ALFRED HITCHCOCK
BRUDNY INTERES
NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożył: Aleksander Minkowski
2
ROZDZIAŁ 1
Triumfalny powrót bankruta
Sala konferencyjna w biurowcu “PEN Co” w Beverly Hills była nabita po brzegi re-
porterami. Spodziewano się sensacji. Czy prezes firmy, Ralf Scott, ogłosi upadłość?
Może chce publicznie oddać się w ręce policji? Kogoś oskarżyć o swoje bankructwo?
Trzej Detektywi stali pod ścianą w pobliżu wejścia na salę. Fotele przeznaczono dla
dziennikarzy zaproszonych na konferencję prasową, ale wstęp był wolny. Pan Andrews,
ojciec Boba, siedział w pierwszym rzędzie: jako reporterowi “Los Angeles Sun” przysłu-
giwało mu na spotkaniach z prasą jedno z eksponowanych miejsc. Na głowie miał swo-
ją nieodłączną baseballową czapeczkę, na kolanach notatnik i dyktafon.
— Może by tak wyskoczyć na hamburgera? — zaproponował Jupiter Jones. — Zdą-
żymy wrócić przed końcem. Nie pasjonują mnie bajeczki bankrutów.
— A twoja dieta? — zapytał Pete Crenshaw, prawa ręka szefa trzyosobowej spółki
detektywistycznej.
— Mam dobę przerwy między dietami — mruknął szef, dotykając podwójnego pod-
bródka. — Ostatnio zrzuciłem parę kilo.
— Sprytnie to ukrywasz — uśmiechnął się Pete.
Jupe udał, że nie dosłyszał. Miał wściekłą chęć na soczystego hamburgera z keczu-
pem. Na podwójnego, ściśle mówiąc.
— Lepiej zostańmy — powiedział Bob Andrews. — Według ojca zanosi się na bom-
bę.
Była punkt dziesiąta, gdy na podium wszedł sprężystym krokiem prezes Ralf Scott.
Rudawy, drobny, w nienagannie skrojonym kremowym garniturze, z płaską twarzą ja-
śniejącą zadowoleniem. Tuż za nim stanęło dwoje: miedzianowłosa dziewczyna o sen-
nych, jakby nieobecnych oczach i bardzo śniady mężczyzna w arabskiej chuście na gło-
wie, ale ubrany po europejsku, z wysmakowaną elegancją.
— Zaprosiłem państwa, aby rozwiać bałamutne plotki o bankructwie “PEN Co”
— zaczął Ralf Scott i ogarnął nabitą salę ciepłym, trochę naiwnym i dobrotliwym spoj-
3
rzeniem. — Krążyły już pogłoski o moim aresztowaniu, przepowiadano, że popełnię sa-
mobójstwo. To prawda, że “PEN Co” popadła w długi i utraciła płynność finansową, ale
ja nie przestawałem wierzyć, że poradzimy sobie. I oto stało się! — Wyjął z kieszeni do-
kument, zademonstrował dziennikarzom:
— Ten kontrakt opiewa na miliony dolarów. Wkrótce będą następne. Moja firma
przekroczyła próg niewyobrażalnego sukcesu. A wszystko dzięki temu gadżetowi, opa-
tentowanemu przez “PEN Co”.
Prezes Scott znowu sięgnął do kieszeni i uniósł wysoko nad głową gruby koloro-
wy długopis. Pozwolił zebranym zdziwić się, potem zbliżył długopis do mikrofonu: za-
brzmiała skoczna melodia “Jingle bells”.
— Nasze grające długopisy podbiły serca wszystkich państw arabskich — zakomu-
nikował triumfalnie. — Są upragnionym gadżetem na całym Bliskim i Środkowym
Wschodzie. Potwierdziły to badania rynków. Kraje islamskie ogarnia długopisowe sza-
leństwo, a moja firma mu sprosta. Pojutrze odpływa do Bahtiaru kolejna wielka par-
tia grających długopisów. — Wyciągnął ramię w kierunku stojącego obok mężczyzny
w arabskiej chuście. — Przedstawiam państwu księcia Ahmeda ibn Rahmana z Bah-
tiaru, prezesa “B.M.C. Inc.”, naszego partnera w tamtej części świata, ambasadora grają-
cych długopisów.
Książę Ahmed skłonił się lekko i coś powiedział po arabsku. Na podium wskoczył
sekretarz księcia, łysy olbrzym z sumiastym czarnym wąsem i przetłumaczył do mikro-
fonu:
— Moi rodacy dziękują Ameryce za to cudowne śpiewające pióro.
Prezes Scott poinformował dziennikarzy, że książę Ahmed jest znanym dobroczyń-
cą, założycielem fundacji “Szczęście Dzieciom”, i że zamierza zbudować Centrum Dzie-
ci Świata na przedmieściach Los Angeles, a “PEN Co” rozważa możliwość ofiarowania
fundacji terenów pod tę budowę. Za chwilę córka prezesa, Lily — tu wskazał na rudo-
włosą dziewczynę o sennych nieobecnych oczach — podpisze z przedstawicielem zna-
nej agencji nieruchomości umowę potwierdzającą kupno tych terenów.
Na podium wszedł przedstawiciel z plikiem dokumentów gotowych do podpisania
i zbliżył się do Lily Scott.
Jupe trącił łokciem Boba.
— Spójrz na księcia... Coś tu jest nie tak.
Książę miał zmarszczone brwi. Pochylił się do swego sekretarza stojącego przy po-
dium i coś mruknął. Łysy olbrzym wspiął się na podwyższenie.
— O ile mojemu szefowi wiadomo, dziś miały być podpisane dwa dokumenty. Umo-
wa potwierdzająca kupno i akt przekazania terenów fundacji “Szczęście Dzieciom”.
— Oczywiście — przytaknął prezes Scott. — Akt darowizny moja córka podpisze
na osobnej uroczystości, z udziałem władz Los Angeles. “PEN Co” zamierza wydać z tej
okazji bankiet. Liczymy na obecność państwa — zwrócił się do dziennikarzy.
4
— Coś tu jest nie tak — powtórzył szeptem Jupe, przypatrując się twarzy wąsatego
olbrzyma, skamieniałej w gniewnym grymasie, i zaciśniętym wargom księcia Ahmeda.
Lily Scott apatycznie podeszła do stolika i we wskazanym przez ojca miejscu podpi-
sała dokument grającym długopisem. Zadźwięczały dzwoneczki “Jingle bells”. Błysnę-
ły flesze. Scott coś szepnął córce. Zwróciła się twarzą do reporterów i uśmiechnęła się
jak lalka.
Dziewczęta w kolorowych minispódniczkach ruszyły przez salę z koszyczkami peł-
nymi grających długopisów, rozdając je obecnym. Długonoga brunetka podeszła do
Boba — właśnie do Boba, do jego czarującego uśmiechu, uwodzicielskiego spojrzenia
a la Redford — i zachęciła do wzięcia pióra. Jupe go ubiegł, wziął dwa. Pete zadowolił
się jednym.
— Spójrz na nią — długonoga ruchem głowy wskazała na Lily Scott. — Ale podob-
na, co?
— Do kogo? — nie zrozumiał Bob.
— No, do tej.
Bob nadal nie rozumiał, Jupe trochę tak: miał fotograficzną pamięć, gdzieś widział
ostatnio prawie identyczną twarz. Ale gdzie?
Reporterzy ruszyli do szturmu, zasypując Scotta pytaniami. Chcieli dociec, jak do-
chodzi do cudu z przemianą bankructwa w sukces. Trzej Detektywi wymknęli się z sa-
li. Przy hamburgerach w “McDonald’sie” zgodzili się z Jupiterem, że coś tu jest nie tak.
Książę i jego łysy sekretarz też opuścili konferencję prasową, najwyraźniej wściekli. Pre-
zes Scott nie próbował ich zatrzymać. Stali teraz przed biurowcem “PEN Co”, rozma-
wiając o czymś — chłopcy obserwowali ich przez szybę restauracji położonej naprze-
ciw. Po chwili podjechała czarna limuzyna z arabską rejestracją, książę wsiadł do środ-
ka, a sekretarz zawrócił do budynku.
— Chętnie posłuchałbym, jak rozmawia w cztery oczy ze Scottem — powiedział
Jupe, dojadając hamburgera.
— Użyj moich uszu — zaproponował Bob Andrews. — Może posłuchasz.
Konferencja prasowa dobiegała końca. Bob wjechał windą na najwyższe piętro, gdzie
mieścił się gabinet prezesa. Na końcu korytarza wyłożonego grubym turkusowym dy-
wanem zobaczył plecy łysego: stał przy oknie i najwyraźniej czekał na Scotta.
Bob zjechał piętro niżej i stąpając na palcach wspiął się po schodach na górę. Ol-
brzym go nie zauważył. W sekretariacie nie było nikogo, sekretarka towarzyszyła sze-
fowi na konferencji. Bob rozejrzał się po gabinecie prezesa: elegancja, rattanowe me-
ble, panoramiczne okno z widokiem na Bulwar Zachodzącego Słońca i ciemnozielone
wzgórza Beverly Hills. Dojrzał boczne drzwi. Za nimi znajdowała się marmurowa ła-
zienka ze złoceniami i toaleta, też z różowego marmuru, z pozłacanym sedesem. Bob
ukrył się w toalecie, drzwi pozostawił nie domknięte.
5
Nie musiał długo czekać. Usłyszał głosy, potem przez szparę w drzwiach dostrzegł
Ralfa Scotta i łysego z wąsami. Scott zamknął drzwi do sekretariatu.
— Czym mogę służyć, panie Ramirez? — zapytał.
— Miało być inaczej — powiedział olbrzym. — Książę jest zawiedziony. Nie rozumie
roli pańskiej córki.
— Młoda dama pasuje do fundacji dobroczynnej bardziej niż ja.
— Księciu nie pasuje opóźnienie z aktem darowizny gruntów. Co to za sztuczka,
Scott?
— Moja Lily nie umie się spieszyć. Jest z natury powolna i trochę kapryśna, ale to do-
bre dziecko.
— Jak mam rozumieć “trochę kapryśna”? — zapytał chrapliwie Ramirez.
— Liczę, że nie zmieni jednak zdania i podaruje księciu Ahmedowi obiecane tereny.
Choć bardzo jej się podobają te pomarańczowe ogrody nad rzeką.
Cisza trwała dobre pół minuty. Potem rozległ się niski, podszyty pogróżką głos ol-
brzyma:
— Mamy dar perswazji. Szybko przekonamy was oboje.
— Mnie nie trzeba przekonywać — zapewnił Scott. — Ale Lily bywa czasami nie-
przewidywalna. Jeśli coś jej strzeli do głowy...
— Potrafimy zadbać, żeby nie strzeliło — powiedział z naciskiem Ramirez. — Miej-
cie się na baczności. Fracht wypłynie zgodnie z planem, co do minuty. A tereny mają
być nasze. Chce pan żyć?
Bob zobaczył przez szparę, jak olbrzym odwraca się i opuszcza pokój. Scott siadł za
biurkiem, ukrył twarz w dłoniach. Chude ramiona drżały mu pod kremowym jedwa-
biem marynarki. Jak długo będzie tak siedział? Trzeba się stąd wydostać.
Bob rozejrzał się po toalecie. Na zewnątrz pod okienkiem biegł szeroki gzyms w kie-
runku okna na korytarzu, które było otwarte. Bob nie przepadał za wysokościową wspi-
naczką, ale uznał, że nie ma wyboru. Wysunął przez okienko najpierw nogi, potem
ostrożnie przecisnął tułów, ramiona. Przywarł płasko do granitowej płyty elewacyjnej
i nie patrząc w dół zaczął kroczek po kroczku przesuwać się wzdłuż gzymsu.
Nagle zakręciło mu się w głowie. Gzyms zaczął uciekać spod stóp. Dwadzieścia pię-
ter przestrzeni zamieniło się w ssawę jak dysza odrzutowca...
Opanował przerażenie. Wyobraził sobie, że stoi na kładce pół metra nad ziemią,
a tam jakieś kwiatki, strumyk. Pomogło. Ale na korytarzu, gdy stanął już mocno na pu-
chatym dywanie, stwierdził, że cały jest mokry od potu.
W przyczepie kempingowej, na skraju składowiska staroci, rodzinnego biznesu wu-
jostwa Jupitera Jonesa, panował łagodny półmrok. Jupe i Pete słuchali w skupieniu rela-
cji Boba. Końcówkę z gzymsem darował im: kto lubi przyznawać się do słabości, do ba-
nalnego strachu, który pasuje do detektywa jak wół do karety?
— Próba wymuszenia — podsumował Pete. — Szantaż. Pogróżki. Scottowi grozi nie-
bezpieczeństwo.
Jupe przeczesał palcami proste czarne włosy. Był dziwnie zamyślony, jakby drzemał.
— Raczej jego córce — powiedział Bob. — Chodzi o jej podpis. A wygląda na to, że
Lily Scott lubi te pomarańczowe gaje nad rzeką i nie pali się do darowizny.
— To po co Scott kupił je na córkę? — zapytał sennie Jupe. — Jeżeli zamierzał poda-
rować fundacji?
— Bez sensu — mruknął Pete.
— Jest sens — powiedział Jupe. — Jeżeli przyjąć, że pan Scott nie chce się rozstać
z gruntami. Zapowie córce, żeby nie ustępowała, a sam spróbuje stawić czoło księciu.
Może się jednak przeliczyć.
— Ten łysy wygląda na niebezpiecznego faceta — przytaknął Bob.
— Chyba wiem, o jakie tereny chodzi — powiedział Pete. — W sąsiedztwie centrum
handlowego Sears. To są najdroższe działki w Los Angeles.
Jupe wyjął z kieszeni gruby kolorowy długopis, obejrzał go ze wszystkich stron i na-
cisnął sprężynkę. Zadźwięczały wesołe dzwoneczki “Jingle bells”.
— Myślicie, że Arabowie mogliby oszaleć na punkcie czegoś takiego? — zapytał.
— Tam podobno kochają świecidełka — powiedział Bob.
— Wygląda na to, że książę Ahmed domaga się wysokiej prowizji — zauważył Pete.
— Spróbujemy pomóc Scottowi?
— Pomyślmy o dziewczynie — powiedział Bob, a jego błękitne oczy rozbłysły ma-
rzycielsko. — Jest bardzo ładna i taka... delikatna, krucha.
— Wpadła ci w oko? — zapytał Pete i w tym momencie uświadomił sobie, że na nim
Lily też wywarła wrażenie. Nie przepadał za dziewczętami o osowiałym usposobieniu,
ale tu miał miejsce wyjątek. Może się spotkają? A wtedy, oczywiście, górą będzie Bob ze
swoim zniewalającym wdziękiem. Niestety.
Jupiter Jones znów popadł w zadumę, bezwiednie głaszcząc oba podbródki. Luźna
bawełniana koszulka miała maskować krągły brzuszek, lecz nie spełniała do końca swe-
go zadania.
— Na razie nic się takiego nie dzieje — powiedział wreszcie i popatrzył na obu przy-
jaciół szeroko otwartymi oczami koloru miodu. — Ale mam przeczucie, że będzie się
dziać.
Przeczucia nigdy nie zawodziły Jupitera Jonesa.
7
ROZDZIAŁ 2
Sekret orlego gniazda
Pete Crenshaw już po raz drugi dzisiaj zawiódł się na swoim fordzie mustangu. Naj-
pierw złapał gumę i długo nie mógł odkręcić zapieczonych śrub. Teraz wysiadły hamul-
ce. Rozsądek nakazywał nie mieć pretensji do wysłużonego wozu z ponad dwudziestką
na karku, kupionego za trzysta dolarów, lecz irytacja nie poddaje się rozsądkowi. Pete
zjechał na pobocze tuż przed światłami na skrzyżowaniu Oakland i Riverside Drive,
niecałe pięć kilometrów od składu staroci, gdzie czekał na niego Jupiter Jones. Obiecał
mu pomóc przy polerowaniu mahoniowej serwantki nabytej okazyjnie przez wuja Ty-
tusa. I oczywiście się spóźni.
Podniósł maskę. Bardzo szybko odkrył pęknięcie w szarym ze starości przewodzie
hamulcowym. Zbiornik płynu był prawie pusty. Na szczęście, za rogiem jest stacja ben-
zynowa: przylepiec i płyn hamulcowy załatwią sprawę na krótki czas. Potem trzeba bę-
dzie wymienić przewody.
Pod światłami z piskiem opon zatrzymał się lexus. Pete zwrócił uwagę na wyzywają-
co złoty kolor luksusowego japońskiego auta i dlatego popatrzył na kierowcę. Spodzie-
wał się szpanera, a zobaczył Ralfa Scotta. Poznał go natychmiast. Osobie mu towarzy-
szącej nie zdążył się przyjrzeć, bo zmieniły się światła i samochód pomknął szosą w kie-
runku północnego nabrzeża Rocky Beach.
Czego szuka w ich małym miasteczku prezes “PEN Co”? Ta szosa prowadzi do pod-
miejskich rezydencji i kolonii domków letniskowych nad plażą. Tam się kończy.
Dziwne. Chyba że Ralf Scott ma tutaj znajomych, może rodzinę? Mało prawdopo-
dobne: Pete Crenshaw urodził się w Rocky Beach i zna prawie wszystkich tutejszych
mieszkańców. Scott do nikogo tu nie pasuje.
Naprawa układu hamulcowego zajęła Pete’owi prawie godzinę. Nie pojechał jednak
prosto na składowisko staroci, tylko ruszył na północ. Jechał powoli, w spacerowym
tempie, mijając rzadko rozrzucone wille w wieńcach tropikalnej zieleni. Gdzieniegdzie
na podjazdach stały samochody, ale żaden nawet nie przypominał złotego lexusa. Przy-
jeżdżając do kogoś w gościnę nie parkuje się auta w garażu. Gdzie się podział Scott?
8
Szosa zamieniła się w bulwar, później w aleję. Pete dojechał aż do samego jej końca.
Zawrócił. Kiedy dotarł do składu staroci, poczerwieniałe słońce staczało się już do mo-
rza, spryskując fale fosforyzującą purpurą. Przy polerowaniu serwantki pomagał Jupe-
’owi Bob Andrews.
— Dziękuję ci za punktualność — powiedział z przekąsem Jupe. — Zegarmistrz nie
miałby z ciebie pociechy.
— Śledziłem Ralfa Scotta — wyjaśnił Pete.
Spodziewał się zaskoczenia, ale Jupe i Bob tylko spojrzeli na siebie znacząco.
— I wyśledziłeś? — zapytał Jupe.
— Miałem zepsuty samochód. Ale pojechałem za nimi na północ, aż do samego koń-
ca North Drive, jak tylko naprawiłem hamulce. Nie mogli mi się wymknąć.
— Jednak się wymknęli — zauważył Bob. — Tak jak mnie książę Ahmed i jego sekre-
tarz. Też odjechali na północ swoją czarną limuzyną. Przedtem bardzo długo tankowa-
li na stacji benzynowej, jakby czekali na kogoś. Obserwowałem ich. Cały czas popatry-
wali na szosę. Ruszyli, gdy obok stacji przejechał złocisty samochód.
— Japoński lexus.
— Zgadza się — potwierdził Bob. — Dalszy ciąg pertraktacji na odludnym terenie.
— Nie sądzę — powiedział Jupiter Jones, zawzięcie szlifując szmatką mahoniową
gładź serwantki. — Umówieni ze sobą, nie muszą się czaić. Proponuję małą przejażdż-
kę na północ.
Czerwony mustang Pete’a tym razem zachował się po dżentelmeńsku: przyspieszał
płynnie, hamował równo, nie najeżdżał na gwoździe. Sunąc północną aleją Detektywi
rozglądali się uważnie, niekiedy zatrzymywali wóz i odbywali pieszy spacer, zaglądając
w głąb podjazdów i do garaży, jeśli nie były zamknięte.
Nie natknęli się ani na czarną limuzynę z arabską rejestracją, ani na złotego lexusa.
— Jeśli tu byli, już ich nie ma — stwierdził Bob. — Wracamy?
— Zobaczmy jeszcze tamtą willę — Jupe wskazał na biały budynek z wieżyczkami,
położony na uboczu i jakby wczepiony w skaliste urwisko nad samą plażą. Prowadziła
do niego boczna droga, kamienista i wąska.
— To jest Orle Gniazdo — powiedział Pete. — Od lat nikt tam nie mieszka. Wątpię,
czy dojedziemy tą ścieżką.
— Spróbuj jednak — poprosił Jupe.
Dojechali. Budynek był rzeczywiście opuszczony, zamknięty na głucho. Okna prze-
słaniały czarne metalowe żaluzje. Podjazd był zarośnięty chwastami, przed bramą wid-
niała przekrzywiona tablica DO WYNAJĘCIA. Jupe pierwszy wysiadł z samochodu.
Pokręcił się przed domem, zbadał zaniedbany trawnik na podjeździe.
— Całkiem niedawno ktoś tu parkował. — Wskazał dwie koleiny z przygniecionym
zielskiem. — Jeszcze sok nie wysechł na badylach. Ale tylko jeden wóz.
9
— Drugi mógł podjechać później i sunąć po śladach pierwszego — zauważył Bob.
— Koleiny byłyby nierówne. Myślę, że limuzyna nie musiała aż tutaj podjeżdżać.
Zwłaszcza, jeśli panowie nie byli ze sobą umówieni.
Pete złożył dłonie w tubę.
— Heeej, jest tu ktooo?! — zawołał. — Haaalooo!
Odpowiedziało mu echo przełamane pogłosem fal daleko w dole.
— Ani żywego ducha — stwierdził Bob. — Kto był, ten się zmył.
Zamarli. Z głębi domu dobiegł łomot, jakby ktoś przewrócił mebel albo stłukł ciężki
wazon z kryształu. Potem rozległo się trzaśniecie drzwi.
Słońce już weszło do morza, powietrze zaczęło się robić granatowe. Powiała chłodna
bryza. Na pociemniałym niebie pojawił się blady jeszcze zarys księżyca.
— Wchodzimy do środka? — zapytał szeptem Bob i wskazał na małe piwniczne
okienko, jedyne bez krat i żaluzji.
Podobnych okienek Trzej Detektywi mieli za sobą już wiele; by je otworzyć, wystar-
czał scyzoryk albo gwóźdź.
— Ale po co? — Pete, jak zwykle ostrożny, spojrzał na Jupe’a, choć nie liczył na jego
poparcie.
Tym razem Jupiter mile go rozczarował.
— Nie teraz — powiedział cicho. — Jeśli ktoś tam jest, musi nas obserwować. A na-
sza zasada to działać przez zaskoczenie. — I, tym razem, donośnie: — Po co do środka?
Kurze zamiatać? Przecież tam nie ma nikogo!
Mustang zawrócił na podjeździe i odjechał kołysząc się na kamieniach, omiatając
światłami poplątany gąszcz.
Kiedy znaleźli się w Kwaterze Głównej, Jupe najpierw wysunął szufladkę pod kom-
puterem, pogrzebał w niej i wyciągnął orzechowy balonik.
— Muszę odświeżyć umysł — poinformował. — Mój mózg potrzebuje cukru. I prze-
stańcie się głupio uśmiechać, bo właśnie zrzuciłem kolejny kilogram. Mogę sobie po-
zwolić na parę gramów słodyczy użytecznej.
— Co to jest słodycz użyteczna? — zapytał Pete.
— Ta, która zamienia się w czystą energię i zasila intelekt — wyjaśnił Jupiter Jo-
nes. — Intensywna praca umysłowa nie dopuszcza do powstawania tkanki tłuszczowej,
a nawet spala istniejącą. To najnowsze odkrycie dietetyków: odchudzać się przez myśle-
nie. Zamierzam wypróbować tę dietę. Można jeść, ile się chce, byle przy tym intensyw-
nie rozmyślać.
