Friedrich Durrenmatt -"Kraksa"
CZ¨—Ź PIERWSZA
Czy istniejĄ jeszcze jakieś historie możliwe, historie godne
pisarza? Jeśli ktoś nie chce mówi† o sobie, romantycznie i
lirycznie uogólnia† swojej osobowości, jeśli nie czuje się
zmuszony, aby opowiedzie† szczerze o swych nadziejach i
porażkach, o tym, jak sypia z kobietami - jak gdyby
prawdomównoś† mogła to wszystko podnieś† do rangi uogólnienia,
nie zaś w sferę medycyny lub w najlepszym razie psychologii -
jeśli ktoś nie chce tego robi†, woli zaś dyskretnie pozosta† w
cieniu, ukrywajĄc taktownie sprawy osobiste, wpatrzony w swoje
tworzywo jak rzeźbiarz w swój materiał, kształtujĄc go, uczĄc
się jednocześnie na nim, jeśli jak pewien typ klasyków stara się
nie popada† łatwo w zwĄtpienie - nawet kiedy nie da się
zaprzeczy†, że czysty nonsens jawi się na każdym kroku - wówczas
pisanie staje się czynnościĄ trudniejszĄ i bardziej samotnĄ, a
także bardziej bezsensownĄ. Nie chodzi przecież o dobrĄ notę w
historii literatury - komu nie zdarzyło się otrzyma† dobrej
noty, jakaż miernota nie została już wyróżniona - postulaty dnia
sĄ ważniejsze. Lecz i tutaj znów dylemat i niekorzystna sytuacja
na rynku. Życie oferuje nam same rozrywki: wieczorem dostarcza
ich kino, poezję daje codzienna gazeta w felietonie, za większĄ
sumkę, w praktyce - poczĄwszy od jednego franka, już żĄda się
duszy, wyznaä, właśnie prawdy, wymaga się wyższych wartości,
morału, efektownych powiedzonek, zawsze coś musi by†
przezwyciężone albo spotka† się z afirmacjĄ, raz jest to
chrystianizm, kiedy indziej znów powszechne zwĄtpienie, wszystko
może sta† się literaturĄ. Lecz jeśli autor właśnie wzbrania się
przed produkowaniem takiej strawy, coraz bardziej, z rosnĄcĄ
stanowczościĄ, bo wprawdzie świadom jest, że impuls zmuszajĄcy
do pisania tkwi w nim, w zależnej od przypadku grze świadomości
i nieświadomości, w jego wierze i wĄtpliwościach, sĄdzi jednak,
że właśnie te sprawy z pewnościĄ nie obchodzĄ publiczności -
wystarczy to, co on pisze, kształtuje, formuje - niechaj więc
apetycznie przedstawia samĄ tylko powierzchnię i wyłĄcznie nad
niĄ pracuje, poza tym zachowa milczenie, nie rozwodzĄc się
zbytnio ani nie komentujĄc. Kiedy dojdzie do takiego
przeświadczenia, zatrzyma się, będzie zwlekał, stanie bezradny,
jest to prawie nieuniknione. Rodzi się przeczucie, że nie ma już
co opowiada†, zaczyna się poważnie myśle† o rezygnacji, by†
może, jest jeszcze miejsce na parę zdaä, poza tym można tylko
wziĄ† kurs na biologię, by przynajmniej myślowo zbliży† się
jakoś do wybuchu ludzkości, do rosnĄcych miliardów ludzi, do
nieustannie produkujĄcych macic - albo też zwróci† się ku
fizyce, astronomii, ażeby uświadomi† sobie strukturę
wszechświata, w którym krĄżymy. Reszta dla magazynów, dla takich
tygodników, jak "Life", "Match", "Quick" i dla "Sie und Er" -
prezydent z tlenowym aparatem, wujek Bułganin w swoim ogrodzie,
księżniczka w towarzystwie zuchowatego pilota, głośne gwiazdy
filmowe i potentaci dolara, wielkości wymienne, już wyszły z
mody, ledwie się o nich czasem wspomni. Obok powszedni dzieä
przeciętnego człowieka, w moim przypadku zachodnioeuropejski,
ściślej szwajcarski, zła pogoda i zła koniunktura, troski i
nieszczęścia, wstrzĄsy wywołane perypetiami osobistymi, bez
zwiĄzku wszakże z całościĄ świata, z biegiem rzeczy i nonsensów,
z rozwojem konieczności.
Los zeszedł ze sceny, na której toczy się gra, aby czai† się
za kulisami, poza obowiĄzujĄcĄ dramaturgiĄ - na pierwszym planie
wszystko jawi się jako katastrofa, choroba, kryzys. Nawet wojna
zaczyna by† zależna od tego, czy mózgi elektronowe przepowiedzĄ
jej rentownoś†, lecz wiadomo, że to nigdy nie nastĄpi, jeśli
maszyny rachunkowe prawidłowo funkcjonujĄ. Klęski można sobie
już tylko matematycznie wyobrazi†, lecz biada, jeśli do
sztucznych mózgów zakradnie się jakieś fałszerstwo, jeśli
zostanĄ zastosowane niedozwolone chwyty. A to wszystko jeszcze
nie jest tak przykre jak sama możliwoś†, że nagle puszcza jakaś
śruba, psuje się cewka, jakiś guzik błędnie reaguje i już mamy
koniec świata, z powodu technicznego krótkiego spięcia, z powodu
włĄczenia niewłaściwej dźwigni. Tak więc nie grozi już żaden
Bóg, żadna sprawiedliwoś†, żadne fatum jak w PiĄtej symfonii -
lecz wypadki drogowe, tamy walĄce się na skutek zastosowania
fałszywej konstrukcji, eksplozja fabryki bomb atomowych
spowodowana przez roztargnionego
laboranta, źle wyregulowane wylęgarnie. Nasza droga prowadzi obok
ścian wypełnionych reklamami butów Bally, wozów Studebakera,
lodów śmietankowych i tablicami pamiĄtkowymi znaczĄcymi miejsca
spoczynku nieszczęśliwych ofiar wypadków, zdarzajĄ się jeszcze
historie możliwe, w których z tuzinkowej twarzy wyziera nagle
ludzkoś†, czyjś pech nabiera mimochodem sensu ogólnego, sĄd i
sprawiedliwoś† stajĄ się nagle widoczne, może i łaska, wyjednana
przypadkiem, odbita w monoklu pijanego.
CZ¨—Ź DRUGA
Wypadek, wprawdzie nie poważny, kraksa również i tutaj: Alfredo
Traps, żeby wymieni† nazwisko, zatrudniony w branży tekstylnej,
lat czterdzieści pię†, bynajmniej jeszcze nie otyły, zjawisko
pociĄgajĄce, o poprawnych manierach zdradzajĄcych wprawdzie
pewnĄ tresurę, trĄcĄcych czymś prymitywnym i handlarskim - ten
nasz współcześnik jechał właśnie swym studebakerem jednĄ z
większych dróg kraju. Już mógł się spodziewa†, że za godzinę
będzie u siebie w domu, w pewnym znaczniejszym mieście, gdy
nagle wóz zastrajkował. Po prostu przestał się porusza†.
połyskujĄca czerwonym lakierem maszyna spoczęła bezradnie u stóp
niewielkiego wzgórza, na które pięła się droga; na północy
utworzyła się kumulusowa chmura, na zachodzie słoäce stało wciĄż
jeszcze wysoko, tak niemal jak po południu. Traps wypalił
papierosa i zajĄł się tym, czego wymagała sytuacja. Mechanik,
który w koäcu wziĄł na hol studebakera, oświadczył, że nie może
usunĄ† uszkodzenia wcześniej niż następnego dnia - defekt
gaźnika. Czy odpowiadało to rzeczywistości, tego nie można było
ani stwierdzi†, ani też nie byłoby wskazane podejmowa† takiej
próby - jest się wydanym na łup mechaników, jak niegdyś było się
zdanym na laskę rycerzy rozbójników, a jeszcze przed tym na
łaskę bóstw lokalnych i demonów. Za wygodny, aby odby†
półgodzinnĄ drogę do następnej stacji kolejowej i podjĄ† nieco
skomplikowanĄ, cho† krótkĄ podróż do domu, do żony, do czworga
swych dzieci - sami chłopcy - postanowił Traps przenocowa†. Była
godzina szósta wieczór, ciepło, zbliżał się najdłuższy dzieä
lata, wioska, na której skraju stał warsztat samochodowy, miła,
rozsypana u stóp zalesionych wzgórz, z kościółkiem na pagórku,
plebaniĄ, z dębem prastarym, ujętym w żelazne obręcze i podpory,
wszystko solidne, czyściutkie, nawet kupy gnoju przed chłopskimi
domami starannie spiętrzone i szykowne. Była tu również gdzieś
w pobliżu jakaś fabryczka, kilka szynków i gospód, jednĄ z nich
Trapsowi już nieraz polecano, lecz wszystkie pokoje były zajęte
- jakiś zjazd hodowców drobiu zarezerwował łóżka - agentowi
tekstylnemu wskazano willę, gdzie przyjmuje się czasem
przyjezdnych. Traps ociĄgał się. Jeszcze można było wróci†
kolejĄ, lecz wabiła go nadzieja, że przeżyje tu jakĄś przygodę.
Nieraz trafiały się po wsiach dziewczęta, jak ostatnio w
Grossbiestringen, umiejĄce doceni† agentów tekstylnych. Ożywiony
nowym impulsem ruszył w stronę willi. Od kościoła dolatywało
bicie dzwonów. Krowy minęły go porykujĄc. Piętrowy domek stał
w doś† rozległym ogrodzie, ściany oślepiajĄco białe, płaski
dach, zielone okiennice, do połowy przesłonięte krzewami, buki
i świerki, od frontu kwiaty, głównie róże, wśród nich
człowieczek w podeszłym wieku, w skórzanym fartuchu, by† może
właściciel posesji, zajęty lekkĄ robotĄ w ogrodzie: Traps
przedstawił się i poprosił o nocleg.
- Paäski zawód - zapytał stary, który zbliżył się do parkanu,
palĄc brissago, głowa jego ledwie wystawała nad furtkę. -
Pracuje w branży tekstylnej.
Stary bacznie zlustrował Trapsa, spoglĄdajĄc w sposób właściwy
dalekowidzom ponad małymi, nieoprawnymi szkłami.
- Oczywiście, może pan tutaj przenocowa†.
Traps spytał o cenę.
Nie zwykł za to przyjmowa† zapłaty, wyjaśnił stary, jest
samotny, jego syn przebywa w Stanach Zjednoczonych, nad nim ma
pieczę gosposia, panna Simona, jest więc rad, jeśli od czasu do
czasu może przyjĄ† kogoś w gościnę.
Agent podziękował. Był wzruszony tĄ gościnnościĄ i zauważył,
że na wsi nie wymarły bynajmniej cnoty i dobre zwyczaje
przodków. Otworzono mu furtkę. Traps rozejrzał się: żwirowane
dróżki, trawniki, głębokie cienie, fragmenty oświetlone słoäcem.
Dzisiaj wieczorem spodziewa się kilku panów, powiedział stary,
kiedy zbliżyli się do kwiatów, i zaczĄł starannie przycina† krzak
róży. MajĄ przyjś† przyjaciele, którzy mieszkajĄ w sĄsiedztwie,
bĄdź we wsi, bĄdź dalej aż u stóp wzgórza, emeryci, jak on,
ściĄgnęli tutaj dla łagodnego klimatu i dlatego, że tutaj nie
czuje się fenu, wszyscy samotni, wdowcy, spragnieni czegoś
nowego, jakiegoś urozmaicenia, będzie więc to dla niego wielka
przyjemnoś† móc zaprosi† pana Trapsa na kolację i na następujĄcy
po niej kawalerski wieczór. Agent był zaskoczony. Właściwie
chciał zjeś† we wsi, w szeroko znanej gospodzie, lecz nie śmiał
odrzuci† zaproszenia. Czuł się zobowiĄzany. PrzyjĄł propozycję
bezpłatnego noclegu. Nie chciał robi† wrażenia nieuprzejmego
mieszczucha. Udawał więc
zadowolonego. Gospodarz zaprowadził go na pierwsze piętro. Miły
pokój. BieżĄca woda, szerokie łoże, stół, wygodne krzesło, na
ścianie obraz Hodlera, stare, oprawne w skórę tomiska na półce.
Agent otworzył swojĄ walizeczkę, umył się, ogolił, spowił się
w chmurę wody koloäskiej, podszedł do okna, zapalił papierosa.
Wielka tarcza słoneczna opadała za wzgórza opromieniajĄc buki.
Podsumował pobieżnie interesy dnia, zlecenie firmy Rotacher
niczego sobie, kłopot w Wildholzem, pię† procent zażĄdał łajdak,
on mu jeszcze pokaże. Potem wyłoniły się wspomnienia.
Powszednie, nieuporzĄdkowane, zdrada małżeäska planowana w
hotelu Touring, problem, czy najmłodszemu synkowi (którego
najbardziej kocha) kupi† elektrycznĄ kolejkę, uprzejmoś†, a
właściwie obowiĄzek nakazywał telefonicznie powiadomi† żonę o
niezamierzonej zwłoce. Jednak zaniechał tego, jak to już często
bywało. Żona zdĄżyła się nawet przyzwyczai†, a poza tym i tak
by mu nie uwierzyła. ZiewnĄł, pozwolił sobie na jeszcze jednego
papierosa. Widział, jak trzej starsi panowie zbliżali się
kroczĄc żwirowanĄ alejkĄ, dwóch ramię w ramię, gruby i łysy za
nimi. Powitanie, uściski rĄk, objęcia, rozmowy o różach. Traps
odsunĄł się od okna, podszedł do półki z ksiĄżkami. SĄdzĄc po
tytułach, które odczytał, można się było spodziewa† nudnego
wieczoru - Hotzendorff, "Zbrodnia morderstwa i kara śmierci",
Savingy, "System współczesnego prawa rzymskiego", Ernst David
Holle, "Praktyka przesłuchania". Agent zrozumiał. Gospodarz był
prawnikiem, może byłym adwokatem. Przygotował się już na
rozwlekłe dysputy - cóż wie o prawdziwym życiu taki mól
ksiĄżkowy, świadczĄ o tym jego kodeksy. Było również do
przewidzenia, że będzie się mówiło o sztuce albo o czymś
podobnym, tematy, przy których mógł się łatwo zbłaźni† - dobre
sobie, gdyby nie musiał trwa† w centrum walki konkurencyjnej,
on także nabrałby biegłości w subtelniejszych sprawach.
Niechętni schodził więc na dół, gdzie na otwartej, wciĄż
oświetlonej słoäcem werandzie zajęto miejsca, podczas gdy
gosposia, tęga osoba, nakrywała stół w przyległej jadalni. Lecz
zdumiał się, kiedy ujrzał oczekujĄce go towarzystwo. Był rad,
że najpierw zbliżył się doä pan domu, teraz wyglĄdajĄcy niemal
jak fircyk, nieliczne włosy starannie zaczesane, w znacznie za
obszernym surducie. Powitano Trapsa krótkim przemówieniem.
ZdĄżył ukry† swe zaskoczenie, bĄknĄł, że całĄ przyjemnoś† po jego
stronie, skłonił się chłodno, pełen rezerwy, grał rolę bywałego
w świecie fachowca od tekstyliów i pomyślał z żalem, że został
przecież w tej wiosce tylko po to, aby przygada† sobie jakĄś
dziewczynę. To się nie udało. Zobaczył przed sobĄ trzech
pozostałych starców, którzy w niczym nie ustępowali
zdziwaczałemu gospodarzowi. Jak
niesamowite kruki wypełniali słonecznĄ werandę z wyplatanymi
meblami i powiewnymi firankami, zgrzybiali, wymiętoszeni i
zaniedbani, chociaż ich surduty zdawały się by† w najlepszym
gatunku - co spostrzegł natychmiast - jeśli nie bra† pod uwagę
łysego (nazwiskiem Pilet, siedemdziesiĄt siedem lat, jak
oświadczył pan domu przy prezentacji, która teraz nastĄpiła),
sztywno i godnie siedzĄcego na bardzo niewygodnym taborecie,
chociaż wokół stało kilka wygodnych krzeseł. Więcej niż
starannie ubrany, w butonierce biały goździk, gładził
nieustannie przyczernionego krzaczastego wĄsa, emeryt zapewne,
może jakiś były, przez szczęśliwy przypadek wzbogacony
zakrystian albo kominiarz, lub - co równie nie wykluczone -
maszynista. Tym nędzniej prezentowali się dwaj pozostali. Jeden
(pan Kummer, lat osiemdziesiĄt dwa), grubszy jeszcze od Pileta,
otyły, złożony jakby z połci słoniny, siedział w fotelu na
biegunach, twarz miał jaskrawoczerwonĄ, potężny nochal pijaka,
jowialne wyłupiaste oczy za złotym cwikierem, do tego, pewnie
na skutek przeoczenia, nocna koszula pod czarnym
garniturem i kieszenie wypchane gazetami i papierami, podczas gdy
drugi (pan Zorn, lat osiemdziesiĄt sześ†), wysoki i chudy, monokl
wciśnięty w lewe oko, blizny na twarzy, haczykowaty nos,
śnieżnobiała lwia grzywa, zapadłe usta, pod każdym względem
staroświeckie zjawisko - miał źle zapiętĄ kamizelkę i na nogach
dwie różne skarpetki.
- Campari ? - spytał gospodarz.
- Proszę bardzo - odpowiedział Traps i usiadł w fotelu, podczas
gdy wysoki i chudy z zainteresowaniem oglĄdał go przez monokl.
- Pan Traps weźmie zapewne udział w naszej zabawie ?
- Ależ oczywiście. Bardzo lubię zabawy.
Starsi panowie uśmiechnęli się, pokręcili głowami.
- Nasza zabawa jest by† może szczególnego rodzaju - dorzucił
gospodarz ostrożnie, jakby się ociĄgajĄc. - Polega ona na tym,
że wieczorem odgrywamy nasze dawne zawody.
Starcy uśmiechnęli się znów grzecznie, dyskretnie.
Traps zdziwił się. Jak ma to rozumie† ?
- A no tak - sprecyzował gospodarz - ja byłem kiedyś sędziĄ,
pan Zorn prokuratorem, a pan Kummer adwokatem, zabawiamy się
zatem w sĄd.
- Ach tak. - Traps zrozumiał i pomysł wydał mu się możliwy do
przyjęcia. A może jednak wieczór nie był jeszcze całkiem
stracony. Gospodarz przypatrywał się agentowi z uroczystĄ
minĄ.
- W zasadzie - wyjaśnił łagodnym głosem - odtwarzaliśmy słynne
procesy historyczne, proces Sokratesa, proces Jezusa, proces
Joanny d'Arc, proces Dreyfusa, ostatnio podpalenie Reichstagu.
Kiedyś znów Fryderyk Wielki uznany został przez nas za
niepoczytalnego. Traps zdumiał się.
- I odgrywacie to każdego wieczoru ?
Sędzia przytaknĄł.
- Ale oczywiście najpiękniej jest - wyjaśnił dalej - kiedy się
gra w oparciu o żywy materiał, wtedy wynikajĄ szczególnie
interesujĄce sytuacje. Nie dalej jak wczoraj był pewien poseł,
który we wsi wygłosił przemówienie wyborcze i przegapił ostatni
pociĄg. Został skazany na czternaście lat więzienia za szantaż
i przekupstwo. - Surowy sĄd - stwierdził rozbawiony Traps.
- To sprawa honoru - rozpromienili się starcy.
- A jakĄż rolę mógłbym odegra† ?
Znów uśmieszki, niemal śmiech.
- Mamy już sędziego, prokuratora i obroäcę - sĄ to stanowiska
zakładajĄce znajomoś† przedmiotu i reguł gry - powiedział
gospodarz. - Jedynie stanowisko oskarżonego pozostaje nie
obsadzone, chciałbym wszakże jeszcze raz podkreśli†, że pan
Traps nie powinien się w żadnym wypadku czu† zmuszonym do
wzięcia udziału w zabawie.
Pomysł starszych panów rozweselił agenta. Wieczór był
uratowany. Może obejdzie się bez uczonej i nudnej atmosfery,
zapowiada się, że będzie wesoło. Był człowiekiem prostym, nie
wyróżniajĄcym się intelektem i bez szczególnej skłonności do
zaję† intelektualnych, człowiekiem interesu - sprytnym, kiedy
trzeba, gotowym w sprawach zawodowych na wszystko. Lubił przy
tym dobrze zjeś† i wypi†, miał skłonnoś† do rubasznych żartów.
Weźmie udział w zabawie, powiedział, to zaszczyt dla niego zajĄ†
osierocone stanowisko oskarżonego.
- Brawo - zarechotał prokurator i zaklaskał w dłonie - brawo,
tak mówi prawdziwy mężczyzna, to się nazywa odwaga.
Agent zaczĄł rozpytywa† się z ciekawościĄ o zbrodnie, która mu
teraz zostanie przypisana.
- To bez znaczenia - odpowiedział prokurator wycierajĄc monokl
- zbrodni zawsze można się doszuka†.
Wszyscy się roześmieli.
Pan Kummer podniósł się.
- Niech pan pozwoli, panie Traps - rzekł tonem niemal ojcowskim
- musimy jeszcze spróbowa† naszego porto: jest stare, musi się
pan z nim zapozna†.
Poprowadził Trapsa do jadalni. Wielki okrĄgły stół był teraz
odświętnie nakryty. Stare krzesła z wysokimi oparciami, na
ścianach poczerniałe obrazy, wszystko solidne, staromodne. Z
werandy dobiegała paplanina starców, w otwartych oknach pełgało
światło wieczoru, wdzierał się świergot ptaków. Na jakimś
stoliczku stały butelki, jeszcze inne na kominku, bordeaux
ułożone w koszyczkach. Obroäca starannie nalał porto drżĄcĄ
nieco rękĄ ze starej flaszki do dwóch małych kieliszków,
napełnił je po brzegi, trĄcił się z agentem przepijajĄc do
niego, zrobił to ostrożnie, kieliszki z kosztownym płynem ledwie
się musnęły.
Traps skosztował.
- Wyborne - pochwalił.
- Jestem paäskim obroäcĄ, panie Traps - powiedział pan Kummer.
- Powinniśmy zatem wypi† za naszĄ przyjaźä !
- Za naszĄ przyjaźä !
Najlepiej będzie - osĄdził adwokat, tak nacierajĄc na Trapsa
swojĄ czerwonĄ twarzĄ, pijackim nosem i cwikierem, że aż trĄcił
go swym olbrzymim brzuchem, nieprzyjemnĄ miękkĄ masĄ - najlepiej
będzie, jeśli pan Traps od razu wyzna mu swoje przestępstwo.
Wtedy on mógłby zagwarantowa†, że i w sĄdzie jakoś to pójdzie.
Sytuacja nie jest wprawdzie groźna, ale nie należy jej
bagatelizowa†. Wysoki, chudy prokurator, wciĄż jeszcze w pełni
sił umysłowych, wydaje się niebezpieczny, a także sam gospodarz
zdaje się skłania† do surowości, a może nawet pewnej pedanterii,
które z wiekiem - liczy sobie już osiemdziesiĄt siedem lat -
jeszcze przybrały na sile. Mimo to udało się jemu, obroäcy,
przeforsowa† większoś† spraw, a przynajmniej nie dopuści† do
najgorszego. Raz tylko, chodziło wtedy o mord rabunkowy, nie
można było naprawdę nic pomóc. Ale przecież mord rabunkowy nie
wchodzi tu zapewne w rachubę, na to jego zdaniem, pan Traps nie
wyglĄda, a może jednak ?
Agent roześmiał się, nie popełnił na szczęście żadnej zbrodni.
Następnie powiedział: "Na zdrowie !"
- Niech pan mi się zwierzy ! - zachęcał go obroäca. - Nie
powinien pan się wstydzi†. Ja znam życie, mnie już nic nie
zadziwi. Losy ludzkie rozwijały się przed moimi oczami, panie
Traps, otwierały się otchłanie, może mi pan wierzy†.
Bardzo mu naprawdę przykro, uśmiechnĄł się zalotnie agent, że
jest oskarżonym, który nie popełnił przestępstwa - a poza tym
to już rzecz prokuratora coś wynaleź†, przecież sam obroäca to
powiedział, nieprawda ? Jak zabawa, to zabawa. On sam jest
ciekaw, co z tego wyniknie. Czy odbędzie się prawdziwe
przesłuchanie ?
- Spodziewam się !
- Bardzo mnie to cieszy.
Obroäca przybrał zakłopotany wyraz twarzy.
- Pan się czuje niewinny, panie Traps ?
Agent roześmiał się: - Zupełnie niewinny - i rozmowa wydała mu
się nad wyraz zabawna.
Obroäca przecierał cwikier.
- Niech pan to sobie dobrze zakarbuje, młody przyjacielu -winny
czy niewinny - chodzi o taktykę ! To wielce ryzykowne, mówiĄc
łagodnie, obstawa† przy niewinności przed naszym sĄdem.
Przeciwnie, byłoby najrozsĄdniej od razu obwini† się o jakieś
przestępstwo, na przykład, rzecz korzystna szczególnie dla ludzi
interesu: oszustwo. Wtedy zawsze można jeszcze ustali† na
podstawie przesłuchania, że oskarżony przesadza, że właściwie
nie można mówi† o oszustwie, lecz raczej o niewinnym
zatuszowaniu faktów ze względu na reklamę, jak to często w
handlu bywa. Droga od winy do niewinności jest wprawdzie trudna,
ale możliwa, natomiast jest zgoła beznadziejne i ma
katastrofalny wpływ na wynik, jeśli ktoś chce koniecznie
zachowa† niewinnoś†. Traci pan tam, gdzie mógłby pan jeszcze
zyska†. Jest pan w sytuacji przymusowej, nie może pan już wybra†
sobie winy, lecz musi pan pozwoli† na narzucenie jej sobie.
Agent, rozbawiony, wzruszył ramionami. Ubolewa, że nie może
zadowoli† sĄdu, ale naprawdę nie przypomina sobie niestety
żadnego wykroczenia, które by go skłóciło z prawem.
Obroäca znów założył cwikier. Z Trapsem będzie miał kłopot,
powiedział z namysłem, niełatwa to będzie sprawa. - Ale przede
wszystkim - zakoäczył rozmowę - niech pan się zastanawia nad
każdym słowem, nie paple bez zastanowienia, bo inaczej zostanie
pan skazany na wieloletnie więzienie, a wtedy nic zrobi† się nie
da. Potem nadeszli inni. Zajęto miejsca za okrĄgłym stołem.
Swojski nastrój, żarciki. Nasamprzód podano najrozmaitsze
zakĄski, wędliny, jajka po rosyjsku, ślimaki, zupę żółwiowĄ.
Nastrój był znakomity, zjadano ze smakiem, chlipiĄc bez żenady.
- No, oskarżony, cóż pan może nam zaprezentowa†, spodziewam się
jakiegoś pięknego, solidnego morderstwa - zarechotał prokurator.
Obroäca zaprotestował.
- Mój klient został oskarżony, chociaż nie dopuścił się żadnego
przestępstwa, jest to, można by rzec, niezwykle rzadki wypadek
w sĄdownictwie. Oświadcza, że jest niewinny.
- Niewinny - zdziwił się prokurator. Szramy na twarzy błysnęły
czerwieniĄ, monokl o mało nie wpadł mu do talerza, kołysał się
jak wahadło na czarnym sznureczku. Karłowaty sędzia, który
właśnie wrzucał do zupy kawałki chleba, znieruchomiał, spojrzał
z wyrzutem na agenta, pokręcił głowĄ, nawet milczĄcy łysek z
białym goździkiem wytrzeszczył w zdumieniu oczy. Zapadła
niepokojĄca cisza. Przestały brzęka† łyżki i widelce, umilkły
sapania i mlaskanie. Tylko Simona w głębi pokoju chichotała
cichutko.
- Musimy przeprowadzi† śledztwo - powiedział wreszcie
prokurator. - Co nie może istnie†, nie istnieje.
- No proszę - zaśmiał się Traps. - Jestem do dyspozycji !
Do ryb podano wino, lekkiego, musujĄcego neuchatela.
- A zatem - powiedział prokurator oczyszczajĄc z ości pstrĄga -
przekonamy się. Żonaty ?
- Od jedenastu lat.
- Dzieciaki sĄ ?
- Czworo.
- Zawód ?
- W branży tekstylnej.
- Jest pan agentem firmy, drogi panie Traps ?
- Przedstawicielem generalnym.
- —wietnie. Miał pan kraksę ?
- Przypadek. Pierwszy raz od roku.
- Ach, a przed rokiem ?
- No tak, ale wtedy jechałem starym wozem - wyjaśnił Traps. -
Citroenem, model 1939, teraz mam studebakera, czerwony, na
zamówienie.
