danielle steel
podarunek
Świat Książki
Warszawa 1996
Tom
Całość w tomach
$p$w$z$n
$print #f
$lublin #aiif
`pa
Adaptacja na podstawie
książki wydanej przez
Świat Książki
Warszawa 1996
Przełożył:
Tomasz Wyżyński
Redakcja techniczna
wersji brajlowskiej:
Piotr Kaliński
Skład, druk i oprawa:
$p$w$z$n ¬(¦Print 6Ϭ)¦
ul. Hutnicza 9
#bj-bah Lublin
tel. (#j-ha) #gf-ab-hj
$i$s$b$n #hc-heihg-gi-g
`st
podarunkom, które otrzymałam od życia,@ mojemu mężowi Johnowi, moim
dzieciom@ i aniołom, które zatrzymały się przy mnie@ na krócej lub na
dłużej,@ by obdarzyć mnie szczęściem.@ Z wyrazami miłości
d.s.
Rozdział pierwszy
Annie Whittaker ubóstwiała Boże Narodzenie - prószący śnieg, rozjarzone
choinki stojące na trawnikach przed domami, kolędy i dreszczyk emocji
towarzyszący oczekiwaniu na przybycie świętego Mikołaja, który miał się
wkraść do pokoju przez komin, zostawić prezenty i umknąć tą samą drogą.
Ubóstwiała chodzić na ślizgawkę i pić gorącą czekoladę, nawlekać wraz z
mamą na nitki ziarenka prażonej kukurydzy, a potem siedzieć w salonie i z
zachwytem wpatrywać się w ustrojoną choinkę, skrzącą się od bombek,
oświetloną kolorowymi lampkami.
Elizabeth Whittaker urodziła Annie w wieku czterdziestu jeden lat i była
to wielka radość, radosna niespodzianka. Kiedyś marzyła o drugim dziecku,
lecz po wielokrotnych nieudanych próbach traciła w końcu wszelką nadzieję.
Tommy miał już dziesięć lat i Liz pogodziła się z myślą, że pozostanie
jedynakiem. Wyrósł na wspaniałego chłopca, a Liz i John byli z niego bardzo
dumni. Grał nieźle w futbol i baseball, każdej zimy zaś okazywał się
gwiazdorem młodzieżowej drużyny hokejowej. Był grzeczny, posłuszny,
kochający i przynosił ze szkoły same dobre stopnie, lecz na szczęście
potrafił też łobuzować jak każde normalne dziecko. Nie był ideałem - po
prostu zwyczajnym dobrym chłopcem. Miał jasne włosy Liz i bystre niebieskie
oczy ojca. Odznaczał się inteligencją i poczuciem humoru i choć w pierwszej
chwili zaniemówił ze zdumienia, szybko się pogodził z myślą, że będzie miał
siostrzyczkę.
Pięcioletnia Annie, oczko w głowie rodziców, była drobną, chudą istotką o
zaraźliwym uśmiechu; gdy tylko ona i Tommy przebywali razem, w domu
nieustannie dźwięczał jej radosny śmieszek. Codziennie czekała
niecierpliwie, aż brat wróci ze szkoły, a później jedli w kuchni ciastka i
pili mleko. Po urodzeniu Annie Liz, pracująca jako nauczycielka w szkole
średniej, przeszła na zastępstwa. Twierdziła, że chce spędzać jak najwięcej
czasu z córeczką. I rzeczywiście, prawie się nie rozstawały.
Liz zaczęła również pomagać w zajęciach plastycznych w przedszkolu, do
którego chodziła Annie. Po południu piekły razem ciasteczka, herbatniki i
biszkopty albo siedziały w obszernej, przytulnej kuchni i Liz czytała
córeczce bajki. Żyli we czwórkę w ciepłej domowej atmosferze, czuli się
bezpiecznie i nie zagrożeni nieszczęściami spadającymi na innych. A John
zapewniał im dobrobyt materialny. Prowadził największą hurtownię artykułów
spożywczych w stanie, co dawało niezłe dochody. Miał łatwy start, bo
odziedziczył firmę po ojcu i dziadku. Mieszkali w ładnym domu, w lepszej
części miasta. Nie byli z pewnością milionerami, lecz nie zagrażały im
nagłe zmiany koniunktury, które dotykały farmerów i ludzi pracujących w
branżach bardziej podatnych na kaprysy mody. Wszyscy potrzebują dobrego
jedzenia, a John Whittaker zawsze potrafił je dostarczyć. Był czułym,
kochającym mężem i miał nadzieję, że w przyszłości Tommy przejmie po nim
interes. Najpierw jednak syn powinien skończyć college. Annie zresztą też,
bo John chciał, by córka była równie inteligentna i wykształcona jak matka.
Annie mówiła, że chce zostać nauczycielką, tak samo jak mamusia, ale John
wymarzył ją sobie w roli lekarki albo prawniczki. W tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym drugim roku były to śmiałe marzenia, lecz John zgromadził
już odpowiedni fundusz na edukację Annie. Kilka lat wcześniej przeznaczył
także sporą sumkę na wykształcenie Tommy'ego, toteż studia mieli oboje
zapewnione. John święcie wierzył w potęgę marzeń. Powtarzał, że jeśli ktoś
czegoś bardzo pragnie i jest dostatecznie pracowity, zawsze osiągnie cel.
Sam zresztą także odznaczał się wyjątkową pracowitością. Kiedyś Liz
pomagała mu w firmie, lecz teraz z radością pozwolił żonie zostać w domu.
Wracał późnym popołudniem i zastawał ją z Annie na kolanach albo
obserwował, jak bawią się lalkami w pokoju córki. Kiedy na nie patrzył,
czuł w sercu ciepło. Skończył czterdzieści dziewięć lat, miał cudowną żonę,
dwoje wspaniałych dzieci i był szczęśliwy.
- Gdzie jesteście? - zawołał, wróciwszy tego popołudnia do domu,
otrzepując z kapelusza i płaszcza płatki śniegu i odpychając sukę, która
merdała ogonem i ślizgała się w kałuży wody z roztopionego śniegu
ściekającego z jego butów. Była to duża seterzyca irlandzka, której nadali
imię żony prezydenta Trumana, Bess. Liz uznała to początkowo za afront
wobec ówczesnej pani prezydentowej, lecz imię pasowało i w końcu się
przyjęło, a w tej chwili nikt już nie pamiętał o jego pochodzeniu.
- Tu, w salonie! - odkrzyknęła Liz, a John wszedł do pokoju i zastał żonę
i córkę wieszające na choince ludziki z piernika.
Piekły je razem całe popołudnie, a gdy figurki leżały w piekarniku, Annie
kleiła papierowe łańcuchy.
- Cześć, tato! Jak ci się podoba choinka? Prawda, że ładna?
- Śliczna, kochanie!
Uśmiechnął się do córeczki, a później bez wysiłku uniósł ją i wziął na
ręce. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o rumianej cerze swoich irlandzkich
przodków, z kruczoczarnymi włosami, z których wciąż nie widać było siwizny,
choć zbliżał się już przecież do pięćdziesiątki. Czysty błękit jego oczu
odziedziczyli zarówno Tommy, jak i Annie. Liz, choć blondynka, miała oczy
piwne, czasami wręcz orzechowe. Ale oczy Annie były jasne, niemal białe.
Uśmiechała się do ojca i figlarnie pocierała swoim noskiem o jego nos,
śliczna jak aniołek. Postawił ją delikatnie na podłodze, a później
pocałował żonę, patrząc na nią rozkochanym wzrokiem.
- Coście dzisiaj robiły? - spytał ciepło.
Byli małżeństwem od dwudziestu dwu lat, lecz zazwyczaj, gdy nie dokuczały
im drobne codzienne kłopoty, wciąż wydawali się zakochanymi nowożeńcami,
którzy świata poza sobą nie widzą. Pobrali się dwa lata po uzyskaniu przez
Liz dyplomu. Pracowała już wówczas jako nauczycielka, a Tommy urodził się
dopiero siedem lat po ślubie. Stary doktor Thompson tak naprawdę nigdy nie
zdołał znaleźć jasnego wytłumaczenia, dlaczego Liz ma ciągle pecha i nie
może zostać matką. Zanim wydała na świat Tommy'ego, przeszła trzy
poronienia i to, że urodziła wreszcie zdrowego chłopca, graniczyło z cudem.
A gdy po kolejnych dziesięciu latach pojawiła się Annie, Elizabeth i John
uznali się za prawdziwych wybrańców losu. Byli niezmierni dumni z dzieci i
przyznawali bez skrępowania, że są one dla nich głównym źródłem radości i
treścią ich życia.
- Dostałem dziś pomarańcze z Florydy - oznajmił John, siadając i wyjmując
fajkę. Na kominku płonął wesoło ogień, a dom pachniał piernikami i prażoną
kukurydzą. - Jutro trochę wam przyniosę.
- Wspaniale! Przepadam za pomarańczami!
Annie klasnęła w rączki i wdrapała się ojcu na kolana, a tymczasem Bess
wspięła się na tylne łapy, próbując iść w ślady dziewczynki. John odsunął
łagodnie psa, Liz zaś zeszła z drabiny, pocałowała męża i zaproponowała mu
szklankę grzanego wina.
- Propozycja nie do odrzucenia!
Uśmiechnął się i trzymając Annie za rękę podążył za żoną do kuchni,
podziwiając w duchu jej zgrabną figurę. Wtem trzasnęły drzwi frontowe i do
domu wszedł Tommy, z zaczerwienionym nosem i łyżwami w ręku.
- Mmm... ładny zapach! Cześć, mamo!... Cześć, tato!... No i co dzisiaj
porabiałaś, smarkulo? Pewnie wyjadałaś mamie wszystkie ciasteczka!
Zmierzwił włosy Annie i ucałował ją, przytykając zimny policzek do jej
twarzy. Był mróz i padał coraz gęstszy śnieg.
- Nie zjadłam, tylko upiekłam ciasteczka razem z mamusią. Zjadłam tylko
cztery! - odpowiedziała rezolutnie siostra i oboje wybuchnęli śmiechem.
Annie celowała w takich zgrabnych ripostach i prawie nikt nie umiał się
oprzeć jej wdziękowi, a już na pewno nie brat ani zapatrzeni w nią rodzice.
Nie była jednak rozpieszczona. Po prostu wzrastała otoczona miłością,
dzięki czemu nabywała swobody w obcowaniu z ludźmi i naturalnej sympatii do
nich. Uwielbiała się śmiać, uwielbiała gry i zagadki, uwielbiała biegać po
polu z rozwianymi włosami, uwielbiała zabawy z Bess... ale najbardziej ze
wszystkiego uwielbiała starszego brata. Spoglądała nań w tej chwili
roziskrzonym wzrokiem, zerkając na stare, podniszczone łyżwy.
- Pójdziemy jutro na ślizgawkę, Tommy?
W pobliżu znajdował się zamarznięty staw i w sobotnie ranki brat często
zabierał tam Annie.
- Jeśli przestanie padać, bo inaczej nawet nie znajdziemy jeziorka pod
śniegiem - odpowiedział z ustami pełnymi pysznych ciasteczek.
Na ich widok pociekła mu ślinka i gdy Liz ostrożnie zdejmowała fartuch,
od razu się nimi poczęstował. Miała na sobie schludną bluzkę i szarą
spódnicę, a John po raz kolejny skonstantował z zadowoleniem, że ma ciągle
taką samą zgrabną figurę jak w szkole średniej, gdy ją poznał. Chodziła do
pierwszej klasy, on zaś do ostatniej; przez dłuższy czas wstydził się
przyznać, że się zakochał w takiej smarkuli, lecz w końcu wszystko i tak
się wydało. Koledzy z początku nabijali się z niego, lecz potem jakoś się
przyzwyczaili. W rok później rozpoczął pracę w hurtowni ojca, a Liz
skończyła najpierw szkołę, potem college, po czym pracowała dwa lata jako
nauczycielka. Ożenił się z nią dopiero po dziewięciu latach znajomości,
lecz ani przez chwilę nie wątpił, że warto tak długo czekać. Przez całe
życie realizował swoje plany bardzo powoli; tak samo było z dziećmi. Ale
cierpliwość sowicie się opłaciła. Byli szczęśliwi. Osiągnęli wszystko, co
sobie wymarzyli.
- Jutro po południu mam mecz - zauważył niedbale Tommy, wpychając do ust
dwa kolejne ciasteczka.
- Na dzień przed Wigilią?! - spytała ze zdziwieniem matka. - Nie wiem,
czy to najlepsza pora na grę w hokeja.
Rodzice zawsze chodzili na mecze Tommy'ego, chyba że przeszkodziło im coś
naprawdę ważnego. John również z pasją grywał kiedyś w hokeja i futbol i
cieszył się, że syn poszedł w jego ślady. Parę sezonów temu dwóch chłopców
wybiło sobie zęby podczas meczu, ale Tommy grał ostrożnie i dopisywało mu
szczęście. Żadnych złamań, żadnych poważniejszych urazów, tylko kilka
zwichnięć i mnóstwo siniaków, a John twierdził, że to nieodłączna część
frajdy.
- To przecież normalny chłopak, na litość boską! Nie możemy trzymać go
wiecznie pod kloszem!
Ale Liz nieraz przyznawała się w duchu, że chętnie trzymałaby Tommy'ego
pod kloszem. Głęboko kochała dzieci i męża, i nie była w stanie znieść
myśli, że mogłoby ich spotkać coś złego. Była kobietą, która czujnie
strzeże swojego szczęścia.
- Masz od jutra ferie? - spytała z ciekawością Annie, a Tommy kiwnął
głową, uśmiechając się szeroko.
Snuł bogate plany świąteczne dotyczące dziewczyny imieniem Emily, na
którą miał oko od Święta Dziękczynienia. Jej rodzice, matka pielęgniarka i
ojciec lekarz, przeprowadzili się do Drinnell dopiero w tym roku.
Przyjechali z Chicago i Emily była bardzo fajna. Na tyle fajna, że Tommy
zaprosił ją na kilka meczów hokejowych. Ale nie posunął się na razie dalej.
W przyszłym tygodniu zamierzał wybrać się z nią do kina, a może nawet
zaproponować wspólne spędzenie sylwestra, choć nie zdobył się jeszcze na
odwagę, by jej o tym wspomnieć.
Annie domyśliła się, że brat lubi Emily. Pewnego dnia, gdy wybrali się
razem na łyżwy, zauważyła, jak na nią patrzy, a oprócz tego raz zderzył się
z nią podczas jazdy i okropnie się zarumienił. Emily przyszła na ślizgawkę
ze starszą siostrą i dwiema koleżankami. Annie uważała ją za miłą, ale nie
rozumiała, dlaczego brat dostał takiego hopla na jej punkcie. Emily miała
długie, lśniące czarne włosy i całkiem nieźle radziła sobie na łyżwach.
Prawie nie odzywała się do Tommy;ego, tylko zerkała na nich kątem oka, ale
później, gdy zbierali się do odejścia, serdecznie wycałowała Annie.
- Zrobiła to, bo cię lubi - wyjaśniła rzeczowo siostra, wracając do domu
z Tommym, który niósł jej łyżwy.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał, siląc się na chłód, choć widać
było, że jest zmieszany i trochę podenerwowany.
- Jak jeździłeś na łyżwach, przez cały czas gapiła się na ciebie
cielęcymi oczami - powiedziała Annie, odrzucając na ramiona swoje długie
jasne włosy i uśmiechając się chytrze.
- Jakimi oczami?
- Dobrze wiesz jakimi. Podkochuje się w tobie. Dlatego była dla mnie taka
słodka. Ona też ma młodszą siostrę, ale nigdy jej tak nie obściskuje. Lubi
cię, to jasne jak słońce.
- Nie bądź taka mądralińska, Annie. Lepiej zajmij się lalkami lub czymś w
tym rodzaju, dobrze?
Tommy próbował udawać, że słowa Annie nie robią na nim żadnego wrażenia,
a później powiedział sobie, że byłby skończonym głupcem, gdyby brał sobie
do serca paplaninę pięcioletniej siostry.
- Lubisz ją, prawda? - spytała prowokacyjnie Annie i zachichotała.
- Czy mogłabyś wreszcie przestać wścibiać nos w nie swoje sprawy? -
odparował ostro Tommy. Rzadko odzywał się do siostry takim tonem, ale Annie
wcale się tym nie przejęła.
- Jej starsza siostra wydaje mi się znacznie fajniejsza.
- Zapamiętam to sobie na wypadek, gdybym chciał się umówić z dziewczyną z
najstarszej klasy.
- Nie podobają ci się dziewczyny z najstarszej klasy? - zdziwiła się
Annie, nieco zaintrygowana.
- Jasne, że mi się podobają, ale siostra Emily skończyła już siedemnaście
lat - wyjaśnił Tommy, a Annie ze zrozumieniem skinęła głową, uśmiechając
się chytrze.
- Aha, jest dla ciebie za stara. To znaczy, że Emily jest w sam raz?
- Jakbyś zgadła, mała diablico!
- Dziękuję za komplement - odpowiedziała z powagą Annie, po czym weszli
do domu, podążyli do kuchni i wypili dla rozgrzewki po filiżance gorącej
czekolady.
Chociaż siostra często robiła różne uwagi na temat dziewcząt, które
spotykała w otoczeniu Tommy'ego, brat chętnie spędzał czas w jej
towarzystwie. Annie zawsze manifestacyjnie okazywała mu podziw i czuł się
przy niej strasznie ważny. Kochała go i wcale się z tym nie kryła.
Ubóstwiała go - a on ją.
Poprzedniego wieczoru, nim poszła spać, siedziała mu na kolanach, on zaś
czytał jej ulubione bajki. Najkrótszą przeczytał dwa razy, po czym matka
zabrała Annie do łóżka, a Tommy zaczął gawędzić z ojcem. Rozmawiali o
wyborach prezydenckich sprzed miesiąca, w których zwyciężył Eisenhower, i
zmianach, jakie może to spowodować. A później, jak zwykle, o hurtowni. John
chciał, żeby Tommy poszedł na ekonomikę rolnictwa. Whittakerowie wierzyli w
najbardziej podstawowe wartości: rodzinę, dzieci, świętość małżeństwa,
uczciwość, przyjaźń. Cieszyli się powszechną sympatią i szacunkiem. John
Whittaker uchodził zawsze za dobrego męża, fajnego chłopa i przyzwoitego
pracodawcę.
Tego wieczoru Tommy umówił się ze swoim najlepszym kolegą. Pogoda była
taka paskudna, że nie prosił nawet o pożyczenie auta, tylko poszedł na
piechotę i wrócił o wpół do dwunastej. Rodzice nigdy nie musieli się o
niego martwić. Zanim skończył piętnasty rok życia, miał już na koncie kilka
wybryków: dwa razy opił się piwem i wymiotował, gdy ojciec odwoził go
samochodem do domu. Whittakerom nie przypadło to szczególnie do gustu, ale
też nie robili z tego tragedii. Tommy był dobrym synem, a takie rzeczy
przytrafiają się większości dorastających chłopców. Johnowi również
zdarzyło się parę drobnych wyskoków, nawet znacznie gorszych, zwłaszcza gdy
Liz była na studiach. Niekiedy żartowała z niego na ten temat; upierał się,
że był wówczas wzorem cnót, ona zaś unosiła ironicznie brwi, po czym zwykle
całowała męża.
Tego wieczoru poszli wcześnie spać, a nazajurz rano, wyjrzawszy przez
okno, zobaczyli krajobraz jak ze świątecznej pocztówki. Wszystko pokrywał
nieskazitelnie biały puch i już o wpół do dziewiątej Annie zaciągnęła
Tommy'ego na dwór, by pomógł jej lepić bałwana. Włożyła ulubioną czapkę
hokejową brata, który powiedział, że po południu musi ją od niej pożyczyć
na mecz, na co odrzekła, że się zastanowi. Przewrócił ją na śnieg i leżeli
oboje na plecach, robiąc orła.
Po południu poszli całą rodziną na mecz, a chociaż drużyna Tommy'ego
przegrała, nie zepsuło im to humoru. Pojawiła się również Emily w
towarzystwie grupki rozchichotanych koleżanek; twierdziła, że to one
chciały przyjść, ona zaś przypadkowo się do nich przyłączyła. Była w
kraciastej spódnicy i ciepłych butach; długie ciemne włosy związała w
koński ogon, a Annie orzekła, że zrobiła sobie makijaż.
- Skąd wiesz? - spytał ze zdziwieniem i rozbawieniem Tommy, gdy opuścili
szkolne lodowisko i zmierzali w stronę domu. Emily i jej gadatliwe
przyjaciółki oddaliły się wcześniej w nieznanym kierunku.
- Ja też się czasami maluję, tak samo jak mama - odpowiedziała rezolutnie
Annie, a John i Tommy popatrzyli z uśmiechem na idącego między nimi
figlarnego gnoma.
- Mama się nie maluje! - zaprzeczył z przekonaniem brat.
- A maluje się! Używa pudru i różu, a czasem szminki.
- Doprawdy? - zdumiał się Tommy. Matka zwykle wyglądała bardzo ładnie,
lecz nie podejrzewał, że wspomaga naturę jakimiś sztucznymi środkami.
- Czasami nakłada też coś czarnego na rzęsy, ale ja od tego płaczę -
stwierdziła Annie, a Liz wybuchnęła śmiechem.
- Ja też płaczę, więc przestałam tego używać.
Później rozmawiali o meczu i innych sprawach. Wieczorem Tommy znów wybrał
się do kolegów, a jedna z jego koleżanek z klasy przyszła posiedzieć z
Annie, bo rodzice byli zaproszeni na przyjęcie bożonarodzeniowe u sąsiadów.
Wrócili do domu przed dziesiątą i położyli się spać o północy; kiedy się
zjawili, Annie spała jak suseł. Ale nazajutrz rano zerwała się skoro świt,
dziko podekscytowana. Była Wigilia i myślała tylko o prezentach, o które
prosiła świętego Mikołaja. Marzyła o lalce Madame Alexander i nie była
wcale pewna, czy znajdzie ją pod choinką. Chciała także dostać nowe sanki i
rower, choć zdawała sobie sprawę, że rower byłby stosowniejszym prezentem
na urodziny, przypadające na wiosnę.
W Wigilię pozostało jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia: przez cały ranek
uwijali się jak w ukropie. Zaprosili gości na pierwszy dzień świąt i Liz
musiała przygotować kilka wypieków. A wieczorem wybierali się na pasterkę.
Annie za tym przepadała, choć w istocie nie rozumiała jeszcze symbolicznego
znaczenia pasterki. Ale uwielbiała chodzić z rodzicami do kościoła późno w
nocy, siedzieć w ścisku na ławce, czuć ciepło i woń kadzideł, słuchać
kolęd. Przy ołtarzu stała piękna szopka ze żłobkiem, Marią i Józefem i
gromadką zwierząt. A dokładnie o północy do żłobka wkładano także
Dzieciątko Jezus. Przed wyjściem z kościoła Annie, choć senna, sprawdzała
zawsze, czy Dzieciątko tam jest, i cieszyła się, że zostaje w stajence
razem z tatą i mamą.
- To taka sama rodzina jak my, prawda, mamusiu? - spytała, przytulając
się do Liz, a matka pochyliła się i pocałowała ją w policzek.
- Tak, kruszynko, taka sama - odpowiedziała łagodnie, znów nie mogąc się
nadziwić swojemu szczęściu. - Kocham cię, Annie.
- J ciebie też - szepnęła córeczka.
Tej nocy Annie poszła jak zwykle na pasterkę i zdrzemnęła się, siedząc
wygodnie pomiędzy rodzicami. W przytulnym, pięknie przystrojonym kościele
było ciepło, a muzyka ukołysała ją do snu. Ale przed wyjściem jak zwykle
sprawdziła, czy w żłobku naprawdę leży Dzieciątko Jezus. Leżało. Annie
uśmiechnęła się na widok malutkiej postaci, a później popatrzyła na matkę i
ścisnęła mocno jej dłoń, Liz zaś spojrzała na córeczkę i do oczu napłynęły
jej łzy. Annie była prawdziwym skarbem zesłanym przez Boga, cudownym
podarunkiem, źródłem radości, ciepła i szczęścia.
Wrócili d domu tuż po pierwszej i położyli śpiącą Annie do łóżka. Kiedy
Tommy wszedł do jej pokoju, by pocałować ją na dobranoc, zapadła już w
głęboki sen; z jej ust dochodziło leciutkie pochrapywanie. Muskając wargami
jej czoło, zauważył, że jest dziwnie ciepłe, ale jakoś przeszedł nad tym do
porządku i nawet nie wspomniał o niczym matce. Wyglądała tak anielsko
spokojnie, że nie przyszło mu w ogóle do głowy, iż coś może być nie w
porządku.
W pierwszy dzień świąt Annie spała do późna, a gdy wreszcie się obudziła,
była jakby nieco oszołomiona. Poprzedniej nocy Liz własnoręcznie postawiła
na ganku talerz marchwi z solą dla reniferów i naszykowała ciasteczka dla
świętego Mikołaja, bo córeczka była zbyt senna, by to zrobić. Ale po
przebudzeniu Annie pobiegła sprawdzić, czy renifery zjadły marchewkę. Była
trochę senna i skarżyła się na ból głowy, ale nie miała gorączki i Liz
doszła do wniosku, że mogą to być początki lekkiej grypy. Ostatnio zaczęły
się mrozy i Annie mogła się przeziębić, gdy lepiła z Tommym bałwana. Ale
już wczesnym popołudniem dziewczynka odzyskała wigor. Cieszyła się z Madame
Alexander, z nowych sanek i pozostałych prezentów. Wyszła z bratem na dwór
i bawiła się przez godzinę, a gdy wróciła na gorącą czekoladę, była
zarumieniona, wesoła i wyglądała jak okaz zdrowia.
- No i jak ci się podobają prezenty, księżniczko? - spytał z uśmiechem
ojciec, pykając piękną holenderską fajką, którą dostał od Liz wraz z
rzeźbioną drewnianą podstawką na fajki.
- Są cudowne! - odpowiedziała Annie, uśmiechając się promiennie. - Moja
nowa lalka jest prześliczna, tatusiu!
Popatrzyła zmrużonymi oczami na ojca, jakby wiedziała, od kogo ją
naprawdę dostała, choć rzecz jasna tak nie było. Cała rodzina dokładała
starań, aby Annie w dalszym ciągu wierzyła w świętego Mikołaja. Kilka jej
koleżanek znało już prawdę, ale Liz powtarzała z uporem, że święty Mikołaj
zawsze daje dzieciom prezenty - grzecznym, bo są grzeczne, a tym mniej
grzecznym w nadziei, że się poprawią. Naturalnie nie było żadnych
wątpliwości, do której kategorii dzieci należała Annie. Rodzice, brat i
wszyscy, co ją znali, uważali ją za ideał.
Późnym popołudniem u Whittakerów zjawili się goście: trzy rodziny z
sąsiedztwa oraz dwaj pracownicy Johna z żonami i dziećmi. Dom szybko
wypełnił się gwarem i śmiechem. Wśród przybyłych znalazło się także dwóch
nastolatków w wieku Tommy'ego, który pokazał im z dumą swoją nową wędkę.
Marzył, by ją wypróbować, i nie mógł się wprost doczekać wiosny.
Przyjęcie było bardzo udane, a wieczorem, zostawszy sami, Whittakerowie
zjedli spokojnie kolację, złożoną z zupy z indyka, pieczeni pozostałej z
obiadu oraz smakołyków przyniesionych przez gości.
- Chyba nie tknę jedzenia przez miesiąc - oznajmił wreszcie John,
przeciągając się na krześle. Liz uśmiechnęła się i zauważyła, że Annie jest
blada i że ma nieco szklisty wzrok; na jej policzkach widać dwie
jasnoczerwone plamy. W pierwszej chwili pomyślała, że to róż, którym
dziewczynka tak lubiła się bawić.
- Znowu dobrałaś się do moich kosmetyków? - spytała z rozbawieniem, choć
poczuła lekkie ukłucie niepokoju.
- Nie... upadło na śnieg a ja potem...
Najwyraźniej mówiła od rzeczy, lecz po chwili popatrzyła ze zdziwieniem
na matkę, jakby sama nie była pewna, co powiedziała, i trochę ją o
przestraszyło.
- Co ci jest, kruszynko? - Liz pochyliła się i delikatnie położyła dłoń
na czole córki.
Mała była rozpalona i miała wypieki. Przez całe popołudnie śmiała się,
cieszyła, bawiła swoją nową lalką i biegała jak szalona po domu. - Źle się
czujesz, kochanie?
- Troszeczkę.
Annie wzruszyła ramionami i wydała się nagle bardzo krucha i bezbronna, a
Liz wzięła ją na kolana i przytuliła. Nie musiała sięgać po termometr, by
wiedzieć, że córeczka ma gorączkę. Znów przyłożyła jej dłoń do czoła i
zaczęła się zastanawiać, czy nie wezwać lekarza.
-Głupio zawracać mu głowę w pierwszy dzień świąt - odezwała się
niepewnie.
Oprócz tego panował siarczysty mróz, a na noc zapowiadano zamieć.
- Niech się porządnie wyśpi, to jutro będzie jak skowronek - rzekł
spokojnie John. Nie wpadał w panikę tak łatwo jak Liz. - Mieliśmy dziś za
dużo emocji jak na taką małą pannę.
Już od tygodnia żyli w nieustannym podnieceniu: spotkania z przyjaciółmi,
mecz hokejowy Tommy'ego, Wigilia, prezenty, przygotowania do świąt. Liz
doszła do wniosku, że mąż ma rację. Mała mogła rzeczywiście dostać gorączki
od tylu wrażeń.
- Chcesz, żeby tatuś zaniósł cię do łóżeczka na barana?
Propozycja przypadła Annie do gustu, ale kiedy John próbował ją podnieść,
pisnęła cicho i poskarżyła się na ból szyi.
- Co jej jest, jak myślisz? - spytała Liz, gdy wyszedł z pokoju córki.
- Przeziębiła się. Wszyscy w firmie mieli już grypę i dzieciaki w szkole
na pewno też chorują jedno po drugim. Nic jej nie będzie. - Pogładził żonę
po plecach. starając się ją uspokoić. Liz wiedziała, że John ma rację, choć
nie mogła się uwolnić od prześladującego ją irracjonalnego lęku przed
chorobą Heinego-Medina i gruźlicą. - Na pewno nic jej nie będzie, wierz mi
- powtórzył, znając skłonność żony do przesadnego niepokoju o dzieci.
Liz poszła pocałować córeczkę na dobranoc, a gdy ją ujrzała, trochę się
uspokoiła. Choć ciągle blada i rozpalona, Annie mówiła do rzeczy.
Prawdopodobnie była po prostu zmęczona i nadmiernie rozemocjonowana. John
miał rację. Przeziębiła się albo złapała grypę.
- Śpij, maleńka, a jakbyś się źle czuła, wstań i obudź nas - powiedziała,
otulając i całując Annie. - Bardzo, bardzo cię kocham, kruszynko, i dzięki
za ten śliczny obrazek, który dałaś na gwiazdkę mnie i tatusiowi.
Ponadto Annie zrobiła popielniczkę dla Johna; pomalowała ją na
jasnozielono, jego ulubiony kolor, jak twierdziła.
Mała prawie natychmiast zasnęła. Skończywszy zmywać, matka znów poszła do
niej na górę. Annie była jeszcze bardziej rozgorączkowana. Rzucała się pod
kołdrą, mamrotała coś przez sen i nie obudziła się, gdy Liz ją dotknęła.
Była dziesiąta i Liz zdecydowała się jednak zadzwonić do lekarza.
Zastała go w domu i powiedziała, że córeczka ma gorączkę. Nie chciała jej
teraz mierzyć, by się nie zbudziła, ale nim Annie poszła spać, termometr
wskazywał trzydzieści osiem stopni i trzy kreski. Wspominała o bólu szyi, a
doktor stwierdził, że bóle mięśni to normalny objaw grypy. Zgodził się z
Johnem: dziewczynka prawdopodobnie przeżyła zbyt wiele wrażeń, no i złapała
jakąś infekcję.
- Jeśli rano gorączka minie, przywieź ją do mnie, Liz; jeżeli nie, ja do
was wpadnę. Zadzwoń do mnie, jak się obudzi. Nic jej nie będzie. Miałem
ostatnio mnóstwo przypadków przeziębienia. To nic groźnego, choć oczywiście
mała trochę się nacierpi. Dobrze ją przykryj, gorączka może opaść już rano.
- Dzięki, Walt.
Doktor Walter Stone opiekował się rodziną Whittakerów od urodzenia
Tommy'ego i serdecznie się z nimi zaprzyjaźnił. Rozmowa z Waltem jak zawsze
podziałała na Liz uspokajająco. Miał rację. To na pewno nic groźnego.
Owego wieczoru siedziała długo z Johnem w salonie; rozmawiali o
przyjaciołach, o swoim życiu, o dzieciach; o tym, jak dobrze im się
wiedzie; ile lat upłynęło, odkąd się poznali; ile mięli szczęścia. Dokonali
obrachunku, z którego płynął tylko jeden wniosek: są wybrańcami losu.
Nim Liz poszła spać, zajrzała jeszcze raz do Annie; gorączka nie wzrosła,
a dziewczynka przestała się rzucać.
Leżała bez ruchu, oddychając miarowo. U stóp łóżka warowała swoim
zwyczajem Bess. Ani córeczka, ani suka nie poruszyły się, gdy Liz wyszła z
pokoju i wróciła do sypialni.
- Jak się czuje? - spytał John, wślizgując się do łóżka.
- Śpi spokojnie - uśmiechnęła się Liz. - Za bardzo się o nią martwię, ale
nie mogę nic na to poradzić.
- Troszczysz się o nas i właśnie dlatego cię kocham. Szczęściarz ze mnie;
sam nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem.
- Byłeś po prostu sprytny: poderwałeś mnie, jak miałam czternaście lat.
Liz nie kochała nigdy żadnego innego mężczyzny. Odkąd poznała Johna,
minęły trzydzieści dwa lata i w tym czasie jej miłość zmieniła się w
dojrzałą namiętność.
- Teraz też wyglądasz co najwyżej na czternaście - rzekł nieśmiało i
pociągnął ją łagodnie ku sobie. Nie opierała się, on zaś rozpiął jej powoli
bluzkę, po czym Liz wyślizgnęła się z aksamitnej świątecznej spódnicy.
- Kocham cię, Liz - szepnął jej do ucha, a ona poczuła wzbierające w niej
pożądanie.
Przesunął lekko dłońmi po jej nagich barkach, zmierzając ku wyczekującym
piersiom, i mocno pocałował ją w usta.
Leżeli długo razem, aż wreszcie zapadli w sen, zaspokojeni i szczęśliwi.
W ciągu długich lat małżeństwa pracowicie budowali swoje szczęście. Kochali
się, szanowali i wspierali w trudnych chwilach. Zapadając w sen, Liz
myślała o mężu. Przylgnął do niej, obejmując ramieniem jej kibić,
przytulony do pośladków, z twarzą zakopaną w pięknych jasnych włosach.
Spali spokojnie aż do rana.
Po przebudzeniu Liz pośpieszyła natychmiast do Annie. Weszła do jej
pokoju, zawiązując pasek od szlafroka; małą ciągle spała. Nie wyglądała na
chorą, ale zbliżywszy się, Liz spostrzegła, że jest śmiertelnie blada i
ledwo oddycha. Serce zatrzepotało jej w piersi, potrząsnęła lekko córeczką
czekając, aż się zbudzi, lecz w odpowiedzi rozległ się tylko cichy jęk.
Annie nie obudziła się nawet wtedy, gdy Liz mocno nią szarpnęła i zaczęła
wołać ją po imieniu. Po chwili usłyszał ją Tommy i przybiegł sprawdzić co
się dzieje.
- Co się stało, mamo? - spytał, jakby wyczuł, że zdarzyło się coś złego.
Był jeszcze w piżamie, zaspany i rozczochrany.
- Nie wiem. Powiedz ojcu, żeby wezwał doktora Stone'a. Nie mogę obudzić
Annie.
Liz rozpłakała się. Zbliżyła twarz do twarzy Annie i poczuła jej oddech,
ale dziecko było nieprzytomne; od razu się zorientowała, że od wczoraj
gorączka straszliwie wzrosła. Liz nie poszła jednak do łazienki po
termometr, bo nie chciała zostawiać córeczki ani na chwilę samej.
- Pośpiesz się! - zawołała za odchodzącym Tommym, po czym spróbowała
posadzić Annie. Tym razem dziewczynka lekko się poruszyła i wydała
przytłumiony okrzyk, ale nie odezwała się ani nie otworzyła oczu, jakby
pogrążona w śpiączce. Najwyraźniej nie wiedziała, co się wokół niej dzieje.
Liz usiadła na skraju łóżka, trzymając ją w ramionach i płacząc cicho.
- Proszę cię, dziecinko... proszę, obudź się... proszę... kocham cię...
proszę, Annie...
Ciągle płakała, gdy po chwili do pokoju wpadł John wraz z Tommym.
- Walt mówił, że nic jej nie będzie. Co się stało?!
John również wyglądał na przestraszonego, choć za nic w świecie nie
przyznałby się do tego przed żoną. Tommy płakał cicho, stojąc tuż za
plecami ojca.
- Nie wiem... ma chyba straszną gorączkę... Nie mogę jej obudzić... O
Boże!... Och, John... proszę...
Szlochała, przyciskając córeczkę do piersi i kołysząć nią, lecz tym razem
Annie nawet nie jęknęła. Leżała jak martwa w ramionach matki, a John i
Tommy przyglądali się temu bezradnie.
- Przejdzie jej. Dzieciom zdarzają się takie rzeczy, a potem, już po paru
godzinach czują się świetnie - rzekł uspokajająco John, usiłując ukryć
fakt, że sam również wpadł w panikę. - Dobrze o tym wiesz.
- Nie mów mi, co wiem, a czego nie wiem! Wiem tylko, że jest bardzo
chora! - zawołała nerwowo Liz.
- Walt powiedział, że w razie czego weźmie ją do szpitala - odparł John.
Cała rodzina zdawała już sobie sprawę z oczywistego faktu, że będzie to
konieczne.
- Dlaczego się nie ubierzesz? - zasugerował łagodnie. - Będę ją miał na
oku.
- Nie odejdę od niej ani na krok! - stwierdziła z determinacją Liz.
Położyła Annie z powrotem do łóżka i przygładziła włosy, gdy tymczasem
Tommy patrzył z trwogą na siostrę. Byłą taka bledziutka, że wyglądała jak
nieżywa, i na pozór prawie nie oddychała. Bardzo pragnął wierzyć, że za
chwilę się zbudzi, radosna i roześmiana jak na codzień, choć niestety nie
wydawało się to byt prawdopodobne.
- Jak mogła się tak szybko rozchorować? Przecież jeszcze wczoraj była
taka wesoła - spytał, czując zamęt w głowie.
- Źle się czuła, ale ja to zlekceważyłam. - Nagle Liz spojrzała gniewnym
wzrokiem na męża, jakby to on ponosił winę za niewezwanie lekarza.
Przypomniała sobie ze wstydem, że w nocy się kochali, gdy tymczasem Annie
leżała nieprzytomna w swoim pokoju. - Wczoraj powinnam była poprosić
Waltera, żeby przyszedł.
- Nie mogłaś wiedzieć, że jej stan się pogorszy - odpowiedział John.
Zapadło milczenie.
Wreszcie usłyszeli dzwonek do drzwi. John pobiegł na dół i wpuścił
lekarza. Na dworze panował trzaskający mróz i nadeszła zapowiadana zamieć.
Padał gęsty śnieg i świat wyglądał ponuro i nieprzytulnie.
- Co się stało? - spytał Walter, wchodząc szybko wraz z Johnem na górę.
- nie mam pojęcia. Liz nie może jej obudzić, a poza tym chyba wzrosła
gorączka.
Dotarli wreszcie do pokoju. Prawie nie zważając na Liz i Tommy'ego,
doktor podszedł szybko do łóżka Annie, dotknął jej czoła, zbadał sztywność
karku i obejrzał źrenice. Osłuchał ją, w absolutnej ciszy sprawdził kilka
odruchów, po czym odwrócił się i spojrzał zbolałym wzrokiem na rodziców.
- Muszę ją zabrać do szpitala i zrobić punkcję. Podejrzewam zapalenie
mózgu.
- O Boże!... - Liz nie wiedziała, co to może oznaczać, lecz na pewno nie
były to dobre nowiny, zwłaszcza biorąc pod uwagę wygląd Annie. -
Wyzdrowieje? - spytała ledwo dosłyszalnym szeptem, chwytając Johna za rękę
i zapominając na chwilę o Tommym, który stał na progu pokoju i płakał,
patrząc na uwielbianą siostrę. Liz czekała z bijącym sercem na odpowiedź
lekarza. Był od lat ich przyjacielem, ale teraz, gdy od jego słów zależał
los Annie, wydawał się nieomal wrogiem.
- Nie wiem - odpowiedział uczciwie. - Jest bardzo chora. Muszę ją
natychmiast zabrać do szpitala. Czy jedno z was może ze mną pojechać?
- Pojedziemy oboje - stwierdził zdecydowanie John. - Daj nam tylko chwilę
na ubranie się. Tommy, zostań z doktorem i Annie.
- Ja... Tato... - Chłopiec krztusił się i jąkał, a po policzkach spływały
mu łzy. - Ja też chcę pojechać... Ja... ja... muszę tam być...
John już zamierzał się sprzeciwić, lecz po chwili skinął głową. Rozumiał
syna. Wiedział, ile Annie dla niego znaczy, ile znaczy dla całej rodziny.
Nie mogli jej stracić.
- Idź się ubrać - rzekł, po czym zwrócił się w stronę lekarza. - Będziemy
gotowi za minutę.
Liz ubierała się już w sypialni. Błyskawicznie włożyła majtki, stanik,
pas i pończochy, wskoczyła w starą spódnicę i zimowe buty, wrzuciła na
siebie sweter, przyczesała włosy, chwyciła torebkę i płaszcz, po czym
pobiegła z powrotem do pokoju Annie.
- No i jak? - spytała bez tchu, wszedłszy do środka.
- Bez zmian - odpowiedział cicho lekarz. Nieustannie kontrolował stan
dziewczynki. Annie miała bardzo niskie ciśnienie, ledwo wyczuwalne tętno i
zapadła w jeszcze głębszą śpiączkę. Chciał czym prędzej przewieźć ją do
szpitala, choć wiedział aż za dobrze, że możliwości leczenia zapalenia
mózgu są bardzo ograniczone nawet w szpitalu.
Po chwili pojawił się także John w nie pasujących do siebie częściach
garderoby oraz Tommy w stroju hokejowym, który pierwszy wpadł mu w ręce.
- Chodźmy - odezwał się John, po czym uniósł Annie, Liz zaś opatuliła ją
dwoma grubymi kocami.
Główka dziewczynki była straszliwie gorąca, a wargi, suche i spękane,
miały sinawą barwę. Pobiegli do samochodu doktora; John z Annie na ręku
zajął miejsce na tylnym siedzeniu, Liz usiadła obok, Tommy zaś koło
lekarza. Gdy wsiedli, Annie poruszyła się lekko i westchnęła, ale podczas
jazdy do szpitala nie wydała żadnego dźwięku i wszyscy obecni milczeli. Liz
nie spuszczała wzroku z córki, odgarniała jej z oczu jasne włosy i parę
razy pocałował ją w czoło. Muskając je wargami, stwierdziła z przerażeniem,
że jest straszliwie gorące.
John wniósł Annie do izby przyjęć, gdzie czekały już pielęgniarki; nim
wyszli z domu, Walt zatelefonował do szpitala. Natychmiast przystąpił do
punkcji, gdy tymczasem Liz stała i trzymała dziewczynkę za rękę, cała
rozdygotana. Później kazano jej wyjść z pokoju, ale nie zgodziła się.
- Zostanę z nią! - rzekła z determinacją. Pielęgniarki popatrzyły po
sobie, lecz lekarz skinął przyzwalająco głową.
Późnym popołudniem diagnoza się potwierdziła. Annie naprawdę miała
zapalenie mózgu. Z upływem godzin gorączka jeszcze wzrosła. Termometr
wskazywał czterdzieści jeden stopni i sześć kresek; żadne próby obniżenia
temperatury nie dawały rezultatu. Annie leżała w separatce na oddziale
dziecięcym, nie odstępowana ani na krok przez rodziców i brata; od czasu do
czasu jęczała cichutko, ale nie odzyskiwała przytomności ani nie poruszała
się. Podczas badania okazało się, że ma zupełnie sztywny kark. Walter Stone
zdawał sobie sprawę, że rokowanie jest bardzo złe, chyba że gorączka
opadnie albo dziewczynka odzyska przytomność, lecz nie był w stanie
udzielić jej pomocy w walce z chorobą. Życie Annie wisiało na włosku. Pięć
lat temu otrzymali od Boga podarunek zwiastujący radość i szczęście, a
teraz mogli tylko błagać dziewczynkę, by nie umierała. Jednakże Annie
zdawała się nie słyszeć matki, która stała koło niej, całowała jej
twarzyczkę i gładziła rozpaloną małą rączkę. Drugą rączkę trzymali na
przemian John i Tommy, a później wyszli płacząc na korytarz. Żaden z nich
nie czuł się jeszcze nigdy równie bezradny. Jednakże Liz nie zrezygnowała,
nie chciała się poddać bez walki. Czuła, że gdyby opuściła córeczkę choćby
na chwilę, mogłaby przegrać bitwę. Nie zamierzała pozwolić Annie odejść w
milczeniu w ciemność. Postanowiła się jej uczepić, trzymać, walczyć o nią.
- Kochamy cię, maleńka... Wszyscy tak bardzo cię kochamy... tata, Tommy i
ja... Musisz się zbudzić... musisz otworzyć oczy... Spróbuj, dziecinko,
spróbuj... Wiem, że potrafisz... Będziesz zdrowa... To po prostu jakiś
głupi zarazek, który chce, żebyś chorowała, ale my mu nie pozwolimy,
prawda?... Spróbuj, Annie... spróbuj, maleńka...
Całymi godzinami niestrudzenie przemawiała do córeczki i nie zgodziła się
jej opuścić nawet pod wieczór. Usiadła na krześle, wciąż trzymając Annie za
rękę, to milcząc, to mówiąc do niej czule, John zaś musiał od czasu do
czasu wychodzić, bo nie mógł już na to patrzeć. W porze kolacji
pielęgniarki zabrały Tommy'ego, który widząc ukochaną siostrę leżącą bez
życia na łóżku i słuchając, jak matka błaga ją, by żyła, był bliski
załamania. Zdawał sobie sprawę, co się dzieje z ojcem i matką, i nie
potrafił tego znieść. Stał tylko i szlochał, a Liz nie miała sił go
pocieszać. Przytuliła go na chwilę, po czym wyszedł z pielęgniarkami na
korytarz. Nie mogła opuścić Annie i zająć się Tommym, bo dziewczynka za
bardzo jej potrzebowała. Porozmawia z synem później.
W godzinę po jego wyjściu Annie jęknęła cichutko i zatrzepotała rzęsami.
Przez chwilę zdawało się, że otworzy oczy, lecz tymczasem znów jęknęła
cichutko i delikatnie ścisnęła rękę matki. Wreszcie uniosła powieki i
spojrzała na Liz, jakby obudziła się wreszcie z długiego snu.
- Annie? - szepnęła Liz, głęboko wstrząśnięta. Dała znak Johnowi, by się
zbliżył; wszedł akurat do pokoju i stał przy drzwiach. - Witaj kruszyno...
Tata i ja jesteśmy przy tobie. Bardzo cię kochamy.
Ojciec dotarł już do łóżka i stanął po drugiej stronie. Annie nie mogła
obrócić głowy ku żadnemu z rodziców, choć na pewno ich widziała. Wydała im
się jakby zaspana; zamknęła na chwilę oczy, po czym znów je otworzyła i
uśmiechnęła się.
- Kocham was... - szepnęła tak cicho, że ledwo ją usłyszeli. - Tommy?...
- Jest tutaj.
Liz delikatnie pocałowała ją w czoło, płacząc jak bóbr. John także
płakał, zupełnie się tego nie wstydząc. Zrobiłby wszystko, byle tylko
córeczka wyzdrowiała.
- Kocham Tommy'ego... - znów szepnęła Annie. - Kocham was.
Uśmiechnęła się, skończenie pięknie, jeszcze bardziej urocza niż
kiedykolwiek. Z jasnymi włosami, z dużymi błękitnymi oczyma, z małymi
krągłymi policzkami, które tak uwielbiali całować, wyglądała niczym
aniołek. Uśmiechała się do nich, jakby poznała jakiś sekret, o którym oni
nie mieli pojęcia. W tej samej chwili do pokoju wszedł Tommy i zobaczył
siostrę, która spojrzała na drzwi usytuowane naprzeciw łóżka, i także go
zauważyła. Pomyślał, że czuje się lepiej, i rozpłakał się ze szczęścia. A
później Annie wypowiedziała jedno proste słowo, od którego serca im
stopniały w piersiach.
- Dziękuję... - szepnęła cichutko.
Zamknęła oczy i zasnęła, wyczerpana. Tommy wyszedł z pokoju, ciesząc się,
iż siostra wraca do zdrowia, ale Liz wiedziała, że to nieprawda. Wyczuwała,
że coś jest nie w porządku, że to tylko pozory poprawy. Patrząc na nią
miała wrażenie, że Annie się od niej oddala. Traciła ją. Odbierano im
największy skarb ich życia. Była z nimi tak krótko, zaledwie chwilę.
Siedziała trzymając córkę za rękę i patrząc na jej ukochaną twarzyczkę, gdy
tymczasem John wchodził i wychodził, a Tommy spał na krześle w korytarzu. A
tuż przed północą Annie ostatecznie odeszła. Nie otworzyła już oczu. Nie
obudziła się. Powiedziała, co chciała powiedzieć... Powiedziała matce, ojcu
i bratu, jak bardzo ich kocha... nawet im podziękowała... Dziękuję... za
pięć szczęśliwych lat, które minęły jak mgnienie oka... Dziękuję za miłość
i dobroć, które mi okazaliście... Kiedy umarła, Liz i John stali przy łóżku
i trzymali ją za ręce, nie tyle po to, by ją zatrzymać, ile podziękować za
to wszystko, co im dała. Wiedzieli już, że nie zdołają ocalić jej od
śmierci, i chcieli po prostu być przy niej, gdy odejdzie.
- Kocham was... - szepnęła, wydając ostatnie tchnienie. - Kocham was...
Było to zaledwie echo. Odleciała na anielskich skrzydłach. Skarb został
im odebrany. Dusza Annie Whittaker odłączyła się od ciała. A jej brat spał
na korytarzu, wspominając ją, myśląc o niej, wspominając dzień, gdy robili
orły na śniegu. Teraz Annie przemieniła się w anioła.
Rozdział drugi
Pogrzeb był katuszą, koszmarnym snem przeżywanym na jawie. Annie
pochowano na dwa dni przed sylwestrem i na cmentarz przyszli wszyscy
przyjaciele i znajomi Whittakerów: dzieci, rodzice, opiekunki Annie z
przedszkola, klienci i pracownicy Johna, nauczycielki ze szkoły Liz, a
także doktor Walter Stone. Lekarz zwierzył się Whittakerom, że ma wyrzuty
sumienia, iż nie przyjechał do nich wieczorem po telefonie Liz. Uznał
chorobę Annie za przeziębienie albo grypę, a nie powinien był zakładać
niczego z góry. Stwierdził jednak, że nawet gdyby przyjechał, niewiele by
to zmieniło. Statystyki umieralności na zapalenie mózgu u dzieci w tym
wieku przedstawiały się katastrofalnie. Whittakerowie odpowiedzieli
łagodnie, iż nie mają do niego żalu, choć Liz wyrzucała sobie, iż nie
wezwała go do domu, a John nie mógł sobie wybaczyć bagatelizowania choroby
córki. Oprócz tego oboje czuli głęboki wstyd na myśl, że kochali się tej
nocy, gdy Annie zapadła w śpiączkę. Tommy także obwiniał siebie za śmierć
siostry, choć nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Powinien był coś zauważyć,
czegoś się domyślić. Nikt nie przewidział, jak może się skończyć jej
choroba.
Ksiądz, który wygłosił nad grobem krótkie kazanie, powiedział, że Annie
była darem zesłanym przez Boga, aniołem, który zatrzymał się na chwilę w
domu Whittakerów, aby dać im lekcję miłości. I osiągnęła swój cel. Wszyscy
obecni świetnie pamiętali jej figlarny uśmiech, wielkie błękitne oczy,
radosną małą twarzyczkę, dziecięcy wdzięk, któremu nikt nie potrafił się
oprzeć. Nikt nie wątpił, że Annie była darem Bożym, najcenniejszym skarbem,
znakiem miłości. Problem polegał na tym, jak żyć bez niej. Śmierć dziecka
to jakby kara za grzechy dorosłych, przypomnienie, co wszyscy możemy w
każdej chwili stracić. To utrata nadziei i marzeń, utrata przyszłości.
Utrata źródła radości i szczęścia. I tego mroźnego grudniowego poranka Liz,
John i Tommy Whittakerowie byli najbardziej samotnymi ludźmi na świecie.
Stali nad grobem Annie, otoczeni przez przyjaciół, i nie mogli się zdobyć
na to, by odejść i pozostawić córkę w małej białej trumience przybranej
kwiatami.
- Nie mogę - rzekła zduszonym głosem Liz, gdy ksiądz przestał mówić. John
natychmiast zrozumiał, co ma na myśli, i chwycił ją za ramię w obawie, że
może wpaść w histerię. Od wielu dni oboje byli tego bardzo bliscy, a Liz
wyglądała w tej chwili jeszcze gorzej niż zwykle.
- Nie mogę jej zostawić... Nie mogę...
Krztusiła się łzami, John zaś przyciągnął ją ku sobie, choć stawiała
opór.
- Już jej nie ma, Liz... Odeszła... Teraz jest jej dobrze.
- Nie jest jej dobrze. Należy do mnie... Chcę, żeby wróciła! -
odpowiedziała łkając Liz. Przyjaciele Whittakerów zaczęli się powoli
rozchodzić, nie wiedząc, jak jej pomóc. Żadne wypowiedziane przez nich
słowa nie mogły uśmierzyć bólu Liz ani dodać otuchy. A Tommy stał obok
rodziców i patrzył na nich, pełen żalu po Annie.
- Dobrze się czujesz, synu? - spytał trener hokejowy, ocierając łzy i nie
próbując nawet tego ukryć. Tommy chciał skinąć głową, gdy nagle padł z
płaczem w ramiona barczystego mężczyzny.
- Wiem, wiem... Jak miałem dwadzieścia jeden lat, sam straciłem
piętnastoletnią siostrę... To okropne... naprawdę okropne. Staraj się ją
pamiętać... Była wspaniałą dziewczynką - ciągnął trener płacząc wraz z
Tommym. - Nie zapominaj jej, synu. Przez całe życie będzie do ciebie wracać
i obdarzać radością. Anioły dają nam takie podarunki... choć my czasem
nawet tego nie zauważamy. Ale są przy nas. Annie też jest tutaj.
Porozmawiaj z nią czasami, jak będziesz sam... Usłyszy cię... I ty ją
usłyszysz... Nigdy się z tobą nie rozstanie.
Tommy spoglądał nań przez chwilę dziwnym wzrokiem, zastanawiając się, czy
trener postradał zmysły, po czym kiwnął głową. A ojcu z wielkim trudem
udało się wreszcie skłonić Liz, by odeszła od grobu. Słaniając się na
nogach dobrnęła do samochodu, po czym pojechali razem do domu, nie
zamieniając po drodze ani słowa.
Przez całe popołudnie odwiedzali ich przyjaciele, przynosząc jedzenie.
Niektórzy zostawiali je wraz z kwiatami na ganku, by im nie przeszkadzać.
Mimo to wokół kręciło się stale wiele osób, choć kilku znajomych w ogóle
się nie pojawiło, jakby z obawy, że gdyby zetknęli się z Whittakerami,
mogłoby ich spotkać coś złego. Jakby nieszczęście było zaraźliwe.
Liz i John siedzieli w salonie, wyczerpani i odrętwiali, próbując
rozmawiać z przyjaciółmi, i poczuli ogromną ulgę, gdy było już na tyle
późno, że mogli zamknąć drzwi frontowe i przestać podnosić słuchawkę
telefonu. Tommy tkwił przez cały czas w swoim pokoju i z nikim się nie
witał. Przeszedł kilka razy koło otwartych drzwi do pokoju Annie, ale nie
mogąc znieść tego widoku, w końcu je zamknął. Bez przerwy stała mu przed
oczami, taka jaką widział na kilka godzin przed śmiercią: blada, chora,
pogrążona w śpiączce. Z trudem przypominał ją sobie jako zdrową, wesołą
dziewczynkę, która wciąż śmiała się i żartowała.
