STRASZNA ZEMSTA
Huczno, gwarno na krańcu Kijowa: esauł Horobeć wyprawia
synowi weselisko. Mnóstwo ludzi zjechało się do esauła w
gościnę. W dawnych czasach lubiono dobrze zjeść, jeszcze
bardziej lubiono wypić, a najbardziej lubiono dobrze się
zabawić. Przybył na swym gniadoszu i Zaporożec Mykitka,
wprost z hulaszczej wypitki w Pereszlajpolu, gdzie przez dni
siedem i siedem nocy poił królewską szlachtę czerwonym
winem. Zjechał też pobratymiec esauła, Danyło Burułbasz, z
drugiego brzegu Dniepru, gdzie między dwiema górami
położony był jego futor; zjechał z młodą żoną Katarzyną i
rocznym synkiem. Dziwowali się goście białemu liczku pani
Katarzyny, brwiom czarnym jak niemiecki aksamit, strojnej
sukni i sutej spódnicy z ciemnego półtabinu*, butom ze
srebrnymi podkówkami; lecz jeszcze bardziej dziwowali się
temu, że nie przyjechał z nią razem stary jej ojciec. Rok tylko
mieszkał na Zadnieprzu,, dwadzieścia zaś jeden lat przepadał
gdzieś bez wieści i wrócił do swej córki dopiero wtedy, gdy już
wyszła za mąż i powiła syna. Wiele by zapewne naopowiadał
rzeczy ciekawych; bo i jakże nie opowiadać, kiedy się tak długo
przebywało w obcych krajach! Tam wszystko inaczej: i ludzie
insi, i cerkwi Pańskich nie ma... Ale nie przyjechał.
*/Tabin — gatunek jedwabnej tkaniny.
Podano gościom warenuchę z rodzynkami i śliwkami i korowaj
na niemałym półmisku. Grajkowie zabrali się do tej części
korowaja, gdzie w cieście zapiekano pieniądze, i odłożywszy
cymbały, skrzypce i bębny przycichli na chwilę. Tymczasem
mołodycie i dziewczęta, otarłszy twarze haftowanymi
chusteczkami, występowały znów na środek; mołojcy zaś,
ująwszy się pod boki i dumnie spoglądając wokoło, już mieli
ruszyć im naprzeciw — gdy oto stary esauł wyszedł z dwiema
ikonami, by pobłogosławić państwa młodych. Obrazy te dostał
był od zbożnego zakonnika najsurowszej reguły, ojca
Bartłomieja. Nie są one bogato zdobione, nie goreją złotem ani
srebrem, aliści żadne złe moce nie śmią tknąć tego, kto je ma w
domu. Uniósłszy wzwyż ikony esauł zamierzał zmówić krótką
modlitwę... gdy nagle krzyknęły przestraszone dzieci bawiące
się na ziemi, wnet zaś i dorośli cofnęli się, a wszyscy w lęku
wskazywali palcami na stojącego pośrodku Kozaka. Kto zacz
— nikt nie wiedział. Ale już gracko odtańczył kozaczka i już
zdążył rozśmieszyć otaczającą go ciżbę. Atoli kiedy esauł
wzniósł obrazy święte, cała twarz Kozaka raptem się
przeistoczyła: nos wyrósł i przekrzywił się na bok, miast
czarnych — wybałuszyły się oczy zielone, wargi zsiniały,
podbródek zadrżał i zaostrzył się jak dzida, z ust wyrósł kieł —
i Kozak stał się starcem.
— To on! To on! — krzyczano w tłumie cisnąc się mocno do
siebie.
— Czarodziej znów się ukazał! — wołały matki chwytając
dziatwę na ręce.
Dostojnie i godnie wystąpił naprzód esauł i gromkim rzekł
głosem wystawiając przeciw niemu ikony:
— Sczeźnij, postaci szatana! Nie ma tu dla ciebie miejsca! — i
oto zasyczał, zgrzytnął zębami jak wilk i znikł cudaczny
staruch.
Jakoby morze podczas niepogody, zaszumiały, zaszemrały
wśród zebranych gadki a domysły.
— Co to za czarownik? — pytali młodzi i nieświadomi.
— Stanie się nieszczęście! — mówili starzy kiwając głowami. I
wszędy, po całej obszernej sadybie esauła, jęto się zbijać w
gromadki i słuchać opowieści o dziwnym czarnoksiężniku. Ale
każdy prawił inaczej i nikt nie potrafił powiedzieć nic pewnego.
Wytoczono na dziedziniec beczkę miodu i niemało ustawiono
wiader greckiego wina. Wszystko znów poweselało. Zagrzmiała
muzyka; zawirowały dziewczęta, młódki, dziarskie kozactwo w
barwnych żupanach. Dziewięćdziesięcioletnie i stuletnie
starowiny, podchmieliwszy sobie, także zaczęły przytupywać,
wspominając lata przeżyte nie po próżnicy. Biesiadowano do
późna w noc, biesiadowano tak, jak dziś już nie biesiadują.
Zaczęli się goście rozchodzić, ale niewielu poszło do domu;
wielu pozostało na nocleg u esauła w obszernym domostwie, a
najwięcej kozactwa posnęło samo, nie proszone, pod ławami, na
podłodze, przy koniu, pod stodołą; gdzie gorzałka zwaliła zucha
z nóg, tam też leży i chrapie na cały Kijów.
II
Cicho jaśnieje świat. To księżyc wychynął zza góry. Niby
adamaszkiem i białym jak śnieg muślinem okrył on górzysty
brzeg Dniepru i odszedł jeszcze dalej w gęstwę sosen.
Środkiem Dniepru płynie czółno. Na przedzie siedzą dwaj
mołojcy; czerwone kozackie czapki na bakier, a spod wioseł,
niczym iskry spod krzesiwa, lecą na wszystkie strony bryzgi.
Czemu nie śpiewają Kozacy? Nie gwarzą ani o tym, jak to już
chodzą po Ukrainie księża i chrzczą lud kozacki na katolików;
ani o tym, jak nad Słonym Jeziorem przez dwa dni walczyła
orda? Jakże mają śpiewać, jak gwarzyć o chrobrych bitwach!
Pan ich, Danyło, zadumał się, rękaw karmazynowego żupana
zwisa z czółna i czerpie wodę; pani ich, Katarzyna, cicho
kołysze dziecię i oka zeń nie spuszcza, a na strojnej sukni, nie
przykrytej płótnem, woda siwym osiada pyłem.
Miło spojrzeć ze środka Dniepru na wysokie góry, na szerokie
łąki, na zielone lasy. Góry te — to nie góry: nie mają podnóża,
pod nimi, tak samo jak i nad nimi, ostra turnia, a pod nimi i nad
nimi wysokie niebo. Lasy te, co się jeżą na wzgórzach — to nie
lasy:
to włosy wyrosłe na kosmatym łbie leśnego diabła;
pod tym łbem płucze się w wodzie broda, a pod brodą i nad
włosami wysokie niebo. Te łęgi — to nie łęgi:
to pas, którym się przepasało okrągłe niebo, a po górnej
połowie i po dolnej połowie przechadza się miesiąc.
Nie patrzy pan Danyło na bok, patrzy na młodą swoją żonę.
— Czemuż to, moja młoda żonko, moja złota Katarzyno, na
smutek ci się zebrało?
— Nie na smutek mi się zebrało, panie mój, Danyło!
Przestraszyły mię osobliwe opowieści o czarodzieju. Mówią, że
się już urodził taki straszny... i żadne dziecko nie chciało się z
nim bawić. Słuchaj, panie Danyło, jak okropnie mówią: pono
zawsze mu się zdawało, że się wszyscy z niego śmieją. Gdy,
bywało, ciemnym wieczorem spotkał kogo, wnet mu się
widziało, że ów otwiera usta i szczerzy zęby. A nazajutrz
znajdowano tego człowieka martwego. Dziwno, straszno mi
było, kiedym słuchała tych opowiadań — mówiła Katarzyna
dobywając chustki i ocierając nią twarzyczkę śpiącej dzieciny.
Na chustce tej wyszyła czerwonym jedwabiem liście i jagody.
Pan Danyło ni słowa, jeno popatrywał w mroczną dal, gdzie za
borem czerniał szaniec ziemny, a za szańcem widniał stary
zamek. Na czole od razu trzy bruzdy mu się wyżłobiły; lewica
gładziła sumiastego wąsa.
— Pół biedy jeszcze, że jest czarodziejem — ozwał się w
końcu. — Najgorsze to, że jest złym gościem. Po kiego licha
przywlókł się tutaj? Słyszałem, że Lachy chcą budować jakąś
twierdzę, żeby nam odciąć drogę do Zaporożców. Jeżeli to
prawda... Zniweczę jego diabelskie gniazdo, jeśli się okaże, że
coś knuje w swej jaskini. Spalę starego czarodzieja, że i kruki
się nie pożywią. Myślę jednak, że ma on złoto i wszelakie
dobro. Oto gdzie mieszka stary czart! Jeżeli ma złoto... Wnet
będziem przepływali mimo krzyży — to cmentarz! tu gniją
nieczyste jego dziady. Pono wszyscy gotowi byli z duszą i
podartymi żupanami sprzedać się diabłu za pieniądz. Jeśli zaś
naprawdę posiada on złoto, to nie ma po co zwlekać: na wojnie
nie zawsze można zdobyć łup...
— Wiem, co zamyślasz. Nic dobrego nie wróży mi spotkanie z
nim. Ale tak ciężko dyszysz, tak chmurnie spoglądasz spod
nasępionych brwi...
— Milcz, babo!—przerwał jej gniewnie Danyło.— Kto z wami
przestaje, sam babą się staje. Chłopcze, daj mi ognia do lulki!
— Tu zwrócił się do jednego z wioślarzy, który wytrząsnął ze
swej fajki nieco gorącego popiołu i zaczął go przekładać do
lulki swego pana. — Czarodziejem mnie straszy! — ciągnął pan
Danyło. — Kozak, Bogu dzięki, nie boi się ni diabłów, ni
księży. Wiele byłoby pożytku, jakbyśmy zaczęli żon słuchać.
Dobrze mówię, chłopcy? Naszą żoną — lulka i ostra szabla!
Katarzyna umilkła, spuściła oczy na senną wodę; wietrzyk
dziergał falę wzorzyście i cały Dniepr srebrzył się jak wilcza
sierść po nocy.
Czółno zawróciło i trzymało się teraz lesistego brzegu. A na
brzegu widać było cmentarz; zbutwiałe krzyże stłoczyły się w
gromadę. Ani kalina pośród nich nie rośnie, ani trawa nie
zielenieje, tylko miesiąc je grzeje z niebieskiej wyżyny.
— Słyszycie krzyki, mołojcy? Ktoś nas wzywa na pomoc! —
rzekł pan Danylo zwracając się do swych wioślarzy.
— Słyszymy krzyki, i to chyba stamtąd — razem odparli
mołojcy, wskazując na cmentarz.
Ale wszystko ucichło. Łódka zawróciła, aby opłynąć wystający
cypel. Nagle wioślarze puścili wiosła i nieruchomo
wytrzeszczyli oczy. Zastygł i pan Danyło; chłód i lęk przeniknął
Kozaków do szpiku kości.
Krzyż na mogile zachwiał się i wolno powstał z niej wyschnięty
trup. Broda po pas; u palców długie szpony, jeszcze dłuższe od
samych palców. Powoli wzniósł ręce do góry. Cała twarz
zadrgała i wykrzywiła mu się. Okropną widać cierpiał katuszę.
— Duszno mi, duszno! — jęknął dzikim, nieludzkim głosem.
Głos jego jak nóż drapał po sercu i trup nagle zapadł się pod
ziemię. Zachwiał się drugi krzyż i znowu powstał trup, jeszcze
straszliwszy, jeszcze wyższy od pierwszego; cały zarośnięty;
broda po kolana, a kościste szpony jeszcze dłuższe. Jeszcze
upiorniej zawył: — Duszno mi! — i zapadł się pod ziemię.
Zachwiał się trzeci krzyż, wstał trzeci nieboszczyk. Rzekłbyś,
same tylko kości uniosły się wysoko nad grobem. Broda aż do
pięt; palce o długich szponach wbiły się w ziemię. Strasznie
wyciągnął ramiona do góry, jakby chciał dosięgnąć księżyca, i
zakrzyczał tak, jakby kto zaczął piłować jego pożółkłe kości...
Dziecię śpiące na ręku Katarzyny zakwiliło i zbudziło się. Sama
pani krzyknęła. Wioślarzom czapki powpadały do Dniepru.
Nawet pan się wzdrygnął.
Wszystko znikło naraz, jak gdyby nic nie zaszło; jednakże
mołojcy długo nie brali się do wioseł.
Frasobliwie popatrzył Burułbasz na młodą żonę, która w lęku
kołysała na rękach płaczące dziecko; przytulił ją do serca i
ucałował w czoło.
