdziwieniem gorączkowo płonące oczy przyjaciółki i jej nerwowe ruchy.

— Mówiłam ci, abyś się trzymała jak najdalej od Bowskiego — powiedziała wreszcie.
— Tak, tak! Ale teraz już za późno. Wiesz, ja... ja mam zarazę w sobie — przerwała na

chwilę. — Rozumiesz? Zarazę!

Bara, zaskoczona stanem Tiny, milczała. Czuła się bezradna, nie wiedziała, co robić.

„Może Loiseau, może Carim coś poradzą?”

— Dzieci posiadają umysł higroskopijny jak wata — mówiła dalej Tina — nasiąkający

nie wiadomo czym i jak, a potem przez całe życie myśli i oczy są wilgotne. Pochodzę z Czu-
kotki, a tam w tajgach sporo jest jeszcze ludzi wierzących w bogów i duchy. Strzegą swych
wierzeń jak kliszy fotograficznej przed światłem dziennym. Ale niekiedy obrazek z wizerun-
kiem bóstwa zdradzi ich przypadkiem. Wówczas upodabniają się do rzeki, która zerwała
tamy... Na Stacji Badawczej dla Likwidacji Oblodzenia Arktyki mieliśmy zarządczynię, siwą
kobietę. Nazywała się Marta. Ona to w dniu, w którym zginął ojciec...

Bara wiedziała, że ojciec Tiny, chemik, zginął śmiercią tragiczną w czasie śnieżnej za-

mieci. Wiedziała również, że śmierć ta szczególnie zaważyła na dalszym życiu psychicznym
przyjaciółki. Ale oto okazuje się, że w tym wypadku nie tylko miłość córki do ojca odegrała
decydującą rolę. Istniały inne, nieznane jej dotąd szczegóły, które, zdaje się, mają związek z
podatnością Tiny na wpływ Bowskiego.

— ...Zamieć w dniu tym szalała ze zdwojoną siłą. Mieliśmy polarną noc. Świat cały

wyglądał jak pierzyna śnieżna. Ojca przyniesiono zamarzniętego i ułożono na stole w izbie,
która sąsiadowała z sypialnią mojej matki. Nie mieliśmy światła. Burza pozrywała instalację.

background image

Marta zapaliła świecę u wezgłowia zmarłego i włożyła mu do ręki wizerunek, o jakim wspo-
mniałam. Nie wiedziałam wówczas, że jest to związane z jej wierzeniami. Zresztą byłyśmy z
matką półprzytomne. Nie zdawałyśmy sobie sprawy z tego, co się wokół nas dzieje... Pamię-
tam tylko, że matka, będąca lekarzem, w rozpaczy narzekała na niedoskonałość swej wiedzy.
Kilkakrotnie dotykała rąk zmarłego, a ja wiedziałam, że szukała pulsu na sztywnych, jakby
drewnianych przegubach ojcowskich rąk. Wówczas spostrzegła obrazek Marty i wyjąwszy go
z rąk nieboszczyka położyła obok na stole.

— Gdy matka odeszła na chwilę, kręcąca się obok Marta ponownie włożyła zmarłemu

swój obrazek. Po powrocie matka zauważyła wszystko i zagadnęła o to Martę. Z ostrej wy-
miany zdań, jaka wywiązała się między nimi, zrozumiałam... Marta była przekonana, że
ojciec żyje i że ten obrazek może go w jakiś sposób uszczęśliwić.

— Marta wreszcie oddaliła się, mrucząc coś pod nosem. Nie mogłyśmy usnąć, więc

matka opowiadała mi wówczas po raz pierwszy o religiach, a za oknem... za oknem leciały
obłoki śnieżne, jak białe anioły lub duchy...

— Jesteś przewrażliwiona — przerwała Bara — a poza tym jak można mówić choremu

o chorobie? Rozumiem ciebie.

— Czekaj, jeszcze nie koniec.
Tina sięgnęła po papierosa i zaczęła nerwowo miętosić go w palcach. Potem zapaliła i

ciągnęła dalej.

— Może to była tylko wybujała wyobraźnia, teraz już doprawdy nie wiem. Matka

potrafiła to wytłumaczyć, uzasadniała naukowo. A jednak...

Znów twarz Tiny zadrgała.
— Mów dalej! — zachęciła ją Bara.
— Dalej... — Tina zaciągnęła się dymem. — Teraz to wszystko odżyło. Mam wrażenie,

że to się stało wczoraj, że właśnie tam za ścianą... To było straszne. W głuchej nocy, gdy ty-
lko wiatr wył za oknami szarpiąc się w białych zawojach, nagle z pokoju ojca dało się słyszeć
ciężkie westchnienie, od jakiego włosy dęba stają na głowie.

— Zerwałyśmy się na równe nogi. Matka otworzyła drzwi i wówczas zobaczyłam na tle

okna rękę ojca wyciągniętą nad stołem, nad miejscem, na którym leżał obrazek Marty.

— Wiem, że zaczęłam płakać. Narobiłyśmy hałasu. Do pokoju wbiegło paru obudzo-

nych pracowników stacji. Po chwili w szlafroku zjawiła się Marta. Gdy zobaczyła, co się
stało, oszalała. Zaczęła coś deklamować i bić głową w posadzkę. Potem złorzeczyła mojej
matce. Pamiętam jej twarz otoczoną pasmami siwych, rozwichrzonych włosów, zmarszczoną
jak skorupa włoskiego orzecha, w której jak świeczki płonęły nieprzytomne oczy.

„Macie, macie — krzyczała — oto cud. Nie uszanowaliście pamięci zmarłego, więc on

sam się upomniał o swoje prawa. I to ma być żona? Własna żona!”

— Groziła matce pięściami i ciągle powtarzała: „Cud, cud!”
— Marta pewnie sama upozorowała to wszystko — uśmiechnęła się Bara, która mimo

całej ekspresji i wymowy przyjaciółki nie mogła nie dojrzeć ponurej groteskowości namalo-
wanego przez nią obrazu.

— Nie — odparła Tina — zamarznięte ciało odtopniało, powietrze wyzwoliło się z płuc

— usłyszałyśmy westchnienie i przy tym rozluźniły się mięśnie i wyprostowała się ręka. Gdy
pomyśleć trzeźwo, to wszystko mogło być zwykłym przypadkiem. Ale wiesz...

Tina przystanęła i znów patrzyła na Barę spojrzeniem obitego psa.
— A co, jeśli to jednak nie był przypadek? Jak odróżnić przypadek od nieprzypadku?

Gdzie kończy się wiara, a zaczyna się wiedza?

„Dziwne — myślała Bara — jak ludzie ze skłonnościami do metafizyki mają talent do

takiego formułowania pytań, że niesposób dać na nie rozsądnej odpowiedzi”

— Słuchaj — powiedziała wreszcie — jeśli skaleczysz się w palec, to będzie on bolał

dlatego, że jest skaleczony, a nie dlatego, że świeci słońce lub deszcz pada.

background image

Po tej rozmowie Bara przez dłuższy czas nie mogła pozbyć się wrażenia jakiejś nieo-

kreśloności. Wiedziała, że coś nie zostało dopowiedziane. „Podobnie — myślała — powinien
czuć się malarz, któremu ktoś opowiada rysy twarzy i który musi na tej podstawie namalować
portret”. Myśli te nie dawały jej spokoju, przypominały chwile depresji w obliczu groźby
utraty wzroku. Czyżby lęk i słabość były podłożem, na którym człowiek usiłuje zdezorgani-
zować realia w marzenie, w sen, w nicość?

Pewnego jednak dnia Maks Euwe miał dawno zapowiedziany odczyt o wpływie Obie-

ktu Rena i Jowisza na przesunięcie orbity komety „Schwassmann-Wachmanna”, zdarzenie,
które omal że nie stało się przyczyną katastrofy. Odczyt miał charakter matematycznej anali-
zy i podważał dotychczasowe hipotezy zarówno Daga Rossy, jak i Rena.

— W chwili gdy wszystek wodór przekształci się w hel — podsumowywał Euwe —

wskutek nadmiernego wzrostu gęstości i temperatury, u gwiazd pewnego typu następuje wtła-
czanie wolnych elektronów w jądra atomów. Elektrony neutralizują ładunek jąder i prze-
kształcają je w neutrony posiadające rozmiary jąder, lecz pozbawione ładunku elektrycznego i
przez to układające się bez porównania ciaśniej. Pod ciśnieniem zewnętrznym objętość takiej
gwiazdy maleje i wówczas wyzwala się gwałtownie energia grawitacji. Nadmiar promienio-
wania zrywa w przestrzeń zewnętrzne powłoki, a reszta zapada się ku środkowi jak domek z
kart, osiągając gęstość taką, że centymetr sześcienny materii gwiazdy osiąga wagę stu milio-
nów ton. Promień gwiazdy, która podczas wybuchu przekracza rozmiarami układ słoneczny,
maleje do pięciu kilometrów.

Euwe wypił łyk wody i ciągnął dalej:
— Obiekt Rena jest właśnie neutronową pozostałością po supernowej gwieździe, która

przed wielu miliardami lat wybuchła w naszej galaktyce. Nic więc dziwnego, że radaroskopy,
ze względu na znikome wymiary, nie mogły go pochwycić, mimo że odległość obiektu od
Ziemi była mniejsza, niż dotąd przypuszczano. W związku z tym uważam, że pogoń za obie-
ktem w nadziei pobrania próbki jego materii przez „Goliata” chybi celu. „Goliat” zostałby
zmiażdżony własnym ciężarem z chwilą, gdy próbowałby się doń zbliżyć. Poza tym — Euwe
chrząknął i z zakłopotaniem spojrzał na Erivana i Daga Rossę — jeśli uwzględnimy nowe
dane matematyczne, to musimy dojść do przekonania, że lecimy w niewłaściwym kierunku.

Takiego wyniku nikt nie oczekiwał. Powstała ogólna konsternacja. Inżynierowie oto-

czyli nawigatora. Jedynie Bowski wzruszył ramionami.