Wyobraził sobie jej twarzyczkę, kiedy leżała na szpitalnym łóżku i
szepnęła: "Dziękuję", a później umarła. Prześladowały go jej słowa, jej
twarz, nie opuszczały go myśli o przyczynach jej śmierci. Dlaczego umarła?
Dlaczego nie umarł zamiast niej? Ale nie zdradził nikomu swoich uczuć. Z
nikim się nimi nie dzielił. W istocie rzeczy przez resztę tygodnia
Whittakerowie w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Odzywali się tylko do
przyjaciół, gdy zachodziła taka potrzeba, a Tommy trzymał się stale na
uboczu.
Sylwester i Nowy Rok nie różniły się od innych dni i minęły
niepostrzeżenie. Czwartego stycznia Tommy poszedł z powrotem do szkoły,
lecz nikt nie rozmawiał z nim o śmierci siostrzyczki. Trener drużyny
hokejowej był serdeczny, nie wspominał jednak o swojej siostrze ani o
Annie. Nikt nie poruszał z Tommym tego tematu i nie miał się on komu
zwierzyć. Nawet Emily, z którą flirtował nieśmiało od kilku miesięcy,
zaczęła działać mu nagle na nerwy, bo kiedyś rozmawiał o niej z Annie.
Wszystko przypominało mu o utracie siostry i nie mógł tego znieść. Czuł
nieustanny ból, jak po amputowanej ręce; na dodatek nienawidził tego, że
wszyscy spoglądają nań ze współczuciem. A może uważali go za dziwaka? W
ogóle się do niego nie odzywali. Pozostawili go samego, toteż spędzał czas
w samotności. To samo stało się z rodzicami. Z początku w domu roiło się od
ludzi, lecz później John i Liz przestali się z kimkolwiek spotykać. Prawie
nie widywali się też nawzajem, a Tommy nie jadał już z nimi posiłków. Nie
był w stanie siedzieć przy stole w kuchni bez Annie, nie mógł wracać
popołudniu do domu, wiedząc, że nie będzie pić z nią mleka i jeść
ciasteczek. Po prostu nie potrafił wytrzymać w domu bez siostry. Spędzał
coraz więcej czasu na treningach, a później zjadał samotnie kolację
przygotowaną przez matkę. Najczęściej zaspokajał pospiesznie głód, stojąc
koło kuchenki, a później wyrzucał połowę jedzenia do kosza na śmieci.
Czasem brał do swojego pokoju szklankę mleka i garść ciasteczek, rezygnując
z kolacji. Liz na pozór w ogóle nic nie jadła, ojciec zaś wracał z pracy
coraz później i później, również bez apetytu. Prawdziwe wspólne kolacje
należały już do przeszłości, która budziła w nich lęk i o której z całych
sił starali się nie myśleć. Kiedy przebywali we troje, nieobecność
czwartej, brakującej osoby stawała się nieznośnie bolesna. Wiedzieli o tym,
toteż ukrywali się przed sobą i spędzali czas w samotności.
Wszystko przypominało im Annie, wszędzie czaiły się bolesne wspomnienia,
a cierpienie niekiedy przygasało na chwilę, po czym wybuchało ze zdwojoną
siłą.
Trener hokejowy widział, co się dzieje z Tommym, a jeden z nauczycieli
wspominał o tym na radzie pedagogicznej tuż przed feriami wiosennymi. Po
raz pierwszy w całej swojej karierze szkolnej Tommy miał kiepskie stopnie;
teraz, gdy nie było Annie, na niczym już mu nie zależało.
- Bardzo mnie niepokoi Tommy Whittaker - rzekła któregoś dnia
wychowawczyni, siedząc w bufecie z nauczycielką matematyki. - W zeszłym
tygodniu chciałam już wezwać jego matkę, ale później zobaczyłam ją na
mieście. Zrobiła na mnie jeszcze smutniejsze wrażenie niż syn. Chyba
strasznie przeżyli śmierć córki.
- Nic dziwnego - zauważyła ze współczuciem nauczycielka matematyki. Miała
własne dzieci i nie wyobrażała sobie, jak sama przeżyłaby taką tragedię. -
Co się z nim dzieje? Jest zagrożony z któregoś przedmiotu?
- Jeszcze nie, ale jest tego bliski - odparła szczerze wychowawczyni. -
Był dotychczas jednym z najlepszych uczniów. Rodzicom bardzo zależy, żeby
poszedł na studia. Ojciec chce go nawet wysłać na renomowany uniwersytet,
jeśli chłopak okaże się zdolny. Rodzice na pewno o niczym nie wiedzą.
- Może wkrótce weźmie się w garść. Minęły dopiero trzy miesiące. Dajmy mu
szansę. Myślę, że powinniśmy zostawić ich na razie w spokoju i zaczekać do
końca roku szkolnego. Zobaczymy, jak się będzie uczył. Jeśli zawali jakiś
egzamin, zawsze możemy wezwać rodziców.
- To miły chłopiec. Po prostu nie mogę patrzeć, jak się marnuje.
- Może nie potrafi się skupić? Może musi w tej chwili walczyć, żeby
przetrwać? Na pewno bardzo kochał siostrę. Niełatwo mi to przyznać, ale w
życiu bywają ważniejsze rzeczy niż historia i trygonometria. Dajmy chłopcu
szansę. Niech złapie oddech i odzyska równowagę.
- To już prawie cały semestr - zauważyła wychowawczyni.
Zbliżał się koniec marca. Eisenhower urzędował w Białym Domu już od dwóch
miesięcy, ogłoszono wynalezienie skutecznej szczepionki przeciwko chorobie
Heinego-Medina, a prasa rozpisywała się o długo oczekiwanym dziecku Lucille
Ball. Życie błyskawicznie posuwało się do przodu, ale nie dla Tommy'ego
Whittakera. Jego życie zatrzymało się w chwili śmierci Annie.
- Gdyby mnie coś takiego spotkało, na pewno nie otrząsnęłabym się z tego
w trzy miesiące - odezwała się bardziej współczująca z dwóch nauczycielek.
- Wiem.
Zamilkły, myśląc o własnych rodzinach, a pod koniec posiłku zgodziły się,
że trzeba dać Tommy'emu jeszcze trochę czasu. Ale wszyscy już zauważyli, że
się zmienił. Najwyraźniej przestał się czymkolwiek interesować. Postanowił
nawet zrezygnować tej wiosny z gry w koszykówkę i baseball, choć trener
usiłował go namówić do zmiany decyzji. W jego pokoju panował straszliwy
bałagan, przestał pomagać matce w domu i po raz pierwszy w życiu zaczął się
kłócić z rodzicami.
Rodzice także się kłócili, nieustannie się o coś obwiniając. Liz
wyrzucała Johnowi, że nie zatankował paliwa do samochodu, nie wyrzucił
śmieci, nie wyprowadził psa, nie zapłacił rachunku, nie nadał przekazu, nie
kupił kawy, nie odpowiedział na list, a mąż rewanżował się tym samym. Były
to drobnostki, lecz ustawicznie się o nie spierali. Ojciec prawie przestał
bywać w domu, a matka nigdy się nie uśmiechała. Nie mówili sobie niczego
miłego, nie byli nawet smutni, tylko wiecznie rozdrażnieni. Gniewali się na
siebie nawzajem, na świat, na życie, na okrucieństwo losu, który odebrał im
Annie. Ale nie wypowiadali tego na głos; po prostu krzyczeli na siebie pod
byle pretekstem, zirytowani wysokością rachunku za światło.
Tommy zaczął ich stopniowo unikać. Najczęściej snuł się po ogrodzie,
siedział na ganku z tyłu domu i myślał. Zaczął także palić papierosy. Parę
razy kupił sobie także kilka butelek piwa. Siadał na ganku, osłonięty przed
strugami deszczu, który lał jak z cebra przez cały miesiąc. Czuł się dzięki
temu strasznie dorosły i raz nawet uśmiechnął się na myśl, co powiedziałaby
Annie, gdyby go zobaczyła. Ale siostra nie mogła go zobaczyć, a rodzice nie
zwracali na niego uwagi, toteż mógł robić, co chciał. Poza tym miał już
przecież szesnaście lat. Był dorosły.
- Nie obchodzi mnie, że masz już szesnaście lat, Maribeth! - zawołał
pewnego marcowego wieczoru do córki Bert Robertson. Działo się to w Onawie,
w stanie Iowa, około czterystu kilometrów od Grinnel, gdzie Tommy upijał
się powoli piwem na ganku i spoglądał na strugi wody zalewające rabatki. -
Nie pójdziesz nigdzie w tej nieprzyzwoitej sukience, umalowana jak
lafirynda! Idź się umyć i zdejmij tę sukienkę.
- Ależ tato! To szkolny bal z okazji święta wiosny! Wszystkie dziewczęta
będą miały makijaż i suknie balowe.
Dwa lata temu starszy brat Maribeth poszedł na bal z dziewczyną w jej
wieku, która ubrała się znacznie śmielej, a ojciec nie protestował. Ale
była to dziewczyna Ryana, co zupełnie zmieniało sytuację. Ryan mógł robić,
co chciał, bo był chłopcem.
- Jak chcesz iść na bal, włóż przyzwoitą sukienkę, albo siedź z matką w
domu i słuchaj radia!
Maribeth czuła silną pokusę pozostania w domu, ale przecież wiosenny bal
jest tylko raz w roku. Chętnie by z niego zrezygnowała, zwłaszcza gdyby
musiała włożyć jakiś zgrzebny łach, w którym wyglądałaby jak zakonnica,
lecz nie chciała także siedzieć w domu. Od starszej siostry jednej z
koleżanek pożyczyła suknię balową, śliczną, choć trochę za luźną, z
niebieskozielonej, mieniącej się tafty. Przyciasne pantofelki w tym samym
kolorze sprawiały Maribeth nieznośne męki, lecz znakomicie uzupełniały
całość. Suknia była bez ramion, za to miała oddzielne krótkie bolerko;
dopasowana góra podkreślała bujny biust Maribeth. Niewątpliwie właśnie to
najbardziej nie spodobało się ojcu.
- Przyrzekam, że nie będę zdejmowała bolerka, tato.
- Z bolerkiem, czy bez bolerka, możesz nosić tę sukienkę w domu, gdy
jesteś z matką. Znajdź sobie inne ubranie albo zapomnij o tańcach. Twoje
koleżanki ubierają się tak kuso, że wyglądają jak prawdziwe ladacznice!
Żeby przyciągnąć uwagę chłopca, nie trzeba mu wcale pokazywać swojego
ciała, Maribeth. Naucz się tego już teraz albo zaczniesz zadawać się z
łobuzami, zapamiętaj moje słowa! - zakończył surowo, a Noelle, młodsza
siostra Maribeth, zaczęła przewracać oczami.
Miała dopiero trzynaście lat, lecz była z natury znacznie bardziej
buntownicza. Żadna nie sprawiała rodzicom większych kłopotów, ale Noelle
miała naturę kokietki i już w wieku trzynastu lat robiła słodkie oczy do
każdego chłopca, który raczył na nią spojrzeć. Szesnastoletnia Maribeth
zachowywała się znacznie powściągliwiej i niechętnie wdawała się w spory z
ojcem.
W końcu Maribeth pobiegła do swojego pokoju i rzuciła się z płaczem na
łóżko. Podążyła za nią matka, by znaleźć dla niej jakieś ubranie. Spośród
niewielu strojów córki wybrała przyjemną granatową sukienkę z długimi
rękawami i białym kołnierzykiem; Margaret Robertson wiedziała, że mąż ją
zaakceptuje. Ale Maribeth na sam jej widok łzy znów napłynęły do oczu.
Sukienka była okropna.
- Będę wyglądać jak zakonnica, mamo! Stanę się pośmiewiskiem!
Wpadła w rozpacz, bo zawsze nienawidziła tej sukienki.
- Nie wszystkie dziewczęta będą w sukniach balowych, Maribeth - zauważyła
pani Roberston, wskazując pożyczoną sukienkę z niebieskozielonej tafty.
Musiała przyznać, że jest ładna, choć ją także trochę przeraziła. Maribeth
wyglądała w niej jak dorosła kobieta. Skończyła dopiero szesnaście lat, ale
miała wydatny biust, wąskie biodra, zgrabnie wciętą talię i długie
kształtne nogi. Nawet w codziennym ubraniu trudno było niezauważyć jej
niezwykłej urody. Była wyższa niż większość koleżanek i nad wiek
rozwinięta.
Namówienie Maribeth, by włożyła granatową sukienkę, zajęło matce całą
godzinę, a tymczasem ojciec siedział w salonie i brutalnie, bezlitośnie
dręczył chłopca, który po nią przyszedł. Maribeth słabo go znała; siedział
jak na rozżarzonych węglach, gdy pan Robertson wypytywał go, co zamierza
robić po ukończeniu szkoły. Odpowiedział, że jeszcze się nie zdecydował.
Bert Robertson stwierdził, że nie zaszkodziłoby mu trochę ciężkiej pracy
albo wojska. David O'Connor przyznał mu rację z wyrazem rosnącej depresji
na twarzy, aż wreszcie do salonu weszła z ociąganiem Maribeth w
znienawidzonej sukience, ożywionej nieco sznurem pereł matki. Zamiast
satynowych szpilek miała na nogach granatowe pantofle na płaskim obcasie,
lecz i tak była wyższa od Davida, toteż powtarzała sobie w duchu, że może i
lepiej się stało. Wiedziała, że wygląda okropnie, a ciemna sukienka
kontrastująca z płomiennorudymi włosami tworzyła kombinację przyprawiającą
o zawrót głowy. Maribeth jeszcze nigdy nie czuła się taka brzydka.
- Bardzo ładnie wyglądasz - stwierdził bez przekonania David, ubrany w
ciemny garnitur starszego brata, kilka numerów za duży, po czym podał
Maribeth bukiecik. Chciał go jej przypiąc do sukni, ale ręce tak mu się
trzęsły, że wyręczyła go w końcu matka.
- Bawcie się dobrze - rzekła łagodnie, gdy wychodzili.
Prawie współczuła Maribeth. Chyba rzeczywiście powinna była włożyć tę
niebieskozieloną sukienkę balową. Wyglądała w niej tak ładnie i dojrzale.
Ale gdy Bert wbił sobie coś do głowy, nie było sensu się z nim kłócić.
Margaret Robertson wiedziała, jak bardzo niepokoi się o córki. Przed laty
jego dwie siostry musiały wyjść za mąż, bo zaszły w ciążę, i Bert Robertson
postanowił nie dopuścić, by to samo spotkało Maribeth i Noelle. Miały być
porządnymi dziewczętami i poślubić porządnych chłopców. Jego dom nie będzie
miejscem schadzek; nie pozwoli na żadne orgie i nie wychowa córek na
ladacznice. Ryan mógł robić, co chciał, ale był przecież chłopcem. Miał już
osiemnaście lat i pracował w warsztacie Berta, zarabiając trzy dolary na
godzinę. Bert Robertson prowadził najlepszy warsztat samochodowy w Onawie i
był z tego niezmiernie dumny.
Ryan lubił swoją pracę i uważał się za równie dobrego mechanika jak
ojciec. Świetnie się rozumieli, a w weekendy jeździli niekiedy na ryby albo
na polowanie, gdy tymczasem Margaret zostawała w domu z dziewczętami,
zabierała je do kina albo szyła. Nigdy nie pracowała zarobkowo; Bert
szczycił się tym. Nie był bogaty, ale mógł chodzić po mieście z podniesioną
głową i nie zamierzał pozwolić, by jego córka wystawiała rodzinę na
pośmiewisko, idąc na wiosenny bal wyfiołkowana jak zwykła dziwka. Była
ładną dziewczyną, toteż tym bardziej należało trzymać ją w karbach, by nie
zeszła na psy.
Sam poślubił niezbyt atrakcyjną dziewczynę; Margaret O'Brien, nim go
poznała, chciała zostać zakonnicą. Przez prawie dwadzieścia lat była
wzorową żoną, ale Bert Robertson nigdy nie poprosiłby jej o rękę, gdyby
ubierała się jak lafirynda, gdyby próbowała nosić takie nieskromne stroje
jak Maribeth albo ta mała pyskata Noelle. Już dawno doszedł do wniosku, że
łatwiej wychowywać syna niż córki, choć Maribeth nie sprawiała nigdy
żadnych kłopotów. Stale wygłaszała jednak zwariowane opinie na temat roli
kobiet i ich rzekomych praw, a nawet o potrzebie wysyłania ich na
uniwersytet. Nauczyciele w szkole wbili jej do głowy, że jest bardzo
inteligentna. Co do Berta, nie miał on nic przeciwko wykształceniu kobiet,
naturalnie w rozsądnych granicach. Powtarzał często, że nie trzeba kończyć
studiów, by umieć zmieniać pieluchy. Oczywiście trochę wykształcenia nie
zawadzi; na przykład bardzo by się cieszył, gdyby Maribeth nauczyła się
księgowości i zaczęła mu pomagać w firmie. Jednakże jej niektóre szalone
pomysły przejmowały go wręcz grozą. Po co, u licha, kobiety mają zostawać
lekarkami, inżynierami, adwokatkami, a nawet pielęgniarkami? Co ona
bredzi?! Zupełnie nie mógł tego zrozumieć. Dziewczęta powinny dobrze się
prowadzić, żeby nie zrujnować sobie życia, a potem wyjść za mąż i rodzić
tyle dzieci, ile chcą mieć ich mężowie. A jeszcze później zajmować się
domem, siedzieć cicho i nie sprawiać kłopotów. Powtarzał to Ryanowi i
ostrzegał go, żeby nie zrobił dzieciaka jakiejś latawicy, z którą musiałby
się potem ożenić. Jego córki powinny świecić przykładem: być wzorem
skromności, a nie chodzić pół nagie na tańce albo denerwować ojca i matkę
niedowarzonymi idiotyzmami na temat kobiet. Czasami się zastanawiał, czy te
zwariowane pomysły nie biorą się z filmów, na które zabiera je Margaret, bo
ich źródłem z pewnością nie była ona sama. Miała poczciwy charakter i nigdy
nie sprawiała żadnych kłopotów. Ale Maribeth to zupełnie inna para kaloszy.
Dotąd była posłuszna, lecz może jeszcze nawarzyć piwa przez te nowomodne
głupstwa, które chodzą jej po głowie.
Maribeth i David spóźnili się na bal przeszło godzinę; wyglądało na to,
że wszyscy świetnie się bez nich bawią. Chociaż alkohol był rzekomo
zakazany, część chłopców z klasy sprawiała wrażenie pijanych, podobnie jak
niektóre dziewczęta. W samochodach stojących przed szkołą migdaliło się
kilka par, lecz Maribeth starała się nie patrzeć. Idąc z Davidem, wstydziła
się zwracać na nie uwagę. Prawie go nie znała i nie byli prawdziwymi
przyjaciółmi, ale nikt inny nie zaprosił jej na bal, a chciała pójść, żeby
się przekonać, jak to naprawdę jest. Znudziło jej się dotychczasowe stanie
na uboczu. Nigdy nie potrafiła się dogadać z kolegami. Byłą zawsze inna.
Już od kilku lat miała najlepsze stopnie w klasie; część kolegów nie
znosiła jej za to, reszta zaś po prostu ją ignorowała.
A gdy rodzice przychodzili do szkoły, zawsze musiała się ich wstydzić.
Matka była taka potulna i zastraszona, a ojciec zachowywał się głośno i
pouczał wszystkich dokoła, zwłaszcza żonę. Nigdy nie potrafiła mu się
przeciwstawić i zawsze zgadzała się z tym, co mówił, nawet gdy w oczywisty
sposób nie miał racji. On zaś bez żenady wygłaszał swoje opinie, głównie na
temat kobiet, ich roli w życiu, na temat ważności mężczyzn i zbędności
wykształcenia. Nieustannie stawiał samego siebie za wzór. Był sierotą z
Buffalo i odniósł sukces, choć skończył zaledwie sześć klas szkoły
podstawowej. Uważał to za najzupełniej wystarczające i szczerze się dziwił,
że syn zrobił maturę. Ryan uczył się fatalnie i wciąż zawieszano go za złe
zachowanie, ale ponieważ chodziło o syna, a nie o jedną z córek, ojciec
uważał to za dobry kawał. Gdyby nie płaskostopie i kontuzja kolana podczas
meczu futbolu, Ryan prawdopodobnie walczyłby w tej chwili w Korei jako
żołnierz piechoty morskiej. Maribeth i Ryan zawsze mieli sobie bardzo
niewiele do powiedzenia. Nie mieściło się wręcz w głowie, że pochodzą z tej
samej rodziny i że urodzili się na tej samej planecie.
Ryan, przystojny i pewny siebie, nie był zbyt bystry i trudno było
uwierzyć, że są bratem i siostrą.
- Czy jest coś, na czym ci naprawdę zależy? - spytała pewnego dnia
Maribeth, usiłując go zrozumieć, a może nawet odkryć, na czym polega ich
wzajemny stosunek, Ryan zaś spojrzał na nią ze zdumieniem, zastanawiając
się, co skłoniło ją do zadania takiego idiotycznego pytania.
- Lubię samochody, dziewczęta, piwo, dobrą zabawę... Stary myśli tylko o
pracy. To chyba w porządku... dopóki mogę pracować przy samochodach, a nie
w banku albo towarzystwie ubezpieczeniowym. Szczęście, że ojciec ma
warsztat.
- Chyba masz rację - odrzekła cicho Maribeth, spoglądając nań pytająco
wielkimi zielonymi oczami i usiłując wykrzesać z siebie trochę szacunku dla
brata.
- A chcesz osiągnąć w życi coś jeszcze?
- Na przykład co? - spytał zdziwiony Ryan.
- Cokolwiek. Przestać pracować w warsztacie ojca, pojechać do Chicago,
Nowego Jorku, znaleźć lepsze zajęcie, iść na studia...
Takie właśnie były marzenia Maribeth. Zawsze chciała się wyrwać z
niewielkiej mieściny, jaką była Onawa, lecz nie znała nikogo, komu mogłaby
się zwierzyć. Różniła się wyraźnie od koleżanek z klasy. Żadna z nich nie
potrafiła zrozumieć, dlaczego tak jej zależy na nauce i na dobrych
stopniach. Co to za różnica? Komu to potrzebne? Maribeth uważała to jednak
za potrzebne, lecz w rezultacie nie miała przyjaciół i musiała iść na bal z
Davidem.
Mimo to nie wyrzekała się swoich marzeń. Nikt nie mógł ich jej odebrać,
nawet ojciec. Maribeth chciała odnieść sukces, żyć w ciekawszym mieście,
znaleźć interesującą pracę, zdobyć wykształcenie, gdyby mogła sobie na nie
pozwolić, pragnęła poślubić mężczyznę, którego mogłaby kochać i szanować.
Nie wyobrażała sobie życia z kimś, kto nie budziłby jej podziwu. Nie
wyobrażała sobie życia z człowiekiem takim jak ojciec, który nie zwracał
najmniejszej uwagi na matkę, nie uznawał jej poglądów, nie obchodziło go,
co ona myśli. Maribeth pragnęła czegoś więcej. Tylko nauczyciele nie
uważali jej pomysłów za zwariowane, gdyż dostrzegali jej wyjątowość,
rozumieli wagę wykształcenia i pragnęli jej pomóc wyzwolić się z więzów.
Ale zdradzała swoje myśli bardzo rzadko i wyłącznie w pracowniach, za które
otrzymywała pochwały. Nigdy nikomu się nie zwierzała.
- Napijesz się ponczu? - spytał David.
- Słucham? - Maribeth była myślami gdzieś bardzo daleko. - Przepraszam,
zamyśliłam się... Przykro mi z powodu ojca: strasznie zanudzał cię dziś
wieczorem. Pokłóciliśmy się o moją sukienkę i musiałam się przebrać -
dodała, jeszcze bardziej zmieszana.
- Jest bardzo ładna - odpowiedział nerwowo David i było oczywiste, że nie
mówi prawdy.
Granatowa sukienka na pewno nie była ładna i Maribeth doskonale zdawała
sobie z tego sprawę. Włożenie na bal tego znoszonego, pospolitego ciucha
wymagało wielkiej odwagi. Ale Maribeth była przyzwyczajona do swojej
inności i do drwin, jakie ją spotykały. A przynajmniej powinna być
przyzwyczajona. Zawsze była piątym kołem u wozu. To dlatego David O'Connor
tak śmiało wystąpił ze swoją propozycją. Wiedział, że nie będzie miał
konkurencji. Maribeth była ładna, ale wszyscy uważali ją za dziwaczkę. Była
wysoka, miała wspaniałe płomiennorude włosy i świetną figurę, lecz
interesowała się tylko szkołą i nigdy nie chodziła na randki. Nikt się z
nią nie umawiał. David doszedł do wniosku, że mu nie odmówi, i nie pomylił
się. Nie uprawiał sportów, był niski i pryszczaty, więc kogóż jeszcze
mógłby zaprosić? Oprócz Maribeth Robertson zostało mu do wyboru tylko kilka
koszmarnych brzydul, z którymi za nic w świecie nie pokazałby się na balu.
A zresztą lubił Maribeth. I nawet jej stary nie rozłościł go. Rzeczywiście,
spocił się jak mysz, czekając na nią, i zastanawiając się nawet, czy nie
spędzi w domu Robertsonów całego wieczoru, lecz wreszcie zeszła na dół w
ciemnogranatowej sukni z białym kołnierzykiem. Wyglądała ładnie. Nawet pod
brzydką sukienką rysowała się jej zgrabna sylwetka. A zresztą czy sukienka
jest taka ważna? Podniecała go myśl, że będzie z nią tańczył, ocierał się o
jej piersi. Kiedy to sobie wyobrażał, czuł lekkie mrowienie w podbrzuszu.
- Napijesz się ponczu? - spytał znowu, a Maribeth skinęła głową. Nie
miała ochoty na poncz, ale nie wiedziała, co powiedzieć. Żałowała już, że w
ogóle przyszła. Była taką nudziarą, że nikt inny nie chciał jej zaprosić na
bal, a na dodatek w tej ohydnej granatowej sukience wyglądała jak istny
koczkodan. Powinna była zostać w domu i słuchać radia razem z matką.
- Zaraz wrócę - odrzekł David i zniknął, a Maribeth spojrzała na tańczące
pary. Większość dziewczyn prezentowała się naprawdę pięknie: miały
fantazyjne suknie balowe i krótkie bolerka, podobne do tego, które i ona
chciała włożyć, lecz ojciec jej nie pozwolił.
Wydało jej się, że upłynęły całe wieki, nim wreszcie David wrócił.
Uśmiechał się tajemniczo, jakby poznał jakiś pasjonujący sekret, a gdy
tylko Maribeth spróbowała ponczu, natychmiast zrozumiała, dlaczego ma taki
błogi wyraz twarzy. Poncz miał dziwny smak i Maribeth doszła do wniosku, że
dolano do niego alkoholu.
- Co to takiego? - spytała, pociągając nosem i znów wypijając malutki
łyk, by potwierdzić swoje podejrzenia. Piła alkohol zaledwie kilka razy w
życiu, ale była pewna, że poncz czymś doprawiono.
- Po prostu soczek - uśmiechnął się David i wydał jej się nagle znacznie
niższy i brzydszy niż wtedy, gdy ją zapraszał. Był zwyczajnym chłystkiem i
w odrażający sposób rozbierał ją oczami.
- Nie chcę się upić - odpowiedziała rzeczowo, żałując, że przyszła, a już
szczególnie z Davidem. Czuła się jak zwykle nie na miejscu.
- Daj spokój, Maribeth, nie bądź taka drętwa! Nie upijesz się. Tylko
kilka łyków. Poprawi ci się humor!
Przyjrzała mu się i zdała sobie sprawę, że musiał już sobie golnąć.
- Dużo wypiłeś?
- Chłopaki z trzeciej klasy mają za salą gimnastyczną dwie butelki rumu,
a Cunnigham przyniósł litr wódki.
- Wspaniale! Cudownie!
- Prawda, że fajnie?
Nie zwróciwszy uwagi na jej ton, uśmiechnął się błogo, uradowany, że
Maribeth nie protestuje. Spojrzała na niego z niesmakiem, lecz w ogóle tego
nie zauważył.
- Zaraz wrócę - odezwała się chłodno. Wyglądała na kilka lat starszą od
niego i była o pół głowy wyższa. Miała nie więcej niż sto siedemdziesiąt
parę centymetrów wzrostu, ale David był jeszcze niższy.
- Dokąd idziesz? - spytał ze zmartwioną miną. Nie zdążyli nawet
zatańczyć.
- Do toalety.
- Słyszałem, że dziewczyny też mają litr wódki.
- Przyniosę ci trochę - odrzekła i zniknęła w tłumie.
Zespół muzyczny grał akurat "In the Cool, Cool, Cool of the Evening", a
po parkiecie krążyły przytulone pary. Osowiałą Maribeth wyszła z sali
gimnastycznej i minęła grupkę chłopców, którzy najwyraźniej usiłowali ukryć
butelkę. Ale nie mogli ukryć skutków działania alkoholu i trochę dalej
dwóch innych rzygało pod ścianą. Maribeth była do tego przyzwyczajona:
często widywała brata w takim stanie. Poszła na tyły sali gimnastycznej i
usiadła na ławce, aby ochłonąć i zebrać myśli przed powrotem do Davida.
Najwyraźniej zamierzał się upić, co wcale jej nie zachwycało. Zapewne
najmądrzej byłoby po prostu iść do domu i zapomnieć o balu.
Po kilku drinkach David nawet nie zauważy jej nieobecności.
Siedziała długo na ławce, nie zwracając uwagi na nocny chłód. Było jej
dobrze: David, koledzy z klasy, tańczące pary, pijący i wymiotujący chłopcy
wydawali się jej czymś bardzo odległym, nieistotnym, podobnie zresztą jak
rodzice. Przez chwilę żałowała nawet, że nie może tak wiecznie siedzieć.
Odrzuciła głowę do tyłu, wyciągnęła nogi i miała wrażenie, że unosi się w
chłodnym powietrzu.
- Za dużo ponczu? - rozległ się obok cichy głos, gwałtownie wyrywając
Maribeth z zamyślenia.
Uniosła głowę i zobaczyła znajomą twarz. Był to Paul Browne, uczeń
czwartej klasy i gwiazdor szkolnego futbolu; jeszcze nigdy z nim nie
rozmawiała. Nie miała pojęcia, co tu robi i dlaczego się do niej odzywa.
Może ją z kimś pomylił? Usiadła prosto i pokręciła przecząco głową,
spodziewając się, że odejdzie i zostawi ją w spokoju.
- Nie, po prostu zmęczył mnie ten tłum na sali.
- Tak, ja też mam dość - odparł, siadając bez zaproszenia koło Maribeth.
Nawet w świetle księżyca nie można było nie zauważyć, jaki jest przystojny.
- Nie znoszę tłoku.
- Trochę trudno w to uwierzyć - stwierdziła z rozbawieniem Maribeth,
czując się dziwnie dobrze w jego towarzystwie, choć był idolem całej
szkoły. Ale tu, w mroku, na ławce na tyłach sali gimnastycznej, wszystko
wydawało się możliwe. - Zawsze otacza cię tyle ludzi.
- Skąd wiesz, kim jestem? - spytał zaintrygowany. Wyglądał bosko. - A ty
kim jesteś?
- Kopciuszkiem. Mój bucik zmienił się w dynię, mój partner się upił, a ja
szukam szklanego pantofelka. Widziałeś go gdzieś?
- Może. Opisz mi go. Skąd mam wiedzieć, że naprawdę jesteś Kopciuszkiem?
- Rozśmieszyła go i zastanawiał się, dlaczego nigdy dotąd jej nie zauważył.
Miała brzydką sukienkę, ale śliczną buzię, zgrabną figurę, a do tego spore
poczucie humoru. - Jesteś z klasy maturalnej? - spytał z nagłym
zainteresowaniem, choć cała szkoła wiedziała, że już od dwóch lat chodzi z
Debbie Flowers. Krążyły nawet pogłoski, że zamierzają się pobrać po
ukończeniu szkoły.
- Z drugiej - odpowiedziała z ironicznym grymasem Maribeth, sama się
dziwiąc, że nie próbuje tego ukryć.
- Pewnie dlatego nigdy nie zwróciłem na ciebie uwagi - odparł szczerze. -
Ale wyglądasz, jakbyś była starsza.
- To chyba komplement, więc dziękuję.
Uśmiechnęła się i pomyślała, że powinna iść do Davida albo ruszyć w drogę
powrotną do domu. Nie mogła siedzieć tu sama z gwiazdorem futbolu z
najstarszej klasy. Ale czuła się z nim tak dobrze.
- Nazywam się Paul Browne. A ty, Kopciuszku?
- Maribet Robertson - odpowiedziała z uśmiechem i wstała.
- Dokąd idziesz? - Był wysoki, miał czarne włosy, olśniewający uśmiech i
wyglądał na rozczarowanego.
- Do domu.
- Sama? - Skinęła głową. - Podwieźć cię?
- Nie, dziękuję.
Maribeth nie mogła uwierzyć, że odrzuca propozycję przejażdżki autem z
samym Paulem Browne'em, w którym podkochiwała się połowa dziewczyn ze
szkoły. Czy ktoś by w to uwierzył? Uśmiechnęła się; najwyraźniej robiła
postępy.
- Daj spokój, odprowadzę cię przynajmniej do sali gimnastycznej. Powiesz
swojemu partnerowi, że wychodzisz?
- Chyba powinnam.
Wrócili do wejścia do sali niczym para starych przyjaciół, a gdy się
zbliżyli, Maribeth zauważyła Davida, kompletnie pijanego, stojącego w
grupce kolegów, którzy podawali sobie z rąk do rąk butelkę. W balu
uczestniczyło kilku nauczycieli pilnujących porządku, lecz chłopcy i tak
robili, co chcieli.
- Chyba nie muszę mu nic mówić - rzekła cicho, zatrzymawszy się w pewnej
odległości, po czym spojrzała z uśmiechem na Paula. Był od niej znacznie
wyższy.
- Dzięki, że mnie odprowadziłeś. Wracam do domu.
Gdyby nie rozmowa z Paulem Browne'em, wieczór zakończyłby się zupełną
klapą.
- Nie mogę cię puścić samej. Chodź, podwiozę cię. A może boisz się. że
mój chevrolet też się zmieni w dynię?
- Chyba nie. Czyż nie jesteś księciem z bajki? - spytała Maribeth i
zawstydziła się nagle. Paul rzeczywiście wyglądał jak książę z bajki, ale
chyba nie powinna była tego mówić.
- Doprawdy? - uśmiechnął się olśniewająco białymi zębami i otworzył
drzwiczki samochodu. Był to nieskazitelnie utrzymany chevrolet bel air z
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku, z czerwoną skórzaną
tapicerką, cały lśniący od chromu.
- Podoba mi się twoja dynia - rzekła żartobliwie Maribeth, a Paul
wybuchnął śmiechem.
Podała mu adres, on zaś zaproponował, żeby wybrali się po drodze na
hamburgera i koktajl mleczny.
- Nie miałaś zbyt udanego balu. Twój partner to na pewno jakiś kompletny
bałwan... Przepraszam, może nie powinienem tego mówić... ale chyba niezbyt
się tobą interesował. Założę się, że w ogóle nie tańczyłaś. Nic się nie
stanie, jeśli wpadniemy razem do Williego. Co ty na to? Jest jeszcze
wcześnie.
Rzeczywiście, było dość wcześnie, a Maribeth musiała wrócić do domu
dopiero o północy.
- Zgoda - odpowiedziała ostrożnie. Chętnie spędziłaby z nim jeszcze
trochę czasu, gdyż bardzo jej się podobał, choć nie chciała się do tego
przyznać nawet przed sobą.
- Przyszedłeś sam? - spytała, zastanawiając się, co się dzieje z Debbie.
- Tak. Jestem znowu wolny jak ptak.
Po tonie Maribeth domyślił się, że wie o Debbie. Cała szkoła o niej
wiedziała. Ale zerwali ze sobą przed dwoma dniami, bo Paul wyjechał na
ferie świąteczne z inną dziewczyną.
- Szczęściarz ze mnie, prawda, Maribeth?
Uśmiechnął się rozbrajająco i zadał kilka pytań na jej temat. Pojechali
do baru Williego, gdzie dzień i noc przesiadywała cała śmietanka towarzyska
szkoły. W barze ryczała szafa grająca i panował potworny ścisk. Było tam
więcej uczniów niż na balu i nagle Maribeth poczuła się zażenowana:
przypomniała sobie o swojej brzydkiej sukience i zawstydziła się, że
wszyscy zobaczą ją z samym Paulem Browne'em. Miała zaledwie szesnaście lat,
a Paul był o dwa lata starszy. Ale wyczuł jej nieśmiałość i przedstawił ją
po kolei wszystkim swoim przyjaciołom. Kilku z nich uniosło pytająco brwi,
lecz żaden nie miał nic przeciwko temu, że się do nich przyłączyła. Byli
dla niej zdumiewająco mili, bo przyszła z Paulem, i wnet poczuła się
swobodnie; śmiała się i żartowała jak wszyscy. Zjedli cheeseburgera, wypili
koktajl mleczny, po czym zaczęli tańczyć przy dźwiękach szafy grającej. W
czasie kilku nastrojowych, spokojnych piosenek Paul przyciskał ją bardzo
mocno do siebie, aż dotykała go piersiami. Natychmiast zauważyła, jakie to
robi na nim wrażenie, i bardzo się zawstydziła, ale nie pozwolił jej się
odsunąć i dalej tańczyli przytuleni. Wreszcie popatrzył na nią i uśmiechnął
się łagodnie.
- Gdzie byłaś przez ostatnie cztery lata, księżniczko? - spytał ochrypłym
głosem, a Maribeth odwzajemniła jego uśmiech.
- Byłeś zbyt zajęty, żeby mnie zauważyć - odrzekła szczerze, a jej
odpowiedź spodobała się Paulowi.
- Chyba masz rację. Byłem głupcem. To moja szczęśliwa noc.
Przyciągnął ją bliżej i musnął wargami jej włosy. Było w niej coś, co go
podniecało. Nie tylko ciało i fantastyczne piersi, które poczuł podczas
tańca, lecz coś w jej spojrzeniu i zachowaniu. Miała w sobie coś
świetlistego, buntowniczego i odważnego, jakby w ogóle nie znała uczucia
strachu. Zdawał sobie sprawę, że jest jeszcze młodziutka; uczennica drugiej
klasy powinna być trochę onieśmielona w towarzystwie osiemnastolatka, a
jednak Maribeth nie była onieśmielona. Nie bała się go, nie bała się mówić,
co myśli, i to mu się podobało. Zerwanie z Debbie zraniło jego miłość
własną, a Maribeth działała jak kojący balsam.
Wrócili do samochodu, a Paul spojrzał na nią. Nie chciał odwozić jej
jeszcze do domu. Czuł się z nią tak dobrze. Wszystko mu się w niej
podobało. A ona dostawała zawrotów głowy od tego, że spędza czas w
towarzystwie samego Paula Browne'a.
- Przejedziemy się? Dopiero jedenasta.
Wyszli z balu bardzo wcześnie, później zaś spędzili u Williego nie więcej
niż dwie godziny.
- Chyba powinnam już wracać - odpowiedziała ostrożnie Maribeth, a Paul
zapalił silnik, lecz zamiast ruszyć do domu, skierował auto w stronę parku.
Nie zaprotestowała, choć nie chciała wrócić zbyt późno. Mimo to czuła się z
nim bezpiecznie. Przez cały wieczór zachowywał się nienagannie, bez
porównania lepiej niż David.
- To tylko krótka przejażdżka, a potem odwiozę cię do domu, obiecuję. Nie
chcę, żeby ten wieczór tak szybko się skończył. Jest dla mnie szczególny -
dodał znacząco, a Maribeth znów zakręciło się w głowie. Paul Browne? Czy to
możliwe? Gdyby została jego dziewczyną zamiast Debbie Flowers, szkoła
zatrzęsłaby się od plotek. - Dobrze się z tobą czuję.
- Ja z tobą też. Jest znacznie fajniej niż na balu! - roześmiała się.
Gawędzili swobodnie przez kilka minut, aż wreszcie Paul dojechał do
ustronnego miejsca nad jeziorem, zatrzymał samochód i spojrzał na Maribeth.
- Jesteś fantastyczną dziewczyną - odezwał się, a Maribeth ani na chwilę
nie wątpiła, że mówi poważnie. Otworzył schowek w desce rozdzielczej, wyjął
butelkę dżinu i wyciągnął ją w jej stronę. - Napijesz się?
- Nie, dziękuję, nie piję.
- Dlaczego? - zdziwił się.
- Po prostu nie lubię.
Mimo to ponowił propozycję. Maribeth z początku odmawiała, ale ponieważ
zaczął nalegać, wypiła mały łyczek, by go nie urazić. Poczuła palenie w
gardle i ciepło rozchodzące się po ciele, a do jej policzków napłynęła fala
gorącej krwi, gdy wtem Paul pochylił się, objął ją i pocałował.
- Wolisz to od dżinu? - spytał zmysłowo, całując ją ponownie, ona zaś
uśmiechnęła się i skinęła głową.
Miała perwersyjne wrażenie, że kosztuje zakazanego owocu; podniecało ją
to i czuła się znacznie starsza niż w rzeczywistości. A poza tym Paul był
taki niewiarygodnie miły i przystojny.
- Ja także - stwierdził i znów ją pocałował, rozpinając jej skromną
sukienkę.
Usiłowała mu w tym przeszkodzić, ale okazał się zręczniejszy i miał
znacznie więcej wprawy; już po chwili gładził ją po piersiach, całując ją
tak namiętnie, że nie miała pojęcia, jak go powstrzymać.
- Proszę, Paul, nie... - rzekła cicho, daremnie starając się mówić
zdecydowanym tonem.
Wiedziała, jak powinna zareagować, ale tak trudno było mu się oprzeć.
Pochylił głowę i zaczął całować jej odsłonięte piersi, aż nagle rozpiął
stanik i rozchylił górną część sukienki. Znów pocałował ją w usta,
delikatnie gładząc palcami brodawki. Później prędkim ruchem wsunął dłoń pod
sukienkę, a Maribeth mimo woli jęknęła, usiłując zacisnąć nogi. Wciąż
powtarzała sobie, że tego nie chce. Pragnęła czuć strach, lecz o dziwo,
wcale się nie bała. To, co robili, było podniecające i rozkoszne, ale
wiedziała, że trzeba to wreszcie przerwać, i w końcu oderwała się od Paula,
bez tchu, prawie nie panując nad sobą, po czym spojrzała na niego z żalem i
pokręciła głową, on zaś zrozumiał jej gest.
- Nie mogę. Przepraszam, Paul - wykrztusiła, oszołomiona tym, co czuła.
Kręciło jej się w głowie.
- W porządku - rzekł łagodnie. - Wiem, nie powinienem... Bardzo mi
przykro... naprawdę...
Mówiąc to pocałował ją znowu i wszystko zaczęło się od początku. Tym
razem powstrzymanie Paula okazało się jeszcze trudniejsze, bo oboje
stracili poczucie czasu, a gdy Maribeth wreszcie się od niego oderwała,
spostrzegła z przerażeniem, że Paul ma rozpięty rozporek. Przyciągnął do
niego jej dłoń; chciała się bronić, lecz była zbyt zafascynowana tym, co
się dzieje. Właśnie przed tym zawsze ją ostrzegano, właśnie tego jej
zabraniano, a tymczasem to okazało się tak niezwykłe, że nie mogła
powstrzymać ani jego, ani siebie. To coś wyfrunęło ku niej z rozporka, ona
zaś mimo woli zaczęła je pieścić i głaskać, a Paul położył się na niej na
siedzeniu, całując ją i dysząc z podniecenia.
- O Boże... Maribeth... Chcę cię, tak bardzo cię chcę... Och, maleńka...
Kocham cię...
Podciągnął jej sukienkę i w tej samej chwili spuścił spodnie. Nagle
poczuła, jak dotyka jej podbrzusza, szuka drogi wejścia, rozpaczliwie jej
pragnie. Sama także go pragnęła, aż wreszcie wniknął w głąb jej ciała, a w
niej wezbrała fala przyjemności i bólu, Paul zaś, ledwo się poruszywszy,
zadygotał z rozkoszy.
- O Boże... O Boże... Och, maribeth...
Wrócił powoli na ziemię i popatrzył na nią, a ona również spojrzała na
niego, niezdolna uwierzyć w to, co się stało. Wreszcie Paul delikatnie
dotknął palcami jej twarzy.
- O Boże, Maribeth, przepraszam... Byłaś dziewicą... Nie mogłem się
powstrzymać... Jesteś taka piękna, a ja tak bardzo cię, no wiesz...
Przepraszam, maleńka...
- Wszystko w porządku - uspokoiła go, ciągle czując go w swoim ciele.
Wycofał się powoli i znów ogarnęło go podniecenie, lecz nie miał odwagi
zaczynać wszystkiego od początku; wyjął spod siedzenia ręcznik i pomógł
Maribeth zatrzeć ślady, gdy tymczasem ona czyniła desperackie wysiłki, by
nie okazywać zawstydzenia. Wypił łyk dżinu i podał jej butelkę; tym razem
również się napiła, zastanawiając się, czy to właśnie pierwszy łyk
spowodował, że uległa; czy się w nim zakochała i czy on też się w niej
zakochał, co to wszystko znaczy i czy będą teraz ze sobą chodzić.
- Jesteś fantastyczna - rzekł, całując ją i obejmując ramieniem. -
Przepraszam, że to się stało tak nagle. Następnym razem będzie lepiej,
obiecuję. Za dwa tygodnie moi rodzice wyjeżdżają i będziesz mogła mnie
odwiedzić.
Nawet nie przyszło mu do głowy, że Maribeth mogłaby nie chcieć. Przyjął,
że o niczym innym nie marzy, i w zasadzie się nie mylił, jednakże ona miała
jeszcze zbyt wielki zamęt w głowie. Cały jej dotychczasowy świat runął
przed chwilą w gruzy.
- Czy... czy ty i Debbie...
Nim jeszcze wypowiedziała te słowa, zrozumiała, że mówi głupstwa, a Paul
uśmiechnął się, patrząc na nią z wyższością starszego brata.
- Nie jesteś zbyt doświadczona, prawda? Ile ty właściwie masz lat?
- Dwa tygodnie temu skończyłam szesnaście.
- Cóż, wobec tego jesteś już dorosła.
Zauważył, że cała drży, i zarzucił jej na ramiona swoją marynarkę. Była
wstrząśnięta tym, co zrobili, i zrozumiała, że musi zadać jeszcze jedno
pytanie.
- Czy mogę zajść w ciążę?
Sama ta myśl napełniła ją przerażeniem, ale Paul uśmiechnął się
uspokajająco. Maribeth nie miała pojęcia, jak wielkie ryzyko podjęli.
- Nie sądzę. Od pierwszego razu raczej nie. Teoretycznie mogłabyś zajść w
ciążę, ale to bardzo mało prawdopodobne. W przyszłości zachowam odpowiednie
środki ostrożności.
Maribeth nie wiedziała, na czym mogą polegać owe środki ostrożności, ale
gdyby zaczęli z sobą chodzić i mieli robić to znowu, na pewno powinni być
bardzo, ale to bardzo ostrożni. Dziecko było ostatnią rzeczą, jakiej w tej
chwili pragnęła. Nie chciała też zostać zmuszona do małżeństwa tak jak jej
ciotki. Nagle przypomniały jej się opowieści ojca.
- Jak poznać, czy jest się w ciąży? - spytała naiwnie, gdy Paul zapalał
silnik, on zaś popatrzył na nią, zdumiony jej niewiedzą. Wydawała się taka
dojrzała.
- Naprawdę nie wiesz? - spytał ze zdziwieniem, a Maribeth, jak zwykle
prostolinijna, pokręciła przecząco głową. - Nie miałabyś okresu.
Zarumieniła się po same uszy i skinęła głową na znak, że rozumie, choć
nie było to bynajmniej zgodne z prawdą. Nie chciała jednak zadawać Paulowi
więcej pytań, by nie uznał jej za kompletną idiotkę.
Ruszyli w drogę powrotną. Paul prawie się nie odzywał, a później,
zatrzymawszy samochód przed jej domem, rozejrzał się ukradkiem i pocałował
ją.
- Dzięki, Maribeth. To był cudowny wieczór.
Coś jej podpowiadało, że utrata dziewictwa zasługuje na lepsze określenie
niż "cudowny wieczór", lecz zdawała sobie sprawę, że nie ma prawa oczekiwać
od Paula niczego więcej. Popełniła błąd, robiąc to z nim już pierwszego
wieczoru, i wiedziała, że będzie mieć szczęście, jeśli zechce się z nią
dalej spotykać, choć powiedział przecież, że ją kocha.
- Ja też miałam miły wieczór - rzekła ostrożnie. - Zobaczymy się w szkole
- dodała z nadzieją w głosie.
Zwróciła Paulowi marynarkę, wyszła z auta i pośpieszyła do drzwi
frontowych, które na szczęście okazały się otwarte. Była za dwie dwunasta.
Ucieszyła się, że wszyscy już śpią. Nie musiała niczego wyjaśniać,
odpowiadać na żadne pytania. Powstrzymując łzy, umyła się i namoczyła
sukienkę w wodzie. Mogła zawsze powiedzieć, że ktoś oblał ją ponczem albo
że zrobiło jej się niedobrze.
Włożyła koszulę nocną, dygocąc od stóp do głów, i pośpieszyła do łóżka.
Mdliło ją trochę i leżała w mroku obok Noelle, rozmyślając o wszystkim, co
się stało. Może to początek wielkiej miłości, uspokajała się. Ale nie była
wcale tego pewna i nie wiedziała, na ile poważnie traktuje ją Paul.
Zastanawiała się, czy mówił szczerze, gdy powiedział, że ją kocha. Miała
nadzieję, że tak, ale słyszała wiele opowieści o dziewczętach, które
straciły dziewictwo, a później zostały wystawione do wiatru przez facetów,
co je do tego zmusili. Ale Paul do niczego jej nie zmuszał. To była właśnie
najbardziej przerażające. Sama chciała z nim to zrobić. Był to najbardziej
wstrząsający aspekt całej sprawy. Chciała się z nim kochać. Dotknął jej, a
ona zaczęła go pragnąć. I wcale nie było jej przykro; po prostu bała się
konsekwencji. Długie godziny leżała w łóżku, pełna lęku, modląc się, by nie
okazało się, że zaszła w ciążę.
Nazajutrz rano przy śniadaniu matka spytała ją, czy dobrze się bawiła, a
Maribeth odpowiedziała, że tak. Najśmieszniejsze, że nikt niczego nie
podejrzewał, choć ona sama czuła się zupełnie inaczej i spodziewała się, że
wszyscy natychmiast to zauważą. Była teraz dorosłą kobietą, straciła
dziewictwo i poderwała maturzystę, gwiazdora drużyny futbolowej. Wprost nie
do wiary, że nikt niczego nie zauważył.
Ryan był tego ranka w złym humorze, a Noelle kłóciła się z matką o coś,
co zbroiła zeszłego wieczoru. Ojciec poszedł do warsztatu, choć była
sobota; podobno bolała go głowa. Wszyscy żyli własnym życiem i nikt nie
zwracał uwagi, że Maribeth zmieniła się z poczwarki w motyla, że Kopciuszek
znalazł swojego księcia z bajki.
Przez cały weekend bujała w obłokach, ale już w poniedziałek spadła z
wielkim hukiem na ziemię, zobaczywszy przed szkołą Paula obejmującego
Debbie Flowers. W południe plotkowała już o tym cała szkoła. Paul i Debbie
pokłócili się, a później pogodzili. Debbie zrobiła mu piekielną awanturę,
bo spędził weekend z inną dziewczyną. Nikt nie wiedział, kto to taki, ale
Debbie w końcu mu przebaczyła i znów z sobą chodzili. Maribeth była
zdruzgotana, lecz zobaczyła Paula dopiero w środę. Wyjmowała coś ze swojej
szafki w szatni i usiłowała odwrócić głowę, ale on zatrzymał się przy niej.
Miała nadzieję, że przejdzie obok bez słowa, ale już od paru dni szukał
okazji, by porozmawiać z nią sam na sam.
- Możemy chwilę pogadać? - spytał cicho, patrząc na nią z niepokojem.
- Nie mam teraz czasu... Przykro mi... Jestem już spóźniona na
gimnastykę. Może później.
- Daj spokój, Maribeth. - Ujął ją łagodnie za ramię. - Chciałem cię
przeprosić za to, co się stało... Nie nabierałem cię... Mówiłem prawdę...
Myślałem, że z Debbie... Inaczej bym tego nie robił... Tak mi przykro... To
wariatka, ale jesteśmy razem już trzy lata. Nie chciałem cię skrzywdzić.
Maribeth widziała, że Paulowi naprawdę jest przykro, i o mało się nie
rozpłakała. Dlaczego jest taki miły? Ale gdyby zachował się po chamsku,
byłoby jeszcze gorzej.
- Nie przejmuj się mną. Nic mi nie jest.
- Nie wierzę - rzekł z nieszczęśliwą miną, czując coraz silniejsze
wyrzuty sumienia.
- Ależ tak - potwierdziła i nagle oczy napełniły jej się łzami. Jaka
szkoda, że wszystko nie potoczyło się inaczej. - Zapomnijmy o tym.
- Pamiętaj: gdybyś potrzebowała mojej pomocy, zawsze możesz na mnie
liczyć.
Zastanawiała się, dlaczego to powiedział, i przez cały miesiąc usiłowała
o nim zapomnieć. Ale wszędzie go spotykała: na korytarzach, przed salą
gimnastyczną. Miała wrażenie, że nie może przed nim uciec. A na początku
maja, półtora miesiąca po incydencie w samochodzie, Paul i Debbie ogłosili
swoje zaręczyny; postanowili wziąć ślub i w lipcu, zaraz po ukończeniu
szkoły. Tego samego dnia Maribeth odkryła, że jest w ciąży.
Okres opóźniał się zaledwie o dwa tygodnie, ale wymiotowała i zauważyła
wiele niezwykłych symptomów. Powiększyły jej się piersi i stały się bardzo
tkliwe; odnosiła wrażenie, że nagle pogrubiała w talii, poza tym ciągle
miała mdłości. Nie mogła uwierzyć, że jej ciało tak bardzo się zmieniło w
tak krótkim czasie. Ale co rano, klęcząc na podłodze łazienki po kolejnej
fali wymiotów i modląc się, by nikt jej nie usłyszał, coraz jaśniej zdawała
sobie sprawę, że nie może wiecznie ukrywać swego stanu.
Nie wiedziała, co robić, do kogo się zwrócić, lecz nie chciała rozmawiać
z Paulem. Wreszcie pod koniec maja udała się do lekarza matki i ubłagała
go, by ją zbadał, nie mówiąc o niczym rodzicom. Zgodził się w końcu po
długim wahaniu i potwierdził, że maribeth jest w ciąży. Przypuszczalnie
zaszła w ciążę dokładnie dwa miesiące temu. Paul mylił się: bardzo łatwo
zajść w ciążę "od pierwszego razu". Zapewniał ją, że to bardzo mało
prawdopodobne; zastanawiała się, czy celowo ją okłamał, czy po prostu gadał
głupstwa. Może jedno i drugie. Tak czy owak, miała wyjątkowego pecha.
Siedziała na kozetce, zasłaniając się prześcieradłem, ze łzami spływającymi
po policzkach, a lekarz patrzył na nią ze współczuciem.
- Wiesz, kto jest ojcem dziecka? - spytał, a wstrząśnięta Maribeth
zrobiła jeszcze bardziej żałosną minę.
- Oczywiście - odpowiedziała, upokorzona i nieszczęśliwa.
Nie miała pojęcia, co robić.
- Ożeni się z tobą?
Pokręciła przecząco głową, aż opadły jej na czoło rude włosy. Nie zdawała
sobie jeszcze w pełni sprawy z konsekwencji swojej odpowiedzi, choć pomysł
zmuszenia Paula do małżeństwa wydał jej się przez chwilę bardzo kuszący.
- Jest zaręczony z inną dziewczyną - rzekła głuchym głosem, a lekarz
skinął głową.
- W tej sytuacji może zmienić plany. To się zdarza.
