Friedrich Durrenmatt
Kraksa
(Tłumaczył Andrzej Wirth)
CZĘŚĆ PIERWSZA
Czy istnieją jeszcze jakieś historie możliwe, historie godne pisarza? Jeśli ktoś nie chce
mówić o sobie, romantycznie i lirycznie uogólniać swojej osobowości, jeśli nie czuje się zmuszony,
aby opowiedzieć szczerze o swych nadziejach i porażkach, o tym, jak sypia z kobietami - jak gdyby
prawdomówność mogła to wszystko podnieść do rangi uogólnienia, nie zaś w sferę medycyny lub
w najlepszym razie psychologii - jeśli ktoś nie chce tego robić, woli zaś dyskretnie pozostać w
cieniu, ukrywając taktownie sprawy osobiste, wpatrzony w swoje tworzywo jak rzeźbiarz w swój
materiał, kształtując go, ucząc się jednocześnie na nim, jeśli jak pewien typ klasyków stara się nie
popadać łatwo w zwątpienie - nawet kiedy nie da się zaprzeczyć, że czysty nonsens jawi się na
każdym kroku - wówczas pisanie staje się czynnością trudniejszą i bardziej samotną, a także
bardziej bezsensowną. Nie chodzi przecież o dobrą notę w historii literatury - komu nie zdarzyło
się otrzymać dobrej noty, jakaż miernota nie została już wyróżniona - postulaty dnia są ważniejsze.
Lecz i tutaj znów dylemat i niekorzystna sytuacja na rynku. Życie oferuje nam same rozrywki:
wieczorem dostarcza ich kino, poezję daje codzienna gazeta w felietonie, za większą sumkę, w
praktyce - począwszy od jednego franka, już żąda się duszy, wyznań, właśnie prawdy, wymaga się
wyższych wartości, morału, efektownych powiedzonek, zawsze coś musi być przezwyciężone albo
spotkać się z afirmacją, raz jest to chrystianizm, kiedy indziej znów powszechne zwątpienie,
wszystko może stać się literaturą. Lecz jeśli autor właśnie wzbrania się przed produkowaniem
takiej strawy, coraz bardziej, z rosnącą stanowczością, bo wprawdzie świadom jest, że impuls
zmuszający do pisania tkwi w nim, w zależnej od przypadku grze świadomości i nieświadomości,
w jego wierze i wątpliwościach, sądzi jednak, że właśnie te sprawy z pewnością nie obchodzą
publiczności - wystarczy to, co on pisze, kształtuje, formuje - niechaj więc apetycznie przedstawia
samą tylko powierzchnię i wyłącznie nad nią pracuje, poza tym zachowa milczenie, nie rozwodząc
się zbytnio ani nie komentując. Kiedy dojdzie do takiego przeświadczenia, zatrzyma się, będzie
zwlekał, stanie bezradny, jest to prawie nieuniknione. Rodzi się przeczucie, że nie ma już co
opowiadać, zaczyna się poważnie myśleć o rezygnacji, być może, jest jeszcze miejsce na parę zdań,
poza tym można tylko wziąć kurs na biologię, by przynajmniej myślowo zbliżyć się jakoś do
wybuchu ludzkości, do rosnących miliardów ludzi, do nieustannie produkujących macic - albo też
zwrócić się ku fizyce, astronomii, ażeby uświadomić sobie strukturę wszechświata, w którym
krążymy. Reszta dla magazynów, dla takich tygodników, jak “Life”, “Match”, “Quick” i dla “Sie
und Er” - prezydent z tlenowym aparatem, wujek Bułganin w swoim ogrodzie, księżniczka w
towarzystwie zuchowatego pilota, głośne gwiazdy filmowe i potentaci dolara, wielkości wymienne,
już wyszły z mody, ledwie się o nich czasem wspomni. Obok powszedni dzień przeciętnego
człowieka, w moim przypadku zachodnioeuropejski, ściślej szwajcarski, zła pogoda i zła
koniunktura, troski i nieszczęścia, wstrząsy wywołane perypetiami osobistymi, bez związku
wszakże z całością świata, z biegiem rzeczy i nonsensów, z rozwojem konieczności.
Los zeszedł ze sceny, na której toczy się gra, aby czaić się za kulisami, poza obowiązującą
dramaturgią - na pierwszym planie wszystko jawi się jako katastrofa, choroba, kryzys. Nawet
wojna zaczyna być zależna od tego, czy mózgi elektronowe przepowiedzą jej rentowność, lecz
wiadomo, że to nigdy nie nastąpi, jeśli maszyny rachunkowe prawidłowo funkcjonują. Klęski
można sobie już tylko matematycznie wyobrazić, lecz biada, jeśli do sztucznych mózgów zakradnie
się jakieś fałszerstwo, jeśli zostaną zastosowane niedozwolone chwyty. A to wszystko jeszcze nie
jest tak przykre jak sama możliwość, że nagle puszcza jakaś śruba, psuje się cewka, jakiś guzik
błędnie reaguje i już mamy koniec świata, z powodu technicznego krótkiego spięcia, z powodu
włączenia niewłaściwej dźwigni. Tak więc nie grozi już żaden Bóg, żadna sprawiedliwość, żadne
fatum jak w Piątej symfonii - lecz wypadki drogowe, tamy walące się na skutek zastosowania
fałszywej konstrukcji, eksplozja fabryki bomb atomowych spowodowana przez roztargnionego
laboranta, źle wyregulowane wylęgarnie. Nasza droga prowadzi obok ścian wypełnionych
reklamami butów Bally, wozów Studebakera, lodów śmietankowych i tablicami pamiątkowymi
znaczącymi miejsca spoczynku nieszczęśliwych ofiar wypadków, zdarzają się jeszcze historie
możliwe, w których z tuzinkowej twarzy wyziera nagle ludzkość, czyjś pech nabiera mimochodem
sensu ogólnego, sąd i sprawiedliwość stają się nagle widoczne, może i łaska, wyjednana
przypadkiem, odbita w monoklu pijanego.
CZĘŚĆ DRUGA
Wypadek, wprawdzie nie poważny, kraksa również i tutaj: Alfredo Traps, żeby wymienić
nazwisko, zatrudniony w branży tekstylnej, lat czterdzieści pięć, bynajmniej jeszcze nie otyły,
zjawisko pociągające, o poprawnych manierach zdradzających wprawdzie pewną tresurę, trącących
czymś prymitywnym i handlarskim - ten nasz współcześnik jechał właśnie swym studebakerem
jedną z większych dróg kraju. Już mógł się spodziewać, że za godzinę będzie u siebie w domu, w
pewnym znaczniejszym mieście, gdy nagle wóz zastrajkował. Po prostu przestał się poruszać.
połyskująca czerwonym lakierem maszyna spoczęła bezradnie u stóp niewielkiego wzgórza, na
które pięła się droga; na północy utworzyła się kumulusowa chmura, na zachodzie słońce stało
wciąż jeszcze wysoko, tak niemal jak po południu. Traps wypalił papierosa i zajął się tym, czego
wymagała sytuacja. Mechanik, który w końcu wziął na hol studebakera, oświadczył, że nie może
usunąć uszkodzenia wcześniej niż następnego dnia - defekt gaźnika. Czy odpowiadało to
rzeczywistości, tego nie można było ani stwierdzić, ani też nie byłoby wskazane podejmować takiej
próby - jest się wydanym na łup mechaników, jak niegdyś było się zdanym na laskę rycerzy
rozbójników, a jeszcze przed tym na łaskę bóstw lokalnych i demonów. Za wygodny, aby odbyć
półgodzinną drogę do następnej stacji kolejowej i podjąć nieco skomplikowaną, choć krótką podróż
do domu, do żony, do czworga swych dzieci - sami chłopcy - postanowił Traps przenocować. Była
godzina szósta wieczór, ciepło, zbliżał się najdłuższy dzień lata, wioska, na której skraju stał
warsztat samochodowy, miła, rozsypana u stóp zalesionych wzgórz, z kościółkiem na pagórku,
plebanią, z dębem prastarym, ujętym w żelazne obręcze i podpory, wszystko solidne, czyściutkie,
nawet kupy gnoju przed chłopskimi domami starannie spiętrzone i szykowne. Była tu również
gdzieś w pobliżu jakaś fabryczka, kilka szynków i gospód, jedną z nich Trapsowi już nieraz
polecano, lecz wszystkie pokoje były zajęte - jakiś zjazd hodowców drobiu zarezerwował łóżka -
agentowi tekstylnemu wskazano willę, gdzie przyjmuje się czasem przyjezdnych. Traps ociągał się.
Jeszcze można było wrócić koleją, lecz wabiła go nadzieja, że przeżyje tu jakąś przygodę. Nieraz
trafiały się po wsiach dziewczęta, jak ostatnio w Grossbiestringen, umiejące docenić agentów
tekstylnych. Ożywiony nowym impulsem ruszył w stronę willi. Od kościoła dolatywało bicie
dzwonów. Krowy minęły go porykując. Piętrowy domek stał w dość rozległym ogrodzie, ściany
oślepiająco białe, płaski dach, zielone okiennice, do połowy przesłonięte krzewami, buki i świerki,
od frontu kwiaty, głównie róże, wśród nich człowieczek w podeszłym wieku, w skórzanym
fartuchu, być może właściciel posesji, zajęty lekką robotą w ogrodzie: Traps przedstawił się i
poprosił o nocleg.
- Pański zawód - zapytał stary, który zbliżył się do parkanu, paląc brissago, głowa jego
ledwie wystawała nad furtkę.
- Pracuje w branży tekstylnej.
Stary bacznie zlustrował Trapsa, spoglądając w sposób właściwy dalekowidzom ponad
małymi, nieoprawnymi szkłami.
- Oczywiście, może pan tutaj przenocować.
Traps spytał o cenę.
Nie zwykł za to przyjmować zapłaty, wyjaśnił stary, jest samotny, jego syn przebywa w
Stanach Zjednoczonych, nad nim ma pieczę gosposia, panna Simona, jest więc rad, jeśli od czasu
do czasu może przyjąć kogoś w gościnę.
Agent podziękował. Był wzruszony tą gościnnością i zauważył, że na wsi nie wymarły
bynajmniej cnoty i dobre zwyczaje przodków. Otworzono mu furtkę. Traps rozejrzał się:
żwirowane dróżki, trawniki, głębokie cienie, fragmenty oświetlone słońcem.
Dzisiaj wieczorem spodziewa się kilku panów, powiedział stary, kiedy zbliżyli się do
kwiatów, i zaczął starannie przycinać krzak róży. Mają przyjść przyjaciele, którzy mieszkają w
sąsiedztwie, bądź we wsi, bądź dalej aż u stóp wzgórza, emeryci, jak on, ściągnęli tutaj dla
łagodnego klimatu i dlatego, że tutaj nie czuje się fenu, wszyscy samotni, wdowcy, spragnieni
czegoś nowego, jakiegoś urozmaicenia, będzie więc to dla niego wielka przyjemność móc zaprosić
pana Trapsa na kolację i na następujący po niej kawalerski wieczór.
Agent był zaskoczony. Właściwie chciał zjeść we wsi, w szeroko znanej gospodzie, lecz nie
śmiał odrzucić zaproszenia. Czuł się zobowiązany. Przyjął propozycję bezpłatnego noclegu. Nie
chciał robić wrażenia nieuprzejmego mieszczucha. Udawał więc zadowolonego. Gospodarz
zaprowadził go na pierwsze piętro. Miły pokój. Bieżąca woda, szerokie łoże, stół, wygodne
krzesło, na ścianie obraz Hodlera, stare, oprawne w skórę tomiska na półce. Agent otworzył swoją
walizeczkę, umył się, ogolił, spowił się w chmurę wody kolońskiej, podszedł do okna, zapalił
papierosa. Wielka tarcza słoneczna opadała za wzgórza opromieniając buki. Podsumował pobieżnie
interesy dnia, zlecenie firmy Rotacher niczego sobie, kłopot w Wildholzem, pięć procent zażądał
łajdak, on mu jeszcze pokaże. Potem wyłoniły się wspomnienia. Powszednie, nieuporządkowane,
zdrada małżeńska planowana w hotelu Touring, problem, czy najmłodszemu synkowi (którego
najbardziej kocha) kupić elektryczną kolejkę, uprzejmość, a właściwie obowiązek nakazywał
telefonicznie powiadomić żonę o niezamierzonej zwłoce. Jednak zaniechał tego, jak to już często
bywało. Żona zdążyła się nawet przyzwyczaić, a poza tym i tak by mu nie uwierzyła. Ziewnął,
pozwolił sobie na jeszcze jednego papierosa. Widział, jak trzej starsi panowie zbliżali się krocząc
żwirowaną alejką, dwóch ramię w ramię, gruby i łysy za nimi. Powitanie, uściski rąk, objęcia,
rozmowy o różach. Traps odsunął się od okna, podszedł do półki z książkami. Sądząc po tytułach,
które odczytał, można się było spodziewać nudnego wieczoru - Hotzendorff, “Zbrodnia
morderstwa i kara śmierci”, Savingy, “System współczesnego prawa rzymskiego”, Ernst David
Holle, “Praktyka przesłuchania”. Agent zrozumiał. Gospodarz był prawnikiem, może byłym
adwokatem. Przygotował się już na rozwlekłe dysputy - cóż wie o prawdziwym życiu taki mól
książkowy, świadczą o tym jego kodeksy. Było również do przewidzenia, że będzie się mówiło o
sztuce albo o czymś podobnym, tematy, przy których mógł się łatwo zbłaźnić - dobre sobie, gdyby
nie musiał trwać w centrum walki konkurencyjnej, on także nabrałby biegłości w subtelniejszych
sprawach. Niechętni schodził więc na dół, gdzie na otwartej, wciąż oświetlonej słońcem werandzie
zajęto miejsca, podczas gdy gosposia, tęga osoba, nakrywała stół w przyległej jadalni. Lecz
zdumiał się, kiedy ujrzał oczekujące go towarzystwo. Był rad, że najpierw zbliżył się doń pan
domu, teraz wyglądający niemal jak fircyk, nieliczne włosy starannie zaczesane, w znacznie za
obszernym surducie. Powitano Trapsa krótkim przemówieniem. Zdążył ukryć swe zaskoczenie,
bąknął, że całą przyjemność po jego stronie, skłonił się chłodno, pełen rezerwy, grał rolę bywałego
w świecie fachowca od tekstyliów i pomyślał z żalem, że został przecież w tej wiosce tylko po to,
aby przygadać sobie jakąś dziewczynę. To się nie udało. Zobaczył przed sobą trzech pozostałych
starców, którzy w niczym nie ustępowali zdziwaczałemu gospodarzowi. Jak niesamowite kruki
wypełniali słoneczną werandę z wyplatanymi meblami i powiewnymi firankami, zgrzybiali,
wymiętoszeni i zaniedbani, chociaż ich surduty zdawały się być w najlepszym gatunku - co
spostrzegł natychmiast - jeśli nie brać pod uwagę łysego (nazwiskiem Pilet, siedemdziesiąt siedem
lat, jak oświadczył pan domu przy prezentacji, która teraz nastąpiła), sztywno i godnie siedzącego
na bardzo niewygodnym taborecie, chociaż wokół stało kilka wygodnych krzeseł. Więcej niż
starannie ubrany, w butonierce biały goździk, gładził nieustannie przyczernionego krzaczastego
wąsa, emeryt zapewne, może jakiś były, przez szczęśliwy przypadek wzbogacony zakrystian albo
kominiarz, lub - co równie nie wykluczone - maszynista. Tym nędzniej prezentowali się dwaj
pozostali. Jeden (pan Kummer, lat osiemdziesiąt dwa), grubszy jeszcze od Pileta, otyły, złożony
jakby z połci słoniny, siedział w fotelu na biegunach, twarz miał jaskrawoczerwoną, potężny
nochal pijaka, jowialne wyłupiaste oczy za złotym cwikierem, do tego, pewnie na skutek
przeoczenia, nocna koszula pod czarnym garniturem i kieszenie wypchane gazetami i papierami,
podczas gdy drugi (pan Zorn, lat osiemdziesiąt sześć), wysoki i chudy, monokl wciśnięty w lewe
oko, blizny na twarzy, haczykowaty nos, śnieżnobiała lwia grzywa, zapadłe usta, pod każdym
względem staroświeckie zjawisko - miał źle zapiętą kamizelkę i na nogach dwie różne skarpetki.
