Gwiezdne Wojny 161 Cios łaski

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Star wars
X - WINGI
CIOS łaSKI
AARON ALLSTON
Przekład Anna Hikiert Grzegorz Ciecieląg
Redakcja stylistyczna Magdalena Stachowicz
Korekta
Barbara Cywińska Hanna Lachowska
Projekt graficzny okładki Scott Biel
Ilustracja na okładce Mike Bryan
Druk
Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o.
Tytuł oryginału X-Wing: Mercy Kill
Copyright © 2011 by Lucasfilm Ltd. & ® or ™ where indicated. Ali Rights
Reserved.
Used Under Authorization.
For the Polish translation
Copyright © 2013 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-4691-8 Warszawa 2013. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 22 620 40
13,22 620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
www.starwars.com
Fani serii X-wingi od wielu lat pytali mnie, Del Rey, Lucasfilm i każdego, kto
się napatoczył: „Kiedy ukaże się następna powieść z cyklu?” Odpowiedź brzmi:
„Teraz” - i przypuszczam, że większość zasług za to, iż książka Cios łaski w
ogóle ujrzała światło dzienne, należy przypisać waszej nieustępliwości i trwaniu
w uporze, że powinna powstać.
Dziękuję wam, moi drodzy.

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...
ROZDZIAŁ 1
RYVESTER, SEKTOR MERIDIANA 13 lat po bitwie o Yavin (31 lat temu)
Imperialny admirał Kosh Teradoc zatrzymał się poirytowany i zażenowany tuż przed
wejściem do klubu. Jego strój - skafander handlarza - był prawdziwy, został
kupiony w budce z używaną odzieżą w pobliskiej dzielnicy biedoty, a peruka,
która zakrywała jego przystrzyżone na wojskowego jeża jasne włosy szopą
posklejanych
w strąki, zmierzwionych brązowych kudłów, była bardziej niż perfekcyjna. Mimo to
chyba nie mógł się wyzbyć zakorzenionych głęboko militarnych nawyków -
nieważne, jak bardzo się starał. Garbienie się, chowanie głowy w ramiona,
powłóczenie nogami - prezentował to wszystko nie dłużej niż kilka sekund.
- Świetnie panu idzie, admirale - mruknął zza jego pleców jeden z jego
ochroniarzy. - Proszę może spróbować... uśmiechnąć się?
Teradoc zmusił się do skrzywienia ust w coś na kształt uśmiechu i spróbował
utrzymać ten grymas na twarzy, a potem podszedł do drzwi. Ich skrzydła się
rozsunęły, uwalniając podmuch cieplejszego powietrza, a także dźwięki głosów,
muzyki i podzwanianie szkła.
Razem z ochroną wszedł do przedsionka klubu - jego ciemne ściany ozdabiały
hologramy z reklamami rozmaitych napojów wyskokowych. Ruchome obrazy obiecywały
romanse, sukcesy towarzyskie i dobrobyt każdemu, kto według autorów reklam był
na tyle roztropny, żeby wybrać właściwy trunek - nieważne, człowiek czy
obcy.
Jeden z ochroniarzy Teradoca, wyższy i lepiej wysportowany od niego, ubrany w
podobny strój, trzymał się blisko niego. Drugi zostawał nieco w tyle, udając,
że jest osobno.
Szybko pojawiła się osoba z obsługi - Chadra-Fanka o brązowej sierści, sięgająca
Teradocowi zaledwie do pasa. Była ubrana w złotą powłóczystą szatę,
odsłaniającąjednak
całkiem sporo lśniącego futra.
Teradoc podniósł trzy palce i powoli, tak żeby obca istota zrozumiała, oznajmił:
- Czekamy na jeszcze jedną osobę. Będzie jeszcze jeden gość. Rozumiesz?
Jej pyszczek ułożył się w lekki uśmiech.
- Oczywiście. - Miała miły dla ucha, melodyjny głos, w którym pobrzmiewał ślad
rozbawienia. - Czy panowie są razem z kapitanem Hachatem?
- Yyy... tak.
- Kapitan już tu jest - oznajmiła Chadra-Fanka. - Proszę za mną. -Odwróciła się
i wprowadziła ich szerokim wejściem do głównej sali.

Strona 1

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Teradoc ruszył za nią. Czuł, że palą go policzki. Czyżby ta mała Chadra-Fanka
próbowała go upokorzyć? Zastanawiał się, czy powinien dopilnować, żeby po
wszystkim została odpowiednio ukarana.
Większość stolików w głównej, przestronnej sali była mimo późnej pory zajęta.
Muzyka i gwar rozmów przybrały teraz na sile, podobnie jak zapachy - ludzie
stanowili mniej niż jedną czwartą klienteli. Teradoc widział wokół rogatych
Devaronian, włochatych Bothan, przysadzistych Sullustan, potężnych,
zielonoskórych
Gamorrean i innych obcych - a każdy z nich wydzielał odmienny, specyficzny
zapach. Tak samo jak drinki, które sączyli.
- Znów się pan prostuje, sir - bąknął jeden z jego goryli. - Może spróbuje pan
się trochę przygarbić...?
Teradoc warknął gniewnie, ale posłuchał rady.
Od strony sceny doleciała ogłuszająca, jazgotliwa fanfara; po niej złożony
głównie z obcych zespół wstał pośród gromkich oklasków, a potem wycofał się
za kulisy.
Chwilę później gwar setek głosów zauważalnie się zmienił - zbiorowy pomruk był
teraz niższy, a w głosach bywalców klubu dało się wyczuć oczekiwanie i
ciekawość.
Na scenie pojawił się nowy zespół - sześciu Gamorrean. Nie mieli na sobie nic
poza przepaskami biodrowymi; ich naoliwiona skóra lśniła, kiedy ustawiali
się w szyku szewronu. Z głośników buchnęła muzyka taneczna - ciężkie tony bębnów
i instrumentów dętych - i szóstka Gamorrean zaczęła poruszać
się w jej takt. Podrygiwali, prężyli się i stąpali w rytm dźwięków, przy
akompaniamencie entuzjastycznych okrzyków siedzących na widowni Gamorreanek, a
także samic innych ras.
Teradoc wzdrygnął się i zapamiętał, żeby usiąść tyłem do tancerzy.
Chadra-Fanka poprowadziła ich do stolika oddalonego od sceny zaledwie o kilka
metrów. Siedział przy nim dobrze zbudowany mężczyzna średniego wzrostu -
młody, o sięgających do pasa rudych włosach, splecionych w warkocz przyozdobiony
czarnymi paciorkami, oprawnymi w polerowaną miedź. Miał na sobie kaftan
z długimi rękawami w plamisty deseń mieniący się wszystkimi kolorami tęczy -
jaskrawy i krzykliwy, zdecydowanie niepasujący do jego wojskowych spodni i
butów. Na widok Teradoca i jego obstawy wstał od stołu.
- Kapitan Hachat? - spytał go Teradoc.
- We własnej osobie - zapewnił go rudowłosy, po czym usiadł i wskazał gestem
ochroniarza admirała. - Kim jest pański przyjaciel? Wygląda jak... stukilowa
konserwa.
Chadra-Fanka, zadowolona ze spełnionego obowiązku, ukłoniła się lekko.
- Za chwilę zjawi się kelner - poinformowała, odwróciła się i wróciła na swój
posterunek.
Teradoc odprowadził ją ponurym spojrzeniem i usiadł - tyłem do sceny. Odczekał,
aż jego ochroniarz zajmie miejsce, i podjął:
- Twój posłaniec wspomniał o pewnych nazwiskach. Chcę je usłyszeć... i zobaczyć
dowody.
Hachat skinął głową.
- Oczywiście. Mam jednak prośbę... czy mógłby pan przestać się uśmiechać? Mam
wrażenie, że bardzo pan z tego powodu cierpi...
- Eee... jasne. - Teradoc rozluźnił się i z pewnym zdziwieniem uświadomił sobie,
że rzeczywiście bolą go mięśnie twarzy. Rozejrzał się ukradkiem po istotach
zapełniających bar i rozsiadł na krześle, żeby się do nich upodobnić.
- Teraz znacznie lepiej - pochwalił go Hachat i upił łyk wściekle żółtej cieczy
ze swojej szklanki. Obok stały już dwa naczynia z resztkami podobnie
wyglądającego
dekoktu na dnie. - W porządku. Prowadzę prywatne działania komercyjne w
przestrzeni kosmicznej i specjalizuję się w tajnych operacjach, a szczególnie
w...
odzyskiwaniu mienia.
Teradoc stłumił westchnienie. Czemu nigdy nie mogą po prostu powiedzieć: „Jestem
piratem, przemytnikiem, nędzną szumowiną, która ma coś na sprzedaż”? Szczerość
byłaby w tej branży taką miłą odmianą...
- Niedawno trafiliśmy na cenny statek - kontynuował Hachat -na tyle cenny,
żebyśmy obaj dzięki niemu mogli szybko przejść na luksusową emeryturę.
Teradoc wzruszył ramionami.
- To znaczy?
- „Pałac Pietheta Jasnookiego” - wyjaśnił Hachat.
- Tak mi się zdawało, że to o nim wspomniał pański kontakt -stwierdził Teradoc.
- Proszę mi wybaczyć, że to powiem, ale to... niedorzeczne. Ten statek

Strona 2

background image

Aaron Allston - Cios łaski

zniknął wieki temu i od tamtej pory słuch po nim zaginął. Nikt go nie widział
ani o nim nie słyszał... nie ma szans, żeby ktoś go odnalazł.
Hachat uśmiechnął się do niego półgębkiem.
- Ależ wręcz przeciwnie! Właśnie został znaleziony - i to nietknięty, cały i
zdrowy - w pańskim sektorze, z dala od zamieszkanych rejonów i uczęszczanych
szlaków handlowych.
- Gdybyście naprawdę na niego trafili, z pewnością zaczęlibyście rozprzedawać na
pniu wszystkie skarby i wyposażenie z jego pokładu - zauważył ostrożnie
Teradoc. - I to na boku. A jednak przyszliście z tym do mnie. Wie pan, co o tym
sądzę? Sądzę, że to oszustwo.
- Prawda jest taka, panie admirale - westchnął Hachat - że systemy
antywłamaniowe statku są wciąż aktywne. Próbując dostać się do zapasowej
ładowni, straciłem
kilkunastu ludzi, a znalazłem w niej tylko jeden marny artefakt i parę niewiele
wartych klejnotów. Cóż, owszem, mógłbym zacząć bombardować „Pałac”, dopóki
bym go nie rozpylił na atomy... wolałbym jednak przekazać połowę jego ładunku
komuś, kto to doceni, niż puścić go z dymem. Wtedy przynajmniej zyskałbym
partnera i miałbym coś z tego.
Teradoc pomasował ze znużeniem skronie. Dobiegające z głośników rytmiczne
łupanie przyprawiało go o ból głowy. Z trudem skupił znów wzrok na Hachacie.
- Proszę nie wspominać mojej rangi - mruknął - ani nie wymawiać mojego nazwiska.
A już na pewno nie w tym miejscu.
- Jak pan sobie życzy. - Hachat upił znów łyk swojego drinka. -Ma pan dostęp do
imperialnych źródeł, do najlepszych hakerów i speców od włamów w galaktyce. Ci
ludzie mogliby bez trudu złamać te zabezpieczenia... i uczynić nas obydwu
bogaczami...
- Wspomniał pan coś o artefakcie - mruknął Teradoc.
- Owszem, mam go przy sobie. Żeby się uwiarygodnić, tak jak sam pan
zaproponował.
- Chciałbym go zobaczyć.
- Proszę uspokoić swojego mięśniaka... sięgnę tylko po komunikator - poprosił
Hachat.
Teradoc zerknął na swojego ochroniarza i ledwie zauważalnie skinął głową.
Na jego znak Hachat wyciągnął zza pazuchy niewielkie urządzenie i przycisnął
jeden z guzików na panelu.
- W porządku. Proszę bardzo.
Nie minęła chwila, jak obok nich wyrósł jak spod ziemi niewysoki Sullustanin
ubrany w niebiesko-kremowy uniform pracowników klubu. Dźwigał z trudem
flimsiplastowe
pudło, prawie dorównujące mu wysokością i niemal o połowę głębsze i szersze niż
on sam. Postawił je na stole obok opróżnionych przez Hachata szklanek.
Ten ostatni rzucił posłańcowi kredytkę napiwku i Sullustanin natychmiast się
zmył.
Teradoc obejrzał się na swojego goryla. Mężczyzna podszedł do pudła, otworzył je
i wyjął ze środka lśniącą, połyskliwą statuetkę, którą postawił na środku
stolika. Hachat zdjął pudło i umieścił je pod swoim krzesłem.
Posążek wyobrażał postać mężczyzny stojącego na niskim podium - młodego, o
szlachetnych rysach, ubranego w długą szatę
oklasycznym kroju. Całą statuetkę wykonano z drogocennych kamieni, dopasowanych
do siebie idealnie jak kawałki układanki - tak zmyślnie i perfekcyjnie,
że Teradoc z trudem dostrzegał łączenia poszczególnych elementów.
Każdy detal stworzono z doskonale zgranych kolorystycznie kamieni. Twarz, szyję,
ramiona i nogi wysadzono lśniącymi, bladymi kryształami. W oczy figurki
wprawiono czerwonawe klejnoty, szata została wykonana z lśniących błękitnawo
szafirów, złociste włosy postaci zaś - o ile Teradoc się nie mylił - wyrzeźbiono
ze specjalnie wyhodowanych w laboratorium, przesyconych złotem okruchów
minerału. Podest, na którym umieszczono statuetkę, był jedynym elementem
zrobionym
z matowego czarnego kamienia.
Całość wyglądała... wręcz nieziemsko. Teradoc czuł, jak serce zaczyna mu bić
coraz szybciej.
Jak przez mgłę słyszał dobiegające z pobliskich stolików ochy i achy. Ledwo
zdawał sobie sprawę z tego, że wraz z Hachatem stanowią teraz główny obiekt
uwagi klienteli klubu.
Hachat wyszczerzył się do otaczających i radosnym, podniesionym głosem, żeby
przekrzyczeć jazgot muzyki, ogłosił:
' - Mam ich całą ładownię. Będą jutro na wyprzedaży na Rynku Statz! Dwanaście
imperialnych kredytów za małą, trzydzieści za dużą, takąjak ta. Wpadnijcie

Strona 3

background image

Aaron Allston - Cios łaski

jutro. - Po czym odwrócił się znów do Teradoca.
Admirał obdarzył go skąpym, ale tym razem szczerym uśmiechem.
- Przekonał ich pan sprytnie, że figurka jest bezwartościowa, żeby nikomu nie
przyszło do głowy próbować nam ją ukraść...
- Owszem, tak właśnie zrobiłem. Ale czy zdołałem przekonać pana?
- No, prawie. - Teradoc sięgnął po swój komunikator, aktywował go i rzucił do
mikrofonu: - Przyślijcie Cheemsa.
Hachat zmarszczył brwi.
- Kim jest Cheems?
- Kimś, kto pomoże nam w dobiciu targu. Bez niego nie zawrzemy umowy.
Chwilę później zjawiło się dwóch mężczyzn - przebrany ochroniarz Teradoca w
towarzystwie szczupłego, bladego, dobrze ubranego jegomościa o ciemnych włosach
i brodzie przetykanej pasemkami siwizny. Chociaż ubraniem zdecydowanie wyróżniał
się z otoczenia, na pierwszy rzut oka było widać, że czuje się tu znacznie
swobodniej niż Teradoc.
Spełniwszy swój obowiązek, ochroniarz odwrócił się i odszedł do stolika w
dalszej części sali. Na znak Teradoca ciemnowłosy w garniturze zajął miejsce
między admirałem a Hachatem.
Za moment zjawiła się kelnerka - ciemnoskóra kobieta, w liberii podobnej do tej,
w jaką był ubrany Sullustanin: luźno dopasowany, błękitno-kremowy kostium.
Teradoc z uznaniem ocenił jej szeroki uśmiech i energiczny sposób bycia.
Obdarzywszy każdego z nich tym samym promiennym uśmiechem, zapytała:
- Coś do picia, panowie?
Hachat pokręcił głową - podobnie jak mężczyzna w garniturze i ochroniarz - ale
Teradoc odwzajemnił uśmiech i powiedział:
- Słonego Brygadzistę proszę.
- Życzy pan sobie z prawdziwym robakiem czy cukrowym?
- Cukrowym.
Kiedy kelnerka odeszła od stolika, Hachat zerknął na mężczyznę w garniturze.
- Kto to?
- Nazywam się Mulus Cheems - przedstawił się chłodno obiekt jego
zainteresowania. - Jestem naukowcem i specjalizuję się w substancjach
krystalicznych...
a także historykiem jubilerstwa.
Teradoc odchrząknął.
- Zamiast strzępić sobie język, bierz się do roboty.
Cheems westchnął i wyciągnął z kieszeni niewielkie urządzenie - szary kwadrat
wielkości jakieś sześć na sześć centymetrów i o grubości centymetra. Wcisnął
niewielki guzik umieszczony na jednym z boków. Ze środka wyskoczyło szkło
powiększające, podświetlone u podstawy snopem jasnego światła, a na niewielkim,
czarnym ekraniku wbudowanym nad guzikiem zaczęły się przewijać czerwone litery.
Przysunąwszy soczewkę do oka, Cheems pochylił się nad statuetką i odezwał się
tonem nauczyciela przemawiającego do ucznia:
- Kamienie, z których wykonano tę figurkę, są cenne, ale nie unikatowe. Mogą
pochodzić z różnych światów, ale z całą pewnością zostały wydobyte w ciągu
ostatnich kilku stuleci. Jednak technika... to zdecydowanie Vilivian. To jego
szkoła. Może nawet dzieło jego rąk?
Teradoc zmarszczył czoło.
- Kto taki?
- Vilivian - powtórzył cierpliwie Cheems. -Hapański jubiler, którego misterne
prace cieszyły się przez krótki okres, kilkaset lat temu, wielkim powodzeniem.
Zgodnie z potwierdzonymi danymi kilka jego dzieł zostało zakupionych przez
Pietheta Jasnookiego. - Cheems przeniósł szkło znad piersi posążku na jego
twarz.
- Ciekawe - mruknął. -Oczy wykonano z kryształów adegańskich... A powłoka,
dzięki której całość zachowuje strukturalną integralność... to nie polimer,
tylko mikrosyntetyzowany pył diamentowy. Nie używa się go obecnie ze względu na
wysoki koszt w porównaniu z polimerami. Coś pięknego, po prostu przepięknego.
- Cheems usiadł i wciśnięciem guzika schował szkło do obudowy.
Teradoc poruszył się na krześle, wyraźnie zniecierpliwiony.
- Ico?
- I co? - powtórzył nieprzytomnie Cheems. - Ach, pyta pan o to, czy jest
autentyczna? Oczywiście. Bez dwóch zdań. Sądzę, że to dzieło zatytułowane
Jasność
i Mrok. Warte co najmniej porządnego okupu za Moffa.
Teradoc opadł na oparcie krzesła i wpatrzył się w statuetkę bez słowa. „Pałac
Pietheta Jasnookiego”... mając taką fortunę w zasięgu ręki, mógłby zrezygnować
ze służby, kupić sobie jakąś miłą planetkę... A może nawet cały układ gwiezdny?

Strona 4

background image

Aaron Allston - Cios łaski

I prowadzić dostatnie, ciekawe życie z dala od przepychanek między Imperium
a Nową Republiką - rozmarzył się. Wraz ze świadomością, jak cudownie spokojny
żywot mógłby prowadzić, po jego ciele rozlało się miłe ciepełko.
Ciemnoskóra kobieta wróciła i postawiła przed Teradokiem jego drinka. Uśmiechnął
się do niej i nagrodził kredytką wartą dwadzieścia razy więcej, niż kosztowało
zamówienie.
- Zatrzymaj resztę, złotko - rzucił wspaniałomyślnie.
- Dziękuję, proszę pana. - Kobieta wsunęła ukradkiem monetę do jednej z kieszeni
i oddaliła się, ale nie na tyle daleko, żeby w razie potrzeby nie móc
szybko zjawić się na skinienie hojnego gościa. Teradoc z zadowoleniem przyjął
fakt, że kelnerka będzie na każde jego zawołanie.
Zerknął na Hachata.
- Cóż mogę powiedzieć... przekonał mnie pan.
- Doskonale. - Hachat wyciągnął do niego dłoń. - Rozumiem, że w takim razie
dobiliśmy interesu?
- Cóż, musimy oczywiście omówić jeszcze nasz udział w zyskach z tego
przedsięwzięcia... - westchnął Teradoc. - Co pan powie na sto procent dla mnie?
Hachat cofnął rękę. Nie wydawał się zaskoczony ani urażony; obdarzył tylko
admirała zmęczonym uśmiechem.
- Czy wszyscy oficerowie imperialni uczą się z tego samego podręcznika Jak
wyrolowaćpartnera? Wychodzi wam to... śpiewająco.
- Panie kapitanie, w najbliższej przyszłości czeka pana wiele godzin
intensywnych przesłuchań. Zanim pana złamię i dowiem się, gdzie jest „Pałac”,
pozna
pan wiele rodzajów bólu. Jeśli będzie mi się pan stawiał, mogę podwoić tę
stawkę.
Hachat pokręcił smutno i powoli głową.
- Wie pan, czego nie rozumiem? Zupełnie nie kumam tego szału z Wielkim Admirałem
Thrawnem. Każdy ledwie opierzony oficerek próbuje być jak on: elegancki,
tajemniczy... i rozmiłowany w sztuce. Wie pan, uwielbienie dla sztuki nie zrobi
z pana geniusza.
- Och, właśnie zarobił pan tydzień tortur ekstra.
- Ponadto, w przeciwieństwie do Thrawna - ciągnął Hachat - jest pan równie
imponujący jak Gunganin w zawszonych portkach.
- Trzy tygodnie. A mój ochroniarz właśnie celuje pod stołem w pańskie
przyrodzenie.
- Och, ojej. - Hachat spojrzał beznamiętnie na goryla i podniósł ręce do góry w
parodii kapitulacji. - Prooooszęę, proooszęę, nie strzelaj do mnie, cuchnący
człowieczku! Och, proszę, proszę, proszę proszę proszę!
Teradoc wpatrywał się w niego, zbity z tropu.
Gamorreańscy tancerze na scenie rozpoczęli nowy układ, przepuszczając
najszczuplejszego z nich na przód grupy - co prawda szczupłego tylko jak na
Gamorreanina,
co oznaczało, że ważył nieco poniżej stu pięćdziesięciu kilogramów, jednak
świniopodobny samiec poruszał się z względną gracją, a pod pokrywającą jego
ciało warstewką tłuszczu grały całkiem przyzwoite mięśnie.
Wraz z resztą grupy wykonał półobrót, po którym ustawił się tyłem do widzów i
cała grupa zaczęła potrząsać pośladkami, wykonując przy tym krótkie skoki
w bok. Następnie wszyscy zaczęli powoli odwracać się w stronę widowni,
akcentując figurę serią ruchów brzuchem, na widok których gamorreańskie samice
zaczęły
wznosić wyjątkowo rozochocone okrzyki.
Przy ostatnim skręcie brzucha Gamorreanin na przedzie odwrócił się w stronę
widowni, ustawiając się dokładnie naprzeciwko stolika, przy którym siedział
Hachat z podniesionymi rękami.
Kiedy w jego żyłach zatętniła adrenalina, lekko zakręciło mu się w głowie.
Zaczynało się robić gorąco.
W stronę stolika Teradoca zaczęła dyskretnie iść ciemnoskóra kelnerka.
Gamorreanin o imieniu Prosiak przestał tańczyć, odrzucił głowę do tyłu i
zakwiczał po gamorreańsku:
- To jest napad! Uciekajcie!
Jego słowa wywarły spodziewany efekt: cała sala natychmiast zawrzała okrzykami w
basicu i w innych językach. Prosiak zauważył
z zadowoleniem, jak dobra była jakość tych okrzyków; mało kto mógł się domyślić,
że są nagrane.
Panika ogarnęła błyskawicznie zarówno klientelę, jak i tancerzy na scenie.
Nagle wszyscy Gamorreanie w klubie zaczęli się zrywać na nogi, niektórzy
przewracali przy tym stoliki, a reszta gości, nie czekając długo, poszła w ich

Strona 5

background image

Aaron Allston - Cios łaski

ślady. Skonsternowany Teradoc odwrócił wzrok od Hachata, żeby rozejrzeć się po
spanikowanym tłumie.
Od strony wyjść po obydwu stronach sali rozległy się odgłosy wybuchów - skrzydła
drzwi wpadły do środka, wepchnięte przez siłę eksplozji, a do środka wbiegli
żołnierze w zbrojach sił specjalnych floty.
Uwagę Teradoca przyciągnął jakiś ruch po prawej - kątem oka zdążył jeszcze
zobaczyć, jak ciemnoskóra kelnerka podchodzi do stolika i wymierza idealnie
wycelowany kopniak pod blat stołu. Nawet przez panujący w klubie harmider
Teradoc dosłyszał przyprawiający o mdłości chrzęst pękających kości. Blaster
wypadł z ręki ochroniarza, uderzył Teradoca pod żebra i poleciał na podłogę, ale
kelnerka nie opuściła nogi - złapała tylko równowagę, podniosła wyżej
stopę i kopnęła znów, tym razem celując prosto w szczękę nieszczęśnika, który
odwrócił się w jej stronę. Mężczyzna zachwiał się i zsunął bezwładnie z krzesła.
Kelnerka zanurkowała w bok, przeturlała się po podłodze i zniknęła Teradocowi z
oczu pod pobliskim stolikiem.
Teradoc sięgnął po leżący na podłodze blaster i zacisnął dłoń na rękojeści.
Hachat nie przestawał się uśmiechać. Przeniósł wzrok na puste szklanki na stole
i krzyknął:
- Kaboom!
Jedno z naczyń, prawie puste, wybuchło niespodziewanie wśród chmury żółtawego
dymu. Kiedy Teradoc wyprostował się i podniósł blaster, stwierdził, że otacza
go kłąb oparów cuchnących alkoholem i jakimiś smrodliwymi chemikaliami. Zaczęły
go piec oczy - nie widział nic oprócz mglistych zarysów najbliższego stolika.
Wstał i ostrożnie obszedł stół - po omacku stwierdził, że krzesła są puste.
Hachat zniknął - tak samo jak Cheems, jednak posążek dalej stał na stole,
nietknięty.
Teradoc chwycił go i cofnął się chwiejnie od stolika, byle dalej od gryzącego w
gardło dymu.
Podczas gdy tancerze i klienci klubu uciekali w popłochu, Prosiak stał bez ruchu
na scenie i zdawał relację. Specjalny implant, wszczepiony w jego krtań,
zmieniał gamorreańskie kwiki i pochrząkiwania w zrozumiały basie, a także
przesyłał jego słowa na specjalnej częstotliwości.
- Straże przy stoliku numer dwa próbują zaprowadzić porządek i szukają celów,
ale na nic dotychczas nie trafili. Shalla, uważaj - stolik czwarty patrzy
w twoją stronę...
W niewielkiej słuchawce w jego uchu zabrzęczał głos:
- Przyjęłam, Prosiaku. Mam Dwunastkę. Dwunastka zdjęta. Widzę Czterdziestkę...
Ochroniarz, który eskortował Cheemsa do stolika Teradoca, zbliżył się znów do
stołu. Tym razem w dłoni trzymał pistolet blasterowy. Drugą ręką torował
sobie drogę pośród tłumu. Kiedy dotarł w pobliże chmury żółtego dymu, zaczął ją
okrążać, szukając celu. Wyglądało na to, że po chwili go znalazł - gwałtownie
odwrócił głowę w prawo, a kiedy Prosiak podążył za jego spojrzeniem, zobaczył w
zniszczonym przejściu z boku sali Hachata i Cheemsa. Ochroniarz podniósł
broń do strzału i czekał, aż cel znajdzie się w jego zasięgu.
Cóż, wyglądało na to, że nadszedł czas, by wkroczyć do akcji. Prosiak zbiegł po
trzech stopniach ze sceny i wbił się w skłębiony tłum gości. Szybko minął
najbliższy stolik i rzucił się na ochroniarza Teradoca. Przewrócił go na podłogę
i ciężarem ciała zgruchotał mu kości. Blaster wypadł mężczyźnie z ręki,
prześlizgnął się po podłodze dobry kawałek i zniknął w kłębach żółtego dymu,
między nogami spanikowanych klientów.
Prosiak wstał. On także boleśnie odczuł zderzenie z ochroniarzem, ale - w
przeciwieństwie do niego - był na to przygotowany; poza tym upadek zamortyzowała
pokaźna warstwa mięśni i tłuszczu. Nic mu się nie stało. Zerknął na
nieprzytomnego mężczyznę i z satysfakcją stwierdził, że z tej strony jego
ludziom nie
grozi już żadne niebezpieczeństwo.
W słuchawce słyszał głos Hachata:
- Mamy naszą ofiarę. Wycofuj się. Daj znać, kiedy dotrzesz do wyjścia.
Większość klienteli - z wyjątkiem tych, którzy gnali przed siebie na oślep w
dzikiej panice - kierowała się do głównego wyjścia z baru, przy którym, o
dziwo, nie było żołnierzy imperialnej floty. Prosiak
ruszył do tego wyjścia, którym opuścili knajpę Hachat i Cheems. Przy drzwiach
stał ponuro wyglądający imperialec, ale niezrażony jego obecnością Prosiak
zaczął się przeciskać w jego stronę, starając się omijać przewrócone meble i
kłębiący się tłum. Wreszcie dotarł do drzwi.
Uzbrojony strażnik ledwie na niego spojrzał.
- Niezły taniec, chłoptasiu - mruknął.
Prosiak warknął coś w odpowiedzi i zaraz wyszedł na zewnątrz; framuga i

Strona 6

background image

Aaron Allston - Cios łaski

pozostałości drzwi nadal cuchnęły ładunkiem, którym zostały wysadzone.
Znalazłszy się w ciemnawym korytarzu, Prosiak skierował kroki do wyjścia
awaryjnego z budynku mieszczącego klub.
- Prosiak wychodzi - rzucił pod nosem, docierając do drzwi wyjściowych. Kiedy
skrzydła rozsunęły się posłusznie, wyszedł na zewnątrz; owionęło go chłodne,
nocne powietrze.
- Stać, bo strzelam! - krzyknął ktoś zza jego ramienia. Głos był męski, głęboki
i nie było w nim cienia żartu.
Prosiak skrzywił się i posłusznie podniósł ręce do góry. Był nieuzbrojony,
prawie całkiem nagi, a jego oczy nie przywykły jeszcze do mroku, więc nie miał
szans w starciu z przeciwnikiem.
Minęło kilka mrożących w żyłach krew sekund, nim napastnik zarechotał,
rozbawiony:
- Ha! Znów dałeś się nabrać!
Prosiak odwrócił się w tamtą stronę i łypnął spode łba.
Tuż przy drzwiach, wcale nie uzbrojony w blaster, ale za to z bandolierem
granatów przewieszonym przez pierś, stał humanoid - dorównujący wzrostem
Wookiemu,
jednak znacznie mniej owłosiony. Szczupły osobnik miał ponad dwa metry wzrostu i
był pokryty brązowawą sierścią; wielkie, kanciaste zęby w pociągłej twarzy
szczerzył w pełnym samozadowolenia uśmiechu. Miał na sobie czarne, podróżne
szaty, spod których wyzierał brązowy skafander i przewieszony przez pierś
bandolier.
Prosiak wyciągnął rękę i szarpnął niedoszłego oprawcę za wąsy.
- To nie było śmieszne, Runt - chrząknął.
- No, nie wiem...
- Odpłacę ci za to.
- Zawsze tak mówisz, a nigdy nie dotrzymujesz słowa!
Prosiak westchnął i rozluźnił chwyt. Widział już nieco lepiej niż
przed chwilą. W mroku nakrapianym odległymi światełkami, sprawiającymi wrażenie
rozciągniętego na ziemi nieboskłonu, dostrzegał zarysy pobliskich doków,
oświetlonych prętami jarzeniowymi, które rzucały blask na stacjonujące
w okolicy statki.
Nieco bliżej dało się zauważyć sylwetkę ich jednostki - staroświeckiego,
kanciastego śmigacza o karykaturalnie wielkich repulsorach i silnikach
manewrowych.
Silnik pojazdu, unoszącego się na dopalaczach jakiś metr nad ziemią, był
odpalony i mruczał cicho. Oznaczenia na burtach sugerowały, że pojazd to
holownik
z rodzaju tych przysyłanych po właścicieli gruchotów, którym zdarzyło się
nawalić. Do jego burty przymocowano solidnie wyglądające kołowrotki.
Siedzący za sterami pojazdu Devaronianin obdarzył Prosiaka szerokim, zębatym
uśmiechem. Gamorreanin dostrzegł w kabinie obok niego Cheemsa i Hachata.
Pewnym krokiem ruszył do pomostu i nieporadnie wgramolił się do ładowni. Łódź
zakołysała się pod jego ciężarem, kiedy rozejrzał się w poszukiwaniu pakunku,
który powinien tu na niego czekać; niestety na próżno. Westchnął ciężko i
usadowił się na ogonie, tyłem do kokpitu, a potem zerknął na tylne wyjście z
klubu, strzeżone przez Runta.
- Dawaj, dawaj! - kwiknął.
Skrzydła drzwi rozsunęły się i ukazała się postać ciemnoskórej kelnerki.
Niezatrzymywana przez Runta, puściła się pędem w stronę śmigacza, po czym
wskoczyła
na jego pokład i zajęła miejsce tuż obok Prosiaka.
- Shalla na miejscu - zameldowała i zerknęła na swojego sąsiada. -Nie powinieneś
przypadkiem ubrać się nieco stosowniej? - spytała.
Prosiak wiedział, że jego odpowiedź będzie brzmiała jak wyrzut.
- A i owszem, ale kto mi skonfiskował ciuchy? Kto uznał, że można mnie zostawić
w samych gaciach? Hm, pewnie nigdy się tego nie dowiem...
Shalla skinęła głową, najwyraźniej przyzwyczajona do sposobów działania członków
zespołu.
- Wygląda na to, że dzisiejszy występ przysporzył ci rzeszy fanek - stwierdziła.
- Te Gamorreanki dosłownie oszalały na twój widok! I nie tylko one...
Zostałeś gwiazdą wieczoru!
Prosiak przewrócił oczami. Gdyby ktoś go spytał o zdanie, te Gamorreanki były
zbyt tępe, żeby mogły oszaleć. Dzięki eksperymentom
biologicznym, którym poddano go w młodości, stał się po prostu geniuszem - był
jedynym Gamorreaninem w swoim rodzaju i w przeciwieństwie do niektórych
nie mógł znieść myśli o połączeniu się w parę z kimś, kto nie dorównuje mu

Strona 7

background image

Aaron Allston - Cios łaski

inteligencją. Dlatego ciągle był sam.
Hachat odwrócił się i wyjrzał przez tylny panel widokowy kabiny.
- Kell...
Prosiak usłyszał odpowiedź wezwanego w słuchawce:
- Zajęty, szefie.
- Kell, czy mam tam po ciebie przyjść osobiście?
- Zajęty. - Po chwili drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Kell, uzbrojony
strażnik, którego Prosiak minął, wychodząc z klubu. Wpadł do korytarza i
runął prosto na podłogę pod ciężarem jednego z ochroniarzy Teradoca.
Runt pochylił się, złapał mężczyznę za ramię i szyję i oderwał go od Kella,
całkiem jakby obierał skórkę z owocu. Zaczął nim potrząsać i nie przestawał,
dopóki Kell nie wstał i nie wszedł do kabiny śmigacza.
Zanim zajął miejsce obok Shalli, ochroniarz był już całkowicie bezwładny. Runt
odrzucił go na ziemię i przyglądał mu się przez chwilę z namysłem, a potem
wyjął z bandoliera dwa granaty, odbezpieczył, a kiedy drzwi się rozsunęły,
cisnął nimi na zewnątrz. Odczekał, aż wybuchną - nie narobiły co prawda wiele
hałasu, ale wypełniły natychmiast cały korytarz gęstym, czarnym dymem - a potem
dołączył do reszty. Usiadł na rufie śmigacza, naprzeciwko Prosiaka.
- Runt na miejscu. Załoga numer jeden w komplecie.
Cheems spodziewał się, że będą próbowali umknąć jak najdalej od bazy imperialnej
floty i miasta, ale wyglądało na to, że pokonali zaledwie kilkaset metrów
wzdłuż przystani, a potem porzucili śmigacz na ciemnych łąkach tuż pod bramami
mariny i pieszo udali się do starych, drewnianych doków. Wkrótce weszli
na pokład smukłego, eleganckiego jachtu o lśniącobiałym poszyciu w imperialnym
stylu.
Parę minut później startowali już, kierując statek ku zatoce, a potem na otwarte
morze.
Cała ósemka zebrała się na rufie, wyposażonej w wygodne, wodoodporne meble, bar
i ruszt. Cheems rozparł się wygodnie w miękkim fotelu i patrzył, zbity
z tropu, jak jego wybawcy krzątają się żwawo po kabinie.
Devaronianin, którego nazywali Elassarem, wyjął z chłodziarki steki z banthy i
zaczął układać je na palenisku. Prosiak, Gamorreanin, zmienił ubranie na
białą szatę i zajął się robieniem drinków. Kell zdjął pancerz i razem z
uzbrojeniem rzucił go pod ścianę. Hachat zniknął pod pokładem na jakieś dwie
minuty,
a kiedy powrócił, włosy miał krótkie i brązowe, ubranie zaś - proste i skromne.
Runt zdjął poncho i postawił na stole niewielki, ale sprawiający wrażenie
kosztownego przenośny komputer. Pojawił się też żółtoskóry mężczyzna, którego
Cheems nie widział wcześniej na pokładzie śmigacza - dołączył do Kella, zdjął
swój imperialny pancerz i wyrzucił go za burtę. Shalla wyciągnęła się w fotelu i
z uśmiechem spoglądała na krzątaninę swoich kolegów.
Wreszcie Cheems zdobył się na odwagę, żeby przemówić:
- Eee, przepraszam... nie żebym narzekał, ale czy ktoś... mógłby mi wyjaśnić, o
co w tym wszystkim chodzi?
Hachat uśmiechnął się szeroko i przysiadł na kanapie tuż obok fotela Cheemsa.
- Zacznijmy od tego, że nie nazywam się Hachat. Jestem Garik Loran. Kapitan
Loran z wywiadu Nowej Republiki. Runt, czy masz już sygnał namierzania?
- Pracuję nad tym.
- Daj go na główny monitor i nałóż na mapę okolicy.
Nadal skonsternowany, Cheems wszedł mu w słowo:
- Garik Loran? „Buźka” Loran? Ten... aktor?
Buźka nie zdołał ukryć lekkiego grymasu.
- To było dawno temu, ale... owszem. Ten sam.
- Uwielbiam Notorycznych morderców. Mam nawet kopię w datapadzie...
- Hm, cóż, tak... w każdym razie o co w tym wszystkim chodzi, pańskim zdaniem?
- Przypuszczam, że o uwolnienie mnie z rąk admirała... -Cheems zmarszczył czoło,
przypominając sobie wydarzenia z ostatnich dni. - Dwa dni temu, kiedy
prowadzono mnie z laboratorium do moich kwater więziennych, poczułem ukłucie w
plecach. Domyślam się, że wszczepiono mi wówczas jakieś urządzenie namiarowe.
Od tego czasu czułem w łopatce lekkie wibracje.
Buźka skinął głową i wskazał żółtoskórego mężczyznę.
- To Bettin, nasz snajper i spec od egzotycznej broni. Trafił pana z odległości
prawie kilometra. Nie daliśmy rady dotrzeć bliżej.
Bettin pomachał mu radośnie dłonią.
- To był kriffolenie trudny strzał! Wiatr boczny... mały ciężar ładunku. ..
Prosiak był moim obserwatorem. Musiałem w dużej mierze polegać na jego
zdolnościach
do obliczania.

Strona 8

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Tak, tak. - W głosie Buźki brzmiało zniecierpliwienie. - Mniejsza z tym, to
był etap numer jeden: skontaktowanie się z panem.
Cheems zastanawiał się nad czymś przez chwilę.
- A drugim etapem było poinformowanie mnie, że mam zostać wezwany do zbadania
autentyczności artefaktu i że mam ją potwierdzić, nieważne, co to będzie.
Powiedzieliście, że to jedyny sposób na wydostanie mnie z tej bazy floty
żywcem...
Buźka znów skinął głową
- Co to było? Materiał miał strukturę krystaliczną, to fakt, ale to nie był
diament ani żaden inny drogocenny kamień. Szczerze powiedziawszy, przypominał
mi skrystalizowany antracyt.
Stojący przy barze Kell wyszczerzył się do Cheemsa. Teraz, bez hełmu, sprawiał
całkiem miłe wrażenie - był naprawdę przystojny i miał brązowe, krótko przycięte
włosy.
- Bardzo dobrze - pochwalił go. - Owszem, to zmodyfikowana forma antracytu w
formie krystalicznej.
- A więc byłem o kilka centymetrów od dziesięciu kilogramów wysoko eksplozywnego
materiału? - Cheems czuł, że z twarzy odpływa mu cała krew.
- No, chyba raczej piętnastu. Plus nadajnik, zasilacz i parę czipów kontrolnych
w podstawie. - Kell wzruszył ramionami i wziął od Prosiaka drinka.
Cheems pokręcił z niedowierzaniem głową
- A ja traktowałem to jak dzieło sztuki!
Kell spojrzał na niego, wyraźnie poirytowany.
- To było dzieło sztuki!
- Wywiad dobrze zna nawyki i metody działania Teradoca - podjął Buźka, kiedy
odzyskał uwagę naukowca. - Musieliśmy przygotować przynętę, która wymagałaby
potwierdzenia specjalisty od kamieni szlachetnych, a także znaleźć jakiś sprytny
motyw, gwarantujący zysk, tak aby Teradoc zabrał pana z bazy, żeby dokonać
potwierdzenia autentyczności. Poza tym musieliśmy zadbać o to, żeby przynęta
była bardzo cenna... i żeby, kiedy zacznie się robić gorąco, zabrał ją ze
sobą i uciekł.
- Do bazy, prawda? - Cheems czuł, jak przechodzi go zimny dreszcz. - Do swojego
najpilniej strzeżonego schronu, w którym magazynuje najcenniejsze skarby...
do jego osobistego skarbca.
Buźka uśmiechnął się do niego z aprobatą.
- Który znajduje się...?
- Dokładnie tuż pod jego strzeżonymi laboratoriami badawczo-rozwojowymi.
- A w nich, jeśli wywiad ma dobre informacje, jego ludzie eksperymentują z
wysoko zakaźnymi wirusami, samoreplikującymi niebiologicznymi toksynami, a
także pracują nad projektem, dla którego został pan przez Teradoca porwany,
doktorze Cheems.
- Urządzenie soniczne - dopowiedział Cheems. - Jego działanie ma się opierać na
założeniu, że fale dźwiękowe, odpowiednio wzmocnione i wprawione we właściwy
cykl, mogłyby rezonować z kryształami używanymi w mieczach świetlnych i je
niszczyć.
Na twarzy Buźki znów pojawił się niepokój.
- Czy to rzeczywiście realne?
Cheems pokręcił głową
- W praktyce? Nie. Owszem, zadziała na odsłonięte kryształy, ale rękojeść miecza
świetlnego tak dobrze chroni kamień, że to mało prawdopodobne. Oczywiście,
nie mogłem wyjawić tego admirałowi. Poinformowanie go, że to nie zadziała,
równałoby się ze stwierdzeniem: proszę mnie zabić, na nic więcej się panu nie
przydam. - Zbyt późno Cheems zdał sobie sprawę, że powiedział za dużo. Gdyby
cudowne ocalenie okazało się sfingowane, mogła go właśnie otaczać grupa
imperialnych
agentów, a to oznaczałoby podpisanie na siebie wyroku. Przełknął głośno ślinę.
Runt spojrzał na Buźkę.
- Mam go. - Zmienił położenie stojącego na stole głównego ekranu, żeby inni
mogli widzieć to co on.
Na monitorze wyświetliła się mapa stolicy planety - z bazą floty imperialnej i
zatoką graniczącą z nią na wschodzie. U podstaw bazy migotało żółte światełko,
które wkrótce zgasło.
Cheems zerknął na Buźkę.
- Czyżby wasz sprzęt nawalił?
Buźka pokręcił głową.
- Nie. Musiał się znaleźć w zabezpieczonym pomieszczeniu, do którego nie dociera
sygnał. Obwody wewnętrzne, połączone
z planetarnym systemem pozycjonowania, wiedzą, gdzie on jest: w laboratorium

Strona 9

background image

Aaron Allston - Cios łaski

badawczo-rozwojowym. Wysokość ciśnienia atmosferycznego informuje, jak głęboko
jest pod ziemią i wszystko wskazuje na to, że w osobistym skarbcu Teradoca.
Od zachodniej strony dobiegł odległy grzmot - nie był nawet specjalnie głośny,
ale wszyscy odruchowo spojrzeli w tamtym kierunku. Przez chwilę nie widzieli
nic poza światłami miasta, ale wkrótce nocne niebo nad bazą pojaśniało od
miniaturowych eksplozji. Gdzieś w oddali rozwyły się alarmy.
Buźka rozsiadł się wygodniej na kanapie.
- Właśnie w tej chwili wyparowały niższe poziomy laboratoriów. Rozszczelniły się
piwnice zawierające patogeny i reaktory wirusowe. Czujniki wykrywają
rozprzestrzeniające
się drogą powietrzną niebezpieczne zarazki. Szyby wentylacyjne są zamykane i
uszczelniane w ramach aktywacji automatycznej sekwencji odkażającej. Zanim
procedury dobiegną końca, wszystko, co znajduje się pod ziemią, zostanie spalone
na popiół i chemicznie wysterylizowane. Niestety, obawiam się, że Teradoc
nie zdoła doświadczyć żadnego z tych przeżyć, bo bez wątpienia w chwili wybuchu
podziwiał swój nowy skarb. Mamy jednak wobec niego dług wdzięczności.
Przemycając
naszą bombę przez własne systemy bezpieczeństwa - i to własnoręcznie
-zaoszczędził nam długich miesięcy pracy.
Cheems zerknął na Prosiaka.
- Chyba przydałby mi się jakiś duży i mocny drink.
Prosiak obnażył kły w gamorreańskim odpowiedniku uśmiechu.
- Się robi, szefie!
Buźka odwrócił się w stronę Prosiaka.
- A dla mnie Słony Brygadzista... ku czci Teradoca. Z cukrowym robalem. -
Odwrócił się znów do Cheemsa. - Zanim odstawimy pana na teren Nowej Republiki,
poprosimy o jeszcze jedną przysługę. Chciałbym, żeby zszedł pan na dół i wycenił
wszystkie klejnoty. Zamierzamy przekazać ten jacht i wszystko, co znajduje
się na jego pokładzie, jednej z komórek ruchu oporu, więc powinniśmy móc wskazać
im co cenniejsze sztuki.
Cheems zmarszczył czoło.
- To nie jest wasz jacht?
- Och, ależ skąd! Ukradliśmy go Teradocowi.
ROZDZIAŁ 2
AYCEEZEE, SEKTOR KANZ 44 lata po bitwie o Yavin (dziś)
Jego miejsce pracy dzieliły od domu zaledwie dwa kilometry, ale w wieczory takie
jak dziś, kiedy był szczególnie zmęczony, profesor Voort saBinring rezygnował
z przechadzki. Dobrze zaprojektowane miasteczko uniwersyteckie pełne było
ruchomych kładek, zwanych powszechnie gromochodami, więc dziś wieczór Voort
postanowił
po prostu jechać nimi i pozwolić, żeby budynki kampusu, domy i apartamentowce
mijały go z wolna. Okna wielu budynków były
o tej porze ciemne, ale w innych, jaśniejących światłem, widział całe rodziny
pogrążone w rozmowie, spożywające posiłki albo oglądające holofilmy.
Nie był zmęczony w sensie fizycznym. Nie chodziło też o wiek, bo nie był stary.
Był w średnim wieku, ale ćwiczył i regularnie odbywał kontrole lekarskie.
Owszem, swoje ważył, ale tylko według ludzkich standardów - jak na Gamorreanina
był bardzo szczupły.
Nie, zmęczenie pochodziło z jego wnętrza, z samej jego istoty -było permanentne
i nie opuszczało go ani na chwilę. Na końcu tej przemierzanej dzień w dzień
dwukilometrowej trasy nie było nic, co by sprawiało, że chciałby ją pokonać
szybciej; nic, co by go cieszyło. Jego studenci sprawiali wrażenie
permabetonowych
kloców, nieruchawych i tępych; siedzieli na jego wykładach, całkiem jakby byli
na nich za karę. Dom stanowił dla niego miejsce, w którym spał - i to wszystko.
Ruchoma kładka była ułożona nieco wyżej od biegnącego obok niej chodnika, którym
zazwyczaj wracał. Pręty jarzeniowe umieszczone pod kładką oświetlały idących
nim przechodniów. W połowie drogi do domu Voort spostrzegł pieszego, stojącego
po drugiej stronie ulicy pod kładką; był odwrócony w stronę kampusu. Kiedy
Voort go mijał, niczym cień w kapeluszu z szerokim rondem
i podróżnej pelerynie, postać spojrzała do góry i ruszyła w stronę przejścia
przez alejkę. Z chodnika zeszła na platformę repulsorową i wjechała na poziom
kładki Voorta. Potem weszła na nią, odwróciła się do niego i z rękami głęboko w
kieszeniach ruszyła w jego stronę.
Voort czuł ciekawość, ale i niepokój. Minęło pięć standardowych lat, odkąd
ostatni raz tak się czuł - w dniu, kiedy niezrównoważony emigrant z pobliskiego
Lorrda wpadł do jego biura, żeby go zamordować. Niepokój zniknął, kiedy Voort
znokautował młodego Lorrdianina i usadził go w swoim krześle, a ciekawość

Strona 10

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- kiedy dowiedział się,
o co chodziło: po prostu chłopak uważał, że najlepsze oceny należą mu się z
racji samego faktu urodzenia.
Może ten tutaj zamierzał się na nim zemścić za upór, z jakim Voort próbował
nauczyć swoich studentów trzeciego twierdzenia Lulagga? A może studenci złożyli
się, poświęcając swoje drobne oszczędności
i zaskórniaki, żeby sfinansować jego zabójstwo? Jeśli rzeczywiście
oto chodziło, atak zaowocuje ciekawą wzmianką w jutrzejszych przeglądach
wiadomości.
Voort przebiegł w myśli listę swojego dobytku: szary, nieciekawie skrojony
garnitur, datapad, identyfikator, kredkarty, kredytki... poza tym miał kły i
pięści. Czekał.
Tajemnicza postać zatrzymała się kilka metrów o niego i odezwała głębokim,
niskim głosem:
- Witaj, Prosiaku. - Podniosła głowę, więc szerokie rondo kapelusza nie rzucało
już cienia na jej twarz.
Mężczyzna miał ciemną, schludnie przystrzyżoną bródkę i wąsy, ale po jego twarzy
trudno było ocenić wiek. Był zdecydowanie przystojny - po wielu latach
obcowania z ludźmi Voort nauczył się trafnie odgadywać, jak ludzie oceniają
atrakcyjność innych przedstawicieli własnego gatunku - i wydawał się dziwnie
znajomy... Kiedy Voort go rozpoznał, prawie się zachłysnął i aż pokraśniał z
zadowolenia.
- Buźka! - wykrzyknął. - Zrobiłeś mnie w jajo! A już miałem nadzieję, że ktoś
mnie napadnie!
Buźka wzruszył ramionami.
- Cóż, jeśli masz ochotę, mogę spróbować cię zepchnąć z tego chodnika... to
jakieś trzy metry wysokości...
- Może później. - Voort przewijał w głowie listę możliwości, jak kolumny liczb.
- Nie - mruknął wreszcie.
Buźka uniósł wysoko brwi.
- Co „nie”? - spytał zdziwiony.
- W ciągu ostatnich piętnastu lat wpadaliśmy na siebie tylko przy specjalnych
okazjach, takich jak na przykład twój ślub. To
podstęp... na pewno coś knujesz. Nie, nie będę dla ciebie pracował. Aha, przy
okazji... dobrze wiesz, że nie jestem już Prosiakiem. Mów mi Voort.
- A więc, drogi Voorcie, chciałbym, żebyś podjął się dla mnie pewnej roboty...
Voort zwiesił ramiona.
- Czy nie słyszałeś, co przed chwilą powiedziałem?
- Stary, gnam przez tysiące lat świetlnych tylko w tym celu, żeby cię o to
spytać, a ty odmawiasz? Nie możesz mi przecież odmówić prawa do zadania ci
pytania.
Słucham więc jeszcze raz.
- Powiedziałem „nie”.
- Odmowy dokonane przed złożeniem propozycji się nie liczą - nie dawał za
wygraną Buźka.
Voort westchnął ciężko.
- Jesteśmy kilkaset metrów od moich kwater. Może porozmawiamy tam? - Zszedł z
kładki na pobliską platformę repulsorową, a Buźka za nim.
- Twój głos nie jest już tak brzęczący jak kiedyś. To nowy implant?
- Tak, to nowszy model. Dziekan wydziału matematyki nalegał... Według niego
straszyłem tym brzęczeniem studentów czy coś w tym stylu.
Zeszli z platformy na najniższym poziomie. Buźka rozejrzał się dookoła po
sfatygowanych od upływu lat budynkach. Zatrzymał wzrok na dobrotliwie
wyglądającym
droidzie nadzorczym, okrągłym i nieruchomym, stojącym na rogu ulicy jak ciemny
posąg.
- Lubisz swoją pracę?
Voort zastanowił się chwilę, zanim odpowiedział:
- Czasami.
- Ach, tak...
- A co u ciebie? Jak ci się podoba na emeryturze?
Buźka uśmiechnął się, ale raczej ponuro niż radośnie.
- Kiedy skończyła się wojna Jacena Solo, prawie każdy oficer, który nie potępił
go na początku jego kariery, został... zwolniony. Naprawdę, nie nazwałbym
tego emeryturą...
- Cóż, w takim razie jak brzmi określenie na takie pozbycie się kogoś, ale nie
przez zabójstwo ani aresztowanie?
- Emerytura?

Strona 11

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- No właśnie. A co u twoich bliskich?
- Dia świetnie sobie radzi. Jest teraz głównym trenerem i partnerką firmy
transportowej, w której wykupiła udziały. Ostatnio często bywa w
holowiadomościach
w związku z gorącym tematem powstań niewolników w całej galaktyce. Adoptowałem
również Adrę, teraz to także moja córka. Ma szesnaście lat i chodzi na randki;
gdybym nie wyłysiał, byłbym pewnie teraz siwiutki jak gołąbek, ale to dobry
dzieciak.
Voort chrząknął ze zrozumieniem. Tak naprawdę nie interesowały go wcale te
wszystkie pierdoły, ale więź, jaka go łączyła ze starym przyjacielem - nieważne,
ile ich teraz dzieliło - kazała pytać o tego typu rzeczy.
Szli w milczeniu, dopóki Voort nie wskazał budynku, w którym mieszkał -
przysadzistego, trzypiętrowego bloku. Nie wzięli turbowindy, wjechali na
pierwsze
piętro po schodach i Voort zaprosił Buźkę do swojego mieszkania. Jego gość
powiesił swój płaszcz, a kiedy zdjął kapelusz, okazało się, że jego głowa jest
tak samo łysa, jak ją Voort zapamiętał. Ubranie też nosił takie jak zawsze -
czarne, drogie, ale proste i skromne.
Voort szybko oprowadził Buźkę po sypialni, biurze, kuchni i salonie. Jego
przyjaciel wygłaszał w odpowiednich chwilach uprzejme uwagi na temat
funkcjonalnej
prostoty wnętrz, a potem spędził kilka chwil na poszukiwaniu pluskiew i
holokamer. Kiedy skończył, wrócili do salonu. Tam Buźka rozsiadł się na kanapie
i przyjął wystudiowaną pozycję, jakby pozował do reklamy ubrań.
- Zbieram znów naszą ekipę - oznajmił.
Voort opadł na fotel nieco mniej zgrabnie, ale za to szybciej, niż zamierzał.
- Mówisz o Widmach? - Spojrzał na Buźkę z niedowierzaniem. -Kiedy Bhindi Drayson
powiedziała mi, że zostałeś zdemobilizowany, zabrzmiało to, jakby przywódczyni
Sojuszu Daala miała w rozwiązaniu tej eskadry osobisty cel...
Buźka pokiwał głową.
- Bo tak było. Pomijając już fakt, że nie ominęła mnie zorganizowana przez Daalę
czystka, ta zołza nie omieszkała się pozbyć wszystkich agentów działających
na własnych zasadach - nie, żebyśmy tak naprawdę jakieś mieli...
- W takim razie co takiego wydarzyło się w ciągu tych trzech lat, że Widma
zostały nagle oczyszczone z zarzutów i zamierzasz znów zebrać zespół?
Buźka uśmiechnął się konspiracyjnie.
- Nie zostały. Ale rzeczywiście zbieram znów zespół... tyle że rząd nie ma o tym
bladego pojęcia.
Voort zmrużył podejrzliwie oczy.
- Nic z tego nie rozumiem. Chcesz zebrać Widma bez pozwolenia i wiedzy rządu?
Zamierzasz zostać... piratem?
Buźka wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- No, nie do końca. Co wiesz o Boracie Maddeusie?
- Od trzech lat pełni stanowisko szefa Służb Bezpieczeństwa Galaktycznego
Sojuszu, włącznie z wywiadem. Zastąpił Belindi Kalendę, kiedy została usunięta
podczas tej samej czystki, co ty.
- Ja go ledwie znam. Wiem tylko, że cieszy się reputacją bardzo kompetentnej i
skrupulatnej osoby. To także podobno typ gracza zespołowego, sprawdzający
się idealnie w nowym reżimie. Podczas urzędowania Daali był z nią w bardzo
dobrych stosunkach, tak samo jak teraz z przywódcą Dorvanem. - Buźka złożył
dłonie w wieżyczkę i spojrzał znad nich na Voorta. - Poprosił mnie niedawno o
spotkanie. .. poza biurem, z dala od jego personelu i budynków rządowych.
- I polecił ci znów zebrać Widma... - bardziej stwierdził, niż spytał Voort.
- Owszem, ale niejako oficjalną jednostkę wywiadu. Słyszałeś
oSpisku Lecersena?
Voort parsknął.
- A kto nie słyszał?
W okresie ostatnich kryzysów, którym musiał stawić czoło rząd Galaktycznego
Sojuszu, między innymi buntów niewolników i zamachów na członków rządu, wyszło
na jaw, że za machinacje, które działały na niekorzyść rządu, był przede
wszystkim odpowiedzialny spisek zorganizowany przez Moffa Drikla Lecersena ze
Szczątków Imperium, senatora Fosta Bramsina, senator Haydnat Treen, admirał
Sallinor Parovę, generała Merratta Jaxtona i innych. Usiłowali oni przejąć
kontrolę nad Sojuszem, a potem wcielić go do Szczątków Imperium,
podporządkowując tym samym Imperium.
- Do uszu generała Maddeusa doszły jakieś niepokojące plotki, jakoby generał
Stavin Thaal, głowa sił zbrojnych Sojuszu, mógł być w ten spisek zamieszany.
- Buźka wzruszył ramionami. - Co prawda to tylko plotki.

Strona 12

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Mimo to Thaal jest jedną z najbardziej wpływowych osób w Sojuszu. - Wyraźnie
zaniepokojony, Voort wstał, podszedł do ściany
i wcisnął na panelu kilka cyfr. Duże okno otworzyło się na nocną ulicę w dole.
Pomieszczenie wypełnił grzechot ruchomych kładek, a pysk Voorta obmyło chłodne
powietrze... i o to mu właśnie chodziło. Odwrócił się do Buźki. - Czy Maddeus
nie ma ludzi na tyle zaufanych, żeby mogli stwierdzić, czy to rzeczywiście
plotki, czy prawda?
- Wygląda na to, że nie ma. Pamiętaj, że to nie on wybierał większość swojego
gabinetu. Część z tych osób to spadek po jego poprzednikach, a większość
wybrały te same komisje i ugrupowania, którym zawdzięcza własne stanowisko.
- Cóż, w takim razie... powodzenia.
- Daj spokój, Pro... Voorcie - poprawił się szybko Buźka. - Nie bądź taki...
- Panie Buźka, jestem profesorem matematyki - przypomniał mu Gamorreanin. -
Szaleństwa w szeregach Eskadry Widm skończyły się dla mnie jakieś piętnaście
lat temu.
Buźka pokiwał ze współczuciem głową.
- Wojna z Yuuzhan Vongami zakończyła wiele spraw dla wielu istot - powiedział
cicho. - A mimo to potrafiły się odbić od dna i zacząć wszystko od nowa...
- Tak jak ja.
- Nie, nieprawda. - Buźka wskazał szerokim gestem mieszkanie Voorta i okolicę za
oknem. - Zaszyłeś się tu, ukryłeś, żeby lizać rany. Wiem, jak były głębokie,
jednak, Voort, musisz wybrać: albo dołączysz znów do żywych... albo przyznasz
się przed samym sobą, że tak naprawdę wcale nie żyjesz.
Voort zaczął wydawać z siebie piskliwe pochrząkiwania, które były u Gamorrean
odpowiednikiem śmiechu.
- Co jak co, ale jesteś mistrzem w motywowaniu! Kiedy napisałeś sobie tę mówkę?
Podczas podróży promem na Ayceezee?
- Nie, nie promem - poprawił go z denerwującym spokojem Buźka. - Maddeus
pożyczył mi jacht wyposażony w hipernapęd, „Oko Quarrena”. Tylko tyle mógł mi
dać,
ale owszem, ułożyłem sobie ten tekst podczas podróży na Ayceezee. Co o nim
sądzisz?
- Dobrze by brzmiał w holofilmie, ale na żywo... cóż, kiepsko.
Buźka westchnął teatralnie.
- Kiepsko czy nie, taka jest prawda, Voort.
- Uczę teraz matematyki - powtórzył z naciskiem Gamorreanin. -Spędzam całe
miesiące na wbijaniu matematycznych formułek do
głów uczniom, którzy woleliby raczej w tym czasie oddawać się miłosnym
uniesieniom albo grać w gry komputerowe - a wszystko dlatego, że tego
potrzebują,
nawet jeśli ich łby są twarde jak durastal.
- Cóż, twoja mówka może by i zrobiła na mnie wrażenie - zakpił Buźka - jest
jednak jedno małe ale: kiedy zapytałem cię, czy lubisz swoją pracę, twoja
odpowiedź
brzmiała jak coś w stylu: „To tylko odrobinę lepsze od torturowania przez
piratów”.
Voort milczał przez chwilę, zanim odpowiedział:
- Pod koniec działanie z Widmami było znacznie gorsze niż torturowanie przez
piratów.
- To było wtedy - powiedział z naciskiem Loran. - Słuchaj, Voort, zamierzam
przestać marnować czas nas obydwu i przejść do ostatniego argumentu.
- Też go sobie wcześniej ułożyłeś? - parsknął Voort.
- Częściowo. Chciałbym móc zapewnić cię, że marnujesz tu tylko czas, ale to już
chyba wiesz. Jesteś geniuszem matematycznym, zdolnym obliczać w pamięci
skoki przez nadprzestrzeń, strategiem potrafiącym pracować na większej liczbie
zmiennych niż ktokolwiek mi znany, utalentowanym pilotem i niezwykłym
organizatorem,
a tutaj próbujesz przekonać uczniaków, że rachunek różniczkowy nie zabije w nich
chęci do życia. Ale to także doskonale wiesz. To, czego najwyraźniej nie
rozumiesz, to fakt, że oni tak naprawdę wcale cię nie potrzebują. Wszystko, co
robisz dla swoich studentów, potrafiłby zrobić droid nauczyciel. No, może
poza pierdzeniem.
- Droid nie umiałby w nich zaszczepić zamiłowania do matematyki - odburknął
Voort.
- Ty tego także nie potrafisz i doskonale o tym wiesz. Ci uczniowie cię nie
potrzebują... w przeciwieństwie do mnie. - Buźka znów wzruszył ramionami. -
Nie proszę cię nawet o przysługę jako starego przyjaciela. Moglibyśmy równie
dobrze być sobie obcy, a ja i tak wciąż bym cię potrzebował. Poza tym, Voort,

Strona 13

background image

Aaron Allston - Cios łaski

jak cię znam, wiem, co teraz myślisz: że mogłaby z tego wyjść druga Chashima, że
nieważne, jak bardzo jesteś nam potrzebny, znów zawiedziesz... ale zapewniam
cię, że na Chashimie nie dałeś ciała. Po prostu straciłeś wszystko, co było dla
ciebie ważne. - Wskazał znów na mieszkanie Voorta. - A to jest efekt. Czas,
żebyś znalazł się tam, gdzie jesteś potrzebny. No to jak będzie?
ROZDZIAŁ 3
CORUSCANT
Szli korytarzem łączącym halę przylotów kosmoportu i pomieszczenia nadzorcze z
wyjściem. Na czele pochodu kroczył rudy biznesmen w wymiętym, za dużym
garniturze.
Towarzyszył mu ubrany w skafander gamorreański bagażowy, pchający przed sobą
wózek załadowany torbami.
Voort westchnął.
- Przez wszystkie te lata wtłaczania formułek w głowy studentów kompletnie
zapomniałem, że Gamorreanin w przebraniu zawsze musi robić za pachoła. - Nie
fatygował się, żeby aktywować implant; Buźka znał gamorreański na tyle, że z
pewnością go rozumiał.
Rudowłosy mężczyzna kiwnął głową i podrapał się po czaszce podrażnionej peruką.
- Moglibyśmy przebrać cię za kucharza albo admirała... ale wtedy ludzie by cię
zapamiętali.
- Powinni! - obruszył się Voort. - Próbowałeś kiedyś mojego kotleta z banthy w
sosie przyprawowocowym? A skoro już mowa o moich licznych talentach - czy
możemy się za to spodziewać jakiegoś wynagrodzenia?
Buźka wyszczerzył się radośnie.
- Wiesz, że tu nie chodzi o kasę. Każdy z Widm wszedł w tę akcję po to, żeby
udowodnić, co jest wart. Albo dlatego, że chce się odegrać.
- Ja także nie mam na myśli pieniędzy - sprostował Voort. - Chodzi o to, że nie
chcę być wykorzystywany. Chodzi o wolną gospodarkę. O możliwość negocjowania
własnej wartości...
- Postaramy się o jakąś rekompensatę po wypełnieniu misji. Jeżeli się okaże, że
generał nas wykantował, ukradniemy jego najlepszy statek i go opylimy.
Albo znajdziemy jakiegoś innego nieuczciwego generała, ukradniemy jego najlepszy
statek i też go opylimy.
Voort pokiwał głową.
- Byle szybko; miejmy to już z głowy.
Dotarli do głównego holu, przestronnego pomieszczenia o wysokim suficie, pełnego
ekranów i wyświetlanych w powietrzu hologramów z widokami z różnych
wypoczynkowych
i widowiskowych
zakątków galaktyki. Naprzeciwko mieli szereg drzwi wyjściowych; bijący z
zewnątrz przez oszklone skrzydła blask słońca był tak silny, że na chwilę
oślepił
Voorta, który ledwie zauważył, że Buźka daje mu znak do zatrzymania się tuż przy
ścianie, w miejscu, w którym korytarz łączył się z aulą. Obok nich przemykały
spiesznie tłumy istot najróżniejszych ras - pasażerowie, którzy dopiero co
przylecieli albo zamierzali opuścić kosmoport.
Młoda kobieta w stroju przypominającym kombinezon pilota i marynarce z
pogniecionej, złotej tkaniny, o włosach w kolorze intensywnej czerwieni, wpadła
na Buźkę, wymamrotała niewyraźne przeprosiny i pomknęła spiesznie w stronę
wyjścia.
Voort skrzywił się i zerknął na kolegę.
- Widziałem! - oznajmił triumfalnie.
- Nie wątpię.
- Co ci dała?
Mężczyzna wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął datapad - niewielkie urządzenie z
porysowanym i pokancerowanym ekranem.
- To. Jest przegrzany i wybuchnie za jakieś trzy minuty.
- Hm, w takim razie nie trzymaj go za długo przy sobie.
W odpowiedzi Buźka uśmiechnął się pod nosem, otworzył jeden z bagaży na wózku,
wsunął do środka datapad i zamknął torbę.
- A tak przy okazji - rzucił półgębkiem - to była Myri Antilles.
Voort prawie się potknął i zastygł z dłonią w pół drogi do pyska.
- Córka Wedge’a? - kwiknął z niedowierzaniem. - Mała Myri?
- Szybko rosną, co nie? - odparł Buźka. - Dam ci dobrą radę: nigdy nie graj z
nią w sabacca. Oskubie cię do czysta.
Voort obejrzał się za dziewczyną - nietrudno było ją wyłowić z tłumu: złocisty
skafander i szopa czerwonorudych włosów sprawiały, że rzucała się w oczy.
- Ona też jest Widmem? - spytał.

Strona 14

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Widmem Trzy - uściślił Buźka. - A skoro już o tym mowa, ty jesteś Siódemką.
Postaraj się nie stracić jej z oczu.
- Zostajesz tu?
Buźka skinął głową.
- Za jakieś dwie i pół minuty nasz bagaż wybuchnie i spowoduje pożar. Pracownicy
portu ugaszą go, a potem przetrzepią nadpalone bagaże i trafią na dowody,
prowadzące do kradzieży broni, do której wkrótce dojdzie... później zaś przejrzą
nagrania z holokamer, na których będzie wyraźnie widać, kto był właścicielem
tych bagaży,
mianowicie ja i ty. Pamiętaj, żeby nie zepsuć charakteryzacji, zanim nie
uprowadzicie pojazdu z bronią.
- Ee, że niby co? - zaprotestował niewyraźnie Voort. - Uprowadzenie? Co u...
- Łap Trójkę. Wszystko ci wyjaśni.
- Niech ci będzie. - Voort złapał swoją torbę ze stosu bagażu na wózku i ruszył
w stronę Myri.
Buźka odwrócił się i wrócił tym samym korytarzem, którym przyszli, zostawiając
ich wózek własnemu losowi.
Voort dogonił Myri na zewnątrz, przy trasie, gdzie podróżni łapali transport do
hoteli i domów. Dziewczyna właśnie próbowała zatrzymać nadlatujący pojazd,
potężny i tak pokiereszowany, że najwyraźniej nikt inny nie śmiał się nim
zainteresować. Na widok Voorta uśmiechnęła się promiennie.
- Witaj, Siódemko! Nie musisz aktywować implantu - poinformowała go. - Rozumiem
gamorreański.
Voort gapił się na nią z otwartym pyskiem. Twarz pod jaskrawo-czerwoną grzywką,
pomimo jadowicie zielonego cienia napaćkanego obficie na powieki, wydawała
się Voortowi znajoma - miała niewątpliwie rysy Wedge’a i Ielli. Mimo to pokręcił
z dezaprobatą głową.
- Rany, nie przypominam sobie, żebym dawał ci pozwolenie na dorośnięcie -
chrząknął.
- Głuptas! - odparowała Myri. - Czy robiłabym takie rzeczy, gdybym naprawdę
dorosła?
- Racja.
Pokiereszowany niebieski śmigacz podjechał do krawężnika i zwolnił, a potem
zatrzymał się obok. Voort otworzył Myri drzwi jak wzorowy portier, a potem
wrzucił swój bagaż do bagażnika, wgramolił się na tylne siedzenie i zatrzasnął
za sobą drzwi. Prędko zostawili w tyle port kosmiczny i kłębiący się wokół
niego tłum i włączyli się w strumień ruchu powietrznego.
Za sterami pojazdu zasiadał mężczyzna. Voort widział z tylnego siedzenia krótkie
ciemnoblond włosy z jaśniejszymi kosmykami i opalony kark, a także szerokie
i umięśnione bary, jakich nie powstydziłby się żaden aktor, model ani mięśniak
poświęcający modelowaniu sylwetki całe życie. Zerknął pytająco na Myri.
Jego spojrzenie mówiło: „To jeden z naszych czy cywil?”
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego szeroko.
- Voorcie saBinringu, poznaj Treya Coursera, Widmo Cztery.
Trey zerknął przez ramię i podniósł dłoń w geście pozdrowienia.
Z twarzy wyglądał na młodszego, niż Voort początkowo przypuszczał - miał pewnie
dwadzieścia kilka lat.
- Wiele o tobie słyszałem, Siódemko - powiedział. Miał miły dla ucha, dźwięczny
głos.
Voort prychnął i aktywował swój implant.
- Albo przeczesałeś ten pojazd w poszukiwaniu ewentualnych pluskiew, albo mamy
kłopoty - mruknął.
Trey skupił się z powrotem na ruchu powietrznym.
- Sądzę, że i jedno, i drugie - odparł beztrosko. - Tak czy siak, ten rzęch to
moje dzieło... sam go zbudowałem i regularnie sprawdzam pod kątem urządzeń
szpiegowskich. Jest czysty.
Myri oparła podbródek na zagłówku siedzenia pilota.
- Czwórka to nasza złota rączka od sprzętu mechanicznego i droidów, a także od
czasu do czasu slicer. Tak naprawdę to każdy z nas od czasu do czasu bawi
się w hakerkę - dodała po krótkim namyśle. - A gdyby ktoś z nas zapragnął
przypakować, Trey mógłby być naszym trenerem.
Voortowi przyszło do głowy określenie „pierwszy paker eskadry”, ale nie
powiedział tego głośno.
- Gdzie lecimy i co robimy? - spytał zamiast tego.
- Nie lecimy - sprostował Trey. - Jesteśmy na miejscu. - Opuścił główny strumień
ruchu i skręcił kilka razy, aż znaleźli się w najbliższym zaułku. Lecąc
wzdłuż permabetonowej ściany, serią manewrów sprowadził śmigacz dziobem w dół
pod dziwnym kątem i zaczął schodzić coraz niżej. Wreszcie posadził go i wyłączył

Strona 15

background image

Aaron Allston - Cios łaski

silniki. Mijały ich przelatujące pojazdy.
- ...a jeśli chodzi o to, co robimy... - Myri wyciągnęła z kieszeni chronometr i
zerknęła na wyświetlacz. - Czwórka za chwilę się schowa, a ty i ja musimy
wysiąść, uważając, żeby pod nic nie wpaść, i stanąć z tyłu. Masz przy sobie coś,
co zapobiegnie zostawieniu odcisków palców, prawda?
- Zgodnie ze wskazówkami - odparł Voort.
- Świetnie. Chodźmy więc. - Myri wysiadła od strony ściany i dała susa za rufę
pojazdu.
Voort westchnął i poszedł w jej ślady.
- Buźka chyba zapomniał mi powiedzieć, że wchodzę w sam środek operacji...
Myri spojrzała na niego niezbyt przytomnie.
- Buźka? Czyja buźka?
- Nie czyja, a kto. Facet, któremu dałaś przeładowany datapad. Buźka Loran.
Myri otworzyła szeroko oczy.
- To był Buźka Loran? Bierze udział w operacji?
- Nie wiedziałaś?
- Nie. - Myri pokręciła głową. - A teraz musisz udawać, że mi grozisz. Nastrasz
mnie porządnie - poleciła. - Obrzuć mnie jakimiś strasznymi gamorreańskimi
obelgami. - Całkiem jakby już zaczął ją wyzywać, odsunęła się od niego pod
ścianę, zrobiła przerażoną minę i podniosła ręce do twarzy, jakby chciała ją
osłonić przed spodziewanym ciosem.
Voort przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu, a potem niechętnie posłuchał
- wyłączył implant i zaczął przeklinać po gamorreańsku:
- Masz wyczucie smaku kowakiańskiego małpojaszczura i używasz cukru do solenia
zrazów!
Myri zachichotała.
- Chyba nie masz zbyt wielkiego doświadczenia w wymyślaniu innym, co? - Po
chwili zreflektowała się i znów przywołała na twarz zalęknioną minę. Podniosła
głowę, żeby zerknąć za jego plecy, i zaraz schowała ją znów w ramiona. - Jeszcze
dziesięć sekund - mruknęła. -Wymachuj pięściami.
Voort poczuł między łopatkami niepokojące swędzenie. Był pewien, że może się
spodziewać kłopotów, ale nie mógł się obejrzeć za siebie, bo wypadłby wtedy
z roli. Podniósł tylko do góry zwinięte w pięści dłonie i zamachał nimi, jakby
zamierzał uderzyć Myri.
- Jesteś matematycznym tępakiem! - pochrząkiwał. - Uważasz, że pierwiastek to
taka roślina! - Cóż, tak naprawdę w gamorreańskim nie było słowa na określenie
pierwiastka, ale Voort użył zamiast tego sformułowania znaczącego tyle, co
„bardzo skomplikowane równania matematyczne”.
- Nie rozśmieszaj mnie - jęknęła przez zaciśnięte zęby Myri.
Voort słyszał za plecami odgłos silników - coraz bliżej i bliżej. Zamiast jednak
nabrać wysokości czy skręcić, pojazd wytracił prędkość;
potem - a sądząc po dźwięku dopalaczy i silników manewrowych, był całkiem spory
- opadł ciężko na permabetonową alejkę tuż obok. Po chwili Voort usłyszał
za plecami łomot podkutych butów i donośny głos:
- Czy ten obywatel panią niepokoi?
Voort uznał, że może się wreszcie odwrócić.
Kilka metrów od śmigacza Treya stał wojskowy transportowiec; podniesione drzwi
ukazywały siedzących w środku trzech mężczyzn i kobietę w mundurach wojskowych
Galaktycznego Sojuszu. Pytanie zadał idący właśnie w ich stronę pilot śmigacza -
dobrze zbudowany, wysoki mężczyzna, trzymający znacząco dłoń na rękojeści
schowanego w kaburze blastera.
Voort westchnął ze znużeniem. Był na Coruscant zaledwie pół godziny i już miał
dostać bęcki...
- Ratunku! - krzyknęła piskliwie Myri, wyminęła Voorta i schowała się za plecami
pilota, który położył jej dłonie na ramionach w geście tyleż pokrzepienia,
co uznania dla sprawnego działania własnej grupy. Pozostała trójka zatrzymała
się koło Voorta, który spojrzał na swoją wspólniczkę. Jego oczy pytały: „Mam
im spuścić łomot czy dać się sprać?”
Stojący koło Voorta żołnierze wybałuszyli nagle oczy, wlepiając wzrok w jego
niedoszłą ofiarę.
Gdy znów na nią spojrzał, zobaczył, że dziewczyna wbija łokieć w splot słoneczny
swojego pocieszyciela. Jak tylko żołnierz zgiął się z jękiem wpół, machnęła
ręką, nakazując Voortowi, żeby padł na chodnik.
Posłuchał. Uderzył w permabetonową powierzchnię z takim impetem, że wyparło mu
dech z piersi. Zastanowił się przelotnie, czy maska, którą nosił, żeby zmienić
rysy pyska, nie odpadnie mu przy tym.
Żołnierz na przedzie zgiął się nagle, trafiony prosto w pierś wystrzelonym ze
śmigacza Treya strzałem ogłuszającym. Uderzył w chodnik tak samo mocno jak

Strona 16

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Voort - może nawet mocniej, bo nie spodziewał się ataku, podczas gdy ten, który
pocieszał wcześniej Myri, starał się bezskutecznie wyszarpnąć z kabury
blaster. W przeciwieństwie do niego, ona bez trudu dobyła z kurtki własną broń i
strzeliła, trafiając dokładnie w to samo miejsce, w którym kilka sekund
wcześniej wylądował jej łokieć. Mężczyzna zatoczył się bezwładnie na burtę
transportowca i runął jak długi na chodnik.
Kobieta puściła się pędem w stronę śmigacza Treya, podczas gdy jej koledzy
rzucili się w poszukiwaniu schronienia za osłonę, jaką dawał transportowiec.
Nim jednak dopadła do maszyny, trafił ją kolejny strzał, powalając na kolana.
Myri dawała tymczasem nura do środka pojazdu, ostrzeliwując się po drodze
zaciekle; wkrótce ostatni z żołnierzy wypadł ze śmigacza, nieprzytomny.
Obok Voorta przemknął Trey z blasterem w dłoni i nie zwalniając kroku, wskoczył
na miejsce pasażera transportowca. Obejrzał się na niego zza oparcia.
- Bierz torbę! - krzyknął. Przemykające obok i ponad nimi z rykiem silników
śmigacze omijały ich teraz jeszcze większym łukiem.
Voort warknął, wyprostował się, wyszarpnął torbę z wnętrza niebieskiego śmigacza
i wrócił do wojskowego transportowca. Wskoczył do środka przez jedyne
otwarte drzwi - po stronie pilota, cisnął torbę Treyowi i aktywował swój
implant.
- Chyba trochę... - zaczął. - Trójko, mam wrażenie, że jakoś nam kuleje przepływ
informacji...
Siedząca z tyłu Myri odchrząknęła i głosem narratorki holowiadomości
zakomunikowała:
- Siódemko, na tym etapie operacji przejmujesz obowiązki pilota.
- Dziękuję. - Voort zatrzasnął drzwi, uszczelnił je i aktywował repulsory
transportowca, który szybko wzbił się w powietrze.
Trey rzucił swój karabin blasterowy i torbę Voorta na tylne siedzenie obok Myri,
a potem schylił się, znikając prawie całkiem pod panelem kontrolnym, spod
którego sprawnie zaczął wyszarpywać liczne kable i przewody.
Voort aktywował silniki manewrowe i zaczął powoli przyspieszać.
- Dokąd?
- Postaraj się wznieść dwa szlaki powietrzne w górę, na zachodnią trasę
wylotową. Za kilka chwil, jeśli nie zadziałaliśmy zbyt skutecznie, będzie nas
ścigać
cała policja z pobliskiego sektora.
Voort nieco się odprężył.
- Brzmi nieźle.
Trey dalej grzebał w okablowaniu i płytkach sterujących wojskowej maszyny. W
pewnej chwili wstrząsnął nim silny spazm, kiedy najwyraźniej dotknął czegoś,
czego nie powinien był ruszać.
- O rany! - wyrwało mu się.
Voort zerknął na niego znad drążków sterowniczych.
- Po co to robisz? - zapytał. Czujniki nie sygnalizowały śladu pościgu, a piloci
większości śmigaczy, które mijali, raczej nie byli świadomi wydarzeń,
które rozegrały się chwilę wcześniej, bo nie oddalali się od ich pojazdu, tylko
utrzymali zwykłą odległość.
- Jeśli nie masz ochoty zdradzić naszej pozycji wojskowym, to muszę się tym
zająć.
- Nie przeszkadzaj sobie w takim razie. - Voorta ogarnęło niepokojąco znajome
uczucie. To wszystko zaczynało wyglądać podejrzanie, jak za starych, dobrych
czasów. Buźka Loran działał według zasady, że nikt nie powinien wiedzieć nic
poza absolutnym minimum, co zazwyczaj skutkowało zwiększeniem bezpieczeństwa,
ale też i permanentną dezorientacją biorących udział w akcji Widm. - Zbyt
skutecznie? - spytał. - Co masz na myśli?
- Cóż, przeładowany datapad i płonący bagaż, to po pierwsze. Przez jakąś godzinę
albo coś koło tego cały kosmoport będzie nieczynny i będzie w nim panował
niezły bajzel. A poza tym... - Myri zaczęła odliczać na palcach: - Trzy, dwa,
jeden, zero...
Na ekranie wyświetlającym widok z tylnej holokamery Voort zobaczył, jak
pokiereszowany niebieski śmigacz znika w wielkiej chmurze ciemnoszarego dymu.
Nie
było słychać odgłosu eksplozji - dym musiał więc pochodzić z bomby dymnej, nie z
ładunku mającego wysadzić obiekt w powietrze.
- To spowoduje pewnie kilka stłuczek - stwierdziła beztrosko Myri. - Pożar,
zamknięcie kosmoportu, kradzież transportowca, znokautowanie czwórki
żołnierzy...
cóż chyba wystarczy, żeby nas posadzić. Nie możemy dać się złapać.
Voort włączył się w biegnącą na zachód trasę ruchu powietrznego i wkrótce

Strona 17

background image

Aaron Allston - Cios łaski

opuścili okolice portu kosmicznego.
- Nie możemy dać się złapać? - prychnął z rozbawieniem. - Czy to nowe motto
Widm, zastępujące: „Co rozwalamy najpierw” w spokojniejszych czasach?
- Boja wiem... rozwalanie bardziej mi się podoba. - Trey szarpnął jakiś przewód
i światełka na panelu kontrolnym pojazdu zamigotały, a po chwili spod konsoli
wynurzyły się jego dłonie trzymające lśniący niebieski sześcian ze sterczącymi z
niego kilkoma kablami. - Transponder. Łap. - Cisnął go do tyłu.
Myri zwinnie złapała urządzenie i wcisnęła przycisk na drzwiach po swojej
stronie. Przez otwartą szybę do kabiny wdarł się pęd
powietrza, ogłuszając Voorta na chwilę, zanim Myri wyrzuciła transponder przez
okno i zamknęła je.
- Ups! - Rozejrzała się dookoła, sprawdzając, gdzie się znajdują; wlatywali
właśnie do strefy wysokościowców, głównie siedzib korporacji. Przestrzeń
powietrzną
przecinały tu liczne trasy ruchu powietrznego i lewitujące banery reklamowe,
wokół kłębił się tłum droidów monitorujących ruch, a wszędzie widać było kładki
dla pieszych, łączące w regularnych odstępach budynki. - Siódemko, leć jeden
kwartał na południe, potem skieruj nas znów na zachód i podnieś śmigacz na
środkowy zachodni szlak.
Voort posłuchał: skręcił w lewo, włączył się w ruch pojazdów lecących na
południe, a kiedy minął kwartał, zawinął w prawo i wzniósł pojazd na wskazany
przez Myri poziom - wszystkie te manewry wykonał z precyzją i brawurą
zaprawionego w bojach pilota myśliwca, co oznaczało w skrócie tyle, że Myri
musiała
się trzymać oburącz siedzenia, żeby uniknąć poobijania o wnętrze kabiny. Kiedy
Voort sprowadzał pojazd z lotu wznoszącego do poziomu, Trey nie zdążył na
czas się czegoś przytrzymać - podskoczył na siedzeniu, rąbnął głową w sufit i z
impetem wylądował z powrotem w fotelu.
Myri odchrząknęła i pochyliła się w stronę pilota.
- Co to niby miało być?
Voort wzruszył ramionami.
- Jeden z eks-Widm, Sharr, nazwałby to reakcją pasywno-agresywną.
- Och, już łapię. W takim razie będę teraz miła: dwa kwartały dalej, między
trasą, którą lecimy, a tą powyżej, będzie wisiał rozciągnięty między budynkami
baner - żółty, niereklamujący niczego specjalnego. Leć prosto na niego.
- W sam środek?
- W sam środek.
- Mam wrażenie, że dogadujemy się już nieco lepiej.
Owszem, był tam baner - wielka płachta czegoś, co wyglądało na
żółty fleksiplast, łopocząca na wietrze w okolicach setnego piętra. Voort
odczekał do ostatniej chwili, po czym poderwał dziób pojazdu, skierował go w
przerwę między wieżowcami, a potem prosto na reklamę. Fleksiplast rozciągnął się
pod impetem uderzenia, a kiedy napięcie stało się zbyt duże, liny, którymi
był przymocowany do budynków, pękły. Płachta opadła na wojskowy transportowiec,
przywierając do niego jak przyssana od środka próżnią.
Voort poczuł w piersi nagły chłód i zerknął z niepokojem na odczyty
instrumentów.
- Nie spadamy - stwierdził z pewnym zaskoczeniem. - Czy to... coś jest
niewrażliwe na strumienie gazów wydechowych?
Myri skinęła głową.
- Topi się pod ich wpływem. Spokojnie, to bezpieczne - zapewniła go. - W ten oto
sposób staliśmy się żółtym cywilnym transportowcem.
- No, no, całkiem niezłe! - pochwalił Voort. -I sprytne. - Wskazał gestem szyby,
zakryte żółtą folią, lekko prześwitującą, ale nie przezroczystą. - Tyle
że teraz nic nie widzę...
- Kieruj się odczytami czujników. - Myri wgramoliła się na oparcie i opadła na
przednie siedzenie pasażera, po czym wyciągnęła z kieszeni kurtki datakartę
i wsunęła ją do szczeliny pokładowego komputera.
Voort wywołał na główny ekran odczyty z czujników pojazdu -inne śmigacze
widniały na nim jako nałożone na siatkę kształty. Jak tylko komputer sczytał
kartę
Myri, na monitorze pojawiła się też żółta, przerywana linia, niełącząca żadnych
konkretnych obiektów.
Voort wrócił na zachodni szlak, zgodnie z jej biegiem.
- To nasza trasa? - spytał.
- Prowadzi do naszej niebezpiecznej kryjówki.
- A nie możemy dla odmiany trafić do bezpiecznej?
- To później.

Strona 18

background image

Aaron Allston - Cios łaski

ROZDZIAŁ 4
Dziesięć minut później i trzydzieści pięter niżej, w półmroku panującym w
permabetonowych kanionach między długimi rzędami biurowców i kompleksów
przemysłowych,
na wyświetlaczu ich pojazdu pojawiły się na wprost potężne, podnoszące się
akurat wrota. Voort zwolnił i wleciał do środka. Znaleźli się w średniej
wielkości
magazynie, sądząc po odczytach z ekranu pustym, z wyjątkiem dwóch niewyraźnych
plam o nieokreślonym kształcie. Jedna z nich była z całą
pewnością dwunożna - co sugerowało obecność istoty organicznej albo droida.
Voort posadził transportowiec na środku pomieszczenia, a na dźwięk zamykanych
wrót magazynu otworzył drzwi śmigacza (rozdzierając przy tym otulający go
szczelnie pokrowiec) i rozejrzał się po wnętrzu.
Ruchoma plama rzeczywiście była istotą żywą - a dokładniej bladoskórym mężczyzną
o dużej, łysej głowie i wielkich, odstających uszach, ubranym w workowaty
szary skafander. Na ich widok obcy uśmiechnął się dziwnie radośnie. Druga z plam
okazała się wózkiem repulsorowym - podobnym do tego, który Voort pchał
w kosmoporcie, tyle że większym. Łysy podprowadził wózek do rufy transportowca i
zaczął rozdzierać oblepiający go żółty materiał.
Spod metalowych płyt na ścianie magazynu po lewej wyzierał starodawny piec.
Voort czuł promieniujące od niego ciepło już od chwili, gdy wysiadł z pojazdu.
- Nie zapomnij torby - upomniał go Trey, wyskakując z tylnego siedzenia. W kilku
podskokach dołączył do łysego.
Myri także wysiadła i przeciągnęła się, a potem zwinęła dłonie wokół ust w
trąbkę i krzyknęła:
- Faza trzecia! Otwierać!
Na dźwięk jej głosu durastalowy panel na ścianie w pobliżu pieca odchylił się,
odsłaniając wnętrze sąsiedniego pokoju. Voort nie widział przedtem na ścianie
śladu krawędzi klapy ani zawiasów. Ze środka wyszły trzy osoby - dwie kobiety i
humanoid. Voort natychmiast rozpoznał ich luźne kombinezony: były to stroje
szybkopozbywalne. Wykonane z żarotkaniny, w kontakcie z ogniem płonęły w
mgnieniu oka - było to co prawda niebezpieczne dla noszących je osób w każdym
środowisku, w którym mogli być narażeni na kontakt z żarem albo ogniem, ale też
nieocenione w sytuacjach, w których konieczna była szybka zmiana przebrania.
Humanoid miał szorstką, chropawą skórę w kolorze jasnozielonym, niebieskie oczy
o wąskich źrenicach, bezwłosą czaszkę z fałdą skórną biegnącą od nasady
wąskiego nosa do połowy czoła i małe, wąskie usta. Voort podniósł wysoko brwi;
rzadko widywał Clawditów, ale nie miał wątpliwości, że ktoś taki może się
przydać w szeregach Widm - przedstawiciele tej rasy mieli niezwykłą zdolność
zmieniania w dowolny sposób koloru i kształtu ciała, a także rysów twarzy,
potrafili wcielić się w dowolną z ras humanoidalnych. Ktoś taki idealnie nadawał
się na szpiega. Obserwując Clawditę, dołączającego do Treya i do łysego
mężczyzny, Voort prawie zapomniał o obecności dwóch kobiet.
Jego uwagę zwrócił dopiero głos jednej z nich, dziwnie znajomy:
- Chyba ktoś tu chce mnie zdenerwować...
Voort odwrócił się w stronę źródła głosu i przyjrzał kobietom. Dzieliło je jedno
pokolenie. Starsza była szczupła; miała twarz o ostrych rysach, czarne,
krótkie włosy i ciemne oczy, które sprawiały wrażenie, że ich właścicielka cały
czas przygląda się krytycznie wszystkiemu i wszystkim, nawet jeśli właśnie
zastanawiała się nad czymś równie błahym jak wybór potrawy z menu w restauracji.
Według ludzkich standardów jej twarz była dość ładna, ale surowa, jak
u kogoś nawykłego do wydawania rozkazów wojskowych lub ważnego prezesa dużej
organizacji. Mimo to na widok Voorta rozświetlił ją uśmiech.
Młodsza kobieta była wyższa, muskularnej budowy, o długich, prostych, jasnych
włosach ściągniętych w kucyk. Skafander miała przepasany zwykłym, robotniczym
pasem, wyposażonym w liczne sakwy i zaczepy; przypięty do niego miecz świetlny o
prostej rękojeści bez żadnych zdobień wyglądał dziwnie niestosownie. Voort
przypuszczał, że ludzie oceniają jej twarz jako urodziwą, ale - o dziwo - nie
nosiła makijażu, a jej fryzura sprawiała wrażenie wybranej raczej ze względów
praktycznych niż z chęci zwrócenia na siebie uwagi. Twarz blondynki wydała mu
się dziwnie znajoma...
Przeniósł znów wzrok na starszą kobietę.
- Bhindi! - zawołał. - A twoja przyjaciółka to... - Spojrzał znów na dziewczynę.
- Jesmin? Jesmin Tainer?
Bhindi wspięła się na palce, żeby ucałować Voorta w policzek.
- Dopóki nie będziemy w bezpiecznej kryjówce, dla ciebie i reszty to Jedynka
albo lider. Dobrze cię widzieć, Siódemko.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego niepewnie.

Strona 19

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Dobrze cię widzieć - powtórzyła słowa Bhindi. - Jestem zaskoczona, że mnie
pamiętasz.
- Wykapana z ciebie matka; kiedy ostatni raz cię widziałem, byłaś o, taka... -
Voort podniósł rękę na wysokość biodra.
- Powitania musimy na razie odłożyć na później. - Głos Bhindi brzmiał
przyjaźnie, ale surowo. - Piątko, będziesz potrzebna w centrali. Siódemko,
dołącz
do Trójki przy piecu. Dobra robota z tym przejęciem pojazdu. - Minęła Voorta i
dołączyła do Treya i łysego uwijających się z tyłu transportowca.
Jesmin uśmiechnęła się do niego przepraszająco, po czym odwróciła się i zniknęła
tam, skąd przyszła..
Voort podszedł do pieca, ale nie za blisko - bił od niego prawdziwy żar. Sama
spalarka była solidnie wyglądającą, durastalową kolumną, sięgającą od sufitu
do podłogi; jej czarną, usmoloną powierzchnię pokrywały liczne tablice z
kontrolkami, a na wysokości około metra od ziemi znajdowały się duże, teraz
otwarte
drzwiczki, za którymi buzował ogień. Voort wiedział, że cała ta konstrukcja to
właściwie komin, ciągnący się przez wszystkie piętra na górze - dzięki
specjalnym
zsypom mieszkańcy wysokościowca zrzucali do niego śmieci i odpadki.
Widma przy transportowcu otworzyły bagażnik pojazdu i zaczęły wyładowywać ze
środka jedną po drugiej granatowoczarne duraplastowe walizki, długie na półtora,
a głębokie i wysokie na pół metra. Sądząc po ciężarze i pochodzeniu, Voort
przypuszczał, że zawierały karabiny blasterowe.
Za chwilę dołączyła do niego Myri z torbą na ubrania. Ściągnęła swoją czerwoną
perukę i wrzuciła ją do pieca. Jej prawdziwe włosy, krótkie i czarne, zakrywała
siateczka.
- Możesz tutaj spalić swoje ubranie i wszystko, na czym mogły zostać ślady
chemikaliów czy innych materiałów ze śmigacza. - Sięgnęła do torby i wyjęła
identyczną jak poprzednia czerwoną perukę, a potem rzuciła ją na ziemię u stóp
pieca. - Mam dla ciebie nowy kombinezon, tak samo paskudny jak ten, który
nosisz.
- Nie posiadam się z radości. - Voort zerknął na czerwoną perukę. - Pełna
dowodów czekających tylko na odkrycie przez armię śledczych, jak sądzę?
Myri obdarzyła go szelmowskim uśmiechem.
- Och, a więc znasz ten myk?
- Jest stary jak galaktyka, ale jeśli ktoś się naprawdę przyłoży, i może
zdziałać cuda. - Voort schylił się i zaczął rozpinać buty, a kiedy się z nimi
uporał, zajął się zdejmowaniem skafandra.
Grupka obok transportowca miała pełne ręce roboty: stworzyła coś w rodzaju linii
produkcyjnej. Łysy mężczyzna wyładowywał walizki i spiętrzał je w stos
na ziemi, a Bhindi układała je równiutko na wózku repulsorowym, teraz wyłączonym
i zaparkowanym tuż obok. Trey z kolei odpowiednimi narzędziami skrupulatnie
otwierał jeden po drugim zamki futerałów. Clawdita wyjmował z nich magazynki
izastępował identycznymi, leżącymi na podłodze, a Bhindi zamknięte I z powrotem
przez Treya futerały stawiała na drugim końcu wózka.
W końcu Clawdita pozgarniał wyjęte z karabinów magazynki i włożył do dużej
fleksiplastowej torby.
- Strzelaj! - Myri rzuciła Voortowi rozbawione spojrzenie.
Zerknął na nią. Zdjęła już złoty skafander i wrzuciła go do pieca;
teraz miała na sobie tylko szare szorty i koszulkę na ramiączkach. Na podłodze,
obok jej peruki, leżał identyczny kombinezon jak ten, którego pozbyła się
przed chwilą. Jemu także wręczyła taki sam skafander, jaki nosił wcześniej.
Wziął ubranie i odwrócił wzrok, skupiając się znów na pracy zespołu obok
śmigacza. Z doświadczenia wiedział, że aktorzy, tancerze i szpiedzy obojga płci
nie mieli problemów z przebieraniem się w obecności innych osób, ale mimo to
wolał dać dziewczynie poczucie prywatności. Przyjrzał się leżącym na podłodze
magazynkom.
- Te nowe magazynki mająnadajniki, dzięki którym będziecie mogli śledzić, gdzie
trafią? - domyślił się.
- To zbyt proste - rzuciła Myri. - Te nowe baterie to w rzeczywistości droidy,
zdolne się przemieszczać i podporządkowywać sobie inne urządzenia... poza
tym są to zwykłe, działające magazynki, tyle że zapewniają mniej strzałów, niż
sugeruje wyświetlacz wyczerpania baterii.
- Aha. - Voort zdjął buty i skafander. - Sztuczka z królem droidów - mruknął.
- Znasz ją? - zdziwiła się Myri.
- Wymyśliła jąmoja koleżanka z eskadry razem ze swoim droidem astromechanicznym
dawno temu - wyjaśnił Voort. - Jeszcze zanim twój ojciec zaczął przez ciebie

Strona 20

background image

Aaron Allston - Cios łaski

siwieć. Każdy z tych droidów baterii może przeprogramować i obejść proste
droidy, takie jak na przykład roboty sprzątające, zgadza się?
- Eeee... - Nawet przez szelest materiału skafandra, który Myri właśnie
zakładała, w jej głosie było słychać rozczarowanie. - Myślałam, że my to
wymyśliliśmy...
Voort założył swój nowy skafander, a potem buty.
- A żeby wszystko zadziałało jak trzeba, te karabiny muszą znów trafić w ręce
właścicieli, mam rację? - ciągnął Voort. - Czy też zamierzacie je przekazać
kartelowi kryminalnemu?
- Pierwotnym właścicielom - potwierdziła Myri.
- Gdzie? Jak?
- Tutaj. Za kilka minut.
Zaskoczony, obejrzał się na dziewczynę. Była już ubrana w nowy kombinezon - taki
sam, jakie mieli na sobie inni - a jej włosy skrywała srebrzysta peruka
sięgająca za ucho. Zmyła już makijaż, a jej oczy przesłaniały nieprzezroczyste
gogle. U stóp Myri leżał złoty kombinezon.
Wzięła od Voorta jego stary skafander i wrzuciła go do pieca.
- Gotów? Chodźmy do Jezzie. Granaty są dla ciebie, blaster jest mój.
- Jezzie? - powtórzył Voort, marszcząc czoło.
- Mam na myśli Piątkę - poprawiła się Myri. - Znamy się od dziecka. Trudno się
odzwyczaić od starych nawyków.
Opuścili okolice pieca i przeszli do cichszej i chłodniejszej niszy, z której
wyszli wcześniej Bhindi, Jesmin i Clawdita. Voort rozejrzał się dookoła.
Wyglądało na to, że Widma dostały się tutaj zamkniętym wcześniej korytarzem,
pewnie wejściem awaryjnym albo takim, które zostało zapieczętowane podczas
renowacji, z niemal niemożliwymi do odróżnienia od ścian konturami drzwi na
obydwu krańcach. Korytarz o surowych ścianach zdawał się prowadzić do kolejnego
magazynu. Słyszał dobiegający stamtąd szum repulsorów i silników manewrowych -
najprawdopodobniej odgłosy pojazdu przechodzącego testy motywatora.
W pobliżu pod ścianą leżały dwa granaty i karabin blasterowy. Wziął granaty -
miał już z takimi nieraz do czynienia: jeden był ładunkiem dymnym, drugi
błyskowym, czyli oślepiającym. Zaprojektowano je, aby wybuchały pod wpływem
uderzenia, po aktywacji zapalnika. Zważył je w dłoni, czując znajomy kształt
i ciężar.
- Co u twoich rodziców? - zagadnął Myri. Czuł się dziwnie, pytając o nich w
takich okolicznościach, ale chciał znaleźć jakiś punkt zaczepienia, dzięki
któremu mógł sprowadzić rozmowę na inne tory. Przygotowywał grunt dla pytania,
jakie naprawdę chciał jej zadać.
Myri podniosła karabin blasterowy, wysunęła magazynek, żeby sprawdzić styki, i
wsunęła go z powrotem, a potem przestawiła przycisk z boku broni na tryb
ogłuszania.
- U taty wszystko super. Czytałeś jego pamiętniki?
- As w opałach: spojrzenie na niespokojne czasy z kabiny myśliwca? Owszem.
Szkoda, że nie mógł wspomnieć o tylu innych rzeczach wartych wzmianki.
- Och, na pewno umieści je w kolejnych tomach, kiedy zmieni się nieco klimat
polityczny. Tak czy inaczej, świetnie się bawi, jeżdżąc
w te wszystkie trasy z odczytami, udzielając konsultacji dla Incoma
itak dalej. Ale mama... - westchnęła. - Mama znosi emeryturę naprawdę ciężko.
Mam wrażenie, że aby tylko się nie nudzić, wznieci niedługo jakąś rewoltę.
- Myri, wydawało mi się, że zarabiasz na życie hazardem - stwierdził ostrożnie
Voort, przechodząc do meritum. - Że siedzisz sobie bezpiecznie na „Błędnym
Rycerzu” i... cóż, przynajmniej tak słyszałem... zbijasz fortunę.
Skinęła głową, nie odrywając wzroku od karabinu.
- A więc? Dlaczego akurat to?
Uśmiechnęła się do niego.
- Musisz być taki dumny...
- Co takiego? Z kogo?
- Tak mi mówili, głównie gdy chodziło o tatę. „Córka Wedge’a Antillesa? Och,
musisz być taka dumna!” I owszem, jestem. Niektórzy też wiedzą, czym zajmowała
się mama. „Musisz być z niej taka dumna!”, mówią. I jestem, jasne. Kiedy
spotykam kogoś, kto wie
osukcesach mojej siostry w czasie ostatniej wojnie, słyszę: „Rany! Musisz być z
niej taka dumna!” Tak, tak, tak... jestem z niej dumna, ale może nadszedł
czas na to, żeby ktoś był dumny ze mnie. Ktokolwiek - nawet jeśli mam to być ja
sama.
- Większość ludzi, o których mogłem z dumą powiedzieć, że ich znam, zginęła,
żebym to ja mógł być dumny, Myri.
Zerknęła na niego spode łba.