Uśmiechnął się smutno. Współczuł Maribeth. Była miłą dziewczyną, a ta
historia zaważy zapewne na całym jej życiu.
- Nie zmieni planów - wybąkała.
Była klasyczną dziewczyną na jeden wieczór; Paul prawie jej nie znał,
choć powiedział, że gdyby potrzebowała pomocy, zawsze może na niego liczyć.
Cóż, w tej chwili potrzebuje pomocy, lecz nie znaczy to wcale, że Paul
poślubi ją tylko dlatego, że zrobił jej dziecko.
- Kiedy powiesz rodzicom, Maribeth? - spytał rzeczowo lekarz, a ona
zamknęła oczy, czując trwogę na myśl o reakcji ojca.
- Jeszcze nie wiem.
- Chciałabyś, żebym z nimi porozmawiał?
Była to wielkoduszna propozycja, ale Maribeth nie wyobrażała sobie, by
lekarz mógł ją zastąpić. Wiedziała, że prędzej czy później musi to zrobić
sama.
- A może... a może pozbyć się dziecka? - spytała odważnie.
Nie była pewna, na czym to polega, ale wiedziała, że kobiety czasem
"pozbywają się" dzieci. Podsłuchała raz rozmowę matki i ciotki na ten temat
i pamiętała wyszeptane słowa "skrobanka". Kobieta, o której mówiły, o mało
nie umarła, ale Maribeth wolałaby śmierć od nieuniknionej awantury z ojcem.
Lekarz spojrzał na nią surowo.
- To kosztowne, niebezpieczne i niezgodne z prawem.
Nie chcę więcej o tym słyszeć, moja panno. Najprostrze rozwiązanie to
urodzić dziecko i pozwolić je adoptować. Właśnie tak robi większość
dziewcząt w twoim wieku. Dziecko przyjdzie na świat w grudniu. Gdy ciąża
stanie się widoczna, powinnaś iść do szarytek i zostać u nich aż do
rozwiązania.
- To znaczy, żeby je komuś oddać?
Sugestia lekarza zabrzmiała bardzo prosto, ale Maribeth podejrzewała, że
chodziło o znacznie bardziej skomplikowaną procedurę.
- Tak - odpowiedział ze współczuciem. Maribeth była młodziutka i naiwna,
ale miałą ciało dojrzałej kobiety i właśnie dlatego wpadła w tarapaty. - Na
razie nie musisz się jeszcze ukrywać. Ciąża stanie się widoczna dopiero w
lipcu albo sierpniu, może nawet trochę później. Ale powinnaś powiedzieć
rodzicom.
Skinęła głową, odrętwiała, ale co właściwie miała im powiedzieć? Że po
balu kochała się na siedzeniu samochodu z prawie nieznajomym chłopcem,
który nie może się z nią ożenić? Matka mogłaby nawet postanowić zatrzymać
niemowlę. Maribeth ubrała się i wyszła z gabinetu, w ogóle nie wyobrażając
sobie, jak rozwiąże problem rodziców. Lekarz obiecał, że dochowa tajemnicy,
i miała do niego zaufanie.
Po południu odszukała w szkole Paula. Za dwa tygodnie zaczynały się
matury i wiedziała, że nie powinna wywierać na niego presji. Wina leżała po
obydwu stronach, lecz Maribeth nie była w stanie zapomnieć o jego
obietnicy.
Spacerowali powoli po terenie szkoły, a później usiedli na ławce za salą
gimnastyczną, gdzie się poznali. Wreszcie Maribeth powiedziała Paulowi, że
jest w ciąży.
- O cholera! Tylko nie to! - westchnął przeciągle i spojrzał na nią
bezradnie.
- To niestety prawda. Przykro mi, Paul. Sama nie wiem, dlaczego ci o tym
mówię. Pomyślałam po prostu, że powinieneś wiedzieć.
Kiwnął głową i milczał przez chwilę, nie znajdując odpowiednich słów.
- Za sześć tygodni biorę ślub - rzekł wreszcie. - Debbie zabije mnie,
jeśli się dowie. Powiedziałem jej, że wszystko, co o tobie słyszała, to
kłamstwa i plotki.
- A co słyszała? - spytała z ciekawością Maribeth, zaintrygowana, że do
Debbie dotarły jakieś pogłoski.
- Że byliśmy razem tamtego wieczoru. Mówili jej o tym ludzie, których
spotkaliśmy u Williego. Przedtem zerwałem z Debbie i miałem prawo chodzić,
z kim chciałem. Powiedziałem jej, że to nic ważnego, że nic dla mnie nie
znaczyłaś.
Usłyszawszy te słowa, Maribeth poczuła ukłucie w sercu. Zależało mu na
Debbie, nie na niej.
- A nie znaczyłam? - spytała z naciskiem.
Chciała wiedzieć. Miała do tego prawo. Zaszła z nim w ciążę.
Paul patrzył na nią przez chwilę w zamyśleniu, po czym spuścił głowę.
- Wtedy znaczyłaś. Może nie tyle, ile powinnaś, ale bardzo dużo.
Piekielnie mi się podobałaś. Ale w niedzielę Debbie zrobiła mi piekielną
awanturę: płakała, mówiła, że traktuję ją jak szmatę i że po trzech latach
chodzenia z nią mam wobec niej pewne zobowiązania, więc w końcu
powiedziałem, że się z nią ożenię po skończeniu szkoły.
- Chcesz tego? - spytała Maribeth, spoglądając na niego i zastanawiając
się, kim właściwie jest i na czym mu naprawdę zależy. W głębi duszy nie
sądziła, by Debbie nadawała się na jego żonę, i była ciekawa, czy Paul
zdaje sobie z tego sprawę.
- Sam nie wiem, czego chcę. Ale na pewno nie chcę mieć dziecka.
- Ja też. - Maribeth również nie miała co do tego wątpliwości. Nie
wiedziała, czy kiedykolwiek zechce mieć dziecko, ale na pewno nie teraz, z
Paulem. Był rzeczywiście wyjątkowo przystojny, ale gdy siedzieli razem na
ławce, straciła resztkę złudzeń, że może ją kocha. Nie chciała wychodzić za
mąż pod przymusem, nawet gdyby Paul się na to zgodzi. Nie chciała zostać
żoną człowieka, który kłamał na jej temat, udawał, że nic między nimi nie
zaszło, którego w ogóle nie obchodziła. Pragnęła poślubić kogoś, kto byłby
dumny, że są mężem i żoną, dumny, że jest ojcem jej dziecka. Nie kogoś,
kogo musiałaby siłą zaciągnąć do ołtarza.
- Dlaczego się go nie pozbędziesz? - spytał cicho, a Maribeth spojrzała
nań ze smutkiem.
- Chodzi ci o to, żeby je komuś oddać? - Właśnie tak zamierzała postąpić,
idąc za sugestią lekarza.
- Nie. Mam na myśli aborcję. W zeszłym roku jedna z dziewczyn z czwartej
klasy zrobiła sobie coś takiego. Mógłbym się popytać. Może zdołałbym
skombinować trochę forsy. To diabelnie kosztowne.
- Nie, aborcja nie wchodzi w rachubę, Paul. - Stanowcza postawa lekarza
odwiodła ją od tego pomysłu, a poza tym intuicyjnie podejrzewała, że jest
to rodzaj morderstwa.
- Chcesz je zatrzymać? - spytał z paniką w głosie. Co powie Debbie? Na
pewno wydrapie mu oczy.
- Nie. Chcę je oddać do adopcji - odpowiedziała Maribeth. Długo się nad
tym zastanawiała i wydawało się to jedynym sensownym rozwiązaniem. - Lekarz
mówi, że gdy ciąża stanie się widoczna, powinnam zamieszkać u szarytek, a
one później znajdą dziecku przybranych rodziców. - Odwróciła głowę i zadała
Paulowi dziwne pytanie. - Chcesz je zobaczyć?
Pokręcił przecząco głową, unikając jej wzroku. Czuł się jak świnia:
zdawał sobie sprawę, że nie potrafi stanąć na wysokości zadania, i ogarnął
go lęk. Rozumiał, że nie jest w porządku wobec Maribeth, lecz nie miał
odwagi postąpić jak mężczyzna. I nie chciał stracić Debbie.
- Przepraszam cię, Maribeth. Czuję się jak prawdziwy skurwysyn.
Chciała powiedzieć, że rzeczywiście jest skurwysynem, ale nie mogła.
Chciała powiedzieć, że go rozumie, ale też nie mogła, bo wcale go nie
rozumiała. Nic już nie rozumiała. Co się właściwie stało? Dlaczego to
zrobili? Dlaczego zaszła w ciążę i dlaczego Paul zamierza poślubić Debbie,
a nie ją, choć to ona nosi w sobie jego dziecko? Dlaczego będzie musiała je
urodzić w tajemnicy, u sióstr? Miała zupełny mętlik w głowie.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, po czym Paul odszedł, a Maribeth
zrozumiała, że już nigdy nie zamieni z nim ani słowa. Widziała go później
tylko jeden jedyny raz, na dzień przed końcem roku, i nawet się do niej nie
odezwał. Spojrzał na nią, a ona odwróciła się i ruszyła w drugą stronę; po
jej policzkach toczyły się łzy. Nie chciała rodzić jego dziecka. To było
takie niesprawiedliwe, a na dodatek z każdym dniem miała coraz większe
mdłości.
W tydzień po zakończeniu roku szkolnego klęczała przed muszlą klozetową,
wymiotując do utraty tchu. Zapomniała zamknąć drzwi i do łazienki wszedł
nagle Ryan.
- Przepraszam, siostruniu... O Boże... Jesteś chora?!
Popatrzył na nią ze współczuciem, gdy wtem doznał olśnienia i wszystkiego
się domyślił.
- O cholera! Jesteś w ciąży! - Było to stwierdzenie, nie pytanie.
Maribeth klęczała na podłodze z głową opartą o sedes, a gdy wreszcie
wstała, brat spoglądał na nią oskarżycielskim wzrokiem, bez cienia
poprzedniego współczucia.
- Ojciec cię zabije.
- Skąd wiesz, że jestem w ciąży? - Usiłowała mówić lekkim tonem, ale Ryan
nie dał się na to nabrać.
- Kto to?
- Nie twój interes - odpowiedziała, znów czując mdłości, tym razem ze
strachu i zdenerwowania.
- Każ mu lepiej szykować najlepszy garnitur albo pryskać z miasta. Jak
się z tobą nie ożeni, ojciec skuje mu mordę.
- Dzięki za radę - odrzekła i wyszła powoli z łazienki. Wiedziała już, że
niedługo się zacznie. I nie myliła się.
Ryan doniósł o wszystkim ojcu jeszcze tego popołudnia; Bert Robertson
wpadł wściekły do domu i omal nie wyrwał z zawiasów drzwi do pokoju sióstr.
Maribeth leżała w łóżku, a Noelle szlifowała sobie paznokcie, słuchając
adapteru. Zaciągnął Maribeth do salonu i zawołał matkę. Maribeth od
dłuższego czasu zastanawiała się, jak powiedzieć o wszystkim rodzicom, a
teraz miała problem z głowy. Wszystko załatwił za nią brat.
Matka płakała, a Ryan stał z ponurą miną, jakby Maribeth jego również
naraziła na przykrości. Ojciec zabronił Noelle wychodzić z pokoju.
Przypominał rozjuszonego byka: biegał tam i z powrotem po salonie, krzycząc
na Maribeth, że okryła hańbą całą rodzinę. Kategorycznie żądał, by
powiedziała, kto jest ojcem dziecka. Ale Maribeth była na to przygotowana .
Gdyby nawet zaczęli ją bić, to i tak nie zamierzała tego zdradzić.
Przedtem Paul bardzo jej się podobał; chętnie by się w nim zakochała i
zaczęła z nim chodzić. Ale on nic do niej nie czuł i zamierzał poślubić
inną. Maribeth nie chciała rujnować sobie życia w wieku szesnastu lat,
wychodząc za mąż za mężczyznę, który jej nie kochał. Wolała już urodzić
dziecko i oddać je obcym ludziom. Rodzice nie mogli jej zmusić, by
zdradziła im swoją tajemnicę.
- Kto to taki?! - krzyczał raz po raz ojciec. - Nie wypuszczę cię stąd,
dopóki mi nie powiesz!
- Wobec tego spędzimy tu razem dużo czasu - odpowiedziała cicho Maribeth.
Odkąd odkryła, że zaszła w ciążę, tak często się nad tym zastanawiała, że
nie przerażał jej nawet gniew ojca. Była brzemienna. Rodzice dowiedzieli
się o tym. Co tak naprawdę mogli jej zrobić?
- Dlaczego nie chcesz powiedzieć, kto to jest?! Czy to nauczyciel?!
Uczeń?! Ksiądz?! Jeden z kolegów twojego brata?! Mów, do cholery!
- To bez znaczenia. Nie ożeni się ze mną - odrzekła spokojnie, choć sama
się dziwiła, że znajduje w sobie dość siły, by stawić czoło furii ojca.
- Dlaczego?! - ryknął.
- Bo mnie nie kocha i ja go nie kocham. To bardzo proste.
- Dla mnie to wcale nie takie proste! - krzyknął ojciec, wpadając w coraz
większą furię, a tymczasem matka płakała, załamując ręce. Patrząc na nią,
Maribeth miała okropne wyrzuty sumienia. - Wygląda na to, że się przespałaś
z pierwszym lepszym łobuzem, nawet go nie kochając! Co za zgnilizna! Twoje
ciotki kochały mężczyzn, z którymi się przespały! Wyszły za nich za mąż!
Mają normalne rodziny i ślubne dzieci! Co właściwie zamierzasz zrobić z
dzieckiem?!
- Nie wiem, tato. Pewnie oddam je do adopcji, chyba że...
- Chyba że co?! Myślisz, że zatrzymasz tego bękarta, robiąc z nas
pośmiewisko?! Po moim trupie!
Matka spojrzała błagalnie na Maribeth, jakby łudziła się jeszcze, że
katastrofę można jakoś odwrócić, choć nie wchodziło to rzecz jasna w
rachubę.
- Nie chcę zatrzymać dziecka, tato - rzekła ze smutkiem i rozpłakała się
wreszcie. - Mam szesnaście lat i nie mogę mu nic dać, a nie chcę jeszcze
rezygnować z życia. I ja, i dziecko mamy prawo do odrobiny szczęścia.
- Co za szlachetność! - ryknął ojciec z pianą na ustach. - Szkoda, że nie
byłaś taka szlachetna, nim ściągnęłaś majtki! Popatrz na swojego brata: bez
przerwy lata za dziewuchami i nigdy nie zrobił żadnej bachora! A ty co?!
Panna z dzieckiem! Masz dopiero szesnaście lat i już zmarnowałaś sobie
życie!
- Niekoniecznie, tato. Mogę zamieszkać u szarytek, urodzić u nich
dziecko, a później wrócić do szkoły. Mogłabym wrócić po feriach
świątecznych. Powiemy, że byłam chora.
- Tere-fere, chora! Myślisz, że ktoś w to uwierzy?! Myślisz, że ludzie
się nie domyślą?! Całe miasto weźmie nas na języki! Co za wstyd! Będą nas
wytykać palcami!
- Więc co mam robić? - spytała z nieszczęśliwą miną, zalana łzami.
Rozmowa z ojcem okazała się trudniejsza, niż się spodziewała: nie istniało
żadne proste rozwiązanie. - Czego ode mnie chcesz?! Żebym umarła?! Co się
stało, to się nie odstanie! Nie wiem, co robić! Nie ma innego wyjścia!... -
szlochała, ale na ojcu nie robiło to żadnego wrażenia. Patrzył na nią
lodowatym wzrokiem.
- Musisz urodzić dziecko i oddać je do adopcji.
- Chcesz, żebym poszła do sióstr? - spytała Maribeth, żywiąc cichą
nadzieję, że pozwoli jej zostać w domu.
Przerażała ją myśl o zamieszkaniu w klasztorze, z dala od rodziny. Ale
jeśli ojciec każe jej wyjechać, będzie musiała się podporządkować.
- Nie możesz tu zostać - rzekł zdecydowanie. - I nie możesz zatrzymać
dziecka. Idź do szarytek; wrócisz do domu po porodzie. - Wreszcie zadał jej
ostateczny cios:
- Do tego czasu nie chcę cię widzieć. I nie chcę, żebyś się widywała z
matką ani z siostrą. - Zdruzgotana Maribeth myślała przez chwilę, że umrze.
- Okryłaś hańbą siebie i całą rodzinę. Nadużyłaś naszego zaufania.
Skompromitowałaś siebie i nas. Nigdy o tym nie zapominaj!
- Czy rzeczywiście popełniłam taką straszliwą zbrodnię, tato? Nigdy was
nie okłamałam, nie oszukałam, nie zadałam wam bólu. Postąpiłam bardzo
głupio: jeden jedyny raz. I co mnie za to spotyka? Muszę żyć z brzemieniem
swojego błędu, nie mogę się od niego uwolnić. Muszę oddać swoje dziecko
obcym ludziom! Czy według ciebie to nie wystarczająca kara?!
Szlochała ze złamanym sercem, ale ojciec był nieugięty.
- To sprawa między tobą a Bogiem. Nie ja cię karzę, tylko On.
- Jesteś moim ojcem. Wyrzucasz mnie z domu. Mówisz, że nie chcesz mnie
widzieć, dopóki nie oddam dziecka... Zabraniasz mi się widywać z matką i
siostrą...
Maribeth wiedziała, że matka nigdy nie sprzeciwi się ojcu. Była zbyt
słaba, niezdolna do buntu, całkowicie zdominowana przez męża. Maribeth
mogła liczyć tylko na siebie; wszyscy odwrócili się od niej, podobnie jak
przedtem Paul.
- Twoja matka może robić, co jej się podoba! - stwierdził bez przekonania
ojciec.
- Robi tylko to, co się tobie podoba! - odpowiedziała buntowniczo
Maribeth, rozwścieczając go jeszcze bardziej. - Dobrze o tym wiesz!
- Wiem tylko, że nas skompromitowałaś! Nie waż się na mnie krzyczeć! Może
myślisz, że narazisz nas na jeszcze większy wstyd, sprowadzając tu swojego
bękarta?! Co to, to nie! Nie spodziewaj się przebaczenia, dopóki nie
odpokutujesz za swoje grzechy! Musisz wypić piwo, którego nawarzyłaś! Jeśli
nie chcesz wyjść za mąż za ojca dziecka, nie mogę ci w niczym pomóc!
Odwrócił się, wyszedł z pokoju i wrócił po pięciu minutach. Maribeth nie
znalazła jeszcze dość sił, by iść do siebie. Ojciec zatelefonował do
lekarza, a później do klasztoru szarytek. Półroczny pobyt u sióstr miał
kosztować osiemset dolarów; w cenie mieściło się także odebranie porodu.
Szarytki zapewniły pana Robertsona, że jego córka będzie w dobrych rękach,
że urodzi dziecko w przyklasztornej izbie chorych, w asyście lekarza i
akuszerki. Niemowlę trafi do kochającej rodziny, a córka wróci do domu w
tydzień po rozwiązaniu, chyba że wystąpią jakieś komplikacje.
Ojciec uzgodnił już, że przywiezie Maribeth nazajutrz, i przyniósł osiem
szeleszczących banknotów w białej kopercie. Wręczył ją córce z kamiennym
wyrazem twarzy. Zapłakana pani Robertson wróciła już do swojej sypialni.
- Bardzo zdenerwowałaś matkę - rzekł oskarżycielsko, sobie nie
przypisując najmniejszej winy. - Zabraniam ci mówić cokolwiek Noelle.
Wyjeżdżasz, to powinno jej wystarczyć. Wrócisz za pół roku. Jutro rano sam
odwiozę cię do klasztoru. Pakuj się, Maribeth.
Mówił tonem nie znoszącym sprzeciwu i Maribeth poczuła, jak krew ścina
jej się w żyłach. Chociaż nie zgadzała się często z ojcem, był to w końcu
jej dom, jej rodzina, a teraz kazano jej iść precz. Nie mogła na nikogo
liczyć. Przyszło jej nagle do głowy, że gdyby zrobiła Paulowi histeryczną
scenę, może wówczas jakoś by jej pomógł... a nawet ożenił z nią zamiast z
Debbie. Ale teraz było już za późno. Ojciec kazał jej się wynosić. Chciał,
żeby wyjechała jutro rano.
- Co mam powiedzieć Noelle? - spytała zduszonym głosem, ledwo
wykrztusiwszy te słowa.
Targał nią straszliwy żal na myśl o rozstaniu z siostrą.
- Powiedz, że wyjeżdżasz do innej szkoły. Zresztą mów, co chcesz, byle
nie prawdę. Jest jeszcze za młoda.
Skinęła głową, odrętwiałą z bólu, zbyt nieszczęśliwa, by odpowiedzieć.
Wróciła do swojego pokoju i unikając wzroku Noelle wyjęła torbę podróżną.
Zapakowała niewiele rzeczy - kilka koszul, trochę bielizny, parę sukienek,
które powinny jeszcze pasować przez jakiś czas.
- Co robisz? - spytała wystraszona Noelle.
Podsłuchiwała kłótnię toczącą się w salonie, lecz nic z niej nie
zrozumiała. Maribeth odwróciła się i spojrzała na nią, dygocąc na całym
ciele, śmiertelnie blada.
- Wyjeżdżam na trochę - odpowiedziała smutno, usiłując wymyślić jakieś
przekonujące kłamstwo, ale po prostu nie miała siły: wszystko było zbyt
bolesne, spadło na nią zbyt nagle. Nie mogła znieść myśli o rozstaniu z
siostrą i o mało się przed nią nie wygadała. W końcu oświadczyła, że
wyjeżdża do specjalnej szkoły, bo miała złe stopnie, a Noelle przytuliła
się do niej z płaczem, również przerażona perspektywą rozstania.
- Proszę cię, nie jedź... Nie pozwól ojcu się tam wysłać... Na pewno nie
zrobiłaś nic naprawdę złego... Ja ci przebaczam, Maribeth... Kocham cię...
Proszę cię, nie jedź...
Maribeth była jedyną osobą, której Noelle mogła się zwierzyć. Matka była
zbyt słaba, ojciec zbyt zadufany w sobie, a brat zbyt samolubny i głupi.
Tylko Maribeth okazywała zrozumienie dla jej problemów, a teraz Noelle
miała ją stracić. Biedna mała była bardzo nieszczęśliwa: przepłakały pół
nocy, a później spały razem na wąskiej leżance, obejmując się ramionami.
Wreszcie wstał nowy dzień - wstał za szybko. O dziewiątej ojciec schował
torbę Maribeth do bagażnika samochodu, a ona wpatrywała się w matkę w
rozpaczliwej nadziei, że okaże ona dość siły, by sprzeciwić się odesłaniu
jej do klasztoru. Ale dobrze wiedziała, że matka nie jest do tego zdolna.
Uściskała mocno panią Robertson, myśląc w duchu, jaka to szkoda, że nie
może zostać w domu, że była taka głupia i że miała takiego pecha.
- Kocham cię, mamo - odezwała się zduszonym głosem do tulącej ją matki.
- Przyjadę do ciebie, Maribeth, obiecuję.
Maribeth skinęła głową, nie mogąc wykrztusić słowa, po czym objęła
szlochającą Noelle, która błagała ją, żeby nigdzie nie wyjeżdżała.
- Cicho już...Cicho... - Maribeth chciała być dzielna, lecz sama również
się rozpłakała. - Nie wyjeżdżam na długo. Wrócę na Boże Narodzenie.
- Kocham cię, Maribeth! - zawołała za nią Noelle.
Ryan także wyszedł z domu, ale milczał. Pomachał tylko ręką, a ojciec
ruszył w stronę klasztoru, znajdującego się po drugiej stronie miasta.
Kiedy dotarli na miejsce, klasztor wydał się Maribeth posępny i
odstręczający. Ojciec wszedł z nią po schodach i podał jej torbę.
- Uważaj na siebie.
Nie podziękowała mu za to, co zrobił. Mógłby postąpić bardziej
wielkodusznie, mógłby postarać się ją zrozumieć. Mógłby postawić się w
sytuacji młodziutkiej córki, która popełniła okropny błąd, jednakże nie
potrafił się wznieść ponad samego siebie, nie miał dostatecznie szerokich
horyzontów.
- Napiszę do ciebie, tato - odezwała się, lecz ojciec milczał. Stali
długo przed furtą, aż wreszcie skinął głową.
- Napisz do matki, jak się czujesz. Będzie się martwić.
Maribeth kusiło, by spytać, czy on też będzie się martwić, lecz nie
ośmielała się już zadawać ojcu żadnych pytań.
- Kocham cię - rzekła cicho, gdy schodził po schodach, ale nie obejrzał
się za siebie. Odjeżdżając uniósł na pożegnanie dłoń, ciągle na nią nie
patrząc, a Maribeth pociągnęła za sznur dzwonka.
Oczekiwanie trwało tak długo, że już chciała zbiec po schodach i uciec do
domu. Cóż, skoro nie miała już domu... Wiedziała, że rodzice nie przyjmą
jej z powrotem, dopóki nie będzie po wszystkim. Wreszcie drzwi otworzyły
się i ukazała się w nich młoda zakonnica. Maribeth przedstawiła się, a
szarytanka skinęła głową, po czym wpuściła ją do środka, biorąc torby. Za
Maribeth zatrzasnęła się z hukiem ciężka żelazna furta.
Rozdział trzeci
Maribeth szybko odkryła, że w ogromnym, ponurym klasztorze Zgromadzenia
Sióstr Miłosierdzia Świętego Wincentego a'Paulo przebywają prócz niej
jeszcze dwie dziewczyny, które trafiły tam z tego samego powodu. Obie
pochodziły z sąsiednich miejscowości i na szczęście ich nie znała. Były w
bardzo zaawansowanej ciąży, a jedna z nich, nerwowa siedemnastolatka,
urodziła dziecko już nazajutrz po przybyciu Maribeth. Była to dziewczynka;
nie pokazano jej nawet matce i oddano natychmiast rodzinie, która miała ją
adoptować. Wydało się to Maribeth barbarzyństwem, jakby za wszelką cenę
próbowano ukryć jakiś wstydliwy sekret.
Druga dziewczyna miała piętnaście lat i lada chwila spodziewała się
rozwiązania. Jadły posiłki razem z zakonnicami, chodziły z nimi do kaplicy
na nabożeństwa oraz nieszpory i pozwalano im się odzywać tylko w
wyznaczonych godzinach. Trzeciego wieczoru Maribeth dowiedziała się z
przerażeniem, że ojcem dziecka jest stryj dziewczyny. Była to bardzo
nieszczęśliwa istota, która drżała z lęku na myśl o czekającym ją porodzie.
Piątej nocy Maribeth usłyszała jej krzyki. Trwały one przez dwie doby; po
całym klasztorze biegały zaaferowane zakonnice, aż wreszcie dziewczynę
zabrano do szpitala, gdzie zrobiono jej cesarskie cięcie. Maribeth pytała o
nią; powiedziano jej, że już nie wróci, ale że urodziła zdrowe dziecko;
później przypadkiem usłyszała, że to chłopiec. Po odejściu obu dziewcząt,
zostawszy tylko z zakonnicami, Maribeth poczuła się jeszcze bardziej
osamotniona. Miała nadzieję, że wkrótce pojawią się nowe grzesznice, bo
inaczej nie miałaby nawet z kim porozmawiać.
Czytała miejscową gazetę i w dwa tygodnie po przeniesieniu się do sióstr
natknęła się na wzmiankę o ślubie Paula i Debbie. Spędzali teraz miodowy
miesiąc, a Maribeth tkwiła w ponurym klasztorze, pokutując za chwilę
słabości. Było to potwornie niesprawiedliwe, że tylko ona musi ponieść
konsekwencje, i im dłużej się nad tym zastanawiała, tym wyraźniej zdała
sobie sprawę, że nie może pozostać u szarytek.
Nie miała dokąd iść, do kogo się zwrócić, ale nie była w stanie znieść
duszącej, jałowo-świątobliwej atmosfery klasztoru. Zakonnice traktowały ją
dobrze i zapłaciła im już sto dolarów. Zostało jej jeszcze siedemset, co
miało starczyć na prawie pół roku. Nie wiedziała, dokąd się udać, ale
czuła, że nie może pozostać w tym więzieniu, czekać na przybycie kolejnych
grzesznic, liczyć miesięcy do urodzenia dziecka, które miano jej
natychmiast odebrać, a później wracać grzecznie do domu. Była to zbyt
wysoka cena. Chciała gdzieś wyjechać, żyć pełnią życia, znaleźć pracę,
przyjaciół. Potrzebowała świeżego powietrza, ruchu, gwaru, towarzystwa
ludzi. Czuła, że się dusi, że w klasztorze na zawsze pozostanie zbłąkaną
duszyczką, upadłą dziewczyną, która straciła cnotę. Nawet jeśli to było
zgodne z prawdą, potrzebowała trochę słońca i radości, zwłaszcza w okresie
ciąży. Nie wiedziała, dlaczego spotkało ją to, lecz może kryła się w tym
jakaś ważna nauka, odrobina czegoś dobrego; może to był czas, którego nie
wolno zmarnować?
U zakonnic stawało się to koszmarem i następnego popołudnia Maribeth
oświadczyła matce przełożonej, że wyjeżdża. Powiedziała, że zamierza
odwiedzić ciotkę, i miała nadzieję, że jej uwierzono. Ale nawet gdyby nie
uwierzono, nic nie mogło jej już powstrzymać. Postanowiła odejść.
Nazajutrz rano o świcie opuściła klasztor z resztą pieniędzy i niewielką
torbą podróżną. Ogarnęło ją upajające uczucie wolności. Nie mogła wrócić do
domu, ale mogła decydować o sobie, odkrywać świat. Jeszcze nigdy nie czuła
się tak swobodna i taka silna. Miała już za sobą straszliwy ból rozstania z
najbliższymi i teraz musiała tylko znaleźć miejsce, gdzie mogłaby
zamieszkać do chwili urodzenia dziecka. Wiedziała, że rozsądniej będzie
opuścić miasto, toteż poszła na dworzec autobusowy i kupiła bilet do
Chicago. Punkt docelowy wydał jej się jednak niewiarygodnie odległy; gdyby
wysiadła gdziekolwiek po drodze, zwrócono by jej część pieniędzy za bilet.
Chciała uciec, ukryć się gdzieś na pół roku i urodzić dziecko. Czekała na
dworcu, aż wreszcie podstawiono autobus do Chicago. Ruszyli w drogę, a
Maribeth bez żalu patrzyła na znikające za nią miasto rodzinne. I nagle
ogarnęło ją podniecenie na myśl o przyszłości. Przeszłość nie miała jej nic
do zaoferowania, podobnie jak rodzinne miasto. Z nikim się nie przyjaźniła.
Tęskniła tylko za matką i siostrą. Wysłała im pocztówki z dworca
autobusowego; przyrzekła podać im swój adres, gdy zatrzyma się gdzieś na
stałe.
- Jedzie pani do Chicago? - spytał kierowca, gdy usiadła, a Maribeth
poczuła się nagle dorosła i bardzo niezależna.
- Może - odpowiedziała z uśmiechem.
Mogła jechać, dokąd chciała, robić, co chciała. Była wolna. Nikt nie miał
prawa niczego jej nakazać i krępowało ją tylko to dziecko, które w sobie
nosiła. Była brzemienna od trzech i pół miesiąca i nie miała jeszcze
brzucha, ale czuła, że coś rośnie w jej ciele. Zaczęła się zastanawiać, co
powie ludziom po przyjeździe. Kiedy odkryją, że jest w ciąży, będzie
musiała wytłumaczyć, skąd się wzięła i dlaczego przyjechała sama. Powinna
znaleźć jakieś zajęcie. Umiała niewiele, ale mogła sprzątać, pracować w
bibliotece, opiekować się dziećmi, może pracować jako kelnerka. Podjęłaby
się każdej uczciwej pracy. A dopóki jej nie znajdzie, może żyć z pieniędzy
otrzymanych od ojca na pobyt w klasztorze.
O dziesiątej wieczór autobus zatrzymał się w Grinnell. Było gorąco, ale
wiał orzeźwiający wietrzyk. Maribeth miała lekkie mdłości, lecz zjadła
kanapkę i poczuła się lepiej. Pasażerowie wciąż się zmieniali; większość z
nich podróżowała między sąsiednimi miejscowościami i Maribeth była jedyną
osobą, która wyruszyła z Onawy. Grinnell wyglądało malowniczo, czysto i
ładnie. Był tam uniwersytet, a w restauracji przy dworcu autobusowym
siedziało wielu młodych ludzi. Lokal kojarzył się trochę ze zwykłym barem
dla kierowców, lecz robił znacznie milsze wrażenie, a kelnerka, która
obsługiwała Maribeth, miała ładne ciemne włosy i była ostrzyżona na pazia.
Z uśmiechem postawiła przed nią hamburgera i koktajl mleczny. Hamburger
okazał się pyszny, rachunek niski, a przy kilku sąsiednich stolikach
rozlegały się wesołe śmiechy. Grinnell wydawało się szczęśliwym miastem i
Maribeth nie miała ochoty wstawać i wracać do autobusu, który miał zaraz
ruszyć do Chicago. Kiedy wyszła wreszcie z restauracji, zobaczyła w oknie
niewielką wywieszkę: poszukiwano kelnerek i kelnerów. Spoglądała na nią
przez chwilę, po czym wróciła powoli do restauracji, zastanawiając się, czy
uznają ją za wariatkę i czy uwierzą w jej historyjkę.
Popatrzyła na nią z uśmiechem ta sama kelnerka, która ją obsługiwała; w
pierwszej chwili pomyślała, że Maribeth czegoś zapomniała. Maribeth była
bardzo onieśmielona i przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa.
- Przyszło mi do głowy... Ja... Zobaczyłam wywieszkę... Chodzi mi o
pracę. To znaczy...
- Chcesz pracować? - uśmiechnęła się kelnerka. - To żaden wstyd. Stawka
wynosi dwa dolary za godzinę. Pracujemy sześć dni w tygodniu po dziesięć
godzin. Przychodzimy na zmianę rano i wieczorem, więc mamy trochę czasu dla
dzieci. Jesteś mężatką?
- Nie... ja... Tak... To znaczy byłam. Jestem wdową. Mój mąż zginął w...
w Korei.
- Tak mi przykro...
Mówiła najzupełniej szczerze, patrząc Maribeth w oczy. Domyśliła się, że
nieznajomej naprawdę zależy na pracy, i poczuła do niej instynktowną
sympatię. Wyglądała strasznie młodo, ale nic to przecież nie szkodziło:
wśród klientów również przeważała młodzież.
- Dziękuję... Z kim mogę porozmawiać o pracy?
- Ze mną. Masz jakąś praktykę?
Maribeth wahała się przez chwilę, czy nie skłamać, po czym pokręciła
przecząco głową, zastanawiając się, czy wspomnieć o dziecku.
- Bardzo mi zależy na pracy.
Miała nadzieję, że ją dostanie, i zaczęły jej drżeć ręce. Nagle
zapragnęła tu zostać. Grinnell spodobało jej się; robiło wrażenie
szczęśliwego, radosnego miasteczka.
- Gdzie mieszkasz?
- Jeszcze nigdzie - odparła z dziewczęcym uśmiechem, który chwycił
kelnerkę za serce. - Przed chwilą przyjechałam autobusem. Jeśli mnie pani
przyjmie, przyniosę torbę i poszukam jakiegoś pokoju. Mogłabym zacząć pracę
od jutra.
Kobieta uśmiechnęła się. Nazywała się Julie i Maribeth wzbudziła jej
sympatię. Miała w sobie jakiś wewnętrzny spokój i siłę: wydawała się osobą
z charakterem i zasadami. Były to może zbyt daleko posunięte wnioski,
zrobiła jednak na kelnerce dobre wrażenie.
- Zabierz swój bagaż z autobusu - powiedziała. - Dziś możesz przenocować
u mnie. Mój syn pojechał do babci w Duluth. Możesz spać w jego pokoju,
jeśli nie przeszkadza ci bałagan. Ma czternaście lat i jest strasznym
flejtuchem. Moja córeczka jest dwa lata młodsza. Jestem rozwiedziona. Ile
masz lat? - spytała, prawie jednym tchem, a Maribeth zawołała przez ramię,
że osiemnaście; biegła już po swoją torbę. W dwie minuty wróciła, zdyszana
i uśmiechnięta.
- Na pewno nie sprawię pani kłopotu, jeśli u pani przenocuję? - spytała,
podniecona i uszczęśliwiona.
- Najmniejszego. - Julie uśmiechnęła się i rzuciła jej fartuch. -
Zabieraj się do roboty. Możesz roznosić ze mną potrawy. Kończę o północy.
Praca trwała zaledwie półtorej godziny, lecz okazała się bardzo
wyczerpująca: polegała na dźwiganiu ciężkich tac i dzbanków. Kiedy
skończyły, Maribeth nie mogła uwierzyć, że jest taka zmęczona. W
restauracji pracowały oprócz Julie cztery inne kelnerki, a ponadto kilku
pomocników, uczniów szkoły średniej, którzy sprzątali stoły. Chłopcy byli
rówieśnikami Maribeth, a kobiety miały po trzydzieści, czterdzieści lat.
Właściciel, Jimmy, przeszedł niedawno zawał i pojawiał się tylko rano i
popołudniu, interesu zaś pilnował jego syn, kucharz. Julie powiedziała, że
umówiła się z nim kilka razy na randkę, lecz nic z tego nie wynikło.
Ciążyło na niej zbyt wiele obowiązków, aby mogła zawracać sobie głowę
romansami; nie miała na to czasu. Wychowywała dwoje dzieci, a jej były mąż
od pięciu lat nie płacił alimentów. Stwierdziła, że wydaje całą swoją
pensję na ubrania dla dzieci i opiekę medyczną, nie wspominając o innych
rzeczach, których potrzebowały lub chciały mieć.
- Samotne wychowywanie dzieci to prawdziwy koszmar - mówiła poważnym
tonem, jadąc z Maribeth do domu. - Szkoda, że nikt mnie o tym nie uprzedził
przed rozwodem. Dzieci to ciągłe obowiązki. Możesz być chora, zmęczona,
może boleć cię głowa - to bez znaczenia, i tak musisz się nimi zajmować.
Wszystko spoczywa na twoich barkach. Nie mam tu rodziny... Dziewczyny z
restauracji bardzo mi pomagają; czasem przychodzą popilnować dzieci albo
pozwalają mi je zostawić u siebie, jeśli mam randkę. Mąż jednej z koleżanek
często zabiera mojego syna na ryby. Dużo to dla mnie znaczy. Nie można
zrobić wszystkiego samemu. Bóg jeden wie, ile się naharowałam; czasami
myślałam już, że się wykończę.
Maribeth słuchała uważnie i słowa Julie zrobiły na niej wielkie wrażenie.
Znów poczuła pokusę, by powiedzieć jej o dziecku, lecz nie ośmieliła się.
- Szkoda, że nie mieliście dzieci - odezwała się ciepło Julie, jakby
czytała w jej myślach. - Ale jesteś za młoda i wyjdziesz jeszcze drugi raz
za mąż. Ile miałaś lat, jak go poślubiłaś?
- Siedemnaście. Wyszłam za niego za mąż zaraz po ukończeniu szkoły.
Byliśmy małżeństwem tylko rok.
- Straszny pech, kochana.
Poklepała Maribeth po ręku i zaparkowała samochód na podjeździe.
Mieszkała w niewielkim mieszkanku na tyłach jednopiętrowego domu; jej
córeczka Jessica już spała.
- Nie lubię zostawiać jej samej, ale zwykle jest z nią Jeff. Jest bardzo
samodzielna. Czasami, gdy mam naprawdę mnóstwo roboty, zabieram ją do
restauracji, choć szef za tym nie przepada. - Wedle Julie samotne
wychowywanie dzieci to nie żarty. Rozwiodła się dziesięć lat temu, gdy jej
syn miał cztery lata, a córka dwa; później podróżowała sporo po kraju, ale
polubiła Grinnell i miała nadzieję, że Maribeth również je polubi. - To
miłe miasteczko; mieszka tu dużo przyzwoitej młodzieży i trochę ciekawych
ludzi z uniwersytetu. Przychodzą często do restauracji: będą cię uwielbiać.
Pokazała Maribeth łazienkę i pokój syna. Miał na imię Jeffrey i wyjechał
na dwa tygodnie. Powiedziała, że Maribeth może u nich mieszkać, dopóki nie
wynajmie pokoju. W razie potrzeby Julie mogłaby wziąć córkę do siebie i
odstąpić Maribeth sypialnię Jessiki, ale ponieważ w mieście było mnóstwo
wolnych stancji dla studentów, na pewno wkrótce znajdzie się coś
odpowiedniego.
Nie pomyliła się. Nazajutrz przed południem Maribeth wyszukała śliczny
pokoik do wynajęcia. Miał zasłony z kwiaciastego różowego perkalu, był
malutki, ale przytulny i słoneczny, cena zaś okazała się niezbyt
wygórowana. I znajdował się zaledwie kilka ulic od restauracji przy dworcu
autobusowym, gdzie miała pracować. Maribeth nabrała otuchy: wreszcie
zaczęło jej się układać. Przebywała w Grinnell zaledwie od kilkunastu
godzin, ale już czuła się szczęśliwa. Może sprowadziło ją tu przeznaczenie?
W drodze do pracy wysłała rodzicom pocztówkę z adresem i znów pomyślała o
Paulu, choć wiedziała, że nie ma to żadnego sensu. Zastanawiała się, jak
często będzie jeszcze o nim myśleć, snuć przypuszczenia, co robi i gdzie
jest ich wspólne dziecko.
W restauracji jedna z kelnerek dała jej różowy mundurek z białymi
mankiecikami i czysty biały fartuszek. I już po południu Maribeth zaczęła
zbierać zamówienia. Stale zerkało na nią z ciekawością wielu chłopców, a
także kucharz, lecz nikt nie robił żadnych niestosownych uwag. Wszyscy byli
przyjacielscy i uprzejmi, kelnerki zaś szeptały między sobą, że jest wdową.
Uwierzyły jej bez zastrzeżeń i nawet nie przyszło im do głowy w to wątpić.
- Jak ci idzie, dziecko? - spytała późnym popołudniem Julie, na której
Maribeth zrobiła bardzo dobre wrażenie.
Nie obijała się, nie zadzierała nosa i nietrudno było zauważyć, że
klienci ją lubią. Kilku spytało ją o imię, a chłopcy wprost wodzili za nią
oczyma. Spodobała się także właścicielowi, Jimmy'emu, który wpadł tego dnia
na parę godzin. Maribeth była czysta, schludna i robiła wrażenie uczciwej.
A ponadto miała jeszcze jedną ogromną zaletę: sympatyczną, ładną buzię.
Nikt nie lubi wiecznie skrzywdzonych starych bab, które nie znoszą swojej
pracy i obsługują klientów, jakby robiły im łaskę. Jimmy chciał, żeby
wszystkie kelnerki zatrudnione w restauracji, młodsze i starsze, były
zawsze uśmiechnięte i radosne. Chciał, żeby stworzyły w lokalu miłą
atmosferę. Julie i jej koleżanki umiały to robić, a Maribeth wcale nie była
od nich gorsza. Bardzo się starała, lubiła nową pracę i cieszyła się, że ją
dostała.
Wieczorem wróciła do wynajętego pokoiku, chwiejąc się na nogach ze
zmęczenia, choć ciągle powtarzała sobie, jak bardzo dopisało jej szczęście:
bez trudu znalazła pracę i mieszkanie. Była niezależna i zarabiała na
siebie. Mogła nawet wypożyczać książki z bibioteki i kontynuować naukę. Nie
chciała dopuścić, by urodzenie nieślubnego dziecka zrujnowało jej życie.
Przyrzekła sobie, że nie zboczy z obranej drogi. Będzie to krótka przerwa w
życiorysie; później wróci do szkoły i zdobędzie wykształcenie.
Następnego wieczoru w restauracji pojawił się poważny młody człowiek.
Julie twierdziła, że to stały klient, który przychodzi kilka razy na
tydzień.
- Coś mi się zdaje, że nie ma ochoty wracać do domu - odezwała się
domyślnie. - Nic nie mówi, nie uśmiecha się, ale jest zawsze grzeczny.
Wygląda na miłego chłopca. Chętnie bym go spytała, co tu właściwie robi i
dlaczego nie idzie na kolację do domu. Może stracił matkę? Musiało go
spotkać coś złego. Ma najsmutniejsze oczy, jakie w życiu widziałam. Podejdź
do niego. Może trochę się rozchmurzy?
Pchnęła delikatnie Maribeth w jego stronę. Chłopak stanął przy kontuarze
i ledwo rzucił okiem na kartę: próbował już wszystkich potraw w restauracji
i miał swoje ulubione dania.
- Hej! Co ci podać? - spytała nieśmiało Maribeth, gdy spojrzał na nią z
tajonym zachwytem.
- Klopsiki z ziemniakami - odpowiedział i zarumienił się.
Uderzyła go jej uroda: rude włosy i obfity biust, który starał się omijać
wzrokiem.
- A dodatki? Mamy sałatkę warzywną, kukurydzę i szpinak.
- Poproszę kukurydzę - odrzekł i spojrzał na nią uważnie.
Nie widział jej dotąd w restauracji, choć często tu przychodził: trzy,
cztery razy w tygodniu, czasami nawet w niedzielę. Ich posiłki były obfite,
smaczne i tanie. Odkąd matka przestała gotować, tylko tam mógł zjeść
porządną kolację.
- Kawę?
- Nie, szklankę mleka. A na deser szarlotkę - odpowiedział niepewnie,
jakby się obawiał, że jej zabrakło.
- Poradzisz sobie z tym wszystkim? - uśmiechnęła się Maribeth. - Podajemy
dość duże porcje.
- Wiem - odparł, odwzajemniając jej uśmiech. - Często tu bywam. Jesteś
nowa, prawda?
Maribeth skinęła głową i zawstydziła się, po raz pierwszy od rozpoczęcia
pracy w restauracji. Podejrzewała, że ten sympatyczny chłopiec jest jej
rówieśnikiem, on zaś wydawał się o tym wiedzieć.
- Tak, jestem nowa. Dopiero co tu przyjechałam.
- Jak ci na imię?
Był bardzo bezpośredni i prostolinijny, ale Julie nie myliła się: miał w
oczach coś okropnie smutnego. Maribeth prawie bała się w nie patrzeć, choć
nie mogła się powstrzymać. Coś ją w nim pociągało: czuła potrzebę
dowiedzenia się o nim czegoś więcej.
- Maribeth.
- A mnie Tom. Bardzo mi miło.
- Mnie też.
Odeszła, by zamówić potrawy, a później wróciła z kuchni ze szklanką
mleka. Julie już zaczęła się z niej podśmiewywać: odkąd chłopak przychodzi
do restauracji, jeszcze nigdy tak długo z nikim nie rozmawiał.
- Skąd jesteś? - spytał, gdy przyniosła mleko, a Maribeth odpowiedziała,
że z Onawy. - Dlaczego przeprowadziłaś się do Grinnell?
- Z wielu powodów. Podoba mi się tutaj. Ludzie są bardzo mili.
Restauracja jest fantastyczna. Wynajęłam śliczny mały pokoik. Wszystko
jakoś się ułożyło.
Uśmiechnęła się, zdziwiona, że nie czuje przy nim żadnego skrępowania, a
gdy wróciła z kolacją, miał wyraźną ochotę dalej z nią rozmawiać;
interesowała go znacznie bardziej niż klopsiki.
Jadł je bez pośpiechu, po czym zamówił drugą porcję i następną szklankę
mleka, co jak dotąd jeszcze nigdy mu się nie zdarzyło. W trakcie posiłku
opowiadał Maribeth o łowieniu pstrągów na muchę, aż wreszcie spytał, czy
kiedyś to robiła.
Rzeczywiście, parę lat temu wybrała się z ojcem i bratem nad potok, ale
nie przepadała za łowieniem ryb. Najbardziej lubiła siedzieć nad wodą,
rozmyślając lub czytając książkę, gdy tymczasem ojciec i brat wędkowali.
- Mogłabyś wybrać się kiedyś ze mną na ryby - zasugerował i oblał się
rumieńcem, myśląc, dlaczego tak długo z nią rozmawia.
Odkąd wszedł do restauracji i po raz pierwszy ją zobaczył, nie był w
stanie oderwać od niej wzroku. Zostawił spory napiwek i przez chwilę stał
niezdecydowany przy kontuarze.
- Cóż, dzięki. Wkrótce znów tu wpadnę.
Wyszedł, a Maribeth zauważyła, że jest wysoki i szczupły. Był niezwykle
przystojny, lecz najwyraźniej nie miał przewrócone w głowie. I wydawał się
bardzo młody: kojarzył się raczej z bratem niż chłopcem, którym mogłaby się
zainteresować. Cóż, nawet gdyby miała już go więcej nie zobaczyć, miło się
z nim rozmawiało.
Przyszedł również w niedzielę i przeżył głęboki zawód, gdy nie zastał
Maribeth, która miała tego dnia wolne. Później pojawił się w poniedziałek.
- Szkoda, że wczoraj cię nie było - rzekł zamawiając pieczonego kurczaka.
Miał zdrowy apetyt i wydawał na jedzenie sporo pieniędzy. Przychodził tak
często do restauracji, że Maribeth zaczęła się zastanawiać, czy mieszka z
rodzicami.
- Mieszkasz sam? - spytała ostrożnie. Postawiła przed nim talerz z
kurczakiem, po czym nalała mu szklankę mleka, nie dopisując do rachunku.
Dawali w końcu darmowe dolewki kawy, a Jimmy z pewnością nie zbankrutuje,
fundując szklankę mleka jednemu ze stałych klientów.
- Nie, z rodzicami... Ale... cóż... żyjemy jakby osobno. Moja mama jakoś
straciła serce do gotowania. Jesienią wraca do pracy. Jest nauczycielką w
szkole średniej. Przez długi czas miała tylko zastępstwa, ale teraz znowu
weźmie cały etat.
- Czego uczy?
- Angielskiego, literatury, historii. Jest chyba całkiem niezła. Zadaje
mi zawsze mnóstwo lektur spoza programu - dodał, wznosząc oczy do góry,
choć nie wydawał się tym szczególnie zmartwiony.
- Szczęściarz z ciebie. Ja musiałam przerwać na jakiś czas naukę i mogę
mieć kłopoty z nadrobieniem zaległości.
- Byłaś na studiach czy w szkole średniej? - spytał z zaciekawieniem.
Ciągle starał się odgadnąć, ile ma lat. Wydawała się starsza, a jednak
miał dziwne wrażenie, że jest jego rówieśnicą.
- W szkole średniej - odparła, a Tom pomyślał, że na pewno była w
czwartej klasie. - Muszę przerobić samodzielnie trochę materiału, nim wrócę
do szkoły po Bożym Narodzeniu.
Powiedziała to z pewnym zażenowaniem. Tommy zastanawiał się, dlaczego
przerwała naukę, lecz nie ośmielił się o to spytać.
- Jeśli chcesz, pożyczę ci trochę książek. Mógłbym nawet wyciągnąć coś od
matki. Byłaby uszczęśliwiona. Jest wielką zwolenniczką samokształcenia.
Lubisz szkołę?
Maribeth skinęła głową, on zaś zorientował się po wyrazie jej oczu, że
mówi prawdę.
Był w niej autentyczny głód wiedzy, którego nie zdołała nigdy w pełni
zaspokoić. W upalny dzień poszła do biblioteki pożyczyć kilka lektur na
przyszły rok, by w grudniu nie mieć zaległości.
- Który przedmiot lubisz najbardziej? - spytała, zabierając brudne
talerze.
Na deser zamówił kruche ciasto z jagodami. Była to ich specjalność, a on
za nim przepadał.
- Angielski - odrzekł, gdy postawiła przed nim ciasto.
Czuła lekki ból w plecach, lecz mimo to wciąż stała i gawędziła z Tommym.
Tak dobrze im się rozmawiało.
- Bardzo lubię literaturę. Czasami przychodzi mi do głowy, że dobrze
byłoby zostać pisarzem. Matce sprawiłoby to wielką przyjemność. Ojciec
chce, żebym przejął po nim firmę.
- Co to za firma? - spytała zaintrygowana Maribeth.
Był sympatycznym, przystojnym chłopcem, a mimo to wydawał się taki
osamotniony. Nigdy nie przychodził z przyjaciółmi, nigdy też nie śpieszył
się do domu. Zastanawiała się, co się za tym kryje.
- Hurtownia artykułów spożywczych - wyjaśnił. - Założył ją mój dziadek.
Był farmerem, a potem zaczął handlować różnymi produktami. To dość ciekawe
zajęcie, ale wolałbym pisanie. Mógłbym też zostać nauczycielem, jak mama.
Wzruszył ramionami i znów wydał jej się bardzo młody. Lubił Maribeth i
nie krępowały go jej pytania. Sam również zadałby jej chętnie kilka pytań,
ale postanowił na razie tego nie robić. Nim wyszedł, zapytał tylko, kiedy
będzie miała wolne.
- W piątek.
Skinął głową, zastanawiając się, czy się zdziwi, jeśli zaprosi ją na
spacer albo do podmiejskiego kąpieliska.
- Masz czas w piątek po południu? Rano muszę pomóc ojcu, ale mógłbym
przyjechać po ciebie koło drugiej. Będę miał furgonetkę. Moglibyśmy się
wybrać nad rzekę albo nad jezioro, popływać albo połowić ryby.
Czekał na odpowiedź, a na jego twarzy malowała się trwożna nadzieja.
- Dobrze, ale to ty zdecydujesz, co będziemy robić.
Zniżyła głos, by nikt nie usłyszał, i podała mu swój adres. Nie wahała
się ani przez chwilę. Wzbudził jej zaufanie i czuła się przy nim zupełnie
swobodnie i bezpiecznie. Po krótkiej rozmowie nabrała instynktownej
pewności, że Tommy Whittaker jest jej przyjacielem.
- Umówiłaś się z nim na randkę? - spytała z dziwnym uśmiechem Julie, gdy
Tom wyszedł. Jedna z dziewcząt podsłuchała, że zaprosił Maribeth na ryby, i
wszystkie kelnerki chichotały i plotkowały. Lubiły młodziutką Maribeth,
lubiły również Toma. Odkąd zeszłej zimy zaczął odwiedzać restaurację,
wydawał się bardzo tajemniczą postacią. Nigdy z nikim nie rozmawiał; po
prostu przychodził i zamawiał kolację. Ale przy Maribeth niezwykle się
ożywił i rozgadał.
- Skądże znowu! - zaprzeczyła skwapliwie. - Nie umawiam się na randki z
klientami - dodała z cnotliwą miną, ale Julie wcale jej nie uwierzyła.
- Możesz się nie krępować. Jimmy nie zwraca na to uwagi. Tommy to miły
chłopiec i chyba wpadłaś mu w oko.
- Tylko z nim rozmawiałam. Mówi, że jego matka nie lubi gotować, więc
przychodzi do nas na kolacje.
- Zdążył ci już opowiedzieć swój życiorys, co?
- Daj spokój! - odpowiedziała rozbawiona Maribeth i poszła do kuchni po
hamburgery dla grupki uczniów.
Ale wracając z ciężką tacą, uśmiechnęła się skrycie na myśl o piątku.
Rozdział czwarty
W piątek Tom przyjechał po Maribeth już o wpół do dwunastej. Czekała na
niego w starych dżinsach i obszernej koszuli po ojcu. Podwinęła nogawki do
pół łydki i zaplotła włosy w kucyki. Wyglądała dzięki temu prawie jak
czternastolatka, a luźna koszula maskowała powiększający się brzuch. Już od
paru tygodni nie mogła dopiąć spodni.
- Cześć! Wyrwałem się wcześniej, niż się spodziewałem! Powiedziałem ojcu,
że jadę na ryby: uznał to za świetny pomysł i zwolnił mnie.
Pomógł Maribeth wsiąść do furgonetki; w drodze zatrzymali się przy małym
sklepiku, by kupić kanapki na lunch. Tommy wybrał sandwicza z wołowiną, a
Maribeth z tuńczykiem. Były to duże, domowe kanapki; kupili także sześć
puszek coli i pudełko herbatników.
- Masz ochotę na coś jeszcze? - spytał Tommy, podniecony towarzystwem
Maribeth.
Była ładna, żywa i miała w sobie coś bardzo dojrzałego. Nie mieszkała z
rodzicami i pracowała; wydawała się dzięki temu starsza i doroślejsza.
Kupiła dwa jabłka i batonik czekoladowy, a Tom uparł się, żeby zapłacić.