- Studebaker, ach, to interesujĄce, i to od niedawna ? Przedtem
nie był pan pewnie przedstawicielem generalnym ?
- Prostym, zwykłym agentem w branży tekstylnej.
- Koniunktura - przytaknĄł prokurator.
Obok Trapsa siedział obroäca.
- Uważaj pan - powiedział szeptem.
Agent branży tekstylnej, przedstawiciel generalny, jak możemy
go już teraz nazywa†, zajĄł się beztrosko befsztykiem po
tatarsku, wycisnĄł cytrynę, była to jego własna recepta -
odrobina koniaku, papryka i sól. Lepszego jedzenia nie zdarzyło
mu się nigdy kosztowa†, rozpromienił się cały, jak dotĄd
wieczory w "Schlaraffii" uważał za zaszczyt, największĄ
przyjemnoś†, jakiej mógł zazna† człowiek jego pokroju, lecz ten
kawalerski wieczór zapowiadał jeszcze lepszĄ zabawę.
- Aha - zauważył prokurator - należy pan do "Schlaraffii".
Jakiego pseudonimu używa pan tam ?
- Markiz de Casanova.
- —wietnie ! - zachichotał radośnie prokurator, jakby
informacja ta miała szczególnĄ wagę, wciskajĄc znów monokl. -
Bardzo nam przyjemnie to usłysze†. Czy można z paäskiego
pseudonimu wnosi† o paäskim życiu prywatnym, mój drogi ? -
Uwaga ! - syknĄł obroäca.
- Drogi panie - odpowiedział Traps. - Tylko w pewnej mierze.
Kiedy z kobietami przytrafia mi się coś pozamałżeäskiego, to
tylko przypadkowo i bez ambicji.
Czy pan Traps nie byłby tak dobry i nie zechciał opowiedzie†
zebranemu tu towarzystwu swego życia w krótkim zarysie, zapytał
sędzia rozlewajĄc do kieliszków neuchatela. Skoro już
postanowiono odby† sĄd nad miłym gościem i grzesznikiem i, jeśli
się uda, zamknĄ† go na długie lata, to byłoby rzeczĄ
najwłaściwszĄ usłysze† od niego coś bardziej szczegółowego,
prywatnego, intymnego, jakiejś historyjki o kobietach, jeśli
można - z pieprzykiem.
- Opowiada†, opowiada† ! - domagali się chichoczĄc starsi
panowie. Zaprosili raz do stołu jakiegoś alfonsa, który
opowiadał najciekawsze i najbardziej pikantne rzeczy ze swojej
dziedziny i udało mu się wykręci† czterema latami więzienia.
- No, no - zaśmiał się również Traps - cóż o mnie można
powiedzie†. Prowadzę zupełnie powszednie życie, moi panowie,
pospolite życie, jak to zaraz wyznam. Pijemy !
- Pijemy !
Przedstawiciel generalny uniósł kieliszek, spojrzał głęboko w
nieruchome, ptasie oczy czterech starców utkwione w nim tak,
jakby był szczególnie smakowitym kĄskiem, po czym brzęknęły
trĄcane kieliszki.
Na dworze słoäce wreszcie zaszło, ucichł także piekielny skwir
ptaków, krajobraz jednak rysował się jeszcze ostro - ogrody i
czerwone dachy pośród drzew, lasy na wzgórzach, w oddali góry i
kilka lodowców - nastrój spokoju, wiejska cisza, uroczyste
przeczucie szczęścia, błogosławieästwa bożego i kosmicznej
harmonii. - Miałem twardĄ młodoś† - zaczĄł Traps, kiedy Simona
zmieniła talerz i podała potężny dymiĄcy półmisek. Champignons
a la creme. - Ojciec mój był robotnikiem, proletariuszem, który
padł ofiarĄ herezji Marksa i Engelsa, był to zgorzkniały, ponury
człowiek, który nigdy nie zatroszczył się o swoje jedyne
dziecko, matka była praczkĄ, przekwitła wcześnie.
Mogłem chodzi† tylko do szkoły powszechnej, tylko do
powszechniaka - wyznał ze łzami w oczach, rozgoryczony i
wzruszony zarazem swojĄ surowĄ przeszłościĄ, podczas gdy panowie
powściĄgliwie trĄcali się kieliszkami marechaux.
- Ciekawe - powiedział prokurator - ciekawe. Tylko szkoła
powszechna. Ale przy pomocy łokci szanowny pan jakoś się wybił.
- No myślę - chełpił się Traps, rozgrzany przez marechaux,
zachęcony towarzyskĄ atmosferĄ, światem bożym odświętnie
rozpościerajĄcym się za oknami. - No myślę. Jeszcze przed
dziesięcioma laty byłem tylko domokrĄżcĄ i z małĄ walizkĄ
wędrowałem od domu do domu. Ciężka praca, włóczęga, noclegi po
stogach, w podejrzanych zajazdach. W mojej branży zaczynałem od
dołu, od samego dołu. A teraz, moi panowie, gdybyście mogli
zobaczy† moje konto bankowe ! Nie chcę się chwali†, ale czy ktoś
z was ma studebakera ?
- Niechże pan będzie ostrożny - wyszeptał zakłopotany obroäca.
- Jak do tego doszło ? - spytał zaciekawiony prokurator.
Obroäca upomniał Trapsa - powinien pilnowa† się i nie mówi† za
wiele.
Traps oznajmił, że przejĄł wyłĄczne przedstawicielstwo
hefajstonu na kontynent, i triumfalnie rozejrzał się dokoła. -
Tylko Hiszpania i Bałkany sĄ w innych rękach.
- Hefajstos był greckim bogiem - zarechotał mały sędzia
nakładajĄc na talerz pieczarki - naprawdę wielkim kowalem-
artystĄ. Boginię miłości i jej zalotnika, boga wojny Aresa,
złapał do tak subtelnie wykutej i niewidzialnej sieci, że inni
bogowie nie mogli się doś† nacieszy† tym połowem, co jednak
oznacza hafajston, którego wyłĄczne przedstawicielstwo przejĄł
szanowny pan Traps, to pozostaje dla sędziego zawoalowane i
mgliste.
- A jednak jest pan bliski prawdy, czcigodny gospodarzu i
sędzio - roześmiał się Traps. - Sam pan mówi: zawoalowane, a
właśnie ten nie znany mi bóg grecki o prawie identycznym z nazwĄ
mego produktu imieniu utkał owĄ delikatnĄ jak welon i
niewidzialnĄ sie†. Mamy dzisiaj już nylon, perlon, myrlon,
istnieje również hefajston, król sztucznych tkanin, nie do
zdarcia, przejrzysty, prawdziwe dobrodziejstwo dla reumatyków,
stosowany zarówno w przemyśle, jak w modzie, w czasie wojny i
w czasie pokoju. Znakomity materiał na spadochrony, a zarazem
najbardziej pikantna materia na nocne koszule dla
najpiękniejszych paä, jak uczĄ moje własne badania. -
Słuchajcie no, słuchajcie - zaskrzeczeli starcy - własne badania,
a to dobre ! - Simona znów zmieniła talerze i podała pieczeä
cielęcĄ. - Co za uczta ! - rozpromienił się przedstawiciel
generalny. - Cieszy mnie - powiedział prokurator - że potrafi
pan docenia† te rzeczy, i słusznie ! PrezentujĄ nam tu najlepsze
produkty, i to w zadowalajĄcych ilościach, menu jak sprzed
wieku, kiedy ludzie mieli jeszcze odwagę jeś†. Chwała Simonie
! Chwała naszemu
gospodarzowi ! Sam przecież robi zakupy, stary karzeł i wyjadacz,
a co do win, to już Pilet, jako karczmarz, zabiega o nie w
okolicznych wioskach. I jemu też chwała ! Lecz jakże przedstawia
się paäska sprawa, mój zuchu ? Badajmy dalej paäski przypadek.
Teraz znamy już paäskie życie - była to prawdziwa przyjemnoś†
wejrze† w nie na chwilę, na paäskĄ działalnoś† uzyskaliśmy już
jasny poglĄd. Tylko jeden nieważny punkt nie został jeszcze
wyjaśniony: jak doszedł pan w swym zawodzie do tak lukratywnego
stanowiska ? Samym
wysiłkiem, tylko żelaznĄ energiĄ ?
- Uwaga - syknĄł obroäca. - Teraz będzie niebezpiecznie. -To
nie było takie łatwe - odpowiedział Traps przypatrujĄc się
pożĄdliwie, jak sędzia przystępuje do krajania pieczeni -
musiałem najpierw pokona† Gygaxa, a to była ciężka robota. -
Ach, pana Gygaxa, a któż to znowu ?
- Mój dawny szef.
- Trzeba było go się pozby†, chciał pan powiedzie† ?
- Trzeba go było usunĄ†, aby uży† szorstkiego języka mojej
branży - odpowiedział Traps nabierajĄc sosu. - Panowie wybaczĄ
mojĄ szczeroś†. W interesach idzie się na całego, zĄb za zĄb,
a kto chce by† dżentelmenem, to trudno, taki ginie. Ja zarabiam
pieniędzy jak lodu, ale haruję jak dziki osioł, co dzieä robię
sześ†set kilometrów moim studebakerem. Tak bardzo fair znów nie
postępowałem, jak się rzekło, kiedy trzeba było staremu Gygaxowi
przyłoży† nóż do gardła i pchnĄ†, ale musiałem iś† w górę, co
tu gada†, ostatecznie interes jest tylko interesem.
Prokurator spojrzał ciekawie znad cielęcej pieczeni.
- UsunĄ†, przyłoży† nóż do gardła, popchnĄ†, to sĄ przecież
doś† złośliwe wyrażenia, drogi panie Traps.
Przedstawiciel generalny zaśmiał się.
- Należy je oczywiście rozumie† w sensie przenośnym
- A jak się ma pan Gygax, szanowny panie ?
- Umarł w zeszłym roku.
- Czy pan oszalał - zasyczał wzburzony obroäca. - Pan chyba do
cna zwariował.
- W zeszłym roku - ubolewał prokurator. - To przykre. A ileż
miał lat ?
- Pię†dziesiĄt dwa.
- W sile wieku. A na co umarł ?
- Na jakĄś tam chorobę.
- Kiedy pan otrzymał jego stanowisko ?
- Trochę wcześniej.
- —wietnie, to mi na razie wystarczy - powiedział prokurator. -
Mamy szczęście. Wygrzebaliśmy trupa, a to ostatecznie
najważniejsze. Wszyscy się roześmiali. Nawet Pilet, łysy jak
pała, który z nabożeästwem zajadał, pedantycznie, nieomylnie
pochłaniajĄc niezmierzone ilości, podniósł wzrok znad talerza.
- Dobrze - powiedział i skubnĄł czarnego wĄsa.
Po czym zamilkł i jadł dalej.
Prokurator uroczyście podniósł kieliszek.
- Moi panowie - oświadczył - na cześ† tego odkrycia musimy
skosztowa† pichon-longueville z 1933 r. Dobre bordeaux do dobrej
zabawy.
Znów trĄcili się kieliszkami, przepijajĄc do siebie.
- Niech to pioruny, panowie - zdumiał się przedstawiciel
generalny, jednym łykiem wychylajĄc pichon i wyciĄgajĄc
kieliszek ku sędziemu - Wspaniały trunek !
Zapadł zmierzch i nie można już było prawie rozpozna† twarzy
zgromadzonych. Za oknami czuło się obecnoś† pierwszych gwiazd,
gdy gospodyni zapaliła trzy wielkie, ciężkie świeczniki, które
rzuciły na ściany cienie siedzĄcych wokół okrĄgłego stołu niczym
kielich jakiegoś fantastycznego kwiatu. Ufny, swojski nastrój,
atmosfera powszechnej życzliwości, rozluźnienie form
towarzyskich, obyczajów.
- Jak w bajce - zdumiał się Traps.
Obroäca starł serwetĄ pot z czoła.
- Sam pan jest bajkĄ, drogi panie Traps - powiedział. Nie
zdarzyło mi się jeszcze spotka† oskarżonego, który z większym
spokojem zdobyłby się na tak nierozważne wynurzenia.
Traps zaśmiał się.
- Niech pan się nie obawia, drogi sĄsiedzie. Kiedy
przesłuchanie się już zacznie, nie stracę głowy.
W pokoju śmiertelna cisza jak przed chwilĄ. Nie usłyszysz
najcichszego mlaskania, najlżejszego chrzĄknięcia
- Nieszczęśniku - jęknĄł obroäca. - Cóż pan przez to rozumie:
"Kiedy przesłuchanie się już zacznie" ?
- Czyżby - rzekł przedstawiciel generalny zgarniajĄc na talerz
sałatę - już coś się zaczęło ?
Starcy uśmiechnęli się, spojrzeli po sobie porozumiewawczo,
przebiegle, zachichotali radośnie.
MilczĄcy, opanowany łysek parsknĄł:
- On nie zauważył, on nie zauważył !
Traps spojrzał nieufnie, był zaskoczony, ta szelmowska wesołoś†
wydała mu się niesamowita, wrażenie, które wprawdzie szybko
ustĄpiło, tak że sam nawet zaczĄł się śmia†.
- Panowie wybaczĄ mi - powiedział - wyobrażałem sobie tę zabawę
uroczyściej, godniej, z zachowaniem formalności, z posmakiem sali
sĄdowej.
- Kochany panie Traps - wyjaśnił mu sędzia. - Wiele bym dał,
żeby raz jeszcze ujrze† paäskĄ zdumionĄ twarz. Nasz sposób
sprawowania sĄdu wydaje się panu obcy i za bardzo pochopny, jak
widzę, lecz, wielce szanowny panie, my czterej przy tym stole
jesteśmy na emeryturze i wyzwoliliśmy się od niepotrzebnego
zalewu formułek, protokołów, papierków i ustaw i od całego tego
kramu, który ciĄży na naszych sĄdach. My sĄdzimy nie wdajĄc się
w szmatławe kodeksy i paragrafy.
- To śmiałe - odpowiedział Traps trochę bełkotliwie. - To
śmiałe, panowie, to mi imponuje. Nie wdajĄc się w paragrafy, to
jest śmiała idea.
Obroäca podniósł się ceremonialnie. Idzie zaczerpnĄ† powietrza,
oznajmił, nim podadzĄ kurczaka i następne dania, mały zdrowotny
spacerek i papieros sĄ na czasie, zaprasza więc pana Trapsa, aby
mu towarzyszył.
Z werandy wkroczyli prosto w noc, która wreszcie zapadła,
gorĄca i majestatyczna. Z okien jadalni spływały na trawniki
wstęgi światła, sięgajĄc aż po grzĄdki z różami. Niebo pełne
gwiazd, bez księżyca, ciemnym masywem rysowały się drzewa,
ledwie się można było domyśli† ścieżek. Ociężali od wina, coraz
to zataczali się i tracili równowagę, kosztowało ich wiele
wysiłku, aby iś† normalnie i prosto, palili papierosy paisiennes
- czerwone punkciki w ciemności. - Mój Boże - Traps zaczerpnĄł
powietrza - cóż to była za zabawa tam - wskazał ku oświetlonym
oknom, w których właśnie ukazała się masywna sylwetka gospodyni.
- Przyjemnie się zaczyna, całkiem przyjemnie.
- Drogi przyjacielu - powiedział obroäca zataczajĄc się i
wspierajĄc na Trapsie. - Nim zawrócimy i zaatakujemy naszego
kurczaka, niech mi wolno będzie zwróci† się do pana z jednĄ
uwagĄ na serio, którĄ powinien pan sobie wziĄ† do serca. Darzę
pana sympatiĄ, mój drogi, życzę panu jak najlepiej, chcę mówi†
do pana jak ojciec: jesteśmy na najlepszej drodze, aby z
kretesem przegra† nasz proces ! - A to pech - odpowiedział
przedstawiciel generalny, ostrożnie prowadzĄc obroäcę alejkĄ
wokół wielkiego, ciemnego i kulistego masywu zarośli. Dalej była
sadzawka, wyczuli, że stoi tu kamienna ława, usiedli. Gwiazdy
odbijały się w wodzie, chłód wzrastał. Od strony wsi tony
harmonijki i śpiew, zadĄł też uroczyście alpejski róg - ZwiĄzek
Hodowców Drobiu świętował.
- Musi się pan wziĄ† w kupę- napomniał obroäca. - Ważne pozycje
zostały opanowane przez wroga, zmarły Gygax, który całkiem
niepotrzebnie wypłynĄł przez paäskĄ niepowściĄgliwĄ paplaninę,
poważnie panu zagraża, to wszystko obciĄża, niedoświadczony
obroäca musiałby skapitulowa†, lecz wytrwałościĄ - wykorzystujĄc
wszystkie szansa, przede wszystkim zaś liczĄc na paäskĄ jak
największĄ ostrożnoś† i dyscyplinę - mogę jeszcze to, co istotne,
uratowa†.
Traps roześmiał się.
- To byłaby wcale komiczna zabawa towarzyska - stwierdził -
trzeba by ja wprowadzi† również na następnym posiedzeniu
"Schlarafii". - Prawda ? - ucieszył się obroäca. - Człowiek
odżywa. Ja zaraz skapcaniałem, drogi przyjacielu, jak tylko
porzuciłem pracę i nagle, bez zajęcia, bez mojego dawnego zawodu
miałem zażywa† starości w tej wiosce. Bo cóż tu się dzieje ?
Nic, tyle że nic czuje się fenu, to wszystko. Zdrowy klimat ?
Dobre sobie - bez pracy umysłowej ! Prokurator dogorywał,
przypuszczano, że nasz gospodarz ma raka żołĄdka. Pilet cierpiał
na cukrzycę, mnie dokuczało nadciśnienie. Oto rezultat. Pieskie
życie. Często siadywaliśmy smutni, gwarzyli sobie tęsknie o
naszych dawnych zawodach i sukcesach, to była nasza jedyna
skromna rozrywka. I oto prokurator wpadł na pomysł, aby
wprowadzi† tę zabawę, sędzia oddał do dyspozycji dom, a ja mój
kapitał. - No cóż, jestem kawalerem, a jako wieloletni adwokat
górnych dziesięciu tysięcy mogłem sobie odłoży† ładnĄ sumkę. Mój
drogi, wprost nie chce się wierzy†, jak wspaniale potrafi się
odwzajemni† swemu obroäcy uniewinniony korsarz wielkiej
finansjery - graniczy to już z rozrzutnościĄ. Zabawa ta stała się
dla nas ożywczym źródłem, hormony, żołĄdki, soki żołĄdkowe znów
zaczęły dobrze funkcjonowa†, zniknęła nuda, znów pojawiły się
energia, młodzieäczoś†, prężnoś†, apetyt: niech pan tylko
popatrzy i nie zważajĄc na swój brzuch wykonał parę †wiczeä
gimnastycznych, jeśli Traps dobrze dojrzał w ciemności. - Bawimy
się z goś†mi sędziego, którzy odtwarzajĄ naszych oskarżonych -
ciĄgnĄł obroäca siadajĄc - czasem z domokrĄżcami, a przed dwoma
miesiĄcami musieliśmy nawet skaza† pewnego niemieckiego generała
na dwadzieścia lat więzienia. Przejeżdżał tędy z małżonkĄ, tylko
moja sztuka uratowała go od szubienicy.
- Wspaniale - powiedział Traps - ta produkcja skazaäców ! Lecz
ta szubienica to już nieprawdopodobne, z tym już troszeczkę pan
przesadza, szanowny panie mecenasie, kara śmierci została
przecież zniesiona.
- W prawodawstwie paästwowym - stwierdził skwapliwie obroäca -
lecz my tutaj mamy do czynienia z prawodawstwem prywatnym i
znóweśmy jĄ wprowadzili. Właśnie możliwoś† skazania na karę
śmierci sprawia, że nasza gra tak jest emocjonujĄca i osobliwa.
- I kata też pewnie macie, co ? - zaśmiał się Traps.
- Oczywiście - potwierdził z dumĄ obroäca. - Mamy i kata.
Pilet. - Pilet ?
- Zdziwił się pan, co ?
Traps przełknĄł parę razy ślinę.
- Przecież on ma gospodę i dostarcza wina, które pijemy. -
Zawsze był oberżystĄ - uśmiechnĄł się dobrodusznie obroäca. -
Swoje paästwowe zajęcie uprawiał tylko jako amator. Niemal
honorowo. Był jednym z najwybitniejszych fachowców w sĄsiednim
kraju; wprawdzie już od dwudziestu lat na emeryturze, lecz wciĄż
jeszcze biegły w swojej sztuce.
UlicĄ przejechał samochód i w świetle reflektorów zajaśniał dym
papierosów. Przez mgnienie oka Traps ujrzał również obroäcę,
nieforemnĄ posta† w niechlujnym surducie, tłustĄ, zadowolonĄ,
dobrodusznĄ twarz. Zadrżał. Zimny poty wystĄpił mu na czoło.
- Pilet.
Obroäca zdumiał się.
- Cóż to się panu stało, drogi Traps ? CzujĄ, że pan drży. Może
zrobiło się panu niedobrze ?
- Sam nie wiem - wyszeptał przedstawiciel generalny i ciężko
westchnĄł. - Sam nie wiem.
Ujrzał przed sobĄ łyska, który przy stole zachowywał się doś†
głupkowato, trzeba było dużego opanowania, żeby jeś† w
towarzystwie kogoś takiego, ale czyż można go wini†, że miał
biedaczysko taki zawód. ťagodna noc letnia, jeszcze bardziej
łagodne wino nastroiły Trapsa humanitarnie, tolerancyjnie,
pozbawiły go uprzedzeä, był ostatecznie człowiekiem, który wiele
widział i znał świat, nie był tchórzem ani filistrem, był nie
byle jakim fachowcem tekstylnym, tak, teraz nawet wydało się
Trapsowi, że wieczór, bez kata byłby mniej wesoły i zabawny,
cieszył się już, że niebawem będzie mógł w "Schlarafii" popisa†
się tĄ przygodĄ, kata też pewnie jakoś by się sprowadziło przy
pomocy niewielkiego wynagrodzenia i zwrotu kosztów, i wreszcie
wyzwolony od obaw wybuchnĄł
śmiechem: "Ależ wpadłem! A już miałem stracha ! Zabawa staje się
coraz weselsza !"
- Zaufaniem płaci się za zaufanie - powiedział obroäca, kiedy
się już podnieśli i wspierajĄc się wzajemnie, oślepieni światłem
bijĄcym z okien ostrożnie postępowali ku domowi. - Jak pan zabił
Gygaxa ? - Ja miałbym zabi† Gygaxa ?
- No, jeżeli nie żyje !
- Ale to nie ja go zabiłem !
Obroäca zatrzymał się.
- Mój drogi , młody przyjacielu - odpowiedział współczujĄca. -
Rozumiem paäskie skrupuły. Ze wszystkich zbrodni najbardziej
przykro jest przyzna† się do morderstwa. Oskarżony wstydzi się,
nie chce uzna† swego czynu, zapomina, usuwa go z pamięci, w
ogóle wiele ma zastrzeżeä wobec przeszłości, obciĄża siebie
przesadnymi wyrzutami i nikomu nie ufa, nawet swemu
przyjacielowi i
opiekunowi, obroäcy, co właśnie jest najbardziej niedorzeczne,
bo dobry obroäca kocha mord i cieszy się, kiedy mu się jakiś
mord przedstawi. Do rzeczy więc, drogi panie Traps. Ja czuję się
dobrze wtedy, kiedy mam przed sobĄ jakieś rzeczywiste zadanie,
jak alpinista, który stoi u stóp niepokonanego
czterotysięcznika, że się tak wyrażę, jako doświadczony turysta
- wtedy mózg zaczyna myśle†, wszystkie tryby poruszajĄ się
sprawnie, aż miło. Paäska nieufnoś† jest więc wielkim, tak,
chciałoby się rzec, zasadniczym błędem, jaki pan popełnia.
Dlatego niech pan się wreszcie przyzna, mój stary !
Przedstawiciel generalny zaklinał się jednak, że nie ma nic do
wyznania
Obroäca zawahał się. W ostrym świetle padajĄcym z okna, od
którego dobiegał coraz bardziej swawolny brzęk kieliszków i
śmiechy, patrzył na Trapsa wytrzeszczonymi oczami.
- Chłopcze mój, chłopcze - mruczał z dezaprobatĄ - a cóż to
znowu ma znaczy† ? WciĄż jeszcze nie chce pan porzuci† swojej
fałszywej taktyki i dalej chce pan gra† niewinnego ? Czy wciĄż
pan jeszcze nic nie rozumie ? Trzeba się przyzna†, czy się chce,
czy nie, a zawsze znajdzie się coś, do czego należałoby się
przyzna†, przecież powinno to panu już wreszcie zaświta† w
głowie ! A więc śmiało, mój drogi, bez ceregieli i ociĄgania
się, niech pan wali, co panu leży na wĄtrobie. Jak zabił pan
Gygaxa ? W afekcie, prawda ? Wtedy musielibyśmy przygotowa† się
do oskarżenia o zabójstwo. Mogę się założy†, że prokurator zdĄża
w tym kierunku. Przeczucie mi to mówi. Znam ja tego gagatka !
Traps potrzĄsnĄł głowĄ.
- Drogi panie obroäco - powiedział - Szczególny urok naszej gry
polega na tym, jeśli wolno mi jako poczĄtkujĄcemu wyrazi† swoje
bardzo niekompetentne zdanie, że biorĄcy w niej udział czuje się
nagle nieswojo i przenika go dreszcz strachu. Zabawa grozi
przerodzeniem się w rzeczywistoś†. Człowiek zadaje sobie nieraz
pytanie, czy jest właściwie przestępcĄ, czy nie, czy rzeczywiście
zabił starego Gygaxa, czy go nie zabił. Kiedy słuchałem pana,
o mało nie zakręciło mi się w głowie. I dlatego zaufaniem
odwzajemniam zaufanie. Nie ponoszę winy za śmier† starego
gangstera. Naprawdę. Przy tych słowach wkroczyli znów do
jadalni, gdzie już podawano kurczaka, a w kieliszkach iskrzył
się chateau pavie 1921. Traps, ożywiony, zwrócił się do
poważnego, milczĄcego łyska, uścisnĄł mu rękę. Od obroäcy
dowiedział się, jaki był dawny zawód łyska, i chciałby
podkreśli†, że nie może by† nic bardziej miłego niż ujrze† przy
stole tak dzielnego człowieka, zapewnia go, że nie ma w tej
mierze przesĄdów, wręcz przeciwnie. Pilet, gładzĄc
przyczernionego wĄsa, bełkotał rumieniĄc się, trochę zażenowany
i w jakimś okropnym dialekcie:
- Jestem rad, jestem rad, będę się starał.
Po tej wzruszajĄcej scenie bratania się kurczak smakował
wyśmienicie. Był przyrzĄdzony według sekretnego przepisu Simony,
jak oznajmił sędzia. Mlaskano, jedzono rękoma, wychwalajĄc ten
arcyprzysmak, pito, trĄcano się kieliszkami za zdrowie każdego,
zlizywano sos z palców, wszyscy czuli się znakomicie i w
atmosferze przytulnej swojskości proces znów ruszył z miejsca:
prokurator z serwetĄ zawiĄzanĄ wokół szyi, podnoszĄc kĄsek ku
układajĄcym się w dziób, mlaskajĄcym ustom, wciĄż żywił
nadzieję, że jako przystawkę do drobiu otrzyma jeszcze
przyznanie się do winy. - Oczywiście, kochany i wielce
szanowny oskarżony - wypytywał Trapsa - otruł pan Gygaxa ? -
Nie - zaśmiał się Traps. - Nic podobnego.
- Powiedzmy więc: zastrzelił ?
- Też nie.
- Zaaranżował tajemniczy wypadek samochodowy ?
Wszyscy się roześmieli, a obroäca zasyczał:
- Uwaga ! To pułapka !
- Pech, panie prokuratorze, wyraźny pech - zawołał ze swadĄ
Traps. - Gygax umarł na zawał serca, i nie był to pierwszy
zawał, jaki mu się przytrafił, już przed laty chwyciło go,
musiał uważa† na siebie, chociaż wobec innych udawał zdrowego,
przy lada wzruszeniu można się było obawia†, że to się powtórzy,
wiem dobrze.
- Ach, i od kogóż to ?
- Od jego żony, panie prokuratorze.
- Od jego żony ?
- Uwaga na miłoś† boskĄ - wyszeptał obroäca.