— Po co to wszystko? — powiedział — rzucamy się jak dzieci z zawiązanymi oczyma

przy grze w ciuciubabkę. To nie może się dobrze skończyć.

Nikt nie zareagował na to odezwanie się. Jedynie Bara zrozumiała nagle, że Bowski

cierpi na brak godności, płynącej z braku odwagi i pewności siebie. Człowiek dzisiejszy nie
potrzebuje przecież bać się niepojętego i dlatego jest wspaniałomyślny w poczuciu swej siły.
Bowskiemu brak jest właśnie tej wspaniałomyślności. Fanatyka mitów urzekła go i z lęku
przed niepoznawalnym płynie jego egoizm i nienawiść do nauki, której nie może zrozumieć.
Jest wrogi wszystkiemu co dzisiejsze, bo należy do minionej epoki. Wrogi w ten sposób, w
jaki wroga jest pierwotna polarna tundra subtelnym, cieplarnianym kulturom, jak palenie na
stosie czarownic tezom etyzmu humanistycznego.

Przez cały dzień Bara parała się z myślami i dopiero wieczorem, gdy w głównej kabinie

oczekując na sprawozdanie inżynierów zaczęła mówić o destruktywnym wpływie wierzeń na
myśl naukową, Bowski poruszył się niespokojnie i spoglądając na Tinę uśmiechnął się ironi-
cznie.

„Może domyśla się, że znam jego pamiętnik” — pomyślała Bara, spostrzegłszy, że

formułowała swe wnioski jako odpowiedź na jego myśli. Poczuła, że się rumieni, i usiadła
speszona. Oczekiwała natychmiastowego ataku, lecz niespodziewanie odezwał się Loiseau.

— Koleżanka ma rację — zaczął — dawniej człowiek przeciwstawiał ogromowi swej

niewiedzy ogrom swych namiętności, ale przecież etyzmu nie potrzebujemy szukać tak dale-

background image

ko. Przeszłość nie zdołała przygnieść teraźniejszości. Być może, iż żyją jeszcze wśród nas
ludzie, którym bardziej podobają się ciężkie posągi kamiennych bogów od naszych szybszych
niż myśl statków kosmicznych. Ale ludzie ci przeminą, jak przemijają w przyrodzie gatunki
niezdolne do przystosowania się do nowych warunków. Etyzm nie zwraca uwagi na nich.
Zakwita wśród nas coraz wspanialej. Wystarczy tylko rozejrzeć się wokoło.

— Gdy w czasie naszego pobytu na komecie wyczerpany do kresu sił szedłem do

chorego doktora Carima, nie wiedząc, jak mam zaproponować mu, aby zastąpił mnie na parę
godzin w pracy, doktor Carim wyczuł bez słów, o co chodzi. Uśmiechem zamaskował swą
słabość. Cechą współczesnego człowieka jest umiejętność przewidywania potrzeb drugiego
człowieka. To jest właśnie etyzm — charakterystyka naszych czasów w odróżnieniu od
hipokryzji i obłudy przeszłości.

Loiseau usiadł.
„Ma rację — pomyślała Bara — „zdolność przewidywania”, coś w rodzaju porozu-

miewania się za pomocą spostrzeżeń psychologicznych. W tym tkwi prawdziwa wiedza o
człowieku”. Zrozumiała teraz, dlaczego Dag Rossa, gdy w swoim czasie przyszła do niego
prosić o wyjaśnienie sytuacji na Wenus, bez pytania z jej strony zaczął mówić na interesujący
ją temat; dlaczego potem w takiej, a nie innej chwili zaproponował jej małżeństwo. To były
także przewidywania, które nie zawiodły w obu wypadkach.

— Mówicie o przeczuwaniu, o wspaniałomyślności — przerwały jej rozmyślania słowa

Bowskiego — a ja się pytam, dlaczego w takim razie nikt z obecnych nie potrafi przewidzieć
i przeczuć takich rzeczy, które mnie bolą, po prostą bolą?

Mówiąc to Bowski położył rękę na sercu, a na jego twarzy Bara dostrzegła teatralny

grymas. Nim zdążył jednak wypowiedzieć następne słowa, w drzwiach pojawił się Nik Ligiń-
ski.

— Nawiązałem łączność z Ziemią — wykrzyknął — nie mogli nas odnaleźć. Wzywają

do powrotu! Na Marsie nadzwyczajne odkrycia.

Wszyscy zerwali się na równe nogi i otoczyli nawigatora. Nadeszli Dag Rossa i Erivan.
— Sprawa sama się rozstrzyga — uśmiechnął się Dag Rossa. — Czy połączenie jest

utrzymane?

— Tak jest. Podałem dokładne współrzędne i szybkość. Nie zgubią nas więcej. Prosili,

aby podać zmieniony kurs powrotny.

— Chodźmy!
Po usłyszeniu tej rewelacji Bara rzuciła się na szyję Tiny, jedynej osoby, na której ta

wiadomość nie wywarła spodziewanego wrażenia.

— Czemu się nie cieszysz, wracamy na Ziemię! — zawołała szarpiąc przyjaciółkę,

jakby chcąc udzielić jej część swojej radości.

Tina uśmiechnęła się niewyraźnie.
— Ciesz się, masz znowu cud. Zaledwie Euwe stwierdził, że lecimy źle, a już Ziemia

nas odwołuje. Co ty na to?

— Chodźmy przekonać się, czy to prawda — oświadczyła Tina.
Na potwierdzenie wiadomości nie trzeba było długo czekać. Już po kwadransie mega-

fon zapowiedział zmianę kursu. Wszyscy zaczęli chodzić w pozycjach lekko pochyłych do
pionu podłogi, co wskazywało, że rozpędzony statek zatacza olbrzymi łuk w przestrzeni mię-
dzygwiezdnej.

W chwili osiągniętego maksimum szybkości, wynoszącej dwadzieścia tysięcy kilome-

trów na sekundę, wskazania obu relatywistycznych zegarów synchronizacyjnych różniły się o
dwie sekundy. Zegar wskazujący bieg czasu atomów ziemskich o dwie sekundy wyprzedził
czas biologiczny podróżnych, mierzony rytmem serc i starzeniem się komórek. Wyprzedzenie
to, choć nader nieznaczne, zostało przy obiedzie uczczone toastem, ponieważ stanowiło
pierwszy tego rodzaju wypadek w dziejach ludzkości.

background image

Dni, które potem nastąpiły, stały pod znakiem oczekiwania słońca. Wszyscy wracali

myślą do swych najbliższych i zwierzali się sobie nawzajem z pragnień, tęsknot i nadziei.
Wiadomość, że statek najpierw wyląduje na Marsie, aby zabrać na Ziemię naukowe materiały
i zabytki pradawnej kultury odkrytej w podziemiach wymarłego miasta na Wielkiej Syrcie,
wywarła na podróżnych ogromne wrażenie, gdyż dowodziła, że także wyższe formy życia
powstają wszędzie, gdzie tylko istnieją możliwe warunki rozwoju.

Bara płonęła z ciekawości. Minęły czasy jej przymusowego próżnowania. Wyłaniały się

wspaniałe perspektywy nowej pracy, wobec których niedawne pytanie Bowskiego stanęło w
całym swym bezsensie.

Po kilku dniach Słońce stało się znów najjaśniejszą gwiazdą nieba. W kabinach, z

których było widoczne, zapanował dzień i można było wygasić światła. Niebawem przecięto
orbitę Plutona. Szybkość opadła znacznie i wszyscy pozostawali pod wrażeniem możliwości
spotkania w tych okolicach pierścienia nowych asteroidów. Niezapomniane wrażenie pozo-
stawił przelot w sąsiedztwie Jowisza i jego jedenastu księżyców. Olbrzymia kula, jakby
wytoczona i odpolerowana na tokarce, zasłoniła jedną czwartą część nieba. Podróżni obse-
rwowali ruchome pasma chmur z amoniaku i metanu, przesuwające się wzdłuż równika
planety. Podczas gdy astronomowie przeprowadzali dokładne badania szybkości obrotowej
Jowisza, która podobnie jak u Słońca jest większa na równiku niż na biegunie, Dag Rossa
fotografował widmo olbrzymiej czerwonej plamy, zawieszonej nieruchomo w górnych war-
stwach atmosfery, a stanowiącej dotąd zagadkę dla nauki.

Gdy Jowisz pozostał w tyle, uwagę przykuwał już tylko Mars, który jak czerwona

latarnia sygnalizacyjna pojawił się na ekranie i odtąd stopniowo rósł, aż zajął całe niebo.

Obiegłszy kilkakrotnie po spirali glob planety przy blaskach nisko stojącego Słońca,

statek, prowadzony przez goniometr z Wielkiej Syrty, opadł na płaskowzgórzu tuż przed
obozowiskiem, rozbitym przez ekipy naukowo-badawcze.



ROZDZIAŁ IX


Bara nie czekała na nikogo. Ciekawość przypięła jej skrzydła i podczas gdy wszyscy za

okrągłym stołem spowitym w obłoki niebieskiego dymu tytoniowego kończyli śniadanie,
wybiegła przed barak.

Świtało. Ciemne sylwetki dwóch gąsienicowych łazików z przyćmionymi światłami

stały przed garażem jak dwa buldogi przed budą. Na zaróżowionym niebie widniały ruszto-
wania i druty radiostacji, a naprzeciw sterczały trzy wrzecionowate sylwety rakiet. Stopy
zostawiały na gruncie czarne ślady. Był szron.

Przy jednym z samochodów zamajaczyła postać ludzka. Człowiek ubrany w ciężki

barani kożuch sięgający mu do kostek rozgrzewał się obijając rękoma po bokach. Słychać
było stłumione, miękkie uderzenia rękawów, przypominające pracę pompy.

