Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach

JENNY CARROLL / MEG CABOT

KRAKSA W GÓRACH


















Ku pamięci J.V. Q.

1

- To jest życie... - westchnęła Gina. Trudno było się z nią nie zgodzić. Wylegiwaliśmy się na płazy w Carmelu w bikini, wchłaniając promienie słoneczne w balsamicznym powietrzu o temperaturze dwudziestu pięciu stopni. Jak na marzec, z nieba lał się żar. Cóż, to w końcu Kalifornia.

- Mówię poważnie - ciągnęła Gina. - Nie wiem, jak ty mo­żesz znosić to dzień w dzień.

Leżałam z zamkniętymi oczami. W mojej wyobraźni tańczy­ły wizje smukłych, oszronionych butelek coli light. Gdyby tak mieli na plaży obsługę kelnerską... To była jedyna rzecz, której mi brakowało, słowo daję. Wypiłyśmy już wszystkie napoje z podręcznej lodówki, a żeby dotrzeć do sklepu Jimmy'ego, na­leżało odbyć naprawdę długi spacer po schodach w górę.

- Znosić co? - mruknęłam.

- Chodzenie do szkoły - odparła Gina. - Kiedy masz tę ba­jeczną plażę o krok od domu.

- Jest ciężko - przyznałam, nie otwierając oczu. - Ale ukoń­czenie szkoły średniej nadal uchodzi za jedno z ważniejszych osiągnięć w życiu. Słyszałam, że bez dyplomu szkoły średniej nie ma nadziei na stanowisko menedżerskie w Starbucks, o które będę się starała, gdy tylko zostanę absolwentką.

- Poważnie, Suze - powiedziała Gina. Poczułam, jak się wier­ci, i otworzyłam oczy. Oparła się na łokciach i obserwowała plażę przez ciemne raybany. - Jak ty możesz to wytrzymać?

No właśnie, jak? Było wspaniale. Pacyfik ciągnął się daleko, jak okiem sięgnąć, przechodząc z turkusowej zieleni w granat w miarę zbliżania się do linii horyzontu. Olbrzymie fale rozbi­jały się o żółty brzeg, podrzucając surferów jak kawałki drew­na. Po prawej stronie wznosiły się zielone klify plaży Pebble. Po lewej, ogromne, oblepione przez foki bloki skalne, przed­sionek Big Sur, poszarpanego, kamienistego odcinka wybrzeża Oceanu Spokojnego.

Słońce przypiekało mocno, wypalając mgłę, która wcześniej o mało nie wpłynęła na zmianę naszych planów. Wszystko było doskonałe. Po prostu raj.

Gdyby tylko ktoś przyniósł mi coś do picia...

- O mój Boże. - Gina zsunęła okulary, zerkając ponad oprawką. - Popatrz tylko na to.

Powędrowałam spojrzeniem we wskazanym kierunku. Ra­townik, który dotąd siedział na białej wieży o parę metrów od naszych ręczników, nagłe zeskoczył z krzesła, ściskając poma­rańczową deskę do pływania. Z kocim wdziękiem wylądował na piasku i rzucił się w fale. Jego mięśnie poruszały się pod ciemno opaloną skórą, a jasne długie włosy falowały na wie­trze.

Turyści sięgnęli po aparaty fotograficzne, plażowicze zaży­wający kąpieli słonecznej usiedli, by mieć lepszy widok. Prze­straszone mewy poderwały się do lotu, a ludzie zbierający śmieci pośpiesznie usunęli się ratownikowi z drogi. Wyginając szczupłe muskularne ciało, ratownik zanurkował w głębinie, żeby wynurzyć się parę metrów dalej, płynąc szybko w stronę ofiary zdradliwego prądu.

Z rozbawieniem stwierdziłam, że ową ofiarą jest nie kto inny, jak jeden z moich przyrodnich braci, Przyćmiony, który towa­rzyszył nam dzisiaj na plaży. Rozpoznałam jego głos natych­miast, kiedy zaczął wściekle przeklinać swojego wybawcę za próbę uratowania życia i ośmieszenia w oczach rówieśników, jak tylko ratownik wyniósł go na brzeg.

Ratownik, ku mojemu zachwytowi, odpowiedział mu pięk­nym za nadobne.

Gina, która z najwyższą uwagą śledziła rozwój wydarzeń, stwierdziła leniwie:

- Ale dupek.

Najwyraźniej nie rozpoznała ofiary. Poinformowała mnie wcześniej, co ogromnie mnie zdziwiło, że mam niesamowite szczęście, ponieważ moi bracia przyrodni są okej. Nawet Przy­ćmiony.

No, ale Gina nigdy specjalnie nie wybrzydzała, jeśli chodzi o chłopców.

Teraz westchnęła i ułożyła się z powrotem na ręczniku.

- To wszystko - powiedziała, wsuwając okulary na nos - było strasznie denerwujące. Z wyjątkiem tego momentu, kiedy ra­townik przebiegał obok nas. To mi się zdecydowanie podoba­ło.

Parę minut później ratownik podążał z powrotem w naszą stronę. Z mokrymi włosami było mu tak samo do twarzy jak z suchymi. Wspiął się zwinnie na wieżę, porozmawiał krótko przez radio - prawdopodobnie ostrzegając, aby uważać na wy­jątkowo głupiego zapaśnika w piance, popisującego się przed najlepszą przyjaciółką przyrodniej siostry, która właśnie przyjechała w odwiedziny - a potem ponownie skierował wzrok na morze w poszukiwaniu innych potencjalnych topielców.

- To jest to - oświadczyła niespodziewanie Gina. - Zako­chałam się. Ratownik jest mężczyzną, którego poślubię.

Rozumiecie, co mam na myśli? Totalny brak wymagań.

- Wyszłabyś - powiedziałam zdegustowana - za każdego fa­ceta w kąpielówkach.

- Nieprawda - obruszyła się Gina. Wskazała na siedzącego niedaleko turystę o szczególnie owłosionych plecach, w obci­słych kąpielówkach, obok spalonej słońcem małżonki. - Nie mam na przykład ochoty wyjść za tamtego.

- Oczywiście, że nie. Już jest zajęty. Gina przewróciła oczami.

- Jesteś taka dziwna. Daj spokój, chodźmy po coś do picia.

Podniosłyśmy się, odnalazłyśmy szorty i sandały, a następnie wbiłyśmy się w nie i poczłapałyśmy po gorącym piasku w stro­nę stopni prowadzących na parking, gdzie Śpiący zostawił sa­mochód.

- Chcę koktajl czekoladowy. - Oznajmiła Gina, kiedy dotar­łyśmy na chodnik. - Nie taki wymyślny, jak wszędzie sprzeda­ją. Chcę całkowicie sztuczny, czysto chemiczny koktajl, taki jak u Mickiego D.

- Tak, jasne - wysapałam, usiłując złapać oddech. Wspinaczka po tych schodach to nie zabawa. A jestem w niezłej formie. Ćwiczę kick boxing praktycznie co wieczór. - Będziesz musiała pojechać do innego miasta, bo tutaj nigdzie nie ma fast foodów.

Gina wzniosła oczy do nieba.

- Co to za zapyziałe miasteczko? - pożaliła się, udając obu­rzenie. - Żadnych fast foodów, świateł ulicznych, przestępstw ani miejskiej komunikacji.

Nie mówiła poważnie. Odkąd poprzedniego dnia przybyła tutaj z Nowego Jorku, zachwycała się moim nowym życiem:

fantastycznym widokiem z okna sypialni, zdolnościami kuli­narnymi mojego ojczyma. W najmniejszym stopniu nie lekce­ważyła też wysiłków moich przyrodnich braci, aby jej zaimpo­nować. Nie powiedziała ani razu, tak jak miałam nadzieję, Śpiącemu czy Przyćmionemu, którzy starali się ojej względy, żeby poszli w cholerę.

- Jezu, Simon - westchnęła, kiedy ją o to zapytałam - są przy­stojni, jak nie wiem co. Czego ty się po mnie spodziewasz?

Przepraszam? Moi bracia przyrodni przystojni?

Coś tu nie gra.

Co do przystojniaków, to nie trzeba było szukać dalej niż przy kontuarze u Jimmy'ego, w sklepiku naprzeciwko scho­dów na plażę. Tępy jak nadmuchiwana zabawka Kurt - przy­sięgam, że tak się właśnie nazywa - był i tak olśniewający. Po umieszczeniu na ladzie wilgotnej butelki coli light, którą wydo­byłam z chłodziarki, zerknęłam na niego zalotnie. Pochłonięty lekturą gazetki poświęconej surfowaniu nie zwrócił uwagi na moje lubieżne spojrzenie. Chyba byłam odurzona słońcem, bo po prostu stałam, gapiąc się na Kurta, ale tak naprawdę myśla­łam o kimś zupełnie innym.

O kimś, o kim nie powinnam w ogóle myśleć.

Pewnie dlatego nie zareagowałam, kiedy Kelly Prescott po­wiedziała mi „cześć”. W ogóle jej nie zauważyłam.

Dopóki nie pomachała mi dłonią przed twarzą, mówiąc:

- Halo, Ziemia do Suze. Suze, wracaj.

Oderwałam oczy od Kurta i stwierdziłam, że przede mną stoi Kelly, przewodnicząca drugiej klasy, promienna blondyn­ka i wyrocznia mody. Była w długiej rozpiętej koszuli, spod której wyłaniał się oliwkowozielony kostium bikini z dzianiny Cieliste wstawki zasłaniały nagą skórę w oczkach ściegu.

Obok Kelly stała Debbie Mancuso, pełniąca od czasu do cza­su rolę dziewczyny mojego brata, Przyćmionego.

- O mój Boże! - wykrzyknęła Kelly. - Nie miałam pojęcia, że jesteś dzisiaj na plaży, Suze. Gdzie leżysz?

- Obok wieży ratownika - odparłam.

- O Boże - powtórzyła Kelly. - My tam dalej, przy scho­dach.

Teraz przemówiła Debbie, siląc się na obojętny ton:

- Zauważyłam na parkingu ramblera. Czy Brad pływa na desce?

Brad to imię mojego brata, którego ja nazywam Przyćmiony.

- A Jake? - zainteresowała się Kelly.

Jake to ten brat, którego nazywam Śpiącym. Z zupełnie nie­pojętych dla mnie powodów Śpiący, najstarszy rocznik w Aka­demii Misyjnej, oraz Przyćmiony, który jest, podobnie jak ja, w drugiej klasie, uchodzą za wyjątkowo atrakcyjnych chłopa­ków Jest oczywiste, że obie te dziewczyny nie widziały moich braci w trakcie posiłku. To naprawdę obrzydliwy widok.

- Owszem - odpowiedziałam.

A ponieważ wiedziałam doskonale, o co im chodzi, dodałam:

- Może się przyłączycie?

- Świetnie! - wykrzyknęła Kelly. - Bardzo chęt...

Pojawiła się Gina i Kelly urwała w pół słowa. Cóż, Gina na­leży do tych dziewcząt, na widok których ludzie urywają w pół słowa. Ma prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, a fakt, że ostat­nio zaplotła włosy w milion sztywnych warkoczyków koloru miedzi, tworzących wieniec o promieniu dziesięciu czy dwu­nastu centymetrów, sprawiał tylko, że wydawała się wyższa. Ponadto miała na sobie czarne bikini, na które naciągnęła szor­ty niepozostawiające miejsca na oddychanie.

Och, poza tym po dniu spędzonym na słońcu jej skóra, zwy­kłe koloru kawy z mlekiem, ściemniała do koloru espresso, co w połączeniu z obrączką w nosie i prawie pomarańczowymi włosami dawało niesamowity efekt.

- Pycha - sapnęła Gina, ciskając sześciopak z koktajlami na ladę obok mojej coli. - Hura! Wspaniała chemiczna kompozy­cja.

- Eee, Gino - powiedziałam, mając nadzieję, że nie spodzie­wa się po mnie, że pomogę jej to wypić. - To moje koleżanki ze szkoły, Kelly Prescott i Debbie Mancuso. Kelly, Debbie, to jest Gina Augustin, przyjaciółka z Nowego Jorku.

Gina otworzyła szeroko oczy. Przypuszczam, że zdumiał ją fakt, że w ogóle nawiązałam jakieś znajomości. W Nowym Jor­ku, poza Giną, zdecydowanie nie miałam zbyt wielu kolegów i przyjaciół. Starała się jednak opanować zdziwienie i grzecz­nie zapytała:

- Jak się macie?

Debbie coś mruknęła, ale Kelly od razu przeszła do rzeczy:

- Skąd wytrzasnęłaś te niesamowite szorty?

To właśnie wtedy, kiedy Gina odpowiadała na to pytanie, zauważyłam czwórkę młodych ludzi w wieczorowych strojach, stojących koło półki z kremami do opalania.

Dziwne, że wcześniej nie zwróciłam na nich uwagi. No tak, ale rzecz polega na tym, że przedtem ich tam nie było.

A potem nagłe się pojawili.

Jako mieszkanka Brooklynu widziałam dużo dziwniejsze rzeczy niż czworo elegancko ubranych nastolatków w barku na plaży w niedzielne popołudnie. Ale ponieważ to nie był Nowy Jork, tylko Kalifornia, ten widok był zupełnie nie na miejscu. Jeszcze dziwniejsze wydawało się to, że owa czwórka usiłowała podnieść skrzynkę z dwunastoma piwami.

Nie żartuję. Dwunastopak, w pełnym świetle dnia, w stro­jach jak na bankiet. Dziewczęta miały nawet bukieciki przy­pięte do sukienek. Kurt nie jest fizykiem jądrowym, jasne, ale chyba nie przypuszczali, że tak po prostu pozwoli im wyjść z piwem, zwłaszcza w takich strojach.

Uniosłam okulary, żeby lepiej im się przyjrzeć.

I wtedy do mnie dotarło.

Kurt by ich nie ścigał. Nie ma takiej możliwości.

Ponieważ Kurt ich nie widzi.

A nie widzi ich dlatego, że są martwi.

2

Owszem, zgadza się. Mogę rozmawiać z umarłymi, widzę ich. To taki mój „specjalny” talent. Wiecie, dar, z którym zapewne rodzimy się wszyscy i który wyróżnia nas spośród in­nych stworzeń na tej planecie, ale który niewielu z nas w sobie odkrywa.

Ja odkryłam go w wieku około dwóch lat, kiedy spotkałam pierwszego ducha.

Otóż mój dar polega na tym, że jestem mediatorką. Poma­gam umęczonym duszom zmarłych trafić do właściwego miej­sca w życiu pozagrobowym - gdziekolwiek by to było. Ogól­nie rzecz ujmując, porządkuję bałagan, jaki zostawili po sobie w momencie, kiedy się przekręcili.

Niektórzy mogą sądzić, że to świetna rzecz taka zdolność rozmawiania ze zmarłymi. Zapewniam was, że tak nie jest. Po pierwsze, z paroma wyjątkami, zmarli nie mają niczego cieka­wego do powiedzenia. Po drugie, nie mogę przecież trąbić na prawo i lewo o moim niezwykłym talencie. Kto by mi uwie­rzył?

No więc byliśmy wszyscy w barku u Jimmy'ego: ja, Kurt, Gina, Kelly, Debbie i duchy.

Cudownie.

Zastanawiacie się pewnie, dlaczego Kurt, Gina, Debbie i Kel­ly nie wybiegli z wrzaskiem na zewnątrz, przekonawszy się, na drugi rzut oka, że to duchy. Roztaczały wokół siebie szczegól­ny blask, którym odznaczają się tylko dusze pokutujące, a któ­ry mówi: „Popatrz na mnie! Jestem martwy!”.

Ale, naturalnie, Kurt, Gina, Debbie i Kelly nie mogli zoba­czyć duchów. Widziałam je tylko ja.

Ponieważ to ja jestem mediatorką.

To koszmarne zajęcie, ale ktoś musi to robić.

Zapewniam was, w tej chwili nie byłam tym specjalnie za­chwycona.

A to dlatego że duchy zachowywały się w sposób wysoce naganny. Próbowały, na tyle, na ile zdołałam się zorientować, ukraść piwo. Niezbyt szlachetny cel, a do tego, jak się tak bliżej zastanowić, zupełnie głupia sprawa, jeśli przypadkiem jest się martwym. Nie zrozumcie mnie źle - duchy piją Na Jamajce tradycyjnie zostawia się kieliszek rumu kokosowego dla Chango Macho, espiritu de la buena suerte. A w Japonii rybacy zosta­wiają sake dla swoich towarzyszy, którzy utonęli.

Nie, w tym wszystkim głupie było to, że te duchy zachowy­wały się jak nowicjusze i nie miały jeszcze dobrej koordynacji ruchów. Duchom nie jest łatwo podnosić przedmioty, nawet stosunkowo lekkie. To wymaga długich ćwiczeń. Poznałam takie, które osiągnęły niezłą wprawę w dzwonieniu łańcuchami, rzucaniu książkami, a nawet przedmiotami o większej wa­dze. Zwykle celując w moją głowę. Ale to już inna historia.

Na ogół jednak podniesienie paczki z dwunastoma butelka­mi piwa zdecydowanie przekracza możliwości przeciętnego ducha nowicjusza i ci klowni na pewno nie mieli szans tego zrobić. Powiedziałabym im to, ale ponieważ byłam jedyną oso­bą, która widziała ich oraz dwunastopak kiwający się za półką z kosmetykami, mogłoby to zrobić trochę dziwne wrażenie.

Coś jednak do nich dotarło, mimo że nie powiedziałam ani słowa. Jedna z dziewcząt, blondynka w jasnobłękitnej obcisłej sukni, syknęła:

- Ta w czarnym kostiumie na nas patrzy!

Jeden z chłopaków - obaj w eleganckich garniturach, jasno­włosi, dobrze zbudowani, typowi sportowcy, nie do odróżnie­nia jeden od drugiego - odezwał się:

- Wcale nie. Patrzy na olejek Bain de Soleil. Odsunęłam okulary na czubek głowy tak żeby mogli stwier­dzić, iż rzeczywiście gapię się właśnie na nich.

- Gówno - syknęli chłopcy jednocześnie. Upuścili pakę piwa, jakby nagle stanęła w ogniu. Nagła eksplozja szkła spo­wodowała, że wszyscy w sklepie, poza mną, aż podskoczyli.

Kurt za ladą podniósł głowę znad gazety mówiąc:

- Co, u diabła?

A potem zrobił coś zaskakującego. Sięgnął pod ladę i wyciąg­nął kij bejsbolowy.

Gina obserwowała go z ogromnym zainteresowaniem.

- No dalej, przystojniaku - zachęciła go.

Kurt nie zwrócił uwagi na słowa zachęty. Podszedł wprost do leżącej na ziemi paczki. Popatrzył na ociekającą pianą mie­szaninę szkła i kartonu i zapytał ponownie żałosnym tonem:

- Co, u diabła?

Tylko że tym razem nie powiedział „u diabła”, jeśli wiecie, co mam na myśli.

Gina także podeszła do miejsca wypadku.

- No, to niesamowite. - Popukała czubkiem sandałka na gru­bej podeszwie w duży odłamek szkła. - Jak to się mogło stać? Trzęsienie ziemi?

Kiedy mój ojczym, wioząc Ginę z lotniska do naszego domu, zapytał, czego oczekuje po swoim pobycie w Kalifornii, odparła bez wahania: „Porządnego trzęsienia”. Trzęsienie ziemi to nie jest coś, z czym można się spotkać w Nowym Jorku.

- Nie było żadnego trzęsienia - odparł Kurt. - A to piwo jest z lodówki pod ścianą. Skąd się tutaj wzięło?

Kelly i Debbie przyłączyły się do Kurta i Giny w ocenianiu szkód i zastanawianiu się nad ich przyczynami. Tylko ja zosta­łam tam, gdzie byłam. Mogłam im to wyjaśnić, nie sądzę jed­nak, żeby ktoś mi uwierzył. No, Gina pewnie by uwierzyła. Wiedziała odrobinę. Więcej niż ktokolwiek z moich znajo­mych, z wyjątkiem, być może, mojego najmłodszego przyrod­niego brata, Profesora, oraz ojca Dominika.

Ale to i tak nie było dużo. Nigdy nie rozpowiadam o tych sprawach. Wiecie, to ułatwia życie.

Uznałam, że najmądrzej będzie trzymać się od tego z dale­ka. Otworzyłam puszkę coli i upiłam spory łyk. Ach, ten ben­zoesan sodu. Działa niezawodnie.

Dopiero wtedy mój wzrok padł przypadkiem na nagłówek na pierwszej stronie lokalnej gazety. Samochód spada z mostu o północy. Cztery osoby nie żyją.

- Może - mówiła Kelly - ktoś wziął to piwo i chciał je kupić, a potem, w ostatniej chwili zmienił zdanie i zostawił je na pół­ce...

- Tak - wpadła jej w słowo pełna entuzjazmu Gina. - A po­tem strąciło je trzęsienie ziemi!

- Nie było żadnego trzęsienia ziemi - stwierdził Kurt. Jego głos nie brzmiał jednak tak pewnie jak poprzednio. - Prawda?

- Coś poczułam - mruknęła Debbie. Kelly na to:

- Owszem, ja chyba też.

- Przez chwilę - dodała Debbie.

- Tak - zgodziła się Kelly.

- Cholera! - Gina oparła ręce na biodrach. - Chcecie mi powiedzieć, że było trzęsienie ziemi, a ja niczego nie zauważy­łam?

Wyciągnęłam gazetę ze stosu i rozłożyłam ją na ladzie.

Czworo uczniów najstarszego rocznika z Liceum imienia Roberta Louisa Stevensona zginęło tragicznie w wypadku sa­mochodowym zeszłej nocy, kiedy wracali do domu z wiosen­nego balu. Felicję Bruce, 17; Marka Pulsforda, 18; Josha Saundersa, 18; i Carrie Whitman, 18; uznano za nieżyjących po tym, jak po czołowym zderzeniu na zdradliwym odcinku kalifornij­skiej autostrady numer 1 ich samochód rozbił barierkę, wpa­dając do morza.

- Co to za uczucie? - dopytywała się Gina. - Żebym wie­działa, gdy nastąpi kolejne.

- Cóż - powiedziała Kelly - to nie było duże trzęsienie. To było tylko... no, wiesz, jak się przeżyło ileś tam, to można się zorientować. To takie uczucie... coś jakby mróz na karku. Wło­sy stają dęba.

- Tak - wtrąciła się Debbie. - Coś takiego właśnie poczu­łam. Nie żeby grunt usuwał mi się spod nóg, ale jakby owiał mnie zimny wiatr.

- Dokładnie tak - potwierdziła Kelly.

Do wypadku przyczyniła się prawdopodobnie gęsta mgła, która napłynęła po północy znad morza, powodując złą widocz­ność oraz pogorszenie warunków jazdy na odcinku wybrzeża znanym jako Big Sur.

- To mi nie wygląda na trzęsienie ziemi - oświadczyła Gina sceptycznie. - To brzmi jak historia o duchach.

- Ale to prawda - zapewniła Kelly. - Czasami zdarzają się wstrząsy na tyle niewielkie, że nie da się ich wyczuć. Występu­ją na małym obszarze. Na przykład dwa miesiące temu na te­renie szkoły nastąpił wstrząs, który zniszczył kawał dachu. I ty­le. Nigdzie indziej nie spowodował jakichkolwiek szkód.

Na Ginie nie zrobiło to wrażenia. Nie wiedziała tego, co wiedziałam ja, a mianowicie, że ten kawałek dachu załamał się nie z powodu trzęsienia ziemi, ale na skutek działania sił nad­przyrodzonych - podczas mojego starcia z opornym duchem.

- Mój pies zawsze wyczuwa trzęsienie ziemi - powiedziała Debbie. - Nie wychodzi wtedy spod stołu przy basenie.

- Czy dzisiaj rano też siedział pod stołem? - dociekała Gina.

- Cóż - odparła Debbie. - Nie...

Kierowca drugiego pojazdu, młodociany, którego nazwiska policja nie podaje, został ranny w wypadku, ale po krótkim pobycie w szpitalu w Carmelu wrócił do domu. Nie wiadomo na razie, czy nadużycie alkoholu stanowiło jedną z przyczyn wypadku. Policja kontynuuje śledztwo.

- Popatrz - powiedziała Gina. Schyliła się i podniosła coś z kupki potłuczonego szkła u swoich stóp. - Jedyny ocalały.

W ręku trzymała butelkę budweisera.

- Cóż - stwierdził Kurt, biorąc butelkę. - To już coś, jak sądzę.

Zabrzęczał dzwonek nad drzwiami sklepiku i do środka wkroczyli moi dwaj przyrodni bracia w towarzystwie dwóch przyjaciół, amatorów surfingu. Zdążyli już zdjąć stroje do pły­wania i odstawić gdzieś deski. Zamierzali, jak się wydaje, zro­bić sobie przerwę na suszoną wołowinę, bo skierowali się właś­nie w stronę pojemników z tymże daniem, stojących na ladzie.

- Cześć, Brad - rzuciła Debbie zalotnie.

Przyćmiony oderwał się od suszonej wołowiny na dostatecz­nie długą chwilę, aby w sposób zdradzający wyjątkowe zakło­potanie wybąkać „cześć”. Zakłopotanie wynikające z tego, że jakkolwiek to właśnie z Debbie spotyka się od czasu do czasu, to tak naprawdę podoba mu się Kelly.

Co gorsza, odkąd pojawiła się Gina, z nią także flirtuje bez cienia skrępowania.

- Cześć, Brad - powiedziała Gina. W jej głosie nie było za­lotności. Gina nigdy nie flirtuje. Jest bardzo bezpośrednia. To dlatego od siódmej klasy każdy sobotni wieczór spędza na rand­ce. - Cześć, Jake.

Śpiący, z ustami wypchanymi wołowiną, odwrócił się i za­mrugał nerwowo. Kiedyś myślałam, że ma problem z procha­mi, ale potem odkryłam, że on zawsze tak wygląda.

- Cześć - powiedział. Przełknął, a potem zrobił coś niezwy­kłego. No, jak na Śpiącego, w każdym razie.

Uśmiechnął się.

Tego już było za wiele. Mieszkam z tymi chłopakami już prawie dwa miesiące - odkąd moja mama wyszła za ich tatę i zmusiła mnie, żebym przeniosła się na drugi koniec kraju, abyśmy mogli stworzyć jedną kochającą się dużą rodzinę - i przez ten cały czas może ze dwa razy widziałam uśmiech Śpią­cego. A teraz stoi tu, dosłownie śliniąc się na widok mojej naj­lepszej przyjaciółki.

To było chore, mówię wam. Chore!

- Więc - odezwał się Śpiący - wy, dziewczyny, nie wracacie? To znaczy, do wody?

- No - odparła Kelly powoli - to chyba zależy... Gina przeszła do sedna:

- A co wy robicie? - zapytała.

- Wracamy na jakąś godzinę - odpowiedział Śpiący. - A po­tem wstąpimy gdzieś na pizzę. Pójdziecie z nami?

- Mnie pasuje - powiedziała Gina i spojrzała na mnie pyta­jąco. - Simon?

Popatrzyłam tam, gdzie skierowała wzrok, na gazetę. Odło­żyłam ją pośpiesznie.

- Jasne - mruknęłam. - Czemu nie.

Pomyślałam, że lepiej się najeść, póki jeszcze mogę. Czu­łam, że wkrótce będę bardzo zajęta.

3

Anioły z RLS - powiedział ojciec Dominik. Nawet na niego nie spojrzałam. Klapnęłam na jedno z krzeseł przy biurku i grałam na gameboyu, którego skonfi­skowano jakiemuś uczniowi i który w końcu trafił do dolnej szuflady biurka dyrektora. Postanowiłam pamiętać o tej szu­fladzie w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Miałam pomysł, skąd wziąć prezenty dla Śpiącego i Przyćmionego.

- Anioły? - burknęłam i to wcale nie dlatego, że paskudnie przegrywałam w Tetris. - Nie mieli w sobie niczego anielskiego, jeśli chce ksiądz znać moje zdanie.

- Z tego, co mi wiadomo, byli bardzo interesującymi mło­dymi ludźmi. - Ojciec Dominik zaczął przekładać gazety na biurku. - Bardzo zdolni. To chyba dyrektor szkoły nazwał ich Aniołami z RLS w wypowiedzi dla prasy na temat tragedii.

- Aha... - Usiłowałam wpakować dziwnego kształtu obiekt na małe pole, na którym powinien się znaleźć. - Anioły nie starają się podnieść dwunastopaka budweisera.

- Proszę. - Ojciec Dominik znalazł egzemplarz gazety, którą miałam wczoraj w ręku, tyle że on, w przeciwieństwie do mnie, zadał sobie trud, żeby ją otworzyć. Znalazł stronę z nekrologa­mi i ze zdjęciami zmarłych. - Spójrz na to i powiedz, czy to tych młodych ludzi widziałaś. Oddałam mu gameboya.

- Niech ojciec dokończy za mnie - powiedziałam, biorąc gazetę.

Ojciec Dominik popatrzył na gameboya z przerażeniem.

- Ojej - westchnął - obawiam się, że...

- Trzeba przesuwać te kształty tak, żeby wpasowały się w pola na dole. Im więcej rządków się wypełni, tym lepiej.

Gameboy piszczał i brzęczał, gdy ksiądz gorączkowo wci­skał guziki.

- O, mój Boże. Coś bardziej skomplikowanego i boję się, że... Nie dokończył zaabsorbowany grą. Mimo że miałam czytać gazetę, zaczęłam mu się przyglądać.

To przemiły staruszek ten ojciec Dominik. Zwykle się na mnie wścieka, ale to nie znaczy, że go nie lubię. W gruncie rzeczy czułam, ku swojemu zdumieniu, że moje przywiązanie do niego rośnie. Stwierdziłam na przykład, że nie mogę się doczekać, kiedy do niego wpadnę i opowiem mu o tych dzie­ciakach, które widziałam w sklepiku u Jimmy'ego. To chyba dlatego, że po szesnastu latach, w ciągu których nie mogłam nikomu opowiedzieć o moich „szczególnych” zdolnościach, wreszcie znalazłam kogoś, przed kim nie musiałam tego ukry­wać, jako że ojciec Dominik posiadał tę samą „szczególną zdol­ność” - co odkryłam pierwszego dnia w Akademii Misyjnej imienia Junipera Serry.

Ojciec Dominik jest jednak o niebo lepszym mediatorem ode mnie. No, może niekoniecznie lepszym. Ale na pewno innym. Widzicie, on naprawdę uważa, że w postępowaniu z duchami najbardziej sprawdzają się metody delikatnej perswazji i mądre­go doradztwa. Tak samo jak w przypadku żywych. Ja natomiast opowiadam się raczej za bardziej bezpośrednim podejściem, któ­re zwykle sprowadza się do użycia pięści.

Cóż, czasami te umarlaki po prostu nie mają ochoty nas słu­chać.

Nie wszystkie, oczywiście. Niektóre słuchają z niezwykłą uwagą. Jak ten na przykład, który mieszka w moim pokoju.

Ostatnio jednak staram się ze wszystkich sił nie myśleć o nim więcej niż to konieczne.

Skupiłam się na gazecie, którą wręczył mi ojciec Dominik. No tak, były tam Anioły z RLS. Ci sami ludzie, których wi­działam u Jimmy'ego, tylko że na zdjęciu nie mieli wieczoro­wych strojów.

Ojciec Dominik miał rację. Byli atrakcyjni. Bystrzy Prze­wodzili innym. Najmłodsza, Felicja, stała na czele szkolnej drużyny cheerliderek. Mark Pulsfbrd kierował drużyną piłki nożnej. Josh Saunders był przewodniczącym najstarszej klasy. Carrie Whitman została w zeszłym roku królową balu absol­wentów - może to nie stanowisko kierownicze, ale uzyskane w demokratycznym głosowaniu. Czwórka atrakcyjnych, inte­ligentnych dzieciaków. Teraz zimne trupy.

W dodatku szykujących coś paskudnego.

Nekrologi były smutne i w ogóle, ale ja nie znałam tych lu­dzi. Chodzili do Roberta Louisa Stevensona, najzaciętszego rywala naszej szkoły. Akademia Misyjna Junipero Serry, do któ­rej chodzę ja i moi przyrodni bracia i której dyrektorem jest ojciec Dominik, na polu akademickim i sportowym zawsze dostaje w tyłek od RLS. I chociaż nie jestem przesiąknięta „du­chem szkoły”, to jednak mam słabość do przegranych, a do nich Akademia Misyjna, w przeciwieństwie do RLS, z pewnoś­cią należy.

Nie miałam więc zamiaru przywdziewać żałoby z powodu śmierci kilku uczniów z RLS. Zwłaszcza wiedząc to, co wiem.

Nie to, że wiem tak dużo. W gruncie rzeczy wiem guzik z pętelką. Ale zeszłego wieczoru, po powrocie z pizzy w towa­rzystwie Śpiącego i Przyćmionego, Gina uległa następstwom zmiany strefy czasowej - jesteśmy trzy godziny do tyłu za Nowym Jorkiem, więc koło dziewiątej odpłynęła na rozkłada­nym łóżku, które kupiła moja mama, żeby w czasie pobytu u nas miała na czym spać.

Nawet mi to odpowiadało. Mnie też zmęczył cały dzień na słońcu, byłam więc zadowolona, mogąc siedzieć na własnym łóżku, po drugiej stronie pokoju i odrabiać geometrię, którą, jak zapewniłam mamę, odrobiłam na długo przed przyjazdem Giny.

Właśnie wtedy koło mojego łóżka zmaterializował się Jesse.

- Ciii - mruknęłam, wskazując na Ginę, kiedy otworzył usta. Zanim się u mnie pojawiła, wyjaśniłam mu, że Gina przyjeżdża z Nowego Jorku, żeby spędzić ze mną tydzień, i będę wdzięcz­na, jeśli w tym czasie nie będzie się za często pokazywał.

To mało zabawne dzielić pokój z byłym lokatorem, a raczej z duchem byłego lokatora, jako że Jesse nie żyje od mniej wię­cej półtora stulecia.

Z jednej strony jestem w stanie spojrzeć na to z punktu widzenia Jesse'a. To nie jego wina, że został zamordowany. W każ­dym razie wydaje mi się, że taką właśnie śmiercią umarł. Nie pali się specjalnie, co wydaje się zrozumiałe, żeby o tym mówić.

Sądzę również, że to nie jego wina, iż po śmierci, zamiast pójść do nieba, do piekła, innego życia czy gdziekolwiek, do­kąd udają się zmarli, wrócił do pokoju, w którym go zabito. Ponieważ, wbrew temu co się myśli, większość ludzi nie koń­czy jako duchy. Broń Boże. Gdyby tak było, moje życie towa­rzyskie byłoby tak... no, nie o to chodzi, że jest takie wspania­łe. Jako duchy kończą jedynie ci, którzy zostawili na ziemi jakieś sprawy do załatwienia.

Nie mam pojęcia, jaką niezałatwioną sprawę zostawił Jesse - i prawdę mówiąc, nie jestem do końca pewna, czy on to wie. No i to takie niesprawiedliwe, że muszę dzielić pokój z du­chem zmarłego chłopaka, który jest wściekle przystojny.

Mówić poważnie. Jesse jest za przystojny, żeby nie pozbawić mnie spokoju ducha. Jestem mediatorką, ale to nie znaczy, że nie jestem istotą ludzką.

No, w każdym razie pojawił się teraz, po tym, jak mu po­wiedziałam, bardzo grzecznie, żeby nie przychodził przez jakiś czas, z tym swoim męskim wyglądem i w ogóle, w stroju dziewiętnastowiecznego luzaka. Wiecie, o co mi chodzi: obci­słe czarne spodnie, rozpięta biała koszula...

- Kiedy ona wyjeżdża? - zapytał, odwracając moją uwagę od miejsca, w którym jego koszula rozchylała się, ukazując nie­zwykłe muskularne ciało i kierując ją na twarz, absolutnie do­skonałą, jeśli nie liczyć maleńkiej białej blizny przecinającej jedną z brwi.

Nie zawracał sobie głowy szeptaniem. Gina nie mogła go przecież usłyszeć.

- Mówiłam ci - odburknęłam. Musiałam zniżyć głos do szeptu, ponieważ istniało prawdopodobieństwo, że mnie ktoś usłyszy. - W następną niedzielę.

- Dopiero?

Jesse wydawał się zirytowany. Chciałabym móc powiedzieć, że złości się, ponieważ każdą chwilę, którą spędzałam z Giną, uważa za ukradzioną jemu i nie może tego przeboleć.

Prawdę mówiąc jednak, mocno wątpię, żeby taka właśnie była przyczyna. Jestem pewna, że Jesse mnie lubi i w ogóle...

Ale tylko jako przyjaciółkę. Nie w jakiś szczególny sposób. Dlaczego miałoby być inaczej? Ma sto pięćdziesiąt lat, sto sie­demdziesiąt, jeśli wziąć pod uwagę, że miał jakieś dwadzieścia, kiedy zginął. Co chłopak, który istnieje sto siedemdziesiąt lat, może zobaczyć w szesnastoletniej uczennicy szkoły średniej, która nigdy nie miała chłopaka i nie potrafi nawet zdać egza­minu na prawo jazdy?

No, chyba nie za wiele.

Nie owijając w bawełnę, wiedziałam doskonale, dlaczego Jesse niecierpliwi się w związku z Giną.

Z powodu Szatana.

Szatan to nasz kot. Mówię „nasz”, ponieważ, jakkolwiek zwierzęta zwykle nie znoszą duchów, Szatan okazuje Jesse'owi niezwykłe przywiązanie. Miłość do Jesse'a równoważy w jakiś sposób jego całkowity brak poszanowania dla mojej osoby, cho­ciaż to ja go karmię, czyszczę jego kuwetę oraz, och, no tak, uratowałam go przed nędznym życiem na ulicach Carmelu.

Czy to głupie stworzenie okazuje mi chociaż odrobinę wdzięczności? Ależ skąd! Ale Jesse'a uwielbia. W gruncie rze­czy Szatan większość czasu spędza na zewnątrz i raczy się poja­wiać, kiedy czuje, że Jesse się zmaterializował.

Jak na przykład w tej chwili. Usłyszałam znajome łupnięcie na dachu nad gankiem - Szatan zwykle tam ląduje, skacząc z so­sny, na którą specjalnie się w tym celu wdrapuje. Po sekundzie pomarańczowy koszmar władował się przez okno, specjalnie dla niego otwarte, miaucząc przeraźliwie, jakby nie karmiono go od wieków.

Jesse podszedł do Szatana i zaczął drapać go za uszami, na co kot zareagował tak głośnym mruczeniem, że bałam się, iż obu­dzi Ginę.

- Słuchaj - powiedziałam - to tylko tydzień. Szatan prze­żyje.

Jesse spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby pomy­ślał, że poleciałam w dół na łeb na szyję, jeśli chodzi o skalę IQ.

- Nie o Szatana się martwię.

Zmieszałam się. Wiedziałam, że nie może martwić się o mnie. To jest, owszem, odkąd go poznałam, wpadłam parę razy w tarapaty - tarapaty, z których Jesse mnie wyciągał. Ale teraz nic się nie działo. Cóż, z wyjątkiem czworga zmarłych młodych ludzi, których widziałam u Jimmy'ego.

- Tak? - Patrzyłam, jak Szatan, w ekstazie, pozwala Jesse'owi drapać się pod brodą. - No to o co chodzi? Gina jest świetna. Nawet gdyby dowiedziała się o twoim istnieniu, wątpię, czy wybiegłaby z wrzaskiem z pokoju. Pewnie chciałaby czasem pożyczyć od ciebie koszulę i tyle.

Jesse spojrzał na mojego gościa. Z Giny nie widać było nicze­go poza szeregiem wypukłości pod kołdrą oraz mnóstwa jaskrawomiedzianych warkoczyków rozrzuconych na poduszce.

- Jestem pewien, że jest... świetna. - W głosie Jesse'a słychać było lekkie wahanie. Czasami z trudem znosi mój dwudziestopierwszowieczny slang. Ale to nic nie szkodzi. Mnie działa na nerwy jego hiszpański, z którego nie rozumiem ani słowa, a któ­rego często używa. - Chodzi tylko o to, że coś się stało...

To wzbudziło moją czujność. Powiedział to tak poważnie, jakby na przykład uświadomił sobie nagle, że jestem kobietą jego snów i cały czas zmagał się z narastającym pociągiem wo­bec mojej osoby, aż wreszcie mój niewiarygodny urok zmusił go do poddania się.

Kiedy się w końcu odezwał, powiedział tylko:

- Słyszałem to i owo. Rozczarowana opadłam na poduszki.

- Och, a więc wyczułeś wibracje Mocy, czyż nie tak, Luke? Jesse, zaskoczony, zmarszczył brwi. Nie miał pojęcia, o czym mówię. Moje rzadkie przebłyski inteligentnego poczucia hu­moru na ogół całkowicie mu umykają. Naprawdę to nic dziw­nego, że nie zakochał się we mnie ani odrobinkę. Westchnęłam.

- A więc słyszałeś coś od przyjaciół duchów. Co takiego?

Do Jesse'a często docierały różne informacje na, że tak po­wiem, planie spektralnym, rzeczy niemające z nim żadnego związku, ale które zwykle, jak się już parę razy okazało, dotyczy­ły mnie. Chodziło głównie o coś, co zagrażało mojemu życiu albo co kończyło się straszliwym bałaganem. Ostatnim razem, kiedy „coś usłyszał”, o mało nie zostałam zamordowana przez developera - psychopatę.

Rozumiecie więc zapewne, dlaczego moje serce zaczyna bić trochę niespokojnie za każdym razem, kiedy Jesse wspomina, że coś słyszał.

- Pojawili się jacyś nowi - oznajmił, nie przestając pieścić Szatana. - Bardzo młodzi.

Uniosłam brwi, przypomniawszy sobie o ludziach w balo­wych strojach, których zobaczyłam u Jimmy'ego. - Tak?

- Czegoś szukają - dodał Jesse.

- Tak, wiem. Piwa.

Jesse pokręcił głową. Miał nieobecny wyraz twarzy i nie pa­trzył na mnie, tylko jakby poza mnie, na coś, co znajdowało się bardzo daleko za moim prawym ramieniem.

- Nie, nie piwa. Szukają kogoś. I są pełni gniewu. - Spojrze­nie jego ciemnych oczu nabrało nagle ostrości. - Są bardzo rozgniewani, Susannah.

Patrzył tak intensywne, że musiałam odwrócić wzrok. Jego oczy są ciemnobrązowe i często nie mogę stwierdzić, gdzie przebiega granica między źrenicami a tęczówkami. To trochę wkurzające. Prawie tak wkurzające jak to, że zawsze nazywa mnie pełnym imieniem, Susannah. Nikt, poza ojcem Domi­nikiem, tak do mnie nie mówi.

- Rozgniewani? - Spojrzałam na podręcznik geometrii.

Młodzi ludzie, których widziałam, nie wydawali się ani tro­chę rozgniewani. Może najwyżej przestraszeni, kiedy zdali so­bie sprawę, że jestem w stanie ich zobaczyć. Ale nie rozgnie­wani. Mówi widocznie o kimś innym.

- Dobrze. W porządku. Będę miała oczy otwarte. Dzięki. Jesse wyglądał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Gina niespodziewanie przekręciła się na bok, podniosła głowę i zer­knęła w moją stronę.

- Suze? - zapytała sennie. - Z kim rozmawiasz?

- Z nikim. - Miałam nadzieję, że nie zauważy zawstydzenia na mojej twarzy. Nienawidzę jej okłamywać. Jest przecież moją najlepszą przyjaciółką.

Gina uniosła się na łokciach i zagapiła na Szatana.

- A więc to jest ten sławny Szatan, o którym tyle słyszałam od twoich braci? Cholera, ale brzydki.

Jesse wyraźnie się zmieszał. Szatan jest jego pupilkiem i nie mógł tak po prostu przejść do porządku dziennego nad tym, że nazywa się go „brzydkim”.

- Nie jest tak źle - powiedziałam, mając nadzieję, że Gina zrozumie i się zamknie.

- Naćpałaś się? - zainteresowała się Gina. - Simon, to coś ma tylko jedno ucho.

Nagle duże lustro w pozłacanej ramie, wiszące nad toaletką, zaczęło się trząść. Dzieje się tak zwykle, kiedy Jesse się dener­wuje. Kiedy jest naprawdę wkurzony.

Nieświadoma niczego Gina przyglądała się lustru z rosną­cym podnieceniem.

- Hej! - krzyknęła. - Tak jest! Kolejne trzęsienie!

Miała, rzecz jasna, na myśli trzęsienie ziemi, ale to, podob­nie jak poprzednie, nie miało nic wspólnego z trzęsieniem zie­mi. To tylko Jesse, który się wyżywał.

A potem buteleczka lakieru do paznokci, którą Gina zosta­wiła na toaletce, pofrunęła w powietrzu i, rzucając wyzwanie prawu grawitacji, wylądowała do góry nogami w walizce Giny stojącej koło łóżka.

Nie muszę chyba dodawać, że buteleczka z lakierem - szma­ragdowozielonym - nie była zakręcona. I że upadła na ubrania, których Gina jeszcze nie rozpakowała.

Gina wydała straszliwy krzyk, odrzuciła kołdrę i rzuciła się na podłogę, usiłując ratować, co się da. Posłałam Jesse'owi wściekłe spojrzenie.

- Nie patrz na mnie w ten sposób, Susannah - powiedział niewinnie. - Słyszałaś, co o nim powiedziała. - Wydawał się głęboko urażony. - Nazwała go „brzydkim”.

Jęknęłam.

- Bez przerwy powtarzam, że jest brzydki i nigdy tak się nie zachowałeś.

Uniósł przeciętą blizną brew i stwierdził:

- Kiedy ty to mówisz, to zupełnie co innego.

A potem, jakby nie mógł tego znieść ani minuty dłużej, znik­nął, zostawiając niezadowolonego Szatana i zdezorientowaną Ginę.

- Nie rozumiem - mruknęła Gina, podnosząc beznadziej­nie poplamiony jednoczęściowy kostium w lamparcie łatki. - Nie rozumiem, jak to się stało. Najpierw piwo w tym sklepie, a teraz to. Dziwna ta Kalifornia.

Zastanawiając się nad tym wszystkim następnego dnia w ga­binecie ojca Dominika, chyba byłam w stanie zrozumieć, jak czuła się Gina. Musiało jej się wydawać, że ostatnio mnóstwo rzeczy nabrało zdolności unoszenia się w powietrzu. A powo­dem tego była, czego Gina nie zauważyła, moja obecność.

Czułam, że gdyby zastanawiała się nad tym przez cały ty­dzień, w końcu by załapała. Bez problemu.

Ojca Dominika całkowicie pochłonął gameboy. Odłożyłam gazetę i odezwałam się:

- Ojcze Dom...

Jego palce naciskały gorączkowo guziki, którymi przesuwa­ło się figury. - Jedną chwileczkę, Susannah, bardzo proszę...

- Hm, ojcze Dom? - pomachałam gazetą mniej więcej w je­go stronę. - To oni. Ludzie, których wczoraj widziałam.

- Eee... hm - mruknął ojciec Dominik, gameboy zapisz­czał.