- Campari ? - spytał gospodarz.
- Proszę bardzo - odpowiedział Traps i usiadł w fotelu, podczas gdy wysoki i chudy z
zainteresowaniem oglądał go przez monokl.
- Pan Traps weźmie zapewne udział w naszej zabawie ?
- Ależ oczywiście. Bardzo lubię zabawy.
Starsi panowie uśmiechnęli się, pokręcili głowami.
- Nasza zabawa jest być może szczególnego rodzaju - dorzucił gospodarz ostrożnie, jakby
się ociągając. - Polega ona na tym, że wieczorem odgrywamy nasze dawne zawody.
Starcy uśmiechnęli się znów grzecznie, dyskretnie.
Traps zdziwił się. Jak ma to rozumieć ?
- A no tak - sprecyzował gospodarz - ja byłem kiedyś sędzią, pan Zorn prokuratorem, a pan
Kummer adwokatem, zabawiamy się zatem w sąd.
- Ach tak. - Traps zrozumiał i pomysł wydał mu się możliwy do przyjęcia. A może jednak
wieczór nie był jeszcze całkiem stracony.
Gospodarz przypatrywał się agentowi z uroczystą miną.
- W zasadzie - wyjaśnił łagodnym głosem - odtwarzaliśmy słynne procesy historyczne,
proces Sokratesa, proces Jezusa, proces Joanny d'Arc, proces Dreyfusa, ostatnio podpalenie
Reichstagu. Kiedyś znów Fryderyk Wielki uznany został przez nas za niepoczytalnego.
Traps zdumiał się.
- I odgrywacie to każdego wieczoru ?
Sędzia przytaknął.
- Ale oczywiście najpiękniej jest - wyjaśnił dalej - kiedy się gra w oparciu o żywy materiał,
wtedy wynikają szczególnie interesujące sytuacje. Nie dalej jak wczoraj był pewien poseł, który we
wsi wygłosił przemówienie wyborcze i przegapił ostatni pociąg. Został skazany na czternaście lat
więzienia za szantaż i przekupstwo.
- Surowy sąd - stwierdził rozbawiony Traps.
- To sprawa honoru - rozpromienili się starcy.
- A jakąż rolę mógłbym odegrać ?
Znów uśmieszki, niemal śmiech.
- Mamy już sędziego, prokuratora i obrońcę - są to stanowiska zakładające znajomość
przedmiotu i reguł gry - powiedział gospodarz. - Jedynie stanowisko oskarżonego pozostaje nie
obsadzone, chciałbym wszakże jeszcze raz podkreślić, że pan Traps nie powinien się w żadnym
wypadku czuć zmuszonym do wzięcia udziału w zabawie.
Pomysł starszych panów rozweselił agenta. Wieczór był uratowany. Może obejdzie się bez
uczonej i nudnej atmosfery, zapowiada się, że będzie wesoło. Był człowiekiem prostym, nie
wyróżniającym się intelektem i bez szczególnej skłonności do zajęć intelektualnych, człowiekiem
interesu - sprytnym, kiedy trzeba, gotowym w sprawach zawodowych na wszystko. Lubił przy tym
dobrze zjeść i wypić, miał skłonność do rubasznych żartów. Weźmie udział w zabawie, powiedział,
to zaszczyt dla niego zająć osierocone stanowisko oskarżonego.
- Brawo - zarechotał prokurator i zaklaskał w dłonie - brawo, tak mówi prawdziwy
mężczyzna, to się nazywa odwaga.
Agent zaczął rozpytywać się z ciekawością o zbrodnie, która mu teraz zostanie przypisana.
- To bez znaczenia - odpowiedział prokurator wycierając monokl - zbrodni zawsze można
się doszukać.
Wszyscy się roześmieli.
Pan Kummer podniósł się.
- Niech pan pozwoli, panie Traps - rzekł tonem niemal ojcowskim - musimy jeszcze
spróbować naszego porto: jest stare, musi się pan z nim zapoznać.
Poprowadził Trapsa do jadalni. Wielki okrągły stół był teraz odświętnie nakryty. Stare
krzesła z wysokimi oparciami, na ścianach poczerniałe obrazy, wszystko solidne, staromodne. Z
werandy dobiegała paplanina starców, w otwartych oknach pełgało światło wieczoru, wdzierał się
świergot ptaków. Na jakimś stoliczku stały butelki, jeszcze inne na kominku, bordeaux ułożone w
koszyczkach. Obrońca starannie nalał porto drżącą nieco ręką ze starej flaszki do dwóch małych
kieliszków, napełnił je po brzegi, trącił się z agentem przepijając do niego, zrobił to ostrożnie,
kieliszki z kosztownym płynem ledwie się musnęły.
Traps skosztował.
- Wyborne - pochwalił.
- Jestem pańskim obrońcą, panie Traps - powiedział pan Kummer. - Powinniśmy zatem
wypić za naszą przyjaźń !
- Za naszą przyjaźń !
Najlepiej będzie - osądził adwokat, tak nacierając na Trapsa swoją czerwoną twarzą,
pijackim nosem i cwikierem, że aż trącił go swym olbrzymim brzuchem, nieprzyjemną miękką
masą - najlepiej będzie, jeśli pan Traps od razu wyzna mu swoje przestępstwo. Wtedy on mógłby
zagwarantować, że i w sądzie jakoś to pójdzie. Sytuacja nie jest wprawdzie groźna, ale nie należy
jej bagatelizować. Wysoki, chudy prokurator, wciąż jeszcze w pełni sił umysłowych, wydaje się
niebezpieczny, a także sam gospodarz zdaje się skłaniać do surowości, a może nawet pewnej
pedanterii, które z wiekiem - liczy sobie już osiemdziesiąt siedem lat - jeszcze przybrały na sile.
Mimo to udało się jemu, obrońcy, przeforsować większość spraw, a przynajmniej nie dopuścić do
najgorszego. Raz tylko, chodziło wtedy o mord rabunkowy, nie można było naprawdę nic pomóc.
Ale przecież mord rabunkowy nie wchodzi tu zapewne w rachubę, na to jego zdaniem, pan Traps
nie wygląda, a może jednak ?
Agent roześmiał się, nie popełnił na szczęście żadnej zbrodni. Następnie powiedział: “Na
zdrowie !”
- Niech pan mi się zwierzy ! - zachęcał go obrońca. - Nie powinien pan się wstydzić. Ja
znam życie, mnie już nic nie zadziwi. Losy ludzkie rozwijały się przed moimi oczami, panie Traps,
otwierały się otchłanie, może mi pan wierzyć.
Bardzo mu naprawdę przykro, uśmiechnął się zalotnie agent, że jest oskarżonym, który nie
popełnił przestępstwa - a poza tym to już rzecz prokuratora coś wynaleźć, przecież sam obrońca to
powiedział, nieprawda ? Jak zabawa, to zabawa. On sam jest ciekaw, co z tego wyniknie. Czy
odbędzie się prawdziwe przesłuchanie ?
- Spodziewam się !
- Bardzo mnie to cieszy.
Obrońca przybrał zakłopotany wyraz twarzy.
- Pan się czuje niewinny, panie Traps ?
Agent roześmiał się: - Zupełnie niewinny - i rozmowa wydała mu się nad wyraz zabawna.
Obrońca przecierał cwikier.
- Niech pan to sobie dobrze zakarbuje, młody przyjacielu - winny czy niewinny - chodzi o
taktykę ! To wielce ryzykowne, mówiąc łagodnie, obstawać przy niewinności przed naszym sądem.
Przeciwnie, byłoby najrozsądniej od razu obwinić się o jakieś przestępstwo, na przykład, rzecz
korzystna szczególnie dla ludzi interesu: oszustwo. Wtedy zawsze można jeszcze ustalić na
podstawie przesłuchania, że oskarżony przesadza, że właściwie nie można mówić o oszustwie, lecz
raczej o niewinnym zatuszowaniu faktów ze względu na reklamę, jak to często w handlu bywa.
Droga od winy do niewinności jest wprawdzie trudna, ale możliwa, natomiast jest zgoła
beznadziejne i ma katastrofalny wpływ na wynik, jeśli ktoś chce koniecznie zachować niewinność.
Traci pan tam, gdzie mógłby pan jeszcze zyskać. Jest pan w sytuacji przymusowej, nie może pan
już wybrać sobie winy, lecz musi pan pozwolić na narzucenie jej sobie.
Agent, rozbawiony, wzruszył ramionami. Ubolewa, że nie może zadowolić sądu, ale
naprawdę nie przypomina sobie niestety żadnego wykroczenia, które by go skłóciło z prawem.
Obrońca znów założył cwikier. Z Trapsem będzie miał kłopot, powiedział z namysłem,
niełatwa to będzie sprawa. - Ale przede wszystkim - zakończył rozmowę - niech pan się zastanawia
nad każdym słowem, nie paple bez zastanowienia, bo inaczej zostanie pan skazany na wieloletnie
więzienie, a wtedy nic zrobić się nie da.
Potem nadeszli inni. Zajęto miejsca za okrągłym stołem. Swojski nastrój, żarciki.
Nasamprzód podano najrozmaitsze zakąski, wędliny, jajka po rosyjsku, ślimaki, zupę żółwiową.
Nastrój był znakomity, zjadano ze smakiem, chlipiąc bez żenady.
- No, oskarżony, cóż pan może nam zaprezentować, spodziewam się jakiegoś pięknego,
solidnego morderstwa - zarechotał prokurator.
Obrońca zaprotestował.
- Mój klient został oskarżony, chociaż nie dopuścił się żadnego przestępstwa, jest to, można
by rzec, niezwykle rzadki wypadek w sądownictwie. Oświadcza, że jest niewinny.
- Niewinny - zdziwił się prokurator. Szramy na twarzy błysnęły czerwienią, monokl o mało
nie wpadł mu do talerza, kołysał się jak wahadło na czarnym sznureczku. Karłowaty sędzia, który
właśnie wrzucał do zupy kawałki chleba, znieruchomiał, spojrzał z wyrzutem na agenta, pokręcił
głową, nawet milczący łysek z białym goździkiem wytrzeszczył w zdumieniu oczy. Zapadła
niepokojąca cisza. Przestały brzękać łyżki i widelce, umilkły sapania i mlaskanie. Tylko Simona w
głębi pokoju chichotała cichutko.
- Musimy przeprowadzić śledztwo - powiedział wreszcie prokurator. - Co nie może istnieć,
nie istnieje.
- No proszę - zaśmiał się Traps. - Jestem do dyspozycji !
Do ryb podano wino, lekkiego, musującego neuchatela.
- A zatem - powiedział prokurator oczyszczając z ości pstrąga - przekonamy się. Żonaty ?
- Od jedenastu lat.
- Dzieciaki są ?
- Czworo.
- Zawód ?
- W branży tekstylnej.
- Jest pan agentem firmy, drogi panie Traps ?
- Przedstawicielem generalnym.
- Świetnie. Miał pan kraksę ?
- Przypadek. Pierwszy raz od roku.
- Ach, a przed rokiem ?
- No tak, ale wtedy jechałem starym wozem - wyjaśnił Traps. - Citroenem, model 1939,
teraz mam studebakera, czerwony, na zamówienie.