— Nie trwóż się, Katarzyno! Patrzaj: nic już nie ma! — mówił
wskazując dookoła. — To czarodziej pragnie spłoszyć ludzi, by
nikt nie dotarł do jego szkaradnych pieleszy. Ale jeno baby tym
przerazi! Daj mi tu synka na ręce! —Z tymi słowy wziął pan
Danyło syna i ucałował go. — Cóż, Iwanie, ty się nie boisz
czarnoksiężników? Powiedz: „Nie, tato, jam Kozak". Cyt, cyt,
nie płacz już! Jedziemy do domu! Jak przyjedziemy — matka
nakarmi cię kaszą, ułoży do snu w kolebce, zaśpiewa:
Luli, luli, luli! Luli, synku, luli! Rośnij ku zabawie! Kozactwu
ku sławie! Wrogom ku rozprawie!
Słuchaj, Katarzyno, zdaje mi się, że twój ojciec nie chce z nami
żyć w zgodzie. Przyjechał posępny, surowy, jakby
zagniewany... Cóż, jeżeli nie rad—to po cóż przyjechał? Nie
zechciał wypić za wolność kozacką! Nie pohuśtał dziecka na
ręku! Zrazu myślałem wszystko mu wyjawić, co mi leży na
sercu, ale jakoś nie idzie, język nie słucha. Nie, nie kozacze ma
on serce! Kozacze serca, gdy się gdzie spotkają, dziw, że nie
wyskoczą z piersi na powitanie wzajemne! Jakże tam, miłe me
chłopaki, rychło brzeg? Ano, dam wam nowe czapki. Tobie,
Stećko, dam podszytą aksamitem ze złotem. Zdjąłem ją wraz z
głową Tatarzynowi; dostał mi się cały jego rynsztunek; tylko
duszę puściłem wolno. No, przybijajcie do brzegu! Widzisz,
Iwanie, jużeśmy przyjechali, a ty wciąż płaczesz! Weź go,
Katarzyno!
Wszyscy wysiedli. Zza góry ukazała się słomiana strzecha; to
rodzinna sadyba pana Danyły. Za nią jeszcze góra, a dalej pole,
a dalej, choćbyś sto wiorst uszedł, ani jednego nie spotkasz
Kozaka.
III
Futor pana Danyły leży między dwiema górami, w wąskiej
dolinie opadającej ku Dnieprowi. Niewysokie to pałace: ot,
chata, na oko taka sama jak u prostych Kozaków, w niej także
jedna tylko świetlica; ale dosyć tu miejsca i dla gospodarza, i
żony jego, i starej służebnicy, i dziesięciu dobranych mołojców.
Dokoła ścian biegną u góry dębowe półki. Na nich gęsto
ustawione garnki i misy do strawy, a nie brak i kubków
srebrnych, i czarek w złoto oprawnych, darowanych lub na
wojnie zdobytych. Poniżej wiszą kosztowne muszkiety, szable,
rusznice, spisy. Z dobrawoli i po niewoli dostały się tu one od
Tatarów, Turczynów i Lachów; toteż poszczerbione są tego.
Patrząc na nie pan Danyło, jakoby z tych karbów, co się je
nacina dla pamięci, czyta dzieje swych utarczek. Dołem, pod
ścianami, dębowe, gładko ociosane ławy. Koło nich, przed
przypieckiem, zwiesza się na sznurach z kółeczka, osadzonego
w pułapie, kolebka. W całej świetlicy twardo ubita, gliniana
polepa. Na ławach śpi z żoną pan Danyło. Na przypiecku stara
służebnica. W kolebce bawi się i śpi dzieciak. Na polepie
pokotem śpią mołojcy. Ale Kozak woli spać na gołej ziemi pod
otwartym niebem. Piernatów ni pierzyn mu nie trza. Namości
sobie świeżego siana pod głowę i wyciąga się swobodnie na
murawie. Miło mu, gdy się zbudzi wśród nocy, spojrzeć na
wysokie, gwiazdami usiane niebo i drgnąć od nocnego chłodu
tchnącego rześką świeżością na ciało kozacze. Przeciągając się i
mrucząc przez sen, zapala fajkę i otula się szczelnie ciepłym
kożuchem.
Późno obudził się Burułbasz po wczorajszej zabawie;
ocknąwszy się usiadł w kącie na ławie i jął ostrzyć nową, w
drodze zamiany otrzymaną szablę turecką; pani Katarzyna zaś
wzięła się do haftowania złotem jedwabnego ręcznika. Nagle
wszedł ojciec Katarzyny, rozsierdzony, chmurny, z lulką
zamorską w zębach; przystąpił do córki i ostro zaczął
wypytywać: cóż to się stało, że tak późno wróciła do dom.
— O te rzeczy mnie pytać, panie teściu, nie ją! Nie żona, jeno
mąż odpowiada. Taki już u nas zwyczaj! — mówił Danyło nie
przerywając pracy. — Może w niewiernych krajach jest inaczej
— nie wiem.
Rumieńcem gniewu spłonęła surowa twarz teścia, oczy błysnęły
dziko.
— Któż, jak nie ojciec, ma pilnować córki? — mamrotał z
cicha. — No, więc ciebie pytam, gdzieś się włóczył do późna w
noc?
— A, tak to co innego, drogi teściu! Na to ci odrzekę, jakom od
dawna już wyrósł z pieluch. Wiem, jak się na koniu siedzi.
Umiem też trzymać w garści ostrą szablę... Umiem jeszcze to i
owo... Umiem też nikomu ze swych czynów sprawy nie
zdawać.
— Widzę, Danyło, i czuję, że szukasz zwady! Kto się kryje, ten
widocznie coś knuje.
— Myśl sobie, co ci się podoba — rzecze Danyło — Ja też
wiem swoje. Chwalić Boga, w żadnej jeszcze nieczystej
sprawce nie uczestniczyłem; zawszem stał za wiarą
prawosławną i ojczyzną; nie tak, jak poniektóre włóczęgi, co to
szwendają się Bóg wie gdzie, kiedy prawosławni na śmierć się
biją, a dopiero potem przylatują sprzątać posiane przez innych
żyto. Nawet do unitów niepodobni; do cerkwi bożej ani zajrzą.
Takich trzeba by zapytać, gdzie się włóczyli?
— Ejże, Kozacze, wiesz ty... licho strzelam; raptem na sto sążni
kula moja przeszywa serce. A i rąbię się nietęgo: z człowieka
pozostają kawałki drobniejsze od krup, z których się kaszę
warzy.
— Jam gotów — oświadczył pan Danyło, chwacko
przeżegnawszy powietrze szablą, jak gdyby przeczuł, po co ją
ostrzył.
— Danyło! — głośno krzyknęła Katarzyna chwytając go za
rękę i zawisnąwszy na niej. — Opamiętaj się, szaleńcze, spójrz,
na kogo podnosisz rękę... Tatku, masz włosy białe jak śnieg, a
zapalasz się jak nieroztropny młodzieniec!
— Żono! — krzyknął groźnie pan Danyło. — Wiesz, że tego
nie lubię. Pilnuj swych babskich zajęć!
Szable szczęknęły przeraźliwie; żelazo krzesze w żelazo,
iskrami, jakby kurzem, obsypują się Kozacy. Z płaczem odeszła
Katarzyna do oddzielnej świetlicy i padłszy na posłanie
zasłoniła sobie uszy, by nie słyszeć zgrzytu szabli. Aliści nie tak
licho się bili, żeby można było zagłuszyć ich ciosy. Serce jej się
rozdzierało; czuła, zda się, jak w jej ciało wbijają się uderzenia:
stuk, stuk. „Nie, nie zniosę, nie zniosę... Może już krew
purpurowa z białego tryska ciała. Może oto kona mój luby, a ja
tu leżę!" I biała jak chusta, bez tchu prawie wróciła do izby.
Jednakowo i strasznie walczyli Kozacy, żaden nie brał góry.
Oto naciera ojciec Katarzyny — cofa się pan Danyło. Naciera
pan Danyło — cofa się rodzic surowy, i znów są na równi. Wrą.
Wzięli rozmach-Och! Dzwonią szable... z brzękiem prysły
brzeszczoty.
— Dzięki Ci, Panie! — wyrzekła Katarzyna, lecz znowu
krzyknęła, widząc, że porwali za muszkiety. poprawili skałki,
odwiedli kurki.
Wypalił pan Danyło, chybił. Teraz mierzy ojciec... Stary jest,
nie widzi tak ostro jak młodzieniec, ale nie drży mu ręka.
Huknął strzał... Zachwiał się pan Danyło. Czerwona krew
zabarwiła lewy rękaw kozackiego żupana.
—— Jako żywo! — zawołał — nie sprzedam się tak tanio! Nie
lewica hetmani, jeno prawica. Mam tu na kołku pistolet turecki;
nie zawiódł mię on jeszcze ani razu w życiu. Złaź no ze ściany,
stary towarzyszu! usłuż druhowi! — i Danyło wyciągnął ramię.
— Danyło! — krzyknęła rozpaczliwie, schwyciwszy go za ręce
i rzucając mu się do nóg. — Nie o siebie błagam. Jedno mi
tylko zostaje: niegodna to żona, która żyje po swoim mężu;
Dniepr, zimny Dniepr będzie mi mogiłą... Ale spójrz na syna,
Danyło, spójrz na syna! Kto przygarnie biedne dziecię? Kto je
przyhołubi? Kto je nauczy pomykać na wronym ogierze, bić się
za wolność i wiarę, pić i hulać po kozacku? Giń, mój synu, giń!
Znać cię nie chce twój własny ojciec. Patrz, jak odwraca
oblicze. O, teraz cię przejrzałam! Tyś zwierz, a nie człowiek.
Wilcze masz serce, a myśli chytrej gadziny. Mniemałam, że
znajdę w tobie choć kroplę litości, że w twym kamiennym ciele
płonie ludzkie uczucie. Straszliwie się omyliłam. Tobie to
radość sprawia. Kości twe poczną tańczyć w grobie z uciechy,
gdy usłyszą, iż okrutne Lachy rzuciły w ogień twego syna, gdy
syn twój będzie jęczał pod nożami i ukropem. O, znam cię! Rad
byś powstać z grobu i czapką rozdmuchać płonący pod synem
twoim stos!
— Daj pokój, Katarzyno! Pójdź, pójdź, najmilejszy mój Iwanie,
niech cię ucałuję! Nie, dzieciątko moje, włosek ci z głowy nie
spadnie. Wyrośniesz na chwałę ojczyzny i jak wicher będziesz
pędził na czele Kozaków, w aksamitnej czapce na głowie, z
ostrą szablą w dłoni. Ojcze, daj rękę! Zapomnijmy o tym, co
było. Jeśli wyrządziłem ci krzywdę jaką — kajam się! Czemuż
nie dajesz mi ręki? — mówił Danyło do ojca Katarzyny, który
trwał bez ruchu, nie okazując na swym obliczu ani gniewu, ani
chęci pojednania.
— Ojcze! — błagała Katarzyna obejmując go i całując. — Nie
bądź nieubłagany, przebacz Danyle, już ci więcej nie przyczyni
zmartwienia.
— Tylko dla ciebie, córko moja, wybaczam! — odparł całując
ją i dziwnie błysnąwszy oczami. Katarzyna drgnęła lekko;
osobliwym jej się wydał i pocałunek, i dziwny błysk oczu.
Wsparła się łokciami na stole, za którym siedział pan Danyło
opatrując zranioną rękę swoją i przemyśliwając nad tym, że źle
i nie po kozacku uczynił przepraszając, gdy niczym nie zawinił.
IV
Zaświtał dzień, ale nie słoneczny: niebo się chmurzyło i drobny
kapuśniaczek mżył na łęgi, na lasy, na Dniepr szeroki. Zbudziła
się pani Katarzyna, ale nie radosna: oczy zapłakane, nieswoja i
niespokojna.
— Mężu mój miły, mężu drogi, sen mi się dziwny przyśnił!
— Co za sen, luba moja pani Katarzyno?
— Śniło mi się... dziwnie naprawdę, a tak żywo, jakoby na
jawie, śniło mi się, że mój ojciec jest tą samą poczwarą, cośmy
ją widzieli u esauła. Ale na Boga! nie wierz snom. Różne
głupstwa się przywidują! Stałam przed nim, cała drżąca,
wylękła i za każdym jego słowem jęczały we mnie żyły.
Gdybyś posłyszał co mi mówił...
— Cóż tedy mówił, złota moja Katarzyno?
— Mówił: „Spójrz na mnie, Katarzyno, jam urodziwy.
Niesłusznie ludzie gadają, żem szpetny. Będę ci dzielnym
mężem. Patrz, jakie mam oczy!" Tu wpił we mnie wzrok
pałający, a ja krzyknęłam i obudziłam się.
— Tak, w snach wiele bywa prawdy... A czy ty wiesz, że tam
za górą niespokojnie? Czy aby nie Lachy znów się pokazują.