- Powinniśmy mieć na nich oko. Jesse mówił... - Ojciec Dominik wiedział o Jessie, jakkolwiek nie zawarł z nim bliż­szej znajomości. Poważny problem stanowi dla niego fakt, że mieszka w moim pokoju. Odbył z Jesse'em rozmowę na osobności, ale mimo że wyszedł z niej do pewnego stopnia uspokojony - niewątpliwie w związku z brakiem ze strony Jesse'a śladu zainteresowania moją osobą w kategoriach ro­mantycznych - nadal każda wzmianka o nim budziła jego widoczny niepokój, starałam się więc nie wspominać go bez potrzeby. Taka sytuacja miała, moim zdaniem, miejsce właś­nie teraz.

- Jesse twierdzi, że zauważył wielkie... eee... poruszenie na tamtym świecie. - Położyłam gazetę i wskazałam, z braku in­nej możliwości, do góry. - Wiele złości. Wydaje się, że zjawił się tam ktoś bardzo niezadowolony. Powiedział, że kogoś szu­kają. Najpierw sądziłam, że nie może mieć na myśli tych tu - postukałam palcem w gazetę - ponieważ wydawało mi się, że chodziło im o głównie o piwo. Ale możliwe, że mają jeszcze w planie coś innego. - Jakieś morderstwo, pomyślałam, ale za­chowałam to dla siebie.

Ojciec Dom jednak, co zdarzało mu się dosyć często, wyda­wał się czytać w moich myślach.

- Wielkie nieba, Susannah - powiedział, podnosząc oczy znad ekranu gameboya - nie sądzisz chyba, że młodzi ludzie, których widziałaś, mają coś wspólnego z owym poruszeniem, które wyczuł Jesse, prawda? Ponieważ, jak dla mnie, to się wydaje bardzo nieprawdopodobne. Z tego, co wiem, Anioły stanowiły... prawdziwe światło przewodnie w swojej społecz­ności.

Boże. Światło przewodnie. Jestem ciekawa, czy po mojej śmier­ci znajdzie się ktoś, kto nazwie mnie „światłem”. Mocno w to wątpię. Nawet moja mama nie posunęłaby się aż tak daleko.

Nie podzieliłam się jednak z ojcem Dominikiem swoimi od­czuciami. Wiedziałam z doświadczenia, że to by mu się nie spodobało. Powiedziałam tylko:

- Cóż, proszę przynajmniej mieć oczy otwarte, dobrze? I dać mi znać, jeśli ojciec ich zauważy. To znaczy te... eee Anioły.

- Oczywiście. - Ojciec Dominik pokręcił głową. - Co za tragedia. Nieszczęsne dusze. Tacy niewinni. Tacy młodzi. Och Boże. - Nieśmiało podniósł gameboya. - Wysoki wynik.

Wtedy właśnie doszłam do wniosku, że jak na jeden dzień spędziłam za dużo czasu w gabinecie dyrektora. Gina, która chodziła do naszej starej szkoły na Brooklynie, miała przerwę wiosenną kiedy indziej niż my tutaj, w Akademii Misyjnej, więc w czasie swoich wakacji w Kalifornii musiała wytrzymać parę dni, łażąc ze mną z lekcji na lekcję - przynajmniej dopóki nie uda mi się wymyślić jakiegoś sposobu, żeby zwiać i nie zostać złapaną. Gina była teraz u pana Waldena na lekcji historii i nie miałam wątpliwości, że pakuje cię podczas mojej nieobecności we wszelkie możliwe kłopoty.

- No, to w porządku - sapnęłam, wstając. - Proszę dać mi znać, gdyby ksiądz dowiedział się o tych ludziach czegoś więcej.

- Tak, tak - bąknął ojciec Dominik, którego uwagę ponow­nie przykuł gameboy. - Na razie.

Dałabym głowę, że wychodząc z gabinetu, usłyszałam brzyd­kie słowo, kiedy gameboy pisnął ostrzegawczo. Ale to było tak bardzo do niego niepodobne, że musiałam się przesłyszeć.

Tak. Na pewno.

4

Kiedy wróciłam na lekcję, Kelly Prescott, mój kumpel Adam, Rob Kelleher - jeden z klasowych sportowców i dobry kolega Przyćmionego - oraz spokojny chłopak, które­go imienia nie zdołałam dotąd zapamiętać, właśnie kończyli prezentację na temat wyścigu zbrojeń atomowych: „Kto pierw­szy użyje tej broni?”

Beznadziejne zadanie. Po upadku komunizmu w Rosji kogo to właściwie obchodzi?

Chyba na tym polega problem. Powinno nas obchodzić. Ponieważ, jak pokazywały mapy i wykresy przygotowane przez grupę Kelly, w niektórych krajach znajdowało się więcej bomb i podobnych rzeczy niż u nas.

- Jak sami widzicie - mówiła Kelly, kiedy weszłam do klasy, kładąc przepustkę na biurku pana Waldena, zanim usiadłam na swoim miejscu - Stany Zjednoczone są dobrze zaopatrzone w pociski rakietowe i tym podobne, ale co do czołgów, Chiń­czycy znacznie lepiej wyposażyli swoje wojska... - Kelly wska­zała na skupisko malutkich czerwonych bombek na wykresie. - I są w stanie całkowicie nas unicestwić, jeśli tylko będą mieli na to ochotę.

- Tylko że - odezwał się Adam - w Ameryce w prywatnych rękach znajduje się więcej broni aniżeli w całej chińskiej armii, więc...

- Więc co? - zapytała Kelly. Czułam, że w szeregach tej aku­rat drużyny panuje pewien rozdźwięk. - Jakie znaczenie ma broń ręczna wobec czołgów? Już ja to widzę, jak strzelamy do czołgów, którymi rozjeżdżają nas Chińczycy.

Adam przewrócił oczami. Nie był specjalnie zachwycony przydziałem do grupy Kelly.

- Tak - podsumował Rob.

W ocenie grupy liczyły się różne rzeczy, w tym trzydzie­ści procent przypadało na stopień zaangażowania wszystkich jej członków. Przypuszczam, że to „tak” stanowiło wkład Roba.

Chłopak, którego imienia nie zapamiętałam, nie powiedział ani słowa. Był to wysoki chudzielec w okularach. Jego blada ziemista cera świadczyła o tym, że nie za często bywa na plaży. Palmtop w kieszeni jego koszuli zdradzał powód.

Siedząca za mną Gina pochyliła się do przodu i podała mi kartkę wyrwaną z notesu, w którym bazgrała na lekcji.

Gdzieś ty, do diabła, był?, brzmiało pytanie.

Wzięłam długopis i odpisałam:

Mówiłam ci. Dyro mnie wezwał”.

W jakiej sprawie?, nie ustępowała Gina. Wróciłaś do sta­rych nawyków???

Nie miałam do niej żalu, że o to pyta. Wspomnę tylko, że w starej szkole na Brooklynie dość często musiałam zrywać się ze szkoły. Cóż, czego żeście się spodziewali? Byłam jedynym mediatorem na wszystkie pięć okręgów Nowego Jorku. To sta­da duchów! Tutaj przynajmniej mogłam od czasu do czasu sko­rzystać z pomocy ojca D.

Odpisałam:

Nic podobnego. Ojciec Dom jest opiekunem samorządu szkolnego. Musiałam z nim omówić niektóre z naszych ostat­nich wydatków.

Sądziłam, że tak nudny temat zniechęci Ginę, ale nic z tego.

Jakie były? pytała Gina. To znaczy te wasze wydatki.

Nagle notes został wyrwany z moich rąk. Podniosłam głowę i zobaczyłam, jak Cee Cee, która siedzi przede mną na godzi­nie wychowawczej i historii i która stała się moją najlepszą przyjaciółką od czasu mojej przeprowadzki do Kalifornii, coś w nim gorączkowo pisze. Parę sekund później oddała mi no­tes.

Słyszałaś o Michaelu Meduccim?, napisała Cee Cee zama­szystą kursywą.

Odpisałam:

Chyba nie. Kto to jest Michael Meducci?

Cee Cee, po przeczytaniu odpowiedzi, skrzywiła się i wska­zała na chłopaka stojącego pod tablicą, tego o ziemistej cerze i z palmtopem w kieszeni.

Och. Cóż, zaczęłam chodzić do Akademii Misyjnej zaled­wie dwa miesiące temu, w styczniu. Wiec co ja na to poradzę, że nie znam wszystkich po imieniu.

Cee Cee pochyliła się nad notesem, pisząc dalszy ciąg swojej opowieści. Wymieniłyśmy z Giną spojrzenia. Gina sprawiała wrażenie rozbawionej. Jej moje życie na Zachodnim Wybrze­żu wydawało się bardzo zabawne.

W końcu Cee Cee oddała notes. Napisała, co następuje:

To Mike prowadził ten drugi samochód, który rozbił się na autostradzie nadmorskiej w sobotę wieczorem. Wiesz, wte­dy kiedy zginęło czworo uczniów z RLS.

Oho, pomyślałam, opłaca się przyjaźnić z wydawczynią szkolnej gazety. Cee Cee jakimś sposobem zawsze dowiady­wała się wszystkiego o wszystkich.

Słyszałam, że wracał od kolegi, napisała. Była mgła i chyba nie widzieli się aż do ostatniej chwili, kiedy usiłowali się minąć. Jego samochód wjechał na nasyp, ale ich przeleciał przez ba­rierkę i spadł z wysokości stu metrów do morza. Wszyscy w tam - tym samochodzie zginęli, ale Michael wyszedł z tego tylko z pęk­niętymi żebrami, bo otworzyła się poduszka powietrzna.

Podniosłam wzrok i zagapiłam się na Michaela Meducciego. Nie wyglądał na kogoś, kto nie dalej niż w ostatni weekend brał udział w wypadku, w którym zginęło czworo ludzi. Wy­glądał raczej na kogoś, kto do późna w nocy grał w gry wideo albo siedział w Internecie na czacie Gwiezdne Wojny. Siedzia­łam za daleko, żeby stwierdzić, czy jego palce, trzymające wy­kres, drżą, ale wyraz napięcia na jego twarzy sugerował, że tak właśnie jest.

To szczególnie tragiczne, pisała dalej Cee Cee, jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż w zeszłym miesiącu jego młodsza siostra - nie znasz jej, jest w ósmej klasie - omal się nie utopiła pod­czas jakiegoś party w basenie i dotąd jest w stanie śpiączki. Jakby na rodzinie ciążyła klątwa...

- Podsumowując - ciągnęła Kelly, nie starając się nawet ukryć, że czyta z kartki i wymawiając słowa tak szybko, że trudno ją było zrozumieć - Ameryka - musi - przeznaczyć - znacznie - większe - sumy - na - potrzeby - armii - ponieważ - znalazła - się - daleko - w - tyle - za - Chińczykami - którzy - mogą - nas - za - atakować - w - każdej - chwili - dziękuję - za - uwagę.

Pan Walden siedział ze stopami opartymi o biurko, wpatrując się ponad naszymi głowami w morze, wyraźnie widoczne z okien większości pomieszczeń Akademii Misyjnej. Nagła cisza, jaka zapadła w klasie, spowodowała, że drgnął i zdjął nogi z biurka.

- Bardzo ładnie, Kelly - powiedział, mimo że z całą pewnością nie słyszał ani słowa z jej wypowiedzi. - Czy ktoś ma jakieś pytania do Kelly? Dobrze, świetnie, następna grupa...

Pan Walden popatrzył na mnie nieprzytomnie.

- Eee - mruknął dziwnym głosem. - Tak?

Jako że nie podniosłam ręki ani też w żaden inny sposób nie dałam do zrozumienia, że pragnę coś powiedzieć, zdziwiło mnie to niepomiernie. A potem odezwał się głos za moimi ple­cami:

- Hm, przepraszam, ale to podsumowanie... że my, jako kraj, musimy zacząć rozbudowywać nasz wojskowy arsenał, żeby współzawodniczyć z Chińczykami, wydaje mi się kompletnie poronione.

Odwróciłam się powoli na krześle, żeby spojrzeć na Ginę. Miała doskonale obojętny wyraz twarzy. Ale ja za dobrze ją znałam.

Nudziła się. Gina zachowywała się w ten sposób, kiedy ogar­niało ją znudzenie.

Pan Walden wyprostował się, ożywiony, na krześle i powie­dział:

- Wydaje się, że gość panny Simon nie zgadza się z wnioska­mi, jakie przedstawiła grupa siódma. Jak chcecie się do tego ustosunkować?

- Poronione? A dlaczego? - zapytała Kelly, nie wdając się w konsultacje z pozostałymi członkami grupy.

- Cóż, po prostu uważam, że pieniądze, o których wspo­mniałaś, można z większym pożytkiem wydać na coś innego, zamiast usiłować dogonić Chińczyków w ilości czołgów. Kogo to wzrusza, że mają więcej czołgów od nas? To przecież nie oznacza, że są w stanie dojechać nimi do Białego Domu i po­wiedzieć: „Dobra, poddajcie się, kapitalistyczne świnie”. Osta­tecznie, dzieli nas od nich całkiem spory ocean, prawda?

Pan Walden o mało nie zaklaskał z uciechy.

- A wiec, twoim zdaniem, panno Augustin, w jaki sposób powinny zostać wydane te pieniądze?

Gina wzruszyła ramionami.

- Cóż, na edukację, oczywiście.

- Co nam pomoże edukacja - zapytała zaczepnie Kelly - je­śli najadą na nas czołgi?

Adam, który stał obok niej, przewrócił znacząco oczami.

- Być może - rzucił - jeśli wykształcimy gruntownie przy­szłe pokolenia, zdołają uniknąć wojen - na drodze twórczej dyplomacji i inteligentnego dialogu międzynarodowego.

- Tak - zgodziła się Gina. - Jest, jak mówisz.

- Wybaczcie, ale braliście coś? - syknęła Kelly.

Pan Walden rzucił w kierunku grupy siódmej kawałkiem kredy. Wylądowała na wykresie z głośnym pacnięciem, odbija­jąc się od niego. To nie było niezwykłe ze strony pana Waldena. Często rzucał kredą, jeśli uznał, że nie uważamy, zwłaszcza po lunchu, kiedy siedzimy otępiali po spożyciu za dużej liczby nadzianych na patyk bułek z parówką w środku.

Niezwykła natomiast była reakcja Michaela Meducciego, kiedy kreda trafiła w trzymany przez niego wykres. Puścił z krzykiem tablicę i wykonał unik, zakrywając twarz rękami - jakby właśnie zamierzał go rozjechać chiński czołg.

Pan Walden nie zwrócił na to uwagi. Był wściekły.

- Waszym zadaniem - ryknął na Kelly - było przedstawienie przekonującej tezy! Sugerowanie, że oponenci są na haju, nikogo nie przekona!

- Ale, poważnie, panie Walden - powiedziała Kelly - gdyby popatrzyli na wykres, sami by stwierdzili, że Chińczycy mają więcej czołgów od nas i żadna edukacja tego nie zmieni...

W tej akurat chwili pan Walden zauważył dziwne zachowa­nie Mike'a.

- Meducci - powiedział bezbarwnym tonem - co z tobą? Zdałam sobie sprawę, że pan Walden nie wie, co spotkało Mi­ke'a^ w ostatni weekend. Być może nie wiedział także o siostrze w śpiączce. W jaki sposób Cee Cee zdobywała informacje niedo­stępne nawet dla nauczycieli, pozostawało dla mnie tajemnicą.

- N - nic - wyjąkał Mike bledszy niż zwykle.

W wyrazie jego twarzy było coś dziwnego. Nie miałam po­jęcia, co się z nim dzieje, ale nie było to typowe zakłopotanie komputerowego maniaka.

- P - przepraszam, panie Walden.

Siedzący parę ławek za mną Scott Turner, jeden z kumpli Przyćmionego, mruknął „p - przepraszam, panie Walden” szep­tanym falsetem, ale na tyle głośno, że wszyscy w klasie go usły­szeli. A zwłaszcza Michael, którego blada twarz nabrała lek­kich rumieńców, kiedy doszły do niego złośliwe śmiechy.

Jako wiceprzewodnicząca drugiej klasy zobowiązana jestem dbać o dyscyplinę wśród kolegów i koleżanek podczas zebrań samorządu. Traktuję jednak swoje obowiązki bardzo poważnie i zdarza mi się przywoływać do porządku co bardziej rozhuka­nych rówieśników, kiedy taka potrzeba, moim zdaniem zacho­dzi, również poza zebraniami.

Tak więc odwróciłam się i syknęłam:

- Hej, Scott.

Scott, śmiejąc się z własnego dowcipu, skierował na mnie wzrok. Śmiech zamarł mu na ustach.

Nie byłam pewna, co powiedzieć - chyba coś na temat ostat­niej randki Scotta z Kelly Prescott i pincety - ale, niestety, uprzedził mnie pan Walden.

- Turner! - wrzasnął - jutro rano chcę mieć na biurku wy­pracowanie na temat bitwy pod Gettysburgiem na tysiąc słów. Grupa ósma niech się przygotuje do wygłoszenia prezentacji jutro. Koniec lekcji.

W Akademii Misyjnej nie ma dzwonków. Przechodzimy z klasy do klasy według zegarka i mamy się zachowywać cicho. Drzwi wszystkich klas w Akademii wychodzą na zadaszoną arkadę okalającą piękny dziedziniec ze smukłymi palmami, fontanną i pomnikiem założyciela misji, Junipera Serry. Misja, istniejąca od jakichś trzystu lat, przyciąga mnóstwo turystów, a dziedziniec stanowi jedną z głównych atrakcji, zaraz po ba­zylice. To również moje ulubione miejsce, gdzie zwykłam sia­dywać, medytując nad różnymi sprawami, jak... och, sama nie wiem: jakie to nieszczęście urodzić się mediatorką, a nie zwy­kłą dziewczyną i dlaczego nie potrafię spowodować, żeby Jesse mnie polubił, no, wiecie, w ten szczególny sposób. Szmer fon­tanny, ćwierkanie wróbli pod dachem, szum skrzydełek koli­brów nad kwiatami hibiskusa wielkości talerza, szepty tury­stów, którzy wyczuwają niezwykłość miejsca i ściszają głos, wszystko to sprawia, że dziedziniec jest spokojnym, cichym miejscem, gdzie można posiedzieć i podumać o swoim losie.

Było to jednak również ulubione miejsce zakonnic nowicjuszek, które czyhają na niewinnych uczniów zapominających się i rozmawiających zbyt głośno między lekcjami.

Nie urodziła się jednak jeszcze nowicjuszka, która zamknę­łaby buzię Ginie.

- Rany, jakie to było wydumane - jęknęła głośno, kiedy szłyśmy w stronę mojej szafki. - Co to było za podsumowanie? Chińczycy zaraz tu wpadną i rzucą się na nas. Jak mieliby się tu dostać? Przez Kanadę?

Usiłowałam się nie śmiać, ale było to trudne. Gina była na­prawdę zła.

- Wiem, że ta dziewczyna jest przewodniczącą klasy - cią­gnęła - ale co do głupawych blondynek...

Cee Cee, która szła razem z nami, burknęła:

- Uważaj.

Wcale nie dlatego że, jak podejrzewałam, jako albinoska jest najjaśniejszą blondynką, jaka tylko może być, ale dlatego że no­wicjuszka rzucała nam przez podwórzec mordercze spojrzenia.

- Och, dobra, to ty - powiedziała Gina, zauważywszy obec­ność Cee Cee i kompletnie nie zwracając uwagi na ostrzeżenie i ani odrobinę nie zniżając głosu. - Simon, Cee Cee mówi, że idzie po szkole na zakupy.

- Urodziny mojej mamy - wyjaśniła Cee Cee przepraszają­cym tonem. Wie, jak ja lubię centrum handlowe. Gina, która odznacza się dość wybiórczą pamięcią, wydawała się o tym nie pamiętać. - Muszę jej kupić perfumy albo jakąś książkę.

- Co ty na to? - zwróciła się do mnie Gina. - Chcesz z nią pójść? Nigdy nie byłam w prawdziwym kalifornijskim cen­trum handlowym. Chętnie je obejrzę.

- Wiesz - powiedziałam, otwierając zamek szyfrowy szafki - Gap sprzedaje dokładnie to samo w całym kraju.

- Zaraz - obruszyła się Gina - kogo obchodzi Gap? Mówię o chłopakach.

- Och. - Odłożyłam książkę do historii i wzięłam biologię, która była następna. - Przepraszam, zapomniałam.

- Na tym właśnie polega problem, Simon, jeśli chodzi o cie­bie - stwierdziła Gina, opierając się na szafce obok. - Za mało myślisz o chłopakach.

Zatrzasnęłam drzwiczki szafki.

- Bez przerwy myślę o chłopakach.

- Nie, nieprawda. - Gina spojrzała na Cee Cee. - Umówiła się z jakimś, odkąd tu przyjechała?

- Pewnie, że tak - odparła Cee Cee. - Z Bryce'em Martinsonem.

- Nie - zaprzeczyłam.

Cee Cee podniosła głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. Była trochę niższa ode mnie.

- Jak to: nie?

- Bryce i ja nigdy ze sobą nie chodziliśmy - wyjaśniłam zmie­szana. - Pamiętasz, on złamał obojczyk...

- Och, tak - pokiwała głową Cee Cee. - W tym dziwnym wypadku z krucyfiksem. A potem przeniósł się do innej szkoły.

Owszem, ponieważ ten dziwny wypadek w ogóle nie był wy­padkiem: duch jego zmarłej dziewczyny zrzucił mu krucyfiks na głowę, złośliwie usiłując powstrzymać go od umawiania się ze mną.

Co jej się, niestety, udało.

Po chwili Cee Cee oświadczyła radośnie:

- Z Tadem Beaumontem jednak się spotykałaś. Widziałam was w kafejce dla zmotoryzowanych.

To Ginę zainteresowało.

- Naprawdę? Simon umówiła się z chłopakiem? Opowiadaj. Cee Cee zmarszczyła brwi.

- No... - zaczęła - to nie trwało zbyt długo, prawda, Suze? Jego wuj uległ jakiemuś wypadkowi czy coś i Tad wyjechał, żeby zamieszkać z krewnymi w San Francisco.

W tłumaczeniu: po tym, jak powstrzymałam wujka Tada, seryjnego mordercę psychopatę, przed dokonaniem mordu na nas obojgu.

To się nazywa wdzięczność, co?

- Boże - westchnęła Cee Cee zamyślona - jakoś tak się skła­da, że facetom, z którymi się umawiasz, przytrafiają się złe przy­gody, Suze.

Ogarnęła mnie fala przygnębienia.

- Nie wszystkim - sprostowałam, myśląc o Jessie. Ale po chwili przypomniałam sobie, że Jesse:

a) jest martwy, więc tylko ja mogę go widzieć, dlatego to nie za dobry materiał na chłopaka,

b) nigdy się ze mną nie umówił, więc trudno powiedzieć, żebyśmy ze sobą chodzili.

Nagle coś przemknęło obok nas z taką prędkością, że zoba­czyłam tylko plamę khaki, której towarzyszył leciuteńki zapach znajomej męskiej wody kolońskiej. Rozejrzałam się i stwier­dziłam, że tą plamą jest Przyćmiony Trzyma Michaela Meducciego w uścisku, podczas gdy Scott Turner macha mu pal­cem przed twarzą i warczy:

- Piszesz ten esej dla mnie, Meducci, jasne? Tysiąc słów na temat bitwy pod Gettysburgiem na jutro rano. I nie zapomnij o podwójnych odstępach.

Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Czasami działam pod wpły­wem impulsów, nad którymi zupełnie nie panuję.

Cisnęłam książki Ginie i podeszłam do mojego przyrodnie­go brata. Chwilę później ściskałam w garści pęczek krótkich włosów, które rosły mu na karku.

- Puść go - powiedziałam, skręcając boleśnie włosy. Ten ro­dzaj tortur, jak ostatnio odkryłam, jest znacznie skuteczniejszy aniżeli poprzednia stosowana przeze mnie technika, czyli wa­lenie pięścią w żołądek. W ciągu ostatnich tygodni bardzo roz­winął mięśnie przedniej części ciała, z pewnością po to, by za­bezpieczyć się przed tego typu działaniami z mojej strony.

Jedynym sposobem, żeby nie dopuścić, abym ciągnęła go za włosy, było ogolić się na łyso, a to najwidoczniej nie przyszło mu do głowy.

Przyćmiony, otwierając usta, żeby zawyć z bólu, natychmiast puścił Michaela. Ten zatoczył się na bok, a potem pośpiesznie podniósł z podłogi książki, które upuścił.

- Suze! - wrzasnął Przyćmiony. - Puszczaj!

- Tak - odezwał się Scott. - To ciebie nie dotyczy, Simon.

- Owszem, dotyczy - warknęłam. - Wszystko, co się dzieje w szkole, mnie dotyczy A powiedzieć wam, dlaczego?

Przyćmiony znał już odpowiedź. Wbiłam mu ją do głowy już parę razy, w podobnej sytuacji.

- Bo jesteś wiceprzewodniczącą - jęknął. - A teraz puść mnie, do cholery, albo przysięgam, że powiem tacie...

Puściłam go, ale tylko dlatego że pojawiła się siostra Erne­styna. Nowicjuszka widocznie po nią pobiegła. W Akademii Misyjnej, kiedy dochodziło do bójki między mną a Przyćmio­nym, rutynowo wzywa się posiłki.

- Czy coś się stało, panno Simon?

Siostra Ernestyna, wicedyrektorka, jest wielką kobietą z ogromnym krzyżem zawieszonym na obfitym biuście. Po­siada zdolność wzbudzania przerażenia gdziekolwiek się poja­wi. Wystarczy, że zmarszczy brwi. Podziwiam ten talent i mam nadzieję pójść kiedyś w jej ślady.

- Nie, siostro - zapewniłam.

- Panie Ackerman, jakiś problem? - zwróciła się teraz do Przyćmionego.

Przyćmiony, nadąsany, masował sobie kark.

- Dobrze. Cieszę się, że wy oboje tak się ze sobą zgadzacie. Taka miłość pomiędzy rodzeństwem stanowi źródło inspiracji dla nas wszystkich. A teraz idźcie do klasy, bardzo proszę.

Wróciłam do Cee Cee i Giny, które przyglądały się całemu zajściu.

- Jezu, Simon - powiedziała zdegustowana Gina, podczas gdy wędrowałyśmy w stronę pracowni bio. - Nic dziwnego, że tutejsi faceci za tobą nie przepadają.

5

Dziewczyno! - wykrzyknęła Gina. - To zostało uszyte dla ciebie! Cee Cee przyglądała się strojowi, na którego kupno namó­wiła ją Gina.

- No, nie wiem - bąknęła z powątpiewaniem. .

- Pasuje świetnie - powtórzyła Gina. - Mówię ci. W sam raz. Powiedz jej, Suze.

- Ma rację - stwierdziłam z przekonaniem. Gina miała za­cięcie. Zmieniła Kopciuszka w królewnę.

- Ale nie będziesz jej mogła nosić do szkoły - zauważyłam, nie mogąc się powstrzymać. - Jest za krótka. - Przekonałam się na własnej skórze, że w Akademii Misyjnej normy dotyczą­ce stroju, jakkolwiek w miarę liberalne, nie dopuszczały mini­spódniczek w żadnych okolicznościach. Trudno by mi było również uwierzyć, że siostrze Ernestynie przypadłby do gustu nowy, ukazujący pępek i obszyty sztucznym futrem sweterek.

- No to gdzie mam to nosić? - zapytała Cee Cee.

- Do kościoła - odparłam, wzruszając ramionami. Cee Cee posłała mi sarkastyczne spojrzenie.

- Och, w porządku - uległam. - Cóż, z pewnością możesz się tak pokazać w Coffee Clutch. I na różnych imprezach.

Cee Cee patrzyła na mnie z politowaniem zza fioletowych szkieł swoich okularów.

- Nie dostaję zaproszeń na imprezy, Suze - przypomniała.

- Zawsze możesz się tak ubrać, jak będziesz odwiedzała mnie - zasugerował Adam. Zaskoczone spojrzenie Cee Cee upew­niło mnie, że ile by ten strój kosztował - a z pewnością wydała na niego kilkumiesięczne kieszonkowe - nie żałuje ani centa. Odkąd ją poznałam, Cee Cee kochała się potajemnie w Ada­mie McTavishu.

- W porządku, Simon - powiedziała Gina, opadając na jed­no z plastikowych krzeseł. - Co się z tobą działo, podczas gdy ja pracowałam nad wiosenną garderobą panny Webb?

Podniosłam do góry torbę z Muzycznego Świata.

- Kupiłam CD - powiedziałam niepewnie.

- Co? - Gina nie kryła zdumienia.

- CD. - Wcale nie miałam ochoty kupować niczego takiego, ale wysłana w supermarketowa dżunglę z poleceniem dokona­nia zakupów spanikowałam i pognałam do pierwszego lepsze­go sklepu. - Wiesz, że centrum handlowe daje mi nadmiar doznań zmysłowych - powiedziałam w charakterze wyjaśnie­nia.

Gina pokiwała głową, a miedziane warkoczyki zafalowały.

- Nie można się na nią tak naprawdę gniewać - zwróciła się do Adama. - Jest taka słodziutka.

Adam przeniósł uwagę z nowego wystrzałowego stroju Cee Cee na mnie.

- Tak - przyznał. - Jest taka. - Nagle jego spojrzenie powę­drowało gdzieś poza mnie. Otworzył szeroko oczy - Właśnie zmierzają tu pewni ludzie, którzy mogą mieć na ten temat inne zdanie.

Odwróciłam głowę i zobaczyłam Śpiącego i Przyćmionego wędrujących w naszą stronę. Centrum handlowe stanowiło dla Przyćmionego drugi dom, ale nie mogłam sobie wyobrazić, co robił tutaj Śpiący. Cały wolny czas, między szkołą a roznosze­niem pizzy - oszczędza na camaro - spędza zwykle na surfo­waniu. Albo śpi.

Teraz osunął się na krzesło obok Giny i powiedział głosem, jakiego nigdy u niego nie słyszałam:

- Hej, doniesiono mi, że tu będziesz. Nagle wszystko stało się jasne.

Popatrzyłam Cee Cee, która nadal spoglądała zachwycony­mi oczami w stronę Adama. Domyśliłam się, że zastanawia się, o co mu chodziło, kiedy powiedział, że może go odwiedzać w tym stroju w domu. Czy w grę wchodzi napastowanie sek­sualne - na co miała nadzieję - czy też po prostu chciał pod­trzymać rozmowę?

- Kupiłaś już prezent dla mamy? - zapytałam.

Nie pofatygowała się nawet, żeby odwrócić głowę w moją stronę.

- Nie - odparła słabym głosem. Skrzywiłam się. Poczułam się samotna.

- Dobrze. - Położyłam jej CD na kolanach. - Trzymaj. Ku­pię dla niej kasetę z programem Ophry. Co ty na to?

- Świetnie - powiedziała Cee Cee, nadal na mnie nie pa­trząc, chociaż pomachała w powietrzu dwudziestką.

Podniosłam oczy do nieba, chwyciłam banknot i oddali­łam się, zanim zdążyłam wydobyć z siebie krzyk, od którego popękałyby mi naczynia krwionośne. Też byście mieli ochotę wrzasnąć, gdybyście zobaczyli to co ja, a mianowicie Przy­ćmionego, który usiłuje wepchnąć krzesło pomiędzy Śpiące­go a Ginę.

Nie mogę tego pojąć. Naprawdę nie mogę. Wiem, że pew­nie wydaję się nieczuła i nawet trochę dziwaczna z tym całym pośredniczeniem między światami, ale w głębi duszy jestem wrażliwa. Mam poczucie sprawiedliwości, jestem inteligent­na, a czasami zabawna. Wiem też, że nie wyglądam jak straszy­dło. Codziennie rano suszę włosy suszarką i niejeden raz po­wiedziano mi (dobra, mama mi powiedziała, ale to i tak się liczy), że mam oczy jak szmaragdy. No więc? Jak to jest, że o względy Giny zabiega dwóch chłopaków naraz, a przy mnie nie kręci się nawet jeden? Martwym chłopakom też się spec­jalnie nie podobam, a nie sądzę, żeby mieli duży wybór.

Wciąż się nad tym zastanawiałam, stojąc z prezentem dla mamy Cee Cee w kolejce do kasy w księgarni. Nagle coś mus­nęło moje ramię. Odwróciłam się i znalazłam oko w oko z Mi­chaelem Meduccim.

- Eee - zająknął się. Trzymał książkę o programowaniu kom­puterowym. W jarzeniowym oświetleniu księgarni jego cera wydawała się jeszcze bardziej ziemista niż zwykle. - Cześć. - Nerwowym gestem dotknął okularów, jakby chcąc się przeko­nać, że jeszcze tkwią na nosie. - Wydawało mi się, że to ty.

- Cześć, Michael - rzuciłam i przesunęłam się w kolejce. Michael przesunął się wraz ze mną.

- Och, pamiętasz moje imię. - Wyraźnie się ucieszył.

Nie uświadomiłam mu, że poznałam je dopiero dzisiaj. Po­wiedziałam tylko:

- Tak. - I uśmiechnęłam się.

Może w tym momencie popełniłam błąd, ponieważ Michael przysunął się nieco bliżej i zatrajkotał:

- Chciałem ci podziękować. No, wiesz, za to, jak potrakto­wałaś, eee, swojego brata. No, wiesz. Ze zmusiłaś go, żeby mnie puścił.

- Tak. Cóż, nie ma sprawy.

- Nie, poważnie. Nikt dotąd nie zrobił czegoś takiego dla mnie... to jest, zanim przeniosłaś się do Akademii Misyjnej, nikt nawet nie śmiał przeciwstawić się Bradowi Ackermanowi. Wszystko uszłoby mu płazem. Nawet morderstwo.

- Cóż - odparłam. - Już nie.

- Nie - zgodził się Michael, śmiejąc się nerwowo. - Nie, już nie.

Osoba przede mną podeszła do kasy, a ja przesunęłam się na jej miejsce. Michael przesunął się również, ale odrobinę za daleko i na mnie wpadł.

- Och, przepraszam - bąknął, cofając się.

- Nic się nie stało - powiedziałam, zaczynając żałować, że nawet jeśli miałabym ryzykować udar mózgu, nie zostałam z Giną.

- Twoje włosy - powiedział cicho Michael - pachną tak ład­nie.

O mój Boże. Pomyślałam, że zaraz dostanę wylewu. „Twoje włosy pachną tak ładnie? Twoje włosy pachną tak ładnie?” Jemu się wydaje, że kim jest? Jamesem Bondem? Nie mówi się nikomu, że jego włosy ładnie pachną. Nie w centrum handlo­wym.

Na szczęście kasjer zawołał: „następny” i podeszłam szybko, żeby zapłacić, mając nadzieję, że kiedy się odwrócę, Michael zniknie.

Pomyłka. Pomyłka do kwadratu.

Nie tylko nadal tam był, ale jak się okazało, już zapłacił za książkę o programowaniu komputerowym - po prostu ją nosił - nie musiał więc się zatrzymywać przy kasie... gdzie zamie­rzałam go zgubić.

Nie. O, nie. Wyszedł za mną z księgarni.

W porządku, powiedziałam sobie, siostra tego gościa jest w stanie śpiączki. Poszła na imprezę, a skończyła pod respira­torem. To by każdego rozłożyło. A wypadek samochodowy? Chłopak właśnie wyszedł z koszmarnej kraksy Bardzo możli­we, że zabił cztery osoby. Cztery osoby! Nie celowo, oczywi­ście. Jednak cztery trupy, podczas gdy sam wywinął się z tego bez zadrapania. To i siostra w stanie śpiączki... cóż, ma się czym martwić, prawda?

No więc trzeba z nim delikatnie. Okaż mu trochę sympatii.

Problem polegał na tym, że już okazałam mu trochę sympa­tii, i proszę, do czego to doprowadziło: uczepił się mnie jak rzep psiego ogona.

Michael podążył za mną do Sekretów Wiktorii, dokąd skie­rowałam się instynktownie, uznając, że żaden chłopak nie pój­dzie za dziewczyną tam, gdzie wystawia się biustonosze. Prze­liczyłam się jednak.

- No więc co myślisz - zapytał Michael, gdy oglądałam bie­liznę z rayonu w lamparcie cętki - o wystąpieniu naszej grupy? Zgadzasz się ze swoją, eee, przyjaciółką, że argumentacja Kelly była niewydarzona?

Niewydarzona? A co to za określenie? Sprzedawczyni podeszła do nas, nie dając mi szansy na od­powiedź.

- Witam - powiedziała radośnie. - Zwróciliście uwagę na naszą ofertę? Kup trzy pary majtek, czwartą dostaniesz za dar­mo.

Nie mogłam uwierzyć, że użyła słowa „majtki” przy Mi­chaelu. I nie mogłam uwierzyć, że Michael stał tam po prostu, uśmiechając się. Nie używam słowa „majtki” przy własnej ma­mie! Obróciłam się na pięcie i ruszyłam do wyjścia.

- Rzadko bywam w centrum handlowym - mówił Michael. Praktycznie przyssał się do mnie. - Ale kiedy usłyszałem, że ty tu będziesz, pomyślałem, że wpadnę i zobaczę, jak się masz. Często tu przychodzisz?

Kierowałam się w stronę działu restauracyjnego, żywiąc na­dzieję, że może uda mi się pozbyć Michaela w tłumie amato­rów pieczonego kurczaka. To nie było łatwe. Po pierwsze, wy­glądało na to, że cała miejscowa młodzież wpadła na pomysł, żeby po szkole udać się do centrum handlowego. Po drugie, w centrum odbyła się niedawno impreza, wiecie, jak to zwy­kle w centrach handlowych. Ta akurat stanowiła jakąś imitację tłustego czwartku, ze złotymi maskami itd. Chyba cieszyła się powodzeniem, bo zostało po niej mnóstwo dekoracji, jak wiel­kie, błyszczące, fioletowo - złote kukły nadnaturalnej wielko­ści zwisające ze szklanego sufitu. Niektóre miały kilka me­trów wysokości. Miały w zamierzeniu ożywić i ubarwić salę, ale ich zwisające kończyny utrudniały manewrowanie w tłu­mie.

- Nie - powiedziałam w odpowiedzi na pytanie Michaela. - Staram się tu nie przychodzić. Nienawidzę tego.

- Naprawdę? - zapytał z ożywieniem, podczas gdy zagarnę­ła go fala uczniów szkoły średniej. - Ja też! Ojej, co za zbieg okoliczności. No, wiesz, mało jest ludzi w naszym wieku, któ­rzy nie lubią miejsc takich jak to. Człowiek jest istotą społecz­ną, jak wiesz, i w związku z tym przyciągają go zgromadzenia. To naprawdę oznaka jakiejś biologicznej dysfunkcji, że ty i ja nie bawimy się tutaj tak dobrze jak inni.

Przyszło mi do głowy że mój najmłodszy przyrodni brat, Pro­fesor, oraz Michael Meducci mają ze sobą wiele wspólnego.

Przyszło mi także do głowy, że wskazywanie dziewczynie, że cierpi na jakąś biologiczną dysfunkcję nie jest najszczęśliw­szym sposobem, żeby zdobyć jej serce.

- Może - ciągnął Michael, kiedy usiłowaliśmy obejść zwisa­jącą z sufitu rękę uśmiechającej się głupawo kukły - mogliby­śmy pójść w spokojniejsze miejsce. Jestem samochodem mamy. Moglibyśmy wstąpić gdzieś na kawę w mieście, gdybyś miała ochotę...

Wtedy usłyszałam znajomy chichot.

Nie pytajcie, w jaki sposób zdołałam go usłyszeć w tym gwa­rze, przy włączonej muzyce i wrzasku dziecka, któremu mama odmówiła lodów Usłyszałam go i tyle.

Śmiech. Taki sam, jak poprzedniego dnia u Jimmy'ego, na chwilę przedtem, zanim zauważyłam duchy czworga zmarłych młodych ludzi.

A zaraz potem moje uszy zarejestrowały głośny trzask - taki rodzaj dźwięku, jaki wydaje zbyt mocno naciągnięta gumka, kiedy pęka. Krzyknęłam:

- Uważaj! - I pociągnęłam Michaela, przewracając go na zie­mię.

Dobrze zrobiłam, ponieważ sekundę później, w miejsce, gdzie przedtem staliśmy, spadła ogromna, uśmiechnięta głowa kukły.

Kiedy opadł kurz, podniosłam twarz znad koszuli Michaela i przyjrzałam się kukle. Nie zrobiono jej z papier - mache, jak sądziłam. Była z gipsu. Kawałki gipsu poniewierały się wszę­dzie dookoła, a chmury gipsowego pyłu unosiły się w powie­trzu, podrażniając gardło. Twarz kukły była popękana; łypała na mnie jednym okiem, posyłając bezzębny uśmiech.

Przez ułamek sekundy panowała kompletna cisza, jeśli nie liczyć mojego kaszlu i nierównego oddechu Michaela.

Wreszcie jakaś kobieta krzyknęła.

A potem rozpętało się piekło. Ludzie wpadali na siebie, bie­gnąc, zupełnie jakby wszystkie kukły miały za chwilę spaść.

Trudno mieć do nich pretensję. Kukła musiała ważyć kilka­naście kilogramów. Gdyby wylądowała na Michaelu, zabiłaby go albo przynajmniej bardzo poważnie raniła. Nie miałam co do tego wątpliwości.

Podobnie jak nie miałam wątpliwości co do tego, do kogo należał szyderczy głos, który odezwał się obok:

- No, popatrzcie, co my tutaj mamy. Czy to nie milutkie? Podniosłam głowę i zobaczyłam Przyćmionego razem z za­sapaną Giną, Cee Cee, Adamem i Śpiącym.

Nie zdawałam sobie sprawy, że nadal leżę na Michaelu, do­póki Śpiący nie wyciągnął ręki i nie ściągnął mnie z niego.

- Jak to się dzieje - zapytał mój brat znudzonym tonem - że nie można cię zostawić samej na piętnaście minut, żeby coś nie spadło ci na głowę?

Posłałam mu mordercze spojrzenie, usiłując wstać. Słowo daję, nie mogę się doczekać, kiedy Śpiący wyniesie się do college'u.

- Hej - powiedział, schylając się, żeby poklepać Michaela po policzkach, zapewne wyobrażając sobie, że w ten sposób przy­wróci mu przytomność, jakkolwiek wątpię, żeby sanitariusze pogotowia tak właśnie postępowali. Michael leżał z zamknię­tymi oczami i chociaż oddychał. Nie wyglądał dobrze.

Poklepywanie po policzkach jednak podziałało. Michael uniósł powieki.

- W porządku? - zapytałam zmartwiona.

Nie zauważył mojej wyciągniętej ręki. Zgubił okulary Poma­cał dłońmi dookoła, usiłując je odnaleźć w gipsowym gruzie.

- M - moje okulary - wymamrotał.

Znalazła je Cee Cee, podniosła i otrzepała najlepiej, jak się dało, zanim mu je wręczyła.

- Dzięki. - Michael włożył je, a jego oczy za szkłami zrobiły się wielkie jak spodki, kiedy przyglądał się pobojowisku. Kukła w nas nie trafiła, ale rozwaliła ławkę i przewróciła metalowy kosz na śmieci.

- O mój Boże! - wykrzyknął Michael.

- Owszem - zgodził się Adam. - Gdyby nie Suze, głowa kukły pewnie by cię zabiła. Głupia śmierć, no nie?

Michael nadal się rozglądał.

- O mój Boże - powtórzył.

- Nic ci nie jest, Suze? - zapytała Gina, kładąc mi rękę na ramieniu.

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

- Nie, nie sądzę. Niczego, w każdym razie, nie złamałam. Michael? Co z tobą? Jesteś w jednym kawałku?

- Skąd on może wiedzieć? - odezwał się szyderczo Przyćmio­ny ale wystarczyło, żebym spojrzała w jego stronę, i przypo­mniał sobie, jak mocno potrafię ciągnąć za włosy, bo się zamknął.

- Czuję się dobrze - powiedział Michael. Odsunął ręce Śpią­cego, który chciał mu pomóc wstać. - Zostawcie mnie w spo­koju. Powiedziałem, że nic mi nie jest.

Śpiący cofnął się.

- Hej - mruknął. - Wybacz. Chciałem pomóc. Chodź, G. Nasze lody się rozpuszczają.

Chwileczkę. Rzuciłam zdumione spojrzenie w kierunku mojej najlepszej przyjaciółki oraz najstarszego brata G? Kto to jest G?

Cee Cee wydobyła torbę spod zwojów lśniącego fioletowo - złotego materiału.

- Ojej! - zawołała zachwycona. - Czy to jest książka, którą kupiłaś dla mojej mamy?

Śpiący, jak stwierdziłam, wędrował z powrotem do baru, obej­mując Ginę ramieniem. Ginę! Moją najlepszą przyjaciółkę! Moja najlepsza przyjaciółka pozwalała mojemu przyrodniemu bratu kupować sobie lody i się obejmować! I nazywać się G!

Michael stanął wreszcie. Podeszło do nas kilku ochroniarzy mówiąc:

- Hej, chłopcze, powoli. Ambulans już jedzie.

Michael gwałtownym ruchem odsunął pomocne dłonie i, rzuciwszy ostatnie, nieodgadnione spojrzenie na głowę ku­kły, oddalił się, a ochroniarze powlekli się za nim, wyraźnie zaniepokojeni ewentualnością wstrząsu mózgu... albo pozwu.

- Ojej - mruknęła Cee Cee, kręcąc głową. - To się nazywa wdzięczność. Ratujesz facetowi życie, a ten zabiera się bez sło­wa podziękowania.

Adam na to:

- Tak. Jak to jest, Suze, że zawsze, kiedy coś ma spaść jakie­muś chłopakowi na głowę, jesteś obok i rzucasz się na niego, żeby go uratować? Jak mogę sprawić, żeby coś mi spadło na głowę i żebyś się na mnie rzuciła?

Cee Cee szturchnęła go w żołądek. Adam udał, że go strasz­nie zabolało, zaczął się zataczać, aż w końcu o mało nie potknął się o kukłę. Przystanął, żeby jej się przyjrzeć.

- Ciekaw jestem, jak to się stało - mruknął. Kilku pracowni­ków zastanawiało się nad tym samym, rzucając w moją stronę przestraszone spojrzenia. Gdyby wiedzieli, że moja mama jest reporterką telewizyjnych wiadomości, prześcigaliby się pew­nie, żeby mi wręczyć bony na zniżkowe zakupy do różnych działów.

- No, bo to właściwie dziwne - ciągnął Adam. - To coś wisiało od paru tygodni, a potem nagle przechodzi Michael Meducci i...

- Trach - dokończyła Cee Cee. - Jakby coś... Nie wiem. Ktoś na górze miał coś przeciwko niemu.

To przywołało mnie do porządku. Rozejrzałam się, spodzie­wając się zobaczyć gdzieś źródło chichotu, jaki usłyszałam na chwilę przed wypadkiem.

Nikogo nie zauważyłam, ale to nie miało znaczenia. Wie­działam, co się za tym kryje.

Z pewnością nie żaden anioł.

6

- Cóż - powiedział Jesse, kiedy mu o tym wszystkim opo­wiedziałam. - Wiesz, co musisz zrobić, prawda?

- Owszem - odparłam nadąsana, z brodą wspartą na kola­nach. - Muszę jej powiedzieć o tym, jak kiedyś znalazłam pi­smo pornograficzne pod przednim siedzeniem ramblera. To powinno ją w miarę szybko otrzeźwić.