— W takim razie powinieneś być chudy jak szczapa — powiedział Bob, sądząc, że
pochlebi tym Jupiterowi, ale do Jupe’a jakoś to nie trafiło; odłożył nie dojedzony balo-
nik i zabrał się do masowania podbródków. Bob szybko zmienił temat: — Wszystkie ga-
zety piszą o grających długopisach i triumfie firmy Scotta. Ojciec mówi, że próbowano
10
przeprowadzić wywiady z księciem Ahmedem, ale nie zgodził się na żaden. Potwierdza
tylko, że świat arabski ubóstwia “śpiewające pióra” i że kontrakt ze Scottem opiewa na
miliony dolarów.
— Nie wierzę w ich miłość do grających długopisów Scotta — powiedział w zadu-
mie Jupiter Jones.
— Dlaczego? — zapytał Bob.
— Wyjaśnię wam to później. Na razie musimy sprawdzić, co się dzieje w Orlim
Gnieździe. Może tam kryje się sekret konfliktu między Scottem a księciem Ahmedem.
Zbiórka o północy.
— Ja nie mogę — powiedział Pete. — Ojciec pracuje na nocną zmianę i prosił
mnie...
— W porządku — przerwał mu Jupe. — Pójdę z Bobem.
Po powrocie do domu Pete poczuł się nieswojo: na taką wyprawę, być może niebez-
pieczną. Trzej Detektywi powinni wyruszać razem. Ojciec mu wybaczy. Zadzwonił do
Jupitera, żeby mu o tym powiedzieć, lecz nikt nie odebrał telefonu. Włożył dres. Posta-
nowił zrobić kolegom niespodziankę: dotrzeć plażą do Orlego Gniazda — przy okazji
pobiegać, wykonać trochę ćwiczeń, przepłynąć paręset metrów.
W Rocky Beach, jak to w Kalifornii latem, noc zapada gwałtownie i jest czarna jak
krucze skrzydło, zwłaszcza gdy księżyc przysłaniają niewidoczne obłoki. Ale tutejsze
plaże Pete znał na pamięć. Biegł pewnie, ciesząc się grą mięśni, słuchając plusku fal sze-
leszczących kamykami. Minął jakąś całującą się parę, potem rozśpiewany piknik wokół
ogniska. Dalej nie było już nikogo. Północne plaże w Rocky Beach są i w dzień pusta-
we, a co dopiero po zmierzchu.
Księżyc wysunął się zza chmur. W jego matowym świetle Pete zobaczył urwisko
i białawy zarys willi zwanej Orlim Gniazdem. Spojrzał na zegarek: do północy brako-
wało trzech kwadransów. Zdąży popływać.
Nie zdążył. Ktoś płynął w stronę brzegu. Pete słyszał równomierne uderzenia ramion
o wodę. Potem coś zabulgotało i rozległ się histeryczny krzyk.
Pete Crenshaw bez namysłu skoczył na pomoc: ktoś się topił, i to całkiem niedaleko.
Krzyk powtórzył się, słychać było jakby szamotaninę. W parę chwil Pete dotarł do miej-
sca, gdzie woda kłębiła się i bulgotała. W blasku księżyca, który wynurzył się zza chmur,
zobaczył uniesione nad wodą ramię. Chwycił je, pociągnął w górę. Holując bezwładne
ciało, błyskawicznie dotarł do brzegu.
Dziewczyna leżała na piasku i nie dawała znaków życia. Pete Crenshaw wiedział, co
robić w takich sytuacjach — udzielanie topielcom pierwszej pomocy Trzej Detektywi
mieli w małym palcu. Zaczął od sztucznego oddychania, już to wystarczyło: topielica
gwałtownie zakasłała, z jej ust chlusnęła woda. Dziewczyna odepchnęła Pete’a i usiadła,
rozglądając się w oszołomieniu.
11
— Ty mnie chciałeś utopić? — zapytała po pauzie, przez zaciśnięte zęby.
— Ja cię wyciągnąłem z wody — powiedział Pete. — Topiłaś się sama.
— Nikogo więcej nie było? — Pete przytaknął ruchem głowy. — Aha, już pamiętam.
— Otrząsnęła się jak psiak, podciągnęła biustonosz. — Kurcz mnie złapał. Ale ból! Chy-
ba straciłam przytomność. Dziękuję, stary.
Księżyc znów rozepchnął chmury. W jego srebrnym świetle Pete rozpoznał dziew-
czynę.
— Jestem Pete Crenshaw — przedstawił się. — Nie ma za co dziękować.
— A ja jestem... — nie dokończyła.
Jej twarz z bliska była dużo ładniejsza niż z perspektywy podium. Oczy już nie wy-
glądały na senne ani na nieobecne. Jarzyły się ognikami, jakby odbijały księżycowy po-
blask. Usta miała pełniejsze, nos bardziej wydatny, ale była to na pewno ona.
— Wiem, kim jesteś — powiedział Pete. — Nazywasz się Lily Scott, prawda? Widzia-
łem cię z ojcem na konferencji prasowej.
Lily parsknęła śmiechem. Była ładną, nadzwyczaj ładną dziewczyną, bardzo w typie
Crenshawa. Wstała z piasku. Miała doskonałą sylwetkę modelki, takiej z okładki żurna-
la.
— Nawet nocą w morzu nie można zachować incognito — powiedziała. — Chyba
nie jesteś reporterem?
Pete chciał powiedzieć, kim jest, ale ugryzł się w język. Potwierdził tylko, że nie zaj-
muje się pisaniem do gazet.
— To świetnie — ucieszyła się Lily. — Ojciec ukrył mnie tutaj przed reporterami. Je-
śli byłeś na konferencji, wiesz, że jesteśmy sensacją. Jak się tam znalazłeś?
Pete wyjaśnił. Nie wspomniał jednak, że Trzej Detektywi interesują się Scottem. Nie
powiedział też, że Lily na spotkaniu z prasą wyglądała dużo mniej atrakcyjnie niż teraz.
Wskazał głową na obrysowaną księżycową poświatą sylwetę Orlego Gniazda.
— Tam ojciec cię ukrył.
— Zaraz... Crenshaw... Z tych Crenshawów? Wielki ród bankierski? — I, nie czeka-
jąc na odpowiedź zaskoczonego Pete’a: — Jesteś toczka w toczkę podobny do prezesa
“World Banking System”, musisz być jego synem.
— Mówią, że jestem bardzo podobny do taty — zgodził się Pete i była to szcze-
ra prawda; coś go powstrzymało przed wyjaśnieniem, że Crenshaw senior nie ma nic
wspólnego z bankierskim klanem.
Lily Scott zrobiła krok w jego stronę. Pete poczuł wilgotny zapach jej włosów. W bla-
sku księżyca wydawały się czarne.
— Muszę już iść — usłyszał. — Proszę, nie mów nikomu, że mnie spotkałeś.
— Boisz się kogoś? Tych dwóch?
— Jakich dwóch? — oczy Lily znowu znieruchomiały.
12
— Księcia Ahmeda i jego sekretarza — wypalił Pete. — Wyglądało na to...
— Ja nikogo się nie boję — głos dziewczyny zabrzmiał hardo, jakby z nutką ironii.
— Uratowałeś mi życie, chcę ci podziękować.
Nieoczekiwanie dziewczęce ramiona oplotły szyję Pete’a. Poczuł na ustach ciepłe
wargi. Aż mu się zakręciło w głowie. Objął Lily, przytulił mocno. To nie był pocałunek
wdzięczności.
Zwinnie wyślizgnęła się z jego ramion. Też przez moment wyglądała na oszołomio-
ną, lecz opanowała się błyskawicznie.
— Będę cię pamiętała, Pete. Będę o tobie myśleć.
— Zobaczymy się?
— Nie szukaj mnie, proszę. Ja znajdę ciebie. Na pewno się zobaczymy.
Mało brakowało, a Pete wygadałby się o podejrzeniach Trzech Detektywów, spróbo-
wałby ostrzec Lily, zasypałby ją pytaniami. Ale dziewczyna raz jeszcze dotknęła ustami
jego warg i rozpłynęła się w mroku.
Śnił?
Słyszał szelest piasku pod biegnącymi stopami. Potem wszystko ucichło. Księ-
życ znikł. Wokół zapanowała smolista ciemność, naszpikowana szmerem fal liżących
brzeg.
Trochę potrwało, nim Pete doszedł do siebie i przypomniał sobie, po co się tu zna-
lazł. Był już kwadrans po północy. Trzeba dołączyć do Jupe’a i Boba.
Pete westchnął (wciąż czuł zapach włosów Lily) i zaczął wspinać się zwinnie po zbo-
czu w kierunku Orlego Gniazda. Willa była martwa, żadnego dźwięku, światełka.
Gdy znajdował się w połowie drogi, usłyszał jakiś łomot, potem zduszony krzyk.
Zastygł.
Krzyk się nie powtórzył.
Pete przyspieszył wspinaczkę, przedzierając się między krzewami.
Pierwszy akt wydarzeń rozegrał się pół godziny wcześniej.
Jupe Jones i Bob Andrews, ukryci w krzakach, omawiali szeptem szczegóły przenik-
nięcia do środka willi przez nie okratowane piwniczne okienko, gdy nagle otworzyły się
drzwi wejściowe i w progu stanął dwumetrowy Murzyn. Mocny blask księżyca oświe-
tlał muskularną sylwetkę boksera, twarz ze złamanym nosem i kij baseballowy trzyma-
ny w ręce.
Murzyn nasłuchiwał. Rozejrzał się kilkakrotnie i chciał już zawrócić, kiedy zza węgła
willi wypadła trójka mężczyzn w ciemnych kombinezonach i kominiarkach. Murzyn
zastygł, widząc wycelowaną lufę pistoletu z tłumikiem — mierzyła mu w czoło.
Nie stawiał oporu. Pozwolił odebrać sobie kij i przeszukać się jednemu z mężczyzn,
co zakończyło się znalezieniem rewolweru ukrytego z tyłu za paskiem spodni. Stanął
twarzą do drzwi i założył posłusznie ręce za plecy. Szczęknęły kajdanki. Wszystko to od-
bywało się w pełnej ciszy, bez jednego słowa.
13
Gdy Murzyn był już rozbrojony i skuty, z cienia wynurzyli się książę Ahmed i jego
sekretarz.
— Prowadź do niej — rozkazał półgłosem wąsaty olbrzym.
— Nikogo tu nie ma... — wymamrotał Murzyn.
Ramirez spojrzał na mężczyznę, który wciąż celował w Murzyna.
— Zastrzel go — rzucił krótko.
— Nie, nie!... — jęknął dwumetrowiec. — Ona zaraz wróci, tylko zeszła popływać, li-
tości!
Książę Ahmed ruchem głowy dał jakiś znak sekretarzowi. Murzyna zakneblowano
i wszyscy weszli do budynku.
— Co robimy? — zapytał szeptem Bob.
Jupe kazał mu iść za sobą. Skradając się ostrożnie, by nie trzasnęła gałązka, obeszli
dokoła Orle Gniazdo. Zatrzymali się pod werandą zwróconą ku morzu, jej uchylone
drzwi prowadziły zapewne do salonu. Jeśli Murzyn nie kłamał, Lily Scott musiała wyjść
tędy. I tędy wróci po kąpieli.
— Możemy ją ostrzec... — zaczął Bob.
Nie dokończył. Na taras wyszedł mężczyzna w kominiarce. Nie zauważył ich: zdąży-
li skryć się w bluszczu oplatającym słupy podtrzymujące taras. Równocześnie zobaczyli
dziewczęcą sylwetkę wspinającą się ścieżką po urwisku. Była blisko willi. Nie mogła wi-
dzieć mężczyzny, bo skrył się w cieniu. Ale on ją widział.
Jupe Jones skalkulował błyskawicznie, że w tym momencie na ostrzeżenie dziewczy-
ny jest za późno. Dogonią. Mogą strzelać. Ekipa księcia Ahmeda wyglądała na pozba-
wioną skrupułów, to muszą być profesjonaliści.
Dziewczyna wbiegła po schodkach na werandę. Nie zauważyła mężczyzny w komi-
niarce skrytego za framugą drzwi.
— John? Już jestem. Wspaniała woda...
Łomot. Zduszony okrzyk. Potem pauza i drwiący głos Ramireza:
— Co za niespodzianka, panno Scott. Szanowny tatuś okazał się przewidujący, ale
kryjówkę wybrał dla ciebie kiepską. Odludzie to dobre miejsce na rozmowę.
— Puśćcie mnie! To boli! John, na pomoc!
— Obawiam się, że twój ochroniarz nie pośpieszy z pomocą — powiedział Ramirez.
— Jest chwilowo nieczynny. Bądź rozsądna, panienko.
Odgłos szarpaniny, trzask przewróconego krzesła, przekleństwo:
— ...Ugryzła mnie!
— Przykujcie ją do fotela — rozkazał Ramirez. — A ty przestań się rzucać, bo moi lu-
dzie są nerwowi, może stać ci się krzywda.
— Tatuś wam pokaże.
14
— Porozmawiajmy spokojnie, panno Scott — rozległ się niski głos o obcym akcen-
cie, z pewnością należący do księcia Ahmeda. — Chcemy tylko uzyskać to, co nam
przyrzeczone. Jesteśmy ludźmi interesu. Jeśli okaże pani rozwagę, szybko dojdziemy do
porozumienia i nikomu nie spadnie włos z głowy.
Mówił nienaganną angielszczyzną. Przez uchylone drzwi werandy słychać było każ-
de słowo.
— Czego ode mnie chcecie? — spytała Lily Scott.
— Podpisu pod aktem przekazania gruntów mojej fundacji — odparł książę Ahmed.
— Zgodnie z umową.
— Niczego nie podpiszę.
— Są dwa sposoby, żeby się dogadać — zabrzmiał głos Ramireza. — Pierwszy to ła-
godna perswazja. Drugi będzie bolał, więc nie bądź idiotką. Masz dwie minuty do na-
mysłu.
Bob przybliżył wargi do ucha Jupe’a.
— Co robimy? — wyszeptał.
Jupe pokazał mu trzymany w ręku dyktafon wielkości paczki papierosów.
— Tylko to, materiał dowodowy. Nagrywam każde słowo. Na razie...
Urwał. Księżyc wypłynął zza niewidocznej chmurki i w jego matowym świetle Jones
zobaczył sztachety ogrodzenia na skraju urwiska. Coś się tam poruszyło. Sylwetka ludz-
ka śmignęła nad sztachetami i bezszelestnie opadła po wewnętrznej stronie. Zaczęła się
skradać w ich kierunku.
Zasadzka. Wyśledzono ich. Mogą być w pułapce. Uciekać?
— To Pete — usłyszał szept Boba.
Bob szczycił się doskonałym wzrokiem, nazywał to nadwzrocznością. W ciemno-
ściach widział jak kot. Po kilku chwilach okazało się, że miał rację: Pete wylądował tuż
przy nich i zastygł, przywierając do słupa, który podpierał werandę. Nie zauważył ukry-
tych w bluszczu Detektywów. Drgnął i sprężył się, gdy Jupiter dotknął jego ramienia.
— To my — szepnął Jupe. — Skąd się tu wziąłeś?
Pete odłożył wyjaśnienia na później. Spytał, co się dzieje. Jupiter Jones w paru sło-
wach przedstawił mu sytuację.
— Twój czas do namysłu minął — dobiegł z góry głos Ramireza i Jupe włączył dyk-
tafon. — Podpisujesz?
— Mowy nie ma.
— Podziwiam twoją odwagę, ale obawiam się, że nie masz wyjścia — powiedział
książę Ahmed, z cudzoziemska akcentując każde słowo.
— To nie odwaga, tylko głupota — rzucił Ramirez. — Mamy ze sobą podróżne żelaz-
ko. Małe prasowanko i zrobisz się grzeczniejsza.
— Tylko spróbujcie! — w głosie Lily dał się wyczuć lęk.
— Gdzie tu jest gniazdko elektryczne? O, tutaj. Włączcie żelazko. Za pół minuty na-
grzeje się i uprasujemy ci nosek.
Pete poczuł, jak napinają mu się mięśnie. Pozwoli torturować dziewczynę, z którą
dopiero co się całował, której ocalił życie?
— Musimy coś zrobić — syknął w ucho Jupe’owi.
— Są uzbrojeni, nie mamy szans — szepnął Pierwszy Detektyw.
— Spłoszę ich. Kamieniem w okno. Nie pozwolę, żeby... Nie dokończył.
— Żelazko już jest gorące — zabrzmiał ponury głos Ramireza. — Podpisujesz?
— Frajer jesteś, nie znasz tutejszych przepisów — śmiech Lity był trochę sztuczny,
z nutką udawanej brawury. — Mój podpis nic nie będzie wart bez zgody ojca. Jestem
niepełnoletnia. Zabierz to żelazko!
Książę Ahmed wypowiedział jakieś długie zdanie w obcym języku. Potem zapadła
cisza. Rozległy się kroki, dwaj mężczyźni wyszli na werandę, zamykając za sobą drzwi.
— Ona ma rację — powiedział książę Ahmed. — Uprzedzałem cię, że jej podpis nie
wystarczy.
— Mamy wariant “B”.
— I coraz mniej czasu. Ładunek musi wypłynąć zgodnie z harmonogramem. Zabie-
rajmy się do roboty.
— Tak jest, szefie. Jutro Scott przyniesie nam w zębach zgodę na przekazanie grun-
tów. Bardzo kocha swoją córeczkę.
Mężczyźni wrócili do pokoju, zostawiając drzwi uchylone. Pete wspiął się po słupie
i przez szparę w drzwiach zobaczył Lily przykutą kajdankami do fotela. Miała ciągle na
sobie strój kąpielowy. Na znak Ramireza ludzie w kominiarkach zakleili usta Lily pla-
strem, rozkuli ją, związali z tyłu ręce i okryli pledem. Na głowę narzucono jej worek.
Pete poczuł bolesny ucisk w dołku. Zawsze tak reagował, kiedy czuł się bezsilny. Czy
słusznie robią, nie robiąc nic, pozwalając porwać dziewczynę?
Właśnie ją uprowadzano. Dwaj w kominiarkach wzięli Lily pod ręce i wynieśli z po-
koju, bo nie chciała iść dobrowolnie. Za nimi ruszyli książę i jego sekretarz.
Pete zsunął się ze słupa. Gdzieś w oddali zawarczał samochodowy silnik.
— Gdybyśmy mieli tu wóz, moglibyśmy pojechać za nimi — mruknął Bob.
— Ale nie mamy — powiedział Jupe. — Trzeba będzie ich podejść od drugiej stro-
ny.
Zrozumieli, że Pierwszy Detektyw ma już jakiś plan.
16
ROZDZIAŁ 3
Wariant “B”
Ranek jaśniał błękitem, słońce szperało promieniami wśród stosów staroci, zalega-
jących składowisko. Bob Andrews siedział na skrzyni obok przyczepy i delektując się
porannym ciepełkiem przerzucał świeży numer “Los Angeles Sun”. Na pierwszej stro-
nie wybito wielkimi literami sprawozdanie z konferencji prasowej Ralfa Scotta: CUD
W “PEN Co” — GRAJĄCE DŁUGOPISY PODBIJAJĄ KRAJE ISLAMSKIE — WIELO-
MILIONOWY KONTRAKT DLA BANKRUTA. Autorem relacji był ojciec Boba. Ni-
żej, mniejszą czcionką, informowano o wydarzeniach na giełdzie i ożenku gwiazdora
Hollywood z hiszpańską modelką. Nigdzie ani słowa o uprowadzeniu Lily Scott. Jesz-
cze nikt o tym nie wiedział. Powiedzieć ojcu? Byłby pierwszy z bombową sensacją dla
swojej gazety. Ale żelazna zasada Trzech Detektywów nie dopuszczała kontaktów z pra-
są przed zamknięciem sprawy.
Przy składowisku staroci zatrzymał się czerwony mustang Pete’a Crenshawa. Coś za-
klekotało z tyłu podwozia, zapewne rura wydechowa zaczęła się sypać, ale Pete się tym
nie przejął. Od wczorajszego wieczoru umiał myśleć tylko o Lily Scott. Chwila po chwi-
li przerabiał w pamięci holowanie bezwładnego ciała do brzegu, zimne wargi Lily, gdy
robił jej sztuczne oddychanie, i ciepło jej ust, kiedy pocałowała go, zapewniając, że się
odezwie. Wspomnienie owego ciepła przyprawiało Pete’a o dreszcz dziwnego niepo-
koju. Lily nie była pierwszą dziewczyną, z którą całował się Crenshaw, miał już za sobą
parę dziewczęcych pocałunków, ale żadnego nie wspominał z przejęciem, z nerwowym
biciem serca. Zakochałem się? — pomyślał. — Przecież miłość od pierwszego wejrzenia
jest tylko w książkach. Możliwe. Tylko jak, w takim razie, ma wytłumaczyć sobie przy-
śpieszony oddech na samą myśl o Lily i dręczące pragnienie, aby znów ją spotkać? Jak
wyjaśnić lęk o jej los, nie licujący z zimnym opanowaniem detektywa?
Przywitał się z partnerami. Weszli do przyczepy. Jupe Jones starannie zamknął drzwi,
choć nikt nie mógłby ich słyszeć — wuj Tytus pojechał na wyprzedaż antyków do są-
siedniego miasteczka, ciotka Matylda jeszcze nie wróciła z supermarketu.
17
— Musimy ją odnaleźć — zaczął gorączkowo Pete. — Jedźmy zaraz do Los Ange-
les...
Bob spojrzał na niego ze zdziwieniem. Zaskoczyło go podniecenie Pete’a, jego nie-
zwykła nerwowość. Zazwyczaj bywał powściągliwy i ostrożny aż do przesady. Co go
ugryzło?
— Nie mamy zlecenia — przypomniał Jupiter. — Pan Scott może jeszcze nie wie-
dzieć, że porwano mu córkę.
— Albo dogadał się już z porywaczami i odzyskał Lily — dodał Bob Andrews.
— Chyba należy to przedtem sprawdzić.
Jupe wyjął z kieszeni grający długopis i uruchomił pozytywkę. Rozległy się wesołe
dzwoneczki “Jingle bells”.
— Bob ma rację — powiedział, bawiąc się długopisem.
— Tracimy czas! — wyrwało się Pete’owi. — Jeśli coś jej się stanie...
— A co się stało z tobą? — zapytał Bob. — Nie poznaję cię.
— Ponieważ... — Pete zająknął się. — Nie miałem kiedy wam opowiedzieć.
Zrelacjonował spotkanie z Lily nad brzegiem morza. Pocałunek pominął.
— Wzięła cię za syna tego milionera Crenshawa? — zapytał Jupiter Jones. — I to ją
tak zainteresowało?
— Niekoniecznie właśnie to — mruknął Pete.
— Przyrzekła, powiadasz, że cię odnajdzie — kontynuował Jupe, wciąż obracając
w palcach długopis z pozytywką.
— A tobie najwyraźniej zależy, aby do tego doszło — wtrącił Bob z uśmieszkiem.
— Daj spokój — Pete wzruszył ramionami. — Głupie aluzje.
— Jedziemy do Los Angeles — zdecydował Jupiter.
Winda stanęła na najwyższym piętrze biurowca “PEN Co”. Drzwi sekretariatu były
szeroko otwarte, asystentka prezesa Scotta przebiegała palcami po klawiaturze kompu-
tera z szybkością bojowego myśliwca. Odwróciła głowę dopiero wtedy, gdy Jupe dwu-
krotnie chrząknął.
— Chciałbym się widzieć z prezesem Scottem — powiedział Pierwszy Detektyw.
