Durrenmatt [Kraksa]


Friedrich Durrenmatt -"Kraksa"

CZ¨—Ź PIERWSZA

Czy istniejĄ jeszcze jakieś historie możliwe, historie godne

pisarza? Jeśli ktoś nie chce mówi† o sobie, romantycznie i

lirycznie uogólnia† swojej osobowości, jeśli nie czuje się

zmuszony, aby opowiedzie† szczerze o swych nadziejach i

porażkach, o tym, jak sypia z kobietami - jak gdyby

prawdomównoś† mogła to wszystko podnieś† do rangi uogólnienia,

nie zaś w sferę medycyny lub w najlepszym razie psychologii -

jeśli ktoś nie chce tego robi†, woli zaś dyskretnie pozosta† w

cieniu, ukrywajĄc taktownie sprawy osobiste, wpatrzony w swoje

tworzywo jak rzeźbiarz w swój materiał, kształtujĄc go, uczĄc

się jednocześnie na nim, jeśli jak pewien typ klasyków stara się

nie popada† łatwo w zwĄtpienie - nawet kiedy nie da się

zaprzeczy†, że czysty nonsens jawi się na każdym kroku - wówczas

pisanie staje się czynnościĄ trudniejszĄ i bardziej samotnĄ, a

także bardziej bezsensownĄ. Nie chodzi przecież o dobrĄ notę w

historii literatury - komu nie zdarzyło się otrzyma† dobrej

noty, jakaż miernota nie została już wyróżniona - postulaty dnia

sĄ ważniejsze. Lecz i tutaj znów dylemat i niekorzystna sytuacja

na rynku. Życie oferuje nam same rozrywki: wieczorem dostarcza

ich kino, poezję daje codzienna gazeta w felietonie, za większĄ

sumkę, w praktyce - poczĄwszy od jednego franka, już żĄda się

duszy, wyznaä, właśnie prawdy, wymaga się wyższych wartości,

morału, efektownych powiedzonek, zawsze coś musi by†

przezwyciężone albo spotka† się z afirmacjĄ, raz jest to

chrystianizm, kiedy indziej znów powszechne zwĄtpienie, wszystko

może sta† się literaturĄ. Lecz jeśli autor właśnie wzbrania się

przed produkowaniem takiej strawy, coraz bardziej, z rosnĄcĄ

stanowczościĄ, bo wprawdzie świadom jest, że impuls zmuszajĄcy

do pisania tkwi w nim, w zależnej od przypadku grze świadomości

i nieświadomości, w jego wierze i wĄtpliwościach, sĄdzi jednak,

że właśnie te sprawy z pewnościĄ nie obchodzĄ publiczności -

wystarczy to, co on pisze, kształtuje, formuje - niechaj więc

apetycznie przedstawia samĄ tylko powierzchnię i wyłĄcznie nad

niĄ pracuje, poza tym zachowa milczenie, nie rozwodzĄc się

zbytnio ani nie komentujĄc. Kiedy dojdzie do takiego

przeświadczenia, zatrzyma się, będzie zwlekał, stanie bezradny,

jest to prawie nieuniknione. Rodzi się przeczucie, że nie ma już

co opowiada†, zaczyna się poważnie myśle† o rezygnacji, by†

może, jest jeszcze miejsce na parę zdaä, poza tym można tylko

wziĄ† kurs na biologię, by przynajmniej myślowo zbliży† się

jakoś do wybuchu ludzkości, do rosnĄcych miliardów ludzi, do

nieustannie produkujĄcych macic - albo też zwróci† się ku

fizyce, astronomii, ażeby uświadomi† sobie strukturę

wszechświata, w którym krĄżymy. Reszta dla magazynów, dla takich

tygodników, jak "Life", "Match", "Quick" i dla "Sie und Er" -

prezydent z tlenowym aparatem, wujek Bułganin w swoim ogrodzie,

księżniczka w towarzystwie zuchowatego pilota, głośne gwiazdy

filmowe i potentaci dolara, wielkości wymienne, już wyszły z

mody, ledwie się o nich czasem wspomni. Obok powszedni dzieä

przeciętnego człowieka, w moim przypadku zachodnioeuropejski,

ściślej szwajcarski, zła pogoda i zła koniunktura, troski i

nieszczęścia, wstrzĄsy wywołane perypetiami osobistymi, bez

zwiĄzku wszakże z całościĄ świata, z biegiem rzeczy i nonsensów,

z rozwojem konieczności.

Los zeszedł ze sceny, na której toczy się gra, aby czai† się

za kulisami, poza obowiĄzujĄcĄ dramaturgiĄ - na pierwszym planie

wszystko jawi się jako katastrofa, choroba, kryzys. Nawet wojna

zaczyna by† zależna od tego, czy mózgi elektronowe przepowiedzĄ

jej rentownoś†, lecz wiadomo, że to nigdy nie nastĄpi, jeśli

maszyny rachunkowe prawidłowo funkcjonujĄ. Klęski można sobie

już tylko matematycznie wyobrazi†, lecz biada, jeśli do

sztucznych mózgów zakradnie się jakieś fałszerstwo, jeśli

zostanĄ zastosowane niedozwolone chwyty. A to wszystko jeszcze

nie jest tak przykre jak sama możliwoś†, że nagle puszcza jakaś

śruba, psuje się cewka, jakiś guzik błędnie reaguje i już mamy

koniec świata, z powodu technicznego krótkiego spięcia, z powodu

włĄczenia niewłaściwej dźwigni. Tak więc nie grozi już żaden

Bóg, żadna sprawiedliwoś†, żadne fatum jak w PiĄtej symfonii -

lecz wypadki drogowe, tamy walĄce się na skutek zastosowania

fałszywej konstrukcji, eksplozja fabryki bomb atomowych

spowodowana przez roztargnionego

laboranta, źle wyregulowane wylęgarnie. Nasza droga prowadzi obok

ścian wypełnionych reklamami butów Bally, wozów Studebakera,

lodów śmietankowych i tablicami pamiĄtkowymi znaczĄcymi miejsca

spoczynku nieszczęśliwych ofiar wypadków, zdarzajĄ się jeszcze

historie możliwe, w których z tuzinkowej twarzy wyziera nagle

ludzkoś†, czyjś pech nabiera mimochodem sensu ogólnego, sĄd i

sprawiedliwoś† stajĄ się nagle widoczne, może i łaska, wyjednana

przypadkiem, odbita w monoklu pijanego.

CZ¨—Ź DRUGA

Wypadek, wprawdzie nie poważny, kraksa również i tutaj: Alfredo

Traps, żeby wymieni† nazwisko, zatrudniony w branży tekstylnej,

lat czterdzieści pię†, bynajmniej jeszcze nie otyły, zjawisko

pociĄgajĄce, o poprawnych manierach zdradzajĄcych wprawdzie

pewnĄ tresurę, trĄcĄcych czymś prymitywnym i handlarskim - ten

nasz współcześnik jechał właśnie swym studebakerem jednĄ z

większych dróg kraju. Już mógł się spodziewa†, że za godzinę

będzie u siebie w domu, w pewnym znaczniejszym mieście, gdy

nagle wóz zastrajkował. Po prostu przestał się porusza†.

połyskujĄca czerwonym lakierem maszyna spoczęła bezradnie u stóp

niewielkiego wzgórza, na które pięła się droga; na północy

utworzyła się kumulusowa chmura, na zachodzie słoäce stało wciĄż

jeszcze wysoko, tak niemal jak po południu. Traps wypalił

papierosa i zajĄł się tym, czego wymagała sytuacja. Mechanik,

który w koäcu wziĄł na hol studebakera, oświadczył, że nie może

usunĄ† uszkodzenia wcześniej niż następnego dnia - defekt

gaźnika. Czy odpowiadało to rzeczywistości, tego nie można było

ani stwierdzi†, ani też nie byłoby wskazane podejmowa† takiej

próby - jest się wydanym na łup mechaników, jak niegdyś było się

zdanym na laskę rycerzy rozbójników, a jeszcze przed tym na

łaskę bóstw lokalnych i demonów. Za wygodny, aby odby†

półgodzinnĄ drogę do następnej stacji kolejowej i podjĄ† nieco

skomplikowanĄ, cho† krótkĄ podróż do domu, do żony, do czworga

swych dzieci - sami chłopcy - postanowił Traps przenocowa†. Była

godzina szósta wieczór, ciepło, zbliżał się najdłuższy dzieä

lata, wioska, na której skraju stał warsztat samochodowy, miła,

rozsypana u stóp zalesionych wzgórz, z kościółkiem na pagórku,

plebaniĄ, z dębem prastarym, ujętym w żelazne obręcze i podpory,

wszystko solidne, czyściutkie, nawet kupy gnoju przed chłopskimi

domami starannie spiętrzone i szykowne. Była tu również gdzieś

w pobliżu jakaś fabryczka, kilka szynków i gospód, jednĄ z nich

Trapsowi już nieraz polecano, lecz wszystkie pokoje były zajęte

- jakiś zjazd hodowców drobiu zarezerwował łóżka - agentowi

tekstylnemu wskazano willę, gdzie przyjmuje się czasem

przyjezdnych. Traps ociĄgał się. Jeszcze można było wróci†

kolejĄ, lecz wabiła go nadzieja, że przeżyje tu jakĄś przygodę.

Nieraz trafiały się po wsiach dziewczęta, jak ostatnio w

Grossbiestringen, umiejĄce doceni† agentów tekstylnych. Ożywiony

nowym impulsem ruszył w stronę willi. Od kościoła dolatywało

bicie dzwonów. Krowy minęły go porykujĄc. Piętrowy domek stał

w doś† rozległym ogrodzie, ściany oślepiajĄco białe, płaski

dach, zielone okiennice, do połowy przesłonięte krzewami, buki

i świerki, od frontu kwiaty, głównie róże, wśród nich

człowieczek w podeszłym wieku, w skórzanym fartuchu, by† może

właściciel posesji, zajęty lekkĄ robotĄ w ogrodzie: Traps

przedstawił się i poprosił o nocleg.

- Paäski zawód - zapytał stary, który zbliżył się do parkanu,

palĄc brissago, głowa jego ledwie wystawała nad furtkę. -

Pracuje w branży tekstylnej.

Stary bacznie zlustrował Trapsa, spoglĄdajĄc w sposób właściwy

dalekowidzom ponad małymi, nieoprawnymi szkłami.

- Oczywiście, może pan tutaj przenocowa†.

Traps spytał o cenę.

Nie zwykł za to przyjmowa† zapłaty, wyjaśnił stary, jest

samotny, jego syn przebywa w Stanach Zjednoczonych, nad nim ma

pieczę gosposia, panna Simona, jest więc rad, jeśli od czasu do

czasu może przyjĄ† kogoś w gościnę.

Agent podziękował. Był wzruszony tĄ gościnnościĄ i zauważył,

że na wsi nie wymarły bynajmniej cnoty i dobre zwyczaje

przodków. Otworzono mu furtkę. Traps rozejrzał się: żwirowane

dróżki, trawniki, głębokie cienie, fragmenty oświetlone słoäcem.

Dzisiaj wieczorem spodziewa się kilku panów, powiedział stary,

kiedy zbliżyli się do kwiatów, i zaczĄł starannie przycina† krzak

róży. MajĄ przyjś† przyjaciele, którzy mieszkajĄ w sĄsiedztwie,

bĄdź we wsi, bĄdź dalej aż u stóp wzgórza, emeryci, jak on,

ściĄgnęli tutaj dla łagodnego klimatu i dlatego, że tutaj nie

czuje się fenu, wszyscy samotni, wdowcy, spragnieni czegoś

nowego, jakiegoś urozmaicenia, będzie więc to dla niego wielka

przyjemnoś† móc zaprosi† pana Trapsa na kolację i na następujĄcy

po niej kawalerski wieczór. Agent był zaskoczony. Właściwie

chciał zjeś† we wsi, w szeroko znanej gospodzie, lecz nie śmiał

odrzuci† zaproszenia. Czuł się zobowiĄzany. PrzyjĄł propozycję

bezpłatnego noclegu. Nie chciał robi† wrażenia nieuprzejmego

mieszczucha. Udawał więc

zadowolonego. Gospodarz zaprowadził go na pierwsze piętro. Miły

pokój. BieżĄca woda, szerokie łoże, stół, wygodne krzesło, na

ścianie obraz Hodlera, stare, oprawne w skórę tomiska na półce.

Agent otworzył swojĄ walizeczkę, umył się, ogolił, spowił się

w chmurę wody koloäskiej, podszedł do okna, zapalił papierosa.

Wielka tarcza słoneczna opadała za wzgórza opromieniajĄc buki.

Podsumował pobieżnie interesy dnia, zlecenie firmy Rotacher

niczego sobie, kłopot w Wildholzem, pię† procent zażĄdał łajdak,

on mu jeszcze pokaże. Potem wyłoniły się wspomnienia.

Powszednie, nieuporzĄdkowane, zdrada małżeäska planowana w

hotelu Touring, problem, czy najmłodszemu synkowi (którego

najbardziej kocha) kupi† elektrycznĄ kolejkę, uprzejmoś†, a

właściwie obowiĄzek nakazywał telefonicznie powiadomi† żonę o

niezamierzonej zwłoce. Jednak zaniechał tego, jak to już często

bywało. Żona zdĄżyła się nawet przyzwyczai†, a poza tym i tak

by mu nie uwierzyła. ZiewnĄł, pozwolił sobie na jeszcze jednego

papierosa. Widział, jak trzej starsi panowie zbliżali się

kroczĄc żwirowanĄ alejkĄ, dwóch ramię w ramię, gruby i łysy za

nimi. Powitanie, uściski rĄk, objęcia, rozmowy o różach. Traps

odsunĄł się od okna, podszedł do półki z ksiĄżkami. SĄdzĄc po

tytułach, które odczytał, można się było spodziewa† nudnego

wieczoru - Hotzendorff, "Zbrodnia morderstwa i kara śmierci",

Savingy, "System współczesnego prawa rzymskiego", Ernst David

Holle, "Praktyka przesłuchania". Agent zrozumiał. Gospodarz był

prawnikiem, może byłym adwokatem. Przygotował się już na

rozwlekłe dysputy - cóż wie o prawdziwym życiu taki mól

ksiĄżkowy, świadczĄ o tym jego kodeksy. Było również do

przewidzenia, że będzie się mówiło o sztuce albo o czymś

podobnym, tematy, przy których mógł się łatwo zbłaźni† - dobre

sobie, gdyby nie musiał trwa† w centrum walki konkurencyjnej,

on także nabrałby biegłości w subtelniejszych sprawach.

Niechętni schodził więc na dół, gdzie na otwartej, wciĄż

oświetlonej słoäcem werandzie zajęto miejsca, podczas gdy

gosposia, tęga osoba, nakrywała stół w przyległej jadalni. Lecz

zdumiał się, kiedy ujrzał oczekujĄce go towarzystwo. Był rad,

że najpierw zbliżył się doä pan domu, teraz wyglĄdajĄcy niemal

jak fircyk, nieliczne włosy starannie zaczesane, w znacznie za

obszernym surducie. Powitano Trapsa krótkim przemówieniem.

ZdĄżył ukry† swe zaskoczenie, bĄknĄł, że całĄ przyjemnoś† po jego

stronie, skłonił się chłodno, pełen rezerwy, grał rolę bywałego

w świecie fachowca od tekstyliów i pomyślał z żalem, że został

przecież w tej wiosce tylko po to, aby przygada† sobie jakĄś

dziewczynę. To się nie udało. Zobaczył przed sobĄ trzech

pozostałych starców, którzy w niczym nie ustępowali

zdziwaczałemu gospodarzowi. Jak

niesamowite kruki wypełniali słonecznĄ werandę z wyplatanymi

meblami i powiewnymi firankami, zgrzybiali, wymiętoszeni i

zaniedbani, chociaż ich surduty zdawały się by† w najlepszym

gatunku - co spostrzegł natychmiast - jeśli nie bra† pod uwagę

łysego (nazwiskiem Pilet, siedemdziesiĄt siedem lat, jak

oświadczył pan domu przy prezentacji, która teraz nastĄpiła),

sztywno i godnie siedzĄcego na bardzo niewygodnym taborecie,

chociaż wokół stało kilka wygodnych krzeseł. Więcej niż

starannie ubrany, w butonierce biały goździk, gładził

nieustannie przyczernionego krzaczastego wĄsa, emeryt zapewne,

może jakiś były, przez szczęśliwy przypadek wzbogacony

zakrystian albo kominiarz, lub - co równie nie wykluczone -

maszynista. Tym nędzniej prezentowali się dwaj pozostali. Jeden

(pan Kummer, lat osiemdziesiĄt dwa), grubszy jeszcze od Pileta,

otyły, złożony jakby z połci słoniny, siedział w fotelu na

biegunach, twarz miał jaskrawoczerwonĄ, potężny nochal pijaka,

jowialne wyłupiaste oczy za złotym cwikierem, do tego, pewnie

na skutek przeoczenia, nocna koszula pod czarnym

garniturem i kieszenie wypchane gazetami i papierami, podczas gdy

drugi (pan Zorn, lat osiemdziesiĄt sześ†), wysoki i chudy, monokl

wciśnięty w lewe oko, blizny na twarzy, haczykowaty nos,

śnieżnobiała lwia grzywa, zapadłe usta, pod każdym względem

staroświeckie zjawisko - miał źle zapiętĄ kamizelkę i na nogach

dwie różne skarpetki.

- Campari ? - spytał gospodarz.

- Proszę bardzo - odpowiedział Traps i usiadł w fotelu, podczas

gdy wysoki i chudy z zainteresowaniem oglĄdał go przez monokl.

- Pan Traps weźmie zapewne udział w naszej zabawie ?

- Ależ oczywiście. Bardzo lubię zabawy.

Starsi panowie uśmiechnęli się, pokręcili głowami.

- Nasza zabawa jest by† może szczególnego rodzaju - dorzucił

gospodarz ostrożnie, jakby się ociĄgajĄc. - Polega ona na tym,

że wieczorem odgrywamy nasze dawne zawody.

Starcy uśmiechnęli się znów grzecznie, dyskretnie.

Traps zdziwił się. Jak ma to rozumie† ?

- A no tak - sprecyzował gospodarz - ja byłem kiedyś sędziĄ,

pan Zorn prokuratorem, a pan Kummer adwokatem, zabawiamy się

zatem w sĄd.

- Ach tak. - Traps zrozumiał i pomysł wydał mu się możliwy do

przyjęcia. A może jednak wieczór nie był jeszcze całkiem

stracony. Gospodarz przypatrywał się agentowi z uroczystĄ

minĄ.

- W zasadzie - wyjaśnił łagodnym głosem - odtwarzaliśmy słynne

procesy historyczne, proces Sokratesa, proces Jezusa, proces

Joanny d'Arc, proces Dreyfusa, ostatnio podpalenie Reichstagu.

Kiedyś znów Fryderyk Wielki uznany został przez nas za

niepoczytalnego. Traps zdumiał się.

- I odgrywacie to każdego wieczoru ?

Sędzia przytaknĄł.

- Ale oczywiście najpiękniej jest - wyjaśnił dalej - kiedy się

gra w oparciu o żywy materiał, wtedy wynikajĄ szczególnie

interesujĄce sytuacje. Nie dalej jak wczoraj był pewien poseł,

który we wsi wygłosił przemówienie wyborcze i przegapił ostatni

pociĄg. Został skazany na czternaście lat więzienia za szantaż

i przekupstwo. - Surowy sĄd - stwierdził rozbawiony Traps.

- To sprawa honoru - rozpromienili się starcy.

- A jakĄż rolę mógłbym odegra† ?

Znów uśmieszki, niemal śmiech.

- Mamy już sędziego, prokuratora i obroäcę - sĄ to stanowiska

zakładajĄce znajomoś† przedmiotu i reguł gry - powiedział

gospodarz. - Jedynie stanowisko oskarżonego pozostaje nie

obsadzone, chciałbym wszakże jeszcze raz podkreśli†, że pan

Traps nie powinien się w żadnym wypadku czu† zmuszonym do

wzięcia udziału w zabawie.

Pomysł starszych panów rozweselił agenta. Wieczór był

uratowany. Może obejdzie się bez uczonej i nudnej atmosfery,

zapowiada się, że będzie wesoło. Był człowiekiem prostym, nie

wyróżniajĄcym się intelektem i bez szczególnej skłonności do

zaję† intelektualnych, człowiekiem interesu - sprytnym, kiedy

trzeba, gotowym w sprawach zawodowych na wszystko. Lubił przy

tym dobrze zjeś† i wypi†, miał skłonnoś† do rubasznych żartów.

Weźmie udział w zabawie, powiedział, to zaszczyt dla niego zajĄ†

osierocone stanowisko oskarżonego.

- Brawo - zarechotał prokurator i zaklaskał w dłonie - brawo,

tak mówi prawdziwy mężczyzna, to się nazywa odwaga.

Agent zaczĄł rozpytywa† się z ciekawościĄ o zbrodnie, która mu

teraz zostanie przypisana.

- To bez znaczenia - odpowiedział prokurator wycierajĄc monokl

- zbrodni zawsze można się doszuka†.

Wszyscy się roześmieli.

Pan Kummer podniósł się.

- Niech pan pozwoli, panie Traps - rzekł tonem niemal ojcowskim

- musimy jeszcze spróbowa† naszego porto: jest stare, musi się

pan z nim zapozna†.

Poprowadził Trapsa do jadalni. Wielki okrĄgły stół był teraz

odświętnie nakryty. Stare krzesła z wysokimi oparciami, na

ścianach poczerniałe obrazy, wszystko solidne, staromodne. Z

werandy dobiegała paplanina starców, w otwartych oknach pełgało

światło wieczoru, wdzierał się świergot ptaków. Na jakimś

stoliczku stały butelki, jeszcze inne na kominku, bordeaux

ułożone w koszyczkach. Obroäca starannie nalał porto drżĄcĄ

nieco rękĄ ze starej flaszki do dwóch małych kieliszków,

napełnił je po brzegi, trĄcił się z agentem przepijajĄc do

niego, zrobił to ostrożnie, kieliszki z kosztownym płynem ledwie

się musnęły.

Traps skosztował.

- Wyborne - pochwalił.

- Jestem paäskim obroäcĄ, panie Traps - powiedział pan Kummer.

- Powinniśmy zatem wypi† za naszĄ przyjaźä !

- Za naszĄ przyjaźä !

Najlepiej będzie - osĄdził adwokat, tak nacierajĄc na Trapsa

swojĄ czerwonĄ twarzĄ, pijackim nosem i cwikierem, że aż trĄcił

go swym olbrzymim brzuchem, nieprzyjemnĄ miękkĄ masĄ - najlepiej

będzie, jeśli pan Traps od razu wyzna mu swoje przestępstwo.

Wtedy on mógłby zagwarantowa†, że i w sĄdzie jakoś to pójdzie.

Sytuacja nie jest wprawdzie groźna, ale nie należy jej

bagatelizowa†. Wysoki, chudy prokurator, wciĄż jeszcze w pełni

sił umysłowych, wydaje się niebezpieczny, a także sam gospodarz

zdaje się skłania† do surowości, a może nawet pewnej pedanterii,

które z wiekiem - liczy sobie już osiemdziesiĄt siedem lat -

jeszcze przybrały na sile. Mimo to udało się jemu, obroäcy,

przeforsowa† większoś† spraw, a przynajmniej nie dopuści† do

najgorszego. Raz tylko, chodziło wtedy o mord rabunkowy, nie

można było naprawdę nic pomóc. Ale przecież mord rabunkowy nie

wchodzi tu zapewne w rachubę, na to jego zdaniem, pan Traps nie

wyglĄda, a może jednak ?

Agent roześmiał się, nie popełnił na szczęście żadnej zbrodni.

Następnie powiedział: "Na zdrowie !"

- Niech pan mi się zwierzy ! - zachęcał go obroäca. - Nie

powinien pan się wstydzi†. Ja znam życie, mnie już nic nie

zadziwi. Losy ludzkie rozwijały się przed moimi oczami, panie

Traps, otwierały się otchłanie, może mi pan wierzy†.

Bardzo mu naprawdę przykro, uśmiechnĄł się zalotnie agent, że

jest oskarżonym, który nie popełnił przestępstwa - a poza tym

to już rzecz prokuratora coś wynaleź†, przecież sam obroäca to

powiedział, nieprawda ? Jak zabawa, to zabawa. On sam jest

ciekaw, co z tego wyniknie. Czy odbędzie się prawdziwe

przesłuchanie ?

- Spodziewam się !

- Bardzo mnie to cieszy.

Obroäca przybrał zakłopotany wyraz twarzy.

- Pan się czuje niewinny, panie Traps ?

Agent roześmiał się: - Zupełnie niewinny - i rozmowa wydała mu

się nad wyraz zabawna.

Obroäca przecierał cwikier.

- Niech pan to sobie dobrze zakarbuje, młody przyjacielu -winny

czy niewinny - chodzi o taktykę ! To wielce ryzykowne, mówiĄc

łagodnie, obstawa† przy niewinności przed naszym sĄdem.

Przeciwnie, byłoby najrozsĄdniej od razu obwini† się o jakieś

przestępstwo, na przykład, rzecz korzystna szczególnie dla ludzi

interesu: oszustwo. Wtedy zawsze można jeszcze ustali† na

podstawie przesłuchania, że oskarżony przesadza, że właściwie

nie można mówi† o oszustwie, lecz raczej o niewinnym

zatuszowaniu faktów ze względu na reklamę, jak to często w

handlu bywa. Droga od winy do niewinności jest wprawdzie trudna,

ale możliwa, natomiast jest zgoła beznadziejne i ma

katastrofalny wpływ na wynik, jeśli ktoś chce koniecznie

zachowa† niewinnoś†. Traci pan tam, gdzie mógłby pan jeszcze

zyska†. Jest pan w sytuacji przymusowej, nie może pan już wybra†

sobie winy, lecz musi pan pozwoli† na narzucenie jej sobie.

Agent, rozbawiony, wzruszył ramionami. Ubolewa, że nie może

zadowoli† sĄdu, ale naprawdę nie przypomina sobie niestety

żadnego wykroczenia, które by go skłóciło z prawem.

Obroäca znów założył cwikier. Z Trapsem będzie miał kłopot,

powiedział z namysłem, niełatwa to będzie sprawa. - Ale przede

wszystkim - zakoäczył rozmowę - niech pan się zastanawia nad

każdym słowem, nie paple bez zastanowienia, bo inaczej zostanie

pan skazany na wieloletnie więzienie, a wtedy nic zrobi† się nie

da. Potem nadeszli inni. Zajęto miejsca za okrĄgłym stołem.

Swojski nastrój, żarciki. Nasamprzód podano najrozmaitsze

zakĄski, wędliny, jajka po rosyjsku, ślimaki, zupę żółwiowĄ.

Nastrój był znakomity, zjadano ze smakiem, chlipiĄc bez żenady.

- No, oskarżony, cóż pan może nam zaprezentowa†, spodziewam się

jakiegoś pięknego, solidnego morderstwa - zarechotał prokurator.

Obroäca zaprotestował.

- Mój klient został oskarżony, chociaż nie dopuścił się żadnego

przestępstwa, jest to, można by rzec, niezwykle rzadki wypadek

w sĄdownictwie. Oświadcza, że jest niewinny.

- Niewinny - zdziwił się prokurator. Szramy na twarzy błysnęły

czerwieniĄ, monokl o mało nie wpadł mu do talerza, kołysał się

jak wahadło na czarnym sznureczku. Karłowaty sędzia, który

właśnie wrzucał do zupy kawałki chleba, znieruchomiał, spojrzał

z wyrzutem na agenta, pokręcił głowĄ, nawet milczĄcy łysek z

białym goździkiem wytrzeszczył w zdumieniu oczy. Zapadła

niepokojĄca cisza. Przestały brzęka† łyżki i widelce, umilkły

sapania i mlaskanie. Tylko Simona w głębi pokoju chichotała

cichutko.

- Musimy przeprowadzi† śledztwo - powiedział wreszcie

prokurator. - Co nie może istnie†, nie istnieje.

- No proszę - zaśmiał się Traps. - Jestem do dyspozycji !

Do ryb podano wino, lekkiego, musujĄcego neuchatela.

- A zatem - powiedział prokurator oczyszczajĄc z ości pstrĄga -

przekonamy się. Żonaty ?

- Od jedenastu lat.

- Dzieciaki sĄ ?

- Czworo.

- Zawód ?

- W branży tekstylnej.

- Jest pan agentem firmy, drogi panie Traps ?

- Przedstawicielem generalnym.

- —wietnie. Miał pan kraksę ?

- Przypadek. Pierwszy raz od roku.

- Ach, a przed rokiem ?

- No tak, ale wtedy jechałem starym wozem - wyjaśnił Traps. -

Citroenem, model 1939, teraz mam studebakera, czerwony, na

zamówienie.

- Studebaker, ach, to interesujĄce, i to od niedawna ? Przedtem

nie był pan pewnie przedstawicielem generalnym ?

