Tytuł oryginału
To the Stars. Starworld
Rozdział 1
Redaktor
Jacek Foromariski
Opracowanie graficzne: Maria Dylis Ilustracja:
Radosław Dylis
PRINTED IN GREAT BRITAIN
Wydanie I
Harry Harrison 1987 Copyright for the Polish
edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
GDAŃSK 1991
ISBN 8385276742
GWIEZDNY DOM
Rozdział 1
Stary, połatany frachtowiec przeciął orbitę
Marsa i leciał dalej, wykorzystując jedynie
tradycyjny napęd silników atomowych. Kierował
się w stronę Ziemi lub raczej w stronę miejsca,
w którym Ziemia znajdzie się za kilka godzin.
Wszystkie urządzenia elektroniczne statku były
bądź wyłączone, bądź pracowały na
minimalnych obrotach pełną moc pobierały
jedynie ekrany ochronne. Wraz ze zbliżaniem się
ku Ziemi, z każdą sekundą rosło ryzyko
wykrycia. I natychmiastowego zniszczenia.
A więc przynosimy im w końcu wojnę
powiedział oficer polityczny.
Przed rewolucją był profesorem ekonomii
niewielkiego uniwersytetu na jednej z odległych
planet. Wojna pozmieniała wszystko.
Nie musi mnie pan o tym przekonywać odparł
Blakeney. Byłem w komitecie, który opracował
ten atak. I mówiąc szczerze, wcale nie jestem
tym pomysłem zachwycony.
Wcale nie próbuję pana przekonywać, po
prostu sama myśl o tym sprawia mi
przyjemność. Miałem rodzinę na Teorancie...
Ale już jej pan nie ma przerwał szybko
Blakeney. Cała planeta została zniszczona.
Radziłbym, by jak najszybciej pan o nich
zapomniał.
Nie. Chcę o nich pamiętać. I wierzę, że atak ten
przeprowadzamy także i po to, by uczcić pamięć
tych ludzi. Tych i milionów innych,
zniewolonych lub
pomordowanych. Nareszcie odważyliśmy się
walczyć. Jestem z tego dumny.
Wciąż niepokoi mnie oprogramowanie
komputera.
Zupełnie niepotrzebnie. Pojedyncza bomba
zrzucona zostanie na Australie. W jaki sposób
może pan nie trafić w tak duży cel?
Mogę to panu dokładnie wyjaśnić. Po
odłączeniu statku zwiadowczego rozpocznie on
przyśpieszenie od prędkości podstawowej,
którą w tej chwili osiągamy. Komputer nie
będzie mógł popełnić żadnego błędu w
trajektorii lotu, ponieważ nie będzie czasu na
żadne korekty. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak
ogromna będzie prędkość końcowa? sięgnął po
kalkulator i nacisnął kilka przycisków.
Dowódca niecierpliwym ruchem uniósł rękę.
Wystarczy. Nie mam w tej chwili głowy do
matematyki. Wiem jedynie, iż nasi najlepsi
specjaliści zmodyfikowali statek zwiadowczy do
tego jednego zadania. W środku jest jakiś wirus,
który ma zniszczyć wszystkie zasoby żywności.
Sam pan przecież opracował program lotu,
lokalizacji celu i rzucenia bomby.
Tak, zawierają one jednak zbyt wiele
zmiennych. Zejdę na dół i przeprowadzę jeszcze
jeden test.
Proszę bardzo. Lecz niech pan nie zapomni, że
pozostało już tylko kilka godzin. Gdy znajdziemy
się w zasięgu sieci ich radarów, natychmiast
wysyłamy statek i zmykamy, nie oglądając się
za siebie.
To nie zajmie dużo czasu zapewnił Blakeney.
Odwrócił się i opuścił mostek.
"To wszystko jest jedną wielką improwizacją"
rozmyślał ponuro, idąc w dół pustymi
korytarzami statku.
Nieuzbrojony frachtowiec atakujący samo serce
Federacji! Lecz sam plan był na tyle
zwariowany, że może się powieść. Od momentu
przecięcia orbity Marsa wciąż nabierali
prędkości. Być może uda im się przemknąć tuż
obok Ziemi, zanim zaskoczona obrona będzie w
stanie wykonać przeciwuderzenie, i wystrzelić
bez przeszkód niewielki statek zwiadowczy, nad
którym kontrolę przejmie komputer.
I to właśnie martwiło go najbardziej. Obwody
większości komputerów były prototypowe i
niesprawdzone. Jeżeli zawiodą, nie powiedzie
się cała misja. Przeprowadzenie jeszcze jednej
serii testów było sprawą zwykłego rozsądku.
Maleńki zwiadowca, mniejszy nawet niż zwykły
pojazd ratunkowy, tkwił przymocowany do
podłogi zewnętrznego luku stalowymi klamrami
wyposażonymi w wybuchowe sworznie. Tuba
łącznikowa, dzięki której powietrze z frachtowca
przedostawało się do wnętrza zwiadowcy, wciąż
tkwiła na swoim miejscu. Blakeney przeczołgał
się przez nią, wszedł do wnętrza kabiny i
zmarszczył czoło, spoglądając na umieszczoną
na jednej ze ścian plątaninę kabli i urządzeń
kontrolnych. Odwrócił się w stronę ekranu,
wcisnął kilka przycisków na pulpicie komputera
i rozpoczął ostatnią serię kontrolnych testów.
Nagle na mostku zabrzmiał sygnał alarmowy i
paru członków załogi podeszło, by spojrzeć na
ekran. Oficer polityczny zbliżył się także i stanął
tuż obok pełniącego wachtę operatora.
Co to za sygnał? zapytał.
Weszliśmy właśnie w zasięg ich detektorów.
Więc wiedzą już, że tu jesteśmy?
Niekoniecznie. Wciąż jeszcze znajdujemy się w
płaszczyźnie ekliptyki...
A to oznacza..
Że jesteśmy jeszcze zbyt daleko, by mogli
wykryć jakiekolwiek ślady promieniowania z
naszego statku.
Na razie jesteśmy dla nich jeszcze jednym
kawałkiem kosmicznego śmiecia. Na razie.
System wykrywania został już jednak
zaalarmowany i za chwilę skierują na nas
wszystko, co tylko mają. Lasery, radary i tym
podobne rzeczy. Zresztą wkrótce się tego
dowiemy. Monitorujemy ich wszystkie sygnały.
Gdy powrócimy, wszystko będzie pięknie
nagrane. Po uważnym przeanalizowaniu
dowiemy się sporo o układach, w jakich pracują.
"Gdy pomyślał ponuro oficer polityczny a nie:
jeżeli". Jak na razie morale załogi było bez
zarzutu. Lecz to dopiero połowa misji. Pozostała
jeszcze ta druga połowa ta najważniejsza.
Zerknął na zegar i połączył się ze statkiem
zwiadowczym.
Wkraczamy w strefę czerwoną. Do odłączenia
statku pozostało mniej niż pół godziny. Co u
pana?
Za chwilę kończę i zaraz do was dołączę.
Dobrze. Chciałbym...
Zlokalizował nas radar pulsacyjny! wykrzyknął
operator. Teraz wiedzą już, że się zbliżamy. Tuż
obok jego łokcia zapłonął nagle ekran
pomocniczy, na którym pojawiać się zaczęły
rzędy cyfr. Operator wskazał na nie palcem.
Wszystkie ekrany ochronne zostały
wystrzelone, tak więc na ich ekranach zamiast
jednego, pojawi się kilkanaście
niezidentyfikowanych punktów, poruszających
się w różnych kierunkach i z różnymi
prędkościami.
Nie będą więc wiedzieli, który z tych punktów
jest prawdziwym statkiem?
W tej chwili nie, lecz już wkrótce zaczną
analizować wypadkowe wszystkich kursów,
zarówno do przodu jak i do tyłu w czasie i
zlokalizują ten prawdziwy. Jednak zanim ich
komputery uporają się z tym problemem, nasze
zainicjują już kolejne programy dezorientujące.
Zresztą całkiem niezłe, opracowane przez
najlepszych fizyków i komptechów.
Rozumowanie to nie trafiało jednak do
przekonania oficerowi politycznemu. Nie
podobała mu się myśl, iż jego życie zależy od
zaprogramowanych przez nieznanych mu ludzi
komputerów, bawiących się w kotka i myszkę z
komputerami wroga. Zamiast tego wyjrzał na
zewnątrz, spoglądając na maleńkie iskierki
gwiazd i powiększający się dysk Ziemi.
Spróbował wyobrazić sobie, jak tuż obok nich
przemykają niewidzialne promienie światła i fale
radiowe. Było to oczywiście niemożliwe. Musiał
jedynie na wiarę przyjąć, iż rzeczywiście tam są
i walczą zamiast niego z wrogiem.
Ludzie dawno już przestali toczyć bitwy w
kosmosie. Zastąpiły ich komputery. Załogi były
jedynie uwięzionymi w kruchych kadłubach
obserwatorami. Stał nieruchomo, nieświadomy,
iż coraz mocniej zaciska założone za plecy
dłonie.
Nagle wyczuł raczej niż usłyszał serię
niewielkich, głuchych wstrząsów, po których
nastąpiła słyszalna już wyraźnie eksplozja.
Trafili nas! wykrzyknął w przypływie paniki.
Jeszcze nie odparł operator, nie odrywając
wzroku od ekranu. Wystrzeliliśmy jedynie
pozostałe ekrany, a po nich statek zwiadowczy.
Nasza misja jest już zakończona, lecz musimy
się jeszcze stąd wyrwać. Stos wyłączony,
obwody napędu przestrzennego zregenerowane
w pełni. Za chwilę będziemy w drodze.
Oczy oficera politycznego otworzyły się
szeroko, gdy jego mózg przeszyło nagle
straszliwe podejrzenie. Rozejrzał się szybko
dookoła.
Gdzie jest Blakeney? wykrzyknął, lecz żaden ze
zgromadzonych na mostku ludzi nawet go nie
usłyszał.
W napiętym milczeniu odliczali sekundy,
dzielące ich od pocisków, które z pewnością
zostały już wystrzelone w ich stronę.
Oficer jednak nie myślał w tej chwili o rakietach.
Wiedział już, gdzie był Blakeney.
Miał wiec rację, zupełną rację! I oni nazywali
siebie komptechami. Nie potrafiliby nawet
napisać programu, który wygrałby w bierki.
Porównawcza orientacja przestrzenna
najwidoczniej przekraczała ich możliwości.
Z satysfakcją obserwował elektroniczny pisak,
kreślący na ekranie obraz przesuwającej się w
dole Ziemi. Nagle zmartwiał, gdy dostrzegł
przesuwający się majestatycznie tuż nad Europą
front burzowy. Wyłączył automat zawiadujący
ruchami pisaka i dotknął palcem ekranu w
miejscu, na którym widział jedyny wolny w tej
chwili od gęstej pokrywy chmur wycinek
Australii. Gdy świecąca końcówka pisaka
przesunęła się na wskazane przez niego
miejsce, wcisnął klawisz z napisem
IDENTYFIKACJA POZYTYWNA i cofnął palec.
W sekundę później jednostajny do tej pory
śpiew silników zmienił się, gdy niewielki
stateczek zmienił kurs. Dobrze. Wyświetlił na
ekranie kolejny etap programu i odblokował
przełącznik, umożliwiający mu w razie
jakichkolwiek kłopotów ręczne odstrzelenie
pojemnika.
Na szczęście nie było żadnych. W chwili, gdy na
ekranie pojawiła się cyfra zero, komputer
uaktywnił mechanizm detonujący, wyrzucając
ceramiczny pojemnik ku powierzchni Ziemi.
Siedzący w kabinie oddalającego się łagodnym
łukiem stateczku, Blakeney
uśmiechnął się w duchu, wiedząc, co się za
chwilę wydarzy: pojemnik był jedyną rzeczą,
która została zaprojektowana naprawdę dobrze.
Wraz z opadaniem w coraz gęstsze warstwy
atmosfery, pojemnik, zawierający umieszczone
w kriogenicznych kapsułach zamrożone wirusy,
zacznie się rozgrzewać, wytracając przy tym
szybkość. Odpadnie powłoka ceramiczna,
odsłaniając tkwiący wewnątrz manometr.
Dokładnie na wysokości dziesięciu tysięcy
siedemset sześćdziesięciu dziewięciu metrów
eksploduje ładunek wybuchowy, uwalniając
zawarte w kapsułach wirusy.
Wiatry rozniosą je po całej Australii, zaniosą być
może nawet do Nowej Zelandii zmodyfikowane
genetycznie, mikroskopijne szkodniki, które
zaatakują i zniszczą wszelkie pozostałe jeszcze
na Ziemi zbiory płodów rolnych.
Blakeney uśmiechał się jeszcze, gdy uderzył
pocisk.
Ponieważ rakieta wyposażona była w głowicę
jądrową, ludzie na powierzchni Ziemi odnieśli
wrażenie, iż przez moment nad horyzontem
rozbłysło drugie słońce.
Rozdział 2
Odrzutowiec TWA wystartował z Nowego Jorku
parę godzin po zmroku. Natychmiast po
osiągnięciu wyznaczonego mu korytarza
powietrznego zwiększył szybkość do
naddźwiękowej i z rykiem silników pomknął na
wschód. Gdy przelatywali nad Kansas, lecący z
prędkością 2,5 Macha odrzutowiec napotkał na
pierwsze promienie zachodzącego słońca. A
gdy obniżyli pułap lotu nad Arizoną, słońce
stało jeszcze wysoko nad horyzontem, i
pasażerowie, którzy oglądali jeden zachód
słońca w Nowym Jorku, byli teraz świadkami
kolejnego, tym razem jednak o wiele bardziej
malowniczego nad pustynią Mojave.
ThurgoodSmythe skrzywił się i przyciemnił
okno. Musiał przejrzeć notatki ze zwołanej w
pośpiechu w gmachu Narodów Zjednoczonych
konferencji i nie miał głowy, by podziwiać
subtelne piękno zachodu słońca. Na jego
kolanach leżała otwarta dyplomatka z tkwiącym
wewnątrz ekranem monitora. Wędrowały teraz
po nim cyfry, nazwiska i daty. Nieruchomiały
jedynie wtedy, gdy mężczyzna dotykał
klawiatury niewielkiego komputera, korygując
błąd zapisu. Robił to jednak zupełnie
automatycznie, myślami błądząc wokół tego, co
wydawało się nieprawdopodobne, a jednak się
wydarzyło.
Lądowaniu towarzyszyło niewielkie szarpnięcie.
ThurgoodSmythe zamknął dyplomatkę,
naciśnięciem guzika rozjaśnił przyciemnione
okno i spojrzał na zewnątrz, na białe wieże
centrum kosmicznego, skąpanego w tej chwili w
krwawych rozbłyskach zachodzącego słońca.
Był pierwszym pasażerem, który wysiadł z
samolotu.
Na zewnątrz czekało już dwu umundurowanych
strażników. Na ich sprężysty salut skinął jedynie
niedbale głową. Nie padło ani jedno słowo, czy
to powitania, czy też z prośbą o identyfikację.
Strażnicy wiedzieli, kim był; wiedzieli także, iż
ten nadprogramowy lot odbył się jedynie po to,
by przywieźć tego człowieka tutaj. Haczykowaty
nos i ostre rysy twarzy ThurgoodSmythe'a
wystarczająco często pojawiały się w środkach
masowego przekazu, by nie zadawać mu
żadnych pytań. Krótko przycięte, stalowosiwe
włosy oraz wyprostowana sylwetka sprawiały, iż
wyglądał dokładnie na tego, kim był w
rzeczywistości na człowieka u steru władzy.
Gdy wszedł do pokoju, August Blanc stał
zwrócony twarzą w stronę ogromnego,
całościennego okna. Jako dyrektor
Spaceconcent zajmował biuro umieszczone na
ostatnim piętrze najwyższego budynku
administracyjnego. Widok za oknem był wręcz
olśniewający. Majaczące na horyzoncie
smoliście czarne góry, obramowane były
czerwienią nieba. Wszystkie budynki i statki
kosmiczne skąpane były w tym samym,
ognistym kolorze kolorze krwi. Być może był to
znak. Dyrektor wzdrygnął się na tę myśl.
Nonsens. Słysząc za plecami znaczące
chrząknięcie, odwrócił się i spojrzał prosto w
twarz ThurgoodSmythe'a.
Mam nadzieję, że miał pan przyjemny lot
powiedział, wyciągając dłoń.
Była szczupła i równie delikatna, jak rysy jego
twarzy. Chlubił się posiadaniem starego,
francuskiego tytułu, niemniej jednak używał go
niezmiernie rzadko. Zresztą ludzie pokroju
ThurgoodSmythe'a nie zawracali sobie takimi
rzeczami głowy. Przybysz skinął krótko głową,
wydając się zniecierpliwiony tymi
niepotrzebnymi formalnościami.
Niewątpliwie miał pan męczący dzień. Może
więc coś na pokrzepienie?
Nie. Dziękuję drogi Auguście. Chociaż...
poproszę o szklaneczkę Perrier.
To suche powietrze w samolotach... Nie to, co
w naszych liniowcach powiedział, podając
gościowi wysoką szklaneczkę. Sobie nalał
koniaku. Nie odwracając głowy, zupełnie jakby
zawstydzony tym, o co chce zapytać, przemówił
w stronę zgromadzonych w barku butelek: Czy
rzeczywiście jest źle? Tak źle, jak o tym
czytałem?
Nie wiem, co pan słyszał odparł
ThurgoodSmythe, pociągając ze szklaneczki.
Ale w zaufaniu mogę panu powiedzieć...
Ten pokój jest absolutnie bezpieczny.
... że jest o wiele gorzej, niż nam się wydawało
na początku. To była istna lawina opadł w fotel i
pustym wzrokiem zapatrzył się w trzymaną w
dłoni szklaneczkę. Przegraliśmy. Wszędzie. Nie
mamy już kontroli nad żadną z planet...
To niemożliwe! w starannie modulowanym do
tej pory głosie Augusta zabrzmiały nutki niemal
zwierzęcej paniki. A nasze bazy? W jaki sposób
mogą zostać zajęte?
Nie mówię w tej chwili o nich. Są zresztą
nieważne. Położone są na pozbawionych
powietrza księżycach o niskiej grawitacji i
muszą być regularnie zaopatrywane. Więcej z
nimi kłopotu niż pożytku. Ewakuujemy je
wszystkie.
Nie możecie tego zrobić! Są naszą główną linią
obrony przed...
Używając klasycznego porównania: są naszą
piętą Achillesową tym razem w głosie
ThurgoodSmythe'a nie było ani śladu ciepła.
Potrzebujemy transportu i potrzebujemy ludzi.
Tutaj jest rozkaz. Od tej chwili jest pan
odpowiedzialny za sprawny przerzut siecią
Fascolo wyjął z dyplomatki dokument i wręczył
go pobladłemu wyraźnie dyrektorowi. Decyzje
zostały już podjęte.
August Blanc wyciągnął drżącą dłoń i przybliżył
dokument do oczu. ThurgoodSmythe spoglądał
na niego bez słowa. Ten człowiek był mu
potrzebny. Znał się na tym, co robi. Tylko
dlatego jego głos, gdy odezwał się ponownie,
zabrzmiał niemal łagodnie:
Wiem, iż decyzje takie łatwiej jest czasami
podjąć, niż się z nich wywiązać. Przykro mi,
Auguście. Rebelianci nie pozostawili nam
wyboru. Planety są ich. Wszystkie. Zaplanowali
to doskonale. Większość naszych ludzi została
pojmana lub po prostu nie żyje. Jednak cała
nasza flota przestrzenna pozostała nietknięta,
chociaż miało miejsce parę aktów sabotażu. To,
co w tej chwili robimy, to po prostu strategiczne
przegrupowanie sił.
Odwrót! w głosie dyrektora brzmiała wyraźnie
gorycz. A więc przegraliśmy.
Wcale nie. Wciąż mamy jeszcze liniowce, a
pomiędzy nimi jednostki o przeznaczeniu
typowo militarnym. Rebelianci posiadają jedynie
frachtowce, holowniki i jednostki pomocnicze.
Wiele z ich planet już cierpi głód. Podczas gdy
oni będą zmuszeni martwić się o przeżycie, my
zreorganizujemy nasze środki obrony. Gdy
spróbują nas zaatakować, z pewnością
będziemy na to dobrze przygotowani. A potem
ponownie odzyskamy wszystkie planety.
Ostateczny sukces Ziemi nie podlega żadnej
dyskusji, choć być może jest to sprawa odległej
przyszłości.
Co więc mam robić?August Blanc nie wydawał
się być przekonany.
Wysłać to. Jest to specjalny rozkaz Służb
Bezpieczeństwa zalecający natychmiastową
zmianę kodów. Jestem przekonany, iż stare
kody nie stanowią już dla rebeliantów tajemnicy.
August Blanc spojrzał na tajemnicze serie liter i
cyfr i skinął głową. Sam proces kodowania
niewiele go obchodził starczyło, iż wiedział, że
całym tym procesem zajmuje się komputer.
Wsunął zapisany gęsto skrawek papieru w
szczelinę czytnika i szybko wystukał na
klawiaturze serię poleceń. Parę sekund później
mechaniczny głos, dobiegający z
wmontowanego w obudowę komputera głośnika
oznajmił:
Polecenie przekazane do wszystkich
wymienionych na liście odbiorców.
Potwierdzenie odbioru od wszystkich
wymienionych na liście odbiorców. Procedura
zmiany kodów komunikacyjnych w toku.
ThurgoodSmythe po wysłuchaniu komunikatu
skinął krótko głową i położył na biurku
dyrektora kolejny papier.
Po przeczytaniu z pewnością zauważy pan, że
wszystkie wyszczególnione tu rozkazy
potraktowane są bardzo ogólnikowo. Cała flota
w możliwie najkrótszym terminie wycofana ma
zostać na orbitę Ziemi, bazy planetarne
zniszczone, a bazy na Księżycu mają otrzymać
posiłki. Gdy wejdziemy w posiadanie
odpowiedniej ilości środków transportu,
natychmiast rozpoczniemy przerzucanie
oddziałów na kolonie okołoziemskie. Zostaną
zajęte siłą. Z dobrego źródła wiadomo, iż
sympatyzują z rebetiantami, a nie z nami.
To samo stanie się z orbitalnymi stacjami
satelitarnymi. Czy ma pan jakieś pytania?
Czy wystąpią braki żywnościowe? Doszły mnie
słuchy, że stoimy przed widmem głodu.
Wysłałem żonę z dużą listą zakupów, z której
udało jej się zrealizować zaledwie połowę. Czy
wie pan coś na ten temat?
"Ten człowiek jest tchórzem, a w dodatku
głupcem
pomyślał ThurgoodSmythe w takiej sytuacji
martwić się o kuchnię! Defetysta. Ale to pojęcie
z pewnością jest dla niego obce. Dla większości
ludzi najprawdopodobniej także. Ale to
nieważne, dowiedzą się, co ono oznacza, gdy
rozstrzelamy kilku z nich. Właśnie za
rozsiewanie takich niesprawdzonych plotek."
Powiem panu prawdę powiedział głośno.
Lecz przede wszystkim muszę pana ostrzec.
Jesteśmy w stanie wojny, kiedy morale całego
społeczeństwa jest sprawą pierwszorzędnej
wagi. Tak więc ludzie, którzy rozsiewają
niepokojące pogłoski oraz tacy, którzy będą
gromadzić nadmierne zapasy żywności,
pozbawiając jej innych pomagają naszemu
wrogowi i będą za to ukarani. Jedyną karą
będzie kara śmierci. Czy wyraziłem się dość
jasno?
Oczywiście, ja... ja nie zdawałem sobie sprawy.
Nie miałem zamiaru...
Mężczyzna trząsł się jak w ataku febry.
ThurgoodSmythe spoglądał na niego przez
chwilę spod zmrużonych powiek.
Bardzo dobrze powiedział wreszcie, usilnie
starając się nie ukazać po sobie śladu niechęci.
Na Ziemi nie będzie głodu, lecz racje
żywnościowe będą zmniejszone i racjonowane.
Zawsze musieliśmy importować pewną żywność
dla proli. Przez jakiś czas będą musieli zacisnąć
trochę pasa, nie sądzę jednak, by fakt ten miał
nam spędzać sen z powiek. O wiele
poważniejsza jest zaraza, która zniszczyła całe
zboże Australii.
Zaraza...? Obawiam się, że nie rozumiem.
Spowodowana zmutowanym wirusem, który
zrzucili w formie bomby z niewielkiego statku
kosmicznego. Ulega samodestrukcji po kilku
miesiącach, lecz do tej pory cała Australia
będzie jedynie jałową pustynią.
Musimy zniszczyć ich wszystkich! To zwykli
kryminaliści! Chcą nas zagłodzić na śmierć!
Niekoniecznie. Ten atak był formą ostrzeżenia.
Niektórzy dowódcy naszych sił przestrzennych
powodowani chęcią zemsty przeprowadzili parę
akcji na własną rękę, niszcząc kompletnie co
najmniej dwie planety rebeliantów. Ci w
odpowiedzi wysłali ten statek, by zbombardował
Australię. Bardzo łatwo mogli zniszczyć
wszystkie ziemskie zasoby żywności, a jednak
ograniczyli się do jednego tylko kontynentu.
Nie, to było pewnego rodzaju ultimatum.
Przejęliśmy oczywiście ten statek i wysłaliśmy
go im z wiadomością, iż zgadzamy się na ich
warunki.
Od tej chwili bombardowanie planet ograniczać
się ma do celów wyłącznie militarnych.
Musimy zniszczyć ich co do jednego! rzucił
ochryple August Blanc.
I tak się stanie. Nasz plan jest stosunkowo
prosty. Wycofujemy wszystkie nasze siły na
orbitę Ziemi, by zabezpieczyć się przed
jakakolwiek inwazją, czy próbą przejęcia kolonii
okołoziemskich lub satelitów. Potem ponownie
zaczniemy zdobywać utracone planety. Nasze
wszystkie liniowce zostaną uzbrojone i
przekształcone w jednostki wojenne. Rebelianci
mają jedynie kilka statków. Może wygrają
jeszcze parę bitew, ale my wygramy wojnę...
Pilna wiadomość przerwał mu mechaniczny
głos komputera.
August Blanc oderwał wysuwający się z
drukarki skrawek papieru, podniósł do oczu i
wyciągnął w stronę swego gościa.
Zaadresowane do pana powiedział.
ThurgoodSmythe szybko przebiegł wzrokiem
kilka linijek tekstu i uśmiechnął się.
Poleciłem, by śledzono wszystkie ruchy floty
nieprzyjaciela. Potrzebują więcej żywności, niż
my. Wysłali właśnie pewną ilość statków
transportowych na Halvmork to jedna z
największych planet produkujących żywność.
Chcę, by te statki wylądowały i zostały
załadowane. Potem mogą odlecieć...
A my je przejmiemy! wykrzyknął z
podnieceniem August Blanc, zapominając na
chwilę o swych wcześniejszych obawach. To
genialny plan, panie ThurgoodSmythe. Niech mi
będzie wolno panu pogratulować. Rozpętali tę
wojnę, teraz więc przyjdzie im za to zapłacić.
Skażemy ich na głód.
Dokładnie to było moim zamiarem, drogi
Auguście. Dokładnie. Obydwaj mężczyźni
wymienili okrutne, pozbawione ciepła uśmiechy.
Winić mogą jedynie siebie mówił
ThurgoodSmythe. Daliśmy im pokój, a oni w
zamian dali nam wojnę. Pokażemy im teraz, jak
wielką cenę przyjdzie im zapłacić za tę
nieprzemyślaną decyzję. Gdy wreszcie z nimi
skończymy, w galaktyce na wieki już zapanuje
pokój. Zapomnieli już, że są dziećmi Ziemi, że
stworzyliśmy Federację dla ich własnego dobra.
Zapomnieli, jak wiele sił i środków pochłonęło
przekształcenie planet, by mogli się na nich
osiedlić.
Rozdział 3
Zbuntowali się przeciwko dłoni, która zapewnia
im bezpieczeństwo. Zaciśniemy teraz dłoń w
żelazną pięść, która spadnie im na karki i
przygniecie do ziemi. Oni rozpoczęli tę wojnę
lecz to my ją zakończymy.
A więc odchodzisz powiedziała Elżbieta,
starając się nie okazywać po sobie żadnych
emocji.
Jednak jej dłonie, które Jan trzymał mocno w
uścisku, wyraźnie drżały. Stali w cieniu jednego
z frachtowców, który górował ponad
najwyższymi silosami. Mężczyzna spojrzał na
łagodne, zatroskane w tej chwili rysy twarzy
dziewczyny. Westchnął i nie znajdując żadnej
sensownej odpowiedzi, skinął jedynie głową.
Zakrawało na okrutną ironię, iż po wszystkich
latach spędzonych na tej niegościnnej planecie,
żonaty i nareszcie szczęśliwy, musi ją opuścić.
Nie miał jednak wyboru. Był jedynym, który
mógł walczyć o prawa dla zamieszkujących tę
rolniczą planetę ludzi, jedynym, który mógł
stworzyć tu nowe, funkcjonujące na
prawidłowych zasadach społeczeństwo. Jan był
bowiem jedynym na całej Halymork
człowiekiem, który urodził się na Ziemi i znał
realia, jakimi kierowało się życie nie tylko na
macierzystej planecie, ale w całej Ziemskiej
Federacji Planet.
Halvmork było zapomnianym, ponurym
światem, zamieszkanym przez ekonomicznych
niewolników, których jedynym zadaniem było
zaopatrywanie pozostałych planet w żywność.
Walcząc z tyranią Ziemi planety oczekiwały, iż
Halvmork w dalszym ciągu pozostanie
rolniczym zapleczem rebelii. Oczywiście, mogli
obsiewać pola w końcu było to jedyne, na czym
się znali pod warunkiem jednak, że zamieszkały
przez nich świat przestanie być więzieniem, a
stanie się domem.
Musieli być wolni, by stać się częścią Federacji,
by ich dzieci mogły się uczyć i żyć w pokoju,
wreszcie by zmienić sztuczny system, dawno
temu narzucony im siłą przez Ziemię. Jan
wiedział, iż nikt mu za to nie podziękuje.
Niemniej jednak musiał to zrobić. Dla przyszłych
generacji. Dla własnego dziecka.
Tak, muszę was opuścić powiedział wreszcie.
Jesteś tu potrzebny w tonie jej głosu
zabrzmiała prośba.
Spróbuj mnie zrozumieć. Ta planeta, chociaż
tak duża, jest jedynie niewielką częścią
galaktyki. Dawno temu mieszkałem na Ziemi,
pracowałem tam i byłem nawet szczęśliwy,
dopóki nie odkryłem, że życie tam dla
większości ludzi jest prawdziwym piekłem.
Próbowałem im pomóc lecz to na Ziemi jest
nielegalne. Zostałem za to aresztowany,
pozbawiony wszystkiego i zesłany tutaj jako
zwykły pracownik fizyczny. Miałem do wyboru
to albo śmierć. Jednak gdy tu mijały wolno lata,
rebelia wreszcie wybuchła i zakończyła się
sukcesem. Wszędzie, za wyjątkiem Ziemi. W tej
chwili moja praca tutaj jest już zakończona,
zboże zabezpieczone i gotowe do wysyłki. My
wywiązaliśmy się ze swoich zobowiązań, chcę
się więc upewnić, że owoce zwycięstwa staną
się także i naszym udziałem. Po prostu muszę
lecieć, rozumiesz?
Obdarzyła go czułym, pełnym miłości
spojrzeniem i zamknęła w silnym uścisku, jakby
obawiając się, że widzą się być może po raz
ostatni. Nie chciała się do tego przyznać, lecz
bała się. Gdzieś daleko, pomiędzy obcymi
gwiazdami trwała wojna, a on wyruszał, aby
wziąć w niej udział. Przytuliła się do niego
mocniej.
"On wróci powtarzała w myślach z pełną
rozpaczy determinacją. Musi wrócić..."
Wróć do mnie szepnęła. Odepchnęła go od
siebie i nie oglądając się, pobiegła w stronę
domu.
Dziesięć minut wykrzyknął Debhu, stojąc u
podstawy prowadzącego do śluzy trapu.
Chodźmy na pokład. Musimy się przygotować.
Jan odwrócił się i ruszył za nim w górę trapu.
Jeden z członków załogi czekał już na nich przy
śluzie i natychmiast po ich wejściu zamknął i
uszczelnił zewnętrzny właz.
Idę na mostek rzucił Debhu. Nie byłeś nigdy w
kosmosie, więc lepiej przywiąż się do czegoś
pasami
Pracowałem w stanie nieważkości odparł
krótko Jan.
Przez wargi Debhu przemknął uśmiech,
mężczyzna nie powiedział jednak ani słowa.
Halvmork była planetą więzieniem i nie było już
ważne, za co ktoś został tutaj zesłany.
Dobrze mruknął. Może mi się przydasz.
Straciliśmy mnóstwo wyszkolonych ludzi, a
większość nowej załogi nie oglądała jeszcze
otwartej przestrzeni. Chodźmy na mostek.
Jan stwierdził, iż operacja, której właśnie był
świadkiem, jest niezwykle fascynująca. Musiał
przybyć na Halvmork statkiem, który był bardzo
podobny do tego, na którym znajdował się
obecnie niewiele jednak z tego okresu
zachowało się w jego pamięci. Jedyne, co
pamiętał to duszna, pozbawiona okien cela
więzienna. I nafaszerowane narkotykami
pożywienie, które sprawiało, iż był uległy i
zobojętniały na wszysko. A potem już stracił
przytomność. Gdy się ocknął stwierdził, że leży
na nawierzchni drogi a statki zniknęły. To
jednak działo się wiele lat temu.
Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej.
Pojazd, na pokładzie którego znajdowali się w
tej chwili, różnił się od pozostałych holowników
jedynie numerem. Były to toporne, lecz
niezwykle potężne jednostki, zdolne do
podniesienia z powierzchni planety ciężarów,
tysiąckrotnie przekraczających ich własną
wagę. Przez cały czas przebywały w przestrzeni,
krążąc na orbicie kołowej. Używano je raz na
cztery ziemskie lata, gdy na planecie zmieniały
się pory roku. Wtedy właśnie, zanim jeszcze
pola uprawne zamienią się latem w jałowe
pustynie a mieszkańcy wyruszą na drugą,
zimową półkulę, przybywały statki. Z otchłani
kosmosu wynurzały się liniowce podobne do
olbrzymich pająków jednostki, które nigdy nie
wchodziły w kontakt z atmosferą planet.
Pozostawały na orbicie, uwalniając
zacumowane po bokach metalowe cygara
frachtowców. Wtedy właśnie wkraczały do akcji
holowniki.
Na ich pokłady wchodziły załogi i uruchamiały
wszystkie urządzenia jednostek. Potem
holowniki cumowały przy burtach pustych
frachtowców i rozpoczynały delikatną operację
opuszczania ciężkich jednostek na
powierzchnię planety.
W tej chwili frachtowce były już załadowane.
Miały na swych pokładach wystarczającą ilość
ziarna, by wyżywić wszystkie zbuntowane
planety. Start, kontrolowany w całości przez
komputer, przebiegł bez żadnych zakłóceń.
Metalowe olbrzymy wznosiły się coraz wyżej i
szybciej, przebijając z rykiem silników
atmosferę. Programy komputerowe,
nadzorujące całą operację, napisane zostały
przez nieżyjących już dawno komtechów z
precyzją, dającą im powód do słusznej chwały.
Orbity zostały obliczone, odrzutowe silniki
korekcyjne włączone. Olbrzymie kadłuby,
ważące tysiące ton, dryfowały wolno ku sobie i
wreszcie łączyły się ze statkiem macierzystym.
Połączenia frachtowców zakończone
wyrecytował mechanicznie komputer. Pełna
gotowość do odcumowania i transferu załogi.
Debhu naciśnięciem odpowiedniego klawisza
rozpoczął następną fazę programu. Jeden po
drugim gigantyczne winogrona zaczęły się
rozdzielać. Kadłubem holownika targnął
wyraźny wstrząs. Pozbawiony swego ciężaru
holownik odpłynął na bok, a po chwili skierował
się w stronę liniowca. Oba olbrzymy zetknęły
się. Natychmiast po uszczelnieniu komory
powietrznej rozległ się syk i wewnętrzne drzwi
rozsunęły się na boki.
Chodźmy powiedział Debhu i ruszył jako
pierwszy. Zazwyczaj czekamy, dopóki
holowniki ponownie nie znajdą się na orbitach
kołowych. Tym razem jednak liniowce po
przycumowaniu frachtowców natychmiast
wyruszają w drogę. Każdy z nich kieruje się do
innego punktu przeznaczenia. To zboże jest
sprawą naszego życia lub śmierci.
W centrali rozbrzmiewał brzęczyk alarmowy, a
jedna z lampek na pulpicie kontrolnym
pulsowała ogniście czerwonym kolorem.
Nic poważnego oświadczył Debhu. Nie
zabezpieczona pokrywa chwytaka. Do szczęk
mogło dostać się trochę pyłu lub też mogło to
zostać spowodowane błędem odczytu.
Chciałbyś rzucić na to okiem?
Czemu nie? odparł Jan. Od czasu przybycia na
tę planetę to właśnie naprawy były moim
głównym zajęciem. Gdzie są kombinezony?
Pojemnik z narzędziami był integralną częścią
kombinezonu, tak samo jak i radio. Kierując się
głosem niewidzialnego przewodnika, Jan dotarł
do uszkodzonej jednostki. Wraz z
wypompowaniem powietrza ze śluzy,
kombinezon z lekkim sykiem zaczął się
usztywniać. W końcu właz zewnętrzny otworzył
się i Jan wypłynął na zewnątrz.
Nie miał czasu, by podziwiać subtelne piękno
gwiazd nie przesłoniętych atmosferą planety.
Podróż nie rozpocznie się, dopóki on nie usunie
opóźniającego ich uszkodzenia. Uruchomił
namiernik i przytrzymując się poręczy, ruszył w
kierunku wskazywanym przez strzałkę.
Zatrzymał się gwałtownie, gdy nagle tuż obok
niego z kadłuba wystrzelił w górę słup
cząsteczek lodu. Po chwili pojawił się jeszcze
jeden i jeszcze. Jan uśmiechnął się lekko i
ruszył dalej. Dobrze wiedział, czym w
rzeczywistości były owe gejzery. Frachtowce
wypompowywały z ładowni powietrze.
Uwolnione z wnętrza statków powietrze i para
wodna natychmiast zamieniały się w lód.
Próżnia odwodni ziarno, zabezpieczając je i nie
dopuszczając przy okazji do rozprzestrzenienia
się przywleczonych tutaj z powierzchni planety
mikroorganizmów.
Nim Jan dotarł do sygnalizującego uszkodzenie
modułu, wykwitujące z kadłuba strumienie lodu
zaczęły już zanikać. Uniósł pokrywę skrzynki
kontrolnej i przełączył na sterowanie ręczne.
Motory zajęczały i masywne szczęki jęły
rozsuwać się na boki. Przyjrzał się uważnie ich
gładkim powierzchniom i po chwili na jednej z
nich dostrzegł coś, co przypominało grudkę
skrystalizowanego błota. Usunął ją i nacisnął
przycisk w skrzyni kontrolnej. Tym razem
szczęki zetknęły się całymi powierzchniami, a
na pulpicie zapłonęła zielona lampka. "Prosta
sprawa" pomyślał, ponownie zamykając
skrzynkę.
Natychmiast wracaj! dobiegł go podniecony
głos z wmontowanego w kombinezonie radia.
Urządzenie umilkło, zanim zdążył zapytać o
przyczynę takiego pośpiechu. Nie tracąc ani
chwili, złapał za linę bezpieczeństwa i
niezgrabnymi ruchami zaczął podciągać się w
stronę śluzy powietrznej.
Właz był jednak zamknięty i uszczelniony.
Przez kilka cennych sekund wpatrywał się w
niego z osłupieniem. To przecież niemożliwe.
Odwrócił się i dopiero wtedy spostrzegł
przyczynę całego zajścia.
Tuż przed ich dziobem dryfował wolno kolejny
liniowiec, wysuwając w ich stronę chwytaki
magnetyczne. Na jego obłym boku widniał
znajomy znak błękitnego globu na białym tle.
Była to flaga Ziemi.
Przez dłuższą chwilę Jan tkwił po prostu
nieruchomo, czując, jak wali mu serce i
próbując zrozumieć, co się właściwie dzieje.
Spostrzegł, jak na statku przeciwnika otwiera
się śluza powietrzna i nagle wszystko stało się
jasne.
Ziemia nie miała wcale zamiaru poddawać się
tak łatwo. Z pewnością obserwowali tworzenie
się tego konwoju i z łatwością mogli odgadnąć
miejsce jego przeznaczenia. A Ziemia
potrzebowała zmagazynowanego w cielskach
frachtowców ziarna w takim samym stopniu, jak
planety rebeliantów. Potrzebowała, by przetrwać
i by głodem zmusić niepokornych do uległości.
Utrata tego zboża oznaczałaby klęskę.
Na widok pierwszej, opadającej właśnie na
kadłub ubranej w kombinezon postaci Jan
zawrzał gniewem.
Za wszelką cenę trzeba ich powstrzymać. Wyjął
z pojemnika z narzędziami elektryczny
śrubokręt i naciśnięciem kciuka nastawił
wirujące ostrze na najszybsze obroty. Trzymając
zaimprowizowaną broń przed sobą, ruszył w
stronę odwróconego tyłem mężczyzny.
Przewaga leżała po stronie Jana w cieniu,
rzucanym przez masywny kadłub był zupełnie
niewidoczny. Mężczyzna, kątem oka
dostrzegając niewyraźny ruch, próbował się
odwrócić było już jednak za późno. Jan złapał
go za ramię i przyłożył obracające się szybko
ostrze do boku kombinezonu. Obserwował, jak
metal wgryzając się w twardy materiał rozerwał
go, i jak po chwili wytrysnął w kosmos strumień
zamrożonego powietrza. Mężczyzna szarpnął się
raz i zwiotczał. Jan odepchnął bezwładne ciało,
odwrócił się i odskoczył na bok, wyciągając
równocześnie swą broń w stronę kolejnego
przeciwnika.
Jednak za drugim razem nie udało mu się
zaatakować tak skutecznie, jak za pierwszym.
Mężczyzna unieruchomił dzierżącą śrubokręt
dłoń w silnym uchwycie. Zmagając się
desperacko, Jan zapomniał o obecności innych.
Nagle poczuł, że ktoś łapie go za nogi.
Był to nierówny pojedynek i Jan wiedział, że
musi go przegrać. Jego przeciwnicy byli
uzbrojeni Jan dostrzegł w ich dłoniach pistolety
rakietowe. Po unieruchomieniu go schowali je
jednak do kabur. Jan zaprzestał walki. Nie
chcieli go zabijać oczywistym było, że
potrzebowali jeńców. Dłonie napastników
uniosły go w górę i poczuł, że płynie w stronę
obcego statku. Przez śluzę powietrzną wciągnęli
go do środka. Gdy tylko właz śluzy ponownie
został uszczelniony, zdarli z niego kombinezon i
przewrócili na podłogę. Jeden z mężczyzn
postąpił krok do przodu i kopnął go w skroń, a
potem powoli, metodycznie, zaczął kopać w
żebra. Jan czuł, jak ból przesłania mu oczy
kurtyną czerwonej mgły. Potrzebowali swych
jeńców żywych lecz niekoniecznie cieszących
się dobrym zdrowiem. Była to jego ostatnia
myśl, bowiem but ponownie uderzył go w głowę,
tym razem odbierając litościwie przytomność.
Rozdział 4
Zabili kilku naszych mówił Debhu, przykładając
wilgotny ręcznik do głowy Jana. Jednak jedynie
wtedy, gdy stawiali opór i pojmanie ich było
zbyt niebezpieczne. Resztę wzięli żywcem.
Otoczyli nas i stłukli pałkami. Najwidoczniej
potrzebują jeńców. Jak twoja głowa?
Paskudnie.
Mogło być gorzej. Masz parę siniaków i założyli
ci kilka szwów. Lekarz powiedział, że wszystkie
kości są całe. Chcą dowieźć nas w dobrym
stanie, by po powrocie na Ziemię urządzić
pokazowy proces z nami jako oskarżonymi. Do
tej pory nie udało im się wziąć zbyt wielu
jeńców. To nie był ten rodzaj wojny - zawahał
się na moment, a po chwili przemówił dużo
spokojniejszym tonem. Jesteś w ich
kartotekach? To znaczy, czy mogą cię
zidentyfikować? Dowiedzieć się, kim byłeś?
Dlaczego pytasz?
Ja nigdy poprzednio nie byłem na Ziemi. Być
może i mają o mnie jakieś informacje, nie jestem
pewny. Lecz wszystkim nam zrobiono fotografię
siatkówki oka. Tobie także, gdy byłeś
nieprzytomny.
Jan skinął głową i prawie natychmiast
przymknął oczy, gdyż nawet tak nieznaczny
ruch eksplodował gdzieś we wnętrzu głowy
tępym bólem.
Gdy mnie zidentyfikują, czeka ich prawdziwa
niespodzianka powiedział. Niestety, nie mogę
cieszyć się z tego na równi z nimi.
Wzór siatkówki oka jest bardziej indywidualny
dla danego osobnika, niż jakiekolwiek odciski
palców. Nie można go zmienić czy sfałszować.
Każdy na Ziemi ma ów wzór zakodowany w
kartotekach już od urodzenia i co kilka lat
zmuszany jest poddawać go obowiązkowej
weryfikacji. Komputer jest w stanie przejrzeć
miliony takich fotografii w ciągu zaledwie kilku
sekund. Z pewnością odnajdą jego fiszkę. A
wtedy będą wiedzieli o nim wszystko. O jego
kryminalnej przeszłości także.
Zresztą i tak nie ma to już większego znaczenia
powiedział Debhu, opierając się plecami o
stalową ścianę ich celi. Wszystkich nas czeka
to samo. Najprawdopodobniej pokazowy proces
by zabawić proli, a co potem nie wiadomo.
Jestem jednak dziwnie pewny, że nic dobrego.
Możemy mieć jedynie nadzieję na szybką
śmierć.
Zamiast popadać w depresję, możemy
pomyśleć o czymś innym. Ignorując ból, Jan
zmusił się, by usiąść prosto. Możemy
spróbować stąd uciec.
Tak. Wargi Debhu wykrzywiły się w lekkim
uśmiechu. Możemy spróbować.
Nie staraj się traktować mnie protekcjonalnie
rzucił ze złością Jan. Wiem, co mówię.
Pochodzę z Ziemi i samo to, to już więcej, niż
ktokolwiek w tym pomieszczeniu może o sobie
powiedzieć. Wiem, jak ludzie na Ziemi myślą i w
jaki sposób działają. Zresztą i tak jesteśmy już
martwi, więc co szkodzi nam przynajmniej
spróbować?
Jeżeli uda nam się stąd wydostać, to i tak nigdy
nie opanujemy tego statku. Nie bez armii
uzbrojonych ludzi.
Nie musimy przecież uciekać stąd właśnie
teraz. Poczekajmy aż do momentu lądowania.
Wtedy cała załoga będzie na swoich
stanowiskach, pozostaną jedynie strażnicy. I
wcale nie będziemy musieli zdobywać tego
statku. Po prostu wyniesiemy się stąd.
Brzmi stosunkowo prosto ponownie
uśmiechnął się Debhu. Jestem z tobą. Czy
masz jednak jakikolwiek pomysł, jak wydostać
się z tej zamkniętej celi?
Mnóstwo. Chcę, byś zebrał od ludzi wszystko,
co mają jeszcze przy sobie. Zegarki, narzędzia,
monety wszystko. Gdy zobaczę, co mamy,
wtedy powiem, jak się stąd wydostaniemy.
Jan nie chciał w tej chwili niczego wyjaśniać.
Napił się jedynie wody i rozejrzał po metalowych
ścianach pomieszczenia, w którym zostali
uwięzieni. Na plastykowej wykładzinie podłogi
leżało kilka cienkich materacy, a pod jedną ze
ścian znajdował się zlew i niewielka toaletka. I to
było już wszystko. W przeciwnej ścianie
widniały pojedyncze drzwi. Nie dostrzegł nigdzie
żadnych ukrytych urządzeń podglądowych, nie
znaczyło to jednak, że ich nie było. Musi
zachować wszelkie dostępne środki
ostrożności, mając jedynie nadzieję, że
strażnicy nie obserwują ich zbyt uważnie.
W jaki sposób podają nam jedzenie? zapytał
Jan, gdy Debhu ponownie usiadł tuż obok
niego.
Wsuwają tace przez szczelinę w drzwiach.
Kubki i talerze są plastykowe i po trzech
minutach rozpuszczają się. Nic, czego
moglibyśmy użyć jako broni.
Nie o tym myślałem. Co jest za tymi drzwiami?
Krótki korytarz i drugie drzwi. Nigdy nie są
otwierane jednocześnie.
Coraz lepiej. Czy w tym korytarzu jest jakiś
strażnik?
Ja żadnego nie widziałem. Być może uważają, iż
nie ma takiej potrzeby. Ale udało mi się coś
zebrać od chłopaków...
Nie pokazuj mi tego. Po prostu powiedz.
W większości śmiecie. Monety, klucze,
obcinacz do paznokci, komputer osobisty...
Proszę, proszę. Jakieś zegarki?
Nie, zabrali wszystkie. Ten komputer to czysty
przypadek. Jest wbudowany w brelok, który
jeden z naszych nosił na szyi. I co ty właściwie
chcesz z tym zrobić?
Zbudować zespół obwodów
mikroelektronicznych. Zajmowałem się tym,
zanim mnie aresztowano. Czy te światła nigdy
nie gasną?
Obawiam się, że nie.
A więc musimy postępować niezwykle
ostrożnie. Przysuń się bliżej i włóż mi te
wszystkie rzeczy do kieszeni. Jeżeli zabierają
nas na Ziemię jak długo potrwa sama podróż?
Około dwóch tygodni czasu subiektywnego.
Pół raza dłużej czasu przestrzennego.
Dobrze. A więc powinno się udać.
Światła nie gasły nawet na chwilę. Jan wątpił, by
więźniowie obserwowani byli przez cały czas
musiał tak zresztą uważać, bowiem w
przeciwnym wypadku jakakolwiek próba
ucieczki nie miałaby większego sensu.
Posługując się jedynie dotykiem, posortował
znajdujące się w kieszeni przedmioty. Następnie
położył się na podłodze i rozłożył przed sobą
wyjęte z kieszeni klucze, starając się
jednocześnie zasłonić je własnym ciałem. Były
to różnokolorowe, niewielkie rurki, zaopatrzone
na jednym końcu w pierścień. Aby otworzyć
drzwi, należało po prostu włożyć je w otwór
mechanizmu zamka. Były tak powszechne, iż
niewielu ludzi zastanawiało się, co właściwie
tkwi wewnątrz plastykowej rurki.
Jan wiedział jednak, że zawiera ona stosunkowo
skomplikowany mechanizm, składający się z
odbiornika mikrofal owego, procesora
mikrochipowego i niewielkiej baterii. Po
włożeniu klucza w otwór, wysyłany przez
mikroelektryczny obwód zanika sygnał
uaktywniał ukryty w kluczu mechanizm, który w
odpowiedzi wysłał swój własny sygnał kodowy.
Jeżeli był on prawidłowy, drzwi otwierały się, a
niewielkie, lecz bardzo silne pole magnetyczne
ładowało powtórnie baterię. Jeżeli w zamek
włożono jednak nieodpowiedni klucz ze złym
sygnałem kodowym, drzwi nie tylko
pozostawały zamknięte, ale mechanizm zamka
natychmiast rozładowywał baterię, czyniąc
klucz niezdatnym do użytku.
Używając ostrza obcinacza do paznokci, Jan
zerwał okrywającą mechanizm klucza warstwę
plastyku. Miał teraz narzędzia, obwody i baterie.
Był pewny, że przy odrobinie cierpliwości i
umiejętności uda mu się zbudować to, czego
potrzebuje. Technologia mikrochipowa była już
tak powszechna, iż te nieprawdopodobnie małe
mikroprocesory znalazły swe zastosowanie we
wszystkich praktycznie urządzeniach
mechanicznych. Większość ludzi wydawała się
tego jednak nie dostrzegać. Jan wiedział o tym
doskonale, ponieważ sam zaprojektował
większość tego typu obwodów. Wiedział także
jak je zmienić, by posłużyły jego celom.