- Studebaker, ach, to interesujące, i to od niedawna ? Przedtem nie był pan pewnie
przedstawicielem generalnym ?
- Prostym, zwykłym agentem w branży tekstylnej.
- Koniunktura - przytaknął prokurator.
Obok Trapsa siedział obrońca.
- Uważaj pan - powiedział szeptem.
Agent branży tekstylnej, przedstawiciel generalny, jak możemy go już teraz nazywać, zajął
się beztrosko befsztykiem po tatarsku, wycisnął cytrynę, była to jego własna recepta - odrobina
koniaku, papryka i sól. Lepszego jedzenia nie zdarzyło mu się nigdy kosztować, rozpromienił się
cały, jak dotąd wieczory w “Schlaraffii” uważał za zaszczyt, największą przyjemność, jakiej mógł
zaznać człowiek jego pokroju, lecz ten kawalerski wieczór zapowiadał jeszcze lepszą zabawę.
- Aha - zauważył prokurator - należy pan do “Schlaraffii”. Jakiego pseudonimu używa pan
tam ?
- Markiz de Casanova.
- Świetnie ! - zachichotał radośnie prokurator, jakby informacja ta miała szczególną wagę,
wciskając znów monokl. - Bardzo nam przyjemnie to usłyszeć. Czy można z pańskiego
pseudonimu wnosić o pańskim życiu prywatnym, mój drogi ?
- Uwaga ! - syknął obrońca.
- Drogi panie - odpowiedział Traps. - Tylko w pewnej mierze. Kiedy z kobietami przytrafia
mi się coś pozamałżeńskiego, to tylko przypadkowo i bez ambicji.
Czy pan Traps nie byłby tak dobry i nie zechciał opowiedzieć zebranemu tu towarzystwu
swego życia w krótkim zarysie, zapytał sędzia rozlewając do kieliszków neuchatela. Skoro już
postanowiono odbyć sąd nad miłym gościem i grzesznikiem i, jeśli się uda, zamknąć go na długie
lata, to byłoby rzeczą najwłaściwszą usłyszeć od niego coś bardziej szczegółowego, prywatnego,
intymnego, jakiejś historyjki o kobietach, jeśli można - z pieprzykiem.
- Opowiadać, opowiadać ! - domagali się chichocząc starsi panowie. Zaprosili raz do stołu
jakiegoś alfonsa, który opowiadał najciekawsze i najbardziej pikantne rzeczy ze swojej dziedziny i
udało mu się wykręcić czterema latami więzienia.
- No, no - zaśmiał się również Traps - cóż o mnie można powiedzieć. Prowadzę zupełnie
powszednie życie, moi panowie, pospolite życie, jak to zaraz wyznam. Pijemy !
- Pijemy !
Przedstawiciel generalny uniósł kieliszek, spojrzał głęboko w nieruchome, ptasie oczy
czterech starców utkwione w nim tak, jakby był szczególnie smakowitym kąskiem, po czym
brzęknęły trącane kieliszki.
Na dworze słońce wreszcie zaszło, ucichł także piekielny skwir ptaków, krajobraz jednak
rysował się jeszcze ostro - ogrody i czerwone dachy pośród drzew, lasy na wzgórzach, w oddali
góry i kilka lodowców - nastrój spokoju, wiejska cisza, uroczyste przeczucie szczęścia,
błogosławieństwa bożego i kosmicznej harmonii.
- Miałem twardą młodość - zaczął Traps, kiedy Simona zmieniła talerz i podała potężny
dymiący półmisek. Champignons a la creme. - Ojciec mój był robotnikiem, proletariuszem, który
padł ofiarą herezji Marksa i Engelsa, był to zgorzkniały, ponury człowiek, który nigdy nie
zatroszczył się o swoje jedyne dziecko, matka była praczką, przekwitła wcześnie.
Mogłem chodzić tylko do szkoły powszechnej, tylko do powszechniaka - wyznał ze łzami w
oczach, rozgoryczony i wzruszony zarazem swoją surową przeszłością, podczas gdy panowie
powściągliwie trącali się kieliszkami marechaux.
- Ciekawe - powiedział prokurator - ciekawe. Tylko szkoła powszechna. Ale przy pomocy
łokci szanowny pan jakoś się wybił.
- No myślę - chełpił się Traps, rozgrzany przez marechaux, zachęcony towarzyską
atmosferą, światem bożym odświętnie rozpościerającym się za oknami. - No myślę. Jeszcze przed
dziesięcioma laty byłem tylko domokrążcą i z małą walizką wędrowałem od domu do domu.
Ciężka praca, włóczęga, noclegi po stogach, w podejrzanych zajazdach. W mojej branży
zaczynałem od dołu, od samego dołu. A teraz, moi panowie, gdybyście mogli zobaczyć moje konto
bankowe ! Nie chcę się chwalić, ale czy ktoś z was ma studebakera ?
- Niechże pan będzie ostrożny - wyszeptał zakłopotany obrońca.
- Jak do tego doszło ? - spytał zaciekawiony prokurator.
Obrońca upomniał Trapsa - powinien pilnować się i nie mówić za wiele.
Traps oznajmił, że przejął wyłączne przedstawicielstwo hefajstonu na kontynent, i
triumfalnie rozejrzał się dokoła. - Tylko Hiszpania i Bałkany są w innych rękach.
- Hefajstos był greckim bogiem - zarechotał mały sędzia nakładając na talerz pieczarki -
naprawdę wielkim kowalem-artystą. Boginię miłości i jej zalotnika, boga wojny Aresa, złapał do
tak subtelnie wykutej i niewidzialnej sieci, że inni bogowie nie mogli się dość nacieszyć tym
połowem, co jednak oznacza hafajston, którego wyłączne przedstawicielstwo przejął szanowny pan
Traps, to pozostaje dla sędziego zawoalowane i mgliste.
- A jednak jest pan bliski prawdy, czcigodny gospodarzu i sędzio - roześmiał się Traps. -
Sam pan mówi: zawoalowane, a właśnie ten nie znany mi bóg grecki o prawie identycznym z
nazwą mego produktu imieniu utkał ową delikatną jak welon i niewidzialną sieć. Mamy dzisiaj już
nylon, perlon, myrlon, istnieje również hefajston, król sztucznych tkanin, nie do zdarcia,
przejrzysty, prawdziwe dobrodziejstwo dla reumatyków, stosowany zarówno w przemyśle, jak w
modzie, w czasie wojny i w czasie pokoju. Znakomity materiał na spadochrony, a zarazem
najbardziej pikantna materia na nocne koszule dla najpiękniejszych pań, jak uczą moje własne
badania.
- Słuchajcie no, słuchajcie - zaskrzeczeli starcy - własne badania, a to dobre ! - Simona
znów zmieniła talerze i podała pieczeń cielęcą.
- Co za uczta ! - rozpromienił się przedstawiciel generalny.
- Cieszy mnie - powiedział prokurator - że potrafi pan doceniać te rzeczy, i słusznie !
Prezentują nam tu najlepsze produkty, i to w zadowalających ilościach, menu jak sprzed wieku,
kiedy ludzie mieli jeszcze odwagę jeść. Chwała Simonie ! Chwała naszemu gospodarzowi ! Sam
przecież robi zakupy, stary karzeł i wyjadacz, a co do win, to już Pilet, jako karczmarz, zabiega o
nie w okolicznych wioskach. I jemu też chwała ! Lecz jakże przedstawia się pańska sprawa, mój
zuchu ? Badajmy dalej pański przypadek. Teraz znamy już pańskie życie - była to prawdziwa
przyjemność wejrzeć w nie na chwilę, na pańską działalność uzyskaliśmy już jasny pogląd. Tylko
jeden nieważny punkt nie został jeszcze wyjaśniony: jak doszedł pan w swym zawodzie do tak
lukratywnego stanowiska ? Samym wysiłkiem, tylko żelazną energią ?
- Uwaga - syknął obrońca. - Teraz będzie niebezpiecznie.
- To nie było takie łatwe - odpowiedział Traps przypatrując się pożądliwie, jak sędzia
przystępuje do krajania pieczeni - musiałem najpierw pokonać Gygaxa, a to była ciężka robota.
- Ach, pana Gygaxa, a któż to znowu ?
- Mój dawny szef.
- Trzeba było go się pozbyć, chciał pan powiedzieć ?
- Trzeba go było usunąć, aby użyć szorstkiego języka mojej branży - odpowiedział Traps
nabierając sosu. - Panowie wybaczą moją szczerość. W interesach idzie się na całego, ząb za ząb, a
kto chce być dżentelmenem, to trudno, taki ginie. Ja zarabiam pieniędzy jak lodu, ale haruję jak
dziki osioł, co dzień robię sześćset kilometrów moim studebakerem. Tak bardzo fair znów nie
postępowałem, jak się rzekło, kiedy trzeba było staremu Gygaxowi przyłożyć nóż do gardła i
pchnąć, ale musiałem iść w górę, co tu gadać, ostatecznie interes jest tylko interesem.
Prokurator spojrzał ciekawie znad cielęcej pieczeni.
- Usunąć, przyłożyć nóż do gardła, popchnąć, to są przecież dość złośliwe wyrażenia, drogi
panie Traps.
Przedstawiciel generalny zaśmiał się.
- Należy je oczywiście rozumieć w sensie przenośnym
- A jak się ma pan Gygax, szanowny panie ?
- Umarł w zeszłym roku.
- Czy pan oszalał - zasyczał wzburzony obrońca. - Pan chyba do cna zwariował.
- W zeszłym roku - ubolewał prokurator. - To przykre. A ileż miał lat ?
- Pięćdziesiąt dwa.
- W sile wieku. A na co umarł ?
- Na jakąś tam chorobę.
- Kiedy pan otrzymał jego stanowisko ?
- Trochę wcześniej.
- Świetnie, to mi na razie wystarczy - powiedział prokurator. - Mamy szczęście.
Wygrzebaliśmy trupa, a to ostatecznie najważniejsze.
Wszyscy się roześmiali. Nawet Pilet, łysy jak pała, który z nabożeństwem zajadał,
pedantycznie, nieomylnie pochłaniając niezmierzone ilości, podniósł wzrok znad talerza.
- Dobrze - powiedział i skubnął czarnego wąsa.
Po czym zamilkł i jadł dalej.
Prokurator uroczyście podniósł kieliszek.
- Moi panowie - oświadczył - na cześć tego odkrycia musimy skosztować pichon-
longueville z 1933 r. Dobre bordeaux do dobrej zabawy.
Znów trącili się kieliszkami, przepijając do siebie.
- Niech to pioruny, panowie - zdumiał się przedstawiciel generalny, jednym łykiem
wychylając pichon i wyciągając kieliszek ku sędziemu - Wspaniały trunek !
Zapadł zmierzch i nie można już było prawie rozpoznać twarzy zgromadzonych. Za oknami
czuło się obecność pierwszych gwiazd, gdy gospodyni zapaliła trzy wielkie, ciężkie świeczniki,
które rzuciły na ściany cienie siedzących wokół okrągłego stołu niczym kielich jakiegoś
fantastycznego kwiatu. Ufny, swojski nastrój, atmosfera powszechnej życzliwości, rozluźnienie
form towarzyskich, obyczajów.
- Jak w bajce - zdumiał się Traps.
Obrońca starł serwetą pot z czoła.
- Sam pan jest bajką, drogi panie Traps - powiedział. Nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać
oskarżonego, który z większym spokojem zdobyłby się na tak nierozważne wynurzenia.
Traps zaśmiał się.
- Niech pan się nie obawia, drogi sąsiedzie. Kiedy przesłuchanie się już zacznie, nie stracę
głowy.
W pokoju śmiertelna cisza jak przed chwilą. Nie usłyszysz najcichszego mlaskania,
najlżejszego chrząknięcia
- Nieszczęśniku - jęknął obrońca. - Cóż pan przez to rozumie: “Kiedy przesłuchanie się już
zacznie” ?
- Czyżby - rzekł przedstawiciel generalny zgarniając na talerz sałatę - już coś się zaczęło ?
Starcy uśmiechnęli się, spojrzeli po sobie porozumiewawczo, przebiegle, zachichotali
radośnie.
Milczący, opanowany łysek parsknął:
- On nie zauważył, on nie zauważył !
Traps spojrzał nieufnie, był zaskoczony, ta szelmowska wesołość wydała mu się
niesamowita, wrażenie, które wprawdzie szybko ustąpiło, tak że sam nawet zaczął się śmiać.
- Panowie wybaczą mi - powiedział - wyobrażałem sobie tę zabawę uroczyściej, godniej, z
zachowaniem formalności, z posmakiem sali sądowej.
- Kochany panie Traps - wyjaśnił mu sędzia. - Wiele bym dał, żeby raz jeszcze ujrzeć
pańską zdumioną twarz. Nasz sposób sprawowania sądu wydaje się panu obcy i za bardzo
pochopny, jak widzę, lecz, wielce szanowny panie, my czterej przy tym stole jesteśmy na
emeryturze i wyzwoliliśmy się od niepotrzebnego zalewu formułek, protokołów, papierków i ustaw
i od całego tego kramu, który ciąży na naszych sądach. My sądzimy nie wdając się w szmatławe
kodeksy i paragrafy.
- To śmiałe - odpowiedział Traps trochę bełkotliwie. - To śmiałe, panowie, to mi imponuje.
Nie wdając się w paragrafy, to jest śmiała idea.
Obrońca podniósł się ceremonialnie. Idzie zaczerpnąć powietrza, oznajmił, nim podadzą
kurczaka i następne dania, mały zdrowotny spacerek i papieros są na czasie, zaprasza więc pana
Trapsa, aby mu towarzyszył.
Z werandy wkroczyli prosto w noc, która wreszcie zapadła, gorąca i majestatyczna. Z okien
jadalni spływały na trawniki wstęgi światła, sięgając aż po grządki z różami. Niebo pełne gwiazd,
bez księżyca, ciemnym masywem rysowały się drzewa, ledwie się można było domyślić ścieżek.