Brew przecięta blizną uniosła się do góry.

- Susannah, o czym ty mówisz?

- O Ginie - powiedziałam zaskoczona. - I Śpiącym.

- Ja mówiłem o tym chłopcu, Susannah.

- Jakim chłopcu? - Nagle sobie przypomniałam. - Och, masz na myśli Michaela?

- Tak. Jeśli to, co mówisz, jest prawda, to grozi mu poważne niebezpieczeństwo.

- Wiem. - Odchyliłam się do tyłu, opierając na łokciach. Sie­dzieliśmy na dachu nad gankiem, który znajdował się akurat pod oknami mojej sypialni. Pod gwiaździstym niebem było napraw­dę przyjemnie. Byliśmy na tyle wysoko, że nie dało się nas wy­patrzyć - choć i tak nikt poza mną i ojcem Dominikiem nie mógłby zobaczyć Jesse'a - i unosił się tam przyjemny zapach dzięki sośnie rosnącej z jednej strony ganku. Teraz było to jedy­ne miejsce, w którym mogliśmy siedzieć i rozmawiać bez oba­wy, że ktoś nam przeszkodzi. Konkretnie mój gość, Gina.

- No więc, co zamierzasz w związku z tym zrobić? - W świe­tle księżyca biała koszula Jessa'a wydawała się niebieska. Po­dobnie jak pojedyncze pasma jego czarnych włosów.

- Nie mam pojęcia - westchnęłam.

- Doprawdy?

Spojrzał na mnie. Nienawidzę tego. To sprawia, że czuję się... no, nie wiem. Jakby w myślach porównywał mnie z kimś innym. A jedynym kimś innym, kto przychodzi mi do głowy, jest Maria de Silva, dziewczyna, w której poślubieniu przeszko­dziła Jesse'owi śmierć. Widziałam jej portret. Jak na lata pięć­dziesiąte XIX wieku była niezła. To mało zabawne, wierzcie mi, być porównywaną z kimś, kto umarł, zanim ja zdążyłam się urodzić.

I zawsze występowała w rozłożystej spódnicy, maskującej obwód bioder.

- Musisz ich znaleźć - powiedział Jesse. - Te Anioły. Ponie­waż, o ile się nie mylę, chłopak nie będzie bezpieczny, dopóki oni nie przeniosą się dalej.

Znów westchnęłam. Jesse ma rację. Jesse zawsze ma rację. Tylko że ja nie mam ochoty uganiać się za kilkoma duchami w wieczorowych strojach akurat teraz, gdy goszczę Ginę.

Z drugiej strony Gina, być może, nie ma akurat ochoty włó­czyć się w moim towarzystwie.

Wstałam i przeszłam ostrożnie po dachówkach, a potem na­chyliłam się, żeby zajrzeć przez wykuszowe okno do pokoju.

Rozkładane łóżko było puste. Wróciłam do Jesse'a i klapnęłam obok niego.

- Rany, ciągle tam jest.

Jesse popatrzył na mnie z góry. W świetle księżyca widzia­łam, jak się uśmiecha.

- Nie możesz jej winić, że podoba jej się twój brat.

- Przyrodni brat - sprostowałam. - Owszem, mogę. To pro­stak. I ściągnął ją do swojej nory.

Jesse uśmiechnął się jeszcze szerzej. Nawet jego zęby wyda­wały się teraz niebieskie.

- Oni tylko grają w gry komputerowe, Susannah.

- Skąd wiesz? - A potem sobie przypomniałam. Jest duchem. Może przeniknąć w każde miejsce. - Tak, pewnie. Ostatnim razem, kiedy tam zajrzałeś. Kto wie, co robią teraz?

Jesse westchnął.

- Chcesz, żebym sprawdził?

- Nie! Nie obchodzi mnie, co ona robi. Jeśli chce się prowa­dzać z takim dupkiem jak Śpiący, to nie mogę jej w tym prze­szkodzić.

- Brad też tam był - zauważył Jesse. - Ostatnim razem, kie­dy zaglądałem.

- Och, świetnie. A więc bawi się w towarzystwie dwóch dupków.

- Nie rozumiem, dlaczego tak cię to unieszczęśliwia - wzru­szył ramionami Jesse. Rozciągnął się na dachówkach zadowo­lony, jak nigdy dotąd. - Mnie to odpowiada.

- Co ci odpowiada? - mruknęłam. Nie było mi tak wygod­nie jak Jesse'owi. Ciągle znajdowałam pod siedzeniem kłujące sosnowe igły.

- Tylko my dwoje. Jak zawsze.

Zanim zdołałam odpowiedzieć na tę, jak się wydawało - przynajmniej w moich uszach - zdumiewająco serdeczną, a może nawet romantyczną uwagę, na podjeździe rozbłysły światła i Jesse spojrzał w dół.

- Kto to taki?

Nie patrzyłam. Nie obchodziło mnie to. Powiedziałam tyl­ko:

- Pewnie jakiś kumpel Śpiącego. O czym to mówiłeś? Ze lubisz, kiedy jesteśmy we dwoje?

Jesse jednak starał się przeniknąć wzrokiem ciemności.

- To nie jest znajomy Jake'a - stwierdził. - Nie towarzyszył­by mu taki... strach. Czyżby to był ten chłopak, Michael?

- Co?

Odwróciłam się gwałtownie i przywierając do krawędzi da­chu, patrzyłam, jak mikrobus podjeżdża pod dom i parkuje za samochodem mojej mamy.

W chwilę później zza kierownicy wysunął się Michael Meducci i rzucając spłoszone spojrzenie na nasze frontowe drzwi, ruszył w ich stronę z wyrazem zdecydowania na twarzy.

- O mój Boże - jęknęłam, cofając się do okna. - Masz rację! To on! Co mam robić?

Jesse tylko pokręcił głową.

- Jak to, co masz robić? Wiesz, co robić. Robiłaś to już setki razy.

Gapiłam się na niego bez słowa, w końcu pochylił się, zbli­żając swoją twarz do mojej na odległość zaledwie paru centy­metrów.

Zamiast mnie jednak pocałować, na co miałam przez jedno szalone uderzenie serca nadzieję, powiedział, wymawiając sta­rannie każde słowo:

- Jesteś. Mediatorką. Susannah. Pośrednicz.

Otworzyłam buzię, żeby poinformować go o swoich uza­sadnionych wątpliwościach co do tego, jakoby Michael zjawił się u mnie z powodu kłopotów z ciskającymi różnymi przedmiotami duchami, wziąwszy pod uwagę fakt, że nie ma pojęcia o moim powołaniu do walki z trudnymi umarlakami. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że chciał się ze mną umówić. Na randkę. Coś, co nie przyszło Jesse'owi do głowy, ponieważ za jego życia raczej nie było czegoś takiego jak randki, na które jednak dziewczyny w XXI wieku umawiają się z niepokojącą regularnością. Cóż, większość z nich, w każdym razie.

Już chciałam zwrócić mu uwagę, że to zrujnuje nasze cu­downe sam na sam, kiedy rozległ się dzwonek i z głębi domu dobiegł głos Profesora:

- Ja otworzę!

- O Boże! - zawołałam, zakrywając twarz rękami.

- Susannah. Dobrze się czujesz? - zapytał zaniepokojony Jesse.

Otrząsnęłam się. Co też ja sobie myślałam? Michael Meducci nie zjawił się u mnie w domu, żeby dokądś mnie zapro­sić. Gdyby tak było, zadzwoniłby, jak każdy normalny czło­wiek. Nie, przyjechał z jakiegoś innego powodu. Nie ma się czym martwić. Absolutnie nie.

- Nic mi nie jest - powiedziałam, podnosząc się powoli.

- Nie sprawiasz wrażenia, jakby nic ci nie było - stwierdził Jesse.

- Jest w porządku - powtórzyłam. Odczołgałam się w stro­nę pokoju i weszłam przez okno, którego używa Szatan.

Prawie byłam już w środku, kiedy rozległo się łupnięcie w drzwi.

- Proszę - powiedziałam z ławy pod oknem, na której jesz­cze leżałam. Profesor otworzył drzwi i wsadził głowę do po­koju.

- Hej, Suze - szepnął. - Przyszedł jakiś chłopak, który chce się z tobą zobaczyć. To chyba ten, o którym rozmawialiście przy obiedzie. No wiesz, ten z centrum handlowego.

- Wiem - powiedziałam w stronę sufitu.

- Dobra - odezwał się ponownie Profesor, kręcąc się nie­spokojnie. - Co mam zrobić? Twoja mama przysłała mnie po ciebie. Czy mam powiedzieć, że bierzesz prysznic, czy coś? - Profesor mówił trochę zasadniczo. - Coś takiego zawsze mó­wią bracia dziewcząt, do których ja i moi przyjaciele próbuje­my czasem dzwonić.

Odwróciłam głowę i popatrzyłam na niego. Gdybym mu­siała wybrać spośród braci Ackermanów tego, z którym chcia­łabym utknąć na bezludnej wyspie, z pewnością zdecydowała­bym się na Profesora. Rudowłosy i piegowaty nie zdążył jeszcze dorosnąć do swoich wielkich uszu, ale mimo dwunastu lat znacznie przewyższa swoich braci inteligencją.

Na myśl, że jakaś dziewczyna może się wykręcać pod byle pretekstem od rozmowy z nim, krew we mnie zawrzała.

Poruszył moje sumienie. Oczywiście, nie będę szukała wy­mówek. Michael Meducci może i jest dziwakiem. I mógł nie zachować się w centrum handlowym, jak należy. Nie przestał jednak być istotą ludzką.

Chyba.

Powiedziałam:

- Przekaż mu, że zaraz zejdę.

Profesor odetchnął z ulgą. Uśmiechnął się szeroko, obnaża­jąc lśniący aparat ortodontyczny.

- Dobrze - rzucił i zniknął.

Powoli podniosłam się i podeszłam do lustra nad toaletką. Kalifornia wpłynęła pozytywnie na moją cerę i włosy. Moja skóra - tylko nieznacznie opalona, dzięki kremowi z faktorem 15 - wyglądała zdrowo i ładnie bez żadnego makijażu. Przesta­łam także podejmować wysiłki w celu wyprostowania moich długich brązowych włosów i po prostu pozwalałam im się krę­cić. Jedno pociągnięcie błyszczka i byłam gotowa. Nie zawracałam sobie głowy zamienianiem spodni worów i koszulki na coś innego. Nie zamierzałam przecież faceta porazić.

Michael czekał na mnie w salonie, z rękami w kieszeniach, przyglądając się licznym szkolnym zdjęciom moim i moich braci. Ojczym siedział na krześle, na którym nigdy nie siady­wał, i z nim rozmawiał. Kiedy weszłam, umilkł i wstał.

- Cóż - powiedział Andy po paru chwilach milczenia - zosta­wię was samych. - Wyszedł z pokoju, chociaż widać było, że nie ma na to ochoty. Co było dosyć dziwne, gdyż Andy rzadko intere­suje się moimi sprawami, chyba że jest w nie wmieszana policja.

- Suze - odezwał się Michael, kiedy Andy wyszedł. Uśmiech­nęłam się do niego zachęcająco, bo wyglądał, jakby miały go za chwilę zjeść nerwy.

- Cześć, Mike - powiedziałam swobodnie. - W porządku? Żadnych trwałych uszkodzeń?

Odparł z uśmiechem, który, jak sądzę, miał być odpowie­dzią na mój, ale wyszedł dość blado.

- Żadnych trwałych uszkodzeń. Z wyjątkiem mojej dumy. Starając się rozwiać nerwową atmosferę, klapnęłam na jeden z foteli - ten z narzutą z Pottery Barn, na której mama nie pozwalała spać psom - i powiedziałam:

- Hej, nie twoja wina, że kierownictwo sklepu wykonało złą robotę, wieszając poronione dekoracje na tłusty czwartek.

Obserwowałam go uważnie, czekając na odpowiedź. Zasta­nawiałam się, czy coś wie. Michael opadł na fotel naprzeciwko.

- Nie to miałem na myśli. Wstydzę się tego, jak się zachowa­łem. Zamiast ci podziękować... cóż, postąpiłem jak niewdzięcz­nik i teraz chciałbym cię przeprosić. Mam nadzieję, że mi prze­baczysz.

Nie wie. Nie wie, dlaczego kukła spadła prosto na niego, albo też jest najlepszym aktorem, jakiego w życiu widziałam.

- Eee - mruknęłam. - Pewnie. Wybaczam ci. Nie ma pro­blemu.

Och, ale problem jest. Dla Michaela, jak się wydaje, całkiem duży problem.

- Tylko że... - Michael wstał i zaczął spacerować po poko­ju. Nasz dom jest najstarszy w sąsiedztwie, w jednej ze ścian została dziura po kuli z czasów Jesse'a, kiedy to znajdowała się tutaj przystań dla hazardzistów, poszukiwaczy złota oraz narzeczonych udających się na spotkanie swojej wybranki. Andy odbudował go pieczołowicie, oprawiając w ramki ślad po kuli, ale deski podłogi nadal skrzypiały lekko pod stopami Michaela.

- Tylko że coś mi się przytrafiło w ostatni weekend - mówił Michael do kominka - i od tamtej pory... cóż, działy się dziw­ne rzeczy.

Więc jednak wie. Coś, w każdym razie, wie. Co za ulga. A więc nie musiałam mu nic mówić.

- Takie rzeczy, jak z tą kukłą? - zapytałam, chociaż znałam odpowiedź.

- Owszem - odparł Michael. - I inne rzeczy też. - Pokręcił głową. - Ale nie chcę cię obciążać moimi zmartwieniami. Wy­starczająco paskudnie czuję się w związku z tym, co się stało.

- Hej - wzruszyłam ramionami. - Byłeś w szoku. To zrozu­miałe. Niczego złego nie zrobiłeś. Posłuchaj, o tym, co cię spotkało w weekend, czy chcesz może...

- Nie. - Michael, najspokojniejszy z ludzi, przemówił ze stanowczością, jakiej się po nim nie spodziewałam. - To jest niezrozumiałe - oświadczył gwałtownie. - Jest niezrozumia­łe i niewybaczalne. Suze, ty już... to znaczy, to zajście z Bradem...

Popatrzyłam na niego zdezorientowana. Nie miałam po­jęcia, do czego zmierza. Jakkolwiek, zastanawiając się nad tym teraz, powinnam była się domyślić. Naprawdę powin­nam.

- A potem, kiedy uratowałaś mi życie w centrum... Chodzi o to, że tak bardzo starałem się pokazać ci, że nie jestem taki... że nie jestem facetem, w którego imieniu dziewczyna musi się bić... a potem zrobiłaś to jeszcze raz...

Szczęka mi opadła. Sprawy toczyły się zupełnie nie w tę stro­nę, w którą powinny.

- Michael... - zaczęłam, ale on podniósł rękę do góry.

- Nie. Pozwól mi skończyć. To nie tak, że jestem niewdzięcz­ny, Suze. To nie tak, że nie doceniam tego, co próbujesz dla mnie zrobić. Tylko że... ja cię naprawdę lubię i jeśli zgodzisz się umówić ze mną na piątek wieczór, to może zdołam cię prze­konać, że nie jestem śmierdzącym tchórzem, którym się dotąd wydawałem... w naszym związku.

Wytrzeszczyłam oczy. Jakby napęd w mózgu raptownie mi się zatrzymał. Nie byłam w stanie myśleć. Nie byłam w stanie wymyślić, co mam robić. Myślałam jedynie: „związek”? Co za „związek”?

- Pytałem już twojego ojca - powiedział Michael ze środka pokoju. - Nie ma nic przeciwko temu, pod warunkiem że wró­cisz przed jedenastą.

Mojego ojca? Pytał mojego ojca? Wyobraziłam sobie nagłe, jak Michael rozmawia z tatą, który nie żyje od dziesięciu lat, ale często powraca jako duch, by znęcać się nade mną z powo­du moich braków w zakresie prowadzenia samochodu i po­dobnych rzeczy. Michael spodobałby mu się z pewnością, co do tego nie miałam wątpliwości.

- To jest... ojczyma - poprawił się Michael, jakby czytał w moich myślach.

Jak jednak może czytać w moich myślach, skoro mam taki zamęt w głowie? To wszystko nie tak. Zupełnie nie tak, jak powinno być. To nie tak miało wyglądać. Michael miał mi opo­wiedzieć o wypadku, na co ja oznajmiłabym słodkim głosem, że już wiem. Potem ostrzegłabym go przed duchami, a on albo by mi nie uwierzył, albo byłby mi wdzięczny do końca świata, i tyle. Poza tym że, oczywiście, musiałabym dotrzeć do Anio­łów z RLS i uśmierzyć ich morderczy gniew, zanim znowu dobraliby mu się do skóry.

Tak to się miało potoczyć. Bez żadnych randek. Randki nie wchodziły w grę. W każdym razie nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło.

Otworzyłam usta - nie ze zdumienia, ale żeby powiedzieć: „Eee, Michael, przykro mi, ale w ten piątek jestem zajęta... przypadkiem również w każdy piątek do końca życia”. Nagle obok mnie odezwał się znajomy głos:

- Zastanów się, Susannah, zanim powiesz „nie”. Odwróciłam głowę i zobaczyłam Jesse'a siedzącego w fote­lu, który Michael przed chwilą zwolnił.

- On potrzebuje twojej pomocy, Susannah - ciągnął po­śpiesznie Jesse głębokim, niskim głosem. - Grozi mu bardzo poważne niebezpieczeństwo ze strony duchów tych, których zabił. Mimo że zrobił to niechcący. Nie zdołasz ochronić go na odległość. Jeśli teraz go odsuniesz, nigdy później nie pozwoli zbliżyć ci się na tyle, żebyś mogła mu pomóc, kiedy na­prawdę będzie tego potrzebował.

Zmrużyłam oczy ze złości. Nie mogłam, oczywiście, pisnąć słówka, bo Michael pomyślałby, że gadam do siebie albo i go­rzej. A miałam ochotę powiedzieć: „Słuchaj no, to wszystko zaszło odrobinę za daleko, nie sądzisz?”

Nie mogłam jednak tego zrobić, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że Jesse ma rację. Jedynym sposobem, żeby mieć Anio­ły na oku, to mieć na oku Michaela.

Westchnęłam głęboko i powiedziałam:

- Dobra, w porządku. Piątek mi pasuje.

Nie będę się rozpisywała na temat tego, o czym Michael mówił później. To wszystko było po prostu zbyt żenujące, żeby do tego wracać. Usiłowałam pamiętać, że taki pewnie był Bill Gates w czasach szkolnych, i proszę, do czego doszedł. Założę się, że dziewczyny, które wtedy go znały, rwą sobie włosy z gło­wy, ponieważ kiedyś odrzuciły jego zaproszenie na bal matu­ralny.

Ale szczerze mówiąc, nie bardzo to pomogło. Nawet gdyby miał trylion dolarów jak Bill Gates, nie pozwoliłabym Michaelowi Meducciemu wsunąć sobie język do ust.

Michael w końcu wyszedł, a ja, w paskudnym nastroju, po­wędrowałam po schodach na górę. Cóż, po krótkim przesłu­chaniu ze strony mamy, która zjawiła się, jak tylko usłyszała trzaśniecie frontowych drzwi i zażądała informacji na temat rodziców Michaela, jego domu, tego, co będziemy robili na randce oraz tego, dlaczego jestem taka przygaszona. Chłopak umówił się ze mną na randkę!

Wróciwszy wreszcie do pokoju, stwierdziłam, że Gina już tam jest. Leżała na rozkładanym łóżku, udając, że czyta czaso­pismo, i zachowując się tak, jakby nie miała pojęcia, gdzie by­łam. Wkroczyłam do pokoju, wyrwałam jej czasopismo i trzepnęłam ją nim parę razy po głowie.

- Dobrze, dobrze - zawołała, osłaniając głowę rękami i chi­chocząc. - No więc już wiem. Czy powiedziałaś „tak”?

- A co miałam powiedzieć? - zapytałam, rzucając się na łóż­ko. - On praktycznie ryczał.

Już w momencie, kiedy to powiedziałam, wiedziałam, że je­stem nielojalna. Oczy Michaela za szkłami okularów lśniły, to prawda, ale zdecydowanie nie płakał. Tego jestem pewna.

- O, mój Boże - jęknęła Gina w stronę sufitu. - Nie mogę uwierzyć, że umówiłaś się z maniakiem komputerowym.

- Cóż, nie zauważyłam, żebyś ty ostatnio specjalnie wybrzy­dzała, G - odcięłam się.

Gina przeturlała się na brzuch i spojrzała na mnie poważnie.

- Jake nie jest taki zły, jak myślisz, Suze. Jest bardzo miły. Podsumowałam to jednym słowem: „Fuj”.

Gina, parsknąwszy śmiechem, przewróciła się z powrotem na plecy.

- No to co? Mam wakacje. To i tak do niczego nie doprowa­dzi.

- Obiecaj mi tylko, że nie... sama nie wiem. Nie dopuścisz do frontalnego zetknięcia z którymś z nich czy coś.

Gina uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

- A co z tobą i maniaczkiem? Zamierzacie zewrzeć swe wargi?

Podniosłam poduszkę i cisnęłam w Ginę. Usiadła, łapiąc ją ze śmiechem.

- O co chodzi? Czy on nie jest tym wymarzonym? Oparłam się na pozostałych poduszkach. Zza okna dobiegło znajome pacnięcie łap Szatana na dachu nad gankiem.

- Jakim wymarzonym? - zapytałam.

- Dobrze wiesz - odparła Gina. - Tym, o którym mówiło medium.

Zamrugałam nerwowo.

- Co za medium? O czym ty mówisz? Gina na to:

- Och, daj spokój. Madame Zara. Pamiętasz? Poszłyśmy do niej podczas szkolnego jarmarku, gdzieś w szóstej klasie. A ona powiedziała ci, że jesteś mediatorką.

- Och. - Leżałam bez ruchu. Bałam się, że jeśli się poruszę albo coś powiem, zdradzę więcej, niż bym chciała. Gina wie... ale tylko trochę. Nie tyle, żeby naprawdę rozumieć.

Tak przynajmniej wtedy myślałam.

- Nie pamiętasz, co jeszcze mówiła? - zapytała Gina. - To znaczy, o tobie? O tym, że przeżyjesz tylko jedną miłość, która jednak trwać będzie do końca świata?

Zapatrzyłam się w koronkowy obrębek narzuty na moim tapczanie. Zaschło mi w gardle.

- Nie pamiętam.

- Aha, chyba nie usłyszałaś specjalnie dużo po tym, jak ci powiedziała o pośredniczeniu. Byłaś w szoku. Ojej, zobacz. Przyszedł ten... kot.

Gina, jak zauważyłam, unikała w stosunku do Szatana wszel­kich opisowych określeń. Wlazł przez okno, podszedł do mi­ski i zaczął domagać się żarcia, głośno miaucząc. Widocznie dobrze pamiętała, co się stało - ten wypadek z latającą bute­leczką lakieru do paznokci - kiedy ostatnim razem wyraziła się o nim niepochlebnie. Równie dobrze, jak się wydaje, jak o tym, co powiedziało medium parę lat temu.

Jedna miłość, która będzie trwać do końca świata.

Podnosząc torbę z kocią karmą, zdałam sobie sprawę, że mam lodowate dłonie.

- Czy nie umarłabyś - zapytała Gina - gdyby się okazało, że twoją jedyną prawdziwą miłością jest Michael Meducci?

- Absolutnie - odparłam automatycznie.

Ale nie jest. Jeśli to prawda, a nie miałam powodu, żeby w to wątpić, jako że madame Zara miała rację co do mojego pośred­niczenia i była jedyną osobą, poza ojcem Dominikiem, która się tego domyśliła, to wiedziałam doskonale, o kogo chodzi.

Na pewno nie o Michaela Meducciego.

7

Nie to, że Michael nie próbował. Następnego dnia czekał na mnie na parkingu, kiedy Gina, Śpiący, Przyćmiony, Profesor i ja wygramoliliśmy się z ramblera, zmierzając do odpowiednich szeregów na apelu. Michael zapytał, czy może ponieść moje książki. Przekonując się, że Anioły z RLS mogą zjawić się lada chwila i próbować go zamordować, zgodziłam się. Lepiej mieć go na oku, niż po­zwolić włóczyć się nie wiadomo gdzie.

To było mało zabawne. Za nami Przyćmiony naśladował przekonująco odgłosy wymiotów.

A później, podczas lunchu, który jem zwykle w towarzy­stwie Adama i Cee Cee - chociaż tego akurat dnia, ze względu na obecność Giny, przyłączyli się do nas jej przyboczni, Śpiący, Przyćmiony i pół tuzina nieznanych mi bliżej chłopaków, z których każdy usiłował rozpaczliwie zwrócić na siebie jej uwagę - Michael zapytał, czy może się do nas przysiąść. No i znowu nie miałam wyboru i musiałam się zgodzić.

A po szkole, kiedy szliśmy w stronę ramblera, ktoś rzucił propozycję, żeby pozostałe cztery czy pięć godzin dnia wyko­rzystać z pożytkiem, odrabiając lekcje na plaży, Michael musiał kręcić się gdzieś obok. Skąd inaczej, w godzinę później, wziął­by się na plaży, ciągnąc za sobą leżak?

- O Boże - jęknęła Gina leżąca na ręczniku. - Nie oglądaj się, ale oto nadchodzi twój oblubieniec.

Obejrzałam się, stłumiłam jęk i pomachałam do niego przy­jaźnie.

- Czy ty masz coś z głową? - zapytała Cee Cee, co w jej ustach brzmiało szczególnie interesująco, wziąwszy pod uwa­gę, że siedziała właśnie w cieniu parasola. Niby nic wielkiego i absolutnie zrozumiałe, jeśli pomyśleć, ile razy lądowała w szpitalu w związku z poparzeniem słonecznym.

Cee Cee miała też na głowie kapelusz - naciągnięty mocno na czoło - długie spodnie i koszulkę z długimi rękawami. Gina, rozciągnięta na słońcu niczym nubijska księżniczka, uniosła pytająco brew.

- A z tobą niby wszystko w porządku? - zapytała.

- Mówię poważnie, Suze - powiedziała Cee Cee, kiedy Mi­chael podszedł bliżej. - Lepiej stłumić to w zarodku i to szyb­ko.

- Nie mogę - burknęłam, przesuwając książki na piasku, żeby zrobić miejsce dla Michaela i jego leżaka. .

- Co to znaczy: nie możesz? - zdumiała się Cee Cee. - Nie było ci trudno powiedzieć Adamowi, żeby się odczepił. Nie o to chodzi - dodała, błądząc wzrokiem po falach, bo chłopcy, w tym Adam, właśnie surfowali - że tego nie doceniam.

- To długa historia - powiedziałam.

- Mam nadzieję, że nie robisz tego, ponieważ jest ci go żal z powodu siostry - marudziła Cee Cee. - Nie mówiąc już o ofiarach wypadku.

- Zamknijcie się, dobrze? Idzie do nas.

A potem znalazł się obok, rozrzucając dokoła swoje rzeczy, wylewając zimną wodę sodową na plecy Giny i poświęcając nienormalnie dużo czasu na rozpracowanie, w jaki sposób roz­kłada się leżak. Znosiłam to cierpliwie, mówiąc sobie, że tylko dzięki mnie nie zamieni się w naleśnik w okularach.

Muszę jednak stwierdzić, że tam, w pełnym słońcu, trudno było uwierzyć, że cokolwiek złego - jak na przykład ogarnięte żądzą zemsty duchy - w ogóle istnieje. Wszystko wydawało się takie... właściwe.

Przynajmniej do momentu, kiedy Adam, twierdząc, że musi odpocząć - a tak naprawdę korzystać z okazji, żeby uwalić się obok nas na piasku i wyeksponować swoje cztery włosy na tor­sie - rzucił deskę. Michael podniósł wtedy głowę znad pod­ręcznika do matematyki - chodził na zajęcia z nauk ścisłych na poziomie maturalnym - i powiedział:

- Mogę pożyczyć?

Adam, najżyczliwszy człowiek w świecie, wzruszył ramio­nami, mówiąc:

- Poczęstuj się. Fale są dosyć płaskie, ale może ci się uda i złapiesz trochę dobrych. Woda jest zimna. Weź lepiej moją piankę.

Gina, Cee Cee i ja patrzyłyśmy z umiarkowanym zaintere­sowaniem, jak Adam rozpina suwak, zdejmując piankę i ubra­ny jedynie w kąpielówki wręcza ją Michaelowi, który pośpiesz­nie zdjął okulary i ściągnął koszulę.

Dłoń Giny podniosła się gwałtownie do góry i chwyciła mnie za nadgarstek. Jej paznokcie wbiły się w moją skórę.

- O mój Boże - szepnęła.

Nawet Cee Cee, jak zauważyłam, szybko zerknąwszy w jej stronę, gapiła się jak zaczarowana na Michaela Meducciego, który wsunął na siebie piankę Adama i zapiął ją na suwak.

- Czy mogłabyś - zapytał, przyklęknąwszy na jednym kola­nie obok mnie - przypilnować tego?

Podał mi okulary. Miałam okazję spojrzeć mu w oczy i po raz pierwszy zobaczyłam, że mają bardzo głęboki, bardzo żywy odcień błękitu.

- Oczywiście - usłyszałam własny szept.

Uśmiechnął się, wstał, chwycił deskę Adama i skinąwszy nam uprzejmie głową, ruszył w stronę morza.

- O mój Boże - powtórzyła Gina.

Adam, który leżał na piasku obok Cee Cee, oparł się na łok­ciu, pytając:

- Co takiego?

Kiedy Michael dołączył do Śpiącego, Przyćmionego i ich zna­jomych surferów, Gina powoli odwróciła twarz w moją stronę.

- Widziałaś? - zapytała.

Pokiwałam głową w lekkim zamroczeniu.

- Ale to... to... - wyjąkała Cee Cee. - To przeczy wszelkiej logice.

Adam usiadł.

- O czym wy mówicie? - zainteresował się.

Ale my mogłyśmy jedynie pokręcić głowami. Nie byłyśmy w stanie wydusić słowa.

Ponieważ okazało się, że Michael Meducci ukrywał pod ubraniem wysportowane i fantastycznie zgrabne ciało.

- Musi - myślała głośno Cee Cee - ćwiczyć jakieś trzy go­dziny dziennie.

- Ponad pięć - mruknęła Gina.

- Mógłby na ławce wyciskać mnie zamiast sztangi - powie­działam, a Gina z Cee Cee pokiwały głowami, przyznając mi rację.

- Mówicie - zapytał Adam - o Michaelu Meduccim?

Nie zwróciłyśmy na niego uwagi. Jakżeby inaczej? Przed chwilą widziałyśmy bożka - o ziemistej cerze, to prawda, ale pod każdym innym względem doskonałego.

- Czego mu potrzeba - szepnęła Gina - to czasami wyleźć zza komputera i trochę się opalić.

- Nie. - Nie mogłam znieść myśli, że to pięknie wyrzeźbio­ne ciało mógłby zaatakować rak skóry. - Wygląda dobrze taki, jaki jest.

- Odrobina opalenizny - upierała się Gina. - To jest, trochę filtra UV i trochę koloru. Nic więcej nie potrzeba.

- Nie - powtórzyłam.

- Suze ma rację - wtrąciła Cee Cee. - Jest doskonały taki, jaki jest.

- O mój Boże - jęknął Adam, opadając ze zdegustowaną miną na piasek. - Michael Meducci! Nie mogę uwierzyć, że mówię w ten sposób o Michaelu Meduccim.

Ale co mogłyśmy na to poradzić? Był chodzącą doskonało­ścią. Dobra, nie był najlepszym surfiarzem. Strąciła go z deski niewielka fala, na której z łatwością unieśli się Śpiący i Przy­ćmiony. Ale nie można żądać od niego zbyt wiele.

Pod każdym innym względem był jednak stuprocentowo przystojnym facetem.

Przynajmniej do chwili, kiedy strąciła go fala, którą można by uznać za dużą, i nie wypłynął na powierzchnię.

Początkowo nikt się nie zaniepokoił. Surfowanie mnie spec­jalnie nie pociągało. Kocham plażę, ale oceanu nie darzę gorą­cym uczuciem. W gruncie rzeczy wcale go nie lubię: woda mnie przeraża, bo nie wiadomo, co tam pływa w burej toni. Często jednak patrzyłam, jak Śpiący i Przyćmiony surfują, i wiedziałam, że surferom zdarza się znikać na długie chwile, żeby wyskoczyć potem parę metrów dalej, zazwyczaj z szero­kim uśmiechem na twarzy, pokazując kciukiem i wskazującym palcem OK.

Oczekiwanie na Michaela wydawało się jednak dłuższe niż zwykle. Deska Adama wyskoczyła na powierzchnię i popłynę­ła pusta w stronę brzegu. Michaela natomiast ani śladu.

Ratownik - ten sam wysoki blondyn, który usiłował rato­wać Przyćmionego; rozkładaliśmy się zawsze w pobliżu jego krzesła - wyprostował się nagle, podnosząc do oczu lornetkę.

Nie potrzebowałam lornetki, żeby zobaczyć to, co zobaczy­łam. Michaela, który w końcu wypłynął na powierzchnię, spę­dziwszy pod wodą blisko minutę. Tylko że zaraz jak się poja­wił, zniknął ponownie. I nie wciągnął go jakiś podwodny prąd.

Zobaczyłam to zupełnie wyraźnie: Michaela wciągnął sznur wodorostów, który w jakiś sposób owinął się wokół jego szyi...

A potem stwierdziłam, że to nie było „w jakiś sposób”. Sznur wodorostów trzymały dwie dłonie. Dłonie należące do kogoś, kto znajdował się pod wodą.

Kogoś, kto nie musiał się wynurzać dla zaczerpnięcia odde­chu. Bo ten ktoś już nie żył.

Nie zamierzam twierdzić, że zastanowiłam się nad tym, co robię. Gdybym myślała, zostałabym na miejscu, mając nadzie­ję, że wszystko będzie dobrze. Na swoją obronę mogę jedynie powiedzieć, że po długich latach kontaktów ze światem umar­łych działałam instynktownie, bez chwili zastanowienia.

Dlatego, kiedy ratownik z pomarańczowa deską pognał w stro­nę Michaela, zerwałam się na równe nogi i pobiegłam za nim.

Cóż, może obejrzałam Szczęki o jeden raz za dużo, ale nigdy nie zanurzałam się w oceanie - jakimkolwiek oceanie - głębiej niż do pasa. Więc kiedy stwierdziłam, że pędzę do miejsca, w którym ostatnio widziałam Michaela, a dno usuwa mi się spod nóg, próbowałam sobie wmówić, że gwałtowne bicie ser­ca wynika z przypływu adrenaliny, a nie ze strachu.

Próbowałam sobie to wmówić. Ale mi się nie udało. Kiedy zdałam sobie sprawę, że będę musiała płynąć, wysiadłam. Po­płynęłam - w porządku - wiem, jak to się robi, ale cały czas myślałam: O mój Boże, nie pozwól, żeby coś paskudnego, na przykład węgorz, dotknęło jakiejś części mojego ciała. Proszę, nie pozwól, aby oparzyła mnie meduza. Proszę, nie dopuść, aby podpłynął rekin i przegryzł mnie na pół.

Jak się jednak okazało, miałam poważniejsze powody do zmartwień niż węgorze, meduzy czy rekiny.

Za sobą słyszałam odległe krzyki. Ta część mózgu, która nie była sparaliżowana strachem, doszła do wniosku, że to Gina, Cee Cee i Adam. To oni krzyczą, żeby wyciągnąć mnie z wody. Co ja właściwie sobie wyobrażałam? Ratownik doskonale pa­nował nad sytuacją.

Jednak on nie mógł zobaczyć rąk, które ciągnęły Michaela na dno.

Widziałam, jak ratownik - który z pewnością nie miał poję­cia, że jakaś zwariowana dziewczyna zanurkowała w ślad za nim - pozwolił unieść się wysokiej fali i dzięki temu znalazł się dużo bliżej miejsca zniknięcia Michaela. Próbowałam go na­śladować, ale skończyło się na tym, że musiałam wypluć słoną wodę, która zalała mi usta. Czułam kłucie w oczach, zęby za­częły mi dzwonić. W wodzie bez pianki było naprawdę bar­dzo, bardzo zimno.

A potem o parę metrów ode mnie Michael nagle wydostał się na powierzchnię, łapiąc rozpaczliwie oddech i mocując się ze sznurem wodorostów, który owinął mu się wokół szyi. Ra­townik, machnąwszy dwa razy rękami, znalazł się tuż obok niego, podsuwając mu pomarańczową deskę i mówiąc, żeby się odprężył, że wszystko będzie dobrze.

Nic jednak nie szło dobrze. Jeszcze zanim ratownik skończył, obok Michaela wyskoczyła jakaś głowa. Mokre włosy przykleiły mu się do twarzy, ale i tak rozpoznałam Josha, herszta Aniołów z RLS - gromadki duchów z piekła rodem... a może i gorzej.

Nie byłam w stanie mówić, moje wargi prawdopodobnie zsiniały. Nadal jednak mogłam walić pięścią. Cofnęłam rękę, a potem zadałam piękny cios, w który włożyłam całe swoje przerażenie spowodowane brakiem gruntu pod stopami.

Josh albo mnie nie pamiętał z barku Jimmy'ego czy z cen­trum handlowego, albo nie rozpoznał mnie z powodu mokrych włosów. W każdym razie zupełnie nie zwracał na mnie uwagi.

Dopóki moja pięść nie zetknęła się z jego przegrodą nosową. Otóż to.

Kość pękła z chrupnięciem, które ucieszyło moje uszy, a Josh wydał bolesny krzyk, słyszalny jedynie dla mnie.

Tak mi się wydawało. Zapomniałam o pozostałych Aniołach.

Przynajmniej do chwili, kiedy zostałam wciągnięta pod wodę przez dwie pary rąk, które zacisnęły się wokół moich kostek.

Pozwolę sobie w tym miejscu coś wyjaśnić. Podczas gdy dla reszty ludzkości duchy nie mają ciała - przechodzicie przez nie przez cały czas, nie zdając sobie z tego sprawy; być może czuje­cie zimno albo dostajecie dreszczy, jak Kelly i Debbie w barku na plaży - dla mediatora są to istoty z ciała i kości. Czego dowo­dzi cios pięścią w twarz Josha w moim wykonaniu.

Ponieważ jednak dla ludzi pozostają bezcielesne, muszą ucie­kać się do bardziej twórczych sposobów wyrządzania szkody swoim ofiarom niż na przykład zaciskanie dłoni na ich szyjach. Dlatego właśnie Josh użył wodorostów. Był w stanie unieść wodorosty - z wysiłkiem, podobnie jak piwo w sklepie. I był w stanie owinąć nimi szyję Michaela. I gotowe.

Ja z kolei, jako pośredniczka, nie podlegałam prawom rzą­dzącym stosunkami między duchami a ludźmi i duchy błyska­wicznie to wykorzystały.

Dobra, wtedy uświadomiłam sobie swój błąd. Jedna rzecz to zwalczać czarne charaktery na lądzie, gdzie całkiem nieźle so­bie radzę, wykazując dużą zręczność.

Walczyć pod wodą to jednak zupełnie co innego. Zwłaszcza z czymś, co nie potrzebuje oddychać tak często, jak ja. Duchy oddychają - niektórych nawyków trudno się pozbyć - ale nie muszą i w końcu, jeśli nie żyją od dłuższego czasu, zaczynają zdawać sobie z tego sprawę. Anioły z RLS umarły niedawno, ale za to pod wodą, miały więc naturalną przewagę nad swoimi spektralnymi rówieśnikami.

Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności, stwierdziłam, że sytuacja może się rozwinąć na dwa sposoby: albo się poddam, moje płuca wypełnią się wodą i utonę, albo kompletnie mi odbije i będę młóciła pięściami na prawo i lewo tak, że te du­chy pożałują, że stanęły na mojej drodze.

Nie wydaje mi się, żebym kogoś specjalnie zaskoczyła - poza być może samą sobą - faktem, że wybrałam drugą z tych opcji.

Ręce zaciśnięte na moich kostkach wyrastały z jakichś ciał, na których, jak można się domyślać, tkwiły głowy. Nie ma nic równie nieprzyjemnego, o czym wiem z doświadczenia, jak kopnięcie w twarz. Tak więc bardzo szybko i z całej siły zaczę­łam kopać owe domniemane twarze i z radością poczułam, jak delikatne kości ustępują pod naporem moich pięt.

Następnie zaś wzięłam potężny zamach rękami, które nie były w żaden sposób skrępowane, i wydostałam się na po­wierzchnię, nabierając ogromny haust powietrza i sprawdza­jąc, czy Michael jest bezpieczny, a tak właśnie było; ratownik holował go w stronę plaży - zanim zanurzyłam się ponownie w poszukiwaniu prześladowców.

Znalazłam ich dość szybko. Nadal byli w strojach balowych i suknie dziewcząt unosiły się wokół nich niczym wodorosty Złapałam za jedną, pociągnęłam mocno do siebie i zobaczy­łam w mętnej wodzie przestraszoną twarz Felicji Bruce. Za­nim zdążyła zareagować, zanurzyłam kciuk w jej oku. Krzyk­nęła, ale pod wodą i tak niczego nie słyszałam. Zobaczyłam tylko sznur bąbelków mknących ku powierzchni morza.

Nagle ktoś chwycił mnie od tyłu. Odrzuciłam głowę i ku swojemu zachwytowi poczułam silne zderzenie z czyimś czo­łem. Ręce, które mnie oplatały, puściły natychmiast. Odwró­ciłam się i zobaczyłam, jak Mark Pulsford pośpiesznie odpły­wa. Co z niego był za piłkarz, skoro nie potrafił znieść zwykłej główki?

Odczułam gwałtowną potrzebę zaczerpnięcia oddechu, po­płynęłam więc w ślad za ostatnimi bąbelkami z krzyku Felicji i wypłynęłam. Podobnie jak duchy.

Wszyscy wychynęliśmy z wody: ja, Josh, Felicja, Mark oraz bardzo blada Carrie.

- O Boże - powiedziała Carrie. Nie szczękała, w przeci­wieństwie do mnie, zębami. - To ta dziewczyna. Ta dziewczy­na od Jimmy'ego. Mówiłam wam, że ona nas widzi.

Josh, którego złamany nos, jak na filmie rysunkowym, wsko­czył z powrotem na miejsce, zachowywał się w stosunku do mnie z najwyższą ostrożnością. Nawet jeśli jest się przypad­kiem nieżywym, złamanie nosa boli jak nie wiem co.

- Hej - zwrócił się do mnie. - To nie jest twoja walka, jasne? Trzymaj się od tego z daleka.

Chciałam powiedzieć: „Och, naprawdę? No, to posłuchaj. Jestem mediatorką i daję wam wybór. Możecie przejść do na­stępnego życia z zębami na miejscu albo bez zębów. Co wam bardziej odpowiada?”.

Tylko że tak mocno szczękałam zębami, że z moich ust wy­dobyło się tylko kilka dziwnych dźwięków, które brzmiały jak: „Onap? Notuchaj. Jetork...”.

No, to macie obraz sytuacji.

Ponieważ technika ojca Dominika - perswazja słowna - oka­zała się w tym konkretnym przypadku nieskuteczna, porzuci­łam ją. Zamiast tego złapałam sznur wodorostów, którymi usi­łowali udusić Michaela, i zarzuciłam je na szyje dziewcząt. Strasznie się zdziwiły, że zostały schwytane na lasso niczym morskie krowy.

Nie mogę powiedzieć, o czym wtedy myślałam, nie skłamię jednak jeśli powiem, że mój plan - jakkolwiek powstający ad hoc - zakładał wyciągnięcie ich obu na brzeg i stłuczenie na kwaśne jabłko.

Podczas gdy dziewczyny usiłowały się uwolnić i uciec, chłopcy rzucili się w moją stronę. Nie obchodziło mnie to. Ogarnęła mnie wściekłość. Przerwali mi miły odpoczynek na plaży i usiłowali zabić chłopaka, z którym się umówiłam. Nie byłam szczególnie zachwycona Michaelem, ale nie chciałam, żeby utopił się na moich oczach, zwłaszcza teraz, kiedy wie­działam, jakie piękne ciało ukrywa pod koszulą.

Trzymając dziewczyny jedną ręką, zdołałam złapać Josha za... cóż by innego?... krótkie włosy na karku.

Chociaż metoda okazała się wysoce skuteczna - zwijał się z bólu - zlekceważyłam dwie rzeczy. Jedną z nich był Mark, a drugą ocean, który nadal nasyłał na mnie fale. Każda rozsąd­na osoba wzięłaby pod uwagę te dwie okoliczności, ale ja - w gniewie - tego nie zrobiłam.

Dlatego też w chwilę później znalazłam się pod wodą.

Słowo daję, są chyba przyjemniejsze sposoby umierania niż zakrztuszenie się słoną wodą. To piecze, wiecie? To przecież jest sól.

A napiłam się jej mnóstwo. Najpierw z powodu fali, która mnie zalała, a potem, kiedy Mark wciągnął mnie za stopę pod powierzchnię.

Jedno muszę przyznać, jeśli chodzi o ocean: pod wodą pa­nuje niezwykły spokój. Mówię poważnie. Żadnych rozwrzeszczanych mew, szumu fal, okrzyków surferów. Nie, pod wodą jesteś tylko ty i morze. Oraz duchy, które usiłują cię zabić.

Ponieważ, rzecz jasna, trzymałam sznur wodorostów, na któ­rym holowałam dziewczyny. Jak również nie puściłam wło­sów Josha.

Dosyć mi się tam podobało. Naprawdę nie było tak źle. Jeśli nie liczyć zimna, soli i przerażającej świadomości, że w każdej chwili może podpłynąć do mnie rekin zabójca i odgryźć mi nogę.

Chyba straciłam na parę sekund przytomność. Tak musiało być, skoro nie mogłam się odczepić od tych głupich duchów, mając w dodatku nad głową tony słonej wody.

Następną rzeczą, jaka dotarła do mojej świadomości, było to, że ktoś mnie ciągnie, a nie był to duch. Ciągnięto mnie ku powierzchni, a ostatnie promienie słońca przebijały się przez fale. Zdziwiłam się, patrząc do góry i widząc pomarańczową plamę i dużo jasnych włosów. Ojej, pomyślałam zaintrygowa­na, to ten przystojny ratownik. Co on tutaj robi?

Przestraszyłam się, ponieważ wokół pływało mnóstwo krwio­żerczych duchów i wydawało się bardzo prawdopodobne, że będą próbowały się do niego dobrać.

Rozejrzałam się i z zaskoczeniem stwierdziłam, że wszyst­kie zniknęły. Nadal trzymałam jedną ręką sznur wodorostów, a drugą zaciskałam chyba na czyichś włosach... Ale ręka była pusta. Tylko słona woda.

Tchórze, pomyślałam. Parszywe tchórze. Zmierzyli się z me­diatorem i stwierdzili, że za dużo sobie wyobrażali, co? Cóż, dostali nauczkę! Z mediatorem się nie zaczyna.

A potem zrobiłam coś, co zapewni mi, być może, po wsze czasy niesławę w fachu pośredników: zemdlałam.