Sekretarka krytycznie przyjrzała się wypłowiałej bawełnianej koszulce i zielonka-
wym dżinsom, całej krągłej sylwetce Jupitera fonesa, po czym zajrzała do terminarza.
— Był pan umówiony? Nie mam tu notatki.
— Prezes mnie przyjmie. To ważna sprawa.
— Nie wątpię — powiedziała sekretarka ze słodkim uśmiechem lalki. — Niestety,
pan prezes Scott jest bardzo zajęty. Mogę wstępnie zapisać pana na przyszłą środę, go-
dzina dziewiąta czterdzieści pięć. Proszę przedtem zadzwonić. A w jakiej sprawie?
— Ta sprawa nie cierpi zwłoki i jest ważna dla prezesa — powiedział Jupe; wyjął
z kieszeni wizytówkę, skreślił na odwrocie parę słów i podał sekretarce: — Proszę to za-
nieść panu Scottowi.
18
Sekretarka zawahała się przez moment, lecz ponagliło ją surowe spojrzenie Jupitera
Jonesa. Zniknęła za obitymi skórą drzwiami gabinetu.
Po dwóch minutach drzwi otworzyły się, sekretarka wyszła, a w progu stanął ruda-
wy Ralf Scott w doskonale skrojonym błękitnym garniturze. Przez chwilę z uwagą przy-
glądał się Jupe’owi, potem uprzejmym gestem zaprosił go do środka, zamknął za sobą
drzwi i wskazał rattanowy fotel przed biurkiem. Sam usiadł z drugiej strony biurka. Po-
patrzył na wizytówkę:
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
Pierwszy Detektyw
Jupiter Jones
Drugi Detektyw
Pete Crenshaw
Dokumentacja
Bob Andrews
— Co takiego badacie? — zapytał.
— Wszystko, co nie jest w porządku — odparł Jupe, zajmując miejsce w fotelu. — In-
teresujemy się pańską córką.
— Z moją córką, o ile wiem, wszystko jest w porządku — powiedział Ralf Scott.
— Czy wie pan, gdzie się w tej chwili znajduje? — spytał Jupiter Jones.
Twarz Ralfa Scotta spochmurniała. Zaraz potem znowu stała się pogodna.
— Co masz na myśli, chłopcze?
— Proszę mi powiedzieć, gdzie, według pana, przebywa teraz Lily Scott. Bo na pew-
no nie w domu.
Oczy prezesa zwęziły się, przewierciły Jupitera na wylot, jakby chciały wybadać, do
czego zmierza.
— Nie rozumiem, dlaczego obchodzą cię nasze rodzinne sprawy — powiedział su-
cho. — Moja córka jest tam, gdzie być powinna. To wszystko? Jestem bardzo zajęty.
— Gdyby tak było, nie przyjąłby mnie pan — powiedział Pierwszy Detektyw.
Prezes “PEN Co” pochylił głowę, odwrócił wizytówkę i zapatrzył się w zdanie napi-
sane przez Jupe’a.
— Mów. Słucham.
— Był pan wczoraj w Rocky Beach. W obawie przed księciem Ahmedem ukrył pan
córkę w willi Orle Gniazdo pod opieką ciemnoskórego ochroniarza. Czy pan już wie,
co stało się później?
Bystre oko Jupitera Jonesa dostrzegło w twarzy prezesa dziwny wyraz ulgi. Przez
moment. A może tylko mu się wydawało?
19
— Książę jest moim przyjacielem, a przyjaciół się nie obawiam — powiedział Scott.
— Lily chciała trochę odpocząć na odludziu.
— Została porwana — powiedział Jupe, nie odrywając oczu od twarzy Scotta. — Po-
rwał ją książę Ahmed. Byliśmy świadkami.
Ralf Scott poderwał się z fotela. Oczy otworzyły mu się szeroko, prawie wyszły na
wierzch.
— Nie wierzę! — wysapał. — Musiałbym wiedzieć! Czego chcieli od niej?
— Żądali, żeby zrzekła się gruntów na rzecz fundacji księcia, ale odmówiła podpisu
— powiedział Jupe. — Mieli ze sobą żelazko. Obserwowaliśmy wszystko z ukrycia.
Czekał na reakcję Scotta. Ten nie zapytał jednak, czy córkę torturowano. Po krótkiej
pauzie spytał, czy w końcu podpisała.
— Powiedziała, że jest niepełnoletnia i bez pańskiej zgody jej podpis nie jest ważny
— wyjaśnił Jupe.
— To prawda — przytaknął Ralf Scott, jakby uspokojony.
— Wtedy wywieźli ją z Orlego Gniazda. Nazwali to wariantem “B”. Na pewno będą
pana szantażować.
— Zawiadomiliście policję? — spytał Scott.
— Jeszcze nie. Przedtem chciałem porozmawiać z panem. Jeśli powierzy nam pan tę
sprawę, być może potrafimy pomóc.
Oczy Ralfa Scotta niespodziewanie zwilgotniały. Chyba nadeszło załamanie.
— Moje biedne dziecko — jęknął. — To straszne, ona jest taka wrażliwa... Przecież ja
bym przekazał te ziemie, chciałem uroczyście... Co oni z nią zrobili?!
— Spróbujemy odnaleźć pańską córkę — zaczął Jupiter.
— Nie, nie! — przerwał mu Ralf Scott. — I bardzo dobrze, że nie zawiadomiliście
policji. Porywacze na pewno odezwą się, a ja zrobię, co tylko zechcą.
— To ryzykowne, panie Scott — powiedział Jupe. — Mogą ograbić pana do suchej
nitki. Mamy doświadczenie w podobnych sprawach.
— Nie życzę sobie niczyjej pomocy — rzucił twardo prezes “PEN Co”. — Sam to za-
łatwię. Lily jest dla mnie wszystkim. Skąd wiecie, że w porwanie zamieszany jest ksią-
żę Ahmed?
Jupe chciał wyjaśnić, że książę osobiście kierował uprowadzeniem, ale nie zdążył. Na
biurku zadzwonił telefon.
Scott podniósł słuchawkę. Parę minut słuchał w milczeniu.
— Nie odważycie się — powiedział. — Chyba nie jesteście głupcami. Muszę mieć
czas do namysłu. Odłożył słuchawkę na widełki.
— Jakie stawiają warunki? — zapytał Jupe.
— To moja sprawa — odparł Scott. — Mam prośbę, trzymajcie się od tego z daleka.
— Wysunął szufladę biurka, wyjął stamtąd garść grających długopisów. — Z podzięko-
waniem za fatygę, chłopcze.
20
Jupe sięgnął po swoją wizytówkę, dopisał na niej numer telefonu.
— Na wypadek, gdyby pan zmienił zdanie. Jesteśmy do usług.
Czarna limuzyna z arabską rejestracją ruszyła sprzed hotelu “Imperiał” i wtopiła się
w falę aut płynącą Bulwarem Zachodzącego Słońca. Zdezelowany mustang ledwo za nią
nadążał. Pete brawurowo wyprzedzał, kogo się da, ale fordowi wyraźnie brakowało zry-
wu. Z pomocą od czasu do czasu przychodziły czerwone światła na skrzyżowaniach.
W limuzynie obok kierowcy siedział wąsaty olbrzym, sekretarz księcia. Przeglądał ja-
kieś papiery, inaczej mógłby zauważyć, że ktoś ich śledzi.
— Wątpię, czy tam właśnie jadą — mruknął Bob. — Mielibyśmy cholerne szczęście.
— To nie amatorzy — zgodził się Pete. — Dokądś jednak jadą.
Martwił się o Lily, nie mógł o niej zapomnieć. Wyobrażał sobie rozżarzone żelazko
zbliżające się do jej twarzy i przerażenie w ciemnych oczach, usta rozwarte do krzyku.
Zgodnie z planem Jupitera, przemierzyli centrum miasta, robiąc przegląd aut przed
eleganckimi hotelami. Mieli szczęście: już po godzinie na parkingu “Imperialu” dostrze-
gli znajomą limuzynę. Akurat wsiadał do niej Ramirez. Dokąd jedzie?
— Ciekawe, jak poszło Jupe’owi ze Scottem — powiedział Bob. — Musi być spani-
kowany.
Pete’a nie obchodził stan ducha prezesa “PEN Co”. Myślał o Lily i o tym, żeby nie
zgubić z oczu czarnej limuzyny, która zjechała na autostradę, kierując się w stronę por-
tu. Stanęła przy magazynach. Ramirez wysiadł, rozejrzał się i wszedł do budynku kryte-
go czerwoną blachą. Nie zwrócił uwagi na zaparkowanego nieopodal, pod wiatą, forda
mustanga z podniesioną maską i dwóch majstrujących przy nim młodych ludzi.
Pete dostał się do budynku od strony rampy kolejowej. Magazyn był pełen skrzyń,
wśród których snuli się mężczyźni w kombinezonach. Łysy olbrzym zaczepił krępe-
go bruneta ze szramą na lewym policzku. Odeszli na bok. Pete przycupnął za skrzynia-
mi, kilka metrów od nich; na każdej ze skrzyń widniała naklejka z nadrukiem CARGO.
GRAJĄCE DŁUGOPISY. BAHTIAR, “B.M.C. Inc.”
— Towar w komplecie, Swen? — dobiegł go ściszony głos Ramireza.
— Właśnie doszła ostatnia partia. Po południu załadunek.
— Już po odprawie celnej?
— Poszło jak po maśle — mężczyzna zaśmiał się cicho. — Johnson zajrzał tylko do
pierwszych trzech skrzyń, tak jak było w umowie.
— Co z zastawem?
— Trochę rozrabia, ale Jack daje sobie radę. Zmieniam go po południu.
— Nie spuszczaj z niej oka — mruknął Ramirez. — S. do jutra zmięknie. Wariant “B”
musi wypalić.
21
Rozeszli się w różne strony, jakby spotkanie było przypadkowe. Pete rozejrzał się po
magazynie: podłużnych drewnianych skrzyń o solidnej konstrukcji, zaadresowanych
do Bahtiaru, była co najmniej setka.
Klucząc między skrzyniami, Pete dotarł do wyjścia. Bob czekał na niego w samocho-
dzie. Widzieli, jak czarna limuzyna odjeżdża sprzed magazynu.
— Nie jedziemy za nimi? — zdziwił się Bob.
Pete nie zdążył odpowiedzieć: z telefonu komórkowego dobiegło kilka taktów “So-
naty Księżycowej”. Jupiter Jones pytał, gdzie są. Wysłuchał raportu i poinformował, że
Scott ich nie chce zatrudnić.
— No to wycofujemy się — powiedział Bob Andrews, nie kryjąc zadowolenia. Pa-
miętał pistolet z tłumikiem wycelowany w głowę ciemnoskórego ochroniarza Lily i roz-
kaz Ramireza: “Zabij go”. Wolał unikać takich przeciwników.
— Ja bym tej sprawy nie zostawiał — powiedział Pete ku zaskoczeniu Boba, który był
pewien, że jego ostrożny przyjaciel przyjmie wiadomość z jeszcze większym zadowole-
niem. — Mam szansę dotrzeć do ich kryjówki.
— Śledztwo trwa — usłyszeli głos Pierwszego Detektywa. — Spróbuj dotrzeć. Bob
poszuka w internecie Bahtiaru i danych o korporacji “B.M.C. Inc.” oraz o fundacji
“Szczęście Dzieciom”. Zbiórka w kwaterze o siódmej wieczór. Kontakt telefoniczny.
W czytelni czasopism panował przyjemny chłodek. Jupiter Jones wertował zszywkę
“Los Angeles Times” z ostatniego miesiąca. Przeczytał dwa artykuły o nieuchronnym
bankructwie koncernu “PEN Co” i o dochodzeniu wszczętemu przeciwko prezesowi
firmy w związku ze skargami wierzycieli. Reporter wywęszył, że Ralf Scott ma kłopo-
ty ze swoją córką jedynaczką, usiłował dociec w wywiadzie, jakiego są rodzaju, ale Scott
stanowczo odmówił rozmowy na tematy osobiste: “Moja córka jest o.k., proszę nie wie-
rzyć plotkom, przebywa u dziadków w Northwich. A co do problemów koncernu, za-
pewniam, że są to trudności przejściowe. Prowadzimy negocjacje, które pozwolą nam
wkrótce odzyskać płynność finansową”. Obok wywiadu ze Scottem na pierwszej stro-
nie gazety widniała publikacja o ujęciu przez policję młodocianej oszustki Diany Bun-
dy, okradającej bogatych dżentelmenów. Na zdjęciu arogancko uśmiechała się skuta kaj-
dankami dziewczyna w asyście dwóch policjantów.
Jupiter Jones zamyślił się na dłuższą chwilę.
W najświeższych numerach gazety opisywano sensacyjną transakcję “PEN Co”
z bahtiarską korporacją “B.M.C. Inc.”, reprezentowaną przez księcia Ahmeda ibn Rah-
mana. “Czy wśród gajów pomarańczowych na przedmieściach Los Angeles powstanie
Centrum Dzieci Świata? — pytał reporter. — Amerykańskie grające długopisy podbi-
jają serca muzułmanów!” Informacje o strajku kalifornijskich transportowców, o mię-
dzynarodowych terrorystach posługujących się najnowszymi modelami broni made in
USA i wizycie prezydenta Stanów Zjednoczonych w Polsce ginęły w cieniu długopiso-
wej sensacji.
22
Jupe znowu zamyślił się i coś zapisał w notesie. Każde zanotowane słowo kończyło
się znakiem zapytania.
W Kwaterze Głównej mieszczącej się w przyczepie na składowisku staroci Bob An-
drews, rozparty w foteliku przed komputerem, żeglował po internecie, szukając da-
nych o Bahtiarze, korporacji “B.M.C. Inc.” i jej prezesie. Niewiele tego było. “B.M.C.
Inc.”, pośrednictwo handlowe na Bliskim i Środkowym Wschodzie i “patrz: Ahmed ibn
Rahman, prezydent korporacji”. Pod hasłem “Ahmed Ibn Rahman” widniał odsyłacz
— “patrz: “B.M.C. Inc.” Główna siedziba korporacji nie mieściła się w Bahtiarze.
A gdzie?
Bob Andrews był specjalistą od internetu. Minęła jednak dobra godzina, zanim w re-
jestrach firm, pod hasłem “raje podatkowe”, dotarł do Wysp Dziewiczych — właśnie
tam znajdowała się siedziba korporacji księcia Ahmeda. Nie było adresu, tylko numer
skrytki pocztowej i kod internetowy. Bob, z natury skrupulatny (nie przypadkiem za-
rządzał archiwami agencji Trzech Detektywów), spróbował, dla potwierdzenia, wywo-
łać “B.M.C. Inc.”, ale bez skutku. Żadna odpowiedź nie nadeszła.
Kolejną godzinę zajęło Bobowi szukanie danych o księciu Ahmedzie. Był już zrezy-
gnowany, kiedy pod hasłem “głośne procesy terrorystów” natknął się na “Rahman ibn
Ahmed, zatrzymany w Brukseli, podejrzany o współdziałanie z islamską grupą terrory-
styczną, uniewinniony z braku dowodów; obywatel Bahtiaru, spokrewniony z rodziną
królewską, biznesmen, handlowiec”.
Niewinny czy tylko uniewinniony? Na wszelki wypadek Bob zrobił wydruk infor-
macji o księciu i o “B.M.C. Inc.” zarejestrowanej na Wyspach Dziewiczych, gdzie nie
płaci się podatków — stąd “raj podatkowy”. Potem wprowadził do pamięci komputera
hasło “Grające długopisy” i zdobyte dane.
Gdy już kończył, trzasnęły drzwi za plecami. Ktoś wszedł do przyczepy. Bob okręcił
się na obrotowym fotelu. Odruchowo wyłączył komputer.
W progu stał Ramirez.
Ruiny fabryki, położonej na odludziu i zarośniętej chwastami, otaczał wyszczerbio-
ny mur. Volkswagen Swena wtoczył się przez koślawą zardzewiałą bramę na dziedzi-
niec fabryczny. Pete obszedł ogrodzenie, znalazł w murze wyłom i ostrożnie wślizgnął
się do środka.
Volkswagen zaparkował pod wiatą obok zdezelowanego pontiaca. Z fabryki wyszedł
piegowaty chudzielec w szarej bawełnianej koszulce i przywitał się ze zmiennikiem.
— Wszystko w porządku, Jack? — zapytał Swen.
— Pyskata smarkula — mruknął chudzielec. — Nie chce żreć konserw, żąda krewe-
tek z majonezem i straszy tatusiom. Wymyśla mi od durniów.
— Niech nie żre, szybko spuści z tonu. Spokój?
23
— Kompletny.
— Jedź do portu, jeszcze kupa roboty. Towar będzie jutro rano.
Co on gada, przecież ich towar jest już w magazynie — zdziwił się Pete Crenshaw
i przycupnął za kupą żelastwa, obserwując ruszającego pontiaca. Ze środka fabryki do-
biegł łomot, jakby ktoś kopał w żelazne drzwi. Swen pobiegł w tamtym kierunku.
— Nie szalej, panienko — rozległ się jego chrapliwy głos. — I tak nikt cię nie usły-
szy.
— Ty durniu! Chcę wyjść na powietrze!
— Wyprowadziłbym cię, ale nie mam smyczy — zaśmiał się Swen.
Pete odczekał kwadrans. Potem ostrożnie zajrzał przez okratowane okno pozbawio-
ne szyb. Ciemnowłosy osiłek leżał na polowym łóżku, jedząc kanapkę. Obok znajdowa-
ły się drzwiczki z potężną zasuwą.
Pete Crenshaw odczekał jeszcze kwadrans. Właściwie powinien był wracać, skoro
znał już kryjówkę, w której przetrzymywano Lily Scott, ale coś go zatrzymywało. My-
ślał intensywnie.
Gdyby udało się wywabić strażnika na zewnątrz, mógłby spróbować uwolnić Lily.
Mustanga ukrył niedaleko, w kępie drzew obok szosy. Dobiegliby w mgnieniu oka.
Znalazł kamień. Cisnął w metalową bramę i skrył się w stercie żelastwa. Blacha od-
powiedziała dudnieniem. Po chwili wybiegł Swen z rewolwerem w ręku. Rozejrzał się
uważnie, ale wokół panował spokój, więc po chwili wrócił do środka. Wtedy Pete rzucił
w bramę drugim kamieniem i zawył.
Tym razem uzbrojony strażnik podbiegł aż do bramy, wyjrzał na zewnątrz, później
ukrył się w jej cieniu i przez parę minut nasłuchiwał. Zawrócił wolno, wyjął z kieszeni
telefon komórkowy.
— Szefie, coś tu się dzieje. Łomot, krzyk. Nie zdawało mi się. Dobra, zrobię obchód.
Plan się udał. Przynajmniej w pierwszej części. Swen wyszedł za bramę, z rewolwe-
rem gotowym do strzału. Nim obejdzie teren, minie trochę czasu. Powinno wystar-
czyć.
Pete wślizgnął się do hali fabrycznej. Podbiegł do drzwiczek, odsunął zasuwę i stanął
w progu. Kiedyś był tu zapewne magazyn narzędziowy. Bez okna. Pod sufitem paliła się
słaba żarówka. Na sienniku siedziała po turecku Lily Scott. Patrzyła na Pete’a wielkimi
kasztanowymi oczami pełnymi zaskoczenia.
Położył palec na ustach.
— Znasz mnie z plaży – szepnął. — Widziałem, jak cię porwali, wytropiłem ich, ucie-
kajmy.
Lily zerwała się z siennika. Podbiegła do Pete’a, rozpromieniona.
— Crenshaw! Znów mnie ratujesz!
Tak samo jak wówczas, zarzuciła mu ramiona na szyję. Poczuł na ustach jej wargi.
Przemógł pokusę, aby zamknąć oczy, przytulić dziewczynę do siebie, odpowiedzieć na
pocałunek. Serce waliło jak młot.
— Uciekajmy! — powtórzył. — On zaraz wróci.
Lily Scott nie ruszyła się z miejsca. Wciąż oplatała ramionami szyję Pete’a. Patrzyła
mu prosto w oczy, odchyliwszy lekko głowę. Pete’owi zaczęło brakować powietrza, czuł
suchość w gardle i zawrót głowy.
— Bałeś się o mnie? — usłyszał ciepły szept Lily. — ja też o tobie myślałam. Sama sie-
bie nie rozumiem...
Pete otrząsnął się, chwycił Lily za rękę.
— Mamy mało czasu. Chciał ją pociągnąć za sobą. Stawiła mu opór. Osłupiał.
— Nie bój się — szepnął. — On jest za bramą, zdążymy, mam blisko samochód.
— Pamiętasz, co ci wtedy powiedziałam? Żebyś mnie nie szukał, że sama cię znajdę.
Pete’a zamurowało. Lily chyba postradała rozum. Nie rozumie, że może być wolna?
Znów ją pociągnął w stronę drzwiczek. Nie ruszyła się z miejsca.
— Zostaję — usłyszał.
— Zwariowałaś?
— Tak ma być. Kiedyś ci wytłumaczę. Spotkamy się. Uciekaj, on nie może cię tu za-
stać. — Prawie wypchnęła go z komórki. — I nie mów nikomu. Proszę, jeśli ci na mnie
zależy. Zamknij zasuwę za sobą.
Swen już wracał z obchodu, trzymając w pogotowiu rewolwer. Pete ledwo zdążył się
wymknąć z hali fabrycznej. Wracał do auta oszołomiony, niczego nie rozumiejąc. Ktoś
tu zwariował, i przecież nie on. Może Jupe coś z tego zrozumie.
25
ROZDZIAŁ 4
Odcięty palec
Bob Andrews patrzył na Ramireza i czuł, jak dłonie robią mu ale wilgotne. Wąsa-
ty olbrzym spoglądał na niego nieruchomo. Oczy miał zwężone, na ustach niepokoją-
cy uśmieszek.
— Pan do kogo? — zapytał głupawo Bob.
— Do smarkaczy, którzy bawią się w detektywów i są na dobrej drodze, żeby napytać
sobie biedy — powiedział sekretarz księcia Ahmeda. — Kto wam kazał nas śledzić?
— Nikt — odparł zgodnie z prawdą Bob Andrews.
— Czy ten nikt nazywa się Ralf Scott?
— Nikt nam nie zlecał śledzenia panów — powiedział Bob odrobinę drżącym gło-
sem, ponieważ oczy Ramireza zrobiły się jeszcze węższe, a usta się zacisnęły. — Słowo
honoru.
— Lepiej, żeby tak było — mruknął olbrzym. — Książę Ahmed nie lubi wścibskich.
— Jak pan tu trafił? — wyrwało się Bobowi.
— Porozmyślaj nad tym — powiedział Ramirez i zrobił krok w stronę Boba, strąca-
jąc ze stolika telefon komórkowy; rozgniótł go obcasem na drobne okruchy. — To samo
może się stać z wami, zrozumiałeś? Powtórz to swoim dwóm kolesiom. Ja ostrzegam tyl-
ko raz.
Położył łapska na ramionach Boba. O mało mu nie zmiażdżył obojczyków. Potem
odwrócił się na pięcie i wyszedł z przyczepy.
Bob odetchnął z ulgą. Szczęście, że zdążył wyłączyć komputer. Ramiona bolały go jak
po skręceniu w imadle.
Jupe nie wyglądał na zdziwionego. Pete i Bob patrzyli na niego pytająco, ale Pierw-
szy Detektyw nie spieszył z wytłumaczeniem.
— Muszę to sobie przemyśleć — powiedział. — My ich śledziliśmy, a oni nas. Cieka-
we, od którego momentu. Ale dużo ciekawsze jest co innego.
26
— Racja — zgodził się Pete. — To, że Lily Scott nie chciała ze mną uciec.