- Prostym, zwykłym agentem w branży tekstylnej.

- Koniunktura - przytaknĄł prokurator.

Obok Trapsa siedział obroäca.

- Uważaj pan - powiedział szeptem.

Agent branży tekstylnej, przedstawiciel generalny, jak możemy

go już teraz nazywa†, zajĄł się beztrosko befsztykiem po

tatarsku, wycisnĄł cytrynę, była to jego własna recepta -

odrobina koniaku, papryka i sól. Lepszego jedzenia nie zdarzyło

mu się nigdy kosztowa†, rozpromienił się cały, jak dotĄd

wieczory w "Schlaraffii" uważał za zaszczyt, największĄ

przyjemnoś†, jakiej mógł zazna† człowiek jego pokroju, lecz ten

kawalerski wieczór zapowiadał jeszcze lepszĄ zabawę.

- Aha - zauważył prokurator - należy pan do "Schlaraffii".

Jakiego pseudonimu używa pan tam ?

- Markiz de Casanova.

- —wietnie ! - zachichotał radośnie prokurator, jakby

informacja ta miała szczególnĄ wagę, wciskajĄc znów monokl. -

Bardzo nam przyjemnie to usłysze†. Czy można z paäskiego

pseudonimu wnosi† o paäskim życiu prywatnym, mój drogi ? -

Uwaga ! - syknĄł obroäca.

- Drogi panie - odpowiedział Traps. - Tylko w pewnej mierze.

Kiedy z kobietami przytrafia mi się coś pozamałżeäskiego, to

tylko przypadkowo i bez ambicji.

Czy pan Traps nie byłby tak dobry i nie zechciał opowiedzie†

zebranemu tu towarzystwu swego życia w krótkim zarysie, zapytał

sędzia rozlewajĄc do kieliszków neuchatela. Skoro już

postanowiono odby† sĄd nad miłym gościem i grzesznikiem i, jeśli

się uda, zamknĄ† go na długie lata, to byłoby rzeczĄ

najwłaściwszĄ usłysze† od niego coś bardziej szczegółowego,

prywatnego, intymnego, jakiejś historyjki o kobietach, jeśli

można - z pieprzykiem.

- Opowiada†, opowiada† ! - domagali się chichoczĄc starsi

panowie. Zaprosili raz do stołu jakiegoś alfonsa, który

opowiadał najciekawsze i najbardziej pikantne rzeczy ze swojej

dziedziny i udało mu się wykręci† czterema latami więzienia.

- No, no - zaśmiał się również Traps - cóż o mnie można

powiedzie†. Prowadzę zupełnie powszednie życie, moi panowie,

pospolite życie, jak to zaraz wyznam. Pijemy !

- Pijemy !

Przedstawiciel generalny uniósł kieliszek, spojrzał głęboko w

nieruchome, ptasie oczy czterech starców utkwione w nim tak,

jakby był szczególnie smakowitym kĄskiem, po czym brzęknęły

trĄcane kieliszki.

Na dworze słoäce wreszcie zaszło, ucichł także piekielny skwir

ptaków, krajobraz jednak rysował się jeszcze ostro - ogrody i

czerwone dachy pośród drzew, lasy na wzgórzach, w oddali góry i

kilka lodowców - nastrój spokoju, wiejska cisza, uroczyste

przeczucie szczęścia, błogosławieästwa bożego i kosmicznej

harmonii. - Miałem twardĄ młodoś† - zaczĄł Traps, kiedy Simona

zmieniła talerz i podała potężny dymiĄcy półmisek. Champignons

a la creme. - Ojciec mój był robotnikiem, proletariuszem, który

padł ofiarĄ herezji Marksa i Engelsa, był to zgorzkniały, ponury

człowiek, który nigdy nie zatroszczył się o swoje jedyne

dziecko, matka była praczkĄ, przekwitła wcześnie.

Mogłem chodzi† tylko do szkoły powszechnej, tylko do

powszechniaka - wyznał ze łzami w oczach, rozgoryczony i

wzruszony zarazem swojĄ surowĄ przeszłościĄ, podczas gdy panowie

powściĄgliwie trĄcali się kieliszkami marechaux.

- Ciekawe - powiedział prokurator - ciekawe. Tylko szkoła

powszechna. Ale przy pomocy łokci szanowny pan jakoś się wybił.

- No myślę - chełpił się Traps, rozgrzany przez marechaux,

zachęcony towarzyskĄ atmosferĄ, światem bożym odświętnie

rozpościerajĄcym się za oknami. - No myślę. Jeszcze przed

dziesięcioma laty byłem tylko domokrĄżcĄ i z małĄ walizkĄ

wędrowałem od domu do domu. Ciężka praca, włóczęga, noclegi po

stogach, w podejrzanych zajazdach. W mojej branży zaczynałem od

dołu, od samego dołu. A teraz, moi panowie, gdybyście mogli

zobaczy† moje konto bankowe ! Nie chcę się chwali†, ale czy ktoś

z was ma studebakera ?

- Niechże pan będzie ostrożny - wyszeptał zakłopotany obroäca.

- Jak do tego doszło ? - spytał zaciekawiony prokurator.

Obroäca upomniał Trapsa - powinien pilnowa† się i nie mówi† za

wiele.

Traps oznajmił, że przejĄł wyłĄczne przedstawicielstwo

hefajstonu na kontynent, i triumfalnie rozejrzał się dokoła. -

Tylko Hiszpania i Bałkany sĄ w innych rękach.

- Hefajstos był greckim bogiem - zarechotał mały sędzia

nakładajĄc na talerz pieczarki - naprawdę wielkim kowalem-

artystĄ. Boginię miłości i jej zalotnika, boga wojny Aresa,

złapał do tak subtelnie wykutej i niewidzialnej sieci, że inni

bogowie nie mogli się doś† nacieszy† tym połowem, co jednak

oznacza hafajston, którego wyłĄczne przedstawicielstwo przejĄł

szanowny pan Traps, to pozostaje dla sędziego zawoalowane i

mgliste.

- A jednak jest pan bliski prawdy, czcigodny gospodarzu i

sędzio - roześmiał się Traps. - Sam pan mówi: zawoalowane, a

właśnie ten nie znany mi bóg grecki o prawie identycznym z nazwĄ

mego produktu imieniu utkał owĄ delikatnĄ jak welon i

niewidzialnĄ sie†. Mamy dzisiaj już nylon, perlon, myrlon,

istnieje również hefajston, król sztucznych tkanin, nie do

zdarcia, przejrzysty, prawdziwe dobrodziejstwo dla reumatyków,

stosowany zarówno w przemyśle, jak w modzie, w czasie wojny i

w czasie pokoju. Znakomity materiał na spadochrony, a zarazem

najbardziej pikantna materia na nocne koszule dla

najpiękniejszych paä, jak uczĄ moje własne badania. -

Słuchajcie no, słuchajcie - zaskrzeczeli starcy - własne badania,

a to dobre ! - Simona znów zmieniła talerze i podała pieczeä

cielęcĄ. - Co za uczta ! - rozpromienił się przedstawiciel

generalny. - Cieszy mnie - powiedział prokurator - że potrafi

pan docenia† te rzeczy, i słusznie ! PrezentujĄ nam tu najlepsze

produkty, i to w zadowalajĄcych ilościach, menu jak sprzed

wieku, kiedy ludzie mieli jeszcze odwagę jeś†. Chwała Simonie

! Chwała naszemu

gospodarzowi ! Sam przecież robi zakupy, stary karzeł i wyjadacz,

a co do win, to już Pilet, jako karczmarz, zabiega o nie w

okolicznych wioskach. I jemu też chwała ! Lecz jakże przedstawia

się paäska sprawa, mój zuchu ? Badajmy dalej paäski przypadek.

Teraz znamy już paäskie życie - była to prawdziwa przyjemnoś†

wejrze† w nie na chwilę, na paäskĄ działalnoś† uzyskaliśmy już

jasny poglĄd. Tylko jeden nieważny punkt nie został jeszcze

wyjaśniony: jak doszedł pan w swym zawodzie do tak lukratywnego

stanowiska ? Samym

wysiłkiem, tylko żelaznĄ energiĄ ?

- Uwaga - syknĄł obroäca. - Teraz będzie niebezpiecznie. -To

nie było takie łatwe - odpowiedział Traps przypatrujĄc się

pożĄdliwie, jak sędzia przystępuje do krajania pieczeni -

musiałem najpierw pokona† Gygaxa, a to była ciężka robota. -

Ach, pana Gygaxa, a któż to znowu ?

- Mój dawny szef.

- Trzeba było go się pozby†, chciał pan powiedzie† ?

- Trzeba go było usunĄ†, aby uży† szorstkiego języka mojej

branży - odpowiedział Traps nabierajĄc sosu. - Panowie wybaczĄ

mojĄ szczeroś†. W interesach idzie się na całego, zĄb za zĄb,

a kto chce by† dżentelmenem, to trudno, taki ginie. Ja zarabiam

pieniędzy jak lodu, ale haruję jak dziki osioł, co dzieä robię

sześ†set kilometrów moim studebakerem. Tak bardzo fair znów nie

postępowałem, jak się rzekło, kiedy trzeba było staremu Gygaxowi

przyłoży† nóż do gardła i pchnĄ†, ale musiałem iś† w górę, co

tu gada†, ostatecznie interes jest tylko interesem.

Prokurator spojrzał ciekawie znad cielęcej pieczeni.

- UsunĄ†, przyłoży† nóż do gardła, popchnĄ†, to sĄ przecież

doś† złośliwe wyrażenia, drogi panie Traps.

Przedstawiciel generalny zaśmiał się.

- Należy je oczywiście rozumie† w sensie przenośnym

- A jak się ma pan Gygax, szanowny panie ?

- Umarł w zeszłym roku.

- Czy pan oszalał - zasyczał wzburzony obroäca. - Pan chyba do

cna zwariował.

- W zeszłym roku - ubolewał prokurator. - To przykre. A ileż

miał lat ?

- Pię†dziesiĄt dwa.

- W sile wieku. A na co umarł ?

- Na jakĄś tam chorobę.

- Kiedy pan otrzymał jego stanowisko ?

- Trochę wcześniej.

- —wietnie, to mi na razie wystarczy - powiedział prokurator. -

Mamy szczęście. Wygrzebaliśmy trupa, a to ostatecznie

najważniejsze. Wszyscy się roześmiali. Nawet Pilet, łysy jak

pała, który z nabożeästwem zajadał, pedantycznie, nieomylnie

pochłaniajĄc niezmierzone ilości, podniósł wzrok znad talerza.

- Dobrze - powiedział i skubnĄł czarnego wĄsa.

Po czym zamilkł i jadł dalej.

Prokurator uroczyście podniósł kieliszek.

- Moi panowie - oświadczył - na cześ† tego odkrycia musimy

skosztowa† pichon-longueville z 1933 r. Dobre bordeaux do dobrej

zabawy.

Znów trĄcili się kieliszkami, przepijajĄc do siebie.

- Niech to pioruny, panowie - zdumiał się przedstawiciel

generalny, jednym łykiem wychylajĄc pichon i wyciĄgajĄc

kieliszek ku sędziemu - Wspaniały trunek !

Zapadł zmierzch i nie można już było prawie rozpozna† twarzy

zgromadzonych. Za oknami czuło się obecnoś† pierwszych gwiazd,

gdy gospodyni zapaliła trzy wielkie, ciężkie świeczniki, które

rzuciły na ściany cienie siedzĄcych wokół okrĄgłego stołu niczym

kielich jakiegoś fantastycznego kwiatu. Ufny, swojski nastrój,

atmosfera powszechnej życzliwości, rozluźnienie form

towarzyskich, obyczajów.

- Jak w bajce - zdumiał się Traps.

Obroäca starł serwetĄ pot z czoła.

- Sam pan jest bajkĄ, drogi panie Traps - powiedział. Nie

zdarzyło mi się jeszcze spotka† oskarżonego, który z większym

spokojem zdobyłby się na tak nierozważne wynurzenia.

Traps zaśmiał się.

- Niech pan się nie obawia, drogi sĄsiedzie. Kiedy

przesłuchanie się już zacznie, nie stracę głowy.

W pokoju śmiertelna cisza jak przed chwilĄ. Nie usłyszysz

najcichszego mlaskania, najlżejszego chrzĄknięcia

- Nieszczęśniku - jęknĄł obroäca. - Cóż pan przez to rozumie:

"Kiedy przesłuchanie się już zacznie" ?

- Czyżby - rzekł przedstawiciel generalny zgarniajĄc na talerz

sałatę - już coś się zaczęło ?

Starcy uśmiechnęli się, spojrzeli po sobie porozumiewawczo,

przebiegle, zachichotali radośnie.

MilczĄcy, opanowany łysek parsknĄł:

- On nie zauważył, on nie zauważył !

Traps spojrzał nieufnie, był zaskoczony, ta szelmowska wesołoś†

wydała mu się niesamowita, wrażenie, które wprawdzie szybko

ustĄpiło, tak że sam nawet zaczĄł się śmia†.

- Panowie wybaczĄ mi - powiedział - wyobrażałem sobie tę zabawę

uroczyściej, godniej, z zachowaniem formalności, z posmakiem sali

sĄdowej.

- Kochany panie Traps - wyjaśnił mu sędzia. - Wiele bym dał,

żeby raz jeszcze ujrze† paäskĄ zdumionĄ twarz. Nasz sposób

sprawowania sĄdu wydaje się panu obcy i za bardzo pochopny, jak

widzę, lecz, wielce szanowny panie, my czterej przy tym stole

jesteśmy na emeryturze i wyzwoliliśmy się od niepotrzebnego

zalewu formułek, protokołów, papierków i ustaw i od całego tego

kramu, który ciĄży na naszych sĄdach. My sĄdzimy nie wdajĄc się

w szmatławe kodeksy i paragrafy.

- To śmiałe - odpowiedział Traps trochę bełkotliwie. - To

śmiałe, panowie, to mi imponuje. Nie wdajĄc się w paragrafy, to

jest śmiała idea.

Obroäca podniósł się ceremonialnie. Idzie zaczerpnĄ† powietrza,

oznajmił, nim podadzĄ kurczaka i następne dania, mały zdrowotny

spacerek i papieros sĄ na czasie, zaprasza więc pana Trapsa, aby

mu towarzyszył.

Z werandy wkroczyli prosto w noc, która wreszcie zapadła,

gorĄca i majestatyczna. Z okien jadalni spływały na trawniki

wstęgi światła, sięgajĄc aż po grzĄdki z różami. Niebo pełne

gwiazd, bez księżyca, ciemnym masywem rysowały się drzewa,

ledwie się można było domyśli† ścieżek. Ociężali od wina, coraz

to zataczali się i tracili równowagę, kosztowało ich wiele

wysiłku, aby iś† normalnie i prosto, palili papierosy paisiennes

- czerwone punkciki w ciemności. - Mój Boże - Traps zaczerpnĄł

powietrza - cóż to była za zabawa tam - wskazał ku oświetlonym

oknom, w których właśnie ukazała się masywna sylwetka gospodyni.

- Przyjemnie się zaczyna, całkiem przyjemnie.

- Drogi przyjacielu - powiedział obroäca zataczajĄc się i

wspierajĄc na Trapsie. - Nim zawrócimy i zaatakujemy naszego

kurczaka, niech mi wolno będzie zwróci† się do pana z jednĄ

uwagĄ na serio, którĄ powinien pan sobie wziĄ† do serca. Darzę

pana sympatiĄ, mój drogi, życzę panu jak najlepiej, chcę mówi†

do pana jak ojciec: jesteśmy na najlepszej drodze, aby z

kretesem przegra† nasz proces ! - A to pech - odpowiedział

przedstawiciel generalny, ostrożnie prowadzĄc obroäcę alejkĄ

wokół wielkiego, ciemnego i kulistego masywu zarośli. Dalej była

sadzawka, wyczuli, że stoi tu kamienna ława, usiedli. Gwiazdy

odbijały się w wodzie, chłód wzrastał. Od strony wsi tony

harmonijki i śpiew, zadĄł też uroczyście alpejski róg - ZwiĄzek

Hodowców Drobiu świętował.

- Musi się pan wziĄ† w kupę- napomniał obroäca. - Ważne pozycje

zostały opanowane przez wroga, zmarły Gygax, który całkiem

niepotrzebnie wypłynĄł przez paäskĄ niepowściĄgliwĄ paplaninę,

poważnie panu zagraża, to wszystko obciĄża, niedoświadczony

obroäca musiałby skapitulowa†, lecz wytrwałościĄ - wykorzystujĄc

wszystkie szansa, przede wszystkim zaś liczĄc na paäskĄ jak

największĄ ostrożnoś† i dyscyplinę - mogę jeszcze to, co istotne,

uratowa†.

Traps roześmiał się.

- To byłaby wcale komiczna zabawa towarzyska - stwierdził -

trzeba by ja wprowadzi† również na następnym posiedzeniu

"Schlarafii". - Prawda ? - ucieszył się obroäca. - Człowiek

odżywa. Ja zaraz skapcaniałem, drogi przyjacielu, jak tylko

porzuciłem pracę i nagle, bez zajęcia, bez mojego dawnego zawodu

miałem zażywa† starości w tej wiosce. Bo cóż tu się dzieje ?

Nic, tyle że nic czuje się fenu, to wszystko. Zdrowy klimat ?

Dobre sobie - bez pracy umysłowej ! Prokurator dogorywał,

przypuszczano, że nasz gospodarz ma raka żołĄdka. Pilet cierpiał

na cukrzycę, mnie dokuczało nadciśnienie. Oto rezultat. Pieskie

życie. Często siadywaliśmy smutni, gwarzyli sobie tęsknie o

naszych dawnych zawodach i sukcesach, to była nasza jedyna

skromna rozrywka. I oto prokurator wpadł na pomysł, aby

wprowadzi† tę zabawę, sędzia oddał do dyspozycji dom, a ja mój

kapitał. - No cóż, jestem kawalerem, a jako wieloletni adwokat

górnych dziesięciu tysięcy mogłem sobie odłoży† ładnĄ sumkę. Mój

drogi, wprost nie chce się wierzy†, jak wspaniale potrafi się

odwzajemni† swemu obroäcy uniewinniony korsarz wielkiej

finansjery - graniczy to już z rozrzutnościĄ. Zabawa ta stała się

dla nas ożywczym źródłem, hormony, żołĄdki, soki żołĄdkowe znów

zaczęły dobrze funkcjonowa†, zniknęła nuda, znów pojawiły się

energia, młodzieäczoś†, prężnoś†, apetyt: niech pan tylko

popatrzy i nie zważajĄc na swój brzuch wykonał parę †wiczeä

gimnastycznych, jeśli Traps dobrze dojrzał w ciemności. - Bawimy

się z goś†mi sędziego, którzy odtwarzajĄ naszych oskarżonych -

ciĄgnĄł obroäca siadajĄc - czasem z domokrĄżcami, a przed dwoma

miesiĄcami musieliśmy nawet skaza† pewnego niemieckiego generała

na dwadzieścia lat więzienia. Przejeżdżał tędy z małżonkĄ, tylko

moja sztuka uratowała go od szubienicy.

- Wspaniale - powiedział Traps - ta produkcja skazaäców ! Lecz

ta szubienica to już nieprawdopodobne, z tym już troszeczkę pan

przesadza, szanowny panie mecenasie, kara śmierci została

przecież zniesiona.

- W prawodawstwie paästwowym - stwierdził skwapliwie obroäca -

lecz my tutaj mamy do czynienia z prawodawstwem prywatnym i

znóweśmy jĄ wprowadzili. Właśnie możliwoś† skazania na karę

śmierci sprawia, że nasza gra tak jest emocjonujĄca i osobliwa.

- I kata też pewnie macie, co ? - zaśmiał się Traps.

- Oczywiście - potwierdził z dumĄ obroäca. - Mamy i kata.

Pilet. - Pilet ?

- Zdziwił się pan, co ?

Traps przełknĄł parę razy ślinę.

- Przecież on ma gospodę i dostarcza wina, które pijemy. -

Zawsze był oberżystĄ - uśmiechnĄł się dobrodusznie obroäca. -

Swoje paästwowe zajęcie uprawiał tylko jako amator. Niemal

honorowo. Był jednym z najwybitniejszych fachowców w sĄsiednim

kraju; wprawdzie już od dwudziestu lat na emeryturze, lecz wciĄż

jeszcze biegły w swojej sztuce.

UlicĄ przejechał samochód i w świetle reflektorów zajaśniał dym

papierosów. Przez mgnienie oka Traps ujrzał również obroäcę,

nieforemnĄ posta† w niechlujnym surducie, tłustĄ, zadowolonĄ,

dobrodusznĄ twarz. Zadrżał. Zimny poty wystĄpił mu na czoło.

- Pilet.

Obroäca zdumiał się.

- Cóż to się panu stało, drogi Traps ? CzujĄ, że pan drży. Może

zrobiło się panu niedobrze ?

- Sam nie wiem - wyszeptał przedstawiciel generalny i ciężko

westchnĄł. - Sam nie wiem.

Ujrzał przed sobĄ łyska, który przy stole zachowywał się doś†

głupkowato, trzeba było dużego opanowania, żeby jeś† w

towarzystwie kogoś takiego, ale czyż można go wini†, że miał

biedaczysko taki zawód. ťagodna noc letnia, jeszcze bardziej

łagodne wino nastroiły Trapsa humanitarnie, tolerancyjnie,

pozbawiły go uprzedzeä, był ostatecznie człowiekiem, który wiele

widział i znał świat, nie był tchórzem ani filistrem, był nie

byle jakim fachowcem tekstylnym, tak, teraz nawet wydało się

Trapsowi, że wieczór, bez kata byłby mniej wesoły i zabawny,

cieszył się już, że niebawem będzie mógł w "Schlarafii" popisa†

się tĄ przygodĄ, kata też pewnie jakoś by się sprowadziło przy

pomocy niewielkiego wynagrodzenia i zwrotu kosztów, i wreszcie

wyzwolony od obaw wybuchnĄł

śmiechem: "Ależ wpadłem! A już miałem stracha ! Zabawa staje się

coraz weselsza !"

- Zaufaniem płaci się za zaufanie - powiedział obroäca, kiedy

się już podnieśli i wspierajĄc się wzajemnie, oślepieni światłem

bijĄcym z okien ostrożnie postępowali ku domowi. - Jak pan zabił

Gygaxa ? - Ja miałbym zabi† Gygaxa ?

- No, jeżeli nie żyje !

- Ale to nie ja go zabiłem !

Obroäca zatrzymał się.

- Mój drogi , młody przyjacielu - odpowiedział współczujĄca. -

Rozumiem paäskie skrupuły. Ze wszystkich zbrodni najbardziej

przykro jest przyzna† się do morderstwa. Oskarżony wstydzi się,

nie chce uzna† swego czynu, zapomina, usuwa go z pamięci, w

ogóle wiele ma zastrzeżeä wobec przeszłości, obciĄża siebie

przesadnymi wyrzutami i nikomu nie ufa, nawet swemu

przyjacielowi i

opiekunowi, obroäcy, co właśnie jest najbardziej niedorzeczne,

bo dobry obroäca kocha mord i cieszy się, kiedy mu się jakiś

mord przedstawi. Do rzeczy więc, drogi panie Traps. Ja czuję się

dobrze wtedy, kiedy mam przed sobĄ jakieś rzeczywiste zadanie,

jak alpinista, który stoi u stóp niepokonanego

czterotysięcznika, że się tak wyrażę, jako doświadczony turysta

- wtedy mózg zaczyna myśle†, wszystkie tryby poruszajĄ się

sprawnie, aż miło. Paäska nieufnoś† jest więc wielkim, tak,

chciałoby się rzec, zasadniczym błędem, jaki pan popełnia.

Dlatego niech pan się wreszcie przyzna, mój stary !

Przedstawiciel generalny zaklinał się jednak, że nie ma nic do

wyznania

Obroäca zawahał się. W ostrym świetle padajĄcym z okna, od

którego dobiegał coraz bardziej swawolny brzęk kieliszków i

śmiechy, patrzył na Trapsa wytrzeszczonymi oczami.

- Chłopcze mój, chłopcze - mruczał z dezaprobatĄ - a cóż to

znowu ma znaczy† ? WciĄż jeszcze nie chce pan porzuci† swojej

fałszywej taktyki i dalej chce pan gra† niewinnego ? Czy wciĄż

pan jeszcze nic nie rozumie ? Trzeba się przyzna†, czy się chce,

czy nie, a zawsze znajdzie się coś, do czego należałoby się

przyzna†, przecież powinno to panu już wreszcie zaświta† w

głowie ! A więc śmiało, mój drogi, bez ceregieli i ociĄgania

się, niech pan wali, co panu leży na wĄtrobie. Jak zabił pan

Gygaxa ? W afekcie, prawda ? Wtedy musielibyśmy przygotowa† się

do oskarżenia o zabójstwo. Mogę się założy†, że prokurator zdĄża

w tym kierunku. Przeczucie mi to mówi. Znam ja tego gagatka !

Traps potrzĄsnĄł głowĄ.

- Drogi panie obroäco - powiedział - Szczególny urok naszej gry

polega na tym, jeśli wolno mi jako poczĄtkujĄcemu wyrazi† swoje

bardzo niekompetentne zdanie, że biorĄcy w niej udział czuje się

nagle nieswojo i przenika go dreszcz strachu. Zabawa grozi

przerodzeniem się w rzeczywistoś†. Człowiek zadaje sobie nieraz

pytanie, czy jest właściwie przestępcĄ, czy nie, czy rzeczywiście

zabił starego Gygaxa, czy go nie zabił. Kiedy słuchałem pana,

o mało nie zakręciło mi się w głowie. I dlatego zaufaniem

odwzajemniam zaufanie. Nie ponoszę winy za śmier† starego

gangstera. Naprawdę. Przy tych słowach wkroczyli znów do

jadalni, gdzie już podawano kurczaka, a w kieliszkach iskrzył

się chateau pavie 1921. Traps, ożywiony, zwrócił się do

poważnego, milczĄcego łyska, uścisnĄł mu rękę. Od obroäcy

dowiedział się, jaki był dawny zawód łyska, i chciałby

podkreśli†, że nie może by† nic bardziej miłego niż ujrze† przy

stole tak dzielnego człowieka, zapewnia go, że nie ma w tej

mierze przesĄdów, wręcz przeciwnie. Pilet, gładzĄc

przyczernionego wĄsa, bełkotał rumieniĄc się, trochę zażenowany

i w jakimś okropnym dialekcie:

- Jestem rad, jestem rad, będę się starał.

Po tej wzruszajĄcej scenie bratania się kurczak smakował

wyśmienicie. Był przyrzĄdzony według sekretnego przepisu Simony,

jak oznajmił sędzia. Mlaskano, jedzono rękoma, wychwalajĄc ten

arcyprzysmak, pito, trĄcano się kieliszkami za zdrowie każdego,

zlizywano sos z palców, wszyscy czuli się znakomicie i w

atmosferze przytulnej swojskości proces znów ruszył z miejsca:

prokurator z serwetĄ zawiĄzanĄ wokół szyi, podnoszĄc kĄsek ku

układajĄcym się w dziób, mlaskajĄcym ustom, wciĄż żywił

nadzieję, że jako przystawkę do drobiu otrzyma jeszcze

przyznanie się do winy. - Oczywiście, kochany i wielce

szanowny oskarżony - wypytywał Trapsa - otruł pan Gygaxa ? -

Nie - zaśmiał się Traps. - Nic podobnego.

- Powiedzmy więc: zastrzelił ?

- Też nie.

- Zaaranżował tajemniczy wypadek samochodowy ?

Wszyscy się roześmieli, a obroäca zasyczał:

- Uwaga ! To pułapka !

- Pech, panie prokuratorze, wyraźny pech - zawołał ze swadĄ

Traps. - Gygax umarł na zawał serca, i nie był to pierwszy

zawał, jaki mu się przytrafił, już przed laty chwyciło go,

musiał uważa† na siebie, chociaż wobec innych udawał zdrowego,

przy lada wzruszeniu można się było obawia†, że to się powtórzy,

wiem dobrze.

- Ach, i od kogóż to ?

- Od jego żony, panie prokuratorze.

- Od jego żony ?

- Uwaga na miłoś† boskĄ - wyszeptał obroäca.

Chateau pavie z 1921 przerósł oczekiwania. Traps wychylał już

czwarty kieliszek i Simona postawiła obok niego dodatkowĄ

flaszkę. Ponieważ prokurator się dziwi - tu przedstawiciel

generalny przepił do starszych panów - nie chcę, aby wysoki sĄd

myślał, że on coś ukrywa, chce powiedzie† prawdę i przy prawdzie

obstawa†, cho†by nawet obroäca miał dalej ostrzegawczo posykiwa†

swoje ostrzeżenia. Z paniĄ Gygax mianowicie istotnie coś go

łĄczyło, no tak, stary gangster często bywał w podróży,

zaniedbujĄc najokropniej swojĄ dobrze zbudowanĄ i powabnĄ żonkę,

od czasu do czasu grał więc rolę pocieszyciela na kanapie w

pokoju Gygaxa, a później niekiedy i w łożu małżeäskim, jak to

się zdarza i jak to bywa na tym świecie. Na te słowa Trapsa

starsi panowie zmartwieli, następnie zaś zapiszczeli naraz

głośno z satysfakcji i łysek, zwykle milczĄcy, zawołał

podrzucajĄc biały goździk:

- Przyznaje się, przyznaje się.