Strona 21

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Tak naprawdę wcale nie chcesz tego robić, prawda? - spytała.
- Nie - przyznał. - A jeśli chodzi o to, co by twoi rodzice zrobili, gdyby...
Nie skończył, bo z głośników popłynął głos Bhindi:
- Zajmijcie pozycje numer dwa - poleciła. - Atak nastąpi w ciągu trzech minut.
Myri ustawiła się plecami do ściany - teraz nie mógł jej zobaczyć nikt, kto
wszedłby do magazynu głównym wejściem.
- Chcesz się dowiedzieć, co mamy robić? - spytała.
- Byłoby miło.
- Za chwilę wedrze się tutaj jednostka specjalna. My mamy ich ostrzelać, żeby
dać reszcie czas na dotarcie do pojazdu ekstrakcyjnego. Jez... to znaczy
Piątka ma pilotować. Kiedy reszta Widm się wydostanie, osłaniamy tyły i dajemy
nogę.
Yoort skinął głową.
- To mi się podoba.
W głównym pomieszczeniu Trey, Bhindi i Clawdita wycofali się między
transportowiec a korytarz ewakuacyjny. Łysy mężczyzna został przy rufie pojazdu
i uruchomił
wózek repulsorowy, który uniósł się z cichym szumem jakieś dwadzieścia
centymetrów w górę; praca silnika wprawiała w drżenie ustawione na palecie
blastery.
Mężczyzna przeciągnął się, całkiem jakby szykował się do ćwiczeń, a stojący
najbliżej korytarza Clawdita podniósł z podłogi torbę z wymienionymi
magazynkami.
Bhindi trzymała się blisko transportowca, wpatrując uważnie w ekran trzymanego w
dłoniach datapada; ze swojego miejsca Voort widział wyświetlany na nim
obraz - widoki z kamer rozmieszczonych w magazynie. Pokazywały ubranych w
niebieskie mundury żołnierzy Galaktycznego Sojuszu - sądząc po rangach i
sposobie,
w jaki się poruszali, członków jednostki do zadań specjalnych - zajmujących
pozycje na pobliskich kładkach, oczyszczających teren z przechodniów
ikierujących do środka zwiadowców.
Voort przełknął ślinę. Wdawanie się w bójkę z żołnierzami z jednostki do zadań
specjalnych było zdecydowanie łatwym sposobem, żeby dać się zabić. Zajął
pozycję obok Myri.
Dziewczyna wyjrzała za róg ich kryjówki, oceniła sytuację i szybko wycofała się
z powrotem.
- A więc trafiło na Scuta... - mruknęła pod nosem. - Cóż, jest szybki.
- Scut to ten łysy facet?
- Eee... - Myri wyglądała na zakłopotaną. - No, ten łysol z uszami jak anteny
solame to Widmo Sześć.
Chwilę później główne drzwi, te same, którymi Voort wleciał do magazynu kilka
minut wcześniej, wybuchły w deszczu iskier, lampy w pomieszczeniu zgasły
- mrok rozświetlał teraz jedynie blask bijący od ziejącej w miejscu wrót dziury
i żar bijący od pieca.
Przez wysadzone drzwi zaczęli napływać do środka mężczyźni
ikobiety w mundurach, z blasterami podniesionymi do strzału.
Voort pomyślał, że skoro zaatakowali w ciemności, muszą nosić wizjery ze
wspomaganiem. Wyszedł na korytarz, osłaniając Myri, wcisnął przycisk na granacie
błyskowym i cisnął go do głównego pomieszczenia.
Rzut nie należał do szczególnie udanych - wyrzucił ładunek z lewej ręki, a był
praworęczny, jednak pocisk przeleciał piętnaście metrów i zatrzymał się jakieś
pięć od wyrwy ziejącej w miejscu drzwi wejściowych. Granat wybuchł zaraz po tym,
jak uderzył w ziemię, napełniając całe pomieszczenie
oślepiającym blaskiem, chociaż tego już Voort nie zdążył zauważyć. Zamknął mocno
oczy i otworzył je dopiero, kiedy był pewien, że blask ustąpił. Od strony
wejścia dobiegły nerwowe, gniewne okrzyki żołnierzy. Nie czekając, Voort
aktywował drugi granat, cisnął go w ślad za pierwszym i cofnął się do swojej
kryjówki.
Teraz Myri zrobiła krok naprzód, wycelowała i zaczęła strzelać do żołnierzy.
Voort zerknął jej przez ramię.
Granat błyskowy świetnie się sprawdził - część oddziału strzelała, ale sądząc po
natężeniu strzałów i celach, które obierali, nie dali rady mierzyć w nic
konkretnego. W przeciwieństwie do nich Myri zdawała się doskonale wiedzieć, co
robi - metodycznie brała na muszkę kolejnych żołnierzy. Wycofywała się przy
tym w prawo, starając się strzelać do celów z dala od swoich przyjaciół, by
oczyścić im pole do manewrów. Clawdita wybiegł na korytarz i minął Voorta,
a za nim Trey.
Chociaż Myri systematycznie eliminowała napastników, wkrótce ich koledzy zaczęli

Strona 22

background image

Aaron Allston - Cios łaski

odpierać ogień - tym razem strzały były celniejsze, mniej chaotyczne.
Bhindi cudem tylko uniknęła kilku promieni śmiercionośnej energii, które minęły
ją dosłownie o włos. Padła z impetem na podłogę i na czworakach, nie
wypuszczając
z ręki datapada, zaczęła się czołgać w stronę Voorta. Kiedy go minęła, wstała i
także zaczęła biec.
Scut nie próżnował: pchając przed sobą wózek repulsorowy, rzucił się do wyjścia
ewakuacyjnego w pozorowanej próbie ucieczki, mimo iż korytarz był zbyt
wąski, żeby sprzęt się w nim zmieścił. Kilka zawierających blastery pakunków
przy nagłym szarpnięciu spadło z niego na podłogę... a po chwili promień
śmiercionośnej
energii, wystrzelony z blastera, trafił Scuta w sam środek pleców.
Impet strzału posłał go na ziemię, po której Scut prześlizgnął się kilka metrów.
Pozbawiony kontroli wózek wpadł na ścianę, kawałek od korytarza, a siła
uderzenia sprawiła, że większość blasterów ześliznęła się z wózka i rozsypała na
podłodze.
Myri warknęła pod nosem coś, co w uszach Voorta zabrzmiało rodiańsko i bardzo
niecenzurowanie, po czym skierowała lufę blastera w stronę źródła strzału,
który trafił Scuta - na spowitego dymem z granatu Voorta żołnierza.
Voort przykucnął, przygotowując się do ostatniej rzeczy, którą miał ochotę
zrobić - powrotu do głównego pomieszczenia po
Scuta. Z zaskoczeniem jednak stwierdził, że nie będzie to konieczne - łysy
mężczyzna podźwignął się na nogi i znów puścił pędem ku bezpiecznej kryjówce.
Voort zanurkował w bok, a Scut, wciąż wyszczerzony w osobliwym uśmiechu, minął
go truchtem - całkiem jakby uprawiał poranny jogging, mimo że jego skafander
stał w ogniu i spopielał się w mgnieniu oka. Voort obejrzał się za nim, zbity z
tropu.
W tej samej chwili Myri złapała go za ramię, odwróciła w stronę odległych drzwi
i pchnęła naprzód. Podniesionym głosem, żeby przekrzyczeć zgiełk panujący
w pomieszczeniu, zawołała:
- Odwrót!
Drzwi otworzyły się z metalicznym szczękiem, a Voort wreszcie oprzytomniał i
zaczął biec, stąpając ciężko po panelach podłogowych. Wkrótce znalazł się
w nieco mniejszym niż główne, ale podobnym do niego pomieszczeniu, którego
prowadzące na zewnątrz drzwi właśnie się otwierały. Jedynym sprzętem w mniejszym
magazynie był śmigacz - zwalisty, pomarańczowy transportowiec z napisem na
burcie głoszącym: „Jedzenie w twoim ulubionym kolorze!”
Za sterami pojazdu siedziała Jesmin, widoczna przez przedni panel widokowy;
silniki lewitującej nad ziemią maszyny były już włączone. Scut na wpół wbiegł,
na wpół zanurkował do środka głównego przedziału.
Myri wyprzedziła Voorta i także wskoczyła do środka, a Gamorreanin wsiadł zaraz
za nią i zatrzasnął drzwiczki pojazdu. Kiedy Jesmin ruszyła i dodała gazu,
nagłe przyspieszenie dosłownie wgniotło go w kanapę obok Myri. Przed nim, na
siedzeniu skierowanym w tył, właśnie zapinał pasy Scut. Naprzeciwko niego,
na środkowym siedzeniu siedziała Bhindi, po prawej, przodem do ogona pojazdu -
Clawdita, a naprzeciwko niego Trey.
Bhindi westchnęła ciężko.
- Uff, mało brakowało...
Voort spojrzał jej w oczy.
- To jeszcze nie koniec - mruknął. - Daję im jakieś trzydzieści sekund na
namierzenie pojazdu... zwłaszcza o tak charakterystycznym wyglądzie. Nie mówiąc
już o tym, że mamy na pokładzie ciężko rannego... Kto jest naszym medykiem?
Bhindi pokręciła głową.
- Nadal kogoś szukamy - wyjaśniła. - Czas naglił...
Scut patrzył na Voorta spokojnie; po jego ustach wciąż błąkał się dziwny
uśmieszek.
- To tylko lekkie oparzenie, nic mi nie będzie - rzucił beztrosko. -Nie ma się
czym przejmować. - Jego głos brzmiał dziwnie szorstko
izupełnie nie pasował do wyglądu.
- Jasne, nie ma się czym przejmować - parsknął Voort. - Bhindi, on jest w szoku
i umrze, jeśli szybko nie otrzyma pomocy medycznej! Nie mów mi, że nie
czujesz smrodu spalonego ciała!
Bhindi machnęła tylko ręką.
- A co do niepokojącego cię koloru naszego pojazdu... za kilka chwil Piątka
jednym wciśnięciem guzika zmieni jego barwę na czarną; wtedy litery znikną.
Wszystko jest pod kontrolą.
Voort już, już otwierał usta, żeby zaprotestować, ale zanim zdążył coś
powiedzieć, Scut podniósł dłoń.

Strona 23

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Spokojnie - powiedział. - Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Mam na sobie coś w
rodzaju kombinezonu z żywej tkanki, takiej samej jak ta, z której wykonana jest
moja maska. - Sięgnął do karku, jakby chciał się po nim podrapać, ale zamiast
tego... ściągnął z głowy własną twarz. Zeszła gładko, razem ze skórą pokrywającą
czaszkę i szyję, przy akompaniamencie obrzydliwego mlaśnięcia.
Spod przebrania wyłoniły się na szczęście nie nagie kości i mięśnie, ale nowa
twarz - szczupła, o szarawej cerze, ostrych rysach i czarnych oczach o
intensywnym,
świdrującym spojrzeniu. Wypukłe czoło
inachodzące na oczodoły łuki brwiowe sprawiały, że oblicze obcego wydawało się
jeszcze bardziej wrogie. Całości dopełniały rzadkie, czarne, krótko
przystrzyżone
włosy.
Voorta nagle zemdliło, a szczecina na jego ciele stanęła dęba.
- Jesteś... Yuuzhan Vongiem - wykrztusił.
ROZDZIAŁ 5
- Nazywam się Viull Gorsat. - Yuuzhanin odrzucił ukrywającą dotąd jego twarz
maskę na podłogę pojazdu, po czym sięgnął pod mankiet zwęglonego skafandra
i zsunął z dłoni skórę z identycznego
materiału, co jego sztuczna twarz. Jego prawdziwe ręce miały tę samą szarawą
barwę co głowa.
- Mój „żywy” skafander miał mojemu ciału nadać kształt korelujący z moją twarzą;
nie zamierzał służyć jako pancerz, ale tworzący go organizm był wytrzymały.
Oddał swoje życie, żeby ocalić moje.
Voort gapił się na Bhindi szeroko otwartymi oczami.
- Pracujesz z Yuuzhan Vongiem?
Bhindi skinęła spokojnie głową, jakby powiedział jej właśnie, że atmosfera w
pojeździe jest zdatna do oddychania.
- A także z Clawditą, Gamorreaninem, kilkoma ludźmi i, co najgorsze, z
Korelianką.
Myri łypnęła na nią spod szopy srebrzystych włosów.
- To był kiepski dowcip.
Bhindi przeniosła znów wzrok na Voorta.
- Voort, Scut to jeden z Odmiennych, z kasty, którą kiedyś nazywano Zhańbionymi.
Wycierpiał z rąk yuuzhańskiego wojska i kasty rządzącej więcej niż ty.
- Odmienni są tak samo szurnięci jak cała reszta. - Voort wpatrywał się w Bhindi
z niedowierzaniem; nie pojmował, jak przy całym swoim doświadczeniu mogła
nie rozumieć takiej prostej rzeczy.
Scut zmarszczył czoło, tak że pokrywające je bruzdy stały się głębsze.
- Jako dziecko, w samym środku wojny, byłem członkiem ekipy robotniczej.
Wojownicy porzucili nas w ramach aktu dywersji. Większość z nas zginęła podczas
kontrataku Nowej Republiki. Ja trafiłem do niewoli i zostałem oddany pod opiekę
ludzkiej pary. I tak oto mam yuuzhańskich rodziców, którzy odrzucili mnie
tak samo, jak ciało odrzuca yuuzhański implant, i ludzkich rodziców, którzy mnie
wychowali. Jestem dzieckiem dwojga ludzi... tak jak ty.
Voort rzucił mu wiele mówiące spojrzenie - miał nadzieję, że Yuuzhanin zrozumie
jego przesłanie, które było bardzo blisko stwierdzenia „zbliż się do mnie
jeszcze odrobinę, a cię zabiję”.
- Nie jesteśmy ani trochę do siebie podobni - warknął.
- Voort... - W głosie Bhindi brzmiał nieprzyjemny chłód. - Czy chcesz
powiedzieć, że kwestionujesz moją decyzję?
„Jasne, że kwestionuję! Tak, tak, tak!” - chciał wykrzyczeć jej w twarz Voort i
wysiąść, nawet jeśli miało to oznaczać wyskoczenie ze śmigacza i liczenie
na to, że spadnie do kabiny innej maszyny,
jednak nie powiedział tego na głos. Znał Bhindi. Wiedział, że nie zareaguje miło
na fakt, że ktoś podaje w wątpliwość trafność jej osądu.
Jasne, Voort zawsze mógł się wycofać, wrócić na Ayceezee i dalej uczyć
matematyki, ale wtedy zostawiłby Bhindi, której los nie był mu obojętny, a także
Myri i Jesmin - córki ludzi, którzy też nie byli mu obojętni - na łaskę tego
całego Yuuzhanina.
Wziął się więc w garść, pokręcił głową i powiedział dobitnie:
- Nie.
- To dobrze - rzuciła krótko Bhindi. - Scut jest biofabrykatorem. To on stworzył
tę maskę i rękawice, które widziałeś...
- To ooglithy. - Voort z trudem powstrzymał się, żeby nie wypluć tego słowa jak
obelgi. Podczas wojny z Yuuzhan Vongami ich wojownicy nosili takie maski,
żeby przybierać tożsamość przedstawicieli różnych ras Nowej Republiki,
infiltrować, sabotować i zabijać.

Strona 24

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Neoglithy - poprawił go denerwująco spokojny Scut. - Co prawda działają na tej
samej zasadzie - z tą różnicą, że korzystam z tkanek istot rodem z tej
galaktyki. Poza tym, w przeciwieństwie do ooglithów, moje twory nie są w pełni
wykształconymi organizmami... nie mają mózgów i nie cierpią. Kiedy wchłoną
substancje odżywcze przesycające ich tkankę, umierają. Nie rozmnażają się jak
inne rasy.
Voort stłumił nagły dreszcz, który przeszył jego ciało.
- Może porozmawiamy o czekających nas zadaniach - zmienił temat. - Jestem
trochę, eee, w tyle...
- Już niedługo. - Bhindi zajrzała przez okienko do sterówki. -Kiedy będziemy w
bezpiecznej kryjówce.
Bezpieczna kryjówka była lokalem z rodzaju tych, do których Voort przywykł przez
lata służby w Eskadrze Widm: niewielka kafejka, której właściciele, i
tak już balansujący na granicy bankructwa, splajtowali z powodu pożaru. Ogień
zniszczył większość wnętrza, złuszczył duraplast na jednej z okopconych ścian
i pozostawił w pomieszczeniu ostry swąd dymu, ale nie naruszył struktury
wieżowca na poziomie mieszczącym przedsiębiorstwa. Podająca się za szefa zespołu
remontowego Bhindi zaproponowała niską cenę przetargową; dzięki temu Widma mogły
teraz swobodnie poruszać się w sąsiedztwie kafejki, korzystać z jej hangaru
i najróżniejszego sprzętu, a właściciele sąsiednich punktów nie zwracali na nich
najmniejszej uwagi - dopóki nosili robocze ubrania.
Stosując tę taktykę, nie nadużywali też zaufania właścicieli lokalu: podczas gdy
Voort chodził od stolika do stolika, przemywając migotliwe, fioletowe
fleksiplastowe blaty ściereczką nasączoną płynem o zapachu kwiatów - substancją,
która miała usunąć swąd dymu, jakim był przesycony materiał - pozostałe
Widma zabrały się do innych prac renowacyjnych. Trey pousuwał stare i rozmieścił
nowe czujniki, chronometry i złącza zasilające reklamy. Scut - teraz,
kiedy zdjął swój żywy skafander, znacznie szczuplejszy - krzątał się za barierką
oddzielającą główną salę od kuchni. Turman Durra, Clawdita - Voort przypomniał
sobie, że słyszał nazwisko tego cenionego aktora już wcześniej - systematycznie
usuwał odbarwione dymem, dźwiękoszczelne płytki z sufitu i rzucał je do
specjalnego pojemnika, Jesmin i Myri zaś ślęczały w jednym z boksów nad
datapadem, przeglądając HoloNet i inne serwisy informacyjne w poszukiwaniu
wiadomości
o zamknięciu kosmoportu i uprowadzeniu wojskowego pojazdu.
Bhindi, usadowiona w boksie, w którym akurat sprzątał Voort, spytała cicho:
- Prosiaku, czy to dla ciebie problem?
- Jedynym problemem będzie, jeśli nie przestaniesz nazywać mnie Prosiakiem -
odparł, zniżając głos do szeptu. - Wiesz, co mam na myśli. Byłaś tam.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Spojrzał jej twardo w oczy.
- Nie. Jeśli jesteś pewna, że to nie szaleniec z morderczymi skłonnościami,
który nie powinien w ogóle przebywać w naszej galaktyce, nie zamierzam
kwestionować
twojej decyzji.
- To nie brzmi przekonująco.
- A więc wyjaśnię ci to jak bancie w rowie: dla mnie to żaden problem. Jestem po
prostu zaskoczony, to wszystko. Wyobraź sobie, że urządziliśmy ci przyjęcie
urodzinowe. Wnosimy wielki tort, z którego wyskakuje sam Palpatine czy coś w tym
stylu. Ale problem? Nie, nie mam z tym żadnego problemu.
Bhindi wzięła głęboki oddech i najwyraźniej uznała, że nie ma co drążyć tematu -
przynajmniej chwilowo - bo odwróciła się w stronę reszty Widm i chrząknęła
znacząco. Wszyscy przerwali swoje zajęcia i podeszli bliżej; Myri zajęła miejsce
obok Voorta, Turman usiadł przy Bhindi, a reszta przysunęła sobie krzesła
i rozsiadła się w pobliżu.
Bhindi wskazała leżący przed nią datapad.
- Nagrania z holokamer, które umieściliśmy na zewnątrz budynku, pokazują, że
blastery zostały wyładowane i przekazane ekipie śledczej. Wygląda na to, że
wszystko idzie zgodnie z planem, zakładając, że nie schrzaniliśmy nic podczas
usuwania dowodów. Przejdźmy więc do następnego etapu naszego planu:
potwierdzenia
winy albo niewinności generała Thaala. Voort, co byśmy z tym zrobili, gdybyśmy
działali według zasad starej szkoły?
Voort przestawił swój implant na zwykłą głośność.
- Zakładając, że jest winny, i tak nie mamy żadnych poszlak, jeśli chodzi o jego
pobudki. Dawniej postaralibyśmy się o podłożenie kilku przynęt, każdą
odwołującą się do jednej z kierujących nim potencjalnych motywacji, i zobaczyli,
którą łyknie. Innymi słowy, zorganizowalibyśmy parę szwindli i zaczekali,

Strona 25

background image

Aaron Allston - Cios łaski

aż da się na któryś nabrać. - Reszta ekipy pokiwała potwierdzająco głowami,
podobnie jak Bhindi.
- Świetnie - pochwaliła go. - W takim razie pozostaje nam ustalić, jakie
prawdopodobne przyczyny skłoniły go do dołączenia do Spisku Lecersena, co
obecnie
porabia i czym moglibyśmy go znęcić...
- Bogactwo - podsunęła bez namysłu Jesmin. - Może liczył na tytuł Moffa albo na
zyski płynące ze służby w szeregach Imperium. Tak czy siak, coś takiego
uczyniłoby go bardzo, bardzo bogatym.
Bhindi uśmiechnęła się do niej, ale w jej oczach było współczucie.
- Praca na marginesie dała ci się we znaki, prawda?
Jesmin zignorowała jej uwagę.
- Zaproponowałabym mu udział w jakimś sfingowanym, lukratywnym interesie... coś,
co skłoniłoby go do zdrady Sojuszu - dodała.
- Dobrze. - Bhindi skinęła głową. - Coś jeszcze?
Turman wyprostował się na swoim krześle.
- Przywrócenie Imperium z czasów jego świetności - rzucił. Jego głos, tak samo
jak Buźki Lorana, brzmiał jak głos profesjonalnego aktora: był pełny i
dźwięczny.
- Jeśli naprawdę wierzy w ideały przyświecające Imperium, może nie interesuje go
sam zysk. Dzięki stanowisku ma dostęp do poufnych informacji wojskowych,
pewnie nawet takich, których ujawnienie zagroziłoby Sojuszowi... ale nie zrobi
tego, dopóki Imperium nie będzie miało silnego dowództwa. Możemy spróbować
utwierdzić go w przekonaniu, że taki aparat już działa, albo zaczekać, aż sam
sięgnie po władzę.
Bhindi spojrzała na niego z aprobatą.
- A więc musimy tylko wykorzystać dostępne środki, żeby stworzyć iluzję rychłego
powrotu czasów świetności Imperium, i zarzucić przynętę.
- Na to wygląda - potwierdził Turman.
- Co jeszcze?
- Wielu weteranów w służbie Sojuszu - przemówił Scut, a jego chrapliwy głos
brzmiał dziwnie w zestawieniu ze słowami, które zdawały się przemyślane i
wyważone
- żywi urazę wobec istot, które wywołały tę wojnę. Niewykluczone, że w głębi
duszy Thaal może pragnąć zemsty na Yuuzhan Vongach... albo na Jedi, którzy
kiedyś popierali Jacena Solo. Obecna polityka rządu mu na to nie zezwala, jednak
gdyby dać mu sposobność do wymierzenia sprawiedliwości, pozbycia się raz
na zawsze widma, które jego zdaniem zagraża bezpieczeństwu galaktyki...
Bhindi zrobiła kwaśną minę.
- Ale to wymagałoby opracowania dwóch osobnych intryg, każdej dla innego, równie
prawdopodobnego celu...
Scut wzruszył ramionami.
- Albo ustalenia przed ich wcieleniem w życie, co tak naprawdę spędza mu sen z
powiek.
Myri pokręciła głową.
- Gdybym miała obstawiać, stawiałabym na Yuuzhan Vongów. Bez urazy - dodała pod
adresem Scuta.
Yuuzhanin zamrugał, lekko zbity z tropu.
- Jasne. Ale dlaczego Yuuzhan Vongowie, a nie Jedi?
- Cóż, to już historia - westchnęła Myri. - Kiedy rozpoczęła się inwazja Yuuzhan
Vongów, Thaal przebywał na Coruscant. Miał wówczas stopień pułkownika.
Zamiast ewakuować się jak inni, zgłosił się do dowodzenia elitarnymi oddziałami
stacjonującymi na Vandorze-3.
Scut zmarszczył szarawe czoło.
- Gdzie?
- To całkiem niedaleko, w układzie Coruscant - wyjaśniła Myri. - Najbliższa
planeta w stronę słońca. Rzadko zaludniona jak na stołeczne standardy. Ma
powiązania
z działaniami wojennymi prowadzonymi podczas Wojen Klonów. W pobliżu jej
stolicy, Vangardu, szkolono klony - jednak teraz to ośrodek rolnictwa i
przemysłu
paliwowego. Dostarcza Coruscant całkiem sporo produktów spożywczych i tworzyw
sztucznych. Większość mieszkańców stolicy uważa ją za galaktyczne zadupie...
coś jak przygłupiego krewnego, który się nie myje. - Wzruszyła ramio nami. - Tak
czy siak, Thaal wraz ze swoimi ludźmi ukrywał się tam niegdyś w starej bazie
organizacji przestępczej,
znanej jako TechnoGrabieżcy. Zajmowali się przekazywaniem dowództwu Nowej
Republiki ważnych danych na temat manewrów Yuuzhan Vongów w układzie. Prowadzili

Strona 26

background image

Aaron Allston - Cios łaski

akcje nalotowe. Nazywali siebie Skokopsami - zapożyczyli to miano od
zamieszkujących Caridę gryzoni, wygrzebujących sobie w ziemi nory: skokopsy
wyskakiwały
z nich, napadały na swoją zdobycz albo podkradały błyskawicznie niestrzeżone
jedzenie, a potem w ułamku sekundy wracały do swoich kryjówek. Skokopsy
żołnierze
wykazali się wielkim męstwem i dokonali wielu wiekopomnych czynów, a kiedy wojna
się skończyła, dowodzący nimi Thaal został awansowany na generała i stworzył
elitarną jednostkę, którą nazwał na cześć swoich partyzanckich oddziałów.
Przypuszczam, że nadal nienawidzi Yuuzhan Vongów za wszystko, co przez ich
wycierpiał.
-Jesmin miała kwaśną minę. - To brzmi sensownie, ale wcale nie rozjaśnia nam
obrazu sytuacji. Idąc tym samym tropem, moglibyśmy dojść do wniosku, że ma
takie same dobre powody, żeby równie mocno nienawidzić Jedi.
Myri spojrzała na nią, marszcząc brwi.
- Niby dlaczego?
- Następny drobny szczegół z historii jego kariery. Wspomniałaś, że skokopsy,
mam tu na myśli gryzonie, nie jego żołnierzy, pochodzą z Caridy... To także
ojczysta planeta Thaala. To tam zdobył szlify oficerskie i został mianowany
instruktorem taktyki niewielkiej jednostki w tamtejszej Akademii Imperialnej.
Myri się skrzywiła.
- Fakt, to robi różnicę.
Jesmin skinęła głową.
- Przebywał na Caridzie, kiedy Kyp Durron zniszczył układ. Znalazł się na jednym
z ostatnich promów, które ewakuowały tamtejszą ludność tuż przed atakiem
Pogromcy Słońc. Cała ta historia sprawiła, że przeszedł na stronę Nowej
Republiki. Według danych z oficjalnych rejestrów od tamtej pory cieszył się
nieposzlakowaną
opinią. Mimo to jestem zdania, że kiedy ktoś przejdzie przez taki koszmar... Kto
wie, co dzieje się wtedy z jego psychiką?
Voort zmarszczył czoło, zastanawiając się nad tym, co właśnie usłyszał. To nieco
komplikowało sprawy. Kyp Durron, wówczas zaledwie uczeń Jedi, ale jednocześnie
bardzo silny Mocą chłopiec,
dokonał straszliwej zemsty: wykorzystał eksperymentalną superbroń do zniszczenia
słońca Caridy - świata będącego siedzibą imperialnej akademii wojskowej,
a jego eksplozja zaowocowała destrukcją samej planety. Podczas sprawnej
ewakuacji udało się ocalić część tamtejszej ludności. Chociaż ten akt
okrucieństwa
pozostawił wiele istot w przekonaniu, że Durron powinien był trafić pod sąd i
zostać ukarany za swój postępek, zniszczenie imperialnej akademii było w
pewnym sensie na rękę Nowej Republice, toczącej wówczas wojnę z Imperium. Dzięki
wstawiennictwu Luke’a Skywalkera Durron odzyskał wolność.
Bhindi westchnęła.
- No dobrze. Czy ktoś jeszcze ma jakąś propozycję?
Wszyscy zgodnie pokręcili głowami.
- A więc nadal nie wiemy na pewno, jakie pobudki kierują Thaalem. - Wyjęła z
kieszeni na piersi czip, który podała Myri. - Chciałabym, żebyście razem
z Voortem i Treyem zajęli się nadzorem droidów na Vandorze-3. Reszta zacznie
wprowadzać w życie spiski, które ujawnią motywy Thaala. Do roboty, moi drodzy.
Podczas podróży powrotnej do kosmoportu usadowiony w kabinie śmigacza Voort
obejrzał się na zajmującą tylne miejsce Myri.
- Nie chciałbym narzekać... - zaczął.
W odpowiedzi wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
- Wiesz, co robią wszyscy zaraz po tym, jak stwierdzą, że nie chcą narzekać?
Narzekają.
- Przyleciałem na Coruscant dziś rano - ciągnął niezrażony Gamorreanin. - A
wylatuję po południu. Kto wpada na Coruscant na kilka godzin? Co to w ogóle
za pomysł?
- Chyba głupi.
- Tak tylko chciałem zauważyć...
- A skoro już o tym mowa, mógłbyś przestać wciąż marszczyć czoło.
Voort posłał jej zdumione spojrzenie.
- Że niby co?
- Teoretycznie tylko twoi pobratymcy są w stanie zauważyć, kiedy masz zmartwioną
minę. Ja to potrafię, bo umiem rozpoznawać wyraz twarzy u innych ras i
ich mowę ciała, skoro spędzam większość czasu, obcując z nimi podczas gier
hazardowych. Hej, Trey! - zagadnęła Myri. - Potrafiłbyś stwierdzić, kiedy on
marszczy czoło?

Strona 27

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Siedzący za sterami Trey pokręcił głową.
- Widzisz? - Myri milczała przez chwilę, podziwiając mijane po drodze wieżowce.
- Mógłbyś się chociaż raz uśmiechnąć - dodała wreszcie. - Nigdy się nie
uśmiechasz.
- Daj mi powód do uśmiechu - mruknął Voort.
- Popracuję nad tym - zapewniła go.
ROZDZIAŁ 6
ACKBAR CITY, VANDOR-3
Lot promem z Coruscant na Vandor-3 nie trwał zbyt długo, ale Voort i tak uznał
go za najmniej przyjemny etap ich misji.
Port kosmiczny był położony w połowie drogi między Bazą Wojskową imienia
admirała Fey'lyi na północ a Ackbar City na południe, oddalony od każdego z tych
punktów o jakieś dwadzieścia kilometrów. Tak naprawdę kosmoport był nienormalnie
duży jak na planetę o tak małej populacji, a większość ruchu generowały
tu duże kontenerowce, dostarczające na inne światy zboża, mięso i inne produkty
spożywcze. Budynek terminalu dla gości i ruchu niezwiązanego z handlem
był niezbyt duży - szary piętrowiec, przylegający do dwóch lądowisk.
Trójka Widm musiała odczekać w nim prawie godzinę, zanim maleńki punkt wynajmu
śmigaczy znalazł im odpowiedni pojazd. Voort spędził ten czas, pomstując
pod nosem na wyświetlane na publicznych ekranach hologramy, wychwalające lokalne
atrakcje, a w szczególności bazę wojskową i rozrywki oferowane w pobliskim
mieście.
Prezentowano na nich zapętlone w nieskończoność nagrania, zapewniające nowo
przybyłych, że zanim Galaktyczny Sojusz przejął władzę w układzie Coruscant
pod koniec wojny z Yuuzhan Vongami, na Vandorze-3 nie było żadnej bazy
wojskowej. Kiedy jednak generał Thaal postanowił wykorzystać planetę do
założenia
bazy dla nowych operacji wojskowych (notabene, bazy nazwanej imieniem Borska
Fey'lyi, ówczesnego szefa rządu Nowej Republiki podczas upadku
Coruscant), miasto zatętniło nagle życiem i nastąpił jego gwałtowny rozwój.
Po długich minutach oczekiwania operator oddziału wynajmu wyprowadził Widma na
zewnątrz i wskazał im ich nowy środek transportu: pokaźnych rozmiarów śmigacz
o kabinie dość przestronnej, żeby spokojnie pomieścić ich trójkę. Wreszcie
nadeszła chwila upragnionej ucieczki z tego uprzykrzonego miejsca. Z Myri za
sterami i Treyem na tylnym siedzeniu opuścili znienawidzony kosmoport, kierując
się wytycznymi wyświetlanymi na datapadzie tego ostatniego.
Pokonali całą trasę w milczeniu; Voort był tak wściekły, że pozostała dwójka,
wyczuwając podświadomie jego nastrój, nie odezwała się ani słowem, dopóki
nie dotarli do pierwszego dużego drogowskazu do Bazy Fey’lyi i Ackbar City. Myri
skierowała pojazd do miasta, a Voort prychnął ze wzgardą.
- Co jest? - rzuciła Myri, wyraźnie rozdrażniona panującą atmosferą. - Odkąd tu
przylecieliśmy, wyczuwam, że masz ochotę komuś dokopać...
- Baza Wojskowa imienia Fey’lyi - wypluł Voort. - Najnowsze, super-duper
koszary. - Pokręcił z dezaprobatą głową. - Nazwane imieniem Borska FeyMyi,
ciapowatego,
egoistycznego syna wampy... gdyby wampy miewały takie durne potomstwo. Sam fakt,
że bazę nazwano na jego cześć...
Myri wzruszyła ramionami.
- I co z tego? - Skupiła uwagę na ustawionych na wysokości wierzchołków drzew
znakach, kierujących ich do celu - brukowanej drogi dla pojazdów naziemnych
nieco poniżej ich toru lotu. Z obu stron otaczały ją pola uprawne, na których
pracowali ludzie, Gamorreanie, droidy i samosterowalne maszyny rolnicze.
Zbliżał się okres żniw i pola lśniły w słońcu połyskliwą bielą i żółcią. - Co
prawda byłam mała, kiedy to się działo, ale przecież on zginął... hm, jak
bohater, prawda? Zdetonował ładunek, ginąc samobójczą śmiercią i zabijając przy
tym niemało Yuuzhan Vongów, nie?
- Niektórzy żyją bohatersko i giną heroicznie, a nikt ich za to nie nagradza -
burknął Voort. - Fey’lya w ostatniej chwili zdobył się na jeden wielkoduszny
gest... chociaż całe życie spędził na knuciu i matactwach. Myri, on przez cały
swój plugawy żywot decydował o działaniach żołnierzy w terenie - na ziemi,
w kosmosie, służb specjalnych i szpiegów. Dokonywał wyborów zgodnie z własnym
interesem i posyłał ludzi na pewną śmierć!
- Cóż... - W głosie Myri nie było współczucia. - Każdy pamięta to, co chce,
czyli wybiórczo. Sądzę, że większość chce pamiętać tylko
otym, że wysadził się w powietrze, eliminując część sił wroga, kiedy stolica
upadała...
- Chciałem tylko powiedzieć, że... - Voort spróbował zapanować nad ogarniającym
go wzburzeniem. Nie powinien był wyładowywać agresji na kimś, kto niczym

Strona 28

background image

Aaron Allston - Cios łaski

sobie na to nie zasłużył; doskonale o tym wiedział. Myri nie była jego
uczennicą. - Spotkałem admirała Ackbara kilka razy - bąknął. - Pracowałem też z
jego bratanicą, Jesmin. Była jedną z pierwszych Widm. Zginęła, walcząc...
- Wiem - odparła łagodnie Myri. - To po niej odziedziczyła imię córka Tainerów.
- Chciałem tylko powiedzieć, że skoro nazwali potężną, przesadnie dofinansowaną,
super ultra ekstra bazę wojskową imieniem Fey’lyi, miasto noszące imię
admirała Ackbara powinno naprawdę robić wrażenie... - mruknął.
Miasto było dobrze widoczne już z kilku kilometrów. Duży, brązowy szyld na
środku biało-złocistego pola głosił ACKBAR CITY. MAKSYMALNA WYSOKOŚĆ LOTU: SZEŚĆ
METRÓW.
- Chyba jaja sobie robią - prychnęła Myri, sprowadzając ich pojazd na dozwoloną
wysokość.
Wkrótce dotarli do rogatek - pasa pylistych pól, otaczającego pozornie
przypadkowy ciąg budynków: głównie durastalowych prefabrykatów, osadzonych na
metalowych
szkieletach i permabetonowych fundamentach, pomalowanych na mdłe kolory.
Elewacje niektórych łuszczyły się, wystawione przez długi czas na działanie
promieni
słonecznych i wiatru. Niewiele ulic było brukowanych; część pokrywała warstwa
żwiru, inne - ubita gleba.
Myri prowadziła śmigacz, rozglądając się czujnie dookoła.
- Nawet na tej wysokości nic tu nie lata - odezwała się nareszcie ponuro. -
Przestawiam nas na tryb naziemny. - Sprowadziła Pojazd na jakiś metr nad ziemię.
Kiedy mijali pyliste skrzyżowania, repulsory ich pojazdu wzbijały w powietrze
chmury kurzu. Cywile na graniczących z jezdnią chodnikach wykrzykiwali pod
ich adresem obelgi i pokazywali niecenzuralne gesty. - Wygrałeś, Voort
-Westchnęła z rezygnacją Myri. - Już zaczynam nienawidzić tego niiejsca.
- Może później będzie lepiej - pocieszył ją Trey. - O, widzisz? Już jest lepiej.
Anie mówiłem? - Wskazał coś przez przedni panel pojazdu.
Podążyli wzrokiem za jego palcem. Jeśli chodzi o Voorta, to widział tylko
kolejny piętrowy budynek - no, może pomalowany bardziej jaskrawo niż inne. Neon
nad wejściem głosił: JEDZ-Z!
Voort warknął gniewnie.
- Nie wiem, o co tu chodzi... chyba że właściciel jest analfabetą. Mam ochotę
spuścić mu łomot za nieprzestrzeganie zasad ortografii. Tak, Trey? O to ci
chodziło?
- Ten budynek jest zbudowany z prefabrykatów - wyjaśnił Trey. -To musi być
produkt z fabryki. Nie został złożony na miejscu, czyli więcej kosztował, jasne?
To chyba lepiej?
Myri westchnęła.
- Cóż, przynajmniej mogę liczyć na jakieś jaskinie hazardu - bąknęła. - Przyda
się nam kilka dodatkowych kredytów...
Jak się wkrótce okazało, większość mieszkańców była rasy ludzkiej, aczkolwiek tu
i ówdzie trafiali się przedstawiciele innych gatunków. Większość wyglądała
na cywili; mieli na sobie codzienne albo robocze stroje, ale co jakiś czas Voort
wyławiał też z tłumu grupki żołnierzy.
Trey najwyraźniej zdążył się już zorientować w tutejszym środowisku wojskowym,
bo w pewnej chwili wskazał dwójkę żołnierzy stojących na rogu, ubranych
w brązowe mundury, z oznaczeniami rangi szeregowców.
- Nie są na służbie. Miasto utrzymuje mnóstwo takich darmozjadów.
Voort skrzyżował ramiona na piersi.
- A więc możemy się spodziewać, że większość spraw jest tutaj załatwianych...
Jak to będzie w basicu? Ach, byle jak.
- Może wcale nie. - W głosie Myri brzmiała nadzieja, ale Voort prychnął
lekceważąco.
- Stawiam dziesięć kredytów, że w Ackbar City nie mają nawet... orkiestry.
- Przyjmuję zakład.
- I mam tu na myśli orkiestrę złożoną z żywych muzyków, nie bandę droidów -
zaznaczył z naciskiem Voort.
Myri zrobiła rozczarowaną minę.
- Wycofuję się.
Trey wskazał kolejną grupkę żołnierzy - tym razem było ich czterech, ubranych
także w brązowe mundury, ale uzbrojonych w karabiny blasterowe. Na głowach
mieli czarne hełmy.
- To patrol gwardzistów. Armia pełni także funkcję straży miejskiej. - Żołnierze
przyglądali się uważnie mijającym ich śmigaczom i pieszym.
- A to ciekawe. - Voort zapamiętał tę informację. Każde odchylenie od zwykłych,
powszechnie spotykanych struktur rządowych czy społecznych mogło stanowić

Strona 29

background image

Aaron Allston - Cios łaski

potencjalną słabość albo usterkę, którą można było potem wykorzystać.
Trey wskazał kobietę stojącą kawałek dalej, po ich prawej stronie.
- O, mamy i Skokopsa.
Voort zerknął z zainteresowaniem, ciekaw, jak też wyglądają najlepsi żołnierze
generała Thaala.
Kobieta była średniego wzrostu, muskularnie zbudowana, ubrana w mundur podobny
do tych noszonych przez żołnierzy po służbie, ale różniący się od nich pewnymi
elementami. Kołnierz brązowej bluzy był ozdobiony rzędem białych trójkątów -
Voort po chwili domyślił się, że są to stylizowane kły. Podobne, ale pojedyncze
insygnia były też wymalowane po obu stronach jej hełmu. Miała czerstwą, surową
twarz i słuchała akurat wyjaśnień bithańskiego właściciela sklepu o ogorzałej
skórze, który najwyraźniej tłumaczył się jej z czegoś gęsto. Stali pod drzwiami
piekarni, odgrodzonymi czerwoną taśmą z napisem REKWIZYCJA. Bith o nagiej,
bulwiastej czaszce i czarnych, lśniących w porannym słońcu oczach gestykulował
zawzięcie, podczas gdy kobieta kręciła głową. Wkrótce ich minęli, ale Voort
długo jeszcze oglądał się za panią żołnierz.
- Jeśli generał Thaal jest naszym wrogiem, to oni też - stwierdził wreszcie
ponuro. - A jeśli okaże się, że nie jest skorumpowany, Skokopsy pozostaną
elitarnymi
żołnierzami, na których teren włazimy nieproszeni, więc miejcie się na
baczności.
- Dobrze, tato. - Trey zerknął na ekran datapada. - Myri, następna w lewo.
Dwie minuty później dotarli do celu: parkingu otoczonego niskimi, szarymi,
podniszczonymi budynkami z falistej durastali. Wyblakły znak na najbliższym
dachu reklamował miejsce jako NAPRAWĘ
I SERWIS ŚMIGACZY TOOZLERA. Tu i ówdzie podwórko porastały chwasty - wszystko
wskazywało na to, że od jakiegoś czasu budynki stoją opuszczone.
Główna hala była piętrową budowlą, w której mieściły się kanały naprawcze, teraz
ogołocone z podnośników, wyciągarek i narzędzi. Po lewej znajdowały się
biura z recepcją na parterze oraz z niewielkimi apartamentami i odświeżaczem na
piętrze. Po prawej stał magazyn - obecnie pusty, ale nadal przesycony wonią
chemikaliów i plastikowych części. Trzy moduły były połączone ze sobą krótkimi
korytarzami o duraplastowych ścianach. Gładkie ściany głównego budynku chwiały
się i wydawały metaliczny szczęk w co silniejszych podmuchach wiatru.
Voort, Myri i Trey poświęcili jakieś pięć minut na skanowanie okolicy w
poszukiwaniu nadajników; kiedy nic nie znaleźli, kolejne pięć spędzili na
montowaniu
własnego sprzętu - niewielkich podsłuchów i holokamer, które miały przekazywać
informacje z pobliskich ulic i alarmować ich w razie wtargnięcia nieproszonych
gości. Następnie zakleili wszystkie okna czarnym, nieprzejrzystym flimsiplastem,
a Trey wszedł na dach, gdzie umieścił baner głoszący: WARSZTAT BINIEGO
- OTWARCIE JUŻ WKRÓTCE!
Zaparkowali śmigacz w głównym budynku, a bagaże zanieśli do biura, w którym na
blacie biurka recepcji Trey urządził małe centrum dowodzenia, łączności
i kontroli rozmieszczonego sprzętu. Kiedy wszystko było już gotowe, spojrzał na
nich znad monitora i pokręcił głową.
- Nie ma jeszcze żadnych sygnałów od naszych droidów z magazynków.
Voort zerknął mu przez ramię, ale przewijające się po ekranie cyfry i informacje
nic mu nie mówiły.
- Co to może oznaczać? - spytał. - Czy mogli je zdemaskować? A może będą je
trzymać na Coruscant nie wiadomo jak długo jako dowód...
Trey pokręcił głową.
- Nie-e. Miały dotrzeć do Bazy Fey’lyi, więc na pewno wkrótce je tu przyślą.
Jeśli jednak obecnie nie mają zapotrzebowania na broń, może potrwać kilka
dni albo nawet tygodni, zanim je wypakują i przydzielą.
Voort odchrząknął.
- Cóż, to może trochę ich popędzimy?
Kiedy Myri i Trey popatrzyli na niego pytająco, odwzajemnił spokojnie ich
spojrzenia i powoli pokręcił głową.
- Nie macie pojęcia, o czym mówię, prawda?
- Prawda - potwierdziła Myri, wyraźnie zakłopotana. - Mieliśmy czekać, aż droidy
zostaną aktywowane, a potem zacząć konfrontować przesyłane przez nie dane...
- Co, jak właśnie powiedział Trey, może nastąpić dopiero za kilka dni albo
tygodni. - Voort próbował nie dać po sobie poznać zniecierpliwienia. - A co
by się stało, gdyby, powiedzmy, kilku ze stacjonujących tu żołnierzy musiało
interweniować w sytuacji, która koniec końców pozbawi ich blasterów?
- Dostaną nową broń. - Trey chyba zrozumiał, do czego zmierza Voort, bo
uśmiechnął się pod nosem. - A ta nowa może być nasza... albo ta nasza może

Strona 30

background image

Aaron Allston - Cios łaski

czekać
w kolejce do sprawdzenia, dzięki czemu droidy zostaną aktywowane.
Voort skinął z uznaniem głową.
- W tym fachu nie można czekać, aż coś się zrobi samo, synu. Trzeba samemu o to
zadbać.
Myri uśmiechnęła się, najwyraźniej zachwycona lekcją starej szkoły technik Widm,
którą mieli zaraz usłyszeć.
- Jaki masz pomysł?
- Cały przekręt zasadza się na tym, że Ackbar City nie ma własnej policji ani
straży miejskiej. - Voort zastanawiał się nad czymś przez chwilę. - Będziemy
potrzebować... małej hydraulicznej prasy do metalu, której ślad po zakupie nie
będzie prowadził do nas i którą będziemy mogli przewieźć śmigaczem. Musimy
też mieć sześć do ośmiu adresów opuszczonych domostw w tanich dzielnicach, sześć
do ośmiu niezarejestrowanych na nikogo komunikatorów, żebyśmy mogli wezwać
policję, a do tego drugą pseudobezpieczną kryjówkę, podobną do tej, której także
nikt nie będzie mógł z nami połączyć. Kilka farb w sprayu w różnych kolorach...
- wyliczał. - Przebrania dla was... i, jeśli się uda, nagranie odgłosów
wkurzonego kowakiańskiego małpojaszczura.
Trey wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Chyba ta robota zaczyna mi się podobać.
Kilka godzin później dwaj żołnierze - kobieta i mężczyzna - zatrzymali się przed
drzwiami niewielkiego lokalu. Nie był to właściwie dom w klasycznym tego
słowa znaczeniu, raczej barak
z prefabrykatów. Sprawiał wrażenie reinkarnacji durastalowej rury
ośrednicy jakichś trzech metrów i długości piętnastu, przekrojonej wzdłuż,
ustawionej na permabetonowych fundamentach, zapieczętowanej z obu stron i z
wyciętymi w ścianach drzwiami i oknami. Wszystko było pomalowane na bliżej
nieokreślony, brudny kolor. Wydawał się idealnym przykładem mieszkania dla ludzi
pozbawionych pieniędzy, dobrego smaku albo obydwu tych rzeczy naraz. Okoliczne
domy wyglądały zresztą bardzo podobnie.
Kobieta, z rangą i nazwiskiem widniejącym na plakietce na piersi „Sierżant
Dobi”, przycisnęła guzik przy drzwiach.
- Nienawidzę interwencji w awanturach domowych - poskarżyła się koledze. -
Ludzie wszczynają bójki, a kiedy zjawiamy się, żeby zrobić porządek, rzucają
się na nas z wibronożami.
Mężczyzna, kapral Vitkins, pokręcił głową.
- Ale tu zgłoszono udział zwierząt. Podczas ilu interwencji mieliśmy do
czynienia ze zwierzętami?
- Hm, no... niech ci będzie. Może tym razem tylko poszczują nas piaskową
panterą.
- Hej, nie bądź takąpesymistką!
Światło nad drzwiami zapaliło się, a skrzydło odsunęło na bok. W progu stał
wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w szarym roboczym ubraniu. Trudno było
powiedzieć
coś o jego rysach twarzy, bo jedną jej połowę zakrywał bandaż, a druga była sina
od stłuczeń. Prawą rękę miał zawieszoną na temblaku, sprawiającym wrażenie
wykonanego prowizorycznie z podartego prześcieradła.
Spod szopy czarnych włosów patrzyły na nich umęczone oczy.
- F czym boge pomódz?
Sierżant Dobi opanowała grymas współczucia.
- Jeden z przechodniów złożył na posterunku skargę o zakłócanie ciszy.
Chcielibyśmy to sprawdzić, najlepiej w środku...
- Jazne, jazne... - Mężczyzna odsunął się, zapraszając ich, żeby weszli.
Rozejrzeli się po wnętrzu; w pokoju nie było prawie żadnych sprzętów - ledwie
dwa składane durastalowe krzesła i rozklekotany stół z miejscowego drewna,
a na nim monitor.
Zanim jeszcze drzwi się zamknęły, lokator zaczął się tłumaczyć:
- Pogłódziłem zię z moim wzpółlogadorem.
Sierżant Dobi pokiwała współczująco głową.
- I trochę pan na tym ucierpiał...
- Jag zawże.
- Zawsze...? - Sierżant Dobi zawiesiła głos. - Czy chce pan powiedzieć, że to
zdarza się regularnie?
- Za gażdym razem, giedy się nażre goreliańzgich jabłeg.
Żołnierze spojrzeli po sobie. Kapral Vitkins wyciągnął z kieszeni
datapad.
- Jaka to rasa wpada w szał po zjedzeniu koreliańskich jabłek? -spytał, zbity z
tropu.

Strona 31

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Dylgo jedna, bardzo zbedzjalna: genedycznie zmodywigowany gowagiańzgi
małbojażdżur.
Sierżant Dobi sięgnęła po swój karabin i upewniła się, że jest ustawiony na
pełną moc i na ogłuszanie.
- Proszę, niech pan powie, że to jakiś żart. Genetycznie zmodyfikowany...?
- Oh, jezd wielgi! Ma bółdora medra!
Kapral Vitkins spojrzał na mężczyznę z przerażeniem i sprawdził kilka rzeczy w
swoim datapadzie.
- Hm, proszę pana... nie widzę w bazie danych dokumentów nabycia ani wynajmu
tego lokalu, nie mówiąc już o zgłoszeniu pobytu na Vandorze-3 kowakiańskiego
małpojaszczura...
- Wbrowadziliźmy zię dobiero wdżoraj. A nie ma go w bazah danyh, bo...
brzemydziłem go na blanedę.
Vitkins pospiesznie schował notes komputerowy do kieszeni i sprawdził swój
blaster.
- Niebezpieczne zwierzę... - zaczął.
- Niejezdniebezbiedżny! - zaprotestował lokator. - Jabłga brzezdały działadź.
Hdziałby pan z nim borozmawiadź? Jezd w ząziednim bogoju, źbi.
Dobi skinęła głową.
- Tak. Proszę go zawołać.
- Palpy? Palpy, bozwól na gwiledżgę!
Z sąsiedniego pokoju rozległy się podejrzane dźwięki - ciężkie łupnięcie, po nim
dały się słyszeć odgłosy kroków i drapania pazurów
o ziemię, od których Dobi włosy na głowie stanęły dęba.
Po chwili drzwi się rozsunęły, ukazując ciemne wnętrze...
Lokator, stojący za plecami żołnierzy, przemówił już normalnym głosem:
- Ręce do góry. Mam was na muszce, tak samo jak strzelec w sąsiednim pokoju.
Żołnierze, od teraz jesteście zakładnikami Ruchu Pacyfistycznego Poczwórnych
Działek.
Dobi westchnęła ciężko.
- Nienawidzę interwencji w awanturach domowych.
Dopiero kiedy czwarta para wysłanych do czwartej interwencji żołnierzy
podejrzanie długo nie zgłaszała wypełnienia polecenia, oficer dyżurny w lokalnym
posterunku stwierdził, że coś jest nie tak. Wysłał zespół żołnierzy pod pierwszy
adres, gdzie znaleźli oni Dobi i Vitkinsa, profesjonalnie związanych
i wkurzonych, w pustym mieszkaniu. Nigdzie nie było śladu po ich broni -
napastnicy zabrali pistolety i karabiny. W miejscach, gdzie udały się pozostałe
patrole, zastano to samo: związanych i rozbrojonych żołnierzy, opowiadających tę
samą historyjkę o genetycznie zmodyfikowanym małpojaszczurze. Oficer dyżurny
wydał stosowne rozporządzenie, zgodnie z którym od tej chwili wszystkie wezwania
do interwencji powinny być wypełniane z maksymalną ostrożnością przez
zespoły złożone z nie mniej niż czwórki żołnierzy.
Tego wieczoru nie pojawiły się już jednak żadne nowe wezwania, a Zanim nastał
świt, grupa śledczych przydzielonych do zadania weszła do siedziby nieznanego
dotąd Ruchu Pacyfistów Poczwórnych Działek, gdzie znalazła małą prasę do metalu.
Podłogę wokół urządzenia zaśmiecały szczątki blasterów zabranych wcześniej
żołnierzom, I a ściany baraku pokrywało świeżutkie graffiti, piętnujące
najrozmaitsze akty przemocy.
Wydano rozkaz aresztowania dwóch podejrzanych - mężczyzny z zabandażowaną twarzą
i kobiety nieokreślonej rasy, okutanej w luźne szaty, jednak wszystko
wskazywało na to, że dochodzenie urywało się w martwym punkcie.
Voort siedział przed monitorem komputera Treya, na którym wyświetlano informacje
przekazywane z holokamer zamontowanych na dachu, a skierowanych na położony
kilka kwartałów dalej metalowy barak, w którym podrzucili wcześniej prasę do
metalu. Stały przed nim wojskowe śmigacze, a wokół budynku krzątał się zespół
śledczych.
- No i tak oto Widma spędziły swój pierwszy dzień w nowym mieście...
Wyciągnięta na składanym łóżku po drugiej stronie biura Myri ziewnęła.
- Męczący, ale dobrze się przy tym bawiłam.
Voort skinął głową.
- Gdybyśmy mieli jeszcze dzień czy dwa w zapasie, moglibyśmy nawet skombinować
dla mnie kostium wielkiego małpojaszczura, ale cóż... nie było czasu.
- Może powiemy Bhindi, żeby zasugerowała komu trzeba, że za próbą uprowadzenia
śmigacza z blasterami na Coruscant stali pacyfiści z Poczwórnych Działek?
- Myri znów ziewnęła. - Ale najpierw trochę się zdrzemnę. No wiesz, chodzi mi o
to, żeby Poczwórne Działka zyskały na popularności i respekcie.
Pochrapujący w fotelu Trey ocknął się i przyłączył do rozmowy.
- To dobry pomysł - stwierdził, a kiedy przeniósł wzrok na monitor, zmarszczył

Strona 32

background image

Aaron Allston - Cios łaski

czoło. - Hm, mamy przekaz od jednego z droidów. -Sięgnął do ekranu i zamienił
obraz z holokamery na dachu na widok tabel z danymi; treść niektórych zmieniała
się nieustannie. Trey zamrugał. - Dwunastka zgłosiła właśnie aktywność.
Voort skinął z zadowoleniem głową, chociaż wiedział, że Trey nie potrafi
rozszyfrować wyrazu jego twarzy.
- Całkiem możliwe, że to nie ma nic wspólnego z naszymi działaniami, ale...
Trey przyglądał się pilnie danym przewijającym się po ekranie.
- Ale zawsze lepiej jest działać, niż reagować - mruknął. - Lekcja zapamiętana.
ROZDZIAŁ 7
Większą część z kolejnych dwóch dni trójka Widm spędziła przed tym samym
monitorem, obserwując dane i materiał wysyłany przez droidy pasożyty z
magazynków,
a potem przez droidy numer dwanaście i trzydzieści osiem.
Dwunastka odczekała w magazynku niemal cały dzień, zanim okoliczności pozwoliły
jej na aktywację. Kiedy wreszcie w okolicy Przez kilka godzin nie poruszyło
się nic większego od insekta, droid
71
opuścił obudowę i zeskoczył na permabetonową podłogę szatni żołnierzy,
rozpoznawalnej na ekranie dzięki stojakom na broń, schowkom na sprzęt i ławkom.
Na podłodze Dwunastka wysunęła mikrogąsienice i w zabójczo ślamazarnym tempie
zaczęła pełznąć w stronę dolnej półki zamontowanego na ścianie stojaka na
broń. Tam odczekała kolejne kilka godzin - bez ruchu, niezauważona, z holokamerą
skierowaną na kostki i stopy przebierających się po zmianach żołnierzy.
Minęło znów parę długich godzin w ciemności, kiedy do pomieszczenia wtoczył się
droid sprzątający z beżową kopułką i Dwunastka zabrała się do roboty. Wypełzła
spod stojaka i przesłała droidowi sprzątającemu krótką komendę, zgodnie z którą
ten zidentyfikował ją jako plamę na podłodze i ruszył w jej kierunku z
zamiarem jej usunięcia, a potem przesunął się tak, że znalazł się nad nią.
- Za chwilę Dwunastka aktywuje przylgi magnetyczne i przyczepi się do spodniej
części droida sprzątającego - zameldował Trey i wskazał ekran, na którym
droid wyświetlał obrazy przekazywane z kamery. Uniósł się teraz z wolna jakieś
dwa czy trzy centymetry wyżej, aż przylgi zetknęły się z podwoziem maszyny
sprzątającej. - Teraz nasz mały pasożyt wepnie się do gniazda swojego nosiciela
i wkrótce zacznie go przeprogramowywać.
Voort skinął głową i przeciągnął się na krześle.
- Zakładam, że następnie opuści go i dokona sabotażu kolejnych droidów w bazie,
a w końcu znajdzie sobie kryjówkę. Niebawem wszystkie „zainfekowane” przez
niego droidy będą przesyłać mu dane w regularnych odstępach czasu, a on z kolei
będzie przesyłał je nam w zaszyfrowanych pakietach. Naszym zadaniem będzie
zaś ich porównanie i zestawienie, zgadza się?
Trey łypnął na niego spode łba.
- Demaskując ciągle nasze plany, psujesz całą zabawę - burknął.
Zanim zapadł zmrok, mieli już część planów budynków, w których II
działały Dwunastka i Trzydziestka Ósemka, nałożonych na mapę satelitarną Bazy
Wojskowej imienia Fey’lyi. Wszystko wskazywało na to, że drugi z infiltratorów
znajdował się w pilnie strzeżonym pomieszczeniu -w magazynie, gdzie składowano
przed przydziałem broń i amunicję, Dwunastka jednak krążyła swobodnie w
okolicach południowego centrum operacyjnego bazy. W miarę upływu godzin Trey
zaczął tworzyć trójwymiarowy model centrali, a potem - kiedy kolejne droidy
stawały się ofiarami mechanicznego szpiega - sąsiednich budynków.
Trey zatrzymał na chwilę obraz przekazywany na bieżąco z części bazy, którą
akurat nanosił na mapę, i kliknął migającą w prawym górnym rogu ekranu ikonkę.
Na monitorze zaczęła się pojawiać seria zapytań o hasła i pytania
zabezpieczające - kiedy wpisał ciąg odpowiednich znaków, komputer otworzył plik.
Wówczas
Trey poszukał wzrokiem reszty Widm.
- Nowe rozkazy od dowództwa - wyjaśnił.
Voort i Myri podnieśli wzrok znad sabacca - ten pierwszy z wyraźną ulgą, bo
biegłość Myri w grach hazardowych działała mu na nerwy.
Trey przebiegł wzrokiem treść wiadomości.
- Bhindi gratuluje nam pomyślnego aktywowania droidów. Mówi, że Widmom na
Coruscant udało się dokonać sabotażu linii produkcyjnej dział turbolaserowych.
Zrobili to w imieniu pacyfistów z Poczwórnych Działek, żeby uwiarygodnić ruch
oporu.
Myri uśmiechnęła się pod nosem.
- Miło z ich strony.
- Jeśli o nas chodzi, to tutaj, na Vandorze-3, mamy rozkazy przyczaić się i po
prostu zbierać dane, dopóki nie dostaniemy innych poleceń. Voort i ja mamy

Strona 33

background image

Aaron Allston - Cios łaski

się spotkać z resztą na Stacji Gagrew w Gromadzie Si’klaata. Ty, Myri,
zostaniesz tutaj.
- Sama? - Voort zmarszczył pysk.
Myri zerknęła na niego z urazą.
- A co, myślisz, że sobie nie poradzę?
- Nie o to chodzi - zaprotestował Voort, chociaż w duchu wiedział, że owszem, po
części właśnie o to. - Po prostu... nie lubię zostawiać członków zespołu
samych, bez wsparcia. To nie jest dobra taktyka. - Dręczyła go myśl o
zostawieniu Myri na pastwę losu. Jak spojrzy Wedge’owi w oczy, jeśli coś jej się
stanie...? Starał się z całej siły myśleć o niej jako o dorosłej członkini
zespołu, o kimś, kto, przystępując do eskadry, wiedział, na co się naraża...
ale przychodziło mu to z wielkim trudem.
- Trey, zapytaj, czy nie moglibyśmy zostawić z Myri kogoś jeszcze w charakterze
wsparcia.
Trey pokręcił głową.
- Szczerze? Wątpię. Jeśli Bhindi uznała, że będzie potrzebować nas obydwu, to ma
ku temu powody.
- Stang!
- A poza tym... - W głosie Myri brzmiała podejrzane zadowolenie. - Nie
słyszałeś, co powiedział Trey? Lecicie do Gromady
Si’klaata. To przestrzeń Huttów. Nawet gdybym, zostając tu, tarzała się cały
dzień w błocie i żarła robaki, nadal będę w czystszym i sympatyczniejszym
miejscu niż wy dwaj.
- Racja. - Voort dał w końcu za wygraną.
POKŁAD „RINKIN IV”, nadprzestrzeń w okolicach Szlaku Koreliańskiego
- Przecież wiesz, że nie umiesz śpiewać. - W głosie podstarzałego Ortolanina o
siwiejącej trąbie brzmiała rezygnacja. Siedział w szerokim fotelu pilota,
uginającym się pod jego ciężarem, i starał się jak mógł odsunąć od nawigatora,
całkiem jakby te kilka dodatkowych centymetrów mogło go uchronić przed raniącymi
jego czułe uszy dźwiękami.
Młody oficer w niebieskim mundurze służb floty Sojuszu uśmiechnął się i w
odpowiedzi zanucił fałszywie:
- Wie-em, ale im więcej śpie-ewam...
- Tym bardziej cierpię - odmruknął Ortolanin.
- ...tym le-epiej mi to wycho-odzi!
- To się jeszcze okaże.
Nawigator uśmiechnął się i przeciągnął w swoim fotelu. W dziale wsparcia i
zaopatrzenia marynarki panowała dość luźna atmosfera. Jego personel stanowili
w większości żołnierze z rezerwy, od których oczekiwano stosowania się do
przepisów w terenie, kiedy nosili mundury, albo na pokładach statków
wypełniających
oficjalne misje jako część floty, jednak przez większość czasu mogli sobie
pozwolić na większą swobodę niż regularne wojsko. Mostek transportowca był
przestronny,
kapitan - tolerancyjny, załoga robiła, co jej się żywnie podobało, i nawet pilot
był całkiem w porządku, pomimo notorycznego utyskiwania na wszystko i
wszystkich dookoła.
A widok za przednim iluminatorem... o, ten był naprawdę niesamowity. Statek
mknął właśnie przez nadprzestrzeń, oddzielony od zwykłej przestrzeni wirem
rozmigotanych świetlnych smug, które mknęły w zawrotnym tempie za panelami
widokowymi.
Nawigator milczał przez moment, a potem znów podchwycił na tę samą nutę:
- Opuszczamy Głębokie Ją-ądro, lecimy do do-domu! Wylądujemy na Korelii, gdzie
wskoczę w pantofelki do tańca... i przygrucham sobie jakąś śliczno-otkę!
- A potem jej zaśpie-ewam, a ona mnie zastrze-eli! - dośpiewał Ortolanin. -
Rany, bolą mnie zęby od tego twojego wycia! - poskarżył się.
- A potem... - chciał coś dodać nawigator. - Hej! - Światełko na głównej konsoli
zamigotało, a potem zgasło.
Strumienie rozmytego światła na zewnątrz znikły bez zapowiedzi, zmieniając się w
lśniące na tle czerni punkciki.
Statkiem nie szarpnęło - nie dało się odczuć, żeby zwolnił jak pojazd
atmosferyczny, ale nawigator poczuł się całkiem tak, jakby ktoś nagle chwycił go
za ramiona i wyrwał z siedzenia. Odwrócił się w stronę pilota.
- Co, u wszystkich su...
- Na ekranach nie ma śladu naszej eskorty - mruknął Ortolanin. -Gdzie jesteśmy?
Nawigator zerknął na mapę i dokonał kilku szybkich obliczeń.
- Dwie godziny drogi od Korelii, w martwym punkcie. Nie ma tu nic, co by mo...
Nie zdążył dokończyć, bo przerwał mu komunikat z wewnętrznego systemu łączności

Strona 34

background image

Aaron Allston - Cios łaski

statku:
- Tu kapitan z mostka - odezwał się kobiecy głos. - Co się dzieje?
- Pani kapitan - zameldował pilot; w jego głosie dały się słyszeć nienaturalnie
wysokie nuty. - Zostaliśmy niespodziewanie wyrwani z nadprzestrzeni. Nie
zanotowano uszkodzeń, ale w okolicy nie ma śladu naszej eskorty. Poprawka... -
urwał i sprawdził coś na monitorze. - Jest jeden statek... ale to nie nasi.
Zbliża się do nas niezidentyfikowany okręt. Nie wysłał sygnału z transpondera.
- Zarządź alarm. Wszyscy do dział. Wyślij sygnał ratunkowy do najbliższej bazy
floty. Wkrótce u was będę. - Szczęknięcie w głośnikach konsoli oznaczało
przerwanie połączenia.
Nawigator pocił się jak mysz. Spojrzał lękliwie na pilota.
- Czy mam...
- Hipernapęd działa? - wszedł mu w słowo Ortolanin.
- Nie.
- W takim razie przejmij system łączności. Nie potrzebuję nawigatora, żeby
oddalić się od wroga i dać całą naprzód.
Kiedy nawigator zaczął się zaznajamiać z obco wyglądającymi odczytami, wcisnęło
go lekko w siedzenie - najwyraźniej kompensatory inercyjne nie nadążały
za przyspieszeniem, jakiego pilot zażądał od
statku. Wreszcie udało mu się obudzić do życia ekran łączności
hiperprzestrzennej i wywołać alarmową częstotliwość floty.
- Tu „Rinkin IV”, statek Galaktycznego Sojuszu, w drodze na Korelię. Mamy awarię
systemów. Prosimy o odpowiedź, bez odbioru.
Drzwi mostka otworzyły się i do środka weszła kobieta w średnim wieku, wyprężona
jak struna.
- Jak sytuacja? - spytała bez ogródek.
W tej samej chwili coś obok niej zagrzechotało o pokład. Kątem oka nawigator
zdążył dostrzec srebrzysty, owalny kształt długości mniej więcej
siedemdziesięciu
pięciu centymetrów, z niewielką tarczą i wyświetlaczem po jednej stronie. Coś w
jego pamięci szepnęło: „Granat!”
Działał bez zastanowienia - za to z determinacją i honorem, które tak podziwiali
u niego inni i które miały kiedyś zapewnić mu opinię poważanego oficera:
rzucił się, zakrywając granat swoim ciałem.
- Pad... - Nie zdążył dokończyć, bo ładunek, o dziwo, nie wyrzucił go w
powietrze i nie posiekał w drzazgi mostka. Tak naprawdę nawet nie wybuchł z
hukiem,
tylko detonował z cichym „thump!”, po którym nastąpił syk. Chwilę później
nawigator spostrzegł wysnuwający się spod jego ciała biały dym, który szybko
spowijał cały mostek.
W miejscu, w którym opar owionął jego skórę, czuł dziwne odrętwienie. Zanim
zdążył pomyśleć, wciągnął dym wraz z powietrzem do płuc i nagle ogarnęła go
nagła niemoc i senność. Poczuł dziwny wstrząs, kiedy opadło na niego bezwładne
ciało pani kapitan. Nie mógł nawet odwrócić głowy, żeby stwierdzić, czy
upadła twarzą w dół, czy do góry.
Kilka sekund później dobiegł go odgłos kroków z korytarza na zewnątrz, a za
chwilę zobaczył przed sobą czyjeś nogi - w zwykłych, cywilnych spodniach
skafandra
ochronnego, noszonego zazwyczaj w toksycznym środowisku.
Na przykład takim jak to na mostku...
Powieki mu opadły i zanurzył się w nieprzeniknionej ciemności.
ROZDZIAŁ 8
STACJA GAGREW, GROMADA Si'KLAATA
- Zaraz się porzygam - zameldował Trey. Brzmiał bardzo serio. Ściany korytarza,
którym szedł wraz z Voortem, były w miarę czyste i sprawiały wrażenie mytych
od czasu do czasu. Sam hol był przestronny; za rozmieszczonymi w równych
odstępach, transpastalowymi oknami widniała usiana punkcikami gwiazd aksamitna
czerń kosmosu, jednak Voort wiedział doskonale, dlaczego Trey narzeka. Ten
zapach... zjełczały, zgniłosłodki swąd łoju i chemikaliów... rzeczywiście mógł
przyprawić o mdłości. To był odór tłumu pasażerów stłoczonych na pokładzie
małego statku, a potem wypuszczonych na teren niewielkiej stacji kosmicznej;
przede wszystkim smród cielsk Huttów i licznych, rozsianych na terenie stacji
budek, w których sprzedawano głównie przysmaki uwielbiane przez tę rasę -
egzotyczne mięsa, psujące się tłuszcze, żywe insekty i gryzonie, a także trujące
bulwy.
Nie można też było zapomnieć o śladach śluzu - były dosłownie wszędzie. Jakieś
trzydzieści metrów przed nimi długi na kilka ładnych metrów, ślimakopodobny
stwór o ciemnym ciele i karłowatych, niezmordowanie gestykulujących rączkach

Strona 35

background image

Aaron Allston - Cios łaski

pełzł mozolnie przed siebie. Rozmawiał z idącą obok Rodianką i - oczywiście
-zostawiał za sobą obfitą warstwę lepkiego śluzu. Nawet z tej odległości Voort
co jakiś czas słyszał wydobywające się spod cielska Hutta obrzydliwe mlaśnięcia
i plaśnięcia, kiedy odrywało się ono od metalowego podłoża. Pchający wózek z ich
bagażami Gamorreanin sprawnie manewrował w taki sposób, żeby omijać kałuże
śluzu.
- Jesteśmy w miejscu publicznym - westchnął ciężko Voort, ale nie włączył
implantu, więc jego słowa zabrzmiały w uszach osób postronnych jak seria
prymitywnych
chrząknięć i kwiknięć.
- Nie kum... ach, tak. - Trey palnął się otwartą dłonią w czoło. -Wybacz. Jasne,
od tej pory konwersacja jednostronna. - Zerknął na migające pod sufitem
światełko w miejscu skrzyżowania korytarzy Na umieszczonym obok wyświetlaczu
przewijały się komunikaty w różnych językach, między innymi w basicu. Trey
przeczytał na głos: -Korytarz Niebieski... to nasz.
Ich punkt docelowy znajdował się zaledwie sto metrów dalej -niepozorne, podwójne
drzwi. Znak umieszczony nad nimi głosił w różnych językach: PRZYTULNE
SUPERLOKALE - POZIOM ŚWIATÓW JĄDRA ZA CENY Z ZEWNĘTRZNYCH RUBIEŻY! Za drzwiami
zobaczyli niewielki hotelowy korytarzyk, po którego podłodze nieustannie
przemykały drobne, dyskoidalne droidy czyszczące.
Nim minęły trzy minuty, Trey znalazł w hotelowym korytarzu ich pokój; na dźwięk
wypowiedzianego głośno nazwiska drzwi otworzyły się na oścież. Za nimi
stał wysoki mężczyzna o wyglądzie arystokraty. Jego nienagannie ułożone białe
włosy idealnie pasowały do szarego munduru imperialnej floty.
- Jesteście aresztowani - poinformował ich.
- Ekstra. - Trey jakby nigdy nic zabrał z wózka swój bagaż i wszedł do środka.
- Panowie, ja nie żartuję - powtórzył poważnie imperialny oficer. - Ręce do
góry.
Voort sięgnął po swoją walizkę, zostawił wózek na korytarzu i też wszedł do
pokoju. Kiedy drzwi zamknęły się za nim z sykiem, aktywował swój implant.
- Turman? - bardziej stwierdził, niż spytał.
Oficer imperialny przewrócił oczami.
- Ta-a... - mruknął.
- Niezłe przebranie. Prawie dałem się nabrać. - Voort postawił swój bagaż na
podłodze obok torby Treya i rozejrzał się po pokoju, głównym pomieszczeniu
apartamentu, dość dużym jak na standardy hosteli na terenie stacji kosmicznych,
ale nie dość przestronnym, żeby zorganizować w nim spore przyjęcie, a w dodatku
- dzięki Mocy - nieprzesiąkniętym smrodem Huttów. Ściany w kolorze zgaszonej
bieli przyozdobiono hologramami przedstawiającymi widoki gór i lasów, a wyłożona
jasnymi płytkami podłoga była czysta i pozbawiona plam śluzu.
- Jeśli jest takie dobre, dlaczego nie zawahaliście się nawet na chwilę? -
jęknął Turman. - Źle wpływacie na moje morale. - Mina Clawdity wręcz emanowała
zniechęceniem.
Trey podszedł do niego i zmierzył go od stóp do głów.
- Czy to twoje normalne rysy, kiedy przybierasz postać ludzką? - spytał.
- Nie, teraz mam na sobie neoglitha. - Turman sięgnął do nosa, ujął jego czubek
w dwa palce i odciągnął trzy centymetry od twarzy, a kiedy puścił, fragment
maski z plaśnięciem wrócił z powrotem na swoje miejsce. - Moje ludzkie rysy
twarzy są dość zwyczajne.
Voort rozejrzał się jeszcze raz po pokoju. Stało tu kilka stert bagażu, ale nie
było nikogo poza ich trójką.
- Gdzie reszta? - spytał.
- Dopina na ostatni guzik szczegóły naszej podróży. Zdążyliście w samą porę,
wkrótce wyruszamy.
Voort westchnął.
- Powiedz mi w takim razie... a wiedz, że od odpowiedzi na to pytanie zależy
moje życie... czy mam czas na saniprysznic? Utknęliśmy na tym cholernym promie
na dłużej, niż chciałbym pamiętać. Boję się usiąść, bo przykleję się do krzesła.
- Masz czas - uspokoił go Turman. - Tylko się pospiesz.
Kiedy Voort wyszedł spod saniprysznica, jego zielona skóra lśniła, a reszta
zespołu była już w pokoju; słyszał ich głosy przez ścianę odświeżacza. Założył
świeży strój bagażowego i dołączył do nich.
Imperialne przebranie Turmana zniknęło, tak samo jak arystokratyczna twarz i
białe włosy. Teraz nadal wyglądał jak człowiek, ale młodszy, o ciemnych włosach
i niewyróżniających się niczym szczególnym, trudnych do zapamiętania rysach
twarzy. Bhindi wyjątkowo nosiła lśniącą, srebrzystą sukienkę i czarne obcisłe
legginsy. Wyglądała wypisz, wymaluj jak pustogłowa, nadziana lala, wybierająca
się na dobrą imprezę. Jesmin z kolei czerwone włosy miała ściągnięte w surowy

Strona 36

background image

Aaron Allston - Cios łaski

kok, a jej oczy przesłaniały ciemne gogle. Całości dopełniał czarny, prosty
skafander pracownika ochrony - podobny strój włożył Trey. Scut przywdział
identyczny
żywy skafander jak ten, który miał na sobie, kiedy Voort pierwszy raz go
spotkał, a do tego czarne, skórzane spodnie, wysokie buty, kamizelkę i
falbaniastą
niebieską koszulę. Wyglądał kubek w kubek jak ktoś, kto uważa się za
hazardzistę, ale nie ma pojęcia, z czym to się je.
Voort zerknął na Bhindi, nie zważając na jej głupkowatą minę i maniery, które
przyjęła na okoliczność nowej roli.
- Czy jest coś, co Trey i ja powinniśmy wiedzieć? - spytał. - Cel misji, kogo
nie zabijać... takie rzeczy?
- Taaak? - pisnęła słodko, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.
- Daj spokój...
- No dobra. - Bhindi porzuciła pozę zmanierowanej dziedziczki i schyliła się,
żeby zapakować do swojej torby kilka ostatnich drobiazgów. - Może być wersja
skrócona?
- Wystarczy.
- Za piętnaście minut wsiądziemy na pokład „Księżniczki Bastionu”, luksusowego
liniowca, kursującego regularnie między Bastionem, stolicą Szczątków Imperium,
a tą planetą i zatrzymującego się po drodze na kilku światach. Pasażerowie
krążownika to w większości bogaci imperialcy, którym marzy się dreszczyk emocji
i bezpieczne unurzanie się w atmosferze zepsucia, panującej w przestrzeni
Huttów. Tam Trey dokonuje maleńkiego sabotażu czujników i hipernapędu statku,
a potem wsiadamy razem na pokład kapsuły ratunkowej i lecimy do punktu, w
pobliżu którego kursują patrolowe jednostki imperialne. Będzie to jednak
lokalizacja
na tyle odległa, że mało prawdopodobne, aby pojawił się tam naprawdę duży
statek. A potem czekamy.
Voort poczuł, jak jeżą mu się włoski na karku.
- Żeby koniecznie trafił na nas statek imperialnej floty? - domyślił się.
- Otóż to.
- A co będzie, jeśli nikt się nie zjawi?
Bhindi wstała i przewiesiła sobie torbę przez ramię.
- Wysłałam Myri dodatkowe rozkazy. Jeśli nie damy znać na czas, znajdzie sposób,
żeby nas ściągnąć.
- Sposób... a nie mogłaby po prostu wziąć od Buźki „Oka Quarrena” i po nas
przylecieć?
Bhindi popatrzyła na niego tępo - i tym razem nie udawała.
- Czyjego oka? - spytała, autentycznie zdziwiona.
- To długodystansowy prom wyposażony w hiperłączność. Buźka go... eee...
pożyczył. To teraz jeden z naszych statków.
- Hm, nie słyszałam o nim. Tak czy siak, Myri będzie musiała improwizować. -
Bhindi machnęła niecierpliwie dłonią, całkiem jakby prosiła sufit, żeby ją
poparł. - A zresztą będzie musiała to zrobić tylko w przypadku, gdyby nam się
nie powiodło. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, przechwyci nas imperialny
statek, podziękujemy wszystkim najuprzejmiej i przejmiemy nad nim kontrolę.
Voort próbował przygładzić włoski na karku, które uparcie stawały dęba.
- Ot, tak po prostu?
- Gdybyśmy nie byli ambitni, Widma powinny się zabrać do... hm, nie wiem...
uczenia matematyki, powiedzmy. Wszyscy gotowi?
Scut podniósł z ziemi swoje torby, natychmiast podał je przebranemu za
bagażowego Voortowi i pomknął pierwszy w stronę drzwi.
Voort przyznał niechętnie, że „Księżniczka Bastionu” robi na nim spore wrażenie.
Chociaż nie był to gwiezdny niszczyciel, statek przypominał konstrukcją
i wystrojem te potężne, niebezpieczne okręty -miał kształt rombu i wyglądał
trochę jak dwa niszczyciele połączone ze sobą rufami. „Księżniczka” mierzyła
niemal kilometr długości, a jej poszycie pomalowano na ciemny błękit; upstrzony
tysiącami rozjarzonych światłem iluminatorów i lampami we wszystkich kolorach
tęczy, sprawiał wrażenie ruchomego pola gwiezdnego.
Widma przedstawiły załodze statku swoje fałszywe identyfikatory, dotarły na
pokład specjalnym promem i zostały odprowadzone przez lśniącobiałego droida
protokolarnego do swoich kajut - szeregu kwater na jednym z poziomów, głęboko we
wnętrzu statku.
Chociaż małe, ich kabiny nie były ciasne. W miejscu paneli widokowych na każdej
ze ścian umieszczono po jednym monitorze, wyświetlającym widok z holokamer
czujników liniowca. Standardowo ustawiano je na obraz z czujników zewnętrznych -
monitor na ścianie od dziobu wyświetlał widok z przednich sensorów, a

Strona 37

background image

Aaron Allston - Cios łaski

kolejne odpowiednio konstrukcję Stacji Gagrew od strony sterburty, te po lewej
-widok odległego, czerwonego słońca od bakburty i usianej gwiazdami przestrzeni
na rufie. Jednak każdy z nich można było dowolnie skonfigurować. Jeśli ktoś
sobie życzył, mógł na ekranach obserwować widoki z miejscowych kasyn, pokładów
widokowych, basenu dla pasażerów ras ziemnowodnych czy pokładowy park z jego
równo przystrzyżonymi trawnikami, kwietnymi klombami i drzewami. Korzystając
z panelu przy łóżku, dzielący kabinę z Voortem Turman przebiegł kolejno
wszystkie kanały, a potem dołączył do reszty zespołu na pokładzie widokowym,
znajdującym
się na szczycie dziobu statku. Było to przestronne pomieszczenie, mierzące w
najwyższym
punkcie piętnaście metrów, dające widok na przestrzeń kosmiczną przed i nad
dziobem przez potężne, rżnięte tafle transpastali. Zgromadziły się tu setki
pasażerów - w większości ludzi albo przedstawicieli ras humanoidalnych -
spragnionych widoku mijanej po prawej Stacji Gagrew. Wkrótce „Księżniczka
Bastionu”
rozpoczęła majestatycznie swój rejs - przyspieszając tak delikatnie, że Voort
ledwie poczuł zwiększenie ciągu silników.
- Z trudem przechodzi mi to przez gardło - mruknął niechętnie Trey - ale ten
statek, chociaż nie powala na kolana, jest całkiem przyzwoity. Nie pogardziłbym
takimi warunkami na co dzień.
- Postaraj się nie okazywać żadnych ludzkich uczuć - upomniała go z beznamiętnym
wyrazem twarzy Jesmin, jednak w jej głosie był ślad rozbawienia. - Jesteś
ochroniarzem, zapomniałeś?
- Fakt. - Trey przywołał na twarz kamienną minę.
Jesmin skinęła z uznaniem głową, zadowolona, że tak szybko się podporządkował.
- I nie wychwalaj przypadkiem tego statku w zasięgu słuchu Myri. Będziesz musiał
potem przez pół godziny wysłuchiwać, jaki nadzwyczajny jest „Błędny Rycerz”.
- Przyjąłem.
Bhindi rozparła się w jednym z foteli i zagapiła cielęcym wzrokiem na widok za
iluminatorem, ale kiedy się odezwała, jej głos nie brzmiał wcale jak ton
zmanierowanej dziedziczki fortuny.
- No dobra, na razie wszystko zgodnie z planem, ale nie mamy zbyt wiele czasu.
Czwórko, znajdź dostęp do maszynowni i do centrum łączności, no i uśpij
czujność ochrony. Piątko, idziesz razem z nim. Postaraj się przy okazji nikogo
nie zabić...
Scut wycelował palec w Voorta.
- Nasz pan Stara Szkoła powinien zostać w kajucie, chyba że załatwicie mu inny
mundur. Pamiętaj, że jest tu jedynym Gamorreaninem, a do tego bagażowym.
Może przebierzmy go za lokaja?
- Racja. - Bhindi obejrzała się na Turmana. - Dwójko, idź razem z Siódemką i
sprawdźcie, czy uda się wam znaleźć w sklepach jakieś ubranie odpowiednie
dla lokaja albo służącego. Jeśli nie... cóż, polegam na waszej pomysłowości.
- Się robi. - Turman zerknął na Voorta i ruchem głowy dał mu znać, żeby poszedł
za nim, a potem skierował kroki do najbliższej turbowindy.
Voort posłuchał, czując, że palągo policzki. Szorstkie obejście Turmana było
oczywiście tylko pozą, przybraną na potrzeby całej tej maskarady, jednak Scut...
ten Yuuzhan Vong od samego początku zrobił wszystko, żeby zrazić do siebie
Voorta - i robił to nadal.
Trzeba przyznać, że przychodziło mu to bez większego trudu.
Kiedy drzwi turbowindy się zamknęły, odgradzając Turmana i Gamorreanina od
reszty Widm i innych pasażerów, Voort warknął gardłowo:
- Mam ochotę przepuścić go przez maszynkę do mięsa.
- W takim razie powinieneś był przywieźć sobie jedną z Vandora-3 - stwierdził
lekko Turman. - Wątpię, żeby mieli tu takie ustrojstwa. Pokład zakupowy.
- Wagonik turbowindy zaczął zjeżdżać w dół. - Siódemko, on miał rację... za
bardzo rzucasz się tu w oczy.
- Właśnie tak to sformułował. Próbuje mnie zirytować.
- Najwyraźniej mu się udało.
- Najwyraźniej. - Teraz Voort miał ochotę potrząsnąć Turmanem i wykrzyczeć mu w
twarz: nie rozumiesz? To Yuuzhan Vong! Jego rasa najechała galaktykę, żeby
zniszczyć cały nasz świat i nas samych! Jestem pewien, że takim jak on nadal
chodzi to po głowie!
Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, wagonik wyhamował, a drzwi windy otworzyły
się na szeroki, o niskim suficie hol, po którego obu stronach ciągnęły się
rzędy sklepów. Voort z trudem opanował gniew i wyłączył swój implant, po czym
wskazał grzecznie Turmanowi, żeby szedł przodem.
Obiecał też sobie solennie rozejrzeć się w sklepach za maszynką do mielenia.

Strona 38

background image

Aaron Allston - Cios łaski

ROZDZIAŁ 9
- To by były cztery oddzielne akcje. - Trey urwał i wsunął do ust grubo
posmarowane niebieskim masłem ciastko. Przeżuwał je energicznie, podczas gdy
reszta
zajmowała miejsca wokół metalowego stołu.
Był poranek - w każdym razie według czasu panującego na statku - następnego dnia
po tym, jak Widma wsiadły na pokład; zgromadzili się w kajucie Bhindi.
Jej współlokatorka, Jesmin, przekonała
załogę statku, aby usunięto z kwatery meble i zastąpiono je okrągłym stołem do
kart, teraz przykrytym arkuszem przejrzystego duraplastu, i sześcioma prostymi
krzesłami.
Voort nie ufał niczemu, co było patykowate i kanciaste - włącznie z meblami -
więc zamiast usiąść, stał, wykorzystując chwilę zamieszania, kiedy wszyscy
siadali, aby siać spustoszenie wśród zastawiających stół półmisków z
przystawkami i ciasteczkami.
Kiedy Trey przełknął, podjął:
- Po pierwsze: selektywne rozłączenie i ponowne przyłączenie czujników przejść,
a także zapętlanie danych z kamer, tak żeby przesyłać im statyczne obrazy
podczas naszej pracy. To oznacza, że trzeba dostać się niezauważenie do centrum
ochrony, włamać się do ich komputera i wpisać kod, który od teraz będzie
odbierał komendy przesyłane za pośrednictwem komunikatora i czasowo zmieniał
odczyty czujników rozmieszczonych w korytarzach położonych najbliżej punktów
rozmieszczenia komunikatorów. Kod to najtwardszy orzech do zgryzienia, bo jestem
tylko niedzielnym hakerem. Musicie dokooptować jakiegoś specjalistę od
takich rzeczy.
Bhindi westchnęła.
- Będę o tym pamiętać. Co dalej?
- Cóż, wcielenie w życie etapu numer jeden znacznie ułatwia pozostałe kroki.
Uaktywniwszy główny komunikator, możemy buszować po całym statku, pewni, że
holokamery i czujniki nas nie namierzą. Mimo to nie unikniemy ryzyka, bo może
się na przykład zdarzyć tak, że dwie holokamery, których obraz nieco na siebie
nachodzi, będą przekazywać w punkcie zazębiania dwa różne obrazy...
Bhindi skinęła głową. Można było odnieść wrażenie, że słyszała podobne opowieści
już nieraz. Voort z pewnością też, ale mimo to uważnie nadstawiał uszu.
Doceniał profesjonalizm Treya i wierzył z każdą chwilą coraz bardziej w jego
umiejętności, nawet pomimo faktu, że gość czasem zachowywał się zanadto
swobodnie
jak na jego gust.
Trey urwał i wrzucił do ust kilka drobnych winowoców.
- Przejdźmy zatem do etapu drugiego: sabotażu hipernapędu. Wprowadzenie do
systemu nowego kodu nie jest do końca bezpieczne. Jeden drobny błąd i można
wszystko
schrzanić, wysyłając cały statek w nadprzestrzeń dosłownie na całą wieczność.
- Lepiej nie - skomentował z kamienną twarzą Turman, który przybrał na jakiś
czas swoją prawdziwą, clawdicką tożsamość.
- Zamiast tego robimy coś, co nazywam niszczycielskim pasażerem... zapuszczamy
go w kluczowym punkcie do samego hipernapędu. W rzeczywistości to przewodząca
elektryczność odmiana duraplastu, która ulega dezintegracji... a dokładniej
wybucha w odpowiedniej temperaturze. Sam wybuch nie jest jednak zbyt
spektakularny.
Do jego detonowania wystarczy mikrowłókno, podłączone do odbiornika na ścianie,
i stoper. W odpowiedniej chwili przesyła się do niego sygnał, komunikator
uruchamia stoper, który aktywuje niewielki ładunek wybuchowy, a mechanizm
naszego „pasażera na gapę” wybucha i odłącza przewody. Może przy tym spowodować
pewne zniszczenia, albo i nie, ale to da się szybko naprawić. Plus tej metody
jest taki, że eksplozja nie zostawia żadnych śladów - no, może poza garstką
proszku, która kiedyś była naszym „pasażerem”.
Bhindi nie wyglądała na do końca przekonaną.
- A co z komunikatorem na ścianie? - spytała z powątpiewaniem.
- Jestem naprawdę dobry w maskowaniu takich rzeczy. A ekipa wysłana do
sprawdzenia, dlaczego hipernapęd wysiadł, będzie się skupiać na sprawdzeniu, co
się
stało, zanim kapitan ich obsztorcuje. Jeśli faktycznie trafią na stoper albo na
inny dowód sabotażu, to na pewno nie od razu. Minie przynajmniej dzień,
o ile nie kilka, zanim coś znajdą, a wtedy będzie już za późno, żeby to miało
jakieś znaczenie.
- No dobra, przekonałeś mnie. - Bhindi sięgnęła po ostatnie ciasteczko z
niebieskim masłem, ubiegając czającego się na nie Treya.

Strona 39

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Trey, nie zapytałam cię o to wczoraj... - Jesmin brzmiała dziwnie poważnie. -
Chodzi mi o tę technikę sabotażu hipernapędu... Czy to coś sprawdzonego,
jakiś powszechnie znany i stosowany w branży trik?
Trey wpatrywał się w nią przez chwilę, wyraźnie zaskoczony.
- Eee, no nie, nie. Wpadłem na to sam. Wczoraj. A dlaczego pytasz?
- Pewnie kilkoro z was wie, że spędziłam parę ładnych lat na śledztwie związanym
z plotkami o działalności sporej i bardzo zawiłej intrygi w podziemiu
przestępczym. - Jesmin miała nietęgą minę. -Jasne, wszędzie działają siatki
nielegalnego zaopatrzenia, to normalne, że mnóstwo załóg statków dorabia sobie
na boku, ale jakiś czas
temu mój przyjaciel, inny Antariański Strażnik, został zamordowany na Toprawie,
a wszystkie wątki śledztwa prowadziły do dużej intrygi w półświatku. Żeby
zbadać tę sprawę, zrezygnowałam na jakiś czas ze służby w szeregach Strażników.
Przez kilka ładnych lat ukrywałam się pod fałszywą tożsamością jako Zilaash
Kuh, władająca Mocą łowczyni nagród i najemniczka, próbując to rozgryźć.
Bezskutecznie. W pewnym momencie wpadły mi w ręce raporty Sojuszu dotyczące
porwanych
transportowców, które zniknęły bez śladu. Nikt nie wiedział, co się stało z ich
ładunkiem ani załogami. Spekulowano wówczas sporo na temat udziału w całej
aferze krążowników typu Interdictor albo o sprytnych akcjach sabotowania
hipernapędu, więc zaciekawiły mnie twoje wyjaśnienia.
- Rozumiem. - Trey pokręcił głową. - Ale słowo daję, podczas aplikowania do Widm
nie ćwiczyłem przed rozmową kwalifikacyjną, sabotując transportowce, przykro
mi.
Bhindi odchrząknęła.
- Do jednego z takich porwań doszło całkiem niedawno, więc pytanie Piątki było
absolutnie uzasadnione. Tak czy inaczej, teraz musimy się skupić na czekającym
nas zadaniu. Jaki jest trzeci krok?
- Racja. - Trey spojrzał pełnymi żalu oczami na ciasteczko, które Bhindi wciąż
trzymała w ręku.
Łypnęła na niego spod oka.
- Nie zapominaj, że jestem twoim dowódcą...
- A ja nadal rosnę!
Z poirytowanym parsknięciem oddała mu ciastko.
- Krok numer trzy?
- Trzeci etap naszej operacji to wybranie kapsuły ratunkowej, którą chcemy
wykorzystać podczas ewakuacji. Potem musimy zgromadzić dane z każdego czujnika
statku, który mógłby wykryć jej wystrzelenie, i sporządzić dla nich zapętlone
nagranie, dzięki któremu wymkniemy się niepostrzeżenie. Aha, i oczywiście
musimy unieszkodliwić systemy alarmowe samej kapsuły. Po wszystkim możemy się
stąd zabierać.
Bhindi posłała mu surowe spojrzenie.
- Rozumiem w takim razie, że zaraz zabieramy się do roboty?
Trey zamarł z ciastkiem w połowie drogi do ust.
- Cóż, hm... sądziłem, że będę mógł się przedtem trochę zdrzemnąć. .. Jakieś
dziesięć czy dwanaście godzin.
- Mamy mało czasu, Trey - upomniała go Bhindi. - Na tym krążowniku są tylko dwa
naprawdę dobre miejsca, żeby się do tego zabrać.
Trey pokręcił głową.
- Chyba się nie zrozumieliśmy. Powiedziałem, że po wszystkim możemy się stąd
zabierać. To wszystko jest już zrobione, gotowe. Piątka i ja spędziliśmy cały
wczorajszy dzień i noc, dopinając wszystko na ostatni guzik.
- Co takiego? - Przynajmniej ten jeden raz Bhindi sprawiała wrażenie naprawdę
zbitej z tropu.
Jesmin nie wytrzymała - ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła śmiechem.
- To prawda! - potwierdziła. - Czwórka jest bardzo... hm, przedsiębiorczy.
Trey wzruszył ramionami.
- Możemy ruszać w każdej chwili, ale wolałbym jednak wcześniej trochę się
zdrzemnąć...
Bhindi gapiła się na niego w osłupieniu. Minęło kilka dobrych chwil, zanim
zdołała wykrztusić:
- Czwórko, wybacz, że cię nie doceniłam. Ożenisz się ze mną?
- Eee... - Trey zerknął na chronometr. - Właściwie to... jasne, czemu nie?
- Nie rób tego, Jedynko - przestrzegł ją Turman śmiertelnie poważnym głosem. -
On wstaje codziennie skoro świt i cały czas ćwiczy. Jest wysportowany, zdrowo
się odżywia i w ogóle.
- W takim razie wybacz, zaręczyny zerwane. - Bhindi wstała od stołu. - Pierwszą
szansę na ewakuację będziemy mieli za jakieś piętnaście godzin. Spotkajmy

Strona 40

background image

Aaron Allston - Cios łaski

się w moich kwaterach za... dwanaście -zarządziła. - Macie być wypoczęci i
gotowi do akcji. Przez ten czas możecie robić, co wam się żywnie podoba, ale
nie pozwólcie, żeby ktoś nabrał podejrzeń.
Trzymając wciąż nieruszone ciasteczko w dłoni, Trey skierował się wraz z resztą
zespołu do wyjścia.
- Czy powiedziałem coś nie tak? - spytał niepewnie.
Voort pokręcił głową.
- W ciągu zaledwie kilku godzin zrobiłeś piorunujące wrażenie na swojej szefowej
oraz kolegach z eskadry i przeżyłeś ultrakrótki romans, zakończony zerwanymi
w ekspresowym tempie zaręczynami. Jak na mój gust, to całkiem niezły wynik.
Po piętnastu latach przerwy Voort prawie zapomniał, jak okropnie się można
denerwować podczas wypełniania nawet najłatwiejszych -jak by się wydawało -
i spokojnych misji.
Tym razem wszystko szło tak samo sprawnie, jak Treyowi podczas przygotowań do
akcji. Widma zaczęły od dezynfekowania swoich kabin specyfikami, które niszczyły
dowody mogące zdemaskować ich jako użytkowników pomieszczeń, a większość ich
bagażu trafiła do zsypu, który miał je dostarczyć do spalarki w głębi statku.
Koniec końców Widma zebrały się w kajucie Bhindi, każdy z niewielką torbą w
ręku. Każdy był też przebrany w ten sam strój co postać, jako która wsiadł
na pokład, włącznie ze Scutem w jego wiecznie uśmiechniętym neoglicie.
W milczeniu, jakby nigdy nic, przechodzili parami do turbowindy i zjeżdżali na
dół, na pokład pomieszczeń obsługi i sal seminaryjnych. Jedynym zajętym
w trakcie ich ewakuacji pomieszczeniem była biblioteka, obok której przemknęli
niezauważenie - w środku marudziło tylko kilku nielicznych pasażerów statku,
przedkładających czytanie i zgłębianie programów edukacyjnych ponad rozkosze
podniebienia, kąpiele i towarzystwo znudzonych arystokratów.
Na końcu korytarza, którym szli, znajdowały się otwierane na kształt migawki
drzwi; za nimi mieściła się jedna z kapsuł ratunkowych. Trey sprawdził coś
na swoim podłączonym do komunikatora datapadzie, wprowadził do jego pamięci
kilka komend i skinął potwierdzająco w kierunku reszty. Voort i Turman sprawnie
wyłączyli kilka najbliższych ściennych prętów jarzeniowych i chwilę później
kraniec korytarza spowiła ciemność.
Wtedy Bhindi wcisnęła czerwony guzik na panelu przy drzwiach. Aktywowanie
kontrolki nie zaowocowało nagłym wyciem alarmów ani komunikatem z głośników,
żądającym potwierdzenia sytuacji. Tęczówka drzwi rozsunęła się, ukazując ich
oczom krótkie schodki prowadzące do czegoś w rodzaju przedsionka, odgrodzonego
od głównej komory kapsuły podobnymi wrotami.
Weszli w milczeniu do środka. Trey, jako ostatni z ich ekipy, przesłał ze
swojego datapada kolejne komendy systemowe i zaraz obie śluzy zasunęły się z
cichym szumem.
Chwilę później Trey w ciszy przebiegł wzrokiem listę na swoim datapadzie, a
potem wyraźnie się odprężył i opadł na siedzenie kapsuły.
- Możemy bezpiecznie rozmawiać - poinformował resztę. - Za dwie minuty
hipernapęd siądzie.
Bhindi zapięła uprząż bezpieczeństwa.
- Czy nikt z was nie ma problemów z funkcjonowaniem w próżni? - spytała.
- Zazwyczaj nie - zameldował, krzywiąc się lekko, Voort. - Ale teraz czuję się
nieco dziwnie. Czy ktoś ma przypadkiem jakiś specyfik na sensacje żołądkowe?
Pozostałe Widma spojrzały po sobie beznamiętnie i zaczęły zapinać pasy.
Voort wyciągnął swój na maksymalną długość i po kilku próbach zdołał się zapiąć.
- Jedynko? - chrząknął znacząco. - Rany, wiesz, że naprawdę przydałby nam się
medyk?
- Wiem. - Bhindi wzruszyła ramionami. - Mieliśmy mało czasu do sklecenia ekipy;
Buźka nas poganiał... Znalazłam świetnego snajpera i speca od walki wręcz,
ale nie zdołałam go namierzyć, bo był zbyt zajęty rekrutowaniem Scuta. Musiałam
poprosić samego Buźkę, żeby cię ściągnął...
- Twoja strata - skwitował Voort. - Jeśli znajdziemy się w stanie nieważkości, a
ja zacznę rzygać... - Poklepał się znacząco po pokaźnym brzuchu. - Mam
w sobie sporo amunicji.
Siedzący naprzeciwko Voorta Turman zerknął na Bhindi.
- Zamieńmy się miejscami, co?
- Nie - odburknęła Bhindi. - Siódemko, w razie czego rzygaj do torebki.
Minęło kilka kolejnych sekund, zanim z datapada Treya dobiegło ciche piknięcie.
Zerknął na ekran i uśmiechnął się.
- Właśnie wyszliśmy z nadprzestrzeni - poinformował resztę. -Dokładnie o czasie,
a według odczytów z komputera pokładowego jesteśmy we właściwym miejscu.
Możecie mnie już zacząć całować po rękach. - Wcisnął przycisk na ścianie. -
Sekwencja aktywująca.

Strona 41

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Światła w przedsionku i wnętrzu kapsuły przygasły, a kilka centymetrów za tylnym
iluminatorem odsunął się durastalowy panel, odsłaniając czerń kosmosu.
Kapsułą szarpnęło lekko, zupełnie jak wagonikiem w wesołym miasteczku przed
rozpoczęciem przejażdżki... i za chwilę widoczna w przednim iluminatorze źrenica
śluzy zaczęła niknąć w oczach, stając się coraz mniejszym i mniejszym otworem w
coraz mniejszej ciemnej niszy, osadzonej w ciemnobłękitnym tle Usianym
rojem światełek.
Kiedy przestała działać sztuczna grawitacja, Voortowi zakręciło się lekko w
głowie, ale nie zemdliło go. Skupił wzrok na oddalającej się od nich powoli
„Księżniczce Bastionu”.
- Dlaczego mam wrażenie, że powinniśmy mówić szeptem? - spytał szeptem Turman.
Voort spojrzał na niego krytycznie.
- Bo jesteś słaby z fizyki albo przytłacza cię efekt psychologiczny widoku z tak
bliskiej odległości statku o długości kilometra. Nie mówiąc już o tym,
że jeśli ktoś nas zauważy przez iluminator albo nie trafimy na żaden statek...
albo Myri nie zdoła nas uratować... cóż, nasze życie jest trochę jakby,
hm, zagrożone.
Turman spojrzał na niego ponuro, więc Voort zlitował się wreszcie i zamilkł.
Czuł się już nieco lepiej.
- Tak naprawdę moglibyśmy wrzeszczeć do usranej śmierci, a przez próżnię
kosmiczną nie przedostałby się żaden dźwięk; nikt na pokładzie nic by nie
zauważył...
- dodał znacząco.
- To nie całkiem prawda - zaprotestowała Jesmin, wpatrzona przez iluminator w
malejącą sylwetkę krążownika. - Gdybyśmy krzyczeli naprawdę przerażeni, a
na pokładzie znajdowałaby się osoba wrażliwa na Moc, mogłaby nas „usłyszeć”,
może nawet „zobaczyłaby” nas przelotnie jako wizję. Gdyby na statku przebywał
wyszkolony Jedi albo Sith, taki scenariusz byłby bardzo prawdopodobny, więc
lepiej się nie awanturujmy.
Posłuchali i kolejne dziesięć długich minut spędzili w ciszy. Przez ten czas,
według obliczeń Voorta, kapsuła oddaliła się od „Księżniczki Bastionu” o
jakieś dwa kilometry. Wkrótce krążownik zaczął się poruszać - przez chwilę
zdawało się, że jego sylwetka się rozciąga, a potem zniknął.
- Doskonale. - W głosie Bhindi brzmiała radość. - Trey, Jesmin... dobra robota.
Trey wyraźnie się ożywił.
- Czy w nagrodę przez dwa następne tygodnie ktoś będzie robił za mnie pranie? -
spytał z nadzieją.
- Mowy nie ma - rozwiała jego wątpliwości Bhindi.
- A czy przypadkiem, kiedy mnie rekrutowaliście, nie było mowy
ojakichś dodatkowych premiach?
- Dałam ci moje ostatnie ciacho z niebieskim masłem i przelotną szansę na
poślubienie mnie - ucięła Bhindi. - Na twoim miejscu bym
nie narzekała. - Westchnęła. - Ale teraz musimy przywrócić oświetlenie,
sfałszować sygnał identyfikacyjny tej kapsuły, aktywować boję... i czekać.
Bhindi wyciągnęła rękę i przyjęła, wcale jej zresztą niepotrzebną, pomoc
młodszego porucznika imperialnej marynarki, stojącego tuż za włazem kapsuły.
Ciemnoskóry, przystojny mężczyzna miał na sobie szary mundur i był po
staroświecku szarmancki. Jego głos pasował do postawy i manier - był zaskakująco
głęboki i dźwięczny jak na osobę o najwyraźniej krótkim stażu.
- Witamy na pokładzie „Wstrząsającego”, lady Sadro.
- Och, jejku! - sapnęła z zachwytem Bhindi i pozwoliła oficerowi wprowadzić się
do hangaru statku, w którym ledwie się mieściły kanciasty prom ewakuacyjny,
dwa interceptory TIE i ich kapsuła.
W miarę jak kolejne Widma wysiadały ze środka, udając skrajne zmęczenie,
mrugając nieprzytomnie, ziewając i przeciągając się, Bhindi przedstawiała ich
kolejno.
- Oto załoga mojego jachtu. Fili i Diii to moi ochroniarze... Fili to ten gość,
a Diii - urocze dziewczę. Murt to mój... cóż, teraz pewnie już ekspilot...
to ten niepozorny człowieczek w czarnym. Ten wiecznie uśmiechnięty to Voozy,
oficer do spraw rozrywki, a to mój lokaj Gronk.
- Porucznik Phison, miło mi - przedstawił się oficer. - Proszę wybaczyć małą
zwłokę, ale przed przeprowadzeniem państwa do państwa kajut musiałem... eee...
potwierdzić pewne informacje i przekazać je na mostek. Z waszego wezwania o
pomoc wynikało, że zaatakowali was piraci...
Bhindi pokiwała głową, otwierając szeroko oczy w udawanym przerażeniu.
- Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze wyjść z pola grawitacyjnego pasa asteroid, który
podziwialiśmy, kiedy się zjawili: pół tuzina myśliwców, wyglądających,
jakby zostały poskładane ze złomu!