Z jednego z kluczy wyjął samą baterię. Jej dwa
cienkie przewody posłużyły do zmian w
obwodach mikroelektronicznych drugiego
klucza. Jego transmiter stał się teraz
odbiornikiem, którego zadaniem będzie
wykrycie kombinacji impulsów zamka w
drzwiach celi. Gdy wszystkie czynności zostały
już zakończone, Jan odwrócił się w kierunku
siedzącego nieruchomo Debhu.
Chcę teraz spróbować odczytać kod zamka w
drzwiach naszej celi. Mam jedynie nadzieję, że
nie jest obwarowany obwodem
zabezpieczającym.
Myślisz, że się uda?
Jan pozwolił sobie na słaby uśmiech.
Powiedzmy, iż mam taką nadzieję. Jedynym
sposobem, by się o tym przekonać, jest
włożenie tego klucza w zamek. Ale będę
potrzebował twojej pomocy.
Oczywiście. Co mogę zrobić?
Musisz odwrócić uwagę strażników. Nie wiem,
w jakim stopniu jesteśmy obserwowani. Nie
chcę jednak ryzykować. Ja będę pod ścianą tuż
obok drzwi. Niech twoi ludzie zaczną walczyć ze
sobą pod przeciwległą ścianą. Z pewnością
zwróci to uwagę strażników i da mi kilka
cennych sekund.
Debhu pokręcił z powątpiewaniem głową.
Czy to musi być akurat walka? Moi ludzie
niewiele wiedzą o tego typu sprawach. Nigdy się
tego nie uczyli.
Naprawdę? zaskoczony Jan spojrzał prosto na
swego rozmówcę. A te karabiny, którymi tak
ochoczo wymachiwali na planecie? Wyglądały
całkiem realistycznie.
Był prawdziwe, ale nie naładowane. Może
moglibyśmy zrobić coś innego? Hainault jest
gimnastykiem. Porozmawiam z nim. Z
pewnością przyjdzie mu coś do głowy.
I niech to lepiej będzie dobry pomysł.
Kiedy ma zacząć?
Gdy tylko znajdę się pod drzwiami. Gdy będę
gotowy, potrę podbródek.
Daj mi parę minut powiedział Debhu i ruszył
powoli w stronę leżącego nieruchomo
mężczyzny.
Hainault okazał się być prawdziwym artystą.
Zaczął od niewielkiej rozgrzewki. Wkrótce
przeszedł do stania na rękach i
skomplikowanych mostków, a zakończył
wyskokiem z saltem w powietrzu.
Zanim jeszcze stopy akrobaty dotknęły podłogi,
Jan na krótką chwilę włożył zmodyfikowany
klucz w otwór zamka. Po wyjęciu ukrył go w
dłoni i odsunął się od drzwi, oczekując na ryk
syreny alarmowej.
Nic się jednak nie stało. Po pięciu minutach już
wiedział, iż pierwszy krok zakończony został
sukcesem.
Najważniejszą rzeczą, którą udało się zatrzymać
więźniom, był mikrokomputer. Była to właściwie
zabaweczka, niewątpliwie otrzymana od kogoś
w podarunku. Strażnicy przeoczyli go, ponieważ
z wyglądu przypominał sztukę biżuterii w
kształcie wiszącego na złotym łańcuszku
czerwonego serca, z wygrawerowaną po jednej
stronie literą "J". Należało jedynie położyć
wisiorek na płaskiej powierzchni i nacisnąć
literę, by przed operatorem pojawił się pełny
hologram klawiatury. Pomimo braku wrażenia
realności był to jednak najprawdziwszy
komputer, dzięki wbudowanej jednostce
pamięci molekularnej zbliżony pojemnością do
zwykłych komputerów osobistych.
Jan znał już kod zamka w drzwiach celi.
Następnym krokiem będzie taka zmiana jednego
z kluczy, by emitował ten właśnie kod. Bez
komputera nie byłoby to jednak możliwe. Użył
go, by wykasować starą pamięć z obwodów
klucza i wprowadzić na to miejsce nową. Był to
długi, pełen prób i błędów proces. Zajęło to
mnóstwo czasu lecz w efekcie Jan otrzymał
klucz, o którym wiedział, iż otworzy drzwi celi
nie powodując alarmu. Debhu spojrzał z
powątpiewaniem na niewielki, plastykowy
cylinder.
Jesteś pewny, że zadziała? zapytał.
Prawie. Powiedzmy, że w dziewięćdziesięciu
dziewięciu procentach.
Spore szansę. A co zrobimy po otwarciu tych
drzwi?
Użyjemy tego samego klucza, by otworzyć
zewnętrzne drzwi na końcu korytarza. Tutaj
szansę, że ten zamek otwiera się tą samą
kombinacją klucza są już mniejsze, wynoszą
jakieś pięćdziesiąt procent. Jeżeli się otworzą,
wychodzimy na zewnątrz. Jeżeli nie, to... no cóż,
wtedy po naszej stronie będzie przynajmniej
element zaskoczenia.
Jeżeli się uda, prawdopodobnie nigdy nie
zdołamy ci się odwdzięczyć...
Nawet tak nie mów przerwał ostro Jan. Gdyby
nie to, że najprawdopodobniej na nas
wszystkich wydano już wyrok śmierci, nawet nie
rozważałbym tak zwariowanego pomysłu. Czy
zastanowiłeś się, co stanie się, jeżeli nasza
ucieczka rzeczywiście zakończy się
powodzeniem? Jeżeli uda nam się opuścić ten
statek?
No cóż będziemy wolni. Jan westchnął z
rezygnacją.
Być może, gdybyśmy wylądowali na jakiejś
innej planecie. Ale to będzie Ziemia. Gdy
wyjdziesz z tego liniowca, znajdziesz się w
samym sercu centrum kosmicznego. W dodatku
bardzo pilnie strzeżonego. Każda osoba, którą
spotkasz, będzie twoim wrogiem. Prole nie
zrobią nic, by ci pomóc a najprawdopodobniej
wydadzą, gdy za twoją głowę wyznaczona
zostanie nagroda. Każdy inny człowiek będzie
twoim prześladowcą. W przeciwieństwie do
twoich ludzi potrafią walczyć i sprawia im to
przyjemność. Niektórzy z nich lubią nawet
zabijać. Widzisz więc, że będziemy stąpać po
bardzo niebezpiecznym gruncie.
To już nasze zmartwienie odparł Debhu, kładąc
dłoń na ramieniu Jana. Wszyscy jesteśmy
ochotnikami. Rozpoczynając rebelię doskonale
wiedzieliśmy, dokąd może nas to zaprowadzić.
Przeciwnikowi udało się nas pojmać i ma zamiar
poprowadzić nas na stryczek niczym stado
baranów na rzeź. Uratuj nas, Janie Kulozik, a do
końca życia pozostaniemy twoimi dłużnikami.
"Aby tylko starczyło tego życia" pomyślał
gorzko Jan. Szybko jednak odepchnął ponure
myśli na bok, koncentrując się na planowanej
ucieczce. Szansę na powodzenie, chociaż
minimalne, jednak rzeczywiście były. Rozmyślał
nad tym wszystkim przez kilka pozostałych do
ładowania dni i opracował plan, który wydał mu
się najodpowiedniejszy. Szeptem wyjaśnił
leżącemu tuż obok Debhu, co należy robić:
Gdy wyjdziemy z celi, musimy trzymać się
razem i poruszać bardzo szybko. Zaskoczenie
jest naszą jedyną bronią. Będziemy także
musieli odnaleźć drogę do wyjścia. Proponuję
pojmać jednego z członków załogi i zmusić go,
by nas prowadził...
Nie ma takiej potrzeby przerwał Debhu. Jestem
konstruktorem i sam budowałem takie statki.
Dlatego też powierzono mi dowództwo jednego
z nich. Ten liniowiec to ulepszona wersja
standartowego pojazdu klasy Bravo.
Znajdziesz drogę?
Nawet w ciemnościach.
A więc bardzo ważne pytanie w jaki sposób
możemy ominąć główną śluzę? Czy są jakieś
inne drogi wyjścia ze statku? I to całkiem
sporo. Ponieważ statek ten zaprojektowano, by
operował zarówno w atmosferze, jak i w próżni,
posiada kilka niezależnych śluz i włazów. Duży
luk załadunkowy jest w maszynowni... chociaż
nie, otwarcie go zajmuje zbyt wiele czasu
zamyślił się na chwilę. Ale całkiem niedaleko
jest dużo mniejszy luk, służący do uzupełniania
zapasów. Do naszych celów wręcz idealny.
Jan uśmiechnął się szeroko.
Zatem dobrze. Będziemy postępować zgodnie z
rozwojem sytuacji. W tej chwili nie wiem nawet,
w jakim kraju wylądujemy. Najprawdopodobniej
w Stanach Zjednoczonych, w Spaceconcent na
pustyni Mojave. To stwarza dodatkowy problem.
Pozwól mi przez chwilę pomyśleć. Kompleks na
pustyni posiada jedynie kilka dróg wjazdu i
wyjazdu. Niedobrze. Mogą łatwo wszystko
zablokować.
Po następnym posiłku do pomieszczenia wszedł
oddział silnie uzbrojonych strażników.
Ustawić się w szeregu rozkazał dowodzący
oficer. Twarzami do ściany. Właśnie tak, ręce
do góry i dłonie oparte o ścianę, tak, byśmy
mogli je widzieć. Ty tam, pierwszy w szeregu.
Wyrzuć wreszcie ten chleb i klękaj.
Do przodu wystąpił strażnik z soniczną
maszynką do golenia i nachylił się nad
klęczącym więźniem. Fale ultradźwiękowe
dawały znakomity efekt - usuwały wszelki zarost
nie dotykając przy tym skóry. Sam akt golenia
był też niezwykle szybki. Wkrótce z twarzy
więźniów zniknęły wszelkie ślady zarostu, a
ogolone do gołej skóry głowy przypominały
gładkie kule bilardowe. Było to niezwykle
upokarzające - strażnikom jednak wydawało się
śmieszne. Cała podłoga
zaśmiecona została ścinkami włosów. Oficer
ponownie zwrócił się w stronę więźniów:
Gdy usłyszycie sygnał ostrzegawczy, chcę
abyście wszyscy leżeli na podłodze. Przy
lądowaniu możecie trochę pofruwać, a nam nie
trzeba dodatkowych kłopotów w postaci
połamanych kości. Ten, kto będzie miał pecha i
nie będzie w stanie wyjść stąd o własnych
siłach, zostanie natychmiast zastrzelony.
Obiecuję wam to.
Przy wtórze głośnego śmiechu strażnicy
opuścili celę. Głucho szczęknęły zamykane
drzwi. Więźniowie spojrzeli po sobie w
milczeniu.
Zaczekajmy, dopóki nie wylądujemy i nie
przywrócą normalnego ciążenia powiedział
wreszcie Debhu. Wtedy wszyscy będą zajęci, a
włazy zewnętrzne wciąż jeszcze zamknięte.
Jan skinął głową i w tej samej chwili zawyła
syrena alarmowa.
Wejściu w atmosferę towarzyszyły lekkie
wibracje i stopniowy wzrost ciążenia. Wszyscy
położyli się nieruchomo na podłodze,
spoglądając czujnie na leżących obok siebie
Hana i Debhu.
Silniki umilkły. Na krótką chwilę powróciła
nieważkość, lecz szybko zastąpiona została
ponownym ciążeniem, wzrastającym wraz z
opuszczaniem się statku ku powierzchni Ziemi.
Teraz! wykrzyknął Debhu.
Jan zerwał się na równe nogi i włożył klucz w
zamek. Drzwi otworzyły się nadspodziewanie
lekko. Krótki korytarz był pusty. Mając za sobą
resztę więźniów, kilkoma skokami przebył
dzielącą go od drugich drzwi wolną przestrzeń i
wsunął klucz w szczelinę zamka. Wstrzymał
oddech. Drzwi otworzyły się. Nie rozległ się
żaden sygnał alarmowy. Jan skinął głową w
stronę Debhu, który otworzył je szerzej i wyjrzał
ostrożnie na zewnątrz.
Tędy syknął i pobiegł w głąb pustego
korytarza.
Nagle zza zakrętu wyszedł jeden z członków
załogi liniowca. Na ich widok stanął jak wryty, a
potem odwrócił się próbując uciec. Spóźnił się z
tym jednak o całą wieczność. W chwilę później
leżał nieprzytomny na podłodze.
A więc jesteśmy uzbrojeni uśmiechnął się
Debhu, prezentując wyjętą z kabury broń. Weź
to, Janie. Z pewnością wiesz lepiej od nas, jak
się z tym obchodzić.
Debhu ruszył dalej, a pozostali tłoczyli się tuż za
nim. Zignorował windę, jako zbyt powolną.
Zamiast tego ruszył w dół schodami
awaryjnymi, przeskakując po kilka stopni na raz.
Zatrzymał się dopiero na samym dole, czekając
na resztę przy okrągłym włazie.
Ten właz prowadzi do głównego przedziału
silnikowego wyjaśnił. Wewnątrz jest co
najmniej czterech ludzi i jeden oficer. Możemy
spróbować ich zaskoczyć...
Nie sprzeciwił się Jan. Zbyt ryzykowne. Mogą
być uzbrojeni. Gdzie powinien znajdować się
oficer?
Przy pomocniczym pulpicie kontrolnym. Jakieś
cztery metry po lewej stronie.
Pięknie. Wchodzę pierwszy. Wy wejdziecie za
mną, lecz nie ustawiajcie się na linii strzału
pomiędzy mną a obsługą maszynowni.
Nie zamierzasz chyba...
Doskonale wiesz, co zamierzam uciął Jan,
unosząc w górę broń. A teraz otwieraj ten luk.
Znajdujący się wewnątrz oficer był bardzo
młody. Jego pełen przerażenia okrzyk rychło
zamienił się w agonalne rzężenie, gdy
wystrzelony z trzymanego przez Jana rewolweru
pocisk rzucił go o ścianę. Na widok
osuwającego się bezwładnie, zakrwawionego
ciała, wbiegający do maszynowni rebelianci
zatrzymali się gwałtownie. Na szczęście w
pomieszczeniu nie było pełnej obsady ludzi. Jan
zabił jeszcze dwu mężczyzn, w tym jednego
strzałem w plecy.
Prędzej! wykrzyknął ze zniecierpliwieniem.
Droga wolna!
Więźniowie rzucili się w stronę luku. Jan
zauważył jednak, iż przebiegając obok, starali
się nie spoglądać mu w twarz. Debhu nie
zawracał sobie głowy szukaniem przycisków
otwierających klapę, lecz podbiegł do
awaryjnego koła zamachowego i zaczął je
przekręcać. Po dwu obrotach odepchnięty
został przez Hainaulta na bok, który
wykorzystując swą potężną siłę jął kręcić korbą
coraz szybciej i szybciej. Wkrótce blokujące
właz stalowe zapadki uniosły się w górę.
Jak na razie żadnego alarmu szepnął Jan.
Otwórzcie trochę szerzej. Musimy się
przekonać, czy na zewnątrz nie czeka już na nas
komitet powitalny.
Rozdział 5
Lądowisko było ciemne i ciche. Słychać było
tylko cichy zgrzyt kurczącego się metalu i szum
wody. Kadłub statku i sam szyb ładowniczy
schładzany był strumieniami wody, tryskającymi
z dysz chłodniczych. Jan zatrzymał się u
szczytu trapu, który automatycznie wysunął się
tuż po wylądowaniu. Ostatnie stopnie ginęły w
masie kłębiącej się na dnie szybu pary.
Przy dyszach wodnych powinien być luk
wyjściowy szepnął Debhu. Jeżeli oczywiście te
szyby są podobne do tych, które projektowałem.
Lepiej, aby były odparł Jan. Prowadź.
Odsunął się na bok i rozejrzał czujnie dookoła.
Wszędzie panowała cisza. Dziwne, przecież
powinni odkryć już ich ucieczkę. Debhu z
pozostałymi zaczął schodzić w dół.
Nagle ze wszystkich stron zapłonęły reflektory,
zalewając wszystko ulewą jaskrawego światła.
W chwilę później padły strzały. Pociski odbijały
się od metalowych boków statku i od betonu,
rozrywając schodzących w dół ludzi na strzępy.
Jan osłonił oczy ramieniem i parę razy wystrzelił
na ślepo. W końcu odrzucił pustą broń na bok.
Jakimś cudem nie był nawet ranny. Dobiegające
z dołu chrapliwe okrzyki świadczyły, że
pozostali nie mieli tyle szczęścia.
Jako ostatni z uciekających więźniów wciąż
jeszcze znajdował się na szczycie trapu. Ich
ucieczka nie pozostała niezauważona
powiadomieni przez radio strażnicy brali
właśnie srogi odwet. Wewnątrz szybu szalała
śmierć. Ignorując deszcz padających wszędzie
dookoła kuł, Jan dał nura w zbawczy otwór
otwartego włazu.
Przez chwilę leżał zupełnie nieruchomo.
Wiedział, iż jego egzekucja została jedynie
chwilowo odroczona. Jednak nie mógł znieść
myśli, że jego prześladowcy znajdą go leżącego
bezsilnie na podłodze. Podniósł się z wysiłkiem
i ruszył powoli w głąb maszynowni. Nagle z
dreszczem przerażenia spostrzegł, że drzwi
windy zaczynają się wolno otwierać...
Jednym skokiem dopadł do zgrupowanych pod
jedną ze ścian urządzeń i wcisnął się w wąską
szczelinę pomiędzy jednym z nich a ścianką
grodzi. Wstrzymał oddech, słysząc tupot
zbliżających się, ciężkich kroków.
Zatrzymajcie się tutaj rozległ się czyjś głos. I
uważajcie, by nie dostać się w ogień naszych
własnych oddziałów na zewnątrz. Po chwili
najwyraźniej zwrócił się do kogoś z zewnątrz:
Tu Lauca. Połączcie mnie z dowództwem. Tak,
sir... Jesteśmy na pozycji w maszynowni. Tak,
wstrzymać ogień. Wchodzimy do akcji.
Rozumiem, żadnych jeńców.
Strzały zaczęły cichnąć. Mężczyzna ponownie
zwrócił się w stronę żołnierzy:
Słyszeliście? Żadnych jeńców. I spróbujcie nie
powystrzelać się nawzajem z nadmiaru
entuzjazmu. Zostawcie ciała tam, gdzie leżą.
Potem przylecą reporterzy. Major chce, by cały
światr dowiedział się, jaki los czeka
odszczepieńców i morderców. Ruszajcie!
Żołnierze, trzymając gotową do strzału broń,
ruszyli do przodu. Jan mógł jedynie czekać, aż
jeden z nich spojrzy w bok i odkryje go
siedzącego bezradnie na podłodze. Jednak
żaden z nich tego nie uczynił. Zaślepieni żądzą
zemsty gnali w stronę luku.
Dowodzący nimi oficer zatrzymał się niespełna
pół metra od Jana i przemówił do widocznego u
kołnierza mikrofonu:
Wstrzymać ogień. Powtarzam: wstrzymać
ogień. Do szybu schodzą oddziały porządkowe.
Jan jął wysuwać się na zewnątrz, jednak jego
koszula zaczepiła się o jedną z wystających
śrub. Gdy szarpnął mocniej, pękła z cichym
trzaskiem. Zaskoczony oficer drgnął i odwrócił
głowę. Jan runął do przodu i obiema dłońmi
złapał go za gardło.
Było to okrutne, niemniej jednak efektywne.
Oficer szarpnął się do tyłu, próbując oderwać
miażdżące mu krtań palce. Upadli na podłogę. Z
głowy żołnierza spadł hełm i potoczył się na
bok. Oficer walczył jednak zaciekle dalej. Jego
paznokcie pozostawiały na dłoniach Jana
krwawe bruzdy, szeroko otwarte usta
bezskutecznie próbowały wciągnąć do płuc
odrobinę powietrza. Mięśnie Jana, zahartowane
latami ciężkiej pracy, dawały mu teraz wyraźną
przewagę. Tylko jeden z mężczyzn mógł wyjść z
tej potyczki z życiem. Jan zacisnął palce silniej,
bez emocji patrząc na posiniałą twarz
trzepoczącego się pod nim oficera.
Mężczyzna szarpnął się jeszcze raz i
znieruchomiał. Jan zwolnił ucisk dopiero wtedy,
gdy jego palce nie wyczuwały już żadnego śladu
pulsu.
Rozejrzał się szybko dookoła. Na razie był sam.
Strzały na zewnątrz stawały się coraz rzadsze, w
miarę jak żołnierze unieszkodliwiali jeden cel po
drugim. W każdej chwili mogą wrócić z
powrotem...
Rozpiął magnetyczne zapięcia i szybkimi
ruchami zerwał z ciała oficera mundur. Zdjęcie
własnego ubrania i założenie czarnego uniformu
zajęło mu mniej, niż minutę. Pasował, chociaż
buty były odrobinę za ciasne. Do diabła z tym.
Założył na głowę hełm i nie tracąc czasu,
wepchnął bezwładne ciało w to samo miejsce,
które posłużyło mu za kryjówkę. Biegnąc w
stronę windy, zapiął pod brodą pasek hełmu.
Unosił już palec w stronę guzika, gdy nagle jego
wzrok spoczął na świecącej płytce wskaźnika.
Zamarł.
Winda zjeżdżała właśnie w dół.
Schody awaryjne. Droga, którą dostali się tutaj.
Przebiegł przez drzwi i naparł na mechanizm, by
zamknęły się za nim szybciej. A teraz w górę.
Nie za szybko, nie może pozwolić, by stracić
oddech. Ale jak wysoko? Który pokład? Gdzie
jest inne wyjście ze statku? Debhu znałby
odpowiedzi na te pytania. Ale Debhu był
martwy. Wszyscy byli martwi. Jan ze
zdumieniem spostrzegł, że ich śmierć nie robi
na nim większego wrażenia. Teraz czy później,
cóż za różnica? I tak wszystkich czekałoby to
samo. On jednak wciąż jeszcze był wolny.
Schwytanie go z pewnością nie będzie takie
proste, jak ta rzeźnia nieuzbrojonych ludzi w
szybie. Jan poprawił wiszącą przy pasie kaburę.
Z nim nie pójdzie im tak łatwo.
Ile pokładów już właściwie przeszedł? Pięć,
sześć? Następny będzie równie dobry, jak każdy
inny. Po dotarciu do kolejnych drzwi obciągnął
mundur i wziął głęboki oddech. Wyprostował się
i pchnął drzwi.
Korytarz był pusty. Ruszył w głąb statku
krokiem, który jak miał nadzieję, przypominał
sposób poruszania się wojskowych. Nagle zza
załomu korytarza wynurzył się jeden z członków
załogi. Na widok Jana skinął lekko głową,
zamierzając przejść obok. Jan położył mu rękę
na ramieniu.
Chwileczkę, dobry człowiekuzupełnie
nieświadomie jął formułować słowa z akcentem
swej dawno zapomnianej, elitarnej szkoły
przygotowawczej.
Gdzie jest najbliższe wyjście?
Zaskoczony mężczyzna cofnął się do tyłu i
spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma.
Jan przemówił ponownie, tym razem bardziej
stanowczo.
Odpowiadaj! Razem z oddziałem byłem w
szybie ładowniczym i chcę się teraz stąd
wydostać, by złożyć odpowiedni meldunek.
Przepraszam, wasza dostojność. Nie
wiedziałem. Śluza jest na pokładzie pierwszym.
Tymi schodami w górę. Potem na prawo.
Jan skinął głową i ruszył sztywno do przodu.
Jak na razie wszystko w porządku. Oszukał tego
człowieka
lecz czy tak samo łatwo pójdzie mu z
pozostałymi? Wkrótce się przekona. Próbował
sobie przypomnieć, jakie nazwisko wymienił
oficer. Loka? Nie. Lauca albo coś bardzo
podobnego. Spojrzał na widniejącą na rękawie
munduru naszywkę. Podporucznik Lauca.
Pchnął drzwi i ruszył w górę schodów.
Przy wyjściu ze statku stało dwóch uzbrojonych
strażników. Sama śluza, była otwarta.
Widniejący za nią metalowy trap dawał nadzieję
na chwilowe bezpieczeństwo.
Na jego widok strażnicy wyprostowali się i
zasalutowali mu. Jan nie mógł się już wycofać.
Szedł dalej, odmierzając miarowo krok, aż w
końcu zatrzymał się tuż przed nimi. Wtedy
właśnie dostrzegł coś, co natchnęło go
odrobiną nadziei.
Numer ich jednostki różnił się od tego, który
widniał na rękawie jego munduru.
Jestem porucznik Lauca ze szwadronu
porządkowego. Mam zepsute radio. Gdzie
znajdę waszego dowódcę?
Żołnierze wyprostowali się jeszcze bardziej.
Major jest na dole, sir. W punkcie dowodzenia.
Dziękuję.
Jan zasalutował z precyzją, którą wpajano mu
podczas szkolenia wojskowego w szkole,
odwrócił się na pięcie i wymaszerował na trap.
Będąc pewnym, że żołnierze przy śluzie nie
mogą go już dostrzec, odwrócił się i
przemykając wzdłuż rzędu skupionych na
rampie maszyn, pomknął w mrok.
Doskonale wiedział, iż to chwilowe
bezpieczeństwo nie oznaczało jeszcze wolności.
Mundur zabitego oficera był co prawda
znakomitym kamuflażem, lecz gdy tylko
zostanie odnalezione ciało, stanie się śmiertelną
pułapką. A w dodatku nie wiedział nawet, gdzie
się znajduje.. Najprawdopodobniej w centrum
kosmicznym na pustyni Mojave. Chociaż równie
dobrze mógł być w jednej z tajnych baz
wojskowych. Teraz nie było to jednak
najważniejsze. Przede wszystkim musi się stąd
wydostać. I to jak najszybciej, zanim pułapka się
zatrzaśnie. Ruszył w stronę czegoś w rodzaju
drogi, słabo oświetlonej reflektorami
przejeżdżających pojazdów.
Przystanął w cieniu rzucanym przez ogromne
paki i spojrzał na jaskrawo iluminowaną bramę.
Zwykły bluff nie wystarczy, by przedostać się
przez nią na drugą stronę. Przez chwilę rozważał
możliwość przejścia przez ogrodzenie. Szybko
zarzucił jednak ten pomysł. Cały płot jest
najprawdopodobniej pod napięciem,
wyposażony w różnorakie systemy alarmowe.
Jan był boleśnie świadomy, iż z każdą
upływającą sekundą szansę na pomyślną
ucieczkę kurczą się w zastraszająco szybkim
tempie.
Porucznik Lauca, zgloś się.
Na nagły dźwięk tego rozkazu nieomal
podskoczył. Radio, oczywiście. Gdzie jest
przełącznik? Sięgnął dłonią do kontrolki przy
pasie, próbujące odnaleźć w ciemnościach
prawidłowy przycisk.
Lauca, zgloś się.
Czy ten jest tym prawidłowym? Musi nim być.
Był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić.
Nacisnął guzik i przemówił:
Słucham, sir.
Nareszcie. Chcemy, byś pozostawił ciała prasie.
Odwalaj ludzi z powrotem.
Głos w słuchawkach umilkł. A więc fortel działał
nadal lecz Jan wiedział, że zyskał tylko kilka
cennych minut, nie więcej. Przełączył radio na
obwód ogólny i jednym uchem słuchał
krzyżujących się komend i rozkazów. Musi coś
zrobić i to szybko.
Podbiegł w stronę oświetlonej alejki i skryty
przed wzrokiem stojących strażników, czekał na
okazję. Wkrótce pojawił się samochód, ale w
kabinie obok kierowcy siedział ktoś jeszcze. Jan
cofnął się w cień. Za samochodem przejechał
motocykl. Minuty płynęły. Pojazdy
nieprzerwanym strumieniem wjeżdżały do bazy,
jednak bardzo niewiele z nich ją opuszczało.
Niech się wreszcie coś pojawi!
Nagle mrok rozproszyły światła potężnej
ciężarówki. Kabina była zbyt wysoko, by mógł
zobaczyć, czy kierowca jest sam. Było to jednak
ryzyko, które należało podjąć.
Jan wyszedł na środek betonowej nawierzchni i
uniósł rękę. Zgrzytnęły hamulce. Pojazd
zatrzymał się i w oknie ukazała się twarz
kierowcy.
Czym mogę służyć, wasza dostojność?
Czy ten samochód był już przeszukiwany?
Jeszcze nie, sir.
A więc otwórz drzwi. Wchodzę do środka.
Jan wspiął się po kilku stopniach w górę i
wślizgnął do wnętrza kabiny. Kierowca, zwykły
prol ubrany w poplamiony kombinezon i czapkę,
był sam. Jan zatrzasnął drzwiczki, odwrócił się
w stronę mężczyzny i wyciągnął rewolwer.
Wiesz, co to jest?
Tak, wasza miłość, wiem.
Mężczyzna wpatrywał się w broń rozszerzonymi
strachem oczyma. W mdłym świetle wskaźników
widać było, że drży. Jan nie mógł sobie jednak
pozwolić, by mu współczuć.
Dobrze. Rób więc dokładnie to, co ci powiem.
Przejedziesz przez bramę tak, jak zwykle. Nic nie
mów. Będę leżał tuż obok na podłodze i
zastrzelę cię, jak tylko otworzysz gębę.
Zrozumiałeś?
Tak, sir. Oczywiście, że...
Ruszaj.
Jęknął wrzucony bieg i maszyna potoczyła się
do przodu. Po chwili wolnej jazdy kierowca
ponownie nacisnął na hamulec. Jan przyłożył
lufę broni do boku mężczyzny. Miał jedynie
nadzieję, że malujący się na twarzy prola strach
nie zwróci uwagi stojących poniżej strażników.
Jeden z nich powiedział coś niewyraźnie i
kierowca wyjął z kieszeni w drzwiach plik
papierów, po czym podał je komuś na zewnątrz.
Napięcie w kabinie stało się niemal namacalne.
Jan wyraźnie widział spływające po twarzy
mężczyzny strużki potu. Wepchnął lufę głębiej.
W końcu papiery zostały zwrócone i kierowca,
nie zawracając sobie głowy włożeniem ich na
miejsce, rzucił je na podłogę. Gwałtownym
ruchem wrzucił bieg i ruszyli. Jechali przeszło
minutę, gdy nagle szmer prowadzonych w
słuchawce rozmów zagłuszony został przez
jeden, brzmiący zdecydowanie głos:
Uwaga, wszystkie posterunki. Odnaleziono
cialo zamordowanego podporucznika. Jego
mundur zaginął. Przypuszcza się, iż jeden ze
zbiegów pozostaje na wolności. Zamknąć
wszystkie bramy.
Ostrzeżenie to przyszło jednak za późno.
Rozdział 6
Ciężarówka mijała właśnie puste i ponure
magazyny, oświetlone jedynie
porozmieszczanymi w dość dalekich odstępach
od siebie lampami.
Skręć za następnym rogiem polecił Jan.
Istniała spora szansa, że rozpoczęto pościg.
Dobrze. Za następnym rogiem zatrzymaj się.
Zaszumiały hydrauliczne hamulce. Znajdowali
się na jednej z bocznych uliczek, sto metrów od
najbliższej latarni. Doskonale.
Która godzina? zapytał Jan.
Kierowca zawahał się, a potem spojrzał na
zegarek.
Trzecia... rano... wystękał.
Nie obawiaj się. Nie mam zamiaru cię
skrzywdzić powiedział uspokajająco. Nie
schował jednak broni.
O której będzie świt?
Około szóstej.
A więc jeszcze trzy godziny ciemności. Nie było
to zbyt wiele.
Gdzie jesteśmy?
W Dinkstown. Dzielnica magazynów. Nikt tutaj
nie mieszka.
Nie o to pytam. Co to za baza, którą właśnie
opuściliśmy?
Kierowca przez chwilę gapił się na Jana w
milczeniu, jakby nie bardzo wiedząc, co
powiedzieć. W końcu odpowiedział:
Mojave, wasza dostojność. Centrum
kosmiczne na pustyni Mojave...
Wystarczy przerwał Jan, decydując się na
kolejny krok.
Było to niebezpieczne, lecz potrzebował
jakiegoś środka transportu. Zresztą na obecnym
etapie wszystko było niebezpieczne. Zdejmuj
kombinezon.
Proszę, nie. Nie chcę, aby mnie zabili...!
Zamknij się! Powiedziałem ci przecież, że nic ci
się nie stanie. Jak się nazywasz?
Miliard, wasza dostojność. Eddie Miliard.
A więc powiem ci, co zrobię, Eddie. Zabiorę
twoje ubranie i cię zwiążę. Potem wezmę twój
samochód. I nie mam zamiaru cię skrzywdzić.
Gdy cię znajdą, powiesz po prostu, że cię
porwałem. To zresztą prawda. Nie będziesz miał
przez to żadnych kłopotów.
Nie! Już jestem w kłopotach głos mężczyzny
pełen był rozpaczy i gniewu. Równie dobrze
mogę być już martwy. W najlepszym wypadku
wyrzucą mnie z roboty i do końca życia
pozostanę na zasiłku. Już lepiej, gdybyś mnie
zastrzelił!
Ostatnie słowa były histerycznym wrzaskiem.
Kierowca nagłym ruchem odwrócił się i złapał
siedzącego na siedzeniu obok Jana za szyję. Był
bardzo silny. Jan nie miał wyjścia. Kolbą
rewolweru uderzył mężczyznę w czoło, a gdy ten
nie zwalniał ucisku, uderzył ponownie. Eddie
Miliard westchnął głęboko i nieprzytomny,
osunął się na siedzenie. "A więc to, co ten
człowiek powiedział, okazało się prawdą
pomyślał ponuro Jan, ściągając z kierowcy
kombinezon. Jeszcze jedna ofiara. A czyż oni
wszyscy nie byli w jakimś stopniu ofiarami?"
Nie miał jednak czasu, by rozmyślać o takich
rzeczach.
Gdy wywlókł wciąż jeszcze nieprzytomnego
kierowcę z kabiny i delikatnie ułożył na asfalcie,
zaczął się trząść. Tak wiele ludzi. Chociaż działał
w samoobronie, wciąż jeszcze nie mógł
zaakceptować myśli, iż w brutalności nie daje
się prześcignąć innym. Ale dzięki temu żył. Od
momentu, w którym poświęcił swoją pozycję na
Ziemi, nie było już odwrotu. Podjął tę decyzję
gdy uświadomił sobie, iż jego pozorna wolność
jest sterowana przez państwo policyjne, którego
nadzór rozciągnął się nad wszystkimi sferami
życia. Takich, którzy myśleli podobnie jak on,
wciąż przybywało rezultatem była rebelia, która
ogarnęła całą galaktykę. Toczyła się wojna, a on
był w niej żołnierzem. Na razie musi mu to
wystarczyć. Na wzajemne obwinianie się
przyjdzie czas po zwycięstwie. Rewolta bowiem
zatriumfuje, musi zatriumfować. Inne
rozwiązanie jest po prostu nie do pomyślenia.
Kombinezon Eddie Miliarda przesycony był
potem i smarami. Był także za duży. Jak na razie
jednak będzie musiał spełnić swe zadanie.
Czapka kierowcy skutecznie ukryła świeżo
ogoloną głowę. Znalezionym pod siedzeniem
drutem skrępował przeguby nieprzytomnego
mężczyzny. Wystarczy. Wkrótce i tak będzie się
musiał pozbyć tej ciężarówki.
Silnik zaskoczył z cichym zgrzytem i pojazd
zaczął wolno toczyć się wąską ulicą. Jan miał
wciąż na głowie zabrany oficerowi hełm. Nie
było innego sposobu by zorientować się, co
dzieje się na zewnątrz. Jednak szybko zdał
sobie sprawę, że jest to właściwie bez sensu. W
słuchawkach zabrzmiało jedynie kilka komend,
a potem zapadła cisza. Ochrona bazy z
pewnością wiedziała, że ma przy sobie
skradzione radio, więc komputer komunikacyjny
dawno pozmieniał już wszystkie częstotliwości,
by uniemożliwić mu dalszy podsłuch rozmów.
Rzucił hełm na podłogę i nacisnął na pedał
gazu.
Zwolnił dopiero wtedy, gdy dojechał do
skrzyżowania z drogą główną. Komputer
drogowy dał mu zielone światło, skręcił więc w
prawo. Dostrzegł co prawda zjazd na autostradę
nr 399 do Los Angeles, wiedział jednak, że przy
wjeździe do większych miast z pewnością
postawiono już policyjne zapory.
Ruch na drodze stawał się stopniowo coraz
większy. Gdy Jan dostrzegł jaskrawo oświetloną
stację benzynową, zwolnił. Za nią znajdował się
parking i całodobowa restauracja. Doskonale.
Skręcił na podjazd i przejechał powoli obok
rzędu zaparkowanych pojazdów, kierując się w
stronę majaczących w mroku budynków. Były to
garaże. Wszystkie były zamknięte, lecz mógł
postawić za nimi ciężarówkę. Przy odrobinie
szczęścia znajdą ją dopiero za parę godzin. Ale
co dalej?
Działać. Miał przy sobie kartę identyfikacyjną
Eddie'go Miliarda, lecz zda ona egzamin jedynie
przy bardzo powierzchownej kontroli. W skrytce
znalazł kilka banknotów jednodolarowych i
garść miedziaków. Wsunął je do kieszeni i zapiał
kombinezon. Jeżeli prole tutaj podobni byli do
tych z Wielkiej Brytanii, to poważnie wątpił, by
zauważyli, że ubranie jest niedopasowane. Ale
co zrobić z mundurem oficera? W tej chwili był
zupełnie nieprzydatny. Z pewnością wiedzą już
o nim wszyscy policjanci w okolicy. A broń i
dodatkowy magazynek? Lepiej będzie, jeżeli
zatrzyma je przy sobie.
Przez chwilę macał ręką pod fotelem, aż znalazł
w końcu brudny worek. Pistolet i magazynek
wrzucił do środka, a mundur i hełm wcisnął pod
fotel. Na razie będzie to musiało wystarczyć.
Zarzucił worek na ramię, zamknął drzwi kabiny
na klucz i zszedł na ziemię. Rozejrzał się
dookoła i szybkim ruchem cisnął klucz ponad
otaczającym garaże płotem. To wszystko, co
mógł w tej chwili zrobić. Odetchnął głęboko i
wolnym krokiem ruszył w stronę świateł
restauracji.
Przed wejściem do jaskrawo iluminowanego
pomieszczenia zatrzymał się niepewny, co
oczekuje go w środku. Był zmęczony i
spragniony chociaż "zmęczony" było zbyt
słabym określeniem. Leciał wprost z nóg.
Od chwili, w której udało mu się otworzyć drzwi
celi, bez przerwy uciekał, bez przerwy groziło
mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Adrenalina
utrzymywała go w ruchu, maskowała
narastające znużenie. Dopiero teraz zaczął
odczuwać je w całej pełni. Z wysiłkiem oparł się
o ścianę restauracji i przez szerokie okno zajrzał
do środka.
Przestronna sala z lożami i stolikami; przy
długim barze siedziało dwu mężczyzn. Reszta
sali była pusta. Czy powinien tam wejść? Było
to ryzykowne, lecz w tej chwili wszystko było
jednym wielkim ryzykiem. Wewnątrz będzie miał
szansę coś zjeść, przez chwilę posiedzieć i
uporządkować chaos rozbieganych myśli.
Potrzebował tego. Bardzo tego potrzebował.
Zmęczenie sprawiało, iż z wolna stawał się
fatalistą. Ostatecznie i tak go złapią lecz
przynajmniej wtedy, gdy będzie miał pełny
żołądek. Odepchnął się od ściany,
zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i wszedł
do środka.
Podczas swych poprzednich wizyt w Stanach
Zjednoczonych jak wiele lat temu to było?
nigdy nie był w miejscu takim jak to.
Oczywiście, bywał w najlepszych restauracjach
Nowego Jorku, Detroit, nie dawało mu to jednak
jakiejkolwiek skali porównawczej. Podłoga była
betonowa, poplamiona i bardzo stara. Siedzący
przy barze mężczyźni nawet nie podnieśli głów,
gdy siadał w pierwszej od drzwi loży. Same
siedzenia i stolik wydawały się być zrobione z
aluminium i solidnie dotknięte zębem czasu.
Czyżby obowiązywała tutaj samoobsługa? Czy
może był tu gdzieś selektor z mechanizmem
dostawczym? Rzeczywiście, dopiero teraz
dostrzegł na blacie szklaną płytę. Była
porysowana do tego stopnia, iż znajdujące się
pod nią menu było ledwie widoczne. Pod
napisem: "NAPOJE" występowała kawa, nie
było jednak herbaty. Napis: "DANIA" oferował
potrawy, których nazwy nic mu nie mówiły.
Znaczenie płyty było jasne, jednak jej
konstrukcja zupełnie nieznana. Dotknął jej przy
słowie kawa, lecz bez widocznego efektu. W
końcu, rozglądając się dookoła, dostrzegł tuż
pod wbudowanym w ścianie telewizorem
niewielki guzik. Umieszczony nad nim napis
głosił: "OBSŁUGA". Z wahaniem wyciągnął
palec i nacisnął go.
W panującej na sali ciszy dźwięk brzęczyka
zabrzmiał niezwykle donośnie. Dobiegł gdzieś
od strony kontuaru. Popijający swoje drinki
mężczyźni nawet się nie poruszyli. W chwilę
później zza lady wyszła dziewczyna i ruszyła w
stronę loży. W jednym ręku trzymała bloczek
rachunków. Obsługa kelnerska w takim miejscu!
Jednak jej fartuszek był poplamiony nieomal w
równym stopniu, co podłoga, a ona sama nie
była tak młoda, jak wyglądało to z daleka. Jej
szorskie włosy przyprószone były siwizną i
najwyraźniej była bezzębna. Nie była to
najlepsza reklama dla serwowanych przez nią
potraw.
Co ma być? zapytała, spoglądając na Jana z
kompletnym brakiem zainteresowania.
Kawa.
Coś do jedzenia?
Uderzył palcem w szklaną płytkę.
Hamburger.
Z dodatkiem?
Nie mając najmniejszego pojęcia, o czym
dziewczyna mówi, skinął głową. Wydawało się
to ją satysfakcjonować, bowiem napisała coś na
bloczku i odeszła. Jan nigdy w życiu nie jadł
jeszcze hamburgera, nie wiedział nawet, co to
jest.
Wiedział za to, iż jego nienaganny brytyjski
akcent z łatwością może go zdradzić.
Hamburger było słowem, które często słyszał na
oglądanych jako dziecko amerykańskich
filmach. Później, razem z kolegami wymawiali je
z namaszczeniem, usiłując podrobić ten
charakterystyczny sposób wymowy u aktorów.
Bawili się wtedy świetnie. Także i teraz
wypowiedział je bez chwili wahania, mając
jedynie nadzieję, iż jego próbka amerykańskiego
będzie wystarczająco dobra.
Nagle jego uwagę przyciągnął brzęk rzuconych
na kontuar monet. Jeden z mężczyzn wstał i
skierował się do wyjścia. Przechodząc obok
Jana obdarzył go przelotnym spojrzeniem. Czy
to możliwe, by jego oczy rozszerzyły się lekko?
Trudno było to sprawdzić, bowiem mężczyzna
zniknął już za drzwiami. Czyżby go rozpoznał?
Ale jak? A może zachowanie Jana stawało się
już z lekka paranoiczne? Przysunął worek bliżej
siebie, tak, aby łatwiej mu było sięgnąć po
umieszczoną w środku broń. Zamiast
przejmować się każdym nieznajomym, powinien
pomyśleć raczej o dalszej ucieczce.
Jednak gdy kilka minut później kelnerka
przyniosła jego zamówienie, nie miał nawet
ogólnych zarysów jakiegokolwiek planu.
Dziewczyna postawiła tacę na stoliku i
obdarzyła jego kombinezon krytycznym
spojrzeniem.
To będzie sześć boksów oświadczyła.
"Gdy jesteś ubrany w taki sposób, pieniążki na
stół" pomyślał z lekkim rozbawieniem. Nawet jej
o to nie winił. Wyciągnął z kieszeni garść
banknotów odliczył sześć i wręczył dziewczynie.
Włożyła pieniądze do kieszeni fartucha,
odwróciła się i odeszła.
Kawa, ku jego zdziwieniu, była gorąca i
aromatyczna. Z hambugerem sprawa wyglądała
inaczej. Było to coś w rodzaju bułki z
nadzieniem w środku. Na tacy nie było żadnych
sztućców, więc Jan nie miał najmniejszego
pojęcia, jak się do tego zabrać. Wreszcie,
pewny, że nikt go nie obserwuje, podniósł go do
ust i odgryzł kawałek. W smaku było to
niepodobne do niczego, co jadł przedtem,
niemniej jednak całkiem znośne. Głęboko w
sercu wyryty miał obraz krwistego befsztyka,
nurzającego się w oceanie zielonej sałaty.
Jednak na razie musiał wystarczyć hamburger.
Zjedzenie go a raczej pochłonięcie zajęło mu
równą minutę. Kończył właśnie kawę, gdy do
restauracji weszło dwóch mężczyzn.
Bez wahania, nawet bez rozglądania się,
podeszli bliżej i zajęli miejsce w pustej loży
naprzeciwko niego. Jan odstawił powoli
filiżankę, a drugą ręką namacał kolbę tkwiącej w
worku broni.
Nie patrzyli na niego jednak nie dlatego, że go
nie zauważyli. Jeden z nich wyjął z kieszeni
monetę i włożył ją w szczelinę pod ekranem
telewizora. Urządzenie przebudziło się do życia,
emitując dźwięki hałaśliwej muzyki. Jan starał
się nie zwracać na to uwagi; wyjęty z torby
pistolet ukrył pod blatem stolika. Mężczyzna,
który wrzucił monetę przez chwilę kręcił
zmieniającym programy pokrętłem, aż w końcu,
usatysfakcjonowany, usiadł. Muzyka zastąpiona
została wiadomościami sportowymi.
Co to miało znaczyć? Obaj mężczyźni byli w
średnim wieku, ich znoszone ubrania
świadczyły o przynależności do proli. Wydawali
się studiować menu, nie naciskali jednak
wzywającego kelnerkę guzika. I jak do tej pory
żaden z nich nie spojrzał nawet w jego kierunku.
Z chwilowego zamyślenia wyrwały go
dobiegające z telewizora słowa spikera:
dalsze wiadomości o kryminalistach, którzy
usiłowali porwać Alpharon. Walki zakończyły
się, a wszystkich morderców spotkał taki sam
los, jaki wielokrotnie gotowali innym.
Sprawiedliwość wymierzona została rękami
towarzyszy tych wszystkich dzielnych
chłopców, którzy oddali życie w obronie
ojczystej planety...
Jedno spojrzenie na porozdzierane, zalane
krwią ciała jego przyjaciół wystarczyło. Jan
ponownie spojrzał na obu mężczyzn. Kolejne
słowa spikera sprawiły, że zamarł w bezruchu.
Uwaga, jednemu z kryminalistów udało się
zbiec. Nazywa się JanKulozik. Ostrzega się
jednocześnie, iż człowiek ten jest niezwykle
niebezpiecznym mordercą. Za jakąkolwiek
informację, pomocną w jego ponownym ujęciu
wyznaczono nagrodę w wysokości dwudziestu
pięciu tysięcy dolarów. Uwaga, mieszkańcy
Kalifornii i Arizony. Poszukuje się tego właśnie
człowieka..
Jan pozwolił sobie na szybkie spojrzenie w
stronę ekranu. Przedstawiono tam akurat jego
fotografie, ukazując go en face i z profilu.
Robiono je dość dawno temu, jeszcze zanim
zesłano go na Halvmork, lecz w dalszym ciągu
można go było rozpoznać na pierwszy rzut oka.
Gdy odwrócił się ponownie, obaj mężczyźni
patrzyli prosto na niego.
Ich ręce spoczywały w widoczny sposób na
blacie stolika. Byli więc bardzo pewni siebie -
lub po prostu głupi.
Czy to prawda, co powiedział ten facet? zapytał
mężczyzna, który włączył telewizor. Ponieważ
Jan nie odpowiedział, po chwili dodał: Dlaczego
oni tak bardzo chcą ciebie odnaleźć, Kulozik?
W odpowiedzi Jan wysunął lufę pistoletu nad
blat stołu.
To, co widzicie, jest standartowym pistoletem
rakietowym kaliber 65. Jeden pocisk może
wywalić dziurę na wylot w krowie. Chcę, abyście
teraz wstali i razem ze mną wyszli grzecznie na
zewnątrz. Ruszajcie.
Mężczyźni posłusznie wstali i odwrócili się do
niego plecami. Gdy wychodził za nimi przez
drzwi, odniósł wrażenie, że pod ścianą czai się
jakaś postać. Zdążył jedynie unieść pistolet, gdy
coś twardego uderzyło go w głowę. Stracił
przytomność.
Rozdział 7
Mogę jedynie powtórzyć to, co już
powiedziałem w głosie Jana brzmiało znużenie.
A więc zrób to.
Tym razem głos był inny lecz pytania wciąż takie
same. Jan tkwił przywiązany do twardego
krzesła. Ramiona i nogi zupełnie mu zdrętwiały;
oczy przewiązano czarną opaską. Wydawało mu
się, że to przesłuchanie trwa już całą wieczność.
Nazywam się Jan Kulozik. Na Ziemię przybyłem
na pokładzie statku Alpharon. Po raz pierwszy
usłyszałem tę nazwę w wiadomościach
telewizyjnych. Byłem z grupą więźniów, którzy
uciekli. Jedynie mnie jednak udało się ujść z
tego z życiem. Zabiłem oficera...
Jego nazwisko?
Lauca. Podporucznik Lauca. Nie było to
morderstwo, lecz samoobrona. Mówiłem to już.
Zabrałem jego mundur i broń, a potem
porwałem ciężarówkę, której kierowcą był
mężczyzna o nazwisku Eddie Miliard.
Porzuciłem ją za garażami obok restauragi, w
której mnie pojmaliście. A teraz wy. Kim
właściwie jesteście? Służba Bezpieczeństwa?
Stul gębę. To my zadajemy pytania...
Głos zamilkł, gdyż do pokoju wszedł ktoś nowy.
Jan słyszał odgłosy kroków i cichy szmer
prowadzonej szeptem rozmowy. Podeszli bliżej i
nagle zerwano mu z twarzy opaskę. Skrzywił się,
gdyż jaskrawe światło boleśnie uraziło go w
oczy. Jaki był numer rejestracyjny twojego
ostatniego samochodu w Anglii?
Skąd mam to pamiętać, do diabła? To było tak
dawno temu mrugając powiekami, spojrzał na
stojących przed nim trzech mężczyzn. Dwóch
znał
byli to ci z restauracji. Jeżeli jesteście z
Bezpieki, wiecie o mnie wszystko. Po co więc ta
gra?
Odpowiedział mu nowoprzybyły kościsty
mężczyzna, którego głowa, w przeciwieństwie
do głowy Jana pozbawiona została włosów w
sposób naturalny:
Nie, nie jesteśmy ze Służby Bezpieczeństwa.
Ale być może to ty jesteś ich wtyczką,
podesłaną tutaj, by rozpracować nasze siły od
wewnątrz. Tak więc lepiej dla ciebie będzie,
jeżeli postarasz się w miarę ściśle odpowiadać
na nasze pytania. Jeżeli rzeczywiście jesteś tym,
za kogo się podajesz, pomożemy ci. Jeżeli nie
zabijemy.
Jan spojrzał na ich pozbawione wyrazu twarze i
powoli skinął głową.
Nie sądzę, by takie wyjaśnienie mogło
rozproszyć moje obawy. Możecie być z
Bezpieczeństwa, bez względu na to, co
powiecie. Dlatego powiem wam tylko to, co
będziecie mogli znaleźć w mojej kartotece.
Zgoda Łysy mężczyzna spojrzał na plik
trzymanych w dłoni papierów. Twój numer
telefonu w Londynie?
Jan zamknął oczy i spróbował się
skoncentrować. To pytanie wydawało się
dotyczyć innego świata, innego życia. Wyobraził
sobie swój apartament, odźwiernego i windę.
Wchodzi do pokoju, podnosi słuchawkę...
Jeden... dwa, trzy, sześć... potrójne zero, dwa.
Padło jeszcze wiele tego typu pytań. Jan
odpowiadał na nie coraz pewniej, w miarę
przypominania sobie
fragmentów własnej przeszłości. Zadający je
mężczyzna musiał posiadać odpis jego akt
policyjnych skąd bowiem znałby tyle
szczegółów? Jedynie Bezpieka wiedziała tak
dużo. O co w tym wszystkim chodzi?