Tylko obroäca, zrozpaczony, złapał się za głowę.

- Co za głupota - zawołał. Jego klient zwariował i nie można

bra† na serio jego opowiadania. Traps zaprotestował z oburzeniem

wśród nowych oklasków zgromadzonych. Od tego zaczęła się dłuższa

wymiana zdaä między obroäca i prokuratorem, gwałtowne zmaganie

się, komiczne i poważne zarazem, którego treści Traps nie

rozumiał... Chodziło o słowo dolus, przedstawiciel generalny nie

wiedział, co by też mogło oznacza†. Dyskusja stawała się coraz

bardziej gwałtowna, prowadzona coraz głośniej, coraz bardziej

niezrozumiale, wtrĄcił się sędzia, uniósł się nawet. Traps z

poczĄtku usiłował przysłuchiwa† się, aby zgadnĄ†, o czym była

mowa, odetchnĄł jednak, kiedy gospodyni podała sery - camambert,

brie, ementaler, gruyere, tete de moine, vacherin, limburger,

gorgonzola i pogodziwszy się z tym, że dolus znaczy dolus,

przepił do łyska, jedynego, który milczał i też zdawał się nic

nie rozumie†, kiedy naraz, niespodziewanie prokurator znów

zwrócił się do niego.

- Panie Traps - zapytał ze zjeżonĄ lwiĄ grzywĄ i purpurowĄ

twarzĄ, trzymajĄc monokl w lewej ręce. - Czy wciĄż jeszcze jest

pan zaprzyjaźniony z paniĄ Gygax ?

Wszyscy wpatrzyli się w Trapsa, który wsunĄł do ust kawałek

bułka z camambertem i żuł smakowicie. Następnie wychylił jeszcze

jeden łyk chateau pavie. Gdzieś tykał zegar, a od wsi dolatywały

wciĄż dalekie tony organków i męski śpiew: Był sobie domek "Pod

SzwajcarskĄ SzpadĄ"

OdkĄd umarł Gygax, wyjaśnił Traps, nie odwiedzał już kobietki.

Ostatecznie nie chciałby psu† dobrej sławy dzielnej wdowy. To

oświadczenie obudziło ku jego zdumieniu upiornĄ, niepojętĄ

wesołoś†, wzrosła jeszcze ogólna swawola, prokurator zawołał:

Dolo malo, dolo malo, wykrzykiwał greckie i łaciäskie wiersze,

cytował Schillera i Goethego, podczas gdy mały sędzia zdmuchiwał

świece, aż do ostatniej, której użył do tego, aby głośno sapiĄc

i pobekujĄc, z pomocĄ dłoni poruszanych za jej płomieniem,

rzuca† na ścianę najfantastyczniejsze cienie, kozły, nietoperze,

leśne duszki, przy czym Pilet tak bębnił w stół, że kieliszki,

talerze, półmiski podskakiwały: "Zanosi się na wyrok śmierci,

zanosi się na wyrok śmierci !" Tylko obroäca nie brał udziału

w ogólnej radości, podsunĄł Trapsowi półmisek namawiajĄc, żeby

jadł, muszĄ się pocieszy† serem, nie pozostało im już nic

innego.

Wniesiono chateau margaux. Spokój znów wrócił. Wszyscy

wpatrywali się w sędziego, który przystĄpił ostrożnie i

ceremonialnie do odkorkowywania omszałej butelki (rocznik 1914)

przy pomocy osobliwego, zabytkowego korkociĄgu, którym można

było wyciĄgnĄ† korek z leżĄcej butelki, nie wyjmujĄc jej z

koszyczka, czynnoś†, której wszyscy przyglĄdali się w napięciu,

wstrzymujĄc oddech, trzeba było przecież zachowa† korek możliwie

nie uszkodzony, był to bowiem jedyny dowód, że flaszka

rzeczywiście pochodziła z roku 1914, cztery dziesiĄtki lat

zniszczyły już etykietkę. Korek wysunĄł się tylko częściowo,

resztę trzeba było starannie usuwa†, można było jednak odczyta†

jeszcze na nim datę, podawano go sobie wzajemnie, wĄchano,

podziwiano i w koäcu uroczyście wręczono

przedstawicielowi generalnemu, na pamiĄtkę czarujĄcego wieczoru,

jak wyraził się sędzia. Teraz sędzia skosztował wina, mlasnĄł,

napełnił kieliszki, po czym inni zaczęli wĄcha†, popija†,

wybuchali okrzykami zachwytu, wychwalali tak świetnego

gospodarza. Podawano sobie ser i sędzia wezwał prokuratora, aby

wygłosi† swojĄ "mówkę oskarżycielskĄ". Prokurator zażĄdał

naprzód nowych świec, rzecz powinna się odby† uroczyście, z

należnym nabożeästwem, potrzebna jest koncentracja, wewnętrzne

skupienie. Simona przyniosła, czego żĄdał. Wszyscy byli

zaciekawieni,

przedstawicielowi generalnemu te przygotowania wydały się trochę

niesamowite, przebiegł go dreszcz, lecz zarazem jego przygoda

wydała mu się cudowna i za nic na świecie nie zrezygnowałby z

niej. Jedynie jego obroäca zdawał się by† niezupełnie

zadowolony. - Zgoda, Traps - powiedział - wysłuchajmy mowy

oskarżycielskiej. Zdziwisz się pan, kiedy zobaczysz jakiegoś

sobie piwa nawarzył przez nieopatrzne odpowiedzi i błędnĄ

taktykę. O ile przedtem było źle, to teraz jest już

beznadziejnie. Ale odwagi, już ja panu pomogę wydosta† się z

tarapatów, niech pan tylko nie traci głowy, będzie to kosztowało

pana trochę nerwów, aby wyjś† cało.

Istotnie przyszła już pora na przemówienie oskarżyciela. Ogólne

pochrzĄkiwanie, pokasływanie, jeszcze raz się trĄcono i

prokurator rozpoczĄł swojĄ mowę wśród chichotów i uśmieszków.

- Najzabawniejsze w tym naszym kawalerskim wieczorku,

najbardziej udane jest chyba to - powiedział podnoszĄc kieliszek,

nie wstajĄc jednak z krzesła - żeśmy natrafili na trop mordu z

takim wyrafinowaniem uknutego, że wymknĄł się oczywiście

paästwowemu wymiarowi sprawiedliwości.

Traps, zaskoczony, nagle wybuchnĄł gniewem.

- Ja miałbym popełni† mord ? - protestował. - No, moi panowie,

wydaje mi się, ze poszliście za daleko, już obroäca wystĄpił z

tĄ głupiĄ historiĄ - ale opamiętał się natychmiast i zaczĄł się

śmia† nieopanowanie, ledwie mógł się uspokoi†. Cudowny kawał,

teraz już rozumie, chcĄ wmówi† w niego zbrodnię. Można pęknĄ†

ze śmiechu, naprawdę można pęknĄ† ze śmiechu.

Prokurator spojrzał z godnościĄ na Trapsa, przetarł monokl,

znów go założył.

- Oskarżony - powiedział - powĄtpiewa o swojej winie. To rzecz

ludzka. Któż z nas zna siebie, któż z nas wie o własnych

zbrodniach i skrywanych nieprawościach ? Jedno wszakże powinno

by† już teraz podkreślone, nim namiętności naszej gry na nowo

wybuchnĄ: jeśli Traps jest mordercĄ - jak ja twierdzę, jak

wewnętrznie jestem przeświadczony - wówczas czeka nas

szczególnie uroczysta chwila. I słusznie. Odkrycie mordu to

radosne zdarzenie, przyspiesza ono rytm naszych serc, stawia nas

wobec nowych zadaä, decyzji, obowiĄzków - toteż chciałbym przede

wszystkim pogratulowa† naszemu drogiemu domniemanemu sprawcy,

nie jest bowiem rzeczĄ możliwĄ odkry† mord bez pomocy sprawcy,

przywróci† rzĄdy sprawiedliwości. A zatem za najlepsze zdrowie

naszego przyjaciela, naszego skromnego Alfredo Trapsa, którego

życzliwy los zesłał między nas.

Wybuchła radosna wrzawa, biesiadnicy powstawali, pili za

zdrowie przedstawiciela generalnego, on dziękował ze łzami w

oczach i zapewniał, że jest to najpiękniejszy wieczór jego

życia. Prokurator, teraz również ze łzami:

- Jego najpiękniejszy wieczór, oznajmia nasz szanowny goś†, co

za słowo, co za wstrzĄsajĄce słowo. Wspomnijmy tylko czasy,

kiedy w służbie paästwa uprawiało się ponure rzemiosło. Nie jako

przyjaciel, stawał wówczas przed nami oskarżony, lecz jako wróg;

tego, którego powinniśmy przycisnĄ† do piersi, odpychaliśmy od

siebie. Niech cię więc przygarnę do piersi !

Z tymi słowami zerwał się, przyciĄgnĄł Trapsa i objĄł go

gwałtownie.

- Prokuratorze, drogi, drogi przyjacielu - bełkotał

przedstawiciel generalny.

- Oskarżony, kochany Traps - szlochał prokurator. - BĄdźmy na

ty. Nazywam się Kurt. Twoje zdrowie, Alfredo !

- Twoje zdrowie, Kurt !

Całowali się, tulili do serca, głaskali, przepijali do siebie,

rosło wzruszenie, skupiony nastrój rozkwitajĄcej przyjaźni.

- Jakże wszystko się odmieniło - promieniał prokurator. -

Goniliśmy kiedyś od sprawy do sprawy, od zbrodni do zbrodni, od

wyroku do wyroku; teraz spokojnie uzasadniamy, wysuwamy

kontrargumenty, referujemy, dysputujemy, mówimy i zgłaszamy

sprzeciw,

dobrodusznie, wesoło, bez pośpiechu; uczymy się szanowa†

oskarżonego, kocha† go, cieszymy się jego sympatiĄ, bratamy się

wzajemnie. Z chwilĄ gdy to nastĄpiło, wszystko toczy się dalej

łatwo, zbrodnia traci wagę, wyrok nie jest już bolesny. Niech

mi będzie zatem wolno w obliczu dokonanego mordu wypowiedzie†

słowa uznania. (Traps, znów w świetnym humorze, wtrĄca w tym

miejscu: "Dowód, drogi Kurt, dowód !") - Słowa jak najbardziej

zasłużone, bo chodzi o doskonały, piękny mord. Oczywiście drogi

sprawca mógłby widzie† w tym burszowski cynizm, nic nie jest mi

jednak bardziej obce. "Pięknym" można nazwa† jego czyn w

dwojakim rozumieniu, w sensie filozoficznym i techniczno -

mistrzowskim. Nasze

zgromadzenie mianowicie, zacny przyjacielu Alfredo, porzuciło

przesĄd, aby w zbrodni widzie† coś przeciwnego pięknu,

straszliwego, w sprawiedliwości natomiast coś pięknego,

aczkolwiek może groźniej pięknego; nie, my nawet w zbrodni

odkrywamy piękno jako warunek nieodzowny, który dopiero

umożliwia wymiar sprawiedliwości. Oto aspekt filozoficzny.

Oceämy teraz techniczne piękno czynu. Ocena. SĄdzę, że znalazłem

właściwe słowo, moja mowa oskarżycielska nie chce przecież by†

mowĄ terrorystycznĄ, która mogłaby naszego przyjaciela

zażenowa†, wprawi† w zakłopotanie, lecz ocenĄ, która mu

przedstawi zbrodnię, pozwoli jej rozkwitnĄ†, uświadomi mu jĄ.

Tylko na czystym cokole poznania można wznieś† monolitowy pomnik

sprawiedliwości. - Prokurator, który liczył już sobie

osiemdziesiĄt sześ† lat, zrobił pauzę. Mimo podeszłego wieku

przemawiał donośnym, skrzypiĄcym głosem i z wielkim ożywieniem,

wiele przy tym jadł i popijał. Teraz ścierał pot z czoła

zawiĄzanĄ dokoła szyi poplamionĄ serwetĄ, wycierał niĄ

pofałdowany kark. Traps był wzruszony. Siedział bezwładnie w

fotelu, ociężały od jedzenia. Był syty, lecz nie chciał

dopuści†, aby za†miło go czterech staruchów, chociaż przyznawał

w głębi duszy, że z trudem może dotrzyma† kroku potężnym

apetytom i pragnieniu starców. Był tęgim żarłokiem, lecz nie

zdarzyło mu się jeszcze spotka† takiej żywotności i takiego

obżarstwa. Zdumiony, wpatrywał się w stół, pochlebiała mu

serdecznoś†, z jakĄ traktował go prokurator, słyszał, jak na

wieży kościelnej bije uroczyście dwunasta i z daleka dolatuje

nocny chór hodowców drobiu: "Życie nasze niby podróż..." -

Jak w bajce - dziwił się wciĄż przedstawiciel generalny. -Jak w

bajce. - A potem: - Ja miałbym popełni† mord, właśnie ja, ciekawi

mnie tylko w jaki sposób ?

Tymczasem sędzia odkorkował następnĄ butelkę chateau margaux

1914 i prokurator, już znów rześki, zaczĄł od nowa.

- Jak to się stało - mówił - jak odkryłem, że naszemu drogiemu

przyjacielowi można by zaszczytnie przypisa† mord, i to nie

zwyczajny sobie mord, ale mord mistrzowski, dokonany bez przelewu

krwi, bez takich środków jak trucizna, pistolety i tym podobne

? OdchrzĄknĄł, Traps znieruchomiał z vacherinem w ustach,

zapatrzony w prokuratora.

Jako fachowiec musi przede wszystkim wyjś† z założenia, ciĄgnĄł

prokurator dalej, że zbrodnia może ukrywa† się za każdym

zdarzeniem, w każdej osobie. Pierwsze domniemanie, że w osobie

pana Trapsa natrafiono na kogoś uprzywilejowanego przez los i

obdarzonego łaskĄ zbrodni, zawdzięcza tej okoliczności, że

przedstawicie generalny przed rokiem używał był starego citroena,

obecnie zaś chlubi się studebakerem.

- Wiem oczywiście - mówił dalej - że żyjemy w okresie wielkiej

koniunktury, i dlatego domniemanie było zrazu bardzo niejasne,

zbliżone raczej do intuicji, że mamy tu przed sobĄ przeżycie

radosne, a mianowicie odkrycie mordu. Że nasz drogi przyjaciel

zajĄł stanowisko swojego szefa, że musiał szefa usunĄ†, że szef

umarł, te fakty nie stanowiły jeszcze dowodu, były to dopiero

impulsy, które tę intuicję wzmacniały , gruntowały. Podejrzenie,

podbudowane logicznie, zjawiło się dopiero wtedy, kiedyśmy się

dowiedzieli, na co umarł ten mityczny szef - na zawał serce.

Tego należało się chwyci†, kombinowa†, wytęża† swojĄ

dociekliwoś† i węch, dyskretnie działa†, zastawia† wnyki na

prawdę, w powszedniości rozpozna† coś osobliwego, w wyraźnym

dojrze† coś niewyraźnego, jakieś zarysy we mgle; wierzy† w mord

właśnie dlatego, że wydaje się absurdalny - zakłada†, że jest

możliwy. Rzu†my okiem na materiał dowodowy. Naszkicujmy portret

zmarłego. Niewiele o nim wiemy; to, co wiemy, czerpiemy ze słów

naszego sympatycznego gościa. Pan Gygax był przedstawicielem

generalnym sztucznej tkaniny hefajston, w której pożyteczne

właściwości, wymienione przez naszego Alfredo, chętnie wierzymy.

Był to człowiek, jak możemy dalej wnosi†, idĄcy na całego,

wyzyskujĄcy bezwzględnie swoich podwładnych, człowiek, który nie

zawahał się robi† interesów metodami, które były często więcej

niż wĄtpliwie.

- To prawda - zawołał zachwycony Traps - świetnie pan utrafił

w tego łajdaka !

- Dalej zaś możemy wnioskowa† - ciĄgnĄł prokurator - że wobec

innych chętnie udawał siłacza, osiłka, przedsiębiorczego

człowieka interesu, co znaleź† się potrafi w każdej sytuacji i

z niejednego pieca chleb jadał, i dlatego też Gygax ciężkĄ

chorobę serca najstaranniej ukrywał - również i tutaj cytujemy

Alfredo - znosił tę chorobę, jak możemy się domyśla†, z pewnego

rodzaju krnĄbrnym sprzeciwem, że się tak wyrażę, jak osobistĄ

utratę prestiżu.

- Cudownie - zdumiał się przedstawiciel generalny. - to sĄ już

prawie czary, założyłbym się, że Kurt znał zmarłego.

- Niech lepiej milczy - syknĄł obroäca.

- Do tego należy doda† - oświadczył prokurator - jeżeli chcemy

obraz pana Gygaxa uzupełni†, że zmarły zaniedbywał swojĄ żonę,

którĄ wyobrażamy sobie jako apetycznĄ i dobrze zbudowanĄ kobietkę

- tak przynajmniej wyraził się w przybliżeniu nasz przyjaciel.

Dla Gygaxa liczył się tylko sukces, interes, pozory, fasada i

z pewnym prawdopodobieästwem możemy przypuszcza†, że był on

przeświadczony o wierności swojej żony i sĄdził, że jest

zjawiskiem zbyt nadzwyczajnym i zbyt wyjĄtkowym okazem

mężczyzny, ażeby nasunĄ† żonie cho†by samĄ myśl o zdradzie

małżeäskiej, i dlatego też musiałoby to by† dla niego wielkim

ciosem, gdyby dowiedział się, że żona zdradziła go z naszym

CasanovĄ z "Schlaraffii".

Wszyscy się roześmiali, a Traps z ukontentowania walił się po

udach.

- Taki był właśnie - powiedział rozpromieniony domniemaniem

prokuratora. - To go dobiło, kiedy się dowiedział.

- Pan po prostu zwariował - jęknĄł obroäca.

Prokurator podniósł się i z wyrazem szczęścia na twarzy

popatrzył na Trapsa, który nożem oskrobywał tete de moine. -

Ach - spytał - jakżeż on się o tym dowiedział, stary

grzesznik ? Czyżby wyznała mu to jego apetyczna żoneczka ? -

Na to była za tchórzliwa, panie prokuratorze - odpowiedział

Traps. - Okropnie bała się tego gangstera.

- Czy Gygax sam to wykrył ?

- Na to był za bardzo zarozumiały.

- Więc może ty mu wyznałeś, mój drogi przyjacielu i Don Juanie

? Traps mimo woli poczerwieniał.

- Ależ nie, Kurt - powiedział - Co ty też sobie myślisz. Jeden

z nieskazitelnych przyjaciół z jego branży uświadomił starego

łotra. - Jakże to ?

- Chciał mi zaszkodzi†. Zawsze był wrogo nastawiony do mnie.

- Co za ludzie - zdumiał się prokurator. - Lecz jak dowiedział

się ów dżentelmen o twoim stosunku ?

- Opowiedziałem mu.

- Opowiedziałeś ?

- No tak, przy kieliszku. czego się wtedy nie opowiada -

Zgoda - skinĄł głowĄ prokurator. - Ale przecież powiedziałeś

przed chwilĄ, że partner pana Gygaxa nastawiony był do ciebie

wrogo. Czy nie można było mie† już z góry pewności, że stary

łajdak o wszystkim się dowie ?

Teraz energicznie wtrĄcił się obroäca, zerwał się nawet, zlany

potem, który nasycał kołnierz jego surduta.

- Chciałbym zwróci† uwagę Trapsa - oznajmił - że na pytanie to

można nie odpowiada†.

Traps był innego zdania.

- Dlaczego nie ? - powiedział. - Pytanie jest przecież całkiem

niewinne. Przeież omgło mi by† zupełnie obojętne, czy Gygax o tym

się dowie, czy nie. stary gangster zachowywał się wobec mnie tak

bezwzględnie, że naprawdę nie potrzebowałem liczy† się z jakimiś

względami.

Przez chwilę w pokoju zapanowała znowu cisza, cisza śmiertelna,

i zaraz wybuchła wrzawa, swawola, homeryczny śmiech, istny orkan

wesołości. ťysy milczĄco objĄł Trapsa, ucałował go, obroäca tak

się śmiał, że aż zgubił cwikier. Takiemu oskarżonemu nie można

po prostu mie† niczego za złe - sędzia i prokurator taäczyli

wokół pokoju, łomotali w ściany, potrzĄsali sobie ręce, włazili

na krzesła, tłukli butelki, wyprawiali z zadowolenia najbardziej

niedorzeczne figle.

- Oskarżony znów się przyznaje - zakrakał na cały pokój

prokurator sadowiĄc się teraz na oparciu krzesła. - Drogiemu

gościowi należy się najwyższa pochwała, gra on rzeczywiście

znakomicie. Sprawa jest jasna, osiĄgnęliśmy ostatecznĄ pewnoś† -

ciĄgnĄł dalej na chyboczĄcym się krześle. WyglĄdał jak

zwietrzały barokowy posĄg. - Przypatrzmy się naszemu szanownemu,

drogiemu Alfredo. Był zdany na łaskę i niełaskę tego gangstera,

przebranego za szefa i tłukł się citroenem po okolicy. Jeszcze

przed rokiem ! Mógłby by† z tego dumny, nasz przyjaciel, ten

ojciec czworga dziatek, ten syn robotnika fabrycznego. I

słusznie. Jeszcze podczas wojny był domokrĄżcĄ, a nawet nie

domokrĄżcĄ - nie miał licencji, był więc tylko włóczęgĄ,

sprzedajĄcym towary tekstylne nielegalnego pochodzenia, małym

pokĄtnym handlarzem. KolejĄ od wioski do wioski albo pieszo przez

polne drogi, całymi kilometrami, przez mroczne lasy w drodze do

odległych osiedli, przez ramię przewieszona wytarta skórzana

torba czy nawet zwykły koszyk, w ręku rozlatujĄca się walizka.

Teraz porósł w piórka, wrósł w interes, był członkiem partii

liberalnej, w przeciwieästwie do swego ojca marksisty. Lecz któż

wypoczywa na gałęzi, na którĄ wreszcie się wdrapał, kiedy ponad

nim, blisko szczytu - żeby się poetycko wyrazi† - rozpościerajĄ

się dalsze konary z jeszcze lepszymi owocami ? Wprawdzie

zarabiał dobrze, mknĄł w swym citroenie od jednego sklepu

tekstylnego do drugiego, maszyna nie była taka zła, lecz nasz

drogi Alfredo widział, jak z prawa i z lewa wynurzajĄ się nowe

modele, przelatujĄ ze świstem obok niego, mijajĄ go i

prześcigajĄ. W kraju rósł dobrobyt, któż nie chciałby w nim

uczestniczy† ?

- Tak był właśnie, Kurt - promieniał Traps. - całkiem dokładnie

tak. Prokurator był teraz w swoim żywiole, szczęśliwy,

zadowolony jak szczodrze obdarowane dziecko.

- ťatwiej było powziĄ† postanowienie niż je przeprowadzi† -

wyjaśnił, wciĄż jeszcze siedzĄc na poręczy krzesła. - Szef nie

dopuszczał go wyżej, złośliwie, wytrwale go wykorzystywał, dawał

mu zaliczki na konto nowych kontaktów, umiał coraz bardziej,

bezlitośnie przywiĄzywa† go do siebie !

- Bardzo słusznie - krzyczał w oburzeniu przedstawiciel

generalny. - Panowie nawet nie wyobrażajĄ sobie, jak mnie

usidlił ten stary gangster !

- Trzeba było iś† na całego - powiedział prokurator.

- I to jak jeszcze - potwierdził Traps.

Odezwania oskarżonego rozogniły prokuratora, stał teraz na

krześle, powiewajĄc jak chorĄgwiĄ serwetĄ spryskanĄ winem, na

kamizelce jego widniały resztki sałatki, sosu pomidorowego,

ryby.

Nasz drogi przyjaciel wystĄpił najprzód w dziedzinie interesów,

również i tutaj niezupełnie fair, jak sam przyznaje. Możemy sobie

w przybliżeniu przedstawi†, jak to wyglĄdało. NawiĄzał potajemni

kontakt z dostawcĄ swego szefa, sondował, obiecywał lepsze

warunki, siał zamęt, porozumiewał się z innymi agentami

tekstylnymi, zawierał przymierza i kontrprzymierza. Następnie

wpadł na pomysł, aby obra† jeszcze innĄ drogę.

- Jeszcze innĄ drogę ? - zdumiał się Trap Prokurator skinĄł

głowĄ. - Ta droga, moi panowie, prowadziła poprzez kanapę w

mieszkaniu Gygaxa prosto do jego małżeäskiego łoża.

Wszyscy się roześmiali, najgłośniej Traps.

- Rzeczywiście - potwierdził - to był złośliwy kawał, który

zrobiłem staremu gangsterowi. Ale i sytuacja była aż za

śmieszna, jak sobie przypominam. DotĄd wstydziłem się właściwie,

któż się chętnie zastanawia nad sobĄ, nikt nie ma całkiem

czystej koszuli, lecz między tak wyrozumiałymi przyjaciółmi

wstyd byłby czymś śmiesznym, niepotrzebny, Ciekawe ! Czuję, że

zostałem zrozumiany, i zaczynam też rozumie† siebie, jakbym

zawierał znajomoś† z człowiekiem, którym sam jestem, którego

gdzieś tam przedtem poznałem bardzo przelotnie jako pewnego

przedstawiciela generalnego w studebakerze z żonĄ i dzie†mi.

- Z satysfakcjĄ stwierdzamy - odpowiedział prokurator tonem

ciepłym i serdecznym - że naszemu przyjacielowi zaczyna coś

świta†. Pomagajmy mu dalej, aby wreszcie zyskał pełnĄ jasnoś†.

—ledzimy motywy jego postępowania z gorliwościĄ radosnych

archeologów, a natkniemy się w koäcu na wspaniałoś† ukrytych

zbrodni. NawiĄzał stosunek z paniĄ Gygax. Jak do tego doszło ?

Widział już przedtem apetycznĄ kobietkę, jak możemy sobie

wyobrazi†. By† może zdarzyło się to późnym wieczorem, może w

zimie, gdzieś około szóstej (Traps: "O siódmej, Kurt, o siódmej

!"), kiedy zapadł piękna miejska noc, zapaliły się złote

latarnie uliczne, wszędzie widniały oświetlone wystawy i kina,

zielone i żółte neony, było przytulnie, rozkosznie, nęcĄco.

Jechał swym citroenem śliskimi ulicami w kierunku dzielnicy

willowej, gdzie mieszkał jego szef (Traps, zachwycony, wtrĄca:

"Tak, tak, dzielnica willowa"), teczka pod pachĄ, polecenia,

próbki tkanin. Miała zapaś† ważna decyzja, lecz limuzyna Gygaxa

nie stała na zwykłym miejscu przy krawężniku, mimo to przeszedł

przez mroczny park, zadzwonił. Pani Gygax otworzyła, jej mĄż nie

wróci dzisiaj do domu, a służĄca wyszła. Była w sukni

wieczorowej, albo jeszcze lepiej w płaszczu kĄpielowym,

zapytała, czy Traps nie zechciałby jednak wstĄpi† na jeden

aperitif, zaprasza go serdecznie, i tak oto siedzieli już w

salonie obok siebie.

Traps zdumiał się.

- SkĄd ty to wszystko tak dobrze wiesz, Kurt ? To zakrawa na

czarnĄ magię !

- Wprawa - wyjaśnił prokurator. - Losy ludzkie rozgrywajĄ się

jednakowo. Nie było to bynajmniej uwiedzenie, ani ze strony

Trapsa, ani owej kobiety, to była okazja, którĄ on wykorzystał.

Była sama i nudził się, nie miała nic określonego na myśli, była

rada, że może z kimś porozmawia†, w mieszkaniu było przytulnie

i ciepło, a pod kwiecistym płaszczykiem kĄpielowym miała nocnĄ

koszulę. Kiedy Traps usiadł obok niej i zobaczył jej białĄ

szyję, wypukłoś† wychylajĄcych się piersi, ona zaś szczebiotała,

zła na męża, rozczarowana - jak trafnie wyczuł to nasz

przyjaciel -dopiero wtedy pojĄł, że musi tutaj uderzy†, a kiedy

już uderzył, wtedy dowiedział się niebawem wszystkiego o

Gygaxie. Jak podejrzany jest stan jego zdrowia, że jakieś

silniejsze przeżycie może go zabi†, ile ma lat, jak grubiaäski

i niedobry jest dla swojej żony i jak niewzruszenie przekonany

o jej wierności, bo od żony, która chce się zemści† na mężu,

można się dowiedzie† wszystkiego. Utrzymywał więc dalej ten

stosunek, gdyż teraz powziĄł już zamysł i szło mu tylko o to, aby

wszelkimi środkami zrujnowa† szefa, niech się co chce dzieje. I

tak przyszła chwila, kiedy już wszystko miał w ręku, wspólnika,

dostawców, białĄ, rozkosznĄ nagĄ kobietę w nocy, i tak zaciskał

pętle dĄżĄc do skandalu. Z wyrachowaniem. Również i to możemy

sobie wyobrazi†: smutna pora zmierzchu, wieczór i tym razem.