Jupe, wciąż w zamyśleniu, jakby bezwiednie wysunął szufladkę, wyjął stamtąd czeko-
ladowy batonik i zaczął go pogryzać.
— A twoje ślubowanie, że nie tkniesz słodyczy? — zapytał z uśmieszkiem Bob.
— Jakie słodycze? — Jupe spojrzał w oszołomieniu na trzymany w ręku batonik.
— Och, ta podświadomość! Myśląc, spalam bardzo dużo kalorii, a podświadomość każe
je uzupełnić. — Odłożył wafelek z demonstracyjnym niesmakiem i skrywanym żalem.
— Lily Scott na pewno by z tobą uciekła — powiedział po pauzie.
— Ale nie chciała! — wykrzyknął Pete.
— No właśnie — Jupiter Jones popatrzył z dezaprobatą na krągłość tuż nad paskiem
spodni, obciągniętą błękitem podkoszulka.
— Kiedy to zrozumiem, będziemy blisko rozwikłania całej sprawy.
Pete ugniatał w dłoni twardą gumową piłeczkę. Przełożył ją z prawej do lewej. Czuł,
jak mu grają muskuły. Ćwiczenie z piłeczką zastępowało treningi z przyrządami, po-
zwalało mięśniom utrzymywać kondycję i uspokajało nerwy. Nerwy Pete’a Crenshawa
były jednak napięte: nie przestawał myśleć o miodookiej Lily i bał się o nią coraz bar-
dziej. Dlaczego odmówiła ucieczki? Co miało oznaczać, że “tak ma być”? Przyszło mu
do głowy, że Lily poświęciła się dla ojca: gdyby zniknęła porywaczom, ci mogliby wy-
myślić coś gorszego, na przykład uprowadzić samego Scotta, torturować go, może zabić.
Czuł, jak narasta w nim podziw dla tej szalonej dziewczyny. Podziw i lęk o nią. Ludzie
księcia nie żartują, są niebezpieczni.
— Oni są niebezpieczni — wpadł mu w myśl Bob. — Ten bydlak o mało nie zgru-
chotał mi obojczyków.
— Musimy być ostrożniejsi — powiedział Jupe, zerkając na odłożony batonik. — Już
nie potrzebujemy ich śledzić, wiemy, gdzie trzymają dziewczynę. Interesuje mnie fracht
do Bahtiaru.
— Nie rozumiem, dlaczego Swen powiedział Jackowi, że towar nadejdzie jutro
— wtrącił Pete. — Przecież skrzynie z długopisami są już w magazynie na nabrzeżu.
— To mnie właśnie ciekawi — powiedział Jupiter Jones. — Masz zadanie, Pete. Bądź
tam jutro przez cały dzień. A my z Bobem wybierzemy się na wycieczkę.
— Dokąd? — spytał Bob.
— Do Northwich. Złożymy wizytę rodzicom pana Scotta.
Chłopak w poplamionym kombinezonie, z twarzą umorusaną smarem i w okular-
kach ani trochę nie przypominał Pete’a Crenshawa. Dłubał przy hydrancie w sąsiedz-
twie rampy portowego magazynu, obok stała skrzynka z narzędziami, na brezentowej
płachcie byty rozłożone obcęgi, młotki, klucze francuskie. Portowcy nie zwracali na nie-
go uwagi. Wózki widłowe przenosiły ładunki z magazynów do ciężarówek i z platform
27
kolejowych do magazynów, po rampie snuli się robotnicy. Kilka razy Pete’a minął pie-
gowaty Jack w asyście mężczyzn w roboczych drelichach. Wyglądało, że na coś czekają.
Przy magazynie, w którym leżały skrzynie z długopisami, nie było ruchu.
— Spóźniają się — usłyszał Pete.
— Mają czas do wieczora — odpowiedział Jack mężczyźnie w drelichu.
Pete zerknął na zegarek. Była dopiero szósta po południu. Crenshaw przerwał zma-
gania z zardzewiałą śrubą, wytarł ręce czystą szmatą i wyjął z torby kanapkę. Kiedy
skończył ją jeść i popił colą, wyciągnął się w cieniu na kępie trawy, nasuwając na twarz
baseballową czapeczkę, tak jak to robią hydraulicy po posiłku, gdy chcą spokojnie stra-
wić. Spod daszka obserwował magazyn.
Nic się nie działo.
Jupe i Bob wysiedli z autobusu na przystanku “Northwich”. Była to niewielka nad-
morska miejscowość niezbyt odległa od Rocky Beach, z rozrzuconymi wśród zieleni
posiadłościami, przed którymi na podjazdach parkowały nie najnowsze modele solid-
nych aut. Takimi samochodami lubią jeździć emeryci. Northwich było znane jako oaza
rencistów — tu przenosili się po pracowitym życiu w Los Angeles, zażywając rajskiego
spokoju pośród cyprysów i palm, kwietników i basenów.
Dwaj Detektywi weszli do baru obok przystanku autobusowego. Kelnerka, ich rówie-
śnica, o krótko przyciętych włosach, ufarbowanych na krucze skrzydło, przyniosła po
szklance soku grejpfrutowego z lodem.
— Gorąco tu u was — zauważył Jupe.
— Klimatyzacja wysiadła — powiedziała kelnerka; do bluzki, na wysokości bujne-
go biustu, miała przypięty identyfikator z napisem “Jane”. — Pewnie w odwiedziny do
dziadków?
— Do koleżanki — odparł Jupiter Jones. — Jej dziadkowie nazywają się Scott. Go-
ści u nich.
— Lily Scott? — Jane wyglądała na zdziwioną. — Nie wiedziałam, że tutaj jest, wpa-
dłaby do mnie. Znamy się jeszcze z podstawówki.
— Podobno choruje — powiedział Jupe.
— Ja bym tego nie nazwała chorobą — Jane uśmiechnęła się, puściła oko do Boba.
— Mamy w Ameryce takich chorych na pęczki.
Ciągle to samo — pomyślał Jupiter — one zawsze robią oko do Boba, nigdy do mnie,
jakby te parę kilo różnicy decydowało o powodzeniu u dziewczyn. Inne walory się nie
liczą. Po czym, postanowiwszy nieodwołalnie, że się pozbędzie tych kilogramów, zapy-
tał Jane, czy do domu Scottów można dojść na skróty.
— Idźcie przez skwer — poradziła kelnerka. — Wyjdziecie prosto na sklep sportowy,
a za nim jest ich posiadłość.
28
Sprawdziło się: przed okazałą rezydencją w wiktoriańskim stylu, otoczoną bujnym
ogrodem, widniała na podjeździe skrzynka na listy z napisem “A. C. Scott”. Na weran-
dzie podlewała kwiaty siwowłosa pani w japońskim szlafroku. Musiała być głuchawa,
bo na pierwsze “dzień dobry” Jupitera nie było żadnej reakcji.
— Dzień dobry! — krzyknął tym razem Jupe. — Jesteśmy kolegami Lily Scott! Za-
staliśmy ją?
Starsza pani przerwała podlewanie storczyków, przyjrzała się chłopcom i pokręciła
przecząco głową.
— A o co chodzi? — zapytała podniesionym głosem, jak to mają w zwyczaju niedo-
słyszący.
— Prosiła, żeby ją odwiedzić, jeśli będziemy w tych stronach — zawołał Jupiter Jones.
— Miała zamiar spędzić lato u państwa.
Starsza pani patrzyła na nich podejrzliwie, z wyraźną niechęcią.
— Dajcie święty spokój mojej wnuczce — powiedziała. — Skończyła z dawnym to-
warzystwem.
— My nie jesteśmy tym towarzystwem, które pani ma na myśli — powiedział Jupe
i zaryzykował: — Znamy się z kortów tenisowych. Szkoda, że Lily przestała grywać,
była najlepsza.
Większość panienek z bogatych domów gra w tenisa. Ryzyko było niewielkie. Trafił,
bo siwowłosa pani rozchmurzyła się, niechęć zastąpił wyraz smutku.
— Kiedy widzieliście ją ostatni raz? — spytała.
— Chyba rok temu — odparł Bob.
— No tak... Jest chora, nie ma jej tutaj, ale wróci do zdrowia i znów będzie grała.
— Proszę pozdrowić Lily od kolegów z kortu, jeśli ją pani zobaczy — zawołał Jupe.
Wrócili na przystanek, wstąpili do baru, Bob poprosił o dwie kanapki z szynką i se-
rem.
— Miałaś rację, nie ma tu Lily Scott — powiedział do kruczowłosej kelnerki. — Cho-
ruje.
— Pewnie znów na odwyku — Jane uśmiechnęła się i puściła oko do Boba, na Jupi-
tera Jonesa nie zwracając najmniejszej uwagi.
— To byłby trzeci raz. Ośrodek w Brighton dobrze na niej zarabia.
Jupe zadzwonił do Brighton z budki telefonicznej. Poprosił telefonistkę o połączenie
z sanatorium “Natura”, był to ekskluzywny ośrodek, znany w całym stanie, leczący uza-
leżnionych. Odezwał się sympatyczny kobiecy głos.
— Tu John Scott — przedstawił się Jupe. — Chciałbym mówić z siostrą, mam dla
niej pilną wiadomość.
— Z Lily? O ile wiemy, ona nie ma rodzeństwa.
— Jestem jej stryjecznym bratem — wyjaśnił Pierwszy Detektyw. — Stryj prosił...
29
— Nie łączymy z pensjonariuszami — przerwała mu kobieta. — Widzenia z rodzi-
ną są we czwartki.
— Wiem, proszę pani. Ale dostaliśmy informację, że Lily uciekła...
— Nonsens — przerwał mu znowu kobiecy głos. — Panna Scott jest cały czas z na-
mi i dobrze się czuje.
— Nie zaszkodził jej wyjazd do Los Angeles?
— Tych kilka godzin nie miało znaczenia. Możesz zapewnić pana Scotta, że wszyst-
ko jest w porządku.
Połączenie przerwano. Do przystanku podjeżdżał autobus. Detektywi wyszli z bud-
ki telefonicznej.
— Kłamała — powiedział Bob. — Pojedziemy do Brighton?
Jupiter popadł w zadumę. Dopiero gdy znaleźli się w autobusie, pochylił głowę do
Boba.
— Myślę, że to może być prawda. Lily Scott chyba jest w sanatorium.
— Kogo w takim razie uprowadzono?
— Będziemy mieli prośbę do twojego ojca — powiedział Jupe, obserwując przez szy-
bę autobusu górzysty krajobraz z kędziorami tropikalnej zieleni.
Kiedy Pete Crenshaw rozruszał wreszcie zardzewiałą śrubę przy hydrancie, przed
magazyn zajechało kilka wojskowych ciężarówek. Uzbrojeni konwojenci zaczęli wyła-
dowywać podłużne drewniane skrzynki pod okiem trzech celników i paru funkcjona-
riuszy służby granicznej. Skrzynie były zaplombowane, musiały zawierać jakiś ważny
ładunek.
Nadjechały wózki widłowe. Celnicy i służba graniczna sprawdzali w dokumentach
numerację skrzyń, potem wózkami transportowano je do wydzielonej części magazynu.
Prowadziły tam masywne metalowe drzwi, które po wyładunku celnik opieczętował. Na
jednej ze skrzyń Pete zdołał odczytać port przeznaczenia: “Auckland, Nowa Zelandia”.
Ciężarówki opuściły rampę. Przy bramie minęła je czarna limuzyna z arabską reje-
stracją. Zatrzymała się pod wiatą. Nikt nie wysiadł. Pete, trzymając śrubę i klucz fran-
cuski, ruszył w tamtą stronił, wzdłuż muru, którego cień dawał mu osłonę. W razie cze-
go, obok wiaty też był hydrant wymagający konserwacji.
Od magazynu w kierunku limuzyny szedł robotnik w drelichowym kombinezonie.
Gdy się zbliżył, Pete poznał Jacka. Ostrożnie przesunął się bliżej samochodu, ukryty za
skrzydłem wiaty. Jack zatrzymał się przy drzwiczkach auta od strony kierowcy. Elek-
tryczna szyba bezszelestnie spłynęła w dół.
— Towar na miejscu? — Pete poznał niski głos Ramireza.
— Zgodnie z planem. Kapitan odebrał już dokumenty — odpowiedział piegowaty
chudzielec.
30
— Opuszczacie magazyn, do jutra macie wolne. Ty i Swen dokończycie następnej
nocy, przed załadunkiem na statek.
— Scott pękł?
— Pęknie — powiedział Ramirez. — Idziemy na całość według wariantu “B”. Dziś
dostanie przesyłkę. Dziewczynę przerzućcie do...
Pete nie usłyszał końca zdania. Jakaś siła poderwała go w górę i obróciła w powie-
trzu. Znalazł się twarzą w twarz z barczystym drabem w kominiarce. Jedną ręką drab
trzymał go za kołnierz, drugą próbował chwycić za gardło.
Crenshaw nie miał czasu do namysłu. Uchylił się przed chwytem i zadał łokciem cios
w żołądek napastnika. Poprawił z główki. Drab puścił kołnierz, odskoczył, wziął roz-
mach — gdyby trafił Pete’a pięścią jak młot, byłoby po nim. Pete zrobił błyskawiczny
unik i rzucił się do ucieczki. Przesadził mur otaczający magazyny, runął w gąszcz krze-
wów, nie bacząc na kolce. Słyszał za sobą tupot nóg, pokrzykiwania, ale Pete Crenshaw
był doskonałym biegaczem, zwłaszcza gdy czuł się zagrożony.
Ralf Scott wskazał Jupe’owi fotel naprzeciw biurka. Miał zapadniętą twarz, podkrą-
żone oczy.
— Chce pan zlecić nam sprawę? — zapytał Jupiter Jones.
— Przeciwnie — powiedział Scott. — Prosiłem, żebyś się nie wtrącał. Mam informa-
cję, że śledzicie ich.
— Wolelibyśmy to robić za pańską zgodą.
Scott wyjął z wewnętrznej kieszeni kaszmirowej błękitnej marynarki książeczkę cze-
kową i położył ją przed sobą na biurku.
— Ile wynosi wasze honorarium za taką sprawę? — spytał.
— Nie jesteśmy koncesjonowaną agencją — wyjaśnił Jupe, poruszywszy przecząco
głową. — Trafiliśmy na trop przestępstwa i staramy się panu pomóc.
Prezes “PEN Co” wypełnił blankiet czeku, wyrwał go i podał Jupiterowi. Na blankie-
cie, wystawionym na okaziciela, widniała szokująco wysoka suma.
— Oto gratyfikacja za wasze odstąpienie od sprawy. Przyrzekniesz, że przestaniecie
się tym interesować.
Jupe obejrzał czek i z westchnieniem odłożył go na blat biurka.
— Dlaczego nie pozwala pan sobie pomóc? — zapytał. — Na pańskim miejscu daw-
no zawiadomiłbym policję...
— Wykluczone — uciął Scott. — Nie będę narażał życia córki.
— Tym bardziej możemy się przydać. Wiemy już sporo. Wiemy nawet...
— Swoje problemy rozwiązuję sam — znów przerwał mu Ralf Scott. — Po co by-
liście u mojej matki? Jaki to ma związek z porwaniem? — Zniżył głos: — Pakujesz się
w straszne kłopoty, młody człowieku. Nie wyobrażasz sobie, w jak straszne. Bierz czek
i zapomnij o wszystkim, póki nie jest za późno.
— Wiemy, gdzie ukrywają pańską córkę — powiedział Jupe, przypatrując się bacz-
nie Scottowi.
Na twarzy Ralfa Scotta nie drgnął żaden muskuł.
— Bierz czek i zapomnij — powtórzył sucho.
— To by było wbrew naszym zasadom — powiedział Jupiter Jones.
Ralf Scott wstał zza biurka. Pobladł nagle, usta zwarły się w wąską kreskę.
— Chcesz wiedzieć, do czego doprowadziliście? — rzucił po pauzie. — No to
spójrz.
Sięgnął po leżące na biurku pudełko z czarnego tworzywa. Otworzył je i podetknął
Jupe’owi.
W pudełku, na płatku gazy, leżał ucięty palec.
32
ROZDZIAŁ 5
Co się stało z Dianą Bundy?
Redaktor Andrews długo nie dawał się przekonać synowi, że czytelnicy “Los Angeles
Sun” marzą o wywiadzie z niedawno aresztowaną młodocianą oszustką, uwodzicielką
zamożnych panów, Dianą Bundy. W końcu uległ. Uzbrojony w dyktafon, przywdziaw-
szy swą nieodłączną baseballową czapeczkę, pojechał z synem do prokuratora okręgo-
wego, aby uzyskać zgodę na wywiad. Prokurator okręgowy, pan Bili Norton, był szkol-
nym kolegą Andrewsa seniora; czasami przymykał oczy i dawał mu pozwolenie na roz-
mowę z aresztowanym, mimo toczącego się śledztwa. Czasami, nie da się ukryć, taka
rozmowa była na rękę prokuratorowi: skruszony aresztant, za namową dziennikarza,
bywał skłonniejszy do wyznań, w nadziei na łagodniejszy wyrok.
Prokurator poczęstował ich kawą. Był zdziwiony, że “Los Angeles Sun”, bądź co bądź
poważna gazeta, interesuje się zdemoralizowaną smarkulą.
— Czyta nas także młodzież — wyjaśnił redaktor Andrews. — Ją takie sprawy inte-
resują. Bob mnie przekonał.
— Nic ciekawego nie usłyszysz od tej Bundy — powiedział Bili Norton. — Zwykła
naciągaczka z fantazją, amatorka łatwych pieniędzy. Uwodziła facetów, zmyślała płacz-
liwe historyjki o chorej matce, umierającym braciszku. Obiecywała romans, brała po-
życzkę i znikała. Gdy któryś facet ją dopadł, groziła, że powie wszystko jego żonie, na-
rzeczonej. Ma tupet. Wyłudziła od ludzi prawie dwadzieścia tysięcy dolarów. Ostatni
jej wyczyn to “wypożyczenie” karty kredytowej od niejakiego Ronalda Minga, jubilera
z Beverly Hills. Stary kawaler dał się nabrać jak dzieciak. Zdjęła mu z konta parę tysią-
czków. Banalne oszustwo. Co w tym ciekawego?
— Moi rówieśnicy powinni wiedzieć, czym takie rzeczy się kończą — powiedział
Bob. — Diana Bundy imponuje wielu dziewczynom.
— Hm... — prokurator przygładził sterczący wąsik. — Nie do wszystkiego się przy-
znała. Dam ci zgodę na wywiad, Larry, ale wypytaj ją o Bloomberga, bankiera z Chica-
go. Mam sprzeczne zeznania. On twierdzi, że mu ukradła, a ona, że podarował jej tysiąc
dolarów. Może ty wyciągniesz z niej prawdę.
33
Pan Andrews obiecał, że spróbuje. Prokurator podniósł słuchawkę i połączył się
z aresztem okręgowym.
— Logan? Redaktor Andrews z “L.A. Sun” ma moje pozwolenie na rozmowę z Dianą
Bundy. Zgłosi się do was za godzinę. Co... Co takiego? Dlaczego ja nic o tym nie wiem?
Aha, mój zastępca. — Zasłonił słuchawkę. — Diana Bundy wyszła za kaucją — powie-
dział do pana Andrewsa. — Ktoś wpłacił pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
— Kto? — zapytał szybko Bob.
Prokurator odłożył słuchawkę, dopił swoją kawę ze śmietanką.
— Pewnie jeden z adoratorów — powiedział. — Niektórzy wolą, żeby nie wyszła na
jaw ich znajomość z Bundy.
— Ale kto konkretnie? — nalegał Bob Andrews.
— Tego nie mogę ci powiedzieć. Tajemnica sądowa.
Dla Jupe’a nie jest to pewnie tajemnica, pomyślał Bob; jeśli przewidział, że Diany
Bundy nie ma w areszcie, musiał mieć coś na myśli. Chciał to sprawdzić. I jak zwykle
się nie pomylił.
Harley bez świateł sunął za granatowym vanem krętymi uliczkami przedmieścia
zwanego Harlemem. Był już późny wieczór, ale księżyc rozjaśniał ciemności, obnaża-
jąc rudery bez okien, wysypiska śmieci, wraki samochodów na poboczach. Jordan, ku-
zyn Pete’a Crenshawa, bez zbędnych pytań pożyczył mu motor i wziął samochód — na
randkę z narzeczoną mustang był lepszy od harleya. Dodał kask z osłoną twarzy. Ma-
jąc ją zasłoniętą Pete czuł się pewniej, gdy jechał za granatowym vanem, którym Swen
i Jack wieźli dokądś skrępowaną sznurem i zakneblowaną Lily.
Van skręcił w jakąś bramę, minął zgraję ciemnoskórych wyrostków flirtujących pod
murkiem z trójką dziewcząt w mini, przejechał obok kontenerów ze złomem i przez
otwarte wrota wtoczył się na plac zawalony starymi oponami. W głębi placu stał bla-
szany barak.
Pete zostawił harleya przed wrotami i ruszył przesmykami wśród opon w stronę ba-
raku.
Przedtem, po raz drugi, próbował uwolnić Lily. Zrobił to bez porozumienia z Jupi-
terem i Bobem, na własną rękę, wiedziony dziwnym głosem serca, które mu nie dawa-
ło spokoju, zmuszając do bezustannego myślenia o miedzianowłosej dziewczynie z go-
rejącymi oczami koloru miodu. A teraz ukryty w ruinach fabryki czekał na okazję, ale
małpolud Swen nie ruszał się z miejsca. Potem zajechał granatowy van z Jackiem za kie-
rownicą. Jack zamienił ze Swenem kilka słów i obaj weszli do środka.
Pete czekał w napięciu.
Nie musiał długo czekać. Po kilku minutach mężczyźni wyprowadzili z budynku
Lily Scott. Schowany parę metrów od wejścia, dokładnie widział wymizerowaną twarz
dziewczyny, jej chude ramiona, gdy odpychała Jacka.
34
— Co mi robisz, bydlaku?!
Jack chwycił ją za ręce i wykręcił do tyłu. Swen związał je linką.
— Jedziemy na spacerek — powiedział.
— Dokąd mnie zabieracie?
— Jeszcze nie do tatuśka — odparł Jack — ale już niedługo. Chętnie dam ci kopa na
pożegnanie.
— Żebym ja ci nie dokopała, fąflu głupi!
— Patrz, jak pyskuje — mruknął Jack. — Zabawiłbym się z tą małpą, gdyby szef po-
zwolił.
— Nie teraz. — Swen odchylił do tyłu głowę Lily i sprawnie zakleił jej usta szerokim
chirurgicznym plastrem. Chciała go ugryźć, ale nie zdążyła. Wepchnął ją do samocho-
du przez tylne drzwiczki.
Van ruszył ostro. Pete podążył za nim, trzymając się w przyzwoitej odległości. Tak
trafił do składu opon. Obserwował z ukrycia, jak Swen i Jack wywlekli Lily z samocho-
du i niemal wnieśli — bo wierzgała, szarpała się — do blaszanego baraku. Wyszli, zamy-
kając drzwi na ciężką kłódkę.
Obok vana pojawił się nie ogolony grubas w zielonej bawełnianej czapeczce, z papie-
rosem przyklejonym do warg.
— Dobrze jej pilnuj — powiedział Swen.
— Spokojna głowa. Choćby darła mordę, nikt nie usłyszy.
Swen i Jack wsiedli do vana, wóz zawrócił sprzed baraku i oddalił się aleją między
górami opon samochodowych. Grubas sprawdził kłódkę. Wypluł niedopałek i zapaliw-
szy kolejnego papierosa i oddalił się w stronę wartowniczej budki przy bramie wjazdo-
wej.