Wystarczy powiedział wreszcie przesłuchujący
go mężczyzna odkładając plik papierów na bok.
Odwiążcie go. Wygląda na to, że mówi prawdę.
Po zdjęciu więzów musieli go podtrzymać, by
nie upadł. Zdrętwiałe członki zareagowały
gwałtownym bólem na powrót krążenia.
Spróbował rozmasować obolałe nogi.
Cudownie powiedział, krzywiąc się z bólu.
Jesteście zadowoleni. Aleja w dalszym ciągu nie
mam pewności, czy nie jesteście Służbą
Bezpieczeństwa.
W naszej robocie nie posługujemy się kartami
identyfikacyjnymi odparł łysy, uśmiechając się
po raz pierwszy. Możesz więc myśleć, co ci się
żywnie podoba. Jednak, gdybyś sam był
agentem, to muszę ci powiedzieć szczerze, że z
podziemia nie znamy nikogo. Dlatego właśnie
zostaliśmy wybrani, by cię porwać i
przesłuchać. Dane o tobie otrzymaliśmy z policji
tak więc organizacja i tam także musi mieć
własnego człowieka. Przyjaciele zwracają się do
mnie Słoneczko
wskazał na swą bezwłosą czaszkę i uśmiechnął
się ponownie.
Tym razem Jan odwzajemnił uśmiech.
Wierzę ci, Słoneczko. Muszę ci wierzyć. Gdybyś
rzeczywiście był z Bezpieki, z łatwością
dowiedziałbyś się o mnie wszystkiego bez
odstawiania tego cyrku.
- Rzeczywiście byłeś na innych planetach?
wyrwał się nagle jeden z mężczyzn, nie potrafiąc
powstrzymać ciekawości. Opowiedz nam o tej
rebelii. My wiemy o niej jedynie ze źródeł
oficjalnej propagandy.
I co mówią?
Nic. Same bzdury. Sabotażyści zniszczyli
zbiory, więc czeka nas racjonowanie żywności.
Wszyscy rebelianci zostali ujęci lub zabici.
Zwycięstwo na wszystkich frontach i tym
podobne rzeczy. Ciekawe, ile ludzi dało się na to
nabrać.
Macie rację to wszystko bzdury. Nie ośmieliliby
się przecież przyznać, że to my wygrywamy!
Utracili wszystkie planety i zmuszeni zostali do
ucieczki tutaj, na Ziemię.
Słysząc to, ich surowe dotąd twarze zaczęły się
z wolna rozpogadzać. Jeden z nich wykrzyknął:
To znaczy, że walki trwają nadal?
Oczywiście. Nie mam najmniejszego powodu,
by kłamać. Rządzą jedynie systemem
słonecznym lecz nigdzie dalej.
Ich radosne podniecenie wyglądało na
autentyczne. .Jeżeli udają pomyślał to są
najlepszymi aktorami na świecie." Mocno w to
jednak wątpił. Był dziwnie pewny, że znajduje
się w rękach ludzi z ruchu oporu, a nie policji.
Opowiedział im wszystko co wiedział i czego był
świadkiem, a oni w odpowiedzi zasypali go
gradem pytań. W końcu zmuszony został im
przerwać.
Teraz moja kolej powiedział. Jakim cudem
wpadliście na mój ślad przed siłami
Bezpieczeństwa?
Po prostu szczęście odparł Słoneczko lub po
prostu dlatego, iż jest nas więcej, niż
przypuszczasz. Gdy tylko zaczęto mówić o tobie
w wiadomościach, natychmiast przyszło
polecenie, by spróbować cię odnaleźć. Mamy
sporo sympatyków. To właśnie jeden z nich
rozpoznał cię w tej restauracji i powiadomił nas.
Resztę znasz.
A więc co dalej?
Coś mi mówi, że jesteś bardzo ważną figurą.
Możesz się nam przydać. Oczywiście, jeżeli
zgodzisz się z nami pracować.
Przez wargi Jana przemknął niewesoły uśmiech.
Od tego właśnie zaczęły się wszystkie moje
kłopoty. Dlaczego nie? Jeżeli ktoś mi nie
pomoże, moja przyszłość rysuje się w bardzo
ciemnych barwach.
Dobrze. A więc zabieramy cię stąd natychmiast,
zanim odkryją, że ktoś ci pomaga. Nie wiem, w
jaki sposób się to odbędzie. I nawet nie chcę
tego wiedzieć. Mamy dla ciebie ubranie.
Przebierz się. Ja muszę zatelefonować.
Jego nowym przebraniem były obszerne,
podniszczone portki i bawełniana koszula. Z
przyjemnością zzuł wreszcie wojskowe buty,
które uwierały go coraz bardziej. Proste sandały
były prawdziwą ulgą. Jeden z mężczyzn podał
mu basebollową czapkę, nad daszkiem której
widniał żółty napis: "Dodgers".
Weź to i przykryj ten swój ogolony łeb
powiedział z uśmiechem. Mamy trochę
prawdziwego bourbona. Gdybyś zechciał...
Chętnie odparł Jan, biorąc plastykowy kubek.
Piję za wolność. Oby któregoś dnia Ziemia
dzieliła się razem z gwiazdami.
Tak, za to rzeczywiście warto wypić.
Jan był już przy trzecim drinku za każdym
razem palący napój smakował coraz lepiej gdy
powrócił Słoneczko.
Musimy ruszać oświadczył. Ktoś na ciebie
czeka. Pójdziemy na piechotę. Wszystko, co ma
koła, podlega kontroli.
Ich cel nie był daleko, a rześkie, nocne
powietrze, orzeźwiało go. Przez cały czas
przemykali bocznymi uliczkami. Słoneczko bez
przerwy spoglądał na zegarek i zmuszał ich, by
ostatni odcinek drogi przebyli biegiem. W końcu
zatrzymali się przed bocznym wejściem do
ogromnego budynku.
- Tutaj cię zostawiam. Gdy tylko zniknę, zapukaj
w te drzwi. Ktoś cię wpuści. Powodzenia, Janie.
Wymienili uściski dłoni. Słoneczko odwrócił się
i już po chwili jego sylwetka rozpłynęła się w
mroku. Jan zapukał lekko. Otworzono mu
natychmiast. Wewnątrz było ciemno.
Pośpiesz się rozbrzmiał czyjś głos. Po
zamknięciu drzwi ciemność stała się jeszcze
głębsza.
Słuchaj uważnie ciągnął niewidoczny
mężczyzna. Po przejściu przez te drzwi
znajdziesz się w garażu. Stoją tam ciężarówki z
przyczepami towarowymi. Przewożą produkty
wolne od cła, nie będą więc ich przeszukiwać.
Wszystkie przyczepy, za wyjątkiem trzeciej od
drzwi, są zamknięte i opieczętowane. Wejdź do
niej a my zamkniemy ją ponownie. Teraz
wyprowadzę cię stąd. Jeden z naszych odbierze
cię w Los Angeles. Przy ciężarówkach może
ktoś się kręcić, ale nie będzie cię zaczepiał,
jeżeli będziesz wyglądał naturalnie. I nie pozwól,
by ktokolwiek zobaczył, jak wchodzisz do tej
przyczepy. To bardzo ważne. Poczekaj tu
chwilę, a ja się rozejrzę.
Drzwi po przeciwnej stronie uchyliły się lekko i
w wypadającym przez nie świetle Jan dostrzegł
niewyraźny zarys męskiej postaci. Mężczyzna
rozejrzał się szybko i ponownie cofnął w mrok.
- Droga wolna szepnął. Powodzenia.
Budynek był ogromny, rozbrzmiewający
odległym echem pracujących głośno
wentylatorów. Cały garaż zastawiony był
rzędami ciężarówek, z których każda miała
doczepioną olbrzymią przyczepę. Jan szedł
powoli, nie spiesząc się, zupełnie jakby jego
obecność tutaj była czymś naturalnym. Po
chwili szum wentylatorów zastąpiony został
odgłosami czegoś ciężkiego, uderzającego o
metal. Podszedł do trzeciej przyczepy i rozejrzał
się ostrożnie dookoła jednak w zasięgu wzroku
nie było nikogo. Zdecydowanym ruchem
otworzył ciężkie drzwi i wśliznął się do środka.
Zasuwając je za sobą, spostrzegł wypełniające
wnętrze przyczepy paki. Po chwili usłyszał, jak
ktoś zamyka i blokuje drzwi od zewnątrz.
W środku było ciemno i ciepło; pachniało lekką
stęchlizną. Usiadł, opierając się plecami o
ścianę, jednak szybko zrobiło mu się
niewygodnie. Położył się więc płasko na
podłodze, kryjąc twarz w zgięciu łokcia i prawie
natychmiast zapadł w sen. Nie przebudził się
nawet wtedy, gdy pojazd drgnął i wytoczył się z
garażu.
Po wjechaniu na szosę samochód zwiększył
szybkość. Jan spał dalej. Obudziło go dopiero
lekkie drżenie podłogi i syk hydraulicznych
hamulców. W nagłym przypływie paniki zerwał
się na równe nogi, lecz na szczęście w porę
przypomniał sobie, gdzie się znajduje.
Wstrzymał oddech, gdy ktoś na zewnątrz
sprawdzał mocujące drzwi sztaby. Jeżeli je
otworzą, złapią go natychmiast i to będzie już
koniec wszystkiego. Przywarł kurczowo do
ściany i czekał. Jednak wkrótce cały pojazd
drgnął i ruszył do przodu. Jeżeli był to punkt
kontrolny, to przejechali go bezpiecznie. Czuł,
jak w miarę nabierania prędkości napięcie go
opuszcza. Wkrótce ponownie zapadł w sen.
Wiercił się niespokojnie na twardej podłodze,
lecz przebudził się dopiero wtedy, gdy ciężki
pojazd zaczął zwalniać i zatrzymał się. Po
krótkim postoju ruszyli dalej. Co to było?
Blokada policyjna przed wjazdem do miasta? Z
pewnością coś takiego byłoby w Wielkiej
Brytani; istniała spora szansa, że tutaj
procedura jest podobna. Gdy zatrzymali się po
raz trzeci, usłyszał wyraźny zgrzyt
zdejmowanych sztab. Wkrótce drzwi otworzyły
się szeroko. Jan, oślepiony pełnym słońcem,
osłonił oczy przedramieniem.
Wysiadaj, Buster, dla ciebie to już przystanek
końcowy usłyszał nagle chropawy głos.
Zeskoczył na ziemię i poczuł, jak na widok
umundurowanego policjanta zamiera w nim
serce. A więc jednak go złapali! Zamierzając
uciekać, odwrócił się, lecz zaciśnięta nagle na
jego ramieniu dłoń osadziła go na miejscu.
Żadnych sztuczek! Właź do samochodu i połóż
się na podłodze. Przerwali mi lunch, cholera, i
lepiej byłoby, Buster, gdyby to rzeczywiście
było coś ważnego mówiąc to pchnął Jana w
stronę mrugającego światłami wozu
patrolowego, który stał tuż obok przyczepy w
wąskiej alejce.
Tylne drzwi były otrwarte. Jan,stosownie do
otrzymanego wcześniej polecenia, położył się
na podłodze, a policjant zatrzasnął za nim drzwi.
W chwilę później mężczyzna wśliznął się za
kierownicę i wrzucając wsteczny bieg, ruszył
ostro do tyłu. Gdy wyjechali na główną ulicę,
kierowca odprężył się widocznie i obdarzył
leżącego na podłodze Jana nie pozbawionym
sympatii spojrzeniem.
To prawda, co im powiedziałeś? O tych
planetach? Że są... jakie to właściwie było
słowo, którego użyłeś?
Wolne. Tak, to wszystko prawda. A rebelii nie
da się tak łatwo zdławić, jak się wam wydaje.
No cóż, dobrze to słyszeć. Jeżeli rzeczywiście
jest taka zaraźliwa, jak mówisz, to być może
zawita wkrótce na staruszkę Ziemię. Ci, do
których się udajesz, wiedzieliby, jaki zrobić z
niej użytek. Zabieram cię do smoluchów. Nie
wiem, czy będzie ci tam wygodnie, ale przez
jakiś czas będziesz bezpieczny.
"O czym ten człowiek właściwie mówi?"
zastanawiał się gorączkowo Jan.
Przykro mi ale obawiam się, że nie rozumiem.
Śmiesznie gadasz. Jesteś Angolem, co?
Rzeczywiście urodziłem się w Anglii.
Opuściłem ją jednak dość dawno temu.
No właśnie. Od razu poznałem. Po akcencie. No
cóż, nie wiem, jak rzeczy układają się tam, skąd
pochodzisz, panie Angol, tu jednak wszystko
wygląda zupełnie inaczej. Jedziemy do New
Watts. Gdy je zobaczysz, zrozumiesz o czym
mówię. Zatrzymam się na chwilę, a ty wystaw
nos i rozejrzyj się dookoła.
Samochód zaczął zwalniać, a po chwili
zatrzymali się.
Teraz rzucił policjant.
Jan uniósł ostrożnie głowę i spostrzegł, że
zaparkowali obok rzędu niewielkich domków.
Kiedyś musiały być całkiem atrakcyjne, lecz
teraz stanowiły już tylko ruinę. Stały
niezamieszkałe i ciche, strasząc
pozałamywanymi dachami i powybijanymi
oknami.
Po drugiej stronie ulicy widniał wysoki płot z
drutu kolczastego, za którym znajdował się pas
ugorów. Spalona ziemia, na której rosły jedynie
sporadyczne kępy trawy lub chwastów. Dobre
sto metrów dalej ustawiono drugi, identyczny
płot. Za nim stały domy mieszkalne i biurowce.
Z tej odległości Jan nie mógł dostrzec
wszystkiego wyraźnie, ale wyglądało na to, że
są także w opłakanym stanie.
Kładź się polecił policjant. Tam właśnie się
udajesz. Z tego miejsca nie wygląda to jeszcze
tak źle... roześmiał się. Zbliżamy się do punktu
kontrolnego. Chłopcy mnie tutaj znają, więc
najwyżej pomachają rękoma. Włączę syrenę.
Niech myślą, że dostałem wezwanie.
Jęk syren wdarł się w ciszę niczym upiorne
wycie. Skręcili ostro, nabierając szybkości i
nagle samochód podskoczył gwałtownie, gdy
uderzyli w coś leżącego na jezdni. Nie
zwalniając, pomknęli dalej. Po chwili kierowca
wyłączył syrenę i wytracając stopniowo
prędkość, zjechał na pobocze.
Przygotuj się oświadczył. Wolałbym nie
zatrzymywać się tutaj dłużej. Wyskoczysz, gdy
ci powiem. Znajdziesz się na alejce z tyłu
domów. Przejdziesz nią kilka jardów i ktoś cię
tam spotka.
Dzięki za pomoc.
Nie dziękuj dopóki nie zobaczysz, w co się
właściwie pakujesz. Teraz!
Jan przekręcił klamkę i otworzył drzwi. Wysiadł,
a w następnej chwili samochód wystrzelił do
przodu. Nagłe przyśpieszenie z hukiem
zatrzasnęło drzwiczki. Pojazd zakręcił ostro,
piszcząc przeraźliwie oponami i zniknął za
najbliższym rogiem. Jan z ciekawością rozejrzał
się dookoła.
Tak, jak powiedział kierowca, znajdował się na
wąskiej, zaśmieconej alejce. Po obu stronach
wznosiły się drewniane płoty. Zgodnie z
instrukcją ruszył do przodu i chociaż nikogo nie
było widać, miał wrażenie, iż jest bacznie
obserwowany. Nagle tuż za nim, w płocie,
otworzyła się szczelina i jakiś chropawy głos
rzucił tylko jedno słowo:
Właź!
Po drugiej stronie płotu stało trzech mężczyzn,
mierzących do niego z pistoletów. Wszyscy byli
czarni.
Rozdział 8
Więc to ty jesteś facetem z gwiazd zapytał ten
stojący najbliżej. Jan skinął w odpowiedzi głową
a mężczyzna wskazał kierunek pistoletem.
Chodź. Tam opowiesz nam wszystko.
Otoczyli go i popchnęli w stronę stojącego
nieopodal domku. Po wejściu do środka znaleźli
się w ciemnym, dusznym pokoju, którego
wszystkie okna zabite były szczelnie deskami.
Jedynym meblem był okrągły, drewniany stół,
przy którym stało kilka podniszczonych krzeseł.
Jeden z mężczyzn położył dłoń na ramieniu
Jana, zmuszając go, by usiadł, a sam wymierzył
w niego pistolet.
Jesteś szpieg rzucił z wściekłością przez
zaciśnięte zęby. Cholerny szpieg od...
Odsuń się, głupku! wtrącił najstarszy z trójki,
podchodząc bliżej.
Rozeźlony mężczyzna odstąpił niechętnie na
bok, a starszy usiadł naprzeciwko Jana.
Kłopot w tym, że przywiozły cię tu gliny. On
tego nie lubi. Kto ich zresztą lubi? Jestem Willy.
Ty jesteś Jan, widziałem twoje foto w telewizji.
Jan skinął głową, wytężając uwagę, by
zrozumieć wypowiadane z dziwnym akcentem
słowa.
W telewizji gadali, że jesteś z gwiazd. Jeżeli to
prawda to powiedz nam, co się tam dzieje.
Jan po raz wtóry zmuszony był do snucia
opowieści o zwycięstwie rebelii. Mężczyźni
słuchali z uwagą, od czasu do czasu prosząc o
powtórzenie jakiegoś zdania najwidoczniej jego
akcent był dla nich równie trudny do
zrozumienia. Jan czuł, jak ponownie zaczyna
opadać go znużenie. Od mówienia zaschło mu w
gardle. Poprosił o wodę.
Głodny jesteś? zapytał Willy.
Jan przytaknął ruchem głowy i mężczyzna
zawołał coś niezrozumiale przez otwarte drzwi.
Przyniesione pożywienie było Janowi zupełnie
nieznane, jednak niezwykle sycące. Gotowana
zielenina, biała fasola i coś, co zapewne było
substytutem mięsa. Mężczyźni obserwowali go,
jak jadł i rozprawiali o czymś z podnieceniem.
Chcę wiedzieć powiedział w końcu Willy. Czy
tam w górze są jacyś bracia.
Nie rozumiem.
Czarni. Czarni ludzie, jak my. A może to tylko
biali zabijają się nawzajem?
Było to bardzo ważne pytanie. Gdy Jan odstawił
pusty talerz na bok, w pokoju zaległa pełna
napięcia cisza.
Dziękuję. Byłem bardzo głodny zamyślił się na
chwilę. Na początku chciałbym zadać wam
jedno pytanie, Czy tutaj, w tym New Watts,
wszyscy ludzie są czarni?
Trafiłeś w dziesiątkę.
Na planetach nie występuje coś takiego. To
znaczy, nie widziałem tam ludzi, którzy byliby
odseparowani od siebie jedynie z powodu
koloru skóry. Tutaj, na Ziemi, występują
oczywiście różnice pomiędzy populacjami
Afryki i Azji. Jednak podziały rasowe
spowodowane są głównie przez odrębne
miejsca zamieszkania. Lecz gdy ludzie osiedleni
są na obcych planetach, wszystkie te
uprzedzenia tracą na znaczeniu. Nie mają po
prostu sensu. Jest tyle innych rzeczy, o które
należy się martwić...
Mówisz trochę za szybkoprzerwał krzywiąc się
Willy. Jeśli dobrze zrozumiałem, to
powiedziałeś, że ludzie tam są ślepi na kolory?
Że wszyscy mieszają się ze sobą?
Właśnie. Kolor skóry nie jest tam ważny.
Tutaj jest bardzo ważny parsknął Willy i z
rozmachem klepnął się w kolano.
Pozostała dwójka zanosiła się głośnym
śmiechem. Jan uśmiechnął się także, chociaż
nie bardzo wiedział, na czym polegał ten
dowcip.
Mamy nadzieję, że mówisz prawdę powiedział
po chwili Willy, a jeden z mężczyzn wykrzyknął
głośno:
Amen.
Jednak trudno w to tak uwierzyć. Pogadaj lepiej
z Wielebnym. On mówi twoim językiem. Powie
nam potem, co i jak.
Jan wyprowadzony został z pokoju przez tę
samą trójkę mężczyzn. Chociaż wydawali się
rozluźnieni, to jednak trzymana przez nich broń
cały czas gotowa była do strzału. Jan
spostrzegł, iż pistolety te były stare i solidnie
zniszczone, niczym eksponaty muzealne.
Przeszli do kolejnego pokoju, który
najwidoczniej pełnił funkcję olbrzymiej sypialni.
Siedzące na łóżku nagie dzieci i siwowłose
kobiety śledziły ich przejście w ponurym
milczeniu. Było tu także wyjście, które stanowiła
zwykła, wybita w ścianie dziura. Otwierała się na
kryty pasaż, który prowadził do sąsiedniego,
bliźniaczo podobnego domu. Gdy przeszli w ten
sposób przez kilka budynków, Jan zorientował
się, że wszystkie domy muszą być w ten sposób
połączone, tworząc jedno, ogromne
pomieszczenie. W końcu zatrzymali się przed
zamkniętymi drzwiami. Willy zastukał lekko.
Wejść odpowiedział głos z wewnątrz.
Willy wprowadził Jana do obszernego, pełnego
książek pokoju. Różnica, pomiędzy tym
pomieszczeniem a pozostałymi była uderzająca.
To, w którym się teraz znalazł, przypominało mu
pokój, zajmowany przez jego starego profesora
na uniwersytecie. Biurka zawalone były
papierami i otwartymi książkami, na ścianach
wisiały obrazy, a na podłodze stał nawet globus.
Za biurkiem jednak, zamiast profesora, siedział
mężczyzna równie czarny jak pozostali.
Dziękuję, Willy powiedział. Chcę teraz
porozmawiać z tym panem na osobności.
Czy będzie dobrze...
Oczywiście, że będzie. Zostaw kogoś za
drzwiami. Krzyknę, gdy będę czegoś
potrzebował.
Gdy za wychodzącym Willym zamknęły się
drzwi, mężczyzna zza biurka uniósł się i
wyciągnął rękę. Jan uścisnął ją niepewnie,
przyglądając się jednocześnie Wielebnemu. Był
to postawny, w sile wieku mężczyzna, którego
włosy i broda gęsto przetykane już były
pasemkami siwizny. Jego ubiór stanowił
ciemny, konserwatywny garnitur, doskonale
pasujący do widniejącej pod szyją koloratki.
Jestem wielebny Montour, panieKulozik. Niech
mi wolno będzie powitać pana w samym sercu
naszej siedziby.
Zaskoczony Jan mógł skinąć jedynie głową.
Ślady obcego akcentu, obecnego jeszcze przed
chwilą, w trakcie krótkiej rozmowy z Willym
zniknęły bez śladu. Wielebny przemawiał teraz
miłym, kulturalnym tonem wykształconej osoby.
Proszę siadać. Czy mógłbym zaproponować
panu kieliszeczek sherry? To coś w rodzaju
lokalnego wina i myślę, iż jego smak pozyska
pańskie uznanie.
Jan pociągnął z kieliszka i z nieukrywanym
podziwem rozejrzał się po pokoju.
Proszę mi wybaczyć moją ciekawość
powiedział. Ale lata minęły od chwili, kiedy po
raz ostatni byłem w takim pokoju, jak ten.
Podziwiam pańską bibliotekę.
Dziękuję panu. Istotnie, jest imponująca.
Większość zgromadzonych tu woluminów ma
setki lat. Są już niezwykle rzadkie. Ich wszystkie
kartki zostały pieczołowicie zabezpieczone
przed wilgocią.
Pozostałości po Uzurpatorach? Mogę spojrzeć?
Dziękuję.
Odstawił szklankę i podszedł w stronę
uginających się półek. Większość okładek była
zniszczona, a same tytuły nieczytelne. Wyjął
jeden z grubych tomów i otworzył na stronie
tytułowej. Złoty napis głosił: "Wieki Średnie
3951500". Odwrócił ostrożnie stronę i
przeczytał: "Rok wydania 1942". Gdy przemówił,
jego głos drżał z przejęcia:
Ta książka... ona ma przeszło pięćset lat. Nawet
nie przypuszczałem, że coś takiego jeszcze
istnieje.
Mogę pana zapewnić, że jest jeszcze sporo tego
typu pozostałości. Rozumiem jednak pańskie
uczucia. Jest pan Brytyjczykiem, prawda?
Jan skinął głową.
Tak myślałem. Pański akcent i ten termin:
Uzurpatorzy. Sądzę, iż w pańskim kraju jest on
w dość powszechnym użytku. Musi pan jednak
wiedzieć, że zbiór ten powstał u schyłku okresu,
który historycy nazywają Retrocesją. W owym
czasie różne kraje i obszary świata borykały się
z tymi samymi trudnościami, lecz zabrały się za
ich rozwiązywanie w różny sposób,
wykorzystując zazwyczaj istniejące podziały
społeczne. Wielka Brytania, ze swym
społeczeństwem tradycyjnie już podzielonym na
klasy, wykorzystała owo historyczne podłoże,
by stworzyć sztywną, funkcjonującą do dzisiaj
strukturę społeczną. Elity rządzące nigdy nie
były zachwycone zbytnio możliwością
gruntownej edukacji, która stałaby się udziałem
mas. Odetchnęły więc z ulgą, gdy wkrótce stało
się to po prostu fizycznie niemożliwe. Jednak
proces hamowania swobodnego dostępu do
edukacji i informacji, raz rozpoczęty, nie ma
właściwie końca. Dzisiaj większość obywateli
brytyjskich nie ma żadnego pojęcia o historii
czy nawet o świecie, w którym żyją. Czy mam
rację?
W zupełności. Moje przypadkowe odkrycie tego
faktu było początkiem całego łańcucha
wydarzeń, które w efekcie doprowadziły mnie do
tego właśnie pokoju.
Rozumiem. Przestrzeganie przyjętych zasad w
systemie takim, jaki panuje w pańskim kraju,
musi być niezwykle uciążliwe. U nas historia
potoczyła się w zupełnie odmienny sposób.
Ameryka, pozbawiona w zasadzie systemu
klasowego, rozwinęła system wartości oparty w
większości o pieniądze. Zakrawa to na truizm,
lecz w naszym państwie o statusie obywatela
nigdy nie decydowało jego pochodzenie, lecz
stan konta bankowego. Za wyjątkiem,
oczywiście,mniejszości narodowych.
Irlandczycy, Polacy czy Żydzi, jako tradycyjnie
już odrzucane mniejszości zasymilowali się w
końcu w przeciągu kilku pierwszych generacji,
ponieważ ich typy rasowe umożliwiały im
swobodne mieszanie się z resztą
społeczeństwa. Jednak zupełnie inaczej było z
rasą czarnych, którzy raz zepchnięci na samo
dno białej społeczności, musieli już tam
pozostać, zmuszeni do tego powtarzającymi się
cyklami fizycznej i edukacyjnej deprawacji. Tak
wyglądała sytuacja na początku Retrocesji, a
doprowadziła ona w naszym kraju do tego, co
widzi pan obecnie. Przerwał i sięgnął po karafkę
z sherry.
Widzę, że pański kieliszek jest już prawie pusty.
Przepraszam, ale obawiam się, że kiepski ze
mnie gospodarz.
Nie, proszę już mi nie dolewać. I proszę mówić
dalej. Latami tkwiłem na planecie, która jest
kulturową pustynią wszechświata. Pańskie
słowa... rozmowa z Panem sprawia mi
prawdziwą przyjemność. Nie może pan niestety
zrozumieć, co czuję...
Wydaje mi się, że wiem. Odczuwałem to samo,
gdy otworzyłem pierwszą książkę. Był to ten
sam głód wiedzy, który mnie również
zaprowadził do tego pokoju, do pozycji, którą
obecnie zajmuję. Chciałem wiedzieć po prostu,
dlaczego ten świat jest taki, jaki właśnie jest.
Miałem wiele powodów aby go nienawidzieć
lecz chciałem go także zrozumieć. Jak już
powiedziałem, Retrocesja powiększyła jedynie
tradycyjne podziały. Wasza policja w Anglii
pozornie stała się niezwykle uprzejma, próbując
dopilnować, by wszyscy obywatele posiadali
niezbędne do przeżycia minimum, nawet jeżeli
byłyby to jedynie zwykłe resztki pożywienia.
Jednak gdy państwo zaczyna kontrolować
wszystko, ludzie którzy kontrolują państwo
osiągają władzę absolutną. I nie rezygnują z niej
łatwo. Naszą narodową tradycją stało się
deklarowanie, iż wszyscy potrzebujący są w
rzeczywistości próżniakami, a pozostający bez
pracy: leniami i pasożytami. Tak więc
Retrocesja przyniosła kompletne zwycięstwo
laissez fair e, czym okazał się doprowadzony do
ekstremum zinstytucjonalizowany egoizm. To
zadziwiające, w jakie nonsensy ludzie wierzą,
gdy leży to w ich własnym interesie. Miejsce
zdrowego rozsądku zajęły kompletnie nie
sprawdzone teorie ekonomiczne, które
umożliwiły dalsze bogacenie się bogatych, a
biednych spychały na samo dno drabiny
społecznej.
Montour westchnął i pociągnął łyk sherry.
A więc stało się to, co od początku było
oczywiste. Gdy żywność i energia zaczęły się
wyczerpywać, bogaci zaczęli większość
zapasów zatrzymywać dla siebie, aż w końcu
zawładnęli wszystkim. Zresztą była to polityka
narodowa Ameryka sama konsumowała
większość światowych zasobów nafty, nie
dbając w zupełności o potrzeby innych krajów.
Kto może więc winić jednostki, że przyjęły taki
sam kurs? Jeżeli jakiś kraj pozwala swoim
obywatelom umierać jedynie dlatego, iż nie stać
ich na opiekę medyczną, szybko staje się
narodem stojącym w obliczu poważnych
kłopotów moralnych. Wybuchały zamieszki.
Użycie siły pociągnęło za sobą nasilenie się
aktów gwałtów i terroru. Broń dostępna była
wszędzie, tak pozostało zresztą do dzisiaj.
Efektem końcowym tego wszystkiego stał się
naród podzielony, z brązowymi i czarnymi
żyjącymi tak, jak pan to teraz widzi w gettach
otoczonych drutem kolczastym. Uprawiają tutaj
niewielkie poletka lub zarabiają na życie
wykonując najbardziej upokarzające prace.
Dobrodziejstwa techniki nie są dla nich
osiągalne w najmniejszym nawet stopniu. I w
przeciwieństwie do pańskiego kraju, tutaj nie
ma żadnych prób ukrywania czy też fałszowania
faktów, dzięki którym znaleźliśmy się w takiej
właśnie sytuacji. Gnębiciele chcą, by gnębieni
dokładnie widzieli, co się z nimi stało, aby nigdy
ponownie nie podjęli jakiejkolwiek próby buntu.
Czy dziwi się pan teraz, że z taką ciekawością
słucham o rebelii na innych planetach? Z
utęsknieniem czekamy, by rozszerzyła się
wreszcie na Ziemie.
Jan mógł się jedynie z tym zgodzić.
Proszę mi wybaczyć bezpośredniość pytania,
lecz nie rozumiem, dlaczego klasy rządzące
pozwoliły na pańską edukację?
Montour uśmiechnął się lekko:
Nie pozwoliły. Ludzie o moim kolorze skóry
pierwotnie przybyli do tego kraju jako
niewolnicy. Bez wykształcenia, pozbawieni
zostali własnych korzeni i własnej kultury. To,
co obecnie posiadamy udało nam się uzyskać
wbrew pozycji, w jakiej umieścili nas nasi
panowie. Gdy zaczął się kryzys, nie mieliśmy
zamiaru oddawać tego, co z takim trudem
uzyskaliśmy. Zabrali nam wszystko, za
wyjątkiem inteligenci musieliśmy więc nauczyć
się robić z niej użytek. Bardzo pomógł nam w
tym przykład innej, równie prześladowanej
mniejszości Żydów. Poprzez wieki udało im się
zachować kulturę i tradycje poprzez religię i
szacunek do nauki. Człowiek religijny i
wykształcony był w tej społeczności
człowiekiem wysoko honorowanym. My także
mieliśmy naszą religię, naszych profesorów i
wychowawców. Pod wpływem okoliczności te
dwie osoby stały się obecnie jedną, pełniącą te
same funkcje. Ja swoje młode lata spędziłem na
tych właśnie ulicach. Mówiłem językiem, który
rozwinęliśmy na własny użytek, odkąd
odsunięto nas od głównego nurtu życia. Lecz
częścią mojej edukacji była także nauka języka
naszych gnębicieli. Jeżeli wyzwolenie nie
nadejdzie za mojego życia, przekaże moją
wiedzę tym, którzy nastąpią po mnie. Wiem
jednak wierzę iż pewnego dnia doczekamy się
wolności. Jan dopił resztkę sherry i odstawił
pusty kieliszek na biurko. Gwałtowne
wydarzenia mijającego dnia sprawiły, iż czuł się
lekko zdezorientowany. Jego umysł był prawie
tak samo zmęczony, jak ciało; skupienie się nad
tym, co przed chwilą usłyszał, przychodziło mu
z wyraźnym trudem. Co za parszywy żywot
wiedli tutaj ci ludzie! Prole w Anglii byli
przynajmniej odżywiani i dbano o nich, niczym o
bydło oczywiście, o ile akceptowali taki stan
rzeczy. Tutaj ludzie zamieszkujący czarne getta
Ameryki nie mieli takiego komfortu. Wiedzieli
jednak, czym byli w przeszłości i czym stali się
obecnie.
Naprawdę sam już nie wiem, który system jest
gorszy powiedział zamyślony Jan. Pański czy
mój.
Żadna z form represji nie może być lepsza od
drugiej. A na świecie istnieją jeszcze gorsze
systemy. Choćby wielki eksperyment
socjalistyczny w Związku Radzieckim, łącznie z
szaleństwem w rodzaju wewnętrznych
paszportów czy masowych obozów pracy. Nie
dowiemy się już nigdy, czy losy tego kraju
potoczyłyby się zgodnie z teorią Marksa. Przed
Retrocesją Rosjanie wciąż jeszcze nie
zindustrializowali swej głównej rolniczej
ekonomii, stąd więc powrót do stosunków
feudalnych był już jedynie kwestią czasu. Wielu
ludzi umarło, lecz w Rosji zawsze umierało
wielu. Komisarze i wyżsi urzędnicy partyjni
przejęli funkcję szlachty. Tytuły są być może
trochę inne, ale gdyby którykolwiek z carów
powrócił z przeszłości w czasy obecne, czułby
się tam teraz jak u siebie w domu.
Rebelia musi ogarnąć także i Ziemię
oświadczył Jan.
W zupełności się z panem zgadzam. Wszyscy
musimy pracować na tę chwilę...
Rozdział 9
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju
wtargnął Willy. Chrapliwy oddech i trzymane w
obu dłoniach pistolety świadczyły o powadze
sytuacji.
Kłopoty nucił. Cholerne kłopoty.
Co jest? zapytał Montour, szybko zarzucając
dotychczasowy sposób mówienia.
Gliny. Tylu tych wściekłych psów na raz nie
widziałem w życiu. Otoczyli całe New Watts i
strzelają do wszystkiego, co się rusza. Mają
działa ogniowe i...
Dalsze słowa zagłuszył ryk miotacza ognia, do
którego po chwili dołączyły serie z broni
automatycznej. Wszystko to działo się blisko,
bardzo blisko. Jan poczuł, jak jego żołądek
zaczyna kurczyć się ze strachu. Podniósł wzrok
i spostrzegł, że obaj mężczyźni patrzą prosto na
niego.
Oni chcą mnie powiedział.
Wielebny Montour skinął potakująco głową.
To możliwe. Jeszcze nigdy nie najeżdżali nas w
takiej sile.
Nie ma sensu przeciągać tego dłużej. Te
miotacze ognia zamienią tu wszystko w popiół.
Lepiej będzie, jeżeli się poddam.
Mamy miejsca, w których może się pan ukryć
odparł Montour. Gdy ich siły główne zbliżają
się, nie będą już mogli używać ognia. Być może
wypalą jedynie dziurę w płocie.
Przykro mi, ale nie skorzystam z tej propozycji.
Ostatnimi dniami widziałem już zbyt wielu
zabitych ludzi. Nie chcę być odpowiedzialny za
kolejną masakrę. Wychodzę na zewnątrz.
Montour przez chwilę spoglądał na niego bez
słowa, a potem powoli skinął głową.
Jest pan odważnym człowiekiem. Żałuje, iż nie
możemy zrobić dla pana niczego więcej
odwrócił się w stronę Willy'ego.
Zostaw pistolety tutaj i pokaż mu, gdzie jest
policja.
Dwa pistolety upadły na podłogę. Jan uścisnął
wyciągniętą w jego kierunku dłoń Montoura.
Nie zapomnę tego spotkania.
Ja także Montour wyjął z kieszeni na piersi
białą chusteczkę. Niech pan to lepiej weźmie.
Oni często najpierw strzelają, a dopiero potem
zadają pytania.
Willy ruszył pierwszy. Prowadząc Jana
ciemnymi pasażami, mruczał coś wściekle pod
nosem. Raz musieli usunąć się na bok, by
przepuścić dwóch strzelców dźwigających
trzeciego, którego koszula splamiona byk krwią.
"To nie ma końca pomyślał gorzko Jan. Nigdy
nie będzie miało końca".
Tam masz tych pieprzonych drani powiedział
Willy, wskazując na drzwi, po czym odwrócił się
i ruszył pośpiesznie w stronę, z której właśnie
przybyli.
Jan przystanął obok otwartych lekko drzwi i
wytknął na zewnątrz białą chusteczkę. W
odpowiedzi posypał się grad pocisków, które
przebiły drzwi i pomknęły z jękiem w głąb
korytarza.
Nie strzelać! wrzasnął, wymachując
desperacko chusteczką. Wychodzę na
zewnątrz.
Na ostry gwizd strzelanina zaczęła ucichać, a
wzmocniony silnie głos wykrzyknął:
Otwieraj drzwi powoli. Wychodzić pojedynczo,
z rękami na głowie. Jeżeli ręce będą w innej
pozycji, lub jeżeli wyjdzie was więcej, niż tylko
jeden na raz, natychmiast otwieramy ogień. W
porządku, a teraz wychodzić.
Jan złączył palce na czubku głowy, pchnął
łokciem drzwi i wolnym krokiem ruszył w stronę
stojących z bronią gotową do strzału
policjantów. Dzięki jednakowym hełmom z
przyłbicami i tarczom, wyglądali jak roboty.
Jestem sam powiedział.
To on! wykrzyknął ktoś.
Cisza uciął sierżant. Schował broń do kabury i
skinął na Jana dłonią. Tutaj, chłopcze. Idź
powoli i spokojnie. Everson, podprowadź
samochód.
Wytrenowanym ruchem złapał Jana za ramię i
wykręcił je za plecy, zatrzaskując równocześnie
kajdanki. Potem to samo zrobił z drugą ręką i
pchnął go silnie do przodu.
Przeszli przez wyrwę w drucie kolczastym i
skierowali się w stronę czekającego już wozu
patrolowego. Poczerniały grunt był wciąż
jeszcze ciepły. Sierżant wepchnął Jana głową
naprzód do wnętrza samochodu i zatrzasnął za
nim drzwiczki. Kierowca z piskiem opon ruszył
do przodu.
Jechali w milczeniu. Jan czuł się rozbity i
przygnębiony. Doskonale wiedział, co wydarzy
się potem. Ponieważ pochodził z Ziemi, Służba
Bezpieczeństwa bez wątpienia uważała go za
jednego z przywódców rebelii. W poszukiwaniu
dowodów rozedrą mu umysł na strzępy.
Wiedział, jak wyglądali ludzie po takim badaniu.
Śmierć byłaby wybawieniem.
Zatrzymali się przed wysokim budynkiem
biurowym. Sierżant wywlókł go z samochodu i
wepchnął przez otwarte drzwi do środka.
Wewnątrz dwóch ubranych po cywilnemu
policjantów schwyciło Jana za ramiona i
poprowadziło w stronę windy. Więzień był zbyt
wyczerpany, by zastanawiać się, dokąd
właściwie idą. Wszystko było skończzone.
Policjanci wciągnęli go do pokoju i posadzili na
krześle. Widniejące po drugiej stronie pokoju
drzwi otworzyły się powoli.
Do środka wszedł ThurgoodSmythe.
Jan poczuł, jak całe zmęczenie i desperacja
momentalnie zastąpione zostały zimną,
morderczą furią.
Zafundowałeś nam niezły pościg, drogi
szwgarze
powiedział oficer. Jeżeli przyrzekniesz, że
będziesz zachowywał się rozsądnie, rozkażę
zdjąć kajdanki. Ty i ja musimy poważnie
porozmawiać.
Jan, siedząc z wbitym w podłogę wzrokiem i
trzęsąc się z trudem pohamowywanej
wściekłości, skinął jedynie głową.
Dobrze uśmiechnął się ThurgoodSmythe,
nieopatrznie biorąc targające Janem uczucie za
strach.
Zdejmijcie mu kajdanki. Nic ci się nie stanie,
masz na to moje słowo.
Szczęknął metal i już po chwili Jan rozcierał
czerwone pręgi na nadgarstkach, wsłuchując
się w odgłos oddalających się kroków. Nie mógł
już dłużej czekać wściekłość wezbrała w nim
nagłą furią i musiał znaleźć dla niej ujście. Z
gardłowym krzykiem zerwał się z krzesła i rzucił
na swego ciemiężyciela. Zaskoczony
ThurgoodSmythe runął na podłogę. Jan usiadł
na nim okrakiem, zaciskając palce na gardle.
Oficer krzyknął coś gardłowo w następnej
chwili silne kopnięcie w szyję rzuciło Jana na
bok. Skulił się, usiłując osłonić przed
następnymi kopniakami.
WystarczywysapałThurgoodSmythe. Posadźcie
go na krzesło i wynoście się stąd.
Usiadł naprzeciwko Jana i wymierzył w niego
wyjętym z kabury pistoletem. Przez chwilę obaj
mężczyźni oddychali ciężko.
Nie chciałbym, aby to się powtórzyło
powiedział w końcu ThurgoodSmythe. Mam ci
coś ważnego do powiedzenia. Ważnego dla nas
obydwu, lecz jednocześnie nie zawaham się cię
zastrzelić, jeżeli zrobisz choć krok w moim
kierunku. Zrozumiałeś?
Rozumiem, że zabiłeś moich przyjaciół.
Zamordowałeś Sarę, zanim mnie...
Nie mówimy w tej chwili o przeszłości. Stało
się. Twoje oskarżenie i żal nic tu nie pomogą.
Zabij mnie i skończ z tym wreszcie. Twoja gra w
kotka i myszkę już mnie nie interesuje. Gdy
widzieliśmy się po raz ostatni, powiedziałeś mi,
bym pracował lub zostanę zniszczony.
Przestałem pracować lub raczej zacząłem
pracować nad obaleniem takich ludzi, jak ty. Jak
chcesz, możesz to łatwo zakończyć.
Cóż za dziwaczny pociąg do samodestrukgi
uśmiechnął się lekko ThurgoodSmythe i otarł z
kącika ust strużkę krwi. Jednak wycelowana w
Jana broń ani na chwilę nie zmieniła swego
położenia. To do ciebie niepodobne.
Zmieniłem się. Przekonałeś się na własnej
skórze.
Istotnie. Mam nadzieję, że również trochę
dojrzałeś. Przynajmniej do tego, by usiąść i
spokojnie wysłuchać, co nam ci do
powiedzenia. W chwili obecnej zasiadam w
radzie Narodów Zjednoczonych. Zajmuję się
równocześnie koordynacją działań pomiędzy
globalną siecią Służb Bezpieczeństwa a
Ziemską Obroną Powietrzną. Debaty w radzie
Narodów Zjednoczonych są pasmem jałowych
dyskusji, które prowadzą do niczego. Na Ziemi
nie ma w tej chwili jednolitej władzy obojętnie,
co na ten temat wypisują w gazetach. Każdy kraj
sam stanowi prawo dla siebie. Są jednak jeszcze
na szczęście komitety, zajmujące się zarówno
międzynarodowymi porozumieniami
handlowymi jak i programem kosmicznym.
Spacecontent
w Kalifornii jest towarzystwem
międzynarodowym i do niedawna organizacją
międzyplanetarną. Obaj wiemy, iż ostatnimi
czasy strefa jej wpływów znacznie zmalała. A
ponieważ pomiędzy Spacecontent a pewnymi
krajami, które czerpią z jego przedsięwzięcia
znaczne zyski, istnieje swego rodzaju
sprzężenie zwrotne, moja pozycja jest zarówno
bezpieczna jak i bardzo mocna. To bardzo
odpowiedzialna pozycja, o czym nie przestaje
mi powtarzać twoja siostra. A tak przy okazji
cieszy się doskonałym zdrowiem. Pomyślałem,
iż ucieszy cię ta wiadomość. Moja praca jest tak
odpowiedzialna, że przed nikim nie muszę
składać raportów z wyników mojej działalności.
A to oznacza, że mogę zrobić z tobą wszystko,
co będę chciał. Wszystko.
Czyżbyś oczekiwał, że będę błagał cię o litość?
W dalszym ciągu błędnie interpretujesz moje
słowa, Janie. Wysłuchaj mnie uważnie, proszę.
W przeciągu ostatnich kilku miesięcy zmieniło
się dosłownie wszystko. Jak doskonale wiesz,
nasze siły poniosły klęskę i zmuszone zostały
do wycofania się z wszystkich planet, które były
we władaniu Ziemi. Nastały bardzo dramatyczne
czasy, które wymagają bardzo drastycznych
środków zaradczych. Dlatego też wszystkie
zarzuty, wniesione niegdyś przeciwko tobie, nie
mają obecnie żadnej wartości. Jesteś wolnym
człowiekiem, Janie, ze wszystkimi prawami
przysługującymi wolnemu obywatelowi.
Jan parsknął krótkim śmiechem.
Naprawdę sądzisz, że w to uwierzę? Za chwilę
mnie poprosisz, abym dla ciebie pracował.
Rzeczywiście, miałem coś takiego na myśli.
Mam dla ciebie pracę, która doskonale
odpowiada twojemu pochodzeniu i
doświadczeniu w oczekiwaniu na lepszy efekt
zawiesił na chwilę głos. To bardzo
odpowiedzialne zadanie. Chcę, abyś
skontaktował się z ludźmi z ruchu oporu tutaj,
na Ziemi. Chcę, abyś został moim łącznikiem.
Jan pokiwał z politowaniem głową.
Sądzisz więc, że byłbym w stanie ich wydać?
Jesteś chorą pozbawioną skrupułów kreaturą.
Rozumiem twój punkt widzenia, drogi Janie. To
zresztą zrozumiale, biorąc pod uwagę
okoliczności. Lecz wysłuchaj mnie do końca.
Zamierzam opowiedzieć ci o sobie parę rzeczy,
jakich nigdy nie podejrzewałeś. Pamiętasz
chyba, że byliśmy kiedyś przyjaciółmi. Być
może zostaniemy nimi ponownie, gdy
wysłuchasz tego, co mam ci do powiedzenia.
Tak jak i ciebie, jako młodego człowieka, zawsze
intrygował mnie otaczający nas świat i sposób,
w jakim funkcjonujemy. Ponieważ nie miałem
żadnych innych środków, za wyjątkiem własnej
ambicji, wiedziałem, że będę musiał zabrać się
do tego na swój własny sposób. Odkrycie, w
jaki właściwie sposób rzeczywiście prowadzimy
życie, podobnie jak i ciebie przepełniło mnie
wstrętem i odrazą. Jednak w przeciwieństwie do
ciebie, postanowiłem wniknąć raczej do władzy,
niż próbować ją zwalczać. Rodzaj konspiracji od
wewnątrz, mógłbyś powiedzieć...
Przykro mi, ty sukinsynu, ale to nie przejdzie.
Widziałem cię przy robocie, widziałem, jaką
sprawiała ci przyjemność.
Byłem przekonywujący, prawda? Ale były to
tylko działania pozorujące. Wiedziałem, że
Służba Bezpieczeństwa jest rzeczywistą siłą,
która kontroluje Ziemię postanowiłem więc
kontrolować Służbę Bezpieczeństwa. By tego
dokonać, musiałem pozbyć się wszystkich
potencjalnych rywali. Być zawsze najlepszym.
Nie było to łatwe zadanie, jednak opłaciło się.
Przy okazji osiągnąłem dwa cele za jednym
zamachem. Zdobyłem władzę, będąc
największym reakcjonistą ze wszystkich
członków Służb Bezpieczeństwa. Nikt we mnie
nie wątpił. Nikt także nie rozumiał, że działając w
ten sposób poprzez zwiększenie represji
zwiększyłem równocześnie siły ruchu oporu.
Czuję się dumny, iż prowadzona z taką
konsekwencją polityka zaowocowała wreszcie
zbrojną rebelią. Tak, Janie. To, że planety są już
wolne, jest moim osobistym sukcesem.
Jan pokręcił z niedowierzaniem głową.
Nie, to zbyt nieprawdopodobne, by w to
uwierzyć.
Jednak to prawda. Zresztą, prawda czy też nie,
nie powinno to mieć większego wpływu na
nasze wzajemne stosunki. Od tej chwili jesteś
wolny. Masz wszystkie przywileje, należne
człowiekowi o twoim statusie. Wszystkie dane o
twojej kryminalnej przeszłości zostaną
wymazane, a do komputera powróci twoja
oryginalna karta. Twoja nieobecność przez
ostatnie lata wyjaśniona została jako praca dla
Służby Bezpieczeństwa. Wszystkim, którzy
posiadają odpowiednio wysoki stopień
priorytetu, by móc zajrzeć do kartoteki, twoje
akta wykażą, że zawsze byłeś wyższym oficerem
Służby Bezpieczeństwa i wszystkie twoje
zadania były ściśle powiązane z tą właśnie
instutycją. Jesteś człowiekiem bardzo
zamożnym, twoje konto bankowe jest pełne.
Proszę, oto twoja nowa karta identyfikacyjna.
Witamy z powrotem, Janie. Mam nadzieję, że nie
odmówisz z tej okazji kieliszka szampana.
Jan wiedział, iż to wszystko musiało być
kolejną, sadystyczną sztuczką. Chociaż od
zadanych mu kopnieć bolało go całe ciało,
spróbował zebrać myśli. Musi posłużyć się
inteligencją, a nie emocjami. Jednak w stosunku
do swego szwagra w dalszym ciągu odczuwał
jedynie nienawiść; jakże musiał się on cieszyć,
mając w swych rękach człowieka, który
nienawidził go jak nikt na tym świecie! Ale o co
w tym wszystkim chodzi? Musi to być pewnego
rodzaju podstęp Jan wątpił, by
ThurgoodSmythe był zdolny do prowadzenia
uczciwej gry. Karty, którymi się posługiwał,
musiały być znaczone. Cokolwiek jednak
planował, z pewnością nie zostanie to teraz
ujawnione. Co więc powinien zrobić? Przyłączyć
się do gry? Udawać, że wierzy? Czy jest zresztą
inny wybór? Jeżeli jego nowa tożsamość była
rzeczywiście prawdziwa, to być może będzie
miał wreszcie szansę uniknąć z sieci Bezpieki.
Tak więc bez znaczenia będzie, co powie, jeżeli
uda się mu opuścić ten pokój żywym. Nie miał
żadnych obiekcji przed okłamywaniem szwagra
w rzeczywistości była to przyjemność. Może
obiecać przecież cokolwiek. To o wiele lepsze
niż pewna śmierć, która niechybnie spotkałaby
go, gdyby odmówił. Jan patrzył z
niedowierzaniem, jak ThurgoodSmythe nalewa
dwa kieliszki szampana. Szwagier odwrócił się i
z szerokim uśmiechem wyciągnął jeden z nich w
stronę Jana, który przyjął poczęstunek.
Tak jest o wiele lepiej powiedział
ThurgoodSmythe. Pohamuj jedynie swe
krwiożercze instynkty, a pozostaniesz przy
życiu. Nie jesteś typem skłonnym do
samobójstwa.
Dobrze. Będę z tobą pracował. Zrobię, co
każesz. Ale nikogo nie wydam, nie przekażę ci
żadnych informacji.
Doskonale. Nie proszę o nic więcej. Możemy
wypić wiec za przyszłość i za nadzieję, że będzie
pomyślniejsza dla całej ludzkości.
Podniósł swój kieliszek. Wypili.