Chateau pavie z 1921 przerósł oczekiwania. Traps wychylał już
czwarty kieliszek i Simona postawiła obok niego dodatkowĄ
flaszkę. Ponieważ prokurator się dziwi - tu przedstawiciel
generalny przepił do starszych panów - nie chcę, aby wysoki sĄd
myślał, że on coś ukrywa, chce powiedzie† prawdę i przy prawdzie
obstawa†, cho†by nawet obroäca miał dalej ostrzegawczo posykiwa†
swoje ostrzeżenia. Z paniĄ Gygax mianowicie istotnie coś go
łĄczyło, no tak, stary gangster często bywał w podróży,
zaniedbujĄc najokropniej swojĄ dobrze zbudowanĄ i powabnĄ żonkę,
od czasu do czasu grał więc rolę pocieszyciela na kanapie w
pokoju Gygaxa, a później niekiedy i w łożu małżeäskim, jak to
się zdarza i jak to bywa na tym świecie. Na te słowa Trapsa
starsi panowie zmartwieli, następnie zaś zapiszczeli naraz
głośno z satysfakcji i łysek, zwykle milczĄcy, zawołał
podrzucajĄc biały goździk:
- Przyznaje się, przyznaje się.
Tylko obroäca, zrozpaczony, złapał się za głowę.
- Co za głupota - zawołał. Jego klient zwariował i nie można
bra† na serio jego opowiadania. Traps zaprotestował z oburzeniem
wśród nowych oklasków zgromadzonych. Od tego zaczęła się dłuższa
wymiana zdaä między obroäca i prokuratorem, gwałtowne zmaganie
się, komiczne i poważne zarazem, którego treści Traps nie
rozumiał... Chodziło o słowo dolus, przedstawiciel generalny nie
wiedział, co by też mogło oznacza†. Dyskusja stawała się coraz
bardziej gwałtowna, prowadzona coraz głośniej, coraz bardziej
niezrozumiale, wtrĄcił się sędzia, uniósł się nawet. Traps z
poczĄtku usiłował przysłuchiwa† się, aby zgadnĄ†, o czym była
mowa, odetchnĄł jednak, kiedy gospodyni podała sery - camambert,
brie, ementaler, gruyere, tete de moine, vacherin, limburger,
gorgonzola i pogodziwszy się z tym, że dolus znaczy dolus,
przepił do łyska, jedynego, który milczał i też zdawał się nic
nie rozumie†, kiedy naraz, niespodziewanie prokurator znów
zwrócił się do niego.
- Panie Traps - zapytał ze zjeżonĄ lwiĄ grzywĄ i purpurowĄ
twarzĄ, trzymajĄc monokl w lewej ręce. - Czy wciĄż jeszcze jest
pan zaprzyjaźniony z paniĄ Gygax ?
Wszyscy wpatrzyli się w Trapsa, który wsunĄł do ust kawałek
bułka z camambertem i żuł smakowicie. Następnie wychylił jeszcze
jeden łyk chateau pavie. Gdzieś tykał zegar, a od wsi dolatywały
wciĄż dalekie tony organków i męski śpiew: Był sobie domek "Pod
SzwajcarskĄ SzpadĄ"
OdkĄd umarł Gygax, wyjaśnił Traps, nie odwiedzał już kobietki.
Ostatecznie nie chciałby psu† dobrej sławy dzielnej wdowy. To
oświadczenie obudziło ku jego zdumieniu upiornĄ, niepojętĄ
wesołoś†, wzrosła jeszcze ogólna swawola, prokurator zawołał:
Dolo malo, dolo malo, wykrzykiwał greckie i łaciäskie wiersze,
cytował Schillera i Goethego, podczas gdy mały sędzia zdmuchiwał
świece, aż do ostatniej, której użył do tego, aby głośno sapiĄc
i pobekujĄc, z pomocĄ dłoni poruszanych za jej płomieniem,
rzuca† na ścianę najfantastyczniejsze cienie, kozły, nietoperze,
leśne duszki, przy czym Pilet tak bębnił w stół, że kieliszki,
talerze, półmiski podskakiwały: "Zanosi się na wyrok śmierci,
zanosi się na wyrok śmierci !" Tylko obroäca nie brał udziału
w ogólnej radości, podsunĄł Trapsowi półmisek namawiajĄc, żeby
jadł, muszĄ się pocieszy† serem, nie pozostało im już nic
innego.
Wniesiono chateau margaux. Spokój znów wrócił. Wszyscy
wpatrywali się w sędziego, który przystĄpił ostrożnie i
ceremonialnie do odkorkowywania omszałej butelki (rocznik 1914)
przy pomocy osobliwego, zabytkowego korkociĄgu, którym można
było wyciĄgnĄ† korek z leżĄcej butelki, nie wyjmujĄc jej z
koszyczka, czynnoś†, której wszyscy przyglĄdali się w napięciu,
wstrzymujĄc oddech, trzeba było przecież zachowa† korek możliwie
nie uszkodzony, był to bowiem jedyny dowód, że flaszka
rzeczywiście pochodziła z roku 1914, cztery dziesiĄtki lat
zniszczyły już etykietkę. Korek wysunĄł się tylko częściowo,
resztę trzeba było starannie usuwa†, można było jednak odczyta†
jeszcze na nim datę, podawano go sobie wzajemnie, wĄchano,
podziwiano i w koäcu uroczyście wręczono
przedstawicielowi generalnemu, na pamiĄtkę czarujĄcego wieczoru,
jak wyraził się sędzia. Teraz sędzia skosztował wina, mlasnĄł,
napełnił kieliszki, po czym inni zaczęli wĄcha†, popija†,
wybuchali okrzykami zachwytu, wychwalali tak świetnego
gospodarza. Podawano sobie ser i sędzia wezwał prokuratora, aby
wygłosi† swojĄ "mówkę oskarżycielskĄ". Prokurator zażĄdał
naprzód nowych świec, rzecz powinna się odby† uroczyście, z
należnym nabożeästwem, potrzebna jest koncentracja, wewnętrzne
skupienie. Simona przyniosła, czego żĄdał. Wszyscy byli
zaciekawieni,
przedstawicielowi generalnemu te przygotowania wydały się trochę
niesamowite, przebiegł go dreszcz, lecz zarazem jego przygoda
wydała mu się cudowna i za nic na świecie nie zrezygnowałby z
niej. Jedynie jego obroäca zdawał się by† niezupełnie
zadowolony. - Zgoda, Traps - powiedział - wysłuchajmy mowy
oskarżycielskiej. Zdziwisz się pan, kiedy zobaczysz jakiegoś
sobie piwa nawarzył przez nieopatrzne odpowiedzi i błędnĄ
taktykę. O ile przedtem było źle, to teraz jest już
beznadziejnie. Ale odwagi, już ja panu pomogę wydosta† się z
tarapatów, niech pan tylko nie traci głowy, będzie to kosztowało
pana trochę nerwów, aby wyjś† cało.
Istotnie przyszła już pora na przemówienie oskarżyciela. Ogólne
pochrzĄkiwanie, pokasływanie, jeszcze raz się trĄcono i
prokurator rozpoczĄł swojĄ mowę wśród chichotów i uśmieszków.
- Najzabawniejsze w tym naszym kawalerskim wieczorku,
najbardziej udane jest chyba to - powiedział podnoszĄc kieliszek,
nie wstajĄc jednak z krzesła - żeśmy natrafili na trop mordu z
takim wyrafinowaniem uknutego, że wymknĄł się oczywiście
paästwowemu wymiarowi sprawiedliwości.
Traps, zaskoczony, nagle wybuchnĄł gniewem.
- Ja miałbym popełni† mord ? - protestował. - No, moi panowie,
wydaje mi się, ze poszliście za daleko, już obroäca wystĄpił z
tĄ głupiĄ historiĄ - ale opamiętał się natychmiast i zaczĄł się
śmia† nieopanowanie, ledwie mógł się uspokoi†. Cudowny kawał,
teraz już rozumie, chcĄ wmówi† w niego zbrodnię. Można pęknĄ†
ze śmiechu, naprawdę można pęknĄ† ze śmiechu.
Prokurator spojrzał z godnościĄ na Trapsa, przetarł monokl,
znów go założył.
- Oskarżony - powiedział - powĄtpiewa o swojej winie. To rzecz
ludzka. Któż z nas zna siebie, któż z nas wie o własnych
zbrodniach i skrywanych nieprawościach ? Jedno wszakże powinno
by† już teraz podkreślone, nim namiętności naszej gry na nowo
wybuchnĄ: jeśli Traps jest mordercĄ - jak ja twierdzę, jak
wewnętrznie jestem przeświadczony - wówczas czeka nas
szczególnie uroczysta chwila. I słusznie. Odkrycie mordu to
radosne zdarzenie, przyspiesza ono rytm naszych serc, stawia nas
wobec nowych zadaä, decyzji, obowiĄzków - toteż chciałbym przede
wszystkim pogratulowa† naszemu drogiemu domniemanemu sprawcy,
nie jest bowiem rzeczĄ możliwĄ odkry† mord bez pomocy sprawcy,
przywróci† rzĄdy sprawiedliwości. A zatem za najlepsze zdrowie
naszego przyjaciela, naszego skromnego Alfredo Trapsa, którego
życzliwy los zesłał między nas.
Wybuchła radosna wrzawa, biesiadnicy powstawali, pili za
zdrowie przedstawiciela generalnego, on dziękował ze łzami w
oczach i zapewniał, że jest to najpiękniejszy wieczór jego
życia. Prokurator, teraz również ze łzami:
- Jego najpiękniejszy wieczór, oznajmia nasz szanowny goś†, co
za słowo, co za wstrzĄsajĄce słowo. Wspomnijmy tylko czasy,
kiedy w służbie paästwa uprawiało się ponure rzemiosło. Nie jako
przyjaciel, stawał wówczas przed nami oskarżony, lecz jako wróg;
tego, którego powinniśmy przycisnĄ† do piersi, odpychaliśmy od
siebie. Niech cię więc przygarnę do piersi !
Z tymi słowami zerwał się, przyciĄgnĄł Trapsa i objĄł go
gwałtownie.
- Prokuratorze, drogi, drogi przyjacielu - bełkotał
przedstawiciel generalny.
- Oskarżony, kochany Traps - szlochał prokurator. - BĄdźmy na
ty. Nazywam się Kurt. Twoje zdrowie, Alfredo !
- Twoje zdrowie, Kurt !
Całowali się, tulili do serca, głaskali, przepijali do siebie,
rosło wzruszenie, skupiony nastrój rozkwitajĄcej przyjaźni.
- Jakże wszystko się odmieniło - promieniał prokurator. -
Goniliśmy kiedyś od sprawy do sprawy, od zbrodni do zbrodni, od
wyroku do wyroku; teraz spokojnie uzasadniamy, wysuwamy
kontrargumenty, referujemy, dysputujemy, mówimy i zgłaszamy
sprzeciw,
dobrodusznie, wesoło, bez pośpiechu; uczymy się szanowa†
oskarżonego, kocha† go, cieszymy się jego sympatiĄ, bratamy się
wzajemnie. Z chwilĄ gdy to nastĄpiło, wszystko toczy się dalej
łatwo, zbrodnia traci wagę, wyrok nie jest już bolesny. Niech
mi będzie zatem wolno w obliczu dokonanego mordu wypowiedzie†
słowa uznania. (Traps, znów w świetnym humorze, wtrĄca w tym
miejscu: "Dowód, drogi Kurt, dowód !") - Słowa jak najbardziej
zasłużone, bo chodzi o doskonały, piękny mord. Oczywiście drogi
sprawca mógłby widzie† w tym burszowski cynizm, nic nie jest mi
jednak bardziej obce. "Pięknym" można nazwa† jego czyn w
dwojakim rozumieniu, w sensie filozoficznym i techniczno -
mistrzowskim. Nasze
zgromadzenie mianowicie, zacny przyjacielu Alfredo, porzuciło
przesĄd, aby w zbrodni widzie† coś przeciwnego pięknu,
straszliwego, w sprawiedliwości natomiast coś pięknego,
aczkolwiek może groźniej pięknego; nie, my nawet w zbrodni
odkrywamy piękno jako warunek nieodzowny, który dopiero
umożliwia wymiar sprawiedliwości. Oto aspekt filozoficzny.
Oceämy teraz techniczne piękno czynu. Ocena. SĄdzę, że znalazłem
właściwe słowo, moja mowa oskarżycielska nie chce przecież by†
mowĄ terrorystycznĄ, która mogłaby naszego przyjaciela
zażenowa†, wprawi† w zakłopotanie, lecz ocenĄ, która mu
przedstawi zbrodnię, pozwoli jej rozkwitnĄ†, uświadomi mu jĄ.
Tylko na czystym cokole poznania można wznieś† monolitowy pomnik
sprawiedliwości. - Prokurator, który liczył już sobie
osiemdziesiĄt sześ† lat, zrobił pauzę. Mimo podeszłego wieku
przemawiał donośnym, skrzypiĄcym głosem i z wielkim ożywieniem,
wiele przy tym jadł i popijał. Teraz ścierał pot z czoła
zawiĄzanĄ dokoła szyi poplamionĄ serwetĄ, wycierał niĄ
pofałdowany kark. Traps był wzruszony. Siedział bezwładnie w
fotelu, ociężały od jedzenia. Był syty, lecz nie chciał
dopuści†, aby za†miło go czterech staruchów, chociaż przyznawał
w głębi duszy, że z trudem może dotrzyma† kroku potężnym
apetytom i pragnieniu starców. Był tęgim żarłokiem, lecz nie
zdarzyło mu się jeszcze spotka† takiej żywotności i takiego
obżarstwa. Zdumiony, wpatrywał się w stół, pochlebiała mu
serdecznoś†, z jakĄ traktował go prokurator, słyszał, jak na
wieży kościelnej bije uroczyście dwunasta i z daleka dolatuje
nocny chór hodowców drobiu: "Życie nasze niby podróż..." -
Jak w bajce - dziwił się wciĄż przedstawiciel generalny. -Jak w
bajce. - A potem: - Ja miałbym popełni† mord, właśnie ja, ciekawi
mnie tylko w jaki sposób ?
Tymczasem sędzia odkorkował następnĄ butelkę chateau margaux
1914 i prokurator, już znów rześki, zaczĄł od nowa.
- Jak to się stało - mówił - jak odkryłem, że naszemu drogiemu
przyjacielowi można by zaszczytnie przypisa† mord, i to nie
zwyczajny sobie mord, ale mord mistrzowski, dokonany bez przelewu
krwi, bez takich środków jak trucizna, pistolety i tym podobne
? OdchrzĄknĄł, Traps znieruchomiał z vacherinem w ustach,
zapatrzony w prokuratora.
Jako fachowiec musi przede wszystkim wyjś† z założenia, ciĄgnĄł
prokurator dalej, że zbrodnia może ukrywa† się za każdym
zdarzeniem, w każdej osobie. Pierwsze domniemanie, że w osobie
pana Trapsa natrafiono na kogoś uprzywilejowanego przez los i
obdarzonego łaskĄ zbrodni, zawdzięcza tej okoliczności, że
przedstawicie generalny przed rokiem używał był starego citroena,
obecnie zaś chlubi się studebakerem.
- Wiem oczywiście - mówił dalej - że żyjemy w okresie wielkiej
koniunktury, i dlatego domniemanie było zrazu bardzo niejasne,
zbliżone raczej do intuicji, że mamy tu przed sobĄ przeżycie
radosne, a mianowicie odkrycie mordu. Że nasz drogi przyjaciel
zajĄł stanowisko swojego szefa, że musiał szefa usunĄ†, że szef
umarł, te fakty nie stanowiły jeszcze dowodu, były to dopiero
impulsy, które tę intuicję wzmacniały , gruntowały. Podejrzenie,
podbudowane logicznie, zjawiło się dopiero wtedy, kiedyśmy się
dowiedzieli, na co umarł ten mityczny szef - na zawał serce.
Tego należało się chwyci†, kombinowa†, wytęża† swojĄ
dociekliwoś† i węch, dyskretnie działa†, zastawia† wnyki na
prawdę, w powszedniości rozpozna† coś osobliwego, w wyraźnym
dojrze† coś niewyraźnego, jakieś zarysy we mgle; wierzy† w mord
właśnie dlatego, że wydaje się absurdalny - zakłada†, że jest
możliwy. Rzu†my okiem na materiał dowodowy. Naszkicujmy portret
zmarłego. Niewiele o nim wiemy; to, co wiemy, czerpiemy ze słów
naszego sympatycznego gościa. Pan Gygax był przedstawicielem
generalnym sztucznej tkaniny hefajston, w której pożyteczne
właściwości, wymienione przez naszego Alfredo, chętnie wierzymy.
Był to człowiek, jak możemy dalej wnosi†, idĄcy na całego,
wyzyskujĄcy bezwzględnie swoich podwładnych, człowiek, który nie
zawahał się robi† interesów metodami, które były często więcej
niż wĄtpliwie.
- To prawda - zawołał zachwycony Traps - świetnie pan utrafił
w tego łajdaka !
- Dalej zaś możemy wnioskowa† - ciĄgnĄł prokurator - że wobec
innych chętnie udawał siłacza, osiłka, przedsiębiorczego
człowieka interesu, co znaleź† się potrafi w każdej sytuacji i
z niejednego pieca chleb jadał, i dlatego też Gygax ciężkĄ
chorobę serca najstaranniej ukrywał - również i tutaj cytujemy
Alfredo - znosił tę chorobę, jak możemy się domyśla†, z pewnego
rodzaju krnĄbrnym sprzeciwem, że się tak wyrażę, jak osobistĄ
utratę prestiżu.
- Cudownie - zdumiał się przedstawiciel generalny. - to sĄ już
prawie czary, założyłbym się, że Kurt znał zmarłego.
- Niech lepiej milczy - syknĄł obroäca.
- Do tego należy doda† - oświadczył prokurator - jeżeli chcemy
obraz pana Gygaxa uzupełni†, że zmarły zaniedbywał swojĄ żonę,
którĄ wyobrażamy sobie jako apetycznĄ i dobrze zbudowanĄ kobietkę
- tak przynajmniej wyraził się w przybliżeniu nasz przyjaciel.
Dla Gygaxa liczył się tylko sukces, interes, pozory, fasada i
z pewnym prawdopodobieästwem możemy przypuszcza†, że był on
przeświadczony o wierności swojej żony i sĄdził, że jest
zjawiskiem zbyt nadzwyczajnym i zbyt wyjĄtkowym okazem
mężczyzny, ażeby nasunĄ† żonie cho†by samĄ myśl o zdradzie
małżeäskiej, i dlatego też musiałoby to by† dla niego wielkim
ciosem, gdyby dowiedział się, że żona zdradziła go z naszym
CasanovĄ z "Schlaraffii".
Wszyscy się roześmiali, a Traps z ukontentowania walił się po
udach.
- Taki był właśnie - powiedział rozpromieniony domniemaniem
prokuratora. - To go dobiło, kiedy się dowiedział.
- Pan po prostu zwariował - jęknĄł obroäca.
Prokurator podniósł się i z wyrazem szczęścia na twarzy
popatrzył na Trapsa, który nożem oskrobywał tete de moine. -
Ach - spytał - jakżeż on się o tym dowiedział, stary
grzesznik ? Czyżby wyznała mu to jego apetyczna żoneczka ? -
Na to była za tchórzliwa, panie prokuratorze - odpowiedział
Traps. - Okropnie bała się tego gangstera.
- Czy Gygax sam to wykrył ?
- Na to był za bardzo zarozumiały.
- Więc może ty mu wyznałeś, mój drogi przyjacielu i Don Juanie
? Traps mimo woli poczerwieniał.
- Ależ nie, Kurt - powiedział - Co ty też sobie myślisz. Jeden
z nieskazitelnych przyjaciół z jego branży uświadomił starego
łotra. - Jakże to ?
- Chciał mi zaszkodzi†. Zawsze był wrogo nastawiony do mnie.
- Co za ludzie - zdumiał się prokurator. - Lecz jak dowiedział
się ów dżentelmen o twoim stosunku ?
- Opowiedziałem mu.
- Opowiedziałeś ?
- No tak, przy kieliszku. czego się wtedy nie opowiada -
Zgoda - skinĄł głowĄ prokurator. - Ale przecież powiedziałeś
przed chwilĄ, że partner pana Gygaxa nastawiony był do ciebie
wrogo. Czy nie można było mie† już z góry pewności, że stary
łajdak o wszystkim się dowie ?
Teraz energicznie wtrĄcił się obroäca, zerwał się nawet, zlany
potem, który nasycał kołnierz jego surduta.
- Chciałbym zwróci† uwagę Trapsa - oznajmił - że na pytanie to
można nie odpowiada†.
Traps był innego zdania.
- Dlaczego nie ? - powiedział. - Pytanie jest przecież całkiem
niewinne. Przeież omgło mi by† zupełnie obojętne, czy Gygax o tym
się dowie, czy nie. stary gangster zachowywał się wobec mnie tak
bezwzględnie, że naprawdę nie potrzebowałem liczy† się z jakimiś
względami.
Przez chwilę w pokoju zapanowała znowu cisza, cisza śmiertelna,
i zaraz wybuchła wrzawa, swawola, homeryczny śmiech, istny orkan
wesołości. ťysy milczĄco objĄł Trapsa, ucałował go, obroäca tak
się śmiał, że aż zgubił cwikier. Takiemu oskarżonemu nie można
po prostu mie† niczego za złe - sędzia i prokurator taäczyli
wokół pokoju, łomotali w ściany, potrzĄsali sobie ręce, włazili
na krzesła, tłukli butelki, wyprawiali z zadowolenia najbardziej
niedorzeczne figle.
- Oskarżony znów się przyznaje - zakrakał na cały pokój
prokurator sadowiĄc się teraz na oparciu krzesła. - Drogiemu
gościowi należy się najwyższa pochwała, gra on rzeczywiście
znakomicie. Sprawa jest jasna, osiĄgnęliśmy ostatecznĄ pewnoś† -
ciĄgnĄł dalej na chyboczĄcym się krześle. WyglĄdał jak
zwietrzały barokowy posĄg. - Przypatrzmy się naszemu szanownemu,
drogiemu Alfredo. Był zdany na łaskę i niełaskę tego gangstera,
przebranego za szefa i tłukł się citroenem po okolicy. Jeszcze
przed rokiem ! Mógłby by† z tego dumny, nasz przyjaciel, ten
ojciec czworga dziatek, ten syn robotnika fabrycznego. I
słusznie. Jeszcze podczas wojny był domokrĄżcĄ, a nawet nie
domokrĄżcĄ - nie miał licencji, był więc tylko włóczęgĄ,
sprzedajĄcym towary tekstylne nielegalnego pochodzenia, małym
pokĄtnym handlarzem. KolejĄ od wioski do wioski albo pieszo przez
polne drogi, całymi kilometrami, przez mroczne lasy w drodze do
odległych osiedli, przez ramię przewieszona wytarta skórzana
torba czy nawet zwykły koszyk, w ręku rozlatujĄca się walizka.
Teraz porósł w piórka, wrósł w interes, był członkiem partii
liberalnej, w przeciwieästwie do swego ojca marksisty. Lecz któż
wypoczywa na gałęzi, na którĄ wreszcie się wdrapał, kiedy ponad
nim, blisko szczytu - żeby się poetycko wyrazi† - rozpościerajĄ
się dalsze konary z jeszcze lepszymi owocami ? Wprawdzie
zarabiał dobrze, mknĄł w swym citroenie od jednego sklepu
tekstylnego do drugiego, maszyna nie była taka zła, lecz nasz
drogi Alfredo widział, jak z prawa i z lewa wynurzajĄ się nowe
modele, przelatujĄ ze świstem obok niego, mijajĄ go i
prześcigajĄ. W kraju rósł dobrobyt, któż nie chciałby w nim
uczestniczy† ?
- Tak był właśnie, Kurt - promieniał Traps. - całkiem dokładnie
tak. Prokurator był teraz w swoim żywiole, szczęśliwy,
zadowolony jak szczodrze obdarowane dziecko.
- ťatwiej było powziĄ† postanowienie niż je przeprowadzi† -
wyjaśnił, wciĄż jeszcze siedzĄc na poręczy krzesła. - Szef nie
dopuszczał go wyżej, złośliwie, wytrwale go wykorzystywał, dawał
mu zaliczki na konto nowych kontaktów, umiał coraz bardziej,
bezlitośnie przywiĄzywa† go do siebie !
- Bardzo słusznie - krzyczał w oburzeniu przedstawiciel
generalny. - Panowie nawet nie wyobrażajĄ sobie, jak mnie
usidlił ten stary gangster !
- Trzeba było iś† na całego - powiedział prokurator.
- I to jak jeszcze - potwierdził Traps.
Odezwania oskarżonego rozogniły prokuratora, stał teraz na
krześle, powiewajĄc jak chorĄgwiĄ serwetĄ spryskanĄ winem, na
kamizelce jego widniały resztki sałatki, sosu pomidorowego,
ryby.
Nasz drogi przyjaciel wystĄpił najprzód w dziedzinie interesów,
również i tutaj niezupełnie fair, jak sam przyznaje. Możemy sobie
w przybliżeniu przedstawi†, jak to wyglĄdało. NawiĄzał potajemni
kontakt z dostawcĄ swego szefa, sondował, obiecywał lepsze
warunki, siał zamęt, porozumiewał się z innymi agentami
tekstylnymi, zawierał przymierza i kontrprzymierza. Następnie
wpadł na pomysł, aby obra† jeszcze innĄ drogę.
- Jeszcze innĄ drogę ? - zdumiał się Trap Prokurator skinĄł
głowĄ. - Ta droga, moi panowie, prowadziła poprzez kanapę w
mieszkaniu Gygaxa prosto do jego małżeäskiego łoża.
Wszyscy się roześmiali, najgłośniej Traps.
- Rzeczywiście - potwierdził - to był złośliwy kawał, który
zrobiłem staremu gangsterowi. Ale i sytuacja była aż za
śmieszna, jak sobie przypominam. DotĄd wstydziłem się właściwie,
któż się chętnie zastanawia nad sobĄ, nikt nie ma całkiem
czystej koszuli, lecz między tak wyrozumiałymi przyjaciółmi
wstyd byłby czymś śmiesznym, niepotrzebny, Ciekawe ! Czuję, że
zostałem zrozumiany, i zaczynam też rozumie† siebie, jakbym
zawierał znajomoś† z człowiekiem, którym sam jestem, którego
gdzieś tam przedtem poznałem bardzo przelotnie jako pewnego
przedstawiciela generalnego w studebakerze z żonĄ i dzie†mi.
- Z satysfakcjĄ stwierdzamy - odpowiedział prokurator tonem
ciepłym i serdecznym - że naszemu przyjacielowi zaczyna coś
świta†. Pomagajmy mu dalej, aby wreszcie zyskał pełnĄ jasnoś†.
—ledzimy motywy jego postępowania z gorliwościĄ radosnych
archeologów, a natkniemy się w koäcu na wspaniałoś† ukrytych
zbrodni. NawiĄzał stosunek z paniĄ Gygax. Jak do tego doszło ?
Widział już przedtem apetycznĄ kobietkę, jak możemy sobie
wyobrazi†. By† może zdarzyło się to późnym wieczorem, może w
zimie, gdzieś około szóstej (Traps: "O siódmej, Kurt, o siódmej
!"), kiedy zapadł piękna miejska noc, zapaliły się złote
latarnie uliczne, wszędzie widniały oświetlone wystawy i kina,
zielone i żółte neony, było przytulnie, rozkosznie, nęcĄco.
Jechał swym citroenem śliskimi ulicami w kierunku dzielnicy
willowej, gdzie mieszkał jego szef (Traps, zachwycony, wtrĄca:
"Tak, tak, dzielnica willowa"), teczka pod pachĄ, polecenia,
próbki tkanin. Miała zapaś† ważna decyzja, lecz limuzyna Gygaxa
nie stała na zwykłym miejscu przy krawężniku, mimo to przeszedł
przez mroczny park, zadzwonił. Pani Gygax otworzyła, jej mĄż nie
wróci dzisiaj do domu, a służĄca wyszła. Była w sukni
wieczorowej, albo jeszcze lepiej w płaszczu kĄpielowym,
zapytała, czy Traps nie zechciałby jednak wstĄpi† na jeden
aperitif, zaprasza go serdecznie, i tak oto siedzieli już w
salonie obok siebie.
Traps zdumiał się.
- SkĄd ty to wszystko tak dobrze wiesz, Kurt ? To zakrawa na
czarnĄ magię !
- Wprawa - wyjaśnił prokurator. - Losy ludzkie rozgrywajĄ się
jednakowo. Nie było to bynajmniej uwiedzenie, ani ze strony
Trapsa, ani owej kobiety, to była okazja, którĄ on wykorzystał.