Barze wydało się, że jest na Ziemi. Tak rozgrzewali się przecież pracownicy leśni w

tajgach Północy. Podniosła oczy w górę chcąc ujrzeć dawno niewidziany błękit. Ciemnogra-
natowe niebo, bez cienia zachmurzenia, połyskiwało złotą ulewą gwiazd. Dwa malutkie i
wąskie sierpy świeciły nisko po obu stronach widnokręgu.

Fobos i Dejmos — Strach i Przerażenie: dwaj synowie boga wojny zdążają na spotkanie

— pomyślała dziewczyna przypominając sobie, że bliższy księżyc Marsa, „Przerażenie”,
wyprzedzając obrót planety dookoła swej osi, codziennie wschodzi dwukrotnie na zachodzie i
w ciągu doby dwukrotnie przechodzi wszystkie fazy.

background image

Obserwowała przez chwilę tę jedyną w układzie słonecznym anomalię i widok dwu

księżyców, jakby przeglądających się nawzajem w zwierciadle, rozwiał w niej ziemskie refle-
ksje.

— Zimno! — posłyszała nagle czyjś głos. To kierowca samochodu zbliżył się do niej,

połyskując oszronionym filtrem maski tlenowej ledwo widocznym spoza szerokiego futrzane-
go kołnierza.

Bara teraz dopiero poczuła, że naprawdę jest bardzo zimno, i zatęskniła za termicznym

kombinezonem, który jako zbyt ciężki i niewygodny nie nadawał się do pracy w warunkach
planetarnych.

Kierowca tymczasem przestępował z nogi na nogę.
— Osiemdziesiąt stopni mrozu — powiedział — ale gdy przyjedziemy na Syrtę, można

będzie zrzucić to wszystko — musnął ręką kożuch — przecież jest lato. W południe będzie
ciepło i gdyby w tych kanałach była woda, można by się nawet kąpać...

— Byliście już w podziemiach? — przerwała dziewczyna — podobno nadzwyczajne

rzeczy!

Kierowca przytaknął.
— Pewnie, że byłem. Codziennie wywozimy stamtąd zabytki, ale to wszystko jest

uszyte nie na naszą miarę.

— Co macie na myśli?
— Za duże! Tutejsi mieszkańcy byli olbrzymami, jak w podróżach Guliwera.
— Olbrzymami? — powtórzyła Bara i nagle uświadomiła sobie, że przecież na Marsie

ciążenie jest trzykrotnie mniejsze niż na Ziemi. Organizmy więc dostosowały się do lżejszej
wagi i rozbudowały swe wymiary.

— Tu wszystko nie tak jak na Ziemi — ciągnął dalej kierowca. — Horyzont mały, a

najdziwniejsza jest niebieska trawa. Wygląda, jak gdyby ktoś pomalował ją farbką do prania.

— Za mało ciepła — powiedziała Bara — rośliny tutaj pochłaniają energię nie tylko w

promieniowaniu czerwonym, lecz również i zielonym...

— Wiem, wiem, podobno na Wenus wszystko jest czerwone.
— Skąd wiecie?
— Jakżeż — poruszył się kierowca — przecież pracuję już osiem lat w Instytucie

Odprawczym.

Barze zrobiło się przykro. Pytanie jej wypadło nietaktownie.
— Jak się nazywacie? — spytała usiłując uśmiechem zatuszować niezręczność.
— Czang-Huan. Należę do ekipy profesora Kao Matsuoki — wyjaśnił zapytany i

udając, że nie zauważył zmieszania dziewczyny, ciągnął dalej:

— Dziw mnie po prostu bierze, gdy pomyślę, czym się żywili ci ludzie. Wody jak w

aptece. Tyle co szronu. Poza tym trawa, mech i jakieś jagody. A ze zwierząt żył tu tylko jakiś
gatunek lemingów ze skrzelami. — Czang-Huan uśmiechnął się. — Powietrze też rzadkie.
Nawet na szczytach Tien-Szaniu jest lepsze. Tutejsi ludzie też mieli skrzela...

Smuga światła padła od strony baraku. W obłokach dymu pojawili się ludzie.
— Chodź — mijając ją rzucił Dag Rossa. — Jedziemy w aucie profesora Matsuoki,

reszta zabiera się drugim samochodem.

Reflektor liznął kredowym językiem piramidę skrzyń i beczek, przez parę chwil kołysał

się między barakami i wreszcie wyprostował się na gładkiej płaszczyźnie.

Wszyscy milczeli. Rozwidniało się powoli. Rachityczne księżyce zbladły. Wyjeżdżona

świeżo droga wężową linią omijała nierówności. Z lewej strony widniały czerwonawe wznie-
sienia, utworzone z piaskowców ułożonych warstwami. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, ciąg-
nęła się biaława przemarznięta równina. Wzdłuż drogi, za grzbietem tu i ówdzie rozkopanej
grobli przypominającej poprzerywany nasyp kolejowy, odsłaniający się horyzont był tak
samo monotonny.

background image

— Kanał — odezwał się siedzący obok szofera profesor Kao Matsuoki. — W tych

okopach gnieździli się miejscowi chłopi.

Bara zdała sobie nagle sprawę, że znajduje się na cmentarzu nieznanej historii. Jej karty

stopniowo odsłonią przed ludzkością nowe ogniwa życia w kosmosie.

W surowym klimacie Marsa wiosna szła od biegunów. Śniegi zgromadzone w polar-

nych czapach planety topniały i woda przedostawała się ku równikowi, dostarczając wy-
schniętej glebie wilgoci niezbędnej dla roślinnej wegetacji. Niewątpliwie w tych warunkach
można mówić tylko o wegetacji.

„Czymże więc żywili się twórcy tych podziemnych miast i olbrzymiej sieci kanałów

irygacyjnych widzialnych z odległości międzyplanetarnych?”

Auto zachwiało się i zawyło na jakimś wzniesieniu. Słońce, małe jakby oglądane przez

odwróconą lornetkę, błysnęło w przerwie wału, okazując na chwilę porośniętą fioletowymi
mchami nizinę.

Bara spojrzała przed siebie. Wzdłuż drogi, po której jechali, szron również już topniał

ukazując błękitne plamy. Zdawało się, że ciemny granat nieba odbija się w ziemi, tracąc w
zetknięciu ze szronem na intensywności.

— Mamy niezwykle ciekawe freski — zwrócił się Matsuoki do Bary. — Czekamy na

filologów i paleontologów. Mogą nam wiele wyjaśnić.

Mówił zbyt szybko i nerwowo. Barze wydawało się, że ten mały człowiek ciągle gdzieś

się spieszy. Znów auto zakołysało się rwąc na strzępy zdania profesora. „Jaka szkoda, że
trzeba wracać na Ziemię — pomyślała dziewczyna. — Przecież w ciągu paru dni nie zdążymy
nawet obejrzeć wszystkiego!”

Stanęli. Coś jakby kopiec widniało na przedzie. Bara wysiadła i rozglądała się z zacie-

kawieniem. Skała z czerwonego piaskowca, jakby ubrana w błękitną czapkę, wznosiła się
przed nią. Daleko widniał stożek wygasłego wulkanu, a w dole pod nogami ział otwór, do
którego prowadził pochyły wjazd.

— Dawna droga — mówił Matsuoki. — Mamy ich kilka. Najszersza wychodzi na

północ. — Profesor zatoczył ręką półkole, a potem zwrócił się do Czang-Huana:

— Jedziemy od razu na Plac Posągów.
Znów zabłysły reflektory. Ich światło ślizgało się po niszach i wgłębieniach. Czasami

widać było okrągłe, ciężkie kolumnady i dziwne piramidalne konstrukcje, szerszą podstawą
podpierające wysokie sklepienia, o które z rzadka tylko opierał się stożek samochodowego
światła. Miejscami w głębi tuneli mrugały lampki. Praca w podziemiach odbywała się na trzy
zmiany.

Nagle za jakimś zakrętem przed autem otwarła się brama jasności. Po ścianach budowli

łamać się poczęły cienie stalaktytów zwisających z powały i wóz niebawem stanął na obsze-
rnym oświetlonym placu.

— Centrum miasta — poinformował Matsuoki — prawdopodobnie coś w rodzaju

Forum Romanum. Trudno nam zresztą w tej chwili mówić dokładnie o przeznaczeniu czego-
kolwiek bądź w tym świecie, zanim nie podsumujemy wyników naszych badań.

Profesor zbliżył się do dużego reflektora, wmontowanego pochyło na kamiennej posa-

dzce, zamienił kilka słów ze stojącym obok elektrykiem i powoli obrócił reflektor. Z mroków
wyłonił się rząd olbrzymich człekokształtnych postaci, stojących półkolem nad ogromną
wklęsłą czaszą, na tle kamiennego masywu jakiegoś budynku. Sylwety miały przesadnie dłu-
gie ręce i nogi załamane na kształt błyskawic, ogromne, jakby ścięte na płask klatki piersiowe
i głowy z cofniętymi w tył szczękami, zaopatrzonymi w skrzela. Jedynie środkowy, najwię-
kszy posąg posiadał kolistą czaszkę; resztę jego ciała okrywała zdobiona motywem falistych
linii pofałdowana szata. „Przypomina mi to asyryjskie posągi” — pomyślała dziewczyna i
znów spojrzała na środkową postać.

Tymczasem reflektor przesunął się dalej, zataczając półkole po sklepionych portykach i

background image

fasadach, między którymi Bara spostrzegła szereg mniejszych, półokrągłych czasz.

— Prawdopodobnie w tych miastach palono jakąś substancję, być może ropę naftową

— powiedział Matsuoki. — Zagadnienie oświetlenia tych podziemi musiało być nie lada
problemem dla mieszkańców, którzy rozwojowo znajdowali się na etapie pokrewnym naszej
epoce brązu i żelaza.

Po pobieżnym obejrzeniu placu zwiedzający udali się do budowli, która wznosiła się

naprzeciw świecznika otoczonego półkolem posągów.