Pete obszedł dokoła blaszany barak. Zatrzymał się przy okratowanym okienku. Przez
brudną szybę zobaczył Lily siedzącą w kucki na materacu. Ręce miała wolne, plaster
zdjęto z ust. Patrzyła tępo przed siebie, z przechyloną głową.
Pete usłyszał, jak wali mu serce. Lily była tak blisko, zaledwie parę metrów od niego.
Prawie na wyciągnięcie ręki.
Zapukał w szybę. Szkło musiało być grube, bo nie usłyszała. Zapukał znowu, moc-
niej. Lily podniosła oczy, zobaczyła go, poderwała się z kucek i podeszła do okienka. Nie
było otwierane. Metalowe kraty wyglądały solidnie.
Pete zaczął palcem pisać na zakurzonym szkle litery: NIE DAM CIĘ SKRZYWDZIĆ.
MAM WEZWAĆ POLICJĘ? Lily zrozumiała. Uśmiechnęła się do niego. Twarz była bla-
da, oczy straciły blask. NIE TRZEBA — odpisała. — POWIEDZ OJCU, ŻE MINĄŁ
TRZECI DZIEŃ. NIE DZWOŃ. PÓJDŹ DO NIEGO. JUŻ TRZECI DZIEŃ!
Pete zlustrował okienko: z pomocą łomu i diamentu do cięcia szkła można by je
sforsować. Grubas ze swojej budki widzi tylko drzwi, okienko jest po przeciwnej stro-
nie. Zdobycie diamentu i łomu zajęłoby jakieś pół godziny.
UWOLNIĆ CIĘ? — napisał na szybie.
IDŹ DO SCOTTA — odczytał litera po literze. — ZOSTAW TO JEMU. — Pauza.
— DLACZEGO NARAŻASZ SIĘ DLA MNIE?
Pete zawahał się, ale pisanie było łatwiejsze od mówienia. NIE MOGĘ ZAPOMNIEĆ
TEGO, CO BYŁO NA PLAŻY — wykaligrafował. — MYŚLĘ O TOBIE. Zapewne nie
powiedziałby tego Lily na głos. I tak czuł, że się czerwieni. Nie patrzył na rudowłosą.
Potem spojrzał. Zobaczył jej oczy znów pełne blasku: JA TEŻ! NIECH TO DIABLI!
— I, po chwili: — TRZYMAJ SIĘ ODE MNIE Z DALEKA. TAK BĘDZIE LEPIEJ.
Wróciła na materac. Jakby niechętnie, z oporami. Pete zobaczył jej pochylone plecy
i zrobiło mu się smutno.
Przed westybul biurowca “PEN Co” zajechał złocisty lexus. Ralf Scott już czekał na
marmurowych schodach, kierowca otworzył przed nim drzwiczki. Drogę Scottowi za-
grodził muskularny młodzieniec w motocyklowym kasku.
— Mam dla pana wiadomość — powiedział ściszonym głosem. — Lily przypomina,
że minęły już trzy dni.
Ralf Scott zmrużył oczy, próbując przyjrzeć się twarzy Pete’a, z trudem widocznej
przez przyciemnioną osłonę.
— Powtórz im, że nic z tego — mruknął. — Jesteśmy kwita.
— Przysyła mnie Lily — szepnął Pete, unosząc osłonę kasku. — Wiem, gdzie jest.
Prezes “PEN Co” wyminął Crenshawa i wsiadł do auta. Lexus ruszył ostro.
36
ROZDZIAŁ 6
Ucho za stówę
W Kwaterze Głównej panował półmrok i było chłodniej niż na dworze. Wentylator
młócił powietrze. Jupiter Jones obracał w palcach czekoladowy balonik, nie mogąc się
zdecydować na rozerwanie celofanowego opakowania: Bob przez cały czas patrzył mu
na ręce.
— Pojechałem za nim — kontynuował Pete Crenshaw. — W barze “Siciliana” spotkał
się z księciem Ahmedem. Rozmawiali krótko, chyba nie doszli do porozumienia. Ksią-
żę wyszedł bez pożegnaniu, na zewnątrz czekał Ramirez, coś uzgodnili. Ramirez kiwnął
głową i odjechał taksówką, a książę wsiadł do limuzyny.
— Którego śledziłeś? — zapytał Bob Andrews.
— Oczywiście Ramireza — odpowiedział za Pete’a Jupiter, nadrywając celofan.
— Szkoda, że nie usłyszałeś, o czym rozmawiali.
— Masz rację — przytaknął Pete. — Nie wszedłem do baru, bo Scott by mnie rozpo-
znał. Pojechałem za Ramirezem.
— Widziałeś z bliska Lily Scott? — zapytał Jupe. — Na pewno nie miała obandażo-
wanej ręki?
— Tak jak was teraz. Żadnych bandaży. Ale wyglądała kiepsko. Nie rozumiem, dla-
czego nie zgodziła się, żebym ją uwolnił.
— A ty byś dla niej zaryzykował życie — mruknął z uśmieszkiem Bob. — Chyba
nam nie powiedziałeś wszystkiego o waszym spotkaniu na plaży.
Pete udał, że nie dosłyszał. Faktycznie, nie opowiedział im wszystkiego.
— Jechałem za taksówką aż do kliniki St Louis. Tam Ramirez ją zwolnił i poszedł na
oddział chirurgiczny.
Jupiter Jones pochylił się do przodu i skubał dolną wargę. Zawsze tak robił, gdy my-
ślał nad czymś intensywnie.
— Odwiedził kogoś? — zapytał.
37
— Raczej nie. Wszedłem za nim do hallu. Odciągnął na bok sanitariusza i zamie-
nił z nim kilka słów. Musieli się znać, bo sanitariusz nie był zaskoczony. Niski blondyn.
Miał imię “Irving” na identyfikatorze.
Jupe kiwnął głową. Był jeszcze bardziej zamyślony niż chwilę temu.
— Scott stanowczo nie chce naszej pomocy — powiedział. — Przyjmijmy, że boi się
o córkę i woli nie ryzykować, wciągając w to nas. Firma “B.M.C. Inc.” księcia Ahmeda
ibn Rahmana ma siedzibę gdzieś na Wyspach Dziewiczych, a on sam był zamieszany
w proces terrorystów islamskich. Ramirez nie wygląda na zwykłego sekretarza.
Bob Andrews uśmiechnął się tajemniczo.
— Mam dla was niespodziankę — poinformował. — Coś mi chodziło po głowie
i postanowiłem to sprawdzić. Przejrzałem archiwum ojca, on je ma na dyskietkach. Kil-
ka lat temu dla “Los Angeles Sun” badał pewną głośną sprawę. Skojarzyła mi się z czymś,
całą noc siedziałem przy komputerze. Popatrzcie.
Wyjął z kieszeni dyskietkę i włożył ją do komputera. Szybko znalazł to, czego szu-
kał. Był to artykuł o kubańskiej mafii narkotykowej rozbitej przez FBI. Na zdjęciu ławy
oskarżonych widniało ośmiu mężczyzn. Bob przybliżył i powiększył jedną z twarzy: na
monitorze pojawił się brodacz o bujnej czuprynie opadającej na czoło.
— Kogo wam ten gość przypomina? — zapytał.
— Nikogo — odparł Pete.
Bob zabrał się do roboty, mknąc palcami po klawiaturze. Najpierw zniknęła broda,
później grzywa ciemnych włosów — mężczyzna zrobił się łysy jak kolano. Na końcu
pojawiły się czarne wąsy.
— A teraz? — spytał Bob.
— Prawie Ramirez! — wykrzyknął Pete.
Bob trochę wydłużył czaszkę, ostrzej zarysował podbródek i nadał mu kwadratowy
kształt. Z ekranu patrzyła posępna twarz Ramireza. To był on. Na dziewięćdziesiąt dzie-
więć procent.
— Wtedy nazywał się Al Domingo i był prawą ręką szefa mafii — Wyjaśnił Bob.
— Niestety, federalni pośpieszyli się, zebrali za mało dowodów. Domingo wykręcił się
czteroletnim wyrokiem, miał doskonałych adwokatów. Wyszedł z więzienia rok temu.
— Jeśli to on — powiedział Jupe. — Trochę pomanipulowałeś skanerem.
— Wiecie, że mam pamięć do twarzy. W agencji artystycznej szukającej talentów
trzeba mieć oko na każdy szczegół. Od lat w tym siedzę. Domingo i Ramirez to ta sama
osoba.
— Prawie ta sama — skorygował Pete.
— Klocki mogą do siebie pasować — powiedział Jupiter Jones i powoli przeniósł
wzrok na Pete’a. — Jest sposób, żeby zajrzeć do magazynu portowego? Skrzyń z długo-
pisami nie przywozi się pod zbrojoną eskortą.
38
— Myślę, że znajdziemy sposób — zapewnił Pete. — A co z Lily Scott?
Rozumiem cię, ale nie wolno zmuszać człowieka do wolności — powiedział
z uśmieszkiem Jupe i leciuteńko mrugnął do Boba. — Zwłaszcza gdy chodzi o sobo-
wtóry. Jedna Lily Scott przebywa w sanatorium w Brighton.
— Bliźniaczki! — wykrzyknął Pete.
— Lily Scott jest jedynaczką — odparł Jupiter — i raczej nie może być równocześnie
w dwóch miejscach.
Kłoś w Brighton udaje córkę Scotta — podsumował Bob. — I chyba wiemy kto.
— Wiemy też, dlaczego — uzupełnił Jupe. — Ralf Scott panicznie się boi, aby nie wy-
szło na jaw, że porwano mu córkę. Widocznie orientuje się, na co stać ludzi Ahmeda.
— Zawiesił głos, rozmasował fałdy na podbródku, zmarszczył brwi, aż mu się zbiegły
u nasady nosa. — A jednak coś mi tu nie gra.
— Ucięty palec — powiedział Bob.
— Zgadza się — potwierdził Jupiter. — Ojciec, który dostaje odcięty palec córki, nie
zachowuje się tak jak Scott.
— Ależ Lily ma wszystkie palce na miejscu! — zawołał Pete.
— No właśnie — przytaknął Jupe. — Nie można mieć i nie mieć palca. A palec, któ-
ry widziałem, nie był atrapą, był ludzkim amputowanym palcem...
— Nie jej — oświadczył stanowczo Pete. — Może tej drugiej Lily?
Jupiter otoczył dłonią podbródki, a potem zaczął skubać dolną wargę. Robił to przez
dobrych kilka chwil, wpatrując się tępo w podłogę.
— Coś sprawdzę — odezwał się wreszcie. — Ale przedtem spróbujmy się dostać do
portowego magazynu.
Noc była chmurna, bezksiężycowa. Z oddali płynęły pogłosy syren okrętowych, mi-
gały pozycyjne latarnie statków na redzie. Trzej “hydraulicy”, ukryci za portowym dźwi-
giem, obserwowali magazyn, w którym jeszcze paliło się światło, brzęczały wentylato-
ry, krzyżowały się ludzkie głosy. W końcu zgrzytnęły przesuwane drzwi i na rampie po-
kazały się dwie męskie sylwetki. Pete rozpoznał Swena i Jacka. Mężczyźni skierowali się
przez dziedziniec ku wiacie, gdzie stał zaparkowany van. Porozmawiali chwilę z umun-
durowanym wartownikiem, wypalili z nim papierosa i wsiedli do samochodu. Wartow-
nik otworzył automatyczną bramę, wóz powoli wytoczył się na zewnątrz, kosząc ciem-
ność reflektorami. Wartownik pomachał odjeżdżającym i skrył się w budce.
— Teraz — szepnął Pete.
Tylne wejście do magazynu było zamknięte tylko na zasuwę. Pete wiedział o tym
wcześniej: kłódka przy zasuwie miała jedynie odstraszać, widocznie zgubiono do niej
klucz. Pociągnął. Ustąpiła. Bob delikatnie cofnął zasuwę i cała trójka znalazła się w ma-
gazynie wypełnionym rzędami skrzyń.
39
Jupe zapalił małą latarkę z osłoną, skierował punktowe światełko na naklejkę pierw-
szej z brzegu skrzyni i odczytał: CARGO. GRAJĄCE DŁUGOPISY. BAHTIAR, “B.M.C.
Inc.” Wszystkie skrzynie w tej części magazynu miały tego samego adresata.
— Tam są skrzynki dowiezione pod eskortą — Pete wskazał na przedzielającą maga-
zyn stalową siatkę, za którą piętrzyły się podłużne skrzynie tej samej wielkości i kształ-
tu co skrzynki z długopisami.
Na jednych i drugich widniała nazwa frachtowca: m/s. LUCKY FELLOW, Liberia.
— Pod liberyjską flagą pływa, kto tylko chce — mruknął Jupe. Niska opłata i dobra
przykrywka dla morskich cwaniaków. Da się przejść na tamtą stronę?
Pete podszedł do stalowej siatki w rogu magazynu. Pamiętał, że śruby mocujące do
ramy są tam poluzowane. Teraz w ogóle ich nie było, siatka łatwo dała się odchylić, de-
tektywi przeszli kolejno na drugą stronę. Jupe spróbował poruszyć jedną ze skrzyń
z naklejką “AUCKLAND, NEW ZELAND”. Pod naklejką widniała mniejsza z nadru-
kiem “Military Force — Special Delivery”. Była zaplombowana.
— Wojskowa przesyłka — szepnął do kolegów. — Bob, bierz się do roboty.
Bob otworzył torbę z instrumentami. Błyszczały jak narzędzia chirurgiczne. Wybrał
parę i w punktowym świetle latarki zaczął ostrożnie podważać wieko, uważając, by nie
naruszyć plomby. Udało mu się: między skrzynią i wiekiem powstała szpara szeroko-
ści dłoni.
Pete poświecił latarką — ukazała się warstwa kolorowych długopisów na gąbczastej
białej podściółce.
— Co, u licha? — sapnął zdumiony.
Jupe wsadził do skrzyni rękę aż po łokieć. Pogrzebał i wyciągnął garść trocin. Jeszcze
jedną garść. I jeszcze jedną.
— Nit więcej nie ma — powiedział cicho. — Z wierzchu trochę długopisów, pod
spodem trociny.
Sprawdzili na wyrywki kilka innych skrzyń. Identyczny rezultat. Bob starannie poza-
mykał skrzynki — wyglądały jak nie naruszone.
Prześlizgnęli się pod siatką na drugą stronę magazynu. Bob powtórzył swoją chirur-
giczną operację, uchylając wieka czterech skrzyń z naklejkami “Grające długopisy”. Po-
szło łatwiej, bo nie było plomb.
We wszystkich leżały rządkiem nowiutkie karabiny maszynowe.
Pete i Bob osłupieli. Ale nie Jupiter Jones.
— Domyślałem się czegoś podobnego — powiedział.
Sanatorium w Brighton leżało na malowniczym wzgórzu, całym w kwitnącej zieleni,
z pędzelkami palm malującymi niebo na jasny błękit. Luksusową posiadłość, składającą
się z kilku białych pawilonów opadających tarasami ku brzegom turkusowego jeziorka,
otaczało wysokie ogrodzenie z grotami sztachet.
40
Bob Andrews zadzwonił do bramy. Otworzyła się furtka i w progu stanęła młoda ja-
snowłosa kobieta w uniformie o wojskowym kroju.
— Chciałbym się zobaczyć na chwilę z moją kuzynką — powiedział Bob, śląc młodej
kobiecie jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów. — Nazywa się Lily Scott.
Wiem, że dziś nie jest dzień wizyt i że odwiedzać pensjonariuszy może tylko najbliższa
rodzina — nie pozwolił sobie przerwać, uśmiechając się do kobiety z jeszcze większym
wdziękiem. — Ale tak mi zależy. Mógłbym porozmawiać z nią przez bramę, nawet nie
wchodząc do środka. Tylko parę słów. Bardzo proszę!
Jasnowłosa kobieta nie oparła się wdziękowi Boba, mimo woli odpowiedziała uśmie-
chem. Pokręciła jednak głową przecząco.
— Nie mam prawa pozwolić na to — powiedziała. — Straciłabym pracę. Szefowa
też się nie zgodzi, mamy bardzo surowy regulamin. Nawet nie próbuj. A o co właści-
wie chodzi?
Bob demonstracyjnie posmutniał.
— Będę szczery, nie jestem jej kuzynem — zaczął improwizować, patrząc w oczy ko-
biecie. — Mój najlepszy przyjaciel jest chłopcem Lily, kocha ją jak wariat, przyrzekłem
mu, że się z nią zobaczę. Pan Scott nie pozwala im się spotykać.
Kobieta uniosła brwi.
— Na pewno wie, co robi — powiedziała. — Czy nie trafiła tutaj z jego winy?
— Przeciwnie — zapewnił Bob. — Tommy próbował ją z tego wyciągnąć, on w życiu
nie zapalił nawet trawki. Przysięgam! Doszły go słuchy, że Lily uciekła z Brighton.
— Bzdura. Raz ojciec zabrał ją stąd na parę godzin i odstawił z powrotem. Od nas
się nie ucieka.
— Doszło do niego, że miała wypadek...
— Lily nie miała żadnego wypadku — powiedziała jasnowłosa strażniczka. — Co za
brednie ludzie rozpowiadają. Jest trochę apatyczna, ale tak bywa zawsze w pierwszej fa-
zie kuracji. Zresztą, możesz się sam przekonać, że jest zdrowa i cała. — Uśmiechnęła się:
— Nie mogę ci zabronić, żebyś od południowej strony wdrapał się na drzewo i popa-
trzył na taras. Lily tam leżakuje, widać jak na dłoni. A swoją drogą, dziwne, nigdy mi nie
wspominała, że ma chłopca. Trochę się przyjaźnimy. Ja też kiedyś brałam, ale wyszłam
z tego. Podtrzymuję Lily na duchu.
— Ona jest bardzo skryta — powiedział Bob. — Dziękuję.
Obszedł posiadłość dookoła. Od południa na polance rósł samotny platan, wyso-
ki, o rozłożystych konarach. Bob wspiął się z małpią zwinnością prawie na sam czu-
bek. Był w tym dobry, dużo lepszy od Pete’a, który uważał się za sportowca, o Jupite-
rze nie wspominając. Gdy siadł okrakiem na gałęzi, zobaczył tuż przed sobą jaśniejący
w słońcu pawi łon z tarasem wyłożonym srebrzystą terakotą. Na leżaku opalała się sa-
motnie dziewczyna o bujnych rudych włosach. Miała na sobie skąpy kostium w kolo-
rowe ciapki. Bob nie wątpił, że ma przed sobą Lily Scott, tę samą, którą widział na kon-
ferencji prasowej.
41
Z uwagą przyjrzał się jej dłoniom, opartym o poręcze leżaka.
Nie brakowało ani jednego palca.
Nie było żadnego opatrunku.
Bob wyjął z kieszeni mały aparat fotograficzny “Minolta” i zrobił Lily kilka zdjęć
w największym zbliżeniu, na jakie pozwalał wysokiej klasy zoom.
Jupiter Jones tak długo przechadzał się po szpitalnym hallu, pełnym czekających pa-
cjentów i spieszącego się personelu, aż wypatrzył niskiego blondyna w seledynowym
kitlu sanitariusza, z imieniem “Irving” na identyfikatorze. Blondyn przenosił pojemniki
z bielizną do magazynu pralni. Jupe poszedł za nim. Poobserwował, jak chłopak opróż-
nia pojemniki, wrzucając do otworu w podłodze zakrwawione prześcieradła.
— Da się to sprać? — zapytał.
— Tych szmat nie pierzemy — odparł Irving, nie przerywając zajęcia. — Jednora-
zówki. Lecą prosto do pieca.
— Brzydzę się krwi — powiedział Jupe. — Nie zazdroszczę ci tej roboty.
— Nikt ci nie proponuje — mruknął blondyn. — Tu nie załapiesz się na żadną. Po-
gadaj z ogrodnikami.
— Nie szukam pracy, rozglądam się za czymś innym. Chodzę do technikum medycz-
nego. Oblałem ćwiczenia z anatomii... — Jupe zrobił pauzę, przyglądając się, jak Irving
wprawnie opróżnia pojemnik za pojemnikiem. — Co się robi u was z resztkami po am-
putacjach?
Blondyn przerwał pracę i popatrzył na Jupitera z ponurą niechęcią, podejrzliwie.
— Dajemy kanibalom — mruknął. — Spadaj. Obcym wstęp wzbroniony, czytać nie
umiesz?
— Odpowiedz, bardzo proszę. Może coś na tym zarobisz.
— Też idą do pieca — odparł Irving. — Gadaj, o co ci chodzi.
— Potrzebny mi palec — powiedział Jupe. — Muszę przygotować preparat na po-
prawkowy egzamin. Zapłaciłbym ci.
— Za dyskrecję też? — spytał blondyn, spode łba przyglądając się Jupiterowi.
— Jaka dyskrecja? — zdziwił się Jupe. — Zwykłe zaliczenie ćwiczeń.
— Palec był, ale się zmył — powiedział blondyn. — Dziś mogę mieć ucho.
— No to Jimmy mnie ubiegł — Jupiter westchnął. — On też oblał egzamin z palca.
Taki pryszczaty, z lekkim zezem?
— Łysy z wąsem — uśmiechnął się lrving. — Dasz stówę i ucho jest twoje. Nowo-
tworowa narośl gratis.
— Niestety, zdaję z palca — powiedział Jupe. — Łysy z wąsem? Nie ma u nas takie-
go.
— No to brunet z baczkami — mruknął sanitariusz, uciekając wzrokiem, wyraźnie
zły na siebie, że się wygadał. — Przeszkadzasz. Spadaj.
Jupe wycofał się z pomieszczenia. Po wyjściu z kliniki St Louis sprawdził, czy roz-
mowa się nagrała. Była na kasecie: “Palec był, ale się zmył... Łysy z wąsem... Dasz stówę
i ucho jest twoje...”
43
ROZDZIAŁ 7
Dokąd płynie “Lucky Fellow”?
Książę Ahmed ibn Rahman zajmował apartament na najwyższym piętrze hotelu
“Imperial”. Wejścia strzegł ciemnooki śniady mężczyzna o orientalnych rysach twarzy.
Drugi strażnik siedział w fotelu pod drzwiami i czytał gazetę. Śniady zatrzymał Jupe’a
i Pete’a, gdy tylko wysiedli z windy.
— Do kogo? — zapytał z gardłowym obcym akcentem.
— Chcemy się widzieć z księciem Ahmedem — powiedział Jupiter.
— Książę nikogo nie przyjmuje — rzucił krótko śniady.
— Nas przyjmie — zapewnił Jupiter Jones z promiennym uśmiechem. — Repre-
zentujemy organizację “Dobro Dziecka” z Rocky Beach. Chcemy w jej imieniu wręczyć
księciu dyplom uznania i poparcia.
Pokazał strażnikowi zwój pergaminu przewiązany wstążką. Śniady wahał się przez
chwilę, potem wyciągnął rękę.
— Dajcie, przekażę.
— To niemożliwe, proszę pana — powiedział Pete. — Wręczenie ma charakter ofi-
cjalny.
— I uroczysty — dodał Jupe. — Napiszą o tym w gazetach. Wydaje nam się, że księ-
ciu powinno zależeć, aby wiadomo było, że fundacja “Szczęście Dzieciom” otrzymała
dyplom poparcia od naszej organizacji. Proszę zameldować o nas księciu Ahmedowi.
Śniady zmarszczył brwi. Potem powiedział kilka słów w obcym języku do drugiego
strażnika i ten zniknął za drzwiami apartamentu. Wrócił po kilku minutach.
— Zaczekajcie — powiedział śniady. — Książę Ahmed udzieli wam krótkiej audien-
cji. Macie jakieś legitymacje?