8

Nie wiem, czy ktoś z was kiedyś już stracił przytomność, więc tylko powiem krótko: nie róbcie tego. Poważnie. Jeśli da się uniknąć sytuacji, w których możecie stracić przy­tomność, zróbcie to. Cokolwiek robicie, nie mdlejcie. Zaufaj­cie mi. To mało zabawne. To w ogóle nie jest zabawne.

Chyba że, oczywiście, macie zagwarantowane, że obudzicie się w trakcie cucenia metodą usta - usta w wykonaniu superprzystojnego kalifornijskiego ratownika. W takim razie mówię: tak, zdecydujcie się.

To właśnie mnie spotkało, kiedy otworzyłam oczy owego popołudnia na plaży. Przed chwilą pompowałam do płuc słoną wodę, a teraz zwierałam wargi z Bradem Pittem. Albo przynaj­mniej kimś, kto bardzo go przypominał.

Czy to może być, zastanawiałam się z sercem tłukącym się gwałtownie w piersi, moja jedyna prawdziwa miłość?

Jednak kiedy jego wargi odsunęły się od moich, zobaczy­łam, że to nie jest moja prawdziwa miłość, ale ratownik z dłu­gimi mokrymi włosami opadającymi na twarz. Skóra wokół błękitnych oczu marszczyła się ze zmartwienia - wynik spu­stoszenia dokonanego przez słońce; powinien używać jakiegoś kremu - gdy się odezwał:

- Słyszysz? Słyszysz mnie?

- Suze - usłyszałam znajomy głos (Gina? Ale co Gina robi w Kalifornii?), który mówi: - Ma na imię Suze.

- Suze - powiedział ratownik, poklepując mnie szorstkimi dłońmi po policzkach. - Zamrugaj, jeśli mnie rozumiesz.

To chyba nie może być moja prawdziwa miłość. Zdaje się, że uważa mnie za kretynkę. A poza tym dlaczego mnie bije?

- O, mój Boże. - Głos Cee Cee brzmiał piskliwiej niż zwy­kle. - Czy ona jest sparaliżowana?

Chcąc udowodnić, że nie, zaczęłam się podnosić.

Szybko zdałam sobie sprawę, że to nie była mądra decyzja.

Myślę, że zwymiotowałam tylko raz. Powiedzieć, że eksplo­dowałam jak Góra Świętej Heleny to gruba przesada ze strony Przyćmionego. To prawda, że wytrysnęły ze mnie duże ilości słonej wody, kiedy próbowałam usiąść. Na szczęście jednak udało mi się uniknąć oplucia siebie czy ratownika. Większość wody trafiła wprost na piasek.

Kiedy skończyłam, poczułam się znacznie lepiej.

- Suze! - Gina, która, jak sobie nagle przypomniałam, była u mnie w Kalifornii z wizytą, uklękła obok. - Dobrze się czu­jesz? Tak się przestraszyłam! Leżałaś tak nieruchomo...

Śpiący wykazał znacznie mniej współczucia.

- Co ty sobie, do diabła, myślałaś? - zapytał. - Czy Pamela Anderson umarła i zwolniła miejsce w drużynie ratowników w Słonecznym patrolu ?

Popatrzyłam na wszystkie zmartwione twarze. Naprawdę nie sądziłam, że tylu ludziom na mnie zależy. Byli Gina, Cee Cee i Adam, Śpiący i Przyćmiony, i kilku surferów, i paru turystów, pstrykających zdjęcia prawdziwej, utopionej na żywo dziew­czynie, i Michael, i...

Michael. Moje spojrzenie powędrowało z powrotem w jego kierunku. Michael, któremu groziło straszne niebezpieczeń­stwo, a który nie zdawał sobie z tego sprawy. Michael, który stał tam, ociekając wodą, nieświadomy, że ma na szyi szeroką czerwoną pręgę, w miejscu, w którym wodorosty wbiły mu się w skórę. Musi go bardzo boleć, pomyślałam.

- Nic mi nie jest - zapewniłam, usiłując wstać.

- Nie - odezwał się ratownik. - Ambulans już jedzie. Leż, dopóki ludzie z pogotowia nie sprawdzą, co jest. Taka jest pro­cedura.

- Eee... nie, dziękuję.

Wstałam i ruszyłam w stronę ręcznika, który leżał tam, gdzie go zostawiłam, obok ręcznika Giny.

- Panienko - zawołał ratownik, podbiegając do mnie. - By­łaś nieprzytomna. O mało nie utonęłaś. Musi zbadać cię le­karz. Taka jest procedura.

- Naprawdę - powiedziała Gina, biegnąc obok - powinnaś pozwolić się zbadać, Suze. Rick myśli, że oboje z Michaelem mogliście paść ofiarą jakiejś groźnej meduzy.

Zamrugałam zaskoczona.

- Rick? Kto to jest Rick?

- Ratownik - wyjaśniła Cee Cee z rozpaczą.

Wydaje się, że kiedy byłam nieprzytomna, wszyscy zdążyli się lepiej poznać.

- To dlatego wywieszono żółtą flagę.

Zmrużyłam oczy, zerkając na flagę powiewającą na szczycie wieży ratownika. Zazwyczaj zielona, poza okresami występo­wania prądów odpływowych czy podobnych zjawisk, teraz żółciła się, nawołując plażowiczów do zachowania ostrożności w wodzie.

- Popatrz na szyję Michaela - ciągnęła Cee Cee. Spojrzałam posłusznie na szyję Michaela.

- Rick mówi, że gdy do mnie dotarł, miałem coś owinięte wokół szyi - powiedział Michael. Zauważyłam, że nie jest w stanie patrzeć mi w oczy. - Najpierw myślał, że to ogromna kałamarnica. Ale to niemożliwe, oczywiście. Nie spotyka się ich tak daleko na północy. Więc uznał, że to ta meduza.

Nie odezwałam się. Byłam przekonana, że Rick naprawdę uważa, że Michaela zaatakowała meduza. Umysł ludzki jest w stanie zrobić wszystko, by uwierzyć w cokolwiek poza praw­dą, że może istnieć coś, czego nie da się wyjaśnić... coś niezu­pełnie normalnego.

Coś paranormalnego.

Tak więc sznur wodorostów owinięty wokół szyi Michaela stał się macką potężnej kałamarnicy, a potem parzącym odnó­żem meduzy Oczywiście nie mógł być tym, czym był napraw­dę: użytą w morderczych zamiarach rośliną, którą ciągnęła para niewidzialnych rąk.

- Popatrz na swoje kostki - powiedziała Cee Cee. Skierowałam wzrok w dół. Wokół moich kostek widać było jaskrawe czerwone ślady jak obtarcie od sznura. Tylko że to nie były ślady po sznurze. To były miejsca, za które chwyciły mnie Felicja i Carrie, usiłując ściągnąć na dno oceanu, ku pewnej śmierci.

Te głupie dziewczyny powinny zrobić sobie manicure, i to szybko.

- Masz szczęście - oznajmił Adam. - Kiedyś oparzyła mnie taka meduza, to boli jak...

Głos mu zamarł, kiedy zorientował się, że Gina słucha w na­pięciu. Gina, która ma czterech braci, z pewnością słyszała wszel­kie możliwe przekleństwa, ale Adam był dżentelmenem i nie zamierzał kląć w jej obecności.

- Okropnie - dokończył. - Ale nie wydaje mi się, żebyście byli mocno poszkodowani. Cóż, poza tym, że o mało nie utonęliście.

Sięgnęłam po ręcznik i podjęłam próbę oczyszczenia się z piasku, który pokrywał całe moje ciało. Co ten ratownik zro­bił? Ciągnął mnie po piachu czy co?

- Już czuję się zupełnie dobrze. Absolutnie nic mi nie jest.

Śpiący, który szedł za mną razem z całą resztą, odezwał się zrozpaczony:

- Tak nie może być, Suze. Rób, co mówi ratownik. Nie zmu­szaj mnie, żebym zadzwonił po mamę i tatę.

To mnie zaskoczyło. Nie dlatego że zagroził donosem, tylko że nazwał moją mamę „mamą”. Nigdy przedtem tego nie ro­bił. Matka moich przyrodnich braci umarła wiele lat temu.

Cóż, pomyślałam, to w końcu najlepsza mama na świecie.

- Nie krępuj się i dzwoń - rzuciłam. - Mam to gdzieś. Zauważyłam, jak Śpiący wymienia z ratownikiem znaczące spojrzenia. Pośpiesznie zebrałam ubranie i zaczęłam wciągać je na wilgotne bikini, wijąc się jak piskorz. Nie starałam się nikomu utrudniać życia. Naprawdę nie. Po prostu nie mogłam sobie w tej sytuacji pozwolić na wycieczkę do szpitala, w któ­rym spędziłabym zapewne co najmniej trzy godziny. W ciągu tych trzech godzin Anioły z RLS z pewnością przypuściłyby kolejny atak na Michaela. Nie mogłam zostawić go samego.

- Nie zabiorę cię - powiedział Śpiący, krzyżując ręce na piersi i powodując, że pianka, którą nadal miał na sobie, głośno za­skrzypiała - do domu, o ile lekarz najpierw cię nie zbada.

Odwróciłam się do Michaela, który zdziwił się ogromnie, kiedy zapytałam go grzecznie:

- Czy zechciałbyś zabrać mnie do domu? Wytrzymanie mojego wzroku nagle przestało stanowić dla niego problem. Patrząc na mnie powiększonymi przez szklą okularów oczami, wyjąkał:

- O - oczywiście!

Ratownik pokręcił z niesmakiem głową i odszedł. Pozostali patrzyli na mnie, jakby mi odbiło. Tylko Gina podeszła do mnie, kiedy pakowałam książki, by pójść za Michaelem do sa­mochodu.

- Musimy porozmawiać, kiedy wrócisz do domu - szepnę­ła.

Posłałam jej niewinne spojrzenie. Ostatnie ukośne promie­nie słońca tworzyły świetlistą aureolę nad szopą jej miedzia­nych warkoczyków.

- Co masz na myśli? - zapytałam.

- Wiesz, o co mi chodzi - syknęła z naciskiem, odwróciła się i ruszyła w stronę Śpiącego, który patrzył na mnie z troską.

Prawda była taka, że wiedziałam, o co jej chodzi. Chodziło jej o Michaela. Co robię, zawracając sobie głowę chłopakiem takim jak Michael, który, co oczywiste, nie jest moją jedyną, prawdziwą miłością.

Rzecz polegała jednak na tym, że nie mogłam jej powiedzieć, iż Michaela prześladują cztery duchy i moim świętym obo­wiązkiem jako mediatora jest go chronić.

Chociaż biorąc pod uwagę to, co zdarzyło się później tego wieczoru, nie powinnam była niczego przed nią ukrywać.

- Więc - powiedziałam, jak tylko Michael uruchomił samo­chód - musimy porozmawiać.

Michael, w okularach i ubraniu, przestał być onieśmielająco przystojnym młodym mężczyzną, jakim był bez nich. Jak Superman w ubraniu Clarka Kenta, Michael stał się ponownie jąkającym się maniakiem komputerowym.

Nie mogłam jednak nie zwrócić uwagi, jak ładnie jego mu­skularne ciało wypełniało podkoszulek.

- Porozmawiać? - Zacisnął ręce na kierownicy, gdy znaleźli­śmy się w sytuacji, w warunkach Carmelu, typowej dla godziny szczytu: przed nami zatrzymał się właśnie wycieczkowy autobus i volkswagen wypełniony deskami surfingowymi. - O - o czym?

- O tym, co się stało w czasie weekendu.

Michael rzucił mi szybkie spojrzenie, po czym znów wpa­trzył się w przednią szybę.

- Co masz na m - myśli? - zapytał.

- Daj spokój, Michael - parsknęłam. Uznałam, że nie ma powodu, żeby traktować go przesadnie łagodnie. To jak ze zry­waniem plastra: albo się to robi boleśnie powoli, albo jednym ruchem, szybko i stanowczo. - Wiem o wypadku.

Autobus w końcu ruszył. Michael wcisnął pedał gazu.

- Cóż - odezwał się po jakiejś minucie z kpiącym uśmiesz­kiem, nie odrywając oczu od drogi - chyba nie obwiniasz mnie za bardzo, bo nie poprosiłabyś, żebym cię podwiózł.

- Nie obwiniam o co?

- Zginęło czworo ludzi. - Michael wyjął z uchwytu pomię­dzy naszymi siedzeniami do połowy opróżnioną puszkę coli. - A ja żyję. - Łyknął pośpiesznie i odłożył puszkę. - Sama osądź.

Nie spodobał mi się ton jego głosu. Nie o to chodzi, że użalał się nad sobą. Nie robił tego. W jego głosie brzmiała wro­gość. I, jak zauważyłam, przestał się jąkać.

- Tak - zaczęłam ostrożnie.

Jak już wspomniałam, prowadzenie rozmów jest specjalno­ścią ojca Dominika. Ja - to mięśnie w naszej małej rodzinie po­średników. Zdawałam sobie sprawę, że zapuszczam się na, nomen omen, głęboką i mętną wodę.

- Czytałam w gazecie, że test na oddech nie wykazał alkoho­lu - powiedziałam.

- Więc? - wybuchnął Michael, co mnie trochę przestraszyło - czego to dowodzi? Zamrugałam nerwowo.

- No, tego przynajmniej, że nie prowadziłeś po pijanemu. Wydawało się, że lekko się odprężył. Powiedział: „och”, a po­tem zapytał wyczekująco:

- Czy chcesz..

Spojrzałam na niego. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, a słońce, zanurzając się w wodzie, zalewało wszystko jaskrawopomarańczowym blaskiem. Światło odbijające się od szkieł Michaela sprawiło, że nie byłam w stanie odczytać wyrazu jego twarzy.

- Chcesz zobaczyć, gdzie to się stało? - wyrzucił z siebie, jakby bał się, że za chwilę zmieni zdanie.

- Eee, pewnie... Jeśli czujesz, że chciałbyś pokazać mi to miejsce.

- Chcę. - Odwrócił głowę w moją stronę, ale i tym razem nie widziałam wyrazu jego oczu. - Jeśli nie masz nic przeciw­ko temu. To dziwne, ale... ja naprawdę mam wrażenie, że po­trafiłabyś to zrozumieć.

Ha! - pomyślałam zarozumiale, proszę bardzo, ojcze Domi­niku! Całe to ględzenie o tym, jak to najpierw biję, a potem rozmawiam. Cóż, co ksiądz na to?

- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał niespodziewanie Michael, przerywając moje samozachwyty.

Rzuciłam mu zdumione spojrzenie.

- Zrobiłam co? - Nie miałam pojęcia, o czym mówi.

- Pobiegłaś za mną do wody - odparł cicho.

- Och. - Chrząknęłam. - O to chodzi. Cóż, widzisz, Mi­chael...

- Nieważne.

Znowu na niego spojrzałam. Uśmiechał się.

- Nie przejmuj się - powiedział. - Nie musisz mi mówić. Ja wiem. - Jego głos obniżył się o oktawę. Ogarnął mnie gwał­towny niepokój. - Wiem.

A potem wyciągnął rękę i przykrył dłonią moją dłoń.

O mój Boże! Poczułam, że przewraca mi się w żołądku jak wtedy na plaży.

Nagle wszystko stało się jasne. Michael Meducci nie tylko zadurzył się we mnie. O nie. To było znacznie, znacznie gorsze.

Michael Meducci sądził, że to ja zadurzyłam się w nim.

Michael Meducci sądził, że to coś więcej niż zadurzenie. Michael Meducci sądził, że się w nim zakochałam.

Miałam do powiedzenia tylko jedno słowo, ale ponieważ nie mogłam powiedzieć go głośno, powiedziałam je sobie w du­chu: Fuj!

To jest, może i dobrze wyglądał w piance i bez i w ogóle... ale Michael Meducci i tak nie jest...

No cóż, taki jak Jesse.

Tak właśnie będzie odtąd wyglądało moje życie uczuciowe, czyż nie? - pomyślałam gorzko.

9

Ostrożnie i powoli próbowałam wydobyć rękę spod dłoni Michaela. - Och - powiedział, uwalniając moją rękę, aby chwycić za kierownicę. - Zbliżamy się... to jest... do miejsca wypadku.

Z uczuciem paskudnej ulgi spojrzałam w prawo. Jechaliśmy niezbyt szybko autostradą numer 1. Piaski plaży Carmelu ustąpiły majestatycznym klifom Big Sur. Jeszcze parę kilome­trów, a dotarlibyśmy do sekwojowych zagajników i latarni morskiej. Big Sur przyciągał pieszych turystów i amatorów kempingu, jak również wszystkich, którzy lubią wspaniałe wi­doki i zachwycające piękno natury. Co do mnie, widoki ow­szem, ale co do natury, to dziękuję bardzo... zwłaszcza po drob­nym wypadku z trującym bluszczem, który zdarzył się w tydzień lub dwa po moim przyjeździe do Kalifornii.

A jeśli chodzi o kleszcze, to nawet o tym nie mówmy.

Big Sur - albo przynajmniej droga wijąca się wzdłuż wy­brzeża - też ma kilka ostrych zakrętów. Michael pokonywał praktycznie na ślepo jeden z nich, kiedy z przeciwnej strony wyskoczył z łoskotem winnebago. Miejsca było trochę mało jak na dwa samochody i biorąc pod uwagę, że od urwiska dzie­liła nas jedynie metalowa barierka, sytuacja stała się odrobinę denerwująca. Michael zdołał się jednak cofnąć - nie jechali­śmy aż tak szybko - a potem zjechał na bok, pozwalając winne­bago minąć nas w odległości zaledwie metra czy coś koło tego.

- Rany - sapnęłam, oglądając się na wielki wóz turystyczny.

- To trochę niebezpieczne, co? Michael wzruszył ramionami.

- Należy trąbić, kiedy się wyjeżdża zza tego zakrętu. Żeby kierowca za skałą wiedział, że się zbliżasz. Ten facet widocznie o tym nie wiedział, bo jest przyjezdny. - Michael odchrząknął.

- Tak właśnie było, eee, w sobotę wieczorem. Wyprostowałam się w fotelu.

- To tu właśnie - przełknęłam - to się stało?

- Tak. - Michael mówił tym samym tonem co przed chwilą. - To tutaj.

I tak było. Teraz, kiedy się o tym dowiedziałam, zobaczyłam wyraźnie czarne ślady po kołach wozu Josha, który usiłował zahamować przed upadkiem w przepaść. Spory fragment barierki już wymieniono. Nowiutki metal lśnił w miejscu, gdzie kończyły się ślady kół. Zapytałam cicho:

- Czy możemy się zatrzymać?

- Pewnie.

Za zakrętem znajdował się rodzaj skalnego tarasu widoko­wego, w odległości kilkunastu metrów od miejsca, w którym samochody minęły się o włos. Michael wjechał tam i wyłączył silnik.

- Punkt obserwacyjny - powiedział, wskazując drewnianą tabliczkę z napisem: PUNKT OBSERWACYJNY. NIE ŚMIECIĆ. - Mnó­stwo ludzi tu przyjeżdża w sobotę wieczorem. - Michael od­chrząknął, patrząc na mnie znacząco. - I tu parkują.

Muszę stwierdzić, że aż do tamtej chwili nie miałam poję­cia, że potrafię poruszać się tak szybko. Odpięłam pas i wy­skoczyłam z auta szybciej, niż zdążylibyście powiedzieć: „ektoplazma”.

Słońce prawie już zaszło i robiło się chłodno. Objęłam się rękami, stając na palcach, żeby wyjrzeć poza krawędź skały. Wiatr od morza, znacznie gwałtowniejszy i zimniejszy niż w dole, na plaży, chłostał mnie po twarzy. Rytmiczne pulsowanie morza pod nami zagłuszało samochody sunące autostradą numer 1.

Zwróciłam uwagę na brak mew i innych ptaków.

To mogła być wskazówka. Jak zwykle jednak ją przeoczyłam.

Skupiłam się na stromiźnie urwiska. Dziesiątki metrów w dole wzburzone fale oblewały potężne głazy, które oderwały się od skał wybrzeża w czasie kolejnych trzęsień ziemi. Na tego ro­dzaju brzegu nie zdarzali się śmiałkowie - nawet tacy jak Elvis w najlepszych czasach - mając ochotę skakać do wody.

Dziwnym trafem, poniżej miejsca, w którym samochód Josha zjechał z drogi, znajdowała się mała, piaszczysta plaża. Nie taka, na którą chodzi się opalać, ale odpowiednia na przyjemny piknik, o ile komuś chciałoby się ryzykować złamanie karku, schodząc na nią.

Michael musiał zauważyć moje spojrzenie, ponieważ ode­zwał się po chwili:

- Tak, tam wylądowali. Nie w wodzie. No, w każdym razie nie tak zaraz. Przyszła wysoka fala i...

Zadrżałam i odwróciłam wzrok.

- Czy jest jakaś droga, która prowadzi tam na dół?

- Oczywiście - powiedział, wskazując na przerwę w barierce. - Tam jest szlak. Używają go głównie turyści górscy, czasami zwykli wycieczkowicze. Plaża w dole to coś niesamowitego. W życiu nie widziałaś takich ogromnych fal. Ale do surfowania jest zbyt niebezpieczna. Za silne prądy.

Spojrzałam na niego z ciekawością.

- Byłeś tam na dole? - zapytałam. W moim głosie musiało brzmieć zdziwienie.

- Suze - odparł z uśmiechem - mieszkam tu całe życie. Nie ma za wielu plaż, na których nie byłem.

Skinęłam głową i odgarnęłam kosmyk włosów, który wiatr wciskał mi do ust.

- No więc, co się dokładnie zdarzyło tamtej nocy?

Zerknął ku jezdni. Było na tyle ciemno, że jadące szosą sa­mochody włączyły reflektory. Od czasu do czasu światło któ­regoś z nich padało na jego twarz. I tym razem nie sposób było zobaczyć jego oczu za szkłami okularów.

- Wracałem do domu z warsztatów w Esalen... - zaczął.

- Esalen?

- Tak. Z Instytutu Esalen. Nie słyszałaś o nim? - Pokręcił głową. - Mój Boże, myślałem, że jest powszechnie znany. - Musiałam mieć dość niepewny wyraz twarzy, bo zaraz dodał: - Cóż, w każdym razie byłem na wykładzie. „Kolonizacja innych światów i co to oznacza dla istot pozaziemskich na Ziemi”.

Usiłowałam się nie roześmiać. W końcu to ja rozmawiam z duchami. Kimże jestem, żeby twierdzić, że na innych plane­tach nie ma życia?

- No więc jechałem do domu, było chyba dosyć późno - a oni wyjechali zza tego zakrętu, nie zatrąbili ani razu, ani nic.

Skinęłam głową.

- Więc co zrobiłeś?

- Cóż, skręciłem, oczywiście, żeby ich wyminąć i wyrżną­łem w zbocze. Nie możesz tego zobaczyć, bo jest ciemno, ale mój przedni zderzak oderwał spory kawałek ziemi. A oni... skręcili w drugą stronę, była mgła, droga musiała być śliska, jechali szybko i...

Skończył bezbarwnym głosem, wzruszając ramionami:

- Spadli w przepaść.

Zadrżałam. To było niezależne ode mnie. Pamiętajcie, że już spotkałam tych ludzi. Nie pokazali się od najlepszej strony - w gruncie rzeczy próbowali mnie zabić - ale i tak było mi ich ogromnie żal. Przepaść była bardzo, bardzo głęboka.

- No i co zrobiłeś? - zapytałam.

- Ja? - Wydawał się zaskoczony moim pytaniem. - Uderzy­łem się w głowę i zemdlałem. Nie oprzytomniałem, dopóki ktoś nie zatrzymał się obok i mnie ocucił. Wtedy zapytałem, co się stało z drugim samochodem. A ten ktoś zapytał: „Jakim drugim samochodem?” Pomyślałem, że oni, no, wiesz, po pro­stu odjechali i przyznaję, że byłem trochę wkurzony. Nie ra­czyli wezwać karetki ani nic. A potem zobaczyliśmy wyrwę w barierce...

Zdążyłam już porządnie zmarznąć. Słońce zaszło, chociaż niebo na zachodzie wciąż mieniło się fioletem i czerwienią. Poczułam dreszcze i powiedziałam:

- Wsiądźmy do samochodu. Tak też zrobiliśmy.

Siedzieliśmy, wpatrując się w horyzont, który nabierał coraz głębszego odcienia błękitu. Reflektory przejeżdżających od czasu do czasu wozów rzucały snopy światła do wnętrza miniwana. Wewnątrz samochodu panowała niemal idealna cisza; nie słychać było szumu fal ani wiatru. Ogarnęło mnie straszli­we zmęczenie. W świetle zegara z deski rozdzielczej widzia­łam, że zbliża się pora kolacji. Mój ojczym Andy jest bardzo surowy, jeśli chodzi o ten posiłek. Należało się stawić. Kropka.

- Posłuchaj - powiedziałam, przerywając drętwe milczenie. - To, co się stało, to coś okropnego. Ale to nie twoja wina.

Popatrzył na mnie. W zielonej poświacie deski rozdzielczej widziałam, że uśmiecha się smutno.

- Naprawdę?

- Naprawdę - odparłam stanowczo. - To był wypadek, to jasne i oczywiste. Problem polega na tym, że... cóż, nie wszy­scy tak uważają.

Uśmiech zniknął.

- Kto tak nie uważa? Gliny? Mają moje zeznanie. Wydawali się usatysfakcjonowani. Pobrali mi krew. Nie stwierdzili obec­ności alkoholu czy narkotyków. Nie mogą...

- Nie - zaprzeczyłam pośpiesznie - nie gliny.

W jaki sposób, zastanawiałam się, mam mu to powiedzieć? Facet należy najwyraźniej do fanów UFO, więc teoretycznie nie powinien mieć problemu z duchami. Ale nigdy nie wiado­mo.

- Otóż - zaczęłam ostrożnie - zwróciłam uwagę, że od cza­su tego wypadku ciągle przytrafia ci się coś złego.

- Tak - powiedział Michael, a jego dłoń znowu wylądowała na mojej. - Gdyby nie ty, mógłbym nie żyć. Dwa razy urato­wałaś mi życie.

- Cha, cha - sapnęłam nerwowo, zabierając rękę i udając, że włos dostał mi się do ust i muszę go usunąć za pomocą tej właśnie ręki. - Eee, ale tak poważnie, nie zastanawiałeś się, no, wiesz, co się dzieje? Dlaczego nagle tyle... rzeczy zaczyna się wydarzać?

Uśmiechnął się znowu. Jego zęby w blasku szybkościomie­rza wydawały się zielone.

- To widocznie przeznaczenie - stwierdził.

- W porządku - zgodziłam się. Dlaczego ja? - Nie o to cho­dzi. Chodzi o te złe rzeczy. Jak w centrum. A potem na plaży...

Wzruszył tymi niewiarygodnie silnymi ramionami.

- W porządku - powtórzyłam. - Ale gdybyś tak się nad tym zastanowił, nie przyszłoby ci do głowy, że jedynym logicznym wyjaśnieniem mogłyby być... rozgniewane duchy?

Jego uśmiech zbladł.

- Co masz na myśli? Westchnęłam.

- Posłuchaj, to nie była żadna meduza. Wiesz o tym dosko­nale. Coś wciągało cię pod wodę, Michael.

Skinął głową.

- Wiem. Nie całkiem... Przywykłem, rzecz jasna, do prą­dów podwodnych, ale to...

- To nie był prąd. Ani meduza. Po prostu... hm, uważam, że powinieneś być ostrożny.

- O czym ty mówisz? - Patrzył na mnie zaintrygowany. - To brzmi prawie tak, jakbyś sugerowała, że padłem ofiarą... ja­kiejś demonicznej siły - Roześmiał się. W ciszy panującej w sa­mochodzie jego śmiech wydał się bardzo głośny. - Wywołanej śmiercią tych ludzi, którzy o mało nie zepchnęli mnie z drogi? Czy tak?

Popatrzyłam przez okno. Nie widziałam niczego poza fiole­towymi cieniami stromych skalnych ścian, ale nie odwracałam od nich wzroku.

- Tak. Dokładnie tak.

- Suze. - Michael ponownie sięgnął po moją rękę i tym razem ją uścisnął. - Czy chcesz mi powiedzieć, że wierzysz w duchy?

Odwróciłam głowę, spojrzałam mu prosto w oczy i powie­działam:

- Tak, Michael. Dokładnie tak. Znowu się roześmiał.

- Och, daj spokój. Czy naprawdę sądzisz, że Josh Saunders i jego przyjaciele są w stanie komunikować się zza grobu?

Sposób, w jaki wymówił imię Josha, kazało mi... sama nie wiem. Ale nie spodobało mi się to. Bardzo mi się to nie spodo­bało.

- To jest... - Michael puścił moją rękę i pochylił się, włącza­jąc silnik. - Przyjmij do wiadomości fakty: facet był głupim klockiem. Najbardziej imponującą rzeczą, jakiej dokonał, był upadek z urwistego brzegu w towarzystwie drugiego głupawe­go osiłka i ich równie tępych dziewczyn. Wiesz, niekoniecznie źle się stało, że zniknęli. Tylko zajmowali miejsce. Szczęka mi opadła.

- A co do ich zdolności odwołania się do jakichś ciemnych mocy - ciągnął, tonem głosu zamykając słowa „ciemne moce” w cudzysłów - w celu wywarcia zemsty za ich żałośnie głupią śmierć, to cóż, dzięki za ostrzeżenie, ale nie mam aż tak bujnej wyobraźni.

Wytrzeszczyłam na niego oczy Po prostu wytrzeszczyłam. Nie wierzyłam własnym uszom. A więc taki z niego wrażliwiec. Zdaje się, że zaczynał się jąkać i czerwienić tylko wtedy, gdy jego własne życie znajdowało się w niebezpieczeństwie. O cudze specjalnie nie dbał.

Chyba że umawiał się z kimś na piątek wieczorem, co ilu­struje uwaga, jaką uczynił, gdy wjeżdżaliśmy z powrotem na szosę:

- Hej - powiedział, puszczając oko. - Zapnij pas.

10

Opadłam na krzesło, gdy wszyscy sięgali po widelce. Ha! Nie spóźniłam się! Z technicznego punktu widze­nia - nie, ponieważ nikt nie zaczął jeszcze jeść.

- Gdzie byłaś, Suze? - zapytała mama, podając koszyczek z bułkami Ginie. Dobrze zrobiła. Inaczej, biorąc pod uwagę apetyty moich braci, koszyk zostałby opróżniony, zanim by do niej dotarł.

- Byłam - powiedziałam, podczas gdy Max, należący do moich braci wielki i okropnie zaśliniony pies, położył głowę na moich kolanach, co zwykle robi w porze posiłków, zwraca­jąc na mnie swoje łagodne brązowe oczy - na przejażdżce.

- Z kim? - zapytała mama obojętnym tonem, który wskazy­wał na to, że powinnam ważyć słowa, bo znajdę się w poważ­nych tarapatach.

Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, odezwał się Przy­ćmiony:

- Z Michaelem Meduccim. - Udał, że dusi się ze śmiechu. Andy uniósł brwi.

- To ten chłopiec, który był tu wczoraj wieczorem?

- Właśnie ten. - Rzuciłam Przyćmionemu mordercze spoj­rzenie, które wolał zignorować. Gina i Śpiący, jak zauważyłam, postarali się o to, żeby usiąść koło siebie, i zachowywali się dziwnie cicho. Ciekawa byłam, co bym zobaczyła, gdybym tak upuściła serwetkę i schylając się po nią, zajrzała pod stół. Praw­dopodobnie coś, czego nie miałabym szczególnej ochoty oglą­dać. Trzymałam więc serwetkę bezpiecznie na kolanach.

- Meducci - mruknęła mama. - Skąd ja znam to nazwisko?

- Z pewnością - odezwał się Profesor - myślisz o Medyceuszach, arystokratycznej włoskiej rodzinie, która wydała trzech papieży i dwie królowe Francji. Casimo jako pierwszy rządził Florencją, natomiast Lorenzo był mecenasem sztuki. Jego pro­tegowanymi byli między innymi Michał Anioł i Botticelli. Mama spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Otóż nie o tym myślałam.

Wiedziałam, czym to się skończy. Mama ma świetną i nieza­wodną pamięć. Jest jej to, oczywiście, potrzebne w pracy. Zda­wałam sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu, kiedy sobie przy­pomni, gdzie słyszała nazwisko Michaela.

- To ten, który miał wypadek podczas weekendu - powie­działam, żeby przyśpieszyć nieuniknione. - Wypadek, w któ­rym zginęło czworo uczniów z RLS.

Przyćmiony upuścił widelec, który z hałasem spadł na talerz.

- Michael Meducci? - Pokręcił głową. - Niemożliwe. To był Michael Meducci! Pieprzysz.

- Brad, licz się ze słowami - upomniał go ostro Andy. Przyćmiony powiedział: „przepraszam”, ale oczy mu się świeciły.

- Michael Meducci - powtórzył. - Michael Meducci zabił Marka Pulsforda?

- Nikogo nie zabił - parsknęłam. Zrozumiałam, że powin­nam była trzymać buzię na kłódkę. Teraz to się rozejdzie po całej szkole. - To był wypadek.

- Doprawdy, Brad - powiedział Andy - jestem pewien, że biedny chłopak nie chciał nikogo zabić.

- No dobrze, przepraszam - odparł Przyćmiony. - Ale Mark Pulsford był najlepszym rozgrywającym w całym stanie. Po­ważnie. Miał stypendium Uniwersytetu Kalifornijskiego. Był naprawdę świetny.

- Och, coś ty? No to jak cię znosił w swoim towarzystwie? - Śpiący, w rzadkim przebłysku poczucia humoru, wyszczerzył się do brata.

- Zamknij się - warknął Przyćmiony. - Byliśmy kiedyś ra­zem na imprezie.

- Ach tak - mruknął Śpiący z kpiną.

- Naprawdę. W zeszłym miesiącu, w dolinie. Mark był bom­bowy. - Złapał bułkę, wpakował ją niemal w całości do ust, a potem wymamrotał: - Dopóki nie zjawił się Michael Meducci i go nie zamordował.

Zauważyłam, że Gina przygląda mi się z jedną, tylko jedną, brwią uniesioną do góry. Nie zareagowałam.

- Do wypadku nie doszło z winy Michaela - oznajmiłam. - W każdym razie o nic go nie oskarżono.

Mama odłożyła widelec.

- Dochodzenie w sprawie wypadku jest w toku - zauważy­ła.

- Przy tylu wypadkach, do ilu tam doszło - powiedział oj­czym, nakładając parę szparagów na talerz mamy, a następnie podsuwając półmisek Ginie - na tym odcinku drogi, można by się spodziewać, że ktoś wreszcie jakoś go zabezpieczy.

- Wąski pas szosy - odezwał się Profesor tonem pogawędki - wzdłuż odcinka wybrzeża znanego jako Big Sur tradycyjnie uważa się za zdradziecki, a nawet wybitnie niebezpieczny. Często pogrążona we mgle, wijąca się i wąska górska droga nie zostanie prawdopodobnie, dzięki obrońcom historyczne­go dziedzictwa, rozbudowana. Niedostępność tego miejsca przyciągała poetów i artystów, którzy tam się osiedlili, na przy­kład Robinsona Jeffersa. Zachwycała go ponura dzikość oto­czenia.

Zamrugałam, patrząc na mojego najmłodszego brata. Jego fotograficzna pamięć, na co dzień męcząca, często bardzo się przydawała, zwłaszcza kiedy zbliżał się termin składania prac semestralnych.

- Dzięki za informacje - powiedziałam.

Profesor uśmiechnął się, ukazując oblepiony jedzeniem apa­rat ortodontyczny.

- Nie ma za co.

- Najgorsze w tym wszystkim jest to - podjął Andy, w dal­szym ciągu narzekając na warunki bezpieczeństwa panujące na tej szosie - że ten konkretny odcinek wydaje się szczególnie przyciągać młodych kierowców.

Przyćmiony, który pakował sobie ryż do ust, jakby to było jego pierwsze pożywienie od paru tygodni, zachichotał, mamrocząc:

- No, eee, tato.

Andy spojrzał na swego średniego syna.

- Wiesz, Brad - odezwał się łagodnie - w Ameryce, a jak słyszałem, w dużym stopniu także w Europie, uważa się za spo­łecznie akceptowalne odkładanie od czasu do czasu widelca i poświęcanie chwili na przeżuwanie.

- Tam odchodzi akcja - wyjaśnił Przyćmiony, odkładając zgodnie z sugestią ojca widelec, co sobie powetował mówiąc z pełną buzią.

- Co za akcja? - zainteresował się Andy.

Śpiący, który odzywa się tylko wtedy, kiedy nie ma innego wyj­ścia, od czasu pojawienia się Giny zrobił się niemal gadatliwy.

- Chodzi mu o punkt - oznajmił.

- Punkt? - zapytała nieco zdezorientowana mama.

- Punkt - potwierdził Śpiący. - Punkt obserwacyjny. Wszy­scy tam jeżdżą, żeby się całować w sobotę wieczorem. A przy­najmniej - tu Śpiący zachichotał - Brad i jego kumple.

Przyćmiony, bynajmniej nieobrażony tą oszczerczą uwagą, po­machał szparagiem, jakby to było cygaro, a następnie wyjaśnił:

- Punkt jest bombowy.

- Czy to tam - zainteresował się Profesor - zabierasz Deb­bie Mancuso? - Skrzywił się z bólu, gdy jeden z jego goleni został brutalnie zaatakowany pod stołem. - Auu!

- Nie chodzę z Debbie Mancuso! - ryknął Przyćmiony.

- Brad - warknął Andy. - Nie kop brata. Dawidzie, nie wspo­minaj imienia Debbie Mancuso przy stole. Mówiliśmy już o tym. Suze?

Spojrzałam na niego, unosząc brwi.

- Nie podoba mi się, że wsiadasz do samochodu z chłop­cem, który brał udział w tak poważnym wypadku, bez wzglę­du na to, czyja to była wina. - Andy spojrzał na mamę. - Zga­dzasz się ze mną?

- Obawiam się, że muszę - westchnęła. - Źle się z tym czu­ję. Meducci przeżywali ostatnio z pewnością trudne chwile...

- Na pytające spojrzenie ojczyma dodała: - To ich córka o mało nie utonęła parę tygodni temu. Pamiętasz?

- Och. - Andy kiwnął głową. - Na tym basenowym przyję­ciu. Zabrakło kontroli ze strony rodziców...

- Za to nie zabrakło alkoholu - powiedziała mama. - Biedny dzieciak, jak się wydaje, wypił za dużo i wpadł do wody. Nikt nie zauważył, a jeśli nawet, to nikt nic nie zrobił. Od tamtego czasu jest w śpiączce. Jeśli przeżyje, to z poważnym uszkodze­niem mózgu. Suze - mama odłożyła widelec - nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, żebyś się spotykała z tym chłop­cem.

Normalnie to by mnie ucieszyło, bo nie zależało mi specjal­nie na widywaniu się z tym facetem.

Ale musiałam, jeśli istniał cień nadziei, że zdołam go uchro­nić przed zajęciem miejsca na cmentarzu.

- Dlaczego? - Przełknęłam kawałek łososia. - To nie wina Michaela, że ma siostrę alkoholiczkę, która nie umie pływać. A poza tym, dlaczego rodzice pozwolili ośmioklasistce na udział w takim przyjęciu?

- Nad tą sprawą - powiedziała mama przez zęby - nie bę­dziemy się tutaj zastanawiali i doskonałe o tym wiesz. Musisz po prostu zadzwonić do tego młodego człowieka i powiedzieć mu, że mama zabroniła ci wsiadać z nim do samochodu. Jeśli miałby ochotę cię odwiedzić i pooglądać wideo, w porządku. Ale nie wsiądziesz z nim do samochodu.

Otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia. Tutaj? Spędzić wie­czór tutaj? Pod uważnym spojrzeniem Jesse'a? O mój Boże, tego właśnie mi potrzeba. Obraz wywołany tymi słowami na­pełnił mnie taką zgrozą, że porcja łososia, którą podniosłam do ust, spadła z widelca na moje kolana, skąd zgarnął ją natych­miast długi psi jęzor.

Mama dotknęła mojej ręki.

- Suze - powiedziała cicho - potraktuj to poważnie. Nie chcę, żebyś jeździła samochodem z tym chłopakiem.

Spojrzałam na nią zaciekawiona. To prawda, że w przeszłości byłam zmuszona jej nie słuchać, co wynikało głównie z okoliczno­ści, na które nie miałam wpływu. Ona jednak o tym nie wiedziała. W dużym stopniu udawało mi się to przed nią zataić. Z wyjątkiem tych przypadków, kiedy odprowadzała mnie do domu policja, co zdarzyło się zaledwie kilka razy i nie warto o tym wspominać.

Ponieważ jednak teraz sytuacja była inna, nie bardzo rozu­miałam, dlaczego czuła potrzebę powtórzenia swojego wyro­ku w sprawie Michaela Meducciego.

- W porządku, mamo - powiedziałam. - Dotarło to do mnie za pierwszym razem.

- Bardzo mi na tym zależy.

Przyjrzałam się jej. Nie chodzi o to, że sprawiała wrażenie, jakby miała poczucie... cóż, winy. Ale zdecydowanie coś wie­działa. Coś, czego nie chciała ujawnić.

To mnie specjalnie nie zaskoczyło. Jako dziennikarka tele­wizyjna mama często ma dostęp do informacji niekoniecznie przeznaczonych dla szerokiej publiczności. Nie należy rów­nież to tych dziennikarzy, którzy zrobiliby wszystko dla zdo­bycia przebojowej historii. Gdyby jakiś glina zdradził mamie tajną informację - a gliniarze często to robią, bo moja mama, przy swoich czterdziestu paru latach, nadal jest atrakcyjną kobietą i dowie się wszystkiego, jeśli tylko uśmiechnie się do kogo trzeba - wiedziałby, że mama zachowają dla siebie, jeśli o to poprosi. Taka już jest.

Zastanawiałam się, co może wiedzieć o Michaelu Meduccim oraz o wypadku, w którym zginęło czworo Aniołów.

Dość, żeby nie chcieć, abym się z nim prowadzała.

Nie uważam, że jest wobec niego szczególnie niesprawie­dliwa. Nie mogłam zapomnieć, co Michael powiedział, zanim wjechaliśmy na szosę. „Tylko zajmowali miejsce”.

Nagle przestałam obwiniać tych ludzi za to, że chcieli go utopić.

- Dobrze, mamo. Rozumiem.

Na oko usatysfakcjonowana mama wróciła do łososia, któ­rego Andy przyrządził po mistrzowsku, podając z delikatnym sosem koperkowym.

- No więc, jak zamierzasz mu to powiedzieć? - zapytała Gina pół godziny później, pomagając mi ładować naczynia do zmy­warki mimo nalegań mamy, że jako gość nie musi tego robić.

- Nie wiem - powiedziałam z wahaniem. - Pomijając to podobieństwo do Clarka Kenta...

- Na zewnątrz dziwak, w środku marzyciel?

- Tak. Poza tym, co jest bardzo pociągające, ma cechę, którą określiłabym jako...

- Nachalność? - podsunęła Gina, opłukując salaterkę, którą następnie wręczyła mi, abym umieściła ją w zmywarce.

- Może. Nie wiem.

- Jego pojawienie się tutaj wczoraj wieczorem było nachalne - stwierdziła. - Nawet nie zadzwonił. Żaden chłopak nie zacho­wał się tak wobec mnie. - Pomachała ręką i pstryknęła palcami.

Wzruszyłam ramionami. Na wschodzie to wygląda inaczej. W mieście nie wpada się do znajomych, nie uprzedzając ich telefonicznie. W Kalifornii, jak się przekonałam, takie przy­padkowe wizyty „przejazdem” są absolutnie do przyjęcia.

- Ale nawet nie próbuj, Simon, udawać - ciągnęła Gina - że ci zależy. Nie podoba ci się ten facet. Nie wiem, jaki masz po­wód, żeby się z nim spotykać, ale to z pewnością nie ma nic wspólnego z hormonami.

Przypomniało mi się, jak byłyśmy przyjemnie zaskoczone, kiedy Michael zdjął na plaży koszulę.

- Mogłoby tak być - westchnęłam.

- Proszę. - Gina podała mi naręcze sztućców. - Ty i superdziwak? Nie. A teraz powiedz mi, co się dzieje między tobą a tym chłopakiem?

Wbiłam wzrok w sztućce, które wkładałam do zmywarki.

- Nie wiem. - Nie mogłam jej przecież powiedzieć prawdy. - Tylko że... Mam takie poczucie, że za tym wypadkiem kryje się coś, o czym on nie chce mówić. Moja mama chyba coś na ten temat wie. Zauważyłaś?

- Zauważyłam - odparła Gina, nie tyle ponurym, ile specjal­nie radosnym głosem.

- No, więc... Po prostu ciągle się zastanawiam, co tam na­prawdę zaszło. W noc katastrofy. Ponieważ... cóż, dziś po po­łudniu to wcale nie była meduza.

Gina pokiwała głową.

- Tak myślałam. Przypuszczam, że to ma jakiś związek z tym twoim pośredniczeniem, tak?

- Coś w tym rodzaju - mruknęłam zmieszana.

- No tak. Co mogłoby również wyjaśnić to drobne zajście z lakierem do paznokci, hę?

Nie byłam w stanie wydusić słowa. Nie przestałam wkładać sztućców do plastikowych przegródek w drzwiach zmywarki. Widelce, łyżki, noże.

- W porządku. - Gina zakręciła wodę i wytarła ręce w ścier­kę. - Co mam zrobić?

Zamrugałam zdziwiona.

- Ty? Nic.

- Daj spokój. Znam cię, Simon. Nie opuściłaś w zeszłym roku siedemdziesięciu dziewięciu godzin wychowawczych, ponieważ miałaś ochotę zjeść spokojnie śniadanie w MacDonaldzie. Wiem doskonale, że walczyłaś z duchami, aby ten świat był bezpieczniejszym miejscem dla naszych dzieci. No więc, co mogę dla ciebie zrobić? Kryć cię?

Zagryzłam wargi.

- Dobrze - powiedziałam z wahaniem.

- Posłuchaj, o mnie się nie martw. Jake obiecał zabrać mnie na rozwożenie pizzy, co jest do jakiegoś stopnia pociągające, jeśli komuś nie przeszkadza siedzenie w samochodzie pełnym pizzy pepperoni i ananasowej. Ale jeśli chcesz, zostanę tutaj, z Bradem. Zaprosił mnie na oglądanie swojego ulubionego filmu.

Wciągnęłam powietrze.

- Chyba nie Jeździec piekieł... ?

- Zgadza się.

Wdzięczność ogarnęła mnie niczym jedna z fal, które po­zbawiły mnie wcześniej przytomności.

- Zrobiłabyś to dla mnie?

- Dla ciebie, Simon, wszystko. No więc, co się szykuje?

- W porządku. - Rzuciłam ścierkę, którą ściskałam w garści. - Gdybyś została w domu i udawała, że jestem w pokoju na górze i meczą mnie bóle miesiączkowe, to będę cię czciła do końca życia. Nie zadają kłopotliwych pytań, jeśli chodzi o bóle miesiączkowe. Powiedz, że jestem w wannie, a potem, trochę później, że położyłam się wcześniej spać. Gdyby ktoś do mnie dzwonił, odbierzesz?

- Jak sobie życzysz, królowo Alef.