Próbowała mu wcisnąć połowę pieniędzy, ale nawet nie chciał o tym słyszeć.
Wysoki i szczupły, podążył za nią do furgonetki, niosąc zakupy i
podziwiając jej zgrabne nogi.
- Jak to się stało, że tak szybko wyprowadziłaś się z domu? - spytał, gdy
jechali w stronę jeziora.
Nie znał jeszcze historyjki o rzekomym wdowieństwie Maribeth i
podejrzewał, że jej rodzice zmarli albo zginęli w jakimś wypadku. Młodzi
ludzie w ich wieku rzadko przerywają naukę i wyprowadzają się z domu.
Maribeth otaczała aura pewnej tajemniczości; musiało się w tym kryć coś
niezwykłego.
- Cóż... Tak jakoś wyszło. - Spoglądała chwilę przez okno, po czym znów
popatrzyła na Tommy'ego. - To długa historia.
Wzruszyła ramionami, przypominając sobie poranek, gdy opuściła dom i
odjechała do klasztoru. Było to wyjątkowo ponure miejsce i cieszyła się z
każdego dnia spędzonego w Grinnell. Tu przynajmniej czuła, że żyje,
pracowała, była samodzielna, a teraz poznała Toma. Może zostaną
przyjaciółmi? Zaczynała widzieć przed sobą jakąś przyszłość. Kilkakrotnie
telefonowała do domu, ale matka za każdym razem płakała i nie pozwalała jej
rozmawiać z Noelle. A podczas ostatniej rozmowy stwierdziła, że lepiej
byłoby, gdyby Maribeth pisała zamiast dzwonić. Cieszyli się, że jest zdrowa
i że jakoś sobie radzi, ale ojciec wciąż się na nią gniewał i nie chciał z
nią rozmawiać, dopóki "nie pozbędzie się kłopotu". Matka nie nazywała
dziecka Maribeth inaczej niż "kłopotem".
Westchnęła, zastanawiając się nad tym wszystkim, a później znów spojrzała
na Toma. Wyglądał sympatycznie i schludnie; nagle poczuła ochotę, by trochę
mu się zwierzyć.
- Doszło do piekielnej awantury i ojciec kazał mi się wyprowadzić.
Chciał, żebym została w Onawie, ale po kilku tygodniach zrozumiałam, że po
prostu nie mogę. Więc przyjechałam do Grinnell i znalazłam pracę.
Przedstawiła rozstanie z rodzicami jako coś bardzo prostego, pomijając
ból, cierpienie i rozpacz, jakich jej to przysporzyło.
- Nie zostaniesz tu na stałe? - spytał niepewnie, bo Maribeth powiedziała
mu już, że wróci do szkoły po Bożym Narodzeniu.
- Nie. Muszę się dalej uczyć - stwierdziła rzeczowym tonem. Jechali krętą
szosą w kierunku jeziora; przybory wędkarskie leżały w bagażniku
furgonetki.
- Dlaczego nie pójdziesz do szkoły tutaj?
- Nie mogę - odrzekła, nie mając ochoty tego tłumaczyć. Postanowiła
zmienić temat i popatrzyła na Toma, zastanawiając się, dlaczego tak unika
swojej rodziny.
- Masz rodzeństwo? - spytała mimochodem, gdy przybyli na miejsce, i znów
uderzyło ją, jak niewiele o nim wie.
Zgasił silnik i spojrzał na nią. Przez chwilę panowało milczenie.
- Miałem siostrę - odpowiedział cicho. - Nazywała się Annie. Skończyła
pięć lat. Umarła w Boże Narodzenie.
Wysiadła z furgonetki, nie mówiąc nic więcej, i poszedł do bagażnika po
wędkę. Maribeth patrzyła na niego i zastanawiała się, czy to właśnie śmierć
siostry wywołała ból tak łatwo dostrzegalny w jego oczach i czy to dlatego
przestał jadać kolację z rodzicami.
Wysiadła i ruszyła za Tomem w stronę jeziora. Znaleźli spokojny zakątek
na krańcu piaszczystej plaży, a Tom zdjął dżinsy, zostając w spodenkach
kąpielowych, i zaczął rozpinać koszulę. Maribeth przypomniał się na moment
Paul, lecz nie było między nimi żadnego podobieństwa. Absolutnie żadnego.
Paul wydawał się bardziej obyty i wyrobiony życiowo, a poza tym był już
żonaty i należał do bezpowrotnie minionej przeszłości. Tommy miał w sobie
coś zdrowego, czystego i jakby niewinnego: Maribeth sama się dziwiła, że
czuje doń taką sympatię.
Usiadła koło niego na piasku, a on zaczął zakładać przynętę na haczyk.
- Jaka była twoja siostra? - spytała cicho.
Tom nie uniósł wzroku, dalej skupiając się na przynęcie.
- Annie?
Popatrzył prosto w słońce, po czym na chwilę zamknął oczy. Wreszcie
spojrzał na Maribeth. Nie chciał o tym rozmawiać, a jednak miał ochotę
otworzyć przed nią serce. Wiedział, że zostaną przyjaciółmi, ale nie
chciał, by na tym się skończyło. Miała śliczne nogi, piękne oczy i
zniewalający uśmiech, a poza tym była szalenie zgrabna. Pragnął służyć jej
pomocą, gdyby jej potrzebowała, i odnosił wrażenie, że tak właśnie jest w
tej chwili, choć nie był pewien dlaczego. Miała w sobie coś niesłychanie
bezbronnego: czuł, że bardzo łatwo ją zranić.
- Była śliczna: miała wielkie błękitne oczy i jasne, prawie białe włosy.
Wyglądała jak aniołek... choć bywała też złośliwa jak mały diabełek. Tuż
przed jej śmiercią ulepiliśmy wielkiego bałwana... - Oczy zaszkliły mu się
łzami i potrząsnął głową. Po raz pierwszy rozmawiał z kimś o Annie i
przychodziło mu to z wielkim trudem.
- Strasznie mi jej brakuje - rzekł cichym, głuchym głosem, a Maribeth
pogładziła go delikatnie po ręce.
- Nie wstydź się płakać... Na pewno bardzo za nią tęsknisz. Długo
chorowała?
- Dwa dni. Myśleliśmy, że to grypa albo zwykłe przeziębienie, a ona miała
zapalenie mózgu. Lekarze nie mogli nic zrobić. Po prostu umarła. To ja
powinienem był umrzeć zamiast niej. Dlaczego właśnie ona? Dlaczego takie
małe dziecko? Miała dopiero pięć lat, nigdy nikomu nie wyrządziła krzywdy,
napełniała cały dom radością. Miałem dziesięć lat, jak się urodziła; była
mięciutka i ciepła jak szczeniaczek...
Uśmiechnął się na wspomnienie Annie i przysunął do Maribeth, odkładając
wędkę. Dziwne, ale jakoś dobrze się poczuł, rozmawiając w tej chwili o
siostrze, jakby na mgnienie oka przywoływało ją to z powrotem do życia.
Nigdy z nikim o niej nie rozmawiał. Nikt nie poruszał z nim tego tematu, on
wiedział, że nie może się otworzyć przed ojcem ani matką.
- Twoi rodzice na pewno bardzo to przeżyli - rzekła domyślnie Maribeth,
prawie jakby znała Whittakerów.
- Tak. Po śmierci Annie wszystko się jakoś rozpadło. Rodzice przestali ze
sobą rozmawiać, przestali rozmawiać ze mną. Nigdzie nie wychodzą. Nikt się
nie uśmiecha. Nigdy jej nie wspominają. Mama prawie nie gotuje, a ojciec
wraca z pracy dopiero o dziesiątej wieczór. Żadne z nas nie może wytrzymać
w domu bez Annie. Jesienią mama bierze w szkole cały etat. Wraz ze śmiercią
Annie stało się z nami coś złego. Umarła nie tylko ona, my także. Nie
znoszę siedzieć w domu. Jest taki ciemny i pusty.
Maribeth słuchała, nie przerywając, a potem wzięła go za rękę. Spoglądali
w milczeniu na jezioro.
- Kiedy o niej myślisz, czy masz czasami wrażenie, że jest z tobą? -
spytała, wyczuwając jego ból.
Wyobrażała sobie śliczną małą dziewczynkę, którą tak bardzo kochał;
rozumiała, jakim ciosem była dla niego jej śmierć.
- Czasami. Zdarza się, że rozmawiam z nią w środku nocy. Może to głupota,
ale mam niekiedy wrażenie, że mnie słyszy.
Maribeth skinęła głową. Rozmawiała w ten sposób ze swoją babką po jej
śmierci i bardzo jej to pomogło.
- Na pewno cię słyszy, Tommy. Na pewno cały czas na ciebie patrzy. Może
jest teraz szczęśliwa, kto wie?... Może nie wszyscy ludzie muszą być z nami
na zawsze?... Może są w naszym życiu tylko gośćmi?... Spełniają swoją rolę
szybciej niż inni... Nie muszą żyć sto lat, by czegoś dokonać. Robią
wszystko błyskawicznie... To trochę tak... - Szukała z wysiłkiem właściwych
słów; ostatnio dużo się nad tym zastanawiała. - To trochę tak, jakby
zatrzymali się przy nas na chwilę i coś nam dawali, coś cennego, dobrego,
jakąś mądrość: właśnie po to przybywają na ten świat. Annie czegoś was
nauczyła: kochać, współczuć, rozumieć innych... Dała wam to z siebie.
Nauczyła was tego wszystkiego, a potem odeszła. Może po prostu nie musiała
przebywać tu dłużej? Coś wam ofiarowała, a później mogła ruszyć w dalszą
drogę... Była kimś niezwykłym... Dostaliście od niej wspaniały podarunek i
nikt wam go nigdy nie odbierze.
Skinął głową, zastanawiając się nad jej słowami. Brzmiało to rozsądnie, a
mimo to wciąż nie mógł się uwolnić od straszliwego żalu po stracie siostry.
Ale po rozmowie z Maribeth poczuł się nieco lepiej. Naprawdę rozumiała, ile
wycierpiał.
- Szkoda, że nie została z nami dłużej - powiedział i westchnął. - Szkoda
też, że jej nie znałaś. - Uśmiechnął się. - Dopiero miałaby o czym
rozmawiać: czy mi się podobasz, czy jesteś ładna, czy ja ci się podobam. Ta
mała diablica nieraz dała mi się we znaki.
Matribeth roześmiała się, żałując, że nie znała Annie. Ale gdyby
dziewczynka żyła, ona w ogóle nie spotkałaby Toma. Nie przychodziłby kilka
razy na tydzień do restauracji; jadłby kolację w domu, z rodziną.
- Co by o nas powiedziała? - spytała prowokacyjnie, podejmując grę.
Lubiła Toma i dobrze się z nim czuła, gdy siedzieli razem na piasku.
Dostała niedawno surową lekcję na temat ludzi i przyrzekła sobie, że już
nigdy nikomu nie zaufa, ale w głębi duszy wiedziała, że Tommy Whitaker jest
inny, lepszy niż Paul.
- Powiedziałaby, że mi się podobasz. - Uśmiechnął się nieśmiało i
Maribeth po raz pierwszy zauważyła piegi na jego nosie. Były malutkie i w
jaskrawych promieniach słońca wydawały się prawie złote. - Często
przesadzała, ale tym razem miałaby rację.
Annie natychmiast by wyczuła, że Maribeth bardzo mu się podoba. Wydawała
się znacznie dojrzalsza od koleżanek ze szkoły i była naprawdę śliczna.
- Chybaby cię polubiła. - Uśmiechnął się ciepło, położył się na piasku i
spoglądał na Maribeth z nie ukrywanym zachwytem. - Masz w Onawie jakiegoś
chłopaka?
Postanowił zapytać o to wprost, żeby wiedzieć, jak sprawy stoją, a
Maribeth zawahała się chwilę. Przemknęło jej przez myśl, by opowiedzieć
Tomowi historyjkę o mężu poległym na wojnie koreańskiej, ale po prostu nie
była w stanie skłamać. W razie potrzeby mogła wytłumaczyć to później.
- Nie, naprawdę nie.
- Ale coś w tym rodzaju?
Tym razem zdecydowanie potrząsnęła głową.
- Chodziłam z kimś, i zdawało mi się, że go lubię, ale się pomyliłam. A
zresztą i tak niedawno się ożenił.
Tom był zaintrygowany. Starszy mężczyzna?
- Martwisz się? Martwisz się, że się ożenił?
- Nie, naprawdę...
Martwiła się tylko, że zostawił ją z dzieckiem, którego nie mogła
wychować i w istocie rzeczy nie chciała. Tym bardzo się martwiła, ale nie
powiedziała nic Tommy'emu.
- A tak w ogóle ile ty masz właściwie lat?
- Szesnaście - odpowiedziała, po czym odkryli, że ich urodziny przypadają
w odstępie zaledwie kilku tygodni.
Choć w równym wieku, byli w zupełnie odmiennej sytuacji. Tommy,
aczkolwiek niewiele rozmawiał z rodzicami, miał jednak rodzinę, dom,
jesienią rozpoczynał nowy rok szkolny. Natomiast Maribeth straciła grunt
pod nogami i za niespełna pięć miesięcy miała urodzić dziecko człowieka,
który nigdy jej nie kochał. Na myśl o tym ogarniał ją potworny lęk.
Po chwili Tommy wszedł po kolana do wody; Maribeth podążyła za nim.
Zarzucił spławik i stali przez pewien czas obok siebie, a później, gdy
wreszcie się znudził, wrócili na brzeg, rezygnując z wędkowania. Tommy
poszedł popływać, a Maribeth została na plaży. Czekała siedząc na piasku;
po powrocie zapytał, dlaczego się nie kąpie. Był upalny, słoneczny dzień i
zimna woda przyjemnie go orzeźwiła. Chętnie by z nim popływała, ale nie
chciała, żeby zauważył jej uwydatniający się już brzuch. Przez cały czas
chodziła w koszuli ojca, a przed wejściem do wody zdjęła tylko dżinsy.
- Umiesz pływać? - spytał, a Maribeth roześmiała się. Zrobiło jej się
trochę głupio.
- Tak, ale jakoś nie mam dzisiaj ochoty. Zresztą boję się jezior. Nigdy
nie wiadomo, co żyje w tej czarnej wodzie.
- Nonsens. Dlaczego się nie wykąpiesz? Nie ma tu nawet ryb. Sama
widziałaś, nie złapałem ani jednej.
- Może następnym razem - odpowiedziała, kreśląc palcami linie na piasku.
Zjedli lunch w cieniu rozłożystego drzewa, rozmawiając o swoich rodzinach
i wspominając dzieciństwo. Maribeth opowiedziała Tomowi o Ryanie i Noelle;
mówiła, że według jej ojca najważniejsi są synowie, a córki powinny czym
prędzej wychodzić za mąż i rodzić dzieci. Ona natomiast chciała coś w życiu
osiągnąć, zostać nauczycielką, adwokatką albo pisarką; nie miała ochoty
łapać na gwałt męża zaraz po szkole.
- Mówisz zupełnie jak moja mama - uśmiechnął się. - Poślubiła ojca
dopiero sześć lat po ukończeniu szkoły średniej. Najpierw poszła na studia
i zrobiła dyplom, później pracowała przez dwa lata jako nauczycielka. Ja
przyszedłem na świat siedem lat po ślubie, a Annie dziesięć lat po mnie.
Rodzicom niełatwo było pracować i wychowywać dzieci, ale mama uważa
wykształcenie za coś bardzo ważnego. Zawsze powtarza, że człowiek jest wart
tyle, ile ma w głowie.
- Chciałabym, żeby moja mama tak uważała, ale słucha we wszystkim ojca.
Według niej dziewczęta nie potrzebują studiować. Rodzice nie chcą, żebym
poszła na uczelnię. Ryanowi pewnie by pozwolili, ale on woli pracować w
warsztacie ojca. Gdyby nie kolano, pojechałby do Korei; tata twierdzi, że
jest świetnym mechanikiem.
Wiesz, zawsze czułam, że jestem od nich inna. - Zaczęła mówić o rzeczach,
o których nigdy z nikim nie rozmawiała. - Oni patrzą na życie zupełnie
inaczej; nie interesuje ich to, na czym mnie zależy. Chcę się uczyć, chcę
zdobyć wykształcenie, mieć ciekawą pracę. Nie zamierzam wychodzić za mąż i
rodzić tuziny dzieci. Chcę do czegoś dojść. W domu wszyscy uważają mnie za
wariatkę. - Wyczuwała, że Tommy tak nie myśli, bo wychowywał się wśród
ludzi podzielających jej poglądy. Miała dziwne wrażenie, że urodziła się
przypadkowo w niewłaściwej rodzinie, co skazało ją na wieczną samotność. -
Noelle pewnie w końcu im się podporządkuje. Kłóci się z ojcem, ale nie jest
zbyt samodzielna. Skończyła dopiero trzynaście lat, ale już ma hopla na
punkcie chłopców.
Mimo owego hopla Noelle nie zaszła jakoś w ciążę z Paulem Browne'em na
siedzeniu jego samochodu, toteż Maribeth uzmysłowiła sobie, że nie ma prawa
krytykować siostry.
- Koniecznie powinnaś poznać moją mamę, Maribeth. Chybabyś ją polubiła.
- Na pewno. - Popatrzyła z ciekawością na Toma. - A ona? Polubiłaby mnie?
Matki na ogół nie przepadają za dziewczętami, które podobają się ich synom.
Skądże znowu, pani Whittaker tylko chwilowo nie przepadałaby za Maribeth;
już za parę miesięcy, zobaczywszy jej brzuch, zapałałaby do niej gwałtowną
miłością. Nie, Maribeth nie mogła jej poznać. Za miesiąc ciąża stanie się
widoczna i dalsze spotkania z Tommym przestaną wchodzić w rachubę. Jeszcze
nie wiedziała, co mu powie, ale będzie musiała coś wymyślić, bo mógłby
przyjść do restauracji i bardzo się zdziwić. Może uraczy go historyjką o
męży poległym w Korei, choć brzmiało to niewiarygodnie głupio. Chętnie
powiedziałaby mu prawdę, ale nie mogła. Prawda była zbyt okropna, zbyt
wstydliwa, zbyt kompromitująca. Na pewno już nigdy by się z nią nie
spotkał. Za kilka tygodni i tak sama przestanie się z nim widywać; powie,
że chodzi teraz z kimś innym. A później Tommy wróci do szkoły, będzie
zajęty, pewnie zakocha się w jakiejś trzecioklasistce, jakiejś ślicznej
harcerce, którą jego rodzice dobrze znają...
- Hej, o czym myślisz? - spytał nagle Tommy.
Maribeth błądziła myślami gdzieś daleko, wyobrażając sobie galerię
młodych zalotnic, które będą zabiegać o względy Tommy'ego. - Miałaś taką
smutną minę. Coś się stało?
Wiedział, że coś ją gryzie, ale znali się zbyt krótko, by mógł się
domyślić, co to takiego. Chciał jej pomóc, bo dzięki niej po raz pierwszy
od wielu miesięcy sam poczuł się lepiej.
- To nic... Myślałam przez chwilę o niebieskich migdałach... Nic się nie
stało... - Po prostu rośnie mi brzuch: pryszcz, drobnostka.
- Przejdziemy się?
Obeszli połowę jeziora, skacząc z kamienia na kamień, brodząc w wodzie,
stąpając po miękkim piasku. Było to malownicze niewielkie jezioro, a w
drodze powrotnej Tommy zaproponował wyścig. Biegali po równej, piaszczystej
plaży; mimo swoich długich, zgrabnych nóg Maribeth nie miała żadnych szans.
Wreszcie padli bez tchu na piasek i spoglądali w niebo, zmęczeni i
uśmiechnięci.
- Jesteś bardzo dobra - stwierdził protekcjonalnie Tommy, a Maribeth się
roześmiała. Miała wrażenie, że są bratem i siostrą.
- Już cię doganiałam, tylko potknęłam się o kamień!
- Tere-fere kuku! Byłaś kilometr z tyłu!
- Miałeś przewagę na starcie! I to o kilka metrów! Właściwie można
powiedzieć, że oszukiwałeś! - śmiała się Maribeth.
Leżeli blisko siebie, a tom spoglądał na nią, podziwiając jej urodę.
- Nieprawda! - bronił się i nagle zapragnął ją pocałować.
- Następnym razem cię pokonam! Jeszcze zobaczysz!
- Aha! Założę się, że nawet nie umiesz pływać!
Wspaniale było tak się z nią droczyć, leżeć koło niej, przebywać z nią.
Często się zastanawiał, jak to właściwie jest, kochać się z dziewczyną.
Chętnie by się o tym przekonał, najlepiej z Maribeth... ale choć miała w
sobie dużo kobiecości, wydawała się zarazem jakby czysta, nie zbrukana i
bał się jej dotknąć. Przewrócił się na brzuch, by nie spostrzegła, jak na
niego działa. Ona zaś leżała dalej koło niego na plecach i nagle poczuła w
sobie coś niezwykłego. Było to lekkie łaskotanie w brzuchu, bardzo dziwne,
jakby coś zatrzepotało w niej skrzydłami, coś malutkiego, ćma albo motyl.
Jeszcze nigdy czegoś takiego nie czuła, ale natychmiast się domyśliła, co
to jest... Pierwsze oznaki życia... dziecko...
- Dobrze się czujesz?
Tommy patrzył na nią z troską. Przez chwilę miała niezwykłą, nieswoją
minę, jakby coś ją zabolało albo wytrąciło z równowagi.
- Wszystko w porządku - odpowiedziała cicho, nagle zdumiona tym, co się
stało.
Ponownie dotarło do niej z całą mocą, że jest w ciąży, że jej dziecko
jest rzeczywiste, żywe, że pędzi nieubłaganie naprzód. Przed kilkoma dniami
zastanawiała się, czy nie pójść do ginekologa, by się upewnić, że nie ma
komplikacji, ale nie znała w Grinnell żadnego lekarza, a poza tym nie
bardzo ją było na to stać.
- Czasami wydajesz się jakby nieobecna duchem - rzekł Tommy,
zastanawiając się, o czym myślała, gdy miała taki dziwny wyraz buzi.
Chciałby wiedzieć o niej wszystko.
- Myślę o różnych rzeczach... o rodzicach, siostrze...
- Dzwonisz do nich?
Maribeth wydawała się intrygująca, tajemnicza; podniecało go to.
- Piszę. Tak jest lepiej. Jak telefonuję, ojciec się wścieka.
- Musiałaś go naprawdę porządnie wkurzyć.
- To długa historia. Kiedyś ci opowiem. Może następnym razem. - Pod
warunkiem, że będzie jakiś "następny raz".
- Kiedy masz wolne?
Nie mógł się już doczekać następnego spotkania. Lubił jej towarzystwo;
urzekał go jej zapach włosów, wyraz oczu, gładkość skóry, gdy trzymał ją za
rękę albo przypadkiem potrącił; podobało mu się jej poczucie humoru,
poglądy. Podobało mu się w niej absolutnie wszystko.
- W niedzielę wieczorem, a później w środę, ale za to cały dzień.
- Wybierzemy się w niedzielę do kina? - spytał z nadzieją w głosie, a
Maribeth uśmiechnęła się.
Jeszcze nigdy nie była z chłopcem w kinie. Koledzy ze szkoły wcale się
nią nie interesowali, chyba że takie nieapetyczne kreatury jak David
O'Connor. Nie umawiała się z nikim na randki... nawet z Paulem. Było to coś
nowego i fajnego: naprawdę robiła postępy.
- Chętnie.
- Wpadnę po ciebie do restauracji, jeśli nie masz nic przeciwko temu. A w
środę moglibyśmy znowu tu przyjechać albo wybrać się gdzieś indziej.
- Bardzo mi się tu podoba - odpowiedziała Maribeth, rozglądając się po
jeziorze. Później popatrzyła na Toma i widać było, że mówi szczerze.
O szóstej po południu, gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi,
pojechali w stronę miasta. Tommy chętnie zaprosiłby Maribeth na kolację,
ale obiecał matce, że pomoże jej zmontować nową biblioteczkę na książki,
Liz zaś postanowiła tym razem coś ugotować, co ostatnio rzadko się
zdarzało. W związku z tym Tommy przyrzekł wrócić do domu przed siódmą.
Za dwadzieścia siódma dotarł do niewielkiego domku, gdzie Maribeth
wynajmowała pokój. Wysiadła z żalem z furgonetki, nie mając ochoty się z
nim rozstawać.
- Dzięki za wspaniałe popołudnie. - Już od wielu lat nie spędziła równie
przyjemnego dnia, a Tommy okazał się wyjątkowo miły. Pojawił się w jej
życiu jak za zrządzeniem opatrzności. - Było naprawdę fajnie.
- Tak. - Uśmiechnął się, patrząc w błyszcące, zielone oczy Maribeth. Było
w nich coś świetlistego, hipnotycznego. Marzył o tym, by ją pocałować. -
Jutro wieczorem wpadnę do restauracji. Kiedy kończysz pracę?
- Dopiero o północy - odpowiedziała z żalem.
Chętnie spędzałaby czas wyłącznie z Tomem, przynajmniej do końca Lata.
Później i tak wszystko się zmieni, choć na razie wolałaby udawać, że tak
nie będzie. Kiedy poczuła w sobie ruchy dziecka, zrozumiała, że jej dni są
policzone.
- Odwiozę cię po pracy do domu.
Rodzice Toma nie sprzeciwiali się, gdy wychodził późno wieczorem, a poza
tym zawsze mógł powiedzieć, że idzie do kina na nocny seans.
- Świetnie - uśmiechnęła się Maribeth i pomachała mu ręką, gdy odjeżdżał.
Uszczęśliwiony Tommy ruszył w stronę domu i za pięć siódma wkroczył z
uśmiechem do jadalni.
- Dlaczego jesteś taki rozpromieniony? Złowiłeś w jeziorze wieloryba? -
spytała matka, która kończyła właśnie nakrywać do stołu.
Upiekła rostbef, ulubione danie ojca, i Tommy miał dziwne wrażenie, że
szczególnie pragnie sprawić mu przyjemność.
- Nie... nic nie złapałem... Popływałem trochę.
Z kuchni rozchodziły się smakowite zapachy: Liz przygotowała także ciepłe
bułeczki, puree ziemniaczane i słodką kukurydzę, ulubione danie całej
rodziny, nie wyłączając Annie. Jej nieobecność wydawała się dzisiaj mniej
bolesna niż zazwyczaj, bo po rozmowie z Maribeth Tommy czuł znaczną ulgę.
Chętnie pomówiłby o tym z matką, ale wiedział, że to niemożliwe.
- Gdzie tata?
- Obiecał wrócić o szóstej, więc chyba coś musiało go zatrzymać. Pewnie
lada chwila się pojawi. Powiedziałam mu, że kolacja będzie o siódmej.
W godzinę później John nie wrócił, w firmie nikt nie odbierał telefonu,
rostbef wysechł w piekarniku na wiór, a rozwścieczona matka milczała,
zaciskając wargi.
Kwadrans po ósmej zasiadła z Tommym do kolacji, po czym o dziewiątej
pojawił się wreszcie ojciec. Najwyraźniej wypił trochę za dużo i był w
znakomitym nastroju.
- No, no, no! Moja ukochana żonusia postanowiła dla odmiany coś ugotować!
- oznajmił wylewnie. Usiłował cmoknąć Liz w policzek, lecz zachwiał się i
spudłował. - Mamy dziś jakieś święto?
- Miałeś wrócić o szóstej! - rzekła ponuro Liz. - Mówiłam ci, że kolacja
będzie o siódmej. Najwyższy czas, żebyśmy znowu zaczęli jadać posiłki
razem.
Słysząc te słowa, Tommy wpadł na chwilę w panikę, ale nie wyglądało na
to, by wizja wspólnych kolacji miała się szybko ziścić, toteż postanowił
nie martwić się na zapas, że nie będzie mógł spotykać się z Maribeth.
- Chyba po prostu zapomniałem. Nie gotujesz już od tak dawna, że nawet
nie pamiętam, jak to jest.
Nie miał szczególnie zawstydzonej miny; usiadł przy stole, usiłując
udawać trzeźwiejszego, niż był. Rzadko mu się zdarzało wrócić do domu w
takim stanie, ale w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy wiódł tak ponure
życie, że chętnie przyjął zaproszenie ze strony kilku pracowników, którzy
wybierali się na kieliszek whisky.
Liz bez słowa postawiła przed nim talerz, a on spojrzał na nią zdziwionym
wzrokiem.
- Dlaczego rostbef jest taki wypieczony, kochanie. Przecież wiesz, że
lubię krwisty.
Chwyciła talerz, zsunęła mięso do pojemnika na śmieci, po czym wrzuciła z
brzękiem naczynie do zlewu.
- Wracaj do domu wcześniej - wycedziła przez zęby. - Mięso było krwiste
przed dwiema godzinami.
Popatrzył na nią ze zbolałą miną.
- Przepraszam, Liz.
Odwróciła się i spojrzała na niego od zlewu, zapominając o obecności
Toma. Rodzice nieustannie o nim zapominali, jakby opuścił ich razem z
Annie. Przestali się nim interesować; byli zbyt wytrąceni z równowagi.
- To chyba już nieważne, prawda, John? Nic, co dotąd się liczyło, nie ma
już znaczenia. Skapitulowaliśmy.
- Wszystko może się jeszcze zmienić - rzekł cicho Tommy. Tego popołudnia
Maribeth dodała mu otuchy i pragnął się nią podzielić z rodzicami. -
Jesteśmy ciągle jedną rodziną, a Annie byłaby smutna, gdyby wiedziała, co
się z nami dzieje. Dlaczego nie mielibyśmy spędzać razem więcej czasu?
Niekoniecznie co wieczór, przynajmniej kilka razy w miesiącu.
- Powiedz to ojcu - rzekła chłodno Liz, odwróciła się plecami i zaczęła
zmywać.
- Za późno, synu. - Ojciec poklepał Toma po plecach, po czym zniknął w
sypialni.
Liz skończyła zmywać, a później montowała z Tommym nową biblioteczkę.
Potrzebowała jej na podręczniki szkolne. Prawie się nie odzywała,
ograniczając się do spraw związanych z instrukcją montażu, po czym
podziękowała mu i poszła do sypialni. W ciągu ostatnich siedmiu miesięcy
bardzo się zmieniła, utraciła całą swoją miękkość i ciepło, stwardniała, a
w jej oczach widać było tylko rozpacz, ból i smutek. Śmierć Annie
całkowicie ją zdruzgotała.
Kiedy weszła do sypialni. John spał w ubraniu na łóżku. Patrzyła nań
przez dłuższą chwilę, po czym odwróciła się i zamknęła za sobą drzwi. Może
to, co się dzieje między nimi, nie ma już znaczenia? Kilka miesięcy temu
lekarz definitywnie orzekł, że nie będzie mieć więcej dzieci. Nie było
sensu nawet próbować. Ostatni poród dokonał zbyt wielkich spustoszeń.
Skończyła już czterdzieści siedem lat, a przecież nawet wcześniej, gdy była
młodsza, miała trudności z zajściem w ciążę. Lekarz nie krył, że to
beznadziejna sprawa.
Nie sypiała już z Johnem. Od nocy poprzedzającej śmierć Annie, gdy
przekonywali się nawzajem, że jest tylko przeziębiona, mąż nawet jej nie
dotknął. Wciąż obwiniali się o śmierć córki i Liz czuła odrazę na myśl, że
mogłaby się z nim kochać. Nie miała na to najmniejszej ochoty, nie chciała
już nigdy angażować się emocjonalnie i czuć straszliwego bólu po utracie
ukochanej osoby. Odnosiło się to nawet do męża i syna. Zaczęła ich
traktować z lodowatą obojętnością, maskując tym sposobem ból. John nie
ukrywał swojego bólu - a cierpiał katusze. Czuł, że utracił nie tylko
ukochaną córeczkę, lecz także i żonę i syna; nie miał do kogo się zwrócić,
nie miał komu się zwierzyć, nie miał gdzie znaleźć pocieszenia. Mógłby
zdradzać Liz, ale nie chciał tego robić z pierwszą lepszą kobietą. Pragnął
niemożliwego: żeby zaczęli żyć na nowo.
Kiedy składała swoje rzeczy, poruszył się na łóżku. Wyszła do łazienki,
przebrała się w koszulę nocną i nim zgasiła światło, obudziła Johna.
- Włóż piżamę - odezwała się tonem pielęgniarki troszczącej się o
pacjenta, a nie kochającej żony.
Usiadł na skraju łóżka, a po chwili, gdy rozjaśniło mu się w głowie,
popatrzył na żonę.
- Przepraszam za swój dzisiejszy wyskok, Liz. Chyba po prostu
zapomniałem, że masz przygotować kolację. Może byłem trochę zdenerwowany,
że próbujemy zacząć wszystko od początku? Sam nie wiem. Nie chciałem psuć
tego wieczoru.
Zrobił to jednak. Całe ich życie popsuło się. Annie odeszła na zawsze.
już nigdy nie zobaczą swojej małej córeczki.
- Nieważne - odpowiedziała, nie przekonawszy ani jego, ani siebie. -
Zjemy razem kolację kiedy indziej - dodała nieszczerze.
- Naprawdę? To byłoby świetnie. Szkoda, że przestałaś gotować.
W ciągu minionego roku Liz, John i Tommy wyraźnie stracili na wadze.
Ostatnie miesiące były dla nich prawdziwym koszmarem i odbiły się także na
ich wyglądzie. John się postarzał, a Liz chodziła ze zmizerowaną posępną
twarzą.
John wyszedł do łazienki i przebrał się w piżamę, po czym wrócił, czysty
i schludny, i położył się koło żony. Jednakże Liz odwróciła się od niego
plecami, sztywna i niechętna.
- Liz? - odezwał się w mroku. - Wybaczysz mi kiedyś?
- Nie ma niczego do wybaczenia, nie zrobiłeś nic złego - odrzekła martwym
głosem.
- Może gdybym wezwał tamtej nocy lekarza... gdybym nie powiedział, że to
tylko przeziębienie...
- Doktor Stone twierdzi, że niczego by to nie zmieniło - odparła bez
przekonania Liz.
- Przepraszam - powtórzył John, krztusząc się łzami, i położył dłoń na
jej ramieniu. Ale nie poruszyła się; wydawała się jeszcze sztywniejsza i
jeszcze bardziej odległa. - Tak strasznie mi przykro, Liz...
- mnie też - rzekła cicho, ale nie odwróciła się i nie popatrzyła na
męża. Nie wiedziała, że płacze cicho w świetle księżyca, a on nie widział
jej łez wsiąkających powoli w poduszkę. Dwoje ludzi, którzy toną w ciszy w
dwóch różnych oceanach.
Tommy, leżąc owej nocy w łóżku i myśląc o rodzicach doszedł do wniosku,
że nie ma żadnej nadziei, by się znów odnaleźli. Przeżyli zbyt wielką
tragedię, zbyt dużo wycierpieli, nie potrafili się otrząsnąć z żalu. Tommy
stracił nie tylko siostrę, lecz także dom i rodziców. Jedyną rzeczą, która
dodawała mu otuchy, gdy leżał w ciemności, była perspektywa spotkania z
Maribeth... Myślał o jej długich nogach i jasnorudych włosach, o jej
śmiesznej starej koszuli, o wyścigu nad brzegiem jeziora... Myślał o
tysiącu rzeczy, a później zapadł powoli w sen i przyśniła mu się Maribeth,
która szła powoli po plaży, trzymając za rękę Annie.
Rozdział piąty
W niedzielę Tommy zabrał Maribeth na "Stąd do wieczności" z Burtem
Lancasterem i Deborah Kerr. Film bardzo im się podobał. Podczas seansu Tom
obejmował Maribeth ramieniem; jedli prażoną kukurydzę i batoniki
czekoladowe. Maribeth popłakała się, a po wyjściu z kina zgodzili się, że
był to wspaniały film.
Pojechali do domu i umówili się na środę po południu, a Maribeth spytała
mimochodem, jak udała się kolacja z rodzicami.
- Nieszczególnie - odpowiedział Tom zamyślony. - W gruncie rzeczy było
koszmarnie. Ojciec zapomniał wrócić na czas do domu. Zdaje się, że wybrał
się do baru z kilkoma pracownikami. Krótko mówiąc, wołowina się zeschła,
mama wpadła w furię, a ojciec wrócił do domu pijany. Nie był to szczególnie
udany wieczór. - Tommy roześmiał się: kolacja zakończyła się tak
straszliwym fiaskiem, że należało zachować filozoficzny spokój. - Rodzice
ostatnio bez przerwy się kłócą. Wściekają się, bo nie mogą nic zmienić, a
nie są w stanie sobie pomóc.
Maribeth skinęła współczująco głową; usiedli na schodach od frontu.
Starsza pani, która wynajęła Maribeth pokój, szczerze ją lubiła i nie miała
nic przeciwko temu. Twierdziła, że Maribeth jest zbyt szczupła, co już
wkrótce miało się zmienić, a i teraz niezupełnie było zgodne z prawdą.
Maribeth już przybierała na wadze, ale ciągle udawało jej się to ukryć,
chociaż fartuszek, który nosiła w pracy, z każdym dniem wybrzuszał się
coraz bardziej.
- Co będziemy robić w środę? - spytał Tommy. - Znów pojedziemy nad
jezioro?
- Zgoda. Mogłabym przygotować lunch, nawet u siebie w restauracji. Co ty
na to?
- Świetnie.
- Na co miałbyś ochotę?
- Ty zdecyduj. Nie jestem wybredny.
Chciał tylko być z Maribeth. Kiedy siedzieli obok siebie na schodkach,
czuł oszałamiającą bliskość jej ciała, ale wciąż nie mógł się zdobyć na to,
by ją pocałować. Podobała mu się niemal do bólu, lecz nie potrafił pokonać
nieśmiałości. Maribeth wyczuła jego napięcie i źle je zrozumiała. Przyszło
jej do głowy, że ma to coś wspólnego z jego rodzicami.
- Może z czasem wszystko się ułoży? - próbowała uspokoić Toma. - Minęło
dopiero siedem miesięcy. Powinieneś dać im szansę. Gdy twoja mama wróci do
pracy, na pewno będzie lepiej.
- Albo gorzej - odpowiedział ze zmartwioną miną. - Prawie przestanie
bywać w domu. Za życia Annie pracowała tylko dorywczo, a teraz chyba doszła
do wniosku, że nie musi siedzieć cały czas w domu. Ma zresztą rację. Zwykle
wracam ze szkoły nie wcześniej niż o szóstej.
- Myślisz, że twoi rodzice będą mieć jeszcze dzieci? - spytała Maribeth,
nie wiedząc, w jakim są wieku, ale Tommy pokręcił przecząco głową.
Zastanawiał się już nad tym i uznał to za niemożliwe.
- Mama jest chyba trochę za stara. Skończyła czterdzieści siedem lat;
poza tym, gdy rodziła Annie, były jakieś komplikacje. Nie wiem nawet, czy
chcieliby mieć jeszcze jedno dziecko. Nigdy o tym nie wspominali.
- Rodzice rzadko mówią o takich rzeczach przy dorastających synach -
uśmiechnęła się Maribeth, a Tom trochę się zawstydził.
- Oczywiście, masz rację.
Umówili się na środę po południu, a Tommy obiecał wpaść do restauracji w
poniedziałek albo we wtorek. Julie już się domyśliła, że Maribeth chodzi z
Tomem, i gdy się pojawiał, zawsze trochę z niej żartowała, ale bez złych
intencji: wszystkie kelnerki cieszyły się, że Maribeth przyjaźni się z kimś
tak miłym.
Pożegnał ją wreszcie, przestępując z nogi na nogę; rzadko czuł się tak
niezręcznie w jej towarzystwie, ale nie chciał postępować zbyt pochopnie,
zbyt śmiało, by nie uznała go za zwykłego podrywacza. Chwila rozstania
przedłużała się nieznośnie. W końcu Maribeth zamknęła delikatnie drzwi i
poszła z zamyśloną miną na górę do swojego pokoju, zastanawiając się, jak
powiedzieć mu prawdę.
Jak się okazało, przyszedł do restauracji już następnego wieczoru, a
przez kolejne dwa dni odwoził Maribeth po pracy do domu. A w środę, przed
wycieczką nad jezioro, poszedł wcześnie rano na grób Annie.
Chodził tam od czasu do czasu, by go uporządkować, usunąć opadłe liście i
opielić posadzone koło niego kwiaty. Robił to dla Annie i dla matki, która
nie była w stanie odwiedzać cmentarza; za dużo ją to kosztowało.
Czasem, krzątając się, rozmawiał z Annie; tym razem opowiadał jej o
Maribeth, o jej urodzie, zaletach. Miał chwilami wrażenie, że siostra
siedzi nad nim na drzewie, a on gawędzi z nią o ostatnich wydarzeniach.
- Jest śliczna... Ma piękną cerę i długie nogi... Nie umie pływać, ale
świetnie biega. Na pewno by ci się spodobała.
Uśmiechnął się, porównując w myślach Maribeth i swoją małą siostrzyczkę.
Odnosił chwilami wrażenie, że gdyby Annie dożyła szesnastu lat, byłaby taka
jak Maribeth - prostolinijna, uczciwa i bezpośrednia. Obie miały cięty
język i duże poczucie humoru. Skończył porządkować grób, myśląc o tym, co
usłyszał od Maribeth: że niektórzy ludzie zjawiają się w naszym życiu, by
ofiarować nam jakiś cudowny dar, podarunek. "Nie wszyscy muszą być z nami
na zawsze" - powiedziała, a jemu po raz pierwszy śmierć Annie nie wydała
się okrutnym nonsensem. Może była tylko gościem w ich życiu?... Szkoda
tylko, że bawiła na ziemi tak krótko...
Niewielki grób Annie w cieniu drzewa nabrał wreszcie czystego i
schludnego wyglądu. Tommy odczytał jej imię na nagrobku: Annie Elizabeth
Whittaker, i jak zwykle poczuł ukłucie w sercu. Na płycie wyrzeźbiono
jagniątko, na którego widok napływały mu zawsze łzy do oczu.
- Cześć, maleńka! - szepnął na koniec. - Wkrótce znowu cię odwiedzę...
kocham cię...
Wciąż rozpaczliwie za nią tęsknił, zwłaszcza po wizytach na cmentarzu, i
przyjechawszy po Maribeth był wyciszony i milczący, a ona od razu to
zauważyła.
- Coś nie w porządku? - spytała zmartwiona. - Co się stało?
- Nic szczególnego. - Ujęło go, że Maribeth spostrzegła zmianę jego
nastroju, i odpowiedział po chwili: - Postanowiłem dzisiaj uporządkować...
no, wiesz... grób Annie... Zaglądam tam od czasu do czasu... Mama chce,
żeby ładnie wyglądał, a zresztą i tak lubię tam chodzić... A ona nie może
tego znieść. - Uśmiechnął się nagle i popatrzył na Maribeth. Znów była w
luźnej koszuli, lecz tym razem miała na sobie szorty i sandały. -
Opowiedziałem Annie o tobie, choć pewnie i tak cię zna.
Znów czuł się swobodnie z Maribeth i chętnie jej się zwierzał. Nie wahał
się, nie wstydził. Miał wrażenie, że Maribeth jest kimś bardzo bliskim: jak
siostra, z którą wspólnie dorastał przez wiele lat.
- Przyśniła mi się którejś nocy - odezwała się, a Tommy spojrzał na nią,
zaskoczony.
- Mnie też. Widziałem was obie nad jeziorem i czułem wielki spokój.
Maribeth skinęła głową.
- W moim śnie Annie mówiła, że powinnam się tobą zaopiekować, a ja jej to
obiecałam... To trochę jak łańcuch... łańcuch ludzi... Ona odeszła,
pojawiłam się ja... Annie prosiła, żebym miała na ciebie oko... Po mnie
może przyjdzie ktoś inny... A potem... To taki wieczny pochód ludzi, którzy
przesuwają się przez nasze życie. Rozmawialiśmy już kiedyś o tym... Nic nie
trwa wiecznie, ale zawsze ktoś nam towarzyszy... Nic nie stoi w miejscu,
wszystko płynie jak rzeka. Czy to brzmi głupio?
Popatrzyła na niego, zastanawiając się, czy jej filizoficzne dywagacje
nie są idiotyczne, ale Tom tak nie uważał. Oboje nad wiek dojrzali, choć z
różnych przyczyn.
- Nie, nie głupio. Tylko trudno mi się zgodzić z tym, co mówisz o
ludziach, którzy pojawiają się w naszym życiu i odchodzą. Wolałbym, żeby
Annie była ciągle wśród nas, i nie chciałbym, żeby po tobie przyszedł ktoś
inny. Czy to coś złego?
- Czasem po prostu nie można zostać, trzeba ruszyć w dalszą drogę, tak
jak Annie. Nie zawsze istnieje możliwość wyboru.
Maribeth miała jednak wybór. Ona i jej dziecko na razie są ze sobą
związani, lecz kiedyś Maribeth może ruszy w dalszą drogę, a dziecko
rozpocznie własne życie w swoim własnym świecie, z innymi rodzicami. W tej
chwili wydawało się, że w życiu nie ma niczego stałego.
- Nie podoba mi się to, Maribeth. W którymś momencie ludzie muszą
wreszcie gdzieś się zatrzymać.
- Jedni tak, inni nie. Niektórzy po prostu nie mogą. Musimy ich kochać,
dopóki to możliwe, i uczyć się od nich, korzystając z okazji.
- A my? - spytał Tommy, dziwnie poważnie jak na szesnastolatka. Ale
Maribeth też była poważną młodą kobietą. - Myślisz, że możemy się czegoś od
siebie nauczyć?
- Może. Może właśnie w tej chwili potrzebujemy siebie nawzajem -
odpowiedziała rozsądnie.
- Dużo mnie już nauczyłaś: że muszę się pogodzić ze śmiercią Annie,
kochać ją, gdziekolwiek teraz jest, że dała mi coś cennego.
- Ty też mi pomogłeś - rzekła ciepło Maribeth, ale nie wyjaśniła, w jaki
sposób, i Tommy zastanawiał się nad jej słowami. Kiedy jechali w stronę
jeziora, znów poruszyło się w niej dziecko. Dziwny trzepot motylich
skrzydeł powtórzył się już kilkakrotnie i zaczęła się do niego
przyzwyczajać. Było to zupełnie nowe uczucie, nawet dość przyjemne.
Kiedy znaleźli się nad jeziorem, Tommy rozłożył koc, a Maribeth wyjęła z
kosza jedzenie. Przygotowała kanapki z jajkiem i szczypiorkiem i upiekła
ciasto czekoladowe; poza tym przyniosła torbę owoców, butelkę mleka, które
ostatnio piła w dużych ilościach, i kilka butelek wody sodowej. Oboje byli
bardzo głodni i natychmiast zjedli lunch, a później leżeli na kocu i
gawędzili, tym razem o szkole, o przyjaciołach Toma, o rodzicach, o swoich
planach. Tommy opowiadał, że był raz z ojcem w Kalifornii i na Florydzie;
zamawiali artykuły spożywcze u tamtejszych farmerów. Maribeth jeszcze nigdy
nie wyjeżdżała z rodzinnego miasta i chętnie zobaczyłaby Nowy Jork i
Chicago. Oboje pragnęli także zwiedzić Europę, choć Maribeth nie wierzyła,
że kiedykolwiek będzie to możliwe. Nie widziała perspektyw na dalekie
podróże i nawet wyjazd do Grinnell był dla niej wielką przygodą.
Rozmawiali również o wojnie koreańskiej i o ludziach, którzy podczas niej
polegli. To, że Ameryka uczestniczy w kolejnej wojnie, choć niedawno
zakończyła poprzednią, wydawało im się szaleństwem. Oboje pamiętali atak
Japończyków na Pearl Harbour: mieli wówczas po cztery lata. Ojca Toma nie
wcielono do wojska z powodu wieku, lecz Bert Robertson walczył pod Iwo
Jimą. Matka Maribeth bardzo się o niego niepokoiła, ale w końcu wrócił cały
i zdrowy.
- Co byś zrobił, gdyby ci kazano iść na wojnę? - spytała Maribeth, a
Tommy zmieszał się trochę.
- Teraz czy jak skończę osiemnaście lat?
Była to bardzo realna perspektywa, gdyby wojna miała potrwać jeszcze dwa
lata.
- Nieważne. Poszedłbyś?
- Naturalnie. Musiałbym.
- Gdybym była mężczyzną, nigdy bym tego nie zrobiła. Nienawidzę wojny -
stwierdziła zdecydowanym tonem, a Tommy uśmiechnął się. Maribeth bywała
naprawdę zabawna. Wyrażała bez ogródek swoje poglądy, niekiedy dość
niekonwencjonalne.
- Mówisz tak, bo jesteś dziewczyną. Mężczyźni nie mają wyboru.
- Może kiedyś zdobędą się na to, by odmawiać służby w wojsku? Kwakrzy nie
uczestniczą w wojnach. Podziwiam ich za to.
- Może się po prostu boją? - zasugerował Tommy, ulegając obiegowym
opiniom, ale Maribeth nie miała ochoty ich akceptować.
Nie akceptowała niczego, w co naprawdę nie wierzyła.
- Nie wierzę, że się boją. Są po prostu konsekwentni i wierni swoim
ideałom. Gdybym była mężczyzną, odmówiłabym pójścia na wojnę - powtórzyła
uparcie. - Wojna to głupota.
- Na pewno byś nie odmówiła - uśmiechnął się Tommy. - Walczyłabyś jak
wszyscy. Byłby to twój obowiązek.
- Może pewnego dnia mężczyźni zbuntują się przeciwko tym tak zwanym
obowiązkom? Może przestaną wypełniać ślepo rozkazy i zaczną myśleć?
- Wątpię. Gdyby tak się stało, zapanowałby chaos. Dlaczego jedni
mężczyźni mieliby walczyć, a inni nie? I co mieliby zrobić ci, którzy
odmawiają służby? Uciec? Ukryć się gdzieś? To niemożliwe. Zostaw wojnę
facetom, Maribeth. Mężczyźni wiedzą, co robią.
- Otóż to! Obawiam się, że nie wiedzą. Gdy tylko zaczyna im się nudzić,
pakują nas w nową wojnę. Zastanów się tylko: dopiero wydostaliśmy się z
jednej kabały, a już wdepnęliśmy w drugą.
Skrzywiła się z dezaprobatą, a Tommy roześmiał się.
- Powinnaś kandydować na prezydenta! - zażartował, choć szanował jej
poglądy i podobało mu się, że są tak niekonwencjonalne. Maribeth miała w
sobie coś bardzo odważnego.
Postanowili obejść jezioro, a w drodze powrotnej Tommy zaproponował
wspólną kąpiel. Ale Maribeth tym razem też się nie zgodziła, a on spytał
zdziwiony, dlaczego nigdy nie chce wejść do wody. Po drugiej stronie
jeziora był drewniany pomost; chciał popłynąć do niego z Maribeth, ale ona
uporczywie odmawiała.
- Daj spokój, powiedz wreszcie prawdę! - rzekł w końcu. - Boisz się wody?
To żaden wstyd. Przyznaj się!
- Nie, nie boję się wody. Nie mam dziś ochoty na kąpiel.
Była dobrą pływaczką, ale pod żadnym pozorem nie mogła zdjąć koszuli
ojca.
- Wobec tego wejdź tylko ze mną do wody. - Z nieba lał się żar i Maribeth
chętnie by się orzeźwiła, ale zdawała sobie sprawę, że to wykluczone. Była
już przecież w piątym miesiącu. - Tylko wejdź. Poczujesz się wspaniale.
Zgodziła się, lecz nie chciała zdjąć koszuli. Jezioro było płytkie i
doszli dość daleko od brzegu, gdy nagle dno zaczęło gwałtownie opadać.
Maribeth zatrzymała się na skraju piaszczystej łachy, a Tommy popłynął
kraulem do pomostu i z powrotem. Miał smukłe, muskularne ramiona i nogi i
był znakomitym pływakiem. Wrócił już po kilku minutach i stanął koło
czekającej Maribeth.
- Świetnie pływasz - rzekła z podziwem.
- W zeszłym roku byłem w szkolnej drużynie pływackiej, ale kapitan okazał
się kompletnym idiotą. W tym roku zrezygnowałem. - Ruszyli z powrotem w
stronę brzegu, a Tommy spojrzał ironicznie na Maribeth i dla żartu ochlapał
ją wodą. - Niezły z ciebie numer, wiesz? Założę się, że pływasz równie
dobrze jak ja!
- Ależ skąd! - odpowiedziała, uchylając się przed bryzgami wody. Dalej
sobie z niej żartował, aż w końcu Maribet również go ochlapała i już po
chwili baraszkowali w wodzie jak dwoje dzieci. Maribeth przemokła do suchej
nitki, a w pewnej chwili straciła równowagę i usiadła w wodzie. Z początku
miała zdziwioną minę, lecz wreszcie się zorientowała, że mokra koszula
oblepia jej wypukły brzuch i że Tommy musi go prędzej czy później zauważyć.
Było za późno, by uratować sytuację, więc odepchnęła Toma i odpłynęła
szybko od niego, lecz on z łatwością ją dogonił i oboje śmiali się i
parskali.
Maribeth nie popłynęła do pomostu; po prostu pływała tam i z powrotem po
jeziorze. Przez cały czas zastanawiała się, jak wyjść z wody, by Tommy nie
zauważył jej brzucha, ale nie przychodził jej do głowy żaden sensowny
pomysł. W końcu oświadczyła, że zmarzła, co zresztą nie pokrywało się z
prawdą, i poprosiła, żeby przyniósł jej ręcznik. Ale i tak musiała w końcu
wstać i podejść do Toma. Przyszło jej do głowy, by kazać mu się odwrócić,
lecz nie ośmieliła się tego zrobić i leżała po prostu na płytkiej wodzie ze
zmartwioną miną.
- Coś nie tak?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć, i w końcu powoli skinęła głową. Nie
musiała mu jeszcze nic mówić, nie wiedziała też, co mu powie, kiedy będzie
musiała. Nagle znalazła się w pułapce.
- Mogę ci jakoś pomóc? - spytał troskliwie.
- Nie, naprawdę nie...
- Posłuchaj, Maribeth, musisz wyjść z wody. Cokolwiek się stało, na pewno
jakoś sobie poradzimy. Chodź, pomogę ci. Wyciągnął do niej rękę, a ona
rozpłakała się na widok tego gestu. Podszedł do niej, uniósł ją delikatnie
i postawił na nogi, nie mając pojęcia, dlaczego płacze. Zarzucił jej
ręcznik na ramiona, a później spojrzał w dół i zauważył jej nieduży, ale
już wyraźnie zaokrąglony brzuch, oblepiony mokrą koszulą. Nie było
wątpliwości: spodziewała się dziecka. Tommy miał jeszcze w pamięci wygląd
matki, gdy spodziewała się Annie; Maribeth była zbyt szczupła, by mogło to
być cokolwiek innego. Patrzył na nią zdumiony.
- Nie chciałam, żebyś wiedział - rzekła z nieszczęśliwą miną. - Nie
chciałam ci nic mówić.
Stali po kolana w wodzie i żadne nie ruszało do brzegu. Tommy był
wyraźnie wstrząśnięty, a Maribeth wyglądała, jakby umarł jej ojciec albo
matka.
- Chodź - rzekł wreszcie Tommy, przyciągając ją do siebie i obejmując
ramieniem. - Usiądźmy.
Wrócili w milczeniu na plażę i doszli do rozłożonego koca. Maribeth
zdjęła z barków ręcznik, a później rozpięła mokrą koszulę ojca. Pod spodem
miała dwu częściowy kostium kąpielowy. Nie było już sensu niczego ukrywać.
Tajemnica wyszła na jaw.
- Jak to się stało? - spytał w końcu Tommy, omijając wzrokiem jej wypukły
brzuch, ale ciągle pod wrażeniem swojego odkrycia, a Maribeth uśmiechnęła
się ponuro.
- Chyba jak zwykle, choć nie mam w tej dziedzinie wielkich doświadczeń.
- Miałaś chłopaka? A może ciągle go masz? - poprawił się i poczuł
ściskanie w sercu, ale Maribeth pokręciła przecząco głową i odwróciła oczy.
Wreszcie znowu spojrzała na Toma.
- Ani jedno, ani drugie. Zrobiłam okropne głupstwo. - Postanowiła
wreszcie wszystko z siebie wyrzucić. Nie chciała mieć przed Tomem żadnych
tajemnic. - Zrobiłam to tylko raz. Z kimś, kogo prawie nie znałam. Nawet z
nim nie chodziłam. Po prostu odwiózł mnie do domu po balu szkolnym, gdy mój
partner upił się; był uczniem czwartej klasy, idolem całej szkoły.