Ociężali od wina, coraz to zataczali się i tracili równowagę, kosztowało ich wiele wysiłku, aby iść
normalnie i prosto, palili papierosy paisiennes - czerwone punkciki w ciemności.
- Mój Boże - Traps zaczerpnął powietrza - cóż to była za zabawa tam - wskazał ku
oświetlonym oknom, w których właśnie ukazała się masywna sylwetka gospodyni. - Przyjemnie się
zaczyna, całkiem przyjemnie.
- Drogi przyjacielu - powiedział obrońca zataczając się i wspierając na Trapsie. - Nim
zawrócimy i zaatakujemy naszego kurczaka, niech mi wolno będzie zwrócić się do pana z jedną
uwagą na serio, którą powinien pan sobie wziąć do serca. Darzę pana sympatią, mój drogi, życzę
panu jak najlepiej, chcę mówić do pana jak ojciec: jesteśmy na najlepszej drodze, aby z kretesem
przegrać nasz proces !
- A to pech - odpowiedział przedstawiciel generalny, ostrożnie prowadząc obrońcę alejką
wokół wielkiego, ciemnego i kulistego masywu zarośli. Dalej była sadzawka, wyczuli, że stoi tu
kamienna ława, usiedli. Gwiazdy odbijały się w wodzie, chłód wzrastał. Od strony wsi tony
harmonijki i śpiew, zadął też uroczyście alpejski róg - Związek Hodowców Drobiu świętował.
- Musi się pan wziąć w kupę- napomniał obrońca. - Ważne pozycje zostały opanowane
przez wroga, zmarły Gygax, który całkiem niepotrzebnie wypłynął przez pańską niepowściągliwą
paplaninę, poważnie panu zagraża, to wszystko obciąża, niedoświadczony obrońca musiałby
skapitulować, lecz wytrwałością - wykorzystując wszystkie szansa, przede wszystkim zaś licząc na
pańską jak największą ostrożność i dyscyplinę - mogę jeszcze to, co istotne, uratować.
Traps roześmiał się.
- To byłaby wcale komiczna zabawa towarzyska - stwierdził - trzeba by ja wprowadzić
również na następnym posiedzeniu “Schlarafii”.
- Prawda ? - ucieszył się obrońca. - Człowiek odżywa. Ja zaraz skapcaniałem, drogi
przyjacielu, jak tylko porzuciłem pracę i nagle, bez zajęcia, bez mojego dawnego zawodu miałem
zażywać starości w tej wiosce. Bo cóż tu się dzieje ? Nic, tyle że nic czuje się fenu, to wszystko.
Zdrowy klimat ? Dobre sobie - bez pracy umysłowej ! Prokurator dogorywał, przypuszczano, że
nasz gospodarz ma raka żołądka. Pilet cierpiał na cukrzycę, mnie dokuczało nadciśnienie. Oto
rezultat. Pieskie życie. Często siadywaliśmy smutni, gwarzyli sobie tęsknie o naszych dawnych
zawodach i sukcesach, to była nasza jedyna skromna rozrywka. I oto prokurator wpadł na pomysł,
aby wprowadzić tę zabawę, sędzia oddał do dyspozycji dom, a ja mój kapitał. - No cóż, jestem
kawalerem, a jako wieloletni adwokat górnych dziesięciu tysięcy mogłem sobie odłożyć ładną
sumkę. Mój drogi, wprost nie chce się wierzyć, jak wspaniale potrafi się odwzajemnić swemu
obrońcy uniewinniony korsarz wielkiej finansjery - graniczy to już z rozrzutnością. Zabawa ta stała
się dla nas ożywczym źródłem, hormony, żołądki, soki żołądkowe znów zaczęły dobrze
funkcjonować, zniknęła nuda, znów pojawiły się energia, młodzieńczość, prężność, apetyt: niech
pan tylko popatrzy i nie zważając na swój brzuch wykonał parę ćwiczeń gimnastycznych, jeśli
Traps dobrze dojrzał w ciemności. - Bawimy się z gośćmi sędziego, którzy odtwarzają naszych
oskarżonych - ciągnął obrońca siadając - czasem z domokrążcami, a przed dwoma miesiącami
musieliśmy nawet skazać pewnego niemieckiego generała na dwadzieścia lat więzienia.
Przejeżdżał tędy z małżonką, tylko moja sztuka uratowała go od szubienicy.
- Wspaniale - powiedział Traps - ta produkcja skazańców ! Lecz ta szubienica to już
nieprawdopodobne, z tym już troszeczkę pan przesadza, szanowny panie mecenasie, kara śmierci
została przecież zniesiona.
- W prawodawstwie państwowym - stwierdził skwapliwie obrońca - lecz my tutaj mamy do
czynienia z prawodawstwem prywatnym i znóweśmy ją wprowadzili. Właśnie możliwość skazania
na karę śmierci sprawia, że nasza gra tak jest emocjonująca i osobliwa.
- I kata też pewnie macie, co ? - zaśmiał się Traps.
- Oczywiście - potwierdził z dumą obrońca. - Mamy i kata. Pilet.
- Pilet ?
- Zdziwił się pan, co ?
Traps przełknął parę razy ślinę.
- Przecież on ma gospodę i dostarcza wina, które pijemy.
- Zawsze był oberżystą - uśmiechnął się dobrodusznie obrońca. - Swoje państwowe zajęcie
uprawiał tylko jako amator. Niemal honorowo. Był jednym z najwybitniejszych fachowców w
sąsiednim kraju; wprawdzie już od dwudziestu lat na emeryturze, lecz wciąż jeszcze biegły w
swojej sztuce.
Ulicą przejechał samochód i w świetle reflektorów zajaśniał dym papierosów. Przez
mgnienie oka Traps ujrzał również obrońcę, nieforemną postać w niechlujnym surducie, tłustą,
zadowoloną, dobroduszną twarz. Zadrżał. Zimny poty wystąpił mu na czoło.
- Pilet.
Obrońca zdumiał się.
- Cóż to się panu stało, drogi Traps ? Czują, że pan drży. Może zrobiło się panu niedobrze ?
- Sam nie wiem - wyszeptał przedstawiciel generalny i ciężko westchnął. - Sam nie wiem.
Ujrzał przed sobą łyska, który przy stole zachowywał się dość głupkowato, trzeba było
dużego opanowania, żeby jeść w towarzystwie kogoś takiego, ale czyż można go winić, że miał
biedaczysko taki zawód. Łagodna noc letnia, jeszcze bardziej łagodne wino nastroiły Trapsa
humanitarnie, tolerancyjnie, pozbawiły go uprzedzeń, był ostatecznie człowiekiem, który wiele
widział i znał świat, nie był tchórzem ani filistrem, był nie byle jakim fachowcem tekstylnym, tak,
teraz nawet wydało się Trapsowi, że wieczór, bez kata byłby mniej wesoły i zabawny, cieszył się
już, że niebawem będzie mógł w “Schlarafii” popisać się tą przygodą, kata też pewnie jakoś by się
sprowadziło przy pomocy niewielkiego wynagrodzenia i zwrotu kosztów, i wreszcie wyzwolony od
obaw wybuchnął śmiechem: “Ależ wpadłem! A już miałem stracha ! Zabawa staje się coraz
weselsza !”
- Zaufaniem płaci się za zaufanie - powiedział obrońca, kiedy się już podnieśli i wspierając
się wzajemnie, oślepieni światłem bijącym z okien ostrożnie postępowali ku domowi. - Jak pan
zabił Gygaxa ?
- Ja miałbym zabić Gygaxa ?
- No, jeżeli nie żyje !
- Ale to nie ja go zabiłem !
Obrońca zatrzymał się.
- Mój drogi , młody przyjacielu - odpowiedział współczująca. - Rozumiem pańskie
skrupuły. Ze wszystkich zbrodni najbardziej przykro jest przyznać się do morderstwa. Oskarżony
wstydzi się, nie chce uznać swego czynu, zapomina, usuwa go z pamięci, w ogóle wiele ma
zastrzeżeń wobec przeszłości, obciąża siebie przesadnymi wyrzutami i nikomu nie ufa, nawet
swemu przyjacielowi i opiekunowi, obrońcy, co właśnie jest najbardziej niedorzeczne, bo dobry
obrońca kocha mord i cieszy się, kiedy mu się jakiś mord przedstawi. Do rzeczy więc, drogi panie
Traps. Ja czuję się dobrze wtedy, kiedy mam przed sobą jakieś rzeczywiste zadanie, jak alpinista,
który stoi u stóp niepokonanego czterotysięcznika, że się tak wyrażę, jako doświadczony turysta -
wtedy mózg zaczyna myśleć, wszystkie tryby poruszają się sprawnie, aż miło. Pańska nieufność
jest więc wielkim, tak, chciałoby się rzec, zasadniczym błędem, jaki pan popełnia. Dlatego niech
pan się wreszcie przyzna, mój stary !
Przedstawiciel generalny zaklinał się jednak, że nie ma nic do wyznania
Obrońca zawahał się. W ostrym świetle padającym z okna, od którego dobiegał coraz
bardziej swawolny brzęk kieliszków i śmiechy, patrzył na Trapsa wytrzeszczonymi oczami.
- Chłopcze mój, chłopcze - mruczał z dezaprobatą - a cóż to znowu ma znaczyć ? Wciąż
jeszcze nie chce pan porzucić swojej fałszywej taktyki i dalej chce pan grać niewinnego ? Czy
wciąż pan jeszcze nic nie rozumie ? Trzeba się przyznać, czy się chce, czy nie, a zawsze znajdzie
się coś, do czego należałoby się przyznać, przecież powinno to panu już wreszcie zaświtać w
głowie ! A więc śmiało, mój drogi, bez ceregieli i ociągania się, niech pan wali, co panu leży na
wątrobie. Jak zabił pan Gygaxa ? W afekcie, prawda ? Wtedy musielibyśmy przygotować się do
oskarżenia o zabójstwo. Mogę się założyć, że prokurator zdąża w tym kierunku. Przeczucie mi to
mówi. Znam ja tego gagatka !
Traps potrząsnął głową.
- Drogi panie obrońco - powiedział - Szczególny urok naszej gry polega na tym, jeśli wolno
mi jako początkującemu wyrazić swoje bardzo niekompetentne zdanie, że biorący w niej udział
czuje się nagle nieswojo i przenika go dreszcz strachu. Zabawa grozi przerodzeniem się w
rzeczywistość. Człowiek zadaje sobie nieraz pytanie, czy jest właściwie przestępcą, czy nie, czy
rzeczywiście zabił starego Gygaxa, czy go nie zabił. Kiedy słuchałem pana, o mało nie zakręciło mi
się w głowie. I dlatego zaufaniem odwzajemniam zaufanie. Nie ponoszę winy za śmierć starego
gangstera. Naprawdę.
Przy tych słowach wkroczyli znów do jadalni, gdzie już podawano kurczaka, a w
kieliszkach iskrzył się chateau pavie 1921.
Traps, ożywiony, zwrócił się do poważnego, milczącego łyska, uścisnął mu rękę. Od
obrońcy dowiedział się, jaki był dawny zawód łyska, i chciałby podkreślić, że nie może być nic
bardziej miłego niż ujrzeć przy stole tak dzielnego człowieka, zapewnia go, że nie ma w tej mierze
przesądów, wręcz przeciwnie. Pilet, gładząc przyczernionego wąsa, bełkotał rumieniąc się, trochę
zażenowany i w jakimś okropnym dialekcie:
- Jestem rad, jestem rad, będę się starał.
Po tej wzruszającej scenie bratania się kurczak smakował wyśmienicie. Był przyrządzony
według sekretnego przepisu Simony, jak oznajmił sędzia. Mlaskano, jedzono rękoma, wychwalając
ten arcyprzysmak, pito, trącano się kieliszkami za zdrowie każdego, zlizywano sos z palców,
wszyscy czuli się znakomicie i w atmosferze przytulnej swojskości proces znów ruszył z miejsca:
prokurator z serwetą zawiązaną wokół szyi, podnosząc kąsek ku układającym się w dziób,
mlaskającym ustom, wciąż żywił nadzieję, że jako przystawkę do drobiu otrzyma jeszcze
przyznanie się do winy.
- Oczywiście, kochany i wielce szanowny oskarżony - wypytywał Trapsa - otruł pan
Gygaxa ?
- Nie - zaśmiał się Traps. - Nic podobnego.
- Powiedzmy więc: zastrzelił ?
- Też nie.
- Zaaranżował tajemniczy wypadek samochodowy ?
Wszyscy się roześmieli, a obrońca zasyczał:
- Uwaga ! To pułapka !
- Pech, panie prokuratorze, wyraźny pech - zawołał ze swadą Traps. - Gygax umarł na
zawał serca, i nie był to pierwszy zawał, jaki mu się przytrafił, już przed laty chwyciło go, musiał
uważać na siebie, chociaż wobec innych udawał zdrowego, przy lada wzruszeniu można się było
obawiać, że to się powtórzy, wiem dobrze.
- Ach, i od kogóż to ?
- Od jego żony, panie prokuratorze.
- Od jego żony ?
- Uwaga na miłość boską - wyszeptał obrońca.
Chateau pavie z 1921 przerósł oczekiwania. Traps wychylał już czwarty kieliszek i Simona
postawiła obok niego dodatkową flaszkę. Ponieważ prokurator się dziwi - tu przedstawiciel
generalny przepił do starszych panów - nie chcę, aby wysoki sąd myślał, że on coś ukrywa, chce
powiedzieć prawdę i przy prawdzie obstawać, choćby nawet obrońca miał dalej ostrzegawczo
posykiwać swoje ostrzeżenia. Z panią Gygax mianowicie istotnie coś go łączyło, no tak, stary
gangster często bywał w podróży, zaniedbując najokropniej swoją dobrze zbudowaną i powabną
żonkę, od czasu do czasu grał więc rolę pocieszyciela na kanapie w pokoju Gygaxa, a później
niekiedy i w łożu małżeńskim, jak to się zdarza i jak to bywa na tym świecie.