- Och, Gino. - Złapałam ją za ramiona i potrząsnęłam lek­ko. - Jesteś najlepsza. Rozumiesz? Najlepsza. Nie marnuj się dla moich braci. Stać cię na dużo więcej.

- Ty tego zwyczajnie nie widzisz - powiedziała Gina, kręcąc w zadumie głową. - Twoi bracia są bardzo przystojni. No, z wy­jątkiem tego małego rudzielca. Poza tym... - Ja kierowałam się do telefonu, żeby zadzwonić do ojca Dominika. - Oczekuję zadośćuczynienia.

- Wiesz, że dostaję tylko dwadzieścia dolców na tydzień kie­szonkowego, ale możesz to dostać...

- Nie chcę twoich pieniędzy - skrzywiła się Gina. - Ale przy­jemnie byłoby usłyszeć jakieś wyjaśnienia. Nigdy nic nie mó­wiłaś. Wykręcałaś się od odpowiedzi. Ale teraz jesteś mi to win­na. - Zmrużyła oczy. - Dla ciebie wysiedzę na seansie Jeźdźca piekieł. To bardzo dużo. I owszem - dodała, zanim zdążyłam otworzyć usta - będę milczała. Obiecuję, że nie zadzwonię do „Enquirera” albo „People”.

Odparłam na to z całą godnością, na jaką było mnie w tym momencie stać:

- Nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabyś postąpić inaczej. A potem podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer ojca Dominika.

11

- No więc, za czym dokładnie mam się rozglądać? - zapyta­łam, oświetlając latarką piaszczystą dróżkę.

- Nie jestem pewien - powiedział ojciec Dominik, który wyprzedzał mnie o parę kroków. - Spodziewam się, że będziesz wiedziała, kiedy to znajdziesz.

- Wspaniale - mruknęłam.

To nie było byle co, schodzić po ciemku zboczem góry. Gdy­bym mogła przewidzieć, że na tym właśnie będzie polegała propozycja ojca Dominika, pewnie zwlekałabym z telefonem. Zostałabym w domu i oglądała Jeźdźca piekieł. Albo przynaj­mniej próbowała odrobić geometrię. Nie żartuję. Już raz o ma­ło nie zginęłam w tym miejscu. Twierdzenie Pitagorasa nie budziło we mnie takiego przerażenia.

- Nie martw się - odezwał się za mną głos, w którym brzmia­ło lekkie rozbawienie. - Tutaj nie ma trującego bluszczu.

Odwróciłam głowę, posyłając Jesse'owi sarkastyczne spoj­rzenie, jakkolwiek wątpię, aby był w stanie je dostrzec. Księżyc - o ile w ogóle był jakiś księżyc - ukrywał się za gęstą zasłoną chmur. Mgła wspinała się po zboczu, po którym właśnie scho­dziliśmy, i zbierała się w zagłębieniach na dróżce, wirując gwał­townie za każdym postawieniem stopy, jakby dotknięcie czło­wieka było jej niemiłe. Starałam się nie myśleć o filmach, w których ludziom w takiej mgle przytrafiają się różne okrop­ne rzeczy. Wiecie, o jakich filmach mówię.

Unikałam też myśli o trującym bluszczu, o który mogłam się ocierać. Jesse oczywiście żartował, ale jak zwykle czytał w moich myślach: nienawidzę szpecących wysypek.

A o wężach to już w ogóle nie wspomnę, chociaż miałam wszelkie powody, by podejrzewać, że leżą gdzieś zwinięte w kłębek na tej żałosnej imitacji górskiej perci, czekając tylko, kiedy będą mogły się uraczyć kawałkiem miękkiego ciała z mo­jej łydki tuż powyżej adidasów.

- Tak - usłyszałam głos ojca Dominika. Mgła wchłonęła go całkowicie, widziałam jedynie maleńki punkcik żółtego światła jego latarki. - Tak, widzę, że policja już tu była. To tutaj widocznie odpadł ten kawałek barierki. Widać ślady w ziel­sku.

Brnęłam na ślepo, używając latarki głównie do wypatrywa­nia węży, jak również do tego, żeby upewnić się, że nie spadnę za chwilę w przepaść z wysokości kilkudziesięciu metrów wprost we wzburzoną morską głębię. Jesse już dwa razy odciągał mnie delikatnie od brzegu ścieżki, gdy zagapiłam się na jakąś podej­rzaną gałąź.

Teraz o mało nie zleciałam, zderzając się z ojcem Domini­kiem, który zatrzymał się na środku ścieżki i przykucnął. W ogóle go nie zobaczyłam i oboje z Jesse'em musieli złapać mnie za różne części stroju, żebym nie straciła równowagi. To było tro­chę krępujące.

- Przepraszam - wymamrotałam, zawstydzona tym, jaka je­stem niezgrabna. - Eee, co ksiądz robi?

Ojciec Dominik uśmiechnął się w ten swój wkurzająco - cierpliwy sposób i odparł:

- Przyglądam się pewnemu dowodowi rzeczowemu. Wspo­mniałaś, że twoja mama chyba wie coś więcej na ten temat, a ja mam wrażenie, że wiem, o co chodzi.

Zapięłam wiatrówkę, by uchronić szyję przed chłodnym noc­nym powietrzem. W Kalifornii była wiosna, ale tutaj, na wy­brzeżu temperatura na pewno wynosiła nie więcej niż pięć stop­ni. Na szczęście zabrałam rękawiczki - w charakterze ochrony przed trującym bluszczem - teraz jednak spełniały podwójną funkcję, nie pozwalając moim palcom zesztywnieć z zimna.

- Co ksiądz ma na myśli?

Nie wpadłam na to, żeby zabrać czapkę, więc uszy miałam jak sopelki lodu, a włosy, smagane zimnym wiatrem od morza, chłostały mnie po twarzy.

- Spójrz na to. - Ojciec Dominik oświetlił miejsce, w któ­rym ziemia była zryta, a trawa pognieciona. - Tutaj, jak sądzę, spadł kawałek barierki. Czy zauważasz coś dziwnego?

Wyciągnęłam włosy z ust, rozglądając się nerwowo za wężami. - Nie.

- Ten konkretny fragment barierki odpadł, jak się wydaje, w jednym kawałku. Samochód musiał poruszać się z dużą prędkością, żeby zerwać tak mocne metalowe zabezpieczenie, ale fakt, że odpadł cały fragment, każe podejrzewać, iż metalo­we śruby, którymi był umocowany, musiały puścić.

- Albo zostały wcześniej poluzowane - podpowiedział Jesse cicho.

Zerknęłam w jego stronę i zatrzepotałam powiekami. Jako nieżyjący, Jesse nie odczuwał takiego dyskomfortu jak ja. Zim­no mu nie dokuczało, chociaż wiatr szarpał jego koszulą, od­słaniając pierś, która, czego zapewne nie muszę dodawać, była równie atletyczna, jak u Michaela, tylko nie taka blada.

- Poluzowane? - Po raz drugi tego dnia zaczęłam szczękać zębami. - Czym to mogło być spowodowane? Rdzą?

- Myślałem raczej o rozmyślnym działaniu człowieka - po­wiedział Jesse spokojnie.

Popatrzyłam na księdza, potem na ducha, i znów na księdza. Ojciec Dominik wyglądał na równie zaniepokojonego jak ja. Jesse nie został, ściśle rzecz ujmując, zaproszony na tę wyciecz­kę, ale zjawił się, kiedy udałam się na koniec podjazdu, gdzie miał na mnie czekać ojciec Dominik. Ojciec Dominik żywo zareagował na wieści, jakie mu przekazałam - o zamachu na życie Michaela na plaży, a potem o jego dziwnej wypowiedzi w samochodzie. Musimy, jak oświadczył, natychmiast odna­leźć Anioły z RLS.

A najłatwiej było to zrobić, udając się na miejsce, gdzie stra­ciły życie. A zakątek ten nie należał do takich, które w nocy mogli bezpiecznie odwiedzać sześćdziesięcioletni ksiądz i szes­nastoletnia dziewczyna.

Nie mam pojęcia przed czym Jesse zamierzał zapewnić nam ochronę, zjawiając się bez zaproszenia. Przed niedźwiedzia­mi? Ale zjawił się i, jak się wydawało, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się tu wydarzyło.

- Jak to, działaniu człowieka? - zapytałam. - O czym ty mówisz?

- Po prostu uważam, że to dziwne, iż odpadł cały fragment barierki, podczas gdy reszta, o czym się przekonaliśmy, ogląda­jąc ją niedawno, nawet się nie wygięła pod wpływem uderze­nia.

Ojciec Dominik zamrugał nerwowo.

- Sugerujesz, że ktoś obluzował śruby, przewidując, że sa­mochód uderzy w barierę. Czy tak, Jesse?

Jesse skinął głową. Zrozumiałam, do czego zmierza, ale do­piero po dłuższej chwili.

- Zaraz, zaraz, chcesz powiedzieć, że Michael specjalnie ob­luzował śruby na tym odcinku, tak żeby Josh i reszta spadli z urwiska?

- Ktoś z pewnością to zrobił. I mógł to być twój Michael. To mnie dotknęło. Nie sugestia, że Michael mógł zrobić coś tak przerażającego, ale to, że Jesse nazwał Michaela „moim”.

- Chwileczkę... - zaczęłam. Jednak ojciec Dominik, co nie jest dla niego typowe, przerwał mi.

- Muszę się zgodzić z Susannah, Jesse - powiedział. - Nie ma wątpliwości, że bariera nie spełniła swojej roli. Co więcej, musiała tu wystąpić jakaś poważna wada konstrukcyjna. Sugerować jednak, że ktoś mógł celowo...

- Susannah - nie dawał za wygraną Jesse - czy nie mówiłaś przypadkiem, że Michael nie lubił tych ludzi, którzy zginęli w wypadku?

- No... powiedział, że tylko zajmowali miejsce. Ale poważ­nie, Jesse, gdyby tak rzeczywiście było, Michael musiałby wie­dzieć, że zbliża się samochód Josha. A niby skąd? Musiałby na nich czekać, a potem, kiedy zaczęli objeżdżać skałę, specjalnie przyspieszyć...

- Cóż... - Jesse wzruszył ramionami. - Tak.

- Niemożliwe. - Ojciec Dominik wyprostował się, strzepu­jąc ziemię z kolan. - Odmawiam brania pod uwagę takiej możliwości. Ten chłopiec miałby zamordować kogoś z zimną krwią? Nie wiesz, co mówisz, Jesse. Cóż, ma najlepsze wyniki z egzaminów semestralnych w całej szkole. Należy do klubu szachowego. Poklepałam ojca Dominika po ramieniu.

- Przykro mi, że akurat ja muszę ojcu to powiedzieć, ale szachiści mogą zabijać tak samo, jak wszyscy inni. - Spojrza­łam na podłużny ślad na ziemi w miejscu, gdzie leżał fragment barierki. - Pytanie tylko: dlaczego? To jest, dlaczego miałby zrobić coś takiego?

- Sądzę - powiedział Jesse - że jeśli się pośpieszymy, to mamy szansę się dowiedzieć.

Wskazał ręką przed siebie. Chmury nad naszymi głowami rozstąpiły się na moment i mogliśmy zobaczyć wąziutkie pa­semko plaży u podnóża skały. W świetle księżyca rysowały się cztery zjawy skupione wokół małego ogniska.

- O Boże - krzyknęłam, gdy znów zapadła ciemność. - Aż na dół? Tam na pewno są węże.

Ojciec Dominik ruszył energicznym krokiem w dół. Omijałam właśnie korzeń, który nieco przypominał węża, gdy Jesse zauważył:

- Węże nie wychodzą w nocy. To było dla mnie coś nowego. - Nie?

- Zwykle nie. A zwłaszcza nie w takie zimne wilgotne noce jak ta. Lubią słońce.

Cóż, przyjęłam to z ulgą. Zaczęłam się jednak, mimo woli, zastanawiać nad kleszczami. Czy kleszcze wychodzą w nocy?

To trwało wieki - byłam pewna, że obudzę się z nogami w gipsie - ale w końcu dotarliśmy na dół, chociaż ostatnie dwa­dzieścia metrów były tak strome, że praktycznie biegłam. Wca­le nie z własnej woli.

Na plaży fale huczały tak głośno, że zagłuszyły nasze przybycie. W powietrzu unosił się ciężki zapach soli. Kiedy nasze stopy za­nurzyły się w wilgotnym piasku, uświadomiłam sobie, dlaczego nie słychać mew: zwierzęta i ptaki nie przepadają za duchami.

A na tej akurat plaży duchów było pełno.

Śpiewały. Nie żartuję. Śpiewały, siedząc wokół małego ogni­ska. Nie uwierzycie, co śpiewały. Dziewięćdziesiąt dziewięć bute­lek piwa na ścianie. Poważnie. Były przy pięćdziesiątej siódmej.

Mówię wam, jeśli tak mam spędzać wieczność po śmierci, to mam nadzieję, że zjawi się jakiś pośrednik i wybawi mnie z nieszczęścia.

- W porządku - powiedziałam, ściągając rękawiczki i wsu­wając je do kieszeni. - Jesse, ty zajmiesz się chłopakami, dziew­czyny biorę na siebie. Ojcze D, ksiądz dopilnuje, żeby żadne z nich nie uciekło w stronę morza, dobrze? Już raz dzisiaj pły­wałam i proszę mi wierzyć, woda jest naprawdę zimna.

Ojciec Dominik chwycił mnie za ramię, gdy ruszyłam w stronę oświetlonej płomieniami gromadki.

- Susannah! - krzyknął szczerze poruszony. - Z pewnością nie... nie spodziewasz się, że my...

- Ojcze D - spojrzałam na niego zaskoczona - dziś po połu­dniu te dranie usiłowały mnie utopić. Proszę wybaczyć, jeśli nie mam ochoty do nich podejść i zapytać, czy napiją się z nami piwa. Chodźmy im dokopać w nadprzyrodzone tyłki.

Ojciec Dominik mocniej zacisnął palce na moim ramieniu.

- Susannah, ile razy mam ci powtarzać? Jesteśmy mediatorami. Naszym zadaniem jest niesienie pomocy zagubionym duszom, a nie pogłębianie ich bólu i smutku przez stosowanie przemocy.

- Coś księdzu powiem. Jesse i ja ich przytrzymamy, a ksiądz będzie im niósł pomoc. To jedyny sposób, żeby księdza wysłu­chały Nie są specjalnie komunikatywne.

- Susannah - powtórzył ojciec Dominik.

Tym razem jednak nie zdołał dokończyć, ponieważ nagle odezwał się Jesse:

- Zostańcie tu oboje, dopóki nie dam znać, że możecie się ruszyć.

A potem pomaszerował przez plażę w stronę duchów. Ha, domyślam się, że znudziło mu się słuchanie naszych kłótni. Cóż, trudno było mieć do niego pretensję. Ojciec Dominik powiódł za nim zmartwionym wzrokiem.

- O mój Boże - westchnął - nie sądzisz chyba, Susannah, że on zrobi coś... gwałtownego?

Westchnęłam. Jesse nigdy nie zachowuje się gwałtownie.

- Nie. Prawdopodobnie spróbuje z nimi porozmawiać. Tak chyba będzie lepiej. To znaczy duch z duchami... Mają wiele wspólnego.

- Ach - mruknął ojciec Dominik, kiwając głową. - Tak, ro­zumiem. Bardzo mądrze. Doprawdy, bardzo mądrze.

Anioły były przy siedemnastej butelce piwa, gdy zauważyły Jesse'a.

Jeden z chłopców zaklął paskudnie, ale zanim zdążyli się zdematerializować, Jesse przemówił tak cicho, że nie byliśmy w stanie go usłyszeć. Widzieliśmy tylko, jak Jesse - świecąc trochę, jak to duchy - rozmawia z nimi, a potem siada na pia­sku, nie przestając mówić.

Ojciec Dominik, który śledził tę scenę bardzo uważnie, mruknął:

- Świetny pomysł, żeby najpierw wysłać Jesse'a. Wzruszyłam ramionami.

- Chyba tak.

Zdaje się, że na mojej twarzy odmalowało się rozczarowanie w związku z tym, że ominęła mnie pierwszorzędna bójka, bo oj­ciec Dominik oderwał wzrok od grupy przy ognisku i uśmiech­nął się do mnie szeroko.

- Z małą pomocą Jesse'a może jeszcze zrobimy z ciebie me­diatora - powiedział.

Gdyby miał pojęcie, ile duchów udało mi się odesłać do in­nego świata, zanim poznałam ich obu! - pomyślałam. Nie powiedziałam jednak tego głośno.

- A co porabia twoja przyjaciółka Gina, gdy ty jesteś poza domem? - zainteresował się ojciec Dominik.

- Och, kryje mnie.

Ojciec Dominik uniósł brwi niemile zaskoczony.

- Kryje cię? Twoi rodzice nie wiedzą, że tu jesteś?

- Och, jasne, ojcze D - parsknęłam kpiąco. - Powiedziałam mamie, że udaję się na Big Sur, żeby poszukać duchów zmar­łych nastolatków. Litości!

Zmieszał się. Jako duchowny ojciec Dominik nie pochwala kłamstwa, zwłaszcza jeśli dotyczy stosunków dzieci z rodzica­mi, których jemu podobni zawsze zalecają szanować i słuchać. Sądzę jednak, że gdyby Bóg naprawdę chciał, abym przestrze­gała tej zasady, nie uczyniłby mnie pośredniczką. Te dwie rze­czy po prostu nie idą w parze.

- Wygląda na to - ciągnął ojciec Dominik - że nie było ci trudno powiedzieć o tym Ginie.

- Nie zrobiłam tego. Ona jakoś... sama się domyśliła. Kie­dyś obie poszłyśmy do takiego medium i... - głos mi się zała­mał. Mówiąc o madame Zarze, przypomniałam sobie, co Gina powtórzyła mi o mojej jedynej miłości, która ma trwać całe życie. Czy to może być prawda? Zadrżałam, ale tym razem nie miało to nic wspólnego z zimnem.

- Rozumiem - powiedział ojciec Dominik. - Interesujące. Nie sprawia ci przykrości opowiadanie przyjaciołom o swoich nadzwyczajnych umiejętnościach, ale własnej matce nie chcesz nic powiedzieć.

Niedawno pokłóciliśmy się już na ten temat, więc tylko prze­wróciłam oczami.

- Przyjaciółce - sprostowałam. - Nie „przyjaciołom”. Tylko Gina o tym wie. Ale nie wie wszystkiego. Na przykład nie ma pojęcia o Jessie.

Ojciec Dominik ponownie zerknął w kierunku ogniska. Jesse wydawał się zaabsorbowany rozmową z Joshem i pozo­stałymi. Nie odrywali od niego wzroku. Dziwne, że rozpalili ognisko. Nie czuli ciepła, tak samo jak nie mogli upić się pi­wem, które usiłowali ukraść, ani utopić się w wodzie, w której się zanurzali. Zastanawiałam się, po co zadali sobie trud. Roz­palenie ognia kosztowało ich zapewne dużo energii.

Z całej czwórki emanowało to samo subtelne światło, które wydzielał Jesse - nie na tyle silne, żeby coś przy nim widzieć w tak ciemną noc, ale na tyle silne, żeby stwierdzić, iż nie są całkiem... cóż słowo „ludźmi” nie bardzo pasuje, ponieważ byli, oczywiście, ludźmi. W każdym razie niedawno.

Słowo, którego mi zabrakło, to pewnie „żywi”.

- Ojcze D - odezwałam się nagle - czy wierzy ksiądz w me­dia? To znaczy, czy są prawdziwi? Jak mediatorzy?

- Jestem pewny, że niektórzy tak.

- Cóż - mówiłam pośpiesznie, bojąc się, że zaraz zmienię zdanie - ta kobieta medium, do której poszłyśmy kiedyś z Giną, wiedziała, że jestem pośredniczką. Nie mówiłam jej tego ani nic. Po prostu wiedziała. I powiedziała coś dziwnego. W każ­dym razie Gina tak twierdzi. Ja tego nie pamiętam. Ale z tego, co mówiła Gina, mam przeżyć jedną prawdziwą miłość.

Ojciec Dominik spojrzał na mnie z góry. Czy to moja wy­obraźnia, czy wydawał się rozbawiony?

- A planowałaś, że przeżyjesz ich wiele?

- No, niezupełnie - bąknęłam, trochę zmieszana. Każdy by się zmieszał. Facet jest księdzem. - Ale to dziwne. To medium, madame Zara, mówiła jeszcze o tej jedynej miłości, że ma trwać całe moje życie. - Przełknęłam ślinę. - A może całą wieczność. Nie pamiętam.

- Och... - Ojciec Dominik nagle spoważniał. - Mój Boże.

- To samo powiedziałam. To znaczy... cóż, pewnie nie wie­działa, o czym mówi. Bo to brzmi nieprawdopodobnie, praw­da? - zapytałam z nadzieją.

Ku mojemu rozczarowaniu ojciec D stwierdził:

- Nie, Susannah, to nie brzmi nieprawdopodobnie. Nie dla mnie.

Powiedział to w taki sposób... No, nie wiem. Coś w jego głosie kazało mi zapytać:

- Czy był ksiądz kiedyś zakochany? Zaczął grzebać w kieszeniach płaszcza.

Wiedziałam, czego tak uporczywie szuka: paczki papierosów. Wiedziałam również, że jej nie znajdzie - rzucił palenie wiele lat temu i trzymał tylko jedną paczkę na wyjątkowe okazje. A ta paczka, co było mi przypadkiem wiadome, znajdowała się w je­go gabinecie, w szkole.

Wiedziałam także, że zaczął jej szukać, ponieważ jest w stre­sie. Ciągnęło go do papierosów tylko wtedy, gdy coś szło nie tak, jak się spodziewał.

Przeżył kiedyś miłość, to było jasne jak słońce. Unikał mo­jego wzroku.

Nie byłam zaskoczona. Ojciec Dominik był stary i był księ­dzem, ale jego powierzchowność nadal robiła wrażenie, przy­pominał Seana Connery'ego.

- Była pewna młoda kobieta. Kiedyś dawno - odezwał się w końcu, kiedy jego poszukiwania spełzły na niczym.

Aha. Z jakiegoś powodu wyobraziłam sobie Audrey Hepburn. Wiecie, w tym filmie, w którym gra zakonnicę. Może ojciec Dominik i jego prawdziwa miłość poznali się w szkole dla księży i zakonnic! Może ich miłość była zakazana, jak na filmie!

- Czy poznał ją ksiądz, zanim przyjął, eee, święcenia, czy jak to się tam nazywa? - zapytałam, starając się zachować obojętny ton głosu. - Czy potem?

- Przed, oczywiście! - Wydawał się zaszokowany. - Na mi­łość boską, Susannah!

- Byłam tylko ciekawa. - Wpatrywałam się w Jesse'a przy ognisku, by ojciec Dominik nie czuł się zmieszany, że mu się przyglądam. - To znaczy, nie musimy o tym mówić, jeśli ksiądz nie chce. - Ale nie mogłam się powstrzymać. - Czy ona...

- Byłem w twoim wieku - powiedział ojciec Dominik, jak­by chciał mieć to z głowy - W szkole średniej. Była trochę młodsza.

Z trudem wyobrażałam sobie ojca Dominika w szkole śred­niej. Nie wiedziałam nawet, jakiego koloru miał włosy, zanim stały się śnieżnobiałe.

- To było... - jąkał się ojciec D z nieobecnym wyrazem ja­snoniebieskich oczu. - To... cóż, to by i tak nie wyszło.

- Wiem. - Nagle wszystko zrozumiałam. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale sposób, w jaki powiedział, że to by nie wy­szło, dał mi do myślenia. - Była duchem, tak?

Ojciec Dominik tak gwałtownie wciągnął powietrze, że przez sekundę bałam się, że dostał ataku serca albo czegoś w tym ro­dzaju.

Zanim jednak miałam okazję udzielić mu pomocy metodą usta - usta, Jesse wstał i zaczął iść w naszą stronę.

- O, popatrz - powiedział ojciec Dominik z widoczną ulgą. - Jesse wraca.

Przeszła mi irytacja, jaką zwykle czułam, kiedy Jesse poja­wiał się znienacka. Zwłaszcza wtedy, gdy się go nie spodziewa­łam lub jego pojawienie się było mi akurat nie na rękę. Ostat­nio niemal zawsze cieszyłam się na jego widok.

Z wyjątkiem tej szczególnej chwili. W tej szczególnej chwili żałowałam, że Jesse nie znajduje się gdzieś bardzo, bardzo da­leko. Ponieważ miałam wrażenie, że już nigdy nie uda mi się niczego na ten szczególny temat z ojca Dominika wyciągnąć.

- W porządku - oznajmił Jesse, kiedy podszedł do nas na tyle blisko, że mogliśmy go słyszeć. - Sądzę, że teraz cię, ojcze, wysłuchają. Są dość przerażeni.

- Z pewnością nie zachowywali się, jakby byli przerażeni, kiedy próbowali mnie zabić dzisiaj po południu - mruknęłam.

Jesse spojrzał na mnie z leciutkim rozbawieniem w ciem­nych oczach, chociaż doprawdy nie wiem, co jest takiego za­bawnego w tym, że ktoś o mało nie utonął.

- Myślę - powiedział - że jeśli wysłuchacie, co mają do po­wiedzenia, zrozumiecie, dlaczego postępowali tak, a nie inaczej.

- Zobaczymy - parsknęłam.

12

Chyba nie byłam w najlepszym humorze, z powodu tego, że Jesse przerwał wyznania ojca Dominika, ale nic nie usprawiedliwia tego, że kiedy zmierzaliśmy w stronę gromad­ki przy ognisku, podszedł do mnie z tyłu i szepnął mi do ucha:

- Zachowuj się. Spojrzałam na niego z irytacją.

- Zawsze się zachowuję - burknęłam.

Wiecie, co zrobił? Zaśmiał się! Nieprzyjemnie. Nie mogłam w to uwierzyć.

Kiedy zbliżyłam się do grupki duchów na tyle, by widzieć wyraz ich twarzy, nie zauważyłam niczego, co mogłoby mnie przekonać, że nie są tymi samymi istotami, które próbowały mnie zabić - dwukrotnie - w ciągu ostatnich dwóch dni.

- Chwileczkę - powiedział Josh, kiedy mnie rozpoznał. Ze­rwał się na równie nogi, wskazując na mnie oskarżycielsko. - To ta suka, która...

Jesse stanął szybko w kręgu światła.

- Mówiłem wam, kim są ci ludzie...

- Mówiłeś, że nam pomogą - zawyła Felicja, nie wstając z miejsca - a ta dziewczyna kopnęła mnie dzisiaj w twarz!

- Och, czyżbyście nie próbowali mnie utopić? Ojciec Dominik stanął szybko między mną a duchami i po­wiedział:

- Moje dzieci, moje dzieci, nie unoście się. Jesteśmy tutaj, żeby wam pomóc, o ile to możliwe.

- Ksiądz nas widzi? - zapytał zaskoczony Josh Saunders.

- Widzę - odparł uroczyście ojciec Dominik. - Susannah i ja, jak z pewnością Jesse wam wyjaśnił, jesteśmy pośrednika­mi. Widzimy was i chcemy wam pomóc. W gruncie rzeczy udzielenie wam pomocy jest naszym obowiązkiem. Jak rów­nież, co musicie zrozumieć, naszym obowiązkiem jest nie do­puścić, abyście zrobili komuś krzywdę. Dlatego właśnie Su­sannah próbowała przeszkodzić wam dzisiaj i, o ile dobrze zrozumiałem, także poprzedniego dnia.

Mark Pulsford zaklął brzydko. Felicja Bruce dźgnęła go łok­ciem, mówiąc:

- Przestań. To ksiądz. Na to Mark wojowniczo: - Wcale nie.

- Właśnie, że tak - stwierdziła Felicja. - Nie widzisz tego czegoś białego przy jego szyi?

- Jestem księdzem. - Ojciec Dominik uciął dyskusję. - I mó­wię prawdę. Możecie mnie nazywać ojcem Dominikiem. A to jest Susannah Simon. No więc, jak się domyślamy, macie żal do pana Meducciego.

- Żal? - Josh spojrzał gniewnie na ojca Dominika. - Żal? To przez tego drania jesteśmy martwi!

Tyle że nie użył słowa „drań”.

Ojciec Dominik uniósł białe brwi, ale Jesse wtrącił spokoj­nie:

- Dlaczego nie powtórzysz księdzu tego, co powiedziałeś mnie, tak żeby on i Susannah zaczęli coś z tego rozumieć?

Josh, z muszką wiszącą luźno na szyi i odpiętymi górnymi guzikami koszuli, podniósł rękę i przeczesał nerwowo palca­mi krótkie jasne włosy. Za życia był niewątpliwie wyjątkowo przystojnym chłopcem. Obdarzony urodą, inteligencją i bo­gactwem (jego rodzice musieli siedzieć na pieniądzach, sko­ro mogli wysłać go do Roberta Louisa Stevensona, szkoły równie drogiej i ekskluzywnej) Josh Saunders nie był w sta­nie pogodzić się z jedynym nieszczęściem, jakie spotkało go w jego krótkim, szczęśliwym życiu - ze swoją przedwczesną śmiercią.

- W sobotę wieczorem poszliśmy na tańce - zaczął. Jego głę­boki głos z łatwością zagłuszył szum fal i trzaskanie płomieni małego ogniska. Gdyby żył, Josh mógłby osiągnąć cokolwiek by zechciał, pomyślałam, od laurów w dziedzinie sportu po urząd prezydenta. Taka biła od niego pewność siebie. - Tańce, jasne? A potem uznaliśmy, że możemy wybrać się na przejażdż­kę i zaparkować...

- Zawsze parkujemy w punkcie w sobotę wieczorem - wtrą­ciła Carrie.

- W punkcie obserwacyjnym - wyjaśniła Felicja.

- Tam jest tak ładnie - westchnęła Carrie.

- Naprawdę ładnie - potwierdziła Felicja, zerknąwszy szyb­ko w stronę ojca Dominika.

Wytrzeszczyłam na nich oczy. Kogo oni próbują nabić w bu­telkę? Wszyscy wiedzieliśmy, po co parkowali w punkcie ob­serwacyjnym.

Na pewno nie po to, żeby podziwiać widoki.

- Tak - odezwał się Mark. - Do tego nigdy nie przejeżdżają tamtędy żadne gliny i nie każą nam się stamtąd zabierać. Rozu­miecie?

Ach. Wzruszająca szczerość.

- No dobra - Josh wsunął ręce do kieszeni spodni, po czym wyjął je, zwracając dłońmi w naszą stronę. - Więc pojechali­śmy na tę przejażdżkę. Wszystko szło dobrze. Tak samo jak w każdą inną sobotę wieczorem. Tyle że nie było tak samo, ponieważ kiedy wyjechaliśmy zza zakrętu - wiecie, tego ostre­go, tam - coś się na nas władowało...

- Tak - powiedziała Carrie. - Żadnych świateł, żadnego ostrzeżenia, nic. Tylko „łup”.

- Wpadliśmy prosto na barierkę - ciągnął Josh. - Nie jechaliśmy szybko. Pomyślałem, cholera, złamałem błotnik, i zaczą­łem się cofać. A wtedy uderzył w nas ponownie...

- Och, ale z pewnością... - zaczął ojciec Dominik. Josh jednak mówił dalej, jakby ksiądz w ogóle się nie odezwał.

- A za drugim razem, kiedy nas uderzył, po prostu nie mo­gliśmy się zatrzymać.

- Jakby barierki wcale tam nie było - dodała Felicja.

- Wjechaliśmy prosto w przepaść. - Josh znów wsunął ręce w kieszenie. - I obudziliśmy się w dole. Martwi.

Zapadła cisza. Nikt się nie odzywał. Fale, rzecz jasna, nadal szumiały, a ogień trzaskał. Wilgotna mgiełka osiadła mi na wło­sach, zastygając w drobniutkie kryształki lodu. Przysunęłam się bliżej ognia, wdzięczna za odrobinę ciepła...

I nagle zrozumiałam, dlaczego Anioły z RLS zadały sobie trud rozpalenia ogniska. Ponieważ tak by postąpiły, gdyby były jeszcze żywe. Rozpaliłyby ognisko, żeby się ogrzać. No to co że nie czują już ciepła? To nie ma znaczenia. Zachowały się tak, jak zachowaliby się żywi ludzie. A jedyne, czego pragnęły, to być znowu pośród żywych.

- Straszne - powiedział ojciec Dominik. - Wyjątkowo strasz­ne. Z pewnością jednak, moje dzieci, zdajecie sobie sprawę, że to był wypadek...

- Wypadek? - Josh posłał ojcu Dominikowi wściekłe spoj­rzenie. - W tym nie było niczego przypadkowego, ojcze. Ten chłopak, ten cały Michael, zrobił to specjalnie.

- Ależ to śmieszne - parsknął ojciec Dominik. - Kompletny absurd. Z jakiegoż to powodu mógłby dopuścić się czegoś po­dobnego?

- To proste - Josh wzruszył ramionami - był zazdrosny.

- Zazdrosny? - Ojciec Dominik nie posiadał się ze zdumie­nia. - Może nie jesteście tego świadomi, ale Michael Meducci, którego znam od pierwszej klasy, jest niezwykle utalentowa­nym uczniem. Koledzy go lubią... Dlaczego, na Boga, miał­by... Nie. Nie, wybacz chłopcze. Z pewnością się mylisz.

Nie bardzo wiedziałam, na jakim świecie żyje ojciec Domi­nik - pewnie na takim, na którym Michael Meducci cieszy się sympatią rówieśników z klasy, ale na pewno nie na tym, na którym żyjemy my. O ile mi wiadomo, nikt w Akademii Mi­syjnej nie lubił Michaela Meducciego ani go nie rozpoznawał. Poza klubem szachowym. Ale cóż, chodzę do tej szkoły zaled­wie parę miesięcy, mogę więc się mylić.

- Może być utalentowany - powiedział Josh - ale i tak jest maniakiem komputerowym i dziwakiem.

- Dziwakiem? - powtórzył oszołomiony ojciec Dominik.

- Dobrze ksiądz usłyszał. - Josh pokręcił głową. - Ojcze Dominiku, spójrzmy prawdzie w oczy. Ten Meducci jest ni­kim. Nikim. Za to my - wskazał na siebie, a potem na przyjaciół - byliśmy elitą. Najbardziej popularnymi ludźmi w szko­le. Żadna impreza nie była imprezą, jeśli nie było na niej Josha, Carrie, Marka i Felicji. Jasne? Chwyta ksiądz?

- Hm. - Ojciec Dominik wyraźnie się zmieszał. - Niezu­pełnie.

Josh przewrócił oczami.

- Czy ten facet jest prawdziwy? - zwrócił się do mnie i do Jesse'a. - Jak najbardziej - odparł Jesse bez uśmiechu.

- W porządku. Powiem inaczej: ten cały Meducci może mieć genialną średnią. I co z tego? To nic nie znaczy. Ja mam cztery. Pobiłem rekord szkoły w skoku wzwyż. Należę do National Honor Society. Jestem napastnikiem w drużynie koszykówki. Byłem przewodniczącym samorządu szkolnego przez trzy lata z rzędu i dla odmiany dostałem główną rolę w przedstawieniu Romeo i Julia szkolnego kółka dramatycznego. Och, i wiecie co? Przyjęto mnie do Harvardu.

Josh zrobił przerwę dla zaczerpnięcia oddechu. Ojciec Do­minik otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Josh nie pozwo­lił sobie przerwać.

- W ile sobotnich wieczorów, waszym zdaniem, Michael Meducci siedział sam w swoim pokoju, grając w gry wideo? Co? Powiem tak: czy wiecie, ile wieczorów spędziłem ja, piesz­cząc joystick? Żadnego. Wiecie dlaczego? Bo nie było sobot­niego wieczoru, kiedy nie miałbym czegoś do roboty - jakiejś imprezy czy randki. I to nie z byle jakimi dziewczynami, ale z najładniejszymi, najbardziej popularnymi dziewczynami w szkole. Ta tutaj Carrie - machnął ręką w stronę siedzącej na piasku, w bladoniebieskiej wieczorowej sukni, Carrie Whitman - pracuje jako modelka w San Francisco. Występowała w reklamach. Była królową balu absolwentów.

- Przez kolejne dwa lata - zaznaczyła Carrie piskliwym gło­sem.

Josh skinął głową.

- Przez kolejne dwa lata. Czy teraz ojciec rozumie? Czy Michael Meducci spotyka się z modelką? Nie sądzę. Czy naj­lepszym przyjacielem Michaela Meducciego, jak to jest w mo­im przypadku, jest obecny tutaj Mark, kapitan drużyny piłki nożnej? Czy Michael Meducci ma zapewnione stypendium sportowe w Uniwersytecie Kalifornijskim?

Mark, najwyraźniej niebędący najbłyskotliwszym umysłem w tym towarzystwie, mruknął z aprobatą.

- A co ze mną? - zapytała Felicja. Josh na to:

- Tak, a co z dziewczyną Marka, Felicją? Naczelna cheerliderka, kapitan drużyny tanecznej i, och, zdobywczyni pań­stwowego stypendium dla szczególnie uzdolnionych. Tak więc, pamiętając o tym wszystkim, postawmy to pytanie po raz dru­gi, dobrze? Dlaczego ktoś taki jak Michael Meducci życzyłby takim ludziom jak my śmierci? Proste: z zazdrości.

Cisza, jaka nastąpiła po tym stwierdzeniu, była równie in­tensywna, jak zapach słonej wody, którym przesycone było po­wietrze. Nikt nie powiedział ani słowa. Anioły wydawały się zbyt pewne swoich racji, żeby mówić, a ojciec Dominik wydawał się poruszony tym, co usłyszał. Trudno było stwierdzić, co czuł Jesse; wyglądał na trochę znudzonego. Przypuszczam, że dla kogoś urodzonego przed stu pięćdziesięcioma laty określe­nia takie jak „państwowe stypendium dla szczególnie uzdol­nionych” nie znaczyło zbyt wiele.

Oderwałam język, który przywarł mi do podniebienia. Strasznie chciało mi się pić po zejściu w dół i zupełnie nie paliło mi się do wspinaczki powrotnej, do samochodu ojca Doma. Poczułam się jednak, mimo nie najlepszej formy, zmu­szona do zabrania głosu.

- A może to z powodu jego siostry? - podsunęłam.

13

Wszyscy - od ojca Dominika po Carrie Whitman - spoj­rzeli na mnie zdumieni.

- Przepraszam? - powiedział Josh. Ton jego głosu był bar­dziej niecierpliwy niż uprzejmy.

- Siostry Michaela - wyjaśniłam. - Tej, która jest w śpiączce. Nie pytajcie, skąd mi to przyszło do głowy. Może to dlatego że Josh wspomniał o imprezach - jak to żadna nie mogła się rozpocząć bez obecności jego i pozostałych Aniołów. To mi przypomniało ostatnią imprezę, o jakiej słyszałam - tę, na któ­rej siostra Michaela wpadła do wody i o mało nie utonęła. To musiało być niezłe przyjęcie. Ciekawa byłam, czy przerwała je policja, czy przyjazd karetki.

Ojciec Dominik uniósł białe krzaczaste brwi.

- Masz na myśli Lilę Meducci? Tak, oczywiście. Jak mogłem o niej zapomnieć? Co za tragedia ją spotkała.

Jesse wtrącił się do rozmowy po raz pierwszy od paru mi­nut:

- Co jej się stało? - zapytał. Siedział na kamieniu z brodą opartą na dłoni. Teraz podniósł głowę.

- Wypadek - wyjaśnił ojciec Dominik, kręcąc głową. - Straszny wypadek. Potknęła się, wpadła do basenu i omal nie utonęła. Jej rodzice tracą nadzieję, że kiedykolwiek odzyska przytomność.

Jęknęłam.

- To, w każdym razie, jedna wersja tej historii - stwierdzi­łam. - Rodzice Michaela trochę ją upiększyli dla dyrektora szkoły, do której chodziła ich córka. Ksiądz pominął tę część, która mówi o tym, co się działo na tym przyjęciu. Ze była kom­pletnie pijana, kiedy wpadła do wody. - Zmrużyłam oczy, patrząc na czwórkę duchów skupionych po drugiej stronie ogniska. - Podobnie jak wszyscy inni uczestnicy tego konkret­nego przyjęcia, jak się wydaje, bo jakoś nikt nie zauważył, co się z nią stało. - Spojrzałam na Jesse'a. - Czy wspomniałam, że ma czternaście lat?

Jesse, siedzący na kamieniu i obejmujący uniesione kolano, skierował wzrok na Anioły.

- Nie przypuszczam, żebyście wiedzieli coś na ten temat - powiedział.

Mark wydawał się zniesmaczony.

- Skąd któreś z nas mogłoby wiedzieć coś na temat siostry komputerowego bzika, która robi sobie kuku na imprezie? - zapytał.

- Może stąd, że jedno z was - albo wszyscy - byliście przy­padkiem na tej imprezie w tym samym czasie? - podpowie­działam słodkim głosem.

Ojciec Dominik był głęboko poruszony.

- Czy to prawda? - Zamrugał, patrząc na Anioły. - Czy któ­reś z was wie coś na ten temat?

- Oczywiście, że nie - odparł Josh odrobinę za szybko, jak mi się wydawało. „Też mi coś” Felicji również nie zabrzmiało przekonująco.

To Carrie puściła w końcu parę.

- A nawet gdybyśmy wiedzieli - odezwała się z niekłama­nym oburzeniem - jakie by to miało znaczenie? Jeśli jakaś tam dziewczyna, która pchała się do naszego towarzystwa, zapiła się na jednej z naszych imprez, to dlaczego mielibyśmy być za to odpowiedzialni?

Wytrzeszczyłam na nią oczy. Felicja, jak sobie przypomnia­łam, zdobyła stypendium dla szczególnie uzdolnionych. Car­rie Whitman została jedynie królową balu absolwentów. Dwu­krotnie.

- A co, tak na początek, z udostępnieniem alkoholu uczen­nicy ósmej klasy?

- Skąd mieliśmy wiedzieć, ile ona ma lat? - zapytała niezbyt miłym tonem Felicja. - Nałożyła sobie na twarz taką tapetę, że przysięgłabym, że ma czterdziechę.

- Tak - potwierdziła Carrie. - A to przyjęcie było na zapro­szenia. Z pewnością nie wysłałam zaproszenia żadnej ósmoklasistce.

- Jeśli szukacie kogoś odpowiedzialnego - burknęła Felicja - to co z idiotą, który ją przyprowadził?

- No właśnie - parsknęła gniewnie Carrie.

- Nie sądzę, żeby Susannah winiła was za to, co się stało z siostrą Michaela. - Głos Jesse'a, wobec piskliwych głosów dziewcząt, brzmiał jak odległy grzmot. Skutecznie skłonił po­zostałych do zamknięcia buzi. - Michael, jak mniemam, jest tym, który was z tego powodu zabił.

Ojciec Dominik wydał cichy dźwięk, jakby słowa Jesse'a po­działały na niego jak uderzenie pięścią w brzuch.

- Och, nie, nie, nie myślicie z pewnością...

- To wydaje się sensowniejsze - powiedział Jesse - niż jego argument - skinął w kierunku Josha - że Michael zrobił to, ponieważ nie miał... czego to? Och, tak. Randek w soboty.

Josh miał niepewną minę.

- Cóż - powiedział, szarpiąc klapy wieczorowej marynarki.

- Nie wiedziałem, że skunks, którego wyłowili z basenu Car­rie, był siostrą Meducciego.

- Tego już za wiele. Po prostu za wiele. Jestem...jestem zszokowany tym wszystkim - wyszeptał ojciec Dominik.

Zerknęłam na niego, zaskoczona tonem jego głosu. Był przepełniony bólem. Ojca Dominika zraniło to, co usłyszał.

- Dziewczyna jest w stanie śpiączki - powiedział, wbijając błyszczące niebieskie oczy w Josha - a ty jeszcze ją obrażasz?

Josh miał na tyle przyzwoitości, że okazał wstyd.

- Cóż, to tylko taki sposób mówienia.

- A wy dwie. - Ojciec Dominik wskazał na Felicję i Carrie.

- Łamiecie prawo, podając alkohol niepełnoletniej, i śmiecie sugerować, że to, co stało się później, to jej wina?

Carrie i Felicja wymieniły spojrzenia.

- Ale - zauważyła Felicja - nikt inny nie doznał żadnej szko­dy, a wszyscy pili równo.

- Owszem - potwierdziła Carrie. - Tak właśnie było.

- To nie ma znaczenia. - Głos ojca Dominika drżał z emocji.

- Jakby wszyscy inni skoczyli z mostu Golden Gate, czy to by znaczyło, że wszystko jest w porządku?

Hola, pomyślałam, ojciec Dominik powinien się dokształ­cić w zakresie radzenia sobie z trudną młodzieżą, jeśli sądzi, że ten stary trik na nich podziała.

A potem otworzyłam szeroko oczy, stwierdziwszy, że ojciec Dominik wskazuje teraz na mnie. Na mnie? Co ja takiego zro­biłam?

Wkrótce się dowiedziałam.

- A ty - powiedział - ty nadal upierasz się, że to co się przy­darzyło tym młodym ludziom to nie był wypadek, tylko zapla­nowane z zimną krwią morderstwo?

Szczęka mi opadła.

- Ojcze D - zdołałam wydusić, proszę wybaczyć, ale jest dość oczywiste...

- Nie jest. - Ojciec Dominik opuścił rękę. - Dla mnie nie jest oczywiste. Chłopiec miał motyw? To jeszcze nie czyni z niego mordercy.

Rzuciłam Jesse'owi rozpaczliwe spojrzenie, ale z wyrazu jego twarzy jasno wynikało, że jest tak ogłupiały z powodu wybu­chu ojca Dominika, jak ja.

- Ale barierka - próbowałam. - Obluzowane śruby...

- Tak, tak - powiedział ojciec Dominik dość zjadliwym, jak na niego, tonem. - Ale umknęła ci, Susannah, najważniejsza rzecz. Przypuśćmy, że Michael rzeczywiście się na nich zacza­ił. Może zamierzał ich staranować, kiedy wyjadą zza zakrętu. Jak mógł mieć, po ciemku, pewność, że to właściwy samo­chód? No, jak, Susannah? Zza tego zakrętu mógł wyjechać każdy. Skąd Michael mógł wiedzieć, że to ten samochód? Skąd?

Tu mnie miał. I zdawał sobie z tego sprawę. Stałam tam, wiatr od morza nawiewał mi włosy na twarz, a ja patrzyłam na Jesse'a. Jesse spojrzał na mnie i lekko wzruszył ramionami. Tak samo jak ja nie wiedział, co o tym sądzić. Ojciec Dominik miał rację. To się nie trzymało kupy.

Przynajmniej dopóki Josh nie powiedział:

- Macarena.

Wszyscy spojrzeliśmy na niego.

- Przepraszam? - powiedział ojciec Dominik. Nawet w gnie­wie nie zapominał o formach grzecznościowych.

- Oczywiście! - Felicja zerwała się na nogi, potykając się o kraj długiej wieczorowej sukni. - Oczywiście!

Wymieniliśmy z Jesse'em spłoszone spojrzenia.

- Co takiego? - zwróciłam się do Josha.