Pochlebiało mi, że w ogóle ze mną rozmawia, i miał znacznie więcej
doświadczenia, niż się spodziewałam. Był dla mnie bardzo miły, zaprosił
mnie na hamburgera, poznał ze swoimi przyjaciółmi. Świetnie się bawiłam, a
później zatrzymał auto w jakimś parku. Nie chciałam z nim jechać, ale też
za mocno nie protestowałam. Poczęstował mnie dżinem, a potem... -
Popatrzyła na swój zaokrąglony brzuch. - Cóż, możesz sobie wyobrazić dalszy
ciąg. Powiedział, że na pewno nie zajdę w ciążę. Przed kilkoma dniami
zerwał ze swoją dziewczyną, przynajmniej tak twierdził; a w poniedziałek do
niej wrócił, no a ja wyszłam na kompletną idiotkę. Co gorsza - zmarnowałam
sobie życie dla faceta, którego prawie nie znałam i którego w ogóle nie
obchodzę. Zorientowałam się, co się stało, dopiero po pewnym czasie, a
wtedy on był już zaręczony. Zaraz po skończeniu szkoły ożenił się.
- Powiedziałaś mu?
- Tak. Mówił, że chce się ożenić i że gdyby tamta dziewczyna dowiedziała
się, byłaby wściekła... Nie chciałam rujnować mu życia, a zresztą nie
chciałam także rujnować życia sobie. Nie powiedziałam rodzicom, kto to
taki, bo ojciec mógłby zmusić go do małżeństwa, a ja nie chciałam wyjść za
kogoś, kto mnie nie kocha. Nie zamierzałam marnować sobie życia w wieku
szesnastu lat. Choć z drugiej strony już je sobie zmarnowałam. - Westchnęła
gorzko. - Trzeba przyznać, że nie było to moje najmądrzejsze posunięcie.
- Co na to twoi rodzice?
Opowieść Maribeth zrobiła na Tomie wstrząsające wrażenie. Zdumiewała go
nieczułość tamtego chłopaka i odwaga Maribeth, która stanęła w obliczu
katastrofy, lecz mimo to nie chciała postąpić wbrew sobie.
- Ojciec kazał mi opuścić dom. Zawiózł mnie do klasztoru szarytek; miałam
tam mieszkać aż do urodzenia dziecka. Nie mogłam wytrzymać u zakonnic.
Spędziłam w klasztorze kilka tygodni, ale panowała tam wyjątkowo
przygnębiająca atmosfera. Wolałabym głodować niż tam zostać, więc zabrałam
swoje rzeczy, wsiadłam do autobusu i przyjechałam tutaj. Kupiłam bilet do
Chicago i miałam zamiar szukać tam pracy, ale zatrzymaliśmy się w Grinnell
na kolację i zobaczyłam wywieszkę, że w restauracji potrzebne są kelnerki.
Zatrudnili mnie, więc wysiadłam z autobusu i oto jestem. - Wyglądała
niewiarygodnie młodo i ślicznie, a Tommy spojrzeł na nią z tkliwością i
podziwem. - Ojciec mówi, że mogę wrócić do domu po Bożym Narodzeniu, gdy
urodzę dziecko. Pójdę z powrotem do szkoły - dodała słabym głosem.
Chciała mówić pewnym tonem, ale nawet w jej własnych uszach zabrzmiało to
wyjątkowo nieprzekonywująco.
- Co zamierzasz zrobić z dzieckiem? - spytał, ciągle zdumiony opowieścią
Maribeth.
- Oddać je... oddać do adopcji. Chcę mu znaleźć jakąś dobrą rodzinę. Sama
nie mogę się nim opiekować. Mam dopiero szesnaście lat. Nie mogę się
zajmować dzieckiem... Nie jestem w stanie nic mu dać... Nie wiem, jak
mogłabym je utrzymać. Chcę wrócić do szkoły... Marzą mi się studia... Jeśli
zatrzymam dziecko, będę musiała się pożegnać z dalszą nauką, a co gorsza,
nie mogę stworzyć mu właściwych warunków. Chcę znaleźć rodzinę, której
naprawdę zależy na dziecku. Zakonnice twierdziły, że mi pomogą, ale to było
w Onawie... Tu, w Grinnell, jeszcze nic w tej sprawie nie zrobiłam.
Maribeth wyglądała na bardzo zdenerwowaną, a Tommy był poruszony jej
słowami.
- Jesteś pewna, że nie chcesz go zatrzymać? - spytał, nie wyobrażając
sobie, by ktokolwiek mógł dobrowolnie oddać własne dziecko. Wydawało mu się
to czymś okropnym.
- Nie wiem. - W tej chwili Maribeth znów poczuła motyli trzepot w
brzuchu, jakby ono również domagało się głosu w tej dyskusji. - Po prostu
nie wyobrażam sobie, jak mogłabym zapewnić mu właściwą opiekę. Rodzice na
pewno mi nie pomogą. Nie zarobię tyle, by je samodzielnie wychować...
Żyłoby w nędzy, a to nie byłoby sprawiedliwe... A poza tym nie chcę mieć w
tej chwili dziecka. Czy jestem potworem?
Rozpłakała się i spojrzała z rozpaczą na Toma. Przyznając, że nie chce
tego dziecka, czuła się koszmarnie, ale było to niestety prawdą. Nie
kochała Paula, nie chciała mieć dziecka ani ponosić odpowiedzialności za
inną osobę. Z trudem radziła sobie sama ze sobą. Miała dopiero szesnaście
lat.
- O rany, Maribeth! Wpadłaś w piekielne tarapaty! - Przysunął się do niej
i znów otoczył ją ramieniem. - Dlaczego mi nic o tym nie powiedziałaś?
Naprawdę mogłaś mi zaufać.
- No tak, oczywiście... Cześć, nazywam się Maribeth, jeden facet, który
ożenił się z inną, zrobił mi dziecko, a rodzice wyrzucili mnie z domu...
Zaprosisz mnie na kolację?
Tommy roześmiał się. Maribeth uśmiechnęła się przez łzy i nagle znalazła
się w jego ramionach, szlochając ze strachu, wstydu i ulgi, że wreszcie mu
wszystko wyznała. Tommy obejmował ją, wstrząsaną łkaniem, dopóki się nie
wypłakała. Owładnęła nim bezmierna litość dla niej i dla jej dziecka.
- Kiedy je urodzisz? - spytał, gdy się uspokoiła.
- Pod koniec grudnia.
Był już sierpień i oboje wiedzieli, że cztery miesiące minąły bardzo
szybko.
- Byłaś u lekarza?
Maribeth pokręciła przecząco głową.
- Nie znam tu nikogo, a musiałam to ukryć przed koleżankami z
restauracji, bo się bałam, że Jimmy mnie wyleje. Powiedziałam, że jestem
wdową po żołnierzu poległym w Korei, żeby się nie zdziwili, gdy zobaczą, że
jestem w ciąży.
- Świetny pomysł - stwierdził z niejakim rozbawieniem Tommy, a później
spojrzał na nią pytająco. - Kochałaś go, Maribeth? Mam na myśli ojca
dziecka.
Miało to dla Toma duże znaczenie i poczuł ogromną ulgę, gdy Maribeth
pokręciła przecząco głową.
- Pochlebiało mi, że mnie zaprosił, to wszystko. Byłam po prostu
niewiarygodnie głupia. Szczerze mówiąc, to drań. Chciał tylko, żebym
zniknęła, nic nie mówiąc Debbie, i sugerował, bym pozbyła się dziecka. Nie
wiem nawet dobrze, na czym to polega; chyba je wycinają i wyrzucają. Nikt
nie chciał mi wyjaśnić, ale to podobno bardzo niebezpieczne i kosztowne.
Tommy spoglądał na nią uważnie. Słyszał o skrobankach, lecz on także
słabo się orientował, na czym właściwie polegają.
- Cieszę się, że tego nie zrobiłaś.
- Dlaczego?
Maribeth zdziwiła się, że Tommy to powiedział. Czy mogło to mieć dla
niego jakiekolwiek znaczenie? Gdyby nie spodziewała się dziecka, wszystko z
pewnością okazałoby się znacznie prostrze.
- Bo uważam, że nie powinnaś. Może to, że zaszłaś w ciążę, ma jakiś
ukryty sens, jak Annie... Może nie zdarzyło się to bez powodu?
- Nie wiem. Dużo o tym myślałam. Usiłowałam zrozumieć, dlaczego to się
stało, ale ciągle nic z tego nie pojmuję. Wygląda na to, że miałam po
prostu okropnego pecha. Zrobiłam to jeden, jedyny raz, i to wystarczyło.
Tommy skinął niepewnie głową. Jego wiedza na temat seksu była również
powierzchowna jak wiedza Maribeth, może nawet bardziej. I w odróżnieniu od
niej nie miał jeszcze żadnych doświadczeń w tej dziedzinie.
Spojrzał na nią dziwnym wzrokiem, a ona odgadła, że ma okropną ochotę
zadać jej jeszcze jedno pytanie.
- O co chodzi? Mów... nie krępuj się...
Byli już przyjaciółmi i wiedzieli, że pozostaną nimi do grobowej deski.
Maribeth zdradziła Tomowi swoją największą tajemnicę, okazując mu ogromne
zaufanie. Odtąd zawsze będzie mu ufać.
- Jak... jak się wtedy czułaś? - spytał pąsowiejąc, śmiertelnie
zawstydzony, ale Maribeth nie przeraziło jego pytanie. Nic już jej nie
przerażało. Tommy był jak brat, najlepszy przyjaciel albo i coś więcej. -
Czy było ci przyjemnie?
- Nie, mnie nie. Może jemu. Ale chyba mogłoby być przyjemnie... To
ogarnia cię całego, kręci się od tego w głowie, zapomina o rozsądku i o
tym, co wypada, a co nie wypada. To trochę jak jazda na karuzeli, a może po
prostu czułam się tak po dżinie... Ale z właściwą osobą chyba mogłoby być
bardzo przyjemne. Nie wiem. Tak naprawdę nie mam ochoty próbować jeszcze
raz, dopóki kogoś takiego nie spotkam. Nie chcę zrobić kolejnego głupstwa.
Tommy skinął głową, zaintrygowany słowami Maribeth. Właśnie tak mniej
więcej to sobie wyobrażał i podziwiał jej hart ducha, ale żałował, że nie
ma takich samych doświadczeń.
- Najsmutniejsze jest to, że tak naprawdę w ogóle nic to dla mnie nie
znaczyło, choć powinno. A teraz mam urodzić dziecko, którego nie chce ani
jego ojciec, ani ja.
- Może zmienisz zdanie, jak je zobaczysz? - spytał w zamyśleniu Tommy.
Kiedy po raz pierwszy zobaczył Annie, od razu zmiękło w nim serce.
- Nie jestem pewna, czy w ogóle je zobaczę. Dwie dziewczyny, które
urodziły dzieci w klasztorze tuż po moim przybyciu, w ogóle ich nie
widziały, bo zakonnice zaraz je zabrały. To bardzo dziwne, że nosi się w
sobie dziecko, a potem trzeba je oddać, tak po prostu... Ale zatrzymanie go
wydaje się jeszcze gorsze. Nie można zatrzymać dziecka na jeden dzień,
można je oddać od razu albo zatrzymać na zawsze. Czy mogłabym to zrobić?
Czy mogłabym je wychować? Chyba nie. Czasami przychodzi mi do głowy, że coś
jest ze mną nie tak. Dlaczego nie chcę tego dziecka? A jeśli zapragnę je
zatrzymać, gdy je zobaczę, co wtedy? Skąd wziąć pieniądze na jego
utrzymanie? Nie wiem, co robić, Tommy...
Znów się rozpłakała, a Tommy przytulił ją do piersi i tym razem bez
wahania pocałował ją. W tym pocałunku wyraził cały swój podziw i tkliwość,
i współczucie, całą miłość, jaką dla niej żywił. Całowali się jak dorośli
ludzie i dla każdego z nich było to pierwsze takie doświadczenie. Był to
pocałunek, który z łatwością mógł prowadzić do czegoś więcej, gdyby nie to,
że ani Maribeth, ani Tom nie mieli teraz na to ochoty.
- Kocham cię - szepnął później Tommy, wtulając twarz w jej włosy i
żałując, że nie nosi w sobie jego dziecka, tylko dziecko zupełnie obcego
człowieka. - Bardzo cię kocham... Nie opuszczę cię... Będę ci pomagał...
Były to bardzo poważne obietnice jak na szesnastolatka, ale w ciągu
ostatniego roku Tommy stał się w istocie dorosły.
- Ja też cię kocham - odpowiedziała ostrożnie Maribeth, ocierając
ręcznikiem łzy.
- Musisz iść do lekarza - stwierdził Tommy niemal ojcowskim tonem.
- Dlaczego? - spytała. Czasem sprawiała wrażenie dziecka, choć tyle
ostatnio przeżyła.
- Musisz się upewnić, że dziecko jest zdrowe. kiedy moja mama spodziewała
się Annie, co chwila chodziła do lekarza.
- Tak, ale nie była już taka młoda.
- Uważam, że i tak powinnaś iść. - Nagle przyszedł mu do głowy pewien
pomysł. - Zdobędę nazwisko ginekologa mojej matki i wymyślimy jakiś sposób,
żebyś do niego poszła. - Wyglądał na zadowolonego z siebie, a Maribeth
zachichotała.
- Zwariowałeś! Pomyśli, że to twoje dziecko, i powie o wszystkim twoim
rodzicom! Nie mogę iść do lekarza twojej mamy!
- Spróbujemy coś wykombinować - uspokoił ją. - Może pomoże ci znaleźć
rodzinę, która chciałaby adoptować dziecko? Na pewno są tu ludzie, którzy
nie mogą mieć dzieci i chętnie wzięliby cudze na wychowanie. Lekarze chyba
jakoś w tym pośredniczą. Moi rodzice zastanawiali się przez jakiś czas, czy
nie adoptować dziecka, ale później urodziła się Annie i zrezygnowali.
Zdobędę nazwisko tego ginekologa i umówię cię z nim.
Od razu, jak nikt dotąd, zaczął wspierać Maribeth i dodawać jej otuchy.
Znów ją pocałował, a później delikatnie położył rękę na jej brzuchu.
Dziecko akurat się poruszyło i Maribeth spytała, czy je czuje. Tommy skupił
się na moment, a później skinął głową z szerokim uśmiechem. Wyczuł w głębi
delikatne drżenie, jakby jej brzuch żył własnym życiem, co zresztą było
zgodne z prawdą.
Późnym popołudniem weszli znowu do jeziora i tym razem Maribeth popłynęła
z Tomem do pomostu, a gdy wróciła, poczuła się zmęczona. Leżeli długo na
kocu i rozmawiali cicho o przyszłości. Teraz, gdy maribeth mogła liczyć na
Toma, przyszłość wydawała się mniej groźna, choć Maribeth wciąż czuła lęk
na myśl o straszliwym wyborze, jaki ją czekał. Jeśli zatrzyma dziecko,
będzie musiała się nim opiekować, a jeśli nie, może tego żałować przez całe
życie. Trudno było się zorientować, co jest słuszniejsze, choć Maribeth
ciągle czuła, że gdyby oddała dziecko do adopcji, byłoby to lepsze zarówno
dla niego, jak i dla niej. W przyszłości na pewno urodzi drugie dziecko i
zawsze będzie żałować tego pierwszego, ale w tej chwili nie poradziłaby
sobie z jego wychowaniem.
Tommy trzymał ją w ramionach; całowali się i tulili, lecz nie posunęli
się dalej. Pełni dziwnego spokoju wrócili do pokoiku Maribeth, która
musiała się przebrać w suche rzeczy, a później poszli na kolację i do kina.
Tego popołudnia wszystko się pomiędzy nimi zmieniło. Należeli odtąd do
siebie. Maribeth zdradziła Tomowi swoją tajemnicę, a on postanowił jej
pomóc. Wiedziała, że może na niego liczyć. Potrzebowali siebie nawzajem,
zwłaszcza ona jego. Połączyły ich niewidzialne, nierozerwalne więzy.
- Do jutra - odezwał się Tommy, wysadziwszy Maribeth przed jej domem o
jedenastej wieczór. Przyrzekł, że następnego dnia odwiezie ją po pracy do
domu, choć wcześniej obiecał matce, że zje kolację z rodzicami. - Uważaj na
siebie, Maribeth - dodał, a ona odwzajemniła jego uśmiech i pomachała mu
ręką, po czym cichutko zamknęła drzwi wejściowe.
Kiedy leżała już w łóżku, przyszło jej do głowy, że miała niesamowite
szczęście, że poznała Tomma. Był jej pierwszym prawdziwym przyjacielem:
jeszcze nigdy nie miała kogoś takiego, nie przyjaźniła się ani z Ryanem,
ani z Paulem. W tej chwili Tommy był dla niej wszystkim. A w nocy znów
przyśniła jej się Annie.
Rozdział szósty
Przez cały następny tydzień Tommy przyjeżdżał co wieczór do restauracji i
odwoził Maribeth do domu, a w niedzielę zabrał ją na kolację i do kina. Ale
w poniedziałek nie pojechał z nią nad jezioro, bo planował załatwić coś
znacznie ważniejszego. Zajrzał ukradkiem do kalendarzyka matki i przepisał
nazwisko, adres i telefon jej ginekologa. Od śmierci starego doktora
Thompsona był nim doktor Avery MacLean, siwowłosy starszy pan, który
asystował przy jej obu porodach. Doktor MacLean miał staromodne, nieco
sztywne maniery, jednakże hołdował najnowocześniejszym teoriom medycznym,
Tommy zaś wiedział, że matka bardzo go lubi. Wiedział także, że Maribeth
musi iść do lekarza.
Umówił Maribeth telefonicznie jako panią Robertson, a podczas rozmowy z
całych sił usiłował naśladować ojca i mówił pewnym siebie, niskim głosem,
chociaż drżały mu ręce. Stwierdził, że nazywa się Robertson, że sprowadzili
się po ślubie do Grinnell i że jego żona chciałaby poddać się badaniom.
Pielęgniarka doktora MacLeana najwyraźniej wzięła to za dobrą monetę.
- Co mam mu właściwie powiedzieć? - spytała wystraszona Maribeth, gdy ją
o tym poinformował.
- Jak cię zbada, sam będzie wiedział. Czy musisz mu cokolwiek mówić?
Tommy usiłował udawać lepiej zorientowanego niż w rzeczywistości, choć
tak naprawdę miał bardzo mętne pojęcie o problemach związanych z ciążą i
macierzyństwem. Pamiętał matkę w obszernych sukniach przed urodzeniem Annie
przed sześciu laty, a reszta jego wiedzy pochodziła ze zwierzeń głównej
bohaterki serialu telewizyjnego "Kocham Lucy", która spodziewała się
dziecka, widział ten serial w zeszłym roku.
- Chodzi mi o to... Co mam mu powiedzieć o... o ojcu dziecka?
Była zmartwiona, ale zdawała sobie sprawę, że Tommy ma rację. Wiedziała o
swoim obecnym stanie tak niewiele, że powinna zasięgnąć rady lekarza.
- Powiedz to samo co w restauracji - że zginął w Korei.
Kelnerki nie orientowały się jeszcze, że Maribeth spodziewa się dziecka,
choć przygotowała je do tego historyjką o swoim rzekomym wdowieństwie.
Nagle spojrzała na Toma oczami pełnymi łez i zadała zdumiewające pytanie.
- Pójdziesz ze mną?
- Ja?... Ależ... A jak mnie poznają?... - Na samą myśl o tym zarumienił
się aż po korzonki włosów. A nuż ginekolog zbada ją w jego obecności albo
zacznie wypytywać go o rzeczy, o których nie ma pojęcia. Nawet nie ośmielał
się zgadywać, jakie tajemnice omawia się w gabinetach lekarzy chorób
kobiecych. Istniała jeszcze gorsza ewentualność: doktor MacLean mógł
powiedzieć o wszystkim rodzicom. - Nie mogę, Maribeth... Zrozum...
Skinęła bez słowa głową i po jej policzku spłynęła łza, a Tomowi nagle
zrobiło jej się strasznie żal.
- Już dobrze... dobrze... nie płacz... Coś wymyślimy...
Może przedstawię cię jako swoją kuzynkę... Ale wtedy lekarz na pewno
powie o wszystkim mojej mamie... Zastanówmy się, Maribeth... A może po
prostu powiedzmy, że jesteśmy przyjaciółmi i że znałem twojego męża?
- Myślisz, że będzie podejrzewał, że nie jestem mężatką?
Byli trochę jak dzieci, które coś przeskrobały i usiłują znaleźć wyjście
z kłopotliwej sytuacji. Sytuacja była istotnie bardzo kłopotliwa i nie
istniały żadne proste rozwiązania.
- Jeśli nic mu nie powiesz, na pewno się nie zorientuje - stwierdził z
przekonaniem Tommy, starając się zachować spokój, którego bynajmniej nie
czuł.
Perspektywa pójścia do ginekologa napełniała go śmiertelnym przerażeniem,
a z drugiej strony nie chciał jej zawieść: skoro obiecał, że z nią pójdzie,
musiał dotrzymać słowa.
Kiedy po południu jechali do lekarza, ich zdesperowanie dosięgło szczytu.
Prawie się nie odzywali, aż wreszcie Tommy zaczął uspakajać Maribeth.
Pomógł jej wysiąść z furgonetki i wszedł z nią do poczekalni, modląc się w
duchu, by nikt nie dostrzegł wypieków na jego twarzy.
- Wszystko będzie dobrze, Maribeth, wierz mi - szepnął, gdy znaleźli się
w środku, ona zaś skinęła w milczeniu głową.
Nagle przypomniał sobie, jak stał kiedyś z ojcem przed szpitalem; w oknie
widać było matkę, która pokiwała im ręką i dumnie uniosła Annie. Na samo
wspomnienie tamtej sceny poczuł łzy napływające do oczu i ścisnął lekko
dłoń Maribeth, by dodać jej otuchy i pocieszyć samego siebie, gdy tymczasem
pielęgniarka spojrzała na nich znad okularów.
- Słucham? - Nie miała pojęcia, co tu robią; może czekają na matkę? Oboje
byli właściwie jeszcze dziećmi. - Czym mogę państwu służyć?
- Nazywam się Maribeth Robertson - wybąkała Maribeth i urwała, nie mogąc
uwierzyć, że Tommy naprawdę skłonił ją do przyjścia do ginekologa. - Jestem
zapisana do doktora MacLeana.
Pielęgniarka zmarszczyła brwi, zerknęła do zeszytu przyjęć, a później
skinęła głową.
- Pani Robertson? - spytała zdziwiona.
Może ta dziewczyna nie wygląda na swój wiek? Sprawiała wrażenie wyjątkowo
zdenerwowanej.
- Tak - wyszeptała cichutko Maribeth.
Pielęgniarka kazała im usiąść w poczekalni i uśmiechnęła się do siebie,
przypomniawszy sobie telefon Toma. Na pewno byli młodziutkimi nowożeńcami.
Zastanawiała się mimo woli, czy przypadkiem nie pobrali się z konieczności.
Zajęli miejsca w poczekalni, wymienili szeptem kilka uwag i starali się
nie patrzeć na liczne kobiety w bardzo zaawansowanej ciąży, które siedziały
obok. Tommy jeszcze nigdy nie widział tylu brzemiennych kobiet naraz;
gawędziły o swoich mężach i dzieciach, poklepywały się po brzuchach i
robiły na drutach, a jego ogarnęło zażenowanie. Oboje poczuli niezmierną
ulgę, gdy doktor MacLean zaprosił ich w końcu do gabinetu. Nazwał ich
państwem Robertson; Tommy nie ośmielił się tego sprostować i nagle poczuł
paraliżujący lęk. Lekarz nie wątpił, iż Tommy jest mężem Maribeth. Spytał,
gdzie mieszkają i skąd pochodzą, a w końcu od jak dawna są małżeństwem.
Maribeth patrzyła nań przez dłuższą chwilę i wreszcie pokręciła głową.
- Nie jesteśmy małżeństwem... Ja... To znaczy... Tommy jest po prostu
moim przyjacielem... Mój mąż zginął w Korei. - Natychmiast pożałowała tego
kłamstwa i spojrzała na lekarza ze łzami w oczach. - Nie mam męża, panie
doktorze. Jestem w piątym miesiącu ciąży... A Tommy uznał po prostu, że
powinnam się zbadać.
Doktorowi MacLeanowi zaimponowało, że Maribeth próbuje bronić honoru
swego chłopca, i uznał to za nadzwyczaj szlachetne z jej strony.
- Rozumiem.
Wysłuchawszy Maribeth, spoważniał i patrzył przez chwilę na Tommy'ego.
Jego twarz wydawała mu się jakby znajoma. Zastanawiał się, czy nie jest
przypadkiem synem jednej z pacjentek, bo miał wrażenie, że gdzieś go już
spotkał. W istocie rzeczy uczestniczył w pogrzebie Annie i widział tam
Tommy'ego, ale w tej chwili nie przypominał go sobie.
- Zamierzają się państwo niebawem pobrać? - spytał, patrząc ze
współczuciem na Toma i Maribeth.
Zawsze współczuł młodym ludziom w podobnej sytuacji. Jednakże oboje
pokręcili przecząco głowami i dziwnie posmutnieli, jakby się obawiali, że
wyrzuci ich za chwilę z gabinetu, a Tommy zaczął nagle żałować, że w ogóle
zaciągnął tu Maribeth.
- Jesteśmy tylko przyjaciółmi - rzekła zdecydowanie Maribeth. - To
wyłącznie moja wina.
Rozpłakała się, a Tommy, obserwowany przez lekarza, pogłaskał ją
uspokajająco po ręce.
- To w tej chwili nieważne - rzekł łagodnie doktor MacLean. - Myślę, że
powinniśmy pogawędzić teraz przez chwilę na osobności, a tymczasem pani
przyjaciel... - uśmiechnął się przy tym słowie - ...pani przyjaciel
posiedzi w poczekalni i wróci po badaniu. Co państwo na to?
Chciał zbadać Maribeth, zapytać o reakcję jej rodziców, dowiedzieć się,
jakie ma plany i czy zamierza zatrzymać dziecko. Widać było, że młodzi są
bardzo zakochani i nie wątpił, że w końcu i tak wezmą ślub, zwłaszcza że
zdecydowali się przyjść razem do lekarza. Mieli zapewne kłopoty z
rodzicami; chciał im w miarę możliwości pomóc. Może potrzebowali wsparcia i
dobrej rady?
Wstał i odprowadził Toma do drzwi. Tym razem siedzenie wśród gromady
brzemiennych kobiet okazało się jeszcze gorszą torturą. Tommy modlił się w
duchu, by do poczekalni nie weszła nagle któraś ze znajomych matki, która
mogłaby go poznać.
Wydawało mu się, że upłynęły całe wieki, nim wreszcie pielęgniarka
skinęła na niego i wprowadziła go z powrotem do gabinetu.
- Myślę, że możemy już porozmawiać - odezwał się ciepło lekarz do
wchodzącego Toma. Maribeth uśmiechała się nieśmiało, lecz z wyraźną ulgą.
Doktor MacLean osłuchał jej brzuch i na podstawie tętna dziecka orzekł, iż
będzie duże i zdrowe. Maribeth stwierdziła, że chciałaby, by ktoś je
zaadoptował; pytała, czy doktor MacLean nie zna jakiejś odpowiedniej
rodziny. Obiecał się nad tym zastanowić. lecz nie poruszył więcej tego
tematu. Powtórzył Tomowi wszystko, co powiedział przedtem Maribeth: że
dziecko jest zdrowe i silne, że Maribeth powinna dobrze się odżywiać i brać
witaminy, a czasem ucinać sobie drzemkę w ciągu dnia. Mówił takim tonem,
jakby Tommy był ojcem dziecka, aż wreszcie Tommy zdał sobie sprawę, co się
dzieje.
Doktor MacLean uważał, że oboje ukrywają przed nim ten fakt. Maribeth z
całą mocą podkreślała, że są tylko przyjaciółmi, lecz lekarz i tak im nie
wierzył. Troska i miłość Toma zbyt mocno rzucały się w oczy.
Kiedy doktor MacLean omawiał kwestie związane z honorarium, coś mu nagle
zaświtało: poznał Toma i ucieszył się, że przyprowadził Maribeth właśnie do
niego.
- Nazywasz się Tommy Whittaker, prawda, synu? - spytał łagodnie. Nie
chciał straszyć chłopca i nie zamierzał zdradzać jego tajemnicy, dopóki nie
ma takiej konieczności.
- Tak - przyznał uczciwie Tommy.
- Czy twoi rodzice wiedzą?
Tommy pokręcił przecząco głową i zarumienił się aż po same uszy. Nie mógł
przecież powiedzieć, że przepisał ukradkiem adres ginekologa z kalendarzyka
matki.
- Nie, nie znają Maribeth.
Chętnie by im ją przedstawił, lecz w tej sytuacji po prostu nie wchodziło
to w rachubę, a zresztą atmosfera w domu i tak była w tej chwili dość
napięta.
- Może czas ich już poznać z panią Robertson? - zasugerował doktor
MacLean. - Nie można wiecznie tego odwlekać. Boże narodzenie przyjdzie,
zanim się obejrzycie. - Był już koniec sierpnia. - Zastanów się nad tym,
synu: twoi rodzice są ludźmi wyrozumiałymi. Przeżyli niedawno wielką
tragedię i na pewno będzie to dla nich ogromny szok, ale przynajmniej będą
mogli wam jakoś pomóc. - Maribeth powiedziała lekarzowi, że pokłóciła się z
rodzicami i że Tommy jest jej jedynym przyjacielem. - To bardzo duży ciężar
dla dwojga młodych ludzi.
- Damy sobie radę - odparł dzielnie Tommy, wzruszając ramionami i jeszcze
mocniej utwierdzając lekarza w przekonaniu, że jest ojcem dziecka, chociaż
Maribeth gwałtownie temu zaprzeczała.
Brała na siebie całą winę, co zrobiło na ginekologu bardzo dobre
wrażenie. Oboje zrobili na nim bardzo dobre wrażenie i cieszył się, że
przyszli właśnie do niego. Umówił się z Maribeth na przyszły miesiąc i dał
jej popularną broszurkę na temat ciąży, porodu i macierzyństwa. Nie
zawierała ona fotografii, tylko proste szkicowe rysunki, lecz nawet one
stanowiły dla Toma i Maribeth nowość. Autor broszury zakładał, że
czytelnicy mają już pewną wiedzę, lecz oni oboje jej nie mieli; wiele
terminów było dla nich całkowicie obcych. Jednakże broszura udzielała
ważnych wskazówek związanych z różnorakimi problemami praktycznymi: jak się
odżywiać, czego unikać, jakiego rodzaju objawy wymagają natychmiastowej
wizyty u lekarza. Książeczka zrobiła na Tomie i Maribeth duże wrażenie.
Doktor MacLean stwierdził, iż honorarium za opiekę medyczną w okresie
ciąży wyniesie dwieście pięćdziesiąt dolarów, a opłata za pobyt w szpitalu
i poród - jeszcze trzysta. Maribeth miała na szczęście dość pieniędzy:
odłożyła je z kwoty, którą otrzymała od ojca na pobyt w klasztorze. Było ją
stać na pokrycie niezbędnych opłat, lecz martwiła się, że lekarz uznał Toma
za ojca dziecka.
- A jeśli powie twojej mamie? - spytała z lękiem, nie chcąc go narażać na
kłopoty. On także się martwił, ale miał wrażenie, że lekarz dochowa
tajemnicy. Był przyzwoitym człowiekiem i na pewno nie zdradzi ich przed
rodzicami. Mimo całego tego nieporozumienia Tommy był zadowolony, że
pokonał wstyd i przyprowadził tu Maribeth.
- Chyba nic nie powie - uspokoił ją. - Myślę, że naprawdę chce nam pomóc.
Ufał lekarzowi i był pewien, że można na nim polegać.
- Jest bardzo miły - zauważyła Maribeth, a później wybrali się razem na
koktajl mleczny.
Rozmawiali szeptem o broszurze, którą dostali od ginekologa, o
poszczególnych trymestrach ciąży i o tym, co powiedział na temat porodu.
- Trochę się przestraszyłam - stwierdziła nerwowo Maribeth. - Mówił, że
może mi dać lekarstwo, od którego zrobię się senna... Chyba nie miałabym
nic przeciwko temu.
Lękała się tego, co ją jeszcze czeka. Wymagało to wielkiej odwagi od
szesnastoletniej dziewczyny - urodzić dziecko, które musi oddać i nigdy go
już nie zobaczyć. Płaciła słoną cenę za pół godziny spędzone z Paulem
Browne'em na przednim siedzeniu jego chevroleta. Nie raz sama nie wierzyła,
że to zdarzyło się naprawdę, ale po wizycie u ginekologa wszystko wydawało
jej się bardziej realne... Zwłaszcza że dziecko nagle zaczęło rosnąć
niemalże z dnia na dzień.
Tommy przychodził prawie codziennie do restauracji albo przyjeżdżał do
Maribeth po pracy i zabierał ją na wodę sodową, na spacer albo do kina. Ale
pierwszego września poszedł do szkoły i wszystko się skomplikowało. Kończył
zajęcia dopiero o trzeciej po południu, później zaś miał treningi i
odrabiał lekcje. Kiedy pod wieczór mógł wreszcie się wyrwać na spotkanie z
Maribeth, był już zmęczony. Mimo to zawsze okazywał jej wiele troski, a gdy
tylko byli razem, tulił ją i całował. Zdarzało mu się ulegać złudzeniu, że
są małżeństwem: gawędzili o tym, co się zdarzyło w ciągu dnia, o jej pracy,
o szkole, o swoich problemach. Łączące ich uczucie także miało w sobie coś
z małżeńskiego, chociaż nigdy nie przekroczyli pewnej granicy. Całowali
się, tulili, pieścili, lecz nic ponadto.
- Nie chcę zajść w ciążę! - rzekła głucho Maribeth pewnego wieczoru, gdy
Tommy gładził jej nabrzmiewające piersi, i oboje się roześmieli.
Nie chciała się z nim kochać, nie teraz, gdy nosiła w sobie dziecko
Paula. A i później chciała, aby wszystko było inaczej. Po ukończeniu szkoły
i studiów chciała wyjść za mąż za właściwiego mężczyznę, z którym
pragnęłaby mieć dzieci. Nie chciała kochać się z Tommym zbyt szybko, nie
chciała wszystkiego zepsuć, on zaś rozumiał ją, choć pragnął jej tak
bardzo, że chwilami doprowadzało go to do szaleństwa.
Czasami odrabiał u niej lekcje albo zaszywał się z książkami w kącie w
restauracji, a ona przynosiła mu hamburgery i koktajl mleczny. Kiedy jej
gospodyni nie było w domu, siadywali razem w pokoiku Maribeth; Tommy czytał
na głos książki, a Maribeth odrabiała za niego zadania z chemii, algebry
albo trygonometrii. Mieli podobny zasób wiedzy i w dwa tygodnie po
rozpoczęciu roku szkolnego Tomowi przyszło nagle do głowy, że mogliby uczyć
się razem. Przepisał jej swój plan zajęć i pożyczał książki, aby nie miała
zaległości z powodu przerwy w nauce i mogła bez problemów dołączyć do klasy
po Bożym Narodzeniu.
- Gdy wrócisz, poproś, aby cię przeegzaminowano, to nie będziesz musiała
powtarzać roku - mówił, choć nie lubił o tym myśleć, bo przypominał sobie
wówczas, że Maribeth prędzej czy później musi wrócić do Onawy i do
rodziców. Chciał, by z nim została, ale żadne z nich nie wyobrażało sobie
dokładnie, co się stanie, gdy dziecko wreszcie przyjdzie na świat.
Tymczasem jednak wszystko szło gładko. Spotykali się co wieczór i
wspólnie odrabiali lekcje. Maribeth przepisywała jego notatki i
rozwiązywała te same zadania z matematyki. W rezultacie kontynuowała naukę,
pracując jednocześnie w restauracji, i Tommy zauważył, że świetnie sobie
radzi. Chociaż miał dobre stopnie, już po kilku dniach zdał sobie sprawę,
że Maribeth jest od niego znacznie zdolniejsza.
- Dobra robota - rzekł z podziwem, sprawdzając rozwiązane przez nią
zadania. Przyniósł jej w tym tygodniu dwa testy z algebry, które zrobiła na
piątkę, i zachwycił się napisaną przez nią rozprawkę o wojnie secesyjnej;
żałował, że nie może go pokazać swojej nauczycielce historii.
Jedynym problemem było to, że codziennie wracał do domu o północy, i pod
koniec września matka zaczęła coś podejrzewać. Tłumaczył, że chodzi na
treningi sportowe i że pomaga w nauce koledze mającemu trudności z
matematyką, ale ponieważ sama pracowała jako nauczycielka, niełatwo było
jej wmówić, że owe późne powroty do domu są rzeczywiście uzasadnione.
Uwielbiał przebywać w towarzystwie Maribeth. Po zakończeniu nauki
rozmawiali niekiedy godzinami o swoich marzeniach i ideałach, o wyborach
etycznych dokonywanych przez bohaterów przeczytanych książek; oczywiście
mówili także o dziecku. Tommy pytał, jak Maribeth wyobraża sobie jego
życie. Chciała, by nie miało takich kłopotów jak ona, by zdobyło
pierwszorzędne wykształcenie, by jego rodzice pomogli mu wejść w życie, a
nie tłamsili jego głodu wiedzy wskutek konserwatyzmu czy przesądów.
Maribeth przewidywała, ile walk będzie musiała kiedyś stoczyć, by móc
podjąć studia. Państwo Robertsonowie uważali to za kosztowną stratę czasu:
nigdy nie potrafili zrozumieć ambicji córki. Jednakże Maribeth nie chciała
być przez całe życie tylko kelnerką. Wiedziała, że stać ją na więcej, lecz
musiała przedtem zdobyć wykształcenie.
Jej nauczyciele zawsze przekonywali państwa Robertsonów, że ich córka
może daleko zajść, ale było to rzucanie grochem o ścianę. A teraz ojciec
uznał, że córka niczym się nie różni od swoich ciotek: pierwszy lepszy
łobuz zrobił jej dziecko, a później nawet się z nią nie ożenił. Maribeth
wiedziała, że rodzice nigdy nie pozwolą jej zapomnieć o tym: nawet jeśli
odda dziecko obcym ludziom, i tak pozostanie wyrodną córką, która naraziła
rodzinę na pośmiewisko.
- Więc czemu nie zatrzymasz tego dziecka? - pytał wiele razy Tommy,
jednakże Maribeth zawsze kręciła przecząco głową.
Zdawała sobie sprawę, że niczego by to nie rozwiązało. Choćby najbardziej
kochała to dziecko i darzyła je szczerymi macierzyńskimi uczuciami, nie
była w stanie go wychować, a w głębi duszy czuła, że również nie chce.
Na początku października musiała powiedzieć koleżankom z pracy, że jest w
ciąży. Już od dawna się tego domyślały i bardzo je to ekscytowało.
Wyobrażały sobie, że to dziecko jest podarunkiem od poległego męża,
wspaniałym sposobem uczczenia jego pamięci. Nie wiedziały, że Maribeth czci
mimo woli Paula Browne'a, którego osiemnastoletnia żona zapewne również
spodziewa się w tej chwili dziecka i który w ogóle nie interesuje się losem
Maribeth.
Nie mogła powiedzieć, że pragnie oddać dziecko do adopcji, i koleżanki
przynosiły jej do pracy drobne upominki, czapeczki albo kaftaniki, a ona
przyjmowała je, czując okropne wyrzuty sumienia. Chowała ubranka do
szuflady w swoim pokoju i usiłowała nie myśleć o małej istotce, która
miałaby je nosić.
Poszła także ponownie do doktora MacLeana, który rozpromienił się na jej
widok i spytał o Tommy'ego.
- To wspaniały chłopiec - uśmiechnął się.
Młodzi ludzie popełnili oczywiście poważny błąd, lecz uważał, że wszystko
skończy się szczęśliwie. Maribeth była śliczną dziewczyną; kiedy
Whittakerowie dowiedzą się wreszcie o dziecku, na pewno pogodzą się z
sytuacją i zaakceptują ją jako synową.
Pewnego dnia w połowie października Liz Whittaker zgłosiła się do
ginekologa na okresową kontrolę. Zanim opuściła gabinet, usłyszała, że jej
syn jest wspaniałym młodym człowiekiem.
- Tommy? - zdumiała się. Doktor MacLean poznał Toma przed sześciu laty,
po urodzeniu się Annie, gdy mąż i syn odwiedzali ją w klinice. - To dobry
chłopak - zgodziła się, wciąż zdziwiona, że lekarz nagle zaczął wychwalać
syna.
- Powinna pani być z niego dumna - rzekł tajemniczo ginekolog.
Tommy i Maribeth zrobili na nim wyjątkowo dobre wrażenie, lecz nie mógł
powiedzieć na ten temat nic więcej, bo musiał dochować tajemnicy.
- Jestem z niego dumna - odrzekła Liz.
Śpieszyła się z powrotem do szkoły, ale później, w drodze do domu,
przypomniała sobie dziwną uwagę lekarza i zaczęła zastanawiać się, czy może
spotkał gdzieś przypadkiem Tommy'ego. Może prowadzi pogadanki z higieny
albo ma dziecko w tej samej klasie? - pomyślała i zapomniała o wszystkim.
Ale w tydzień później jedna z koleżanek z pracy stwierdziła, że widziała
Toma w towarzystwie wyjątkowo ładnej dziewczyny w zaawansowanej ciąży.
Usłyszawszy te słowa, Liz przeraziła się i w przypływie paniki
przypomniała sobie zaskakującą uwagę doktora MacLeana na temat Toma.
Myślała o tym przez całe popołudnie, po czym postanowiła spytać go o to
wieczorem. Ale jak zwykle wrócił dopiero po północy.
- Gdzie byłeś? - spytała surowym tonem, gdy wszedł do domu. Czekała na
niego w kuchni.
- Uczyłem się z kolegami - odpowiedział nerwowo.
- Jakimi kolegami? - Liz znała prawie wszystkich kolegów syna, zwłaszcza
teraz, gdy pracowała w szkole.
- Z kim? Chcę znać ich nazwiska.
- Dlaczego? - W Tommym nagle obudziła się czujność, gdy wtem do kuchni
wszedł ojciec, a matka spojrzała na niego porozumiewawczo.
Odkąd wróciła do pracy, przestali toczyć nieustanne boje o drobnostki,
ale wydawali się jeszcze odleglejsi od siebie. Nie wspomniała mu o
dziewczynie, z którą widziano Toma, ale mimochodem usłyszał ich rozmowę i
zaczął się zastanawiać, o co chodzi. Zauważył, że ostatnio Tommy rzadko
bywa w domu i wraca o późnych porach.
- Co się stało? - spytał, choć nie wyglądał na szczególnie
zaniepokojonego. Tommy był dobrym chłopcem i nigdy nie sprawiał kłopotów.
Może po prostu znalazł sobie dziewczynę?
- Słyszałam o Tommym bardzo dziwne rzeczy i chcę, żeby mi coś wyjaśnił -
rzekła z troską Liz, a Tommy natychmiast się domyślił, że matka coś wie.
- Jakie dziwne rzeczy? - spytał John.
Zupełnie nie pasowało to do Tommy'ego.
- Co to za dziewczyna, z którą się spotykasz? - spytała bez ogródek Liz,
a ojciec usiadł, patrząc na żonę i syna.
- Przyjaźnimy się. To nic ważnego.
Liz natychmiast wyczuła, że to nieprawda, i nie bawiła się w ceregiele.
- Czy spodziewa się dziecka? - Tommy zrobił taką minę, jakby zadano mu
nagle cios w splot słoneczny, a ojciec o mało nie spadł z krzesła. Liz
spoglądała w milczeniu na syna. - Tak czy nie?
- Ja... To znaczy... Daj spokój, mamo... Ja nie... Jak by to
powiedzieć?... O Boże... - Tommy cierpiał katusze; z przerażoną miną
przeciągnął dłonią po włosach. - Zaraz ci wszystko wytłumaczę. To nie to,
co myślisz.
- Jest po prostu gruba? - spytał ojciec z nadzieją w głosie, a Tommy
spojrzał nań ponuro.
- Niezupełnie.
- O Boże!... - szepnęła matka.
- Siadaj, synu - odezwał się John. Tommy zajął miejsce na krześle, a Liz
wpatrywała się weń z przerażeniem.
- Nie wierzę! - rzekła zbolałym głosem. - Jest w ciąży... Coś ty zrobił,
Tommy?!
- Nic nie zrobiłem. Przyjaźnimy się, ale... Mamo!... Na pewno byś ją
polubiła.
- O Boże!... - jęknęła znowu matka i sama również usiadła. - Kto to
taki?! Jak to się stało?!
- Normalnie - odpowiedział posępnie Tommy. - Ma na imię Maribeth.
Poznałem ją latem.
- Dlaczego nic nam nie powiedziałeś? - Jak mógł cokolwiek powiedzieć?
Rodzice w ogóle z nim nie rozmawiali, podobnie zresztą jak ze sobą. Po
śmierci Annie życie rodzinne przestało istnieć, a teraz dryfowali bez celu
niczym połamane deski miotane falami po pustym oceanie. - Który to miesiąc?
- spytała matka, jakby to miało jakieś znaczenie.
- Siódmy - odpowiedział spokojnie Tommy. Może i lepiej, że rodzice
wreszcie się dowiedzieli? Od dawna miał już ochotę poprosić matkę o pomoc i
zawsze uważał, że polubiłaby Maribeth. Ale na twarzy Liz odmalowało się
jeszcze większe przerażenie.
- Siódmy?! Więc jak długo to już trwa? - Rozpaczliwie usiłowała obliczyć,
kiedy Maribeth zaszła w ciążę, ale była zbyt wytrącona z równowagi i
wszystko jej się myliło.
- Jak długo to trwa? - powtórzył zmieszany Tommy.
- Już powiedziałem: poznałem ją tego lata. Przyjechała do Grinnell w
czerwcu. Pracuje w restauracji, w której często bywam.
- Chodzisz do restauracji? - spytał ojciec, jeszcze bardziej zdziwiony od
matki.
- Bardzo często. Mama przestała gotować, więc jem tam kolacje. Wydaje na
to swoje kieszonkowe.
- Ładne rzeczy! - zauważył zgryźliwie ojciec, patrząc z wyrzutem na żonę.
Po chwili spojrzał z niepokojem na Toma. - Ile ma lat?
- Szesnaście.
- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem - przerwała matka. - Przyjechała
tutaj w czerwcu, a jest w siódmym miesiącu ciąży... To znaczy, że zaszła w
ciążę w marcu. Czy to się stało, nim przybyła do Grinnell? Wyjeżdżałeś
gdzieś?
Liz i John nie wiedzieli o żadnych wyjazdach Toma, ale nie wiedzieli
również, że stołuje się w restauracji i że ma dziewczynę, która spodziewa
się dziecka. Miało się urodzić już za dwa miesiące i Liz zadygotała na samą
myśl o tym. Dlaczego Tommy ich nie uprzedził?! Ale gdy zastanowiła się nad
tym głębiej, wszystko wydało jej się jasne. Po śmierci Annie, przytłoczeni
nieszczęściem, puścili go samopas; nic dziwnego, że pakował się w tarapaty.
Tommy zrozumiał wreszcie, na czym polega nieporozumienie.
- To nie moje dziecko, mamo. Zaszła w ciążę w swoim rodzinnym mieście, w
Onawie, a ojciec kazał jej się wyprowadzić z domu. Zamieszkała w
klasztorze, ale nie mogła tam wytrzymać, więc w czerwcu przyjechała do
Grinnell. Właśnie wtedy ją poznałem.
- I spotykałeś się z nią przez ten cały czas? Dlaczego nic nam nie
powiedziałeś?
- Sam nie wiem - westchnął Tommy. - Chybabyście ją polubili. Chciałem wam
ją przedstawić, ale się bałem, że jej nie zaakceptujecie. Jest zupełnie
sama: nie ma nikogo, kto mógłby jej pomóc.
- Oprócz ciebie - zauważyła ze smutkiem Liz, lecz na twarzy ojca
odmalowała się widoczna ulga. - Ale, ale, czy to ty zaprowadziłeś ją do
doktora MacLeana?
Tommy zdenerwował się trochę.
- Dlaczego pytasz? Mówił ci o tym?
Nie powinien był tego robić; obiecał przecież dochować tajemnicy.
Jednakże Liz pokręciła przecząco głową, nie spuszczając oczu z syna.
- Nic nie mówił. Powiedział tylko, że jesteś miłym chłopcem, a ja się
zdziwiłam, że cię jeszcze pamięta. Ale jedna z nauczycielek widziała cię w
zeszłym tygodniu z dziewczyną w zaawansowanej ciąży.
Popatrzyła na swojego szesnastoletniego syna, zastanawiając się, czy
zamierza poślubić tę dziewczynę, czy naprawdę ją kocha, czy to tylko
młodzieńcza galanteria.
- Co zamierza zrobić z dzieckiem?
- Nie jest jeszcze pewna. Obawia się, że nie będzie w stanie się nim
opiekować, i wolałaby je oddać do adopcji, dla jego własnego dobra. Ma taką
teorię... - Pragnął wytłumaczyć wszystko matce, przekonać rodziców do
Maribeth. - ...Teorię, że niektórzy ludzie są tylko gośćmi w naszym życiu,
jak na przykład Annie, że przebywają z nami pewien czas, uczą nas czegoś
albo coś nam dają... Maribeth uważa, że to dziecko ma do spełnienia jakąś
szczególną rolę w życiu, że nie należy do niej na zawsze. Głęboko w to
wierzy.
- To bardzo poważna decyzja - odpowiedziała cicho Liz. Współczuła
Maribeth, choć martwiła się, że Tommy tak się w niej zadurzył. - A co na to
jej rodzice?
- Dopóki nie odda dziecka, nie chcą z nią rozmawiać, ani nie pozwalają
jej wrócić do domu. Jej ojciec to chyba jakiś koszmarny idiota, a matka
panicznie się go boi. Maribeth nie ma w tej chwili nikogo.
- Oprócz ciebie - powtórzyła ze smutkiem Liz.
Tommy wziął na siebie ogromną odpowiedzialność, jednakże Johnowi spadł
kamień z serca: okazało się, że mimo wszystko nie zostanie wkrótce
dziadkiem.
- Chciałbym, żebyś ją poznała, mamo.
Liz wahała się przez dłuższą chwilę; nie była pewna, czy spotykając się z
Maribeth nie usankcjonuje mimo woli jej związku z synem. Może powinna po
prostu zabronić Tomowi widywania się z nią? Ale wydawało jej się to trochę
niesprawiedliwe wobec syna i zerknęła w milczeniu na męża. John wzruszył
ramionami na znak, że się nie sprzeciwia.
- Może rzeczywiście powinniśmy się z nią spotkać.
Liz czuła, że są to w pewnym sensie winni Tomowi. Skoro tak ceni tę
dziewczynę, może naprawdę warto ją poznać?
- Bardzo jej zależy, żeby nie mieć zaległości w nauce. Uczymy się razem,
pożyczam jej książki i notatki. Już zdążyła mnie prześcignąć: pisze więcej
wypracowań i czyta różne dodatkowe lektury.
- Dlaczego nie chodzi do szkoły? - spytała z dezaprobatą matka.
- Musi pracować. Wróci do szkoły dopiero po urodzeniu dziecka, gdy
zamieszka z rodzicami w Onawie.
- A potem? - spytała Liz, lecz Tommy nie znał odpowiedzi na to pytanie. -
Co z wami będzie? Czy to coś poważnego?
Zawahał się, nie chcąc mówić wszystkiego, ale uznał, że powinien.
- Tak, mamo... To poważna sprawa. Kocham ją.
Na twarzy ojca pojawił się nagle wyraz paniki.
- Nie zamierzasz się chyba z nią ożenić, co? Ani wychowywać tego dziecka?
Masz dopiero szesnaście lat, Tommy; nawet nie wiesz, jaka to poważna
decyzja. Gdybyś był jego ojcem, sytuacja byłaby zupełnie inna, ale to
przecież nie twoje dziecko. Nie masz wobec niego żadnych zobowiązań.
- Wiem, że nie mam, ale kocham Maribeth - odpowiedział Tommy tonem
dorosłego mężczyzny. - Ożeniłbym się z nią i wychowywałbym jej dziecko, ale
ona się na to nie zgadza. Chce wrócić do szkoły, a potem pójść na studia,
jeśli okaże się to możliwe. Ma nadzieję, że będzie mogła zamieszkać z
rodzicami, ale ja nie jestem tego taki pewien. Z tego, co mówi, jej ojciec
nie zgodzi się, żeby poszła na uniwersytet. Ona wcale nie namawia mnie do
małżeństwa, tato. To ja musiałbym ją do tego skłonić.
- Cóż, więc raczej tego nie rób - odpowiedział ojciec.
Otworzył butelkę piwa i wypił niewielki łyk. Dygotał wewnętrznie na samą
myśl, że Tommy mógłby się ożenić w wieku szesnastu lat.
- Nie rób niczego, czego mógłbyś później żałować, Tommy - dodała matka,
starając się panować nad swoim głosem, ale po tym wszystkim, co usłyszała,
drżały jej ręce. - Jesteście oboje bardzo młodzi. Jeśli postąpicie
pochopnie, zrujnujecie sobie życie. Ta dziewczyna już raz zrobiła głupstwo,
nie zróbcie teraz drugiego.
- Tak właśnie mówi Maribeth i dlatego chce oddać dziecko. Uważa, że
zatrzymanie go byłoby kolejnym błędem, za który wszyscy zapłaciliby wysoką
cenę. Myślę, że nie ma racji, i jeżeli je odda, będzie tego żałować, ale
według niej to dziecko zasługuje w życiu na coś lepszego.
- Zgadzam się z nią - odpowiedziała smutno Liz.
Oddanie własnego dziecka obcym ludziom wydawało się koszmarem; czymś
gorszym mogła być tylko jego śmierć.
- Jest mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy nie mogą mieć dzieci i chcieliby
adoptować cudze dziecko...
- Wiem. - Tommy wyglądał na bardzo zmęczonego. Było już wpół do drugiej;
siedzieli w kuchni od półtorej godziny, rozmawiając o Maribeth. - Ale to
takie smutne. Co to da Maribeth?
- Przyszłość. Może to ważniejsze? - odpowiedziała rozsądnie Liz. - Jeśli
w wieku szesnastu lat zacznie wychowywać dziecko sama jak palec, nie da
sobie rady. A jak się z nią ożenisz, ty też się zamęczysz. Co to za życie
dla dwojga młodych ludzi, którzy nie skończyli nawet szkoły średniej?
- Spotkaj się z nią, mamo, i porozmawiaj. Chcę, żebyś ją poznała; może
pożyczysz jej jakieś podręczniki? Przerabia program szybciej niż ja i nie
mam pojęcia, co jej dawać do czytania.
- W porządku. - Rodzice wymienili zatroskane spojrzenia, lecz skinęli
głowami na znak zgody. - Zaproś ją na przyszły tydzień. Zrobię kolację -
dodała matka z męczeńską miną, bo od śmierci Annie nie znosiła gotować.
Choć w razie potrzeby potrafiła się do tego zmusić. Nagle poczuła piekące
wyrzuty sumienia, że je syn stołował się przez kilka miesięcy w
restauracji, jakby był sierotą.
Zgasili światło w kuchni i wyszli do holu.
- Przykro mi... Przykro mi, że ostatnio poświęcałam ci tak mało czasu -
rzekła ze łzami w oczach i wspięła się na place, by pocałować syna. -
Kocham cię... Przez ostatnie dziesięć miesięcy była chyba trochę
zagubiona...
- Nie martw się, mamo - odpowiedział łagodnie Tommy. - Nic mi się nie
stało.
I rzeczywiście, nic mu się nie stało, dzięki Maribeth. Pomogła mu
znacznie bardziej, niż on jej. Wspierali się nawzajem w trudnym okresie
swego życia.
Tommy poszedł do siebie, a rodzice udali się do swojej sypialni. Liz
usiadła ciężko na łóżku; po jej minie widać było, że jest zdruzgotana.
- Po prostu nie mogę w to uwierzyć. Ożeniłby się z tą dziewczyną,
gdybyśmy mu na to pozwolili.
I postąpiłby jak cholerny głupiec! - odpowiedział gniewnie John. -
Pewnie niezłe z niej ziółko, skoro zaszła w ciążę w wieku szesnastu lat.