Dał mi znać Horobeć, żebym czuwał; darmo się wszakże
kłopocze, ja i tak nie śpię. Mołojcy moi tej nocy sporządzili
dwanaście zasieków. Pospolitaków będziem częstowali
ołowianymi śliwkami, szlachta zaś pod batogami zatańczy.
— A ojciec, czy wie o tym?
— Jak kamień u szyi ciąży mi twój ojciec! Do tej pory nie mogę
go wyrozumieć. Niemało snadź nagrzeszył w obcych krajach.
Bo i czymże to wytłumaczyć: mieszka tu przeszło miesiąc, a nie
rozweselił się ani razu jak dobry Kozak! Nie zechciał wypić
miodu! Słyszysz, Katarzyno? miodu nie zechciał wypić, który
wydębiłem od brzeskich Żydów! Ej tam, chłopcze — huknął
pan Danyło. — Skocz no, bracie, do piwnicy i przynieś
żydowskiego miodu! Ba, nawet gorzałki nie tknie — słyszane
to rzeczy? Coś mi się wydaje, pani Katarzyno, że on i w
Chrystusa nie wierzy. Hę? co ty na to?
— Niech Bóg zachowa, co też ty mówisz, panie mężu!
— Dziwne to, pani żono! — ciągnął Danyło biorąc od Kozaka
glinianą czarkę. — Nawet niewierne katoliki są łase na wódkę:
nie piją same tylko Turczyny. Jakże tam, Stećko, dużoś miodu
łyknął w loszku?
— Skosztowałem tylko, panie!
— Łżesz, psi synu! Patrzcie go, jak mu do wąsów lgną muchy!
Z oczu poznaję, żeś wyżłopał z pół wiadra- Ech, Kozacy,
Kozacy! Cóż to za chwacki naród! Wszystko gotowi oddać
towarzyszom, ale trunek sami
wysuszą. Pani Katarzyno, jakoś dawno już -nie byłem pijany,
co?
— Gdzie tam dawno! A zeszłego...
— No, no, nie bój się, tylko jedną czarkę wychylę. A oto i nasz
turecki ihumen włazi! — mruknął przez zęby, ujrzawszy teścia,
który się nachylił, by wejść przez drzwi.
— Cóż to, moja córko! — rzekł ojciec zdejmując czapkę i
poprawiając pasa, z którego zwieszała się szabla wysadzana
przepięknymi kamieniami. — Słońce już wysoko, a tyś nie
gotowa z obiadem.
— Obiad gotów, panie ojcze, wnet podamy. Wyjmuj garnek z
hałuszkami — zwróciła się pani Katarzyna do starej służebnicy
ocierającej drewniane misy. — Albo nie, sama to zrobię, a ty
zawołaj mołojców.
Wszyscy usiedli w koło na ziemi: pan ojciec na poczesnym
miejscu, po lewej pan Danyło, po prawej pani Katarzyna i
dziesięciu najwierniejszych mołojców w żółtych i niebieskich
żupanach.
— Nie lubię ja tych hałuszek! — zauważył pan ojciec
skosztowawszy półgębkiem i odłożywszy łyżkę — żadnego
smaku nie mają!
,,Wiem, że ci lepszy żydowski makaron!" — pomyślał w duchu
Danyło.
— Czemu powiadasz, teściu — dodał głośno — że te hałuszki
są bez smaku? Złe ugotowane czy jak? Moja Katarzyna tak
przyrządza hałuszki, że i hetmanowi rzadko się uda jadać takie.
I nie ma czym gardzić: chrześcijańska to potrawa. Wszyscy
zbożni ludzie i święci Pańscy jadali hałuszki. Ojciec ani słowa;
umilkł i pan Danyło. Podano pieczonego wieprza z kapustą i
śliwkami.
— Nie lubię wieprzowiny! — oświadczył teść wygrzebując
łyżką kapustę.
— Czemuż znów nie lubić wieprzowiny? — rzekł zięć. —
Tylko Żydy i Turki świniny nie jedzą.
Jeszcze surowiej zasępił się ojciec.
Tylko prażuchę z mlekiem spożył stary, miast gorzałki
popijając jakąś czarną wodę z flaszy, którą miał w zanadrzu.
Po obiedzie usnął Danyło snem sprawiedliwego i zbudził się
dopiero na odwieczerz. Usiadł i jął pisać listy do wojska
kozackiego; a pani Katarzyna siedząc na przypiecku nogą
kołysała kolebkę. Siedzi tak pan Danyło, lewym okiem — w
pismo, prawym spogląda w okienko. A tam za okienkiem lśnią
w oddali góry i Dniepr. Za Dnieprem błękitnieją lasy. W górze
przejaśniło się nocne niebo; aliści nie na dalekie niebo, nie na
modre lasy spogląda pan Danyło: patrzy on na cypel wysunięty,
gdzie stary czerni się zamek. Przywidziało mu się, jakoby tam
na zamku mignęło światło w wąziutkim oknie. Ale nie, nic.
Widocznie tak mu się tylko wydało. Słychać jeno, jak głucho
szumi w dole Dniepr i z trzech stron raz po raz biją zbudzone
nagle fale. Dniepr się burzy. On tylko — niby starzec — zrzędzi
i gdera; wszystko mu niemiłe; wszystko się wkoło niego
zmieniło; w milczącej nieprzyjaźni żyje Dniepr z
przybrzeżnymi górami, lasami, łęgami i niesie skargę na nie
Morzu Czarnemu.
Lecz oto na szerokim Dnieprze zaczerniała łódka, a w zamku,
zda się, znowu coś błysnęło. Cichutko gwizdnął Danyło, a na
ten gwizd nadbiega wierny mołojec.
— Żywo, Stećko, bierz ostrą szablę i strzelbę i ruszaj za mną!
— Wychodzisz? — pyta pani Katarzyna. — Tak, żono. Trza
wszędy obejrzeć, czy wszystko w porządku.
— Ale mi straszno zostawać samej. Morzy mnie sen; nuż mi się
przyśni to samo? Anim nawet pewna, czy to naprawdę był sen;
tak wszystko żywo się działo.
— Stara z tobą zostaje, w sieni zaś i na dworze śpią Kozacy.
— Stara już śpi, a mołojcom jakoś nie ufam. Słuchaj, panie
Danyło, zamknij mnie w izbie, klucz zaś weź ze sobą. Tak mi
będzie mniej straszno; a Kozacy niech legną u drzwi.
— Niechże i tak będzie — rzecze Danyło ocierając strzelbę z
kurzu i podsypując prochu.
Wierny Stećko stał już gotów w całym kozaczym rynsztunku.
Danyło wdział barankową czapkę, zawarł okno, zasunął rygle,
drzwi zamknął na klucz i omijając swych uśpionych Kozaków
cicho wyszedł z obejścia w góry.
Niebo prawie całkiem się przetarło. Od Dniepru ledwie ciągnął
lekki wietrzyk. Gdyby nie odległe kwilenie czajki, zdałoby się,
że wszystko oniemiało. Lecz co to? szelest... Burułbasz wraz z
wiernym sługą cicho skrył się za tarniak osłaniający nowy
zasiek. Ktoś w czerwonym żupanie, z dwoma pistoletami, z
szablą u boku, schodził z góry.
— To mój teść! — szepnął pan Danyło przyglądając mu się zza
krzaka. — Po co i dokąd o tej porze? Stećko, nie gap się! Siedź
bacznie, kędy to pójdzie pan ojciec.
Człowiek w czerwonym żupanie zszedł na sam brzeg, po czym
zawrócił i zmierzał ku wystającemu cyplowi.
— Aha! Tam ci droga! — rzekł pan Danyło. — Jakże to,
Stećko, przecie on skierował się akuratnie w pielesze
czarownika?
— Ano, nie gdzie indziej, panie Danyło. Bo inaczej
widzielibyśmy go po tamtej stronie. A on znikł przy zamku.
— Czekajże. Wyłaźmy i — marsz w jego tropy. Coś się tu
święci. Nie, Katarzyno, mówiłem ci, że z ojca twego niedobry
człek; nie postępuje on, jak prawosławnemu przystoi.
Zamajaczył już pan Danyło i wierny jego mołojec na
wystającym brzegu. Już ich znowu nie widać. Skryła ich
mroczna puszcza otaczająca zamek. W górnym okienku
pojawiło się nikłe światło. Stoją na dole obaj Kozacy i
miarkują, jakim by tu wleźć sposobem? Ani wrót, ani drzwi nie
widzą. Zapewne wchodzi się z dziedzińca, lecz jak się tam
dostać? Z daleka słychać szczęk łańcuchów i ujadanie psów.
— Czegóż ja tu stoję i myślę? — ozwał się nagle pan Danyło
ujrzawszy wysoki dąb przed oknem. — Pozostań tu, chłopcze!
Ja wlezę na dąb, można stamtąd zajrzeć prosto w okno.
Zdjął pas, odpiął szablę, żeby nie brzęczała , i chwytając się
konarów jął się wspinać. W okienku wciąż jeszcze świeciło się
światło. Siedzi Burułbasz na sęku przy samym oknie, ręką
uczepił się drzewa i patrzy:
w pokoju nie ma świecy, a przecie jest widno. Na ścianach
znaki przedziwne; pełno oręża, lecz osobliwego: nie noszą
takiej broni ani Turcy, ani krymscy Tatarzy, ani Lachy, ani
chrześcijanie, ani sławny naród szwedzki. Pod pułapem tam i z
powrotem przemykają nietoperze i cień ich miga po ścianach,
drzwiach, podłodze. I oto drzwi się otwarły bez skrzypnięcia:
wchodzi ktoś w czerwonym żupanie i zmierza wprost do stołu
nakrytego białym obrusem. To on, to teść! Pan Danyło spuścił
się nieco niżej i szczelniej przywarł do pnia.
Ale teść nie patrzy, czy kto zagląda przez okno, czy nie.
Przyszedł chmurny, w złym nastroju; zerwał obrus ze stołu — i
nagle po całej izbie powoli rozlało się przejrzyście-błękitne
światło. Jeno fale poprzedniego, bladozłotego światła, nie
zmieszawszy się, płynęły, przelewały się, jakby nurzały się w
modrym morzu, snuły się warstwami, niby na marmurze. Teść
postawił na stole garnek i jął weń rzucać jakoweś zioła.
Wpatrzył się w teścia pan Danyło — już nie widzi na nim
czerwonego żupana; ukazał mu się natomiast w szerokich
szarawarach, jakie noszą Turczyny, za pasem pistolety; na
głowie cudaczna jakaś czapka, upstrzona pismem nie ruskim i
nie polskim. Spojrzał pan Danyło teściowi w twarz — twarz
również jęła się odmieniać: nos się wydłużył i zwisł nad
wargami, usta w mig rozciągnęły się od ucha do ucha, kieł z
nich wyjrzał zagięty — słowem, stanął przed nim tenże sam
czarodziej, którego widział na weselu u esauła. „To był sen
prawdziwy, Katarzyno!" — pomyślał Burułbasz.
Czarnoksiężnik jął się przechadzać wokół stołu, znaki na
ścianach zaczęły zmieniać się szybciej, nietoperze śmiglej latały
tam i z powrotem, do góry i na dół. Błękitne światło rzedło,
rzedło, aż, zda się, zgoła wygasło. I oto komnata rozjarzyła się
delikatnym różowym blaskiem. Rzekłbyś, z cichutkim
dzwonieniem rozlewało się to dziwne światło po wszystkich
kątach, nagle znikło i zapadła ciemność. Dał się słyszeć tylko
szum, jak gdyby cichą wieczorną godziną igrał wietrzyk
muskając wodne zwierciadło, chyląc jeszcze niżej srebrne iwy
w nurty. I roi się panu Danyle, że w świetlicy jaśnieje księżyc,
wirują gwiazdy, ciemnogranatowe niebo majaczy niewyraźnie,
a chłodny powiew nocny owionął mu twarz. I roi się panu
Danyle (aż targnął się za wąs, czy aby nie śni?), że to już nie
niebo w komnacie, jeno łożnica jego własna: wiszą na ścianach
tatarskie i tureckie jego szable, wokoło ścian półki, na nich
domowe naczynia i statki; na stole chleb i sól; wisi kolebka...
ale zamiast świętych obrazów straszne spozierają oblicza; na
przypiecku... lecz gęstniejąca mgła zasnuła wszystko i znowu
zrobiło się ciemno, i znowu z przedziwnym dzwonieniem.
rozjarzyła się świetlica różową jasnością, i znowu czarodziej
stał nieruchomo w swym cudacznym zawoju. Dźwięki natężyły
się i spotężniały, delikatne różowe-światło stawało się coraz
jaskrawsze, i coś białego, niczym obłok, unosiło się w izbie. I
roi się panu Danyle, że ten obłok nie jest obłokiem, że to stoi
niewiasta; ale z czegóż ona, czyżby z powietrza utkana? Jakże
ona stoi i ziemi nie dotyka, o nic nie wsparta, a skroś niej
prześwituje różowe światło i migają znaki na ścianie? Oto
poruszyła swą przejrzystą głową:
cicho promienieją bladobłękitne jej oczy; włosy w kędziorach
spadają na ramiona, niby jasnopopielata mgła; usta różowieją
blado, jak gdyby przez białoprzezrocze poranne niebo sączył się
ledwo dostrzegalny blask zorzy; brwi słabo ciemnieją... Ach! to
Katarzyna! Czuje pan Danyło, jak mu lodowacieją członki;
usiłuje mówić, lecz wargi poruszają się bezdźwięcznie.