Jupiter pokazał mu kartonik ze swoim zdjęciem, spreparowany na komputerze przez
Boba. Wynikało z niego, że Jupiter Jones jest przewodniczącym sekcji Stowarzyszenia
“Dobro Dziecka” w Rocky Beach. Bob Andrews był specjalistą od komponowania róż-
nego typu jednorazowych dokumentów na użytek Trzech Detektywów w nagłej potrze-
bie.
44
Śniady rzucił tylko okiem i bez słowa wprowadził gości do saloniku wyłożonego
wschodnimi dywanami i pachnącego kadzidłem. Sufit był pomalowany na nocne nie-
bo z gwiazdami. Hotel tej klasy co “Imperial” miał apartamenty w guście szejków arab-
skich, aby czuli się jak w domu. Meble też były we wschodnim stylu: dużo złoceń, plu-
szu, ornamentów.
Po chwili do saloniku wszedł książę Ahmed ibn Rahman w świetnie skrojonym gar-
niturze i bez chusty na głowie. Miał bujne, kręcone czarne włosy.
— Czym mogę służyć? — zapytał nienaganną oksfordzką angielszczyzną.
— Stowarzyszenie “Dobro Dziecka” w Rocky Beach pragnie podziękować panu za
szlachetną inicjatywę zbudowania u nas Światowego Centrum Dzieci i wręczyć dyplom
uznania od naszej organizacji — wyrecytował z powagą Jupe i podał księciu rulon per-
gaminu.
Ahmed ibn Rahman rozwinął pergamin, rzucił okiem na treść i pochylił głowę.
— Dziękuję z całego serca — powiedział. — Aczkolwiek jest to przedwczesne, ponie-
waż stanęły nam na drodze pewne trudności. Mam jednak nadzieję, że pokonamy je. Na
razie wolelibyśmy unikać rozgłosu.
— Domyślamy się, że chodzi o zwłokę w przekazaniu fundacji terenów przez kon-
cern Scotta — powiedział Jupe. — Pisano o tym w gazetach.
— Jesteśmy dobrej myśli — rzucił sucho książę. — Pan Scott to nasz przyjaciel.
Ty draniu — pomyślał Pete — przyjacielowi nie porywa się córki, nie szantażuje.
Chyba że nic o tym nie wiesz i że Ramirez działa na własną rękę. Zapytać wprost? Usta-
lili jednak wcześniej, że rozmową kieruje Jupe.
Książę spojrzał na zegarek.
— Niestety, młodzi przyjaciele, mój czas jest ograniczony. Raz jeszcze dziękuję za dy-
plom. Byłbym zobowiązany, gdybyście na razie nie informowali o tym mediów. My, lu-
dzie wschodu, cenimy sobie skromność.
— Tylko jedno pytanie, wasza książęca mość — Jupe zrobił naiwną minę, pełną po-
dziwu. — Jak pan sprawił, że pańscy ziomkowie rozkochali się w grających długopi-
sach?
— Jesteśmy muzykalni — odparł krótko Ahmed ibn Rahman. — Uwielbiamy wszyst-
ko, co gra.
— Bez względu na rodzaj muzyki? — zapytał Jupe.
— Nie rozumiem pytania — książę uniósł brwi.
Pete nie wytrzymał: być może,, książę Ahmed nie ma pojęcia o machinacjach Rami-
reza, któremu służy za parawan.
— Czy wasza książęca mość ma zaufanie do swojego sekretarza? — rzucił. — Bo...
Nie zdążył dokończyć.
— Pełne — dobiegł z tyłu niski głos.
45
Chłopcy odwrócili się równocześnie. W progu stał Ramirez. Patrzył na nich zwężo-
nymi oczami.
— To są oni — powiedział do księcia. — Łażą za nami i węszą jak psy. Zostali ostrze-
żeni. Nie posłuchali. Widziano ich w pobliżu magazynów portowych. Kto wam to zle-
cił? — zwrócił się do chłopców tonem, który nie wróżył nic dobrego.
Książę dał jakiś znak Ramirezowi i stanął do nich plecami, patrząc w okno.
— Nie wiemy, o czym pan mówi — powiedział Jupiter, udając zdumienie. — Jeste-
śmy ze stowarzyszenia “Dobro Dziecka” w Rocky Beach i wręczyliśmy księciu...
— Rocky Beach! — warknął Ramirez. — Już tam nas śledziliście. — Uśmiechnął się
drwiąco. — Ralf Scott jest durniem, wynajął smarkaczy.
— Nikt nas nie wynajął, panie Domingo — powiedział spokojnie Jupe.
Ramirez na moment osłupiał. Potem jego oczy zrobiły się jeszcze węższe.
— No to gra skończona — rzucił.
Pete błyskawicznie rozważył, czy zdoła jednym ciosem karate powalić łysego ol-
brzyma, który zagradzał im drzwi. Wątpliwe. A na kolejny cios może nie starczyć czasu.
Spojrzał na Jupe’a. W tej samej chwili drzwi otworzyły się i obok Ramireza stanęli dwaj
ochroniarze o wyglądzie zbirów.
— Załatwcie ich — rozkazał Ramirez.
— Nie chcę krwi — rozległ się władczy głos księcia i ochroniarze zastygli w pozach
drapieżników gotowych do skoku. — Garderoba.
Ochroniarze musieli przejść szkolenie komandosów. W ułamku chwili Jupiter i Pe-
te mieli usta zaklejone plastrem, ręce związane na plecach, nogi w kostkach. Wrzucono
ich jak worki w głąb garderoby i zasłonięta rzędem ubrań na wieszaku. Zatrzasnęły się
drzwi i w szafie zapanowała ciemność.
Zgodnie z umową Bob Andrews czekał w hallu hotelu “Imperial”, zaczytany w “Los
Angeles Sun”. Minęło już pół godziny, a Jupe i Pete nie wracali. Na własną rękę Bob
przedłużył czekanie o kolejny kwadrans. Specjalną windą łączącą z apartamentami zje-
chał Ramirez i nie rozglądając się wyszedł z hotelu. Bob zaczął się niepokoić.
Wbrew zaleceniom Jupitera dał sobie jeszcze jeden kwadrans.
Nic się nie działo.
Bob odłożył gazetę i wąskim bocznym korytarzykiem dotarł do drzwi z tabliczką
“Przejście służbowe — tylko dla personelu”. Za drzwiami, nieopodal windy towarowej,
boy hotelowy reperował wózek do przewożenia bagaży. Puścił oko do Boba.
— Widziałeś coś, Jimmy? — zapytał szeptem Bob.
— Nic — usłyszał. — Tylko bagaże.
— A pożarowe schody?
— Widać je stąd. Też nic.
46
Bob dał chłopakowi pięć dolarów.
— Możesz dostać jeszcze dziesięć.
— Nie będę tu dłużej sterczał, szukano mnie. Jest dużo roboty.
Bob wyjął z kieszeni dziesięć dolarów.
— Otwórz mi tylko towarową windę. I zapomnij, że mnie widziałeś.
— A widziałem cię? — zapytał Jimmy, który pochodził z Rocky Beach i chodził kie-
dyś z Bobem do jednej klasy, ale zrezygnował z nauki, bo mu nie szło. — Wiesz, jaką
mam pamięć. Nie pamiętam nawet, że mam coś zapomnieć.
Specjalnym kluczem otworzył dźwig towarowy i oddalił się, pchając przed sobą wó-
zek. Bob wjechał na najwyższe piętro. Mieściły się tam pomieszczenia służbowe, paka-
mery, warsztaty dyżurnych elektryków, telefoniarzy. Piętro niżej były apartamenty. Bob
Andrews przemknął się do zapasowych schodów pożarowych i zszedł na niższą kon-
dygnację. Uchylił leciutko drzwi na sprężynowych zawiasach: po korytarzu wymosz-
czonym puchatym bladobłękitnym dywanem przechadzał się tu i z powrotem znudzo-
ny ochroniarz księcia, w rozpiętej ciemnej marynarce, pod którą pęczniał futerał z re-
wolwerem.
Bob, wstrzymując oddech, czekał, aż ochroniarz dojdzie do drzwi ewakuacyjnych
i zawróci. Gdy to się stało, uchylił je i przez szparę pchnął po dywanie kartonowy wa-
lec w kształcie cygara.
“Cygaro” zasyczało. Buchnęły kłęby dymu.
Bob stłukł łokciem szybkę i wdusił przycisk alarmu pożarowego.
Rozległy się dzwonki, zapiszczała syrena. Bob pognał schodami na górę, minął służ-
bowe piętro i przycupnął za skrzynią obok wyjścia na dach. Świeca dymna spełniła
swoje zadanie: bieganina, nawoływania, ostre rozkazy.
— Ewakuować gości z apartamentów! — usłyszał. — Bez paniki! Wszystkich do
windy! Meldować wykonanie!
— Piętro puste — dobiegło po paru minutach. — Nie widać ognia.
— Opuścić teren! Zaraz przyjedzie straż.
Bob tylko na to czekał. Zbiegł na dół. Przez nikogo nie zatrzymywany, dotarł do
apartamentu księcia. Wtargnął do środka. Gazowa maseczka chroniła przed gryzącym
dymem, ale oczy piekły jak diabli.
— Jupe! Pete!
Po chwili usłyszał przytłumione mruczenie. Wbiegł do sąsiedniego pokoju — sypial-
ni z olbrzymim łożem pod baldachimem z purpurowego pluszu. Mruczenie powtórzy-
ło się, gdzieś z bliska.
Pod łożem pusto. Nikogo za kotarami. Teraz garderoba. Monotonne mruczenie nasi-
liło się, dobiegało spomiędzy ubrań. Bob rozsunął je i zobaczył Jupe’a z Pete’em, spęta-
nych sznurami jak szpule.
47
Przecinanie scyzorykiem linek trwało chwilę. Plastry z ust zdarli sobie sami.
— Chodu! — syknął Bob.
Na korytarzu byli już strażacy uzbrojeni w gaśnice, toporki, jakąś aparaturę.
— A wy tu co? Na dół! Już was nie ma!
No to już ich nie było. Pożarowe schody, zapasowe wyjście na tylny dziedziniec, bieg
między pawilonami dla służby, wreszcie ulica, parking. Teraz już bez pośpiechu wsie-
dli do forda mustanga. Przed hotelem stały wozy strażackie, dwa policyjne samochody
i tłum gapiów. Nikt nie zwracał na nich uwagi.
W Kwaterze Głównej panował półmrok, świecił tylko monitor komputera. Jupiter
i Pete obserwowali w milczeniu, jak Bob czaruje przy klawiaturze, wywołując kolum-
ny znaków, napisów, symboli. Dla Pierwszego Detektywa internetowe żeglowanie było
po trosze czarną magią: twierdził, że szkoda mu szarych komórek na zgłębianie elektro-
nicznego galimatiasu, zwłaszcza że nie miał szans, aby dorównać Bobowi, który to ko-
chał. Całe, latami gromadzone przez trzech Detektywów archiwum mieściło się teraz
na kilku megabajtach twardego dysku. A internet, jeśli się było specem i miało smykał-
kę, pozwalał na cuda. Nie zawsze legalne. Ale w drodze wyjątku cel od czasu do czasu
mógł uświęcać środki.
— No to jesteśmy w kapitanacie — poinformował Bob, nie odrywając oczu od mo-
nitora. — Teraz spróbujemy wejść w dokumentację statków, które mają opuścić port.
Na przykład w tym tygodniu. — Palce pomknęły po klawiaturze, monitor zamienił się
w kalejdoskop. Potem obraz zastygł i na ekranie pojawił się napis “Password?” — Źle
— mruknął Bob. — Co to za sekret, rejsy i porty przeznaczenia? Szyfr dałoby się zła-
mać, ale to może potrwać licho wie jak długo.
— Mógłbyś porozmawiać z ojcem — powiedział Pete. — Reporterowi “Los Angeles
Sun” chyba nie odmówiono by informacji. Dla zmyłki zapytałby o kilka różnych frach-
towców, między innymi o “Lucky Fellow”.
— Odpada — mruknął Bob. — Dosyć się napociłem, żeby go namówić na wywiad
z Dianą Bundy. Poza tym, wyjechał na reportaż i wróci dopiero za tydzień.
— A gdyby tak spróbować od końca? — zaproponował Jupiter.
— Nie bardzo rozumiem — powiedział Bob.
— Rejestr statków wyjaśnił Jupe. — To już żaden sekret. Może to świecące pudło wy-
szpera coś ciekawego na temat “Lucky Fellow”.
Bob puknął się w czoło i posłał im swój słynny, pełen wdzięku, przepraszający
uśmiech.
— To świecące pudło zasysa jak muł i oducza myśleć — powiedział. — Udaje, że my-
śli za ciebie. Dobrze mieć obok kogoś, kto na nim się nie zna.
Znów rozpoczął koncert na klawiaturze. Tym razem komputer szybko przeszedł do
rzeczy: na ekranie pojawiło się zdjęcie frachtowca “Lucky Fellow”, jego wiek, wymiary,
wyporność, flaga, towarzystwo ubezpieczeniowe.
— Zacznij od końca — przypomniał Jupe.
“Lucky Fellow” cumował w tutejszym porcie, czekając na załadunek. Fracht do Bah-
tiaru, firma “B.M.C. Inc”, materiały biurowe. Na trasie port Buenaventura w Kolumbii
i ładunek jakichś minerałów: Banghaz, Libia. Co zabierają z Buenaventury? A w Libii:
załadunek czy wyładunek? Bob porównał dane z cumującym w ich porcie holender-
skim frachtowcem — tu informacja była pełna i szczegółowa, co, ile, dla kogo.
— Nasz “Lucky Fellow” ma bałagan w papierach — zauważył Pete. — I ani słowa
o Auckland w Nowej Zelandii.
— Kolumbia to narkotyki — wtrącił Bob, nie odrywając oczu od monitora, na któ-
rym pojawiło się nazwisko kapitana statku: Nikos Karangulis.
— I wojna mafii narkotykowej z wojskami rządowymi — powiedział Jupiter.
— A w Libii szkoli się terrorystów z różnych stron świata.
Bob znowu rozpoczął wędrówkę po internecie, aż dotarł do portu Auckland. Udało
mu się wywołać na monitorze listę statków spodziewanych w nowozelandzkim porcie
do końca przyszłego miesiąca. Był wśród nich frachtowiec “Lucky Fellow”.
— A jednak... — mruknął Pete.
— Mógłbyś dowiedzieć się czegoś o ładunku? — zapytał Jupe. Bob przez dobry kwa-
drans toczył bój z klawiaturą i powiodło się: “Lucky Fellow” miał wyładować w Auc-
kland materiały biurowe nadane z Bahtiaru przez firmę “B.M.C. Inc”.
— No to jesteśmy w domu — powiedział Jupiter Jones. — Materiałami biurowymi
można od biedy nazwać grające długopisy, ale nie broń automatyczną. Zrób wydruk.
Kopiarka wynotowała wszystko, co dotyczyło frachtowca “Lucky Fellow”.
— Ralf Scott nie wie, w co się wpakował — mruknął Pete.
Jupe mrugnął do Boba, obaj się uśmiechnęli.
— Mówisz “Ralf”, a myślisz “Lily” — zauważył Bob. — Chyba ukrywasz coś przed
nami.
Pete zarumienił się, odwrócił głowę. Rzeczywiście myślał o Lily. Myślał o niej dużo
częściej i zupełnie inaczej niż w przypadku rutynowego śledztwa prowadzonego przez
Trzech Detektywów.
49
ROZDZIAŁ 8
Porwanie porwanej
Sekretarka natychmiast wprowadziła Jupe’a do gabinetu prezesa i wyszła, starannie
zamykając za sobą masywne drzwi. Ralf Scott miał podkrążone oczy, wyglądał mizernie
i blado. Nie wstając zza biurka i nie witając się, wskazał Jupiterowi rattanowy fotel.
— Zadzwoniłem do ciebie, bo sprawy zaszły za daleko — powiedział drewnianym
głosem. — Wiem o wszystkim. Mimo moich próśb, dalej drepczecie po piętach księ-
ciu Ahmedowi. Może to i lepiej? Książę nie wierzy, że to nie ja napuściłem was na nie-
go. Jest pewien, że pomogłem wam w ucieczce z jego apartamentu. Pomysł z “pożarem”
był sprytny.
— Dziękuję w imieniu swoim i kolegów — powiedział Jupiter Jones.
Prezes pochylił się w stronę Jupe’a.
— To są bardzo niebezpieczni ludzie — wyszeptał. — Nie chciałbym was narażać, ale
nie mam wyjścia. Los mojej firmy zależy od transakcji z grającymi długopisami. Ona
musi dojść do skutku. Śmiertelnie boję się o córkę. Już widzę, że nie osiągnę z nimi po-
rozumienia. Chcą mi zabrać wszystko, cały zysk z transakcji. Będę bankrutem. Nie uda-
ło mi się wynegocjować uwolnienia Lily. Jest coraz gorzej... — Urwał, zacisnął wąskie
usta.
— Czy stało się coś? — zapytał Jupe.
Ralf Scott wysunął szufladę biurka. Wyjął stamtąd czarne pudełko.
— Najpierw przysłali mi palec. A teraz... Spójrz. Otworzył szkatułkę. Na zakrwawio-
nej ligninie leżało ludzkie ucho.
Bob Andrews bez trudu odnalazł w Beverly Hills elegancki sklep jubilerski o nazwie
“Kraina szmaragdów”, należący do Ronalda Minga. Za podświetloną kryształową ladą,
jaśniejącą od drogocennych kamieni w platynowych i złotych oprawach, stał elegancki
młodzieniec podobny do Jamesa Bonda.
50
— Czym mogę służyć? — zapytał, przyglądając się podejrzliwie wytartym dżinsom
Boba i jego bawełnianej koszulce z napisem “Madonna loves you” w pomarańczowym
serduszku.
Bob podał mu wizytówkę Trzech Detektywów.
— Chciałbym zamienić parę słów z panem Mingiem — powiedział.
— Obawiam się, że szef jest bardzo zajęty — odparł uprzejmie James Bond.
— W osobistej sprawie. Ważnej dla pana Minga. Obawiam się, że miałby do pana żal,
gdyby mnie pan nie zaanonsował — powiedział równie uprzejmym tonem Bob An-
drews.
Młodzieniec chwilę się wahał, potem nacisnął jakiś guziczek i szepnął na ucho kil-
ka słów panience w ciemnym kostiumie, która nadeszła z zaplecza. Dał jej wizytówkę
Boba.
Zniknęła. Wróciła po paru minutach.
— Pan Ming prosi.
W stylowym chińskim gabineciku pełnym gablot z biżuterią powitał Boba szpako-
waty filigranowy Chińczyka kimonie, do którego nie pasowała jasnozielona muszka.
— Miło mi poznać młodego detektywa — powiedział śpiewnie. — Mister Jupiter Jo-
nes?
— Bob Andrews — przedstawił się Bob.
— Co pana sprowadza w moje skromne progi, mister Andrews?
— Należy pan do osób poszkodowanych przez niejaką Dianę Bundy. Chciałbym
prosić...
— To ja chciałbym uniżenie prosić, abyśmy o tym nie rozmawiali — przerwał mu
Ming. — Nie wracaj nawet myślą do jaskini, w której czai się wstyd, głosi stara chińska
sentencja. Inaczej mówiąc, mister Andrews, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.
— Może jednak być opisane w “Los Angeles Sun” — powiedział Bob. — Mój ojciec
tam pracuje jako reporter i zbiera materiał o Dianie Bundy. W materiałach pojawia się
pańskie nazwisko, chodzi bodaj o kartę kredytową.
— Nasze przysłowie mówi: Nigdy nie bądź adwokatem własnej lekkomyślności, je-
żeli nie chcesz stać się pośmiewiskiem świata — Chińczyk westchnął i uśmiechnął się
lekko. — Postanowiłem wycofać prywatne oskarżenie przeciwko pannie Bundy. To
miła dziewczyna i pełna fantazji, choć nie brak jej tupetu. Wzruszyła mnie opowieścią
o umierającej siostrzyczce i zbiórce pieniężnej na przeszczep szpiku kostnego. Upoważ-
niłem ją do podjęcia dwustu dolarów. Pomyliła się o jedno głupiutkie zero. Pal sześć te
dwa tysiące, ważniejsza jest reputacja.
— Być może przekonam ojca, żeby nie pisał o panu — Bob także się uśmiechnął.
— Dobrze pamięta pan Dianę Bundy? Jej twarz, sylwetkę?
— Mam fotograficzną pamięć. Zwłaszcza gdy chodzi o osoby nadzwyczaj oryginal-
ne.
51
— Czy to ona? — Bob podał panu Mingowi fotografię opalającej się na leżaku Lily
Scott, zrobioną przez siebie z ukrycia.
— Tak — odparł po chwili jubiler.
— Ma pan absolutną pewność?
— Pewne jest tylko, że na świat przyszedłeś i że go opuścisz, kiedy nadejdzie twój
czas. — Pan Ming jeszcze raz przybliżył zdjęcie do oczu i zmarszczył brwi. — Hm... To
chyba jest panna Bundy...
— Dlaczego “chyba”?
— Nie umiem tego wytłumaczyć — powiedział jubiler ze skrywaną irytacją. — Ona.
I zarazem nie ona. Gdyby na leukemię miała chorować jej siostra-bliźniaczka, byłbym
pewien, kogo przedstawia to zdjęcie. Lecz o bliźniaczce nie było mowy.
Bob wręczył Chińczykowi wyciętą przez Jupe’a z kolorowego tygodnika fotografię
aresztowanej Diany Bundy.
— Czy to ta sama osoba?
Pan Ming porównał zdjęcia. Zmarszczył brwi jeszcze mocniej. Jego okrągła żółtawa
twarz wyrażała konsternację.
— Nałożyłem na siebie trzy obrazy — powiedział po pauzie. — Te dwa i trzeci, wpi-
sany w moją pamięć. Jeden z nich nie przylega do pozostałych.
— Który? — spytał Bob.
Jubiler wskazał na fotografię opalającej się Lily.
— Mam niejasne wrażenie, że jest to ktoś inny, łudząco podobny do mojej przelot-
nej znajomej. Wyraz twarzy, proporcje sylwetki... Mam jubilerskie oko. To nie jest Diana
Bundy. Na pewno nie jest! — dorzucił z mocą po kolejnej pauzie. — Czy mogę oczeki-
wać, że w związku z tą sprawą w “Los Angeles Sun” nie ukaże się moje nazwisko?
— Przyrzekam to panu — powiedział stanowczym tonem Bob Andrews.
— Jeśli tak dalej pójdzie, przyślą mi całą Lily w plasterkach — powiedział do Jupite-
ra Ralf Scott. — Podobno wiecie, gdzie ją ukrywają. Czy potraficie uwolnić moją córkę
z rąk tych zbirów?
— Być może — odparł ostrożnie Jupe.
— Zapłacę bardzo dużo. Byle bez rozgłosu, dyskretnie. I pod warunkiem, że w razie
niepowodzenia nie padnie moje nazwisko.
— Przedtem muszę zadać panu parę pytań — powiedział Jupe, wpatrując się w pu-
dełko i jego makabryczną zawartość. — Dlaczego nie wstrząsnęła panem ich pierwsza
przesyłka?
— Wstrząsnęła. Liczyłem, że sam to załatwię. Ale teraz sprawy zaszły za daleko.
— Dlaczego nie zwraca się pan do policji?
52
— Policyjnej machiny nie da się zatrzymać — powiedział Ralf Scott. — Jeśli aresz-
tują przestępców, zapewne odzyskam Lily, ale zostanę bankrutem. Przepadnie kontrakt
i “PEN Co” ogłosi upadłość.
— To jest logiczne — zgodził się Jupiter Jones.
— Nie mając zakładniczki, Ahmed ibn Rahman będzie musiał pójść ze mną na ugo-
dę. Zapłaci za krzywdę mojego dziecka.