Opowiada mu teraz różne trele-morele o tym, że chce się uczyć i iść na
studia.
- Sama nie wiem, co o tym myśleć - odezwała się Liz, spoglądając na męża.
Przez ostatni rok zachowywaliśmy się trochę jak szaleńcy. Ty piłeś, ja za
wszelką cenę usiłowałam zagłuszyć w sobie ból, Tommy stołował się w
restauracji, a teraz chce się związać z dziewczyną, która spodziewa się
dziecka, na dodatek cudzego. Napytaliśmy sobie nie lada biedy, nie sądzisz?
- spytała, wstrząśnięta wszystkim, czego się dowiedzieli, i dręczona
okropnymi wyrzutami sumienia.
- Kiedy ludzie tracą nagle cały sens swojego życia, przychodzą im do
głowy różne rzeczy - odpowiedział John, siadając koło niej na łóżku. Już od
dawna nie rozmawiali ze sobą tak szczerze i Liz zorientowała się nagle, że
nie jest rozgniewana, tylko zmartwiona. - Myślałem, że umrę, kiedy... -
zaczął cicho, lecz urwał, nie będąc w stanie dokończyć zdania.
- Ja też... Chyba naprawdę w pewnym sensie umarłam. Żyłam ostatni rok jak
w transie. Nawet nie wiem, co się ze mną działo.
Objął ją i siedzieli przez dłuższy czas na łóżku, a gdy weszli wreszcie
pod kołdrę, w ogóle się do siebie nie odzywali. John tulił mocno Liz.
Rozdział siódmy
W następny wolny dzień Maribeth włożyła swoją najlepszą sukienkę, a Tommy
przyjechał po nią po treningu. Trochę się spóźnił i sprawiał wrażenie
bardzo zdenerwowanego.
- Ślicznie wyglądasz - odezwał się, patrząc na nią, po czym pochylił się
i pocałował ją w policzek. - Dziękuję.
Zdawał sobie sprawę, że Maribeth naprawdę pragnie zrobić dobre wrażenie
na jego rodzicach, a ona wiedziała, że mu na tym zależy, i nie chciała
przynieść mu wstydu. Była już w siódmym miesiącu ciąży: był to
wystarczający wstyd. Żaden inny chłopak nigdzie by jej nie zaprosił, a
zwłaszcza do domu swoich rodziców. Tommy był wyjątkiem.
Była w ciemnoszarej wełnianej sukience z małym białym kołnierzykiem i
czarną kokardką pod szyją; kupiła ją ze swojej pensji, gdy sukienki
przywiezione z domu stały się za ciasne. Zebrała mocno włosy w koński ogon
i związała je czarną aksamitką. Wyglądała trochę jak dziewczynka, która dla
żartu włożyła sobie pod sukienkę nadmuchany balonik, i Tommy uśmiechnął
się, pomagając jej wsiąść do furgonetki ojca. Prezentowała się ślicznie i
miał nadzieję, że wieczór z rodzicami minie bez zgrzytów. Po długiej
rozmowie w zeszłym tygodniu prawie nie poruszali tego tematu: powtórzyli
tylko, że chcieliby ją poznać. Podczas jazdy Maribeth w ogóle się nie
odzywała.
- Nie denerwuj się - rzekł Tommy, gdy zatrzymali się przed domem.
Maribeth bardzo się spodobał jego schludny wygląd. Był świeżo odmalowany, a
w ogrodzie dawało się zauważyć równe rabatki kwiatów. O tej porze roku
kwiatów oczywiście nie było, ale rzucało się w oczy, że dom jest bardzo
zadbany, - Wszystko będzie dobrze - uspokajał ją Tommy, pomagając jej
wysiąść, po czym wziął ją za rękę i ruszył w stronę domu.
Otworzył drzwi i wprowadził ją do środka. Rodzice czekali na nich w
salonie. Tommy zauważył, że matka przyglądała się bacznie Maribeth, która
przeszła szybko przez pokój i wymieniła uścisk dłoni z Liz i jej mężem.
Wszyscy zachowywali się niezwykle układnie; Liz poprosiła Maribeth, by
usiadła, i zaproponowała jej coś do picia. Maribeth wyraziła chęć na
coca-colę, a John zaczął zabawiać ją rozmową, gdy tymczasem Liz poszła do
kuchni dopilnować kolacji. Przygotowała duszoną wołowinę i placki
ziemniaczane ze szpinakiem, ulubione danie Toma.
Po chwili Maribeth zaproponowała, że pomoże Liz, i podążyła za nią do
kuchni. Obaj mężczyźni popatrzyli na nią, a Tommy zrobił ruch, jakby chciał
też iść, jednakże ojciec powstrzymał go gestem ręki.
- Niech sobie spokojnie porozmawiają, synu. Liz musi ją poznać. Wygląda
na miłą dziewczynę i jest naprawdę bardzo ładna. Szkoda, że przytrafiła jej
się taka przykra historia. Co się stało z tamtym chłopcem? Dlaczego się nie
pobrali?
- Ożenił się z inną dziewczyną, a zresztą Maribeth nie chciała za niego
wyjść, bo go nie kochała.
- Trudno powiedzieć, czy to z jej strony mądre, czy też bardzo głupie.
Małżeństwo i tak bywa niekiedy dość trudne, nawet jeśli poślubimy kogoś, na
kim nam zależy. Ale postąpiła bardzo odważnie, trzeba jej to przyznać.
- Zapalił fajkę i nagle zauważył, że Tommy ostatnio bardzo wydoroślał. -
To trochę niesprawiedliwe, że rodzice nie chcą jej widzieć, dopóki nie odda
dziecka. Spojrzał bacznie na syna zastanawiając się, ile dla niego znaczy
ta dziewczyna.
Rzucało się w oczy, że bardzo wiele; najwyraźniej zakochał się w niej po
uszy i John poczuł wzruszenie.
Liz zaprosiła ich w końcu na kolację: wyglądało na to, że panie zdążyły
się już zaprzyjaźnić. Maribeth pomogła jej nakryć do stołu i rozmawiały
żywo na temat zajęć z historii prowadzonych w szkole przez Liz. Maribeth
wyraziła żal, że nie może na nie chodzić, a Liz odrzekła w zamyśleniu:
- Chyba mogłabym ci pożyczyć trochę książek. Podobno Tommy uczy się z
tobą i daje ci swoje notatki. Chciałabyś, żebym przejrzała niektóre z
twoich wypracowań?
Maribeth była zdumiona propozycją Liz.
- To byłoby wspaniale! - ucieszyła się i usiadła między Tomem a jego
ojcem.
- Wysyłasz je do swojej dawnej szkoły czy po prostu piszesz dla siebie?
- Głównie dla siebie, ale mam nadzieję, że gdy wrócę, zostanę
przeegzaminowana, abym nie musiała powtarzać całego roku.
- Przynieś mi je. Może ktoś z naszej szkoły mógłby je ocenić i dostałabyś
zaświadczenie, że nie masz zaległości? Przerabiasz wszystkie przedmioty?
Maribeth skinęła prędko głową, a Tommy, siedzący między nią a matką,
odezwał się w jej imieniu:
- Maribeth jest znacznie bardziej zaawansowana ode mnie, mamo. Przerobiła
już wszystkie przedmioty ścisłe i historię Europy; napisała także mnóstwo
wypracowań.
Słowa Toma zrobiły najwyraźniej duże wrażenie na Liz, a Maribeth
obiecała, że do końca tygodnia przyniesie jej wszystkie swoje prace.
- Mogłabym ci zalecić kilka dodatkowych tematów - odezwała się Liz,
nakładając Maribeth mięso na talerz. - Uczę w klasach trzecich i czwartych.
Rozmawiały dalej i perspektywa spotkania wydawała się je cieszyć. A pod
koniec kolacji umówiły się na sobotę po południu, a później na niedzielę.
- Dam ci parę tematów fakultatywnych. Możesz je przygotować, kiedy
zechcesz. Tommy mówił, że pracujesz w restauracji sześć dni w tygodniu;
wiem, że to niełatwe. - W istocie rzeczy Liz dziwiła się, że Maribeth jest
w ogóle w stanie pracować po dziesięć godzin dziennie jako kelnerka. -
Długo będziesz jeszcze pracować?
Krępowała się pytać o ciążę, ale trudno jej było uniknąć tego tematu, bo
Maribeth miała naprawdę wielki brzuch.
- Chyba aż do końca. Nie stać mnie na to, żeby się zwolnić.
Pieniądze od ojca przeznaczyła Maribeth na koszty porodu i opieki
medycznej, a pensję wydawała na utrzymanie. Nie mogła sobie pozwolić na
rezygnację z pracy. Nawet kilkutygodniowy okres przymusowej bezczynności po
porodzie groził jej katastrofą finansową. Brakowało jej pieniędzy, ale na
szczęście miała niewielkie potrzeby. Nie zamierzała wychowywać dziecka,
toteż nic dla niego nie kupowała, choć koleżanki z restauracji obiecywały,
że urządzą specjalne przyjęcie, na którym wręczają jej prezenty dla
niemowlęcia. Maribeth odwodziła je od tego, bo czułaby się wówczas jak
oszustka, lecz brakowało jej przekonywujących argumentów; kelnerki nie
wiedziały przecież, że chce oddać dziecko.
- Jeśli zamierzasz pracować aż do końca, będzie ci ciężko - rzekła ze
współczuciem Liz. - Kiedy spodziewałam się Toma, również nie rzuciłam pracy
i chwilami myślałam, że urodzę go w klasie, na lekcji. Później, przed
urodzeniem Annie, wzięłam kilkumiesięczny urlop - dodała i przy stole
zapadła nagle cisza. Liz spojrzała Maribeth prosto w oczy. - Tommy
opowiedział ci o swojej siostrze, prawda?
Maribeth skinęła głową współczując rodzicom Toma. Słyszała tyle historii
o Annie i tyle razy widziała ją w snach, że wydawała jej się ona prawie
kimś znajomym.
- Tak, Tommy opowiadał mi o niej. Była na pewno niezwykłą dziewczynką.
- To prawda - odpowiedziała z bólem Liz, a John wyciągnął rękę nad stołem
i pogładził delikatnie jej dłoń. Liz popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
Gest czułości Johna był nowym akcentem w ich wzajemnych stosunkach. - Chyba
wszystkie dzieci są niezwykłe - ciągnęła. - Twoje też będzie. Dzieci są
cudowne.
Maribeth nie odpowiedziała, a Tommy zerknął na nią, znając jej rozterki.
Później zaczęli rozmawiać o następnym meczu Toma, a Maribeth żałowała w
duchu, że nie może się wybrać z Liz i Johnem.
Gawędzili dłuższy czas na różne tematy: o rodzinnym mieście Maribeth, o
jej szkole, o wycieczkach z Tommym nad jezioro. Rozmawiali o wielu
rzeczach,. tylko nie o jej związku z Tomem ani o dziecku. A o dziesiątej
wieczór Tommy odwiózł ją w końcu do domu. Żegnając się Maribeth ucałowała
rodziców Toma, a gdy znalazła się w furgonetce, westchnęła z ulgą i
wyciągnęła się na siedzeniu, śmiertelnie wyczerpana.
- Jak wypadłam? Uznali mnie za potwora?
Tommy wzruszył się, że Maribeth go o to pyta; pochylił się i delikatnie
ją pocałował.
- Byłaś wspaniała i bardzo im się spodobałaś. Dlaczego mama
zaproponowała, że pomoże ci w nauce, jak myślisz?
Tomowi spadł kamień z serca. Rodzice zachowywali się znacznie milej, niż
nakazywały względy kurtuazji; byli wręcz przyjacielscy. Istotnie dziewczyna
Toma zrobiła na nich bardzo dobre wrażenie i John, pomagając Liz zmywać
naczynia, chwalił Maribeth za inteligencję i dobre maniery.
- Miła z niej dziewczyna, nie sądzisz, Liz? Szkoda, że zrobiła sobie tego
dzieciaka.
Pokręcił głową wycierając kolejny talerz. Już od miesięcy nie spędzili
tak udanego wieczoru i był wdzięczny Liz za przygotowanie kolacji.
- Sama go sobie nie zrobiła - odpowiedziała z uśmiechem Liz, ale musiała
przyznać mężowi rację. Maribeth była śliczna: matka powtórzyła to Tomowi,
gdy po półgodzinie wrócił. Odwiózł Maribeth do domu, pocałował ją na
dobranoc i zauważył, że jest bardzo zmęczona. Bolały ją plecy; ostatnio
czuła się coraz gorzej.
- Podoba mi się twoja przyjaciółka - rzekła cicho Liz, odkładając ostatni
talerz na suszarkę. John zapalił fajkę i skinął głową na znak
potwierdzenia.
- Wy też jej się podobacie. Chyba czuje się w Grinnell naprawdę samotna;
tęskni za swoją rodziną. Jej rodzice nie budzą we mnie szczególnej
sympatii, ale zdaje się jest do nich przywiązana. Ojciec to tyran, a matka
nie ośmiela mu się sprzeciwić, lecz Maribeth nie jest łatwo żyć samotnie w
obcym mieście. Koresponduje z matką, ale ojciec nawet nie czyta jej listów.
I nie pozwalają jej się kontaktować z siostrą. Uważam, że to głupota -
zakończył zirytowany Tommy, a matka obserwowała jego oczy. Mówiły one, jak
bardzo kocha Maribeth i jak bardzo pragnie jej dobra.
- W rodzinach zdarzają się różne rzeczy, nie zawsze najmądrzejsze -
zauważyła współczująco Liz. - Na pewno nie prędko o tym zapomną, może nawet
nigdy.
- Maribeth chce wrócić do Onawy i skończyć szkołę, a później wyjechać do
Chicago i iść tam na studia.
- A dlaczego nie tutaj? - spytał ojciec, a Liz zdziwiła się, że tak
chętnie to zasugerował. W Grinnell był niezły uniwersytet; gdyby Maribeth
złożyła podanie o stypendium, Liz mogłaby jej w tym pomóc.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ona chyba też nie - odpowiedział
zadowolony Tommy. - Porozmawiam z nią, choć w tej chwili najbardziej martwi
się o dziecko i boi się porodu. Nie wie, czego się spodziewać. Może... -
Spojrzał z wahaniem na Liz, rad, że Maribeth przypadła jej do gustu. - Może
mogłabyś z nią porozmawiać, mamo? Tak naprawdę czerpie swoje informacje od
kelnerek z restauracji, a ich opowiadania jeszcze bardziej ją przerażają.
Tommy miał również bardzo mętne pojęcie o porodach, ale to, co słyszał,
napełniało go trwogą. Brzmiało to okropnie.
- Pomówię z nią - rzekła łagodnie Liz i niebawem cała rodzina poszła
spać.
Liz leżała koło Johna i rozmawiali o Maribeth.
- To miła dziewczyna, prawda? Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym wytrzymać
coś takiego... To takie smutne... A później trzeba oddać dziecko. - Na samą
myśl o tym zebrało jej się na płacz; przypomniała sobie, jak po raz
pierwszy trzymała na ręku Annie, a przedtem Tommy'ego... Byli tacy śliczni,
tacy ciepli i kochani. Gdyby musiała ich oddać zaraz po urodzeniu, nigdy by
tego nie przeżyła. Ale długo czekała na dziecko i była znacznie starsza.
Może w wieku szesnastu lat trudno wziąć na siebie taką odpowiedzialność i
Maribeth mądrze zadecydowała, że jej nie podoła. - Myślisz, że Avery
znajdzie jakąś rodzinę? - spytała z nagłą troską. Podobnie jak Tommy
martwiła się, że Maribeth nie może na nikogo liczyć.
- Przypuszczam, że zajmuje się takimi rzeczami znacznie częściej, niż
myślimy. To nic nadzwyczajnego. Dziewczęta w jej sytuacji na pewno zwykle
zaszywają się w obcych miastach, z dala od znajomych i kolegów. MacLean bez
trudu wyszuka jakieś bezdzietne małżeństwo.
Liz skinęła głową i leżała w ciemności; myśląc o Maribeth i swoim synu.
Byli tacy młodzi, tacy zakochani, ciągle pełni nadziei. Wierzyli, że życie
dobrze ich potraktuje, i ufali swojemu przeznaczeniu. Liz straciła już tę
młodzieńczą ufność - zbyt wiele wycierpiała po śmierci Annie. Wiedziała, że
już nigdy nie zaufa losowi. Był zbyt okrutny i kapryśny.
Rozmawiali przez pewien czas o Maribeth, aż wreszcie John zapadł powoli w
sen. Choć nie byli sobie tak bliscy jak dawniej, to jednak ostatnio
zniknęła dzieląca ich wrogość; od czasu do czasu John zdobywał się na jakiś
miły gest czy słowo. Ona także bardziej się starała, a kolacja przygotowana
tego wieczoru dowiodła, że powinni jeść znowu razem posiłki. Potrzebowali
siebie nawzajem: to, że śpią w jednym łóżku, tulą się do siebie w nocy,
rozmawiają, wydawało się nieść jakąś otuchę. Liz czuła, że powoli wychodzą
z obłoku mgły, w której błąkali się tak długo. Niemal widziała, jak John
wyciąga do niej rękę, a gdzieś w pobliżu byli także Tommy i Maribeth.
Kiedy wreszcie zasnęła, po raz pierwszy od wielu miesięcy czuła spokój
wewnętrzny, a nazajutrz rano w bibliotece szkolnej zaczęła gromadzić
książki dla Maribeth i przygotowywać dla niej tematy. Zgodnie z umową
Maribeth przyszła do Whittakerów w sobotę po południu i Liz zdziwiła się
wysokim poziomem jej wypracowań. Maribeth pisała znacznie lepiej niż
większość uczniów najstarszych klas.
W trakcie lektury Liz marszczyła chwilami brwi, a Maribeth obserwowała ją
wystraszona.
- Coś nie tak, pani Whittaker? Miałam bardzo mało czasu i pisałam te
wypracowania po nocach. Mogę jeszcze coś zmienić; poza tym chciałabym
przygotować jeszcze jedną analizę "Pani Bovary". Chyba nie doceniłam tej
książki...
- Nie bądź śmieszna! - zganiła ją Liz, uśmiechając się niespodziewanie.
W porównaniu z wypracowaniami Maribeth nawet prace Toma wydawały się
kiepskie; miała wyraźny talent do pisania. Jedno z wypracowań omawiało
literaturę rosyjską, inne zaś humor Szekspira. Przygotowała również esej o
przyczynach wojny koreańskiej, a jej rozwiązania zadań matematycznych
cechowała nienaganna precyzja. Liz już od wielu lat nie widziała równie
dobrych prac; uniosła głowę, popatrzyła na dziewczynę z wielkim brzuchem i
delikatnie uścisnęła jej rękę.
- Doskonale, Maribeth. Na podstawie tych wypracowań powinnaś zaliczyć
cały rok szkolny. Piszesz jak maturzystka.
- Naprawdę? Myśli pani, że mogłabym przedłożyć te prace w swojej szkole,
gdy wrócę do Onawy?
- Mam lepszy pomysł - odparła Liz, składając przyniesione teczki w
staranny stosik. - Pokażę je naszemu dyrektorowi; może uda się załatwić
zaświadczenie z naszej szkoły, że przerobiłaś program. Dyrektor mógłby
nawet urządzić ci egzamin i po powrocie do Onawy poszłabyś od razu do
czwartej klasy.
- Sądzi pani, że to możliwe? - zdumiała się Maribeth, oszołomiona
propozycją Liz. Przeskoczyłaby w ten sposób cały rok i może skończyła
szkołę już w czerwcu, co było jej skrytym marzeniem. Nawet kilka miesięcy z
rodzicami mogło się okazać bolesne. Dowiodła już, że potrafi sama sobie
radzić, a teraz chciała tylko wrócić do domu, znaleźć się wśród bliskich,
zobaczyć matkę i Noelle, skończyć szkołę. Ale zdawała sobie sprawę, że musi
szybko opuścić Onawę. Pokonała zbyt długą drogę, zanadto dojrzała, by
spędzić z rodzicami jeszcze prawie dwa lata. Wiedziała, że nigdy nie
pozwolą jej zapomnieć o nieślubnym dziecku, zwłaszcza ojciec. Sześć
miesięcy aż do ukończenia szkoły w czerwcu to i tak dużo. Później wyjedzie,
znajdzie pracę, a kiedyś, przy odrobinie szczęścia, dostanie stypendium i
pójdzie na studia. Była gotowa uczyć się nawet po nocach. Zrobiłaby
wszystko, by zdobyć wykształcenie, i wiedziała, że rodzice tego nigdy nie
zrozumieją.
Liz dała jej kilka tematów do samodzielnego opracowania; obiecała również
poinformować ją, co udało jej się załatwić u dyrektora.
Rozmawiały przez jakiś czas o innych sprawach; głównie o Tommym i jego
planach. Liz najwyraźniej ciągle się martwiła, że syn ożeni się z Maribeth
i będzie wychowywać jej dziecko, lecz nie poruszała tego tematu. Mówiła o
swoich nadziejach związanych z Tomem, , o rysujących się przed nim
możliwościach, a Maribeth doskonale ją rozumiała. Wiedziała, co Liz ma na
myśli i w końcu nie mogła się już powstrzymać. Spojrzała pani Whittaker
prosto w oczy i rzekła cicho:
- Nie zamierzam wyjść za niego, przynajmniej nie w tej chwili. Nie chcę
go skrzywdzić. Jest dla mnie taki cudowny. To mój jedyny przyjaciel. Ale
jesteśmy jeszcze za młodzi, zrujnowalibyśmy sobie życie. Tommy chyba tego
nie rozumie - dodała ze smutkiem. - Nie jesteśmy jeszcze wystarczająco
dojrzali, by wychowywać dziecko. Trzeba je kochać, stale przy nim być...
Nie jestem jeszcze gotowa... Nie jestem dostatecznie dorosła... - rzekła z
oczami pełnymi łez i w Liz stopniało serce. Maribeth sama była prawie
dzieckiem, a już nosiła w sobie inne dziecko.
- Wydajesz mi się bardzo dojrzała, Maribeth. Może jeszcze nie na tyle, by
zostać matką, ale i tak masz innym dużo do ofiarowania. Zrób to, co uważasz
za dobre dla siebie i niemowlęcia... Nie chcę tylko, żeby Tommy zrobił
jakiś niemądry krok, za który musiałby potem słono zapłacić.
- Nie zrobi - odpowiedziała z uśmiechem Maribeth, ocierając oczy. - Ja mu
nie pozwolę. Czasami też mam wielką ochotę zatrzymać to dziecko, ale co
dalej? Co za miesiąc, za rok?... A gdybym nie mogła znaleźć pracy i nikt
nie chciał mi pomóc? Czy Tommy skończyłby szkołę, wychowując ze mną
dziecko? To przecież wykluczone. Wiem, że jestem matką i że nie powinnam
mówić takich rzeczy, ale chodzi mi także o dobro tego dziecka. Ma prawo
oczekiwać od życia więcej, niż mogę mu dać. Ma prawo do kochających
rodziców, którzy będą się o nie troszczyć. Chciałabym je zatrzymać, ale
wiem, że to po prostu niemożliwe... Przeraża mnie to.
Kiedy o tym myślała, pękało jej serce, zwłaszcza teraz, gdy dziecko stało
się takie duże i wyczuwalne, gdy tak często się poruszało. Trudno było
udawać, że go nie ma. Miłość Maribeth do owej małej istoty wyrażała się w
pragnieniu zapewnienia jej jak najlepszych warunków rozwoju; ona sama
zamierzała pójść własną, jeszcze nie znaną drogą.
- Czy doktor MacLean rozmawiał z tobą na ten temat? - spytała Liz. -
Wspominał o jakiejś rodzinie?
Poczuła ogarniającą ją ciekawość. Znała kilka bezdzietnych małżeństw,
które chętnie adoptowałyby dziecko.
- Nie, nie rozmawiał - odparła zmartwiona Maribeth. - Mam nadzieję, że
traktuje to poważnie. Może myśli, że Tommy i ja... - zawahała się, a Liz
parsknęła śmiechem.
- Chyba rzeczywiście tak myśli. Kiedyś wspominał mimochodem, że Tommy
jest wspaniałym młodym człowiekiem. Pewnie uważa go za ojca dziecka. Kiedy
o tobie usłyszałam, natychmiast pomyślałam to samo. Śmiertelnie się
przeraziłam, przyznaję... Cóż, sama nie wiem. Bywają chyba gorsze rzeczy.
Tommy radzi sobie całkiem nieźle, choć to nie jego dziecko, więc na pewno
jest mu jeszcze trudniej.
- Jest cudowny - odpowiedziała Maribeth.
Pani Whittaker wydawała jej się w tej chwili bliższa niż własna matka.
Była serdeczna, dobra i mądra; wracała do życia po wielkim dramacie.
Zdawała sobie sprawę, że zbyt długo dręczyła się żałobą po córce.
- Co zamierzasz robić przez najbliższe dwa miesiące? - spytała Liz.
Nalała Maribeth szklankę mleka i poczęstowała ją ciasteczkami.
- Będę pracować. Spróbuję też uczyć się wieczorami. Muszę czekać. dziecko
urodzi się na gwiazdkę.
- To już bardzo, bardzo niedługo. - Liz popatrzyła z sympatią na
Maribeth. - Gdybyś potrzebowała pomocy, daj mi znać.
Chciała pomóc zarówno Maribeth, jak i Tomowi; obiecała się dowiedzieć,
czy dyrekcja szkoły zgodziłaby się na urządzenie dla niej egzaminów.
Późnym popołudniem Maribeth wreszcie wyszła, a wieczorem przyjechał po
nią Tommy i zabrał do kina. Poszli na trójwymiarowy pokaz filmu "Diabeł
Bwana" i projekcję musieli włożyć kolorowe okulary. Był to pierwszy film
tego rodzaju i bardzo im się podobał. A po seansie Maribeth opowiedziała
Tomowi o rozmowie z jego matką. Czuła do pani Whittaker ogromny szacunek.
Liz zaś również z każdym dniem coraz bardziej ją lubiła. Zaprosiła Maribeth
na kolację w następny weekend. Maribeth wspomniała o tym Tomowi, który
stwierdził, że kiedy spędzają czas z rodzicami, czuje się, jakby była jego
żoną. Zarumienił się, lecz rzucało się w oczy, że sprawia mu to
przyjemność. Ostatnio często się nad tym zastanawiał, zwłaszcza że dla
Maribeth zbliżała się chwila rozwiązania.
- Małżeństwo to chyba nie najgorsza rzecz, co? - zauważył celowo lekkim
tonem, odwożąc Maribeth do domu. - Moglibyśmy być bardzo szczęśliwi.
Wyglądał tak młodzieńczo i naiwnie, a Maribeth przyrzekła już sobie i
jego matce, że nie pozwoli mu zrobić głupstwa.
- Dopóki bym ci się nie znudziła. Za rok albo za dwa, albo na przykład
gdybym miała dwadzieścia trzy lata i byłabym naprawdę stara - przekomarzała
się. - Zastanów się tylko: w tym tempie za siedem lat moglibyśmy już mieć
ośmioro dzieci.
Zawsze umiała się zdobyć na ironiczny dystans wobec samej siebie, ale tym
razem wiedziała, że Tommy nie żartuje.
- Porozmawiajmy poważnie, Maribeth.
- Mówię poważnie. W tym właśnie sęk. Jesteśmy za młodzi; sam dobrze o tym
wiesz.
Jednakże Tommy obiecał sobie, że jeszcze z nią o tym porozmawia.
Nie zamierzał tak łatwo się dać spławić. Maribeth miała urodzić dziecko
dopiero za dwa miesiące, ale przedtem chciał na serio jej się oświadczyć.
Maribeth ciągle unikała tego tematu. W następnym tygodniu poszedł z nią
na łyżwy. Niedawno spadł pierwszy śnieg i jezioro skuł lód. Tommy nie mógł
się oprzeć chęci zabrania tam Maribeth; przypomniało mu to dawne wyprawy z
Annie.
- Przychodziliśmy tu w weekendy. Ostatni raz na tydzień przed... przed
jej śmiercią. - Zmusił się do wypowiedzenia tych słów, choć sprawiły mu
wielki ból. Wiedział, że musi się wreszcie pogodzić z jej odejściem; ale
nie było to łatwe. - Często się ze mną przekomarzała; zazwyczaj chodziło o
dziewczęta...
Podczas wizyty u Whittakerów Maribeth widziała pokój Annie. Zajrzała do
niego przypadkowo, szukając łazienki. Niczego tam nie zmieniono. Zauważyła
wąskie łóżeczko, zabawki, kołyskę dla lalek, półki z książkami, poduszkę i
mały różowy kocyk. Stopniało w niej serce, ale nie zdradziła nikomu, że
widziała pokój Annie. Czuła się trochę jak w mauzoleum i zrozumiała, jak
bardzo Whittakerowie tęsknią za córką.
Ale teraz śmiała się, słuchając zabawnych historyjek Toma. Opowiadał, jak
Annie starała się płoszyć dziewczęta, które uważała za zbyt głupie albo
zbyt brzydkie dla brata.
- Pewnie też bym się jej nie podobała - stwierdziła wychodząc na lód i
zastanawiając się, czy w tym stanie powinna jeździć na łyżwach. - Zwłaszcza
teraz. Śmiałaby się, że jestem gruba jak słonica. Zresztą czuję się trochę
jak słonica - dodała, choć poruszała się z gracją na łyżwach pożyczonych od
Julie.
- Czy wolno ci się ślizgać? - spytał Tommy, podejrzewając, że to może być
niewskazane.
- Nic mi nie będzie pod warunkiem, że nie upadnę - odpowiedziała
spokojnie i zatoczyła kilka zgrabnych kółek, żeby mu udowodnić, że nie jest
niezdarą. Jej swobodny wdzięk zrobił na nim duże wrażenie, lecz gdy robiła
następną ósemkę, zahaczyła o coś piętą i rymnęła jak długa na lód, a Tommy
i kilku innych łyżwiarzy popatrzyło na nią z przerażeniem. Wszyscy
pośpieszyli w jej stronę. Uderzyła się w głowę i straciła oddech. Kiedy
stanęła wreszcie na nogach, wspierana przez trzy osoby, o mało nie
zemdlała. Tommy pomógł jej zejść z lodowiska, odprowadzany zatroskanymi
spojrzeniami innych łyżwiarzy.
- Najlepiej niech pan zawiezie ją od razu do szpitala - rzekła półgłosem
jedna z matek, która przyszła z dziećmi na ślizgawkę. - Może urodzić.
Tommy pomógł Maribeth wsiąść do furgonetki i już po chwili ruszył pędem
do kliniki doktora MacLeana, wyrzucając sobie i jej, że byli tacy głupi.
- Jak mogłaś zrobić coś takiego?! I jak mogłem ci na to pozwolić?!... Jak
się czujesz? Wszystko w porządku?...
Kiedy przyjechali do kliniki, Tommy był kompletnie roztrzęsiony; Maribeth
nie zaczęła na szczęście rodzić, lecz bolała ją głowa.
- Nic mi nie jest - powtarzała słabym głosem. - Wiem, że postąpiłam jak
idiotka, ale znudziło mi się już, że jestem taka gruba i niezdarna.
- Nie jesteś gruba! Spodziewasz się dziecka, więc nic dziwnego, że masz
duży brzuch. Wiem, że nie chcesz mieć dziecka, ale to wcale nie znaczy, że
musisz je zabić!
Maribeth rozpłakała się. Kiedy weszli wreszcie do gabinetu doktora
MacLeana, oboje byli bardzo zdenerwowani. Maribeth ciągle płakała, a Tommy
przeprosił lekarza za niespodziewaną wizytę, po czym znów zaczął robić jej
wyrzuty.
- Co się stało? Wielkie nieba, o co właściwie chodzi?
Lekarz nic z tego nie rozumiał. Na razie wiedział tylko, że Maribeth
uderzyła się w głowę i że postanowiła zabić dziecko. A ona znów się
rozbeczała, aż w końcu wyznała, że upadła podczas jazdy na łyżwach.
- Jazdy na łyżwach?! - zdziwił się doktor MacLean. Nie zetknął się
jeszcze w swojej praktyce z przypadkiem, by ciężarna kobieta jeździła na
łyżwach. Jednakże jego pacjentki nie miały po szesnaście lat. Tommy i
Maribeth wysłuchali pokornie krótkiego wykładu, jakiego im udzielił. Żadnej
jazdy konnej, żadnej jazdy na łyżwach, żadnej jazdy na rowerze, zwłaszcza
po oblodzonych drogach, i żadnej jazdy na nartach.
- Gra w futbol także jest niewskazana - dodał z uśmieszkiem, a Tommy
zachichotał. - Musicie być grzeczni! - ciągnął, po czym wymienił jeszcze
jedną rozrywkę, której powinni unikać. - I żadnych stosunków aż do
urodzenia dziecka!
Nie ośmielili się wyjaśnić, że wcale ze sobą nie sypiali, a Tommy nie
miał jeszcze do czynienia z żadną dziewczyną.
- Czy mogę ci wierzyć, że nie pójdziesz więcej na łyżwy? - spytał
wreszcie lekarz, a Maribeth popatrzyła na niego potulnie.
- Tak, obiecuję.
Tommy wyszedł z gabinetu, by podjechać samochodem pod wyjście z kliniki,
a Maribeth przypomniała doktorowi MacLeanowi, że obiecał znaleźć dla jej
dziecka przybranych rodziców.
- Naprawdę tego chcesz? - zdziwił się doktor MacLean. Syn państwa
Whittakerów był wyraźnie bardzo zakochany i na pewno chętnie by się ożenił.
- Jesteś zdecydowana, Maribeth?...
- Tak... Chyba tak - odpowiedziała, usiłując mówić tonem dorosłej
kobiety. - Po prostu nie będę w stanie go wychować.
- Czy rodzice Toma nie mogliby wam pomóc?
Lekarz wiedział, że Liz Whittaker chciałaby mieć jeszcze jedno dziecko,
lecz Whittakerowie nie akceptowali faktu, że Tommy zostanie ojcem w tak
młodym wieku. Nigdy ich o to nie pytał, bo zobowiązał się dochować
tajemnicy.
- Nie chcę ich o to prosić - odrzekła zdecydowanie Maribeth. - To dziecko
powinno mieć prawdziwych rodziców, a nie parę nastolatków. Jak miałabym je
wychowywać, chodząc jednocześnie do szkoły? Jak na nie zarobić? Moi rodzice
nie wpuszczą mnie z dzieckiem do domu.
Miała łzy w oczach, a tymczasem do gabinetu wszedł z powrotem Tommy.
Lekarz poklepał Maribeth po ręce, pełen współczucia. Była stanowczo za
młoda, by udźwignąć taki ciężar.
- Zobaczę, co się da zrobić - rzekł cicho, a później kazał Tomowi
doplinować, by Maribeth spędziła dwa dni w łóżku. Żadnej pracy, żadnych
rozrywek, żadnego seksu, żadnej jazdy na łyżwach.
- Tak jest, panie doktorze - odpowiedział Tommy, po czym odprowadził
Maribeth do samochodu, uważając, by się nie poślizgnęła. Gdy wsiedli,
zapytał, o czym rozmawiała z lekarzem podczas jego nieobecności. Zauważył,
że Maribeth i doktor MacLean mieli wyjątkowo poważne miny.
- Obiecał znaleźć rodzinę, która chciałaby adoptować dziecko - odparła,
lecz nie rozwijała tego tematu, a po chwili zdała sobie sprawę, że Tommy
jedzie do domu Whittakerów. - Dokąd mnie wieziesz? - spytała, ciągle
jeszcze wytrącona z równowagii. Myśl o oddaniu własnego dziecka była
przykra, lecz nie istniało inne rozwiązanie. Maribeth wiedziała, że będzie
to bardzo bolesne.
- Telefonowałem do mamy - wyjaśnił. - Lekarz powiedział, że powinnaś
leżeć w łóżku i wstawać tylko na posiłki, więc zapytałem, czy nie mogłabyś
spędzić u nas weekendu.
- Nie, wykluczone... Gdzie miałabym?...
Zareagowała tak gwałtownie, bo nie chciała narzucać się Whittakerom, ale
wszystko zostało już uzgodnione; Liz nie wahała się ani przez chwilę, choć
wpadła w przerażenie, gdy dowiedziała się o lekkomyślności Toma i Maribeth.
- Nie martw się - rzekł spokojnie Tommy. - Mama powiedziała, że możesz
spać w pokoju Annie.
Wypowiadając się, zająknął się lekko. Pokój Annie stał od jedenastu
miesięcy pusty, a teraz matka zaproponowała go Maribeth. Kiedy przyjechali,
łóżko było posłane, a Liz szykowała właśnie gorącą czekoladę.
- Nic ci nie jest? - spytała zatroskana. Przeszła trzy poronienia i nie
życzyła Maribeth komplikacji, zwłaszcza w tak zaawansowanej ciąży. - Jak
mogłaś być do tego stopnia nierozważna?! Masz szczęście, że nie straciłaś
dziecka! - rzekła z wyrzutem, patrząc na Toma.
Oboje byli tacy młodzi, że gdy robiła im wymówki, przywodzili na myśl
karcone dzieci.
W różowej koszuli nocnej, którą pożyczyła jej Liz, na wąskim łóżeczku
Annie Maribeth wyglądała jak mała dziewczynka. Jej płomiennorude włosy
rozsypały się na poduszce, a zewsząd spoglądały na nią lalki Annie. Zasnęła
na parę godzin, aż wreszcie pod wieczór Liz przyszła sprawdzić, jak się
czuje: położyła jej rękę na policzku, by się przekonać, czy nie ma
gorączki. Zatelefonowała wcześniej do doktora MacLeana i znacznie się
uspokoiła, gdy usłyszała, że według niego dziecku nie zagraża żadne
niebezpieczeństwo.
- Są tacy młodzi - rzekł ciepło, po czym zauważył, że decyzja o oddaniu
dziecka wydaje mu się niefortunna. Nie powiedział nic więcej, bo nie
chciał, by Liz uznała, że się wtrąca. - To miła dziewczyna - dodał
znacząco, a Liz przyznała mu rację.
Poszła sprawdzić stan Maribeth, która obudziła się i twierdziła, że ból
głowy zelżał. Ciągle dręczyły ją wyrzuty sumienia, że zajmuje pokój, który
dla Whittakerów był źródłem bolesnych wspomnień.
Liz dziwiła się, że przebywanie w dawnym pokoju Annie sprawia jej taką
przyjemność. Siedziała na brzeżku łóżka i patrzyła w zielone oczy Maribeth,
która wyglądała prawie jak rówieśnica zmarłej córeczki.
- Jak się czujesz? - spytała szeptem Liz. Maribeth spała ponad dwie
godziny, a tymczasem Tommy poszedł na mecz hokejowy.
- Jestem trochę obolała, ale chyba czuję się lepiej. Jak się
przewróciłam, byłam śmiertelnie przerażona... Naprawdę myślałam, że zabiłam
dziecko... Zdawało mi się, że nie czuję jego ruchów... Tommy krzyczał na
mnie... Czułam się okropnie.
- Przestraszył się - uśmiechnęła się łagodnie Liz, otulając Maribeth
kołdrą. - Oboje się przestraszyliście. Doktor MacLean twierdzi, że już za
siedem, może nawet sześć tygodni urodzisz. - Na Maribeth ciążyła ogromna
odpowiedzialność: musiała się troszczyć o istotę ludzką żyjącą w jej ciele.
- Kiedy sama spodziewałam się dziecka, byłam bardzo podekscytowana... Te
wszystkie ubranka, kaftaniki... - Nagle popatrzyła ze smutkiem na Maribeth,
zdając sobie sprawę, że w jej przypadku sprawa wygląda zupełnie inaczej. -
Przepraszam... - szepnęła ze łzami w oczach, ale Maribeth uśmiechnęła się i
pogładziła ją po dłoni.
- Nic nie szkodzi... Dziękuję, że dała mi pani ten pokój... Bardzo mi się
podoba... Może to śmieszne, bo nawet nie znałam Annie, ale wydaje mi się,
że ją kocham. Czasami widuję ją w swoich snach i pamiętam, co Tom o niej
opowiadał. Czuję, że ciągle tu jest... w naszych sercach i myślach...
Liczyła, że jej słowa nie podziałają na Liz przygnębiająco. I
rzeczywiście - starsza kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Ja też to czuję. Annie jest zawsze blisko mnie. - Już dawno nie była
taka spokojna. Może ona i John zaczną wreszcie odzyskiwać równowagę? -
Tommy mówił mi, że według ciebie niektórzy ludzie pojawiają się w naszym
życiu, by dawać nam szczęście... Podoba mi się to... Annie była z nami tak
krótko... Te pięć lat minęło jak mgnienie oka, ale mieliśmy tyle radości...
Cieszę się, że ją urodziłam. Nauczyła mnie tylu rzeczy... śmiać się,
kochać, dawać coś z siebie innym...
- Właśnie to miałam na myśli - odpowiedziała cicho Maribeth; obie kobiety
trzymały się mocno za ręce.
- Wiele panią nauczyła... a mnie nauczyła czegoś o Tommym, choć wcale jej
nie znałam... Moje dziecko też mnie czegoś nauczy, mimo, że rozstanę się z
nim już po kilku dniach... może godzinach. - Oczy zaszkliły jej się łzami.
- Chcę mu ofiarować najwspanialszy podarunek, jaki mogę mu dać:
kochających rodziców.
Zamknęła oczy; po policzkach płynęły jej łzy. Liz pochyliła się i
pocałowała ją w czoło.
- Będzie ich miało. A teraz spróbuj zasnąć... Potrzebujecie tego oboje.
Maribeth skinęła głową, nie mogąc wykrztusić słowa, a Liz wyszła cicho z
pokoju. Wiedziała, że dziewczyna ma przed sobą trudny okres, ale był to
także niezwykły moment - pora narodzin nowego życia.
Tommy wrócił z meczu hokejowego dopiero późnym popołudniem i od razu
zapytał, jak się czuje Maribeth. Matka szybko go uspokoiła.
- Nic jej nie jest. Śpi.
Zajrzał do jej pokoju; spała jak suseł w łóżku Annie, trzymając jedną z
jej lalek, i wyglądała anielsko pięknie.
Kiedy wyszedł z pokoju i spojrzał na matkę, było to już dorosły
mężczyzna.
- Bardzo ją kochasz, synu, prawda?
- Kiedyś się z nią ożenię, mamo - odpowiedział zdecydowany.
- Nie rób jeszcze żadnych konkretnych planów. Los może różnie pokierować
waszym życiem.
- Odnajdę ją. Nie pozwolę jej odejść. Kocham ją... i jej dziecko - odparł
z determinacją.
- Nie będzie jej łatwo oddać maleństwo - zauważyła Liz. Martwiła się o
Toma i Maribeth; wzięli na siebie straszliwy ciężar. Maribeth przez
przypadek, a syn ze szlachetności.
- Wiem, mamo - odrzekł Tommy.
Gdyby miał w tej sprawie coś do powiedzenia, nigdy nie pozwoliłby jej
tego zrobić.
W porze kolacji Maribeth wstała i wyszła powoli z pokoju Annie. Tommy
odrabiał lekcje przy stole w kuchni.
- Jak się czujesz? - spytał z uśmiechem.
Maribeth sprawiała wrażenie wypoczętej i wyglądała wspaniale.
- Jak leniwiec.
Spojrzała przepraszająco na panią Whittaker, która kończyła właśnie
przygotowywać kolację. Liz robiła to ostatnio coraz częściej i Tommy bardzo
się z tego cieszył.
- Usiądź, młoda damo. Nie powinnaś snuć się po domu jak widmo. Podobno
doktor MacLean kazał ci leżeć, a przynajmniej siedzieć. Tommy, podaj swojej
przyjaciółce krzesło. Niestety, jutro nie możesz zabrać jej na łyżwy.
Tommy i Maribeth uśmiechali się niczym para psotnych dzieciaków, Liz zaś
wręczyła im talerzyki ze świeżo upieczonym ciastem czekoladowym. Cieszyła
się, że w domu jest znowu para młodych ludzi, że Tommy przywiózł Maribeth.
Chociaż uzmysłowiła sobie z żalem, że nigdy nie zobaczy Annie w wieku
szesnastu lat, czuła, że nigdy nie zobaczy Annie w wieku szesnastu lat,
czuła się dobrze w towarzystwie Maribeth, podobnie zresztą jak John.
Wróciwszy do domu po niespodziewanej sobotniej pracy, przyjemnie się
zdziwił, zastawszy ich wszystkich w kuchni.
- Co się tu dzieje? Jakieś zebranie? - zażartował rad, że w kuchni, gdzie
przez długie miesiące panowała ponura cisza, znów zrobiło się wesoło.
- Publiczny sąd nad przestępcą. Tommy usiłował zamordować Maribeth.
Zabrał ją na łyżwy.
- O, do licha... A nie próbował przypadkiem grać z nią w futbol?!
Popatrzył na nich, znów uzmysłowiając sobie, jacy są młodzi. Na szczęście
Maribeth najwyraźniej nic się nie stało.
- Piłka miała być jutro, tato. Po hokeju.
- Świetny pomysł.
John uśmiechnął się szeroko do Toma i Maribeth, rad, że wszystko
skończyło się dobrze. Po kolacji rozwiązywali rebusy i grali w warcaby, a
Liz poinformowała Maribeth o decyzji dyrektora szkoły w jej sprawie.
Zgodził się zaliczyć jej rok; poza tym gdyby zdała po Bożym Narodzeniu
egzaminy z czterech przedmiotów, mogłaby dostać zaświadczenie, że
przerobiła połowę programu czwartej klasy. Jej wypracowania były naprawdę
pierwszorzędne; gdyby zdała dobrze egzaminy, do ukończenia szkoły
pozostałby jej tylko jeden semestr.
- Moje gratulacje! - rzekła na koniec Liz, dumna z przyjaciółki syna,
jakby była ona jej własną uczennicą.
- To wyłącznie pani zasługa! - odpowiedziała rozpromieniona Maribeth, po
czym pisnęła z radości i oświadczyła Tomowi, że powinien teraz odnosić się
do niej z szacunkiem, bo jest uczennicą klasy maturalnej!
- Tylko niech ci woda sodowa nie uderzy do głowy! W razie czego mama może
cię zawsze oblać. Zresztą wcale by mnie to nie zdziwiło. Jest bardzo
wymagająca wobec czwartoklasistów.
Wszyscy byli w znakomitym nastroju, chyba nawet dziecko Maribeth, bo
kopało co kilka minut.
- Jest na ciebie wściekłe - rzekł później Tommy, przysiadłszy na skraju
łóżka i położywszy jej dłoń na brzuchu. - Zresztą wcale mu się nie dziwię!
Postąpiłem jak prawdziwy kretyn... Przepraszam...
- Nie przejmuj się. Nic się nie stało - odpowiedziała z uśmiechem, wciąż
uszczęśliwiona, że pójdzie od razu do klasy maturalnej.
- Bardzo ci zależy na nauce, prawda? - spytał po chwili Tommy, patrząc
jej w oczy.
- Chcę wrócić do szkoły, a później jak najszybciej ją skończyć i
wyprowadzić się z domu. Nawet te pół roku będzie mi się strasznie dłużyć.
- Odwiedzisz nas? - spytała smutno. Nie mógł się pogodzić z myślą, że
Maribeth wyjedzie.
- Jasne - odrzekła, choć nie zabrzmiało to przekonywująco. - Postaram
się. Ty też możesz mnie odwiedzić.
Jednakże oboje podejrzewali, że ojciec Maribeth nie powitałby Toma z
otwartymi ramionami. Liz i John byli zupełnie inni: natychmiast polubili
nieznajomą dziewczynę. Bez trudu zrozumieli, dlaczego syn ją pokochał.
- Może mogłabym spędzić u was lato przed wyjazdem do Chicago?
- Po co chcesz jechać do Chicago? - spytał rozczarowany. Nie wystarczało
mu jedno lato. - Dlaczego nie pójdziesz na nas uniwersytet?
- Dobrze, spróbuje złożyć podanie - ustąpiła. - Zobaczymy, czy mnie
przyjmą.
- Z twoimi stopniami powinni cię błagać, żebyś raczyła u nich studiować.
- Nie jestem wcale taka pewna - uśmiechnęła się, a Tommy pocałował ją.
Zapomnieli na chwilę o stopniach, szkole i uniwersytecie, a nawet o
dziecku, choć tuląc Maribeth, Tommy wyraźnie czuł jego ruchy.
- Kocham cię - odezwał się wreszcie. - Kocham także twoje dziecko. Nie
zapomnij o tym.
Skinęła głową i przez długi czas siedzieli przytuleni na wąskim łóżku
Annie, rozmawiając cicho o różnych sprawach. Liz i John już się położyli,
wiedzieli, że Tommy jest u Maribeth, lecz ufali synowi. W końcu, gdy
Maribeth zaczęła ziewać, Tommy uśmiechnął się i wrócił do swojego pokoju,
zastanawiając się, co przyniesie przyszłość.
Rozdział ósmy
Pewnego popołudnia, omawiając z Maribeth jedną z jej rozprawek
historycznych, Liz zaprosiła ją na Święto Dziękczynienia. Był to ważny
temat, niezbędny do zaliczenia pierwszego semestru czwartej klasy. Co
wieczór, wróciwszy do pracy, Maribeth spędzała na nauce długie godziny i
niekiedy kładła się spać dopiero o drugiej czy trzeciej nad ranem.
Spieszyło jej się coraz bardziej. Chciała zdobyć wszystkie potrzebne
zaświadczenia; tematy, które otrzymywała od Liz, dawały jej nadzieję na
wyzwolenie. Postanowiła bezwzględnie ukończyć szkołę średnią w czerwcu, a
później znaleźć pracę i próbować dostać się na studia. Naturalnie nie mogło
się to spodobać ojcu i właśnie dlatego zamierzała wyjechać do Chicago.
Liz namawiała ją do wstąpienia na uniwersytet w Grinnell, choć była
gotowa napisać jej rekomendację do dowolnej uczelni w Stanach. Sądząc po
poziomie wypracowań Maribeth, przyniosłaby ona zaszczyt każdemu
uniwersytetowi. To, że rodzice nie chcą jej pomóc w zdobyciu wykształcenia,
wydawało się wyjątkowo krzywdzące.
- Ojciec uważa, że dziewczęta nie muszą się uczyć - powiedziała pewnego
dnia, pomagając Liz w przygotowaniu kolacji. Miała akurat wolny dzień; pani
Whittaker zaangażował ją nawet do pomocy w sprawdzaniu prac drugoklasistów.
- Moja mama nie skończyła studiów, a szkoda. Bardzo lubi czytać książki,
dowiadywać się nowych rzeczy. Ojcu nie podoba się nawet, że czyta gazety.
Twierdzi, że prasa mąci kobietom w głowach. Powinny tylko bawić dzieci,
sprzątać i gotować. Zawsze powtarza, że nie trzeba wyższych studiów, by
umieć zmieniać pieluchy.
- Szczerze i bez ogródek - stwierdziła Liz, hamując złość, jaką budziły w
niej takie opinie.
Uważała, że nic nie stoi na przeszkodzie, by kobiety robiły i jedno i
drugie: zdobywały wykształcenie i zajmowały się domem. Cieszyła się, że
wróciła do pracy na pełnym etacie. Zdążyła zapomnieć, jaką to daje
satysfakcję; ile przyjemności można czerpać z kształtowania młodych
umysłów. Ale teraz, po śmierci Annie, praca wypełniła pustkę jej życia.
Choćby pustkę wolnego czasu, aczkolwiek bardzo lubiła obserwować
inteligentne, bystre twarze swoich podopiecznych. Łagodziło to nieco ból,
który jak cierń stale tkwił w jej sercu.
Nie rozmawiała o tym z Johnem. Ciągle jeszcze niewiele mieli sobie do
powiedzenia, chociaż słowa, które między sobą wymieniali, nie były już tak
ostre, a mąż gładził ją czasami po ręce albo pytał o coś łagodnym tonem,
przywodzącym na myśl dawne czasy. Ostatnio wracał do domu trochę wcześniej,
a Liz zmuszała się niekiedy, by przygotować kolację. Poznawszy Maribeth,
trochę złagodnieli, zbliżyli się do siebie. Była taka bezbronna, taka
młodziutka, ona i Tommy byli tacy zakochani. Czasami, patrząc na nich, Liz
uśmiechała się mimo woli.
Kiedy szykowały razem kolację, ponowiła zaproszenie, by Maribeth spędziła
z nimi Święto Dziękczynienia.
- Nie chciałabym się narzucać - odpowiedziała szczerze dziewczyna.
Postanowiła już ochoczo przepracować ten dzień w restauracji, obsługując
nielicznych samotnych klientów, którzy przyjdą tego wieczoru na indyka.
Większość kelnerek chciała spędzić święto w domu, z mężami i dziećmi.
Maribeth była samotna, toteż doszła do wniosku, że równie dobrze może
przyjść do pracy, zwłaszcza, że przysłuży się w ten sposób koleżankom.
Czuła się więc trochę nie w porządku, że zawiedzie je, spędzając ten dzień
z Whittakerami, i powiedziała o tym Liz, gdy nakrywały do stołu.
- Jesteś w zbyt zaawansowanej ciąży, by tak harować - upominała ją Liz,
stawiając na stole wazę z zupą. - Nie powinnaś być przez cały dzień na
nogach. - Do rozwiązania pozostał zaledwie miesiąc i Maribeth miała już
naprawdę duży brzuch.
- Daję sobie jakoś radę - odpowiedziała cicho.
Starała się nie myśleć zbyt wiele o dziecku, choć jej wyobraźnia stale
krążyła wokół tej sprawy. Zresztą trudno było o nim nie myśleć, bo wciąż
przypominało o swoim istnieniu. Ruch jego rączek i nóżek wywoływały
mimowolny uśmiech na twarzy Maribeth.
- Jak długo zamierzasz jeszcze pracować? - spytała Liz, gdy usiadły na
chwilę.
- Chyba do samego końca - odpowiedziała Maribeth, wzruszając ramionami.
Potrzebowała pieniędzy.
- Powinnaś się zwolnić wcześniej - doradziła łagodnie Liz. - Zrób sobie
przynajmniej dwa tygodnie odpoczynku. Nawet w tak młodym wieku to
straszliwy wysiłek dla całego organizmu. Poza tym dobrze by było, gdybyś
mogła przygotować się solidnie do egzaminów.
Liz wyznaczyła ich termin na połowę grudnia.
- Zrobię, co będę mogła - obiecała Maribeth. Krzątały się dalej przy
kolacji, gawędząc o różnych rzeczach. Wreszcie liz zmniejszyła gaz, by
potrawy nie wystygły, a tymczasem wrócili Tommy i John, nie spóźnieni ani o
minutę, obaj w świetnych nastrojach. Po szkole Tommy pomagał ojcu w
hurtowni, a John po raz pierwszy od wielu miesięcy zatelefonował do domu,
by spytać, o której będzie kolacja.
- Cześć, dziewczęta! Szykujecie jakąś niespodziankę? - spytał
dobrodusznie. Pocałował ostrożnie żonę, po czym zerknął na nią, by się
przekonać, jak zareagowała. Ostatnio zbliżyli się trochę do siebie, choć
towarzyszył temu pewien irracjonalny lęk.
dy
Tak długo żyli w osobnych światach, że wszelkie oznaki czułości wydawały
się czymś nowym i dziwnym. John spojrzał także z uśmiechem na Maribeth;
siedziała przy stole kuchennym, a Tommy trzymał ją za rękę i szeptał jej
coś na ucho.
Wszyscy byli w dobrych humorach, a Liz poprosiła Toma, by wpłynął na
Maribeth w kwestii Święta Dziękczynienia. Przekonał ją bez większego trudu,
gdy po odrobieniu lekcji odwoził ją do domu. Siedzieli w furgonetce i
rozmawiali. Ostatnio Maribeth wpadała często w melancholię, to znów łatwo
się irytowała lub prześladowały ją irracjonalne lęki. Nagle zapragnęła
uchwycić się Toma, trzymać go z całych sił przy sobie. Pragnęła spędzać z
nim więcej czasu niż dawniej, a gdy tylko wchodził do restauracji albo do
jej pokoju, zawsze ogarniała ją ogromna radość.
- Nic ci nie jest? - spytał łagodnie, dostrzegłszy w jej oczach łzy, gdy
zgodziła się wreszcie spędzić u nich Święto Dziękczynienia.
- Nie, wszystko w porządku - odpowiedziała z zawstydzeniem, ocierając
oczy. - Idiotka ze mnie i tyle. Sama nie wiem... Ostatnio płaczę z byle
powodu... Twoi rodzice są dla mnie tacy dobrzy, choć ledwo mnie znają.