Nieruchomo stał czarownik na swym miejscu.
— Gdzieś była? — spytał, i stojąca przed nim zadrżała.
— Och, po coś mię wywołał! — jęknęła z cicha. — Było mi tak
radośnie. Przebywałam tam, gdzie się urodziłam i przeżyłam lat
piętnaście. O, jak tam dobrze! Jakże wonna i zielona jest łączka,
gdziem igrała jako dziecko: te same polne kwiatuszki i chata
nasza, i ogród. O, jakże mię tuliła dobra moja matka! Jakaż
miłość w jej oczach! Przyhołubiła mię, całowała w usta i
jagody, grzebieniem rozczesywała mi rusą moją kosę... Ojcze!
— tu utkwiła w czarodzieju blade źrenice — czemuś ty zarżnął
moją matkę?
Surowo pogroził jej palcem czarodziej.
— Czym cię prosił gadać o tym? — i powietrzna krasawica
zadrżała. — Gdzie jest teraz pani twoja?
— Pani moja, Katarzyna, usnęła teraz, a jam radośnie z tego
skorzystała, frunęłam i uleciałam. Od dawna chciało mi się
zobaczyć matkę. Wróciłam naraz do swych lat piętnastu; stałam
się lekka jak ptaszek. Czemuś mię przywołał?
— Pamiętasz wszystko, com ci wczoraj mówił? — spytał
czarodziej tak cicho, że zaledwie można było dosłyszeć.
— Pamiętam, pamiętam, lecz czegóżbym nie dała, by
zapomnieć. Biedna Katarzyna! Nie wie o wielu rzeczach, o
których wie jej dusza.
„To dusza Katarzyny" — pomyślał pan Danyło, ale wciąż nie
śmiał się poruszyć.
— Kajaj się, ojcze. Nie straszneż to, że po każdym twym
morderstwie umarli powstają z mogił?
— Ty znowu o dawnych sprawach! — groźnie przerwał
czarodziej. — Postawię na swoim, zmuszę cię, byś spełniła mą
wolę. Katarzyna mnie pokocha!...
— Och, potworem jesteś, a nie mym ojcem! — jęknęła. — Nie,
nie osiągniesz tego. To prawda, że przez swe sprośne gusła
masz moc wywoływać duszę i nękać ją; ale sam tylko Bóg
władny jest przymusić ją do pełnienia swej woli. Nie! Pokąd
będę w jej ciele, nigdy nie przystanie Katarzyna na wstrętną
Bogu sprawę. Ojcze! już bliski straszny sąd! Choćbyś nawet nie
był mi rodzicem, i tak byś mnie nie zmusił do sprzeniewierzenia
się memu lubemu, wiernemu mężowi. A choćby nawet mąż mój
nie był mi wierny i drogi, i tak bym go nie zdradziła, gdyż Bóg
brzydzi się duszami fałszywymi i krzywoprzysiężnymi.
Tu utkwiła swe blade oczy w okno, pod którym siedział pan
Danyło, i znieruchomiała...
— Gdzie ty patrzysz? Kogo ty tam widzisz? — krzyknął
czarnoksiężnik.
Powietrzna Katarzyna zadrżała. Lecz pan Danyło był już dawno
na ziemi i z wiernym Stećkiem przedzierał się do swych gór. —
Straszne, straszne! — mówił do siebie czując jakiś lęk w
kozaczym sercu. Pośpiesznie przebiegł swój podwórzec, gdzie
twardo spali mołojcy, oprócz jednego, który kurząc lulkę
siedział na straży. Całe niebo usiane było gwiazdami.
V
— Jak dobrze zrobiłeś, żeś mię zbudził — mówiła Katarzyna
przecierając oczy wyszywanym rękawem koszuli i od stóp do
głów oglądając stojącego przed nią męża. — Jakiż okropny
miałam sen! Jak ciężko dyszała moja pierś! Och... zdawało mi
się, że konam...
— Jakiż to był sen? Czy aby nie ten...? — I Burulbasz począł
opowiadać żonie wszystko, co widział.
— W jaki sposób dowiedziałeś się tego? — zapytała zdumiona
Katarzyna. — Lecz nie, nie. Wiele tego, co prawisz, jest mi nie
znane. Nie, nie śniło mi się, by ojciec zabił moją matkę; ani też
żadnych nie widziałam nieboszczyków. Nie, Danyło, nie tak
opowiadasz. Ach, jakże straszny jest mój ojciec!
— Nie dziw to, żeś wielu rzeczy nie widziała. Nie wiesz ani
dziesiątej części tego, co wie dusza. A. czy ty wiesz, że twój
ojciec to antychryst? Łońskiego jeszcze roku, gdym się na
krymskich Tatarów wyprawiał wespół z Lachami (wtedym
szedł ręka w rękę z niewiernym tym narodem), mówił mi
ihumen klasztoru Brackiego — to święty człowiek, żono —
jako antychryst ma władzę wywołać duszę każdego człowieka;
bo gdy człowiek zaśnie, dusza ulatuje według swej woli i razem
z archaniołami wokoło bożego unosi się przybytku. Twarz
twego pana rodzica od razu mi się nie udała. Gdybym wiedział,
jakiego masz ojca, nie pojąłbym cię za żonę; porzuciłbym cię i
nie brał grzechu na duszę, z antychrystowym spokrewniając się
plemieniem.
— Danyło! — zaszlochała Katarzyna zakrywając lica rękoma.
— Czyż zawiniłam wobec ciebie czymkolwiek? Czym ci była
niewierna, mój luby? Czymże ściągnęłam na siebie twoją
niełaskę! Złe ci to służyłam? Czy przymówiłam ci kiedy, jeżeliś
wracał podchmielony z kozackiej pohulanki? Czyż nie
zrodziłam ci czarnobrewego syna?...
— Nie płacz, Katarzyno, teraz cię znam i za nic w świecie nie
porzuczę. Wszystkie grzechy ciążą na twym ojcu.
— Nie, nie zwij go mym ojcem! On nie jest mi ojcem. Bogiem
się świadczę, jako się wyrzekam swego rodzica. To antychryst,
zaprzaniec! Na pohybel mu! Niech tonie — ręki pomocnej nie
wyciągnę; niech od tajemnego schnie ziela — nie podam mu
kubka wody. Tyś jeden mi ojcem!
VI
W głębokim lochu u pana Danyły, za trzema kłódkami, w
żelazne skuty kajdany siedzi czarownik; opodal zaś nad
Dnieprem płonie jego czarcie gniazdo, a gniewne fale, jak krew
purpurowe, tłumnie biją w mury starodawne. Nie za gusła i nie
za bezbożne sprawy siedzi czarownik w głębokim lochu. Te
rzeczy Bóg rozsądzi. Osadzony za tajną zdradę, za zmowy z
wrogami prawosławnej ziemi ruskiej, za to, że chciał zaprzedać
katolikom lud ukraiński i puścić z dymem cerkwie
chrześcijańskie. Posępny jest czarodziej; w głowie jego —
myśli czarne jak noc. Jeden tylko dzień życia mu został; a jutro
— żegnaj, świecie. Jutro czeka go kaźń. Nie bardzo łagodnej
spodziewa się kaźni: łaską jeszcze będzie, jeśli go tylko ugotują,
w kotle lub z grzesznej obedrą skóry. Posępny jest czarodziej,
zwiesił głowę. Może się nawet kaja w tej przedśmiertnej
godzinie; aliści nie takie są jego grzechy, by mu je Pan Bóg
miał odpuścić. U góry przed nim wąskie okno, zakratowane
żelaznymi sztabami. Dzwoniąc łańcuchami powlókł się do okna
wyjrzeć, czy nie przyjdzie czasem jego córka. Niezawzięta jest,
litościwa jest gołąbka, może zmiłuje się nad ojcem... Ale nie ma
nikogo. Dołem droga pomyka; nikt nią nie przejdzie. W dole
hula Dniepr; ten o nikogo nie dba: baraszkuje sobie, a
czarodziej tęsknie słucha jego szumu jednostajnego.
Lecz oto ktoś się ukazał na drodze — to Kozak! Ciężko
westchnął jeniec. Znowu pustka. Hen w oddali ktoś schodzi w
dół... rozwiewa się zielony kontusik... Na głowie błyszczy złoty
korablik... To ona! Bliżej jeszcze przywarł do okna. Oto się
zbliża...
— Katarzyno! córko! okaż miłosierdzie, rzuć mi jałmużnę!..
Nie odpowiada ni słowa, nie chce słuchać, oczu nawet nie
zwraca na ciemnicę, już przeszła, już się skryła. Pusto w całym
świecie, Żałośnie zawodzi Dniepr, Smętek osnuwa serce. Ale
czy czarownik odczuwa ten smętek? Dzień się ma ku
wieczorowi. Słońce zachodzi. Już go nie ma. Już wieczór;
powiało chłodem: wół kędyś porykuje; skądsiś dolata piosenka:
pewnie ludziska wracają z roboty, weselą się; po Dnieprze
przemyka łódka... Kto by tam pytał o więźnia! Na niebie
zabłysnął srebrny sierp. Oto z przeciwnej strony idzie ktoś
drogą. Niełacno w ciemnościach rozeznać. To wraca Katarzyna.
— Córko! Na rany Chrystusa! Nawet okrutne wilczęta macierzy
swej nie szarpią, córko, spojrzyj chociaż na występnego ojca
swego! — Nie słucha, przechodzi. — Córko, przez pamięć
nieszczęsnej matki!... — Stanęła. — Przyjdź, ostatnie moje
przyjmij słowa!
— Czego mnie wołasz, odstępco boży? Nie nazywaj mnie
córką! Nie masz między nami żadnego pokrewieństwa. Czego
żądasz ode mnie przez pamięć na nieszczęsną moją matkę?
— Katarzyno! Koniec mój bliski; wiem, chce mnie twój mąż
przywiązać do ogona końskiego i puścić w step, a może jeszcze
okrutniejszą śmierć obmyśli...
— Alboż jest na świecie kara grzechom twym równa? Niczego
się nie spodziewaj; nikt za tobą nie będzie orędował.
— Katarzyno! nie kaźń mi straszna, jeno katusze na tamtym
świecie... Tyś niewinna. Katarzyno, dusza twa będzie
przebywała u Boga w raju, a dusza potępionego twego ojca
będzie płonęła w ogniu wieczystym i ogień ten nigdy nie
zgaśnie: coraz srożej a srożej będzie się rozpalał. Nikt kropli
rosy nie spuści, wietrzyk nie ochłodzi...
— Tej kary zmniejszyć nie jestem w mocy — wyrzekła
Katarzyna odwracając twarz.
— Katarzyno! Jeszcze jedno słowo: możesz zbawić mą duszę.
Nie wiesz jeszcze, jak dobry i miłosierny jest Bóg. Słyszałaś ty
o apostole Pawle, jak bardzo grzesznym był człowiekiem, ale
się potem skruszył i został świętym?
— Cóż mogę uczynić dla zbawienia twej duszy? — rzekła
Katarzyna. — Czyż ja, słaba kobieta, potrafię tego dokonać?
— Gdyby mi się udało wynijść stąd, wszelakiej wyrzekłbym się
złości. Pokajam się: pójdę do pieczar, na gołe ciało przywdzieję
ostrą włosiennicę, dzień i noc będę się modlił do Boga, Nie
tylko mięsa, lecz nawet ryby do ust nie wezmę! Układając się
do snu, nie podścielę sobie odzieży! I wciąż będę się modlił,
wciąż modlił! A jeśli miłosierdzie boże nie ujmie mi bodaj
setnej części przewinień, po szyję zakopię się w ziemi albo się
zamuruję w kamiennej ścianie; nie przyjmę pokarmu ani napoju
i umrę; wszystko zaś mienie oddam zakonnikom, by przez dni
czterdzieści i czterdzieści nocy odprawiali za mnie żałobne
nabożeństwa. Zadumała się Katarzyna.
— Chociażbym otworzyła, rozkuć twych łańcuchów nie
zdołam.