Jupiter miał już na końcu języka pytanie o drugą Lily, tę z sanatorium w Brighton,
lecz w porę się powstrzymał. Właściwie znał odpowiedź. Nie należało przyciskać Scot-
ta do muru.
— Czy zobowiązał się pan w umowie, że sprzedaje firmie księcia Ahmeda grające
długopisy z dostawą na miejsce? — zapytał. To pytanie było bardzo ważne. Mogło wie-
le wyjaśnić. Ralf Scott patrzył na Jupitera z uwagą.
— Nie — odparł po pauzie. — “B.M.C. Inc.” odbiera towar z fabryki. Pakowanie, za-
ładunek i transport wzięła na siebie.
Jupe odetchnął z ulgą. Nie powiedział Scottowi, że w skrzyniach jest tylko trochę
długopisów z wierzchu, a pod spodem śmieci. Ważne było, że “PEN Co” nie maczała
w tym palców.
Ralf Scott pokazał Jupiterowi umowę. Wszystko się zgadzało.
— Ostatnie pytanie: czy “PEN Co” zobowiązała się na piśmie do przekazania tere-
nów fundacji księcia?
— Otóż nie! — rzucił ponuro Scott. — To była ustna obietnica. Wymuszona. Oni
chcą mnie ograbić. Nie mają żadnego dokumentu w tej sprawie.
Jupe po raz wtóry odetchnął z ulgą. To wykluczało Ralfa Scotta z kręgu podejrza-
nych. Zasadą działania Trzech Detektywów było podejrzewanie wszystkich uczestni-
ków badanej sprawy i wyłączanie z podejrzeń tylko na podstawie dowodów. Trik z cór-
ką jeszcze czekał na wyjaśnienie, lecz nie obciążał Scotta aż tak bardzo.
Jupiter wstał z fotela.
— Mam coś na pocieszenie — powiedział. — Są szansę, że Lily nie została okaleczo-
na.
— A to? — Scott wskazał na czarne pudełko.
— Na pewno nie straciła palca. Co do ucha, jeszcze nie wiem. Ale będę wiedział.
Dam panu znać. Proszę przeciągać pertraktacje z księciem, jak długo się da. Spróbuje-
my panu pomóc.
Prezes “PEN Co” wyszedł zza biurka i w nagłym odruchu objął Jupe’a, uścisnął moc-
no.
— W tobie moja ostatnia nadzieja — wyszeptał i szybko odwrócił głowę, jakby
chciał ukryć łzy.
53
Jasnowłosy sanitariusz omal nie zderzył się na szpitalnym korytarzu z uczniem tech-
nikum medycznego.
— Cześć, Irving! — ucieszył się Jupe. — Szukam cię tu od godziny.
— Czego chcesz? — mruknął blondyn, objuczony parą czarnych plastikowych wor-
ków, które niósł do zsypu.
Jupiter Jones machnął mu przed nosem studolarowym banknotem.
— Biorę ucho. Profesor się zgodził na ucho zamiast palca. Odwalę preparat i semestr
zaliczony!
Irving zmarszczył czoło. Po chwili przypomniał sobie.
— A, to ty. Nici z ucha, kolego. Znowu się spóźniłeś. Trzeba było brać, kiedy nada-
rzyła się okazja.
— Niech pies kopnie tego wąsatego łysielca — zaklął Jupe. — Po raz drugi mnie
ubiegł.
— To wy się znacie? — nie tyle zapytał, co skonstatował sanitariusz. — Pogadaj
z nim, może ci odstąpi.
Jupe machnął ręką z rezygnacją. Miał minę człowieka, który nie zaliczy semestru.
Smętnie poczłapał w stronę wyjścia, gdzie czekali na niego obaj partnerzy. Dopiero tu-
taj wyprostował się, wciągnął brzuch, na ile się dało, i pokazał zęby w uśmiechu.
Dyktafon wiernie zarejestrował rozmowę z Irvingiem.
Grubas strzegący składowiska opon otworzył szeroko bramę i wypuścił vana ze Swe-
nem i Jackiem. Samochód na chwilę zatrzymał się, Swen powiedział coś do grubasa, ten
pokiwał głową twierdząco. Miał na sobie mundur strażnika, u pasa rewolwer, w ręku
halogenowy reflektor, którym oświetlił składowisko, lustrując góry opon. Potem zary-
glował bramę i wrócił do swojej budki.
Noc była parna, bez księżyca i gwiazd. Od oceanu dolatywał wiaterek nasycony wil-
gocią. Chyba zanosiło się na deszcz. Latarnie rzucały rozproszone, mdłe światło na ota-
czający składowisko wysoki mur, zwieńczony odłamkami szkła, wtopionymi w beton,
i potrójną linią kolczastego drutu.
Grubas popijał colę i rozwiązywał krzyżówkę. Nie szło mu. Jak się nazywa stolica
Polski? Budapeszt czy Kijów? A może jeszcze inaczej?
Dzwonek przy bramie wytrącił go z zadumy. Strażnik dźwignął się ociężale i wyszedł
na zewnątrz. Zobaczył chłopaka na motocyklu. Chłopak miał na sobie uniform “Pizza
Hut” i trzymał przed sobą białe kartonowe pudło.
— Dostawa — poinformował. — Pizza neapolitańska z drumblami i parmezanem.
Grubas zdziwił się.
— Nie zamawiałem żadnej pizzy — powiedział. — Coś ci się pochrzaniło, koleś.
— Chrzanu do pizzy nie dodajemy — poinformował dostawca. — Zamówili jacyś
dwaj. Podjechali vanem i zamówili dla pana pizzę neapolitańska. Już zapłacone.
54
— A, to oni — uśmiechnął się strażnik. — Fajni goście, kto by się spodziewał.
Dostawca zsiadł z harleya. Grubas otworzył bramę i wziął od chłopaka kartonowe
pudło.
— Smacznego — powiedział dostawca. — Nasza pizza jest najlepsza w mieście. Jesz-
cze ciepła, radzę szybko zjeść.
— Właściwie to ja się odchudzam — wyznał strażnik. — Ale nie idzie mi jakoś, tyle
na świecie smakołyków.
— Mój przyjaciel ma ten sam problem. Po co się męczyć? Bujna dusza w bujnym cie-
le, od przybytku głowa nie boli, a drumble są pyszności!
Grubas nie wiedział, co to są drumble, wolał jednak nie przyznawać się do ignoran-
cji kulinarnej. Kiwnął przyjaźnie chłopakowi, zamknął bramę jednym z kluczy zawie-
szonych na kółku przy pasie i wrócił do swojej budki.
Jupiter Jones, ukryty za kontenerem z żelastwem, skierował lornetę na okno bud-
ki: strażnik bez zwłoki rozpakował karton i z entuzjazmem zabrał się do jedzenia. Miał
fantastyczny apetyt, jak wszystkie grubasy. W pierwszej chwili Jupe’a ogarnęła zazdrość,
ale w drugiej opamiętał się: farsz pizzy mógł być z lekka gorzkawy.
Goryczka nie była przypadkowa. Po kwadransie grubas przerwał jedzenie i ziewnął
od ucha do ucha. Po kolejnych pięciu minutach spał już jak suseł.
Zaprawa sportowa nie zawiodła: Pete w trzech rzutach przesadził bramę i zesko-
czywszy na trawnik ruszył do budki strażnika. Bob poszedł w jego ślady. Zaczął maj-
strować przy szafce z bezpiecznikami, była zamknięta tylko na zasuwkę. Po chwili zna-
lazł centralny wyłącznik. Przekręcił dźwignię. Zgasły latarnie i światło w budce, składo-
wisko opon pogrążyło się w mroku.
Pete pochylił się nad grubasem, który smacznie chrapał, rozwalony w fotelu obok
resztek pizzy. Dla pewności zaświecił mu w twarz latarką i potrząsnął za ramię. War-
townik ani drgnął. Pete odczepił mu od paska kółko z kluczami.
Otworzył bramę i uchylił ją lekko, wpuszczając Jupe’a, który nie był dobry w forso-
waniu przeszkód. Potem wprowadził harleya, nie zapuszczając motoru, na teren skła-
dowiska.
— Druga faza akcji: ja przy bramie, Bob pilnuje strażnika, ty wywozisz Lily — przy-
pomniał szeptem Jupe. — Start.
Pete, z kluczami w garści, pobiegł w stronę blaszanego baraku, przemykając między
stertami opon. Umiał się orientować w ciemności. Po kilkunastu sekundach dotarł na
miejsce. Metalowe drzwi blokowała masywna patentowa kłódka. Pete zaczął kolejno
przymierzać klucze do zamka — żaden nie pasował.
Cały plan na nic?
55
Nie denerwować się, zachować spokój. To ich dewiza. Detektyw nigdy nie traci pa-
nowania nad sobą, nie ulega panice. Dotychczas Pete Crenshaw był wierny tej dewizie,
ale tu chodziło o Lily, a Lily znaczyła dla niego coraz więcej. Nie umiał pojąć, na czym
to polega, ale serce samo przyspieszało rytm, gdy tylko o niej pomyślał. Myślał zaś bez-
ustannie i podświadomie, rozmyślając równocześnie o całkiem innych sprawach, jakby
po dwóch torach jechały obok siebie dwa pociągi...
Dość.
Zacisnął zęby i kontrolując każdy swój ruch zaczął znowu przymierzać klucze do
zamka. Tym razem płaski skomplikowany kluczyk wszedł do otworu i obrócił się z ła-
twością. Kłódka ustąpiła. Świecąc latarką, Pete wślizgnął się do baraku.
Lily spała, skulona na materacu, przykryta końską derką. Musiała mieć mocny sen,
skoro nie słyszała chrobotania przy drzwiach. Pete przykucnął i delikatnie pogłaskał
ciepły policzek dziewczyny.
— Kto to?!
— Pete Crenshaw. Cicho... Zabieram cię stąd.
Smukłe ramiona Lily oplotły mu szyję. Poczuł na ustach wilgotny dotyk jej warg i za-
kręciło mu się w głowie, jak wtedy na plaży. Przytulił Lily mocno. Chciałby trzymać ją
tak, w uścisku, przez resztę życia. Dobre sobie. Na resztę życia nie ma teraz czasu.
— Musimy się spieszyć — szepnął. — Strażnik wkrótce się obudzi.
— Nie mogę uciec. Kasa mi przepadnie. Ale cudnie, że jesteś.
Znów zamknęła mu usta pocałunkiem. Pete przemógł się i odsunął ją od siebie.
— Jaka kasa? — spytał. — Musimy zwiewać! już!
— Nic nie wiesz, dzieciaku. — Wyczuł raczej, niż zobaczył jej uśmieszek. — Tylko za
zgodą Scotta dam stąd nogę.
— Teraz działamy na zlecenie Scotta — powiedział Pete. — Masz moje słowo.
Lily poderwała się z materaca.
— Od tego trzeba było zacząć. Droga wolna?
Pete skinął głową. Środek nasenny, podany w pizzy grubasowi, mógł przestać działać
po dziesięciu minutach. Uprzedził ich o tym Marvin, pomocnik aptekarza, kolega Jupe-
’a z podstawówki, który załatwił tabletki. Zostało pięć minut.
Wyszli przed barak. Zgodnie z planem, Pete zamknął drzwi na kłódkę. Przy bramie
oddał Bobowi kółko z kluczami i uruchomił harleya. Lily wskoczyła na tylne siodełko.
Jupe dał znak, że nic się nie dzieje. Harley ze zgaszonymi światłami zatonął w mroku.
Bob wrócił do budki. Strażnik poruszał się niespokojnie, chyba odzyskiwał przytom-
ność. Klucze zawisły na pasku. Brama zatrzaskiwała się automatycznie, klucz nie był po-
trzebny, aby ją zamknąć. Po chwili na składowisku zabłysły latarnie.
Gdy grubas przecierał oczy, Jupe i Bob zjeżdżali już mustangiem Pete’a na autostra-
dę. Zasnąłem? — zdumiał się wartownik. — Pierwszy raz w życiu, psia kostka, zasypiam
na służbie. O, kurczę, ale mam ciężki łeb... Szybko zrobił obchód składowiska, sprawdził
kłódkę na drzwiach blaszanego baraku. Wszystko było w porządku.
57
ROZDZIAŁ 9
W kim zakochał się Pete Crenshaw
Harley zatrzymał się przed drewnianym domkiem letniskowym położonym na le-
śnej działce, który państwo Crenshaw kupili przed rokiem i jeszcze nie zdążyli urzą-
dzić. W środku był tylko tapczan, stół i kilka krzeseł, ale lodówkę w mikroskopijnej ku-
chence Pete zawczasu włączył, zapełniając ją kartonami mleka i owocowych soków, pu-
dełkami twarożków i sałatek warzywnych. Lily musi być wygłodzona. Niech sobie pod-
je do syta.
Faktycznie była głodna. Zaczęła od prysznica, a gdy wyszorowała się, owinięta
w ręcznik kąpielowy zasiadła przy lodówce i pochłonęła zachłannie kilka pudełek twa-
rożku ze szczypiorkiem, górę plasterków ementalera, tyleż salami i talerz sałatki mek-
sykańskiej, popijając to sokiem pomarańczowym. Dopiero wtedy rozejrzała się wokół,
taksując kuchenkę i pokój, wyłożone sosnową boazerią.
— Miło tu — powiedziała. — Czekamy na Scotta?
— Dziwnie nazywasz ojca — uśmiechnął się Pete. — Pan Scott nie wie, że tu jesteś.
Na nikogo nie czekamy.
Lily zmarszczyła się, spojrzała spode łba na swego wybawcę.
— Skłamałeś? Ralf Scott nie kazał mnie uwolnić?
— A ja się cieszę, że jesteśmy razem — powiedział Pete, odwracając głowę. — My-
ślałem, że i ty...
Nie dokończył.
Lily wstała od stołu, wytarła usta serwetką, podeszła do Pete’a i zmierzwiła mu wło-
sy, pocałowała w policzek.
— Nic nie wiesz, nic nie rozumiesz, głuptasie. Tu chodzi o duży szmal. Wy, bogaci, nie
cenicie forsy. Ja muszę zebrać kasę, inaczej stracimy farmę i będziemy dziadami.
— Nie jestem bogaty — powiedział cicho Pete.
— Nie jesteś synem prezesa “World Banking System”? — warknęła Lily, odsuwając
się od Pete’a. — Wtedy też mnie okłamałeś?
58
— Sama się okłamałaś — powiedział Pete. — ja ci nie mówiłem, że pochodzę z ban-
kierskiej rodziny. Tylko potwierdziłem, że jestem podobny do ojca. To fakt.
Lily potrząsnęła grzywą ognistych włosów, gniewnie wykrzywiając usta.
— A niech to diabli! — zaklęła. — Jak pech, to pech! Kiedy się wreszcie zakochałam,
musiałam trafić na faceta nie śmierdzącego szmalem!
Pete’owi pomieszało się w głowie od sprzecznych uczuć. Na chwilę zgłupiał: Lily go
kocha — jest o to wściekła na siebie — jakaś farma, konieczność zdobycia pieniędzy
— rozczarowanie, że nie jest synem bankiera... “Kiedy wreszcie się zakochałam”...
Więc i ona się zakochała.
To najważniejsze.
Zbliżył się do Lily, przytrzymał za ramiona, kiedy chciała się cofnąć.
— Jesteś mi bardzo bliska — szepnął. — Czuję się szczęśliwy.
— Ja też, i kicham na to! — usłyszał. — Muszę ratować rodzinę. Jeśli mnie uwolniłeś
z rąk tych sukinkotów bez wiedzy Ralfa Scotta, jestem załatwiona na amen.
— O czym ty mówisz? — zapytał Pete Crenshaw.
Rudowłosa w nagłym odruchu przytuliła się do Pete’a, ukryła mu twarz na ramie-
niu.
— Niech będzie, straciłam głowę dla ciebie... — usłyszał jej szept. — Nie umiem dać
sobie z tym rady... Cały czas mi się śniłeś... Ale nie mam prawa. Przysięgłam ojcu, że nie
zabiorą nam farmy.
— Scottowi? Farmę?
— Daj sobie spokój ze Scottem. To tylko interes. On nie jest moim ojcem.
Usta Lily powędrowały do ust Pete’a i przylgnęły do nich na długą chwilę. Poczuł le-
ciutkie ukąszenie, które nie sprawiło bólu. Ogniste włosy dziewczyny pachniały kwia-
tem pomarańczowym, otuliły mu twarz, zatamowały oddech.
— Chyba cię kocham — wyszeptał, patrząc w miodowe oczy. — Scott kazał cię uwol-
nić, działaliśmy na jego zlecenie. Powiesz mi, kim jesteś?
— Lepiej, żebyś nie wiedział.
“Lucky Fellow”, niewielki frachtowiec o burtach pokrytych rdzą i liszajowatych nad-
budówkach, stał przy nabrzeżu portowym, z otwartymi ładowniami. Dźwig powoli
przenosił do nich kontenery i palety ze skrzyniami.
Bob zaczepił młodego marynarza o wyglądzie Hindusa, obładowanego torbami za-
kupów, zmierzającego od bramy portowej w stronę statku.
— Kiedy odpływacie? — zapytał.
— Dziś w nocy, a bo co? — odmruknął marynarz angielszczyzną z obcym akcen-
tem.
— Nie potrzebujecie pomocy do kuchni? Pływałem jako pomocnik kucharza. Mam
rodzinę w Nowej Zelandii.
59
— Jest komplet. Jak chcesz, pogadaj z kapitanem, to ten wysoki, przy trapie. Nowa
Zelandia?
— Podobno płyniecie do Auckland. Mój brat tam mieszka, nie widziałem go od paru
lat.
— Nic nie wiem o Nowej Zelandii, ale mów ze starym, może coś doszło.
Marynarz ruszył w stronę statku. Wyprzedziła go czarna limuzyna z arabską tablicą
rejestracyjną i zatrzymała się przy trapie. Kapitan wsiadł do samochodu. Bob Andrews
pognał na parking za bramą, uruchomił silnik mustanga i poczekał, aż limuzyna wyje-
dzie z portu. Ruszył za nią, zachowując sporą odległość.
Nie odjechała daleko. W dzielnicy knajpek portowych zatrzymała się na chwilę, ka-
pitan wysiadł i nie rozglądając się wszedł do baru ”BlackWing”.
Bob Andrews skręcił w boczną uliczkę i zaparkował obok śmietnika. Wprawnie na-
ciągnął perukę z kręconymi baczkami, dokleił sobie wąsik i posmarował twarz kremem
imitującym opaleniznę. Starczyło minuty, by zamienił się w ciemnowłosego Portory-
kańczyka. Na szyi zawiązał kolorową apaszkę.
Pomieszczenie baru “BlackWing” było zasnute mgłą od papierosowego dymu i Bob
z pewnym trudem wypatrzył siedzących w niszy dwóch mężczyzn, kapitana i Ramire-
za. Byli zajęci rozmową.
Barman napełnił kufel piwem i Bob powędrował do wnęki sąsiadującej z niszą. Roz-
siadł się przy poplamionym stole, pociągnął z kufla i założył słuchawki walkmana. Cie-
niutki kabelek zakończony łebkiem mikrofonu z przyssawką połączył walkmana ze
ścianką oddzielającą nisze.
— ...wszystko jasne, Nikos?
— W porządku, Al. Nocna wachta to nasi ludzie, tak to ustawiłem.
— Jak tylko wpłyniecie na wody międzynarodowe. Za burtę.
— Zrozumiałem.
— Chyba że zdarzy się coś nieprzewidzianego. Wtedy tamte. Ale nic się nie zdarzy,
możesz być spokojny. W Buenaventura zgłosi się do ciebie człowiek od Partagasa, prze-
każ mu, że są pewne komplikacje, ale kanał jest dobry. Niech szykuje kolejną partię to-
waru. Przelew z Libii trafi do nich via R.S. i “B.M.C.”, to trochę potrwa.
— Mogą spytać o komplikacje.
— To nasz problem. Przekażesz Partagasowi, że R.S. trochę się stawia, ale Al Domin-
go nie z takimi sobie radził. W Libii długopisy odbierze major Radjani, ma pokwitować
osobiście, powiedz mu, że następne dostawy...
Rozmowa przeszła w szept. Zaraz potem Ramirez i kapitan wyszli z baru. Nawet nie
spojrzeli na kruczowłosego Portorykańczyka z kuflem przesłaniającym połowę twarzy
i słuchawkami walkmana na uszach.
60
Jupe czekał przed salonem Maxa Factora przy Bulwarze Zachodzącego Słońca, ob-
serwując ruch na jezdni w lustrzanym odbiciu wielkiej kryształowej witryny, za którą,
na postumentach różnej wysokości, obrzuconych płachtami kolorowego jedwabiu, lśni-
ły flakony drogocennych perfum. Złocisty lexus zatrzymał się tuż przy nim. Tym razem
limuzynę prowadził kierowca, Ralf Scott wskazał Jupiterowi miejsce obok siebie na tyl-
nym siedzeniu. Kierowcę od pasażerów odgradzała pancerna szyba.
— Udało się? — zapytał niecierpliwie Scott, gdy tylko samochód ruszył, włączając się
do potoku wytwornych krążowników, sunących Bulwarem.
— Zakładniczka jest wolna — odparł Jupe.
— Chwała Bogu — Ralf Scott odetchnął z ulgą. — Mam nadzieję, że dobrze ją ukry-
liście. Oni nie dadzą łatwo za wygraną. Statek z długopisami musi dziś w nocy wypły-
nąć z portu, a nie wypłynie, jeżeli nie podpiszemy wspólnie dokumentów o sfinalizowa-
niu transakcji. Będą jej szukać.
— Nie znajdą — zapewnił Jupiter.
— Gdzie ukryliście Lily?
Jupe już chciał odpowiedzieć, że umieścili dziewczynę w położonym na odludziu
domku letniskowym państwa Crenshaw, ale ugryzł się w język.
— Lepiej, żeby nikt o tym nie wiedział, nawet pan — odparł. — Tak będzie bezpiecz-
niej.
— Może masz rację — powiedział bez przekonania Ralf Scott. — Jutro rano będzie
po wszystkim. Jeśli nie będą mieli czym mnie szantażować, zgodzą się na wcześniejsze
warunki. Nie mogą opóźnić wyjścia statku w morze.
Zaćwierkał telefon komórkowy, Scott sięgnął po słuchawkę. Przez długą chwilę
w milczeniu słuchał rozmówcy.
— Nie blefuj — rzucił na zakończenie. — Nie macie jej. Czarne skrzydło, punkt siód-
ma. Pamiętaj o potwierdzeniu przelewu. Żadnych sztuczek, Al.
Zakończył rozmowę. Nie potrafił ukryć zadowolenia. Dał znak kierowcy, żeby się za-
trzymał.
— Dziękuję — wyciągnął rękę do Jupe’a. — Wiem, że detektywi są dyskretni, więc
o nic nie proszę i nie pytam. Honorarium jutro. Będziesz mile zaskoczony.
— Jestem już teraz zaskoczony — powiedział Jupiter wpatrując się w lisią twarzycz-
kę Scotta. — Nie zapyta pan o zdrowie córki?
— No właśnie! Jak się czuje moje dziecko? Mam nadzieję, że obejdzie się bez szpita-
la, bo nie chciałbym...
— Obejdzie się — potwierdził Jupe, odczekawszy parę chwil.
— Jest cała i zdrowa.
— Chwała Ci, Boże! — wykrzyknął Scott. — A palec? Ucho?
— Mistyfikacja — wyjaśnił krotko Jupiter.
61
— Domyślałem się tego — powiedział Ralf Scott. — To był palec dorosłego mężczy-
zny. Co do ucha, też miałem wątpliwości. Teraz rozumiesz, dlaczego nie zapytałem.