- Macarena - powtórzył Josh. Uśmiechał się. Z uśmiechem na twarzy nie wyglądał na kogoś, kto usiłował mnie utopić. Kiedy się uśmiechał, wyglądał na tego, kim był - przystojnym, wysportowanym osiemnastolatkiem w najpiękniejszym okre­sie życia.

Tyle że jego życie się skończyło.

- Prowadziłem samochód brata - wyjaśnił, nadal się uśmie­chając. - Wyjechał do college'u. Pozwolił mi go używać. Jest większy od mojego samochodu, tylko że ma zainstalowaną taką głupotę, że kiedy naciska się klakson, odzywa się Macarena.

- To takie żenujące - westchnęła Carrie.

- W noc, kiedy zostaliśmy zabici - ciągnął Josh - nacisnąłem klakson, kiedy mijaliśmy zakręt - ten, za którym czekał Michael.

- Zawsze się trąbi, wyjeżdżając zza tych ostrych zakrętów - podkreśliła podniecona Felicja.

- Słychać było Macarenę. - Uśmiech Josha zniknął, jakby zdmuchnął go wiatr. - Wtedy w nas uderzył.

- Żaden inny klakson na półwyspie - powiedziała Felicja, któ­rej minęło podniecenie - nie wygrywa Macareny. Już nie. Macarena była popularna tylko przez jakieś dwa tygodnie. Potem prze­stała bawić. Teraz gra się ją tylko na weselach i takich tam.

- Stąd wiedział. - W głosie Josha nie słychać już było obu­rzenia. Teraz brzmiał w nim tylko smutek. Oczy utkwił w mo­rzu - morzu, które w ciemności nie dało się odróżnić od za­chmurzonego nocnego nieba. - Stąd wiedział, że to my.

Pośpiesznie odtworzyłam w myślach, co powiedział Michael parę godzin wcześniej, w miniwanie swojej matki: ,Wypadli zza zakrętu. Nie zatrąbili. Ani nic”.

A Josh teraz powiedział, że jednak trąbili. Nie tylko trąbili, ale trąbili w szczególny sposób, który wyróżniał klakson Josha spośród wszystkich innych...

- Och - jęknął ojciec Dominik, jakby nagle źle się poczuł. - Mój Boże.

Zgadzałam się z nim absolutnie. Z tym, że...

- To nadal niczego nie dowodzi - oświadczyłam.

- Żartujesz? - Josh popatrzył na mnie, jakbym zwariowała. Jakby to nie on występował w wieczorowym garniturze na pla­ży. - Oczywiście, że dowodzi.

- Nie, ona ma rację. - Jesse podniósł się z głazu i stanął obok Josha. - Był bardzo sprytny, ten Michael. Nie ma sposobu, żeby dowieść - nie przed sądem, w każdym razie - że popełnił zbrodnię.

Josh otworzył usta.

- Co masz na myśli? Zabił nas! Ja ci to mówię! Nacisnęli­śmy klakson, a on celowo w nas uderzył, spychając w przepaść.

- Tak - zgodził się Jesse - ale twoje zeznanie nie będzie mia­ło, mój przyjacielu, znaczenia w sądzie.

Josh wydawał się bliski łez.

- Dlaczego nie?

- Ponieważ byłoby to zeznanie - powiedział spokojnym to­nem Jesse - martwego człowieka.

Dotknięty Josh wycelował palec w moją stronę.

- Ona nie jest martwa. Może im powiedzieć.

- Nie może. Co miałaby powiedzieć? Że zna prawdę o tym, co się stało tamtej nocy, ponieważ opowiedziały jej o tym du­chy ofiar wypadku? Sądzisz, że sędziowie jej uwierzą?

Josh posłał mu gniewne spojrzenie. Potem wbił wzrok w zie­mię i mruknął:

- Dobrze, w porządku. Jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia. Weźmiemy sprawy w swoje ręce, co wy na to?

- Och, nie, nie zrobicie tego - powiedziałam. - W żaden spo­sób. Dwie złe rzeczy nie dają jednej dobrej. Trzy tym bardziej.

Carrie zerknęła na Josha i na mnie.

- O czym ona mówi? - zapytała.

- Nie pomścicie swojej śmierci, zabijając Michaela Meducciego. Przykro mi, ale to nie może się stać.

Mark, po raz pierwszy tego wieczoru, wstał. Spojrzał na mnie, potem na Jesse'a, potem na ojca Dominika i stwierdził:

- To bzdura, człowieku. - I ruszył przez plażę.

- A więc draniowi po prostu to ujdzie na sucho? - Josh, za­cisnąwszy szczęki, patrzył na mnie z gniewem. - Zabija czwo­ro ludzi i wychodzi z tego czysty jak łza?

- Nikt tego nie powiedział. - Twarz Jesse'a w świetle ogni­ska wydawała się bardziej ponura niż kiedykolwiek. - Ale nie do was należy decyzja, co stanie się z chłopcem.

- Ach, tak? - zapytał zjadliwie Josh. - No to do kogo? Jesse skinął na mnie i ojca Dominika.

- Do nich - stwierdził spokojnie.

- Do nich? - Głos Felicji wyrażał oburzenie. - Dlaczego do nich?

- Ponieważ oni są mediatorami - powiedział Jesse. W po­marańczowym blasku ognia jego oczy wydawały się czarne. - Tym się właśnie zajmują.

14

Jedyny problem polegał na tym, że pośrednicy nie mieli po­jęcia, co mają w tej konkretnej sytuacji robić.

- Proszę posłuchać - szepnęłam, gdy ojciec Dominik wrzu­cił białą świecę do trzymanego przeze mnie pudełka i wyciąg­nął z niego świecę fioletową. - Proszę mi pozwolić zadzwonić na policję i udzielić im wskazówek. Anonimowo. Powiem, że tamtej nocy jechałam wzdłuż Big Sur i wszystko widziałam i że to nie był wypadek.

Ojciec Dominik włożył fioletową świecę na miejsce białej.

- Myślisz, że policja kieruje się wszystkimi anonimowymi wskazówkami, jakie otrzymuje? - Nie zawracał sobie głowy zniżaniem głosu do szeptu, bo i tak nie było nikogo, kto mógł­by nas podsłuchać. Ja szeptałam tylko dlatego, że bazylika ze swoimi złoceniami i majestatycznymi witrażami wprawiała mnie w lekko nerwowy nastrój.

- Cóż, może przynajmniej nabiorą podejrzeń. - Towarzy­szyłam ojcu Dominikowi, gdy zszedł z drabiny, złożył ją i prze­niósł do następnej stacji Drogi Krzyżowej. - To znaczy, może się temu bliżej przyjrzą, wezwą Michaela na przesłuchanie czy coś. Założę się, że on po prostu pęknie, kiedy postawią mu właściwe pytania.

Ojciec Dominik uniósł brzeg czarnej sutanny, wchodząc na drabinę.

- A jakie? - zapytał, wymieniając kolejną białą świecę na fio­letową.

- Nie wiem. - Ramiona zaczynały mi drętwieć Pudełko ze świecami było naprawdę ciężkie. Zazwyczaj świece wymienia­ły nowicjuszki. Ojciec Dominik nie mógł jednak usiedzieć spo­kojnie od czasu naszej wycieczki poprzedniej nocy i sam zgło­sił swoje usługi monsignorowi. Nasze usługi, powinnam powiedzieć, jako że wyciągnął mnie z lekcji religii, żebym mu pomogła. Nie to, żebym miała pretensje. Jako zagorzała agnostyczka i tak nudziłam się na tych lekcjach, co siostra Ernesty­na miała nadzieję zmienić, zanim skończę szkołę.

- Sądzę, że policja - ojciec Dominik zdecydowanym ruchem osadził świecę, która nie bardzo pasowała do otworu świecznika - da sobie świetnie radę bez twojej pomocy. Jeśli to, co mówiła twoja matka, jest prawdą, to wydaje się, iż uważają Michaela za podejrzanego i pewnie niedługo wezwą go na przesłuchanie tak czy inaczej.

- A jeśli mama przesadza? - W pobliżu pojawił się turysta, który oglądał z podziwem witraże. Zniżyłam w związku z tym głos jeszcze bardziej. - No, jest matką. Często tak się zacho­wuje. A jeśli policja w ogóle niczego nie podejrzewa?

- Susannah. - Umieściwszy świecę tam, gdzie zamierzał, ojciec Dominik zszedł z drabiny, patrząc na mnie z desperacją pomieszaną z serdecznością. Zauważyłam pod jego oczami fioletowe cienie. Oboje byliśmy wyczerpani po długim marszu w dół na plażę i z powrotem, nie mówiąc już o pełnym emocji spotkaniu nad brzegiem morza.

A jednak wydawało się, że ojciec Dominik przeszedł nad tym wszystkim do porządku dziennego, wykazując więcej energii życiowej niż można by się spodziewać po kimś w jego wieku. Ja z trudem chodziłam, tak bardzo bolały mnie łydki, i bez przerwy ziewałam, ponieważ nasza sympatyczna dyskusja z Aniołami skończyła się dobrze po północy Ojciec Dominik, nie licząc cieni pod oczami, po prostu tryskał energią.

- Susannah - powiedział tym razem weselej i serdeczniej - obiecaj mi, że nie zrobisz niczego w tym rodzaju. Nie zadzwo­nisz na policję z anonimowymi wskazówkami.

Zmieniłam uchwyt na pudełku ze świecami. O czwartej rano wydawało mi się to dobrym pomysłem. Nie spałam prawie całą noc, zastanawiając się, co zrobimy z Aniołami z RLS i Mi­chaelem Meduccim.

- Ale...

- Jak również, że pod żadnym pozorem - ojciec Dominik najwyraźniej zauważył, że jest mi niewygodnie trzymać pu­dełko, bo wziął je z moich rąk i postawił na górnym szczeblu drabiny - nie będziesz próbowała rozmawiać o tym z Micha­elem.

To był, rzecz jasna, plan B. Jeśli anonimowy telefon na poli­cję nie odniósłby pożądanego skutku, zamierzałam osaczyć Michaela i słodkimi słówkami - albo biciem, zależy, co by się okazało skuteczniejsze - wyciągnąć z niego prawdę.

- Pozwól, że sam to zrobię. - Ojciec Dominik powiedział to na tyle głośno, że turysta, który właśnie szykował się do sfoto­grafowania ołtarza, opuścił aparat i wycofał się pośpiesznie. - Pragnę porozmawiać z tym młodym człowiekiem i zapewniam cię, że jeśli istotnie winien jest tej ohydnej zbrodni... - Wcią­gnęłam powietrze, ponieważ ojciec Dominik podniósł ostrze­gawczo palec. - Słyszałaś, co powiedziałem - odezwał się nie­co ciszej, ale tylko dlatego że zauważył nowicjuszkę z płachtą czarnego materiału przeznaczonego do udrapowania na licz­nych posążkach Matki Boskiej. Miały pozostać zakryte aż do Świąt Wielkanocnych. Religia. To wszystko jest takie dziwne.

- Jeśli Michael jest winny tego, o co go oskarżają ci młodzi ludzie, wpłynę na niego, żeby się przyznał. - Ojciec Dominik powiedział to z wielkim przekonaniem. Faktycznie, czasami, patrząc na jego surową twarz, miałam ochotę się przyznać, cho­ciaż nie bardzo miałam do czego. Kiedyś wyjęłam pięć dolarów z portmonetki mamy żeby kupić dużą torebkę chipsów. Może nadeszła właściwa pora, żeby o tym opowiedzieć.

- A teraz uciekaj - powiedział ojciec Dominik, odsuwając rękaw sutanny i patrząc na zegarek. Księżom płacą za mało i nie stać ich na markowe modele. - Pan Meducci ma się tu ze mną za chwilę spotkać, lepiej więc, abyś już poszła. Wolałbym, żeby nas nie widział razem.

- Dlaczego nie? Nie ma przecież pojęcia, że spędziliśmy ka­wał wczorajszej nocy na rozmowie z jego ofiarami.

Ojciec Dominik położył mi rękę na plecach i lekko popchnął.

- Biegnij już, Susannah - powiedział ojcowskim tonem. Odeszłam, ale niezbyt daleko. Jak tylko ojciec D odwrócił się do mnie plecami, zanurkowałam między ławki i przyczaiłam się skulona. Czekałam, trudno powiedzieć na co. No dobra, właś­ciwie to wiem: na Michaela. Chciałam się przekonać, czy ojciec Dominik rzeczywiście zdoła wyciągnąć z niego wyznanie.

Nie musiałam czekać długo. Jakieś pięć minut później usły­szałam głos Michaela niedaleko od miejsca mojej kryjówki.

- Ojcze Dominiku? Siostra Ernestyna mówiła, że chce ksiądz ze mną porozmawiać.

- Ach, Michaelu. - W głosie ojca Dominika nie znać było śladu zgrozy, którą, jak wiedziałam, odczuwał na myśl, że je­den z jego uczniów może być mordercą. Wydawał się spokoj­ny, a nawet wesoły.

Usłyszałam grzechotanie świec w pudełku.

- Proszę - powiedział ojciec Dominik. - Potrzymaj to, do­brze?

Wręczył Michaelowi pudełko, które ja przedtem trzymałam.

- Eee... Oczywiście, ojcze Dominiku - wybąkał Michael.

Usłyszałam zgrzyt składanej drabiny. Ojciec Dominik prze­nosił ją do kolejnej stacji Drogi Krzyżowej. Nadal byłam w sta­nie go usłyszeć... chociaż z trudem.

- Martwiłem się o ciebie, Michaelu - zaczął ojciec Domi­nik. - O ile mi wiadomo, u twojej siostry nie wystąpiły dotąd oznaki powrotu do zdrowia.

- Nie, ojcze - odparł Michael. Mówił tak cicho, że ledwie go słyszałam.

- Jest mi bardzo przykro to słyszeć. Lila jest przemiłą dziew­czyną. Wiem, że bardzo ją kochasz.

- Tak, ojcze.

- Wiesz, Michaelu, kiedy ludziom, których kochamy, przytra­fia się coś złego, często... cóż, czasami odwracamy się od Boga.

Hm, ojej, pomyślałam, to nie jest dobry sposób. Nie w przy­padku Michaela.

- Czasami ogarnia nas taki żal, że to coś okropnego spotkało kogoś, kto na to nie zasłużył, że nie tylko odwracamy się od Boga, ale zaczynamy nawet rozważać... cóż, możliwości, których nor­malnie nie bralibyśmy pod uwagę. Jak na przykład zemsta.

W porządku, pomyślałam. Odrobinę lepiej, ojcze Dominiku.

- Panno Simon.

Obejrzałam się przestraszona. Nowicjuszka, która przyszła, żeby okryć figury, przyglądała mi się z końca ławki.

- Och - mruknęłam. Podniosłam się z kolan i wśliznęłam na ławkę. Ojciec Dominik i Michael stali teraz plecami w moją stronę. Byli za daleko, żeby nas słyszeć.

- Dzień dobry, właśnie szukałam, eee... klipsa.

Nie wydaje się, żebym ją przekonała.

- Czy nie masz teraz lekcji religii z siostrą Ernestyną? - za­pytała.

- Tak, siostro - odparłam. - Rzeczywiście.

- Hm, czy nie powinnaś czasem udać się do klasy? Podniosłam się powoli. Nie miało już znaczenia, czy jestem tu, czy nie. Ojciec Dominik i Michael odeszli za daleko, że­bym zdołała usłyszeć cokolwiek.

Ruszyłam z całą godnością, na jaką mnie było w tym mo­mencie stać, w stronę końca ławki, zatrzymując się przy nowicjuszce.

- Przepraszam, siostro - powiedziałam. Potem, usiłując prze­rwać niezręczną ciszę, podczas której nowicjuszka mierzyła mnie niechętnym spojrzeniem, dodałam: - Podoba mi się sio­stry, eee...

Ponieważ jednak wyleciało mi z głowy, jak się nazywa suk­nia, którą one noszą, komplement wypadł trochę płasko, nawet jeśli na koniec jak sądzę, uratowałam nieco sytuację, wska­zując ręką na jej strój.

- No, wie siostra, to coś, co siostra ma na sobie. Bardzo sio­stra zgrabnie wygląda.

To chyba jednak nie była najwłaściwsza uwaga w stosunku do kogoś, kto przygotowywał się do złożenia ślubów zakonnych, bo nowicjuszka zrobiła się czerwona jak rak i powiedziała:

- Nie zmuszaj mnie, żebym znowu podała cię do raportu, panno Simon.

Uznałam, że to niezbyt w porządku, biorąc pod uwagę, że przecież usiłowałam być miła. Ale wszystko jedno. Opuściłam kościół, udając się do klasy dłuższą drogą, przez zalany słoń­cem dziedziniec, aby ukoić nerwy szumem fontanny.

Lecz moje nerwy wkrótce znowu znalazły się w opłakanym stanie, kiedy obok pomnika ojca Serry zauważyłam drugą nowicjuszkę, wygłaszającą właśnie rodzaj wykładu dla grupy turystów na temat dokonań misjonarza. Chcąc uniknąć przy­łapania poza klasą bez przepustki (dlaczego nie pomyślałam, żeby poprosić o nią ojca Dominika? To przez te świece), wsko­czyłam do toalety dla dziewcząt, gdzie natknęłam się na chmu­rę szarego dymu. A to mogło oznaczać tylko jedno, oczywiście.

- Gina - powiedziałam, schylając się, żeby sprawdzić, w któ­rej kabinie siedzi. - Czyś ty zwariowała?

Głos Giny dobiegł z jednej kabin na końcu, w pobliżu okna, które strategicznie otworzyła.

- Bynajmniej - powiedziała, otwierając drzwi i przytrzymu­jąc je, póki paliła. - Wierz mi.

- Myślałam, że rzuciłaś palenie.

- Rzuciłam. - Gina usiadła obok mnie na parapecie, na któ­ry się właśnie wdrapałam. Misja, pochodząca z początku XVII wieku, zbudowana była z grubych glinianych cegieł, tak więc wszystkie okna były osadzone w głębokich wnękach. Dzięki temu mieliśmy podokienne ławki, które, chociaż wysokie, były przynajmniej chłodne i wygodne.

- Teraz pałę tylko w nagłych wypadkach - wyjaśniła Gina. - Na przykład podczas lekcji religii. Wiesz, że z przyczyn filozo­ficznych jestem przeciwna wszelkim formom zorganizowanej religii. Co ty na to?

Uniosłam brwi.

- Nie wiem. Mnie podoba się buddyzm. Teoria reinkarnacji jest bardzo pociągająca.

- To hinduizm, głupolu - powiedziała Gina. - Mówiłam o paleniu.

- W buddyzmie też jest reinkarnacja. Nie, nigdy mnie to nie pociągało. Bo co? - Uśmiechnęłam się. - Czy Śpiący nie opo­wiadał ci, jak przyłapał mnie na paleniu?

Skrzywiła się wdzięcznie.

- Nie opowiadał. I wolałabym, żebyś go tak nie nazywała. Teraz ja się skrzywiłam.

- No to Jake. Bardzo mu się to nie podobało. Lepiej, żeby cię na tym nie złapał, bo rzuci cię jak gorącego ziemniaka.

- Bardzo w to wątpię - odparła Gina z tajemniczym uśmie­chem.

Pewnie miała rację. Zastanawiałam się, jak to jest być taką Giną i mieć każdego napotkanego chłopaka u swoich stóp. We mnie zakochiwali się jedynie tacy chłopcy, jak Michael Meducci. A i ten, praktycznie rzecz biorąc, wcale nie był raczej we mnie zakochany. Był zakochany w pomyśle, że ja jestem zako­chana w nim. O czym, nawiasem mówiąc, nie mogłam myśleć bez dreszczu obrzydzenia.

Wydałam rozpaczliwe westchnienie i spojrzałam przez okno. Jakiś kilometr lądu, upstrzony drzewami cyprysowymi, ciągnął się ku błękitnemu, połyskującemu w świetle ostrego, popołu­dniowego słońca, morzu.

- Nie rozumiem, jak ty to znosisz. - Gina wydmuchnęła kłąb szarego dymu. Z tonu jej głosu wywnioskowałam, że zno­wu mówi o lekcjach religii. - To znaczy tobie to się naprawdę musi wydawać naciągane, zważywszy że jesteś mediatorką.

Wzruszyłam ramionami. Poprzedniej nocy wróciłam za późno, żeby odbyć z Giną „rozmowę”, której się domagała. Kiedy zakradłam się do domu, twardo spała. Dobrze się złożyło, bo byłam kompletnie wyczerpana.

Nie na tyle jednak wyczerpana, żeby zasnąć.

- Nie wiem. To jest, nie mam zielonego pojęcia, dokąd idą duchy, kiedy je odsyłam. One po prostu... odchodzą. Może do nieba? Może do następnego życia? Wątpię, żebym się dowie­działa, zanim sama nie umrę.

Gina wydmuchnęła za okno następną chmurę dymu.

- Przedstawiasz to jak podróż - zauważyła. - Tak, jakbyśmy po śmierci po prostu zmieniali adres.

- Cóż... Sądzę, że tak to właśnie wygląda. Tylko mnie nie pytaj, co to za adres, ponieważ sama tego nie wiem.

Wypaliwszy papierosa, Gina rozgniotła go na ścianie, a po­tem wprawnie przerzuciła niedopałek przez zamknięte drzwi najbliższej kabiny do muszli klozetowej. Rozległ się plusk, a następnie syk.

- A tak nawiasem mówiąc, co się działo w nocy? Opowiedziałam jej. O Aniołach z RLS i o tym, że uważają Michaela za mordercę. Opowiedziałam jej o siostrze Michaela i wypadku na autostradzie. I o tym, jak Josh i jego przyjaciele chcą się zemścić oraz o tym, jak razem z ojcem Dominikiem spieraliśmy się z nimi długo w nocy, aż udało nam się ich prze­konać, żeby pozwolili nam doprowadzić Michaela przed obli­cze sprawiedliwości w staromodny sposób - za pośrednictwem stosownych instytucji, mających za zadanie pilnowanie prze­strzegania prawa, a nie kontraktowego zabójstwa przy użyciu sił nadprzyrodzonych.

Nie powiedziałam jej tylko jednego, a mianowicie o Jessie. Z jakiegoś powodu po prostu nie mogłam się zdobyć na mó­wienie o nim. Może z powodu tego, co powiedziało kiedyś medium. Może dlatego że obawiałam się, iż madame Zara miała rację i rzeczywiście jestem gigantyczną nieudacznicą, któ­ra zakocha się jeden jedyny raz na całe życie, a jej wybrankiem będzie chłopak, który:

a) nie odwzajemnia mojej miłości oraz

b) nie jest w zasadzie kimś, kogo mogłabym przedstawić mamie, ponieważ nie żyje.

A może po prostu dlatego że... cóż, może Jesse stanowił se­kret, który miałam ochotę zachować dla siebie, jak jakaś głupia dziewczyna zakochana w piosenkarzu czy kimś takim. Może kiedyś stanę pod oknem swojego pokoju z wielkim transparen­tem: JESSE, WYBIERZESZ SIĘ ZE MNĄ NA BAL ABSOLWENTÓW?, jak te dziewczyny, które stoją przed studiem MTV, chociaż mam na­dzieję, że ktoś mnie zastrzeli, zanim do tego dojdzie. Kiedy skończyłam, Gina westchnęła i powiedziała:

- Cóż, to się okaże. Przystojniacy zawsze kończą jako psy­chopaci o morderczych skłonnościach.

Mówiła o Michaelu.

- Owszem - zgodziłam się - ale on nawet nie jest przystoj­ny. Chyba że zdejmie ubranie.

- Wiesz, o co mi chodzi. - Gina pokręciła głową. - Co zro­bisz, jeśli on się nie przyzna ojcu Dominikowi?

- Nie wiem. - To także nie dało mi spać poprzedniej nocy. - Sądzę, że trzeba będzie zdobyć jakiś dowód.

- Och, naprawdę? A skąd go weźmiesz? Kupisz w sklepie z dowodami? - Gina ziewnęła, spojrzała na zegarek i zesko­czyła z parapetu. - Dwie minuty do lunchu - oznajmiła. - Jak myślisz, co dzisiaj będzie? Znowu te buły?

- Jak zawsze - powiedziałam. Akademia Misyjna nie słynęła z pysznych posiłków podawanych w szkolnej kafeterii. A to dlatego że w ogóle nie miała kafeterii. Jedliśmy na zewnątrz, a jedzenie przywożono specjalnymi wózkami.

- Co mnie interesuje, to to, dlaczego nigdy dotąd nie wspo­mniałaś o tych sprawach. No, wiesz, o tym pośredniczeniu. Przecież to nie było tak, że nie wiedziałam - powiedziała, kie­dy wyszłyśmy na dziedziniec, który wkrótce miał zaroić się ludźmi.

Wcale nie wiesz, pomyślałam. Tego najgorszego, w każdym razie.

- Bałam się, że powiesz swojej mamie. A ona powie mojej. A moja zamknie mnie w wariatkowie. Oczywiście dla mojego dobra.

- Oczywiście - powtórzyła Gina. - Jesteś idiotką. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Nigdy nie powiedziałabym o tym mamie. Nigdy niczego jej nie mówię, jeśli da się tego uniknąć. I z całą pewnością nigdy w życiu bym jej - ani nikomu inne­mu, skoro już o tym mowa - nie powiedziała o tym, że jesteś mediatorką.

Wzruszyłam ramionami zakłopotana.

- Wiem! Chyba... cóż, wtedy byłam trochę przewrażliwio­na na tym punkcie. Wyluzowałam się odrobinę od tamtego czasu.

- Powiadają, że Kalifornia tak działa na ludzi - zauważyła Gina.

W tym momencie na zegarze misji wybiła dwunasta. Otwo­rzyły się drzwi klas wokół dziedzińca i wysypał się z nich tłum ludzi.

Michaelowi potrzeba było zaledwie trzydziestu sekund, żeby mnie odnaleźć i przyczepić się na dobre.

- Cześć! - zawołał. Nie wyglądał na kogoś, kto przed chwilą przyznał się do poczwórnego morderstwa. - Szukałem cię. Co robisz dzisiaj po szkole?

- Nic - odparłam szybko, zanim Gina zdążyła otworzyć bu­zię.

- Cóż, firma ubezpieczeniowa uporała się wreszcie z for­malnościami dotyczącymi mojego samochodu - powiedział Michael - i pomyślałem, że gdybyś chciała pojechać na plażę albo coś...

Na plażę? Facet cierpi na amnezję czy co? Można by się spo­dziewać, że po tym, co go spotkało niedawno, plaża będzie ostatnim miejscem, w które miałby ochotę się udać.

A jednak, choć o tym nie wiedział, byłby tam absolutnie bez­pieczny. A to dzięki Jesse'owi. Miał Anioły na oku, podczas gdy my z ojcem Domem czyniliśmy starania, żeby oddać ich przypuszczalnego mordercę w ręce sprawiedliwości.

Zauważyłam w pewnym momencie, że przez podwórze zmierza w naszą stronę ojciec Dominik. Zanim został wcią­gnięty do pokoju nauczycielskiego przez gestykulującego z za­pałem pana Waldena, pokręcił głową. Michael stał plecami do niego, wiec niczego nie widział. Nie miałam wątpliwości, co ojciec Dominik chciał mi przekazać:

Michael nie przyznał się do niczego.

Co oznaczało tylko jedno: nadeszła pora, żeby wkroczyli zawodowcy.

To znaczy ja.

- Pewnie - powiedziałam, znów patrząc na Michaela. - Może mógłbyś pomóc mi w geometrii. Nie wydaje mi się, żebym kiedyś pojęła to głupie twierdzenie Pitagorasa. Po tym ostat­nim sprawdzianie jestem pewna, że obleję.

- Twierdzenie Pitagorasa nie jest trudne - stwierdził Mi­chael ubawiony moim problemem. - Suma kwadratów przyprostokątnych równa się kwadratowi przeciwprostokątnej.

A ja na to:

- Hę? - tonem osoby kompletnie zagubionej.

- Posłuchaj, dostałem szóstkę z geometrii. Może byśmy się pouczyli razem?

Posłałam mu spojrzenie, które miało wyrażać najwyższe uwielbienie.

- Och, naprawdę?

- Pewnie.

- Możemy zacząć dzisiaj? Po szkole? - Należy mi się Oscar. Poważnie. Świetnie odegrałam bezradną kobietkę. - U ciebie w domu?

Michael zdziwił się tylko trochę.

- Hm, dobrze. Potem jednak, kiedy minęło zaskoczenie, dodał nieśmiało: - Moich rodziców nie będzie. Tata pracuje, a mama spędza większość czasu w szpitalu. U siostry. Wiesz. Mam nadzieję, że ci to nie sprawia różnicy.

Ograniczyłam się do zatrzepotania rzęsami.

- Och, nie - zapewniłam. - Wszystko w porządku. Wydawał się zadowolony i jednocześnie jakby trochę nie­swój.

- Eee... - mruknął, kiedy porwał nas potok ludzi - co do lunchu. Nie mogę z tobą usiąść. Muszę jeszcze coś zrobić. Ale spotkamy się zaraz po lekcjach, dobrze?

- Dobrze - zagruchałam, naśladując Kelly Prescott w szczy­towej formie. Widocznie podziałało, bo Michael odszedł oszo­łomiony, ale zachwycony.

Wtedy właśnie Gina złapała mnie za ramię i wciągnęła w drzwi, sycząc:

- Co z tobą, naćpałaś się? Jedziesz do jego domu? Sama?

- Uspokój się, G - powiedziałam, próbując uwolnić się z uścisku Giny. Sposób, w jaki zwracał się do niej Śpiący, oka­zał się chwytliwy, jakkolwiek obrzydzeniem napełniało mnie przyznanie, że mój przyrodni brat mógł wymyślić coś sensow­nego. - Właśnie to zamierzam zrobić.

- Włóczyć się z potencjalnym mordercą? - Gina nie ukry­wała sceptycyzmu. - To nie jest dobry pomysł. Rozmawiałaś o tym z ojcem Dominikiem?

- G, jestem dużą dziewczynką. Potrafię sama o siebie się troszczyć.

Zmrużyła oczy.

- Nie bardzo ci to dotąd wychodziło, co? Co ty wyprawiasz? Wolna amerykanka czy co? I nie nazywaj mnie G.

- Posłuchaj - miałam nadzieję, że mój ton jest uspokajający - bardzo możliwe, że Michael nic mi nie powie. Ale to świr, prawda? Maniak komputerowy. A co robią maniacy kompute­rowi, kiedy coś planują?

Gina nadal wyglądała na rozgniewaną.

- Nie wiem. I nic mnie to nie obchodzi. Mówię ci...

- Wszystko zapisują - ciągnęłam spokojnie. - W kompute­rze. Jasne? Prowadzą dziennik albo przechwalają się przed ludźmi na czacie, albo wprowadzają do sieci plany budynków, które chcą wysadzić w powietrze czy coś. Więc nawet jeśli ni­czego z niego nie wyciągnę, to może uda mi się zostać na jakiś czas sam na sam z jego komputerem. Założę się, że...

- G! - Śpiący podszedł do nas spacerowym krokiem. - Tutaj jesteś. Idziesz na lunch?

Gina zacisnęła usta ze złości na mnie, ale Śpiący tego nie zauważył. Tak samo jak Przyćmiony, który pojawił się w chwi­lę później.

- Cześć - wysapał. - Co tak stoicie? Chodźmy coś zjeść. Na mój widok dodał drwiąco:

- Suze, gdzie twój cień?

- Michael nie przyłączy się do nas podczas lunchu - odpar­łam wyniośle - ponieważ coś go zatrzymało.

- Tak - mruknął Przyćmiony i zrobił wulgarną uwagę suge­rującą, że Michael nie mógł przyjść, ponieważ nie potrafił umie­ścić pewnych części swego ciała z powrotem w spodniach. Była to aluzja do jego braku koordynacji, a nie do tego, że może być bujniej obdarzony przez naturę niż przeciętny szesnastolatek.

Postanowiłam zignorować tę uwagę, podobnie jak Gina, cho­ciaż podejrzewam, że ona jej po prostu nie usłyszała.

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - powiedziała tylko. Było jasne, że nie zwraca się do żadnego z moich braci, co wprawiło ich w niesamowite zdumienie. Po co jakaś dziew­czyna miałaby zawracać sobie głowę rozmową ze mną, skoro może rozmawiać z nimi?

- G, za kogo ty mnie bierzesz? Za amatorkę?

- Nie. Za wariatkę.

Roześmiałam się. Naprawdę myślałam, że jest śmieszna. Dużo później uświadomiłam sobie, że nie było w tym niczego zabawnego.

Ponieważ, jak się okazało, Gina miała w stu procentach rację.

15

Z mordercami już tak jest. Jeśli znacie jakiegoś, jestem pew­na, że się ze mną zgodzicie.

Nie mogą się powstrzymać, żeby nie pochwalić się tym, co zrobili.

Poważnie. Są próżni. I to jest ich słaby punkt.

Spójrzmy na to od ich strony: oto udało im się uniknąć kary za straszliwą zbrodnię. Nie ma o co się do nich przyczepić.

A oni nie mogą nikomu o tym powiedzieć.

To ich dręczy niemal za każdym razem. Niemożność po­wiedzenia o tym innym ludziom, pochwalenia się swoim spry­tem i przemyślnością. To ich prawie zabija.

Nie zrozumcie mnie źle. Oni nie chcą, żeby ich złapano. Chcą tylko, żeby ktoś ich docenił. Tak, to była okropna - cza­sami nawet niewyobrażalna - zbrodnia. Ale popatrzcie, nikt ich nie złapał. Wykiwali policję. Wykiwali wszystkich. Muszą komuś o tym powiedzieć. Bo inaczej, co by z tego mieli?

To takie moje osobiste spostrzeżenie, oczywiście. W pracy spotkałam paru zabójców i to jest coś, co wydaje się ich łączyć. Nie złapano tylko tych, którzy trzymali buzię na kłódkę. Pozo­stali? Powędrowali do pudła.

Tak więc uznałam, że Michael - który sądził, że się w nim zakochałam - może mieć ochotę pochwalić się przede mną swoim czynem. Już trochę puścił farbę, mówiąc, że Josh i jemu podobni tylko „zajmowali miejsce”. Wydawało się prawdopo­dobne, że przy odrobinie zachęty da się z niego wyciągnąć ze­znania, które okażą się interesujące dla policji.

Co mówicie? Winna? Czy nie będę czuła się winna, dono­sząc na chłopaka, który, ostatecznie, próbował jedynie pomścić krzywdę siostry?

Tak. Racja. Posłuchajcie, o winie nie ma mowy. Znam dwa rodzaje ludzi: złych i dobrych. Moim zdaniem w tej akurat sprawie nie dałoby się znaleźć żadnego dobrego człowieka. Wszyscy dopuścili się czegoś nagannego, od Lili Meducci, któ­ra wprosiła się na imprezę, co się źle dla niej skończyło, po Anioły z RLS, które pozwoliły spić się czternastoletniej dziew­czynie. Może nie wszyscy popełnili równie odrażające zbrod­nie - w porównaniu z poczwórnym mordem w wykonaniu Michaela - ale, szczerze mówiąc, w moim przekonaniu... wszyscy śmierdzieli.

Tak więc, odpowiadając na wasze pytanie, nie, nie czułam się winna, zamierzając wprowadzić w życie swój plan. Z moje­go punktu widzenia im szybciej Michael dostałby to, na co za­służył, tym prędzej mogłabym wrócić do tego, co naprawdę ważne w życiu: wylegiwania się na plaży z najlepszą przyja­ciółką u boku i zażywania kąpieli słonecznej.

W toalecie, zaraz po lekcjach, kiedy przed lustrem nad umywalkami rysowałam konturówką kreski pod oczami - odkry­łam, że potencjalnych morderców łatwiej skłonić do zeznań, kiedy wyglądam możliwie najlepiej - otrzymałam pierwszy znak, że popołudnie nie upłynie dokładnie tak, jak zaplanowałam.

Drzwi się otworzyły i do środka wkroczyła Kelly Prescott w towarzystwie nieodłącznej Debbie Mancuso. Najwyraźniej nie przybyły, żeby zrobić siusiu czy też poprawić fryzurę, po­nieważ stanęły i zaczęły przyglądać mi się z wrogim wyrazem twarzy.

Patrząc na ich odbicie w lustrze, powiedziałam:

- Jeśli chodzi wam o pieniądze na wycieczkę klasową do kra­iny winorośli, to możecie o tym zapomnieć. Rozmawiałam już o tym z panem Waldenem i on twierdzi, że to największy ab­surd, o jakim słyszał. Nie NapaValley. Tam trzeba być pełno­letnim.

Kelly uniosła dumnie brodę.

- Nie o to chodzi - oświadczyła tonem pełnym obrzydze­nia.

- Tak - dodała Debbie. - Chodzi o twoją przyjaciółkę.

- Moją przyjaciółkę? - Wyjęłam z plecaka szczotkę i czesa­łam się, udając obojętność. Naprawdę się nie przejmowałam. Niespecjalnie. Byłam w stanie poradzić sobie ze wszystkim, co wysmażą Kelly Prescott i Debbie Mancuso. Tylko że nie mia­łam na to ochoty - po tym, co zdarzyło się ostatnio. - Masz na myśli Michaela Meducciego?

Kelly przewróciła oczami.

- Też coś. Dlaczego ty się z „tym” pokazujesz, nie jestem w stanie pojąć. Mówię o tej twojej Ginie.

- Owszem - powiedziała Debbie, zwężając oczy do gniew­nych szparek.

Gina? Och, Gina. Gina, która ukradła Kelly i Debbie adora­torów. Nagle wszystko stało się jasne.

- Kiedy ona wraca do Nowego Jorku? - zapytała Kelly.

- Tak - teraz Debbie. - I gdzie ona śpi? W twoim pokoju, tak?

Kelly szturchnęła ją łokciem, a Debbie dodała:

- Dobra, nie udawaj, że cię to nie interesuje, Kel. Kelly rzuciła przyjaciółce nerwowe spojrzenie i zapytała:

- Nie było tam, żadnego... eee, skakania po łóżku, co? Skakania po łóżku?

- Nic mi o tym nie wiadomo - odparłam. Zastanawiałam się, czy nie odpowiedzieć ostro, ale rzecz polegała na tym, że doskonale je rozumiałam. Wiem, że gdyby nagle jakaś urodzi­wa femme fatale przybyła z innego świata i zabrała mi Jesse'a, byłabym mocno nie w sosie. Co nie znaczy, że Jesse w jakikolwiek sposób do mnie należy.

- Żadnego skakania po łóżku - zapewniłam. - Kopali się może pod stołem, ale żadnego skakania po łóżku.

Debbie i Kelly wymieniły spojrzenia. Widziałam, że im ulżyło.

- To kiedy ona wyjeżdża? - znów zapytała Kelly.

Kiedy powiedziałam: „w niedzielę”, odetchnęły, a Debbie mruknęła:

- Dobrze.

Teraz, kiedy się dowiedziała, że nie będzie musiała już jej długo znosić, Kelly zapragnęła oddać Ginie sprawiedliwość:

- To nie tak, że jej nie lubimy...

- Tak - zgodziła się Debbie. - Tylko że ona jest... no, wiesz.

- Wiem - powiedziałam, mam nadzieję, pocieszającym to­nem.

- To dlatego że jest nowa - dodała Kelly. Przeszła na pozycje obronne. - Tylko dlatego im się podoba. Bo jest inna.

- Pewnie - powiedziałam, odkładając szczotkę.

- Więc ona jest z Nowego Jorku? - Kelly wyraźnie wciągał temat. - Wielkie mi rzeczy. Byłam w Nowym Jorku. Nie jest taki wspaniały. Wszędzie brudno, pełno tych paskudnych gołę­bi i żebraków.

- Tak - odezwała się ponownie Debbie. - A wiesz, co słysza­łam? W Nowym Jorku nie mają nawet rybnych tacos.

Prawie zrobiło mi się jej żal.

- Cóż - zarzuciłam plecak na ramię - było miło. Ale teraz muszę już iść, moje panie.

Zostawiłam je, kiedy zanurzały palce w pojemniczkach z błyszczkiem do ust, pochylając się następnie w stronę lustra, żeby go rozsmarować.

Michael czekał na mnie dokładnie w miejscu, w którym się umówiliśmy Widocznie konturówka spełniła swoje zadanie, bo zmieszał się i wybąkał:

- Cześć, eee... czy chcesz, eee... żebym wziął twój plecak?

- Och, to miłe - zaszczebiotałam, wręczając mu go. Z dwoma plecakami na ramionach Michael wyglądał trochę dziwacznie, ale on i tak zwykle sprawiał takie wrażenie - przynajmniej w ubraniu - więc to mnie nie zaskoczyło. Ruszyliśmy chłod­nym, zacienionym pasażem, teraz pustym, bo prawie wszyscy już poszli, a potem wyszliśmy na rozgrzany nasłoneczniony parking. W oddali pobłyskiwało morze. Na niebie nie było ani jednej chmurki.

- Mój samochód jest tam - powiedział Michael, wskazując szmaragdowozielony sedan. - Cóż, tak naprawdę to nie jest mój samochód. Pożyczony z agencji. Nie jest zły. Ma w sobie coś.

Uśmiechnęłam się, a on potknął się o kawałek betonu. Upadł­by na twarz, gdyby w ostatniej chwili nie zdołał odzyskać rów­nowagi. Szminka, jak stwierdziłam, działała równie skutecz­nie, jak konturówka.

- Tylko znajdę kluczyki - powiedział Michael, grzebiąc w kieszeniach.

Powiedziałam mu, żeby się nie śpieszył. Wyciągnęłam oku­lary i odwróciłam twarz do słońca, opierając się na masce sa­mochodu. Zastanawiałam się jak najlepiej przejść do tematu. Może zaproponować, żebyśmy wstąpili do szpitala odwiedzić jego siostrę? Nie, chciałam jak najszybciej dostać się do jego domu, żeby dobrać się do jego e - maili. Czy dam radę wejść do jego poczty? Pewnie nie. Ale mogę zadzwonić do Cee Cee. Ona będzie wiedziała. Czy można rozmawiać przez telefon i wejść do cudzej poczty? Och Boże, dlaczego mama nie chce kupić mi komórki? Jestem praktycznie jedyną drugoklasistką bez komórki. Jeśli nie liczyć Przyćmionego.

Kiedy tak rozmyślałam, na moją twarz padł jakiś cień i nagle przestałam odczuwać ciepło słońca. Otworzyłam oczy i zoba­czyłam twarz Śpiącego.

- Co ty takiego wyprawiasz? - zapytał tym samym zaspanym głosem co zwykle.

Czułam, że się czerwienię. I to wcale nie z powodu słońca.

- Michael zawiezie mnie do domu - powiedziałam niepew­nie. Widziałam kątem oka, że Michael, stojący od strony kie­rowcy, znalazł już kluczyki i teraz zamarł przy otwartych drzwiczkach wozu.

- Nigdzie nie pojedziesz - oświadczył Śpiący.

Nie mogłam w to uwierzyć. Nie mogłam uwierzyć, że mi to robi. Byłam tak zmieszana, że myślałam, że umrę.

- Śpią... - zaczęłam, ale w porę urwałam. - Jake, przestań.

- Nie - powiedział Jake. - Ty przestań. Pamiętasz, co mówi­ła mama?

Mama. Nazwał moją matkę mamą. O co tu chodzi?

Zsunęłam okulary i popatrzyłam za plecy Jake'a. Gina, ra­zem z Przyćmionym i Profesorem, stała po drugiej stronie par­kingu, opierając się o ramblera i gapiąc się w moją stronę.

Gina. Doniosła na mnie. Doniosła na mnie Śpiącemu. Nie mogłam w to uwierzyć.

- Śpią... to jest, Jake, doceniam twoją troskę, ale sama potra­fię o siebie zadbać...

- Nie. - Ku mojemu zdumieniu, objął mnie ramieniem i za­czął ciągnąć. Był zaskakująco silny jak na kogoś, kto przez cały czas wydaje się taki zmęczony. - Wracasz z nami do domu. Wybacz, stary. - To ostatnie było skierowane do Michaela. - Dzisiaj ma wrócić ze mną.

Michael jednak nie zadowolił się tą wymówką. Postawił na ziemi nasze plecaki, wsunął kluczyki do kieszeni spodni i zro­bił krok w stronę Śpiącego.

- Nie sądzę - powiedział twardym głosem, jakiego dotąd u niego nie słyszałam - żeby pani miała ochotę wracać z tobą.

Pani? Jaka pani? Potem uświadomiłam sobie ze zdumieniem, że Michael miał na myśli mnie. Ja byłam tą „panią”!

- Nie obchodzi mnie, czego ona chce - oznajmił Śpiący. Mówił zwykłym, bardzo rzeczowym tonem. - Nie wsiądzie z tobą do samochodu i na tym koniec.

- Nie wydaje mi się. - Michael zrobił jeszcze krok w stronę Śpiącego i wtedy zauważyłam, że obie dłonie ma zaciśnięte w pięści.

Pięści! Michael zamierzał bić się ze Śpiącym! O mnie!

To było niezwykle podniecające. Nigdy przedtem dwóch chłopaków nie biło się z mojego powodu. Fakt, że jeden z nich jest moim przyrodnim bratem i budzi we mnie tyle romantycznych uczuć co pies Max, nieco studził mój entu­zjazm.

Michael również nie jest specjalnie pociągający. W końcu to potencjalny morderca i w ogóle.

Och, dlaczego ma o mnie walczyć para takich nieudaczni­ków? Dlaczego nie Matt Damon i Ben Affleck? To dopiero byłoby wspaniałe.

- Słuchaj, przyjacielu - zagaił Śpiący, zauważając pięści Mi­chaela. - Nie chcesz się kłócić, co? Zamierzam tylko zabrać moją siostrę i pojechać. Rozumiesz? - ściągnął mnie z maski samochodu.

Siostrę? Przyrodnią siostrę! Przyrodnią! Boże, dlaczego to wszystko jest takie pokręcone?

- Suze - powiedział Michael, nie odrywając wzroku od Śpią­cego - wsiądź do samochodu, dobrze?

Uznałam, że to trwa już za długo. Nie tylko czułam się straszliwie zakłopotana, ale było mi również okropnie gorąco. Popołudniowe słońce to nie żarty. Nagle opuściła mnie cała energia.

Ponadto nie chciałam, żeby komuś coś się stało lub doszło do jakiejś jeszcze głupszej sytuacji.

- Posłuchaj - zwróciłam się do Michaela - lepiej z nim pój­dę. Innym razem, dobrze?

Michael w końcu oderwał wzrok od Śpiącego. Kiedy wresz­cie spojrzał na mnie, jego oczy miały bardzo dziwny wyraz. Jakby wcale mnie nie widział.

- W porządku - mruknął.

Potem, nie mówiąc ani słowa, wsiadł do samochodu i zapalił silnik.

Boże, pomyślałam, ale z nich dzieci.

- Zadzwonię do ciebie, jak dojadę do domu - krzyknęłam w stronę Michaela, chociaż wątpię, żeby słyszał mnie przez za­mknięte okna. Uświadomiłam sobie, że trudno będzie skłonić go do wyznań przez telefon, ale, być może, nie jest to niemoż­liwe.

Opony samochodu Michaela zapiszczały na rozgrzanym as­falcie.

- Co za dziwaczny głupek - mruknął Śpiący, ciągnąc mnie przez parking. Tylko że nie powiedział „dziwaczny”. Ani „głu­pek”. - I ty chcesz chodzić z tym facetem?