Naszego przyjaciela spotykamy w restauracji, powiedzmy sobie:

w jakiejś winiarni na starym mieście, trochę tu za gorĄco,

wszystko solidne, patriotyczne, wytworne (nawet ceny), witrażowe

szybki, okazały gospodarz (Traps: "W piwnicy ratuszowej, Kurt"),

okazała gospodyni, że sprostujemy nasza pomyłkę, na tle

portretów nieżyjĄcych już bywalców gospody, sprzedawca gazet

spacerujĄcy po sali, to znów z niej wychodzĄcy, później Armia

Zbawienia, śpiewajĄca pieś† "Kiedy błyśnie promyk słoäca", paru

studentów, jakiś profesor, na stoliku dwa kieliszki i dobry

trunek, wida†, że Traps dziś nie oszczędza, wreszcie w rogu

solidny partner Gygaxa, blady, tłusty, spocony, w rozpiętym

kołnierzyku, apoplektyczny jak ofiara, w którĄ się właśnie

celuje, nie mogĄcy wyjś† z podziwu, co to wszystko ma znaczy†,

dlaczego Traps naraz go zaprosił, słuchajĄcy z uwagĄ, z własnych

ust Trapsa dowiadujĄcy się o zdradzie małżeäskiej, aby

następnie, w parę godzin później, jak się sta† musiało i jak to

przewidział nasz Alfredo, pędzi† do szefa i uświadomi†

nieszczęśliwca w poczuciu obowiĄzku, z przyjaźni i dlatego, że

tak nakazuje przyzwoitoś†.

- Co za obłudnik ! - wołał Traps oczarowany, z płonĄcymi,

szeroko otwartymi oczami słuchajĄc relacji prokuratora,

szczęśliwy, że oto poznaje prawdę, dumnĄ, śmiałĄ i samotnĄ

prawdę.

Następnie:

Tak zatem ziściło się przeznaczenie, nadszedł dokładnie

przewidziany moment, w którym Gygax wszystkiego się dowiedział,

mógł jeszcze ten stary gangster dojecha† do domu - wyobraźmy to

sobie - kipiĄcy wściekłościĄ, już w samochodzie nagłe poty, ból

w okolicy serce, drżenie rĄk, gniewne gwizdki policjantów, nie

zauważone znaki drogowe, męczĄca droga z garażu do drzwi

wejściowych, upadek, by† może już w korytarzu, kiedy małżonka

wybiegła na spotkanie, przyjemna, apetyczna kobietka. Nie trwało

to już długo, lekarz wstrzyknĄł jeszcze morfinę i już po

wszystkim, nieodwołalnie, jeszcze jakieś rzężenie, szloch

małżonki. Traps w domu, w otoczeniu swoich najbliższych

przyjmuje telefon, zmieszanie, wewnętrzny wybuch triumfu,

nastrój spełnienia, w trzy miesiĄce później studebaker. Znów

śmiechy. Poczciwy Traps, wciĄż wpadajĄcy w osłupienie, śmiał się

również, cho† lekko zakłopotany, drapał się w głowę, przytakiwał

z uznaniem prokuratorowi, lecz nie był bynajmniej strapiony, był

nawet w dobrym humorze. Wieczór wydał mu się jak najbardziej

udany, wzburzyło go to wprawdzie nieco i skłoniło do refleksji,

że przypisano mu mord, stan ten odczuwał jednakże jako

przyjemny. Rosło w nim przeczucie spraw wyższego porzĄdku,

sprawiedliwości, winy i pokuty, napełniajĄc go zdumieniem.

Strach, którego nie zapomniał, który ogarnĄł go w ogrodzie i

później na widok wybuchowej radości biesiadników, wydał mu się

teraz nieuzasadniony, bawił go. Wszystko było tak bardzo

ludzkie. Był ciekaw, co będzie dalej. Towarzystwo zataczajĄc

się, z wciĄż potykajĄcym się obroäcĄ, przeniosło się na czarnĄ

kawę do salonu, pomieszczenia przeładowanego bibelotami i

wazami. Na ścianach ogromne sztychy, widoki miast, tematy

historyczne., "Przysięga na Rutli", "Bitwa pod Laupen", "Klęska

szwajcarskiej gwardii", "Proporzec siedmiu nieugiętych", sufit

w gipsaturach, sztukaterie, w rogu fortepian, wygodne fotele,

niskie, ciężkie, na nich hafty, zacne sentencje: "Chwała temu,

co kroczy sprawiedliwĄ drogĄ", "Kto ma czyste sumienie, ten

sypia spokojnie". Przez otwarte okno wida† było szosę, ledwie

majaczĄcĄ w ciemnościach, raczej można się było jej domyśla†,

bajkowej, zapadłej w ciemnoś†, z rozkołysanymi światłami i

reflektorami samochodów, które o tej porze przejeżdżały z rzadka,

było już przecież około drugiej. Czegoś bardziej porywajĄcego od

mowy Kurta nie zdarzyło mu się przeży†, sĄdził Traps. W zasadzie

niewiele można tu dorzuci†, kilka małych sprostowaä, te byłyby

zapewne wskazane. I tak na przykład: szlachetny partner Gygaxa

był raczej drobny, chudy, w sztywnym kołnierzyku, bynajmniej nie

przepoconym, a pani Gygax przyjęła go nie w płaszczu kĄpielowym,

lecz w kimonie, co prawda głęboko wydekoltowanym, tak że

serdecznoś† jej zaproszenia dostrzegalna była gołym okiem - był

to jeden z jego dowcipów, dowód dyskretnego humoru - również i

zasłużony zawał serca zaskoczył tego łajdaka nie w domu, lecz w

magazynach, podczas fenu - jeszcze przewiezienie do szpitala,

następnie znów atak i zgon. Lecz to wszystko, jako się rzekło,

nie jest istotne, przede wszystkim zaś zgadza się dokładnie to,

co oznajmił jego wielki, serdeczny przyjaciel, prokurator:

rzeczywiście zadał się z paniĄ Gygax tylko po to, aby zrujnowa†

starego łajdaka, tak, nawet przypomina sobie teraz dokładnie,

jak w jego łóżku, sponad jego małżonki, wpatrywał się w jego

fotografię, w to niesympatyczne, spasione oblicze w rogowych

okularach, zza których patrzyły wytrzeszczone oczy, i jak dzikĄ

radościĄ ogarnęło go przeczucie, że tym, co teraz tak radośnie

i żarliwie uprawia, morduje - w rzeczy samej - swego szefa, że

go z zimna krwiĄ wykaäcza.

Usadowiono się już w miękkich fotelach z szlachetnymi

sentencjami, kiedy Traps to oświadczył. Sięgano po filiżanki z

gorĄcĄ kawĄ, mieszano łyżeczkĄ, popijano koniakiem z wielkich

pękatych kieliszków, był to roffignac 1891.

- A zatem przechodzę do wniosku o karę - oznajmił prokurator,

rozparty w monstrualnym fotelu, z nogami w skarpetkach nie od

pary (jedna w szaro-czarnĄ kratę, druga zielona), zarzuconymi

na poręcz. - Drogi Alfredo nie działał "dolo indirecto", z czego

mogłaby wyniknĄ† śmier† tylko przypadkowa, lecz "dolo malo", w

złym zamiarze, na co wskazujĄ już same fakty; z jednej strony

sam sprowokował skandal, z drugiej zaś po śmierci starego

łajdaka nie odwiedził już ani razu jego apetycznej żonki, z

czego niezbicie wynika, ze małżonka był jedynie narzędziem w

jego krwawych planach, miłosnĄ broniĄ morderczĄ, że tak powiem,

że mamy zatem do czynienia z mordem

przeprowadzonym w sposób psychologiczny, tak mianowicie, że

oprócz zdrady małżeäskiej nie wydarzyło się nic niezgodnego z

prawem, co prawda tylko pozornie. Dlatego też, gdy się ten pozór

już rozwiał, tak, kiedy już drogi oskarżony sam najuprzejmiej

się przyznał, ja jako prokurator mam przyjemnoś† - i na tym

koäczę swój wywód - żĄda† od wysokiego sĄdu kary śmierci dla

Alfredo Trapsa, jako zapłaty za zbrodnię, która zasługuje na

podziw, budzi zdumienie i ma prawo uchodzi† za jednĄ z

najbardziej niezwykłych zbrodni stulecia.

—miano się, bito brawo i rzucono się na tort, który teraz

wniosła Simona. Dla ukoronowania wieczoru, jak powiedziała. Za

oknami wzeszedł jako dodatkowa atrakcja późny księżyc, cieniutki

sierp. Lekki szum drzew, poza tym cisza, na ulicy tylko z rzadka

jakiś samochód, jakiś spóźniony przechodzieä, powracajĄcy do

domu ostrożnie, nieznacznym zygzakiem. Przedstawiciel generalny

poczuł się ocalony, siedział obok Pileta na miękkiej pluszowej

kanapie (sentencje: "Przebywaj w przyjaciół gronie"), opasał

ramieniem milczĄcego, który w pewnych momentach wyrzucał z

siebie pełen zdumienia okrzyk "świetnie", z nieśmiało syczĄcym

"ś", lgnĄc tkliwie do jego wypomadowanej elegancji. Z ufnościĄ.

Policzek przy policzku. Wino uczyniło go ociężałym i zgodnym,

rozkoszował się, że przebywa w rozumnym gronie, że może by†

szczery, może by† samym sobĄ, że nie ma już żadnej tajemnicy,

bo żadna już nie była mu potrzebna, że jest doceniany, kochany,

zrozumiany, i myśl, że popełnił morderstwo, docierała coraz

głębiej do jego świadomości, wzruszała, przemieniała jego życie,

czyniła je bardziej ważkim, bardziej bohaterskim, bardziej

cennym. Zachwycało go to prawie. Planował mord i dokonał go, aby

pójś† wyżej - uświadomił to sobie teraz z pełnĄ jasnościĄ.

I to właściwie nie z zawodowych czy z finansowych przyczyn, czy

dlatego że pragnĄł mie† studebakera, lecz w istocie rzeczy, aby

sta† się prawdziwym, głębszym człowiekiem - jak mu się zdawało

w tej chwili u kresu jego myślowych możliwości - godnym

szacunku, przyjaźni uczonych i wykształconych mężów, którzy mu

teraz - nawet Pilet - jawili się jak owi pradawni magowi, o

których kiedyś czytał w "Readers Digest", którzy teraz odkryli

nie tylko tajemnicę gwiazd, lecz więcej, także i tajemnice

sprawiedliwości, jurisprudencji (upajał się tym słowem), którĄ

on w swoim żywocie tekstylnego fachowca poznał tylko jako

abstrakcyjne zagrożenie i która teraz jak jakieś potężne,

niepojęte słoäce wschodziła nad jego ograniczonym horyzontem

niczym jakaś całkowicie niezrozumiała idea, która go tym

gwałtowniej przyprawiała o drżenie i napawała grozĄ.

Przysłuchiwał się więc, pociĄgajĄc głośno złocistobrunatny

koniak, najpierw głęboko zdumiony, potem coraz bardziej oburzony

na wywody grubego obroäcy, wobec tych gorliwych prób

zmierzajĄcych do przekształcenia jego czynu w coś zwyczajnego,

mieszczaäskiego, powszedniego. Pan Kummer, odrywajĄc cwikier od

mięsistych policzków i eksplikujĄc swe słowa przy pomocy małych,

wytwornych, geometrycznych gestów, wywodził, że z przyjemnościĄ

wysłuchał wynalazczej mowy pana prokuratora. Oczywista, stary

gangster Gygax nie żyje, jego klient zaznał przez niego wielu

cierpieä, ogarnęła go prawdziwa animozja do pryncypała, próbował

go obali†, któż temu zaprzeczy, gdzież to się nie zdarza,

fantastyczne jest tylko przedstawia† śmier† tego chorego na

serce człowieka interesu jako mord ("Ale ja przecież

zamordowałem" - zaprotestował nagle Traps, jakby spadł z nieba).

W przeciwieästwie do prokuratora uważa on oskarżonego za

niewinnego, tak, niezdolnego do występku. (Traps wtrĄca, tym

razem rozgoryczony: "Ale ja przecież jestem winny !")

Przedstawiciel generalny hefajstonu jest tutaj typowym

przykładem. Kiedy określa go jako niezdolnego do występku, nie

chce przez to powiedzie†, że jest on niewinny, wręcz przeciwnie.

Traps jest by† może zaplĄtany we wszystkie rodzaje występków,

cudzołożył, szwindlem przebijał się przez życie, nie zawsze

cofajĄc się przed krzywdĄ, nie tak jednak, aby jego życie miało

się składa† z samych zdrad małżeäskich i szwindlów, nie, nie.

Ono również ma swoje pozytywne strony, a nawet cnoty. Drogi

Alfredo jest pracowity, wytrwały, oddany swym przyjaciołom,

stara się zapewni† dzieciom lepszĄ przyszłoś†, pod względem

politycznym niezawodnie lojalny, trzeba tylko ocenia† jego życie

jako całoś†. Ma może we krwi pewnĄ dozę niesolidności, trochę

zepsuty, jak to często się zdarza w niejednym życiu

przeciętnym, tak nawet musi się zdarza†, lecz właśnie dlatego

nie jest zdolny do wielkiego, czystego, dumnego występku, do

zdecydowanego czynu, do niewĄtpliwej zbrodni. (Traps:

"Oszczerstwo, istne oszczerstwo.") Nie jest on zbrodniarzem, lecz

ofiarĄ epoki, Zachodu, cywilizacji, która stopniowo traciła wiarę

(coraz bardziej mglistym tonem) w chrystianizm, uniwersalizm, i

jest tak chaotyczna, ze jednostce nie przyświeca już żadna

gwiazda przewodnia. W rezultacie występuje zamęt, zdziczenie,

zaczyna obowiĄzywa† prawo pięści, brak jest prawdziwej

obyczajności. I cóż się teraz stało ? Ten jak najbardziej

przeciętny osobnik wpadł całkiem nie przygotowany w ręce

wyrafinowanego prokuratora. Jego intensywna działalnoś† w branży

tekstylnej, jego życie prywatne, wszystkie przygody jego żywota,

na który składały się podróże zawodowe, walka o chleb i mniej

lub bardziej niewinne przyjemności, zostały teraz prześwietlone,

przebadane, poddane sekcji. Niezależne od siebie fakty zostały

powiĄzane, ukradkiem podsunięto logiczny plan dla wyjaśnienia

całości, zdarzenia, które równie dobrze przebiega† mogły

inaczej, zostały przedstawione jako przyczyny działaä, z

bezmyślności zrobiono świadomy zamiar, tak że w koäcu, w

konsekwencji przesłuchania wyskoczył morderca jak królik z

kuglarskiego cylindra. (Traps: "Nieprawda !") Jeśli rozważa się

sprawę Gygaxa z trzeźwym obiektywizmem, nie poddajĄc się

mistyfikacjom prokuratora, dochodzi się do przekonania, że w

rzeczy samej stary gangster sam jest winien swej śmierci przez

swe nieporzĄdne życie, przez swĄ konstytucję fizycznĄ - czym

jest choroba managerów, nie trzeba wyjaśnia† - brak wytchnienia,

hałas, zrujnowane małżeästwo i rozstrojone nerwy, lecz

najpewniej zawał wywołany był przez fen, o którym wspomniał

Traps, właśnie fen odgrywa w sprawach sercowych decydujĄcĄ rolę

(Traps: "—mieszne !"), mamy zatem wyraźnie do czynienia ze

zwykłym nieszczęśliwym wypadkiem. Oczywiście, jego klient

postępował bezwzględnie, lecz zmuszały go do tego właśnie prawa

walki konkurencyjnej, jak to sam wciĄż podkreśla; oczywiście,

najchętniej uśmierciłby swego szefa, jakież to myśli nie

przychodzĄ czasem do głowy, jakich czynów nie dokonuje się w

myślach, ale przecież tylko w myślach, czyn poza takimi myślami

nie istnieje i nie można go skonstatowa†. Jest absurdem

przyjmowa† jego istnienie, lecz jeszcze większym absurdem jest,

kiedy sam klient sobie wyobraża, że popełnił morderstwo. Oprócz

kraksy samochodowej doznał jeszcze innej, psychicznej kraksy,

i dlatego on, obroäca, wnosi o uniewinnienie Alfredo Trapsa

itd., itd.

Przedstawiciela generalnego coraz bardziej drażniła ta życzliwa

zasłona dymna, którĄ zasnuta została jego piękna zbrodnia, w

której zbrodnia ta ulegała zniekształceniu, zanikała, stawała

się nierealna, zjawiskowa, była tylko wynikiem ciśnienia

atmosferycznego. Czuł się niedoceniony, zaprotestował przeto

gwałtownie, gdy tylko obroäca wypowiedział ostatnie słowa.

Zerwał się oburzony, trzymajĄc talerzyk z nowym kawałkiem tortu

w prawej, kieliszek roffignaca w lewe ręce, i oświadczył, że

chciałby, nim zapadnie wyrok, najuroczyściej zapewni†, iż

solidaryzuje się z przemówieniem prokuratora - w tym miejscu

oczy jego nabiegły łzami - to było morderstwo, świadome

morderstwo, teraz stało się to dla niego jasne, mowa obroäcy

natomiast głęboko go rozczarowała, wręcz przeraziła. Właśnie po

nim spodziewał się zrozumienia, powinien się go spodziewa†,

uprasza więc o wyrok, więcej, o karę, nie dlatego, iżby chciał

schlebia† sĄdowi, lecz powodowany szczerym zapałem, bo dopiero

tej nocy zaświtało mu, co to znaczy ży† prawdziwym życiem (tutaj

zmieszał się trochę poczciwy zuch), po cóż istniałyby wyższe

ideały sprawiedliwości, występku i grzechu niczym owe

pierwiastki chemiczne i zwiĄzki, z których wygotowuje się

sztucznĄ tkaninę, żeby pozosta† przy przykładach z jego branży,

gdyby nie świadomoś†, która go odrodziła, w każdym bĄdź razie -

jego słownictwo pozazawodowe jest nieco skĄpe, prosi więc o

wybaczenie, ledwie jest w stanie wyrazi†, co ma na myśli - w

każdym razie odrodzenie wydaje mu się właściwym wyrażeniem dla

określenia szczęścia, które go teraz jak potężny wicher owiewa,

wzburza i porywa.

Tak doszło do wyroku, który ogłosił mały, teraz również

porzĄdnie już pijany sędzia wśród śmiechów, pisków, okrzyków

radości i prób jodłowania (podjętych przez pana Pileta), ogłosił

ten wyrok z wysiłkiem, gdyż nie tylko wlazł na fortepian stojĄcy

w rogu, czy też raczej do fortepianu, bo uprzednio go otworzył,

również i samo mówienie nastręczało mu niepokonalne wprost

trudności. Zacinał się na pewnych słowach, inne przekręcał lub

połykał, zaczynał zdania, których nie mógł już opanowa†,

nawiĄzywał do takich, których sens już dawno zapomniał, lecz w

ogólnych zarysach można było jeszcze odgadnĄ† bieg myśli. ZaczĄł

od pytania, kto ma rację, prokurator, czy obroäca, czy Traps

istotnie popełnił jedna z najosobliwszych zbrodni stulecia, czy

też jest niewinny. Żadnego z tych dwu poglĄdów nie może uzna†

za słuszny. Chociaż Traps istotnie nie dorósł do poziomu metod

stosowanych w śledztwie przez prokuratora, jak utrzymuje

obroäca, i z tego powodu przystał na wiele rzeczy, które

formalnie biorĄc nie rozegrały się w ten właśnie sposób, lecz

jak się okazuje, właśnie on zamordował, wprawdzie nie powodowany

szataäskim zamiarem, bynajmniej, lecz dlatego tylko, że

przyswoił sobie bezmyślnoś† świata, w którym przyszło mu ży†

jako generalnemu przedstawicielowi sztucznej tkaniny hefajstonu.

Zabił, bo to wydawało mu się właśnie najbardziej naturalne, aby

drugiego przyprze† do muru, bez skrupułów iś† naprzód, niech

będzie, co ma by†. W świecie, który przemierzał swoim

studebakerem, nic by się nie stało ich drogiemu Alfredo, nic nie

mogłoby mu się sta†, lecz właśnie był uprzejmy zawita† do ich

białej ustronnej willi (tu sędzia stał się mglisty i ciĄgnĄł

swojĄ mowę wśród radosnego szlochu,

przerywanego raz po raz wzruszonym, potężnym kichnięciem, przy

czym jego mała główka ginęła spowita w ogromnej chustce, co

wywoływało wciĄż rosnĄcĄ wesołoś† obecnych). Zawitał do czterech

starych ludzi, którzy wniknęli w jego świat czystym promieniem

sprawiedliwości, co wprawdzie osobliwe ma rysy, on wie, wie, wie

o tym dobrze. Ta sprawiedliwoś† śmieje się szyderczo z czterech

zwietrzałych oblicz, odbija się w monoklu sędziwego prokuratora,

w cwikierze grubego obroäcy, chichocze w ustach pijanego, już

nieco bełkotliwego sędziego i rozbłyskuje czerwono na łysinie

emerytowanego kata (inni niecierpliwie, przekrzykujĄc te

poetyczności: "Wyrok, wyrok !"), w imię której on teraz ich

najlepszego, najdroższego Alfredo skazuje na śmier† (prokurator,

obroäca, kat i Simona: "Brawo!" Traps, teraz również szlochajĄcy

ze wzruszenia: "Dzięki, drogi sędzio, dzięki !"), chociaż pod

względem prawnym tylko na tym się opiera, że skazany sam siebie

uznaje winnym. A to jest w koäcu najważniejsze. Cieszy go więc,

że wydał wyrok, który skazany uznaje w całej rozciĄgłości,

godnoś† ludzka nie żĄda łaski i również nasz szanowny drogi goś†

radośnie przyjmuje uwieäczenie swego mordu, które, jak on

mniema, nastĄpiło wśród nie mniej przyjemnych okoliczności niż

sam mord. To, co u mieszczuch, u przeciętnego człowieka

przejawia się jako przypadek, jako kraksa albo jako zwykła

koniecznoś† natury, jako choroba, jako zatkanie naczynia

krwionośnego przez zator, jako złośliwy nowotwór, jawi się tutaj

jako nieunikniony wynik moralny. Dopiero tutaj konsekwentnie

doskonali się życie na wzór dzieła sztuki, ludzka tragedia staje

się widoczna, rozbłyskuje, przyjmuje nieskazitelnĄ posta†,

doskonali się (inni: "Koniec, koniec !"), tak powinno się to z

całym spokojem powiedzie†: dopiero w akcie obwieszczenia wyroku,

który z oskarżonego czyni skazaäca, dokonuje się nobilitacja

sprawiedliwości; nie może by† nic wyższego, szlachetniejszego,

większego niż chwila, w której człowiek zostaje skazany na

śmier†. To się teraz zdarzyło. Traps, któremu by† może nie

przysługuje aż takie szczęście - gdyż w zasadzie tylko warunkowa

kara śmierci byˆaby dopuszczalna, której on nie chce bra† pod

uwagę, aby ich drogiemu przyjacielowi nie sprawi† zawodu -

sˆowem, Alfredo staˆ się teraz równy i godny, a by by† przyjętym

do ich grona jako gracz mistrzowski itd. (inni: "Szampana tutaj

!")

Wieczór osiĄgnĄł swój punkt szczytowy. Pienił się szampan,

wesołoś† zgromadzonych była niezmĄcona, z polotem, braterska,

nawet obroäca został znów omotany sieciĄ przyjaznych uczu†.

—wiece dopalały się, kilka już zgasło, na dworze pierwsza

zapowiedź ranka, gwiazdy blednĄce od dalekiego wschodu słoäca,

rześkoś† i rosa. Traps był zachwycony, a zarazem zmęczony,

zażĄdał, aby

zaprowadzono go do pokoju, zataczał się od jednej przyjaznej

piersi do drugiej. Rozlegał się już tylko bełkot, wszyscy byli

pijani, donośna wrzawa wypełniła salon, mowy pozbawione sensu,

monologi, nikt już bowiem nie słuchał drugiego. Od wszystkich

zalatywało czerwonym winem i serem, głaskano przedstawiciela

generalnego po włosach, pieszczono go, całowano utrudzonego

szczęśliwca, który był niczym dziecko w otoczeniu dziadków i

wujów. MilczĄcy łysek odprowadzał go na górę. Żmudnie drapali

się po schodach na czworakach, w połowie drogi utknęli, splĄtani

w sobie, nie potrafili już iś† dalej, przykucnęli na stopniach.

Z góry, przez okno, sĄczył się blask kamiennego świtu, mieszała

się z białościĄ tynkowanych ścian, nadto z zewnĄtrz przenikały

pierwsze odgłosy wstajĄcego dnia, od dalekich dworców gwizdy i

szczęk przetaczanych wagonów jak niejasne wspomnienie o jego

spóźnionym powrocie do domu. Traps był szczęśliwy, wyzbyty

wszelkich pragnieä jak nigdy jeszcze w swoim drobnomieszczaäskim

życiu. Jawiły mu się blade obrazy, chłopięca twarzyczka, zapewne

najmłodszy synek, którego najbardziej kochał, potem, w półmroku,

wioska, do której trafił w wyniku kraksy, jasna wstęga szosy

wspinajĄca się na małe wzniesienie, pagórek z kościołem,

olbrzymi szumiĄcy dĄb opasany żelaznymi obręczami i wsparty na

podporach, zalesione wzgórza, za nimi bezkresne świecĄce niebo,

w górze, wszędzie, bez koäca. Lecz oto właśnie łysek wywrócił

się, wymamrotał: "Chcę spa†, chcę spa†, jestem zmęczony", po czym

rzeczywiście zasnĄł, słyszał jeszcze tylko, jak Traps pełznĄł w

górę, później upadło z hukiem krzesło. MilczĄcy łysek ocknĄł się

na schodach, lecz tylko na sekundę, jeszcze pełen snów i

wspomnieä o minionych koszmarach i chwilach wypełnionych grozĄ,

następnie zakotłowało się od gmatwaniny nóg wokół niego,

śpiĄcego, bo inni wchodzili po schodach. Wygryzmolili na stole,

piszczĄc i skrzeczĄc, pergamin z wyrokiem śmierci, utrzymany w

tonie niezwykle panegirycznym, z dowcipnymi zwrotami, o

akademickiej frazie - łacina i stara niemczyzna - następnie

ruszyli w drogę, aby dzieło to położy† generalnemu

przedstawicielowi przy łóżku, dla miłego upamiętnienia wielkiej

pijatyki, kiedy się rano przebudzi. Na dworze jasno, wczesna

godzina, pierwsze niecierpliwe i ostre krzyki ptaków - i tak

wchodzili po schodach, stĄpali poprzez pogrĄżonego we śnie

łyska. Jeden trzymał się drugiego, wszyscy trzej zataczali się,

posuwajĄc się nie bez trudności, zwłaszcza na zakręcie schodów,

gdzie wzajemne zderzanie się, cofanie, rozpychanie i ustępowanie

do tyłu były nieuniknione Wreszcie stanęli przed drzwiami pokoju

gościnnego. Sędzia otworzył i uroczysta grupa skamieniała na

progu - prokurator z jeszcze nie odwiĄzanĄ serwetĄ - we framudze

okna wisiał Traps, bez ruchu, ciemna sylweta a na tle mdło

srebrzystego nieba, w ciężkim zapachu róż, tak ostatecznie i

bezwzględnie, że prokurator, w którego monoklu przeglĄdał się

dojrzewajĄcy ranek, musiał najprzód zaczerpnĄ† powietrza, zanim,

bezradny i smutny z powodu straty przyjaciela, zawołał z

niekłamanym bólem:

- Alfredo, kochany Alfredo ! Coś ty też sobie, na miłoś† boskĄ,

pomyślał ? Zepsułeś nam nasz najpiękniejszy wieczór !