Twoja mama pomogła mi w nauce i w ogóle... Tyle dla mnie zrobili, że nawet
nie wiem, jak im dziękować...
- Wyjdź za mnie za mąż - odparł poważnie, a Maribeth parsknęła śmiechem.
- Oczywiście! Świetny pomysł! Byliby mi szalenie wdzięczni!
- Żebyś wiedziała! Moja rodzina dużo ci zawdzięcza. Rodzice przez cały
rok prawie ze sobą nie rozmawiali, chyba że się kłócili albo uskarżali, że
paliwo nie zatankowane czy pies nie wyprowadzony. Uwielbiają cię, Maribeth.
Wszyscy cię uwielbiamy.
- To nie powód, żebyś rujnował sobie życie. Wystarczy, że ja się
wpakowałam w kabałę. Twoi rodzice są po prostu bardzo mili.
- Ja też jestem miły! - odpowiedział Tommy, tuląc chichocącą Maribeth. -
Jak się pobierzemy, polubisz mnie jeszcze bardziej!
- Zwariowałeś!
- Tak, na twoim punkcie! - Uśmiechał się wesoło. - Nie dam ci się tak
łatwo spławić!
- Wcale nie chcę cię spławiać - odrzekła Maribeth, znów czując łzy
napływające do oczu, a później roześmiała się z siebie. Przeżywała
nieustanną huśtawkę uczuciową, ale doktor MacLean twierdził, że to
naturalne. Była w ósmym miesiącu ciąży i w jej życiu miały zajść ogromne
zmiany. Biorąc pod uwagę wiek Maribeth, nie należało się dziwić, że
oczekiwaniu na poród towarzyszą gwałtowne zmiany nastroju.
Tommy odprowadził ją powoli do drzwi i stali przez chwilę na schodkach.
Była bezchmurna, chłodna noc; gdy pocałował ją na dobranoc, znów poczuł
ruchy jej dziecka i znów zdał sobie sprawę, że chce z nią być na zawsze.
Nie mógł się pogodzić z myślą, że Maribeth nie wyjdzie za niego, że nigdy
nie pójdzie z nim do łóżka, że nie urodzi jego dziecka. Chciał dzielić z
nią życie i nie zamierzał pozwolić jej odejść. Znów ją pocałował, po czym
zniknęła w końcu za drzwiami, a Tommy zbiegł śpiesznie po schodkach.
- Coś taki rozpromieniony? - spytała matka, gdy wrócił do domu.
- Zgodziła się przyjść na Święto Dziękczynienia - odpowiedział, ale
domyśliła się, że musiało się zdarzyć coś jeszcze.
Tommy, odurzony pierwszą miłością, żył marzeniami i nadziejami. Po
spotkaniach z Maribeth bywał niekiedy w stanie wręcz maniackiej euforii.
- Mówiła coś jeszcze? - Liz obserwowała bacznie syna. Martwiła się o
niego, bo wiedziała, jak bardzo pokochał Maribeth, choć zdawała sobie też
sprawę, że dziewczyna ma poważniejsze problemy. - Jak sobie radzi? To już
bardzo niedługo.
Była zdrowa, lecz w jej sytuacji nie było to najważniejsze. Czekał ją
poród, nie miała męża ani rodziny, musiała oddać dziecko, rodzice
traktowali ją jak wyrodną córkę. Postanowiła wyprowadzić się z domu już w
czerwcu, ale Liz wątpiła czasami, czy wytrzyma tak długo. Od pięciu
miesięcy mieszkała w obcym mieście i stała się całkowicie niezależna.
Powrót mógł się okazać bolesny. Maribeth nie łatwo będzie przyjmować
spokojnie wyrzuty, którymi będzie ją dręczył ojciec za jej straszliwe
przestępstwo.
- Jest zdecydowana oddać dziecko? - spytała Liz, kończąc wycierać
naczynia, gdy tymczasem Tommy chrupał ciasteczka.
Lubił rozmawiać z matką; była mądra, oczytana, miała duże doświadczenie
życiowe. W ciągu ostatniego roku rzadko ze sobą rozmawiali, ale teraz Liz
była znowu taka jak dawniej.
- Chyba tak. Uważam to za szaleństwo, ale Maribeth twierdzi, że nie
jestem w stanie go wychować i zapewnić mu przyzwoitych warunków. W istocie
rzeczy nie chce się go pozbyć, lecz uważa, że musi, dla jego własnego
dobra.
- Najważniejsze poświęcenie - zauważyła smutno Liz. Uważała, że kobiety
nie może spotkać nic gorszego.
- Mówię, żeby tego nie robiła, ale mnie nie słucha.
- Może ma rację. Ze swojego punktu widzenia. Może po prostu rozumie, na
co ją w tej chwili stać, a na co nie. Jest bardzo młoda i nie ma nikogo
bliskiego. Rodzice na pewno jej nie pomogą. Byłby to dla niej straszliwy
ciężar i mogłaby skrycie znienawidzić to dziecko. Mogłoby to zrujnować
życie im obojgu.
Liz nie potrafiła sobie tego wyobrazić, ale musiała przyznać, że Maribeth
stoi wobec wyjątkowo trudnego dylematu.
- Ona też tak mówi. Twierdzi, że postąpi słusznie. Chyba właśnie dlatego
tak rzadko wspomina o dziecku i nic dla niego nie kupuje. Nie chce się do
niego przywiązać.
Mimo to Tommy nadal pragnął poślubić Maribeth i wychowywać jej dziecko.
Uważał to za słuszne i właściwe. Był gotów wziąć na siebie jej
zobowiązania. Rodzice wychowali go na przyzwoitego człowieka i miał
niezwykle szlachetną naturę.
- Musisz brać pod uwagę jej odczucia, Tommy - ostrzegała syna Liz. - Sama
najlepiej wie, co jest dla niej dobre, choć tobie może się wydawać inaczej.
Nie możesz jej do niczego zmuszać... - Popatrzyła nań znacząco.
- Nie zmuszaj też siebie do czegoś, z czym sobie nie poradzisz. Jesteście
jeszcze bardzo młodzi, a małżeństwo i rodzina to sprawy, do których należy
podchodzić poważnie. Chcesz jej pomóc, to bardzo szlachetne z twojej
strony, ale bierzesz na siebie ogromną odpowiedzialność. Gdyby stało się
coś złego, musielibyście mieć w sobie mnóstwo siły, by dodać sobie nawzajem
otuchy. Nie łatwo się na to zdobyć w wieku szesnastu lat...
W wieku czterdziestu czy pięćdziesięciu lat okazało się to zresztą równie
trudne. Whittakerowie nie pomogli sobie zbytnio w ciągu ostatniego roku.
Liz zdawała sobie sprawę, jacy byli samotni, jak nie potrafili się nawzajem
wesprzeć. Żyli w innych światach.
- Kocham ją, mamo - rzekł szczerze Tommy, czując ściskanie w sercu. - Nie
chcę, żeby musiała się z tym wszystkim borykać zupełnie sama.
Mówił otwarcie, ona zaś dobrze go rozumiała. Wiedziała, że chce dopomóc
Maribeth; miał szlachetne intencje, lecz chociaż dziewczyna była wyjątkowo
miła, Liz nie chciała, by się z nią ożenił. Jeszcze nie teraz, nie z takich
pobudek.
- Nie jest sama. Ma ciebie.
- Wiem, ale to jednak trochę co innego - odpowiedział ze smutkiem.
- Musi się jeszcze zastanowić. Chodzi przecież o całe jej życie. Pozwól
jej odnaleźć własną drogę. Jeśli oboje uznacie to za właściwe, kiedyś się
pobierzecie.
Tommy skinął głową. Pragnął przekonać wszystkich, że Maribeth powinna
zatrzymać dziecko i wyjść za niego, ale nikt nie chciał mu przyznać racji:
ani Maribeth, ani rodzice. Byli niewiarygodnie uparci.
W Święto Dziękczynienia, siedząc razem przy stole, wyglądali niczym
szczęśliwa rodzina. Liz wyjęła z kredensu najlepszy koronkowy obrus, który
otrzymała od babki Johna w prezencie ślubnym, oraz cenną rodzinną
porcelanę. Maribeth włożyła ciemnozieloną jedwabną suknię kupioną
specjalnie na tę okazję, a jej gęste rude włosy opadały falami na ramiona.
Pomimo ogromnego brzucha sprawiała wrażenie małej dziewczynki o wielkich
zielonych oczach - wyglądała naprawdę ślicznie. Liz miała na sobie
jasnoniebieską sukienkę, trochę się podmalowała, co już od dawna się nie
zdarzało. Tommy i ojciec włożyli odświętne garnitury, a w domu panowała
miła, radosna atmosfera.
Maribeth przyniosła Liz wielki bukiet złocistych chryzantem i pudełko
czekoladek, do których zaraz dorwał się Tommy. Po lunchu, gdy zasiedli we
czwórkę przy kominku, zapanował jeszcze bardziej rodzinny nastrój. Było to
pierwsze większe święto bez Annie i Liz śmiertelnie się go obawiała. Przez
cały dzień często myślała o zmarłej córeczce, ale w obecności Toma i
Maribeth wspomnienia okazały się mniej bolesne niż zwykle. Po południu Liz
i John wybierali się na długi spacer z psem, a Tommy zabrał Maribeth na
przejażdżkę. Chociaż zaofiarowała się, że przepracuje święto w restauracji,
dostała wolny weekend i spędziła go z Whittakerami.
- Żeby się wam tylko nie zachciało łyżew! - zawołałą Liz, gdy Tommy i
Maribeth odjeżdżali.
Liz i John zamierzali jeszcze wpaść do przyjaciół, a za dwie godziny
mieli się spotkać całą czwórką w domu i iść razem do kina.
- Co będziemy robić? - spytał Tommy, gdy jechali w stronę jeziora, a
Maribeth wysunęła bardzo dziwną propozycję. Zdumiał się, lecz poczuł także
ulgę. Już od rana chciał tam pojechać, ale bał się, że Maribeth uzna go za
wariata albo dziwaka.
- Czy miałbyś coś przeciwko temu, żebyśmy wpadli na cmentarz? Pomyślałam
po prostu... Czułam się dziś prawie tak, jakbym zajęła jej miejsce, choć to
oczywiście nieprawda. Szkoda, że jej już nie ma; twoi rodzice byliby tacy
szczęśliwi. Chętnie bym się z nią przywitała.
- Tak, ja też - odpowiedział Tommy.
Czuł dokładnie to samo, choć rodzice byli tego dnia w wyjątkowo dobrej
formie i już dawno nie odnosili się do siebie tak serdecznie.
Po drodze zatrzymali się i kupili bukiet żółtych i czerwonych róż,
przybranych gipsówką i różowymi wstążkami. Położyli kwiaty na grobie koło
białej marmurowej tablicy z nazwiskiem dziewczynki.
- Cześć, maleńka... - rzekł cicho Tommy, przypominając sobie lśniące
błękitne oczy Annie. - Mama upiekła dziś indyka. Był naprawdę pyszny.
Nadzienie z rodzynkami bardzo by ci smakowało...
Siedzieli długo przy grobie, trzymając się za ręce i myśląc o Annie.
Milczeli. Trudno było uwierzyć, że nie żyje już prawie od roku. Niekiedy
wydawało się, że umarła zaledwie przed chwilą, a kiedy indziej, że od jej
śmierci upłynęła cała wieczność.
- Cześć, Annie! - pożegnała ją cicho Maribeth, gdy zabierali się do
odejścia.
Mimo to oboje wiedzieli, że dziewczynka ich nie opuści, że będzie im
stale towarzyszyć. Wszędzie wyczuwało się jej obecność: w myślach Toma, w
pokoju, gdzie spałą Maribeth, w oczach Liz, kiedy ją wspominała.
- Była taka cudowna - rzekł zacinając się lekko Tommy, gdy wychodzili z
cmentarza. - Ciągle nie mogę uwierzyć, że umarła.
- Wcale nie umarła - odpowiedziała cicho Maribeth. - Po prostu jej w tej
chwili nie widziesz, ale zawsze jest przy tobie.
- Wiem, tylko że i tak za nią tęsknię - odparł, wzruszając ramionami i
uśmiechając się nieśmiało.
Maribeth skinęła głową i przysunęła się do niego. Święto przypomniało jej
o rodzinie, a gdy mówiła o Annie, zaczęła nagle tęsknić za Noelle. Nie
rozmawiała z nią, odkąd wyjechała z domu; matka poinformowała ją już wiele
miesięcy temu, że ojciec nie pozwala młodszej siostrze czytać jej listów.
Ale za to wkrótce się zobaczą... A jeśli coś się stało?...Jeśli spotkało ją
to samo co Annie?... Może w ósmym miesiącu ciąży było to zbyt przykre
przeżycie?
- Nic ci nie jest? Może powinnaś się położyć?
- Wszystko w porządku - odpowiedziała, usiłując powstrzymać łzy. Rodzice
Toma jeszcze nie wrócili. Tommy i Maribeth przyszli przed nimi. Nagle
Maribeth powiedziała: - Myślisz, że twoi rodzice mieliby coś przeciwko
temu, że może... może w święto... Złożę im tylko życzenia...
- Jasne... Nie krępuj się.
Tommy był pewien, że Liz i John nie mieliby nic przeciwko temu. A gdyby
mieli, sam może przecież zapłacić za rozmowę. Wyszedł z pokoju, a tymczasem
Maribeth podała telefonistce numer i czekała na połączenie.
Słuchawkę podniosła matka. Była zadyszana i zaaferowana, a w tle było
słychać gwar i śmiechy. Na Święto Dziękczynienia przyjeżdżały do nich
zawsze ciotki z rodzinami, obie zaś miały dzieci. W słuchawce rzeczywiście
rozlegały się dziecięce piski i pani Robertson nie słyszała Maribeth.
- Kto mówi?... Cicho! Nic nie rozumiem! Kto mówi?!
- To ja, Maribeth - odpowiedziała nieco głośniej Maribeth. - Chciałam wam
złożyć wszystkiego najlepszego z okazji Święta Dziękczynienia.
- O mój Boże! - zawołała matka i od razu rozpłakała się. - Twój ojciec
mnie zabije!...
- Chciałam tylko zamienić z tobą parę słów, mamo. - Maribeth nagle
zapragnęła przytulić matkę. Dotychczas nie zdawała sobie w pełni sprawy,
jak bardzo za nią tęskni. - Brakuje mi cię, mamo. - W oczach zakręciły jej
się łzy.
- Dobrze się czujesz? Nie ma jakichś komplikacji? - spytała półgłosem
Margaret Robertson, w nadziei, że nikt nie usłyszy. - Urodziłaś już?
- Nie. Dopiero za miesiąc.
Wtem w telefonie rozległy się stłumione okrzyki i nieśmiało protestującej
matce wyrwano słuchawkę z ręki.
- Kto mówi?! - warknął ojciec. Zauważył łzy żony i od razu się domyślił,
kto dzwoni.
- Cześć, tato! Chciałam wam życzyć wszystkiego najlepszego z okazji
Święta Dziękczynienia! - Maribeth trzęsły się ręce, ale starała się mówić
spokojnie.
- Czy już po wszystkim? Wiesz, co mam na myśli. - Mówił bewzgędnym,
bezlitosnym tonem, a Maribeth usiłowała powstrzymać łzy.
- Jeszcze nie... Ja tylko... Chciałam...
- Mówiłem ci już, żebyś nie telefonowała, dopóki nie będzie po wszystkim!
Możesz wrócić do domu, jak się go pozbędziesz, a do tego czasu nie dzwoń,
rozumiesz?!
- Rozumiem. Ja... Tato, proszę...
Maribeth słyszała płacz matki i piski Noelle, która krzyczała do ojca, że
nie wolno mu tego robić, jednakże Bert Robertson rozłączył się i w
słuchawce rozległ się głos telefonistki, która spytała, czy rozmowa
skończona.
Maribeth, wstrząsana płaczem, nie była w stanie wykrztusić słowa.
Odłożyła słuchawkę na widełki i siedziała zdruzgotana przy telefonie, gdy
do pokoju wrócił Tommy.
- Co się stało?! - spytał przerażony.
- Nie pozwolił mi... porozmawiać z mamą!... - łkała. - Powiedział, żebym
nie dzwoniła, dopóki nie pozbędę się dziecka!... On... Ja...
Zabrakło jej słów, lecz widać było, co czuje. Kiedy po półgodzinie
wrócili rodzice Toma, jeszcze się nie uspokoiła. Tommy skłonił ją, by się
położyła; bał się, że może zacząć rodzic.
- Co się stało? - spytała serdecznie Liz.
- Maribeth zadzwoniła do rodziców, a ojciec zaczął na nią krzyczeć. Chyba
rozmawiała z matką; wyrwał jej słuchawkę i zabronił Maribeth telefonować,
dopóki nie odda dziecka. To jacyś okropni ludzie, mamo. Jak ona może do
nich wrócić?!
- No cóż, jej ojciec to chyba rzeczywiście niezbyt ciekawa postać -
powiedziała zmartwiona Liz. - Ale Maribeth wydaje się bardzo przywiązana do
matki... Pomieszka z nimi tylko do czerwca...
Mimo owych pocieszających słów świetnie wyobrażała sobie upokorzenia,
jakie spotkają Maribeth po powrocie do domu. Weszła cicho do pokoju Annie i
usiadła na łóżku koło Maribeth, która ciągle płakała.
- Nie powinnaś tak się tym przejmować - rzekła spokojnie, ujmując i
gładząc jej rękę, jak to robiła z Annie. - To może zaszkodzić dziecku.
- Dlaczego jest taki podły?! Dlaczego nie pozwala mi rozmawiać z Noelle i
z matką?! - Nie miała ochoty na kontakty z Ryanem; jest kubek w kubek jak
ojciec.
- Uważa, że chroni twoją siostrę przed popełnieniem podobnego błędu. Nic
nie rozumie. Prawdopodobnie bardzo się wstydzi.
- Ja też się wstydzę, ale to nie znaczy, że przestałam ich kochać!
- Twój ojciec tego nie pojmuje. Jesteś inteligentniejsza i
szlachetniejsza od niego. Masz przed sobą przyszłość, Maribeth, on nie.
- Jaką przyszłość?! Całe miasto będzie mnie wytykać palcami! Wszyscy i
tak się dowiedzą. Wyjechałam, owszem, ale to i tak na pewno się rozejdzie.
Będą mną gardzić: chłopcy uznają za łatwą panienkę, a dziewczyny za dziwkę.
Ojciec nigdy nie pozwoli mi pójść na uniwersytet. Na pewno będzie mnie
zmuszał, żebym zaczęła pracować w jego warsztacie albo siedziała w domu i
pomagała matce. Pewnie skończę tak jak ona: stłamszona i zduszona!
- Ależ Maribeth, wcale nie musi tak być. Jesteś ambitna, chcesz się
uczyć, znasz swoją wartość. Skończysz szkołę, zdecydujesz, co chcesz
osiągnąć... Uda ci się, zobaczysz...
- Nie pozwoli mi już nigdy z nimi rozmawiać! Nie zobaczę już mamy!...
Maribeth znów rozszlochała się jak dziecko, a Liz objęła ją i przytuliła.
Niewiele mogła dla niej zrobić. Krajało jej się serce na myśl, że ta
wspaniała dziewczyna musi wrócić do nieczułych, prymitywnych rodziców.
Rozumiała, dlaczego Tommy pragnie się z nią ożenić. Tylko tak mógł jej
pomóc. Liz także chciała zatrzymać ją w Grinnell, obronić przed rodzicami.
Z drugiej strony Maribeth była jednak ich córką i z pewnością za nimi
tęskniła. Zawsze powtarzała, że po urodzeniu dziecka wróci do domu. Mogła
nie wiedzieć, jak pokierować swoim losem, ale pragnęła znów ujrzeć swoich
bliskich.
- Jak wrócisz do domu, ojciec będzie cię traktował lepiej - rzekła Liz,
usiłując ją pocieszyć, ale Maribeth pokręciła głową i wytarła nos w
chusteczkę pani Whittaker.
- Nie, wcale nie lepiej, jeszcze gorzej. Nie pozwoli mi o tym ani na
chwilę zapomnieć, podobnie jak ciotkom. Zawsze im wytyka, że musiały wyjść
za mąż, a one się wstydzą. Szczególnie jedna. Dawniej ciągle płakała. Druga
ciotka kazała mu się odczepić; zagroziła, że jeśli jeszcze raz o tym
wspomni, jej mąż spierze go po gębie. I ojciec przestał jej dokuczać.
- Może powinnaś wziąć z niej przykład - odrzekła w zamyśleniu Liz. -
Powiedz mu wprost, że nie zamierzasz tolerować uwag na ten temat.
Jednakże Maribeth skończyła dopiero szesnaście lat. Czyż mogła rzucić
wyzwanie własnemu ojcu? I tak miała ogromne szczęście, że poznała
Whittakerów. Bez nich byłaby zupełnie sama.
Po pewnym czasie Liz pomogła Maribeth wstać i zrobiła jej herbatę, a
tymczasem Tommy i John gawędzili cicho przy kominku. W końcu wybrali się
mimo wszystko do kina; kiedy wrócili, Maribeth była już w lepszym nastroju.
Whittakerowie nie poruszali więcej tematu jej rodziców i poszli wcześniej
spać.
- Żal mi jej - odezwała się Liz, leżąc w łóżku obok Johna.
Ostatnio traktowali się serdeczniej i mówili otwarcie o różnych sprawach.
W ich sypialni nie panowała już głucha cisza.
- Tommy też jej współczuje - odpowiedział John. - Straszna szkoda, że
dała sobie zrobić tego dzieciaka.
Było to dość dziwne, ale Liz niepokoili również rodzice Maribeth.
- Z przykrością myślę, że musi do nich wrócić, choć wydaje się, że sama
jakoś dziwnie tego pragnie.
- Nie ma nikogo i jest bardzo młoda. Ale długo tam nie wytrzyma. Chce iść
na studia, a jej ojciec na pewno się na to nie zgodzi.
- Wygląda na to, że tyranizuje całą rodzinę i nie potrafi stawić czoła
sytuacji. Może gdyby ktoś z nim porozmawiał... Jeśli Maribeth nie dogada
się z rodzicami, powinna mieć jakąś drogę ucieczki, kogoś, do kogo mogłaby
się zwrócić...
- Nie życzę sobie jednak, żeby Tommy się z nią ożenił - stwierdził
zdecydowanie John. - A przynajmniej nie teraz. Są za młodzi, Maribeth
postąpiła bardzo nierozważnie i musi się z tym wszystkim jakoś uporać.
Tommy, mimo najszlachetniejszych intencji, nie może wziąć na siebie takiego
ciężaru.
- Wiem o tym - żachnęła się Liz.
Mąż czasem działał jej jeszcze na nerwy. Nie chciała, by Tommy się
ożenił, ale nie chciała też zostawić Maribeth na pastwę losu. Owa niezwykła
dziewczyna na pewno nie pojawiła się w ich życiu bez jakiejś ukrytej
przyczyny. Liz nie zamierzała odwrócić się od niej plecami, odmówić jej
pomocy.
- Chyba nie powinnaś się do tego mieszać. Urodzi dziecko i wróci do domu.
Gdyby miała jakieś kłopoty, zawsze może do nas zatelefonować. Tommy na
pewno utrzyma z nią kontakt. Zakochał się na zabój. Przecież nie zapomni o
niej tak od razu, gdy się rozstaną.
Mimo to było jasne, że gdy znajdą się w różnych miastach, kontynuowanie
przyjaźni może okazać się trudne.
- Chciałabym porozmawiać z jej rodzicami - odezwała się Liz, spoglądając
nagle na męża, który pokręcił głową.
- Nie wtrącaj się. To ich sprawa.
- Nie ich, tylko jej! Ci ludzie opuścili ją w potrzebie. Jest zdana
wyłącznie na siebie. Skoro nie potrafią ją wesprzeć, nie mają także prawa
dyktować jej warunków. Tak ja to widzę.
- Boję się, że oni mają na tę sprawę zupełnie inny pogląd - uśmiechnął
się John.
Szlachetne porywy serca żony i jej zaangażowanie wzruszały go, choć
czasem też złościły... Już od roku na niczym jej nie zależało, więc teraz
cieszył się, że Maribeth wyrwała ją z apatii. Wyrwała z apatii całą
rodzinę. John miał nieraz wrażenie, że jest jego córką.
- Powiedz mi, jak coś wymyślisz - uśmiechnął się znów w ciemności, gdy
Liz zgasiła światło.
- Gdybym chciała się z nimi spotkać, pojechałbyś ze mną? - spytała bez
ogródek. - Chcę ich zobaczyć na własne oczy, nim Maribeth tam wróci.
Dziewczyna Toma budziła w niej niemal macierzyńskie uczucia. Kiedyś być
może zaakceptuje ją jako synową, a teraz w żadnym razie nie zamierza oddać
jej na pastwę bezdusznych rodziców.
- Chętnie. Spodziewam się świetnej zabawy. Na pewno wygłosisz im krótką
pogadankę na temat równouprawnienia kobiet. - Zachichotał, a Liz też
parsknęła śmiechem. - Powiedz mi, kiedy zechcesz jechać - dodał cicho.
- Jutro do nich zadzwonię - odrzekła w zamyśleniu. Odwróciła się na bok i
spojrzała na męża. - Dziękuję ci, John.
Znów byli przyjaciółmi, a to już coś.
Rozdział dziewiąty
W poniedziałek tuż po Święcie Dziękczynienia Maribeth z żalem złożyła
wymówienie w pracy. Rozmawiała o tym przedtem z Liz i doszły wspólnie do
wniosku, że powinna solidnie przygotować się do egzaminów. Zamierzała
odejść z restauracji piętnastego grudnia, a Whittakerowie namówili ją, by
do porodu zamieszkała u nich. Liz twierdziła, że Maribeth nie powinna być
sama, i zapewniła ją, że nie będzie im przeszkadzać.
Propozycja rodziców Toma ujęła Maribeth za serce; pomysł zamieszkania u
nich bardzo jej się spodobał. Denerwowała się na myśl o zbliżającym się
porodzie, a ponadto mogłaby uczyć się częściej z Liz i może nawet uzyskać
dzięki temu więcej zaświadczeń o zaliczeniu programu. Nie mówiąc już o tym,
że byłaby bliżej Tommy'ego. Wydawało się to idealnym rozwiązaniem, Liz zaś
przekonała Johna, że zaproszenie Maribeth jest również swego rodzaju gestem
wobec syna.
- Później też będzie potrzebowała czyjejś obecności - tłumaczyła. - Kiedy
odda dziecko, czekają ją naprawdę straszne chwile.
Zdawała sobie sprawę, ile cierpień przysporzy to Maribeth. Przeżyła
śmierć córki i rozumiała aż nadto dobrze, jak bolesne może być rozstanie z
dzieckiem. Chciała wtedy towarzyszyć Maribeth. Mimo woli pokochała
przyjaciółkę syna, a wspólne przerabianie materiału szkolnego jeszcze
bardziej zbliżyło je do siebie. Maribeth odznaczała się wybitną
inteligencją i nie szczędziła wysiłków, by rozwijać swoje zdolności.
Rozpaczliwie pragnęła zdobyć wykształcenie, bo było ono jej jedyną nadzieją
na przyszłość.
Koleżanki z restauracji żałowały, że Maribeth odchodzi, rozumiały ją
jednak. Twierdziła, że wraca do domu, by urodzić dziecko; nigdy nie
zdradziła żadnej z nich, że naprawdę nie jest wdową i że nie zamierza
wychowywać dziecka. Ostatniego dnia Julie wydała na jej cześć niewielkie
przyjęcie pożegnalne i wszyscy goście przynieśli drobne upominki dla
niemowlęcia. Buciki, sweterek zrobiony na drutach, niebiesko-różowy kocyk w
kaczuszki, pluszowego misia i kilka innych zabawek; jeden z chłopców
podarował Maribeth komplet pieluch a Jimmy wysokie krzesło dla maluchów.
Maribeth patrzyła na prezenty, wzruszona dobrocią ofiarodawców, lecz
jednocześnie pękało jej serce, bo wiedziała, że nigdy nie zobaczy swojego
dziecka używającego tych rzeczy; po raz pierwszy zrozumiała z taką
wyrazistością, co to znaczy, że je odda. Dziecko stało się nagle
przerażająco realne. Miało kaftaniki, rajstopki, czapeczki, pieluszki,
misia i krzesło, ale nie miało tatusia i mamusi; wróciwszy późnym
popołudniem do swojego pokoju, zatelefonowała natychmiast do doktora
MacLeana i spytała, czy znalazł już jakąś odpowiednią rodzinę.
- Mam na uwadze trzy małżeństwa, ale nie zdecydowałem jeszcze, które
będzie najlepsze - odparł ostrożnie lekarz. Jeden z potencjalnych ojców
przyznał, że pije za dużo, i Avery MacLean nie miał ochoty oddawać dziecka
takiej rodzinie. Drugie małżeństwo przed kilkoma dniami odkryło, że żona
jest w ciąży, a trzecie mogło nie chcieć adoptować dziecka. - Nie
rozmawiałem z nimi. Mamy jeszcze trochę czasu.
- Dwa tygodnie, panie doktorze, dwa tygodnie...
Maribeth nie chciała zabierać dziecka do domu i dopiero potem się z nim
rozstawać. Nie zniosłaby tego. I wiedziała, że nie może sprowadzić się z
nim do Whittakerów: nadużyłaby ich gościnności.
- Znajdziemy kogoś, Maribeth, obiecuję. A jeśli nie, możesz zostawić
dziecko na kilka tygodni w szpitalu. Trzeba wyszukać kogoś naprawdę
odpowiedniego. Nie możemy przecież popełnić błędu, prawda?
Maribeth przyznała mu rację, ale wysokie krzesełko w kącie pokoju nagle
nabrało złowieszczego wyglądu. Kelnerki prosiły, by napisała, czy urodziła
chłopca, czy dziewczynkę; przyrzekła im to. Okłamała je i żegnając się z
nimi miała okropne wyrzuty sumienia, zwłaszcza wobec Julie.
- Uważaj na siebie, słyszysz?! - upominała ją przyjaciółka. - Ciągle
uważam, że powinnaś wyjść za Tommy'ego.
Po zakończeniu przyjęcia wszyscy doszli do wniosku, że zapewne Maribeth
zrobi to dopiero po urodzeniu dziecka. Doktor MacLean odkładając słuchawkę
telefonu myślał to samo. Nie zamierzał szukać dla dziecka nowych rodziców,
by Maribeth i Tommy mieli tego później żałować. Zastanawiał się, czy nie
porozmawiać o tym z Liz, lecz nie był pewien, czy młodzi ludzie nie
potraktują tego jako nadużycia zaufania. Sytuacja była dość delikatna.
Wyczuł, że dla Maribeth sprawa staje się coraz pilniejsza. Było jasne, że
chce wreszcie rozstrzygnąć swój problem, toteż obiecał jej i samemu sobie,
że zacznie na serio poszukiwać rodziny chętnej do adopcji.
Kiedy Maribeth zwolniła się z restauracji, Tommy przewiózł jej rzeczy do
pokoju Annie. Schowała prezenty dla niemowlęcia do kartonowych pudeł i
umieściła je w garażu Whittakerów; miała zamiar ofiarować te rzeczy
rodzinie, która przyjmie dziecko. Nie była w stanie patrzeć na nie, bo
ściskało się jej serce. Dziecko stawało się przez to boleśnie realne.
W sobotę rano Liz oświadczyła, że wyjeżdża z Johnem na jeden dzień. John
miał odwiedzić kilka giełd artykułów spożywczych w sąsiednich miastach;
zamierzali wrócić dopiero w niedzielę. Liz niepokoiła się trochę, że
zostawiają Toma i Maribeth samych, lecz odbyła z Johnem dłuższą rozmowę i
doszła do przekonania, że można im zaufać.
Tommy i Maribeth cieszyli się, że spędzą trochę czasu tylko we dwoje;
mieli zamiar przykładnie się zachowywać, by nie zawieźć zaufania rodziców.
Maribeth była już zresztą w tak zaawansowanej ciąży, że żadne pokusy nie
były groźne.
W sobotę po południu wybrali się po prezenty świąteczne. Maribeth kupiła
Liz broszkę z kameą. Był to dla niej spory wydatek, ale broszka bardzo jej
się spodobała i doszła do wniosku, że jest to coś, co matka Toma będzie
nosić. Johnowi kupiła specjalną fajkę, którą można było palić podczas
deszczu. Kiedy chodzili po sklepach, oglądała mimo woli rzeczy dla
niemowląt, ale zawsze odkładała je i rezygnowała z zakupu.
- Dlaczego nie kupisz mu czegoś od siebie? Na przykład pluszowego misia,
medalionika czy czegoś w tym rodzaju?
Tom zastanawiał się, czy Maribeth nie czułaby się lepiej, gdyby zostawiła
dziecku jakąś pamiątkę, jednakże ona ze łzami w oczach pokręciła głową. Nie
chciała, by miało po niej jakiekolwiek pamiątki. Mogłaby wówczas czuć
pokusę, by je odszukać, albo patrzyłaby z niepokojem na każde dziecko z
medalionikiem na szyi.
- Muszę o nim zapomnieć, Tommy, wyrzucić je z pamięci. Nie mogę się do
niego przywiązać. - Przy ostatnich słowach żal ścisnął ją za gardło.
- Są rzeczy, o których nie można zapomnieć - odparł, spoglądając na nią
znacząco, ona zaś skinęła głową. Nie chciała się rozstać ani z nim, ani z
dzieckiem, lecz życie bywa okrutne i czasem odbiera nam właśnie to, co
kochamy najbardziej. Niekiedy kompromis jest niemożliwy, nie można się
targować. Tommy również zdawał sobie z tego sprawę, a jednak nie zamierzał
wyrzec się Maribeth ani jej dziecka.
Wrócili z paczkami do domu i Maribeth przygotowała kolację. Liz i John
mieli przyjechać dopiero nazajutrz po południu. Tommy i Maribeth czuli się
prawie jak małżeństwo; zjedli posiłek, pozmywali naczynia, a później
zasiedli przed telewizorem. Obejrzeli kilka popularnych programów.
Siedzieli obok siebie jak para nowożeńców; wreszcie Maribeth zerknęła na
Toma i zachichotała, on zaś posadził ją sobie na kolanach i pocałował.
- Wydaje mi się, że już jesteśmy małżeństwem - odezwał się, gładząc ją po
brzuchu i czując ruchy dziecka. Chociaż nigdy się nie kochali, łączyły ich
zadziwiająco intymne stosunki. Siedząc na kolanach Toma i całując go,
Maribeth wyczuwała, jak to coś twardnieje. Miał szesnaście lat i był bardzo
pobudliwy.
- Chyba nie powinieneś się tak podniecać grubaskami o wadze dwustu
kilogramów - odezwała się żartobliwie, po czym wstała i zrobiła kilka
kroków po pokoju, masując sobie krzyż, który zaczął ją trochę boleć.
Po południu przeszli na piechotę kawał drogi, a ostatnio Maribeth
zauważyła, że jej brzuch się obnirzył. Nie ulegało wątpliwości, że wkrótce
urodzi i że dziecko będzie duże. Maribeh była wysoka, lecz wąska w biodrach
i ogólnie szczupła. Z każdym dniem odczuwała coraz większą trwogę na myśl o
porodzie.
Wieczorem przyznała się do tego Tomowi, któremu zrobiło się jej żal. Miał
nadzieję, że wszystko pójdzie gładko, choć sam również żywił pewien
niepokój.
- Pewnie nawet tego nie poczujesz - odezwał się, podając Maribeth czarkę
z lodami.
- Oby - zgodziła się, usiłując zapomnieć o swoich lękach. - Co chcesz
robić jutro?
- Moglibyśmy na przykład kupić choinkę i ubrać ją, nim wrócą rodzice. Co
ty na to? Zrobilibyśmy im miłą niespodziankę.
Pomysł bardzo się spodobał Maribeth: lubiła sprawiać przyjemność państwu
Whittakerom, bo czuła się wtedy prawie jak członek rodziny. Późnym
wieczorem Tommy długo siedział przy niej na wąskim łóżku Annie, aż wreszcie
położył się obok.
- Wiesz? Moglibyśmy spać w łóżku rodziców. Jest dwa razy szersze, a oni i
tak się nie dowiedzą.
Maribeth nie miała na to ochoty. Obiecali przecież, że będą grzeczni, i
powinni dotrzymać słowa.
- Owszem, dowiedzą się - odrzekła zdecydowanie. - Rodzice zawsze prędzej
czy później o wszystkim się dowiadują.
- Jakbym słyszał matkę - uśmiechnął się Tommy. - Daj spokój, Maribeth.
Taka okazja już się nie powtórzy. Wyjeżdżają raz na pięć lat.
- Twoja mama na pewno by nie chciała, żebyśmy spali w jej łóżku.
- Dobra, wobec tego śpijmy w moim. I tak jest większe.
Spadł dla żartu na podłogę, a Maribetch zachichotała. Wcale nie musieli
spać razem, lecz mieli na to wielką ochotę. Było im razem tak dobrze.
- Zgoda.
Poszli do pokoju Toma i położyli się do łóżka. Maribeth miała na sobie
koszulę nocną, a Tommy piżamę; obejmowali się, chichotali i żartowali jak
para dzieciaków. Długi namiętny pocałunek podniecił ich oboje, cóż jednak
mogli zrobić na dwa tygodnie przed porodem? Tommy całował jej piersi, a ona
gładziła to coś, duże i twarde. Wyrzucała sobie w duchu, że robią coś
złego, choć w głębi serca żadne z nich w to nie wierzyło. Chciała być z
Tommym zawsze, do końca życia, i gdy leżała obok niego, przytulona doń
wielkim brzuchem, po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, czy się kiedyś
pobiorą.
- Chcę, żebyśmy zawsze byli razem - szepnął Tommy, obejmując ją.
Pieszczoty wyczerpały ich, tak że poczuli senność. - Chcę być z tobą do
końca życia - ciągnął Tommy sennym głosem. - Kiedyś urodzisz moje dziecko,
Maribeth... Tego właśnie pragnę...
- Ja też...
Mówiła szczerze, choć miała również inne ambicje, podobnie jak matka
Toma, nim wyszła za mąż.
- Mogę poczekać. Ojciec czekał na mamę. Naturalnie nie za długo - dodał.
Spanie z Maribeth było naprawdę bardzo przyjemne. - Na przykład rok albo
dwa. - Uśmiechnął się i pocałował ją. - Moglibyśmy się pobrać i iść razem
na uniwersytet.
- A z czego byśmy żyli?
- Studiowalibyśmy w Grinnell i mieszkali u moich rodziców.
Maribeth bardzo lubiła rodziców Toma, jednakże jego pomysł nie przypadł
jej do gustu.
- Jeśli mamy się kiedykolwiek pobrać, musimy być najpierw dorośli
oznajmiła surowo i ziewnęła. - Weźmiemy ślub dopiero wtedy, gdy będziemy w
stanie samodzielnie wychowywać dzieci i zarabiać na utrzymanie.
- Tak, za jakieś czterdzieści lat - odpowiedział Tommy, również ziewając,
po czym uśmiechnął się do Maribeth i pocałował ją. - Wiedz jednak, że
kiedyś się z tobą ożenię, panno Robertson. Przyzwyczaj się do tej myśli.
Maribeth nie protestowała; uśmiechnęła się. Zapadła w sen, leżąc w jego
ramionach i snując myśli o Annie, Tommym i swoim dziecku.
Rozdział dziesiąty
Nazajutrz wstali skoro świt i pojechali po choinkę, Tommy kupił także
drugą, mniejszą, zupełnie malutką i włożył obie do bagażnika furgonetki. Po
powrocie do domu wyjął ozdoby choinkowe i spędzili kilka godzin na
przystrajaniu drzewka. Na widok niektórych ozdób, wykonanych rączkami
Annie, Tommy czuł pod powiekami łzy.
- Uważasz, że powinniśmy je schować? - spytała w zamyśleniu Maribeth i
zaczęli się nad tym zastanawiać.
Powieszone na choince mogły zdenerwować Liz, ale gdyby ich zabrakło, z
pewnością nie uszłoby to jej uwagi. Nie było prostego rozwiązania, lecz w
końcu postanowili je powiesić. Doszli do wniosku, że w przeciwnym razie w
jakiś sposób wyparliby się Annie. Żyła wśród nich i dobrze ją pamiętali.
Lepiej wykorzystać jej ozdoby niż udawać, że ich nie ma. O trzeciej po
południu choinka wyglądała naprawdę ślicznie.
Kiedy skończyli, Maribeth przygotowywała lunch złożony z kanapek z
tuńczykiem. Schowali resztę ozdób, ale Tommy zatrzymał niewielkie pudełko i
popatrzył na nią dziwnym wzrokiem.
- Coś nie tak?
Pokręcił głową, ale widziała, że nad czymś się zastanawia.
- Nie. Muszę gdzieś pojechać. Wybierzesz się ze mną, czy jesteś zmęczona?
- Nie, nie jestem zmęczona. Co chcesz zrobić?
- Przekonasz się.
Włożyli płaszcze, bo zaczął padać śnieg, i poszli do furgonetki. Tommy
zabrał ze sobą pudełko z ozdobami; położył je obok małej choinki, która
ciągle leżała w bagażniku.
Z początku Maribeth nie domyślała się, dokąd jadą, ale szybko zrozumiała
zamiary Tommy'ego. Przywieźli na cmentarz choinkę dla Annie.
Tommy wyjął drzewko z bagażnika, a Maribeth wzięła pudełko z ulubionymi
ozdobami Annie; były to misie, żołnierzyki, maciupeńkie aniołki, łańcuch z
ziaren prażonej kukurydzy i anielskie włosy. Tommy obsadził choinkę w małym
drewnianym krzyżaku i postawił koło grobu. Przystrojenie jej zajęło im
zaledwie parę minut; wreszcie skończyli i cofnęli się o kilka kroków,
patrząc na drzewko. Tomm pamiętał, że Annie uwielbiała Boże Narodzenie.
Ubóstwiała wszystko, co wiązało się z gwiazdką. Opowiadał już o tym
Maribeth, lecz teraz nie był w stanie wykrztusić słowa. Stał w milczeniu, a
łzy spływały mu po policzkach. Przypominał sobie, jak bardzo ją kochał i
jak bardzo cierpiał, gdy umarła.
Wreszcie popatrzył ponad choinką na Maribeth. Miała takie dobre oczy...
Pod płaszczem rysował się jej wielki brzuch, a spod wełnianej chustki
wysuwały się rude włosy. Kochał ją z każdym dniem coraz bardziej.
- Wyjdź za mnie... - rzekł cicho. Annie na pewno by się ucieszyła, że
oświadcza się Maribeth nad jej grobem. Dzięki temu wciąż była częścią jego
życia. - Wyjdź za mnie, proszę... Kocham cię...
- Ja też cię kocham - odpowiedziała. Podeszła do niego, wzięła go za rękę
i popatrzyła mu w oczy. - Ale nie mogę za ciebie wyjść... nie w tej
chwili... Nie proś mnie o to...
- Nie chcę cię stracić... - Spojrzał na niewielki nagrobek, pod którym
spoczywała siostra, tak blisko nich, koło przyniesionej choinki. -
Straciłem już Annie... Nie chcę stracić ciebie... Proszę, weźmy ślub...
- Jeszcze nie - odrzekła cicho Maribeth. Szczerze pargnęła, by był
szczęśliwy, lecz obawiała się, że może go zawieźć i zranić. Była
mądrzejsza, niż wskazywałby jej wiek, mądrzejsza od Tommy'ego.
- Obiecujesz, że kiedyś za mnie wyjdziesz?
- Obiecuję ci solennie, że będę cię zawsze kochać, Tomaszu Whittaker.
Maribeth mówiła najzupełniej szczerze. Wiedziała, że nigdy nie zapomni,
jak bardzo jej pomógł, odkąd się poznali. Ale nie mogła przecież
przewidzieć, jak się potoczą ich losy, i nie była mu w stanie niczego
przyrzec. Pragnęła zostać jego żoną, lecz życie potrafi być kapryśne:
wszystko mogło się jeszcze zmienić.
- Ale czy wyjdziesz za mnie za mąż?
- Jeśli okaże się to właściwe i oboje będziemy tego chcieli -
odpowiedziała, jak zawsze uczciwa.
- Możesz zawsze na mnie liczyć - stwierdził uroczyście Tommy i Maribeth
czuła, że on także mówi szczerze.
- Ty na mnie też. Będę zawsze twoją przyjaciółką, Tommy... Będę cię
zawsze kochać.
Jeśli dopisze im szczęście, może kiedyś zostaną małżeństwem. Teraz, jako
szesnastoletnia dziewczyna, Maribeth również o tym marzyła, lecz była na
tyle mądra, by wiedzieć, że za rok czy dwa mogą przestać cokolwiek do
siebie czuć. A może z czasem ich miłość stanie się silniejsza i dojrzalsza?
Lecz wichry życia mogły unieść ich w różne strony i nie dopuścić, by się
znów spotkali, choć miała nadzieję, że tak się nie stanie.
- Poślubię cię, kiedy tylko zechcesz - przyrzekł Tommy.
- Dziękuję - odpowiedziała, po czym wspięła się na palce i pocałowała go.
Przytulił ją, żałując, że nie obiecała za niego wyjść, choć rad był, że
obiecała przynajmniej tyle, ile mogła.
Spoglądali w milczeniu na niewielką choinkę i myśleli o Annie.
- Ona na pewno też cię kocha - rzekł cicho Tommy.
- Szkoda, że jej z nami nie ma.
Ujął Maribeth pod rękę i odprowadził do furgonetki. Robiło się coraz
zimniej, gdy milcząc wracali do domu. Pojawiło się między nimi jakieś
zupełnie nowe uczucie: spokojne, bardzo mocne i czyste, uczciwe. Oboje
zdawali sobie sprawę, że może kiedyś połączą swoje losy - a może i nie.
Będą się starać, będą się wspierać, dopóki okaże się to możliwe. W wieku
szesnastu lat i tak otrzymali od życia bardzo dużo: nadzieję, zapowiedź
przyszłości, marzenia. Był to całkiem niezły początek. Ofiarowali sobie
nawzajem coś cennego.
Siedzieli w salonie: rozmawiali cicho, przeglądali stare albumy, śmiali
się, rozbawieni zdjęciami Annie i Toma w niemowlęctwie. A gdy zjawili się
wreszcie rodzice, Maribeth czekała na nich z kolacją. Liz i John cieszyli
się z powrotu do domu i podziwiali choinkę. Liz przyjrzała się uważnie
znajomym ozdobom, a później zwróciła się z uśmiechem do syna.
- Cieszę się, że je powiesiłeś. Bardzo by mi ich brakowało.
Gdyby schowali te ozdoby do szafy, w jakiś sposób wyrzekliby się Annie,
uchybili jej pamięci.
- Dziękuję, mamo.
Tommy cieszył się, że podjęli słuszną decyzję; później cała rodzina
poszła do kuchni na kolację. Maribeth spytała, jak przebiegła podróż, a Liz
odparła, że załatwili wszystko, co mieli załatwić. Nie wyglądała na
szczególnie zadowoloną, ale John potwierdził jej słowa skinieniem głowy. W
tych okolicznościach można było uznać, że nie poszło im wcale źle. Przez
resztę wieczoru w kuchni panowała miła, wesoła atmosfera; Liz spostrzegła,
że Tommy i Maribeth są jacyś inni, jakby poważniejsi, dojrzalsi,
spokojniejsi wewnętrznie: patrzyli na siebie z głębszą miłością niż
kiedykolwiek przedtem.
- Nie wydaje ci się, że pod naszą nieobecność coś między nimi zaszło? -
spytała męża w nocy, gdy leżeli razem w łóżku.
- Jeśli myślisz o tym, o czym sądzę, że myślisz, to chyba nawet
szesnastoletni chłopak nie zdołałby pokonać takiej przeszkody - odparł z
lekkim rozbawieniem. - Uważam, że twoje obawy nie mają żadnych podstaw.
- A może wzięli potajemnie ślub?
- Nie dostaliby go bez naszej zgody. Czemu tak ci się zdaje?
- Są wyraźnie inni niż wczoraj: mocniej ze sobą związani, jak małżeństwo.
Whittakerom też dobrze zrobił wspólny wyjazd. Noc spędzona w pokoju
hotelowym jeszcze bardziej zbliżyła ich do siebie. Przedtem zaś John zabrał
żonę na dobrą kolację. A jeszcze wcześniej osiągnęli to, co zamierzali.
- Chyba są po prostu bardzo zakochani. Musimy się z tym pogodzić -
odpowiedział spokojnie John.
- Myślisz, że się kiedyś pobiorą?
- Nie byłoby to wcale takie złe. Wiele już razem przeżyli. Może zbyt
wiele i w końcu się rozstaną, a może dzięki temu dojrzeją? Czas pokaże. To
dobre dzieciaki. Mam nadzieję, że będą razem.
- Maribeth nie chce się śpieszyć - zauważyła Liz, świetnie ją rozumiejąc,
a John uśmiechnął się z gorzką ironią.
- Znam ten typ kobiet. - Ten typ okazał się jednak całkiem niezły. Może
niełatwy, ale na pewno niezły. - Jeśli są dla siebie przeznaczeni, wreszcie
jakoś się odnajdą. Jeśli nie, to i tak przeżyli coś, co nie każdemu zdarza
się w życiu. W pewnym sensie im zazdroszczę.
Johna zachwycało, że młodzi mają przed sobą przyszłość: czystą,
niezapisaną kartę, którą mogą wypełnić dowolną treścią. Jak dobrze byłoby
zacząć z Liz wszystko od początku.
- Nie zazdroszczę jej tego, co ją czeka - odezwała się smutno Liz.
- Masz na myśli poród? - zdziwił się John.
Żona nigdy nie wspominała, że poród stanowił dla niej przykre przeżycie.
- Nie, oddanie dziecka. Nie będzie jej łatwo.
John współczująco skinął głową. Współczuł im obojgu, że muszą dojrzewać w
bólu, borykając się z przeciwnościami, a jednak zazdrościł im wspólnych
marzeń, łączącej ich nadziei.
Liz spała tej nocy mocno przytulona do męża, a Tommy i Maribeth
rozmawiali do późna w salonie.
Matka nie myliła się: zbliżyli się do siebie, stanowili jedność, a każde
z nich stało się dzięki temu bogatsze. Maribeth po raz pierwszy w życiu
czuła, że ma przed sobą przyszłość.
Nazajutrz wszyscy wstali skoro świt, wyrwani ze snu głośnym terkotem
budzika. Maribeth wzięła prysznic, ubrała się i pomogła Liz szykować
śniadanie. Tego dnia miała zdać specjalny egzamin zaliczający połowę
czwartej klasy, a Tommy również pisał ważny sprawdzian. Siedzieli przy
stole i rozmawiali o egzaminach. Dyrekcja szkoły wyznaczyła na egzaminy
Maribeth osobny pokój w budynku administracyjnym, gdzie nie mógł jej
zobaczyć żaden uczeń; Liz umówiła się z nią tam o dziewiątej rano. Szkoła
poszła Maribeth na rękę głównie dlatego, że wstawiła się za nią pani
Whittaker. Tommy odwiózł Maribeth na egzamin, życzył jej złamania pióra i
pośpieszył do klasy.
Reszta tygodnia minęła błyskawicznie; gwiazdka przypadała już za kilka
dni. Liz zrobiła świąteczne zakupy, a w drodze do domu zawahała się na
chwilę i postanowiła odwiedzić Annie. Od miesięcy odwlekała bolesną wizytę
na cmentarzu, lecz tego dnia czuła, że musi tam pojechać. Minęła bramę i
odnalazła grób; zbliżywszy się do niego stanęła jak wryta i z ust wyrwał
się jej cichy okrzyk. Zauważyła choinkę. Była lekko przekrzywiona, a ozdoby
pobrzękiwały na wietrze. Liz podeszła bliżej, wyprostowała ją i poprawiła
anielskie włosy. Spoglądała na znajome zabawki, które zaledwie rok temu
Annie wieszała na choince malutkimi rączkami, i z niezwykłą wyrazistością
uzmysłowiła sobie każde słowo, każdy dźwięk, każdą chwilę, wszystkie
cierpienia minionego roku. Wreszcie z oczu pociekły jej łzy. Stała długo
przy grobie, opłakując córeczkę i patrząc na choinkę, którą przynieśli Tom
i Maribeth. Pogładziła kłujące gałązki i wyszeptała imię Annie... Sam jego
dźwięk musnął jej serce niczym dziecięce paluszki...
- Kocham cię, maleńka... Zawsze będę cię kochać... Słodka, kochana
Annie...
Nie mogła się już zdobyć, by powiedzieć "Do widzenia"; wiedziała, że już
nigdy jej nie zobaczy. Wróciła do domu, pełna smutku, a jednak dziwnie
spokojna.
Nie zastała nikogo i poczuła ulgę. Długo siedziała samotnie w salonie,
patrząc na znajome ozdoby na choince. Gwiazdka bez Annie będzie bardzo
bolesna. Każdy dzień przynosił nową porcję bólu. Wszystko było bolesne:
śniadania, obiady, kolacje, wycieczki nad jezioro, zawsze bez niej, bez
Annie. Bolesne było nawet ranne wstawanie z łóżka, gdy towarzyszyła
świadomość, że Annie już nie ma. Lecz mimo to Liz czuła, że muszą żyć
dalej. Annie złożyła im krótką wizytę - gdybyż tylko wiedzieli, że będzie
taka krótka! Ale co by to właściwie zmieniło? Czy kochaliby ją mocniej? Czy
kupowaliby jej więcej zabawek? Spędzali z nią więcej czasu? Nie mieli sobie
nic do zarzucenia, ale śniąc na jawie o córeczce Liz czuła, że oddałaby
wszystko za jeszcze jeden pocałunek, uścisk, jeszcze jedną wspólnie
spędzoną chwilę.
Siedziała w salonie, myśląc o Annie, gdy do domu wrócili Tommy i
Maribeth, pełni życia, zarumienieni od mrozu, prześcigając się w
opowiadaniach, gdzie byli i co robili.
Uśmiechnęła się do nich, ale Tommy zauważył, że płakała.
- Chcę wam obojgu podziękować, że zanieśliście choinkę na... na... -
Urwała, krztusząc się łzami, po czym wyszła szybko z salonu.
Maribeth i Tommy nie wiedzieli, co odpowiedzieć, Maribeth też zaczęła
płakać. Żałowała, że nie może pomóc Whittakerom: śmierć Annie przysparzała
im ciągle tyle bólu.
Wkrótce potem do domu wrócił ojciec, obładowany paczkami. Liz
przygotowywała w kuchni kolację i uśmiechnęła się na widok męża.
Odnosili się do siebie z coraz większą serdecznością, co Tommy odnotował
z ulgą. Stopniowo stawali się znów rodziną, choć Boże Narodzenie nie było
łatwym przeżyciem.
W Wigilię poszli razem na pasterkę. John pochrapywał cichutko w
rozgrzanym kościele pachnącym kadzidłem i Liz pomyślała o Annie, która
również często drzemała pomiędzy rodzicami, tak jak przed rokiem, gdy
zaczynała chorować, choć oni jeszcze o tym nie wiedzieli. Po powrocie do
domu John położył się od razu spać, a Liz skończyła pakować prezenty. W tym
roku Boże Narodzenie było inne, smutniejsze. Nikt nie pisał listów do
świętego Mikołaja, nikt nie wkładał marchwi dla reniferów; rankiem
pierwszego dnia świąt nie zabrzmią podniecone dziecięce piski. Mimo to
stanowili jedną rodzinę.
Wyszedłszy z salonu, Liz dostrzegła Maribeth, jak kroczy korytarzem,
uginając się pod ciężarem prezentów. Maribeth cieszyła się, że ma już za
sobą egzaminy, bo czuła się ostatnio gorzej: stała się niezręczna, powolna,
a brzuch opadał coraz bardziej. Liz uważała, że lada dzień można spodziewać
się porodu.
- Zaczekaj, pomogę ci! - powiedziała i obie ułożyły prezenty na podłodze.
Maribeth ledwo mogła się schylić.
- Już z trudem chodzę - poskarżyła się dobrodusznie Maribeth i Liz
uśmiechnęła się. - Nie mogę siedzieć, nie mogę stać, nie mogę się schylać,
nie widzę swoich stóp!
- Niedługo będzie po wszystkim - pocieszyła ją Liz, a Maribeth skinęła w
milczeniu głową. Po chwili popatrzyła na panią Whittaker. Już od paru dni
chciała z nią pomówić sam na sam.