Strona 42

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- A i owszem, wiem, o czym pani mówi - zgodził się uprzejmie oficer. - W slangu
pilotów myśliwców mówi się o tych maszynach "brzydale”. Czy powiedzieli,
jak się nazywają?
- Żaden z nich nie pofatygował się, żeby przedstawić nam siebie czy swoich
kolegów, ale nazywali się... Eskadra Kolacyjna. - Za jej
plecami Voort parsknął cicho. - Mój jacht był nieuzbrojony i nie miał pól, więc
- nie mieliśmy wyboru: poddaliśmy się. Tak naprawdę byli dla nas całkiem
mili... obyło się bez zabijania i obrażeń. Zabrali nas na szlak handlowy i
pozwolili wsiąść do kapsuły. To było miłe z ich strony, nie sądzi pan?
Porucznik Phison skinął głową.
- Bardzo, według pewnych standardów. Muszę teraz zadać pani pytanie: czy pani
jacht jest jednostką zarejestrowaną jako imperialna i czy są państwo obywatelami
Imperium?
Bhindi zrobiła niewyraźną minę.
- Cóż, tak bym powiedziała. Pochodzę z Coruscant, z czasów, kiedy rządził na nim
jeszcze Imperator... ale moja rodzina uciekła, kiedy przejęli ją ci okropni
Rebelianci. Nigdy nie wróciliśmy. Czy to brzmi wystarczająco imperialnie?
- Mam szczerą nadzieję. Przekażę te informacje kapitanowi. Tędy proszę. -
Wskazał na właz w czołowej grodzi.
Bhindi wzięła go pod rękę i razem ruszyli do wyjścia.
- Ile liczy sobie załoga waszego statku? - spytała.
- Jesteśmy patrolowcem klasy Burst Fire, zwanym też korwetą kieszonkową. Nasza
załoga składa się z trzydziestu osób.
- Wspaniale! Aleja wcale nie pytałam o to, ilu was jest, głuptasku. Chodziło mi
o to, w jakim wieku są twoi koledzy.
Właz w grodzi się otworzył.
- Hm, nie jestem na sto procent pewien, ale od dwudziestu do trzydziestu lat...
Może trochę więcej.
- Cudownie!
ROZDZIAŁ 10
Podczas gdy Trey skrupulatnie badał i skanował każdą płaszczyznę, kąt, niszę,
półkę, szafkę i wszystkie inne meble w kajucie młodszego oficera, którą
przydzielono
Bhindi, Voort wydawał z siebie serię chrząknięć, kwiknięć i gamorreańskich
przekleństw Nie, żeby naprawdę miał na co narzekać - te wszystkie odgłosy miały
po prostu uniemożliwić korzystanie z aparatury podsłuchowej, gdyby komuś
przypadkiem przyszło do głowy ich podsłuchiwać.
W końcu Trey wrócił do lśniącego, białego datapada, spoczywającego na malutkim,
rozkładanym biurku. Podniósł go, wyłączył i zamknął.
- To by było tyle - poinformował. - W ścianach ani meblach nie ma podsłuchów,
tylko jeden nieszkodliwy datapad, zostawiony na półce i ustawiony na nagrywanie.
Bhindi, wyciągnięta na niższej koi piętrowego łóżka, odkąd Trey rozpoczął
poszukiwania, rzuciła mu rozczarowane spojrzenie.
- W starym, dobrym Imperium każdy z oficerów był pod ciągłym nadzorem... a
przynajmniej tak słyszałam. Co za rozczarowanie. Siódemko? Zawołaj, proszę,
resztę.
Voort zastukał trzy razy w tylną ścianę, a potem powtórzył to z przednią.
Nie minęło wiele czasu, nim do środka weszła reszta Widm, powodując mały tłok.
Trey podciągnął się na górną koję, robiąc reszcie miejsce.
- Złożyłem nasz sprzęt - poinformował ich. - Mamy trzy brzydkie, nierzucające
się w oczy blastery, o których Imperialni nie wiedzą. .. teoretycznie. Tyle
że nie możemy ich przetestować, nie robiąc przy tym hałasu.
Bhindi przeciągnęła się na swojej koi.
- W takim razie będziemy musieli ci po prostu zaufać - rzuciła lekko. -
Powierzyć nasze życie...
Trey aż się wzdrygnął.
- Przestań.
Jak tylko drzwi za ostatnim Widmem się zamknęły, Turman odwrócił się w stronę
Bhindi.
- Byłaś okropna.
Rzuciła mu urażone spojrzenie.
- A myślałam, że dobrze mi poszło...
- No tak... intonacja, zmanierowanie i wczucie się w rolę to było naprawdę coś.
Co prawda amatorszczyzna, ale całkiem niezła, muszę Przyznać. Ale sama
postać... koszmar. Totalna pustota. Zero intelektu...
- Nie wiem, czy się orientujesz, ale imperialni wojskowi są znani z gustowania w
głupiutkich lalach o bancich móżdżkach. - Bhindi westchnęła. - No dobra,
moi drodzy. Kapitan pewnie już wysłał

Strona 43

background image

Aaron Allston - Cios łaski

wstępny raport dotyczący naszej grupy i teraz czeka na rozkazy. Z doświadczenia,
o ile flota Nowej Republiki może być tu jakimś wzorem, wiem, że otrzyma
polecenie zatrzymania nas na pokładzie i kontynuowania patrolu, dopóki nie
trafią na miejsce, gdzie będzie mógł nas zostawić przy możliwie jak najmniejszym
marnowaniu czasu i środków. To da nam dzień... może dwa.
Jesmin usiadła w nogach koi Bhindi.
- I tak mieliśmy dotąd sporo szczęścia.
Bhindi skinęła głową.
- Mieliśmy cholernie dużo szczęścia - potwierdziła. - Włącznie z rodzajem
statku, który nas przechwycił. Powinno nam się udać obsadzić załogę naszymi do
czasu, aż dotrzemy gdzieś, gdzie będziemy mogli zdziałać więcej.
- Nie powinniśmy byli zabierać ze sobą Prosiaka - odezwał się Scut. Beznamiętny
ton jego głosu dziwnie kontrastował z przyklejonym na twarz sztucznym uśmiechem.
- Jeśli ktoś poskłada do kupy wszystkie te informacje o zamieszkach i
nieprawidłowościach... zauważy podejrzany fakt, że w każdy z incydentów był
zamieszany
gamorreański sługus. Jego obecność naraża nas na ryzyko.
- Może i tak. - W głosie Bhindi słychać było znużenie. - Ale Siódemka ma dość
doświadczenia, żeby nie nazywać kogoś po imieniu na terytorium wroga, w
przeciwieństwie
do ciebie, Szóstko, bo tobie, a także Piątce, zdarzyło się to robić. Co więcej,
Szóstko, użyłeś imienia, którego nie powinieneś był używać. Jest jeszcze
jeden powód, dla którego Siódemka jest z nami. Powiedzmy, że kolejny etap naszej
operacji pójdzie jak z płatka i przejmiemy kontrolę nad „Wstrząsającym”.
Co potem?
Scut pokręcił głową. Podczas tego ruchu jego wielkie uszy załopotały komicznie.
- Nie zdradziłaś nam jeszcze rozkazów.
- Zła odpowiedź - zganiła go surowo Bhindi. - Może nawet potencjalnie dla nas
zabójcza. Powiedzmy, że podczas przejęcia „Wstrząsającego” zmarłam na atak
serca. Nie zdradziłam wam szczegółów naszych kolejnych działań, ale znacie cel
naszej misji. Szóstko, co robimy?
- Bierzemy kurs na bezpieczną kryjówkę... - bąknął niepewnie Scut.
Bhindi westchnęła.
- Zła odpowiedź - powtórzyła. - Dwójko?
Turman zmarszczył z namysłem czoło.
- Bierzemy kurs na miejsce, w którym znajdziemy potrzebny nam sprzęt, powiedzmy,
na Stację Parabaw... To przystań przemytników tu w pobliżu, na terenie
Zewnętrznych Rubieży.
- Zła odpowiedź - podtrzymała swoje zdanie Bhindi - chociaż nieco lepsza niż
poprzednia. Czwórko? - Podniosła nogę i trąciła stopą górną koję.
Trey wzruszył ramionami.
- Moja działka to naprawianie komunikatorów i prężenie mięśni.
- Nie pomogłeś mi, ale masz rację. Piątko?
Jesmin wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
- Wiem, do czego to zmierza, więc powiem „pas”.
- Piątko, jesteś równie tchórzliwa, jak cwana. Siódemko?
- Pierwszym krokiem powinien być przydział zadań. - Voort był zaskoczony tym, z
jaką łatwością znów wcielił się w rolę stratega. - Mamy małą wojskową korwetę,
której załoga liczy obecnie trzydzieści osób, a z którą będzie musiała sobie
poradzić szóstka, więc musimy być czujni i wykonywać nasze zadania precyzyjnie,
jak Jawowie na kafowym spidzie, dopóki nie zdobędziemy reszty załogi. Czwórko,
ty zajmujesz się mechaniką, więc musisz się postarać, żeby wszystko działało
jak należy, dopóki nie wylądujemy. Jedynko, zmarłaś na atak serca, więc do mnie
należy zadanie obsadzenia mostka. Dwójko, zostajesz oficerem łącznikowym,
bo jeśli będziemy musieli z kimś się komunikować, nie może tego oficjalnie robić
Gamorreanin. Poza tym obejmujesz opiekę nad czujnikami statku. Piątko
i Szóstko... Nie zabijamy jeńców i nie możemy sobie pozwolić na marnowanie
środków takich jak ten statek poprzez zatrudnienie na nim starej załogi,
sabotowanie
hipernapędu i zostawianie korwety na pastwę losu, więc wasza dwójka odpowiada za
bezpieczeństwo więźniów do czasu, aż będziemy się ich mogli pozbyć w inny
sposób. A że każdy z nich mógłby nas później zdradzić, musimy się posługiwać
przybranymi tożsamościami, dopóki będą w pobliżu. Następnie wybieramy jakąś
lokalizację między naszymi obecnymi współrzędnymi a Stacją Parabaw, najlepiej
osadę albo kolonię zbyt mało rozwiniętą, żeby dysponowała sprzętem łączności
nadprzestrzennej, i zbyt zapadłą, żeby lądowały na niej regularnie
statki, i zostawiamy tam jeńców. Musimy też zadbać o to, żeby trochę ten statek
sponiewierać i usmotruchać - nie możemy zjawić się na Stacji Parabaw na

Strona 44

background image

Aaron Allston - Cios łaski

pokładzie lśniącego, na oko nieśmiganego imperialnego sprzętu, bo dadzą na nasz
widok nogę, zanim zdążymy powiedzieć: „Rany, ludzie, my też jesteśmy oszustami!”
Dysponujemy niewielkim kapitałem operacyjnym, więc sprzedamy jednego z
interceptorów, żeby zatrudnić resztę załogi i obsadzić brakujące stanowiska na
statku.
W tym czasie Dwójka przebierze się za fikcyjnego imperialnego oficera sił
specjalnych i nagra wiadomość mającą skusić generała. Potem prześlemy nagranie
Trójce, która potajemnie mu je dostarczy, a później...
- Wystarczy - weszła mu w słowo Bhindi. - Chyba potwierdziłeś w wystarczającym
stopniu to, co chciałam udowodnić. - Zerknęła na Scuta. - No i co ty na
to, Szóstko? - spytała zaczepnie. - Zabieramy go w dalszą podróż czy zostawiamy?
Scut zwlekał dobrą chwilę, nim odpowiedział:
- Tak, chyba zabieramy... Jedynko.
- Grzeczny chłopiec. - Spuściła nogi za krawędź koi i wstała. -Czas na wycieczkę
po pokładzie, zbajerowanie załogi i zapoznanie się z planami statku. -
Spojrzała na Jesmin. - Będę potrzebowała obstawy. Idziesz ze mną, Fili.
Jesmin także wstała.
- Jestem Diii.
- Ups, faktycznie! Hm, chyba trochę wyszłam z wprawy.
Turman parsknął z rozbawieniem.
- Chciałaś chyba powiedzieć , jestem na to za stara”.
Kiedy Bhindi i Jesmin wyszły, Voort rzucił Scutowi ponure spojrzenie.
- Szóstko, dlaczego cały czas tak głupio się uśmiechasz?-spytał.
- Mogę przestać. - Scut usiadł na koi Bhindi i opuścił koniuszki ust,
przybierając poważną minę. - Ale to wymaga pewnego wysiłku. Naturalny wyraz tej
maski
jest radosny. - Znów się uśmiechnął, chociaż w jego oczach nie było śladu
radości.
- A dlaczego nadałeś tej masce taki wyraz? - spytał Voort.
- Bo zawsze jestem szczęśliwy. No, prawie zawsze.
- Nawet wtedy, kiedy starasz się popsuć moje stosunki z naszym zespołem?
I
- Szczególnie wtedy, bo wiem, że robię wtedy, co w mojej mocy, żeby ocalić życie
reszcie i uchronić ich przed zagrożeniem, jakie dla nas stanowisz.
- Nie jestem dla nich zagrożeniem, w przeciwieństwie do ciebie -odburknął Voort.
- Mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie... i sądzę, że pierwszy się o tym
przekonasz na własnej skórze. A potem postąpisz honorowo i się wycofasz.
- Jasne jak cholera. Powodzenia. - Voort wyszedł z kajuty Bhindi i wrócił do
własnych kwater.
Ubrana w nocną koszulkę z falbaniastego, przejrzystego różowego materiału,
zakupioną w jednym ze sklepów na pokładzie „Księżniczki Bastionu”, Bhindi
wynurzyła
się ze swojej kajuty i zatrzymała na korytarzu. Ziewnąwszy przeciągle, oparła
się o ścianę i przeciągnęła - całkiem jakby w przydzielonych jej kwaterach
było na to zbyt mało miejsca. Chwilę później przylgnęła do przeciwległej grodzi
i mocno się wyprężyła, umieszczając przy okazji niewielką, ukrytą w lewej
dłoni holokamerę na ścianie, nieco powyżej wysokości własnej głowy.
Obserwująca ją z wnętrza kajuty Jesmin zeskoczyła bezszelestnie na pokład i
przycupnęła na czworakach tuż za progiem, przytrzymując zwisający u pasa miecz
świetlny, żeby nie uderzył o podłogę. Miała na sobie czarny, obcisły kombinezon,
spod którego widać było tylko jej oczy. W ciemności nikt nie miał prawa
zobaczyć jej jako coś innego niż cień, a i to, o ile znalazłaby się w plamie
światła. Nawet rękojeść jej miecza była profilaktycznie owinięta czarną taśmą.
Zabębniła palcami w ścianę od strony rufy. Potem wykradła się na korytarz za
Bhindi, natychmiast odwróciła się w prawo i podeszła po cichu do kolejnych
drzwi - jednych z niewielu w korytarzu, które nie były pod ciągłą obserwacją
holokamer. Wiedzieli o tym dzięki obserwacji, jakiej dokonała Bhindi podczas
jednej z wycieczek po pokładzie.
Jesmin odczekała chwilę, zanim drzwi się otworzyły i wynurzyła się z nich
kolejna czarna sylwetka - na pierwszy rzut oka w muskularnej postaci dało się
rozpoznać Treya. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, sięgnął do przycisku zestawu
słuchawkowego, który miał nałożony na kaptur.
- Czwórka wkracza do akcji - szepnął.
Jesmin poszła w jego ślady:
- Zgłasza się Piątka. Kamera i łączność w porządku - zakomunikowała.
- Obraz i dźwięk bez zarzutu - zameldował Voort.
Jesmin ruszyła korytarzem w stronę rufy, otwierając pochód.
Według czasu przyjętego na statku był sam środek nocy. Oprowadzając Bhindi

Strona 45

background image

Aaron Allston - Cios łaski

podczas jej pierwszej wycieczki, porucznik Phison dostarczył jej wielu cennych
informacji - stanowczo zbyt wielu i stanowczo zbyt cennych, jeśli brać pod uwagę
bezpieczeństwo tego typu jednostki. Dowiedziała się między innymi, że
na statku panował największy spokój jakieś dwie godziny po północy, kiedy więcej
członków załogi niż zazwyczaj mogło się cieszyć chwilą snu, jak również,
że nieoznakowane pancerne drzwi w pobliżu maszynowni prowadziły na zapasowy
mostek. Brak na pokładzie wyraźnie oznakowanego centrum bezpieczeństwa oznaczał,
że ono także mieści się na jego terenie.
Jesmin przywarła do płyt podłogi i przeczołgała się kilka metrów, trzymając się
poza zasięgiem następnej kamery, a za nią podążył Trey. Nie był równie
bezszelestny jak ona, więc na dźwięk lekkiego szurania Jesmin skrzywiła się z
dezaprobatą. Pomimo jej protestów Bhindi nalegała, żeby ktoś jej pomagał
podczas wypełniania tego zadania.
Kiedy byli już poza zasięgiem holokamery, oboje wstali.
Na skrzyżowaniu korytarzy Jesmin zatrzymała się, słysząc odgłos kroków
dochodzący zza lewego rogu. Podniosła dłoń, żeby ostrzec Treya, a potem
przygotowała
się do zadania tą samą ręką ciosu osobie, która mogła się za chwilę wynurzyć zza
zakrętu.
I tak też się stało - kilka sekund później zobaczyli kobietę w mundurze członka
załogi. Ona jednak najwyraźniej ich nie zauważyła, bo szła dalej przed
siebie, zamyślona.
Jesmin obejrzała się na Treya, a kiedy podchwycił jej spojrzenie, w jego oczach
- jedynej części ciała widocznej w ciemności - pojawiło się poczucie winy.
Jesmin ściągnęła brwi.
- Czy mi się zdawało, czy właśnie gapiłeś się na mój tyłek?
- Eee... - zająknął się Trey - nie jestem aktorem, więc nie będę ściemniał i
przyznam się, że tak.
- Nie ma na to teraz czasu! - ofuknęła go, odwróciła się i prześlizgnęła przez
skrzyżowanie.
Ledwie dosłyszała jego szept:
- Czyli, przynajmniej teoretycznie, byłby czas kiedy indziej?
- Cicho!
Dwa rozwidlenia korytarzy później Jesmin zatrzymała się za rogiem na dźwięk
głosów dwóch mężczyzn. Gestem dała Treyowi znak, żeby postąpił tak samo.
Za moment zza rogu, prosto na nich, wyszło dwóch oficerów w imperialnych
mundurach - zrównali się z Jesmin, jeszcze zanim ten bliższy zauważył majaczącą
w mroku sylwetkę. Kiedy ją zobaczył, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie
zdążył - wymierzony przez nią celny cios ugodził go w splot słoneczny.
Z jego ust wydobyło się tylko stłumione „uchhhh!”, a potem upadł na ziemię.
Treyowi nie poszło równie gładko - jego pięść z ostrym trzaskiem trafiła
drugiego
z oficerów w szczękę. Głowa mężczyzny odskoczyła w stronę Jesmin, a on sam
zatoczył się w tył.
Jesmin w tym czasie uderzyła pierwszego jeszcze raz, tym razem celując kantem
dłoni w skroń. Trey rzucił się naprzód i złapał swoją nieprzytomną ofiarę,
zanim ta zwaliła się na panele podłogi. Jesmin podtrzymała jego kolegę i
opuściła jego ciało bezszelestnie na ziemię, a potem spojrzała na Treya.
Nie mogli zostawić swoich ofiar ot tak, pod ścianą - nawet w samym środku nocy
na korytarzach co jakiś czas pojawiali się członkowie załogi. Nie mieli
też czasu, żeby szukać miejsca na kryjówkę dla nieprzytomnych oficerów. Bhindi
dostarczyła im co prawda informacji na temat kilku magazynów i pomieszczeń
gospodarczych statku, ale żadne z nich nie znajdowało się w pobliżu.
Trey westchnął, schylił się, podźwignął swoją ofiarę na nogi i przerzucił ją
sobie przez ramię. Odwrócił się w stronę Jesmin, która podniosła już swojego
oficera i poszła w jego ślady.
Podjęli marsz w stronę rufy, jednak teraz szło im znacznie wolniej, a Trey robił
dużo więcej hałasu niż wcześniej, sapiąc i stąpając ciężej Po płytach
pokładu. Jesmin z kolei radziła sobie zaskakująco dobrze jak na drobną
blondynkę, dźwigając prawie dwieście kilo nieprzytomnej wagi. Dotarli
niezauważeni
do najbliższej z kryjówek wskazanych Przez Bhindi - magazynu pralni - i
zostawili tam ciała nieprzytomnych oficerów. Podczas gdy Jesmin czekała na
straży
u drzwi, Trey związał ich pasami z podartego prania. Kiedy uporali się z
krępowaniem jeńców, ruszyli w dalszą drogę.
W końcu dotarli do skrajnego korytarza na rufie. Kilka metrów przed nimi
widniało ostatnie skrzyżowanie na tym poziomie, a naprzeciwko znajdowały się

Strona 46

background image

Aaron Allston - Cios łaski

drzwi
pancerne z napisem „Maszynownia”. Na lewo od nich było jeszcze jedno wejście,
nieoznakowane.
Jesmin rozpłaszczyła się przy nim na ścianie.
- Chyba trzeba tu troszkę techniki Mocy - mruknęła.
Trey spojrzał na nią, zdziwiony.
- Zamierzasz przeciąć się do środka mieczem świetlnym? - spytał z nabożnym
lękiem.
- Rany, co ty! Masz sześć lat czy co? - ofuknęła go Jesmin. -Nie, nie zamierzam
tego zrobić. Powiedz mi lepiej... masz może jakiś pomysł na ustalenie,
czy gdzieś za tymi drzwiami jest odświeżacz?
Materiał zakrywającego jego twarz kaptura pofałdował się, kiedy Trey zmarszczył
czoło.
- Chce ci się siusiu? Teraz? Nie żartuj. Nie wysikałaś się wcześniej?
- Dasz radę to sprawdzić czy nie? - weszła mu niecierpliwie w słowo.
- Mogę przyłożyć do ściany mikrofon i posłuchać... - zaproponował z
powątpiewaniem Trey. - Może usłyszę szum wody...
- W porządku. Zatem do dzieła.
Jak tylko Trey przytknął do ściany podobne do stetoskopu urządzenie, podpięte do
jego słuchawek, Jesmin zamknęła oczy i maksymalnie się skupiła.
Minęła jakaś minuta, kiedy Trey szepnął:
- Nie słyszę szumu wody, ale zaczynam czuć, że... hm, sam chętnie bym skoczył za
potrzebą.
Nie otwierając oczu, Jesmin skinęła głową - nadal się koncentrowała.
- A niech mnie, to twoja sprawka? - domyślił się Trey. - Co robisz, zła kobieto?
- Myślę o wodospadach... napełnianych winem kieliszkach... I cieknących kranach,
tryskających fontannach... i przekazuję te myśli poprzez Moc - wyjaśniła
rzeczowo Jesmin.
- Ty sadystko! - jęknął Trey. - Ja... mnie... - zająknął się żałośnie.
- Nie bądź mięczakiem, Czwórko - mruknęła w odpowiedzi. -Słyszysz coś?
- Rozmowę... Nie rozróżniam słów, ale wymiana zdań robi się coraz ostrzejsza. -
Chwilę później dodał: - Chyba ich rozumiem...
- Minie, jak tylko otworzą się drzwi - uspokoiła go Jesmin.
- Ta-a, albo jak tylko się posikam w gacie.
- Bierz pierwszego, który wyjdzie - poleciła mu.
Nim minęło kilka sekund, nieoznakowane drzwi się otworzyły, a kiedy Jesmin
obejrzała się na Treya, ten błyskawicznie wyprowadził perfekcyjnie wycelowany
kopniak w podbrzusze stojącego za nimi mężczyzny w oficerskim mundurze. Zanim
pechowiec zdążył zrobić zaskoczoną minę, zgiął się wpół i wydał z siebie
zduszony jęk, a Trey złapał go i wepchnął do środka.
W tym czasie Jesmin zawirowała i wspomaganym Mocą pędem wpadła do pomieszczenia
- długiej, wąskiej sali, o szczytowej ścianie zasłoniętej prawie całkiem
wyświetlaczami i holoprojekcjami. Na przeciwległej ścianie, tej z drzwiami,
umieszczono stojak z jakimiś czarnymi kształtami, których rozpędzona Jesmin
nie rozpoznawała. Naprzeciwko stało półkoliste biurko, a przy nim - dwa fotele,
z czego jeden zajęty. Jesmin biegła w stronę tego zajętego, na którym ubrana
w oficerski mundur kobieta właśnie sięgała do jakiegoś przycisku. Jesmin wpadła
prosto na nią, udaremniając jej wykonanie tej czynności i posyłając fotel
w niekontrolowany ślizg, dopóki nie uderzył w przepierzenie. Wyhamowawszy, wbiła
łokieć w brzuch kobiety, a kiedy ta wydała z siebie przeciągły jęk, przytrzymała
jej szyję w uścisku, dopóki oficer nie straciła przytomności. Trzymała ją
jeszcze przez chwilę, na wypadek gdyby kobieta udawała, a potem opuściła
delikatnie
na podłogę. Oddech pani oficer był urywany i świszczący, ale nie ocknęła się.
Wtedy Jesmin rozejrzała się po pomieszczeniu. Drzwi wejściowe były już
zamknięte. Ofiara Treya leżała bez ruchu, rozciągnięta na podłodze, a on sam
stał
przy biurku, omiatając wzrokiem kontrolki i czujniki.
Kształty, które Jesmin dostrzegła kątem oka na ścianie, okazały się blasterami,
kaburami, elementami pancerza i hełmami - naliczyła co najmniej cztery
zestawy uzbrojenia. Uśmiechnęła się pod nosem.
- Elegancko.
Trey spojrzał na nią spode łba.
- Miałaś rację - powiedział. - Już nie muszę do toalety.
- Powiadomię informację HoloNetu. - Jesmin wstała. - Ty daj znać reszcie.
Powiedz, że mam dla nich blastery, i przekieruj dane
z tych holokamer do Siódemki. Powiedz, że może zająć się ich kontrolą dla
reszty; ty będziesz mnie osłaniał.

Strona 47

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Jak sobie pani życzy.
Patrząc na obraz z holokamer z mostka zapasowego, Voort nadzorował ruchy
ubranych w czarne kombinezony Scuta, Turmana i Bhindi.
Szczególną uwagę zwracał na poczynania tego pierwszego. Gdyby Yuuzhanin
zamierzał skorzystać z okazji, żeby zdradzić albo zadziałać na szkodę reszty
zespołu,
na przykład wysłać wiadomość do swoich ziomków czy coś w tym stylu, miał teraz
ku temu świetną okazję. Ku rozczarowaniu Voorta, ubrany w czarny, obcisły
kombinezon z kominiarką Scut, teraz kościsty i osobliwie pajęczej postury, bez
neoglitha i skafandra z żywej tkanki, robił dokładnie to, co powinien:
poruszał się ostrożnie wyznaczonymi korytarzami, zatrzymał się tam, gdzie
trzeba, czekając cierpliwie, aż Voort otworzy mu drzwi, a potem wszedł do
środka.
Jak tylko drzwi się za nim zamknęły, wystrzelił ze swojego - złożonego z
przemyconych przez Treya części - blastera kilka salw ogłuszających.
Jesmin wyszła reszcie Widm na spotkanie i rozdała im zabrane z mostka blastery,
dzięki czemu nie musieli dłużej korzystać ze sprzętu Treya. Zatrzymawszy
jeden dla siebie, podjęła marsz korytarzami, rozprawiając się gołymi rękami z
członkami załogi, których spotykała po drodze.
Przez cały ten czas Trey informował resztę przez system łączności:
- Dziesięciu zdjętych. Bang!, dwóch kolejnych załatwiła Czwórka, kuchnia odbita.
Mamy dwunastu. Hm, tak sobie policzyłem i okazuje się, że mamy więcej
członków załogi, niż sądziliśmy. Eee... znaczy, przepraszam, policzyłem i nas -
w takim układzie jest ich trzydzieścioro dwoje i nasza szóstka... Powtarzam:
trzydzieści dwie osoby. Porucznik najwyraźniej nie doliczył kapitana czyjego
zastępcy. Trzynastu mniej - Piątka załatwiła właśnie komuś ciężki poranek.
Dziesięć minut później „Wstrząsający” był w ich rękach.
ROZDZIAŁ 11
CORUSCANT
Buźka sprowadził swój śmigacz na lądowisko dla gości na setnym poziomie
apartamentowca Podniebny Raj.
W gruncie rzeczy nazwa „apartamentowiec” była zbyt skromna, nawet jak na wysoki
standard wielu coruscańskich budynków. Buźka z uznaniem ocenił konstrukcję
budowli, gdy tylko zbliżył się do niej w swoim czarnym, zamkniętym śmigaczu.
Technicznie rzecz biorąc, miał tyle samo pięter co inne drapacze chmur w tej
kosztownej dzielnicy, ale każde piętro miało minimum cztery metry wysokości,
dzięki czemu ziggurat górował nad okolicznymi budowlami. Zbudowany z czarnego
granitu, wydobywanego na Coruscant jeszcze zanim planetę pokryło wielkie miasto,
był ozdobiony złotymi elementami, a jego powierzchni nie szpeciła ani
jedna reklama - na ścianie lśniły tylko wysokie litery z nazwą.
Nawet poziomy parkingowe zadziwiały przepychem. Żadne z wolnych miejsc nie
nosiło właściwie śladów użytkowania: nigdzie nie było widać plam smarów czy
płynów hydraulicznych; najwyraźniej służby sprzątające szorowały je skrupulatnie
każdego dnia. Turbowindy na lądowisku mieściły się na chronionym terenie,
strzeżonym przez strażnika, który miał na wszystko oko - rogatego, zębatego, o
bystrym wzroku Devaronianina, który sprawdził identyfikator Buźki ręcznym
skanerem i przeczytał uważnie wszystko, co pojawiło się na monitorze, zanim
wezwał windę.
Hol poziomu, na który wszedł, był oblicowany kremowym marmurem i ozdobiony
reprodukcjami słynnych antycznych rzeźb z Alderaana, o barwach tak żywych,
jakby co dzień ktoś na nie chuchał i dmuchał.
Na Buźce nie robiło to jednak zbytniego wrażenia - widywał już nieraz podobny
przepych. Był czujny, ale starał się zachowywać swobodnie, żeby nie dać po
sobie poznać, że czuje się tu niepewnie czy obco. Zatrzymawszy się u drzwi,
wcisnął przycisk i przedstawił się:
- Garik Loran do Zehrinne Thaal.
Odpowiedź nie nadeszła, ale trzydzieści sekund później skrzydła drzwi rozsunęły
się, ukazując pogrążony w półmroku przedsionek.
Między rozstawionymi pod ścianami czerwonymi, aksamitnymi kanapami czekała tu
kobieta.
Nie wyglądała na służącą. Była wysoka, w średnim wieku i szczupła niczym
modelka; czarne włosy miała splecione w dwa warkocze, a sięgająca kolan zielona
sukienka i dopasowane kolorystycznie sandałki sprawiały, że wyglądała jak ktoś,
kto właśnie urwał się z letniego przyjęcia na dachu apartamentowca.
Posłała mu chmurne spojrzenie.
- Nie wspominał pan, że jest pan sławny - zaczęła bez ogródek. Głos miała
dokładnie taki, jakiego Buźka się spodziewał: niski, dźwięczny alt.
Wzruszył ramionami.

Strona 48

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Już nie jestem. Byłem sławny, kiedy byłem młody.
- Cóż, tak właśnie twierdzą źródła. Proszę za mną. - Zaprosiła go gestem do
środka i ruszyła przodem.
Po drodze Buźka rozglądał się dyskretnie po długim korytarzu; po jego obu
stronach ciągnęły się rzędy drzwi. Pachniało tu drewnem, a na ścianach tu i
ówdzie
dały się zauważyć jaśniejsze plamy w miejscach, w których najwyraźniej wcześniej
wisiały obrazy czy monitory. Wyglądało na to, że całkiem niedawno ktoś
ogołocił pomieszczenie z części ozdób. Cienka, ale równomierna warstwa kurzu
pokrywająca powierzchnie dowodziła, że od jakiegoś czasu nikt tu nie sprzątał.
Zehrinne wprowadziła go do przestronnej, jasnej sali, oświetlonej naturalnymi
promieniami słonecznymi wpadającymi przez olbrzymie okno. Za nim widniała
panorama strzelistych wieżowców i niekończących się strumieni ruchu powietrznego
Coruscant. W samym pokoju nie było prawie żadnych mebli, oprócz dwóch
foteli i niskiego stolika między nimi, a także krzesła o regulowanym nachyleniu,
jak w fotelu dentystycznym, przed którym stały sztalugi z płótnem - i
to wszystko.
Zehrinne zajęła jeden z pluszowych foteli i gestem wskazała Buźce drugi.
- Pomoc domowa ma dziś wolne - wyjaśniła. - Cóż, właściwie to ma permanentne
wolne. Zwolniłam ją, tak samo jak resztę służby. Napije się pan czegoś?
- Nie, dziękuję. - Buźka zajął drugi fotel i zerknął na sztalugi. Stojący na
nich obraz, niemal holorealistyczny portret kobiety skaczącej do morza z klifów
na Naboo, z rozrzuconymi do skoku ramionami, był namalowany tradycyjną metodą,
ale wyglądał na niedokończony -szczegóły zatoki były przy krawędziach ledwie
zarysowane, a twarz
kobiety pozbawiona detali, z wyjątkiem czarnych oczu. Dawało to dość
niepokojące, niesamowite wrażenie.
- A ja chętnie się czegoś napiję. Próżnio... - Odwróciła się w stronę bocznych
drzwi, które chwilę później się odsunęły, ukazując droida protokolarnego.
Jego lśniący - zapewne polerowany całkiem niedawno - pancerz pokrywała pstrokata
warstwa plam w najróżniejszych kolorach, pochodzących zapewne, jak domyślał
się Buźka, ze staroświeckiej palety i pędzli leżących na stole.
Droid stał bez słowa, czekając na rozkazy.
- Przynieś mi kieliszek wina, mój drogi. - Zehrinne uśmiechnęła się do niego. -
Czerwonego. Stołowego. - Spojrzała na Buźkę. - Na pewno nie ma pan na nic
ochoty?
- Dziękuję - zapewnił ją. - Dopiero co jadłem lunch.
- No dobrze. - Machnęła dłonią i droid zniknął w głębi pokoju za drzwiami.
Buźka spojrzał na nią, unosząc brwi.
- Nazwała go pani Próżnia?
- W próżni nie rozchodzi się głos - wyjaśniła gospodyni. -A pierwszą rzeczą,
jaką zrobiłam, kiedy kupiłam go tydzień temu, było wyłączenie jego wokabulatora.
W razie potrzeby pisze albo przekazuje wiadomości wizualnie. Jasne, ma
oczywiście awaryjne obchodzenie dewokalizacji... ale na razie mogę się cieszyć
zbawienną,
błogosławioną ciszą.
Buźka zamyślił się na chwilę.
- Wie pani, takie jednostki świetnie sprzedawałyby się nawet na czarnym rynku.
Jestem pewien, że chętnie kupowaliby je wszyscy, którzy mieli na dłuższą
metę do czynienia z droidami protokolarnymi.
- Wie pan co? Pomyślę o tym. Muszę się czymś zająć. Mam co prawda ten
apartament... ale jego utrzymanie jest stanowczo zbyt kosztowne.
- Była pani... nadspodziewanie szczera, jeśli chodzi o pani sytuację materialną,
kiedy się z panią skontaktowaliśmy. - Buźka spojrzał na nią współczująco.
- Ale nawet wtedy dało się odczuć, że jest coś jeszcze... coś, co zechce pani
wyjawić tylko podczas rozmowy w cztery oczy.
- Nie jestem paranoiczką. - Zehrinne westchnęła. - Ale to potężny człowiek...
który ma wszędzie swoje wtyki. Nie sądzę, żeby naprawdę chciał mnie skrzywdzić,
ale uważam, że należy mu się porządne lanie, a nie przypuszczam, żeby się go
spodziewał.
Buźka pokiwał głową, a Zehrinne wybuchnęła perlistym śmiechem.
- Urodzony aktor!
- Przepraszam? - spytał zbity z tropu Loran.
- Pańska twarz, mimika... Całkiem jakby chciał pan powiedzieć: „Proszę
kontynuować. Nie, nie dziwi mnie ani trochę, że chce mu pani porachować kości,
bo
stary drań na to zasługuje. Tak, jest pani bardzo atrakcyjną kobietą, ale tym
razem nic z tego nie wyjdzie” i kilkanaście innych rzeczy naraz - a wszystko

Strona 49

background image

Aaron Allston - Cios łaski

to bez słów!
Buźka poczuł, że się czerwieni.
- Naprawdę nie próbuję panią... manipulować - zaczął się tłumaczyć. - To po
prostu...
- Siła przyzwyczajenia?
- Coś w tym stylu. Czy mogłaby pani rozwinąć wątek, wspomniany podczas naszej
rozmowy przez komunikator? Obiecuję, że postaram się być mniej...
- Mniej wyrachowany? Och, proszę się nie kłopotać. Przypuszczam, że ma pan to we
krwi.
Przeszkodziło im ponowne pojawienie się Próżni, który - w całkowitej ciszy i
sprawiając jakimś cudem wrażenie urażonego - z niezwykłą nawet jak na droida
protokolarnego sztywnością postawił na stole obok swojej pani kieliszek wina, po
czym zniknął równie cicho, jak się zjawił.
Zehrinne upiła łyk wina, ważąc w myśli słowa.
- Poznałam Stavina jakieś trzydzieści lat temu, pięć lat po zajęciu Coruscant
przez Nową Republikę. Pamiętam, że wówczas w holowiadomościach trąbiono
niemal wyłącznie o Posiewie Śmierci. Miałam osiemnaście lat i zarabiałam na
życie jako modelka, a on służył w stopniu kapitana i był tuż po trzydziestce.
Nie był jakoś szczególnie przystojny, ale w mundurze naprawdę robił wrażenie, a
poza tym był ambitny i bystry, staroświecki, szarmancki i uparty. Na dodatek,
z jakichś jemu tylko znanych powodów, postanowił, że się w nim zakocham i go
poślubię - niekoniecznie w tej kolejności. I tak też się stało.
- Nie brzmi źle - skomentował Buźka.
- I rzeczywiście tak było w naszym związku przez wiele lat. Nie kazał mi rzucić
zajęcia modelki, nawet o tym nie wspomniał, ale dla mnie była to praca,
nie powołanie, a bycie żoną ambitnego oficera także może być pracą. Jeśli zaś
jest się w tym dobrym, można partnerowi
pomóc w wywiązywaniu się z obowiązków zawodowych znacznie lepiej, niż zrobiłby
to sam. Mam tu na myśli bywanie na salonach, nawiązywanie znajomości,
przyczynianie
się do awansów... Byłam w tym naprawdę dobra.
Buźka zmarszczył czoło.
- I wszystko było cudownie jak w bajce? Żadnych problemów?
- Całe mnóstwo! - zapewniła go Zehrinne. - Jednak w większości były to typowe
spięcia na linii mąż-żona. Na przykład takich jak to, że nie byliśmy do końca
kompatybilni genetycznie, więc nie mogłabym mu urodzić dzieci bez dużej
ingerencji medycznej, a on tego nie chciał. Nie zgadzał się też na adopcję. -
Upiła
znów wina i wyjrzała przez okno. - Hm, chyba w przyszłym tygodniu zdecyduję się
na adopcję. Sama. Nikogo nie muszę już pytać o zdanie.
- W sytuacji, kiedy nie stać pani na utrzymanie domu? - Buźka pożałował tych
słów natychmiast, jak tylko je wypowiedział. To nie był jego interes, jednak
nawykł do ciągłego wybiegania myślami w przyszłość i nieustannego planowania,
więc nie zdołał utrzymać języka za zębami.
Zehrinne uśmiechnęła się do niego chłodno.
- O, właśnie, o tym mówiłam.
- Przepraszam - bąknął. - Hipokryta za mnie. Ale sam adoptowałem córkę mojej
żony... Właściwie nawet nie wiem, czy jestem za, czy przeciw, jeśli chodzi
o kwestię pani adopcji.
- O, to już lepiej. Na czym to skończyłam?
- Najczęściej niezłe lata małżeństwa.
- Fakt. Przenieśmy się w takim razie dwanaście lat do przodu. Thaal miał już
wówczas stopień pułkownika i był prawą ręką generała, a więc idealnym materiałem
na awans wojskowy - w stopniu, na jaki oczywiście pozwalała sytuacja w czasie
pokoju. I wówczas nadarzyła się najlepsza okazja dla chcącego się wykazać
oficera: Yuuzhan Vongowie najechali naszą galaktykę i zaczęła się rzeź. -
Rzuciła Buźce beztroskie spojrzenie.
- I kto tu teraz próbuje manipulować? - wytknął jej, na co podniosła wysoko brwi
i powtórzyła jego wcześniejsze:
- Przepraszam?
- Sugeruje pani, że najokrutniejsza wojna w cywilizowanej historii galaktyki
była okazją do świętowania, i rzuca mi pani niewinne spojrzenie, żeby sprawdzić,
jak na to zareaguję...
Uśmiechnęła się do niego.
- Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. Chyba jestem urodzoną prowokatorką.
Przez trzydzieści lat małżeństwa musiałam to w sobie tłumić, a teraz, kiedy
już nie ma takiej potrzeby... Mniejsza z tym. W każdym razie Stavin wykazywał
się przez pierwszą połowę wojny niezwykłą skutecznością, był rzetelny i tak

Strona 50

background image

Aaron Allston - Cios łaski

przewidywalny, że aż nudny... ale potem Yuuzhan Vongowie zaczęli się
niebezpiecznie zbliżać do Coruscant. Wysłał mnie na Denon, gdzie miałam być
bezpieczna.
Kiedy doszło do ostatecznej bitwy na Coruscant, jakimś cudem zdołał przekonać
swoich przełożonych, żeby wysłali go na Vandor-3 i pozwolili stworzyć tam
komórkę ruchu oporu. Co, muszę przyznać, wyszło mu całkiem nieźle. To właśnie
tam powołał do życia zastępy swoich Skoko-psów i został obwołany bohaterem.i
- Dalej też brzmi całkiem nieźle - zauważył Buźka.
- Wcale nie. - Zehrinne pokręciła głową. - Wtedy właśnie przestało się między
nami układać. Oczywiście, wówczas o niczym jeszcze nie wiedziałam. Wojna
się skończyła, Coruscant zostało terraformowane i bardziej dzikie, niż było
kiedyś, uchodźcy zaczęli wracać do domów... tak jak Stavin, który wtedy był
już dla mnie właściwie obcym człowiekiem. To znaczy, owszem, rozmawialiśmy -
wyłożył mi wszystko uczciwie do bólu. Powiedział, że wie, że to mnie zawdzięcza
dużą część swojej kariery, że nadal pozostaniemy małżeństwem, że należy do mnie
połowa naszego majątku i że nie zrobi nic, co mogłoby zaszkodzić naszemu
wizerunkowi... ale z nami już koniec. Twierdził, że to wszystko jego wina, ale
nie zamierzał nawet próbować tego naprawić.
Buźka pochylił się w jej stronę, pewien, że jest na tropie odpowiedzi, która
może się okazać cenna.
- I nigdy nie wspomniał o przyczynach?
- Nie, jednak i tak się dowiedziałam... w końcu nadal obracałam się w tych
samych kręgach towarzyskich. - Wzruszyła ramionami. -Wolał młodsze.
- I... i to wszystko? - wykrztusił Buźka, wyraźnie zaskoczony. |
- Tak. Po tym, jak nieoficjalnie się rozstaliśmy, znalazł sobie dwudziestoletnią
kochankę. Byli ze sobą jakieś dziesięć lat, a potem zostawił jej ładny
apartamencik, niezły interes i zagroził, że wszystko zabierze, jeśli będzie się
awanturowała. No i wziął sobie nową, tym
razem dziewiętnastolatkę. To było pięć lat temu. Daję im jeszcze jakieś pięć
lat, zanim ją także porzuci.
Buźka zamrugał, zastanawiając się nad czymś.
- Może nawet mniej - mruknął.
- Dlaczego pan tak sądzi?
- Och, zwykłe przeczucie - zapewnił ją beztrosko, starając się niczego po sobie
nie pokazać. - Jednak ostatnio coś między panią a generałem się zmieniło,
mam rację? To dlatego ma pani problemy finansowe i zwolniła pani służbę...?
- Złożył wniosek o rozwód - wyjaśniła krótko Zehrinne. - Zamroził wszystkie
finanse; nie mogę z nich korzystać, dopóki rozwód nie będzie prawomocny. -
Wskazała dłonią otoczenie. - Na szczęście po jego wyprowadzce ten apartament
przeszedł na moją własność. Jeśli będę musiała, sprzedam go, kupię coś
mniejszego
i przez jakiś czas będę mogła utrzymać się z reszty pieniędzy, ale wolałabym
tego nie robić. Kocham to miejsce.
- Czy wyjaśnił, dlaczego zależy mu na rozwodzie?
- Z jego sugestii wynikało, że chce poślubić swoją obecną utrzymankę, ale jakoś
nie chce mi się w to wierzyć. Sądzę, że nie wytrzyma z nią długo... jak
z każdą do tej pory. Wydaje mi się... - urwała, szukając właściwych słów. -
Wydaje mi się, że jedną z przyczyn, dla których jest tak dobrze zorganizowany,
jest lęk przed niedokończonymi sprawami, luźnymi wątkami w życiu. Prześladuje go
to i spędza mu sen z powiek. Chyba nagle ja też stałam się taką sprawą.
- A więc generał postanowił zrobić porządek ze swoim życiem prywatnym, zanim...
no właśnie, zanim co?
- Nie mam pojęcia.
Buźka stłumił cisnący mu się na usta uśmiech. Podczas całej tej rozmowy nie
dowiedział się prawie nic oprócz tego, że Stavin Thaal lubił młodsze od siebie
kobiety i że wkrótce w jego życiu ma nastąpić jakaś wielka zmiana - zmiana,
która zmuszała pedantycznego generała do zamknięcia wszystkich niezakończonych
spraw.
To nie było wiele - a tym bardziej nie było czymś, co mogłoby posłużyć jako
dowód w sprawie sądowej - jednak Buźce wystarczyło. Ten „wielki przełom” mógł
być w istocie wszystkim, jednak bardzo prawdopodobne, że miał coś wspólnego ze
zmianą planów zawodowych Thaala... planów, które mogły być obliczone na
zaszkodzenie Sojuszowi.
To prawda, ta rozmowa nie dała mu wiele, ale jednak coś: wątki, które należało
zbadać w następnej kolejności.
- Czy mogłaby mi pani zdradzić nazwiska jego kochanek?
- Jasne. Właściwie to... - Wysunęła niewielką szufladę ze stołu i wyjęła z niej
datapad. Otworzyła go, wpisała coś i przeglądała przez chwilę jakieś pliki

Strona 51

background image

Aaron Allston - Cios łaski

na ekranie, a potem znów zamknęła. - Za chwilę otrzyma pan pełną listę z
informacjami kontaktowymi.
- Jestem pani dozgonnym dłużnikiem. - Wstał z fotela. - Jeśli stanowi to dla
pani jakieś pocieszenie, sądzę, że zachowała się pani względem generała bardzo
wspaniałomyślnie. Gdybym potraktował moją Dię tak jak on panią... załatwiłaby
X-winga, znalazłaby mnie i rozpyliła na atomy.
- Proszę jej przekazać, że bardzo mi się podoba taki pomysł. Próżnia odprowadzi
pana do wyjścia.
Po powrocie do domu, również apartamentu w jednym z drapaczy chmur, ale znacznie
skromniejszego - i milszego - niż rezydencja Zehrinne, Buźka zaszył się
w swoim gabinecie i zaczął szukać w HoloNecie informacji o Cadrin Awel, teraz
trzydziestopięciolatce, pochodzącej z Vandora-3. Jako nastolatka dziewczyna
śpiewała
iwygrywała lokalne konkursy talentów, ale nie udało jej się zaistnieć w
przemyśle rozrywkowym na pobliskim Coruscant. Wraz z kilkorgiem członków rodziny
i przyjaciółmi ukrywała się przez dwa lata w niezamieszkanym rejonie Vandora-3;
udało im się umknąć uwagi Yuuzhan Vongów, jednak nie zachowało się zbyt
wiele informacji o jej poczynaniach przez okres dziewięciu lat po wojnie. Kilka
lat temu, tuż przed rozpoczęciem Drugiej Galaktycznej Wojny Domowej, kupiła
na swojej rodzinnej planecie sporą posiadłość na wsi, gdzie organizowała coś w
rodzaju obozów szkoleniowych dla rekrutów. Mieszczuchy, w większości mieszkańcy
Coruscant, mogli się na nich uczyć sztuki przetrwania. W materiałach
promocyjnych jej, jak go nazwała, „Rezerwatu Cadrin”, znalazła się wzmianka o
okresie
spędzonym w odosobnieniu podczas wojny z Yuuzhanami, ale nic na temat związków z
generałem Thaalem. Według krótkiej notki sprzed dwóch lat wyszła za jednego
z kolegów z czasów wojny. Jej hologramy i zdjęcia przedstawiały ładną,
wysportowaną blondynkę.
Z danych na temat Keury Fallatte, obecnie dwudziestoczterolatki, wynikało, że
urodziła się na Tatooine. Była zdolnym mechanikiem
iopuściła ojczystą planetę w wieku szesnastu lat, żeby zostać pilotem. Trzy lata
później porzuciła swojego pracodawcę i przeniosła się do modnego hostelu
na Coruscant, a po zakończeniu Drugiej Galaktycznej Wojny Domowej i tydzień po
tym, jak Thaal został generałem (Buźka porównał dane), przeniosła się do
najlepszego hostelu w Ackbar City na Vandorze-3. Niestety, z informacji, do
których udało mu się dotrzeć, wynikało, że już tam nie przebywa. Wymeldowała
się zaledwie kilka tygodni temu i nie zostawiła żadnych namiarów na siebie.
Mężczyzna z rejestracji, którego Buźka próbował pociągnąć za język, mimo że
gorliwie przyjął przelany napiwek, stwierdził tylko, że kiedy opuszczała hostel,
była cała szczęśliwa, ale niezbyt skora do zwierzeń. Buźce nie udało się
wyśledzić, dokąd mogła się udać.
Sporządził dla Widm krótki raport na temat uzyskanych od Zehrinne informacji i
wstępnych wniosków, ale nie zawarł w nim dalszych rozkazów. Ufał, że będą
wiedzieli, jak wykorzystać przesłane dane. Zaszyfrował przekaz, zainstalował go,
ukrył w grze na datapada
iwysłał, a potem spisał jeszcze jedno sprawozdanie, które tym razem
przetransmitował na pokład „Oka Quarrena”, jachtu dostarczonego mu przez Boratha
Maddeusa.
Stamtąd raport miał zostać wysłany do punktu docelowego.
Zakończywszy wreszcie pracę, opuścił gabinet i przeszedł do sąsiadującej z
salonem jadalni. Jego żona Dia i córka Adra czekały na niego, plotkując i co
jakiś czas zerkając na ekrany swoich datapadów. Były do siebie tak bardzo
podobne... Zielonoskóre Twi’lekanki, obie niskie, ale umięśnione jak piaskowe
pantery. Dia miała na sobie wygodny, cywilny skafander pilota komercyjnej floty,
której była udziałowcem, a Adra była ubrana w kombinezon we wzór z plątaniny
zielonych i pomarańczowych pasków i zygzaków, co przyprawiało
o oczopląs.
Buźka podszedł do nich tak cicho, że zauważyły go dopiero, kiedy był prawie przy
samym stole. Na widok jego miny obie ucichły
i spojrzały na niego pytająco.
- Obiecuję - odezwał się Buźka do żony - że nigdy nie wkurzę cię tak bardzo,
żeby przyszło ci do głowy wziąć X-winga i rozpylić mnie z jego działek na
atomy.
- Bardzo mądrze. - Wskazała mu wolne krzesło. - Kto dziś gotuje?
- Ty.
- W takim razie zamówmy coś.
Buźka usiadł i zmierzył surowym wzrokiem swoją córkę.
- A ty, młoda damo... Masz mi się wystrzegać starszych oficerów, którzy uganiają

Strona 52

background image

Aaron Allston - Cios łaski

się za nastolatkami. Zostawią cię, jak tylko skończysz trzy dychy.
Adra westchnęła i przewróciła oczami.
- Rany, tato, nienawidzę, jak przynosisz pracę do domu...
ROZDZIAŁ 12
STACJA KONTROLI CZUJNIKÓW MULA/AR, PRZESTRZEŃ IMPERIALNA, ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE 19
lat po bitwie o Yavin (25 lat temu)
- Hej, ty, debilu!
Prosiak podniósł wzrok znad mopa, którym mył ostatni kawałek podłogi głównego
pokładu stacji. Nieskazitelne teraz płyty z jasnego duraplastu tu i ówdzie
zdobiło godło Imperium, a wokół stały siatkowe stoły i krzesła. O tej porze było
tu niemal pusto; poza nim w sali siedziała tylko jedna osoba - siwy, posunięty
w latach służbista w szarym mundurze, dopijający przy jednym ze stolików kubek
kafu.
Korzystając z kija od mopa, Prosiak posłał kubeł w jego stronę
ichrząknął pod nosem coś niepochlebnego w gamorreańskim.
Oficer spojrzał na niego i westchnął, jakby samo mówienie było dla niego
ogromnym wysiłkiem.
- Rozumiesz w basicu?
Prosiak chrumknął potwierdzająco.
- Świetnie. W takim razie mam dla ciebie nowe zadanie. - Mężczyzna wskazał do
góry - nie na iluminator, ale na zewnątrz, a dokładniej na permabetonową
powierzchnię, pokrytą czymś, co wyglądało na warstwę białego żwiru i pyłu,
stanowiącą zewnętrzną ścianę bazy. W miejscu wskazanym przez oficera szpeciła
ją ciemna, dwumetrowej
długości plama, psująca nieskazitelny efekt elewacji. - Widzisz to? -spytał. -
Masz to wyczyścić. Teraz.
Prosiak zadygotał, a potem wskazał energicznie na oficera, zamachał rękami,
opuścił je i podniósł znów gwałtownie, najwyraźniej starając się wytłumaczyć
jakieś straszne konsekwencje próby dostania się do ściany. Pokaz zakończył serią
przenikliwych pisków.
Oficer pokręcił głową.
- Nie - mówił powoli i wyraźnie, jakby tłumaczył coś niedorozwiniętemu dziecku.
- Kiedy tu jesteś, wyłączamy miny i aktywatory zapalników. Masz iść do
Wieży Trzeciej i wytłumaczyć strażnikowi, że chcesz wyjść na zewnątrz. Będzie
wiedział, po co przyszedłeś, więc wyłączy wszystko na czas twojej pracy i
włączy z powrotem, kiedy wrócisz.
Prosiak zakwiczał cienko z udawanym strachem; po chwili zgarbił się pod surowym
spojrzeniem oficera, zabrał wiadro, uważając, żeby z mopa nie nakapało
na świeżo umytą podłogę, i powlókł się do drzwi prowadzących do strażnicy wieży
numer trzy.
Oficer mówił prawdę - kiedy Prosiak wdrapał się na górę, mężczyzna w budce
ledwie zaszczycił go spojrzeniem sponad monitorów czujników, a ściana wcale
nie wybuchła pod jego stopami.
Prosiak zajął pozycję nad plamą i wyciągnął się na brzuchu na murze. Nogi miał
zwieszone na stronę otaczającej bazę dżungli, a głowę - nad równo przyciętym
trawnikiem porastającym jej dziedziniec. Sięgnął po swój mop.
Kilka ładnych dni zajęło mu zapoznanie się z zabezpieczeniami bazy i wymyślenie
tego planu. Dzięki bombie w kruchej, duraplastowej skorupce i sporej procy,
które zbudował w swoich maleńkich kwaterach, udało mu się zaszczepić na ścianie
poprzedniego wieczoru szybko się rozpleniający, ale niegroźny grzyb. Pod
dotknięciem chemikaliów, którymi nasączony był mop Prosiaka, porost kurczył się
szybko przy akompaniamencie syku i niemal natychmiast odpadał od ściany
i zaścielał płatami ziemię.
Siedzący w sali na dole oficer chyba był zadowolony z jego pracy - wysączył do
końca swój kaf, wstał i skierował kroki do wyjścia.
Wówczas Prosiak sięgnął do mętnej cieczy w swoim wiadrze i wydobył z niej kilka
przedmiotów. Zostawił swoje narzędzia pracy i ruszył z powrotem do wieży.
Strażnik nawet na niego nie spojrzał.
- Skończyłeś? - spytał tylko.
- Nie, durniu, dopiero zaczynam - odparł Prosiak w basicu, a kiedy strażnik
podniósł na niego zaskoczony wzrok, wyjął swój kieszonkowy pistolet blasterowy
i poczęstował go strzałem ogłuszającym wymierzonym prosto w pierś.
Przejście z Wieży Trzeciej do dwójki zajęło mu tylko kilka minut; na miejscu
powtórzył całą procedurę z tamtejszym strażnikiem, otworzył ukryty wcześniej
w wiadrze pojemnik, chroniący linę i pojemnik z szybkoschnącym klejem przed
zamoknięciem, przycisnął jej koniec do muru i nożem przedziurawił pojemnik
ze spoiwem. Substancja spłynęła po lince i ścianie i zastygła natychmiast w
kontakcie z zawartym w powietrzu tlenem.

Strona 53

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Prosiak odliczył trzy minuty, starając się mieć na oku salę ze stolikami, na
wypadek gdyby ktoś wrócił do środka. Nikogo nie zauważył. Przerzucił resztę
liny na drugą stronę muru i odczekał, zanim nie poczuł na niej ciężaru.
Wkrótce zza muru wynurzyła się owłosiona łapa, a po niej reszta ciała Runta.
- Długo ci to zajęło - stwierdził Thakwaash.
- Ten pedantyczny fetyszysta robi sobie przerwy dopiero wieczorem - wyjaśnił
Prosiak.
Następna wyłoniła się zza muru uśmiechnięta od ucha do ucha Shalla. Tak jak i
Runt, miała na sobie czarny, obcisły skafander. Prosiak podał jej rękę i
pomógł wspiąć się na ścianę, a w tym czasie Runt chwycił oburącz za linę i
zaczął ciągnąć. Na pierwszy rzut oka było widać, że zmaga się z ogromnym
ciężarem;
Prosiak skrzywił się, słysząc dobiegający raz po raz zza muru odgłos tarcia o
ścianę, ale już po chwili wtaszczyli na jej szczyt kosz wypełniony workami
z solidnego materiału. Prosiak pomógł Shalli go chwycić, podczas gdy Runt
wciągnął resztę na górę.
Zanim minęło kilka minut, byli z powrotem na ziemi, u podstawy Wieży Trzeciej,
każdy z torbą na ramieniu. Pakunek Runta był największy.
Kiedy Thakwaash wyglądał przez okienko w opancerzonych drzwiach, Shalla
nachyliła się do ucha Prosiaka i szepnęła:
- Dostałam awans!
- O, nie! - Prosiak zgarbił się zauważalnie. - Myślałem, że zostaniesz z nami
już na zawsze...
- Wiesz, ja też się tego czasem obawiałam - rzuciła beztrosko. - Rany, dwanaście
lat! W przyszłym tygodniu będę już oficerem śledczym. Nigdy więcej bójek...
- Ale przecież jesteś w tym taka dobra! - zaoponował Prosiak.
- Ooch, słodziak z ciebie. - Ucałowała go w policzek. - Imperium niebawem się
podda, Prosiaku, i wszystko się zmieni. Będę mogła skorzystać z okazji i
rozpocząć nowy etap w życiu.
- Ale już nie będzie tak fajnie...
Runt obejrzał się na nich gniewnie przez ramię.
- Zamkniecie się wreszcie czy nie? Mamy zadanie do wypełnienia. O, a poza tym
ktoś właśnie nadchodzi.
- Jest mój! - Shalla otrząsnęła się, jakby szarpnięta nagłym dreszczem, ale
Prosiak wiedział, że po prostu rozluźnia się przed walką. Runt wspiął się na
metalowe schody, a Prosiak cofnął się na sam dół i podniósł ręce do góry, jakby
się poddawał.
Kiedy drzwi się otworzyły, ich oczom ukazał się żołnierz - ubrany w identyczny
mundur, jak strażnicy, których Prosiak wcześniej unieszkodliwił - trzymający
w dłoniach tacę zastawioną kilkoma kubkami kafu. Na widok Prosiaka wybałuszył
oczy.
- Hej, co ty wyprawiasz?
Wtedy do akcji wkroczyła Shalla: wyszła z cienia i uderzyła nisko. Prosiak nawet
nie zawracał sobie głowy próbą złapania tacy, zanurkował tylko i wcisnął
guzik zamykający drzwi. Zatrzasnęły się, zanim jeszcze kubki uderzyły z brzękiem
o podłogę.
Do tej pory Shalla zdążyła już zadać drugi cios - jak się okazało, zupełnie
niepotrzebnie. Runt zszedł ze schodów, dźwignął nieprzytomnego oficera i powlókł
się z nim z powrotem na górę, gdzie zostawił go obok kolegi.
Trójka Widm przekradła się u stóp muru i weszła do sekcji badań. Wyprzedzająca
resztę o kilkanaście metrów Shalla obezwładniła dwóch naukowców, jednym
ciosem powaliła strażnika pełniącego służbę na następnym skrzyżowaniu korytarzy
i celnym kopniakiem znokautowała kapitana marynarki, który pechowo znalazł
się tuż pod głównym centrum komputerowym laboratorium.
Prosiak pokręcił z rozbawieniem głową.
- Jak ona może tak po prostu to rzucić? Widać przecież na pierwszy rzut oka, jak
uwielbia tę robotę... - Przyglądał się w milczeniu, jak ich przyjaciółka
bezszelestnie przekrada się do laboratorium.
Runt skinął głową.
- Szpieg we mnie zgadza się z tobą, ale jako człowiek tęskniący za rodziną
pytam: „Czy to tutaj naprawdę jest moja rodzina?” Może ona też ma w sobie
kobietę
tęskniącą za rodziną. Pacyfista we mnie mówi: „Chociaż wiem, że działam
słusznie, ranię ludzi”. Może w niej też tkwi pacyfistka. Twoje ja, którego
używasz
najczęściej, jest też najbardziej wysłużone, Prosiaku. To, którego używasz
rzadko, dopomina się o swoje.
Shalla wychyliła głowę zza drzwi i przynagliła ich gestem.

Strona 54

background image

Aaron Allston - Cios łaski

W centrum komputerowym Prosiak zasiadł za głównym pulpitem sterowniczym i zaczął
wpisywać sekwencje kodów i komend, które przekazał mu Buźka. Konsola posłusznie
przekazywała je do punktów rozmieszczenia czujników.
Wkrótce umieszczony w przestrzeni kosmicznej skaner, skupiacz i interpretator
światła oraz stanowisko nasłuchiwania częstotliwości zacznie zgłaszać usterki.
Część z nich przetransmituje informacje do najwyższego dowództwa floty,
podlegającego admirałowi Pellaeonowi; niektóre zainicjują procesy
autodestrukcji,
a jeszcze inne dezaktywują wszystkie procesy transmisyjne i repozycyjne i zużyją
całe swoje paliwo na próbę dotarcia do najbliższego słońca - co też w
końcu im się uda.
Owszem, wojna dobiegała końca, ale dopóki nie zostanie definitywnie zakończona,
siły zbrojne i wywiad Nowej Republiki będą miały pełne ręce roboty.
Runt zaczął schodzić po schodach, obładowany materiałami wybuchowymi, a Prosiak
znów zwrócił się do Shalli:
- Bez ciebie nie będzie już tak samo.
Uśmiechnęła się do niego smutno.
- Mówisz tak za każdym razem, kiedy ktoś odchodzi. Powiem ci coś: może być tak
samo, jeśli tylko spróbujesz poznać bliżej nowe Widma. Ech, Prosiaku,
Prosiaku...
czy na końcu zostanie ktoś oprócz ciebie?
Z bezpiecznej odległości kilometra przyglądali się, jak wybucha Stacja Kontroli
Czujników Mulvar - co prawda nie wyleciała w powietrze cała. Runt podłożył
ładunki bardzo starannie, dokładnie tak, jak nauczył go Kell. Wybuch nastąpił
kilka metrów pod ziemią, obracając laboratorium w perzynę, burząc część
zewnętrznego muru i niszcząc silniki. Zapewne nie obyło się bez ofiar
śmiertelnych, ale starali się ograniczyć
ich liczbę do minimum. Shalla spojrzała smutno na Prosiaka.
- Voorcie, Voorcie...
- Od kiedy to jestem dla ciebie Voortem? - spytał, zdziwiony.
Złapała go za ramię i potrząsnęła nim.
- Voort... - powtórzyła.
POKŁAD „WSTRZĄSAJĄCEGO", ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE 44 lata po bitwie o Yavin (dziś)
Voort ocknął się powoli i niechętnie, jak przez mgłę uświadamiając sobie, że
zasnął w fotelu nawigatora, a teraz Bhindi potrząsa nim gwałtownie, starając
się go dobudzić.
To jej, nie Shalli głos powtarzał raz po raz:
- Voort!
- Wybacz. - Zamrugał nieprzytomnie. - Przysnęło mi się.
- Włącz implant. Ledwie rozumiem, co tam bełkoczesz.
Spełnił jej prośbę.
- Pani dowódco, z żalem przyznaję się, że zasnąłem na służbie. Teraz będziesz
musiała zwolnić mnie ze stanowiska, kazać mi się oddalić do moich kwater
i nałożyć na mnie areszt domowy.
Bhindi parsknęła śmiechem.
- Chciałbyś. - Usiadła w fotelu kapitana. - Co ci się śniło? Dygotałeś jak pies
bojowy.
Voort wyjrzał przez przedni iluminator. Zamiast rozmigotanych smug światła
zobaczył za nim gwiazdy. Czekali, oddaleni całe lata świetlne od układów
słonecznych,
aż Turman, Scut i Jesmin wrócą ze stacji przemytniczej. Załoga przechwyconego
przez nich „Wstrząsającego” została już wysadzona na jednym z księżyców
odległego
gazowego olbrzyma. Zostawili im całkiem sporo prowiantu i wody z zapasów statku.
Voort nie odpowiedział od razu.
- To nie ma znaczenia, o czym śniłem. Zrozumiałem jednak, że zawsze jest tak
samo... zmieniają się tylko twarze.
- Nie rozumiem... - W głosie Bhindi brzmiało zakłopotanie.
- Paker. Aktor. Mechanik. Ekspert sztuk walki, spec od ładunków wybuchowych...
Czasem role są dzielone, zmieniają konfigurację, przypadają w udziale komuś
innemu, są dziedziczone... ale zawsze jest to samo, nieważne, czy ktoś odchodzi,
znika, ginie, czy przyjmuje je ktoś inny.
- Rany, nie powinieneś być na nogach przez bite sześćdziesiąt godzin, bo
zamieniasz się w smętnego filozofa.
Kątem oka Voort dojrzał migające na panelu kontrolnym światełko.
- Mamy sygnał kontrolny transpondera promu. Wracają.
ROZDZIAŁ 13
ACKBAR CITY, VANDOR-3

Strona 55

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Myri splotła dłonie na szklance ze swoim pierwszym tego wieczoru drinkiem, słabą
mieszanką brandy i gazowanego napoju, i rozejrzała się po wnętrzu z wysokiego
stołka przy barze.
Noc była jeszcze młoda. W bazie dopiero następowała zmiana warty: ci, którzy
zamierzali uderzyć w miasto, szorowali się teraz pod saniprysznicami, ubierali
w czyste ciuchy i robili plany na wieczór, więc w knajpie było raczej spokojnie,
choć dało się wyczuć atmosferę wyczekiwania.
W lokalu nazwanym (nieco zbyt dumnie jak na niewyróżniające się niczym
szczególnym miejsce, w którym można się czegoś napić i potańczyć) Jokko Haning’s
Emporium miejscowi snuli już własne plany podbojów. Myri naliczyła dwadzieścioro
wystrojonych osobników obojga płci, rozglądających się wśród żołnierzy
za potencjalnym materiałem na męża czy żonę, dzięki któremu mogliby dać nogę z
Vandora-3. W lokalnym slangu nazywano ich hienami. Sześciu mężczyzn i
czternaście
kobiet. Ona była piętnasta.
Hieny nie były jedyną lokalną grupą, która polowała tu na swoje ofiary. Myri
potrafiłaby wskazać palcem całkiem pokaźną grupkę kobiet i mężczyzn, których
mowa ciała wyraźnie sugerowała, że za odpowiednią cenę chętnie zawrą mniej
zobowiązujący związek. Za barem chudy droid - zmodyfikowana jednostka medyczna,
pomalowana na odcień ciemnego piwa - mył szklanki i kubki, a dwie kelnerki
ubrane w skąpe ciuszki (jedną z nich była samica rasy Wookie, która, zdaniem
Myri, wyglądała zdecydowanie dziwacznie w fartuszku) niespiesznie serwowały
drinki, podczas gdy czteroręki, porośnięty zieloną sierścią muzyk niewiadomej
rasy rozgrzewał obie pary kończyn, strzelając knykciami zza klawiatury, na
której w widocznym miejscu stał talerzyk na napiwki. Otyły, siwy mężczyzna,
siedzący samotnie przy stoliku, składał i rozkładał stertę kolorowych wydruków
na flimsi; Myri zauważyła nadrukowany na pierwszej karcie tekst i zdjęcie
przedstawiające sielską, zieloną okolicę.
Prychnęła cicho pod nosem. Facet był najwyraźniej agentem nieruchomości - i to
na tyle zdesperowanym, żeby próbować wcisnąć tanie działki żołnierzom, którym
jakimś cudem przyszłoby do głowy tutaj zostać. Cóż, możliwe, że nie był to tak
całkiem głupi pomysł, uznała po chwili - chociażby z tego względu, że oferowane
przez niego usługi tak bardzo różniły się od tych, które można było znaleźć w
barze.
Na stołku obok niej usiadł jakiś gość i od razu odwrócił się w jej stronę.
- Widziałem cię już tutaj - zagadnął. Był szczupły, muskularny i prawie
przystojny; jego czarne loki falowały w podmuchach wentylacji. Miał na sobie
całkiem
przyzwoity strój - czarne spodnie i czarną bluzę w deseń białych punkcików
(przypominający jednobarwne pole gwiezdne) z dekoltem w szpic. Wyglądał na
dwadzieścia
kilka lat, jak zresztą większość hien w lokalu.
- Serio? - Myri upiła łyk swojego drinka. Wiedziała doskonale, że odpowiedź
brzmi „nie” i że taki tekst był po prostu standardem na podryw. Za każdym razem,
kiedy wybierała się, żeby gromadzić informacje - szczególnie w tłocznych barach,
gdzie pełno było hien -przybierała inną tożsamość. Dziś wieczór miała
śnieżnobiałą perukę i ciemną skórę.
Facet kiwnął głową.
- Tak. Tylko że dwa dni temu byłaś ruda i miałaś urocze piegi.
Fierfek! - zaklęła w myśli. A więc gość rzeczywiście ją widział
i jakimś cudem rozpoznał mimo przebrania!
- Lubię zmieniać wygląd - rzuciła beztrosko. - Czego ode mnie chcesz? Hieny nie
łączą się w stada... no, chyba że laski.
- A może wcale nie jestem hieną? - szepnął nieznajomy, starając się brzmieć
tajemniczo. - Może jestem ze Służb Bezpieczeństwa Galaktycznego Sojuszu i tropię
Poczwórne Działka?
W tej chwili Myri cieszyła się, że na ten wieczór wybrała ciemną karnację - była
pewna, że dzięki temu nie widać rumieńca zaskoczenia na jej twarzy. Czuła,
że policzki jej płoną, bo udało mu się ją zagiąć, ale zachichotała, całkiem
jakby powiedział jakieś nieskończenie zabawne głupstwo. Dzięki temu zyskała
chwilę na sprawdzenie w pamięci stanu uzbrojenia: kieszonkowy blaster w kaburze
na plecach, ukryty pod falbaniastym, białym topem, wibronóż w cholewce
białego buta, pod nogawką spodni w tym samym kolorze... Szklanka, którą trzymała
w dłoni, była wykonana z cienkiej transpastali, nie ze szkła, więc mogła
ją zgiąć i wbić w razie potrzeby natrętowi w szyję. Wsparcie... cóż, nie miała
wsparcia.
Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo.
- To źle trafiłeś. Nie trzymam z nimi - zapewniła go. - Jestem wolnym strzelcem.

Strona 56

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Wodzę mężczyzn na pokuszenie, a potem porzucam ich ciała w dziwacznych
pozach.
- Och, tak właśnie myślałem, że to twoja sprawka! - Nieznajomy zobaczył, że
barman jest chwilowo wolny, i machnął na niego ręką.
- Młotogrzmota proszę. - Odwrócił się do Myri i wyciągnął dłoń. -Kirdoff.
Uścisnęła ją; była miękka, wypielęgnowana, inna niż ręce zwykłych hien, z
których większość - a przynajmniej mężczyzn - pracowała fizycznie.
- Rima - przedstawiła się.
- Czy jesteś naturalnie ruda i piegowata? - spytał.
- Moje włosy nie zaznały powrotu do naturalnego koloru, odkąd skończyłam
szesnaście lat, a cerę mam gładką, przykro mi.
- Cóż, chłopcy z Bazy Fey’lyi uwielbiają takie. Będziesz miała branie. - Odebrał
swojego drinka i rzucił droidowi barmanowi kredytkę, a potem podniósł
szklankę w toaście. - Powodzenia, Rimo. -Wstał, żeby odejść.
- Wzajemnie.
Przyglądała się, jak idzie przez salę i kieruje się do pogrążonego w półmroku
boksu. Próbowała nie dać po sobie poznać, że żołądek skręcał jej się ze strachu
w ciasny węzeł.
Jeżeli to faktycznie był jakiś szpicel... opuszczenie lokalu byłoby w tej chwili
najgorszą rzeczą, jaką mogła zrobić. Gdyby naprawdę była o coś podejrzana,
mogło ją mieć teraz na oku nawet kilku agentów, którzy mogli ją śledzić na
zmianę, co mocno by utrudniło próbę namierzenia ich.
Nie, postanowiła. Musi tu dziś zostać i spędzić wieczór na flirtowaniu, piciu,
tańczeniu, kokietowaniu i durnych gadkach o życiu w wojsku, mając nadzieję,
że podczas tych rozmów dowie się czegoś pożytecznego... a potem dać swojemu
napalonemu, gładko ogolonemu żołnierzykowi do zrozumienia, że marzy o
poślubieniu
go - o, tak, najpierw ślub, a potem cała reszta.
Reakcja zawsze była taka sama - rozczarowanie, desperacka próba perswazji,
gniew... a czasem obelgi. Tym, czego się najbardziej obawiała, była zgoda: „Tak,
możemy się pobrać, choćby dziś - znam pewne miejsce...”
Niech to szlag, pomyślała gniewnie. Jak mogło dojść do tego, że napędziło jej
stracha coś, co mogło być zwykłą, chociaż dość niecodzienną zaczepką hieny.
Westchnęła, skinęła dłonią na barmana i zamówiła coś na uspokojenie żołądka.
Przyjęła zaproszenie na drinka od pierwszego żołnierza, który ją zagadnął -
szczupłego sierżanta z kurzymi łapkami w kącikach oczu. Rozmawiali jakiś czas
o pracy instruktora musztry na jego rodzinnym Commenorze, a w kluczowym momencie
zadała mu naprowadzające pytanie, po którym wysłuchała paru smutnych faktów
o jego żonie i dzieciach.
Kiedy facet zdał sobie sprawę, że się niepotrzebnie wygadał, spojrzał na nią
niepewnie.
Odwzajemniła się zdawkowym uśmiechem.
- Chyba każde z nas szuka tu czegoś innego.
Wzruszył ramionami.
- A mnie się wydaje, że tego samego. Ja chcę czegoś od ciebie, ty ode mnie.
Możemy więc spróbować się potargować, wyłożyć kaf na ławę... Czy dużo jest
jeszcze rzeczy, których mi o sobie nie powiedziałaś?
- Zbyt wiele, żeby je wymieniać. - Podniosła szklankę w toaście. - Za orientację
na cele. Dobrej nocy, sierżancie.
Otóż to. Każdy, kto ją obserwował, odniósłby wrażenie, że jest zwykłą hieną na
wypadzie -flirtującą, rozmawiającąi rozstrzygającą. Mogłaby teraz wyjść
z baru i nie byłoby w tym nic dziwnego. Skorzystała z tego, że sierżant opuścił
bar, żeby zniknąć z oczu tego całego Kirdoffa i potencjalnych obserwatorów,
jednak tuż za nią wyszedł jeszcze jeden żołnierz - młodszy i wyższy niż jej
poprzedni adorator, z oznaczeniami Skokopsów na kołnierzu.
- Odprowadzę cię do domu - zakomunikował jej nieznoszącym sprzeciwu tonem i
zaczął iść obok.
- Wiesz, dzięki, ale sama trafię. To, co słyszałeś o miejscowych laskach, to nie
do końca prawda. Niektóre mają trochę więcej niż dwie komórki mózgowe.
Roześmiał się, ale dziwnie - całkiem jakby ten dźwięk wydawał obcy, który uczył
się ludzkiego śmiechu, oglądając holonowele.
- Nie rozumiesz, moja piękna. - W jego głosie pobrzmiewała teraz zawoalowana
groźba. - To nie była propozycja.
- Ach, tak? - Zmusiła się do zachowania spokoju. - A wiesz, z kim zadzierasz?
- Jeszcze nie.
- A więc powiem ci, że źle trafiłeś, koleś. Wiesz, kim jesteś? Uprzywilejowanym
żołnierzykiem, któremu się wydaje, że jest samcem alfa, mogącym brać co
mu się żywnie podoba i polującym na miejscowe idiotki, które są przyzwyczaj one

Strona 57

background image

Aaron Allston - Cios łaski

do akceptacji takiego zachowania.
- Mądrala z uniwerku się trafiła - odwarknął natręt. - Nienawidzę takich. - Ton
groźby w jego głosie się wzmocnił. - Chyba czas, żebyś zamknęła swoją piękną
buźkę.
Myri nie zwolniła kroku. Wokół nie było żywej duszy - a przynajmniej w promieniu
dwudziestu metrów.
Zatrzymała się dopiero w ciemnym przesmyku między budynkami, który pokazała
intruzowi.
- Ty - powiedziała dobitnie - idziesz prosto. - A ja skręcam tutaj. Dobranoc,
Skokokundlu. - Z tymi słowy zniknęła w ciemności.
Dogonił ją, ledwie zdążyła ujść trzy kroki, złapał za ramię i obrócił w swoją
stronę, żeby przyprzeć do muru. W głębokim mroku nie widziała jego twarzy,
ale jego głos przepełniał gniew. Dźgnął ją palcem.
- Jak śmiesz mnie obrażać, ty mała...
Nie zdążył dokończyć, bo przykryła jego dłoń swoją, a drugą naparła na wysunięty
palec, który powędrował do góry pod nienaturalnym kątem i z paskudnym
trzaskiem.
Żołnierz gapił się przez chwilę na wyłamany staw, a z jego gardła wydobywał się
jęk bólu, ale Myri sięgnęła błyskawicznie po swój blaster, upewniła się,
że jest nastawiony na ogłuszanie, i wystrzeliła mu wiązkę prosto w żołądek.
Rozbłysk oświetlił na chwilę jego zaskoczoną twarz i żołnierz upadł.
Myri rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i schowała broń do kabury.
- Wybacz, Szczeniaczku, ale oddałam już serce eskadrze. - Przestąpiła nad nim i
wróciła na główną ulicę.
Chwilę potrwało, zanim dotarła do domu - wybrała okrężną drogę, upewniając się,
że nikt jej nie śledzi. W następnym ciemnym zaułku, pewna, że nikt za nią
nie idzie, pozbyła się peruki i przebrania, upychając je głęboko w koszu na
śmieci. Wyjęła z cholewki buta paczuszkę wielkości połowy talii kart, którą
zawsze nosiła ze sobą, otworzyła ją i wyjęła ze środka skompresowany, brązowy
płaszcz z poliwłókna. Wyszła z powrotem na ulicę jako bosa, ciemnowłosa kobieta
w ciemnej pelerynie.
Po drodze do wynajętej przez Widma siedziby natknęła się na kilka patroli
zwykłych żołnierzy i Skokopsów. Kilku z nich przyglądało się jej, kiedy ich
mijała,
ale żaden jej nie zagadnął. Weszła do biura pewna, że nikt jej nie śledził.
Po szybkim saniprysznicu, podczas którego zmyła z ciała resztki ciemnej farby,
sprawdziła datapad: czekał na nią jeden duży plik -zaszyfrowana wiadomość
od Bhindi.
Polecenie było krótkie i brzmiało: „Dopilnuj, żeby to dotarło do generała.
Szybko i tajemniczo”.
Załączone nagranie przedstawiało eleganckiego dowódcę imperialnej floty o
włosach równie białych jak jeszcze niedawno peruka Myri. Patrzył prosto w
obiektyw
holokamery i mówił pewnym siebie, dźwięcznym i spokojnym głosem: „Panie
generale, jakiś czas temu wyświadczył pan pewną przysługę komuś z naszego
środowiska.
Jako nowy pośrednik w tej sprawie, chciałbym z panem porozmawiać w cztery oczy.
Nazywam się komandor Awan Hocroft. W załączonej wiadomości znajdzie pan
informacje na temat proponowanego przeze mnie czasu i miejsca spotkania: będę
czekał na pokładzie niewielkiej jednostki patrolowej. Bardzo proszę nie
traktować
tego jako sprawy
służbowej - to rozmowa poufna”. - Hocroft uśmiechnął się chłodno i nagranie się
zakończyło.
Myri zamyśliła się na chwilę. Przypuszczała, że w oficera wcielił się Turman,
choć jeśli o nią chodzi, nigdy by na to nie wpadła - co zresztą dobrze o
nim świadczyło.
Przekazanie wiadomości Thaalowi nie powinno być trudne - wyśle po prostu
odpowiednie instrukcje wciąż rosnącej rzeszy droidów sprzątających, które teraz
były pod rozkazami Widm. Będzie tylko musiała zakręcić się na tyle blisko bazy,
żeby w jakiś sposób przeszmuglować datakartę na jej teren, a droidy zadbają
o resztę.
Zastanowiła się, czy Thaal nie zacznie przypadkiem szukać informacji o tym całym
komandorze Hocrofcie. Cóż, Bhindi na pewno o wszystko zadbała. Gdyby nawet
Myri nie przyszło to do głowy, Buźka z pewnością dopilnował dopięcia wszystkiego
na ostatni guzik.
CENTRUM DOWODZENIA FLOTY GALAKTYCZNEGO SOJUSZU,
CORUSCANT

Strona 58

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Porucznik był Bothaninem o rzadkiej dla jego rasy, niemal całkiem białej
sierści, był wysoki i miał szczupłe, umięśnione ciało, dzięki któremu pewnie
często
zwracał na siebie uwagę.
Buźka pomyślał, że gdyby Bothanie się pocili, ten na pewno byłby już cały mokry.
Zerknął przed siebie i obejrzał się, lustrując korytarz. Panował tu niewielki
ruch - tylko sporadycznie mijali go inni mundurowi.
- Jeśli mnie przyłapią... - mruknął Bothanin.
Buźka uśmiechnął się do niego pokrzepiająco.
- Znacznie bardziej prawdopodobne, że złapią cię, bo wyglądasz, jakbyś się bał,
żeby cię nie złapali, niż gdybyś wyglądał, jakbyś nie miał na sumieniu
nic, co mogłoby cię uczynić podejrzanym.
Bothanin zatrzymał się przed drzwiami z napisem ARCHIWUM i zmarszczył czoło.
- Kompletnie nic nie rozumiem z tego, co właśnie powiedziałeś -stwierdził z
zakłopotaniem.
- Zapomnij, Davian - uspokoił go Buźka. - Jeśli nas złapią, powiesz, że
zgłosiłem się do ciebie z propozycją przetestowania aplikacji, która skanuje
niezaklasyfikowane raporty na okoliczność języka, mogącego przekazywać szpiegom
wroga tajne informacje.
- Ale przecież tego nie zrobiłeś...
- Mam coś takiego w datapadzie. Ma co prawda jakieś dwadzieścia lat... ale flota
nie miała z nim do czynienia, więc na pewno się nie zorientują.
Davian znów zmarszczył porośnięte sierścią czoło i przycisnął dłoń do płytki
sczytującej dane biometryczne, umieszczonej przy drzwiach. Potem przysunął
lewe oko do niewielkiej, czerwonej plamki świetlnej u jej szczytu. Za chwilę
drzwi się otworzyły i obaj weszli do jasno oświetlonego, wysprzątanego na
wysoki połysk biura, w którym stało biurko i dwa krzesła, a wszystkie ściany
zakrywały półki uginające się pod stertami flimsi.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Buźka usiadł przed ekranem komputera przy
biurku.
- Udostępniłeś dane?
- Poszukaj pod CHOROBY BULW.
Buźka parsknął cicho.
- Dobry wybór nazwy. Niewielu interesuje się czymś takim na tyle, żeby szukać
pod tym hasłem.
- Tak, ale najpierw... twój datapad - przypomniał mu Davian. -Aplikacja.
- Ach, prawda. - Buźka wyciągnął urządzenie z kieszeni i przesunął po blacie w
stronę Bothanina. - Główne menu, GADUŁA SZEŚĆ.
- Dzięki. - Davian usiadł na drugim krześle i wyjął z kieszeni na piersi
datakartę. Wsunął ją następnie do datapada, po czym zapisał na niej wybraną
aplikację.
- Mamy mało czasu, mniej niż godzinę, zanim wróci mój kapitan.
- Nie bój się, nie napytam ci biedy. - Buźka zaczął przeglądać archiwum: spis
listów przewozowych frachtowców floty, które zniknęły w ciągu ostatniego
roku.
- Jak coś się stanie, trudno - mruknął Bothanin. - Trzydzieści lat temu
wyświadczyłeś moim rodzicom wielką przysługę i z chęcią spłacę dług
wdzięczności.
Nie chciałbym tylko stracić posady, jeśli to możliwe...
- Umowa stoi. - Buźka przejrzał ostatni list. - Jest ich mniej, niż myślałem.
Tylko osiemnaście.
- Osiemnaście statków Sojuszu w ciągu trzech lat. To pięć razy więcej niż na
trzy lata przed Drugą Domową. - Davian wyjął
z urządzenia datakartę, schował z powrotem do kieszeni i wyłączył datapad. - Tak
czy inaczej, sam ładunek był dość cenny. Ci piraci nie zasadzili się na
konserwy z banthy.
Buźka jeszcze raz przyjrzał się listom, teraz uważniej wczytując się w spis
ładunku.
- Czy mógłbym to dostać na wydruku?
- Przykro mi, ale nie.
- Mniejsza z tym. Czy wasi ludzie nie znaleźli żadnych powiązań między
zaginionymi statkami a towarem, jaki przewoziły?
- Całe mnóstwo - zapewnił go Davian. - Wszystkie były statkami Sojuszu i
wszystkie z uwagi na tonaż miały małe załogi; każdy z nich podróżował samotnie
albo z niewielką eskortą; żaden nie był częścią konwoju. I każdy z nich
przewoził cenny ładunek.
- A czy są jakieś powiązania między rodzajem sprzętu, jego producentem czy
miejscem, gdzie miał trafić? Może wszystkie miały nawigatora Hutta z klanu

Strona 59

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Backstabbo?
Davian parsknął krótko.
- Nic podobnego.
Buźka milczał przez kilka ładnych minut, dopóki jego uwagi nie zwróciła pewna
pozycja na liście.
- Co znaczy „ładunek poufny”?
Davian wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia.
- „Ładunek poufny, pochodzenie: Stacja Badfellow, punkt docelowy: stocznie
Coruscant. Producent: Sub-Capital Division” - przeczytał Buźka i zmarszczył
brwi. - Nie znam takiego producenta. A czy Stacja Badfellow to nie jest
przypadkiem zwykły port przeładunkowy?
Davian skinął głową.
- Owszem, to cywilne stocznie, świadczące także w pewnym zakresie usługi
składowania i dystrybucji dla floty. - Wstał i stanął za Buźką, przyglądając się
przez jego ramię informacjom na monitorze. - Stamtąd nie powinno być nic
wysyłane... Hej, spójrz tylko! -Wskazał pole z rekordem STACJA BADFELLOW. -
Widzisz
ten mały numerek w prawym górnym rogu pola? To numer referencyjny podkategorii.
Kliknij na to.
Kiedy Buźka postąpił za jego radą, w polu pojawił się nowy napis: KUAT.
Davian uśmiechnął się z dumą menedżera średniego stopnia, który rozwiązał
właśnie problem, z którym nie mógł sobie poradzić nikt inny.
- Czasem tak bywa. Kretyn, który uzupełniał formularz, wpisał dodatkowe dane w
pole główne i odwrotnie. Ten ładunek - cokolwiek to było - został wysłany
z Kuata i skierowany przez Stację Badfellow, nie odwrotnie. - Usiadł znów na
swoim krześle, a Buźka przyglądał mu się przez kilka sekund w milczeniu. Po
chwili skupił znów uwagę na ekranie i zaczął klikać na pozostałe pola.
- Wygląda na to, że komuś zdarzyło się to więcej niż raz... - mruknął. - Ta-a,
ładunek poufny to system łączności hiperprzestrzennej. Teraz to wszystko
zaczyna mieć ręce i nogi. To musiał być egzemplarz specjalny, żeby kapitan czy
oficer łącznikowy mógł go umieścić na liście bez zwracania uwagi reszty
załogi.
- Tak, to brzmi prawdopodobnie.
- A producent... Sub-Capital Division... No tak. Według podpola to HyperTech
Industries. Wyszukaj ich dla mnie, dobrze?
Davian poklepał się po kieszeniach, skrzywił, a potem spostrzegł, że na biurku
wciąż leży datapad Buźki. Włączył go i chwilę szukał frazy podanej przez
Buźkę.
- To kontraktor wojskowy Sojuszu z siedzibą poza Kuatem.
- Czy mógłbyś przeszukać mi wszystkie te listy i uwzględnić wszystkie podpola?
- Jasne.
- A czy mógłbyś najpierw zamienić dane z pól głównych z tymi z podpól?
- Jestem mistrzem baz danych, panie Buźka. Zamieńmy się miejscami.
Pięć minut później Buźka miał rozwiązanie swojej zagadki: wszystkie frachtowce
Galaktycznego Sojuszu, które zniknęły w ciągu ostatnich trzech lat, miały
na pokładzie jakieś urządzenie produkcji HyperTech Industries - zazwyczaj system
łączności nadprzestrzennej, czasem hipernapęd albo dopalacz.
Davian i Buźka spojrzeli po sobie.
Bothanin nie był już zdenerwowany - wyglądał na skruszonego.
- Będę musiał poinformować o tym moich przełożonych...
- Tak, pewnie tak, ale jeszcze nie teraz. Moi przyjaciele zajmą się tą sprawą.
Jeśli powiesz o wszystkim swoim przełożonym... - użył
swojego najbardziej przekonującego głosu - i rozpocznie się śledztwo... pewne
osoby, których szukają moi przyjaciele, staną się., nerwowe. Mogą zacząć
zacierać za sobą ślady. Mogą nawet powziąć zabójcze zamiary.
- Ale...
- Nie mówię, że masz ukrywać te informacje - nalegał Buźka. - Po prostu przez
chwilę zachowaj je dla siebie, dopóki nie dam ci znać, że możesz je ujawnić.
Wtedy „odkryjesz” je i przekażesz swojemu szefostwu. To tobie przypadnie w
udziale cała zasługa. Potem rozpocznie się śledztwo, ukrócą działania tych
piratów,
no i wiesz, kto zostanie za to nagrodzony... Ale jeszcze nie teraz.
Davian skrzywił się kwaśno.
- Jak długo mam czekać? Kilka dni?
- Kilka dni - zapewnił go Buźka, w myśli zaś dodał: najwyżej kilka miesięcy, ale
zachował tę informację dla siebie. Davian będzie musiał tak czy inaczej
zaczekać, dając mu czas na zbadanie sprawy z Widmami.

Strona 60

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- No dobra - zgodził się niechętnie Bothanin. - Coś jeszcze?
- Już skończyłem, dzięki. - Buźka schował swój datapad. - Dzięki za wszystko.
- Odprowadzę cię.
Kiedy wychodzili, Buźka po kryjomu wyjął z kieszeni spodni jeszcze jedno
urządzenie - datapad, którego szukał Davian. Zostawił go na półce.
ROZDZIAŁ 14
Elegancki, czarny śmigacz Buźki z mocno przyciemnianymi od zewnątrz szybami
wystartował z lądowiska centrum dowodzenia floty i poszybował z wolna nad
zaparkowanymi
pojazdami ku strumieniowi ruchu powietrznego. Kiedy się do niego włączył,
przyspieszył.
Kilkaset metrów dalej niepozorna, niebieska, także zamknięta maszyna opuściła
parking budynku centrum handlowo-restauracyjnego
i wzniosła się szybko, dołączając do tego samego strumienia pojazdów, tylko
nieco wyżej.
Jego pilot, blondyn o młodzieńczym wyglądzie, nie spuszczał z oka czarnej
maszyny.
- Powiedziałem „kilometr”!
Osobnik zajmujący miejsce pasażera z przodu, Sullustanin o twarzy
przypominającej ciemne, skalne nawisy, typowe dla krajobrazu jego ojczystej
planety,
zmarszczył jeszcze bardziej już i tak poryte głębokimi bruzdami czoło.
- Chwila, chwila! - zrzędził w sullustańskim. - Ile zamierzasz czekać? Nie mamy
czasu! - Dla większości jego słowa brzmiały jak śpiewny bełkot, ale pilot
rozumiał je doskonale. Pokręcił głową.
- Ustalam optymalny czas dla maksymalnej ekspansji.
- Przy braku wiatru?
- Dla tego hipotetycznego przypadku? Tak, bez wiatru.
Siedzący na tylnym siedzeniu potężny Aqualish, okutany w dziwaczną, brązową
szatę, pochylił się do przodu, wtykając głowę między rozmówców. Kły,
insektoidalne
oczy i nawoskowane, wypolerowane na wysoki połysk łuski sprawiały, że wyglądał
naprawdę groźnie. On także mówił w ojczystym języku:
- O co się zakładamy?
Pilot uśmiechnął się pod nosem.
- Posadź Ortolanina na detonatorze termalnym... o standardowej mocy... i aktywuj
zapalnik. Jak sądzisz, jak wysoko w atmosferze zdołasz wykryć jego ślady?
Aqualish spojrzał na niego niepewnie.
- Ślady? Masz na myśli to, co z niego zostanie? Chyba nic...
- Nie, mam na myśli ślad chemiczny.
Aqualish zawarczał gardłowo:
- Chemia to bujda!
Pilot milczał przez chwilę, zastanawiając się, jakiej udzielić odpowiedzi, żeby
przekonać Aqualisha, ale niespodziewanie z pomocą przyszedł mu Sullustanin:
- Powiedz mu, że chodzi o pył.
Pilot skinął głową.
- Mam na myśli pył.
Aqualish sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego taką odpowiedzią.
- I nie ma wiatru? - spytał.
- Nie ma wiatru - potwierdził pilot, a Aqualish zamyślił się na chwilę.
- Robienie zakładów jest głupie - stwierdził wreszcie. - Jedynym sposobem, żeby
się tego dowiedzieć, jest znalezienie Ortolanina i detonatora termicznego.
- Cóż...
- Zrobimy to zaraz po tym, jak zabijemy Buźkę Lorana.
Pilot pokiwał głową.
- Dobry pomysł. Ja skombinuję Ortolanina, a ty znajdź detonator.
- Się wie! - Aqualish opadł z powrotem na oparcie swojego fotela.