— Łańcuchów się nie lękam — odpowiedział. — Mówisz, że
mi skuli ręce i nogi? Nie, tumanem zamgliłem im wzrok i
zamiast rąk podałem im suche drewno. Spójrz na mnie, nie
mam teraz na sobie ani jednego łańcucha! — rzekł wychodząc
na środek. — Również i murów tych bym się nie obawiał,
przeszedłbym poprzez nie! aliści twój mąż nie domyśla się
nawet, co to za mury. Postawił je świątobliwy pustelnik i żadna
moc czartowska nie może uprowadzić stąd więźnia, nie
odemknąwszy tymże kluczem, którym świątek zamykał swą
celę. Taką samą celę i ja, grzesznik niesłychany, wyryję sobie,
kiedy stąd wyjdę na wolność.
— Słuchaj, wypuszczę cię; ale jeśli mnie zwodzisz? —
powiedziała Katarzyna i zatrzymała się przed drzwiami — i
miast żałować za grzechy, znów będziesz diabłu bratem?
— Nie, Katarzyno, niewiele mi już życia zostało, bo i bez kaźni
bliski mój kres. Możeszli przypuścić, bym sam siebie na
wieczne wydał męki?
Zazgrzytały zamki.
— Zegnaj! Niech cię strzeże Bóg miłosierny, dziecię moje! —
szepnął całując ją czarodziej.
— Nie dotykaj mnie, straszliwy grzeszniku, uchodź czym
prędzej!... — mówiła Katarzyna, ale jego już nieć było.
— Wypuściłam go — jęknęła zdjęta nagłym lękiem, dziko
patrząc na mury. — Co teraz powiem mężowi? Jestem
zgubiona. Zostaje mi jeno żywej zakopać się w mogile! — i
płacząc upadła prawie na pniak, na którym przed chwilą jeszcze
siedział skazaniec. — Ale uratowałam duszę — rzekła sobie
cicho. — Spełniłam dobry uczynek. Jednakże mój mąż... Po raz
pierwszy go oszukałam. O, jak straszno, jak trudno mi będzie
mówić mu nieprawdę!... Ktoś idzie. To on! To Danyło! —
zawołała w rozpaczy i bez zmysłów padła na ziemię.
VII
— To ja, córuchno! To ja, moje serdelko! — usłyszała
Katarzyna ocknąwszy się i ujrzała przed sobą starą służebnicę.
Schylona nad nią babka zdawała się coś szeptać i wyciągniętą
suchą ręką opryskiwała ją zimną wodą.
— Gdzie jestem? — pytała Katarzyna podnosząc się i
rozglądając. — Przede mną szumi Dniepr, za mną góry... gdzieś
mię, babko, zawiodła?
— Nie zawiodłam cię ja, ino wywiodłam, na własnych rękach
wyniosłam z dusznej piwnicy. A drzwi kluczykiem zamknęłam,
żeby gniew pana Danyły nie spadł na ciebie.
— Gdzież ten klucz? — mówi Katarzyna spoziera jąć na swój
pas. — Nie widzę go.
— Odwiązał go twój mąż, żeby zobaczyć czarownika.
— Czarownika?... Babko, zginęłam! — krzyknęła pani
Katarzyna.
— Niech nas Bóg broni, dzieciątko moje! Milcz jeno,
panieneczko moja, a nikt się nie dowie.
— Uciekł, przeklęty antychryst! Słyszałaś, Katarzyno? Uciekł!
— wołał pan Danyło przystępując do żony.
Oczy jego sypią iskry, szabla z brzękiem drga mu u boku.
Żona zmartwiała.
— Ktoś go wypuścił, miły mój mężu? — wyrzekła truchlejąc.
— Wypuścił, dobrze mówisz, ale wypuścił go sam czart.
Spójrz, zamiast niego, bierwiono skute w kajdany. Mógłże to
sprawić Bóg, że diabeł nie boi się kozackich łap! Gdyby ta
sprawka choć przez myśl przeszła któremu z moich Kozaków i
gdybym się o tym dowiedział... — ukarałbym go tak, że świat
by zadrżał.
_ A gdybym to ja?... — mimo woli wyrzekła Katarzyna i
zląkłszy się urwała.
— Jeślibyś na taki wpadła pomysł, nie byłabyś mi żoną.
Zaszyłbym cię w worek i na samym środku Dniepru utopił!...
Dech zaparło Katarzynie i wydało jej się, że włosy powstały jej
na głowie.
VIII
Na pogranicznej drodze zebrały się w karczmie Lachy i dwa dni
już ucztują. Ho, ho, niemało tego tałałajstwa. Gotują się chyba
na jakiś najazd: poniektórzy mają nawet muszkiety; dzwonią
ostrogi; szczękają szable. Weselą się panowie i chełpią, o
niestworzonych swych bają przewagach, natrząsają się z
prawosławia, lud ukraiński zwą swymi pachołkami,
buńczucznie pokręcają wąsa i czupurnie zadarłszy głowy
rozwalają się na ławach. Jest z nimi także ksiądz. Ale i ksiądz
od nich nie lepszy; nawet z wyglądu nie przypomina kapłana
chrześcijańskiego. Pije i hula wespół z nimi i bezbożnym
swoim językiem wygaduje sprośności. Czeladź też nie ustępuje
im w niczym: w tył zarzuciła rękawy obszarpanych żupanów i
puszy się jak co dobrego. Grają w karty, jeden drugiego bije
niżnikiem po nosie. Nabrali ze sobą cudzych żon. Krzyk,
bijatyka!... Panowie szaleją, swawolą; schwycą Żyda za brodę,
wymalują mu na niechrzczonym czole krzyż; ślepymi nabojami
strzelają do bab i tańczą krakowiaka wraz z bezbożnym swoim
kapłanem. Od tatarskich czasów nie bywało na Rusi takiego
zgorszenia, widać Bóg wyznaczył jej za grzechy cierpieć taką
hańbę! Wśród ogólnej wrzawy słychać, że mówią o
zadnieprzańskim futorze pana Danyły, o jego żonie-krasawicy...
Hej, nic dobrego nie knuje ta szajka!
IX
Siedzi pan Danyło za stołem w swej świetlicy, podparł się na
łokciu i duma. Siedzi na przypiecku pani Katarzyna i nuci
pieśń.
— Jakoś mi smętno, żono moja! — ozwie się pan Danyło. — I
głowa mnie boli, i serce. Ciężko mi jakoś! Snadź kędyś
niedaleko śmierć już moja chodzi.
„O, mój jedyny, przytul do mnie głowę. Czemu żywisz w sercu
takie czarne dumy!" — pomyślała Katarzyna, ale nie śmiała
wyrzec tego głośno. Gorzko jej było przyjmować mężowskie
pieszczoty, czując swą winę.
— Słuchaj, żono! — rzecze Danyło — nie pozostawiaj syna,
gdy mnie nie będzie. Gdybyś go porzuciła nie zaznasz szczęścia
od Boga ani na tym, ani na tamtym świecie. Ciężko będzie mym
kościom gnić w wilgotnej ziemi; a ciężej jeszcze będzie mojej
duszy.
— Co też mówisz, panie mężu! Nie tyżeś to się naśmiewał z
nas, słabych białogłów, a oto sam mówisz jak słaba białogłowa.
Długo jeszcze będziesz żył.
— Nie, Katarzyno, czuje dusza zgon bliski. Coraz to smutniej
czyni się na świecie. Złe nadchodzą czasy. Hej, pomnę ja lata;
już pewno nie wrócą! Żył jeszcze stary Konaszewicz*, chluba i
chwała naszego wojska! Jak żywe przechodzą mi teraz przed
oczami pułki kozackie! Złote były to czasy, Katarzyno. Stary
hetman siedzi, bywało, na wronym koniu. W ręku lśni buława;
wokoło straż przyboczna, dalej faluje czerwone morze
Zaporożców. Pocznie mówić pan hetman — wszystko stanie jak
wryte. Zapłacze starowina, przypominając nam dawne boje,
Sicz. Ech, żebyś ty wiedziała, Katarzyno, jakeśmy się z
Turczynem w one czasy potykali! Mam ja dotąd na łbie
szczerbę. Cztery kule przeszyły mnie w czterech miejscach. I
żadna z ran nie zagoiła się do cna. Ileśmy wtedy zagarnęli złota!
Drogie kamienie czerpali Kozacy czapkami. Co za konie,
Katarzyno! Gdybyś wiedziała, co za konie uprowadziliśmy
wtedy! Ale już mi tak nie wojować! Niby i stary nie jestem, i na
cielem rześki; a wszakże miecz kozacki z rąk mi wypada, żyję
po próżnicy, i sam nie wiem, po co żyję. Nie ma ładu na
Ukrainie; pułkownicy i esaułowie gryzą się między sobą
niczym kundle. Nie masz takiego, co by wszystkim przewodził.
Szlachta nasza przekabaciła się na polską modłę, nauczyła się
chytrości... zaprzedała duszę przyjąwszy unię. Żydostwo
ciemięży ubogi lud. O, czasy, czasy! minione czasy! Gdzieście
się podziały, lata moje?... Skocz no, chłopcze,
*/Piotr Konaszewicz-Sahajdaczny (rok ur. nieznany — zm. w r.
1622) — hetman ukraiński.
do loszku, przynieś mi czarę miodu. Wypiję za dawne życie i
minione lata!
— Czym będziem gości podejmować, panie? Od pola idą
Lachy! — rzekł Stećko wchodząc do chaty.
— Wiem ja, po co idą — wyrzekł Danyło powstając. — Hej,
wierni słudzy moi, kułbaczyć konie! Szable w pogotowiu! A nie
zapomnieć i ołowianej kaszy. Trzeba godnie przywitać gości!
Nie zdążyli jednak Kozacy siąść na koń ani nabić muszkietów,
a już Lachy, niczym jesienią z drzew padające listowie, usiali
całą górę.
— Ehe, widzę, że jest tu z kim się zabawić — rzekł Burułbasz
spoglądając na tłustych panów, co się z godnością kołysali na
koniach w złotych rzędach. — Widać, raz jeszcze wypadnie
nam pohulać co się zowie. Nacieszże się, kozacza duszo, po raz
ostatni! Do tańca, chłopcy! Nastało dla nas święto!
I zaczęła się w górach zabawa. I rozpętała się uciecha: hulają
miecze; lecą kule; rżą i pędzą z tętentem rumaki. Głowa pęka od
wrzawy, ślepną oczy od dymu. Wszystko się zmieszało. Lecz
Kozak czuje, gdzie druh, gdzie wróg. Bzyknie kula — wali się
dzielny jeździec z konia; świśnie szabla — toczy się po ziemi
głowa bełkocząc słowa bez związku.
Ale widnieje w ciżbie czerwone denko kozackiej czapki pana
Danyły; bije w oczy złoty pas na granatowym żupanie; wichrzy
się grzywa karego rumaka. .Jak ptak śmiga pan Danyło tam i
sam; pokrzykuje i macha damasceńską szablą, rąbie z prawego i
z lewego ramienia. Rąb, Kozacze! hulaj, Kozacze! ciesz swe
mołojeckie serce; ale nie patrz na złociste rzędy i kontusze: tutaj
złoto i klejnoty! Kłuj, Kozacze! hulaj, Kozacze! Ale oglądaj się
za siebie: bo tam bezbożne Lachy już podpalają chaty i
uprowadzają przestraszone bydło. Jak wicher zawrócił pan
Danyło, czerwona czapka miga już w pobliżu chat i przerzedza
się wokoło niego ciżba.
Nie godzinę, nie dwie biją się Lachy z kozactwem. Ubywa
jednych i drugich. Lecz pan Danyło nie ustaje: wysadza z
kulbaki długą swoją spisą, tratuje pieszych rączym swym
rumakiem. Już się podwórzec oczyszcza; już poczynają
pierzchać Lachy; już Kozacy obdzierają zabitych ze złotych
żupanów i konie z rzędów kosztownych; już pan Danyło gotuje
się do pościgu, jeno się obejrzał, by zawołać swoich... i aż
zawrzał wściekłością: ukazał mu się ojciec Katarzyny. Oto stoi
na górze i mierzy doń z muszkietu. Danyło spiął konia i ruszył
wprost na niego... Kozaku, pędzisz do zguby!... Huknął
muszkiet — i czarownik zniknął za górą. Tylko wierny Stećko
widział, jak mignął czerwony strój i cudaczna czapka. Zachwiał
się Kozak i na ziemię runął. Rzucił się wierny Stećko do swego
pana — leży pan jego wyciągnięty, zamknął jasne oczy. Pąsowa
krew trysnęła z piersi. Lecz widać poczuł, że wierny sługa przy
nim. Z trudem uniósł powieki, błysnął źrenicą. — Żegnaj,
Stećko! Powiedz Katarzynie, by nie opuszczała synka! I wy go
nie opuszczajcie, wierni słudzy moi! — I ucichł. Uleciała
kozacka dusza ze szlacheckiego ciała; zsiniały wargi. Śpi Kozak
snem nieprzespanym.