Ogromna hala opierała się jednym końcem o surowe skały, które nie sięgały jednak do

powały, tworząc na jednej trzeciej wysokości głęboki uskok. Na skale dziewczyna zauważyła,
podobnie jak na posągach, faliste linie. Na dole widniał blok ciosanego kamienia. Kilka refle-
ktorów oświetlało całe wnętrze porwanymi smugami światła. Na ścianach dostrzegła płasko-
rzeźby, z których właśnie robiono zdjęcia. Rzadkie, ledwo uchwytne okiem wybuchy magne-
zji napełniały halę świetlistymi obłoczkami, zwiększając niesamowitość otoczenia. Barze
przypomniały się duchy Bowskiego. Spojrzała więc na niego. Stał obok Tiny, podążając
wzrokiem za smugami reflektorów.

Na freskach widać było jakieś zbiorowe sceny, przedstawiające być może wojnę, a

może klęskę epidemii. Dużo postaci przedstawiono w otoczeniu figur, kształtem przypomina-
jących odwrócone serca, prawdopodobnie symboli ognia. Wszystkie rzeźby były w charakte-
rystyczny sposób zdenaturalizowane. Sprawiało to wrażenie, jakby zostały po wykonaniu
pocięte na fragmenty i poprzestawiane. Tysiące przypuszczeń kotłowało w myśli dziewczyny.
Czuła się podniecona jak strzelec idący po tropie zwierzyny.

W pewnej chwili znalazła się w pobliżu fotografów i umówiła się z nimi, kiedy będzie

mogła obejrzeć wszystkie zdjęcia. „To wszystko pomniki sprzed milionów lat” — myślała w
zachwycie patrząc na skałę; pośrodku niej świeciła ogromna wypolerowana tarcza, z której
rozchodziły się promienie podobne do smug otaczających księżycowy krater Copernicusa.

Pomyślała o tym, jakby się dostać na górę, gdy wtem posłyszała w pobliżu po cichu

wypowiedziane słowa:

— Patrz, co za majestat. To zbrodnia i profanacja, co oni tutaj robią. Są rzeczy wie-

czne...

Wychyliła się zza bloku. Na jej widok Bowski umilkł, a Tina roześmiała się.
— Szukaliśmy właśnie ciebie — powiedziała. — Jak ty się nie boisz sama się oddalać?
— Czego mam się bać? — szczerze zdziwiła się Bara. Spostrzegła jednak, że Bowski

łokciem daje znak Tinie, więc zamilkła.

„To tak? Czyżby jednak między nimi...”
Nagle posłyszała za sobą ożywioną rozmowę. Obejrzała się i zobaczyła człowieka z

latarką, który żywo gestykulując tłumaczył coś profesorowi Matsuoki.

— Nieszczęśliwy wypadek — posłyszała czyjś głos.
Zbliżyła się do rozmawiających. Człowiek z latarką mówił:
— Przyszliśmy na zmianę i nikogo nie zastaliśmy.
Gdzie pracowaliście? — krótko uciął profesor.
— Pod północnym wejściem.
— Chodźmy!
Szli szybko korytarzami, zstępującymi wyraźnie w dół.
— Przed paru dniami odkryliśmy jakiś labirynt — tłumaczył Matsuoki — coś jakby

ujście podziemnego kanału. Znaleźliśmy części jakichś mechanizmów. Nigdzie dotąd nie spo-
tkaliśmy czegoś podobnego, tutejsi mieszkańcy nie znali nawet kół i podróżowali w lekty-
kach. Znaleziony tryb stanowi prawdopodobnie część pompy wodnej.

Profesor nagle odwrócił się i zagadnął idącego w tyle człowieka z latarką:
— Czy zasypisko już odkopane?
— Od czasu gdyśmy skończyli zmianę, posunęli się najwyżej dwa metry. Znów są

background image

jakieś posągi.

Niebawem znaleźli się na miejscu. Stropy tu były jeszcze wyższe niż poprzednio. Skały

tworzące ściany nosiły wyraźniejsze ślady zniszczenia. Piętrowe tarasy zamykały lejkowato
rozszerzający się korytarz. Dziwaczne długie rynny opierały się o ścianę. Przy nich stało
dwoje ludzi uzbrojonych w narzędzia wiertnicze.

— Tu skończyliśmy wczoraj pracę — wyjaśnił człowiek z latarką.
Bara spojrzała we wskazanym kierunku. Widniały tam niedawno odkopane fragmenty

rynien, grudy odrzuconej ziemi, a na świeżo odsłoniętej ścianie pochylona ku dołowi twarz
jakiejś spadającej postaci.

Wydało się Barze, że część rzeźby była oczyszczona za pomocą kompresora powietrz-

nego. Partie czoła lśniły jak odpolerowane, a w oczodole świeciło ciemnozielone, malachito-
we oko. Miało ono owalny kształt i wyglądało jak oko owada pod mikroskopem. „Jak musi
wyglądać świat oglądany takim okiem?” — pomyślała przypominając sobie, że kiedyś czytała
coś na ten temat.

Matsuoki, Erivan i Dag Rossa obejrzeli tymczasem uważnie ściany i zbliżyli się do

żelaznego koła, które wisiało pomiędzy rynnami.

Bara podeszła bliżej i przyjrzała mu się uważnie. Ogromne tryby były częściowo wyła-

mane. Po jednej stronie tarczy pozbawionej szprych widniał drugi obwód o mniejszej średni-
cy z wyżłobionym brzegiem.

— Ciekawe — mruknął Matsuoki. — To koło przedtem stało oparte o rynny.
— Wygląda na tryb olbrzymiego zegara — powiedział Dag Rossa.
— Pracownicy dlaczegoś opuścili pracę — zwrócił się Matsuoki do człowieka z latarką.

— Informowaliście się u dyżurnego robót?

— Tak, nikt nie wychodził.
— A dlaczego ruszano koło?
— Nie wiem.
Matsuoki wzruszył ramionami. Barze wydawało się zupełnym niepodobieństwem, aby

w miejscu, w którym teraz stali, mogły zginąć dwie osoby. Wszystko wokoło wyglądało
całkiem niegroźnie.

— To jakieś nieporozumienie — powtórzył Matsuoki.
Człowiek z latarką widocznie wyczuł bezpodstawność swego alarmu, gdyż rzekł uspra-

wiedliwiając się:

— Mieliśmy polecenie zgłaszać natychmiast każdy podejrzany wypadek.
Matsuoki machnął ręką.
— To się wyjaśni, a tymczasem trzeba jak najrychlej kontynuować pracę. Proszę wzmo-

cnić ładunki wybuchowe, ale najpierw zabezpieczyć rzeźbę.

Wracając zwiedzili kilka wnętrz mieszkalnych. Obok gigantycznych wykutych w ska-

łach łożnic, niekiedy pokrytych zbutwiałymi resztkami tkanin wykonanych z włókien roślin-
nych, wszędzie można było spotkać niskie kamienne stoły, służące prawdopodobnie jedno-
cześnie za grobowce. Ściany komnat w mniejszym lub większym stopniu, zależnie od stanu
zamożności właścicieli, pokryte były rzeźbami. I tu faliste motywy powtarzały się stale. Spo-
tykano równie często metalowe sprzęty codziennego użytku, których przeznaczenie niekiedy
trudno było odgadnąć. Rzadziej trafiały się pośmiertne szczątki mieszkańców tych lochów.
Nasuwało to przypuszczenie, że ludność wyginęła powoli i szkielety, które spotykano, nale-
żały do ostatnich przedstawicieli rodu istot rozumnych na tej planecie.

Matsuoki, zapytany przez Barę na ten temat, rozłożył bezradnie ręce.
— Trudno cośkolwiek powiedzieć, zanim nie zdobędziemy bezspornych danych. Zro-

zumienie symboliki tych fresków mogłoby dużo wyjaśnić. Te tarcze prawdopodobnie wyo-
brażają słońce. Mamy poza tym kilka tablic, na których są ślady jakiegoś pisma.

Resztę dnia Bara spędziła w pracowniach mieszczących się w barakach, gdzie segrego-

background image

wano materiały naukowe. Na podstawie zawartości lekkiego ołowiu, będącego produktem
rozpadu uranu w próbkach pokładów, ustalono wiek formacji geologicznych podziemnego
miasta. Udało się również ustalić w szeregu wypadków czas przebywania szkieletów pod
ziemią. Otrzymane daty zgadzały się z przewidywaniami Bary.

Później dziewczyna zajęła się studiowaniem materiału fotograficznego. I znów zaga-

dkowa, denaturalistyczna technika Fidiaszów tej planety przykuła jej uwagę Poza nielicznymi
wyjątkami nie mogła uchwycić sensu bareliefów.

Dziewczyna oglądała właśnie na zdjęciu dwie przesunięte względem siebie półkule,

które złożone razem przedstawiały tarczę, u podstawy której wyrysowany był stożek, a nad
nim, poczynając od górnego obwodu, biegły faliste linie. „Dlaczego słońce przedstawiają oni
w ten sposób?” — pomyślała, odkładając zrezygnowana fotografię.

Wieczorem przy kolacji potwierdziła się alarmująca wiadomość, usłyszana w podzie-

miu. Dwoje ludzi zaginęło bez śladu i wszelkie poszukiwania jak dotąd były bezowocne.
Matsuoki szybko zorganizował brygadę ratowniczą, która miała jeszcze raz zbadać miejsce
wypadku i przeprowadzić poszukiwania.

— Jestem jak ślepy — mówił profesor, przygotowując się do wyjścia. — Nie mam

żadnego planu. Istne cuda!

Stojący opodal Bowski uśmiechnął się tajemniczo
— Z tym należało się liczyć — powiedział.
— Nie rozumiem — wzruszył ramionami dotknięty profesor, lecz nie dokończył zdania,

gdyż za oknami rozległ się klakson samochodu.

W barakach pozostali tylko przybysze z Wenus, którzy ze względu na zmęczenie i

nieznajomość terenu nie pojechali na poszukiwania.

Po wyjściu profesora i ekipy Bowski usiadł, aby dokończyć przerwanej kolacji. Dzi-

wnie zabrzmiał w ciszy odgłos odsuwanego krzesła i brzęk sztućców o talerz.