- Czy mogłabym z panią porozmawiać? - spytała.
- Teraz? - zdziwiła się Liz. - Oczywiście.
Usiadły razem w salonie koło choinki i łańcuchy klejone przez Annie
znajdowały się w zasięgu ręki; Liz cieszyła się, że widzi je codziennie:
sprawiało jej to ogromną przyjemność. Miała wrażenie, że zmarła córeczka
jest dzięki nim w jakiś sposób obecna w domu, jakby przyszła z wizytą.
- Dużo o tym wszystkim myślałam - zaczęła lękliwie Maribeth. - Nie wiem,
co pani o tym sądzi, ale... ale... Chciałabym pani oddać swoje dziecko.
Urwała, wstrzymując dech w piersiach.
- Co takiego?! - Liz wbiła w nią wzrok, jakby nie zrozumiawszy jej słów.
Absurdalność tego, co przed chwilą usłyszała od Maribeth, przekraczała
wyobraźnię. - O co ci właściwie chodzi? - spytała zdumiona. Dzieci nie są
czymś, co daje się - ot tak - przyjaciołom, niczym prezenty na gwiazdkę.
- Chciałabym, żeby państwo, pani i John, adoptowali moje dziecko - rzekła
zdecydowanie Maribeth.
- Dlaczego? - Liz była wstrząśnięta. Nigdy nie zastanawiała się nad
adoptowaniem dziecka. Owszem, chciała je urodzić, lecz nie adoptować, i nie
wyobrażała sobie reakcji Johna. Kiedyś, przed laty, jeszcze nim urodził się
Tom, poruszali raz ten temat, ale mąż stanowczo się sprzeciwił.
- Chciałabym je państwu oddać, bo państwa kocham i uważam za wspaniałych
rodziców - odpowiedziała cicho Maribeth. Był to największy dar, jaki mogła
ofiarować zarówno Whittakerom, jak i swojemu dziecku. Drżała na całym
ciele, lecz mówiła już spokojniejszym głosem. Miała absolutną pewność, że
postępuje słusznie. - Nie mogę go wychowywać. Wiem, że wszyscy uznają mnie
za wariatkę lub potwora, ale wiem również, że nie stworzę mu odpowiednich
warunków. Państwo - tak. Będą je państwo kochać i troszczyć się o nie, tak
samo jak o Annie, i Toma. Ja tę pragnę mieć kiedyś dzieci, ale jeszcze nie
teraz. Gdybym je zatrzymała, wyrządziłabym krzywdę jemu i sobie, choć Tommy
uważa inaczej. Chcę, żeby miało prawdziwych rodziców. Nigdy nie poproszę,
by państwo mi je oddali, nigdy po nie nie wrócę... Moje dziecko będzie z
wami szczęśliwe, będzie mu dobrze...
Rozpłakała się, a Liz, również płacząc, mocno ujęła ją za ręce.
- Dziecko nie jest czymś, co można komuś tak po prostu podarować,
Maribeth. To nie zabawka, tylko żywy człowiek, rozumiesz?
Liz chciała mieć pewność, że Maribeth zdaje sobie sprawę z tego, co robi.
- Rozumiem, doskonale rozumiem. Przez ostatnie dziewięć miesięcy o niczym
innym nie myślę. Wiem, co robię, proszę mi wierzyć.
Maribeth zachowywała się, jakby rzeczywiście wiedziała, co robi, jednakże
Liz była ciągle oszołomiona. A jeśli dziewczyna nagle zmieni zdanie i
zażąda zwrotu dziecka? Jak zareaguje Tommy, jeśli jego rodzice adoptują
dziecko Maribeth? Co powie John? Liz kręciło się w głowie.
- A Tommy? Czy to poważna sprawa?
Czy szesnastoletnia Maribeth mogła to wiedzieć? Jak mogła podjąć taką
decyzję?
- Bardzo poważna. Ale nie chcę, żeby wychowywał ze mną nie swoje dziecko.
Ono nie jest przeznaczone ani dla niego, ani dla mnie. Czuję, że moim
przeznaczeniem jest tylko je urodzić, a później oddać odpowiednim rodzicom.
Nie nadaję się na jego matkę. Chcę wyjść kiedyś za Tommy'ego i mieć z nim
dzieci, ale nie chcę wychowywać z nim tego dziecka. On myśli inaczej, lecz
nie byłoby to wobec niego sprawiedliwe.
Liz miała identyczny pogląd na tę sprawę, więc ujęło ją, że Maribeth go
podziela. Nie można było przewidzieć, czy Tommy i Maribeth kiedykolwiek się
pobiorą, ale gdyby miało się to stać, powinni zacząć wspólne życie nie
obciążeni bagażem przeszłości. Małżeństwo w wieku szesnastu lat, a do tego
perspektywa wychowywania cudzego dziecka, to stanowczo za wiele.
- Nawet gdybyśmy się pobrali, nigdy nie zechcę odebrać państwu tego
dziecka. Nie musi wcale wiedzieć, że jestem jego matką... - Maribeth
patrzyła na Liz błagalnym wzrokiem, prosząc, by adoptowała jej dziecko, by
pokochała je jak własne, by zapewniła mu godziwe warunki, a wiedziała, że
Whittakerowie są w stanie to zrobić. - Czuję, że powinno należeć do
państwa, że przyjechałam do Grinnell, bo takie było przeznaczenie... Z
powodu tego, co się stało... - Urwała, a oczy Liz wypełniły się łzami. - Z
powodu Annie...
- Brak mi słów, Maribeth. - Po policzkach pani Whittaker toczyły się łzy.
- To najpiękniejszy podarunek, jaki mogłabym od kogokolwiek otrzymać, ale
nie wiem, czy powinnam go przyjąć. Czy wolno mi wziąć dziecko innej
kobiety?
- A jeśli ta kobieta sama chce je oddać, bo nie ma mu nic do ofiarowania?
Pragnę zapewnić temu dziecku przyszłość: powinno mieć kochających rodziców,
dom, szczęśliwe dzieciństwo. To niesprawiedliwe, że państwo stracili
córeczkę; to niesprawiedliwe, że moje dziecko nie będzie mieć przyszłości,
rodziny, nadziei na lepszy los. Co mogę mu dać? Rodzice nie wpuszczą mnie z
nim do domu. Nie mam dokąd iść. Mogę tylko pracować do końca życia w
restauracji, a jeśli zatrzymam dziecko, nie zarobię nawet na opiekunkę.
Płakała, patrząc Liz w oczy i błagając, by adoptowała jej dziecko.
- Mogłabyś zostać z nami - rzekła cicho pani Whittaker. - Jeśli nie masz
dokąd pójść, możesz tu zostać. Nie musisz oddawać dziecka, Maribeth, nie
będę cię do tego zmuszać. Możesz zapewnić mu przyzwoite warunki w inny
sposób. Zamieszkaj z nami, jakbyś była naszą córką, a my ci pomożemy.
Liz nie chciała zmuszać Maribeth do wyrzeczenia się dziecka tylko
dlatego, że nie potrafi go utrzymać. Wydawało jej się to niewłaściwe; nawet
gdyby zdecydowała się je adoptować, Maribeth powinna tego chcieć, a nie
tylko kierować się względami materialnymi.
- Chcę je państwu oddać - powtórzyła Maribeth. - Chcę, żeby było państwa
dzieckiem. Nie mogę go wychowywać... - Łkała cicho, a Liz objęła ją i
przytuliła. - Nie umiem... Nie jestem dość silna... Nie wiem, jak...Nie
mogę go zatrzymać... Proszę... Niech pani mi pomoże... Niech je pani
przyjmie... Nikt nie rozumie, co to znaczy, gdy nie można wychowywać
dziecka, a pragnie się jego dobra... Proszę...
Maribeth wpatrywała się błagalnie w Liz; obie płakały.
- Zawsze możesz do nas wrócić. Jeśli je adoptujemy, nie powinnaś go
unikać. Nikt nie musi wiedzieć, że jesteś jego matką... Ono też nie musi
wiedzieć... Tylko my... Kochamy cię, Maribeth, i nie chcemy cię stracić. -
Liz doskonale zdawała sobie sprawę, ile Maribeth znaczy dla Toma. Nie
chciała, by jej egoistyczne pragnienie posiadania dziecka stanęło synowi na
drodze do szczęścia. Zaproponowała jej coś niezwykłego, niewyobrażalnego, i
potrzebowała czasu, by się nad tym zastanowić. - Muszę porozmawiać z Johnem
- zdecydowała w końcu.
- Proszę mu powiedzieć, że bardzo mi na tym zależy - rzekła Maribeth,
ściskając dłonie pani Whittaker.
- Proszę... Nie chcę, żeby moje dziecko poszło do obcych ludzi. U państwa
byłoby mu tak dobrze... Błagam, Liz...
- Zobaczymy - odpowiedziała matka Toma, tuląc Maribeth, usiłując ją
pocieszyć i uspokoić. Dziewczyna była bliska histerii, mogło to jej
zaszkodzić.
Liz zagotowała jej trochę mleka, a później rozmawiały przez chwilę.
Wreszcie odprowadziła Maribeth do łóżka, otuliła, pocałowała na dobranoc i
wróciła do swojej sypialni.
Stała przez chwilę nieruchomo, spoglądając na Johna, zastanawiając się,
jak to przyjmie, czy nie uzna propozycji Maribeth za szaleństwo. A Tommy?
Co jeśli się sprzeciwi? Należało rozważyć dziesiątki różnych aspektów całej
sprawy. Tymczasem Liz biło mocno serce. Bezcenny podarunek... Życie,
którego sama nie była w stanie począć... Dar w postaci dziecka.
Kiedy weszła do łóżka, John poruszył się lekko i mimo woli zapragnęła, by
się obudził, i by mogła z nim porozmawiać. Spał jednak dalej; objął ją
tylko i przytulił, tak jak dawniej, zanim rok temu zobojętnieli wobec
siebie wskutek straszliwej tragedii. Leżąc w jego ramionach Liz
zastanawiała się nad propozycją Maribeth. Czy rzeczywiście chciałaby wziąć
na wychowanie jej dziecko? Czy byłaby to słuszna decyzja? Argumenty
Maribeth brzmiały niezwykle przekonywująco, ale Liz nie była pewna, czy nie
wydają jej się przekonywujące tylko dlatego, że sama w głębi duszy pragnie
mieć dziecko.
Leżała w mroku, nie mogąc zasnąć. Chętnie porozmawiałaby z mężem. Jakby
wyczuł, że coś ją gnębi; otworzył wreszcie oczy i popatrzył na nią.
- Coś się stało? - szepnął sennym głosem.
- Co byś powiedział, gdybym spytała, czy chcesz mieć jeszcze jedno
dziecko? - Była zupełnie rozbudzona i żałowała, że John jest półprzytomny.
- Powiedziałbym, że zwariowałaś.
Uśmiechnął się, zamknął oczy i prawie natychmiast zapadła w sen. Z
pewnością nie była to odpowiedź, jakiej Liz oczekiwała.
Spędziła bezsenną noc i zdrzemnęła się dopiero na pół godziny przed
świtem. Nie mogła spać: była zbyt wytrącona z równowagi, zbyt zdenerwowana,
dręczyło ją zbyt wiele wątpliwości i lęków. W końcu wstała, poszła w
koszuli do kuchni i zaparzyła sobie filiżankę kawy. Popijała ją niewielkimi
łykami i o ósmej rano podjęła wreszcie decyzję. W głębi serca podjęła ją
już wcześniej, jednakże nie miała pewności, czy starczy jej odwagi, by
wcielić ją w życie. Ale zrozumiała, że musi to zrobić, nie tylko dla
Maribeth i jej dziecka, lecz również dla siebie, dla Johna, a także dla
Tommy'ego. Nie mogła odmówić Maribeth.
Z filiżanką w ręku wróciła do sypialni i obudziła męża. John zdziwił się,
że Liz już wstała. W tym roku nie musieli się śpieszyć: nikt nie zamierzał
pędzić do salonu, by sprawdzić, co święty Mikołaj zostawił pod choinką.
Mogli się dobrze wyspać; Tommy i Maribeth wciąż spali w swoich pokojach
słodkim snem.
- Dzień dobry! - rzekła Liz z nieśmiałym uśmieszkiem, który przypomniał
Johnowi dawne czasy: nie uśmiechała się w ten sposób od śmierci Annie.
- Wyglądasz jak kobieta, która odkryła swoje życiowe posłannictwo -
odparł, przewracając się na plecy i przeciągając się.
- To prawda, odkryłam swoje życiowe posłannictwo. W nocy rozmawiałam
długo z Maribeth - odpowiedziała Liz.
Podeszła do łóżka i usiadła koło męża modląc się w duchu, by się zgodził.
Nie można było odkładać decyzji, grać na zwłokę. Wiedziała, że musi
natychmiast mu o wszystkim powiedzieć, i bardzo się tego bała. Tyle to dla
niej znaczyło. Rozpaczliwie pragnęła, by John również tego pragnął, choć
lękała się, że będzie inaczej.
- Chce nam oddać swoje dziecko.
- Jak to oddać? - zdziwił się John. - Postanowiła wyjść za Toma? - Usiadł
na łóżku z zatroskaną miną. - Bałem się, że tak się to skończy.
- Nie o to chodzi. Maribeth nie zamierza wyjść za Tommy'ego, przynajmniej
na razie. Chce, żebyśmy je adoptowali.
- Jak to?! Dlaczego?! - Był tak zdumiony, że zaczął mu się plątać język.
- Bo uważa nas za dobrych ludzi i dobrych rodziców.
- A jak zmieni zdanie?! Co wtedy zrobimy?!
Był przerażony, i Liz uśmiechnęła się. Zafundowała mężowi świąteczny
poranek pełen mocnych wrażeń.
- Oboje wiemy, co oznacza wychowywanie dzieci. Człowiek nie dosypia przez
dwa lata, wkłada w to całe serce, a później może nagle wszystko stracić -
dodała ze smutkiem, myśląc o Annie. - To taki szczególny podarunek, John,
na chwilę, na rok, na tak długo, jak życie pozwoli nam go zatrzymać. Nie
chcę go odrzucić. Nie chcę się wyrzec marzeń... Nie myślałam, że możemy
mieć jeszcze jedno dziecko; doktor MacLean twierdzi zresztą, że to
wykluczone... A teraz pojawiła się w naszym życiu ta dziewczyna i chce nam
przywrócić nasze marzenia...
- A jeśli za kilka lat wyjdzie za mąż, choćby za Toma, i każe je sobie
oddać?
- Chyba możemy się przed tym prawnie zabezpieczyć, choć Maribeth
twierdzi, że nigdy tego nie zrobi, a ja jej wierzę. Szczerze uważa, że
dziecko będzie miało u nas lepsze warunki. Jest o tym głęboko przekonana.
Wie, że nie może sama go wychować. Błagała mnie wręcz, żebyśmy je
adoptowali.
- Zobaczymy, co powie, jak je zobaczy - zauważył sceptycznie John. - Nie
wierzę, by kobieta mogła tak po prostu oddać dziecko, które urodziła.
- Niektóre mogą - odparła rzeczowo Liz. - Maribeth chce to zrobić
dlatego, że je kocha. To największe poświęcenie, wyraz miłości. -
Popatrzyła na męża, a jej oczy wypełniły się łzami i rozpłakała się. - Chcę
mieć to dziecko, John. Jeszcze nigdy niczego tak bardzo nie pragnęłam...
Proszę, nie mów nie... Proszę, zgódź się...
Patrzył na nią uważnie, a tymczasem Liz powtarzała sobie w duchu, że nie
może go znienawidzieć, jeśli jej odmówi. Nie wierzyła, że jest w stanie
zrozumieć, ile wycierpiała, jak bardzo pragnie dziecka. Nie chciała
zastąpić nim Annie, którą straciła na zawsze; pragnęła otworzyć nowy
rozdział swojego życia, pragnęła, by w domu znów rozbrzmiewał dziecięcy
śmiech, znów panowała radość. Było to jej najgorętsze marzenie, John zaś na
pewno nie mógł tego pojąć. A jednocześnie czuła, że umrze, jeśli nie
pozwoli jej adoptować tego dziecka.
- Już dobrze, Liz - rzekł cicho, ujmując jej dłonie. - W porządku,
weźmiemy to dziecko... Wszystko rozumiem... - Liz rozpłakała się, zdawszy
sobie sprawę, jak niesprawiedliwie go oceniła. Zrozumiał. Był taki sam jak
zawsze i kochała go mocniej niż kiedykolwiek. Tak dużo razem wycierpieli. -
Powiem Maribeth, że je adoptujemy. Myślę jednak, że najpierw powinniśmy
porozmawiać z Tommym. Powinien się na to zgodzić.
Liz przyznała mężowi rację i z niecierpilowścią czekała, aż syn się
obudzi. Wstał po dwóch godzinach i zaniemówił ze zdumienia, gdy usłyszał o
propozycji Maribeth. Wiedział, jak bardzo jej zależy na znalezieniu
odpowiedniej rodziny dla dziecka: uważała, że tylko w ten sposób zapewni mu
szczęśliwe dzieciństwo i odpowiednie warunki rozwoju. Ostatnio mniej się
obawiał, że ją straci, i przestał gorączkowo nakłaniać do małżeństwa.
Adopcja jej dziecka przez Liz i Johna wydawała się w istocie idealnym
rozwiązaniem. Chciał mieć z nią w przyszłości własne dzieci, a to niemowlę
nie mogłoby trafić w lepsze ręce. Widział w oczach matki, jak bardzo jej na
tym zależy. Rodzice wyraźnie zbliżyli się do siebie; ojciec, spokojny i
pewny siebie, siedział koło Liz, trzymając ją za rękę. Było w tym również
coś ekscytującego. Mieli jakby rozpocząć nowe życie.
Kiedy Maribeth wstała, Whittakerowie zakomunikowali jej swoją decyzję.
Jednogłośnie zgodzili się adoptować dziecko. Popatrzyła na nich i
rozpłakała się ze szczęścia, po czym zaczęła rozpływać się w
podziękowaniach i uściskała ich po kolei. Wszyscy płakali: było to dla nich
ogromne przeżycie. Czas nadziei i miłości, czas dzielenia się szczęściem.
Maribeth ofiarowała im najcenniejszy dar: mieli zacząć wszystko od
początku.
- Jesteś pewna, że tego chcesz? - spytał po południu Tommy, gdy poszli
razem na spacer, i Maribeth skinęła z przekonaniem głową.
Przedtem rozpakowali prezenty i zjedli obfity obiad. Od rana nie
rozmawiali jeszcze ze sobą sam na sam.
- Tak, jestem pewna - odpowiedziała, czując wielki spokój i siłę.
Rozpierała ją energia. Doszli do jeziorka służącego jako lodowisko i
wrócili pieszo do domu - pokonali w sumie ponad pięć kilometrów, lecz
Maribeth twierdziła, że czuje się świetnie. Ogarnęła ją euforia: miała
poczucie, że wypełniła swoją misję. Ofiarowała Whittakerom coś, co było dla
nich przeznaczone, a teraz ich życie stanie się bogatsze, bo będą mieli
jeszcze jedną istotę do kochania.
W drodze powrotnej usiłowała tłumaczyć to Tomowi, on zaś miał wrażenie,
że ją rozumie, choć chwilami nie mógł się skupić: rozpraszała go jej
wspaniała uroda. Wreszcie doszli do domu. Zatrzymali się przed wejściem i
Tommy pocałował Maribeth, a ona nagle złapała go mocno za rękę i skrzywiła
się z bólu. Podtrzymał ją, by nie upadła.
- O Boże!... - zawołała, wpadając w panikę.
Posadził ją delikatnie na schodkach; trzymała się za brzuch, starając się
oddychać głęboko. Tommy wpadł do domu i zawołał matkę, a gdy Liz wyszła na
ganek, Maribeth siedziała na stopniach, wystraszona, z rozszerzonymi
oczyma. Zaczęło się. Pierwsze bóle porodowe okazały się dotkliwsze, niż się
spodziewała.
- Już dobrze, wszystko będzie dobrze! - Liz usiłowała uspokoić ich oboje
i kazała Tomowi zawołać ojca. Trzeba wprowadzić Maribeth do domu i
zadzwonić do lekarza. - Gdzieście byli? Wybraliście się na piechotę do
Chicago?
- Tylko do jeziorka i z powrotem - odpowiedziała Maribeth i jęknęła. Znów
poczuła skurcz, dłuższy i silniejszy, niż się spodziewała. Powiedziała Liz,
że przecież miało się zacząć inaczej. John pomógł jej wejść do domu, a
Tommy stał i przyglądał się nerwowo. - Dziś rano bolał mnie brzuch, ale
później mi przeszło - odezwała się, nie wierząc w to, co się dzieje.
Wszystko przyszło zbyt nagle, bez ostrzeżenia.
- Miałaś jakieś skurcze? - spytała łagodnie Liz. - A może bolał cię
krzyż? - Wiedziała, że pierwszych bólów porodowych można czasem nie
rozpoznać.
- Wieczorem bolał mnie trochę krzyż, a rano miałam też bóle brzucha, ale
myślałam, że to z przejedzenia.
- Prawdopodobnie rodzisz już od wczoraj - stwierdziła Liz.
Bóle nasiliły się po długim spacerze i Maribeth należało niezwłocznie
odwieźć do szpitala. Przewidywany termin porodu przypadał nazajutrz:
dziecko nie chciało się spóźnić ani o minutę, jakby postanowiło się urodzić
na wieść, że Whittakerowie je adoptują. Nie musiało już zwlekać z
przyjściem na świat.
Kiedy weszli do domu, Liz zaczęła mierzyć częstotliwość skurczów, a John
poszedł zadzwonić po lekarza. Tommy siedział z żałosną miną koło Maribeth,
trzymając ją za rękę. Serce mu się krajało, że dziewczyna musi tak
cierpieć, lecz rodzice nie wyglądali na szczególnie zmartwionych. Okazywali
jej jednak współczucie. Liz zaś nie odstępowała jej ani na krok. Długie i
silne skurcze pojawiały się co trzy minuty. Wrócił John z wiadomością, że
doktor MacLean kazał im natychmiast przyjechać. Oczekiwał ich w klinice za
pięć minut.
- Musimy już jechać? - spytała z zalęknioną miną Maribeth, spoglądając to
na Liz, to na Toma. - Nie możemy posiedzieć jeszcze w domu?
Była bliska płaczu, lecz Liz odrzekła zdecydowanie, że muszą niezwłocznie
ruszać.
Tommy spakował do torby rzeczy potrzebne Maribeth i po chwili siedzieli
już w samochodzie. Liz i Tommy ulokowali Maribeth na tylnym siedzeniu, a
John pędził po oblodzonych drogach. Kiedy dotarli do kliniki, czekał już na
nich doktor MacLean w asyście pielęgniarki. Posadził Maribeth na wózku,
lecz ona uczepiła się rozpaczliwie Toma.
- Nie zostawiaj mnie! - zawołała błagalnie, chwytając go za ręcę.
Doktor MacLean uśmiechnął się. Był pewien, że wszystko pójdzie dobrze.
Maribeth była młoda i zdrowa, a poród wydawał się dość zaawansowany.
- Niedługo się zobaczycie - uspokoił ją. - Pokażesz mu dziecko.
Szlochała rozpaczliwie, a Tommy pocałował ją w policzek.
- Nie mogę z tobą iść. Nie wpuszczą mnie. Musisz być dzielna. Przyjdę do
ciebie później - odpowiedział, zdejmując ze swojej dłoni jej rękę, by
pielęgniarka mogła ją zabrać.
Maribeth spojrzała zalęknionym wzrokiem na Liz i spytała, czy pani
Whittaker mogłaby jej towarzyszyć. Doktor MacLean wyraził na to zgodę.
Wchodząc do windy, Liz słyszała mocne bicie swojego serca. Znaleźli się w
sali, gdzie przygotowywano kobiety do porodu: pielęgniarka rozebrała
Maribeth, a później zbadał ją lekarz. Dziewczyna była bliska histerii, więc
zrobiono jej zastrzyk uspokajający. Poczuła się nieco lepiej, choć ciągle
miała gwałtowne bóle; doktor MacLean orzekł, że wkrótce będzie po
wszystkim. Nastąpiło pełne rozwarcie szyjki macicy i Maribeth była gotowa
do drugiej części porodu.
Przewieziono ją do sali porodowej; chwyciła Liz za ręce i spoglądała na
nią błagalnym wzrokiem.
- Obiecaj, że się nie rozmyślisz... Weźmiesz je, prawda, Liz?...
Pokochasz je... Będziesz zawsze kochać moje dziecko...
- Obiecuję - odpowiedziała Liz, wzruszona ufnością Maribeth. - Zawsze
będę je kochać... Kocham cię...
- Dziękuję...
Skurcze przybierały na sile i następne godziny okazały się ciężką pracą.
Główka płodu zaklinowała się i trzeba było użyć kleszczy. Pielęgniarka
podała Maribeth maskę z eterem. Dziewczyna była roztrzęsiona i półprzytomna
z bólu, ale Liz przez cały czas trzymała ją za rękę. Wreszcie, już po
północy, rozległo się ciche kwilenie i z twarzy Maribeth zdjęto maskę, by
mogła zobaczyć córeczkę. Była ciągle senna, lecz uśmiechnęła się na widok
małej czerwonej twarzyczki i popatrzyła z ulgą i radością na Liz.
- Zostałaś matką dziewczynki - odezwała się do niej.
Mimo oszołomienia pamiętała, do kogo należy dziecko.
- To ty zostałaś matką! - sprostował z uśmiechem lekarz i podał dziecko
Liz, bo Maribeth była zbyt słaba, by je utrzymać. Liz wzięła dziewczynkę i
zadrżała, patrząc na malutką główkę pokrytą jasnymi włoskami.
- Witaj! - szepnęła do dziecka, które miało należeć do niej. Czuła się
prawie tak jak wtedy, gdy rodziła Toma i Annie. Wiedziała, że nigdy nie
zapomni tej chwili, i żałowała, że nie ma przy niej Johna. Było to dla niej
niezwykłe, cudowne przeżycie: nagle pojawiła się na świecie nowa istota
ludzka, która zaczęła kwilić, jakby ich wołała, jakby cieszyła się, że
będzie ich dzieckiem. Tak długo na nią czekali. Maribeth dostała jeszcze
jeden zastrzyk i zapadła w sen, a Liz zaniosła dziecko do sali noworodków,
gdzie je umyto i zważono. Cały czas asystowała pielęgniarce, trzymając w
dłoni malutkie paluszki. Po kilku minutach zobaczyła Tommy'ego i Johna
zbliżającego się do wielkiego szklanego okna wychodzącego na korytarz;
stanęli obaj przy szybie i zafascynowani wpatrywali się w niemowlę.
Pielęgniarka podała dziewczynkę Liz, która pokazała je Johnowi przez
szybę, on zaś się rozpłakał.
- Czyż nie jest piękna? - szepnęła Liz, a John przypomniał sobie Annie.
Trudno było jej nie wspominać, ale to dziecko było inne i od tej chwili
należało do nich.
- Kocham cię - szepnął zza szyby, a Liz skinęła głową i wypowiedziała te
same słowa.
Ona także go kochała i z trwogą zdała sobie nagle sprawę, że o mało nie
ponieśli klęski. Uniknęli tego dzięki Maribeth i dzięki niezwykłemu
podarunkowi, który od niej otrzymali, dzięki uczuciu, które zawsze ich
łączyło, lecz o którym prawie zapomnieli.
Tommy patrzył podniecony na niemowlę i poczuł ulgę, gdy Liz wyszła na
korytarz i mógł wreszcie ją spytać, jak się czuje Maribeth. Matka zapewniła
go, że nic jej nie jest, że była bardzo dzielna i że śpi.
- Jak było, mamo? Okropnie? - spytał zmartwionym tonem, czując podziw dla
Maribeth. Dziecko ważyło cztery tysiącem sto czterdzieści gramów, czyli
dość sporo nawet jak na dojrzałą kobietę, a cóż dopiero na szesnastolatkę,
która nie wiedziała, czego się spodziewać. Liz chwilami bardzo jej
współczuła, choć doktor MacLean zastosował narkozę. Następny poród będzie
łatwiejszy i dostarczy Maribeth więcej satysfakcji.
- To ciężka praca, synu - odpowiedziała cicho.
Była ciągle pod wrażeniem tego, co się stało. Przyjaciółka syna urodziła
dla niej dziecko, bo sama nie mogła go wychowywać.
- Nic jej nie będzie? - Spoglądał na nią pytającym wzrokiem, nie wiedząc,
co może grozić Maribeth.
- Wszystko będzie dobrze, możesz być pewny - uspokoiła go matka.
Po godzinie Maribeh przewieziono do sali poporodowej. Była ciągle
oszołomiona, ale natychmiast zauważyła Toma i chwyciła go za rękę;
powiedziała, że bardzo go kocha i że niemowlę jest śliczne. I nagle,
spoglądając na nich, Liz poczuła ogarniające ją przerażenie - jeszcze nigdy
niczego tak się nie bała. A jeśli Maribeth się rozmyśli i postanowi mimo
wszystko poślubić Tommy'ego i wychowywać dziecko?
- Widziałeś ją? - spytała podnieconym tonem Maribeth, a Liz zerknęła na
Johna, który wziął ją za rękę. Wiedział, jaka myśl ją nawiedziła, i sam się
tego lękał.
- Jest śliczna - odpowiedział Tommy, całując Maribeth, zmartwiony jej
bladością. - Jest do ciebie podobna - dodał, choć włosy dziewczynki były
jasne, a nie rude.
- Jest podobna do twojej mamy. - Maribeth uśmiechnęła się do Liz,
wiedząc, że nigdy w życiu nie będzie z nikim mocniej związana. Urodziły
razem dziecko. Gdyby nie Liz, z pewnością by tego nie wytrzymała.
- Jak ją nazwiesz? - spytała sennie, a pani Whittaker poczuła niezmierną
ulgę. Może jednak Maribeth się nie rozmyśli? Może Liz naprawdę dostanie to
dziecko, choć wciąż nie mogła w to uwierzyć.
- Jak ci się podoba imię Kate? - spytała, choć dziewczyna znowu zamknęła
oczy.
- Bardzo - odpowiedziała Maribeth, coraz bardziej senna, wciąż trzymając
Toma za rękę. - Kocham cię, Liz... - szepnęła.
- Ja też cię kocham, Maribeth. - Liz pocałowała ją w policzek i dała
Tomowi i Johnowi znak, by wyszli.
Maribeth miała za sobą ciężki dzień i musiała się wyspać. Była już
trzecia rano. Whittakerowie ruszyli powoli korytarzem i zatrzymali się przy
szklanej szybie. Zerkało na nich śliczne niemowlę zawinięte w kocyk;
patrzyło prosto na Liz, jakby od dawna na nią czekało, ona zaś miała
wrażenie, że jest dla niej przeznaczone. Podarunek od nieznanego chłopca i
dziewczyny, która rozświetliła na chwilę ich życie jak tęcza. Patrzyli jak
urzeczeni na dziewczynkę, Tommy zaś zerknął na rodziców i uśmiechnął się.
Annie pokochałaby Kate, na pewno.
Rozdział jedenasty
Następne dwa dni przeżyli jak w gorączce. John i Tommy odmalowali starą
kołyskę Annie, a Liz do późna w nocy opinała ją różowym muślinem i
satynowymi wstążkami. Wydobywali z szaf stare rzeczy i kupowali nowe; w
jednej z nielicznych wolnych dni Tommy pojechał na grób Annie i siedział
przy nim przez dłuższy czas, spoglądając na przyniesioną przez siebie
choinkę i rozmyślając o nowonarodzonym dziecku. Nie mógł się pogodzić z
myślą, że Maribeth wkrótce wyjedzie. Wydarzenia toczyły się w błyskawicznym
tempie, niosąc radość, lecz również i ból.
Liz promieniała, a gdy Tommy przyszedł w odwiedziny do Maribeth, zastał
ją poważną i milczącą. Po urodzeniu dziecka odbyła długą rozmowę z
Whittakerami; zapewnili ją, że nie będą jej mieć za złe, jeśli zmieni
zdanie. Jednakże Maribeth okazała się nieugięta: nie chciała zatrzymać
dziecka. Było jej żal, że się z nim rozstanie, lecz miała głębokie poczucie
słuszności swojej decyzji. Następnego dnia John zatelefonował do adwokata,
by przygotował dokumenty, w których Maribeth zrzekałaby się swoich praw
rodzicielskich.
Adwokat przygotował papiery i przyniósł je Maribeth. Szczegółowo wyjaśnił
jej ich znaczenie; podpisała je już trzy dni po urodzeniu Kate. Nie chciała
dłużej zwlekać; drżącą ręką złożyła podpis, później zaś uścisnęła mocno
Liz. Tego dnia polecono pielęgniarkom nie dawać jej niemowlęcia. Musiała je
opłakać.
Pod wieczór odwiedził ją Tommy. Była dziwnie spokojna, a zarazem nieco
melancholijna. Oboje żałowali, że wszystko nie potoczyło się inaczej, lecz
Maribeth czuła, że nie miała wyboru. Postąpiła słusznie, dla dobra dziecka.
- Następnym razem będzie inaczej - rzekł łagodnie Tommy i pocałował ją.
Wspólne przeżycia związały ich mocno ze sobą, ale tymczasem Maribeth
potrzebowała trochę spokoju, by złapać oddech i dojść do siebie po
porodzie. Doktor MacLean wypisał ją z kliniki na sylwestra; Tommy i
Whittakerowie przyjechali po nią samochodem.
Liz zaniosła dziewczynkę do auta, a John pstrykał zdjęcia. Spędzili w
domu spokojne popołudnie; gdy tylko Kate zaczynała płakać, Liz zaglądała do
niej, Maribeth zaś udawała, że nie słyszy. Nie chciała patrzeć na córkę,
zmuszała się, by trzymać się z dala od niej. Czuła, że zawsze będzie ją
kochać, lecz wiedziała również, że nigdy nie będzie jej matką, nigdy nie
będzie wstawać do niej w środku nocy, pielęgnować ją w chorobie, czytać jej
bajek. W najlepszym razie, jeśli los okaże się łaskawy, mogą kiedyś zostać
przyjaciółkami. Matką Kate była w tej chwili wyłącznie Liz.
Pani Whittaker siedziała do późna przy kołysce, patrząc na śpiącą
dziewczynkę, a John zerkał na nie z kąta pokoju.
- Już ją pokochałaś, prawda? - Skinęła głową, uszczęśliwiona, wciąż nie
mogąc uwierzyć, że się zgodził. - No tak: teraz możemy mieć pewność, że
przez najbliższe dwa lata nie zmrużymy oka.
- Dobrze ci to zrobi - uśmiechnęła się Liz, a John przeszedł przez pokój
i pocałował ją.
Dziecko znów zbliżyło ich do siebie. Odzyskali nadzieję, przypomnieli
sobie, jak wiele szczęścia mogą przynieść narodziny nowego życia.
Maribeth i Tommy również się do siebie zbliżyli. Maribeth potrzebowała
Toma bardziej niż przedtem i z żalem myślała o nieuniknionym rozstaniu.
Miała dziwne wrażenie, że bez niego będzie całkowicie bezbronna wobec
świata. Przerażała ją perspektywa powrotu do Onawy i zwlekała z
zawiadomieniem rodziców o urodzeniu dziecka. Już od tygodnia nosiła się z
myślą, by do nich zadzwonić, lecz nie mogła się na to zdobyć. Nie była
jeszcze gotowa.
- Mam do nich zatelefonować? - zaproponowała Liz w dwa dni po wyjściu
Maribeth ze szpitala. - Nie popędzam cię, ale myślę, że twoja matka
chciałaby wiedzieć, jak się czujesz. Na pewno bardzo się martwi.
- Czy to ma jakiś sens? - odpowiedziała z nieszczęśliwą miną Maribeth. W
ciągu ostatniego tygodnia dużo myślałam o rodzicach. - Ojciec nie pozwalał
jej rozmawiać ze mną przez pół roku. Nie pomogła mi, gdy jej potrzebowałam;
zamiast niej pomogłaś mi ty.
Maribeth nie można było odmówić pewnej słuszności. Czuła się teraz
znacznie mniej związana z rodzicami, nawet z matką, i jej uczucia nie
zmieniły się tylko wobec Noelle.
- Twoja matka nie była w stanie sprzeciwić się mężowi - odpowiedziała
ostrożnie Liz, wkładając Kate do kołyski. - Ma chyba dość słaby charakter.
Pani Whittaker sama nie zdawała sobie sprawy, jak trafnie to określiła.
Matka Maribeth była całkowicie zdominowana przez męża. - Podejrzewam, że w
ogóle nie rozumie, jak bardzo cię zawiodła.
- Skąd wiesz? Rozmawiałaś z nią? - Maribeth zdumiały tak jasno
sprecyzowane poglądy Liz na temat matki. Pani Whittaker zawahała się
chwilę, po czym zdecydowała się o wszystkim opowiedzieć.
- Po Święcie Dziękczynienia ja i John pojechaliśmy porozmawiać z twoimi
rodzicami, bo czuliśmy, że jesteśmy ci to winni. Nie wiedzieliśmy jeszcze,
że postanowisz oddać nam dziecko; chciałam się po prostu przekonać, co to
za ludzie. Możesz u nas zamieszkać, Maribeth: chcę, żebyś to wiedziała.
Rodzice na pewno cię kochają, ale twój ojciec jest niestety dość
ograniczony. Zupełnie nie rozumie, dlaczego pragniesz zdobyć wykształcenie.
Właśnie o tym zamierzałam z nim porozmawiać. Chciałam mieć pewność, że
pozwoli ci iść na studia. Skończysz szkołę już za kilka miesięcy i powinnaś
niedługo złożyć podanie na uniwersytet. Przy twoich zdolnościach
popełniłabyś grzech wobec samej siebie, gdybyś zrezygnowała z dalszej
nauki.
- I co mówił ojciec?
Maribeth ciągle nie mogła uwierzyć, że Liz widziała się z rodzicami.
Whittakerowie przejechali czterysta kilometrów, aby spotkać się z ludźmi,
którzy przez ostatnie pół roku nie utrzymywali z nią żadnych kontaktów.
- Powiedział, że skoro twoja matka mogła siedzieć w domu i bawić dzieci,
ty możesz robić to samo - odrzekła szczerze Liz. Nie wspomniała, że pan
Robertson dodał: "Jeśli w ogóle uda jej się znaleźć męża, w co zresztą
wątpię". - Nie rozumie potrzeby wykształcenia ani nie zdaje sobie sprawy z
twoich zdolności. - Uśmiechnęła się do dziewczyny, która ofiarowała im tak
wiele. Postanowili jej się odwdzięczyć. Liz omówiła to już z mężem. - Chyba
uważa, że nabiliśmy ci głowę mrzonkami i że podsunęliśmy ci pomysł pójścia
na studia. Mam zresztą nadzieję, że tak naprawdę jest - dodała z uśmiechem
- bo inaczej byłabym szczerze zawiedziona. W istocie rzeczy chcielibyśmy ci
coś zaproponować. - Umilkła na chwilę i spojrzała na Johna, który wszedł
akurat do salonu. - Zgromadziliśmy specjalny fundusz na edukację Annie, a
teraz musimy zebrać taki sam fundusz dla Kate, ale na to jest jeszcze dużo
czasu. Środki na naukę Toma też już mamy, toteż pieniądze odłożone dla
Annie możemy przekazać tobie, żebyś przeznaczyła je na swoje studia. Możesz
wrócić do Grinnell albo wstąpić na dowolny wybrany przez ciebie
uniwersytet.
Wstrząśnięta Maribeth spoglądała na Whittakerów, a John odezwał się:
- Rozmawialiśmy o tym z twoim ojcem. Uzgodniliśmy, że wrócisz teraz do
domu i skończysz szkołę, a później pojedziesz, dokąd zechcesz. Mogłabyś na
przykład zamieszkać z nami w Grinnell. - Zerknął na Liz, która skinęła
głową.
Już wcześniej ustalili we troje, że Maribeth będzie zawsze mówiła Kate,
że jest przyjaciółką Whittakerów. Kiedyś, gdy dziewczynka dorośnie, może
dowie się prawdy o swojej matce, tymczasem jednak nie było takiej potrzeby,
a Maribeth nie chciała nikogo zranić, ani Whittakerów, ani dziecka.
- Masz już zapewnione wykształcenie, Maribeth. Reszta zależy tylko od
ciebie. Pobyt w domu na pewno nie będzie przyjemny, bo twój ojciec nie ma
łatwego charakteru, ale uważam, że on także coś zrozumiał. Zdał sobie
sprawę, że popełnił błąd. Nie twierdzę, że ci wybaczył, lecz na pewno
chciałby, żebyś wróciła do domu. Może uda wam się przeżyć spokojnie te
kilka miesięcy, dopóki nie wyjedziesz na studia.
- Przeraża mnie perspektywa zamieszkania z nimi - wyznała Maribeth, a
Tommy, który wszedł do salonu w chwilę po ojcu, usiadł koło niej i wziął ją
za rękę.
Nie mógł znieść myśli o rozstaniu i obiecał już odwiedzać Maribeth tak
często, jak tylko będzie to możliwe, choć Onawa leżała stosunkowo daleko.
Oboje wiedzieli jednak, że pół roku to nie wieczność. Po prostu wydawało im
się, że to bardzo długo, bo w wieku szesnastu lat ma się wrażenie, że czas
płynie nieskończenie wolno.
- Nie zmuszamy cię, żebyś wróciła do rodziców - stwierdziła Liz - ale
uważam, że powinnaś to zrobić, choćby ze względu na matkę i siostrę. -
Powiedziała coś jeszcze, choć obiecała Johnowi, że tego nie zrobi: - Ale
nie wolno ci długo z nimi mieszkać. Pogrzebią cię żywcem, jeśli im na to
pozwolisz.
Maribeth uśmiechnęła się, słysząc ową celną metaforę. Dom rodzinny
rzeczywiście kojarzył jej się z czymś w rodzaju grobowca.
- Wiem, że będą próbować, ale im się nie uda. Dzięki wam.
Objęła Liz i uściskała ją, wciąż nie mogąc uwierzyć, że chcą tyle dla
niej zrobić, choć ona również bardzo im pomogła. Kiedy rozmawiali
ściszonymi głosami, Kate poruszyła się w kołysce i zaczęła płakać. Liz
wzięła ją na ręce, a później oddała Tommy'emu. Przekazywali ją sobie z rąk
do rąk niczym małą laleczkę; uśmiechali się do niej, tulili ją, kołysali.
Patrząc na Whittakerów, Maribeth nie miała wątpliwości, że dziewczynka
będzie ich oczkiem w głowie, że dadzą jej wszystko, co najlepsze, a właśnie
na tym jej przecież zależało.
Tommy trzymał Kate na ręku, a później wyciągnął ją w stronę Maribeth.
Wahała się przez dłuższą chwilę, po czym zmieniła nagle zdanie i wzięła ją.
Dziewczynka instynktownie przytuliła się do niej, szukając piersi. Maribeth
miała dużo mleka, lecz nie karmiła Kate. Dziecko wydzielało przyjemną
słodkawą woń; Maribeth trzymała je przez chwilę, po czym oddała z powrotem
Tomowi, przytłoczona smutkiem. Bliskość Kate była ciągle zbyt bolesna. Za
kilka lat, gdy Maribeth stanie się samodzielna, na pewno się to zmieni.
- Dziś wieczorem do nich zadzwonię - rzekła.
Wiedziała, że pora wrócić do domu, przynajmniej na pewien czas. Pogodzi
się z rodzicami, a później ruszy w dalszą drogę, rozpocznie własne życie.
Ale kiedy do nich zatelefonowała, usłyszała ojca mówiącego surowym,
nieprzyjaznym tonem. Spytał, czy Maribeth "pozbyła się kłopotu".
- Urodziłam dziecko, tato - odpowiedziała chłodno. - Dziewczynkę.
- Nie interesuje mnie to. Pozbyłaś się go czy nie? - spytał ostro, a
Maribeth poczuła, jak resztki jej uczuć do ojca zamieniają się w popiół.
- Adoptowali ją moi przyjaciele - odparła drżącym głosem i ścisnęła rękę
Toma. Nie miała przed nim żadnych tajemnic i potrzebowała wsparcia bardziej
niż kiedykolwiek. - Za parę dni wrócę.
Wypowiedziawszy te słowa, znów ścisnęła Tomma za rękę, nie mogąc znieść
myśli o rozstaniu z Whittakerami. Ogarnął ją głęboki smutek. Decyzja o
powrocie do rodziców wydała jej się bezsensowna. Musiała sobie przypomnieć,
że nie zostanie z nimi na długo.
- Przyjedziemy po ciebie z matką - rzekł zgryźliwie ojciec, a Maribeth
bardzo się zdziwiła. Po co chcieli sobie zadać tyle trudu? Nie wiedziała,
że Liz i John stanowczo skłaniali do tego ojca Maribeth. Uważali, że po
tym, co przeżyła, nie powinna samotnie wracać do domu autobusem, a pani
Robertson ośmieliła się choć raz wyrazić własne zdanie i błagała męża, by
się na to zgodził. - Przyjedziemy w sobotę, jeśli nie masz nic przeciwko
temu.
- Czy Noelle też przyjedzie? - spytała z nadzieją Maribeth.
- Zobaczymy - odparł wymijająco ojciec.
- Mogłabym porozmawiać z mamą?
Nie odpowiedział; oddał bez słowa słuchawkę żonie, która usłyszawszy głos
córki wybuchnęła płaczem. Pani Robertson pytała, czy wszystko w porządku,
jak przebiegł poród, czy dziewczynka jest ładna i podobna do Maribeth.
- Jest śliczna, mamo. - Po policzkach Maribeth spływały łzy, a Tommy
otarł je delikatnie palcami. - Naprawdę śliczna.
Płakały obie przez kilka chwil, później zaś w słuchawce rozległ się
podniecony głos Noelle, stęsknionej za siostrą.
Mówiły jedna przez drugą, uszczęśliwione, opowiadając sobie chaotycznie o
ostatnich wydarzeniach. Noelle zaczęła naukę w szkole średniej i nie mogła
się doczekać powrotu Maribeth. Szczególnie zaimponowało jej, że siostra
pójdzie od razu do czwartej klasy.
- Masz być grzeczna! Będę miała na ciebie oko! - rzekła przez łzy
Maribeth, uradowana, że słyszy znowu głos siostry.
Może Liz miała rację, może powinna do nich wrócić, mimo że po tym, co się
zdarzyło, nie będzie jej tam łatwo. Odłożyła w końcu słuchawkę i
powiedziała Tomowi, że rodzice przyjadą po nią w sobotę.
Następne dni minęły jak błyskawica. Maribeth odzyskiwała siły i
przygotowywała się do wyjazdu. Liz wzięła urlop na opiekę nad dzieckiem;
miała mnóstwo zajęć, musiała karmić Kate, kąpać ją, przewijać, prać ogromne
stosy pieluch. Patrząc na nią, Maribeth sama czuła się zmęczona i coraz
lepiej zdawała sobie sprawę, że nigdy nie podołałaby tylu obowiązkom.
- Nie dałabym sobie rady, Liz - wyznała szczerze, przytłoczona ogromem
pracy wiążącej się z opieką nad niemowlęciem.
- Gdybyś musiała, na pewno dałabyś sobie radę - odrzekła Liz. - Jeszcze
cię to czeka, jak urodzisz drugie dziecko. W odpowiednim czasie, gdy
poślubisz odpowiedniego mężczyznę. Wtedy obowiązki matki nie będą cię
przerażać.
- Chyba tak - przyznała Maribeth. Może gdyby ojcem był Tommy, wszystko
wyglądałoby inaczej, ale urodziła dziecko Paula i nie potrafiła sobie
wyobrazić wychowywania go wspólnie z synem Liz i Johna. Na szczęście w tej
chwili nie musiała się już nad tym zastanawiać. Powinna zapomnieć o Kate i
wyjechać. Właśnie to było najtrudniejsze. Perspektywa rozstania z Tommym
przysparzała jej nieznośnych cierpień; czuła też żal, że przestanie widywać
jego rodziców.
Płakała często i z byle powodu, a Tommy codziennie zabierał ją gdzieś po
szkole. Chodzili na długie spacery, jeździli nad jezioro i zaśmiewali się,
wspominając dzień, gdy ochlapał ją wodą i odkrył, że jest w ciąży.
Pojechali na cmentarz, by uprzątnąć choinkę. Jeździli razem w znajome
miejsca, jakby chcieli wyryć na zawsze w pamięci każdą wspólnie spędzoną
chwilę.
- Wrócę, na pewno - obiecała Maribeth, a Tommy spojrzał na nią, żałując,
że nie może cofnąć czasu ani posunąć go do przodu, byle dalej od dręczącej
teraźniejszości.
- Jak nie wrócisz, będę cię ścigał. To nie koniec, Maribeth. To dopiero
początek. - Oboje wierzyli w głębi duszy, że ich miłość przerzuci most
między przeszłością a przyszłością. Potrzebowali czasu, by dojrzeć. - Nie
chcę, żebyś wyjeżdżała - dodał, patrząc jej w oczy.
- Ja też nie chcę - szepnęła. - Wyślę podanie na wasz uniwersytet. Może
mnie przyjmą?
I do innych uniwersytetów także. Maribeth ciągle nie była pewna, czy
powinna przebywać tak blisko Kate, choć z drugiej strony nie chciała
również stracić Tommy'ego. Trudno było odgadnąć, co przyniesie przyszłość;
w tej chwili wiedzieli tylko jedno: że przeżyli razem coś bardzo cennego.
- Będę cię odwiedzać - obiecał Tommy.
- Ja ciebie też - odpowiedziała, po raz tysięczny powstrzymując łzy.
Nieubłagalnie zbliżała się chwila rozstania. Państwo Robertsonowie
przyjechali nowym samochodem, przywożąc ze sobą rozhisteryzowaną
czternastoletnią Noelle, która natychmiast rzuciła się na szyję Maribeth.
Siostry długo trzymały się w ramionach, płacząc ze szczęścia, że znowu się
widzą; ich wzajemne uczucia nie uległy zmianie.
Whittakerowie zaprosili państwa Robertsonów na lunch, ale rodzice
Maribeth odpowiedzieli, że muszą wracać. Margaret Robertson patrzyła ze
smutkiem na córkę, żałując, że nie była w stanie jej pomóc. Zabrakło jej
odwagi i wstydziła się, że zastąpili ją obcy ludzie.
- Jak się czujesz? - zwróciła się nieśmiało do Maribeth, jakby się jej
bała.
- Doskonale. - Maribeth, piękniejsza, i znacznie dojrzalsza niż pół roku
temu, wyglądała raczej na osiemnaście niż na szesnaście lat. Nie była już
nastolatką, tylko dorosłą kobietą. - A ty, mamo? - zapytała, a pani
Robertson wybuchnęła płaczem.
Było to dla niej ogromne przeżycie; spytała, czy może zobaczyć
dziewczynkę. Kiedy na nią popatrzyła, natychmiast znów się rozpłakała.
Stwierdziła, że Kate to wykapana Maribeth, gdy była mała.
Rodzice ulokowali bagaże w samochodzie, a Maribeth stała na chodniku,
czując lekkie mdłości. Weszła znów do domu, podążyła do pokoju Liz i wzięła
na ręce śpiącą Kate, która nie miała pojęcia, co się dzieje: że jej życie
opuści za chwilę ktoś bardzo ważny, kto może powrócić tylko jako zupełnie
inna osoba - jeśli w ogóle powróci. Maribeth przekonała się już, że w życiu
nie istnieją pewniki, tylko obiecanki i przeczucia.
- Odjeżdżam, maleńka - szepnęła do śpiącego aniołka. - Pamiętaj, że
zawsze będę cię kochać... - Dziewczynka otworzyła nagle oczy i popatrzyła
na nią, jakby usiłowała zrozumieć, o co chodzi. - Jak wrócę, nie będę już
twoją mamusią... Już teraz nią nie jestem... Bądź grzeczna i czuwaj nad
Tommym, gdy mnie nie będzie.
Pocałowała małą, zaciskając mocno powieki. Owszem, nie mogła nic jej dać,
a dziewczynka zasługiwała na lepszy los, lecz w istocie rzeczy nie miało to
żadnego znaczenia. W głębi serca Maribeth czuła, że Kate pozostanie na
zawsze jej dzieckiem, jej ukochaną córeczką.
- Kocham cię... - szepnęła, muskając wargami mięciutkie włoski, po czym
włożyła dziewczynkę z powrotem do kołyski i popatrzyła na nią po raz
ostatni, rozumiejąc, że już nigdy jej takiej nie zobaczy, że już nigdy nie
będą sobie równie bliskie. Ostatni raz w życiu były matką i córką. - Kocham
cię... - powtórzyła, po czym odwróciła się i wpadła na Tommy'ego. Stał przy
drzwiach i płakał, obserwując jej pożegnanie z Kate.
- Nie musisz jej oddawać - wykrztusił przez łzy. - Chcę, żebyśmy się
pobrali, nie zapominaj!
- Ja też tego chcę. Kocham cię. Ale sam wiesz, że tak jest lepiej. Twoim
rodzicom tak bardzo to pomogło, a my mamy przed sobą jeszcze całe życie. -
Przytuliła się do niego, drżąc na całym ciele. - Strasznie cię kocham...
Kocham także Kate, ale twoi rodzice naprawdę zasłużyli na odrobinę
szczęścia. Co by ją ze mną czekało?
- Wspaniała z ciebie dziewczyna - stwierdził Tommy, obejmując ją z całych
sił, pragnąc ukoić jej smutek i zatrzymać na zawsze przy sobie.
- Ty też jesteś wspaniały - odrzekła i wyszli powoli z pokoju,
zostawiając Kate samą. Maribeth słaniała się na nogach. Liz i John ze łzami
w oczach ucałowali ją na pożegnanie; kazali jej obiecać, że zatelefonuje i
wkrótce ich odwiedzi. Bardzo by chciała, choć martwiła się, że mogłoby to
wyglądać jak próba ingerencji w życie Kate. Czuła jednak, że będzie
straszliwie tęsknić za nimi za Tommym. Potrzebowała ich bardziej, niż
mogło się wydawać, i wciąż pragnęła poślubić ich syna.
- Kocham cię! - wykrzyczał Tommy, jakby stwierdził jakąś ostateczną
prawdę.
Rozumiał, że Maribeth nie chce narzucać się rodzicom, lecz nie zamierzał
jej stracić. Wiedziała o tym i dodawało jej to otuchy, bo zdawała sobie
sprawę, że gdyby go potrzebowała, zawsze może nań liczyć. Miała nadzieję,
że to się nigdy nie zmieni, ale z ostatnich wydarzeń płynęła jednak ważna
nauka: że przyszłość jest niepewna. Whittakerowie snuli różne plany i
marzenia, lecz nic nie potoczyło się zgodnie z ich oczekiwaniem. Nie
spodziewali się, że Annie tak szybko ich opuści, nie spodziewali się, że
równie prędko pojawi się Kate, że Maribeth zatrzyma się przy nich na krótką
chwilę niczym wędrowny anioł, a później ruszy w dalszą drogę. Rozumieli, że
przesadny optymizm może być niebezpieczny.
- Tak bardzo was kocham... - powtarzała Maribeth, ściskając Toma, Johna i
Liz, nie mogąc się z nimi rozstać, aż poczuła na ramieniu czyjąś
niespodziewanie lekką dłoń. Był to ojciec.
- Chodź, Maribeth, wracamy do domu - odezwał się. On także miał łzy w
oczach. - Stęskniliśmy się za tobą.
Pomógł jej wsiąść do samochodu. Może nie był bezdusznym prostakiem, jaki
wyrył jej się w pamięci, ale zwykłym człowiekiem, nie pozbawionym słabości
i złudzeń? Może wszyscy w jakiś sposób dojrzeli? Może po prostu musieli
wreszcie dojrzeć?
Tommy, Liz i John stali przed domem i patrzyli na odjeżdżający samochód.
Mieli nadzieję, że Maribeth do nich powróci, i przeczuwali, że tak się
stanie - że przyjedzie, by ich odwiedzić albo zostać na zawsze. Cieszyli
się, że ją poznali; nauczyli się nawzajem wielu rzeczy, ofiarowali sobie
coś cennego. Maribeth dała im nowe życie, oni zaś zwrócili jej przyszłość.
- Kocham was - szepnęła, spoglądając przez tylną szybę.
Whittakerowie widzieli, jak macha do nich ręką, aż wreszcie zniknęła im z
oczu. Stali na chodniku, myśląc o niej, wspominając przeszłość, a później
wrócili do domu, gdzie czekał podarunek, który im pozostawiła.