Zaszlochał wierny sługa, daje znaki pani Katarzynie: —
Bywajcie, pani, bywajcie! Zahulał się wasz Pan, leży
pijaniuteńki na wilgotnej ziemi. Nierychło wytrzeźwieje!
Załamała Katarzyna ręce, jak snop na martwe padła ciało. —
Mężu mój! Zaliż to ty leżysz zamknąwszy oczy? Wstań, mój
sokole, wyciągnij rękę! Wstań! "Pójrz choć raz na swoją
Katarzynę, porusz ustami, wymów choć jedno słóweczko!... Ale
ty milczysz, milczysz, panie mój jasny! Posiniałeś jak Morze
Czarne. Serce ci nie bije! Czemuś taki zimny, mój panie? Snadź
nie gorące są łzy moje, nie potrafią cię rozgrzać! Snadź nie
głośny mój płacz, nie zdoła cię obudzić! Któż poprowadzi teraz
twe pułki? Kto dosiądzie wronego konika? Kto głośno zahuka i
szablą machnie przed Kozakami? Kozacy, Kozacy! gdzie wasza
cześć i sława? Leży wasza cześć i sława, zamknąwszy oczy, na
wilgotnej ziemi. Pogrzebcież mnie, pogrzebcie z nim razem!
Oczy mi ziemią zasypcie, przywalcie białe piersi klonowymi
tarcicami. Niepotrzebna mi już moja uroda!
Płacze i zawodzi pani Katarzyna; a w oddali kurzawa się
wzbija; gna na odsiecz stary esauł Horobeć.
X
Cudny jest Dniepr przy cichej pogodzie, gdy swobodnie i lekko
toczy przez lasy i góry ogromne swe wody. Ani zagrzmi, ani
zaszemrze. Patrzysz i nie wiesz, czy stoi, czy też porusza się
przepyszna roztocz wodna, i zda się, że cały ze szkła jest ulany i
że błękitna lustrzana droga, bezmierna wszerz, bezkresna
wzdłuż, pomyka i wije się po zielonym świecie. Miło
podówczas i skwarnemu słońcu przejrzeć się z wysoka i
zanurzyć promienie w chłód szklanych fal, miło lasom
nadbrzeżnym jasno odbić się w nurtach. Zielonokędziorne!
tłoczą się wraz z polnymi kwiatami ku wodom i pochylone
patrzą w nie i napatrzyć, nacieszyć się nie mogą świetlistym
swoim odbiciem, i uśmiechają się do niego, i pozdrawiają go
kiwaniem gałęzi. Ale na środek Dniepru nie śmieją spojrzeć:
tam prócz słońca i błękitu nikt nie spoziera; rzadko który ptak
doleci aż do połowy Dniepru. Przepyszny! Nie ma równej mu
rzeki na świecie. Cudny jest Dniepr i w cieple noc letnią, gdy
wszystko zasypia, i człowiek, i zwierz, i ptak; Bóg tylko jeden
majestatycznie ogląda niebo i ziemię i majestatycznie potrząsa
swą szatą. Z szaty sypią się gwiazdy. Gwiazdy płoną i jarzą się
nad światem i wszystkie razem jak w zwierciadle odbijają się w
Dnieprze. Wszystkie je trzyma Dniepr w mrocznym swoim
łonie. Ani jedna mu nie umknie; chyba że zgaśnie na niebie.
Czarny las, uniżany śpiącymi wronami, i góry zdruzgotane
przed wieki, pochylając się, usiłują go zakryć bodaj długim
swym cieniem — ale nadaremnie! Nie ma na świecie takiej
rzeczy, która by mogła przysłonić Dniepr. Błękitny, błękitny,
płynie szeroko rozlany i wśród nocy jak wśród dnia widać go
tak daleko, jak daleko sięga ludzkie oko. Pieszcząc się i tuląc do
brzegów, by się ochronić od nocnego chłodu, tworzy na sobie
strugę srebrzystą; połyskuje ona niczym klinga szabli
damasceńskiej; on zaś, błękitny, znów zasnął. Także i wtedy
cudny jest Dniepr, i nie ma równej mu rzeki na świecie. Gdy
zaś zza gór wypłyną na niebo sine chmury, gdy czarny las ugina
się aż do korzeni, gdy dęby trzeszczą, a błyskawica, łamiąc się
między chmurami, znienacka rozwidni świat cały — straszny
jest wtedy Dniepr! Wodne wały grzmią uderzając o góry, z
błyskiem i jękiem odbiegają wstecz, i płaczą, i zawodzą w dali.
Tak zanosi się płaczem stara matka Kozaka, odprowadzając
syna swego do wojska. Hulaszczy i chwacki, jedzie syn na
wronym koniu, wziął się pod boki i zuchowato zsunął czapkę na
bakier; ona zaś, łkając, biegnie za nim, chwyta się jego
strzemienia, czepia wędzideł i łamie nad nim ręce, i gorzkimi
zalewa się łzami.
Dziko czernieją wśród zgiełkliwych fal osmalone Pnie i głazy
na wysuniętym brzegu. I bije o brzeg, Podnosi się w górę i
opada w dół, przybijająca łódka. Któryż to Kozak ośmielił się
płynąć czółnem, kiedy sędziwy Dniepr tak się rozsierdził?
Snadź nie wie o tym, że Dniepr łyka ludzi jak muchy.
Łódka przybiła do brzegu i wysiadł z niej czarownik.
Niewesoły jest: goryczą napełnia go stypa, którą Kozacy
wyprawili po swym zabitym panu. Niemałą cenę zapłaciły
Lachy: czterdziestu czterech panów z całym rynsztunkiem i
żupanami tudzież trzydziestu trzech chłopów porąbali Kozacy
na kawałki, resztę zaś wraz z końmi wzięli do niewoli, by
sprzedać Tatarom. Po kamiennych stopniach zeszedł czarownik
między osmalonymi pniami w dół, gdzie miał wyrytą głęboko
w ziemi lepiankę. Wszedł tam cicho, nie skrzypnąwszy
drzwiami, postawił na przykrytym obrusem stole garnek i jął
weń rzucać długimi swymi rękami dziwne jakoweś zioła; wziął
czarę zrobioną z zamorskiego drzewa, zaczerpnął nią wody i
począł lać, poruszając wargami i mamrocząc jakieś zaklęcia. W
świetlicy ukazało się różowe światło, straszno było wtedy
spojrzeć na jego twarz. Zdawała się ona krwawą, tylko głębokie
bruzdy czerniały na niej, a oczy gorzały jak płomień. Bezbożny
grzesznik! Już i broda posiwiała mu dawno, i twarz poradlona
jest zmarszczkami, i wysechł cały, a wciąż jeszcze knuje
wstrętny Bogu zamysł. Pośród chaty wionął biały obłok i coś
podobnego do radości błysnęło na twarzy czarodzieja. Ale
czemuż nagle stanął nieruchomo, z otwartymi ustami, nie śmiać
ani drgnąć, i czemu włosy zjeżyły mu się na głowie jak szczeć?
W obłoku przed nim jaśniała czyjaś przedziwna twarz. Nie
proszona, nie wołana, przybyła oto do niego w gościnę; z każdą
chwilą stawała się wyrazistsza i utkwiła weń nieruchome
źrenice. Rysy tej twarzy, brwi, oczy, wargi — wszystko
wydawało mu się nie znane: nigdy w życiu nie widział tego
oblicza. Zdawałoby się, że niewiele ma ono w sobie strasznego,
a jednak nieprzeparta zgroza ogarnęła czarownika. A
nieznajoma dziwna głowa wciąż tak samo nieruchomo patrzyła
nań przez obłok. Obłok już się rozwiał, a nieznajome rysy
zaznaczyły się jeszcze wyraźniej i ostre oczy nie odrywały się
od niego. Czarownik zbladł jak chusta; krzyknął dzikim,
nieswoim głosem, przewrócił garnek... Wszystko znikło.
Xl
— Uspokój się, luba moja siostro! — mówił stary esauł
Horobeć. — Sny rzadko bywają prawdziwe.
— Połóż się, siostro — mówiła młoda jego synowa. —
Sprowadzę staruszkę, znachorkę; żadna siła jej się nie oprze;
ona ci odczyni strachy.
— Niczego się nie bój! — mówił jego syn sięgając do szabli. —
Nikt cię nie ukrzywdzi.
Posępnie mętnymi oczyma spogląda na wszystkich Katarzyna i
słów nie znajduje. „Samam ściągnęła na siebie zgubę.
Wypuściłam go!" Wreszcie rzekła:
— Nie daje mi on wytchnienia. Oto już dziesięć dni siedzę u
was w Kijowie, smutku zaś ani krzty nie ubyło. Myślałam: będę
syna w ciszy ku zemście hodowała... Straszny, straszny ukazał
mi się we śnie! Nie daj wam Boże go ujrzeć! Serce mi dotąd
wali. ,,Zarąbię twe dziecko, Katarzyno! — wołał — jeśli nie
wyjdziesz za mnie za mąż!..." — i ze szlochem przypadła do
kolebki, a wylęknione dziecko wyciągnęło rączki i kwiliło.
Wre gniewem, błyska okiem syn esauła na takie słowa.
Rozjuszył się i sam stary Horobeć.
— Niech no spróbuje tu przyjść, obmierzły oczajdusza,
zakosztuje, czy mają jeszcze siłę ręce kozacze! Ty widzisz,
Boże — mówił wznosząc bystre oczy ku niebu — zalim nie
gnał z pomocą bratu Danyle! Twoja to święta wola, żem go już
zastał na śmiertelnym łożu! gdzie tyle, tyle zległo kozaczego
ludu. Ale czy nie wspaniałą wyprawiliśmy mu stypę?
Puściliśmy to choć jednego Lacha żywcem?... Uspokójże się,
moje dziecko! Nikt się nie odważy podnieść na ciebie ręki,
chyba że mnie nie stanie ani mego syna.
Rzekłszy te słowa podszedł sędziwy esauł do kolebki, a dziecię,
ujrzawszy jego czerwoną, w srebro oprawną lulkę zwisającą na
rzemyku oraz hubkę i błyszczące krzesiwo, wyciągnęło rączyny
i zaśmiało się.
— W ojca się wdał! — rzecze stary zdejmując i podając
dziecku lulkę. — Od ziemi nie odrósł, a już mu się lulki
zachciewa.
Cicho westchnęła Katarzyna i jęła bujać kołyskę.
Ułożono się, że spędzą noc razem, i wkrótce wszyscy zasnęli.
Zasnęła też Katarzyna.
Cisza w chacie i na dworze; nie śpią jeno postawieni na straży
Kozacy. Wtem zbudziła się z krzykiem pani Katarzyna, a za nią
inni. — Zabity! Zarżnięty! — wołała i rzuciła się do kołyski.
Wszyscy obstąpili kołyskę i skamienieli ze zgrozy, ujrzawszy w
niej martwe dziecko. Nikt ani słowa nie wyrzekł, nie wiedząc,
co myśleć o niesłychanej tej zbrodni.
XII
Daleko od Ukrainy, za Polską, za ludnym miastem Lwowem,
ciągną się pasma gór wyniosłych. Góra za górą, niby
kamiennym łańcuchem otoczyły one ziemię pasem skalnych
ogromów, by się nie przesączyło szumiące, nieposkromione
morze. Idą łańcuchy górskie na Wołoszczyznę, na Ziemię
Siedmiogrodzką i podkową odgradzają lud halicki od
węgierskiego. Nie masz u nas gór takich. Oko nie śmie ich
obejrzeć; na szczycie niektórych z nich nigdy ludzka nie postała
stopa-Przedziwny też ich wygląd: czy to aby nie zuchwałe
morze wychynęło w czas burzy ze swych brzegów szerokich,
wzdęło potworne bałwany, a one skamieniały i zawisły
nieruchomo w górze? Czy to aby nie oberwały się z nieba
ciężkie chmury, zawalając ziemię? Bo mają tenże sam szary
odcień, biały zaś wierzchołek lśni i skrzy się w słońcu. Aż do
Karpat słychać mowę ruską, za nimi jeszcze niekiedy ozwie się
jakby swojskie słowo; lecz dalej — i wiara już inna, i język
inny. Mieszka tam niemałoludny naród węgierski; dosiada
konia, bije a pije nie gorzej od Kozaka; a za ozdobne rzędy czy
za drogie kaftany nie skąpi z trzosa czerwońców. Między
górami — rozległe, ogromne jeziora; jak szkło są zastygłe i jak
zwierciadła odbijają w sobie nagie szczyty gór i zielone ich
podnóża.
Ale któż to wśród nocy, czy gwiazdy błyszczą, czy nie, któż to
jedzie na olbrzymim karym rumaku? Cóż to za rycerz
nadludzkiego wzrostu pędzi pod górami, przez jeziora, odbija
się z olbrzymim koniem w nieruchomych wodach, a bezkresny
jego cień groźnie się kładzie po górach? Łyska zbroja kowana;
włócznia na ramieniu; miecz szczęka u kułbaki; przyłbica
spuszczona; wąs czarny, powieki zamknięte — śpi. I we śnie
dzierży cugle. Za nim na siodle, na tym samym koniu,
giermek-pacholę; ono także śpi i we śnie trzyma się olbrzyma.