Była sama i nudził się, nie miała nic określonego na myśli, była
rada, że może z kimś porozmawia†, w mieszkaniu było przytulnie
i ciepło, a pod kwiecistym płaszczykiem kĄpielowym miała nocnĄ
koszulę. Kiedy Traps usiadł obok niej i zobaczył jej białĄ
szyję, wypukłoś† wychylajĄcych się piersi, ona zaś szczebiotała,
zła na męża, rozczarowana - jak trafnie wyczuł to nasz
przyjaciel -dopiero wtedy pojĄł, że musi tutaj uderzy†, a kiedy
już uderzył, wtedy dowiedział się niebawem wszystkiego o
Gygaxie. Jak podejrzany jest stan jego zdrowia, że jakieś
silniejsze przeżycie może go zabi†, ile ma lat, jak grubiaäski
i niedobry jest dla swojej żony i jak niewzruszenie przekonany
o jej wierności, bo od żony, która chce się zemści† na mężu,
można się dowiedzie† wszystkiego. Utrzymywał więc dalej ten
stosunek, gdyż teraz powziĄł już zamysł i szło mu tylko o to, aby
wszelkimi środkami zrujnowa† szefa, niech się co chce dzieje. I
tak przyszła chwila, kiedy już wszystko miał w ręku, wspólnika,
dostawców, białĄ, rozkosznĄ nagĄ kobietę w nocy, i tak zaciskał
pętle dĄżĄc do skandalu. Z wyrachowaniem. Również i to możemy
sobie wyobrazi†: smutna pora zmierzchu, wieczór i tym razem.
Naszego przyjaciela spotykamy w restauracji, powiedzmy sobie:
w jakiejś winiarni na starym mieście, trochę tu za gorĄco,
wszystko solidne, patriotyczne, wytworne (nawet ceny), witrażowe
szybki, okazały gospodarz (Traps: "W piwnicy ratuszowej, Kurt"),
okazała gospodyni, że sprostujemy nasza pomyłkę, na tle
portretów nieżyjĄcych już bywalców gospody, sprzedawca gazet
spacerujĄcy po sali, to znów z niej wychodzĄcy, później Armia
Zbawienia, śpiewajĄca pieś† "Kiedy błyśnie promyk słoäca", paru
studentów, jakiś profesor, na stoliku dwa kieliszki i dobry
trunek, wida†, że Traps dziś nie oszczędza, wreszcie w rogu
solidny partner Gygaxa, blady, tłusty, spocony, w rozpiętym
kołnierzyku, apoplektyczny jak ofiara, w którĄ się właśnie
celuje, nie mogĄcy wyjś† z podziwu, co to wszystko ma znaczy†,
dlaczego Traps naraz go zaprosił, słuchajĄcy z uwagĄ, z własnych
ust Trapsa dowiadujĄcy się o zdradzie małżeäskiej, aby
następnie, w parę godzin później, jak się sta† musiało i jak to
przewidział nasz Alfredo, pędzi† do szefa i uświadomi†
nieszczęśliwca w poczuciu obowiĄzku, z przyjaźni i dlatego, że
tak nakazuje przyzwoitoś†.
- Co za obłudnik ! - wołał Traps oczarowany, z płonĄcymi,
szeroko otwartymi oczami słuchajĄc relacji prokuratora,
szczęśliwy, że oto poznaje prawdę, dumnĄ, śmiałĄ i samotnĄ
prawdę.
Następnie:
Tak zatem ziściło się przeznaczenie, nadszedł dokładnie
przewidziany moment, w którym Gygax wszystkiego się dowiedział,
mógł jeszcze ten stary gangster dojecha† do domu - wyobraźmy to
sobie - kipiĄcy wściekłościĄ, już w samochodzie nagłe poty, ból
w okolicy serce, drżenie rĄk, gniewne gwizdki policjantów, nie
zauważone znaki drogowe, męczĄca droga z garażu do drzwi
wejściowych, upadek, by† może już w korytarzu, kiedy małżonka
wybiegła na spotkanie, przyjemna, apetyczna kobietka. Nie trwało
to już długo, lekarz wstrzyknĄł jeszcze morfinę i już po
wszystkim, nieodwołalnie, jeszcze jakieś rzężenie, szloch
małżonki. Traps w domu, w otoczeniu swoich najbliższych
przyjmuje telefon, zmieszanie, wewnętrzny wybuch triumfu,
nastrój spełnienia, w trzy miesiĄce później studebaker. Znów
śmiechy. Poczciwy Traps, wciĄż wpadajĄcy w osłupienie, śmiał się
również, cho† lekko zakłopotany, drapał się w głowę, przytakiwał
z uznaniem prokuratorowi, lecz nie był bynajmniej strapiony, był
nawet w dobrym humorze. Wieczór wydał mu się jak najbardziej
udany, wzburzyło go to wprawdzie nieco i skłoniło do refleksji,
że przypisano mu mord, stan ten odczuwał jednakże jako
przyjemny. Rosło w nim przeczucie spraw wyższego porzĄdku,
sprawiedliwości, winy i pokuty, napełniajĄc go zdumieniem.
Strach, którego nie zapomniał, który ogarnĄł go w ogrodzie i
później na widok wybuchowej radości biesiadników, wydał mu się
teraz nieuzasadniony, bawił go. Wszystko było tak bardzo
ludzkie. Był ciekaw, co będzie dalej. Towarzystwo zataczajĄc
się, z wciĄż potykajĄcym się obroäcĄ, przeniosło się na czarnĄ
kawę do salonu, pomieszczenia przeładowanego bibelotami i
wazami. Na ścianach ogromne sztychy, widoki miast, tematy
historyczne., "Przysięga na Rutli", "Bitwa pod Laupen", "Klęska
szwajcarskiej gwardii", "Proporzec siedmiu nieugiętych", sufit
w gipsaturach, sztukaterie, w rogu fortepian, wygodne fotele,
niskie, ciężkie, na nich hafty, zacne sentencje: "Chwała temu,
co kroczy sprawiedliwĄ drogĄ", "Kto ma czyste sumienie, ten
sypia spokojnie". Przez otwarte okno wida† było szosę, ledwie
majaczĄcĄ w ciemnościach, raczej można się było jej domyśla†,
bajkowej, zapadłej w ciemnoś†, z rozkołysanymi światłami i
reflektorami samochodów, które o tej porze przejeżdżały z rzadka,
było już przecież około drugiej. Czegoś bardziej porywajĄcego od
mowy Kurta nie zdarzyło mu się przeży†, sĄdził Traps. W zasadzie
niewiele można tu dorzuci†, kilka małych sprostowaä, te byłyby
zapewne wskazane. I tak na przykład: szlachetny partner Gygaxa
był raczej drobny, chudy, w sztywnym kołnierzyku, bynajmniej nie
przepoconym, a pani Gygax przyjęła go nie w płaszczu kĄpielowym,
lecz w kimonie, co prawda głęboko wydekoltowanym, tak że
serdecznoś† jej zaproszenia dostrzegalna była gołym okiem - był
to jeden z jego dowcipów, dowód dyskretnego humoru - również i
zasłużony zawał serca zaskoczył tego łajdaka nie w domu, lecz w
magazynach, podczas fenu - jeszcze przewiezienie do szpitala,
następnie znów atak i zgon. Lecz to wszystko, jako się rzekło,
nie jest istotne, przede wszystkim zaś zgadza się dokładnie to,
co oznajmił jego wielki, serdeczny przyjaciel, prokurator:
rzeczywiście zadał się z paniĄ Gygax tylko po to, aby zrujnowa†
starego łajdaka, tak, nawet przypomina sobie teraz dokładnie,
jak w jego łóżku, sponad jego małżonki, wpatrywał się w jego
fotografię, w to niesympatyczne, spasione oblicze w rogowych
okularach, zza których patrzyły wytrzeszczone oczy, i jak dzikĄ
radościĄ ogarnęło go przeczucie, że tym, co teraz tak radośnie
i żarliwie uprawia, morduje - w rzeczy samej - swego szefa, że
go z zimna krwiĄ wykaäcza.
Usadowiono się już w miękkich fotelach z szlachetnymi
sentencjami, kiedy Traps to oświadczył. Sięgano po filiżanki z
gorĄcĄ kawĄ, mieszano łyżeczkĄ, popijano koniakiem z wielkich
pękatych kieliszków, był to roffignac 1891.
- A zatem przechodzę do wniosku o karę - oznajmił prokurator,
rozparty w monstrualnym fotelu, z nogami w skarpetkach nie od
pary (jedna w szaro-czarnĄ kratę, druga zielona), zarzuconymi
na poręcz. - Drogi Alfredo nie działał "dolo indirecto", z czego
mogłaby wyniknĄ† śmier† tylko przypadkowa, lecz "dolo malo", w
złym zamiarze, na co wskazujĄ już same fakty; z jednej strony
sam sprowokował skandal, z drugiej zaś po śmierci starego
łajdaka nie odwiedził już ani razu jego apetycznej żonki, z
czego niezbicie wynika, ze małżonka był jedynie narzędziem w
jego krwawych planach, miłosnĄ broniĄ morderczĄ, że tak powiem,
że mamy zatem do czynienia z mordem
przeprowadzonym w sposób psychologiczny, tak mianowicie, że
oprócz zdrady małżeäskiej nie wydarzyło się nic niezgodnego z
prawem, co prawda tylko pozornie. Dlatego też, gdy się ten pozór
już rozwiał, tak, kiedy już drogi oskarżony sam najuprzejmiej
się przyznał, ja jako prokurator mam przyjemnoś† - i na tym
koäczę swój wywód - żĄda† od wysokiego sĄdu kary śmierci dla
Alfredo Trapsa, jako zapłaty za zbrodnię, która zasługuje na
podziw, budzi zdumienie i ma prawo uchodzi† za jednĄ z
najbardziej niezwykłych zbrodni stulecia.
—miano się, bito brawo i rzucono się na tort, który teraz
wniosła Simona. Dla ukoronowania wieczoru, jak powiedziała. Za
oknami wzeszedł jako dodatkowa atrakcja późny księżyc, cieniutki
sierp. Lekki szum drzew, poza tym cisza, na ulicy tylko z rzadka
jakiś samochód, jakiś spóźniony przechodzieä, powracajĄcy do
domu ostrożnie, nieznacznym zygzakiem. Przedstawiciel generalny
poczuł się ocalony, siedział obok Pileta na miękkiej pluszowej
kanapie (sentencje: "Przebywaj w przyjaciół gronie"), opasał
ramieniem milczĄcego, który w pewnych momentach wyrzucał z
siebie pełen zdumienia okrzyk "świetnie", z nieśmiało syczĄcym
"ś", lgnĄc tkliwie do jego wypomadowanej elegancji. Z ufnościĄ.
Policzek przy policzku. Wino uczyniło go ociężałym i zgodnym,
rozkoszował się, że przebywa w rozumnym gronie, że może by†
szczery, może by† samym sobĄ, że nie ma już żadnej tajemnicy,
bo żadna już nie była mu potrzebna, że jest doceniany, kochany,
zrozumiany, i myśl, że popełnił morderstwo, docierała coraz
głębiej do jego świadomości, wzruszała, przemieniała jego życie,
czyniła je bardziej ważkim, bardziej bohaterskim, bardziej
cennym. Zachwycało go to prawie. Planował mord i dokonał go, aby
pójś† wyżej - uświadomił to sobie teraz z pełnĄ jasnościĄ.
I to właściwie nie z zawodowych czy z finansowych przyczyn, czy
dlatego że pragnĄł mie† studebakera, lecz w istocie rzeczy, aby
sta† się prawdziwym, głębszym człowiekiem - jak mu się zdawało
w tej chwili u kresu jego myślowych możliwości - godnym
szacunku, przyjaźni uczonych i wykształconych mężów, którzy mu
teraz - nawet Pilet - jawili się jak owi pradawni magowi, o
których kiedyś czytał w "Readers Digest", którzy teraz odkryli
nie tylko tajemnicę gwiazd, lecz więcej, także i tajemnice
sprawiedliwości, jurisprudencji (upajał się tym słowem), którĄ
on w swoim żywocie tekstylnego fachowca poznał tylko jako
abstrakcyjne zagrożenie i która teraz jak jakieś potężne,
niepojęte słoäce wschodziła nad jego ograniczonym horyzontem
niczym jakaś całkowicie niezrozumiała idea, która go tym
gwałtowniej przyprawiała o drżenie i napawała grozĄ.
Przysłuchiwał się więc, pociĄgajĄc głośno złocistobrunatny
koniak, najpierw głęboko zdumiony, potem coraz bardziej oburzony
na wywody grubego obroäcy, wobec tych gorliwych prób
zmierzajĄcych do przekształcenia jego czynu w coś zwyczajnego,
mieszczaäskiego, powszedniego. Pan Kummer, odrywajĄc cwikier od
mięsistych policzków i eksplikujĄc swe słowa przy pomocy małych,
wytwornych, geometrycznych gestów, wywodził, że z przyjemnościĄ
wysłuchał wynalazczej mowy pana prokuratora. Oczywista, stary
gangster Gygax nie żyje, jego klient zaznał przez niego wielu
cierpieä, ogarnęła go prawdziwa animozja do pryncypała, próbował
go obali†, któż temu zaprzeczy, gdzież to się nie zdarza,
fantastyczne jest tylko przedstawia† śmier† tego chorego na
serce człowieka interesu jako mord ("Ale ja przecież
zamordowałem" - zaprotestował nagle Traps, jakby spadł z nieba).
W przeciwieästwie do prokuratora uważa on oskarżonego za
niewinnego, tak, niezdolnego do występku. (Traps wtrĄca, tym
razem rozgoryczony: "Ale ja przecież jestem winny !")
Przedstawiciel generalny hefajstonu jest tutaj typowym
przykładem. Kiedy określa go jako niezdolnego do występku, nie
chce przez to powiedzie†, że jest on niewinny, wręcz przeciwnie.
Traps jest by† może zaplĄtany we wszystkie rodzaje występków,
cudzołożył, szwindlem przebijał się przez życie, nie zawsze
cofajĄc się przed krzywdĄ, nie tak jednak, aby jego życie miało
się składa† z samych zdrad małżeäskich i szwindlów, nie, nie.
Ono również ma swoje pozytywne strony, a nawet cnoty. Drogi
Alfredo jest pracowity, wytrwały, oddany swym przyjaciołom,
stara się zapewni† dzieciom lepszĄ przyszłoś†, pod względem
politycznym niezawodnie lojalny, trzeba tylko ocenia† jego życie
jako całoś†. Ma może we krwi pewnĄ dozę niesolidności, trochę
zepsuty, jak to często się zdarza w niejednym życiu
przeciętnym, tak nawet musi się zdarza†, lecz właśnie dlatego
nie jest zdolny do wielkiego, czystego, dumnego występku, do
zdecydowanego czynu, do niewĄtpliwej zbrodni. (Traps:
"Oszczerstwo, istne oszczerstwo.") Nie jest on zbrodniarzem, lecz
ofiarĄ epoki, Zachodu, cywilizacji, która stopniowo traciła wiarę
(coraz bardziej mglistym tonem) w chrystianizm, uniwersalizm, i
jest tak chaotyczna, ze jednostce nie przyświeca już żadna
gwiazda przewodnia. W rezultacie występuje zamęt, zdziczenie,
zaczyna obowiĄzywa† prawo pięści, brak jest prawdziwej
obyczajności. I cóż się teraz stało ? Ten jak najbardziej
przeciętny osobnik wpadł całkiem nie przygotowany w ręce
wyrafinowanego prokuratora. Jego intensywna działalnoś† w branży
tekstylnej, jego życie prywatne, wszystkie przygody jego żywota,
na który składały się podróże zawodowe, walka o chleb i mniej
lub bardziej niewinne przyjemności, zostały teraz prześwietlone,
przebadane, poddane sekcji. Niezależne od siebie fakty zostały
powiĄzane, ukradkiem podsunięto logiczny plan dla wyjaśnienia
całości, zdarzenia, które równie dobrze przebiega† mogły
inaczej, zostały przedstawione jako przyczyny działaä, z
bezmyślności zrobiono świadomy zamiar, tak że w koäcu, w
konsekwencji przesłuchania wyskoczył morderca jak królik z
kuglarskiego cylindra. (Traps: "Nieprawda !") Jeśli rozważa się
sprawę Gygaxa z trzeźwym obiektywizmem, nie poddajĄc się
mistyfikacjom prokuratora, dochodzi się do przekonania, że w
rzeczy samej stary gangster sam jest winien swej śmierci przez
swe nieporzĄdne życie, przez swĄ konstytucję fizycznĄ - czym
jest choroba managerów, nie trzeba wyjaśnia† - brak wytchnienia,
hałas, zrujnowane małżeästwo i rozstrojone nerwy, lecz
najpewniej zawał wywołany był przez fen, o którym wspomniał
Traps, właśnie fen odgrywa w sprawach sercowych decydujĄcĄ rolę
(Traps: "—mieszne !"), mamy zatem wyraźnie do czynienia ze
zwykłym nieszczęśliwym wypadkiem. Oczywiście, jego klient
postępował bezwzględnie, lecz zmuszały go do tego właśnie prawa
walki konkurencyjnej, jak to sam wciĄż podkreśla; oczywiście,
najchętniej uśmierciłby swego szefa, jakież to myśli nie
przychodzĄ czasem do głowy, jakich czynów nie dokonuje się w
myślach, ale przecież tylko w myślach, czyn poza takimi myślami
nie istnieje i nie można go skonstatowa†. Jest absurdem
przyjmowa† jego istnienie, lecz jeszcze większym absurdem jest,
kiedy sam klient sobie wyobraża, że popełnił morderstwo. Oprócz
kraksy samochodowej doznał jeszcze innej, psychicznej kraksy,
i dlatego on, obroäca, wnosi o uniewinnienie Alfredo Trapsa
itd., itd.
Przedstawiciela generalnego coraz bardziej drażniła ta życzliwa
zasłona dymna, którĄ zasnuta została jego piękna zbrodnia, w
której zbrodnia ta ulegała zniekształceniu, zanikała, stawała
się nierealna, zjawiskowa, była tylko wynikiem ciśnienia
atmosferycznego. Czuł się niedoceniony, zaprotestował przeto
gwałtownie, gdy tylko obroäca wypowiedział ostatnie słowa.
Zerwał się oburzony, trzymajĄc talerzyk z nowym kawałkiem tortu
w prawej, kieliszek roffignaca w lewe ręce, i oświadczył, że
chciałby, nim zapadnie wyrok, najuroczyściej zapewni†, iż
solidaryzuje się z przemówieniem prokuratora - w tym miejscu
oczy jego nabiegły łzami - to było morderstwo, świadome
morderstwo, teraz stało się to dla niego jasne, mowa obroäcy
natomiast głęboko go rozczarowała, wręcz przeraziła. Właśnie po
nim spodziewał się zrozumienia, powinien się go spodziewa†,
uprasza więc o wyrok, więcej, o karę, nie dlatego, iżby chciał
schlebia† sĄdowi, lecz powodowany szczerym zapałem, bo dopiero
tej nocy zaświtało mu, co to znaczy ży† prawdziwym życiem (tutaj
zmieszał się trochę poczciwy zuch), po cóż istniałyby wyższe
ideały sprawiedliwości, występku i grzechu niczym owe
pierwiastki chemiczne i zwiĄzki, z których wygotowuje się
sztucznĄ tkaninę, żeby pozosta† przy przykładach z jego branży,
gdyby nie świadomoś†, która go odrodziła, w każdym bĄdź razie -
jego słownictwo pozazawodowe jest nieco skĄpe, prosi więc o
wybaczenie, ledwie jest w stanie wyrazi†, co ma na myśli - w
każdym razie odrodzenie wydaje mu się właściwym wyrażeniem dla
określenia szczęścia, które go teraz jak potężny wicher owiewa,
wzburza i porywa.
Tak doszło do wyroku, który ogłosił mały, teraz również
porzĄdnie już pijany sędzia wśród śmiechów, pisków, okrzyków
radości i prób jodłowania (podjętych przez pana Pileta), ogłosił
ten wyrok z wysiłkiem, gdyż nie tylko wlazł na fortepian stojĄcy
w rogu, czy też raczej do fortepianu, bo uprzednio go otworzył,
również i samo mówienie nastręczało mu niepokonalne wprost
trudności. Zacinał się na pewnych słowach, inne przekręcał lub
połykał, zaczynał zdania, których nie mógł już opanowa†,
nawiĄzywał do takich, których sens już dawno zapomniał, lecz w
ogólnych zarysach można było jeszcze odgadnĄ† bieg myśli. ZaczĄł
od pytania, kto ma rację, prokurator, czy obroäca, czy Traps
istotnie popełnił jedna z najosobliwszych zbrodni stulecia, czy
też jest niewinny. Żadnego z tych dwu poglĄdów nie może uzna†
za słuszny. Chociaż Traps istotnie nie dorósł do poziomu metod
stosowanych w śledztwie przez prokuratora, jak utrzymuje
obroäca, i z tego powodu przystał na wiele rzeczy, które
formalnie biorĄc nie rozegrały się w ten właśnie sposób, lecz
jak się okazuje, właśnie on zamordował, wprawdzie nie powodowany
szataäskim zamiarem, bynajmniej, lecz dlatego tylko, że
przyswoił sobie bezmyślnoś† świata, w którym przyszło mu ży†
jako generalnemu przedstawicielowi sztucznej tkaniny hefajstonu.
Zabił, bo to wydawało mu się właśnie najbardziej naturalne, aby
drugiego przyprze† do muru, bez skrupułów iś† naprzód, niech
będzie, co ma by†. W świecie, który przemierzał swoim
studebakerem, nic by się nie stało ich drogiemu Alfredo, nic nie
mogłoby mu się sta†, lecz właśnie był uprzejmy zawita† do ich
białej ustronnej willi (tu sędzia stał się mglisty i ciĄgnĄł
swojĄ mowę wśród radosnego szlochu,
przerywanego raz po raz wzruszonym, potężnym kichnięciem, przy
czym jego mała główka ginęła spowita w ogromnej chustce, co
wywoływało wciĄż rosnĄcĄ wesołoś† obecnych). Zawitał do czterech
starych ludzi, którzy wniknęli w jego świat czystym promieniem
sprawiedliwości, co wprawdzie osobliwe ma rysy, on wie, wie, wie
o tym dobrze. Ta sprawiedliwoś† śmieje się szyderczo z czterech
zwietrzałych oblicz, odbija się w monoklu sędziwego prokuratora,
w cwikierze grubego obroäcy, chichocze w ustach pijanego, już
nieco bełkotliwego sędziego i rozbłyskuje czerwono na łysinie
emerytowanego kata (inni niecierpliwie, przekrzykujĄc te
poetyczności: "Wyrok, wyrok !"), w imię której on teraz ich
najlepszego, najdroższego Alfredo skazuje na śmier† (prokurator,
obroäca, kat i Simona: "Brawo!" Traps, teraz również szlochajĄcy
ze wzruszenia: "Dzięki, drogi sędzio, dzięki !"), chociaż pod
względem prawnym tylko na tym się opiera, że skazany sam siebie
uznaje winnym. A to jest w koäcu najważniejsze. Cieszy go więc,
że wydał wyrok, który skazany uznaje w całej rozciĄgłości,
godnoś† ludzka nie żĄda łaski i również nasz szanowny drogi goś†
radośnie przyjmuje uwieäczenie swego mordu, które, jak on
mniema, nastĄpiło wśród nie mniej przyjemnych okoliczności niż
sam mord. To, co u mieszczuch, u przeciętnego człowieka
przejawia się jako przypadek, jako kraksa albo jako zwykła
koniecznoś† natury, jako choroba, jako zatkanie naczynia
krwionośnego przez zator, jako złośliwy nowotwór, jawi się tutaj
jako nieunikniony wynik moralny. Dopiero tutaj konsekwentnie
doskonali się życie na wzór dzieła sztuki, ludzka tragedia staje
się widoczna, rozbłyskuje, przyjmuje nieskazitelnĄ posta†,
doskonali się (inni: "Koniec, koniec !"), tak powinno się to z
całym spokojem powiedzie†: dopiero w akcie obwieszczenia wyroku,
który z oskarżonego czyni skazaäca, dokonuje się nobilitacja
sprawiedliwości; nie może by† nic wyższego, szlachetniejszego,
większego niż chwila, w której człowiek zostaje skazany na
śmier†. To się teraz zdarzyło. Traps, któremu by† może nie
przysługuje aż takie szczęście - gdyż w zasadzie tylko warunkowa
kara śmierci byˆaby dopuszczalna, której on nie chce bra† pod
uwagę, aby ich drogiemu przyjacielowi nie sprawi† zawodu -
sˆowem, Alfredo staˆ się teraz równy i godny, a by by† przyjętym
do ich grona jako gracz mistrzowski itd. (inni: "Szampana tutaj
!")
Wieczór osiĄgnĄł swój punkt szczytowy. Pienił się szampan,
wesołoś† zgromadzonych była niezmĄcona, z polotem, braterska,
nawet obroäca został znów omotany sieciĄ przyjaznych uczu†.
—wiece dopalały się, kilka już zgasło, na dworze pierwsza
zapowiedź ranka, gwiazdy blednĄce od dalekiego wschodu słoäca,
rześkoś† i rosa. Traps był zachwycony, a zarazem zmęczony,
zażĄdał, aby
zaprowadzono go do pokoju, zataczał się od jednej przyjaznej
piersi do drugiej. Rozlegał się już tylko bełkot, wszyscy byli
pijani, donośna wrzawa wypełniła salon, mowy pozbawione sensu,
monologi, nikt już bowiem nie słuchał drugiego. Od wszystkich
zalatywało czerwonym winem i serem, głaskano przedstawiciela
generalnego po włosach, pieszczono go, całowano utrudzonego
szczęśliwca, który był niczym dziecko w otoczeniu dziadków i
wujów. MilczĄcy łysek odprowadzał go na górę. Żmudnie drapali
się po schodach na czworakach, w połowie drogi utknęli, splĄtani
w sobie, nie potrafili już iś† dalej, przykucnęli na stopniach.
Z góry, przez okno, sĄczył się blask kamiennego świtu, mieszała
się z białościĄ tynkowanych ścian, nadto z zewnĄtrz przenikały
pierwsze odgłosy wstajĄcego dnia, od dalekich dworców gwizdy i
szczęk przetaczanych wagonów jak niejasne wspomnienie o jego
spóźnionym powrocie do domu. Traps był szczęśliwy, wyzbyty
wszelkich pragnieä jak nigdy jeszcze w swoim drobnomieszczaäskim
życiu. Jawiły mu się blade obrazy, chłopięca twarzyczka, zapewne
najmłodszy synek, którego najbardziej kochał, potem, w półmroku,
wioska, do której trafił w wyniku kraksy, jasna wstęga szosy
wspinajĄca się na małe wzniesienie, pagórek z kościołem,
olbrzymi szumiĄcy dĄb opasany żelaznymi obręczami i wsparty na
podporach, zalesione wzgórza, za nimi bezkresne świecĄce niebo,
w górze, wszędzie, bez koäca. Lecz oto właśnie łysek wywrócił
się, wymamrotał: "Chcę spa†, chcę spa†, jestem zmęczony", po czym
rzeczywiście zasnĄł, słyszał jeszcze tylko, jak Traps pełznĄł w
górę, później upadło z hukiem krzesło. MilczĄcy łysek ocknĄł się
na schodach, lecz tylko na sekundę, jeszcze pełen snów i
wspomnieä o minionych koszmarach i chwilach wypełnionych grozĄ,
następnie zakotłowało się od gmatwaniny nóg wokół niego,
śpiĄcego, bo inni wchodzili po schodach. Wygryzmolili na stole,
piszczĄc i skrzeczĄc, pergamin z wyrokiem śmierci, utrzymany w
tonie niezwykle panegirycznym, z dowcipnymi zwrotami, o
akademickiej frazie - łacina i stara niemczyzna - następnie
ruszyli w drogę, aby dzieło to położy† generalnemu
przedstawicielowi przy łóżku, dla miłego upamiętnienia wielkiej
pijatyki, kiedy się rano przebudzi. Na dworze jasno, wczesna
godzina, pierwsze niecierpliwe i ostre krzyki ptaków - i tak
wchodzili po schodach, stĄpali poprzez pogrĄżonego we śnie
łyska. Jeden trzymał się drugiego, wszyscy trzej zataczali się,
posuwajĄc się nie bez trudności, zwłaszcza na zakręcie schodów,
gdzie wzajemne zderzanie się, cofanie, rozpychanie i ustępowanie
do tyłu były nieuniknione Wreszcie stanęli przed drzwiami pokoju
gościnnego. Sędzia otworzył i uroczysta grupa skamieniała na
progu - prokurator z jeszcze nie odwiĄzanĄ serwetĄ - we framudze
okna wisiał Traps, bez ruchu, ciemna sylweta a na tle mdło
srebrzystego nieba, w ciężkim zapachu róż, tak ostatecznie i
bezwzględnie, że prokurator, w którego monoklu przeglĄdał się
dojrzewajĄcy ranek, musiał najprzód zaczerpnĄ† powietrza, zanim,
bezradny i smutny z powodu straty przyjaciela, zawołał z
niekłamanym bólem:
- Alfredo, kochany Alfredo ! Coś ty też sobie, na miłoś† boskĄ,
pomyślał ? Zepsułeś nam nasz najpiękniejszy wieczór !