Na te słowa Trapsa starsi panowie zmartwieli, następnie zaś zapiszczeli naraz głośno z
satysfakcji i łysek, zwykle milczący, zawołał podrzucając biały goździk:
- Przyznaje się, przyznaje się.
Tylko obrońca, zrozpaczony, złapał się za głowę.
- Co za głupota - zawołał. Jego klient zwariował i nie można brać na serio jego
opowiadania. Traps zaprotestował z oburzeniem wśród nowych oklasków zgromadzonych. Od tego
zaczęła się dłuższa wymiana zdań między obrońca i prokuratorem, gwałtowne zmaganie się,
komiczne i poważne zarazem, którego treści Traps nie rozumiał... Chodziło o słowo dolus,
przedstawiciel generalny nie wiedział, co by też mogło oznaczać. Dyskusja stawała się coraz
bardziej gwałtowna, prowadzona coraz głośniej, coraz bardziej niezrozumiale, wtrącił się sędzia,
uniósł się nawet. Traps z początku usiłował przysłuchiwać się, aby zgadnąć, o czym była mowa,
odetchnął jednak, kiedy gospodyni podała sery - camambert, brie, ementaler, gruyere, tete de
moine, vacherin, limburger, gorgonzola i pogodziwszy się z tym, że dolus znaczy dolus, przepił do
łyska, jedynego, który milczał i też zdawał się nic nie rozumieć, kiedy naraz, niespodziewanie
prokurator znów zwrócił się do niego.
- Panie Traps - zapytał ze zjeżoną lwią grzywą i purpurową twarzą, trzymając monokl w
lewej ręce. - Czy wciąż jeszcze jest pan zaprzyjaźniony z panią Gygax ?
Wszyscy wpatrzyli się w Trapsa, który wsunął do ust kawałek bułka z camambertem i żuł
smakowicie. Następnie wychylił jeszcze jeden łyk chateau pavie. Gdzieś tykał zegar, a od wsi
dolatywały wciąż dalekie tony organków i męski śpiew: Był sobie domek “Pod Szwajcarską
Szpadą”
Odkąd umarł Gygax, wyjaśnił Traps, nie odwiedzał już kobietki. Ostatecznie nie chciałby
psuć dobrej sławy dzielnej wdowy.
To oświadczenie obudziło ku jego zdumieniu upiorną, niepojętą wesołość, wzrosła jeszcze
ogólna swawola, prokurator zawołał: Dolo malo, dolo malo, wykrzykiwał greckie i łacińskie
wiersze, cytował Schillera i Goethego, podczas gdy mały sędzia zdmuchiwał świece, aż do
ostatniej, której użył do tego, aby głośno sapiąc i pobekując, z pomocą dłoni poruszanych za jej
płomieniem, rzucać na ścianę najfantastyczniejsze cienie, kozły, nietoperze, leśne duszki, przy
czym Pilet tak bębnił w stół, że kieliszki, talerze, półmiski podskakiwały: “Zanosi się na wyrok
śmierci, zanosi się na wyrok śmierci !” Tylko obrońca nie brał udziału w ogólnej radości, podsunął
Trapsowi półmisek namawiając, żeby jadł, muszą się pocieszyć serem, nie pozostało im już nic
innego.
Wniesiono chateau margaux. Spokój znów wrócił. Wszyscy wpatrywali się w sędziego,
który przystąpił ostrożnie i ceremonialnie do odkorkowywania omszałej butelki (rocznik 1914)
przy pomocy osobliwego, zabytkowego korkociągu, którym można było wyciągnąć korek z leżącej
butelki, nie wyjmując jej z koszyczka, czynność, której wszyscy przyglądali się w napięciu,
wstrzymując oddech, trzeba było przecież zachować korek możliwie nie uszkodzony, był to
bowiem jedyny dowód, że flaszka rzeczywiście pochodziła z roku 1914, cztery dziesiątki lat
zniszczyły już etykietkę. Korek wysunął się tylko częściowo, resztę trzeba było starannie usuwać,
można było jednak odczytać jeszcze na nim datę, podawano go sobie wzajemnie, wąchano,
podziwiano i w końcu uroczyście wręczono przedstawicielowi generalnemu, na pamiątkę
czarującego wieczoru, jak wyraził się sędzia. Teraz sędzia skosztował wina, mlasnął, napełnił
kieliszki, po czym inni zaczęli wąchać, popijać, wybuchali okrzykami zachwytu, wychwalali tak
świetnego gospodarza. Podawano sobie ser i sędzia wezwał prokuratora, aby wygłosić swoją
“mówkę oskarżycielską”. Prokurator zażądał naprzód nowych świec, rzecz powinna się odbyć
uroczyście, z należnym nabożeństwem, potrzebna jest koncentracja, wewnętrzne skupienie. Simona
przyniosła, czego żądał. Wszyscy byli zaciekawieni, przedstawicielowi generalnemu te
przygotowania wydały się trochę niesamowite, przebiegł go dreszcz, lecz zarazem jego przygoda
wydała mu się cudowna i za nic na świecie nie zrezygnowałby z niej. Jedynie jego obrońca zdawał
się być niezupełnie zadowolony.
- Zgoda, Traps - powiedział - wysłuchajmy mowy oskarżycielskiej. Zdziwisz się pan, kiedy
zobaczysz jakiegoś sobie piwa nawarzył przez nieopatrzne odpowiedzi i błędną taktykę. O ile
przedtem było źle, to teraz jest już beznadziejnie. Ale odwagi, już ja panu pomogę wydostać się z
tarapatów, niech pan tylko nie traci głowy, będzie to kosztowało pana trochę nerwów, aby wyjść
cało.
Istotnie przyszła już pora na przemówienie oskarżyciela. Ogólne pochrząkiwanie,
pokasływanie, jeszcze raz się trącono i prokurator rozpoczął swoją mowę wśród chichotów i
uśmieszków.
- Najzabawniejsze w tym naszym kawalerskim wieczorku, najbardziej udane jest chyba to -
powiedział podnosząc kieliszek, nie wstając jednak z krzesła - żeśmy natrafili na trop mordu z
takim wyrafinowaniem uknutego, że wymknął się oczywiście państwowemu wymiarowi
sprawiedliwości.
Traps, zaskoczony, nagle wybuchnął gniewem.
- Ja miałbym popełnić mord ? - protestował. - No, moi panowie, wydaje mi się, ze
poszliście za daleko, już obrońca wystąpił z tą głupią historią - ale opamiętał się natychmiast i
zaczął się śmiać nieopanowanie, ledwie mógł się uspokoić. Cudowny kawał, teraz już rozumie,
chcą wmówić w niego zbrodnię. Można pęknąć ze śmiechu, naprawdę można pęknąć ze śmiechu.
Prokurator spojrzał z godnością na Trapsa, przetarł monokl, znów go założył.
- Oskarżony - powiedział - powątpiewa o swojej winie. To rzecz ludzka. Któż z nas zna
siebie, któż z nas wie o własnych zbrodniach i skrywanych nieprawościach ? Jedno wszakże
powinno być już teraz podkreślone, nim namiętności naszej gry na nowo wybuchną: jeśli Traps jest
mordercą - jak ja twierdzę, jak wewnętrznie jestem przeświadczony - wówczas czeka nas
szczególnie uroczysta chwila. I słusznie. Odkrycie mordu to radosne zdarzenie, przyspiesza ono
rytm naszych serc, stawia nas wobec nowych zadań, decyzji, obowiązków - toteż chciałbym przede
wszystkim pogratulować naszemu drogiemu domniemanemu sprawcy, nie jest bowiem rzeczą
możliwą odkryć mord bez pomocy sprawcy, przywrócić rządy sprawiedliwości. A zatem za
najlepsze zdrowie naszego przyjaciela, naszego skromnego Alfredo Trapsa, którego życzliwy los
zesłał między nas.
Wybuchła radosna wrzawa, biesiadnicy powstawali, pili za zdrowie przedstawiciela
generalnego, on dziękował ze łzami w oczach i zapewniał, że jest to najpiękniejszy wieczór jego
życia.
Prokurator, teraz również ze łzami:
- Jego najpiękniejszy wieczór, oznajmia nasz szanowny gość, co za słowo, co za
wstrząsające słowo. Wspomnijmy tylko czasy, kiedy w służbie państwa uprawiało się ponure
rzemiosło. Nie jako przyjaciel, stawał wówczas przed nami oskarżony, lecz jako wróg; tego,
którego powinniśmy przycisnąć do piersi, odpychaliśmy od siebie. Niech cię więc przygarnę do
piersi !
Z tymi słowami zerwał się, przyciągnął Trapsa i objął go gwałtownie.
- Prokuratorze, drogi, drogi przyjacielu - bełkotał przedstawiciel generalny.
- Oskarżony, kochany Traps - szlochał prokurator. - Bądźmy na ty. Nazywam się Kurt.
Twoje zdrowie, Alfredo !
- Twoje zdrowie, Kurt ! Całowali się, tulili do serca, głaskali, przepijali do siebie, rosło
wzruszenie, skupiony nastrój rozkwitającej przyjaźni.
- Jakże wszystko się odmieniło - promieniał prokurator. - Goniliśmy kiedyś od sprawy do
sprawy, od zbrodni do zbrodni, od wyroku do wyroku; teraz spokojnie uzasadniamy, wysuwamy
kontrargumenty, referujemy, dysputujemy, mówimy i zgłaszamy sprzeciw, dobrodusznie, wesoło,
bez pośpiechu; uczymy się szanować oskarżonego, kochać go, cieszymy się jego sympatią,
bratamy się wzajemnie. Z chwilą gdy to nastąpiło, wszystko toczy się dalej łatwo, zbrodnia traci
wagę, wyrok nie jest już bolesny. Niech mi będzie zatem wolno w obliczu dokonanego mordu
wypowiedzieć słowa uznania. (Traps, znów w świetnym humorze, wtrąca w tym miejscu: “Dowód,
drogi Kurt, dowód !”) - Słowa jak najbardziej zasłużone, bo chodzi o doskonały, piękny mord.
Oczywiście drogi sprawca mógłby widzieć w tym burszowski cynizm, nic nie jest mi jednak
bardziej obce. “Pięknym” można nazwać jego czyn w dwojakim rozumieniu, w sensie
filozoficznym i techniczno -mistrzowskim. Nasze zgromadzenie mianowicie, zacny przyjacielu
Alfredo, porzuciło przesąd, aby w zbrodni widzieć coś przeciwnego pięknu, straszliwego, w
sprawiedliwości natomiast coś pięknego, aczkolwiek może groźniej pięknego; nie, my nawet w
zbrodni odkrywamy piękno jako warunek nieodzowny, który dopiero umożliwia wymiar
sprawiedliwości. Oto aspekt filozoficzny. Oceńmy teraz techniczne piękno czynu. Ocena. Sądzę, że
znalazłem właściwe słowo, moja mowa oskarżycielska nie chce przecież być mową terrorystyczną,
która mogłaby naszego przyjaciela zażenować, wprawić w zakłopotanie, lecz oceną, która mu
przedstawi zbrodnię, pozwoli jej rozkwitnąć, uświadomi mu ją. Tylko na czystym cokole poznania
można wznieść monolitowy pomnik sprawiedliwości. - Prokurator, który liczył już sobie
osiemdziesiąt sześć lat, zrobił pauzę. Mimo podeszłego wieku przemawiał donośnym, skrzypiącym
głosem i z wielkim ożywieniem, wiele przy tym jadł i popijał. Teraz ścierał pot z czoła zawiązaną
dokoła szyi poplamioną serwetą, wycierał nią pofałdowany kark. Traps był wzruszony. Siedział
bezwładnie w fotelu, ociężały od jedzenia. Był syty, lecz nie chciał dopuścić, aby zaćmiło go
czterech staruchów, chociaż przyznawał w głębi duszy, że z trudem może dotrzymać kroku
potężnym apetytom i pragnieniu starców. Był tęgim żarłokiem, lecz nie zdarzyło mu się jeszcze
spotkać takiej żywotności i takiego obżarstwa. Zdumiony, wpatrywał się w stół, pochlebiała mu
serdeczność, z jaką traktował go prokurator, słyszał, jak na wieży kościelnej bije uroczyście
dwunasta i z daleka dolatuje nocny chór hodowców drobiu: “Życie nasze niby podróż...”
- Jak w bajce - dziwił się wciąż przedstawiciel generalny. - Jak w bajce. - A potem: - Ja
miałbym popełnić mord, właśnie ja, ciekawi mnie tylko w jaki sposób ?
Tymczasem sędzia odkorkował następną butelkę chateau margaux 1914 i prokurator, już
znów rześki, zaczął od nowa.
- Jak to się stało - mówił - jak odkryłem, że naszemu drogiemu przyjacielowi można by
zaszczytnie przypisać mord, i to nie zwyczajny sobie mord, ale mord mistrzowski, dokonany bez
przelewu krwi, bez takich środków jak trucizna, pistolety i tym podobne ?
Odchrząknął, Traps znieruchomiał z vacherinem w ustach, zapatrzony w prokuratora.
Jako fachowiec musi przede wszystkim wyjść z założenia, ciągnął prokurator dalej, że
zbrodnia może ukrywać się za każdym zdarzeniem, w każdej osobie. Pierwsze domniemanie, że w
osobie pana Trapsa natrafiono na kogoś uprzywilejowanego przez los i obdarzonego łaską zbrodni,
zawdzięcza tej okoliczności, że przedstawicie generalny przed rokiem używał był starego citroena,
obecnie zaś chlubi się studebakerem.
