Przekrój, nr 15/2003
ZANIM ZACZNIESZ PRANIE
W „Idź i kochaj” Tomka Tryzny narrator, bardzo poważny pan chłopczyk, deklaruje, że nigdy nie czuł się
tak źle jak w okolicach Pierwszej Komunii Świętej, kiedy otworzono mu rachunek sumienia i grzechy
zaczęły być naliczane według ciemnej taryfy nocnej. Zrozumiałam dokładnie to zdanie i podniosłam
głowę znad książki, bo ten moment dzieciństwa przypomniał mi się w całej okazałości, stoję
dziewięcioletnia przed ciemnym, podmokłym, kolczastym ogrodem swoich poczynań z rozpiską, z tabelką
i instrukcją obsługi i rozdzielając gałązki, grzęznąc w błocie, liczę na palcach czarne, trujące porzeczki.
Na religii przerabialiśmy kolejno wszystkie przykazania, siostra wypisywała na tablicy opatrzone
numerami grzechy, jakie można przeciwko danemu przykazaniu zrobić, i pamiętam dokładnie, co to jest
za uczucie i że ja też nigdy nie czułam się tak źle jak wtedy: wsiada się do taksówki z ujemną ilością
pieniędzy i patrzy się na fosforyzujące oko licznika, który tyka wymownie, pokazując coraz to większe
liczby. Z czoła leci pot i kapie, płynie strużką po desce rozdzielczej, kierowca łypie okiem, nie jest
rozmowny i nie słucha nawet radia, czasem powie coś bełkotliwie i niezrozumiale do czarnej gałki i
splunie w noc, za okno, jego ślina jest czarna, a licznik szepcze w ciemności złe podszepty ciemną, nocną
taryfą. Praktyki duchowe dokonywane na pacholętach przez wyznanie katolickie są rzeczą straszną i
okrutną i dzieci te nigdy już nie dochodzą do siebie, „masz grzech!, masz grzech!” – przezywają się,
straszą się piekłem, straszą się uschniętą ręką, nocami prześladowane przez małego, dziecięcych
rozmiarów szatana, który szepcze im do ucha brzydkie wyrazy we wszystkich przypadkach i przytrzymuje
im palcami powieki tak, żeby widziały dokładnie nachylającą się nad nimi bezkresną, bezoką, pustą twarz
sufitu.
Wszystko to przypomniało mi się dokładnie oraz to, że najniegrzeczniejsze, najbardziej rzucające cegłami
w przechodniów, masturbujące się na lewo i prawo i palące po kątach papierosy dzieci praktykowały z
największym rozmachem, miały zaliczone wszystkie pierwsze piątki miesiąca (było to na podwórku
bardzo modne) i wręczały ciasto księdzu proboszczowi, a my, przewrażliwieni i drżący, zepchnięci na sam
brzeg ławki, tworzyliśmy histeryczną, nękaną najcięższymi wyrzutami sumienia sektę i przypomniawszy
sobie skórkę od kiełbasy zjedzoną w piątek, tuż po przyjęciu komunii, byliśmy gotowi wypluć ją miłośnie
na chusteczkę i zakopać pod szkiełkiem w doniczce z pelargoniami.
Piszę to wszystko dlatego, że wczoraj dzwonił do mnie Krzysiu, „Byłem po fajki i od razu poszedłem się
wyspowiadać – powiedział – pomodliłem się za siebie, pomodliłem się za ciebie, za wszystko się
pomodliłem”. Mówił to głosem jasnym, jakby właśnie w środku zimy bardzo okazyjnie kupił ładną
pogodę. A ja tak mu zazdrościłam, że aż o mało nie zapytałam, czy na pewno powiedział wszystkie
grzechy, że nie pojmano go w kościele i nie zaprowadzono na osobną rozmowę na zaplecze, nie
zmierzono mu obwodu głowy, i zazdrościłam mu, że to wszystko jest takie proste, takie proste.