Friedrich Durrenmatt -"Kraksa"
Tłumaczenie - Andrzej Wirth
Tekst wklepał - Tomasz Kaczanowski <kaczuch@kki.net.pl>
CZ¨—Ź PIERWSZA
Czy istniejĄ jeszcze jakieś historie możliwe, historie godne
pisarza? Jeśli ktoś nie chce mówi† o sobie, romantycznie i
lirycznie uogólnia† swojej osobowości, jeśli nie czuje się
zmuszony, aby opowiedzie† szczerze o swych nadziejach i
porażkach, o tym, jak sypia z kobietami - jak gdyby
prawdomównoś† mogła to wszystko podnieś† do rangi uogólnienia,
nie zaś w sferę medycyny lub w najlepszym razie psychologii -
jeśli ktoś nie chce tego robi†, woli zaś dyskretnie pozosta† w
cieniu, ukrywajĄc taktownie sprawy osobiste, wpatrzony w swoje
tworzywo jak rzeźbiarz w swój materiał, kształtujĄc go, uczĄc
się jednocześnie na nim, jeśli jak pewien typ klasyków stara się
nie popada† łatwo w zwĄtpienie - nawet kiedy nie da się
zaprzeczy†, że czysty nonsens jawi się na każdym kroku - wówczas
pisanie staje się czynnościĄ trudniejszĄ i bardziej samotnĄ, a
także bardziej bezsensownĄ. Nie chodzi przecież o dobrĄ notę w
historii literatury - komu nie zdarzyło się otrzyma† dobrej
noty, jakaż miernota nie została już wyróżniona - postulaty dnia
sĄ ważniejsze. Lecz i tutaj znów dylemat i niekorzystna sytuacja
na rynku. Życie oferuje nam same rozrywki: wieczorem dostarcza
ich kino, poezję daje codzienna gazeta w felietonie, za większĄ
sumkę, w praktyce - poczĄwszy od jednego franka, już żĄda się
duszy, wyznaä, właśnie prawdy, wymaga się wyższych wartości,
morału, efektownych powiedzonek, zawsze coś musi by†
przezwyciężone albo spotka† się z afirmacjĄ, raz jest to
chrystianizm, kiedy indziej znów powszechne zwĄtpienie, wszystko
może sta† się literaturĄ. Lecz jeśli autor właśnie wzbrania się
przed produkowaniem takiej strawy, coraz bardziej, z rosnĄcĄ
stanowczościĄ, bo wprawdzie świadom jest, że impuls zmuszajĄcy
do pisania tkwi w nim, w zależnej od przypadku grze świadomości
i nieświadomości, w jego wierze i wĄtpliwościach, sĄdzi jednak,
że właśnie te sprawy z pewnościĄ nie obchodzĄ publiczności -
wystarczy to, co on pisze, kształtuje, formuje - niechaj więc
apetycznie przedstawia samĄ tylko powierzchnię i wyłĄcznie nad
niĄ pracuje, poza tym zachowa milczenie, nie rozwodzĄc się
zbytnio ani nie komentujĄc. Kiedy dojdzie do takiego
przeświadczenia, zatrzyma się, będzie zwlekał, stanie bezradny,
jest to prawie nieuniknione. Rodzi się przeczucie, że nie ma już
co opowiada†, zaczyna się poważnie myśle† o rezygnacji, by†
może, jest jeszcze miejsce na parę zdaä, poza tym można tylko
wziĄ† kurs na biologię, by przynajmniej myślowo zbliży† się
jakoś do wybuchu ludzkości, do rosnĄcych miliardów ludzi, do
nieustannie produkujĄcych macic - albo też zwróci† się ku
fizyce, astronomii, ażeby uświadomi† sobie strukturę
wszechświata, w którym krĄżymy. Reszta dla magazynów, dla takich
tygodników, jak "Life", "Match", "Quick" i dla "Sie und Er" -
prezydent z tlenowym aparatem, wujek Bułganin w swoim ogrodzie,
księżniczka w towarzystwie zuchowatego pilota, głośne gwiazdy
filmowe i potentaci dolara, wielkości wymienne, już wyszły z
mody, ledwie się o nich czasem wspomni. Obok powszedni dzieä
przeciętnego człowieka, w moim przypadku zachodnioeuropejski,
ściślej szwajcarski, zła pogoda i zła koniunktura, troski i
nieszczęścia, wstrzĄsy wywołane perypetiami osobistymi, bez
zwiĄzku wszakże z całościĄ świata, z biegiem rzeczy i nonsensów,
z rozwojem konieczności.
Los zeszedł ze sceny, na której toczy się gra, aby czai† się
za kulisami, poza obowiĄzujĄcĄ dramaturgiĄ - na pierwszym planie
wszystko jawi się jako katastrofa, choroba, kryzys. Nawet wojna
zaczyna by† zależna od tego, czy mózgi elektronowe przepowiedzĄ
jej rentownoś†, lecz wiadomo, że to nigdy nie nastĄpi, jeśli
maszyny rachunkowe prawidłowo funkcjonujĄ. Klęski można sobie
już tylko matematycznie wyobrazi†, lecz biada, jeśli do
sztucznych mózgów zakradnie się jakieś fałszerstwo, jeśli
zostanĄ zastosowane niedozwolone chwyty. A to wszystko jeszcze
nie jest tak przykre jak sama możliwoś†, że nagle puszcza jakaś
śruba, psuje się cewka, jakiś guzik błędnie reaguje i już mamy
koniec świata, z powodu technicznego krótkiego spięcia, z powodu
włĄczenia niewłaściwej dźwigni. Tak więc nie grozi już żaden
Bóg, żadna sprawiedliwoś†, żadne fatum jak w PiĄtej symfonii -
lecz wypadki drogowe, tamy walĄce się na skutek zastosowania
fałszywej konstrukcji, eksplozja fabryki bomb atomowych
spowodowana przez roztargnionego
laboranta, źle wyregulowane wylęgarnie. Nasza droga prowadzi obok
ścian wypełnionych reklamami butów Bally, wozów Studebakera,
lodów śmietankowych i tablicami pamiĄtkowymi znaczĄcymi miejsca
spoczynku nieszczęśliwych ofiar wypadków, zdarzajĄ się jeszcze
historie możliwe, w których z tuzinkowej twarzy wyziera nagle
ludzkoś†, czyjś pech nabiera mimochodem sensu ogólnego, sĄd i
sprawiedliwoś† stajĄ się nagle widoczne, może i łaska, wyjednana
przypadkiem, odbita w monoklu pijanego.
CZ¨—Ź DRUGA
Wypadek, wprawdzie nie poważny, kraksa również i tutaj: Alfredo
Traps, żeby wymieni† nazwisko, zatrudniony w branży tekstylnej,
lat czterdzieści pię†, bynajmniej jeszcze nie otyły, zjawisko
pociĄgajĄce, o poprawnych manierach zdradzajĄcych wprawdzie
pewnĄ tresurę, trĄcĄcych czymś prymitywnym i handlarskim - ten
nasz współcześnik jechał właśnie swym studebakerem jednĄ z
większych dróg kraju. Już mógł się spodziewa†, że za godzinę
będzie u siebie w domu, w pewnym znaczniejszym mieście, gdy
nagle wóz zastrajkował. Po prostu przestał się porusza†.
połyskujĄca czerwonym lakierem maszyna spoczęła bezradnie u stóp
niewielkiego wzgórza, na które pięła się droga; na północy
utworzyła się kumulusowa chmura, na zachodzie słoäce stało wciĄż
jeszcze wysoko, tak niemal jak po południu. Traps wypalił
papierosa i zajĄł się tym, czego wymagała sytuacja. Mechanik,
który w koäcu wziĄł na hol studebakera, oświadczył, że nie może
usunĄ† uszkodzenia wcześniej niż następnego dnia - defekt
gaźnika. Czy odpowiadało to rzeczywistości, tego nie można było
ani stwierdzi†, ani też nie byłoby wskazane podejmowa† takiej
próby - jest się wydanym na łup mechaników, jak niegdyś było się
zdanym na laskę rycerzy rozbójników, a jeszcze przed tym na
łaskę bóstw lokalnych i demonów. Za wygodny, aby odby†
półgodzinnĄ drogę do następnej stacji kolejowej i podjĄ† nieco
skomplikowanĄ, cho† krótkĄ podróż do domu, do żony, do czworga
swych dzieci - sami chłopcy - postanowił Traps przenocowa†. Była
godzina szósta wieczór, ciepło, zbliżał się najdłuższy dzieä
lata, wioska, na której skraju stał warsztat samochodowy, miła,
rozsypana u stóp zalesionych wzgórz, z kościółkiem na pagórku,
plebaniĄ, z dębem prastarym, ujętym w żelazne obręcze i podpory,
wszystko solidne, czyściutkie, nawet kupy gnoju przed chłopskimi
domami starannie spiętrzone i szykowne. Była tu również gdzieś
w pobliżu jakaś fabryczka, kilka szynków i gospód, jednĄ z nich
Trapsowi już nieraz polecano, lecz wszystkie pokoje były zajęte
- jakiś zjazd hodowców drobiu zarezerwował łóżka - agentowi
tekstylnemu wskazano willę, gdzie przyjmuje się czasem
przyjezdnych. Traps ociĄgał się. Jeszcze można było wróci†
kolejĄ, lecz wabiła go nadzieja, że przeżyje tu jakĄś przygodę.
Nieraz trafiały się po wsiach dziewczęta, jak ostatnio w
Grossbiestringen, umiejĄce doceni† agentów tekstylnych. Ożywiony
nowym impulsem ruszył w stronę willi. Od kościoła dolatywało
bicie dzwonów. Krowy minęły go porykujĄc. Piętrowy domek stał
w doś† rozległym ogrodzie, ściany oślepiajĄco białe, płaski
dach, zielone okiennice, do połowy przesłonięte krzewami, buki
i świerki, od frontu kwiaty, głównie róże, wśród nich
człowieczek w podeszłym wieku, w skórzanym fartuchu, by† może
właściciel posesji, zajęty lekkĄ robotĄ w ogrodzie: Traps
przedstawił się i poprosił o nocleg.
- Paäski zawód - zapytał stary, który zbliżył się do parkanu,
palĄc brissago, głowa jego ledwie wystawała nad furtkę. -
Pracuje w branży tekstylnej.
Stary bacznie zlustrował Trapsa, spoglĄdajĄc w sposób właściwy
dalekowidzom ponad małymi, nieoprawnymi szkłami.
- Oczywiście, może pan tutaj przenocowa†.
Traps spytał o cenę.
Nie zwykł za to przyjmowa† zapłaty, wyjaśnił stary, jest
samotny, jego syn przebywa w Stanach Zjednoczonych, nad nim ma
pieczę gosposia, panna Simona, jest więc rad, jeśli od czasu do
czasu może przyjĄ† kogoś w gościnę.
Agent podziękował. Był wzruszony tĄ gościnnościĄ i zauważył,
że na wsi nie wymarły bynajmniej cnoty i dobre zwyczaje
przodków. Otworzono mu furtkę. Traps rozejrzał się: żwirowane
dróżki, trawniki, głębokie cienie, fragmenty oświetlone słoäcem.
Dzisiaj wieczorem spodziewa się kilku panów, powiedział stary,
kiedy zbliżyli się do kwiatów, i zaczĄł starannie przycina† krzak
róży. MajĄ przyjś† przyjaciele, którzy mieszkajĄ w sĄsiedztwie,
bĄdź we wsi, bĄdź dalej aż u stóp wzgórza, emeryci, jak on,
ściĄgnęli tutaj dla łagodnego klimatu i dlatego, że tutaj nie
czuje się fenu, wszyscy samotni, wdowcy, spragnieni czegoś
nowego, jakiegoś urozmaicenia, będzie więc to dla niego wielka
przyjemnoś† móc zaprosi† pana Trapsa na kolację i na następujĄcy
po niej kawalerski wieczór. Agent był zaskoczony. Właściwie
chciał zjeś† we wsi, w szeroko znanej gospodzie, lecz nie śmiał
odrzuci† zaproszenia. Czuł się zobowiĄzany. PrzyjĄł propozycję
bezpłatnego noclegu. Nie chciał robi† wrażenia nieuprzejmego
mieszczucha. Udawał więc
zadowolonego. Gospodarz zaprowadził go na pierwsze piętro. Miły
pokój. BieżĄca woda, szerokie łoże, stół, wygodne krzesło, na
ścianie obraz Hodlera, stare, oprawne w skórę tomiska na półce.
Agent otworzył swojĄ walizeczkę, umył się, ogolił, spowił się
w chmurę wody koloäskiej, podszedł do okna, zapalił papierosa.
Wielka tarcza słoneczna opadała za wzgórza opromieniajĄc buki.
Podsumował pobieżnie interesy dnia, zlecenie firmy Rotacher
niczego sobie, kłopot w Wildholzem, pię† procent zażĄdał łajdak,
on mu jeszcze pokaże. Potem wyłoniły się wspomnienia.
Powszednie, nieuporzĄdkowane, zdrada małżeäska planowana w
hotelu Touring, problem, czy najmłodszemu synkowi (którego
najbardziej kocha) kupi† elektrycznĄ kolejkę, uprzejmoś†, a
właściwie obowiĄzek nakazywał telefonicznie powiadomi† żonę o
niezamierzonej zwłoce. Jednak zaniechał tego, jak to już często
bywało. Żona zdĄżyła się nawet przyzwyczai†, a poza tym i tak
by mu nie uwierzyła. ZiewnĄł, pozwolił sobie na jeszcze jednego
papierosa. Widział, jak trzej starsi panowie zbliżali się
kroczĄc żwirowanĄ alejkĄ, dwóch ramię w ramię, gruby i łysy za
nimi. Powitanie, uściski rĄk, objęcia, rozmowy o różach. Traps
odsunĄł się od okna, podszedł do półki z ksiĄżkami. SĄdzĄc po
tytułach, które odczytał, można się było spodziewa† nudnego
wieczoru - Hotzendorff, "Zbrodnia morderstwa i kara śmierci",
Savingy, "System współczesnego prawa rzymskiego", Ernst David
Holle, "Praktyka przesłuchania". Agent zrozumiał. Gospodarz był
prawnikiem, może byłym adwokatem. Przygotował się już na
rozwlekłe dysputy - cóż wie o prawdziwym życiu taki mól
ksiĄżkowy, świadczĄ o tym jego kodeksy. Było również do
przewidzenia, że będzie się mówiło o sztuce albo o czymś
podobnym, tematy, przy których mógł się łatwo zbłaźni† - dobre
sobie, gdyby nie musiał trwa† w centrum walki konkurencyjnej,
on także nabrałby biegłości w subtelniejszych sprawach.
Niechętni schodził więc na dół, gdzie na otwartej, wciĄż
oświetlonej słoäcem werandzie zajęto miejsca, podczas gdy
gosposia, tęga osoba, nakrywała stół w przyległej jadalni. Lecz
zdumiał się, kiedy ujrzał oczekujĄce go towarzystwo. Był rad,
że najpierw zbliżył się doä pan domu, teraz wyglĄdajĄcy niemal
jak fircyk, nieliczne włosy starannie zaczesane, w znacznie za
obszernym surducie. Powitano Trapsa krótkim przemówieniem.
ZdĄżył ukry† swe zaskoczenie, bĄknĄł, że całĄ przyjemnoś† po jego
stronie, skłonił się chłodno, pełen rezerwy, grał rolę bywałego
w świecie fachowca od tekstyliów i pomyślał z żalem, że został
przecież w tej wiosce tylko po to, aby przygada† sobie jakĄś
dziewczynę. To się nie udało. Zobaczył przed sobĄ trzech
pozostałych starców, którzy w niczym nie ustępowali
zdziwaczałemu gospodarzowi. Jak
niesamowite kruki wypełniali słonecznĄ werandę z wyplatanymi
meblami i powiewnymi firankami, zgrzybiali, wymiętoszeni i
zaniedbani, chociaż ich surduty zdawały się by† w najlepszym
gatunku - co spostrzegł natychmiast - jeśli nie bra† pod uwagę
łysego (nazwiskiem Pilet, siedemdziesiĄt siedem lat, jak
oświadczył pan domu przy prezentacji, która teraz nastĄpiła),
sztywno i godnie siedzĄcego na bardzo niewygodnym taborecie,
chociaż wokół stało kilka wygodnych krzeseł. Więcej niż
starannie ubrany, w butonierce biały goździk, gładził
nieustannie przyczernionego krzaczastego wĄsa, emeryt zapewne,
może jakiś były, przez szczęśliwy przypadek wzbogacony
zakrystian albo kominiarz, lub - co równie nie wykluczone -
maszynista. Tym nędzniej prezentowali się dwaj pozostali. Jeden
(pan Kummer, lat osiemdziesiĄt dwa), grubszy jeszcze od Pileta,
otyły, złożony jakby z połci słoniny, siedział w fotelu na
biegunach, twarz miał jaskrawoczerwonĄ, potężny nochal pijaka,
jowialne wyłupiaste oczy za złotym cwikierem, do tego, pewnie
na skutek przeoczenia, nocna koszula pod czarnym
garniturem i kieszenie wypchane gazetami i papierami, podczas gdy
drugi (pan Zorn, lat osiemdziesiĄt sześ†), wysoki i chudy, monokl
wciśnięty w lewe oko, blizny na twarzy, haczykowaty nos,
śnieżnobiała lwia grzywa, zapadłe usta, pod każdym względem
staroświeckie zjawisko - miał źle zapiętĄ kamizelkę i na nogach
dwie różne skarpetki.
- Campari ? - spytał gospodarz.
- Proszę bardzo - odpowiedział Traps i usiadł w fotelu, podczas
gdy wysoki i chudy z zainteresowaniem oglĄdał go przez monokl.
- Pan Traps weźmie zapewne udział w naszej zabawie ?
- Ależ oczywiście. Bardzo lubię zabawy.
Starsi panowie uśmiechnęli się, pokręcili głowami.
- Nasza zabawa jest by† może szczególnego rodzaju - dorzucił
gospodarz ostrożnie, jakby się ociĄgajĄc. - Polega ona na tym,
że wieczorem odgrywamy nasze dawne zawody.
Starcy uśmiechnęli się znów grzecznie, dyskretnie.
Traps zdziwił się. Jak ma to rozumie† ?
- A no tak - sprecyzował gospodarz - ja byłem kiedyś sędziĄ,
pan Zorn prokuratorem, a pan Kummer adwokatem, zabawiamy się
zatem w sĄd.
- Ach tak. - Traps zrozumiał i pomysł wydał mu się możliwy do
przyjęcia. A może jednak wieczór nie był jeszcze całkiem
stracony. Gospodarz przypatrywał się agentowi z uroczystĄ
minĄ.
- W zasadzie - wyjaśnił łagodnym głosem - odtwarzaliśmy słynne
procesy historyczne, proces Sokratesa, proces Jezusa, proces
Joanny d'Arc, proces Dreyfusa, ostatnio podpalenie Reichstagu.
Kiedyś znów Fryderyk Wielki uznany został przez nas za
niepoczytalnego. Traps zdumiał się.
- I odgrywacie to każdego wieczoru ?
Sędzia przytaknĄł.
- Ale oczywiście najpiękniej jest - wyjaśnił dalej - kiedy się
gra w oparciu o żywy materiał, wtedy wynikajĄ szczególnie
interesujĄce sytuacje. Nie dalej jak wczoraj był pewien poseł,
który we wsi wygłosił przemówienie wyborcze i przegapił ostatni
pociĄg. Został skazany na czternaście lat więzienia za szantaż
i przekupstwo. - Surowy sĄd - stwierdził rozbawiony Traps.
- To sprawa honoru - rozpromienili się starcy.
- A jakĄż rolę mógłbym odegra† ?
Znów uśmieszki, niemal śmiech.
- Mamy już sędziego, prokuratora i obroäcę - sĄ to stanowiska
zakładajĄce znajomoś† przedmiotu i reguł gry - powiedział
gospodarz. - Jedynie stanowisko oskarżonego pozostaje nie
obsadzone, chciałbym wszakże jeszcze raz podkreśli†, że pan
Traps nie powinien się w żadnym wypadku czu† zmuszonym do
wzięcia udziału w zabawie.
Pomysł starszych panów rozweselił agenta. Wieczór był
uratowany. Może obejdzie się bez uczonej i nudnej atmosfery,
zapowiada się, że będzie wesoło. Był człowiekiem prostym, nie
wyróżniajĄcym się intelektem i bez szczególnej skłonności do
zaję† intelektualnych, człowiekiem interesu - sprytnym, kiedy
trzeba, gotowym w sprawach zawodowych na wszystko. Lubił przy
tym dobrze zjeś† i wypi†, miał skłonnoś† do rubasznych żartów.
Weźmie udział w zabawie, powiedział, to zaszczyt dla niego zajĄ†
osierocone stanowisko oskarżonego.
- Brawo - zarechotał prokurator i zaklaskał w dłonie - brawo,
tak mówi prawdziwy mężczyzna, to się nazywa odwaga.
Agent zaczĄł rozpytywa† się z ciekawościĄ o zbrodnie, która mu
teraz zostanie przypisana.
- To bez znaczenia - odpowiedział prokurator wycierajĄc monokl
- zbrodni zawsze można się doszuka†.
Wszyscy się roześmieli.
Pan Kummer podniósł się.
- Niech pan pozwoli, panie Traps - rzekł tonem niemal ojcowskim
- musimy jeszcze spróbowa† naszego porto: jest stare, musi się
pan z nim zapozna†.
Poprowadził Trapsa do jadalni. Wielki okrĄgły stół był teraz
odświętnie nakryty. Stare krzesła z wysokimi oparciami, na
ścianach poczerniałe obrazy, wszystko solidne, staromodne. Z
werandy dobiegała paplanina starców, w otwartych oknach pełgało
światło wieczoru, wdzierał się świergot ptaków. Na jakimś
stoliczku stały butelki, jeszcze inne na kominku, bordeaux
ułożone w koszyczkach. Obroäca starannie nalał porto drżĄcĄ
nieco rękĄ ze starej flaszki do dwóch małych kieliszków,
napełnił je po brzegi, trĄcił się z agentem przepijajĄc do
niego, zrobił to ostrożnie, kieliszki z kosztownym płynem ledwie
się musnęły.
Traps skosztował.
- Wyborne - pochwalił.
- Jestem paäskim obroäcĄ, panie Traps - powiedział pan Kummer.
- Powinniśmy zatem wypi† za naszĄ przyjaźä !
- Za naszĄ przyjaźä !
Najlepiej będzie - osĄdził adwokat, tak nacierajĄc na Trapsa
swojĄ czerwonĄ twarzĄ, pijackim nosem i cwikierem, że aż trĄcił
go swym olbrzymim brzuchem, nieprzyjemnĄ miękkĄ masĄ - najlepiej
będzie, jeśli pan Traps od razu wyzna mu swoje przestępstwo.
Wtedy on mógłby zagwarantowa†, że i w sĄdzie jakoś to pójdzie.
Sytuacja nie jest wprawdzie groźna, ale nie należy jej
bagatelizowa†. Wysoki, chudy prokurator, wciĄż jeszcze w pełni
sił umysłowych, wydaje się niebezpieczny, a także sam gospodarz
zdaje się skłania† do surowości, a może nawet pewnej pedanterii,
które z wiekiem - liczy sobie już osiemdziesiĄt siedem lat -
jeszcze przybrały na sile. Mimo to udało się jemu, obroäcy,
przeforsowa† większoś† spraw, a przynajmniej nie dopuści† do
najgorszego. Raz tylko, chodziło wtedy o mord rabunkowy, nie
można było naprawdę nic pomóc. Ale przecież mord rabunkowy nie
wchodzi tu zapewne w rachubę, na to jego zdaniem, pan Traps nie
wyglĄda, a może jednak ?
Agent roześmiał się, nie popełnił na szczęście żadnej zbrodni.
Następnie powiedział: "Na zdrowie !"
- Niech pan mi się zwierzy ! - zachęcał go obroäca. - Nie
powinien pan się wstydzi†. Ja znam życie, mnie już nic nie
zadziwi. Losy ludzkie rozwijały się przed moimi oczami, panie
Traps, otwierały się otchłanie, może mi pan wierzy†.
Bardzo mu naprawdę przykro, uśmiechnĄł się zalotnie agent, że
jest oskarżonym, który nie popełnił przestępstwa - a poza tym
to już rzecz prokuratora coś wynaleź†, przecież sam obroäca to
powiedział, nieprawda ? Jak zabawa, to zabawa. On sam jest
ciekaw, co z tego wyniknie. Czy odbędzie się prawdziwe
przesłuchanie ?
- Spodziewam się !
- Bardzo mnie to cieszy.
Obroäca przybrał zakłopotany wyraz twarzy.
- Pan się czuje niewinny, panie Traps ?
Agent roześmiał się: - Zupełnie niewinny - i rozmowa wydała mu
się nad wyraz zabawna.
Obroäca przecierał cwikier.
- Niech pan to sobie dobrze zakarbuje, młody przyjacielu -winny
czy niewinny - chodzi o taktykę ! To wielce ryzykowne, mówiĄc
łagodnie, obstawa† przy niewinności przed naszym sĄdem.
Przeciwnie, byłoby najrozsĄdniej od razu obwini† się o jakieś
przestępstwo, na przykład, rzecz korzystna szczególnie dla ludzi
interesu: oszustwo. Wtedy zawsze można jeszcze ustali† na
podstawie przesłuchania, że oskarżony przesadza, że właściwie
nie można mówi† o oszustwie, lecz raczej o niewinnym
zatuszowaniu faktów ze względu na reklamę, jak to często w
handlu bywa. Droga od winy do niewinności jest wprawdzie trudna,
ale możliwa, natomiast jest zgoła beznadziejne i ma
katastrofalny wpływ na wynik, jeśli ktoś chce koniecznie
zachowa† niewinnoś†. Traci pan tam, gdzie mógłby pan jeszcze
zyska†. Jest pan w sytuacji przymusowej, nie może pan już wybra†
sobie winy, lecz musi pan pozwoli† na narzucenie jej sobie.
Agent, rozbawiony, wzruszył ramionami. Ubolewa, że nie może
zadowoli† sĄdu, ale naprawdę nie przypomina sobie niestety
żadnego wykroczenia, które by go skłóciło z prawem.
Obroäca znów założył cwikier. Z Trapsem będzie miał kłopot,
powiedział z namysłem, niełatwa to będzie sprawa. - Ale przede
wszystkim - zakoäczył rozmowę - niech pan się zastanawia nad
każdym słowem, nie paple bez zastanowienia, bo inaczej zostanie
pan skazany na wieloletnie więzienie, a wtedy nic zrobi† się nie
da. Potem nadeszli inni. Zajęto miejsca za okrĄgłym stołem.
Swojski nastrój, żarciki. Nasamprzód podano najrozmaitsze
zakĄski, wędliny, jajka po rosyjsku, ślimaki, zupę żółwiowĄ.
Nastrój był znakomity, zjadano ze smakiem, chlipiĄc bez żenady.
- No, oskarżony, cóż pan może nam zaprezentowa†, spodziewam się
jakiegoś pięknego, solidnego morderstwa - zarechotał prokurator.
Obroäca zaprotestował.
- Mój klient został oskarżony, chociaż nie dopuścił się żadnego
przestępstwa, jest to, można by rzec, niezwykle rzadki wypadek
w sĄdownictwie. Oświadcza, że jest niewinny.
- Niewinny - zdziwił się prokurator. Szramy na twarzy błysnęły
czerwieniĄ, monokl o mało nie wpadł mu do talerza, kołysał się
jak wahadło na czarnym sznureczku. Karłowaty sędzia, który
właśnie wrzucał do zupy kawałki chleba, znieruchomiał, spojrzał
z wyrzutem na agenta, pokręcił głowĄ, nawet milczĄcy łysek z
białym goździkiem wytrzeszczył w zdumieniu oczy. Zapadła
niepokojĄca cisza. Przestały brzęka† łyżki i widelce, umilkły
sapania i mlaskanie. Tylko Simona w głębi pokoju chichotała
cichutko.
- Musimy przeprowadzi† śledztwo - powiedział wreszcie
prokurator. - Co nie może istnie†, nie istnieje.
- No proszę - zaśmiał się Traps. - Jestem do dyspozycji !
Do ryb podano wino, lekkiego, musujĄcego neuchatela.
- A zatem - powiedział prokurator oczyszczajĄc z ości pstrĄga -
przekonamy się. Żonaty ?
- Od jedenastu lat.
- Dzieciaki sĄ ?
- Czworo.
- Zawód ?
- W branży tekstylnej.
- Jest pan agentem firmy, drogi panie Traps ?
- Przedstawicielem generalnym.
- —wietnie. Miał pan kraksę ?
- Przypadek. Pierwszy raz od roku.
- Ach, a przed rokiem ?
- No tak, ale wtedy jechałem starym wozem - wyjaśnił Traps. -
Citroenem, model 1939, teraz mam studebakera, czerwony, na
zamówienie.