Friedrich Durrenmatt -"Kraksa"

Tłumaczenie - Andrzej Wirth

Tekst wklepał - Tomasz Kaczanowski <kaczuch@kki.net.pl>

CZ¨—Ź PIERWSZA

Czy istniejĄ jeszcze jakieś historie możliwe, historie godne

pisarza? Jeśli ktoś nie chce mówi† o sobie, romantycznie i

lirycznie uogólnia† swojej osobowości, jeśli nie czuje się

zmuszony, aby opowiedzie† szczerze o swych nadziejach i

porażkach, o tym, jak sypia z kobietami - jak gdyby

prawdomównoś† mogła to wszystko podnieś† do rangi uogólnienia,

nie zaś w sferę medycyny lub w najlepszym razie psychologii -

jeśli ktoś nie chce tego robi†, woli zaś dyskretnie pozosta† w

cieniu, ukrywajĄc taktownie sprawy osobiste, wpatrzony w swoje

tworzywo jak rzeźbiarz w swój materiał, kształtujĄc go, uczĄc

się jednocześnie na nim, jeśli jak pewien typ klasyków stara się

nie popada† łatwo w zwĄtpienie - nawet kiedy nie da się

zaprzeczy†, że czysty nonsens jawi się na każdym kroku - wówczas

pisanie staje się czynnościĄ trudniejszĄ i bardziej samotnĄ, a

także bardziej bezsensownĄ. Nie chodzi przecież o dobrĄ notę w

historii literatury - komu nie zdarzyło się otrzyma† dobrej

noty, jakaż miernota nie została już wyróżniona - postulaty dnia

sĄ ważniejsze. Lecz i tutaj znów dylemat i niekorzystna sytuacja

na rynku. Życie oferuje nam same rozrywki: wieczorem dostarcza

ich kino, poezję daje codzienna gazeta w felietonie, za większĄ

sumkę, w praktyce - poczĄwszy od jednego franka, już żĄda się

duszy, wyznaä, właśnie prawdy, wymaga się wyższych wartości,

morału, efektownych powiedzonek, zawsze coś musi by†

przezwyciężone albo spotka† się z afirmacjĄ, raz jest to

chrystianizm, kiedy indziej znów powszechne zwĄtpienie, wszystko

może sta† się literaturĄ. Lecz jeśli autor właśnie wzbrania się

przed produkowaniem takiej strawy, coraz bardziej, z rosnĄcĄ

stanowczościĄ, bo wprawdzie świadom jest, że impuls zmuszajĄcy

do pisania tkwi w nim, w zależnej od przypadku grze świadomości

i nieświadomości, w jego wierze i wĄtpliwościach, sĄdzi jednak,

że właśnie te sprawy z pewnościĄ nie obchodzĄ publiczności -

wystarczy to, co on pisze, kształtuje, formuje - niechaj więc

apetycznie przedstawia samĄ tylko powierzchnię i wyłĄcznie nad

niĄ pracuje, poza tym zachowa milczenie, nie rozwodzĄc się

zbytnio ani nie komentujĄc. Kiedy dojdzie do takiego

przeświadczenia, zatrzyma się, będzie zwlekał, stanie bezradny,

jest to prawie nieuniknione. Rodzi się przeczucie, że nie ma już

co opowiada†, zaczyna się poważnie myśle† o rezygnacji, by†

może, jest jeszcze miejsce na parę zdaä, poza tym można tylko

wziĄ† kurs na biologię, by przynajmniej myślowo zbliży† się

jakoś do wybuchu ludzkości, do rosnĄcych miliardów ludzi, do

nieustannie produkujĄcych macic - albo też zwróci† się ku

fizyce, astronomii, ażeby uświadomi† sobie strukturę

wszechświata, w którym krĄżymy. Reszta dla magazynów, dla takich

tygodników, jak "Life", "Match", "Quick" i dla "Sie und Er" -

prezydent z tlenowym aparatem, wujek Bułganin w swoim ogrodzie,

księżniczka w towarzystwie zuchowatego pilota, głośne gwiazdy

filmowe i potentaci dolara, wielkości wymienne, już wyszły z

mody, ledwie się o nich czasem wspomni. Obok powszedni dzieä

przeciętnego człowieka, w moim przypadku zachodnioeuropejski,

ściślej szwajcarski, zła pogoda i zła koniunktura, troski i

nieszczęścia, wstrzĄsy wywołane perypetiami osobistymi, bez

zwiĄzku wszakże z całościĄ świata, z biegiem rzeczy i nonsensów,

z rozwojem konieczności.

Los zeszedł ze sceny, na której toczy się gra, aby czai† się

za kulisami, poza obowiĄzujĄcĄ dramaturgiĄ - na pierwszym planie

wszystko jawi się jako katastrofa, choroba, kryzys. Nawet wojna

zaczyna by† zależna od tego, czy mózgi elektronowe przepowiedzĄ

jej rentownoś†, lecz wiadomo, że to nigdy nie nastĄpi, jeśli

maszyny rachunkowe prawidłowo funkcjonujĄ. Klęski można sobie

już tylko matematycznie wyobrazi†, lecz biada, jeśli do

sztucznych mózgów zakradnie się jakieś fałszerstwo, jeśli

zostanĄ zastosowane niedozwolone chwyty. A to wszystko jeszcze

nie jest tak przykre jak sama możliwoś†, że nagle puszcza jakaś

śruba, psuje się cewka, jakiś guzik błędnie reaguje i już mamy

koniec świata, z powodu technicznego krótkiego spięcia, z powodu

włĄczenia niewłaściwej dźwigni. Tak więc nie grozi już żaden

Bóg, żadna sprawiedliwoś†, żadne fatum jak w PiĄtej symfonii -

lecz wypadki drogowe, tamy walĄce się na skutek zastosowania

fałszywej konstrukcji, eksplozja fabryki bomb atomowych

spowodowana przez roztargnionego

laboranta, źle wyregulowane wylęgarnie. Nasza droga prowadzi obok

ścian wypełnionych reklamami butów Bally, wozów Studebakera,

lodów śmietankowych i tablicami pamiĄtkowymi znaczĄcymi miejsca

spoczynku nieszczęśliwych ofiar wypadków, zdarzajĄ się jeszcze

historie możliwe, w których z tuzinkowej twarzy wyziera nagle

ludzkoś†, czyjś pech nabiera mimochodem sensu ogólnego, sĄd i

sprawiedliwoś† stajĄ się nagle widoczne, może i łaska, wyjednana

przypadkiem, odbita w monoklu pijanego.

CZ¨—Ź DRUGA

Wypadek, wprawdzie nie poważny, kraksa również i tutaj: Alfredo

Traps, żeby wymieni† nazwisko, zatrudniony w branży tekstylnej,

lat czterdzieści pię†, bynajmniej jeszcze nie otyły, zjawisko

pociĄgajĄce, o poprawnych manierach zdradzajĄcych wprawdzie

pewnĄ tresurę, trĄcĄcych czymś prymitywnym i handlarskim - ten

nasz współcześnik jechał właśnie swym studebakerem jednĄ z

większych dróg kraju. Już mógł się spodziewa†, że za godzinę

będzie u siebie w domu, w pewnym znaczniejszym mieście, gdy

nagle wóz zastrajkował. Po prostu przestał się porusza†.

połyskujĄca czerwonym lakierem maszyna spoczęła bezradnie u stóp

niewielkiego wzgórza, na które pięła się droga; na północy

utworzyła się kumulusowa chmura, na zachodzie słoäce stało wciĄż

jeszcze wysoko, tak niemal jak po południu. Traps wypalił

papierosa i zajĄł się tym, czego wymagała sytuacja. Mechanik,

który w koäcu wziĄł na hol studebakera, oświadczył, że nie może

usunĄ† uszkodzenia wcześniej niż następnego dnia - defekt

gaźnika. Czy odpowiadało to rzeczywistości, tego nie można było

ani stwierdzi†, ani też nie byłoby wskazane podejmowa† takiej

próby - jest się wydanym na łup mechaników, jak niegdyś było się

zdanym na laskę rycerzy rozbójników, a jeszcze przed tym na

łaskę bóstw lokalnych i demonów. Za wygodny, aby odby†

półgodzinnĄ drogę do następnej stacji kolejowej i podjĄ† nieco

skomplikowanĄ, cho† krótkĄ podróż do domu, do żony, do czworga

swych dzieci - sami chłopcy - postanowił Traps przenocowa†. Była

godzina szósta wieczór, ciepło, zbliżał się najdłuższy dzieä

lata, wioska, na której skraju stał warsztat samochodowy, miła,

rozsypana u stóp zalesionych wzgórz, z kościółkiem na pagórku,

plebaniĄ, z dębem prastarym, ujętym w żelazne obręcze i podpory,

wszystko solidne, czyściutkie, nawet kupy gnoju przed chłopskimi

domami starannie spiętrzone i szykowne. Była tu również gdzieś

w pobliżu jakaś fabryczka, kilka szynków i gospód, jednĄ z nich

Trapsowi już nieraz polecano, lecz wszystkie pokoje były zajęte

- jakiś zjazd hodowców drobiu zarezerwował łóżka - agentowi

tekstylnemu wskazano willę, gdzie przyjmuje się czasem

przyjezdnych. Traps ociĄgał się. Jeszcze można było wróci†

kolejĄ, lecz wabiła go nadzieja, że przeżyje tu jakĄś przygodę.

Nieraz trafiały się po wsiach dziewczęta, jak ostatnio w

Grossbiestringen, umiejĄce doceni† agentów tekstylnych. Ożywiony

nowym impulsem ruszył w stronę willi. Od kościoła dolatywało

bicie dzwonów. Krowy minęły go porykujĄc. Piętrowy domek stał

w doś† rozległym ogrodzie, ściany oślepiajĄco białe, płaski

dach, zielone okiennice, do połowy przesłonięte krzewami, buki

i świerki, od frontu kwiaty, głównie róże, wśród nich

człowieczek w podeszłym wieku, w skórzanym fartuchu, by† może

właściciel posesji, zajęty lekkĄ robotĄ w ogrodzie: Traps

przedstawił się i poprosił o nocleg.

- Paäski zawód - zapytał stary, który zbliżył się do parkanu,

palĄc brissago, głowa jego ledwie wystawała nad furtkę. -

Pracuje w branży tekstylnej.

Stary bacznie zlustrował Trapsa, spoglĄdajĄc w sposób właściwy

dalekowidzom ponad małymi, nieoprawnymi szkłami.

- Oczywiście, może pan tutaj przenocowa†.

Traps spytał o cenę.

Nie zwykł za to przyjmowa† zapłaty, wyjaśnił stary, jest

samotny, jego syn przebywa w Stanach Zjednoczonych, nad nim ma

pieczę gosposia, panna Simona, jest więc rad, jeśli od czasu do

czasu może przyjĄ† kogoś w gościnę.

Agent podziękował. Był wzruszony tĄ gościnnościĄ i zauważył,

że na wsi nie wymarły bynajmniej cnoty i dobre zwyczaje

przodków. Otworzono mu furtkę. Traps rozejrzał się: żwirowane

dróżki, trawniki, głębokie cienie, fragmenty oświetlone słoäcem.

Dzisiaj wieczorem spodziewa się kilku panów, powiedział stary,

kiedy zbliżyli się do kwiatów, i zaczĄł starannie przycina† krzak

róży. MajĄ przyjś† przyjaciele, którzy mieszkajĄ w sĄsiedztwie,

bĄdź we wsi, bĄdź dalej aż u stóp wzgórza, emeryci, jak on,

ściĄgnęli tutaj dla łagodnego klimatu i dlatego, że tutaj nie

czuje się fenu, wszyscy samotni, wdowcy, spragnieni czegoś

nowego, jakiegoś urozmaicenia, będzie więc to dla niego wielka

przyjemnoś† móc zaprosi† pana Trapsa na kolację i na następujĄcy

po niej kawalerski wieczór. Agent był zaskoczony. Właściwie

chciał zjeś† we wsi, w szeroko znanej gospodzie, lecz nie śmiał

odrzuci† zaproszenia. Czuł się zobowiĄzany. PrzyjĄł propozycję

bezpłatnego noclegu. Nie chciał robi† wrażenia nieuprzejmego

mieszczucha. Udawał więc

zadowolonego. Gospodarz zaprowadził go na pierwsze piętro. Miły

pokój. BieżĄca woda, szerokie łoże, stół, wygodne krzesło, na

ścianie obraz Hodlera, stare, oprawne w skórę tomiska na półce.

Agent otworzył swojĄ walizeczkę, umył się, ogolił, spowił się

w chmurę wody koloäskiej, podszedł do okna, zapalił papierosa.

Wielka tarcza słoneczna opadała za wzgórza opromieniajĄc buki.

Podsumował pobieżnie interesy dnia, zlecenie firmy Rotacher

niczego sobie, kłopot w Wildholzem, pię† procent zażĄdał łajdak,

on mu jeszcze pokaże. Potem wyłoniły się wspomnienia.

Powszednie, nieuporzĄdkowane, zdrada małżeäska planowana w

hotelu Touring, problem, czy najmłodszemu synkowi (którego

najbardziej kocha) kupi† elektrycznĄ kolejkę, uprzejmoś†, a

właściwie obowiĄzek nakazywał telefonicznie powiadomi† żonę o

niezamierzonej zwłoce. Jednak zaniechał tego, jak to już często

bywało. Żona zdĄżyła się nawet przyzwyczai†, a poza tym i tak

by mu nie uwierzyła. ZiewnĄł, pozwolił sobie na jeszcze jednego

papierosa. Widział, jak trzej starsi panowie zbliżali się

kroczĄc żwirowanĄ alejkĄ, dwóch ramię w ramię, gruby i łysy za

nimi. Powitanie, uściski rĄk, objęcia, rozmowy o różach. Traps

odsunĄł się od okna, podszedł do półki z ksiĄżkami. SĄdzĄc po

tytułach, które odczytał, można się było spodziewa† nudnego

wieczoru - Hotzendorff, "Zbrodnia morderstwa i kara śmierci",

Savingy, "System współczesnego prawa rzymskiego", Ernst David

Holle, "Praktyka przesłuchania". Agent zrozumiał. Gospodarz był

prawnikiem, może byłym adwokatem. Przygotował się już na

rozwlekłe dysputy - cóż wie o prawdziwym życiu taki mól

ksiĄżkowy, świadczĄ o tym jego kodeksy. Było również do

przewidzenia, że będzie się mówiło o sztuce albo o czymś

podobnym, tematy, przy których mógł się łatwo zbłaźni† - dobre

sobie, gdyby nie musiał trwa† w centrum walki konkurencyjnej,

on także nabrałby biegłości w subtelniejszych sprawach.

Niechętni schodził więc na dół, gdzie na otwartej, wciĄż

oświetlonej słoäcem werandzie zajęto miejsca, podczas gdy

gosposia, tęga osoba, nakrywała stół w przyległej jadalni. Lecz

zdumiał się, kiedy ujrzał oczekujĄce go towarzystwo. Był rad,

że najpierw zbliżył się doä pan domu, teraz wyglĄdajĄcy niemal

jak fircyk, nieliczne włosy starannie zaczesane, w znacznie za

obszernym surducie. Powitano Trapsa krótkim przemówieniem.

ZdĄżył ukry† swe zaskoczenie, bĄknĄł, że całĄ przyjemnoś† po jego

stronie, skłonił się chłodno, pełen rezerwy, grał rolę bywałego

w świecie fachowca od tekstyliów i pomyślał z żalem, że został

przecież w tej wiosce tylko po to, aby przygada† sobie jakĄś

dziewczynę. To się nie udało. Zobaczył przed sobĄ trzech

pozostałych starców, którzy w niczym nie ustępowali

zdziwaczałemu gospodarzowi. Jak

niesamowite kruki wypełniali słonecznĄ werandę z wyplatanymi

meblami i powiewnymi firankami, zgrzybiali, wymiętoszeni i

zaniedbani, chociaż ich surduty zdawały się by† w najlepszym

gatunku - co spostrzegł natychmiast - jeśli nie bra† pod uwagę

łysego (nazwiskiem Pilet, siedemdziesiĄt siedem lat, jak

oświadczył pan domu przy prezentacji, która teraz nastĄpiła),

sztywno i godnie siedzĄcego na bardzo niewygodnym taborecie,

chociaż wokół stało kilka wygodnych krzeseł. Więcej niż

starannie ubrany, w butonierce biały goździk, gładził

nieustannie przyczernionego krzaczastego wĄsa, emeryt zapewne,

może jakiś były, przez szczęśliwy przypadek wzbogacony

zakrystian albo kominiarz, lub - co równie nie wykluczone -

maszynista. Tym nędzniej prezentowali się dwaj pozostali. Jeden

(pan Kummer, lat osiemdziesiĄt dwa), grubszy jeszcze od Pileta,

otyły, złożony jakby z połci słoniny, siedział w fotelu na

biegunach, twarz miał jaskrawoczerwonĄ, potężny nochal pijaka,

jowialne wyłupiaste oczy za złotym cwikierem, do tego, pewnie

na skutek przeoczenia, nocna koszula pod czarnym

garniturem i kieszenie wypchane gazetami i papierami, podczas gdy

drugi (pan Zorn, lat osiemdziesiĄt sześ†), wysoki i chudy, monokl

wciśnięty w lewe oko, blizny na twarzy, haczykowaty nos,

śnieżnobiała lwia grzywa, zapadłe usta, pod każdym względem

staroświeckie zjawisko - miał źle zapiętĄ kamizelkę i na nogach

dwie różne skarpetki.

- Campari ? - spytał gospodarz.

- Proszę bardzo - odpowiedział Traps i usiadł w fotelu, podczas

gdy wysoki i chudy z zainteresowaniem oglĄdał go przez monokl.

- Pan Traps weźmie zapewne udział w naszej zabawie ?

- Ależ oczywiście. Bardzo lubię zabawy.

Starsi panowie uśmiechnęli się, pokręcili głowami.

- Nasza zabawa jest by† może szczególnego rodzaju - dorzucił

gospodarz ostrożnie, jakby się ociĄgajĄc. - Polega ona na tym,

że wieczorem odgrywamy nasze dawne zawody.

Starcy uśmiechnęli się znów grzecznie, dyskretnie.

Traps zdziwił się. Jak ma to rozumie† ?

- A no tak - sprecyzował gospodarz - ja byłem kiedyś sędziĄ,

pan Zorn prokuratorem, a pan Kummer adwokatem, zabawiamy się

zatem w sĄd.

- Ach tak. - Traps zrozumiał i pomysł wydał mu się możliwy do

przyjęcia. A może jednak wieczór nie był jeszcze całkiem

stracony. Gospodarz przypatrywał się agentowi z uroczystĄ

minĄ.

- W zasadzie - wyjaśnił łagodnym głosem - odtwarzaliśmy słynne

procesy historyczne, proces Sokratesa, proces Jezusa, proces

Joanny d'Arc, proces Dreyfusa, ostatnio podpalenie Reichstagu.

Kiedyś znów Fryderyk Wielki uznany został przez nas za

niepoczytalnego. Traps zdumiał się.

- I odgrywacie to każdego wieczoru ?

Sędzia przytaknĄł.

- Ale oczywiście najpiękniej jest - wyjaśnił dalej - kiedy się

gra w oparciu o żywy materiał, wtedy wynikajĄ szczególnie

interesujĄce sytuacje. Nie dalej jak wczoraj był pewien poseł,

który we wsi wygłosił przemówienie wyborcze i przegapił ostatni

pociĄg. Został skazany na czternaście lat więzienia za szantaż

i przekupstwo. - Surowy sĄd - stwierdził rozbawiony Traps.

- To sprawa honoru - rozpromienili się starcy.

- A jakĄż rolę mógłbym odegra† ?

Znów uśmieszki, niemal śmiech.

- Mamy już sędziego, prokuratora i obroäcę - sĄ to stanowiska

zakładajĄce znajomoś† przedmiotu i reguł gry - powiedział

gospodarz. - Jedynie stanowisko oskarżonego pozostaje nie

obsadzone, chciałbym wszakże jeszcze raz podkreśli†, że pan

Traps nie powinien się w żadnym wypadku czu† zmuszonym do

wzięcia udziału w zabawie.

Pomysł starszych panów rozweselił agenta. Wieczór był

uratowany. Może obejdzie się bez uczonej i nudnej atmosfery,

zapowiada się, że będzie wesoło. Był człowiekiem prostym, nie

wyróżniajĄcym się intelektem i bez szczególnej skłonności do

zaję† intelektualnych, człowiekiem interesu - sprytnym, kiedy

trzeba, gotowym w sprawach zawodowych na wszystko. Lubił przy

tym dobrze zjeś† i wypi†, miał skłonnoś† do rubasznych żartów.

Weźmie udział w zabawie, powiedział, to zaszczyt dla niego zajĄ†

osierocone stanowisko oskarżonego.

- Brawo - zarechotał prokurator i zaklaskał w dłonie - brawo,

tak mówi prawdziwy mężczyzna, to się nazywa odwaga.

Agent zaczĄł rozpytywa† się z ciekawościĄ o zbrodnie, która mu

teraz zostanie przypisana.

- To bez znaczenia - odpowiedział prokurator wycierajĄc monokl

- zbrodni zawsze można się doszuka†.

Wszyscy się roześmieli.

Pan Kummer podniósł się.

- Niech pan pozwoli, panie Traps - rzekł tonem niemal ojcowskim

- musimy jeszcze spróbowa† naszego porto: jest stare, musi się

pan z nim zapozna†.

Poprowadził Trapsa do jadalni. Wielki okrĄgły stół był teraz

odświętnie nakryty. Stare krzesła z wysokimi oparciami, na

ścianach poczerniałe obrazy, wszystko solidne, staromodne. Z

werandy dobiegała paplanina starców, w otwartych oknach pełgało

światło wieczoru, wdzierał się świergot ptaków. Na jakimś

stoliczku stały butelki, jeszcze inne na kominku, bordeaux

ułożone w koszyczkach. Obroäca starannie nalał porto drżĄcĄ

nieco rękĄ ze starej flaszki do dwóch małych kieliszków,

napełnił je po brzegi, trĄcił się z agentem przepijajĄc do

niego, zrobił to ostrożnie, kieliszki z kosztownym płynem ledwie

się musnęły.

Traps skosztował.

- Wyborne - pochwalił.

- Jestem paäskim obroäcĄ, panie Traps - powiedział pan Kummer.

- Powinniśmy zatem wypi† za naszĄ przyjaźä !

- Za naszĄ przyjaźä !

Najlepiej będzie - osĄdził adwokat, tak nacierajĄc na Trapsa

swojĄ czerwonĄ twarzĄ, pijackim nosem i cwikierem, że aż trĄcił

go swym olbrzymim brzuchem, nieprzyjemnĄ miękkĄ masĄ - najlepiej

będzie, jeśli pan Traps od razu wyzna mu swoje przestępstwo.

Wtedy on mógłby zagwarantowa†, że i w sĄdzie jakoś to pójdzie.

Sytuacja nie jest wprawdzie groźna, ale nie należy jej

bagatelizowa†. Wysoki, chudy prokurator, wciĄż jeszcze w pełni

sił umysłowych, wydaje się niebezpieczny, a także sam gospodarz

zdaje się skłania† do surowości, a może nawet pewnej pedanterii,

które z wiekiem - liczy sobie już osiemdziesiĄt siedem lat -

jeszcze przybrały na sile. Mimo to udało się jemu, obroäcy,

przeforsowa† większoś† spraw, a przynajmniej nie dopuści† do

najgorszego. Raz tylko, chodziło wtedy o mord rabunkowy, nie

można było naprawdę nic pomóc. Ale przecież mord rabunkowy nie

wchodzi tu zapewne w rachubę, na to jego zdaniem, pan Traps nie

wyglĄda, a może jednak ?

Agent roześmiał się, nie popełnił na szczęście żadnej zbrodni.

Następnie powiedział: "Na zdrowie !"

- Niech pan mi się zwierzy ! - zachęcał go obroäca. - Nie

powinien pan się wstydzi†. Ja znam życie, mnie już nic nie

zadziwi. Losy ludzkie rozwijały się przed moimi oczami, panie

Traps, otwierały się otchłanie, może mi pan wierzy†.

Bardzo mu naprawdę przykro, uśmiechnĄł się zalotnie agent, że

jest oskarżonym, który nie popełnił przestępstwa - a poza tym

to już rzecz prokuratora coś wynaleź†, przecież sam obroäca to

powiedział, nieprawda ? Jak zabawa, to zabawa. On sam jest

ciekaw, co z tego wyniknie. Czy odbędzie się prawdziwe

przesłuchanie ?

- Spodziewam się !

- Bardzo mnie to cieszy.

Obroäca przybrał zakłopotany wyraz twarzy.

- Pan się czuje niewinny, panie Traps ?

Agent roześmiał się: - Zupełnie niewinny - i rozmowa wydała mu

się nad wyraz zabawna.

Obroäca przecierał cwikier.

- Niech pan to sobie dobrze zakarbuje, młody przyjacielu -winny

czy niewinny - chodzi o taktykę ! To wielce ryzykowne, mówiĄc

łagodnie, obstawa† przy niewinności przed naszym sĄdem.

Przeciwnie, byłoby najrozsĄdniej od razu obwini† się o jakieś

przestępstwo, na przykład, rzecz korzystna szczególnie dla ludzi

interesu: oszustwo. Wtedy zawsze można jeszcze ustali† na

podstawie przesłuchania, że oskarżony przesadza, że właściwie

nie można mówi† o oszustwie, lecz raczej o niewinnym

zatuszowaniu faktów ze względu na reklamę, jak to często w

handlu bywa. Droga od winy do niewinności jest wprawdzie trudna,

ale możliwa, natomiast jest zgoła beznadziejne i ma

katastrofalny wpływ na wynik, jeśli ktoś chce koniecznie

zachowa† niewinnoś†. Traci pan tam, gdzie mógłby pan jeszcze

zyska†. Jest pan w sytuacji przymusowej, nie może pan już wybra†

sobie winy, lecz musi pan pozwoli† na narzucenie jej sobie.

Agent, rozbawiony, wzruszył ramionami. Ubolewa, że nie może

zadowoli† sĄdu, ale naprawdę nie przypomina sobie niestety

żadnego wykroczenia, które by go skłóciło z prawem.

Obroäca znów założył cwikier. Z Trapsem będzie miał kłopot,

powiedział z namysłem, niełatwa to będzie sprawa. - Ale przede

wszystkim - zakoäczył rozmowę - niech pan się zastanawia nad

każdym słowem, nie paple bez zastanowienia, bo inaczej zostanie

pan skazany na wieloletnie więzienie, a wtedy nic zrobi† się nie

da. Potem nadeszli inni. Zajęto miejsca za okrĄgłym stołem.

Swojski nastrój, żarciki. Nasamprzód podano najrozmaitsze

zakĄski, wędliny, jajka po rosyjsku, ślimaki, zupę żółwiowĄ.

Nastrój był znakomity, zjadano ze smakiem, chlipiĄc bez żenady.

- No, oskarżony, cóż pan może nam zaprezentowa†, spodziewam się

jakiegoś pięknego, solidnego morderstwa - zarechotał prokurator.

Obroäca zaprotestował.

- Mój klient został oskarżony, chociaż nie dopuścił się żadnego

przestępstwa, jest to, można by rzec, niezwykle rzadki wypadek

w sĄdownictwie. Oświadcza, że jest niewinny.

- Niewinny - zdziwił się prokurator. Szramy na twarzy błysnęły

czerwieniĄ, monokl o mało nie wpadł mu do talerza, kołysał się

jak wahadło na czarnym sznureczku. Karłowaty sędzia, który

właśnie wrzucał do zupy kawałki chleba, znieruchomiał, spojrzał

z wyrzutem na agenta, pokręcił głowĄ, nawet milczĄcy łysek z

białym goździkiem wytrzeszczył w zdumieniu oczy. Zapadła

niepokojĄca cisza. Przestały brzęka† łyżki i widelce, umilkły

sapania i mlaskanie. Tylko Simona w głębi pokoju chichotała

cichutko.

- Musimy przeprowadzi† śledztwo - powiedział wreszcie

prokurator. - Co nie może istnie†, nie istnieje.

- No proszę - zaśmiał się Traps. - Jestem do dyspozycji !

Do ryb podano wino, lekkiego, musujĄcego neuchatela.

- A zatem - powiedział prokurator oczyszczajĄc z ości pstrĄga -

przekonamy się. Żonaty ?

- Od jedenastu lat.

- Dzieciaki sĄ ?

- Czworo.

- Zawód ?

- W branży tekstylnej.

- Jest pan agentem firmy, drogi panie Traps ?

- Przedstawicielem generalnym.

- —wietnie. Miał pan kraksę ?

- Przypadek. Pierwszy raz od roku.

- Ach, a przed rokiem ?

- No tak, ale wtedy jechałem starym wozem - wyjaśnił Traps. -

Citroenem, model 1939, teraz mam studebakera, czerwony, na

zamówienie.

- Studebaker, ach, to interesujĄce, i to od niedawna ? Przedtem

nie był pan pewnie przedstawicielem generalnym ?

- Prostym, zwykłym agentem w branży tekstylnej.

- Koniunktura - przytaknĄł prokurator.

Obok Trapsa siedział obroäca.

- Uważaj pan - powiedział szeptem.