Po chwili profesor Rigo Watt zbliżył się do stołu.
— Zdaje się, że domyślacie się czegoś o losie zaginionych kolegów? — spytał.
Bowski wytarł usta i uśmiechnął się.
— Mam swoje zdanie — powiedział. — Według mnie nie można pewnych rzeczy robić

bezkarnie. Czyż to nie jest wymowne, że na obcym świecie znajdujemy u podstaw cywilizacji
ślady kultów, podobnych do tych, jakie wytępiliśmy u siebie? Wiara w coś, co jest wieczne,
była natchnieniem tych istot. I widzimy, do jakich wspaniałych doprowadziła rezultatów.
Trzeba umieć patrzeć, aby widzieć przepych tych świątyń i pałaców, rozmach kanałów,
artyzm rzeźb. I to wszystko w warunkach, w jakich u nas pleni się jedynie tundra. Wiem, co
odpowiecie: że nie mieli rakiet międzyplanetarnych! Ale, moim zdaniem, pojęcie szczęśliwo-
ści jest względne.

Przerwał i zamrugał powiekami.
— Mistyka! — uśmiechnął się profesor.
— Popełniacie świętokradztwo — ciągnął dalej Bowski. — Nie dziwcie się więc, że

spotykają was nieszczęścia. A co się tyczy mistyki, to jest ona pierwszym i najwyższym prze-
jawem życia duchowego. Jest czymś, co leży u fundamentów waszego cielca rozumu, czymś,
co różni nas od zwierząt.

Profesor Watt odchrząknął.
— Mylicie się — zaczął — wszelkie wierzenia są jedynie etapem rozwoju czynności

psychicznych, których ukoronowaniem jest myśl poznawcza. Mylicie się również, że życie w
mroku tych piwnicznych kolosów było przyjemne. W żadnym wypadku nie zamieniłbym go
na swoje. Mylicie się poza tym również myśląc, że mistyka jest właściwa tylko istotom
rozumnym. Nie będę spierał się o terminologię ani rozwodził zasadniczo o istocie instynktów.
Posłużę się raczej przykładem.

Rigo Watt zdjął okulary i obracając je w palcach ciągnął dalej:

background image

— Na wyspie Fidżi spotyka się robaka Eunice viridis, przez tubylców nazywanego

„palolo”, żyjącego w morzu, wśród raf koralowych. W listopadzie, w ostatniej kwadrze
księżyca, z robakiem staje się cud. Wszystkie osobniki jak na komendę rozdwajają się, głowa
pozostaje na dnie, a dolna część, obejmująca organy rozrodcze, wypływa na powierzchnię
morza na gody weselne. Wówczas tubylcy wyjeżdżają na morze i koszami czerpią mięso sta-
nowiące ich główny pokarm w tym okresie. Dotychczasowe próby wytłumaczenia, dlaczego
rozdwojenie następuje ściśle w dniach ostatniej kwadry, zawiodły. Nie dało się tego wyjaśnić
ani cyklem przypływów, ani uwzględnieniem elektryzacji powierzchni morza, ani wpływami
grawitacji Księżyca. Zanim nie poznamy naukowego wyjaśnienia tego zjawiska, kto chce,
może tłumaczyć je sobie działaniem sił mistycznych lub wyższych. Ale zaznaczam, że już
Leonardo da Vinci, gdy za jego czasów krystalizację tłumaczono magicznym wpływem
gwiazd, ostrzegał, że wpływem tym można wytłumaczyć absolutnie wszystko i tym samym
nie wytłumaczyć niczego.

— Nie o to chodzi — uśmiechnął się pobłażliwie Bowski. — To, że ludzie pożerają

organa rozrodcze jakiegoś robaka, świadczy jedynie o ich prymitywizmie. Nie rozumiem w
ogóle, co to ma do rzeczy...

— Wolelibyście, aby ludzie raczej czcili te organa za ich nadprzyrodzone zachowanie

się, a sami poumierali z głodu? — przerwał chłodno Rigo Watt.



ROZDZIAŁ X


Zaginionych nie odnaleziono. Nastrój przez cały dzień panował przygnębiony. Snuto

przeróżne domysły i przypuszczenia. Jedynie Bowski był zadowolony z siebie. Chodził z
rękami w kieszeni pogwizdując jakąś melodię, rozmawiał z fotografami wyruszającymi do
podziemi, a z ironicznego wyrazu, jaki nadawał swej twarzy, można było wywnioskować, że
dowiadywał się o wynikach poszukiwań. Potem gdzieś znikł.

Po południu nadeszła wiadomość o przebiciu zasypanego korytarza i odkryciu olbrzy-

miego cmentarzyska. Barak się wyludnił.

Bara nie pojechała ze wszystkimi. Od wczoraj, pod wpływem fresków, miała myśli za-

przątnięte różnymi pomysłami. Czuła, że rozwój i śmierć tej cywilizacji otacza jakaś tajemni-
ca. Kilkakrotnie w ciągu dnia zaglądała do pracowni i biblioteki, lecz roztargniona nie mogła
się skupić i pracować. Kilka zaobserwowanych wczoraj szczegółów absorbowało jej wyobra-
źnię. Dziwny szczątek jakiegoś mechanizmu, malachitowe oko z owadzią źrenicą w twarzy
spadającej postaci, okrągła tarcza ze stożkiem pośrodku i wreszcie słowa Czang-Huana:
„Czym żywiły się te istoty” natarczywie domagały się powiązania i syntezy. Spojrzała na
zegar i zła, że ze względu na nieobecność Daga nie ma z kim podzielić się swymi myślami,
jeszcze raz skierowała się do pracowni, aby zdobyć odbitkę słonecznej tarczy.

Wracając mimo woli skierowała spojrzenie na mapę Marsa wiszącą na ścianie. Przyglą-

dała się chwilę polarnym czapom, poprzecinanym liniami równoleżników i prostymi smuga-
mi kanałów, zbiegającymi się radialnie przy Wielkiej Syrcie. I nagle odkrywcza myśl jak
błyskawica rozjaśniła jej umysł.

— Jakaż jestem głupia — pomyślała — przecież owady widzą wszystko zupełnie ina-

czej. Takie oko nie mogłoby zobaczyć Słońca jako tarczy, a poza tym przecież te fale u góry
— to woda. Rzuciła okiem na klisze i pobiegła do biblioteki.

Potem siedziała w pracowni pochylona nad stosem fotokopii, cięła je nożyczkami,

rumieńce wystąpiły jej na twarzy, a oczy płonęły gorączkowym blaskiem.

background image

Mężowi, który wieczorem przyszedł po nią do pustej już o tej porze pracowni, odpo-

wiedziała, że jest zajęta, i poprosiła, żeby zabrał dla niej kolację.

— Bowski i Tina zaginęli — powiedział Dag Rossa, zaskoczony zachowaniem się

żony, a gdy ta nie reagowała, dodał: — Co ci jest? Wyglądasz, jakbyś miała gorączkę.

— Idź, idź — powiedziała Bara — zaraz przyjdę. Zdaje się, że wiem wszystko.
Dag Rossa stał jeszcze chwilę patrząc na pocięte fotografie. Cień niepokoju przemknął

po jego twarzy.

— Chodź! — powtórzył.
— Nie przeszkadzaj — ucięła sucho dziewczyna — powiedziałam, że zaraz przyjdę.
Dag Rossa wyszedł. Zachowanie się żony zaskoczyło go. Pierwszy raz widział ją taką.

„Nerwy” — pomyślał. Sam zresztą czuł się nieswojo. Podziemie wstrząsnęło nim. Przypomi-
nało lochy więzienia: groźnego, okrutnego więzienia. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że całe
życie mieszkańców tej planety było pasmem wszelkich udręczeń, katorgą w tych giganty-
cznych kamieniołomach. A teraz jeszcze ci zaginieni i nastroje żony. Dobrze się składa, że
jutro będzie jedynie pilotował statek w celu dokonania zdjęć kartograficznych planety, a
pojutrze — załadunek i start na Ziemię.

Gdy obudził się nazajutrz, spostrzegł, że żony nie ma w pokoju. Pościel jej była niena-

ruszona. Zaczął ubierać się obserwując przez okno odjeżdżające samochody. Gdy mydlił
twarz, Bara weszła do kabiny. Była bardzo zdenerwowana. Włosy miała w nieładzie, a oczy
podkute zmęczeniem nieprzespanej nocy. Pamiętając jednak jej wczorajsze odezwanie się,
udał, że niczego nie dostrzega, i zaczął się golić.

Bara usiadła na łóżku.
— Nie mogę już więcej — szepnęła, a po chwili spytała — czy Tina i ten „Palolo”

wrócili?

Dag Rossa uśmiechnął się. Przezwisko Palolo dziwnie pasowało do tęgiego pisarza.
— Nie wiem — powiedział odwracając się do lustra.
— Tina jest w strasznym niebezpieczeństwie — wyszeptała Bara i nagle wydało się jej,

że wszystko, co przeżyła i przemyślała tej nocy, jest zwykłą marą senną.

Że nie ma podziemnego miasta, że zaraz przy śniadaniu ujrzy zlęknioną, jakby zagubio-

ną wśród ludzi Tinę.

— Rób coś! — powiedziała i opadła na poduszkę.
— Co się z tobą dzieje? — posłyszała głos Daga, który wyrwał ją z chwilowego

omdlenia.

Zerwała się na równe nogi.
— Lecisz na zdjęcia? — spytała przypominając sobie wszystko. — Musimy być na-

tychmiast w podziemiu, wszystkim pracującym na cmentarzysku grozi ogromne niebezpie-
czeństwo. Pamiętasz, jak profesor pytał, czy ruszano koło. Co tak patrzysz na mnie? Myślisz,
że oszalałam? — krzyknęła Bara. — Słyszysz?! Ludzie są w niebezpieczeństwie. Patrz!