- Studebaker, ach, to interesujĄce, i to od niedawna ? Przedtem
nie był pan pewnie przedstawicielem generalnym ?
- Prostym, zwykłym agentem w branży tekstylnej.
- Koniunktura - przytaknĄł prokurator.
Obok Trapsa siedział obroäca.
- Uważaj pan - powiedział szeptem.
Agent branży tekstylnej, przedstawiciel generalny, jak możemy
go już teraz nazywa†, zajĄł się beztrosko befsztykiem po
tatarsku, wycisnĄł cytrynę, była to jego własna recepta -
odrobina koniaku, papryka i sól. Lepszego jedzenia nie zdarzyło
mu się nigdy kosztowa†, rozpromienił się cały, jak dotĄd
wieczory w "Schlaraffii" uważał za zaszczyt, największĄ
przyjemnoś†, jakiej mógł zazna† człowiek jego pokroju, lecz ten
kawalerski wieczór zapowiadał jeszcze lepszĄ zabawę.
- Aha - zauważył prokurator - należy pan do "Schlaraffii".
Jakiego pseudonimu używa pan tam ?
- Markiz de Casanova.
- —wietnie ! - zachichotał radośnie prokurator, jakby
informacja ta miała szczególnĄ wagę, wciskajĄc znów monokl. -
Bardzo nam przyjemnie to usłysze†. Czy można z paäskiego
pseudonimu wnosi† o paäskim życiu prywatnym, mój drogi ? -
Uwaga ! - syknĄł obroäca.
- Drogi panie - odpowiedział Traps. - Tylko w pewnej mierze.
Kiedy z kobietami przytrafia mi się coś pozamałżeäskiego, to
tylko przypadkowo i bez ambicji.
Czy pan Traps nie byłby tak dobry i nie zechciał opowiedzie†
zebranemu tu towarzystwu swego życia w krótkim zarysie, zapytał
sędzia rozlewajĄc do kieliszków neuchatela. Skoro już
postanowiono odby† sĄd nad miłym gościem i grzesznikiem i, jeśli
się uda, zamknĄ† go na długie lata, to byłoby rzeczĄ
najwłaściwszĄ usłysze† od niego coś bardziej szczegółowego,
prywatnego, intymnego, jakiejś historyjki o kobietach, jeśli
można - z pieprzykiem.
- Opowiada†, opowiada† ! - domagali się chichoczĄc starsi
panowie. Zaprosili raz do stołu jakiegoś alfonsa, który
opowiadał najciekawsze i najbardziej pikantne rzeczy ze swojej
dziedziny i udało mu się wykręci† czterema latami więzienia.
- No, no - zaśmiał się również Traps - cóż o mnie można
powiedzie†. Prowadzę zupełnie powszednie życie, moi panowie,
pospolite życie, jak to zaraz wyznam. Pijemy !
- Pijemy !
Przedstawiciel generalny uniósł kieliszek, spojrzał głęboko w
nieruchome, ptasie oczy czterech starców utkwione w nim tak,
jakby był szczególnie smakowitym kĄskiem, po czym brzęknęły
trĄcane kieliszki.
Na dworze słoäce wreszcie zaszło, ucichł także piekielny skwir
ptaków, krajobraz jednak rysował się jeszcze ostro - ogrody i
czerwone dachy pośród drzew, lasy na wzgórzach, w oddali góry i
kilka lodowców - nastrój spokoju, wiejska cisza, uroczyste
przeczucie szczęścia, błogosławieästwa bożego i kosmicznej
harmonii. - Miałem twardĄ młodoś† - zaczĄł Traps, kiedy Simona
zmieniła talerz i podała potężny dymiĄcy półmisek. Champignons
a la creme. - Ojciec mój był robotnikiem, proletariuszem, który
padł ofiarĄ herezji Marksa i Engelsa, był to zgorzkniały, ponury
człowiek, który nigdy nie zatroszczył się o swoje jedyne
dziecko, matka była praczkĄ, przekwitła wcześnie.
Mogłem chodzi† tylko do szkoły powszechnej, tylko do
powszechniaka - wyznał ze łzami w oczach, rozgoryczony i
wzruszony zarazem swojĄ surowĄ przeszłościĄ, podczas gdy panowie
powściĄgliwie trĄcali się kieliszkami marechaux.
- Ciekawe - powiedział prokurator - ciekawe. Tylko szkoła
powszechna. Ale przy pomocy łokci szanowny pan jakoś się wybił.
- No myślę - chełpił się Traps, rozgrzany przez marechaux,
zachęcony towarzyskĄ atmosferĄ, światem bożym odświętnie
rozpościerajĄcym się za oknami. - No myślę. Jeszcze przed
dziesięcioma laty byłem tylko domokrĄżcĄ i z małĄ walizkĄ
wędrowałem od domu do domu. Ciężka praca, włóczęga, noclegi po
stogach, w podejrzanych zajazdach. W mojej branży zaczynałem od
dołu, od samego dołu. A teraz, moi panowie, gdybyście mogli
zobaczy† moje konto bankowe ! Nie chcę się chwali†, ale czy ktoś
z was ma studebakera ?
- Niechże pan będzie ostrożny - wyszeptał zakłopotany obroäca.
- Jak do tego doszło ? - spytał zaciekawiony prokurator.
Obroäca upomniał Trapsa - powinien pilnowa† się i nie mówi† za
wiele.
Traps oznajmił, że przejĄł wyłĄczne przedstawicielstwo
hefajstonu na kontynent, i triumfalnie rozejrzał się dokoła. -
Tylko Hiszpania i Bałkany sĄ w innych rękach.
- Hefajstos był greckim bogiem - zarechotał mały sędzia
nakładajĄc na talerz pieczarki - naprawdę wielkim kowalem-
artystĄ. Boginię miłości i jej zalotnika, boga wojny Aresa,
złapał do tak subtelnie wykutej i niewidzialnej sieci, że inni
bogowie nie mogli się doś† nacieszy† tym połowem, co jednak
oznacza hafajston, którego wyłĄczne przedstawicielstwo przejĄł
szanowny pan Traps, to pozostaje dla sędziego zawoalowane i
mgliste.
- A jednak jest pan bliski prawdy, czcigodny gospodarzu i
sędzio - roześmiał się Traps. - Sam pan mówi: zawoalowane, a
właśnie ten nie znany mi bóg grecki o prawie identycznym z nazwĄ
mego produktu imieniu utkał owĄ delikatnĄ jak welon i
niewidzialnĄ sie†. Mamy dzisiaj już nylon, perlon, myrlon,
istnieje również hefajston, król sztucznych tkanin, nie do
zdarcia, przejrzysty, prawdziwe dobrodziejstwo dla reumatyków,
stosowany zarówno w przemyśle, jak w modzie, w czasie wojny i
w czasie pokoju. Znakomity materiał na spadochrony, a zarazem
najbardziej pikantna materia na nocne koszule dla
najpiękniejszych paä, jak uczĄ moje własne badania. -
Słuchajcie no, słuchajcie - zaskrzeczeli starcy - własne badania,
a to dobre ! - Simona znów zmieniła talerze i podała pieczeä
cielęcĄ. - Co za uczta ! - rozpromienił się przedstawiciel
generalny. - Cieszy mnie - powiedział prokurator - że potrafi
pan docenia† te rzeczy, i słusznie ! PrezentujĄ nam tu najlepsze
produkty, i to w zadowalajĄcych ilościach, menu jak sprzed
wieku, kiedy ludzie mieli jeszcze odwagę jeś†. Chwała Simonie
! Chwała naszemu
gospodarzowi ! Sam przecież robi zakupy, stary karzeł i wyjadacz,
a co do win, to już Pilet, jako karczmarz, zabiega o nie w
okolicznych wioskach. I jemu też chwała ! Lecz jakże przedstawia
się paäska sprawa, mój zuchu ? Badajmy dalej paäski przypadek.
Teraz znamy już paäskie życie - była to prawdziwa przyjemnoś†
wejrze† w nie na chwilę, na paäskĄ działalnoś† uzyskaliśmy już
jasny poglĄd. Tylko jeden nieważny punkt nie został jeszcze
wyjaśniony: jak doszedł pan w swym zawodzie do tak lukratywnego
stanowiska ? Samym
wysiłkiem, tylko żelaznĄ energiĄ ?
- Uwaga - syknĄł obroäca. - Teraz będzie niebezpiecznie. -To
nie było takie łatwe - odpowiedział Traps przypatrujĄc się
pożĄdliwie, jak sędzia przystępuje do krajania pieczeni -
musiałem najpierw pokona† Gygaxa, a to była ciężka robota. -
Ach, pana Gygaxa, a któż to znowu ?
- Mój dawny szef.
- Trzeba było go się pozby†, chciał pan powiedzie† ?
- Trzeba go było usunĄ†, aby uży† szorstkiego języka mojej
branży - odpowiedział Traps nabierajĄc sosu. - Panowie wybaczĄ
mojĄ szczeroś†. W interesach idzie się na całego, zĄb za zĄb,
a kto chce by† dżentelmenem, to trudno, taki ginie. Ja zarabiam
pieniędzy jak lodu, ale haruję jak dziki osioł, co dzieä robię
sześ†set kilometrów moim studebakerem. Tak bardzo fair znów nie
postępowałem, jak się rzekło, kiedy trzeba było staremu Gygaxowi
przyłoży† nóż do gardła i pchnĄ†, ale musiałem iś† w górę, co
tu gada†, ostatecznie interes jest tylko interesem.
Prokurator spojrzał ciekawie znad cielęcej pieczeni.
- UsunĄ†, przyłoży† nóż do gardła, popchnĄ†, to sĄ przecież
doś† złośliwe wyrażenia, drogi panie Traps.
Przedstawiciel generalny zaśmiał się.
- Należy je oczywiście rozumie† w sensie przenośnym
- A jak się ma pan Gygax, szanowny panie ?
- Umarł w zeszłym roku.
- Czy pan oszalał - zasyczał wzburzony obroäca. - Pan chyba do
cna zwariował.
- W zeszłym roku - ubolewał prokurator. - To przykre. A ileż
miał lat ?
- Pię†dziesiĄt dwa.
- W sile wieku. A na co umarł ?
- Na jakĄś tam chorobę.
- Kiedy pan otrzymał jego stanowisko ?
- Trochę wcześniej.
- —wietnie, to mi na razie wystarczy - powiedział prokurator. -
Mamy szczęście. Wygrzebaliśmy trupa, a to ostatecznie
najważniejsze. Wszyscy się roześmiali. Nawet Pilet, łysy jak
pała, który z nabożeästwem zajadał, pedantycznie, nieomylnie
pochłaniajĄc niezmierzone ilości, podniósł wzrok znad talerza.
- Dobrze - powiedział i skubnĄł czarnego wĄsa.
Po czym zamilkł i jadł dalej.
Prokurator uroczyście podniósł kieliszek.
- Moi panowie - oświadczył - na cześ† tego odkrycia musimy
skosztowa† pichon-longueville z 1933 r. Dobre bordeaux do dobrej
zabawy.
Znów trĄcili się kieliszkami, przepijajĄc do siebie.
- Niech to pioruny, panowie - zdumiał się przedstawiciel
generalny, jednym łykiem wychylajĄc pichon i wyciĄgajĄc
kieliszek ku sędziemu - Wspaniały trunek !
Zapadł zmierzch i nie można już było prawie rozpozna† twarzy
zgromadzonych. Za oknami czuło się obecnoś† pierwszych gwiazd,
gdy gospodyni zapaliła trzy wielkie, ciężkie świeczniki, które
rzuciły na ściany cienie siedzĄcych wokół okrĄgłego stołu niczym
kielich jakiegoś fantastycznego kwiatu. Ufny, swojski nastrój,
atmosfera powszechnej życzliwości, rozluźnienie form
towarzyskich, obyczajów.
- Jak w bajce - zdumiał się Traps.
Obroäca starł serwetĄ pot z czoła.
- Sam pan jest bajkĄ, drogi panie Traps - powiedział. Nie
zdarzyło mi się jeszcze spotka† oskarżonego, który z większym
spokojem zdobyłby się na tak nierozważne wynurzenia.
Traps zaśmiał się.
- Niech pan się nie obawia, drogi sĄsiedzie. Kiedy
przesłuchanie się już zacznie, nie stracę głowy.
W pokoju śmiertelna cisza jak przed chwilĄ. Nie usłyszysz
najcichszego mlaskania, najlżejszego chrzĄknięcia
- Nieszczęśniku - jęknĄł obroäca. - Cóż pan przez to rozumie:
"Kiedy przesłuchanie się już zacznie" ?
- Czyżby - rzekł przedstawiciel generalny zgarniajĄc na talerz
sałatę - już coś się zaczęło ?
Starcy uśmiechnęli się, spojrzeli po sobie porozumiewawczo,
przebiegle, zachichotali radośnie.
MilczĄcy, opanowany łysek parsknĄł:
- On nie zauważył, on nie zauważył !
Traps spojrzał nieufnie, był zaskoczony, ta szelmowska wesołoś†
wydała mu się niesamowita, wrażenie, które wprawdzie szybko
ustĄpiło, tak że sam nawet zaczĄł się śmia†.
- Panowie wybaczĄ mi - powiedział - wyobrażałem sobie tę zabawę
uroczyściej, godniej, z zachowaniem formalności, z posmakiem sali
sĄdowej.
- Kochany panie Traps - wyjaśnił mu sędzia. - Wiele bym dał,
żeby raz jeszcze ujrze† paäskĄ zdumionĄ twarz. Nasz sposób
sprawowania sĄdu wydaje się panu obcy i za bardzo pochopny, jak
widzę, lecz, wielce szanowny panie, my czterej przy tym stole
jesteśmy na emeryturze i wyzwoliliśmy się od niepotrzebnego
zalewu formułek, protokołów, papierków i ustaw i od całego tego
kramu, który ciĄży na naszych sĄdach. My sĄdzimy nie wdajĄc się
w szmatławe kodeksy i paragrafy.
- To śmiałe - odpowiedział Traps trochę bełkotliwie. - To
śmiałe, panowie, to mi imponuje. Nie wdajĄc się w paragrafy, to
jest śmiała idea.
Obroäca podniósł się ceremonialnie. Idzie zaczerpnĄ† powietrza,
oznajmił, nim podadzĄ kurczaka i następne dania, mały zdrowotny
spacerek i papieros sĄ na czasie, zaprasza więc pana Trapsa, aby
mu towarzyszył.
Z werandy wkroczyli prosto w noc, która wreszcie zapadła,
gorĄca i majestatyczna. Z okien jadalni spływały na trawniki
wstęgi światła, sięgajĄc aż po grzĄdki z różami. Niebo pełne
gwiazd, bez księżyca, ciemnym masywem rysowały się drzewa,
ledwie się można było domyśli† ścieżek. Ociężali od wina, coraz
to zataczali się i tracili równowagę, kosztowało ich wiele
wysiłku, aby iś† normalnie i prosto, palili papierosy paisiennes
- czerwone punkciki w ciemności. - Mój Boże - Traps zaczerpnĄł
powietrza - cóż to była za zabawa tam - wskazał ku oświetlonym
oknom, w których właśnie ukazała się masywna sylwetka gospodyni.
- Przyjemnie się zaczyna, całkiem przyjemnie.
- Drogi przyjacielu - powiedział obroäca zataczajĄc się i
wspierajĄc na Trapsie. - Nim zawrócimy i zaatakujemy naszego
kurczaka, niech mi wolno będzie zwróci† się do pana z jednĄ
uwagĄ na serio, którĄ powinien pan sobie wziĄ† do serca. Darzę
pana sympatiĄ, mój drogi, życzę panu jak najlepiej, chcę mówi†
do pana jak ojciec: jesteśmy na najlepszej drodze, aby z
kretesem przegra† nasz proces ! - A to pech - odpowiedział
przedstawiciel generalny, ostrożnie prowadzĄc obroäcę alejkĄ
wokół wielkiego, ciemnego i kulistego masywu zarośli. Dalej była
sadzawka, wyczuli, że stoi tu kamienna ława, usiedli. Gwiazdy
odbijały się w wodzie, chłód wzrastał. Od strony wsi tony
harmonijki i śpiew, zadĄł też uroczyście alpejski róg - ZwiĄzek
Hodowców Drobiu świętował.
- Musi się pan wziĄ† w kupę- napomniał obroäca. - Ważne pozycje
zostały opanowane przez wroga, zmarły Gygax, który całkiem
niepotrzebnie wypłynĄł przez paäskĄ niepowściĄgliwĄ paplaninę,
poważnie panu zagraża, to wszystko obciĄża, niedoświadczony
obroäca musiałby skapitulowa†, lecz wytrwałościĄ - wykorzystujĄc
wszystkie szansa, przede wszystkim zaś liczĄc na paäskĄ jak
największĄ ostrożnoś† i dyscyplinę - mogę jeszcze to, co istotne,
uratowa†.
Traps roześmiał się.
- To byłaby wcale komiczna zabawa towarzyska - stwierdził -
trzeba by ja wprowadzi† również na następnym posiedzeniu
"Schlarafii". - Prawda ? - ucieszył się obroäca. - Człowiek
odżywa. Ja zaraz skapcaniałem, drogi przyjacielu, jak tylko
porzuciłem pracę i nagle, bez zajęcia, bez mojego dawnego zawodu
miałem zażywa† starości w tej wiosce. Bo cóż tu się dzieje ?
Nic, tyle że nic czuje się fenu, to wszystko. Zdrowy klimat ?
Dobre sobie - bez pracy umysłowej ! Prokurator dogorywał,
przypuszczano, że nasz gospodarz ma raka żołĄdka. Pilet cierpiał
na cukrzycę, mnie dokuczało nadciśnienie. Oto rezultat. Pieskie
życie. Często siadywaliśmy smutni, gwarzyli sobie tęsknie o
naszych dawnych zawodach i sukcesach, to była nasza jedyna
skromna rozrywka. I oto prokurator wpadł na pomysł, aby
wprowadzi† tę zabawę, sędzia oddał do dyspozycji dom, a ja mój
kapitał. - No cóż, jestem kawalerem, a jako wieloletni adwokat
górnych dziesięciu tysięcy mogłem sobie odłoży† ładnĄ sumkę. Mój
drogi, wprost nie chce się wierzy†, jak wspaniale potrafi się
odwzajemni† swemu obroäcy uniewinniony korsarz wielkiej
finansjery - graniczy to już z rozrzutnościĄ. Zabawa ta stała się
dla nas ożywczym źródłem, hormony, żołĄdki, soki żołĄdkowe znów
zaczęły dobrze funkcjonowa†, zniknęła nuda, znów pojawiły się
energia, młodzieäczoś†, prężnoś†, apetyt: niech pan tylko
popatrzy i nie zważajĄc na swój brzuch wykonał parę †wiczeä
gimnastycznych, jeśli Traps dobrze dojrzał w ciemności. - Bawimy
się z goś†mi sędziego, którzy odtwarzajĄ naszych oskarżonych -
ciĄgnĄł obroäca siadajĄc - czasem z domokrĄżcami, a przed dwoma
miesiĄcami musieliśmy nawet skaza† pewnego niemieckiego generała
na dwadzieścia lat więzienia. Przejeżdżał tędy z małżonkĄ, tylko
moja sztuka uratowała go od szubienicy.
- Wspaniale - powiedział Traps - ta produkcja skazaäców ! Lecz
ta szubienica to już nieprawdopodobne, z tym już troszeczkę pan
przesadza, szanowny panie mecenasie, kara śmierci została
przecież zniesiona.
- W prawodawstwie paästwowym - stwierdził skwapliwie obroäca -
lecz my tutaj mamy do czynienia z prawodawstwem prywatnym i
znóweśmy jĄ wprowadzili. Właśnie możliwoś† skazania na karę
śmierci sprawia, że nasza gra tak jest emocjonujĄca i osobliwa.
- I kata też pewnie macie, co ? - zaśmiał się Traps.
- Oczywiście - potwierdził z dumĄ obroäca. - Mamy i kata.
Pilet. - Pilet ?
- Zdziwił się pan, co ?
Traps przełknĄł parę razy ślinę.
- Przecież on ma gospodę i dostarcza wina, które pijemy. -
Zawsze był oberżystĄ - uśmiechnĄł się dobrodusznie obroäca. -
Swoje paästwowe zajęcie uprawiał tylko jako amator. Niemal
honorowo. Był jednym z najwybitniejszych fachowców w sĄsiednim
kraju; wprawdzie już od dwudziestu lat na emeryturze, lecz wciĄż
jeszcze biegły w swojej sztuce.
UlicĄ przejechał samochód i w świetle reflektorów zajaśniał dym
papierosów. Przez mgnienie oka Traps ujrzał również obroäcę,
nieforemnĄ posta† w niechlujnym surducie, tłustĄ, zadowolonĄ,
dobrodusznĄ twarz. Zadrżał. Zimny poty wystĄpił mu na czoło.
- Pilet.
Obroäca zdumiał się.
- Cóż to się panu stało, drogi Traps ? CzujĄ, że pan drży. Może
zrobiło się panu niedobrze ?
- Sam nie wiem - wyszeptał przedstawiciel generalny i ciężko
westchnĄł. - Sam nie wiem.
Ujrzał przed sobĄ łyska, który przy stole zachowywał się doś†
głupkowato, trzeba było dużego opanowania, żeby jeś† w
towarzystwie kogoś takiego, ale czyż można go wini†, że miał
biedaczysko taki zawód. ťagodna noc letnia, jeszcze bardziej
łagodne wino nastroiły Trapsa humanitarnie, tolerancyjnie,
pozbawiły go uprzedzeä, był ostatecznie człowiekiem, który wiele
widział i znał świat, nie był tchórzem ani filistrem, był nie
byle jakim fachowcem tekstylnym, tak, teraz nawet wydało się
Trapsowi, że wieczór, bez kata byłby mniej wesoły i zabawny,
cieszył się już, że niebawem będzie mógł w "Schlarafii" popisa†
się tĄ przygodĄ, kata też pewnie jakoś by się sprowadziło przy
pomocy niewielkiego wynagrodzenia i zwrotu kosztów, i wreszcie
wyzwolony od obaw wybuchnĄł
śmiechem: "Ależ wpadłem! A już miałem stracha ! Zabawa staje się
coraz weselsza !"
- Zaufaniem płaci się za zaufanie - powiedział obroäca, kiedy
się już podnieśli i wspierajĄc się wzajemnie, oślepieni światłem
bijĄcym z okien ostrożnie postępowali ku domowi. - Jak pan zabił
Gygaxa ? - Ja miałbym zabi† Gygaxa ?
- No, jeżeli nie żyje !
- Ale to nie ja go zabiłem !
Obroäca zatrzymał się.
- Mój drogi , młody przyjacielu - odpowiedział współczujĄca. -
Rozumiem paäskie skrupuły. Ze wszystkich zbrodni najbardziej
przykro jest przyzna† się do morderstwa. Oskarżony wstydzi się,
nie chce uzna† swego czynu, zapomina, usuwa go z pamięci, w
ogóle wiele ma zastrzeżeä wobec przeszłości, obciĄża siebie
przesadnymi wyrzutami i nikomu nie ufa, nawet swemu
przyjacielowi i
opiekunowi, obroäcy, co właśnie jest najbardziej niedorzeczne,
bo dobry obroäca kocha mord i cieszy się, kiedy mu się jakiś
mord przedstawi. Do rzeczy więc, drogi panie Traps. Ja czuję się
dobrze wtedy, kiedy mam przed sobĄ jakieś rzeczywiste zadanie,
jak alpinista, który stoi u stóp niepokonanego
czterotysięcznika, że się tak wyrażę, jako doświadczony turysta
- wtedy mózg zaczyna myśle†, wszystkie tryby poruszajĄ się
sprawnie, aż miło. Paäska nieufnoś† jest więc wielkim, tak,
chciałoby się rzec, zasadniczym błędem, jaki pan popełnia.
Dlatego niech pan się wreszcie przyzna, mój stary !
Przedstawiciel generalny zaklinał się jednak, że nie ma nic do
wyznania
Obroäca zawahał się. W ostrym świetle padajĄcym z okna, od
którego dobiegał coraz bardziej swawolny brzęk kieliszków i
śmiechy, patrzył na Trapsa wytrzeszczonymi oczami.
- Chłopcze mój, chłopcze - mruczał z dezaprobatĄ - a cóż to
znowu ma znaczy† ? WciĄż jeszcze nie chce pan porzuci† swojej
fałszywej taktyki i dalej chce pan gra† niewinnego ? Czy wciĄż
pan jeszcze nic nie rozumie ? Trzeba się przyzna†, czy się chce,
czy nie, a zawsze znajdzie się coś, do czego należałoby się
przyzna†, przecież powinno to panu już wreszcie zaświta† w
głowie ! A więc śmiało, mój drogi, bez ceregieli i ociĄgania
się, niech pan wali, co panu leży na wĄtrobie. Jak zabił pan
Gygaxa ? W afekcie, prawda ? Wtedy musielibyśmy przygotowa† się
do oskarżenia o zabójstwo. Mogę się założy†, że prokurator zdĄża
w tym kierunku. Przeczucie mi to mówi. Znam ja tego gagatka !
Traps potrzĄsnĄł głowĄ.
- Drogi panie obroäco - powiedział - Szczególny urok naszej gry
polega na tym, jeśli wolno mi jako poczĄtkujĄcemu wyrazi† swoje
bardzo niekompetentne zdanie, że biorĄcy w niej udział czuje się
nagle nieswojo i przenika go dreszcz strachu. Zabawa grozi
przerodzeniem się w rzeczywistoś†. Człowiek zadaje sobie nieraz
pytanie, czy jest właściwie przestępcĄ, czy nie, czy rzeczywiście
zabił starego Gygaxa, czy go nie zabił. Kiedy słuchałem pana,
o mało nie zakręciło mi się w głowie. I dlatego zaufaniem
odwzajemniam zaufanie. Nie ponoszę winy za śmier† starego
gangstera. Naprawdę. Przy tych słowach wkroczyli znów do
jadalni, gdzie już podawano kurczaka, a w kieliszkach iskrzył
się chateau pavie 1921. Traps, ożywiony, zwrócił się do
poważnego, milczĄcego łyska, uścisnĄł mu rękę. Od obroäcy
dowiedział się, jaki był dawny zawód łyska, i chciałby
podkreśli†, że nie może by† nic bardziej miłego niż ujrze† przy
stole tak dzielnego człowieka, zapewnia go, że nie ma w tej
mierze przesĄdów, wręcz przeciwnie. Pilet, gładzĄc
przyczernionego wĄsa, bełkotał rumieniĄc się, trochę zażenowany
i w jakimś okropnym dialekcie:
- Jestem rad, jestem rad, będę się starał.
Po tej wzruszajĄcej scenie bratania się kurczak smakował
wyśmienicie. Był przyrzĄdzony według sekretnego przepisu Simony,
jak oznajmił sędzia. Mlaskano, jedzono rękoma, wychwalajĄc ten
arcyprzysmak, pito, trĄcano się kieliszkami za zdrowie każdego,
zlizywano sos z palców, wszyscy czuli się znakomicie i w
atmosferze przytulnej swojskości proces znów ruszył z miejsca:
prokurator z serwetĄ zawiĄzanĄ wokół szyi, podnoszĄc kĄsek ku
układajĄcym się w dziób, mlaskajĄcym ustom, wciĄż żywił
nadzieję, że jako przystawkę do drobiu otrzyma jeszcze
przyznanie się do winy. - Oczywiście, kochany i wielce
szanowny oskarżony - wypytywał Trapsa - otruł pan Gygaxa ? -
Nie - zaśmiał się Traps. - Nic podobnego.
- Powiedzmy więc: zastrzelił ?
- Też nie.
- Zaaranżował tajemniczy wypadek samochodowy ?
Wszyscy się roześmieli, a obroäca zasyczał:
- Uwaga ! To pułapka !
- Pech, panie prokuratorze, wyraźny pech - zawołał ze swadĄ
Traps. - Gygax umarł na zawał serca, i nie był to pierwszy
zawał, jaki mu się przytrafił, już przed laty chwyciło go,
musiał uważa† na siebie, chociaż wobec innych udawał zdrowego,
przy lada wzruszeniu można się było obawia†, że to się powtórzy,
wiem dobrze.
- Ach, i od kogóż to ?
- Od jego żony, panie prokuratorze.
- Od jego żony ?
- Uwaga na miłoś† boskĄ - wyszeptał obroäca.