Jupe nie odpowiedział. Usprawiedliwienie Scotta nie brzmiało nazbyt przekonywają-
co. Usłyszał jeszcze, że swoje zadanie wykonali i mają zaprzestać jakichkolwiek dalszych
działań: teraz sam już sobie poradzi. Do zobaczenia jutro w jego biurze. I pełna dyskre-
cja — wymaga tego dobro firmy, reputacja “PEN Co”.
Jupiter wysiadł. Nie czekał długo. Gdy tylko lexus oddalił się, do krawężnika podje-
chał wysłużony mustang z Bobem za kierownicą.
Pete przykrył Lily Scott grubym włochatym pledem. Była bardzo senna.
— Zamknij się od środka i nikomu nie otwieraj — powiedział.
— Wrócę, jak tylko będę mógł.
— Usiądź przy mnie, Na chwilę. A teraz mnie pocałuj.
Pocałunek był delikatny i bardzo długi. Pete nie mógł wypuścić Lily z ramion ani
uwolnić się z jej uścisku. Zresztą, nie chciał. Chłonął pomarańczowy aromat jej włosów,
zapach skóry, ciepło oddechu. Pomyślał, że ta chwila mogłaby trwać w nieskończoność
i że nie miałby nic przeciwko temu. Tak człowiek rozpoznaje szczęście.
Wrogiem szczęścia jest czas.
— Muszę już iść — szepnął Pete, odsuwając się od dziewczyny. — Koledzy czekają.
Do zobaczenia, Lily.
— Nie nazywam się Lily — usłyszał. — Mam na imię Diana. Diana Bundy, na pew-
no czytałeś o mnie w gazetach. Wyszłam z więzienia za kaucją, grozi mi wyrok za róż-
ne przekręty. I co teraz?
Teraz prawie wszystko jest jasne — pomyślał Pete Crenshaw — Jupe miał dobrego
nosa.
— To niczego nie zmienia między nami — powiedział cicho.
— Naprawdę? Że naciągałam facetów na forsę? Że zagrałam córkę Scotta, bo jestem
podobna do tej szczeniary-narkomanki? Ma zapłacić mi za to, dlatego nie chciałam
z tobą uciec. Musiałam przestrzegać umowy. To on wykupił mnie z kicia.
— Domyślaliśmy się — powiedział Pete. — Prawdziwa Lily Scott przebywa na odwy-
ku w Brighton. Ryzykowałaś życiem dla pieniędzy?
— Oddałabym życie, żeby ocalić naszą farmę — usłyszał jej drewniany wyciszony
głos. — To moja ojcowizna, z dziada pradziada. Kilka lat z rzędu był nieurodzaj, popa-
dliśmy w straszne długi. Przysięgłam rodzicom, że bank nie odbierze nam farmy. Część
spłaciłam. Resztę spłaci Scott.
Pete przejechał palcami po ognistych, lekko wijących się włosach Diany Bundy.
— To niczego nie zmienia między nami — powtórzył półgłosem. — Ja też zrobiłbym
wszystko, gdyby moim rodzicom zdarzyło się nieszczęście. A teraz śpij.
— Jeśli mnie przedtem pocałujesz.
I tym razem pocałunek był długi, aż do zawrotu głowy, do pełnego oszołomienia.
Pete całym wysiłkiem woli zmusił się, aby wstać.
— Nikomu nie otwieraj — przypomniał. — Kocham cię.
Diana nie odpowiedziała. W ułamku chwili zapadła w sen. Pete wyszedł na palcach,
przekręcił klucz w zamku.
Harley pognał, klucząc leśnymi ścieżkami.
63
ROZDZIAŁ 10
Finał na pełnym morzu
W Kwaterze Głównej już od godziny trwała sztabowa narada Trzech Detektywów.
Jupiter Jones pożerał bezwiednie — a może pod pretekstem gorączkowego sporu, li-
cząc, że nikt nie zauważy — trzeci czekoladowy batonik. Pierwsze dwa były z orzecha-
mi; ten, najsmaczniejszy, z chałwą. Chałwę Jupe uwielbiał. Twierdził, że przy chałwie
najlepiej mu się myśli.
— Dianę Bundy należy wyłączyć ze sprawy — upierał się Pete Crenshaw. — Nie jest
zawodową oszustką, walczyła o uratowanie rodzinnej farmy. Jeśli znajdziemy dla niej
dobrego adwokata, sąd ją uniewinni.
— My mamy znaleźć? — obruszył się Bob Andrews. — Niby dlaczego?
— No, bo...
Jupe mrugnął do Boba.
— Obaj macie rację — powiedział. — Dobrego adwokata wynajmie dla Diany Ralf
Scott. Postaram się o to. A teraz dokonajmy rekapitulacji. — Jupe mógł powiedzieć
“zróbmy podsumowanie”, ale od czasu do czasu lubił wtrącać tego rodzaju słówka.
— Scottowi już nic nie grozi: nie mając zakładniczki, książę Ahmed będzie musiał rozli-
czyć się z nim uczciwie i zapłacić za grające długopisy. Ale tu dopiero zaczyna się spra-
wa.
— Długopisy do Auckland, a do Libii broń dla terrorystów — wtrącił Bob.
— Niezupełnie — powiedział Pierwszy Detektyw. — Po pierwsze, wycięliśmy im nu-
mer. Po drugie, w skrzyniach z długopisami nie było długopisów...
— ...tylko śmieci — dokończył Pete.
— No właśnie. — Jupe zamyślił się. — Miliony grających długopisów dla wyznaw-
ców islamu. — Wyjął z kieszeni długopis, nacisnął skuwkę. Rozległy się dźwięki “Jingle
bells”. — Scott sprzedał, Ahmed kupił. Co się z nimi stało?
— Płyną do Bahtiaru innym statkiem — powiedział Bob.
64
— Może tak. Może nie. — Jupe poskrobał się w czubek głowy prawą ręką, a lewą się-
gnął dyskretnie po czwarty balonik; cofnął ją szybko, zauważywszy kpiący uśmieszek
Pete’a. — Mam tu pewną wątpliwość o kapitalnym znaczeniu.
— Co to jest “kapitalne znaczenie”? — zapytał Bob, jak zawsze dociekliwy.
Jupiter nie odpowiedział. Przygryzał górną wargę, pogrążony w zadumie.
— Dużo bym dał, żeby posłuchać ich rozmowy ze Scottem — odezwał się po pauzie.
— Mają się spotkać o siódmej, tylko nie wiem gdzie. Była mowa o jakimś skrzydle...
— Może o czarnym skrzydle?
— Skąd wiesz?
— Właśnie tam Ramirez spotkał się z kapitanem “Lucky Fellow” — powiedział
Bob. — Bar nazywa się “Black Wing”, czyli “Czarne skrzydło”. To taka portowa knajpka,
mroczno, pełno dymu. Mój walkman nagrał na taśmę każde ich słówko.
— Niech to powtórzy o siódmej — powiedział Jupe. — Jak się nazywał prokurator
okręgowy, u którego byłeś z ojcem?
— Bili Norton.
Jupiter Jones pochylił głowę. Po paru minutach miał już gotowy plan działania. Wy-
łożył go kolegom. Potem sięgnął po telefon komórkowy. Informacja portowa potwier-
dziła, że m/s “Lucky Fellow” wychodzi w morze kwadrans po północy.
Pierwszy opuścił przyczepę Pete Crenshaw. Wolałby być przy Dianie, ale plan prze-
widywał jego obecność na nabrzeżu, jak najbliżej “Lucky Fellow”. Miał już na sobie
kombinezon hydraulika, na ramieniu torbę z narzędziami, w kieszeni komórkę.
Bob Andrews, ucharakteryzowany na Portorykańczyka i ze słuchawkami walkma-
na na uszach, zasiadł za kierownicą mustanga, gdy harley z Pete’em opuścił już składo-
wisko staroci. Po drodze do baru “Black Wing” miał podrzucić Jupe’a do biura proku-
ratury okręgowej.
Obok Billa Nortona siedział szpakowaty mężczyzna w mundurze oficera straży gra-
nicznej. Prokurator poprosił Jupe’a, aby powtórzył wszystko jeszcze raz, nie opuszcza-
jąc żadnego szczegółu.
Oficer dokądś zatelefonował. Kazał odszukać dokumenty celne z odprawy “Lucky
Fellow”. Słuchał w milczeniu, robiąc jakieś notatki na kartce papieru.
— Wszystko się zgadza — powiedział po odłożeniu słuchawki. — Frachtowiec wziął
na pokład wojskowy ładunek specjalny do Nowej Zelandii dla tamtejszego departa-
mentu spraw wewnętrznych, oraz materiały biurowe zamówione przez “B.M.C. Inc”
w Bahtiarze. Nie widzę nic podejrzanego.
— Czy “Lucky Fellow” ma zawinąć po drodze do portów w Kolumbii i Libii? — za-
pytał Jupe. Oficer zajrzał do notatek.
65
— Owszem — odparł. — W tym także nie ma nic szczególnego. Frachtowce zabiera-
ją ładunki z portu do portu. To sprawa miejscowych władz.
Jupiter Jones wyjął z kieszeni dyktafon i puścił taśmę z rozmową podsłuchaną przez
Boba w barze “Black Wing”. Prokurator i oficer słuchali z rosnącym napięciem.
— Znam nazwisko Partagas — powiedział Bili Norton, gdy nagranie się skończyło.
— To jeden z większych dealerów narkotykowych w Kolumbii, poszukiwany u nas li-
stami gończymi.
— A my wiemy, kim jest major Radjani — mruknął oficer. — To wystarczy. Zajmie-
my się sprawą.
— Proszę pilnie sprawdzić, czy w Auckland oczekują przesyłki wojskowej — powie-
dział Jupe.
— Już o tym pomyślałem. Za godzinę będziemy wiedzieć. Dziękuję ci...
— Jupiter Jones — przedstawił się oficerowi Jupe, wręczając mu wizytówkę Trzech
Detektywów. — Mam do pana prośbę...
Oficer straży granicznej wysłuchał Jupitera i pokręcił przecząco głową. Jupe nie ustę-
pował, dalej wykładał swoje racje.
— On mówi do rzeczy, Jim — odezwał się prokurator okręgowy.
— Regulamin nie przewiduje...
— Raz możesz machnąć ręką na regulamin. Na pełnym morzu całego frachtu nie
skontrolujecie, a zawrócenie statku bez uzasadnionych podstaw to śmierdząca sprawa.
— Hm... Pomyślę.
— Ja będę miał na oku hotel “Imperial” — powiedział Norton. — Dasz nam znać
przez radio, jeśli się potwierdzi.
Oficer skinął głową. Spieszyło mu się; uścisnął rękę prokuratorowi i razem z Jupe’em
opuścił gabinet. Przed biurem czekał terenowy wóz z wojskowymi numerami rejestra-
cyjnymi. Kierowca ruszył ostro.
“Lucky Fellow” szykował się do odpłynięcia. Dwaj funkcjonariusze straży granicznej
w asyście kapitana statku zaplombowali ładownie i zeszli z pokładu na brzeg. Tu poże-
gnali się z kapitanem. Pete Crenshaw bandażował jakąś rurę taśmą izolacyjną i myślał
o Dianie Bundy. Nie było sensu sterczeć na nabrzeżu. A jeśli ich śledzono? Jeśli Dianie
w tej chwili grozi niebezpieczeństwo? Do negocjacji ze Scottem bardzo jest im potrzeb-
na zakładniczka. A tutaj nic się nie może dziać. Rutynowe czynności załogi przed wy-
płynięciem z portu. Chyba da sobie spokój z rurą i...
Nie dokończył myśli: od bramy nadjeżdżała czarna limuzyna.
Kapitan musiał na kogoś czekać przy trapie. Spojrzał na limuzynę, potem na zegarek.
Pete ruszył wolniutko w jego stronę, pochylony nad rurą, opukując ją kluczem francu-
skim. Po chwili szybkim krokiem minął go Ramirez i zbliżył się do kapitana. Czy Pete-
’owi tylko się wydało, że na niego spojrzał z uwagą?
66
Zaryzykował. Rura biegła nieopodal trapu.
Zobaczył, jak łysy wąsacz wręcza kapitanowi jakąś paczuszkę.
— Partagasowi do rąk własnych. I powtórz mu...
Pete wytężył słuch, ale nic więcej nie usłyszał. Potężny cios w tył głowy odebrał mu
przytomność. Nie czuł, jak ręce Swena i Jacka podnoszą go z ziemi, jak na znak Rami-
reza zostaje wciągnięty po trapie i spuszczony pod pokład przez wąski otwór luku. Nie
usłyszał, jak Ramirez powiedział do kapitana:
— To ten szpicel. Wiesz, co masz z nim zrobić, jak wypłyniecie na pełne morze.
Kędzierzawy Portorykańczyk ze słuchawkami na uszach siedział przy kontuarze
i niemrawo pociągał z kufla, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi — śniadych obdar-
tusów z kuflami było tu więcej, tyle że nie miłośników muzyki.
Za pięć siódma do baru weszli dwaj mężczyźni w dżinsowych kurtkach z postawio-
nymi kołnierzami i w wełnianych czapeczkach. Usiedli przy stoliku w niszy, po drodze
zamawiając u barmana dwie podwójne whisky bez lodu. Bob odczekał trochę, potem
zsunął się z barowego stołka i poczłapał z kuflem w stronę wnęki, gdzie akurat zwolnił
się stolik. Z trudem oddychał w kłębach tytoniowego dymu, lecz błogosławił sine obło-
ki, które czyniły go prawie niewidocznym. Wnęka sąsiadowała z niszą. Ta sama nisza, ta
sama wnęka, jak na zamówienie.
Pięć po siódmej do zadymionej sali wkroczył rudawy jegomość w kaszkiecie, ro-
zejrzał się i ruszył w kierunku niszy. Bez słowa powitania przysiadł się do tamtych
dwóch.
— Dla mnie kawa — rzucił do kelnerki, która właśnie stawiała przed Ramirezem
i księciem Ahmedem po szklaneczce whisky. — Z mlekiem i bez cukru.
Bob zdążył już dyskretnie przylepić kabelek z mikrofonem do ścianki oddzielającej
wnękę od niszy.
— Jesteś łobuz, Ralf — usłyszał ściszony głos Ramireza. — To ci nie ujdzie na sucho.
Żałuję, że nie zatłukliśmy tej małej dziwki.
— Złodziej złodzieja nie okrada, panie Scott. — To był głos księcia, chrapliwy i jakby
zduszony. — Za nasze pieniądze...
— Były brudne, są czyste — głos Scotta brzmiał twardo, z cienką nutką drwiny.
— Dostaliście towar. Cena trochę wzrosła. Jestem nadal do usług.
— Miało być fiy-fiy — syknął Ramirez. — Forsa twoja, grunty nasze. Orżnąłeś
nas.
— Złóż skargę. Że doliczyłem sobie ekstra dwadzieścia procent. To jest ruletka, Do-
mingo. Jeśli chcecie spokojnie odpłynąć z pukawkami, zapomnijmy o sprawie.
— Ja też mam dzieci, panie Scott — powiedział szeptem książę. — Gdybym dostał
ucięty palec mojego syna, zrobiłbym wszystko. Nie rozumiem pana. Wy, Amerykanie...
W słuchawkach rozległ się cichy śmiech Ralfa Scotta.
67
— Nie jesteśmy aż tak sentymentalni, chciał pan powiedzieć? Raczej, aż tak naiwni.
To nie był jej palec. I to nie była moja córka.
Za ścianką zaległa cisza. W końcu przerwał ją Ramirez:
— Blefujesz, Scott.
— Mieliście mnie za durnia? Chodziło o czas. Dziś towar musi wypłynąć. Statek nie
wyjdzie w morze bez mojego podpisu. Siedemdziesiąt procent za wypranie waszych
kokainowych pieniędzy to uczciwa prowizja. Przed nami przyszłość. Nadal produkuję
grające długopisy, hit na Bliskim Wschodzie... — Chichot w słuchawkach. — Kanał się
sprawdził. Możemy pozostać partnerami, ale na moich warunkach.
Znów cisza. Tym razem długa. I chrapliwy głos księcia Ahmeda:
— Wygrał pan. Statek musi wypłynąć. Podpisujmy.
Szelest papierów. Głos Scotta:
— Miło, że rozstajemy się w przyjaźni, książę. Liczę na dalszą współpracę.
Pierwszy wyszedł Scott. Za nim ruszyło trzech ponurych mężczyzn, pijących dotąd
piwo przy barze. Bob odgadł: ochrona.
— Załatwię go — warknął Ramirez.
— Nie. Będzie potrzebny. Cenię twardzieli. Grające długopisy to dobra przykrywka.
Za ścianką ucichło. Bob Andrews odprowadził wzrokiem opuszczających bar dwóch
panów w wełnianych czapeczkach nasuniętych na czoło: filigranowego i olbrzyma. Wy-
glądali jak Flip i Flap ze starego kina.
“Lucky Fellow” płynął niespiesznie, rozcinając dziobem niewidoczne fale. Niebo było
czarne, bez księżyca i gwiazd, zasnute chmurami. Jeszcze trochę i znajdą się na wodach
eksterytorialnych. Kapitan Nikos Karangu lis wydał kilka poleceń pierwszemu oficero-
wi i już szykował się do opuszczenia mostka, kiedy zameldowano mu, że ściga ich kuter
straży granicznej, sygnalizując, aby się zatrzymali.
— Nie widzimy. Pełna naprzód.
Zawyły maszyny, frachtowiec przyspieszył. Kapitan skierował lornetę na pozycyjne
światła jednostki i stwierdził, że się zbliżają. Obliczył w myślach: nie zdąży im uciec.
— Skrzynie za burtę — rozkazał. — Szpicla też.
Pierwszy oficer zbiegł z mostka. Do morza zaczęły spadać skrzynki z naklejkami
CARGO. GRAJĄCE DŁUGOPISY. BAHTIAR. “B.M.C. Inc.”
Nie spadły wszystkie. Po salwie ostrzegawczej frachtowiec zatrzymał się. Na pokład
weszli funkcjonariusze straży granicznej. U boku oficera stanął Jupiter Jones.
Portorykańczyk ze słuchawkami na uszach opuszczał bar “Black Wing” i zmierzał
w stronę mustanga zaparkowanego w bocznej uliczce, gdy zagrodziło mu drogę dwóch
młodych ludzi w skórzanych kurtkach.
68
— Bob Andrews? Policja. Proszę z nami.
Wsiedli we trójkę do samochodu. Za nimi ruszył policyjny mikrobus bez bocznych
szyb.
Funkcjonariusze straży granicznej otworzyli kilka zaplombowanych skrzynek z na-
klejkami AUCKLAND, NEW ZELAND. Kapitan “Lucky Fellow” patrzył tępo, jak wyj-
mują z nich po kilka długopisów, a potem trociny.
Jupe dotknął ramienia szpakowatego dowódcy i ruchem głowy wskazał leżące pod
burtą skrzynie z napisem CARGO. GRAJĄCE DŁUGOPISY. Oficer kazał dwom funk-
cjonariuszom oderwać wieko. Mieli specjalistyczny sprzęt, poszło im błyskawicznie.
W świetle reflektorów zalśniła broń maszynowa.
— Jak się gra na takich długopisach? — zapytał kapitana statku dowódca straży.
Odpowiedziało mu milczenie.
Zaraz potem Jupiter Jones otworzył szeroko oczy: pod eskortą kilku funkcjonariuszy
stanął przed nim, jeszcze z rękami związanymi na plecach, Pete Crenshaw.
Kapitan Nikos Karangulis ukradkiem, zrezygnowanym krokiem, ruszył w kierun-
ku burty.
— Zatrzymajcie go! — krzyknął Pete. — Ma przy sobie jakiś pakiet dla Partagasa!
Kapitan już pochylał się nad burtą, coś wyciągał z wewnętrznej kieszeni kitla. Szpa-
kowaty oficer doskoczył i chwycił go za przegub. Przez chwilę szarpali się. Dowódca
straży był sprawniejszy: wyrwał z ręki Karangu lisa mały pakunek oklejony taśmą.
— Jest pan aresztowany — powiedział spokojnie, jakby nic nie zaszło. — Statek za-
wraca do portu.
— Jak na to wpadliście? — zapytał prokurator okręgowy, Bili Norton.
Jupe wyjął z kieszeni grający długopis madę by “PEN Co” i nacisnął skuwkę: rozległa
się skoczna melodyjka “Jingle bells”.
— Jakoś nie mieściło nam się w głowie, że narody islamskie oszalały na punkcie “Jin-
gle bells” — wyjaśnił. — Ich muzyka jest całkiem inna. Gdyby kontrakt był serio, książę
Ahmed zamówiłby u pana Scotta długopisy z melodią na wschodnich motywach.
— Brawo — pochwalił Norton. — Jesteście rasowymi detektywami.
Pete mrugnął do Boba, a ten do niego. Ładnie ze strony Jupitera, że użył liczby mno-
giej. Im nie przyszło do głowy, że beduini mają gdzieś “Jingle bells”.
— Pan Scott też nie wpadł na to — ciągnął Jupiter Jones. — Ale sprytnie wykorzystał
podobieństwo swojej córki do Diany Bundy. Musiał się bronić, był szantażowany.
— Nie uważam, aby to była samoobrona — powiedział prokurator i zwrócił się do
Boba: — Mogę prosić o taśmę?
Nie do końca rozcharakteryzowany Portorykańczyk podał swojego walkmana Nor-
tonowi. Ten wyjął z niego kasetę i umieścił ją w szczelinie magnetofonu. Nacisnął kla-
wisz.
“Siedemdziesiąt procent za wypranie waszych kokainowych pieniędzy to uczciwa
prowizja — dobiegł z głośników stereo głos Ralfa Scotta. — Przed nami przyszłość...”
— To Scott ich szantażował — powiedział półgłosem Bob Andrews. — Dobrali się
jak w korcu maku.
Jupe patrzył przed siebie z otwartymi ustami. Jak mógł na to nie wpaść, tak dać się
wykiwać prezesowi “PEN Co”?
— A tobie dziękujemy za uratowanie przesyłki dla Partagasa — powiedział Nor-
ton do Pete’a. — Z dna oceanu trudno by ją było wyłowić. Zawiera szczegółowe za-
mówienie na kolejną dostawę narkotyków za pośrednictwem firmy Ahmeda ibn Rah-
mana. Proceder wspólników był prosty: brudne pieniądze ze sprzedaży kokainy prano
w fikcyjnej transakcji długopisowej i zamieniano na broń dla terrorystów. Odwaliliście,
chłopcy, kawał dobrej roboty.
— A co będzie z Dianą Bundy? — zapytał cicho Pete. — Bardzo nam pomogła. Nie
chciałbym, żeby trafiła znowu za kratki. To, w gruncie rzeczy, świetna dziewczyna i ty-
le już wycierpiała, i...
Nie dokończył. Chyba przesadził z tą jej pomocą. Ale, z drugiej strony, szczerość Dia-
ny ułatwiła im rozwiązanie krzyżówki, więc gdyby prokurator...
Rozmyślań też nie dokończył. Bili Norton patrzył na niego z uśmiechem.
— Mam wrażenie, że czegoś się domyślam — powiedział udając, że nie dostrzega na-
głych rumieńców na policzkach Pete’a. — To tyją ukrywasz u siebie? Do twojej wiado-
mości: większość poszkodowanych wycofała oskarżenia przeciwko Dianie Bundy. Może
nie będzie tak źle, zwłaszcza że bardzo wam pomogła. — Zrobił pauzę. — Jesteś wolny,
Crenshaw. Jeszcze się spotkamy, a teraz leć do niej, nie powinna tak długo być sama, po
tylu ciężkich przeżyciach.
Pete tylko na to czekał.
SPIS TREŚCI