Nerwowo zaczęła szukać czegoś w kieszeniach fartucha i wsunęła wreszcie do rąk

inżyniera jakąś fotografię. Ujrzał grupę Marsjan, stojących przed odwróconą do góry nogami,
jakby spadającą z nieba postacią z dużym, wyłupiastym okiem. Jeden z Marsjan z ustami
złożonymi w trąbkę zbliżał się, jakby chciał pocałować to oko.

— Co to znaczy? — powiedział Dag Rossa odkładając zdjęcie i zbliżając się do żony.
— Jadę z tobą, musimy tam być natychmiast, a potem na biegunie. Rozumiesz, to

koło...

— Na biegunie?
Inżynier przeraził się nie na żarty niezrozumiałym dlań podnieceniem Bary. Czy nie

chora? Co robić? Może Ali Keer poleci z kartografami, a on tymczasem zaopiekuje się żoną?

Bara odczuła widać podejrzenie i niepokój męża, gdyż po chwili odezwała się już

spokojniejszym głosem:

background image

— Słuchaj, jestem normalna, odkryłam tylko tajemnicę tych fresków. Ale teraz nie

pytaj, nie mogę się skupić.

Dag Rossa powstał.
Kartografowie czekali już na podwórzu. Wszyscy szybko udali się na płaskowzgórze,

gdzie stał statek.

Kao Matsuoki stał na brzegu przepaści, rozjaśnionej pełzającymi mackami reflektorów,

i patrzył w głąb. Za nim w milczeniu skupiali się geolodzy i technicy. Niektórzy z nich
opierali się o kamienne rynny, które załamywały się nad przepaścią i biegły bokiem wzdłuż
ściany odsłoniętego urwiska, ginąc w mroku. Na dnie w czterdziestometrowej głębokości
widniały wyraźnie jaśniejsze kształty szkieletów i stosy bezładnie rozrzuconych kości.
Patrząc na tę śmiertelną przepaść Matsuoki doznawał na przemian uczuć grozy i satysfakcji.
Grozę niosły wokoło wieczyste ciemności tych sklepień i niezwykłe kształty kamiennych
pomników, jakby zbiegłych z krainy koszmarnych, narkotycznych wizji. Cmentarzysko
tchnęło przeraźliwym bezsensem jakiejś kosmicznej zagłady.

Ale z tej grozy i ciemności wschodziło dla Matsuoki słońce wielkiej, opromieniającej

wszystko radości. Petardy, które skruszyły zwały osypiska, zdarły ostatnie zasłony, skrywają-
ce tajemnice tej cywilizacji. Tego ogniwa właśnie mu brakowało.

Stał teraz głuchy i ślepy na wszystko i w myślach jeszcze raz rekonstruował przebieg

procesów myślowych, które doprowadziły go do odkryć. Najpierw te okrągłe promieniste
tarcze przypomniały mu słońce na sztandarach jego ojczyzny. Ileż to ludów na ziemi czciło
słońce? Babilon, Egipt... Słońce jest jedno dla wszystkich planet. To było logiczne i zgodne z
obserwacją.

Potem ta zniekształcona sztuka. Historia malarstwa znała podobne przykłady, określając

je krótko: degeneracja. Czyżby władcy tych podziemi byli degeneratami? Być może żyli w
wiecznym oszołomieniu, bijącym z tych olbrzymich kadzielnic przed posągami słońca. Ten
wniosek był również prawdopodobny. Trzeci dotyczył bezpośrednich przyczyn zagłady.
Odkrycia zoologów podsunęły mu szczęśliwą myśl. Zoologowie bowiem, badając szczątki
znalezionych tu zwierząt, stwierdzili ich podobieństwo do lemingów. Matsuoki wiedział, że te
polarne gryzonie słyną ze swych masowych samobójstw. W chwilach, gdy rozmnożą się
nadmiernie, pewnego dnia zrywają się do wędrówki i chmarą ciągną przed siebie ginąc co do
jednego w szponach drapieżników, w nurtach rzek i od masowych epizootii. Ostatni wniosek
więc nie miał charakteru dedukcyjnego, zwykłe skojarzenie myślowe leżało u jego podstaw.
W tym tkwiła jego słabość. Ale oto rzeczywistość potwierdziła w całej pełni tę hipotezę.
Matsuoki triumfował. Dziś już radio przekaże na Ziemię wiadomość o jego odkryciu. Nazwi-
sko jego obiegnie szpalty wszystkich dzienników, stanie się sławny.

Stojąc tak na krawędzi śmierci Matsuoki czuł, jak mija gorączkowe podniecenie, które

od czasu odkrycia tych lochów towarzyszyło mu nieustannie, zmuszając do chorobliwego
pośpiechu we wszystkim, co robił. Chciał bowiem postawić ostatnią kropkę nad „i”, zanim
ściągnięta z Wenus rakieta nie przywiezie z Ziemi plejady fachowców, którzy mogliby go
wyprzedzić. Teraz nikt już nie wydrze mu pierwszeństwa.

Odwrócił się powoli i usiłując opanować drżenie głosu zarządził:
— Proszę natychmiast zainstalować drabiny i windy i rozpocząć badania. Potem, zwra-

cając się do starszego geologa i nie mogąc powstrzymać rozsadzającego go uczucia dumy i
radości, dodał:

— To jest bodaj najpoważniejsze odkrycie. Jadę do stacji, aby zawiadomić o tym

Ziemię.

Gdy ruszył w górę tunelem, na spotkanie zamigotały lampki. W idących poznał wczo-

rajszych gości.

— Odkryliśmy tajemnicę tej cywilizacji — powitał przybyłych.

background image

— Czy żyją? — wysunęła się naprzód Bara.
Matsuoki zapomniał zupełnie o zaginionych.
— Jak dotąd, nie znaleźliśmy — wyjaśnił spostrzegłszy nagle, że są też inne, mniej

epokowe sprawy, których rozwiązania domagają się od niego współtowarzysze.

— Chodźmy prędzej — pociągnęła Bara Daga Rossę — oni są tam pod kamienną

podstawą posągu z malachitowym okiem.

Słowa Bary zaniepokoiły Matsuoki.
„Cóż to za malachitowe oko? Czyżbym nie zauważył jakiegoś ważnego szczegółu?”
Niebawem znaleźli się przy rynnach, naprzeciw których ział teraz czarny otwór,

poprzecinany kratownicą wznoszonych rusztowań. Z lewej strony na szerokim kamiennym
wybrzuszeniu w ścianie płonęły lampki, w świetle których widać było cienie pracowników,
oczyszczających prądem powietrza całkiem już odsłonięty fresk ze spadającą postacią. Pisto-
let kompresora jednego z pracujących w górze dotykał niemal wylotu oskrzeli rzeźby i cień
jego czarną plamą zasłaniał resztę twarzy.

— Zatrzymaj! Zatrzymaj tych ludzi! — szepnęła mężowi Bara. — Niech nie dotykają

tej rzeźby!

Jakaś wizjonerska pewność słuszności tych obaw, dająca się wyczuć w drżącym głosie

żony, udzieliła się inżynierowi.

— Przerwać pracę! — krzyknął.
Matsuoki zaskoczony tym, co widzi, nie zdążył zareagować. Z góry błysnęła latarka.
— O co chodzi? — doleciał głos.
Zaległa cisza. Matsuoki zbliżył się do inżyniera.
— Co się stało?
Dag Rossa pierwszy raz w życiu spostrzegł, że nie wie, co ma odpowiedzieć.
— Żona moja ma jakieś zdjęcia — powiedział, nie spuszczając Bary z oczu.
Dziewczyna oparła się o rynnę i stała wpatrując się w dziwaczną płaskorzeźbę. Potem

obeszła całe pomieszczenie.

— Gdzie jest koło, które tu było przedwczoraj?
Matsuoki teraz dopiero spostrzegł, że koła nie ma przy rynnach. Zapytał o nie praco-

wników, którzy tymczasem przerwali pracę i zbliżyli się do przybyłych. Niebawem wyjaśniło
się, że koła nikt nie widział od chwili, gdy ostatnia zmiana przebiła ścianę.

— Widocznie już je uprzątnięto — powiedział zmieszany profesor.
— Pamiętacie sztuczki kapłanów egipskich: poruszające się głowy i ręce posągów? —

odezwała się nagle Bara, a głos jej zabrzmiał dziwnie twardo i stanowczo. — Koło, które
uważaliście za część pompy, jest właśnie zniszczonym trybem takiego mechanizmu. Teraz
spoczywa ono razem z zaginionymi, a za pierwszym razem zawisło między rynnami i ocalało.

— O czym mówicie? — spytał Matsuoki.
— To jest miejsce masowej ofiary — ciągnęła dziewczyna nie zwracając uwagi na jego

słowa. — To jest piekło! Mechanizm jeszcze funkcjonuje i właśnie zaginieni, Tina...

Bara nie dokończyła, drżącymi rękami wyjęła fotografię i podała profesorowi Matsuoki.
— Zniekształcenia, które musiałam skorygować, a które widzicie na każdym fresku, są

wynikiem właściwości optycznych oczu o specjalnych źrenicach. Marsjanie wszystko widzie-
li inaczej niż my.

Matsuoki z niepokojem patrzył na zdjęcia. Ta dziwna, wyglądająca na chorą dziewczy-

na niweczyła jego odkrycie, przekreślała cały wysiłek, całą ambicję. Odkryła jakieś fantasty-
czne szczegóły, których on nawet nie zauważył. Czuł, że zaczyna nienawidzić i jednocześnie
bać się każdego jej słowa.

— Nieprawdopodobne — zamruczał — co to oznacza?
— Akt ofiary. Pocałunek w oko spadającego z nieba bóstwa wody.
„Woda, woda!” — myślał Matsuoki. — „Przecież na planecie jest głód wody, nie ma

background image

ani jednego otwartego zwierciadła. Woda jest tu największym skarbem! Jak mogłem nie po-
myśleć o tym!”

Dag Rossa poczuł nagle, że zasłona spada mu z oczu. To taka jest jego żona, którą

uważał niemal za wariatkę, za którą przed chwilą wstydził się przed profesorem.