Chateau pavie z 1921 przerósł oczekiwania. Traps wychylał już
czwarty kieliszek i Simona postawiła obok niego dodatkowĄ
flaszkę. Ponieważ prokurator się dziwi - tu przedstawiciel
generalny przepił do starszych panów - nie chcę, aby wysoki sĄd
myślał, że on coś ukrywa, chce powiedzie† prawdę i przy prawdzie
obstawa†, cho†by nawet obroäca miał dalej ostrzegawczo posykiwa†
swoje ostrzeżenia. Z paniĄ Gygax mianowicie istotnie coś go
łĄczyło, no tak, stary gangster często bywał w podróży,
zaniedbujĄc najokropniej swojĄ dobrze zbudowanĄ i powabnĄ żonkę,
od czasu do czasu grał więc rolę pocieszyciela na kanapie w
pokoju Gygaxa, a później niekiedy i w łożu małżeäskim, jak to
się zdarza i jak to bywa na tym świecie. Na te słowa Trapsa
starsi panowie zmartwieli, następnie zaś zapiszczeli naraz
głośno z satysfakcji i łysek, zwykle milczĄcy, zawołał
podrzucajĄc biały goździk:
- Przyznaje się, przyznaje się.
Tylko obroäca, zrozpaczony, złapał się za głowę.
- Co za głupota - zawołał. Jego klient zwariował i nie można
bra† na serio jego opowiadania. Traps zaprotestował z oburzeniem
wśród nowych oklasków zgromadzonych. Od tego zaczęła się dłuższa
wymiana zdaä między obroäca i prokuratorem, gwałtowne zmaganie
się, komiczne i poważne zarazem, którego treści Traps nie
rozumiał... Chodziło o słowo dolus, przedstawiciel generalny nie
wiedział, co by też mogło oznacza†. Dyskusja stawała się coraz
bardziej gwałtowna, prowadzona coraz głośniej, coraz bardziej
niezrozumiale, wtrĄcił się sędzia, uniósł się nawet. Traps z
poczĄtku usiłował przysłuchiwa† się, aby zgadnĄ†, o czym była
mowa, odetchnĄł jednak, kiedy gospodyni podała sery - camambert,
brie, ementaler, gruyere, tete de moine, vacherin, limburger,
gorgonzola i pogodziwszy się z tym, że dolus znaczy dolus,
przepił do łyska, jedynego, który milczał i też zdawał się nic
nie rozumie†, kiedy naraz, niespodziewanie prokurator znów
zwrócił się do niego.
- Panie Traps - zapytał ze zjeżonĄ lwiĄ grzywĄ i purpurowĄ
twarzĄ, trzymajĄc monokl w lewej ręce. - Czy wciĄż jeszcze jest
pan zaprzyjaźniony z paniĄ Gygax ?
Wszyscy wpatrzyli się w Trapsa, który wsunĄł do ust kawałek
bułka z camambertem i żuł smakowicie. Następnie wychylił jeszcze
jeden łyk chateau pavie. Gdzieś tykał zegar, a od wsi dolatywały
wciĄż dalekie tony organków i męski śpiew: Był sobie domek "Pod
SzwajcarskĄ SzpadĄ"
OdkĄd umarł Gygax, wyjaśnił Traps, nie odwiedzał już kobietki.
Ostatecznie nie chciałby psu† dobrej sławy dzielnej wdowy. To
oświadczenie obudziło ku jego zdumieniu upiornĄ, niepojętĄ
wesołoś†, wzrosła jeszcze ogólna swawola, prokurator zawołał:
Dolo malo, dolo malo, wykrzykiwał greckie i łaciäskie wiersze,
cytował Schillera i Goethego, podczas gdy mały sędzia zdmuchiwał
świece, aż do ostatniej, której użył do tego, aby głośno sapiĄc
i pobekujĄc, z pomocĄ dłoni poruszanych za jej płomieniem,
rzuca† na ścianę najfantastyczniejsze cienie, kozły, nietoperze,
leśne duszki, przy czym Pilet tak bębnił w stół, że kieliszki,
talerze, półmiski podskakiwały: "Zanosi się na wyrok śmierci,
zanosi się na wyrok śmierci !" Tylko obroäca nie brał udziału
w ogólnej radości, podsunĄł Trapsowi półmisek namawiajĄc, żeby
jadł, muszĄ się pocieszy† serem, nie pozostało im już nic
innego.
Wniesiono chateau margaux. Spokój znów wrócił. Wszyscy
wpatrywali się w sędziego, który przystĄpił ostrożnie i
ceremonialnie do odkorkowywania omszałej butelki (rocznik 1914)
przy pomocy osobliwego, zabytkowego korkociĄgu, którym można
było wyciĄgnĄ† korek z leżĄcej butelki, nie wyjmujĄc jej z
koszyczka, czynnoś†, której wszyscy przyglĄdali się w napięciu,
wstrzymujĄc oddech, trzeba było przecież zachowa† korek możliwie
nie uszkodzony, był to bowiem jedyny dowód, że flaszka
rzeczywiście pochodziła z roku 1914, cztery dziesiĄtki lat
zniszczyły już etykietkę. Korek wysunĄł się tylko częściowo,
resztę trzeba było starannie usuwa†, można było jednak odczyta†
jeszcze na nim datę, podawano go sobie wzajemnie, wĄchano,
podziwiano i w koäcu uroczyście wręczono
przedstawicielowi generalnemu, na pamiĄtkę czarujĄcego wieczoru,
jak wyraził się sędzia. Teraz sędzia skosztował wina, mlasnĄł,
napełnił kieliszki, po czym inni zaczęli wĄcha†, popija†,
wybuchali okrzykami zachwytu, wychwalali tak świetnego
gospodarza. Podawano sobie ser i sędzia wezwał prokuratora, aby
wygłosi† swojĄ "mówkę oskarżycielskĄ". Prokurator zażĄdał
naprzód nowych świec, rzecz powinna się odby† uroczyście, z
należnym nabożeästwem, potrzebna jest koncentracja, wewnętrzne
skupienie. Simona przyniosła, czego żĄdał. Wszyscy byli
zaciekawieni,
przedstawicielowi generalnemu te przygotowania wydały się trochę
niesamowite, przebiegł go dreszcz, lecz zarazem jego przygoda
wydała mu się cudowna i za nic na świecie nie zrezygnowałby z
niej. Jedynie jego obroäca zdawał się by† niezupełnie
zadowolony. - Zgoda, Traps - powiedział - wysłuchajmy mowy
oskarżycielskiej. Zdziwisz się pan, kiedy zobaczysz jakiegoś
sobie piwa nawarzył przez nieopatrzne odpowiedzi i błędnĄ
taktykę. O ile przedtem było źle, to teraz jest już
beznadziejnie. Ale odwagi, już ja panu pomogę wydosta† się z
tarapatów, niech pan tylko nie traci głowy, będzie to kosztowało
pana trochę nerwów, aby wyjś† cało.
Istotnie przyszła już pora na przemówienie oskarżyciela. Ogólne
pochrzĄkiwanie, pokasływanie, jeszcze raz się trĄcono i
prokurator rozpoczĄł swojĄ mowę wśród chichotów i uśmieszków.
- Najzabawniejsze w tym naszym kawalerskim wieczorku,
najbardziej udane jest chyba to - powiedział podnoszĄc kieliszek,
nie wstajĄc jednak z krzesła - żeśmy natrafili na trop mordu z
takim wyrafinowaniem uknutego, że wymknĄł się oczywiście
paästwowemu wymiarowi sprawiedliwości.
Traps, zaskoczony, nagle wybuchnĄł gniewem.
- Ja miałbym popełni† mord ? - protestował. - No, moi panowie,
wydaje mi się, ze poszliście za daleko, już obroäca wystĄpił z
tĄ głupiĄ historiĄ - ale opamiętał się natychmiast i zaczĄł się
śmia† nieopanowanie, ledwie mógł się uspokoi†. Cudowny kawał,
teraz już rozumie, chcĄ wmówi† w niego zbrodnię. Można pęknĄ†
ze śmiechu, naprawdę można pęknĄ† ze śmiechu.
Prokurator spojrzał z godnościĄ na Trapsa, przetarł monokl,
znów go założył.
- Oskarżony - powiedział - powĄtpiewa o swojej winie. To rzecz
ludzka. Któż z nas zna siebie, któż z nas wie o własnych
zbrodniach i skrywanych nieprawościach ? Jedno wszakże powinno
by† już teraz podkreślone, nim namiętności naszej gry na nowo
wybuchnĄ: jeśli Traps jest mordercĄ - jak ja twierdzę, jak
wewnętrznie jestem przeświadczony - wówczas czeka nas
szczególnie uroczysta chwila. I słusznie. Odkrycie mordu to
radosne zdarzenie, przyspiesza ono rytm naszych serc, stawia nas
wobec nowych zadaä, decyzji, obowiĄzków - toteż chciałbym przede
wszystkim pogratulowa† naszemu drogiemu domniemanemu sprawcy,
nie jest bowiem rzeczĄ możliwĄ odkry† mord bez pomocy sprawcy,
przywróci† rzĄdy sprawiedliwości. A zatem za najlepsze zdrowie
naszego przyjaciela, naszego skromnego Alfredo Trapsa, którego
życzliwy los zesłał między nas.
Wybuchła radosna wrzawa, biesiadnicy powstawali, pili za
zdrowie przedstawiciela generalnego, on dziękował ze łzami w
oczach i zapewniał, że jest to najpiękniejszy wieczór jego
życia. Prokurator, teraz również ze łzami:
- Jego najpiękniejszy wieczór, oznajmia nasz szanowny goś†, co
za słowo, co za wstrzĄsajĄce słowo. Wspomnijmy tylko czasy,
kiedy w służbie paästwa uprawiało się ponure rzemiosło. Nie jako
przyjaciel, stawał wówczas przed nami oskarżony, lecz jako wróg;
tego, którego powinniśmy przycisnĄ† do piersi, odpychaliśmy od
siebie. Niech cię więc przygarnę do piersi !
Z tymi słowami zerwał się, przyciĄgnĄł Trapsa i objĄł go
gwałtownie.
- Prokuratorze, drogi, drogi przyjacielu - bełkotał
przedstawiciel generalny.
- Oskarżony, kochany Traps - szlochał prokurator. - BĄdźmy na
ty. Nazywam się Kurt. Twoje zdrowie, Alfredo !
- Twoje zdrowie, Kurt !
Całowali się, tulili do serca, głaskali, przepijali do siebie,
rosło wzruszenie, skupiony nastrój rozkwitajĄcej przyjaźni.
- Jakże wszystko się odmieniło - promieniał prokurator. -
Goniliśmy kiedyś od sprawy do sprawy, od zbrodni do zbrodni, od
wyroku do wyroku; teraz spokojnie uzasadniamy, wysuwamy
kontrargumenty, referujemy, dysputujemy, mówimy i zgłaszamy
sprzeciw,
dobrodusznie, wesoło, bez pośpiechu; uczymy się szanowa†
oskarżonego, kocha† go, cieszymy się jego sympatiĄ, bratamy się
wzajemnie. Z chwilĄ gdy to nastĄpiło, wszystko toczy się dalej
łatwo, zbrodnia traci wagę, wyrok nie jest już bolesny. Niech
mi będzie zatem wolno w obliczu dokonanego mordu wypowiedzie†
słowa uznania. (Traps, znów w świetnym humorze, wtrĄca w tym
miejscu: "Dowód, drogi Kurt, dowód !") - Słowa jak najbardziej
zasłużone, bo chodzi o doskonały, piękny mord. Oczywiście drogi
sprawca mógłby widzie† w tym burszowski cynizm, nic nie jest mi
jednak bardziej obce. "Pięknym" można nazwa† jego czyn w
dwojakim rozumieniu, w sensie filozoficznym i techniczno -
mistrzowskim. Nasze
zgromadzenie mianowicie, zacny przyjacielu Alfredo, porzuciło
przesĄd, aby w zbrodni widzie† coś przeciwnego pięknu,
straszliwego, w sprawiedliwości natomiast coś pięknego,
aczkolwiek może groźniej pięknego; nie, my nawet w zbrodni
odkrywamy piękno jako warunek nieodzowny, który dopiero
umożliwia wymiar sprawiedliwości. Oto aspekt filozoficzny.
Oceämy teraz techniczne piękno czynu. Ocena. SĄdzę, że znalazłem
właściwe słowo, moja mowa oskarżycielska nie chce przecież by†
mowĄ terrorystycznĄ, która mogłaby naszego przyjaciela
zażenowa†, wprawi† w zakłopotanie, lecz ocenĄ, która mu
przedstawi zbrodnię, pozwoli jej rozkwitnĄ†, uświadomi mu jĄ.
Tylko na czystym cokole poznania można wznieś† monolitowy pomnik
sprawiedliwości. - Prokurator, który liczył już sobie
osiemdziesiĄt sześ† lat, zrobił pauzę. Mimo podeszłego wieku
przemawiał donośnym, skrzypiĄcym głosem i z wielkim ożywieniem,
wiele przy tym jadł i popijał. Teraz ścierał pot z czoła
zawiĄzanĄ dokoła szyi poplamionĄ serwetĄ, wycierał niĄ
pofałdowany kark. Traps był wzruszony. Siedział bezwładnie w
fotelu, ociężały od jedzenia. Był syty, lecz nie chciał
dopuści†, aby za†miło go czterech staruchów, chociaż przyznawał
w głębi duszy, że z trudem może dotrzyma† kroku potężnym
apetytom i pragnieniu starców. Był tęgim żarłokiem, lecz nie
zdarzyło mu się jeszcze spotka† takiej żywotności i takiego
obżarstwa. Zdumiony, wpatrywał się w stół, pochlebiała mu
serdecznoś†, z jakĄ traktował go prokurator, słyszał, jak na
wieży kościelnej bije uroczyście dwunasta i z daleka dolatuje
nocny chór hodowców drobiu: "Życie nasze niby podróż..." -
Jak w bajce - dziwił się wciĄż przedstawiciel generalny. -Jak w
bajce. - A potem: - Ja miałbym popełni† mord, właśnie ja, ciekawi
mnie tylko w jaki sposób ?
Tymczasem sędzia odkorkował następnĄ butelkę chateau margaux
1914 i prokurator, już znów rześki, zaczĄł od nowa.
- Jak to się stało - mówił - jak odkryłem, że naszemu drogiemu
przyjacielowi można by zaszczytnie przypisa† mord, i to nie
zwyczajny sobie mord, ale mord mistrzowski, dokonany bez przelewu
krwi, bez takich środków jak trucizna, pistolety i tym podobne
? OdchrzĄknĄł, Traps znieruchomiał z vacherinem w ustach,
zapatrzony w prokuratora.
Jako fachowiec musi przede wszystkim wyjś† z założenia, ciĄgnĄł
prokurator dalej, że zbrodnia może ukrywa† się za każdym
zdarzeniem, w każdej osobie. Pierwsze domniemanie, że w osobie
pana Trapsa natrafiono na kogoś uprzywilejowanego przez los i
obdarzonego łaskĄ zbrodni, zawdzięcza tej okoliczności, że
przedstawicie generalny przed rokiem używał był starego citroena,
obecnie zaś chlubi się studebakerem.
- Wiem oczywiście - mówił dalej - że żyjemy w okresie wielkiej
koniunktury, i dlatego domniemanie było zrazu bardzo niejasne,
zbliżone raczej do intuicji, że mamy tu przed sobĄ przeżycie
radosne, a mianowicie odkrycie mordu. Że nasz drogi przyjaciel
zajĄł stanowisko swojego szefa, że musiał szefa usunĄ†, że szef
umarł, te fakty nie stanowiły jeszcze dowodu, były to dopiero
impulsy, które tę intuicję wzmacniały , gruntowały. Podejrzenie,
podbudowane logicznie, zjawiło się dopiero wtedy, kiedyśmy się
dowiedzieli, na co umarł ten mityczny szef - na zawał serce.
Tego należało się chwyci†, kombinowa†, wytęża† swojĄ
dociekliwoś† i węch, dyskretnie działa†, zastawia† wnyki na
prawdę, w powszedniości rozpozna† coś osobliwego, w wyraźnym
dojrze† coś niewyraźnego, jakieś zarysy we mgle; wierzy† w mord
właśnie dlatego, że wydaje się absurdalny - zakłada†, że jest
możliwy. Rzu†my okiem na materiał dowodowy. Naszkicujmy portret
zmarłego. Niewiele o nim wiemy; to, co wiemy, czerpiemy ze słów
naszego sympatycznego gościa. Pan Gygax był przedstawicielem
generalnym sztucznej tkaniny hefajston, w której pożyteczne
właściwości, wymienione przez naszego Alfredo, chętnie wierzymy.
Był to człowiek, jak możemy dalej wnosi†, idĄcy na całego,
wyzyskujĄcy bezwzględnie swoich podwładnych, człowiek, który nie
zawahał się robi† interesów metodami, które były często więcej
niż wĄtpliwie.
- To prawda - zawołał zachwycony Traps - świetnie pan utrafił
w tego łajdaka !
- Dalej zaś możemy wnioskowa† - ciĄgnĄł prokurator - że wobec
innych chętnie udawał siłacza, osiłka, przedsiębiorczego
człowieka interesu, co znaleź† się potrafi w każdej sytuacji i
z niejednego pieca chleb jadał, i dlatego też Gygax ciężkĄ
chorobę serca najstaranniej ukrywał - również i tutaj cytujemy
Alfredo - znosił tę chorobę, jak możemy się domyśla†, z pewnego
rodzaju krnĄbrnym sprzeciwem, że się tak wyrażę, jak osobistĄ
utratę prestiżu.
- Cudownie - zdumiał się przedstawiciel generalny. - to sĄ już
prawie czary, założyłbym się, że Kurt znał zmarłego.
- Niech lepiej milczy - syknĄł obroäca.
- Do tego należy doda† - oświadczył prokurator - jeżeli chcemy
obraz pana Gygaxa uzupełni†, że zmarły zaniedbywał swojĄ żonę,
którĄ wyobrażamy sobie jako apetycznĄ i dobrze zbudowanĄ kobietkę
- tak przynajmniej wyraził się w przybliżeniu nasz przyjaciel.
Dla Gygaxa liczył się tylko sukces, interes, pozory, fasada i
z pewnym prawdopodobieästwem możemy przypuszcza†, że był on
przeświadczony o wierności swojej żony i sĄdził, że jest
zjawiskiem zbyt nadzwyczajnym i zbyt wyjĄtkowym okazem
mężczyzny, ażeby nasunĄ† żonie cho†by samĄ myśl o zdradzie
małżeäskiej, i dlatego też musiałoby to by† dla niego wielkim
ciosem, gdyby dowiedział się, że żona zdradziła go z naszym
CasanovĄ z "Schlaraffii".
Wszyscy się roześmiali, a Traps z ukontentowania walił się po
udach.
- Taki był właśnie - powiedział rozpromieniony domniemaniem
prokuratora. - To go dobiło, kiedy się dowiedział.
- Pan po prostu zwariował - jęknĄł obroäca.
Prokurator podniósł się i z wyrazem szczęścia na twarzy
popatrzył na Trapsa, który nożem oskrobywał tete de moine. -
Ach - spytał - jakżeż on się o tym dowiedział, stary
grzesznik ? Czyżby wyznała mu to jego apetyczna żoneczka ? -
Na to była za tchórzliwa, panie prokuratorze - odpowiedział
Traps. - Okropnie bała się tego gangstera.
- Czy Gygax sam to wykrył ?
- Na to był za bardzo zarozumiały.
- Więc może ty mu wyznałeś, mój drogi przyjacielu i Don Juanie
? Traps mimo woli poczerwieniał.
- Ależ nie, Kurt - powiedział - Co ty też sobie myślisz. Jeden
z nieskazitelnych przyjaciół z jego branży uświadomił starego
łotra. - Jakże to ?
- Chciał mi zaszkodzi†. Zawsze był wrogo nastawiony do mnie.
- Co za ludzie - zdumiał się prokurator. - Lecz jak dowiedział
się ów dżentelmen o twoim stosunku ?
- Opowiedziałem mu.
- Opowiedziałeś ?
- No tak, przy kieliszku. czego się wtedy nie opowiada -
Zgoda - skinĄł głowĄ prokurator. - Ale przecież powiedziałeś
przed chwilĄ, że partner pana Gygaxa nastawiony był do ciebie
wrogo. Czy nie można było mie† już z góry pewności, że stary
łajdak o wszystkim się dowie ?
Teraz energicznie wtrĄcił się obroäca, zerwał się nawet, zlany
potem, który nasycał kołnierz jego surduta.
- Chciałbym zwróci† uwagę Trapsa - oznajmił - że na pytanie to
można nie odpowiada†.
Traps był innego zdania.
- Dlaczego nie ? - powiedział. - Pytanie jest przecież całkiem
niewinne. Przeież omgło mi by† zupełnie obojętne, czy Gygax o tym
się dowie, czy nie. stary gangster zachowywał się wobec mnie tak
bezwzględnie, że naprawdę nie potrzebowałem liczy† się z jakimiś
względami.
Przez chwilę w pokoju zapanowała znowu cisza, cisza śmiertelna,
i zaraz wybuchła wrzawa, swawola, homeryczny śmiech, istny orkan
wesołości. ťysy milczĄco objĄł Trapsa, ucałował go, obroäca tak
się śmiał, że aż zgubił cwikier. Takiemu oskarżonemu nie można
po prostu mie† niczego za złe - sędzia i prokurator taäczyli
wokół pokoju, łomotali w ściany, potrzĄsali sobie ręce, włazili
na krzesła, tłukli butelki, wyprawiali z zadowolenia najbardziej
niedorzeczne figle.
- Oskarżony znów się przyznaje - zakrakał na cały pokój
prokurator sadowiĄc się teraz na oparciu krzesła. - Drogiemu
gościowi należy się najwyższa pochwała, gra on rzeczywiście
znakomicie. Sprawa jest jasna, osiĄgnęliśmy ostatecznĄ pewnoś† -
ciĄgnĄł dalej na chyboczĄcym się krześle. WyglĄdał jak
zwietrzały barokowy posĄg. - Przypatrzmy się naszemu szanownemu,
drogiemu Alfredo. Byˆ zdany na ˆaskę i nieˆaskę tego gangstera,
przebranego za szefa i tˆukˆ się citroenem po okolicy. Jeszcze
przed rokiem ! Mógˆby by† z tego dumny, nasz przyjaciel, ten
ojciec czworga dziatek, ten syn robotnika fabrycznego. I
słusznie. Jeszcze podczas wojny był domokrĄżcĄ, a nawet nie
domokrĄżcĄ - nie miał licencji, był więc tylko włóczęgĄ,
sprzedajĄcym towary tekstylne nielegalnego pochodzenia, małym
pokĄtnym handlarzem. KolejĄ od wioski do wioski albo pieszo przez
polne drogi, całymi kilometrami, przez mroczne lasy w drodze do
odległych osiedli, przez ramię przewieszona wytarta skórzana
torba czy nawet zwykły koszyk, w ręku rozlatujĄca się walizka.
Teraz porósł w piórka, wrósł w interes, był członkiem partii
liberalnej, w przeciwieästwie do swego ojca marksisty. Lecz któż
wypoczywa na gałęzi, na którĄ wreszcie się wdrapał, kiedy ponad
nim, blisko szczytu - żeby się poetycko wyrazi† - rozpościerajĄ
się dalsze konary z jeszcze lepszymi owocami ? Wprawdzie
zarabiał dobrze, mknĄł w swym citroenie od jednego sklepu
tekstylnego do drugiego, maszyna nie była taka zła, lecz nasz
drogi Alfredo widział, jak z prawa i z lewa wynurzajĄ się nowe
modele, przelatujĄ ze świstem obok niego, mijajĄ go i
prześcigajĄ. W kraju rósł dobrobyt, któż nie chciałby w nim
uczestniczy† ?
- Tak był właśnie, Kurt - promieniał Traps. - całkiem dokładnie
tak. Prokurator był teraz w swoim żywiole, szczęśliwy,
zadowolony jak szczodrze obdarowane dziecko.
- ťatwiej było powziĄ† postanowienie niż je przeprowadzi† -
wyjaśnił, wciĄż jeszcze siedzĄc na poręczy krzesła. - Szef nie
dopuszczał go wyżej, złośliwie, wytrwale go wykorzystywał, dawał
mu zaliczki na konto nowych kontaktów, umiał coraz bardziej,
bezlitośnie przywiĄzywa† go do siebie !
- Bardzo słusznie - krzyczał w oburzeniu przedstawiciel
generalny. - Panowie nawet nie wyobrażajĄ sobie, jak mnie
usidlił ten stary gangster !
- Trzeba było iś† na całego - powiedział prokurator.
- I to jak jeszcze - potwierdził Traps.
Odezwania oskarżonego rozogniły prokuratora, stał teraz na
krześle, powiewajĄc jak chorĄgwiĄ serwetĄ spryskanĄ winem, na
kamizelce jego widniały resztki sałatki, sosu pomidorowego,
ryby.
Nasz drogi przyjaciel wystĄpił najprzód w dziedzinie interesów,
również i tutaj niezupełnie fair, jak sam przyznaje. Możemy sobie
w przybliżeniu przedstawi†, jak to wyglĄdało. NawiĄzał potajemni
kontakt z dostawcĄ swego szefa, sondował, obiecywał lepsze
warunki, siał zamęt, porozumiewał się z innymi agentami
tekstylnymi, zawierał przymierza i kontrprzymierza. Następnie
wpadł na pomysł, aby obra† jeszcze innĄ drogę.
- Jeszcze innĄ drogę ? - zdumiał się Trap Prokurator skinĄł
głowĄ. - Ta droga, moi panowie, prowadziła poprzez kanapę w
mieszkaniu Gygaxa prosto do jego małżeäskiego łoża.
Wszyscy się roześmiali, najgłośniej Traps.
- Rzeczywiście - potwierdził - to był złośliwy kawał, który
zrobiłem staremu gangsterowi. Ale i sytuacja była aż za
śmieszna, jak sobie przypominam. DotĄd wstydziłem się właściwie,
któż się chętnie zastanawia nad sobĄ, nikt nie ma całkiem
czystej koszuli, lecz między tak wyrozumiałymi przyjaciółmi
wstyd byłby czymś śmiesznym, niepotrzebny, Ciekawe ! Czuję, że
zostałem zrozumiany, i zaczynam też rozumie† siebie, jakbym
zawierał znajomoś† z człowiekiem, którym sam jestem, którego
gdzieś tam przedtem poznałem bardzo przelotnie jako pewnego
przedstawiciela generalnego w studebakerze z żonĄ i dzie†mi.
- Z satysfakcjĄ stwierdzamy - odpowiedział prokurator tonem
ciepłym i serdecznym - że naszemu przyjacielowi zaczyna coś
świta†. Pomagajmy mu dalej, aby wreszcie zyskał pełnĄ jasnoś†.
—ledzimy motywy jego postępowania z gorliwościĄ radosnych
archeologów, a natkniemy się w koäcu na wspaniałoś† ukrytych
zbrodni. NawiĄzał stosunek z paniĄ Gygax. Jak do tego doszło ?
Widział już przedtem apetycznĄ kobietkę, jak możemy sobie
wyobrazi†. By† może zdarzyło się to późnym wieczorem, może w
zimie, gdzieś około szóstej (Traps: "O siódmej, Kurt, o siódmej
!"), kiedy zapadł piękna miejska noc, zapaliły się złote
latarnie uliczne, wszędzie widniały oświetlone wystawy i kina,
zielone i żółte neony, było przytulnie, rozkosznie, nęcĄco.
Jechał swym citroenem śliskimi ulicami w kierunku dzielnicy
willowej, gdzie mieszkał jego szef (Traps, zachwycony, wtrĄca:
"Tak, tak, dzielnica willowa"), teczka pod pachĄ, polecenia,
próbki tkanin. Miała zapaś† ważna decyzja, lecz limuzyna Gygaxa
nie stała na zwykłym miejscu przy krawężniku, mimo to przeszedł
przez mroczny park, zadzwonił. Pani Gygax otworzyła, jej mĄż nie
wróci dzisiaj do domu, a służĄca wyszła. Była w sukni
wieczorowej, albo jeszcze lepiej w płaszczu kĄpielowym,
zapytała, czy Traps nie zechciałby jednak wstĄpi† na jeden
aperitif, zaprasza go serdecznie, i tak oto siedzieli już w
salonie obok siebie.
Traps zdumiał się.
- SkĄd ty to wszystko tak dobrze wiesz, Kurt ? To zakrawa na
czarnĄ magię !
- Wprawa - wyjaśnił prokurator. - Losy ludzkie rozgrywajĄ się
jednakowo. Nie było to bynajmniej uwiedzenie, ani ze strony
Trapsa, ani owej kobiety, to była okazja, którĄ on wykorzystał.