Kto zacz? skąd? dokąd jedzie? Bóg raczy wiedzieć. Nie
pierwszy, nie drugi to dzień objeżdża on te góry. Gdy błyśnie
świt, wzejdzie słońce, już go nie widać; z rzadka jeno przytrafi
się góralowi dostrzec czyjś długi cień na górach, choć niebo jest
jasne, bez chmurki. Lecz skoro tylko noc opuści zasłonę
ciemności, znowu pędzi i jak w zwierciadle odbija się w
jęzorach, a za nim chybotliwie mknie jego cień. Wiele gór
minął, aż oto wspiął się na Krywań. Najwyższa to góra w
Karpatach; niby król panuje nad innymi. Tu się zatrzymał koń i
jeździec; i zapadł w jeszcze głębszy sen i chmury, opuściwszy
się, otuliły go.
231
XIII
— Szsz... cicho, babciu! nie hałasuj tak, moje dzieciątko
zasnęło. Długo płakał mój synek, teraz go utuliłam. Pójdę,
babciu, w las! Czemuż tak patrzysz na mnie? Straszna jesteś: z
oczu wysuwają ci się żelazne haki... och, jakie długie! i pałają
jak ogień! Tyś chyba wiedźma! Och, jeżeliś wiedźma, to
przepadnij! Porwiesz mi syna. Co za głupiec z tego esauła: on
myśli, że mi wesoło w Kijowie; nie, wszak tu i syn mój, i mąż
— któż dopilnuje chaty? Wyszłam tak cicho, że ni kot, ni pies
nie usłyszał. Babciu, chcesz być młodą? Nic łatwiejszego:
trzeba tylko tańczyć. Patrz, jak ja tańczę... — i wnet po tych
niedorzecznych słowach Katarzyna wziąwszy się w boki już
wirowała jak opętana, błędnie spozierając na wszystkie strony.
Z piskiem przytupywała; bez ładu dzwoniły srebrne podkówki.
Nie zaplecione ruse warkocze smagały śnieżną szyję. Lotem
ptaka śmigała nieprzerwanie, machając rękoma i kiwając głową,
i zdawało się, że opadłszy z sił runie na ziemię lub wyleci poza
rubieże świata.
Smutno stała stara niania, łzy wypełniły głębokie bruzdy na jej
twarzy; ciężki kamień legł na sercu wiernym mołojcom,
patrzącym na swą panią. Do cna osłabła i leniwie dreptała w
miejscu, myśląc, że tańczy horlicę. — A wiecie, chłopcy, mam
monisto! — rzekła w końcu, zatrzymując się. — A wy nie
macie!... Gdzie mój mąż? — krzyknęła nagle, chwytając za
turecki kindżał u pasa. — O, nie takiego trzeba mi noża! — Tu
łzy żalu spłynęły po jej twarzy. — Mój ojciec ma serce głęboko,
ten nóż go nie dosięgnie. Ma serce wykute ze stali, wykuła mu
je w piekielnym ogniu pewna jędza. Czemuż nie przybywa mój
ojciec? Czy nie wie, że pora go zakłuć? Chce pewnie, bym
sama przyszła... — i nie dokończywszy zaśmiała się dziwnie.
— Zabawna historia przyszła mi na myśl:
przypomniałam sobie pogrzeb męża. Wszak pochowali go
żywcem... Jakżem się śmiała!... Słuchajcie, słuchajcie! — i
naraz zaczęła śpiewać:
Biżyt" wozok krowaweńkyj U tim wózku kozak łeżyt",
Postrilanyj, porubanyj. W prawij ruczci drotyk derżyt', Z toho
drotu kriwcia biżyt';
Biżyt' rika krowawaja. Nad riczkoju jawor stoit'. Nad jaworom
woron kriacze. Za kozakom maty płacze. Ne płacz, maty, ne
żurysia, Bo wże twij syn ożenywsia, Ta wziaw żinku
panianoczku, W czystim poli zemlanoczku, I bez dwereć, bez
okoneć, Ta wże pisni wyjszow koneć. Tanciowała ryba z
rakom... A chto mene ne polubyt', traścia joho mater'!*
Tak się u niej mieszały w jedno wszystkie pieśni. Oto już dzień
i drugi mieszka we własnej chacie i słyszeć nie chce o Kijowie;
nie modli się, ucieka od ludzi; od rana do późnego wieczora po
mrocznych błądzi dąbrowach. Ostre sęki drapią białe liczko i
ramiona; wiatr rozwiewa rozplecione warkocze; jesienne liście
szeleszczą pod stopami — lecz ona na nic nie zważa. Gdy
wieczorna zorza gaśnie, a gwiazdy jeszcze nie wzeszły i miesiąc
nie świeci, straszno chodzić po borze:
*/Jedzie wózek zakrwawiony, na tym wózku leży Kozak,
postrzelany, porąbany. W prawej ręce trzyma kopię. Z tej kopii
krew się leje; leje się rzeka krwawa. Nad rzeką jawor stoi. Nad
jaworem kruk kracze. Po Kozaku matka płacze. Nie płacz,
matko, nie smuć się, twój syn już się ożenił, wziął za żonę
panieneczkę, w szczerym polu lepianeczkę. Ani drzwi w niej,
ani okien; i oto piosenka skończona... Tańcowała ryba z
rakiem... A kto mnie nie pokocha, niech jego matkę febra
trzęsie!
na drzewa gramolą się i chwytają gałęzi nieochrzczone dzieci,
szlochają, chichoczą, kłębkiem się toczą po ścieżkach i w bujnej
pokrzywie; z dnieprzańskich odmętów wybiegają korowody
dziew, co zaprzepaściły swe dusze; zielone warkocze opadają
im na ramiona, woda dźwięcznie spływa z długich włosów na
ziemię i dziewa prześwieca przez fale jak gdyby przez szklane
giezło; usta uśmiechają się powabnie, płoną jagody, wzrok
uwodzi duszę... spopieliłaby kochaniem, zacałowałaby na
śmierć... Uchodź, kto w Boga wierzy! Usta jej — to lód, jej
łożem — zimna woda; załaskocze cię i wciągnie w głębinę.
Katarzyna nie patrzy na nikogo, nie lęka się — szalona —
rusałek, biega do późna ze swym kindżałem i szuka ojca.
Wczesnym rankiem przyjechał gość jakowyś, okazałej postaci,
w czerwonym żupanie. Pyta o pana Danyłę; wysłuchał
wszystkiego — ramiona mu drgają, rękawem zapłakane ociera
oczy. Wojował, powiada, we dwójkę z nieboszczykiem
Burułbaszem, razem gromili Tatara i Turczyna; zali się
spodziewał, że tak zginie pan Danyło... Mówi też gość o wielu
innych sprawach i chce się widzieć z panią Katarzyną.
Katarzyna zrazu nie zważała wcale na mowę gościa; lecz potem
zaczęła się w nią wsłuchiwać jak przytomna. Gość prawi o tym,
jak to żyli z Danyłą, niby brat z bratem, jak się raz ukryli przed
Tatarami krymskimi pod groblą... Katarzyna słucha nie
spuszczając zeń oka.
„Przyjdzie do siebie! — myśleli mołojcy patrząc na nią. — Ten
gość ją uzdrowi. Słucha już oto, jakby przy zdrowych była
zmysłach!"
A gość tymczasem jął opowiadać, jak to w chwili serdecznej
rozmowy pan Danyło rzekł: ,,Słuchaj, bracie Cyprianie: gdy z
woli bożej opuszczę ten świat weź do siebie moją żonę i bądź
jej mężem"...
Straszliwie wbiła się w niego oczami pani Katarzyna. — Ha! —
zawołała. — To on, to ojciec! — iż nożem porwała się na niego.
Długo się z nią szamotał usiłując wydrzeć jej kindżał; wreszcie
wyrwał, ugodził — i stała się rzecz okropna: ojciec zamordował
swą szaloną córkę.
Osłupieli Kozacy, nie zdążyli go dopaść; skoczył na konia i
znikł im z oczu.
XIV
Cud wielki ukazał się za Kijowem. Zjechali panowie i hetmani
cud ten podziwiać: oto nagle stały się widoczne wszystkie
krańce świata. Zasiniał Liman w oddali, za Limanem widniało
Morze Czarne. Ludzie bywali rozpoznali także Krym
wznoszący się nad morzem i błotnisty Siwasz. Po lewicy można
było dojrzeć Ziemię Halicką.
— A to co takiego? — pytali zebrani starych ludzi, wskazując
majaczące na tle nieba i raczej obłokom podobne siwe i białe
szczyty.
— To Góry Karpackie! — mówili starzy ludzie. — Są między
nimi takie, gdzie nigdy śnieg nie taje; a chmury na nich
przystają i nocują tam.
Aż tu nowe dziwo: chmury opadły z najwyższego szczytu i oto
w całym rycerskim rynsztunku ukazał się na koniu mąż z
zamkniętymi oczami — widny, jakby stał tuż obok.
Naraz jeden z oglądających to dziwo dopadł swego bieguna i
dziko oglądając się dokoła, czy go kto nie ściga, pognał co koń
wyskoczy. Był to czarownik. Czegóż się tak przeraził? Ze
strachem wlepiwszy oczy w przedziwnego rycerza, poznał to
samo oblicze, które mu się zjawiło nieproszone, gdy wróżył.
Sam nie rozumiał, czemu ten widok spłoszył go tak strasznie, i
oglądając się lękliwie, pędził w cwał aż do wieczora i
pierwszych gwiazd. Wówczas zawrócił do domu, być może po
to, żeby wybadać moce piekielne, co oznacza to widziadło.
Spiął już konia, by przesadzić wąską rzeczkę, która przegrodziła
mu drogę, gdy raptem koń zatrzymał się w skoku, obrócił do
niego łeb i — o dziwo! zaśmiał się! strasznie błysnęły w mroku
dwa rzędy białych zębów. Włosy zjeżyły się na głowie
czarodzieja. Dziko zawył, zapłakał jak opętaniec i popędził
wierzchowca prosto do Kijowa, Roiło mu się, że wszystko
biegnie zewsząd, by go pojmać; ciemny bór obstąpił go i jak
żywy, czarną trzęsąc brodą i wyciągając długie gałęzie, usiłował
go zadusić; gwiazdy, zda się, biegły przed nim, wskazując
wszystkim na grzesznika; zdawało się, że sama droga pędzi w
jego tropy.
Oszalały czarownik gnał do kijowskich miejsc świętych.
XV
Samotnie siedział pustelnik w swej pieczarze przy lampce i nie
spuszczał oka ze świętej księgi. Długie już lata minęły, odkąd
się tu zamknął. Sporządził już sobie drewnianą trumnę i układał
się w niej do snu miast na łożu. Zamknął święty starzec swą
księgę i począł się modlić... Nagle wpadł człowiek dziwnej,
niesamowitej postaci. Pierwszy raz zdumiał się pustelnik
świątobliwy i cofnął o krok. A tamten drżał jak liść osiki; oczy
spozierały dziko, sypiąc skry obłędnej trwogi; poczwarne
oblicze wywoływało dreszcz.
— Ojcze, módl się! módl! — zawołał rozpaczliwie. — Módl się
za potępioną mą duszę! — i runął na ziemię.
Świątobliwy pustelnik uczynił znak krzyża, wyjął księgę,
otworzył ją, ale cofnął się ze zgrozą i upuścił księgę.
—— Nie, straszliwy grzeszniku! Nie masz dla cię miłosierdzia!
Uchodź stąd! nie mogę się modlić za ciebie! .
— Nie? — zawołał grzesznik w szale.
— Spójrz: święte litery w księdze wezbrały krwią... Nigdy
Jeszcze na świecie nie było takiego zbrodniarza!
— Ojcze! Ty szydzisz ze mnie!
— Idź precz, przeklęty grzeszniku! Nie szydzę z ciebie. Bojaźń
mnie ogarnia. Niedobrze człowiekowi być blisko ciebie!
— Nie, nie, ty się śmiejesz, nie przecz... widzę, jak ci się wargi
wykrzywiły: oto bieleją twe stare zęby!... Rzucił się jak
szaleniec — i zabił świętego starca... Coś ciężko jęknęło i jęk
popłynął polem i lasem. Zza lasu uniosły się chude, wyschłe
ręce o długich szponach; zadygotały i znikły.
I już nie doznawał ani strachu, ani żadnego innego uczucia.