Buźka zerknął na konsolę i na niewielki monitor, przekazujący widok z tylnej
holokamery pojazdu, po czym podjął:
- Użyłem starej sztuczki w stylu „potrzymaj mój rejestrator i mów wyraźnie”.
Świsnąłem mu jego datapad, więc kiedy musiał czegoś poszukać, skorzystał z
mojego, wpisując kody, dzięki którym mam dostęp do systemu komputerowego. To z
kolei pozwoliło mi ominąć ich środki bezpieczeństwa, więc dane na temat
komandora Hocrofta są już w systemie. Co więcej, moja historyjka przyniosła też
inne korzyści - znalazłem związek między uprowadzonymi od czasu zakończenia
wojny statkami Sojuszu, a dokładniej ich ładunkiem. Każdy z nich miał na
pokładzie duży, cenny sprzęt elektroniczny - najczęściej system łączności

Strona 61

background image

Aaron Allston - Cios łaski

nadprzestrzennej
produkcji HyperTech Industries z Kuata. Jako że Jesmin zajmowała się wcześniej
tą sprawą, możesz ją o tym poinformować. - Oświadczywszy to, Buźka zmienił
ton z narracyjnego na zwykły, konwersacyjny: - Masz to?
- Zarejestrowane, proszę pana - potwierdził grzeczny i solenny damski głos
droida protokolarnego.
- Świetnie. Na czym skończyłem? A, to już chyba wszystko. Nie, tego nie zapisuj.
- Wrócił znów do narracji: - Zgodnie z informacjami z moich źródeł HyperTech
nawiązał współpracę z sektorem wojskowym jeszcze przed ujawnieniem Spisku
Lecersena, więc mało prawdopodobne, żeby miało to coś wspólnego z samym
generałem.
Tak czy inaczej, jedna z uczestniczek spisku, senator Haydnat Treen, pochodzi z
Kuata. To bardzo wpływowa osoba. Całkiem możliwe, że miała wpływ na zawarcie
tego kontraktu, a więc może mieć to jakiś związek z samym spiskiem. Nie wiem
tylko, dlaczego miałaby na to nalegać, skoro wszystkim uczestnikom spisku
zależało na przedstawieniu całej sprawy jako ataku piratów... - urwał,
zastanawiając się, czy powinien dodać
coś jeszcze. Uznał, że nie, wrócił więc do tonu rozmowy: - Zakończ wiadomość,
standardowa procedura. Zaszyfruj wszystko i prześlij natychmiast.
- Tak jest, proszę pana - potwierdził droid. - Zaszyfrowane. Wysłane.
- Jak mi poszło?
- Trzy „wiesz...” i cztery „na czym skończyłem...?”, ale ani jednego „eee” ani
„yyy” - zameldował droid.
- A więc całkiem nieźle, lepiej niż ostatnio - stwierdził z zadowoleniem Buźka.
- Wiesz, niedawno miałem przyjemność poznać droida, który w ogóle nie
mógł się odzywać.
- To straszne. To całkiem jak astromech z wyłączonymi funkcjami matematycznymi.
- Prawda? Oto więc mamy droida protokolarnego, który nie może mówić, i śmigacz z
mózgiem droida, który może. Chyba bardziej podoba mi się moja wersja.
- Tak pan twierdzi, a mimo to nie pozwala mi pan buszować po kwaterach...
- Racja. Boję się o meble, sama wiesz... - Buźka zerknął znów na ekran,
wyświetlający obraz z tylnej holokamery. Niebieski śmigacz wciąż siedział mu na
ogonie, jednak nie trzymał się na tyle blisko, żeby mniej wprawne oko go
wypatrzyło. - Powiedz mi -zagadnął znów droida Buźka - kiedy ostatnio
archiwizowałem
ci dane?
- Osiem dni temu - zameldował posłusznie droid.
- W takim razie zajmij się tym natychmiast. Sprawdź mi też, proszę, położenie
najbliższej średnio zaludnionej pieszej strefy: bazaru, jakiegoś placu, na
którym odbywa się festiwal muzyczny... czegokolwiek, gdzie jest dość tłoczno i
gdzie można łatwo wtopić się w tłum.
- Które polecenie ma priorytet?
- Znalezienie odpowiedniego miejsca.
- Hm... - Jasnowłosy pilot ściągnął brwi, kiedy czarny śmigacz opuścił strumień
ruchu powietrznego, skręcił i zawinął w alejkę po Prawej stronie. - Czyżby
nas zauważył?
- Eee... - burknął z powątpiewaniem Aqualish. - Jesteś zbyt dobry.
- Tak czy siak, wygląda na to, że nie leci do swojego mieszkania...
- Nie podoba mi się to. - W głosie Aqualisha brzmiała groźba. -Chciałem też
zabić jego żonę i córkę.
Pilot skręcił za następnym śmigaczem, który podążył trasą wybraną przez Buźkę.
Trzymał się tuż za nim, żeby ich ofiara nie namierzyła go, zanim nie skręci
w następną alejkę.
- Dlaczego? - spytał kumpla.
- Te ich macki...
- Mózgoogony - poprawił go pilot. - W języku Twi’leków inaczej lekku. Co z nimi?
- Zawsze się zastanawiałem, czy jeśli pociągnie się za nie wystarczająco mocno,
odpadną... Bo z rękami i nogami tak jest, nie?
- Wiesz co? Kiedy pozbędziemy się Buźki Lorana, będziesz mógł się zająć jego
Twi’lekaneczkami. Jeśli znajdziesz detonator termiczny do naszego eksperymentu,
będziesz mógł zabić obie.
- Fajny z ciebie gość - pochwalił Aqualish. - Lubię z tobą pracować.
- Dzięki.
- Ale będziesz mi musiał więcej zapłacić.
Blondyn westchnął ciężko.
Śmigacz Buźki znowu skręcił i zanurkował w szeroki przesmyk między dwoma
apartamentowcami. Pilot zauważył w oddali jasny przesmyk - najprawdopodobniej
fragment otwartego terenu, wolnego od ruchu napowietrznego. Skierował swój

Strona 62

background image

Aaron Allston - Cios łaski

pojazd na ten sam tor, który obrał Buźka, i po chwili wynurzył się spomiędzy
budynków na obrzeżach przestronnego placu. Jego skraj zapełniały lądowiska i
punkty rozładunkowe przeznaczone dla śmigaczy, a centrum tworzyło skupisko
przenośnych straganów z durastali i duraplastu, upstrzonych niezliczonymi
szyldami świetlnymi i barwnymi reklamami. O tej porze dnia roiło się tu od
pieszych
klientów. Pilot niebieskiego śmigacza przyglądał się całej scenie przez dobrą
chwilę.
- Bazar - mruknął pod nosem.
- Sądziłem, że Coruscant może się pochwalić większym targowiskiem. .. Jakimś
takim, co to się ciągnie co najmniej na kilometr! -W głosie Aqualisha słychać
było cień wzgardy. - Widywałem większe na znacznie mniejszych światach.
- Masz chyba na myśli mniej zaludnione światy? Bo te mniejsze nie mają
wystarczającej grawitacji, żeby utrzymać atmosferę... A bez atmosfery nie możesz
mieć targowiska...
- Grawitacja to bujda! - stwierdził arbitralnie Aqualish.
Pilot spostrzegł, że śmigacz Buźki zwalnia, i zszedł na repulsorach, żeby zająć
miejsce na parkingu. Kiedy znalazł wolny punkt w pobliżu ich ofiary, wylądował.
Cała trójka pasażerów niebieskiego pojazdu przyglądała się, jak drzwi czarnego
śmigacza się otwierają, unosząc do góry jak w myśliwcu. Ze środka wysiadł
nie kto inny, jak sam Buźka, z dziwną miną. Przy uchu trzymał komunikator i miał
najwyraźniej problemy z dosłyszeniem swojego rozmówcy przez panujący na
bazarze harmider głosów i wycie silników śmigaczy. Krzyczał do mikrofonu tak
głośno, że pasażerowie niebieskiego pojazdu doskonale go słyszeli:
- Nie, nie, nie, debilu! Kolczyki! Prezent na rocznicę! Przy którym stoisku
jesteś?! - Ruszył pospiesznie w stronę najbliższego szeregu budek, wyraźnie
zniecierpliwiony.
Jasnowłosy pilot uśmiechnął się pod nosem. Śledzenie Buźki Lorana w tym tłumie
nie będzie trudnym zadaniem, uznał z zadowoleniem. Jego czarny, elegancki
i pretensjonalny jednocześnie strój, w parze ze schludnie przystrzyżoną bródką i
wąsami, a także charakterystyczną łysiną, czyniły go łatwym celem.
- To jakiś podstęp! - Typowy dla sullustańskiego śpiewny ton spowodował, że
słowa jego pasażera brzmiały bardziej przyjaźnie niż podejrzliwie.
- Co powiedział ten Jawa? - spytał Aqualish.
- Mówi, że to podstęp - wyjaśnił blondyn.
- Ach, mniejsza z tym...
- Co mówi Aqualish? - dociekał Sullustanin.
Pilot wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Stwierdził, że jesteś Jawą.
- Nie jestem Jawą, ale to na pewno podstęp! - burknął Sullustanin. - Zauważył
cię i zwabił nas tutaj, do miejsca, gdzie będzie mógł nas łatwo zgubić!
- Co gada Jawa? - spytał znów Aqualish.
- Mówi, że nie jest Jawą i że nie masz racji - przetłumaczył pilot.
- Jest Jawą! - upierał się Aqualish. - I to brzydkim. Gdybyś wyglądał tak
paskudnie jak on, też byś się wypierał własnej rasy! Sullustanie to bujda!
- Co on mówi? - spytał Sullustanin.
Pilot westchnął ciężko.
- Mówi, że powinniście razem pójść za Buźką Loranem i załatwić go, podczas gdy
ja zaczekam tu na wypadek, gdyby się okazało, że to podstęp, a on po drodze
spróbował was zgubić. Jeśli o mnie chodzi, to jestem za. Ruszajcie.
Aqualish posłusznie otworzył drzwi śmigacza i wysiadł.
- Poszukam przy okazji jakichś stoisk, na których będą mieli detonatory
termiczne - obiecał.
Zanim Aqualish i Sullustanin dotarli do pierwszego szeregu budek, Buźka Loran
zniknął im z oczu.
Najemnicy, stojąc między straganem z zabawkowymi mieczami świetlnymi i stoiskiem
oferującym popularne słodycze o smaku koreliańskiej brandy, rozglądali
się dookoła jak otoczone droidy bojowe w poszukiwaniu celów.
- Nigdzie go nie widzę - burknął Aqualish. Zerknął na swojego kompana. - Widzisz
gdzieś jego nogi?
Sullustanin zaświergotał po swojemu coś, czego jego kolega ani w ząb nie
rozumiał.
- Wiesz, kurduplu, mam pomysł. - Schylił się, chwycił partnera pod pachy i
podniósł w górę. Sullustanin zakwiczał panicznie i zamłócił kończynami, jakby
obawiał się, że Aqualish zamachnie się nim i wrzuci go w najeżoną mackami
paszczę sarlacca. Jego obawy były jednak próżne; kolega posadził go sobie na
barana i stwierdził: - Teraz będziesz widział coś więcej niż tylko jego nogi. -
Wskazał na swoje oczy, potem na oczy Sullustanina, a później na kłębiący

Strona 63

background image

Aaron Allston - Cios łaski

się wokół nich tłum.
Wyglądało na to, że jego kurduplasty kolega załapał, o co chodzi -kiwnął dużą
głową i zaczął się rozglądać dookoła. Wtedy Aqualish zagłębił się w tłum.
Co prawda wcześniej wyrażał się o bazarze z pogardą, ale tak naprawdę czuł się
tu dość swojsko. Wokół roiło się od sprzedawców najrozmaitszych ras, od
których można było kupić najróżniejsze towary, nie tylko z każdego zakątka
Coruscant, ale i z całej galaktyki - od
złomu poprzez oferty rozrywkowe, egzotyczne jedzenie, a na broni kończąc. Obok
Aqualisha jak spod ziemi wyrósł Rodianin, proponując mu zakup błyszczostymu
- środka psychotropowego w formie pastylek, zamkniętych w światłoodpornych,
słodkich, węglowodanowych kapsułkach. Aqualish kupił niewielkie opakowanie,
ale zanim wręczył dilerowi kilka kredytek, pochylił się w jego stronę i warknął:
- Jeśli to nie jest prawdziwy towar, wrócę i cię zabiję...
- Jest prawdziwy! Najprawdziwszy! - zapewnił go przestraszony handlarz i
dorzucił gratis drugą paczuszkę, a potem pospiesznie się oddalił.
Aqualish przyjrzał się tabletkom, a potem obejrzał za dilerem.
- To znaczy, że jest prawdziwy, ale słaby. Zobaczmy, jak bardzo słaby. Może go
nie zabiję.
Sullustanin zaświergotał coś w odpowiedzi.
- Zamknij ryj. Wiesz, że nie znam języka Jawów. - Wręczył mu jedną z paczuszek z
przyprawowymi cukierkami.
Chwilę później Sullustanin wyprostował się, podniósł wyżej głowę i pokazał
palcem jakiś punkt w tłumie. Aqualish spojrzał we wskazanym kierunku.
Jakieś trzydzieści metrów dalej przy straganach stał Buźka Loran; odbierał
właśnie od sprzedawcy swoją kartę, a pod pachą trzymał... bezgłowego manekina
o kobiecych kształtach, ubranego w strój tancerki egzotycznej, złożony głównie z
wąskich pasków, taśm i szarf z przejrzystego, różowego i czerwonego materiału.
Oprócz tego wśród jego zakupów był pokaźny kawał brązowej tkaniny. Na oczach
Aqualisha Buźka Loran odwrócił się i ze swoimi nowymi nabytkami pomaszerował
raźno przed siebie.
Aqualish obejrzał się na Sullustanina, a kiedy ten zaćwierkał coś po swojemu,
Aqualish wzruszył ramionami.
- Zakładam się, że kolczyki okazały się do bani.
Sullustanin spojrzał na niego tępo i usadowił się stabilniej na jego plecach, a
jego partner ruszył za ich celem.
Zobaczyli Buźkę idącego wzdłuż granicznego szeregu budek, z manekinem wciąż
wciśniętym pod pachę, teraz jednak miał też nowy rekwizyt: pęk dużych, różowych
balonów, które unosiły się za nim na żyłce.
Cóż, teraz zgubienie go było prawie niemożliwe - musieli tylko rozglądać się za
różowymi balonikami. Problem w tym, że Loran cały
czas się poruszał, chodząc od jednego stoiska do drugiego, przecinając alejkę
zakosami. Czasem balony znikały im na dłuższą chwilę z oczu, przesłonięte
wyjątkowo wysokim straganem czy szyldem reklamowym.
Wreszcie dopędzili go na samym skraju rynku - nie stał przy budce, ale w
namiocie z jaskrawą tablicą na której zmieniające się nieustannie napisy
głosiły:
HOLOZDJĘCIA! ZRÓB SOBIE ZDJĘCIE JAKO ATLETA! ZMIERZ SIĘ Z HEVANUSEM DREEDEM ALBO
Z KOY’TIFFINEM! STAŃ NAD WSPANIAŁYM KANIONEM BEZ POWROTU! Żyłka balonów
Buźki, które unosiły się nad namiotem, prowadziła do wewnątrz.
Aqualish zsadził sobie Sullustanina z ramion i wskazał namiot.
- Pójdę go zabić - powiedział. - Dziab-dziab-dziab, kumasz? Ty tu zaczekaj.
Czekaj na mnie. Tutaj.
Sullustanin skrzywił się i zajazgotał coś, ale posłusznie cofnął się do rzędu
straganów i namiotów naprzeciwko, obserwując wejście przeciwne do tego, w
którym zniknął Buźka.
Aqualish wsunął rękę za pazuchę i zamknął płetwiastą dłoń na rękojeści
schowanego w pochwie wibronoża. Broń biała była znacznie lepsza do takiej roboty
- nawet w miejscu, gdzie było tak głośno i tłoczno. Ostrożnie zbliżył się do
namiotu, rozchylił poły materiału i wszedł do środka.
Wewnątrz było ciemno. Tuż przed nim widniał wysoki ekran z napiętego na
duraplastową ramę materiału, na którym wyświetlano obraz - nawet Aqualish
rozpoznał
słynne wodospady ze zniszczonego Alderaana.
Z boku rzucała cień na ekran sylwetka ich ofiary - mężczyzna kołysał głową,
jakby w takt jakiejś wolnej muzyki, której nie było tu słychać.
Aqualish wyciągnął wibroostrze, podszedł do płótna i wbił je w ekran, prosto w
tył głowy swojego celu... która wydała z siebie głośny huk i zniknęła.
Najemnik wszedł za ekran - to, co wziął za swoją ofiarę, okazało się manekinem

Strona 64

background image

Aaron Allston - Cios łaski

ubranym w brązową szatę, zakrywającą kusy strój tancerki. Z jego ramion
zwieszały się smętnie resztki różowego balonika, przywiązanego wcześniej taśmą
do szyi. Zanim Aqualish go przebił, musiał się kołysać w podmuchach wiatru
przewiewającego namiot, w którym - jak się okazało - nie było żywej duszy. Po
drugiej stronie w płótnie materiału ziała szpara - to tamtędy musiał się
wydostać Buźka Loran.
To zwiastowało kłopoty. Aqualish obrócił się w miejscu, upewniając się, że jest
sam. Wyłączył i schował wibroostrze, po czym wyszedł z namiotu tą samą
drogą którą wszedł, czujny, przygotowany na ewentualny atak.
Sullustanin był tam, gdzie go zostawił, ale teraz siedział na skrzynce owoców,
opierając się o tyczkę podtrzymującą daszek straganu. Był wyraźnie odprężony,
jakby ucinał sobie właśnie drzemkę. Na przedzie jego bluzy widniała niewielka,
ale szybko rosnąca ciemna plama.
Aqualish nawet nie podszedł do niego, żeby przyjrzeć się jej bliżej - jego
kolega był ewidentnie martwy, a Buźka Loran był z całą pewnością w pobliżu,
przygotowany, by zaatakować go natychmiast, gdyby pochylił się nad swoim martwym
partnerem.
Jeśli jednak odejdę, zastanowił się aqualijski zbir, Buźka będzie mnie śledził,
zaczeka na dobrą okazję, zaatakuje i mnie zabije...
Uznał, że najlepiej będzie spróbować przechytrzyć ofiarę. Rozdarł na sobie
szatę, odsłaniając blastery w kaburach, wibroostrza w pochwach, granaty w
bandolierze
i jeszcze więcej lśniących łusek, i pospieszył w stronę śmigacza swojego szefa.
Po drodze przewracał stragany i roztrącał kupujących, nie zwracając uwagi na to,
czy i komu robi krzywdę. Prawie stratował grupkę małych Bothan - kilkoro
dzieci upadło, inne rozbiegły się w popłochu, krzycząc z bólu i zaskoczenia.
Przeszedł jak burza przez taflę kruchego, przejrzystego duraplastu, niesionego
przez robotników do wymiany witryny, gruchocząc ją na setki odłamków. Wpadł na
Gamorreankę, popchnął ją za ladę jednego ze straganów, gdzie utknęła głową
w dół w beczce coruscańskich podziemnych białoryb, wymachując bezradnie nogami.
Chociaż z każdej strony dobiegały go okrzyki, przekleństwa i nawoływania o
ochronę, wkrótce dotarł do krańca placu i ostatnich straganów. Między dwoma
stoiskami dostrzegł szczelinę, przez którą mógł się wydostać z targowiska... a z
której właśnie wyszedł Jedi -mężczyzna w brązowej szacie, o starannie
przystrzyżonych wąsach i bródce w odcieniu nieco ciemniejszym niż jego
rozpuszczone, długie włosy. Na widok Aqualisha sięgnął po miecz świetlny i
włączył
go - z rękojeści przy akompaniamencie charakterystycznego syku wystrzeliło
zielone ostrze.
Oprych zwolnił nieco i sięgnął po swój blaster, jednak Jedi, zamiast zaatakować,
cisnął miecz świetlny w powietrze, w stronę przeciwnika. Gdyby Aqualish
miał na to czas, roześmiałby się w głos. Zamiast tego sięgnął w powietrze i
zwinnie złapał rękojeść miecza w locie.
Tymczasem Jedi puścił się pędem w jego stronę - jednak biegł całkiem zwyczajnie,
jak przeciętnie wysportowany mężczyzna, nie jak ktoś władający ponadnaturalnymi
mocami. Aqualish chwycił mocniej rękojeść miecza, zawinął nim i wycelował ostrze
w szyję szarżującego Jedi, który wpadł z impetem na zbira, a jego głowa...
była tam, gdzie wcześniej: na szyi. Ostrze nie odcięło jej od tułowia; nie
rozległo się skwierczenie, a w powietrzu nie było czuć swądu przypiekanego
ciała.
Nagle Aqualish poczuł ból we własnej szyi i - zbyt późno - dotarło do niego, że
prawa ręka biegnącego na niego Jedi była podniesiona i znalazła się dokładnie
na tej wysokości jego ciała, na której czuł teraz palący ból.
Jedi, cały i zdrowy, przyglądał się Aqualishowi oczami... Buźki Lorana - a jego
wzrok był zimny i obojętny.
Aqualish upadł na ziemię, czując lekkie szarpnięcie, kiedy wibroostrze Buźki
Lorana wysunęło się z jego szyi. Patrzył, jak zastyga w bezruchu, wyłączone
przez właściciela. Potem wszystko otuliła nieprzenikniona czerń.
Stojący zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej jasnowłosy pilot widział całe
zajście - zauważył, jak Jedi atakuje Aqualisha, który pada jak długi, trzymając
zabawkowy miecz świetlny o zielonym ostrzu. Widział też, jak Jedi obraca się na
pięcie i znika w tłumie, zanim ktokolwiek ze świadków zdążył zareagować;
potem mija stragany i skręca w prawo, znikając z widoku zgromadzonym, a wreszcie
zdejmuje perukę, odsłaniając łysinę nie kogo innego, a Buźki Lorana. Buźka
szybko pozbył się też szat Jedi i peleryny i wrzucił wszystko do
droida-zgniatarki śmieci. Potem skręcił w lewo i zaczął kluczyć na parkingu
między pojazdami.
Blondyn pokręcił głową w niemym podziwie - w ciągu dosłownie dwóch sekund

Strona 65

background image

Aaron Allston - Cios łaski

tajemniczy Rycerz Jedi, samą tylko posturą budzący grozę i szacunek, zmienił
się w łysego, ubranego na czarno przechodnia, który emanował spokojem i pogodą
ducha. Tymczasem ciało Aqualisha otoczyli gapie - kilkoro z nich ostrożnie
wyszło zza budki
i rozejrzało się w poszukiwaniu Jedi, ale skoro nie dostrzegli go nigdzie w
pobliżu, wrócili do zwłok.
Pilot nie zwracał na nich uwagi. Przyglądał się, jak na miejsce zbrodni biegnie
ochroniarz, żeby zabezpieczyć teren, podczas gdy Buźka bezpiecznie wsiada
do swojego pojazdu.
Cóż, pilot wyciągnął z tego wszystkiego co najmniej jeden wniosek: wszystko
wskazywało na to, że Buźka Loran naprawdę odszedł na emeryturę albo został
wydalony z wywiadu, bo nie wezwał wsparcia; trudno jednak mu było odmówić
doświadczenia w działaniach w terenie.
Pilot nie widział zbyt wiele przez przyciemniane szyby śmigacza. Loran czekał
jeszcze kilka minut w pojeździe, zapewne przyglądając się rozwojowi wypadków
wokół ciała, ale wreszcie zapalił silnik i czarna maszyna uniosła się trzy metry
do góry, po czym eksplodowała, rozsiewając na wszystkie strony powykręcane,
nadpalone szczątki, gnane chmurą płomieni i czarnego dymu. Ludzie zgromadzeni
wokół ciała Aqualisha zaczęli krzyczeć - niektórzy upadli na ziemię, powaleni
siłą wybuchu, a na zaparkowane wokół śmigacza Buźki pojazdy opadł deszcz
płonącego śmiecia. Resztki karoserii spadły tuż obok miejsca, w którym wrak był
wcześniej zaparkowany - prosto na duży, czerwony kabriolet, który natychmiast
stanął w płomieniach.
Jasnowłosy pilot wydał z siebie westchnienie ulgi. Sullustanin i Aqualish
świetnie się sprawdzili jako przynęta i odwrócili uwagę jego ofiary, dzięki
czemu
mógł spokojnie podłożyć ładunki. Zadanie zostało wykonane.
Cóż, a w każdym razie jego część. Odpalił swój śmigacz i wystartował. Teraz musi
się tylko zająć załatwieniem tych Twi’lekanek...
Może znajdzie jakiegoś Wookiego psychopatę, który zechce się przekonać, czy
głowoogony da się wyrwać równie łatwo jak kończyny?
ROZDZIAŁ 15
POKŁAD „WSTRZĄSAJĄCEGO”, ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE
Nowy kuk - poznaczony bliznami, wytatuowany Korelianin z długim kucykiem -
który, jak musiał przyznać Voort, gotował całkiem niezłą potrawkę z banthy i
raktofli, podał ostatni kubek kafu siedzącemu za konsolą nawigatora Turmanowi.
W drodze powrotnej zatrzymał się i rzucił Voortowi nerwowe spojrzenie.
- Czy, eee... życzy pan sobie na kolację coś specjalnego?
Voort musiał przyznać w duchu, że owszem, jego wygląd mógł
przyprawić o zdenerwowanie. Miał na sobie szczątki szarego munduru kapitana
„Wstrząsającego” - szwy nawet nie puściły, ale dosłownie pękły, więc całość
trzymała się względnie na miejscu tylko dzięki skomplikowanemu zestawowi pasów z
kaburami i bandolierów, w które Voort się wystroił.
W ciągu ostatnich kilku dni reszta Widm - także poprzebieranych -przerzucała się
w obecności biednego kucharza stanowczo zbyt wieloma przerażającymi opowieściami
o „Gronku” - o tym, że jednym z jego ulubionych mięs jest ludzkie... o tym, że
nigdy nie powinno się z nim grać w karty, bo nie umiał rozpoznawać kolorów
ani liczb i zawsze przegrywał, co nieuchronnie kończyło się śmiercią reszty
graczy... o tym, że końcówki swoich kłów i pazurów zwykł pokrywać niewykrywalną,
wolno działającą trucizną i samo draśnięcie powodowało bolesną śmierć. Nawet jak
na bandę przemytników i piratów łasych na kredyty i niewahających się
przed niczym, byleby je zdobyć, porcja podobnych opowieści była zatrważająca.
Szkoda tylko, że reszta nie raczyła poinformować Voorta o tych opowiastkach -
dowiedział się wszystkiego dopiero wtedy, kiedy nowi członkowie załogi zaczęli
unikać go jak ognia.
Zastanawiał właśnie się nad odpowiedzią - kuk rozumiał gamorreański - kiedy
usadowiona przy konsoli oficera czujników Jesmin, nadal w peruce i makijażu
członka ochrony, ale teraz w mundurze imperialnym z insygniami porucznika,
poinformowała:
- Jest sygnał. Mamy statek w zasięgu czujników. Nadaje... kod priorytetowy, na
który czekaliśmy.
Rozparta w fotelu kapitana i także ubrana w imperialny mundur Bhindi zerwała się
na równe nogi.
- Wszystkich poza ścisłym dowództwem proszę o opuszczenie mostka.
Kucharz dał nogę, aż się zakurzyło. Jak tylko drzwi się za nim zamknęły, Voort
aktywował swój implant.
- Rychło w czas - mruknął i podszedł do pulpitu nawigatora, opuszczonego przez
Turmana.

Strona 66

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Bhindi została przy fotelu i aktywowała przycisk interkomu wbudowany w
podłokietnik.
- Czwórko, Szóstko, do dzieła. Zgłaszać gotowość.
Z głośnika dobiegł najpierw głos Treya:
- Tu Czwórka. Maszynownia zabezpieczona, jestem sam. Wszystkie odczyty
optymalne.
Po chwili zgłosił się Scut:
- Szóstka w centrali bezpieczeństwa, gotów.
Voort zdjął pas i bandolier - niewygodnie było w nich siedzieć -zajął miejsce
Turmana i obrzucił kontrolki czujnym spojrzeniem.
- Przełączam uprawnienia pilota na moje stanowisko. Gotowe.
- Przejmuję kontrolę łączności - zakomunikowała Jesmin głosem równie pewnym i
spokojnym jak Bhindi i Voort. - Gotowe. Czujniki sygnalizują że statek to
niewielki okręt, możliwe, że korweta. .. prawdopodobnie dwa razy większa i
lepiej uzbrojona od nas, ale nie jest to jakiś specjalny moloch. Zbliżają się
do nas z prędkością rejsową.
Kątem oka Voort dostrzegł, jak Turman błyskawicznie zmienia tożsamość: cisnął
swoją bluzę w kąt, a ze schowka na sprzęt ratunkowy w grodzi wyjął neoglitha
o arystokratycznych rysach i czuprynie białych włosów, którego wyhodował dla
niego Scut. Założył go dosłownie w ułamku sekundy, a zaraz potem wskoczył
w wyjęte z tego samego schowka ubranie - schludny, szary mundur z insygniami
komandora na piersi.
Voort skinął z zadowoleniem głową. Dawniej widywał, jak Buźce idzie to
sprawniej, ale musiał też przyznać, że Buźka nigdy nie musiał się posiłkować
neoglithem.
Voort oceniał umiejętności Turmana jako dorównujące poziomem Loranowi.
Turman, teraz jako porucznik komandor Hocroft, zajął fotel kapitana.
- Gotów. - W jego głosie pobrzmiewał akcent typowy dla wyższej klasy
Coruscańczyków, chętnie podchwytywany przez wielu imperialnych oficerów.
Bhindi zajęła miejsce przy panelu kontrolnym między Jesmin a Voortem.
- Broń i osłony wyłączone, ale gotowe do natychmiastowej aktywacji. Łączność,
wywołują nas?
Jesmin pokiwała głową.
- Właśnie w tej chwili. Korweta Sojuszu „Starhook” pod dowództwem kapitan Evlen.
Bhindi zamyśliła się na chwilę.
- Voyce Evlen - mruknęła wreszcie. - Świeżo upieczona pani kapitan. To jej
pierwsza misja. Przykro słyszeć, że jest zamieszana w sprawki Thaala. Znam jej
rodzinę... jej matka to admirał Biana Drayce.
Turman odchrząknął.
- Zaczynamy?
- Jeszcze moment. Piątko? Upewnij się, że holokamera nie uchwyci Voorta...
Jesmin przełączyła kilka kontrolek i zerknęła na jeden z pomocniczych monitorów.
- Gotowe.
- Zaczynajmy więc.
Turman stanął na samym środku głównego iluminatora, przodem do niego.
- Nawiązać połączenie, pani porucznik.
Przedni panel widokowy pociemniał, aż zrobił się zupełnie nieprzezroczysty, a
wtedy pojawił się na nim nowy obraz: mostek drugiego statku w niebieskawej
kolorystyce, z panią kapitan i trójką oficerów na pierwszym planie - wirtualną
kopią szyku zaaranżowanego na pokładzie „Wstrząsającego” przez Bhindi.
Oficerowie
mieli na sobie niebieskie mundury floty Galaktycznego Sojuszu, a pani kapitan
była młodą szatynką o śniadej cerze.
Turman przywitał ich grzecznym skinieniem głowy.
- Pani kapitan Evlen, gratuluję awansu. Pani matka musi być z pani dumna...
Evlen podniosła brew.
- Zna pan moją matkę?
- Owszem, miałem przyjemność ją poznać, ale nie nosiłem jeszcze wtedy tego
munduru... cóż, właściwie to żadnego munduru. Pewnie mnie nie pamięta.
Podczas gdy Turman mówił, Bhindi zaczęła coś pisać na konsoli -słowa przesłane
na lewoburtowy wyświetlacz poza zasięgiem holokamer, ale widoczne dla Turmana,
brzmiały: „Biana ukrywa przed dowództwem nawracającą takiodermię”.
Turman podjął bez zająknięcia:
- Mam nadzieję, że choroba przestała się już jej dawać we znaki?
Evlen urwała na chwilę, wyraźnie zaskoczona, po czym obdarzyła
go zdawkowym uśmiechem.
- Oczywiście. To był tajemniczy przypadek, ale na szczęście nic poważnego. A jak
pańskie kolano? Mam nadzieję, że już wszystko w porządku?

Strona 67

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Voort omal nie parsknął śmiechem. Buźka nie tylko dobrał się do archiwów floty -
najwyraźniej ktoś jednak skorzystał z wprowadzonych do nich przez niego
informacji! Wiedział, że osoba, która będzie szukać danych na temat Hocrofta,
znajdzie tylko jeden raport - załącznik do raportu z operacji przeprowadzonej
przez komandosów Sojuszu podczas Drugiej Galaktycznej Wojny Domowej, w którym
wspomniano o spotkaniu z Awanem Hocroftem i doznanym przez niego niedawno
urazie kolana.
Poruszenie tego ostatniego tematu w rozmowie między Evlen a Turmanem utwierdzi
ją w przekonaniu, że Hocroft jest członkiem tajnych służb imperialnych z
szerokimi koneksjami i dużą wiedzą na temat wojsk Sojuszu.
Kiedy skupił się z powrotem na konsoli, jego radosny nastrój prysł jak bańka
mydlana.
Zakończywszy zdawkowe uprzejmości, Turman wrócił do tematu:
- A skoro już mowa o naszych wspólnych znajomych... spodziewałem się generała
osobiście...
Evlen kiwnęła głową.
- Owszem, został o wszystkim poinformowany. Nadrobiliśmy kawał drogi, dokonując
kilku skoków poza głównymi szlakami, więc nasze wczesne przybycie pewnie
go zaskoczyło. Będzie tutaj lada chwila.
Voort wystukał na klawiaturze komunikat, który natychmiast pojawił się na
wyświetlaczu Bhindi: „Korweta zboczyła podczas
podejścia - jest tuż przed nami. Jeśli będziemy musieli salwować się ucieczką w
nadprzestrzeń, konieczna będzie zmiana kursu, podczas której odsłonimy
flankę...”.
Widział, jak reszta Widm czyta wiadomość na jej ekranie.
Bhindi odpisała: „Spokojnie”.
Turman wzruszył lekko ramionami.
- Może więc, skoro mamy trochę czasu, utniemy sobie, czekając, partyjkę
wirtualnego sabacca?
Evlen zmarszczyła brwi.
- Wirtualny sabacc? Nigdy o czymś takim nie słyszałam...
- Nazywają go też Przesadą. Tasujemy sobie oboje w myśli talię kart i dobieramy
odpowiednią liczbę na rękę. Jako że jest to gra umysłowa, mamy pełne prawo
oszukiwać, całkiem jakbyśmy mieli same skiftery... A skoro każde z nas wybiera
możliwie jak najmocniejszy zestaw, pierwszym problemem, z jakim przyjdzie
nam się zmierzyć, jest dobranie kart, które wygrają ale nie będą całkiem nie do
pokonania. To daje nam przewagę, jeśli chodzi o rękę, ale problem tkwi
w tym, że aby wygrać całą grę, należy przegrać jak najmniejszym skumulowanym
marginesem całej serii dobieranych w kolejnych setach kart.
- To... niedorzeczne - parsknęła Evlen.
- To ostatnio najmodniejsza rozrywka! - poprawił ją Turman. -Doświadczenie
pokazuje, że przegrywanie możliwie najmniejszym marginesem aż do końca często
jest sposobem na wygranie długotrwałej wojny.
- A kiedy niby miał pan okazję tego dokonać?
Jesmin zaczęła pisać coś na swojej klawiaturze i za chwilę na wyświetlaczu
pojawił się komunikat brzmiący: „Z zasięgu broni o maksymalnym polu rażenia
wchodzimy w zasięg broni o optymalnym polu rażenia. Tak tylko mówię...”
Evlen zerknęła w prawo, całkiem jakby ona też czytała coś poza zasięgiem
holokamery, ale szybko skupiła znów wzrok na Turmanie.
- Cóż, przypuszczam, że będziemy mieli całe mnóstwo czasu na dyskusję o
filozofii wojny...
- Och, czyżby? A dlaczegóż to?
- Ponieważ...
Jesmin wcisnęła guzik na swojej konsoli.
- Osłony! - krzyknęła tak głośno, że Voort aż podskoczył w swoim fotelu.
Bhindi odruchowo aktywowała tarcze ochronne statku.
Na ekranie Evlen nie zareagowała natychmiast na to, co się dzieje na pokładzie
„Wstrząsającego”.
- ...przejmujemy wasz statek - dokończyła z lekkim opóźnieniem. - Poddajcie się
i przygotujcie na... - Jej dalsze słowa zagłuszyło wycie alarmów na mostku
korwety i obraz zamigotał, ustępując znów gwiazdom na tle kosmicznej czerni. W
oddali zalśniły obudzone do życia tarcze ochronne „Starhooka”, dzięki czemu
statek stał się nagle widoczny.
Mimo to głos Bhindi nie zdradzał śladu niepokoju.
- Łączność z kwaterami - poleciła. - Dwójko, zamień się ze mną. - Kiedy zajęła
miejsce Jesmin, zerknęła na nią czujnie. - Czujesz coś poprzez Moc?
Jesmin, wciąż skupiona na konsoli, pokiwała głową.
- Cztery nowe jednostki. Wyskoczyły z nadprzestrzeni w punkcie, w którym pojawił

Strona 68

background image

Aaron Allston - Cios łaski

się wcześniej „Starhook”. Podchodzą z maksymalną prędkością.
- Siódemko, odwróć statek, a potem cała naprzód i skaczemy w nadprzestrzeń.
- Zwrot w toku. - Zamiast zawinąć, Voort wprowadził statek w niekontrolowany,
ostry skręt; odpalił przednie prawoburtowe, a potem rufowe silniki manewrowe.
Statek zaczął obracać się w miejscu. -Skok obliczony.
- Kochasz matematykę, prawda? - spytała Bhindi.
- Owszem, całym sercem.
Siedzący przy pulpicie sterowania uzbrojeniem Turman, wyraźnie zniecierpliwiony,
obejrzał się na Bhindi.
- Rozkazy?
- Czekać w gotowości. Nie chcemy ich sprowokować.
- To oni nas sprowokowali, Jedynko! - zaprotestował Turman.
Bhindi spiorunowała go wzrokiem.
- Nie martw się o nas. Daj optymalną moc na osłony od strony wroga i aktualizuj,
w miarę jak będziemy się od nich odwracać.
- Się robi... - Turman urwał, kiedy ich statkiem wstrząsnął nagły dreszcz, a
światła na pokładzie na chwilę przygasły, jednak nie wszystkie; na konsoli
Jesmin zaczęły regularnie migotać różnokolorowe lampki.
Jesmin zerknęła na Bhindi.
- Oberwaliśmy po silnikach. Tracimy moc. Wyciągają w tej chwili siedemdziesiąt
procent. Wygląda na to, że hipernapęd znów zaskakuje...
- Proszę o pozwolenie na odwzajemnienie ostrzału - wszedł jej w słowo Turman.
- Zabraniam. - Bhindi wcisnęła z impetem guzik interkomu. -Czwórko? Melduj.
Nie było odpowiedzi.
- Czwórko? Melduj!
- Wybacz, Jedynko. - Sądząc po głosie, Trey był mocno przygnębiony. - Silniki
uszkodzone, ale robię, co w mojej mocy. Mamy tu małe rozszczelnienie, ale
załatałem wyciek durastalowym panelem...
Bhindi odetchnęła z ulgą.
- Jakie są rozkazy, Jedynko? - spytał znów Trey.
- Zaczekaj, Czwórko. - Bhindi odchyliła się na oparcie fotela. -Szóstko?
- Tak?
- Wykonaj rozkaz „Opylanie”... znajdziesz go w głównym menu.
- Przyjąłem. - W głosie Scuta znać było konsternację.
Voort nie spuszczał wzroku z kontrolek. Dezaktywował silniki manewrowe, jednak
kiedy przygotowywał się do odpalenia ich odpowiedników po przeciwnych stronach,
żeby przerwać manewr, Bhindi zarządziła:
- Przerwij manewr, Siódemko. Kontynuuj obrót.
- Co takiego? - zdumiał się Voort. - Eee, to znaczy, tak jest, pani kapitan.
Bhindi spojrzała na Jesmin.
- Daj rozkaz opuszczenia statku.
ROZDZIAŁ 16
- Bardzo precyzyjny strzał, poruczniku. - Kapitan Evlen wpatrywała się w obraz
wyświetlany na ekranie, powiększony tak, że obiekty na nim wydawały się
znacznie bliżej, niż były w rzeczywistości: statek patrolowy w imperialnym
kształcie klina, zwężający się u podstawy do profilu grotu, powoli obracał się w
miejscu. Z jego sekcji rufowej tryskały snopy iskier, przypominające płomienie
wydobywające się z dysz podczas
startu. W połowie manewru, z nadal włączonymi silnikami manewrowymi, jednostka
zaczęła zataczać coraz szersze koło, w sposób wyraźnie niekontrolowany.
Jej osłony były nadal aktywne, ale nie odpowiedziała ogniem na ostrzał.
- Chyba ich uziemiliśmy - zasugerował oficer łącznikowy, szaroskóry Durosjanin o
wielkich, pozbawionych wyrazu oczach. - Wywołują nas...
- Połącz - poleciła pani kapitan.
Obraz, który pojawił się na wyświetlaczu, sugerował, że sprawy na pokładzie
zaatakowanej jednostki miały się co najmniej tak źle, jak oczekiwała Evlen:
mostek spowijały kłęby dymu. Nie było na nim nikogo poza Hocroftem, który stał
przy konsoli oficera łącznikowego. Nie był poważnie ranny, ale ze skroni
ściekał mu strumyczek krwi, a jego policzek był osmalony.
- Hm, to nie było miłe - stwierdził lodowatym tonem.
- Uprzedziłam was, że powinniście się poddać i przygotować do abordażu -
stwierdziła równie oschle Evlen.
- Nie mogę, ty karkolona kretynko! - wybuchnął Hocroft. -Rozwaliliście nam
silniki! Ledwie rzężą! Moi mechanicy nie żyją! Nie mogę przerwać manewru...
co, jak zakładam, będzie dla ciebie wystarczającym usprawiedliwieniem, żeby
kontynuować ostrzał, dopóki nie rozpylisz nas na atomy - wycedził. - A wszyscy
ci młodzi ludzie... Czy to było naprawdę konieczne? - dokończył gorzko.
- Dezaktywujcie osłony, a wstrzymamy ogień, dopóki nie uda wam się znaleźć

Strona 69

background image

Aaron Allston - Cios łaski

sposobu na zatrzymanie... albo zadbamy sami
okompletne unieruchomienie waszych silników. Jeśli jednak znów włączycie pola...
jeżeli chociaż jeden z waszych systemów namierzania spróbuje nas wziąć
na cel albo jeżeli wrócicie na kurs bez zatrzymania... z waszego statku nie
zostanie nawet tyle złomu, żeby zmieścić go w kabinie odświeżacza.
- Przyjąłem. - Hocroft cofnął się do jednej z konsol i wcisnął kilka guzików.
Oficer czujnikowy Evlen skinął głową i gestem potwierdził, że Wróg dezaktywował
pola ochronne.
- Idę na rufę - zakomunikował Hocroft i starł rękawem ściekającą ze skroni krew.
- Zainicjuję autodestrukcję przedziałów, która
bezpiecznie zdezintegruje silniki, a potem wrócę tu, żeby zatrzymać statek za
pośrednictwem silników manewrowych. Daj mi dziesięć minut.
- Pięć.
Hocroft łypnął na nią gniewnie - nie kłopocząc się wyłączeniem holokamery -
obrócił się na pięcie i opuścił mostek. Wyszedł przez drzwi, które zamknęły
się za nim z trzaskiem, i pozostawił Evlen przed obrazem wypełnionego kłębami
dymu mostka.
Pani kapitan poszukała wzrokiem oficera łącznikowego.
- Daj rozkaz wstrzymania ognia. Podprowadzić statek do celu i trzymać się
blisko. Damy reszcie znać, kiedy zajdzie potrzeba dołączenia do nas. Poinformuj
„Łamacza Pól”, żeby był w pogotowiu na wypadek konieczności przejęcia jeńców i
daj znać załodze promu -niech będą gotowi do startu.
- Tak jest, pani kapitan.
Evlen zawahała się na chwilę.
- Słyszeliście kiedykolwiek o funkcji autodestrukcji przedziałów? - spytała
niepewnie, ale w odpowiedzi członkowie załogi pokręcili tylko w milczeniu
głowami.
Kierując się do rufowego dolnego pokładu „Wstrząsającego”, Bhindi odpowiedziała
na ostatnie pytanie Turmana:
- Rozkaz „Opylania” aktywuje kilka funkcji: blokuje dostęp do hangaru promu,
żeby nie mogła się do niego dostać reszta załogi, przekierowuje sterowanie
kapsułami ratunkowymi do naszych komunikatorów i dezaktywuje ich system
łączności. - Wraz z Turmanem, Jesmin i Voortem minęli zatokę mieszczącą kapsułę
ewakuacyjną numer jeden. Prowadzące do niej drzwi, podobnie jak właz do samego
segmentu, były zaryglowane. Przez świetlik w drzwiach Widma widziały członków
załogi dobijających się rozpaczliwie do włazu. Na ich widok podwoili wysiłki i
zaczęli krzyczeć coś, czego Widma nie mogły usłyszeć.
- Kiedy Piątka aktywowała komendę opuszczenia pokładu - podjęła Bhindi - załoga
została uwięziona w kapsułach w oczekiwaniu na nasz rozkaz ich wystrzelenia.
- Ale zrobimy to, prawda? - upewniła się Jesmin.
- Tak.
- Sąprzekonani, że zginą. - W głosie Turmana pobrzmiewała nuta współczucia,
zdecydowanie niepasująca do przebrania komandora Hocrofta.
- Nie, nie zginą - zapewniła go Bhindi.
Dotarli do drzwi prowadzących do hangaru promu, które posłusznie stanęły przed
nimi otworem. W kabinie wahadłowca widać było Treya, zajętego przeprowadzaniem
procedur przedstartowych.
Bhindi wspięła się po trapie; jej kroki dźwięczały głośno w ciszy hangaru.
Kiedy, rozejrzawszy się po kabinie pasażerskiej, nie dostrzegła Scuta, spytała:
- Gdzie Szóstka?
Trey zerknął na nią.
- Zatankowany do pełna. Eee... Szóstka miał zostać na mostku pomocniczym do
ostatniej chwili... Powiedział, że jeśli zdoła przekierować wszystko do konsoli
promu, będzie miał pewność, że dopięliśmy wszystko na ostatni guzik.
Bhindi zajęła miejsce drugiego pilota i zapięła uprząż ochronną.
- Dwójko, chodź tu. Zasiądziesz za sterami, na wypadek gdyby mieli widok z
holokamer na mostek. - Kątem oka dostrzegła jakiś ruch po drugiej stronie
hangaru:
Voort gramolił się właśnie nieporadnie do kabiny jednego z interceptorów.
Podniósł pokrywę górnego włazu i teraz wsiadał do środka. - Co on, u licha,
wyprawia?
Trey wzruszył ramionami.
- Zabezpiecza środki? A tak przy okazji, jesteśmy gotowi do startu.
Turman wszedł do przedniego przedziału i zajął miejsce pilota.
- Zabezpiecza środki i dostarcza nam eskorty - mruknął.
Bhindi sięgnęła po komunikator, ale po namyśle opuściła rękę.
Każda przesłana teraz przez nich wiadomość mogłaby zostać przechwycona przez
załogę „Starhooka”. Nie mogła kazać Voortowi wsiąść na pokład promu, więc

Strona 70

background image

Aaron Allston - Cios łaski

nie miała innego wyjścia, niż mu zaufać. Szlag by to...!
Trey wrócił na rufę, do niemal pustego przedziału pasażerskiego.
- Halo, proszę pani! Czy będzie miała pani coś przeciwko, jeśli sobie tu klapnę?
Bhindi nawiązała połączenie z zapasowym mostkiem statku. Łączność nie była
szerokopasmowa, więc wiedziała, że „Starhook” nie przechwyci wiadomości.
- Szóstko, do dzieła. Aktywuj sekwencję autodestrukcji... nastaw zapalnik na
pięć minut. Wyłącz silniki i ustaw czas odblokowania funkcji kapsuł ratunkowych
na sześćdziesiąt sekund, a potem zrealizuj wszystkie komendy wprowadzone przez
ich załogę po wejściu
na pokłady. Przekaż mi kontrolę nad hangarami i wyłącz sztuczną grawitację. A
potem... zgadnij, jak brzmi ostatni rozkaz.
- Tak jest!
- Wyłączyli silniki - zameldował oficer czujników. - Nic nie wskazuje na to,
żeby aktywowali uzbrojenie czy osłony.
- Doskonale. - Evlen skinęła głową nie spuszczając z oka widoku uszkodzonego
statku... i zaraz zmrużyła powieki na widok odłączających się od zaatakowanej
jednostki dwóch miniaturowych błysków, towarzyszących startowi z pokładu statku
patrolowego niewielkiego pojazdu.
- Naliczyłem pięć... sześć... nie, siedem jednostek - zameldował niezwłocznie
jej oficer łącznikowy. - Kuliste sylwetki. Wygląda na to, że to kapsuły
ratunkowe,
jednak spod brzucha statku mamy odczyt czegoś innego - spalin z silników
manewrowych. Musiał wystartować jeszcze inny statek, ale nie mamy sygnału
wizualnego...
- Mamy sygnał!
- Daj na główny.
Widok statku na ekranie nie zmienił się - za to z głośników popłynął głos
Hocrofta:
- Mam złe wieści, pani kapitan. Nasz komputer został uszkodzony. Okazało się, że
nie mamy czegoś takiego jak autodestrukcja przedziałowa, więc musiałem
przeprowadzić zwykłą procedurę.
- Wiedziałam! - wycedziła Evlen tak cicho, że jej słów nie zarejestrował
mikrofon.
- Wygląda na to, że nic tu już po nas - ciągnął Hocroft. - Jak pani widzi, dałem
załodze rozkaz opuszczenia statku.
Evlen podchwyciła wzrok swojego oficera łącznikowego i przejechała w milczeniu
kantem dłoni na wysokości szyi: „wyłączyć transmisję”. Kiedy skinął głową,
powiedziała:
- Wysłać prom abordażowy.
- Tak jest, pani kapitan. Już się robi.
- Powiedz im, żeby trzymali się w odległości od statku patrolowego i byli
przygotowani do pościgu za promem.
Dokonawszy kilku manewrów za pomocą repulsorów i silników manewrowych, Voort
trzymał się teraz blisko podbrzusza „Wstrząsającego”. Lecący przed nim prom
nabierał właśnie prędkości, pilnując,
żeby statek, który opuszczał, znajdował się cały czas między nim a
„Starhookiem”.
Voort część uwagi poświęcał chronometrowi na konsoli - za dwie i pół minuty
miała nastąpić autodestrukcja statku. Miło byłoby znaleźć się wówczas z dala
od kuli ognia, w którą zamieni się statek. Dłoń Voorta na drążku sterowniczym
myśliwca drgnęła niespokojnie.
Na konsoli zmieniły się odczyty z czujników - wyglądało na to, że ze „Starhooka”
także wystartował jakiś pojazd. Sygnał sugerował, że jest to prom, podobny
do tego, za którego sterami zasiadała właśnie Bhindi.
Wroga jednostka wzięła kurs, dzięki któremu miała ominąć „Wstrząsającego” w
bezpiecznej odległości z lewej burty. „Starhook” przyspieszał teraz,
przygotowując
się do ominięcia statku także w bezpiecznej odległości, ale z prawej strony.
Korweta przyspieszała odrobinę wolniej niż wysłany z jej pokładu prom.
Voort skierował ostrożnie dziób interceptora w prawo i śledził bezustannie
odczyty czujników. Czas mijał - zostały dwie minuty i piętnaście sekund. Dwie
minuty. Minuta czterdzieści pięć sekund...
Kiedy prom ze „Starhooka” pojawił się zaledwie dwa kilometry od lewej burty,
Voort przygotował się do strzału - bez pomocy instrumentów, bo w ten sposób
ostrzegłby cel, że jest namierzany. Skupił się na nim i upewnił, że działka są
ustawione na pełną moc.
Prom miał włączone pola - całą energię przekierował na przód, którym był
zwrócony w stronę wahadłowca Widm. Voort prawie się uśmiechnął. Włączył teraz

Strona 71

background image

Aaron Allston - Cios łaski

czujniki broni; dosłownie ułamek sekundy zajęło mu wycelowanie w sam środek
tarczy, która pojawiła się na wyświetlaczu przeziernym na przednim iluminatorze
- i wystrzelił.
Z działek na obrzeżach kolektorów słonecznych myśliwca poszybowały zielone
promienie energii, które trafiły w rufę statku. Wżarły się przez poszycie,
osmalając
kadłub, łuszcząc szarą farbę i posyłając wokół chmurę metalowych szczątków.
System osłon statku zareagował natychmiast, przełączając moc na rufę. Prom
odwrócił się bokiem do Voorta, siejąc iskrami z dysz silników manewrowych.
Strzał w rufę za strzał w rufę, manewrowe za manewrowe, pomyślał z satysfakcją
Gamorreanin, ale nie zawracał sobie głowy informowaniem o tym załogi promu
przez system łączności - dał tylko pełną moc do swoich własnych tarcz, a potem
naprowadził
swój myśliwiec w stronę promu Widm i zaczął lecieć serią pozornie chaotycznych
manewrów, utrudniając pracę strzelcom na pokładzie „Starhooka”.
Obok niego przelatywały strumienie energii - blisko, ale nie na tyle, żeby
wyrządzić krzywdę jego osłonom.
Chronometr zakomunikował minutę do autodestrukcji „Wstrząsającego”, podczas gdy
„Starhook” pozostał na kursie zwrotnym. Voort domyślał się, że załoga ocenia
zniszczenia, które poczynił, i decyduje, czy mogą sobie pozwolić na dalszy
udział w strzelaninie. Każda upływająca sekunda zmniejszała znaczenie tego,
jaką podejmą decyzję. Prom Widm przyspieszał teraz; całkiem możliwe, że
obliczyli już skok w nadprzestrzeń. Voort zaczynał ich doganiać - w
iluminatorach
jego myśliwca wahadłowiec był już na tyle duży, że widział go gołym okiem, nie
tylko za pośrednictwem czujników. W jego pobliżu bluznęły ogniem działka
laserowe „Starhooka”, ale odległość była wciąż zbyt duża, żeby strzelec miał
szansę trafić.
Odebrał na częstotliwości Widm skompresowaną wiadomość z zaszyfrowanymi danymi.
Kiedy wpisał kod, z głośników rozległ się głos Bhindi:
- To nasz nowy kurs. Bądź tak dobry i sprawdź, proszę, czy się nie pomyliłam.
Voort parsknął z rozbawieniem i przeanalizował w myśli ciąg cyfr, automatycznie
cały czas klucząc i wykonując uniki, żeby umknąć strzałom z działek, a
potem odpowiedział:
- Wszystko się zgadza do trzech znaczących cyfr po przecinku. Rozbieżność to
pewnie moja wina, zaokrąglenie. Bezpiecznego skoku.
Prom w iluminatorze jakby się rozmył i znikł.
Voort aktywował własny hipernapęd i skoczył w nadprzestrzeń za nim.
Kapitan Evlen przyglądała się, jak odległe cele znikają. Westchnęła i obejrzała
się na nawigatora.
- Wyliczyć prawdopodobne punkty docelowe na torze ich lotu. Nadać priorytet
planetom i stacjom silnie sympatyzującym ze Szczątkami Imperium. Oficerze
łącznikowy,
proszę wysłać rozkaz przechwycenia tych kapsuł. I niech ktoś mi łaskawie
wyjaśni, o co w tym wszystkim, do jasnej supernowej, chodziło...?
ROZDZIAŁ 17
CHASHIMA 29 lat po bitwie o Yavin (15 lat temu)
Prosiak siedział na czubku drzewa, obserwując teren ponad lasem i zielonymi
plamami wysokiego do kostek suchomchu; czuł na policzkach powiew chłodnej bryzy
z północy, która mierzwiła okoliczne krzewy i korony drzew.
Przełknął ślinę, starając się uspokoić protestujący żołądek. Nieobecnym wzrokiem
spojrzał na odczyty na swoim karabinie blasterowym - potężnym modelu,
z lunetką i wbudowanym pod lufą granatnikiem - chyba po raz sześćdziesiąty,
odkąd trwał na posterunku.
Naturalne piękno planety było skazane na zagładę. Świat zajęli Yuuzhan Vongowie,
co oznaczało, że wcześniej czy później przekształcą go na podobieństwo
swojej utraconej ojczyzny poprzez terraformowanie. Wówczas ten widok zmieni się
nie do poznania - zastąpią go ponure, dziwaczne rośliny, zwierzęta i Moc
wie, co jeszcze. Lokalna społeczność przestanie istnieć - populacja zostanie
spędzona jak bydło, sterroryzowana i poddana naukom Yuuzhan Vongów, dopóki
ich przeszłość nie zacznie im się jawić jako mgliste, pozbawione znaczenia
wspomnienie.
Możliwe, że on, Prosiak, także był skazany na zagładę. Może inne uczestniczące w
tej operacji Widma, teraz na posterunkach między jego punktem obserwacyjnym
a yuuzhańskim Gniazdem Przemian, znajdującym się jakieś dwanaście kilometrów na
południe, także były stracone... Może wszystko, co znał, było już przekreślone?
Kątem oka złowił ruch kilkaset metrów na południe - jakiś kształt w barwach
terenu, ale niebędący jego częścią poruszał się wśród drzew i poszycia.

Strona 72

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Podczołgał się kawałek dalej po kanciastej, płaskiej skale na szczycie wzgórza.
Wiedział, że wytrzyma jego ciężar - sprawdził to wcześniej. Wystawił głowę
za grań i przysunął do oczu makrolornetkę - nowoczesny, wysoce skomputeryzowany
sprzęt. Urządzenie ustabilizowało obraz, nieco rozmazany przez drżenie
jego dłoni i szybki oddech. Obraz pozbył się drobniejszych ruchów,
takich jak drżenie traw w powiewach wiatru - widział teraz poruszający się
obiekt jak na dłoni: dwie postacie, ubrane od stóp do głów w kamuflujące stroje,
wyposażone w sprzęt w barwach maskujących.
Estoric Sandskimmer i Runt Ekwesh. Pierwszy z nich, płowowłosy mężczyzna, niósł
szary, stożkowaty cylinder o matowej, pozbawionej jakichkolwiek oznaczeń
powierzchni. Na jego boku Prosiak dostrzegł ciemniejszą plamę - nie był to
element kamuflażu, tylko przesiąkająca przez materiał krew. Drugi, Thakwaash
Runt, wydawał się cały i zdrowy. Obaj poruszali się szybko, kierując prosto do
miejsca, z którego obserwował ich Prosiak.
Dobrą chwilę zajęło mu uświadomienie sobie, czego brakuje na tym obrazku: ani
Estoric, ani Runt nie mieli ze sobą broni. Pewnie musieli ją porzucić, żeby
nie ograniczała im ruchów podczas ucieczki, pomyślał Prosiak.
Brak broni... krew na mundurze Estorica - to mogło oznaczać tylko jedno:
spotkanie z Yuuzhan Vongami. Cóż, mieli przynajmniej cylinder, a więc misję
można
było uznać za zakończoną sukcesem...
Prosiak odłożył makrolornetkę i sięgnął po swój karabin blasterowy. Wycelował w
przyjaciół i zerknął przez lunetkę, przesuwając ją na południe od miejsca,
w którym byli teraz Estoric i Runt.
Zgadza się - zaledwie jakieś pięćdziesiąt metrów za nimi zobaczył wojowników
Yuuzhan Vongów w pełnym biegu. Mieli na sobie pancerze organiczne z kraba
vonduun, które nie ograniczały jednak ich ruchów. Ich torsy osłaniały lśniące
jak macica perłowa zbroje - podobnie wyglądały hełmy, nagolenniki i
naramienniki.
Wszystko to były żywe istoty, każda inna i wyjątkowa, na dodatek tak trwałe, że
wytrzymywały ciosy mieczy świetlnych i strzały z blastera.
Prosiak zamarł na chwilę. Był dobrym strzelcem, ale nie na tyle dobrym, żeby z
tej odległości trafić szybko poruszający się cel. Wiedział jednak, że jeżeli
zaczeka, aż Yuuzhanie dogonią jego przyjaciół, niebezpiecznie będzie strzelać w
ich bezpośrednim pobliżu. Nie mógł też skontaktować się z Bhindi, czekającą
na pokładzie kanonierki - nie, jeśli wiadomości wywiadu Nowej Republiki były
prawdziwe i rzeczywiście znajdowało się tu Gniazdo Przemian.
Nie wiedział, co robić. To nie było równanie matematyczne, które mógł łatwo
rozwiązać.
Trójka wojowników była uzbrojona w amphistaffy - zabójcze, wężopodobne istoty,
które w jednej chwili mogły służyć jak oszczep, aby za chwilę zwiotczeć
na podobieństwo pejczy o głowach uzbrojonych w jadowite kły. Teraz jednak
Yuuzhanie najwyraźniej nie zamierzali ich używać. Zamiast tego każdy sięgnął
do sakwy, wyciągnął coś i cisnął za uciekającymi.
Prosiak skrzywił się boleśnie. To musiały być brzytwożuki - latające insekty,
potrafiące wpływać na grawitację: w chwili zderzenia z ofiarą mogły się stawać
cięższe, przekazując zabójczą ilość energii kinetycznej obiektowi, w który
uderzyły. Z tej odległości Prosiak nie widział ich jednak zbyt dobrze. Widział
za to Runta, niezwalniającego kroku - to mogło oznaczać, że jego zakłócacz
działał. Był to ostatni wynalazek wydziału badawczo-rozwojowego wywiadu,
zakłócający
w ograniczonym zasięgu zmysły brzytwożuków, dzięki czemu zmniejszała się ich
celność.
Estoric jednak zatoczył się nagle, całkiem jakby został uderzony w okolicy
bioder ciężkim pociskiem z katapulty. Upadł z impetem na ziemię i przeturlał
się na bok, wypuszczając z rąk szary cylinder.
Prosiak poczuł w żołądku nieprzyjemny chłód i wymamrotał mimowolnie: „Nie, nie,
nie!”, jakby jego słowa mogły sprawić, że wszystko potoczy się inaczej,
niż przypuszczał.
Przełączył swój karabin na granatnik, spojrzał przez lunetkę na Estorica i
ocenił odległość: sto pięćdziesiąt trzy metry. Wiedział, że Runt nie zostawi
kolegi, a to oznaczało, że za chwilę dojdzie do walki.
Trójka wojowników zwolniła kroku. Największy miał najbardziej okazałą i lśniącą
zbroję, a w hełmie dorównywał niemal wzrostem Runtowi. Drugi był postury
średniego wzrostu mężczyzny, a ostatni nieco od niego niższy, ubrany także w
najmniej imponujący pancerz -pewnie był najmłodszy.
Runt zatrzymał się obok Estorica i odwrócił w stronę wojownika z długim,
paskudnie wyglądającym wibroostrzem w prawej dłoni. Jego lewa dłoń była

Strona 73

background image

Aaron Allston - Cios łaski

zaciśnięta
na czymś, czego Prosiak nie widział. Zwijający się z bólu Estoric sięgnął po
swój pistolet blasterowy, starając się wyciągnąć go z kabury - i wtedy wojownicy
ich dogonili.
Największy trzymał się nieco z dala - stanął na niewielkim pagórku i gestem
posłał naprzód najmniejszego.
Prosiak zacisnął zęby. Przywódca urządzał sobie z zajścia test treningowy!
Jednak największy Yuuzhanin nadal stał bez ruchu. Prosiak
przyglądał mu się przez lunetkę, nie zawracając sobie głowy odczytywaniem liczb
na wyświetlaczu. W myśli ocenił odległość wojownika od Estorica: dziesięć
przecinek trzy metra. Różnica wysokości między Estorikiem i wojownikiem wynosiła
jakieś dwa metry. Wiatr, z północy północnego zachodu, wiał z prędkością
ośmiu węzłów. Nie było upału, więc obrazu nie zniekształcał żar. Prosiak
podniósł lufę do strzału z granatnika i nacisnął spust. Poczuł ból w ramieniu,
kiedy odrzut wcisnął mu w nie kolbę. Miał sekundę, zanim granat dotrze do celu i
wybuchnie. Zerknął przez lunetkę na średniego wojownika, atakującego właśnie
Runta z amphistaffem w dłoni. Najmniejszy wziął na cel Estorika. Runt podniósł
lewą dłoń - tę, w której wcześniej coś zaciskał - i otworzył ją ciskając
w najmniejszego chmurę lśniącego pyłu, która opadła mu na głowę.
- Nie, nie, nie...! - wymruczał znów Prosiak. Wiedział, że z taktycznego punktu
widzenia był to błąd. Runt próbował chronić Estorica...
Drugi wojownik, ten z amphistaffem, strzelił z niego, celując w korpus Runta,
który pod smagnięciem upadł na pokrytą zielonym mchem ziemię. Największy
wojownik zamienił się w tym czasie w chmurę czarno-czerwonego dymu. Prosiak
zmusił się, żeby nie patrzeć na eksplozję, ale średni wojownik obejrzał się
na przywódcę. Najmniejszy cofnął się i zachwiał, próbując zetrzeć z twarzy pył.
W tej samej chwili do uszu Prosiaka dotarł odgłos eksplozji - głuche trzask,
łuup! Skierował znów lunetkę na średniego wojownika i wycelował w tył jego
hełmu.
Yuuzhanin rozejrzał się w poszukiwaniu źródła pocisku, odsłaniając szyję.
Prosiak nacisnął spust. Obiektyw lunetki rozbłysnął podczas wystrzału, a jasna
zbroja Yuuzhan Vonga poczerniała, on sam zaś zachwiał się i upadł na ziemię.
Prosiak ocenił sytuację: największy z trójki leżał na ziemi ze zwęglonym torsem.
Nie miał głowy. Średni także leżał na poszyciu i się nie ruszał - Prosiak był
pewien, że obaj nie żyją Jednak najdrobniejszy stał teraz nad Estorikiem,
a ogon jego amphistaffa był zanurzony na jedną trzecią metra w jego piersi,
dokładnie w miejscu serca. Ciałem mężczyzny wstrząsały ostatnie, przedśmiertne
drgawki, a wojownik odwracał powoli głowę, jakby nasłuchując czegoś. Runt go
oślepił, a mimo to Yuuzhanin znalazł i zabił Estorika.
Teraz Runt zerwał się na równe nogi i zaatakował ostatniego z Yuuzhan Vongów.
Upadli, spleceni w morderczym uścisku, na ziemię. Dłoń Runta
podnosiła się i opadała, podnosiła i opadała, kiedy raz za razem wbijał w obcego
wibroostrze, które wkrótce pociemniało od jego krwi.
A potem już nikt się nie ruszał.
Chociaż brakło mu tchu w piersi, Prosiak biegł co sił z blasterem w zaciśniętej
dłoni w dół zbocza, a potem wspiął się na wzniesienie, na którym rozegrała
się walka. Chwilę później dotarł na pobojowisko - czterech uczestników bijatyki
leżało bez ruchu na ziemi. Żył tylko Runt, ale jego pierś falowała ciężko,
a twarz wykrzywiał mu grymas bólu. Był wyraźnie osłabiony - ledwie się ruszał.
Kiedy Prosiak dopadł do niego, Runt spojrzał nieprzytomnie. Jego pysk poruszał
się, jakby chciał coś powiedzieć, ale wydobywające się z gardła słowa były
ledwo zrozumiałe:
- Am... phi...
Dopiero wtedy Prosiak to usłyszał - lekki, prawie nie do wychwycenia szum, tylko
odrobinę głośniejszy niż powiew wiatru, kilka metrów na prawo. Odwrócił
się błyskawicznie i wycelował.
W jego stronę poprzez mech pełzł amphistaff. Nacisnął spust. Wystrzał z
ciężkiego blastera poderwał stworzenie w górę i cisnął kilka metrów dalej,
jednak
nie zabił bestii, która, mimo że osmalona, odpełzła pospiesznie w drugą stronę.
Prosiak rozejrzał się dookoła. Amphistaff najmniejszego z wojowników także
salwował się ucieczką ale nigdzie nie widać było broni przywódcy trójki.
Ukląkł obok Runta i przewiesił sobie karabin przez ramię.
- Wytrzymaj - poprosił przyjaciela przez ściśnięte gardło. - Wyciągnę cię stąd.
- Amphi... staff... Ugryziony - wyjęczał Thakwaash. - Ukąsił mnie, Prosiaku... -
Okolica pyska Runta nieporośnięta sierścią i jego podniebienie były już
bladosine, a on sam dyszał, jakby od środka palił go śmiertelny żar.
Prosiak pokręcił głową jakby nie chciał dopuścić do siebie tego, co widzi.

Strona 74

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Masz inny metabolizm niż my, stary. Dasz radę. - Podciągnął Przyjaciela do
pozycji siedzącej, a potem wziął go pod ramiona, przygotowując się, żeby z
nim wstać.
Runt poklepał go po plecach - tak słabo, że Prosiak ledwie poczuł dotyk.
- Połóż mnie - szepnął.
Prosiak się zawahał. Czuł, że pysk wykrzywia mu grymas gniewu i żalu - nie mógł,
nie chciał się pogodzić z tym, co nieuchronne. Powoli, ostrożnie ułożył
ciało przyjaciela na mchu.
Jego przyjaciel patrzył mu w oczy z mieszaniną wdzięczności i bólu, który bez
wątpienia przeszywał teraz jego zwiotczałe ciało.
- Więcej... wojowników - wychrypiał z trudem. - Jeden... dwa kilo... metry stąd.
Granat... ich sprowadzi. Możesz odejść i zabrać... brzęczołącza... Albo
umrzeć tu... razem ze mną.
- Zostanę - powiedział twardo Prosiak. - Nie zostawię cię tak.
- Nie... Nic nie byłoby gorsze od tego... gdyby się okazało, że mają
antidotum...
Prosiak spojrzał przyjacielowi w oczy; widział kłębiące się za nimi myśli.
Rozumiał. Antidotum najad amphistaffa - nawet krótko działające - oznaczałoby
długie minuty, może nawet godziny cierpienia. Cierpienia, przesłuchań,
niewyobrażalnego bólu. Dla Runta był tylko jeden sposób ucieczki przed tym
koszmarem.
Prosiak czuł, że oczy ma mokre od łez, ale sięgnął po swój pistolet blasterowy.
- Wybacz mi...
- Wy... wybaczam.
Prosiak włożył przyjacielowi lufę blastera pod brodę i nacisnął spust. Ciałem
Thakwaasha wstrząsnął krótki dreszcz i powietrze przesycił mdlący odór spalonej
sierści, który zmieszał się z zapachem dymu i zwęglonego yuuzhańskiego ciała.
Prosiak wstał i roztrzęsionymi dłońmi schował blaster do kabury. Spojrzał
ostatni raz na przyjaciela - zatrutego yuuzhańskim jadem, a potem zastrzelonego
Hohassa „Runta” Ekwesha. Jego ciało nie zostanie odesłane na ojczystą planetę.
Nie będzie pochowane zgodnie z obrządkiem. To było... nie w porządku.
Prosiak podniósł z ziemi szary cylinder, wibrujący i buczący cicho.
Brzęczołącza. Wywiad Nowej Republiki wpadł na trop informacji o nowym gatunku
insektów, stworzonych przez yuuzhańskich Mistrzów Przemian. Podobno potrafiły
one wykrywać informacje przesyłane za pośrednictwem systemów łączności - fale
transmisyjne wprawiały je w amok. Brzęczołącza mogły zaprowadzić swoich panów
do źródła sygnału - jeśli komunikaty były nadawane co jakiś czas, owady leciały,
przyciągane przez fale, a podczas ciszy zbierały się w rój i podejmowały
wędrówkę, kiedy łącze znów zaczynało być
używane. Przy wystarczającej ilości czasu można było w ten sposób namierzyć
nawet jednostkę wysyłającą w pewnych odstępach czasu krótkie pakiety
skompresowanych
informacji. Stworzono je tutaj, na Chashimie.
Jeżeli Runt i Estoric wypełnili swoją misję zgodnie z planem, to wokół Gniazda
Przemian, w którym wyhodowano brzęczołącza - a także pod nim - powinny być
teraz podłożone liczne ładunki wybuchowe. Prototypy owadów, ich stwórcy i
wszystko inne związane z projektem, poza próbkami w cylindrze, wkrótce miało...
Z oddali dobiegł głuchy grzmot, po którym nastąpiło kilka kolejnych, i w niebo
na południu wzniósł się słup czarnego dymu.
Prosiak chwycił mocniej pojemnik z insektami, odwrócił się i zaczął biec.
- Wiem, że nie chcesz tego usłyszeć... - W wyszkolonym głosie Buźki brzmiało
współczucie i poczucie straty, którą sam musiał przeżywać. - Ale chociaż
ponieśliśmy
niepowetowaną stratę, zrobiłeś to, co musiałeś.
Prosiak trzasnął ogromną pięścią w biurko przełożonego. W malutkiej kabinie, na
pokładzie fregaty służącej Widmom jako tymczasowa kwatera, dźwięk zabrzmiał
szczególnie głośno.
- To nie ma nic do rzeczy! - wykrzyknął. - Dwóch świetnych ludzi zginęło
niepotrzebnie!
- Owszem, wojna ma się ku końcowi. Mamy Yuuzhan Vongów na haku, ale nie można im
odmówić... przerażającej wynalazczości.
- Te robale nie zmienią biegu wojny.
- Może i nie - zgodził się Buźka. - Ale mogłyby doprowadzić do odkrycia i
zlikwidowania niezliczonych placówek ruchu oporu, jednostek komandosów i
wywiadu.
Ilu zginęłoby przez nie kobiet i mężczyzn? Tysiąc? Dwa tysiące? Prosiaku,
proszę, powiedz mi, czy Runt czy Estoric nie spojrzeliby mi w oczy i nie
powiedzieli:

Strona 75

background image

Aaron Allston - Cios łaski

„Nie, nie umrę za setkę ludzi. Nie chcę za nich ginąć”?
Prosiak opuścił ramiona.
- Buźko... nie obchodzi mnie to. Mam to gdzieś.
- Wczoraj nie miałeś tego gdzieś - wytknął mu szef. - Odpocznij, Weź sobie
wolne, pożegnaj się z kim trzeba. Wrócisz za kilka dni, gotów do wypełnienia
następnej misji.
Prosiak pokręcił głową.
- Nie, nie mam już siły walczyć.
- Prosiaku...
- I nie nazywaj mnie Prosiakiem. Jestem Voort. Prosiak zginął razem z Runtem.
ROZDZIAŁ 18 -
ACKBAR CITY, Vandor-3 44 lata po bitwie o Yavin (dziś)
Weszli do budynku biura Naprawy i Serwisu śmigaczy Toozlera -sześć kompletnie
wykończonych Widm.
Myri wydała z siebie westchnienie ulgi, schowała do kabury swój blaster i wyszła
z ciemnej wnęki przy schodach, w której się ukryła.
- Nie daliście mi znać z kosmoportu... - poskarżyła się.
- Pierwsza w kolejce do odświeżacza! - Jesmin postawiła torbę przy ścianie,
uściskała szybko Myri i popędziła po schodach na górę.
- Cholerni Jedi... - Trey zrobił poirytowaną minę. - A już myślałem, że zdążę...
- Razem z resztą zrzucił swój bagaż obok torby Jesmin.
Myri przyjrzała im się uważnie.
- Rany, aleście się opalili... - Faktycznie, jasna cera Jesmin nosiła ślady
oparzeń słonecznych, a pozostałe Widma także wyglądały, jakby ostatnio sporo
czasu spędziły pod palącym słońcem; nawet neoglith Scuta był lekko śniadawy.
Bhindi zamachała rękami, przeobrażając się nagle w pustogłową lalę.
- Tatooine jest o tej porze roku takim pięknym miejscem! - zapiszczała, a po
chwili dodała już normalnym głosem: - A tak przy okazji, sprzedaliśmy za całkiem
niezłą sumkę drugiego interceptora. Mamy teraz środki na bieżącą operację... i
pospiesznie podmaskowany prom w kosmoporcie. Nie daliśmy ci znać, bo nie
mieliśmy pojęcia, ile czasu potrwa sprawdzenie i zabezpieczenie hangaru i ile
będziesz musiała na nas czekać - dlatego wynajęliśmy kogoś, kto nas
tu podrzucił. - Zajęła krzesło przed centralą komputerową. - Zaczynam
nienawidzić podróży...
Myri pochyliła się nad biurkiem w jej stronę.
- Wasza wiadomość niewiele mi powiedziała. Domyślam się jednak, że spotkanie nie
było... zbyt owocne?
Bhindi parsknęła z ponurym rozbawieniem.
- Okazało się, że generał nie poszedł nam na rękę i wysłał w zastępstwie kogoś
innego... żeby nas schwytał.
Turman usiadł i wyciągnął przed siebie nogi.
- Jeżeli okaże się, że Thaal jest niewinny, nigdy mu nie wybaczę.
- No dobra. - Bhindi uśmiechnęła się do Myri promiennie. - Jakieś dobre
wiadomości?
Myri próbowała odegnać od siebie dręczące ją od kilku ostatnich dni - podczas
których nie miała żadnych wiadomości od Widm -uczucie dławienia w gardle
i ciężaru w piersi.
- Buźka Loran zaginął. Został uznany za martwego. Jego rodzina także.
- Co takiego?!
- Jego śmigacz eksplodował w pobliżu bazaru na Coruscant. W tym samym czasie na
tym samym bazarze znaleziono ciała dwóch najemników - zapewne wynajętych
zabójców. Ciała Buźki nie znaleziono, ale ochrona ponoć natrafiła we wraku na
jego materiał genetyczny. Jego żona i córka zaginęły bez śladu. Nie odpowiadają
na wiadomości przesyłane znanymi mi kanałami. Ziomkowie Jezzie i przyjaciele
rodziny także nie mają od nich żadnych wieści.
Ze wszystkich Widm jakby uszło nagle powietrze. Stali w milczeniu i gapili się
na Myri z niedowierzaniem.
Voort opadł ciężko na ścianę. Kiedy przemówił, jego przefiltrowany przez implant
głos był chrapliwy i ponury - brzmiał dziwnie osobliwie w porównaniu
do łagodnego brzmienia basica:
- Mam nadzieję, że to element spisku... Mam nadzieję, że zaszył się gdzieś w
jakiejś bezpiecznej norze... Teraz jednak nie możemy się skupiać na jego
zniknięciu.
Mamy misję do wypełnienia, która będzie tym trudniejsza, że Buźka Loran nie może
nam w tym teraz pomóc. Nie możemy go już prosić, żeby wyskoczył jak pajac
z pudełka i potwierdził, że działamy na prośbę szefa Służb Bezpieczeństwa
Galaktycznego Sojuszu. Buźka zniknął, co oznacza tyle, że musimy radzić sobie
sami.

Strona 76

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Racja. - W głosie Bhindi brzmiało takie samo znużenie, jak u Voorta.
Nim ten ostatni znów się odezwał, rzucił jej twarde spojrzenie.
- Zanim przejdę do tego, co naprawdę mnie niepokoi, chciałem powiedzieć jak
weteran weteranowi, że nie podoba mi się to, co się wydarzyło na pokładzie
„Wstrząsającego”. I nie chodzi mi tu o sam skutek, ale o fakt, że nie mieliśmy
planu rozprawienia się z wysłannikami Thaala, gdyby zaszła taka potrzeba.
Jest oczywiste, że twój plan mógł spalić na panewce, gdyby sprawy nie poszły po
naszej myśli. Nie mieliśmy żadnego asa w rękawie, żeby stawić im czoło,
gdyby zaszła potrzeba konfrontacji... żadnego planu walki.
- Masz rację, nie mieliśmy - zgodziła się Bhindi.
- Dlaczego?
- Taka była moja decyzja, Voort. - Bhindi spojrzała na niego ostro. - Będziesz
mógł mnie pytać o pobudki, kiedy pójdę na emeryturę i sam przejmiesz dowodzenie
jednostką ale nie wcześniej.
- To nie jest dobra odpowiedź.
- Lepszej nie dostaniesz. Wróćmy do tematu. Wspomniałeś coś
otym, co cię niepokoi...
Voort odwrócił wzrok i zapatrzył się w ścianę.
- Myślałem o „Starhooku” i innych statkach, które zjawiają się znikąd tylko po
to, żeby nas zatrzymać. Zastanawiałem się nad tym przez całą naszą podróż
na Tatooine, a potem tutaj. Rozmawialiśmy
otej akcji, jakby decyzja Thaala, żeby wydać rozkaz pochwycenia nas, została
podjęta przez niewinnego człowieka - albo przynajmniej przez kogoś, kto sprawia
takie wrażenie. Teraz jestem pewien, że tak nie było. Decyzja Thaala była
decyzją winnego, który próbuje sprawić wrażenie nieudacznika. A to oznacza, że
jest winny, bez dwóch zdań. Mam szczerą nadzieję, że kiedy dojdzie do
konfrontacji, wywiąże się walka, żebym mógł go osobiście rozpylić na atomy.
Wydawało się, że Bhindi z ulgą przyjęła nowy problem, inny niż zniknięcie Buźki.
- Ale dlaczego? Nie nadążam za twoim tokiem myślenia - powiedziała.
Rozmowę przerwało metaliczne skrobanie, dobiegające gdzieś z góry -
charakterystyczny dźwięk aktywacji niedomagającego kompresora saniprysznica.
Voort odczekał kilka chwil, dopóki odgłosy nie ucichły. Wtedy potarł policzek i
dodał z namysłem:
- Thaal nie zachowuje się jak przyzwoity oficer weteran, dopóki nie pojawią się
dziwne okoliczności. Propozycja ze strony kogoś będącego przy władzy i
z wpływami w rządzie Sojuszu powinna wzbudzić co najmniej zaciekawienie każdego,
czyim zadaniem jest walka z siatką szpiegowską wroga. Mam tu na myśli
Służby Bezpieczeństwa Galaktycznego Sojuszu. Gdyby Thaal zgłosił próbę
przekupstwa oficjalnymi kanałami, na pewno trafiłaby ona prosto do generała
Maddeusa.
A trudno mi sobie wyobrazić, żeby Maddeus nie kazał wówczas Thaalowi wsiąść na
statek, polecieć na spotkanie z Hocroftem i udawać, że połknął przynętę.
Dzięki temu Służby Bezpieczeństwa zyskałyby więcej informacji, które pomogłyby
go nakryć. Wnoszę więc, że Maddeus nie został o niczym poinformowany. Zamiast
tego otrzymaliśmy najbardziej dziwaczną i nietrafną „niewinną” odpowiedź z
możliwych. Aby tego dokonać, Thaal musiał całkowicie ominąć oficjalne kanały.
Musiał znaleźć ambitnego znajomego albo przyjaciela w innym sektorze i
powiedzieć mu: „Słuchaj, chcesz szybko awansować? Mamy tu pewnego superszpiega,
którego trzeba złapać...”
Permanentnie uśmiechniętą neoglithową twarz Scuta zmarszczył dziwny grymas.
- Coś takiego zrobiłby tylko wtedy, gdyby był skończonym debilem albo taktykiem
od siedmiu boleści...
Bhindi pokiwała głową.
- A wiemy, że nie jest ani jednym, ani drugim.
- .. .albo gdyby chciał zrobić wielki show, żeby pokazać, jak bardzo jest
niewinny i nie martwi się, że etykietka debila zaszkodzi jego reputacji. - Scut
zamyślił się na chwilę. - To ostatnie wydaje mi się szczególnie mało
prawdopodobne. Jeżeli Thaala nie obchodzi, że ludzie mogą wziąć go za głupka -
zwłaszcza
biorąc pod uwagę, że Sojusz ma nowe szefostwo - nie obchodzi go też, czy
zostanie na swoim stanowisku. Ambitny oficer, który wspina się na sam szczyt
kariery
zawodowej i nie interesuje go, czy tam zostanie...
Bhindi spojrzała kolejno po wszystkich zgromadzonych w pokoju Widmach, z
wyjątkiem Voorta.
- I to jest nasza lekcja na dziś, drogie dzieci... z małym wyjątkiem, że
wygłosił ją zamiast mnie nasz Pan Matematyk. Uważajcie na wasz cel i upewnijcie
się, jaką obierze taktykę. Jeśli od niej odstąpi, będziecie mieli pewność, że

Strona 77

background image

Aaron Allston - Cios łaski

coś knuje.
Scut zdjął swoją neoglithową maskę.
- Przepraszam, muszę się podrapać. - Zaczął się zapamiętale skrobać za uchem. -
Tak czy siak, rozumiem już. Generała nie obchodzi, że zostanie uznany za
kretyna i nie obchodzi go, że urazi Maddeusa czy Służby Bezpieczeństwa, olewając
ich, bo nie zależy mu na utrzymaniu obecnej pozycji. A to dlatego, że
wie, że wkrótce nie będzie już piastował swojego stanowiska. Wymieni je na rzecz
swojej nowej tożsamości...
- Dziękuję ci, Voort. - W głosie Bhindi brzmiała zaduma. - Dzięki temu czuję się
znacznie lepiej. Cała akcja ze „Wstrząsającym” nie poszła na marne. Nie
zdołaliśmy potwierdzić winy generała... a przynajmniej nie mamy dowodów, które
można by wykorzystać w sprawie sądowej... ale cieszę się, że Thaal jest
winny. Wychodzi na to, że to nasz człowiek.
- Ja także mam kilka dobrych wiadomości. - Myri spróbowała przywołać na twarz
nieśmiały uśmiech nadziei. - Trafiliśmy na coś, kiedy was nie było.
Bhindi nieco się rozchmurzyła.
- Dawaj.
Myri usiadła obok niej przy komputerze, wywołała na ekran mapę planety i zaczęła
ją przesuwać nieco na zachód od Ackbar City.
Trey stanął za nimi.
- Naprawdę przydałby się nam holoprojektor - mruknął. - Jedynko, możemy go
kupić?
- Tak.
- Super. Eee... a potrzebujemy rezydencji?
- Nie.
Myri zbliżyła wybrany obiekt na ekranie - patrzyli teraz na przechodzące w pasmo
gór przedgórze u dołu ekranu, wioskę w prawym dolnym rogu, nieregularny,
z grubsza owalny kształt, wyglądający na teren porośnięty miejscową roślinnością
po lewej i rozsiane tu i ówdzie pola uprawne.
- Mamy całkiem sporo informacji na temat procedur i rozkładu dnia bazy
wojskowej. Atak przy okazji, Skokopsy są znacznie bardziej zadufani i pewni
siebie
niż zwykli żołnierze. Podejrzewam, że wysłano za mną list gończy... no, w każdym
razie za mną o białych włosach i ciemnej skórze, ale to nie ma teraz żadnego
znaczenia. Dobra wiadomość jest taka, że aktywowały się kolejne dwa droidy
Treya... a jeden z nich nie jest wcale w pobliżu Bazy Fey’lyi. - Wskazała na
monitor, na górną krawędź zielonego terenu i niewielki, czarny punkcik. -
Zeszłej nocy nowe droidy nadawały właśnie stąd, z tego miejsca.
Bhindi pochyliła się w stronę monitora, żeby się lepiej przyjrzeć.
- Co tu jest?
- Caridański Park Javata i Małe Caridańskie Zoo Javata. To rezerwat gatunków
zwierząt zagrożonych wyginięciem. Są zagrożone, bo pochodzą z Caridy i niemal
całkiem wyginęły, kiedy zniszczono tamten układ. Tuż po zakończeniu wojny z
Yuuzhan Vongami jeden z pierwszych Skokopsów, kapitan Jam Javat, zakupił ten
teren i zmienił go w rezerwat. Przeszedł na emeryturę w stopniu majora kilka lat
temu i wyprowadził się poza układ Coruscant. Parkiem zawiaduje teraz w
jego imieniu ktoś inny, ale teoretycznie nie ma on nic wspólnego z generałem
Thaalem. Mniejsza z tym. Przez lata działalności rezerwat zgromadził kilka
gatunków zwierząt z Caridy, włącznie z prawdziwymi skokopsami, które
zaadaptowały się do nowych warunków.
Voort stanął obok Treya.
- Żadnego związku z Thaalem... - powtórzył z namysłem.
- Żadnego - potwierdziła Myri. - Dlatego nie ma go w żadnych rejestrach
interesów Thaala. Generał ani razu nie wspomógł nawet fundacji, która opiekuje
się rezerwatem. - Wcisnęła kilka klawiszy i na mapie pojawiła się siatka z
planami jakiegoś obiektu o długości kilkuset metrów. - Droid numer dwanaście
przesłał nam widok z żabiej perspektywy ciemnego pokoju z kojami... czegoś w
rodzaju dormitorium, całkiem pustego. Wygląda na to, że nie mógł przesłać
nam obrazów, więc mogę wam pokazać tylko to, czyli odległości przekonwertowane
na schematy. To kompleks podziemny, liczący od jednego do czterech pięter
w zależności od miejsca i wyposażony w turbowindy, prowadzące także na
powierzchnię. Właśnie tu, pod tym czarnym punktem. Na maksymalnym zbliżeniu
wygląda
to jak całkiem spora stodoła. - Myri wskazała biały kwadracik nad obiektem. -A
to ogród zoologiczny dla dzieci. Co nie znaczy, że trzymają tam dzieci...
- zaznaczyła. - Dzieciaki mogą tu za to oglądać skokopsy i karłowate banthy, a
także niebieskowłose pająki i chodzące głowonogi.
Bhindi zapatrzyła się nieobecnym wzrokiem w dal.

Strona 78

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Skrzynki na owoce - mruknęła.
Turman zerknął na Scuta.
- Przyznaję, na to bym nie wpadł...
- Ja też - odparł Yuuzhan Vong.
Bhindi otrząsnęła się z zamyślenia i wróciła do rzeczywistości.
- Trey, sporządź nową listę zakupów.
Trey posłusznie sięgnął po swój datapad i włączył urządzenie.
- Zapisuję.
- Będziemy potrzebować sporo, to znaczy ładnych kilkadziesiąt kilogramów, owoców
w skrzynkach. Lokalnych. Trochę narzędzi ciesielskich i solidnych arkuszy
fleksiplastu. Linę... małą wciągarkę, zdolną podnieść albo opuścić każdego z
nas, i skafandry maskujące dla wszystkich... tylko nie zdziw się, jeśli nie
uda ci się zdobyć takiego w rozmiarze odpowiednim dla Voorta, nawet jeśli
będziesz próbował go sprowadzić z Coruscant. Materiał ma być kamuflujący. Każdy
powinien mieć pistolet blasterowy i wibroostrze, a także makrolornetkę albo
gogle z noktowizorem plus czarne plecaki i pasy z ekwipunkiem. - Urwała, myśląc
nad czymś intensywnie. - Do tego różne rodzaje detonatorów i mnóstwo ładunków
wybuchowych. Na kiedy dasz radę wszystko zgromadzić? - spytała Treya.
Trey obliczał przez chwilę w myśli.
- Dwa dni - odparł wreszcie.
- Świetnie. Zacznij szukać już teraz i weź ze sobą chłopców. Weźmiecie
saniprysznic po powrocie. - Machnęła ręką dając im sygnał, żeby się zbierali.
Scut znów włożył swojego neoglitha i wyszedł razem z resztą.
Na górze zaskrzypiało i zazgrzytało, kiedy Jesmin wyłączyła kompensator.
Bhindi odwróciła się i spojrzała na Myri.
- Nie wiem, jak blisko byli ze sobą ale Jesmin zna Buźkę od małego.
Myri przytaknęła.
- Jest dla niej jak wujek, inaczej niż dla jej brata, Dorana, bo oni nie
dorastali razem...
- A ty i Jesmin znacie się od bardzo dawna. Zazwyczaj nie proszę
otakie rzeczy, ale... czy zrobiłabyś to dla mnie i powiedziała jej?
- O Buźce?
- Tak.
- Dobrze. - Nagle Myri znów poczuła ciężar w żołądku i dławienie w gardle, i to
znacznie gorsze niż wcześniej.
Drewniana rama, którą Trey i Turman zbudowali na pace śmigacza, nie była może
dziełem sztuki, ale zdecydowanie nadawała się do zadania, jakie miała spełnić.
Zaczęli od żółtych plamelonów z Vandora-3. Owoce wypełniały niezliczone
drewniane skrzynie, dopasowane kształtem do drewnianej ramy, wyposażonej w
system
szybkiego wyładunku, umocowany na górnej krawędzi paki śmigacza. Skrzynki
przykrywały cały wierzch konstrukcji, dzięki czemu wydawało się, że jest nimi
załadowana cała paka pojazdu, jednak pod spodem rama była pusta i wyłożona
warstwą izolacyjnej pianki dla wygody pasażerów. Kiedy skończyli pracę, śmigacz
wyglądał jak jeden z wielu podobnych pojazdów, których pełno było na tutejszym
rynku - tyle że przestrzeń pod drewnianym szkieletem mogła spokojnie pomieścić
cztery średniego wzrostu osoby.
Voort przyjrzał się uważnie konstrukcji, a potem wszedł do środka, żeby
porozmawiać z Bhindi.
- A więc trójka w kabinie i czwórka na pace...
Bhindi usadowiła się wygodnie pośród zgromadzonego sprzętu i szybko sprawdziła
ogniwa skafandrów maskujących. Uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Tak jest.
- Zabieramy na tę misję całą naszą siódemkę? - upewnił się Voort.
- Owszem, tak.
- Czy nie sądzisz, że to zadanie dla jednego... góra dwóch Widm? Minimum osób,
maksymalne tempo?
Bhindi pokręciła głową.
- Maksymalne wsparcie - poprawiła go.
- Ale to miałoby sens jedynie wtedy, gdybyśmy znali otoczenie, w którym mamy
działać, albo gdybyśmy byli pewni, że dojdzie do strzelaniny... Jeśli będzie
nas siedmioro, ryzykujemy, że nas wykryją...
Bhindi zamyśliła się nad jego słowami, jakby Voort obwieścił jej właśnie jakąś
głęboką prawdę.
- A w takim przypadku wiemy, że wywiąże się strzelanina... -odparła po chwili
namysłu.
- Bhindi...
- Żartowałam tylko, Voort. Ale częściowo masz rację. Zostaniesz w śmigaczu.

Strona 79

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Będziesz naszą uzbrojoną kawalerią gdyby coś poszło nie tak. Scut także zostanie
na powierzchni, bo nie ma doświadczenia w takich akcjach.
- Co nadal zostawia was w liczbie pięciu osób - zauważył Voort. -A to, moim
zdaniem, dwukrotnie więcej, niż potrzeba do wstępnego rekonesansu.
- Wiem, że nie przywykłeś do takiego podejścia. - Bhindi skupiła się znów na
ogniwach zasilających. - Ale wiesz, Voort, pewne rzeczy się zmieniają
Nazajutrz wieczorem Bhindi, Turman i Voort wsiedli do kabiny śmigacza, a reszta
wskoczyła na pakę i rozpoczęli długą podróż do wioski o nazwie Kreedle,
położonej najbliżej tajemniczego obiektu. Dotarli do celu tuż przed zmrokiem;
zachodzące słońce Vandora rzucało długie cienie u podnóża gór, na południe.
Na parkingu pod drewnianą budą w kształcie ściętego stożka Voort i Bhindi
wysiedli, żeby rozprostować kości, podczas gdy Turman ruszył do sklepu po coś
do picia i żeby przy okazji zasięgnąć języka.
Skrzynka plamelonów przemówiła głosem Treya:
- Jedynko, muszę do odświeżacza...
Bhindi uśmiechnęła się pod nosem.
- Nie teraz! Za moment znów wystartujemy i wtedy poszukamy ci jakiegoś miłego
drzewka. Znaleźliście coś w lokalnych wiadomościach albo archiwach
turystycznych?
Głos plamelonów zmienił barwę - był teraz głębszy i niższy.
- „Najsłynniejszą atrakcją w Okręgu Kreedłe - wyrecytował Turman - są Źródła
Sachet, cieszący się dużą popularnością park wodny, znany ze swojego naturalnego
piękna, licznych atrakcji wodnych i kempingów. Słynne są także Caridański Park
Javata i Caridańskie Zoo Javata - rezerwat caridańskich gatunków zwierząt
zagrożonych wyginięciem ze specjalnym ogrodem zoologicznym dla dzieci...” Piszą
tu coś o tym, żeby nie głaskać niebieskowłosych pająków, bo chociaż nie
są agresywne, porastające ich ciała włoski mogą powodować wysypkę... - wtrącił i
podjął czytanie: - „Warto odwiedzić także Stację Meteorologiczną Mount
Lyss, opuszczoną placówkę rządową w której podczas wojny z Yuuzhan Vongami
szukali schronienia bojownicy o wolność”. Wygląda na to, że nie organizuje się
tam wycieczek, bo po wojnie miejsce zostało znów porzucone i obecnie popada w
ruinę...
Kolejna skrzynka plamelonów przemówiła, tym razem głosem Myri:
- Moim zdaniem powinniśmy chrzanić misję i wybrać się do parku wodnego! - Spod
plandeki rozległy się pomruki aprobaty.
- Nieźle, Trójko, prawie mnie przekonałaś! - stwierdziła Bhindi, ale zaraz
zmarszczyła czoło. - Jak im się udaje nie dopuścić do tego, żeby jadowite pająki
rozprzestrzeniły się po całym Vandorze-3?
Uszu Voorta dobiegło ciche kliknięcie z paki, a potem rozległ się znów głos
Treya:
- Wybieg jest ogrodzony metrowymi barierami, emitującymi niskie ponad - i
poddźwięki, odstraszające pająki i inne gatunki i uniemożliwiające im
wychodzenie
poza teren ogrodu.
Bhindi zaśmiała się cicho.
- A więc to pewnie tam rozmieszczone są czujniki!
Wrócił Turman - nie zdobył żadnych wartych uwagi informacji poza tym, że
miejscowi są podejrzliwi tylko wobec osób, które nic u nich nie kupują.
Przyniósł
ze sobą dwie torby napojów chłodzących -jedną dla ekipy w kabinie śmigacza, a
drugą dla siedzących na pace. Chwilę później Widma wróciły do pojazdu i ruszyły
w dalszą drogę.
Trasa do Parku Javata okazała się brukowanym traktem, wykorzystywanym głównie
przez pojazdy naziemne, przewożące plony do zakładów przetwórczych albo na
rynek. Z załadowanych przez Treya do komputera pokładowego danych wynikało, że
prowadzi prosto do zoo i dalej. Kiedy Widma znalazły się kilka kilometrów
od rezerwatu, ich oczom ukazały się kępy lokalnych niskich, karłowatych krzewów,
porastających pobocze i zasłaniających widok samego parku - busz ciągnął
się aż do budynków parku.
Zanim do nich dotarli, zapadł zmierzch. Byli już jakieś dwieście metrów od
samego zoo, ale Voort nadal nie widział celu ich podróży - wszystko zasłaniał
ostry zakręt tuż przed samym kompleksem.
Siedzący za sterami pojazdu Turman sprowadził śmigacz do lądowania na chodniku -
tak blisko ściany drzew, jak było to możliwe. Jako pierwszy wysiadł Voort
i natychmiast poszedł zbadać ścianę krzaków - okazała się zielonym, grubym
suknem, rozciągniętym na tyczkach. Voort szybko wyciągnął dwa paliki i umieścił
je na obydwu końcach ich śmigacza, a potem wcisnął spusty u ich podstaw - z
każdego wysunął się bolec, który zarył się głęboko w ziemi, a po chwili zielona

Strona 80

background image

Aaron Allston - Cios łaski

tkanina napięła się, falując lekko w powiewach letniej bryzy.
Wtedy Voort aktywował zasilacz umieszczony na spodzie płótna. Za chwilę miało
ono zacząć pochłaniać ciepło znajdujących się w pobliżu organizmów żywych
i silnika maszyny, uniemożliwiając czujnikom podczerwieni i śmigaczom wykrycie
ich pojazdu.
Voort pospiesznie sporządził na arkuszu flimsi notkę, której treść brzmiała:
AWARIA REPULSORÓW. WRACAMY PIESZO DO KREEDLE. UPRZEJMIE PROSIMY O NIEROZKRADANIE
NASZYCH MELONÓW - i przyczepił ją do przedniej szyby śmigacza. Tymczasem
pozostałe Widma przebrały się w skafandry maskujące. Uszyte z czarnego grubego,
elastycznego materiału, działały na tej samej zasadzie, co tkanina imitująca
krzewy po obu stronach drogi: siatka czujników termicznych rozmieszczona w
kombinezonach przesyłała dane temperatury wnętrza i zewnętrza do niewielkiego
procesora, który z kolei dostosowywał poziom energii przekazywanej do tysięcy
wypełnionych płynem naczynek wszytych w materiał, chłodzących albo ogrzewających
odpowiednie jego części. W efekcie tkanina chłodziła skórę osoby noszącej
skafander, jednocześnie zachowując z zewnątrz temperaturę otoczenia, dzięki
czemu jego właściciel był niewidoczny dla kamer rejestrujących w podczerwieni.
Kombinezony zakrywały praktycznie całe ciało noszącego, z wyjątkiem oczu.
Nim minęło kilka minut, cała ekipa była gotowa do akcji. Scut był uzbrojony w
karabin blasterowy, a reszta - w pistolety blasterowe schowane w kaburach.
Każdy miał czarny plecak i stosowny do przydzielonej mu funkcji ekwipunek w
sakwach u pasa: pręty jarzeniowe, wibroostrza i komunikatory.
Bhindi poszukała wzrokiem Voorta.
- Gdybyś usłyszał syreny alarmowe, ruszaj i nie czekaj na nasz sygnał.
Wchodzisz, zdejmujesz każdego, kto do nas strzela, i wyprowadzasz nas do
bezpiecznej
strefy.
Voort skinął głową.
- Jesteś pewna, że nie chcesz zmienić planu działania?
- Jestem pewna.
Kiedy ubrane w czarne skafandry Widma zniknęły za linią krzewów, Voort zabrał z
wozu karabin blasterowy i zaszył się kilkadziesiąt metrów w głąb lasu,
a potem usiadł i czekał.
ROZDZIAŁ 19
Widma zajęły pozycję w płytkim zagłębieniu, dwadzieścia metrów przed zewnętrzną
linią czujników.
Kilkaset metrów na północ od nich, tuż przy drodze naziemnej, znajdowało się zoo
dla dzieci: podłużny, niski żółty budynek, oświetlony prętami jarzeniowymi
przyczepionymi do rozstawionych wokół pali. Otaczało go utwardzone lądowisko, na
którym parkowało teraz kilka śmigaczy. Zza przesłoniętych zasłonami okien
przebijało na zewnątrz światło, ale wokół nie było nikogo widać. Zanim Widma
przesunęły się na obecną pozycję, przez kilka minut obserwowały budynek z
dystansu.
Dalej na południe wznosiła się hala, przez którą mieli dostać się do tajemniczej
podziemnej struktury. Myri zajęła pozycję przy górnej krawędzi zagłębienia,
obserwując budowlę przez makrolometkę. Stąd widziała ją wyraźnie. Zbudowano ją
na planie kwadratu i przypominała poskładane z blachy falistej sklepy Ackbar
City. Gdy przełączyła lornetkę na podczerwień, wewnętrzne odczyty ciepła
podziurawiły budynek jak sito. Gorące powietrze przenikało na zewnątrz przez
liczne
szpary i łączenia wzdłuż krawędzi nachylonego pod kątem metalowego dachu, przez
wysokie, rolowane drzwi na wschodniej ścianie, różnorakie otwory wentylacyjne
i chyba dziury po nitach na północnej i wschodniej ścianie.
Myri odłożyła makrolornetkę i zsunęła się kilka metrów w dół, dołączając do
Scuta, Turmana i Bhindi.
- Zdjęcia satelitarne pokazywały co innego.
Bhindi ściągnęła z twarzy kominiarkę i odetchnęła świeżym powietrzem.
- To znaczy?
- Budynek jest większy. Przynajmniej o trzydzieści metrów szerszy i o dziesięć
wyższy. Teren wokół utwardzono permabetonem. Zdjęcia pokazywały co innego.
- A to oznacza... - zastanawiała się na głos Bhindi -.. .że musieli przerobić
zdjęcia, żeby nie odróżniały się od obrazu z satelity. Pewnie wykorzystali
stare skany albo wygenerowali całość na komputerze. Czwórka powiedziałby, że to
nielicha sztuczka. A skoro o nim mowa...
Myri wzruszyła ramionami.
- Kręci się przy czujnikach. Piątkę zgubiłam na jednej trzeciej obwodu.
Z góry dobiegło ich ciche skrobanie i nad krawędzią zagłębienia pojawiła się
głowa Treya. Podczołgał się bliżej i ześlizgnął na dół. Również on zsunął

Strona 81

background image

Aaron Allston - Cios łaski

kominiarkę, odsłaniając twarz.
- Mam dobre i złe wieści.
Chłodny uśmiech Bhindi mówił: „Czyli jak zwykle”.
- Najpierw te złe - zażądała.
- Informator turystyczny nie kłamał: czujniki tworzą nieprzerwany pas,
nieustannie emitujący sygnały ponad - i poddźwiękowe. Dodatkowo wyposażono go w
czujniki
nasłuchu i detektory ruchu krótkiego zasięgu, o promieniu metra lub mniej. Bez
aerośmigacza może być ciężko coś tu zdziałać. W budynku też wykryłem czujniki.
Skanują na pułapie jakichś trzech metrów.
Bhindi westchnęła.
- A te dobre wieści?
- No więc spodziewaliśmy się też obrazowania dźwięku, ale niczego takiego tu nie
ma. I wydaje mi się, że dwa pasy wewnętrznego ogrodzenia są identycznie
rozłożone.
Wyraz twarzy Bhindi, widocznej w świetle księżyca, sugerował, że informacje nie
wzbudziły jej entuzjazmu.
- Może Piątka będzie miała jakieś lepsze wiadomości.
Miała. Minęło pół godziny i Jesmin prześlizgnęła się nad krawędzią zagłębienia i
dołączyła do pozostałych. Nie odsłoniła twarzy.
Palcem wyrysowała na ziemi schemat. W świetle pręta jarzeniowego Treya
ustawionego na najmniejsząjasność, zobaczyli kwadratowy budynek, trzy
koncentryczne
pierścienie czujników, odległe zoo dla dzieci i prostą linię prowadzącą z niego
do kwadratowej budowli.
- Ta linia tutaj to pojedyncza koleina. Nie porastająjej ani miejscowe gatunki
traw, ani żadne krzaki. Sprawia to wrażenie, jakby powstała i pogłębiła
się pod wpływem intensywnego ruchu ciężkich śmigaczy. I to transportowych.
Repulsory osłabiły glebę pod ogrodzeniem, przynajmniej w zewnętrznym
pierścieniu.
Mam wrażenie, że ktoś po prostu wymienił ziemię i tak to zostawił; zamiast wylać
permabetonową podmurówkę pod ogrodzenie, wolał zignorować problem.
Scut zmarszczył brwi. Myri poczuła przypływ sympatii do niego. Nie dość, że
nosił neoglitha maskera i rękawice, to włożył jeszcze
kombinezon kamuflujący; niekoniecznie było mu za gorąco, ale Myri była niemal
pewna, że noszenie tego wszystkiego przyprawiłoby ją
o klaustrofobię.
Scut wskazał punkty, w których linia odwzorowująca koleiny przecinała te
obrazujące ogrodzenie.
- Zdołamy się podkopać i przeczołgać dołem?
- Chyba tak. I to bezgłośnie. Ja się przecisnę, Jedynka, Dwójka
i Trójka na pewno też. Ale nie wiem, czy ty i czwórka dacie radę. Jesteście
trochę mniej... opływowi.
Trey prychnął.
- Jak miło, że nie powiedziałaś „tępi”.
- Rozważałam to.
Bhindi wciągnęła kominiarkę.
- Do roboty. Kopiemy dłońmi, bez narzędzi. I zero gadania. To apel do ciebie,
Dwójko. Ruszamy.
Turman żachnął się, jakby ostatnia uwaga go obraziła, ale komentarz zostawił dla
siebie.
Odłożyli na bok blastery i całe ciężkie wyposażenie, po czym zabrali się do
kopania, powoli i mozolnie pogłębiając i poszerzając otwór w sypkiej ziemi
wokół podstawy ogrodzenia. Nie martwili się przypadkowymi obserwatorami. Skryci
w głębokim cieniu, ubrani w czarne kombinezony maskujące i pracujący na
tle czarnej, permabetonowej ściany, zwieńczonej warstwą równie czarnej,
metalowej siatki czujników, byli praktycznie niewidoczni i ich obecność mogłyby
wykryć tylko specjalistyczne urządzenia skupiające światło.
Jak przystało na Antariańskiego Strażnika, który nieraz miał do czynienia z
pracą na pustkowiu, najmniej ze wszystkich hałasowała Jesmin. Turman pamiętał,
by nie ćwiczyć monologów. Ciągnęło się to w nieskończoność; nad kopiącymi
Widmami z jednej strony nieba na drugą przemykały gwiazdy. Myri dostrzegała
pośród
nich także sztuczne obiekty - oświetlane światłem słonecznym okręty wojenne,
wchodzące w atmosferę planety lub ją opuszczające, poruszające się po swoich
orbitach stacje kosmiczne - a wszystkie dziwnie malutkie.
W końcu dziura pod wysokim na metr ogrodzeniem była dość szeroka, by nawet Trey
mógł się przez nią prześlizgnąć. Nie spieszyli się,

Strona 82

background image

Aaron Allston - Cios łaski

ponieważ pośpiech groził zwiększeniem hałasu; przeczołgali się na drugą stronę,
przeciągnęli torby i karabiny blasterowe i ruszyli dalej.
Czołgali się koleiną wykorzystując nieznaczną osłonę, jaką zapewniała, póki nie
dotarli do drugiej ściany czujników. Tym razem poszło im odrobinę szybciej;
mając za sobą doświadczenie z pierwszą linią ogrodzenia, wypracowali nowe
techniki bezgłośnego kopania. Przekopanie się na drugą stronę zajęło im jakieś
pół godziny.
Gdy byli w połowie drogi między środkowym a wewnętrznym murem, pojawił się
śmigacz.
Scut zauważył go pierwszy. Poklepał Myri po nodze i wskazał za siebie. Podłużny,
solidnie wyglądający pojazd transportowy wjeżdżał właśnie z drogi naziemnej
na lądowisko przy dziecięcym zoo. Miał wyłączone światła pozycyjne; można go
było dostrzec dopiero wtedy, gdy wjechał pod któryś ze słupów z zatkniętymi
na szczycie prętami jarzeniowymi, które otaczały podłużny żółty budynek. Myri
usłyszała buczenie repulsorów.
Widma zamarły w bezruchu.
Bhindi zniżyła głos do szeptu:
- Stawiam prawe ramię Czwórki, że mają włączoną podczerwień i jadą prosto na
nas... no właśnie.
Śmigacz przepłynął nad lądowiskiem i skierował się nad koleinę.
- Róbcie to, co ja. - Bhindi zaczęła szybko czołgać się ku wewnętrznej linii
ogrodzenia.
Gdy śmigacz przelatywał nad środkowym ogrodzeniem, Widma zdążyły już dotrzeć do
wewnętrznego kręgu czujników. Leżeli nieruchomo w koleinie, w dwóch rzędach
po trzy osoby obok siebie. Myri, w przednim rzędzie po lewej, obserwowała
znajdującą się pośrodku Bhindi. Również leżąca na prawo Jesmin nie spuszczała
z niej wzroku.
Buczenie zbliżającego się śmigacza przeobraziło się w niski ryk -i nagle Myri
poczuła nacisk przesuwających się nad nią repulsorów. Najpierw pojawił się
w stopach i kostkach, by szybko przenieść się wyżej. Miała wrażenie, że to
piekarz rozmiarów rankora rozpłaszcza ją ogromnym wałkiem do ciasta.
Gdy tylko nacisk ustąpił i tylny panel śmigacza wyprzedził ją o kilka
centymetrów, Bhindi zerwała się na równe nogi. Myri i Jesmin podążyły za nią.
Kobiety
przeskoczyły ogrodzenie, przetoczyły się
irozciągnęły płasko na ziemi. Odgłosy dobiegające z tyłu wskazywały, że Trey,
Turman i Scut wylądowali za nimi, a jeden z nich - chyba Turman - przygniótł
nogi Myri, kładąc się na nich w poprzek. Leżeli nieruchomo, nie odzywając się
ani słowem, i obserwowali śmigacz zmierzający ku kwadratowemu budynkowi.
Od wschodniej ściany budynku dobiegł metaliczny zgrzyt - to ktoś otwierał drzwi.
Śmigacz skręcił w tym kierunku i zniknął z pola widzenia Myri.
Odgłos repulsorów oddalił się i zaczął zanikać. Przez dłuższą chwilę znów dało
się słyszeć zgrzytanie drzwi. Wreszcie zaległa całkowita cisza.
Myri spojrzała do tyłu, ciekawa, kto też na niej wylądował, i zobaczyła o pół
metra od twarzy pająka. Dziesięcionogiego pajęczaka
ośrednicy otwartej dłoni Wookiego i niemal równie włochatego. Myri patrzyła ze
zgrozą jak groźnie podnosi cztery przednie odnóża.
Wzdrygnęła się, ale nie zmieniła pozycji.
Odnóża pająka drżały, ale i on się nie poruszył.
Myri podciągnęła kominiarkę i dmuchnęła. Od mchu powietrza zmierzwiły się włoski
pajęczaka. Myri miała nadzieję, że w ten sposób odstraszy stworzenie i
zapobiegnie skoczeniu jej na twarz.
Udało się. Pająk raz jeszcze pomszył odnóżami, odwrócił się i wybiegł z koleiny.
Widma czekały kilkanaście metrów od kwadratowego budynku, póki Jesmin nie
skończy rozpoznania terenu wokół niego. Wreszcie pojawiła się przy
północno-zachodnim
narożniku i dała znak, że wszystko w porządku. Myri i pozostali dołączyli do
niej przy wschodniej - tylnej - ścianie budynku. Zbili się w grupkę w środkowej
jej części, a Jesmin pokazała im płytę, z której wypadła większość nitów -
prawdopodobnie z powodu wiatru, przez długie lata wyginającego ją na boki. Gdy
Jesmin przesunęła blachę kilka centymetrów w bok, zobaczyli w środku światło.
Po drugiej stronie znajdowało się pomieszczenie o wymiarach trzydzieści na
trzydzieści metrów, z ziejącym na środku podłogi ciemnym otworem szybu windy;
każdy z boków szybu miał dobre dwadzieścia metrów.
Jesmin wskazała im punkt dokładnie nad wschodnimi drzwiami oraz dwa kolejne,
rozmieszczone na wysokości około sześciu metrów na północnej i południowej
ścianie. Tkwiły tam duże holokamery,
zawieszone na przykręconych do ściany wspornikach. Obiektywy kamer przez wycięte

Strona 83

background image

Aaron Allston - Cios łaski

w metalowej ścianie otwory wystawały na zewnątrz. Jesmin odezwała się
tak cicho, że Myri ledwo ją usłyszała:
- Chyba jeszcze jedna jest pod sufitem.
Trey odsunął ją na bok i przyjrzał się każdej z kamer przez makrolornetkę,
regulując filtry i tryby. Wreszcie odsunął lornetkę od oczu.
- Widzą w podczerwieni. Nic nam nie grozi. Nie znalazłem też żadnych kamer
skierowanych do środka.
W pomieszczeniu nie było też żadnych ludzi - ani żołnierzy, ani cywilów. Bhindi
skinęła głową.
- Szóstko, cofnij się dwadzieścia metrów. Masz nas ostrzec albo wesprzeć ogniem,
gdyby coś się działo. Próbki tkanki pająków do niczego ci się nie przydadzą.
Reszta za mną.
Wokół było dziwnie cicho. Tylko z wylotu szybu windy dobiegały sporadyczne stuki
i odległe, urywane głosy, zbyt niewyraźne, by można było cokolwiek zrozumieć.
Myri podkradła się do krawędzi. Permabeton był tutaj zadziwiająco czysty, a
wokół szybu dostrzegła otwory, każdy o średnicy dwóch-trzech centymetrów. Ich
krawędzie były wyczyszczone do białości.
Trey przysunął się bliżej.
- Jeszcze niedawno coś tu było przyśrubowane. Może zasłaniający windę kawałek
podłogi? Dziury są głębokie, pewnie mają zapewnić stabilność.
Jesmin pochyliła się nad szybem i wyjęła jedną z zakupionych przez Treya
wciągarek. Sprzęt, wielkości i kształtu buta, składał się z mocnego,
stumetrowego
kabla nawiniętego na wałki o wysokim momencie obrotowym i zasilacza. Na obudowie
umieszczono prosty panel sterujący. Na końcu czarnego kabla znajdował
się równie czarny hak. Jesmin pochyliła się nad szybem, zaczepiła hak o jakiś
wystający element i przypięła wciągarkę do pasa.
- Gotowa.
Po chwili cała piątka, jedno po drugim, przeskoczyła nad krawędzią
i zsunęła się w ciemność. Odległy kwadracik światła wskazywał ich punkt
docelowy.
Zjeżdżając w dół, Myri doszła do wniosku, że myliła się, zakładając, że szyb
zbudowano z myślą o turbowindzie. Myri widywała takie windy na peryferyjnych
światach i w kompleksach przemysłowych. Tymczasem tutaj we wszystkich czterech
rogach kwadratowego szybu umieszczono durastalowe prowadnice, przypominające
ogromne łańcuchy z równomiernie
rozmieszczonymi otworami na zębatki. Na samym dole stała wielka, kwadratowa
platforma, najpewniej odkryta, na której rogach zamontowano silniki poruszające
zębatkami, które z kolei, obracając się powoli, zahaczały o otwory prowadnic.
Wjazd na górę lub zjazd na dół trwały pewnie od jednej do kilku minut, ale
taka winda była w stanie przetransportować ogromny ciężar.
Zbliżyli się do kwadratu światła na tyle, że Myri zaczęła rozpoznawać
poszczególne obiekty. Winda zdążyła dotrzeć na sam dół szybu - wraz ze stojącym
na
niej, przybyłym niedawno śmigaczem. Po platformie krzątali się mężczyźni i
kobiety w brązowych kombinezonach. Dźwigali cylindry - długie na pół metra i
równie szerokie, czarne przy brzegach, a różowe w środku - i układali je na
podłużnym podwoziu śmigacza. Myri naliczyła łącznie sześciu robotników. Żaden
nie spojrzał do góry. Gdy obniżyła się jeszcze bardziej, dostrzegła na ich
kołnierzach symbol stylizowanych zębów, używany przez Skokopsy.
Myri znajdowała się jeszcze dobre dwadzieścia pięć metrów nad śmigaczem, gdy
wyprzedzająca ją o pięć metrów Jesmin zatrzymała się, podniosła głowę i
spojrzała
na pozostałe Widma. Myri widziała tylko jej oczy. Zrównała się z Jesmin i
zablokowała mechanizm wciągarki. Pozostałe Widma, dołączając jedno po drugim,
zrobiły to samo. Wytężając wzrok, Myri z trudem dostrzegła poziomy otwór.
Przyjrzała się mu przez makrolornetkę, przełączając się między różnymi trybami
wzmacniania światła. Przed sobą a tuż za krawędzią sunącej w górę windy,
dostrzegła metalowy balkon z barierką. Po jego drugiej stronie można było
dostrzec
rozmieszczone w równych odstępach drzwi - otwarte i prowadzące w ciemność.
Opuściła makrolornetkę.
Jesmin wyciągnęła rękę, a Myri ją złapała. Pozbawiona punktu oparcia, z
wysiłkiem rozhuśtała Jesmin, próbując pomóc jej sięgnąć metalowej barierki.
Pierwsze
podejście było nieudane, ale przy drugim Jesmin złapała się balustrady.
Dwie minuty później wszystkie Widma znalazły się na podeście. Jesmin i Trey
zniknęli w najbliższych drzwiach. Myri i pozostali czekali na ich powrót,