Była sama i nudził się, nie miała nic określonego na myśli, była
rada, że może z kimś porozmawia†, w mieszkaniu było przytulnie
i ciepło, a pod kwiecistym płaszczykiem kĄpielowym miała nocnĄ
koszulę. Kiedy Traps usiadł obok niej i zobaczył jej białĄ
szyję, wypukłoś† wychylajĄcych się piersi, ona zaś szczebiotała,
zła na męża, rozczarowana - jak trafnie wyczuł to nasz
przyjaciel -dopiero wtedy pojĄł, że musi tutaj uderzy†, a kiedy
już uderzył, wtedy dowiedział się niebawem wszystkiego o
Gygaxie. Jak podejrzany jest stan jego zdrowia, że jakieś
silniejsze przeżycie może go zabi†, ile ma lat, jak grubiaäski
i niedobry jest dla swojej żony i jak niewzruszenie przekonany
o jej wierności, bo od żony, która chce się zemści† na mężu,
można się dowiedzie† wszystkiego. Utrzymywał więc dalej ten
stosunek, gdyż teraz powziĄł już zamysł i szło mu tylko o to, aby
wszelkimi środkami zrujnowa† szefa, niech się co chce dzieje. I
tak przyszła chwila, kiedy już wszystko miał w ręku, wspólnika,
dostawców, białĄ, rozkosznĄ nagĄ kobietę w nocy, i tak zaciskał
pętle dĄżĄc do skandalu. Z wyrachowaniem. Również i to możemy
sobie wyobrazi†: smutna pora zmierzchu, wieczór i tym razem.
Naszego przyjaciela spotykamy w restauracji, powiedzmy sobie:
w jakiejś winiarni na starym mieście, trochę tu za gorĄco,
wszystko solidne, patriotyczne, wytworne (nawet ceny), witrażowe
szybki, okazały gospodarz (Traps: "W piwnicy ratuszowej, Kurt"),
okazała gospodyni, że sprostujemy nasza pomyłkę, na tle
portretów nieżyjĄcych już bywalców gospody, sprzedawca gazet
spacerujĄcy po sali, to znów z niej wychodzĄcy, później Armia
Zbawienia, śpiewajĄca pieś† "Kiedy błyśnie promyk słoäca", paru
studentów, jakiś profesor, na stoliku dwa kieliszki i dobry
trunek, wida†, że Traps dziś nie oszczędza, wreszcie w rogu
solidny partner Gygaxa, blady, tłusty, spocony, w rozpiętym
kołnierzyku, apoplektyczny jak ofiara, w którĄ się właśnie
celuje, nie mogĄcy wyjś† z podziwu, co to wszystko ma znaczy†,
dlaczego Traps naraz go zaprosił, słuchajĄcy z uwagĄ, z własnych
ust Trapsa dowiadujĄcy się o zdradzie małżeäskiej, aby
następnie, w parę godzin później, jak się sta† musiało i jak to
przewidział nasz Alfredo, pędzi† do szefa i uświadomi†
nieszczęśliwca w poczuciu obowiĄzku, z przyjaźni i dlatego, że
tak nakazuje przyzwoitoś†.
- Co za obłudnik ! - wołał Traps oczarowany, z płonĄcymi,
szeroko otwartymi oczami słuchajĄc relacji prokuratora,
szczęśliwy, że oto poznaje prawdę, dumnĄ, śmiałĄ i samotnĄ
prawdę.
Następnie:
Tak zatem ziściło się przeznaczenie, nadszedł dokładnie
przewidziany moment, w którym Gygax wszystkiego się dowiedział,
mógł jeszcze ten stary gangster dojecha† do domu - wyobraźmy to
sobie - kipiĄcy wściekłościĄ, już w samochodzie nagłe poty, ból
w okolicy serce, drżenie rĄk, gniewne gwizdki policjantów, nie
zauważone znaki drogowe, męczĄca droga z garażu do drzwi
wejściowych, upadek, by† może już w korytarzu, kiedy małżonka
wybiegła na spotkanie, przyjemna, apetyczna kobietka. Nie trwało
to już długo, lekarz wstrzyknĄł jeszcze morfinę i już po
wszystkim, nieodwołalnie, jeszcze jakieś rzężenie, szloch
małżonki. Traps w domu, w otoczeniu swoich najbliższych
przyjmuje telefon, zmieszanie, wewnętrzny wybuch triumfu,
nastrój spełnienia, w trzy miesiĄce później studebaker. Znów
śmiechy. Poczciwy Traps, wciĄż wpadajĄcy w osłupienie, śmiał się
również, cho† lekko zakłopotany, drapał się w głowę, przytakiwał
z uznaniem prokuratorowi, lecz nie był bynajmniej strapiony, był
nawet w dobrym humorze. Wieczór wydał mu się jak najbardziej
udany, wzburzyło go to wprawdzie nieco i skłoniło do refleksji,
że przypisano mu mord, stan ten odczuwał jednakże jako
przyjemny. Rosło w nim przeczucie spraw wyższego porzĄdku,
sprawiedliwości, winy i pokuty, napełniajĄc go zdumieniem.
Strach, którego nie zapomniał, który ogarnĄł go w ogrodzie i
później na widok wybuchowej radości biesiadników, wydał mu się
teraz nieuzasadniony, bawił go. Wszystko było tak bardzo
ludzkie. Był ciekaw, co będzie dalej. Towarzystwo zataczajĄc
się, z wciĄż potykajĄcym się obroäcĄ, przeniosło się na czarnĄ
kawę do salonu, pomieszczenia przeładowanego bibelotami i
wazami. Na ścianach ogromne sztychy, widoki miast, tematy
historyczne., "Przysięga na Rutli", "Bitwa pod Laupen", "Klęska
szwajcarskiej gwardii", "Proporzec siedmiu nieugiętych", sufit
w gipsaturach, sztukaterie, w rogu fortepian, wygodne fotele,
niskie, ciężkie, na nich hafty, zacne sentencje: "Chwała temu,
co kroczy sprawiedliwĄ drogĄ", "Kto ma czyste sumienie, ten
sypia spokojnie". Przez otwarte okno wida† było szosę, ledwie
majaczĄcĄ w ciemnościach, raczej można się było jej domyśla†,
bajkowej, zapadłej w ciemnoś†, z rozkołysanymi światłami i
reflektorami samochodów, które o tej porze przejeżdżały z rzadka,
było już przecież około drugiej. Czegoś bardziej porywajĄcego od
mowy Kurta nie zdarzyło mu się przeży†, sĄdził Traps. W zasadzie
niewiele można tu dorzuci†, kilka małych sprostowaä, te byłyby
zapewne wskazane. I tak na przykład: szlachetny partner Gygaxa
był raczej drobny, chudy, w sztywnym kołnierzyku, bynajmniej nie
przepoconym, a pani Gygax przyjęła go nie w płaszczu kĄpielowym,
lecz w kimonie, co prawda głęboko wydekoltowanym, tak że
serdecznoś† jej zaproszenia dostrzegalna była gołym okiem - był
to jeden z jego dowcipów, dowód dyskretnego humoru - również i
zasłużony zawał serca zaskoczył tego łajdaka nie w domu, lecz w
magazynach, podczas fenu - jeszcze przewiezienie do szpitala,
następnie znów atak i zgon. Lecz to wszystko, jako się rzekło,
nie jest istotne, przede wszystkim zaś zgadza się dokładnie to,
co oznajmił jego wielki, serdeczny przyjaciel, prokurator:
rzeczywiście zadał się z paniĄ Gygax tylko po to, aby zrujnowa†
starego łajdaka, tak, nawet przypomina sobie teraz dokładnie,
jak w jego łóżku, sponad jego małżonki, wpatrywał się w jego
fotografię, w to niesympatyczne, spasione oblicze w rogowych
okularach, zza których patrzyły wytrzeszczone oczy, i jak dzikĄ
radościĄ ogarnęło go przeczucie, że tym, co teraz tak radośnie
i żarliwie uprawia, morduje - w rzeczy samej - swego szefa, że
go z zimna krwiĄ wykaäcza.
Usadowiono się już w miękkich fotelach z szlachetnymi
sentencjami, kiedy Traps to oświadczył. Sięgano po filiżanki z
gorĄcĄ kawĄ, mieszano łyżeczkĄ, popijano koniakiem z wielkich
pękatych kieliszków, był to roffignac 1891.
- A zatem przechodzę do wniosku o karę - oznajmił prokurator,
rozparty w monstrualnym fotelu, z nogami w skarpetkach nie od
pary (jedna w szaro-czarnĄ kratę, druga zielona), zarzuconymi
na poręcz. - Drogi Alfredo nie działał "dolo indirecto", z czego
mogłaby wyniknĄ† śmier† tylko przypadkowa, lecz "dolo malo", w
złym zamiarze, na co wskazujĄ już same fakty; z jednej strony
sam sprowokował skandal, z drugiej zaś po śmierci starego
łajdaka nie odwiedził już ani razu jego apetycznej żonki, z
czego niezbicie wynika, ze małżonka był jedynie narzędziem w
jego krwawych planach, miłosnĄ broniĄ morderczĄ, że tak powiem,
że mamy zatem do czynienia z mordem
przeprowadzonym w sposób psychologiczny, tak mianowicie, że
oprócz zdrady małżeäskiej nie wydarzyło się nic niezgodnego z
prawem, co prawda tylko pozornie. Dlatego też, gdy się ten pozór
już rozwiał, tak, kiedy już drogi oskarżony sam najuprzejmiej
się przyznał, ja jako prokurator mam przyjemnoś† - i na tym
koäczę swój wywód - żĄda† od wysokiego sĄdu kary śmierci dla
Alfredo Trapsa, jako zapłaty za zbrodnię, która zasługuje na
podziw, budzi zdumienie i ma prawo uchodzi† za jednĄ z
najbardziej niezwykłych zbrodni stulecia.
—miano się, bito brawo i rzucono się na tort, który teraz
wniosła Simona. Dla ukoronowania wieczoru, jak powiedziała. Za
oknami wzeszedł jako dodatkowa atrakcja późny księżyc, cieniutki
sierp. Lekki szum drzew, poza tym cisza, na ulicy tylko z rzadka
jakiś samochód, jakiś spóźniony przechodzieä, powracajĄcy do
domu ostrożnie, nieznacznym zygzakiem. Przedstawiciel generalny
poczuł się ocalony, siedział obok Pileta na miękkiej pluszowej
kanapie (sentencje: "Przebywaj w przyjaciół gronie"), opasał
ramieniem milczĄcego, który w pewnych momentach wyrzucał z
siebie pełen zdumienia okrzyk "świetnie", z nieśmiało syczĄcym
"ś", lgnĄc tkliwie do jego wypomadowanej elegancji. Z ufnościĄ.
Policzek przy policzku. Wino uczyniło go ociężałym i zgodnym,
rozkoszował się, że przebywa w rozumnym gronie, że może by†
szczery, może by† samym sobĄ, że nie ma już żadnej tajemnicy,
bo żadna już nie była mu potrzebna, że jest doceniany, kochany,
zrozumiany, i myśl, że popełnił morderstwo, docierała coraz
głębiej do jego świadomości, wzruszała, przemieniała jego życie,
czyniła je bardziej ważkim, bardziej bohaterskim, bardziej
cennym. Zachwycało go to prawie. Planował mord i dokonał go, aby
pójś† wyżej - uświadomił to sobie teraz z pełnĄ jasnościĄ.
I to właściwie nie z zawodowych czy z finansowych przyczyn, czy
dlatego że pragnĄł mie† studebakera, lecz w istocie rzeczy, aby
sta† się prawdziwym, głębszym człowiekiem - jak mu się zdawało
w tej chwili u kresu jego myślowych możliwości - godnym
szacunku, przyjaźni uczonych i wykształconych mężów, którzy mu
teraz - nawet Pilet - jawili się jak owi pradawni magowi, o
których kiedyś czytał w "Readers Digest", którzy teraz odkryli
nie tylko tajemnicę gwiazd, lecz więcej, także i tajemnice
sprawiedliwości, jurisprudencji (upajał się tym słowem), którĄ
on w swoim żywocie tekstylnego fachowca poznał tylko jako
abstrakcyjne zagrożenie i która teraz jak jakieś potężne,
niepojęte słoäce wschodziła nad jego ograniczonym horyzontem
niczym jakaś całkowicie niezrozumiała idea, która go tym
gwałtowniej przyprawiała o drżenie i napawała grozĄ.
Przysłuchiwał się więc, pociĄgajĄc głośno złocistobrunatny
koniak, najpierw głęboko zdumiony, potem coraz bardziej oburzony
na wywody grubego obroäcy, wobec tych gorliwych prób
zmierzajĄcych do przekształcenia jego czynu w coś zwyczajnego,
mieszczaäskiego, powszedniego. Pan Kummer, odrywajĄc cwikier od
mięsistych policzków i eksplikujĄc swe słowa przy pomocy małych,
wytwornych, geometrycznych gestów, wywodził, że z przyjemnościĄ
wysłuchał wynalazczej mowy pana prokuratora. Oczywista, stary
gangster Gygax nie żyje, jego klient zaznał przez niego wielu
cierpieä, ogarnęła go prawdziwa animozja do pryncypała, próbował
go obali†, któż temu zaprzeczy, gdzież to się nie zdarza,
fantastyczne jest tylko przedstawia† śmier† tego chorego na
serce człowieka interesu jako mord ("Ale ja przecież
zamordowałem" - zaprotestował nagle Traps, jakby spadł z nieba).
W przeciwieästwie do prokuratora uważa on oskarżonego za
niewinnego, tak, niezdolnego do występku. (Traps wtrĄca, tym
razem rozgoryczony: "Ale ja przecież jestem winny !")
Przedstawiciel generalny hefajstonu jest tutaj typowym
przykładem. Kiedy określa go jako niezdolnego do występku, nie
chce przez to powiedzie†, że jest on niewinny, wręcz przeciwnie.
Traps jest by† może zaplĄtany we wszystkie rodzaje występków,
cudzołożył, szwindlem przebijał się przez życie, nie zawsze
cofajĄc się przed krzywdĄ, nie tak jednak, aby jego życie miało
się składa† z samych zdrad małżeäskich i szwindlów, nie, nie.
Ono również ma swoje pozytywne strony, a nawet cnoty. Drogi
Alfredo jest pracowity, wytrwały, oddany swym przyjaciołom,
stara się zapewni† dzieciom lepszĄ przyszłoś†, pod względem
politycznym niezawodnie lojalny, trzeba tylko ocenia† jego życie
jako całoś†. Ma może we krwi pewnĄ dozę niesolidności, trochę
zepsuty, jak to często się zdarza w niejednym życiu
przeciętnym, tak nawet musi się zdarza†, lecz właśnie dlatego
nie jest zdolny do wielkiego, czystego, dumnego występku, do
zdecydowanego czynu, do niewĄtpliwej zbrodni. (Traps:
"Oszczerstwo, istne oszczerstwo.") Nie jest on zbrodniarzem, lecz
ofiarĄ epoki, Zachodu, cywilizacji, która stopniowo traciła wiarę
(coraz bardziej mglistym tonem) w chrystianizm, uniwersalizm, i
jest tak chaotyczna, ze jednostce nie przyświeca już żadna
gwiazda przewodnia. W rezultacie występuje zamęt, zdziczenie,
zaczyna obowiĄzywa† prawo pięści, brak jest prawdziwej
obyczajności. I cóż się teraz stało ? Ten jak najbardziej
przeciętny osobnik wpadł całkiem nie przygotowany w ręce
wyrafinowanego prokuratora. Jego intensywna działalnoś† w branży
tekstylnej, jego życie prywatne, wszystkie przygody jego żywota,
na który składały się podróże zawodowe, walka o chleb i mniej
lub bardziej niewinne przyjemności, zostały teraz prześwietlone,
przebadane, poddane sekcji. Niezależne od siebie fakty zostały
powiĄzane, ukradkiem podsunięto logiczny plan dla wyjaśnienia
całości, zdarzenia, które równie dobrze przebiega† mogły
inaczej, zostały przedstawione jako przyczyny działaä, z
bezmyślności zrobiono świadomy zamiar, tak że w koäcu, w
konsekwencji przesłuchania wyskoczył morderca jak królik z
kuglarskiego cylindra. (Traps: "Nieprawda !") Jeśli rozważa się
sprawę Gygaxa z trzeźwym obiektywizmem, nie poddajĄc się
mistyfikacjom prokuratora, dochodzi się do przekonania, że w
rzeczy samej stary gangster sam jest winien swej śmierci przez
swe nieporzĄdne życie, przez swĄ konstytucję fizycznĄ - czym
jest choroba managerów, nie trzeba wyjaśnia† - brak wytchnienia,
hałas, zrujnowane małżeästwo i rozstrojone nerwy, lecz
najpewniej zawał wywołany był przez fen, o którym wspomniał
Traps, właśnie fen odgrywa w sprawach sercowych decydujĄcĄ rolę
(Traps: "—mieszne !"), mamy zatem wyraźnie do czynienia ze
zwykłym nieszczęśliwym wypadkiem. Oczywiście, jego klient
postępował bezwzględnie, lecz zmuszały go do tego właśnie prawa
walki konkurencyjnej, jak to sam wciĄż podkreśla; oczywiście,
najchętniej uśmierciłby swego szefa, jakież to myśli nie
przychodzĄ czasem do głowy, jakich czynów nie dokonuje się w
myślach, ale przecież tylko w myślach, czyn poza takimi myślami
nie istnieje i nie można go skonstatowa†. Jest absurdem
przyjmowa† jego istnienie, lecz jeszcze większym absurdem jest,
kiedy sam klient sobie wyobraża, że popełnił morderstwo. Oprócz
kraksy samochodowej doznał jeszcze innej, psychicznej kraksy,
i dlatego on, obroäca, wnosi o uniewinnienie Alfredo Trapsa
itd., itd.
Przedstawiciela generalnego coraz bardziej drażniła ta życzliwa
zasłona dymna, którĄ zasnuta została jego piękna zbrodnia, w
której zbrodnia ta ulegała zniekształceniu, zanikała, stawała
się nierealna, zjawiskowa, była tylko wynikiem ciśnienia
atmosferycznego. Czuł się niedoceniony, zaprotestował przeto
gwałtownie, gdy tylko obroäca wypowiedział ostatnie słowa.
Zerwał się oburzony, trzymajĄc talerzyk z nowym kawałkiem tortu
w prawej, kieliszek roffignaca w lewe ręce, i oświadczył, że
chciałby, nim zapadnie wyrok, najuroczyściej zapewni†, iż
solidaryzuje się z przemówieniem prokuratora - w tym miejscu
oczy jego nabiegły łzami - to było morderstwo, świadome
morderstwo, teraz stało się to dla niego jasne, mowa obroäcy
natomiast głęboko go rozczarowała, wręcz przeraziła. Właśnie po
nim spodziewał się zrozumienia, powinien się go spodziewa†,
uprasza więc o wyrok, więcej, o karę, nie dlatego, iżby chciał
schlebia† sĄdowi, lecz powodowany szczerym zapałem, bo dopiero
tej nocy zaświtało mu, co to znaczy ży† prawdziwym życiem (tutaj
zmieszał się trochę poczciwy zuch), po cóż istniałyby wyższe
ideały sprawiedliwości, występku i grzechu niczym owe
pierwiastki chemiczne i zwiĄzki, z których wygotowuje się
sztucznĄ tkaninę, żeby pozosta† przy przykładach z jego branży,
gdyby nie świadomoś†, która go odrodziła, w każdym bĄdź razie -
jego słownictwo pozazawodowe jest nieco skĄpe, prosi więc o
wybaczenie, ledwie jest w stanie wyrazi†, co ma na myśli - w
każdym razie odrodzenie wydaje mu się właściwym wyrażeniem dla
określenia szczęścia, które go teraz jak potężny wicher owiewa,
wzburza i porywa.
Tak doszło do wyroku, który ogłosił mały, teraz również
porzĄdnie już pijany sędzia wśród śmiechów, pisków, okrzyków
radości i prób jodłowania (podjętych przez pana Pileta), ogłosił
ten wyrok z wysiłkiem, gdyż nie tylko wlazł na fortepian stojĄcy
w rogu, czy też raczej do fortepianu, bo uprzednio go otworzył,
również i samo mówienie nastręczało mu niepokonalne wprost
trudności. Zacinał się na pewnych słowach, inne przekręcał lub
połykał, zaczynał zdania, których nie mógł już opanowa†,
nawiĄzywał do takich, których sens już dawno zapomniał, lecz w
ogólnych zarysach można było jeszcze odgadnĄ† bieg myśli. ZaczĄł
od pytania, kto ma rację, prokurator, czy obroäca, czy Traps
istotnie popełnił jedna z najosobliwszych zbrodni stulecia, czy
też jest niewinny. Żadnego z tych dwu poglĄdów nie może uzna†
za słuszny. Chociaż Traps istotnie nie dorósł do poziomu metod
stosowanych w śledztwie przez prokuratora, jak utrzymuje
obroäca, i z tego powodu przystał na wiele rzeczy, które
formalnie biorĄc nie rozegrały się w ten właśnie sposób, lecz
jak się okazuje, właśnie on zamordował, wprawdzie nie powodowany
szataäskim zamiarem, bynajmniej, lecz dlatego tylko, że
przyswoił sobie bezmyślnoś† świata, w którym przyszło mu ży†
jako generalnemu przedstawicielowi sztucznej tkaniny hefajstonu.
Zabił, bo to wydawało mu się właśnie najbardziej naturalne, aby
drugiego przyprze† do muru, bez skrupułów iś† naprzód, niech
będzie, co ma by†. W świecie, który przemierzał swoim
studebakerem, nic by się nie stało ich drogiemu Alfredo, nic nie
mogłoby mu się sta†, lecz właśnie był uprzejmy zawita† do ich
białej ustronnej willi (tu sędzia stał się mglisty i ciĄgnĄł
swojĄ mowę wśród radosnego szlochu,
przerywanego raz po raz wzruszonym, potężnym kichnięciem, przy
czym jego mała główka ginęła spowita w ogromnej chustce, co
wywoływało wciĄż rosnĄcĄ wesołoś† obecnych). Zawitał do czterech
starych ludzi, którzy wniknęli w jego świat czystym promieniem
sprawiedliwości, co wprawdzie osobliwe ma rysy, on wie, wie, wie
o tym dobrze. Ta sprawiedliwoś† śmieje się szyderczo z czterech
zwietrzałych oblicz, odbija się w monoklu sędziwego prokuratora,
w cwikierze grubego obroäcy, chichocze w ustach pijanego, już
nieco bełkotliwego sędziego i rozbłyskuje czerwono na łysinie
emerytowanego kata (inni niecierpliwie, przekrzykujĄc te
poetyczności: "Wyrok, wyrok !"), w imię której on teraz ich
najlepszego, najdroższego Alfredo skazuje na śmier† (prokurator,
obroäca, kat i Simona: "Brawo!" Traps, teraz również szlochajĄcy
ze wzruszenia: "Dzięki, drogi sędzio, dzięki !"), chociaż pod
względem prawnym tylko na tym się opiera, że skazany sam siebie
uznaje winnym. A to jest w koäcu najważniejsze. Cieszy go więc,
że wydał wyrok, który skazany uznaje w całej rozciĄgłości,
godnoś† ludzka nie żĄda łaski i również nasz szanowny drogi goś†
radośnie przyjmuje uwieäczenie swego mordu, które, jak on
mniema, nastĄpiło wśród nie mniej przyjemnych okoliczności niż
sam mord. To, co u mieszczuch, u przeciętnego człowieka
przejawia się jako przypadek, jako kraksa albo jako zwykła
koniecznoś† natury, jako choroba, jako zatkanie naczynia
krwionośnego przez zator, jako złośliwy nowotwór, jawi się tutaj
jako nieunikniony wynik moralny. Dopiero tutaj konsekwentnie
doskonali się życie na wzór dzieła sztuki, ludzka tragedia staje
się widoczna, rozbłyskuje, przyjmuje nieskazitelnĄ posta†,
doskonali się (inni: "Koniec, koniec !"), tak powinno się to z
całym spokojem powiedzie†: dopiero w akcie obwieszczenia wyroku,
który z oskarżonego czyni skazaäca, dokonuje się nobilitacja
sprawiedliwości; nie może by† nic wyższego, szlachetniejszego,
większego niż chwila, w której człowiek zostaje skazany na
śmier†. To się teraz zdarzyło. Traps, któremu by† może nie
przysługuje aż takie szczęście - gdyż w zasadzie tylko warunkowa
kara śmierci byłaby dopuszczalna, której on nie chce bra† pod
uwagę, aby ich drogiemu przyjacielowi nie sprawi† zawodu -
słowem, Alfredo stał się teraz równy i godny, a by by† przyjętym
do ich grona jako gracz mistrzowski itd. (inni: "Szampana tutaj
!")
Wieczór osiĄgnĄł swój punkt szczytowy. Pienił się szampan,
wesołoś† zgromadzonych była niezmĄcona, z polotem, braterska,
nawet obroäca został znów omotany sieciĄ przyjaznych uczu†.
—wiece dopalały się, kilka już zgasło, na dworze pierwsza
zapowiedź ranka, gwiazdy blednĄce od dalekiego wschodu słoäca,
rześkoś† i rosa. Traps był zachwycony, a zarazem zmęczony,
zażĄdał, aby
zaprowadzono go do pokoju, zataczał się od jednej przyjaznej
piersi do drugiej. Rozlegał się już tylko bełkot, wszyscy byli
pijani, donośna wrzawa wypełniła salon, mowy pozbawione sensu,
monologi, nikt już bowiem nie słuchał drugiego. Od wszystkich
zalatywało czerwonym winem i serem, głaskano przedstawiciela
generalnego po włosach, pieszczono go, całowano utrudzonego
szczęśliwca, który był niczym dziecko w otoczeniu dziadków i
wujów. MilczĄcy łysek odprowadzał go na górę. Żmudnie drapali
się po schodach na czworakach, w połowie drogi utknęli, splĄtani
w sobie, nie potrafili już iś† dalej, przykucnęli na stopniach.
Z góry, przez okno, sĄczył się blask kamiennego świtu, mieszała
się z białościĄ tynkowanych ścian, nadto z zewnĄtrz przenikały
pierwsze odgłosy wstajĄcego dnia, od dalekich dworców gwizdy i
szczęk przetaczanych wagonów jak niejasne wspomnienie o jego
spóźnionym powrocie do domu. Traps był szczęśliwy, wyzbyty
wszelkich pragnieä jak nigdy jeszcze w swoim drobnomieszczaäskim
życiu. Jawiły mu się blade obrazy, chłopięca twarzyczka, zapewne
najmłodszy synek, którego najbardziej kochał, potem, w półmroku,
wioska, do której trafił w wyniku kraksy, jasna wstęga szosy
wspinajĄca się na małe wzniesienie, pagórek z kościołem,
olbrzymi szumiĄcy dĄb opasany żelaznymi obręczami i wsparty na
podporach, zalesione wzgórza, za nimi bezkresne świecĄce niebo,
w górze, wszędzie, bez koäca. Lecz oto właśnie łysek wywrócił
się, wymamrotał: "Chcę spa†, chcę spa†, jestem zmęczony", po czym
rzeczywiście zasnĄł, słyszał jeszcze tylko, jak Traps pełznĄł w
górę, później upadło z hukiem krzesło. MilczĄcy łysek ocknĄł się
na schodach, lecz tylko na sekundę, jeszcze pełen snów i
wspomnieä o minionych koszmarach i chwilach wypełnionych grozĄ,
następnie zakotłowało się od gmatwaniny nóg wokół niego,
śpiĄcego, bo inni wchodzili po schodach. Wygryzmolili na stole,
piszczĄc i skrzeczĄc, pergamin z wyrokiem śmierci, utrzymany w
tonie niezwykle panegirycznym, z dowcipnymi zwrotami, o
akademickiej frazie - łacina i stara niemczyzna - następnie
ruszyli w drogę, aby dzieło to położy† generalnemu
przedstawicielowi przy łóżku, dla miłego upamiętnienia wielkiej
pijatyki, kiedy się rano przebudzi. Na dworze jasno, wczesna
godzina, pierwsze niecierpliwe i ostre krzyki ptaków - i tak
wchodzili po schodach, stĄpali poprzez pogrĄżonego we śnie
łyska. Jeden trzymał się drugiego, wszyscy trzej zataczali się,
posuwajĄc się nie bez trudności, zwłaszcza na zakręcie schodów,
gdzie wzajemne zderzanie się, cofanie, rozpychanie i ustępowanie
do tyłu były nieuniknione Wreszcie stanęli przed drzwiami pokoju
gościnnego. Sędzia otworzył i uroczysta grupa skamieniała na
progu - prokurator z jeszcze nie odwiĄzanĄ serwetĄ - we framudze
okna wisiał Traps, bez ruchu, ciemna sylweta a na tle mdło
srebrzystego nieba, w ciężkim zapachu róż, tak ostatecznie i
bezwzględnie, że prokurator, w którego monoklu przeglĄdał się
dojrzewajĄcy ranek, musiał najprzód zaczerpnĄ† powietrza, zanim,
bezradny i smutny z powodu straty przyjaciela, zawołał z
niekłamanym bólem:
- Alfredo, kochany Alfredo ! Coś ty też sobie, na miłoś† boskĄ,
pomyślał ? Zepsułeś nam nasz najpiękniejszy wieczór !