Agent branży tekstylnej, przedstawiciel generalny, jak możemy

go już teraz nazywa†, zajĄł się beztrosko befsztykiem po

tatarsku, wycisnĄł cytrynę, była to jego własna recepta -

odrobina koniaku, papryka i sól. Lepszego jedzenia nie zdarzyło

mu się nigdy kosztowa†, rozpromienił się cały, jak dotĄd

wieczory w "Schlaraffii" uważał za zaszczyt, największĄ

przyjemnoś†, jakiej mógł zazna† człowiek jego pokroju, lecz ten

kawalerski wieczór zapowiadał jeszcze lepszĄ zabawę.

- Aha - zauważył prokurator - należy pan do "Schlaraffii".

Jakiego pseudonimu używa pan tam ?

- Markiz de Casanova.

- —wietnie ! - zachichotał radośnie prokurator, jakby

informacja ta miała szczególnĄ wagę, wciskajĄc znów monokl. -

Bardzo nam przyjemnie to usłysze†. Czy można z paäskiego

pseudonimu wnosi† o paäskim życiu prywatnym, mój drogi ? -

Uwaga ! - syknĄł obroäca.

- Drogi panie - odpowiedział Traps. - Tylko w pewnej mierze.

Kiedy z kobietami przytrafia mi się coś pozamałżeäskiego, to

tylko przypadkowo i bez ambicji.

Czy pan Traps nie byłby tak dobry i nie zechciał opowiedzie†

zebranemu tu towarzystwu swego życia w krótkim zarysie, zapytał

sędzia rozlewajĄc do kieliszków neuchatela. Skoro już

postanowiono odby† sĄd nad miłym gościem i grzesznikiem i, jeśli

się uda, zamknĄ† go na długie lata, to byłoby rzeczĄ

najwłaściwszĄ usłysze† od niego coś bardziej szczegółowego,

prywatnego, intymnego, jakiejś historyjki o kobietach, jeśli

można - z pieprzykiem.

- Opowiada†, opowiada† ! - domagali się chichoczĄc starsi

panowie. Zaprosili raz do stołu jakiegoś alfonsa, który

opowiadał najciekawsze i najbardziej pikantne rzeczy ze swojej

dziedziny i udało mu się wykręci† czterema latami więzienia.

- No, no - zaśmiał się również Traps - cóż o mnie można

powiedzie†. Prowadzę zupełnie powszednie życie, moi panowie,

pospolite życie, jak to zaraz wyznam. Pijemy !

- Pijemy !

Przedstawiciel generalny uniósł kieliszek, spojrzał głęboko w

nieruchome, ptasie oczy czterech starców utkwione w nim tak,

jakby był szczególnie smakowitym kĄskiem, po czym brzęknęły

trĄcane kieliszki.

Na dworze słoäce wreszcie zaszło, ucichł także piekielny skwir

ptaków, krajobraz jednak rysował się jeszcze ostro - ogrody i

czerwone dachy pośród drzew, lasy na wzgórzach, w oddali góry i

kilka lodowców - nastrój spokoju, wiejska cisza, uroczyste

przeczucie szczęścia, błogosławieästwa bożego i kosmicznej

harmonii. - Miałem twardĄ młodoś† - zaczĄł Traps, kiedy Simona

zmieniła talerz i podała potężny dymiĄcy półmisek. Champignons

a la creme. - Ojciec mój był robotnikiem, proletariuszem, który

padł ofiarĄ herezji Marksa i Engelsa, był to zgorzkniały, ponury

człowiek, który nigdy nie zatroszczył się o swoje jedyne

dziecko, matka była praczkĄ, przekwitła wcześnie.

Mogłem chodzi† tylko do szkoły powszechnej, tylko do

powszechniaka - wyznał ze łzami w oczach, rozgoryczony i

wzruszony zarazem swojĄ surowĄ przeszłościĄ, podczas gdy panowie

powściĄgliwie trĄcali się kieliszkami marechaux.

- Ciekawe - powiedział prokurator - ciekawe. Tylko szkoła

powszechna. Ale przy pomocy łokci szanowny pan jakoś się wybił.

- No myślę - chełpił się Traps, rozgrzany przez marechaux,

zachęcony towarzyskĄ atmosferĄ, światem bożym odświętnie

rozpościerajĄcym się za oknami. - No myślę. Jeszcze przed

dziesięcioma laty byłem tylko domokrĄżcĄ i z małĄ walizkĄ

wędrowałem od domu do domu. Ciężka praca, włóczęga, noclegi po

stogach, w podejrzanych zajazdach. W mojej branży zaczynałem od

dołu, od samego dołu. A teraz, moi panowie, gdybyście mogli

zobaczy† moje konto bankowe ! Nie chcę się chwali†, ale czy ktoś

z was ma studebakera ?

- Niechże pan będzie ostrożny - wyszeptał zakłopotany obroäca.

- Jak do tego doszło ? - spytał zaciekawiony prokurator.

Obroäca upomniał Trapsa - powinien pilnowa† się i nie mówi† za

wiele.

Traps oznajmił, że przejĄł wyłĄczne przedstawicielstwo

hefajstonu na kontynent, i triumfalnie rozejrzał się dokoła. -

Tylko Hiszpania i Bałkany sĄ w innych rękach.

- Hefajstos był greckim bogiem - zarechotał mały sędzia

nakładajĄc na talerz pieczarki - naprawdę wielkim kowalem-

artystĄ. Boginię miłości i jej zalotnika, boga wojny Aresa,

złapał do tak subtelnie wykutej i niewidzialnej sieci, że inni

bogowie nie mogli się doś† nacieszy† tym połowem, co jednak

oznacza hafajston, którego wyłĄczne przedstawicielstwo przejĄł

szanowny pan Traps, to pozostaje dla sędziego zawoalowane i

mgliste.

- A jednak jest pan bliski prawdy, czcigodny gospodarzu i

sędzio - roześmiał się Traps. - Sam pan mówi: zawoalowane, a

właśnie ten nie znany mi bóg grecki o prawie identycznym z nazwĄ

mego produktu imieniu utkał owĄ delikatnĄ jak welon i

niewidzialnĄ sie†. Mamy dzisiaj już nylon, perlon, myrlon,

istnieje również hefajston, król sztucznych tkanin, nie do

zdarcia, przejrzysty, prawdziwe dobrodziejstwo dla reumatyków,

stosowany zarówno w przemyśle, jak w modzie, w czasie wojny i

w czasie pokoju. Znakomity materiał na spadochrony, a zarazem

najbardziej pikantna materia na nocne koszule dla

najpiękniejszych paä, jak uczĄ moje własne badania. -

Słuchajcie no, słuchajcie - zaskrzeczeli starcy - własne badania,

a to dobre ! - Simona znów zmieniła talerze i podała pieczeä

cielęcĄ. - Co za uczta ! - rozpromienił się przedstawiciel

generalny. - Cieszy mnie - powiedział prokurator - że potrafi

pan docenia† te rzeczy, i słusznie ! PrezentujĄ nam tu najlepsze

produkty, i to w zadowalajĄcych ilościach, menu jak sprzed

wieku, kiedy ludzie mieli jeszcze odwagę jeś†. Chwała Simonie

! Chwała naszemu

gospodarzowi ! Sam przecież robi zakupy, stary karzeł i wyjadacz,

a co do win, to już Pilet, jako karczmarz, zabiega o nie w

okolicznych wioskach. I jemu też chwała ! Lecz jakże przedstawia

się paäska sprawa, mój zuchu ? Badajmy dalej paäski przypadek.

Teraz znamy już paäskie życie - była to prawdziwa przyjemnoś†

wejrze† w nie na chwilę, na paäskĄ działalnoś† uzyskaliśmy już

jasny poglĄd. Tylko jeden nieważny punkt nie został jeszcze

wyjaśniony: jak doszedł pan w swym zawodzie do tak lukratywnego

stanowiska ? Samym

wysiłkiem, tylko żelaznĄ energiĄ ?

- Uwaga - syknĄł obroäca. - Teraz będzie niebezpiecznie. -To

nie było takie łatwe - odpowiedział Traps przypatrujĄc się

pożĄdliwie, jak sędzia przystępuje do krajania pieczeni -

musiałem najpierw pokona† Gygaxa, a to była ciężka robota. -

Ach, pana Gygaxa, a któż to znowu ?

- Mój dawny szef.

- Trzeba było go się pozby†, chciał pan powiedzie† ?

- Trzeba go było usunĄ†, aby uży† szorstkiego języka mojej

branży - odpowiedział Traps nabierajĄc sosu. - Panowie wybaczĄ

mojĄ szczeroś†. W interesach idzie się na całego, zĄb za zĄb,

a kto chce by† dżentelmenem, to trudno, taki ginie. Ja zarabiam

pieniędzy jak lodu, ale haruję jak dziki osioł, co dzieä robię

sześ†set kilometrów moim studebakerem. Tak bardzo fair znów nie

postępowałem, jak się rzekło, kiedy trzeba było staremu Gygaxowi

przyłoży† nóż do gardła i pchnĄ†, ale musiałem iś† w górę, co

tu gada†, ostatecznie interes jest tylko interesem.

Prokurator spojrzał ciekawie znad cielęcej pieczeni.

- UsunĄ†, przyłoży† nóż do gardła, popchnĄ†, to sĄ przecież

doś† złośliwe wyrażenia, drogi panie Traps.

Przedstawiciel generalny zaśmiał się.

- Należy je oczywiście rozumie† w sensie przenośnym

- A jak się ma pan Gygax, szanowny panie ?

- Umarł w zeszłym roku.

- Czy pan oszalał - zasyczał wzburzony obroäca. - Pan chyba do

cna zwariował.

- W zeszłym roku - ubolewał prokurator. - To przykre. A ileż

miał lat ?

- Pię†dziesiĄt dwa.

- W sile wieku. A na co umarł ?

- Na jakĄś tam chorobę.

- Kiedy pan otrzymał jego stanowisko ?

- Trochę wcześniej.

- —wietnie, to mi na razie wystarczy - powiedział prokurator. -

Mamy szczęście. Wygrzebaliśmy trupa, a to ostatecznie

najważniejsze. Wszyscy się roześmiali. Nawet Pilet, łysy jak

pała, który z nabożeästwem zajadał, pedantycznie, nieomylnie

pochłaniajĄc niezmierzone ilości, podniósł wzrok znad talerza.

- Dobrze - powiedział i skubnĄł czarnego wĄsa.

Po czym zamilkł i jadł dalej.

Prokurator uroczyście podniósł kieliszek.

- Moi panowie - oświadczył - na cześ† tego odkrycia musimy

skosztowa† pichon-longueville z 1933 r. Dobre bordeaux do dobrej

zabawy.

Znów trĄcili się kieliszkami, przepijajĄc do siebie.

- Niech to pioruny, panowie - zdumiał się przedstawiciel

generalny, jednym łykiem wychylajĄc pichon i wyciĄgajĄc

kieliszek ku sędziemu - Wspaniały trunek !

Zapadł zmierzch i nie można już było prawie rozpozna† twarzy

zgromadzonych. Za oknami czuło się obecnoś† pierwszych gwiazd,

gdy gospodyni zapaliła trzy wielkie, ciężkie świeczniki, które

rzuciły na ściany cienie siedzĄcych wokół okrĄgłego stołu niczym

kielich jakiegoś fantastycznego kwiatu. Ufny, swojski nastrój,

atmosfera powszechnej życzliwości, rozluźnienie form

towarzyskich, obyczajów.

- Jak w bajce - zdumiał się Traps.

Obroäca starł serwetĄ pot z czoła.

- Sam pan jest bajkĄ, drogi panie Traps - powiedział. Nie

zdarzyło mi się jeszcze spotka† oskarżonego, który z większym

spokojem zdobyłby się na tak nierozważne wynurzenia.

Traps zaśmiał się.

- Niech pan się nie obawia, drogi sĄsiedzie. Kiedy

przesłuchanie się już zacznie, nie stracę głowy.

W pokoju śmiertelna cisza jak przed chwilĄ. Nie usłyszysz

najcichszego mlaskania, najlżejszego chrzĄknięcia

- Nieszczęśniku - jęknĄł obroäca. - Cóż pan przez to rozumie:

"Kiedy przesłuchanie się już zacznie" ?

- Czyżby - rzekł przedstawiciel generalny zgarniajĄc na talerz

sałatę - już coś się zaczęło ?

Starcy uśmiechnęli się, spojrzeli po sobie porozumiewawczo,

przebiegle, zachichotali radośnie.

MilczĄcy, opanowany łysek parsknĄł:

- On nie zauważył, on nie zauważył !

Traps spojrzał nieufnie, był zaskoczony, ta szelmowska wesołoś†

wydała mu się niesamowita, wrażenie, które wprawdzie szybko

ustĄpiło, tak że sam nawet zaczĄł się śmia†.

- Panowie wybaczĄ mi - powiedział - wyobrażałem sobie tę zabawę

uroczyściej, godniej, z zachowaniem formalności, z posmakiem sali

sĄdowej.

- Kochany panie Traps - wyjaśnił mu sędzia. - Wiele bym dał,

żeby raz jeszcze ujrze† paäskĄ zdumionĄ twarz. Nasz sposób

sprawowania sĄdu wydaje się panu obcy i za bardzo pochopny, jak

widzę, lecz, wielce szanowny panie, my czterej przy tym stole

jesteśmy na emeryturze i wyzwoliliśmy się od niepotrzebnego

zalewu formułek, protokołów, papierków i ustaw i od całego tego

kramu, który ciĄży na naszych sĄdach. My sĄdzimy nie wdajĄc się

w szmatławe kodeksy i paragrafy.

- To śmiałe - odpowiedział Traps trochę bełkotliwie. - To

śmiałe, panowie, to mi imponuje. Nie wdajĄc się w paragrafy, to

jest śmiała idea.

Obroäca podniósł się ceremonialnie. Idzie zaczerpnĄ† powietrza,

oznajmił, nim podadzĄ kurczaka i następne dania, mały zdrowotny

spacerek i papieros sĄ na czasie, zaprasza więc pana Trapsa, aby

mu towarzyszył.

Z werandy wkroczyli prosto w noc, która wreszcie zapadła,

gorĄca i majestatyczna. Z okien jadalni spływały na trawniki

wstęgi światła, sięgajĄc aż po grzĄdki z różami. Niebo pełne

gwiazd, bez księżyca, ciemnym masywem rysowały się drzewa,

ledwie się można było domyśli† ścieżek. Ociężali od wina, coraz

to zataczali się i tracili równowagę, kosztowało ich wiele

wysiłku, aby iś† normalnie i prosto, palili papierosy paisiennes

- czerwone punkciki w ciemności. - Mój Boże - Traps zaczerpnĄł

powietrza - cóż to była za zabawa tam - wskazał ku oświetlonym

oknom, w których właśnie ukazała się masywna sylwetka gospodyni.

- Przyjemnie się zaczyna, całkiem przyjemnie.

- Drogi przyjacielu - powiedział obroäca zataczajĄc się i

wspierajĄc na Trapsie. - Nim zawrócimy i zaatakujemy naszego

kurczaka, niech mi wolno będzie zwróci† się do pana z jednĄ

uwagĄ na serio, którĄ powinien pan sobie wziĄ† do serca. Darzę

pana sympatiĄ, mój drogi, życzę panu jak najlepiej, chcę mówi†

do pana jak ojciec: jesteśmy na najlepszej drodze, aby z

kretesem przegra† nasz proces ! - A to pech - odpowiedział

przedstawiciel generalny, ostrożnie prowadzĄc obroäcę alejkĄ

wokół wielkiego, ciemnego i kulistego masywu zarośli. Dalej była

sadzawka, wyczuli, że stoi tu kamienna ława, usiedli. Gwiazdy

odbijały się w wodzie, chłód wzrastał. Od strony wsi tony

harmonijki i śpiew, zadĄł też uroczyście alpejski róg - ZwiĄzek

Hodowców Drobiu świętował.

- Musi się pan wziĄ† w kupę- napomniał obroäca. - Ważne pozycje

zostały opanowane przez wroga, zmarły Gygax, który całkiem

niepotrzebnie wypłynĄł przez paäskĄ niepowściĄgliwĄ paplaninę,

poważnie panu zagraża, to wszystko obciĄża, niedoświadczony

obroäca musiałby skapitulowa†, lecz wytrwałościĄ - wykorzystujĄc

wszystkie szansa, przede wszystkim zaś liczĄc na paäskĄ jak

największĄ ostrożnoś† i dyscyplinę - mogę jeszcze to, co istotne,

uratowa†.

Traps roześmiał się.

- To byłaby wcale komiczna zabawa towarzyska - stwierdził -

trzeba by ja wprowadzi† również na następnym posiedzeniu

"Schlarafii". - Prawda ? - ucieszył się obroäca. - Człowiek

odżywa. Ja zaraz skapcaniałem, drogi przyjacielu, jak tylko

porzuciłem pracę i nagle, bez zajęcia, bez mojego dawnego zawodu

miałem zażywa† starości w tej wiosce. Bo cóż tu się dzieje ?

Nic, tyle że nic czuje się fenu, to wszystko. Zdrowy klimat ?

Dobre sobie - bez pracy umysłowej ! Prokurator dogorywał,

przypuszczano, że nasz gospodarz ma raka żołĄdka. Pilet cierpiał

na cukrzycę, mnie dokuczało nadciśnienie. Oto rezultat. Pieskie

życie. Często siadywaliśmy smutni, gwarzyli sobie tęsknie o

naszych dawnych zawodach i sukcesach, to była nasza jedyna

skromna rozrywka. I oto prokurator wpadł na pomysł, aby

wprowadzi† tę zabawę, sędzia oddał do dyspozycji dom, a ja mój

kapitał. - No cóż, jestem kawalerem, a jako wieloletni adwokat

górnych dziesięciu tysięcy mogłem sobie odłoży† ładnĄ sumkę. Mój

drogi, wprost nie chce się wierzy†, jak wspaniale potrafi się

odwzajemni† swemu obroäcy uniewinniony korsarz wielkiej

finansjery - graniczy to już z rozrzutnościĄ. Zabawa ta stała się

dla nas ożywczym źródłem, hormony, żołĄdki, soki żołĄdkowe znów

zaczęły dobrze funkcjonowa†, zniknęła nuda, znów pojawiły się

energia, młodzieäczoś†, prężnoś†, apetyt: niech pan tylko

popatrzy i nie zważajĄc na swój brzuch wykonał parę †wiczeä

gimnastycznych, jeśli Traps dobrze dojrzał w ciemności. - Bawimy

się z goś†mi sędziego, którzy odtwarzajĄ naszych oskarżonych -

ciĄgnĄł obroäca siadajĄc - czasem z domokrĄżcami, a przed dwoma

miesiĄcami musieliśmy nawet skaza† pewnego niemieckiego generała

na dwadzieścia lat więzienia. Przejeżdżał tędy z małżonkĄ, tylko

moja sztuka uratowała go od szubienicy.

- Wspaniale - powiedział Traps - ta produkcja skazaäców ! Lecz

ta szubienica to już nieprawdopodobne, z tym już troszeczkę pan

przesadza, szanowny panie mecenasie, kara śmierci została

przecież zniesiona.

- W prawodawstwie paästwowym - stwierdził skwapliwie obroäca -

lecz my tutaj mamy do czynienia z prawodawstwem prywatnym i

znóweśmy jĄ wprowadzili. Właśnie możliwoś† skazania na karę

śmierci sprawia, że nasza gra tak jest emocjonujĄca i osobliwa.

- I kata też pewnie macie, co ? - zaśmiał się Traps.

- Oczywiście - potwierdził z dumĄ obroäca. - Mamy i kata.

Pilet. - Pilet ?

- Zdziwił się pan, co ?

Traps przełknĄł parę razy ślinę.

- Przecież on ma gospodę i dostarcza wina, które pijemy. -

Zawsze był oberżystĄ - uśmiechnĄł się dobrodusznie obroäca. -

Swoje paästwowe zajęcie uprawiał tylko jako amator. Niemal

honorowo. Był jednym z najwybitniejszych fachowców w sĄsiednim

kraju; wprawdzie już od dwudziestu lat na emeryturze, lecz wciĄż

jeszcze biegły w swojej sztuce.

UlicĄ przejechał samochód i w świetle reflektorów zajaśniał dym

papierosów. Przez mgnienie oka Traps ujrzał również obroäcę,

nieforemnĄ posta† w niechlujnym surducie, tłustĄ, zadowolonĄ,

dobrodusznĄ twarz. Zadrżał. Zimny poty wystĄpił mu na czoło.

- Pilet.

Obroäca zdumiał się.

- Cóż to się panu stało, drogi Traps ? CzujĄ, że pan drży. Może

zrobiło się panu niedobrze ?

- Sam nie wiem - wyszeptał przedstawiciel generalny i ciężko

westchnĄł. - Sam nie wiem.

Ujrzał przed sobĄ łyska, który przy stole zachowywał się doś†

głupkowato, trzeba było dużego opanowania, żeby jeś† w

towarzystwie kogoś takiego, ale czyż można go wini†, że miał

biedaczysko taki zawód. ťagodna noc letnia, jeszcze bardziej

łagodne wino nastroiły Trapsa humanitarnie, tolerancyjnie,

pozbawiły go uprzedzeä, był ostatecznie człowiekiem, który wiele

widział i znał świat, nie był tchórzem ani filistrem, był nie

byle jakim fachowcem tekstylnym, tak, teraz nawet wydało się

Trapsowi, że wieczór, bez kata byłby mniej wesoły i zabawny,

cieszył się już, że niebawem będzie mógł w "Schlarafii" popisa†

się tĄ przygodĄ, kata też pewnie jakoś by się sprowadziło przy

pomocy niewielkiego wynagrodzenia i zwrotu kosztów, i wreszcie

wyzwolony od obaw wybuchnĄł

śmiechem: "Ależ wpadłem! A już miałem stracha ! Zabawa staje się

coraz weselsza !"

- Zaufaniem płaci się za zaufanie - powiedział obroäca, kiedy

się już podnieśli i wspierajĄc się wzajemnie, oślepieni światłem

bijĄcym z okien ostrożnie postępowali ku domowi. - Jak pan zabił

Gygaxa ? - Ja miałbym zabi† Gygaxa ?

- No, jeżeli nie żyje !

- Ale to nie ja go zabiłem !

Obroäca zatrzymał się.

- Mój drogi , młody przyjacielu - odpowiedział współczujĄca. -

Rozumiem paäskie skrupuły. Ze wszystkich zbrodni najbardziej

przykro jest przyzna† się do morderstwa. Oskarżony wstydzi się,

nie chce uzna† swego czynu, zapomina, usuwa go z pamięci, w

ogóle wiele ma zastrzeżeä wobec przeszłości, obciĄża siebie

przesadnymi wyrzutami i nikomu nie ufa, nawet swemu

przyjacielowi i

opiekunowi, obroäcy, co właśnie jest najbardziej niedorzeczne,

bo dobry obroäca kocha mord i cieszy się, kiedy mu się jakiś

mord przedstawi. Do rzeczy więc, drogi panie Traps. Ja czuję się

dobrze wtedy, kiedy mam przed sobĄ jakieś rzeczywiste zadanie,

jak alpinista, który stoi u stóp niepokonanego

czterotysięcznika, że się tak wyrażę, jako doświadczony turysta

- wtedy mózg zaczyna myśle†, wszystkie tryby poruszajĄ się

sprawnie, aż miło. Paäska nieufnoś† jest więc wielkim, tak,

chciałoby się rzec, zasadniczym błędem, jaki pan popełnia.

Dlatego niech pan się wreszcie przyzna, mój stary !

Przedstawiciel generalny zaklinał się jednak, że nie ma nic do

wyznania

Obroäca zawahał się. W ostrym świetle padajĄcym z okna, od

którego dobiegał coraz bardziej swawolny brzęk kieliszków i

śmiechy, patrzył na Trapsa wytrzeszczonymi oczami.

- Chłopcze mój, chłopcze - mruczał z dezaprobatĄ - a cóż to

znowu ma znaczy† ? WciĄż jeszcze nie chce pan porzuci† swojej

fałszywej taktyki i dalej chce pan gra† niewinnego ? Czy wciĄż

pan jeszcze nic nie rozumie ? Trzeba się przyzna†, czy się chce,

czy nie, a zawsze znajdzie się coś, do czego należałoby się

przyzna†, przecież powinno to panu już wreszcie zaświta† w

głowie ! A więc śmiało, mój drogi, bez ceregieli i ociĄgania

się, niech pan wali, co panu leży na wĄtrobie. Jak zabił pan

Gygaxa ? W afekcie, prawda ? Wtedy musielibyśmy przygotowa† się

do oskarżenia o zabójstwo. Mogę się założy†, że prokurator zdĄża

w tym kierunku. Przeczucie mi to mówi. Znam ja tego gagatka !

Traps potrzĄsnĄł głowĄ.

- Drogi panie obroäco - powiedział - Szczególny urok naszej gry

polega na tym, jeśli wolno mi jako poczĄtkujĄcemu wyrazi† swoje

bardzo niekompetentne zdanie, że biorĄcy w niej udział czuje się

nagle nieswojo i przenika go dreszcz strachu. Zabawa grozi

przerodzeniem się w rzeczywistoś†. Człowiek zadaje sobie nieraz

pytanie, czy jest właściwie przestępcĄ, czy nie, czy rzeczywiście

zabił starego Gygaxa, czy go nie zabił. Kiedy słuchałem pana,

o mało nie zakręciło mi się w głowie. I dlatego zaufaniem

odwzajemniam zaufanie. Nie ponoszę winy za śmier† starego

gangstera. Naprawdę. Przy tych słowach wkroczyli znów do

jadalni, gdzie już podawano kurczaka, a w kieliszkach iskrzył

się chateau pavie 1921. Traps, ożywiony, zwrócił się do

poważnego, milczĄcego łyska, uścisnĄł mu rękę. Od obroäcy

dowiedział się, jaki był dawny zawód łyska, i chciałby

podkreśli†, że nie może by† nic bardziej miłego niż ujrze† przy

stole tak dzielnego człowieka, zapewnia go, że nie ma w tej

mierze przesĄdów, wręcz przeciwnie. Pilet, gładzĄc

przyczernionego wĄsa, bełkotał rumieniĄc się, trochę zażenowany

i w jakimś okropnym dialekcie:

- Jestem rad, jestem rad, będę się starał.

Po tej wzruszajĄcej scenie bratania się kurczak smakował

wyśmienicie. Był przyrzĄdzony według sekretnego przepisu Simony,

jak oznajmił sędzia. Mlaskano, jedzono rękoma, wychwalajĄc ten

arcyprzysmak, pito, trĄcano się kieliszkami za zdrowie każdego,

zlizywano sos z palców, wszyscy czuli się znakomicie i w

atmosferze przytulnej swojskości proces znów ruszył z miejsca:

prokurator z serwetĄ zawiĄzanĄ wokół szyi, podnoszĄc kĄsek ku

układajĄcym się w dziób, mlaskajĄcym ustom, wciĄż żywił

nadzieję, że jako przystawkę do drobiu otrzyma jeszcze

przyznanie się do winy. - Oczywiście, kochany i wielce

szanowny oskarżony - wypytywał Trapsa - otruł pan Gygaxa ? -

Nie - zaśmiał się Traps. - Nic podobnego.

- Powiedzmy więc: zastrzelił ?

- Też nie.

- Zaaranżował tajemniczy wypadek samochodowy ?

Wszyscy się roześmieli, a obroäca zasyczał:

- Uwaga ! To pułapka !

- Pech, panie prokuratorze, wyraźny pech - zawołał ze swadĄ

Traps. - Gygax umarł na zawał serca, i nie był to pierwszy

zawał, jaki mu się przytrafił, już przed laty chwyciło go,

musiał uważa† na siebie, chociaż wobec innych udawał zdrowego,

przy lada wzruszeniu można się było obawia†, że to się powtórzy,

wiem dobrze.

- Ach, i od kogóż to ?

- Od jego żony, panie prokuratorze.

- Od jego żony ?

- Uwaga na miłoś† boskĄ - wyszeptał obroäca.

Chateau pavie z 1921 przerósł oczekiwania. Traps wychylał już

czwarty kieliszek i Simona postawiła obok niego dodatkowĄ

flaszkę. Ponieważ prokurator się dziwi - tu przedstawiciel

generalny przepił do starszych panów - nie chcę, aby wysoki sĄd

myślał, że on coś ukrywa, chce powiedzie† prawdę i przy prawdzie

obstawa†, cho†by nawet obroäca miał dalej ostrzegawczo posykiwa†

swoje ostrzeżenia. Z paniĄ Gygax mianowicie istotnie coś go

łĄczyło, no tak, stary gangster często bywał w podróży,

zaniedbujĄc najokropniej swojĄ dobrze zbudowanĄ i powabnĄ żonkę,

od czasu do czasu grał więc rolę pocieszyciela na kanapie w

pokoju Gygaxa, a później niekiedy i w łożu małżeäskim, jak to

się zdarza i jak to bywa na tym świecie. Na te słowa Trapsa

starsi panowie zmartwieli, następnie zaś zapiszczeli naraz

głośno z satysfakcji i łysek, zwykle milczĄcy, zawołał

podrzucajĄc biały goździk:

- Przyznaje się, przyznaje się.