Strona 84

background image

Aaron Allston - Cios łaski

obserwując,
co dzieje się poniżej.
Platforma windy stała w pomieszczeniu znacznie szerszym od jej szybu; solidne
kwadratowe filary z durastali, będące oparciem dla prowadnic, sięgały podłogi,
ale wokół nich Myri widziała otwartą przestrzeń, ale także dzioby i ogony
pojazdów. Niektóre były znacznych rozmiarów; inne wyglądały na zwyczajne
śmigacze.
Na północ i południe od szybu biegł głęboki na metr, metalowy rów. Myri
pomyślała, że obie linie mogą spotykać się pośrodku, tuż pod platformą. Gdy
dostrzegła,
że wzdłuż rowu poprowadzono szyny, zyskała pewność co do ich przeznaczenia - coś
podobnego widywała już w starych miastach: służyły kierowaniu poruszającymi
się po płaszczyźnie pojazdami, najpewniej wiozącymi ładunek.
Sterty czarno-różowych cylindrów pięły się coraz wyżej. Gdy jedna z nich
sięgnęła znacznie ponad poziom ładowni śmigacza, Skokopsy nakryły ją plandeką
którą
następnie mocno przywiązali.
Gdy wrócił zwiad, Jesmin nachyliła się nad Bhindi i szeptem złożyła jej raport.
Trey w ten sam sposób przekazał informacje Myri.
- To piętro mieszkalne, ale całkiem puste. Brakuje mebli. Kanały wentylacyjne
pozamykane, prąd odłączony.
- Od jak dawna?
- Na podłodze jest cienka warstwa kurzu. Od kilku tygodni?
Bhindi wyciągnęła kolejne dwadzieścia metrów linki i odcięła ją
Przywiązała linkę do metalowej balustrady tak, by nie napinała się zbytnio, ale
też nie zwisała nad szybem. Gestem nakazała pozostałym zrobić to samo.
Wreszcie skończył się załadunek śmigaczy; plandeki usztywniły
i ukryły stosy cylindrów. Skokopsy rozmawiały między sobą dopóki na platformie
nie pojawiła się siódma osoba, tym razem ubrana po cywilnemu. Mężczyzna
porozmawiał
z jednym z robotników, po czym zasiadł w kabinie śmigacza. Skokopsy zeszły z
platformy i odsunęły się na bok, znikając Myri z oczu.
Bhindi gestem przywołała pozostałe Widma. Nie zdążyli jeszcze skryć się za
drzwiami, gdy winda zaczęła się wznosić, hałaśliwie i powoli.
W spowijającej ją ciemności poziomu mieszkalnego Myri oddychało się nieco
łatwiej.
- Jesteśmy chyba w jakimś centrum dystrybucji - zauważyła.
- Te cylindry to wojskowe beczki na bactę - stwierdziła ponuro Jesmin. -
Chodliwy towar na czarnym rynku.
- Takiego dowodu szukaliśmy. - W głosie Bhindi brzmiała radość. -Jeśli wykażemy,
że Thaal sprzedaje wojskową bactę na czarnym rynku, będzie skończony.
Zostanie karnie zwolniony z wojska
itrafi za kratki, a śledczy wezmą go pod lupę. Nie ma szans, by udało mu się
ukryć swój udział w Spisku Lecersena. Nagrywajcie wszystko... zwycięstwo
mamy już chyba w kieszeni.
Przejeżdżająca platforma minęła ich poziom, stopniowo cichnąc w swojej
wspinaczce na górę.
ROZDZIAŁ 20
Dwie minuty później Widma zjechały na dół i zajęły pozycje przy krawędzi
stanowiska załadunkowego. Jesmin znalazła się na podłodze pierwsza, lądując w
cieniu jednej z prowadnic. Przez chwilę uważnie lustrowała otoczenie, by
wreszcie dać pozostałym znak, że mogą do niej dołączyć. Myri, gdy już wylądowała
na permabetonowej podłodze, również rozejrzała się wokół.
Znajdowali się w obszernym pomieszczeniu, wyglądającym na parking dla
pracowników. Jego większą część zajmowała szeroka, permabetonowa półka z
przecinającym
ją w połowie rowem; ten z kolei biegł na północ i południe środkiem szerokiego i
wysokiego, łukowatego korytarza, oświetlonego prętami jarzeniowymi starego
typu. Korytarz ciągnął się w dal, niknąc w gęstniejącym mroku. Myri zauważyła
drzwi rozrzucone w równych odstępach na jego ścianach: niektóre dostosowano
do rozmiarów człowieka, inne były szersze
iwysokie na sześć-siedem metrów. Wpatrując się w korytarz, stwierdziła, że ma on
odgałęzienia.
Patrzyła na te wszystkie pojazdy wokół: mieli tu nawet pełnowymiarowe baterie
artylerii plazmowej, współczesne modele, bez najmniejszego trudu
przemieszczające
się na repulsorach. Były też śmigacze transportowe, drogie prywatne
aerośmigacze, grawicykle

Strona 85

background image

Aaron Allston - Cios łaski

iwojskowe śmigacze opancerzone.
Nikt nie kręcił się w okolicy, panowała tu dziwna cisza. Jedynym źródłem dźwięku
była platforma windy, które zdążyła dotrzeć na szczyt szybu.
Widma przywiązały linki do metalowych pierścieni u podstawy jednego z filarów i
zebrały się w najbardziej zacienionym miejscu, przy ścianie pod opuszczonym
poziomem mieszkalnym.
Bhindi spojrzała na zawartość garażu i wzruszyła ramionami.
- Wygraliśmy.
- Hej, jeszcze stąd nie wyszliśmy. - Myri nie była pewna, czy powinna czuć się
oburzona pewnością siebie Bhindi.
- To prawda, ale rozejrzyj się tylko. Stawiam sto do jednego, że każdy z tych
pojazdów został zapisany jako zniszczony podczas ćwiczeń. A teraz powędrują
na czarny rynek, razem z całą tą bactą.
- Co tu tak pusto? - Szept Treya nie zdradzał nadmiernych emocji, dało się w nim
jednak wyczuć podenerwowanie. - I dlaczego zdjęli górny właz?
- Dowiemy się. A teraz dalsze rozkazy. - Wskazała Turmana. -Weź zdalnie
detonowane ładunki, ale tylko te najprostsze. Czwórko, pilnuj go, żeby nie
wysadził
się w powietrze. Dwójko, zostajesz tutaj i podkładasz ładunki pod repulsory, w
pierwszej kolejności w pojazdach wojskowych. Uaktywnimy je, gdy będziemy
opuszczać budynek, żeby nie ukryli dowodów. Czwórko, jak skończysz, razem z
Trójką zbadacie teren od południowej strony, a ja z Piątką od północnej.
Wszystko
nagrywajcie. I nie dajcie się przyłapać. Zbiórka za godzinę tutaj. Wszystko
jasne?
Myri skinęła głową.
- Jasne.
Ale i tak nie pomogło jej to pozbyć się prześladującego ją uczucia niepokoju.
Myri i Trey przekradli się kilkadziesiąt metrów w głąb południowego korytarza.
Po drugiej stronie pierwszych drzwi, na które się natknęli, odkryli spiżarnię
pełną produktów zbożowych, suszonych owoców, słodzików i proszków do mieszania z
napojami.
- Muszę się temu przyjrzeć. - Trey odwrócił się plecami do magazynu i schylony
ruszył w kierunku rowu. Po chwili wślizgnął się do niego i zniknął Myri
z oczu.
Dołączyła do niego w zacienionej przestrzeni.
- Już ci mówiłam, że wiem, do czego to służy.
- Ano mówiłaś... i miałaś rację.-Trey posłał jej spojrzenie, które uznała za
zagadkowe, pewnie dlatego, że nie widziała dobrze jego
twarzy i nie mogła zinterpretować jej wyrazu. -A wiesz, jakie on jeszcze ma
zastosowanie?
Wskazał boczną ścianę rowu poniżej dziesięciocentymetrowej linii brzegu i
włączył pręt jarzeniowy, oświetlając fragment metalowej ściany.
- Widzisz te śruby? Trzymają w miejscu płytę metr na metr.
- No, widzę. - Myri skinęła głową.
- Płyta zabezpiecza tunel dostępowy, ciągnący się pod permabetonową podłogą. I
to pewnie niejeden. Niektóre należą do systemu kanalizacyjnego, inne umożliwiają
dotarcie do maszynerii budynku. Tak tu pusto, że do wielu z nich pewnie nikt
nigdy nie zagląda. Gdy będziemy się zwijać, powinniśmy kogoś tu zostawić,
by kontynuował obserwację. Zyskamy mocniejsze dowody.
- Powiedz to Liderowi.
- Powiem. - Ruszył na południe, kryjąc się poniżej linii brzegowej rowu.
Myri podążała za nim, co jakiś czas wyglądając ponad krawędź, by przyjrzeć się
otoczeniu.
- Mój ojciec brał udział w ataku na Gwiazdę Śmierci. Wiesz, tym sławnym. A ja
czołgam się rowem w generalskiej piwnicy.
Myri nie widziała twarzy Treya, ale zauważyła, że zesztywniał.
- Wiem, co zrobił twój ojciec. Wszyscy wiedzą.
- Słucham? - Popatrzyła na niego zaskoczona.
- Niektórzy z nas mają sławnych, godnych podziwu krewnych. A inni takich, o
których nikt nie słyszał, ale też zasługujących na uznanie.
- Nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało. To miał być żart.
- W porządku.
Jesmin i Bhindi na przemian trzymały się ściany - gdy jej cień zapewniał im
wystarczającą osłonę - i przeskakiwały do rowu, gdy ściana nie wystarczała.
Kierowały się na północ. Szybko minęły kilkoro drzwi, rozmieszczonych na obu
ścianach i prowadzących do zaciemnionych pomieszczeń.
- Ależ tu cicho. - Bhindi ostrożnie wychyliła głowę z rowu, rozejrzała się i

Strona 86

background image

Aaron Allston - Cios łaski

znowu się schowała. - W oddali słychać głosy i muzykę. Chyba to jakieś nagranie.
Echo je niesie.
Jesmin wyjrzała ponad krawędź. Dłonią w rękawicy sięgnęła do przylegającej do
brzegu kulki i zaczęła niąporuszać, aż oderwała ją od
metalowego podłoża, czemu towarzyszył cichy odgłos rozdzierania. Pokazała swoje
znalezisko Bhindi.
Miało nieregularny kształt i kilka centymetrów grubości, a wykonano je z
materiału, którego Bhindi w pierwszej chwili nie rozpoznała. Składało się z
wielu
kolorowych warstw: białej, jasnobrązowej, szarej, czarnej. Bhindi przyjrzała się
temu uważnie.
- To jest farba. - Bhindi ścisnęła grudkę w dłoni, aż jej krawędzie wypaczyły
się, odkształciły i odpadły. - Dziesiątki albo i setki warstw. - Gdy ją
powąchała,
wyczuła niewyraźny zapach rozpuszczalnika i substancji zabezpieczających
durastal. - Ten budynek jest naprawdę stary.
Bhindi uniosła brwi, aż zniknęły pod kominiarką.
- Już wiem, co to za miejsce.
- To mnie oświeć.
- Baza TechnoGrabieżców. Organizacji przestępczej. Thaal ukrył się ze swoimi
Skokopsami w jednej z ich baz niedaleko Vangardu; stamtąd przeprowadzali
partyzanckie
ataki na Yuuzhan Vongów. Gdy ja latałam po galaktyce z twoim ojcem, z Prosiakiem
i pozostałymi Widmami, Thaal szkodził przeciwnikowi na swój sposób, przyczajony
w miejscu takim jak to. Ale to nie była ta baza. Nie ma o niej słowa w jego
aktach. - Bhindi zmarszczyła czoło, usiłując rozwikłać tę zagadkę. - To by
wyjaśniało, dlaczego tę Bazę Fey'Lya zbudował taki kawał drogi od Vangardu i
starych jednostek żołnierzy klonów. Chciał mieć blisko do swojego
czarnorynkowego
punktu etapowego.
Jesmin gwizdnęła niemal bezgłośnie.
- Założył więcej baz, ale nigdy tego nie zgłosił. Był skorumpowany od
zakończenia wojny z Yuuzhan Vongami.
- Co najmniej. - Bhindi zmieniła pozycję. - Może gdy się tu zjawił, zastał w
bazie starych TechnoGrabieżców? Może dostarczyli mu informacji o ukształtowaniu
terenu, nauczyli technik przemytu... i przekonali, żeby do nich dołączył? Może
Skokopsy to TechnoGrabieżcy nowego pokolenia.
Jesmin pokiwała głową.
- No właśnie, i dzięki Thaalowi mają okazję rozrosnąć się jak nigdy wcześniej.
Stać się syndykatem przestępczym, operującym na galaktyczną skalę.
Pierwsze dwa pomieszczenia, które zbadały Jesmin i Bhindi, okazały się
sypialniami - w każdej stały dziesiątki prycz przykrytych
przezroczystym fleksiplastem. Wszystko pokrywała cienka warstewka kurzu.
Nie było go za to w trzecim pomieszczeniu, po przeciwnej stronie rowu. Bhindi
zamknęła za sobą drzwi na korytarz i zmieniła ustawienia panelu kontrolnego,
by sufitowe pręty jarzeniowe nie zapalały się mimo ich obecności. Następnie,
wykorzystując już własne oświetlenie, obie kobiety weszły między półki,
przeglądając
zmagazynowane tu dobra.
Wysokogatunkowa elektronika dla wojska, komponenty naprawcze i zastępcze dla
systemów komunikacyjnych, systemy czujników i generatory. Czarne, matowe
pojemniki,
oznaczone jedynie datą zaplombowania; na wszystkich jako planetę pochodzenia
podano Kessel. W świetle pręta jarzeniowego Jesmin widać było, jak Bhindi
odpływa krew z twarzy.
- To błyszczostym - wyjaśniła towarzyszce.
Na kilku półkach ułożono pojemniki z bactą - czarno-różowe, identyczne jak te,
które widzieli ładowane na aerośmigacze. Było ich mnóstwo. Na każdej beczułce
tego cudownego leku widniało wyraźne oznaczenie z nazwą bazy, z której
pochodziła. Najwięcej pojemników trafiło tu z Fey’lyi i z Vandoru-3. Na innych
półkach
leżały szkarłatne beczułki oznaczone jako VRADIUM i AMBORI.
Jesmin poczuła się nagle bardzo zmęczona. Oparła głowę o półkę. Bhindi podeszła
bliżej.
- Piątko, wyglądasz, jakbyś miała się rozpłakać.
- Niewiele mi brakuje. - Jesmin wzięła kilka głębokich, urywanych oddechów,
próbując odzyskać panowanie nad sobą.
Bhindi zmarszczyła brwi.

Strona 87

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Nigdy nie słyszałam o tych... jak to się nazywa? O vradium i ambori.
- Zmieszane ze sobą zyskują określone właściwości chemiczne, dlatego
wykorzystuje się je w testach na zawartość bacty. A jeśli dolać do nich
obojętnego,
różowego płynu, to nawet wyglądają jak bacta. Obie stosuje się też w przekręcie
zwanym Trójdzielną Bactą albo Bactowym Trójkątem.
Bhindi pokręciła głową.
- Nie znam.
- Cóż, to raczej specjalność czarnego rynku. Trójkąt, bo do przekrętu potrzebne
są trzy składniki. Bacta nowa, bacta używana i te dwa rodzaje chemikaliów.
Weźmy takiego zaopatrzeniowca
w szpitalu albo bazie wojskowej. Zjawia się transport nowej bacty. Przelewa ją
do pojemników o innych oznaczeniach, ukradkiem wynosi je z magazynu i sprzedaje
na czarnym rynku. Starą bactę przelewa do pojemników po nowej, a te, w których
powinna być stara, napełnia mieszanką vradium, ambori i substancji obojętnej.
Podczas regularnie przeprowadzanych badań jeden test wykaże, że to bacta, a
drugi, że minął jej termin przydatności i powinna zostać zniszczona.
- Rozumiem.
- To chodzi o coś więcej niż tylko kradzież szpitalnej bacty. Wszędzie, gdzie
dochodzi do takich przekrętów, lekarze zamawiają przecież pojemniki z nową
bactą. Gdy wreszcie dotrze, wykorzystują ją dla pacjenta - albo wielu pacjentów,
jeśli mamy sytuację kryzysową na przykład po bitwie - a wtedy pacjent
choruje albo umiera, bo przez ten czas ta partia, czyli stara bacta, zdążyła się
popsuć. I ludzie umierają. - Jesmin odwróciła twarz, kryjąc ją przed wzrokiem
Bhindi. -Mój na... przyjaciel... został zamordowany, gdy badał jeden z takich
przekrętów podczas ostatniej wojny.
- Przykro mi.
Drzwi się otworzyły i wzrok Jesmin powędrował w kierunku wejścia. Do
pomieszczenia wszedł Skokopies z datapadem w dłoni, Twi’lek o błękitnej skórze i
zwisających
swobodnie głowoogonach. Nie zauważywszy Widm, ruszył w ich kierunku.
Drzwi się zamknęły i pomieszczenie spowił mrok.
- Niech to. - Rozległ się brzęk, gdy, zapewne odwracając się w stronę drzwi,
Skokopies zawadził o metalową półkę.
Jesmin odtworzyła w pamięci układ pomieszczenia i rozmieszczenie osób tak, jak
wyglądało ono na chwilę przed wyłączeniem świateł. Wyminąwszy Bhindi, ruszyła
biegiem między półkami i skręciła na skrzyżowaniu, które miało ją zaprowadzić do
alejki Twi'leka.
Miała rację. Nie zwalniając, popędziła dalej i wpadła na niego.
W ciągu tych trzech sekund jakby się skurczył - teraz sięgał jej ledwie do pasa.
Potknęła się i upadła, z impetem uderzając głową
opodłogę. Gruba kominiarka kombinezonu maskującego złagodziła uderzenie, ale i
tak przed oczami zatańczyły jej gwiazdy.
- Kto to? Kto tu jest? - sapnął Twi’lek, ruszył przed siebie, zawadził o Jesmin
i upadł na nią.
Skorzystała z okazji, po omacku odszukała jego szyję i spróbowała udusić, ale
przeszkodził jeden z głowoogonów.
Oślepił ją nagły rozbłysk, któremu towarzyszył znajomy odgłos wystrzału z
blastera. Na krótką chwilę pomieszczenie eksplodowało światłem, a na klatce
piersiowej
Twi’leka zatańczyły błękitne refleksy. Na tle tej nagłej jasności wyraźnie
zarysowała się sylwetka Bhindi. Moment później Twi’lek opadł bezwładnie, a
pomieszczenie
kolejny raz pogrążyło się w ciemnościach.
Jesmin zamarła, nasłuchując.
Słyszała jedynie oddech Bhindi, a potem jej głos, gdy zapytała:
- Piątko?
- Jestem.
Zrzuciła z siebie ciało Twi’leka i wstała. Wciąż mając w pamięci rozkład
magazynu, ruszyła w kierunku drzwi, które otworzyły się, wpuszczając do środka
trochę światła. Ostrożnie wyjrzała na zewnątrz.
Nikogo.
Cofnęła się do środka, a gdy zamknęły się za nią drzwi, zmieniła ustawienia
przełącznika, dezaktywując czujnik zbliżeniowy.
Odwróciła się do Bhindi, oświetlonej trzymanym w dłoni prętem jarzeniowym.
- Przepraszam.
- To nie twoja wina.
- Moja. Rozkleiłam się. Zatraciłam zdolność wyczuwania innych. Zawaliłam. -

Strona 88

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Wzięła pod pachy nieprzytomnego Skokopsa i zaciągnęła go na koniec
pomieszczenia.
- Ja go zwiążę, a ty wszystko nagraj.
W zaciemnionym magazynie w południowej części budynku Myri wpatrywała się w
półki zapchane skrzyniami pełnymi karabinów blasterowych, ogniw energetycznych
i granatów. Dla kogoś takiego jak Myri, kto nadarzające się czasem awantury lubi
kończyć z hukiem, wyglądało to niczym plac zabaw pełen niezrealizowanych
obietnic.
Nagle zauważyła, że Trey zamilkł. Nachylony do przodu, oparł czoło o wytrzymałą
zamykaną na klucz szafkę z transpastali.
Myri przesunęła się, by zobaczyć jego twarz.
- Czwórko? Wyglądasz, jakbyś miał się rozpłakać.
- Niewiele mi brakuje. - Odsunął się od szafki i oświetlił jej zawartość prętem
jarzeniowym.
W środku znajdowały się dwie półki, obie wykonane z transpastali. Na górnej
zobaczyła dwa półkuliste stojaki, w nich zaś kule
orozmiarach nieco większych od zaciśniętej pięści - a każda wyposażona w tarczę
i przycisk.
Myri przyglądała im się przez chwilę, zasłaniając dłonią usta, by stłumić
wyrywający się z nich okrzyk.
- Termodetonatory.
- I to dwa. - W głosie Treya dało się wyczuć coś jakby podziw. -Dwójko, muszę je
stąd wyciągnąć.
- Szafka jest zabezpieczona?
- Chyba... tak. I to solidnie. - Przyjrzał się nieprzejrzystemu zamkowi z
durastali i przyklęknął.
- Chcesz je dla siebie, tak?
Wyprostował się, przyłożył palec do ust i bezgłośnie podszedł do Myri. Obrócił
ją w stronę wyjścia i sam ruszył przodem. Ręcznie otworzył drzwi - najpierw
musiał odłączyć czujnik zbliżeniowy -wyjrzał na zewnątrz i wyprowadził
dziewczynę na korytarz. Odezwał się dopiero, gdy drzwi się za nimi zamknęły.
- System zabezpieczający szafki był wyposażony w urządzenie nasłuchowe -
wyjaśnił.
Myri przeszył dreszcz.
- A więc ochrona bazy wie, że tu jesteśmy...
- Nie wydaje mi się. To było dość proste urządzenie, pewnie tylko wyłapało
rozmowę prowadzoną przy szafce i przekazało ten fakt do głównego komputera
ochrony.
Dało sygnał „coś się zdarzyło”.
Myri odetchnęła z ulgą.
- Dopiero gdy w bazie pojawi się wystarczająco wiele sygnałów...
- ...komputer stwierdzi, że „Zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Trzeba wszystkich
obudzić”.
- Lepiej tego unikajmy.
- Dobra myśl, Trójko.
Kontynuując rozpoznanie, natrafili na kolejne magazyny - oba zakurzone i puste -
oraz jeszcze jeden blok sypialny, w którego skład wchodziły dwa duże
pomieszczenia
dla mężczyzn i jedno dla kobiet. Wszystkie trzy były zaciemnione, ale niemal
całkowicie puste. Myri słyszała regularne oddechy kilku śpiących. Kolejne
drzwi prowadziły do wspólnej łazienki, gdzie Myri najpierw rozpoznała syk
staroświeckich pryszniców, a po chwili poczuła przepływ wilgotnego powietrza;
w tej starej bazie nie było nowoczesnych wynalazków w rodzaju sanipary.
Przekradli się z Treyem obok, starając
się nie zwrócić na siebie uwagi żołnierza korzystającego właśnie z urządzenia.
W ostatnim rozgałęzieniu głównego korytarza odkryli więzienną celę.
Tunel nie był tu szczególnie szeroki i liczył trzy na trzy metry, a na obu jego
ścianach znajdowały się metalowe drzwi. Każde z nich na wysokości talii
zabezpieczała belka, a na wysokości głowy widniała metalowa siatka, zapewniająca
dostęp powietrza i światła. Tylko w jednej z cel, tej najbardziej oddalonej
od głównego korytarza, paliło się światło.
Trey spojrzał na zegarek.
- Za chwilę musimy być w punkcie zbornym. Dowody już mamy. Pamiętaj, że
posiadanie termodetonatorów przez osoby prywatne jest nielegalne. Sugeruje
terrorystyczne
ciągoty.
- Wiesz, te nagrania nie tłumaczą dlaczego w całym skrzydle natknęliśmy się na
ledwie dwóch Skokopsów. I dlaczego co chwila znajdujemy pozamykane, puste

Strona 89

background image

Aaron Allston - Cios łaski

pomieszczenia sypialne i kwatery oficerskie. Im dalej od szybu, tym mniej ludzi.
Potrafisz to wyjaśnić?
- Może nikt nie chce mieszkać w sąsiedztwie dwóch termodetonatorów?
- Trafna odpowiedź, ale wolałabym się upewnić. A w tym pomoże tylko skłonny do
pogawędki świadek. Na przykład więzień.
- Tylko załatwmy to szybko - westchnął Trey.
Bezgłośnie pokonali korytarz i zatrzymali się przed celą z której przebijało
światło. Uważnie przyjrzeli się drzwiom oraz otaczającym je ścianom, starając
się wyłapać ewentualne holokamery i rejestratory dźwięku, ale żadnych nie
znaleźli. Wszystko wyglądało wyjątkowo prymitywnie - otwór w ścianie wycięto,
używając starodawnych laserów, a same drzwi i okucia były wykonane z ciężkiej,
pancernej durastali.
Podczas gdy Trey rozpracowywał prosty, ale skuteczny mechanizm dużego metalowego
zamka przyciskającego środek metalowej sztaby, Myri stanęła na palcach,
by zajrzeć do środka. Pomieszczenie było nieźle oświetlone, więc Myri dostrzegła
dwa fotele i umieszczony między nimi stolik z podzieloną na pola planszą.
W fotelach siedzieli Durosjanie o dużych czarnych oczach i szarej skórze.
Jeden z mężczyzn podniósł wzrok dokładnie w chwili, gdy Myri na niego spojrzała.
Schyliła się szybko.
Przez kratkę dobiegł ją słaby, melodyjny głos:
- Kto tam jest?
Trey posłał Myri gniewne spojrzenie.
- Raczej nie można o tobie powiedzieć, że zlewasz się z otoczeniem.
- Czwórko, jakoś nigdy nie widziałam, żebyś był na akcji dwa razy z tą samą
osobą. Ty z kolei masz poważne niedobory w dyplomacji.
Myri znowu stanęła na palcach i przysunęła usta do kratki.
- Jeśli chcecie żyć, bądźcie cicho - wyszeptała.
- Rozumiem - odpowiedział jej któryś strażnik.
Trey prychnął z obrzydzeniem.
- Aż się człowiekowi niedobrze robi. Znaczy, na myśl o tym więzieniu. Koszmarny
prymityw. Zero elektroniki. Zamek i zaślepki blokują sztabę. Do tej dziurki
pasuje pewnie jakiś wielki, prosty metalowy klucz. Zwykłe wytrychy nie mają
startu do takiego mechanizmu. A nawet jeśli jakoś go otworzę, to ta sztaba
waży pewnie ze sto kilo. Skokopsy musiały ściągnąć droida załadunkowego, żeby ją
założyć.
Głos Myri był przesiąknięty szyderstwem.
- Taki wielki, silny facet jak ty bez trudu dźwignie sto kilo.
- Pewnie, że tak. Miałem na myśli kogoś o bardziej przeciętnej budowie. Choćby
ciebie.
- Ooo, jeszcze mi za to zapłacisz.
- Mieczem świetlnym Piątki przebiłbym się przez te drzwi w minutę.
- Czwórko, otwórz je wreszcie.
- Tak, jasne. - Trey zastanawiał się przez chwilę, po czym z kieszonki przy
pasie wyciągnął wibroostrze. - Daj swoje.
- Masz już jedno.
- Potrzebuję obu. Muszę je rozebrać.
- No, dobrze. - Myri wyciągnęła ostrze i podała je Treyowi.
Podzieliła teraz uwagę na obserwowanie poczynań towarzysza
i pilnowanie korytarza, Trey rozłożył oba wibroostrza, oddzielając elektronikę
od części, którymi wciąż można było ciąć - choć już nie tak skutecznie -
nawet gdyby zawiódł generator ultradźwiękowy albo bateria. Wsunął oba ostrza w
dziurkę od klucza, obrócił i podważył.
Dwie minuty później rozległ się szczęk mechanizmu, dla Myri stanowczo za głośny,
a Trey wysunął oba ostrza z zamka. Były powyginane i porysowane, a ich
krawędzie stępione. Wrzucił je do plecaka i otworzył zamek, odblokowując sztabę.
Wstał, pochylił się i chwycił metalową belkę od spodu. Wyprostował się ze
stęknięciem, uniósł ją i zdjął z uchwytów, po czym przeniósł kilka metrów dalej.
Ostrożnie odłożył ją na ziemię, powodując przy tym mniej hałasu, niż gdy
otwierał zamek.
Myri sięgnęła po blaster, poczekała, aż Trey zrobi to samo, i ostrożnie
otworzyła drzwi celi.
Korytarz zalało jasne światło prętówjarzeniowych. Szybki rzut oka na
pomieszczenie ujawnił typowe dla pokoju socjalnego meble i stoliki, obładowane
sprzętem
komputerowym. Fotele, siedzące w nich postacie i stolik do gry nie zmieniły
swojej pozycji. Durosjanie z wystudiowaną obojętnością przyglądali się Myri
wielkimi, ciemnymi, obcymi oczami.
Myri weszła do celi. Z miejsca, w którym stała, mogła dostrzec boczne drzwi

Strona 90

background image

Aaron Allston - Cios łaski

prowadzące zapewne do pomieszczeń pomocniczych.
Trey wszedł za nią zamknął za sobą drzwi i zbliżył twarz do kratownicy, uważnie
obserwując korytarz.
Myri obniżyła lufę blastera, by nie sprawiać wrażenia, że celuje w któregoś z
Durosjan. Mężczyźni mieli na sobie typowe dla więźniów, pomarańczowo-żółte,
rzucające się w oczy w każdym otoczeniu jednoczęściowe kombinezony.
Myri wiedziała o fizjologii Durosjan dość, by móc określić wiek tych tutaj.
Zwróciła się do starszego z mężczyzn, o bardziej pomarszczonej twarzy i
ziemistej
cerze.
- Kim jesteś?
- Nazywam się Usan Joyl. A kim ty jesteś?
Myri nie potrafiła ukryć zdziwienia.
- Usan Joyl?
- To ja jestem Usan Joyl. - Durosjanin pokręcił głową.
Trey spojrzał na nich.
- Kim jest Usan Joyl?
- To ja.
- To... to... - Mało brakowało, a Myri zaczęłaby się jąkać. Ze Wszystkich sił
starała się zapanować nad emocjami. Dorastała otoczona wieloma sławami, ale
niewielu było pośród nich artystów. - To
mistrz tworzenia fałszywych tożsamości. Prawdopodobnie najsłynniejszy z
żyjących. Dotąd nie mieliśmy pewności, czy w ogóle jeszcze żyje. Wiele lat temu
zniknął. Zakładaliśmy, że sam przyjął nową tożsamość i przeszedł na emeryturę.
- Nigdy nie zrezygnuję, prędzej umrę. Ale moja sława dotyczy określonych kręgów.
Kim wy jesteście? - zapytał uprzejmie Durosjanin.
- Ja... jestem protegowaną Boostera Terrika i noszę imię jego córki. Mam na
koncie sześć najwyższych wygranych na pokładzie „Błędnego Rycerza”.
- Rozumiem. - Usan Joyl wreszcie wydawał się usatysfakcjonowany. Wstał, ukłonił
się i znowu usiadł. - Pozwolę sobie przedstawić mojego wnuka, Dashana.
Jest równie utalentowany jak ja w tym wieku.
Młodszy z Durosjan odwrócił głowę, by spojrzeć na starszego. Myri miała
wrażenie, że widzi gniew w jego oczach, jednak powiedział tylko:
- Będąc w moim wieku miałeś już na koncie dwie odsiadki. Moja kartoteka jest
czysta.
- Wtedy wszystko wyglądało inaczej, moje dziecko. - Usan spojrzał na Myri. -
Proponuję kaf.
- Dziękuję. Zakładam, że jesteście więźniami generała Thaala. Proponuję
ucieczkę.
ROZDZIAŁ 21
Zasłonięty z obu stron kępami sięgającej pasa trawy, Scut obserwował oddalony o
trzydzieści metrów budynek. Pozostawał w niemal całkowitym bezruchu; karabin
trzymał na kolanach i nie odrywał makrolornetki od oczu, nieznacznie tylko
zmieniając pozycję, gdy lustrował teren przed sobą.
Uiiit...
Zza budynku dobiegł go świst, którego źródłem nie był wiatr ani człowiek.
Odpowiedź nadeszła z północy.
Huuu...
Uiiit.
Huuu.
Scut zmarszczył brwi. Takich odgłosów jeszcze tu nie słyszał. Zaczął szukać
źródła dźwięku na lewo od siebie.
Nie martwiło go, że gdy skupi się na słuchaniu, zaczną po nim łazić
niebieskowłose pająki. Już łaziły. Do tej pory zauważył dwa -a kilka pewnie
przeoczył.
Podeszły ostrożnie i próbowały się na niego wdrapać, jednak widocznie doszły do
wniosku, że nie odpowiada im materiał, z jakiego wykonano kombinezon maskujący.
Odwróciły się i ruszyły swoją drogąjak gdyby nigdy nic.
Wreszcie dostrzegł jakiś ruch - coś poruszyło się w polu widzenia makrolornetki.
Scut skalibrował ostrość i zaczął lustrować przestrzeń bliżej siebie. Ale
chociaż miał całkowitą pewność, że dobrze określił miejsce, z którego dochodziły
dźwięki, niczego nie zdołał wypatrzyć.
Nagle zamarł.
Z ciemnego punktu na ziemi, w samym centrum jego pola widzenia, wyłoniło się
jakieś stworzenie. Wyglądało jak gryzoń - porośnięte futrem, miało długie
siekacze i krótkie łapki zakończone czymś w rodzaju dłoni. Mogło mieć jakieś
trzydzieści centymetrów długości, a sposób, w jaki pojawiło się na powierzchni,
nasuwał myśl, że zostało na nią wyniesione w maleńkiej turbowindzie.

Strona 91

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Zwierzątko otworzyło pyszczek i wydało ten charakterystyczny dźwięk: Uiiit...
Gdzieś z południa nadeszła odpowiedź: Huuu...
Scut uśmiechnął się szeroko. Najwyraźniej natknął się na Skoko-psa, tego
oryginalnego. Co to mogło być: wołanie godowe, odwołanie alarmu czy komunikat:
„U nas wszystko dobrze, a u was?”, słany do jakiejś odległej nory? I czy uda mu
się zdobyć próbkę tkanki, zanim zwierzak zniknie?
Skokopies schował się w tunelu.
Jednocześnie czyjaś wielka, ciężka dłoń zacisnęła się na prawym ramieniu Scuta.
Myri, Trey i obaj Joylowie mszyli w drogę powrotną kanałem prowadzącym aż do
parkingu. Tempo nie było oszałamiające - Usan Joyl miał już swoje lata i kłopoty
z kolanami nie pozwalały mu poruszać się szybciej - ale szli bez postojów.
Gdy w oddali zamajaczył parking, idący przodem Trey dał znak, żeby się
zatrzymali. Wyraźnie zaniepokojony, wpatrywał się w rozciągający się przed nim
kanał.
Po chwili dołączyła do niego Myri.
- Co jest?
Wskazał miejsce na prawej ścianie kanału, gdzie w metalu widniała okrągła
dziurka o średnicy centymetra. Ściągnął prawą rękawicę i przyłożył dłoń do
otworu.
Po chwili cofnął ją i polecił Myri zrobić to samo.
Poczuła na skórze chłodne powietrze.
Trey postanowił przeszukać dno kanału.
- Zniknęły wszystkie cztery śruby przytrzymujące płytę - oznajmił po chwili. -
Jestem pewien, że gdy szliśmy w tamtą stronę, wszystko było na swoim miejscu.
- Na pewno?
- No, nie na sto procent. - Trey wyciągnął z kabury pistolet blasterowy.
Myri zrobiła to samo, po czym cofnęła się kilka metrów, by mieć w polu widzenia
Treya i płytę.
Wolną ręką Trey chwycił płytę od góry i pociągnął. Odchyliła się, odsłaniając
pogrążoną w mroku przestrzeń.
Trey złożył się do strzału, ale nie zobaczył celu, więc się rozluźnił. Starannie
zamontował płytę na swoim miejscu.
Strapiony, schował broń w kaburze.
- Wybacz - mruknął.
Zaczął czołgać się dalej, prowadząc grupę w stronę parkingu.
Dotarli bez dalszych przygód. W kanale przed sobą Myri dostrzegła ruch, choć w
słabym świetle prętów jarzeniowych trudno było cokolwiek dojrzeć. W kierunku
Myri i Treya, rozciągnięte płasko na podłożu, zbliżały się dwie postacie. Po
chwili je rozpoznała: Jesmin i Bhindi.
Myri przechyliła głowę, by zajrzeć pod zaparkowane wokół śmigacze i inne
pojazdy. Nigdzie nie dostrzegła Turmana. Może już wykonał zadanie i gdzieś się
schował.
Jesmin i Bhindi przeczołgały się kilka ostatnich metrów i dołączyły do
pozostałych. Spojrzenia obu kobiet przykuli czołgający się z tyłu Durosjanie.
Bhindi
popatrzyła na Myri.
- Co jest? Melduj.
- Liderze, oto świadkowie. Świadkowie, oto nasz dowódca.
Joylowie bez szczególnego entuzjazmu pomachali jej na powitanie.
Bhindi skinęła głową.
- Dobrze. My też mamy kilku, ale nie żyją Ugotujemy generała w sosie własnym.
Gdzie Dwójka?
- Nie wiem. - Myri wzruszyła ramionami.
- Jeśli ten gadatliwy wabik na wroga opóźni naszą ewakuację...
- O, jeszcze jedna. -Trey wydawał się poirytowany. Wskazał płytę po lewej
stronie Bhindi. - Ta na pewno była przykręcona.
Jesmin nagle zniknęła. Myri zarejestrowała tylko niewyraźny ruch, sugerujący, że
bezpośrednio z pozycji leżącej kobieta wyskoczyła w górę, ale zniknęła
jej z oczu tak szybko, że równie dobrze mogła być hologramem, który nagle
wyłączono.
Jednocześnie panel, o którym mówił Trey, wystrzelił ze ściany, trafiając w
Bhindi i przewracając ją na bok. Z hałasem upadł na permabetonową podłogę; brzęk
odbił się echem od odległych ścian. Z zasłoniętego jeszcze chwilę przedtem
tunelu wytoczyło się dwóch ubranych na czarno mężczyzn.
Pierwszym z nich był szczupły, wręcz kościsty blondyn, który od razu wycelował w
Bhindi swój blaster. Drugi był lepiej umięśniony, gibki i miał czarne,
kręcone włosy; ten wziął na muszkę Myri.
Blondyn popatrzył na grupę spode łba, ale przemówił, nie podnosząc głosu.

Strona 92

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Stać! - wyszeptał z siłą przywodzącą na myśl parę uciekającą z popsutej czarki
do parzenia kafu.
Stojąca nad nim Jesmin pochyliła się i przytknęła lufę swojej broni do czubka
głowy blondyna.
- To dotyczy również ciebie.
Bhindi wpatrywała się w mężczyznę, wytrzeszczając oczy.
- Sharr? - wykrztusiła wreszcie.
Blondyn przyjrzał się jej uważniej.
- Bhindi?
Myri spojrzała na celującego w nią mężczyznę.
- Kirdoff!
Ten odwzajemnił zdumione spojrzenie.
- Rima? To taki kolorów włosów masz naprawdę?
- Niech wszyscy opuszczą broń, zanim ktoś popełni błąd, którego nie da się
naprawić. - Bhindi przenosiła wzrok z jednej osoby na drugą.
Mężczyzna, którego nazwała Sharrem, polecił swojemu towarzyszowi:
- Wykonać.
Wszyscy schowali pistolety w kaburach.
- Piątko, jakiś ruch?
Jesmin przetoczyła się nad krawędzią kanału i bezgłośnie wylądowała w rowie.
- Jeszcze nie. Ale ten brzęk...
Sharr posłał Bhindi gniewne spojrzenie.
- To operacja Widm, wiesz?
Bhindi skinęła głową.
- Zgadłeś. Więc ty i twój koleżka możecie...
- Zgadłem, psiakrew? To operacja Widm, a wy narażacie ją na niepowodzenie.
Zirytowana Bhindi wskazała Treya, Myri i Jesmin.
- My przeprowadzamy operację Widm, a to są Widma. Bierz tego swojego...
Spojrzenie Sharra było równie złowrogie jak jej.
- Nieprawda. To my jesteśmy Widmami, a wy...
- Zamknąć się, oboje. - Myri nie podniosła głosu, ale słychać w nim było groźbę.
Wskazała na Sharra.
- Kto was zwerbował do tego zadania?
Milczał, rozważając, co odpowiedzieć.
Myri z każdą chwilą coraz bardziej się denerwowała.
- Nie mamy czasu na ciche dni. Jeśli nazywasz się Sharr, to jesteś Sharrem
Lattem, byłym Widmem. Ja jestem Myri Antilles, to mój ojciec założył tę
formację.
Odpowiadaj. Kto cię zwerbował?
Sharr był wyraźnie zdumiony.
- Myri Antilles? Ostatnio widziałem cię, jak byłaś jeszcze maluchem. Pewnie nie
pamiętasz...
- Kogo?
- Buźki Lorana.
Myri odwróciła się do Bhindi.
- Mamy tu dwie drużyny. Obie ktoś wykorzystał w swojej grze.
Bhindi była skonsternowana.
- Ale w jakim celu?
Myri spojrzała na Treya.
- Mówiłeś, że pod względem śladów wyskakujących w systemie jesteśmy kryci. Ale
co, jeśli zostawiały je dwie drużyny?
Wzruszył ramionami, jakby się usprawiedliwiając.
- To możemy być w tarapatach.
Przestrzeń wypełnił dziwny dźwięk: połączenie dzwonów i żałobnego zawodzenia.
Bhindi posłała Sharrowi gniewne spojrzenie.
- Macie naszego Clawditę?
Musiała podnieść głos, by przekrzyczeć dźwięk alarmu. Wyprostowała się i
wyjrzała ponad krawędzią kanału. Popatrzyła najpierw na północ, a potem na
południe.
- Aaa, czyli to wasz człowiek. To by wyjaśniało kombinezon maskujący. - Sharr
przykucnął i również wyjrzał na zewnątrz. - Mój medyk go postrzelił. Gdyby
wiedział, że to Clawdita, użyłby innego narkotyku. A tak tylko otumanił kolesia
i wywołał u niego przypływ serdeczności. - Odwrócił się i spojrzał na tunel,
z którego się wytoczył. - Znikamy stąd. Ewakuacja!
- A zdążył zniszczyć pojazdy? - warknęła Bhindi.
- Torba z ładunkami była pełna.
Bhindi machnęła rękami, jakby chciała ukarać jakąś siłę wyższą za to, że tak ją
zawiodła.

Strona 93

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Jednocześnie wokół nich rozległy się czyjeś głosy, ale żaden Skokopies nie
pojawił się jeszcze w polu widzenia. Z góry dobiegły głośne trzaski i dudnienie;
to platforma windy rozpoczęła powolną podróż na dno szybu.
Z tunelu wyłoniła się trzecia postać: mężczyzna o ciemnej skórze, na oko
dwudziestokilkulatek, podobnie jak Sharr ubrany od stóp do głów w czerń, plus
sięgająca pasa, również czarna peleryna, która pasowałaby każdemu elegantowi. W
dłoniach trzymał długą strzelbę, dziwnie cienką w porównaniu z karabinem
blasterowym. Błyskawicznie podniósł się z pozycji leżącej, przykucając tuż obok
Bhindi.
Bhindi przyjrzała mu się.
- O, Wran Narcassan. Sharr, podebrałeś mi snajpera.
- To mój snajper.
Narcassan nie patrzył na żadne z nich.
- Jestem otwarty na propozycje, ale dopiero, gdy się stąd wydostaniemy. - Głos
miał łagodny i spokojny.
- Zanim winda zjedzie na dół, musimy dotrzeć na balkon piętro wyżej. - Jesmin
popatrzyła na Bhindi, oczekując potwierdzenia. -Inaczej nie zdołamy podciągnąć
się na górę.
Bhindi skinęła głową.
- Ruszamy.
Jesmin szła przodem. Bez trudu wspięła się na poziom podłogi i omijając
śmigacze, popędziła ku filarom, do których przywiązali linki.
- Dwójko, ubezpieczaj ją - rzucił Sharr.
- Dwójka to nasz Clawdita. - Myri posłała mu skonsternowane spojrzenie, ale to
Wran wysunął się w stronę Jesmin. - A... znaczy wasza Dwójka, nie nasza.
- To się źle skończy, to się źle skończy, to się źle skończy - wyrecytowała
Bhindi.
Pocisk blastera wystrzelony z południa rozorał krawędź kanału
ometr od jej głowy. Wzdrygnęła się, ale zaraz odpowiedziała ogniem. Myri doszła
do wniosku, że Bhindi chce przygwoździć przeciwnika, którego i tak nie
było widać. Obaj Joylowie rozciągnęli się płasko na dnie kanału.
W oddali, na północ od nich, jakaś postać przebiegła z lewa na prawo, pokonując
szerokość głównego korytarza, i wskoczyła do rowu. Sharr oddał strzał w
tamtym kierunku, ale chybił o dobrych kilka metrów.
Ktoś jeszcze wyczołgał się z tunelu: Devaronianin - czerwonoskóry, łysy, z
wystającymi z czoła rogami i zębami ostrymi jak sztylety. Przykucnął, odwrócił
się, sięgnął w głąb otworu i wyciągnął z niego kolejnego mężczyznę. Okazało się,
że to Turman. Miał skrępowane ręce i nogi, ściągniętą kominiarkę, a głowę
obwiązaną kawałkiem materiału przytrzymującym knebel. Wrócił do formy Clawdity,
porzucając ludzką powierzchowność... a może pozbawiony chwilowo możliwości
powrotu do niej.
Bhindi zerwała mu opaskę i wyciągnęła z ust knebel.
- Dwójko, podłożyłeś ładunki?
Turman skierował na nią spojrzenie zapuchniętych oczu i odchrząknął.
- A więc doszło już do tego? Może to i prawda, że Rodianin i Bothanka nie
powinni byli brać ślubu, mimo to zdecydowaliśmy się na ten krok. A teraz nasz
związek jest równie martwy jak ta Shacobi. Ale czy to znaczy, że nie możemy
zachować wspomnienia wspólnie spędzonych, jakże radosnych lat?
Bhindi przyglądała mu się bez słowa, aż wreszcie z powrotem założyła mu knebel.
Myri zaryzykowała spojrzenie na południe. Dostrzegła kilku umundurowanych
Skokopsów, bez pancerzy, ale z karabinami w dłoniach. Jeden z nich ruszył
biegiem
ku przeciwległej ścianie, wyraźnie z zamiarem przeskoczenia kanału.
Myri złożyła się do strzału; celując w linii równoległej do rowu i nieco pod
kątem, trafiła Skokopsa w locie. Runął bezwładnie na permabetonową podłogę
po przeciwnej stronie kanału, a dźwięk, który temu towarzyszył, sugerował, że
przy okazji złamał kilka kości. Myri zmarszczyła czoło.
- Jedynko, za chwilę dojdzie do tego, że wskoczą do kanału i zaczną do nas
strzelać, a ściany same doprowadzą pociski. A skoro siedzimy tu wszyscy razem...
- Masz rację, Trójko. Ruszamy. - Bhindi wydostała się z kanału i zanurkowała za
czerwony śmigacz z otwartym dachem.
Chwilę później cała grupa pędziła w stronę filarów, do których przywiązali liny.
Trey przerzucił sobie Turmana przez ramię. Sharr i Bhindi pilnowali tyłów,
poruszając się nieco wolniej i stosując zasłonę ogniową - Sharr od północy a
Bhindi od południa.
Myri zobaczyła, że Wran trzyma się Jesmin i wspinająsię po jednej linie.
Najwyraźniej druga drużyna Widm nie miała swoich wyciągarek.
Dobiegła do filaru i odwiązała linę.

Strona 94

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Kirdoff, do mnie. Czwórka... to jest moja Czwórka... bierzesz Usana. - W kilka
sekund przyczepiła wciągarkę do pasa.
- Ja wciągnę drugiego Durosjanina - zaproponował Devaronianin. Klepnął Dashana w
ramię, gestem wskazał mu drugi koniec ściany, gdzie wcześniej zebrały
się Widma, i biegiem ruszył we wskazanym przez siebie kierunku.
- Gdzie on pędzi? - Myri nakazała KirdofFowi o kręconych włosach chwycić ją za
szyję. Posłuchał.
- Na zapasową klatkę schodową. To typowy element infrastruktury podziemnych baz,
narażonych na bombardowania. Tyle że tam jest nasza bomba, którą Drikall
zdetonuje, gdy tylko ją miną.
Myri splotła nogi z nogami towarzysza i odpaliła mechanizm wciągarki.
- A tak przy okazji, to nie nazywam się Kirdoff, tylko Fodrick. Thaymes Fodrick.
Miło poznać.
- Jestem Czwórka. Po prostu Czwórka.
- Hej, przecież możesz mi zaufać. Też jestem Widmem.
- Widmem w bazie wroga, ty głupku.
Wreszcie dotarli do barierki pogrążonego w ciemności bloku sypialnego. Jesmin
rzuciła koniec linki Thaymesowi i wciągnęła ich na górę. Wran oparł się o
boczną ścianę i metodycznie ostrzeliwał silniki śmigaczy, które znalazły się w
zasięgu jego broni, skutecznie je uziemiając. W porównaniu z blasterami,
jego strzelba laserowa zachowywała się wyjątkowo cicho.
Gdy wspinali się po barierce, Thaymes wyłożył swój plan.
- Jeden z Liderów powinien tutaj zostać i dowodzić. Znaczy... to, co
wywrzeszczałaś, było w porządku, ale...
- Chyba mają jakieś niedokończone sprawy. - Myri spojrzała do góry. Winda
znajdowała się już w połowie wysokości szybu. - Gdyby Skokopsy miały choć
odrobinę
oleju w głowie, zablokowaliby platformę i uwięzili nas tutaj.
Thaymes wycelował pistolet w dół. W jego polu widzenia pojawili się Sharr i
Bhindi; wycofywali się pod słupy. Trey rozpoczął powolną wspinaczkę, dźwigając
Usana. Skokopsów nie było nigdzie widać, ale na ukrywające się Widma spadał grad
pocisków blasterowych, rozbijających się na zaparkowanych wokół śmigaczach.
Myri wyliczyła, że ogień prowadzi co najmniej ośmiu strzelców, a ich szeregi
najwyraźniej rosną.
Thaymes uśmiechnął się szeroko, ujmującym i całkowicie nieprzystającym do
sytuacji uśmiechem.
- Nie zablokują nam windy. Mam nad nią pełną kontrolę. Zatrzymam ją gdy znajdzie
się pod nami. Zyskamy minutę albo dwie, nim zorientują się, jak to zrobiłem.
- To nawet dość sprytne. Ale co, jeśli na platformie będzie czekał wróg?
Pod nimi Bhindi i Sharr zaczepiali już swoje haki. Myri doszła do wniosku, że
Sharr używa sprzętu Turmana; aktor, już rozwiązany i bez knebla, siedział
oparty o słup, nucąc coś pod nosem.
Z ukrycia tuż za północno-zachodnim słupem szybu wyczołgała się członkini
Skokopsów i wzięła na muszkę Bhindi, a może Sharra. Wran nie mógł jej dostrzec,
ale pozostali owszem. Thaymes oddał błyskawiczny strzał; chybił, ale to
wystarczyło, by kobieta się zawahała. Wtedy trafiły ją pociski ogłuszające z
broni
Myri i Jesmin. Nieprzytomna padła na posadzkę.
Thaymes nawet na chwilę nie przestał mówić.
- Nasza Wookie zajęła się wszystkimi Skokopsami w dużym budynku.
- Macie Wookiego? My nie mamy. - Myri stwierdziła, że mówi to z pretensją w
głosie.
- Za to macie Clawditę.
Na niższym poziomie coraz więcej Skokopsów skradało się w kierunku dowódców i
Turmana. Widma nasiliły ostrzał, zmuszając przeciwników do krycia się za
osłoną.
Sharr chwycił Turmana - który wcale nie był lekki - i zaczął się wspinać. Bhindi
zapewniła mu ogień osłonowy, mało celny, ale zaciekły.
- Chwila, moment. Ta wasza Wookie to kobieta, tak? Ma kremowobrązowe futro?
- Zgadza się.
- Zaserwowała mi kiedyś brandy z bąbelkami. - Myri przykucnęła, kryjąc się za
balustradą przed nasilającym się ostrzałem Skokopsów.
Wran zaparł się ramieniem o ścianę po prawej stronie i wystrzelił. Wyładowaniu
towarzyszył cichy szum. Jasna błyskawica, która opuściła lufę, trafiła Skokopsa
tuż pod linią hełmu. Mężczyzna upadł.
Myri się skrzywiła.
Trey z Usanem zatrzymali się na poziomie piętra mieszkalnego, kilka metrów od
pozostałych. Myri rzuciła im luźny koniec swojej liny. Wymachując bezładnie

Strona 95

background image

Aaron Allston - Cios łaski

ramionami, złapał ją Usan. Myri wciągnęła obu i pomogła im pokonać barierkę.
Thaymes odpuścił prowadzenie niezbyt celnego ognia osłonowego, z kieszeni przy
pasie wyjął komunikator i wcisnął przycisk. Znajdująca się kilka metrów
nad nimi winda się zatrzymała.
Widma skoncentrowały teraz ogień na Skokopsach, osłaniając wspinaczkę Bhindi.
Zresztą i tak nie byłoby łatwo trafić w Liderkę Widm. Była jak czarny kształt
wznoszący się na czarnej linie w głębi czarnego szybu - choć pociski blasterów
zapewniały nieco światła.
Bhindi dotarła do balustrady równocześnie z Sharrem i Turmanem. Żaden z nich nie
odniósł ran. Myri pomogła im pokonać barierkę, a Thaymes ponownie aktywował
windę. Gdy ich mijała, na platformie dostrzegli tylko jednego przeciwnika, do
tego nieprzytomnego.
Wystarczyło, że winda zrównała się z nimi, by stłumić dobiegające z dołu dźwięki
alarmu.
Thaymes zatrzymał platformę, przeskoczył barierkę i podbiegł do Skokopsa, by
zabrać jego karabin blasterowy i wyposażenie. Pozostali, jedno po drugim,
rozpoczęli wspinaczkę w górę szybu. Trey i Usan ruszyli pierwsi.
Bhindi sięgnęła po komunikator.
- Sharr, czym zamierzacie się ewakuować?
Sharr niechętnie wskazał jakiś kształt poniżej.
- Wjechaliśmy tu wieczorem naziemnym transportowcem. Tak samo mieliśmy opuścić
kompleks, ale ktoś uruchomił alarm.
- Pewnie wy sami. Rozumiem, że potrzebujecie transportu?
- Gdyby to nie był kłopot.
Bhindi znów włączyła komunikator.
- Siódemko, odbierz nas. Będziemy mieć siedmioro dodatkowych pasażerów.
ROZDZIAŁ 22
Voort wdrapał się na załadowany owocami śmigacz, wykręcił śruby przytrzymujące
na platformie drewniany stojak i pchnął go z całych sił. Stojak wraz z leżącymi
na nim skrzyniami pełnymi plamelonów osunął się w tył i wypadła z niego niemal
połowa owoców.
Zasiadł za sterami i wzbił się w powietrze, zanim jeszcze układ
diagnostyczny zdążył zarejestrować, że pojazd został odpalony.
Z rykiem silników wyjechał spod zadaszenia maskującego i nie
zdejmował nogi z gazu aż do zjazdu prowadzącego na parking przy
zoo dla dzieci. Gdy dotarł na miejsce, gwałtownie skręcił pojazdem w lewo.
I natrafił na przeszkodę.
Na parkingu dostrzegł co najmniej tuzin mężczyzn i kobiet, większość w piżamach,
za to uzbrojonych w karabiny i pistolety blasterowe. Część z nich biegła
w stronę budynku, w którym znajdowała się Bhindi. Reszta pchała się do kokpitów
grawicykli i aerośmigaczy.
Voort włączył światła pozycyjne, oślepiając przeciwnika, i dał pełną moc w
repulsory. Ciężarówka podskoczyła, wznosząc się o kolejny metr - Trey
najwyraźniej
wykonał dobrą robotę, przywracając starą maszynę do stanu użyteczności.
Gamorreanin podkręcił obroty do maksimum i ruszył w kierunku śmigaczy.
Piloci się rozpierzchli. Niektórym udało się zejść mu z drogi, ale większość nie
zdążyła. Przy akompaniamencie ryku silników Voort przeleciał nad ustawionymi
w rzędzie pojazdami, przygniatając je swoimi repulsorami, rozpłaszczając
grawicykle i wgniatając pilotów w fotele i platformę lądowiska.
Większość mężczyzn i kobiet zaczęła uciekać, pozostali odwrócili się i otworzyli
ogień. Voort usłyszał i poczuł, gdy jeden z pocisków trafił w cel.
Odbił nieco w lewo, by nie wjechać w strzelających na pełnym gazie. Dzięki temu
tylko ich musnął, rozpłaszczając Skokopsy na ścianie mijanego zoo dla dzieci.
Kilka sekund później dotarł do celu. Skręcił pod wschodnią ścianę, po czym na
odcinku zaledwie kilku metrów wyhamował pojazd i obniżył lot, by umożliwić
Widmom wejście na pokład. Z oddali dobiegł go stłumiony dźwięk alarmu. Drzwi do
budynku były zamknięte na głucho.
Gdzieś po drodze, wykonując wszystkie te manewry, zgubił stojak ze skrzynkami.
Po cichu liczył, że spadł na któryś ze śmigaczy wroga.
Chwycił swój karabin i wcisnął przełącznik otwierający drzwi od strony pasażera.
Musiał podzielić uwagę między okna pojazdu a monitory wyświetlające obraz
z holokamer.
Główne drzwi do budynku otworzyły się z łoskotem - co było dość niezwykłe,
biorąc pod uwagę ich rozmiary - i spadły z metalowych zawiasów. Niewiele
brakowało,
by zawadziły o pakę śmigacza.
W świetle prętów jarzeniowych dostrzegł osobnika odpowiedzialnego za wyważenie

Strona 96

background image

Aaron Allston - Cios łaski

drzwi - samicę Wookie o jasnobrązowym futrze z przerzuconym przez ramię
bandolierem, do którego przymocowano kuszę energetyczną. Popatrzyła groźnie na
Voorta.
Gamorreanin chwycił mocniej broń, gotów w każdej chwili złożyć się do strzału.
W tej samej chwili z budynku wybiegł Scut, minął Wookie i z rozbiegu wskoczył na
pokład śmigacza. Ani Wookie, ani Scut nie zareagowali na swoją obecność.
Voort otworzył tylne okienko.
- Przygotuj się na ostrzał z drugiego budynku - ostrzegł.
Scut skinął głową, przesunął się na tył pojazdu i przygotował karabin.
Jesmin wybiegła z budynku i ominęła Wookie, jakby w ogóle jej nie zauważyła.
Wskoczyła na pakę śmigacza i zajęła pozycję obok Scuta.
Widma, w towarzystwie grupki obcych osób, zaczęły wyłazić z kwadratowej dziury,
zajmującej większą część podłogi budynku. Gdy byli już na górze, biegiem
puścili się w stronę śmigacza. Większość z nich usadowiła się na pace. Trey
dźwigał Turmana, który zachowywał się tak, jakby właśnie dyrygował orkiestrą.
Zanim Trey wszedł na pokład, dostrzegł uszkodzenie przedniego panelu i posłał
Voortowi pełne urazy spojrzenie. Voort zwrócił uwagę na obecność trzech
nieznajomych:
ciemnoskórego snajpera z nowoczesną strzelbą noszącego sięgającą pasa pelerynę,
mężczyzny o kręconych włosach i Durosjanina. Wszyscy załadowali się na
śmigacz.
Z budynku wyłoniła się Bhindi w towarzystwie kościstego blondyna. Gdy wspięli
się do szoferki, mężczyzna usiadł w środku, a Bhindi od strony drzwi, które
zaraz zatrzasnęła. Wookie na razie nie dołączyła do pozostałych.
Voort popatrzył na Bhindi.
- Jedziemy?
- Jeszcze nie.
- Prosiak! - dobiegł go zaskoczony głos chudzielca. Voort przyjrzał mu się
uważnie.
- Sharr?
Jego jednorazowy towarzysz się uśmiechnął.
- Jak ona cię zwerbowała? Byłem pewien, że za nic nie dasz się skusić. Nawet nie
chciałem próbować.
- Teraz jestem Voort, nie Prosiak.
- Teraz to jesteś Siódemka - wycedziła przez zaciśnięte zęby Bhindi, wpatrując
się w stojącą wewnątrz budynku Wookie. - No, jazda...
Za plecami Voorta ktoś otworzył ogień z karabinu. Najwyraźniej cele znalazły się
w polu widzenia i w zasięgu strzału.
Wreszcie w drzwiach pojawiły się dwie kolejne postacie - Devaronianin i
Durosjanin. Obaj spływali potem i zataczali się z wysiłku. Wookie podbiegła, by
pomóc
im wejść na pokład śmigacza, a potem sama wskoczyła na pakę, ustawiając się
przodem do kierunku jazdy.
Bhindi, wreszcie usatysfakcjonowana, skinęła głową.
- Jedziemy. - Aż nią szarpnęło, gdy Voort odpalił silniki rakietowe. Nie
usłyszeli głośnego łomotu, co oznaczało, że Wookie zdążyła się czegoś chwycić.
Voort wyprowadził pojazd poza porośnięty krzakami teren, ale nie skierował się
na drogę.
- Dokąd, Liderze? - Musiał przekrzykiwać mocno wyeksploatowane, a przez to
głośniejsze, silniki i repulsory.
Bhindi i Sharr zaczęli mówić jednocześnie, po czym umilkli i spojrzeli po sobie
gniewnie.
Voort zdecydował się na drugie podejście.
- Bhindi, wyznaczysz cel? W końcu zaczną nas ścigać pojazdami z drugiego
budynku. Raczej nie rozwaliłem im wszystkich śmigaczy.
- Pewnie wyciągną na powierzchnię te, których nie udało nam się unieruchomić w
podziemiach - stwierdziła z oburzeniem Bhindi. - Myślę, cały czas myślę.
Na pewno obserwuje nas satelita. Trzeba znaleźć miejsce, gdzie wmieszamy się
między pojazdy... i to szybko.
- Szybko? - Voort sprawdził wskazania czujników. Pościg jeszcze nie wyruszył. -
To ponad sto kilometrów drogi. Jesteśmy na głuchej prowincji, Bhindi.
- A najbliższy odcinek nierównego terenu?
- Niedaleko są wzgórza, a dalej prawdziwe góry.
Bhindi była wyraźnie niezadowolona.
- Mogłyby się nadać, ale to dla nas wielka niewiadoma. Chyba że - utkwiła
spojrzenie w Sharrze - ty wiesz o nich coś więcej.
Pokręcił głową przecząco.
- Nie mieliśmy czasu, by bliżej im się przyjrzeć.

Strona 97

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Rozległ się pisk czujników. Voort dostrzegł na wyświetlaczu dwa pulsujące
punkty, do których po chwili dołączył trzeci, wszystkie w okolicy budynku
stojącego
przy drodze. I jeszcze jeden, daleko przed nimi, na obrzeżach wioski.
- Mamy ogon. I jeden pojazd przed nami.
- Dobra. Najważniejszy jest cel misji. Musimy dostarczyć zebrane informacje
władzom. Jeśli Thaal dowie się, że to koniec, może
zrozumie i zrezygnuje z zabicia nas. - Odwróciła głowę, by zerknąć na pakę. -
Czwórko! Prześlij im wszystko, co nagraliśmy. Na wszystkich kanałach... i
daj najmocniejszy sygnał, żeby tego nie zablokowali. Trójka - moja Trójka -
niech zrobi to samo. Zresztą razem skompilujcie pliki. Powinno być tego naprawdę
dużo.
Bhindi, wciąż odwrócona do tyłu, przechyliła głowę.
- Widzę nasz ogon. Dwa aerośmigacze plus śmig. Damy im radę.
Voort pokręcił głową.
- Trzymają się na dystans, prawda? Mają nas śledzić, nie spuszczać z oczu,
żebyśmy nie dali nura w jakiś wąwóz i nie znikli im sprzed nosa, nim zjawi się
faktyczny pościg. A to tylko kwestia czasu.
Sharr nie odrywał wzroku od wyświetlacza.
- Bhindi, musimy gdzieś przycupnąć, rozproszyć się i ukryć, dopóki góra nie
zareaguje na naszą przesyłkę.
- Zagłuszają częstotliwości nadawania! - krzyknął ktoś na pace. Voort nie
rozpoznał głosu. To mógł być ten młodzik z kręconymi włosami.
Sharr zazgrzytał zębami.
- To już i tak nieważne.
W oddali pojawiły się rozbłyski - to ścigające ich pojazdy otworzyły ogień.
Ładunki rozświetlały spowite ciemnością pola i kępy drzew, trafiając w grunt
lub w rośliny w pobliżu śmigacza. Strzelcom wyraźnie brakowało celności, ale
Voort i tak wprowadził kilka drobnych korekt kursu, by ich zgubić.
Zresztą Widma także nie odniosły większych sukcesów, odpowiadając ogniem.
Pojazdem za mocno rzucało, by mogli się złożyć do celnego strzału.
Bhindi zajrzała na pakę.
- Czwórko, jak się nazywało to historyczne miejsce?
Trey przerwał na chwilę ostrzał i odwrócił się w stronę kabiny.
- Stacja Meteorologiczna Mount Lyss! - odkrzyknął.
- Zdołamy się tam okopać?
- Leży głęboko pod warstwą skał, na samym szczycie góry. Przez jakiś czas
powinniśmy być bezpieczni. Chyba.
Również Myri przestała strzelać, obróciła się na pięcie i przelazła na przód.
Aby utrzymać równowagę, chwyciła się obiema dłońmi krawędzi okienka i
przechyliła
nad kudłatymi nogami Wookie.
- Mam pomysł... na wypadek gdyby nas przyparli do ściany.
Sharr łypnął na nią
- Jesteśmy pod ścianą.
Bhindi posłała mu groźne spojrzenie, ale powiedziała do Myri:
- To więcej, niż mogę zaproponować. Mów.
- Znajdźcie jakąś osłonę, a kiedy za niąwjedziemy, zwolnijcie na chwilę.
Wyskoczę i się ukryję. Jeśli uda mi się wydostać poza zasięg zagłuszania, wyślę
wezwanie o pomoc przez jednego z moich ludzi. Liczę na pełną ekipę ratunkową.
Dotarcie tutaj nie powinno im zająć dużo czasu - najwyżej kilka godzin.
- Masz rację. Tak zrobimy. Znajdź bezpieczne miejsce i nawiąż kontakt. Jeśli
twój człowiek nie będzie mógł pomóc albo nie odpowie, i tak wyślij zebrane
dowody. Może coś na tym zyskamy.
- Robi się.
Bhindi wyciągnęła datapad, otworzyła go i przywołała mapę.
- Jesteśmy o tutaj. Tu jest góra Lyss. Przełączę na widok topograficzny. .. -
Zamyśliła się. - W porządku, Voort. Przed nami jest obniżenie terenu. Kieruj
się tam. Gdy znajdziemy się po drugiej stronie, na kilka sekund znikniemy im z
oczu. Wtedy zwolnisz i zrzucimy oddział, a ty obierzesz kurs trzy-jeden-pięć,
na górę Lyss.
- Przyjąłem.
Bhindi odwróciła się do Myri.
- Weźmiesz ze sobą Piątkę. Przeprowadzi cię. Sharr, kto z twoich najlepiej sobie
radzi w takim terenie?
- Huhunna, nasza Wookie. To prawdziwa atletka, a szkołę przetrwania ma w małym
palcu. Kto z nią pójdzie?
- Ja.

Strona 98

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Jaja sobie robisz?
- Mam plan, więc się zamknij. Wydaj lepiej rozkazy Huhunnie.
Nachmurzony Sharr wystawił głowę przez tylne okienko.
- Huhunno! Jak tylko zwolnimy, przygotuj się do zejścia z pokładu. Będziesz
skrzydłowym Bhindi.
Odpowiedział mu pomruk - Voort zaryzykowałby stwierdzenie, że Wookie chyba nie
jest zachwycona.
Cóż, on też nie był.
- Bhindi, jesteś dobra w taktyce i w szkoleniu - odezwał się. -A do takiej
roboty potrzebny jest piechur. Już to robiłem, więc pójdę.
- Nie kłóć się, Voort. To zadanie dla kobiety. Czas?
- Trzydzieści sekund do krawędzi. To zły plan.
Nie odpowiadając, zajrzała na pakę.
- Dajcie karabin! - zażądała.
Ktoś przekazał broń, a Myri podała ją do kabiny.
- Dziesięć sekund. - Voort nie odrywał wzroku od czujników. Teren przed nim
nagle zniknął. - Złapcie się czegoś! - polecił. Chwilę później opadli po łuku
poza krawędź.
Sunący w dół śmigacz odwrócił się bokiem. Stok był stromy, opadał pod kątem
czterdziestu pięciu stopni. Voort zmniejszył obroty silnika, wyłączył funkcję
automatycznego równoważenia repulsorów, zwiększył moc po lewej stronie i
zmniejszył po prawej. Gdy tylko śmigacz zaczął przechylać się na prawo, obrócił
pojazd w tym samym kierunku. Dmuchnięcie repulsora wzbiło w powietrze ogromną
chmurę luźnych kawałków skał i pyłu, która unosiła się przed śmigaczem niczym
przed ogromną szczotką do zamiatania. Pojazd chwilami się ześlizgiwał, a kiedy
indziej odbijał od zbocza, lewym bokiem obrócony w dół. Podwozie śmigacza
było niemal idealnie wypoziomowane.
Gdy osiągnęli podstawę wzgórza, śmigacz pokonał ślizgiem kolejne kilkanaście
metrów w lewo. Voort wyrównał repulsory.
Tylne silniki pchnęły nagle pojazd do przodu.
- Skakać! - ryknął Voort pełnym głosem.
Bhindi minęła drzwi i momentalnie pochłonęła ją ciemność. Voort poczuł, jak
zmniejsza się obciążenie pojazdu, kiedy trzy kolejne osoby wyskakują z paki.
Śmigacz znowu zaczął nabierać prędkości.
Sharr w mgnieniu oka przesunął się bliżej prawej strony pojazdu i zatrzasnął
drzwi. Uśmiechnął się szeroko do Voorta.
- Nadal dobrze sobie radzisz za kółkiem, co?
Voort spojrzał przelotnie na tablicę z czujnikami.
- Jasne. Patrz, jest ich więcej. Też duże jednostki z budynku. Co tam trzymali?
- Artylerię.
- Stang... Daj namiary na tę stację meteorologiczną.
Podczas gdy śmigacz z rykiem silników oddalał się na południowy wschód, Bhindi
przemykała wzdłuż krawędzi kotliny na południowy zachód, a Huhunna człapała
ciężko tuż za nią. Bhindi słyszała też kroki i chrzęst kamieni pod nogami Jesmin
i Myri, które biegły dokładnie w przeciwnym kierunku, na północny wschód.
Narastał również dźwięk silników zbliżających się śmigaczy. Nie odwróciła się,
by spojrzeć w ich kierunku - w takim terenie wystarczył jeden niewłaściwy
krok, by skończyć ze złamaną nogą.
- Jak tylko miną krawędź - krzyknęła - rozdzielamy się. Gdy zauważą śmigacz,
ruszą za nim i odsłonią się z flanki.
Bhindi nie za dobrze rozumiała język Wookiech, ale parsknięcie Huhunny w
oczywisty sposób wyrażało zgodę.
Nie minęło pół minuty, kiedy ryk silników pogoni wypełnił powietrze. Bhindi
zajęła pozycję za usypiskiem kamieni sięgającym jej do wysokości kolan. Huhunna,
której nie spowalniała już konieczność dostosowania się do ludzkiego tempa,
zdążyła pokonać biegiem kilkadziesiąt metrów i gdy pierwszy z pojazdów minął
krawędź spadku, była już ukryta za kamiennym załomem.
Bhindi oparła karabin na skale przed sobą i wycelowała w śmigacz - biały model o
zamkniętym dachu z co najmniej dwoma strzelcami w środku. Z rykiem pomknął
w dół zbocza, wzbijając kolejną chmurę kurzu i kamieni. Zanim sięgnął podnóża,
zaczął skręcać, szukając pojazdu Widm. Choć manewrom tamtego pilota brakowało
gracji Voorta, wystarczyły, by uchronić skręcający śmigacz przed dachowaniem.
Lecący za nim czerwony grawicykl, pilotowany przez przysadzistego blondyna
w pomiętym białym ubraniu, dotarł do szczytu wzniesienia i pomknął w dół za
pierwszym pojazdem.
Bhindi wzięła go na celownik, pozostawiając śmigacz Huhunnie. Przez chwilę
śledziła cel i nacisnęła spust.
Jaskrawy ładunek trafił w tylne silniki. Bhindi obserwowała, jak ogon grawicykla

Strona 99

background image

Aaron Allston - Cios łaski

znosi w lewo; pilot całkowicie stracił nad nim panowanie. Pojazd potoczył
się w dół zbocza z ogromną prędkością zawadzając przednimi rozporkami o skałę i
rozpadając się na koniec w drobny mak.
Za plecami Bhindi rozległ się głośny huk. Odwróciła się w samą porę, by
zobaczyć, jak lecący przodem śmigacz obraca się w lewo, pozostawiając po sobie
chmurę dymu wydobywającą się z dziury w prawym boku. Huhunna przyłożyła się do
strzału; śmigacz nie rozbił się wprawdzie, ale przeciwnik nie będzie miał
już z niego pożytku. Bhindi obserwowała, jak pilot umiejętnie zwalnia, odbija
się od ziemi i ślizgając po niej, szczęśliwie ląduje.
Hałas nie ustawał. Bhindi odwróciła się i wycelowała w punkt na krawędzi uskoku,
który wcześniej minęły oba pojazdy.
Jakieś trzydzieści metrów na północ od tego miejsca kolejny śmigacz, tym razem
srebrnoszary i z otwartym dachem, pokonał krawędź i zaczął opadać po łuku.
Bhindi obniżyła lufę, by skompensować prędkość, z jaką poruszał się cel i oddała
strzał, ale trafiła w skałę. Nie spuszczała oka ze śmigacza, obserwowała,
jak zjeżdżając w dół, łagodnie odbija w prawo. Dostrzegła trzech pasażerów,
dwóch z przodu i jednego z tyłu, który właśnie obracał lufę karabinu w kierunku
Bhindi. Wystrzelił, ale ładunek poszedł za wysoko, oświetlając skalną grań.
Śmigacz dotarł do podnóża wzniesienia i przechylił się na prawo, umożliwiając
obu pasażerom otworzenie ognia. Ostrzał okazał się równie intensywny, co
niecelny, i skupiał się na kryjówce Bhindi. Byli coraz bliżej, więc rzuciła się
na ziemię. Ostre kamienie wbiły się w jej klatkę piersiową i żebra, więc
podziękowała w duchu za wyściółkę kombinezonu maskującego. Dwa ładunki
oświetliły jej sylwetkę i uderzyły w zbocze tuż nad nią.
Od strony śmigacza dobiegł dźwięk niewielkiej eksplozji. Bhindi zaryzykowała i
wychyliła głowę. Szary pojazd zwalniał, przygotowując się do lądowania,
a w jego prawej burcie ziała dziura po trafieniu z kuszy energetycznej. Pilot i
pasażerowie - dwóch mężczyzn i kobieta, wszyscy ubrani po cywilnemu - wyszli
przez dach, opuścili się na ziemię po przeciwnej stronie śmigacza, skryli się za
nim i wznowili ostrzał.
Bhindi aż syknęła. Cóż, coś się udaje lepiej, a co innego gorzej -tak to
zazwyczaj wyglądało w Eskadrze Widm. Na razie zrealizowała swój plan w stu
procentach.
Wszystkie trzy pojazdy zostały zatrzymane, dzięki czemu pozostałe Widma będą
miały szansę dotrzeć na górę Lyss. Ale to oznaczało, że piątka - nie, raczej
szóstka, bo właśnie stwierdziła, że biały śmigacz miał jednak troje pasażerów -
Skokopsów, zwarła szeregi przeciwko parze Widm, a kolejni przeciwnicy byli
w drodze.
Mężczyzna z szarego śmigacza puścił się biegiem na północ, w stronę zbocza na
lewo od Bhindi. Pierwsze podejście do oskrzydlenia Widm, pomyślała.
Strzeliła do niego. Nie miała pewności, gdzie dokładnie trafił ładunek, ale
widziała, jak jej biegacz przewraca się i zsuwa po zboczu. Zostało pięcioro.
Ktoś przy białym śmigaczu krzyknął głośno. Bhindi spojrzała w tamtym kierunku i
stwierdziła, że pojazd wydaje się jej mniejszy
niż przed chwilą. Najwyraźniej Huhunna rozwalała go po trochu metodycznymi
strzałami ze swojej kuszy. Za pojazdem, na ziemi, leżał na plecach mężczyzna.
Z jego klatki piersiowej unosiła się smużka dymu. A więc jeszcze czworo.
Tymczasem z dwóch stron dał się słyszeć coraz głośniejszy ryk silników. Gdy
spojrzała w drugim kierunku, dostrzegła w oddali brązowy aerośmigacz, unoszący
się na pułapie około dwustu metrów. Nie kierował się na nich, raczej w prawo...
na majaczący w oddali śmigacz Voorta. Od wschodu dobiegł przenikliwy hurgot
repulsorów, przemieszany z głębokim dudnieniem. Zbliżało się coś dużego.
Kolejny przeciwnik skryty za szarym śmigaczem otworzył ogień do Bhindi. Strzelał
szybko i bezładnie, a gdy Bhindi przeczołgała się kilka metrów w lewo,
nie podążył za nią z ostrzałem; wciąż celował w skały niedaleko miejsca, gdzie
kryła się chwilę wcześniej. Wyjrzała przez lukę między skałami. Kobieta
z szarego śmigacza ruszyła właśnie w tym samym kierunku co pierwszy biegacz.
Bhindi oddała dwa strzały. Drugi ładunek trafił kobietę w udo i powalił na
ziemię. Zostało jeszcze troje - albo i mniej, jeśli Huhunnie udało się
wyeliminować
któregoś ze Skokopsów kryjących się za białym śmigaczem.
Bhindi skuliła się, gdy snajper zapewniający ogień osłonowy z szarego śmigacza
wziął na cel jej nową kryjówkę. Pociski z jego karabinu uderzały w skałę
i rozpalały ją do czerwoności raptem kilka centymetrów od miejsca, w którym
leżała.
Nagle nieprzyjacielski ogień ustał. Gdy Huhunna też przestała strzelać, zapadła
niemal całkowita cisza. Słychać było jedynie zawodzenie repulsorów i dudnienie
zbliżających się pojazdów.

Strona 100

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Bhindi wychyliła się zza skały. Słyszała ciężki oddech postrzelonej, ale nic się
nie poruszało.
Tylko mały kamyk potoczył się ku niej z góry.
Bhindi przetoczyła się na plecy i podniosła lufę karabinu. Kilka metrów nad nią
na samym szczycie wzniesienia, pojawiła się sylwetka mężczyzny z karabinem.
Wystrzelił.
Ona również. Poczuła odrzut kolby wbijającej się w ramię... i silne uderzenie w
brzuch.
Obserwowała przeciwnika, który upadł i potoczył się w dół zbocza, zatrzymując
się na kamieniach dwa metry od jej kryjówki.
A potem popatrzyła w dół. Z dziury w jej brzuchu unosiła się smużka dymu.
Zabawne, że wcale nie bolało... do czasu. Nagle ból zaatakował z siłą tarana
hydraulicznego, wymuszając mimowolny
jęk.
Próbowała wezwać Huhunnę, ale z jej ust wydobył się tylko cichy skowyt.
ROZDZIAŁ 23
Na wyświetlaczu pojazdu Voorta pojawiało się coraz więcej potencjalnie wrogich
pojazdów. Dwa punkciki kierowały się w ich stronę z Kreedle - jeden z nich
był już dość blisko. Dwa duże punkty i cztery małe wyruszyły z podziemnej bazy.
Wszystkie mniejsze obiekty były wyraźnie szybsze od śmigacza Voorta. A
Trey poinformował go w dodatku, że sygnał zagłuszający nie traci na sile.
Voort spojrzał na Sharra.
- Mamy sześćdziesiąt sekund do góry Lyss.
Sharr skinął głową i zajrzał na pakę pojazdu.
- Ty tam, eee... Czwórko. Jak się dostaniemy do stacji?
Trey nie musiał nawet zaglądać do datapada. Odpowiedział automatycznie:
- Kolejką linową. Kierunek północny wschód, na równinie. Albo schodami, jeśli
chcemy poćwiczyć. Na północnej ścianie.
Sharr się odwrócił.
- Kolejny żartowniś - burknął.
- Jeśli mi powiesz, że wy nie macie u siebie choćby jednego błazna, to kupię ci
butelkę sześćdziesięcioletniej koreliańskiej brandy.
- Nie mamy.
- Miałeś mówić prawdę.
Poirytowany Sharr westchnął, pozostawiając to bez komentarza.
Gdy wreszcie dotarli na miejsce, okazało się, że wbrew swojej nazwie Lyss nie
jest górą a raczej wzgórzem, wznoszącym się najwyżej kilkaset metrów ponad
stosunkowo płaskie, otaczające je ze wszystkich stron zielone pola. Stacja
kolejki linowej już wiele dziesięcioleci wcześniej obróciła się w ruinę, łącznie
z olinowaniem. Voort skręcił na zachód.
Sharr przycisnął makrolometkę do oczu i wskazał punkt, w którym zaczynały się
prowadzące na szczyt, permabetonowe schody, zabezpieczone barierkami.
Voort zatrzymał pojazd u ich podstawy. Widma jedno po drugim zsunęły się z paki
śmigacza i rozpoczęły wspinaczkę.
Devaronianin popatrzył w kierunku szczytu.
- Tylko nie schody... Lepiej mnie zabijcie -jęknął i mszył w górę.
Voort zerknął na wyświetlacz.
Pilnujący tyłów Sharr się zatrzymał. Dołączył do niego Wran, mężczyzna w
pelerynie do pasa; oparł się o skałę tuż obok schodów i spojrzał przez lunetę
swojej strzelby na odległe, ledwo widoczne dla Voorta światła pozycyjne,
unoszące się wysoko nad ziemią.
- Śmigacz z wioski? - zapytał Wrana.
- Taaa. Będzie tu, zanim zdążymy dotrzeć do połowy stoku.
Voort również zajął pozycję za skalną płytą i aktywował granatnik
w karabinie.
- Będę robił za skrzydłowego.
- Dzięki. A tamci gęsiego. Co za idioci...
Wran, nieruchomy niczym zardzewiały droid z aktywnym jednym palcem, nacisnął
spust.
Rozbłysk światła ze strzelby oślepił Voorta. Gdy odzyskał wzrok, dostrzegł, że
jeden z celów schodzi ostro w dół.
Nie dał rady wyrównać lotu i uderzył w pole poniżej. Po chwili usłyszeli huk
zderzenia z ziemią.
- Celowałeś w repulsory? - zainteresował się Voort.
- Nie, w pilota. - Wran odwrócił się i podjął wspinaczkę na szczyt.
Gdy Voort dotarł do szczytu schodów, dyszał jak parowóz. Podest na górze
dochodził do przerwy w sięgającym pasa murku - po części wyciętym w skale, po
części zbudowanym z permabetonu. Po drugiej stronie ciągnęło się przejście,

Strona 101

background image

Aaron Allston - Cios łaski

długie na dwadzieścia metrów i głębokie na cztery, osłonięte wznoszącym się
wyżej skalnym sufitem. Ścieżka wychodziła na północną ścianę stacji, również
wyciętą w skale; pojedyncze drzwi i dwa szerokie okna bez szyb prowadziły
do pogrążonego w ciemności pomieszczenia po drugiej stronie.
Gdy Voort postawił nogę na chodniku, pierwsze cztery śmigacze były już pod
wzgórzem; jeden wylądował trzysta metrów od niego, pozostałe rozdzieliły się
i zaczęły krążyć wokół.
Widma i dwaj Durosjanie zbili się w grupkę. Sharr zabrał głos.
- Musimy odwrócić ich uwagę od Myri i pozostałych, którzy zostali na równinie. I
utrzymać się przy życiu, dopóki panie nie załatwią swoich spraw. Potrzebuję
trzech zespołów. Strzelcy obstawią pierwszą ścianę - powiedział, wskazując
Voorta, Treya, Wrana i Scuta. - Ekipa badawcza dokładnie przeczesze bazę w
poszukiwaniu
dostępnych zasobów, słabych punktów i ewentualnej drogi ucieczki - zwrócił się
do Thaymesa i Devaronianina. - I jeszcze cywile i... ranni - powiedział,
wskazując Joylów i Turmana. Clawdita, którego Trey położył na chodniku, spał w
najlepsze. - i zapomnijcie o oznaczeniach kodowych. Dopóki nie zorganizujemy
obu grup, wszystko będzie nam się tylko mylić. Do roboty.
Widma rozeszły się do swoich zadań. Voort zajął pozycję przy ścianie i wyjrzał w
noc.
Trey lustrował otoczenie przez makrolornetkę.
- Dwa duże pojazdy pokonały uskok, ale to nie są śmigacze, tylko rodzaj dział.
Skokopsy rozproszyły się po polach, ale karabiny mają opuszczone.
- Chcą nas tu przyskrzynić. - Voort spojrzał przez lunetę karabinu. Dostrzegł
nieduży, sportowy model śmigacza z kobietą w środku. Wyglądała na zaprawioną
w bojach.
Wran oparł się plecami o ścianę i popatrzył na Voorta.
- Jestem Wran Narcassan - powiedział.
- Voort saBinring. Jesteś spokrewniony z Shallą?
- To moja ciotka. Vula, jej siostra, jest moją matką. O ojcu nie można było
powiedzieć nic dobrego, więc przyjąłem nazwisko po dziadku. Ty jesteś tym
matematycznym
geniuszem i pilotem w jednym, tak?
- We własnej osobie. - Voort przyjrzał się swojemu rozmówcy. Wran odprężył się i
przestał obserwować przeciwników przez lunetę. - Pewnie zdążyłbyś zdjąć
jednego czy dwóch, zanim zaczęliby się odgryzać.
- Jasne, że bym mógł! Tyle że chyba się jeszcze nie domyślili, że dysponujemy
bronią dalekiego zasięgu. Zestrzeliłem im śmigacz, ale raczej nikt z załogi
nie przeżył kraksy, więc nie wiedzą co było jej przyczyną.
- Aha... czyli oszczędzasz strzały na ważniejszy cel?
Wran uśmiechnął się, odsłaniając białe zęby.
- Zgadłeś.
Trey oderwał wzrok od celownika i przykucnął za ścianą.
- Atak przy okazji, to jesteśmy na Ścieżce Pogodowej. Tak ją oznaczono na
schemacie w punkcie informacji turystycznej. Ścieżka Pogodowa na wierzchołku
góry. Tamten pokój prowadzi do Obserwatorium, które w rzeczywistości nie jest
żadnym obserwatorium, a salonem. Schodami w dół dotrzesz do magazynów, do
pomieszczeń ze sprzętem komputerowym, kwater, stacji kolejki linowej i takich
tam.
Sharr przysiadł na występie ściany, jakby chciał rzucić wyzwanie snajperom
przeciwnika.
- Nie zostawią tu artylerii.
- To znaczy? - Voort popatrzył na niego, nic nie rozumiejąc.
- To kradziony sprzęt. Gdy byliśmy w środku, sprawdziliśmy numery seryjne.
Zgłoszono je jako zniszczone podczas ćwiczeń. Przez te wszystkie lata Thaal
pewnie wykorzystywał w kółko jeden i ten sam wrak, który pokazywał inspektorom,
jednocześnie ukrywał i sprzedawał skradzione pojazdy. W bazie były cztery
takie. - Nawet sam Sharr wydawał się zdziwiony. - A to dużo.
- Rozkręca biznes na czarnym rynku. - W głosie Treya była pewność. - Ukradł
termodetonatory. Musi wiedzieć, że szybko wykryją tak bezczelną kradzież. Już
pakuje walizki.
- Skoro o tym mowa... - Voort popatrzył na Sharra. - Co tu jest grane, u diabła?
Na twarzy Sharra wykwitł uśmiech.
- Pytasz, dlaczego dwie osobne drużyny Widm prowadzą śledztwo dotyczące generała
Stavina Thaala?
- Dokładnie.
- Pojęcia nie mam. Z Bhindi omówiliśmy pokrótce cele obu grup. Wszystko
pokrywało się niemal co do joty. To Buźka nas zwerbował, nie mówiąc żadnemu z

Strona 102

background image

Aaron Allston - Cios łaski

nas
o istnieniu drugiego oddziału. Kilka dni temu o mało na siebie nie wpadliśmy -
mój spec od komunikacji i komputerów, Thaymes, kilka razy widział Myri i
nawet startował do niej w barze, ale doszedł do wniosku, że to tylko żądna
przygód osadniczka.
Pocisk z blastera uderzył w zewnętrzną powierzchnię skalnego występu. Dwa metry
niżej i trafiłby w głowę Sharra. Udając, że tego nie zauważył, Sharr zsunął
się na dół i usiadł za ścianą.
- Szkoda, że weszliśmy sobie nawzajem w paradę. Ale i tak dobrze cię widzieć,
Voort.
- Ciebie też.
Przez kolejną godzinę Voort miał okazję poznać pozostałych nieznajomych, kiedy
przychodzili zdawać raport Sharrowi.
Był wśród nich devaroniański medyk imieniem Drikall Bessarah, odpowiadający za
otumanienie Turmana.
- Nie zwracaj się do mnie per „doktorze”. Ten tytuł przysługuje tylko tym,
którzy otrzymali pozwolenie na wykonywanie zawodu.
Mężczyzna o kręconych włosach nazywał się Thaymes Fodrick i był z pochodzenia
Korelianinem. Według własnych słów zerwał z rodzinną tradycją i nie został
wiecznym studentem.
- Zyskałem sławę dzięki włamaniom do zabezpieczonych systemów komputerowych.
Garik Loran, konsultant do spraw bezpieczeństwa, przyłapał mnie na tym, ale
tylko pogroził mi palcem i puścił wolno. Dwa lata później zwerbował mnie Sharr.
Huhunny, Wookie, nie było w pobliżu, by mogła się przedstawić.
- Doszły mnie słuchy o akrobatce Wookie, która była na Kashyyyku, gdy Jacen Solo
próbował spalić całą tę planetę. Już w cywilu dopilnowała, by kilku oficerów
nadużywających przywilejów poniosło stosowne konsekwencje, co nie przysporzyło
jej popularności w pewnych kręgach. Ale gdy Buźka opowiedział mi o Thaalu,
doszedłem do wniosku, że będzie miała odpowiednią... motywację.
W tym czasie wokół wzgórza rozstawiły się cztery nowo przybyłe jednostki
artyleryjskie, wyposażone w działa blasterowe. Dołączyły do nich liczne
śmigacze,
wypełnione po brzegi Skokopsami. Nie odważyli się przekroczyć granicy dwustu
metrów od Lyss. Ograniczyli się do stosowania równomiernego ognia zaporowego.
Ale nie na długo. Z odległości dwóch kilometrów odezwała się artyleria,
ostrzeliwując szczyt wzgórza i jego zbocza. Co kilka minut któraś z jednostek
wypuszczała
ładunek plazmowy tak duży, że przypominał raczej falę ognia niż błyskawicę
skupionego światła. Lecącemu ładunkowi towarzyszył odgłos rozdzieranego
powietrza,
przerwany eksplozją gdy energia pocisku zderzała się ze skałą. Wstrząsy, które
docierały na szczyt, były na tyle silne, że ze starych, zniszczonych ścian
i sufitu sypały się odłamki skalne, płytki i tynk.
Pomieszczenie Obserwatorium zbudowano na planie litery X -składały się na nie
dwie podłużne, wąskie sale, przecinające się
w środkowej części. Wszystkie cztery ramiona kończyły się balkonami i oknami
wychodzącymi na równinę; zachodnie ramię dodatkowo łączyło się ze Ścieżką
Pogodową. Wyłożoną kamiennymi płytami podłogę pokrywała warstwa nagromadzonego
przez lata gruzu, a nawet gniazd gryzoni, zaś w punkcie przecięcia obu
pomieszczeń
znajdowały się prowadzące w dół schody. Zniknęły wszystkie meble i instalacja
wodno-kanalizacyjna. Ponieważ brakowało zasilania, Usan roztropnie oświetlił
miejsce, w którym krzyżowały się sale, prętem jarzeniowym Turmana.
Przeciwnik ani na chwilę nie przerwał zagłuszania łączności.
Gdy Voort włączył swój komunikator, usłyszał jedynie syk.
- Załóżmy, że Thaal nie dopuścił do swoich tajemnic wszystkich Skokopsów. Pewnie
wszyscy są bandą aroganckich zbirów, ale sekret,
o którym wie zbyt wiele osób, długo sekretem nie pozostanie. Możemy założyć, że
istnieje wewnętrzny krąg zaufanych. To oni opiekują się instalacjami takimi
jak ta, którą odwiedziliśmy, wykorzystywanymi przez Thaala jako stacje
przeładunkowe w jego operacjach na czarnym rynku.
- Brzmi logicznie. - Sharr pokiwał głową.
- To właśnie ten ekskluzywny krąg nas ściga. Oni też są winni zdrady stanu, ale
nie mają takiej władzy i możliwości, jakimi dysponuje Thaal. Nie lituję
się nad nimi, ale ich obecność tutaj działa na naszą korzyść. Thaal dysponuje
ograniczoną liczbą zaufanych ludzi
i nie może wszystkich tutaj ściągnąć. Wezwie ich potem do swojej instalacji,
żeby opróżnili czarnorynkowe magazyny z dowodów. Jeśli dojdzie do śledztwa,

Strona 103

background image

Aaron Allston - Cios łaski

nic nie będzie wskazywało, że brał udział w tym procederze. Ale na razie musi
brać pod uwagę ewentualność, że jakieś dowody jednak trafią w ręce władz.
Sharr zastanowił się nad tym.
- Słowo daję, zazdroszczę ci tej warty w pojeździe. Przynajmniej byłeś wygodnie
ubrany. Te nasze gumiaki są okropnie ciasne. Wolałbym wasze kombinezony
kamuflujące. Jak skończy się amunicja, rozpęta się prawdziwe piekło.
- Niech to nie będą pierwsze objawy demencji.
- Skądże. Tak mi się nasunęło przez skojarzenie. Instalacja już była prawie
pusta. A całkowite jej opróżnienie nie potrwa długo, bo Thaal był już blisko.
Trey myśli, że zdjęli fałszywą płytę podłogową żeby przyspieszyć przeładunek.
Jestem pewien, że Thaal do rana zdąży posprzątać.
Wran popatrzył na nich, marszcząc czoło.
- Z tego wynika, że muszą zabrać stąd artylerię, żeby nikt jej przypadkiem nie
znalazł i nie zidentyfikował jako skradzionej.
Voort potwierdził jego słowa skinieniem głowy.
- I co będzie?
- Wran to myśliciel. A ręce i nogi ma nawet bardziej zabójcze od tej strzelby -
szepnął Sharr do ucha Voortowi.
- Wcale mnie to nie dziwi. Pamiętam, co wyprawiała Shalla. Ona zresztą mówiła,
że jej siostra, czyli matka Wrana, jest jeszcze lepsza.
- Mój plan B zakłada, że Wran zejdzie ze wzgórza i wszystkich załatwi. Jeśli
zdoła zrobić wyłom w liniach przeciwnika, zanim go dopadną to może uda nam
się wymknąć.
- Wszystko słyszałem. - Wran zastanowił się chwilę. - Chyba dałbym sobie radę.
Sharr wrócił do poprzedniej pozycji.
- Niech to szlag, Prosiaku... to znaczy, Voort - już go mieliśmy. Znaczy,
generała Thaala. Te nagrania ze skradzionym sprzętem... A teraz....
- Właśnie dlatego mam cichą nadzieję, że Myri niczego nie wyśle, bo wtedy Thaal
spakuje manatki i nam ucieknie. Nie chcę go wykopać z branży, tylko przykładnie
ukarać. Gdyby uwierzył, że nie dysponujemy żadnymi dowodami, to może nadarzy się
kolejna okazja, żeby go przyskrzynić.
Kolejny raz - tym razem na wschodzie - rozległ się huk, jakby coś rozrywało
niebiosa na strzępy. Voort przykucnął i zaparł się mocno.
Po wschodnim zboczu wzgórza przetoczył się wstrząs. Z góry spadło jeszcze więcej
skalnych odłamków... i nagle wszystko się skończyło.
- Chciałbyś przysporzyć generałowi bólu głowy? Żeby zostawił nam jeszcze więcej
dowodów? - Wran podniósł strzelbę i spojrzał przez lunetę w kierunku jednostki
artylerii, ulokowanej na północ od wzgórza.
- Z wielką przyjemnością. - W głosie Sharra słychać było entuzjazm. - Wiesz, jak
to zrobić?
- To trochę strzał w ciemno, choć bardziej w przenośni, niż dosłownie.
Ostrzeliwujemy się tylko blasterami. Przeciwnik ma jednostkę mobilnej artylerii
dwa kilometry stąd, ale nawet nie ustawili pola ochronnego, bo wydaje im się, że
są poza naszym zasięgiem
I zostawili odsłonięte boczne klapy dla lepszego chłodzenia generatorów.
Voort wychylił się i spojrzał przez celownik. Wran miał rację.
- Dasz radę w nie trafić?
Wran wzruszył ramionami.
- Szanse są jak jeden do trzech.
- Obserwator by pomógł?
Wran mu się przyjrzał.
- Przeszedłeś stosowny trening?
- Synek, nie ucz farmera, jak sadzić buraki.
Wran uśmiechnął się szeroko.
- No to szanse jak dwa do trzech.
Voort sięgnął po makrolornetkę. Majacząca w oddali mobilna artyleria ustawiła
się pod kątem, tak że przód i prawy bok miała całkowicie odsłonięte. Panele
wentylacyjne były podniesione. Zaglądając w głąb jednego z nich, Voort dostrzegł
elementy, o których wspominał Trey - główny kondensator, akumulator
kondensatora,
układ ładujący i system chłodzenia. Posiłkując się dalmierzem w lornetce,
określił odległość do celu, potwierdził wyliczenia przez celownik karabinu i
znowu wrócił do makrolornetki.
- Odległość do celu na lewym rogu pojazdu to dwa kilometry, trzy metry i
czterdzieści siedem centymetrów, do celu na prawym rogu dwa kilometry, pięć
metrów
i czterdzieści cztery centymetry.
Wran aż gwizdnął, nie odrywając wzroku od lunety.

Strona 104

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Jakim cudem z takim sprzętem uzyskałeś wynik w centymetrach?
- Na oko. Uśredniam wzrost najbliżej stojącego Skokopsa, porównuję go ze średnim
wzrostem wojskowego danego gatunku...
- Wkułeś te wszystkie parametry?
- Zapamiętałem je. Porównuję z uzyskanym wynikiem, potem wyliczam dystans
Skokopsa od celu i koryguję różnicę.
- A nie wyliczyłbyś mi podatków?
- Co do wiatru... To jest laser. Siła i kierunek wiatru nie mają znaczenia.
- Nie mają - zgodził się Wran. - Gotów do strzału próbnego.
- Strzelaj.
Chociaż makrolornetka nie oferowała równie dużego przybliżenia jak luneta Wrana,
to jednak dzięki niej Voort widział cel w szerszej perspektywie. Usłyszał,
jak Wran wypuszcza powietrze z płuc i niemal stapia się w jedno z otoczeniem...
póki nie rozległo się ciche kliknięcie, gdy nacisnął spust.
Na celu schowanym za otwartą klapą pojawiła się mała czerwona kropka, by po
chwili zniknąć. Nikt z załogi pojazdu nie zwrócił na nią uwagi.
Wran zachowywał się ciszej od nastolatka, który po godzinie policyjnej wraca do
ciemnego, cichego mieszkania.
- Nic nie zauważyłem.
- Metr sześćdziesiąt dwa na lewo, twoje lewo, od przedniego rogu głównego
kondensatora. I sześć centymetrów w górę.
- Przyjąłem. Kompensuję. - Wran sięgnął do lunety i delikatnie zmodyfikował jej
ustawienia. - Namierzam cel... - Również tym razem powoli wypuścił powietrze
z płuc i zaczął delikatnie dociskać spust.
Klik.
Strzelba zabuczała i ładunek w mgnieniu oka pokonał dystans od Wrana do jego
odległego celu.
Voort zauważył, że w zakrzywionej ściance kondensatora pojawiło się wgłębienie,
jak gdyby uderzył w nią malutki meteor. Zgromadzeni wokół pojazdu żołnierze
odwrócili głowy i utkwili wzrok w otwartym panelu. Wyglądali na
skonsternowanych.
Nagle któryś krzyknął. I wszyscy rzucili się pędem do ucieczki.
Zdążyli odbiec na jakieś czterdzieści metrów, gdy działo eksplodowało. Niektórzy
zdążyli paść na ziemię; pozostałych porwała siła wybuchu. Języki ognia
i kłęby dymu unosiły się nad całą sceną rozerwany pojazd uniósł się w powietrze.
Gdy tylko pojawił się błysk eksplozji, Voort rozpoczął odliczanie. Odgłos
wybuchu dobiegł go już po sześciu sekundach.
Pokiwał głową.
- To by się zgadzało. - Spojrzał na Wrana. - Świetny strzał.
- Dziękuję.
- A teraz chować się, wszyscy. - Sharr już to zrobił, odwracając się plecami do
wydarzeń na równinie.
- Tak? - Wran popatrzył na niego. - A dlaczego?
- Ponieważ życie uczy, że personel wojskowy, bez względu na to, czy uczciwy, czy
szemrany, robi się marudny, gdy ktoś mu zabiera zabawki, a jeśli winny jest temu
przeciwnik, to może chcieć się odgryźć.
- Rozumiem. - Wran przesunął się za mur, w który po chwili uderzyła fala
pocisków.
Wzmożony ostrzał artyleryjski trwał dobrą godzinę, nim wreszcie zaczął tracić na
sile.
Durosjanie całkiem nieźle znieśli oblężenie. Usiedli w Obserwatorium, opierając
się o ścianę, która sprawiała wrażenie najsolidniejszej, i tuż obok schodów
- na wypadek gdyby poczuli nagłą potrzebę zbiegnięcia na dół. Przytulony do
sąsiedniej ściany Turman kręcił się niespokojnie. Voort, który spędził na dole
dłuższą chwilę, uznał, że odgłos bębnienia pocisków o skałę nie daje się tutaj
aż tak bardzo we znaki, a Joylowie dobrze znoszą stres.
Ale mieli swoje pytania, zwłaszcza Usan.
- Czy tą bronią mogą wybić otwór do wnętrza góry?
Voort pokręcił przecząco głową
- Nie mają odpowiedniego sprzętu ani czasu. Mogą spróbować nas złamać i zmusić
do poddania się, ale na to wystarczy, żeby ustawili na kilka dni ścisłą
blokadę. Wtedy umrzemy z pragnienia.
- Cóż, to bardziej do mnie przemawia.
- Podczas swojego śledztwa Myri odkryła skyhoppery w ich bazie, ale gdyby
spróbowali przeprowadzić atak z powietrza, rząd planetarny i Dowództwo Myśliwców
na pewno by to zauważyły i nabrały podejrzeń. A tego Thaal wolałby uniknąć.
Raczej zechcą nas wziąć na przetrzymanie.
- Super. - Usan pokiwał smętnie głową. - Wiesz, jak rozbudzić nadzieję.