Co więc mam robić? zapytał Jan.
Udasz się z misją. Do Izraela. Wierzysz mi
teraz? Jeżeli wątpisz, równie dobrze możesz
pozostać tutaj.
Nie wierzę ci. Sam mi przecież powiedziałeś, że
twój człowiek w rządzie Izraela śledził wszelkie
poczynania ich agentów.
To prawda. Nigdy nie mówiłem jednak, iż
naprawdę wiem, co dzieje się w tym kraju. Jak
już z pewnością sam się o tym przekonałeś, są
to ludzie obdarzeni dużą siłą woli. Powiem ci
teraz w sekrecie, co zresztą będzie dowodem
mojej uczciwości, coś, co złoży moje życie w
twoje ręce. Pod kodowym imieniem Kasjusz
przekazywałem Izraelitom tajne informacje
dotyczące Służb Bezpieczeństwa, nie żądając
niczego w zamian. Sami bardzo wdzięczni,
uważają bowiem, iż zrobiłem to wszystko
jedynie dla lepszej przyszłości ludzkości.
Zdobędziesz ich pełne zaufanie, gdy ujawnisz,
że to ty właśnie jesteś Kasjuszem. Dam ci kod
identyfikacyjny i kopie wszystkich informacji,
które przekazywałem do Izraela w przeciągu
ostatnich kilku lat. To, co stanie się później,
zależeć będzie wyłącznie od ciebie. Jeżeli
zdradzisz jednak ten sekret tutaj, w tej kwaterze,
to przekonasz się, jak wielu ludzi chciałoby
mnie zniszczyć i zająć moje stanowisko. Możesz
też udać się do Izraela i przekazać najważniejszą
wiadomość w całym swoim życiu. Wybór należy
do ciebie, Janie.
Wybór? Jan wątpił, by miał jakikolwiek wybór.
Był pewny, iż pierwsza próba przekazania tych
informacji jakiemukolwiek innemu oficerowi
Służby Bezpieczeństwa zakończyłaby się jego
natychmiastową śmiercią. ThurgoodSmythe był
zbyt przebiegły, by pozwolić sobie na
zagrożenie własnej pozycji. Nie. Musi podjąć tę
grę. Zawiezie tę wiadomość do Izraela i niech
oni zadecydują, co z tym wszystkim zrobić.
Wygląda na to, że cały świat wywraca się do
góry nogami. Część opowieści
ThurgoodSmythe'a może być prawdą. Lecz
równie dobrze szwagier może próbować
opuścić tonący już statek, by uratować własne
życie. Jan sam już nie wiedział, co o tym
wszystkim myśleć.
Dobrze powiedział wreszcie. Powiedz mi więc,
co mam robić.
Mądra decyzja. Nie będziesz jej żałował.
Oficer podszedł do biurka i z jednej z szuflad
wyjął plastykową torbę. Podrzucił ją w dłoni i
wyciągnął w stronę Jana.
Wsadzę cię teraz w samolot do Nowego Jorku.
W Arizonie i Kalifornii nie jest dla ciebie zbyt
bezpiecznie wciąż jesteś poszukiwany. Mogę
jednak sprawić, by stan alarmu nie objął całego
kraju. Masz zarezerwowany pokój w
WaldorfAstorii. Odpocznij, kup sobie nowe
ubrania, odwiedź kilka restauracji. Gdy będziesz
już gotowy, chcę abyś przejrzał zawartość tej
teczki. Nie musisz uczyć się tego na pamięć,
wystarczy, że będziesz wiedział czego dotyczą
zamieszczone w niej informacje. Są dla mnie
mocno obciążające, nie zawierusz ich więc
gdzieś. Na przeczytanie ich będziesz miał osiem
godzin. Potem papier ulegnie samozniszczeniu.
Zadzwoń potem do mnie pod numer, który
znajdziesz wewnątrz koperty, bym mógł
poczynić kolejny krok. Jakieś pytania?
Tak wiele, że nie wiem, od czego zacząć. Będę
potrzebował trochę czasu, by się z tym
wszystkim oswoić.
Rozumiem cię doskonale. Witamy na pokładzie,
Janie. Po tylu latach samotnej pracy miło mieć
wreszcie kogoś do pomocy. Wyciągnął rękę.
Jan spojrzał na dłoń szwagra i po długim
wahaniu pokręcił odmownie głową.
Nie zapominam tak łatwo. Na twoich rękach jest
zbyt wiele krwi, bym mógł ich dotknąć.
Czy przypadkiem nie stajesz się przesadnie
melodramatyczny?
Być może. Będę z tobą pracował, ponieważ nie
mam innego wyboru. Nie oznacza to jednak, że
muszę to lubić a tym bardziej, że lubię ciebie.
Oczy ThurgoodSmythe'a zwęziły się lekko.
Jednak gdy przemówił, w jego głosie nie było
gniewu.
Niech będzie i tak, Janie. Sukces jest
ważniejszy, niż nasze osobiste animozje. Czas,
byś ruszył na lotnisko.
Rozdział 10
W środku nocy przebudził Jana odgłos odległej
eksplozji. Usłyszał ją wyraźnie, mimo że jego
apartament mieścił się na trzydziestym piętrze,
a okna posiadały podwójne, dźwiękoszczelne
szyby. Pchnął drzwi i wyszedł na balkon. Po
drugiej stronie miasta coś się paliło. Ulicami
przemykały wozy policyjne i jednostki straży
pożarnej, torując sobie drogę migocącymi
światłami i syrenami. Pożar wyglądał na całkiem
spory. Nie przyglądał się jednak długo,
ponieważ na zewnątrz klimatyzowanego pokoju
było nieznośnie duszno. Wciąż czuł się
zmęczony i zasnął, gdy tylko znalazł się z
powrotem w łóżku.
Gdy obudził się ponownie, pokój skąpany był w
pełnym świetle dnia. Jan przeciągnął się i
nacisnął guzik rozsuwający kotary. To, co na
pierwszy rzut oka wyglądało na oryginalny
obraz Rembrandta, po naciśnięciu
odpowiedniego przycisku okazało się być
ekranem telewizyjnym. Jan wybrał program z
wiadomościami lokalnymi i zatrzymał
przesuwające się w górę ekranu napisy na
nagłówku: "EKSPLOZJA I POŻAR". Lista
zniknęła, zastąpiona widokiem ławki w parku.
Po żwirowej ścieżce maszerowało kilka gołębi.
Na dwóch końcach ławki siedzieli kobieta i
mężczyzna, oboje smukli, niezwykle piękni i
opaleni. A także całkowicie nadzy. Uśmiechnęli
się do niego, prezentując nieskazitelnie białe
uzębienie.
Dzień dobry powiedział mężczyzna. Jestem
Kevin ODonnel.
A ja Patti Pierce. Które z nas ma zapoznać pana
z wiadomościami porannymi?
Po wypowiedzeniu tej kuszącej propozycji,
oboje zastygli nieruchomo, tak samo jak gołębie
i szumiące cichutko liście drzew. Komputer
czekał na jego decyzję.
Patti, oczywiście powiedział Jan szybko, a
kamera zrobiła najazd na dziewczynę, która
wstała i uśmiechnęła się promiennie. To, czy
była prawdziwa, czy była tylko programem w
komputerze, naprawdę nie miało żadnego
znaczenia. Była zarówno piękna jak i godna
pożądania i z pewnością uczyni wiadomości
bardziej interesującymi. Chociaż Jan nie bardzo
mógł zrozumieć, co naga spikerka mogła mieć
wspólnego z wiadomościami.
Wczoraj w nocy w domach towarowych Apple
było bardzo gorąco oświadczyła Patti,
wskazując na coś przez ramię.
Park zniknął, a na jego miejsce ukazał się obraz
palącego się budynku. Olbrzymie płomienie biły
wysoko w czarne niebo. Na ulicy przed
budynkiem widniał porozkładany sprzęt
ratowniczy, a mężczyźni z wężami strażackimi
usiłowali ugasić pożar. Patti odwróciła się i
wdzięcznym krokiem podeszła w stronę
najbliższego wozu strażackiego. Wspięła się do
wnętrza kabiny i usiadła na miejscu operatora
drabiny.
Pożar magazynu trwał niemal przez całą noc,
sir. Wezwano cztery oddziały straży. Walka z
ogniem i niedopuszczenie, by płomienie nie
rozprzestrzeniły się dalej, trwało aż do świtu. W
budynku tym znajdowały się farby i łatwopalne
chemikalia, co bardzo utrudniało pracę naszym
bohaterskim strażakom. Nikt nie wie jeszcze, co
było bezpośrednią przyczyną pożaru,
lecz celowe podpalenie zostało z całą
stanowczością wykluczone.
Na ekranie ukazał się właśnie jeden z
bohaterskich strażaków. Podbiegł do pojazdu i
zdjął wiszącą tuż obok Patti gaśnicę. Nawet jej
nie zauważył. Stymulacja komputerowa była
doskonała dziewczyna rzeczywiście sprawiała
wrażenie, iż jest w samym sercu opisywanych
wydarzeń.
Ktoś zapukał do drzwi. Jan szybko wyłączył
telewizor i uśmiechnął się pod nosem; każdy z
pozostałych gości z całą pewnością oglądałby
nagą dziewczynę dalej.
Proszę wejść wykrzyknął i drzwi otworzyły się.
Dzień dobry, sir, piękny mamy dzisiaj poranek
powiedział kelner, wtaczając na wózku
zamówione przez Jana śniadanie.
Był to młody, biały mężczyzna, z widniejącym
nad górną wargą śladem pierwszych wąsów.
Położył tacę na stojącym obok łóżka stoliku i
ukłonił się.
Niezły pożar mieliście w nory powiedział Jan.
To te przeklęte czarnuchy odparł kelner, ciężko
oddychając przez rozchylone usta. Dzisiaj
żaden z nich nie pojawił się w kuchni. To oni to
zrobili.
Myślisz, że to oni spowodowali ten pożar? W
wiadomościach podano, że przyczyna nie jest
jeszcze znana...
Oni zawsze tak mówią. Ale to musieli być
czarni. Powinni spalić za to Harlem do gołej
ziemi.
Jan poczuł się nieswojo, wyczuwając tak
jaskrawą nienawiść. Nalał sobie trochę kawy;
kelner ukłonił się jeszcze raz i wyszedł. Jan
nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak
bardzo cała Ameryka podzielona jest na tle
rasowym. Lecz musiało tu być tak zawsze, a
gorączka wojny podsyciła jeszcze ogólny
nastrój. Nic nie mógł na to poradzić, absolutnie
nic. Ponownie włączył telewizor i spoglądał od
czasu do czasu na ponętną Patti, całą uwagę
koncentrując jednak na jajkach na bekonie i
tostach.
Gdy wstał z łóżka, uwagę jego przykuła
plastykowa koperta, którą zeszłego wieczoru
rzucił na sekretarzyk. Nie był jeszcze gotowy, by
ją otworzyć nie był nawet pewny, czy powinien
to zrobić. Wiedział bowiem, że gdy już to zrobi,
będzie musiał dołączyć do ThurgoodSmythe'a w
jego zwariowanym planie. Spostrzegł, iż jego
umysł w dalszym ciągu ma trudności z
zaakceptowaniem nowej rzeczywistości. Nic
zresztą dziwnego. Zmiany były zbyt gwałtowne.
Po latach bezbarwnej wegetacji na Halvmork nie
mógł narzekać teraz na brak silnych wrażeń.
Podróż liniowcem, uwięzienie, ucieczka,
ponowne uwięzienie i wreszcie to
nieprawdopodobne wyznanie jego szwagra. Jan
pomimo wszystko nie potrafił wyzbyć się
nieufności. Przeszedł do marmurowozłotej
łazienki i spojrzał na swe odbicie w lustrze.
Czerwone, podkrążone oczy, wymizerowana
twarz i ślady zarostu na brodzie. Nieźle. Zanim
cokolwiek zadecyduje, będzie musiał
doprowadzić się do porządku.
Okrągła wanna była wystarczająco duża, by w
niej pływać. Nastawił odpowiednią temperaturę i
nacisnął przycisk NAPEŁNIANIE. Wanna niemal
natychmiast stała się pełna. Najwidoczniej
gdzieś niedaleko musiał być zbiornik wodny.
Jan zanurzył się w pachnącej wodzie świadomy,
jak daleko znajduje się teraz od New Watts i
Harlemu, o którym wspominał kelner. I jak
blisko jest tam w rzeczywistości. Ten świat, w
którym nieliczni żyją w luksusie, a reszta
egzystuje na krawędzi głodu, był bardzo
nietrwałym miejscem. Okruchy rewolucji dotarły
już na Ziemię. Lecz czy jest szansa, by dotarła
sama rebelia?
Mam nadzieję, że kąpiel sprawia panu
przyjemność powiedziała wchodząca właśnie
na środek łazienki dziewczyna.
Ubrana była w kusy szlafroczek, który właśnie
wolno zdejmowała pod nim była rozkosznie
naga. Rzuciła strój na podłogę i szlafroczek
zniknął. Jan zdał sobie sprawę, że patrzy na
projekcję holograficzną.
Dyrekcja hotelu WaldorfAstoria życzy sobie, by
podczas swego pobytu w naszym hotelu
otrzymał pan najlepszą obsługę. Jeżeli pan
sobie życzy, mogę zrobić panu masaż pleców,
wymyć i osuszyć. Mogę też zaproponować o
wiele bardziej intymny masaż w łóżku. Czy
wyraża pan takie życzenie, sir?
Jan potrząsnął przecząco głową, widząc jednak
znieruchomiały obraz, zrozumiał, iż komputer
oczekuje dyspozycji ustnych.
Nie. Odejdź ode mnie, Szatanie dziewczyna
zafalowała i zniknęła.
Jego żona znajdowała się o lata świetlne stąd,
nie oznaczało to jednak, że o niej nie myślał.
Skończył się myć i wyszedł z wanny, a
samoczynny regulator opróżnił ją natychmiast i
spłukał czystą wodą.
Gdy przybył tu poprzedniego dnia, na widok
jego podniszczonego ubrania i braku bagażu nie
uniosła się ani jedna brew, nie padło ani jedno
znaczące spojrzenie. Nawet wtedy, gdy zajął
jeden z najdroższych apartamentów w hotelu.
Potrzebował jednak nowego ubrania wymagała
tego jego pozycja. Nowa pozycja.
Szybko ubrał się i założył sandały. W saloniku
znajdowała się skrytka, tam więc umieścił
otrzymaną od szwagra kopertę. Z nową kartą
identyfikacyjną otrzyma wszystko, czego będzie
potrzebował. Uśmiechnął się pod nosem i
wyszedł z pokoju.
Lobby hotelowe wypełnione było tłumem
elegancko odzianych gości, głównie kobiet,
które śpieszyły się do sklepu z konfekcją
damską. Przepychając się pomiędzy nimi, czuł
się niemal jak żebrak. W końcu wyszedł na
zalaną słońcem ulicę. Przyjeżdżając tutaj
wczoraj wieczorem, zauważył, że najwięcej
sklepów widniało przy Lexington Avenue.
Ubrania, buty, walizki było tam wszystko, czego
mógłby potrzebować.
Chociaż ulicą przesuwało się sporo
samochodów, na chodnikach nie było zbyt wielu
pieszych. Miał już ruszyć w swoją stronę, gdy
nagle zatrzymany został przez rosłego
policjanta, który przyłożył mu do piersi koniec
solidnej pałki.
W porządku, koleś. Jeżeli szukałeś kłopotów, to
właśnie je znalazłeś.
Jan zawrzał gniewem w ciągu ostatnich
dwudziestu czterech godzin widział już zbyt
wielu policjantów.
Obawiam się, że to pan jest właśnie tym, który
będzie miał kłopoty powiedział wyciągając kartę
identyfikacyjną. Proszę rzucić na to okiem.
Potem oczekuję natychmiastowych przeprosin.
Pałka policjanta opadła powoli ku ziemi.
Nienaganny akcent i wyszukane maniery nie
pasowały jakoś do podniszczonego ubrania.
Gdy stróż porządku zobaczył obok symbolu
Służb Bezpieczeństwa trzycyfrowy numer,
określający rangę Jana, zaczął wyraźnie drżeć.
Zasalutował energicznie, a Jan poczuł się nagle
głupio. Zachował się właśnie tak samo jak
policjanci, którzy najechali New Watts.
Przepraszam, sir. Nie wiedziałem. Ale to
ubranie...
Rozumiem odparł Jan, chowające kartę do
kieszeni. Wracam z rozpoznania. Właśnie
wybierałem się, by kupić coś bardziej
stosownego.
A więc proszę za mną, sir, pokażę panu drogę.
Zaczekam też, by odprowadzić pana z
powrotem. Niebezpiecznie jest dzisiaj chodzić
samemu po ulicach.
Ogłoszono już alarm?
Nie. Ale ludzie i tak już wiedzą. Plotki rozchodzą
się szybko. Zastrzeliliśmy dwóch facetów,
którzy spalili samochód pancerny. Obaj biali. Co
oni sobie właściwie wyobrażają, do cholery?
Jesteśmy na miejscu. To najlepszy sklep w
Lexigton. Zaczekam na zewnątrz.
Zastukał głośno końcem pałki w drzwi.
Otworzyły się prawie natychmiast.
Proszę zająć się tym gentelmenem natychmiast
powiedział, kręcąc przy tym znacząco pałką.
Wystraszony sprzedawca kiwnął głową i gestem
zaprosił Jana do środka.
Magazyn był bardzo ekskluzywny i bardzo drogi.
Jan z prawdziwą przyjemnością oddał się
wydawaniu sporej ilości świeżo zdobytych
pieniędzy. Koszule, spodnie, garnitury, bielizna
wszystko było bardzo lekkie, nie mnące się i
łatwe do pakowania. Jeżeli w Nowym Jorku było
gorąco, to Izrael z pewnością przypominać
będzie rozpalony piec. Lubił ciepły klimat
jedynie wtedy jednak, gdy był odpowiednio
ubrany. Zakupy uzupełniły miękkie mokasyny i
kilka par sandałów. Z przyjemnością spojrzał na
własne odbicie w lustrze.
Resztę proszę przesłać do hotelu Waldorf
powiedział i wskazał na swe stare ubranie,
leżące na podłodze. A tego proszę się pozbyć.
Oczywiście, sir. Czy mógłbym prosić o pańską
kartę...?
Jan wręczył ją sprzedawcy ostatecznie nie były
to jego pieniądze. Mężczyzna wsunął kartę do
komputera, szybko wystukał wysokość sumy i
oddał ją z powrotem. Pieniądze z konta Jana
zostały już przetransferowane na konto sklepu.
Widząc nowe ubranie Jana, oczekujący na
zewnątrz policjant skinął z uznaniem głową.
Teraz wszystko było w porządku. Przeszli do
sklepu z walizkami, a potem odwiedzili optyka,
gdzie Jan dobrał odpowiednie okulary
przeciwsłoneczne. Po latach spędzonych w
mroku Halvmork jego oczy wciąż jeszcze nie
mogły przyzwyczaić się do pełnego blasku
słońca. Pod wpływem impulsu kupił jeszcze
jedną parę i po wyjściu ze sklepu wręczył ją
policjantowi. Mężczyzna aż sapnął, zdumiony.
Nałożył je powoli i spoglądając na własne
odbicie w oknie wystawowym, pogłaskał się z
lubością po brzuchu.
Nie zapomnę tego, sir. Jest pan klawym
gościem. Nigdy przedtem nie spotkałem Angola,
ale teraz wydaje mi się, że jesteście w porządku.
Ruszyli w drogę powrotną do hotelu. Poligant z
uwagą spoglądał w twarz każdemu
przechodniowi. Na widok czarnego mężczyzny
w podniszczonym ubraniu jego pałka zatoczyła
młynka. Mężczyzna trzymał oczy utkwione w
chodniku i mijając ich, dotknął wpiętego w klapę
marynarki plastykowego znaczka z pewnością
jakiegoś identyfikatora. Niespodziewanie Jan
miał już dość tego spaceru i z prawdziwą
przyjemnością znalazł się w klimatyzowanym
hollu WaldorfAstorii. Boy hotelowy zawiózł go
na górę i otworzył przed nim drzwi apartamentu.
Pudełka z jego zakupami stały już w równym
rzędzie na podłodze w przedpokoju. Jan
spojrzał na ozdobne drzwiczki sejfu. Ta chwila
nie może być odwlekana w nieskończoność.
Czas, by się dowiedzieć, w co się właściwie
pakuje. Otwarciu koperty towarzyszył lekki syk
dostającego się do środka powietrza. Wewnątrz
znajdował się gruby plik papierów. Jan usiadł
wygodnie w fotelu i zaczął czytać.
Była to przerażająca, dotycząca ostatnich dwu
lat, kronika zła. Każda informacja była
datowana, każda linijka zdumiewająco treściwa.
Nazwiska aresztowanych, osadzonych w
więzieniach i wreszcie straconych. Lista
agentów obcych państw, których każdy ruch
znano co do godziny. Wykaz meldunków, które
dostarczali brytyjscy agenci i ich ambasady.
Były tu także inne, niezwykle intrygujące
informacje, które z pewnością nigdy nie ujrzały
światła dziennego. Lord Mer Londynu, bogaty i
szanowany biznesmen, okazał się równocześnie
człowiekiem kontrolującym czarny rynek
żywnościowy. Służba Bezpieczeństwa wiedziała
o tym doskonale, nie zrobiła jednak niczego
dopóki agenci niemieccy nie odkryli tego faktu i
nie posłużyli się nim, by go szantażować.
Problem ten rozwiązało morderstwo, czy też
raczej nieszczęśliwy wypadek. W obszernym
dossier było więcej tego typu informacji.
Jan przerzucał szybko strony, starając się
zapamiętać nazwiska i daty najważniejszych
wydarzeń. Było to nudne, lecz mogło okazać się
niezwykle przydatne. Po kilku godzinach
uświadomił sobie, iż jest głodny, zadzwonił więc
po obsługę. Menu było wręcz imponujące.
Zamówił pieczonego na ruszcie homara,
zamrożoną butelkę Louis Martini i powrócił do
czytania.
Godzinę później róg strony, którą właśnie
przewracał, pozostał mu w palcach. Szybko
przerzucał resztę materiału, próbując
zapamiętać tak dużo, jak to tylko możliwe. Kiedy
skończył, spostrzegł iż na dłoniach pozostał mu
tusz i fragmenty papieru. Przeszedł do łazienki i
włożył dłonie pod silny strumień ciepłej wody.
Po powrocie spostrzegł, że z kartek pozostała
jedynie kupka szarego proszku.
Jan podniósł kopertę i spojrzał na umieszczony
wewnątrz numer telefonu. Czy miał jakikolwiek
wybór?
Odpowiedź w dalszym ciągu brzmiała: nie. Ta
cała sprawa musiała być jakimś szatańskim
planem jego szwagra. Jednak w dalszym ciągu
Jan nie był pewien, o co właściwie chodzi. Jeżeli
nie zgodzi się na współpracę, był pewny, iż
zostanie pozbawiony swego nowego statusu tak
szybko, jak go poprzednio uzyskał. Musi się
więc podporządkować i wydostać z kraju - a
potem przemyśleć wszystko ponownie, gdy
będzie już bezpieczny.
Szybko wystukał numer na klawiaturze telefonu.
W sekundę później na ekranie ukazała się twarz
ThurgoodSmythe'a. Widząc, kto dzwoni, oficer
uśmiechnął się.
Mam nadzieję, że zadowolony jesteś z pobytu w
Nowym Jorku, Janie?
Przeczytałem twoje dossier.
Bardzo dobrze. I jaka jest twoja decyzja?
Jestem z tobą, dopóki nie dowiem się nowych
faktów, które wszystko zmienią. Mam nadzieję,
że od początku zdawałeś sobie z tego sprawę?
Oczywiście. Witam na pokładzie. Jeżeli za
godzinę wezwiesz taksówkę, zdążysz na
specjalnie wyczarterowany lot do Kairu. Na
pokładzie będą technicy i inżynierowie, udający
się na nowo otwarte pola naftowe. Ponieważ
byłeś długo nieobecny, powiem ci, że techniki
ekstrakcj cieplnej rozwinęły się do tego stopnia,
iż pozwalają po raz pierwszy od przeszło
czterystu lat na ponowne wydobycie ropy.
Dołączysz do nich jako specjalista obwodów
mikroelektronicznych, którym jesteś przecież w
rzeczywistości. Bilety, paszport i nowa karta
identyfikacyjna czekają już na ciebie w recepcji.
Zatrzymaj swoją obecną kartę na wypadek
nagłego niebezpieczeństwa. Twoja nowa karta
spełnia także inną funkcję. Numer
identyfikacyjny jest także kodem
identyfikacyjnym Kasjusza. Gdy podzielisz ten
numer przez dzień miesiąca, wszystkie cyfry na
lewo od przecinka dziesiętnego stanowią kod na
ten właśnie dzień.
A więc Kair. Co potem?
Ktoś się z tobą skontaktuje. I postaraj się
zapamiętać ten numer telefonu. Poprzez niego
skontaktować się możesz ze mną natychmiast,
gdziekolwiek będę. Powodzenia!
Ekran zgasł. Jan spakował swoje rzeczy i
zadzwonił do recepcji. Zastanawiał się, jak się to
wszystko skończy. Nie podobał mu się pomysł
udawania się w drogę, o której nie wiedział,
dokąd prowadzi. Jednak Stany Zjednoczone
opuszczał bez żalu.
Rozdział 11
Przez pełnych sześć dni Jan poświecił się
wyłącznie pracy. Szyby naftowe na pustyni
Synaj były pierwszymi instalacjami, w których
na skalę przemysłową wykorzystać miano
złożoną technikę ekstrakcji cieplnej.
Przypominało to pracę na cmentarzu ich obóz
rozłożony został pośrodku starego pola
naftowego. Wszędzie dookoła widniały antyczne
pompy i wieże wiertnicze, ciche i nieruchome,
zakonserwowane na wieki przez jałową
pustynię. Współczesne instalacje były nowe i
błyszczące, niczym świeżo wybita moneta.
Budynki mieszkalne wykonano z lśniącego
prefabrykatu, tak jak i całą resztę sprzętu.
Wewnątrz laboratorium petrolog Karaman, kręcił
trzymaną w dłoni probówką, wypełnioną
ciemną, gęstą cieczą.
Próbka wygląda na dobrą powiedział. Jednak
w przeciągu kilku dni dalsze pompowanie
wstrzymano już po raz trzeci. Dlaczego?
Kontrola sprzężenia zwrotnego odparł Jan.
Jest pan w tym projekcie od początku, więc z
pewnością zna pan wszystkie wiążące się z tym
problemy. Pod naszymi stopami, głęboko w
piasku, panuje prawdziwe piekło. W dół
pompowany jest azot, który przez generator
atomowy zamieniany jest w plazmę. Powstałe w
wyniku topienia piasku i skały składniki lotne
wytwarzają ciśnienie, które wypiera z kolei naftę
na powierzchnię. Tyle teoria. Lecz w praktyce
występują setki czynników, które zaważyć mogą
na całym procesie...
Wiem. Może nastąpić eksplozja całego szybu
lub nawet stopienie reaktora, tak jak przydarzyło
się to nam w Kalifornii. Lecz mówiąc szczerze,
Janie, ten etap mamy już za sobą.
Lecz kontrola układu sterowania ciągle jest
jeszcze w powijakach. Występuje brak
niezbędnej korelacji przy równoczesnej kontroli
poszczególnych cykli całego procesu. Cykle
nakładają się, a wtedy musimy wszystko
przerwać i zaczynać jeszcze raz od początku. Na
szczęście otrzymaliśmy nowe programy, które
powinny coś poradzić na te problemy. Musimy
je jedynie wypróbować.
Karaman z ponurą miną wpatrywał się w
probówkę. Po chwili odłożył ją na bok, by
odebrać telefon.
Dyrektor. Prosi, byś zgłosił się natychmiast do
biura.
Po wejściu do biura, dyrektor wręczył mu
złożoną kartkę papieru, na której widniało
podkreślone słowo: PILNE.
Wiadomość z centrali. Potrzebują cię, jak to
powiedzieli, na wczoraj. I nie mówią nawet
dlaczego. Cholera, nie mogli wybrać gorszego
momentu, by cię stąd odwołać. Powiedz im, że
już wkrótce rozpoczynamy wydobycie. Mnie
nawet nie chcieli słuchać. Zrób tam, co trzeba i
natychmiast wracaj. Stanowisz dla nas cenny
nabytek, Kulozik. Na zewnątrz czeka już
taksówka.
Muszę się spakować...
Wszystko już przygotowane. Pośpiesz cię i
wracaj jak najszybciej.
Jan żywił silne podejrzenie, iż jego droga nie
prowadzi bezpośrednio do Kairu. Arabski
kierowca włożył walizki do bagażnika i usłużnie
otworzył przed nim drzwi. Powietrze w
klimatyzowanym wnętrzu pojazdu było
rozkosznie chłodne. Po opuszczeniu terenu
robót, kierowca wyjął ze skrytki płaskie,
metalowe pudełeczko i podał je do tyłu.
Po podniesieniu wieczka ukaże się zamek
cyfrowy. Jeżeli nie jest pan pewny kombinacji,
proszę, by nie eksperymentował pan we wnętrzu
samochodu. Błąd grozi wybuchem.
Dzięki odparł Jan, ważąc pudełeczko w dłoni.
Czy jest coś jeszcze?
Spotkanie. Wiozę pana właśnie na umówione
miejsce. Opłata za przejazd wynosi
osiemdziesiąt funtów.
Jan był pewny, z mężczyzna został opłacony z
góry, a dodatkowa opłata była jedynie formą
zarobku na boku. Niemniej jednak wręczył mu
pieniądze.
Przez pół godziny jechali nieźle utrzymaną
autostradą, a potem skręcili na jeden z
nieoznakowanych szlaków, prowadzących
prosto na pustynię. W chwilę później dojechali
do miejsca, które przypominało zapomniane
pole bitwy. Wszędzie dookoła widniały
wypalone szkielety czołgów i porozbijane
armaty.
To już tutaj powiedział kierowca i otworzył
drzwi.
Do środka wlała się fala gorąca. Jan wysiadł i
rozejrzał się dookoła. Nie dostrzegł niczego, za
wyjątkiem pordzewiałych wraków i samej
pustyni. Odwrócił się i spostrzegł, że jego
bagaże stoją już na piasku, a kierowca wchodzi
do samochodu.
Poczekaj krzyknął Jan. Co dalej?
Mężczyzna nie odpowiedział. Zamiast tego
włączył silnik i zakręcając ciasnym łukiem,
pomknął w stronę autostrady. Wyrzucony spod
kół piasek obsypał Jana, który klnąc, uskoczył
na bok i otarł twarz wierzchem dłoni. Gdy
odgłos silnika umilkł już w oddali, panująca
wokół cisza przytłoczyła go. Było w niej coś
przerażającego. Było także gorąco, nieznośnie
gorąco. Gdyby był zmuszony wracać w stronę
autostrady na piechotę, musiałby pozostawić
bagaże. W tej temperaturze dźwiganie
czegokolwiek było nieprawdopodobieństwem.
Położył metalowe pudełeczko w cieniu torby,
mając jedynie nadzieję, iż umieszczony w
środku ładunek wybuchowy nie jest wrażliwy na
ciepło.
Czy to ty jesteś Kasjusz? zapytał
niespodziewanie jakiś głos.
Zaskoczony Jan odwrócił się i zamarł. Niedaleko
zdewastowanego czołgu stała dziewczyna.
Przez chwilę miał wrażenie, że patrzy na
pustynny miraż. Nie, to nie była Sara ona
zginęła, zamordowana na jego oczach, wiele lat
temu. A jednak widok tej smukłej, opalonej
dziewczyny o długich blond włosach wstrząsnął
nim. Podobieństwo było ogromne. A może po
tych wszystkich latach jego pamięć zaczyna mu
już płatać figle? Była po prostu Izraelitką, tak jak
Sara, to wszystko. Zorientował się, że nie
odpowiedział jeszcze na pytanie.
Przybywam od Kasjusza. Mam na imię Jan.
Dvora odparła. Podeszła bliżej i ujęła go za
rękę. Uścisk jej dłoni był silny i ciepły. Od
dawna podejrzewaliśmy, że Kasjusz musi być
kilkoma osobami. Lecz porozmawiamy później,
w jakimś chłodniejszym miejscu. Pomóc ci z
bagażem?
Dziękuję, poradzę sobie sam. Masz jakiś środek
transportu?
Tak. Ustawiłam go za tym wrakiem, by nie był
widoczny od strony autostrady.
Dziewczyna przybyła takim samym łazikiem,
jakich używali na polach naftowych. Jan rzucił
swe bagaże na tylne siedzenie, a sam usiadł
obok Dvory. Pojazd nie posiadał drzwi. Był
otwarty, a ochronę przed słońcem stanowił
metalowy dach. Dziewczyna wcisnęła przycisk
na kolumnie kierowniczej i pojazd z lekkim
szumem ruszył do przodu.
Napęd elektryczny? zapytał Jan. Dvora skinęła
głową.
Tak. Pod podłogą znajdują się baterie o
podwyższonej gęstości, ważące przeszło
czterysta kilo. Lecz dzięki temu te wehikuły są
niemal samowystarczalne. Dach wyłożony jest
ogniwami solarnymi najnowszej generacji więc
energii starczy, by przejechać pustynię.
Odwróciła głowę i napotkawszy jego natarczywe
spojrzenie, skrzywiła się lekko.
Przepraszam, iż tak ci się przyglądam
powiedział zmieszany Jan. Przypominasz mi
jednak kogoś, kogo znałem wiele lat temu. Ona
także była Izraelitką, tak samo jak i ty.
A więc byłeś już kiedyś w naszym państwie?
Nie. To jest pierwszy raz. Ale ją poznałem
niedaleko stąd, a potem spotkaliśmy się jeszcze
raz w Anglii.
Mieliście więc szczęście. Bardzo niewielu z
naszych ludzi podróżuje za granicę.
Ona była jak by to ująć bardzo utalentowaną
osobą. Na imię miała Sara.
Jest to bardzo pospolite imię. Bardzo często
pojawia się w Biblii.
Tak, chyba masz rację. Jej nazwisko
usłyszałem tylko raz. Giladi. Nazywała się Sara
Giladi.
Dvora nagłym ruchem przekręciła kluczyk w
stacyjce. Łazik przejechał jeszcze kilka metrów i
zatrzymał się. Dziewczyna, opierając łokieć o
oparciefotela, spojrzała na niego swymi
ogromnymi, w tej chwili odrobinę smutnymi
oczyma.
Naszym światem nie rządzi przypadek, Janie.
Teraz już wiem, dlaczego wysłano po ciebie
mnie, a nie jednego z wyszkolonych agentów
polowych. Ja także nazywam się Giladi. Sara
była moją siostrą.
A więc to tak. Właściwie sam powinien się tego
domyśleć. Sposób poruszania się, głos...
Sara nie żyje powiedziała Dvora zadziwiająco
opanowanym tonem. Wiedziałeś o tym?
W grymasie, który wykrzywił twarz Jana nie było
ani cienia uśmiechu.
Byłem tam, gdy ją zabili. Byliśmy razem.
Próbowaliśmy wydostać się z Anglii. To było
takie głupie... Ona nie powinna była umrzeć. To
straszne.
Pamięć tej chwili powróciła nagłą, paraliżującą
falą. Huk wystrzałów. Bezwładne ciało w kałuży
krwi. I obecność ThurgoodSmythe'a. Wszystko
na jego rozkaz. Nieświadomie zacisnął dłoń na
klamce.
Nie powiedzieli mi żadnych szczegółów. Dvora
nie odrywała oczu od jego zbielałych kłykci.
Tylko to, że poległa na służbie. Czy... czy
kochałeś ją?
Czy to takie istotne?
Dla mnie tak. Ja także ją kochałam. Czy
mógłbyś mi opowiedzieć, jak to się stało?
Oczywiście. Właściwie, to bardzo proste.
Próbowaliśmy wyjechać z kraju, lecz nie
mieliśmy na to nawet najmniejszej szansy.
Zdradzono nas już na samym początku. Ona
jednak o tym nie wiedziała. Zamiast poddać się,
otworzyła ogień, zmuszając ich, by zrobili to
samo. Pragnęła własnej śmierci bowiem nie
chciała, by cokolwiek udało im się z niej
wydobyć. I to właśnie było najstraszliwszą
pomyłką. Oni od dawna już znali wszystkie
szczegóły.
Nic o tym nie wiedziałam. To rzeczywiście
straszne. I chyba nawet bardziej dla ciebie,
ponieważ ty wciąż musisz z tym żyć.
Tak, ale ostatecznie to już przeszłość. Nie
możemy przywrócić jej do życia.
Nie chciał już więcej rozmawiać na ten temat.
Łazik drgnął i ruszyli dalej. Jadąc przez
pustynię, Jan nie mógł uciec przed kłębiącymi
się pod czaszką myślami. Być może
ThurgoodSmythe i Służba Bezpieczeństwa
unicestwiła Sarę fizycznie, lecz już wcześniej
została ona zdradzona przez własnych ludzi,
przez własną organizację, tu, w Izraelu.
Przynajmniej tak twierdził ThurgoodSmythe.
Gdzie leżała prawda? Zanim zacznie z tymi
ludźmi współpracować, będzie musiał się tego
dowiedzieć.
Dalsza jazda była niezwykle wyczerpująca.
Zatopieni we własnych myślach, niewiele mieli
sobie do powiedzenia. Piasek dookoła z czasem
zastąpiony został skałami. Wkrótce zaczęły
pojawiać się znaki drogowe w języku hebrajskim
i Jan zorientował się, że opuścili już pustynię
Synaj znajdującą się w Izraelu.
Jak daleko jeszcze?
Pół godziny, nie więcej. Jedziemy do
Beersheby. On już tam na ciebie czeka.
Kto?
Odpowiedziała mu cisza, która trwała
nieprzerwanie, aż do końca podróży. Jechali
teraz brukowaną drogą, mijając niewielkie,
zakurzone wioski i poletka uprawne.
Niespodziewanie pustynia skończyła się i
wszystko dookoła rozkwitło zielenią. Przejechali
dolinę i tuż przed nimi pojawiło się miasteczko.
Skręcili w wąską, wijącą się pod górę uliczkę i
po kilku minutach jazdy zatrzymali się przed
osamotnioną willą, otoczoną drzewami.
Bagaże możesz tu zostawić powiedziała D
vora. Wysiadła z samochodu i przeciągnęła się.
Ktoś o nie zadba. Weź jednak to metalowe
pudełeczko. On na nie czeka.
W progu ukazało się dwóch młodych mężczyzn.
Mijając ich, pozdrowili Dvorę gestem wysoko
uniesionych dłoni. Jan, poprzedzany przez
dziewczynę, przeszedł na obszerny balkon,
otwierający się na dolinę i leżące poniżej
miasto. Na ich spotkanie wyszedł stary,
posiwiały i niezwykle chudy mężczyzna.
Szalom, Janie Kulozik powiedział
nieoczekiwanie mocnym głosem, zdecydowanie
nie pasującym do jego wątłej postury. Jestem
Amri BenHaim. Proszę usiąść.
Wysłanie po mnie Dvory nie było przypadkiem?
Oczywiście, że nie.
A więc należy mi się parę słów wyjaśnienia
rzucił wojowniczo Jan, nie ruszając się z
miejsca.
To zrozumiałe. Za chwilę je pan otrzyma.
Chciałbym, aby usłyszała je także Dvora.
Naturalnie, dlatego tu jest. Czy teraz pan
usiądzie?
Jan westchnął i opadł na jedno z krzeseł. Z
wdzięcznością przyjął oferowaną mu ogromną
szklankę mrożonej lemoniady. Po wypiciu,
została natychmiast napełniona ponownie. Jan
położył dłoń na spoczywającej na kolanach
metalowej kasetce. Mógłby im ją wręczyć, chciał
jednak najpierw wysłuchać, co ma do
powiedzenia BenHaim.
Czy wie pan, kto to jest ThurgoodSmythe?
zapytał Jan.
Amri BenHeim skinął poważnie głową.
Były szef brytyjskiej Służby Bezpieczeństwa.
Przez ostatnie lata wspinał się coraz wyżej ł
najprawdopodobniej jest w tej chwili
najpotężniejszym człowiekiem na Ziemi. Wiemy
także, iż jest zaangażowany bezpośrednio w
akcje wywiadowcze i militarne Narodów
Zjednoczonych.
A czy wie pan, iż jest także moim szwagrem? I
że to właśnie on zwabił mnie oraz Sarę w
pułapkę?
Tak, wiem o tych wszystkich rzeczach.
Nadeszła pora na najważniejsze pytanie. Jan
odstawił szklankę na stolik i spróbował się
rozluźnić. Jego słowa, gdy wreszcie padły,
zabrzmiały jednak nadspodziewanie ostro:
ThurgoodSmythe od samego początku w pełni
zdawał sobie sprawę z istnienia w Londynie
ruchu oporu. Wszystkich członków miał pod
baczną obserwacją, dokonał nawet kilku
aresztowań. Wiedział także, że Sara jest
Izraelitka. Zginęła, by zachować to w tajemnicy,
ponieważ obawiała się, iż jeżeli jej narodowość
stanie się znana bezpiece, jej kraj może
ucierpieć na skutek daleko idących reperkusji.
Jej poświęcenie poszło jednak na marne.
ThurgoodSmythe nie tylko wiedział o niej
wszystko, ale także twierdził, że sam ściśle
współpracuje z rządem Izraela. Twierdził, że
podaliście mu pełną listę waszych ludzi, którzy
próbowali pracować na własną rękę poza
granicami Izraela. Czy to prawda?
I tak, i nie odparł BenHaim.
To nie jest wystarczająca odpowiedź.
A więc postaram sie ją rozwinąć. Nasze
państwo ma dość niepewne powiązania z
potęgami, które operują pod przykrywką
Narodów Zjednoczonych. Podczas Retrocesji
kraje te zapomniały zupełnie o Bliskim
Wschodzie. Gdy złoża naftowe wyczerpały się,
natychmiast odwróciły się plecami od tej
wiecznie niespokojnej części świata. Wolny od
wszelkich zewnętrznych wpływów, Izrael mógł
wreszcie spróbować zaprowadzić tutaj pokój.
Nie obyło się bez wojen, oczywiście.
Umieraliśmy tysiącami, lecz przetrwaliśmy.
Państwa arabskie szybko zużyły wszelką
importowaną broń i naturalnie nie miały
środków, by zakupić ją ponownie. Pobici przez
nas, zwrócili się przeciwko sobie. Dżihad, ich
święta wojna, poprzez Iran rozprzestrzeniła się
aż po nasze granice. To także udało nam się
przeżyć. W końcu nawet ich religia ustąpić
musiała przed widmem głodu. Ludzie zaczęli
masowo chorować i umierać. I tu właśnie
zaczęła się nasza rola. Jednak w
przeciwieństwie do światowych potęg, naszym
zamiarem nie było tworzenie tu wysoko
rozwiniętego, stechnicyzowanego i
konsumpcyjnego społeczeństwa typu
zachodniego. W istniejących warunkach taki
model po prostu by się nie przyjął. Zamiast tego
usprawniliśmy stare techniki uprawy ziemi,
wprowadzając jedynie najniezbędniejsze
procesy technologiczne, takie jak odsalania
wody, co na tym obszarze jest niezwykle
istotne.
W dalszym ciągu nie odpowiedział mi pan
jednak na moje pytanie.
Proszę o chwilę cierpliwości, panie Kulozik.
Wszystko, co teraz mówię, ma naprawdę istotne
znaczenie. Mógłby pan powiedzieć, iż
powróciliśmy do naszych ogrodów.
Rozbudowaliśmy gospodarkę żywnościową i
niewielkie formy przetwórstwa, odpowiednie dla
tej części świata. Leczyliśmy choroby,
budowaliśmy szpitale i szkoliliśmy lekarzy.
Zatroszczyliśmy się także o nasze własne
bezpieczeństwo. Zaprowadziliśmy dookoła
pokój, ponieważ jedynie pokój jest najlepszą
formą bezpieczeństwa. Wiem, że jest to dość
trudne do zaakceptowania, szczególnie, gdy
weźmiemy pod uwagę historię. Wszystkie
najstarsze dokumenty pisane, włączając w to
Stary Testament, są kronikami wojen.
Niekończących się wojen. My na szczęście
mamy to już za sobą. Gdy powróciła stabilizacja,
świat ponownie stał się świadomy istnienia
Bliskiego Wschodu jako obszaru, który przez
cały rok zaopatrywać może wszystkie kraje w
tak poszukiwane produkty żywnościowe. Nie
powiem, by wpadł w nasze ramiona ze szczęścia
w rzeczywistości było kilka prób przejęcia
bardziej zdecydowanej kontroli. Wtedy właśnie
nasze pociski atomowe, w większości
porozmieszczane poza granicami Izraela, stały
się bardzo ważnym czynnikiem tonującym te
zapędy. My nigdy nie zaczniemy wojny
atomowej. Chociażby dlatego, iż jesteśmy tak
małym narodem, że kilka starannie
wycelowanych bomb wodorowych zmiecie nas
całkowicie z powierzchni Ziemi. Lecz inni
wiedzą, że dzisiaj nawet martwi potrafią
oddawać ciosy. Cena za rozpętanie wojny
atomowej byłaby tak straszliwa, że nie istnieje w
tej chwili naród, który odważyłby się ją zapłacić.
Wypracowano więc pewnego rodzaju
porozumienie, które szczęśliwie funkcjonuje już
od setek lat. Dopóki pozostaniemy na miejscu,
nikt się do nas nie wtrąca. Znaczy to, że my,
Żydzi, niegdyś najbardziej kosmopolityczny
naród na świecie, dziś staliśmy się narodem
najbardziej zamkniętym. Oczywiście, by
utrzymać tę niezwykle chwiejną równowagę,
często korzystamy z pomocy innych rządów. W
dużej mierze polegamy także na naszych
agentach wywiadu.
Na szpiegach?
To inne określenie, lecz oznacza dokładnie to
samo. Inne kraje także mają swoich agentów.
Wiemy to, ponieważ często udaje nam się
któregoś z nich pojmać. To samo dotyczy
naszych agentów za granicą, niestety. A teraz
wracając do pańskiego pytania. Gdy odkryliśmy,
że Sara została zdemaskowana, było już zbyt
późno, by cokolwiek zrobić z...
Przepraszam, że panu przerywam, panie
BenHaim, ale wydaje mi się, iż ta pańska
gadanina nie wnosi nic nowego. Proszę nie
poczytać moich słów za obrazę, ale żądam
jasnej i precyzyjnej odpowiedzi.
Cierpliwości, młody człowieku. BenHaim uniósł
w górę otwartą dłoń. Już do tego dochodzę.
ThurgoodSmythe poinformował nas, że
zamierza aresztować Sarę i wymienić ją na
trzech własnych agentów, którzy przebywali w
naszych więzieniach. Oczywiście, przystałem na
tę propozycję. Wiedziałem więc, że Sara jest w
niebezpieczeństwie i prawdą jest także, że
kontaktowałem się z ThurgoodSmythe'm.
Powiedział mi, iż to właśnie pan informował go
o Sarze, tak samo jak i o obecności innych
agentów na terytorium Wielkiej Brytanii, którzy
próbowali działać na własną rękę.
Skłamał panu. Nigdy nie było pomiędzy nami
tego rodzaju porozumienia. I żaden z naszych
agentów nie pracuje na własną rękę, obojętnie,
co naopowiadał panu na ten temat
ThurgoodSmythe lub sami agenci.
Jan wyprostował się nieznacznie.
A więc któryś z was kłamie - powiedział.
Właśnie. Wiec rozumie pan teraz, dlaczego
zmusiłem pana do wysłuchania nudnawej
historii naszego kraju. Może pan teraz osądzić,
kto z nas dwóch jest większym kłamcą. Ja czy
ThurgoodSmythe.
Obaj możecie kłamać. On z pobudek czysto
egoistycznych, a pan kierowany interesami
własnego kraju. Wiem jedynie, że Sara jest
martwa.
Tak w ustach BenHaima zabrzmiało to niemal
jak westchnienie. Nie miałem pojęcia, że tak to
się zakończy. Gdybym wiedział zrobiłbym
wszystko, by ją uratować. Wszystko inne jest
zwykłym kłamstwem.
A ThurgoodSmythe jest najzręczniejszym
intrygantem na świecie. Wszyscy utknęliśmy w
jego sieci. A ja w szczególności. Przybywam tu
jako Kasjusz
człowiek, który przez ostatnie dwa lata
dostarczał wam ściśle tajnych informacji.
Wiem. Jesteśmy za to ogromnie wdzięczni.
Jeżeli życzy pan sobie tego, mogę udowodnić,
kto naprawdę jest Kasjuszem. Sam
dowiedziałem się tego zaledwie tydzień temu.
Czy chce pan o tym usłyszeć?
BenHaim skinął głową.
Weryfikacja mogłaby być pomocna. Od samego
początku byliśmy pewni, iż osobą tą mógł być
jedynie sam ThurgoodSmythe. Dlatego byliśmy
tacy zaintrygowani, gdy na scenie pojawił się
pan.
A więc przez cały czas była to jego prywatna
rozgrywka rzucił Jan. On bawi się z nami
wszystkimi.
Tak potwierdził skinieniem głowy BenHaim.
Jestem pewny, że częściowo tak to właśnie
wygląda. Ale nie do końca. Mógł przygotować
rolę Kasjusza z wielu powodów. Lecz gdy tak
nagle pojawił się pan na Ziemi, niespodziewanie
otworzyła się przed nim nowa możliwość, której
nie mógł nie wykorzystać. Teraz musimy się
dowiedzieć, o co mu naprawdę chodzi. Sądzę,
że przesyłkę ma pan ze sobą. Jan położył
pudełeczko na blacie stołu.
Ma zamek szyfrowy powiedział tonem
wyjaśnienia. I eksploduje, gdy użyje się
niewłaściwej kombinacji szyfru. A przynajmniej
tyle powiedział mi ten typek w taksówce.
Pewny jestem, iż ta informacja jest prawdziwa.
Na początku całej tej afery Kasjusz podał mi
siedmiocyfrowy numer. Czy to może być ta
kombinacja?
Jan nie odrywał wzroku od metalowej kasetki.
Nie wiem. Nie znam żadnej kombinacji.
A więc musimy wypróbować moją BenHaim
sięgnął po pudełko, lecz Dvora uprzedziła go.
Nie sądzę, by było to mądre, aby przy próbie
otwierania tego zamka uczestniczyła cała nasza
trójka. Potrzebujemy ochotnika. Czyli mnie. Czy
mógłbyś podać mi ten numer, Amri BenHaim?
Nie pozwól jej na to - powiedział szybko Jan.
Ja to zrobię.
Mamy już ochotnika odparł mężczyzna i wręczył
dziewczynie złożoną na pół kartkę papieru.
Wzięła kasetkę i zeszła po schodach do ogrodu.
Podeszła aż pod ścianę i machnęła w ich stronę
ręką, a potem uklękła i pochyliła się nad
pudełkiem.
Rozdział 12
Jan z prawdziwą ulgą spostrzegł, iż dziewczyna
prostuje się i z uśmiechem triumfu prezentuje
im trzymane ponad głową pudełko.
Nie groziło jej większe niebezpieczeństwo
powiedział BenHaim, spoglądając bystro na
Jana. W przeciwnym wypadku nie posłałbym jej
tam. Lub też pan nie zezwoliłby jej iść.
Rozradowana Dvora wbiegła po schodach i
położyła otwarte pudełeczko na stole. BenHaim
wyjął ze środka wykonany z czarnego plastyku
płaski czworokąt.
Dyskietka pamięciowa Mark czternaście
powiedział Jan, rzuciwszy na to okiem. Gdzie
jest pański terminal?
Wewnątrz. Zaprowadzę pana odparł BenHaim i
uniósł się z fotela.
Jan, pod wpływem nagłego impulsu schwycił
stojącą tuż obok Dvorę za rękę.
To było głupie i niepotrzebne...
Wcale nie, i doskonale o tym wiesz. A zresztą
będzie to dobrze wyglądało w moich aktach
personalnych.
Widząc jego zdumioną minę, dziewczyna
wybuchnęła dźwięcznym śmiechem. Zawtórował
jej, zdając sobie jednocześnie sprawę, że w
dalszym ciągu trzyma ją za rękę. Chciał ją
puścić, lecz Dvora trzymała go
nadspodziewanie silnie. Nagle przytuliła się do
niego mocno i pocałowała go. Jej wargi były
miękkie i ciepłe.