- Wiem oczywiście - mówił dalej - że żyjemy w okresie wielkiej koniunktury, i dlatego
domniemanie było zrazu bardzo niejasne, zbliżone raczej do intuicji, że mamy tu przed sobą
przeżycie radosne, a mianowicie odkrycie mordu. Że nasz drogi przyjaciel zajął stanowisko
swojego szefa, że musiał szefa usunąć, że szef umarł, te fakty nie stanowiły jeszcze dowodu, były
to dopiero impulsy, które tę intuicję wzmacniały , gruntowały. Podejrzenie, podbudowane
logicznie, zjawiło się dopiero wtedy, kiedyśmy się dowiedzieli, na co umarł ten mityczny szef - na
zawał serce. Tego należało się chwycić, kombinować, wytężać swoją dociekliwość i węch,
dyskretnie działać, zastawiać wnyki na prawdę, w powszedniości rozpoznać coś osobliwego, w
wyraźnym dojrzeć coś niewyraźnego, jakieś zarysy we mgle; wierzyć w mord właśnie dlatego, że
wydaje się absurdalny - zakładać, że jest możliwy. Rzućmy okiem na materiał dowodowy.
Naszkicujmy portret zmarłego. Niewiele o nim wiemy; to, co wiemy, czerpiemy ze słów naszego
sympatycznego gościa. Pan Gygax był przedstawicielem generalnym sztucznej tkaniny hefajston,
w której pożyteczne właściwości, wymienione przez naszego Alfredo, chętnie wierzymy. Był to
człowiek, jak możemy dalej wnosić, idący na całego, wyzyskujący bezwzględnie swoich
podwładnych, człowiek, który nie zawahał się robić interesów metodami, które były często więcej
niż wątpliwie.
- To prawda - zawołał zachwycony Traps - świetnie pan utrafił w tego łajdaka !
- Dalej zaś możemy wnioskować - ciągnął prokurator - że wobec innych chętnie udawał
siłacza, osiłka, przedsiębiorczego człowieka interesu, co znaleźć się potrafi w każdej sytuacji i z
niejednego pieca chleb jadał, i dlatego też Gygax ciężką chorobę serca najstaranniej ukrywał -
również i tutaj cytujemy Alfredo - znosił tę chorobę, jak możemy się domyślać, z pewnego rodzaju
krnąbrnym sprzeciwem, że się tak wyrażę, jak osobistą utratę prestiżu.
- Cudownie - zdumiał się przedstawiciel generalny. - to są już prawie czary, założyłbym się,
że Kurt znał zmarłego.
- Niech lepiej milczy - syknął obrońca.
- Do tego należy dodać - oświadczył prokurator - jeżeli chcemy obraz pana Gygaxa
uzupełnić, że zmarły zaniedbywał swoją żonę, którą wyobrażamy sobie jako apetyczną i dobrze
zbudowaną kobietkę - tak przynajmniej wyraził się w przybliżeniu nasz przyjaciel. Dla Gygaxa
liczył się tylko sukces, interes, pozory, fasada i z pewnym prawdopodobieństwem możemy
przypuszczać, że był on przeświadczony o wierności swojej żony i sądził, że jest zjawiskiem zbyt
nadzwyczajnym i zbyt wyjątkowym okazem mężczyzny, ażeby nasunąć żonie choćby samą myśl o
zdradzie małżeńskiej, i dlatego też musiałoby to być dla niego wielkim ciosem, gdyby dowiedział
się, że żona zdradziła go z naszym Casanovą z “Schlaraffii”.
Wszyscy się roześmiali, a Traps z ukontentowania walił się po udach.
- Taki był właśnie - powiedział rozpromieniony domniemaniem prokuratora. - To go dobiło,
kiedy się dowiedział.
- Pan po prostu zwariował - jęknął obrońca.
Prokurator podniósł się i z wyrazem szczęścia na twarzy popatrzył na Trapsa, który nożem
oskrobywał tete de moine.
- Ach - spytał - jakżeż on się o tym dowiedział, stary grzesznik ? Czyżby wyznała mu to
jego apetyczna żoneczka ?
- Na to była za tchórzliwa, panie prokuratorze - odpowiedział Traps. - Okropnie bała się
tego gangstera.
- Czy Gygax sam to wykrył ?
- Na to był za bardzo zarozumiały.
- Więc może ty mu wyznałeś, mój drogi przyjacielu i Don Juanie ?
Traps mimo woli poczerwieniał.
- Ależ nie, Kurt - powiedział - Co ty też sobie myślisz. Jeden z nieskazitelnych przyjaciół z
jego branży uświadomił starego łotra.
- Jakże to ?
- Chciał mi zaszkodzić. Zawsze był wrogo nastawiony do mnie.
- Co za ludzie - zdumiał się prokurator. - Lecz jak dowiedział się ów dżentelmen o twoim
stosunku ?
- Opowiedziałem mu.
- Opowiedziałeś ?
- No tak, przy kieliszku. czego się wtedy nie opowiada
- Zgoda - skinął głową prokurator. - Ale przecież powiedziałeś przed chwilą, że partner
pana Gygaxa nastawiony był do ciebie wrogo. Czy nie można było mieć już z góry pewności, że
stary łajdak o wszystkim się dowie ?
Teraz energicznie wtrącił się obrońca, zerwał się nawet, zlany potem, który nasycał kołnierz
jego surduta.
- Chciałbym zwrócić uwagę Trapsa - oznajmił - że na pytanie to można nie odpowiadać.
Traps był innego zdania.
- Dlaczego nie ? - powiedział. - Pytanie jest przecież całkiem niewinne. Przeież omgło mi
być zupełnie obojętne, czy Gygax o tym się dowie, czy nie. stary gangster zachowywał się wobec
mnie tak bezwzględnie, że naprawdę nie potrzebowałem liczyć się z jakimiś względami.
Przez chwilę w pokoju zapanowała znowu cisza, cisza śmiertelna, i zaraz wybuchła
wrzawa, swawola, homeryczny śmiech, istny orkan wesołości. Łysy milcząco objął Trapsa,
ucałował go, obrońca tak się śmiał, że aż zgubił cwikier. Takiemu oskarżonemu nie można po
prostu mieć niczego za złe - sędzia i prokurator tańczyli wokół pokoju, łomotali w ściany,
potrząsali sobie ręce, włazili na krzesła, tłukli butelki, wyprawiali z zadowolenia najbardziej
niedorzeczne figle.
- Oskarżony znów się przyznaje - zakrakał na cały pokój prokurator sadowiąc się teraz na
oparciu krzesła. - Drogiemu gościowi należy się najwyższa pochwała, gra on rzeczywiście
znakomicie. Sprawa jest jasna, osiągnęliśmy ostateczną pewność - ciągnął dalej na chyboczącym
się krześle. Wyglądał jak zwietrzały barokowy posąg. - Przypatrzmy się naszemu szanownemu,
drogiemu Alfredo. Był zdany na łaskę i niełaskę tego gangstera, przebranego za szefa i tłukł się
citroenem po okolicy. Jeszcze przed rokiem ! Mógłby być z tego dumny, nasz przyjaciel, ten ojciec
czworga dziatek, ten syn robotnika fabrycznego. I słusznie. Jeszcze podczas wojny był
domokrążcą, a nawet nie domokrążcą - nie miał licencji, był więc tylko włóczęgą, sprzedającym
towary tekstylne nielegalnego pochodzenia, małym pokątnym handlarzem. Koleją od wioski do
wioski albo pieszo przez polne drogi, całymi kilometrami, przez mroczne lasy w drodze do
odległych osiedli, przez ramię przewieszona wytarta skórzana torba czy nawet zwykły koszyk, w
ręku rozlatująca się walizka. Teraz porósł w piórka, wrósł w interes, był członkiem partii liberalnej,
w przeciwieństwie do swego ojca marksisty. Lecz któż wypoczywa na gałęzi, na którą wreszcie się
wdrapał, kiedy ponad nim, blisko szczytu - żeby się poetycko wyrazić - rozpościerają się dalsze
konary z jeszcze lepszymi owocami ? Wprawdzie zarabiał dobrze, mknął w swym citroenie od
jednego sklepu tekstylnego do drugiego, maszyna nie była taka zła, lecz nasz drogi Alfredo
widział, jak z prawa i z lewa wynurzają się nowe modele, przelatują ze świstem obok niego, mijają
go i prześcigają. W kraju rósł dobrobyt, któż nie chciałby w nim uczestniczyć ?
- Tak był właśnie, Kurt - promieniał Traps. - całkiem dokładnie tak.
Prokurator był teraz w swoim żywiole, szczęśliwy, zadowolony jak szczodrze obdarowane
dziecko.
- Łatwiej było powziąć postanowienie niż je przeprowadzić - wyjaśnił, wciąż jeszcze
siedząc na poręczy krzesła. - Szef nie dopuszczał go wyżej, złośliwie, wytrwale go wykorzystywał,
dawał mu zaliczki na konto nowych kontaktów, umiał coraz bardziej, bezlitośnie przywiązywać go
do siebie !
- Bardzo słusznie - krzyczał w oburzeniu przedstawiciel generalny. - Panowie nawet nie
wyobrażają sobie, jak mnie usidlił ten stary gangster !
- Trzeba było iść na całego - powiedział prokurator.
- I to jak jeszcze - potwierdził Traps.
Odezwania oskarżonego rozogniły prokuratora, stał teraz na krześle, powiewając jak
chorągwią serwetą spryskaną winem, na kamizelce jego widniały resztki sałatki, sosu
pomidorowego, ryby.
Nasz drogi przyjaciel wystąpił najprzód w dziedzinie interesów, również i tutaj niezupełnie
fair, jak sam przyznaje. Możemy sobie w przybliżeniu przedstawić, jak to wyglądało. Nawiązał
potajemni kontakt z dostawcą swego szefa, sondował, obiecywał lepsze warunki, siał zamęt,
porozumiewał się z innymi agentami tekstylnymi, zawierał przymierza i kontrprzymierza.
Następnie wpadł na pomysł, aby obrać jeszcze inną drogę.
- Jeszcze inną drogę ? - zdumiał się Trap Prokurator skinął głową.
- Ta droga, moi panowie, prowadziła poprzez kanapę w mieszkaniu Gygaxa prosto do jego
małżeńskiego łoża.
Wszyscy się roześmiali, najgłośniej Traps.
- Rzeczywiście - potwierdził - to był złośliwy kawał, który zrobiłem staremu gangsterowi.
Ale i sytuacja była aż za śmieszna, jak sobie przypominam. Dotąd wstydziłem się właściwie, któż
się chętnie zastanawia nad sobą, nikt nie ma całkiem czystej koszuli, lecz między tak
wyrozumiałymi przyjaciółmi wstyd byłby czymś śmiesznym, niepotrzebny, Ciekawe ! Czuję, że
zostałem zrozumiany, i zaczynam też rozumieć siebie, jakbym zawierał znajomość z człowiekiem,
którym sam jestem, którego gdzieś tam przedtem poznałem bardzo przelotnie jako pewnego
przedstawiciela generalnego w studebakerze z żoną i dziećmi.
- Z satysfakcją stwierdzamy - odpowiedział prokurator tonem ciepłym i serdecznym - że
naszemu przyjacielowi zaczyna coś świtać. Pomagajmy mu dalej, aby wreszcie zyskał pełną
jasność. Śledzimy motywy jego postępowania z gorliwością radosnych archeologów, a natkniemy
się w końcu na wspaniałość ukrytych zbrodni. Nawiązał stosunek z panią Gygax. Jak do tego
doszło ? Widział już przedtem apetyczną kobietkę, jak możemy sobie wyobrazić. Być może
zdarzyło się to późnym wieczorem, może w zimie, gdzieś około szóstej (Traps: “O siódmej, Kurt, o
siódmej !”), kiedy zapadł piękna miejska noc, zapaliły się złote latarnie uliczne, wszędzie widniały
oświetlone wystawy i kina, zielone i żółte neony, było przytulnie, rozkosznie, nęcąco. Jechał swym
citroenem śliskimi ulicami w kierunku dzielnicy willowej, gdzie mieszkał jego szef (Traps,
zachwycony, wtrąca: “Tak, tak, dzielnica willowa”), teczka pod pachą, polecenia, próbki tkanin.
Miała zapaść ważna decyzja, lecz limuzyna Gygaxa nie stała na zwykłym miejscu przy
krawężniku, mimo to przeszedł przez mroczny park, zadzwonił. Pani Gygax otworzyła, jej mąż nie
wróci dzisiaj do domu, a służąca wyszła. Była w sukni wieczorowej, albo jeszcze lepiej w płaszczu
kąpielowym, zapytała, czy Traps nie zechciałby jednak wstąpić na jeden aperitif, zaprasza go
serdecznie, i tak oto siedzieli już w salonie obok siebie.
Traps zdumiał się.
- Skąd ty to wszystko tak dobrze wiesz, Kurt ? To zakrawa na czarną magię !