Strona 105

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Turman usiadł i machnął ręką w stronę Usana - niczym pradawny Sith wydający
rozkazy swojemu smokowi.
- Zalety ironii objawiają się jedynie wtedy, gdy i ona sama jest oczywista. Ci,
którym obcy jest charakter Durosjan, nie pojmą twojego przekazu.
Voort popatrzył na niego spod zmarszczonych brwi.
- Turman, to brzmiało prawie sensownie. Jesteś z powrotem z nami?
- Ajakże. Nieważne, kim jesteście. Ale jeszcze tu posiedzę. -Wciąż chwiał się na
nogach.
- Zostań tam, gdzie jesteś, i wracaj szybko do siebie.
- Opowiesz mi, jak twoje Widma wpadły na trop instalacji? - zapytał Voort
Sharra, nie odsuwając głowy od wąskiej, pionowej przerwy w ścianie.
Znajdowali się jeden poziom pod Obserwatorium, w zawalonej gruzem stacji kolejki
linowej. Na środku stał wrak wagonika. Kamienne drzwi w zewnętrznej ścianie
zablokowały się, pozostawiając na dole wysoką na osiem centymetrów lukę, przez
którą teraz wyglądał Voort. W pomieszczeniu było ciemno niczym w jaskini. Gdy
wzrok Voorta przyzwyczaił się do nowych warunków, Gamorreanin wyraźnie zobaczył
rozlokowane w oddali Skokopsy i stanowiska artylerii.
Śmiech Sharra, opartego plecami o ścianę przy drzwiach, zakłócił kaszel.
- Zastanawialiśmy się, czy Thaal naprawdę jest skorumpowany do szpiku kości i
czy kradnie wszystko, co tylko wpadnie mu w ręce. Thaymes owinął transpondery
w przezroczysty fleksiplast. Kiedy włamaliśmy się do wojskowego magazynu na
Coruscant, przymocowaliśmy je do sprzętu i zapasów, również do pojemników z
bactą. Sygnał śledzący wskazywał, że dotarły do miejsca przeznaczenia, także do
Bazy Fey’lyi... ale potem wiele przekierowano do Ackbaru.
- Dlatego tam polecieliście, tak?
- Dlatego tam nie polecieliśmy. Kazał nam trzymać się z dala od Ackbaru, chyba
dlatego, żebyśmy przypadkiem na was nie wpadli. Ale gdy zniknął, postanowiliśmy
podążyć tym tropem. W Ackbar City znaleźliśmy stację przeładunkową dla
skradzionego sprzętu. Zdołaliśmy dostać się do środka i schować w ciężarówce
wiozącej
jedzenie i paliwo do tej podziemnej bazy. Tak właśnie doszło do zdumiewającej
schadzki z twoimi Widmami.
- To dobrzy ludzie.
- Jestem tego pewien. A jak wy tutaj trafiliście?
- Trey opracował swoją wersję numeru Lary Notsil, króla droidów. Nawet nie
wiedział, jak to wyszło z Larą.
- Smarkacz jeden.
- Właśnie. - Voort odsunął się od otworu w ścianie i spojrzał w stronę Sharra,
choć w panujących tu ciemnościach i tak nie mógł go dostrzec. - Jesteś chyba
mistrzem wojny psychologicznej. Buźka Loran, dwie eskadry Widm - po co to
wszystko było?
- Nawet nie chodziło o większą skuteczność. - Westchnął. - Nie wierzę, że
specjalnie nas wystawił. Ale też niczego nam nie ułatwił, czego efektem jest
nasza
obecność tutaj. Jeśli to rozgryziesz, sam mianuję cię mistrzem wojny
psychologicznej. - Sądząc po odgłosach, Sharr się podniósł. - Chodź. Wracamy pod
ścianę.
ROZDZIAŁ 24
Ktoś poklepał Voorta po ramieniu, budząc go ze snu. Gamorreanin rozejrzał się
dokoła.
Leżał na chodniku za Ścieżką Pogodową z głową opartą na plecaku Treya.
Zobaczył nad sobą jego niewyraźną sylwetkę.
- Coś się dzieje?
- Świta. Zmiana warty.
- Podobno to miał być świt za kilka dni.
- Jeszcze czego.
Voort usiadł. Na prawo od niego siebie usłyszał głos Thaymesa.
- Najpierw chcesz dobre czy złe wieści?
- Dobre.
- Skokopsy trzymają się na dystans.
- A te złe?
- Strasznie trudno się do nich teraz strzela.
Ładunek energetyczny uderzył w sufit tuż nad głową Thaymesa i rozładował się w
akompaniamencie głośnych trzasków. Rozgrzane do czerwoności odpryski skały
opadły na niego. Mężczyzna wrzasnął, przetoczył się i zaczął strzepywać z siebie
palące okruchy.
Wran, również siedzący obok Thaymesa, roześmiał się cicho.
Voort wspiął się na mur, żeby cokolwiek zobaczyć.

Strona 106

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Podkradli się do podnóża góry... - Wystawił głowę ponad krawędź i zbadał
wzrokiem zbocze poniżej.
Blisko podstawy schodów, w miejscu, gdzie Wran oddał strzał do zbliżającego się
śmigacza, dostrzegł rozbłysk światła. Jego źródłem
był pręt jarzeniowy, oświetlający twarz Wookie, która wpatrywała się intensywnie
w Voorta.
- Huhunna? - Voort oderwał od niej wzrok i popatrzył na Wrana. -Mamy na dole
waszą Wookie.
Wran pochylił się i wyjrzał przez szczelinę w ścianie na wysokości kolan,
niewiele większą od jego głowy. Spojrzał uważnie w dół skalistego zbocza.
- Macha do nas. Jest z nią ta, jak jej tam... wasz dowódca.
- Bhindi. - Voort jeszcze raz spojrzał w dół. Choć wzrok miał gorszy od Wrana i
tak dojrzał machającą dłoń rozmiarów talerza.
- Chyba się ukryły. - Wran zamilkł na chwilę. - Zdołały przedrzeć się przez
pola, ale na schodach będą odsłonięte. Na pewno nie pogardzą ogniem osłonowym.
Przez to zagłuszanie komunikatory są tu bezużyteczne. - Odsunął się od szczeliny
i spojrzał na Voorta. - Bhindi w ogóle się nie rusza. A Huhunna na coś
czeka.
Voort zeskoczył na ziemię i ruszył w kierunku wejścia do Obserwatorium.
- Na stanowiska! - warknął.
- To ja powinienem to powiedzieć - oburzył się Sharr.
- No to mów.
- Już nieważne.
Voort dał Widmom czas, aby wstali ze swoich kamiennych posłań i zakończyli
eksplorację tunelów. Wszyscy zebrali się na murach, półprzytomni i z
podkrążonymi
oczami. W tym czasie Skokopsy, wykorzystując nadarzającą się okazję, zaczęły z
oddali ostrzeliwać miejsce, gdzie ukryła się Huhunna.
- Zaraz rozpoczniemy ostrzał osłonowy - przemówił Voort. -Huhunna i Bhindi
spróbują się do nas wspiąć. Musimy namierzyć te Skokopsy, które będą do nich
strzelać, i przepłoszyć ich albo wysłać w zaświaty. Nie odpowiadacie ogniem,
jeśli ktoś nas weźmie na cel. Tym zajmę się ja z Wranem.
Wran, Thaymes i Drikall spojrzeli na Sharra, by potwierdził rozkazy. Skinął
głową
Voort odczekał, aż Widma zajmą pozycje na całej szerokości ściany, i dopiero
wtedy wychylił się ponad jej krawędź, dając znak Huhunnie.
Ostrzał przeciwnika przeniósł się teraz na ścianę, za którą się skrył. Voort
przykucnął i odpowiedział ogniem. Nie widział Huhunny, ale zauważył, skąd do
niej strzelają. Również pozostałe Widma wyłapały stanowiska ogniowe przeciwnika
i zasypały je gradem pocisków.
Voort biegał w górę i w dół schodów, oznaczał cel i określał dystans do niego, a
obserwując otoczenie i ruch zboża, szacował kierunek i siłę wiatru. Potem
wracał, zajmował pozycję, uspokajał oddech i zamierał w bezruchu, wypuszczając
powietrze z płuc.
A potem naciskał spust...
Pozostałe Widma strzelały więcej od niego, ale Voort częściej trafiał. Miało to
swoje zalety i wady - oddawał mniej strzałów, ale szybciej eliminował
przeciwników.
Nie zmuszał ludzi, by chowali się za zasłoną tylko ich zabijał.
Naliczył łącznie sześć trafień śmiertelnych do momentu, gdy Huhunna wspięła się
na szczyt schodów, niosąc w ramionach Bhindi niczym śpiące dziecko. Przecisnęła
się przez szczelinę w murze, odsunęła się na bok, by zniknąć z linii ognia
Skokopsów, i przyklękła. Głośny pomruk, który z siebie wydała, przeszedł po
chwili w przenikliwy jęk.
Voort nie znał języka Wookiech, ale jak wiele istot z podobnym doświadczeniem,
podróżników lub weteranów, potrafił rozpoznać przekleństwa w zaskakująco
wielu językach. Przekleństwa, a także błagania o pokarm i wodę, żądania poddania
się lub słowa kapitulacji. I z całą pewnością prośbę Huhunny: „Lekarza!”
Voort szybko poczuł zapach spalonego ciała i ubrań.
Devaronianin Drikall schował blaster do kabury i przeczołgał się za Huhunną aż
do Obserwatorium.
- Reszta zostaje na pozycjach - zarządził Voort i ruszył za medykiem. - Wran,
wyznaczaj im cele... i niech się zmieniają.
Sharr i Scut podążyli za nim; Sharr włączył pręt jarzeniowy i podniósł go
wysoko, tak by krąg światła objął wszystkich.
Drikall wstał i zdjął tunikę, zostając tylko w czarnej koszulce. Zwinął ubranie
w kłębek, który położył na kamiennej podłodze, i dał znak Huhunnie. Wookie
ułożyła Bhindi na ziemi, opierając jej głowę na zaimprowizowanej poduszce.

Strona 107

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Bhindi nie otworzyła oczu.
Drikall przyklęknął obok i odpiął od pasa pakiet medyczny. Gdy się odezwał,
można było odnieść wrażenie, że mówi do dyktafonu:
- Pacjentka to kobieta rasy ludzkiej, w dobrej kondycji fizycznej, wiek
czterdzieści pięć-pięćdziesiąt lat. Na podbrzuszu rana
postrzałowa, z karabinu blasterowego, wnioskując po rozmiarach obrażeń. -
Popatrzył na Huhunnę, szukając u niej potwierdzenia swoich podejrzeń. Gdy
skinęła
potakująco, wrócił do oględzin pacjentki.
Z torby wyciągnął parę małych nożyczek, ostrożnie rozciął kominiarkę Bhindi,
odsłaniając głowę, po czym przycisnął do jej szyi jakiś mały przedmiot. Voort
go rozpoznał - był to połowy czytnik objawów czynności życiowych. Miał rozmiary
dużej kredytki, był elastyczny jak bandaż i całkowicie przylegał do skóry.
Wykonano go głównie z przezroczystego, czerwonego fleksiplastu, który zaczął
teraz pulsować, mierząc rytm serca Bhindi, stanowczo zbyt wolny, by napawać
Voorta nadzieją.
Górną część kombinezonu maskującego Bhindi trzeba było usunąć. Precyzyjnie i
delikatnie posługując się nożyczkami, Devaronianin rozciął też dolną część
jej tuniki. Gdy ją odsunął, jego oczom ukazał się opatrunek przyciśnięty do
prawej części podbrzusza; na jego środku widniała zaschnięta krew, a ciało
wokół miało odcienie od zdrowego różu do brązowo-czarnej spalenizny. Drikall
szybkimi, ale delikatnymi ruchami zdjął opatrunek.
Gdy to zrobił, nawet Voort, dysponujący tylko podstawową wiedzą na temat
pierwszej pomocy, zauważył, że rana jest poważna - duża, głęboka i czarna. Choć
energia ładunku, który wyrządził te szkody, przyżegła brzegi, gdzieniegdzie
wciąż zbierała się krew. Zapach spalonego ciała przybrał na sile.
Wbrew samemu sobie i zasadom wykonywanej profesji, Drikall się skrzywił.
- W pierwszej kolejności podam środki przeciwbólowe i przeciwwstrząsowe.
Powinny... pomóc. - Jedną po drugiej przycisnął do szyi Bhindi dwie strzykawki.
Spojrzał w górę, na Sharra, a potem na Voorta.'
- Jeśli ma przeżyć... będziemy musieli skapitulować i oddać ją w ręce
przeciwnika. I to zaraz. Z takim urazem poradzi sobie tylko w pełni wyposażony
medlab.
Rana jest zbyt poważna.
Voort i Sharr popatrzyli po sobie.
- Słyszałam... - Głos Bhindi był słaby, a oczy wciąż miała zamknięte, ale
najwyraźniej odzyskała świadomość. - Nie wolno wam tego zrobić.
Voort przyklęknął obok niej.
- Bhindi...
- To rozkaz. Mamy dowody korupcji Thaala, a oni o tym wiedzą. Jeśli się
poddacie, żeby uratować mi życie, podpiszecie na siebie wyrok śmierci, a ja i
tak
zginę. - Zamrugała i otworzyła oczy. Spojrzała na medyka.
- Jak się nazywasz?
- Drikall. Drikall Bessarah.
- Niezłe te twoje środki przeciwbólowe. Nie czuję się tak źle. -Przeniosła
spojrzenie na Voorta i Sharra. - Zabierzcie te dzieciaki do domu. Przekazuję
dowództwo...
Zamilkła ze wzrokiem wbitym w przestrzeń. Czujnik na karku przestał pulsować.
- Bhindi? - Oczy Voorta zaszkliły się łzami. - Bhindi!
- Nie żyje. - Drikall zamknął jej powieki. - Przykro mi.
Huhunna podniosła wzrok ku sufitowi i wydała z siebie głęboki,
przejmujący jęk.
- Niech to diabli! - Voort rąbnął pięścią o podłogę tak mocno, że cudem nie
uszkodził sobie dłoni. Zignorował ból i wstał. Był tak roztrzęsiony, że zaczął
się zastanawiać, czy implant zdoła przetłumaczyć jego słowa.
- Drikall... - przemówił Sharr, a głos miał chrypliwy, jakby w gardle zalegał mu
piasek. - Wyjdź na zewnątrz i poszukaj czegoś, czym moglibyśmy ją przykryć.
Devaronianin skinął głową i zniknął w ciemnościach.
- Musimy wybrać nowego dowódcę - powiedział Scut. Głos miał ponury, wręcz
zbolały.
Jego słowa wstrząsnęły Voortem, wyrywając go z otchłani rozpaczy. Przed oczami
przewinął mu się obraz pozostałych Widm pod postacią numerów.
Wybiorą Sharra, pomyślał. Jego siłą są długofalowe, opracowane w
najdrobniejszych szczegółach plany, dzięki którym potrafi sprawić, że ludzie
zaczynają
wątpić we własną poczytalność i tracą zaufanie do innych. Pozostali są jeszcze
za młodzi, zbyt niedoświadczeni. Jeśli ktokolwiek z nich zostanie wybrany

Strona 108

background image

Aaron Allston - Cios łaski

na dowódcę, wszyscy zginiemy.
Voort odzyskał głos. Patrzył na Scuta, ale przemówił do wszystkich:
- Do diabła z tym. Przejmuję dowodzenie.
Scut utkwił wzrok w Gamorreaninie. Jeśli kiedykolwiek zdarzyło się, by jego
groteskowy, przyklejony uśmiech nie pasował do
spojrzenia, to właśnie teraz - na jego twarzy i w oczach malowały się smutek i
gniew.
- Mowy nie ma. Lepiej niech Sharr dowodzi. Jeśli nie, czekają nas wybory. Sharr
przewodzi swojemu oddziałowi, tak samo jak Bhindi dowodziła naszym. Ty
jesteś tylko członkiem zespołu. Nie masz dowódczych predyspozycji.
- Wojskowych dowódców się nie wybiera, baranie. - Voort spojrzał na Sharra. -
Teraz przejmę dowodzenie. Spróbujesz mi je odebrać? - Choć współpracował
z Sharrem przez większą część wojny z Yuuzhan Vongami i uważał go za swojego
przyjaciela, nie starał się ukryć tonu groźby w swoim głosie.
Sharr pokręcił głową
- Masz dłuższe doświadczenie. I ważysz więcej ode mnie.
- No właśnie.
Drikall wrócił z pelerynką Wrana i zakrył nią ciało Bhindi od pasa w górę.
Voort wrócił do tematu.
- Wracajcie do swoich zadań. Scut, ty zostań. Pójdziesz ze mną. -Sztywnym
krokiem ruszył w stronę schodów. Doszedł do stacji kolejki linowej i zaczekał
do momentu, gdy Scut pojawił się w drzwiach. Odwrócił się błyskawicznie, chwycił
Scuta za ramiona, przycisnął go do ściany i przytrzymał.
- Wystarczy tego dobrego, słyszysz?
- Jeszcze nie - wychrypiał Scut. W jego głosie były oburzenie i opór.
Voort popchnął go i puścił, ale nie cofnął się ani o krok.
- Zdejmij maskę. Chcę zobaczyć twoją prawdziwą twarz. Twarz Yuuzhanina.
Scut sięgnął pod kołnierzyk i pozbył się maski, odsłaniając surową kościstą
twarz i przenikliwe oczy, typowe dla Yuuzhan Vongów.
- A teraz uważaj, to rozkaz. Masz powiedzieć, co ci się we mnie nie podoba i
dlaczego nie powinienem przejąć dowództwa. Chcę usłyszeć wszystkie argumenty,
bym mógł je odeprzeć. Zaczynaj.
- Po pierwsze, odszedłeś kiedyś z Widm. Byłeś zbyt rozżalony, żeby zostać.
Bhindi mi wszystko opowiedziała. Niepotrzebnie ściągnęła cię z powrotem. A
teraz,
gdy nie żyje, znowu zaczniesz się mazgaić i odejdziesz jak dawniej. Po drugie,
nie myślisz logicznie.
- Dziwnie to brzmi w ustach Yuuzhanina. Twoja rasa nie ma pojęcia o logice.
- No właśnie! - Głos Scuta nabrał mocy. - Jestem Yuuzhaninem w takim samym
stopniu, jak ty jesteś Gamorreaninem, czyli częściowo. W mojej rodzinie są też
ludzie.
- Zostałeś adoptowany, to prawda, ale zanim do tego doszło, miałeś dość czasu,
żeby ukształtować się na zwyrodniałego socjopatę.
- Skoro tak uważasz, skoro nie liczy się, jak mnie wychowano i skoro do szpiku
kości jestem Yuuzhaninem, tak samo ty będziesz całe życie Gamorreaninem:
głupim, tłustym, pozbawionym moralności, prostackim obibokiem. Może zakwiczysz,
świnko?
- Tylko na tyle cię stać? Chyba jeszcze nie skończyłeś. No, dalej. Wyczuję, gdy
dotrzemy do sedna. Jeśli ono istnieje.
- Proszę bardzo. - Scut odpowiedział już normalnym tonem. Nawet jeśli
przyciśnięty przez Voorta do ściany poczuł się nieswojo, niczego nie dał po
sobie
poznać. - Znam cię, i to osobiście, od czasów dzieciństwa. Od chwili, gdy
poznałem swoich ludzkich rodziców.
- Skąd mnie znasz?
- W tej chwili to nieistotne. Ale zawsze dobrze wiedziałem, kim są Widma. To
bohaterowie zdolni pokonać tych, którzy niszczą i niewolą. Uważasz, że kłamię?
To ty kłamiesz. Zostałeś nauczycielem, bo to twoja pasja, tak?
- Tak. Dlatego że to kocham. Chciałem rozpocząć nowy etap życia. Tak robią
wszystkie Widma... te, którym udaje się przeżyć.
- Spotykałem nauczycieli, którzy traktują swój zawód jak powołanie. Odpowiedz mi
jednak szczerze: gdy uczniowie kończą naukę u ciebie i ruszają z rykiem
silników, to czy naprawdę przepełnia ich miłość do liczb, którą im wpajałeś?
- Niewielu jest takich... - Voort cofnął się pół kroku.
- To dlatego, że nie dzielisz się z nimi żadną miłością. Nauczanie pozwala ci po
prostu zapomnieć o tym, z czego zrezygnowałeś. Wybrałeś bezbolesny sposób,
by umrzeć.
Voort instynktownie zacisnął pięści. Słowa Scuta kryły w sobie ziarno prawdy. W

Strona 109

background image

Aaron Allston - Cios łaski

przeciwieństwie do podopiecznych innych instruktorów, jego studenci nigdy
się nie wyróżniali. Z jakiegoś powodu nie zdołał ich zarazić miłością do liczb.
Jaki z tego wniosek?
Scut mówił dalej:
- Nie nadajesz się na członka drużyny, a tym bardziej na dowódcę, bo dzień w
dzień udowadniasz, że zawiodłeś swoich towarzyszy broni, a najbardziej tych,
z którymi służyłeś. Zapewne nas czeka ten sam los.
- O co ci chodzi?
- Brak ci woli życia, idioto! Ratowałeś życie innym, w tym mojemu ludzkiemu
ojcu. Ale gdy wracają do ciebie wspomnienia dawnych czasów, potrafisz tylko
opłakiwać przeszłość. Co powiedzieliby ci, którzy odeszli, wiedząc, że dalej
użalasz się nad sobą i liczysz porażki? Że wykorzystujesz ich śmierć? - Scut
wziął głęboki oddech. - Przed chwilą umarła Bhindi, ale ty unikasz jej imienia,
tak samo, jak nie wymawiasz imion tych, którzy zginęli w przeszłości. Ona
odeszła ze świadomością że nikomu nie opowiesz o radosnych chwilach z nią
przeżywanych i nie zainspirujesz nikogo jej śmiercią. Nie potrafisz dzielić się
miłością do liczb, ale i miłością do swoich towarzyszy.
Voort czuł, że złość go opuszcza. Było to raczej spowodowane obniżeniem poziomu
adrenaliny niż argumentami Scuta. Implant, zaprogramowany, by interpretował
również ton głosu, dopilnował, by w słowach Voorta dało się wyczuć sarkazm.
- Tak mi przykro, że cię zawiodłem - powiedział.
- Chyba nie mówisz szczerze.
- Wspomniałeś o swoim ludzkim ojcu. Pomogliśmy mu?
- Kawał czasu temu. Sytuacja Joylów przypomniała mi, jak ojciec zetknął się z
Widmami - to wtedy poznał ciebie. Uratowaliście go. Podobnie jak Usan Joyl,
został porwany przez potężnego dowódcę, który chciał wykorzystać jego
umiejętności do swoich celów. Widma go odbiły, a z czasem otworzyły się przed
nim.
Poznał ich nazwiska, a w końcu dowiedział się o istnieniu Eskadry Widm.
Voort prychnął.
- To nie było przez nieuwagę. Buźka Loran błyskawicznie oceniał ludzi, których
ratowaliśmy. Zdradzał im to i owo, pod warunkiem, że dysponowali umiejętnościami
i zasobami, które Widma mogły wykorzystać w przyszłości.
- Naprawdę? - Scut rozważył słowa Voorta. - A więc Buźka od razu wyczuł, że
mojemu ojcu można ufać i że może się im jeszcze przydać.
- Wtedy nie wiedział jeszcze, jakie błędy popełnił twój ojciec.
Scut zignorował zniewagę.
- Był świadom, że z czasem opowieści o Widmach staną się powszechnie znane wśród
wojskowych i wywiadu. Ale także gdzie indziej.
- Również wśród przemytników i piratów. Przerażająca reputacja pomaga wygrać
bitwę, zanim ona się rozpocznie.
- Bardzo to sprytne. - Scut wyglądał na zamyślonego. - Był bardziej wyrachowany,
niżbym podejrzewał.
- Stąd Buźka cię znał? To on polecił cię Bhindi?
Scut skinął potakująco głową.
- Twój ojciec jest ksenobiologiem, prawda?
- Nie, matka. Ojciec jest naukowcem multidyscyplinarnym. Zajmuje się chemią
nieorganiczną mineralogią gemmologią fizyką.
To obudziło w Voorcie odległe wspomnienie. Przyjrzał się uważnie
Scutowi.
- A więc nie nazywał się Gorsat.
- Gorsat to nazwisko Yuuzhanina, które przybrałem. Nie określa klasy, do której
przynależę z urodzenia, i dlatego tak bardzo denerwuje starszych wojowników.
Mój ojciec to Mulus...
- ...Cheems. Oczywiście. - Voort pokiwał głową i cofnął się myślami trzydzieści
lat. - Pamiętam go. Brałem udział w tej misji. Z ojcem Jesmin i ciotką
Wrana. - Głos Voorta wydawał się całkowicie pozbawiony emocji. - Był wtedy moim
najlepszym przyjacielem. Nie miałem rodziny, a on był dla mnie jak brat.
Stale robił mi kawały. Odgrażałem się, że jeszcze się odegram, ale nigdy tego
nie zrobiłem. - Przerwał, zagłębiając się w gąszcz wspomnień. -Szesnaście
lat później przystawiłem mu blaster do podbródka i wypaliłem mózg.
Wyraz twarzy Scuta się nie zmienił.
- Znam tę historię. Zrobiłeś to w akcie miłosierdzia.
- Tak. Ale gdy naciskałem spust, i przez kolejne piętnaście lat... a nawet
teraz... cichy głos w mojej głowie mówił mi: „Wreszcie się odegrałeś”.
Znienawidziłem
go. I od momentu, gdy okazałem się na tyle głupi, żeby dać się zwerbować Buźce,
każda chwila spędzona w towarzystwie Widm przypomina mi o tamtych wydarzeniach.

Strona 110

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Pamiętaj o tym na przyszłość, gdy przyjdzie ci do głowy prawić mi kazania o
czerpaniu radości z życia i opowiadać anegdoty z życia zmarłych.
- Sam właśnie przyznałeś, jak bardzo jesteś nieracjonalny. - Spojrzenie Scuta
nie straciło na hardości. - To był mój ostatni argument. A ty nawet nie zacząłeś
ich odpierać.
- Nie dałbym rady. - O dziwo ta deklaracja nie była dla Voorta aż tak bolesna,
jak się spodziewał.
- Więc zrezygnuj. Nie możesz dowodzić.
Voort uśmiechnął się do niego, obnażając zęby i kły. To był uśmiech wojownika.
- No to sprawdź sam.
ROZDZIAŁ 25
Tuż po nastaniu świtu zjawiły się cztery kolejne jednostki artyleryjskie, aby
wzmocnić oblężenie. Niosące się ze szczytu dudnienie przybrało na sile.
Trey zakończył rekonesans niższych poziomów wzgórza. Natrafił na dawne spiżarnie
i magazyny z wyposażeniem, ale wszystkie puste. Odkrył dojście do pomieszczeń,
w których swego czasu znajdowały się generatory, i ślepo zakończone korytarze.
Znalazł też okrągłe drzwi w permabetonowej rurze, prowadzące do naturalnych
jaskiń; nie były zamknięte, ale same jaskinie niestety nie sięgały podnóża góry
ani też nie prowadziły do żadnego wyjścia.
Trey użył dalmierza, by ocenić rozmiary góry, i nałożyć obraz na mapę
znajdujących się poniżej pomieszczeń. Siedząc w dawnej stacyjce kolejki linowej,
Voort analizował wyniki jego pracy na datapadzie.
Wskazał punkt na południowym zboczu wzgórza.
- Tutaj chyba jest naturalna jaskinia, która ciągnie się prawie na sam dół.
Sharr, który razem z kilkoma innymi Widmami brał udział w naradzie, wzruszył
ramionami.
- I co z tego?
- A to, że wciąż mamy torbę wyładowaną po brzegi materiałami wybuchowymi. A nuż
starczy ich do wywalenia w zewnętrznej ścianie
jaskini dziury, którą wydostaniemy się na zewnątrz? Potrzebujemy tylko małej
dywersji na północnym zboczu, żeby eksplozja na południu nie zwróciła uwagi
przeciwnika...
Trey spojrzał na niego z powątpiewaniem.
- Wyrażenia „ładunki wybuchowe” i „nie zwracać na siebie uwagi” jakoś do siebie
nie pasują. Potrzebujemy doświadczonego pirotechnika i równie kompetentnego
geologa. Pamiętaj, że zrobienie planu przy użyciu celownika blastera i dalmierza
pozostawi pewien margines błędu.
Voort wbił w niego wzrok.
- A gdybym wydał ci rozkaz?
- Wtedy dopilnuję, żeby wszystko zagrało... albo zginę, próbując to zrobić. I
obstawiałbym tę drugą ewentualność.
- W takim razie to będzie nasz plan B. - Voort odetchnął głośno, dając upust
irytacji.
Wran zmarszczył brwi.
- W takim razie co z planem A?
- Zaczekamy na odsiecz Myri.
- Od razu się uspokoiłem.
Voort zamknął datapad i oddał go Treyowi.
- A ja na to liczę. Zauważyliście jakiekolwiek oznaki, że przeciwnik schwytał ją
i Jesmin? Widzieliście gromadę Skokopsów z dala od reszty oddziałów i
jednostek artylerii?
Pokręcili przecząco głowami.
- Czyli nadal to w niej pokładamy największe nadzieje. No i w grę wchodzą dwa
dodatkowe czynniki, których potencjału nie znamy.
Trey popatrzył na niego ze zdziwieniem.
- O czym ty mówisz?
Voort westchnął ciężko.
- Marsz do kąta, Trey. A Joylowie? Wezwij ich tutaj.
Po chwili dołączyli do nich Usan i Dashan, dosiadając się do pozostałych na
zaśmieconej podłodze.
Voort od razu przeszedł do rzeczy.
- Możecie nam jakoś pomóc wydostać się stąd w jednym kawałku?
Usan wzruszył ramionami.
- Hej, to zły znak, gdy wybawiciele proszą ofiary o pomoc... Raczej nie. Nie
znam dobrze tej okolicy.
- Ale Thaala znasz lepiej niż ktokolwiek z nas. - Voort starał się, by jego głos
brzmiał ciepło, ale Gamorreanie mieli z tym poważne problemy. - Opowiedz
nam wszystko, co wiesz.,

Strona 111

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Usłyszał szept Dashana:
- To na wypadek, gdybyś zginął, a im udało się uciec... potrzebują informacji,
żeby przeżyć.
- Uspokój się, chłopcze. - Usan powiedział to spokojnym tonem. - Dziewczyna,
która wyruszyła z misją to córka Wedge’a Antillesa, prawda? Nie sądzę, żeby
poświęciła nas, by pozbyć się zbędnego ciężaru.
W odpowiedzi Dashan tylko prychnął.
- Co chcecie wiedzieć? - zapytał Usan Voorta.
- Przygotowałeś Thaalowi nową tożsamość. Kim on teraz jest? Skąd pochodzi jego
nowe wcielenie?
Usan pokręcił głową.
- To nie takie proste... zresztą nic, o co pytasz, nie jest proste. Moje zadanie
nie ograniczało się do opracowania pliku, który potem umieszcza się w
jakiejś odległej bazie danych. Stworzyłem nowy rodzaj tożsamości, bardziej
rozbudowany i wyrafinowany niż wszystko, co do tej pory wykorzystano.
- To znaczy? - W oczach Thaymesa pojawił się błysk.
- Składało się na to kilka etapów i wiele warstw. Fałszywe dane dotyczące
narodzin, wykształcenia, pracy, podstawowe informacje.
Z oczu Thaymesa bił niekłamany zachwyt.
- A co z odciskami dłoni, skanem siatkówki?
- Starta skóra odrasta, przynajmniej u ludzi. Ale co się stanie, jeśli zetrzemy
ją dopiero po tym, jak już podmienimy geny i przeprowadzimy terapię?
Thaymes był wyraźnie zdumiony.
- Gdy się zregeneruje, będzie już zupełnie inna?
Usan pokiwał głową. Odczekał, aż przycichły huki po ostatniej salwie
artyleryjskiej, a z sufitu opadną drobiny gruzu.
- Sprawa siatkówki rodzi większe komplikacje. Trzeba przefarbować źrenice
specjalnym barwnikiem i poddać oczy serii operacji laserowych, by, jak ja to
nazywam, zmodyfikować ich teksturę. Na korektę każdego oka potrzeba czterech
operacji...
- Przestań. - Nawet w świetle pręta jarzeniowego Voorta, przyklejonego taśmą do
wraku kolejki linowej, widać było, że Sharr zbladł jak ściana. - Starczy.
Chyba już wiemy, o co chodzi.
Thaymes zarechotał.
- Sharr, to naprawdę ty? Mistrzowi wojny psychologicznej robi się słabo, gdy
słyszy o operacji oka?
- Nawet nie wymawiaj przy mnie tych słów. - Sharr posłał mu gniewne spojrzenie.
- Co prawda tylko raz udusiłem człowieka, ale za to zrobiłem to ze stuprocentową
skutecznością.
- Thaymes - wtrącił Voort lekkim tonem - jeśli Sharr się porzyga, to ty po nim
posprzątasz. Mów dalej, Usan.
- Konieczne są też inne operacje, by wyeliminować lub dodać cechy
charakterystyczne, zmodyfikować ewentualne złamania i zmienić uzębienie. To
wszechstronny
proces. Pracowałem pod przymusem, więc by go przyspieszyć, sięgnąłem po techniki
wykorzystywane przez moich kolegów i badaczy działających legalnie. Posługując
się nimi, opracowałem kompleksowy proces dla Thaala. Ale nie dopuszczono mnie do
szczegółów nowej tożsamości jego i wiernych mu żołnierzy.
- Żołnierzy. - Voort zmarszczył brwi, nie wiedząc, co o tym myśleć. - Ile
osobnych tożsamości opracowano?
- Nie wiem. Do tych informacji również nie miałem dostępu. Pewnie dużo. Thaal
ufa jedynie Skokopsom oraz kilku obecnym i byłym wojskowym.
- Ciekawe. - Voort spojrzał na Treya. - Jego kochanka nie odbywała służby w
wojsku. Pamiętasz, jak się nazywała?
- Prześwietlałem ją. - Trey zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć. - To
Keura jakaśtam.
- Keura Fallatte - szeptem powiedział Dashan. - Zajmowała celę sąsiadującą z
naszą. Przynajmniej przez jakiś czas. Miła dziewczyna. Była zdziwiona, że
ją zamknęli. Podobno generał nie bardzo wiedział, co z nią począć. - Spojrzenia
Dashana i Voorta spotkały się. - A potem ją zabił. Zastrzelił na naszych
oczach. Powiedział: „Tak postępuję z tymi, których kocham. Zrobiłem to, by móc
zrealizować swój plan. A teraz pomyślcie, co mogę zrobić z kimś, kto
sprawia mi kłopoty”.
Voort na chwilę zaniemówił, a wreszcie postanowił nawiązać do
poprzedniego tematu.
- A więc, gdy tylko Thaal zniknie, będzie musiał przyjąć nową tożsamość.
Będziesz mu do tego potrzebny? Jeśli zostawimy ślady prowadzące do ciebie, to
czy spróbuje cię odbić?

Strona 112

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Usan pokręcił głową.
- Raczej wyśle zabójcę. Ma już swoich specjalistów, lekarzy, wszystkich, którzy
mogą mu pomóc zmienić tożsamość.
- Są tu elementy wspólne - wtrącił Thaymes.
Odczekali, póki nie ucichły odgłosy eksplozji wstrząsających zachodnią ścianą
góry. Voort strzepnął z głowy kamyki i tynk.
- To znaczy?
- Modyfikuje wiele tożsamości, nie tylko swoją. Niektóre z nich, a może
wszystkie, będą pewnie miały cechy wspólne. To słabość jego planu. Gdybym to ja
podrabiał, powiedzmy, czterdzieści dowodów tożsamości, a jestem w tym całkiem
niezły - no, może nie tak dobry jak nasz Usan - to wszystkie miałyby jakiś
punkt styczny.
Voort przeniósł spojrzenie na starszego z Durosjan.
- Jakie jest twoje zdanie?
- Ma rację. Sam stworzyłem dla nowej tożsamości Thaala profil, który mógłby
wykorzystać jako wzór dla Skokopsów.
- Mów.
Usan milczał, wbijając wzrok w ścianę za Voortem. Po chwili jego spojrzenie
wróciło do Gamoreanina.
- Po pierwsze, fałszywa tożsamość jako planetę pochodzenia będzie wskazywać
świat dotknięty w przeszłości jakąś katastrofą lub mocnymi niepokojami. Data
urodzenia będzie poprzedzać te wydarzenia lub się z nimi zbiegać. Może to być na
przykład Coruscant, podbite i przetransformowane przez Yuuzhan blisko
dwadzieścia lat temu. Albo świat Thaala, Carida, czy zniszczony czterdzieści
pięć lat temu Alderaan. I tak dalej.
Voort pokiwał ze zrozumieniem głową.
- To wyjaśni brak wielu danych osobowych i ludzi, którzy mogliby cię znać. Z
taką tożsamością przypadkowa kontrola nie jest straszna.
- Zgadza się - przyznał mu rację Usan. - Nawet dokładne prześwietlenie danej
osoby niczego nie wykryje. Po drugie, urzędy i agencje pozarządowe,
odpowiedzialne
za rejestrowanie aktów urodzenia i innych szczegółów życia, nie mogą dysponować
oczywistymi danymi. To samo dotyczy szkolnych wyników, osiągnięć sportowych
i tak dalej.
Thaymes poweselał.
- To oznacza, że można złamać systemy zabezpieczające modyfikowalnych
rejestrów... ale jeśli zostały kopie zapasowe, to różnice da się wyśledzić,
porównując
archiwa. Dlatego żeby uniknąć nieścisłości, wybierasz tylko te archiwa, które
można poddać obróbce, bez względu na to, jak trudne by to było.
- Zgadza się. - Usan popatrzył na wnuka. - Wszystko wskazuje na to, że otaczają
nas czystej krwi krętacze.
Dashan pokiwał głową.
- Odpowiada mi ich towarzystwo, czułbym się jednak lepiej, gdyby ustało
bombardowanie.
- Okazujesz mądrość nietypową dla swojego wieku. Po trzecie, jak już
wspomniałem, osoba przyjmująca nową tożsamość zostaje poddana terapii
wprowadzającej
modyfikacje genetyczne. To wystarczy, by nadać takiej osobie wyjątkową sygnaturę
genetyczną i „udowodnić”, że już nie jest tym, kim była. Tylko że dzięki
zaawansowanym testom laboratoryjnym wciąż można porównać stare tkanki z nowymi.
Trzeba zatem zniszczyć wszystkie stare próbki tkanek z okresu poprzedzającego
przemianę, żeby nikt nie przeprowadził testów.
Voort się zamyślił.
- Czyli jeśli ktoś kiedyś trafił do szpitala i pobrano od niego materiał
genetyczny...
Usan pokiwał głową.
- Wszystko należy zniszczyć.
- A więc kradzieże i akty sabotażu w szpitalach mogą dowodzić, że zmagazynowano
tam próbki tkanek ludzi, którzy w późniejszym okresie przeszli przemianę...
- Voort podrapał się po policzku. - To pozwoli nam zidentyfikować członków
spisku... ale tylko tutaj. A nie tam, gdzie się udadzą po przemianie.
- Chwila, moment. - Turman otrząsnął się, jakby ktoś wylał na niego wiadro
zimnej wody. - A nie można wykorzystać próbek tkanek kogoś z rodziny? Ich
strukturę
genetyczną można by porównać z genami osoby, która przeszła przemianę.
- Owszem - prychnął Usan. - A to może poskutkować określonymi reperkusjami.
Bezdzietni, pozbawieni rodzinnych koneksji żołnierze Thaala będą mogli czuć

Strona 113

background image

Aaron Allston - Cios łaski

się bezpiecznie. Ci, którzy mają rodzinę, zabiorą ją ze sobą... jeśli jej w
pełni ufają... albo dopilnują by zniknęła. Thaal nie ma żadnych bliskich
krewnych.
Twarz Turmana była pozbawiona wyrazu.
- A jego kochanka?
- Ona miała rodzinę.
- Więc... - Voort pokręcił głową, próbując dojść do logicznej konkluzji. -
Porównując cechy Skokopsów i członków ich rodzin, możemy wykryć członków spisku.
Ale jak ich odnaleźć, gdy już uciekną i rozproszą się po całej galaktyce? Jak
przygwoździmy Thaala?
Zapadła cisza. Kolejna salwa artyleryjska wprawiła ściany w drżenie. Gips i
odłamki skalne opadły na stojących.
Nagle odezwał się Turman. Ton głosu miał głębszy i ostrzejszy niż zwykle.
- Wy, durnie, w ogóle nie rozumiecie, co tu się dzieje.
Zebrani utkwili w nim spojrzenia. Voort pochylił się do niego.
- Co takiego?
Turman poderwał się na równe nogi i zaczął przemierzać salę tam
iz powrotem. Chodził mocnym, ciężkim krokiem, jakby nagle przybrał na wadze.
- Nie zamierzam przejść na emeryturę - mówił. - Jestem dowódcą od
kilkudziesięciu lat. Decydowałem o życiu i śmierci podwładnych. Z tego nie
rezygnuje
się tak łatwo.
Voort uciszył gestem Treya, który już chciał się wtrącić, i nakazał Widmom
zachować milczenie.
- W życiu nie zrezygnuję z dowództwa. Chłopcy i dziewczęta, zbudujemy imperium,
imperium finansowe. - Turman zamyślił się
iwbił wzrok w pobliską ścianę, jakby obserwował skryte za nią odległe gwiazdy. -
Mam już początek: moją flotę. Nie kradłem tych statków tylko dla ich
ładunku. Najcenniejsze są one same. Pytacie, dlaczego żaden nie trafił na czarny
rynek ani do rąk piratów? Bo są moje. To ja nimi rozporządzam. To moja
flota...
Voort poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Przygładził je i zwrócił się do
Turmana:
- A co z Imperium?
- Nigdy nie chodziło mi o Imperium. Wyłącznie o mnie samego.
Obogactwo. Chłopcy, dziewczęta... zacząłem zagarniać dla siebie statki już z
chwilą zawiązania spisku, zanim ktokolwiek mógł się zorientować.
- To czyste szaleństwo. - Voort postarał się, by powiedzieć to pogardliwym
tonem. - Senator Treen z Kuata była lojalna wobec Imperium. Nie pomogłaby ci
w założeniu HyperTechu, gdyby wiedziała, że będzie się zajmować kradzieżą
statków.
- Sądziła, że co innego jest moim celem. Sądziła... sądziła... -Turman zawahał
się, zasłonił dłonią oczy i wyprostował plecy. Posłał Voortowi przepraszające
spojrzenie. - Wybacz. Wypadłem z roli.
- Wcale nie. To był świetny występ. - Voort wstał. - i miał sens. Oni na pewno
nie rozproszą się po galaktyce. Gdyby do tego doszło, Thaal utraciłby swoje
wpływy. Zagnieżdżą się gdzieś całą grupą by korzystać ze swojej floty. Zostaną
piratami albo założą legalny biznes.
Sharr odchrząknął.
- Turman, zagłębienie się w czyjąś osobowość ma też swoje ciemne strony. Mówię
to z doświadczenia.
- Zaraz, zaraz... - Voort rozejrzał się po twarzach zebranych. -Czym zajmowało
się HyperTech? Czy powinniśmy przenieść się na Kuat i to sprawdzić?
- Nie trzeba. - Twarz Thaymesa pojaśniała. - Ja wiem, co robili.
Przerwał mu dobiegający z góry głos Drikalla:
- Coś się dzieje!
ROZDZIAŁ 26
Voort wspiął się na najwyższy poziom i potruchtał Ścieżką Pogodową. Zdążyła już
zebrać się na niej większość Widm; wszyscy patrzyli na pola. Voort podszedł
do Scuta i przyklęknął.
Obok spalonego wraku pojazdu, zniszczonego przez Wrana, pojawiła się nowa
jednostka artyleryjska. Wystrzeliła dokładnie w momencie, gdy Voort odnalazł
ją wzrokiem, a chwilę później zboczem góry kilkanaście metrów nad głową Voorta
wstrząsnęła eksplozja. Nad Ścieżką Pogodową przetoczyły się głazy, niektóre
rozmiarami dorównujące aerośmigaczom. Snajperzy Skokopsów wciąż nękali Widma;
opierali karabiny na bokach aerośmigaczy, oddając sporadyczne strzały zza
osłony, jaką zapewniały pojazdy.
Ale niektórzy z żołnierzy stali wyprostowani, spoglądając na wschód.

Strona 114

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Gdy ostatni z głazów przetoczył się w dół, Voort usłyszał to, co musiało
zaniepokoić Skokopsy: odległe, jakby burzowe dudnienie, głębokie i miarowe.
Stojący po prawej ręce Voorta Wran posłał mu pytające spojrzenie.
- Zbliżają się jakieś statki. - Voort wychylił się, by popatrzeć na wschód.
Niczego nie dostrzegł. - Ale to nie aerośmigacze. One nie przekraczają prędkości
dźwięku. Raczej myśliwiec atmosferyczny.
Wran westchnął ciężko.
- To pewnie któreś z tych T-16 typu Skyhopper, którymi latają Skokopsy.
Voort pokiwał głową
- Mają silniki Incom 4J4. No to dadzą nam teraz w skórę.
Nagle je zobaczył. Musiały przedtem lecieć raptem kilka metrów
nad ziemią ale teraz wzniosły się do góry: dwa kształty ze skrzydłami ułożonymi
w literę X.
Voort odchylił się do tyłu i popatrzył na Treya.
- Skokopsy mają w Bazie Fey'lyi jakieś X-wingi?
Trey pokręcił głową.
- Nie wydaje mi się. Tutaj i w większości swoich baz trzymają skyhoppery,
gdzieniegdzie jeszcze E-wingi.
Voort przemówił głośno, by usłyszeli go wszyscy wokół:
- Pakujcie manatki, wynosimy się stąd. - Stanął na palcach i opadł z powrotem. -
Zrobimy to, Bhindi - dodał. - Wydostaniemy się z tej góry.
Czarne X-wingi wzniosły się na wysokość kilkuset metrów, wyrównały lot i
zanurkowały, otwierając ogień z czterech działek laserowych. Lance czerwonego
światła spadły na jednostkę artylerii ustawioną na polu.
Salwa wystrzelona przez lecący przodem pojazd trafiła prosto w cel. Eksplozja
podrzuciła działo do góry i zgięła je wpół, przez co wyglądało jak koń próbujący
zrzucić jeźdźca. Siła wybuchu przygniotła Skokopsy do ziemi. Ubrania tych,
którzy stali najbliżej, zapaliły się, podobnie jak złociste łany zboża w
promieniu
kilku metrów.
Ostrzał pierwszego X-winga był teraz mniej skoncentrowany. Pociski dosięgły
ustawionych jeden za drugim mniejszych pojazdów, podziurawiły aerośmigacze
i całkowicie zniszczyły grawicykle. Voort doszedł do wniosku, że oberwało się
każdemu z rozstawionych na przestrzeni dwustu metrów pojazdów.
Czarne sylwetki X-wingów przemknęły prawie na wysokości Ścieżki Pogodowej.
Zniknęły na wschodzie, by po chwili odbić w lewo, przygotowując się do kolejnego
nalotu.
Voort z trudem powstrzymał się od radosnych podskoków.
- A więc Myri się przebiła. To StealthX-y.
Scut popatrzył na niego skonfundowany.
- X-wingi Jedi? Ale przecież słyszeliśmy, jak nadlatują
- Piloci lecą z pełną prędkością z wyłączonym systemem maskującym silników. Chcą
wywołać panikę wśród przeciwników. To metoda psychologiczna - cierpliwie
wyjaśnił Sharr, wstając.
Voort wypatrzył na wschodzie trzeci obiekt latający, prom klasy Lambda z
opuszczonymi, zablokowanymi na potrzeby lotu skrzydłami. Był biały, ale na lewym
skrzydle miał dużą nieregularną plamę w kolorze błękitnego nieba, która bez
wątpienia miała zakryć numer rejestracyjny i inne szczegóły, które pozwoliłyby
go zidentyfikować.
- Stawiam stówkę, że to nasz transport. Trey, zbierz wszystkie ładunki
wybuchowe. Sharr, kiedy on skończy, sprowadź wszystkich na równinę. Uważajcie na
chowające się w zbożu Skokopsy. Trey, zmontuj detonator do tych ładunków. Jak to
zrobisz, ty i Scut pomożecie mi załatwić jeszcze jedną sprawę.
StealthX-y krążyły wokół góry Lyss. Wystarczyła jedna runda, by wyeliminowały
wszystkie jednostki artyleryjskie - Voort słyszał, jak eksplodują jedna po
drugiej. Podczas kolejnych przelotów myśliwce zniszczyły stojące na ziemi
śmigacze i zmusiły Skokopsy do chaotycznej ucieczki.
W odległości kilometra od linii zniszczeń stały Myri i Jesmin -okropnie
rozczochrane, brudne i przyprószone ziarnem.
Jesmin popatrzyła na datapad z komunikatorem.
- Przestali zagłuszać. Wezwiesz nam prom?
- Już się robi.
Myri włączyła swój komunikator.
- Trójka do Lidera, Trójka do Lidera. Przekazuję dane o naszej lokalizacji. Tu
jest punkt zborny.
- To ja jestem Trójka. Przyjąłem. Już ruszamy. Swoją drogą kogo wyście wezwały
na pomoc, u diabła? - odpowiedział jej głos Thaymesa.
Myri umilkła, bo akurat z rykiem silników przeleciały nad nimi StealhX-y i seria

Strona 115

background image

Aaron Allston - Cios łaski

eksplozji zagłuszyła wszystkie inne dźwięki. Potem uśmiechnęła się i
odpowiedziała
głosem małej dziewczynki:
- Wezwałyśmy tatusia. - Zamknęła datapad i popatrzyła na Jesmin. - Gdy wszystko
wali się w gruzy, zawsze możesz liczyć na tatusia.
- Wiem. - Jesmin pokiwała głową.
Myri zmarszczyła brwi.
- Dlaczego to nie Bhindi odpowiedziała?
W Obserwatorium Voort przykląkł przy ciele Bhindi i delikatnie odsłonił jej
głowę. Popatrzył na pozbawioną oznak życia twarz.
Naturalny głos Gamorreanina był chropowaty i szorstki. Jednak implant w gardle
spowodował, że słowa, które wypowiedział w basicu brzmiały ciepło i czule.
- Bhindi, muszę cię poprosić o tę jedną ostatnią przysługę. Nie wiem, co nas
dalej czeka. Jeśli zabiorę cię ze sobą mogę narazić Widma na więzienie. Jeśli
zostawię cię tutaj, przeciwnik pozna tożsamość twoją i naszą. Nasze rodziny
znajdą się na celowniku. Wiem, że to zrozumiesz. Chciałbym, żeby istniało inne
rozwiązanie.
Voort zamilkł na chwilę, jakby spodziewając się odpowiedzi, ale żadna nie
nadeszła. Otarł łzę i popatrzył na Scuta.
- Zakładaj.
Scut z kamiennym wyrazem twarzy pochylił się i starannie naciągnął swoją
uśmiechniętą maskę na głowę Bhindi, wciskając jej włosy do środka. Gdy skończył,
wyprostował się. Bhindi wyglądała teraz dziwnie: mięsista, męska twarz i smukłe,
kobiece ciało, oczy zamknięte, jakby spała i wygięte w uśmiechu kąciki
ust.
- Twoja kolej - zwrócił się Voort do Treya.
Trey przyklęknął naprzeciw Voorta. W rękach trzymał czarny plecak z
przyczepionym na górze, zbudowanym naprędce detonatorem.
- Ustawiłem na sekundę.
Voort pokiwał głową.
- Trochę ryzykujemy. Wystarczy drobny błąd i szczyt góry wyparuje szybciej, niż
byśmy sobie tego życzyli. Lepiej zejdźcie na dół
ipozwólcie mi to dokończyć samemu.
Trey tylko spojrzał znacząco.
- Scut, możesz odejść, jeśli chcesz.
- Nie chcę.
Trey wcisnął przycisk aktywujący detonatora i przytrzymał go
w miejscu kciukiem.
- Uzbrojony. Podnieście ją.
Ostrożnie, wręcz czule Voort chwycił Bhindi pod pachy i dźwignął
ją do góry.
Trey ukrył plecak z tyłu.
- Połóż ją.
Voort puścił ciało, aż oparło się całym ciężarem na podłodze, plecaku i dłoniach
Treya.
Trey powoli i ostrożnie wyciągnął spod Bhindi obie dłonie, jedną
po drugiej. Podniósł je nad głowę jakby w geście kapitulacji.
Voort wstał i ostrożnie przykrył Bhindi peleryną Wrana. Popatrzył
na Treya i Scuta.
- Idziemy.
Prom zablokował skrzydła w pozycji pionowej, obniżył lot i wylądował w
odległości kilku metrów od myśliwca. Skrzydłowy X-winga pozostał w powietrzu,
krążąc
nad okolicą.
Pilot otworzył osłonę kabiny, zwinnie wydostał się z niej i zeskoczył na ziemię.
Myri popędziła, by go uściskać.
- Szybki jesteś.
Emerytowany generał Wedge Antilles, weteran obu galaktycznych wojen domowych i
każdego konfliktu, w jaki Nowa Republika i Galaktyczny Sojusz się między
nimi wplątały, zdjął hełm i odwzajemnił uścisk. Był smukłym, niezbyt wysokim
mężczyzną o siwiejących włosach, odrobinę dłuższych, niż przyzwala wojskowy
dryl. Zamiast tradycyjnego pomarańczowego skafandra z czarno-białymi dodatkami
nosił jednolicie czarny mundur pilota, bardziej pasujący do myśliwca, którym
latał.
Uśmiechnął się do córki.
- Wcale tak nie uważam. Ale spróbuj sama wypożyczyć dwa pojazdy wojskowe, prom i
dwóch szurniętych pilotów. Musiałem spieniężyć kilka weksli.
Myri odpowiedziała radosnym uśmiechem.

Strona 116

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Przecież to nie takie trudne. Sama tak robiłam.
- Samochwała. - Pocałował ją wcisnął na głowę hełm i zsunął osłonę. - Wracam na
górę. Nie mogę zostawić Tycho na tak długo. Czuje się osamotniony.
- Do zobaczenia wkrótce - powiedziała ze smutkiem Myri.
Wedge chwycił za krawędzie kabiny, podciągnął się do góry, wskoczył na skrzydło
i błyskawicznie wślizgnął się na fotel pilota.
- Napisz do mamy - rzucił jeszcze.
Voort, podążający za Treyem i Scutem do punktu zbornego, był dwadzieścia metrów
od StealthX-a, gdy rozpoznał odlatującego nim pilota. Zasalutował mu szybko,
a pilot w odpowiedzi pomachał ręką chwilę później zamknęła się osłona kabiny i
myśliwiec zaczął wznosić się do góry.
Gamorreanin ciężkim krokiem podążył za Scutem na rampę załadunkową promu. Wsiadł
do niego ostatni. Pozostali zapinali już pasy bezpieczeństwa. Twarze Jesmin
i Myri zastygły w smutku i zdumieniu. Najwyraźniej dowiedziały się o losie
Bhindi.
Sharr pochwycił spojrzenie Voorta.
- Nie znam naszego pilota - powiedział.
- Jeśli wybrał go Wedge Antilles, to na pewno jest dobry, a pewnie wybitny.
Mimo to Voort skierował kroki do kabiny.
Drzwi były otwarte, a znad oparcia fotela pilota wystawała kępa rudych włosów.
Fotel drugiego pilota był pusty.
- Kapitanie, nazywam się Voort, mam uprawnienia do latania takimi promami -
zagadnął.
Kobieta, która odwróciła się ku niemu, była delikatnie zbudowana
imusiała być naprawdę piękna - na tyle, na ile Voort pojmował ludzkie kryteria
urody - czterdzieści lat temu, choć z upływem czasu jej uroda wcale nie
przeminęła. Prawdę mówiąc, zmarszczki mimiczne dodały ciepła tej twarzy, która
swego czasu wydawała się chłodna
ibezosobowa. Kobieta miała długie włosy, a jeden niesforny lok zasłaniał jej
lewe oko.
- Prosiaku, bądź łaskaw posadzić tu swój tyłek i zapiąć pasy.
- O rany, Kimey! - zawołał Voort i wykonał jej polecenie.
Kimey Siane wcisnęła przycisk i wnętrze kabiny wypełniło zawodzenie chowającej
się rampy załadunkowej.
- Do kogo dzwonisz, jak jesteś na Korelii i potrzebujesz najlepszych promów,
pilotów i niskich cen? - zapytała.
- Do Donoslane Excursions - odpowiedział bez namysłu Voort. -Widziałem ich
reklamy.
- Cholerna racja. Startujemy bez przeglądu, więc pilnuj ekranu diagnostycznego i
całej reszty. Mów, gdyby coś się na nas kierowało. - Zwiększyła moc silników.
Szarpnęło i wznieśli się w powietrze, a skrzydła promu z gracją się obniżyły. -
Dobrze, że zebrałeś zespół
do kupy.
- To nie ja. Ale... tak. Udało się.
- Widziałam tam znajome twarze, i to młodzików. - Kirney płynnie przekierowała
całą moc do silników i odchyliła dziób promu ku górze. - Prosiaku, zapamiętaj:
nie będziesz werbował
moich dzieci.
Czujniki zarejestrowały jakiś ruch.
- Zbliżają się cztery pojazdy. Po informacjach zwrotnych i prędkości, z jaką się
poruszają wnioskuję, że to myśliwce gwiezdne albo atmosferyczne. Nasza
eskorta chce je przechwycić.
- To skyhoppery z Bazy Fey’lyi - prychnęła Kimey z pogardą. -
Co ci mówiłam?
- Że nie będę rekrutował twoich dzieci. Śmierdzi tu futrem.
- Stul dziób. Co ci mówiłam?
- Że nie będę rekrutował twoich dzieci. Jak się miewa Myri? -Czujniki pokazały,
że z czterech myśliwców zbliżających się do Wedge’a i Tycho nagle pozostały
dwa.
- Roześmiana od ucha do ucha. A wiesz dlaczego? Bo prowadzimy dochodowy interes
i żaden dzieciak nie zginął. Co ci mówiłam?
- Że nie będę...
Generał Stavin Thaal - o przysadzistej budowie ciała i przyciętych na wojskową
modłę włosach w odcieniu durastali, opalonej na brąz skórze, czemu przysłużyły
się długie lata spędzone w bazach pod dziesiątkami różnych słońc, i w idealnie
wyprasowanym mundurze -nachylił się nad fotelem swojej koordynatorki polowej
i spojrzał jej przez ramię na rząd monitorów. Wyczuwał napięcie kobiety - jej
ramiona w brązowym mundurze i kołnierzyk Skokopsa podniosły się

Strona 117

background image

Aaron Allston - Cios łaski

opół centymetra.
Na części monitorów można było dostrzec zniszczenia wokół góry Lyss i jej stacji
meteorologicznej - wciąż płonące pola i jednostki artyleryjskie, ciała
okryte zaimprowizowanymi całunami. Na innych ekranach wyświetlał się przekaz z
holokamer na hełmach
Skokopsów - mocno rozedrgany, ponieważ właśnie wspinali się schodami na szczyt
góry.
- Uporządkuj przekazy, jako kryterium przyjmując odległość od stacji -
powiedział do ucha swojej oficer.
- Tak jest, sir. - Zawahała się, po czym przełączyła jeden z monitorów.
Wprowadziła serię komend, wywołując system pozycjonowania planetarnego,
następnie
określiła pozycje wszystkich Skokopsów w promieniu kilometra od stacji,
wykorzystując do tego namiar z komunikatorów, i ułożyła listę, porządkując ją
według
nazwisk i stopni wojskowych. Wprowadziła do komputera dokładną lokalizację
stacji
iuporządkowała listę wedle odległości od ich współrzędnych. Wreszcie dwanaście
wyników, które znalazły się na szczycie listy, przeniosła na prawą stronę;
jednocześnie na innym monitorze wyświetlił się obraz z odpowiedniej holokamery.
Thaal skinął głową z aprobatą.
- Nieźle, ale nie idealnie. Teraz musisz sprawić, by system automatycznie
aktualizował przekazy, zmieniając ich kolejność, gdy nowe sygnały z bliższych
lokalizacji będą zastępowały te z dalszych.
- Tak jest, sir. Mam wyeliminować dublujące się nagrania? Inaczej może się
trafić dwanaście obrazów z różnych kamer, pokazujących na przykład zbitych w
gromadę żołnierzy.
- Dobry pomysł, pani porucznik. Na razie chcę mieć nagrania z kilku źródeł,
koncentrujące się na kryjówce tych buntowników, ale później proszę coś takiego
przygotować.
Thaal wyczuł, jak z pleców pani porucznik schodzi napięcie.
Na głównych, zawieszonych w górnym rzędzie monitorach Thaal obserwował, jak jego
żołnierze wdrapują się na kamienny chodnik z widokiem na płonącą równinę.
Zbliżyli się do wyciętego w kamieniu wejścia. Po chwili byli już w środku, w
wąskim i długim pomieszczeniu, którego podłogę zaśmiecały okruchy skał - musiały
odpaść z sufitu podczas ostrzału artyleryjskiego.
Zauważył leżące na środku ciało, smukłe, od pasa w górę przykryte peleryną która
pasowałaby do generała Landa Calrissiana.
Kilka kamer podeszło bliżej. Przenosząc wzrok z jednego ekranu na drugi, Thaal
zauważył, że sześciu żołnierzy utworzyło półokrąg; pięciu wycelowało lufy
karabinów w ciało, szósty zaś sięgnął w dół, by zsunąć pelerynę.
Twarz, która im się ukazała, należała do mężczyzny z zamkniętymi oczami i ustami
wygiętymi w radosnym uśmiechu.
Coś w tym uśmiechu sprawiło, że Thaala przeszły dreszcze. Wskazał palcem na
jeden z monitorów.
- Połącz mnie z tym sierżantem.
Porucznik położyła ręce na klawiaturze. Na ekranie jeden z żołnierzy popchnął
stopą ciało uśmiechającego się mężczyzny, przechylając je na bok.
- Jest na linii... - Porucznik umilkła, gdy ze wszystkich dwunastu monitorów
jednocześnie zniknął obraz.
W centrum dowodzenia zapadła cisza. Pracujący w pobliżu oficerowie przerwali
swoje zadania i wbili wzrok w puste ekrany.
Po chwili wyświetlił się przekaz od żołnierzy, stojących u podnóża góry i na
otaczającej ją równinie.
Wszystkie kamery były skierowane na stację meteorologiczną przesłoniętą teraz
przez ogromne chmury w odcieniach czerni, czerwieni, oranżu i żółci. Był
to efekt potężnej, wydostającej się szczelinami eksplozji.
Głazy zaczęły spadać na wspinających się na szczyt żołnierzy. Obraz zawirował,
pokazując skłębione w jedną masę fragmenty skał, rozdarte ciała i krew.
Niektóre z monitorów przygasły, gdy lawina zniszczyła komunikatory. Te, które
przetrwały, niekiedy pokazywały tylko ciemność, najwyraźniej ich właścicieli
przysypało. Potem przesunęły się do górnego rzędu monitorów, a ich miejsce
zastąpiły nagrania z holokamer żołnierzy bardziej oddalonych od
miejsca katastrofy.
Thaal czuł teraz dreszcz w całym ciele, i to coraz mocniejszy. Świadom
skupionych na nim spojrzeń oficerów, zebranych w centrum dowodzenia, zmusił się
do wydania rozkazu.
- Pani porucznik, proszę tam wysłać więcej środków medycznych. Rossin, załatw

Strona 118

background image

Aaron Allston - Cios łaski

telemetrię promu i X-wingów, i to już. Argast, sprawdź, jak się mają sprawy
w Glitterby. - Mówienie przychodziło mu z trudem. Miał ściśnięte gardło. Ci
wszyscy dzielni, lojalni chłopcy i dziewczęta...
Usłyszał chóralne: „Tak jest, sir”.
- Sir, kim jest nasz przeciwnik? - zapytała porucznik, która wykonała już swoje
zadanie.
Generał z przyzwyczajenia zmienił odpowiedź w kolejne ćwiczenie z logiki.
- A jak pani myśli?
- Myślę... Że Pacyfiści z Ruchu Poczwórnych Działek to przykrywka dla ludzi,
którzy nas zaatakowali.
- Dobrze. Proszę mówić dalej.
- Są wyszkoleni w inwigilacji i w walce. Nie wiemy jeszcze, czy te pojazdy to
były StealthX-y czy zwykłe X-wingi mające sprawiać takie wrażenie. To, co
zrobili w bazie Glitterby... wyraźnie brakowało im zdyscyplinowania. Myślę, że
to Jedi albo Sithowie.
- Interesujący wniosek. Przemawia za nim część zebranych dowodów. Ale jest
inaczej. - Stavin pokręcił przecząco głową. - To komandosi agencji wywiadu.
Tak zwana Eskadra Widm. Ich przywódca, Loran, nie żyje, a dowódcą jest obecnie
ktoś, kogo uważaliśmy za zmarłego od trzydziestu lat. To Ton Phanan. - Popatrzył
na innego oficera, kapitana. - Zanotowałeś, Rossin?
- Tak jest, sir.
- Wyznacz wszystkim naszym ludziom, zaangażowanym w tajne operacje, nowy cel:
wytropienie Tona Phanana i Eskadry Widm. Mają ich zabić co do jednego.
- Tak jest, sir.
ROZDZIAŁ 27
STACJA SKIFTER, KURATOOINE, DZIKA PRZESTRZEŃ
Myri odsunęła się na bok, przyciskając się do Turmana, by przepuścić dwóch
ubranych na zielono inspektorów. Rampa załadowcza dudniła głośno pod ich butami,
gdy wdrapywali się do wnętrza pudełkowatego promu.
Droid, z którym rozmawiała Myri, wrócił do tematu. Jego patykowate członki w
połączeniu z baloniastą głową dłońmi i stopami sugerowały, że zaprojektowano
go z myślą o zabawianiu najmłodszych. To wrażenie potęgowały duże, śmieszne
czujniki, służące mu za oczy.
- Musi pani zrozumieć, że chociaż na Kuratooine znajdują się bazy wojskowe
Sojuszu, to jednak nasza planeta do niego nie należy. Poza
terenem baz i ambasad stosuje się tutaj miejscowe prawo. Krążą plotki, że tekst
„nie możesz mi tego zrobić, jestem obywatelem Sojuszu” skutkuje niekiedy
dodatkowymi trzema miesiącami więzienia.
Myri westchnęła poirytowana.
- To nasza podróż poślubna, głuptasie. Czy zdarza się, żeby nowożeńcy łamali
prawo?
- I to dość często, proszę pani. Są to przeważnie przestępstwa wynikające z
bezmyślności i głupoty. No i wszyscy żałują nowożeńców, gdy ci zostają
zatrzymani,
osądzeni, skazani i osadzeni w więzieniu.
Myri wspięła się na palce i pocałowała Turmana. Nosił teraz twarz, która aż
prosiła się o całusy: ludzką i przystojną niczym z holofilmu. Miał też gęste,
czarne włosy. Starała się nie myśleć o tym, że tak naprawdę całuje organiczną
maskę. Sama myśl o tym, że dotyk jej ust wywołuje skurcz mięśni jego prawdziwej
twarzy albo że pod maską otwiera się oko, sprawiała, że przeszywał ją dreszcz.
Odwróciła się. Turman objął jąciasno w pasie, jak powinien to zrobić dobry mąż.
Myri cieszyła się z tak bliskiego kontaktu; w hangarze było chłodno, jak
zwykle w pomieszczeniu, które od próżni kosmosu oddziela jedynie atmosferyczna
bariera energii. Spojrzała na droida.
- Długo im to zajmie?
- Tyle, ile trzeba, proszę pani. Czy chcieliby państwo otrzymać dataczip
zawierający informacje o miejscowej historii, przepisach i atrakcjach
turystycznych?
- Daj go Bubbowi. - Wskazała ruchem głowy gamorreańskiego bagażowego, nerwowo
wyczekującego na drugim końcu rampy załadowczej. Bubbo spojrzał na nią krzywo.
Znajdowali się w hali przylotów i odprawy celnej orbitującej wysoko nad
Kuratooine stacji Skifter - klasycznego, ogromnych rozmiarów satelity
przypominającego
kształtem koło ze szprychami. Jedną czwartą zewnętrznego pierścienia oddano do
dyspozycji urzędów celnych i cywilnych organizacji rządowych. Podobnie jak
inne stacje pierścieniowe, również Skifter nie wykorzystywała sztucznej
grawitacji - przyciąganie zapewniał w jej zewnętrznych rejonach moment obrotowy.
Podłoga hangaru, podzielona na niezliczone lądowiska i stanowiska kontroli,

Strona 119

background image

Aaron Allston - Cios łaski

wyginała się łagodnie ku górze, tworząc odwrócony horyzont.
Wreszcie inspektorzy celni zeszli z pokładu promu i podsunęli Myri i Turmanowi
ekran tabletu. Wyższa z dwójki inspektorów,
Kalamarianka o czarnej jak noc skórze poznaczonej starymi bliznami, popatrzyła
na nich przyjaźnie.
- Wszystko w porządku. Dziękujemy, że niczego państwo nie przemycają Proszę o
odcisk dłoni.
Turman przyłożył dłoń do urządzenia i odczekał, aż zapaliło się światełko. Myri
starała się ukryć niepokój... ale ekranik pozostał czarny. Żadnych błysków
i komunikatu: „nosi sztuczną skórę i ma lewe odciski, do paki z nim”.
Inspektor podjęła temat.
- Gdy tylko wpłyną opłaty za wasze wizy, będą państwo mogli zejść na
powierzchnię planety. Witamy na Kuratooine.
Skłoniwszy się lekko, odeszła ze swoim ludzkim towarzyszem w kierunku kolejnego
statku, czekającego w kolejce; był to prezentujący się dość niezwykle i
mocno wiekowy Y-wing. Przystosowany dla dzieci droid podążył za nimi.
Myri powoli wypuściła powietrze.
- Nie znoszę tego.
- Ale widać, że masz smykałkę. - Turman rozluźnił uścisk.
- Smykałkę to ja mam do hazardu. Już stąd czuję karty.
Dołączył do nich Voort.
- Ani mi się waż. A przy okazji... dlaczego Bubbo?
- Pasuje jak ulał.
- Nie tak mam napisane w dowodzie.
- To mogła być ksywka.
Voort podszedł do najbliższego okna i wyjrzał na zewnątrz. Było duże, miało
zaokrąglone rogi i pokazywało Kuratooine - pokaźnych rozmiarów dysk wypełniony
błękitem wody i kontynentami zielonymi jak mech. Dysk był biały na biegunach i
piaskowobrązowy przy równiku.
Myri stanęła obok Voorta.
- Pięknie wygląda. Zbyt ładnie, by pozwolić się tu osiedlić takiej gadzinie jak
generał.
- Nie wiemy na pewno, czy udał się akurat tutaj - wyszeptał jej Turman do ucha,
niczym namiętny mąż prawiący czułe słówka. - Ta lokalizacja po prostu pierwsza
przyszła nam na myśl.
Przerwało im piśnięcie datapada Myri. Wyciągnęła go z kieszeni i popatrzyła na
ekran.
- Przenośne laboratorium Scuta przeszło kontrolę celną - poinformowała. -
Przygotowuje się teraz do przewiezienia go na powierzchnię. Sharr donosi, że nie
ma informacji z Vandora-3, jakoby generał wybrał się na dłuższą wycieczkę,
zniknął czy coś w tym rodzaju; najwyraźniej jest pewny
siebie. Przyszło też potwierdzenie zapłaty. Mamy pozwolenie zejścia na planetę.
Do swojej nowej, tymczasowej kwatery głównej - skupiska starych baraków zbitych
z prefabrykatów, przyklejonych do ściany klifu górującego nad zapomnianą
kopalnią - Widma docierały dwójkami i trójkami. Kwatera była ulokowana raptem
dwadzieścia kilometrów od północno-wschodniej krawędzi Kura City, wystarczająco
daleko, by Widma nie zwracały na siebie uwagi; w zachowaniu prywatności pomagały
też kępy gęstych drzew, otaczające skupisko budynków z trzech stron. Bliskość
miasta i leżącej poniżej klifu bazy wojskowej również stanowiła pewną wygodę.
Pierwsi na miejsce dotarli Myri, Turman i Voort; Myri pilotowała prom ze
„Wstrząsającego”, teraz pomalowany na elegancki srebrny kolor, ze złotymi
wykończeniami.
Tuż po wylądowaniu szybko zbadali okolicę, chcąc się upewnić, że warunki
odpowiadają informacjom przekazanym przez kuratooiniańską firmę, od której
wynajęli
to miejsce.
Scut i Trey dojechali na miejsce komercyjnym śmigaczem, na którego pokładzie
upchnęli też wielką jak trumna Wookiego skrzynię Scuta, zawierającą kolekcję
próbek tkanek i sprzęt laboratoryjny.
Sharr i Huhunna wypożyczyli podłużny czarny śmigacz z zakrytym dachem, którym
mogliby niepostrzeżenie przemieszczać się celebryci. Bagażnik pojazdu był
wypełniony zapasami, które kupili na targu w Kura City. Trey od razu zabrał się
do pracy, rozkładając śmigacz na czynniki pierwsze i usprawniając jego
silniki i repulsory.
Thaymes i Drikall przyjechali wypożyczonymi grawicyklami. Nie zajechali
bezpośrednio pod skupisko budynków, tylko najpierw popędzili do kopalni, gdzie
zaczęli się ścigać po nierównym terenie. Ze szczytu wzgórza obserwował ich
Voort, zastanawiając się, ile będą ich kosztować zniszczone śmigi i połamane

Strona 120

background image

Aaron Allston - Cios łaski

kości. Jednak obaj mężczyźni i ich pojazdy dotarli do budynków bez jednego
zadrapania.
Ostatni zjawili się Jesmin i Wran. Przylecieli kupionym przez siebie dużym,
pudełkowatym śmigaczem dostawczym, pomalowanym na szaro. Na obszernej pace
pojazdu przywieźli „gorącą paczkę” w postaci brudnobiałej skrzyni z duraplastu,
z którą obchodzili się jak z jajkiem przez całą drogę z Korelii. Transport
tego ładunku umożliwiły łapówki, wręczane w każdym możliwym punkcie
przeładunkowym i kontrolnym. W środku znajdowały się niektóre próbki tkanek
Scuta,
których obecność spotkałaby się zapewne z dezaprobatą lub wręcz przerażeniem
urzędów medycznych, oraz kolekcja broni, między innymi karabin snajperski
Wrana, na widok którego służby porządkowe od ręki wydałyby nakaz aresztowania.
Scut, już z nową ludzką twarzą - pociągłą i kościstą z włosami przyciętymi na
wojskową modłę - ulokował swoje laboratorium w jednym z bardziej oddalonych
budynków. Thaymes, który przyjął na siebie obowiązek zapewnienia wsparcia
komputerowego i komunikacji, przywiózł przenośny holoprojektor miejscowej
produkcji
i wycelował go na jedną ze ścian największego pomieszczenia w bazie, pełniącego
obecnie rolę ich centrum operacyjnego. W kącie tej samej sali podłączył
też zaawansowaną elektronikę.
Trey, odpowiedzialny za stan i przegląd wyposażenia, zajął dom przylegający do
laboratorium Scuta. W chwili wolnej od dostrajania pojazdów na drugim końcu
swojego budynku przygotował też salę treningową. Huhunna podwiesiła sobie hamak
na drzewach nieopodal budynku, po czym pomogła Jesmin ukryć czujniki w
listowiu, w strategicznych miejscach wokół budynku. Jeden z mniejszych domów
Drikall zajął na potrzeby małego oddziału szpitalnego, przy którym miał też
swoją kwaterę. Pozostali rozlokowali się w pokojach wokół centrum operacyjnego.
Do wieczora zdążyli się już rozpakować i przystosować wnętrza do swoich potrzeb.
Zebrali się więc w centrum operacyjnym.
Myri rozejrzała się wokół, wyraźnie poirytowana.
- Już wiem, czego zapomnieliśmy. Wyposażenia kuchni.
Jesmin opadła ciężko na jedno z krzeseł, pozostawionych przez
poprzednich lokatorów budynku.
- Jutro się załatwi. Przetrzymamy jeden dzień na racjach polowych.
Voort przeszedł się wzdłuż zewnętrznych ścian, zasuwając po drodze żaluzje.
- To dziwne, ale czuję się tu jak w domu.
Jesmin pokręciła głową.
- Musimy jeszcze podłożyć ładunki pod podłogę, żeby można było wysadzić budynek
przy wyprowadzce. Dopiero wtedy poczujemy się jak w domu.
Voort zasłonił ostatnie okno.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni. - Popatrzył na Thaymesa. -W porządku. Daj
widok planetarny.
Thaymes zasiadł przed komputerem i zaczął wklepywać komendy. Szum dobiegający z
projektora wskazywał, że sprzęt jest gotowy do użycia. Na środku pokoju,
zawieszony w powietrzu, wyświetlił się jasny obraz planety Kuratooine i jej
kontynentów. Wokół globu orbitowały drobne punkciki: stacja Skifter i pozostałe
sztuczne satelity. W oddali można było dostrzec dwa mniejsze od Kuratooine
obiekty -księżyce planety, którym zdarzało się znikać za jedną ścianą centrum
operacyjnego i po kilku minutach wyłaniać się z innej.
- Oto cudowna planeta, na której nasz cel mógł uwić sobie gniazdko. Tutaj się
pewnie schroni, gdy już porzuci swoją dawną tożsamość. A może zupełnie gdzie
indziej. To właśnie musimy ustalić. - Voort wskazał ciemniejszy punkt na
powierzchni planety ulokowany nieco na północ od równika, niemal pośrodku
jednego
z kontynentów półkuli północnej. Od zachodu plama sąsiadowała z górami, od
wschodu zaś z ogromnym jeziorem.
- Kura City, niegdyś zwane po prostu Kura, to kolonia górnicza. W pobliskich
górach odkryto pokłady metali i kamieni szlachetnych - również na Czarnej
Grani, sąsiadującej z miastem od wschodu, choć tu złoża wyczerpały się już dobre
pół wieku temu. Podczas wojny, gdy Yuuzhan Vongowie podbijali jedną planetę
za drugą zginęła też większość rodziny Kura - poza jedną osobą która przebywała
wtedy na Kuratooine. W przeciwieństwie do wielu przywódców, ona zaprosiła
do siebie uchodźców. Kuratooine znajdowało się poza kontrolą Nowej Republiki,
Imperium i wszelkich innych sojuszy galaktycznych, dzięki czemu pani Kura
mogła narzucić osadnikom kontrakty skutkujące praktycznie niewolą... ale była
też na tyle przebiegła, że zaoferowała uczciwą cenę wykupu każdemu osadnikowi,
jeśli jego kontrakt trwał dłużej niż trzy lata. Przez te trzy lata imigranci
harowali w pocie czoła, odkładając każdy zarobiony kredyt i poznając środowisko,

Strona 121

background image

Aaron Allston - Cios łaski

a gdy przychodził moment wykupu... znowu zadłużali się u pani Kury, pożyczając
swoje własne pieniądze na zakup ziemi.
Sharr był wyraźnie pod wrażeniem.
- Już łapię. Dzięki temu stworzyła populację nawykłych do ciężkiej pracy
robotników, obciążonych długoterminowym zadłużeniem, a do tego mających dług
wdzięczności
wobec przywódców.

- Zgadza się. - Voort sięgnął do leżącej na podłodze torby z racjami polowymi i
innymi zapasami, którą przyniosła Huhunna. Wyciągnął małą paczuszkę -
samopodgrzewający
się deser - i rzucił ją Sharrowi. - Przemysł górniczy przeszedł
restrukturyzację, handel kwitnie w najlepsze, napływ imigrantów choć nie tak
intensywny,
jak kiedyś, jest systematyczny, a przemysł turystyczny rośnie w siłę, obejmując
także stację Skifter i całą masę kasyn rozsianych po planecie.
- To nie wyjaśnia obecności baz wojskowych. - Myri ustawiła jedno z zakupionych
krzeseł przy ścianie i usiadła.
- Thaymes, daj zbliżenie na Kura City i okolice. - Voort odczekał, aż unoszący
się w powietrzu glob zmieni się w płaską mapę miasta oraz gór i jezior w
promieniu kilku kilometrów od niego. Z tej perspektywy wyraźnie było widać
różnicę między Kura City a ulokowaną na południu bazą wojskową - drogi i budynki
w bazie zbudowano na planie siatki, podczas gdy miasto sprawiało wrażenie
rozrastającego się, żywego organizmu.
Sharr zmarszczył brwi.
- Jesteśmy na misji. Nie powinniśmy przypadkiem mówić „Trójka” zamiast
„Thaymes”?
Thaymes spojrzał na niego zdezorientowany.
- To w końcu kto jest Trójką ja czy Myri? Znaczy, druga Trójka?
- Cóż, widzę, że nadawanie nowych numerów kodowych, chociaż dopiero co je
uzyskaliśmy, w ogóle się nie sprawdza. Mówienie „Zespół pierwszy, Widmo Cztery”
nie ma najmniejszego sensu. Wykorzystajmy system ojca Jesmin. - Wskazał na
siebie. - Lider, Matematyk. - Wskazał Sharra. - Mózgowiec. Myri, ty będziesz
Szulerką
Wystarczyło im kilka minut. Turman wydawał się zadowolony z przydomku Aktor, a
Thaymes został Kontaktem. Jesmin i Huhunna obie chciały być Małpami, ale
Jesmin ostatecznie ustąpiła i zgodziła się na Strażniczkę. Trey zaczął się
wykłócać, że będąc Mięśniakiem, czuje się zaszufladkowany, ale dał sobie spokój,
gdy Myri zasugerowała Przystojniaka. Neutralny pseudonim Laborant Voort
przypisał Scutowi, a Doktor - Drikallowi. Wran wstępnie zaakceptował Strzelca.
- No i już. - Voort teatralnym gestem otarł pot z czoła. - Na czym to ja
stanąłem?
Sharr oderwał wzrok od niedokończonego deseru.
- Na związku między bazami wojskowymi a naszym Przechlapańcem.
- Ano tak, zgadza się. - Voort wskazał widoczną na mapie bazę wojskową.
- Jej obecność również jest zasługą pani Kury. Przez okrągły wiek kupowała od
Sojuszu usługi wojskowe w zamian za tereny oddane w dzierżawę i dodatkową
opłatę w wysokości jednego kredyta. Co więcej, gdy wojsko opuszczało bazę,
zawsze coś po nich zostawało. Siły zbrojne z entuzjazmem akceptowały warunki
współpracy, bo Kuratooine ma świetną lokalizację i leży stosunkowo blisko
granicy Szczątków Imperium - gdyby Sojusz odmówił, dama Kura taką samą
propozycję
mogłaby złożyć tamtym. Jak zapewne pamiętacie, pod koniec wojny z Yuuzhan
Vongami Szczątki Imperium były w całkiem niezłej kondycji. Stąd obecność na
orbicie
wspólnej dla Floty Sojuszu i Dowództwa Myśliwców Stacji Rimsaw.
Myri uśmiechnęła się znacząco.
- Czyli musi być to miejsce spokojne i skłaniające do współpracy, wręcz modelowy
przykład tego, jak powinny wyglądać relacje między poszczególnymi formacjami.
Voort posłał jej karcące spojrzenie.
- Jesteś za młoda, by popisywać się cynizmem, Szulerko. To moja broszka. No i
jest jeszcze nowa baza wojskowa nieopodal Kura City. Kontakt, sprowadź nas
na ziemię.
Thaymes popatrzył na niego bez zrozumienia.
- Wydawało mi się, że już na niej jesteśmy...
- Powiększ obraz.
- A, to przepraszam. - Thaymes pomajstrował przy panelu kontrolnym i przybliżył
im dolną część holomapy. Baza wojskowa ukazała się w całej okazałości,

Strona 122

background image

Aaron Allston - Cios łaski

z wyraźnie widocznymi poligonami i przejściami oraz najróżniejszymi barakami,
biurami i parkingami. Kwadratowe obiekty na obrzeżach bazy okazały się
wieżyczkami
obronnymi i obserwacyjnymi.
Voort gestem ręki objął całą mapę.
- To baza wojskowa Chakham. Stacjonuje w niej batalion piechoty, osiemdziesiątka
dziewiątka, na którą składa się pięć kompanii Skokopsów; głównie z tego
powodu Kuratooine przykuło naszą uwagę. Bazę zbudowano już po tym, jak generał
Thaal przejął dowodzenie armią a to kolejny istotny dla nas fakt. Obiekt
nosi imię generała Chakhama, który po zdezerterowaniu z szeregów Imperium
wypromował Thaala. Co ważniejsze, córka Chakhama, Norena, była jednym z
pierwszych Skokopsów i sama niedawno otrzymała nominację generalską. W bazie
Chakham
testuje się nowe rodzaje broni i możliwości ich wdrożenia. Stacjonujące tam
Skokopsy mają też na wyposażeniu myśliwce gwiezdne - kilka E-wingów, w domyśle
pełniących funkcje treningowe, co wyjątkowo drażni Dowództwo Myśliwców.
Voort cofnął się o krok.
- Wzięliśmy bazę Chakham pod lupę. I czego się dowiedzieliśmy? Że generał Thaal
poświęca jej wyjątkowo dużo uwagi. Kilka lat temu na jej otwarcie zjawiła
się tu mała delegacja Skokopsów weteranów. A jeśli przyjmiemy, że w swoich
nielegalnych działaniach Thaal opiera się na sprawdzonych schematach, to
pamiętajcie,
że między bazą a miastem wznosi się szczyt zwany Czarną Granią pod którym
rozciąga się rozbudowana sieć tuneli. Wedle starych map niektóre z nich sięgają
na południu aż do nowej bazy, a na północy do miasta.
Wran sprawiał wrażenie zamyślonego.
- Taka była kopalnia zapewnia dużo miejsca do składowania skradzionych dóbr,
które mają trafić na czarny rynek.
Voort sięgnął do torby po kolejny deser i rzucił go Wranowi.
- Dokładnie. Im bliżej przyglądamy się Kuratooine, tym bardziej podejrzanie ta
planeta wygląda. No i nie zapominajmy o systemie nowych tożsamości, który
opracował Usan Joyl. Osiedliło się tu wiele istot pochodzących z planet, które
uległy zniszczeniu lub zostały dotknięte poważnymi klęskami. Kwitnie tutaj
turystyka, więc miejscowe władze są skłonne nagiąć panujące prawo i przymknąć
oko na nieścisłości, jeśli tylko odpowiednia suma zmieni właściciela. Miejscowi
są przyzwyczajeni do widoku nowych twarzy. Kontakt potwierdził, że dane zebrane
w archiwach planetarnych mają standardową liczbę kopii, ale teoretycznie
można je powielić.
Sharr zmarszczył brwi.
- A co z HyperTechem? Mają jakieś powiązania z HyperTech Industries na Kuat?
Voort wzruszył ramionami.
- Nie mamy jak sprawdzić, czy któraś z formacji wojskowych korzysta z
wyposażenia HyperTechu. Ale to mało prawdopodobne.
Sharr wyglądał na zatroskanego.
- Szkoda... - Znalazł dla siebie składane krzesło, rozpakował je, rozłożył i
usiadł okrakiem, kładąc ramiona na oparciu. - Szkoda, że
nie mamy pewności, czy HyperTech odgrywa w tym wszystkim jakąś rolę.
- Ależ mamy. - Voort dał znak Thaymesowi. - Kontakt rozgryzł to na dosłownie
kilka minut przed wylotem z Vandora-3. Mieliśmy wtedy mały bałagan, więc
poinformował
mnie o swoim odkryciu dopiero na Korelii. Kontakt, wrzuć tę grafikę, o którą
prosiłem.
Obraz bazy Chakham zbladł, zastąpiony przez trójwymiarową wersję logo
HyperTechu: czarne pole, na którym widniała nazwa firmy, utworzona z
rozciągniętych
w poziomie gwiazd, artystyczna wersja tego, co widziała załoga na mostku, gdy
statek osiągał prędkość światła.
- Gdybyśmy odkryli, że każdy skradziony statek był wyposażony w jednostkę
komunikacji nadprzestrzennej, nie miałoby to żadnego sensu - kontynuował Voort.
- Taki zbieg okoliczności wykryto by już kawał czasu temu. To z kolei oznacza,
że wyprodukowano, sprzedano i bezpiecznie dostarczono kupującym - w tym
siłom zbrojnym - wiele takich jednostek. Ale kiedy to się zaczęło?
- Wiemy, że wygrali przetarg zorganizowany przez wojsko, zanim jeszcze wykryto
Spisek Lecersena. - Zmarszczka na czole Sharra się pogłębiła. - Nawet zanim
pojawiły się pierwsze przesłanki, że taki spisek może zostać wykryty. Więc jeśli
HyperTech jest w to zamieszane, to raczej realizuje nie osobiste cele
Thaala, a właśnie spiskowców.
- Dokładnie. - Voort był w swoim żywiole; przechadzał się tam i z powrotem, po

Strona 123

background image

Aaron Allston - Cios łaski

kolei nawiązując kontakt wzrokowy z każdym Widmem, jakby wykładał matematykę.
- Musimy założyć, że powołali firmę do życia z myślą o realizacji jednego
jedynego zadania... chociaż nie pasuje tu porywanie transportowców... i że
Thaalowi
udało się przejąć w niej władzę - a w tym wypadku porwania zdecydowanie by
pasowały do jego czarnorynkowych operacji. Ale jakie były pierwotne cele firmy?
Pamiętajcie, że w grę musiało wchodzić wspomożenie spiskowców w podporządkowaniu
Sojuszu władzy Imperium. A jeśli chodziło o kontrakt na dostarczenie jednostek
komunikacji nadprzestrzennej określonego rozmiaru, to dali się przelicytować
innym dostawcom. Firma musiała wtedy ponieść straty.
- Zaraz, zaraz! - Myri aż podskoczyła na krześle. - Ja wiem! Sprzęt był
uszkodzony.
Voort sięgnął do torby i wyciągnął z niej kolejny deser, ale nikomu go nie
rzucił.
- Uszkodzony w jaki sposób?
Myri zmarszczyła brwi.
- Nie mogło chodzić o to, że psuł się w krytycznym momencie. HyperTech
dostarczył za mało sprzętu, by taka usterka sparaliżowała komunikację Sojuszu. -
Uśmiechnęła się. -Na pewno pobierają próbki transmisji, kompresująje, kodują i
przesyłają w określone miejsce. Jeśli zatrudnić wystarczająco wielu analityków,
to z tej całej komunikacji wyłania się z każdą chwilą bardziej dokładny obraz
funkcjonowania obrony Sojuszu, ruchów floty, tajnych operacji...
Voort rzucił jej deser.
- Dokładnie. Mówimy o bardzo, ale to bardzo subtelnym sabotażu. Można raczej
wykluczyć defekty mechaniczne. Chodzi raczej
okodowane przystosowanie do charakterystycznej konstrukcji sprzętu HyperTech.
Jeśli zastosować je w innych urządzeniach, nic się nie stanie. Niczego nie
da się wykryć.
Sharr wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
- Jeśli to prawda, spiskowcy zyskali informację o wszystkich słabych punktach
armii. A także Thaal dostał coś, co mógł z powodzeniem sprzedać. Niekoniecznie
przywódcy państwa, Reige’owi, ale wielu Moffów chętnie wyłożyłoby na to kasę.
Podobnie inni wrogowie Sojuszu, choćby kartele przestępcze.
- Mógł na tym zbić majątek. - Trey był pod wrażeniem. - Voort... eee...
Matematyku, to coś znacznie większego niż korupcja generała Thaala. Musimy to
zgłosić,
i to zaraz.
Voort pokręcił przecząco głową.
- Później. Najpierw dorwiemy HyperTech i generała Thaala.
- Jak będziemy martwi, to tego nie zrobimy. - Niepokój w głosie Treya był wręcz
namacalny. - Możemy skończyć jak... jak Jedynka.
- A gdyby nawet? - Voort obrócił się do Myri. - Szulerko, wszystkie potrzebne
informacje i domysły dotyczące HyperTechu mam w pliku. Prześlij je swojemu
ojcu tą samą drogą którą skontaktowałaś się z nim na Vandorze-3. Jeśli straci z
nami kontakt, niech wszystko przekaże we właściwe ręce.
Myri skinęła głową.
- A dostanę dodatkowy deser?
- Da się zrobić.
- Dzięki, Łasuchu. A teraz wystarczy, że nikt nie zginie.
Voort wreszcie usiadł obok Jesmin, wybierając sobie któreś ze starych krzeseł.
- Przylecieliśmy na Kuratooine, żeby sprawdzić, czy to tutaj zamierza się zaszyć
generał Thaal. Nie wiemy, ile czasu nam zostało, ale i tak musimy się
spieszyć. Thaal może w każdej chwili z jakiegoś nieznanego nam powodu podjąć
decyzję o zainicjowaniu procesu transformacji, a wtedy zmieni adres. Jeśli
to zrobi, a nam nie uda się go znaleźć na czas, to z wykazaniem, że jest to
generał Stavin Thaal, możemy mieć sporo problemów. Wciąż nie wiemy, dlaczego
jeszcze nie rozpoczął transformacji.
Wran odezwał się, przykuwając jego uwagę:
- Chodzi o jego żonę. I o procedury rozwodowe. To kolejna niedokończona sprawa.
Voort pokręcił przecząco głową.
- Wydaje mi się, że dla niego to już zamknięty rozdział. Uniemożliwił byłej
żonie dostęp do swojego majątku, więc teraz może zabrać, co mu się podoba,
i zniknąć. Rozwód dojdzie do skutku nawet pod jego nieobecność. Sprawa
załatwiona. - Zmarszczył brwi i wbił wzrok w pustkę. - Dlaczego jeszcze nie
zaczął
przemiany? Za nic nie da się potem udowodnić... - Ściszył głos. - Udowodnić...
Pozostali utkwili w nim spojrzenia.
- Hej, Matematyk! - Myri starała się ukryć troskę w swoim głosie.

Strona 124

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Voort nie odpowiedział.
- Matematyk? Liderze! Voort! - Myri wstała i podeszła bliżej. -Wszystko gra?
Odwrócił głowę z tak dzikim wyrazem twarzy, że aż odskoczyła.
Gdy wstał, można było odnieść wrażenie, że przez te kilka chwil otępienia zdążył
urosnąć kilka centymetrów.
- Dlaczego? Oczywiście. Za diabła. Oczywiście.
Sharr posłał Drikallowi oskarżycielskie spojrzenie.
- Nie postrzeliłeś go chyba, co?
Devaronianin pokręcił głową.
- Miałem nadzieję, że powiesz, że to u niego normalne.
- Nie było przez te lata, które razem przepracowaliśmy.
Voort obrócił się na pięcie, przenosząc wzrok z jednego Widma na drugie. To był
niemal baletowy piruet.
- Thaal dał nam do ręki superbroń.
- Tak? - Myri starała się ukryć niepewność w głosie.
Voort zakończył obrót i spojrzał na nią.
- Nie ma znaczenia, czy to Kuratooine było jego portem docelowym. Trzeba go tu
ściągnąć, i to już. A gdy już tu dotrze, wycelujemy w niego naszą superbroń
i pociągniemy za spust. Bum! - Wyrzucił ramiona w powietrze, dodatkowo potęgując
wrażenie wywołane przez okrzyk.
Myri dała krok do tyłu.
Voort to zignorował.
- Teraz słuchajcie. Scut...
Turman zachował się jak rasowy sufler i szeptem podpowiedział:
- Laborant.
- Dobrze, Laborant. Będę potrzebował maskera imitującego twarz Thaala. Drugie
zadanie sprawi ci więcej problemów. Skafander neoglith dla Turmana.
Scut zmarszczył brwi i uśmiech zniknął z jego nowej, ludzkiej twarzy.
- Jaki gatunek ma imitować?
- No właśnie! Może uda ci się go dopasować do jakiejś autochtonicznej
kuratooiniańskiej formy życia; jeśli nie, to niech pochodzi z pobliskiego
systemu.
Chcę, żeby badacze nakłuwali go, szturchali, skanowali, a na koniec stwierdzili:
to coś zupełnie nowego.
- Rozumiem. - Ton głosu Scuta wskazywał na coś zupełnie przeciwnego.
- A czy twój ojciec mógłby nam wyświadczyć przysługę, nie zadając żadnych pytań?
Scut skinął głową.
- Na pewno.
- Później ci wszystko wyjaśnię. Świadkowie. Będziemy potrzebować świadków. I...
jakiejś potyczki powietrznej, żeby przyciągnąć ich uwagę. Kto najlepiej
radzi sobie za sterami?
Widma popatrzyły po sobie. Myri, Sharr i Jesmin podnieśli dłonie. Widząc
podniesioną rękę Myri, Jesmin opuściła swoją
Sharr popatrzył na Myri.
- Hej, to zadanie dla mnie. Szulerka miała siedem lat, gdy pierwszy raz siadłem
za sterami.
Odpowiedziała zwodniczo słodkim uśmiechem.
- Ja co prawda nie dorównuję tacie ani mojej siostrze, Syal... ale i tak skopię
ci tyłek.
Sharr przewrócił oczami.
- Możemy to rozsądzić w symulatorze.
- Spokój. - Voort wskazał na Myri. - Szulerka będzie moim skrzydłowym.
Mózgowiec, wrócisz na Coruscant.
- Dopiero co stamtąd wróciłem!
- Weź lekki bagaż. Długo tam nie zabawisz. - Voort rozejrzał się. - Kontakt,
dowiedz się, czy generał wykorzystuje kopalnię pod Czarną Granią jako
czarnorynkową
bazę. Jeśli nie, ustal lokalizację takiej bazy. I wyjście z niej. Doktorze,
wyślą na nas Skokopsy, więc będę potrzebował czegoś, co pomiesza im szyki,
może gaz łzawiący. Skondensowany pył będzie nawet lepszy od gazu - chodzi o to,
żeby wiatr nie nawiał go na naszych świadków. Mięśniak, przygotuj ładunki
wybuchowe. Znajdziemy dla nich zastosowanie, w końcu jesteśmy Widmami. Aha, i
będziemy potrzebować myśliwców. Niech będą X-wingi. Sprawdźcie też, czy Thaal
ma tu kochankę. - Voort rozejrzał się po grupie i wziął głęboki oddech. -
Uśmiechnijcie się. Mamy go w garści. Generał już jest nasz.
ROZDZIAŁ 28
DEMOBIL SAGGOVALA, KURATOOINE
Na przystojnej twarzy Turmana nowożeńca malował się wyraz lekkiego

Strona 125

background image

Aaron Allston - Cios łaski

zaciekawienia.
- Jak mówisz? Kupić czy ukraść?
Wraz z Voortem, Myri, Treyem i Thaymesem stali na lądowisku dużej, ulokowanej w
przeważającej części na świeżym powietrzu firmy na północ od Kura City,
niedaleko od kopalni odkrywkowej. Parking był zastawiony pojazdami z demobilu.
Część z nich to były prototypy, które nie trafiły w gust testujących je
żołnierzy - jak na przykład czołgi repulsorowe, opancerzone pojazdy transportowe
wyposażone w dodatkowe panele boczne, które wyglądały, jakby przewiercił
się przez nie rój insektów, czy śmigacze z otworami umożliwiającymi zamontowanie
w podwoziu systemów modułowych, które jednak nie sprawdziły się w akcji.
No i myśliwce z bazy orbitalnej. Niektóre stare i tak mocno zniszczone, że aż
oklapły im skrzydła. Ale były też modele z czasem
wycofane z produkcji, jak cztery klasyczne Incomy T-65 X-wingi, przy których
stały teraz Widma.
Voort popatrzył na Treya, którego głowa zniknęła w otworze za otwartą klapą z
boku kadłuba.
- Jesteś pewien co do tych dwóch, Mięśniaku?
- Hę? - Trey wyjął głowę i spojrzał na Voorta. - A, tak. - Zamknął klapę. -
Trochę się przy nich napocę, ale są w dobrym stanie. Lasery i deflektory
działają.
Usunięto tylko wyrzutnie torped protonowych. Tak, mogę im dość szybko przywrócić
sprawność bojową. Tym pozostałym też... ale do tego potrzebowałbym dobrych
sześciu miesięcy i ślicznej Twi'lekanki asystentki.
Voort się zastanawiał.
- Chętnie bym je wykradł... - mruknął.
Myri poweselała.
- Co za dużo, to niezdrowo. I tak jesteśmy mocno rozproszeni. A takiego numeru
miejscowe władze nie puściłyby płazem. Nie możemy zwracać na siebie uwagi.
- Voort upewnił się, że pozostali zrozumieli podwójne znaczenie jego słów.
Pokiwali głowami.
Stojący kilka metrów dalej sprzedawca rozpogodził się, widząc wyraźnie pozytywny
język ciała Widm. Był krągłym Besaliskiem, noszącym drogi garnitur i
pomarszczony,
jedwabny śliniaczek. W miejsce lewego górnego i prawego dolnego ramienia miał
wszczepione staromodne, mechaniczne protezy. Przywołał na twarz przyjazny
uśmiech, demonstrujący absolutną pewność siebie.
Voort klepnął Turmana w plecy.
- Bierz go.
- A czym zapłacę?
- Promem ze „Wstrząsającego”.
Myri nadąsała się ostentacyjnie.
- Ojeeej! Mój prom dla nowożeńców?
Voort wzruszył ramionami.
- Ale w zamian za dwa X-wingi.
Myri klepnęła swojego przyszywanego męża w plecy.
- Bierz go.
Turman odmaszerował, gotów na starcie z nowym przeciwnikiem.
Voort zwrócił się do Thaymesa.
- Teraz ty. Od kiedy opuściliśmy bazę, szczerzysz się jak masker Laboranta.
Gadaj.
Thaymes posłał im porozumiewawcze spojrzenie.
- Podziwiajcie mnie i chwalcie. Właśnie potwierdziłem, że Kuratooine to punkt
docelowy Thaala. I znam jego nową tożsamość. To Thadley Biolan.
Voort zmarszczył czoło; tylko Myri wiedziała, co to dokładnie znaczy.
- Nie słyszałem już przypadkiem tego nazwiska?
Thaymes pokiwał głową.
- To jeden z około tysiąca przedsiębiorców, o których wspominają raporty
biznesowe i profile inwestycyjne. Dzierżawi stanowiska dla transportowców na
orbitalnej
stacji. Tak samo jak bogacze, którzy nie chcą narażać swoich dzieci na porwanie,
unika prasy i rzadko pojawia się na zdjęciach czy nagraniach, ale kilka
udało mi się wygrzebać. -Otworzył datapad; na jego ekranie wyświetlało się już
jakieś zdjęcie.
Przedstawiało dobrze zbudowanego, trzymającego formę mężczyznę, którego budowa
ciała sugerowała, że gdyby porzucił ćwiczenia, szybko dorobiłby się brzuszka.
Miał żółtą skórę, czarne oczy i gładkie, pozbawione zmarszczek czoło. Gęste
włosy i czarna broda oraz wąsy nie pozwalały się domyślić, jak wygląda bez
zarostu, ale Voort bez trudu wyobraził sobie niezarośniętą twarz Thaala.