Odwzajemnił pocałunek, a dziewczyna puściła
jego dłoń. Cofnęła się o krok i obdarzyła
przeciągłym, znaczącym spojrzeniem, a potem
odwróciła się na pięcie i ruszyła do środka
domu. Pośpieszył za nią.
BenHaim stał przed klawiaturą komputera i z
niecierpliwością naciskał klawisze.
I nic rzucił. Bez przerwy domaga się kodu
dostępu. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Jan
spojrzał na widniejące na ekranie litery:
WPROWADZIĆ PRAWIDŁOWY KOD DOSTĘPU
NIEPRAWIDŁOWY KOD SPOWODUJE
WYKASOWANIE PAMIĘCI.
A więc nie zna pan kodu mruknął Jan,
zwracając się właściwie do samego siebie. W
takim razie ja muszę go znać. I przychodzi mi do
głowy tylko jedna rzecz wyjął swą nową kartę
identyfikacyjną i spojrzał na numer.
ThurgoodSmythe powiedział, że gdy numer ten
podzielić przez dzień miesiąca, stanie się on
kodem identyfikacyjnym Kasjusza. A więc to
musi być to.
Jan wprowadził numer do kalkulatora i podzielił
przez 27. Cyfry na lewo od przecinka wprowadził
do komputera i nacisnął klawisz zwrotny. Tym
razem na ekranie ukazała się twarz
ThurgoodSmythe'a, który uśmiechnął się i
skinął lekko głową.
Widzę, że dotarłeś do celu bezpiecznie, Janie.
Sądzę, iż w tej właśnie chwili jesteś razem z
moim starym współpracownikiem, Amri
BenHaimem. Jak już zdążyłeś się zorientować,
ta dyskietka jest zbyt ważna, by ryzykować
przypadkowe odtworzenie zawartego na niej
nagrania. Tak więc BenHaim miał połowę
klucza, a ty, Janie, drugą. A teraz, proszę,
usiądźcie gdzieś wygodnie, a ja postaram się
wszystko wam wyjaśnić.
Jan dotknął klawisza STOP i twarz
ThurgoodSmuthe'a zastygła w nieruchomą
maskę.
Nie sądzi pan, że powinniśmy to nagrać? Dysk
z pewnością ulegnie samozniszczeniu, a wiec
jakaś trwalsza kopia byłaby bardzo pożądana.
Oczywiście odparł BenHaim. Proszę tak
zrobić.
Jan wsunął do komputera pustą dyskietkę i
ponownie włączył odtwarzanie.
... chcę, aby obecna rebelia jak najszybciej
dobiegła kresu. BenHaimie, Jan opowie ci o
moich osobistych powodach, które kryją się za
tą decyzją. Przypuszczam, że tak samo jak mój
młody przyjaciel, nie uwierzysz w nie, ale
trudno. Jak widzisz, jestem w tej sprawie
szczery. Nie są one jednak najważniejsze.
Proponowane przeze mnie rozwiązanie, mające
na celu zakończenie tej niepotrzebnej wojny,
leży na gruncie czystej pragmatyki. Na początku
nakreślę wam ogólne zarysy mego planu.
Zrozumiecie wtedy, iż okoliczności niejako
same zmuszą was, byście przyłączyli się do
mnie. Mam nadzieję, że wszyscy podzielacie
wiarę w nasz wspólny cel, jakim w
nadchodzącym konflikcie będzie absolutne
zwycięstwo rebeliantów, a w konsekwencji
dalszy, nieskrępowany rozwój i ekspansja całej
rasy ludzkiej. A teraz szczegóły. Mój wywiad
doniósł mi, że pozostałe jednostki Sił
Przestrzennych grupują się właśnie w pobliżu
Ziemi. W większości są to duże liniowce. Stawką
w tej rozgrywce jest przyszłość wszystkich
planet. Wiecie zapewne, iż jedynie Ziemia
posiada niezbędne fabryki, by wyprodukować
paliwo i komponenty napędu przestrzennego.
Wszystkie uszkodzone lub niesprawne części
mogą zostać wymienione jedynie tutaj, na Ziemi.
A więc to, co kiedyś było podstawą potęgi tej
planety, teraz może stać się główną przyczyną
jej porażki. Jedyną rzeczą, jaką siły rebeliantów
powinny w tej sytuacji zrobić, jest atak. I tak
musi on zostać przeprowadzony wcześniej czy
później lepiej jednak wcześniej, nim wraz z
upływem czasu urządzenia odmawiać zaczną
posłuszeństwa. Nie znam szczegółów planów
rebeliantów. Wiem jednak, iż jest jedna rzecz,
którą muszę zrobić, by mieć nadzieję na
zwycięstwo. Muszę zaatakować i przejąć bazę
Spaceconctentu na pustyni Mojave. Każdy inny
kierunek ataku byłby samobójstwem. Wszystko,
czego potrzebują Ziemskie Siły Przestrzenne do
dalszej egzystencji, znajduje się właśnie tam.
Jeżeli baza zostanie przejęta lub zniszczona,
oznacza to koniec sił okupacyjnych. Winno to
zostać przeprowadzone w następujący sposób:
pierwszy atak nastąpić musi jeszcze w
przestrzeni, by zmniejszyć siły grupującej się
floty. Potem należy zająć kompleks na pustyni
Mojave. Atak przeprowadzić należy z Ziemi,
ponieważ obrona rakietowa jest zbyt silna, by
jakakolwiek próba ataku powietrznego mogła
zakończyć się powodzeniem. Po zajęciu
ośrodka ostateczne zwycięstwo będzie już
jedynie kwestią czasu. Janie, jestem w stanie
umożliwić ci kontakt z flotą rebeliantów, co
pozwoli ci na koordynowanie całej operacji. Po
rozbiciu ziemskiej floty, siły Izraela zaatakują i
opanują bazę Spaceconctentu, gdzie będą
oczekiwały na wasze przybycie. Zanim podejmą
jednak decyzję co do ewentualnej współpracy,
chciałbym przypomnieć im o rajdzie na Entebbe
i o powstaniu w gettcie warszawskim. Już czas,
by ponownie opuścili getto...
Jan zatrzymał odtwarzanie i odwrócił się w
stronę BenHaima. Spostrzegł, iż stary człowiek
ma dziwny, zamyślony wyraz twarzy.
Myślę, że ten człowiek jest szalony stwierdził
Jan. O czym on właściwie mówił w tym
ostatnim zdaniu?
Nie, szaleńcem nie jest z całą pewnością. Kusi
nas obietnicą zbawienia, wiedząc, iż może to
oznaczać zniszczenie. I by pomóc nam podjąć
decyzję, przytacza przykłady z naszej własnej
historii. Jego sposób rozumowania jest tak
pokrętny, jakby wywodził się ze starej szkoły
Talmudu.
Powstanie Warszawskie miało miejsce podczas
Drugiej Wojny Światowej wtrąciła Dvora. Żydzi
byli tam mordowani przez nazistów, umierali z
powodu chorób i głodu. Powstali wiec i walczyli
przeciwko swym oprawcom, mając przeciw
karabinom jedynie gołe pięści. Zginęli wszyscy.
Wiedzieli, że zginą a jednak nie poddali się.
Równie ważne jest dorzucił BenHaim że
walczyli, by wydostać się z getta. Do
dzisiejszych czasów bowiem Żydzi zmuszani są
do życia w gettach. Więzieniem pozostawać
może cały kraj, jednak w dalszym ciągu jest to
więzienie. ThurgoodSmythe doskonale wie, że
chcemy się z niego wydostać.
A Entebbe? zapytał Jan. Co to takiego?
Niespodziewany rajd komandosów, który nie
powinien był mieć nawet cienia szansy na
powodzenie. Kuszenie przez ThurgoodSmythe'a
mogłoby wpędzić w kompleksy samego
Szatana!
Mówiąc szczerze, to nie jest dla mnie takie
zupełnie jasne przyznał Jan. Nie jesteście
przecież z nikim w stanie wojny. Możecie po
prostu zostać tutaj i czekać cierpliwie na dalszy
rozwój wypadków.
Zasadniczo ma pan rację. Lecz w
rzeczywistości nasza wolność jest zaledwie
iluzją wolności. Jesteśmy wolni na tyle, by, jak
już mówiłem pozostawać w więzieniu wielkości
kraju. Dochodzą do tego kwestie moralne, z
którymi musimy się uporać. My wszyscy, w
naszym maleńkim, miłym więzieniu otoczeni
jesteśmy przez świat pełen ekonomicznie i
fizycznie zniewolonych gojów. Czy powinniśmy
im pomóc? My, którzy przez wieki byliśmy w
niewoli, wiemy doskonale, co ona oznacza. A
więc czy mamy odmówić pomocy dla innych w
osiągnięciu tego, o co modliliśmy się dla nas
samych? Jak już powiedziałem, jest to
prawdziwy problem dla uczonych w Talmudzie.
Ja jednak jestem jedynie starym człowiekiem i
dlatego być może nie potrafię oprzeć się
wątpliwościom. Posłuchajmy jednak głosu
młodego Izraela. Co ty o tym wszystkim myślisz,
Dvora?
Ja nie myślę, ja wiem! odparła dziewczyna z
ogniem w oczach. Musimy walczyć! Nie ma
innej możliwości.
Moja odpowiedź jest równie prosta powiedział
Jan. Jeżeli istnieje choćby cień szansy na
powodzenie tego planu, muszę się przyłączyć.
ThurgoodSmythe powiedział, że ułatwi mi
kontakt z naszą flotą. Bardzo dobrze. Opowiem
im więc o tym planie, a także o naszych
obiekcjach oraz o tym, jakim pokrętnym
człowiekiem jest w rzeczywistości
ThurgoodSmythe. W ten sposób
odpowiedzialność za ostateczną decyzję nie
będzie spoczywała wyłącznie na mnie. Zrobię
więc to, co mówi. Nie mogę dać innej
odpowiedzi.
Tak, na pańskim miejscu zrobiłbym to samo
przyznał BenHaim. Nie ma pan nic do stracenia,
a do zyskania cały świat. Jednak to wszystko
brzmi zbyt doskonale. Mam niejasne przeczucie,
iż człowiek ten prowadzi jakąś diabelską grę.
To nieważne powiedziała Dvora. Jeżeli to
pułapka, rebelianci muszą zostać ostrzeżeni, by
wykorzystać to dla własnej korzyści. A jeżeli nie
jest to żaden podstęp, Izrael musi walczyć.
Walczyć w wojnie, która położy kres innym
wojnom.
BenHaim westchnął i pokiwał w zadumie głową.
Jak wiele razy słowa te były wypowiadane?
Wojna, która kładzie kres wojnom. Czy były one
kiedykolwiek prawdziwe?
Nie. Lecz mogą być nimi teraz upierała się
Dvora. Włącz jeszcze raz, Janie. Posłuchamy
zakończenia.
Miało to bardzo wiele sensu lub też nie miało go
kompletnie. Jan nagle poczuł, iż znajduje się w
takiej samej pułapce, w jakiej znaleźli się
Izraelici. Przecież jedyne, co łączyło go z
ThurgoodSmythe'm to wizja, iż któregoś dnia
zginie on z jego ręki. A teraz okazuje się, że
pracuje dla swego największego wroga.
Zupełnie zdezorientowany, pokręcił głową i
nacisnął klawisz startu.
... by ponownie opuścić getto. Przemyślcie więc
to, co wam przed chwilą powiedziałem.
Zwołajcie Knesset i zadecydujcie. Mój plan nie
przewiduje rozwiązań alternatywnych. Musicie
zaakceptować go w całości lub odrzucić.
Wszystko albo nic. Macie jeszcze trochę czasu,
by rozważyć wszystkie za i przeciw.
Powracająca flota będzie tu za około dziesięć
dni. Wasz atak winien mieć miejsce przed
świtem w dniu, o którym zostaniecie
poinformowani oddzielnie. W następny piątek
wasza rozgłośnia radiowa emitować będzie swój
zwykły, cotygodniowy program upamiętniający
tych, którzy polegli. Jeżeli zdecydujecie się do
mnie przyłączyć, umieśćcie po prostu nazwisko
Jana Kulozika na liście poległych. Jan nie
należy do ludzi przesądnych, jestem więc
pewien, iż nie będzie miał nic przeciwko temu.
Jeżeli zadecydujecie jednak, że próba
uratowania ludzkości nie powinna stać się
waszym udziałem, nie róbcie niczego bowiem i
tak niczego nie będziecie mogli zrobić. To mój
ostatni przekaz. Nie usłyszycie mnie więcej. Z
tymi słowami ekran zgasł.
Co za umysł! wykrzyknął BenHaim, wpatrując
się w pusty ekran. Teraz nałożył jeszcze na nas
poczucie winy. Czy jest pan pewny, iż on nigdy
nie studiował teologii?
Niczego już nie jestem pewien, jeżeli chodzi o
mego ukochanego szwagra. Zaczynam wierzyć
jednak w jego wszystkie wcześniejsze
dokonania. Lecz z pewnością jest także królem
kłamców. Co ma pan zamiar zrobić dalej?
To, co zasugerował. Przedstawię jego
propozycję dla Knessetu. To nasz parlament.
Niech trochę tej odpowiedzialności i winy
spadnie i na ich ramiona.
Dvora i Jan wyszli z pokoju, a BenHaim zasiadł
przed telefonem. W pomieszczeniu przez cały
czas płonęło światło, nie zauważyli więc, że na
zewnątrz zapadł już zmrok. Wyszli na balkon.
Oboje milczący. Gdy odwrócił się do niej,
spostrzegł, że dziewczyna zwrócona jest do
niego twarzą. W następnej chwili była już w jego
ramionach.
Upłynęło wiele czasu, nim oderwała swoje wargi
od jego ust, lecz w dalszym ciągu obejmowała
go mocno ramionami. Jej słowa były zaledwie
szeptem:
Chodźmy do mego pokoju. To miejsce jest zbyt
na widoku.
Delikatnie pogłaskał ją po ramionach i nagle
poczuł delikatne ukłucie winy.
Jestem żonaty, Dvora. Moja żona jest o lata
świetlne stąd... zamilkł, gdy położyła mu na
ustach dłoń.
Rozdział 13
Cicho. Chcę się z tobą kochać, a nie wychodzić
za ciebie za mąż. Chodź za mną.
Ruszył z większą ochotą, niż chciałby się do
tego przyznać.
My chyba nigdy nie dostaniemy tu czegoś do
jedzenia powiedział Jan.
Jesteś bardzo wymagający uśmiechnęła się
Dvora. Większość mężczyzn nie miałaby już do
tego głowy.
Przez zaciągnięte story do pokoju sączyło się
już pierwsze światło poranka. Dziewczyna
zrzuciła koc i przeciągnęła się leniwie. Jan
przewrócił się na bok i koniuszkiem palców
dotknął jej płaskiego brzucha. Zadrżała lekko.
Cieszę się, że żyję powiedziała. Śmierć z
pewnością musi być niezwykle nudna. To, co
obecnie robimy, jest o wiele bardziej
podniecające.
Uśmiechnął się zamierzając ją objąć, lecz
dziewczyna wyśliznęła się z jego ramion i
wstała. Kiedy wygięła plecy do tyłu i sięgnęła
palcami ku włosom, wyglądała jak przepiękna,
żywa rzeźba.
To ty wspomniałeś o jedzeniu, a nie ja
powiedziała. Lecz teraz, gdy to słowo nareszcie
padło, czuję, iż także jestem głodna. Chodź.
Zrobię nam śniadanie.
Chyba lepiej będzie, jak przedtem udam się do
swego pokoju.
Nie przerywając czesania będących w nieładzie
włosów, roześmiała się serdecznie.
Dlaczego? Nie jesteśmy przecież dziećmi.
Jesteśmy dorośli i możemy robić, co nam się
podoba. A przynajmniej my tak robimy. Z
jakiego ty właściwie świata przybywasz?
Z zupełnie innego, niż tutaj. Chociaż w
Londynie Chryste, jak to wydaje się dawno
temu przypuszczam, że zachowywałem się
podobnie. Potem żyłem jednak w piekle
Halvmork a jest to świat, o którym nie mam
zamiaru nawet zaczynać ci opowiadać.
Śniadanie jest zdecydowanie lepszym
pomysłem.
Łazienka, chociaż nie tak przytłaczająco
luksusowa jak w WaldorfAstorii, fukcjonowała
całkiem przyzwoicie. Po przekręceniu kurka z
kranu popłynęła ciepła woda. Jan pomyślał, iż w
tym kraju najprawdopodobniej wszyscy mają
podobne instalacje. Była to koncepcja
demokracji, której nigdy jeszcze nie rozważał.
Równość w dostępie do środków fizycznego
komfortu, tak samo jak równość w swobodzie
wyboru. Burczenie w brzuchu przerwało te
filozoficzne rozmyślania; szybko umył się i
ubrał. Potem, kierując się zapachami, przeszedł
do obszernej kuchni. Przy drewnianym stole
siedzieli już młody mężczyzna i kobieta. Na jego
widok skinęli głowami a Dvora wręczyła mu
kubek pełen parującej kawy.
Przede wszystkim jedzenie, towarzyskie
konwenanse później powiedziała. Jak chcesz
swoje jajka?
Na talerzu.
Mądra decyzja. Spróbuj także tego
podejrzewani, że po raz pierwszy w życiu
będziesz miał przyjemność skosztować potrawy
prawdziwie koszernej.
Młodzi ludzie przy stoliku obok wstali i bez
słowa wyszli na zewnątrz. Nawet się nie
przedstawili. Jan już wcześniej zauważył, iż tu,
w samym sercu izraelskiegowywiadu,
wymienianych jest bardzo niewiele nazwisk co
zresztą jest cechą wspólną dla wszystkich
wywiadów świata. Dvora postawiła na stole
talerze i usiadła naprzeciwko niego. Oboje
wykazali wprost wilczy apetyt, rozprawiając od
czasu do czasu o zupełnie nieistotnych
rzeczach. Kończyli właśnie, gdy do kuchni
pędem wbiegła młoda dziewczyna. Była
śmiertelnie poważna.
BenHaim chce widzieć was natychmiast. Mamy
poważne kłopoty.
Atmosfera w całym domu stała się wyraźnie
napięta. BenHaim siedział w tym samym fotelu,
w którym zostawili go poprzedniego wieczoru
być może siedział w nim przez cały ten czas. Z
nieobecnym wyrazem twarzy ssał dawno
wygasłą fajkę.
Wygląda na to, że ThurgoodSmythe wywiera na
nas pewien nacisk. Powinienem był domyślić
się wcześniej, iż nie ograniczy się jedynie do
poproszenia nas o przysługę. To nie w jego
stylu.
Co się właściwie stało? zapytała Dvora.
Obławy. Na całym świecie, w każdym niemal
kraju. Raporty wciąż napływają. Nazywają to
aresztowaniami prewencyjnymi. Powołują się na
stan zagrożenia. Mają naszych ludzi,
wszystkich. Misje handlowe i przedstawicieli
biznesu, a nawet tajnych agentów, o których
sadziłem, że wciąż są bezpieczni. Wszystkich
aresztowano. Dwa tysiące ludzi, może więcej.
Przyciska śrubę przyznał niechętnie Jan. Czy
podejrzewa pan, jaki może być jego następny
krok?
Co więcej mógłby jeszcze zrobić? Tych kilka
tysięcy naszych obywateli, których aresztował,
są jedynymi osobami, które legalnie, czy też nie,
przebywają poza granicami Izraela. A on ma ich
wszystkich. - Jestem pewny, że to do czegoś
prowadzi. Znam sposób, w jaki
ThurgoodSmythe przeprowadza swe operacje i
wiem, że to dopiero pierwszy krok.
Ponure prognozy Jana sprawdziły się w
przeciągu niecałej godziny. Na wszystkich
dwustu dwunastu kanałach telewizyjnych
przerwano nadawanie bieżących programów, by
podać ważne obwieszczenie. Wygłaszał je
doktor Bal Ram Mahant, obecny Prezydent
Narodów Zjednoczonych. Stanowisko to od
dawna było wyłącznie tytularne, a jego funkcja
polegała głównie na otwieraniu i zamykaniu
kolejnych sesji Narodów Zjednoczonych.
Czasami wygłaszał także przemówienia, przy
okazjach takich, jak ta. Orkiestra wojskowa
grała dziarskie marsze, a cały świat obserwował
ekrany i czekał. W końcu dźwięki muzyki
zamarły, a na ekranie ukazała się twarz doktora
Mahanta. Skinął głową, jakby przed niewidzialną
publicznością i zaczął mówić wysokim,
podniesionym głosem:
Obywatele świata. Jesteśmy pośrodku toczącej
się, okrutnej wojny, spowodowanej przez
anarchistyczne elementy zamieszkujące planety
Konfederacji Ziemi. Nie jestem, tu jednak po to,
by mówić o wielkich bitwach, które nasi dzielni
żołnierze toczą i wygrywają w imię całej
ludzkości. Jestem tu, by opowiedzieć wam o
większym nawet zagrożeniu dla naszego
bezpieczeństwa. Pewne ilości osobników z
Izraela, przejmuje dostawy tak życiowo dla nas
ważnej żywności, dla swych własnych celów. Są
oni żerującymi na wojnie spekulantami,
robiącymi fortuny na nieszczęściu i głodzie
innych. Nie możemy na to pozwolić. Muszą oni
zrozumieć, że ich postępowanie jest sprzeczne z
etyką i prawem. Sprawiedliwości musi się stać
zadość, zanim inni zdecydują się podążyć ich
śladem. Doktor Mahant westchnął, wszak ciężar
odpowiedzialności za świat spoczywał na jego
barkach. Najwidoczniej zaakceptował to
brzemię, wzruszył bowiem lekko ramionami i
kontynuował dalej:
Nawet w tej chwili nasze wojska posuwają się w
głąb Egiptu, Jordanii i Syrii, oraz wszystkich
pozostałych najważniejszych producentów
żywności w tym rejonie. Przyrzekam, iż nikt z
was nie będzie głodny. Dostawy żywności będą
kontynuowane pomimo oburzających praktyk
tej egoistycznej mniejszości. Rebelia zostanie
złamana i wspólnie podążymy ku ostatecznemu
zwycięstwu.
Twarz Prezydenta zastąpiona została
powiewającą na wietrze białobłękitną flagą
Ziemi. Z głośników buchnął ogłuszający aplauz.
Trąby zagrzmiały nawet głośniej, niż na
początku audycji.
BenHaim wyłączył telewizor.
Nic z tego nie rozumiem przyznał
zdezorientowany Jan.
Za to ja rozumiem bardzo dobrze odparł
BenHaim. Zapomina pan, że reszta świata nie
ma nawet pojęcia o istnieniu naszego narodu.
Nie obchodzą ich nasze losy, byleby tylko ich
brzuchy napchane były do pełna. Te ziemie
zamieszkane są przez spokojnych wieśniaków,
którzy wysyłają swe produkty poprzez własnych
przedstawicieli. Lecz to my nauczyliśmy ich, jak
nawadniać i użyźniać pustynię, to my
zapewniliśmy im niezbędne rynki zbytu na ich
produkty. W naszym wreszcie posiadaniu
znajdują się wszystkie morskie i powietrzne
środki transportu. Do tej pory. Czy widzi pan, co
on zamierza z nami zrobić? Zewsząd jesteśmy
wypędzani, ponownie zamykani w obrębie
własnych granic. Wkrótce nastąpią dalsze
restrykcje. A wszystko to jest dziełem jednego
tylko człowieka ThurgoodSmythe'a. Nikt nie
przejmuje się losem tego niewielkiego zakątka
świata, nie w obecnych czasach. I proszę
zauważyć, jakim znakomitym okazał się znawcą
historii. Z jaką pieczołowitością odszukał stare
terminy, których głównym zadaniem już w
średniowiecznej Europie było podsycanie
antysemityzmu. Spekulanci, krwiopijcy,
bogacący się gdy reszta przymiera głodem.
Jego przesłanie jest zupełnie jasne.
Jan skinął głową.
Ma was w garści. Jeżeli nie zrobicie, czego
chce, będzie cierpiał cały wasz kraj.
Ten kraj i tak będzie cierpiał. Przetrwamy
jedynie wtedy, gdy wielkie potęgi tego świata
nie będą zwracały na nas uwagi. Tak naprawdę,
to tych naszych kilkanaście bomb atomowych
przeciwko ich setkom tysięcy stanowi bardzo
iluzoryczną równowagę. Jesteśmy zbyt mali i
słabi, by zawracać sobie nami głowę. Tak długo,
jak pozostawaliśmy spokojni i zapewnialiśmy im
w zimie świeże pomarańcze i avocado, byliśmy
bezpieczni. Teraz ThurgoodSmythe chce to
wszystko zmienić, a wojna dostarczyła mu
doskonałego pretekstu. Ich oddziały suną wolno
w stronę naszych granic. Nie możemy ich
powstrzymać. Zajmą wszystkie wyrzutnie
naszych rakiet porozmieszczane poza granicami
naszego państwa. A gdy tego dokonają, będą
mogli zrzucić własne bomby lub wysłać czołgi.
Nie będzie to już miało większej różnicy. Tak czy
owak, przegramy.
ThurgoodSmythe rzeczywiście może tego
dokonać rzucił ze złością Jan. Nie z zemsty, iż
nie otrzymał waszej pomocy byłoby to działanie
emocjonalne, a osobników emocjonalnych
zawsze można przekonać, by zmienili zdanie.
Lecz ThurgoodSmythe jest człowiekiem innego
pokroju. Działa bez zbędnych nerwów i zawsze
doprowadza do końca to, co zaplanował. Chce,
byście byli tego pewni.
Zna go pan bardzo dobrze powiedział
BenHaim, spoglądając uważnie w twarz Jana. -A
ja sądziłem, że to tylko zbieg okoliczności. Teraz
rozumiem, dlaczego jako emisariusza przysłał
właśnie pana. Nie było właściwie potrzeby, by
pan osobiście doręczył nam jego przesłanie.
Chciał jednak, byśmy byli absolutnie pewni jego
motywów, byśmy dokładnie wiedzieli, jakim jest
typem człowieka. Jest więc pan adwokatem
diabła, Janie, czy to się panu podoba, czy nie.
Co więc zrobimy? zapytała głucho Dvora.
Musimy przekonać Knesset, iż naszą jedyną
szansą jest przyłączenie się do planu
ThurgoodSmythe'a. Wyślę wiadomość przez
radio, obojętnie czy za ich zgodą, czy też bez. W
końcu i tak się przyłączą. Nie mają po prostu
żadnej innej alternatywy. A potem nastąpi druga
Diaspora.*
Co takiego? Co pan przez to rozumie?
Pierwsza diaspora datuje się jeszcze z okresu
niewoli babilońskiej. Tym razem jednak wszyscy
jesteśmy ochotnikami. Jeżeli atak na bazę na
pustyni Mojave nie powiedzie się, odpowiedź
będzie natychmiastowa i ostateczna. Zagłada
nuklearna. Cały nasz maleńki kraj stanie się
radioaktywnym piekłem. Musimy więc
spróbować postarać się zredukować
śmiertelność. Musimy pozyskać ochotników,
którzy pozostaną na miejscu, by utrzymywać w
ruchu urządzenia i ukryć nasze odejście. Reszta
przedostanie się do krajów sąsiednich, w
których mamy wielu przyjaciół.
* Diaspora rozproszenie jakiejś narodowości
wśród innych, lub wyznawców jakiejś religii
wśród grup inowierców.
Jeżeli nasz atak powiedzie się, będą mogli
powrócić bezpiecznie do domu. Jeżeli nie, no
cóż, przeniesiemy naszą religie i naszą kulturę
do innych krain. Ale przetrwamy.
Dvora skinęła z determinacją głową. Jan po raz
pierwszy zrozumiał, co pozwoliło przetrwać tym
ludziom tysiące lat prześladowań i terroru.
Wiedział, iż znajdą oni sobie miejsce w
przyszłości, tak jak wiele razy dokonywali tego
w przeszłości.
BenHaim wzdrygnął się nagle jak ktoś, kogo
niespodziewanie owiał zimny wiatr. Wyjął z ust
wygasłą fajkę i spojrzał na nią, jakby
zaskoczony jej widokiem. Położył ją ostrożnie
na stole, wstał i idąc wolnym krokiem starego,
zmęczonego człowieka, wyszedł z pokoju. Dvora
spoglądała za nim, dopóki nie zniknął za
drzwiami, a potem odwróciła się i przywarła do
Jana, obejmując go silnie ramionami. Przez
chwilę stali nieruchomo, starając się w cieple
własnych ciał znaleźć zapomnienie przed
pędzącą im na spotkanie mroczną przyszłością.
Chciałabym wiedzieć, jak to się wszystko
skończy szepnęła wreszcie Dvora.
Pokojem dla całej ludzkości. Sama to przecież
powiedziałaś. Wojna, która kończy wszystkie
wojny. Ja uczestniczę w tej walce od samego
początku. A teraz, czy chcę tego, czy też nie,
twoi ludzie także biorą w niej udział. Chciałbym
tylko wiedzieć, o co naprawdę chodzi w tym
planie ThurgoodSmythe'a. Czy jest to pułapka,
która ma nas zniszczyć, czy też rzeczywiście
przyniesie on pokój?
Był już prawie zmierzch, gdy na trawniku tuż
obok willi wylądował śmigłowiec. Jan, który
razem z Dvorą znajdował się w ogrodzie,
odwołany został do BenHaima.
Proszę na to spojrzeć powiedział stary
mężczyzna, wskazując na stojącą na podłodze
zamkniętą walizkę. Specjalna przesyłka dla
pana z placówki Narodów Zjednoczonych w
TelAvivie. Przynieśli ją bezpośrednio do naszej
najbliższej tajnej agendy, która zajmuje się
nasłuchem ich sygnałów radarowych. Sposób
dostarczenia tej przesyłki zdradza jej nadawcę.
To wiadomość dla mnie, iż wiedzą o naszych
siłach więcej, niż nam się to wydaje. Jeśli
chodzi o pana - musi pan to otworzyć i
zobaczyć.
Nie była jeszcze otwierana?
Nie. Posiada zamek cyfrowy, którego nikt nie
chciał ruszyć. Nie ma powodu posyłać po
Dvorę, by ją otworzyła. Nasz nadawca ma z
pewnością ważniejszą sprawę na głowie, niż
zamach na życie starego człowieka. Mogę?
Nie czekając na odpowiedź, BenHaim schylił się
i szybkim ruchem palców zaczął manipulować
przy pokrętłach. Rozległ się cichy zgrzyt i
walizka otworzyła się. Jan położył ją na stole.
Wewnątrz znajdował się czarny mundur, takież
same buty i pasująca do uniformu czapka z
błyszczącymi insygniami nad daszkiem. Na
mundurze leżała przeźroczysta, plastykowa
koperta. Zawierała kartę kredytową na nazwisko
John Holliday i gruby podręcznik techniczny z
wetkniętą pod obwolutę dyskietką. Pomiędzy
kartkami podręcznika widniał skrawek papieru z
wypisanym na nim nazwiskiem Jana. Wyjął ją i
odczytał głośno:
John Holliday jest technikiem ONZ pracującym
w centrum komunikacyjnym w Kairze. Należy
także do Rezerwy Sił Przestrzennych, gdzie
pełni funkcję technika łączności. Przyswój sobie
tę dziedzinę wiedzy szybko, Janie. Załączony
podręcznik powinien ci w tym pomóc. Masz dwa
pełne dni, by nauczyć się swojej nowej pracy i
udać się do Kairu. Twoi przyjaciele w Izraelu są
w stanie zapewnić ci bezpieczny transport. Gdy
będziesz już w mieście, sugeruję, byś nałożył
ten uniform i udał się na lotnisko. Twoje dalsze
rozkazy będą już na ciebie czekały w biurze
oficera Służby Bezpieczeństwa. Życzę ci
szczęścia. Powodzenie całej operacji zależy od
wyniku twojej misji Jan spojrzał na stojącego
naprzeciwko mężczyznę. I to już wszystko.
Żadnego podpisu.
Nie musiało go być. Obaj mężczyźni wiedzieli,
że plan ThurgoodSmythe'a posunął się o
kolejny krok do przodu.
Rozdział 14
Masz szczęście, że jesteś prawidłowo
umundurowany, żołnierzu wycedził oficer
Bezpieczeństwa, obrzucając Jana lodowatym
spojrzeniem.
Stawiłem się natychmiast po otrzymaniu
rozkazu powiedział Jan.
To, że przez chwilę korzystałeś z rozkoszy życia
nie oznacza, że możesz zapominać o swoich
obowiązkach.
Po zakończeniu zwyczajowej w takich
sytuacjach słownej chłosty, oficer wsunął kartę
identyfikacyjną do terminala i skinął głową na
Jana, który położył prawą dłoń na metalizowanej
płytce. Był to prostszy i o wiele bardziej
skuteczny sposób, niż zwykła kartoteka
odcisków palców. Po chwili karta wysunęła się z
czytnika. Jego nowa osobowość zaakceptowana
została bez zastrzeżeń. Najwidoczniej
ThurgoodSmythe miał dostęp do kartotek
identyfikacyjnych na najwyższym szczeblu a
ponad nim nie było już nikogo, kto mógłby go
kontrolować.
No cóż, sir, wygląda na to, że zapewniono panu
bilet pierwszej klasy nagła zmiana w
zachowaniu oficera wskazywała, iż nowy status
Jana był o wiele wyższy, niż przypuszczał
policjant. Oczekujemy na przylot wojskowego
odrzutowca, który ma pana stąd zabrać. Gdyby
zechciał zaczekać pan w barze, mógłbym pana
wywołać natychmiast po wylądowaniu
samolotu. Czy odpowiada to panu? Bagażami
zajmę się osobiście.
Jan skinął głową i skierował się w stronę baru.
Szacunek, jaki okazywał mu teraz oficer
Bezpieczeństwa, nie sprawiał mu jakoś
przyjemności. Czuł się samotny i pozostawiony
samemu sobie. Inną rzeczą jest rozważanie
czegoś w teorii, a jeszcze inną przystąpienie do
działania. W dodatku bez przerwy unosił się nad
nim mroczny cień ThurgoodSmythe'a, co także
nie poprawiło jego samopoczucia. Był niczym
pionek w partii szachów, którą rozgrywał jego
szwagier. Nie pierwszy raz zaczął zastanawiać
się, co ten człowiek właściwie planuje. Piwo
było zimne, za to zupełnie pozbawione smaku
ograniczył się więc do jednej butelki. Za nim
egipski barman w niezwykłym skupieniu
polerował jedną szklankę za drugą. Wszystko
wskazywało na to, że na lotnisku w Kairze nie
było dużego ruchu. Nigdzie także nie było widać
jednostek wojska, z taką emfazą zapowiadanych
przez Prezydenta Mahonta. Czyżby był to tylko
podstęp? W tej chwili trudno było na to
odpowiedzieć.
Jednak jego kłopoty były zdecydowanie realne i
nie oczekiwał przyszłych wydarzeń z
nadmiernym entuzjazmem. Wszystko zaczynało
toczyć się z tak szaloną prędkością, że
dotrzymanie kroku zmieniającej się bez przerwy
sytuacji przychodziło mu z coraz większym
trudem. Nudne życie na Halvmork prawem
kontrastu wydało mu się nagle całkiem
przyjemne.
Gdy powróci jeżeli powróci przyszłe lata będą
spokojne i bezpieczne. Będzie tam miał rodzinę,
żonę i dziecko, a potem więcej dzieci. Ostatnio,
z powodu braku czasu, rzadko wracał myślami
do Elżbiety. Nagle zobaczył ją tak, jak widział ją
po raz ostatni: obejmującą go ramionami i
uśmiechającą się, pomimo z trudem
powstrzymywanych łez. Jednak obraz jej szybko
zbladł i zastąpiony został daleko wyraźniejszym
wizerunkiem nagiej Dvory, ciepłej i tak słodko
pachnącej...
Cholera! Szybko wypił resztę piwa i skinął na
barmana, by podał mu jeszcze jedną butelkę.
Życie jest zjawiskiem bardzo złożonym. Od
chwili przybycia na Ziemię stało się
niekończącym pasmem niebezpieczeństw, ale
jednocześnie... właściwie jakie? Zabawne? Nie,
nie było to odpowiednie słowo. Raczej
ekscytujące. Diabelnie ekscytujące. Szczególnie
teraz, gdy zdecydował się pożyć jeszcze
odrobinę dłużej. Chociaż w tej chwili nie
powinien właściwie rozmyślać o przyszłości. Nie
w sytuacji, której nie wiedział zupełnie, co go
jeszcze czeka. Jedyne, co mógł zrobić, to za
wszelką cenę postarać się przeżyć.
Technik Holliday zabrzmiało nagle z głośników.
Technik Holliday proszony do wyjścia numer
trzy.
Spiker powtórzył tę wiadomość dwukrotnie, nim
Jan zorientował się, iż dotyczy ona właśnie jego.
Odstawił szklankę i ruszył we wskazanym
kierunku. Przy wyjściu na płytę oczekiwał już na
niego ten sam oficer Bezpieczeństwa.
Zaprowadzę pana, sir. Samolot zakończył
właśnie tankowanie i jest gotowy do startu.
Pański bagaż jest już na pokładzie.
Jan skinął głową i ruszył za mężczyzną. Płyta
lotniska skąpana była w promieniach upalnego
słońca, które złocistymi refleksami odbijało się
od betonowych budynków lotniska. Podeszli w
stronę dwumiejscowego, naddźwiękowego
myśliwca, którego bok opatrzony był białą
gwiazdą Lotnictwa Stanów Zjednoczonych.
Jan wspiął się do kabiny po drabince
przytrzymywanej przez dwóch mechaników,
podczas gdy trzeci pomógł mu usadowić się w
fotelu i zamknął osłony kabiny. Siedzący przed
nim pilot odwrócił się i w krótkim geście
powitania pomachał dłonią.
Ktoś w wielkim pośpiechu zadecydował, by cię
stąd wyciągnąć, chłopie. Odciągnęli mnie od
partyjki pokera i nie pozwolili nawet dokończyć
rozdania. Zapnij pasy.
Silniki zagrzmiały i wkrótce po wyjeździe na pas
znaleźli się w powietrzu.
Dokąd lecimy? zapytał Jan, podczas gdy
samolot w dalszym ciągu płynnie wznosił się na
wyznaczoną ścieżkę przelotu. Mojave?
Diabła tam. Chciałbym, aby tak było. Chociaż,
gdybym posiedział tam odrobinę dłużej, to z
pewnością zacząłby mi rosnąć garb, jak u
wielbłąda. Nie, chłopie, gdy tylko wzniesiemy
się ponad korytarze pasażerskie, prujemy
prosto do Bajkonuru. A Ruskie nie lubią tam
nikogo, nawet swoich. Zamykają cię w
niewielkiej klitce, a dookoła pełno uzbrojonych
strażników. Dziesięć tysięcy cholernych
formularzy, by ci zatankowali paliwo. Może być
niezła zabawa. A pamiętam...
Pilot zaczął snuć wspomnienia, których Jan nie
silił się nawet słuchać. Najwidoczniej głos pilota
funkcjonował niezależnie od umysłu, bowiem
prowadził samolot z godną podziwu precyzją.
Jak do tej pory nie wykonali ani jednego
zbędnego manewru.
Bajkonur. Gdzieś w południowej Rosji to
wszystko, co Jan pamiętał. Baza o niewielkim
znaczeniu strategicznym, gdzie w głównej
mierze stacjonowały zwykłe holowniki orbitalne.
Prawdopodobnie istniała jedynie dlatego, by
Udowodnić, iż Rosjanie w dalszym ciągu
zaliczają się do światowych potęg. Bez
wątpienia stamtąd uda się w otwarty Kosmos.
Nie mając w dodatku najmniejszego pojęcia,
dokąd się właściwie udaje. Atmosfera wojny
musiała dodatkowo powiększyć tradycyjną
paranoję Rosjan, bowiem wieża kontrolna w
Bajkonurze pozostawała w stałym kontakcie
radiowym z pilotem od chwili, w której pojawili
się nad Morzem Czarnym.
Uwaga, Air Force cztery trzy dziewięć. Mamy
was na radarze. Jakakolwiek zmiana obecnego
kursu grozi natychmiastowym zestrzeleniem. To
oficjalne ostrzeżenie i jako takie egzekwowane
będzie z całą surowością. Słyszycie mnie?
Czy słyszę? Do diabła, Bajkonur, już po raz
siedemnasty powtarzam, że jestem tylko
pasażerem w tym pudełku. Mój autopilot działa
na waszej częstotliwości i znajduję się na
wyznaczonej przez was wysokości dwudziestu
tysięcy stóp, jak zwykle zresztą! Prowadź nas
grzecznie na ekranie i jeżeli chcesz pogadać, to
gadaj z własnym komputerem. Ja nie mam
żadnych możliwości zmian.
Jedyną odpowiedzią było powtórne ostrzeżenie:
Zostaniecie zestrzeleni przy jakiejkolwiek
próbie zmiany kursu. Zrozumiałeś mnie, Air
Force cztery trzy dziewięć?
Zrozumiałem, zrozumiałem mruknął wściekle
pilot i popadł w ponure milczenie.
Nad obszar Bajkonuru dotarli późno w nocy.
Cały kompleks prawdopodobnie ze względów
bezpieczeństwa, pogrążony był w głębokich
ciemnościach. Opadli w dół, prowadzeni jedynie
przez komputer wieży kontrolnej. Światła pasa
przez cały czas pozostawały wyłączone. Czując,
jak myśliwiec wypuszcza podwozie, Jan
wstrzymał oddech.
Lądowanie było jednak idealne. Zatrzymali się
prawie na samym końcu pasa i natychmiast tuż
obok pojawił się pojazd dyspozycyjny. Pilot
nasunął na oczy gogle na podczerwień i zaczął
kołować wolno za samochodem w stronę
zaciemnionego hangaru. Kiedy tylko znaleźli się
w środku i zamknięto za nimi grube, stalowe
drzwi, rozbłysło światło. Jan, oślepiony nagłym
blaskiem, zmrużył oczy i rozpiął pasy. Tuż przy
drabince oczekiwał już na niego oficer, odziany
w taki sam, czarny mundur.
Technik Holliday?
Tak, sir.
Zabierz bagaż i idź za mną. Na orbicie jest już
wahadłowiec dostawczy, a prom do niego
startuje za dwadzieścia minut. Musimy zdążyć.
Pośpiesz się.
Od tej chwili Jan był już wyłącznie jednym z
pasażerów. Napędzana paliwem chemicznym
rakieta wyniosła ich na orbitę, która leżała tuż
poza atmosferą. Po chwili do kadłuba
przycumował wahadłowiec i pasażerowie, z
których wszyscy stanowili personel wojskowy,
weszli na jego pokład. Każdy z nich w stanie
nieważkości czuł się zupełnie swojsko. Jan
dziękował w duchu Bogu, iż pracował już w
otwartej przestrzeni, inaczej jego niezdarność
zdradziłaby go natychmiast.
Siedząc w fotelach, oczekiwali na zakończenie
załadunku towarów. Po mało apetycznym
posiłku, na który składało się coś, co jedynie z
zapachu przypominało smażoną rybę, Jan
skorzystał z chemicznej toalety. Przedtem
przeczytał jednak uważnie instrukcję, wiedział
bowiem, jakie nieszczęścia grożą ludziom,
którzy przekręcą niewłaściwy zawór.
Wreszcie wyruszyli w drogę. Napięcie szybko
ustąpiło miejsca nudzie. Na pokładzie
wahadłowca można było jedynie przeglądać
nagrania lub spróbować zasnąć. Kolonia
kosmiczna Lagrange 5 jak na złość była jedną z
najdalszych i znajdowała się o przeszło
dwieście tysięcy mil od Ziemi. Podróż była więc
długa.
Udając, że drzemie, Jan przysłuchiwał się
rozmowom swych współpasażerów. Jak się
szybko zorientował, kolonia, do której zmierzali
była równocześnie bazą Sił Przestrzennych i
kwaterą główną Ziemskich Sił Obronnych.
Większość konwersacji była jednak mieszaniną
pogłosek i plotek, z których najciekawsze Jan
starał się zapamiętać. Mogło się to okazać
przydatne.
Po rozmowach z innymi przekonał się, że
większość z nich była rezerwistami, którzy
nigdy nie służyli w regularnych oddziałach Sił
Powietrznych. Natchnęło go to niespodziewaną
otuchą. Rzeczywiście, ThurgoodSmythe zadbał
o jego przyszłość z nieomylną precyzją.
Wreszcie zadekowali przy Lagrange 5. Jan nigdy
nie miał jeszcze sposobności, by z tak bliska
obejrzeć wnętrze satelity przemysłowego. Przy
wyjściu ze śluzy powietrznej oczekiwał już na
nich posłaniec.
Technik Holliday? wykrzyknął w stronę grupki
wychodzących mężczyzn. Który z was nazywa
się Holliday?
Jan zawahał się na moment, lecz już po chwili
ruszył w stronę oczekującego nieruchomo
mężczyzny. Skoro w dalszym ciągu ma
posługiwać się swą fałszywą tożsamością,
najwidoczniej było to częścią kompleksowego
planu ThurgoodSmythe'a. Okazało się, że było
tak w istocie.
Wskakuj w kombinezon, a bagaż zostaw tutaj,
Holliday. Poczeka na ciebie, aż wrócisz.
Wysyłamy statek zwiadowczy, a na pokładzie
brakuje technika.
Ty jesteś tym szczęściarzem, który został
wybrany
spojrzał na trzymany w dłoni komputerowy
wydruk.
Nazwisko dowódcy brzmi kapitan Lastrup.
Statek to Idą Piotr Dwa Pięć Sześć. Chodźmy.
Jego nowy pojazd okazał się otwartym,
odrzutowym ślizgiem. Był to właściwie
metalowy szkielet z przymocowanymi doń
sześcioma fotelami, czterema silnikami
rakietowymi i nieskomplikowanym pulpitem
sterowniczym. Jan nałożył hełm i sadowił się na
jednym z foteli. Ledwie zakończył przypinać się
troskliwie pasami, pilot odpalił silniki i
wprowadził niewielki pojazd na nową orbitę.
Flota Ziemi stanowiła imponujący widok.
Dookoła dwukilometrowej kolonii zgrupowano
statki kosmiczne najróżniejszych rozmiarów i
kształtów: od masywnych liniowców po ślizgi,
takie jak ten, w którym się właśnie znajdowali.
Zmierzali prosto w stronę wysuniętej do przodu,
srebrzystej igły statku zwiadowczego.
Przestrzeń mieszkalna na dziobie wyglądała na
niewielką, w porównaniu z silnikami i
zapasowymi zbiornikami paliwa na rufie.
Najeżony błyszczącymi antenami i urządzeniami
nasłuchowymi, statek taki stanowił oko i ucho
floty.
Ślizg, błyskając płomieniami wstecznego
odrzutu, zwolnił i zatrzymał się tuż obok śluzy
powietrznej. Jej zewnętrzny luk był otwarty, a
tuż nad nim widniał namalowany olbrzymimi
literami symbol identyfikacyjny: IP256. Jan
odpiął pasy, odepchnął się od fotela i
poszybował wolno w kierunku luku. Po
wpłynięciu do środka śluzy złapał się za jeden z
uchwytów, a wolną ręką pomachał w stronę
pilota ślizgu. Wreszcie nacisnął przycisk i luk
zewnętrzny z cichym pomrukiem zamknął się.
Chwilę trwało wyrównywanie ciśnień pomiędzy
śluzą powietrzną a resztą statku, a potem luk
wewnętrzny otworzył się automatycznie. Jan
zdjął hełm i wpłynął do środka. Kulista komora,
najwidoczniej przestrzeń mieszkalna, nie mogła
mieć więcej jak trzy metry długości i tyle samo
wysokości. "Około dziewięciu metrów
sześciennych przestrzeni życiowej dla dwu ludzi
pomyślał Jan. Cudownie." Dowództwo Floty nie
poświęcało zbyt wiele uwagi wygodzie własnych
załóg.
Nagle w okrągłym włazie po przeciwnej stronie
kabiny ukazała się twarz. Jak Jan ze
zdumieniem spostrzegł, mężczyzna po drugiej
stronie musiał tkwić zawieszony do góry
nogami.
Nie wydajesz się być szczególnie rozgarnięty,
techniku. Bez wątpienia był to kapitan Lastrup
we własnej osobie. Przy każdym słowie w stronę
Jana mknęły kropelki śliny. Przestań już fruwać
dookoła i złaź na dół.
Tak jest, sir odparł służbiście Jan.
W dwie godziny po odcumowaniu i starcie, Jan
zaczął już serdecznie nie znosić tego człowieka.
A gdy po przeszło dwudziestu godzinach
kapitan zezwolił wreszcie na chwilę
odpoczynku, jego załogant czuł doń wręcz
nienawiść.
Po trzech godzinach snu Jana obudził głośny
brzęczyk. Obolały i wściekły, powlókł się do
sterowni.
Muszę się chwilę przespać, techniku, a to
oznacza, że obejmujesz wachtę. Jako że jesteś
zupełnie niekompetentnym amatorem z rezerwy,
nic nie rób i niczego nie dotykaj. Aparatura
świetnie poradzi sobie bez twojej pomocy. Lecz
jeżeli zobaczysz choćby najmniejsze czerwone
światełko lub usłyszysz brzęczyk alarmowy,
obudź mnie natychmiast. Zrozumiałeś?
Tak, sir. Ale mogę dokonywać odczytu
pomiarów, wiem przecież...
Czy pytałem cię o zdanie? Czy rozkazałem ci
mówić? Wszystko, co do mnie mówisz jest dla
mnie niczym, chłopcze. I jeżeli jeszcze raz
powiesz coś ponad "tak, sir", będzie to
złamaniem rozkazu i wyciągnę z tego
konsekwencje. Chciałeś więc coś powiedzieć?
Jan był zmęczony i z każdą upływającą minutą
coraz bardziej rozdrażniony. Nie odpowiedział i
z przyjemnością patrzył, jak twarz oficera
purpurowieje z gniewu.
Rozkazuję ci mówić!
Jan wolno policzył do pięciu, nim odparł:
Tak jest, sir.
Była to niewielka satysfakcja po obelgach, jakie
musiał znosić, ale jak na razie musiało to
wystarczyć. Jan zażył tabletkę pobudzającą i
starał się nie pocierać bolących,
podpuchniętych oczu. Cała sterownia skąpana
była w miękkiej czerwonej poświacie.
Ekrany radarów i urządzeń przeszukujących
przestrzeń dookoła statku nie wykazywały
niczego, za wyjątkiem pustki. Wyszli już poza
zasięg ostatnich stacji wczesnego ostrzegania i
wkrótce ich raporty staną się jedynym źródłem
informacji o tym, co dzieje się w tej cząstce
kosmosu. I chociaż nie otrzymał od
ThurgoodSmythe'a żadnych instrukcji, Jan
doskonale wiedział, jak ma się zachować w
takiej sytuacji.
Na pełnej prędkości pędzili w stronę
nadciągającej floty. Orbitujący radioteleskop
wykrył na swym maksymalnym zasięgu jakieś
obiekty, których nie powinno tutaj być. IP256 był
w drodze, by wytropić coś, co mogło być
jedynie flotą rebeliantów.
Jan wiedział, że nie może już sobie pozwolić na
dalsze irytowanie kapitana Lastrupa. Zaczynał
już nawet żałować, że dał się ponieść nerwom i
wywołał tę ostatnią sprzeczkę. Gdy kapitan
powróci do sterowni, musi go przeprosić. A
potem będzie musiał stać się doskonałym
podwładnym i wykonywać tylko to, co każe mu
zwierzchnik. Szybko i bez wahania. I musi tak
postępować aż do chwili, w której złapią
przeciwnika na detektorach i będą absolutnie
pewni jego zamiarów i pozycji.
A jeszcze potem, wykorzystując przycięty już
odpowiednio do tego celu kawałek kabla, z
prawdziwą rozkoszą udusi tego sukinsyna.
Rozdział 15
Mamy ich! Spójrz tylko na wielkość tej floty!
Rejestrujesz to wszystko? Jeżeli nie, to ja...
Wszystko w porządku, sir przerwał Jan. Jeden
zapis idzie na dysk pamięciowy, a drugi na
rezerwową płytkę molekularną. Urządzenia
rejestrujące sprawdzałem wcześniej i działają
bez zarzutu.
Oby tak było mruknął wściekle Lastrup.