- Jesteśmy tylko przyjaciółmi - odparłam nadąsana.

- Tak. W porządku.

- Ale masz przechlapane - powiedział Przyćmiony, kiedy podeszliśmy do ramblera.

To było jedno z jego ulubionych powiedzonek, jeśli chodzi o mnie. Używał go przy byle okazji.

- Z technicznego punktu widzenia, nie, Brad - odezwał się zamyślony Profesor. - Widzisz, ona właściwie nie wsiadła z nim do samochodu. A właśnie tego jej nie wolno. Wsiadać do samochodu z Michaelem Meduccim.

- Zamknijcie się wszyscy - warknął Śpiący, siadając za kie­rownicą. - I ładujcie się do środka.

Gina, jak zwróciłam uwagę, wsunęła się automatycznie na przednie siedzenie. Najwyraźniej nie sądziła, że polecenie Śpią­cego odnosiło się także do niej, bo powiedziała:

- A może byśmy wstąpili po drodze na lody?

Próbowała, z czego zdawałam sobie sprawę, jakoś mnie udo­bruchać. Jakby lody z polewą czekoladową mogły w czymś pomóc. Otóż chyba rzeczywiście nie był to zły pomysł.

- Brzmi dobrze - powiedział Śpiący.

Przyćmiony po mojej prawej stronie - jak zwykle wylądo­wałam na środku tylnego siedzenia - mruknął:

- Nie wiem, co ty widzisz w tym przygłupie Meduccim. Na co Profesor:

- Och, to proste. Samice każdego gatunku wybierają na ogół partnerów, którzy są w stanie zapewnić najlepszą opiekę im, jak również ich ewentualnemu potomstwu. Michael Meducci, jako dużo inteligentniejszy niż większość jego kolegów z klasy, spełnia to wymaganie, a ponadto posiada, według za­chodnich standardów urody, niezwykle pociągającą powierz­chowność. Jeśli brać pod uwagę to, co mówiły na ten temat Gina i Suze. Ponieważ jest prawdopodobne, że przekaże te po­zytywne genetyczne komponenty swoim dzieciom, jest kimś, komu osobniczka płci żeńskiej, zdolna do reprodukcji, nie jest w stanie się oprzeć. Przynajmniej jeśli chodzi o kobiety typu Suze.

W samochodzie zapadła cisza... Jak zazwyczaj po wykładzie Profesora.

Po chwili odezwał się Gina tonem pełnym szacunku:

- Powinni cię przesunąć do wyższej klasy, Dawidzie.

- Och, proponowano mi to - odparł wesoło Profesor - ale, podczas gdy mój intelekt jest niezwykle rozwinięty jak na chłopca w moim wieku, mój rozwój fizyczny jest trochę opóź­niony Uznałem, że nie byłoby rozsądnie rzucać się w środo­wisko samców dużo większych ode mnie, którzy mogliby po­czuć się zagrożeni z powodu mojej inteligencji.

- Inaczej mówiąc - przetłumaczył Śpiący - nie chcieliśmy, żeby dostawał po tyłku od większych dzieciaków.

Ruszyliśmy, wyjeżdżając z parkingu prędko jak zwykle. Śpią­cy, wbrew przezwisku, jakim go obdarzyłam, jeździ bardzo szybko.

Starałam się wymyślić, jak dać im do zrozumienia, że nie tyle chcę się rozmnażać z Michaelem Meduccim, ile wydobyć od niego przyznanie się do zabójstwa Aniołów z RLS, kiedy Gina zawołała:

- Boże, Jake, nie za szybko? Było to dość zabawne, ponieważ Gina, której rodzice bardzo rozsądnie nie pozwalali zbliżać się do ich samochodu, nigdy w życiu nie prowadziła. Podniosłam głowę i zrozumiałam, o czym mówi. Zbliżaliśmy się do szkolnej bramy, umieszczo­nej w dole wzgórza, za którą ciągnęła się ruchliwa przecznica, z prędkością większą niż zwykle, nawet jak na Śpiącego.

- Tak, Jake - odezwał się Przyćmiony na siedzeniu obok. - Zwolnij, ty maniaku.

Wiedziałam, że Przyćmionemu zależy tylko na tym, żeby wypaść dobrze w oczach Giny, ale zdecydowanie miał rację: Śpiący jechał stanowczo za szybko.

- To nie wyścig - zauważyłam, a Profesor zaczął mówić coś o tym, jak to Jake'owi podskoczyły endorfiny w związku z jego sprzeczką ze mną i niedoszłą bójką z Michaelem i że to mogło spowodować, iż trudno jest mu zdjąć nogę z pedału gazu...

Przynajmniej do momentu, kiedy Jake się odezwał głosem, w którym nie było śladu senności:

- Nie mogę zwolnić. Hamulce... hamulce nie działają.

To brzmiało interesująco. Pochyliłam się do przodu. Podej­rzewałam, że Jake usiłuje nas nastraszyć.

Wtedy zobaczyłam, z jaką prędkością zbliżamy się do ulicy. To nie były żarty. Zaraz mieliśmy wskoczyć na zatłoczoną czteropasmową jezdnię.

- Wysiadać! - wrzasnął Jake.

Początkowo go nie zrozumiałam. Potem zobaczyłam, jak Gina mocuje się z pasami i dotarło do mnie, co się dzieje.

Było jednak za późno. Wyjechaliśmy już za bramę, zmierza­jąc ku szosie. Gdybyśmy wyskoczyli teraz, zginęlibyśmy nie­chybnie, tak samo jak na autostradzie. Zostając w samocho­dzie, mieliśmy przynajmniej wątpliwą ochronę w postaci stalowych ścian.

Jake nacisnął klakson, klnąc głośno. Gina zasłoniła oczy. Pro­fesor objął mnie, wtulając twarz w moje kolana, a Przyćmiony, ku mojemu niekłamanemu zaskoczeniu, zaczął krzyczeć mi nad uchem jak dziewczyna.

Sfrunęliśmy ze wzgórza, pędząc obok bardzo zaskoczonej kobiety w volvo oraz oszołomionej pary Japończyków w mer­cedesie, którzy zdążyli w porę nacisnąć hamulec, więc udało im się na nas nie wpaść.

Na następnych dwóch pasach ruchu nie mieliśmy tyle szczę­ścia. Kiedy gnaliśmy w poprzek autostrady, w naszą stronę, trą­biąc głośno, sunął ciągnik z napisem TOM CAT na przedniej kracie. Napis zbliżał się szybko, aż w pewnym momencie prze­stałam go widzieć, ponieważ znalazł się nad dachem naszego samochodu...

Zamknęłam oczy, więc nie byłam pewna, czy uderzenie, któ­re poczułam, było wytworem wyobraźni, ponieważ oczekiwa­łam katastrofy, czy też rzeczywiście coś w nas rąbnęło. Jednak moja głowa odskoczyła gwałtownie do tyłu, zupełnie jak w we­sołym miasteczku, kiedy wagonik skręca o dziewięćdziesiąt stopni.

Kiedy otworzyłam oczy, zaczęłam podejrzewać, że uderze­nie nie nastąpiło tylko w mojej głowie, ponieważ wokół wszyst­ko wirowało jak na karuzeli. Tylko że nie byliśmy na karuzeli. Siedzieliśmy w ramblerze, który kręcił się po autostradzie jak bąk.

Aż nagle, z koszmarnym łomotem, hukiem rozbitego szkła i kolejnym potężnym wstrząsem, samochód znieruchomiał.

A kiedy dym i kurz opadły, stwierdziliśmy, że wjechaliśmy do Biura Informacji Turystycznej w Carmelu. Do szyby przykleił nam się plakat z napisem WITAMY W NASZYM MIEŚCIE!

16

Zabili mój samochód.

Tylko tyle Śpiący był w stanie wykrztusić. Powtarzał to w kółko od chwili, kiedy wyczołgaliśmy się ze złomowiska, które do niedawna było ramblerem.

- Mój samochód. Zabili mój samochód.

Nieważne, że to właściwie nie był samochód Śpiącego. Ra­czej samochód rodzinny, ewentualnie samochód do użytku młodszych członków rodziny.

Nieważne również, że Śpiący nie potrafił powiedzieć, kim byli owi tajemniczy „oni”, których podejrzewał o zamordowa­nie swojego wozu.

Powtarzał to wciąż i wciąż od nowa, a rzecz polegała na tym, że im częściej to powtarzał, tym większej grozy nabierało to zdanie.

Ponieważ, rzecz jasna, to nie samochód ktoś usiłował za­mordować. O, nie. To ludzie w samochodzie mieli być ofiara­mi.

Albo, ściśle rzecz biorąc, jedna osoba. Ja.

Nie sądzę, żebym była próżna. Naprawdę uważam, że to z mojego powodu ktoś przeciął linkę hamulcową ramblera. Tak jest, przeciął i w związku z tym wyciekł cały płyn hamulcowy. Samochód, starszy nawet od mojej mamy - chociaż nie tak stary jak ojciec D - posiadał tylko jedną linkę hamulcową, co ułatwiło tego rodzaju zamach.

Zastanówmy się, kto mógłby pragnąć, żebym zniknęła w chmurze ognia... Och, zaraz już wiem! Josh Saunders, Carrie Whitman, Mark Plusford i Felicja Bruce?

Jestem genialna.

Nie mogłam, oczywiście, podzielić się z nikim swoimi po­dejrzeniami.

Nie z policją, która spisała raport z wypadku. Nie z pracow­nikami pogotowia, którzy nie mogli uwierzyć, że poza paroma siniakami, żadne z nas nie odniosło poważnych obrażeń. Nie z pracownikami pomocy drogowej, którzy przyjechali, żeby odholować to, co zostało z ramblera. Nie z Michaelem, który, opuściwszy parking tuż przed nami, usłyszał, że coś się dzieje i wrócił, a potem jako jeden z pierwszych pomagał nam wydo­stać się z wraka.

Ani, naturalnie, z mamą czy ojczymem, którzy pojawili się w szpitalu bladzi i przerażeni, powtarzając. „To cud, że żadne z was nie jest ranne” oraz „Teraz będziecie jeździć wyłącznie land - roverem”.

Co poprawiło humor Przyćmionemu. W land - roverze było znacznie więcej miejsca niż w ramblerze. Pewnie wyobraził sobie, że w land - roverze przejście do poziomu z Debbie Mancuso nie będzie żadnym problemem.

- Po prostu nie jestem w stanie zrozumieć - powiedziała mama dużo później, kiedy skończyły się prześwietlenia, bada­nie wzroku, opukiwanie i obmacywanie, i personel szpitala pozwolił nam wreszcie wrócić do domu. Siedzieliśmy w sali Peninsula Pizza, miejscu pracy Śpiącego, jedynego lokalu, w którym da się znaleźć stolik dla sześciu, siedmiu osób bez rezerwacji. Dla kogoś z zewnątrz musieliśmy wyglądać jak jedna wielka szczęśliwa rodzina (cóż, z wyjątkiem Giny, która tro­chę odstawała, chociaż nie aż tak, jak mogłoby się wydawać) świętująca z jakiejś okazji, na przykład zwycięstwa w meczu piłkarskim.

Tylko my wiedzieliśmy, że powodem, dla którego urządzili­śmy tę drobną uroczystość, jest fakt, iż nadal żyjemy.

- To cud - ciągnęła mama. - Lekarze z pewnością tak uważa­ją. To, że nikt z was nie został poważnie ranny.

Profesor zademonstrował swój łokieć, skaleczony kawałkiem szkła, kiedy wyczołgiwał się z samochodu.

- To mogłaby być bardzo poważna rana - oznajmił urażo­nym dziecinnym głosem - gdyby uległa zanieczyszczeniu.

- Och, kochanie. - Mama wyciągnęła rękę i pogłaskała go po głowie. - Wiem. Byłeś taki dzielny, kiedy zakładano ci szwy.

Pozostali przewrócili oczami. Profesor przez całą noc robił cyrk w związku z tą raną. Ale to uszczęśliwiało i jego, i moją mamę. Kiedy próbowała pogłaskać mnie, prawie złamałam rękę, usiłując się od tego wykręcić.

- To nie był cud - powiedział Andy - ale zwykłe szczęście, że nie zginęliście wszyscy na miejscu.

- Szczęście to nic - stwierdził Śpiący. - Uratowały nas moje wyjątkowe, wysokiej klasy umiejętności kierowcy.

Niechętnie to przyznaję, ale Śpiący miał rację. (Skąd u niego taki wyszukany język? Czyżby wkuwał do egzaminów za mo­imi plecami?) Zanim wpadliśmy na szybę, prowadził pozba­wiony hamulców samochód niczym rasowy rajdowiec. Byłam w stanie zrozumieć, dlaczego Gina nie strząsała jego ramienia i wpatrywała się w niego z nabożeństwem.

Ze względu na szacunek, jakiego nabrałam dla Śpiącego, nie oglądałam się, nawet żeby zobaczyć, co on i Gina robią w dro­dze powrotnej z tyłu auta.

Przyćmiony z pewnością się obejrzał. A cokolwiek to było, wprawiło go w tak paskudny nastrój, w jakim go jeszcze nie widziałam.

Łomot jego kroków w pokoju i nastawiony na cały regulator Marylin Manson tylko zdenerwowały Andy'ego, który prze­szedł od pokornej wdzięczności za cudowne ocalenie jego „chłopców - i ciebie, Suze. Och, i Giny także” do mogącej przyprawić o apopleksję wściekłości w związku z muzyką, którą określał jako „zabójczą truciznę dla umysłu”.

Byłam sama w pokoju - Gina zniknęła w niewiadomej czę­ści domu; no, dobra, wiedziałam, gdzie jest, po prostu nie chciałam o tym myśleć - i hałas na korytarzu mi nie przeszka­dzał. Dzięki niemu, jak sobie uświadomiłam, nikt nie usłyszy nieprzyjemnej rozmowy, jaką miałam przeprowadzić.

- Jesse! - zawołałam, zapalając światło i rozglądając się, czy go gdzieś przypadkiem nie ma. Nie zauważyłam jednak ani śladu jego czy Szatana. - Jesse, gdzie jesteś? Potrzebuję cię.

Duchy to nie psy. Nie przychodzą na zawołanie. W każdym razie nigdy tego nie robiły. Nie ze mną. Tylko ostatnio - o tym nie zdążyłam jeszcze porozmawiać z ojcem Dominikiem - znajome duchy pojawiały się ni stąd, ni zowąd, kiedy pomyśla­łam o nich choćby przelotnie. Poważnie. Wystarczyło pomy­śleć o ojcu i proszę, stawał przede mną.

Chyba nie muszę wspominać, jakie to było krępujące, kiedy zdarzało mi się akurat wtedy, gdy brałam prysznic czy myłam włosy.

Zastanawiałam się, czy to może dlatego, że z wiekiem rosła moja moc jako pośredniczki. Gdyby tak jednak było, to, natu­ralnie, ojciec Dominik musiałby być znacznie lepszym media­torem ode mnie.

Anie był. Innym, ale nie lepszym. Z pewnością nieobdarzonym większą mocą. Nie potrafił wezwać ducha myślą.

Tak mi się przynajmniej wydawało.

Jakkolwiek było, mimo że duchy nie stawiają się na wezwa­nie, Jesse zawsze ostatnio tak się właśnie zachowywał. Zjawił się przede mną w migotliwej chmurce, a potem stał, wpatrując się we mnie, jakbym zeszła z planu Jeźdźca piekieł w pełnym kostiumie. Czy mogę jednak zauważyć, że nie wyglądałam ani w połowie na tak zmarnowaną, jak się czułam?

- Nombre de Bios, Susannah - powiedział, blednąc w widocz­ny sposób (cóż, w każdym razie jak na chłopaka, który nie żyje). - Co ci się stało?

Popatrzyłam na siebie. No dobra, bluzkę miałam brudną i podartą, podkolanówki opadały mi na buty. Ale przynajmniej włosy, wzburzone na wietrze, nie wyglądały najgorzej.

- Jakbyś nie wiedział - mruknęłam nadąsana, siadając na łóż­ku i ściągając buty - Zdaje się, obiecałeś, że będziesz przy nich robił za nianię, żebyśmy razem z ojcem Dominikiem mieli czas popracować nad Michaelem.

- Nianię? - Jesse zmarszczył ciemne brwi. - Byłem z Anio­łami przez cały dzień, jeśli o to ci chodzi.

- Och, zgadza się... Co mówisz? Ze udałeś się z nimi na małą wycieczkę na szkolny parking, żeby przeciąć linkę ha­mulcową ramblera?

Jesse usiadł obok mnie na łóżku.

- Susannah. - Nie spuszczał z mojej twarzy ciemnych oczu. - Czy coś się dzisiaj stało?

- Owszem, wyobraź sobie. - Opowiedziałam mu, co zaszło, chociaż moje wyjaśnienia, na czym dokładnie polegało uszko­dzenie samochodu, były trochę pobieżne, ze względu na moją totalną ignorancję na temat wszelkich spraw związanych z tech­niką oraz niewiedzę Jesse'a na temat funkcjonowania samo­chodu. Za jego życia jedyny środkami lokomocji były zaprzęgi konne.

Kiedy skończyłam, pokręcił głową.

- Susannah, to nie mogli być Josh i reszta. Jak ci mówiłem, spędziłem z nimi cały dzień. Zostawiłem ich dopiero teraz, ponieważ mnie wezwałaś. Nie mogli zrobić tego, co opisałaś. Gdybym to zobaczył, powstrzymałbym ich.

- Ale jeśli to nie byli Josh i pozostali, to kto mógł to zrobić? Nikt inny nie pragnie mojej śmierci. W każdym razie nie w tej chwili.

Jesse wpatrywał się we mnie intensywnie.

- Jesteś pewna, że to ty byłaś tą upatrzoną ofiarą, Susannah?

- No pewnie, że ja. - Wiem, że to brzmi dziwnie, ale myśl, że na planecie Ziemi mógł być ktoś bardziej ode mnie wart tego, żeby go zamordować, niemal mnie uraziła. Muszę stwierdzić, że szczycę się liczbą wrogów, jakich zdołałam pozyskać. W fachu pośredniczym zawsze uważałam za dobry znak, jeśli kupa ludzi życzyła mi śmierci.

- Jeśli nie ja, to kto? - parsknęłam śmiechem. - Czyżbyś podejrzewał, że ktoś chce dopaść Profesora?

Jesse jednak pozostał poważny.

- Pomysł, Susannah - nalegał. - Czy w samochodzie nie było kogoś, kogo ktoś inny mógłby chcieć widzieć ciężko rannym albo nawet zabitym?

Spojrzałam na niego, mrużąc oczy.

- Coś wiesz - stwierdziłam bezbarwnym tonem.

- Nie. - Jesse pokręcił głową. - Ale...

- Ale co? Boże, nienawidzę, kiedy rzucasz takie tajemnicze ostrzeżenia. Powiedz mi po prostu.

- Nie. - Znów pokręcił głową. Tym razem energiczniej. - Pomyśl, Susannah.

Westchnęłam. Kiedy wpadał w taki nastrój, nie dało się z nim dyskutować. Trudno mieć do niego pretensję, że chciał się ba­wić w pana Miyagi i Karate Kida. W końcu, co on ma lepszego do roboty.

Wypuściłam ze świstem powietrze, aż mi grzywka zafalowa­ła.

- W porządku - powiedziałam. - Ludzie, którzy nie przepa­dają za kimś, poza mną... Niech się zastanowię. - Ożywiłam się. - Debbie i Kelly nie są zachwycone Giną. Odbyłyśmy krót­kie, nieprzyjemne starcie w toalecie tuż przed tym, jak to się stało. To jest, ten wypadek. - Zmarszczyłam brwi. - Nie wy­obrażam sobie jednak, żeby przecięły linkę hamulcową, aby się jej pozbyć. Po pierwsze, wątpię, żeby w ogóle wiedziały, co to jest linka hamulcowa ani gdzie jest. Po drugie, mogłyby się pobrudzić, włażąc pod samochód. Wiesz, złamać paznokieć, wysmarować włosy olejem... Debbie pewnie by się nie przejęła, ale Kelly? Na pewno nie. W dodatku musiałyby zdawać sobie sprawę, że mogłyby doprowadzić do śmierci Śpiącego i Przy­ćmionego, a tego by nie chciały.

- Oczywiście, że nie - powiedział cicho Jesse.

Ten jego beznamiętny ton, którym wymówił te słowa, na­prowadził mnie na trop.

- Przyćmiony? - Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. - Kto chciałby, żeby zginął Przyćmiony? Albo, na przykład, Śpią­cy? Ci chłopcy są tacy... tępi.

- Czy żaden z nich - zapytał Jesse tym samym beznamięt­nym tonem - nie zrobił czegoś, co mogło kogoś rozgniewać?

- No, pewnie - stwierdziłam. - Śpiący niekoniecznie, ale Przyćmiony? Zawsze robi kretyńskie dowcipy w rodzaju roz­rzucania ludziom książek po całej klasie... - Głos mi zamarł.

Pokręciłam głową.

- Nie - powiedziałam. - To niemożliwe.

- Jesteś pewna?

. - Nie, nie rozumiesz. - Wstałam i zaczęłam chodzić po po­koju. W którymś momencie przez okno wślizgnął się Szatan. Usiadł na podłodze u stóp Jesse'a, liżąc się zawzięcie swoim przypominającym papier ścierny jęzorem.

- To znaczy, on tam był - wyjaśniłam. - Michael był tam zaraz potem, jak to się stało. Pomógł nam wysiąść z samocho­du. On... - Ostatni raz widziałam Michaela w momencie, gdy zamykały się za mną, Giną, Śpiącym, Przyćmionym i Profeso­rem drzwi karetki. Twarz Michaela była blada, nawet bardziej niż zwykle - i zmartwiona.

Nie.

- To po prostu... - Doszłam do rozkładanego łóżka Giny, za­nim odwróciłam się ponownie twarzą do Jesse'a. - To po prostu niemożliwe. Michael nigdy nie zrobiłby czegoś takiego.

Jesse się roześmiał. Nie było jednak w tym śmiechu wesołości.

- Naprawdę? Znam czworo ludzi, którzy mogliby mieć od­mienne zdanie na ten temat.

- Ale dlaczego miałby to zrobić? - Pokręciłam głową tak mocno, żeby włosy zafalowały. - To znaczy, Przyćmiony to dupek, to prawda, ale żeby chcieć go zamordować? I kilkoro niewinnych ludzi na dodatek? Ze mną włącznie? - Odwróci­łam urażone spojrzenie od Szatana, który ssał łapę, próbując usunąć brud spomiędzy poduszeczek. - Michael nie mógłby z pewnością pragnąć mojej śmierci. Jestem jego szansą na part­nerkę na balu szkolnym!

Jesse milczał. I podczas tej chwili ciszy coś sobie przypo­mniałam. A to spowodowało, że zaparło mi dech w piersiach.

- O Boże - jęknęłam, opadając na rozkładane łóżko. Na twarzy Jesse'a obojętność zastąpił niepokój.

- Co się dzieje, Susannah? Źle się czujesz? Skinęłam głową.

- Och, tak... - Wpatrywałam się niewidzącym wzrokiem w ścianę naprzeciwko. - Chyba się pochoruję, Jesse... on mnie pytał, czy chciałabym z nim pojechać. Tuż przedtem, jak to się stało. Nalegał, żebym z nim pojechała. A kiedy Śpiący oświad­czył, że muszę jechać z nimi albo powie mamie, myślałam, że się pobiją.

- Oczywiście - odezwał się Jesse bardzo, jak na niego, su­chym tonem. - Bał się, że jego... jak to nazwałaś? A, tak... partnerka na bal zginie.

- O Boże! - Podniosłam się i zaczęłam znowu chodzić tam i z powrotem. - O Boże, dlaczego? Dlaczego Przyćmiony? To znaczy, on jest chamem i w ogóle, ale dlaczego Michael miałby chcieć go zabić?

Na to Jesse całkiem spokojnie:

- Być może z tego samego powodu, z którego zabił Josha i pozostałych.

Znieruchomiałam. Powoli odwróciłam głowę w jego stro­nę. Przypomniałam sobie, co powiedział Przyćmiony - mia­łam wrażenie, że tygodnie temu, ale w gruncie rzeczy jeden czy dwa dni wcześniej. Rozmawialiśmy o wypadku, w którym zginęły Anioły z RLS, i Przyćmiony powiedział coś o Marku Pulsfordzie. „Byliśmy razem na imprezie. W zeszłym miesią­cu, w dolinie”.

Na tej samej imprezie, pomyślałam, czując, że robi mi się zimno, podczas której Lila Meducci wpadła do basenu?

W sekundę później, nie mówiąc Jesse'owi ani słowa, otwo­rzyłam drzwi, zrobiłam trzy kroki w poprzek korytarza i za­częłam walić z całej siły w drzwi pokoju Przyćmionego.

- Uspokójcie się! - wrzasnął Przyćmiony. - Już przyciszy­łem!

- Nie chodzi o muzykę! - krzyknęłam. - Chodzi o coś inne­go. Mogę wejść?

Usłyszałam brzęk odkładanej sztangi, a potem Przyćmiony burknął:

- Tak, chyba tak.

Położyłam rękę na klamce i nacisnęłam.

Chciałabym coś w tym miejscu zaznaczyć. Byłam w pokoju Profesora. Wiele razy, ponieważ jest on tym z moich przyrod­nich braci, do którego udaję się zawsze, mimo że jest trzy klasy niżej ode mnie, jeśli mam jakiś problem z pracą domową. By­łam nawet w pokoju Śpiącego, ponieważ zazwyczaj trzeba nim mocno potrząsnąć, żeby w porę się obudził i odwiózł nas do szkoły.

Ale nigdy, przenigdy nie wchodziłam do pokoju Przyćmio­nego. Prawdę mówiąc, miałam nadzieję, że nie zaistnieje sytu­acja, w której wypadnie mi przekroczyć ten właśnie próg.

Teraz jednak taka sytuacja zaistniała. Wciągnęłam głęboko powietrze i weszłam.

W środku było ciemno. A to z powodu decyzji Przyćmione­go, żeby trzy ściany pomalować na fioletowo, a jedną na biało - to barwy drużyny zapaśniczej Akademii Misyjnej. Wybrał tak ciemny odcień fioletowego, że wydawał się prawie czarny. Mrok łagodził jedynie plakat z Michaelem Jordanem, wzywa­jącym patrzących, żeby Po PROSTU TO ZROBILI.

Na podłodze rozpościerał się gęsty dywan brudnych skarpe­tek i bielizny. W powietrzu unosił się ostry zapach stanowiący mieszaninę potu i pudru dla dzieci. Nie był to zapach koniecz­nie nieprzyjemny, chociaż wolałabym, żeby moje ubrania nie przesiąkły podobną wonią. Przyćmionemu to jednak nie prze­szkadzało.

- No?

Leżał na plecach na wyściełanej ławce. Nad jego piersią wi­siała sztanga na stojaku. Nie zgadnę, jakie ciężary podnosił, ale jestem absolutnie przekonana, że po odpowiedniej liczbie po­wtórzeń, nie miałby problemu z wystawieniem Debbie Mancuso za okno w razie pożaru. A do tego właśnie dziewczynie przydaje się chłopak, czyż nie?

- Przyć... - Ponownie wciągnęłam powietrze. Co z tym pudrem dla dzieci? Zaraz. Nie mówcie mi. Nie chcę wiedzieć. - Brad, czy byłeś na tej imprezie w dolinie, kiedy Lila Meducci wpadła do basenu?

Przyćmiony wyciągnął rękę, chwytając sztangę. Uniósł ją, pozwalając mi delektować się widokiem swoich nadmiernie owłosionych pach. Powstrzymałam okrzyk obrzydzenia.

- O czym ty mówisz? - mruknął.

- O Lili Meducci.

Przyćmiony opuścił sztangę, tak że znalazła się tuż nad jego piersią. Jego bicepsy nabrzmiały do rozmiarów melona. Po­zwolę sobie zauważyć, że normalnie na widok męskich bicep­sów tej wielkości ugięłyby się pode mną kolana. Te bicepsy jednakowoż należały do Przyćmionego, mogłam wiec jedynie przełknąć ślinę, mając nadzieję, że pizza pepperoni, którą zja­dłam na obiad, pozostanie tam, gdzie była.

- Młodszej siostrze Michaela - ciągnęłam. - O mało się nie utopiła w zeszłym miesiącu na przyjęciu w dolinie. Zastana­wiałam się, czy to ta sama impreza, na której spotkałeś Marka Pulsforda.

Sztanga podskoczyła do góry.

- Może - stęknął Przyćmiony. - Nie wiem. A co cię to ob­chodzi?

- Brad, to ważne. Jakbyś tam był, to chybabyś pamiętał. Musiałbyś zauważyć karetkę.

- Pewnie tak - mruknął między kolejnymi powtórzeniami. - Byłem dość wstawiony.

- Nie jesteś pewien, czy dziewczyna o mało nie utopiła się przed twoim nosem? - W najbardziej sprzyjających okolicz­nościach nie mam zbyt wiele cierpliwości do Przyćmionego. W tym konkretnym wypadku moja tolerancja wobec jego głu­poty spadła do poziomu dotychczas niespotykanego.

Przyćmiony z łoskotem odłożył sztangę. Następnie usiadł i spojrzał na mnie z irytacją.

- Posłuchaj, jeśli ci powiem, że tam byłem, to co zrobisz? Pobiegniesz do mamy i taty? Wiec po co mam z tobą rozma­wiać? Poważnie, Suze. Dlaczego?

Nie licząc zaskoczenia tym, że Przyćmionemu też się pochrzaniło i moją matkę nazwał „mamą”, byłam przygotowana na to pytanie.

- Nie pobiegnę - zapewniłam. - Przysięgam, że nic nie po­wiem, Brad. Ale muszę wiedzieć.

Nadal patrzył podejrzliwie.

- Dlaczego? Żeby móc opowiedzieć o tym tej swojej dzi­wacznej przyjaciółce albinosce, która umieści to w szkolnej gazecie? „Brad Ackerman stał jak skończony dupek, podczas gdy dziewczyna o mało nie umarła”. O to chodzi?

- Przysięgam, że nie. Wzruszył ramionami.

- Świetnie - mruknął. - Wiesz co? Guzik mnie to obchodzi. I tak mam spieprzone życie. Nie mam nadziei, że dojdę do stu sześćdziesięciu ośmiu przed zawodami w sekcji i jest zupełnie jasne, że twoja przyjaciółka Gina woli Jake'a ode mnie. - Łyp­nął na mnie podejrzliwie. - Zgadza się? Przestąpiłam niepewnie z nogi na nogę.

- Nie wiem. Wydaje mi się, że obaj jej się podobacie.

- Pewnie - stwierdził Przyćmiony z sarkazmem. - To dlate­go jest tutaj ze mną, zamiast zamykać się z Jakiem i robić nie wiadomo co.

- Jestem pewna, że po prostu gadają.

- Jasne. - Przyćmiony pokręcił głową. To mnie odrobinę poruszyło. Nigdy nie widziałam, żeby wyglądał tak... po ludz­ku. Nie zdawałam sobie również sprawy, że ma jakieś cele. O co chodzi z tymi stu sześćdziesięcioma ośmioma? I czy rze­czywiście tak bardzo zależy mu na Ginie, że uważał swoje ży­cie za „spieprzone”, skoro ona nie okazuje mu względów?

Dziwne. Naprawdę dziwne.

- Pytasz o tę imprezę w dolinie? Byłem tam. W porządku? Zadowolona? Jak powiedziałem, ubzdryngoliłem się. Nie widziałem jak wpadła. Zauważyłem ją, dopiero jak ktoś ją wycią­gnął. - Znowu pokręcił głową. - To nie było dobre, wiesz? Po pierwsze, w ogóle jej tam nie powinno być. Nikt jej nie zapra­szał. Jeśli alkohol tak działa na człowieka, powinien się trzy­mać od niego z daleka, rozumiesz? Ale niektóre z tych dziew­czyn są gotowe na wszystko, żeby tylko się do nas wkręcić.

Zmarszczyłam brwi. - Nas?

Spojrzał na mnie jak na głupią.

- Wiesz. Być ze sportowcami. Z ludźmi, którzy są lubiani i popularni. Siostra Meducciego - nie wiedziałem, że to ona, dopóki twoja mama nie powiedziała o tym przy stole - do nich należała. Zawsze kręciła się w pobliżu, próbując się umówić z którymś z chłopaków z drużyny. Żeby również być popular­ną, rozumiesz?

Rozumiałam. Nagle zrozumiałam wszystko aż za dobrze.

Dlatego bez słowa opuściłam pokój Przyćmionego. Co mia­łam powiedzieć. Dowiedziałam się, czego chciałam. Chyba wiedziałam o tym już przedtem. Po prostu nie chciałam przy­jąć tego do wiadomości.

Teraz jednak sprawa była jasna. Podobnie jak Michael Meducci, uznałam, że nie mam wyboru.

Tak samo, jak Michaela Meducciego należało mnie po­wstrzymać. Tylko że tak nie myślałam. Nie wtedy.

Tak samo, jak Michael.

17

Kiedy wróciłam z wizyty u Przyćmionego, Gina była w po­koju. Za to Jesse i Szatan zniknęli. Co mi akurat odpo­wiadało.

- Cześć - rzuciła Gina, podnosząc głowę znad paznokcia u stopy, który właśnie malowała. - Gdzie byłaś?

Przeszłam obok niej i zaczęłam wyswobadzać się ze szkol­nego stroju.

- U Przyćmionego w pokoju - wyjaśniłam. - Posłuchaj, kryj mnie, dobrze? - Wskoczyłam w dżinsy i zaczęłam sznurować adidasy. - Przez jakiś czas mnie nie będzie. Powiedz im, że jestem w wannie. Najlepiej puść wodę. Powiedz, że znowu boli mnie brzuch.

- Zaczną podejrzewać, że masz endometriozę albo coś. - Gina przyglądała się, jak wciągam przez głowę czarny golf. - Dokąd się wybierasz?

- Na dwór - ucięłam. Włożyłam wiatrówkę, którą miałam na sobie tamtego wieczoru na plaży. Tym razem włożyłam do kieszeni czapkę i rękawiczki.

- Och, pewnie, na dwór. - Gina pokręciła głową, wyraźnie zaniepokojona. - Suze, nic ci nie jest?

- Oczywiście, że nie. Dlaczego pytasz?

- Patrzysz tak trochę... dziko.

- Wszystko w porządku - zapewniłam. - Doszłam tylko do tego, co i jak.

- Jak i co? - Gina zakręciła buteleczkę z lakierem i wstała. - Suze, o czym ty mówisz?

- To, co się dzisiaj stało. - Stanęłam na ławie przy oknie. - Z linką hamulcową. Michael to zrobił.

- Michael Meducci? - Gina spojrzała na mnie, jakbym spa­dła z księżyca. - Suze, jesteś pewna?

- Jak tego, że tu stoję.

- Ale dlaczego? Dlaczego miałby to zrobić? Myślałam, że się w tobie zakochał.

- We mnie, może. - Wzruszyłam ramionami i otworzyłam szerzej okno. - Ma jednak pretensję do Brada.

- Brad? A co on takiego zrobił Michaelowi Meducciemu?

- Stał w pobliżu - powiedziałam - i pozwolił jego siostrze umrzeć. No, prawie. Spadam, dobrze, Gino? Wyjaśnię wszyst­ko, jak wrócę.

Potem wysunęłam się przez okno, na dach nad gankiem. Było ciemno, chłodno i cicho, jeśli nie liczyć świerszczy oraz odległego szumu fal. A może to szum autostrady? Nie byłam w stanie tego stwierdzić. Nasłuchiwałam przez minutę, żeby się upewnić, czy nikt na dole mnie nie usłyszał, a potem pode­szłam do rynny i skuliłam się, gotowa do skoku, wiedząc, że sosnowe igły posłużą mi za materac.

- Suze! - Światło płynące z wykuszowego okna mojego po­koju przesłonił jakiś cień.

Obejrzałam się przez ramię. Gina wychylała się przez para­pet, patrząc na mnie z niepokojem.

- Czy nie powinnyśmy... - W jakimś odległym zakątku mózgu odnotowałam, że Gina jest przerażona. - To znaczy, czy nie powinnyśmy wezwać policji? Jeśli to o Michaelu to prawda....

Posłałam jej spojrzenie jakby proponowała... cóż, żeby sko­czyć z mostu Golden Gate.

- Policji? - powtórzyłam. - Absolutnie nie. To sprawa mię­dzy Michaelem a mną.

- Suze... - Gina pokręciła głową, wprawiając w ruch war­koczyki. - To poważna sprawa. Ten chłopak jest mordercą. Naprawdę uważam, że powinnyśmy zwrócić się do zawodow­ców...

- Jestem zawodowcem - stwierdziłam urażona. - Pracuję jako mediatorka, nie pamiętasz?

To Ginie nie dodało otuchy.

- Ale... no, co zamierzasz zrobić, Suze? Uśmiechnęłam się pocieszająco.

- Och, to proste. Pokażę mu, co się dzieje, kiedy ktoś próbu­je zabić kogoś, na kim mi zależy.

A potem skoczyłam w ciemność.

Nie zdobyłam się na to, żeby zabrać land - rovera. Och, jasne, postanowiłam popełnić coś w rodzaju morderstwa, ale jeździć bez prawa jazdy? Nie ma mowy! Zamiast tego wyciągnęłam jedną z wyścigówek, które Andy upchał pod ścianą garażu. Parę sekund później gnałam w dół ze wzgórza, a z oczu ciekły mi łzy. Nie dlatego że płakałam, tylko z powodu zimnego wiatru.

Zadzwoniłam do Michaela z automatu. Odebrała starsza kobieta, jego matka, jak sądzę. Zapytałam, czy mogę rozma­wiać z Michaelem. Odpowiedziała: „Tak, oczywiście” z tym charakterystycznym zadowoleniem, jakie okazują matki, kiedy do ich dziecka dzwoni po raz pierwszy przedstawiciel płci prze­ciwnej. Wiem, co mówię. Moja mama mówi takim tonem za każdym razem, kiedy dzwoni do mnie chłopak, a ona akurat odbiera. Trudno ją winić. To zdarza się tak rzadko.

Pani Meducci musiała uprzedzić Michaela, że dzwoni dziew­czyna, bo powiedział „cześć” głosem grubszym niż zwykle.

- Michael? - zapytałam, żeby się upewnić, czy to przypad­kiem nie jego ojciec.

- Suze? - powiedział już normalnym głosem. - O mój Boże, Suze, tak się cieszę, że to ty. Dostałaś moją wiadomość? Dzwo­niłem z dziesięć razy. Pojechałem za karetką do szpitala, ale nie wpuścili mnie na oddział. Tylko wtedy, gdybyś miała zostać, jak powiedzieli. Ale tak się nie stało, prawda?

- Nie. Jestem zdrowa jak ryba.

- Dzięki Bogu. Och, Suze, nie masz pojęcia, jak się przerazi­łem, kiedy usłyszałem ten trzask i uświadomiłem sobie, że to ty...

- Tak - przerwałam mu. - To było straszne. Posłuchaj, Mi­chael, jestem w kropce pod wieloma względami i pomyślałam, że może mógłbyś mi pomóc.

- Wiesz, Suze, że zrobię dla ciebie wszystko.

Owszem. Na przykład zabiję twojego przyrodniego brata i najlepszą przyjaciółkę.

- Jestem koło Safeway - powiedziałam. - To długa historia. Zastanawiałam się, czy dałbyś radę...

- Będę tam za trzy minuty - rzucił Michael i odłożył słu­chawkę.

Przyjechał za dwie. Ledwie zdążyłam ustawić rower między pojemnikami na śmieci na tyłach sklepu, a już zajechał na miej­sce wypożyczonym zielonym sedanem, zaglądając przez jasno oświetlone okna supermarketu, jakby spodziewał się zobaczyć, jak kołyszę się na mechanicznym koniku czy coś w tym stylu. Podeszłam do samochodu od strony parkingu i zapukałam w szybę od strony pasażera.

Michael odwrócił się gwałtownie. Na mój widok jego twarz - bledsza niż zwykle w fosforyzującym świetle - złagodniała. Pochylił się, otwierając drzwi.

- Wskakuj - zawołał wesoło. - Rany, nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę w jednym kawałku.

- Tak? Cóż, ja też. To znaczy, cieszę się, że jestem w jednym kawałku. Cha, cha!

- Cha, cha. - Śmiech Michaela nie brzmiał sarkastycznie, jak mój, raczej nerwowo. Tak, w każdym razie, wolałam to usłyszeć.

- Cóż - powiedział, kiedy tak siedzieliśmy przed supermar­ketem, z włączonym silnikiem. - Chcesz, żebym cię zawiózł, eee, do domu?

- Nie. - Odwróciłam głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Można by się zastanawiać, co, się dzieje w ludzkiej głowie w chwili, kiedy człowiek zamierza zrobić coś, co może skoń­czyć się czyjąś śmiercią.

Cóż, powiem wam. Nie za wiele. Zauważyłam, że w sa­mochodzie Michaela dziwnie pachnie. Zastanawiałam się, czy poprzedni użytkownik rozlał w nim wodę kolońską czy coś.

Potem zdałam sobie sprawę, że zapach wody kolońskiej po­chodzi, od Michaela. Widocznie chlapnął na siebie odrobinę Caroliny Herrery dla mężczyzn, zanim wybrał się na spotka­nie ze mną. Jakie to miłe.

- Mam pomysł - jakby właśnie w tej chwili przyszło mi to głowy. - Jedźmy na punkt.

Ręce Michaela spadły z kierownicy. Pośpiesznie umieścił je na niej z powrotem, w pozycji „druga i czwarta”, jak przystało na dobrego kierowcę.

- Słucham?

- Na punkt. - Pomyślałam, że może nie jestem dostatecznie pociągająca czy coś. Wyciągnęłam więc rękę, kładąc ją na jego ramieniu. Miał na sobie zamszową kurtkę. Czubkami palców wyczułam pod miękkim zamszem biceps, równie twardy i na­brzmiały, jak u Przyćmionego.

- No, wiesz... Cudowny widok. Noc jest taka piękna... Michael nie tracił czasu. Zaczął wyjeżdżać z parkingu, za­nim zdążyłam zdjąć rękę z jego ramienia.

- Świetnie - powiedział. Jego głos brzmiał może odrobinę piskliwie, więc odchrząknął i dodał z większą pewnością siebie: - To znaczy, bardzo chętnie.

Parę chwil później pędziliśmy autostradą nad brzegiem Pa­cyfiku. Była dopiero dziesiąta, ale na szosie nie roiło się od samochodów. Jak to wieczorem w zwykły dzień tygodnia. Za­stanawiałam się, czy mama Michaela, zanim wyszedł z domu, poleciła mu wrócić o określonej porze. Zastanawiałam się, czy będzie się martwiła, kiedy długo go nie będzie. Ile godzin po­czeka, zanim zdecyduje się zadzwonić na policję? Albo do szpi­tala?

. - Nikt więc - odezwał się Michael - nikt nie został ranny, tak?

- Nie - odparłam. - Nikt nie został ranny.

- To dobrze.

- Naprawdę? - Udawałam, że wyglądam przez okno, ale tak naprawdę obserwowałam odbicie Michaela.

- Co masz na myśli? - zapytał szybko.

Wzruszyłam ramionami.

- Nie wiem. Tylko że... no, wiesz. Brad.

- Och. - Zachichotał krótko. Nie było w tym śmiechu roz­bawienia. - Tak, Brad.

- Wiesz, usiłuję dojść z nim do ładu - powiedziałam. - Ale to trudne. Czasami straszny z niego cham.

- Mogę sobie wyobrazić - mruknął Michael. Dość obojętnie. Obróciłam się w jego stronę.

- Wiesz, co dzisiaj powiedział? - zapytałam. Nie czekając na odpowiedź, ciągnęłam: - Powiedział, że był na tej imprezie. Tej, na której twoja siostra wpadła do basenu.

Nie wydaje mi się, żeby Michael tylko w mojej wyobraźni zacisnął silniej ręce na kierownicy.

- Poważnie?

- Owszem. Szkoda, że nie słyszałeś, co jeszcze mówił. Twarz Michaela, zwrócona profilem do mnie, stała się bar­dzo ponura.

- Co powiedział?

Bawiłam się pasem bezpieczeństwa.

- Nie, nie powinnam ci o tym mówić.

- Chciałbym wiedzieć. Poważnie.

- Ale to takie wstrętne.

- Powiedz. - Głos Michaela brzmiał bardzo spokojnie.

- W porządku. Powiedział mniej więcej, że twoja siostra dostała to co chciała, bo, po pierwsze, w ogóle nie powinna być na tej imprezie, bo nikt jej nie zapraszał. Miała być tylko śmie­tanka towarzyska, sami popularni. Możesz w to uwierzyć?

Michael bardzo uważnie wyminął ciężarówkę.

- Tak - powiedział cicho. - Otóż mogę.

- Śmietanka towarzyska. Coś takiego powiedział. Popularni ludzie. - Pokręciłam głową. - Co to znaczy „popularni”? Bar­dzo jestem ciekawa. Czy twoja siostra była niepopularna? Dlaczego? Bo nie grała w szkolnej drużynie? Nie była cheerliderką? Nie ubierała się właściwie? O co chodzi?

- O wszystkie te rzeczy - powiedział Michael równie cicho.

- Jakby coś z tego miało znaczenie. Jakby inteligencja i zro­zumienie dla innych ludzi w ogóle się nie liczyły. Nie, liczy się tylko to, czy przyjaźnisz się z właściwymi ludźmi.

- Niestety bardzo często tak bywa.

- Cóż, myślę, że to wszystko bzdura. Powiedziałam mu to. Bradowi. Powiedziałam coś takiego: „Więc wy wszyscy stali­ście tak po prostu, podczas gdy ta dziewczyna o mało nie zgi­nęła, bo nikt jej nie zaprosił?” Zaprzeczył, oczywiście. Ale ty wiesz, że tak było.

- Tak. - Jechaliśmy wzdłuż Big Sur. Droga zwężała się i ro­biło się coraz mroczniej. - Owszem, tak. Gdyby moją siostrą była, no... Kelly Prescott, na przykład, od razu ktoś by ją wyciągnął, zamiast się śmiać.

W bezksiężycową noc trudno było dostrzec jego minę. Jedy­ne światło sączyło się z deski rozdzielczej, nadając twarzy Mi­chaela chorobliwy zielonkawy odcień.

- Czy tak właśnie było? - zapytałam. - Ludzie tak się zacho­wali? Śmiali się, podczas gdy ona się topiła?

Skinął głową.

- Tak powiedział policji jeden z sanitariuszy. Wszyscy myśle­li, że ona udaje. - Zaśmiał się gorzko. - Moja siostra... ona tylko tego chciała, wiesz? Być popularna. Być jak oni. A oni po prostu stali. Po prostu stali, podczas gdy ona się topiła.

- Tak. Słyszałam, że wszyscy byli nieźle pijani. - Włącznie z twoją siostrą, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno.

- To ich nie usprawiedliwia. Ale oczywiście żadnych konse­kwencji nie było. Rodzice tej dziewczyny, która zorganizowała imprezę, zapłacili grzywnę. I tyle. Moja siostra może nigdy się nie ocknie, a oni tylko zapłacili grzywnę.