- Wprawa - wyjaśnił prokurator. - Losy ludzkie rozgrywają się jednakowo. Nie było to
bynajmniej uwiedzenie, ani ze strony Trapsa, ani owej kobiety, to była okazja, którą on
wykorzystał. Była sama i nudził się, nie miała nic określonego na myśli, była rada, że może z kimś
porozmawiać, w mieszkaniu było przytulnie i ciepło, a pod kwiecistym płaszczykiem kąpielowym
miała nocną koszulę. Kiedy Traps usiadł obok niej i zobaczył jej białą szyję, wypukłość
wychylających się piersi, ona zaś szczebiotała, zła na męża, rozczarowana - jak trafnie wyczuł to
nasz przyjaciel -dopiero wtedy pojął, że musi tutaj uderzyć, a kiedy już uderzył, wtedy dowiedział
się niebawem wszystkiego o Gygaxie. Jak podejrzany jest stan jego zdrowia, że jakieś silniejsze
przeżycie może go zabić, ile ma lat, jak grubiański i niedobry jest dla swojej żony i jak
niewzruszenie przekonany o jej wierności, bo od żony, która chce się zemścić na mężu, można się
dowiedzieć wszystkiego. Utrzymywał więc dalej ten stosunek, gdyż teraz powziął już zamysł i szło
mu tylko o to, aby wszelkimi środkami zrujnować szefa, niech się co chce dzieje. I tak przyszła
chwila, kiedy już wszystko miał w ręku, wspólnika, dostawców, białą, rozkoszną nagą kobietę w
nocy, i tak zaciskał pętle dążąc do skandalu. Z wyrachowaniem. Również i to możemy sobie
wyobrazić: smutna pora zmierzchu, wieczór i tym razem. Naszego przyjaciela spotykamy w
restauracji, powiedzmy sobie: w jakiejś winiarni na starym mieście, trochę tu za gorąco, wszystko
solidne, patriotyczne, wytworne (nawet ceny), witrażowe szybki, okazały gospodarz (Traps: “W
piwnicy ratuszowej, Kurt”), okazała gospodyni, że sprostujemy nasza pomyłkę, na tle portretów
nieżyjących już bywalców gospody, sprzedawca gazet spacerujący po sali, to znów z niej
wychodzący, później Armia Zbawienia, śpiewająca pieść “Kiedy błyśnie promyk słońca”, paru
studentów, jakiś profesor, na stoliku dwa kieliszki i dobry trunek, widać, że Traps dziś nie
oszczędza, wreszcie w rogu solidny partner Gygaxa, blady, tłusty, spocony, w rozpiętym
kołnierzyku, apoplektyczny jak ofiara, w którą się właśnie celuje, nie mogący wyjść z podziwu, co
to wszystko ma znaczyć, dlaczego Traps naraz go zaprosił, słuchający z uwagą, z własnych ust
Trapsa dowiadujący się o zdradzie małżeńskiej, aby następnie, w parę godzin później, jak się stać
musiało i jak to przewidział nasz Alfredo, pędzić do szefa i uświadomić nieszczęśliwca w poczuciu
obowiązku, z przyjaźni i dlatego, że tak nakazuje przyzwoitość.
- Co za obłudnik ! - wołał Traps oczarowany, z płonącymi, szeroko otwartymi oczami
słuchając relacji prokuratora, szczęśliwy, że oto poznaje prawdę, dumną, śmiałą i samotną prawdę.
Następnie:
Tak zatem ziściło się przeznaczenie, nadszedł dokładnie przewidziany moment, w którym
Gygax wszystkiego się dowiedział, mógł jeszcze ten stary gangster dojechać do domu - wyobraźmy
to sobie - kipiący wściekłością, już w samochodzie nagłe poty, ból w okolicy serce, drżenie rąk,
gniewne gwizdki policjantów, nie zauważone znaki drogowe, męcząca droga z garażu do drzwi
wejściowych, upadek, być może już w korytarzu, kiedy małżonka wybiegła na spotkanie,
przyjemna, apetyczna kobietka. Nie trwało to już długo, lekarz wstrzyknął jeszcze morfinę i już po
wszystkim, nieodwołalnie, jeszcze jakieś rzężenie, szloch małżonki. Traps w domu, w otoczeniu
swoich najbliższych przyjmuje telefon, zmieszanie, wewnętrzny wybuch triumfu, nastrój
spełnienia, w trzy miesiące później studebaker.
Znów śmiechy. Poczciwy Traps, wciąż wpadający w osłupienie, śmiał się również, choć
lekko zakłopotany, drapał się w głowę, przytakiwał z uznaniem prokuratorowi, lecz nie był
bynajmniej strapiony, był nawet w dobrym humorze. Wieczór wydał mu się jak najbardziej udany,
wzburzyło go to wprawdzie nieco i skłoniło do refleksji, że przypisano mu mord, stan ten odczuwał
jednakże jako przyjemny. Rosło w nim przeczucie spraw wyższego porządku, sprawiedliwości,
winy i pokuty, napełniając go zdumieniem. Strach, którego nie zapomniał, który ogarnął go w
ogrodzie i później na widok wybuchowej radości biesiadników, wydał mu się teraz nieuzasadniony,
bawił go. Wszystko było tak bardzo ludzkie. Był ciekaw, co będzie dalej. Towarzystwo zataczając
się, z wciąż potykającym się obrońcą, przeniosło się na czarną kawę do salonu, pomieszczenia
przeładowanego bibelotami i wazami. Na ścianach ogromne sztychy, widoki miast, tematy
historyczne., “Przysięga na Rutli”, “Bitwa pod Laupen”, “Klęska szwajcarskiej gwardii”,
“Proporzec siedmiu nieugiętych”, sufit w gipsaturach, sztukaterie, w rogu fortepian, wygodne
fotele, niskie, ciężkie, na nich hafty, zacne sentencje: “Chwała temu, co kroczy sprawiedliwą
drogą”, “Kto ma czyste sumienie, ten sypia spokojnie”. Przez otwarte okno widać było szosę,
ledwie majaczącą w ciemnościach, raczej można się było jej domyślać, bajkowej, zapadłej w
ciemność, z rozkołysanymi światłami i reflektorami samochodów, które o tej porze przejeżdżały z
rzadka, było już przecież około drugiej. Czegoś bardziej porywającego od mowy Kurta nie
zdarzyło mu się przeżyć, sądził Traps. W zasadzie niewiele można tu dorzucić, kilka małych
sprostowań, te byłyby zapewne wskazane. I tak na przykład: szlachetny partner Gygaxa był raczej
drobny, chudy, w sztywnym kołnierzyku, bynajmniej nie przepoconym, a pani Gygax przyjęła go
nie w płaszczu kąpielowym, lecz w kimonie, co prawda głęboko wydekoltowanym, tak że
serdeczność jej zaproszenia dostrzegalna była gołym okiem - był to jeden z jego dowcipów, dowód
dyskretnego humoru - również i zasłużony zawał serca zaskoczył tego łajdaka nie w domu, lecz w
magazynach, podczas fenu - jeszcze przewiezienie do szpitala, następnie znów atak i zgon. Lecz to
wszystko, jako się rzekło, nie jest istotne, przede wszystkim zaś zgadza się dokładnie to, co
oznajmił jego wielki, serdeczny przyjaciel, prokurator: rzeczywiście zadał się z panią Gygax tylko
po to, aby zrujnować starego łajdaka, tak, nawet przypomina sobie teraz dokładnie, jak w jego
łóżku, sponad jego małżonki, wpatrywał się w jego fotografię, w to niesympatyczne, spasione
oblicze w rogowych okularach, zza których patrzyły wytrzeszczone oczy, i jak dziką radością
ogarnęło go przeczucie, że tym, co teraz tak radośnie i żarliwie uprawia, morduje - w rzeczy samej
- swego szefa, że go z zimna krwią wykańcza.
Usadowiono się już w miękkich fotelach z szlachetnymi sentencjami, kiedy Traps to
oświadczył. Sięgano po filiżanki z gorącą kawą, mieszano łyżeczką, popijano koniakiem z wielkich
pękatych kieliszków, był to roffignac 1891.
- A zatem przechodzę do wniosku o karę - oznajmił prokurator, rozparty w monstrualnym
fotelu, z nogami w skarpetkach nie od pary (jedna w szaro-czarną kratę, druga zielona),
zarzuconymi na poręcz. - Drogi Alfredo nie działał “dolo indirecto”, z czego mogłaby wyniknąć
śmierć tylko przypadkowa, lecz “dolo malo”, w złym zamiarze, na co wskazują już same fakty; z
jednej strony sam sprowokował skandal, z drugiej zaś po śmierci starego łajdaka nie odwiedził już
ani razu jego apetycznej żonki, z czego niezbicie wynika, ze małżonka był jedynie narzędziem w
jego krwawych planach, miłosną bronią morderczą, że tak powiem, że mamy zatem do czynienia z
mordem przeprowadzonym w sposób psychologiczny, tak mianowicie, że oprócz zdrady
małżeńskiej nie wydarzyło się nic niezgodnego z prawem, co prawda tylko pozornie. Dlatego też,
gdy się ten pozór już rozwiał, tak, kiedy już drogi oskarżony sam najuprzejmiej się przyznał, ja
jako prokurator mam przyjemność - i na tym kończę swój wywód - żądać od wysokiego sądu kary
śmierci dla Alfredo Trapsa, jako zapłaty za zbrodnię, która zasługuje na podziw, budzi zdumienie i
ma prawo uchodzić za jedną z najbardziej niezwykłych zbrodni stulecia.
Śmiano się, bito brawo i rzucono się na tort, który teraz wniosła Simona. Dla ukoronowania
wieczoru, jak powiedziała. Za oknami wzeszedł jako dodatkowa atrakcja późny księżyc, cieniutki
sierp. Lekki szum drzew, poza tym cisza, na ulicy tylko z rzadka jakiś samochód, jakiś spóźniony
przechodzień, powracający do domu ostrożnie, nieznacznym zygzakiem. Przedstawiciel generalny
poczuł się ocalony, siedział obok Pileta na miękkiej pluszowej kanapie (sentencje: “Przebywaj w
przyjaciół gronie”), opasał ramieniem milczącego, który w pewnych momentach wyrzucał z siebie
pełen zdumienia okrzyk “świetnie”, z nieśmiało syczącym “ś”, lgnąc tkliwie do jego
wypomadowanej elegancji. Z ufnością. Policzek przy policzku. Wino uczyniło go ociężałym i
zgodnym, rozkoszował się, że przebywa w rozumnym gronie, że może być szczery, może być
samym sobą, że nie ma już żadnej tajemnicy, bo żadna już nie była mu potrzebna, że jest
doceniany, kochany, zrozumiany, i myśl, że popełnił morderstwo, docierała coraz głębiej do jego
świadomości, wzruszała, przemieniała jego życie, czyniła je bardziej ważkim, bardziej
bohaterskim, bardziej cennym. Zachwycało go to prawie. Planował mord i dokonał go, aby pójść
wyżej - uświadomił to sobie teraz z pełną jasnością.
I to właściwie nie z zawodowych czy z finansowych przyczyn, czy dlatego że pragnął mieć
studebakera, lecz w istocie rzeczy, aby stać się prawdziwym, głębszym człowiekiem - jak mu się
zdawało w tej chwili u kresu jego myślowych możliwości - godnym szacunku, przyjaźni uczonych
i wykształconych mężów, którzy mu teraz - nawet Pilet - jawili się jak owi pradawni magowi, o
których kiedyś czytał w “Readers Digest”, którzy teraz odkryli nie tylko tajemnicę gwiazd, lecz
więcej, także i tajemnice sprawiedliwości, jurisprudencji (upajał się tym słowem), którą on w
swoim żywocie tekstylnego fachowca poznał tylko jako abstrakcyjne zagrożenie i która teraz jak
jakieś potężne, niepojęte słońce wschodziła nad jego ograniczonym horyzontem niczym jakaś
całkowicie niezrozumiała idea, która go tym gwałtowniej przyprawiała o drżenie i napawała grozą.
Przysłuchiwał się więc, pociągając głośno złocistobrunatny koniak, najpierw głęboko zdumiony,
potem coraz bardziej oburzony na wywody grubego obrońcy, wobec tych gorliwych prób
zmierzających do przekształcenia jego czynu w coś zwyczajnego, mieszczańskiego, powszedniego.
Pan Kummer, odrywając cwikier od mięsistych policzków i eksplikując swe słowa przy pomocy
małych, wytwornych, geometrycznych gestów, wywodził, że z przyjemnością wysłuchał
wynalazczej mowy pana prokuratora. Oczywista, stary gangster Gygax nie żyje, jego klient zaznał
przez niego wielu cierpień, ogarnęła go prawdziwa animozja do pryncypała, próbował go obalić,
któż temu zaprzeczy, gdzież to się nie zdarza, fantastyczne jest tylko przedstawiać śmierć tego
chorego na serce człowieka interesu jako mord (“Ale ja przecież zamordowałem” - zaprotestował
nagle Traps, jakby spadł z nieba). W przeciwieństwie do prokuratora uważa on oskarżonego za
niewinnego, tak, niezdolnego do występku. (Traps wtrąca, tym razem rozgoryczony: “Ale ja
przecież jestem winny !”) Przedstawiciel generalny hefajstonu jest tutaj typowym przykładem.