„Trzeba za wszelką cenę udowodnić, że ona się myli!” — myślał Matsuoki — ale w

głowie miał chaos. Myśli snuły się bezładnie jak mrówki po mrowisku. Milczał.

— Malachitowe oko jest prawdopodobnie dźwignią uruchamiającą mechanizm obraca-

jący posadzkę, na której się właśnie znajdujemy.

Matsuoki drgnął. „To jest słaby punkt!” — pomyślał — „Zbyt poniosła ją fantazja”.
— Można sprawdzić — rzucił pośpiesznie i ręką dał znak, aby ludzie pracujący przy

fresku zeszli na dół.

Powiązano metalowe pręty od lamp i wszyscy cofnęli się poza próg, wyglądający na

naturalny wyskok gruntu. Dag Rossa, któremu pomagało trzech pracowników, skierował pręt
w stronę malachitowego oka. Pręt giął się i minęło parę sekund nim wreszcie dotknął celu.

Gwałtowny wstrząs szarpnął wszystkimi. Z powały posypał się pył i kamienne odłamki.

Cała płaszczyzna z rynnami i blokiem, stanowiącym podnóże fresku, zawaliła się w dół,
odsłaniając na chwilę dalszy ciąg podziemnego cmentarzyska.

Inżynier i pomagający odskoczyli do tyłu. Wydało się im, że ich również pochłonie

przepaść. Słychać było miarowy zgrzyt mechanizmu. To pomost wracał na swoje miejsce.

— Na pewno nie żyją! — wykrzyknęła Bara — nie przypuszczałam, że to taka głębo-

kość.

Niebawem znów znaleźli się na pokładzie statku.
Matsuoki był z nimi. Przez cały czas nie odzywał się ani słowem.
— Teraz na biegun — szepnęła Bara stając za plecami męża. — Zdjęcia możemy robić

później.

Na ekranie płynęły rudawe płaszczyzny płaskowzgórzy, poprzecinane szarymi smugami

dolin, środkiem których biegły kanały. Tu rodziły się i pracowały istoty, których droga życio-
wa wiodła do zdradzieckiej pułapki malachitowego oka. Czcili potęgę, za plecami której
przyczaiła się klika kuglarzy — władców podziemnej stolicy.

Za kręgiem podbiegunowym słońce obniżyło się znacznie. Trwał tu dzień polarny.

Dobroczynne działanie niezachodzącego słońca widoczne było we wzmożonej wegetacji
roślinnej. Zdawało się dziewczynie, że widzi masowe kwitnienie jakichś białych kwiatów. Tu
jedynie w okresie letnim temperatura nie spadała przez dłuższy czas poniżej zera. Kraj ten
mógł być spichrzem żywności — stąd czerpano wodę, sprowadzaną podziemnymi rurocią-
gami do stolicy na Syrcie. Woda, którą wydawano ludności za pocałunek oka. Bara wzdry-
gnęła się. Koszmar stworzony przez nią dzisiejszej nocy stawał się rzeczywistością.

Nagle spostrzegła, że statek się obniża. Dag Rossa dostrzegł widocznie pierwszy to, co

ona spodziewała się tu zobaczyć.

Spojrzała na ekran, gdzie widniało okrągłe wzgórze, zupełnie podobne do tego, jakie

wznosiło się na Syrcie. Różnica polegała tylko na tym, że leżało niżej w dolinie i nie zdobił
go stożek wygasłego wulkanu. A zatem trafnie odgadła tajemnicę okrągłej tarczy. Nie było to
słońce, lecz symboliczna mapa planety. Woda biegunów i ciepło wulkanu — dwa czynniki
niezbędne do życia władców podziemia.

— Patrz, takie samo wejście jak na Syrcie — powiedział Dag Rossa — jak wpadłaś na

to?

— To wypływa jedno z drugiego — odpowiedziała Bara i nagle poczuła na sobie cały

ciężar sześćdziesięciu bezsennych godzin. Niebiesko-czerwone krajobrazy rozmazane pędem
płynęły przed jej oczami, podobne do dwukolorowej mapy. Na tarczach przyrządów błyskały
światełka. Myśli i wrażenia pulsowały w świadomości jak zielone kręgi na ekranie magneto-
metru.

background image

— Muszę się położyć — szepnęła — obudź mnie, jak tylko wylądujesz.

Kao Matsuoki w milczeniu obserwował pracę kartografów, po której oczekiwał tak

wiele. Ta przybyła z Wenus młoda kobieta w ciągu dwóch dni okradła go ze złudzeń, uciuła-
nych w ciągu półrocznej żmudnej pracy na tym ponurym, cmentarnym globie. Poza tym
obarczyła go odpowiedzialnością za śmierć dwojga ludzi. Jak się to stało?!

Chodził po pokładzie i zaciskał pięści z nienawiści do siebie samego za brak talentu.

Przecież właściwie odkrył to samo. Przewidywał również możliwość istnienia innych miast.
Po to przecież robiono te zdjęcia. Inaczej jednak interpretował to wszystko. A przecież osta-
tecznie między samobójstwem a samoofiarą nie ma prawie żadnej różnicy — „prawie żadnej”
— powtórzył.

Zbliżył się do iluminatora i wpatrywał w dół, gdzie wzdłuż wąskiej smugi kanału wzno-

siły się owe kopce, podobne do gniazd termitów, a będące pozostałością po wsi marsjańskiej.
Istoty, które wykonały te kanały, w niewłaściwym kierunku skierowały swe zdolności. Bo
przecież mogłyby dostarczyć sobie wszystkiego, co jest niezbędne dla życia, gdyby zamiast
pułapek konstruowały pompy. Dla nich istniała tylko cześć dla bezużytecznych kamieni. Ale
przecież i on, zamiast zająć się naukową analizą materiałów, uległ uczuciowym sugestiom.
Oddał cześć słonecznemu sztandarowi swej ojczyzny i instynktowi głupich lemingów.

Ta młoda kobieta pokazała mu, jak łatwo jest zboczyć z właściwej drogi i stać się nie-

dobrym kapłanem własnych nadziei. Przed oczami uczonego popłynęły żywe obrazy zamierz-
chłych dziejów.

Miliony istot w ciągu wielu tysięcy lat kamiennymi narzędziami, jak krety, wykopały te

rowy, którymi na wiosnę spływała woda, stopiona z polarnych czap planety, zraszając upra-
wne pola. Lecz wody było za mało. Przy świetle płonących kamiennych świeczników ludność
schodziła w podziemia do kolebki i świątyni wody. Pod sklepieniami, oblanymi krwawymi
odblaskami pożogi, augurowie dwojga żywiołów za modły i ofiary z plonów pozwalali
czerpać w gliniane naczynia z jedynego źródła — podziemnych wodociągów. Ale kapłanom
nie starczyło mocy, aby napoić miliony. I oto rozpoczęła się era całopalenia. Bogowie zażą-
dali ofiary ludu. Błysnęło malachitowe oko nad Skałą Tarpejską, niosąc zagładę.

Matsuoki potarł ręką czoło. Zagłada jego nadziei płynęła z podobnych źródeł. „Prawie

żadnej różnicy” — powtórzył ironicznie i zbliżył się do kartografów.

Gdy Bara obudziła się, słońce stało już wysoko. Za szybą iluminatora widać było ludzi

ładujących skrzynie, przeznaczone dla Ziemi.

— Co z Tiną? — pomyślała.
Krzątając się po kabinie spostrzegła nagle jakąś broszę i papierośnicę, leżące na stole.

Zbliżyła się i wówczas dostrzegła kilka drobiazgów kobiecych, przykrytych we czworo złożo-
nym papierem.

„To są jej rzeczy” — pomyślała. — „Czemu i w tym wypadku przewidywania jej się

sprawdziły?”

Bezmyślnie bawiła się przekładając przedmioty. Czuła, że jest bliska płaczu. Nagle

spojrzenie jej padło na arkusz papieru, zapisanego znajomym pismem.

Bowski — pomyślała i zaczęła czytać:
„Kochana, wybieram się tam. Pragnę bez towarzystwa tych profanów jeszcze raz prze-

żyć te cuda. Żałuję, że jesteś zajęta i nie będziesz mogła mi towarzyszyć. Od chwili, gdy zdra-
dziłaś mi tajemnicę mego zaginionego pamiętnika, należysz już do mnie i wcześniej czy pó-
źniej los nas połączy. Nie sądź, że myślę o tobie tylko jak o kobiecie. Jestem tragicznie samo-
tny w tym świecie krzemu i ludzi bez duszy. W tobie zachowało się sporo niewypaczonych
cech człowieczeństwa, ty zdolna jesteś jeszcze do wiary i złudzeń, podczas gdy oni umieją
jedynie stawiać pytania.

background image

U nich szczęście i nieszczęście zależy od tego, czy znajdą lub nie znajdą odpowiedzi.

Zginą, gdyż los skazał ich na wieczną nieszczęśliwość. Słyszałaś, w jaki ohydny sposób ten
kot Watt zaatakował mnie. Upadł już tak nisko, że w funkcjach rozrodczych jakiegoś robaka
widzi problematykę godną swej nauki, i co najdziwniejsze, że swą niewiedzą i bezsiłą mierzy
potęgę mej wiary. Zawsze i wszędzie prześladować nas będą zwierzęta i instynkty. Wiedział
już o tym Darwin i po to wymyślił tę małpią historię, aby siebie usprawiedliwić.

Za parę dni będziemy już na Ziemi. Skończymy wycieczkę po tym zmechanizowanym

niebie i może we dwoje zdołamy stworzyć gdzieś zakątek prawdziwej wielkości i szczęścia.
Gdy jednak myślę o tym, przeraża mnie świadomość, że oni tak osaczyli wszystko, iż nawet o
taki zakątek jest trudno. Najgorsza tyrania „wolności” przeciw osobowości i duchowi ludzkie-
mu. Dlatego dziś jeszcze muszę koniecznie być tam, odetchnąć tą atmosferą, której nigdy nie
skaziły swym brzękiem maszyny do liczenia. Gdy patrzę na te świeczniki, widzę stosy, na
których płonęły tysiące marsjańskich Giordano Brunów. Stosy te ocaliły ich cywilizację od
materializmu, który u nas zmiażdżył człowieka, pozostawiając tylko Palolo. — A propos:
myślę, że koło przy rynnach zostało umyślnie podrzucone przez tego japońskiego Europej-
czyka, aby ratować „prestiż”. Bo jakże można żyć bez kółek zębatych!