Strona 126

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Potarł podbródek.
- A więc jego zmieniony profil genetyczny obejmuje geny odpowiedzialne za żółtą
skórę. To mniej bolesna metoda niż wytatuowanie całego ciała.
Myri wzdrygnęła się na samą myśl, jak wielki ból musi towarzyszyć tak poważnej
operacji.
- Zdjęcie zrobiono na Kuratooine?
- Nie - powiedział Thaymes z pewnością siebie. - Był tutaj najwyżej raz, trzy
lata temu, gdy oddawali bazę do użytku.
Utkwiła w nim spojrzenie.
- Więc skąd pomysł, że zaszyje się właśnie tutaj? Na pewno w całej galaktyce ma
wiele wynajętych lub wykupionych posiadłości.
- Pomysł podsunął mi raport Buźki o kochance Thaala. Wziąłem pod lupę ich samych
i żonę generała, Zehrinne, zestawiłem ich dane ze sobą i wreszcie doszedłem,
co ich wszystkich łączy. - Thaymes przejechał palcem po ekranie i wywołał
zdjęcie kobiety.
Voort pomyślał, że musi być z niej prawdziwa piękność, skoro na jej widok Trey
aż wstrzymał oddech. Można było odnieść wrażenie, że patrzy wprost na niego:
czerwonoskóra Twi'lekanka z lekko pochyloną głową skierowaną ku holokamerze. Jej
usta układały się
w zaczątek uśmiechu, w oczach zaś kryła się obietnica namiętności i, być może,
niebezpieczeństwa. Uwagę zwracała biała tunika z głębokim dekoltem.
Trey pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Nawet uszy ma doskonałe. Kto to?
- Koy’tiffin. Twi’lekańska aktorka urodzona sześćdziesiąt lat temu. W początkach
kariery w holofilmach powierzano jej role klasycznej twi'lekańskiej piękności
- niewolnicy-tancerki, pogodnej artystki albo femme fatale. Później
zainteresowała się teatrem. Występuje po dziś dzień. A teraz popatrzcie: tak
wyglądała
Zehrinne Thaal w wieku dwudziestu lat. - Przeskoczył do kolejnego zdjęcia.
Pokazywało byłą modelkę w czasach jej młodości, z długimi, nieuczesanymi włosami
i naiwną miną. Była uderzająco podobna do Koy’tiffin.
- A tutaj mamy Cadrin Awel i Keurę Fallatte. - Pokazał im dwa kolejne zdjęcia,
tym razem przedstawiające kobiety rasy ludzkiej: blondynkę w plenerze i
ciemnoskórą dziewczynę o szelmowskim uśmiechu. Owal twarzy, kości policzkowe,
usta, rozstaw oczu - wszystko to było żywymi kopiami twi'lekańskiej gwiazdy.
- Thaal należy do ludzi, którzy zakochują się w swojej wizji kobiety i potem
dobierają sobie takie partnerki, które pasują do tej wizji... A kiedy one
się zmieniają on też je zmienia.
Myri prychnęła.
- Pozbywa się ich, gdy zaciera się podobieństwo, tak?
- Zacząłem więc szukać kobiet w odpowiednim przedziale wiekowym, których twarz
miałaby cechy Koy’tiffin. Wyniki posegregowałem według miejsc, które Thaal
osobiście odwiedził w ciągu ostatnich kilku lat, i planet, które mógł wybrać
jako przystań. A oto kto wyskoczył na pierwszym miejscu. - Pokazał następną
klatkę.
Obraz, który się pojawił, pochodził z nagrania i pokazywał uroczą długowłosą
brunetkę w wieku około dwudziestu lat, ubraną w błyszczącą suknię balową bez
rękawów. Przy takim stroju dziwnie wyglądał trzymany przez nią akustyczny
instrument strunowy. Wydawała się całkowicie skoncentrowana na skomplikowanej
melodii, którą grała. Wnioskując po otoczeniu, występ odbywał się na scenie, pod
gołym, nocnym niebem. Datapad nie odtwarzał dźwięków, więc Voort mógł
się tylko domyślać, co dziewczyna gra.
- To Ledina Chott. Urodziła się na Kuratooine, jest piosenkarką i ma status
miejscowej gwiazdki. Osiemnastolatka. Tabloidy donoszą że od kilku miesięcy
utrzymuje kontakt z transportowym magnatem, który wręcz zasypuje ją prezentami,
chociaż nie poznała go jeszcze osobiście. To mnie skłoniło do przyjrzenia
się potentatom, którzy mają swoje interesy na Kuratooine, a wreszcie udało się
zestawić twarz Thaala z Thadleyem Biolanem.
- Dobra robota. - Voort wpatrywał się w zapętlone nagranie Lediny Chott. -
Musimy się tylko upewnić. Mięśniak, razem ze Strażniczką włamiecie się do jej
mieszkania i poszukacie nagrań, które przesłał jej „Thadley”. Przyjrzymy im się.
Będzie okazja lepiej poznać jego nową tożsamość.
Trey uśmiechnął się szeroko i dwuznacznie.
- Nie zamontujesz tam żadnych kamer - zastrzegł Gamorreanin.
- Trudno. - Trey spoważniał nagle.
Wrócił Turman.
- Facet chce obejrzeć prom.
Późnym wieczorem, gdy słońce zniknęło już za horyzontem, a księżyce rozpoczęły

Strona 127

background image

Aaron Allston - Cios łaski

wędrówkę po niebie, oświetlając powierzchnię Kuratooine i gdy większość
Widm zajęła się własnymi sprawami, do laboratorium Scuta zapukał Voort.
- Proszę. - Głos Scuta jak zwykle nie wyrażał żadnych emocji.
Zatrzeszczał najwyższy stopień krótkich duraplastowo-drewnianych schodków, gdy
Voort wszedł do środka. Za drzwiami znalazł się mały, łudząco niewinnie
wyglądający pokój socjalny, w którego głębi znajdowały się drzwi
prowadzące do laboratorium. To do nich skierował się Voort.
Laboratorium zajmowało większość powierzchni budynku. Na bocznych półkach
umieszczono małe i duże transpastalowe pojemniki z próbkami tkanek, a w koszach
zajmujących dwa z trzech stołów bulgotały fragmenty skóry lub mięsa, zanurzone w
płynie przyspieszającym rozrost. Unoszące się w powietrzu zapachy były
równie apetyczne jak w huttańskiej stacji kosmicznej, którą Voort miał okazję
niedawno odwiedzić.
Scut, w swoim ludzkim kamuflażu, stał przy trzecim ze stołów, na którym leżało
czyjeś ciało. Wyglądało, jakby ktoś usunął z niego wnętrzności i pozwolił
się mu zapaść. Skóra miała czerwonawobrązowy odcień i wyrastały z niej krótkie
kolce - na pierwszy rzut oka
niezbyt ostre, ale na pewno pełniące funkcje obronne. Z łokci, kolan i knykci
wystawały dłuższe i ostrzejsze narośle. Na czole rzucały się w oczy groźnie
wyglądające rogi.
Voort nigdy nie widział podobnej twarzy. Oba oczodoły chowały się głęboko pod
potężnymi łukami brwiowymi. Brakowało nosa; za to tuż pod oczami znajdowała
się dolna szczęka, szeroka i masywna, przypominająca rozdzielony na części
talerz. W ustach można było dostrzec krwistoczerwone fałdy przypominające zęby.
Głowa była wystarczająco duża, by pomieścić ludzką czaszkę.
Voort uważnie przyjrzał się ciału.
- To wersja ostateczna?
Scut pociągnął za fragment skóry na klatce piersiowej, która otworzyła się
wzdłuż pionowej linii, wcześniej niewidocznej, biegnącej od szyi stworzenia
aż po miejsce, w którym mieściłby się ludzki pępek. Towarzyszył temu wilgotny
odgłos.
Nie patrząc na Voorta, Scut pochylił się nad ciałem i wsunął głowę do pustej
klatki piersiowej. Gdy odpowiadał, jego głos niósł się głucho:
- Jeszcze nie. Rozmiarami pasuje do Turmana, ale mam drobny kłopot z
ustabilizowaniem cyklu życiowego. Ta akurat wersja pożyje jakieś dwa dni. Jeśli
potrzebujesz
tygodnia, niezbędne będą modyfikacje. - Wyciągnął głowę ze środka i popatrzył na
Voorta. - Trzydzieści osiem procent jego genów pochodzi od kuratooiniańskiego
skorupiaka. Wcześniej nie miałem okazji z nimi pracować. To dość złożony
organizm.
- Wierzę w ciebie.
- Przesiedziałem tu całe popołudnie i wieczór. Jakieś wieści?
- Mięśniak i Strażniczka zdobyli nagrania Thadleya Biolana. Właśnie je
analizują. Thaymes dokopał się kilku informacji na jego temat. Podobno urodził
się
na Alderaanie, ale dorastał na pokładach statków, a potem stworzył własną flotę
transportową przemierzającą Rubieże i Nieznane Regiony. Pasuje jak ulał
do profilu tożsamości opracowanego przez Usana.
- To dobrze. - Scut puścił skórę stworzenia. Szew zaczął się zamykać od dołu ku
górze, na wzór błyskawicznie gojącej się rany. - To nie o kombinezonie
chcesz pogadać, prawda?
- Nie. Raczej o tym, co zamierzasz zrobić. O tym, jak chcesz doprowadzić do
śmierci wszystkich Widm.
Scut teatralnym gestem popatrzył w sufit, jakby chciał powiedzieć: „Znowu się
zaczyna”.
- Bo jestem Yuuzhaninem, tak? A nasz gatunek to niszczyciele, brutale i potwory,
prawda?
- Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że jako dowódca nie mam twojego poparcia.
Voort rozejrzał się za krzesłem, ale żadnego nie znalazł. Oparł się
ościanę w umyślnie nonszalancki sposób.
- Uważasz, że nie nadaję się na lidera. A to oznacza, że w terenie
zakwestionujesz każdą moją decyzję. Ponieważ czasu mamy niewiele, może to
poskutkować
błędem, przekręceniem rozkazu albo podjętą w ostatniej chwili decyzją o odmowie
jego wykonania.
- Nie mogę zrezygnować ze swoich racji. - Scut wrócił do pracy nad neoglithem
maskerem, obserwując, jak skóra sama się zrasta.
- Czyli przypuszczasz, że lepiej potrafisz ocenić sytuację.

Strona 128

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Scut wzruszył ramionami.
- Nie przypuszczam. Ja to wiem.
- Za dwa dni zjawi się tu twój ojciec. To dlatego twoje instynkty obronne
zaczęły szaleć. Scut, muszę ci za wszelką cenę udowodnić, że z nas dwóch to ja
mam rację, a ty się mylisz. Jeśli mi się nie uda, ryzyko, że z twojego powodu
ktoś z nas straci życie, zacznie rosnąć w postępie geometrycznym.
Scut nie odpowiedział; odwrócił swoją pozbawioną wyrazu twarz ku Voortowi i
utkwił w nim spojrzenie czarnych yuuzhańskich oczu.
- Przyznaję, że ostatnio przestałeś bredzić - mruknął w końcu.
- Przestałem. A żebyś poczuł się bardziej swobodnie, dorzucę coś jeszcze. Na
Vandorze-3 miałeś rację, mówiąc, że nienawidzę waszego gatunku.
- Wiem. - Scut przeszedł do kolejnego stołu. Leżąca na nim tuba z białego metalu
była wypełniona czerwonawym płynem. Scut zanurzył w nim dłonie i rozprowadził
go równo aż do wysokości łokci. Płyn nie spływał po skórze ani z niej nie
skapywał. - To środek neutralizujący - wyjaśnił. - Blokuje soki trawienne
pokrywające
wnętrze prototypu Ambassa.
- Tego, który będzie nosił Turman?
- Tak. To kolejny z problemów, który staram się rozwiązać: jak zmodyfikować jego
budowę, żeby Turman nie został przez ten czas strawiony.
Voort prychnął.
- Wracając do tematu... - dodał. - Kiedy przebywałeś pośród Yuuzhan jako
Zhańbiony, to czy obawiałeś się o los swojego gatunku? Bałeś się, że może
wyginąć?
- Nie.
- A gdy zamieszkałeś z Cheemsami?
- Też nie... - Scut się zawahał. - Oni nie pozwalali, żeby informacje o wojnie
dotarły do moich uszu. Miałem się tylko uczyć. Nie jesteś pierwszym, który
nienawidzi Yuuzhan. Wielu przyjaciół odwróciło się od moich rodziców, gdy mnie
zaadoptowali.
- Scut, ja brałem udział w tej wojnie. Nie na linii frontu, ale tuż poza nią.
Włamywałem się do tych dziwacznych yuuzhańskich budowli. Widziałem, co robią
ze zniewolonymi ludami. Ze światami, które podbili. A gdy wracałem na naszą
stronę frontu, wokół siebie widziałem grozę i ból na twarzach obywateli Nowej
Republiki. Ci ludzie byli święcie przekonani, że wkrótce czeka ich bolesna
śmierć i że tuż po nich zginie cała cywilizacja. Że oni sami i wszystko, co
ich otaczało, co im towarzyszyło do tej pory, co kochali i szanowali - że to
zostanie zapomniane. Na zawsze.
Scut zaczął zdzierać z ramion żel. Schodził jak rękawiczka. Przytrzymał zdjęte
płaty nad srebrnym cylindrem; jego górna część otworzyła się i zamknęła,
gdy tylko wrzucił żel do środka.
- Po wojnie rodzice powiedzieli mi, że oni też się tak czuli. Ale pilnowali,
żebym ja i ich dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka, nie przeżywali tego
samego.
Voort pokiwał głową.
- Tak wyglądało pięć lat mojego życia. Traciłem przyjaciół i patrzyłem, jak
wszechświat, jakim go pamiętałem, pożera rak wojny. Wtedy też zginęła jedyna
osoba, którą traktowałem jak członka rodziny.
- Runt?
Voort przytaknął.
- Czy to dziwne, że gdy myślę o Yuuzhan Vongach, wracam myślami do tych
wydarzeń?
- Nie. Nie ma w tym nic dziwnego. Nie osądzam cię, ale... zachowujesz się
nieracjonalnie. A w naszym fachu ludzie giną z tego powodu. Tak mi powiedziała
Bhindi i sam wywnioskowałem z zasłyszanych opowieści.
- Rozumiem. - Voort odsunął się od ściany. - A więc dochodzimy do sedna sprawy.
Posłuchałbyś Bhindi, ale nie mnie, prawda?
- Zgadza się.
- Nie zważając na fakt, że jej nieracjonalne postępowanie doprowadziło do
czyjejś śmierci?
Scut zmarszczył brwi, które już wcześniej układały się w złowieszczy łuk. Teraz
sprawiał wrażenie sędziego przymierzającego się do wydania wyroku śmierci.
- Sądzisz, że przyczyniła się do śmierci Buźki Lorana?
- Nie, do własnej.
- To jest... jak to nazywa Sharr? Przeniesienie. Swoje wady widzisz u innych.
- Bhindi była moją przyjaciółką. - Choć implant nadawał głosowi Voorta przyjazny
ton, w jego prawdziwym głosie brzmiała siła. - Kochałem ją i szanowałem.
Ale od czasu naszej pogaduszki na Vandorze-3 dużo myślałem i doszedłem do

Strona 129

background image

Aaron Allston - Cios łaski

wniosku, że popełniła serię irracjonalnych błędów, które w ostatecznym
rozrachunku
doprowadziły do jej śmierci. Gdyby nadal dowodziła, misja na Kuratooine również
zakończyłaby się katastrofą... a ty nie masz jeszcze dość doświadczenia,
żeby to zrozumieć.
- Muszę się przewietrzyć. - Scut wyminął Voorta i ruszył do drzwi. - Przekonaj
mnie.
Gdy znaleźli się na zewnątrz, ruszyli bezdrzewną ścieżką otaczającą budynki.
Wysoko nad nimi stacja Skifter, malutki obiekt w kształcie koła ze szprychami,
dryfując spokojnie, przemknęła przed obliczem większego księżyca.
Voort przyglądał się jej, idąc.
- Jeśli uważnie się przyjrzysz, łatwo zauważysz, jakie błędy popełniła. Po
pierwsze: „Wstrząsający”. Mogliśmy opracować dziesiątki innych planów ataku,
a każdy dawałby nam jakieś szanse. To prawda, że chcieliśmy uniknąć zabijania
niewinnych żołnierzy Sojuszu. Ale równie dobrze mogły nas ścigać Skokopsy.
Albo Thaal, który przyznałby się do winy i wręcz prosił się o posłanie mu
rakiety. Nie byliśmy przygotowani do walki, tylko do tego, żeby podwinąć pod
siebie ogon i uciec. Wiesz dlaczego?
Scut pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia.
- Odpowiedź ukrywają ostatnie słowa Bhindi. Spróbuję ci to wytłumaczyć. Cała
wasza szóstka przekradła się do bazy Skokopsów na Vandorze-3. Taką misję Bhindi
powinna była powierzyć Jesmin i Treyowi. Albo Jesmin i Turmanowi. Tymczasem do
budynku weszła
piątka Widm. To dlatego system nas oflagował, jak to ujął Trey, i dlatego
zwaliły nam się na głowę Skokopsy. Dlaczego Bhindi podjęła taką decyzję?
- Nadal nie wiem. - Scut sprawiał wrażenie zaintrygowanego.
- Podczas ucieczki na górę Lyss skleciliśmy naprędce plan. Jesmin wyprowadziła
Myri poza zasięg zagłuszania, żeby ściągnęła posiłki. Pomysł dobry, w
ostatecznym
rozrachunku wypalił. Bhindi i Huhunna zajęły się pościgiem i odwróciły uwagę
przeciwnika. Czy Bhindi powinna była brać udział w tej akcji?
- Nie. - Scut zmarszczył brwi. - Ale może nie wiedziała, kto będzie się lepiej
nadawał, bo nie znała Widm Sharra. Ty nas zapytałeś, kto jest najlepszym
pilotem, ona zaś powinna zapytać, kto najlepiej radzi sobie w terenie. Wtedy
padłoby na Wrana. Albo i na ciebie, biorąc pod uwagę twoje doświadczenie.
Bhindi była najgorszym możliwym wyborem. - Wniosek, który sam się nasunął,
wyraźnie go zaskoczył.
Voort skręcił, żeby ominąć urwisko.
- Więc w którym momencie Bhindi zachowała się nieracjonalnie?
Scut potrzebował dłuższej chwili, by znaleźć odpowiedź.
- To te jej ostatnie słowa: „Zabierzcie te dzieciaki do domu”.
- Tak. Zgadza się. Przez kilka ostatnich lat zgubiła gdzieś swój obiektywizm,
gdy w grę wchodziło narażenie ludzkiego życia -szczególnie, jeśli chodziło
o młodych. Założę się, że z entuzjazmem podjęła się odbudowania zespołu Widm. To
była dla niej szansa, żeby wrócić do gry, żeby, bo ja wiem... udowodnić,
że decyzja
o rozwiązaniu eskadry była błędna. Ale gdy zebrała zespół i okazało się, że
większość jego członków jest jeszcze bardzo młoda, górę wzięła nadopiekuńczość.
Nie chciała narażać życia dzieciaków, a gdy skończyły się możliwości, sama
wystawiła się na strzał.
i zginęła.
- Możliwe.. że masz rację.
- I tylko ja byłem na tyle bezstronny i doświadczony, żeby to dostrzec. - Voort
westchnął ciężko. - Ale było za późno. Wyszedłem z wprawy, nie myślałem
jak żołnierz.
- A ty jesteś gotów narazić życie dzieciaków? Zrobić to, czego nie potrafiła
zrobić Bhindi?
- Chciałbym, żeby odpowiedź brzmiała: nie. Ale jest inaczej. Mamy zadanie do
wykonania. Musimy wyeliminować Thaala. To
będzie kolejny cios łaski. Zabijemy istotę, którą stał się Thaal, by on nie
zdążył swoją zdradą doprowadzić do śmierci innych.
- Chyba o to chodzi - przytaknął Scut. Przystanął i spojrzał w mroczną otchłań
spowitej w cienie kopalni. - Dam ci szansę. Masz moje poparcie jako przywódca.
Voort również się zatrzymał.
- Dziękuję.
- Ale musisz coś zrozumieć. - Kopnięty przez Scuta kamyk przeleciał nad
krawędzią urwiska. Minęły dwie sekundy, nim dobiegł ich odgłos głuchego

Strona 130

background image

Aaron Allston - Cios łaski

stuknięcia,
gdy uderzył o skałę na dnie kopalni. -Ojciec opowiadał mi o spotkaniu z Widmami,
kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem. Zdawał sobie sprawę, że ich celem
było wyeliminowanie admirała i zniszczenie fabryki broni biologicznej.
Wykorzystali go do realizacji swojej misji... Ale także uratowali mu życie, choć
nie musieli, bo mogło to ich wiele kosztować.
- Tak było.
- A mimo to postanowili go uratować. Dorastałem z takim przeświadczeniem. Nie
spotkałem nikogo, kto brał udział w tamtej operacji, aż wreszcie zwerbowała
mnie Bhindi i usłyszałem, że poznam Gamorreanina gadułę. - Przerwał, próbując
uporządkować myśli. -Pogubiłem się. Chciałem powiedzieć, że chcę, żebyś dorównał
tamtym Widmom.
- Zgoda. - Nagle Voort poczuł zawrót głowy, a zdania wypowiedziane przez Scuta
rozpadły się na części i uformowały w jego umyśle kolumny, jak szeregi liczb.
Gdy je podliczył, wszystko nabrało sensu.
...opowiadał... o spotkaniu... byłem jeszcze małym dzieckiem... z takim
przeświadczeniem... Nie spotkałem nikogo... Gamorreanina gadułą...
Żołądek podszedł mu do gardła. Pochylił się, oparł dłonie na kolanach i wziął
kilka niepewnych oddechów.
- Voort? - zaniepokoił się Scut.
- Wszystko w porządku.
Voort przypomniał sobie, w jaki sposób Scut zawsze na niego patrzył. W jego
oczach odbijała się hardość, obojętność i nienawiść. Dla niego to zawsze były
oczy Yuuzhanina. Co prawda przez te piętnaście lat od zakończenia wojny
wielokrotnie widywał taki wyraz oczu u istot nienależących do tej rasy.
Na przykład u swoich studentów. Ich spojrzenia wyrażały bunt i pogardę, dając
wyraźnie do zrozumienia, że on nie ma prawa ich tu trzymać i mówić im, co
mają robić.
Scut dołączył do Widm, bo chciał się stać taki jak bohaterowie jego dzieciństwa,
i - kto wie - może nawet tych bohaterów spotkać.
Voort był jednym z nich.
Był czyimś bohaterem.
A on, Voort, spojrzał Scutowi prosto w oczy i wmawiał mu, że ten jest potworem.
- Voort?
- Nic mi nie jest. To tylko efekt uboczny starzenia się. - Voort się
wyprostował. - Dzięki za wsparcie, Scut.
- Służę uprzejmie.
- Scut?
- Tak?
Voort wyciągnął do niego rękę.
- Witaj w Eskadrze Widm.
ROZDZIAŁ 29
Myśliwce wroga przechwyciły X-wingi na długo, zanim te miały szansę dotrzeć do
Tildinu, mniejszego i niemal całkowicie opustoszałego księżyca Kuratooine.
Początkowo były tylko odległymi punkcikami na radarze, poruszającymi się po tym
samym kursie co X-wingi, tyle że setki kilometrów za nimi. Stopniowo się
zbliżały, aż wreszcie czujniki zdołały zidentyfikować klasę statków. Wreszcie
podleciały na odległość kilku kilometrów, a wtedy droid astromechaniczny
mógł zrobić im zdjęcia, które następnie pokazał Myri i Voortowi.
Myri popatrzyła na obraz wyświetlany na ekranie. Podążający za nią chyłkiem
myśliwiec przypominał X-winga w trybie bojowym, który w tajemniczych
okolicznościach
zgubił górną parę skrzydeł. To, co pozostało, składało się z dziobu i kadłuba
X-winga, połączonego z parą zablokowanych, skierowanych ku dołowi skrzydeł.
Tak, to jest E-wing. Pomalowany na brązowo i z wyraźnie odróżniającymi się na
tym tle, białymi, stylizowanymi zębami wzdłuż dzioba.
Udając, że dopiero teraz zauważyła śledzący ją statek, Myri włączyła
komunikator.
- Mamy towarzystwo, skarbie.
Voort odpowiedział jej głosem przepuszczonym przez implant, który tłumił jego
gamorreańskie pochrząkiwania:
- Przydałyby się nagrania z lotów próbnych. Można ich zapytać
opomoc.
Komunikator Myri zatrzeszczał i męski głos wrzasnął, zagłuszając słowa Voorta:
- Nierozpoznany pojazd zbliżający się do Tildin ma się zidentyfikować!
- Nierozpoznany? - warknęła gniewnie Myri. - Zgłosiliśmy ten przelot na stacji
Rimsaw i w Kontroli Lotów Kura City. W każdym punkcie potrzebne były inne
dokumenty!

Strona 131

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Z nami nikt tego nie ustalał. Powtarzam, zidentyfikuj się. Zostaliście
namierzeni. - Nie kłamał; czujniki Myri wskazywały, że ścigający ją myśliwiec
mógł ostrzelać jej X-winga z laserów lub posłać za nią rakiety.
Voort włączył się do rozmowy zaskakująco łagodnym głosem:
- Słonko, może lepiej ich posłuchajmy.
- Dobrze, już dobrze. Co za świństwo. - Myri przełączyła się na komunikację
wewnętrzną i wydała polecenia swojemu R2, łuszczącemu się, szaremu droidowi,
któremu Trey z wielkim trudem przywrócił funkcjonalność. - Kudłaty, prześlij
temu dupkowi paczkę numer jeden. - Przełączyła się na łączność ogólną i nadała
swojemu głosowi słodki ton. - Mówi Rima Farstar, a ten koleżka za mną ten w
śmiesznym kostiumie, to Matran Farstar. Robimy próbny przelot nad waszym
księżycem
na potrzeby holofilmu, który nakręcę, gdy tylko reszta sponsorów wpłaci obiecane
pieniądze, bo jak dotąd jakoś ich nie zobaczyłam. Dni mijają a pieniądze
nie wpływają aktorzy nudzą się jak mopsy...
- Powiedziałaś „w kostiumie”?
- Tak powiedziałam? A, no tak. Chodzi o kostium Matrana. Mało co widzi przez tę
maskę. Słowo daję, jeszcze przywali w ścianę krateru.
- Utrzymuj kurs i prędkość. Zbliżam się na odległość umożliwiającą
identyfikację.
Na twarzy Myri pojawił się uśmiech.
- Identyfikację czego? To bardzo nieokreślona formuła. Wiem, bo musiałam
dogłębnie poznać gramatykę, gdy pisałam scenariusz.
- Proszę zachować ciszę radiową.
Myri podejrzewała, że pilot chętnie dodałby: „Bo cię zestrzelę”. Ale na takie
groźby nie mógł sobie pozwolić. Ktoś mógłby to nagrać i zgłosić. Najwyraźniej
nawet Skokopies wiedział, kiedy powinien trzymać język za zębami.
Pierwszy z E-wingów szybko zmniejszył dystans dzielący go od myśliwca Voorta i
zajął pozycję tuż za nim i trochę wyżej - klasyczny manewr wykorzystywany
podczas potyczek powietrznych. Pozostał w tej pozycji przez dobre pół minuty, po
czym przyspieszył i powtórzył manewr nad maszyną Myri.
Poluzowała nieco pasy, obróciła się w fotelu, by popatrzeć na pilota E-winga, i
posłała mu buziaka.
- Rimo Farstar! - W głosie pilota było niezadowolenie. - Potwierdź, że drugiego
X-winga pilotuje Gamorreanin.
- Czyli nie muszę już utrzymywać ciszy radiowej?
- Nie! Potwierdź tylko... rasę swojego skrzydłowego.
- Kiedy to człowiek, po prostu nosi taki kostium. Czyżbym zapomniała o tym
wspomnieć? Tamten pilot mało co widzi przez dziury w masce. - Myri usiadła
prosto
i ciasno zapięła pasy. - Ten kostium jest naprawdę niewygodny, no i człowiek
strasznie się w nim poci. Znasz legendę o Latającej Świni? Taki tytuł będzie
nosił mój film.
- Nie potwierdzam.
- „Nie potwierdzam”? Uwielbiam to wyrażenie. Muszę je wykorzystać w filmie. To
bardzo stara historia, wiesz? Z czasów wojny przeciwko Imperium. Ludzie
zgłaszali co chwila, że widzieli gamorreańskiego pilota. Cóż to za wspaniała
opowieść! Pomyślałam, że warto ją zekranizować. Zrobię z tego holodramat
albo holokomedię. Jeszcze nie zdecydowałam. A ty jak myślisz?
- Masz zezwolenie na kontynuowanie lotu. - E-wing odbił w bok, wykonując
zdecydowanie zbyt trudny manewr jak na tak spokojną sytuację. Jego skrzydłowy
również zmienił kurs, dołączając do lidera w drodze powrotnej na Kuratooine.
Myri obserwowała, jak się oddalają. Uśmiech zniknął z jej twarzy, zastąpiony
surową miną. Przełączyła komunikator na niski poziom
energii i zaczęła nadawać szyfrem na rzadko używanej częstotliwości.
- Słyszałeś to? Nie mają tutaj jurysdykcji; to sprawa dla Dowództwa Myśliwców.
Nawet się nie przedstawili, czyli nie mieli prawa tego robić. Ten szczurzy
przydomek, który sobie przybrali, świetnie do nich pasuje!
- Skup się na ćwiczeniach, Szulerko - wtrącił rzeczowo Voort.
- Najchętniej bym ich rozwaliła. Nie powinni pilotować nawet latającej budy z
żarciem.
Tildin był całkowicie opustoszały, gdy dotarli na miejsce. Myri dostrzegła
stację z czujnikami wycelowanymi w Kuratooine, ale na rozkaz Voorta obrała kurs
w przeciwnym kierunku. Połowa księżyca była skąpana w świetle, druga połowa w
mroku.
Voort wybrał długi na kilkaset kilometrów pas ziemi na oświetlonej części.
- Będziemy ćwiczyć śledzenie w terenie. Musimy się dobrze przygotować przed
lotem na stację Skifter.

Strona 132

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Co dostanę, jeśli cię pokonam?
- Starczy tych głupot, Szulerko. Sytuacja jest naprawdę poważna.
Myri też spoważniała.
- Tak jest, sir.
- Ale ładnie załatwiłaś te Skokopsy.
- Dziękuję, sir.
Tymczasem na powierzchni planety, na niewysokiej górze wznoszącej się między
bazą Chakham a Kura City, dwie kobiety Skokopsy - jedna rasy ludzkiej, druga
quarreńskiej - przyglądały się niewielkiej antenie do komunikacji
nadprzestrzennej, wystającej z kamienistego, bezdrzewnego kawałka ziemi. Antenę,
wyposażoną
w talerz z durastalowej siatki o średnicy dziesięciu metrów, przygniatało
przewrócone drzewo. Było raczej nieduże w porównaniu z innymi drzewami rosnącymi
wokół i najwyraźniej nie przetrzymało którejś wichury. Martwy pień do połowy
leżał w zagłębieniu gruntu.
Droid naprawczy, wzrostem ledwie sięgający pasa człowieka, z głową w kształcie
ustawionego w pionie, okrągłego talerza z umieszczonym na nim pojedynczym
czujnikiem optycznym, leżał właśnie pod pniem w miejscu, gdzie stykał się on ze
skałami otaczającymi antenę. Przygnieciony do ziemi, panicznie machał
rękami. Z jego syntezatora głosu dobiegał ciąg melodyjnych dźwięków, które
równie dobrze mogły oznaczać wołanie o pomoc, jak i droidzie przekleństwa.
Quarrenka wybuchnęła śmiechem. Dźwięk, przepuszczony przez zasłaniające jej usta
macki, wydawał się dziwnie stłumiony.
- To by wyjaśniało te zakłócenia - powiedziała.
Kobieta pokręciła głową, wyraźnie przygnębiona koniecznością polegania na pomocy
droidów. Przystanęła, wsunęła ręce pod pień i dźwignęła. Drzewo uniosło
się raptem o pół metra, ale to wystarczyło, żeby droid się spod niego wydostał.
Wstał i oskarżycielskim gestem wskazał drzewo, nie przestając ciskać na
nie gromów.
Quarrenka przerwała jego tyradę.
- Co tu się stało?
Droid oparł ręce w miejscu, gdzie człowiek miałby biodra, i zaczął jazgotać.
- Jak to nie wiesz? - zapytała Quarrenka.
Kobieta popatrzyła na nich z niedowierzaniem.
- Naprawdę nie wie?
Quarrenka wzruszyła ramionami.
- Mówi, że dostał się tu tunelem dostępowym dla droidów. Gdy byłjakieś
pięćdziesiąt metrów stąd, został awaryjnie wyłączony. Obudził się już pod
drzewem.
Kobieta przewróciła oczami.
- Chyba już wiem, co się stało. Przylazł tu, upadło na niego drzewo, a on się
zresetował. Gdy znowu zaczął funkcjonować, wspomnienia nałożyły się na siebie
albo uległy zatarciu.
- Pewnie masz rację.
- Pomóż mi z tym drzewem, jest za ciężkie dla droida.
Wspólnymi siłami wyciągnęli pień z zagłębienia, w którym znajdowała się antena.
Droid cały czas podsuwał rady, które przynosiły efekt odwrotny od zamierzonego,
i ubolewał, że kobiety nie wierzą w jego wersję wydarzeń.
Wreszcie kobiety i droid odeszli, gniotąc pod stopami liście z gracją godną
pijanych banth.
Minęły dwie minuty, zanim Jesmin wstała, zrzucając na ziemię płaszcz maskujący
wraz z przykrywającymi go liśćmi.
Ukryta obok Huhunna również się podniosła. Wypowiedziała tylko jedno słowo:
kriiikkraaakruuump. Ta onomatopeja opisywała kogoś,
kto spada z drzewa, zahaczając o kolejne konary, by wreszcie zderzyć się z
ziemią Innymi słowy: ciemięgę.
Jesmin, która całkiem dobrze radziła sobie z językiem Wookiech, uśmiechnęła się
szeroko i odpowiedziała w tym samym języku:
- Właśnie. Jakbym słyszała droida budowlanego, który uczy się chodzić na
palcach.
- Ale miałaś rację. - Wypowiedziane przez Huhunnę słowa, odbijające się echem od
pni drzew, większości ludzi skojarzyłyby się z odległym, ostrzegawczym
wyciem dzikiego zwierzęcia.
Jesmin pokiwała głową.
- Zamknięte z powodów bezpieczeństwa kopalnie raczej nie mają na wyposażeniu
urządzeń do komunikacji nadświetlnej ani droidów... nie strzegą ich Skokopsy.
Znalazłyśmy to, czego szukałyśmy. - Popatrzyła na północny wschód. W oddali, za
linią drzew, można było dostrzec kilka wieżowców Kura City. - Gdzieś tam

Strona 133

background image

Aaron Allston - Cios łaski

musi być dawne wejście do kopalni. I to niekoniecznie zamknięte na głucho, jak
wielu mogłoby sądzić. - Odwróciła głowę w drugą stronę, w kierunku bazy
Chakham, teraz całkowicie zasłoniętej przez drzewa. - I mogę się założyć, że tam
będzie drugie wejście.
- Zakończmy już naszą misję i wynośmy się z tej planety małych, patykowatych
drzewek.
- Nie przesadzaj, nie są tak bardzo patykowate. Chodźmy.
ROZDZIAŁ 30
Voort i Myri wolno i nie bez kłopotów podeszli do lądowania przy bazie Widm.
Włączyli repulsory, obniżyli lot i zaparkowali pojazdy na terenie kopalni.
Kilka kolejnych minut poświęcili na wydostanie droidów, czyli Kudłatego i
poobijanej, czarnej jednostki typu R5, którą Voort nazwał Koszem na Śmieci, oraz
na przykrycie myśliwców ogromnymi płachtami z odblaskowego fleksiplastu.
Następnie weszli do umieszczonej pod gołym niebem turbowindy, zaliczającej się
do pierwotnego wyposażenia kopalni z czasów, gdy ta przynosiła jeszcze zyski.
Przy akompaniamencie stuków i trzasków dotarli na szczyt urwiska.
Gdy dwójka Widm, wciąż ubranych w swoje pomarańczowo-białe skafandry pilotów i z
kaskami pod pachą weszła do głównego budynku, był tam już niezły tłok.
W pokoju sytuacyjnym, nad ich głowami, wyświetlał się hologram przedstawiający
teren graniczny między Kura City a bazą Chakham. Huhunna sięgnęła dłonią
nad obraz, przez co wyglądała, jakby trzymała w ręku niewysoką górę na
zachodzie.
Jesmin podniosła głowę, gdy weszli Voort i Myri.
- Tam jest ich baza - poinformowała. - Właśnie obmyślamy, jak dostać się do
środka.
Voort pokiwał głową.
- Świetna robota. Mięśniaku, podziękuj im ładnie.
Rozciągnięty w fotelu Trey zignorował jego uwagę.
- Będziecie potrzebować szkatułki na klejnoty.
Voort zbył go machnięciem ręki.
- Muszę mieć kryształową. Ty takiej nie zrobisz, bo nie masz doświadczenia. Masz
za to możliwie szybko polecieć na stację Skifter i rozmieścić po jej zewnętrznej
stronie urządzenia zakłócające pracę czujników. A co z tymi torpedami
protonowymi?
Trey pokręcił głową.
- Małe szanse. Ale mogę zamontować nowe węzły uzbrojenia na skrzydłach i
podczepić tam jakieś rakiety.
- To nam będzie musiało wystarczyć. - Voort zauważył Drikalla. - Doktorze!
Możesz jakoś zakłócić parametry życiowe Turmana?
- Oczywiście. - Lekarz uśmiechnął się, odsłaniając imponujący zestaw ostrych
zębów. - Czego będziesz potrzebował? Specjalizuję się w częstoskurczu.
Turman, wyraźnie zdenerwowany, podniósł się ze swojego krzesła.
- Jedną chwileczkę...
- Nic się nie bój. - Spojrzenie Thaymesa powędrowało od ekranu monitora do
hologramu, przy którym stała Huhunna. - Przerobiłem dziecięcą zabawkę. Jeśli
podczepimy ją do wewnętrznej części kostiumu Ambassa, będzie symulować drugie
serce. Chcesz trzecie? Mogę
ito załatwić.
Drikall wyglądał, jakby Thaymes wbił mu nóż w plecy.
W przyległym pomieszczeniu, gdzie mieściła się kuchnia połączona z jadalnią
ochrzczona przez Wrana Katastrokuchnią rozległ się głos Scuta.
- Tylko nie szprycujcie Clawdity. Nic dobrego to nie da.
Ktoś wyszedł z kuchni - smukły mężczyzna w trudnym do sprecyzowania wieku,
gdzieś w połowie drogi między wiekiem średnim a starością. Włosy miał siwe,
ale jeszcze nie przerzedzone, a garnitur, który nosił, srebmoszary i pasujący do
współczesnej coruscańskiej mody, był dobrze skrojony i czysty. Wyciągnął
rękę na przywitanie.
- Dobrze pana znów spotkać, profesorze.
- Doktor Cheems. - Voort uścisnął jego dłoń. - Jak lot?
- Męczący, dziękuję bardzo. Proszę mi mówić Mulus.
- Jestem Voort. Zdążyłeś się zaaklimatyzować?
- Nawet zabrać do pracy. Chodźcie, pokażę wam. - Mulus ruszył z powrotem do
kuchni.
Blat stołu niemal w całości przykrywały schematy, części urządzeń i różnego
rodzaju broń biała i blasterowa. Z boku spoczywało urządzenie przypominające
lutownicę z chwytem pistoletowym, ale z małym, przezroczystym dyskiem w miejscu
grota. Tuż obok stało kilka duraplastowych pudełek wypełnionych kamieniami
szlachetnymi i półszlachetnymi - niektóre były już oszlifowane, inne w stanie

Strona 134

background image

Aaron Allston - Cios łaski

surowym.
Mulus usiadł obok urządzenia z pistoletowym chwytem. Voort przysiadł na krześle
obok, a pozostałe Widma zebrały się wokół.
- A więc... - Mulus podniósł pudełko z nieobrobionymi kamieniami. - Mamy tu
próbki kamieni występujących na Kuratooine, które zdobył dla mnie Viull.
- Viull...? - Voort zmarszczył brwi. - A, masz na myśli Scuta.
Mulus posłał gniewne spojrzenie swojemu yuuzhańskiemu synowi.
- Wiesz, że matka nie znosi tego przezwiska.
Scut wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Dziwnie to kontrastowało z jego
rysami.
- No, ale do rzeczy. - Mulus odstawił pudełko na miejsce. - Występują tu typowe
dla takich światów kamienie szlachetne. Największym uznaniem cieszą się
kuratooiniańskie szafiry. Choć mnie wyjątkowo spodobał się tutejszy bursztyn.
Voort pokręcił głową
- Nie będziemy mieć z niego żadnego pożytku. Jest organiczny. Potrzebujemy
kamieni nieorganicznych, wydobywanych w kopalniach.
- Wielka szkoda. No to zabiorę go ze sobą. - Mulus odłożył jedno pudełko. - Ale
przejdźmy dalej: jeśli chcecie przekonać tych ludzi... jak ich nazwałeś?
- popatrzył pytająco na Scuta.
- Celami.
- Jeśli zamierzacie przekonać swoje cele, że mają przed sobą kamienie szlachetne
wydobyte i obrobione w niedostępnym miejscu, innymi słowy całkowicie nieznane,
macie dwie możliwości. Potrzebujecie albo materiału, albo metody obróbki, z
jakimi nigdy się nie zetknęli. Oczywiście najlepiej, gdyby udało się połączyć
te dwie cechy. Zdobycie nieznanego surowca może być kłopotliwe, chyba że coś już
znaleźliście? - Urwał, czekając na odpowiedź.
Widma pokręciły przecząco głowami.
- A już miałem nadzieję, że sprawicie mi niespodziankę. Można by też stworzyć
coś takiego w laboratorium, ale to wcale nie jest proste. Taki produkt musiałby
powstawać w całkowitej tajemnicy. Żadnych publikacji prasowych przyprawiających
gemmologów
odreszczyk ekscytacji czy wyjaśniających, skąd się wzięła wojskowa subwencja.
Sami wiecie, jak rzadkie były takie przypadki. To chyba jasne, że badacze
studiujący określoną dziedzinę orientują się w poczynaniach kolegów po fachu. By
rozwiązać nasz problem, potrzebujemy szalonego naukowca o ogromnym majątku.
Zgłaszam swoją kandydaturę.
- Tato - rzucił niecierpliwie Scut. - Nie mamy czasu, a ty ciągle przeskakujesz
z tematu na temat.
- Ojej, przepraszam. Ale nawet gdybyście mieli do pomocy szalonego naukowca, to
metody produkcji sztucznych klejnotów można zbadać pod mikroskopem.
- Co do tego drugiego sposobu... - Trey próbował sobie przypomnieć, o czym
mówili. - Wspominałeś o nieznanych technikach obróbki.
- Zgadza się. Wydaje mi się, że w tym akurat mógłbym pomóc. Stworzyłem kiedyś
kilka urządzeń sonicznych do cięcia kryształów. Odpowiednia osoba może za
ich pomocą wytworzyć stertę ślicznych, ale całkowicie bezwartościowych kamyków.
Voort zmarszczył brwi.
- Te twoje urządzenia... są dostępne na rynku?
- Ależ tak. Prawdę mówiąc, właśnie dochody ze sprzedaży i szkoleń Sonicznych
Dłut Cheemsa stanowią główne źródło finansowania mojej rzekomej emerytury.
- Domyślam się więc, że są bardzo rozpowszechnione i używając ich, nikogo nie
oszukamy.
Cheems się uśmiechnął.
- Ale to nie jest jedyna technologia służąca obróbce kamieni szlachetnych, jaką
opracowałem. Wciąż majstruję przy kolejnej. Nie jestem tylko pewien, czy
znajdę dla niej rynek zbytu. Sprowadza się do tego, że bierzesz soniczne dłuto z
mikrometrową kontrolą pozycjonującą i fraktalny zbiór matematyczny dla
kontroli, po czym pozwalasz im robić z kamieniem, co chcą. Pozwólcie, że
zaprezentuję wam tę technikę. - Otworzył kolejne pudełko, wyjął z niego
niewielki
przedmiot zawinięty w czarny aksamit. - Czy któreś z was, poza moim synem, zna
się na klejnotach?
Myri podniosła rękę.
- Potrafię rozpoznać podróbki. - Gdy dostrzegła skonsternowane spojrzenie
Voorta, wyjaśniła: - W kasynach ludzie często próbują wcisnąć podrabiane
kosztowności,
żeby tylko utrzymać się w grze albo spłacić dług.
Cheems rozwinął trzymany w dłoni przedmiot i podał go Myri razem z jubilerskim
skanerem na jedno oko.

Strona 135

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Myri przytrzymała kamień w świetle prętów jarzeniowych. Dla Voorta wyglądał on
jak czerwony listek. Miał długi na dwa centymetry ogonek i maleńkie wyrostki,
nieregularnie ułożone i rozchodzące się w każdym możliwym kierunku.
- Wyglądem i wagą przypomina koral - myślała głośno Myri.
Cheems pokręcił przecząco głową.
- Tylko że to hapański rubin.
- A wygląda na organiczny koralowiec. - Myri przyjrzała mu się przez szkło
Cheemsa. - Ciekawe... w powiększeniu widać fasety. Całe tysiące. - Przekazała
przedmiot siedzącej obok niej Jesmin. -Czegoś takiego jeszcze nie widziałam.
Cheems się rozpromienił.
- Nikt nie widział, poza Viullem i moją żoną która ma ich kilka sztuk. Pomaga mi
w przygotowaniach do zaprezentowania tej techniki, nie obnosząc się z
tą biżuterią w miejscach publicznych, dopóki nie będę ze wszystkim gotowy.
Zalety mojej techniki polegająna tym, że dzięki niej nawet kamienie ze skazą
stają się tak piękne, jakby tej skazy nie miały. Pęknięcia i niedoskonałości
stają się elementem ostatecznego projektu...
Voort przyjrzał się podawanemu z rąk do rąk kamieniowi.
- Scut, czy będziemy mogli ozdobić nimi nasz kostium Ambassa? Żeby zasugerować
samomodyfikację, jak u Yuuzhan.
Scut rozważył jego pytanie.
- To by było super. I tak, mogę to zrobić.
- Niech to tylko nie będzie priorytet. Najważniejsze jest powstrzymanie kostiumu
przed strawieniem Turmana.
Turman oderwał wzrok od klejnotu.
- Słucham?
- No i masker Thaala. To też jest bardzo ważne.
Scut pokiwał głową.
- Czyli sprawa dekoracji spada na trzecią pozycję.
- Strawić mnie? - odezwał się wstrząśnięty Turman.
Voort spojrzał na Cheemsa.
- Czegoś takiego potrzebowaliśmy. Możesz użyć tej techniki, korzystając ze
sprzętu, który mamy na miejscu?
- To i owo przywiozłem też ze sobą. Ale mój asystent będzie potrzebował
stuprocentowo skutecznych nauszników blokujących dźwięk.
- Załatwimy takie. Dzięki, że do nas dołączyłeś, Mulus. Możliwe, że razem
uratujemy wiele istnień.
Cheems się rozpromienił.
- Ja tylko spłacam dług.
Kolejny dzień przyniósł odpowiedzi na wiele pytań.
Przekopując się przez stare, niedostępne w sieci wyniki badań geologicznych,
wykonanych, zanim jeszcze planeta została w ogóle nazwana, Thaymes natknął
się na mapy systemu jaskiń pod bazą Chakham, wykonane metodą analizy
akustycznej. Część z nich znajdowała się bardzo głęboko, nie sięgając nawet
powierzchni.
Kilka innych, rozciągających się bliżej poziomu gruntu, kończyło się na poziomie
bazy. Wejścia do nich kryły się w oddalonych od budynków lasach.
Trey, przesuwając palcem po układzie tuneli wyświetlonym na monitorze Thaymesa,
skinął wreszcie głową.
- Nie będziemy potrzebowali silnego ładunku, więc można go umieścić dość
głęboko.
Voort oderwał wzrok od mapy i spojrzał na niego.
- Jeśli damy go dość płytko, nie wykryją go sejsmografy w bazie.
- Ależ wykryją jak najbardziej.
- Czyli w pierwszej kolejności trzeba przygotować szperacza.
Trey pokiwał głową.
- A potem... bum.
- A co z wiadomościami, które Thadley Biolan wysłał do Lediny Chott? Wysłuchałeś
ich? Dasz sobie z nimi radę?
Po odbębnieniu służby, obejmującej serwowanie przez cały dzień drinków w barze
uczęszczanym przez Skokopsy, skonany Turman przysiadł w centrum operacyjnym
obok Voorta.
Voort nawet na niego nie spojrzał. Wciąż analizował schematy, które kilka godzin
wcześniej wręczyła mu Jesmin. Widniał na nich pokaźnych rozmiarów budynek
pompowni. Jesmin wspomniała, że ulokowano go w północno zachodnim kwadrancie
bazy Chakham, na najmniej stromym zboczu Czarnego Grzbietu. Jeden ze schematów
-oparty, jak sama Jesmin przyznała, na czystych domysłach - pokazywał ukryty
szyb turbowindy, mający w domyśle prowadzić do starej kopalni, ciągnącej się
pod górą i jej okolicami.

Strona 136

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Hej, Aktor. Jak się trzymasz na diecie z samych płynów?
Turman wydał z siebie przeciągły, umęczony jęk. Urwał dopiero
dla złapania oddechu.
- Nie o tym chciałem pogadać. Chodzi o Ledinę Chott.
- Przyszłą kochankę Thaala, chyba że wcześniej go dorwiemy. Co z nią?
- Ostatnio Skokopsy dostały nieoficjalne rozkazy dotyczące jej osoby. Jest
nietykalna. Wszędzie rozeszły się wieści, że każdy Skokopies, nieważne, facet
czy kobieta, mają jej okazywać najwyższy szacunek i nie podejmować żadnych
działań, gdyby na nią wpadli. Przepłaszanie zalotników też się może opłacić.
Ten rozkaz obowiązuje od kilku tygodni.
- Czyli wszystko jasne... Lada moment porzuci tożsamość Thaala, a przyjmie
Thadleya. - Voort już poczuł przedsmak triumfu.
- Thaal zmienia metody działania. Zabił ostatnią kochankę, by dać coś do
zrozumienia. Co będzie, jeśli Ledina Chott mu odmówi? - Ta myśl przygnębiała
Turmana.
- Jest bezpieczna?
- Nie wiem. - Voort odsunął schematy na bok. - Nasza jedenastka nie ma szans, by
wszystko kontrolować. Ty też nie możesz jej chronić. Jesteś potrzebny
gdzie indziej.
- Wiem. - Turman wstał. - Chciałem się tylko pożalić.
Następnego ranka Huhunna i Jesmin dostarczyły przesyłkę pod naszpikowane
czujnikami ogrodzenie bazy.
Schowane za drzewem dziesięć metrów od ogrodzenia, wyciągnęły przesyłkę z torby,
w której ją transportowały.
Był to rodzaj droida. Miał romboidalny kształt i pół metra długości oraz mnóstwo
uginających się w stawach durastalowych odnóży, wystających w każdym możliwym
kierunku. Na obu końcach robociego ciała umocowano zielone kule z czujnikami
optycznymi.
Jesmin przekręciła jedną z nich, aż wskoczyła na miejsce. Droid się włączył i
stanął na kilku odnóżach. Zorientowawszy się w otoczeniu, ustawił się naprzeciw
swojego odległego celu. Niestety, na drodze, kilka centymetrów przed nim,
pojawiła się przeszkoda w postaci drzewa.
Droid przyjrzał mu się uważnie, po czym skręcił w lewo i najwolniejszym chodem,
jaki Jesmin w życiu widziała, ruszył w kierunku ogrodzenia.
Huhunna westchnęła ciężko.
- Za wolno. Zwierzęta go nie tkną czując zapach, ale mogą chcieć się pobawić. A
wtedy go uszkodzą Musi się szybciej ruszać.
- Ale jeśli przyspieszy, wyłapią go czujniki ruchu. Gdy porusza się z taką
prędkością będzie dla nich tylko jednym z nieruchomych obiektów. Przyspieszy,
dopiero gdy oddali się dziesięć metrów od ogrodzenia.
Huhunna odprowadziła droida wzrokiem, smutno kręcąc głową.
Po powrocie do centrum operacyjnego Trey zajął się oglądaniem nagrania
przesyłanego przez człapiącego powoli droida, co jakiś czas wysyłającego mu duże
pakiety danych. Odtwarzał je wszystkie w przyspieszonym tempie, dzięki czemu
można było odnieść wrażenie, że droid porusza się z normalną prędkością a
niesione wiatrem liście i przelatujące obok owady przekraczają barierę dźwięku.
Jakiś czas po tym, jak Jesmin i Huhunna wróciły do bazy, zauważył, że droid
wchodzi do rozpadliny na płaskim wzgórzu. Obraz bez większego sukcesu
przeskakiwał
między różnymi trybami podczerwieni i skupiania światła, by wreszcie przełączyć
się na tryb wykrywania ruchu. Na podstawie zmian ruchu powietrza droid
opracował trójwymiarową mapę szczelin, jaskiń i tuneli, które przemierzał.
W końcu przekazy się urwały.
- Jest za głęboko, żeby sygnał mógł przebić się na powierzchnię. -Trey wstał i
zaczął pakować plecak. - Czyli przyszedł czas na stację Skifter i mój drobny
sabotaż. Jak przemycicie Aktora do bazy?
Jesmin popatrzyła na Huhunnę.
- Zapakujemy go w worek, żeby niczego ze sobą nie przywlókł. Dopóki nie miniemy
linii obronnych, będziemy szły po drzewach, korzystając ze staroświeckiej
linki z hakiem, którą z taką wprawą posługuje się Huhunna. Ja będę nam torować
drogę przez gęstwinę, a Huhunna weźmie na siebie dźwiganie ciężkich przedmiotów.
Trey ocenił ciężar swojego plecaka.
- Przekaż Turmanowi, że ten skorupiak, którego DNA wykorzystaliśmy do stworzenia
kombinezonu, aby przetrwać, przystosowuje swój organizm do trawienia nowych
rodzajów pożywienia, pojawiającego się w jego środowisku.
Jesmin uśmiechnęła się szeroko.
- Przemawia przez ciebie Ciemna Strona Mocy.
- To ta dająca więcej frajdy. Dobranoc.

Strona 137

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Powodzenia.
Voort i Turman wpatrywali się w ciało, które ten drugi miał właśnie na siebie
włożyć. Skafander Ambassa, finalna wersja pełnowymiarowego neoglitha maskera,
leżał na stole w laboratorium Scuta. Tylko pionowe rozcięcie w klatce piersiowej
i puste oczodoły dowodziły, że ciało nie jest żywe.
Ale złudzenie było pełne. Voort mógłby przysiąc, że masker oddycha. Posłał
Turmanowi pełne współczucia spojrzenie. Clawdita miał zaraz wślizgnąć się w
pokrowiec z żywej tkanki, wyhodowanej z żołądka skorupiaka. I spędzić w niej
kilka dobrych dni.
Turman spojrzał na Voorta.
- Swego czasu przysiągłem - przysiągłem! - że już nigdy więcej nie założę
niewygodnego kostiumu zakrywającego całe ciało, by zagrać potwora.
Voort prychnął.
- I nagle sobie przypomniałeś o swojej przysiędze?
- No dobrze, zmyśliłem to. Wciąż szukam jakiegoś sposobu, żeby się wymigać.
- Aktorze, jeśli to włożysz, przez okrągły rok będę opowiadał każdej kobiecie,
że jesteś najodważniejszym facetem, jakiego spotkałem.
Wyraz twarzy Turmana wahał się między niechęcią a rezygnacją Wreszcie skinął
głową.
- Odkryłeś moją słabość. Każdy aktor łaknie uznania. No i dobrych recenzji. -
Wziął głęboki oddech i wszedł na skrzynkę, którą Scut przystawił, by ułatwić
mu dostanie się na stół.
Miał na sobie tylko tunikę z niefarbowanego zamszu, materiału, który - wedle
żarliwych zapewnień Scuta - nie podrażni wyściółki żołądka maskera. Scut
rozsunął
skórę na klatce piersiowej skafandra
iprzytrzymał jej krawędzie. Przez twarz Turmana przemknął wyraz lekkiego
obrzydzenia i Aktor włożył nogę do środka.
Dopięcie wszystkiego na ostatni guzik trwało kilka dobrych minut
iwymagało pomocy Scuta i Voorta. Turman musiał usiąść w otworze cudzego ciała i
stopniowo wsuwać nogi w odpowiednie miejsca, rozciągając maskera, by dostosował
się do konturów jego ciała. Następnie bez entuzjazmu położył się i powtórzył tę
samą czynność z rękawami.
Scut chwycił twarz kostiumu i zaczął ją powoli i metodycznie rozciągać. Po kilku
sekundach głowa rozwarła się wzdłuż linii biegnącej od podstawy szczęki
po potylicę, czemu towarzyszyło paskudne mlaśnięcie. Czaszka została otwarta.
Turman odchylił się i wsunął głowę do środka.
- Każda kolejna chwila w tym draństwie jest bardziej obrzydliwa od poprzedniej -
warknął.
Stojący po przeciwnej stronie stołu Scut się uśmiechnął.
- A przecież jeszcze nie skończyliśmy. - Razem z Voortem zabrali się za
zamykanie klatki piersiowej. - No i jak?
Turman się skrzywił.
- Jakbym miał na sobie kombinezon maskujący, wysmarowany od środka masłem. Ale
mam wrażenie, że gdybyś dorzucił jeszcze funkcję wibracji, sprzedałbyś to
w bilionach egzemplarzy.
- Zastanowię się nad tym. Ręce?
Turman podniósł dłonie w skórze Ambassa i zgiął palce. Po chwili to powtórzył,
naśladując urywane, owadzie ruchy.
- Jego mięśnie mi pomagają.
- Będziesz ich potrzebował przy chodzeniu. - Scut uważnie obejrzał rozcięcie na
klatce piersiowej, upewniając się, czy wszystko znalazło się na swoim miejscu
i czy szew jest niewidoczny. - Inaczej szybko się zmęczysz. I pamiętaj, że
niedługo masker zacznie obumierać. Proces potrwa dwa do czterech dni. W tym
momencie nie będziemy już mogli zneutralizować enzymów odpowiedzialnych za jego
rozrost, a ciało nie zawiera
tyle substancji odżywczych, by mogło przetrwać dłużej.
- Wiem, wiem. Mam je często spryskiwać wodą i nie wystawiać na światło słoneczne
- wtrącił zbolałym głosem Turman.
Voort podszedł od strony głowy. Na prawdziwej czaszce Turmana umocował przenośne
słuchawki, starannie dopasowując je do uszu,
i odrobiną kleistego żelu umocował mikrofon w kąciku ust. Spojrzał na Scuta.
- Skóra Turmana musi oddychać, prawda? Czy masker nie będzie przeszkadzał?
- Oddychać? - Scut przybrał zbolały wyraz twarzy. - Chyba mi to umknęło.
Voort i Turman utkwili w nim spojrzenia.
- Żartuję. Tak, wyściółka zapewnia dostęp powietrza i pozwala na usuwanie toksyn
z organizmu. Dzięki temu nie zacznie go trawić. -Scut podtrzymał otwartą
czaszkę maskera. - Gotów?

Strona 138

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Nie.
Scut wciągnął czaszkę na głowę Turmana.
Ta wersja głowy Ambassa różniła się od poprzedniej, którą widział Voort.
Oczodoły miała odrobinę mniejsze, lepiej dopasowane do twarzy Turmana, i
przesłonięte
błoną nadającą oczom wygląd czerwonawych kul. Czerwona błona pokrywała również
usta i podbródek, przez co sprawiały wrażenie jakiegoś dziwnego organu o
nieokreślonym zastosowaniu, stanowiącego część jamy ustnej.
Z czoła wystawały mu dwa rogi wykonane z fraktalno-koralowego rubinu autorstwa
Mulusa; pełniły funkcję dekoracyjną ale jednocześnie wyglądały groźnie.
- Hej, on mi się przyczepił do szczęki - odezwał się Turman. Gdy mówił, usta
kostiumu poruszały się w bardzo realistyczny sposób. -A moje oczy... ta czerwona
warstwa do nich przylega.
Scut znowu się uśmiechnął.
- To dobrze. Czyli wszystko działa jak należy.
- Wyglądasz bardzo naturalnie - pochwalił Voort, starając się dodać kompanowi
otuchy.
- Chyba się porzygam.
Dobry humor nie opuszczał Scuta.
- Proszę bardzo. Usta usuną wszystko, co zdecydujesz się wydalić. Ale przez
ostatnich kilka dni byłeś na diecie, więc efekt nie będzie zbyt ciekawy.
Voort wsunął ręce pod plecy Turmana, gotów dźwignąć go do góry.
- Wykorzystajmy ten czas, gdy zastanawia się, jak nam powiedzieć, że nas
nienawidzi, i postawmy go.
Przez kilka pierwszych minut Turman ćwiczył mowę ciała, który opracowywał przez
ostatni tydzień - urywane ruchy dłoni, całkiem inne niż u ssaków - dostosowując
się do ograniczeń narzuconych przez kostium. Przez chwilę się zataczał, próbując
złapać równowagę na obcych sobie stopach.
Wreszcie podniósł wzrok na Voorta i Scuta.
- W życiu nie byłem bardziej spanikowany, nie czułem większego obrzydzenia i nie
miałem tak okropnej klaustrofobii jak teraz. Ale jestem gotów.
ROZDZIAŁ 31
- Co za nuda! - Ciemnoskóry mężczyzna, kapral Skokopsów, przystanął na
rozwidleniu leśnej drogi i rozejrzał się wokół. Poza ubitym leśnym traktem nie
widział
wiele; korony drzew stykały się ze sobą przepuszczając bardzo niewiele
księżycowego blasku. Podniósł do ramienia karabin blasterowy i znowu się
rozejrzał,
teraz przez celownik swojej broni. Tym razem zobaczył wszystko w różnych
odcieniach szarości, ale i tak nie było tu nic ciekawego: same pnie drzew,
korzenie
i kamienie.
- Do takich zadań powinni wysyłać zwykłych wojskowych -dodał.
- Taaa. - Szeregowiec, rudowłosy, piegowaty i wychudzony, był dokładnie tym, na
kogo wyglądał: wieśniakiem z zapadłej dziury, próbującym nabrać doświadczenia
i wyrafinowania poprzez służbę w armii. -Albo skazańców. -Za przykładem kaprala
przyjrzał się otoczeniu przez celownik karabinu. Wywijając lufą przypadkiem
wycelował w swojego dowódcę, który rzucił się na ziemię i wstał dopiero, gdy
zagrożenie minęło.
- Nie wiem, czy cię dobrze zrozumiałem. Dałbyś skazańcom blastery, żeby to oni
wykonywali brudną robotę w bazie?
- Jasne. To by była lepsza kara niż leżenie cały dzień do góry brzuchem za moje
podatki.
Kapral zmełł przekleństwo, ale nic nie powiedział.
Na szczęście nie musiał, bo uwagę obydwu przykuł odgłos kroków na suchych
liściach, dobiegający z prawej strony.
- Idziemy - syknął kapral.
Poruszając się znacznie ciszej od swojej zwierzyny, dwójka Skokopsów potruchtała
leśną ścieżką zwalniając co jakieś trzydzieści metrów, by określić położenie
celu. Po trzech takich przystankach kapral wskazał szeregowcowi jedno z drzew, a
sam schował się za sąsiednim. Położył palec na przycisku włączającym pręt
jarzeniowy pod lufą karabinu - latarka miała oświetlić teren na wprost lufy i
oślepić ewentualny cel.
Tajemniczy odgłos jeszcze się wzmógł.
Wreszcie na ścieżce pojawił się jakiś kształt - zwalisty i dziwnie podrygujący,
co było widać nawet w ciemności.
Kapral wycelował i włączył latarkę.
- Stać! - huknął.

Strona 139

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Pręt jarzeniowy oświetlił dziwne stworzenie. Było wyższe od przeciętnego
człowieka, ale niższe od Wookiego, miało chropowatą czerwonawą skórę, na
pierwszy
rzut oka przypominającą skorupę, potężną szczękę i błyszczące złowieszczo,
czerwone oczy. Czerwone były też wystające z czoła różki - drobne i na pierwszy
rzut oka zaskakująco delikatne. W lewej dłoni stworzenie trzymało błyszczący,
kwadratowy przedmiot. Prawą dłoń miało wzniesioną w geście, który, jak miał
nadzieję kapral, zapowiadał przyjazne zamiary. Istota była całkowicie naga.
Szeregowy włączył swoją latarkę... i wycelował prosto w oczy kaprala.
- Stać!-powiedział.
- Stang, wyłącz to!
- Ta jest. Przepraszam, kapralu. - Szybko zgasił swój pręt.
Czerwonawe stworzenie wciąż stało w kręgu światła rzucanego
przez pręt jarzeniowy kaprala. Nie poruszało się.
- Mów, kim jesteś i czego chcesz!
- Niby ja, panie kapralu?
- Ty się zamknij. - Kapral czuł, że podnosi mu się ciśnienie. Spojrzał na
stworzenie.
- Mów, kim jesteś i czego chcesz - powtórzył.
Stworzenie odpowiedziało ostrym, dziwnie zniekształconym głosem:
- Moow kiem jetś i czegoo kcesz.
Kapral odetchnął, nieco uspokojony. Czymkolwiek było to stworzenie, nie
sprawiało wrażania wrogo nastawionego i chyba próbowało się z nimi porozumieć.
Może to jakiś turysta z Zewnętrznych Rubieży, który się spił i postanowił na
golasa przespacerować się koło bazy wojskowej? Sprawę się zgłosi i za pół
godziny kapral będzie miał problem z głowy.
Przemknęło mu przez myśl, by to szeregowego oddać w ręce żandarmerii, a na jego
miejsce zatrzymać obcego.
Wcisnął przycisk komunikatora.
- Szóstka do bazy, mamy tu problem.
Pułkownik Gidders, Bothanin, którego futro stopniowo przechodziło z młodzieńczej
szarości w stalową barwę dojrzałego osobnika, utkwił nieruchome spojrzenie
w generale Thaalu. Pułkownik znajdował się w przeznaczonym do komunikacji
nadprzestrzennej pomieszczeniu, którego ściany i sufit tłumiły wszelkie dźwięki.
- Oddelegowałem do tego zadania mój zespół ekspertów.
Generał Thaal, stojący przed mapą galaktyki z połyskującymi tu
iówdzie systemami gwiezdnymi, wydawał się znacznie mniej zmęczony od pułkownika.
W Bazie Fey’lya był ranek.
- Czego się dowiedzieli?
- Stworzenie pozwoliło nam na pobranie próbek tkanki; zakończyliśmy już wstępne
badania uzyskanego materiału genetycznego. Ustaliliśmy, że jest dalekim
krewnym miejscowego gatunku morskiego, ale nigdzie jak dotąd nie natrafiono na
podobne skamieliny. Stworzenie jest wyjątkowo inteligentne; przez kilka
godzin swojego pobytu tutaj opanowało jakieś trzysta-czterysta słów w basicu.
Mówi już prostymi zdaniami. Nasz ekspert w dziedzinie ksenolingwistyki pracował
z nim, próbując określić cel jego przybycia tutaj.
- Ico?
- Uważa się za ambasadora - mówi o sobie Ambassy-Wspinający-Się. Został wysłany
w celu poznania nowego gatunku, czyli nas. Wyjaśnił, że jego rasa śpi
teraz w najgłębszych jaskiniach, ale wkrótce
się przebudzi. On obudził się pierwszy przez drgania na linii uskoku, które
wykryliśmy piętnaście godzin temu. Przyniósł prezent dla naszego króla-wodza,
którym, jak mu wyjaśniłem, jest pan.
- Ja? - Thaal okazał pewne zainteresowanie. - Przyjrzałem się tym zdjęciom. To
szkatułka wypełniona kamieniami szlachetnymi. Interesujące.
- Wyglądało na to, że szkatułkę wykonano tą samą techniką ale to zwykły
kryształ.
- W porządku. Wprowadź go.
Pułkownik Gidders dał znak dłonią. Drzwi za jego plecami otworzyły się i do
pomieszczenia nierównym krokiem weszło tajemnicze stworzenie w asyście dwóch
sierżantów.
Pułkownik przedstawił sobie stworzenie i generała.
- Królu-Wodzu Stavinie Pierwszy, oto Ambass-Wspinający-Się.
Generał się ukłonił.
- To dla mnie zaszczyt - powiedział obojętnie.
Ambass-Wspinający-Się wyminął pułkownika i zbliżył się do obrazu generała. Gdy
sięgnął ku niemu, jego ręka przeniknęła przez hologram.
- To migocze. - Głos miał mniej przenikliwy niż jeszcze niedawno, ale nawet

Strona 140

background image

Aaron Allston - Cios łaski

teraz na jego dźwięk pułkownika przeszywał dreszcz.
- Tak. - Pułkownik pogodził się z faktem, że i tym razem rozmowa będzie trudna i
powolna. - Obraz migocze. Król-wódz widzi i słyszy cię poprzez migot.
Stworzenie cofnęło się o krok.
- Śpimy. Przyjść dzieci Stavin-Pierwszy. Budzimy. Podzielić się czy zjeść?
Thaal posłał pułkownikowi beznamiętne spojrzenie.
- Mówi, że osiedliliśmy się na planecie, gdy oni hibernowali się jeszcze pod jej
powierzchnią. I pyta, co teraz zrobimy: podzielimy się tym światem i jego
zasobami czy pożremy się nawzajem? Chodzi mu
oto, czy będzie wojna.
- Wojna? - Thaal nie zadał sobie trudu, by stłumić przelotny chichot. -
Oczywiście, że się z nimi podzielimy. Najważniejszy jest dla nas pokój. Pokój i
wzajemny szacunek.
Stworzenie kołysało się w przód i w tył, nieporadnie imitując ludzkie skinienie
głową.
- Dzielić... Dobrze. - Odwróciło się w stronę drzwi. Na korytarzu, za dwoma
sierżantami, stała ciemnowłosa kobieta w białym
lekarskim kitlu. Gdy napotkała jego spojrzenie, podeszła bliżej
iwręczyła Ambassowi-Wspinającemu-Się podłużną kryształową szkatułę.
Stworzenie podniosło szkatułę i uniosło jej wieko. Odskoczyło, jakby było na
zawiasach; pułkownik kolejny raz miał okazję przypatrzeć się i zachwycić
precyzją
wykonania takiego zamknięcia.
Stworzenie pokazało generałowi znajdujące się w środku kamienie szlachetne:
czerwone, błękitne, zielone sprawiały wrażenie organicznych.
- Dobrze. Dla król-wódz. Niżej więcej, dzielić się.
Thaal wytrzeszczył oczy.
- Dużo więcej?
Stworzenie milczało. Kręciło głową w lewo i w prawo, a szczęka zaczęła mu drżeć.
Wreszcie odpowiedziało:
- Jaskinia. Ta jaskinia.
Na twarzy Thaala pojawił się wyraz niezrozumienia. Pułkownik odchrząknął.
- Chyba ma na myśli, że wypełniłby nimi jaskinię wielkości naszego pokoju
komunikacyjnego - wyjaśnił.
Stworzenie uważnie słuchało słów pułkownika.
- Dziesięć i dziesięć.
Pułkownik podniósł brew, niepewny, jak to zinterpretować.
- Dziesięć i dziesięć! Dziesięć i dziesięć!
- Ma na myśli sto, panie pułkowniku - wtrąciła kobieta, która przyniosła
szkatułę. - Dziesięć razy po dziesięć. Albo i kilkaset. Nie skończyliśmy jeszcze
omawiać liczby mnogiej. Chyba określa liczbę gestami, ale jeszcze tego nie
rozpracowaliśmy.
- Setki jaskiń tej wielkości, wypełnionych po brzegi dziełami sztuki? - Thaal
wyglądał, jakby próbował dojść do siebie po trafieniu pociskiem ogłuszającym.
- Dziesięć i dziesięć dla król-wódz. Więcej nie. Co dostać ja i ja-lud?
- A... Tak, oczywiście. - Thaal próbował wrócić myślami do tematu. - Damy wam
przyprawy i słodkokwiecie. I brandy. Tańczące droidy i okropne huttańskie
holodramaty. Będziecie mogli przyjrzeć się naszym dziełom sztuki i zabrać te,
które najbardziej się wam spodobają. Ale na tym nie koniec.
Ambass-Wspinający-Się skinął głowąw charakterystyczny dla siebie sposób.
- Nie migot. Musieć czuć, żeby dać.
Thaal popatrzył na lingwistkę. Ta wzruszyła ramionami.
- Wymiana dóbr będzie wymagać spotkania oko w oko.
Stworzenie zakołysało się, potwierdzając jej interpretację.
- Taaak. Musieć czuć, żeby dać. Ambass-Wspinający-Się i Król--Wódz
Staaavin-Pierwszy.
- To niefortunny pomysł. - Thaal wziął głęboki oddech. - Trudno. Pułkowniku,
przygotujcie się na niezapowiedzianą wizytę zwierzchnika sił zbrojnych.
- Tak jest, mój Królu-Wodzu.
Thaal uśmiechnął się szeroko.
- Król-Wódz już niedługo cię dotknie Ambassie-Wspinający-Się. Już niedługo.
- Niedłuuugo.
Gdy tylko sierżanci i lingwistka wyprowadzili stworzenie, Thaal przeszedł do
rzeczy.
- Jak myślisz, czy ruchy tektoniczne mogą obudzić resztę jego ludu?
- Sam to potwierdził, więc chyba tak. Moi naukowcy opracowali teorię, wedle
której ruchy tektoniczne są częścią ich cyklu życiowego. On budzi się pierwszy
i bada teren, później przychodzi pora na pozostałych. Dziesięć i dziesięć i

Strona 141

background image

Aaron Allston - Cios łaski

dziesięć i dziesięć, jak to ujął.
- Dziesiątki tysięcy. - Stavin w zamyśleniu potarł brodę. - No cóż, może
zrzucimy im tam jakieś beczki z substancjami toksycznymi. Żeby wyeliminować
wszystkich
za jednym zamachem. Niech twoi ludzie coś przygotują.
- Tak jest, sir.
- Do zobaczenia za kilka dni.
To Trey opracował zasady gry w Łapaka, którego partię rozgrywali tego wieczoru
na trawiastym spłachetku ziemi na terenie kopalni. Każdy nosił rozciągliwy
czarny kombinezon i trzymał w dłoni dziecięcy pistolet laserowy, strzelający
niegroźnymi snopami światła.
Trey pierwszy został Kontrolerem. Trzymał wielkoekranowy datapad, za którego
pomocą kontrolował unoszącego się w powietrzu droida. Ten z kolei - okrągły,
błyszczący, wielkości ludzkiej głowy -dryfował na wysokości pasa pośrodku
utworzonego przez Widma okręgu.
Trey nastawił stoper na minutę. Położył palec na panelu kontrolnym dryfującej
kuli, pamiętając, że stoper rozpocznie odliczanie, gdy tylko droid się poruszy.
- Gotowi... już. - Wyrzucił piłkę w powietrze.
Kierowany jego dłonią droid zaczął krążyć, nurkować i zygzakiem pokonywać
przestrzeń między Widmami, które przez cały czas próbowały go trafić ze swoich
pistoletów. Po prawej stronie datapada wyświetlały się sumy trafień każdego ze
strzelców.
Za każdym razem, gdy któreś z Widm zaliczało bezpośrednie trafienie w kulę, ta
wydawała pusty, melodyjny dźwięk. Inne strzały, te mniej celne, wywoływały
inny dźwięk, choć równie melodyjny.
Minęła ostatnia sekunda rundy. Kula zgasła i zatrzymała się w miejscu.
- Koniec rundy pierwszej. Teraz wasze wyniki... - oznajmił donośnym głosem Trey.
Przeleciał wzrokiem tabelę, ułożoną według liczby zdobytych punktów. -
Wran, to jest oburzające. Dziesięć strzałów, osiem trafień, no, no! Drugie
miejsce zajmują ex aequo Voort i Myri z dwunastoma strzałami i czterema
bezpośrednimi
trafieniami każde. Drikall i Scut, macie po trzy trafienia w kulę i zero w
kolegów, ale ty, Drikall, oddałeś trzynaście strzałów, a Scut dziesięć, więc
jesteś lepszy... Jesmin, jeden strzał, jedno trafienie w kulę, zero innych
trafień... Dobrze się czujesz?
Z ciemności odpowiedziała mu tylko cisza.
- Jesmin?
- Jeden strzał, jeden trup - wyszeptała mu do ucha Jesmin. - Tak robią
Strażnicy.
Trey aż się wzdrygnął.
- To nie było zabawne. No, może troszkę. Thaymes, jesteśmy z ciebie dumni.
Szesnaście strzałów, zero trafień w kulę, ale za to zastrzeliłeś mnie, Drikalla
i Jesmin, a Voorta dwa razy, co daje ci łącznie dziesięć punktów ujemnych.
Z mroku nadpłynęła odpowiedź Thaymesa:
- Dziękuję wam wszystkim. Bez was nie byłoby to w ogóle możliwe.
Trey przekazał datapad Jesmin.
- Twoja kolej.
Ale w tym samym momencie ekran przygasł i wyświetliły się na nim odczyty z
czujników, rozstawionych w promieniu kilometra od kopalni. Zbliżał się do nich
zielony punkcik.
Voort podszedł bliżej, by przyjrzeć się odczytom, po czym spojrzał na zegarek.
- To Sharr... chyba. Wszyscy na górę.
Sharr zapłacił kierowcy, wyciągnął swoją torbę i odczekał, aż śmigacz wzniesie
się i oddali o dobre pół kilometra, nim wspiął się na niskie schodki, prowadzące
do głównego budynku i ulokowanej tam centrali operacyjnej.
W środku było pusto. Zamknął za sobą drzwi i stanął w przejściu, wyraźnie
skonsternowany.
- Tak, to on. - Głos należał do Treya, ale był jakby wytłumiony,
idochodził spod podłogi. Jedna z płyt podłogowych, długa i szeroka na metr, o
niedostrzegalnych łączeniach, podniosła się i opadła na zawiasach. Spod
niej wygramolił się Trey.
Drzwi Katastrokuchni otworzyły się i gęsiego wymaszerowały z niej Widma. Wszyscy
nosili stroje kamuflujące. Pierwszy odezwał się Voort:
- Witaj z powrotem. Nie musisz się rozpakowywać: zaraz wylatujesz do przestrzeni
Chissów.
Sharr oklapł.
- Proszę, powiedz, że tylko żartujesz.
- Żartuję. Siadaj. Zjedz coś, napij się i złóż raport.

Strona 142

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Sharr usiadł na krześle naprzeciwko otworu w podłodze, z którego właśnie
wygrzebał się Trey.
- Tego jeszcze nie widziałem.
Trey zamknął właz i płyta idealnie zlała się z resztą podłogi.
- Sam dobrze wiesz, że ja po prostu muszę pomajstrować przy każdym napotkanym
urządzeniu, pojeździe i konstrukcji.
Widma zajęły miejsca w pokoju.
Sharr potarł twarz, jakby chciał zedrzeć z niej zmęczenie.
- Chcecie usłyszeć dobre czy złe wieści?
- Znasz naszą tradycję. Najpierw złe - prychnął Voort.
- Generał Thaal wie, że to Eskadra Widm siedzi mu na ogonie.
Wszyscy pochylili się do przodu. Voort otworzył szeroko oczy.
- Co takiego?
- Gdy odbierałem przesyłkę na Coruscant, postanowiłem trochę powęszyć... wiesz,
sprawdzić, czy nie zostawiliśmy po sobie jakichś śladów. I dowiedziałem
się, że generał Thaal po cichu, ale
z determinacją zbiera informacje o Eskadrze Widm. Nawet mnie
onas wypytywali. Wojskowy śledczy, który do mnie zadzwonił, chciał wiedzieć, czy
utrzymywałem kontakt z pewnymi konkretnymi osobami od chwili, gdy trzy
lata temu jednostka została rozwiązana. Ale chyba mi uwierzył, gdy powiedziałem,
że przeszedłem na emeryturę i zarabiam na życie, pisząc quizy z serii
„Co jest z tobą nie tak?”
- Skoro cię nie podejrzewał... - Voort potarł szczękę. - To znaczy, że szukali
tylko zespołu Bhindi.
- Nawet nie. - Tym razem to na twarzy Sharra pojawił się psotny uśmiech. -
Trochę powęszyłem i dowiedziałem się, że szukają... trzeciej drużyny Widm.
Thaymes pomasował sobie twarz.
- Głowa mnie od tego rozbolała. Niech ktoś wbije w nią gwóźdź. Upuścimy trochę
pary.
- A więc kto należy do tej trzeciej jednostki? - zapytał Voort lekkim,
niezobowiązującym tonem.
- Na przykład ktoś z Defela imieniem Queevar.
Voort pokręcił przecząco głową.
- Nie znam. To on? Ona?
- Ona. To kobiece imię. I jeszcze wyzwolony droid niszczyciel z ery
poprzedzającej Wojny Klonów, Palownik.
Scut wzdrygnął się zaskoczony.
- A to dopiero dziwny zbieg okoliczności. - Zmarszczył czoło. - Gdy przygarnęli
mnie moi ludzcy rodzice, ofiarowali mi coś, co miało przemóc mój lęk przed
maszynami: zabawkowego droida-niszczyciela. Przeganiał z pokoju żądlące owady.
Do tego nabijał śmieci na szpony i wyrzucał je do kosza. Nazywałem go
Palownikiem.
Voort zrobił skonsternowaną minę.
- Sharr, jeśli to ma być jakiś żart...
- Skądże. Dowcipy Widm przeważnie polegają na zabieraniu ubrań. A ty jeszcze
jesteś ubrany. Armia naprawdę prowadzi szeroko zakrojone śledztwo. A do tej
drużyny Widm należy też łowca nagród, Zilaash Kuh.
- Chwila, moment. - Jesmin wydawała się równie zaskoczona jak Scut. -Zilaash Kuh
toja. A przynajmniej byłam nią kilka lat temu. To musi być fałszywa tożsamość.
- No cóż, ta twoja fałszywa tożsamość najwyraźniej jest kobietą wytrenowaną
przez Jedi, którzy przegonili ją na cztery wiatry, gdy wyszło na jaw, że nie
jest człowiekiem, tylko Anzatem.
Ta uwaga zbulwersowała Jesmin.
- Pożeraczka mózgów? - Po chwili jednak pojaśniała. - W sumie to by wiele
wyjaśniało. I pasowało do jej legendy.
- Ale najbardziej spodoba się wam tożsamość lidera. - Shaar popatrzył na Voorta.
- Od dziesięcioleci uznawano go za zmarłego. Dzisiaj bardziej przypomina
maszynę niż człowieka. To doktor Ton Phanan.
- Niemożliwe. - Voort energicznie pokręcił głową - Ton Phanan naprawdę nie żyje.
- Kto? - Thaymes wyglądał, jakby pogubił się podczas lekcji i powoli zaczynała
ogarniać go panika.
- Był jednym z pierwszych Widm w czasach, gdy należeliśmy do Dowództwa Myśliwców
- wyjaśnił Voort. - I kiedy dowodził ojciec Myri. Ton był naszym pierwszym
medykiem. Zginął podczas wykonywania misji.
Sharr wzruszył ramionami.
- Widziałeś jego śmierć, Voort? Widziałeś ciało?
- Nie, ale Buźka widział.
- Czy mógł przeżyć?

Strona 143

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Pewnie mógł. Jeśli Buźka przez te wszystkie lata nas okłamywał
inie zdradził się z niczym, by móc wykorzystać Tona w przyszłości... - Voort
pokręcił głową - Chyba że jest to podstęp Thaala: próbuje wywabić Scuta lub
Jesmin, rozgłaszając im tylko znane szczegóły. Albo to jeszcze inna technika
dezinformacyjna. Może moglibyśmy wykorzystać ją do swoich celów.
- Dość już złych wieści. Teraz te lepsze. - Sharr wskazał palcem sufit. -
Przesyłka dotarła na stację Skifter.
Trey pokiwał głową.
- Wiem, sam ją tam zainstalowałem.
- Nie, nie twoja przesyłka. Moja, z Coruscant. I chce nam pomóc. Co to jeszcze
miałem powiedzieć? A, tak. Generał przyleciał na Kuratooine. Gdy ja zbliżałem
się do stacji Skifter, jego transportowiec dokował w bazie floty.
- Szybko poszło. - Voort zagwizdał z uznaniem. - Te kamyki musiały mu się
naprawdę spodobać.
- Coś przegapiłem? Poza faktem, że Trey wykopał śliczną dziurę w podłodze?
Trey posłał mu gniewne spojrzenie.
- Załatwiłem nam dzisiaj trzy droidy. Mocno poobijane, tak jak tego chciałem.
Właśnie pracuję nad przywróceniem dwóch z nich do stanu używalności. Trzeci
to przegrana sprawa.
- Turman już na pozycji. - Voort pokazał na Jesmin. - Huhunna ma wartę. Jesmin
zmieni ją za godzinę.
- Razem z Jesmin znaleźliśmy drugie wyjście z kopalni w Czarnej Grani. - Thaymes
był wyraźnie z siebie zadowolony. - Wcale nie znajduje się w miejscu starego
wyjścia, które naprawdę zamknęli na cztery spusty. Trzeba się cofnąć kilkaset
metrów w głąb miasta, w rejon demobilów i magazynów. Do okolic rynku, gdzie
stoi budynek sądu.
- Na rynku? - Sharr uniósł brew. - To... chyba dobrze, prawda?
- Gdy będziemy potrzebować świadków, będziemy ich mieli całe setki - przytaknął
Voort. - A co więcej, na rynku i na trawniku przed sądem jest dość miejsca
dla myśliwców. A więc, Sharr, zrealizowaliśmy nasz pierwszy cel - każdy element
układanki trafił na swoje miejsce.
- To dobrze. - Sharr się uśmiechnął. - Teraz musimy tylko przeżyć moment
wprawienia tej maszynerii w ruch.
ROZDZIAŁ 32
BAZA WOJSKOWA CHAKHAM
Generał Thaal stłumił odruchowy grymas, ściskając dłoń obcego. Nikt mu nie
powiedział, że to stworzenie... tak śmierdzi. Z jego ust wydobywała się lekka,
ale wyraźna woń - słodkawy odór rozkładu. Thaal powstrzymał odruch wymiotny i
wrócił do rozmowy.
- Podobno podczas mojej podróży poczyniłeś ogromne postępy w nauce naszego
języka.
- Taki mam... dar. - Ambass-Wspinający-Się odwzajemnił uścisk dłoni. - Ambass
rodzi się z tym darem. Dający - z groźnymi szponami i szczęką. Zbieracz z
kolcami, którymi tnie kamień.
- A twoja szczęka nie jest groźna?
- Moja jest mała.
Niewiele brakowało, by Thaal zadrżał.
- No cóż, formalności mamy za sobą. Jako Król-Wódz całej galaktyki, witam cię,
ambasadorze, i życzę twojemu ludowi dobrobytu i pokoju. A skoro o dobrobycie
mowa... - Wyciągnął dłoń, na której doradca położył zwinięty kawałek
flimsiplastu. Thaal podał go Ambassowi-Wspinającemu-Się. - To akt własności
Bastionu,
jednego z należących do mnie światów, który przekazuję twojemu królowi-wodzowi.
To uroczy świat, który z pewnością chętnie odwiedzi. Podobno ma fantastyczny
system jaskiń. Może dowolnie przystosować go do swoich potrzeb i założyć wiele
kolonii ku swojej chwale.
Ambass-Wspinający-Się złożył ukłon.
- Przekażę mu go, gdy tylko zjawią się pierwsi Dźwigacze z darami dla ciebie.
Wychodząc z sali rokowań z kryształową szkatułą wypełnioną szlachetnymi
kamieniami, Thaal się uśmiechnął. Szepnął do swojego doradcy:
- Dobry początek dnia.
- Rzeczywiście, generale.
- Prezydent Reige chyba czułby się zaskoczony, słysząc, że właśnie
przehandlowałem jego stolicę, prawda?
- Rzeczywiście, generale. - Doradca zachował całkowitą powagę. Ale Thaal i tak
był przekonany, że słyszy jego stłumiony chichot.
POSIADŁOŚĆ TIARA RIDGE, północno-wschodnia część Kura City
Pozwoliła, by drzwi zamknęły się za nią odcinając się od wszystkiego, co nie

Strona 144

background image

Aaron Allston - Cios łaski

przynależało do sanktuarium jej nowego domu.
Ledina Chott oparła się plecami o drzwi i spojrzała po sobie. Jej suknia, rano
jeszcze idealnie obcisła i niemal fosforyzująco biała, teraz nieco na niej
wisiała. Po całym dniu publicznych występów suknia była w równie złym stanie jak
sama Ledina. Gdzieniegdzie można było nawet dostrzec fioletowoniebieskie
smugi, pozostawione przez rozentuzjazmowaną dziewczynkę, która przytuliła się do
niej, głaszcząc ją brudnymi rączkami.
Ledina uśmiechnęła się i zrzuciła buty. Po dwóch latach życia w świecie sławnych
i bogatych wciąż jeszcze nie była do tego przyzwyczajona. I miała nadzieję,
że nigdy się nie przyzwyczai. Że nigdy nie będzie zbyt zblazowana, by wywołać
zachwyt dziecka z umorusanymi rączkami.
Minęła przedpokój i weszła do pokoju dziennego.
- Gitarra? Co będzie dziś na obiad?
Droid kamerdyner nie odpowiedział.
Pokój miał dwa piętra wysokości, był zastawiony kosztownymi meblami i większy od
domu, w którym spędziła całe swoje dzieciństwo. Na ścianach wisiały zdjęcia
z jej wybranych koncertów. Wolałaby zastąpić je swoimi ulubionymi piosenkarzami
i aktorami, ale spec od reklamy chciał, żeby jej goście nawet na chwilę
nie zapominali
oLedinie Chott.
- Witaj, Ledino. - Głos nie należał do Gitarry; był głęboki, ochrypły i
zdecydowanie męski.
Przestraszona Ledina odwróciła się gwałtownie. Jej gość stał w korytarzu
prowadzącym do sypialń; był przysadzisty, miał żółtą skórę, czarne włosy i
brodę.
Opierał się o kamienną ścianę z nonszalancją sugerującą że czuje się tu jak u
siebie. Nosił swobodne, białe ubranie, które byłoby odpowiednie na wyprawę
jachtem. Ledina rozpoznała markę producenta na klatce piersiowej - za ten jeden
komplet odzieży można by spokojnie kupić nowy grawicykl.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie odwrócić się na pięcie i nie popędzić do
drzwi... gdy nagle rozpoznała swojego gościa.
- Och! Thadley Biolan. I to we własnej osobie. Przestraszyłeś mnie.
- Przepraszam. - Podszedł bliżej i wyciągnął do niej rękę. - Wpuścił mnie twój
droid. To cudowne, móc cię wreszcie spotkać.
Podała mu dłoń, spodziewając się, żejąuściśnie, on jednak pochylił się i
ucałował ją niczym staroświecki zalotnik. Cofnęła rękę, licząc w duchu, że nie
zrobiła tego za szybko.
- To ja powinnam cię przeprosić. Mam za sobą cały dzień występów. Wyglądam
okropnie.
- Nonsens. Jesteś... piękna.
- Może drinka? Gitarra!
- Wspominał coś o wahaniach mocy. Może je właśnie diagnozuje.
- To jest ona.
- Tak, oczywiście, ona. - Thadley odwrócił się i rozejrzał po pokoju. Uśmiechnął
się na widok postawionej na stoliczku krystalicznej, rozsiewającej różnokolorowy
blask obudowy prętów jarzeniowych.
- Widzę, że mój Nastrajacz tak przypadł ci do gustu, że nawet postanowiłaś go
tutaj postawić.
- Podobały mi się wszystkie prezenty od ciebie. Dziękuję. - Ledina zmusiła się,
by również ton jej głosu wyrażał wdzięczność. Prezenty i wyrazy uznania
dla jej twórczości zawsze były miłe, ale inaczej sobie wyobrażała to spotkanie.
Czuła... niepokój. - Muszę znaleźć Gitarrę. I skrzyczeć za to, że jej tu
nie ma.
- Ależ nie rób tego. - Odwrócił się ku niej z tym swoim przyklejonym do twarzy
uśmiechem. - Pokonałem tysiące lat świetlnych, by móc się z tobą spotkać.
Dotarłem tu dzisiaj rano. Proszę, poświęć mi pięć minut. Chciałbym ci przedłożyć
propozycję biznesową.
- Biznesową? - Słysząc to, poczuła się odrobinę pewniej. - Ależ oczywiście.
Powinnam zadzwonić do mojej menedżerki, żeby i ona mogła posłuchać. Nie będziesz
musiał się później powtarzać.
- Moja oferta jest tak krótka, że nie będzie problemu z jej zapamiętaniem. -
Wzruszył ramionami. - Chcę, żebyś podpisała ze mną kontrakt dotyczący
świadczenia
usług osobistych. Na pięć lat, przedłużany, gdy sobie tego zażyczę.
Wynagrodzenie ustalone wedle mojego widzimisię.
Licząc, że wygląda równie niewinnie jak na ćwiczeniach, Ledina przycisnęła
kciukiem pierścionek, który nosiła na prawej dłoni, po czym rzuciła się pędem
do wyjścia.

Strona 145

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Drzwi otworzyły się z trzaskiem, zanim dobiegła na odległość, z której mogłaby
uruchomić czujniki. Przed sobą zobaczyła dwóch mężczyzn w brązowych mundurach;
na kołnierzykach nosili stylizowane zęby.
Skręciła w prawo i wbiegła w korytarz, z którego wcześniej wyszedł Thadley.
Z ciemności spowijającej jej pokój muzyczny wyłonił się kolejny umundurowany
mężczyzna, który chwycił ją w pasie i podniósł do góry. Ignorując jej kopnięcia
i nieprzynoszące żadnego efektu ciosy dłońmi, zaniósł ją Thadleyowi.
Thadley westchnął ciężko.
- Wygląda na to, że trochę nam zejdzie z negocjacjami. - Podrapał się po
brodzie. - Do diabła z tym. - Zirytowany, chwycił za
bokobrody i zerwał je z twarzy razem z brodą i wąsami, odsłaniając opaleniznę
niemal tej samej barwy co skóra Lediny. Między zarostem a skórą zastygły
strużki przezroczystego kleju; zaczął go ścierać.
Ledina utkwiła w nim wzrok i na krótką chwilę dezorientacja wzięła górę nad
strachem.
- Jesteś tym generałem, o którym mówili. Mówili dziś w wiadomościach, tak?
Nagle poczuła w lewym ramieniu ukłucie, jakby użądlił ją owad. Odwróciła głowę w
porę, by zobaczyć, jak umundurowana kobieta
obrązowych włosach i mętnym spojrzeniu wyciąga jej z ramienia igłę strzykawki.
- Nie! - Ledina kopnęła trzymającego jąmężczyznę i zamachnęła się na kobietę ze
strzykawką. Trafiła, ale w jej uderzeniu już nie było siły. Poczuła zawroty
głowy i pochłonęła ją gęsta ciemność.
Jeden ze Skokopsów zarzucił sobie Ledinę na ramię.
Thaal posłał mu pełne dezaprobaty spojrzenie.
- Ostrożnie, poruczniku. To delikatna istota. Artystka.
Starł resztki kleju z twarzy i wręczył fałszywą brodę jednemu z żołnierzy.
- W pierścionku ma wbudowany nadajnik alarmowy. Wyłącz go. Zabieramy się stąd.
Ruszył przodem, minął drzwi i wyprowadził swoich ludzi w ciemność nocy.
Dwie godziny później mężczyzna o żółtej skórze oraz czarnych włosach i brodzie
siedział na tylnym siedzeniu luksusowego aerośmigacza, czekając, aż jego
kierowca wróci spod oddalonego o pół przecznicy domu Lediny Chott. Lampy
śmigaczy Straży Kura City oświetliły całą posiadłość i nikt nie mógł wejść na
jej teren, o ile nie otrzymał zgody strażników. Brodacz poczuł niepokój.
Sytuacja nie wyglądała dobrze.
Wrócił jego kierowca.
- Została porwana - zameldował.
- Porwana? Przez kogo?
- Nikt nie wie. Posmarowałem tu i ówdzie i zebrałem trochę faktów, ale
szczegółów brak. Wszystko rozegrało się kilka godzin temu. Droid gosposia
najwyraźniej
dostała po głowie i nic nie widziała. Nie znaleziono śladów wskazujących na
użycie przemocy ani listu z żądaniem okupu. Wysłała wezwanie o pomoc, ale sygnał
urwał się po niecałej minucie.
Brodacz oparł się o siedzenie. Tego się nie spodziewał.
- Wracamy do bazy. Musimy się dowiedzieć, co się tutaj stało.
ROZDZIAŁ 33
KWATERA GŁÓWNA WIDM
Późnym rankiem następnego dnia Voort, znowu w swoim pomarańczowym skafandrze
pilota X-winga, zaczął wysyłać Widma do powierzonych im zadań.
Od strony większego śmiga dobiegł ryk Huhunny. Razem z Jesmin tworzyły drużynę
nazwaną Skorupiak. Ich zadanie polegało na włamaniu się ostatni raz do bazy
Chakham.
Rozległ się metaliczny trzask, gdy Scut skończył ładowanie śmigacza dostawczego.
Po chwili Yuuzhanin pojawił się w drzwiach
izgrabnie wyminął pozostałe Widma, które rozstawiły się wokół; pakowały plecaki,
dopasowywały kamuflaż i sprawdzały stan magazynków w karabinach i pistoletach
blasterowych.
Wreszcie dotarł do Voorta.
- Jakie mamy motto?
- „Co rozwalamy najpierw?”
- Chodzi mi o to drugie. O dobrych i złych wieściach.
- Niech to. - Voort opadł z sił w połowie wiązania przyciasnych, czarnych butów.
- Dawaj złe.
- Zarządcy placu poinformowali mnie, że zaszła pomyłka i zarezerwowaną dla nas
przestrzeń wynajął sprzedawca pamiątek.
- Pomyłka?
- Najwyraźniej to my ją popełniliśmy, oferując mniejszą łapówkę. Zwrócili naszą
wpłatę i serdecznie przeprosili. Nie zmienia to faktu, że budka z pamiątkami

Strona 146

background image

Aaron Allston - Cios łaski

już stoi.
Voort westchnął ciężko.
- Czy w tak krótkim czasie uda nam się wynająć coś innego?
- Owszem. Zarezerwowałem miejsce na obrzeżach placu. Ale pierwsza zła wiadomość
ciągnie za sobą kolejne.
Wściekły Voort zabrał się do wiązania drugiego buta.
- Strzelaj - warknął.
- Nasz droid ofiarny dotarł przed czasem do celu, który mu wczoraj wyznaczyłem.
Nie zorientował się, że to nie nasza budka. Właściciel powiedział mu, że
nie będzie potrzebował jego usług, no i wrócił po kolejne rozkazy.
Voort jęknął przeciągle i wstał.
- Uda się załatwić drugiego?
- Nie, wszystkie zajęte.
- Stang. Chyba zbombarduję to stoisko. - Wieści naprawdę były niepomyślne. Droid
ofiarny, w tym przypadku model V37 Ambas-sador, był typem humanoidalnym,
który w miejsce klatki piersiowej
igłowy miał wbudowany wielki monitor, a czasem holoprojektor. Płochliwi
negocjatorzy wykorzystywali te droidy podczas rokowań, w ten bezpieczny sposób
dogadując się z interesantami. Widma potrzebowały droida do wykonania pewnej
sztuczki, dzięki której ich tożsamości nie zostałyby odkryte.
Voort zaczął zakładać resztę stroju.
- No to trzeba będzie improwizować. Załatw nam jakiegokolwiek droida.
- Już próbowałem. Najbliższe są na orbicie, ale wszystkie już wynajęto. To mały
świat. Na powierzchni są raptem trzy sztuki.
- Scut... będą do mnie strzelać. Zrób coś.
Scut wyrzucił ręce w powietrze.
- Nie chcę narzekać i nie zamierzam się od niczego wymigiwać, ale mam już na
głowie przebieralnię. Zgranie w czasie będzie miało zasadnicze znaczenie.
- Ja się zajmę przebieralnią. - Mulus Cheems, prawdziwa oaza spokoju w całym tym
rozgardiaszu, wstał ze swojego krzesła. - Wiem, nad czym pracujesz, synu.
I znam twoje metody.
- Nie, tato. To zbyt niebezpieczne.
- O, pewnie. Mam pozwolić, by mój syn narażał życie, podczas gdy ja będę
siedział z założonymi rękami i oglądał holofimy, tak? -Podszedł do Scuta i
Voorta.
- Viull, chciałbym spłacić dług zaciągnięty u Widm.
- Przecież ja to robię za ciebie!
Mulus uśmiechnął się i pokręcił głową
- Pomoc, jakiej im udzielasz, nie zredukuje mojego długu. Poczekaj, aż sam
podobny zaciągniesz. Wtedy zrozumiesz, co miałem na myśli. - Popatrzył na
Voorta.
- Jestem z wami, profesorze.
Voort milczał przez chwilę, by wreszcie skinąć głową.
- Scut wyjaśni, który strój jest dla kogo. Jak tylko zauważysz albo usłyszysz,
że nadciągają kłopoty, masz się położyć płasko na ziemi i nie ruszać się
stamtąd.
- Ojcze... - Scut pochylił się ku niemu błagalnie.
Mulus również się pochylił i przycisnął czoło do głowy syna.
- Viull, przychodzi taki moment w życiu, gdy przekonujesz się, że nie możesz
uchronić rodziców przed nimi samymi, bo kierują nimi hormony i nie da się
ich okiełznać. Zrozumiesz to, gdy sam będziesz rodzicem.
Voorta uderzyło, jak bardzo byli w tym momencie do siebie podobni. Różnił ich
wiek, wzrost, waga i kolor skóry, ale przyjęli niemal identyczne pozy.
Wreszcie Scut spuścił wzrok i pokiwał głową.
Voort zwołał pozostałych.
- Scut, gdzie te dobre wieści? Bo są jakieś, prawda?
- Drużyna Nadzór jest gotowa.
- Ruszajcie. - Voort wzrokiem odprowadził Scuta, Mulusa, Thaymesa i ubranego na
czerwono Wrana w jego nowej pelerynie.
Przyglądał im się również Drikall, przebrany za sierżanta Skokopsów.
- Nie znoszę zmian na ostatnią chwilę.
- Zacznij się do nich przyzwyczajać - wtrącił stojący obok niego Trey. Nosił
niebieski mundur generała Galaktycznego Sojuszu, a na głowie zamiast czapki
miał zestaw słuchawkowy. - Jak się miewa nasza przesyłka?
Drikall wydawał się skonsternowany.
- Twoja paczka na stacji Skifter, paczka Sharra na stacji Skifter czy nasza
paczka tutaj?
- Nasza tutaj.

Strona 147

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- W porządku. Siedzi w śmigaczu. Wózek repulsorowy postawiłem z tyłu.
Trey popatrzył na Voorta.
- Liderze, potrzebujemy lepszych oznaczeń kodowych dla tych przesyłek.
- Racja. Ale to przy następnej okazji.
Trey zdjął słuchawkę i schował ją do kieszeni. Wyciągnął swojego neoglitha
maskera.
- A skoro o tym mowa, Mózgowiec donosi, że opuszcza już stację ze swoją paczką.
- Przyjąłem. - Voort sięgnął po hełm.
Trey wciągnął na głowę masker. Drikall pomógł mu go dopasować i wepchnąć
wystające krawędzie pod kołnierzyk munduru. Gdy skończyli, Trey niczym nie
różnił
się od generała Stavina Thaala.
Generał sięgnął po czapkę i włożył ją na głowę.
- Drużyna Wrażej Kopalni gotowa.
- Ruszajcie. Powodzenia.
Gdy umilkł hałas znikającego w oddali śmigacza, w centrum operacyjnym zrobiło
się cicho. Na miejscu zostali tylko Voort i Myri, oboje w pełnym umundurowaniu
pilotów X-wingów. Kolor włosów Myri pasował do koralowych szafirów Mulusa.
Sięgnęła po hełm.
- Drużyna Gniew gotowa.
- Bierz się za nich, Myri Antilles.
Na jej twarzy wykwitł uśmiech.
Ale gdy zeszli na dno kopalni i stanęli przy swoich X-wingach, Myri się
zawahała.
- Nie mamy pewności, czy te Skokopsy rzeczywiście należą do wewnętrznego kręgu.
Voort, posługując się przenośną ramą i wciągarką umieścił droida
astromechanicznego w kabinie. Droid Myri był już na swoim miejscu.
- Będziemy strzelać do ludzi, którzy mogą nawet nie wiedzieć, że ich zwierzchnik
jest zdrajcą - zgodził się Voort.
Myri pokiwała smutno głową.
Voort odsunął ramę.
- Znalazłaś się na rozdrożu. Twój ojciec stał w tym samym miejscu, gdy był
młodszy od ciebie, tuż po tym, jak dołączył do Rebelii. Musisz sobie zadać
pytanie:
czy zdołam zabić kogoś, o czyjej winie nie jestem przekonana?
- Powiedz... czekałeś, aż ten moment nadejdzie, prawda?
Voort pokiwał głową.
- Od chwili, gdy zauważyłem, że zawsze ustawiasz swój blaster na ogłuszanie.
Laserów i rakiet nie przestawisz w ten sposób.
Oparła się ciężko o skrzydło swojego X-winga.
- Mogłeś mnie uprzedzić.
- Przez te nerwy tylko byś się zamartwiała. - Voort podszedł z przodu do
myśliwca i poklepał go, jakby to był wierzchowiec. -Myri, naprawdę mogę tę misję
wykonać sam. Szanse będę miał mniejsze niż z tobą, ale może się udać. Albo
możemy ściągnąć z powrotem Sharra, choć trochę już się odzwyczaił od siedzenia
za sterami, a jego przesyłkę powierzyć Mulusowi. Ale uważam, że sobie poradzisz,
bo wrodziłaś się w ojca i dorastałaś ze świadomością że prawdziwy wojownik,
taki jak twój tata, musi niekiedy stawić czoło honorowemu przeciwnikowi, który
zawinił tylko tym, że stoi po przeciwnej stronie barykady, a jeśli nie zostanie
pokonany, mogą wydarzyć się okropne rzeczy. Właśnie tak to wygląda w naszym
przypadku.
- Pewnie masz rację.
- Pamiętaj: musisz wygrać.
Pokiwała głową powoli i ze smutkiem.
- To jak będzie?
Westchnęła ciężko i założyła hełm. Nasunęła na oczy przesłonę i zakryła dolną
część twarzy nieprzepisową czarną chustą z przylegającego ciasno syntjedwabiu.
- Dobrze. - Voort również wcisnął na głowę hełm i zawiązał chustę, po czym
nieporadnie wdrapał się na skrzydło, a z niego do kabiny.
Wzbili się w powietrze, łukiem minęli szczyt urwiska i obrali kurs na południe
od swojej centrali, utrzymując się na pułapie dwóch metrów.
Oboje przestrzegali ograniczeń prędkości. Piloci mijających ich śmigaczy, mniej
szanujący przepisy, mijali ich w swoich śmigaczach, pokazując sobie nawzajem
dwójkę zawoalowanych Widm i ich pięknie odnowione, antyczne X-wingi z
podwieszonymi do skrzydeł rakietami własnej produkcji.
Póki nie dotarli do południowych obrzeży Kura City, Voort i Myri trzymali się
głównych tras, nie chcąc niepotrzebnie zwracać na siebie uwagi kontroli
drogowej.