Kiedy określa go jako niezdolnego do występku, nie chce przez to powiedzieć, że jest on niewinny,
wręcz przeciwnie. Traps jest być może zaplątany we wszystkie rodzaje występków, cudzołożył,
szwindlem przebijał się przez życie, nie zawsze cofając się przed krzywdą, nie tak jednak, aby jego
życie miało się składać z samych zdrad małżeńskich i szwindlów, nie, nie. Ono również ma swoje
pozytywne strony, a nawet cnoty. Drogi Alfredo jest pracowity, wytrwały, oddany swym
przyjaciołom, stara się zapewnić dzieciom lepszą przyszłość, pod względem politycznym
niezawodnie lojalny, trzeba tylko oceniać jego życie jako całość. Ma może we krwi pewną dozę
niesolidności, trochę zepsuty, jak to często się zdarza w niejednym życiu przeciętnym, tak nawet
musi się zdarzać, lecz właśnie dlatego nie jest zdolny do wielkiego, czystego, dumnego występku,
do zdecydowanego czynu, do niewątpliwej zbrodni. (Traps: “Oszczerstwo, istne oszczerstwo.”) Nie
jest on zbrodniarzem, lecz ofiarą epoki, Zachodu, cywilizacji, która stopniowo traciła wiarę (coraz
bardziej mglistym tonem) w chrystianizm, uniwersalizm, i jest tak chaotyczna, ze jednostce nie
przyświeca już żadna gwiazda przewodnia. W rezultacie występuje zamęt, zdziczenie, zaczyna
obowiązywać prawo pięści, brak jest prawdziwej obyczajności. I cóż się teraz stało ? Ten jak
najbardziej przeciętny osobnik wpadł całkiem nie przygotowany w ręce wyrafinowanego
prokuratora. Jego intensywna działalność w branży tekstylnej, jego życie prywatne, wszystkie
przygody jego żywota, na który składały się podróże zawodowe, walka o chleb i mniej lub bardziej
niewinne przyjemności, zostały teraz prześwietlone, przebadane, poddane sekcji. Niezależne od
siebie fakty zostały powiązane, ukradkiem podsunięto logiczny plan dla wyjaśnienia całości,
zdarzenia, które równie dobrze przebiegać mogły inaczej, zostały przedstawione jako przyczyny
działań, z bezmyślności zrobiono świadomy zamiar, tak że w końcu, w konsekwencji przesłuchania
wyskoczył morderca jak królik z kuglarskiego cylindra. (Traps: “Nieprawda !”) Jeśli rozważa się
sprawę Gygaxa z trzeźwym obiektywizmem, nie poddając się mistyfikacjom prokuratora, dochodzi
się do przekonania, że w rzeczy samej stary gangster sam jest winien swej śmierci przez swe
nieporządne życie, przez swą konstytucję fizyczną - czym jest choroba managerów, nie trzeba
wyjaśniać - brak wytchnienia, hałas, zrujnowane małżeństwo i rozstrojone nerwy, lecz najpewniej
zawał wywołany był przez fen, o którym wspomniał Traps, właśnie fen odgrywa w sprawach
sercowych decydującą rolę (Traps: “Śmieszne !”), mamy zatem wyraźnie do czynienia ze zwykłym
nieszczęśliwym wypadkiem. Oczywiście, jego klient postępował bezwzględnie, lecz zmuszały go
do tego właśnie prawa walki konkurencyjnej, jak to sam wciąż podkreśla; oczywiście, najchętniej
uśmierciłby swego szefa, jakież to myśli nie przychodzą czasem do głowy, jakich czynów nie
dokonuje się w myślach, ale przecież tylko w myślach, czyn poza takimi myślami nie istnieje i nie
można go skonstatować. Jest absurdem przyjmować jego istnienie, lecz jeszcze większym
absurdem jest, kiedy sam klient sobie wyobraża, że popełnił morderstwo. Oprócz kraksy
samochodowej doznał jeszcze innej, psychicznej kraksy, i dlatego on, obrońca, wnosi o
uniewinnienie Alfredo Trapsa itd., itd.
Przedstawiciela generalnego coraz bardziej drażniła ta życzliwa zasłona dymna, którą
zasnuta została jego piękna zbrodnia, w której zbrodnia ta ulegała zniekształceniu, zanikała,
stawała się nierealna, zjawiskowa, była tylko wynikiem ciśnienia atmosferycznego. Czuł się
niedoceniony, zaprotestował przeto gwałtownie, gdy tylko obrońca wypowiedział ostatnie słowa.
Zerwał się oburzony, trzymając talerzyk z nowym kawałkiem tortu w prawej, kieliszek roffignaca
w lewe ręce, i oświadczył, że chciałby, nim zapadnie wyrok, najuroczyściej zapewnić, iż
solidaryzuje się z przemówieniem prokuratora - w tym miejscu oczy jego nabiegły łzami - to było
morderstwo, świadome morderstwo, teraz stało się to dla niego jasne, mowa obrońcy natomiast
głęboko go rozczarowała, wręcz przeraziła. Właśnie po nim spodziewał się zrozumienia, powinien
się go spodziewać, uprasza więc o wyrok, więcej, o karę, nie dlatego, iżby chciał schlebiać sądowi,
lecz powodowany szczerym zapałem, bo dopiero tej nocy zaświtało mu, co to znaczy żyć
prawdziwym życiem (tutaj zmieszał się trochę poczciwy zuch), po cóż istniałyby wyższe ideały
sprawiedliwości, występku i grzechu niczym owe pierwiastki chemiczne i związki, z których
wygotowuje się sztuczną tkaninę, żeby pozostać przy przykładach z jego branży, gdyby nie
świadomość, która go odrodziła, w każdym bądź razie - jego słownictwo pozazawodowe jest nieco
skąpe, prosi więc o wybaczenie, ledwie jest w stanie wyrazić, co ma na myśli - w każdym razie
odrodzenie wydaje mu się właściwym wyrażeniem dla określenia szczęścia, które go teraz jak
potężny wicher owiewa, wzburza i porywa.
Tak doszło do wyroku, który ogłosił mały, teraz również porządnie już pijany sędzia wśród
śmiechów, pisków, okrzyków radości i prób jodłowania (podjętych przez pana Pileta), ogłosił ten
wyrok z wysiłkiem, gdyż nie tylko wlazł na fortepian stojący w rogu, czy też raczej do fortepianu,
bo uprzednio go otworzył, również i samo mówienie nastręczało mu niepokonalne wprost
trudności. Zacinał się na pewnych słowach, inne przekręcał lub połykał, zaczynał zdania, których
nie mógł już opanować, nawiązywał do takich, których sens już dawno zapomniał, lecz w ogólnych
zarysach można było jeszcze odgadnąć bieg myśli. Zaczął od pytania, kto ma rację, prokurator, czy
obrońca, czy Traps istotnie popełnił jedna z najosobliwszych zbrodni stulecia, czy też jest
niewinny. Żadnego z tych dwu poglądów nie może uznać za słuszny. Chociaż Traps istotnie nie
dorósł do poziomu metod stosowanych w śledztwie przez prokuratora, jak utrzymuje obrońca, i z
tego powodu przystał na wiele rzeczy, które formalnie biorąc nie rozegrały się w ten właśnie
sposób, lecz jak się okazuje, właśnie on zamordował, wprawdzie nie powodowany szatańskim
zamiarem, bynajmniej, lecz dlatego tylko, że przyswoił sobie bezmyślność świata, w którym
przyszło mu żyć jako generalnemu przedstawicielowi sztucznej tkaniny hefajstonu. Zabił, bo to
wydawało mu się właśnie najbardziej naturalne, aby drugiego przyprzeć do muru, bez skrupułów
iść naprzód, niech będzie, co ma być. W świecie, który przemierzał swoim studebakerem, nic by
się nie stało ich drogiemu Alfredo, nic nie mogłoby mu się stać, lecz właśnie był uprzejmy zawitać
do ich białej ustronnej willi (tu sędzia stał się mglisty i ciągnął swoją mowę wśród radosnego
szlochu, przerywanego raz po raz wzruszonym, potężnym kichnięciem, przy czym jego mała
główka ginęła spowita w ogromnej chustce, co wywoływało wciąż rosnącą wesołość obecnych).
Zawitał do czterech starych ludzi, którzy wniknęli w jego świat czystym promieniem
sprawiedliwości, co wprawdzie osobliwe ma rysy, on wie, wie, wie o tym dobrze. Ta
sprawiedliwość śmieje się szyderczo z czterech zwietrzałych oblicz, odbija się w monoklu
sędziwego prokuratora, w cwikierze grubego obrońcy, chichocze w ustach pijanego, już nieco
bełkotliwego sędziego i rozbłyskuje czerwono na łysinie emerytowanego kata (inni niecierpliwie,
przekrzykując te poetyczności: “Wyrok, wyrok !”), w imię której on teraz ich najlepszego,
najdroższego Alfredo skazuje na śmierć (prokurator, obrońca, kat i Simona: “Brawo!” Traps, teraz
również szlochający ze wzruszenia: “Dzięki, drogi sędzio, dzięki !”), chociaż pod względem
prawnym tylko na tym się opiera, że skazany sam siebie uznaje winnym. A to jest w końcu
najważniejsze. Cieszy go więc, że wydał wyrok, który skazany uznaje w całej rozciągłości,
godność ludzka nie żąda łaski i również nasz szanowny drogi gość radośnie przyjmuje uwieńczenie
swego mordu, które, jak on mniema, nastąpiło wśród nie mniej przyjemnych okoliczności niż sam
mord. To, co u mieszczuch, u przeciętnego człowieka przejawia się jako przypadek, jako kraksa
albo jako zwykła konieczność natury, jako choroba, jako zatkanie naczynia krwionośnego przez
zator, jako złośliwy nowotwór, jawi się tutaj jako nieunikniony wynik moralny. Dopiero tutaj
konsekwentnie doskonali się życie na wzór dzieła sztuki, ludzka tragedia staje się widoczna,
rozbłyskuje, przyjmuje nieskazitelną postać, doskonali się (inni: “Koniec, koniec !”), tak powinno
się to z całym spokojem powiedzieć: dopiero w akcie obwieszczenia wyroku, który z oskarżonego
czyni skazańca, dokonuje się nobilitacja sprawiedliwości; nie może być nic wyższego,
szlachetniejszego, większego niż chwila, w której człowiek zostaje skazany na śmierć. To się teraz
zdarzyło. Traps, któremu być może nie przysługuje aż takie szczęście - gdyż w zasadzie tylko
warunkowa kara śmierci byłaby dopuszczalna, której on nie chce brać pod uwagę, aby ich
drogiemu przyjacielowi nie sprawić zawodu - słowem, Alfredo stał się teraz równy i godny, a by
być przyjętym do ich grona jako gracz mistrzowski itd. (inni: “Szampana tutaj !”)
Wieczór osiągnął swój punkt szczytowy. Pienił się szampan, wesołość zgromadzonych była
niezmącona, z polotem, braterska, nawet obrońca został znów omotany siecią przyjaznych uczuć.
Świece dopalały się, kilka już zgasło, na dworze pierwsza zapowiedź ranka, gwiazdy blednące od
dalekiego wschodu słońca, rześkość i rosa. Traps był zachwycony, a zarazem zmęczony, zażądał,
aby zaprowadzono go do pokoju, zataczał się od jednej przyjaznej piersi do drugiej. Rozlegał się
już tylko bełkot, wszyscy byli pijani, donośna wrzawa wypełniła salon, mowy pozbawione sensu,
monologi, nikt już bowiem nie słuchał drugiego. Od wszystkich zalatywało czerwonym winem i
serem, głaskano przedstawiciela generalnego po włosach, pieszczono go, całowano utrudzonego
szczęśliwca, który był niczym dziecko w otoczeniu dziadków i wujów. Milczący łysek
odprowadzał go na górę. Żmudnie drapali się po schodach na czworakach, w połowie drogi utknęli,
splątani w sobie, nie potrafili już iść dalej, przykucnęli na stopniach. Z góry, przez okno, sączył się
blask kamiennego świtu, mieszała się z białością tynkowanych ścian, nadto z zewnątrz przenikały
pierwsze odgłosy wstającego dnia, od dalekich dworców gwizdy i szczęk przetaczanych wagonów
jak niejasne wspomnienie o jego spóźnionym powrocie do domu. Traps był szczęśliwy, wyzbyty
wszelkich pragnień jak nigdy jeszcze w swoim drobnomieszczańskim życiu. Jawiły mu się blade
obrazy, chłopięca twarzyczka, zapewne najmłodszy synek, którego najbardziej kochał, potem, w
półmroku, wioska, do której trafił w wyniku kraksy, jasna wstęga szosy wspinająca się na małe
wzniesienie, pagórek z kościołem, olbrzymi szumiący dąb opasany żelaznymi obręczami i wsparty
na podporach, zalesione wzgórza, za nimi bezkresne świecące niebo, w górze, wszędzie, bez końca.
Lecz oto właśnie łysek wywrócił się, wymamrotał: “Chcę spać, chcę spać, jestem zmęczony”, po
czym rzeczywiście zasnął, słyszał jeszcze tylko, jak Traps pełznął w górę, później upadło z hukiem
krzesło. Milczący łysek ocknął się na schodach, lecz tylko na sekundę, jeszcze pełen snów i
wspomnień o minionych koszmarach i chwilach wypełnionych grozą, następnie zakotłowało się od
gmatwaniny nóg wokół niego, śpiącego, bo inni wchodzili po schodach. Wygryzmolili na stole,
piszcząc i skrzecząc, pergamin z wyrokiem śmierci, utrzymany w tonie niezwykle panegirycznym,
z dowcipnymi zwrotami, o akademickiej frazie - łacina i stara niemczyzna - następnie ruszyli w
drogę, aby dzieło to położyć generalnemu przedstawicielowi przy łóżku, dla miłego upamiętnienia
wielkiej pijatyki, kiedy się rano przebudzi. Na dworze jasno, wczesna godzina, pierwsze
niecierpliwe i ostre krzyki ptaków - i tak wchodzili po schodach, stąpali poprzez pogrążonego we
śnie łyska. Jeden trzymał się drugiego, wszyscy trzej zataczali się, posuwając się nie bez trudności,
zwłaszcza na zakręcie schodów, gdzie wzajemne zderzanie się, cofanie, rozpychanie i ustępowanie
do tyłu były nieuniknione Wreszcie stanęli przed drzwiami pokoju gościnnego. Sędzia otworzył i
uroczysta grupa skamieniała na progu - prokurator z jeszcze nie odwiązaną serwetą - we framudze
okna wisiał Traps, bez ruchu, ciemna sylweta a na tle mdło srebrzystego nieba, w ciężkim zapachu
róż, tak ostatecznie i bezwzględnie, że prokurator, w którego monoklu przeglądał się dojrzewający
ranek, musiał najprzód zaczerpnąć powietrza, zanim, bezradny i smutny z powodu straty
przyjaciela, zawołał z niekłamanym bólem:
- Alfredo, kochany Alfredo ! Coś ty też sobie, na miłość boską, pomyślał ? Zepsułeś nam
nasz najpiękniejszy wieczór !