Tylko obroäca, zrozpaczony, złapał się za głowę.

- Co za głupota - zawołał. Jego klient zwariował i nie można

bra† na serio jego opowiadania. Traps zaprotestował z oburzeniem

wśród nowych oklasków zgromadzonych. Od tego zaczęła się dłuższa

wymiana zdaä między obroäca i prokuratorem, gwałtowne zmaganie

się, komiczne i poważne zarazem, którego treści Traps nie

rozumiał... Chodziło o słowo dolus, przedstawiciel generalny nie

wiedział, co by też mogło oznacza†. Dyskusja stawała się coraz

bardziej gwałtowna, prowadzona coraz głośniej, coraz bardziej

niezrozumiale, wtrĄcił się sędzia, uniósł się nawet. Traps z

poczĄtku usiłował przysłuchiwa† się, aby zgadnĄ†, o czym była

mowa, odetchnĄł jednak, kiedy gospodyni podała sery - camambert,

brie, ementaler, gruyere, tete de moine, vacherin, limburger,

gorgonzola i pogodziwszy się z tym, że dolus znaczy dolus,

przepił do łyska, jedynego, który milczał i też zdawał się nic

nie rozumie†, kiedy naraz, niespodziewanie prokurator znów

zwrócił się do niego.

- Panie Traps - zapytał ze zjeżonĄ lwiĄ grzywĄ i purpurowĄ

twarzĄ, trzymajĄc monokl w lewej ręce. - Czy wciĄż jeszcze jest

pan zaprzyjaźniony z paniĄ Gygax ?

Wszyscy wpatrzyli się w Trapsa, który wsunĄł do ust kawałek

bułka z camambertem i żuł smakowicie. Następnie wychylił jeszcze

jeden łyk chateau pavie. Gdzieś tykał zegar, a od wsi dolatywały

wciĄż dalekie tony organków i męski śpiew: Był sobie domek "Pod

SzwajcarskĄ SzpadĄ"

OdkĄd umarł Gygax, wyjaśnił Traps, nie odwiedzał już kobietki.

Ostatecznie nie chciałby psu† dobrej sławy dzielnej wdowy. To

oświadczenie obudziło ku jego zdumieniu upiornĄ, niepojętĄ

wesołoś†, wzrosła jeszcze ogólna swawola, prokurator zawołał:

Dolo malo, dolo malo, wykrzykiwał greckie i łaciäskie wiersze,

cytował Schillera i Goethego, podczas gdy mały sędzia zdmuchiwał

świece, aż do ostatniej, której użył do tego, aby głośno sapiĄc

i pobekujĄc, z pomocĄ dłoni poruszanych za jej płomieniem,

rzuca† na ścianę najfantastyczniejsze cienie, kozły, nietoperze,

leśne duszki, przy czym Pilet tak bębnił w stół, że kieliszki,

talerze, półmiski podskakiwały: "Zanosi się na wyrok śmierci,

zanosi się na wyrok śmierci !" Tylko obroäca nie brał udziału

w ogólnej radości, podsunĄł Trapsowi półmisek namawiajĄc, żeby

jadł, muszĄ się pocieszy† serem, nie pozostało im już nic

innego.

Wniesiono chateau margaux. Spokój znów wrócił. Wszyscy

wpatrywali się w sędziego, który przystĄpił ostrożnie i

ceremonialnie do odkorkowywania omszałej butelki (rocznik 1914)

przy pomocy osobliwego, zabytkowego korkociĄgu, którym można

było wyciĄgnĄ† korek z leżĄcej butelki, nie wyjmujĄc jej z

koszyczka, czynnoś†, której wszyscy przyglĄdali się w napięciu,

wstrzymujĄc oddech, trzeba było przecież zachowa† korek możliwie

nie uszkodzony, był to bowiem jedyny dowód, że flaszka

rzeczywiście pochodziła z roku 1914, cztery dziesiĄtki lat

zniszczyły już etykietkę. Korek wysunĄł się tylko częściowo,

resztę trzeba było starannie usuwa†, można było jednak odczyta†

jeszcze na nim datę, podawano go sobie wzajemnie, wĄchano,

podziwiano i w koäcu uroczyście wręczono

przedstawicielowi generalnemu, na pamiĄtkę czarujĄcego wieczoru,

jak wyraził się sędzia. Teraz sędzia skosztował wina, mlasnĄł,

napełnił kieliszki, po czym inni zaczęli wĄcha†, popija†,

wybuchali okrzykami zachwytu, wychwalali tak świetnego

gospodarza. Podawano sobie ser i sędzia wezwał prokuratora, aby

wygłosi† swojĄ "mówkę oskarżycielskĄ". Prokurator zażĄdał

naprzód nowych świec, rzecz powinna się odby† uroczyście, z

należnym nabożeästwem, potrzebna jest koncentracja, wewnętrzne

skupienie. Simona przyniosła, czego żĄdał. Wszyscy byli

zaciekawieni,

przedstawicielowi generalnemu te przygotowania wydały się trochę

niesamowite, przebiegł go dreszcz, lecz zarazem jego przygoda

wydała mu się cudowna i za nic na świecie nie zrezygnowałby z

niej. Jedynie jego obroäca zdawał się by† niezupełnie

zadowolony. - Zgoda, Traps - powiedział - wysłuchajmy mowy

oskarżycielskiej. Zdziwisz się pan, kiedy zobaczysz jakiegoś

sobie piwa nawarzył przez nieopatrzne odpowiedzi i błędnĄ

taktykę. O ile przedtem było źle, to teraz jest już

beznadziejnie. Ale odwagi, już ja panu pomogę wydosta† się z

tarapatów, niech pan tylko nie traci głowy, będzie to kosztowało

pana trochę nerwów, aby wyjś† cało.

Istotnie przyszła już pora na przemówienie oskarżyciela. Ogólne

pochrzĄkiwanie, pokasływanie, jeszcze raz się trĄcono i

prokurator rozpoczĄł swojĄ mowę wśród chichotów i uśmieszków.

- Najzabawniejsze w tym naszym kawalerskim wieczorku,

najbardziej udane jest chyba to - powiedział podnoszĄc kieliszek,

nie wstajĄc jednak z krzesła - żeśmy natrafili na trop mordu z

takim wyrafinowaniem uknutego, że wymknĄł się oczywiście

paästwowemu wymiarowi sprawiedliwości.

Traps, zaskoczony, nagle wybuchnĄł gniewem.

- Ja miałbym popełni† mord ? - protestował. - No, moi panowie,

wydaje mi się, ze poszliście za daleko, już obroäca wystĄpił z

tĄ głupiĄ historiĄ - ale opamiętał się natychmiast i zaczĄł się

śmia† nieopanowanie, ledwie mógł się uspokoi†. Cudowny kawał,

teraz już rozumie, chcĄ wmówi† w niego zbrodnię. Można pęknĄ†

ze śmiechu, naprawdę można pęknĄ† ze śmiechu.

Prokurator spojrzał z godnościĄ na Trapsa, przetarł monokl,

znów go założył.

- Oskarżony - powiedział - powĄtpiewa o swojej winie. To rzecz

ludzka. Któż z nas zna siebie, któż z nas wie o własnych

zbrodniach i skrywanych nieprawościach ? Jedno wszakże powinno

by† już teraz podkreślone, nim namiętności naszej gry na nowo

wybuchnĄ: jeśli Traps jest mordercĄ - jak ja twierdzę, jak

wewnętrznie jestem przeświadczony - wówczas czeka nas

szczególnie uroczysta chwila. I słusznie. Odkrycie mordu to

radosne zdarzenie, przyspiesza ono rytm naszych serc, stawia nas

wobec nowych zadaä, decyzji, obowiĄzków - toteż chciałbym przede

wszystkim pogratulowa† naszemu drogiemu domniemanemu sprawcy,

nie jest bowiem rzeczĄ możliwĄ odkry† mord bez pomocy sprawcy,

przywróci† rzĄdy sprawiedliwości. A zatem za najlepsze zdrowie

naszego przyjaciela, naszego skromnego Alfredo Trapsa, którego

życzliwy los zesłał między nas.

Wybuchła radosna wrzawa, biesiadnicy powstawali, pili za

zdrowie przedstawiciela generalnego, on dziękował ze łzami w

oczach i zapewniał, że jest to najpiękniejszy wieczór jego

życia. Prokurator, teraz również ze łzami:

- Jego najpiękniejszy wieczór, oznajmia nasz szanowny goś†, co

za słowo, co za wstrzĄsajĄce słowo. Wspomnijmy tylko czasy,

kiedy w służbie paästwa uprawiało się ponure rzemiosło. Nie jako

przyjaciel, stawał wówczas przed nami oskarżony, lecz jako wróg;

tego, którego powinniśmy przycisnĄ† do piersi, odpychaliśmy od

siebie. Niech cię więc przygarnę do piersi !

Z tymi słowami zerwał się, przyciĄgnĄł Trapsa i objĄł go

gwałtownie.

- Prokuratorze, drogi, drogi przyjacielu - bełkotał

przedstawiciel generalny.

- Oskarżony, kochany Traps - szlochał prokurator. - BĄdźmy na

ty. Nazywam się Kurt. Twoje zdrowie, Alfredo !

- Twoje zdrowie, Kurt !

Całowali się, tulili do serca, głaskali, przepijali do siebie,

rosło wzruszenie, skupiony nastrój rozkwitajĄcej przyjaźni.

- Jakże wszystko się odmieniło - promieniał prokurator. -

Goniliśmy kiedyś od sprawy do sprawy, od zbrodni do zbrodni, od

wyroku do wyroku; teraz spokojnie uzasadniamy, wysuwamy

kontrargumenty, referujemy, dysputujemy, mówimy i zgłaszamy

sprzeciw,

dobrodusznie, wesoło, bez pośpiechu; uczymy się szanowa†

oskarżonego, kocha† go, cieszymy się jego sympatiĄ, bratamy się

wzajemnie. Z chwilĄ gdy to nastĄpiło, wszystko toczy się dalej

łatwo, zbrodnia traci wagę, wyrok nie jest już bolesny. Niech

mi będzie zatem wolno w obliczu dokonanego mordu wypowiedzie†

słowa uznania. (Traps, znów w świetnym humorze, wtrĄca w tym

miejscu: "Dowód, drogi Kurt, dowód !") - Słowa jak najbardziej

zasłużone, bo chodzi o doskonały, piękny mord. Oczywiście drogi

sprawca mógłby widzie† w tym burszowski cynizm, nic nie jest mi

jednak bardziej obce. "Pięknym" można nazwa† jego czyn w

dwojakim rozumieniu, w sensie filozoficznym i techniczno -

mistrzowskim. Nasze

zgromadzenie mianowicie, zacny przyjacielu Alfredo, porzuciło

przesĄd, aby w zbrodni widzie† coś przeciwnego pięknu,

straszliwego, w sprawiedliwości natomiast coś pięknego,

aczkolwiek może groźniej pięknego; nie, my nawet w zbrodni

odkrywamy piękno jako warunek nieodzowny, który dopiero

umożliwia wymiar sprawiedliwości. Oto aspekt filozoficzny.

Oceämy teraz techniczne piękno czynu. Ocena. SĄdzę, że znalazłem

właściwe słowo, moja mowa oskarżycielska nie chce przecież by†

mowĄ terrorystycznĄ, która mogłaby naszego przyjaciela

zażenowa†, wprawi† w zakłopotanie, lecz ocenĄ, która mu

przedstawi zbrodnię, pozwoli jej rozkwitnĄ†, uświadomi mu jĄ.

Tylko na czystym cokole poznania można wznieś† monolitowy pomnik

sprawiedliwości. - Prokurator, który liczył już sobie

osiemdziesiĄt sześ† lat, zrobił pauzę. Mimo podeszłego wieku

przemawiał donośnym, skrzypiĄcym głosem i z wielkim ożywieniem,

wiele przy tym jadł i popijał. Teraz ścierał pot z czoła

zawiĄzanĄ dokoła szyi poplamionĄ serwetĄ, wycierał niĄ

pofałdowany kark. Traps był wzruszony. Siedział bezwładnie w

fotelu, ociężały od jedzenia. Był syty, lecz nie chciał

dopuści†, aby za†miło go czterech staruchów, chociaż przyznawał

w głębi duszy, że z trudem może dotrzyma† kroku potężnym

apetytom i pragnieniu starców. Był tęgim żarłokiem, lecz nie

zdarzyło mu się jeszcze spotka† takiej żywotności i takiego

obżarstwa. Zdumiony, wpatrywał się w stół, pochlebiała mu

serdecznoś†, z jakĄ traktował go prokurator, słyszał, jak na

wieży kościelnej bije uroczyście dwunasta i z daleka dolatuje

nocny chór hodowców drobiu: "Życie nasze niby podróż..." -

Jak w bajce - dziwił się wciĄż przedstawiciel generalny. -Jak w

bajce. - A potem: - Ja miałbym popełni† mord, właśnie ja, ciekawi

mnie tylko w jaki sposób ?

Tymczasem sędzia odkorkował następnĄ butelkę chateau margaux

1914 i prokurator, już znów rześki, zaczĄł od nowa.

- Jak to się stało - mówił - jak odkryłem, że naszemu drogiemu

przyjacielowi można by zaszczytnie przypisa† mord, i to nie

zwyczajny sobie mord, ale mord mistrzowski, dokonany bez przelewu

krwi, bez takich środków jak trucizna, pistolety i tym podobne

? OdchrzĄknĄł, Traps znieruchomiał z vacherinem w ustach,

zapatrzony w prokuratora.

Jako fachowiec musi przede wszystkim wyjś† z założenia, ciĄgnĄł

prokurator dalej, że zbrodnia może ukrywa† się za każdym

zdarzeniem, w każdej osobie. Pierwsze domniemanie, że w osobie

pana Trapsa natrafiono na kogoś uprzywilejowanego przez los i

obdarzonego łaskĄ zbrodni, zawdzięcza tej okoliczności, że

przedstawicie generalny przed rokiem używał był starego citroena,

obecnie zaś chlubi się studebakerem.

- Wiem oczywiście - mówił dalej - że żyjemy w okresie wielkiej

koniunktury, i dlatego domniemanie było zrazu bardzo niejasne,

zbliżone raczej do intuicji, że mamy tu przed sobĄ przeżycie

radosne, a mianowicie odkrycie mordu. Że nasz drogi przyjaciel

zajĄł stanowisko swojego szefa, że musiał szefa usunĄ†, że szef

umarł, te fakty nie stanowiły jeszcze dowodu, były to dopiero

impulsy, które tę intuicję wzmacniały , gruntowały. Podejrzenie,

podbudowane logicznie, zjawiło się dopiero wtedy, kiedyśmy się

dowiedzieli, na co umarł ten mityczny szef - na zawał serce.

Tego należało się chwyci†, kombinowa†, wytęża† swojĄ

dociekliwoś† i węch, dyskretnie działa†, zastawia† wnyki na

prawdę, w powszedniości rozpozna† coś osobliwego, w wyraźnym

dojrze† coś niewyraźnego, jakieś zarysy we mgle; wierzy† w mord

właśnie dlatego, że wydaje się absurdalny - zakłada†, że jest

możliwy. Rzu†my okiem na materiał dowodowy. Naszkicujmy portret

zmarłego. Niewiele o nim wiemy; to, co wiemy, czerpiemy ze słów

naszego sympatycznego gościa. Pan Gygax był przedstawicielem

generalnym sztucznej tkaniny hefajston, w której pożyteczne

właściwości, wymienione przez naszego Alfredo, chętnie wierzymy.

Był to człowiek, jak możemy dalej wnosi†, idĄcy na całego,

wyzyskujĄcy bezwzględnie swoich podwładnych, człowiek, który nie

zawahał się robi† interesów metodami, które były często więcej

niż wĄtpliwie.

- To prawda - zawołał zachwycony Traps - świetnie pan utrafił

w tego łajdaka !

- Dalej zaś możemy wnioskowa† - ciĄgnĄł prokurator - że wobec

innych chętnie udawał siłacza, osiłka, przedsiębiorczego

człowieka interesu, co znaleź† się potrafi w każdej sytuacji i

z niejednego pieca chleb jadał, i dlatego też Gygax ciężkĄ

chorobę serca najstaranniej ukrywał - również i tutaj cytujemy

Alfredo - znosił tę chorobę, jak możemy się domyśla†, z pewnego

rodzaju krnĄbrnym sprzeciwem, że się tak wyrażę, jak osobistĄ

utratę prestiżu.

- Cudownie - zdumiał się przedstawiciel generalny. - to sĄ już

prawie czary, założyłbym się, że Kurt znał zmarłego.

- Niech lepiej milczy - syknĄł obroäca.

- Do tego należy doda† - oświadczył prokurator - jeżeli chcemy

obraz pana Gygaxa uzupełni†, że zmarły zaniedbywał swojĄ żonę,

którĄ wyobrażamy sobie jako apetycznĄ i dobrze zbudowanĄ kobietkę

- tak przynajmniej wyraził się w przybliżeniu nasz przyjaciel.

Dla Gygaxa liczył się tylko sukces, interes, pozory, fasada i

z pewnym prawdopodobieästwem możemy przypuszcza†, że był on

przeświadczony o wierności swojej żony i sĄdził, że jest

zjawiskiem zbyt nadzwyczajnym i zbyt wyjĄtkowym okazem

mężczyzny, ażeby nasunĄ† żonie cho†by samĄ myśl o zdradzie

małżeäskiej, i dlatego też musiałoby to by† dla niego wielkim

ciosem, gdyby dowiedział się, że żona zdradziła go z naszym

CasanovĄ z "Schlaraffii".

Wszyscy się roześmiali, a Traps z ukontentowania walił się po

udach.

- Taki był właśnie - powiedział rozpromieniony domniemaniem

prokuratora. - To go dobiło, kiedy się dowiedział.

- Pan po prostu zwariował - jęknĄł obroäca.

Prokurator podniósł się i z wyrazem szczęścia na twarzy

popatrzył na Trapsa, który nożem oskrobywał tete de moine. -

Ach - spytał - jakżeż on się o tym dowiedział, stary

grzesznik ? Czyżby wyznała mu to jego apetyczna żoneczka ? -

Na to była za tchórzliwa, panie prokuratorze - odpowiedział

Traps. - Okropnie bała się tego gangstera.

- Czy Gygax sam to wykrył ?

- Na to był za bardzo zarozumiały.

- Więc może ty mu wyznałeś, mój drogi przyjacielu i Don Juanie

? Traps mimo woli poczerwieniał.

- Ależ nie, Kurt - powiedział - Co ty też sobie myślisz. Jeden

z nieskazitelnych przyjaciół z jego branży uświadomił starego

łotra. - Jakże to ?

- Chciał mi zaszkodzi†. Zawsze był wrogo nastawiony do mnie.

- Co za ludzie - zdumiał się prokurator. - Lecz jak dowiedział

się ów dżentelmen o twoim stosunku ?

- Opowiedziałem mu.

- Opowiedziałeś ?

- No tak, przy kieliszku. czego się wtedy nie opowiada -

Zgoda - skinĄł głowĄ prokurator. - Ale przecież powiedziałeś

przed chwilĄ, że partner pana Gygaxa nastawiony był do ciebie

wrogo. Czy nie można było mie† już z góry pewności, że stary

łajdak o wszystkim się dowie ?

Teraz energicznie wtrĄcił się obroäca, zerwał się nawet, zlany

potem, który nasycał kołnierz jego surduta.

- Chciałbym zwróci† uwagę Trapsa - oznajmił - że na pytanie to

można nie odpowiada†.

Traps był innego zdania.

- Dlaczego nie ? - powiedział. - Pytanie jest przecież całkiem

niewinne. Przeież omgło mi by† zupełnie obojętne, czy Gygax o tym

się dowie, czy nie. stary gangster zachowywał się wobec mnie tak

bezwzględnie, że naprawdę nie potrzebowałem liczy† się z jakimiś

względami.

Przez chwilę w pokoju zapanowała znowu cisza, cisza śmiertelna,

i zaraz wybuchła wrzawa, swawola, homeryczny śmiech, istny orkan

wesołości. ťysy milczĄco objĄł Trapsa, ucałował go, obroäca tak

się śmiał, że aż zgubił cwikier. Takiemu oskarżonemu nie można

po prostu mie† niczego za złe - sędzia i prokurator taäczyli

wokół pokoju, łomotali w ściany, potrzĄsali sobie ręce, włazili

na krzesła, tłukli butelki, wyprawiali z zadowolenia najbardziej

niedorzeczne figle.

- Oskarżony znów się przyznaje - zakrakał na cały pokój

prokurator sadowiĄc się teraz na oparciu krzesła. - Drogiemu

gościowi należy się najwyższa pochwała, gra on rzeczywiście

znakomicie. Sprawa jest jasna, osiĄgnęliśmy ostatecznĄ pewnoś† -

ciĄgnĄł dalej na chyboczĄcym się krześle. WyglĄdał jak

zwietrzały barokowy posĄg. - Przypatrzmy się naszemu szanownemu,

drogiemu Alfredo. Byˆ zdany na ˆaskę i nieˆaskę tego gangstera,

przebranego za szefa i tˆukˆ się citroenem po okolicy. Jeszcze

przed rokiem ! Mógˆby by† z tego dumny, nasz przyjaciel, ten

ojciec czworga dziatek, ten syn robotnika fabrycznego. I

słusznie. Jeszcze podczas wojny był domokrĄżcĄ, a nawet nie

domokrĄżcĄ - nie miał licencji, był więc tylko włóczęgĄ,

sprzedajĄcym towary tekstylne nielegalnego pochodzenia, małym

pokĄtnym handlarzem. KolejĄ od wioski do wioski albo pieszo przez

polne drogi, całymi kilometrami, przez mroczne lasy w drodze do

odległych osiedli, przez ramię przewieszona wytarta skórzana

torba czy nawet zwykły koszyk, w ręku rozlatujĄca się walizka.

Teraz porósł w piórka, wrósł w interes, był członkiem partii

liberalnej, w przeciwieästwie do swego ojca marksisty. Lecz któż

wypoczywa na gałęzi, na którĄ wreszcie się wdrapał, kiedy ponad

nim, blisko szczytu - żeby się poetycko wyrazi† - rozpościerajĄ

się dalsze konary z jeszcze lepszymi owocami ? Wprawdzie

zarabiał dobrze, mknĄł w swym citroenie od jednego sklepu

tekstylnego do drugiego, maszyna nie była taka zła, lecz nasz

drogi Alfredo widział, jak z prawa i z lewa wynurzajĄ się nowe

modele, przelatujĄ ze świstem obok niego, mijajĄ go i

prześcigajĄ. W kraju rósł dobrobyt, któż nie chciałby w nim

uczestniczy† ?

- Tak był właśnie, Kurt - promieniał Traps. - całkiem dokładnie

tak. Prokurator był teraz w swoim żywiole, szczęśliwy,

zadowolony jak szczodrze obdarowane dziecko.

- ťatwiej było powziĄ† postanowienie niż je przeprowadzi† -

wyjaśnił, wciĄż jeszcze siedzĄc na poręczy krzesła. - Szef nie

dopuszczał go wyżej, złośliwie, wytrwale go wykorzystywał, dawał

mu zaliczki na konto nowych kontaktów, umiał coraz bardziej,

bezlitośnie przywiĄzywa† go do siebie !

- Bardzo słusznie - krzyczał w oburzeniu przedstawiciel

generalny. - Panowie nawet nie wyobrażajĄ sobie, jak mnie

usidlił ten stary gangster !

- Trzeba było iś† na całego - powiedział prokurator.

- I to jak jeszcze - potwierdził Traps.

Odezwania oskarżonego rozogniły prokuratora, stał teraz na

krześle, powiewajĄc jak chorĄgwiĄ serwetĄ spryskanĄ winem, na

kamizelce jego widniały resztki sałatki, sosu pomidorowego,

ryby.

Nasz drogi przyjaciel wystĄpił najprzód w dziedzinie interesów,

również i tutaj niezupełnie fair, jak sam przyznaje. Możemy sobie

w przybliżeniu przedstawi†, jak to wyglĄdało. NawiĄzał potajemni

kontakt z dostawcĄ swego szefa, sondował, obiecywał lepsze

warunki, siał zamęt, porozumiewał się z innymi agentami

tekstylnymi, zawierał przymierza i kontrprzymierza. Następnie

wpadł na pomysł, aby obra† jeszcze innĄ drogę.

- Jeszcze innĄ drogę ? - zdumiał się Trap Prokurator skinĄł

głowĄ. - Ta droga, moi panowie, prowadziła poprzez kanapę w

mieszkaniu Gygaxa prosto do jego małżeäskiego łoża.

Wszyscy się roześmiali, najgłośniej Traps.

- Rzeczywiście - potwierdził - to był złośliwy kawał, który

zrobiłem staremu gangsterowi. Ale i sytuacja była aż za

śmieszna, jak sobie przypominam. DotĄd wstydziłem się właściwie,

któż się chętnie zastanawia nad sobĄ, nikt nie ma całkiem

czystej koszuli, lecz między tak wyrozumiałymi przyjaciółmi

wstyd byłby czymś śmiesznym, niepotrzebny, Ciekawe ! Czuję, że

zostałem zrozumiany, i zaczynam też rozumie† siebie, jakbym

zawierał znajomoś† z człowiekiem, którym sam jestem, którego

gdzieś tam przedtem poznałem bardzo przelotnie jako pewnego

przedstawiciela generalnego w studebakerze z żonĄ i dzie†mi.

- Z satysfakcjĄ stwierdzamy - odpowiedział prokurator tonem

ciepłym i serdecznym - że naszemu przyjacielowi zaczyna coś

świta†. Pomagajmy mu dalej, aby wreszcie zyskał pełnĄ jasnoś†.

—ledzimy motywy jego postępowania z gorliwościĄ radosnych

archeologów, a natkniemy się w koäcu na wspaniałoś† ukrytych

zbrodni. NawiĄzał stosunek z paniĄ Gygax. Jak do tego doszło ?

Widział już przedtem apetycznĄ kobietkę, jak możemy sobie

wyobrazi†. By† może zdarzyło się to późnym wieczorem, może w

zimie, gdzieś około szóstej (Traps: "O siódmej, Kurt, o siódmej

!"), kiedy zapadł piękna miejska noc, zapaliły się złote

latarnie uliczne, wszędzie widniały oświetlone wystawy i kina,

zielone i żółte neony, było przytulnie, rozkosznie, nęcĄco.

Jechał swym citroenem śliskimi ulicami w kierunku dzielnicy

willowej, gdzie mieszkał jego szef (Traps, zachwycony, wtrĄca:

"Tak, tak, dzielnica willowa"), teczka pod pachĄ, polecenia,

próbki tkanin. Miała zapaś† ważna decyzja, lecz limuzyna Gygaxa

nie stała na zwykłym miejscu przy krawężniku, mimo to przeszedł

przez mroczny park, zadzwonił. Pani Gygax otworzyła, jej mĄż nie

wróci dzisiaj do domu, a służĄca wyszła. Była w sukni

wieczorowej, albo jeszcze lepiej w płaszczu kĄpielowym,

zapytała, czy Traps nie zechciałby jednak wstĄpi† na jeden

aperitif, zaprasza go serdecznie, i tak oto siedzieli już w

salonie obok siebie.

Traps zdumiał się.

- SkĄd ty to wszystko tak dobrze wiesz, Kurt ? To zakrawa na

czarnĄ magię !

- Wprawa - wyjaśnił prokurator. - Losy ludzkie rozgrywajĄ się

jednakowo. Nie było to bynajmniej uwiedzenie, ani ze strony

Trapsa, ani owej kobiety, to była okazja, którĄ on wykorzystał.

Była sama i nudził się, nie miała nic określonego na myśli, była

rada, że może z kimś porozmawia†, w mieszkaniu było przytulnie

i ciepło, a pod kwiecistym płaszczykiem kĄpielowym miała nocnĄ

koszulę. Kiedy Traps usiadł obok niej i zobaczył jej białĄ

szyję, wypukłoś† wychylajĄcych się piersi, ona zaś szczebiotała,

zła na męża, rozczarowana - jak trafnie wyczuł to nasz

przyjaciel -dopiero wtedy pojĄł, że musi tutaj uderzy†, a kiedy

już uderzył, wtedy dowiedział się niebawem wszystkiego o

Gygaxie. Jak podejrzany jest stan jego zdrowia, że jakieś

silniejsze przeżycie może go zabi†, ile ma lat, jak grubiaäski

i niedobry jest dla swojej żony i jak niewzruszenie przekonany

o jej wierności, bo od żony, która chce się zemści† na mężu,

można się dowiedzie† wszystkiego. Utrzymywał więc dalej ten

stosunek, gdyż teraz powziĄł już zamysł i szło mu tylko o to, aby

wszelkimi środkami zrujnowa† szefa, niech się co chce dzieje. I

tak przyszła chwila, kiedy już wszystko miał w ręku, wspólnika,

dostawców, białĄ, rozkosznĄ nagĄ kobietę w nocy, i tak zaciskał

pętle dĄżĄc do skandalu. Z wyrachowaniem. Również i to możemy

sobie wyobrazi†: smutna pora zmierzchu, wieczór i tym razem.