Zaprogramuję teraz komputer na kurs
powrotny. Gdy wszystkie główne talerze anten
zwrócą się w kierunku Ziemi, włączysz odczyt
danych na pełną moc nadawania. Zrozumiałeś?
Oczywiście, sir. To jest właśnie ta chwila, na
którą czekałem.
W głosie Jana brzmiała prawdziwa radość.
Ostrożnie owinął końcówki kabla dookoła
nadgarstków obu dłoni. Napiął go i spojrzał na
przewód w zamyśleniu
około siedemdziesięciu centymetrów długości,
powinno wystarczyć. Nie zmniejszając
naprężenia, kciukiem odpiął utrzymujący go w
fotelu pas. Odbił się stopą od podłogi, już w
powietrzu przekręcił się do przodu i z
wyciągniętymi przed siebie ramionami popłynął
w stronę kapitana.
Lastrup dostrzegł poruszającą się postać kątem
oka. Miał jedynie tyle czasu, by odwrócić głowę.
W następnej sekundzie kabel zacisnął mu się
dookoła szyi.
Jan po wielokroć przeprowadzał całą tę
operację w myślach, planując każdą jej część z
osobna. Zaciskał teraz kabel stopniowo,
wiedząc, że silne szarpnięcie mogłoby
zmiażdżyć krtań mężczyzny. Nie chciał go zabić,
a jedynie obezwładnić. Zmagania toczyły się w
absolutnej ciszy, przerywanej jedynie ciężkim
oddechem Jana. W końcu kapitan szarpnął się
gwałtownie, zamknął oczy i stracił przytomność.
Jan rozluźnił nieco kabel i czekał. W każdej
chwili, gdyby postawa mężczyzny okazała się
jedynie wybiegiem, gotów był zacisnąć go
ponownie. Nie było to jednak potrzebne. Lastrup
był nieprzytomny. Oddychał chrapliwie, lecz
regularnie, na szyi, doskonale widoczna,
pulsowała niewielka żyłka. Wspaniale. Jan
założył dłonie oficera za plecy i skrępował je
kablem. Związał mu także nogi, a następnie
bezwładne ciało przytroczył do występu w tylnej
ściance sterowni.
A więc pierwszy krok został zrobiony. Jan nawet
nie spojrzał w stronę pulpitu sterowniczego
statku. Wszystkie urządzenia obejrzał już sobie
dokładnie podczas długich godzin samotnej
wachty i wiedział, że samo czytanie
podręczników obsługi nie uczyni z niego pilota.
Na szczęście wektor kursu IP256, biegł raczej
prosto w stronę nadciągającej floty rebeliantów.
To właśnie decyzja Lastrupa, by zmienić ten
kurs była powodem, dla którego Jan zmuszony
był wyeliminować swego dowódcę. Obrzucił
leżącą nieruchomo postać kapitana
pozbawionym ciepła spojrzeniem i odwrócił się
w stronę ekranów.
Nie należało jednak oczekiwać, iż przetnie kurs
rebeliantów prosto od czoła. Nie zaszkodzi,
jeżeli spróbuje nawiązać z nimi kontakt.
Skierował jedną z największych anten w stronę
nadciągającej floty. Ścisłe ustawienie nie będzie
konieczne nawet najbardziej skupiona wiązka
sygnałowa, jaką uda mu się wyemitować, po
dotarciu do celu będzie miała średnicę
daleko większą, niż cała flota. Ustawił moc na
maksimum, uruchomił urządzenia rejestrujące i
sięgnął po mikrofon.
Mówi Jan Kulozik. Jestem na pokładzie
ziemskiego statku zwiadowczego, który zbliża
się właśnie w stronę waszej pozycji. Sygnał ten
emitowany jest prosto w waszym kierunku. Nie
próbujcie, powtarzam, nie próbujcie tym razem
nawiązywać ze mną kontaktu. Proszę
przygotować się na odebranie wiadomości:
Byłem rezydentem Halvmork. Opuściłem tę
planetę na statku dostawczym, którego
dowódcą był człowiek nazwiskiem Dębnu. Na
orbicie wpadliśmy w pułapkę Ziemskich Sił
Przestrzennych i zostaliśmy pojmani. Później
wszyscy więźniowie zostali zabici. Jestem
jedynym, który ocalał. Wszystkie szczegóły
podam wam później. W tej chwili mówię wam
jedynie tyle, byście mogli zorientować się kim
naprawdę jestem. Nie strzelajcie do tego statku,
gdy znajdzie się w waszym zasięgu. To
dwuosobowy, nieuzbrojony statek zwiadowczy.
Dowódcę udało mi się unieszkodliwić. Nie wiem
jednak, jak się pilotuje taką jednostkę. Oto, co
proponuję: Po ustaleniu mojego kursu i
prędkości, wyślijcie w moją stronę jeden z
waszych liniowców. Nie mogę zmienić
prędkości, pozostawię jednak otwarty właz
śluzy powietrznej. Potrafię poruszać się w
stanie nieważkości i mogę przedostać się na
wasz statek. Sugeruję także, byście wysłali
jednego z pilotów, który byłby w stanie przejąć
tego zwiadowcę. Na jego pokładzie znajduje się
bardzo wyrafinowany sprzęt detekcyjny. Wiem,
że nie macie powodu, by mi wierzyć, ale nie
macie też powodu, by nie przejąć tego statku. W
moim posiadaniu znajdują się także ważne
informage dotyczące sił obronnych Ziemi i
przyszłych operacji. Przekaz ten nadawany jest
na częstotliwości alarmowej. Moje słowa są w
tej chwili nagrywane i powtarzane będą
automatycznie na dwóch głównych
częstotliwościach komunikacyjnych, a potem
ponownie na częstotliwości alarmowej. Emisja
będzie trwała aż do momentu spotkania. Koniec.
Teraz Jan mógł już tylko jedynie czekać. I
martwić się. Dowództwo Sił Przestrzennych
zasypywało go mnóstwem kodowanych
wezwań, które radośnie ignorował. Najlepiej
byłoby, gdyby pomyśleli, że IP256 po prostu
rozpłynął się w pustce kosmosu. Wywołałoby to
zrozumiałe zaniepokojenie, a przy odrobinie
szczęścia przypuszczenie, iż rebelianci
dysponują jakąś sekretną bronią.
Nie potrafił jednak przestać się martwić. Jego
plan był dobry, w tej sytuacji jedyny możliwy,
wymagał jednak ogromnej dozy cierpliwości. Do
tej pory nie otrzymał żadnej wiadomości od
zbliżającej się floty. Mogło to oznaczać, że
rebelianci otrzymali jego przekaz i kierują się
zawartymi w nim sugestiami. Mogło też
oznaczać, że statki zmieniły kurs i omijają go
szerokim łukiem. A nawet jeszcze gorzej mógł
się pomylić w identyfikacji. Flota, która mknęła
ku Ziemi, wcale nie musiała należeć do
rebeliantów. Równie dobrze mogli to być
obrońcy. Ta i tym podobne myśli wcale nie
poprawiały jego samopoczucia.
Kapitan Lastrup był kolejnym utrapieniem.
Natychmiast po odzyskaniu przytomności
rozpoczął wrzaskliwą przemowę na temat
okropności, które czekają na Jana po powrocie
na Ziemię. Nawet nie zauważył, że po brodzie
cieknie mu strużka śliny. Jan zagroził, że
ponownie pozbawi go przytomności. Nie
odniosło to jednak spodziewanego efektu.
Wobec tego ostrzegł, że ucieknie się do knebla.
Gdy i to także niespowodowało żadnej reakcji,
wprowadził groźby w czyn.
Jednak widok sinej twarzy kapitana, z
wybałuszonymi oczyma i miotającego się jak
złapana na haczyk ryba, był zbyt trudny do
zniesienia. Wyjął knebel i aby zagłuszyć miotane
na jego głowę wściekłe przekleństwa, na pełny
regulator włączył radio.
W podobnych warunkach upłynęły dwa dni.
Kapitan zapadał w błogosławione chwile
drzemki, a potem budził się i rozpoczynał swą
tyradę od nowa. Jan usiłował go karmić, lecz
związany mężczyzna z uporem wypluwał
jedzenie. Pił jedynie niewielkie ilości wody.
Zapewne jedynie po to, by utrzymywać głos w
pełnej operatywności bojowej.
Gdy Jan pozwolił mu skorzystać z toaletki,
usiłował zbiec, wiec Kulozik zmuszony był
skrępować go ponownie. Było to bardzo
niewygodne dla nich obu. Dlatego też trzeciego
dnia Jan z prawdziwą ulgą dostrzegł na ekranie
radaru niewyraźny punkt. Wyłączył transmisję
przekazu i skrzyżował palce. Potera ujął za
mikrofon.
Tu Jan Kulozik na pokładzie IP256. Mam was na
radarze. Czy mnie słyszycie?
Jedyną odpowiedzią były dobiegające z
głośnika trzaski. Wysłał sygnał ponownie i
przeszedł na nasłuch. W końcu coś usłyszał.
Słabo, ale wyraźnie.
Nie zmieniaj kursu IP256. Pod żadnym pozorem
nie uruchamiaj silników. Żadnych dalszych
emisji. W przeciwnym wypadku otwieramy
ogień. Otwórz zewnętrzny właz śluzy
powietrznej, lecz nie wychodź na zewnątrz. Gdy
zobaczymy przy śluzie jakiś ruch, natychmiast
otwieramy ogień. Koniec.
Jan pomyślał, że brzmiało to zdecydowanie po
wojskowemu. Lecz gdyby był na ich miejscu,
prawdopodobnie zachowywałby się w taki sam
sposób. Zgodnie z poleceniem wyłączył
nadajnik antenowy, odbiornik pozostawił jednak
nastawiony na nasłuch. Następnie otworzył
zewnętrzny właz i pogrążył się w oczekiwaniu.
Przybywają przyjaciele mruknął pod nosem z
większą pewnością, niż czuł w rzeczywistości.
Jego więzień w dalszym ciągu opisywał mu
szczegółowo czekającą nań pełną przykrości
przyszłość. Stawało się to już męczące. Z
pewnością pozbycie się towarzystwa kapitana
będzie jedną z głównych atrakcji, zamykających
tę podróż.
W śluzie powietrznej coś nagle zachrobotało.
W chwilę później zapłonęło nad nią światło i Jan
usłyszał szum pracujących pomp. Podpłynął w
stronę włazu, z niecierpliwością oczekując na
zapalenie się zielonego światełka. W końcu właz
wewnętrzny otworzył się.
Ręce do góry i nie ruszaj się.
Jan uczynił, jak mu polecono. Ze śluzy
wypłynęło dwóch mężczyzn. Jeden z nich
zignorował Jana i poszybował w stronę
skrępowanego kapitana, który całą swą złość
skierował na nowo przybyłych. Drugi mężczyzna
machnął trzymanym w dłoni pistoletem w stronę
śluzy.
Właź w skafander i bez żadnych numerów.
Podczas gdy Jan nakładał kombinezon, drugi
mężczyzna zakończył przeszukiwanie
pomieszczeń.
Jest ich tylko dwóch powiedział.
I być może bomba zegarowa. To w dalszym
ciągu może być pułapka.
Zgłosiłeś się na ochotnika.
Nie musisz mi o tym przypominać. Zostań z tym
związanym, a ja przetransportuję tego drugiego
na pokład.
Jan podporządkował się temu z prawdziwą
radością. Już na zewnątrz, za rufą zwiadowcy,
dostrzegł znajomy kształt średniej wielkości
liniowca. Jego towarzysz, mający na plecach
silniczek rakietowy, chwycił go pod ramiona i
zaczął holować w kierunku otwartej śluzy
powietrznej czekającego statku. Po przejściu
przez śluzę i zdjęciu skafandra, Jan stanął
twarzą w twarz z dwoma uzbrojonymi ludźmi.
Trzeci mężczyzna, potężny blondyn o silnie
zarysowanej szczęce, spoglądał prosto na Jana
z zagadkowym wyrazem twarzy.
Jestem admirał Skougaard przedstawił się. A
teraz proszę mi powiedzieć, o co panu właściwie
chodzi.
Jan, niezdolny do jakiegokolwiek słowa czy
gestu, wpatrywał się w niego rozszerzonymi
grozą oczami. Stojący przed nim mężczyzna
nosił taki sam czarny uniform Ziemskich Sił
Przestrzennych, co Jan.
Rozdział 16
Jan cofnął się do tyłu, jakby uderzony
niewidzialną pięścią. Lufy pistoletów
powędrowały za nim. Admirał zmarszczył brwi,
jednał; już po chwili pokiwał ze zrozumieniem
głową.
Chodzi o ten mundur, prawda? na granitowej
twarzy pojawił się cień uśmiechu. Być może
noszę go z tego samego powodu, co i pan.
Jeżeli rzeczywiście jest pan tym, za kogo się
podaje. Nie wszyscy na Ziemi są
odszczepieńcami. Gdyby nie pomoc takich
ludzi, jak ja, ta rebelia dawno już dobiegałaby
swego finału. Teraz każę pana przeszukać,
Kulozik, a potem opowiem mi pan całą tę
historię od samego początku.
Admirał z pewnością nie był głupcem. Bez
końca zmuszał Jana do powtarzania
różnorakich szczegółów, szukając nieścisłości
w nazwiskach i datach, które znał. Przerwano im
jedynie raz oficer dyżurny zameldował, że IP256
został przeszukany i nie znaleziono na pokładzie
żadnych materiałów wybuchowych. Pilot
skierował już jednostkę w stronę flotylli. Potem
Jan powrócił do swojej opowieści. W końcu
admirał przerwał mu ruchem dłoni.
Niels! krzyknął. Przynieś nam trochę kawy i
zwracając się ponownie w stronę Jana: - Sądzę,
że mogę zaakceptować pańską historię. Na
razie. Wszystkie szczegóły dotyczące tej
wyprawy po żywność są prawdziwe. Znam fakty,
ponieważ to ja zgromadziłem tę flotę i wysłałem
ją na pańską planetę.
Czy wielu statkom udało się przedrzeć?
Przeszło połowie. Co prawda spodziewaliśmy
się, iż będzie ich więcej, ale nawet ta ilość na
jakiś czas oddala od nas klęskę głodu. Lecz
tutaj dochodzimy do najciekawszej części
pańskiej historii i szczerze mówiąc, nie wiem
zupełnie, jak ją zinterpretować. Czy dobrze pan
zna tego ThurgoodSmythe'a?
Aż za dobrze. Jak już powiedziałem, to mój
szwagier. Jest niezrównanym intrygantem.
I niezwykle wyrafinowanym zdrajcą. Tego
akurat możemy być absolutnie pewni. Bowiem
albo występuje przeciwko tym wszystkim,
którzy widzą w nim ostoję starego porządku i
rzeczywiście chce dopomóc rebelii, albo to
wszystko jest gigantyczną pułapką, która ma
nas zniszczyć.
Jan pociągnął łyk mocnej, czarnej kawy i skinął
głową.
Wiem o tym. Lecz co możemy zrobić?
Przynajmniej jedno jest pewne, a mianowicie
udział w tym ataku bojowników Izraela.
Lub też może to być najbardziej śmiertelna
część całej pułapki. Zwabić nas, by w efekcie
zniszczyć. Izraelici mogą być jedynie
przeznaczoną na odstrzał przynętą.
To możliwe. Właśnie takich rzeczy można się
po nim spodziewać. Nie pomyślałem o tym
wcześniej. Lecz co z sugestią, by zająć bazę na
pustyni Mojave? Brzmi rozsądnie. To z
pewnością zaważy na losach wojny.
Admirał roześmiał się.
Istotnie, nie tylko brzmi to rozsądnie, lecz jest
jedyną możliwością, która mogłaby przeważyć
szalę zwycięstwa na korzyść jednej ze stron. My
to wiemy i oni o tym wiedzą. Moglibyśmy zająć
wszystkie bazy księżycowe, satelity, a nawet
kolonię Lagrange, lecz Ziemia i tak
przetrwałaby. Jej flota w dalszym ciągu byłaby
silna. A my z każdą upływającą chwilą
stawalibyśmy się coraz słabsi. Mojave jest
kluczem. Pozostałe bazy służą jedynie jako pasy
startowe. Ten, kto kontroluje Mojave, kontroluje
operacje kosmiczne a w konsekwencji wygrywa
wojnę.
Więc jest ona aż tak ważna?
Tak.
Co więc zamierza pan zrobić?
Przeanalizować to wszystko i uciąć sobie
drzemkę. A zresztą i tak nic w tej chwili nie
możemy zrobić, dopóki nie znajdziemy się bliżej
orbity Ziemi. Przykro mi, lecz na jakiś czas będę
zmuszony trzymać pana pod strażą. Tak będzie
rozsądniej.
No cóż, po kilku dniach spędzonych w jednej
kabinie z kapitanem Lastrupem, chwila
samotności będzie przyjemną odmianą. Jak on
się właściwie miewa?
Jest pod silną narkozą. Obawiam się, że będzie
potrzebował opieki lekarskiej.
Przykro mi.
Niepotrzebnie. To wojna. On, będąc w podobnej
sytuacji, bez wątpienia zastrzeliłby pana.
Na mostku pojawił się młody kadet i wręczył
admirałowi złożoną kartkę. Po przeczytaniu
wiadomości admirał spojrzał na Jana,
uśmiechnął się i wyciągnął dłoń.
Witamy na pokładzie, Janie Kulozik. Oto
wiadomość, na którą oczekiwałem. Na orbicie
dookoła Halvmork pozostał jeden z naszych
statków. Chociaż uszkodzony po walce, jego
sprzęt radiowy jest w dalszym ciągu sprawny i
może przesyłać wiadomości poprzez sieć
Fascolo. Poleciłem, by skontaktowali się z
ludźmi na planecie i sprawdzili pańskie słowa.
Okazuje się, iż mówi pan prawdę. Udało im się
dotrzeć do pańskiej żony. A przy okazji
przesyła panu gorące pozdrowienia.
To prawdziwa przyjemność służyć pod
pańskimi rozkazami, sir odparł Jan, ujmując
wyciągniętą dłoń admirała. Do tej pory nie
brałem jeszcze udziału w samych walkach...
Ale już dokonał pan znacznie więcej, niż
większość z nas. To jedynie dzięki panu nasze
statki mogły zabrać to zboże. Gdyby nie pańskie
zdecydowanie, całe zapasy z pewnością
spłonęłyby. Czy ma pan pojęcie, jak wielu ludzi
uratował pan przed śmiercią głodową?
Wiem, że to było ważne. Na szczęście zostało to
już pomyślnie zakończone. Jednak głównym
powodem, dla którego zesłano mnie na tę
planetę było moje aktywne uczestnictwo w
ruchu oporu. Teraz, gdy planety są już wolne, a
przed nami ostatnia bitwa, proszę zrozumieć, że
po prostu muszę wziąć w niej udział.
I weźmie pan. Po rozpoczęciu walki będziemy
potrzebowali pana jako łącznika pomiędzy nami,
a izraelskimi oddziałami na Ziemi. To bardzo
odpowiedzialna funkcja. Zadowolony?
Oczywiście. Zrobię wszystko, czego ode mnie
się zażąda. Z wykształcenia jestem inżynierem
elektronikiem ze specjalizacją projektowania
mikroobwodowego. Jednak przez ostatnie lata
zajmowałem się głównie konserwacją maszyn i
urządzeń.
To świetnie! Może okazać się pan tym właśnie
człowiekiem, którego potrzebujemy. Chcę, by
poznał pan naszego technika, Vittorio Curtoni.
Jest odpowiedzialny za nasze uzbrojenie,
między innymi za to, co niektórzy nazywają
naszą sekretną bronią. Wiem jednak, że ma z nią
jeszcze sporo kłopotów, wiec być może będzie
pan w stanie mu pomóc.
Byłoby to idealne rozwiązanie.
Dobrze. Polecę wiec, by zaraz
przetransportowano pana na pokład Leonardo.
Admirał gestem dłoni przywołał stojącego w
pobliżu kadeta.
W chwilę później Jan, ubrany w kompletny
kombinezon próżniowy, znalazł się na pokładzie
niewielkiego zwiadowcy. Pozostał w otwartej
śluzie powietrznej, nie chcąc tracić czasu w
oczekiwaniu na wyrównanie różnicy ciśnień.
Przez otwarty luk widział przesuwające się w
obie strony sylwetki masywnych liniowców.
Wytracając stopniowo prędkość, znaleźli się
nagle przy samej burcie jednego ze srebrnych
olbrzymów. Podpłynęli pod otwartą śluzę i
wkrótce Jan, wsuwając się przez właz, znalazł
się na pokładzie Leonarda.
Po drugiej stronie śluzy z niecierpliwością
oczekiwał już na niego wysoki, ciemnowłosy
mężczyzna o twarzy ozdobionej imponującymi
wąsami.
Pan Kulozik? zapytał z większą dawką
podejrzliwości, niż entuzjazmu. Czy to pan jest
tym człowiekiem, który ma mi dopomóc?
A pan jest zapewne Vittorio Curtoni? Tak, mam
nadzieję, że będę w stanie panu pomóc. To
znaczy, o ile potrafi pan wykorzystać
umiejętności doświadczonego inżyniera
mikroelektronika.
Curtoni natychmiast wyzbył się początkowej
rezerwy.
Czy potrafię? A czy głodny człowiek potrafi
wykorzystać pieczeń wieprzową? Niech mi
będzie wolno pokazać panu, czym się ostatnio
zajmujemy.
Poprowadził Jana w głąb statku. Przez cały czas
rozprawiał z ożywieniem, robiąc przerwy jedynie
po to, by zaczerpnąć oddechu.
To wszystko to jedna wielka prowizorka.
Zaprojektowana, wytworzona i przetestowana
jeszcze tego samego dnia. A czasami i to nie.
Admirał Skougaard okazał nam olbrzymią
pomoc. To on dostarczył wszystkich
światłokopii i dokumentacji Sił Przestrzennych,
dotyczących zarówno uzbrojenia jak i
projektów, które nigdy nie zostały zrealizowane.
Co pan właściwie wie o walce w przestrzeni
kosmicznej? zwrócił się w stronę Jana,
unosząc do góry brew.
No cóż, brałem już udział w walce w otwartym
kosmosie, ale niewiele miało to wspólnego ze
starciem wrogich flot. Takie bitwy widziałem
jedynie na filmach.
Otóż to! Na filmach takich jak ten, który za
chwilę panu zaprezentuję.
Weszli do warsztatu. Curtoni przeszedł obok
maszyn i urządzeń i poprowadził Jana w stronę
zwykłego telewizora, przed którym znajdował
się rząd krzeseł.
Proszę usiąść i uważnie patrzeć powiedział,
włączając telewizor. To bardzo stary film, który
odnalazłem czystym przypadkiem. Jest tu scena
walki w przestrzeni. Lecz oto i ona.
Z głośnika ryknęła głośna muzyka, a na ekranie
ukazał się statek kosmiczny. Posiadał okna,
wieże strzelnicze i baterie dział energetycznych.
W ślad za nim sunął jego prześladowca, jeszcze
większy krążownik. Oba statki tryskały
różnokolorowymi strumieniami energii, w
przestrzeni krzyżowały się promienie lasera, a
nad wszystkim dominował bezustanny ryk
silników i grzmoty kolejnych salw. Nagle ukazał
się widok mężczyzny, który wychylony z
wieżyczki mniejszego statku, strzelał z pistoletu
energetycznego w stronę większego pojazdu.
Czerwony promień, rysujący na burcie wrogiego
statku ogniste zygzaki, prezentował się
niezwykle malowniczo. W końcu mniejszy statek
skręcił gwałtownie w bok i skrył się za
widocznym obok księżycem. Ekran zgasł.
I co pan o tym sądzi? zapytał Curtoni.
Niewiele. Wyglądało to raczej zabawnie.
Właśnie! Zabawa dla mało rozgarniętych dzieci.
Lecz od strony technicznej, to potworność. Ani
jeden fakt ani jeden! nie jest naukowo
prawidłowy. W przestrzeni nie występują żadne
dźwięki. Statki kosmiczne nie zatrzymują się czy
zakręcają z taką gwałtownością, refleks
człowieka w warunkach manewrowania
przestrzennego jest zupełnie bez wartości, broń
energetyczna nie działa...
Zgadzam się z panem, chociaż nigdy wcześniej
nie przyszło mi to do głowy. Ale proszę nie
odrzucać tak zdecydowanie broni
energetycznej. Widziałem już tego typu
miotacze w akcji. W przeciągu kilku sekund
zmieniają skałę w roztopioną lawę.
Być może odparł Curtoni, rozkładając szeroko
ręce. Jeżeli lufa jest w takiej odległości od
skały. A gdy cel znajduje się sto metrów dalej?
Czy podpali wtedy choćby skrawek papieru? A
gdy trzeba zniszczyć statek znajdujący się w
odległości tysiąca kilometrów, co i tak w
przestrzeni kosmicznej jest bardzo nieznaczną
odległością? To po prostu niewykonalne.
Rozchodzenie się światła, rozchodzenie się
jakiejkolwiek formy energii...
Oczywiście, zmienia się proporcjonalnie do
przebytego dystansu. Nie pomyślałem o tym
wcześniej.
No właśnie. Nikt nie pomyśli, dopóki nie stanie
z takim problemem twarzą w twarz. Dlatego
właśnie wszystkim puszczam na początek ten
mały instruktaż filmowy. To po pierwsze. Po
drugie, należy sobie uświadomić, że wszelkie
wojny kosmiczne są tak bliskie
nieprawdopodobieństwa, że właściwie uznać je
należy za niemożliwe.
Przecież prowadzimy właśnie taką wojnę,
prawda?
Curtoni włączył jeden ze stojących na długim
stole aparatów i pokręcił przecząco głową.
Prowadzimy rebelie, w której po obu stronach
walczą ziemskie statki. Nie, ja mówię o
prawdziwej wojnie, w której walczyliśmy ze
statkami zupełnie obcej cywilizacji,
nadciągającymi gdzieś spomiędzy odległych
gwiazd. To bzdury, jak te rzeczy, które właśnie
widział pan na fiknie. Nawet Ziemskich Sił
Przestrzennych nie zaplanowano, by toczyły
wojny. Gdy rozpoczęła się rebelia, zaledwie
kilka statków było zaopatrzonych w broń. Nie
była ona zresztą nigdy używana, ponieważ
Federacja miała absolutną władzę nad planetami
i wszystkimi liniowcami. Wiedzieli oczywiście,
że jeden czy dwa z ich statków mogą zostać
porwane, przygotowali więc broń wyłącznie na
taki właśnie wypadek. Była ona zaprojektowana
i wykonana według takiego samego, prostego
schematu. Może zgadnie pan, jakiego?
Prawdopodobnie pociski balistyczne, podobne
do tych, które wykorzystuje się w atmosferze.
Dokładnie tak. A teraz, jak pan sądzi, jak wiele
czasu zajęłoby nam zaprojektowanie, wykonanie
i przetestowanie naszych własnych pocisków?
Lata. Nawet gdyby udało się wam przejąć jakieś
i po prostu powielić, to samo wykonanie
zespołów obwodowych, systemów
kontrolujących, silników odrzutowych... całe
lata.
Dokładnie tak. To przyjemność móc rozmawiać
z kimś naprawdę inteligentnym, to znaczy z
kimś, kto się ze mną zgadza. Tak więc
zarzuciliśmy pomysł z pociskami, chociaż,
nawiasem mówiąc, mamy kilka na jednostkach
Floty Przestrzennej, które zajęliśmy. Bardziej
istotne było wypracowanie odpowiednich
środków obrony. Dokonaliśmy tego, kopiując i
odpowiednio modyfikując systemy detekcyjne
Ziemi. Gdy widzimy nadlatujące pociski,
uaktywniamy odpowiednie pola, które zakłócają
ich systemy naprowadzające. Do ataku
przygotowaliśmy jednak coś o wiele prostszego.
Jak to.
Podniósł z blatu niewielki kawałek metalu
zakończony statecznikami i zważył go w dłoni.
To pocisk z pistoletu rakietowego zauważył
Jan.
Waśnie. I lepsza broń w przestrzeni, niż na
powierzchni planety. Brak grawitacji, która
zakrzywiałaby tor lotu, brak powietrza by
spowolnić...
W próżni nawet stateczniki są bezużyteczne
dodał Jan.
Ponownie ma pan zupełną raq'ę. Zmontowanie
na statkach sterowanych komputerowo
wyrzutni, strzelających seriami takich pocisków
okazało się stosunkowo proste. Wystarczy
postawić zaporę z tych rzeczy tuż przed
pędzącym statkiem kosmicznym, a będzie pan
miał wrak. Masa równa się prędkości, więc w
przestrzeni taki rozpędzony kawałek metalu
może uderzyć z silą wielu ton. I żegnaj,
nieprzyjacielu.
Być może odparł Jan, obracając niewielki
pocisk w palcach. Lecz w dalszym ciągu widzę
jedną czy dwie trudności. Odległość i prędkość,
a raczej obie te rzeczy na raz. Te pociski są zbyt
małe, by stanowiły jakąś poważniejszą siłę.
Oczywiście. Dlatego też używamy ich
przeważnie do obrony. A do ataku mamy to.
Z pobliskiego stołu podniósł niewielką,
metalową kulę i nacisnął na widniejącej tablicy
kontrolnej przycisk. Jan usłyszał niski, basowy
pomruk. Gdy Curtoni zbliżył kulę do
umocowanego w pionowej pozycji pierścienia,
ta wyrwała mu się z dłoni i zawisła nieruchomo
w samym środku obręczy. Podobne pierścienie,
ustawione blisko siebie, widniały na całej
długości stołu. Technik nacisnął kolejny
przycisk. Rozległ się krótki gwizd, błysnęło i
kula zniknęła, uderzając z głośnym trzaskiem o
stojącą pod jedną ze ścian warsztatu grubą,
plastykową płytę.
Akcelerator linearny powiedział Jan z
podziwem w głosie. Jak te na Księżycu.
Dokładnie takie same. Zainstalowane tam
modele są w stanie przezwyciężyć grawitację
Księżyca, wystrzeliwując pojemniki wypełnione
rudą prosto na satelitę Lagrange, w celu dalszej
obróbki. Jak pan widzi, pierwszy elektromagnes
w formie pierścienia wytwarza pole
magnetyczne, które utrzymuje żelazną kulę
nieruchomo w powietrzu. Uaktywnienie
kolejnych elektromagnesów powoduje, że
zaczynają one działać niczym linearny motor,
przesuwając kulę coraz prędzej i prędzej do
przodu, aż w końcu opuszcza ona ostatni
pierścień i z wielką siłą uderza w cel. Odwrócił
się i zaprezentował większą kulę, która mieściła
się wygodnie w dłoni. To najbardziej praktyczny
rozmiar, jaki udało nam się uzyskać metodą
prób i błędów. Waży trochę więcej niż trzy
kilogramy, co w jednym z bardziej archaicznych
systemów miary wynosi dokładnie sześć
funtów. Gdy przystępowałem do tego projektu,
ogromną pomocą okazały się wczesne testy
balistyczne, uwzględniające prędkości
początkowe przy opuszczaniu lufy i tym
podobne rzeczy. Z prawdziwą fascynacją
czytałem o pierwszych prymitywnych bitwach
morskich, w których strzelano do siebie takimi
solidnymi pociskami, jak właśnie ten. Historia
ma dla nas w zanadrzu jeszcze niejedną
niespodziankę.
Jak daleko zaszedł pan z tym projektem?
zapytał Jan.
Cztery liniowce przekształcono w statki
strzelnicze. Znajduje się pan na jednym z nich.
Nazwano go, na cześć najgenialniejszego
teoretyka nauki, który pierwszy wykonał
rysunek tej nieprawdopodobnej broni, Leonardo
da Vinci. Na pokładach tych statków znajdują
się setki tysięcy kuł, które otrzymaliśmy, topiąc
asteroidy bogate w rudę żelaza. Cały proces jest
zresztą niezwykle prosty. Pozostawione w
próżni płynne żelazo pod wpływem napięcia
powierzchniowego samoczynnie formuje się w
kształt kuli. Jak więc pan widzi, nasza sekretna
broń biegnie przez całą długość statku i otwiera
się na obu jego końcach. Celuje się z takiego
działa obracając całym statkiem, przy czym
zarówno celowanie, jak i prowadzenie ognia
kontrolowane jest przez komputer nawigacyjny.
I wszystko byłoby doskonale, gdyby nie jedna
maleńka wada.
Mianowicie?
Niesprecyzowana usterka w zespole obwodów
strzelniczych. Aby kule były efektywne, powinny
być wystrzeliwane jedna po drugiej w przeciągu
mikrosekund. Jak na razie nie potrafimy sobie z
tym poradzić.
Jan odłożył kulę na blat stołu.
Proszę mi więc pozwolić zobaczyć całą
dokumentację i diagramy. Postaram się szybko
zlokalizować tę usterkę.
Doskonale. Jeszcze wygra pan dla nas tę
wojnę!
Rozdział 17
Owoce są już dojrzałe i możemy zaczynać
zbiory powiedział stary mężczyzna. Im dłużej
będziemy czekać, tym więcej stracimy.
Możemy stracić coś o wiele bardziej
wartościowego odparła dziewczyna. Na
przykład nasze głowy. Chodźmy, Tatę, czekają
już na nas.
Starzec westchnął i powlókł się za córką w
stronę stojącej na głównym placu kibucu
ciężarówki. Była już zatłoczona, lecz z uwagi na
jego starczy wiek ustąpiono mu miejsca na
drewnianej ławce. Przeszło godzinę temu pod
kocioł parowy podłożono pachnące żywicą
kloce, tak więc pojazd gotowy był już do drogi.
Ktoś wykrzyknął, że to już wszyscy. Kierowca
otworzył przepustnicę i ruszyli. Przejeżdżali
obok domów, w niektórych oknach wciąż ciepło
płonęło światło. Zjechali w dół krytą alejką
pośród sadów i wjechali na autostradę. Jechali
nocą, lecz gładka nawierzchnia była doskonale
widoczna nawet przy mdłym świetle
migocących w górze gwiazd.
Przekroczyli granicę Syryjską tuż po pomocy.
Komputer w TelAvivie, za pośrednictwem
komputerów na granicy, odnotował kod
identyfikacyjny ciężarówki i godzinę przejazdu.
Jednak nim dotarli do El Quncitra, kierowca
skręcił w głębokie, wyschnięte o tej porze roku
koryto rzeki.
Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy tuż przed sobą
dostrzegł migocące niewyraźne światełka. Na
jego pasażerów oczekiwała już karawana
wielbłądów. Niektórzy z wysiadających
mężczyzn dotykali jego ramienia, inni mruczeli
po kilka niewyraźnych słów. Zaczekał, aż
karawana rozpłynęła się w mroku, a potem
zawrócił i skierował się w stronę pustych
zabudowań kibucu, gdzie dotarł tuż przed
świtem. Był ochotnikiem, który jako jedyny
pozostał w miejscu swego zamieszkania.
Przypominało to miasto umarłych mówił
malarz. Przerażający widok dla kogoś, kto
posiada choć odrobinę wyobraźni. Na
chodnikach żadnych dzieci, jedynie gdzieś w
oddali przemyka kilka pojazdów. Zapadł już
zmierzch, więc wewnątrz mijanych przeze mnie
domów zaczęły zapalać się światła. Początkowo
podniosło mnie to nawet na duchu. Dopiero gdy
podeszłam bliżej i zajrzałem przez jedno z okien,
spostrzegłem, że w środku nie ma nikogo.
Światła zapalał komputer. W pewien sposób
było to bardziej przerażające, niż pustka na
ulicach. Jeżeli nie przekracza to twoich
możliwości, to postaraj się trzymać ten szablon
nieruchomo, Heimyonkel narzekał, nie
przestając wprawnymi ruchami przesuwać lufę
pistoletu, wypełnionego czarną farbą. Kiedy
wyjeżdżasz?
Dziś w nocy. Rodzina już wyjechała.
Ucałuj ode mnie żonę i poproś, by wróciła
czasami myślami do samotnego artysty, który
spotkał się twarzą w twarz ze swym
przeznaczeniem w mrocznych hangarach
lotniska Lód.
Zgłosiłeś się na ochotnika.
To nie znaczy, że muszę śpiewać z radości,
prawda? W porządku, zdejmuj.
Cofnął się o krok do tyłu i przyjrzał się swemu
dziełu. Widniejąca do tej pory po obu stronach
kadłuba oraz na skrzydłach ciężkiego
transportowca ANAN13 sześcioramienna
gwiazda Dawida, zastąpiona została ponurym,
czarnym krzyżem.
Symbolika mruknął malarz. W dodatku niezbyt
przyjemna. Gdybyś znał historię, rozpoznałbyś
ten krzyż.
Heimyonkel wzruszył ramionami i zaczął
nalewać do zbiorniczka pistoletu srebrną farbę.
To krzyż Rzeszy Niemieckiej, prześladującej
dzieci Izraela. Nie jest to miłe i zastanawiam się,
co to ma do diabła znaczyć. Czy rząd wie, co
właściwie robi?
Nowe oznaki zaklejone zostały płachtami
papieru. Po zamalowaniu ich srebrną farbą z
kadłuba samolotu zniknęły wszelkie ślady
wykonanej wcześniej pracy.
Zaniepokojony BenHaim siedział w swym
ulubionym fotelu z szeroko otwartymi, lecz
niewidzącymi oczami skierowanymi gdzieś w
przestrzeń. Stojąca na stoliku szklanka
cytrynowej herbaty dawno już ostygła. Dopiero
przybierające na sile buczenie śmigłowca
sprawiło, że starszy mężczyzna drgnął i spojrzał
w stronę drzwi. Pociągnął łyk herbaty i skrzywił
usta z niesmakiem. Właśnie odstawił filiżankę
na blat, gdy do pokoju weszła Dvora z kolejną
przesyłką.
Jeszcze jeden prezent, i tym razem także
dostarczony przez policjanta z Bezpieczeństwa.
Na jego widok aż ścierpła mi skóra. A on tylko
uśmiechnął się i wręczył mi to bez słowa.
Refleksyjni sadyści mruknął BenHaim,
odbierając od niej grubą kopertę. Nie mógł
wiedzieć, co zawiera. Oni po prostu lubią, gdy
inni ludzie się ich boją.
Po rozdarciu koperty z jej wnętrza wysunęła się
metalowa, zamknięta kasetka. Mężczyzna
otworzył ją, ustawiając znajomą kombinację do
komputera. Na ekranie monitora ukazała się
poważna twarz ThurgoodSmythe'a.
To już moja ostatnia wiadomość, BenHaim
powiedział. - Do tej pory twoje oddziały i
samoloty powinny być już gotowe do
przeprowadzenia zaplanowanej operacji.
Dokładną datę oraz plan lotu otrzymasz jeszcze
w tym miesiącu. Przelot odbędzie się w
ciemnościach, co powinno zmniejszyć ryzyko
waszego wykrycia przez urządzenia
obserwacyjne Ziemi. Masz już dane i instrukcje
dotyczące sieci radarowej. Nigdy nie zapominaj,
iż jest to atak koordynowany. Jakiekolwiek
odstępstwo od ram czasowych grozi katastrofą.
ThurgoodSmythe spojrzał na coś, co
znajdowało się poza zasięgiem kamery i
uśmiechnął się lekko.
Dotarła do mnie spora ilość raportów,
informujących, że nocami wydajesz się
ewakuować ludność poza granice kraju. Bardzo
mądrze. Zawsze istnieje przecież możliwość
jednej czy dwu eksplozji nuklearnych, nawet
jeżeli wszystko pójdzie dobrze. A może po
prostu mi nie ufasz? Lecz z drugiej strony nie
masz także powodów, by mi ufać. Niemniej
jednak postępujesz słusznie. Mam nadzieję być
w bazie, gdy rozpoczniecie atak. Jeżeli nie
sprawi ci to zbyt wiele kłopotu, to uprzedź
swoich ludzi, by w miarę możliwości postarali
się mnie nie zastrzelić. Do widzenia zatem, Amri
BenHaim. Módl się za pomyślność naszego
przedsięwzięcia.
Ekran zgasł. BenHaim odwrócił się, kręcąc z
niedowierzaniem głową.
Nie zastrzelić go! Osobiście usmażę go na
wolnym ogniu, jeżeli coś pójdzie nie tak!
Rondel z wysiłkiem wlókł swą sztywną nogę w
górę schodów, posuwając się za każdym razem
o jeden stopień. Dyszał ciężko. Granatnik
przewiesił przez plecy, by jedną ręką móc
wygodnie uchwycić się poręczy. Tuż za nim, z
twarzą lśniącą od potu, szedł wysoki nastolatek,
dźwigając skrzynkę pełną granatów.
Tutaj rzucił Rondel. Otworzył ostrożnie drzwi i
upewnił się, że zasłony są wciąż zaciągnięte.
Wszystko w porządku, chłopcze. Połóż tę
skrzynkę pod oknem i zmiataj stąd. Dam ci
dziesięć minut. Idź powoli i nie pozwól, by
zatrzymał cię jakikolwiek posterunek kontrolny.
Gdy wpadniesz, komputer w Londynie dowie
się, że tu byłeś i będzie po tobie.
A nie mógłbym zostać z tobą, Rondel?
Mógłbym potem pomóc ci uciekać. Twoja
noga...
Nie martw się, chłopcze, nie dostaną starego
Rondla. Udało im się to tylko raz, dawno temu.
Przetrącili mi nogę i zafundowali wycieczkę po
górskich obozach. Ten jeden raz wystarczy,
możesz mi wierzyć. Nie mam zamiaru tam
wracać. Ale ty idź już stąd. To rozkaz.
Z westchnieniem ulgi usiadł na skrzyni z
granatami i przez chwilę wsłuchiwał się w
szybki tupot zbiegających po schodach stóp.
Dobrze. Przynajmniej o niego nie będzie się
musiał martwić. Zrobił sobie mocnego skręta i
zaciągnął się z lubością, zapominając niemal o
bólu w sztywnej nodze. Palił, dopóki żarzący się
koniec skręta nie sparzył go w usta. Rzucił
niedopałek na podłogę i przydeptał obcasem.
Już czas. Odsłonił zasłony i ostrożnie otworzył
okno. Od strony Marlybone wiał leciutki
wietrzyk, niosąc ze sobą odgłosy ulicznego
ruchu. Na widok przesuwającego się w dole
konwoju wojskowego odsunął się pod ścianę.
Gdy dźwięk silników zamarł już w oddali, uniósł
wieko skrzynki.
Wyjął jeden z granatów i z uśmiechem zważył
metalowy cylinder w dłoni. Dobra robota.
Ręczna, ale sumienna. Podczas testowania
granatnika zaledwie jeden pocisk na
dwadzieścia okazał się niewypałem. A
powiedziano mu, że od tamtej pory ich
konstrukcja została znacznie ulepszona. Miał
taką nadzieję. Złamał broń w pół, wsunął granat
do cylindrycznej lufy, zarepetował i wyjrzał na
zewnątrz. Po drugiej stronie ulicy wznosiły się
budynki Służby Bezpieczeństwa.
Ponurej fasady nie szpeciły żadne okna.
Kwatera główna Służb Bezpieczeństwa Wielkiej
Brytanii, a w chwili obecnej prawdopodobnie
całego świata. Wyśmienity cel. Jeżeli wszelkie
kalkulacje były słuszne, to zasięg tej broni
pozwalał na obrzucenie granatami dachu
pierwszego budynku. Istniał tylko jeden sposób,
by to sprawdzić. Rondel podniósł broń do
ramienia, wymierzył troskliwie i nacisnął spust.
Przy wystrzale granatnik szarpnął, uderzając go
kolbą w ramię. Dostrzegł cienką smugę dymu,
niknącą poza krawędzią dachu. Doskonale.
Załadował kolejny granat. Gdy wystrzelił
ponownie, nad dachem zaczął się już unosić
słup białego dymu.
Dobra robota, chłopcze uśmiechnął się
złowrogo i jął ostrzeliwać dach ogniem ciągłym.
Ktoś powiedział mu kiedyś, że granaty
termitowe wypalają dziury absolutnie we
wszystkim. Miał rację.
Ulica poniżej zaroiła się od uzbrojonych
mężczyzn. Rondel cofnął się od okna i by nie
mogli go dostrzec, położył się płasko na
podłodze, nie przerywając ostrzału.
Kiedy pociągnął za spust po raz kolejny,
granatnik zareagował jedynie głośnym sykiem.
Niech to wszyscy diabli! mrukął wściekle
Rondel.
Złamał broń i uderzył kolbą o podłogę, by
wyrzucić wadliwy ładunek na zewnątrz.
Schwycił dymiący granat i nie zważając na ostry
ból w dłoni, cisnął go przez okno. W samą porę.
Eksplodował w sekundę później, a z dołu
dobiegły go okrzyki bólu i wściekłości.
"Zasłużyli sobie dranie pomyślał. Nie musieli
podchodzić tak blisko." Podczołgał się w stronę
drzwi i ignorując ból w poparzonej dłoni, posłał
kolejny granat w dół schodów. Odpowiedziało
mu więcej okrzyków, a tuż nad jego głową seria
pocisków odłupała tynk ze ściany. To powinno
ich na chwilę zatrzymać.
Zostały mu jeszcze dwa granaty, gdy wywalili
drzwi. Wystrzelił prosto w grupę atakujących
mężczyzn i sięgał właśnie po ostatni granat,
kiedy kule przecięły go niemal na pół. Umarł
szybko, leżąc na plecach pod oknem, wpatrując
się w widoczne na zewnątrz słupy białego dymu.
Rozdział 18
Admirał Kapustin był bardzo, bardzo
zadowolony. Pogwizdując wesoło przez zęby,
odwrócił się, by po raz ostatni spojrzeć na
własne odbicie w lustrze. Mundur był zapięty jak
należy, skórzany pas i wysokie buty lśniły. W
porządku. Obrzucił dumnym spojrzeniem
widniejącą na piersi imponującą kolekcję medali
i odznaczeń, po czym otworzył drzwi.
Stojący w korytarzu żołnierze wyprężyli się
oddając honory wojskowe. Mijając ich, admirał
niedbałym gestem dotknął koniuszkami palców
daszka czapki. Wreszcie nadszedł ten
wymarzony dzień! Echu sprężystych kroków
towarzyszył leciutki brzęk umocowanych przy
obcasie butów ostróg. Nawet jeżeli ktoś
dostrzegł coś niezwykłego w butach do końskiej
jazdy i ostrogach na pokładzie statku
kosmicznego, dwieście tysięcy mil od
najbliższego konia, to nie dał tego po sobie
poznać. Los tych, którzy odważyli się choćby
uśmiechnąć w kierunku admirała Kapustina, nie
był godny pozazdroszczenia.
Wkraczającego na mostek admirała powitał jego
osobisty adiutant, Oniegin. Podwładny trzasnął
obcasami i pochylił się w lekkim ukłonie,
trzymając w obu wyciągniętych przed siebie
dłoniach srebrną tacę. Admirał rozprawił się z
niewielką szklaneczką zmrożonej wódki za
pierwszym podejściem i sięgnął po papierosa.
Adiutant błysnął zapaloną zapałką.
Dziś jest ten dzień, Oniegin powiedział admirał,
otaczając się chmurą aromatycznego dymu.
Wkrótce rozegra się pierwsza w historii
kosmiczna bitwa i ja będę pierwszym dowódcą,
który ją wygra. Miejsce w książkach
historycznych zapewnione. Jakieś zmiany w ich
kursie?
Żadnych, towarzyszu admirale. Może pan sam
się przekonać.
Oniegin rzucił krótki rozkaz w stronę operatora
hologramu, który natychmiast wyświetlił obraz
zbliżającej się floty nieprzyjaciela. Obraz
holograficzny mierzył przeszło trzydzieści
metrów sześciennych, zajmując całe centrum
mostka bojowego. Sam obraz był trójwymiarowy
i mógł być oglądany z każdej strony. Pośrodku
zmaterializowała się nagle grupa świecących
symboli, od których w górę biegła biała,
kropkowana linia, ginąca poza zasięgiem
wzroku.
Tak wygląda ich kurs w tej chwili powiedział
Oniegin. A to projekcja przyszłościowa. Na
hologramie ukazała się kolejna linia, tym razem
czerwona, zmierzająca w stronę podłogi.
Dobrze chrząknął admirał. A dokąd to ich
właściwie prowadzi?
Wewnątrz hologramu zmaterializowała się nagle
błękitna kula Ziemi, otoczona satelitami i
orbitującymi dookoła księżycem. Biała linia
biegła prosto w jej kierunku.
To projekcja bieżąca, nie biorąca pod uwagę
żadnych zmian przyszłościowych wyjaśnił
Oniegin.
Lecz oczywiście, w dalszym ciągu istnieje
mnóstwo możliwości zmian. Na przykład takich.
Ukazało się kilkanaście czerwonych linii, z
których każda mknęła w innym kierunku, celując
w jakiś odległy punkt w przestrzeni. Admirał
chrząknął ponownie.
Ziemia, Księżyc, satelity, kolonie, cokolwiek. I
właśnie dlatego tu jesteśmy, Oniegin. Nasze
zadanie polega na obronie Ziemi. Ci
kryminaliści, cokolwiek planują, będą musieli
przejść tuż obok nas. Nawet jeszcze nie wiedzą,
co ich czeka. A prowadzi ich mój stary
przyjaciel, Skougaard. Co za radość! Po ich
pojmaniu osobiście wykonani wyrok na tym
zdrajcy. Wódki!
Opróżnił kolejną szklaneczkę i usiadł na swym
fotelu, skąd miał doskonały widok na cały
hologram.
Do tej pory walki były jednym pasmem
nikczemnych podstępów. Bomby, miny,
wreszcie zdrady. Ci bandyci są nie tylko
zdrajcami, lecz także tchórzami, którzy umknęli
przed naszym sprawiedliwym gniewem, a potem
pozbawili nas naszych własnych baz. Ale to już
skończone. Mieliśmy dość czasu, by
przegrupować się i zorganizować obronę. Teraz
muszą spotkać się z nami na otwartym polu. I
przeżyją niespodziankę, gdy to zrobią. Proszę
pokazać mi ostatnie fotografie.
Astronomowie na orbitującym dookoła Ziemi
trzynastometrowym teleskopie optycznym
początkowo zaprotestowali, gdy zażądano od
nich zdjęć zbliżającej się floty. Argumentowali,
iż teleskop ten zaprojektowany został do
zupełnie innych celów. Osłonięty przed
promieniami słońca, bez atmosfery, która
mogłaby zniekształcić wizję, mógł penetrować
tajemnice nieprawdopodobnie odległych
galaktyk, badać systemy gwiezdne leżące w
odległości tysięcy lat świetlnych. Ich stosunek
do przedstawionej im propozycji uległ
gwałtownej zmianie, gdy kolejnym promem z
Ziemi złożyło im wizytę kilkunastu policjantów.
Wspólnymi siłami znaleziono sposoby, by
wykonać to zadanie.
Wewnątrz hologramu pojawiły się sylwetki
liniowców nieprzyjaciela. Szare i dość
zamazane, rozciągały się w szerokim łuku.
Dajcie mi ich flagowy, Dannebrog zażądał
Kapustin.
Okręt pośrodku formacji zaczął się powiększać,
aż miał przeszło metr średnicy. Jednak jego
obraz wciąż pozostawał niewyraźny.
Nie możecie czegoś z tym zrobić? parsknął
zniecierpliwiony admirał.
Spróbujemy komputerowego wspomagania
obrazu rzucił Oniegin.
Po chwili widoczna na hologramie sylwetka
zamigotała i stała się wyraźniejsza.
Teraz lepiej mruknął admirał. Podszedł bliżej i
wymierzył palec wskazujący w okręt. Mata cię,
Skougaard. Ciebie i ten twój cenny Dannebrog.
Już mi nie uciekniesz. Dajcie mi teraz projekcję
kursów zbieżnych.
Obraz zmienił się ponownie. Symbole floty
nieprzyjaciela pojawiły się teraz po jednej
stronie hologramu, a floty Ziemi po drugiej. Od
obu zgrupowań pomknęły w głąb obrazu
przerywane linie. W miejscu, w którym linie
skrzyżowały się, wykwitły nagle żółte i zielone
cyfry. Żółte migotały i zmieniały się bezustannie.
Zielone reprezentowały odległość w kilometrach
od ich obecnej pozycji do miejsca przecięcia,
żółte czas, za jaki dotrą tam przy obecnej
prędkości. Admirał przez chwilę wpatrywał się w
hologram. Wciąż byli za daleko.
Pokażcie mi teraz dziesiątkę i
dziewiećdziesiątkę.