„Jestem ostatnim Mohikaninem szczęścia na Ziemi i dlatego mam prawo powiedzieć ci,

że cię kocham, i zaproponować, abyśmy wspólnie rzucili wyzwanie światu. Nic już...”

List był nie dokończony. Widocznie Tina akurat nadeszła, aby na sobie samej doznać

losu, jaki zgotował jej wymarzony świat kochanka.

Bara odłożyła list i wpatrywała się przez chwilę w czerwone odblaski zimnego marsjań-

skiego słońca, przesuwające się po ścianach kabiny.

„Jakiż ten świat jest różnorodny i sprzeczny!” — myślała. — A z drugiej strony, jak

bardzo myśli człowieka ujednolicają tę różnorodność i bogactwo. Umysł — to soczewka,
która wszystkie promienie skupia w jednym ognisku. Ona, Matsuoki i Bowski, jak ćmy przed
latarnią, krążyli koło tajemnicy tych podziemi i widzieli różne aspekty tej samej prawdy.
Profesor — samobójstwo, Bowski — stosy ofiar obłędu; jej jednej udało się dostrzec całość i
powiązać w jednolity obraz. Z fragmentów niezrozumiałych zjawisk rodzi się metafizyka,
mrok, nicość i borykanie się człowieka, który, jak Bowski, nieopatrznie oderwał się od
kamiennego odłamka i bronił się przed zbliżającym się ratunkiem.

Pogrążoną w tym rozmyślaniu zastał Dag Rossa. Spojrzał na leżące przedmioty i nic nie

mówiąc podszedł do radia i przekręcił gałkę. Nadawano właśnie zapowiedź komunikatu o
odkryciach na Marsie.

„Życie wzywa!” — pomyślała Bara i zgarnąwszy leżące na stole przedmioty uśmiech-

nęła się. Inżynier również się uśmiechnął i słuchając słów płynących z głośnika spytał:

— Jak doszłaś do tego wszystkiego?
— Studiując historię Wschodu — odpowiedziała rozpromieniona Bara — zauważyłam,

że kontemplacja i asceza braminów prowadzą do patologicznego rozdwojenia świata. Materii
przeciwstawia się tajemnicę, rozsądkowi — obłęd. Pomyślałam, co by się stało, gdyby obłęd
zwyciężył. Zapatrzona w senne źrenice świętych krów, kołysana falami Gangesów ludzkość
zadusiłaby się w fanatyzmie i metafizyce. Tutaj w podziemiach odżyło to wszystko. Wiedzia-
łam, że stąd prowadzi jedna droga — głową w dół do przepaści.

— No tak — przerwał Dag Rossa — to jednak tylko wyobraźnia. Sama rozumiesz, że to

nie są dowody.

— A freski? — przerwała Bara i sięgnąwszy po kartotekę wyjęła plik fotografii. —

Popatrz, oto historia w rzeźbie.

Inżynier pochylił się nad stołem. Dziewczyna wzięła jedno zdjęcie.
— Tutaj na przykład Marsjanie czerpią wodę z kanału. Dzisiaj kanały są suche nawet na

wiosnę i w podziemnych wodociągach też nie ma wody, lecz dawniej było inaczej.

Dziewczyna sięgnęła po inne zdjęcie. Przedstawiało ono niezliczony tłum wyciągający

background image

ręce w kierunku stożka, nad którym widać było faliste linie.

— Myślę, że to jest klucz do tajemnicy zaniku wody. Wymaga to jednak jeszcze dokła-

dnego zbadania. Prawdopodobnie kapłani, mieszkańcy podziemnej stolicy, postanowili unie-
zależnić się od kontrolowanych przez ludność i wysychających latem kanałów. Założyli więc
podziemny wodociąg, sprowadzający bezpośrednio wodę z biegunów. Wodociąg wbrew woli
budowniczych odwodnił olbrzymie obszary nizinne. Planetę dotknęła klęska posuchy. Woda
stała się własnością podziemi i bogów. Rozpoczęła się era pielgrzymek do źródła wodocią-
gów. Era modłów i ofiar. Pragnienie i głód dziesiątkowały mieszkańców. Ginęły również
masowo „lemingi”, stanowiące główny pokarm ludności. Ostatecznie klęskę — zdaje się —
przypieczętował kataklizm wulkaniczny.

Bara wyjęła zdjęcie z rąk męża i sięgnęła po nowe.
— Tu widzisz wulkan pochłaniający wodę. Wstrząs uszkodził widocznie wodociąg, wo-

da znalazła podziemne ujście i zaczęła ginąć. Wówczas, aby przebłagać bogów, rozpoczęły
się masowe dobrowolne ofiary ludności.

Dziewczyna wachlarzem rozłożyła zdjęcia na stole. Niektóre z nich przypominały pra-

cownie średniowiecznych alchemików. Na innych widać było urządzenia, przypominające
prototypy pierwotnych maszyn. Postacie, widoczne na tle tych urządzeń, znajdowały się
wewnątrz stożka i otoczone były wieńcem symbolicznych serc.

— Jak myślisz, co to jest? — spytała.
— Czekaj, czyżby?!
— O to właśnie chodzi. Zdjęcie przedstawia losy zakonspirowanych uczonych i wyna-

lazców, tylko że tutaj nie palono ich na stosach, lecz wrzucano wprost do wulkanu. Te serca
— to płomienie. Geniusze tej planety zginęli w kraterze i dlatego nikt poza bogami nie mógł
uratować cywilizacji. Pierwszy poważniejszy wstrząs hydrogeologiczny rozstrzygnął jej losy.
Reszty dzieła dokonały epidemie. A mogłoby się stać inaczej, gdyby odmiennie ułożyły się
warunki. I u nas, na Ziemi, przez dłuższy czas wahały się szale wagi. Przez blisko dwa tysiące
lat mętniactwo filozoficzne, zabobon i alchemia zwodziły na manowce i waśniły ludzi, mini-
malnie tylko zmieniając warunki bytu. Dopiero rozkwit myśli opartej na naukach ścisłych
odmienił psychikę człowieka i oblicze naszej planety. Marsjańscy augurowie zrozumieli le-
piej od naszych, że początek myślenia jest kresem ich władzy. Byli konsekwentni. W zapę-
dach inkwizytorskich przeoczyli jednak metodę naukową. Naukę stosowali w sposób metafi-
zyczny. — Bara uśmiechnęła się. — I oto skutki tych krzyżówek mistyki z techniką. Podziwu
godne konstrukcje poruszające tysiąctonowe bloki, a w konsekwencji...

Dag Rossa uśmiechnął się.
— Woda na młyn Bowskiego — powiedział — pierwszy krok techniczny gubi cywili-

zację.

— Nie, raczej piekarz zaczął szyć buty — roześmiała się głośno Bara.
Gdy wstała, aby uprzątnąć zdjęcia, zapukano do drzwi. Wszedł Matsuoki.
— Szukałem was właśnie — powiedział zwracając się do Bary — chciałem porozma-

wiać... Muszę w sprawozdaniu o pracach na Wielkiej Syrcie mówić przede wszystkim o was.

Usiadł przy stole. Na twarzy jego zastygł nieruchomy uśmiech, jak na fotografii.
Bara podsunęła mu zdjęcia. Brał je po kolei i długo przyglądał się każdemu. Dziewczy-

na obserwowała jego suche, pomarszczone ręce, jakby wykonane z żółtej japońskiej laki.

— Jednego nie rozumiem — powiedział profesor po wysłuchaniu Bary — skąd dowie-

dzieliście się. że oko — to dźwignia do zamaskowanej pułapki?

— Pierwszego dnia zwróciłam uwagę na to, że w starej rzeźbie tylko oko było oczy-

szczone. Później, gdy zapytaliście się, kto ruszał koło, spostrzegłam, że było ono wklinowane
między rynnami. Żeby je tak zawiesić, trzeba było użyć chyba dźwigu. W pierwszej chwili
nie potrafiłam dopatrzyć się związku między obu faktami. Dopiero później, gdy rozszyfrowa-
łam fresk „pocałunek oka”, wszystko się wyjaśniło.

background image

Matsuoki bębnił nerwowo palcami po stole.
— W jaki sposób? — spytał.
— Pracujący musieli przypadkowo skierować strumień powietrza na oko i wówczas,

wiecie... A koło przy upadku zawisło między rynnami.

— Szkoda... — powiedział Matsuoki, a uśmiech zgasł na jego twarzy.
Zaległa chwila milczenia. Inżynier i Bara wymienili spojrzenia.
— Szkoda — powtórzył profesor wstając. — Gdybyście przybyli dzień wcześniej, być

może czworo ludzi nie straciłoby życia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia W pogoni za wezem morskim
Antologia W pogoni za wezem morskim
Antologia W pogoni za wezem morskim
Antologia W pogoni za wezem morskim
Antologia S F W pogoni za wężem morskim (Opowiadania)
Antologia W pogoni za wężem morskim
Antologia W pogoni za wężem morskim
W POGONI ZA REKORDEM, NAUKA, WIEDZA
W pogoni za orgazmem
35.Stosunek pisarzy polskich do pogoni za cudzoziemszczyzna , „Powrót posła”
GR702 Moreland Peggy Rodzina Tannerów 03 W pogoni za marzeniem
Sposób na?llulit W pogoni za gładką skórą
a4 w pogoni za życiem swolkien
Arct Bohdan W pogoni za Luftwaffe
Giżycki Kamil W pogoni za mwe

więcej podobnych podstron