Naszego przyjaciela spotykamy w restauracji, powiedzmy sobie:

w jakiejś winiarni na starym mieście, trochę tu za gorĄco,

wszystko solidne, patriotyczne, wytworne (nawet ceny), witrażowe

szybki, okazały gospodarz (Traps: "W piwnicy ratuszowej, Kurt"),

okazała gospodyni, że sprostujemy nasza pomyłkę, na tle

portretów nieżyjĄcych już bywalców gospody, sprzedawca gazet

spacerujĄcy po sali, to znów z niej wychodzĄcy, później Armia

Zbawienia, śpiewajĄca pieś† "Kiedy błyśnie promyk słoäca", paru

studentów, jakiś profesor, na stoliku dwa kieliszki i dobry

trunek, wida†, że Traps dziś nie oszczędza, wreszcie w rogu

solidny partner Gygaxa, blady, tłusty, spocony, w rozpiętym

kołnierzyku, apoplektyczny jak ofiara, w którĄ się właśnie

celuje, nie mogĄcy wyjś† z podziwu, co to wszystko ma znaczy†,

dlaczego Traps naraz go zaprosił, słuchajĄcy z uwagĄ, z własnych

ust Trapsa dowiadujĄcy się o zdradzie małżeäskiej, aby

następnie, w parę godzin później, jak się sta† musiało i jak to

przewidział nasz Alfredo, pędzi† do szefa i uświadomi†

nieszczęśliwca w poczuciu obowiĄzku, z przyjaźni i dlatego, że

tak nakazuje przyzwoitoś†.

- Co za obłudnik ! - wołał Traps oczarowany, z płonĄcymi,

szeroko otwartymi oczami słuchajĄc relacji prokuratora,

szczęśliwy, że oto poznaje prawdę, dumnĄ, śmiałĄ i samotnĄ

prawdę.

Następnie:

Tak zatem ziściło się przeznaczenie, nadszedł dokładnie

przewidziany moment, w którym Gygax wszystkiego się dowiedział,

mógł jeszcze ten stary gangster dojecha† do domu - wyobraźmy to

sobie - kipiĄcy wściekłościĄ, już w samochodzie nagłe poty, ból

w okolicy serce, drżenie rĄk, gniewne gwizdki policjantów, nie

zauważone znaki drogowe, męczĄca droga z garażu do drzwi

wejściowych, upadek, by† może już w korytarzu, kiedy małżonka

wybiegła na spotkanie, przyjemna, apetyczna kobietka. Nie trwało

to już długo, lekarz wstrzyknĄł jeszcze morfinę i już po

wszystkim, nieodwołalnie, jeszcze jakieś rzężenie, szloch

małżonki. Traps w domu, w otoczeniu swoich najbliższych

przyjmuje telefon, zmieszanie, wewnętrzny wybuch triumfu,

nastrój spełnienia, w trzy miesiĄce później studebaker. Znów

śmiechy. Poczciwy Traps, wciĄż wpadajĄcy w osłupienie, śmiał się

również, cho† lekko zakłopotany, drapał się w głowę, przytakiwał

z uznaniem prokuratorowi, lecz nie był bynajmniej strapiony, był

nawet w dobrym humorze. Wieczór wydał mu się jak najbardziej

udany, wzburzyło go to wprawdzie nieco i skłoniło do refleksji,

że przypisano mu mord, stan ten odczuwał jednakże jako

przyjemny. Rosło w nim przeczucie spraw wyższego porzĄdku,

sprawiedliwości, winy i pokuty, napełniajĄc go zdumieniem.

Strach, którego nie zapomniał, który ogarnĄł go w ogrodzie i

później na widok wybuchowej radości biesiadników, wydał mu się

teraz nieuzasadniony, bawił go. Wszystko było tak bardzo

ludzkie. Był ciekaw, co będzie dalej. Towarzystwo zataczajĄc

się, z wciĄż potykajĄcym się obroäcĄ, przeniosło się na czarnĄ

kawę do salonu, pomieszczenia przeładowanego bibelotami i

wazami. Na ścianach ogromne sztychy, widoki miast, tematy

historyczne., "Przysięga na Rutli", "Bitwa pod Laupen", "Klęska

szwajcarskiej gwardii", "Proporzec siedmiu nieugiętych", sufit

w gipsaturach, sztukaterie, w rogu fortepian, wygodne fotele,

niskie, ciężkie, na nich hafty, zacne sentencje: "Chwała temu,

co kroczy sprawiedliwĄ drogĄ", "Kto ma czyste sumienie, ten

sypia spokojnie". Przez otwarte okno wida† było szosę, ledwie

majaczĄcĄ w ciemnościach, raczej można się było jej domyśla†,

bajkowej, zapadłej w ciemnoś†, z rozkołysanymi światłami i

reflektorami samochodów, które o tej porze przejeżdżały z rzadka,

było już przecież około drugiej. Czegoś bardziej porywajĄcego od

mowy Kurta nie zdarzyło mu się przeży†, sĄdził Traps. W zasadzie

niewiele można tu dorzuci†, kilka małych sprostowaä, te byłyby

zapewne wskazane. I tak na przykład: szlachetny partner Gygaxa

był raczej drobny, chudy, w sztywnym kołnierzyku, bynajmniej nie

przepoconym, a pani Gygax przyjęła go nie w płaszczu kĄpielowym,

lecz w kimonie, co prawda głęboko wydekoltowanym, tak że

serdecznoś† jej zaproszenia dostrzegalna była gołym okiem - był

to jeden z jego dowcipów, dowód dyskretnego humoru - również i

zasłużony zawał serca zaskoczył tego łajdaka nie w domu, lecz w

magazynach, podczas fenu - jeszcze przewiezienie do szpitala,

następnie znów atak i zgon. Lecz to wszystko, jako się rzekło,

nie jest istotne, przede wszystkim zaś zgadza się dokładnie to,

co oznajmił jego wielki, serdeczny przyjaciel, prokurator:

rzeczywiście zadał się z paniĄ Gygax tylko po to, aby zrujnowa†

starego łajdaka, tak, nawet przypomina sobie teraz dokładnie,

jak w jego łóżku, sponad jego małżonki, wpatrywał się w jego

fotografię, w to niesympatyczne, spasione oblicze w rogowych

okularach, zza których patrzyły wytrzeszczone oczy, i jak dzikĄ

radościĄ ogarnęło go przeczucie, że tym, co teraz tak radośnie

i żarliwie uprawia, morduje - w rzeczy samej - swego szefa, że

go z zimna krwiĄ wykaäcza.

Usadowiono się już w miękkich fotelach z szlachetnymi

sentencjami, kiedy Traps to oświadczył. Sięgano po filiżanki z

gorĄcĄ kawĄ, mieszano łyżeczkĄ, popijano koniakiem z wielkich

pękatych kieliszków, był to roffignac 1891.

- A zatem przechodzę do wniosku o karę - oznajmił prokurator,

rozparty w monstrualnym fotelu, z nogami w skarpetkach nie od

pary (jedna w szaro-czarnĄ kratę, druga zielona), zarzuconymi

na poręcz. - Drogi Alfredo nie działał "dolo indirecto", z czego

mogłaby wyniknĄ† śmier† tylko przypadkowa, lecz "dolo malo", w

złym zamiarze, na co wskazujĄ już same fakty; z jednej strony

sam sprowokował skandal, z drugiej zaś po śmierci starego

łajdaka nie odwiedził już ani razu jego apetycznej żonki, z

czego niezbicie wynika, ze małżonka był jedynie narzędziem w

jego krwawych planach, miłosnĄ broniĄ morderczĄ, że tak powiem,

że mamy zatem do czynienia z mordem

przeprowadzonym w sposób psychologiczny, tak mianowicie, że

oprócz zdrady małżeäskiej nie wydarzyło się nic niezgodnego z

prawem, co prawda tylko pozornie. Dlatego też, gdy się ten pozór

już rozwiał, tak, kiedy już drogi oskarżony sam najuprzejmiej

się przyznał, ja jako prokurator mam przyjemnoś† - i na tym

koäczę swój wywód - żĄda† od wysokiego sĄdu kary śmierci dla

Alfredo Trapsa, jako zapłaty za zbrodnię, która zasługuje na

podziw, budzi zdumienie i ma prawo uchodzi† za jednĄ z

najbardziej niezwykłych zbrodni stulecia.

—miano się, bito brawo i rzucono się na tort, który teraz

wniosła Simona. Dla ukoronowania wieczoru, jak powiedziała. Za

oknami wzeszedł jako dodatkowa atrakcja późny księżyc, cieniutki

sierp. Lekki szum drzew, poza tym cisza, na ulicy tylko z rzadka

jakiś samochód, jakiś spóźniony przechodzieä, powracajĄcy do

domu ostrożnie, nieznacznym zygzakiem. Przedstawiciel generalny

poczuł się ocalony, siedział obok Pileta na miękkiej pluszowej

kanapie (sentencje: "Przebywaj w przyjaciół gronie"), opasał

ramieniem milczĄcego, który w pewnych momentach wyrzucał z

siebie pełen zdumienia okrzyk "świetnie", z nieśmiało syczĄcym

"ś", lgnĄc tkliwie do jego wypomadowanej elegancji. Z ufnościĄ.

Policzek przy policzku. Wino uczyniło go ociężałym i zgodnym,

rozkoszował się, że przebywa w rozumnym gronie, że może by†

szczery, może by† samym sobĄ, że nie ma już żadnej tajemnicy,

bo żadna już nie była mu potrzebna, że jest doceniany, kochany,

zrozumiany, i myśl, że popełnił morderstwo, docierała coraz

głębiej do jego świadomości, wzruszała, przemieniała jego życie,

czyniła je bardziej ważkim, bardziej bohaterskim, bardziej

cennym. Zachwycało go to prawie. Planował mord i dokonał go, aby

pójś† wyżej - uświadomił to sobie teraz z pełnĄ jasnościĄ.

I to właściwie nie z zawodowych czy z finansowych przyczyn, czy

dlatego że pragnĄł mie† studebakera, lecz w istocie rzeczy, aby

sta† się prawdziwym, głębszym człowiekiem - jak mu się zdawało

w tej chwili u kresu jego myślowych możliwości - godnym

szacunku, przyjaźni uczonych i wykształconych mężów, którzy mu

teraz - nawet Pilet - jawili się jak owi pradawni magowi, o

których kiedyś czytał w "Readers Digest", którzy teraz odkryli

nie tylko tajemnicę gwiazd, lecz więcej, także i tajemnice

sprawiedliwości, jurisprudencji (upajał się tym słowem), którĄ

on w swoim żywocie tekstylnego fachowca poznał tylko jako

abstrakcyjne zagrożenie i która teraz jak jakieś potężne,

niepojęte słoäce wschodziła nad jego ograniczonym horyzontem

niczym jakaś całkowicie niezrozumiała idea, która go tym

gwałtowniej przyprawiała o drżenie i napawała grozĄ.

Przysłuchiwał się więc, pociĄgajĄc głośno złocistobrunatny

koniak, najpierw głęboko zdumiony, potem coraz bardziej oburzony

na wywody grubego obroäcy, wobec tych gorliwych prób

zmierzajĄcych do przekształcenia jego czynu w coś zwyczajnego,

mieszczaäskiego, powszedniego. Pan Kummer, odrywajĄc cwikier od

mięsistych policzków i eksplikujĄc swe słowa przy pomocy małych,

wytwornych, geometrycznych gestów, wywodził, że z przyjemnościĄ

wysłuchał wynalazczej mowy pana prokuratora. Oczywista, stary

gangster Gygax nie żyje, jego klient zaznał przez niego wielu

cierpieä, ogarnęła go prawdziwa animozja do pryncypała, próbował

go obali†, któż temu zaprzeczy, gdzież to się nie zdarza,

fantastyczne jest tylko przedstawia† śmier† tego chorego na

serce człowieka interesu jako mord ("Ale ja przecież

zamordowałem" - zaprotestował nagle Traps, jakby spadł z nieba).

W przeciwieästwie do prokuratora uważa on oskarżonego za

niewinnego, tak, niezdolnego do występku. (Traps wtrĄca, tym

razem rozgoryczony: "Ale ja przecież jestem winny !")

Przedstawiciel generalny hefajstonu jest tutaj typowym

przykładem. Kiedy określa go jako niezdolnego do występku, nie

chce przez to powiedzie†, że jest on niewinny, wręcz przeciwnie.

Traps jest by† może zaplĄtany we wszystkie rodzaje występków,

cudzołożył, szwindlem przebijał się przez życie, nie zawsze

cofajĄc się przed krzywdĄ, nie tak jednak, aby jego życie miało

się składa† z samych zdrad małżeäskich i szwindlów, nie, nie.

Ono również ma swoje pozytywne strony, a nawet cnoty. Drogi

Alfredo jest pracowity, wytrwały, oddany swym przyjaciołom,

stara się zapewni† dzieciom lepszĄ przyszłoś†, pod względem

politycznym niezawodnie lojalny, trzeba tylko ocenia† jego życie

jako całoś†. Ma może we krwi pewnĄ dozę niesolidności, trochę

zepsuty, jak to często się zdarza w niejednym życiu

przeciętnym, tak nawet musi się zdarza†, lecz właśnie dlatego

nie jest zdolny do wielkiego, czystego, dumnego występku, do

zdecydowanego czynu, do niewĄtpliwej zbrodni. (Traps:

"Oszczerstwo, istne oszczerstwo.") Nie jest on zbrodniarzem, lecz

ofiarĄ epoki, Zachodu, cywilizacji, która stopniowo traciła wiarę

(coraz bardziej mglistym tonem) w chrystianizm, uniwersalizm, i

jest tak chaotyczna, ze jednostce nie przyświeca już żadna

gwiazda przewodnia. W rezultacie występuje zamęt, zdziczenie,

zaczyna obowiĄzywa† prawo pięści, brak jest prawdziwej

obyczajności. I cóż się teraz stało ? Ten jak najbardziej

przeciętny osobnik wpadł całkiem nie przygotowany w ręce

wyrafinowanego prokuratora. Jego intensywna działalnoś† w branży

tekstylnej, jego życie prywatne, wszystkie przygody jego żywota,

na który składały się podróże zawodowe, walka o chleb i mniej

lub bardziej niewinne przyjemności, zostały teraz prześwietlone,

przebadane, poddane sekcji. Niezależne od siebie fakty zostały

powiĄzane, ukradkiem podsunięto logiczny plan dla wyjaśnienia

całości, zdarzenia, które równie dobrze przebiega† mogły

inaczej, zostały przedstawione jako przyczyny działaä, z

bezmyślności zrobiono świadomy zamiar, tak że w koäcu, w

konsekwencji przesłuchania wyskoczył morderca jak królik z

kuglarskiego cylindra. (Traps: "Nieprawda !") Jeśli rozważa się

sprawę Gygaxa z trzeźwym obiektywizmem, nie poddajĄc się

mistyfikacjom prokuratora, dochodzi się do przekonania, że w

rzeczy samej stary gangster sam jest winien swej śmierci przez

swe nieporzĄdne życie, przez swĄ konstytucję fizycznĄ - czym

jest choroba managerów, nie trzeba wyjaśnia† - brak wytchnienia,

hałas, zrujnowane małżeästwo i rozstrojone nerwy, lecz

najpewniej zawał wywołany był przez fen, o którym wspomniał

Traps, właśnie fen odgrywa w sprawach sercowych decydujĄcĄ rolę

(Traps: "—mieszne !"), mamy zatem wyraźnie do czynienia ze

zwykłym nieszczęśliwym wypadkiem. Oczywiście, jego klient

postępował bezwzględnie, lecz zmuszały go do tego właśnie prawa

walki konkurencyjnej, jak to sam wciĄż podkreśla; oczywiście,

najchętniej uśmierciłby swego szefa, jakież to myśli nie

przychodzĄ czasem do głowy, jakich czynów nie dokonuje się w

myślach, ale przecież tylko w myślach, czyn poza takimi myślami

nie istnieje i nie można go skonstatowa†. Jest absurdem

przyjmowa† jego istnienie, lecz jeszcze większym absurdem jest,

kiedy sam klient sobie wyobraża, że popełnił morderstwo. Oprócz

kraksy samochodowej doznał jeszcze innej, psychicznej kraksy,

i dlatego on, obroäca, wnosi o uniewinnienie Alfredo Trapsa

itd., itd.

Przedstawiciela generalnego coraz bardziej drażniła ta życzliwa

zasłona dymna, którĄ zasnuta została jego piękna zbrodnia, w

której zbrodnia ta ulegała zniekształceniu, zanikała, stawała

się nierealna, zjawiskowa, była tylko wynikiem ciśnienia

atmosferycznego. Czuł się niedoceniony, zaprotestował przeto

gwałtownie, gdy tylko obroäca wypowiedział ostatnie słowa.

Zerwał się oburzony, trzymajĄc talerzyk z nowym kawałkiem tortu

w prawej, kieliszek roffignaca w lewe ręce, i oświadczył, że

chciałby, nim zapadnie wyrok, najuroczyściej zapewni†, iż

solidaryzuje się z przemówieniem prokuratora - w tym miejscu

oczy jego nabiegły łzami - to było morderstwo, świadome

morderstwo, teraz stało się to dla niego jasne, mowa obroäcy

natomiast głęboko go rozczarowała, wręcz przeraziła. Właśnie po

nim spodziewał się zrozumienia, powinien się go spodziewa†,

uprasza więc o wyrok, więcej, o karę, nie dlatego, iżby chciał

schlebia† sĄdowi, lecz powodowany szczerym zapałem, bo dopiero

tej nocy zaświtało mu, co to znaczy ży† prawdziwym życiem (tutaj

zmieszał się trochę poczciwy zuch), po cóż istniałyby wyższe

ideały sprawiedliwości, występku i grzechu niczym owe

pierwiastki chemiczne i zwiĄzki, z których wygotowuje się

sztucznĄ tkaninę, żeby pozosta† przy przykładach z jego branży,

gdyby nie świadomoś†, która go odrodziła, w każdym bĄdź razie -

jego słownictwo pozazawodowe jest nieco skĄpe, prosi więc o

wybaczenie, ledwie jest w stanie wyrazi†, co ma na myśli - w

każdym razie odrodzenie wydaje mu się właściwym wyrażeniem dla

określenia szczęścia, które go teraz jak potężny wicher owiewa,

wzburza i porywa.

Tak doszło do wyroku, który ogłosił mały, teraz również

porzĄdnie już pijany sędzia wśród śmiechów, pisków, okrzyków

radości i prób jodłowania (podjętych przez pana Pileta), ogłosił

ten wyrok z wysiłkiem, gdyż nie tylko wlazł na fortepian stojĄcy

w rogu, czy też raczej do fortepianu, bo uprzednio go otworzył,

również i samo mówienie nastręczało mu niepokonalne wprost

trudności. Zacinał się na pewnych słowach, inne przekręcał lub

połykał, zaczynał zdania, których nie mógł już opanowa†,

nawiĄzywał do takich, których sens już dawno zapomniał, lecz w

ogólnych zarysach można było jeszcze odgadnĄ† bieg myśli. ZaczĄł

od pytania, kto ma rację, prokurator, czy obroäca, czy Traps

istotnie popełnił jedna z najosobliwszych zbrodni stulecia, czy

też jest niewinny. Żadnego z tych dwu poglĄdów nie może uzna†

za słuszny. Chociaż Traps istotnie nie dorósł do poziomu metod

stosowanych w śledztwie przez prokuratora, jak utrzymuje

obroäca, i z tego powodu przystał na wiele rzeczy, które

formalnie biorĄc nie rozegrały się w ten właśnie sposób, lecz

jak się okazuje, właśnie on zamordował, wprawdzie nie powodowany

szataäskim zamiarem, bynajmniej, lecz dlatego tylko, że

przyswoił sobie bezmyślnoś† świata, w którym przyszło mu ży†

jako generalnemu przedstawicielowi sztucznej tkaniny hefajstonu.

Zabił, bo to wydawało mu się właśnie najbardziej naturalne, aby

drugiego przyprze† do muru, bez skrupułów iś† naprzód, niech

będzie, co ma by†. W świecie, który przemierzał swoim

studebakerem, nic by się nie stało ich drogiemu Alfredo, nic nie

mogłoby mu się sta†, lecz właśnie był uprzejmy zawita† do ich

białej ustronnej willi (tu sędzia stał się mglisty i ciĄgnĄł

swojĄ mowę wśród radosnego szlochu,

przerywanego raz po raz wzruszonym, potężnym kichnięciem, przy

czym jego mała główka ginęła spowita w ogromnej chustce, co

wywoływało wciĄż rosnĄcĄ wesołoś† obecnych). Zawitał do czterech

starych ludzi, którzy wniknęli w jego świat czystym promieniem

sprawiedliwości, co wprawdzie osobliwe ma rysy, on wie, wie, wie

o tym dobrze. Ta sprawiedliwoś† śmieje się szyderczo z czterech

zwietrzałych oblicz, odbija się w monoklu sędziwego prokuratora,

w cwikierze grubego obroäcy, chichocze w ustach pijanego, już

nieco bełkotliwego sędziego i rozbłyskuje czerwono na łysinie

emerytowanego kata (inni niecierpliwie, przekrzykujĄc te

poetyczności: "Wyrok, wyrok !"), w imię której on teraz ich

najlepszego, najdroższego Alfredo skazuje na śmier† (prokurator,

obroäca, kat i Simona: "Brawo!" Traps, teraz również szlochajĄcy

ze wzruszenia: "Dzięki, drogi sędzio, dzięki !"), chociaż pod

względem prawnym tylko na tym się opiera, że skazany sam siebie

uznaje winnym. A to jest w koäcu najważniejsze. Cieszy go więc,

że wydał wyrok, który skazany uznaje w całej rozciĄgłości,

godnoś† ludzka nie żĄda łaski i również nasz szanowny drogi goś†

radośnie przyjmuje uwieäczenie swego mordu, które, jak on

mniema, nastĄpiło wśród nie mniej przyjemnych okoliczności niż

sam mord. To, co u mieszczuch, u przeciętnego człowieka

przejawia się jako przypadek, jako kraksa albo jako zwykła

koniecznoś† natury, jako choroba, jako zatkanie naczynia

krwionośnego przez zator, jako złośliwy nowotwór, jawi się tutaj

jako nieunikniony wynik moralny. Dopiero tutaj konsekwentnie

doskonali się życie na wzór dzieła sztuki, ludzka tragedia staje

się widoczna, rozbłyskuje, przyjmuje nieskazitelnĄ posta†,

doskonali się (inni: "Koniec, koniec !"), tak powinno się to z

całym spokojem powiedzie†: dopiero w akcie obwieszczenia wyroku,

który z oskarżonego czyni skazaäca, dokonuje się nobilitacja

sprawiedliwości; nie może by† nic wyższego, szlachetniejszego,

większego niż chwila, w której człowiek zostaje skazany na

śmier†. To się teraz zdarzyło. Traps, któremu by† może nie

przysługuje aż takie szczęście - gdyż w zasadzie tylko warunkowa

kara śmierci byłaby dopuszczalna, której on nie chce bra† pod

uwagę, aby ich drogiemu przyjacielowi nie sprawi† zawodu -

słowem, Alfredo stał się teraz równy i godny, a by by† przyjętym

do ich grona jako gracz mistrzowski itd. (inni: "Szampana tutaj

!")

Wieczór osiĄgnĄł swój punkt szczytowy. Pienił się szampan,

wesołoś† zgromadzonych była niezmĄcona, z polotem, braterska,

nawet obroäca został znów omotany sieciĄ przyjaznych uczu†.

—wiece dopalały się, kilka już zgasło, na dworze pierwsza

zapowiedź ranka, gwiazdy blednĄce od dalekiego wschodu słoäca,

rześkoś† i rosa. Traps był zachwycony, a zarazem zmęczony,

zażĄdał, aby

zaprowadzono go do pokoju, zataczał się od jednej przyjaznej

piersi do drugiej. Rozlegał się już tylko bełkot, wszyscy byli

pijani, donośna wrzawa wypełniła salon, mowy pozbawione sensu,

monologi, nikt już bowiem nie słuchał drugiego. Od wszystkich

zalatywało czerwonym winem i serem, głaskano przedstawiciela

generalnego po włosach, pieszczono go, całowano utrudzonego

szczęśliwca, który był niczym dziecko w otoczeniu dziadków i

wujów. MilczĄcy łysek odprowadzał go na górę. Żmudnie drapali

się po schodach na czworakach, w połowie drogi utknęli, splĄtani

w sobie, nie potrafili już iś† dalej, przykucnęli na stopniach.

Z góry, przez okno, sĄczył się blask kamiennego świtu, mieszała

się z białościĄ tynkowanych ścian, nadto z zewnĄtrz przenikały

pierwsze odgłosy wstajĄcego dnia, od dalekich dworców gwizdy i

szczęk przetaczanych wagonów jak niejasne wspomnienie o jego

spóźnionym powrocie do domu. Traps był szczęśliwy, wyzbyty

wszelkich pragnieä jak nigdy jeszcze w swoim drobnomieszczaäskim

życiu. Jawiły mu się blade obrazy, chłopięca twarzyczka, zapewne

najmłodszy synek, którego najbardziej kochał, potem, w półmroku,

wioska, do której trafił w wyniku kraksy, jasna wstęga szosy

wspinajĄca się na małe wzniesienie, pagórek z kościołem,

olbrzymi szumiĄcy dĄb opasany żelaznymi obręczami i wsparty na

podporach, zalesione wzgórza, za nimi bezkresne świecĄce niebo,

w górze, wszędzie, bez koäca. Lecz oto właśnie łysek wywrócił

się, wymamrotał: "Chcę spa†, chcę spa†, jestem zmęczony", po czym

rzeczywiście zasnĄł, słyszał jeszcze tylko, jak Traps pełznĄł w

górę, później upadło z hukiem krzesło. MilczĄcy łysek ocknĄł się

na schodach, lecz tylko na sekundę, jeszcze pełen snów i

wspomnieä o minionych koszmarach i chwilach wypełnionych grozĄ,

następnie zakotłowało się od gmatwaniny nóg wokół niego,

śpiĄcego, bo inni wchodzili po schodach. Wygryzmolili na stole,

piszczĄc i skrzeczĄc, pergamin z wyrokiem śmierci, utrzymany w

tonie niezwykle panegirycznym, z dowcipnymi zwrotami, o

akademickiej frazie - łacina i stara niemczyzna - następnie

ruszyli w drogę, aby dzieło to położy† generalnemu

przedstawicielowi przy łóżku, dla miłego upamiętnienia wielkiej

pijatyki, kiedy się rano przebudzi. Na dworze jasno, wczesna

godzina, pierwsze niecierpliwe i ostre krzyki ptaków - i tak

wchodzili po schodach, stĄpali poprzez pogrĄżonego we śnie

łyska. Jeden trzymał się drugiego, wszyscy trzej zataczali się,

posuwajĄc się nie bez trudności, zwłaszcza na zakręcie schodów,

gdzie wzajemne zderzanie się, cofanie, rozpychanie i ustępowanie

do tyłu były nieuniknione Wreszcie stanęli przed drzwiami pokoju

gościnnego. Sędzia otworzył i uroczysta grupa skamieniała na

progu - prokurator z jeszcze nie odwiĄzanĄ serwetĄ - we framudze

okna wisiał Traps, bez ruchu, ciemna sylweta a na tle mdło

srebrzystego nieba, w ciężkim zapachu róż, tak ostatecznie i

bezwzględnie, że prokurator, w którego monoklu przeglĄdał się

dojrzewajĄcy ranek, musiał najprzód zaczerpnĄ† powietrza, zanim,

bezradny i smutny z powodu straty przyjaciela, zawołał z

niekłamanym bólem:

- Alfredo, kochany Alfredo ! Coś ty też sobie, na miłoś† boskĄ,

pomyślał ? Zepsułeś nam nasz najpiękniejszy wieczór !



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Durrenmatt Friedrich Kraksa (rtf)
Durrenmatt Friedrich Kraksa
Durrenmatt Friedrich Kraksa
Kraksa
Meg Cabot Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Durrenmatt ?r Tunnel
3 Kraksa w gorach id 33134 Nieznany
03 Kraksa w górach
Durrenmatt Friedrich Upadek
Durrenmatt Friedrich Upadek
F Durrenmatt ?r?such?r alten?me int
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
f durrenmatt der besuch der alten dame
Harny Marek KRAKSA
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach

więcej podobnych podstron