Komputer dokonał niezbędnych kalkulacji w
przeciągu mikrosekund. Na hologramie ich
przyszły kurs przecięły nagle dwa łuki światła.
Łuk bliższy flocie nieprzyjaciela był właśnie
dziewięćdziesiątką był to zasięg, w jakim
dziewięćdziesiąt procent ich pocisków miało
uderzyć w nieprzyjaciela. Dziesiątka leżała dalej
i oznaczała dziesięć procent skuteczności
pocisków. Jednak nawet ten niepraktyczny
zasięg osiągnięty zostanie dopiero za kilka
godzin. Wojna w przestrzeni kosmicznej, tak
samo jak starożytne bitwy morskie, polegała na
długich okresach podróży, przerywanych
krótkimi potyczkami. Admirał zaciągnął się
radośnie papierosem i czekał. Ostatecznie, był
przecież człowiekiem o nieskończonej
cierpliwości.
Okręt flagowy admirała Skougaarda,
Dannebrog, nie posiadał tak wyrafinowanego
mostka bojowego jak jego główny przeciwnik
we flocie nieprzyjaciela
Stalin. Skougaard nawet tak wolał. Wszystko,
czego potrzebował, z łatwością mógł odczytać z
ekranów, a gdyby zażądał czegoś większego,
aparat projekcyjny w razie potrzeby był w stanie
powiększyć obraz do rozmiarów ściany
grodziowej. Zawsze uważał, że niezwykle
złożony emiter holograficzny jest jedynie
zbędną komplikacją.
Stał właśnie przed ekranem głównym i
pocierając w zamyśleniu masywną szczękę,
spoglądał na powiększony obraz obu flot. W
końcu drgną) i odwrócił się w stronę Jana, który
czekał cierpliwie na boku.
A więc moja artyleria jest już w pełnej
gotowości bojowej. To dobrze. Muszę przyznać,
że z serca spadł mi ogromny ciężar.
Problem nie był właściwie zbyt skomplikowany
przyznał Jan. Zastosowałem tu coś, co z
powodzeniem wykorzystywaliśmy przy
automatycznych liniach produkcyjnych, kiedy
musieliśmy przyśpieszyć tempo cykli. To
właściwie kwestia mechaniki, a nie elektroniki.
Cykle oparte na zasadzie sprzężenia zwrotnego
zdają świetnie egzamin w przypadku obwodów
zespolonych, gdzie różne typy operacji
przebiegają tak szybko, że w czasie realnym
wydają się zachodzić niemal równocześnie.
Mechanika zajmuje się obiektami fizycznymi,
które mają zarówno wagę, jak i masę.
Rozpędzenie i zatrzymanie takich obiektów
pochłania znaczne ilości czasu. Zmieniłem więc
program strzelniczy komputera w ten sposób,
by kontrolował nie cały proces, lecz każdą z
poruszających się kuł oddzielnie. Tak więc jeżeli
jedna z kuł zwolni, zostanie usunięta, a na jej
miejsce wprowadzona zostanie następna. Nie
będzie potrzeby zatrzymywania całego
urządzenia, tak jak to miało miejsce w
przeszłości. Oznacza to także, że możemy
strzelać tymi kulami w o wiele mniejszych
odstępach czasu i rozmieszczać je w
mniejszych odległościach od siebie.
Admirał skinął z zadowoleniem głową.
Cudownie. Możemy je więc porozrzucać na
kursie kolidującym tuż przed atakującą flotą. W
jakiej właściwie odległości od siebie mogą być
wystrzeliwane?
Podczas prób doszliśmy do około trzech
metrów.
Niewiarygodne! A wiec oznacza to stalową
ścianę, na którą nadzieją się swoimi
rozpędzonymi nosami!
Dokładnie tak. Uprości to przy okazji resztę
funkcji, pozostawiając jedynie celowanie.
Mamy więc coś, co staremu Kapustinowi
sprawi przykrą niespodziankę. Admirał spojrzał
na ekrany z lekkim uśmiechem satysfakcji.
Znam go bardzo dobrze. Znam jego taktykę,
uzbrojenie, a przede wszystkim jego głupotę.
Pędzi prosto na mnie, nie mając właściwie
pojęcia, co chowam w zanadrzu. Zapowiada się
interesujące spotkanie. Będzie to coś, co
jeszcze długo będzie pan pamiętał.
Nie wyobrażam sobie, bym mógł pełnić rolę
biernego obserwatora. Sądzę, że moje miejsce
jest na jednym z okrętów strzelniczych.
Nie. Będzie pan bardziej przydatny, pozostając
ze mną. Na wypadek, gdyby skontaktował się z
nami ThurgoodSmythe, lub gdyby pojawił się w
jakiejkolwiek innej sytuacji. Jego osoba jest
jedynym nieznanym czynnikiem w moich
kalkulagach. Wszystko pozostałe zapięte jest
już na ostatni guzik.
Jakby na potwierdzenie tych słów widoczne na
ekranie kursowym cyfry zaczęły migotać, a na
mostku rozbrzmiała syrena alarmowa.
Zmiana kursuobwieściłmechanicznym głosem
komputer.
Silniki zwiększyły ciąg. Obydwaj mężczyźni
wyraźnie wyczuwali stopami drżenie stalowych
płyt pokładu.
A teraz zobaczymy, jak szybki jest komputer
Kapustina powiedział Skougaard. A także, jak
szybki jest on sam. Maszyny zbierają jedynie
informacje, ale to on będzie musiał
zadecydować, co z tym fantem zrobić.
Co się właściwie dzieje? zapytał Jan.
Rozdzielam moje siły. I to z dwóch ważnych
powodów. Ten statek, oraz widoczny na ekranie
Sverige są jedynymi jednostkami, które
posiadają pociski antyrakietowe. Stary
Lundwall, który dowodził Sverige, dawno już
powinien przejść na emeryturę, jest jednak
najlepszym taktykiem, jakiego znam. Razem
opracowaliśmy tę operację. Każdy z nas stanie
na
czele oddzielnej eskadry. Wiem, że moi chłopcy
wypracowali efektywne techniki zakłócenia
systemów naprowadzania rakiet wroga. Z
pewnością okażą się one przydatne w dalszej
fazie rozgrywki. Na początku wolę mieć jednak z
przodu dwie jednostki wyposażone w solidne
ekrany detekcyjne, które wykryją wszystkie
pociski, zanim jeszcze wejdą w bezpośredni
zasięg rażenia.
Jan bez słowa wpatrywał się w ekran, na którym
widoczne były pozycje wszystkich jednostek
floty. W tej właśnie chwili przesuwały się powoli,
zgodnie ze schematem kontrolowanym przez
komputer. Okręt flagowy wysunął się na czoło,
podczas gdy połowa floty ustawiła się za nim w
długą linię. Druga połowa robiła to samo za
Sverige. Wkrótce obie eskadry znalazły się na
kursach rozbieżnych.
To da towarzyszowi Kapustinowi sporo do
myślenia oświadczył z uśmiechem Skougaard.
Wszystkie nasze jednostki posuwają się w
dwóch liniach za okrętami flagowymi, które bez
przerwy kierują się w stronę ich formacji. Może
to oznaczać, oczywiście z ich punktu widzenia,
że pozostałe statki po prostu zniknęły. To
dobrze, że nasz przeciwnik nie zna historii.
Słyszał pan kiedykolwiek o admirale Nelsonie,
Janie?
Tak. Jeżeli to ten sam facet, który stoi na
szczycie kolumny na Trafalgar Sąuare.
Ten sam.
Brytyjski bohater z wieków średnich, czy jakoś
tak. Walczył z Chińczykami?
Niezupełnie. Chociaż z pewnością nie miałby
nic przeciwko temu. Walczył chyba z wszystkimi
innymi nagami. Jego najświetniejsze
zwycięstwo, które go zresztą zabiło, miało
miejsce w trakcie bitwy pod
Trafalgarem, kiedy przełamał szyk francuskich
okrętów w sposób, jaki mam teraz zamiar
powtórzyć. Statki prowadzące przyjmują na
siebie pierwsze uderzenie, dopóki w formacji
nieprzyjaciela nie uczyniona zostanie wyrwa...
Pociski odpalone przerwał mu meldunek
komputera.
Czy nie jesteśmy jeszcze poza zasięgiem?
zapytał nerwowo Jan.
Tak, ale to jedynie pociski antyrakietowe. Ich
silniki nadają ciąg przez stosunkowo krótki
okres czasu, a potem wyłączają się. Tworzą
przed nami rodzaj parasola ochronnego,
zdolnego do przechwycenia pocisków wroga,
stając się w ten sposób systemem wczesnego
ostrzegania.
W chwilę później przestrzeń przed nimi
zakwitała białymi kulami ognia.
Bardzo niezwykłe zauważył Skougaard.
Kapustin już w pierwszym ataku używa głowic
jądrowych. Niezłe, gdyby mogło się udać. Tym
razem zrobił jednak poważny błąd, ponieważ
wiem, iloma takimi pociskami dysponuje.
Spojrzał na zegar, a potem, na ekran, na którym
jednostki uformowane w dwie, idealnie proste
linie, sunęły w ślad za okrętami flagowymi.
Historyczny moment powiedział wreszcie.
Początek pierwszej bitwy podczas pierwszej
wojny w przestrzeni kosmicznej. Od jej wyniku
zależy przyszłość nas wszystkich.
Rozdział 19
Oa coś knuje powiedział Kapustin z lekkim
niepokojem w głosie.
Pułapka została już zastawiona. Skougaard nie
miał innego wyjścia, jak w nią wpaść. Lecz we
wnętrzu hologramu statki wrogiej armady
zaczęły znikać z pola widzenia, aż pozostały
tylko dwa.
Przechodzą na napęd przestrzenny! wrzasnął
Kapustin. Próbują mi uciec!
To raczej niemożliwe, towarzyszu admirale
powiedział ostrożnie Oniegin. Jedna z
trudniejszych funkcji adiutanta polegała na
formułowaniu myśli w taki sposób, który
sugerowałby, iż powstały one w głowie
admirała. Pan pierwszy wytłumaczył mi
przecież, że z powodu zachodzących na siebie
pól grawitacyjnych napęd przestrzenny Fascolo
nie może być używany w bezpośredniej
bliskości planet. Nieprzyjaciel próbuje czegoś o
wiele prostszego. Jego statki formują się w dwie
linie za...
To przecież oczywiste. Każdy głupiec to
zauważy. Nie musi pan marnować mego czasu,
objaśniając mi takie rzeczy. Ale czy zauważył
pan, że ich kursy także się zmieniły? Proszę
trzymać oczy otwarte, Oniegin, to nauczy się
pan kilku ciekawych rzeczy.
Trudno było tego nie zauważyć. Korzystając z
chwili czasu, operator hologramu
wprogramował w obraz dwie Unie sunących za
jednostkami statków. Nie miało to większego
znaczenia, niemniej jednak usatysfakcjonowało
admirała.
Przeprowadźcie analizę tych kursów. Chcę
wiedzieć, dokąd zmierzają. I wystrzelcie kilka
pocisków z głowicami jądrowymi. Niech nie
będą tacy pewni siebie.
Mamy ich dość ograniczoną ilość... raczej
wcześnie, nie sądzi pan... może pociski innego
typu...
Proszę się zamknąć i wykonywać rozkazy.
Chociaż ton głosu admirała był zupełnie
beznamiętny, Onieginowi zrobiło się nagle
zimno. Wiedział, że posunął się za daleko.
Oczywiście, towarzyszu admirale! To doskonały
pomysł.
I podajcie mi wreszcie tę trajektorię ich
przyszłych kursów.
Na hologramie od strony zbliżających się eskadr
wytrysnęły nagle zakrzywione stożki światła.
Początkowo pokrywały one olbrzymi obszar,
włączając w to całą Ziemię i sporą liczbę
satelitów. Jednak w miarę napływu danych
radarowych stożki robiły się coraz większe,
przybierając w efekcie postać dwu świecących
linii.
Dwa oddzielne cele Kapustin nie odrywał
wzroku od hologramów. Pierwszy, to nasze
bazy księżycowe. Cudownie. Baterie
umieszczonych tam rakiet zniszczą ich, gdy
tylko podejdą bliżej. Ale gdzie prowadzi ten
drugi kurs?
Najprawdopodobniej na orbitę geostacjonarną.
Znajduje się tam spora liczba satelitów. To może
być...
To może być cokolwiek. I nawet nie jest to w tej
chwili ważne. Zamienią się w parę na długo, nim
tam dotrą. My także podzielimy nasze siły. Chcę,
by obie eskadry przecięły kurs tych statków. By
zagrozić Ziemi, będą się musieli przez nas
przedrzeć. Nie będzie to takie łatwe.
Była to walka niewidzialnych sił strumieni
elektronów w komputerach, fal radiowych i fal
światła. Żadna ze zbliżających się flot nie
widziała jeszcze bezpośrednio drugiej mogło
się zdarzyć, iż nie dostrzegą siebie nawet w
trakcie bitwy. W dalszym ciągu znajdowali się o
tysiące mil od siebie. Załogi statków
kosmicznych przypominały marynarzy
odległych bitew morskich, których dalekosiężne
działa niszczyły nieprzyjaciela, nim ten pojawił
się w zasięgu wzroku.
Obie floty zbliżały się do siebie coraz bardziej.
Kapustin z radością w oczach spoglądał na
widoczny na ekranie powiększony kształt okrętu
flagowego Skaugaard Dannebrog.
Druga eskadra na robić dokładnie to, co ja.
Strzelać na rozkaz. Nie zezwalam na oddzielne
komendy. I niech żaden inny statek nie próbuje
zbliżyć się do Dannebrog, gdy go już
wypatroszymy. To moja ofiara. Wystrzelić salwę
pocisków w formacji rozproszonej. To powinno
nimi wstrząsnąć.
Na pokładzie Dannebrog admirał Skougaard
uśmiechnął się szeroko i uderzył dłonią o
kolano.
Proszę spojrzeć na tego głupca zwrócił się w
stronę Jana, wskazując równocześnie na
ekrany. Rozrzuca swe cenne pociski jak kawałki
chleba dla ptaków.
Komputer wyświetlał trasy pocisków, które
zostawały przechwytywane i niszczone.
Ten człowiek jest zupełnym głupcem, nie
mającym pojęcia o taktyce. Wydaje mu się, że
może nas zniszczyć, używając jedynie brutalnej
siły. Być może byłoby to możliwe, gdyby
poczekał, aż się zbliżymy. Nasza obrona
zostałaby wtedy przygnieciona taką masą
pocisków. Na szczęście mam tu kilka
niespodzianek, które dadzą mu trochę do
myślenia.
Okręty strzelnicze gotowe do otwarcia ognia
zameldował komputer.
Oba ogromne okręty weszły w zasięg trajektorii,
którą posuwała się nieprzyjacielska formacja. W
kierunku miejsca, w którym wkrótce miały
znaleźć się wrogie jednostki, pomknął
nieprzerwany strumień żelaznych kuł. Włączone
na pełną moc silniki korekcyjne utrzymywały
statki w pozycji, przeciwdziałając wstrząsom,
wywołanym przez opuszczające wyrzutnie kule.
Strumienie metalu wyglądały na ekranach jak
świetliste ołówki. Wkrótce zniknęły z pola
widzenia. Pozorujące płynącą przed nimi flotę,
pociski antyrakietowe sunęły po wyznaczonych
komputerowo kursach. Ich reflektory radarowe,
pole Gaussa i źródła ciepła miały za zadanie
zwieść i zniszczyć rakiety nieprzyjaciela.
Przechadzający się po mostku bojowym Stalina
Kapustin, nie wydawał się być zadowolony z
rozwoju sytuacji.
Czy mogą być jakieś błędy odczytu? To nie
może być prawda! krzyknął, wskazując na
pojawiające się na ekranie cyfry.
Zawsze występują błędy, sir odparł spokojnie
Oniegin. Lecz stanowią jedynie niewielki
procent ostatecznego wyniku.
Lecz ta głupia maszyna wciąż twierdzi, że nie
trafiliśmy w ani jeden statek nieprzyjaciela. W
ani jeden! A ja na własne oczy widziałem
eksplozje.
Tak, admirale. Lecz w większości były to
jedynie antyrakiety, których zadaniem było
przyjęcie na siebie naszych rakiet. Po każdym
kontakcie nasze radary przeszukują obszar
eksplozji w poszukiwaniu szczątków. Po ich
ilości określają, czy zniszczony został statek,
czy jakiś inny obiekt. Musi pan jednak pamiętać,
że z każdą eksplozją niszczona jest jedna z ich
antyrakiet. Ponieważ mamy o wiele więcej
pocisków niż oni, ostateczne zwycięstwo będzie
należało do nas. Kapustin nie sprawiał wrażenia
w pełni zadowolonego z tego wyjaśnienia.
A gdzie są te ich pociski? Czy ten tchórz nie ma
nawet zamiaru ich wystrzelić?
Ponieważ ma ich o wiele mniej, sądzę, iż czeka,
aż odległość zmniejszy się na tyle, by ich siła
rażenia była jak największa. Nasze ekrany
ochronne są jednak tuż przed nami i z
pewnością nie uda im się ich przebić.
Ta ostatnia uwaga była szczególnie niefortunna.
Właśnie gdy adiutant kończył ją wypowiadać, na
mostku zabrzmiał alarm. Na ekranie krwistą
czerwienią pulsował napis: OBIEKTY NA
KURSIE KOLIZYJNYM. Niemal natychmiast z
innych jednostek napływać zaczęły raporty o
uszkodzeniach. Sparaliżowany zdumieniem,
admirał wpatrywał się w ekran, na którym jego
liniowce zmieniały się w poskręcane sterty
złomu. Na jego oczach jeden ze statków
eksplodował złocistą kulą ognia.
Co to jest? Co się dzieje? wykrztusił.
Strumień meteorytów... zaczął Oniegin, chociaż
wiedział, że to nie może być prawda.
Admirał, zapominając o zamknięciu ust, opadł
na fotel. Sprawiał wrażenie kompletnie
zdezorientowanego. Oniegin poprosił operatora
o powtórne odtworzenie całego zajścia. Chociaż
trwało ono niespełna sekundę, zostało
zarejestrowane przez komputer, który odtworzył
je teraz w zwolnionym tempie. Na ekranie
ukazała się zwarta ściana jakiejś materii
przeszło dwukilometrowej długości, z precyzją
sunąca kursem kolizyjnym na spotkanie
liniowców floty. Potem nastąpiło zderzenie. To
musiała być akcja nieprzyjaciela. Na
powiększeniu Oniegin spostrzegł, iż ową ścianę
tworzyły w rzeczywistości niewielkie, kuliste
przedmioty. Wystrzelone przez nich pociski,
pomimo że tworzyły w przeszkodzie pokaźne
dziury, nie mogły powstrzymać głównego
impetu.
Wygląda na to, że to pewien rodzaj broni
powiedział wreszcie Oniegin.
Co takiego?
"Tajnej" chciało mu się dodać. Nie uczynił
jednak tego, ponieważ mogło go to kosztować
życie. Zamiast tego powiedział jedynie:
Niewielkie obiekty pozbawione własnego
napędu, które wystrzelono nam na spotkanie.
Jednak jakie to obiekty i w jaki sposób
wystrzelono je z taką precyzją, w dalszym ciągu
nie wiadomo.
Będzie ich więcej?
To możliwe, chociaż oczywiście nie mogę być
tego pewny. Być może wystrzelili w nas od razu
wszystkim, co mają...
Więcej pocisków defensywnych. Wystrzelili je
natychmiast.
Za pierwszym razem ich efekt był zupełnie
znikomy, towarzyszu admirale. Gdy wystrzelimy
je teraz, zabraknie ich na...
Urwał, gdyż silny cios w twarz przewrócił go na
podłogę.
Odmawia pan wykonania rozkazu? Kwestionuje
pan moje dowództwo nad tą flotą?
Nigdy! Proszę wybaczyć... to była tylko
sugestia... to się więcej nie powtórzy Oniegin
podniósł się na nogi.
Z kącika rozciętej wargi sączyła się krew.
Postawić parasol ochronny z pocisków
defensywnych... I to z wszystkich! Ta piekielna
broń musi zostać powstrzymana!
Lekkie szarpnięcie Stalina świadczyło, iż pociski
zostały wystrzelone. Oniegin otarł krwawiące
usta rękawem. Co jeszcze mogli zrobić? Musi
być przecież coś, co pozwoliłoby im uniknąć
ostatecznej katastrofy. Ten głupiec admirał był
zbyt niekompetentny, a oficerowie za bardzo się
go bali, by zaproponować jakieś rozsądne
rozwiązanie.
Czy mógłbym zasugerować coś, co byłoby
bardziej efektywne niż pociski defensywne,
towarzyszu admirale? Czymkolwiek ta broń jest,
nie posiada własnego napędu. Nasze czujniki
nie wykrywały u niej śladu jakiejkolwiek radiagi.
Dlatego wydaje mi się, że wystrzeliwana być
musi po ściśle określonej trajektorii. Gdybyśmy
znniejszyli szybkość, istnieje spora szansa, że
pociski te przejdą przed nami.
Co takiego? Zwolnić? Bierze mnie pan za
tchórza?
Oniegin westchnął.
Nie, sir. Oczywiście, że nie. Równie dobrze
możemy przyśpieszyć. Efekt będzie ten sam.
Być może. w Każdym razie nie wyrządzi to
chyba większej szkody. Niech pan wyda rozkaz.
Przerwać ogień wydał polecenie Skougaard.
Zwiększyli szybkość, więc nasza ostatnia salwa
przejdzie za nimi. Lecz i tak zadaliśmy im spore
straty. Proszę spojrzeć na ekran. Wytrąciliśmy z
walki więcej niż czwartą część ich sił. Kolejna
zapora wykończy ich. Czy jesteśmy już w
odpowiednim zasięgu dla naszych rakiet?
Będziemy za trzydzieści dwie sekundy, sir.
Wydać polecenie otwarcia ognia. Chcę, by
napotkali na swej drodze stalową ścianę.
Z precyzją co do mikrometra płaskie wieżyczki
strzelnicze obróciły się, kierując wyloty swych
wyrzutni na obrany punkt w przestrzeni. Od
części zamkowej każdej wyrzutni biegła
przezroczysta, plastykowa rura, przez którą
podawano z wnętrza statku strumień
niewielkich, zmodyfikowanych pocisków
rakietowych. W sumie była to prosta, mało
subtelna broń lecz bardzo efektywna.
Po osiągnięciu określonego punktu w
przestrzeni włączano obwody strzelnicze. We
wszystkich wieżyczkach elektroniczny zapłon
zadziałał równocześnie, wyrzucając smukłe
cygara rakiet w przestrzeń. Na ich miejsce w
wyrzutnie wsuwały się następne, a potem
następne. Ponieważ nie było potrzeby
otwierania i zamykania zamka, czy wyrzucania
pustych łusek, szybkostrzelność tych urządzeń
była niewiarygodna. Ograniczało ją jedynie
tempo mechanicznego podawania pocisków. Co
sekundę jedną wyrzutnię opuszczało przeciętnie
sześćdziesiąt rakiet, a sto osiemdziesiąt każdą
wieżyczkę. Sto dziewięćdziesiąt siedem takich
wieżyczek zamontowano, zanim jeszcze flota
wyruszyła do akcji, a ostatecznych połączeń i
testów dokonano już w drodze.
Co sekundę wyrzutnię opuszczało
dziewięćdziesiąt cztery tysiące pięćset
sześćdziesiąt rakiet. Przeszło dwie i pół tony
stali, Gdy zaprzestano odstrzału po minucie, \v
stronę ziemskiej floty zmierzało przeszło sto
pięćdziesiąt ton stali.
Na radarze masa ta przypominała połyskującą
mgłę, która szybko zniknęła w przestrzeni.
Komputer zaczął odliczać czas, który pozostał
do momentu spotkania.
Wszyscy na mostku wstrzymali oddech. Minuty,
a potem sekundy, nieubłaganie zmierzały w
stronę zera. Teraz!
Dobry Boże... westchnął Jan na widok
nieprzeliczonej ilości eksplozji.
Admirał Skougaard odwrócił wzrok od ekranów,
które ukazywały orgię zniszczenia. Znał
większość z tych, którzy tam ginęli. Część
służyła niegdyś pod jego rozkazami.
Tam, gdzie jeszcze przed chwilą była
imponująca flota statków kosmicznych, teraz
widniały jedynie porozrywane, osmolone
metalowe szczątki. W przeciągu kilku sekund
obie ziemskie eskadry przestały istnieć.
Dwie chmury rozpraszających się powoli
odłamków szybko pozostały z tyłu.
Przed rebeliantami leżała Ziemia.
Rozdział 20
Powinnam być w samolocie powiedziała Dvora.
Pozostali są już na pokładzie.
Zmęczona bezustannym wyczekiwaniem w
samochodzie, wyszła na zewnątrz, by
rozprostować kości. Noc była wyjątkowo ciepłą,
bezchmurne niebo pobłyskiwało tysiącami
gwiazd. Chociaż sam port lotniczy był
zaciemniony, sylwetki zgrupowanych na pasie
startowym transportowców były doskonale
widoczne. Amri BenHaim stanął tuż obok
dziewczyny. Ssąc nieodłączną fajkę, obrzucił
spojrzeniem torbę Dvory, zawierającą zapasowe
magazynki i przewieszony przez plecy młodej
bojowniczki karabin maszynowy.
Nie ma pośpiechu, Dvora powiedział. Do startu
pozostało jeszcze trzydzieści minut. Twoi
żołnierze to dorośli ludzie, nie musisz prowadzić
ich za rączkę.
Dorośli ludzie! parsknęła ze
zniecierpliwieniem. Farmerzy i profesorowie
uniwersytetu. Jak się będą zachowywać, gdy
dookoła zaczną świstać kule?
Dadzą sobie radę, jestem tego pewny.
Przeszkolenie, które przeszli było bardzo
dokładne, tak samo zresztą jak twoje. Ty po
prostu masz więcej doświadczenia, to wszystko,
Możesz na nich polegać...
Wiadomość! wykrzyknął nagle kierowca.
Potwierdź moim kodem identyfikacyjnym
polecił BenHaim.
Kierowca szepnął coś w stronę mikrofonu, a po
chwili wychylił się przez okno.
Podali tylko dwa słowa: beth doar.
Poczta! wykrzyknął BenHaim. Odwrócił się w
stronę Dvory. A więc udało się. Zajęli stację w
Khartumie. Powiedz Blonsteinowi, że sytuacja,
używając jego ulubionego powiedzenia, jest do
przodu. A potem wsiadaj do samolotu. Nie chcę,
byś mi się tutaj niepotrzebnie pętała.
Dvora nałożyła heim i sięgnęła po mikrofon.
Tak... tak, generale. Oczywiście, powtórzę
odwróciła się w stronę BenHaima. Wiadomość
dla pana od generała Blonsteina. Powiedział, by
miał pan oko na Izrael. Po powrocie chce go
zwiedzić.
Postaram się. Ale następnym razem powiedz
mu, że zależy to od niego, a nie ode mnie. No,
idź już. Posiedzę sobie na balkonie, czekając na
wynik akcji. To znaczy tak długo, jak będę miał
balkon, na którym mógłbym siedzieć.
Dvora pocałowała go leciutko w policzek i
ruszyła w stronę oczekującego samolotu.
Wkrótce jej sylwetka rozpłynęła się w mroku.
BenHaim nasłuchiwał, jak silniki potężnych
samolotów budzą się z hukiem do życia. Mrok
nocy rozświetliły buchające z dysz ognie
odrzutu. Pierwszy samolot mknął już po pasie,
nabierając prędkości, aż wreszcie płynnie uniósł
się w powietrze. Za nim następny i następny. Na
obu pasach trwał nieprzerwany ruch. W końcu
niewyraźne kształty samolotów rozmyły się w
ciemnościach, echo silników zamarło i
powróciła cisza.
BenHaim wyjął z ust wygasłą fajkę i wystukał ją
o krawędź buta. Nie czuł ani podniecenia, ani
zmęczenia; po dniach pełnych napięcia i
przytowań był po prostu zmęczony. Od tej chwili
nie było już odwrotu. Wsiadł do samochodu.
W porządku. Możemy wracać do domu,
chłopcze polecił kierowcy.
Wysoko w górze, już poza zasięgiem wzroku,
powietrzna armada zatoczyła szerokie koło.
Przestrzeń powietrzna Izraela była zbyt mała na
wykonanie takiego manewru. Nie obawiano się
co prawda sieci radarów, lecz w dole leżały
gęsto zaludnione miasteczka, których
mieszkańcy mogliby się zastanawiać, dokąd
właściwie te wszystkie samoloty się kierują.
Kiedy maszyny ponownie przekroczyły granicę
Izraela, znajdowały się na wysokości sześciu
mil. Z takiej wysokości odgłos pracy silników
był już zupełnie niesłyszalny na dole. W zwartej
formagi skręcili na południowywschód i znaleźli
się nad Morzem Czerwonym.
Grigor wyjrzał przez okienko i aż cmoknął ze
zdumienia.
Dvorapowiedział. To, co widzę, nie wygląda
koszernie.
A cóż takiego widzisz? Stadko świnek?
Raczej fale Morza Czerwonego.
Grigor był z zawodu wykładowcą matematyki.
Niezwykle roztargniony, zupełnie nie
odpowiadał wszelkim wymaganiom stawianym
żołnierzom. Lecz jako strzelec wyborowy nie
miał sobie równych. Jego wyczyny na strzelnicy
przeszły już do legendy.
Chodzi mi o to, dokąd lecimy. Mamy
zaatakować przecież Spaceconcent na
zachodzie Stanów Zjednoczonych. Wiem, wiem,
nie podniecaj się tak. Dawno już się tego
domyślaliśmy. Tak wielki sekret, że nawet
dziecko by na to wpadło. Ale do rzeczy. Z
położenia gwiazdy pomocnej wnioskuję jedynie,
że lecimy na południe. Właśnie to skłoniło mnie
do refleksji, iż nie wygląda to zbyt koszernie.
Chyba, że nasz samolot ma wystarczające
zapasy paliwa, by dolecieć do Ameryki przez
biegun południowy.
Nie lecimy bezpośrednią trasą.
Mogłabyś nam coś o tym powiedzieć, Dvorkila
wtrącił Vasil, celowniczy ciężkiego karabinu
maszynowego.
Pozostali pochylili się w jej kierunku i zastygli w
oczekiwaniu.
Mogę powiedzieć wam o kursie, jakim teraz
lecimy, ale nic ponad to. Lecimy teraz prosto na
południe, lecz nad Pustynią Nubijską zakręcimy
na zachód. Jest tam a raczej była stacja
radarowa wKhartumie. Nasi ludzie zajęli ją. Jest
to jedyna stacja na drodze do Maroka...
zawahała się i umilkła.
A dalej? nalegał Grigor. A może ma to związek
z tymi czarnymi krzyżami, które po zdjęciu
papieru znaleźliśmy na kadłubie? Wtargniemy
tam pod fałszywymi znakami, jak piraci?
To ściśle tajne...
Dvora, proszę. To w końcu my nadstawiamy
głowy.
No dobrze, macie rację. Zresztą teraz i tak nie
jest to już tajemnica. Wiecie z pewnością, że w
rządzie Narodów Zjednoczonych mamy naszych
agentów
urwała nagle.
"Lub być może oni mają nas pomyślała ponuro.
Za późno jednak, by się wycofać. Nawet jeżeli
to rzeczywiście pułapka, to musimy w nią brnąć
dalej, aż do krwawego końca."
Od nich właśnie dowiedzieliśmy się ciągnęła
dalej. Że do pomocy w utrzymaniu bazy na
pustyni Mojave wysłano oddziały niemieckie. To
ich właśnie znaki i numery identyfikacyjne
mamy na naszym samolocie. Zajmiemy po
prostu ich miejsce.
Nie tak po prostu przerwał Grigor.
Przypuszczam, że istnieje jeszcze sporo rzeczy,
o których nam nie powiedziałaś.
To prawda. Lecz muszę dodać coś jeszcze.
Wyprzedzamy samoloty niemieckie zaledwie o
godzinę. Dlatego tak niezwykle ważne było
skoordynowanie czasowe całej akcji. Jak na
razie wszystko rozwija się zgodnie z planem.
Mieścimy się w czasie. Więc lepiej spróbujcie
teraz trochę odpocząć, bo po wylądowaniu nie
będzie już na to ani chwili.
Lecieli już kilka godzin. Większość ludzi spała.
Czuwały jedynie załogi, obserwując bez przerwy
wskazania automatycznych pilotów. Generał
Blonstein, jako wykwalifikowany pilot,
znajdował się w pierwszym samolocie formacji.
Po minięciu pustyń Maroka znaleźli się nad
Oceanem Atlantyckim. Generał wpatrywał się
właśnie w ciemny przestwór, gdy nagle ożyło
radio.
Wieża Rabat do Air Force cztery siedem pięć.
Czy mnie słyszycie?
Air Force cztery siedem pięć. Słyszymy głośno i
wyraźnie, wieża Rabat.
Kontakt radiowy był jedynie formalnością.
Stacje naziemne uaktywniły już transpondery
we wszystkich samolotach, otrzymując w ten
sposób wszystkie zakodowane wcześniej dane
dotyczące identyfikacji, trasy przelotu i miejsca
przeznaczenia.
Macie czystą drogę aż nad Azory, Air Force - z
głośnika dobiegł szmer prowadzonej
ściszonymi głosami rozmowy. Mamy tu dane
dotyczące waszego lotu. Wygląda na to, że
jesteście pięćdziesiąt dziewięć minut przed
czasem.
Mamy sprzyjający wiatr odparł spokojnie
Blonstein.
Zrozumiałem, Air Force. Koniec.
Na dole, nasłuchując na częstotliwości wieży
kontrolnej, tej krótkiej wymianie zdań
przysłuchiwał się jeszcze ktoś inny. W kępie
drzew tuż przy nadmorskiej autostradzie tkwił
mężczyzna w burnusie. Wzdłuż autostrady
biegły słupy trakcyjne sieci wysokiego napięcia.
Mężczyzna słuchał rozmowy niezwykle uważnie,
marszcząc czoło, gdy dobiegające z taniego
radia trzaski zagłuszały niektóre słowa.
Odczekał jeszcze chwilę, by być absolutnie
pewnym, że transmisja została już zakończona.
W końcu skinął głową i nacisnął guzik z boku
niewielkiej skrzynki, która przez cały ten czas
tkwiła u jego stóp.
W niebo wystrzelił jaskrawy słup ognia, a w
sekundę później jego uszu dobiegł odgłos
eksplozji. Jeden ze słupów trakcyjnych jął chylić
się ku ziemi, aż w końcu runął, krzesząc przy
tym malownicze snopy iskier.
Połowa świateł w całym Rabacie momentalnie
zgasła. Przy okazji wysiadła także podstacja
naprowadzania radiowego wieży.
Obsada dyżurna lotniska Cruz del Luz na
wyspie Santa Maria pogrążona była w błogim
śnie. Ostatnio bardzo niewiele samolotów
lądowało tutaj by napełnić zbiorniki, szybko
więc godziny dyżuru nocnego stały się zwykłą
rutyną. A zresztą, gdyby coś się działo, to
wcześniej i tak obudziłoby ich radio.
Tak stało się i tym razem. Kapitana Sarmiento
wyrwał z okowów pełnego pięknych dziewcząt
snu wzmocniony głos, dobiegający z wiszącego
na ścianie głośnika. Żołnierz zerwał się z leżanki
i nim udało mu się zapalić światło, wyrżnął się
boleśnie w goleń.
Zgłasza się Cruz del Luz wymruczał sennie.
Odchrząknął, splunął do pełnego kosza na
śmiecie i zaczął przerzucać leżące na biurku
wydruki.
Tu Air Force cztery siedem pięć. Prosimy o
zezwolenie na lądowanie w celu uzupełnienia
paliwa.
Trzęsące się palce Sarmiento znalazły właściwy
wydruk, nim jego rozmówca skończył mówić.
Tak, wszystko się zgadzało.
Możecie lądować na pasie numer jeden nagle
zamrugał i spojrzał na zegar ścienny. Jesteście
o godzinę wcześniej, niż było to przewidziane w
harmonogramie, Air...
Sprzyjający wiatr padła lakoniczna odpowiedź.
Sarmiento opadł na fotel i z obrzydzeniem
spojrzał na swą rozespaną i ziewającą załogę,
wkraczającą właśnie do centrali łączności.
Wy syny portowych dziwek! Po raz pierwszy od
sześciu miesięcy przybywa tu prawdziwy major,
a wy śpicie jak świnie w błocie. Ruszać się!
Procedura tankowania.
Jeszcze przez chwilę przemawiał w ten sposób,
aż w końcu wszyscy jego ludzie zabrali się do
roboty. Podobała im się ta bezpieczna praca i za
nic nie chcieliby jej utracić.
Wzdłuż całego pasa równymi szeregami
zapłonęły światła pozycyjne. Wkrótce z
otaczających lotnisko ciemności wyłoniły się
samoloty. Jeden po drugim obniżyły się i
lądowały, zostając natychmiast kierowane
automatycznie do punktów tankowania.
Każda część tej operacji sterowana była
komputerowo. Samoloty podłączane były w
odpowiednie miejsce, a ich silniki wyłączone.
Na każdej z wież znajdowała się kamera
telewizyjna, która określała położenie wpustów
zbiorników na skrzydłach. Natychmiast po ich
umiejscowieniu mechaniczne ramię unosiło
klapę i wprowadzało do baku końcówkę węża.
Rozpoczynało się pompowanie.
Sensory określające pojemność przesyłały
informacje o ilości benzyny w każdym zbiorniku.
Przypadkowe rozlanie paliwa lub przepełnienie
zbiornika było wykluczone. W trakcie
tankowania wszystkie samoloty pozostawały
ciemne i ciche.
Za wyjątkiem pierwszego, w którym
najwidoczniej znajdował się dowódca formacji.
Luk w tym samolocie został otwarty, a na ziemię
opuszczono metalową drabinkę. Zszedł po niej
umundurowany mężczyzna i sztywnym krokiem
ruszył wzdłuż zbiorników z paliwem.
Nagle, przechodząc obok jednej z wyniosłych
ramp paliwowych, coś przykuło jego uwagę.
Podszedł bliżej i nachylił się, by przyjrzeć się
temu czemuś bliżej. Ponieważ górne części jego
ciała znalazły się w cieniu rzucanym przez
rampę, nikt nie zauważył niewielkiej paczuszki,
którą wysunęła mu się zza pazuchy i spoczęła
obok zbiornika. Mężczyzna wyprostował się,
obciągnął mundur i ruszył w stronę wieży
kontrolnej.
Sarmiento na widok wchodzącego oficera
poczuł się trochę nieswojo. Zamrugał nerwowo
powiekami. Czarny mundur mężczyzny był
odprasowany i nieskazitelnie czysty, guziki i
złote naszywki lśniły zimnym blaskiem. U szyi
oficera wisiał krzyż maltański, pierś pokrywały
rzędy beretek, a w oku tkwił monokl. Sarmiento,
na którym wygląd przybysza uczynił
piorunujące wrażenie, poderwał się na
baczność.
Sprechen się Deutsch?- zapytał mężczyzna.
Przykro mi, ale nie rozumiem ani słowa. Oficer
skrzywił się i zaczął mówić źle akcentowanym
portugalskim:
Przyszłem, by podpisać formularz
zapotrzebowania.
Tak, oczywiście Sarmiento machnął ręką w
stronę komputera. Nie będzie jednak gotowy
przed zakończeniem tankowania.
Oficer skinął głową i zaczął przechadzać się tam
i z powrotem wzdłuż pomieszczenia. Sarmiento
zajął się jakąś nie cierpiącą zwłoki pracą. Oboje
drgnęli, gdy rozległ się brzęczyk i z drukarki
wysunął się gotowy formularz.
Proszę podpisać tutaj i tutaj powiedział
Sarmiento wskazując na właściwe miejsce.
Dziękuję.
Wręczył kopię oficerowi, który odwrócił się i
ruszył w stronę pasa startowego. Dopiero gdy
zniknął we wnętrzu samolotu, Sarmiento
spojrzał na trzymany w dłoni papier. Dziwne
nazwiska mają ci obcokrajowcy. I cudaczna
pisownia. Wygląda to na Schickelgruber... tak,
Adolf Schickelgruber.
Ile mamy czasu? zapytał niecierpliwie oficer po
zajęciu miejsca w fotelu pierwszego pilota.
Około dwudziestu ośmiu minut. Musimy być w
powietrzu, nim nawiążę kontakt radiowy.
Mogą się przecież spóźnić...
Lecz mogą być także wcześniej. Nie możemy
ryzykować.
Pierwszy z samolotów opuszczał właśnie pas
startowy, wznosząc się ostro w górę. Jako
ostatni wystartował samolot dowódcy. Jednak
zamiast podążać za formacją, zatoczył nad
oceanem koło i zawrócił na lotnisko.
Jednostki straży pożarnej powróciły do remizy
powiedział pilot.
Reszta ludzi jest już w wieży kontrolnej. Nie,
chwileczkę ktoś stoi w drzwiach i macha ręką
uśmiechnął się generał Blonstein. Zamrugajmy
mu reflektorami na pożegnanie.
W chwilę później ponownie znaleźli się nad
oceanem i łagodnym łukiem zakręcili na zachód.
Blonstein przycisnął słuchawki do uszu i
modląc się o czas, nasłuchiwał uważnie. Wciąż
cisza, żadnych wezwań. A więc wszystko w
porządku.
Udało się powiedział jedynie.
Podniósł widniejącą na tablicy kontrolnej
czerwoną pokrywkę i nacisnął tkwiący pod nią
guzik.
Sarmiento usłyszał przytłumiony huk i wyjrzał
przez okno, spoglądając na bijące pod niebo
słupy ognia i czarnego, oleistego dymu.
Rozjęczały się sygnały alarmowe, ożyły drukarki
i radio.
Transportowce niemieckie przekroczyły właśnie
brzeg afrykański, gdy dowódca oddziału
otrzymał zaszyfrowaną wiadomość.
Nowy kurs powiedział, spoglądając na
wyświetloną na ekranie komputera mapę. Jakiś
wypadek, ale nie podają szczegółów. Kierują
nas do Madrytu.
Dowódca zdziwiony był tym nowym kursem,
niepokoił go także niski poziom paliwa w
zbiornikach. Nie przyszło mu do głowy, by
spróbować połączenia z lotniskiem Cruz del Luz
w tej chwili nie było to już jego zmartwienie. W
ten sposób zrozpaczony i śmiertelnie
przerażony kapitan Sormiento nie musiał
dodatkowo łamać sobie głowy tajemniczym
przelotem tej samej nocy dwu formacji
samolotów, posiadających identyczny
harmonogram lotu i takie same znaki
identyfikacyjne.
Rozdział 21
A więc pierwsza połowa naszego zadania
zakończyła się sukcesem powiedział z
satysfakcją admirał Skougaard, gdy szczątki
floty nieprzyjaciela pozostały już daleko z tyłu.
Poszło nam tak samo dobrze, jak Nelsonowi pod
Trafalgarem. A nawet lepiej, zważywszy fakt, iż
po bitwie pozostałem przy życiu. I nie
ponieśliśmy żadnych strat. No, może za
wyjątkiem złamanej nogi jednego z
artylerzystów, na którą spadła upuszczona
przypadkowo kula. Korekty kursu?
Wprowadzone do komputera, sir odparł
operator. Silniki włączą się za około cztery
minuty.
Doskonale. Po wejściu na nową orbitę chcę, by
dotychczasowa zmiana warty udała się na
odpoczynek. Odwrócił się w stronę Jana.
Przywilej rangi. Właśnie z niego korzystam i idę
coś zjeść. Przyłączy się pan do mnie?
Aż do tej chwili posiłek był ostatnią rzeczą,
która absorbowała umysł Jana. Lecz gdy
napięcie poprzednich godzin minęło, nagle zdał
sobie sprawę, że jest wręcz niesamowicie
głodny.
Z przyjemnością, panie admirale.
W prywatnej kabinie admirała czekał już na nich
suto zastawiony stół, dookoła którego krzątał
się osobiście szef kuchni. Admirał wymienił z
nim parę słów w gardłowym, kompletnie dla
Jana niezrozumiałym języku.
Smorgasbord - westchnął z zachwytem Jan,
spoglądając na pyszniące się na stole potrawy.
Ostatni raz jadłem to... już nawet nie pamiętam,
kiedy.
Stor kold bar poprawił admirał. Chociaż w
powszechnym użytku przyjęła się nazwa
szwedzka, w rzeczywistości nie oznacza ona
tego samego. My, Duńczycy, jesteśmy bardzo
dumni z naszych potraw. Zawsze wyruszam w
przestrzeń z pełnymi lodówkami. Chociaż
niewiele już pozostało westchnął. Lepiej
szybko zakończmy tę wojnę. Za zwycięstwo!
Spełnili toast szklaneczkami zmrożonej
akvavity. Szef kuchni natychmiast uzupełnił je
ponownie z butelki, spoczywającej w pojemniku
z lodem. Posiłek przedstawiał się imponująco.
Poczesne miejsce zajmował ogromny półmisek,
pełen grubych kanapek z przyrządzonymi na
różne sposoby filetami ze śledzia. Potem
zaserwowano zimną wołowinę z chrzanem i
jajka w kawiorze, a wszystko to uzupełnione
kolejnymi puszkami zimnego, duńskiego piwa.
Ucztowali z apetytem zwycięzców ludzi, którym
udało się uzyskać jeszcze kilka dni życia.
Przy kawie powrócili jednak w rozmowie do
ostatniej fazy bitwy.
Czy da pan wiarę, że miałem
zaprogramowanych kilkanaście planów
strategicznych, zależnych od rezultatu tego
starcia? zapytał Skougaard. Na szczęście
mogę wprowadzić w życie ten najlepszy.
Pierwszy. Tak więc moim kolejnym problemem
jest utrzymanie tego planu w sekrecie przed
rezerwami nieprzyjaciela. Zaraz go panu
wyjaśnię.
Porozkładał na stole solniczkę, słoik z
musztardą, widelce i noże.
Nasza eskadra to ten nóż. Tuż obok jest
widelec, czyli druga eskadra. Tu leży nasz cel.
Ziemia. Pozostałe statki nieprzyjaciela grupują
się w luźnych formacjach tutaj i tutaj. Chociaż
znajdują się na odpowiednich orbitach, nie
zdążą już przeszkodzić nam w naszych planach.
Zanim osiągną ten punkt, nasze jednostki
opanują te widelce, czyli satelity energetyczne.
Jak pan zapewne wie, ich ogromne lustra
przetwarzają energię słoneczną na
elektryczność i wysyłają na Ziemię w postaci
mikrofal. Z energii tej korzysta cała Europa i
Ameryka Pomocna, więc wyłączenie tych
satelitów spowoduje totalne zaciemnienie i
panikę. A chcemy wyłączyć je wszystkie
równocześnie. Jednak na dłuższą metę nie
będzie to miało większego znaczenia, bowiem
Ziemia posiada wystarczająco dużo innych
źródeł energii, które będzie mogła wykorzystać.
Mnie jednak interesuje chwila obecna.
Najprawdopodobniej przeprowadzą atak i
spróbują usunąć stamtąd naszych ludzi.
Wykonają go siły desantowe, wątpię bowiem, by
odważyli się na użycie pocisków rakietowych.
Mogłoby się to zakończyć całkowitym
zniszczeniem satelitów. My nie mamy jednak
żadnych skrupułów przed strzelaniem do ich
statków. Tak, będzie to niezwykle interesująca
potyczka. I zupełnie bez znaczenia. Dywersja,
nic więcej. Dotknął noża. A powinni szukać
tego.
Przesunął nóż dookoła jednego talerzyka i z
powrotem w stronę drugiego.
Księżycpowiedział, dotykając pierwszego
talerzyka i wskazując na drugi, dodał: Ziemia.
Podniósł spoczywające na talerzyku ciastko.
Jedna nasza dywersja zaabsorbuje większość
ich obrony. A druga część naszego planu porobi
ogromne dziury w tym, co z niej jeszcze
pozostanie.
Druga część? Czy nie dotyczy ona przypadkiem
ataku na bazę Spaceconcentu na pustyni
Mojave?
Skougaard oblizał palce z resztek kremu.
Dokładnie tak. Mój plan zakłada, że zniszczenie
ich głównej floty, atak na satelity, blokada
urządzeń energetycznych oraz akcje dywersyjne
ruchu oporu spowodują chaos, w którym
potracą głowy. Ułatwi to zadanie naszym siłom,
które zaatakują bazę na Mojave.
Tuż obok pierwszego noża położył drugi i
ponownie przesunął go za talerzyk,
symbolizujący Księżyc.
Tutaj mam zamiar ponownie rozdzielić siły. Po
drugiej stronie Księżyca będziemy poza
zasięgiem ziemskich stacji namiarowych. A gdy
miniemy to miejsce, o tutaj, zmienimy kurs. Siły
główne przemieszczą się w tym kierunku
odsunął lekko jeden nóż od drugiego by
uniknąć rakiet obrony, które do tej pory z
pewnością będą już tam na nas czekały. Lecz
główna zmiana dotyczyć będzie dwóch
pozostałych statków. Tego, na którym się
właśnie znajdujemy i transportowca piechoty.
Zmienimy orbitę i zwiększymy szybkość.
Wyskoczymy zza Księżyca jak zawieszony na
sznurku ciężarek i znajdziemy się tutaj. Daleko
z boku głównych sił obronnych i na szlaku ku
Ziemi.
Na orbicie, która w efekcie zaprowadzi nas nad
pustynię Mojave?
Właśnie. Daanebrog, ze swymi pociskami,
będzie stanowił powietrzne wsparcie i
jednocześnie osłonę dla sił, atakujących bazę.
Będziemy mieli wystarczająco dużo czasu, by
strącić to wszystko, co obrona bazy zdecyduje
się na nas rzucić. I nie musimy się obawiać baz
księżycowych. Małe bombardowanie sprawi, iż
będą mieli coś innego do roboty.
W pańskich ustach to wszystko brzmi prosto
stwierdził Jan.
- Wiem, ale to nieprawda. Wojna nie jest rzeczą
prostą. Może pan zaplanować wszystko w
najdrobniejszych szczegółach, a i tak o
końcowym efekcie świadczy zawsze zwykły
przypadek i czynnik ludzki. Napełnił stojące
przed nim szklaneczki. No, jeszcze po jednej i
proponuję odrobinę snu. Potem przekonamy
się, co czeka na nas w pobliżu Księżyca. Proszę
trochę odpocząć. I jeżeli jest pan wierzący,
proponuję, aby pomodlił się pan, by pański
szwagier tym razem rzeczywiście był po naszej
stronie.
Jan położył się na przydzielonej mu koi, lecz nie
mógł zasnąć. Pędzili pełną mocą silników ku
nieznanemu przeznaczeniu. Dvora także była
częścią owego przeznaczenia, nie powinien o
niej myśleć, niemniej jednak myślał. Halvmork,
wszyscy jego przyjaciele i żona znajdowali się o
lata świetlne stąd. Lecz na szczęście wojna, całe
to zabijanie, już wkrótce się skończy. W ten, czy
inny sposób. A co z ThurgoodSmythe'm? Był on
główną niewiadomą w całym tym równaniu. Czy
jego plan powiedzie się czy też wpadną w
zastawioną przez niego pułapkę?
Ciepłe mięso, martwe mięso, broń, życie i
śmierć, wszystko to zaczęło wirować mu przed
oczyma. W konsekwencji obudził go brzęczyk
budzika. A więc mimo wszystko zasną]. Chwilę
potrwało, nim przypomniał sobie, po co
właściwie nastawił ten alarm. Szybko zerwał się
na nogi. Bitwa wkraczała w swą decydującą
fazę.
Jan odnalazł Skougaarda na mostku. Admirał
nasłuchiwał prowadzonych poprzez komputer
rozmów. Potem spojrzał na ekran i skinął
szybko głową. Był wyraźnie w filozoficznym
nastroju.
Słyszy pan? zapytał. Wyrzutnie prowadzą
ostrzał celów, których nawet nie widzą, i niszczą
je,
nim do nich dotrzemy. Czy rozważał pan
wszystkie implikacje matematyczne owego
niewielkiego ćwiczenia, które w tej chwili
uważamy już za całkiem oczywiste?
Zastanawiam się, za ile lat będziemy w stanie
wykonywać takie obliczenia od ręki. Proszę
spojrzeć. Wskazał na ekran, na którym widniała
przesuwająca się wolno powierzchnia Księżyca.