Strona 148

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Gdy wreszcie znaleźli się w obrębie miasta, ruszyli prosto na bazę Chakham.
Voort przełączył komunikator na ogólny kanał Widm.
- Gniew Jeden do Wrażej Kopalni. Jesteśmy na pozycjach. Powtarzam: jesteśmy na
pozycjach.
Trey wyraźnie wczuł się w rolę. Odpowiedział chropawym głosem generała Thaala:
- Tu Wraża Kopalnia, przyjąłem. Dajcie im popalić, żołnierzu.
- Tu Skorupiak. Przyjęłam - potwierdziła szeptem Jesmin.
Voort wrócił na częstotliwość, której używał w kontaktach z Myri.
- Gniew Jeden do Gniewu Dwa. Wchodzimy.
Turman, rozciągnięty na łóżku polowym w pokoju, który mu przydzielono, usłyszał
w słuchawkach trzy wyraźne kliknięcia. Po chwili sygnał się powtórzył.
Wyprostował się i wstał. Jego pielęgniarz, Chadra-Fan, popatrzył na niego
niespokojnie.
- Wszystko w porządku?
- Słońce. Ambass-Wspinający-Się potrzebuje słońca. - Turman zdążył zachrypnąć od
kilkudniowego udawania głosu ambasadora.
- Nie, nie. Mówiłeś, że słońce ci szkodzi. - Pielęgniarz wstał i odchylił głowę
do tyłu, by spojrzeć na wyższego od siebie pacjenta.
- Wcześniej, tak. Teraz potrzebuję słońca. Cykl życia.
- Muszę poprosić o zgodę przełożonego.
Turman wzniósł dłoń, jakby wskazując gwiazdę Kuratooine.
- Słońce!
I zdzielił Chadra-Fana w głowę. Uderzeniu potężnego egzoszkieletu w zwykłą głowę
towarzyszyło głuche stuknięcie. Pielęgniarz padł na podłogę, upuszczając
swój komunikator.
Turman się skrzywił. Niełatwo było się podnieść i wymierzyć ten cios. Kombinezon
wysiadał z każdą chwilą. Stworzenie obumierało.
Odczekał chwilę, chcąc się upewnić, że przez drzwi nie wpadną kolejne Skokopsy.
Ale nikt się nie pojawił, a to była dobra wiadomość. Najwyraźniej w ciągu
ostatnich kilku dni żołnierze nie zmienili zdania co do domniemanej bierności
i woli współpracy Ambassa-Wspinającego-Się. Nawet nie zawsze stawiali przed
drzwiami jego pokoju strażnika, wychodząc z założenia, że w razie potrzeby
pielęgniarz wezwie pomoc.
Było też jedno dodatkowe zabezpieczenie. Gdy Turman zbliżył się do drzwi, te nie
otworzyły się przed nim. Swoimi przerośniętymi, skorupiastymi palcami
wstukał kod, którego używał pielęgniarz; jego zdobycie wymagało wiele czasu i
wysiłku włożonego w udawanie, że Turman twardo śpi. Drzwi odsunęły się na
bok.
Budynek, w którym się znajdował, był oddalony od centrum dowodzenia bazy.
Ambass-Wspinający-Się wyszedł na korytarz i na palcach przemknął w kierunku
tylnych
drzwi.
- Szkoda, że nie ma z nami Mięśniaka - pożaliła się Jesmin, wpatrując się w
klamkę w tylnych drzwiach budynku. Drzwi były oczywiście podłączone do systemu
alarmowego - w kilku miejscach z framugi wystawały metalowe bolce.
Zabezpieczenia były tu nieco bardziej wyrafinowane, niżby sobie tego życzyła
Jesmin.
- Rozwalmy je - ryknęła stojąca na czujce Huhunna.
- Co? - Jesmin popatrzyła na nią.
Huhunna gestem wskazała teren wokół. Na prawo od nich, w kierunku południowym,
ciągnęły się stare poligony. Na lewo tak samo. Dziesięć metrów za nimi zaczynał
się gęsty las. W okolicy nie było nikogo. Gdzieś z oddali dobiegały głosy
Skokopsów, ćwiczących maszerowanie w zwartym szyku.
Huhunna wyciągnęła kuszę energetyczną i posłała Jesmin znaczące spojrzenie.
- No, chyba że tak. - Jesmin schowała do kieszeni urządzenie hakujące i cofnęła
się kilka kroków. - Śmiało.
Huhunna strzeliła. Pocisk z kuszy trafił tuż obok zamka i eksplodował, osmalając
metal. Lewa strona blokującej drzwi sztaby wyparowała razem z zamkiem.
Trzymając się z daleka od rozgrzanych do czerwoności fragmentów, Huhunna
podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież.
Po drugiej stronie stał Ambass-Wspinający-Się wyraźnie oburzony. Oparł dłonie na
biodrach.
- Co tak długo? - warknął.
Zawył alarm, a po nim kolejne.
Cała trójka rzuciła się pędem - choć w przypadku Turmana bardziej trafne byłoby
określenie „potoczył się” - w stronę lasu.
Gdy oddalili się od budynku na tyle, by nie było go widać między drzewami,
Turman zatrzymał się. Jednym ruchem rozdarł maskę obcego, wydobywając na światło

Strona 149

background image

Aaron Allston - Cios łaski

swoją prawdziwą twarz, zarumienioną i spoconą. Szarpnął potem skórę na klatce
piersiowej i rozwarł ją na boki, siłą wyrywając się z objęć kostiumu. Razem
z nim uwolnił się słodki, mdlący odór zgnilizny. Jesmin i Huhunna cofnęły się o
kilka kroków.
Turman strząsnął nogawki Ambassa i podszedł do nich. Jego ciało lśniło od potu i
wydzielin kostiumu. Popatrzył na nie błędnym wzrokiem i syknął:
- Wsadźcie mnie do sanipary!
- Zabieramy się stąd, Aktor. Tędy. - Jesmin wskazała na północ i ruszyła
przodem, starając się wyprzedzić spowijający Turmana fetor.
- Basen. Wodospad. Kąpiel w kwasie! Papier ścierny! Doprowadźcie mnie do
porządku! - jęczał Turman.
Drikall zdjął z bagażnika śmigacza wózek repulsorowy, rozłożył go i włączył.
Potem podniósł nieprzytomną Ledinę Chott z tylnego siedzenia, położył ją na
wózku i całą przykrył kocem.
Gdy wszystko było gotowe, z pojazdu wysiadł Trey w stroju władczego generała
Thaala.
- Aktywowałeś pierścionek?
- Tak.
Główne drzwi budynku znajdowały się w odległości kilku metrów, dokładnie pod
znakiem głoszącym „Demobil majora Okazji”. Trey jednak skierował się do
nieoznaczonych,
bocznych drzwi z transpastali. Zajrzawszy do środka, dostrzegł niewielkie biuro,
korytarz prowadzący z niego w głąb budynku oraz rozpartego na krześle
potężnie zbudowanego młodzieńca o krótko przyciętych, brązowych włosach.
Twarz Treya - a raczej Thaala - przybrała wyraz dezaprobaty. Walnął pięścią w
drzwi. Mężczyzna za biurkiem spojrzał w jego stronę i wyprostował się tak
szybko, jakby wyrósł w pozycji pionowej z podłogi.
Otworzył drzwi.
- Pan generał!
- Jest źle, synu, i to bardzo źle. - Trey gestem przywołał Drikalla.
Devaronianin ruszył w ich stronę, pchając przed sobą wózek. - Mamy tu ciało -
znacie
szeregową Zizbisterling? - Trey przytrzymał drzwi, gdy Drikall wpychał wózek do
środka.
- Nie, sir.
- No to już nie poznasz, bo nie żyje. Słyszysz te alarmy?
Mężczyzna przechylił głowę na bok, nasłuchując. Odległy dźwięk
alarmu nie był specjalnie głośny, ale łatwo rozpoznawalny. Młodzieniec pobladł.
- Czy zostaliśmy zaatakowani, sir?
- A jakże. Zabierz nas na dół, i to już.
- Tak jest, sir! -Urzędnik chciał zasalutować, ale przypomniał sobie, że nie
tego wymaga protokół i puścił się pędem w głąb budynku. Trey i Drikall podążyli
za nim.
Maszerowali otoczonym przez magazyny czarnym korytarzem, trzymając się daleko za
urzędnikiem. Drikall pochylił się i teatralnym szeptem powiedział:
- Ładnie zaimprowizowałeś z tymi alarmami.
- Za wcześnie na syreny. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Mówiłem serio. Dobre zagranie.
Urzędnik zaprowadził ich do bocznego pokoju, którego rozmiary i fakt, że był
pusty, w oczywisty sposób nie pasowały do przypisanej mu roli: pomieszczenia
komunikacyjnego, wyposażonego w komputerową jednostkę łącznościową i pojedyncze
krzesło. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, urzędas zapukał w tylną ścianę,
wystukując na niej wyraźny kod.
Ściana przesunęła się, odsłaniając drugie, równie obszerne pomieszczenie. Jego
ściany wyłożono maskującą skały siatką z durastali, a dalej widać było
metalowe podpory - najwyraźniej mieli przed sobą kabinę windy.
Weszli do środka. Trey popatrzył na urzędasa.
- Będę was potrzebował na dole.
Zmieszany mężczyzna dołączył do nich w kabinie. Wcisnął przycisk na panelu
kontrolnym i ściana zasunęła się z trzaskiem. Gdy wcisnął kolejny, zaczęli
zjeżdżać
w dół.
- Jeśli wolno spytać, panie generale...
Leżące na wózku ciało jęknęło i poruszyło się.
Urzędnik otworzył szeroko oczy, wpatrując się w owinięte kocem zwłoki.
Trey również sprawiał wrażenie zdziwionego.
- To cud! Sierżancie, czyńcie swoją powinność.
Drikall wyciągnął blaster, przystawił go urzędnikowi do klatki piersiowej i

Strona 150

background image

Aaron Allston - Cios łaski

nacisnął spust. Ogłuszony mężczyzna osunął się po metalowej siatce na podłogę.
Thaal przyjrzał się panelowi kontrolnemu.
- Długa droga przed nami. Mamy jeszcze chwilę. - Ściągnął koc przykrywający
Ledinę; wciąż nosiła tę samą suknię, w której ją porwano. Miała zamknięte oczy,
ale była niespokojna i rzucała
głową z boku na bok, próbując się obudzić. - Ile mamy czasu, Doktorze?
- Kilka minut. Ale mogę jej podać stymulant.
- Nie trzeba. - Trey popatrzył do góry, zapamiętując, gdzie znajduje się właz do
kabiny.
Dwie sekundy później winda stanęła. Tylna ściana szybu i obciągnięta siatką
ściana windy uniosły się do góry.
Przed nimi ciągnął się kamienny tunel, którego dalsza część ginęła w półmroku.
Po podłodze biegły metalowe tory. Z sufitu zwisały kable, a co pięć metrów
podwieszono pręty jarzeniowe. W wejściu stała Bothanka o ciemnym futrze, ubrana
w mundur porucznika Skokopsów. Otworzyła szeroko oczy i zasalutowała.
- Pan generał!
Drikall strzelił do niej.
ROZDZIAŁ 34
CENTRUM OPERACYJNE BAZY CHAKHAM
- Kapitanie?
Oficer pełniący tego dnia dyżur, mężczyzna przysadzistej budowy i o łysej
głowie, przez co wyglądał trochę jak rakieta przebrana za człowieka, spojrzał
na oficera siedzącego przed monitorem.
- Co się dzieje?
- Wyłapaliśmy dwa nowe sygnały transponderów. Są kilometr od nas i zbliżają się.
Czujniki nie namierzyły jeszcze samych statków. Możliwe, że lecą poniżej
poziomu radarów. Identyfikują się jako myśliwce. Mają oznaczenia Phanan Jeden i
Phanan Dwa.
- Phanan? Ogłosić alarm!
- Ktoś go już ogłosił przed nami.
Rzeczywiście syreny zaczęły wyć w momencie naruszenia zabezpieczeń budynku, w
którym przetrzymywano Ambassa--Wspinającego-Się. Hałas nie ustawał. W bazie
zakotłowało się jak w ulu.
- Ostrzeżcie wieże obronne...
Dwa klasyczne, szare X-wingi z rykiem silników przemknęły za południowym oknem
centrum dowodzenia. Oficer zdążył tylko zauważyć białe hełmy i czarne chusty
pilotów.
Voort przyjrzał się czujnikom i upewnił się, że nalatuje na swój pierwszy cel.
Wyłonił się dokładnie naprzeciw niego, tuż za pierwszą kępą drzew: pokaźnych
rozmiarów, pomalowany na brązowo hangar i otaczające go lądowisko. Jeden obok
drugiego, w dwóch rzędach po cztery stały na nim E-wingi w barwach Skokopsów i
dodatkowo wojskowy prom. W kierunku stojących na ziemi myśliwców biegli
właśnie ich piloci.
- Jedynka do Dwójki. Odbijam w prawo.
- Tu Gniew Dwa, przyjęłam.
Voort skręcił i nacisnął spust. Czerwone smugi światła rozcięły prawy rząd
myśliwców, dziurawiąc je jak sito i przebijając osłony oraz kadłuby. Jeden ze
statków eksplodował niecałą sekundę po przelocie Voorta. Skokopsy zaczęły
uciekać w przeciwnym kierunku.
Dobiegł go odgłos dział laserowych z myśliwca Myri i charakterystyczny dźwięk
ładunków przebijających się przez metal. Po chwili oba X-wingi skryły się
za drzewami.
Voort wykonał nawrót, z Myri jako swoim skrzydłowym. Gdy lądowisko wyłoniło się
z oddali, dostrzegł, że wszystkie cztery jego cele zamieniły się w dymiące
wraki. Taki sam los spotkał prom i jeden z celów Myri.
- Dwójko, jeszcze jeden przelot. Jeśli spudłuję, jest twój.
- Tak jest, sir.
Voort starannie wycelował w E-winga stojącego tuż obok promu i posłał w niego
serię pocisków. Ładunki dotarły do kadłuba. Pojazd implodował, a po chwili
wyleciał w powietrze.
- Jedynko, cel trafiony.
- Czas na cel numer dwa.
Voort przechylił myśliwiec i skierował się ku odległej, północnej granicy bazy.
Odległej, jeśli poruszasz się piechotą. Pompownia, z trzech stron osłonięta
kępami drzew, a z czwartej górskim zboczem, już po chwili ukazała się jego
oczom.
Voort wzbił się do góry. Początkowo leciał pod ostrym kątem, a po chwili wzbił
się pionowo. Obrócił myśliwiec wokół własnej

Strona 151

background image

Aaron Allston - Cios łaski

osi, kierując jego brzuch ku zachodowi, a osłonę kabiny na wschód. Wznoszącą się
na północy Czarną Grań miał teraz po prawej stronie. Czujniki poinformowały
go, że Myri trzyma się blisko, tuż na prawo od niego.
- Dwójko, cofnij się. Ja przecieram szlak; ty atakujesz.
- Dwójka słucha, Dwójka wykonuje.
- Zwalniam cię. - Osiągnąwszy pułap kilku kilometrów, Voort wykonał pętlę.
Wystarczyła chwila i już pędził pionowo w dół, prosto na pompownię. Myri
wznosiła
się jeszcze przez chwilę, by nabrać większego dystansu do myśliwca Voorta.
Gamorreanin nacisnął spust. Rozproszone pociski laserowe trafiły w pompownię i
jej okolice, co kontrastowało z precyzyjnym atakiem na E-wingi. Nie przestawał
strzelać, choć powierzchnia ziemi zbliżała się w zastraszającym tempie.
Ta metoda służyła określonemu celowi. Z budynku podziurawionej jak ser
szwajcarski pompowni wybiegła trójka Skokopsów.
Na wysokości dwustu metrów Voort podciągnął myśliwiec i spojrzał na czujniki. W
przestrzeni powietrznej nie pojawiły się żadne nowe pojazdy - dostrzegał
jedynie zwykłe śmigacze, podróżujące cywilnymi drogami.
Przyglądał się, jak Myri przechodzi do lotu nurkowego. Schodziła pod tym samym
kątem co on wcześniej. Był spięty - nie martwiły go umiejętności Myri, tylko
dopiero co przetestowane rakiety, zamontowane na skrzydłach.
Odpaliła je w odległości pół kilometra od pompowni. Z prawego skrzydła jej
myśliwca wystrzeliła ognista lanca. Ułamek sekundy później poleciała kolejna
z lewego skrzydła. Oba pociski pomknęły w dół, ciągnąc za sobą pióropusze ognia.
Pierwsza rakieta trafiła w dach pompowni i eksplodowała. Druga minęła ognistą
chmurę i wpadła do środka. Kula ognia jeszcze urosła.
Voort wykonał lot zwiadowczy nad celem. Przez chmurę dymu nie sposób było
cokolwiek dostrzec, ale czujniki poinformowały go, że dziura wyrąbana przez
rakiety
drążyła na dobre sto metrów w głąb.
Znowu zaczął się wznosić.
- Dwójko, trafienie bezpośrednie. Szyb otworzony. Zrzucę też swoje rakiety, tak
na wszelki wypadek.
- Ubezpieczam cię.
Na wysokości dwóch kilometrów wykonał kolejną pętlę i rozpoczął zejście,
kierując się wprost na chmurę dymu. Czujniki
nadal pokazywały, że ma pod sobą głęboką dziurę. Gdy system celowniczy namierzył
dno szybu, Voort wypuścił rakiety i wyrównał lot.
Po swojej lewej dostrzegł Myri. Nim się odezwała, odczekała, aż dotrze do nich
łomot eksplozji.
- Od dzisiaj będą raczej chodzić schodami.
- Też tak myślę. Następny przystanek: stacja Skifter. Ale nie spieszmy się.
Wzbili się pod ostrym kątem do góry.
Technik z firmy ochroniarskiej zupełnie niepotrzebnie pomachał do dwóch śmigaczy
Straży Kura City, które wzniosły się ponad stary budynek sądu i podeszły
do lądowania tuż przed Demobilem majora Okazji. Z obu pojazdów wysypali się
strażnicy miejscy - dwójka detektywów w cywilnych ubraniach i dwaj
funkcjonariusze
w zbrojach do zwalczania zamieszek.
Detektywi podeszli bliżej. Kalamarianin, starszy od kobiety, przyjrzał się
uważnie technikowi.
- To ty jesteś Yinkle?
- Tak, proszę pana. Ja...
- Zabawne nazwisko, Yinkle.
Yinkle zacisnął zęby.
- Wiem. Całe życie to słyszałem. Ja...
- Jestem detektyw sierżant Husin - przedstawił się Kalamarianin. Wskazał swoją
partnerkę. - A to detektyw Biller.
- Tak? Witam. - Zniecierpliwiony Yinkle pokazał im datapad z mapą tego właśnie
sektora miasta, na którą naniesiono pojedynczą linię. - Nadajnik klientki
został aktywowany wczoraj, w momencie porwania, ale po chwili go wyłączono.
Kilka minut temu sygnał znowu się pojawił. Dokładnie w tym miejscu. System
śledzący wskazuje, że nadajnik wniesiono za te drzwi.
Kalamarianin utkwił w nim beznamiętne spojrzenie.
- Obyś się nie mylił.
- Nie mylę się. - Uwagę Yinkle’a przykuł odgłos odległych eksplozji, niosący się
od południa, słyszalny nawet pomimo wyjących wokół syren. Chwilę później
wszyscy zobaczyli pióropusz dymu, wznoszący się nad Czarną Granią - i dwa
myśliwce X-wing wzbijające się pionowo ku górze, ku przestrzeni kosmicznej. -

Strona 152

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Ale się dzisiaj dzieje - westchnął.
- To sprawa dla wojska. Nam nic do tego. Idziemy. - Kalamarianin ruszył w
kierunku drzwi do wojskowego demobilu.
Biuro, do którego weszli, było puste, ale gdy detektyw zaczął głośno walić w
drzwi, przybiegła w pośpiechu przysadzista kobieta. Zmarszczyła brwi i spojrzała
na nich udręczonym wzrokiem. Na widok mundurów jeszcze szerzej otworzyła oczy.
- Czy... eeee... mogę w czymś pomóc?
Detektyw pokazał jej swoją kartę identyfikacyjną przyozdobioną pieczęcią straży
miejskiej.
- Nie mamy nakazu rewizji, ale skorzystamy z ustawy trzynastej, paragraf szósty
Ujednoliconego Kodeksu Planetarnego. Mamy uzasadnione podejrzenie, że doszło
do przestępstwa i czyjeś życie znalazło się w niebezpieczeństwie.
- Chwileczkę. Wezwę swojego przełożonego. - Kobieta sięgnęła do panelu
kontrolnego drzwi.
Kalamarianin stanął w przejściu.
Ale drzwi i tak się zasunęły, wgniatając go w ościeżnicę. Yinkle miał pewność,
że Kalamarianin jest całkowicie unieruchomiony i bezradny; nad jego ramieniem
zauważył, że kobieta dobiega do biurka i sięga do jego szuflady.
Towarzyszka detektywa, która też to dostrzegła, wycelowała z pistoletu
blasterowego i strzeliła. Pocisk - nie żaden ładunek ogłuszający - trafił
kobietę
w żebra. Upadła, a z jej pozbawionej czucia dłoni wypadł pistolet.
Kalamarianin stęknął, zaparł się o ościeżnicę grubymi, płetwiastymi dłońmi i
pchnął. Drzwi jęknęły, a po chwili z góry i z dołu - gdzie musiał znajdować
się mechanizm zamykający - buchnęły płomienie. Wreszcie odskoczyły z trzaskiem i
pozostały już w tej pozycji.
Detektyw rzucił przelotne spojrzenie swojej partnerce.
- Wiszę ci drinka. Wezwij karetkę i wsparcie. Yinkle, dochodzę do wniosku, że
może rzeczywiście coś tu nie gra.
- Dziękuję bardzo.
Według planu na swoim datapadzie Yinkle poprowadził ich w dół korytarza, z
którego wybiegła kobieta. Na jego końcu natrafili na dwuskrzydłowe drzwi; przez
przezroczyste szybki dostrzegli magazyn po drugiej stronie. Ale Yinkle wskazał
im drzwi na lewo od nich.
Po wejściu do środka zobaczyli przestronne, ale całkowicie puste centrum
komputerowe.
Kalamarianin popatrzył podejrzliwie na Yinkle’a.
- Masz chyba nieaktualną mapę.
- Skądże, sir.
Tylna ściana pomieszczenia, na pozór całkiem zwyczajna i niczym się
niewyróżniająca, podniosła się, odsłaniając kabinę windy obciągniętą metalową
siatką
za którą dostrzegli litą skałę.
Na podłodze windy leżały dwa ciała, mężczyzny i kobiety; oboje byli ubrani w
mundury Skokopsów z bazy, a na wózku repulsorowym spoczywało trzecie ciało
- Lediny Chott.
Detektyw znowu popatrzył na Yinkle’a.
- To ta twoja klientka?
- Tak.
- Dobra robota. - Spojrzał na Skokopsy i westchnął ciężko. - Nie znoszę takich
odkryć. Zazwyczaj nie wynika z nich nic dobrego.
Ledina odzyskała przytomność. Wzdrygnęła się ze strachu, ale mężczyzna, który
się nad nią pochylał, był szczupły i wyglądał całkiem niegroźnie; nie miał
w sobie nic z wojskowego. Nad jego głową dostrzegła dźwiękoszczelny sufit.
Popatrzyła na niego półprzytomnie.
- Gdzie ja jestem?
- W sklepie. Porywacze cię tutaj przywieźli. Nazywam się Kadd Yinkle. Uratowałem
cię.
- Yinkle? - Zmarszczyła brwi, próbując pobudzić mózg do działania. - Zabawne
nazwisko.
Westchnął i podparł głowę dłońmi.
- W każdym razie reszta zeszła na dół, żeby wybadać, co tam jest. Jedzie do nas
więcej strażników miejskich, niż chciałabyś zobaczyć w jednym miejscu,
więc jesteś całkowicie bezpieczna. - Spojrzał w górę, a potem posłał jej
uspokajające spojrzenie. - Koniec z nieprzyjemnymi niespodziankami.
Tylna ściana pomieszczenia podniosła się, odsłaniając wykuty w kamieniu szyb
windy i... nic poza tym. Kabina zniknęła. Ledina i Yinkle utkwili wzrok w
pustej przestrzeni.

Strona 153

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Znad drzwi na podłogę zsunęło się na linach dwóch mężczyzn i wylądowało na
podłodze. Obaj byli od stóp do głów obciągnięci czarnymi, elastycznymi
kombinezonami.
Twarze zasłaniały im kominiarki, ale ten większy wyglądał na człowieka, a z
kształtu głowy drugiego i z rogów wyraźnie rysujących się pod materiałem można
było wywnioskować, że jest Devaronianinem.
Yinkle przesunął się, stając między Lediną a intruzami.
- Nakładam na was areszt obywatelski - oznajmił.
Obaj mężczyźni ruszyli w jego kierunku, obeszli go z obu stron i popędzili do
drzwi.
Yinkle popatrzył na Ledinę.
- Oczywiście mogłem ich obezwładnić. Ale najważniejsza była ochrona ciebie.
Gdy był już w śmigaczu, Trey ściągnął kominiarkę, zdjął zestaw słuchawkowy i
zarzucił na plecy złoto-czarną marynarkę. W takim stroju, bez obcisłego,
czarnego
kostiumu na widoku, nie zwróci uwagi nikogo, kto zajrzy do środka.
Daleko na wschodzie dostrzegł zbliżające się w jego kierunku aerośmigacze w
barwach straży miejskiej: niebieskiej i czerwonej. Włączył swój śmigacz i powoli
oddalił się od witryny sklepu, manewrując tak, by potężny, zbudowany z
czerwonego kamienia budynek sądu zasłonił go przed pojazdami straży.
Drikall również zdjął kominiarkę i włożył niebieski fartuch lekarski.
- Orientujesz się, że dotarliśmy na miejsce, prawda? Jesteśmy już na placu. Nie
możemy się za bardzo oddalić.
- Musimy zniknąć z oczu ludziom, którzy mogliby nas powiązać z incydentem w
demobilu. Zawsze tak robimy przed przejściem na drugą stację. Nie wiedziałeś?
- Cóż, jestem z wami od niedawna i przeważnie tylko wstrzykuję coś ludziom. Na
tym się znam. Nie rozumiem więc, dlaczego, mając w ręku wszystkie dowody
winy Thaala, zadajemy sobie jeszcze trud, żeby wrobić go w przestępstwo, którego
nie popełnił. Czyli w uprowadzenie Lediny Chott.
Trey podprowadził śmigacz do bocznej ulicy i zawrócił, robiąc rundę dokoła
kwartału.
- To, czy zostanie skazany za porwanie, nie ma najmniejszego znaczenia. Zresztą
pewnie nie zostanie. Ale pamiętaj, co zrobił swojej ostatniej kochance
i że okazywał głębokie zainteresowanie Lediną. Może więc fakt, że ją porwaliśmy,
wybije mu z głowy podobne pomysły. Albo i gorsze.
- Przestępstwo wyprzedzające?
- A widzisz. Skoro została porwana międzyplanetarnej sławy celebrytka, skłoni to
cywilne media do zainteresowania się osobą Thaala,
a cywilne władze do wszczęcia własnego śledztwa. Nie wspominając
ozwiązku zawodowym artystów muzycznych. Naprawdę lepiej nie wchodzić im w drogę.
- Serio?
- Eee tam. Co ci zrobią zamęczą serenadą?
Kilkaset metrów dalej Huhunna, Jesmin i Turman - w sandałach na nogach i szarych
tunikach - weszli na pokład śmigacza dostawczego Widm.
Wysoką ładownię przedzielono czarną kotarą na dwie części, przednią i tylną W
przedniej, na podczepionym z boku fotelu siedział Thaymes, otoczony ze
wszystkich
stron sprzętem komputerowym i komunikacyjnym, ze słuchawkami na głowie. Gdy
weszli, odetchnął z ulgą
- Spóźniliście się.
Myri uśmiechnęła się znacząco.
- Przepuściliśmy Turmana przez myjnię śmigaczy, tyle że bez śmigacza. Stanowił
zagrożenie dla otoczenia.
Thaymes spojrzał przelotnie na kurtynę zasłaniającą tylną część ładowni.
- Przynajmniej nie będę musiał zakładać tego nowego maskera. A mało brakowało.
Turman podniósł ręce, jakby chciał się rzucić Thaymesowi do gardła. Huhunna
oplotła go ramieniem i przytrzymała.
Jesmin podeszła do bocznych drzwi.
- Co powinnam wiedzieć, zanim wyjdę na zewnątrz?
- Wszędzie jest pełno strażników miejskich. Przekaźniki działają jak marzenie;
przeciwnik potrzebowałby prawdziwego geniusza - takiego jak ja - żeby wyśledzić
transmisje. Laborant nadal próbuje znaleźć zastępcę dla droida ofiarnego, żeby
móc go wysłać do punktu konfrontacji. Mięśniak donosi, że „porwanie zostało
udaremnione”. Do Lidera i Szulerki zbliżają się z morderczymi zamiarami dwa
E-wingi. A Aktor powinien się już przebierać w nowy kostium.
Jesmin skinęła głową.
- Czyli dzień jak co dzień.
Kilkaset kilometrów nad nimi, w ciasnej kwaterze Dowództwa Myśliwców na stacji

Strona 154

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Rimsaw, pułkownik Kadana Sorrel usłyszała
dźwięk interkomu sygnalizujący średnio ważne połączenie. Odgarnęła z oczu
brązowy lok i odłożyła na bok przedmiot, który trzymała w dłoni - prawdziwą
oprawioną
książkę, jedną z jej nielicznych słabostek. Włączyła interkom.
- Sorrel.
- Pani pułkownik, mamy tu dziwną transmisję do pani... może będzie pani chciała
ją odebrać. - Pełniący akurat służbę oficer komunikacyjny wydawał się jeszcze
bardziej skonsternowany niż zazwyczaj.
- Czy to na pewno nie mój mąż z kolejnym żartem?
- Nie... nie tym razem.
- Ejże... Połącz go. Chętnie się pośmieję. - Odwróciła się do zawieszonego na
ścianie monitora. - Tryb twarzy.
Holokamera w monitorze zabzyczała, dostosowując głębię ostrości. Rozmówca
zobaczy tylko jej twarz i nie dowie się, że pani pułkownik wyleguje się po
cywilnemu
na łóżku.
Obraz, który pojawił się na monitorze, również był ograniczony jedynie do
twarzy. Męskiej, szczupłej i kościstej. Całą lewą połowę głowy pokrywała skorupa
w durastalowoszarym odcieniu, a zamiast szczęki miał protezę tego samego koloru.
Lewe oko było złote, sztuczne i błyszczące; prawe zaś niebieskie. Włosy
miał rozmówca śnieżnobiałe, a z twarzy biła powaga.
- Pułkownik Sorrel?
- Tak. Kim pan jest?
- Moje imię nic pani nie powie. Jestem martwy dłużej, niż pani żyje. Ale
przynoszę ostrzeżenie.
- Groźbę?
- Nie, ostrzeżenie. Chcę pani pomóc. Wysłałbym je również do generała Thaala,
ale on nie żyje.
Pułkownik pochyliła się do przodu.
- W porządku. Proszę mówić.
ROZDZIAŁ 35
Voort nie odrywał wzroku od czujników. Stację Skifter miał dokładnie przed sobą
widoczną już gołym okiem. Jej niezależnie wirujące
koncentryczne pierścienie lśniły czystą bielą na tle kosmosu. Równie blisko
znajdowały się dwa E-wingi, szybko skracające dystans do swoich celów.
Częstotliwości
komunikacyjne wypełniał nieustanny gwar rozkazów, wydawanych przez władze
wojskowe i cywilne; domagały się, by Phanan Jeden i Dwa oddaliły się od
wszelkich
pojazdów i czekały na przybycie władz.
- Czas na akt drugi, Dwójko. Gotowa?
- Układam włosy.
- Czyli rozumiem, że tak. - Pierwsza salwa laserowa E-wingów przemknęła obok
Voorta i stacji Skifter. - Idioci!
- Trzeba ich zdjąć, i to szybko, Jedynko.
Ścigające ich myśliwce podeszły bliżej i zaczęły ostrzeliwać Widma krótkimi,
kontrolowanymi seriami. Wstrzymały atak, gdy okazało się, że im bardziej
skracają
dystans, tym większe jest prawdopodobieństwo, że trafią w siedlisko ludzi.
Voort i Myri przemknęli przez luki między pierścieniami a szprychami. Voort
odbił na prawo, Myri na lewo. Za każdym podążył jeden E-wing. Były coraz bliżej.
Zauważywszy nadarzającą się okazję, Voort przekierował całą dostępną moc w
silniki i opadł pięćdziesiąt metrów niżej. Zaskoczony tym manewrem przeciwnik
nie zdążył zareagować i przeleciał obok. Ponieważ stacja kosmiczna nie
znajdowała się już w polu rażenia, Voort nacisnął spust, ale pilot E-winga
okazał
się dość sprytny, by wykonać unik tuż po tym, jak minął Widmo. Salwa pocisków
laserowych chybiła celu.
Voort wszedł w ciasną pętlę i skierował się ku stacji. Czujniki poinformowały
go, że Myri wykonuje identyczny manewr i podąża na przeciwny jej koniec.
Jednak goniący ją E-wing nie zamierzał odpuścić.
Voort zbliżył się do najbardziej wysuniętego pierścienia i ustawił się tak, by
jego zewnętrzną krawędź mieć pod sobą jakby ścigał się nad powierzchnią
niewielkiego księżyca. Biorąc pod uwagę brak siły przyciągania, manewr był
trudny do wykonania i kłócił się z jego podstawowymi odruchami pilota - jakby
leciał tuż nad powierzchnią planety w stronę opadającej linii horyzontu... Po
przeciwnej stronie pierścienia Myri wykonała identyczny manewr... i skierowała

Strona 155

background image

Aaron Allston - Cios łaski

myśliwiec na Voorta.
Ścigający Voorta myśliwiec wszedł mu na ogon, ustawiając się nieco nad
X-wingiem.
Voort niemal się uśmiechnął. Klasyczny wynik mieszanki treningu i instynktu
pilota - a Widma były w tym dobre. W trakcie powietrznego pojedynku pilot woli
znaleźć się nad celem i za nim, by w pełni wykorzystać przewagę pola widzenia i
efekt psychologiczny. Większość myśliwców nie może strzelać do tyłu. Ale
Skokopies nie mógł sobie pozwolić na ostrzelanie Voorta. Każdy chybiony pocisk
rozorałby stację kosmiczną. A każde trafienie groziło posłaniem X-winga
na kurs kolizyjny z nią
Czujniki poinformowały Voorta, że z naprzeciwka, lecąc po łuku, zbliża się Myri
z goniącym ją E-wingiem. Teraz wszystko zależało od Treya - i od zagłuszacza,
który zamontował na powierzchni stacji.
- Aktywować Śnieżycę! - zarządził.
Jego droid, Kosz na Śmieci, zagwizdał, potwierdzając przyjęcie rozkazu.
Główne ekrany myśliwca zamazały się i wypełniły je zakłócenia. Cała czwórka
pilotów leciała teraz na ślepo - pomijając to, co mogli zobaczyć sami.
Przed oczami Voorta przemknęły liczby i ułamki sekund.
- Dwójko... teraz!
Nadlatujący z przeciwka E-wing wspiął się na fałszywy horyzont pierścienia
stacji i - ze względu na relatywnie wyższą wysokość - pojawił się w zasięgu
wzroku jeszcze przed Myri. Voort strzelił i przechylił stery w lewo.
W tym samym momencie Myri, wciąż schowana za krzywizną stacji, ale w polu
widzenia ścigającego Voorta myśliwca, wcisnęła spust i odbiła w bok.
Wystrzelone ku górze ładunki nie miały szans trafić w pierścień stacji, ale w
obrane cele jak najbardziej. Voort kątem oka dostrzegł jasny rozbłysk, a
potem zobaczył, jak cztery działa laserowe palą kompozytową strukturę statku.
- Pierwszy cel wyeliminowany.
- Drugi cel wyeliminowany, Liderze.
- Dobra robota.
Voort przechylił myśliwiec i skierował go ku powierzchni Kuratooine. Myri
płynnie zajęła pozycję skrzydłowego.
Czujniki X-winga Voorta odzyskały sprawność w chwili, gdy opuścili strefę
zagłuszania wyznaczoną przez urządzenie Treya. Stacja Skifter obracała się
spokojnie
wokół własnej osi, nie odniósłszy żadnych szkód podczas pojedynku myśliwców. Po
linii prostej oddalały się od niej dwa małe obiekty - jeden rozpadający się w
chmurę szczątków, drugi w jednym
kawałku, ale pozbawiony możliwości manewrowania. E-wing trafiony przez Voorta z
jednego zmienił się w dwa obiekty, gdy katapultował się jego pilot. Skokopies
z drugiego myśliwca nie przeżył.
- Trzymasz się jakoś, Dwójko?
- Na sznurek i ślinę, Jedynko.
Kobieta zasiadająca za sterami generalskiego śmigacza była chyba zawodowym
pilotem myśliwca z niewielkim doświadczeniem w profesji szofera. Szybkie,
precyzyjne
zmiany kursu sprawiały, że siedzący z tyłu Thaal i kapitan latali w przód i w
tył. Thaal postanowił nie krytykować jej umiejętności. W końcu była gotowa
dla niego zabić, gdyby tylko wydał taki rozkaz.
Kapitan z kolei sprawiał wrażenie człowieka, który nie zastrzeliłby kury, gdyby
nawet od tego zależało przetrwanie jego żołnierzy. Cały czas się krzywił,
przekazując kolejne złe wiadomości.
- Wszczęto poszukiwania tego obcego, jak-mu-tam.
- Ambassa-Wspinającego-Się. Właściwie to w przeciwieństwie do nas jest rodowitym
mieszkańcem tej planety, więc siłą rzeczy to my jesteśmy obcymi. Znaleźli
go?
- Tak, sir... nie żyje.
- Nie żyje? Jak do tego doszło? - Przed oczami Thaala przemknęły ogromne stosy
szlachetnych kamieni, które być może już nigdy nie ujrzą światła dziennego.
Kapitan zniżył głos do szeptu, jak dziecko snujące opowieść o duchach.
- Mówią że coś rozdarło go od środka. Zniknęły jego organy wewnętrzne, mózg,
oczy - wszystko. Stworzenie, które mu to zrobiło, wciąż gdzieś tam jest, może
nawet w bazie, i szykuje się do ataku.
Thaal utkwił spojrzenie w kapitanie.
- Nigdy nie służyłeś w jednostce bojowej, prawda, synu?
- Nie, sir. W komunikacji. Potem przeszedłem do public relations.
- To widać. Znajdźcie tego napastnika i zabijcie. Wróćmy do ataku X-wingów.
Jesteś pewien, że miały oznaczenie „Phanan”.

Strona 156

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Tak, sir.
- Straty?
- Prom pułkownika Giddersa, sześć E-wingów na ziemi i dwa w kosmosie. Zginął
jeden pilot, drugi dochodzi do siebie po katapultowaniu. Zniszczone wejście
do szybu kopalni od strony bazy. To na nim skoncentrowali ogień.
Thaal czuł, jak narasta w nim gniew.
- To na pewno Eskadra Widm.
- Sir? - Pilotka spojrzała przez ramię na generała. - Docierają do nas
informacje, że władze cywilne badają okolice wejścia do kopalni od strony Kura
City.
Szczegółów brak.
- Lećmy tam, poruczniku. Sam się tym zajmę, zanim sprawy wymkną się z rąk.
- Tak jest, sir.
Voort i Myri dotarli na powierzchnię, zanim jeszcze oddział myśliwców ze stacji
Rimsaw, wciąż poza zasięgiem czujników, znalazł się w zasięgu wzroku. Piloci
X-wingów wyłączyli swoje transpondery, zablokowali pułap wznoszenia i dołączyli
do cywilnych aerośmigaczy, zmierzających w kierunku placu sądowego.
W oddali dostrzegli charakterystyczny, trzypiętrowy budynek z czerwonego
kamienia. Pod pobliskim demobilem można było dostrzec światła zaparkowanych tam
aerośmigaczy straży miejskiej - był ich przynajmniej tuzin - i śmigaczy
sanitarnych.
Targowisko na rynku było niemal opustoszałe. Tłum przechodniów otoczył stojące z
boku pojazdy.
Voort pacnął się w bok hełmu.
- Głupek, głupek, głupek - prychnął.
- Jedynko, co się dzieje?
- Nie wziąłem pod uwagę tej zmiennej! Przecież to było oczywiste, że wieści o
uratowaniu Lediny Chott szybko się rozniosą i że zbiegną się ludzie, nasi
świadkowie. Jestem idiotą. Głupek. Dwójko, zwolnij mnie i przejmij dowodzenie.
- Nie mogę. Zdążyłeś mnie wywalić.
Gdy lądowali na trawniku przed sądem, praktycznie nikt nie zwrócił na nich
uwagi. Voort z powrotem włączył transponder i wydał droidowi komendę inicjującą
kasowanie pamięci. Myri również odpaliła transponder i wydała analogiczny rozkaz
swojemu R2. Kasowanie pamięci było nieprzyjemnym, ale koniecznym środkiem
zapobiegawczym - dawało pewność, że detektywi nie wydobędąz droidów informacji o
Myri i Voorcie.
Czarny aerośmigacz Widm przemknął nad trawnikiem i wylądował tuż przed
myśliwcami. Voort wyskoczył z kabiny, kątem oka zarejestrował, że Myri jest już
na ziemi, i pobiegł do śmigacza. Wsiedli do tylnego przedziału z dwóch
przeciwnych stron.
Trey przyspieszył, oddalając się od myśliwców. Spojrzał na Voorta.
- Dokąd was zabrać, Liderze?
- Ale zabawne. - Voort był zbyt spięty, by go to rozśmieszyło. -Najpierw złe
wieści.
Trey pokręcił głową.
- Nie mam żadnych.
- Zawsze jakieś są.
Drikall postanowił wtrącić swoje trzy grosze:
- Pomimo całego szorowania i wykorzystania mocnych dezodorantów przemysłowych
Aktor wciąż śmierdzi na potęgę.
- Skoro to jest nasz największy problem, to idzie nam po prostu wyśmienicie.
Chyba pierwszy raz.
Wylądowali obok namiotu na obrzeżach targowiska. Ozdobiono go szerokimi,
zielonymi i białymi pionowymi pasami, a napis nad wejściem głosił: POZNAJ SWOJĄ
PRZYSZŁOŚĆ. Na mniejszej tabliczce poniżej dopisano ręcznie: PRZERWA OBIADOWA.
CZUJĘ, ŻE WRÓCISZ ZA GODZINĘ. Voort upewnił się, że chustka wciąż zasłania
mu twarz, i wyszedł ze śmigacza. Rozejrzał się dokoła. Wszędzie pełno było
straganów, przyczep i przekupniów, ale brakowało klientów. Pochylił głowę,
ostentacyjnie
unikając spojrzeń sprzedawców, i wszedł za Myri do namiotu.
- Ktoś przynajmniej zauważył, że przylecieliśmy.
Myri zasunęła klapę.
- Przecież nie zostawiliby straganów.
W namiocie zobaczyli stoły zasłane kostiumami, krzesła, dwa nieruchome droidy -
oba przebrane za pilotów X-wingów z zamkniętymi kaskami - oraz Mulusa.
Na ich widok wstał i uśmiechnął się szeroko.
- Witam w przebieralni. Wypuścić przynętę?
- Tak. - Voort postawił swój hełm na krześle i przysiadł na drugim, żeby

Strona 157

background image

Aaron Allston - Cios łaski

rozwiązać buty.
Mulus wyciągnął komunikator i podszedł bliżej. Rozsunął klapy i wcisnął
przycisk.
Oba droidy włączyły się i ruszyły w kierunku wyjścia. Szczuplejszy z nich od
razu zaczął nawijać w charakterystyczny dla droida protokolarnego sposób:
- Jak już wspominałem, możemy sobie tylko wyobrazić smak, ale - o, dziękuję panu
- na moje oko odpowiednio oczyszczony piasek z plaży wygląda wprost przepysznie.
Złocisty, błyszczący piasek. - Oba droidy wyszły na zewnątrz. - Ojej, chyba mamy
na sobie ubrania. Jak to się stało?
Mulus zasunął klapę.
Voort odrzucił buty na bok, podniósł się z krzesła i zaczął ściągać z siebie
ekwipunek pilota.
- Gdzie Laborant?
- Kończy przygotowywać nowego droida ofiarnego. Nakłonił droida sprzątającego,
żeby pozwolił zamontować sobie kupiony na rynku monitor z komunikatorem.
Pomogłem mu go przekonać. Chłopak w ogóle nie radzi sobie z elektroniką. -
Podniósł ze stołu obszerny kombinezon ładowacza. - Twoje przebranie.
- Na nic się nie zda. Musimy jakoś ściągnąć świadków z powrotem. A ładowaczowi
udałoby się to tylko wtedy, gdyby eksplodował na ich oczach. Ledina Chott
ukradła naszych świadków. Niewdzięcznica. - Voort rozsunął swój pomarańczowy
skafander i zdjął go, odsłaniając czarny strój maskujący.
- No, w końcu ją porwaliśmy. - Mulus rzucił kostium na stół. - Jak zamierzasz
odzyskać świadków?
- Nie wiem.
- Skoro już mowa o Laborancie, to chyba zasłużyłem na własny pseudonim na czas
tej misji.
Myri, również rozebrana do czarnego kombinezonu, przystanęła obok wielkiego
pudła, wypełnionego częściami zamiennymi do droidów.
- Może być Klejnot?
- Podoba mi się.
- Pomóż jej się ubrać, Klejnocie. - Voort skierował się nie do wyjścia z
namiotu, a pod tylnąjego ścianę, na której po chwili odkrył przygotowane przez
Treya tylne drzwi. Rozsunął klapy, wyszedł na rynek i z powrotem zasunął
wyjście.
Nie musiał szukać Scuta. Yuuzhanin, w swojej ludzkiej masce z wojskową fryzurą
pracował na środku rynku nad swoim zaimprowizowanym droidem ofiarnym. Sięgający
mu pasa droid sprawiał wrażenie mechanizmu mogącego pomieścić całkiem sporo
odpadków. Na metalowych wspornikach miał zamontowany sporych rozmiarów
holoprojektor
i dodatkowe baterie.
Voort podbiegł do nich.
- Jest gotowy? - zapytał i rozejrzał się niespokojnie. Na wschodnim niebie
dostrzegł rosnące w oczach kropki - myśliwce.
Scut pokręcił przecząco głową.
- Holoprojektory są nowe. Ich wewnętrzne baterie nie były wcześniej ładowane.
Robię to właśnie teraz, ale potrzebuję kilku minut, zanim podłączę
holoprojektor...
- Daruj sobie wyjaśnienia. - Voort wskazał tłum, kłębiący się w oddali pod
wojskowym demobilem. - Trzeba ich tu jakoś ściągnąć. - Nagle coś przykuło jego
uwagę: czarny, podłużny aerośmigacz z proporczykami Galaktycznego Sojuszu i
wojska, wystającymi z przednich paneli. Szybował tuż nad ziemią kierując się
na tłum. -Przyleciał Thaal. Kończy się nam czas. W ogóle nie zwrócił uwagi na
X-wingi!
Scut wyprostował się i spojrzał na Voorta.
- Ojciec zapodział gdzieś twój kostium ładowacza?
- Twój tata świetnie sobie radzi. Myśl.
- To ty myśl. Ja tworzę starannie opracowane plany. Nie improwizuję.
Voort warknął i rozejrzał się wokół, szukając czegoś, co mógłby wykorzystać.
Stragany i przyczepy sprzedawały rolady z mięsem, biżuterię, nagrania i produkty
reklamowane twarzą Lediny Chott. Duży stragan z pamiątkami stał na miejscu,
które wcześniej wynajmowały Widma. Voort zastanowił się, czyby go nie podpalić.
Na drewnianej scenie w kształcie ośmiokąta o średnicy pięciu metrów stała
kapela składająca się z trójki odstawionych grajków - którzy cały czas
rozmawiali między sobą bo i tak nikt ich nie słuchał. Obok nowy model grawicykla
w czerwonym kolorze i stojący przy nim sprzedawca, uczynny i pełen nadziei.
Błyszczący, złocisty droid protokolarny z przewieszonymi przez ramiona czarnymi
torbami kurierskimi błąkał się bez celu po okolicy, najwyraźniej ciesząc się
pogodą.

Strona 158

background image

Aaron Allston - Cios łaski

W miejscu takim jak to Buźka Loran, improwizując, zabił dwóch groźnych
przeciwników. Umysł Voorta miotał się między opcjami, szukając inspiracji, którą
najwyraźniej Buźka znajdował na każdym kroku. Zaczął tracić nadzieję.
Nagle wszystkie kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsca. Poziom decybeli.
Sprzedaż biletów na zbliżający się koncert Lediny Chott. Voort odwrócił
się i spojrzał w kierunku muzyków.
Wyciągnął rękę do Scuta.
- Dawaj kartę. Minimum tysiąc kredytów.
Nie odrywając wzroku od droida, Scut przekazał mu kartę.
Voort skierował kroki pod scenę. Grajkowie - dwóch mężczyzn i kobieta - byli
ludźmi i nosili oryginalne, kolorowe stroje, niczym kosmiczni włóczędzy. Cała
trójka miała ciemne włosy i bladą cerę; może rzeczywiście byli podróżnikami,
którzy z rzadka tylko schodzili na powierzchnię planet. Na szyi kobieta miała
zawieszony pasek przytrzymujący perkusję. Jeden z mężczyzn trzymał jakiś
instrument strunowy, a drugi miał klawisze.
Voort zatrzymał się naprzeciwko kapeli.
- Przepraszam... - odezwał się
Przerwali rozmowę i popatrzyli na niego ze zdziwieniem.
- O, gadający Gamorreanin - stwierdził klawiszowiec.
- Dziwi cię to? Właściwie wszyscy umiemy mówić. Ale tylko ja opanowałem basie w
znośnym stopniu. Znam więcej języków, niż wy razem macie kończyn, ale to
nieistotne. Jak głośno możecie zagrać?
Właściciel instrumentu strunowego uśmiechnął się szeroko.
- Wystarczająco głośno, żebyś wyskoczył z ciuchów.
- O to mi chodziło. Trzymaj - powiedział, podając grajkowi kartę.
Klawiszowiec wziął ją i przesunął przez slot w swoim instrumencie; gdy zobaczył
sumę, która się pojawiła, otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Już otwierał
usta, by poinformować o niej Voorta, ale ten mu przerwał.
- Wiem, ile tam jest. To dla was, ale pod warunkiem, że przez następny kwadrans
będziecie robić wszystko, co wam każę.
Gitarzysta wzruszył ramionami, akceptując propozycję.
- Mamy zwracać się do ciebie per „Mistrzu”?
- Pewnie. Zejdźcie ze sceny i chodźcie tutaj.
Posłusznie zeskoczyli na trawnik. Voort zajął miejsce pośrodku.
- Nastawcie głośność na maksimum i niech tak zostanie. Nie sądzę, żeby ktoś wam
wlepił mandat za zakłócanie porządku, ale nawet jeśli, to kara nie uszczupli
za bardzo zawartości karty. Grajcie muzykę taneczną To ma być wulkan
namiętności. Drewniane instrumenty dęte i bębny.
- Tak jest, Mistrzu. - Klawiszowiec spojrzał na pozostałych i podkręcił suwak
głośności na maksimum. - Torrid Yavin. I raz, i dwa, i trzy...
Na „cztery” zaczęli nierówno, ale z werwą grać własną interpretację rockowego
miksu, popularnego kilkadziesiąt lat wcześniej na Coruscant, nazywanego hymnem
odbudowy świata. Voort mimowolnie cofnął się o krok, zaskoczony mocą ich
przenośnych instrumentów.
I zaczął tańczyć.
Najpierw ilustrował przedstawiające humanoidy hieroglify z Ziost. Dobrzeje
pamiętał z dzienników naukowych. Co czwarty takt zamierał w pozie rodem z tych
dziwnych ideogramów. Dobrze zdawał sobie sprawę z faktu, że czarny kombinezon
dodatkowo spotęguje wrażenie i sprawi, że jeszcze mocniej będzie się wyróżniał.
Ludzie zebrani na placu zaczęli odwracać głowy w jego stronę.
Po chwili na trawniku przed budynkiem sądu wylądowały myśliwce.
ROZDZIAŁ 36
Podenerwowany kapitan podszedł do drzwi, za którymi siedział Thaal. Generał
odsunął szybę.
- I jak? - zapytał.
Kapitan musiał przekrzykiwać łoskot, dobiegający od strony sceny w centralnej
części placu.
- Niedobrze. Znaleźli wejście do magazynu i...
- Jeszcze jeden moment zawahania i zdegraduję cię do stopnia szeregowca.
- Sir, w windzie znaleźli Ledinę Chott. Podano jej środki odurzające i
przywieziono tutaj.
Thaal powoli tracił nadzieję.
- To znowu Widma.
- Czas się zwijać, sir.
Thaal rozważył radę kapitana. Gdyby zdecydował się na ucieczkę, w ciągu kilku
minut mógł skryć się w swoim apartamencie jako Thadley Biolan. Pułkownik
Gidders zająłby się oceną strat i zrzucił winę na zaginionego generała Thaala.
Ale Gidders nie dysponował dostępem do pełnych zasobów armii. A Thaal

Strona 159

background image

Aaron Allston - Cios łaski

potrzebował
ich, by odnaleźć i zmiażdżyć Widma.
- Kapitanie, poruczniku... czas podjąć decyzję - powiedział surowym tonem.
Pilotka odwróciła się do generała.
- Gidders jest dobrym żołnierzem - ciągnął Thaal. - To na niego spadnie wina za
operację pod Czarną Granią. Dopilnuję, żeby wyrok nie był wysoki i żeby
przyjemnie spędził czas za kratami. Gdy opuści więzienie, będzie bogatym
człowiekiem. Ale żeby tego dokonać, musimy trzymać się razem. Muszę mieć
pewność,
że gracie w mojej drużynie. Każdego z moich graczy czeka świetlana przyszłość,
ale droga do niej nie będzie usłana różami. Jesteście ze mną?
Kobieta bez chwili wahania kiwnęła głową.
- Tak, sir.
Kapitan przełknął ślinę, ale także pokiwał głową.
- Jestem z panem, generale.
- Dobrze. Kapitanie, niech pan wykorzysta swoje umiejętności nabyte w dziale
propagandy i tę kartę kredytową. Wróci pan tam i zacznie się dzielić jej
zawartością
a przy okazji rozpowszechniać pewną informację: że inspekcja, której tu
dokonałem, miała na celu zweryfikowanie pogłosek krążących o pułkowniku
Giddersie.
Od pewnego czasu podejrzewano go o czarnorynkowy handel.
- Tak jest, sir.
- Chwileczkę, sir... - Porucznik wskazała coś za tylnym oknem. Thaal odwrócił
głowę.
Na trawnik przed budynkiem sądu do lądowania podchodził cały oddział myśliwców.
Thaal rozpoznał pośród nich nieduże, przechwytujące A-wingi, eskortowe
E-wingi, potężne i niezgrabne Alephy z przedłużoną obudową silników - wszystkie
w odcieniach szarości, charakterystycznych dla Dowództwa Myśliwców.
Maszyny usiadły wokół dwóch stojących na trawniku X-wingów; oba pojazdy miały
otwarte osłony kabin pilotów.
Thaal wysunął głowę przez okno.
- Sorrel nie ma u siebie X-wingów, prawda?
- Nie, sir. - Porucznik również wychyliła się na zewnątrz. - A te na dokładkę
mają węzły uzbrojenia na skrzydłach. To niezgodne z regulaminem. To one
ostrzelały
bazę.
- A więc Widma są tutaj! Siedzą w kopalni, tak czy owak nas obserwują. Ale my
ich znajdziemy i zabijemy.
Nad ich głowami krążyło coraz więcej myśliwców, wśród których Thaal dostrzegł
podchodzący do lądowania prom z emblematem pułkownika Dowództwa Myśliwców.
- Cholera, przyleciała Sorrel. Muszę ją jakoś spławić. Kapitanie, proszę
wszystko gładko zatuszować. Pani porucznik, proszę ze mną -Wysiadł z pojazdu i
ruszył pod budynek sądu.
Gdy wszedł na trawnik, prom właśnie lądował. Stanął przy prawych drzwiach.
Rampa, która się przez nie wysunęła, omal nie przygniotła mu stopy.
Pierwsza pokład opuściła pułkownik Sorrel. Thaal popatrzył na nią objętnie.
- Witaj, Kadana. Twoja obecność tutaj nie jest konieczna.
Posłała mu chłodny uśmiech.
- Dwa tajemnicze X-wingi w asyście dwóch pilotów Giddersa, jak zwykle pchających
się nie tam, gdzie trzeba, lotem koszącym przelatują nad cywilną stacją
a pan twierdzi, że nic mi do tego? Generale, jeśli to ma być dowcip, to mało
śmieszny. - Zeszła na trawnik i rozejrzała się. - Śledziliśmy sygnał
transponderów
aż do tego miejsca. Dowództwo Myśliwców przejmuje śledztwo. Już uzgodniłam
szczegóły z rządem planetarnym.
- Słuchaj, Kadana, tu nie chodzi o to, że przelecieli sobie nad moją bazą ale o
to, że zniszczyli eskadrę szkoleniową i zabili jednego z pilotów.
Kadana z roztargnieniem pokiwała głową. Za jej plecami z promu wysypywali się
żołnierze - wnioskując po ich wyglądzie, był to oddział abordażowy marynarki
- i ustawiali się w szeregu na trawie. Przywołała do siebie oficera dowodzącego.
- Macie rozproszyć się po placu. Szukajcie pilotów X-wingów i każdego, kto wyda
się wam podejrzany.
- Ściągnęłaś flotę? - parsknął Thaal.
- I swoją żandarmerię. Generale, na Kuratooine nastała nowa era współpracy
między siłami zbrojnymi. - Szybkim marszem ruszyła w kierunku placu, stawiając
długie kroki. - Co to za hałas?
Thaalowi mignęła myśl, że może jednak powinien był posłuchać swojego doradcy.

Strona 160

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Wystarczyło, żeby dostał się do śmigacza, a byłby bezpieczny.
Ale... najpierw musi zobaczyć Widma - kimkolwiek one są - skute i poddane
przesłuchaniu. Właściwie powinna im towarzyszyć również pułkownik Sorrel,
związana
i świadoma, że to skutek nieposłuszeństwa okazanego generałowi.
Thaal ruszył za nią i włączył komunikator.
- Generał Thaal do Centrum Dowodzenia bazy Chakham. Przyślijcie jedną kompanię
na plac Starego Sądu w Kura City. Niech ten... jak-mu-tam... wszystkim się
zajmie. Mają dziesięć minut na dotarcie tutaj. Pogońcie ich.
Pustkę wokół tańczącego Voorta zaczęli stopniowo wypełniać pierwsi gapie, którzy
w końcu utworzyli całkiem pokaźny tłum.
I to rozentuzjazmowany tłum. Gdy wykonywał pełną wersję Twi’-lekańskiej Nocy
Strutterów, niektórzy z widzów zaczęli wyklaskiwać rytm.
Zdecydował, że warto ich za to nagrodzić. Chwycił za materiał na klatce
piersiowej i szarpnął. Cały kombinezon - jak większość ubrań Widm, umożliwiający
błyskawiczne rozebranie się - został mu w ręku, a Voort kontynuował taniec w
samej bieliźnie i skarpetkach. Krocżąc dostojnie, zakręcił kombinezonem nad
głową i rzucił go w tłum. Potem zaczął parodiować kulturystyczne pozy, kręcąc
przy tym zadkiem.
Plan się sprawdził. Wciąż przybywało gapiów, niektórzy biegli z daleka, by móc
go zobaczyć. Grajkowie byli w swoim żywiole, improwizując na bieżąco, co
tylko potwierdzało ich długoletnie doświadczenie. Voort złapał rytm i
przypomniał sobie dawne ruchy.
A teraz w jego stronę kierowali się nawet piloci i żołnierze.
Voort doznał dziwnego uczucia, jakiego nie doświadczył od lat.
Otóż występ sprawiał mu przyjemność.
Zaczął wykonywać prowokacyjny taniec brzucha. Niektórzy z widzów, przeważnie
panie, przyjęły występ entuzjastycznymi wiwatami.
Thaymes uśmiechnął się, obserwując sytuację na monitorze.
- Aktor... - odezwał się.
- Co, na mnie już czas? - Turman wciąż siedział za kurtyną.
- Nie. Po prostu generał zbliża się do punktu konfrontacji.
- Jest sam?
- Idzie za panią pułkownik. Chyba to ją miałeś przekonać?
- I przekonałem. Każdą kobietę potrafię przekonać, do czego tylko zechcę.
- Nie wtedy, kiedy tak śmierdzisz.
Musiało upłynąć kilka sekund, nim nadeszła odpowiedź:
- Gdyby nie to, że masz rację, pewnie bym cię zabił.
Gdy Thaal wreszcie dogonił panią pułkownik na obrzeżach tłumu podziwiającego
rozebranego Gamorreanina, z boku podszedł do Sorrel żandarm Dowództwa Myśliwców.
Zasalutował.
- Znaleźliśmy pilotów, pani pułkownik. To dwa droidy, jeden jest kierowcą
ciężarówki, drugi droidem protokolarnym.
Zanim pułkownik zdążyła coś powiedzieć, Thaal warknął:
- Przecież to tylko przynęty, idioto. Droidy protokolarne nie latają myśliwcami
i nie strzelają do ludzi.
Pułkownik Sorrel popatrzyła na niego z rozbawieniem, po czym odwróciła się do
żandarma.
- Generał jest specjalistą od przynęt, kapralu. Zatrzymajcie droidy, ale nie
przerywajcie poszukiwań.
- Tak jest, pani pułkownik. - Żandarm wolał zniknąć generałowi z oczu.
- Przez ten hałas nie można zebrać myśli! - Thaal odszedł na bok i zaczął
przepychać się przez tłum, aż doszedł do grajków.
- Przestańcie grać! - zażądał.
Popatrzyli na niego beznamiętnie.
- Przestańcie grać! - powtórzył. Stang, Jeśli wyciągnie blaster i ich zastrzeli,
raczej nie poprawi to jego sytuacji.
- Hej, poruczniku Psujzabawo, idź sobie! - krzyknął ktoś z tłumu, dość głośno,
by Thaal go usłyszał. Inni nagrodzili go śmiechem.
Ale muzycy w końcu posłuchali.
Stojący na scenie, zlany potem Gamorreanin przerwał swój taniec. Posłał Thaalowi
gniewne spojrzenie i głośno, by dotarło do wszystkich, zapytał:
- O co chodzi? Nie popiera pan sztuki?
Zaskoczony Thaal cofnął się o krok.
- Gadający Gamorreanin?
Tancerz wyrzucił ręce w powietrze i spojrzał w niebo, jakby wzywając pomocy
stacji Skifter.
- Dlaczego ludziom wydaje się, że o tym nie wiem? - Popatrzył z góry na

Strona 161

background image

Aaron Allston - Cios łaski

generała. - Jestem profesor Voort saBinring, do niedawna wykładowca Uniwersytetu
Ayceezee.
- Niech...
- Ale może mi pan mówić Prosiak. Wszyscy mówią mi Prosiak.
- Niech się pan zam...
- Jestem weteranem wojennym na pierwszych od wielu lat wakacjach. A to był mój
profesjonalny debiut taneczny!
Tłum przyjął jego słowa wiwatami.
Gamorreanin zwrócił się w kierunku widowni i podniósł rękę w geście
pozdrowienia.
- Publiczność Kura City to najlepsza publiczność w mieście!
Znowu rozległy się wiwaty, które po chwili nieco osłabły, gdy gapie
zaczęli się zastanawiać, co on właściwie powiedział.
Thaal wskazał tancerza palcem.
- Jeszcze słowo i każę cię zakopać po szyję na poligonie. - Odwrócił się plecami
do sceny i odetchnął głęboko.
Teraz, gdy urwała się muzyka, wreszcie mógł normalnie myśleć.
- Sir, zbliżają się nasi żołnierze - poinformowała go pilotka śmigacza.
Skinął głową i pomasował skronie.
- Dobrze, dobrze.
Podeszła do niego pułkownik Sorrel w towarzystwie dwóch żandarmów. Popatrzyła
krytycznie na Thaala.
- Jak na Gamorreanina to był całkiem niezły.
- Mam to w nosie. Pani pułkownik, muszę poprosić panią o przysługę, w duchu
współpracy, o której pani wspominała. Jeśli spełni pani moją prośbę, do końca
swojej kariery będę uważał panią za przyjaciółkę i sojuszniczkę. Proszę zabrać
stąd swoich ludzi. Ja się wszystkim zajmę. Proszę to zrobić przez wzgląd
na mojego pilota.
- Generale Stavinie Thaalu! - powiedział ktoś donośnym, wyraźnie wzmocnionym
głosem. Thaal odwrócił się. To samo zrobili stojący na placu wojskowi i cywile.
Nawet droidy przekręciły głowy.
Do generała podjechał przysadzisty droid pokaźnych rozmiarów, niczym ruchomy
kosz na śmieci z domontowanym sprzętem elektronicznym. Nad droidem wyświetlała
się dziwna twarz.
Właściciel twarzy tylko w części był człowiekiem, na co wskazywały białe włosy i
prawe, błękitne oko, którego spojrzenie utkwione było w Thaalu. Reszta
głowy była sztuczna. Pod nią Thaal dostrzegł fragment munduru oficera Dowództwa
Myśliwców sprzed dobrych czterdziestu lat.
Pułkownik Sorrel popatrzyła na generała.
- Znajomy?
Pokręcił przecząco głową.
- Nazywa się Phanan i został okaleczony w wojnie przeciwko Imperium. Wiele lat
temu upozorował własną śmierć. Ostatnimi czasy... prześladuje mnie.
Pilotka śmigacza zasłoniła Thaala przed droidem i wyciągnęła blaster. Wycelowała
w kółka.
- Uważaj! Może być obładowany ładunkami wybuchowymi.
- Przekonajmy się. - Sorrel gestem wezwała kilku żandarmów. Gdy droid zatrzymał
się przed podwładną Thaala, podeszli bliżej ze skanerami w dłoniach. Po
chwili obaj spojrzeli na panią pułkownik i pokręcili przecząco głowami. Ale
porucznik i tak nie ruszyła się z miejsca.
- Wszystko, co mówi generał, to szczera prawda! - Na twarzy hologramu pojawił
się półuśmieszek. A że tylko prawa strona wargi była organiczna, więc był
to raczej ćwierćuśmieszek. -Z pewnym wyjątkiem. Twierdzi, że nazywa się Stavin
Thaal... ale kłamie. Stavin Thaal nie żyje. Pani pułkownik, proszę aresztować
tego oszusta.
Thaal poczuł lekki niepokój, ale starał się nie dać tego po sobie poznać.
- Pani porucznik, proszę wyłączyć to urządzenie.
Kobieta wycelowała w holoprojektor, ale wtedy jeden z żandarmów zamachnął się i
uderzył ją kolbą karabinu w nadgarstek. Chwyciła się za dłoń i spojrzała
na generała, oczekując jego rozkazów.
- Chyba już mówiłam. - Głos pułkownik Sorrel był fałszywie słodki. - Ta sprawa
podlega jurysdykcji Dowództwa Myśliwców.
- To koniec twojej kariery. - Generał zauważył, że gapie, zdenerwowani atakiem
żandarma, zaczęli się wycofywać. - Wszystko w porządku, pani porucznik.
Wracamy do bazy. Pozwolimy pani pułkownik pobawić się w dowódcę, to i tak jej
ostatnie dni na tym stanowisku. - Odwrócił się i zderzył ze złocistym droidem
protokolarnym.
Droid - płci żeńskiej - chwycił się go, próbując odzyskać równowagę.

Strona 162

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Ojej, serdecznie przepraszam.
Thaal go odepchnął. Droid upadł na chodnik, ale zdołał ochronić przed
zgnieceniem swoją torbę kurierską.
- Ojej, najwyraźniej same przeprosiny nie wystarczą
Thaal dostrzegł w oddali jeden ze śmigaczy wiozących jego Skokopsy. Wystarczy,
że przeciągnie trochę sprawę, a pojawią się tu w większej sile od żandarmów
Sorrel. Nic, co powiedziałby Phanan, nie mogło zagrozić jego ucieczce.
Generał stanął twarzą w twarz ze swoim oskarżycielem.
- Pokaż się, Phanan. Jeśli uważasz mnie za oszusta, chociaż stale przechodzę
kontrolę, powiedz mi to osobiście.
- Sądzę, że mogę to wyjaśnić. - Głos należał do kobiety, miał przyjemną barwę i
brzmiał znajomo.
Odwrócił się na pięcie. Przepychając się przez tłum, w złotym syntfutrze
owiniętym wokół ramion, zmierzała ku niemu jego żona. Uśmiechnęła się i
pomachała
do niego.
- Zehrinne? - Niepokój ustąpił miejsca zaskoczeniu i uldze. -Skąd się wzięłaś na
Kuratooine? - Thaal uścisnął małżonkę.
- Przyleciałam, żeby pograć. Reputacja stacji Skifter sięgnęła nawet Coruscant.
- Oplotła szyję generała rękami i pocałowała go w policzek. - Ale może
powinnam na ciebie donieść za to, że się ze mną rozwiodłeś.
- To nie jest śmieszne.
- Raczej nie jest. - Zehrinne umilkła i utkwiła spojrzenie w twarzy Thaala.
Ujęła jego podbródek w obie dłonie.
Nagle odskoczyła.
- To nie jest mój mąż. Ma szkła kontaktowe i makijaż. - Cofnęła się jeszcze o
krok, wyraźnie wstrząśnięta. - Co zrobiłeś z moim mężem?
Thaal odwrócił się w kierunku śmigacza, jakby zamierzał po prostu odejść. Ale
jednocześnie zanotował w pamięci pozycję każdego żołnierza i żandarma, pułkownik
Sorrel i Zehrinne.
Odwrócił się do swojej żony.
- Źle postąpiłaś. To był błąd.
Zehrinne wzruszyła ramionami, na krótką chwilę wychodząc z roli przerażonej,
zaszokowanej żony.
Pułkownik Sorrel zbliżyła się o krok.
- Generale, muszę zatrzymać pana do czasu...
Thaal sięgnął do kieszeni płaszcza, gdzie miał swój pistolet blasterowy. Ależ
zdziwiłyby się pani pułkownik i jego urocza, zdradziecka żonka, gdyby go
wyciągnął, wycelował i strzelił im prosto w twarze.
ROZDZIAŁ 37
W oddali, przykryty fleksiplastem w kolorze zlewającym się z powłoką ochronną
dachu, na którym leżał, Wran obserwował przez celownik karabinu cztery
zbliżające
się śmigacze transportowe Skokopsów. Nadlatywali od południa; chwilę wcześniej
okrążyli wschodnie zbocze Czarnej Grani.
Wran przyglądał się głównie dolnej części pojazdów. Leciały bardzo wysoko,
odsłaniając umieszczone na brzuchach repulsory i silniki.
Wycelował w główny repulsor pierwszego z transportowców, podążał za nim przez
chwilę lufą i wreszcie nacisnął spust.
Ładunek laserowy trafił prosto w repulsor, przedziurawiając go. Dostrzegł
zdumienie malujące się na odległej twarzy pilota. śmigacz wciąż leciał do
przodu,
nie wytracając prędkości, ale jego dziób pochylił się ku ziemi i pojazd zaczął
niebezpiecznie szybko opadać.
- Tu Strzelec. Jeden trafiony. - Wziął na cel kolejny śmigacz.
W słuchawce rozległ się szept Thaymesa:
- Strzelec, tu Kontakt. Przyjąłem.
Pozostałe trzy transportowce zaczęły wykonywać uniki, skręcać i wytracać
wysokość - ich piloci liczyli widocznie, że zdołają ukryć się za okolicznymi
budynkami.
Piloci nie patyczkowali się i Wran dostrzegł, jak z pojazdu, który teraz wziął
na cel, wypada trzech nieprzygotowanych na takie manewry żołnierzy.
Wystrzelił. W bocznym opancerzeniu osłaniającym motywator pojawiła się czarna
dziura. Oddał dwa kolejne strzały, aż strzelba zawyła, informując właściciela
o przeładowaniu.
Jego drugi cel obniżał lot w kontrolowany sposób, jakby strzały Wrana nie
wyrządziły mu żadnej szkody. Stojący na pace żołnierze otworzyli ogień,
ostrzeliwując

Strona 163

background image

Aaron Allston - Cios łaski

jego pozycję - choć tak naprawdę ostrzał koncentrował się piętro niżej, niż
powinien. Nagle śmigacz przechylił się na prawą stronę, jakby zepsuły mu się
repulsory. Pojazd w jednej chwili z lotu poziomego przeszedł w pionowy,
rozrzucając dokoła załogę - poza przypiętym pasami pilotem. Wreszcie odwrócił
się
brzuchem do góry i zniknął za budynkami dwie ulice dalej.
Wran usłyszał huk upadku, dobiegający z miejsca, gdzie spadł pierwszy cel, oraz
kolejny hałas, tym razem gniecionego metalu, z punktu zderzenia się drugiego
celu z ziemią
Rozejrzał się dokoła. Nigdzie nie widział pozostałych transportowców. Widać
znalazły sobie osłonę.
- Kontakt, tu Strzelec. Zdjąłem dwa.
- Przyjąłem. Drużyna Skorupiak, wasza kolej. Strzelec, mogą na ciebie polować.
Wynoś się stamtąd.
- Przyjąłem.
Trzeci transportowiec wzniósł się ponad dach budynku zajmowanego przez Wrana,
niczym okręt podwodny wynurzający się na powierzchnię. Jeszcze zanim wyrównał
lot, żądne zemsty Skokopsy zalały gradem pocisków baldachim rozciągnięty po
drugiej stronie dachu. Materiał falował i trzeszczał, póki ogień nie pochłonął
go w całości, pozostawiając tylko sczerniałe resztki.
Transportowiec zatrzymał się kilka metrów od stanowiska Wrana. Dwóch żołnierzy
wyskoczyło z niego, wylądowało w kucki na dachu i podbiegło do baldachimu.
Jeden osłaniał drugiego, gdy ten ściągał resztki materiału. Pozostałe Skokopsy
złożyły się do strzału.
Ale nie było do czego strzelać.
Ryk silników przeszkodził im w zareagowaniu na przybycie dwóch grawicykli, które
wzniosły się nad powierzchnię dachu w tym samym miejscu, w którym zrobił
to chwilę wcześniej transportowiec. Grawicykle przemknęły żołnierzom nad głowami
- jeden pilotowała blondynka rasy ludzkiej, drugi Wookie o kremowo-brązowym
futrze.
Obie zrzuciły na pakę transportowca jakieś kuliste przedmioty.
Weterani zeskoczyli z pojazdu. Inni, którzy reagowali szybciej, niż myśleli,
wycelowali w grawicykle. Jeden nawet oddał strzał do blondynki, ale chybił
o dobrych kilkanaście metrów.
Kule eksplodowały, rozprzestrzeniając wokół nieprzyjemnie wyglądający żółty gaz,
który szybko rozszedł się po całym dachu i spowił Skokopsy.
Twardzi mężczyźni i kobiety, wyszkoleni do zabijania wrogów, kasłali chórem i
przyciskali dłonie do oczu.
Dwieście metrów dalej blondynka nawiązała połączenie.
- Strażniczka do Kontaktu. Trzeci śmigacz załatwiony. Lokalizacja czwartego
nieznana.
- Przyjąłem.
- Pogratuluj Doktorowi.
W swoim płaszczu Thaal nie znalazł pistoletu. Przez chwilę grzebał jeszcze w
kieszeni całkowicie zaskoczony.
Przecież nie mógł tak po prostu wyparować. Przez te kilka ostatnich minut, od
chwili, gdy ostatnio go czuł na biodrze, nie robił nic, co usprawiedliwiałoby
zniknięcie broni. A nikt nie zbliżył się na tyle, żeby...
Zaraz, zaraz.
Ten droid protokolarny.
Zerwał się do biegu, odepchnął pułkownik Sorrel i rzucił się w kierunku
nadlatujących transportowców...
Które zniknęły.
Chociaż... jeden wciąż leciał, i to tuż nad ziemią. Zawrócił na rogu ulicy,
kierując się na generała.
Z wnętrza zaparkowanego niedaleko, czarnego śmigacza dobiegł go znajomy odgłos.
Jedyne, co pozostało Thaalowi, to obserwować, jak granat, wystrzelony z
wojskowego karabinu blasterowego, leci po łuku w stronę zbliżającego się
transportowca, upada na chodnik przed nim i eksploduje, rozsiewając wokół gęsty,
szary dym. Pilot transportowca nie zdołał wykonać na czas odpowiedniego manewru
i wleciał prosto w tę chmurę. Gdy się z niej wydostał i pojazd, i jego
pasażerowie byli pokryci żółtą substancją. Żołnierze zwinęli się w kłębek,
zasłaniając oczy.
Thaal patrzył, jak śmigacz z chwilowo oślepionym pilotem przemyka obok i
nieskoordynowanym kursem wlatuje w zaparkowane przed budynkiem sądu myśliwce.
Usłyszał za sobą kroki i krzyki, nakazujące mu się zatrzymać; rzucił się w
kierunku najbliższego pojazdu - czerwonego grawicykla, którego bronił stojący
nieopodal sprzedawca.

Strona 164

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Thaal jednym uderzeniem usunął z drogi mężczyznę i zapalił śmiga. Rozległ się
ryk potężnych silników, ulubionych przez zaślepionych testosteronem chłopców
i mężczyzn w średnim wieku.
Nagle generał poczuł ukłucie w karku.
Zignorował je i zwiększył obroty silników.
A przynajmniej spróbował to zrobić, bo nie mógł oderwać zaciśniętych dłoni od
kierownicy. Stopy trzymały się pedałów.
Grawicykl wzniósł się na metr i powolutku ruszył przed siebie, popychany lekkim
wiatrem.
Pułkownik Sorrel zrównała się z nim, idąc spacerowym tempem.
- Żądam wyjaśnienia wszystkich wątpliwości.
Po prawej ręce Thaala, naprzeciw pani pułkownik, pojawił się prymitywny droid
ofiarny z hologramem Tona Phanana.
- Jego cera to makijaż. Pod spodem ma bardziej żółtawy odcień. Soczewki, które
nosi, odpowiadają wzorowi siatkówki Thaala, ale jego prawdziwe oczy już
nie. Z fałszywej skóry na dłoniach i stopach można pobrać odciski generała, ale
pod nimi odkryjecie te należące do Thadleya Biolana. - Ton Phanan pokręcił
głową. - Nie wiem, kiedy zginął Stavin Thaal... Ale ten człowiek zabił go z
pewnością dawno temu.
Wizerunek Tona Phanana zniknął.
Trey, siedzący w szoferce śmigacza, odłożył na bok karabin blasterowy.
- Ładny strzał.
Drikall również położył swoją strzelbę na strzałki.
- Też tak myślę.
- Miałem na myśli swój strzał. - Trey odpalił śmigacz i wyjechał z placu. - Ale
wpadnie ci kilka punktów za przyrządzenie tak skutecznego gazu łzawiącego.
- Miło słuchać tych pochwał.
- Gazu, który ja wystrzeliłem, wykazując się przy tym niezwykłą wręcz precyzją
- Wszystko psujesz. Jak zwykle.
Wystarczyło kilka minut: cywile tłoczyli się wokół dryfującego grawicykla, nim
jakiś żandarm wreszcie go złapał. Inni wpatrywali się w nieruchawego,
zbudowanego
naprędce droida ofiarnego, czekając, aż ten znowu zacznie mówić. Pojawiło się
więcej żandarmów i strażników miejskich, którzy zaczęli się między sobą wykłócać
o to, kogo powinien przymknąć. Generał Thaal wciąż siedział, całkowicie
sparaliżowany, na grawicyklu, który miał go ponieść ku wolności. Pułkownik
Sorrel
przejechała mu po policzku mokrą szmatką ujawniając pod makijażem żółtą skórę.
Tuż obok stała Zehrinne Thaal, odpowiadając na pytania śledczych; na jej
twarzy zniecierpliwienie mieszało się ze znudzeniem.
Dwie przecznice dalej Voort, ubrany w płaszcz podróżny, wsiadł na pokład
śmigacza dostawczego.
Thaymes podniósł wzrok i się uśmiechnął.
- Zabieramy się stąd?
- Tak.
- Hej, Aktor... czas na ukłony.
Rozsunęła się czarna kurtyna. Za nią w obitej czarnym materiałem tylnej części
pojazdu, stał Ton Phanan, wpatrując się triumfalnie w obu mężczyzn.
Jednym ruchem ściągnął maskę, odsłaniając ukrytą pod nią twarz Turmana.
- Muszę się wykąpać - sapnął.
- Rzeczywiście musisz. - Thaymes nacisnął przycisk komunikatora. - Kontakt do
dzieciarni: wynosimy się stąd. Nie rozmawiajcie z nieznajomymi i nie przyjmujcie
cukierków.
Otworzyło się wąskie okienko szoferki i do środka zajrzał Sharr.
- Liderze, co się stało z twoimi ciuchami?
- Stul dziób. - Voort usiadł w czarnym ministudiu, z którego korzystał Turman.
- Znowu je gdzieś zapodziałeś?
- Lider do Mózgowca: zamknij się. Wiesz, że zdjąłem je w tańcu.
- Więc tym razem sam sobie ukradłeś ciuchy.
Voort westchnął ciężko.
- Tak, i kiedyś je oddam.
Do pojazdu weszli Scut, Mulus i złocisty droid protokolarny. Scut i Mulus padli
na krzesła, a droid zdjął maskę, ukazując twarz Myri.
- W tym się nie da usiąść - prychnęła Myri.
Turman posłał jej bezlitosne spojrzenie.
- Oprzyj się o tylną ścianę. Postaraj się nie przewrócić, jak będziemy hamować.
Myri sięgnęła w głąb swojej czarnej torby kurierskiej i wyciągnęła z niej mały
pistolet blasterowy.

Strona 165

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- Ktoś chce na pamiątkę? To ostatni blaster generała Thaala.
Thaymes sprawiał wrażenie zainteresowanego ofertą.
- Co chcesz w zamian?
- X-winga.
- Mowy nie ma.
- Pomogę ci to ściągnąć. - Scut wstał i zaczął rozmontowywać pancerz Myri.
Mulus popatrzył błagalnie na Voorta.
- Czy teraz wyjaśnisz mi, co tu się właściwie wydarzyło?
Voort skinął głową.
- Przez dłuższy czas nie wiedziałem, co myśleć. Nie potrafiłem zrozumieć,
dlaczego Thaal jeszcze nie uciekł, dlaczego nie zainicjował przemiany. Przecież
cały proces był zaplanowany na kilka tygodni, może nawet miesięcy, a przez ten
czas istniało ryzyko, że zostanie schwytany, a jego tożsamość rozpracowana.
Aż wreszcie to do mnie dotarło - on już to zrobił całe miesiące temu. Nosił
makijaż i dodatki, dzięki którym oszukiwał kontrolę, ale w środku już był
Thadleyem
Biolanem.
Oczy Mulusa rozbłysły.
- Rozumiem! W dowolnej chwili mógł zrzucić przebranie i w żaden sposób nie można
by mu udowodnić, że jest zdradzieckim generałem Thaalem.
- Więc daliśmy mu powód, by tutaj przyleciał jako Thaal. Wykorzystaliśmy jego
chciwość, a wreszcie żądzę zemsty na „Tonie Phananie”. W końcu przygotowaliśmy
wszystko, a on nie mógł już uciec.
Pojazdem zatrzęsło i w okienku obok Sharra pojawiła się twarz Wrana.
- Liderze, co się stało z twoimi ciuchami?
Voort zatrzasnął okienko, ale Sharr znowu je otworzył.
- Mamy tu drugi śmigacz i grawicykle.
Voort odchylił się do tyłu i splótł dłonie za głową.
- Widma, lecimy. - Spojrzał w górę, choć nie miał pewności, czy w miejscu, w
którym utkwił wzrok, rzeczywiście znajdował się Vandor-3. - No, Bhindi...
Tym razem naprawdę wygraliśmy.
ROZDZIAŁ 38
CORUSCANT
To był jeden z najlepiej strzeżonych budynków na Coruscant. Miał kształt i barwę
ugotowanego na twardo jajka, przeciętego w poprzek, i zajmował obszar
dwóch przecznic. Wszystkie okna wykonano z pancernej transpastali. Każde wejście
monitorował droid strażnik, pełniący służbę w jednym z trzech centrów
dowodzenia.
Gdy zatem przysadzisty rudzielec w mundurze generała Sojuszu zaliczył ostatni z
trzech etapów kontroli, umożliwiających mu dostęp do swojej kwatery, mógł
być nieco zdziwiony, widząc w pokoju socjalnym nieboszczyka popijającego wino.
Drzwi zamknęły się za rudzielcem, a on sam przystanął w progu, próbując zebrać
myśli.
- Generał Loran - wykrztusił w końcu.
Buźka Loran, ubrany od szyi po czubki palców u stóp w typową dla siebie czerń,
odstawił kieliszek z winem na stolik.
- Generał Maddeus.
Borath Maddeus, szef Służb Bezpieczeństwa Galaktycznego Sojuszu, wolnym krokim
wszedł do własnego domu.
- Myślałem, że nie żyjesz. Cieszę się, że byłem w błędzie.
- Wcale tak nie myślałeś.
Maddeus uśmiechnął się szeroko.
- Cóż, martwiłem się, że tym razem może być w tym ziarnko prawdy. Twój śmigacz
tak spektakularnie wyleciał w powietrze, na wraku znaleziono twój materiał
genetyczny, cała twoja rodzina zniknęła... - Usiadł na kanapie, ustawionej pod
kątem prostym do Buźki. - Na dziewięć lodowych światów, co się tam wtedy
wydarzyło?
- Było trzech zabójców. Dwóch śledziło mnie aż do rynku, więc się nimi zająłem.
Wróciłem do śmigacza, wskoczyłem za stery i zapytałem droida pokładowego,
czy ktoś majstrował przy pojeździe. Okazało się, że tak, więc zrobiłem coś, za
co dostałbym niezłą burę od żony, gdyby okazało się, że nikt jednak nie
zamontował w śmigaczu bomby. Skaleczyłem się i pochlapałem krwią deskę
rozdzielczą i fotel pilota.
- Ach, to stąd wziął się materiał genetyczny.
- Zgadza się. Nakazałem droidowi odczekać minutę, wystartować, polecieć w górę
alejki do najbliższego lądowiska i tam zaparkować -instrukcje były wystarczająco
proste, żeby sobie z nimi poradził. Wiedziałem, gdzie wylądował śmigacz zabójcy,
więc uznałem, że właśnie stamtąd mnie obserwuje - i zasunąłem w śmigaczu

Strona 166

background image

Aaron Allston - Cios łaski

okno od przeciwnej strony. Doszedłem do wniosku, że jeśli zamontował bombę, to
eksplozja nastąpi w ciągu kilku sekund, a jeśli tylko urządzenie namierzające
albo podsłuch, to śmigacz zabójcy nie ruszy się z miejsca wystarczająco długo,
żebym mógł się podkraść i zebrać dane pozwalające na identyfikację.
- Tymczasem on wystartował, nastąpiła eksplozja, ale ciebie nie było w środku. -
Maddeus z aprobatą pokiwał głową.
- Śmigacz zabójcy odleciał, a ja w ciągu kilku następnych minut zawiadomiłem
dwie czy trzy osoby, które ostatnio spotkałem, by ostrzec je przed zagrożeniem.
- Buźka spochmurniał. - Trzeci zabójca poleciał do mojej kwatery. Włamał się do
niej równie sprytnie jak ja tutaj i zaatakował moją żonę w sypialni, gdy
pakowała się do wyjazdu. Zastrzeliła go - wpakowała mu dwa ładunki w bebechy.
Trochę to potrwało, zanim wreszcie umarł. Mówiła, że cały czas coś mruczał.
- Błagał o litość?
- Narzekał, że nigdzie nie mógł znaleźć Wookie. Chyba był zaskoczony. - Buźka
wzruszył ramionami. - Pozbyliśmy się ciała na modłę Widm i zniknęliśmy z
widoku, żebym mógł dokończyć śledztwo na Coruscant.
Maddeus poklepał się po górnej kieszeni.
- Dotarły do mnie oficjalne raporty pułkownik Sorrel i pozostałych. Niezły
numer. Podobno Ton Phanan dowodził Widmami, tylko że ja nic nie wiem o żadnych
Widmach.
- To mnie składali raporty, gdy tylko dałem im znać, że wciąż żyję. A Ton Phanan
nie dał znaku życia, bo od kilkudziesięciu lat jest martwy.
- Naprawdę martwy, tak?
Buźka pokiwał głową.
- Więc kim byli twoi agenci w terenie?
- Jeszcze do tego dojdziemy. Ale ostatnio pojawił się kolejny problem. - Buźka
wziął głęboki oddech. - Złe wieści: chociaż według naszych informacji generał
Stavin Thaal powinien obecnie przebywać w areszcie Sojuszu, to prawda jest taka,
że niedawno z niego zbiegł. Zamierzam go dzisiaj znaleźć i sprowadzić
z powrotem.
Twarz Maddeusa wyrażała dezaprobatę i niedowierzanie.
- Żarty sobie stroisz.
- Wręcz przeciwnie.
Maddeus wstał i wyciągnął z kieszeni spodni swój komunikator.
- Włączę obraz z kamery w jego celi. Zobaczymy, jak się sprawy mają.
- Szkoda czasu. - Buźka również podniósł się z fotela. - Wiesz, że uciekł, bo
sam mu w tym pomogłeś. Generale, oskarżam pana o udział w tak zwanym Spisku
Lecersena. Proszę nie sięgać po nic, ponieważ będę musiał założyć, że szuka pan
broni.
Maddeus utkwił wzrok w nieproszonym gościu. Gdy się odezwał, w jego głosie
brzmiał zimny gniew.
- Wiesz, Buźka, powiadają, że trudno się z tobą zaprzyjaźnić. Widzę, że to
szczera prawda.
- Chce mnie pan wysłuchać do końca? Cały dzień pracowałem nad tą przemową.
- Ależ proszę. - Maddeus wrócił na kanapę.
Buźka zaczął się przechadzać przed nim tam i z powrotem.
- Siedzisz w wywiadzie od dobrych trzydziestu lat, Maddeus. Trudno jest dokopać
się do szczegółów twojej kariery, bo w oficjalnych danych wiele rzeczy
zmieniono. I nic w tym dziwnego. Moje akta wyglądają podobnie. Tak czy inaczej,
w zmodyfikowanych danych znalazłem wzmiankę o tym, co porabiałeś w trakcie
wojny z Yuuzhan Vongami.
- Tworzyłem komórki oporu na podbitych i zagrożonych światach. To powszechnie
znany fakt.
- Tak? Ale na których światach i kiedy? - Buźka zatrzymał się
ispojrzał na Maddeusa. - Bo chyba nie na Coruscant. Mój stary przyjaciel Baljos,
który koordynował stąd działania ruchu oporu, na pewno by o tobie wspomniał.
Ale raczej byłeś w okolicy... Nie ma o tobie wzmianki w oficjalnych dokumentach,
bo jak większość agentów wywiadu nie lubisz, gdy się o tobie pisze. Nie
służyłeś w wojsku, więc w ich rejestrach też cię nie ma. Ale gdy wizja upadku
Coruscant zaczęła stawać się coraz bardziej prawdopodobna, a generał Thaal
wpadł na pomysł stworzenia ruchu oporu na Vandorze-3, poparłeś jego pomysł.
Zaoferowałeś pomoc. Nie będę snuł domysłów... na Kuratooine niektóre Skokopsy
weterani już zaczynają odpowiadać na pewne pytania. Jesteś honorowym Skokopsem i
to tobie w głównej mierze Thaal zawdzięcza swoją reputację bohatera. Odwdzięczył
ci się, gdy przyszedł czas, by posłać w niebyt Belindi Kalendę - wtedy właśnie
poparł twoją kandydaturę na stanowisko szefa Służb Bezpieczeństwa Galaktycznego
Sojuszu.
Maddeus odnalazł swój komunikator. Jego twarz wyrażała całkowitą obojętność.

Strona 167

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Buźka znowu zaczął spacerować tam i z powrotem po pokoju.
- Nic nie powiesz? Nawet nie zaprzeczysz? Do niczego się nie przyznasz, to
oczywiste. Przecież mogę nagrywać naszą rozmowę. Wszystko, co powiesz, może
skutkować wyrokiem skazującym. Skoro tak chcesz to załatwić... Na czym to ja
skończyłem? A tak, kiedy
objąłeś stanowisko szefa Służb Bezpieczeństwa, Thaal świetnie rozumiał, że
dobraliście się jak w korcu maku, że obaj jesteście chciwymi pragmatykami, więc
nie poczułeś się w żaden sposób dotknięty, gdy zaproponował ci udział w Spisku
Lecersena. Mogłeś sporo zyskać na zdradzie Sojuszu. Dostałbyś małą planetę
albo niewielki kontynent na jakimś bogatym świecie, czy co tam jeszcze.
Wystarczyło zdradzić Galaktyczny Sojusz - oddać go w ręce nowego Imperium albo
kogokolwiek, kto zapłaciłby najwyższą cenę.
Maddeus w końcu przerwał monolog Buźki.
- Które szczegóły swojej dziwacznej teorii omówiłeś z pozostałymi?
Buźka zatrzymał się, odwrócił w stronę Maddeusa i zaśmiał mu się w twarz.
- Pewnie liczysz, że powiem teraz: „Wiesz, w swojej naiwności zachowałem te
fakty dla siebie, więc jeśli mnie zabijesz, twoje życie wróci na dawne tory”.
Generale, na komputerach daleko stąd przygotowałem do wysyłki dane, które ruszą
w świat, jeśli nie zgłoszę się na czas. Moja żona również zna prawdę. Wiesz,
co z tobą zrobi, jeśli podniesiesz na mnie rękę? Przyleci tu X-wingiem i spali
cię na grzankę. Pewnie pozwoli naszej córeczce nacisnąć spust. To będzie
dobry trening dla szesnastolatki. To już koniec, generale. Znaleźliśmy te
specjalne skrzynie, w których HyperTech transportował sprzęt do komunikacji
nadprzestrzennej,
a w nich tajne skrytki wielkości trumny, w których chował się twój agent z
granatami pełnymi gazu znieczulającego pod ręką. Odszukaliśmy też prywatny
księżyc
Thaala, na który jako niewolnicy trafiały załogi porwanych statków. Pułkownik
Gidders nie przyjął najlepiej wiadomości, że Thaal zrzucił na niego całą
winę. Wszystko nam wyśpiewał, także to, że niektóre z przemytniczych machlojek w
ogóle nie byłyby możliwe bez pomocy szefa Służb Bezpieczeństwa Galaktycznego
Sojuszu. Jesteś skończony.
- Przestałeś już snuć te swoje domysły?
- Czy przestałem? - Buźka udał zamyślonego. - Nie, jeszcze nie. Dotarliśmy do
punktu opowieści, w którym decydujesz się zdradzić Sojusz. Później, gdy
istnienie
spisku wyszło na jaw, zorientowaliście się z Thaalem, że was nikt nie wydał. Ale
wolicie się upewnić, że nic wam nie grozi. To wtedy mnie wezwałeś. Powiedziałeś:
„Mam pewne podejrzenia dotyczące generała Thaala. Mógłbyś przyjrzeć się
sprawie?” Chodziło o to, że jeśli istnieją jakieś nieścisłości, to się do nich
dokopię. Ale jeśli nie wypłyną żadne fakty, będzie to znak, że możecie hasać jak
jastrzębionietoperze, zwłaszcza że wyglądem już do nich pasujecie. Na
czym to ja stanąłem? A, tak. Byłeś na tyle miły, by oddać w moje ręce jacht,
„Oko Quarrena”, w którym zainstalowałeś system HyperTechu. Początkowo nie
domyślałem się, że jestem śledzony. Ale nigdy nie korzystam z cudzego
komunikatora, nawet jeśli wbudowano go w jacht. Dlatego utworzyłem dwie drużyny
Widm
i wydałem im oddzielne rozkazy, nie wspominając jednym o istnieniu drugich.
Tobie zaś w tym czasie wysyłałem raporty opisujące działania trzeciej grupy,
złożonej z martwych i fikcyjnych Widm. Wtedy...
Buźka umilkł, budując napięcie.
- Podejrzewam, że na początku nie wspomniałeś Thaalowi o swojej inicjatywie.
Zrobiłeś to dopiero później. A ponieważ brakuje mu twojej subtelności, więc
postanowił wybić Widma, ode mnie poczynając. Gdy wokół zaczęli się kręcić
zabójcy, ukryłem się. Rozkazy, które wydał, dotyczące odnalezienia i zabicia
wszystkich Widm, mówiły
oludziach, których tożsamość przekazałem ci przez system łączności na jachcie.
Wtedy zyskałem pewność, że maczałeś w tym palce. Ale gdy ja starałem się
ukryć rodzinę, jedna z drużyn wszczęła własne śledztwo - mimo że kazałem im
zignorować ten ślad - i wpadła na drugą. - Pokręcił smutno głową. - Efekty
były opłakane, choć na dłuższą metę Thaal bardziej na tym ucierpiał. Żądne
zemsty Widmo wyskoczy ze skóry, byle zrealizować swój cel.
- Cóż, nie spodziewałem się, że podzielisz Widma na dwie jednostki. Dobra
taktyka, Buźka. Rozgryzłeś nas - skomentował gderliwie Maddeus.
Buźka popatrzył na niego ze zdziwieniem.
- To było przyznanie się do winy. Co za dzień! Bo wiesz, naprawdę wszystko
nagrywałem.
Maddeus wzruszył ramionami.

Strona 168

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- To bez znaczenia. Nawet gdybyś transmitował to na żywo, i tak zdążyłbym cię
zabić i wydostać się z budynku drogą o której nie masz pojęcia. Mam swoje
kryjówki, fałszywe tożsamości... tak samo jak ty. Dałeś mi się we znaki, Buźka,
ale nie wsadzisz mnie za kratki.
Buźka popatrzył na niego kpiąco.
- Widzisz, żeby zrealizować swój plan, musisz mnie najpierw zabić. A to będzie
najtrudniejsza część. Wyjmę blaster szybciej, niż ty chwycisz swój.
- Już go mam w ręku.
Buźka już miał odpowiedzieć, gdy coś mu przerwało - za jego plecami ktoś
zakasłał. Odwrócił się powoli.
Na końcu ciemnego korytarza zauważył sylwetkę przysadzistego mężczyzny
trzymającego blaster. Mężczyzna bezgłośnie ruszył w jego kierunku. Gdy znalazł
się
w kręgu światła, okazało się, że to Stavin Thaal - a raczej już Thadley Biolan.
Miał na sobie cywilne ubranie w czerwone i żółte paski, jakie nosiła większość
turystów. Sprawiał wrażenie niezadowolonego.
Buźka podniósł ręce do góry i odwrócił się do Maddeusa.
- No, no. - Na chwilę przygryzł policzek. - Więc to tutaj go ukryłeś?
- Piętro niżej. W osobistej, obsadzonej na bieżąco centrali ochrony. - Maddeus
pokazał mu komunikator. - Gdy bawiłem się przyciskami, wysłałem sygnały
do swoich ludzi. - Przystawił komunikator do ust. - Zablokować wszystkie wyjścia
z mojej kwatery poza wejściem do stacji ochrony. Ogłosić alarm najwyższego
stopnia. Możliwe, że za kilka minut będziemy mieć gości.
Głos, który mu odpowiedział, był odrobinę zniekształcony trzaskami, ale w pełni
zrozumiały.
- Tak jest, sir.
Maddeus podniósł się z kanapy.
- Opuścimy cię teraz, Buźka. Gdy wyłamią drzwi, znajdą tylko twoje ciało. Twoja
żona może do woli latać X-wingami, i tak nie będzie miała do kogo strzelać.
Zabij go, Stavin. Potem możemy odnaleźć twoją żonę i ją też zastrzelić, jeśli
będziesz chciał.
Były szef sztabu zrobił krok w stronę pokoju socjalnego, stając w świetle prętów
jarzeniowych.
- Tylko że nie chcę.
- Co?
- Jakoś... dziwnie się czuję. - Thaal sięgnął do szyi, szarpnął...
i zerwał twarz razem z włosami, odsłaniając rysy zupełnie innego człowieka. Był
młodszy od Thaala, przystojny i uśmiechnięty.
- Teraz lepiej.
Buźka opuścił ręce.
- Niespodzianka! - zawołał.
Kilka godzin później, gdy słońce zawisło nad najbliższą ścianą wieżowców, Buźka
Loran radosnym krokiem wymaszerował głównymi drzwiami ogromnego, okrągłego
budynku Senatu, siedziby rządu Galaktycznego Sojuszu.
Czekało na niego trzynaście osób, które rozsiadły się na kamiennych ławkach
oddalonych o sto metrów od budynku. Buźka pomachał im i ruszył w ich kierunku,
wymijając przechodniów. Gdy pojawiał się wolny odcinek chodnika, przeskakiwał po
nim jak chłopiec grający w klasy.
Przytulił swoją żonę i córkę i popatrzył na pozostałych.
- Aż trudno uwierzyć, że chciało wam się na mnie czekać.
Myri posłała mu żałosne spojrzenie.
- Strasznie się nudziliśmy. Nikt do nas nie strzelał, więc postanowiliśmy tu
przyjść.
Prosiak potwierdził jej wersję skinieniem głowy.
- Szef powinien nam zapewnić rozrywkę. Jesteśmy zawiedzeni.
- Może da się coś zorganizować. Gdzie stoją wasze śmigacze?
Sharr się ożywił.
- Mam jakiś podprowadzić? - Umilkł, widząc wyraz twarzy dowódcy. - Tam są. -
Przeprowadził Widma przez plac.
- Dobra. - Buźka rozejrzał się wokół, upewniając się, że w pobliżu nie ma
nikogo, kto mógłby ich podsłuchać. Potem zaczął mówić, przerywając, gdy
zauważył,
że jakiś przechodzień podchodzi zbyt blisko. - Po długiej nocy, wypełnionej
odprawami i składaniem raportów, poświęciłem kolejne kilka godzin, by
wytłumaczyć
prezydentowi Dorvanowi, co dokładnie robiliśmy. Wiele szczegółów pominąłem. W
tym wasze nazwiska.
Schowana pod jego ramieniem Dia podniosła głowę.

Strona 169

background image

Aaron Allston - Cios łaski

- I co dalej?
- Zaoferował mi stanowisko.
Uśmiechnęła się.
- Głównego apologety prezydenta?
- Szefa Służb Bezpieczeństwa Galaktycznego Sojuszu.
- Super - skomentował Trey. Buźka poczuł na plecach pełne aprobaty poklepywania.
Dia popatrzyła na niego surowo.
- Jeśli zamierzasz przyjąć tę ofertę, to pamiętaj, że to ma być praca za
biurkiem. Żadnych strzelanin i szpiegowania.
Pochylił się i pocałował ją.
- I tak tylko ciebie nie chcę spuszczać z oka.
- Umowa stoi.
- Zamierzam przyjąć tę posadę. Skoro już wiem, że żona nie spali mnie na
grzankę...
- Bhindi byłaby szczęśliwa. - Głos Sharra brzmiał ochryple. - Że wszystko
skończyło się w ten sposób. Że pozbawiliśmy tego łajdaka wszystkich wpływów.
- No i Prosiak odzyskał swoją taneczną formę. To też by ją ucieszyło - dodała
obojętnym tonem Myri.
- I jeszcze Jesmin pozbyła się tej małpojaszczurki, która prześladowała ją
podczas czarnorynkowego śledztwa - dorzucił od siebie radosnym tonem Drikall.
Thaymes przechylił głowę w zamyśleniu.
- Zehrinne Thaal dostanie spadek po „zmarłym mężu” i rzeczy po Thadleyu
Biolanie, jeśli udowodni, że należały do Thaala. To będzie prawdziwy cios dla
żądnych
zemsty i odprawionych z kwitkiem byłych żon w całej galaktyce.
- Całkiem nieźle jak na łabędzi śpiew Widm - podsumował Prosiak.
- A propos... - Przechodzili właśnie pod zachodnim łukiem na obrzeżach placu;
Buźka umilkł, czekając, aż miną ich dwaj pracownicy ochrony. - Cóż, oby tak
dalej. Teraz będę waszym zwierzchnikiem. - Gdy wystarczająco się oddalili,
podjął temat. - To nie była misja Eskadry Widm. Widma rozwiązano trzy lata temu.
- Fakt. - Jesmin wydawała się tym nie przejmować.
- Zadanie wykonała po prostu grupka zaniepokojonych obywateli, którzy nie
zdradzili swojej tożsamości. - Weszli na schody prowadzące na wyższy poziom
chodnika.
- Dlatego to wcale nie musi być wasz łabędzi śpiew.
Widma popatrzyły po sobie. Scut, w masce wojskowego o równo przyciętych włosach,
podejrzliwie uniósł brew.
- Co chcesz nam właściwie przez to powiedzieć?
- Że każda agencja rządowa ma w swoich strukturach jakąś nieoficjalną grupę.
Oczywiście dla takiej grupy nie ma miejsca w budżecie agencji, co oznacza,
że sama musi na siebie zarabiać.
Adra popatrzyła niespokojnie na ojca.
- Tato, czyja w ogóle powinnam tego słuchać?
- Oczywiście, że nie. Na czym to ja stanąłem? Że obowiązki takiej grupy obejmują
również kradzież i nielegalny handel. Oczywiście wszelkie raporty składacie
bezpośrednio na moje biurko.
Wran walnął Prosiaka w plecy.
- Voort tu dowodzi.
- Mów mi Prosiak. Jestem tylko profesorem matematyki. I tancerzem na pół etatu.
Na ramiona Prosiaka opadły wielkie, kudłate łapy, które obróciły go twarzą do
Huhunny. Złapała go za ręce, prawą dłoń podniosła do góry, lewym ramieniem
objęła Prosiaka w pasie i razem z nim odtańczyła na chodniku płynne piruety.
Buźka wpatrywał się w nich z szeroko otwartymi oczami.
- Nie wiedziałem, że zna tańce towarzyskie. To dość dziwne jak na Wookie.
Jesmin pokiwała głową
- Sporo musimy się jeszcze o sobie dowiedzieć. Proponuję kupić jakieś śniadanie
i zacząć już teraz.
Scut spiorunował ją wzrokiem.
- Kupić śniadanie?
- No dobrze, ukraść.
Udobruchany Yuuzhanin skinął głową.
- Tak lepiej.
Myri nie odrywała wzroku od tańczących.
- To coś nowego - powiedziała w zamyśleniu.
Buźka spojrzał w ich stronę.
- To znaczy?
- On się uśmiecha.
PODZIĘKOWANIA

Strona 170

background image

Aaron Allston - Cios łaski

Chciałbym podziękować tym oto osobom: mojej redaktor Shelly Shapiro, Jennifer
Heddle i Lelandowi Chee z Lucas Licensing, mojemu agentowi Russellowi Galenowi,
moim sokolookim Kelly Frieders, Roxanne Quinlan, Luray Richmond, Janinę K.
Spendlove i Seanowi Summersowi, a także Michaelowi A. Stackpole’owi za
wprowadzenie
serii X-wingi wiele lat temu.

Strona 171


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
jak oglądać gwiezdne wojny na kompie
Gwiezdne Wojny Bohater?rtao 2 Narodziny Bohatera
27 Gwiezdne Wojny Kathy Tyres Pakt Na?kurze
Gwiezdne wojny, Kulturoznawstwo, Kultura popularna
059 - Epizod V - Imperium kontratakuje, Gwiezdne wojny eboki cały cykl 146 pozycji (kolejnosc za wik
Cykl Gwiezdne Wojny Chronologia powieści
Cykl Gwiezdne Wojny Chronologia powieści dla młodzieży
Gwiezdne Wojny 103 NOWA ERA JEDI Ostrze Zwycięstwa Podboj Greg Keyes(1)
Gwiezdne Wojny 041 Spotkanie na Mimban Foster Alan Dean
Gwiezdne Wojny 022 Darth Maul Łowca z mroku
Gwiezdne Wojny 156 Przeznaczenie Jedi V Sojusznicy

więcej podobnych podstron