Wszystko mu się jakoś gmatwa. Szum w uszach, szum w
głowie jakby od chmielu, przed oczyma wszystko zasnuwa
jakowaś pajęczyna. Skoczył na koń i pojechał prosto na
Kaniów, zamierzając stamtąd udać się przez Czerkasy do
krymskich Tatarów — sam nie wiedział, po co. Jedzie już
dzień, jedzie drugi, a Kaniowa wciąż nie widać. Drogę zna
dobrze, dawno by już powinien być w mieście, lecz miasta ani
śladu. Z dala błysnęły cerkiewne kopuły; ale nie Kaniów to,
jeno Szumsk. Zdumiał się czarnoksiężnik widząc, że zajechał
zgoła gdzie indziej. Zawrócił konia na Kijów i po dniu jazdy
ukazało się miasto; ale nie Kijów to, jeno Halicz, gród jeszcze
dalszy od Kijowa niźli Szumsk i bliski już granicy węgierskiej.
Nie wiedząc, co począć, znów zawrócił bieguna, ale czuje, że i
tym razem wziął opaczny kierunek. Nikt by w świecie nie
wysłowił, co się działo w duszy czarownika; a kto by zajrzał w
tę duszę i przeniknął ją, już by nie sypiał nocami, już by się
nigdy nie zaśmiał. Nie była to złość ani strach, ani luta gorycz.
Nie ma słowa na ziemi, które by to oddało. Paliło go, chciało
mu się stratować koniem całą ziemię, wziąć calutką krainę od
Kijowa do Halicza i wraz z ludźmi, wraz ze wszystkim utopić w
Morzu Czarnym. Lecz nie ze złości pragnął to zrobić; nie, sam
nie wiedział dlaczego. Drgnął, gdy mu się z bliska ukazały
Karpaty i wyniosły Krywań, który siwą chmurą nakrył sobie
głowę jak czapą; a koń wciąż nie ustawał i pędem rwał w góry.
Chmury nagle opadły i ukazał mu się jeździec w przerażającym
ogromie... Czarodziej usiłuje wstrzymać konia; mocno ściąga
wędzidło; rumak rży dziko, zjeżył grzywę i mknie ku
rycerzowi. Zamarło wszystko w czarodzieju; zda mu się, że
drgnął nieruchomy rycerz, że otworzył oczy, dostrzegł
pędzącego ku sobie czarodzieja i roześmiał się. Upiorny śmiech
niby grom rozległ się w górach i okropnie odebrzmiał w sercu
czarnoksiężnika. Roi mu się, iż mocarz jakiś wtargnął w jego
wnętrze i chodzi tam, i wali młotem w serce, w żyły... och, jak
strasznie odebrzmiał w nim ten śmiech!
Straszną ręką ułapił jeździec czarownika i podniósł w
powietrze. I w tejże chwili skonał czarownik; oczy mu się raz
jeszcze otwarły, lecz już był trupem i trupim spojrzał wzrokiem.
Tak okropnie nie patrzy ani żywy, ani wskrzeszony. Toczył
martwymi oczami i ujrzał nieboszczyków, co wstawszy z
grobów ciągnęli od Kijowa i od Ziemi Halickiej, i od Karpat, a
z twarzy byli do niego jak dwie krople wody podobni.
Bladzi, bladzi, jeden od drugiego wyższy, jeden od drugiego
kościstszy, stłoczyli się dokoła jeźdźca dzierżącego w prawicy
straszliwą swoją zdobycz. Raz jeszcze zaśmiał się rycerz i
cisnął czarodzieja w otchłań. Natenczas wszyscy nieboszczycy
też runęli w przepaść, pochwycili trupa i wbili weń zęby.
Jeszcze jeden chciał powstać z mogiły, najwyższy i
najstraszniejszy, ale nie mógł, tak bardzo rozrósł się w ziemi; a
gdyby wstał, to wywróciłby i Karpaty, i siedmiogrodzką, i
turecką krainę, ledwie się oto poruszył — a nastąpiło trzęsienie
ziemi. I wiele runęło domów. I wielu ludzi zmarło pod gruzami.
Nieraz w Karpatach słychać świst, jakby tysiące kół młyńskich
szumiało na wodzie. To trupy gryzą trupa w otchłani, z której
nie ma wyjścia, kędy żaden jeszcze nie śmiał zajrzeć człowiek.
Nieraz bywa, że ziemia trzęsie się od krańca do krańca: to się
dzieje dlatego, tłumaczą ludzie uczeni, że gdzieś nad morzem
jest góra, z której się ogień dobywa i wypływają płomienne
rzeki. Aliści staruszkowie na Węgrzech i w Ziemi Halickiej
lepiej wiedzą i twierdzą, że to chce powstać z mogiły i ziemią
wstrząsa ogromny nieboszczyk.
XVI
W mieście Głuchowie skupili się ludzie przy niewidomym
bandurzyście i już od godziny słuchają gry starca na bandurze.
Żaden jeszcze bandurzysta nie śpiewał takich dziwnych i takich
pięknych pieśni. Rozpoczął o dawnej hetmańszczyźnie, o
Sahajdacznym, o Chmielnickim. Hej, nie takie to były czasy:
kozactwo chodziło w sławie; tratowało końmi wroga, nikt nie
śmiał się zeń natrząsać. Śpiewał starzec również wesołe
piosenki, wodząc oczyma po tłumie, jakby widział, a palce o
przyprawionych kostkach fruwały jak muchy po strunach —
rzekłbyś, struny same grają; starcy ze spuszczonymi głowami i
młodzi z okiem w ślepca utkwionym nie śmieli nawet szeptać
między sobą.
— Czekajcie — rzekł grajek — zaśpiewam wam o pewnej
dawnej sprawie.
Ludziska bardziej się jeszcze stłoczyli, a stary zanucił:
„Za pana Stefana, księcia Siedmiogrodzkiego, a był książę
Siedmiogrodzki także królem Lachów, żyło sobie dwu
Kozaków: Iwan i Petro. A żyli z sobą jak brat z bratem. —
Słuchaj, Iwanie: co ino zdobędziem — wszystko po równu. Jak
któremu wesele — wesele i drugiemu; jak jednemu żałość —
żałość obydwom; jeden łup zdobędzie — po połowie łup; jak
się który dostanie do niewoli — drugi ma wszystko sprzedać i
dać okup albo samemu pójść w jasyr. — Jakoż, prawdziwie, co
jeno zdobyli, szczerze na poły dzielili; cudze li bydło
uprowadzą albo tabun — szczerze dzielą na poły.
Wojował król Stefan z Turczynem. Już trzy niedziele wojuje z
Turczynem, a nijak go wyprzeć nie może. A Turczyn miał ci
takiego paszę, że sam z dziesiątkiem janczarów mógł cały pułk
porazić. Ogłosił tedy król Stefan wszem wobec, że jeśli znajdzie
się śmiałek, co by mu przywlókł onego paszę żywego czy
umarłego, to mu, powiada, taki da żołd, jaki na całe przypada
wojsko. Rzecze brat Iwan do brata Petra; — Ruszajmy, bracie,
chwytać paszę! — I pojechali Kozacy, jeden w jedną, drugi w
drugą stronę.
Czyby Petro pojmał paszę, czy nie pojmał — nie wiadomo; lecz
już Iwan wiedzie paszę, z arkanem na szyi, do samego króla
jegomości. — Walnyś chłop! rzecze król Stefan i przykazał
jemu jednemu taki żołd wypłacić, jaki na całe przypada wojsko;
i przykazał dać mu ziemi, gdzie zechce, i bydła, ile zażąda. Jak
dostał Iwan żołd od króla, tegoż dnia podzielił wszystko z
Petrem po równu. Wziął Petro połowę królewskiego żołdu, lecz
nie mógł ścierpieć tego, że król Iwanowi taką cześć okazał, i w
sercu swym głęboko zemstę zataił.
Jadą obaj wojacy do darowanych przez króla włości, za
Karpaty. Posadził Kozak Iwan na siodle za sobą synka i
przytroczył go do siebie. Zmrok już zapadł — oni wciąż jadą.
Pacholę usnęło, zdrzemnął się także Iwan. Nie śpij, Kozacze,
drogi w górach niebezpieczne!... Lecz Kozak takiego ma konia,
co sam zna drogę, nie potknie się ani pośliźnie. Jest wśród gór
czeluść, dna jej nikt nie widział; ile od nieba do ziemi, tyle jest
do dna owej czeluści. A nad samym jej skrajem wije się ścieżka
— dwu jeźdźców od biedy przejedzie, trzech — nijak.
Ostrożnie stąpa koń z drzemiącym Kozakiem. Tuż obok jedzie
Petro, drży cały, dech mu zaparło z radości. Obejrzał się i strącił
pobratymca w przepaść; wierzchowiec wraz z Kozakiem i
pacholęciem zwalił się w czeluść.
Aliści Kozak uczepił się gałęzi i sam tylko koń runął na dno. Z
synkiem na grzbiecie jął się Kozak gramolić w górę. Blisko już
jest krawędzi, wzniósł oczy, patrzy, aż Petro nastawił spisę, by
go znowu zepchnąć. — Boże sprawiedliwy! Bodajbym ócz nie
podnosił i nie widział, jak własny brat zasadził się na mnie z
włócznią!... Bracie mój miły! Kłuj mnie spisą, skoro mi tak
sądzone, ale weź syna! Cóż ci zawiniło biedne dziecię, by tak
lutą miało ginąć śmiercią? — Zaśmiał się Petro, pchnął go spisą
w pierś i Kozak z pacholęciem spadł na dno. Zagarnął Petro
całe mienie i począł żyć jak pasza. Nikt takich nie miał stadnin
jak Petro, nikt nie miał tylu baranów i owiec.
I umarł Petro.
Gdy Petro umarł, zawezwał Pan Bóg dusze obu braci, Petra i
Iwana, na sąd. — Wielkim grzesznikiem jest ten człowiek! —
rzecze Pan Bóg. — Nie obmyślę mu kary, Iwanie! Sam mu ją
obmyśli — Długo duma Iwan, kaźń obmyślając, w końcu
powiada: — Wielką mi krzywdę wyrządził ten człowiek:
zdradził brata jak Judasz i wyzuł mnie z zacnego mego rodu i
potomstwa, niczym ziarnko zboża, które darmo ginie, rzucone
na opokę. Nie ma plonu — nikt ani się dowie, że posiano tu
ziarno.
Uczyń tedy, Boże, by całe jego potomstwo szczęścia na ziemi
nie zaznało! by ostatni w rodzie był takim zbrodniarzem,
jakiego nie było jeszcze na świecie! Żeby jego zbrodnie nie
dawały dziadom i pradziadom spokoju w grobach; niechaj
cierpiąc nie znane na ziemi katusze powstają z mogił! A Judasz
Petro niech nie ma sił się dźwignąć i przez to niech jeszcze
sroższą znosi mękę; niech żre, jak wściekły, ziemię i niech się
wije pod ziemią!
A gdy wypełni się miara nieprawości onego męża dźwignij
mnie, Boże, na koniu z tej czeluści na najwyższą górę i niech
przyjdzie ów zbrodzień do mnie, a ja go z tego szczytu strącę w
najgłębszą otchłań; wszystkie trupy, dziady jego i pradziady,
gdziekolwiek mieszkały za życia, niechaj się zejdą z różnych
krańców ziemi, by go gryźć za te męki, które im zadawał, i
niech go wiecznie gryzą, a ja się będę weselił patrząc na jego
męczarnie! I spraw, żeby Judasz Petro nie mógł się dźwignąć z
ziemi, żeby chciał się odgryzać, ale żeby gryzł tylko samego
siebie, a kości jego niech się coraz bardziej rozrastają i niech to
jeszcze wzmaga jego cierpienie. Ta męka będzie dla niego
najstraszniejsza, albowiem nie ma dla człowieka gorszej
męczarni aniżeli chcieć się zemścić i nie móc się zemścić.
— Straszna jest kaźń, którąś obmyślił, człowiecze! — rzekł
Bóg. — Niech się wszystko stanie tak, jakeś powiedział; ale i ty
także siedź tam wiecznie na swym koniu; i nie zaznasz
królestwa niebieskiego, dopóki będziesz tam siedział na koniu
swoim! — I wszystko się stało tak, jak Bóg powiedział: do dziś
dnia stoi na Karpatach dziwny rycerz na koniu i widzi, jak w
bezdennej otchłani trupy gryzą trupa, i słyszy, jak leżący pod
ziemią trup rośnie, w strasznych męczarniach gryzie kości
swoje i straszliwie potrząsa całą ziemią..."
Już ukończył ślepiec swą pieśń; już znowu zaczął przebierać
struny: już zaczął śpiewać ucieszne przypowiastki o Chomie i
Jeriomie, o Szklarzu Stokozie... lecz starzy i młodzi wciąż
jeszcze nie mogli się ocknąć i długo stali ze spuszczonymi
głowami, rozpamiętując straszną rzecz, która się wydarzyła za
dawnych lat.
Przełożył Czesław Jastrzebiec-Kozłowski