Wprowadziłem do komputera najnowsze
fotografie powierzchni Księżyca. Oznaczyłem na
nich trzy bazy z wyrzutniami pocisków
rakietowych, które usytuowane są po widocznej
z Ziemi stronie naszego satelity. A potem
nakazałem po prostu rozpoczęcie ostrzału. I to
się właśnie teraz dzieje. By tego dokonać,
należy prowadzić stałe namiary powierzchni
Księżyca i naszej orbity, biorąc pod uwagę
prędkość i wysokość. Potem należy określić
położenie baz w relacji do naszego kursu.
Potem obliczyć nowe orbity dla pocisków, które
muszą uwzględniać naszą prędkość, ich
prędkość wylotową oraz kąt, który umożliwi im
uderzenie we właściwy cel. Fantastyczne
spojrzał na zegar i nagle jego uniesienie
zastąpione zostało chłodnym spokojem. Za trzy
minuty Ziemia ukaże się ponad horyzontem.
Zobaczymy, jakie czeka nas tam powitanie.
W miarę zbliżania się ku Ziemi, poprzez trzaski
statyczne przebijać się poczęły pojedyncze
słowa, a potem całe zdania. Komputer
przeszukiwał wszystkie częstotliwości, próbując
zlokalizować kanał łączności bojowej
nieprzyjaciela.
Niezła aktywność zauważył Skougaard.
Wygląda na to, iż wsadziliśmy kij w mrowisko.
Pozostało im jednak kilka wyśmienitych
dowódców, o niebo lepszych niż nasz
nieodżałowany towarzysz Kapustin. Jeżeli ten
ThurgoodSmythe działa po naszej stronie,
powinien ich zdezorientować, wydając
sprzeczne rozkazy. I oby tak było, bowiem w tej
chwili ważna jest każda forma pomocy.
Błękitny glob Ziemi znalazł się już w zasięgu
wzroku. Przestrzeń omiatały wiązki radarowe,
które natychmiast po zlokalizowaniu jednostek
rebeliantów zastępowane były bardziej
dokładnymi promieniami detektorów
laserowych. Flota inwazyjna także złamała
niepotrzebną już ciszę radiową i w eter
pomknęły strumienie danych. Na ekranach
komputerów zaczęły pojawiać się cyfry i
symbole kodowe.
Mogło być lepiej mruknął Skougaard. Lecz z
drugiej strony, mogło też być o wiele gorzej.
Jan nie odzywał się ani słowem. Admirał zajął
się poprawkami kursowymi, obliczeniami
prędkości i zasięgu czyli tym wszystkim, co
było istotne dla prowadzenia wojny w
przestrzeni kosmicznej. Nie spieszył się,
wiedząc, iż każda podjęta przez niego decyzja
będzie nieodwołalna musiała więc być
prawidłowa.
Sygnał gotowości do eskadry pierwszej. Plan
siódmy. Zakodowany raport do eskadry drugiej.
Skougaard usiadł w fotelu i zamyślił się. Po
chwili podniósł wzrok i dostrzegając stojącego
tuż obok Jana, skinął w jego kierunku głową.
Obrona nieprzyjaciela przybrała kształt
szerokiej sieci, co było zresztą do przewidzenia.
Najprawdopodobniej sam postąpiłbym w
podobny sposób. Wiedzieli, że nie wynurzymy
się spoza Księżyca na tej samej orbicie, na
której byliśmy, gdy stracili z nami kontakt. To
dla nas i dobrze, i źle. Dobrze dla jednostek
pierwszej eskadry. Są na ciasnej orbicie
dookoła dwu najważniejszych satelitów kolonii
Lagrange, tych przemysłowych. Po korektach
kursów
nieprzyjaciela przekonamy się, czy zechcą
zorganizować pościg. Siłą rzeczy będzie on
jednak dość niemrawy, ponieważ siły naszego
przeciwnika rozrzucone są na dość szerokiej
przestrzeni. Może to być jednak niebezpieczne
dla nas, gdyż mogą skomasować większe siły i
spróbować zagrodzić nam drogę. Miejmy
jedynie nadzieję, że pomylą się w wyborze
priorytetów.
Co pan przez to rozumie? Skougaard wskazał
na ekran, na którym widoczny był sunący tuż
obok nich transportowiec piechoty.
W tej chwili wszystko zależy od tego statku.
Jeżeli wytrącą go z akcji, przegramy wojnę.
Nieprzyjaciel już wie, iż obecny kurs zaprowadzi
nas gdzieś nad Europę Środkową. Lecz w
trakcie hamowania zmienimy kurs i skierujemy
się prosto na pustynię Mojave. Znajdziemy się
tam zaledwie w godzinę po ataku oddziałów
Izraela. Z naszą pomocą zajmą bazę, jak i
wyrzutnie pocisków rakietowych. Będziemy w
stanie zwalczyć każdy atak z kosmosu, lub też
zniszczyć bazę, jeżeli zaatakowana zostanie z
Ziemi. Koniec bitwy. Koniec wojny. Jeżeli jednak
zniszczą ten transportowiec, no cóż... baza
pozostanie nie zdobyta, Izraelici polegną, a my
przegramy wojnę... Chwileczkę. Wiadomość od
trzeciej eskadry.
Admirał przebiegł wzrokiem raport i uśmiechnął
się szeroko.
Udało się! Lundwall i jego chłopcy zajęli
wszystkie trzy satelity energetyczne. Uśmiech
stopniowo znikł. Straciliśmy dwa statki.
Trudno było o jakiekolwiek słowa. Zajęcie tych
satelitów i kolonii Lagrange będzie niezwykle
ważnym czynnikiem w szybkim zakończeniu
wojny po zdobyciu bazy Spaceconcentu.
Jednak na razie były to działania głównie
dywersyjne. Miały one na celu
rozdzielenie sił nieprzyjaciela, co umożliwiłoby
bezpieczne przedarcie się transportowca.
Jednak czy dywersja ta zakończyłaby się
sukcesem, oszacować będzie można dopiero po
ustaleniu nowych kursów jednostek Ziemi.
Ocena wstępna dobiegł ich głos komputera.
Trzy jednostki na kursie jeden alfa.
Prawdopodobieństwo kontaktu bojowego
osiemdziesiąt procent.
Miałem nadzieję na tylko jeden lub dwa
powiedział w zamyśleniu Skougaard. Nie
podoba mi się to. Podajcie mi identyfikację tych
trzech jednostek.
Teraz mogli jedynie czekać. Nim trzy punkty w
przestrzeni przybiorą kształty jednostek
bojowych, program identyfikacyjny musi szukać
innych szczegółów. Przyśpieszenie przy
zmianach kursu może dać pojęcie o typach
silników. Ich kod komunikacyjny może zostać
złamany. To wszystko zabierało jednak czas
bezcenny czas, w którym statki zbliżały się do
siebie coraz bardziej.
Identyfikacja oznajmił wreszcie komputer.
Skougaard spojrzał na ekran, na którym
wykwitły serie symboli.
TU hehede! rzucił z zimną wściekłością. Coś
poszło źle. To ich najcięższe krążowniki,
uzbrojone po zęby wszystkim, co udało się im
wymyślić. Nie przedrzemy się. Możemy się już
uznać za martwych.
Rozdział 22
Latem pogoda nad pustynią Mojave rzadko
sprawiała jakiekolwiek niespodzianki. Podczas
krótkich miesięcy zimowych warunki zmieniały
się występowały chmury, okazjonalnie padał
nawet deszcz. Pustynia zakwitała wtedy
różnokolorowymi kwiatami, które po kilku
dniach bladły i więdły. Latem pustynia nie
zmieniała się nigdy pozostawała tym samym
żółtym i jałowym pustkowiem.
Tuż przed świtem temperatura opadała do
trzydziestu ośmiu stopni. Dla Amerykanów,
którzy z uporem godnym lepszej sprawy
odmawiali przyjęcia obowiązującego już
powszechnie systemu metrycznego, było
dziewięćdziesiąt. Mogło nawet być o kilka stopni
chłodniej, ale nie więcej. A potem wschodziło
słońce.
Gdy pojawiało się ponad horyzontem, paliło
niczym rozpalony piec. W południe, temperatura
przekraczająca sześćdziesiąt stopni sto
trzydzieści wcale nie była czymś niezwykłym.
Kiedy samoloty podchodzić zaczęły do
lądowania, wschód rozjaśniały już pierwsze
promienie słońca. Wieża kontrolna lotniska
Spaceconcent pozostawała w kontakcie z
dowódcą eskadry od chwili, w której ta pojawiła
się nad Arizoną.
Porucznik Packer ziewnął i bez większego
zainteresowania spoglądał na pierwszy samolot,
który kołował właśnie w stronę rampy
rozładunkowej. Na kadłubie i skrzydłach
widniały wyraźne, czarne krzyże. Szwaby.
Porucznik nie lubił szwabów, ponieważ w
książkach historycznych nieodmiennie
występowali jako Wrogowie Demokracji.
Podobnie jak komuchy, Ruskie, żydzi i
czarnuchy. Szwabów nie lubił szczególnie,
chociaż w całym swym życiu nie spotkał ani
jednego.
Dlaczego do ochrony tej bazy nie przysłano
dobrych, amerykańskich chłopców?
Stacjonowali tu co prawda Amerykanie, sam był
przecież jednym z nich, ale ponieważ
Spaceconcent było towarzystwem
międzynarodowym, główny trzon obrony
stanowiły oddziały pościągane z różnych
zakątków świata. Jednak szwaby...
W samolocie otwarty został właz i opuszczono
drabinkę. Zeszło po niej trzech oficerów którzy,
wolnym krokiem skierowali się w jego stronę. Za
nimi pojawili się żołnierze. Natychmiast po
opuszczeniu samolotu zaczęli formować
dwuszereg. Packer jedynie raz widział mundury
Armii Światowej, niemniej jednak bezbłędnie
rozpoznał generalską gwiazdę. Przyjął postawę
na baczność i zasalutował.
Porucznik Packer. Trzeci oddział Kawalerii
Zmotoryzowanej.
General von Blonstein. Heeresleitung. Gdzie
nasz transport jest?
Nawet mówił jak typowy szwab na jednym ze
starych, wojennych filmów.
Jest już w drodze, generale. Oczekiwaliśmy was
za...
Pomyślny wiatr odparł krótko generał.
Odwrócił się i wydał kilka rozkazów we własnym
języku.
Porucznik Packer ze zdziwieniem spostrzegł, iż
świeżo sformowany dwuszereg szybkim
krokiem rusza w stronę hangarów. Postąpił krok
w stronę generała.
Proszę mi wybaczyć, sir, ale mam konkretne
rozkazy. Transport zabierze pańskich ludzi do
baraków...
Dobrze powiedział generał odwracając się.
Packer szybkim krokiem obszedł go dookoła i
ponownie znalazł się tuż przed nim.
Pańscy ludzie nie mogą wejść do tych
hangarów. To obszar zamknięty.
Gorąco. Do cienia idą oni.
Niestety, to niemożliwe. Muszę o tym
zameldować. Sięgnął po radiotelefon, gdy nagle
jeden z towarzyszących generałowi oficerów
uderzył go silnie kolbą pistoletu w dłoń, a
następnie przyłożył lufę do brzucha.
To pistolet z tłumikiem w głosie generała
zniknęły nagle wszelkie ślady obcego akcentu.
Rób, co każę, a nic ci się nie stanie. Odwróć się
i idź z tymi ludźmi do samolotu. Jedno słowo,
jeden fałszywy ruch, a zginiesz. Ruszaj polecił i
po hebrajsku dodał: dajcie mu zastrzyk i
zostawcie w samolocie.
Za procedurę lądowania odpowiedzialny był
komputer główny wieży kontrolnej. Pomyślne
zakończenie całego programu zasygnalizował
głośnym brzęczykiem. Jeden z operatorów
podniósł do oczu lornetkę i spojrzał na
lądowisko. Wszystkie samoloty stały już na
wyznaczonych pozycjach; podjeżdżały już do
nich ciężarówki i autobusy. Dowodzący
konwojem oficer w towarzystwie dwóch nowo
przybyłych żołnierzy, szedł właśnie w stronę
jednego z samolotów. Prawdopodobnie mieli
tam butelkę. Uśmiechnął się pod nosem.
Najwidoczniej żołnierze niemieccy niewiele
różnili się od amerykańskich.
Do tyłu, nie pchaj się tutaj rzucił ze złością
kapral na widok żołnierza, który otworzył drzwi
ciężarówki i zaczął gramolić się do środka.
Ja, ja, gut odparł żołnierz ignorując polecenie.
Cholera, chłopie, nie mówię w twoim narzeczu.
No dalej...urwał i ze zdumieniem spojrzał na
intruza, który wychylił się do przodu i złapał go
za nogę.
Coś ukłuło go w udo. Otworzył usta, by
zaprotestować, lecz zdołał jedynie westchnąć i
osunął się bezwładnie na kierownicę. Izraelczyk
wsunął ukryty w dłoni hipnotyzer do kieszeni i
zepchnął kierowcę na siedzenie obok. Za
kierownicą usiadł kolejny Izraelczyk. Zdjął hełm
i nałożył na głowę sfatygowaną czapkę kaprala.
Generał Blonstein spojrzał na zegarek.
Ile czasu nam to jeszcze zajmie?
Dwie, trzy minuty, nie więcej odparł adiutant.
Na samochody ładują się już ostatnie oddziały.
Dobrze, jakieś kłopoty ?
Nic ważnego. Musieliśmy uśpić kilku ludzi,
którzy zadawali zbyt dużo pytań. Nie
zaatakowaliśmy jednak żadnej ze strzeżonych
bram ani budynku.
I nie zaatakujecie, dopóki wszyscy ludzie nie
znajdą się na swych pozycjach. Ile czasu
pozostało do akcji?
Sześćdziesiąt sekund.
Ruszajmy więc. Reszta ludzi dogoni nas po
drodze. Nie możemy zmieniać planu ataku ani o
sekundę.
Dvora siedziała obok Vasila, który miał
prowadzić opancerzoną ciężarówkę. Jej cały
oddział znajdował się z tyłu pojazdu. Długie
włosy związała w ciasny węzeł i ukryła pod
hełmem.
Jak długo jeszcze? zapytał Vasil podgrzewając
silnik.
Dziewczyna zerknęła na zegarek.
Jeśli trzymają się planu, to ruszamy za kilka
sekund.
To duży obszar mruknął Vasil i wskazał na
widniejące po drugiej stronie drutów
kolczastych wieże, dźwigi i magazyny. Być
może uda nam się go zdobyć, ale z pewnością
nie zdołamy go utrzymać.
Byłeś przecież na ostatniej odprawie.
Otrzymamy posiłki.
Nie powiedziano jedynie, skąd.
Oczywiście. Jeśli nie wiesz, nie będziesz mógł
tego wypaplać.
Mężczyzna uśmiechnął się zimno i dotknął
zawieszonego na szyi łańcucha granatów.
Gdyby mnie dostali, to jedynie martwego.
Możesz więc śmiało powiedzieć.
Dvora odwzajemniła uśmiech i ruchem głowy
wskazała na niebo.
Pomoc nadejdzie prosto stamtąd. Vasil
chrząknął i pokręcił głową.
Teraz gadasz zupełnie jak rabbi urwał, gdyż
radiotelefon ożył serią ostrych gwizdów.
Ruszamy! Strzelcy gotowi? rzuciła do
mikrofonu.
Na pozygach odparł głos w słuchawkach.
Ciężarówka skręciła za róg jednego z
magazynów i zatrzymała się przed zamkniętą
bramą, obok której mieścił się posterunek
żandarmerii. Jeden ze strażników podszedł w
stronę ciężarówki.
Traficie do raportu, chłopcy. Ten grat nie ma
prawa wjazdu...
W rozcięciu okrywającej tył pojazdu plandeki
ukazała się zaopatrzona w tłumik lufa karabinu
maszynowego. Krótka seria, odgłosem
przypominająca zduszony kaszel, odrzuciła
żandarma do tyłu. Równocześnie drugi karabin
unieszkodliwił strażników stojących po drugiej
stronie pojazdu.
Taranem rzuciła Dvora.
Ciężarówka ruszyła do przodu. Brama poddała
się ze zgrzytem rozdzieranego metalu. Gdzieś w
oddali rozbrzmiały syreny alarmowe, dobiegł ich
również przytłumiony głos kilku eksplozji.
Dvora spojrzała w rozłożoną na kolanach mapę.
Za następnym rogiem w lewo poleciła, wodząc
palcem po zakreślonej na czerwono trasie.
Jeżeli nie napotkamy na żaden opór, ta droga
doprowadzi na wprost do celu.
Znajdowali się na obszarze bloków biurowych i
magazynów. Oprócz nich, na drodze nie było
nikogo. Yasil nacisnął pedał gazu do oporu i
ciężarówka skoczyła do przodu. Maltretowana
skrzynia biegów zaprotestowała głośnym
zgrzytem, a siedzący z tyłu żołnierze kurczowo
uczepili się uchwytów.
To ten duży budynek... urwała i jęknęła, widząc
tuż przed nimi pękającą nagle nawierzchnię
drogi. Yasil z całej siły nacisnął na hamulec.
Było jednak za późno. Ciężarówka,
pozostawiając za sobą pasy spalonej gumy,
wyrżnęła z impetem w stalową płytę, która
wynurzając się spod ziemi, zatarasowała dalszy
przejazd.
Impet rzucił Dvorę do przodu. Uderzyła silnie
hehnem w deskę rozdzielczą. Vasil złapał ją pod
ramiona i pomógł wyprostować.
Wszystko w porządku?
Wciąż oszołomiona, skinęła jedynie głową.
Ta bariera... nic o niej nie mówili na odprawie...
W kabinę i pancerne okna ciężarówki uderzyła
nagle seria pocisków.
Wszyscy wyskakiwać! krzyknęła Dvora.
Podniosła karabin i posłała krótką serię w
stronę, w której, jak się jej wydawało, dostrzegła
jakiś ruch. Vasil był już na zewnątrz, wyskoczyła
więc za nim. Żołnierze rozbiegli się po ulicy w
poszukiwaniu jakiejkolwiek osłony,
odpowiadając chaotycznie ogniem na ogień.
Nie strzelajcie, dopóki nie ujrzycie celu
poleciła. Są ranni?
Za wyjątkiem kilku siniaków obyło się bez
poważniejszych urazów. Część żołnierzy
przycupnęła za ciężarówką, pozostali schronili
się pod ścianami domów. Zagrzmiała kolejna
seria, wyrzucając w powietrze fragmenty płyt
chodnikowych. Nagle spod ciężarówki rozległ
się pojedynczy wystrzał i zapadła cisza. Z okna
budynku leżącego naprzeciwko wypadł karabin i
z metalicznym brzękiem uderzył o bruk.
Był tylko jeden powiedział Grigor,
wprowadzając do komory kolejny pocisk.
Idziemy na piechotę. Dvora podniosła wzrok
znad mapy i rozejrzała się dookoła. Musimy
unikać głównych dróg. Tędy, pójdziemy tą aleją.
Na początek dwójka zwiadowców. Ruszajcie i
uważajcie na głowy. Teraz!
Dwóch żołnierzy, jeden po drugim, przemknęło
przez ulicę i zniknęło w bezpiecznym wylocie
alejki. Reszta oddziału podążyła za nimi. Biegli
szybko, boleśnie świadomi upływającego z
każdą minutą czasu. Vasil, objuczony dwiema
ładownicami i dźwigający na ramieniu ciężki
karabin maszynowy, dyszał ciężko.
Przebiegli kolejną główną ulicę, nie napotykając
tym razem na żaden opór. Tu także
nawierzchnię jezdni tarasowała stalowa płyta, a
w oddali widzieli ich jeszcze więcej.
Jeszcze jedna ulica powiedziała pochylająca
się nad mapą Dvora. Budynek z pewnością
będzie broniony.
Nagle podniosła w górę dłoń. Żołnierze
rozsunęli się i odbezpieczyli broń.
W otwartej bramie sporego, mieszczącego się
naprzeciwko budynku, zamajaczyła
przygarbiona postać. Cywil, prawdopodobnie
nieuzbrojony. W dodatku odwrócony był do nich
tyłem.
Nie ruszaj się, a nic ci się nie stanie poleciła
Dvora.
Spłoszony mężczyzna odwrócił się szybko i aż
jęknął, widząc tuż przed sobą uzbrojony oddział.
Nic nie zrobiłem. Pracowałem wewnątrz, gdy
usłyszałem alarm. Wyjrzałem i...
Do środka przerwała Dvora i zasygnalizowała w
stronę oddziału, by ruszył w ślad za mężczyzną.
Co to za budynek?
Magazyn kwatermistrzostwa. Ja jestem
kierowcą jednego z podnośników.
Czy istnieje przejście przez ten budynek?
Pewno. Schodami na drugie piętro a potem
przez biura. Ale co tu się właściwie dzieje,
panienko?
Małe kłopoty. W bazie ukryli się sympatycy
rebeliantów. Ale zniszczymy ich.
Mężczyzna spojrzał na milczący, uzbrojony
oddział; przesunął spojrzeniem po
jednakowych, pozbawionych jakichkolwiek
oznaczeń czy stopni mundurach. Już otwierał
usta, by zadać oczywiste pytanie, lecz w
ostatniej chwili połapał się i powiedział jedynie:
Chodźcie za mną. Pokażę wam drogę. Przeszli
jedną kondygnacje schodów i ruszyli wzdłuż
hollu.
Powiedziałeś przecież, że drugie piętro
zauważyła podejrzliwie Dvora i uniosła lufę
pistoletu maszynowego.
Ano właśnie. To jest drugie piętro.
Ano właśnie. Dvora skrzywiła się lekko.
Zapomniała, że Amerykanie pierwszym piętrem
nazywają parter. Przez chwilę zastanawiała się,
jak idzie pozostałym oddziałom. Czy innym
także "zapomniano" czegoś powiedzieć, jak im
o tej stalowej zaporze na drodze? Jednak bez
wyraźnej potrzeby nie chciała przerywać ciszy
radiowej.
To te drzwi powiedział ich przewodnik. Za nimi
są schody na ulicę. Dokąd chcecie iść?
Dvora skinęła na Grigora, który postąpił krok do
przodu i uderzył odwróconego tyłem
przewodnika kantem dłoni w szyję. Mężczyzna
bez czucia zwalił się na podłogę.
Dziewczyna uchyliła lekko drzwi i wyjrzała na
zewnątrz. W oddali rozbrzmiewały eksplozje i
zduszone serie z broni automatycznej. Szybko
zamknęła je z powrotem i ustawiła radio na
częstotliwości bojowej.
Czarny kot pięć do czarnego kota jeden.
Słyszycie mnie?
Tu czarny kot jeden padła natychmiastowa
odpowiedź.
Jesteśmy na pozycji.
Czarny kot dwa ma poważne klopoty. Nie może
się przebić. Działajcie na własną rękę.
Spróbujcie dostać się do środka. Koniec.
Dvora spojrzała na stojących dookoła
mężczyzn. Wszyscy byli w pogotowiu,
oczekując na instrukcje.
Dobre chłopaki. Ale właściwie nic nie wiedzieli
jeszcze o prawdziwej walce. Muszą się jej
dopiero nauczyć. Ci, którzy przeżyją, będą
doświadczonymi żołnierzami.
Grupa, która atakowała cel od frontu, napotkała
na silny opór i nie może się przebić
powiedziała. A wiec my musimy to zrobić.
Budynek po drugiej stronie ulicy nie powinien
być dobrze strzeżony. Musimy się do niego
dostać, a potem przejść na jego tyły, skąd
będziemy już bardzo blisko celu. Pójdziemy
tedy... urwała, słysząc narastający na zewnątrz
jęk syreny.
Grigor spojrzał na Dvorę i widząc w jej oczach
przyzwolenie, rzucił się przed drzwiami na
ziemię i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz.
Nadjeżdża samochód zameldował. Być może
zatrzyma się przed wejściem do tego budynku.
Ktoś stoi tam w drzwiach i macha w stronę
samochodu ręką.
Idziemy rzuciła Dvora, podejmując
natychmiastową decyzję. Rusznica. Gdy
samochód się zatrzyma, rozwal go. Druga
rakieta w drzwi. Ruszamy natychmiast po
drugim wystrzale.
Dalsze działanie było już kwestią
odpowiedniego treningu. Grigor odturlał się na
bok, a jego miejsce zajął strzelec z bazooki.
Jego ładowniczy przycupnął tuż za nim,
wepchnął rakietę w rurę i klepnął swego
towarzysza w ramię na znak, że wszystko jest
już gotowe. Pozostali rozsunęli się na boki, by
uniknąć buchającego w momencie oddawania
strzału płomienia wylotowego z dyszy. Na
zewnątrz syrena zawyła jeszcze raz i umilkła.
Samochód zatrzymał się.
Z dyszy wystrzelił długi jęzor ognia, a nad ulicą
przetoczył się grzmot eksplozji. Ładowniczy
wsunął do rury kolejny pocisk. Z potrzaskanych
okien runął w dół grad odłamków szkła.
Cel przesłonięty dymem... mruknął strzelec.
Odczekał chwile i z dyszy bluznęła kolejna
struga ognia. Druga eksplozja rozległa się tym
razem wewnątrz budynku. Dvora mocnym
pchnięciem otworzyła drzwi na oścież i
poderwała oddział do biegu.
Minęli roztrzaskany wrak samochodu i
nieruchome, dopalające się ciała. Wbiegli przez
rozbite drzwi do środka, przeskakując trupy
żołnierzy. Nagle jeden z nich, skąpany we krwi,
dźwignął się niepewnie na łokciach i podniósł
broń. Dwa wystrzelone w biegu pociski
ponownie przygwoździły go do ziemi. Skręcili w
holi i stanęli twarzą w twarz z grupą
zaskoczonych obrońców.
Padnij krzyknął Vasil, a sam, stojąc na szeroko
rozstawionych nogach, rozpoczął ostrzał z
ciężkiego karabinu maszynowego. Zaskoczenie
było całkowite. Śmiertelny strumień pocisków
przewracał ludzi jak szmaciane kukiełki,
przecinał na pół, unicestwiał i zabijał. W
przeciągu kilkunastu sekund wszyscy obrońcy
byli już martwi.
Chociaż szybkość i gwałtowność ataku działały
na ich korzyść, czas nieubłaganie uciekał.
Przyspieszyli tempo, biegnąc w ślad za Dvorą,
która kierowała się otrzymanym wcześniej
planem budynku.
To tutaj powiedziała, gdy wbiegli do dużego
pomieszczenia, którego cały tył zajmowały
skrzynie do pakowania. Ta ściana z tablicą
ogłoszeń. Sześć metrów, licząc od lewej strony.
Troje ludzi natychmiast przystąpiło do mierzenia
i wiercenia dziur podładunki wybuchowe. Dvora
usiadła na jednej ze skrzyń i troskliwie obejrzała
wyjęte z plecaka zapalniki. Wszystkie były w
porządku.
Ukryjcie się poleciła. W hollu, za tamtymi
pakami. Ruszamy natychmiast po wybuchu.
Powinniśmy znaleźć się w szerokim korytarzu
prowadzącym do drzwi, które mają być
odblokowane. Uwaga...
Podłączyła przewody i pobiegła w ślad za
żołnierzami do hollu. Gdy naciskała guzik
detonatora, przed jej oczami stanęła twarz
ThurgoodSmythe'a. Zaraz się przekonają czy
jego zapewnienia o tym, co czeka ich po drugiej
stronie tej ściany, były prawdziwe.
Po eksplozji ładunków wybuchowych nie było
już czasu na myślenie. Krztusząc się od kurzu i
dymu, rzucili się przez wyszczerbiony otwór.
Szybki bieg. Zaskoczeni obrońcy, słysząc
nadciągających od tyłu napastników, mieli
jedynie tyle czasu, by odwrócić się i umrzeć.
Dalsza walka szybko przerodziła się w
prawdziwą masakrę. Bunkry, od czoła nie do
zdobycia, z tyłu były zupełnie otwarte. Granaty i
serie z automatów zmieniły je w kostnice. Dvora
sięgnęła po radiotelefon.
Czarny kot... naprzód... droga wolna...
powiedziała przerywanym ze zmęczenia głosem.
Zza kurtyny czarnego dymu zaczęły wyłaniać się
pierwsze oddziały. Prowadził je generał
Blonstein.
A teraz do centrali sterowania pociskami
rakietowymi. Za mną.
Powoli, zachowując wszelkie niezbędne środki
ostrożności, weszli do budynku i udali się na
trzecie piętro. Olbrzymi holl był pusty.
Musimy tam wejść bez jednego strzału
powiedział Blonstein. Postaram się odwrócić
ich uwagę, a wy w tym czasie zabezpieczcie
wszystkie konsolety. Ale pamiętajcie: musimy to
miejsce opanować, a nie zniszczyć...
Przerwał mu stłumiony huk eksplozji, który
wydawał się dobiegać z pokoju naprzeciwko. Po
chwili drzwi otworzyły się powoli i stanął w nich
mężczyzna,
Rozdział 23
opierając się ciężko o framugę. Przód jego
koszuli splamiony był krwią.
ThurgoodSmythe! wykrzyknęła ze zdumieniem
Dvora.
A jednak nie obeszło się bez zdrady wyszeptał
ThurgoodSmythe i osunął się bezwładnie na
podłogę.
Wiedzieli rzucił wściekle Skougaard, nie
odrywając wzroku od ekranu. Musieli wiedzieć.
Ich pojawienie się tutaj w tej właśnie chwili nie
może być przypadkowe.
ThurgoodSmythe? zapytał Jan.
To pan może mi na to odpowiedzieć w głosie
admirała nie było śladu ciepła. To pan przecież
wprowadził mnie w jego plan.
Lecz powiedziałem także, że nie jest to
człowiek, któremu można ufać.
Istotnie. I za tą omyłkę wszyscy zapłacimy teraz
życiem. Szkoda mi tylko tych chłopców na
transportowcu.
Możemy przecież walczyć, prawda? Nie ma pan
chyba zamiaru się poddać.
Wąskie wargi admirała rozciągnęły się w
niewesołym uśmiechu.
Oczywiście, że będziemy walczyć. Ale obawiam
się, że w tej rozgrywce nie mamy szans. Mają
trzy razy więcej pocisków, niż my, a może nawet
więcej. Przy takiej masie ognia nasza obrona
będzie bezsilna. Możemy jedynie spróbować
skoncentrować na sobie całą ich uwagę i mieć
nadzieję, że transportowiec zdoła się wymknąć.
A zdoła?
Nie. Wynik tej bitwy jest już przesadzony. Ale
zaatakowali nas, będziemy więc walczyć.
Możemy zmienić kurs.
Oczywiście. Oni także. Nie unikniemy w ten
sposób śmierci, co najwyżej odłożymy ją na
później. Wiec jeżeli ma pan jakąś osobistą
wiadomość do przekazania, radziłbym się
pospieszyć...
To niesprawiedliwe! Po tylu wysiłkach, gdy
zaszliśmy już tak daleko...
A od kiedy to sprawiedliwość ma cokolwiek
wspólnego z wygrywaniem bitew? Niegdyś
piechota i marynarka zwykła mieć w swych
szeregach księży, którzy przekonywali żołnierzy
po obu walczących stronach, iż w
nadchodzącym starciu Bóg będzie im właśnie
sprzyjał. Jednak pewien generał powiedział
kiedyś, że Bóg jest po stronie tych, którzy mają
liczniejsze bataliony. W pełni się z tym zgadzam.
Nie było już nic do dodania. Trzy krążowniki
przeciwko jednemu. Nawet urodzony optymista
nie mógł mieć złudzeń, co do wyniku takiego
starcia. Na rozkaz admirała kurs obu statków
zaczął się z wolna rozdzielać; jednak kurs
przeciwnika nie uległ zmianie. Skougaard
wskazał na jeden z ekranów.
Nic nie ryzykują i jednocześnie nic nie
pozostawiają przypadkowi. Jeżeli zetkniemy się
z atmosferą z taką prędkością jak obecna,
spłoniemy. Wiedzą, że musimy hamować.
Prawdopodobnie wiedzą nawet, w którym
momencie. Poczekają, aż będziemy tuż nad
atmosferą i kiedy nasza szybkość zmaleje do
minimum zaatakują.
Wraz z upływem godzin wściekłość i żal
przerodziły się w apatię; w odrętwienie
skazańca w celi śmierci, oczekującego na
nadejście kata. Jan powrócił myślami do
dziwnego splotu okoliczności, które
doprowadziły go w to właśnie miejsce. I chociaż
nie chciał jeszcze umierać, wiedział, że każdy
podjęty przez niego wcześniej wybór, każda
decyzja, były słuszne. Przeżył swe życie w
sposób, którego nie żałował chociaż dobiegało
ono kresu o wiele wcześniej, niż miał to w
planie. Daleko przed nimi przestrzeń rozjarzyła
się nagłym blaskiem eksplozji.
A więc zaczyna się ostatni akt zauważył z
ponurym fatalizmem Skougaard. Wysyłają
pociski, chociaż wiedzą, iż jesteśmy grubo poza
zasięgiem. Wiedzą także, że nie mamy wyboru.
Musimy wystrzelić antyrakiety. Taktyka wojny
na wyczerpanie. Gdy pozbawią nas pocisków
defensywnych, będziemy bezradni.
Ostrzał nieprzyjacielskich rakiet trwał przeszło
godzinę i zakończył się tak samo nagle, jak
rozpoczął..
Nasze rezerwy spadły do dwudziestu procent
powiedział admirał. Ciekawe, co szykują teraz.
Kontakt radiowy zameldował nagle operator.
Na naszej częstotliwości, ale nadaje
nieprzyjaciel. Chcą z panem rozmawiać,
admirale.
Na ekranie komunikacyjnym ukazał się
wizerunek brodatego mężczyzny w mundurze
Sił Przestrzennych.
Tak myślałem, że to możesz być właśnie ty,
Ryzard w głosie Skougaarda zabrzmiała dawna
ironia. Czego chcesz?
Podać ci warunki, Skougaard.
Kapitułami? Nie sądzę, by był to mądry pomysł.
Przecież i tak nas wszystkich w końcu
pozabijasz.
Oczywiście. Ale uzyskasz parę tygodni życia.
Gwarantuję ci sprawiedliwy proces i honorową
śmierć przed plutonem egzekucyjnym.
Brzmi czarująco, ale mało atrakcyjnie. Dlaczego
właściwie chcecie, by moje statki się poddały?
Zazwyczaj nie bawicie się w takie subtelności.
Nie statki. Statek. Chcę ciebie i twój Dannebrog,
jako pamiątkę po zakończonej fiaskiem rebelii.
Ten drugi statek, który, jak sadze, jest
transportowcem, zostanie przez nas zniszczony.
Możesz kazać się wypchać, Ryzard. Ty i reszta
twoich morderców.
Wiedziałem, że tak właśnie odpowiesz. Ale
zawsze byłeś uparty...
Jedno pytanie, Ryzard. Ostatnia przysługa dla
starego druha z ławy szkolnej. Byliście
poinformowani o naszych planach, prawda?
Ryzard uśmiechnął się nieznacznie i pogłaskał
palcami po brodzie.
Teraz to już właściwie bez znaczenia.
Wiedzieliśmy o wszystkim, co macie zamiar
zrobić. Nie mieliście żadnej szansy. Informacje
płynęły z samej góry...
Nie czekając na resztę, Skougaard przerwał
połączenie.
A więc jednak ThurgoodSmythe. Galaktyka
byłaby o wiele przyjemniejszym miejscem,
gdyby w młodości poślizgnął się na skórce od
banana i skręcił sobie kark... przerwał, gdyż
nagle na mostku rozdzwięczały się sygnały
alarmowe. Szybko odwrócił się w stronę ekranu,
nad którym pulsowała czerwona lampka.
Pociski z Ziemi mruknął w stronę Jana. Zadają
sobie wiele trudu, by upewnić się, ze zamienimy
się w parę. Te cygara mają po kilka głowic
jądrowych, a jest ich przeszło tuzin. Nie
jesteśmy w stanie ich powstrzymać. Dotrą do
nas za kilkanaście sekund... ależ nie! To
niemożliwe!
Co takiego? wykrzyknął Jan. Co się stało?
Dotknięty chwilowym paraliżem strun
głosowych Skougaard wskazał na ekran. Jan
spojrzał i z wrażenia zaschło mu w ustach.
Rakiety w dalszym ciągu sunęły po
zaprogramowanych wcześniej kursach, jednak
ich celem wcale nie były statki rebeliantów.
Pędziły prosto w stronę krążowników Ziemskich
Sił Przestrzennych.
Przebiły się przez zaskoczoną obronę i
eksplodowały. W ułamku sekundy wszystkie
trzy okręty wyparowały w piekle atomowego
ognia.
Było to niewiarygodne lecz jak najbardziej
prawdziwe. W jednej chwili klęska przerodziła
się w całkowite zwycięstwo.
Pełną niedowierzania ciszę przerwał stanowczy
głos admirała:
Sygnał do transportowca. Siły nieprzyjaciela
zniszczone. Procedura lądowania. Schodzimy.
Na mostku rozległy się pełne entuzjazmu
okrzyki.
Rozdział 24
Lądowanie, pomimo iż nie wspomagał ich
komputer wieży kontrolnej, przebiegało
pomyślnie. Obie olbrzymie jednostki, błyskając
ogniem z dysz hamujących, schodziły w dół nad
centralną, wolną już od samolotów płytę. Załoga
i żołnierze, przypięci pasami do swych koi,
oczekiwali na dalsze rozkazy. Komputer
pokładowy przeprowadzał ostatnie korekty. W
chwilę później podpory ładownicze z lekkim
wstrząsem dotknęły betonowej nawierzchni
lądowiska Spaceconctent. Ich długa podróż
dobiegła kresu.
Po wyłączeniu silników hamujących opadły
przesłony kamer i ekrany na mostku Dannebrog
jęły pokazywać to, co dzieje się na zewnątrz. W
stojącym obok transportowcu otwierano luki
ładunkowe i włazy, spuszczano na ziemię rampy
zjazdowe i drabiny.
Rozpoczynał się atak. Po rampach zjeżdżały
lekkie czołgi i transportery. Wylewający się na
zewnątrz żołnierze przypominali strumień
czarnych mrówek. Nie napotykając na żaden
opór, pobiegli w stronę stojących na zewnątrz
lądowiska budynków.
Admirał Skougaard słuchał podawanych mu na
częstotliwości bojowej meldunków. W końcu
skinął z satysfakcją głową i wyłączył radio.
Wszystko w porządku powiedział. Połączyli się
z oddziałami Izraela i atakują pozostałe punkty
oporu. My już wykonaliśmy nasze zadanie.
Reszta zależy od nich.
Jan z lekkim zamętem w głowie spoglądał na
niknących we wnętrzach budynków żołnierzy.
Czy to rzeczywiście był już koniec? Koniec
wojny czy też oddziały Ziemi kontynuują walkę?
Gdy nadciągną posiłki, rebelianci nie będą w
stanie ich powstrzymać. Ale sama baza zostanie
zniszczona. Czy to jednak wystarczy, by
powstrzymać dalszy rozlew krwi...?
Proszę Skougaard podsunął w stronę Jana
pełną szklankę. Wypijmy za sukces.
Była to akvavita, tym razem nie rozcieńczona
wodą. Wypili. Jan miał wrażenie, że przełyka
płynny ogień.
W kierunku statku zbliża się niezidentyfikowany
pojazd zameldował operator.
Admirał uśmiechnął się i skinął głową.
W porządku. Chodźmy na zewnątrz.
Przed statkiem czekał już na nich wojskowy
samochód terenowy. Jego boki w dalszym ciągu
zdobił białoniebieski emblemat Sił Ziemi, w tej
chwili podziurawiony już kulami. Izraelski
kierowca otworzył przed nimi drzwi.
Mam polecenie zawieźć panów do Kwatery
Głównej powiedział.
Z piskiem opon ruszyli w stronę wyłomu w
murze na ulicę. Toczyły się tu najcięższe walki
wszędzie dookoła widać było poprzewracane,
płonące wraki i leżące nieruchome ciała. Jak
wyjaśnił kierowca, podczas ataku na budynek, w
którym mieściła* się centrala sterowania rakiet,
rebelianci ponieśli najwięcej strat. Kwatera
Główna usytuowana została na parterze.
Wewnątrz generał Blonstein rozmawiał z kimś
przez radio, lecz na ich widok podniósł się i
ruszył, by ich powitać.
A więc zdobyliśmy bazę oświadczył bez
żadnych wstępów. Ostatni z obrońców właśnie
złożyli broń. Jednak na odsiecz ciągną dwie
kolumny pancerne, wspomagane regimentem
skoczków spadochronowych. Musimy ich
powstrzymać. Negocjacje są w toku.
Wskazał na siedzącego przy biurku mężczyznę,
który przyciskał do ucha słuchawkę
telefoniczną. Tamten powiedział coś krótko,
przerwał połączenie i odwrócił się do nowo
przybyłych twarzą. Był to ThurgoodSmythe.
Witam z powrotem Janie, uszanowanie, panie
admirale. Jak zapewne sami już to
zauważyliście, wszystko toczy się zgodnie z
planem. Na jego policzku, szyi i koszuli
widniały strugi ciemnej krwi.
Jesteś ranny powiedział Jan i postąpił krok
bliżej.
Kąciki ust ThurgoodSmythe'a drgnęły i uniosły
się leciutko do góry.
Przykro mi, iż muszę cię rozczarować, Janie,
ale nie jest to moja krew. Należy do mego
współpracownika, obecnie martwego, który w
ostatniej chwili próbował pokrzyżować nasze
plany. Mowa o Auguście Blanc, dyrektorze, a
raczej byłym dyrektorze tego centrum. Udało mu
się zamienić moje rozkazy dla pozostającej na
orbicie floty.
Te krążowniki, które na nas czekały? wtrącił
admirał.
Właśnie. Chociaż właściwie nie powinienem go
winić, ponieważ wszystkie wysyłane przeze
mnie rozkazy podpisywane były jego
nazwiskiem. Wolałem się zabezpieczyć, by w
razie poważniejszych kłopotów
odpowiedzialność spadła na niego. Gdy
zorientował się, czym to wszystko pachnie, w
ostatniej chwili zdecydował się spełnić swój
patriotyczny obowiązek. Nie mogłem do tego
dopuścić.
Przez ciebie powiedział Jan niskim, pełnym
wściekłości głosem mogliśmy wszyscy zginąć.
Ale nie zginęliście, prawda? A w ostatecznym
rozrachunku wasze opóźnienie nie pociągnęło
za sobą poważniejszych konsekwencji. Biedy
August był na tyle głupi, iż nie omieszkał
pochwalić się przede mną przenikliwością
własnego umysłu i opowiedział mi o wszystkim,
co zrobił. Po uprzednim zabraniu mi pistoletu,
oczywiście. Spojrzał na swe poplamione krwią
ubranie. Był bardzo zaskoczony, gdy broń
eksplodowała mu w ręku. Byłem pewny, iż w
ostateczności spróbuje mnie zabić. Dlatego
właśnie spreparowałem odpowiednio mój
pistolet. Zawsze był głupcem.
Pan ThurgoodSmythe umożliwił nam zajęcie
tego pomieszczenia bez żadnych strat ani
zniszczeń
wtrącił generał Blonstein. Wystrzelił także
pociski, które zniszczyły atakujące was
jednostki. Negoguje teraz warunki kapitulacji.
Jego pomoc dla naszej sprawy jest wprost
nieoceniona.
Pod jedną ze ścian stał oparty karabin
maszynowy. Jan podniósł go i wycelował lufę w
stronę grupki stojących nieruchomo mężczyzn.
Niech wszyscy odsuną się od tego człowieka
polecił. Zabiję każdego, kto postąpi choćby o
krok w jego kierunku.
W pokoju zapadła cisza. Chociaż wszyscy
obecni mieli broń, nikt nie był przygotowany na
coś podobnego. Nikt się nie poruszył.
Proszę to odłożyć, Janie powiedział spokojnie
Skougaard. Ten człowiek jest po naszej stronie.
Czy nie rozumie pan, co on zrobił?
Rozumiem aż zbyt dobrze. Wiem o wszystkim,
co zrobił. To kłamca i morderca. Jest
człowiekiem, któremu nie wolno ufać. Nigdy się
nie dowiemy, dlaczego właściwie zrobił to, co
zrobił. Zresztą to już nieważne. Będziemy
bezpieczni dopiero wtedy, gdy zginie.
Ktoś wysunął się do przodu. Jan natychmiast
skierował w tę stronę lufę karabinu. Była to
Dvora.
Janie, proszę powiedziała. On jest po naszej
stronie. Potrzebujemy go...
Nie, nie potrzebujemy. Jestem pewny, że
ponownie zechce sięgnąć po władzę. Bohater
rewolucji. Każde działanie, jakie kiedykolwiek
podejmował, zawsze miało na celu przyszłą
korzyść. W rzeczywistości on nie przejmuje się
nami, czy naszą walką. Myśli wyłącznie o sobie.
Istnieje tylko jeden sposób, by go powstrzymać.
Czy mnie zastrzelisz także? zapytała
dziewczyna, stanąwszy tuż przed nim.
Jeżeli będę musiał odparł. Odsuń się. Nie
poruszyła się. Zaciśnięty na spuście palec Jana
nie drgnął nawet o milimetr.
Niech pan nie będzie głupcem powiedział
Skougaard. Zginie pan, jeżeli pan go zastrzeli.
Czy jest to tego warte?
Tak. Wiem, co robił w przeszłości. Nie chcę, by
tego typu rzeczy powtórzyły się...
ThurgoodSmythe ruszył do przodu i odepchnął
Dvorę na bok. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy
lufa nieomal dotknęła jego żołądka.
A więc dobrze, Janie, masz swoją szansę. Zabij
mnie i skończ z tym wszystkim. Co prawda nie
przywróci to życia martwym, ale być może
uczyni cię szczęśliwym. Więc zrób to. Jeśli
przeżyję, będę w tym twoim nowym, wspaniałym
świecie stanowił znaczną siłę. Być może będę
nawet ubiegał się o urząd podczas pierwszych,
tak bardzo wymarzonych przez ciebie
demokratycznych wyborów. Byłoby to szczytem
ironii, nieprawdaż? ThurgoodSmythe, wróg
ludzi zbawca ludzkości zostaje wybrany na
przykład prezydentem. Więc strzelaj. Sam nie
masz wystarczająco dużo wiary w tę swoją
wolność, by pozwolić, by ktoś taki jak ja
pozostał przy życiu, nie mam racji? Tak więc ty,
który zawsze przeciwny byłeś zabijaniu,
będziesz teraz pierwszym, który zabije. Być
może będziesz nawet pierwszym, który zostanie
za to osądzony i skazany przez nowe prawo.
Chociaż w jego słowach była gorzka ironia, na
jego twarzy nie zagościł nawet cień uśmiechu.
Gdyby to zrobił, Jan bez wahania pociągnąłby
za spust. Lekkie naciśnięcie i problem
ThurgoodSmythe'a na zawsze przestałby
istnieć. Było to tak kusząco proste
rozwiązanie... Lecz to, co dotyczyło
ThurgoodSmythe'a nigdy nie było proste.
Powiedz mi prawdę powiedział to tak cicho, by
słyszeli to jedynie oni dwaj. Chociaż raz w życiu
powiedz mi prawdę. Czy rzeczywiście
zaplanowałeś to w ten właśnie sposób od
samego początku, czy też po prostu w
odpowiedniej chwili dostrzegłeś możliwość
zmiany stron i przyłączyłeś się do lepszych?
Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się
nieruchomym spojrzeniem. W końcu
ThurgoodSmythe westchnął i powiedział:
Mój drogi szwagrze, w tej chwili mówienie ci
czegokolwiek nowego byłoby kompletną stratą
czasu. Cokolwiek bym ci powiedział i tak mi nie
uwierzysz. Musisz więc zadecydować sam.
Przykro mi, ale nie jestem w stanie ci pomóc.
Odwrócił się i wolnym krokiem podszedł w
stronę stojącego nieopodal krzesła. Jan,
chociaż miał ogromną ochotę, nie mógł się
zmusić, by wystrzelić. Cokolwiek
ThurgoodSmythe zrobił, jakiekolwiek były jego
motywy, w końcówce był przecież razem z nimi.
Bez jego pomocy oswobodzenie Ziemi nie
byłoby możliwe. Zaangażował się w tę walkę,
więc ostateczne zwycięstwo stało się także i
jego udziałem. Jan po raz kolejny zdał sobie
sprawę, iż jego szwagier nie pozostawił mu
właściwie wyboru. Uśmiechnął się, zdjął palec
ze spustu i cisnął broń pod ścianę.
W porządku, Smitty, ta runda dla ciebie. Jesteś
wolny. Możesz robić, co chcesz, możesz nawet
ubiegać się o urząd prezydenta. Nie zapominaj
jednak, że przez cały czas będę cię obserwował.
Jeżeli powrócisz tylko do swych
wypróbowanych metod...
Wiem. Odnajdziesz mnie i zabijesz. Nie wątpię
w to ani trochę. Będziemy więc musieli
pozwolić, by przyszłość zatroszczyła się o
siebie sama, prawda?
Jan nagle zapragnął znaleźć się na świeżym
powietrzu, uwolnić się od tego człowieka,
zapomnieć o wszystkim i pomyśleć w spokoju o
przyszłości. Nikt nie starał się go zatrzymać,
kiedy odwrócił się i wyszedł. Na zewnątrz
zatrzymał się i zaczerpnął kilkakrotnie głęboko
tchu, zastanawiając się nad targającymi nim
emocjami. Ktoś wybiegł za nim. Jan odwrócił się
i spostrzegł Dvorę. Nie myśląc już o niczym
innym, schwycił ją w ramiona i przytulił.
Muszę zapomnieć o tym człowieku powiedział
żarliwym szeptem. Chcę powrócić do mojego
domu na Halvmork, do mojej żony i przyjaciół.
Jest tam jeszcze tyle do zrobienia.
Tutaj także powiedziała. Ja też chcę już wrócić
do mojego męża...
Nic mi o nim nie mówiłaś odsunął ją na
odległość wyciągniętych ramion.
Nigdy nie pytałeś odparła z uśmiechem,
odgarniając opadające na oczy włosy. Ale
powiedziałam ci przecież, że nie chcę ci się
oświadczać, pamiętasz? Mój mąż jest rabinem,
bardzo pobożnym i poważnym. Jest także
znakomitym pilotem. Pilotował jeden z naszych
samolotów. Bardzo się o niego martwiłam.
Warunki zmusiły nas do rozstania. Teraz na
zawsze będziemy już razem.
Jan nagle spostrzegł, iż uśmiecha się. Nagle,
bez żadnego powodu, wybuchnął serdecznym
śmiechem i nie przestawał się śmiać, dopóki po
policzkach nie pociekły mu łzy. Wówczas
przytulił Dvorę po raz ostatni.
Masz rację. Musimy wierzyć, że to już
rzeczywiście koniec. Musimy pracować teraz
nad tym, by dla wszystkich ludzi koniec wojny
był początkiem nowego życia. Z nagłym
postanowieniem spojrzał na przesłonięte
słupami dymu niebo. Wrócę na Ziemię. Nie
sądzę, by Elżbiecie się tu spodobało, lecz
będzie musiała się przyzwyczaić. Ziemia
ponownie stanie się centrum świata. Więcej
zrobię dla Halvmork i zamieszkujących ją ludzi,
będąc tu, na miejscu...
Dla wszystkich możesz zrobić bardzo dużo.
Znasz Ziemię, znasz planety i wiesz, czego
potrzeba ludziom najbardziej.
Wolności. Mają ją teraz. Lecz może okazać się
trudniej ją utrzymać, niż było ją zdobyć.
Zawsze tak było odparła. Poczytaj niektóre
książki. Większość rewolucji ponosiło kieski
zaraz po tym, jak osiągnęły zwycięstwo.
A więc upewnijmy się, że ta nie przegra
ponownie spojrzał na niebo. Chciałbym, aby
była noc. Chciałbym zobaczyć gwiazdy.
Są tam przecież. Ludzkość wyruszyła już raz ku
gwiazdom, ale nie zrobiła tego dobrze. Teraz
dano nam drugą szansę. Musimy postarać się
dobrze ją wykorzystać.
To prawda przyznał Jan, rozmyślając o
potędze, jaką właśnie zdobyli, o broni i o
nieskończonej różnorodności sposobów na
zadawanie śmierci i zniszczenia.
Musi nam się udać. Nie sądzę, byśmy
kiedykolwiek mieli trzecią szansę.