Dotarliśmy już do zakrętu przed punktem obserwacyjnym. Michael zatrąbił. Z drugiej strony nikt nie nadjeżdżał. Wjechał sprawnie na miejsce do parkowania, ale nie wyłączył silnika. Sie­dział tylko, wpatrując się w atramentową ciemność morza i nieba.

To ja wyciągnęłam rękę i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Światełka na desce rozdzielczej zgasły, pogrążając nas w nie­przeniknionym mroku.

W samochodzie panowała ogłuszająca cisza. Na drodze nie było ruchu. Wiedziałam, że gdybym otworzyła okno, do środ­ka wdarłby się szum wiatru i fal. Nie poruszyłam się jednak.

Powoli ciemność za oknami stała się bardziej przejrzysta. Byłam nawet w stanie zobaczyć linię horyzontu, gdzie czarne niebo stykało się z jeszcze ciemniejszym oceanem.

Michael odwrócił głowę.

- To była Carrie Whitman - powiedział. - Dziewczyna, któ­ra wydała to przyjęcie.

Skinęłam głową.

- Wiem.

- Carrie Whitman - powtórzył. - Carrie Whitman była w tym samochodzie. Tym, który spadł z klifu w zeszłą sobotę wieczór.

- Chcesz powiedzieć - odezwałam się cicho - tym, który zepchnąłeś z klifu w zeszłą sobotę wieczór.

Michael siedział nieruchomo. Spojrzałam na niego, ale nie potrafiłam odczytać wyrazu jego twarzy.

Usłyszałam jednak w jego głosie ton rezygnacji.

- Ty wiesz. - To było raczej stwierdzenie niż pytanie. - Myślałem, że tak może być.

- Po tym, co się stało dzisiaj, to masz na myśli? - Odpięłam pas. - Kiedy o mało mnie nie zabiłeś?

- Tak mi przykro. - Schylił głowę i w końcu mogłam zoba­czyć jego oczy. Były pełne łez. - Suze, nie wiem, jak zdołam...

- Nie było żadnego seminarium o życiu pozaziemskim w tamtym instytucie, co? - Spojrzałam na niego gniewnie. - To znaczy, w zeszłą sobotę. Przyjechałeś tutaj i obluzowałeś śruby w barierce. Potem na nich zaczekałeś. Wiedziałeś, że po tańcach będą tędy przejeżdżali. Wiedziałeś, że przyjadą i cze­kałeś na nich. Usłyszałeś ten głupi klakson i wpadłeś na nich. Zepchnąłeś ich z klifu. Zrobiłeś to z zimną krwią.

Michael zachował się zaskakująco. Wyciągnął rękę i dotknął moich włosów w miejscu, gdzie wystawały spod miękkiej czapki.

- Wiedziałem, że zrozumiesz. Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem, wiedziałam, że ty, spośród nich wszystkich, będziesz tą, która zrozumie.

Chciało mi się wymiotować. On niczego nie chwytał. Abso­lutnie niczego. Czy on w ogóle nie myślał o własnej matce? Bied­nej matce, która tak się ucieszyła, kiedy zadzwoniła do niego dziewczyna? Matce, która miała już jedno dziecko w szpitalu? Czy nie pomyślał o tym, jak ona się poczuje, kiedy dowie się, że jej jedyny syn jest mordercą? Czy on w ogóle o tym pomyślał?

Może i pomyślał. Może uznał, że będzie zadowolona. Po­nieważ pomścił siostrę. No, prawie, w każdym razie. Nadal pozostawały pewne niedoróbki w postaci Brada... i wszyst­kich innych osób, które uczestniczyły w przyjęciu. W końcu, dlaczego miałby poprzestać na Bradzie? Zastanawiałam się, jak zdobył listę gości i czy zamierzał zabić wszystkich, czy też paru losowo wybranych.

- A jak właściwie na to wpadłaś? - zapytał tonem, który, w je­go mniemaniu, brzmiał czule. Ale osiągnął tylko tyle, że zrobi­ło mi się jeszcze bardziej niedobrze. - To znaczy, o tej barierce? I klaksonie? Tego nie było w gazetach.

- Skąd wiedziałam? - Odsunęłam głowę z zasięgu jego dło­ni. - Oni mi powiedzieli.

Wydawał się trochę urażony moim gestem.

- Oni ci powiedzieli? Co masz na myśli?

- Carrie. I Josh, i Felicja, i Mark. Ludzie, których zabiłeś. Uraza zniknęła z jego twarzy. Zmieszanie ustąpiło miejsca zdziwieniu, a następnie wyrazowi cynizmu, a to wszystko sta­ło się w ciągu paru sekund.

- Och - zaśmiał się cicho. - Zgadza się. Duchy. Już przed­tem próbowałaś mnie przed nimi ostrzec, prawda? W tym sa­mym miejscu.

- Śmiej się, ile chcesz - powiedziałam. - Ale prawda jest taka, Michael, że oni próbowali cię od jakiegoś czasu zabić. A po tym numerze, jaki wyciąłeś z ramblerem, zaczynam się poważnie zastanawiać, czy im na to nie pozwolić.

Przestał się śmiać.

- Suze, dajmy sobie spokój z tą twoją dziwaczną fiksacją na punkcie świata duchów. Mówiłem ci już: dzisiaj to był wypa­dek. Nie ty miałaś siedzieć w tym samochodzie. Miałaś jechać ze mną. To Brad był tym, który miał zginąć, nie ty.

- A co z Dawidem? - zapytałam. - Moim młodszym bra­tem? On ma dwanaście lat, Michael. Był w tym samochodzie. Chciałeś, żeby on też zginął? I Jake? Pewnie rozwoził pizzę tamtej nocy, kiedy twoja siostra miała wypadek. Czy powinien umrzeć z powodu tego, co jej się stało? A moja przyjaciółka Gina? Przypuszczam, że ona także zasługuje na śmierć, mimo że nigdy nie była na przyjęciu w dolinie.

Twarz Michaela wydawała się biała na tle skrawków nieba widocznego przez szybę za jego plecami.

- Nie chciałem, żeby komuś stała się krzywda - powiedział dziwnie bezbarwnym głosem. - Nikomu, z wyjątkiem, oczy­wiście, winnego.

- No, to nie wykonałeś za dobrej roboty - powiedziałam. - W gruncie rzeczy spieprzyłeś wszystko. Naprawdę sknociłeś. A wiesz, dlaczego?

Jego oczy za szkłami okularów zwęziły się.

- Wydaje mi się, że zaczynam się domyślać.

- Ponieważ próbowałeś zabić kilka osób, które są mi bliskie. - Przełknęłam. Coś twardego, bolesnego, rosło mi w gardle. - I dlatego, Michael, to się musi skończyć. Tutaj. Teraz.

Patrzył na mnie, mrużąc oczy.

- To się skończy, zgadza się. Możesz mi wierzyć. Wiedziałam, do czego zmierza. Niemal się roześmiałam.

Gdyby nie to bolesne coś w moim gardle, pewnie bym wybu­chła śmiechem.

- Michael, nawet nie próbuj. Nie masz pojęcia, z kim zaczy­nasz.

- Nie - powiedział Michael cicho. - Chyba nie, prawda? Myślałem, że jesteś inna. Myślałem, że ty, jedyna z ludzi w szkole, będziesz w stanie spojrzeć na to z mojego punktu widzenia. Ale teraz przekonałem się, że jesteś taka jak wszy­scy.

- Nie masz zielonego pojęcia, jak bardzo chciałabym, żeby tak było.

- Przykro mi, Suze. - Michael odpiął pas. - Naprawdę my­ślałem, że ty i ja moglibyśmy zostać... cóż, chociażby przyja­ciółmi. Odnoszę jednak wrażenie, że nie aprobujesz tego, co zrobiłem. Mimo że nikt, absolutnie nikt, nie żałowałby tych ludzi. Oni tylko marnowali przestrzeń, Suze. Nie wnieśliby niczego istotnego. Popatrz na Brada. Czy to byłaby tragedia, gdyby po prostu przestał istnieć?

- Owszem - powiedziałam. - Dla jego ojca. Michael wzruszył ramionami.

- No, może. Mimo to uważam, że świat byłby lepszym miej­scem bez Joshów Saundersów i Bradów Ackermanów. - Uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu nie było ciepła. - Widzę jednak, że się ze mną nie zgadzasz. A nawet mam wrażenie, że rozważasz możliwość powstrzymania mnie. Nie mogę na to pozwolić.

- Więc co zamierzasz zrobić? - Spojrzałam na niego z ironią. - Zabić mnie?

- Nie chcę tego. Wierz mi.

A potem zaczął wyłamywać sobie palce, co wywarło na mnie dość niesamowite wrażenie. Pomijając fakt, że wyłamywanie sobie palców przy kimś w ogóle jest dziwne, było to tym bar­dziej niepokojące, że zwróciło moją uwagę na duże dłonie Michaela, połączone w dodatku z wybitnie muskularnymi, żylastymi ramionami. Nie jestem delikatnym kwiatuszkiem, ale takie dłonie, w połączeniu z takimi ramionami, mogły wy­rządzić takiej dziewczynie jak ja poważną szkodę.

- Wydaje mi się jednak, że nie dałaś mi wyboru, prawda? Och, pewnie. Winna jest ofiara, jakżeby inaczej?

Nie wiem, czy powiedziałam te słowa głośno, czy tylko po­myślałam, wiem tylko, że brzmiały: „Teraz jest odpowiedni moment, żeby zjawili się Josh i jego przyjaciele” i że w chwilę później, od strony pasażera pojawili się Josh Saunders, Carrie Whitman, Mark Pulsford i Felicja Bruce.

Stali przez moment, mrugając, jakby nie byli pewni, co się stało. A potem popatrzyli na chłopaka za kierownicą.

I właśnie wtedy rozpętało się piekło.

18

Czy tak właśnie miało się to odbyć według moich planów? Nie wiem. W pokoju Przyćmionego z pewnością na moment ogarnęła mnie straszliwa wściekłość. To na jej skrzydłach, a nie na rowerze, gnałam w dolinę i to wściekłość ka­zała mi wydać ćwierćdolarówkę na telefon i zadzwonić do Michaela.

Ta wściekłość złagodniała trochę podczas rozmowy z matką Michaela. Tak, jest mordercą. Tak, próbował zabić mnie i gro­madkę ludzi, którzy byli mi bliscy.

Ale miał matkę. Matkę, która kochała go na tyle, żeby cie­szyć się z powodu telefonu od dziewczyny. Być może pierw­szego w jego życiu.

A jednak wsiadłam z nim do samochodu. Kazałam zawieźć się do punktu, mimo że wiedziałam, co go tam czeka. I zmusi­łam go, żeby się przyznał. Do wszystkiego. Na głos.

A potem ich wezwałam. Nie ma co do tego wątpliwości. Wezwałam Anioły z RLS. A kiedy się zjawiły, spokojnie wysiad­łam z samochodu.

Zgadza się. Usunęłam się z drogi. I pozwoliłam im zrobić to, co pragnęły zrobić od dłuższego czasu... Od chwili śmierci.

Nie, nie jestem z siebie dumna. I nie mogę powiedzieć, że stałam, przyglądając się temu, co się dzieje, z zadowoleniem. Kiedy odpięty przez Michaela pas owinął się znienacka wokół jego szyi, a fotel zaczął nieubłaganie zbliżać się do kierownicy, miażdżąc mu nogi, nie czułam satysfakcji.

Zupełnie odwrotnie niż Anioły.

Miały swoje powody. Bardzo się rozwinęły, jeśli chodzi o umiejętności telekinetyczne. Nie bawiły się już wodorosta­mi ani nie niszczyły świątecznych dekoracji. Wspólnie miały dość siły, żeby włączyć światła samochodu i uruchomić wycie­raczki. Przez zamknięte okna dobiegał ryk radia. Britney Spears wypłakiwała swoje serdeczne żale, podczas gdy Michael Meducci usiłował zerwać pas ze swojej szyi. Wóz zaczął się kołysać, wewnątrz rozbłysło niesamowite światło, jakby na desce rozdzielczej zainstalowano halogeny.

Przez cały ten czas Anioły z RLS stały w upiornej ciszy, z rę­kami wyciągniętymi w stronę wozu i oczami utkwionymi w Michaelu. To znaczy, nawet jak na duchy wyglądały przera­żająco - otoczone nieziemską poświatą dziewczęta w długich, ozdobionych kwiatami sukniach i chłopcy w eleganckich gar­niturach. Zadrżałam, patrząc na nich, i to nie tylko z powodu zimnej bryzy wiejącej od morza.

Przyznaję to niechętnie, ale to Britney Spears wyrwała mnie z transu. Jest dość przyjemna, ale umrzeć, słuchając jej? To mi się wydawało zbyt okrutne.

No i była jeszcze nieszczęsna pani Meducci. Straciła już jed­no dziecko. Prawie. Czy mogłam tak po prostu stać z boku i patrzeć, jak traci drugie?

Parę minut, może nawet sekund, wcześniej odpowiedź na to pytanie brzmiałaby „tak”. Kiedy już jednak do tego doszło, nie byłam w stanie tego znieść. Miałam za sobą za wiele lat mediacji. Za wiele lat i za wiele śmierci. Nie mogłam stać z boku i spokoj­nie pozwolić na to, by na moich oczach umarła kolejna osoba.

Wykrzywiona twarz Michaela stała się fioletowa, okulary przekręciły mu się na nosie, kiedy w końcu zawołałam:

- Przestańcie!

Samochód natychmiast przestał się kołysać. Wycieraczki za­marły. Britney urwała w pół słowa, a fotel Michaela zaczął po­woli wracać na swoje miejsce. Ucisk na jego szyi zelżał na tyle, że mógł zaczerpnąć tchu. Opadł na oparcie fotela, ogłupiały i przerażony, oddychając ciężko.

Josh zamrugał gwałtownie jak ktoś właśnie wybudzony z transu.

- Co znowu? - zapytał z irytacją.

- Przykro mi. Ale nie mogę wam na to pozwolić.

Josh i pozostali wymienili spojrzenia. Mark odezwał się pierwszy. Parsknął śmiechem, mówiąc:

- Ach tak!

A potem nagle znowu włączyło się radio i samochód zakołysał się wściekle.

Zareagowałam błyskawicznie i z całą stanowczością, wbija­jąc Markowi Pulsfordowi pięść w żołądek. Na tyle zakłóciło to skupienie Aniołów, że Michael zdołał otworzyć drzwiczki sa­mochodu i wysunąć się na zewnątrz, zanim coś znowu zaczęło go dusić. Padł na żwir, jęcząc.

Mark z kolei bardzo szybko przyszedł do siebie po moim ataku.

- Ty suko - warknął rozzłoszczony. - Czego chcesz?

- Tak. - Josha wyraźnie ogarniała furia. Jego niebieskie oczy lśniły jak odłamki lodu, kiedy zwrócił je w moją stronę. - Naj­pierw mówisz, że nie możemy go zabić, potem mówisz, że mo­żemy. Potem, że nie możemy. Wiesz co? Mamy dość tego gów­nianego pośrednictwa. Zabijemy go i nie ma o czym mówić.

Samochód zatrząsł się tak bardzo, jakby miał się przewrócić prosto na Michaela.

- Nie! - krzyknęłam. - Posłuchajcie, nie miałam racji, ja­sne? Mnie też próbował zabić i przyznaję, trochę mi odbiło. Ale wierzcie mi, to nie jest metoda...

- Mów za siebie - powiedział Josh.

W sekundę później leciałam do tyłu, oderwana od ziemi przez taki strumień energii, jakby w samochodzie Michaela nastąpił wybuch.

Dopiero kiedy wylądowałam po drugiej stronie parkingu, uświadomiłam sobie, że żadnego wybuchu nie było. To tylko Anioły połączyły swoją energię psychiczną, kierując ją w moją stronę. Zostałam odrzucona, jak strząśnięta ze stołu mrówka.

Chyba wtedy zrozumiałam, że mam kłopoty. Dotarło do mnie, że spuściłam ze smyczy potwora. A właściwie cztery potwory.

Usiłowałam stanąć na nogach, kiedy Jesse, prawie tak samo zły jak Josh, zmaterializował się koło mnie.

- Nombre de Dios - usłyszałam jego szept, kiedy zobaczył, co się stało. Potem spojrzał na mnie i wyciągnął rękę, żeby pomóc mi wstać. - Odwróciłem się na chwilę, a oni zniknęli. Wezwa­łaś ich?

Krzywiąc się, ale nie z bólu, ujęłam jego dłoń, pozwalając mu podciągnąć się do góry.

- Tak - przyznałam, otrzepując się z brudu. - Ale nie... ja nie chciałam, żeby do tego doszło.

Jesse spojrzał na Michaela, który usiłował odczołgać się od wirującego samochodu.

- Nombre de Dios, Susannah - powtórzył Jesse z niedowie­rzaniem. - Czego się spodziewałaś? Musiałaś przyprowadzić tego chłopaka akurat tutaj? A teraz prosisz ich, żeby go nie za­bili? - Kręcąc głową, Jesse ruszył w stronę Aniołów.

- Nie rozumiesz - zaprotestowałam, drepcząc za nim. - On próbował mnie zabić. I Profesora, i Ginę, i Przyćmionego, i...

- Więc dlatego? Susannah, jeszcze się nie nauczyłaś, że nie jesteś zabójczynią? - Spojrzenie ciemnych oczu Jesse'a prze­szyło mnie na wylot. - Bądź łaskawa nie zachowywać się jak­byś nią była. Jedyną osobą, która może ponieść w związku z tym straty, jesteś ty.

Tak mnie zdumiał wyrzut w jego głosie, że łzy napłynęły mi do oczu. Naprawdę. Prawdziwe łzy Byłam wściekła. Płaka­łam, ponieważ byłam na niego wściekła. Nie dlatego że zranił moje uczucia. Wcale nie.

Jesse jednak nie zauważył mojej wściekłości. Odwrócił się do mnie tyłem, maszerując w stronę Aniołów. W chwilę póź­niej samochód przestał się kiwać, wycieraczki i radio uspoko­iły się, a światła zgasły Anioły były silne, to prawda, ale Jesse umarł znacznie wcześniej.

- Wracajcie na plażę - zwrócił się do nich Jesse. Josh zaśmiał się głośno.

- Żartujesz, co? - parsknął.

- Nie żartuję - zapewnił Jesse.

- Nie ma mowy - odezwał się Mark Pulsford.

- Ona nas wezwała. - Carrie wskazała na mnie ręką. - Po­wiedziała, że to w porządku.

Jesse nie odwrócił głowy w stronę, którą wskazywała Carrie. Widać było, że nie jest ze mnie zadowolony.

- Teraz mówi, że nie jest w porządku - poinformował ich Jesse. - Zrobicie to, co ona powie.

- Nie rozumiesz? - Oczy Josha zalśniły energią, która go przepełniała. - On nas zabił. Zabił nas.

- I zostanie za to ukarany - powiedział Jesse spokojnie. - Ale nie przez was.

- No to przez kogo? - chciał wiedzieć Josh.

- Przez legalny sąd.

- Gówno! - wrzasnął Josh. - To bzdura, człowieku! Czeka­liśmy na to przez cały dzień! Stary mówił, że tak będzie, ale nie zauważyłem, żeby interesowali się nim chłopcy w niebieskich mundurkach. A ty? Nie wierzę, że tak będzie. Więc pozwól nam dać mu nauczkę po naszemu.

Jesse pokręcił głową. Niebezpieczny gest w obecności czte­rech niemożliwych do opanowania młodych duchów. Ale tak się właśnie zachował.

Przysunęłam się do Jesse'a, kiedy Anioły zamigotały z wście­kłości. Stanęłam na palcach, żeby mógł usłyszeć mój szept:

- Ja biorę dziewczyny. Ty chłopców.

- Nie. - Jesse spojrzał na mnie ponuro. - Odejdź, Susan­nah. Kiedy będą zajęci mną, biegnij na szosę i zatrzymaj pierw­szy lepszy samochód. A potem uciekaj w bezpieczne miejsce.

Hm, pewnie. Jasna sprawa.

- Zostawić cię na pastwę ich wszystkich? - Popatrzyłam na niego gniewnie. - Coś ty, głupi?

- Susannah - syknął. - Nie rozumiesz. Oni cię zabiją... Roześmiałam się. Po prostu parsknęłam śmiechem. Cała złość na niego gdzieś się ulotniła. Jesse miał rację. Nie rozumiałam.

- Niech tylko spróbują - wycedziłam. I w tym momencie się na nas rzucili.

Przypuszczam, że Anioły przyjęły podobną taktykę, na jaką ja usiłowałam namówić Jesse'a, ponieważ dziewczęta rzuciły się na mnie, a chłopcy na niego. Nie zmartwiło mnie to zbyt­nio. Dwie na jedną to raczej nieuczciwe, ale, pomijając ich telekinetyczne moce, czułam, że nasze siły są wyrównane. Carrie i Felicja nie brały za życia udziału w bójkach - co nie budziło wątpliwości, sądząc po sposobie, w jaki zaatakowały - nie mia­ły więc rzetelnej wiedzy o tym, gdzie należy walnąć pięścią, żeby uzyskać najlepszy efekt.

Tak przynajmniej myślałam, zanim zaczęły mnie tłuc. To, czego nie wzięłam pod uwagę, to fakt, że te dziewczyny - ich chłopcy również - były naprawdę, ale to naprawdę wściekłe.

I jak się tak dobrze zastanowić, mieli prawo. No dobrze, może byli nieprzyjemni, kiedy żyli - nie należeli raczej do lu­dzi, z którymi miałabym ochotę przebywać, z tą ich obsesją na punkcie imprezowania i przekonaniu o przynależności do wą­skiej elity wybrańców - ale byli młodzi. Zapewne wyrośliby jeśli nie na myślących, to przynajmniej na użytecznych oby­wateli.

Michael Meducci im to jednak uniemożliwił. Dlatego zio­nęli wściekłością.

Ich zachowanie nie było z pewnością bez zarzutu. Zorgani­zowali przyjęcie, podczas którego Lila Meducci doznała poważnego urazu nie tylko z powodu własnej głupoty, ale także niedbalstwa Aniołów i ich rodziców.

Ale to, jak się wydaje, nie przyszło im do głowy. Nie, jeśli chodzi o Anioły z RLS, to je oszukano. Pozbawiono podstęp­nie życia. I ktoś musi za to zapłacić.

Tym kimś jest Michael Meducci. Oraz każdy, kto stanął im na drodze do celu.

Ich gniew był wspaniały. Naprawdę. Nie sądzę, żebym kie­dyś była tak całkowicie, w stu procentach, wściekła, jak te du­chy. Och, bywałam wściekła, spokojna głowa. Ale nigdy aż tak ani przez tyle czasu.

Anioły z RLS poniosła furia. A wyżywały ją na mnie i na Jessie.

Nie zauważyłam nawet pierwszego ciosu. Spowodował, że obróciłam się, jak rambler po zderzeniu z ciężarówką. Poczu­łam, że pęka mi warga. Trysnęła fontanna krwi i ochlapała suk­nie dziewcząt.

Nie zwróciły na to uwagi. Po prostu uderzyły jeszcze raz.

Nie myślcie, że im nie oddawałam. Oddawałam. Byłam do­bra. Naprawdę dobra.

Tylko że nie dość dobra. Muszę na nowo przemyśleć teorię walki dwie - na - jedną. To nie było w porządku. Felicja Bruce i Carrie Whitman mnie mordowały.

A ja nie mogłam nic zrobić.

Nie mogłam nawet zerknąć w bok, żeby sprawdzić, czy Jesse radzi sobie lepiej ode mnie. Za każdym razem, kiedy próbo­wałam odwrócić głowę, odrzucało ją uderzenie pięści. Prze­stałam cokolwiek widzieć. Krew z rozbitego czoła zalała mi oczy. Może to to, a może któryś z ciosów spowodował pęknię­cie naczyń krwionośnych w gałkach ocznych. Miałam nadzie­ję, że chociaż Jesse'owi nic się nie stało. Jasne, że nie mógł umrzeć. Jedyną myślą, która pałętała mi się po głowie, było:

Cóż, jeśli mnie zabiją, to w końcu dowiem się, dokąd wszyscy odchodzą. Kiedy pośrednik ich do tego zmusi.

W pewnym momencie potknęłam się na czymś ciepłym i ra­czej miękkim. Niczego nie byłam w stanie zobaczyć, dopóki to coś nie wyjęczało mojego imienia.

- Suze...

Początkowo nie rozpoznałam głosu. Po chwili zdałam sobie sprawę, że to Michael, który musiał mieć zgniecione gardło po duszeniu pasem. Wydawał jedynie chrapliwe dźwięki.

- Suze - wydusił. - Co się dzieje?

Przerażenie w jego głosie świadczyło o tym, że bał się teraz co najmniej tak samo jak Josh, Carrie, Mark i Felicja, kiedy staranował ich samochód, spychając ich w objęcia śmierci. Dobrze mu tak, pomyślałam w tej odległej części mego umy­słu, która nie była pochłonięta wymyślaniem prób ucieczki przed sypiącymi się na mnie ciosami.

- Suze - jęknął Michael. - Zatrzymaj to.

Jakbym była w stanie to zrobić. Jakbym była w stanie kon­trolować to, co się ze mną dzieje. Jeśli to przeżyję - co nie wydawało się prawdopodobne - dokonam poważnych zmian w moim życiu. Po pierwsze i przede wszystkim z większym oddaniem będę ćwiczyła kick - boxing.

A potem coś się stało. Nie mogę powiedzieć co, bo jak już wspomniałam, zawiódł mnie zmysł wzroku.

Ale słyszałam. A to, co usłyszałam, brzmiało jak najpiękniej­sza muzyka na świecie.

To była syrena. Policyjna czy też straży pożarnej, a może ka­retki. Zbliżała się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu usłysza­łam chrzęst kół na żwirze tuż przede mną. Uderzenia pięści, którymi częstowano mnie bez wytchnienia, ustały nagle, a ja rozpłaszczyłam się na Michaelu, który odpychał mnie słabo, powtarzając:

- Gliny. Złaź ze mnie. To gliny. Muszę uciekać. Sekundę później dotknęły mnie czyjeś ręce. Ciepłe ręce.

Nienależące do duchów. Ludzkie ręce. A potem odezwał się męski głos:

- Nie martw się, panienko. Trzymamy cię. Trzymamy cię. Możesz stać?

Mogłam, ale utrzymanie się na nogach wywoływało fale bólu rozchodzące się po całym ciele. Rozpoznałam ten ból. Był tak silny, że aż śmieszny... Tak zabawny, że zaczęłam chichotać. Naprawdę. Śmieszne, że coś może aż tak boleć. Taki ból ozna­czał, że coś uległo złamaniu.

Potem wsunięto coś pode mnie i kazano mi się położyć. Pa­lący, piekący ból sprawił, że ponownie zachichotałam. Zoba­czyłam jeszcze więcej dłoni.

Usłyszałam znajomy głos wołający mnie po imieniu i pły­nący z bardzo daleka.

- Susannah, Susannah, to ja, ojciec Dominik. Czy mnie sły­szysz, Susannah?

Otworzyłam oczy. Ktoś wytarł z nich krew. Znowu widziałam.

Leżałam na noszach. Wokół błyskało czerwone i białe świa­tło. Dwóch sanitariuszy zajmowało się raną na mojej głowie.

Ale nie to mnie bolało. Klatka piersiowa. Żebra. Chyba zła­mane. Czułam to.

Zamajaczyła nade mną twarz ojca Dominika. Próbowałam się uśmiechnąć, coś powiedzieć, ale nie mogłam. Za bardzo bolała mnie warga.

- Gina do mnie zadzwoniła - powiedział ojciec Dominik w odpowiedzi na pytanie, które wyczytał w moim wzroku. - Od niej wiem, że miałaś się spotkać z Michaelem. Domyśli­łem się, gdy powtórzyła mi, co mówiłaś o dzisiejszym wypad­ku, że właśnie w to miejsce go przyprowadzisz. Och, Susan­nah jak bardzo żałuję, że to zrobiłaś.

- Tak - powiedział jeden z sanitariuszy. - Ładnie ją urzą­dził.

- Hej - jego partner uśmiechnął się promiennie od ucha do ucha - odpłaciła mu pięknym za nadobne. Stłukła go na kwaśne jabłko.

Michael. Mówili o Michaelu. O kim innym mieliby mó­wić? Żaden z nich, z wyjątkiem ojca Dominika, nie mógł wi­dzieć Jesse'a czy Aniołów z RLS. Widzieli tylko nas dwoje, Mi­chaela i mnie, oboje pobitych niemal na śmierć. Uznali, rzecz jasna, że załatwiliśmy się nawzajem. Kogo innego mogliby o to podejrzewać?

Jesse. Na wspomnienie o nim serce zaczęło mi kołatać mię­dzy połamanymi żebrami. Gdzie się podział Jesse? Podniosłam głowę, rozglądając się za nim gorączkowo. Widziałam tylko morze umundurowanych policjantów. Czy nic mu się nie sta­ło?

Ojciec Dominik źle odczytał mój strach. Powiedział uspo­kajająco:

- Michael dojdzie do siebie. Uszkodzona krtań, parę skale­czeń i siniaków. To wszystko.

- Tak. - Sanitariusz wyprostował się. Szykowali się, żeby załadować mnie do karetki. - Nie bądź za skromna, dziewczy­no - powiedział. - Porządnie oberwał. Wierz mi, nieprędko zapomni o tej małej wycieczce.

- Zwłaszcza że posiedzi sobie długo za kratkami - dodał jego partner, puszczając oko.

Kiedy pakowali mnie do karetki, zauważyłam, że Michael wcale nie siedzi w osobnym ambulansie, ale na tylnym siedze­niu policyjnego wozu. Ręce, jak się wydaje, miał skute za ple­cami. Mogło go boleć gardło, ale mówił przez cały czas. Szyb­ko i o ile mogłam wnioskować z wyrazu jego twarzy, z dużym przejęciem, zwracając się do mężczyzny w garniturze, zapewne detektywa. Mężczyzna od czasu do czasu pisał coś w note­sie.

- Widzisz? - Sanitariusz uśmiechnął się do mnie. - Śpiewa jak kanarek. Nie musisz się bać, że wpadniesz na niego w po­niedziałek w szkole.

Zastanawiałam się, czy Michael się przyznał. Jeśli tak, to do cze­go? Czy mówił o Aniołach? A może o tym, co zrobił z ramblerem?

A może tylko wyjaśniał policjantowi, co mu się stało? Ze zaatakowała go jakaś niewidzialna, potężna siła, ta sama, która połamała mi żebra, rozcięła głowę i wargę?

Detektyw nie wyglądał na szczególnie poruszonego tym co słyszy. Wiem jednak z doświadczenia, że detektywi zawsze tak wyglądają.

W chwili gdy zamykano drzwi karetki, ojciec Dominik za­wołał:

- Nie martw się, Susannah. Powiem twojej mamie, gdzie jesteś.

Czy muszę zaznaczać, że jeśli to miało mnie pocieszyć, to odniosło raczej odwrotny skutek?

Ale zaraz potem zadziałała morfina. I stwierdziłam, że nic mnie już nie obchodzi.

19

Nie tak wyobrażałam sobie spędzenie przerwy wiosennej - westchnęła Gina. - Hej - podniosłam głowę znad egzemplarza „Cosmo”, któ­ry mi przyniosła - powiedziałam, że mi przykro. Czego jesz­cze chcesz?

Ginę zaskoczyła gwałtowność w moim głosie.

- Nie mówić, że się dobrze nie bawiłam - zapewniła. - Mówię tylko, że nie tak to sobie wyobrażałam.

- Och, w porządku. - Odrzuciłam magazyn na kołdrę. - Owszem, to musiała być niezła zabawa, odwiedzać mnie w szpitalu.

Nie mogłam mówić szybko i wyraźnie ze względu na szwy w wardze. Nie miałam pojęcia, jak wyglądam, bo mama poin­struowała wszystkich, łącznie z pracownikami szpitala, żeby nie dopuszczali mnie w pobliże luster, w związku z czym oczy­wiście nabrałam przekonania, że wyglądam obrzydliwie. Było to jednak mądre posunięcie, wziąwszy pod uwagę, co wyczy­niam, kiedy wyskoczy mi choćby pryszcz. Jedno jest pewne, mój głos brzmiał dziwacznie.

- To jeszcze tylko parę godzin - powiedziała Gina. - Czeka­my na wyniki drugiego rezonansu magnetycznego. Jeśli wszystko będzie w porządku, wypuszczą cię. Plaża będzie na­sza. I tym razem - zerknęła w stronę drzwi, upewniając się, że są dobrze zamknięte i nikt nie może nas słyszeć - nie pojawią się żadne wredne duchy, żeby wszystko popsuć.

Cóż, to się akurat zgadzało. Aresztowanie Michaela, chociaż pozbawione efektów specjalnych, zadowoliło Anioły Wolały­by zapewne widzieć go martwym, ale kiedy ojciec Dominik przekonał je, jak ciężko chłopiec tak wrażliwy, jak Michael, przeżyje kalifornijskie więzienie, opuściła ich mordercza fu­ria. Poprosiły nawet ojca Dominika, żeby przekazał Jesse'owi i mnie, jak bardzo im przykro z powodu przerobienia nas na krwawą miazgę.

Ja osobiście nie miałam ochoty im przebaczać, nawet kiedy ojciec Dominik zapewnił mnie, że Anioły przeniosły się w przeznaczone im po śmierci miejsce - gdziekolwiek to jest - i nie będą mnie już nigdy niepokoiły.

Nie dowiedziałam się, jakie zdanie ma na ten temat Jesse. Od owej okropnej nocy nie raczył zaszczycić swoją obecnością ojca Doma ani mnie. Bałam się, że jest ze mnie bardzo nieza­dowolony. Zdając sobie sprawę z tego, że to wszystko moja wina, nie miałam do niego pretensji. A jednak pragnęłam, żeby się pokazał, choćby po to, by na mnie jeszcze trochę powrzeszczeć. Tęskniłam za nim. Bardziej niż było wskazane dla zdro­wia.

Niech szlag trafi madame Zarę za to, że miała rację.

- Szkoda, że nie słyszysz, co o tobie mówią w szkole - po­wiedziała Gina. Siedziała w nogach mojego szpitalnego łóżka, odziana w bikini, na które narzuciła sukienkę w stylu lalki Bar­bie, w lamparcie łatki. Chciała zmarnować możliwie jak naj­mniej czasu, kiedy znowu wybierzemy się na plażę.

- Och, naprawdę? - Usiłowałam oderwać myśli od Jesse'a, co nie było łatwe. - Co takiego mówią?

- No, wiesz, twoja przyjaciółka Cee Cee pisze o tobie histo­rię w szkolnej gazecie... Jak wpadłaś na to, że to Michael po­pełnił te wszystkie odrażające zbrodnie i jak w charakterze de­tektywa amatora zastawiłaś na niego pułapkę...

- O czym z pewnością usłyszała od ciebie - stwierdziłam sucho.

Gina przybrała niewinny wyraz twarzy.

- Nie wiem, o czym mówisz. Te są od Adama - Wskazała ogromny bukiet róż na parapecie. - A pan Walden, jak twierdzi Jake, urządził składkę, żeby kupić dla ciebie komplet książek Nancy Drew. Chyba uważa, że masz fioła na punkcie rozwią­zywania zagadek kryminalnych.

Pan Walden miał rację. Tyle że nie miałam fioła na punkcie rozwiązywania zagadek kryminalnych.

- Och, a twój ojczym myśli o kupieniu mustanga - dodała Gina.

Skrzywiłam się i natychmiast tego pożałowałam. Trudno ro­bić miny z obolałą wargą, nie mówiąc już o szwach na głowie.

- Mustanga? - Pokręciłam głową. - Jak my się wszyscy po­mieścimy w mustangu?

- Nie dla was, dziecinko. Dla siebie. Wam odda land - rovera. No, to brzmi sensownie.

- A co... - Chciałam ją zapytać o Jesse'a. W końcu dzieli z nim pokój, w związku z tym, że zabrano mnie do szpitala na całodobową obserwację. Tylko że ona o tym nie wie. To zna­czy, o Jessie. Jeszcze jej nie powiedziałam.

A teraz, no cóż, nie było chyba specjalnie powodu, żeby to zrobić, kiedy przestał się do mnie odzywać.

- Co z Michaelem? - zapytałam. Żaden z odwiedzających - mama i ojczym, Śpiący, Przyćmiony i Profesor, Cee Cee i Adam, nawet ojciec Dominik - nie zająknęli się ani słowem na jego temat. Lekarze wmówili im, że to mogłoby być dla mnie zbyt „bolesne”.

Też coś. Powiedzieć wam, co jest bolesne? Mieć dwa złama­ne żebra i świadomość, że przez długie tygodnie będzie się musiało występować na plaży w jednoczęściowym kostiumie, żeby ukryć czarnosine ślady.

- Michael? - Gina wzruszyła ramionami. - Cóż, miałaś ra­cję. Co do tego, że trzyma różne rzeczy w komputerze. Policja uzyskała nakaz, skonfiskowała jego komputer i znalazła wszyst­ko - dziennik, e - maile, schemat hamulców ramblera. W do­datku znaleźli klucz francuski, którego użył. Wiesz, do odkrę­cenia śrub w barierce. A także cęgi, którymi przeciął linkę hamulcową ramblera. Na ostrzach był olej hamulcowy. Zdaje się, że chłopak niezbyt starannie po sobie posprzątał.

Coś wiem na ten temat.

Aresztowano go pod zarzutem poczwórnego morderstwa pierwszego stopnia - na Aniołach z RLS - oraz sześciu usiłowań zabójstwa: naszej piątki z ramblera oraz mnie, jako że policja była przekonana, iż w punkcie to Michael mnie tak urządził.

Nie wyprowadzałam ich z błędu. Nie zamierzałam oświad­czyć: „A co do moich obrażeń... Tak, Michael nie ma z tym nic wspólnego. Nie, zrobiły to duchy jego ofiar, ponieważ nie pozwoliłam im go zabić”.

Uznałam, że lepiej pozwolić im wierzyć, że to Michael odpo­wiada za moje złamane żebra i szwy na głowie, nie wspominając o dwóch na wardze. Cóż, w końcu zamierzał mnie zamordo­wać. Anioły mu przeszkodziły. Jak się tak dobrze zastanowić, właściwie uratowały mi życie.

Owszem. Żeby móc mnie zabić.

- No, więc słuchaj - mówiła Gina. - Twoja kara, areszt do­mowy, wiesz, za to, że wymknęłaś się z domu i pojechałaś sa­mochodem z Michaelem mimo wyraźnego zakazu, zacznie się dopiero po moim wyjeździe. Cztery dni spędzimy na plaży. Do szkoły nie możesz chodzić. Nie ze złamanymi żebrami. Nie byłabyś w stanie siedzieć. Z pewnością jednak możesz le­żeć, no wiesz, na ręczniku. Powinno mi się udać przekonać twoją mamę przynajmniej co do tego.

- Brzmi sensownie - stwierdziłam.

- Sup - powiedziała Gina. Miała chyba na myśli „super”, tylko że skróciła to słowo. Śpiący też często skraca wyrazy, po­nieważ jest za leniwy, żeby wymawiać je w całości. Z pizzy zrobiła się w związku z tym „ca”, Gina została „G”. Miała wię­cej wspólnego ze Śpiącym, niż podejrzewałam.

- Pójdę po colę - powiedziała, wstając z łóżka. Uważała, aby nie trząść materacem, na co zwróciła jej uwagę pielęgniarka, która już dwa razy zaglądała do sali. Jakbym nie pochłonęła dostatecznej ilości tylenolu z kodeiną, żeby nie czuć bólu. Można by pewnie spuścić mi sejf na głowę, a ja prawdopodob­nie nawet bym tego nie poczuła.

- Chcesz? - zapytała Gina, zatrzymując się przy drzwiach.

- Pewnie - powiedziałam. - Tylko...

- Tak, tak ~ rzuciła przez ramię, znikając za drzwiami - po­staram się o jakąś słomkę.

Starannie poprawiłam poduszki i usiadłam, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Tak się zachowują ludzie na prochach przeciwbólowych.

Zachowałam jednak jasność umysłu. Otóż myślałam o tym, co powiedział ojciec Dominik, kiedy odwiedził mnie parę go­dzin temu. To zakrawa na ironię, ale następnego dnia po aresz­towaniu Michaela, jego siostra Lila Meducci wybudziła się ze śpiączki.

Och, może nie usiadła od razu, domagając się miseczki chip­sów. Nadal jest mocno zaburzona. Według ojca Dominika po­wrót do stanu sprzed wypadku może zająć miesiące i lata, o ile w ogóle jest możliwy. Wiele czasu upłynie, zanim zacznie sa­modzielnie chodzić, mówić, nawet jeść.

Ale żyje. Żyje i jest świadoma. Niewielka pociecha dla nie­szczęsnej pani Meducci, ale zawsze coś.

Kiedy tak rozmyślałam nad zmiennymi kolejami życia, usły­szałam szelest. Odwróciłam głowę akurat w porę, żeby przyła­pać Jesse'a na tym, jak usiłuje się zdematerializować.

- Och, nie, przestań - jęknęłam, prostując się, co wywołało ostry ból w żebrach. - Wracaj natychmiast.

Podszedł do mnie z głupawym wyrazem twarzy.

- Myślałem, że śpisz, więc postanowiłem wrócić później.

- Akurat - prychnęłam. - Zobaczyłeś, że nie śpię, więc po­stanowiłeś wrócić później, kiedy na pewno będę spała. - Nie mieściło mi się to w głowie. Nie mogłam pojąć, jak mógł zro­bić coś takiego. To zabolało mocniej niż żebra. - Teraz będziesz mnie odwiedzał tylko wtedy, kiedy będę nieprzytomna? O to chodzi?

- Miałaś ciężkie przeżycia - powiedział Jesse. Wydawał się wyjątkowo zmieszany. - Twoja mama mówiła wszystkim, żeby nie robili niczego, co mogłoby cię przygnębić.

- Twój widok mnie nie przygnębia - zapewniłam.

Byłam urażona. Naprawdę. Wiedziałam, że Jesse jest na mnie wściekły, no, wiecie, w związku z tym zwabieniem - Michaela - - na - punkt - widokowy - żeby - Anioły - z - RLS - mogły - go - zabić - ale to, że nie chce nawet ze mną rozmawiać...

No, to było trudne do zniesienia.

Przykrość, jaką odczuwałam, musiała się odmalować na mojej twarzy, bo kiedy Jesse odezwał się znowu, mówił najła­godniejszym tonem, jaki u niego słyszałam.

- Susannah ja...

- Nie - przerwałam mu - pozwól, że ja powiem to pierwsza. Przykro mi. Przykro mi z powodu wczorajszego zajścia. To wszystko moja wina. Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam. I ni­gdy, przenigdy sobie nie wybaczę, że cię w to wciągnęłam.

- Susannah...

- Jestem najgorszą pośredniczką - ciągnęłam. Kiedy raz za­częłam, trudno mi się było zatrzymać. - Najgorszą z możli­wych. Powinni mnie wywalić ze związku pośredników. Po­ważnie. Nie mogę uwierzyć, że zrobiłam coś tak głupiego. I nie miałabym do ciebie pretensji, gdybyś już nigdy się do mnie nie odezwał. Tylko... - Spojrzałam na niego, zdając so­bie sprawę, że mam oczy pełne łez. Tym razem jednak nie wstydziłam się tego. - Ale zrozum, próbował zabić moją ro­dzinę. Nie mogłam pozwolić, żeby mu się to upiekło. Rozu­miesz?

Jesse zrobił coś, czego nie robił nigdy dotąd. Wątpię też, żeby kiedyś to powtórzył.

A stało się to tak szybko, że później nie byłam pewna, czy to nie przypadkiem sprawka mojej ożywionej lekami wyobraźni.

Jednak jestem niemal pewna, że wyciągnął rękę i dotknął mojego policzka.

I to wszystko. Przepraszam, jeśli spodziewaliście się czegoś wię­cej. Dotknął tylko mojego policzka jedynej, jak sądzę, części mo­jego ciała, która nie była podrapana, posiniaczona czy złamana.

Ale to nie miało znaczenia. Dotknął mojego policzka. Mu­snął go wierzchem dłoni. Nie opuszkami palców. Potem opu­ścił rękę.

- Tak, querida - powiedział. - Rozumiem.

Serce biło mi tak mocno, że byłam pewna, iż on to słyszy Ado tego, o czym pewnie nie muszę wspominać, żebra do­skwierały mi naprawdę porządnie. Serce wydawało się o nie tłuc przy każdym skurczu.

- Byłem zły, bo nie chciałem, żeby cię to spotkało. Mówiąc „to”, wskazał moją twarz. Muszę wyglądać okrop­nie.

Nie dbałam o to. Dotknął mojego policzka. Dotknięcie było delikatne i jak na ducha, ciepłe.

Czy nie jestem żałosna, skoro taki prosty gest potrafi wpra­wić mnie w ekstazę?

Powiedziałam jak ostatnia idiotka:

- Nic mi nie będzie. Mówili, że obejdzie się nawet bez chi­rurgii plastycznej.

Jakby chłopak urodzony w tysiąc osiemset trzydziestym roku miał pojęcie, co to w ogóle jest chirurgia plastyczna. Boże, ale ja potrafię zepsuć nastrój.

Jesse jednak się nie cofnął. Patrzył na mnie, jakby chciał po­wiedzieć coś jeszcze. Czekałam, żeby się odezwał. Chciałam, by znowu nazwał mnie querida.

Nie nazwał mnie jednak w żaden sposób, ponieważ w tej właśnie chwili do pokoju wpadła Gina z dwiema puszkami wody sodowej.

- Wiesz co? - powiedziała, kiedy Jesse rozbłysnął, po czym zniknął, uśmiechając się do mnie. - Wpadłam na korytarzu na twoją mamę i kazała ci przekazać, że drugi rezonans nie wy­krył niczego złego i możesz się przygotować do wyjścia. Zała­twia wszystkie papierki. Czy to nie wspaniałe?

Uśmiechnęłam się, mimo że zabolała mnie przecięta warga.

- Wspaniałe.

Gina spojrzała na mnie z zaciekawieniem.

- Co cię tak uszczęśliwiło? - zapytała. Nie przestawałam się uśmiechać.

- Właśnie powiedziałaś, że wracam do domu.

- Owszem, ale wyglądałaś na uszczęśliwioną, zanim to po­wiedziałam. - Gina zmrużyła oczy. - Suze. Co jest? Co się dzieje?

- Och - odparłam, nadał się uśmiechając. - Nic.


Podziękowania dla AScarlett za skan


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Carroll Jenny (Cabot Meg) Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Carroll Jenny (Cabot Meg) Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Carroll Jenny Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Carroll Jenny (Cabot Meg) Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Meg Cabot Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Cabot Meg Pośredniczka Czwarty wymiar
Cabot Meg Pośredniczka  Czwarty Wymiar
Cabot Meg Pośredniczka  Nawiedzony
03 Kraksa w górach
Cabot Meg Pośredniczka01 Kraina cienia
Cabot Meg Pośredniczka02 Dziewiąty klucz
Cabot Meg Pośredniczka 04 Najczarniejsza godzina
Cabot Meg Pośredniczka 04 Najczarniejsza godzina
Cabot Meg Pośredniczka 05 Nawiedzony
Cabot Meg Pośredniczka 04 Najczarniejsza godzina

więcej podobnych podstron